Buba
Barbara Kosmowska
Półtora roberka
Buba nie była ani ładna, ani brzydka. Ani też specjalnie wysoka, choć nazwać jąniską
to nieporozumienie. Mogła się wydawać nazbyt gruba, ale tak naprawdę gruba nie była.
Niektóre sprzedawczynie mówiły nawet do niej "kruszynko", gdy mierzyła kolejną parę
dżinsów. Bo Buba chodziła tylko w dżinsach. Jakby na świecie we wszystkich sklepach z
ciuchami sprzedawano wyłącznie wycieruchy.
Na te dżinsy najbardziej gniewała się matka Buby.
- Kiedy wyrośniesz z tych wstrętnych portek? - pytała, ilekroć zdarzało jej się dopaść córkę w
ich przestronnym, choć przepełnionym mieszkaniu na drugim piętrze betonowego bloku przy
ulicy Zwierzynieckiej. Buba nie podejmowała dyskusji, bo nie zamierzała nigdy z niczego
wyrastać. Zwłaszcza że jej wyrastania nikt z domowników pewnie by nie dostrzegł. Nieraz
zastanawiała się, czy ktokolwiek z rodziny wie, jak naprawdę ma na imię. Na wszelki
wypadek nie zadawała nikomu z bliskich tego kłopotliwego pytania. Zresztą co za różnica,
jak brzmiało jej prawdziwe imię, skoro go w ogóle nie używano?
Podobnie rzecz się miała z Buby nazwiskiem. Też kłopotliwym.
Wiecznie ją pytano o matkę albo ojca. "Czy ty, dziecinko, nie jesteś przypadkiem córką tej
znanej pisarki?" Albo: "To twój tatuś prowadzi Horyzonty nadziei? Ten program o chorych
na serce". A Buba wiedziała, że nie jest córką żadnym "przypadkiem", tyle że nie mówiła o
tym głośno.
- Ja? - udawała w takich sytuacjach szczerze zdziwioną. I ludzie przyjmowali to lapidarne
wyjaśnienie, nie dręcząc kogoś tak przeciętnego jak Buba dalszymi pytaniami.
Buba zbyt dobrze pamiętała koszmar rodzinnych wczasów w towarzystwie wszędzie
rozpoznawalnych rodziców, aby nauczyć się koniecznej anonimowości. Przy ojcu i matce
była tylko obiektem surowej krytyki licznych wielbicieli ich talentu, gorzko rozczarowanych,
że Buba wygląda, jak wygląda, że nie jest odpowiednio inteligentna, błyskotliwa i ładna.
Ładna, to za mało powiedziane! Buba czuła, że oczekuje się od niej tego wszystkiego, czego
rodzice mieli w nadmiarze.
A może nawet trochę więcej? Szybko zrozumiała, że musi walczyć o swoje prawo
pozostania Bubą. Czy to się komuś podoba czy nie. Dlatego ilekroć odcinała się od swego
głośnego nazwiska i idących za nim próśb o autografy, czuła się jak znakomita aktorka po
kolejnym udanym spektaklu.
Teraz też tak się czuła. Nikogo jednak nie okłamała, nie odegrała żadnej ze swych
wielkich ról, po prostu wracała ze szkoły i kopała kamień czubkiem martensa. Równocześnie
wyobrażała sobie, że gdy przekroczy próg rodzinnego domu, otoczy ją natychmiast aura
ogólnego zainteresowania. Padną ważne pytania: Czy jesteś głodna? Jak napisałaś sprawdzian
z fizyki? Co sądzisz o nowym wystroju balkonu pani Pęcikowej? Albo inne, dotyczące na
przykład spraw domowych, w których jej głos okaże się decydujący. Ważne, żeby je
kierowano do Buby i oczekiwano jej odpowiedzi.
Nacisnęła dzwonek domofonu. Znowu zapomniała kluczy.
- Znowu zapomniałaś kluczy? - usłyszała płynący ze ściany niezadowolony głos Bartoszowej.
Drzwi otworzyły się z głuchym pomrukiem i Buba uświadomiła sobie, że poza pytaniem
Bartoszowej nikt inny dzisiaj o nic jej nie zapyta.
A ona nie będzie musiała silić się na odpowiedź.
* * *
- Dobrze, że już jesteś, kochanie. Przynieś mi, proszę, te srebrne spinki z komody. Mam
spotkanie z czytelnikami, a spójrz, jak wyglądam! - w głosie matki zabrzmiała skarga, której
Buba nigdy nie mogła zrozumieć.
Matka wyglądała wspaniale. Miała piękne orzechowe włosy, tak grube i błyszczące, że
spinki, nawet brylantowe, byłyby przy nich tanimi świecidełkami.
- Bubo! - matka spojrzała na nią z przerażeniem - ty masz dzisiaj urodziny?
- Miałam wczoraj.
- O mój Boże! Dziecko! Dlaczego nam nie przypomniałaś?
- Bo was nie było.
- Istotnie. Wczoraj nas nie było. Ale był dziadek...
- Dziadek nie pamięta nawet o swoich urodzinach.
- Obawiam się, że masz rację.
- A ja się obawiam, że nie! Pamiętam nie tylko o swoich urodzinach, ale i o twoich, Mario -
dziadek stał w drzwiach.
Miał przekrzywione okulary i bałagan na siwej głowie. - Jeśli tak zwana latorośl może być
stara, to ty jesteś tego metrykalnym przykładem - kontynuował. - Twój wnuk Franciszek sam
ci to powie, jak skończy okres ząbkowania.
Buba zamknęła oczy. Każda wzmianka o wnuku doprowadzała matkę do histerii. Tym razem
stało się inaczej, zapewne ze względu na staranny, właśnie ukończony makijaż.
- Nie jesteś w stanie mnie zdenerwować - zapewniła matka, zachowując kamienną twarz. -
Nie będę dyskutowała ze starcem, który w życiu dorobił się tylko alzheimera.
- I wyrodnej córki - uzupełnił dziadek, mocno już urażony.
Chciał coś dodać, ale jego polemiczny zapał ostudził dzwonek do drzwi.
- Kogo tu znowu niesie? Bubo, kochanie, otwórz. Jestem już spóźniona - na wszelki wypadek
matka chwyciła torebkę. - Bartoszowa da wam obiad. Powiedz ojcu, że wrócę przed
dwudziestą. O czym to ja zapomniałam? - nerwowo kręciła się przy lustrze.
- O naszym dzisiejszym brydżu, Marysiu!
W drzwiach stało małżeństwo Mańczaków. Mańczakowa wyglądała, jakby Mańczak zdjął ją
z pierwszej strony "Filipinki" dla dorosłych. Długie getry w paski zakrywały okazałe uda.
Szyję otulał wyleniały boa, a na głowie tkwił zalotny kapelusik, mocno nakrapiany
błyszczącymi cekinami.
- Zaprosiliście nas na brydża - spokojnie przypomniał Mańczak, ściągając z Mańczakowej
futerko z białych królików.
- No to koniec - zrozpaczona matka usiadła na łamiącym się foteliku, nazywanym nie bez
powodu ludwikiem.
- Jak mam odwołać wizytę w bibliotece?
- Tam na pewno nikogo nie ma - zawyrokowała Mańczakowa. - Ostatnio na twoje spotkanie
też przyszły tylko trzy osoby.
- Ale to było spotkanie w więzieniu - usprawiedliwiająco wyjaśniła matka. - W dodatku
męskim więzieniu, a ja piszę powieści dla kobiet.
- To kto właściwie przyszedł na twoje spotkanie? - zainteresował się dziadek.
- No... - matka nabrała powietrza. - Jakiś transwestyta, bibliotekarka i szefowa kuchni. Było
jeszcze kilku więźniów. .. - tłumaczyła się niezręcznie.
- Pewnie za karę - domyślnie wtrącił dziadek i dyplomatycznie wycofał się do swojego
pokoju.
- To co z tym brydżem? - nie ustępował Mańczak.
Stał z notesem, w którym zapisywał wszystkie porażki rodziców Buby. Od dziesięciu lat.
- No, nie wiem... Bubo... - matka nieśmiało zerknęła na córkę. - Może zagralibyście z
dziadkiem.
- Z jakim dziadkiem? Bo jeśli z panem Henrykiem, to ja mówię pas - rzuciła Mańczakowa.
- A niby dlaczego pas? - głowa dziadka znowu ukazała się w drzwiach pokoju. - Ostatnio tak
was z Bubą złoiliśmy, że teraz "pas"? - zaśmiał się dziadek złośliwie.
W przedpokoju pojawiła się Bartoszowa. Na widok wazy z dymiącą zupą wszyscy zamilkli.
- Obiad - oświadczyła grobowym głosem, pozostawiając za sobą smugę aromatu
tegorocznych grzybów.
- To my zostajemy - zdecydowała Mańczakowa. - Zagramy z Bubą i z panem Henrykiem.
Ostatecznie co za różnica, z kim wygramy, prawda, kochanie? Jeszcze tylko dwa roberki,
Bubo. Dwa roberki i idziemy do domu - obiecywała Mańczakowa, nerwowo zgarniając i
układając karty.
- Nie ziewaj! - upomniał Bubę dziadek.
Był wyraźnie zły po ostatniej wpadce i Buba wiedziała, że przez następny tydzień będzie ją
oskarżał o błąd. Nawet przed Bartoszową.
- Jutro odpowiadam z angielskiego - powiedziała Buba, żeby coś powiedzieć.
- Jeśli tak odpowiesz, jak grasz, zostaniesz bez siedmiu.
Czyli na drugi rok w tej samej klasie - dziadek znowu agresywnie szarpał końcówkę wąsa; co
we wspólnym języku rodziny oznaczało absolutny brak punktów.
- Nie ukrywam, że muszę jeszcze pouczyć się tego anglika - nawet głuchy usłyszałby w głosie
Buby nieme wołanie o pomoc.
- Brydża też - warknął dziadek.
Na ustach Mańczakowej rozkwitł triumfalny uśmiech.
- Gramy, proszę państwa! Gramy! - ponaglała dziecinnie, przygotowując ostateczny, tym
razem kładący przeciwników cios, który zamieniony w cyfry miał szansę stać się jednym z
naj wybitniej szych zapisów w notesie Mańczaka.
I tak zapewne by było, gdyby nie zadzwonił telefon.
- Nie odbieraj, Bubo! - krzyknęła Mańczakowa, tuląc karty do piersi, jakby w obawie, że
telefon zabierze jej wszystkie brydżowe trofea.
- To potrwa pół minuty - obiecała Buba i pobiegła za głosem szalejącego sygnału.
Wróciła uszczęśliwiona.
- Narzeczony? - zainteresował się grzecznie Mańczak.
- Nie. Pani Karpowa spod trójki.
- Oferuje się jako obiadowa przystawka? - zażartowała Mańczakowa, znana z sympatii dla
karpia w galarecie. Siedziała z rozmarzoną miną i długim paznokciem pieściła króla trefl -
Nie. Prosi, abyście ją odstawili.
- Dokąd odstawili? - Mańczak podniósł przepełnione szczęściem oczy. Mieli naprawdę
rewelacyjną kartę.
- Do rybnego - uciął dziadek dyskusję, jeszcze mocniej wczepiając się w wąsy.
- Bo ją zastawiliście. Swoim trabantem - dokończyła uroczyście Buba. - Chce, aby
natychmiast ktoś tym trabantem wyjechał, bo się spieszy do apteki.
- Co za niewychowana kobieta! - oburzyła się Mańczakowa. - Tyle wytrzymała, to może
jeszcze poczekać. Ludzie są tacy niecierpliwi, że to woła o pomstę do nieba.
- Chciała zawiadomić policję, bo mówi, że to już trzeci raz - Buba z naukowym spokojem
obserwowała klęskę Mańczaków. Niewypowiedzianą boleść, z jaką odrywali się od krzeseł i
rozstawali z atutami, ułożonymi w równiutki rządek.
- A tyle razy prosiłem, żebyś zrobiła prawo jazdy - przypomniał mściwie Mańczak. -
Mógłbym tę partyjkę spokojnie rozegrać.
- Może mógłbyś, ale nie miałbyś czym wrócić do domu - Mańczakowa prawie płakała.
Wszyscy musieli zgodzić się zjej argumentem. Było bowiem wiadomo, że siedem razy
zaczynała kurs. Uszkodziła siedem samochodów i dwóch instruktorów. Teraz była bliska łez,
szukając kapelusika.
Ponowny sygnał telefonu dodał Mańczakom sił do odwrotu. Buba z ulgą zamknęła drzwi za
kłócącą się parą. Tym razem dzwonił ojciec.
- Daj mi go - zażądał dziadek. - Czy ty wiesz, jak Buba fatalnie dzisiaj zagrała? To skandal
tak zaniedbać dziecko!
- krzyczał do słuchawki.
Dopiero za drzwiami swojego pokoju Buba poczuła się bezpiecznie. Zdjęła martensy, wciąż
trzymające w uwięzi jej zmęczone stopy, i wskoczyła pod kolorowy pled. Pozwalając sobie
po raz pierwszy tego dnia na cudowną chwilę błogiego lenistwa, zastanawiała się, jakie
można mieć marzenia o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści, po koszmarnym wieczorze
z Mańczakami i przed koszmarnym porankiem w szkole. Doszła do wniosku, że nie ma się
żadnych marzeń.
Ale ma się, co sprawdziła, grzebiąc pod poduszką, świetną książkę, na którą czeka połowa jej
klasy. W imię dobrze rozumianej koleżeńskości powinnam ją do jutra przeczytać
zadecydowała i świat wydał jej się prawie doskonały. Prawie, bo piętnastoletni życiowy staż
nauczył ją ostrożności w zachwycie dla świata, szykującego się do tysiąca nieprzewidzianych
sytuacji, które tu, na Zwierzynieckiej, po prostu zawsze się zdarzały.
Fatalny ateista wkracza do akcji
- Jak wyglądam, Bubo? Czy ten sweterek jest wystarczająco obcisły?
Matka Buby od rana tkwiła w lustrze przymierzając różne wersje strojów. Buba pomyślała, że
jeśli tak dalej pójdzie, matka osiągnie stan totalnej bieliźnianej nagości, przesłoniętej tiulową
halką, co będzie się nieco kłóciło z ideą spotkania zorganizowanego przez księdza Korka.
- A może nazbyt obcisły? - przyszła matce do głowy zbożna myśl. Ale na krótko. - Właściwie
nie - uznała po trzech piruetach wykręconych przed lustrem. - Jest w sam raz. A poza tym
ksiądz Korek lubi purpurę.
Buba przyglądała się matce spod przymkniętych powiek.
Nie pierwszy raz matka za pośrednictwem Buby rozmawiała sama z sobą, ze swoim ciałem,
rajstopami i purpurowym sweterkiem. Ale tak rzadko spotykały się w domu, że była matce
wdzięczna za lustrzane odbicie, które od czasu do czasu zatrzymywało oczy na Bubie i
szukało u niej potwierdzenia w sprawie tak ważnej, jak kolor przymierzanej właśnie apaszki.
- Bez apaszki lepiej, prawda, Bubo? - matka zerkała już na zegarek. I Buba wiedziała, że
przedpokojowa audiencja nieuchronnie zbliża się do końca.
- Fiu, fiu fiu! - zagwizdał ojciec, który pojawił się nieoczekiwanie w drzwiach i jak zwykle
walczył z własną teczką o pierwszeństwo wejścia. - Niech zgadnę! Dziś prelekcja w agencji
towarzyskiej "Złota Lola". Odczyt dla dziewczynek pod tytułem "I ja zboczyłam na złą
drogę".
Ojciec w ostatniej chwili dostrzegł Bubę. Zmieszał się lekko, ale córka uspokoiła go
spojrzeniem mówiącym, że funkcjonowanie agencji towarzyskich nie jest w stanie zburzyć
świata jej wartości.
- Idę do księdza Korka - matka się naburmuszyła.
- Twoje żarty są niestosowne.
- W takim razie twój strój też - zauważył ojciec z uśmiechem. - Chociaż. . . - rozważał,
mocując się z butami - ksiądz Korek zapewne lubi takie przylegające fiolety...
- A ty skąd niby o tym wiesz? - matkę zawsze denerwowało, gdy ojciec, utwierdzony w swym
ateizmie, próbował podłączyć się do jej nurtu filozoficznego, zwłaszcza w sprawach religii.
Z kuchni wyjrzała Bartoszowa.
- Ryba! - ryknęła swym donośnym basem.
Buba pomyślała, że nawet gdyby ta ryba, o której Bartoszowa wszystkim przypomniała,
jeszcze żyła, to tembr głosu Bartoszowej niechybnie by ją zabił.
- To dzisiaj jest piątek? - zdziwił się ojciec.
- Dla ciebie nie powinno to stanowić żadnej różnicy - przypomniała mu chłodno matka.
Uważała, że prawdziwy ateista powinien być tak konsekwentny w swej postawie, jak
prawdziwy katolik.
- Czy ja dobrze słyszałem? - z pokoju dziadka wysunął się okazały kawałek wąsa. - Znowu
ryba? W czasie wojny jadałem bardziej urozmaicone posiłki! O ile mnie pamięć nie myli,
wczoraj też była ryba.
- Nie, dziadku - sprostowała rzeczowo Buba. - Wczoraj tylko dzwoniła pani Karpowa.
- Co to za różnica! - dziadek był wyraźnie zdenerwowany.
- Nie znoszę takiej kulinarnej monotonii. W czasie wojny. . .
- W czasie wojny ojciec był we Francji - brutalnie wtrąciła matka.
- W dodatku z tą wywłoką, dla której tatuś porzucił swą pierwszą żonę, a mamę Marysi -
dodał mściwie ojciec.
- Moja pierwsza żona wcale nie była mamą Marysi - dziadek próbował zmienić temat na
niekoniecznie szczęśliwszy.
- I mieszkaliście z tą wywłoką nad hotelem Astoria, w którym nie obowiązywały okupacyjne
zwyczaje - matka była bezlitosna. Prawdopodobnie rozprawiłaby się z całym etosem
dziadkowej przeszłości, gdyby nie zegarek.
- O Boże, muszę lecieć! - przypomniała sobie, walcząc z ciasnymi czółenkami.
Ucałowała Bubę, zanurzyła rękę w mężowskiej czuprynie i pozostawiła po sobie mgiełkę
wabiących perfum. - Czy moja córka zje ze mną obiad? - ojciec w przeciwieństwie do
dziadka nie protestował przeciwko rybie. Zjadłby ich całe morze. Był najwyraźniej w
doskonałym nastroju.
- A teścia nie zapraszasz? - dziadek intensywnie szukał powodów do kłótni. Chodził
bezmyślnie po przedpokoju i głośno sapał.
- Ryba smakuje mi szczególnie w twoim towarzystwie - zapewnił ojciec, ruszając do stołu. -
Szkoda tylko, że jej nie lubisz.
- Bartoszowej nie lubię - wyszeptał cicho dziadek, przekraczając magiczne terytorium jadalni.
- Ta zimna kobieta któregoś razu doprowadzi mnie do klinicznej śmierci. Gdyby tak się stało
- ciągnął, mocując pod brodą lnianą serwetkę - mój testament znajdziecie w sekretarzyku po
lewej stronie.
- Testament? - ojciec spojrzał na Bubę z niedowierzaniem.
- A co też jest w tym testamencie? Przecież tata niczego nie ma?!
- Mam swoją godność - dumnie podkreślił dziadek i zrobił tajemniczą minę. - Dlatego
chciałbym spocząć w Szwajcarii, obok mojej drugiej i jedynej kochanej żony. Twojej babki -
wycelował palcem w Bubę - i twojej teściowej. . . - oświadczył, świdrując zięcia
przenikliwymi oczkami.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe - nie dawał za wygraną ojciec Buby. - Przecież mama
nieboszczka zastrzegła w swoim testamencie, że tata nie ma prawa położyć się na wieczne
odpoczywanie obok niej.
- Ona też miała swoją godność - przypomniała taktownie Buba.
- Jeśli pan Henryk nie zje obiadu, to powiem, gdzie się ostatnio spotkaliśmy - Bartoszowa
stanęła nad dziadkowym talerzem i ze wstrętem przyglądała się rozmamłanej rybie,
atakowanej przez dziadka palcami.
- Znowu ojciec był w totolotku?
- Z całą emeryturą! - dokończyła złowieszczo Bartoszowa, zanim dumnie opuściła jadalnię.
- Zabiję tę harpię. Jak mi Bóg miły, kiedyś ją dopadnę i zabiję... - dziadek zbladł ijak zawsze
w chwilach dużego zdenerwowania rzęził.
- Bubo - głos ojca zabrzmiał błagalnie - mama nie może się o tym dowiedzieć. To trochę moja
wina, bo w środę ja miałem dyżur. . .
- A w pozostałe dni mam ja - westchnęła Buba, nalewając dziadkowi wody mineralnej.
Rzężenie powoli ustępowało.
- Skoro już wiecie, powiem wam, że byłem bliski sukcesu. Następnym razem...
- Następnego razu nie będzie - uciął stanowczo ojciec.
- Za karę spędzi tata dwie godziny w samotności.
- Całe życie spędzam w samotności, a on chce mnie ukarać dwiema godzinami - mruczał
dziadek, przygotowując się do odwrotu.
Buba nie dałaby głowy, ale była niemal pewna, że jeszcze zanim wszedł do swego pokoju,
wywalił w stronę siwej głowy Bartoszowej swój okazały język.
- Co u ciebie, Bubo? Wszystko w porządku?
Buba zastanawiała się, czy nigdy nie przyszło ojcu do głowy, że każdą rozmowę zaczyna w
ten sam sposób. Jakby właśnie wrócił z dalekiej podróży. Pytanie, czy wszystko w porządku,
było ogólnikowe i wcale Buby nie zachęcało do zwierzeń. Co miała odpowiedzieć? Że nie
wszystko? Że już trzy razy ojciec przekłada ich wyprawę nad Wisłę? Że Anglik znęca się po
angielsku tylko nad Bubąi ona po angielsku wychodzi z angielskiego? Wreszcie że Adaś, ten
sam, którego Buba zna od przedszkola i lubi, zaczął chodzić z Jolką. I nawet mu do głowy nie
przyszło, żeby iść z Bubą na Miss Saigon, choć miała od ojca dwa bilety? Poza tą krótką listą
żalów, wszystko było w jak najlepszym porządku. Po prostu: po staremu. Bez euforycznych
zakrętów losu, bez zdumień i zapierających dech sytuacji.
Ojciec nie czekał już na Buby odpowiedź. Zawzięcie grzebał w swej teczce, aby po chwili
odetchnąć z ulgą.
- Znalazłem - ucieszył się, potrząsając plikiem papierów. - Tobie powiem pierwszej. Będę
prowadził nowy program. Scenariusz jest prosty, ale zadanie trudne.
- Teleturniej czy inny show? - Buba wiedziała, że skończyła się rozmowa o niej. Teraz
nastąpił czas ojca, który wypełnią dokładne relacje, przenoszące jej tatę w klimaty
telewizyjnego studia.
- Uwierz mi.
- Ale w co? - zdumiała się Buba.
- To tytuł, Bubo. Uwierz mi oznacza spotkania przed kamerami ludzi, którzy przestali sobie
ufać. Moim zadaniem będzie mediacja, sprawienie, że przed kamerą połączą się ich dłonie,
serca i sumienia... - promieniał ojciec.
- Obrzydliwe - stwierdziła krótko Buba, zatapiając zęby w kawałku placka.
- Obrzydliwe? - nie zrozumiał. - Dlaczego tak uważasz?
Wszyscy są przekonani, że osiągniemy maksymalną oglądalność. . .
- Każde "szlochanie na ekranie" jest obrzydliwe. To gra na ludzkich uczuciach. Wstrętny,
wścibski ekshibicjonizm za cenę maksymalnej oglądalności - Buba wiedziała, że sprawia ojcu
przykrość. Patrzył na nią zdumiony.
- Ekshibicjonizm? Skąd ten pomysł, moje dziecko? Nawet nie wiesz, jak można ludziom
pomóc w otwieraniu się na siebie i innych.
- Chciałbyś się otwierać na oczach całej Polski? - Buba spojrzała na ojca uważnie. - A choćby
na oczach Karpowej, Misiorków, pana Migotka czy Krzywickich z naszej klatki?
- Nooo... - zamyślił się ojciec. - W pewnych sytuacjach... Czy ja wiem?.. Ale na pewno są
takie chwile...
- To dlaczego, gdy kłócicie się z mamą, zamykacie drzwi do waszego pokoju?
- A, to już jest inna sprawa.
- Gdy się godzicie, też wolicie być bez świadków.
-Ale my z mamą...
- No tak. Wy się przecież nigdy nie kłócicie - zakończyła domyślnie Buba i zostawiła ojca
sam na sam ze scenariuszem.
Gałąź w biuście
- Jesteś podły i niesprawiedliwy! - chlipała matka Buby, a jej zanoszący się szlochem głos bez
trudu przechodził przez cienką dyktę sypialni rodziców i docierał do odległego pokoju, w
którym Buba bezskutecznie próbowała przygotować argumenty do rozprawki "Czy niezgoda
rujnuje?" - tak mniej więcej brzmiał temat wypracowania.
Głos ojca również bez problemu pokonywał cienkie drzwi.
- Zapominasz się! - wykrzykiwał po raz kolejny. - Możesz się szwendać do rana, ale są
zasady! Jak mówisz, że wrócisz o dwudziestej drugiej, to wracaj!
- Kiedyś w ogóle nie wrócę! - odgrażała się matka, zbyt głośno jak na damę pociągając
nosem. - Jesteś klasycznym tyranem! - ciągnęła niezrażona siłą swego altu. - Ja też ciężko
pracuję i z trudem obskakuję wszystkie fuchy, żebyś mógł jeździć tą swoją vectrą!
- Mogę chodzić pieszo! - ojca wyraźnie nie interesowało zawieszenie broni. - Ale jak
przestanę wracać do domu albo będę się zjawiał po północy. .. - zagroził. . .
Piekło trwało i Buba z rezygnacją sięgnęła po słuchawki.
Ostatecznie dzięki tym awanturom znała na pamięć wszystkie ważniejsze koncerty na
skrzypce i orkiestrę. Nie zdążyła uruchomić płyty. W drzwiach stanął dziadek i donośnie
zaszeptał:
- Jest gorzej niż ostatnio. Przed nami tydzień ciszy!
- Mniej - odpowiedziała szeptem Buba. - Odpuszczą pojutrze, bo idą razem do teatru.
- Mogą nie pójść - spekulował dziadek.
Na potwierdzenie jego słów głos matki histerycznie się wzniósł.
- Nigdzie z tobą nie pójdę! - zarzekała się przez łzy.
- Pójdą - zawyrokowała Buba. - Z dużej chmury mały deszcz.
- A o co poszło?
- Wczoraj przywiózł mamę z miasta pan Myszka, ten sędzia, z którym była na otwarciu
wystawy Temida w literaturze.
- Przystojniacha! - cmoknął dziadek, ale szybko zamilkł, bo nadchodziła Bartoszowa.
- Zamiast podsłuchiwać, moglibyście iść po zakupy.
Przychodzą dziś goście i trzeba przygotować szwedzki stół.
- To my mamy szwedzki stół? - zdziwił się szczerze dziadek.
Bartoszowa spojrzała na niego z wyższością.
- Tu jest kartka, a tu pieniądze - wyjaśniła autorytatywnym tonem. - I pilnuj, Bubo, dziadka,
żeby się gdzie nie zawieruszył, jak ostatnio.
- Ostatnio zawieruszyła się moja córka Maria - przypomniał dziadek lekko urażonym tonem i
udał się na poszukiwanie trzewików.
Chodzenie zaśnieżonymi ulicami po dzielnicy handlowej należało do jego ulubionych zajęć.
Cieszył się jak dziecko z nowych wystaw. Upodobał sobie zwłaszcza witryny sklepów
sportowych i z zabawkami, ale reagował tylko w kolejkach sklepów spożywczych, ale
supersamy, po których mógł krążyć z koszykiem, budziły jego szacunek. W szczególności
cenił sobie stoisko monopolowe. Sprzedawczynie znały go dobrze. Pojawiały się natychmiast,
gdy zza półek usłyszały jego donośny głos. Wiedziały, że nic nie kupi, ale był szarmancki i
tak interesująco opowiadał o przedwojennych wódkach, że wkrótce otaczał go ciasno tłumek
klientów i dziadek wyglądał jak przewodnik po supermarkecie.
Tym razem Buba nerwowo patrzyła na zegarek i przywoływała dziadka błagalnym
spojrzeniem.
- Wrócimy tu jutro - obiecywała jak rozkapryszonemu dziecku. - Bartoszowa nas zabije -
groziła, bezradnie próbując przerwać dziadkowy monolog.
Gdy wreszcie po długich sporach wyszli ze sklepu, Buba nie ukrywała swego rozczarowania.
- Tak mi zależało, żeby zdążyć. . . - mówiła prawie przez łzy - a teraz na wszystko jest już za
późno.
Dziadek spojrzał na Bubę, jakby zobaczył ją pierwszy raz.
- Dokąd zdążyć? - zapytał przytomnie. Widocznie odezwały się w nim, zwykle milczące,
wyrzuty sumienia. - Nieważne. Już i tak nie mam szans - Buba zwolniła.
Ciągnęła nogę za nogą jak skazaniec, który do końca naiwnie wierzył w swą szczęśliwą
gwiazdę.
- Słuchaj. A gdybym sam zatargał te zakupy? Mogłabyś wskoczyć w taksówkę i zdążyć.
Spojrzała na dziadka ze smutkiem.
- Nic z tego - westchnęła. - Nie mogę cię zostawić, bo popędzisz do kolektury. No i na taryfę
trzeba mieć szmal, a skąd go wziąć, jak już w tym miesiącu zdążyłeś się całkowicie zgrać?
- I tu się mylisz - dziadek zademonstrował w uśmiechu swe piękne porcelanowe uzębienie. -
Po pierwsze, na taryfę mam zawsze, a po drugie, dziś mnie totek nie interesuje, bo zagrałem
wczoraj. Dawaj zakupy i znikaj! - krzyknął, wciskając Bubie pięćdziesiąt złotych. - Pieniądze
zwrócisz mi w sposób ustawowo obowiązujący. Wygrasz ze mną w ogóra, to ci odliczę.
- Przecież nie wygram - zmartwiła się Buba.
- Czasami głupi też ma szczęście – pocieszył ją bezmyślnie dziadek. - Lepiej powiedz, dokąd
się wybierasz. . .
Buba zaśmiała się krótko. Cmoknęła dziadka w czerstwy policzek.
- Powiem j ak wrócę - obiecała i pędem puściła się w stronę postoju taksówek.
- Nie jest ani za chuda, ani za gruba. Nie ma wprawdzie urody przedwojennych aktorek czy
choćby Marysi, ale jest w porządku. Gdyby jeszcze trochę lepiej grała w brydża...
- myślał o oddalającej się wnuczce.
- Dobrze, Bubo, że już jesteś - szept dziadka brzmiał jak perkusja jazzowego zespołu. -
Zrobili mi piekielną awanturę, że nie wiem, dokąd poszłaś. Tak się przy tym zintegrowali, że
przestali się kłócić, a mnie potraktowali, jakbym był jakimś sędzią Myszką - dziadek mlaskał,
wyciskając wargami sok z pomarańczy i mimo bury sprawiał wrażenie bardzo z siebie
zadowolonego.
W gościnnym pokoju siedziało kilka osób. Rodzice istotnie przypominali miłosną parę gołębi.
Głośno zachwalali pierogi Bartoszowej, rozdzielając je niesprawiedliwie głównie pomiędzy
siebie. Przez uchylone drzwi Buba dostrzegła swoją ulubioną spikerkę, jej męża, jakiegoś
Murzyna, kręcącego przy muzycznym sprzęcie, i dwie zupełnie nowe twarze, w sam raz
nadające się do prowadzenia nawet festiwalu w San Remo.
- Widziałaś czarnego? - dopytywał się dziecinnie dziadek, próbując zerkać sponad pleców
Buby na siedzące przy stole towarzystwo. - Mówię ci, smoła przy nim to pryszcz. No
właśnie... - wpadł w zadumę. - Jak sądzisz, czy u czarnych widać pryszcze?
Buba przyłożyła palec do ust i siłą odciągnęła dziadka od drzwi.
- Myślę, że też mają pryszcze. W okresie dojrzewania- dodała, siląc się na autorytatywny ton.
- Lepiej się wycofajmy, bo jak nas nakryją, zostaniemy oboje surowo ukarani.
- Czarny nas zje - bąknął dziadek i niechętnie opuścił swój punkt obserwacyjny w szparze
drzwi. - A teraz powiedz, czy zdążyłaś? - zażądał, gdy usiedli nad talią kart.
Buba wprawnie je przetasowała i rozdała.
- Tak i nie - odparła lakonicznie. - Zdążyłam dojechać do szkoły, ale Jolka też zdążyła. Była
nawet wcześniej... Więc jak już wpadłam do harcówki, to ona siedziała z Adasiem.
- To ty jesteś w harcerstwie? - dziadek patrzył po raz pierwszy nie w karty, a na Bubę.
- I tak, i nie - padła kolejna tajemnicza odpowiedź.
- Nie można być na tak i na nie - skrzywił się dziadek.
- Kiwasz, moje dziecko. Trzymaj się jednej wersji, bo jesteś niewiarygodna. Mój kolega z
wojska też był niewiarygodny ...
- rozpoczął tonem kaznodziei.
- Wiem - Buba poukładała już karty i czekała na wist.
- I przez to niewiarygodnie zginął.
- Umarł ze strachu. Myślał, że nieprzyjaciel naciera na pierwsze pozycje, a to tylko grzmiało.
Żeby choć dostał piorunem - rozmarzył się dziadek. - Śmierć powinna zawierać jakieś ziarno
heroizmu, a tu masz! - zaśmiał się niestosownie. - Znowuż inny mój znajomy... Ale
mówiliśmy zdaje się o twoim harcerstwie?
- I o Adasiu - przypomniała Buba.
- Czy to ten łysawy? W siedmiomilowych butach i z kolczykiem? - dziadek ożywił się na
wspomnienie kolegi Buby.
- Ten, ale bez kolczyka.
- Pamiętam, że miał kolczyk - upierał się dziadek.
- Kuba miał - wyjaśniła lapidarnie Buba.
- Wobec tego oni różnią się tylko kolczykiem i imionami.
- Nazwiskami też - Buba zgrabnie obliczyła szansę na szybkie zwycięstwo. – Teraz jest,
dziadku, taka moda. Wszyscy są do siebie podobni.
- Rozumiem - przytaknął dziadek. - Żurnalowe klony.
Typ "recydywa". I takich przyjmują do harcerstwa? - dziadek nie mógł wyjść z podziwu dla
organizacji aż tak nadążającej za modnymi trendami. Przez to jego zdziwienie Buba
przegapiła możliwość wzięcia lewy.
- Adaś jest przybocznym - w głosie Buby pobrzmiewała duma. - I założycielem naszej
drużyny. Poza tym z jego matką łączą cię pewne niebezpieczne związki...
- Mnie? - w głosie dziadka czaiło się przerażenie. - To raczej niemożliwe. Nie interesuję się
kobietami, które w latach siedemdziesiątych dbały o wyż demograficzny.
- Ale kobiety sprzedające kupony totolotka to co innego, prawda? - podstępnie zaatakowała
Buba. - Adaś jest synem pani Kunickiej.
- A, to zmienia postać rzeczy! Pochodzi z dobrego domu.
Ałe, ale... - dziadek spojrzał na Bubę domyślnie. - Ty się chyba normalnie zakochałaś?
- Jeśli bez wzajemności jest normalnie, to normalnie.
- Chyba z wzajemnością. Zobacz, znowu złoiłem ci skórę!
Buba wyłożyła na dziadkowym stoliku resztę z pięćdziesięciu złotych i dorzuciła swe
kieszonkowe.
- Przegrywam na wszystkich frontach. Nawet w ogóra poskarżyła się cicho.
- Głównie w ogóra - uściślił dziadek, skwapliwie zgarniając ze stolika pieniądze. - Ale wiedz,
że lubię cię dziesięć razy bardziej niż twoją matkę i sto razy bardziej niż siostrę.
- To osładza pozostałe klęski - uśmiechnęła się Buba. - Gdybyś jeszcze nauczył się za mnie
angielskiego?..
- How do you do! - usłyszała, gdy próbowała cicho przemknąć do swego pokoju. Poczuła na
plecach ciarki. Angielski był nieskalanie czysty, a jego użytkownik niewidzialny. Buba stała
w ciemnym przedpokoju oko w oko z facetem bez twarzy, gotowym wymieniać poglądy
oryginalną mową Eliota. Na szczęście uświadomiła sobie, że połyskujące w mroku zęby i
jasna koszula należą do Murzyna. Aby uniknąć językowej wpadki, szybko odpowiedziała tym
samym powitaniem i jak rażona uciekła w bezpieczne ramiona swego starego łóżka. Zanim
zasnęła, zrobiła sumiennie trzy ćwiczenia z angielskiego i znalazła podstawową bazę dla tezy,
że niezgoda rujnuje. Pomyślała jeszcze, że Jolka przesadza z krótkością spódniczek. I to jej
chodzenie, jakby była modelką na wybiegu. Ono też nie pasuje do harcerstwa - uznała.
Dawno w domu Buby nie jadło się śniadania w tak radosnej atmosferze. Ojciec z matką
zalotnie zaglądali sobie w oczy i tak prześcigali się w uprzejmościach, że pewnie byli skłonni
przeżuwać dla siebie nawet serek Fromage. Dziadek korzystał z tego ich chwilowego
zakochania. Wynegocjował wyjście na mecz i obiecał, że jeśli kupią mu butelkę brandy, nie
będzie niczego podpijał z domowego barku. Wyprosił też pieniądze na tytoń i upomniał się o
należną mu porcję kosmetyków po goleniu.
- Osobiście zrobię tacie zakupy - zarzekał się ojciec Buby, jakiś odmłodzony i szczęśliwy.
- Prawda, że Paweł wspaniale wczoraj wyglądał w telewizji? - matka Buby z czułością
pogłaskała męża po wystrzępionej grzywce.
- Wczoraj, kochanie, nie miałem programu.
- No to przedwczoraj - zgodziła się matka pokojowo.
- Tylko nasza Buba jest jakaś markotna. O co chodzi, kochanie? - matka czule spojrzała w
przygaszone oczy córki.
- O to, że nie dostałam tygodniówki, a muszę opłacić składki na okna.
- Na okna? Nie macie w szkole okien? - przeraziła się matka.
- Wymieniamy...
- Żaden problem! - uciął ojciec, startując lamparcim skokiem do portfela. - Takie sprawy
trzeba szybko, córeczko, regulować.
- A poza tym jest wywiadówka - Buba, gdy już doszła do głosu, zrozumiała, dlaczego ludzie
lubią być w centrum zainteresowania. - Za dwa dni. Wypadałoby, żeby któreś z was tam
poszło, bo to już nie podstawówka - podkreśliła z powagą.
- Słusznie. Możemy iść oboje! - ucieszyła się matka.
- Za dwa dni będę w Gdańsku - ojciec wydawał się szczerze zmartwiony. - A ty, Marysiu,
masz tyle zajęć...
- Pójdę na pewno. A do której klasy, córeńko, chodzisz?
- zainteresowała się matka.
- Do pierwszej - Bubę przeraziła niewiedza rodziców na temat tak oczywisty.
- Och - zmitygowała się matka - to wiemy. Powiedz literkę.
- Do "A". Przecież mówiłam. . .
- Literki mogą się popieprzyć - wziął stronę matki dziadek. - Twoja matka jest przecież w
wieku, kiedy pewne fakty umykają.
- Ależ ojcze! - pełen oburzenia głos matki zawisł nad śniadaniem. - Ja nie zapominam! A jeśli
chodzi o mój wiek...
- To tatę zazdrość zżera, bo zapomniał, co znaczy być młodym! - ojciec udzielił matce
pierwszej słownej pomocy, za co otrzymał pełen pożądania uśmiech.
- Dawno nie było Mańczaków - zagadnęła radośnie matka. Zawsze była radosna, gdy czuła
się kochana. W jej słowa wdarł się przeciągły dzwonek domofonu.
- Oto i oni - skrzywił się ojciec, otwierając drzwi.
Mańczakowie byli zdumieni rodzinnym zebraniem przy stole.
- Tak późno jadacie śniadanie? - skrzywił się Mańczak, ściągając swój turecki kożuszek.
- Macie racuchy? - ucieszyła się Mańczakowa.
Jej białe króliki opadły na kolana dziadka. Mańczakowa też by na nie opadła, gdyby nie
dziadka refleks.
- Właściwie nie jesteśmy głodni - przypomniał Mańczakowej Mańczak.
Dzięki jego interwencji Mańczakowa zjadła tylko trzy racuchy. Ostatnim zajął się Mańczak
osobiście.
- Przychodzimy wyciągnąć was na ślizgawkę - mówił z pełnymi ustami, patrząc uważnie,
jakie wrażenie zrobiła jego propozycja.
- To przyszliście po Bubę? - zapytała matka zupełnie poważnie.
- Nieee. Ślizgawka to nie brydż. To rozrywka dla dorosłych. Teraz jest taka moda, że się idzie
na lodowisko, siada przy małym stoliku, pije mrożoną herbatę...
- Gorącej nie podają? - zainteresował się dziadek, wrażliwy, ilekroć mowa o piciu.
- No i się patrzy - dokończyła Mańczakowa.
- Na co? - nie bardzo mógł zrozumieć ojciec.
- Na tych, co jeżdżą na łyżwach - cierpliwie wyjaśniał Mańczak. - Trzeba się tylko jakoś
ciekawie ubrać.
- Z tym to ty, kochana, nigdy nie masz problemu - szepnęła matka złośliwie w stronę
Mańczakowej .
Dopiero teraz wszyscy zauważyli, że Mańczakową szczelnie okrywa skóra pantery,
kokieteryjnie przetarta w kilku kluczowych miejscach.
- Niech się ojciec uspokoi z tym oglądaniem, bo mi ojciec wstyd przynosi - zdenerwowała się
matka.
- A to co? - dziadek nie mógł oderwać oczu od sterczącej w dekolcie gałęzi.
- Motyw - odparła dumnie Mańczakowa. - Lasu - uzupełniła, widząc, że jej rzeczowe
wyjaśnienie w żaden sposób nie trafia do dziadka. - To jest, panie Henryku, taka ekobrocha.
- Eko co? - dziadek wciąż tępo spoglądał na gałąź.
- Ozdoba. Nawiązanie do tradycji puszczy, lasu... Tu chodzi, proszę pana, o pewną
naturalistyczną biżuteryjną szczerość i odwagę... - Mańczakowa kończyła ostatniego racucha i
miała problemy z dykcją.
- Odważna to pani jest. I silna- dodał dziadek, zafascynowany dekoracją Mańczakowej. -
Targać taką gałąź w biuście...
- Tato! - przerwała mu błagalnie matka. - Czy ty musisz przy Bubie snuć swoje erotyczne
fantazje?
- Za przeproszeniem - dziadek natychmiast spoważniał.
- Z całym szacunkiem dla pani Mańczakowej, ale ona nie budzi i nigdy nie budziła moich
erotycznych fantazji.
- A to już nieładnie - zauważył milczący dotąd Mańczak. - Myślałem, panie Henryku, że pan
tylko jest kiepski w brydża, a widzę, że i w etykiecie są poważne braki.
- W każdym razie na ślizgawkę nie idziemy - przerwała matka tę niepotrzebną kłótnię. -
Chyba że Buba. . .
- Buba się nie zmieści. Zwłaszcza jak sobie zatknie w dekolt naszą palmę - rzucił dziadek. -
Do tej ślizgawki to trzeba mieć ziła, a nie trabanta!
- Nikt ojca o zdanie nie pyta - ucięła matka. - A może wypijecie z nami poranną kawę? Mogę
ją potrzymać w lodówce.
- Właściwie... - Mańczakowa rozejrzała się po kuchni. - Tylko że Bartoszowa zrobiła wam
obiad, tę śliczną sztufadkę z jabłuszkami - palec Mańczakowej zanurzył się w pieczeniowym
sosie. - A my nie mamy nawet planów, co będziemy jeść.
- Nie mam nic przeciwko sztufadom - zastrzegł szybko Mańczak.
- To zjecie z nami - szepnął ojciec z najwyższą rezygnacją.
Wyobraził sobie kilogram sztufady w ustach Mańczakowej i doszedł do wniosku, że w
pewnym sensie jest bohaterem. Człowiekiem zdolnym do największych poświęceń w imię
kurtuazji i dobrego tonu.
Buba milczała. Wciąż z niedowierzaniem wpatrywała się w wydatny biust Mańczakowej,
który teraz, gdy Mańczakowa wybuchała co chwila perlistym śmiechem, potrząsał gałęzią,
wprawiając ją w ustawiczne drżenie. Nic bardziej ekologicznego, poza może listkiem
figowym, ludzkość nie była skłonna wymyślić. A Mańczakowa - i owszem, doceniła Buba.
Chleb niezbyt powszedni
Matka wróciła z wywiadówki zdenerwowana, blada i zła.
- Bubo! - rzuciła oficjalnie w stronę pokoju córki. Usiadła sztywno na kuchennym krześle i
czekała.
- Chodzi o ten angielski? - Buba postanowiła osłabić uderzenie. - Mówiłam wam przecież, że
mam kłopoty. Ale chyba nie aż tak poważne? - z przestrachem patrzyła na matkę. Nie
pamiętała jej tak wzburzonej. No, chyba że w kłótniach z ojcem. . .
- Bubo, skończmy ten teatr - głos matki dramatycznie rozpływał się w pierwszych łzach. - Już
od dawna podejrzewałam najgorsze. Tak szybko wracałaś z tej szkoły albo tak późno
wychodziłaś na zajęcia... Czułam, że coś się za tym kryje...
- Ale ty przecież nie wiesz, o której wychodzę, czy wracam. Nigdy cię nie ma albo śpisz.. .
- Pracuję po nocach - przerwała jej matka - więc mam prawo. Jak mogłaś mnie nie uprzedzić,
narazić na taką kompromitację, taki wstyd!? - z oczu matki popłynęła rzeka łez.
- Ale o co chodzi? - Buba traciła cierpliwość.
- Milcz! - krzyknęła matka. - A właściwie - mów! - zażądała. - Wyjaśnij, proszę, dlaczego tak
haniebnie nas oszukałaś.
Przecież ty nie chodzisz do żadnej szkoły! Jesteś niebieski ptak!
Córka znanej pisarki dziewczyną po podstawówce! - matka na przemian wycierała
nakrochmalonym obrusem oczy i nos.
- Sprawdziłam dzienniki wszystkich klas. Nawet czwartych. Ani śladu naszego nazwiska!
- No, w czwartych to raczej zrozumiałe. Takim orłem znowuż nie jestem - bąknęła Buba. -
Ale w pierwszej "A" na pewno coś o mnie wiedzą.
- Nawet nie wiedzą, jak wyglądasz. Pokazałam im zdjęcie! Nikt z nauczycieli nie widział cię
na oczy!
- Chwileczkę, a w której ty byłaś szkole? - Buba zmarszczyła nos i intensywnie wpatrywała
się w matkę.
- Jak to, w której? W twojej. O, proszę - otworzyła kalendarzyk i podsunęła go Bubie pod nos
- tu masz adres. Nie twoja? Na rondzie Waszyngtona. Imienia, zdaje się, Dywizjonu 303.
- Nie moja - spokojnie stwierdziła Buba. - W tej na rondzie miałaś jakieś warsztaty literackie.
Rok temu. Moja jest imienia Kościuszki, dwieście metrów od Zwierzynieckiej, przy małej
bibliotece. A z Dywizjonem 303 łączy ją tylko to, że kawałek tej szkoły widać, jak z lotu
ptaka, z naszego kuchennego okna.
Matka zastygła w bezruchu.
- Naprawdę, Bubo? - pytanie zabrzmiało dramatycznie.
- Czy ty wiesz, co to znaczy? Że mogę odzyskać całe zaufanie do ciebie! Och, dziecinko! -
Buba wpadła w matczyne ramiona, ale zanim poddała się całusom i pieszczotom, przyszło jej
do głowy, że w tej pomyłce nie wszystko jest takie śmieszne i zabawne, jak teraz chce tego
matka.
Popołudnie zapowiadało się sennie i leniwie. Nawet ożywiony ostatnio dziadek zapadł w
zimowy sen, o czym świadczyło jego donośne chrapanie. Matka chodziła po domu
zdenerwowana, w rozchełstanym szlafroku, i szukała natchnienia.
- Nigdy nie napiszę tej książki przy takim akompaniamencie - pomstowała pod drzwiami
dziadka. - Przez ojca chrapanie nie mogę poprowadzić sceny erotycznej na europejskim
poziomie - żaliła się mężowi, który, nieczuły na hałasy, ćwiczył przed lustrem.
- Da, ye, ou - odpowiedział jej skrzywieniem warg, obnażających trochę krzywą dwójkę.
- Czy nikt ci nie mówił, że powinieneś ją wyprostować?
- matka odgięła wargę ojca i z zainteresowaniem oglądała ząb. Dotknęła go palcem.
-Auuu! - zawył ojciec, nie pozostawiając wątpliwości, że z jego dwójką dzieje się coś złego.
- Twój ząb, twój problem - podsumowała matka. - Ale nie licz na to, że pokażą cię w telewizji
bez zębów. No, chyba że w reklamie złej pasty - dodała, pozostawiając ojca z bolącym zębem
i odrobiną nadziei.
- Bubo - matka wtargnęła do jej pokoju - ratuj polski romans przed całkowitą klapą! Wymyśl,
co kobieta powinna powiedzieć zakochanemu mężczyźnie w pewnej, że tak się wyrażę,
osobistej sytuacji? Tylko to nie może być banał.
Buba spojrzała na matkę wielkimi ze zdumienia oczami.
- Nie wiem - odparła rzeczowo - nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Zadzwoń do Olki. Ona
przerabiała to już w szkole.
- Nie obgaduj siostry - fuknęła matka i dodała już bardziej pojednawczo - Olka na pewno zna
tylko wyświechtane teksty, a mnie chodzi o coś naturalnego, czystego, o jakąś jeszcze nigdy
dotąd nie zaśpiewaną pieśń miłości.
- Pomyśl o nas - poradził matce ojciec. - Może przyjdzie ci do głowy jakiś finezyjny refren.
Kiedyś, nie powiem, potrafiłaś miłośnie zaśpiewać.
- Jak to kiedyś? - w głosie matki zabrzmiał ton zaczepki. - A wczoraj?
- Wczoraj śpiewaliśmy w duecie, a to co innego - upierał się ojciec. - Inna sprawa, że ci się
dziwię. Pytasz Bubę o takie rzeczy. . .
- A może, mamo, w tej scenie - Buba delikatnie podsunęła matce zagubiony wątek - może tak
spróbować bez słów?
- To książka, a nie film pornograficzny! - oburzyła się matka.
- Chodzi mi naturalnie o opis - Buba nie dawała za wygraną.
- Mówisz opis? - matka zamyśliła się i z zadowoleniem potrząsnęła swymi potężnymi
włosami. - Tak jest, córeczko!
To będzie takie nowatorskie! Przecież są chwile, gdy słowa tylko uwierają, a ja zmagam się
właśnie z taką chwilą.
- Ja też! - krzyknął wytrącony z drzemki dziadek. - Całe życie nic mnie tak nie uwierało, jak
twoje wrzaski, Mario, nad moim uchem! Czy w tym domu będzie choć chwila spokoju?
- Jeśli ponownie zaśniesz, to na pewno nie! Warczysz jak stado głodnych psów! - mściwie
zrewanżowała się matka i z dumnie podniesioną głową wróciła do swojej powieści.
Buba pięć razy przechodziła koło telefonu, zanim zdecydowała się zadzwonić.
- Adaś? - spytała pogodnym głosem. Starała się ukryć zdenerwowanie, które ją samą mocno
niepokoiło. - Czy masz podręcznik do fizyki? Tak, wciąż jeszcze nie zdążyłam go kupić.
Wpadniesz? - niepokój ustąpił rosnącej radości. - No to czekam - zakończyła.
Pędem wróciła do swego pokoju. Chwyciła otwartą książkę i wyniosła ją ukradkiem do
kuchni. Umieściła w pojemniku na chleb. Przygotowała soki i zaopatrzona w szklanki wróciła
do siebie. Wylała na głowę trochę perfum matki i dokładnie zbadała twarz w lustrze. Trzy
pryszcze tylko na chwilę zmąciły jej radość. Gdy otwierała drzwi, była gotowa na spotkanie
swej wielkiej przygody.
- Ściągnę buty - zaproponował Adaś.
- U nas się nie ściąga - wyjaśniła, wspinając się wzrokiem na wysokość metra
dziewięćdziesięciu centymetrów. Dopiero na szczycie, uwieńczonym jeżykiem włosów,
dostrzegła sympatyczny uśmiech.
Potężne buty Adasia przemierzyły głośno parkiet całego mieszkania. Buba z dumą
odnotowała, że zrobiły wrażenie nawet na ojcu, który, zapatrzony w Adasiowe nogi, nie
zdążył rzucić mu na powitanie tego swojego młodzieżowego "sie ma". Adaś lekko schylił
głowę i zmieścił się, ku zdumieniu ojca, w drzwiach pokoju Buby. W dodatku drzwi
natychmiast zostały zamknięte.
- Widziałaś to, co ja? - ojciec z niedowierzaniem patrzył na matkę, wywołaną odgłosem
maszerującej po jej dywanach armii.
- Nie do końca. Ten dryblas to niby kto?
- Pojęcia nie mam. Pierwszy raz go widzę na oczy. Miał taką szeroką kurtkę, że zmieściłaby
się pod nią cała kawaleria. Chyba nie jest uzbrojony, jak sądzisz?
- To Adaś - dołączył do konspiracji dziadek. - Mały Adaś Kunicki z przedszkola Buby.
- Tej Kunickiej od śpiewania?
- Nie. Tej od grania - wyjaśnił dziadek.
- Od grania na czym?
- Nie na czym, a w co! W totolotka - dziadek opuścił niżej głowę, trochę zaniepokojony, że
zainteresowanie Adasiem tak bez powodu przenosi się na niego. - Między nami mówiąc -
podjął - cóż to za urocza kobieta, ta jego matka. Jestem pewien, że płynie w niej niejedna
kropla czystej arabskiej krwi.
- Jak u konia?
- Ojcu chodzi o błękitną-sprostował Paweł. - Nie wiem, ile w niej płynie błękitnej krwi, ale
domyślam się, ile przez jej palce przepływa naszej gotówki.
Dziadek spojrzał wrogo na zięcia.
- Że też, Pawełku, ty zawsze musisz o interesach, nawet w chwili, gdy chodzi o przyszłość
twojej córki.
- Jak to o przyszłość? To już sprawy tak daleko zaszły?
- matka poczuła się w obowiązku ustalić wszystkie szczegóły.
- Daleko, nie daleko, czuwać trzeba. Powinnaś wejść tam do nich pod jakimś pretekstem.
Ponoć uczą się fizyki, ale póki nie sprawdzisz, nie wiesz.
- Wejdź, wejdź! - poradził ojciec. - Może akurat trafisz na scenę pasującą do twojej powieści -
ostatnie zdanie zabrzmiało jak groźba.
- Zrobię im herbatę i kanapki - matka podjęła błyskawiczną decyzję. - Ale wspólnie je
zaniesiemy - zastrzegła.
- Nie chcę, żeby Buba myślała, że tylko ja jej nie ufam.
- Niczego nie będę nosił, bo trzęsą mi się ręce - uprzedził dziadek.
- Ojca nikt nie prosi - odparowała córka.
- Oczywiście. Jestem tu traktowany gorzej od Bartoszowej. Jak śmieć - załkał dziadek
niespodziewanie.
- Tatuś pomoże przy kanapkach. Idziemy.
- No i co wy na to? - matka triumfowała. - Sięgam po chleb, a znajduję podręcznik do fizyki,
której się właśnie uczą!
Ha! Mieliśmy rację!
- Pozwól, że przypomnę, kto ją miał - dziadek całkowicie odzyskał animusz. - Wy pójdziecie
z kanapkami, a ja z książką - podjął heroiczną decyzję.
- Zostań jeszcze - poprosiła nieśmiało Buba. - Jeśli oczywiście masz czas.
- Umówiłem się z Jolką. Szkoda, że wcześniej nie zadzwoniłaś - stropił się Adaś. - Ale
gdybyś nie radziła sobie z zadaniami, wpadnę pojutrze. Jolka wyjeżdża na jakiś kurs dla
modelek i cały dzień będę wolny.
- Przepraszamy - w drzwiach stała cała rodzina. Matka trzymała kubki z parującą herbatą,
ojciec z trudem dźwigał talerz z kanapkami, a za jego plecami dziadek wymachiwał
podręcznikiem do fizyki.
- Pomyśleliśmy, że skoro się uczycie, to przyda wam się coś ciepłego - matka przymilnie
wyciągnęła ręce z kubkami.
- I przegryźcie coś - dodał ojciec, stawiając tackę na biurku.
- A jak już nabierzecie sił, możecie się brać za fizykę. Zobacz, Bubo, co znaleźliśmy w
pojemniku na chleb! Podręcznik ciężki jak bochenek razowca!
- Dziękuję państwu - głupio uśmiechnął się Adaś - ale ja już muszę iść. Fajnie, Buba, że
jednak masz tę książkę. To ja swoją zabiorę.
Adaś trzema krokami przemierzył mieszkanie i znikł w czeluści przedpokoju. A Buba
siedziała przy dwóch parujących kubkach herbaty i zastanawiała się, czy w jej wieku wypada
aż tak głośno płakać.
W obronie arcydzieła
Mańczakowie wyglądali jak zdjęci z krzyża. Tak przynajmniej Buba wyobrażała sobie ludzi
zdjętych z krzyża. Mańczak był wykręcony w lewą stronę i trzymał się za pośladki, a
Mańczakowa, lekko zgarbiona, nie chciała lub nie mogła wrócić do postawy pionowej. Na
obojgu Mańczakach jaskrawo fosforyzowały kreszowe dresy, których uzupełnienie stanowiły
radosne szaliki i czapki w dziecięce desenie.
Mańczakowa prezentowała szalikowy komiks z Myszką Miki, a szalik Mańczaka był w
nieduże rude wiewiórki.
- Byliśmy na stoku - wyjaśniła w progu Mańczakowa, próbując otrzepać ze śniegu futrzane
kozaczki.
- Chyba na stocku! - wypalił dziadek. - Wyglądacie, jakbyście wypili cały zapas w czasach
prohibicji.
- Panie Henryku, to żenujące, że nie odróżnia pan napojów wyskokowych od skoków...
narciarskich - dodał Mańczak z pewnym niezdecydowaniem. - Wracamy z zimowej szarży. -
Niech pan wyjrzy oknem i spojrzy na naszego trabanta - zażądała Mańczakowa.
- O, znowu zastawiliście panią Karpową! - ucieszył się dziadek. - Nie posiedzicie z nami
długo.
- Karpowa ma dziś nocny dyżur - wyjaśniła Buba. Pewnie się państwu upiecze - dodała z
goryczą.
- Nie chodzi o żadną Karpową. Spójrzcie, co mamy na dachu wozu! - Mańczak tracił resztki
cierpliwości.
- Narty - stwierdziła Buba.
- No właśnie - Mańczakowa potoczyła po wszystkich zwycięskim wzrokiem. - Jeszcze je
czuję na nogach.
- To widać. Ma pani taki ładny przechył - dziadek mierzył Mańczakową wzrokiem ortopedy. -
Jest pani pewna, że nic nie złamała?
- Panie Henryku! - sapnął z oburzenia Mańczak. - Moja żona urodziła się na nartach. Tak się
mówi, jak ktoś dobrze jeździ - zastrzegł szybko, widząc gotowość dziadka do kolejnego
ataku. - Gorzej ze mną. To był debiut.
- Istotnie, gorzej - chętnie zgodził się dziadek. - Pan musiał za bardzo zbaczać na lewo.
- Nie musiałem, ale zbaczałem.
- Mógł zjeżdżać nawet całkiem prosto, ale widocznie nie chciał - wzięła męża w obronę
Mańczakowa. - Co tu u was tak pachnie?
- Jakby to powiedzieć - dziadek dla zyskania na czasie popadł w głęboką zadumę.
- Gołąbki - palnęła Buba. - Wiedziała, że im dłużej Mańczakowa będzie badała kuchenne
aromaty, tym większy apetyt ją dopadnie.
- Obiad - głos Bartoszowej zabrzmiał jak wyrok śmierci.
Mańczakowie z trudem doczłapali do jadalnego, ale gdy już usiedli przy stole, Buba mogła
pomiędzy kolejnymi dokładkami posłuchać ekscytującej, pełnej sprintów, slalomów i skoków
opowieści o narciarskich wyczynach Mańczaków.
- A gdzie nasze gołąbki? - zainteresowała się matka podczas wieczornego przeglądu kuchni. -
Przecież Bartoszowa robiła dziś gołąbki?
- Tak, ale Mańczakowie wam zjedli.
Ojciec zbladł.
- To już przesada - zaczął nieśmiało. - Tydzień temu rąbnęli cały rosół, załapali się na
schabowe, potem...
- Przestań jęczeć - matka wzięła Mańczaków w obronę.
- Wiesz, jak u nich jest. Nic nam się nie stanie, jak raz zamiast obiadu zjemy jajka.
- Jajka pożyczyli.
- Kto pożyczył? - matkę też powoli opuszczał dobry humor.
- Mańczakowie - włączył się do rozmowy dziadek.
- Chcieli robić pączki i was zaprosić na degustację.
- Jak to miło z ich strony - szepnęła matka.
W przeciwieństwie do męża potrafiła szybko się wzruszać, nawet jak była głodna.
- Pawle, idziemy.
- Dokąd, o tej porze? - ojciec był zły. Plądrował lodówkę i Buba dałaby głowę, że gdyby tam
znalazł Mańczakową, bez namysłu zatopiłby w niej zęby. Nawet nadwerężoną dwójkę.
- Idziemy do Mańczaków. Słyszałeś przecież, że nas zaprosili na pączki. Kupimy do pączków
małe co nieco.
- Przestań puchatkować - ojciec w olimpijskim tempie osiągał stan ekstremalnego
zdenerwowania - Proszę bardzo!
- drwił. - Kupuj szampana, nawet duże co nieco, jakiś bukiecik i podziękuj im jeszcze, że byli
uprzejmi wsunąć nasze gołąbki - nie wytrzymał.
- Robisz się zgryźliwy jak dziadek - matka spojrzała na ojca z naganą. - Wkładaj nowy
płaszcz. Jeszcze cię w nim nie widzieli.
- Po co? To jest normalny płaszcz, więc co najwyżej mnie obśmieją. Nie ma nawet
czerwonego kapturka - zirytował się ojciec.
- No wiecie - matka załamała ręce. - Żeby z powodu dwóch gołąbków tak stracić klasę!
- Czterech - warknął ojciec.
- Czterech, Marysiu - potwierdził żałobnym tonem dziadek. - Ale te pączki, Pawle, mogą im
się udać.
- Idziemy - zakomenderowała matka. - A wy pilnujcie kuchni, żeby nie zniknęły nasze
sztućce i masło.
- Dziadku - odezwała się Buba, gdy kroki rodziców umilkły w przedpokoju - oni te jajka
pożyczyli przecież na jajecznicę. I nikogo nie zapraszali...
- To nie nasz problem, Bubo - dziadek dostojnie wypiął pierś. - Spacer dobrze im zrobi.
Nabiorą apetytu - diaboliczny śmiech dziadka wypełnił mieszkanie. - A Mańczakowie może
się domyślą, że wypada do pół literka wystawić jakąś kolację.
- A jeśli się nie domyślą? - z trwogą zapytała Buba.
- A, to naprawdę będzie mi żal twoich rodziców, dziecko.
Pić na pusty żołądek to wielka sztuka i jeszcze większa boleść.
* * *
Matka siedziała na foteliku zwanym ludwikiem i płakała.
- Przesadzasz, mamo - próbowała perswadować jej Buba. - Jedna zła recenzja to przecież nie
koniec świata!
Najlepsze książki są krytykowane! A twoje powieści wszyscy czytają z zapartym tchem...
- Twój ojciec nie przeczytał żadnej. Za to zna na pamięć te fatalne recenzje całej zgrai
gryzipiórów!... A moich książek nawet nie tknął!
- Bo nie jest kobietą.
-A ty? Dlaczego ty ich nie czytasz?
- Jaje znam. Przecież zawsze opowiadasz je strona po stronie, zanim te strony napiszesz.
- Ale to nie to samo - upierała się matka przez łzy.
- Więc dobrze. Będę je czytać.
Płacz nie ustawał. Buba już wiele razy radziła sobie w podobnych sytuacjach. Jednak dzisiaj
czuła, że depresja matki
rozciąga się dalej niż czytelnicze niziny jej romansów. I pogłębia z każdą chwilą.
- A wiesz, co mówiła ta od rzeźnika?
- Która? - matka nieznacznie przetarła łzy. - Ta z zezem?
-11hm, właśnie ta.
- Więc co mówiła?
- Że jak się dorwała do Niebieskiego ptaka, to czytała do rana i mąż zabrał jej książkę, bo nic
nie robiła w domu.
- Mamy jeszcze parę egzemplarzy. Trzeba jej zanieść rzuciła stanowczo. Solidaryzowanie się
z czytelniczkami matka miała we krwi. - Ale co ty robiłaś, Bubo, u rzeźnika?
- Kupowałam... parówkę.
- Parówkę? Dlaczego parówkę?
- Bo lubię.
- Ale to takie nieeleganckie. Lubić parówki. Czy zauważyłaś, żeby którakolwiek z moich
bohaterek lubiła parówki?
No tak, przecież ty nawet nie znasz tych wspaniałych kobiet...
- przypomniało się matce i sięgnęła po kolejną chusteczkę.
- Dziewczyny z mojej klasy też cię czytają. Na lekcji.
- Mam nadzieję, że ty nie? No, oczywiście! Znowu zapomniałam, że moja rodzona córka
pogardza literaturą własnej matki.
Przed kolejną porcją łez wstrzymał matkę tajemniczy głos, dochodzący z pokoju dziadka.
Płynęły ciche słowa:
A potem objął ją czule i sięgnął do malinowych ust. Ależ nie! - broniła się słabym,
omdlewającym głosem. - Pan nie może tego zrobić! Jest pan przecież kandydatem na
senatora, osobą publiczną. Gdyby dowiedziała się o tym pańska żona, ten potwór... - Moja
żona nie żyje - odrzekł.
W monotonię czytania wdarł się nieśmiały męski szloch, który po chwili przeobraził się w
głos podstarzałego lektora podejmujący następną frazę.
- Nie żyje? - upewniła się z nadzieją. - Czy to znaczy, że możemy być razem? Och, kochany,
czekałam na tę chwilę od momentu, gdy zobaczyłam cię w służbowym volvo z telefonem
komórkowym przy ustach. Już wtedy marzyłam, aby te szepczące usta kiedyś mnie
pocałowały...
- To fragment mojej Sonaty biurowej - rozpoznała błyskawicznie matka.
- Dziadek ją sobie czyta - Buba siliła się, aby wyjaśnienie wypadło naturalnie.
- Jak to sobie czyta? Nie powiesz mi, że bierze Sonatę i dla przyjemności zgłębia uczuciowe
życie sekretarki senatora Polmana?!
- Oczywiście, że dla przyjemności! I z sympatii dla senatora Polmana... - ratowała sytuację
Buba, dopóki nie pojawił się dziadek we własnej osobie.
- O, jesteś już w domu, Marysiu? - odezwał się z nabożnym szacunkiem. - Mam nadzieję, że
nie będziesz miała mi za złe. Dwa dni temu skończyłem Piekielnego posłańca, więc dzisiąj
pozwoliłem sobie wziąć następną książkę. Dossskonała!
Matka z niedowierzaniem przyglądała się Bubie i dziadkowi, ale nie znalazła na ich twarzach
nic podejrzanego. Westchnęła tylko, poprawiła usta szminką i oświadczyła, że musi jeszcze
popracować nad Machiną miłości.
- Pojęcia nie macie, jacy to krytycy biorą się teraz za ocenę arcydzieł - wyjaśniła ponuro, ale z
wypogodzoną twarzą. - Kupa analfabetów z maturami zdobytymi w Internecie! - prychnęła z
pogardą absolwentki Cambridge i znikła w swoim pokoju.
Nie widziała uścisku dwóch rąk. Mniejszej, wciąż trochę dziecinnej, i dużej, pomarszczonej,
upychającej pod pachę egzemplarz Sonaty biurowej.
Czas na scenę
- Zagramy, Bubo, w ogóra? - zapytał przymilnie dziadek. - Niekoniecznie na pieniądze -
zastrzegł szybko. Buba wiedziała, że poprzedniego dnia został nakryty na załatwianiu
pokątnych transakcji z panią Kunicką. - Tak szczerze mówiąc, do końca miesiąca jestem
spłukany - wyznał z goryczą.
- Nie mogę - westchnęła Buba, próbując nadać swojemu głosowi cierpiętniczy ton. -
Umówiłam się z ojcem. Ktoś musi z nim przecież spędzić dzisiejszy wieczór.
- Ale dlaczego ty? - zazdrośnie zaoponował dziadek.
- Przecież od tego jest twoja matka!
- Mama nie może. Ma spotkanie z tłumaczem.
- A jakiż to kraj jest na tyle bogaty, żeby kupić te jej machiny miłości? - zagalopował się w
swej szczerości dziadek. - Na pewno siedzi teraz w tanim barze z jakimś nędznym
dziennikarzyną, który całuje ją po rękach i zachwyca się górnym lotem harlekina po polsku.
Gdyby dogadała się z Pawłem, też by ją pocałował. I to w knajpie pierwszej kategorii!
- A co byś powiedział na wspólne spotkanie z ojcem?
- Buba uśmiechnęła się tajemniczo.
- Odpada - sceptycznie zawyrokował dziadek. - Twój ojciec nie może mnie strawić nawet w
towarzystwie Mańczaków.
- Strawi cię, bo on będzie po drugiej stronie ekranu, a my, oboje, w fotelach. Wieczorem jest
premiera jego programu.
- Dołowanie na ekranie? - ożywił się dziadek. - I twój ojciec w roli anioła? Ma się rozumieć,
że obejrzymy! Uwielbiam takie kawałki.
- Dziadku - Buba spojrzała na dziadka z lekką naganą - masz złe nastawienie. Musimy
sprawiedliwie ocenić ojca w sztuce personalnego mediatorstwa.
- Tym razem, moja droga, przesadziłaś! - dziadek aż się zatrząsł. - Nie mów do mnie
językiem kariery, jak twoi nieszczęśni rodzice. Chcesz w przyszłości iść w ich ślady? Pisać
słabe powieści albo małpować za szkłem na oczach całej Polski?
- dziadka przeraziła wizja Buby piszącej erotyczne książki i Buby wpatrzonej z
zapudrowanym nosem w obiektyw kamery.
- Twoja przyszłość musi być inna - oświadczył. - Ja ciebie widzę - rozpoczął z wieszczą nutą
- na międzynarodowych rozgrywkach o tytuł królowej ogóra. Będziesz za kilka lat najlepsza.
R propos ogóra - przypomniał sobie nagle. - Czy Bartoszowa zrobiła dziś ogórkową? Wczoraj
obiecywała.
- Obiad! - Bartoszowa wniosła wazę w sztywno wyciągniętych rękach, z dala od
nakrochmalonego fartucha, i Buba pomyślała, że z tą wazą i z tym nieprzeniknionym
wyrazem twarzy mogłaby zagrać u Felliniego. Ale nie powiedziała tego głośno, bo
Bartoszowa gardziła dziesiątą muzą. Prawdopodobnie gardziła wszystkimi, poza muzą
odpowiedzialną za ogień na kuchence, jeśli taka w ogóle istniała. A na obiad była
rzeczywiście ogórkowa.
Głos ojca, dobiegający z telewizora, musiał być słyszalny w sąsiedniej klatce. Buba zadbała o
decybele, wierząc, że uszy dziadka w tak doskonałych warunkach akustycznych nie będą
pracowały wyrywkowo.
- Ścisz ten chłam! - dziadek usiłował przekrzyczeć egzaltowaną rozmowę uśmiechniętego
służbowo zięcia z nadętą kelnerką, wyznającą przed całym narodem swą skłonność do taniego
wina i wynikające z niej życiowe konsekwencje. - Nie obchodzą mnie trywialne pijaczki,
oszukujące przez dwadzieścia lat na piwie, a teraz gotowe się oczyścić przed świeckim
księdzem - komentował dziadek niestrudzenie. - Złap już lepiej jakiś brazylijski serial. Będzie
równie śmiesznie - dopominał się, zobojętniały na tragiczną biografię płaczącej właśnie
kobiety.
- Ostatnio, jak rodzice wyjechali do Londynu, też oglądałeś jakiś "brazylijski serial" - Buba
spojrzała na dziadka wzrokiem detektywa dysponującego wszelkimi dowodami zbrodni.
- Nie kpij, moja droga, bo jestem zagorzałym przeciwnikiem pornografii. A ten erotyczny
program śledziłem w ramach walki z rozpustą.
- Jeśli walka z rozpustą polega na przecieraniu okularów, to walczyłeś mężnie - uznała Buba.
Dziadek powoli tracił rezon, ale wciąż dzielnie się trzymał na pozycji obrońcy moralności.
- To było okropne. Patrzeć, jak te biedne dziewczyny muszą się poniżać - dodał, widząc
zdumiony wzrok wnuczki.
- Tak się poniżały, że się porozbierały! - wypalił do rymu i uśmiechnął się pod wąsem. - A
wiesz, Bubo, że nawet się zastanawiałem, kto też ogląda takie obsceniczne obrazy, bo żaden
porządny mężczyzna. . .
- Ty, dziadku - przypomniała uprzejmie Buba, próbując kątem oka towarzyszyć ojcu w jego
pracowitej wyprawie po życiu kolejnego gościa. Tym razem zażywnego kolekcjonera
rowerów, który przez swe hobby stracił całą rodzinę.
- No powiedz, Bubo, czy ten facet jest normalny? Jak można mieszkać na dziesięciu metrach
z dwudziestoma rowerami? Mógł zbierać same pedały, to może żona jakoś by to wytrzymała.
A tak? Spać pomiędzy mężem a hulajnogą, to przecież koszmar!
_ Racja - zgodziła się Buba, zjadając ostatniego herbatnika. _ Dobrze, że w naszym domu nikt
nie kolekcjonuje rowerów. Bywa różnie, ale miejsca nie brakuje.
Na dźwięk dzwonka dziadek zareagował histerycznie.
_ abyś tych słów nie wypowiedziała w złą godzinę!
_ szepnął złowieszczo i łapiąc się za serce, pokuśtykał do drzwi.
_ Mamusiu! Mamusiu!! - wyła Olka już od progu _ musimy porozmawiać.
Na wycie alki, starszej siostry Buby, nakładało się wycie jej syna Franciszka, wiszącego w
okolicach chudej szyi alki.
_ Gdzie rodzice? - Olka zrezygnowała z tradycyjnego powitania.
Przytomnie oceniła sytuację. Brak matki sprawił, że chwilowo wstrzymała się ze sceną
rozpaczy. Buba znała takie sceny i wiedziała, że Olka z momentem kulminacyjnym będzie
czekać aż do powrotu rodziców.
_ Mama jest u tłumacza, a tata tutaj - Buba wymierzyła palec w ekran.
Jaśniała na nim roześmiana twarz ojca. Olka podążyła wzrokiem za palcem i wybuchła
kolejnym lamentem.
_ To szopka, a nie dom! Ja cierpię, a ojciec w najlepsze się śmieje!
_ Zgłoś się do niego. Pogadacie na wizji - poradził pogodnie dziadek. - Dostaniesz się bez
castingu, bo wyglądasz gorzej od oczekiwań reżysera - dorzucił zjadliwie.
_ A ty zostaw moją pomarańczę - ryknął w stronę uśmiechniętego już Franciszka i rzucił się
na zagrożony owoc.
Franciszek wznowił wycie. Tym razem matka nie wsparła go swoim głosem.
_ Na dole są moje dwie walizki - poinformowała Olka, siląc się na obojętność. Jakby było
rzeczą oczywistą, że jej
walizki stoją sobie na dole i czekają. - Jedliście już kolację, bo jestem głodna?
- Walizki, mówisz... A więc wyjeżdżasz? - ucieszył się dziadek. - Trzeba było od tego zacząć.
Oczywiście, że przed podróżą powinnaś coś przekąsić.
Olka skupiła się na swoim paznokciu.
- Cholera - zaklęła. - Złamał się. Tak jak moje serce _ przypomniała sobie i w odruchu
zranionego macierzyństwa podjęła próbę przygarnięcia Franciszka. Próbę zakończył jego
głośny bełkotliwy protest. - Zostaję - oświadczyła w ułamku ciszy, jaka zapanowała w
pokoju. - Rozwodzę się z Robertem - spojrzała po przerażonych twarzach. - A walizki trzeba
wnieść na górę.
- Nie możesz mi tego zrobić - dziadek zbladł i Buba przestraszyła się, że znowu, jak podczas
ostatniej wizyty alki, trzeba będzie wzywać pogotowie.
- Spokojnie, dziadku. Lecę po kropelki.
- Są tu - dziadek konającym wzrokiem pokazał na drzwi barku rodziców. - Nalej kieliszeczek
szkockiej. Po innej będę rzygał - uprzedził lojalnie.
- Mnie też nalej - zażądała Olka.
- Ani mi się waż! - dziadek dochodził do siebie. _ Musisz przecież wrócić do męża trzeźwa.
- Zostaję - przypomniała Olka grobowym głosem i dziadek ponownie zbladł.
- Możesz tu zostać pod jednym warunkiem - wykrztusił, uzbrojony już w szklaneczkę
ulubionej whisky - jeśli twój Robert ma w mieszkaniu kolekcję rowerów w liczbie
dwudziestu.
- Nie wiedziałam, że z dziadkiem jest już tak źle - Olka z przerażeniem patrzyła na tężejącą
twarz staruszka. _ Ostatnio byłeś, dziadku, w lepszej formie - zauważyła uprzejmie.
- Po naszym rozstaniu codziennie robiłem EKG - skarżył się dziadek, na wszelki wypadek
wymachując ręką, w której nie trzymał szklanki z alkoholem.
Buba nie brała udziału w kłótni. Co trzy miesiące Olka z rozkrzyczanym synem atakowała
fasady rodzinnego domu, okupowała pokój gościnny, dopóki nie pojawił się skruszony Robert
z przywiędłym bukietem róż. Po wstępnych negocjacjach, w których łzy przeplatały się z
pretensjami, cała trójka opuszczała terytorium odosobnienia. Olka i Franciszek z ulgą, Robert
z niewyraźnym grymasem żalu, jak uczeń, którego wakacje niespodziewanie się skończyły.
Ten smutny orszak uchodźców żegnały pełne radości zapewnienia o trwałości więzów krwi i
życzenia, aby niespodziewane wizyty alki przeszły raz na zawsze do rodzinnej historii. Ale
historia powtarzała się z częstotliwością wręcz niehistoryczną, bo bez przerwy.
- A mówiłam, że ten cały Robert to jeszcze dziecko!
- przypominała matka po każdej kolejnej wyprowadzce alki.
- Zobaczycie, że ona znowu tu wróci! - przewidywała najbardziej dramatyczny scenariusz.
- Pamiętam, jak sprzyjałaś temu małżeństwu - ojciec nie mógł darować matce, że zmusiła
starszą córkę do tradycyjnych ślubów przed księdzem Korkiem, organistą oraz liczną rodziną
z obu stron. - Chciałaś obrączek, białych tiuli i herbacianych róż, to teraz masz! - dodawał z
mściwą satysfakcją, co było równoznaczne z początkiem wielkiej i wszechogarniającej całą
rodzinę awantury.
- Dajcie spokój - ratował sytuację dziadek. - Trzeba się cieszyć, że ktokolwiek zgodził się być
z alką i że przed nami znowu kilka dni spokoju.
Buba już zatęskniła do momentu, który zwykle kończył się w taki sposób, ale wiedziała, że
przez najbliższe trzy dni
będzie świadkiem odtwarzanego w detalach stereotypu powrotu siostry. Zacznie się to samo
wysłuchiwanie, pocieszanie, przeklinanie dnia ślubu, aż do chwil~ gdy wszyscy rzucą się do
drzwi, aby otworzyć je zalęknionemu Robertowi, który nie bez ostentacyjnej opieszałości
zabierze swoją zgubę i wywiezie ją buraczkowym maluchem na ulicę Marysieńki.
Biedny Robert - pomyślała o cichym szwagrze, nie mającym żadnej szansy na ujarzmienie
kapryśnej żony, nazbyt aktywnej na gruncie udowadniania mężowi przewagi feminizmu nad
męską opieszałością. Ów feminizm, polegający na ciągłym zaspokajaniu scenicznych
zachcianek alki i niecelowym, ale konsekwentnym zaniedbywaniu Franciszka, często
spotykał się z Robertową niezgodą. I dlatego kolejne pseudo feministyczne dążenia
przenosiły się wraz z alką na ulicę Zwierzyniecką.
Olka siedziała na fotelu i pożerała zupę ogórkową. Franciszek zasnął na dywanie, wyraźnie
przyzwyczajony do polegiwania w dziwnych miejscach. Bubę trochę niepokoiło, że jej
siostrzeniec, wciąż wykazujący się małpią zręcznością w zdobywaniu jedzenia i unikaniu kar,
tę samą zręczność, lub raczej niezręczność, demonstrował przy wszelkich próbach skłonienia
go do wysiłku umysłowego. A może Olka w ogóle nie uczy go mówić? - zastanawiała się
Buba, patrząc na spokojną i pozbawioną zwykle drapieżnego wyrazu twarz chłopczyka.
Przecież dzieci w tym wieku nie tylko wyją i piszczą, a organizm Franciszka nie wykazuje jak
dotąd żadnych innych umiejętności - myślała z przestrachem, patrząc na spokojną i
zadowoloną z siebie alkę.
- Nigdy nie wychodź za mąż - Olka przełknęła ostatni kawałek ziemniaka i poczuła potrzebę
podzielenia się skromnymi doświadczeniami z trzyletniego okresu małżeństwa.
W dodatku małżeństwa, które w niczym nie przypominało ustabilizowanego życia w
uświęconym związku. - Pamiętaj
_ ostrzegała, grzebiąc łyżką po dnie pustego talerza - kobiety z naszej rodziny nie mają
czegoś, co nazwałabym instynktem małżeńskim.
Buba odniosła wrażenie, że alkę bardziej w tej chwili martwi brak ogórkowej aniżeli
wspomnianego instynktu. _ A mama? - zapytała Buba, głównie po to, aby zapytać. _ Co,
mama? - Olka wytarła ręce o nowy obrus, którego krochmalenie zajęło Bartoszowej dwa
odcinki Klanu.
_ Mama też jest pozbawiona tego instynktu? Przecież od tylu lat są z ojcem szczęśliwi... -
Buba uświadomiła sobie nagle, że określenie "szczęśliwi" jest wybitnie nieszczęśliwe jako
epitet ilustrujący stosunki pomiędzy rodzicami. - No, w każdym razie są ze sobą - dała za
wygraną, _ Kiedy są z sobą? - Olka rozejrzała się wokół, jakby szukała argumentów na
potwierdzenie tej oczywistej nieprawdy.
_ Zdawało mi się, że ojciec przed chwilą stroił idiotyczne miny w jakimś idiotycznym
programie, a mama zapewne od kilku godzin ucina bzdurne pogaduszki w drugim końcu
miasta. Patrzy na nią jakiś przeintelektualizowany bubek z wydawnictwa od siedmiu boleści,
a ona ładuje przy nim swe żeńskie akumulatory. I tak jest codziennie - dokończyła
triumfalnie.
_ Jeżeli bycie z sobą traktujesz w kategoriach żywota papużek nierozłączek, to poza nimi nikt
nie ma odpowiedniego instynktu - ujęła się Buba za rodzinnym stylem życia. - Rodzice
znajdują dla siebie czas w domu - mówiła, ale głosem, który zdradzał, że pragnęła sama w to
uwierzyć.
_ W domu? - zdumiała się szczerze Olka. - W domu, skazani na siebie, to oni, moja droga,
umierają! Tak, umierają! - syknęła złowrogo, jakby powtarzała kwestię Kasandry na deskach
szkolnego teatru. - Unikają się, okłamują, denerwują, chowają się przed sobą, bo żadne nie
ma dla drugiego czasu, a jak na siebie przypadkowo wpadną, awantura
gotowa. Czy ty naprawdę tego nie widzisz? - zdumiała się Jeszcze raz.
- Może trochę - Buba zmarkotniała. - Ale ostatnio jest lepiej - zastrzegła szybko.
- Bo ostatnio częściej wychodzą z domu.
- Ty też częściej uciekasz ze swojego. A co się stało tym razem? Czy Robert znowu dostał
SMS-a od twojej koleżanki?
- Zgłupiałaś? Zazdrość potraktowałam jak stare gacie.
Przestała dla mnie istnieć - Olka przeciągnęła się leniwie, pokazując zapadły brzuch ze
śladem po dawno obciętej pępowinie. - Zresztą jak można być zazdrosną o faceta, który
wiecznie coś przełyka, beka, mlaszcze, wydaje dziwne odgłosy i zachowuje się tak, jakby w
jego organizmie pracował wyłącznie przełyk z przyległościami? - prychnęła.
Widać Franciszek ma to po ojcu - pomyślała Buba, a głośno zapytała: - I tylko dlatego, przez
to bekanie i mlaskanie, tym razem zwiałaś?
- No coś ty! - Olka demonstrowała teraz zgrabną lewą łydkę i Buba uznała, że Bóg dokonał
niesprawiedliwego podziału elementów anatomicznych pomiędzy siostrami. - Teraz odeszłam
naprawdę - zaakcentowała ostatnie słowo - ponieważ Robert nie pozwała mi utrzymać
prawidłowej wagi.
- No właśnie! Widzę, że nie daje ci jeść.
- Chodzi o to, że zmusza mnie do jedzenia i oskarża o anoreksję, a ja mam prawie wygrany
casting na taką małą rólkę w serialu.
- Oooo! To coś nowego - Buba przestała zajmować się analizą własnej łydki, mającej więcej
wspólnego z gruszką niż z sercem. - Myślałam, że wciąż śpiewasz w tym chórku
Skowrońskiej.
- Postanowiłam nie występować u boku szansonistek. A poza tym nie mów mi o
Skowrońskiej - na policzkach Olki pojawiły się czerwone plamki, które Buba znała aż nazbyt
dobrze.
- Zatem czas na scenę? - szybko spróbowała wstrzymać dalszy rozwój plamek.
- Nawet ładnie to ujęłaś - pochwaliła Olka, dochodząc do siebie. - Na razie mam propozycję,
żeby zagrać w jednym odcinku telenoweli Miłość i lancet.
- Pierwsze słyszę.
- Bo jeszcze nie zaczęliśmy kręcić - Olka błyskawicznie utożsamiła się z serialową ekipą. -
Zaczynamy wiosną. No i do wiosny powinnam ważyć maksymalnie pięćdziesiąt kilogramów.
- To kogo masz grać? Lancet? - Bubę przeraziła wizja jeszcze chudszej siostry.
- Jedną z pacjentek, głuptasie. Będę leżała na szpitalnym łóżku razem z główną bohaterką.
- Jeśli ona też jest taka chuda, to się zmieścicie - oceniła Buba.
- Nie leżymy na tym samym łóżku, a w tej samej sali.
Czy w tym domu wszyscy muszą być tacy dosłowni?
- Czy w tym domu znowu mieszka moja starsza córka?
- głowa ojca wraz zszyją jeszcze owiniętą szalikiem wychyliła się zza drzwi. - No i jak wam
się podobałem?
- Ciii - Olka znacząco syknęła i palcem wskazała na śpiącego Franciszka.
- O Boże! - zmartwił się szczerze ojciec. - Znowu wróciliście na zawsze? A ja miałem
nadzieję, że przyszłaś mnie obejrzeć w telewizji.
- Gdybym chciała cię oglądać w telewizji, nie wychodziłabym z domu.
- I tak by było najlepiej dla wszystkich! - huknął dziadek, który ośmielony obecnością zięcia,
opuścił swą kryjówkę. Pawle - grzmiał dalej, nie zważając na zdrowy sen prawnuka bądź
mężczyzną i zrób wreszcie porządek w swoim domu! Ta
kobieta nie jest tu zameldowana, a chce wcisnąć pod mój osobisty adres tego niemożliwego
bachora!
Niemożliwy bachor, na znak nieomylności osądu pradziadka, zerwał się z dywanu z
donośnym wyciem i ściągając niezgrabnie majtki, obsikał z trudem podłogowy kilim, a
konkretnie turecką rozetę, powód nieustającej dywanowej dumy gospodyni.
- Co tu się dzieje? Dlaczego, do diabła, pozwalacie mu sikać na rozetę? - w drzwiach stała
blada matka i próbowała wzrokiem odwieść Franciszka od niecnego czynu.
- No i po twoim dywanie, Marysiu! - stwierdził dziadek tonem znawcy dywanów, aby
następnie cichutko wymknąć się z przedsionka domowego piekła, które i tym razem
usytuowało się w gościnnym pokoju i z wiadomych przyczyn kojarzyło się Bubie z wieżą
Babel. Może z tą różnicą, że nikt tu niczego nie budował. Raczej padały fundamenty i filary
rodziny przy akompaniamencie rozdzierającego płaczu Franciszka, kochającego siłę swego
głosu w każdym miejscu i w każdej sytuacji.
Grzybki na duszę
Bartoszowa chodziła między kuchennymi krzesłami z obrażoną miną. Nie dość, że Franciszek
uznał ją za osobę najbardziej godną złośliwego poklepywania po wydatnych pośladkach, to
cała reszta, zamiast zająć się jego wychowaniem, siedziała przy okrągłym stole, analizując i
tak beznadziejny przypadek nie ostatniej przecież dezercji alki.
- Bo tak naprawdę, to on mnie wcale nie kocha - wyszlochiwała Olka swą odwieczną pieśń
wygnańczą. - Tylko jego komputery są ważne! A moje życie? No powiedzcie, czy ja
przypominam butelkę na mleko? Albo jakiś medyczny przypadek chronicznego
macierzyństwa?
- Powiadasz butelkę na mleko? - zastanowił się głośno ojciec. - Może trochę...
- Daj spokój - skarciła go matka. - Olka ma rację. Musi walczyć o swą niezależność.
- Walczyć? Teraz walczyć? To po jaką cholerę ją utraciła?
I o jakiej niezależności tu mowa? - w pytaniu ojca pojawił się niebezpieczny akcent
antyfeministyczny. - Jest porzucony mąż, zaniedbany dzieciak i komfortowe mieszkanie. Są
zarzucone studia i nieudana kariera girlsy. Trzeba nareszcie zrobić z tym porządek. Skończyć
szkoły, wychować Franciszka i zdobyć się na choćby cień samodzielności. Ładna mi
niezależność. .. Trzy klapsy w podrzędnym serialu, a moja córka na drugim planie z ukrytą
pod pledem anemią! Na miejscu tego Roberta...
- No właśnie. Co tata by zrobił na moim miejscu? - Robert zjawił się tak cicho i nagle, że cała
rodzina zastygła w bezruchu.
- Siadaj chłopie - w ojcu zagrała męska solidarność. Ustąpił nawet zięciowi miejsca i
oświadczył tonem patriarchy:
- Na twoim miejscu wziąłbym ślub z własnym komputerem. Pod warunkiem że ważyłby
przynajmniej sześćdziesiąt kilogramów i nie miał zwyczaju rzucać mnie pięć razy w
miesiącu.
- Widzisz, co się dzieje z moją rodziną? - w pytaniu alki zawarł się ból mogący obsłużyć pięć
pogrzebów. - Wszystko przez ciebie! Nawet tata już nie wie, co mówi... - Olka zamierzała
rozwinąć patologiczną mapę chorób rodzinnych, ale uprzedziła ją Bartoszowa.
- Kawa - zapowiedziała tak donośnie, że Franciszek odkleił się od jej pośladków i
wyemigrował na ojcowskie kolana.
- Ależ on jest do ciebie podobny - odezwała się z przekąsem matka.
Robert nie podziękował, bo nie było za co. Stwierdzenie matki nie miało nic wspólnego z
komplementem. Nie było też do końca prawdziwe, ponieważ dyskusyjna uroda Franciszka
wciąż stanowiła niezgłębione źródło domysłów natury genetycznej.
- Więc nie możesz bez nas żyć? - szepnęła Olka domyślnie, mieszając łyżeczką gorzką kawę.
Zdawała się rozpromieniać.
- No właśnie - krótko skwitował komputerowiec. - Ja bez was, a moja matka beze mnie. Jak
tylko wyjechałaś, zjawiła się, aby prowadzić moje kawalerskie gospodarstwo.
- Co? Teściowa jest w moim mieszkaniu? - walce obudziła się lwica. - To już nie można
wyjść na spacer, żeby nie mieć dokąd wrócić? Zbieramy się - zarządziła stanowczo,
odsuwając kawę. - Jeszcze się mama przyzwyczai do moich nowych perfum.
-Już się przyzwyczaiła. Dałem jej całe opakowanie. Inaczej mieszkałaby z nami aż do
ostatniej kropli tego świństwa.
- Moje perfumy? - Olka znowu zawyła z bólu.
- Ale dla ciebie mam coś lepszego... - w ręce Roberta spoczywał sporych rozmiarów flakon
od Armaniego. - Przydadzą ci się na ten casting. Dzwonili i powiedzieli, że czekają o
osiemnastej.
- Roberciku najdroższy! - Olka z aktorskim zacięciem zawisła na mężu, mocno nadwerężając
wiotkie mięśnie szczęśliwca. Franciszek wył, ale jego lament był cichszy niż głośne, pełne
ulgi odsapnięcie wszystkich pozostałych uczestników tej sceny pojednania.
Nigdy bym się nie zakochała - myślała Buba, przyglądając się znanym na pamięć
sekwencjom melodramatu, prowadzącym bohaterów małżeńskiego skandalu do zgody. - Nie
zrobiłabym tego, gdyby nie fakt, że... No, przynajmniej trochę też już się zakochałam. W
dodatku nieszczęśliwie.
Wyobraziła sobie, jak wisi na szyi Adasia, i poczuła wielką ciężką łapę niesprawiedliwych
wyroków losu, która lokuje tuż przy sercu Adasia Jolkę, a ją, Bubę, przesuwa na dalszy plan.
I ta sama brutalna łapa, jakby było mało, tak mocno potrząsa Buby ambicją, że an1bicja boli.
A Buby los, dziurawy i złamany, wyglądaj ak szprychy, zepsutego parasola, który nie
zatrzyma żadnego deszczu łez.
* * *
- Co ty robisz, Bubo? - w drzwiach jej pokoju stała matka i z niepokojem patrzyła na córkę.
Buba leżała na podłodze w dziwnej pozie. Patrzyła nieruchomo w sufit. Jej ręce bezwładnie
spoczywały wzdłuż tułowia, a nogi były dziwacznie wykręcone. W tej nienaturalnej
pozie czaiła się jakaś groza, każąca teraz matce nerwowo działać, aby przywrócić ciału Buby
bardziej typowy wygląd.
- Bubo, wstań - zażądała kategorycznie, przestępując próg pokoju.
Jej zdenerwowany głos obudził czujność dziadka. Siwa głowa staruszka wypełniła resztę
miejsca w drzwiach. Buba spojrzała zezem na zbiorowisko u swych stóp i niechętnie wróciła
do siadu prostego.
- Bubo, porozmawiajmy - głos matki zadrżał, jakby kumulowały się w nim przyczajone łzy. -
Wiedziałam, czułam żaliła się głośno - że nie zdarzę cię ustrzec, ochronić, uprzedzić. . .
Matka usiadła na materacu, nie spuszczając dłoni z okolic swego dorodnego biustu.
- Mów, co bierzesz. Grzybki, amfetaminę, pochodne?
Mów prawdę.
- Grzybki na pewno - wtrącił dziadek. - Przedwczoraj zjadła pięć krokietów z grzybami, aja
tylko dwa.
- Gdyby ojciec zjadł pięć, też by ojciec leżał w dziwnej pozie - zdenerwowała się matka. -
Poza tym to jest poważna rozmowa. Bubo, pytam cię, co bierzesz?
- Nic nie biorę! - Bubę drażniło, gdy przypadkowe śledztwa stawały się pretekstem do
bzdurnych dyskusji. - Medytowałam, to wszystko!
- Wczoraj widziałam takie "medytacje"! - matka uczepiła się kłótliwego tonu i wciąż ściskała
swą klatkę piersiową.
- Pokazywali w telewizji, jak wyglądają medytacje po jednej tabletce "ufo". Ponoć ludzie
robią tak nieobliczalne rzeczy. . .
- Najczęściej leżą na podłodze z oznakami paraliżu - dorzucił dziadek. - A po dwóch też leżą,
ale już bez jakichkolwiek oznak.
- Medytowałam - Buba zdobyła się na spokojną i rzeczową odpowiedź. - To nowa metoda,
aby osiągnąć porozumienie pomiędzy ciałem a duchem.
- Czy ty wiesz, jak to porozumienie wygląda? - sapnęła matka.
- Wiem, jak wygląda brak takiego porozumienia. Ty jesteś tego najlepszym przykładem.
- Ja? - matka spojrzała na swe kolana. - Że niby nie mam komunikacji z własnym umysłem?
- To by się zgadzało - dziadek zatopił w swej córce badawcze spojrzenie. - Rzadko
rozmawiasz z rozumem, Marysiu.
- Bo często rozmawiam z tobą, ojcze - ucięła matka gniewnie. - Więc co to za medytacje? -
zwróciła się do Buby.
- Od dawna je uprawiasz?
- Od czasu, jak Jolkę przyjęli na kurs modelek.
- Ona bredzi! - matka odzyskała pewność siebie. - Bubo, ty bredzisz. Zwodzisz nas! Muszę
poznać całą prawdę. Czy to ta Jolka cię szprycuje jakimś świństwem?
Buba leniwie wstała z podłogi. Sięgnęła po podręcznik jogi i podsunęła go matce.
- Jolka jest moją koleżanką i Adaś za nią szaleje. W tej sytuacji próbuję uwolnić się od
uczucia zazdrości i żalu. Więc medytuję. To pozwala osiągnąć dystans wobec spraw, na które
i tak nie mam wpływu.
- Jesteś nieszczęśliwie zakochana? - zdumiała się podwójnie matka. Jakby nigdy nie brała pod
uwagę ewentualności zakochania się córki. A cóż dopiero nieszczęśliwego zakochania. - To
jeszcze gorzej, bo jesteś w grupie szczególnego ryzyka! - przebiegła groźnym wzrokiem. po
Bubie i dziadku. - Musisz poddać się terapii - dokończyła.
- Przecież ona nie ćpa, to po co jej terapia? - dziadek podrapał się po rozwichrzonej
czuprynie. - W tym domu są poważniejsi kandydaci na terapię.
- Myśli ojciec o sobie i odwyku?
- Myślę, Marysiu, o przemocy w rodzinie. Jestem ofiarą waszej agresji. Poza tym tłamsisz we
mnie instynkt samokontroli. ..
- To by wyjaśniało, dlaczego ojciec zachowuje się gorzej od Franciszka.
- O, za przeproszeniem, nie sikam na twoją rozetę, ale zacznę. Jak mi Bóg miły, zacznę.
- Powinieneś, dziadku, medytować ze mną - Buba wróciła do wyjściowej pozycji lotosu. -
Powinniście wszyscy medytować ze mną - uzupełniła, znacząco patrząc na matkę.
- Może wtedy nie trzeba by było sikać na dywany, aby znaleźć się w centrum rodzinnej
uwagi.
- Jak ona ładnie to ujęła, prawda, tato? - matka przytuliła się do ramienia ojca, wyrażając tym
gestem całkowite zawieszenie broni.
- Bo co jak co, Marysiu, ale nasza Buba wcale nie jest taka głupia, jak na to wygląda.
Buba zacisnęła wargi i zmusiła uszy do odrzucenia dziadkowych komentarzy. Z trudem
zdobywana asertywność kazała jej zajrzeć w głąb siebie, gdzie wizerunek Buby był na tyle
uporządkowany, że nie wyglądał wcale głupio. Wprost przeciwnie. Buba wewnątrz samej
siebie wyglądała jak prymus w szkole przetrwania, świadomy swej przewagi nad całym
otaczającym ją światem. No, może nie całym, ale na pewno światem, na którym większość jej
bliskich i znajomych bawiła się w chowanego. Bawili się matka i dziadek, a zaraz obok
kręciła się jak figa długonoga Jolka. Wśród nich z pewnym dostojeństwem błąkał się Adaś. I
każdy miał przepaskę na oczach.
Poza Bubą, która znowu splotła nogi, wyregulowała oddech i w sposób zamierzony wyłamała
się z gry.
***
- Wychodzę! - oznajmiła głośno matka, co nie było wcale prawdą, bo wciąż kleiła się do
lustra. Szminkowała usta tak zawzięcie, że zaczynała przypominać klowna.
- Z taką charakteryzacją? - ojciec pojawił się nagle i widząc makijaż żony, zrezygnował z
powitalnej buźki.
- O co chodzi? - spytała urażona, wciąż trzymając usta w przysłowiowy ciup. - Nie pocałujesz
własnej żonki?
- Nie jestem płatkiem kosmetycznym, żebyś się we mnie wycierała. Zawsze wychodzisz, gdy
ja wracam - dokończył z pretensją.
- No właśnie - podchwyciła matka. - Prawie się nie widujemy, a ty jeszcze się wzbraniasz
przed odrobiną pieszczoty.
- Wzbraniam się przed tymi cholernymi farbkami, po których mam kłopoty z cerą.
- Mówisz jak infantylna klientka salonów kosmetycznych!
- przeraziła się matka.
- Rzeczywiście. Przesadziłem z tą cerą.
- Dopóki nie malujesz paznokci, jestem o ciebie spokojna.
Matka pożegnała ojca anielskim uśmiechem i rozpłynęła się, ciągnąc za sobą bukiet domowej
drogerii.
- A ojciec co tak się tutaj czai? Czy w tym domu życie toczy się w przedpokoju?
- Przywiódł mnie zapach perfum. Dlaczego, Pawle, tak się perfumujesz? Nuta damska -
dziadek pociągnął nosem i skrzywił się z obrzydzeniem.
- To Marysia, nie ja.
- Marysia cię tak perfumuje?
- Dajcie mi święty spokój i jakiś obiad. Nie jestem w nastroju do żartów. Gdzie Buba?
- Medytuje. A obiadu już nie ma.
- Co to znaczy "nie ma"?
- To znaczy, że został zjedzony.
- Mój obiad też?
- Przecież obiad to nie szalik, że jest twój albo mój. Leży sobie i czeka na właściciela.
- Więc kto był dzisiaj właścicielem mojej porcji?
- Chyba ja.
- Wiedziałem, że ojca nie można lubić.
- Bezkrytycznie nikogo nie można lubić. Nawet siebie, bo łatwo stać się narcyzem.
- Co mnie tu tata karmi mitami. Muszę przełknąć coś konkretnego.
- Właśnie o tym pomyślałem. Jest w barku ta nasza ulubiona whisky. Jak myślisz? Odrobina
eliksiru nie zaszkodzi.
Nawet facetowi, który maluje paznokcie.
- Nie zaszkodzi - rzekł potulnie ojciec, całkowicie już pogodzony z faktem, że obiad zje
innego dnia.
Malutki sukcesik
Buba siedziała na ławce i płakała. Gdyby nie płakała, zobaczyłaby, że pani Pęcikowa
pozbywa się właśnie tegorocznej choinki w ogólnie krytykowany na osiedlu sposób:
wypychając jej nagi szkielet oknem. Zobaczyłaby też zapewne panią Karpową, jak kłóci się z
panem Karpem we wnęce maleńkiej kuchni na parterze. Albo słoninkę na patyku dla sikorek,
skwapliwie wywieszaną codziennie rano przez panią Kamionkową, emerytowaną pracownicę
poczty. Nawet tę słoninkę bez problemu dałoby się zauważyć, gdyby nie łzy.
- Bubo, ty płaczesz? - przed ławką stanął dziadek w futerkowym kapeluszu, z którego śmiały
się wszystkie okoliczne dzieci.
Buba podniosła na dziadka czerwone oczy.
- Trochę - przyznała niechętnie.
Dziadek westchnął i usiadł obok.
- Nie można płakać trochę - odezwał się po dokładnej analizie odpowiedzi wnuczki. - Trochę
można zjeść albo wypić. Chociaż osobiście twierdzę, że pić czy jeść minimalnie to również
grzech.
Próbował puścić do Buby oko. Nie uśmiechnęła się jednak. Wprawdzie różowe policzki
powoli wysychały, ale twarz pozostawała kamienna i niewzruszona.
- No to opowiadaj - dziadek założył nogę na nogę i Buba z przerażeniem stwierdziła, że
wystawił tym sposobem swą bladą łydkę na szkodliwe działanie mrozu. - Nie ruszę się
stąd, dopóki nie powiesz, co się zdarzyło dzisiaj w szkole - zagroził, świadomy, że Bubę
martwi szalejące po jego łydce styczniowe zimno.
- Skąd wiesz, że w szkole?
- Poznaję po plecaku.
- Chodzi o Jolkę. Powiedziała, że nie jestem już jej przyjaciółką.
- Zaraz, zaraz... Czyżby Adaś wreszcie zrozumiał, ile jest warta moja wnuczka? - dziadek
przedwcześnie zatarł z zadowoleniem ręce, a z oczu Buby popłynęły nowe łzy. - Rozumiem.
Adasia w to nie mieszajmy. Więc co z Jolką?
- Na fizyce Clinton zapowiedział sprawdzian. Gdy piszemy, zbiera nasze zeszyty i ocenia
pracę domową.
- Dlaczego Clinton? - w sprawach polityki dziadek był dociekliwy od, jak to mówił,
bezpiecznych czasów "Solidarności".
- Bo mówi: Okey, no, the best, one i two. Innych ocen nie stawia - wyjaśniła szybko.
- I co z tą fizyką?
- Więc Jolka nie była ostatnio w szkole i dzisiaj poprosiła mnie o podmiankę na zeszyt.
- Co to jest "podmianka na zeszyt"?
Buba musiała docenić wkład umysłowy dziadka w kwestie daleko przekraczające jego
wyobrażenia.
- Ona mi daje swój, bez zadań, a ja jej swój - wyjaśniła, dziwiąc się tak wielkiej niewiedzy
dziadka w sprawach oczywistych. Przez moment nabrała podejrzeń, że wbrew temu, co
dziadek cale życie deklarował, wcale nie chodził do szkoły.
- No i? - zachęcił dziadek.
- No i nie mogłam się na to zgodzić.
- Miałaś powody?
- Jasne! Mam u Clintona one, one, two, two, a Jolka ma tylko jedno two.
- I powiedziałaś jej o tym?
- Próbowałam, ale ona uważa, że przyjaciel jest po to, żeby pomagać. Postawiła warunek:
albo zeszyt, albo przyjaźń.
- A ty wybrałaś godność i teraz beczysz, zamiast się cieszyć?
- Godność? Jaką godność?! Adaś powiedział, że zachowałam się po świńsku. Po-świń-sku! -
sylabizowała schrypniętym głosem, który znowu niebezpiecznie zadrżał.
- Po świńsku, to oni, moja Bubo, ciebie załatwili. Ten ogolony i szantażystka. W przyjaźni
można prosić, ale nie można się obrażać, jeśli się nie otrzyma. A poza tym ta cała Barbie
zwinęła ci tego goryla sprzed nosa, więc nie widzę powodu, żeby jeszcze pozbawiała cię
zeszytu. Zeszyt w przeciwieństwie do goryla jest twój. I zadania twoje...
- Nic nie rozumiesz - nos Buby przypominał zmarzniętą marchewkę. - Clinton, jakby było
mało tych nieszczęść, jeszcze mnie pochwalił. Po raz pierwszy - z nosa Buby kapały wielkie
krople łez i całkiem upodobnił się do marchewki, którą poddano termicznej obróbce. - To już
koniec.
Zostałam sama jak...
- Jak ja - westchnął dziadek z dramatycznym akcentem melancholii. - A jeśli oboje zostaliśmy
na tym doskonałym świecie sami, to nie pozostaje nam nic innego, jak...
- Zagrać w ogóra? - szepnęła domyślnie Buba.
- Oczywiście, damo kier! Będą z ciebie ludzie! - ożywienie dziadka spłoszyło niewinne stado
kawek. - A zatem do kart! - krzyknął radośnie, z trudem zbierając się z ławki.
- Do kart! - odpowiedziała bojowo Buba i po raz pierwszy delikatnie się uśmiechnęła.
A jednak ona jest chyba ładna - myślał dziadek, próbując drobnymi kroczkami nadążyć za
parą martensów.
- Powiedziałbym nawet, że bardzo ładna - uznał, potykając się o nędzne szczątki choinki pani
Pęcikowej. - I tak pięknie
potrafi zawistować... A jej rozgrywka! Czysty majstersztyk... Szkoda, że z miłością jest
trudniej niż z kartami. Do miłości trzeba mieć dobrą kartę, a do grania w karty wystarczy j e
mieć.
* * *
- To jest nie do pojęcia! - oburzony głos Mańczakowej drżał jak automatyczna pralka na
krzywej podłodze. - Mieszkacie w chlewie! Następnym razem przyjdę tu w gumofilcach.
- Będzie zabawnie. Jak zawsze! - ucieszył się dziadek, gwałtownie ściągając białe króliki z
Mańczakowej. -A to co?
- zapytał przerażony prętem sporych rozmiarów, którym Mańczakowa kręciła gniewnego
młynka.
- Mój obcas! Ot, co! - ryczała, szukając w zapamiętaniu Mańczaka, przezornie ukrytego za
drzwiami łazienki. - Wychodź stamtąd. Bądź choć raz mężczyzną! - nalegała, kierując rozkaz
w niedomknięte drzwi ubikacji.
Mańczak najwyraźniej postanowił zrezygnować ze swojej płci. Przynajmniej wszystko na to
wskazywało.
- Czy pani mówi o jakiejś choineczce? - przymilnie zapytał dziadek. - O tej, którą pani
Pęcikowa była uprzejma usunąć z salonu?
- Nie wiem, kto był uprzejmy. Wiem, kto nie był uprzejmy! - warknęła Mańczakowa, wciąż
ustalając aktualne miejsce pobytu męża.
- Wyrosła pani. I wyszczuplała - dziadek za wszelką cenę postanowił przypochlebić się
Mańczakowej. - Wprawdzie to widać tylko jakby z jednej strony, ale i tak jest ładnie -
pochwalił. - A to co? - zbliżył się na bezpieczną odległość i z ogromną czcią wskazał na
gruby łańcuch zakończony złocistą kulą.
- Prezent. Od Waldeczka - Mańczakowa powoli się rozpogadzała i na moment zapomniała o
tureckim kozaku, pozbawionym kilku centymetrów.
- Cuuudo! - zawył dziadek, delikatnie kładąc palec na połyskliwym bibelocie. - Ile to razem
waży?
-Co?
- Ta złota boja.
- Panie Henryku... - Mańczakowa rzuciła dziadkowi pogardliwe spojrzenie. - Mój medalion to
hit sezonu! Oczywiście paryskiego - dodała wyniośle. - Ręczna koronkowa robota. Na
wystawie...
- Nic dziwnego, że panią z tym wystawili - dziadek wcale nie żartował. Był pod wrażeniem. -
Wystawić to nie sztuka, sztuka z tym wystać - dorzucił z podziwem.
- Mówię o jubilerskiej wystawie - żachnęła się Mańczakowa. - Uznano ten klejnot za biżuterię
przełamującą konwenans we współczesnej sztuce użytkowej.
- Z tym bym się nie zgodził - żarliwie zaprzeczył dziadek. - Uważam, że konwenans został
przełamany od czasów, gdy ludzkość wymyśliła pięcioramienny żyrandol. Oczywiście
odrobinę większy od pani naszyjnika... Ale żyrandol, który widziałem, nie był tak pięknie
usytuowany - dziadek nie mógł oderwać oczu od klatki piersiowej swego gościa.
Mańczak stracił cierpliwość. Za to odzyskał płeć.
- Gramy, proszę państwa, gramy! - zarządził po męsku, potrząsając notesem. - Współczuję,
Bubo, twoim rodzicom.
Pewnie znowu ich nie ma, więc nie mogą nawet przegrać w dobrym stylu. Ale trudno, trudno.
Nieobecni są sobie winni.
Buba poszła po karty z nisko opuszczoną głową. Tak bardzo chciała przygotować z geografii
referat o planetach, a zamiast tego czekał ją wieczór z jedną złotą i wszechogromną planetą,
uwiązaną u szyi Mańczakowej. A planeta
była ruchliwa. Wznosiła się ponad niebo stołu, aby następnie opadać z cichym brzękiem na
kolana swej właścicielki. Przy każdym pas i przy każdym ruchu kopiowego ołówka
Mańczaka szeleściła cichutko na spokojnym oceanie lekko rozkołysanych piersi. Tymczasem
pośliniony kopiowy ołówek wypisywał w notesie niestworzone obrazy klęsk i upadków.
Zawsze w rubryce" Wy".
- Złoili nas - poskarżył się dziadek córce przy kolacji upływającej w nienaturalnej ciszy. -
Widzę, że nikt nam nie współczuje? - dodał niepotrzebnie.
Ojciec i matka przeżuwali kawałki razowca, jakby był twardą złotą kulą i nie odzywali się do
siebie.
- Czy dowiemy się, o co chodzi? - dziadek zabrał głos w swoim i Buby imieniu. - Przecież to
my mamy problem!- przypomniał taktownie. - Byliśmy pierwsi!
- Niech ojciec się nie wtrąca do małżeńskich spraw matka gniewnie skrzywiła karminowe
usta i sięgnęła po kolejny kawałek razowca.
- Jak tak dalej pójdzie, nie będzie żadnych małżeńskich spraw - oświadczył ojciec z nową
nutą stanowczości. - Dłużej tego nie wytrzymam.
- To tak, jak ja! - ucieszył się dziadek. - Ty pewnie też zjej powodu? - znacząco spojrzał na
córkę, która wyraźnie nie lubiła w tej chwili razowca.
- Wielkie mi co - matka wzruszyła ramionami. - Robić kobiecie wyrzuty z powodu jednego
biustonosza...
- Dodaj "za małego", bo kupionego w Internecie.
- To może będzie dobry na Bubę? - dziadek błyskawicznie przydzielił bieliznę ukochanej
wnuczce i radośnie oczekiwał akceptacji.
- Może - ojciec wzruszył ramionami. - Biustonosz za czterysta złotych powinien leżeć jak ulał
nawet na suczce Misiorków - ojciec przypłacił zgryźliwość lekkim zakrztuszeniem. - To
szczyt lenistwa kupować takie rzeczy w wirtualnych sklepach! - tłumaczył, kasłając.
- Nie mam czasu rozbijać się po butikach! - matka bez potrzeby uzbroiła się w nóż. - To po
pierwsze, a po drugie, zarabiam tyle, że chyba mogę sobie pozwolić na mały luksus. . .
- Nie taki znowuż mały! - strzał ojca był celny. Matka nie znosiła, gdy znęcał się nad
obfitością jej kobiecych kształtów. - Mała to była paczka, w której go wysłali, a cała reszta,
łącznie z ceną, przechodzi ludzkie pojęcie.
- Nieludzkie - sprostowała matka i jej makijaż znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie. -
Przypominam, że stać mnie na takie jednorazowe szaleństwo. Mańczakowa. . ..
- O tak! Skoro chcesz się do niej upodobnić, jesteś na dobrej drodze. Wystarczy, abyś ten
biustonosz nosiła jako worek na piłki do tenisa.
- I będę - nie dawała za wygrana matka. - Jeszcze zamówię przez Internet rakietę. Jedną! -
zastrzegła. - Wolę grać ze ścianą niż z tobą.
- Będzie śmieszniej, jak zagrasz z Mańczakową - zaproponował dziadek. - Zwłaszcza że ona
kupiła sobie piłkę.
Złotą. Na łańcuchu. Przynajmniej się wam nie zgubi... Chodź, Bubo - dziadek mrugnął do
wnuczki - nic tu po nas. Niech odbijają sobie tę piłeczkę, byle nie w naszą ścianę. Mówię ci,
Bubo, na tenisie znam się nie gorzej niż na brydżu.
Do pokoju Buby zaglądał już księżyc i z radia sączyła się muzyka. Buba kochała radio, ale
dzisiaj dałaby wiele, żeby z kąta pod oknem cicho płynął głos Adasia. I żeby ten głos
zagłuszył wszystkie inne głosy. Te z kuchni i ze środka duszy,
porozrywanej na kawałki jak ściągi z fizyki i chowającej się po kątach jak zmięte karteczki ze
wzorami w ciemnej kieszeni. Buba zastanowiła się, co jeszcze sprawiłoby jej przyjemność.
Doszła do wniosku, że spanie w ciuchach, bez kąpieli i bez zbędnych przygotowań. A że była
to przyjemność realna i łatwo osiągalna, szybko wskoczyła pod kołdrę.
Lew ze Zwierzynieckiej wkłada martensy
- Moja Bartoszowo, dziękuję! - matka wspięła się na palce i wycisnęła na rumianych
policzkach Bartoszowej dwa głośne pocałunki. - To bezcenna nowina, bezcenna... Więc
dzisiaj przyjdą... - powtarzała podenerwowanym głosem.
- I za świeczki też dziękuję!
- Mamy znowu jakieś przyjątko? - dziadek szarmancko przygłaskał wąsy, jakby sam poczuł
się zaproszony.
- Przyjątko?! - oburzenie matki osiągnęło stan trudny do zdefiniowania. - Dla ojca nawet
kolęda to przyjątko!
Z księdzem i ministrantami. A ja muszę się o tym dowiadywać od Bartoszowej i sąsiadów.
Ładnie byśmy wyglądali, bez świeczek, krucyfiksu i święconej wody - wizja kolędy przez
zaskoczenie wstrząsnęła matką do głębi. - Sądziłam, Bubo, że przynajmniej na ciebie można
w tym domu liczyć.
Buba wzruszyła ramionami.
- Przykro mi, ale w ostatnią niedzielę nikt z nas nie był na mszy. Nawet dziadek.
- Twój dziadek chodzi nie na mszę, a do kościoła. Żeby się spotkać z panem Antonim. Cała
dzielnica wie, dokąd idą po tym kościele.
- Tydzień temu nie poszli - uprzejmie przypomniał dziadek. - Więc się nie złość. Zastanówmy
się lepiej, jak przygotować Pawła do kolędy.
- o Boże! - w okrzyku matki czaiła się sakralna trwoga, bo uświadomiła sobie, jak jej mąż
skomplikował głupimi pytaniami ubiegłoroczne odwiedziny księdza. - Pawła trzeba zamknąć
w pokoju Buby - zdecydowała.
- Mam być internowany? - ojciec jak zwykle wrócił o rozmowę za szybko. - Niby dlaczego
chcecie mnie zamknąć? Co złego zrobił mały Pacio? - próbował żalić się przymilnie jak
dziecko.
Rozsierdził tym matkę do nieprzytomności.
- Przestań pajacować! Dzisiaj przychodzi ksiądz i lepiej będzie, jeśli udamy, że nie ma cię w
domu.
- Ksiądz? - ojcu błysnęły oczy i zatarł radośnie ręce.
- To świetnie się składa! Tak dawno z nikim nie gawędziłem o wpływie dogmatów na ludzkie
życie.
- Nie pogawędzisz i dzisiaj - matka swym zwyczajem natychmiast wprowadziła się w
krytyczny stan nerwowy. Roztrzęsionymi rękami chwyciła za sweter ojca, jakby uznała, że
już nadszedł właściwy czas, aby sweter i jego właściciel znaleźli się w Buby pokoju.
- Ale dlaczego do mnie? - sprzeciwiła się Buba.
Nie znosiła, gdy któreś z rodziców zjawiało się na jej terytorium. Rodzice nie potrafili bywać
u niej bez prób grzebania w jej rzeczach, zeszytach i notatkach. A Buba ponad wszystko nie
tolerowała właśnie grzebania.
- U mnie też się nie da - zastrzegł dziadek. - Ostatnio, kiedy Paweł ukrył się w moim pokoju
przed tą rudą koleżanką Marysi, to zaświnił całe łóżko słonecznikiem. Nie mogłem na tym
spać! skarga dziadka, choć przeterminowana, zabrzmiała dramatycznie.
- To było pół roku temu, księżniczko na ziarnku grochu!
- próbował zbanalizować problem ojciec.
- Tylko nie "księżniczko". Nie jestem twoją żoną! - bronił się dziadek.
- Że niby ja jestem księżniczka? - fuknęła matka i dyskusja całkowicie zmieniła kierunek.
Nikt już nie pamiętał, w ferworze ostrej polemiki, co sta"\ nowiło początek sporu. I gdyby z
czeluści klatki schodowej nie dobiegł metaliczny dźwięk rozkołysanych dzwonków, gdyby w
progu pokoju nie pojawiła się Bartoszowa taszcząca z pośpiechem kolędowe akcesoria, gdyby
wreszcie nie jej ostrzegawczy syk, prawdopodobnie wymianie zdań nie byłoby końca.
Z internowania ojca nic nie wyszło. Matka tańczyła koło księdza, jakby był co najmniej
wydawcą jej najsłabszych romansów. Co chwila rzucała zabijające spojrzenia w stronę
spokorniałego i nienaturalnie wyciszonego męża. Nie dopuszczała nikogo do głosu. Tak się
zagalopowała, że gdy ksiądz zapytał Bubę, ile ma lat, matka ze słodkim dygnięciem wyznała:
szesnaście. Nawet ksiądz nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Kolęda przebiegała sprawnie,
choć coraz bardziej przypominała Bubie teleturniej Kto szybciej odpowie. I w tym
teleturnieju, poza matką i księdzem zaczynającym wyraźnie unikać pytań, nikt więcej nie
miał szans zaistnieć.
- A pana znam - oświadczył nieśmiało ksiądz. - Z telewizji. Widziałem program, w którym
tak pięknie, tak po bożemu rozmawiał pan z ludźmi. Pomyślałem, że chciałbym mieć taki
talent. Szkoda pana do telewizji. Byłby pan niezłym kaznodzieją - westchnął ksiądz z nutką
zawodowej zazdrości i tym westchnieniem na długie godziny zamknął matczyne usta.
- A chciałaś mnie internować! - triumfował ojciec, rozkoszując się wizją siebie samego,
spowitego w purpury i na biskupim tronie.
Matka nie reagowała na zaczepki, ale dotkliwie przeżywała całe to nieporozumienie. Bo jak
nazwać inaczej niesprawiedliwość, przejawiającą się w fatalnej pomyłce księdza, który nie
odróżnił ateisty od bigota? Postanowiła omówić tę kwestię z księdzem Korkiem. Bo przecież
nie można pozwolić, aby Paweł, największy osiedlowy grzesznik, patrzył na nią do końca
życia jak ministrant na diabła. Ale to trzeba jeszcze przemyśleć, planowała matka, starając się
nie widzieć ironicznych półuśmiechów, krzyżujących się ponad jej głową.
***
- Tak dawno u was nie byliśmy - Mańczakowa rozglądała się po przedpokoju, jakby pierwszy
raz przekroczyła próg tego domu.
Dziadek wybiegł na powitanie z wigorem źrebaka.
Uwielbiał nowe wcielenia Mańczakowej, a ona, jakby się tego domyślała, nigdy jeszcze go
nie zawiodła.
- Ha, ha! - wykrzyknął radośnie - dzisiaj już nas odwiedził ktoś bardzo podobnie do pani
ubrany.
- To niemożliwe - słusznie z pewnych względów zaprotestowała Mańczakowa. - Czy
kiedykolwiek, kochanie, widziałeś kogoś podobnie do mnie ubranego? - zapytała Mańczaka
wprost.
- Nie. To niemożliwe - zaręczył poważnie Mańczak.
- A właśnie, że tak! - nie ustępował dziadek. - Był tu!
Też miał taką czarną wielgachną suknię. No, może trochę węższą i biały żabot, i nawet to
prześcieradełko podobnie upięte. Tylko bez kokardy - dodał uczciwe. - I, ma się rozumieć,
bez toczka. Jakbyście przyszli prędzej, to myślałbym, że jest kolęda - brnął dziadek, nie
zważając na rozpaczliwe nieme protesty Buby i córki.
- Co się stało panu Henrykowi? - skierował Mańczak pytanie do matki. - Jest taki podniecony
i w stresie?..
- Ach! - matka Buby z trudem ratowała sytuację - bardzo przeżył kolędę. Pewnie się bał, że
ksiądz go zapyta o ostatnie kazanie - wyjaśniała z drwiną.
Dziadek popadł w zadumę i zdawał się liczyć małe czarne guziczki u sukni Mańczakowej .
- A wy, co tacy... eleganccy? Oficjalni. Czerń i biel?
- matka nie mogła się oprzeć wrażeniu, że dziadek ma wiele racji.
- Przyszli po kopertę, ale się spóźnili. Kopertę zabrała już pierwsza ekipa! - dziadek skończył
liczenie, ale śmiał się za głośno i sprawiał wrażenie niepoczytalnego.
- Wracamy z aukcji - Mańczakowa zignorowała dziadkowy rechot. - Obrazów - wyjaśniła
poważnie.
- Obrazów? Nie macie pieniędzy na jajka, a chcecie kupować dzieła sztuki? - włączył się
ojciec.
Wciąż nie mógł darować Mańczakom tych kilku jajek, które nigdy nie przeobraziły się w
pączki.
- A kto mówi o kupowaniu? - obruszyła się Mańczakowa. - Wal duś cię ostatnio widział w
salonie mercedesa. Od razu było wiadomo, że tylko oglądasz, a nie kupujesz.
- No właśnie - poparł żonę Mańczak. -A na aukcji, zanim ustalono ceny obrazów, prowadzący
za każdym razem patrzył na nas. Miał nadzieję, że tę cenę podbijemy. - Podbić to byście
mogli, ale sobie oczy. O ramy tych arcydzieł! - ojcu nie w smak była wzmianka o jego
wizycie w salonie mercedesa.
- Widzę, że zwykła ludzka zazdrość przesłania wam całkowicie sens naszych działań na polu
sztuki - Mańczakowa rzuciła się na ludwika i fotel gniewnie zaskrzypiał. - Nie chodzi bowiem
o to, aby być bogaczem czy kolekcjonerem, ale o to, aby czuć się i wyglądać jak ktoś taki -
dorzuciła. - Jeśli tak wyglądają kolekcjonerzy, to ja wyglądam jak Brad Pitt - nie wytrzymał
dziadek.
- Skoro o tym mowa, jedna ze stażystek z TVN-u stwierdziła, że jestem trochę do niego
podobny - pochwalił się idiotycznie ojciec.
- Do księdza też jesteś podobny, a więc w pewnym sensie również do pani Mańczakowej -
podsumował dziadek.
- Do mojej żony nikt nie jest podobny - uczciwie oświadczył Mańczak.
- Ale gdyby pójść tym tropem dalej - upierał się dziadek - nasza pani Mańczakowa
przypominałaby Brada Pitta, co graniczy z absurdem. Brad Pitt nie ma tak pięknych oczu -
uzupełnił, kuląc się pod gromami spojrzenia Mańczakowej .
- Gracie w brydża czy nie? - zdenerwował się Mańczak.
- Nie przyszliśmy tu na przegląd telewizyjnych osobowości.
- Ja piszę - zastrzegła się matka.
- Ja mam wieczorne spotkanie z producentem - ojciec wzruszył bezradnie ramionami i zrobił
udaną żałosną minę.
- Ja mam klasówkę z chemii - Buba rozejrzała się w poszukiwaniu wsparcia, ale znikąd nie
otrzymała pomocy.
- Chemikiem i tak nie będziesz - apodyktycznie stwierdził dziadek - a honoru rodziny bronić
trzeba - zawyrokował i ruszył po talię kart.
***
- Bubo, jak wyglądam? - do pokoju Buby wślizgnęła się matka. - Idę na ważne spotkanie.
Zupełnie o nim zapomniałam - wyrzucała naprędce słowa usprawiedliwienia.
- Od tej rozmowy zależy los moich trzech, co mówię, czterech ostatnich książek, a więc też
twoje wakacje w Grecji tłumaczyła zawile, nie zdając sobie sprawy z tego, że oczy jej córki
przypominają teraz dwie dorodne dynie.
- O co chodzi?
- Nie poznaję cię - z trudem wybąkała Buba. - Wyglądasz... Wyglądasz jak moje koleżanki z
klasy. Nawet ja się tak śmiało nie ubieram.
- Bubo! - matka przylgnęła ustami do jej policzka.
- O taki efekt chodziło! Muszę wyglądać oszałamiająco młodo, młodziutko, jak nastolatka! -
palce matki wpadły w gęstwinę orzechowych włosów i jeszcze bardziej je zmierzwiły.
_ Dlaczego jak nastolatka? Przecież nie piszesz dla dzieci i młodzieży, a gdyby nawet...
- Nic nie rozumiesz - matka przysiadła zawadiacko na materacu. - Ten wydawca, skądinąd
niezwykle sympatyczny człowiek, jest bardzo młody. Więc żeby uniknąć bariery wieku,
muszę utożsamić się z jego pokoleniem.
- Nie rozumiem - przyznała szczerze Buba. - Dziewczyny ubrane tak jak ty klną, palą trawkę i
nie czytają żadnych książek. Jeśli więc zamierzasz się całkiem utożsamić...
- Och, głuptasie! - matka lekceważąco machnęła ręką.
- Nie obawiaj się! Tu chodzi o pewien efekt. Takie działanie przez zaskoczenie! Im będę
młodsza, tym większą szansę mają moje książki.
- Ale ty, mamo, nie jesteś, młodsza, tylko przebrana ostatnie słowa Buba wymówiła tak cicho,
że matka ich nie usłyszała albo nie chciała usłyszeć.
Miała już zresztą nowego obserwatora. Od dłuższej chwili wpatrywał się w nią dziadek.
- Tato - zwróciła się do niego z uśmiechem pełnym nadziei - czy wyglądamy z Bubą jak
siostry?
- Nawet siostra Buby wygląda przy Bubie jak matka, a cóż dopiero ty! Jesteś, Marysiu, do
czegoś podłączona - dziadek delikatnie przechwycił cienki kabelek, zwisający przy policzku
matki.
- Zostaw! To discman! - matka obronnie zdjęła dziadkową rękę. - Niech ojciec uważa na moje
uczesanie.
_ To ty się już czesałaś? Myślałem, że jesteś jakoś źle do czegoś podłączona i stąd ten
bałagan na głowie. Wyglądasz dość dziwnie.
- Dążyłam świadomie do takiego efektu. Wychodzę na ważne spotkanie.
- Paweł znów się zdenerwuje - zmartwił się dziadek.
- Zwłaszcza że wychodzisz bez spódnicy.
- Jak to bez spódnicy? - matką zatrzęsło. - A to? - wskazała na kawałek śmiesznie
wystającego spod swetra materiału.
- A, przepraszam - zmitygował się dziadek. - Myślałem, że to koszula w kratę. Skoro jednak
upierasz się przy spódnicy. .. No, cóż. Nie jestem damskim krawcem - naprawiał swą
pomyłkę, uśmiechając się pod wąsem. - A to ważne spotkanie - zebrał się na szczerość -jest,
ma się rozumieć, w dyskotece?
- Tak jakby - odbąknęła matka, unikając wzrokiem Buby.
- To po co ci discman? - odważyła się rezolutnie zapytać Buba, ale pod wpływem gniewnego
spojrzenia natychmiast opuściła oczy na tekst Makbeta.
- O co chodzi? - matka przeniosła wzrok na kontemplującego jej wizerunek dziadka. - Czy
ojciec ma potrzebę zepsucia mojego szampańskiego humoru do końca? - w głosie matki
zaczaiła się łzawa nuta.
- Broń Boże, Marysiu! - zaprotestował gwałtownie dziadek. - Wręcz przeciwnie. Chciałem ci
właśnie powiedzieć, że pobiłaś panią Mańczakową. Tak. Mówię to z pełną
odpowiedzialnością. W konkursie na najpiękniejsze przebranie wy_ padłabyś lepiej od niej, a
to honor dla naszego domu.. .
- Bubo - łzy w głosie matki wyschły i patrzyła teraz na c6rkę. Ale już bez prób udawania
koleżeństwa. Stworzyła taki dystans, że Buba porzuciła pospiesznie Makbeta, gotowa spełnić
każde jej żądanie. Nie myliła się. Matka zażądała: _ Pożycz mi martensy.
- Martensy? - wyjąkała Buba, posłusznie kierując się w stronę przedpokoju. - Nie wydaje mi
się... - próbowała nieśmiało oponować, ale matka ubiegła ją, kończąc zdanie:
- A mnie się wydaje i nawet mam pewność, że w czółenkach albo szpileczkach będę istotnie
przypominała Mańczakową.
Gdy matka gimnastykowała się na ludwiku, próbując zgrabnie osadzić łydki w ciasnych
cholewach buta, wszedł ojciec.
- Pawełku! - powitała go przymilnie z wysokości fotela. - Wracasz o minutę za wcześnie.
Zaraz będę gotowa do prezentacji. Wstała niepewnie, pociągając skrawek materiału, nazwany
przez nią spódnicą.
Buba już dawno nie była świadkiem takiego rodzaju osłupienia, w jakie wprawiła ojca własna
żona. Stał z otwartymi ustami, wpatrując się w gruszkowate łydki matki, skrępowane twardą
skórą, i w pasek kraciastego tweedu, sterczący spod swetra, wreszcie zatrzymał wzrok na
wysokości matczynych włosów i wybuchł niepohamowanym śmiechem. Śmiał się jeszcze,
gdy za matką trzasnęły drzwi i ucichł miarowy twardy stukot martensów po betonowej klatce.
Opamiętał się wreszcie i z przestrachem spojrzał na dziadka.
- Myśli ojciec, że Marysia pójdzie w tym do ludzi? - zapytał.
- Nieee. Nie sądzę - uspokoił go dziadek. - Ponoć wybiera się do zoo. Na spotkanie "Ludzie
pióra w klatce lwa".
- To dlatego przebrała się za lwa? - domyślnie szepnął ojciec.
- Tak, dlatego - przytaknął dziadek bez entuzjazmu.
- Przecież całe miasto nas zna! - ubolewał ojciec, kręcąc z niezadowoleniem przystrzyżoną
grzywką.
- Oj, trudno ci dogodzić - zniecierpliwił się dziadek.
- Zamiast się cieszyć, że nie do ludzi, to jeszcze kaprysisz.
A niepotrzebnie. Widać ma przez ciebie kompleksy, skoro próbuje wyglądać jak Buba.
- Jak Buba? Nie jak lew? - zdumiał się po raz kolejny ojciec i nie powiedział już ani słowa.
Zakręcona z fitness klubu
Matka od kilku dni zachowywała się dziwnie. Buba nie miała zbyt wiele czasu, aby
przyglądać się jej z uwagą. Jednak sposób bycia matki, a zwłaszcza dobiegające z jej pokoju
piosenki Nirwany kazały Bubie zastanowić się nad przyczynami tych rewolucyjnych zmian w
jej usposobieniu i przyzwyczajeniach. Zwykła ostatnio mawiać, że ,jest zakręcona", ojca
zapewniała, że z niego to prawdziwy "debeściak", i jakby tego było mało, nie zsiadała z
treningowego roweru, sprzętu, który dotąd omijała nawet wzrokiem. Gdyby jeszcze,
zapamiętale pedałując, milczała... Ale nie, Buba wyraźnie słyszała docierające do jej pokoju
strzępki przeboju, który nawet po angielsku brzmiał jak wyuzdany, erotyczny song. To
wszystko mocno niepokoiło Bubę, zwłaszcza że sytuacja pogarszała się z każdą chwilą. Od
czasu pamiętnego wyjścia w Buby martensach matka dokonywała dalszych wysiłków
upodobnienia się do córki. A w związku z tym przestała stukać w klawisze swego komputera.
- Jak myślisz, dziadku, co się stało mamie? - pytała Buba, śledząc przez szparę
niedomkniętych drzwi matkę poruszającą się po pokoju w rytm gorących taktów Metalliki.
- Sam się zastanawiam - dziadek także sprawiał wrażenie zaniepokojonego. - Może Marysia
przechodzi przez jakiś swój kobiecy Rubikon? Wiesz, Bubo, o czym myślę? – dodał
niepewnie.
- Wiem. Ale wtedy ma się ponoć uderzenia krwi do głowy.
- No właśnie! Zobacz, co takie uderzenie może zrobić z człowieka. Z kobiety - poprawił się
szybko.
- Nie sądzę. Pani Pęcikowa opowiadała kiedyś mamie na korytarzu, że w tym okresie leżała
jak porażona i bez powodu płakała.
- Jedna płacze, druga tańczy - westchnął dziadek tonem znawcy tematu. - Moja świętej
pamięci żona, a twoja babka. . . - rozpoczął i nie dokończył. Palec dziadka utknął w szparze
drzwi, które matka na siłę chciała domknąć. - Auuuu!
- zawył przeciągle i z trudem wycofał rękę.
- Co tu robicie?
Buba struchlała. Nie lubiła kłamać.
- Stoimy - odrzekła zgodnie z prawdą.
- Podglądacie mnie? - dociekała matka, przecierając kropelki potu z czoła. - Jakim prawem
wchodzicie bez pukania w moją prywatność? - syczała, wyraźnie wściekła.
- Przecież nie weszliśmy - stwierdził dziadek ze stoickim spokojem i Buba zaczęła podziwiać
jego opanowanie.
- Chcieliśmy sobie trochę postać - wyjaśnił.
- Ale dlaczego akurat tu? - matką zatrzęsło i Buba pomyślała, że z tym klimakterium dziadek
ma rację. Panią Pęcikową też ponoć trzęsło.
- Tu, bo tu najładniej grają. Tylko ty masz sprzęt muzyczny - dziadek doskonale wiedział,
kiedy się poskarżyć.
Drzwi ruszyły z miejsca i pochłonęły matkę wraz zjej zagniewaną twarzą.
Zadzwonił telefon. Zanim Buba zdołała dojść do aparatu, słuchawka zwycięsko tkwiła w ręce
matki.
- Halo? - odezwała się melodyjnie. - Jest, chwileczkę - burknęła, a nutka kokieterii, która
wyparowała z jej głosu, błądziła nikomu niepotrzebna cichym echem po opustoszałym
przedpokoju.
- Czy zauważyłeś, dziadku, że od pewnego czasu mama odbiera wszystkie telefony? -
zapytała Buba, tasując karty.
- Och, chyba przesadzasz - dziadek wyraźnie nie chciał podtrzymywać tematu. - Uważaj, jak
rozdajesz. Ostatnio zawsze masz o jedna kartę więcej - wypomniał jej z pretensją.
Pomimo starań Buba nie mogła skupić się na grze. Traciła lewy i była nieobecna myślami, co
dziadek bezwzględnie wykorzystywał, licząc pod nosem jej zadłużenie. Już nie w punktach, a
w złotówkach.
- Jeszcze trzy kolejeczki, a twój dziadek stanie się posiadaczem czeku na duże piwo - cieszył
się z hazardowym błyskiem w oczach.
- Przecież nie lubisz piwa - Buba rozstawała się boleśnie z drugą tygodniówką i jej życzliwe
nastawienie do dziadka bezpowrotnie minęło. - Masz zresztą zakaz picia piwa w tym
tygodniu. Pani Kunicka. . .
- Nie wymawiaj przy mnie tego nazwiska. Pani Kunicka - sapnął - powinna przejść kurs o
ochronie danych osobowych, a nie czekać na Bartoszową z poufnymi informacjami na mój
temat. Bartoszowa zaś - dziadek wygrywał kolejną rundę - jest tu od gotowania, nie od
donoszenia. No, chyba że od donoszenia obiadów. Co się, Bubo, z tobą dzieje? Jesteś albo
chora, albo zakochana. Już dawno tak cię nie złoiłem.
Dziadek sprawnie zbierał karty, zerkając z satysfakcją na przygnębioną Bubę Tylko podczas
wspólnej gry jej smutek niepomiernie go radował.
- Dziadku - Buba znalazła w sobie resztki odwagi - zagrajmy teraz va bank. Uwaga,
odkrywam karty. Moim zdaniem mama się zakochała.
- To i dobrze - słowa Buby spłynęły po dziadku jak deszcz po ortalionie. - Nic tak nie
uszlachetnia jak miłość.
- Ale nie w ojcu - Buba jeszcze raz zdobyła się na męstwo. Zupełnie jednak niedocenione.
- A co to za różnica, w kim? - spojrzenie dziadka wyrażało autentyczną obojętność dla
domysłów Buby. - Ważne, żeby kochać ludzi. Teraz, kiedy cały świat naciera na siebie
baseballowymi kijami, odrobina ludzkich uczuć jest jak rosyjski kawior...
- Dziadku... nie ironizuj - w oczach Buby zabłysły łzy.
- Przecież tu chodzi o tatę, o nas. Musisz to wiedzieć. .. Wczoraj słyszałam, jak rozmawiała
przez telefon. Nie tak normalnie. Mówiła zakochanym, czułym głosem... Gdybyś ją słyszał. . .
- Niestety, to niemożliwe, Bubo. Twoja matka nigdy nie odezwała się do mnie jednym
czułym słowem, a cóż dopiero...
- Ojciec też się domyśla - oczy Buby wykonały niebezpieczny manewr. Zatrzepotały i ukryły
się pod powiekami.
Jakby ciążyła na nich straszna tajemnica. - Słyszałam wczoraj, jak się kłócili. Mama trzy razy
mówiła o rozwodzie.
Teraz z oczami Buby zrobiło się jeszcze gorzej. Bez opanowania wyrzuciły z siebie strumień
łez.
_ O rozwodzie, droga Bubo, twoi rodzice rozmawiają dziesięć razy w kwartale. Z
regularnością dwóch leciwych szwajcarskich zegarków. Jedni lubią w małżeństwie kłócić się
o program w telewizji, inni ścierają się na polu zawodowym, a twoi rodzice mają swój miły
zwyczaj obiecywania sobie wolności.
_ Wiem _ Buba przetarła oczy rękawem. - Ale teraz to inna sprawa. W cale nie jest śmiesznie.
_ Bo nie zawsze, dziecko, bywa śmiesznie. A zwłaszcza wtedy nie jest śmiesznie, kiedy być
powinno. Bo mi nie wmówisz, że twoja matka nie jest śmieszna z tą czupurną kitką i w
butach własnej córki. Albo twój ojciec, kiedy się odgraża, że nie wróci na noc. I mówi to w
piżamie, grzecznie ścieląc łóżko. Są śmieszni i jednocześnie trochę tragiczni. Zauważ, Bubo,
że kłócą się o słowa, gesty, wywalczają jakąś namiastkę młodości. A zaraz spojrzą w
łazienkowe lustro, ochłoną i zgodnie zaplanują obiad na niedzielę.
- Mama się odchudza, więc nie zaplanuje.
- To potrwa tak długo, jak złudzenia, a ty niepotrzebnie się martwisz.
- Znaczy, jak długo? - Buba zatopiła w dziadku błagalne spojrzenie.
- Tego nie wiem - dziadek wydawał się zakłopotany.
- Złudzenia to rzecz paskudna. Zwłaszcza dla kobiet. Potrafią trwać dłużej niż najdłuższa
menopauza.
Dziadkowy spokój i wszechwiedza na temat kobiecych chorób okresu pokwitania kazała
Bubie spojrzeć na niego z podziwem.
Ostatecznie - pomyślała - nawet jeśli się rozwiodą, to przecież nie rozwiodą jej z dziadkiem. I
po raz kolejny odkryła z przerażeniem, że rozstanie z nim byłoby dla niej szczególnie
bolesne.
Tydzień dobiegał końca, a Bartoszowa od poniedziałku nie przemówiła ludzkim głosem.
Kręciła się po mieszkaniu, prychając jak potężna pantera, i strzelała białkami oczu. Obiad
stawiała na stole bez zwyczajowej zapowiedzi. I nawet nie przyszło jej do głowy pokłócić się
z dziadkiem. Buba musiała przyznać, że nie było w tym jego winy. Uczciwie prowokował
Bartoszową do sprzeczki. Krytykował posiłki, skarżył się na lśniące koszule, obwiniając
Bartoszową o to, że są źle albo wyprane, albo wyprasowane. A ona, jakby grała rolę niemowy
u Felliniego, patrzyła na dziadka zamglonymi oczami, po czym oddalała się bezgłośnie do
swoich sztućców i przypraw.
- Świat się kończy! - pomstował dziadek. - Nie dość, że moja własna córka chce być wbrew
naturze moją wnuczką, to jeszcze ten babochłop od gotowania traktuje mnie jak obierki po
ziemniakach. Ja w takiej atmosferze umieram!
Buba wodziła za dziadkiem smętnym wzrokiem. Była bezradna, bo i jej lista żalów zaczynała
przypominać długą, niekończącą się książkę skarg. Do problemów z chemią niespodziewanie
dołączyły kłopoty z przewrotem w tył. Niby banał, bo fiknąć w tył niemal każdy potrafi. Ale
Szwarceneger, facet od wychowania fizycznego, preferował wyjątkowy styl przekładania nóg
przez głowę. On pierwszy uświadomił Bubie, że czynności natury fizycznej niekoniecznie
muszą być przyjemnością. Tak bardzo kiedyś lubiła ćwiczyć na wuefie.
A teraz, w nowej szkole, każda lekcja w stroju gimnastycznym stawała się koszmarem. I nie
chodziło o ocenę, o głupi stopień za jakiś skomplikowany wygibus. Szwarceneger, obdarzony
potężną muskulaturą, słynął z kultu ciała i potrafił bezbłędnie skomentować wszystkie
niedoskonałości figur swych uczennic. Buba budziła jego szczególne zainteresowanie. Nic
dziwnego. Nie dość, że kontrastowała z klasowymi anorektyczkami, to stanowiła parę z Jolką,
a przy niej, z czego zdawała sobie sprawę, nikt nie wyglądał zgrabnie.
Efektem braku zrozumienia pomiędzy wuefistą a Bubą była rosnąca nieobecność Buby na
zajęciach i brak odpowiedniego dokumentu, który te nieobecności mógłby wytłumaczyć.
Nieszczęściem nazywała też Buba sprawę obdarzoną kryptonimem "Adaś". Bo też Adaś
zdawał się już Buby zupełnie nie zauważać. Jeśli ją pytał, to o Jolkę. Jeśli do niej mówił, to o
Jolce. A gdy widziała go na przerwie, roześmianego i w znakomitym humorze, to zawsze
obok stała Jolka.
W dodatku z nowymi pasemkami, które paskudnie pasowały do jej lalkowatej buzi. O tych
ponurych sprawach nie mogła
porozmawiać nawet z dziadkiem, bo dziadek od tygodnia zajmował się wyłącznie "kuszeniem
Bartoszowej". I B uba nie raz pomyślała, że w jej domu lepiej być Bartoszową niż Bubą.
O swoich problemach zapominała, ilekroć zadzwonił telefon. Był to sygnał startu dla niej i
dla matki. Obie w szaleńczej gonitwie starały się pierwsze dopaść słuchawki. Wprawdzie
Buba nie czekała na żadną ważną rozmowę, ale z niewytłumaczalnych względów chciała
usłyszeć głos, przez który życie rodzinne zaczęło przypominać salę sądową. Marzyła o tym,
aby temu głosowi powiedzieć, co o nim myśli, aby jakimś celnym strzałem zaatakować
odpowiedzialne za ów głos struny głosowe, które sprawiały, że matka zachowywała się po
każdej rozmowie jak wyznawca nowej religii. Bubie przyszła już do głowy myśl, że może
matka wstąpiła do jakiejś sekty nastolatek i ten wydzwaniający guru powierza jej specjalne
zadania. Ale po rozmowie z tym domniemanym guru matka wcale nie wyglądała na
społecznicę walczącą o nowe ideowo jutro. Wyglądała raczej jak miękka rozmarzona kotka,
szukająca wygodnych kolan i wiecznie łasząca się przed lustrem.
I z tych wielu złożonych powodów Buba zaczynała tęsknić do normalnych rodzinnych
sytuacji. Do rozpaczającej w salonie Olki, do Franciszka, który miał wszelkie dane być
cudownym dzieckiem pantomimy, do roześmianej mamy, umawiającej się z księdzem
Korkiem na jasełka, i do ojca, wodzącego za matką wzrokiem Casanovy z ogólniaka. Jeszcze
tak niedawno marzenia Buby koncentrowały się na tym, aby choć jeden dzień wszyscy
spędzili z dala od domu. Teraz dałaby wiele za powrót tych niechcianych, denerwujących, ale
jakże koniecznych dla rodzinnej higieny chwil w ciasnych ścianach mieszkania przy
Zwierzynieckiej.
- Dołącz do mnie, Bubo. Poćwiczymy razem - namawiała ją matka, widząc markotną buzię
Buby i jej apatyczne siadywanie w przedpokojowym ludwiku. Pokój matki przestał być
przytulnym gabinetem ze srebrnym, zawsze otwartym okiem komputera. Od pewnego czasu
przypominał fitness klub i taką pełnił rolę.
- Bubo - mawiał dziadek, stając przy starym fotelu - bądź mężczyzną i przestań zadręczać się
iluzjami. Przyjdź do mnie na remiczka. W remiczka zawsze wygrywasz.
- Odrobiłaś lekcje? - tak reagował na jej widok ojciec, ilekroć ponury i źle ogolony
przechodził z sypialni do łazienki.
Nigdy do końca nie był ciekaw jej odpowiedzi, toteż nie odpowiadała.
Bartoszowa kilka razy też przystanęła przed skuloną na fotelu Bubą, ale nie odezwała się ani
słowem. Tylko bez powodu położyła swą ciepłą dużą dłoń na policzku Buby. I wówczas
Buba pomyślała rzecz straszną. Pomyślała mianowicie, że może byłoby lepiej, gdyby to
Bartoszowa była jej mamą.
Postanowiła nigdy nie przyznać się do tej myśli i dalej siedziała obok telefonu, choć nie
przypuszczała, aby ktokolwiek chciał do niej zadzwonić.
Lodowiec przemówił
Pani Karpowa kupiła kota. Buby nie zdziwiłby nowy sublokator, ponieważ już od początku
zimy bliscy krewni kota pani Karpowej, tyle że bez meldunku, rozlokowali się nielegalnie w
ciepłych piwnicach. Osobliwość zakupu pani Karpowej polegała jednak na tym, że to ona
właśnie wypowiadała Gako jedyna w całym domostwie) wojnę wszystkim dzikim kotom. -
Zapytam ją, w jakim celu nabyła zwierzę - postanowił dziadek, gdy kocia kwestia wyszła na
jaw. - Może eksperymentalnym? - próbował dociekać, nerwowo chodząc po mieszkaniu.
- Znaczy, badawczym? - Buba spojrzała na dziadka z niepokojem. - Sugerujesz, dziadku, że
kot pani Karpowej będzie poddawany jakimś niecnym praktykom?
- No cóż - dziadek wpadł w ulubiony rodzaj zadumy - wszystko by na to wskazywało. Bo
skoro ktoś nie lubi kotów i nie ma dla nich czasu, to zupełnie nie rozumiem po jaką... w jakim
celu nabywa skundlonego persa. W każdym razie zamiary pani Karpowej są mocno
podejrzane.
- To przerażające - oznajmiła Buba. - Najlepiej zapytać panią Karpową, po co jej ten pers.
Mogę to zrobić. W końcu moja drużyna harcerska ma w statucie opiekę nad bezdomnymi
zwierzętami.
- Ale pers Karpowej nie jest bezdomny - dziadek był mistrzem w wynajdywaniu problemów.
- Interesują nas wszystkie formy znęcania się nad zwierzyną.
Gdyby więc twoje podejrzenia miały okazać się słuszne. . .
- Tylko jak to udowodnić? - dziadek najchętniej podjąłby natychmiastowe działania. - Jak
dowieść, że biedne kocię dostało się w szpony wampirzycy?
- Tego jeszcze nie wiemy - Buba, zdaniem dziadka, okazywała nadmiemy spokój. Miał jej to
za złe, bo spojrzał na wnuczkę tak, jakby złapał ja na gorącym uczynku obcinania kotu ogona.
- Zrozum, jeśli natychmiast nie zajmiemy się tą sprawą, kot może zostać martwym kotem i to
ty - wskazał na Bubę trzęsącym się palcem - przede wszystkim ty będziesz go miała na
sumieniu.
Buba nie zamierzała mieć na sumieniu jakiegokolwiek zwierzątka, a cóż dopiero małego
kotka, którego udało jej się pogłaskać, gdy wczoraj na klatce schodowej ocierał się
wdzięcznie o nogi nowej właścicielki.
- Dobra. Idę - zdecydowała z determinacją. - Skoro jesteś taki niecierpliwy, wyjaśnię to
natychmiast. Ale chcę, żebyś wiedział, że gdy pani Karpowa wynosiła kota na spacer, wcale
nie wyglądała na zbrodniarkę. Przeciwnie. Po raz pierwszy widziałam, jak się uśmiecha.
- Zastanów się lepiej nad inteligentnym wywiadem - poradził dzidek, wciąż prezentując
zagadkową minę. - Ona może cię zwodzić. Sprawdź też, czy nie ma narzędzi tortur.
Na przykład w kuchni.
Schody prowadzące do mieszkania pani Karpowej były tego dnia j ak schody wiodące do
piekła. Buba szła nimi i szła, ociągając się przy każdej okazji. A tych nie brakowało.
Najpierw zatrzymała się przy drzwiach państwa Misiorków. Zwróciła uwagę na
wyrafinowaną złotą wizytówkę, zapowiadającą że tu, za cienkimi deskami sosny, mieszka
dwóch magistrów przemysłu drzewnego. Skrzywiła się. Doszła do wniosku, że
Misiorkowie trochę przesadzili z tymi zwierzeniami, w sam raz do ankiety CV. Bo kogóż
mogło obchodzić, że pani Misiorek z panem Misiorkiem spędzili najlepsze lata na
studiowaniu procesów tartacznych.
Buba obiecała sobie, że na drzwiach do jej mieszkania nie będzie żadnych tytułów, zawodów,
nazwisk ani judaszy.
Żadnej śmiesznej informacji. No, chyba że przypnie sobie wizytówkę z napisem "Buba".
Po chwili wkroczyła w gęstą dżunglę. Na wąskim półpiętrze pan Kopiszko zgromadził
potężną kolekcję fikusów i difenbachii. Prawdopodobnie każda roślinka przekraczająca
wysokość metra była relegowana z malutkiego wnętrza mieszkania Kopiszków i skazywana
na chłodniejszy klimat korytarzowego Sybiru. Tu, w towarzystwie innych przerośniętych i
apatycznych palm, mogła kontynuować dzieło rozrostu. Tym razem ograniczone pułapem
klatki schodowej. Przebrnięcie przez dżunglę stawało się coraz trudniejsze i rodzina Buby
zastanawiała się już nad możliwością dalszego transferu smutnych fikusów.
Drzwi pani Karpowej wyróżniały się z kolei bogatą drewnianą sztukaterią "Są ludzie, którzy
lubią pokazywać, że nie mają pomysłu na wydawanie pieniędzy" - mawiał sentencjonalnie
dziadek, gdy po spacerze stawał przy tych drzwiach, aby ochłonąć. Teraz Buba znalazła się w
tym samym miejscu i próbowała ochłonąć. Przeszkodził jej w tym zgrzyt klucza w zamku i
niespodziewanie stanęła oko w oko z panią Karpową i jej kotem.
- Nic mu nie jest? - zapytała z głupia frant i wyciągnęła rękę, aby dotknąć lśniącego futerka.
- Sama nie wiem - pani Karpowa, kobieta zwykle energiczna i pewna siebie, wydawała się
zaniepokojona. - Bardzo miauczy. Tak przeraźliwie, jakby go coś bolało. Dzisiaj
przechodzimy na whiskas, więc...
- Pani też? - zdumiała się Buba.
Słyszała, że właściciele kotów upodabniają się do swoich podopiecznych, ale żeby aż tak?
- Ależ, Bubo - zaoponowała pani Karpowa - tak się tylko mówi. Stosuję się ściśle do zaleceń
weterynarza i książki.
A to oznacza, że mój kotek powinien już jeść bardziej urozmaicone posiłki.
- Nie sądziłam, że pani lubi koty. .. - ta sondująca panią Karpową słowna strzała została
wypuszczona niby obojętnie, ot, tak, ale Buba cała zamieniła się w słuch i czujnie
obserwowała sąsiadkę.
Pani Karpowa spochmurniała.
- Ja też nie sądziłam - odparła ponuro. - Dopóki nie dostałam tego persa w prezencie. Powiem
ci, Bubo, więcej - nachyliła się do Buby ucha. - Organicznie nie znosiłam kociego smrodu.
Ale teraz? - przycisnęła prezent z całych sił do piersi. - Teraz nie pozwoliłabym mu zrobić
krzywdy.
- To lepiej go wypuścić - doradziła przytomnie Buba - bo on gotów się udusić.
- Nie obawiaj się. Oboje mamy taki współczynnik przytulności, że nie zrobimy sobie krzywdy
- pani Karpowa pochwaliła się Bubie paskiem czerwonych dziąseł, ukazujących się przy
każdej próbie uśmiechu, i Buba pomyślała, że ją lubi.
A nawet, że bardzo ją lubi.
- To, dziadku, twoja wina. Wzbudzasz we mnie tyle nieufności do ludzi, a potem wychodzę
na idiotkę.
- Wyszłaś na krótki spacer, nie na idiotkę - ironizował dziadek. - Teraz możemy być
spokojniejsi - uznał, opychając się chrupkami.
- Spokojniejsi?! - wykrzyknęła Buba. - Pani Karpowa kocha tego kota! Nie pamiętam, żeby
ktoś mnie tak przytulał - chlipnęła trochę spóźnionym chlipnięciem.
- Przytulał, przytulał - dziadek poklepał wnuczkę po policzku - jak byłaś takim małym
kotkiem - uśmiechnął się do niej. - Skoro jest, j ak mówisz, idę do piwnicy - zgarnął z paczki
resztę łakoci i zdecydowanie wstał.
- Akcja "miska"? - zapytała Buba szeptem, choć byli w pokoju sami.
- Zgadza się. Teraz niestraszna mi pani Karpowa. Możemy dokarmiać wszystkie dzikusy z
okolicy.
- Pod warunkiem że wynegocjujesz od Bartoszowej mleko - przypomniała Buba o ostatniej
przeszkodzie.
- Ona zamilkła, więc się nie wtrąci - zapewnił dziadek i krokiem obrońcy dzikich zwierząt
ruszył na podbój kuchni.
W piwnicy czuć było stęchlizną, a brudna żarówka skąpo oświetlała ponure bliźniacze
komórki. Buba drżała o z trudem zdobyte mleko, które w rękach dziadka wcale nie było
bezpieczne.
- Tu ktoś jest - szepnął dziadek, zatrzymując się w wąskim przejściu.
- Kto tu jest? - dobiegł z głębi głos pani Karpowej .
- To my, z dziadkiem - pośpieszyła Buba z wyjaśnieniem. - Pomyślałam, że inne kotki też
lubią mleko - tłumaczyła się Buba przed niewidzialną sąsiadką.
- Ja też o tym pomyślałam - stwierdziła krótko pani Karpowa, z trudem prześlizgując się
pomiędzy Bubą i dziadkiem. Po chwili wydawało się Bubie, że zostali sami. Ale nie. Koło
talerzyka pełnego rybich przysmaków i miski wypełnionej po brzegi mlekiem zebrało się całe
kocie towarzystwo.
- No cóż - uśmiechnął się dziadek. - Bywa, Bubo, że naprawdę zdarzają się rzeczy, których
nie wyśni żaden przyzwoity filozof.
- Ale Szekspir owszem - skwitowała Buba. - Makbet - dodała i z przerażeniem uświadomiła
sobie, że jutro czeka ją sprawdzian z polskiego.
* * *
- Dlaczego tak spąsowiałaś, Marysiu? - dziadek próbował delikatnie zagadnąć córkę, która
siedziała w ludwiku w ciężkim futrze i płakała. - N o, powiedz, dziecko - namawiał - jaki jest
powód twojego zawstydzenia?
- Niech mi ojciec da, do cholery, święty spokój! - odezwała się matka. Choć przez łzy, to
jednak dobitnie.
- Bubo, porozmawiaj z mamą. Siedzi w przedpokoju ślicznie zapłoniona i nie wiedzieć czemu
płacze.
- Mamo! - Buba z przestrachem przypadła do matczynych kolan, obleczonych dżinsami. -
Jesteś chora?
- To miało być turbo... - krztusiła się matka - bezbolesne, ekspresowe, z gwarancją opalenizny
w kolorze świeżej brzoskwini - chlipała.
- Solarium?! - niedowierzanie w głosie Buby rosło jak temperatura w saunie.
Matka ze skruchą przytaknęła głową. Jej czerwona twarz stanowiła plastyczny dowód
niepowodzenia w dziele poprawiania urody.
- Ładna mi gwarancja! - dziadek podrapał się po głowie. - Ale, Marysiu, nie jest źle - brnął,
pomimo narastającego szlochu córki. - Uzyskałaś efekt świeżego pomidora. To przecież też
zdrowe warzywo.
Matka cudem nie zabiła dziadka wzrokiem i powróciła do rozpaczliwego szlochu.
- Chyba powinnaś pójść do lekarza - zaproponowała Buba. - Zupełnie cię spaliło.
- Gdzie ojciec? - zagadnęła matka, jakby to właśnie on był specjalistą od poparzeń.
- Jeszcze nie wrócił.
- Jak jest potrzebny, to go nigdy nie ma - poskarżyła się, wpadając w kolejny atak płaczu, gdy
niechcący dostrzegła siebie w lustrze.
- Lepiej, żebyś trochę ochłonęła do powrotu Pawła - doradził dziadek, czyszcząc zapałką
ucho. - Myślę, że jesteś zdecydowanie zbyt rumiana - oświadczył.
Bartoszowa wyjrzała z kuchni. Spojrzała na chlebodawczynię w ten sam sposób, w jaki
patrzyła na nią od dwóch tygodni, i pokręciła głową. W sposobie, jakim Bartoszowa kręciła
głową, przejawiała się cała jej pogarda dla spraw, które ostatnio tu się działy.
- Najlepiej się połóż z kompresem na twarzy - Buba postanowiła działać.
- Nie mam na czym.
- Przeciwnie. Wygląda na to, że wkrótce będziesz dysponować całym małżeńskim łóżkiem -
dziadek był bezwzględny. - Słyszałem, jak Paweł mówił, że może nie wrócić na noc.
- Jak to na noc? - matka na moment zapomniała o poparzeniach.
- To nie ma sensu - Buba próbowała zażegnać kolejną awanturę. - Prześpij się, mamo,
poczujesz się lepiej.
- Tłumaczę ci, dziecko, że to niemożliwe. Ja... Ja mogę tylko siedzieć. Cała jestem poparzona
- skarżyła się, ale pozwoliła Bubie przejąć nad sobą rządy. Potulnie udała się do sypialni.
- Zawsze byłaś, Marysiu, drobiazgowa - rzucił na pożegnanie dziadek - a zupełnie dobrze ci w
czerwieni. Powinnaś częściej sięgać po karmin.
- Gdyby ktoś do mnie dzwonił. . . - zwróciła się do Buby matka - gdyby dzwonił - mówiła z
coraz większym trudem - wyjaśnij, że...
- Wyjechałaś - zaproponowała Buba uczciwe kłamstwo.
- Musiałam wyjechać - uzupełniła matka i z obolałą miną zamknęła bezszelestnie drzwi do
sypialni.
Do późnej nocy Buba próbowała zrozumieć postawę Lady Makbet, ale wtulona w pled
patrzyła nie w tekst dramatu, tylko w lśniącą słuchawkę telefonu. Tego wieczoru milczał jak
zaklęty. Nie musiała kłamać. Nikogo nie interesowało, czy jej matka wyjechała, czy spaliła
się na szary proszek w kabinie solarium. Nikt nawet nie chciał zapytać, czy w domu wszystko
w porządku. I o to ostatnie zaczynała mieć żal do ojca. Pomyślała też, że dorośli są bardzo
dziecinni, gdy się na siebie gniewają, i postanowiła nigdy nie wyrastać z siebie do końca.
Jeżeli Buba czegoś nienawidziła, to takich poranków jak dzisiejszy. Przerażał ją sprawdzian z
polskiego, puste przy śniadaniu krzesło ojca i opuchnięta twarz matki. Dziadek też nie
wykazywał zwyczajowej potrzeby ingerowania w nie swoje sprawy. Siedział osowiały i zły.
Bartoszowa zasłaniała sobą całe kuchenne okno. Zwykle milczała. A teraz w ciszy, jaka
zawisła nad głowami domowników, jej nagle odzyskana potrzeba mówienia wprawiła
wszystkich w osłupienie.
- Wymawiam! - powiedziała zwięźle, patrząc na matkę.
- No, w końcu! - uradował się szczerze dziadek. - Nareszcie się pani zdecydowała mówić! A
już się bałem, że przed śmiercią nie będzie mi dane usłyszeć choć jednego wymówionego
przez panią słowa!
- Wymawiam pracę - uzupełniła Bartoszowa i znowu zamilkła.
Widelec matki z brzękiem rozbił ciszę, spadając na lśniące kafelki. Matka odsunęła od siebie
kawę, świeże bułeczki i konfitury. Spojrzała na Bartoszową i wyszła. Dopiero gdy z jej
gabinetu dobiegł płacz, niemal dziecinny, pełen skargi i bólu, Buba z dziadkiem też wstali od
stołu.
- A jednak wolałem, jak pani milczała - oznajmił dziadek z goryczą. - Gotuje pani zdrowo, ale
truciznę nosi w sobie - dokończył mściwie i zbyt głośno odstawił krzesło.
- Nie zostawi nas pani teraz, prawda? - Buba zatopiła w Bartoszowej swe okrągłe, przerażone
oczy. - Sama sobie nie poradzę - tłumaczyła przez łzy.
- Nie ty, dziecko kochane, masz sobie poradzić - Bartoszowa zgarnęła Bubę w swój kwiecisty
fartuch. - Niech inni nareszcie zaczną myśleć - dodała basowym szeptem. - I nie martw się -
ucho Buby zadrżało od tajemnego zwierzenia.
- Ja tylko przeprowadzam terapię wstrząsową. Inaczej to się nigdy nie skończy.
Buba wychodziła do szkoły z przeświadczeniem, że nie wszystko stracone. Zastanawiała się
też, co mogło oznaczać ogólnikowe określenie "to". Tak bardzo chciałaby nie rozumieć
Bartoszowej i nie domyślać się nawet, o co jej chodzi. Ale Buba wiedziała, co oznacza "to", i
mocno, z całej siły zapragnęła, aby "to" już się na zawsze skończyło.
* * *
- Co ona mówi do twojego ojca? - mimo że dziadek prawie leżał na drzwiach do sypialni,
miał wyraźne problemy ze zrozumieniem matczynych skarg, wylewanych wraz z potokiem
łez.
- Pieści się jak mała dziewczynka i nic nie mogę usłyszeć dał wyraz swemu niezadowoleniu.
Buba okupowała drugą połowę drzwi. Ona także z trudem oddzielała słowa matki od płaczu.
- Twierdzi, że ją zostawił.
- Kto? Ojciec?
- Raczej ten... młody wydawca... Na lodzie - uzupełniła po chwili.
- Była z nim na lodzie? To pewnie pomysł Mańczaków. . .
- W innym sensie... że ten wydawca mamę porzucił!
- Jak mógł porzucić, skoro jej nie poślubił. Przecież bym wiedział.. .
Buba uciszyła dziadka nerwowym gestem i znowu przywarła do framugi drzwi.
- Ma wyrzuty sumienia.
- Nareszcie! Dawno powinna je mieć....
_ Ojciec ma wyrzuty - przerwała Buba - mówi, że ją zaniedbał.
- A jak miał dbać o kogoś, kto wychodzi z domu bez spódnicy i wraca nad ranem? -
prawomyślność dziadka pozostawała w jawnej sprzeczności z namolnym wyławianiem
sekretów alkowy.
_ Teraz... mama zapewnia, że to nie był żaden flirt, tylko... tylko zwykły interes, że w ramach
pracy...
- Tego już za wiele! - zatrząsł się dziadek. - Nie znoszę taniego kłamstwa. A co na to twój
ojciec?
_ Że mama... No nie wiem, coś, co się kończy na "iła" ...
- Pewnie "przesadziła", albo, żeby się wyprowadziła.
- Nie, raczej, że jest miła.
- Twój ojciec to ostatni pantofel na naszym osiedlu dziadek nie mógł ukryć rozczarowania. -
Gdyby słyszał, jak pan Kocoń rozmawia ze swoją żoną...
- Pan Kocoń nie rozmawia! - Bubę zabolał pomysł dziadka. - Wszyscy w bloku wiedzą, że
pan Kocoń to damski bokser.
- No właśnie! - triumfował dziadek. - On ją tłucze na wszelki wypadek i osiąga najlepsze
rezultaty w bloku. - Jesteś, dziadku, potworem! - Buba zapomniała o obowiązku zachowania
ciszy. - Powiedz, że tak nie myślisz!
- To Kocoń jest potworem, nie ja! - równie głośno odpowiedział dziadek. Ale odpowiedział
już ojcu, który stał przy drzwiach i z odrazą patrzył na towarzystwo zgromadzone przy jego
sypialni.
- Mówimy o panu Koconiu - najspokojniej oświadczył dziadek, patrząc wyzywająco ojcu
prosto w oczy.
- Ale dlaczego tu? Czy nie możemy z Marysią przez chwilę porozmawiać na osobności? -
skierował pełne pretensji spojrzenie również na Bubę.
- Och - dziadek próbował zlekceważyć ten zarzut.
- Ostatnio mieliście same "osobności". Dobrze wam zrobi nasze towarzystwo.
- Do kart! - rzucił ojciec tonem rozkazu.
Wskazał dziadkowi kierunek odwrotu i Buba po raz pierwszy zobaczyła salutującego dziadka,
który po krótkiej komendzie "takjest!" odmaszerował truchtem w stronę swego pokoju.
Dziadek musiał usłyszeć w głosie ojca coś bardzo ważnego, jakąś męską nutę bezwzględnego
nakazu. Albo po prostu ucieszył się, że ojciec nie jest znowuż takim skończonym
pantoflarzem. I jeszcze z tego, że z woli ojca Buba będzie musiała usiąść z nim do ogóra. Bo
przyśpieszając kroku, radośnie powtarzał:
- Do kart, Bubo, do kart! Chcemy czy nie, trzeba grać!
Naga królowa automobilu
- Jakie to dziwne - myślała Buba, patrząc z niedowierzaniem na roześmiane twarze rodziców.
- Jest niby tak samo jak wczoraj. Ta sama kuchnia, te same konfitury na stole i podobny
poranek, bezśnieżny, ale mroźny. A przecież tak wiele się zmieniło! Matka śmieje się z głębi
siebie. Z tej okazywanej jawnie radości jej twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, ale
ona wcale o to nie dba. Ojciec, nie dość, że wreszcie na dobre powrócił do rodzinnych
pieleszy, to jeszcze wyraźnie matkę kokietuje. Robi chłopięce miny i głośno planuje, dokąd
się wybiorą na weekend. Dziadek już wywalczył swą pulę tytoniu. Chwali twarożek
Bartoszowej, co zdarza mu się raz na kilka lat. No i Bartoszowa. Choć udaje naburmuszoną,
jej oczy świecą jak niezapominajki na wielgachnym fartuchu. W Bubie też coś dojrzewa i
śpiewa. Jakiś zimowy skowronek szczęścia. Chciałaby zatrzymać ten obraz, nagrać go na
twardy dysk pamięci i odtwarzać zawsze, gdy będzie jej smutno.
_ Moja charakteryzatorka, Emilka, przygotuje ci specjalny fluid - ojciec dotknął palcem
policzka mamy. - Twierdzi, że z takim retuszem będziesz mogła iść na spotkanie z samym
prezydentem.
- Z prezydentem? - Buba zdrętwiała. - Przecież dziś mam sprawdzian z angielskiego! -
słowik, który w niej śpiewał, umilkł jak rażony.
- A co ma prezydent do angielskiego? - ojciec jak zwykle nie widział związku.
- Angielski mam z Clintonem - wyjaśniła zdumiona, że ten polityczny fakt umknął uwadze jej
bliskich.
- Może on też zapomniał, że ma z tobą angielski, i nie będzie sprawdzianu? - rozmarzył się
dziadek. Miał poczucie winy z powodu wczorajszych rozgrywek w ogóra.
- Dawno nie rozmawialiśmy o twojej szkole, Bubo - ojciec nadrabiał zaległości i wykazywał
nadmierne zainteresowanie zawsze o semestr za późno.
- Właśnie rozmawialiśmy ojej szkole - nie dał się zwieść dziadek, który w tej chwili zabierał
się do nieestetycznego wydłubywania kruszonki w drożdżówce.
- Chodzi o to, że Buba w ogóle niechętnie o niej mówi - obrona ojca miała kruche podstawy
prawdy, więc wzmocnił ją koronnym argumentem. - Gdy byliśmy z mamą w twoim wieku. . .
- To mieli same piątki - wtrącił się dziadek. - A ja nie - dodał z dumą. - Wyrzucano mnie z
czterech szkół. I z każdej za inne przestępstwo!
- Dobrze, że ojciec nie został pedagogiem - matka dopasowała się do ojca jak kostka domina.
- Bo wyrzucaliby ojca ze szkół aż do emerytury.
- Za co wylatywałeś? - Buba uczepiła się niechlubnej przeszłości dziadka i patrzyła na niego
tak, jakby był stypendystą Oxfordu.
- Pierwszym razem za łacinę.
- Miałeś kłopoty z językiem?
- Wprost przeciwnie! - oburzył się dziadek. - W słownictwie byłem nie do pokonania. No,
może tylko Michał Wojgiełko... Ten dopiero...
- Ojcze! - ucięła matka. - Nie masz innych wspomnień?
- Oczywiście, są i inne. Pamiętam, że moja świętej pamięci mama umieściła mnie w męskim
zakonie...
- Nie sądzę, aby ta opowieść była stosowna dla Buby - matka nerwowo zakręciła się na
krześle, szukając wsparcia w ojcu.
- Ja też nie sądzę - pośpieszył jej z pomocą.
- Ale wasze hece, wyprawiane ostatnio, były dla oczu i uszu Buby w sam raz? Dydaktyczny
film z cyklu "kochajmy się", tak? - dziadek z satysfakcją obserwował, jak rumieniec matki
nabiera intensywnego koloru czerwieni.
- To ja już pójdę - bąknęła Buba - powtórzę czasy z anglika... Dzięki za śniadanie...
Najsmaczniejsze, jakie ostatnio jadłam - powiedziała z poważną miną i wymieniła z
Bartoszową uśmiechy.
Jestem chyba tchórzem - myślała, pakując plecak. - Tak się boję, że to, co dobre i miłe, może
nagle urwać się jak stara taśma z filmem o miłości. I ogarnia mnie strach, że nie zobaczę
happy endu. Tego momentu, na który każdy czeka. Czasami całe życie, a czasami przez kilka
dni, które wydają się całym życiem. Bo są tak bardzo ważne albo tak bardzo dorosłe.
- Bubo, drugie śniadanie - przypomniała jej Bartoszowa, zastawiając sobą drzwi.
Wsunęła do ręki Buby szeleszczącą paczkę z kanapkami i Buba pomyślała, że jest wyjątkowo
szczęśliwą nastolatką. Bo drugie śniadanie przygotowywane przez Bartoszową było od dawna
przysmakiem Adasia.
* * *
Telefon szalał tak długo, że Buba zwątpiła, czy ktokolwiek poza nią jest w domu. Niechętnie
ruszyła do aparatu, odrywając się od części pierwszych tasiemcowego wzoru, inteligentnego
jak molekuły proszku do prania. Ku jej zdumieniu wszyscy
domownicy snuli się nieopodal telefonu, ale zachowywali się tak, jakby w ogóle nie dzwonił.
- Nie ma mnie - zastrzegła matka dyszkantem. - Po prostu mnie nie ma. I nie wiadomo, kiedy
wrócę.
Buba wyczuwała, jak ważną misję powierzyła jej matka.
Ojciec zajął strategiczną pozycję w salonie. Niby czytał gazetę, ale tak naprawdę nie
spuszczał wzroku z aparatu. Gdy podnosiła słuchawkę, przestał udawać, że czyta.
Buba od niechcenia rzuciła krótkie "halo", ale miała nieznośną świadomość, że cała rodzina
skoncentrowała się na mimice jej twarzy.
- Przykro mi, ale nie ma mamy. Nie, nie ma i nie wiemy, kiedy wróci.
- Moja krew - dziadek z dumą spojrzał na ojca. - Kłamie jak z nut. Sam nie potrafiłbym
zgrabniej.
- Dobrze, powtórzę - zgodziła się Buba, szukając wzroku matki. - Nie. Nie zapomnę -
zapewniła. Gdy uwolniła się od telefonu, matka od niechcenia skinęła na nią ręką.
- Czy to ktoś znajomy, Bubo? - zapytała obojętnym głosem.
- Tak - Buba odgarnęła grzywkę, z uporem wpadającą jej do oczu.
- Ksiądz Korek. Pytał, kiedy wrócisz i prosił o kontakt.
- Ksiądz Korek? - matka zdrętwiała. - I powiedziałaś mu, że mnie nie ma? Skłamałaś księdzu?
- nie mogła uwierzyć.
- Nie skłamałam - sprostowała Buba - wykonałam twoje polecenie.
- Ależ dziecko! - matka przygotowała się do frontalnego ataku, który stłamsił spokojny głos
dziadka.
- Nie Buba, a ty, Mario, okłamałaś księdza. Bubo - dodał stanowczo - pójdź do mnie, ja ci
zagrać każę. To niepodobna, abyś nie miała jakiejś nagrody za trud bezinteresownego
grzeszenia. Idziemy na małego remiczka.
Dziadek wrogo spojrzał na córkę i zięcia.
- A wy, moi kochani, ustalajcie dalszy harmonogram kłamstw, ale bez Buby - dodał
stanowczo.
I, o dziwo, rodzice milczeli z dziwnym przygnębieniem na twarzach. Żadne z nich nie
oponowało, gdy Buba z dziadkiem godnie opuszczali salon. Zanim Buba znikła za drzwiami
pokoju dziadka, przemówiła do milczących:
- Gdyby ktoś do mnie dzwonił, powiedzcie, że wyszłam.
I że nie wiecie, kiedy wrócę.
* * *
Olka siedziała na krawędzi fotela i machała nogami. Zjadła już wszystkie chipsy, wystawiane
na pokuszenie w szklanej misce, i rozglądała się za innym pretekstem do poruszania wargami.
Buba usłużnie podsunęła jej torebkę z orzechami w czekoladzie.
- Zrezygnowałaś z roli anorektyczki? - spytała domyślnie, podziwiając apetyt siostry.
- Nie ja - ponuro odparła Olka - reżyser zrezygnował.
Z telenoweli. A przez to, że mnie zwodził, nie zdążyłam utyć do następnego castingu. Szkoda
- westchnęła z rezygnacją - bo mogłam się załapać na całkiem przyzwoitą rólkę.
- W czym? - grzeczne zainteresowanie Buby wydawało się alce naturalne. Była pewna, że ta
jej trochę niewydarzona siostra marzy o podobnej karierze.
- W filmie. Pełnometrażowym - Olka spojrzała na Bubę i doszła do wniosku, że Buba jest
jednak trochę za głupia, żeby docenić doniosłość tego faktu.
- Nie bądź taka tajemnicza. Jaki to film? - Buba inteligentnie zerknęła na zegarek i
wielkodusznie przeznaczyła dla alki całe pięć minut na wyjaśnienia.
- Musiałaś już o nim słyszeć. Chodzi o Letarg, dramatyczny obraz narkomanii wśród
młodzieży z polskiej klasy średniej.
- W Polsce chyba jeszcze nie ma klasy średniej? - zaoponowała Buba.
- Ale będzie - uparła się Olka, zjadając ostatniego orzecha.
- Przecież nadajesz się na narkomankę. Taka jesteś zabiedzona...
- W obsadzie będą prawdziwe ćpuny. Ja miałam być dorodną siostrą jednej z dziewczyn, ale
jestem za mało dorodna.
- I co teraz? - zegarek Buby nie miał nad alką litości.
- Teraz zakładam własną agencję.
- Co słyszę? - dziadek bezgłośnie stanął przy fotelu.
- Moja wnuczka, zamiast wychowywać syna, zakłada jeszcze jeden dom publiczny! To się
dopiero mamusia ucieszy!
Olka z iście aktorskim talentem udowadniała, że dla niej dziadka nie ma ani koło fotela, ani w
ogóle w pokoju. Mówiła dalej wyłącznie do Buby.
- Chcę się zająć lansowaniem aktorów z młodego pokolenia. Będę im oferować pracę u
różnych reżyserów, a reżyserów przekonywać, aby promowali moich podopiecznych...
- Pomysł niezły, ale chyba trzeba mieć do tego jakieś przygotowanie? - Buba powątpiewająco
pokiwała głową.
- Trzeba mieć głowę na karku i koneksje - Olka uśmiechnęła się z wyższością - a to już mam.
Znam niemal wszystkich reżyserów.
- Rzeczywiście! - uśmiechnął się kwaśno dziadek. - Oni też musieli cię zapamiętać z tej
wiecznej żebraniny o "maleńką rólkę" - ostatnie wyrazy wymówił z jadowitym przekąsem.
alką zatrzęsło.
- Wypraszam sobie! - syknęła wrogo. - I przypominam, że nie przyszłam tu po radę.
- A gdzie Franciszek? - niewinnie zainteresował się dziadek. - Nikt tu nam dzisiaj nie
porykuje i nie kwiczy...
_ Franciszek w przedszkolu. Doszliśmy do wniosku, że tak będzie lepiej - Olka straciła
pewność siebie sprzed chwili.
Widać, w tej kwestii miotały nią mieszane uczucia.
_ Oczywiście, że lepiej! Zwłaszcza dla Franciszka! - dziadek radośnie zatarł ręce. - Nareszcie
chłopak się zorientuje, że ludzie od czasu do czasu posługują się słowami! Może wreszcie
przemówi jak człowiek? - snuł marzenia, spoglądając spod oka na starszą wnuczkę.
_ Muszę już iść - Buba niezdarnie cmoknęła alkę w policzek.
_ Mamy zbiórkę poświęconą dzieciom ulicy, no i ja ją prowadzę.
_ Dzieciom ulicy? Nie ma takich w Polsce! - odcięła się Olka, mając w pamięci ową "klasę
średnią".
_ Niestety, są. Nawet nie wiesz, ile dzieciaków mieszka na ulicy, mając matkę, ojca i kupę
rodzeństwa - wyjaśniła Buba, wciągając martensy.
Wiedziała, że Olka, zanim otworzy nową paczkę paluszków, będzie musiała uporać się z
dokuczliwą myślą co do Franciszka i jego stanu posiadania matki i ojca. Dziadek też wiedział,
bo już bez komentarza, z "Gazetą Wyborczą" pod pachą, udał się tam, gdzie nikt nie mógł
przeszkodzić mu w kontemplacyjnej lekturze spadku cen na giełdzie.
Było już ciemno, gdy Buba wracała alejkami osiedla z nieodłącznym plecakiem i rogatywką,
wsuniętą w głęboką kieszeń. Nie bała się wieczorów, ludzi, warczących psów i odgłosu
brzęczących butelek dochodzącego z zarośli. Ale gdyby obok jej energicznych małych
kroków rozbrzmiewały w wieczornej ciszy duże kroki Adasia, świat wydawałby się jej
jeszcze piękniejszy. Nie miała zbyt wielu powodów do radości, bo trzy przecznice stąd
Adasiowe glany towarzyszyły pantofelkom z włoskiej skórki, które dzisiaj Jolka dość jawnie
prezentowała podczas prelekcji Buby, poświęconej dzieciom ulicy.
Trudno - westchnęła Buba, kopiąc toczący się przed nią kamień. - Jolka ma szczęście w
miłości, a ja na angielskim. Sam Clinton powiedział przy całej grupie, że z moim akcentem
zajdę dalej niż niejedna modelka na swych długich nogach. Ciekawe, dlaczego spojrzał w tym
momencie na Jolkę? A może tylko mi się wydawało, że spojrzał? No, i ta piątka z biologii...
Wprawdzie wolałabym zamiast niej pohuśtać się na bangee, jak Adaś i Jolka, ale skoro się nie
ma tego, co się lubi.... Zresztą dziadek twierdzi, że w dzisiejszych czasach sztuczne
podnoszenie poziomu adrenaliny jest idiotyzmem, a chwalenie się tym - przejawem taniego
snobizmu. Pewnie ma rację. Ta paczka marlboro, która wypadła Jolce z hiszpańskiej torby,
też pewnie wypadła celowo. Jolka kocha być taka dorosła. Sama mówiła, że popala, żeby
zachować figurę. Powiedziała mi przecież, że na moim miejscu nie rozstawałaby się z
papierosem, dopóki strzałka na wadze nie stanęłaby tam, gdzie trzeba. A czy to wiadomo,
gdzie ta strzałka powinna się zatrzymać? Byłoby zresztą nieuczciwe ze strony Adasia lubić
mnie z powodu wydatnego wcięcia w talii.
Żeby mnie tak polubił za koncerty na skrzypce i orkiestrę i za szybką jazdę na rowerze -
zamarzyła, zwalniając kroku. - Albo za ładny, kładący szlemika wist waletem karo. Za coś, co
jest moje i czego nie da się brutalnie zmierzyć centymetrem.
Zbliżała się do domu. Zobaczyła lampę w salonie, kładącą światło na niewidzialnych szybach
drzwi balkonu. Zatęskniła za cieniami, które rysowały się na tle spuszczonych rolet i radośnie
przyśpieszyła. Dobry humor opuścił ją jednak w chwili, gdy w skarpetkach wkroczyła do
pokoju.
Matka z ojcem, uzbrojeni w surowy wyraz twarzy, siedzieli naprzeciwko dziadka, który
nerwowo pociągał koniuszek wąsa. Wiadomo było, że coś przeskrobał, bo nie szukał
wsparcia nawet u Buby.
- No, słuchamy ojca - ponaglała matka, nie spuszczając z dziadka oskarżycielskiego wzroku.
- Wypełniłem tylko dwa kupony. Nie licząc szczęśliwego numerka i multilotka - tłumaczył
niepewnym głosem.
- Ile multilotków? - ustalał ojciec.
- Pięć - bąknął zmieszany dziadek. - No, może siedem - sprostował pod wpływem surowego
spojrzenia.
- Reasumując? - matce brakowało tylko garsonki i kalkulatora, by wygrać w konkursie na
główną księgową.
- Trzydzieści pięć złotych i osiemdziesiąt groszy. Albo sześćdziesiąt pięć... Coś koło tego.
- A nie coś koło stu sześćdziesięciu pięciu? - ojciec pogardliwie spojrzał na skrawek papieru.
- Pani Kunicka zrobiła nam zestawienie, ile ojciec inwestuje miesięcznie w swoje hazardowe
potrzeby. To połowa mojej pensji! Nikt ojcu nie żałuje, ale...
- Jak to nikt? - dziadek odzyskał animusz. - A wy? Od dwóch lat tłumaczę się jak zasikany
pięciolatek, dlaczego mi się to przydarza. A nic mi się nie przydarza. Całe życie ciężko
pracowałem... No, pracowałem - poprawił się na widok niemego oburzenia rodziców - a teraz
mam tłumaczyć własnym dzieciom, na co wydaję pieniądze? Ja dla was, z myślą o rodzinie...
ryzykuję, stoję w kolejce, nie śpię po nocach, opracowuję system...
- Dosyć - przerwał ojciec. - Czas, żebyśmy ustalili, że w tym miesiącu nie ma już grania i
ryzykowania. Kupiłby ojciec Marysi jakiś prezent, to rozumiem. Pamięć o własnym dziecku.
A ojciec ją okrada i jeszcze karmi nas złudzeniami.
- Mówiłam ci, Pawle, jaki tata jest niewdzięczny - matka przestała być główną księgową, a
stała się pacjentką psychoanalityka, omawiającą koszmar dzieciństwa. - Nigdy mnie nie
kochał, a na stare lata, na swoje stare lata - podkreśliła mocno - jeszcze mnie niszczy!
Dziadek ciężko wstał i już się nie odezwał ani słowem. Powlókł się lekko przygarbiony do
swego pokoju. Za nim pobiegło żywo bijące serce Buby. Reszta wnuczki ze szklanym
wzrokiem pozostała w pokoju.
- Wróciłam - przemówiły Buby usta. - Może wam zrobić coś do picia?
Rodzice uśmiechnęli się zgodnie, jak na ślubnym zdjęciu. - Tak, kochanie - szepnęli. -
Marzyliśmy o kawie, a ty robisz ją naj lepiej.
I Buba, pozbawiona swego serca, podreptała w stronę kuchni.
* * *
Dziadek był nieswój od rana. Nie pomogła obietnica Buby, że po południu, jak tylko wróci ze
szkoły, zagrają w ogóra o honor ulicy Zwierzynieckiej. Nie pomogła też ofiarna propozycja
Bartoszowej, która, znacząco patrząc na dziadka, przypomniała sobie, że dawno nie było
ruskich pierogów. Dziadek blady i przy_ gnębiony siedział nad jajecznicą i nawet jej nie
tknął. Buba dwa razy żegnała go przed wyjściem do szkoły. Wracała do kuchni spod drzwi
pod pretekstem, że zapomniała o drugim śniadaniu. I wszystko na nic. Dziadek wciąż milczał,
pokazując domownikom twarz zmęczonego życiem człowieka.
Matka najwyraźniej ignorowała jego "fochy", co wyrażało się całkowitym brakiem
zainteresowania dziadkowym cierpieniem. Ojciec też nie przywiązywał wagi do dziwnego
zachowania teścia.
- Rozumiem tatę - zagadnął, przysuwając sobie talerz z jego jajecznicą - ja też miewam
problemy z żołądkiem. Będzie lepiej, jak wezmę na siebie ten ciężar cholesterolu z taty
talerza.
- Nie wyjadaj ojcu sprzed nosa, Pawełku - matka wdzięczyła się do ojca, jakby się znali od
wczoraj. - Jajecznica wcale nie jest taka zdrowa.
- Czy mówiłaś już tacie o naszych planach, kochanie?
- ojciec objął matkę czułym spojrzeniem.
- Nieee... Ale skoro o tym mowa... - zebrała się matka na odwagę. - Doszliśmy do wniosku, że
taty emeryturę będziemy odbierać sami.
- Albo przelejemy ją na nasze konto. To znacznie ułatwi wszelkie operacje finansowe.
Marysia zaofiarowała się być taty osobistym skarbnikiem.
Matka uśmiechnęła się skromnie i zawstydzona spuściła oczy.
- Ale robię to tylko dla taty dobra - zastrzegła. - Będziemy wypłacać tacie sumki, które
powinny wystarczyć na różne potrzeby.
Przy słowie "różne" matka znacząco spojrzała na ojca.
- No właśnie - ojciec dokończył jednocześnie zdanie i jajecznicę.
- Mam nadzieję, że Buba też wam kiedyś zafunduje bezpieczną starość - dziadek po raz
pierwszy tego ranka otworzył usta. - I że nie będzie żałowała groszy na aspirynę oraz
pampersy. Bo tak prawdę powiedziawszy, to są jedyne potrzeby, gdy się skończy
siedemdziesiąt lat, prawda?
Dziadek wstał od stołu i z dostojeństwem odczepił zwisającą pod brodą serwetkę. Rzucił ją na
talerz ze śladami po jajecznicy i spokojnie opuścił kuchnię. Powędrował za nim wzrok
Bartoszowej, która, niewiele myśląc, złapała nietkniętą herbatę dziadka i mszyła zanim.
Matka z ojcem zostali sam na sam ze swym pomysłem i konfiturami. A także z wolnym
czasem, jakby umyślnie danym im po to, by mogli się zastanowić, dlaczego tak nagle, bez
żadnego powodu, bezpowrotnie opuścił ich dobry humor i apetyt.
Buba wróciła przygnębiona i małomówna. Torbę z trampkami wcisnęła do szuflady, a strój
gimnastyczny rzuciła niedbale na poręcz ludwika. Takim gestem, jakby strój zawinił.
- Kiepsko? - spytała lapidarnie Bartoszowa, zgarniając szorty i białą koszulkę.
- Kiepsko - zgodziła się Buba. - Dostałam jedynkę z zakazem poprawy.
- Jak to, z zakazem poprawy? - dziadek stał w przedpokoju, z niepokojem zaglądając w oczy
wnuczki. - Nawet morderca ma szansę poprawy, a ty nie?
Dziadek był niegdyś kibicem piłki nożnej, ale od czasu braku sukcesów polskiej drużyny
ograniczał się do kibicowania Bubie.
- Nie u Szwarcenegera - Buba próbowała zdobyć się na uśmiech, ale jej nie wyszło. -
Powiedział, że mogę stawać na głowie, a nie zmieni oceny.
- Za co ta jedynka?
- Za stanie na głowie.
- Nie stanęłaś?
- Stanęłam, ale krzywo. Poza tym boję się stawać! Wszyscy się boją i mają zwolnienia od
lekarza. Tylko Kaśka, Kamila i ja ćwiczyłyśmy na wuefie. Razem dostałyśmy tróję.
- A inni? - badał dziadek - A inni bili brawa. Poza Jolką. Ona normalnie się ze mnie śmiała i
to było najgorsze.
- Porozmawiam z tym, jak mu tam...
- Szwarcenegerem? Daj spokój, dziadku! To tak jakbyś rozmawiał z górą mięśni.
- Czy ja dobrze słyszę? - w drzwiach gabinetu stała matka w przewiewnym szlafroczku. -
Ojciec po to odzyskał głos, żeby z Bubą obgadywać nauczycieli? I nie wstyd wam?
- Dlaczego ma być mi wstyd? - zaperzyła się Buba - skoro nie ja jestem kupą mięśni? -
spojrzała na matkę krytycznie i dodała: - Widzę, że też byś nie wyszła na mierną.
Jesteś za gruba!
- O czym ona mówi? - przeraziła się matka.
- O twojej figurze, Marysiu. Podzielam jej zdanie uprzejmie skwitował dziadek.
- A co też grubość czy nie grubość ma wspólnego z gimnastyką? - fuknęła matka.
- Szwarceneger preferuje chude. Chude nie ćwiczą, bo się odchudzają i mdleją. Ćwiczą
zdrowe i dostają jedynki za to, że są zdrowe - płaczliwym tonem wyjaśniała Buba.
- Co na to wasz wychowawca? Chyba macie jakiegoś wychowawcę? - matka spojrzała na
córkę z pewną dozą zrozumienia.
- Właśnie - smętnie odrzekła Buba. - Mamy jakiegoś.
Pewnie zaproponuje na wywiadówce, żebym brała korepetycje z przewrotu w tył.
- Obiad - Bartoszowa uznała, że wszystko zostało już powiedziane i wtargnęła do pokoju z
pierogami okraszonymi apetyczną cebulką.
- .. .bo najważniejsza, Bubo, jest motywacja - tłumaczył Bubie dziadek - na przykład dla
takich pierogów sam stanąłbym na głowie...
- Dawno nie było Mańczaków - przypomniała sobie matka przy drugim talerzu, pełnym
chrupiących skwarek.
Robiła wszystko, by nie być w typie Szwarcenegera. - Zastanawiam się nawet, czy do nich
nie zadzwonić.
- Zadzwoń, oczywiście - ucieszył się dziadek - ale po obiedzie.
Dzwonek domofonu sprawił, że łyżka dziadka zamarła nad półmiskiem. Szybko jednak i
zachłannie uzupełnił braki na talerzu.
- Wykrakałaś! - rzucił tonem wróżbity.
Ku zdumieniu wszystkich w drzwiach salonu stała Mańczakowa. W zwykłym swetrze i
normalnej ortalionowej kurtce.
Z rozczochraną fryzurą, ale zaaranżowaną przez życie, nie fryzjera. I ze łzami w oczach.
- A właśnie mówiliśmy o państwu - odezwał się przymilnie dziadek. - I proszę, jaka telepatia.
My o Mańczakach, Mańczakowie u nas.
Słowa dziadka musiały trafić na zły grunt. Mańczakowa zatoczyła wokół błędnym wzrokiem i
zapłakała w głos.
- Co się stało, droga pani? - dziadek zerwał się z miejsca, a właściwie z trudem oderwał się od
swego talerza i otoczył Mańczakową silnym, a właściwie słabym ramieniem.
Mańczakowa nie przestawała rozpaczać. I nie chciała odpowiedzieć, gdzie jest pan Mańczak.
Dopiero po dłuższej chwili zmobilizowała się i wyznała silnym kontraltem.
- Odszedł.
- Pan Mańczak? - upewniał się dziadek.
Skinęła potakująco głową.
- Coś podobnego - dziadek wydawał się zaskoczony.
- Patrzcie, państwo, jak to bywa w życiu... A jeszcze kilka dni temu tak dobrze wyglądał...
- Zwariował pan? - Mańczakowa natychmiast zarzuciła rozdzierający szloch i spojrzała na
dziadka z odrazą. - On. .. odszedł ode mnie! - wykrztusiła i wybuchła ponownym płaczem.
- A, to zupełnie zmienia postać rzeczy - dziadek zachował zimną krew. - No cóż, droga pani.
Nie pierwszy to raz mężczyzna porzuca ukochaną kobietę dla bardziej ukochanej.
- Skąd pan wie? - oczy Mańczakowej znów napełniły się łzami. - A ja. .. głupia. .. łudziłam
się, że to tylko zemsta. . .
że on wróci i... i....
- Nie wróci. Nie sądzę - dziadek usiadł i jakby nic się nie stało, kończył obiad.
- Nie wróci? - Mańczakowa przycupnęła na krześle i wpa1Iywała się w dziadka jak w
wyrocznię. - Skąd pan wie, że nie wróci?
_ A tak szczerze - mówił dziadek trochę niewyraźnie, bo z pierogiem w ustach - to co mu pani
zrobiła?
Mańczakowa natychmiast spuściła oczy i mięła róg chusteczki do nosa.
_ No, śmiało! - głos dziadka zabrzmiał groźnie.
_ Nie pozwoliłam sprzedać naszego trabanta - wydusiła zbielałymi wargami i chusteczka
powędrowała do jej rozmytego makijażu.
_ Właśnie - dziadek spojrzał na Mańczakowi jak sędzia.
_ A czy pani wie, co on przeżywa w tej mydelniczce? Ile godności codziennie traci w
produkcie z kraju, którego już nawet nie ma na mapach świata? I w dodatku nie sposób go
odpalić!
_ Skarżył się panu na ten tłumik? - zdumiała się Mańczakowa.
_ Nie musiał - dziadek wykorzystał chwilę ogólnej dekoncentracji i przełożył sobie pieroga z
talerza matki. - Wszyscy to widzieli. Całe osiedle! Tylko pani uważała, że pan Mańczak nie
zasługuje na nic lepszego!
_ Ależ to nieprawda! - łzy Mańczakowej zdawały się nie mieć końca. - Ja tak oszczędzałam
na nowe auto! To...
miała być niespodzianka i dlatego. . .
_ To teraz masz pani niespodziankę. Pewnie pan Waldek znalazł już sobie jakąś elegancką
kobietkę z toledo...
_ Z Toledo? Nigdy nie byliśmy w Toledo.
_ Samochód miałem na myśli.
_ Aaa - potwierdziła Mańczakowa ze zrozumieniem. Samochód z Toledo...
_ Nic pani nie rozumie. Aż się dziwię, jak mogliście dwa razy wygrać z nami w brydża...
_ Jak to dwa razy? - oburzyła się Mańczakowa, ale na krótko.
_ Zresztą, nieważne - ze współczuciem dodał dziadek - dwa czy trzy? Jakie to teraz ma
znaczenie, jeśli już nigdy. .. razem...
Kolejną porcję łez Mańczakowej zatrzymał ponowny dzwonek. Do pokoju wbiegł Mańczak z
roziskrzonymi oczami i w rozpiętym płaszczu.
- Wiedziałem, że tu cię zastanę, kochanie - przemówił czule do osłupiałej Mańczakowej . -
Mam najmądrzejszą żonę na świecie! - ogłosił z wypiekami na twarzy. Usiadł przy stole i
zagapił się w pusty półmisek po pierogach. Po chwili podjął przerwany wątek.
- Najmądrzejszą. .. Więc jestem na skrzyżowaniu i czekam.
Światła się zmieniają i ten z naprzeciwka, w seacie, nagle rusza.
Wprost na naszego trabanta. . . I co się dzieje? Seat toledo rozbity!
Cały przodzik na miazgę! A nasz trabant, kochani, caluteńki! I ja caluśki! - potoczył
wzrokiem zwycięzcy po zebranych i czule objął Mańczakową. - Gdyby nie moja żona,
ekspert w samochodach. . .
- Na seatach znam się lepiej - sprostował dziadek, który nigdy nie przegapił okazji do
samochwalstwa.
Mańczakowa siedziała porażona nowinami. I dopiero wówczas Mańczak skupił się na niej.
- Kochanie - wydusił z trudem - co się stało, że jesteś. . .
taka nieubrana?
Odpowiedziały mu łzy szczęścia. Bo Mańczakowej było po raz pierwszy obojętnie, czy była
ubrana, czy nie. Widać, jak się jest szczęśliwym, można być gołym - pomyślała Buba. - Taki
święty turecki to musiał być szczęściarz - westchnęła.
Nigdy nie wierz oszołomom!
Ciekawe, co robilibyśmy, gdyby tu nie było telewizora zastanawiała się Buba, wodząc oczami
po twarzach domowników, wpatrzonych w srebrny ekran. Każdy z nich inaczej obcował z
treścią pojawiającą się w formie kolorowych obrazów.
Dziadek niecierpliwie czekał na wyniki głosowania toto-lotka.
Kręcił się na fotelu jak nieznośny uczeń i głośno mlaskał, ilekroć zagłębiał zęby w obranym
ze skórki jabłku. Wrażliwe czoło matki, marszczące się z częstotliwością pracujących żuchw
dziadka, rejestrowało jego każdorazowe mlaśnięcie.
- Mógłby ojciec jeść trochę ciszej - upominała go, choć rozgrywająca się na oczach rodziny
awantura między lewicą a prawicą interesowała wyłącznie ojca.
- Marysiu, błagam. . . - odzywał się ojciec po każdej głośnej uwadze matki.
I w ten sposób wszyscy skutecznie działali sobie na nerwy.
Gdyby dziadek nie jadł jabłka - myślała Buba - w naszym salonie byliby wyłącznie obcy
ludzie. Ci z telewizji. I tylko oni mogliby bezkarnie wrzeszczeć na naszym prywatnym
terytorium. Że też dorośli nigdy nie zdają sobie sprawy z problemu niechcianych gości -
uśmiechnęła się Buba do swych myśli. Wiedziała, że żaden z posłów, powoli tracących przed
kamerą resztki dobrego wychowania, nie pasuje do jej wyobrażeń o prawdziwie rodzinnym
spotkaniu przy stole. Ojciec zapewne też nie chciałby pić w ich towarzystwie swojego
drinczka. A jednak teraz wodził cielęcym wzrokiem za krzykliwymi rozmówcami i wyraźnie
popierał jedną z kłócących się stron.
- Tato - szepnęła Buba - czy to, o czym oni mówią, jest dla nas ważne?
- Bardzo ważne, córeczko - ojciec zrobił minę belfra, który wszystko wie. Bo belfrzy,
niezależnie od swej wiedzy, wyspecjalizowali się właśnie w takich minach.
- A co dla nas wynika z faktu, że zmienią tego prezesa?
- Buba drążyła nurtujący ją temat.
- Nooo, może bezpośrednio nic, ale każdy Polak powinien mieć świadomość... wiedzieć... kto
ma wpływ na jego emeryturę. Kanon ekonomicznej wiedzy... - zaczął rozkręcać się ojciec, ale
dziadek zaprotestował.
- Gówno prawda, Bubo. Na ten przykład wpływ na moją emeryturę mają twoi rodzice i
kropka! Nigdy nie wierz oszołomom.
- Mógłby się ojciec nie wyrażać! - matka nerwowo zakręciła fotelem. - Wymyślono tyle
pięknych słownych ekwiwalentów. . .
- Na kupę? - zdziwił się dziadek - Pierwsze słyszę, Marysiu. Podaj mi jakąś urokliwą nazwę
kupy, a będę ej chętnie używał.
- Uspokójcie się! - ojciec stracił cierpliwość. - Tu się rozstrzyga nasza przyszłość, a wy o
kupie.
- Bo też taka będzie nasza przyszłość. Gówniana- wycedził z satysfakcją dziadek i na wszelki
wypadek ruszył po drugie jabłko.
- Uwielbiam takie wieczory - matka rozkosznie wyciągnęła się w fotelu i podwinęła nogi. -
Jak to dobrze, że możemy choć na minutkę przystanąć w tym życiowym pędzie i z sobą
porozmawiać.
- Z sobą? - zdziwiła się szczerze Buba. - Od dłuższego czasu rozmawiamy z telewizorem. W
dodatku oczami.
- E, Bubo - skarciła ją matka. - Robisz się drobiazgowa jak twój dziadek. Czasami cisza
bardziej ludzi integruje niż słowa. To sztuka rozumieć się bez słów - zakończyła, zadowolona
z pointy.
- Ale my nie wiemy, czy się rozumiemy, bo nic o sobie nie mówimy - nie ustępowała Buba.
- A co chcesz nam powiedzieć o sobie? - włączył się rozdrażniony ojciec. - I to w chwili, gdy
rozstrzygają się losy banku?
- W takiej chwili nawet muzy milczą, a cóż dopiero ja?
- Bubie zrobiło się przykro, że nikogo nie zachwyciła jej riposta.
Sympatie ojca wciąż balansowały między lewicą a prawicą, natomiast matka najwyraźniej
szukała remedium na kryzys finansowy polskiej gospodarki w odciskach obolałej stopy.
- Nic jej już nie pomoże - uznała po dłuższej obdukcji i Buba nie była pewna, czy chodzi o
stopę finansową czy matczyną.
- Przełączcie - dziadek zasłonił sobą ekran, nerwowo umieszczając na nosie okulary. -
Zaczyna się losowanie.
Ołówek, który trzymał w dłoni, błądził w jego uchu, co w najwyższym stopniu denerwowało
matkę.
- Czy tata musi wiecznie w czymś grzebać? To takie nieestetyczne.
- Jak ty grzebiesz w paznokciach, nie robię ci głupich uwag. Poza tym wolność Tomku w
swoim uchu. Przełączcie!
- zażądał.
- Ale nawet mowy nie ma! - ojciec stawał się powoli agresywny. - Czy wy wszyscy musicie
wisieć mi nad głową, gdy raz na rok chcę spokojnie pooglądać telewizję? Niech ojciec
weźmie numery od pana Anatola z trzeciej klatki. Albo
z radia. Zresztą, co za różnica, skąd! To i tak niczego w życiu ojca nie zmieni.
- Pawle - dziadek inteligentnie przechodził na pozycje żebrzące - bądź tak uprzejmy i nie
odmawiaj starcowi. Dla ciebie to minuta, a dla mnie - wiek. Bardzo cię proszę, przełącz.
- Zdaje się, że ojciec ma karę, a wymaga od nas, żebyśmy uczestniczyli w tym ponurym
procederze - przypomniała sobie matka, i dziadek, z ołówkiem w uchu, poczuł się całkowicie
pokonany.
Gdy wyszedł do siebie, rodzinny wieczór nagle dla Buby dobiegł końca. Zbladł i zrobił się
jakiś przezroczysty. Bubę zdziwiło, że tak niewiele trzeba, aby to, co miłe, stało się zwykłe, a
nawet trochę nudne. Jakby to, co miłe, zmieniło kategorię z przyjemności na obowiązek.
Tkwiła jeszcze z czystej grzeczności w fotelu, ale już myślami była przy jutrzejszej powtórce
z geografii. Wodziła po rodzicach zdziwionym wzrokiem.
Czy ja też kiedyś taka będę? - zastanawiała się, patrząc, jak pozwalają przemykać miłym
chwilom, zupełnie się nimi nie interesując. Sprawiali wrażenie dalekich i niedostępnych.
Jakby niewidzialnymi kartami grali w brydża, nieświadomi, że obok nich toczy się jakieś inne
życie. A najgorsze było to, że w tego wyimaginowanego brydża jej, Buby, rodzice grali...
osobno. I tego Buba była pewna. Postanowiła cicho wymknąć się z pokoju, ale właśnie w tym
momencie pojawił się dziadek. Był blady i milczał.
- Co się ojcu stało? - matka chciała zlekceważyć tę wizytę, ale było w postawie dziadka coś,
co jej nie pozwalało powrócić do pielęgnacji stóp.
- Marysiu - głos dziadka drżał i zanikał - ja. .. wygrałem. O, tu - pokazywał na trzymany w
ręce kupon i dziwnie przewracał oczami.
- Pawle, spójrz na dziadka - matka wstała, nie dbając o spadające na jej rozetę pilniczki.
Apel był niepotrzebny. Ojciec również wstał i wyczekuj ąco spoglądał na trzęsącą się rękę
teścia.
- To nie może być pomyłka. Sześć skreśleń. System Edwarda - bąkał pod nosem, przekładając
kupon.
- Jakiego Edwarda? - ojciec ustalał stan zdrowych zmysłów dziadka.
- Edwarda Marudki. Sierżanta Edwarda Marudki z trzynastej brygady, batalion
siedemdziesiąty siódmy Okręgu Nowogrodzkiego... - recytował dziadek, stojąc niemal na
baczność. Zawsze miał uznanie dla swych przyjaciół z AK.
A teraz, gdy powtarzał bez przerwy "Edward Marudka", w jego głosie sympatia zamieniała
się w ckliwą miłość.
- Niech tata pokaże ten kupon. Pewnie się tata pomylił - ojciec delikatnie i jakoś tak bez
gniewu wyciągnął rękę w stronę dziadka, ale dłoń z kuponem znikła za dziadkowymi
plecami.
- Nie - dziadek nerwowo mrugał oczami. – A jeśli mi nie oddacie? Albo nie uwierzycie?
Wyśmiejecie mnie?
- mówił płaczliwie i Buba całkiem serio zmartwiła się o dziadkowe serce.
-Ależ co też tatuś! - matka była już przy nim. - Zaraz wszystko spokojnie wyjaśnimy. Pawle,
sprawdź numery, jakie dziś padły. No tak - zreflektowała się - padły dziesięć minut temu. A
skąd tatuś wie, że to właśnie te dzisiaj padły?
No... ale skoro tatuś wie? Przecież w totku tatuś rzadko się myli... - matka z niewiadomych
przyczyn coraz bardziej upodobniała się do dziadka. Mówiła bez składu i podobnie jak on
przewracała oczami.
- Była komasacja. Była komasacja... - dziadek zaczynał lekko rzęzić, więc Buba ruszyła po
jego tabletkę.
- Co to jest komasacja? - oczy matki krążyły jak dwa zdumione ptaki między mężem a ojcem.
- Marysiu, uspokój się, bo rozpraszasz tatę. Siadaj ojcze - Paweł na tę okazję męskiej
solidarności wynalazł bez trudu "uśmiech do kamery". - Kobiety są takie niecierpliwe i nic
nie rozumieją. A... skąd tata wziął te numery? Usłyszał je tata w radiu?
Dziadek kilkakrotnie potakująco skinął głową.
- W radiu - wypowiedział z trudem.
- Z ołówkiem w uchu mógł tatuś cokolwiek źle usłyszeć - zmartwiła się nagle matka, ale
ojciec nakazał jej spojrzeniem, aby zamilkła.
- Gdzie my to sprawdzimy, gdzie sprawdzimy?.. - ojciec zaczął przypominać wielkiego
niecierpliwego trzmiela.
Krążył bez celu po pokoju, przysiadając co jakiś czas na fotelu. - Już wiem. Zadzwonię do
dyżurnego reportera. Zdaje się, że dzisiaj siedzi tam Andrzej. . .
- Zwariowałeś? - matka odzyskała temperament.
- Chcesz, żeby się rozeszło, jacy jesteśmy bogaci? Chciałam powiedzieć, jaki tatuś jest
bogaty? Jeszcze mu krzywdę zrobią! A tego bym nie przeżyła - matka skromnie spuściła
oczy.
Bubę zdumiało matczyne przywiązanie do dziadka. Nie posądzała jej dotąd o taką
uczuciowość.
- Słusznie! - zgodził się ojciec. - O Boże, nigdy nie byłem milionerem! Człowiek nawet nie
wie, jak się zachować...
I znowu Buba musiała się zdziwić. Bądź co bądź ojciec w żaden sposób nie przypominał
milionera. Pomijając fakt, że zaczął się przeraźliwie pocić, nic się w nim nie zmieniło.
- Zobaczcie w telegazecie - rezolutnie doradziła Buba.
Udręka rodziców i dziwne zachowanie dziadka skłoniły ją do współpracy z tą trójką nagle
obłąkanych ludzi. Na szczęście lek zaczynał działać. Dziadek na powrót stał się właścicielem
rumieńców i już spokojniejszy powierzył swój los milionera w mądre ręce zięcia.
- Buba, pisz! - ojciec przejął komendę. - Pięć, piętnaście. . .
No nie. . . wiedziałem, że to niemożliwe - ojciec potrząsnął dziadkowym kuponem - Tu w
ogóle nie ma takich trafień.
- Bo to multi lotek - spokojnie wyjaśnił dziadek. - Dyktujesz multilotka, a ja wygrałem w
dużego. Przecież sam mnie rozliczałeś... - rozpoczął dziadek, ale ojciec nie pozwolił mu
skończyć.
- Ma tatuś zupełną rację z tymi pretensjami. Że też czasami ponoszą nas z Marysią nerwy! Na
szczęście tatuś wie, że zawsze nam zależało na jego komforcie. Tuj est duży. Buba, pisz! -
powtórzył ojciec. - Siedem, szesnaście, dwadzieścia dwa.... O Boże... O Boże... - ojciec
przebiegł oczami trafienia i zaniemówił.
Nieznośną ciszę przerywał tylko głęboki oddech matki.
- Wygraliśmy - zapomniał się ojciec. - Marysiu, jesteśmy milionerami.
Matkę tak wbiło w fotel, że nie mogła zerwać się, aby paść ojcu w objęcia. W końcu
zrealizowała swój zamiar. - Tatuniu, tatulku - kwiliła jak mała dziewczynka - jesteś... - i
niespodziewanie zabrakło jej słów, więc najnormalniej się rozpłakała.
Ojciec patrzył na dziadka szklanymi oczami i otwierał usta jak ryba. Tylko Buba, nie
wiedzieć dlaczego, zachowała się tak jakoś zwyczajnie.
- Gratuluję. Sądziłam, szczerze mówiąc, że wygrywasz tylko w ogóra - mrugnęła do dziadka.
A dziadek uśmiechnął się do niej dziwnie i dziwnie odpowiedział.
- Prawdziwy los na loterii, to ty, Bubo. Żadne miliony nie są ciebie warte - i usiadł, aby
udzielić pierwszego wywiadu.
Jeśli dotąd Buba nie wiedziała, że ludzie potrafią oszaleć w ciągu pięciu minut, to teraz
mogłaby napisać samodzielny referat na temat "Sytuacja losowa jako destabilizator ludzkich
uczuć. Od agresji do ekspresji". Nie poznawała swoich rodziców.
- Tatusiu - naprzykrzała się od dłuższego czasu matka - pytam, czy ruszymy z moimi
książkami na zachodni rynek? Tłumaczenia nie są takie drogie. Dla ciebie to pestka!
- zapewniała - a w przyszłości wszelkie koszty nam się zwrócą! Pan Ptaśnik mówił, że gdyby
miał pieniądze, bez namysłu inwestowałby we mnie!
- Pan Ptaśnik nie ma ani pieniędzy, ani rozumu - stwierdził dziadek, a jego słowa zostały
przyjęte z szacunkiem.
- Skoro tak uważasz... - zgodziła się matka.
- Oczywiście, pomyślimy i o twoich książkach, Mario - dodał wielkodusznie dziadek. -
Trzeba tylko ułożyć jakiś sensowny plan pierwszych potrzeb.
- Tak, tak, tak! - ojciec zbyt mocno poklepywał dziadka, który zaczął kasłać. - I tu ma tatuś
absolutną rację! Może zaczniemy od inwestycji w prywatną telewizję? - zamarzył.
- Jak się ma pieniądze, to można nieźle zarobić. Dołożymy do jakiegoś programu z cyklu
"real". To teraz kopalnia złota!
- ojciec biegał po pokoju krokiem Korzeniowskiego. - Jest już Wielki brat, a nie ma na
przykład Wielkiej siostry. Wie tatuś, o czym mówię?
- Nie mam pojęcia, ale jeśli chcesz mieć wielką siostrę i ona nie jest zbyt droga... - rozważał
głośno dziadek. - Szkoda, że nikt nie pyta dziadka, na co miałby ochotę - nieśmiało wtrąciła
Buba.
Ku jej zdumieniu nie zakwestionowano tej uwagi.
- No właśnie! Tatuś ma na pewno jakieś marzenia?!
- w głosie matki słychać było kilogram niepokoju.
- Skromne - uspokoił ją dziadek. - Tak się składa, że najbliżsi pozbawili mnie ostatnio
emerytury...
- Ależ tatusiu - ojciec stał już przy nim z portfelem pełnym banknotów. - Właśnie miałem
zamiar dać tacie kilka groszy. Teraz, kiedy tatuś jest milionerem, musi tatuś trochę go
przypominać.
- Prawdziwego milionera poznasz po zapachu dobrej whisky i drogiego tytoniu. Niczego
więcej nie chcę. Aha, życzyłbym sobie, żeby lepiej opłacać Bartoszową. I niech nie gotuje
tych parszywych ryb, bo ją zwolnię.
- Faktycznie - przytaknęła matka. - Sama już nie mogę patrzeć na to rozgotowane świństwo.
Albo jej rosół. Ona go gotuje na trzech skrzydełkach...
- Rosół lubię - zdecydował dziadek.
- Bo też jest doskonale przyprawiony - wstawił się za dziadkiem i Bartoszową ojciec.
- Ale mogłaby dodawać więcej pieprzu - wtrącił dziadek.
- I ja tak myślę - matka z aprobatą pokiwała głową.
- Dla mnie też tego pieprzu było dotąd za mało. Ale od jutra wszystko się zmieni!
- Tego jestem pewien - potwierdził dziadek i Buba wiedziała, że nie kłamie.
- Bubo, a ty? Nie masz żadnych marzeń? - dziadek spoglądał na Bubę spod przymkniętych
powiek.
- Mam, ale nie da się ich kupić - cicho odpowiedziała Buba.
- Jakieś jedno na pewno jest do kupienia - upierał się dziadek, świdrując Bubę wzrokiem.
- Nowe martensy - odpowiedziała po chwili namysłu.
- Bo ostatnio, jak mama je pożyczała, nie miałam w czym wyjść z domu.
- Martensy kupię ci, Bubo, z moich oszczędności - zapewniła matka, ściskając głowę córki. -
Nie możemy milionów rozmieniać na bzdury, prawda?
- Masz rację, Mario - dziadek wydawał się być zadowolony z decyzji matki. - Wiem, że
kupisz Bubie buty, bo niezależnie od wszystkiego jesteś człowiekiem honoru.
Człowiek honoru ruszył pędem do barku i wyjął okazałą butelkę starego burbona.
- Musimy to uczcić! - przemówiła matka wzruszonym głosem. - Chcę wypić zdrowie mojego
tatki - dodała - i przylepiła się czule do dziadka, który jakby nigdy nic czyścił końcem ołówka
drugie ucho.
Kamyk w martensie
Pusta butelka po francuskim koniaku i chrapanie dobiegające z sypialni rodziców
uświadomiły Bubie, że rodzinny wieczór trwał do białego świtu. Powlokła się do kuchni,
zazdroszcząc dziadkowi, że żaden dzwonek na lekcję nie wyrwie go z ciepłej pościeli i nie
zmusi do brnięcia chłodnym rankiem w zasadzkę klasówek, sprawdzianów i nudnych
ćwiczeń. Siadając do stołu, doceniła dyskrecję Bartoszowej, która zamiast kłopotliwych pytań
stawiała przed Bubą lodówkowe rarytasy. Dzięki temu Buba czuła się zwolniona od
konieczności myślenia o wczorajszym dniu. Była głodna i niewyspana. Poza tymi porannymi
zmorami trapiła ją uparta i nachalna myśl, że w ferworze i szale radości, w jakich wczoraj
uczestniczyła, dobiegł końca pewien ważny, bo bezpieczny, odcinek rodzinnego życia. A
przecież powinna się cieszyć, że nareszcie koło fortuny zatrzymało się pod jej domowym
adresem.
Szaleństwo, które ogarnęło rodziców, nie pozostawiało złudzeń, że niespodziewany uśmiech
losu w postaci potężnej gotówki zapowiadał nową rzeczywistość. A marzenia matki i ojca
nabierały realnych kształtów. Już wczoraj kupili myśliwski domek w Puszczy Białowieskiej,
stali się właścicielami dwóch dorodnych klaczy i sprawdzili w informacji turystycznej, ile
kosztuje urlop na Seszelach. Niby nic takiego, ale...
Dobrze, że to wszystko jest poza mną - pomyślała Buba, skrzętnie pakując drugie śniadanie.
Przypomniała sobie mimochodem, że Adaś i tak go nie zje, bo od pewnego czasu stał się
wegetarianinem. Tak jak Jolka. I z chmurą czarnych myśli, podobnych do nowego szalika
Jolki, ruszyła na spotkanie z mroźnym, bezśnieżnym światem swego osiedla.
Chmurne myśli również nie opuściły Buby, gdy wracała ze szkoły. Zmieniły tylko swój
chmurny kształt. Teraz przypominały bardziej Adasiowe czarne włosy. Tak śmiesznie
mieniące się dzisiaj od zbyt dużej porcji żelu. Jeszcze trochę, a Jolka zrobi z niego Kena -
myślała Buba, przerażona szybkimi zmianami, jakie zachodziły w wizerunku Adasia. To, że
kupił garnitur, bo tańczą z Jolką w klubie Samba, Buba zdołała Adasiowi wybaczyć. W końcu
nie miała nic przeciwko garniturom, choć wolała Adasia w tej za dużej o trzy numery
flanelowej koszuli. Ale Ken w harcerskim mundurze to już przesada - pomyślała, spoglądając
na resztki przydrożnego śniegu. Miała do siebie żal. O kiełkujące w niej ziarenko zazdrości i
o wpływ Jolki na Adasiowe przebieranki. Bo takie ziarenko Buba znalazła gdzieś w okolicach
serca. I choć było niby maleńkie, niezauważalne nawet przez kardiologa, uwierało jak
zabłąkany w martensie kamyk.
Długo grzebała w plecaku, ale klucze postanowiły się nie ujawniać. Nacisnęła dzwonek
domofonu bez zgadywania, jak przywita ją Bartoszowa.
- Znowu zapomniałaś kluczy? - monotonny głos, płynący ze ściany, brzmiał jak dobrze znana
płyta i Buba do tej płyty przesłała jeden z najpiękniejszych, choć niewidocznych uśmiechów.
Szybko wspięła się po schodach w nadziei, że atmosfera bogactwa przyszłego życia rozproszy
mroczne zakamarki jej duszy. Ku jej przerażeniu w salonie odbywał się sąd. Niemal
kapturowy, bo matka tak kiwała nad dziadkiem głową, że wrzosowy kapturek sweterka z
Benettona co chwilę lądował na jej czole.
- Co tu się dzieje? - spytała Buba słabym głosem.
Jedno spojrzenie na marmurową twarz dziadka wszystko wyjaśniało.
- Wytłumacz swojej wnuczce, jak nieludzko odarłeś ją z pieniędzy! - krzyczał ojciec, ale miał
przy tym minę człowieka skończonego. - Gdyby nie twój dziadek, Bubo, byłabyś dzisiaj
bogata - ojciec spojrzał na Bubę wzrokiem bankruta bliskiego obłędu.
- Wnuczko - odezwał się teatralnie dziadek - odarłem cię z pieniędzy. Ale nie z martensów -
spojrzał triumfalnie na matkę, a matka na karton z butami, niedbale porzucony na stole.
- Butów nie można zostawiać na stole - odezwała się Buba, pamiętna przestróg Bartoszowej.
Zajrzała do kartonu i szczerze się ucieszyła. - Cudne, mamo! Dziękuję!
- Nie masz za co - chłodno odpowiedziała matka. - Ja teraz też nie mam za co kupić choćby
głupiego tuszu do komputera. Wydałam na te buty wszystkie oszczędności, bo przecież
mieliśmy być od dzisiaj bogaci.
- A nie jesteśmy? - Buba łobuzersko spoglądała na dziadka, który też tak pragnął na nią
spojrzeć, ale wyraźnie się bał.
- Przy twoim dziadku nigdy nie będziemy! - ojciec skapitulował. U siadł ciężko na fotelu i
schował twarz w dłoniach.
- Zabrałeś nam wszystko... - zaczęła matka, ale dziadek nie pozwolił jej skończyć.
- Ta kupa idiotycznych mrzonek jest dla ciebie wszystkim? - udał zdziwionego. - A poza tym
niczego wam nie zabrałem. Sami sobie zabraliście, bo nie pozwalacie mi grać.
A gdybym naprawdę wygrał? Ile to może dać radości? Ha? zapytał głupio dziadek.
- Ale nie pomyślał ojciec, co będzie dzisiaj, jak Paweł pójdzie z tym trefnym kuponem do
pani Kunickiej? Ta kobieta obśmieje nas na całym osiedlu!
- Nie nas, a was. I słusznie! Czasami jesteście żenująco śmieszni!
- Przestaniemy być dla ojca śmieszni, jak nam ojciec odda nasze pieniądze, które wczoraj
dałem na poczet tego miliona. . .
- Już ich nie ma. Wy pobiegliście do kolektury, a ja do supermarketu. Mogę was jedynie
poczęstować doskonałą piętnastoletnią tatscherką. Mam też cygara - dodał ciszej.
Rodzice wyglądali na ludzi całkowicie niewypłacalnych i nieobliczalnych. Nawet gdy
Bartoszowa przypomniała, że ryba stygnie, nie podnieśli się z foteli ze zwykłym sobie
entuzjazmem. Buba bardzo dbała, aby iskierka uśmiechu, kwitnąca na jej górnej wardze, była
nieczytelna. Zwłaszcza dla mamy i taty. Nie chciała być niegrzeczna, ale jakiś zbuntowany
kawałek Buby zwijał się w środku ze śmiechu.
- Niech nam ojciec przynajmniej powie, dlaczego to zrobił - gdy matka zadawała pytanie,
wrzosowy kapturek zwisał bezradnie z jej szyi.
- Jak to, dlaczego? - zdumiał się dziadek. - To przecież oczywiste! Zaczęłaś mówić do mnie
"tatku", a ostatnio powiedziałaś "tatku" na ślubie z Pawłem, jak wam dałem w prezencie
pięćset dolarów. Przypominam, że na tamte czasy to była niezła sumka - dziadek najwyraźniej
nie wierzył, że pamięć matki może być łaskawa. - A gdybym naprawdę miał szóstkę? -
zapytał jeszcze.
Buba rozparła się wygodnie na swoim łóżku, tak, aby kątem oka móc podziwiać nowe
martensy, które wraz ze stopami usadowiła na poręczy mebla. Prezentowały się świetnie, ale
sposób, w jaki stała się ich właścicielką, budził w niej wyrzuty sumienia. Była jednak niemal
szczęśliwa, że nie będzie musiała grzebać w prospektach, wybierać wysp, na których jest
więcej basenów niż najej osiedlu drzew. Że jej pokój nie przeobrazi się w wystawę włoskich
mebli, a matka z ojcem pozostaną przy swoich zwyczajach, kosmetykach i rachunkach za
telefon. Bo tak jest normalnie - myślała, ruszając dużym palcem u lewej nogi. - A
normalności nie kupi się za żadne pieniądze. Z kolei rozstać się z nią oznaczało pozostawić
to, co w gruncie rzeczy było dobre, własne i sprawiało, że niezależnie od burz, które potrafiły
wstrząsnąć kruchym mieszkaniem Buby, Buba kochała to mieszkanie i nie zamieniłaby go na
żadną willę. Nawet gdyby miały w niej stać tysiące kartonów z nowymi martensami.
* * *
Mijał już trzeci dzień dziadkowej kary, o czym Buba przypomniała rodzicom w momencie,
gdy chwalili pulpety Bartoszowej.
- Nie można w ten sposób! - próbowała dotrzeć do ich nieprzystępnych serc. - Czytałam, że
starzy ludzie trudniej znoszą samotność. A przecież dziadek. . .
- Dla twojego dziadka dożywocie to za mało - urwał ojciec, szukając wsparcia w oczach
matki.
- Pomyśl, Bubo, o naszym wstydzie - asystowała mu matka. - Taka Kunicka gotowa rozgłosić
całemu światu. . .
- Bądźcie sprawiedliwi. Jak dziadek udawał, że wygrał, to był przecież w porządku. Oddał
wam wszystko...
- W tym rzecz, że nas wykiwał i zabrał nam wszystko ojciec nie był zainteresowany żadnym
kompromisem.
- Zakpił z nas! - dorzuciła matka i oczy zaszły jej dziwną mgłą. - A mogliśmy już, Pawełku,
cieszyć się jakimś hiszpańskim słońcem. Jestem taka przepracowana, że od dawna należy mi
się urlop.
- Wobec tego wyjedźcie gdzieś razem. Nad morze albo w góry. Nie trzeba mieć milionów,
żeby pobyć we dwoje.
- To jest jakaś myśl - ojciec spojrzał na matkę spojrzeniem z dnia świętego Walentego. - Co
ty na to, Marysiu?
- No... Gdyby nad morze? Wiesz, z czym kojarzy mi się morze? - oczy matki rozszerzyły się
bezmiarem wspomnień i Buba mogła już bezpiecznie odetchnąć.
- Idę do dziadka - zakomunikowała - a wy zastanówcie się, co zrobić z tak pięknie
obudzonymi marzeniami.
I nikomu nie przyszło do głowy, aby przeciwstawić się którejkolwiek z propozycji Buby.
Dziadek leżał w niedbałej pozie na swojej kozetce i pogwizdywał ulubioną piosenkę o Adeli,
która "zakłada suknię cienką". Na widok Buby przerwał gwizdanie i otworzył ze zdumienia
usta.
- Dostałaś przepustkę - nie mógł wyjść z podziwu - czy ryzykujesz młodzieńczym życiem,
odwiedzając celę straceńca?
- Straceńcem dopiero zostaniesz, jak cię położę w ogóra - Buba wzięła się do tasowania kart i
dziadek natychmiast odmłodniał. Zerwał się z wigorem i zajął swe miejsce przy połyskliwym
stole.
- Pozwolę ci wygrać. Zasłużyłaś na to - starał się być uprzejmy. - A swoją drogą, jak
podobają ci się nowe buty?
- Dzięki, dziadku. Są czadowe - uśmiechnęła się Buba i zaproponowała kładący wist.
- A co tam nowego u Adasia? - dziadek przegrywał już znaczną liczbą punktów, więc Bubie
przyszło do głowy, że
w ten sposób chce osiągnąć wysoki stopień dekoncentracji przeciwnika.
- Nie wiem - skwitowała niechętnie. - Nie jestem Jolką.
- I to twój największy atut - stwierdził dziadek poważnie. - A takich Adasiów spotkasz tyle,
co blotek w talii. Ty musisz, moje dziecko, czekać na swego króla kier.
- Najgorsze jest to, że ja muszę, a Jolka nie.
_ Głupstwa! - oburzył się dziadek. - Jeśli twój Adaś jest autentycznym królem kier, a nie
jakimś żołędnym dupkiem, to jeszcze tę partyjkę wygrasz. W innym razie - mądrzył się,
próbując zajrzeć do kart Buby - nie ma czego żałować.
_ Ty, dziadku, jesteś moim królem kier - Buba zmrużyła oczy.
- Teraz, gdy sobie gramy, trwa zbiórka poświęcona piosence harcerskiej. Jolka zupełnie nie
ma głosu, z Adasia też nie jest Pavarotti, a ja, pierwszy głos w drużynie - wybrałam randkę z
tobą.
- I słusznie - zachwycił się dziadek. - Czasami trzeba się ludziom przypomnieć. A kiedy sobie
o nas przypomną?
Jak nas nie ma pod ręką! Od tej zasady odstępują tylko twoi rodzice - uczciwie wyznał. - I to
wtedy, gdy chodzi o mnie- dokończył nie bez dumy.
Następnego dnia rano, przy wspólnym śniadaniu, Buba i dziadek dowiedzieli się o podjętej
przez rodziców decyzji.
- Jedziemy nad morze - oświadczyła matka. - Bubo, przejmujesz opiekę nad dziadkiem -
powiedziała tak, jakby dziadek był jednostką pływającą albo dziełem sztuki. Nie dziadkiem.
- Przecież i tak zawsze pilnuję dziadka - przypomniała Buba, uśmiechając się do staruszka,
grzebiącego w szklance z sokiem pomarańczowym.
- Czego ojciec tam szuka? - na twarzy matki malowało się obrzydzenie, bo dziadek wyjął ze
szklanki rękę i wypił sok.
- Twarogu. Wypadł mi.
- Mówi się" wpadł" - skorygowała matka.
- Dlaczego mam mówić, że wpadł, skoro mi wypadł.
Z buzi - upierał się dziadek. - Ale nie rób sobie kłopotu. Już go połknąłem. Przywieźcie mi
znad morza leczniczą nalewkę z bursztynu - zażądał.
- W żadnym wypadku. Jak ostatnio kupiliśmy ojcu nalewkę, to zamiast się nacierać, ojciec ją
wypił i to z bursztynem.
- Skąd mogłem wiedzieć, że lubicie bursztyn? Teraz przecedzę przez sitko i ciała stałe wam
oddam - zapewnił.
- Postanowiliśmy, że w czasie naszej nieobecności przyjedzie tu babcia Rita - ojciec nie był
zainteresowany wrażeniem, jakie zrobią jego słowa. Ze stoickim spokojem kończył
jajecznicę.
- W takim razie - dziadek dumnie wstał od stołu - po powrocie znajdziecie tu mojego trupa.
- Też mi groźba! Tyle razy ojciec obiecywał, a EKG ma lepsze ode mnie - lekceważąco
prychnęła matka. - W każdym razie z babcią Bubie będzie łatwiej.
- Nie sądzę - Buba czuła się jak pers pani Karpowej pomiędzy rottweilerami. - Właściwie po
co fatygować babcię Ritę? - szukała naprędce argumentów. - Babcia. .. babcia jest taka
wrażliwa.. .
- To już postanowione - ojciec wycierał usta serwetką i z satysfakcją spoglądał na
pokonanych przeciwników. - Ja z moją mamusią wytrzymałem dwadzieścia lat, to wy
wytrzymacie siedem dni. Chociaż nie wiem - zastrzegł się i zachichotał.
Śniadanie dobiegało końca w atmosferze całkowitej porażki osiedlowych mistrzów w ogóra.
Dziadek stracił apetyt i smętnie spoglądał na Bartoszową. Buba dałaby głowę, że
tych dwoje zawarło przed chwilą niemy pakt o nieagresji, obowiązujący na czas pobytu babki
Rity. Bo Bartoszowa, choć milcząca i wyniosła, też miała nietęgą minę. I Buba doskonale
wiedziała dlaczego.
* * *
-Jakże ja rzadko tu przyjeżdżam! Chodź, Bubeńko, niech cię ucałuję - babka Rita wykonała
rytualne uściśnięcie, które w niczym nie przypominało pocałunku. Bubie wydawało się
nawet, że starsza pani starannie uniknęła dotknięcia jej wargami noszącymi ślad wirtualnej
szminki.
- Walizki niech pan postawi w moim pokoju - odezwała się do malutkiego człowieczka, dotąd
ukrytego za stertą bagażu. - Henryku, zapłać panu, a potem się przywitamy -
zakomenderowała. - O! Jest i Bartoszowa! - stwierdziła fakt bez cienia radości. - Trochę pani
utyła, pani Bartoszowo. Musicie tu dobrze jeść. Nazbyt dobrze i niezdrowo - pogroziła
chudym, ruchliwym palcem.
Jeśli można byłoby powiedzieć, że milcząca zawsze Bartoszowa na widok tego palca
zaniemówiła, to tak się właśnie stało. Zaniemówiła nawet swoją mimiką i Buba zaczęła
poważnie się bać o napad duszności, dręczący Bartoszową w chwilach wielkiego
zdenerwowania.
- No, pokaż mi się, moje dziecko - babka obracała Bubą jak bąkiem, uważnie oglądając
anatomiczne szczegóły, które współtworzyły Bubę - Musisz zacząć pływać - uznała po
kłopotliwej obdukcji. - Trzeba zgubić ten dziwny tłuszczyk na bioderkach i udach. Jaka
szkoda, że poszłaś w swoją matkę. Twój ojciec miał zawsze nienaganną figurę.
- Nie czułabym się dobrze z taty barkami i zakolami na czole - próbowała bronić honoru
matki Buba, ale niepotrzebnie, bo babka Rita zdążyła już stracić dla niej zainteresowanie.
- Jak tu ponuro! - jęknęła na widok salonu. - Przecież tak się od dawna nie mieszka! Wam jest
potrzebny generalny remont! Nie będę spać w tej ciemnicy - uznała, obchodząc kąty
reprezentacyjnego pokoju. - Henryku, proszę moje walizki zanieść do sypialni.
- Henryk dostał napiwek i kazałem mu odejść - dziadek wyrósł za plecami babki i próbował
patrzeć na nią z góry. Na jego nieszczęście babka Rita była wyższa.
- To taksówkarz też jest Henryk? Bo ja mówię do ciebie, Henryku.
- A ja powiem tobie, droga Rito - dziadek zaprezentował piękny nonszalancki rzut ciała na
fotel- że nie jestem tu na twoje rozkazy, a ewentualnie na prośby. Będę zobowiązany, jeśli
pozwolisz, aby życie w naszym domu toczyło się po staremu. Z racji wieku powinnaś
wiedzieć, o co mi chodzi.
Babka Rita, pomimo aluzji do wieku nawet nie drgnęła, tylko jej wirtualne usta zachowały się
tak, jakby ktoś w nie wlewał jadowitą truciznę.
- Znajduję ciebie kąśliwym i nadpobudliwym starcem - udała szczerze zmartwioną. - I to są
złe rokowania. Mój drugi mąż stał się taki dwa tygodnie przed śmiercią. Początkowo
lekceważyłam tę zmianę w jego zachowaniu, dopiero gdy profesor Maczek uświadomił mi, że
to są symptomy. . .
- Rito! Twój mąż i tak powinien znaleźć się w księdze Guinessa. Ile to lat przepędził biedak w
twoim towarzystwie? . .. Trzy?
- Moje walizki już dawno powinny stać w sypialni - wirtualne usta z trudem wypuszczały
syczące sylaby, które opadały na piersi dziadka.
Buba stała w progu z opuszczoną głową.
- Witaj, babciu! - westchnęła do swoich naj skrytszych myśli i ciężkim krokiem w nowych
martensach ruszyła po plecak.
Racuchy na kożuch
- Martwisz się, Buba, tą tróją? - Aga próbowała przekrzyczeć hałas dużej przerwy. - Ja bym
za trójacza z historii oddała moje nowe dżinsy - spojrzała rozkochanym wzrokiem na
opinające ją levisy.
- A ja moje nowe buty za święty spokój w domu - podbiła stawkę Buba.
- Masz afery o tróje? - zdumiała się Aga i otworzyła i tak zawsze zdziwione usta.
- Nie. Babcia przyjechała, a to znaczy, że do jej wyjazdu nie zaznam spokoju.
- E, przesadzasz. Ja to bym chciała mieć babcię - Aga spoważniała i już nie robiła wrażenia
wiecznie zdziwionej.
- Ale nie moją - za tym lapidarnym stwierdzeniem Buby kryło się piekło jej dziecinnych
wspomnień.
- Właściwie dlaczego ty jej tak nie lubisz? Staruszki bywają takie sympatyczne...
- Bywają... Wszystkie poza moją babcią - jęknęła Buba.
- Ona całe życie była nauczycielką - wyjaśniła prawie szeptem i nareszcie spotkała się z
oznaką zrozumienia w oczach Agi.
- A, to co innego - Aga zatopiła w Bubie współczujące spojrzenie. - Ta babcia u was zostaje?
- spytała ze zwykłej ciekawości, bo nie należała do Buby koleżanek, które interesowały się jej
telewizyjnym ojcem. Agę interesowała Buba.
- Będzie przez tydzień, może dłużej. A to wystarczy, żeby dziadek popadł w ciężką depresję,
ja w kompleksy, a Bartoszowa, jak rok temu, pewnie złapie nerwicę żołądka.
- Popatrz - westchnęła Aga tonem rzeczoznawcy od grona pedagogicznego - jedna
nauczycielka, a ile krzywdy może zrobić. . .
Potwierdzeniem tego sądu była kartkówka z geometrii.
Poza Bubą, która cudem rozwiązała dwa zadania, i Krzysztofem, który nic innego nie robił,
tylko rozwiązywał zadania, wszyscy polegli.
- Przykro mi - matematyczka, gdy to mówiła, wydawała się być w siódmym niebie - ale nie
wyobrażam sobie dalszej współpracy z wami.
- To pani profesor odchodzi? - odważył się zapytać rezolutny Miłosz, kandydat na naj niższą
średnią w szkole.
- Ja nie - uśmiechnęła się wąsko Siekiera. - Wszystko, a przynajmniej średnia z mojego
przedmiotu, wskazuje na to, że ty, Brodziewicz, odchodzisz. No, cóż... Będzie nam ciebie
brakowało.
Buba wracała z Miłoszem. Lubiła go, bo miał po kolei w głowie i nigdy się nie zgrywał.
- Powiedz, Buba, ćpasz amfę, że tak ci idzie u Siekiery?
Ja nawet na wspomaganiu nie wyszedłbym z lacza. Coś mi tu nie pasuje - uśmiechał się do
Buby pomponika przy czapce jesteś niby w porządku, nie ćpasz, a masz u niej tróję.
- To żadna tajemnica. Ostatnio było tak drętwo w domu, że się uczyłam, żeby nie zwariować -
wyjaśniła, wkładając zziębnięte ręce do kieszeni kurtki.
- Nawet w więziennej celi nie tknąłbym geometrii. Tylko jak ja to wytłumaczę mojej mamie -
zastanawiał się.
- A co, nie zechce zrozumieć, że można nie lubić geometrii?
- Nie zechce, bo jest architektem.
- O! - Buba wykazała pełne zrozumienie - to naprawdę masz problem. U mnie poza
zdawkowym "co słychać" nikt nie pyta o budę. Gorzej będzie dzisiaj, bo przyjechała babcia.
- No to fajnie! Przynajmniej się pochwalisz!
- Czym się pochwalę? Tą tróją? Miłosz! Ty nie wiesz, co mówisz!
- Ale jaja! Pół klasy oddałoby za nią połowę życia, a ty będziesz się smażyć w ogniu
pretensji! - głos Miłosza odzwierciedlał całą niesprawiedliwość ludzkich losów. - Jak chcesz -
zaproponował, zdjęty współczuciem - pójdę z tobą i powiem twojej babci, czym dla ucznia
Siekiery jest dostateczna. To jak indeks na polibudę.
- Wolę nie! - roześmiała się Buba. - Lepiej nie poznawaj mojej babki, bo nabierzesz złych
przekonań o całej rodzinie.
A babcia jest wyjątkiem. Kiedyś myślałam, że ją polubię po czterdziestce, ale moja mama
twierdzi, że też nie...
- W porządku! - Miłosz błyskawicznie zrozumiał sytuację. - Gdyby twoja babka dowiedziała
się, jakie ja mam oceny, pewnie nie mógłbym nawet wracać z tobą ze szkoły. I to byłoby
najgorsze - niewyraźnie podsumował Miłosz.
Buba spojrzała na niego z ogromnym zdziwieniem. Wyjęła ręce z kieszeni, bo właściwie to
zrobiło jej się jakoś ciepło. Może bardziej w okolicach serca niż w miejscu, w którym
zwyczajowo nosi się rękawiczki. Ale to nie miało większego znaczenia.
Przy głównej ulicy osiedla przystanęli.
- Jakbyś chciał poćwiczyć te różne warianty prostej i okręgu, możesz do mnie wpaść. To nie
jest takie trudne uśmiechnęła się niezręcznie.
Była na siebie zła. Bardziej jeszcze na rumieniec, który oblewał jej policzki. To od zimna -
przekonywała się w myślach.
- No - Miłosz patrzył na Bubę tak jakoś... sympatycznie. - Chciałbym - powiedział po krótkim
namyśle. - To chyba
jedyny sposób, abym miał ochotę zerknąć do tej cholernej geometrii.
- Zdzwonimy się? - Buba stawała się coraz czerwieńsza.
- Jasne.
Pomachała mu zziębniętą dłonią i ruszyła do domu. Niby wszystko było jak zawsze. Ten sam
skwer, pełen głodnych kawek. Ten sam pan-papuga na przejściu dla pieszych, aktywnie
biegający z tablicą "stop", nawet ci sami emeryci, idący drobnymi kroczkami, trzymający się
kurczowo pod rękę. I ta sama niebieskawa taksówka na postoju. Ale przecież oczy Buby
widziały wyraźnie, że wszystko się trochę zmieniło. Kawki mówiły ludzkim głosem. Emeryci
byli młodsi o całe życie. I nawet stara taksówka tak jakoś pięknie prezentowała chromowane
felgi, że mogła startować o pierwsze miejsce wśród aut z ulicy Zwierzynieckiej.
Czar trwał do momentu naciśnięcia dzwonka.
- Czy to ty, Bubo? - ściana niemiłosiernie potwierdziła obecność babki Rity. Jej głos spłoszył
persa pani Karpowej i wibrował w powietrzu jak lotniczy alarm. - W chodź szybko na górę,
bo wszyscy czekają z obiadem. Gdzie ty się podziewasz? - pytała babcia obcych ludzi,
przystających pod blokiem. Bo Buba zdążyła już stanąć przy drzwiach i z ciężkim sercem
szukała serdecznych słów powitania.
- Nie siorb, Bubo - babka Rita siedziała nienaturalnie prosto, jakby miała dodatkowe
wzmocnienie kręgosłupa ukryte gdzieś pod błękitną garsonką. Mówiła do Buby, ale kątem
oka śledziła podróż, jaką wykonywała łyżka dziadka, krążąca między jego ustami a talerzem.
- Co właściwie masz, Rito, przeciwko siorbaniu? - dziadek nie przejmował się jej naganą. -
Zupy naszej Bartoszowej są wyśmienite i trudno nie siorbać - dodał szarmancko.
Po minie babki każdy by się domyślił, że trafił w jej czuły punkt.
- No właśnie - chrząknęła babka - skoro już o tym mowa... Prosiłabym Bartoszową, aby
podczas mojej wizyty gotowała wywar na chudym drobiu. Ta obrzydliwa golonka to kilogram
śmierci. Dawno nie jadłam nic bardziej niezdrowego - usta babki wygięły się w wyrazie
najwyższej pogardy dla świń.
- Bo nie skosztowałaś szalonej krowy.
Ta luźna pogawędka nie służyła kurtuazyjnemu jedzeniu. Dziadek siorbał ze zdwojoną
energią. Babka spochmurniała, Buba utkwiła oczy w talerzu, szukając w nim kilograma
śmierci. Tylko Bartoszowa uśmiechała się pod nosem, myjąc naczynia. I tego uśmiechu Buba
nie potrafiła w żaden sposób zinterpretować.
- Żyjecie w dużym mieście, a jak na prowincji - babka odpoczywała po obiedzie w pozycji
półleżącej i z dala od dymu dziadkowej cygaretki. - Niehigienicznie, bez planu i w sposób
uwłaczający dobrym manierom. Powiedz, Bubo, kiedy byłaś w teatrze? - wsunęła okulary na
nos i Bubie przypomniała się bajka o Czerwonym Kapturku, a konkretnie scena z wilkiem,
który chciał lepiej widzieć. - No! - zachęcała babka - więc kiedy byłaś na jakimś
przedstawieniu?
- Po co ma chodzić do teatru, jak ma teatr w domu?
- wyręczył Bubę dziadek, przewracając strony gazety.
- W to nie wątpię - wydęły się wirtualne usta babki.
- Atmosfera w tym domu, przypominającym rewię na lodzie, jest wysoce szkodliwa - głos
babki osiągnął wysoki próg dźwięku.
- Wysoce szkodliwe bywają przedstawienia nudne i dydaktyczne. Ty, droga Rito, zjawiasz się
u nas zawsze z takim repertuarem - głowa dziadka znikła za szpaltą gazety i teraz
babka kierowała swe pretensje do Adama Małysza z pierwszej strony "Wyborczej", który w
dodatku pikował.
- Jeśli ta dziewczyna - mówiła babka o Bubie - będzie przebywała pod jednym dachem z kimś
takim jak ty, to nic mnie nie zdziwi - wycedziła.
- I tu się mylisz - dziadek na moment wyjrzał zza Małysza. - Jeszcze nie raz cię zaskoczy. I ta
dziewczyna, i ktoś taki jak ja.
Buba znała dalszy ciąg rozmowy, nieuchronnie prowadzącej do kłótliwego finału. Dlatego z
uśmiechem dobrze wychowanej panny wyemigrowała do swego pokoju. Z utęsknieniem
spojrzała na ścienny kalendarz, gdzie data wyjazdu babki błyszczała w złocistym kółku
markera. Jeszcze tyle dni - zmartwiła się szczerze. - A mogłoby być zupełnie znośnie -
myślała, obwiniając dorosłych o komplikowanie nawet Prostych spraw.
- Przecież te dni już nigdy się nie powtórzą w takim kształcie.
Zeszpecone i nikomu niepotrzebne będą wymazywane nawet z pamięci. A szkoda. I Buba
uśmiechnęła się, bo też nagle doszła do wniosku, że to idiotyczne wymazywać wszystko, co
przyniosło jej dzisiaj. Przypomniały jej się rozgadane kawki i dołki w policzkach Miłosza,
których nigdy przedtem nie dostrzegała. Obiecała sobie, że te dołki zostaną i na wypadek,
gdyby chciały okazać się tylko złudzeniem, otworzyła pamiętnik, gdzie zapisała, że Miłosz
jest w porządku. A po krótkim namyśle dodała: "Całkiem w porządku i ma taki sympatyczny
uśmiech" .
* * *
- Odprowadzę cię dzisiaj, Bubo, do szkoły - oświadczyła babka przy śniadaniu.
- Masz coś do załatwienia w mieście? - grzecznie zainteresowała się Buba.
- Ależ nie, drogie dziecko - babka zachowała całkowity spokój, krojąc czosnek i układając
białą piramidkę posiekanych ząbków na kanapce. - Mam parę spraw do załatwienia w twojej
szkole. Zamierzam spojrzeć na oceny wnuczki i zorientować się, kto ją uczy. W dzisiejszych
czasach...
- Babciu - Buba z niedowierzaniem patrzyła na znikającą w ustach babki piramidkę. - Teraz
tak się nie robi. Są wywiadówki. . .
- Nie ucz księdza pacierza. Jestem nauczycielką. . .
- Byłaś, Rito - dziadek wzniósł oczy do nieba - na nieszczęście tych bezbronnych istot, byłaś
nią przez czterdzieści lat.
- I co? - naburmuszyła się babka.
- I wystarczy! - skwitował dziadek. - Nie rób Bubie wsi.
- Jakiej wsi? - babka poruszyła się gniewnie.
- Tak się tylko mówi. A jak pójdziesz do szkoły, to tak właśnie zrobisz.
- Ja? Zrobię wieś? Przedwojenna Jagiellonka... - sapała babka.
- No właśnie - dziadek postanowił zaatakować z innej strony. - Jak się dowiedzą, że babka
Buby jest z Jagiellonki, gotowi nasze dziecko załatwić bez mydła.
- Bez jakiego mydła? - babka traciła rezon.
- Tak się tylko mówi - uspokoił ją dziadek. - Ale jak pójdziesz do szkoły, to ją załatwią.
- Nic nie rozumiem.
- Zawiść. . . - dziadek zrobił swą proroczą minę i wzniósł wskazujący palec. - Zawiść, Rito,
wśród współczesnych pedagogów, nie tak dobrze wykształconych jak ty i bez kindersztuby,
jest zjawiskiem nagminnym.
- Mhm - babka zastanawiała się, czy to zjadliwość, czy komplement. - Więc w związku z
tym? - zapytała na wszelki wypadek.
- W związku z tym zapraszam cię na sernik po wiedeńsku. Damy nie powinny chodzić do
pospolitujących się szkół.
- Trudno się z tobą nie zgodzić - babka przyjaźniej spojrzała na dziadka. - Ale, ale... -
przypomniała sobie jakąś przykrą sytuację, bo jej twarz wyrażała niepewność. _ W zeszłym
roku też mnie zaprosiłeś, a potem musiałam płacić. . .
- W zeszłym roku nie byłem jeszcze dżentelmenem - Wyjaśnił dziadek, odgryzając cytrynę od
skórki. Babka skrzywiła się raz jeszcze, ale już pogodniej.
- No, cóż, Bubo. Dzisiaj będziesz musiała iść sama do szkoły. Skoro twój dziadek chce
wyrównać rachunki. . . - Oczywiście, babciu - zgodziła się szybko Buba i nagle Odzyskała
apetyt.
* * *
- Dzień dobry, państwu. Niestety, Pawłowie wyjechali nad morze... - tłumaczyła babcia swym
wysokim głosem, W który co rusz wdzierał się kontralt Mańczakowej .
- Bo my właściwie do pana Henryka i Buby. Na roberka - Mańczakowa wsuwała głowę w
szparę drzwi, z nadzieją że Wreszcie nadejdzie ktoś z głębi mieszkania z odsieczą, usunie tę
nieprzewidzianą przeszkodę w sztywnej garsonce i pozwoli Mańczakowi rozłożyć na stole
notes.
-A, proszę, proszę! - dziadek podjął karkołomną próbę odstraszenie babki Rity niezwykłą u
niego kordialnością.
- Któż to nas odwiedził?! Jak zawsze wierni swej misji - wykrzykiwał, a babka Rita coraz
mocniej ściskała lewą ręką serce. Wreszcie cofnęła się w głąb korytarza, przyzywając
rozpaczliwymi gestami Bubę.
- Przyznaj się, Bubo, to świadkowie Jehowy? Od razu wiedziałam. Jak tylko zobaczyłam ten
jej śliski uśmiech... Dlaczego to zrobiliście? Nie dość, że mój syn przestał być praktykującym
katolikiem, to jeszcze wstąpił do sekty?! - babka nie dopuszczała Buby do głosu, a widok
zdejmującej płaszcz Mańczakowej sprawił, że już trzymała serce w dwóch drżących dłoniach.
- Ależ, babciu - Buba uśmiechała się, ciągnąc babkę w stronę kuchni - to nie są żadni
świadkowie. To rodzina Mańczaków. Brydżyści. Przychodzą do nas w każdy wtorek, czasami
we wtorek i środę, a najczęściej cztery razy w tygodniu.
I my tylko gramy z nimi w karty.
- Hazard? - babka opadła na kuchenne krzesło bez tchu.
- To jeszcze gorzej! A ta kobieta?.. Ona chyba przyniosła pod swetrem ruletkę!
- Nie. Pani Mańczakowa jest ekscentryczna, ale nie aż tak. Pod swetrem jest tylko duży
kawałek pani Mańczakowej, bo ona utyła.
- I co ja mam zrobić? - babka wydawała się dużą bezradną kukłą. A właściwie manekinem
zmuszonym do siadu.
- Obiecałam rodzicom, że zajmę się domem.
- Rodzice zmuszają dziadka i mnie do tego brydża. A dzisiaj wyjątkowo zagramy w pokoju
dziadka, żeby ci nie przeszkadzać.
- Nie przeszkadzać! - sapnęła babka. - Ależ ci ludzie przeszkadzają mi samym swoim
wyglądem. To nie nasza towarzyska klasa.
- Są całkiem mili i kulturalni - Bubę zabolała opinia babki choćby z tego względu, że
Mańczakowie bardziej uczestniczyli w jej młodocianym istnieniu niż babka.
- Kto jest ta sucha kobieta? - zainteresowała się Mańczakowa, z trudem lokując swe poncho
na dziadkowym krześle. - Nikt taki - wyrzucił dziadek niefrasobliwie. - Mówiąc między nami,
to jakaś daleka krewna Pawła. Z Kazachstanu czy z kresów... Zaprosił ją, bidulkę, na tydzień,
żeby sobie podjadła, bo tam u nich - dziadek zrobił znaczącą minę - wiadomo. Bieda aż
piszczy.
- Tak sobie właśnie pomyślałam - Mańczakową wstrząsnęła pamięć o rodakach ze Wschodu.
- Waldku - zwróciła się do męża - powinnyśmy też coś dla niej przygotować. Może jakieś
kosmetyki? Mam na przykład krem, który mi nie służy. Albo twoja woda po goleniu...
- Też pani nie służy? - podchwycił dziadek tonem pełnym zrozumienia.
- Waldkowi nie służy - Mańczakowa nie zdążyła się obrazić, bo przejęła się losem rodaków z
Sybiru i z trudem rozstawała się z rzeczami, które nie służą. - Albo ten sweter w pasy? -
rozważała z niezwykłą ostrożnością.
- Dajcie państwo spokój - dziadek przyśpieszył rozdawanie kart. - Im, tam, na Syberii,
kożuchów potrzeba, nie swetrów!
- Z królikami się nie rozstanę - uprzedziła lojalnie Mańczakowa, podnosząc karty.
- Wiem - dziadek liczył już punkty i porządkował kolory. - To pani przywiązanie do zwierząt
naprawdę wzrusza i świadczy o wielkim sercu - powiedział uroczyście.
Mańczakowa przestała zastanawiać się nad słowami dziadka, gdy odkryła renons w piki.
- Ale coś kobiecince dać jednak wypada - hojność Mańczakowej bez wątpienia wynikała z
doskonałego rozkładu kierów.
- Eee - odniósł się dziadek lekceważąco do jej dobrej woli. - Lepiej nie. Ona udaje damę.
Byłoby jej przykro... No i Paweł na pewno zadba o jakieś prezenty. . .
- Oj, nie wiem, nie wiem - Mańczakowa najwyraźniej miała własne zdanie na ten temat. -
Ostatnio był obrażony z powodu dwóch głupich racuchów. A racuchy to nie kożuch!
- Sześć kier - odezwał się dziadek, kładąc kres konwojowi przyjaźni, który Mańczakowa
wyekspediowała ze swej szafy do Kazachstanu.
Buba swoim zwyczajem uśmiechała się w głąb siebie.
Oczami wyobraźni widziała babkę Ritę, używającą wyłącznie Chanel 5, z nosem przy butelce
wody kolońskiej Mańczaka. Zobaczyła też babkę w ekstrawaganckim poncho Mańczakowej i
w jej pilotce z czarnych karakułów. I doszła do wniosku, że nikt nie rodzi się reżyserem tej
miary co Fellini. A zostaje nim każdy, kto umie patrzeć. Rekontrując sześć kier, była
spokojna o losy rozgrywki. Zwłaszcza że w lustrzanym blacie stołu dziadka stwierdziła brak u
Mańczaka atutów, które mogłyby zagrozić ich pięknemu szlemikowi.
- Nie wiem, jak to możliwe - kuliła się Mańczakowa pod piorunującym wzrokiem męża. -
Przecież zawsze z nimi wygrywaliśmy przy takiej karcie.
Mańczak miał minę, jakby dowiedział się o zsyłce na Sybir. Z determinacją upchnął swój
notes w kieszeni postkomunistycznej jesionki i nasunął na oczy kapelusz.
- Kogoś mi pan przypomina - dziadek nie mógł oderwać wzroku od jego krępej sylwetki.
- Pewnie waleta karo - uśmiechnął się Mańczak uśmiechem przegranego.
- Otóż nie! Przypomina mi pan pana Perełkę. Głównego księgowego, który w tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku wsadził do więzienia swojego syna. Za malwersację
- rozwijał dziadek opowieść.
- Sukces brydżowy panu szkodzi - uciął sucho Mańczak. - Następnym razem już nie
wyrządzimy panu krzywdy.
W oddali zamajaczyła postać babki Rity, która w milczeniu obserwowała całe towarzystwo.
Mańczakowa nieznacznie szturchnęła Mańczaka i oboje uśmiechnęli się najbardziej
litościwym uśmiechem, na jaki ich było stać.
- Do swidania - głośno i wyraźnie wysylabizowała Mańczakowa.
- Do swidania - poszedł za jej przykładem Mańczak.
Zdumiona babka dopiero po chwili odzyskała głos.
- Do swidania - odpowiedziała z nienagannym akcentem.
I na korytarzu ucichło.
- Bardzo dziwni ludzie - stwierdziła babka - i wiecie co?
Ja od razu podejrzewałam, że to jacyś repatrianci. A takim pokrzywdzonym przez los i
ojczyznę wybaczam wszystko.
Kuchenna gehenna
Dziadek stał w supermarkecie przy swojej ulubionej półce i rozwodził się nad bukietem
smakowym win pochodzących z Szampanii. Buba z przerażeniem dostrzegła, że ukrył się w
ciasnym kręgu słuchaczy i wyciągnąć go z tego koła wielbicieli było zadaniem
niewykonalnym. Gdy zbliżyła się na tyle, aby móc uchodzić za jeszcze jedną ofiarę
dziadkowej sugestywnej opowieści, z przerażeniem odkryła wśród płaszczy, kożuszków i
futerek oblegających dziadka znajomą zieloną kurtkę, której kieszenie nonszalancko
wypychały znajome ręce. Wycofała się w momencie, gdy właściciel zielonej kurtki z pełną
powagą zadał dziadkowi pytanie.
- Czy pana zdaniem - mówił, patrząc na dziadka jak na alkoholową wyrocznię - młodzież ma
prawo do lampki wina, czy przeciwnie, reklama i degustowanie powinny być surowo
zabronione?
- Brawo, młody człowieku! - dziadek z uznaniem klasnął w dłonie. - Trafne, inteligentne
pytanie. Dlaczego to, co dobre i zdrowe, ma być od lat osiemnastu? Dajmy młodzieży
przykład mądrego umiaru, elegancji w kontakcie z boskim trunkiem!
- głosił na cały sklep. - Wychowajmy przyszłe pokolenia na bywalców winiarni, a nie
smrodliwych barów "pod krzaczkiem"!
Pokażmy wreszcie, że nie idzie o ilość, a o jakość, bo tam, gdzie jest kultura picia, jest też
rozum życia. .. - dalsze partie dydaktycznego monologu dziadka znikły za owacyjną burzą
oklasków.
Klaskały ekspedientki i emeryci. Klaskało młode małżeństwo, zgodnie dzielące się ciężarem
dziecka uwięzionego w nosidełku. Klaskał pan Leon, palacz z supermarketu, znawca mniej
wytrawnych trunków, za to częsty bywalec wspomnianych przez dziadka barów. I klaskał
Miłosz, zadowolony z odpowiedzi, jaka spłynęła na niego z dziadkowych ust.
Trudno - pomyślała Buba. - Najwyżej powiem w domu, że dziadek stoi w kolejce po leki. - I
cichutko, na palcach, wycofała się w kierunku wyjścia.
Zastała babcię biegającą po przedpokoju, ograniczoną w swoich ruchach przez smycz kabla
telefonicznego.
- Nie rozumiem, bo płaczesz, zamiast mówić! - krzyczała do aparatu. - Wolniej, Marysiu.
Jaka Sylwia? Och, przesadzasz!
I co z tego? No, że tańczył? Nie bądź drobiazgowa! Może tylko z nią, bo nikogo innego nie
było? Och, ty jesteś żoną, a to inna sprawa! Jaki kociak? Mówże głośniej! Paweł znalazł
kociaka?
Przecież on miał w dzieciństwie alergię na futro! Ja wam dobrze radzę, Marysiu, nie
przywoźcie tego kota, bo będziecie żałować - babka drętwo patrzyła w milczącą słuchawkę. -
Dobrze, Bubo, że jesteś. Jeśli twoja matka tak pisze, jak mówi, to nic dziwnego, że nikt jej nie
czyta.
- A co się stało?
- Skąd mam wiedzieć? - babka wzruszyła ramionami.
- Nie dość, że zanosiła się bez powodu płaczem, to jeszcze mówiła takie dziwne rzeczy.
- Jakie rzeczy? - badała Buba z rosnącym niepokojem.
- No, że byli na wieczorku w domu wczasowym i Pawełek tańczył. Skoro poszli potańczyć, to
chyba oczywiste, że nie sunął w tym czasie bobslejem po lodzie...
- Może nie tańczył z mamą? - domyślnie podsunęła Buba.
- Ależ, moje dziecko - babka spojrzała na wnuczkę z najwyższą pogardą - taki mężczyzna jak
twój ojciec musi być
rozrywany przez kobiety i nie ma w tym nic nadzwyczajnego... Ale po co im kot?
- Kot? - zamyśliła się Buba. - Musiała babcia coś źle zrozumieć.
- Przeciwnie! Słyszałam wyraźnie, jak twoja matka, też bez powodu szlochając, mówiła, że
do Pawełka przylepił się kotek.
- Kotek?
- Kotek czy kociak. Coś w tym guście. Obawiam się tylko o jedno. Pawełek mógł zapomnieć,
że przy kotkach puchnie. Zawsze był taki wrażliwy na sierść. Twoja matka niepotrzebnie się
upiera, aby to zwierzę przywieźć.
- Dlaczego babcia sądzi, że chce je przywieźć? - Buba stłamsiła uśmiech.
- Bo wyraźnie powiedziała, że jak wrócą, to twój tata z tym kociakiem może zamieszkać u
mnie.
- To problem - zgodziła się Buba.
- Naturalnie, że problem - babka wydawała się zaniepokojona. - Ja po prostu nie znoszę
kotów...
- A psy? - Buba uświadomiła sobie, że choć zna babkę od dawna, jej wiedza o niej wciąż
pozostawia wiele do życzenia.
- Nawet nie wspominaj! Gdybyście mieli psa... - w głosie babki rosło napięcie - moja noga
nigdy nie stanęłaby na progu waszego domu.
- Aha - odpowiedziała Buba i poszła posłuchać nowej płyty Miśkiewicza.
Dziadek wrócił w doskonałym nastroju, z butelką taniego wina pod pachą.
- Rito - zakrzyknął od progu - przyniosłem niespodziankę!
- Buba mówiła, że stałeś w aptece po leki. A to co? - wzrok babki natychmiast wyłowił
butelkę świecącą tanim kapslem.
- Syrop - bez zająknięcia odrzekł dziadek. - Tylko na receptę - zastrzegł, widząc
nieprzejednanie babki.
- O, nie! - zaprotestowała impulsywnie. - Gdy ja tu jestem gospodynią, nie pozwolę na takie
syropy!... No, chyba że to z bożej apteki... - znalazła kompromis, unikając roziskrzonego
wzroku dziadka.
- Dokładnie taki, Rito! - dziadek głośno postawił butelkę o podejrzanej reputacji na stole. - Ta
miksturka niejednemu emerytowi uratowała życie, że nie wspomnę o emerytkach... Ale zaraz,
zaraz - dodał swym salonowym tonem. - Ty dzisiaj, Rito, wyglądasz kwitnąco jak róża. Żadna
z ciebie emerytka!
I Buba poznała po energii, z jaką babka ruszyła do kuchni, że dziadek znalazł bardzo
ekscentryczne towarzystwo do wypicia wstrętnej zawartości bełta, którego obecność zaczęła
sączyć się mdłym zapachem z odkorkowanej butelki.
* * *
Na kalendarzu w pokoju Buby ubywało dni oznaczonych czerwonym krzyżykiem, co
zapowiadało rychły wyjazd babki Rity, powrót rodziców, a wraz z nimi stabilizację w
zarzuconych zwyczajach kulinarnych. Buba nie mogła się zdecydować, czego bardziej
pragnęła, choć po cichu marzyła przede wszystkim, aby Bartoszowa mogła bez przeszkód
hałasować w małej kuchni i aby na jej wyprasowaną, dumną twarz powrócił wyraz spokoju.
Tymczasem od tygodnia, czyli od momentu pojawienia się babki, twarz Bartoszowej marniała
i zamieniała się w pomarszczoną wielką pomarańczę, wykrzywioną cierpkim, a nawet
zgorzkniałym uśmiechem. Buba znała ten uśmiech i na jego widok również marniała od
środka, dziwiąc się, że tak duże mieszkanie jest stanowczo za małe dla dwóch kobiet
lubiących z jednakową pasją gotować i zmywać talerze.
Obudziła się zaniepokojona, bo w domu panowała cisza, niechybnie zapowiadająca jakiś
kataklizm. Aby dowiedzieć się jaki, należało wstać i umyć zęby. Na drodze do łazienki
stanęła babka omotana fartuchem Bartoszowej, ajej uśmiech doskonale współgrał z ciszą.
- Bubo - odezwała się głosem osoby wiedzącej wszystko najlepiej - mam same dobre
wiadomości. Bartoszowa nie przyjdzie. Dostała wychodne, a ja zajmę się twoim zdrowiem.
Śniadanko czeka!
Już nakrycie stołu zdradzało, że ukochana jajecznica Buby też ma wychodne, bo na talerzu
piętrzyła się góra zimnych witamin, które należało popić biojogurtem. Jedyne, co w nim
dobre, to termin ważności - uznała Buba po trzech łykach i spiesznie zaczęła pakować szkolną
torbę. Nie miała najmniejszej ochoty słuchać komentarzy dziadka, którego śniadaniowa
porcja składała się z podobnych warzyw, ćwiartki owocu i jakiejś śmierdzącej ziołowej
herbaty. Zanim ręka Buby spoczęła na klamce, do jej uszu dotarł rozrywający dziadkowy
szloch.
- Nie możesz mi tego zrobić! - krzyczał dziadek. - Ja proszę o jajeczniczkę. Jedno małe
sadzone! Niczego więcej nie oczekuję od ciebie, niedobra kobieto!
- Na obiad będzie francuska bułka z warzywnym farszem _ mściwie wycedziła babka i Buba
cicho opuściła mieszkanie, rozumiejąc rosnące rozżalenie dziadka.
Jego rozpacz słychać było jeszcze na parterze. Pan Kociutek trzykrotnie podniósł głowę,
uśmiechając się z satysfakcją.
- Co, Bubo - przemówił, zapinając swój płaszcz. - Starsy pan cośkolwiek nie jest
zadowolony? Tak głośno ksycy, ze strach! - zaśmiał się złośliwie, bo nie lubił dziadka, i
pomaszerował w niedopiętym płaszczu do swojego banku. Buba wzruszyła ramionami.
Nawet Kociutek ze Zwiezynieckiej uzywa sobie na nasej rodzinie - pomyślała mściwie Buba,
włączając się w poranny, alejkowy ruch.
Na skrzyżowaniu spotkała Adasia. Serce Buby wykonało kilkakrotny przewrót w tył (szkoda,
że Szwarceneger nie mógł tego zobaczyć) i usytuowało się w normalnej pozycji. Gorzej było
z rękoma, nazbyt drżącymi jak na zwykłe koleżeńskie spotkanie.
- Sie ma - rzucił Adaś, skracając wydłużony krok.
- Cześć - bardziej chrząknęła, niż odpowiedziała Buba.
- Masz z polaka? - Adaś najwyraźniej dryfował w stronę bezpiecznych tematów. - No tak -
dodał po chwili. - Kto jak kto, ale ty masz i to pewnie na pięć stron.
- Mam. Na pięć - zgodziła się wstydliwie Buba.
Podświadomie rozumiała, że w tym fakcie kryje się gafa, której Adaś nie pochwala.
- A my nie mamy - Adaś od pewnego czasu wszystko robił w liczbie mnogiej.
Nawet jak jest sam, to jest z Jolką - pomyślała Buba, czując, jak maleńkie żądełko zazdrości
powoli znieczula radość spaceru z Adasiem. Oczywiście nigdy by się do tego nie przyznała.
- Temat nie był trudny - próbowała usprawiedliwić swą pracowitość.
- Powiedziałbym, że wręcz banalny - Adaś wydął pogardliwie wargi i nawet nie spojrzał na
Bubę. - Po prostu nie mieliśmy czasu na takie bzdury. Byliśmy na sesji.
- Na sesji? - Buba widziała oczami wyobraźni Adasia z Jolką, siedzących w pierwszych
rzędach auli uniwersytetu.
- Naukowej? - upewniła się nieśmiało.
Wargi Adasia jeszcze bardziej się wydęły.
- Na sesji zdjęciowej. W prawdziwym studiu telewizyjnym. Jolka ma szansę załapać się na
prowadzenie takiego młodzieżowego programu Sami o sobie czy coś w tym stylu. O
młodzieży w każdym razie - Adaś zebrał się na odwagę i dokończy. - Wyglądała sto razy
lepiej niż inne kandydatki.
-W to nie wątpię- podchwyciła Buba z życzliwością, o jaką nigdy siebie nie podejrzewała. - A
co z mówieniem do kamery?
-No… Wiesz… To już taka drugorzędna sprawa. Ale też nieźle… Zupełne przyzwoicie. Sam
nie powiedziałbym ani słowa, a ona? Parę zdań i to takich od siebie. Jak ją Clinton zobaczy na
łączach, to dopiero spuchnie - Adaś uśmiechnął się promiennie do wizji opuchniętego
Clintona.
- Mówiła po angielsku?
- Po polsku, ale za to w telewizji - uciął Adaś i Buba z ulgą powitała niedocenianą bramę
szkoły.
Od czasu, jak Jolka zaczęła chodzić z Adasiem, Buba spędzała większość przerw w szkolnej
bibliotece. Inne dziewczyny były pewnie sympatyczne, ale Buba nie odnajdywała w sobie
jakiejś specjalnej potrzeby szukania koleżanek. Zwłaszcza, że wciąż odczuwała brak dawnej
przyjaźni z Jolką. Nie mówiąc o braku rozmów z Adasiem, którego znała najdłużej, no i Tak
jakoś… Zdziwiła się, gdy na jej widok Aga oderwała się od ściany w klasie i radośnie do niej
podbiegła.
- Zobacz, co mam- wyjęła z plecaka książkę. – Pewnie jeszcze nie czytałaś? - zapytała z taką
nadzieją, że Buba poczuła się w obowiązku ją oszukać.
- Nie. Nie czytałam, ale miałam taki zamiar.
-To bierz, szybko ją przeleć, bo obiecałam bratu. Jest młodszy, więc niech czeka.
-To może najpierw... - Buba zaczęła żałować swojej nieszczerości.
-Nie ma mowy! Zdobyłam ja specjalnie dla ciebie i Kajtek o tym wie.
- Dzięki - powiedziała Buba i po raz pierwszy dostrzegła, że Aga ma bardzo ładne oczy.
Takie uśmiechnięte, niezmącone żadną chmurką złej myśli. I takie czyste.
- Ta moja babcia, o której ostatnio ci wspominałam...
- Ta, która miała przyjechać? - Aga wykazała się idealną pamięcią.
- Aha. Więc ona przejęła rządy w naszej kuchni. I wiesz, co się stało? Mam w brzuchu
surową marchewkę, ziarna pszenicy i pół litra jogurtu, a mój dziadek. .. Nie wiadomo, co się z
nim stało, bo uciekłam z domu przed tą całą kulinarną aferą. Sprawę z babką stawiam
uczciwie, bo pamiętam, jak mi jej zazdrościłaś.
- I w dalszym ciągu ci zazdroszczę - westchnęła Aga - ale na dużej przerwie postawię ci
pączka z kremem. Ten krem pomoże ci odnaleźć miłość do wszystkich babć świata.
W każdym razie mnie zawsze pomaga.
Gdy Buba usiadła w swojej ławce, posmutniała. Pomyślała, że byłoby znacznie przyjemniej
mieć Agę gdzieś niedaleko siebie. Na szczęście są duże przerwy - przypomniała sobie, zanim
energiczna polonistka o miłym przezwisku Redbulka rozpoczęła skomplikowany monolog o
świętym Aleksym. Nie wiedzieć czemu święty wydał się Bubie bohaterem średniowiecznej
kreskówki i całą lekcję z trudem tłumiła głupkowaty uśmiech.
W domu panowała atmosfera tak ciężkiego milczenia, że gdyby całe to milczenie włożyć na
plecy, człowiek nie dźwignąłby się do końca swego ziemskiego żywota. Albo targał je jak
Syzyf swój koszmarny głaz. Tak oceniła Buba zastaną sytuację.
Dziadek na powitanie zaledwie mrugnął do niej zmęczonymi powiekami. Babka nie odzywała
się z innych powodów. Nieszczęsna zapiekanka osiągnęła formę doskonałego węgla i zapach
spalenizny docierał z kuchni aż na korytarz.
- Nic się nie stało, babciu - zapewniała Buba, wspominając z żalem smak kremu w szkolnym
pączku. - Zaraz wymyślimy jakiś inny obiad.
Dziadek natychmiast się ożywił.
- Idziemy do restauracji! - ucieszył się jak dziecko. - Rito, ja stawiam! - zastrzegł natychmiast
- ale stawiam też warunek: każdy je to, na co ma ochotę - łypnął do Buby porozumiewawczo
okiem i podreptał szybko po swe sfatygowane obuwie.
Buba spojrzała zachęcająco na babkę i zrozumiała, co mają na myśli ludzie, gdy mówią o
obrazie nędzy i rozpaczy.
- Tu obok jest chińska knajpka - serdecznie objęła rozgoryczoną babkę. - Podają w niej
również bułki z warzywnym farszem.
- Ale chińskie, nie francuskie! - dziadek wykrzywił twarz W perfidnym uśmiechu, a babka
Rita, bez prób okazywania wyższości, pokornie podreptała do pokoju po kapelusz kupiony
specjalnie na eleganckie okazje.
Tłuszcz spływał gęsto po dziadkowej brodzie, od czasu do czasu zatrzymywany ręką. Potężna
golonka otoczona wiankiem kapusty uparcie kojarzyła się Bubie z kapeluszem babki.
Obie ze zdumieniem, choć wywołanym różnymi powodami, patrzyły na dziadka. Bubę
zachwycał jego nagle odzyskany apetyt, który można było nazwać apetytem na życie. W
oczach babki czaiło się raczej obrzydzenie. To samo obrzydzenie budził w niej talerz
wypełniony sajgonkami, które przypominały nieudany eksperyment obalenia chińskiego
muru.
- Współczuję ci, Rito - przemawiał dziadek z pełnymi musztardy ustami - zawsze trafiasz na
jakieś paskudztwo, którym człowiek nie poczęstowałby nawet bezdomnego psa.
Pomijając już fakt, że nie znosisz psów - dodał kąśliwie, a na jego wąsach w całym swym
kulinarnym majestacie osiadła musztarda.
Babka milczała, ale Buba miała wrażenie, że poza obrzydzeniem, jakie budziło w babce
łakomstwo dziadka, w jej' oczach zapalała się i gasła jakaś dziwna iskierka tęsknoty. Buba
dałaby głowę, że gdyby na sajgonkach można było odjechać w siną dal, babka natychmiast
dosiadłaby jednej z nich i ruszyła w drogę powrotną. Do świata swoich kapeluszy, czółenek i
leczniczych syropów, czekających w sterylnej kuchni jej młodszego syna.
- Jestem już tym wszystkim zmęczona - westchnęła bezradnie, potwierdzając Buby
przypuszczenia. - Czas wracać - dodała i spojrzała na zegarek.
Dziadek przyśpieszył żucie, ale Buba wiedziała, że babce chodzi o zdecydowanie inny
powrót. O najzwyczajniejszą na świecie ucieczkę przed dziadkiem.
* * *
Rodzice rozpakowywali się w zupełnym milczeniu. Babka Rita siedziała na walizkach, a
dziadek nawet nie próbował udawać, że interesuje go cokolwiek więcej niż przywiezione
znad morza prezenty.
- Niech ojciec nie grzebie mi w torbie. Nic tu nie ma burczała matka, ilekroć ręka dziadka
zachłannie wpadała do kolejnej reklamówki.
- A bursztyn? - upominał się dziadek, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.
- Całkiem już ojciec zdziecinniał - mruknęła gniewnie, wręczając mu butelkę piwa.
- Piwo jest moje! - zaprotestował ojciec, a jego głos wcale nie zabrzmiał jak w telewizji. Był
to głos znękany i uwięziony w krtani.
- Twoje są wspomnienia - tym razem matka zasyczała.
Jeszcze bardziej gniewnie.
Zostawiła cały bałagan i wymownie trzasnęła drzwiami do sypialni.
- Wybacz, synku, ale ja wyjeżdżam - przypomniała o sobie babka Rita, jakby zastrzegając, że
nie zamierza się mieszać do spraw małżeńskiej alkowy.
- To najlepsze, co możesz zrobić dla tego domu - pochwalił dziadek - Im szybciej, tym lepiej.
- Babciu, j est już taksówka! - Buba opuściła balkon, pracując nad miną, która najlepiej odda
atmosferę czułego pożegnania. Ale babka najwidoczniej zapomniała o rytualnym rozstaniu.
Dyrygując ruchem swoich walizek, w pośpiechu opuszczała stanowisko dowodzenia. Gdy jej
kapelusz zniknął w głębi taksówki, a dziadek usłużnie zatrzasnął za nim drzwi, Buba
mechanicznie pomachała ręką. Ojciec wykonał ten sam gest z wysokości balkonu. Matka nje
pojawiła się na nim wcale, co sprowokowało dziadka do lakonicznego komentarza.
- Zobacz, Bubo, jak to jest - powiedział, strzygąc wąsem - jedno nieszczęście zażegnane, ajuż
mamy następny dramat. Romeo na balkonie, a Julia we łzach. Jak to dobrze, że są jeszcze
karty na tym najlepszym ze światów.
Bubie nie przeszkadzało, że dziadek zmiksował swą literacką wiedzę, bo tak naprawdę trudno
było się z nim nie zgodzić.
- To co, dziadku? - filuternie przymknęła oko - remiczek czy ogór?
- Ogór, moje dziecko, tylko ogór - odpowiedział dziadek rozmarzonym głosem i z miłością
spojrzał na wnuczkę.
* * *
Sprawa pani Marylki, kelnerki z ośrodka wypoczynkowego, która zdaniem ojca nieźle
tańczyła, a zdaniem matki była wypłoszem i lafiryndą, odbiła się głośnym echem po
mieszkaniu i klatce schodowej. Matka nabrała nad morzem
jakiegoś szczególnego upodobania do głośnego wyrażania swego stanowiska w sprawie
wypłosza. A ojciec milczał. Im bardziej milczał, tym głośniej matka płakała, skarżąc się, że
od tygodnia nie włączyła komputera.
- To go włącz - poradził dziadek, co wywołało prawdziwą morską burzę.
- Nie mogę tworzyć w atmosferze zdrady i upokorzenia! - głos matki bez problemu osiągał
górne, piskliwe C i nawet Bartoszowa wychylała głowę z kuchni, aby upewnić się, że należy
on do jej pracodawczyni. - Tak mnie sponiewierać... Mnie, znaną pisarkę.! to kto? Taki... taki
drugoplanowy lektorek z zepsutą dwójką.
- Tylko nie drugoplanowy! - protestował ojciec, najwidoczniej zobojętniały już na
stomatologiczny kłopot. - Bez obrazy, proszę! - postulował. W ciąż niemęsko i coraz słabiej.
- Przyczepiłaś się do tej kelnerki jak do rzepu - pomylił ojciec frazy. - Nawet jak pani
Marylka przynosiła sztućce, to ją kąsałaś złośliwościami i częstowałaś jadem!
- Wystarczy, że ty serwowałeś jej inny zestaw! Sesja zdjęciowa!! Ha, ha, ha - matka łatwo
przeszła do kontrofensywy.
- Twój ojciec, Bubo, zaproponował tej wychudzonej szkapie casting. Chyba do głównej roli w
noweli Konopnickiej! Powiedział: " Sądzę, że jest pani bardzo medialna", a ja po czymś
takim miałam jeść z apetytem medaliony wołowe!
- A cóż to szkodzi? - zdziwił się dziadek. - Co innego, gdyby były z koniny. .. - westchnął ze
zrozumieniem.
Gdy wieczorem Buba słuchała swojej ulubionej płyty z najlepszymi koncertami
skrzypcowymi, przyszło jej do głowy, że domowa orkiestra trochę się "rozstroiła". Ten brak
harmonii nie był niczym nowym, ale jakoś dziwnie ją, Bubę, zabolał. Po raz pierwszy w
rodzinnej operze pojawiła się jakaś anonimowa solistka, która potrafiła całkowicie wytrącić
matkę z równowagi.
Dotąd rodzice nigdy nie objawiali się Bubie ze swoimi słabościami. Byli tak zajęci sobą, że
nawet nie dostrzegali pozostałych członków orkiestry. Tymczasem zdarzył się jakiś fałsz,
jakaś złośliwa nuta, źle poprowadzony smyczek i wytrawni muzycy zaczęli zachowywać się
jak duet klezmerów z ogólniaka. Gdy pomyślała o duecie z ogólniaka, nie wiedzieć dlaczego
zobaczyła Adasia z Jolką, kręcących się w rytm samby na opustoszałej plaży.
Poruszali się ciężko i nierytmicznie. Tak, jakby w ogóle nie słyszeli skrzypiec, których
dźwięki rozlewały się po pokoju Buby, brzmiąc idealną zgodą, cichutko opowiadając jakąś
ważną i smutną historię pewnej znajomości. I Bubę dziwnie ucieszyło, że te skrzypce nie
grają dla ojca i mamy ani dla Adasia z Jolką.
Grają dla niej, dla zwiniętej w kłębek Buby, trochę przerażonej nagłym odkryciem, że
czasami lepiej być samej, niż być z kimś i nie potrafić cieszyć się sobą przez całe życie.
* * *
- Dlaczego nie przychodzisz na zbiórki? - Adaś nie liczył się z drobnymi krokami Buby i
nawet nie zauważył, że musiała podbiegać, aby usłyszeć, o co pyta. Adaś nie czekał też na
Buby odpowiedzi. Po prostu mówił. - Teraz jest tak czadowo, że żałuj! Jolka wymyśliła
harcerski teatr. Nawet sama napisała scenariusz, wiesz, taki o miłości.
- Druha do druhny? - zdążyła zapytać Buba, przyśpieszając.
- Czytałaś? - po raz pierwszy Adaś spojrzał na Bubę.
I to z uznaniem. - Nie zgadniesz, jaka obsada!
- Jolka będzie druhną - tym razem Buba bardziej stwierdziła niż zapytała i znowu jej
inteligencja spotkała się z uznaniem Adasia.
- No - stwierdził z zadowoleniem. - Mamy jeszcze jedną rólkę. Taką drugoplanową,
przybocznej harcerskiego chóru.
Nie trzeba nic mówić. Gdybyś była zainteresowana. . .
- Ogonów nie grywam - powiedziała Buba do tylnej części swetra Adasia, bo jego przód
przekraczał już bramę szkoły. - Zresztą w ogóle nie umiem grać.
- I za to cię lubię - stwierdził Adaś, lekko zwalniając. - Za szczerość. Nie każda dziewczyna
potrafi się do tego przyznać.
- Niby do czego potrafię się przyznać? - Buba już wiedziała, że Adaś myśli wyłącznie po
swojemu, a jej wyznanie, w którym opowiedziała się przeciwko wszelkim grom i pozom, jest
dla niego niedostępne jak kosmiczny prom.
- No, do tego, że jesteś gorsza od Jolki.
- Aha - idiotycznie odpowiedziała Buba i pomyślała z rozgoryczeniem, że nawet lekcja
matematyki stała się przyjemniejsza od rozmowy z Adasiem.
Po matematyce wiedziała już na pewno, że przyjemniejsza. Dostała czwórkę za kilka
rozsądnych uwag na temat zbiorów, a reszta klasy patrzyła na nią z przerażeniem.
- Jak to zrobiłaś? - zainteresował się Miłosz, dzieląc jabłko uczciwie na dwie połówki.
- Gdybyś chciał znać szczegóły - mówiła Buba w przerwach między gryzami smakowitego
owocu - to wpadnij po lekcjach. Te zbiory są naprawdę banalne.
- Dla Siekiery i dla ciebie. Ale jak mi rozświetlisz pod sufitem, będę codziennie przynosił ci
jabłka.
- To już prawie obietnica raju - uśmiechnęła się Buba i dziwnie poróżowiała.
Sama nie wiedziała, dlaczego takie zwykłe, najzwyklejsze jabłko może mieć zauważalny
wpływ na jej cerę. I na jej nagle odzyskany uśmiech, któremu Miłosz przyglądał się z
sympatycznym zadowoleniem. W dodatku - aż do ostatniej lekcji.
Wracali razem.
- Słyszałeś już o szkolnej sztuce? - spytała, siląc się na obojętny ton. - Jolka gra główną rolę.
Pewnie jest niezła. ..
- Kto jest niezły? - Miłosz wygrzebał dwa batoniki i podzielił się sprawiedliwie z Bubą. - Ta
wytapetowana makieta na koturnach? Teatralne to są tylko koturny Jolki. No i może jeszcze
tragizm obsady, że nie wspomnę o lirycznym monologu, który, niestety, zahacza o komedię -
bełkotał Miłosz buzią wypchaną batonem.
Buba spojrzała na niego najpierw z radosnym zdumieniem, a po chwili z wyrazem niemego
współczucia.
- Pewnie Jolka cię boleśnie spławiła i stąd ma u ciebie takie kiepskie notowania - szepnęła z
rezygnacją w głosie.
Miłosz zakrztusił się resztką batona i zdumiał jeszcze bardziej od Buby.
- Spławiła? Ona mnie? Chyba zwariowałaś! Moi starzy o mały włos nie zastrzegli numeru
telefonu, żeby się od niej uwolnić! Ja sam kryłem się w piwnicznym schronie, ilekroć stukot
jej obcasów płoszył wszystkie koty na naszym osiedlu. . .
Słuchaj - Miłosz raptownie przystanął i wsunął ręce do szerokich kieszeni kurtki - to, że
jestem idiota z matmy, to fakt, że zbieram lacze jak filatelista znaczki, to też fakt, ale nie myl
mnie z kretynem, który kolekcjonuje lalki Barbie. Chętnie się nimi bawiłem, gdy byłem mały,
ale w młodości każdy popełnia jakieś błędy - dodał tonem dorosłego. A potem cicho
dopowiedział: - Nie myl mnie z Adamem.
W jego oczach pozostała dziwna iskierka smutku. A może niedopowiedzianego życzenia, aby
ona, Buba, jednak tak trochę myliła go z Adamem. Albo żeby przynajmniej spojrzała na
niego, jak zdarzało jej się wciąż jeszcze czasami spoglądać na Adasia.
Guru wciąż na telefonie
- To jest pani Astrida - powiedziała matka wyniosłym tonem.
Buba, ojciec i dziadek stali w przedpokoju, z zainteresowaniem przyglądając się gościowi
matki. Z kolei gość nie przyglądał się nikomu z domowników, tylko krążył ciekawskimi
oczkami po wnętrzu.
- Mieszkacie niezdrowo - stwierdził z niezadowoleniem po krótkiej milczącej obdukcji. -
Jutro ruszamy do galerii feng shui. Po kilka drobiazgów - słowa zostały skierowane wyłącznie
do matki, z zachwytem przytakującej orzechowym kokiem.
- F eng shui - powtórzyła matka, a w jej głosie zabrzmiała nutka uwielbienia.
Spojrzała z adoracją na swego dziwnego gościa i poprowadziła go do gabinetu. Gdy za panią
Astridą zamknęły się bezszelestnie drzwi, cała trójka trwała jeszcze w bezruchu, najwyraźniej
porażona monstrualną zdobyczą matki.
- Mańczakowa przy niej to pikuś - przerwał ciszę dziadek.
- Już dawno nie widziałem takiej dużej i władczej kobiety. - Mnie też przestraszyła - przyznał
się ojciec trochę niemęskim głosem.
- A może jest bardzo miła? - wyraziła cichutką nadzieję Buba, ale zupełnie bez przekonania.
Jakby nie ufała samej sobie.
- Ciekawe, skąd ją Marysia wytrzasnęła... - zastanawiał się dziadek, wiążąc serwetkę na szyi.
Nawet pojawienie się pani Astridy nie miało większego wpływu na jego apetyt.
- Pewnie z tej galerii "fuj fuj", no bo skąd? - dowodził ojciec, siekając widelcem kotlet, który
z natury swojej był siekany.
- Takie kobiety nie chodzą normalnie po ulicach, nie siedzą w kawiarniach i nie pracują w
biurach. Biorą się, jak sądzę, z jakichś dziwnych kościołów albo - ojciec ściszył głos do
złowrogiego szeptu - sekt - zakończył złowieszczo.
- Sekt? - z przerażeniem powtórzyli dziadek z Bubą.
Buba pierwsza odzyskała rozsądek.
- Gdyby oceniać ludzi na podstawie wyglądu, to nasza Mańczakowa musiałaby być jakimś
guru, a jest tylko Mańczakową.
- Mańczakowa gra w brydża, co oznacza, że jest w miarę normalna - mówiąc to, dziadek
patrzył na resztki kotleta ojca, w każdej chwili gotowy je przechwycić. -A ta na pewno nie
gra!
- Ona może być. . . - zamyśliła się głęboko Buba - tłumaczką.
- Jak ona jest tłumaczką, to ja jestem poetą - nie zgodził się dziadek. - Prędzej handlarą-
badylarą. Ma sprytne oczka i czerwone zachłanne łapki. Przewiezie Marysię jak nic. Tylko
ciekawe na czym?
Groza dziadkowego pytania niepomiernie wzrosła, gdy ponownie otworzyły się drzwi od
matki gabinetu, które wypełnił tył pani Astridy, taszczącej z matką potężny karton.
- Wyprowadzasz się, kochanie? - ojciec patrzył na karton w osłupieniu. Nawet nie próbował
ukryć zdenerwowania, choć przychodziło mu to z trudem.
- Sprzedajesz komputer? - przeraziła się Buba.
Tylko dziadek zachował zimną krew. Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka... zanucił z
fantazją, kończąc porzucony kotlet ojca.
Matka spojrzała triumfująco na wszystkich i oświadczyła grobowym głosem:
- Zła energia. Możecie go sobie wziąć.
Astrida przyjęła słowa matki z uznaniem, potakując swą ogromną głową z idiotycznie upiętą
kitką, a matka, rozanielona jej aprobatą, uśmiechnęła się radośnie. Jak pochwalone dziecko.
Po dziesięciu minutach stos "złej energii" urósł do przerażających rozmiarów. Salon zaczął
przypominać stoisko AGD, które jest w trakcie dostawy nowego towaru. Obok komputera
prężyła się dumnie matczyna wieża hi-fi, telefon, dwa halogeny, zegary na baterie,
elektryczna waga, nowy telefon komórkowy - duma matki, a nawet depilator.
- Jeszcze tylko żarówka i masz, Marysiu, jaskinię szepnął z podziwem dziadek.
Astrida rzuciła nań przenikliwe i pełne zajadłości spojrzenie.
- Biorę komórkę i depilator - powiedziała z lekkim ociąganiem. - Oddam je, Mario, bratu
Benedyktowi. Jako symbol dnia.
- Symbol dnia? - Buba próbowała cokolwiek zrozumieć, ale sytuacja zmieniała się w takim
tempie, że logiczne myślenie na niewiele się tu zdało.
- Brat Benedykt się depiluje? - dziadka wyraźnie zaintrygował nowy wątek, w dodatku
potwierdzający wcześniejsze przypuszczenia ojca. - Kim właściwie jest brat Benedykt?
- Jest członkiem misji światła natury - wyjaśniła matka z wyższością.
- Światła czego? - ojciec wydawał się bliski obłędu, ale dzielnie próbował przymilić się do
nowego wynalazku matki, prezentując pani Astridzie swój firmowy uśmiech.
Astrida jednak nie była kamerą, która lubi ojca Buby. Była zdecydowanie wrogiem
wszystkich i wszystkiego, na co trafiała wzrokiem. Z wyjątkiem matki. Depilator i komórkę
zapakowała
zręcznym ruchem do reklamówki, którą wyjęła spod wielkiego włochatego koca udającego
narzutkę.
- Ona wygląda jak kanapa, w tym kocu - rzeczowo stwierdził dziadek, ale nikt go nie słuchał.
Ojciec z Bubą wgapiali się w ponownie zamknięte drzwi do pokoju matki.
- Miałeś rację, Pawełku - dziadek zrobił minę pod tytułem "koniec świata" - sekta! !
- I co teraz będzie? - Buba zaczynała już tęsknić za normalną kłótnią rodziców, kończącą się
kilkudniową ciszą po obu stronach. Dotychczas każdy spór przebiegał stereotypowo i
wystarczyło uzbroić się w cierpliwość, aby znów zobaczyć, z jaką wprawą powracają do
porzuconych miłosnych gestów i westchnień. Ale tym razem matka odstąpiła od klasycznego
zakończenia małżeńskiego dramatu i wprowadziła na scenę jakieś przerażająco uduchowione
zjawisko, które tu, w Buby domu, czuło się lepiej niż Buba.
- Co będzie? - podjął dziadek z proroczą miną. - Nic nie będzie. Twoja matka przemeblowała
pokój. Wywaliła komputer, a wstawiła dwuosobową kanapę typu "Astrida" .
I tyle. Miejmy nadzieję, że kanapa wyniesie się o jakiejś rozsądnej godzinie, bo...
- Pani Astrida zostaje dzisiaj u mnie na noc - wpadła w słowo dziadkowi matka, która jeszcze
raz stanęła w drzwiach.
I nie pokazała się w nich przez pozostałą część wieczoru.
Nie pomogły prośby ojca, szeptane do zamkniętych drzwi, aby zechciała wytłumaczyć, co się
dzieje. Ani delikatne stukanie dziadka, domagającego się kurtuazyjnie krótkiej rozmowy z
córką. Ani heroicznie podjęta przez Bubę próba połączenia się z komórką, należącą przed
godziną do matki, a teraz będącą własnością bliżej nieznanego brata Benedykta. Matka
zawzięcie udawała, że nie ma jej w pokoju i tylko
wprawne ucho mogłoby usłyszeć cichy melodyjny szept, przywodzący na myśl jakąś dziwną
szeptaną litanię. Ale takiego ucha najwidoczniej nikt nie miał, bo niczego nie usłyszano.
Ranek okazał się koszmarem. Najpierw ojciec, który wpadł do kuchni w swych ulubionych
bokserkach, został potraktowany niemal jak ekshibicjonista. Matka wzniosła okrutny okrzyk i
ojciec, trzymając w garści swe spodenki w renifery, szybciej kuchnię opuścił, niż do niej
wszedł. W chwilę potem Buba została skarcona za "dzień dobry".
- Powinnaś mówić "Witaj, siostro Astrido" - instruowała Bubę rozdrażniona matka, gniewnie
potrząsając kokiem.
W tym czasie nowa "siostra" Buby wykańczała jej i dziadka ulubiony serek
homogenizowany, zapijając go niezdrową coca-colą. Dziadek też nie pojadł w spokoju. Nie
dość, że Astrida zajęła jego miejsce, to jeszcze przywłaszczyła sobie dziadkowy talerzyk,
ostatni okaz jego ulubionej zastawy china blue.
I na tym talerzyku piętrzyła się jajecznica, którą zwykle jadał na śniadanie.
Drogę do szkoły wypełniło Bubie zbieranie i regenerowanie małych cząstek Buby, które od
wczoraj funkcjonowały w różnych światach i nie mogły zebrać się w jedną, rozsądną
dziewczynkę. Kopnięty końcem martensa kamyk wydawał się głazem. Kawki, zwykle takie
rozmowne i kokieteryjne, wrzeszczały wniebogłosy, a pani Krysia z kiosku nie odpowiedziała
na Buby powitanie, choć Buba dałaby głowę, że ją widziała przez swą małą szybkę. Adaś
szusował parę metrów przed Bubą, a ona jakoś nie miała ochoty zatrzymać go swoim
donośnym "hej, hej !". Nie ucieszyła się też, gdy dogoniła ją zdyszana i roześmiana Zuzka
Chwast, którą nawet lubiła, bo Zuzka nigdy nie zadawała wścibskich pytań i raz w tygodniu
oglądała Rejs.
- Cześć, Buba - sapnęła Zuzka i wyciągnęła rękę z miętówkami. - To moje śniadanie -
wyjaśniła z uśmiechem - tyle czasu tracę w kolejce do kibla, że poranne jedzonko mam z
głowy.
- Zdaje się, że ja też - westchnęła Buba, sięgając po drażetkę.
- Z powodu kibla? – Zuza jadła już trzeciego cukierka.
- Nie. Z powodu matki. Zwariowała - wyjaśniła Buba lapidarnie, przegryzając miętówkę.
- Dopiero teraz? - zdumiała się Zuza, a w jej głosie pobrzmiewała nutka zazdrości. - To
szczęściara z ciebie. Można powiedzieć, że zestarzałaś się przy normalnej kobiecie. Z moją
nie można się było dogadać już od piątej klasy podstawówki. No cóż - westchnęła
współczująco - kiedyś i twojej musiało odbić. Z czasem to mija - rozwijała temat Zuza tonem
eksperta od stukniętych matek. - W końcu jakoś ją oswoisz, ale uzbrój się w cierpliwość.
Dobrze ci radzę.
- Problem w tym - wyjaśniła Zuzie Buba - że mamie odbiło nie na moim punkcie, a na tle
jakiejś psychicznej kobiety, która od wczoraj mieszka w naszym domu, je nasze śniadanie i
zachowuje się jak mamy mąż... Nawet już razem śpią - Buba pożałowała swej szczerości, ale
Zuza nie wykazała większego zainteresowania łóżkową ekstrawagancją matki.
- Nie przejmuj się - powiedziała pogodnie. - To minie.
Twoja matka musi mieć jakieś ubytki.
- Coś ty! - żachnęła się Buba - z zębami wszystko w porządku! Nawet jej dentysta jest pod
wrażeniem...
- Chodzi o inne ubytki. Emocjonalne - wtrąciła Zuza i z wyższością spojrzała na Bubę, która
uświadomiła sobie, że ostatnio wszyscy patrzą na nią z wyższością.
- To by się nawet zgadzało... - analizowała Buba półgłosem. - Od czasu, jak rodzice wrócili z
urlopu, matka miotała się po domu cała nieszczęśliwa i wiecznie płacząca. Sam
widok ojca doprowadzał ją do irytacji i... i... no, wiesz, zero kontaktu z tatuśkiem. A ojciec też
zachowywał się głupio, jakby nerwy matki go nie obchodziły.
- Sama widzisz - Zuza bezradnie rozłożyła ręce. - Ubytek emocjonalny! I to większy niż u
moich starych po rozwodzie.
- Po rozwodzie?
- No jasne! A co cię dziwi? W naszej klasie jest więcej ojców i matek rozwiedzionych czy
samotnych niż takich, co są razem.
Buba westchnęła. Na szczęście już weszły do szkoły i dalsza rozmowa z racji hałasu była
niemożliwa. Ale choć pozostała ze swoimi myślami, trudno jej było się zdecydować, czy woli
rozwiedzionych rodziców czy też niekonwencjonalny układ, jakim jest posiadanie dwóch
matek i jednego obrażonego ojca.
Na matematyce nie mogła się skoncentrować. Jej głowę zaprzątała jedna niewiadoma z
rodzinnego równania i Buba nie znała żadnego wzoru, który mógłby jej pomóc rozwiązać tę
kwestię.
Z kolei Redbulka rozwodziła się nad duchowymi aspektami wiary' w liryce średniowiecznej,
co uświadomiło Bubie siłę oddziaływania i wpływu religii na kondycję ludzką, w kręgu której
niewątpliwie mieściła się jej uczuciowa matka. Na domiar złego kółko astrologów zapraszało
ją na odczyt poświecony asteroidom, co jednoznacznie skojarzyło się Bubie z Astridą,
również mającą postawę bryły skalnej, choć w żadnym sensie nie będącą ciałem niebieskim.
Na pytanie Agi, co się stało, Buba odpowiedziała krótko:
- Sama nie wiem.
Siedziały na okiennym parapecie, jedząc pączki z kremem. Znajomość z Agą miała dla Buby
smak delikatnego kremu w kolorze budyniu waniliowego i wyzwalała w niej potrzebę
szczerości. Od pewnego czasu wspólne spędzanie dużej przerwy stało się ich niepisanym
zwyczajem, a miejsce
na parapecie, z którego czasami przeganiał je geograf, zaczęło być naj milszym kawałkiem
szkoły.
- Sądziłam, że nie ma nic gorszego, jak mieszkanie z babcią Ritą, a to guzik prawda. Babka
wcale nie była taka zła. . .
- A nie mówiłam? - triumfalnie uśmiechnęła się Aga.
- Zawsze może być gorzej, niż myślimy - dodała sentencjonalnie i posmutniała. Była
przygaszona jak nocna lampka w pokoju Buby i niepokojąco wyciszona. Bubie zrobiło się
nagle wstyd.
- Zajmujesz się moimi problemami, a sama masz jakieś kłopoty - próbowała dociekać Buba,
zaglądając w nieobecne oczy koleżanki.
- Każdy ma jakieś kłopoty - zignorowała pytanie Aga i próbowała wytoczyć na usta jeden z
tych swoich pewniackich uśmiechów. Buba nie dała się zwieść.
- Ale nie każdy przychodzi do szkoły zabeczany. . .
- Bo nie każdy ma w domu bonanzę - Aga wzruszyła ramionami, w których utkwiła jej głowa.
Tak jakby głowa Agi chciała ocenić stopień sfatygowania znoszonych glanów.
- Bonanzę? Ty też masz bonanzę? - zdziwiła się Buba niepomiernie, przeczuwając, że nie
tylko pączki z kremem łączą ją z Agą węzłem porozumienia.
- A mam. Tyle że trochę inną.
Dzwonek zawsze brzęczy w najmniej odpowiednim momencie - pomyślała Buba, widząc
pośpiech, z jakim Aga zeskakuje z parapetu.
- Pogadamy o tym innym razem - obiecała Aga, ale Buba dałaby sobie obciąć głowę, że to
była ostatnia rzecz, na jaką Aga miałaby ochotę.
Miłosz stał przed szkołą i tępo gapił się w niebo. Musiał widzieć nie tylko niebo, bo gdy Buba
wolnym krokiem zbliżała się w jego stronę, wyciągnął ręce z kieszeni i przybrał najbardziej
filozoficzna minę, jaką można mieć w wieku szesnastu lat.
- Szukasz jaskółek? - zatrzymała się Buba przed skupionym obliczem Miłosza.
- Ty jesteś jaskółka, ale ponoć pierwsza wiosny nie czyni - odparł Miłosz równie
filozoficznie.
- Wobec tego odlatuję do chaty - naburmuszyła się Buba, a twarz Miłosza odzyskała
natychmiast swój normalny wygląd.
- Nie rób mi tego! Od wczoraj należę do ornitologicznego klubu "Ptasiek" i robię
przygotowania do referatu o wróblach.
A teraz sprawdzam, w jakim stopniu temat jest popularny.
I powiem ci: wróbli jak na lekarstwo. Może one są tak rzadkie, że trzeba iść do zoo?
W tym momencie cała chmara szarych i niepozornych ptaszków spłynęła z głośnym
ćwierkaniem na szkolne boisko.
Miłosz spojrzał na Bubę jak patrzy się na dobrą wróżkę.
- Ty to jesteś! - szepnął z głębokim zachwytem. - Nie zdążyłem zamarzyć, a tu cała sfora.
Uratowałaś mnie przed wystąpieniem z koła. Jestem ci winien co najmniej pizzę.
I Miłosz znów spojrzał na Bubę. Ale teraz tak, jakby była jedynym egzemplarzem rajskiego
ptaka, od którego zależy szczęście początkującego ornitologa.
W knajpce Brudzio, która była miejscem spotkań wszystkich licealistów, siedziała już połowa
klasy z ustami pełnymi żółtego sera i oregano. Na widok Buby i Miłosza wiele rąk oderwało
się od widelców i przyjaznym gestem zamachało w ich stronę. Usiedli jednak przy wolnym
stoliku. Nieopodal nadąsanej Jolki i smętnie dziś wyglądającego Adasia. Miłosz, w
przeciwieństwie do zachmurzonej pary, emanował uskrzydloną radością. Zapewne ze
względu na swe ornitologiczne pasje. A gdy opowiadał o diecie, jaką jego matka katowała
siebie i przy okazji całą rodzinę, miał tak roześmiane oczy, jakby zobaczył najrzadszy okaz
afrykańskiego kolibra. Tymczasem zamiast kolibra jego oczy kołowały wokół Buby. Więc
ona też poczuła niewytłumaczalny przypływ energii i uśmiechała się coraz szerzej. Wcale nie
zamierzała patrzeć na Jolkę, bo i po co? Mimo to widziała ją kątem oka nawet dosyć
dokładnie, jakby kąt oka Buby wyspecjalizował się w śledzeniu Jolki. I ze zdumieniem
dostrzegła, że Jolka wcale nie ma skrupułów w kwestii przyglądania się jej, a raczej
Miłoszowi. W dodatku robiła to z pewną nonszalancją a nawet... bezczelnie. Tak, to dobre
słowo - uznała Buba, gdy znów kąt jej oka zastygł na różowym sweterku koleżanki. Bubę
zastanowiło też, dlaczego Jolka wygląda do siebie niepodobnie. I omal nie krzyknęła, gdy
dokonała spóźnionego odkrycia. Włosy Jolki przypominały makaron typu świderki. Część
świderków pozostała w kolorze blond, a część harmonizowała z różowym swetrem. Po tych
świderkach co chwilę przesuwała się ręka Jolki, najpewniej próbująca je rozprostować. Ręka
była nerwowa, a Jolka wściekła. Świadczyły o tym jej grymaśne usta, obrażone na cały świat.
Więcej Buba nie dojrzała, bo z kolei cały jej świat przesłonił potężny talerz z pizzą. Miłosz
taktownie przestał mówić o diecie i rzucił się na ciepły placek.
- Widzę, że już upolowałeś pierwszego ptaszka? - Jolka stanęła przy Miłoszu, pozwalając
Adasiowi zapłacić rachunek.
- Całkiem spory - dodała kąśliwie i odpłynęła różową falą nowego sweterka.
Buba poczuła się jak idiotka z potężnym kawałkiem pizzy w ustach. Zanim go przełknęła,
świderki Jolki powiewały na wietrze po drugiej stronie ulicy.
* * *
Matka stawała się z każdym dniem dziwniejsza. Jej nowa religia, łącząca w sobie elementy
wszystkich kultur i filozofii, objawiała się stałą obecnością pani Astridy, która jeśli się
w ogóle odzywała, to tylko do matki. Chętnie też rozmawiała przez telefon, blokując go
godzinami. Buba z dziadkiem próbowali ustalić, jakie to ważne sprawy trzymają panią
Astridę przy aparacie, ale gorzko się rozczarowali. Astrida, przynajmniej przez telefon, była
bardzo zwyczajną kobietą, umawiającą się z~ swoim dentystą, dzwoniącą do przyjaciółki,
która po czterdziestce urodziła pierwsze dziecko, i instruującą inną znów kobietę co do
sposobu przeprowadzenia rozwodu.
- Dasz sobie radę, kochanie, musisz to zrobić dla dobra naszej grupy - przekonywała Astrida,
siorbiąc przez słomkę sok pomidorowy. - Im prędzej tym lepiej. I tak za długo męczyłaś się z
tym osłem. Nawet nie mów mi o dzieciach! _ krzyczała do słuchawki. - Im też należy się
trochę normalnego życia. Koniec z niewolnictwem - cedziła słowa, a dziadek truchlał pod
drzwiami.
- Słyszałaś, Bubo, do czego ona zmierza? - sapał zdenerwowany. - Nie ukrywam, że twoją
matkę darzę umiarkowanym uczuciem, ale to nie powód, żeby taka wiedźma zmusiła ją do
porzucenia Pawła. A takie ma zamiary! Sssuka jedna!
- Dziadku! - skarciła go Buba gniewnym szeptem. _ Jesteś przecież dżentelmenem...
- Ale Astrida nie jest kobietą - odciął się dziadek - to potwór!
Siorbanie Astridy umilkło, więc szepty za drzwiami także ustały. Dopiero gdy jej ciężki chód
ucichł za dębowymi drzwiami gabinetu matki, Buba z dziadkiem odetchnęli z ulgą.
Podsłuchiwanie nowej rezydentki oboje traktowali jako swój rodzinny obowiązek. Matka,
wprowadzona przez Astridę w stan totalnego ogłupienia, zupełnie straciła kontrolę nad
domowymi sprawami. Rozmawiała wyłącznie z tą wielką i zaniedbaną szamanką, traktując
pozostałych domowników jak stare, niepotrzebne sprzęty. Tylko widok ojca pobudzał ją do
zmiany mimiki. Jej twarz nabierała wyrazu niekontrolowanej agresji.
Ojciec wydawał się coraz bardziej obojętny na matczyne obsesje. Po prostu wracał na
Zwierzyniecką coraz później i po coraz większej wódce. Tymczasem gabinet matki stał się
miejscem dziwnego misterium, o czym Buba z dziadkiem mogli się przekonać, gdy gabinet
pustoszał. Jego lokatorki każdego popołudnia wychodziły na "grupę", przedtem umawiając
się telefonicznie z tajemniczym bratem Benedyktem, właścicielem depilatora matki. Przez
dwie godziny Buba i dziadek mogli buszować po pokoju przemienionym w indyjską
pustelnię, szukając w nim namacalnych śladów tego, o czym wiedziała nawet Bartoszowa, a
mianowicie, że matka kompletnie zwariowała.
Poza tuzinem dzwonków, zamieniających się przy najmniejszym ruchu w orkiestrę
symfoniczną, pokój stał się przechowalnią dziwnych przedmiotów: wisiorków i kadzidełek,
tandetnych posążków oraz nieprzebranej ilości atłasowych poduszek, rozrzuconych na
dywanie. Ściany pokrywały kartki z matczynymi afirmacjami, które stały się ulubioną lekturą
plądrującego wnętrze dziadka.
- Posłuchaj, Bubo, o czym marzy twoja matka - mawiał na widok nowej kartki i natychmiast
odczytywał głośno naj świeższe sentencje. - "Niebo jest dla naiwnych. Dla miłujących światło
natury wystarczy życie w pragnieniu prawdy". Albo to cieszył się na widok innej kartki: -
"Człowiek dotyka Boga, gdy odrzuca materię". Teraz rozumiesz, jak sprytnie przejmie
Astridka całą naszą materię, łącznie z garnkami Zepptera? Zobaczysz, skubnie nawet
parasolkę Marysi! - dziadek patrzył na Bubę z niekłamaną litością, jakby już oczami
wyobraźni widział ją bez dachu nad głową, bez martensów i niedawno kupionej pary
dżinsów.
W tym spojrzeniu dziadka wyrażała się jego ogromna wrażliwość na cudze nieszczęście i
Buba poczuła się nieswojo.
- Przecież to nie może wiecznie trwać.
- Wiecznie trwa tylko światło natury, od którego twoja matka oślepła - skonstatował dziadek i
dotknął kapciem rozłożonej na podłodze maty. - Twarda - stwierdził sceptycznie _ a twoja
matka na tej macie mieszka już cały tydzień. W nocy na niej śpi, a podczas dnia. . .
- Ja też podejrzałam - przyznała się ze skruchą Buba. Podczas dnia mama wykonuje różne
pokręcone figury, pocąc się ze zmęczenia, a pani Astrida siedzi w jej fotelu, je wafelki i
narzuca mamie tempo. Bartoszowa powiedziała, że jak tak dalej pójdzie...
- Nie kończ - żałośnie zażądał dziadek. - Bartoszowa to potwór, ale ludzki! Jeśli kiedykolwiek
spełni swą groźbę, jesteśmy zgubieni. Teraz, gdy zabrakło twojej matki...
- Przecież mama żyje - nadąsała się Buba.
- Ale w innym wymiarze - nie ustępował dziadek. - Więc od kiedy nas zostawiła, trwamy
wyłącznie dzięki Bartoszowej. To jednak wspaniała kobieta - przemawiał dziadek czule i
Buba dałaby głowę, że za okularami ukrywa łzy.
- Obiad, panie Henryku - za dziadka plecami urósł wielki fartuch w polne maki, a z
rumianego oblicza Bartoszowej patrzyły na dziadka z sympatią jej dobrotliwe oczy. I Buba
pomyślała, że dziadek wie wszystko. Nawet to, kiedy o kimś powiedzieć dobrze, a kiedy źle.
W końcu i za to tak bardzo go kochała.
- Słyszałaś? - pochwalił się dziadek, pokornie ruszając za fartuchem podobnym do łąki. -
Powiedziała "panie Henryku", a to zabrzmiało tak, jakby mi się co najmniej oświadczyła.
* * *
- Czy wy tu jeszcze mieszkacie? - dopytywała się Mańczakowa, mocując się z drzwiami,
które blokował Mańczak,
próbujący też wejść do mieszkania. - Dodzwonić się do was nie można. Ciągle zajęte! -
grzmiała Mańczakowa, ustalając, gdzie zapodział się jej mąż.
Odnalazła go z pewnym trudem na klatce schodowej, mocno szarpiącego za klamkę.
_ Mówiłem ci, kochanie, że Buba jest w telefonicznym wieku i ćwiczy wspólny język, ale z
narzeczonym - Mańczak z pośpiechem zdejmował płaszcz, jednak dziadek był szybszy.
- Co pan tu przed nami chowa, kochany panie Mańczak?
O, jaki gustowny szynelek! - ucieszył się na widok welurowego, połyskliwego odzienia w
etruski wzorek. - W sam raz do wystroju pokoju Marysi. No brawo, brawo! - znęcał się nad
Mańczakiem. - Gratuluję panu odwagi.
_ Daj pan spokój - Mańczakowa była niepocieszona, że cała uwaga koncentruje się na
Mańczaku, gdy tymczasem ona zdejmowała z głowy. ., potężny arbuz.
_ Co my tu mamy? - znowu zdumiał się dziadek. - Arbuz w środku zimy? Piękna sztuka -
mlasnął z zadowoleniem.
_ Za ten beret, panie Henryku, zapłaciłam tyle, ile inni za wczasy na Majorce! - odcięła się
Mańczakowa, delikatnie otrzepując arbuz z niewidzialnych pyłków.
_ To ja, mówiąc szczerze, wolałbym wczasy. Nawet z panią - dodał dziadek szarmancko.
Rozejrzał się z niepokojem dokoła i mruknął szeptem: - Nasza Marysia... zwariowała.
_ Przy panu każdy by zwariował - Mańczak wyjął spokojnie pudełko z kartami, zupełnie
obojętny na dziadkową rewelację.
_ Zwariowała w jakim sensie? - wyjaśniała sprawę Mańczakowa, szarpiąc apaszkę w kolorze
groszku, która stanowiła plastyczne uzupełnienie arbuza.
_ W sensie ogólnym i totalnym. Zamieszkała z kobietą. . .
- To się zdarza - sucho stwierdziła Mańczakowa. - Kobiety w pewnym wieku szukają innych
wartości...
- Całymi dniami modli się do takiej mosiężnej figurki.
I ma dziwną postawę: w rozkroku albo w tureckim siadzie kontynuował z ożywieniem
dziadek.
- W rozkroku? - zdziwił się Mańczak. - To przecież niewygodnie. Może ma reumatyzm? Mój
znajomy na przykład nigdy nie klęka, bo go bolą kolana.
- Nie klęka od czasu, jak przestał chodzić na sumę wtrąciła Mańczakowa.
- To był właśnie początek choroby - nieśmiało bronił kolegi Mańczak. - Nigdy go nie
lubiłaś...
- Bo też przechodzę na inne wartości - łaskawie wyjaśniła Mańczakowa, zasiadając do stołu.
- Bezpieczniej będzie, jak zagramy u mnie - zdecydował dziadek. - Tu kręcą się podejrzane
osoby, które przejęły panowanie w naszym domu.
- U pana w pokoju mamy pecha. Zawsze przegrywamy.
- Przegrywacie, boście słabi jak gacie! - wyrecytował dziadek.- To moja dzisiejsza afirmacja!
- pochwalił się radośnie i szeroko otworzył drzwi do swego pokoju.
Złoty środek pana Mańczaka
- Posiadam jin i nie będę z wami dyskutować! - wrogo wykrzykiwała matka, osaczona
ciasnym kołem domowników.
- Dawniej posiadałaś, Marysiu, całkiem przyzwoitą rodzinę - smutno przypomniał ojciec,
próbując nawiązać z matką kontakt wzrokowy.
Czasu było niewiele, bo w każdej chwili mogła wrócić pani Astrida, rozwodząca już trzecią
wyznawczynię światła natury.
- Nie rozumiecie, że wszystko się zmieniło? - matka powiodła wzrokiem po zapatrzonych w
nią twarzach. - Od czasu, jak uświadomiłam sobie istnienie tai-ki, życie nabrało dla mnie
nowych znaczeń.
- Ale to, że ty nabrałaś męża, dziecko i starego ojca, to się nie liczy? - grzmiał dziadek, który
całkowicie stracił cierpliwość dla spowolnionej mowy matki i jej błędnego wzroku. -
Oszukałaś nas wszystkich! Łącznie z księdzem Korkiem!
Kiedy ksiądz się dowie o twoich taj-sraj, to bądź pewna, że w drugim życiu obudzisz się obok
tej obcej kobiety, która od tygodni wyjada nasze śniadania! .
- Marysiu, wróć do nas - szepnął błagalnie ojciec, a w jego poważnych oczach Buba nie bez
zdumienia odkryła prawdziwe męskie łzy.
I właśnie na widok tych łez matka nagle załkała. Odważyła się wydać z siebie głośny szloch,
jaki zdarza się niegrzecznym dziewczynkom, gdy bardzo czegoś żałują.
- Bo ja nie wiem... - skarżyła się urywanym głosem - miałam osiągnąć har... harmonię... i
rów... równowagę i jeszcze, i jeszcze zro... zrozumieć si e... si e... siebie...i nic nie zro...
zrozrozumiałam...
Buba delikatnie przytuliła się do matczynej twarzy, udręczonej nowymi zwyczajami i
drakońską dietą. Objęła matkę Tak jak zawsze, gdy dzieliła się z nią swoimi troskami, i
szepnęła cichutko:
- My na ciebie czekamy, mamo. Tylko już wróć.
Na dźwięk dzwonka wszyscy wstrzymali oddechy. Poza matką. Na moment odkleiła twarz od
Buby i powiedziała spokojnym, wyważonym tonem dawnej matki.
- Nie otwierajcie. Ona już wszystko, co cenne, wyniosła z mojego pokoju. Zostały tam
wyłącznie moje książki - i znowu wybuchła płaczem, który zabrzmiał jak najpiękniejszy
kwartet smyczkowy. Nie! Jak Eroica Beethovena w wykonaniu orkiestry wszech czasów.
Późnym wieczorem pokój matki ponownie przeobraził się w jej gabinet, a rodzinne życie w
sielankę. Bo tak wyobrażała sobie Buba sielankę. Matka stukała w komputer, jakby brała
udział w zawodach stenograficznych, ojciec oglądał album ze zdjęciami ilustrującymi
miodowy miesiąc, a dziadek z lubością wypijał resztki burbona, znalezione w ojca barku.
Buba niby nie robiła nic ważnego, ale tak tylko mogło się wydawać.
Bo Buba napawała się widokiem. Siedziała i próbowała zapamiętać te ulotne chwile
szczęścia, goszczące teraz w oczach jej najbliższych. Suma tych szczęść stawała się małym
osobistym szczęściem Buby. Tyle tylko że trudno byłoby to wytłumaczyć innym. Chociaż -
zastanowiła się rezolutnie Buba - Miłosz pewnie kapnąłby się, o co chodzi! Myślenie o
Miłoszu też było przyjemne, zwłaszcza że pozostawiono ją samej sobie. Ojciec z dziadkiem
porozumiewali się szeptem.
- Niech mi tata racjonalnie wytłumaczy, dlaczego? - nie dawał za wygraną ojciec Buby -
dlaczego ona wycięła nam taki numer?
- Myślę, że to kryzys wartości - dziadek zacytował Mańczakową i postukał kciukiem w pustą
butelkę, sygnalizując, że rozwinie myśl po małej dolewce. - Widzisz, synu - podjął wątek po
chwili - ona najpierw rozczarowała się tobą, a potem przeniosła to na cały świat.
- Mną? A niby co ja jej takiego zrobiłem? Ta kelnerka na wczasach to prosta miła
dziewczyna. . .
- I wystarczy! Maria ma wrażliwą naturę twórcy. Po mnie - podkreślił dziadek nie bez
chełpliwości. - Ale i szybko traci wiarę w siebie...
- A to już nie po tacie - wtrącił ojciec złośliwie.
- No cóż... Za wady Marii nie odpowiadam. Próbuję ci tylko przybliżyć jej behawior.
- Be co? - ojciec poruszył się niespokojnie w fotelu.
- Zewnętrzne oznaki istnienia, synu. Więc behawior Marii jest złożonym syndromem wieku
przekwitania, jak sądzę.
- Behawior? Chyba nie ma takiego terminu - wtrąciła Buba.
- Nie mądrz się - przerwał jej ojciec. - Jak to nie ma, skoro go wreszcie rozumiem? -
zaoponował. -Ale dlaczego ona normalnie nie przekwita? - zwrócił się do dziadka, jakby
matka była byliną, a dziadek ogrodnikiem. - Można by było załatwić jakieś plastry albo
hormony...
- Jest naturą wrażliwą - przypomniał dziadek.
- Raczej światłem natury - przypomniał uprzejmie ojciec, lekko wydymając wargi. - My tu
pieścimy się z Marysiąjak z niepełnosprawnym dzieckiem, a jakiś podejrzany brat Benedykt
jest w posiadaniu naszych wszystkich płyt kompaktowych, że nie wspomnę o rowerze Marysi
i wyniesionym z domu namiocie.
- To była kosztowna lekcja utraty zaufania - skwitował dziadek. - Musisz to zaufanie szybko
odzyskać, bo w każdej
chwili inna organizacja od nowej wersji wszechmocnego proroka może odjechać twoim
autem.
Do pokoju nieśmiało wsunęła się matka. Stanęła za oparciem fotela, ze skruszonym wyrazem
twarzy, który towarzyszył jej od popołudnia.
- Wspominał tata o księdzu Korku - szepnęła nieśmiało.
- Rozumiem, że nie mówiliście księdzu o tej.. . Astridzie? w głosie matki cicho falował ocean
nadziei.
- Nie jesteśmy durniami, Marysiu - zauważył dziadek.
- Ksiądz Korek czeka sobie spokojnie na bocznym torze, aż się przebudzisz.
- No to się doczekał - radośnie oświadczyła matka, gotowa wskoczyć do wagonika tak
niefrasobliwie zdjętego z rozkładu jej religijnej jazdy. - Wybaczcie mi - powiedziała jeszcze
ciszej. - Nadrobię ten stracony czas - spojrzała na Bubę z niemą miłością. - A poza tym. . .
piszę prawdziwy bestseller. Mam już nawet tytuł: W matni uczuć.
- Dodaj "pseudoreligijnych" - poradził dziadek. - Lepiej się sprzeda.
Matka chciała się obrazić, ale na szczęście przypomniała sobie, że jeśli chodzi o konflikty, to
ma w tej dziedzinie sporo nadgodzin. Spojrzała więc na rodzinę z filuternym uśmiechem,
potrząsnęła swym orzechowym kokiem i po dawnemu otoczyła ojca czułym uściskiem. A on
wydawał się zadowolony.
* * *
Niby wszystko wróciło do normy. Dziadek znów zostawił całą emeryturę w kiosku
totalizatora, rodzice zrobili "przyjątko" dla znajomych, a po ich wyjściu śpiewali w duecie
studenckie piosenki, Franciszek nie zdał egzaminu w przedszkolu, bo okazał się "zbyt nie
dostosowany", a Bartoszowa zachorowała na zapalenie migdałków.
Takie informacje zgromadziła Buba w swym dzienniku już po fazie "rządów Astridy". Teraz,
gdy czytała czynione w pośpiechu notatki, uśmiechnęła się na myśl, że taka duża Bartoszowa
ma migdałki. To muszą być migdały - miała na myśli dość szeroką szyję Bartoszowej,
ukrywającą chory organ. Z powodu tych migdałów bardziej od Bartoszowej cierpiał dziadek,
który nie mógł przekonać się do zupek w proszku.
- Takiego świństwa nie jadałem nawet w czasie okupacji - ubolewał nad podróbką żurku.
- Bo wtedy nie produkowali - przypominał mu ojciec.
- Świetna, Marysiu, prawdziwie staropolska zupa! - podlizywał się matce, uwięzionej w zbyt
dużym fartuchu w polne maki. - Można by tu dodać jajeczko i ziemniaczki - zaproponował
poniewczasie.
- Mam zamiar zrobić to jutro - ucieszyła się matka z tej zgodności kulinarnych pomysłów.
- Jak to jutro? - dziadek tracił cierpliwość. - Chcesz nas przez tydzień karmić jedną torebką?
Po mojej śmierci! - zaprotestował.
- Przecież ojciec wie, że jego śmierć to najbardziej nierzeczywisty termin. A żurek będzie
jutro - podkreśliła gniewnie jeszcze raz, nieumiejętnie operując chochlą.
- Jutro ściągam tu Bartoszową-zagroził dziadek. - Żywą albo martwą. Jestem skłonny sam
usunąć jej te migdały i żywcem zjeść! - skwitował tak skutecznie, że matki żurek przestał
smakować nawet ojcu.
- Dziadek oglądał Milczenie owiec i stąd ten kanibalizm - wyjaśniła lakonicznie Buba.
- Oczywiście! - zaperzył się ojciec. - Tata preferuje tylko programy o jedzeniu! Więc proszę
bardzo! - ojciec ucieszył się z nagłego pomysłu. - Jest przecież coś tak pożytecznego,
jak Gotowanie na ekranie. Zamiast narzekać, można by było spłodzić jakieś arcydziełko,
zwłaszcza że Marysia znowu zaczęła płodzić, a ojciec jest na emeryturze.
- Ja tak dobrze gotuję, że co przyrządzę, zjadam sam zaznaczył dziadek i ojciec bez
poprzedniego entuzjazmu pogodził się z ulepszoną wersją żurku.
- Czy coś się wam przypaliło? - nad kuchenką wyrosła postawna osoba Mańczakowej . - Było
otwarte, więc wpadliśmy, żeby ratować wasz obiad! - dodała, machając na spóźnionego
Mańczaka.
- Nic im się nie przypaliło. To ta zupa tak dziwnie pachnie - Mańczakowa uspokajała męża,
który zawsze miał zdziwioną twarz. Nawet jak się nie dziwił.
- Chcecie żurku? - matka zamieszała chochlą. Jej zupa przypominała powodziową falę, która
narasta ku przerażeniu innych.
- Nniee - delikatnie podziękowała Mańczakowa. - Jedliśmy dzisiaj pyzy...
- Pani robi pyzy? - zdumiał się dziadek. - Pyzy to rarytasik, cymesik - ślinił się jak głodne
dziecko.
- Moja żona też ma pomoc w kuchni - pochwalił się z godnością Mańczak i dziwnie błysnął
uśmiechem. - Pomoc nazywa się "Hortex" i kosztuje trzy pięćdziesiąt - znowu błysnął i to nie
tylko dowcipem.
- Co pan tam ma w środku, panie Mańczak? - zainteresował się dziadek.
- To? - Mańczak szeroko otworzył usta i zademonstrował potężną złotą trójkę. - Ząb -
wyjaśnił krótko, ale z cieniem dumy.
- Złoty? - idiotycznie dopytywał dziadek. Wszyscy przecież widzieli, że złoty.
- Naturalnie - Mańczakowa wyraźnie domagała się, aby odrobina splendoru z racji tej
biżuterii spłynęła i na nią.
- Przecież teraz takich się nie robi - dziadek miał potężne doświadczenie w protetyce, więc
pozostała część rodziny odnosiła się do jego słów z całkowitym zaufaniem.
- Panie Henryku - w głosie Mańczaka zabrzmiał ton światowca - tylko takie, tylko!
- W tym sezonie wróciły - wyjaśniła Mańczakowa, jakby złote zęby były bocianami,
wracającymi do gniazd. - Jeśli pan chce być na topie, musi pan też zmienić - ucieszyła się z
problemu dziadka.
- Wolę być niemodny niż śmieszny za własne pieniądze - zdecydował się szybko dziadek. - A
pan, panie Mańczak, wygląda jak Rusek albo Sezam.
- Rusek czy Sezam, co za różnica - Mańczak był w wyśmienitym humorze. - Jest sezon na
złote zęby i tatuaże. Wolę być modny Rusek niż zaniedbany polski emeryt! - spojrzał na
Mańczakową, która z zachwytem słuchała jego replik.
- Mówiłam ci, że będą zazdrośni? - przypomniała mężowi. - A tatuaż gdzie? - zaatakował
dziadek, próbujący bezskutecznie zdenerwować przeciwnika.
- Na żonie - odparł jeszcze spokojniej Mańczak.
Mańczakowa zsunęła z ramienia baranią narzutkę i oczom wszystkich ukazało się czarne
kłębowisko żmij. Żmije były grube, bo ręka Mańczakowej też nie należała do wiotkich.
Zapadła cisza, a na twarzach Mańczaków rozkwitał triumfalny uśmiech, jaki się ma zawsze
po dwukrotnym wylicytowaniu szlema.
- Co powiecie ma małego roberka? - tym razem Mańczakowa skierowała błagalne spojrzenie
na rodziców Buby.
- Ja nie mogę, wybaczcie - matka zarumieniła się lekko. - Wybieram się do księdza Korka -
poinformowała z nutką pychy i kokieterii, jakby mówiła o randce z Lindą.
- Na mnie też nie liczcie - zastrzegł się natychmiast ojciec. - Nagrywam zwiastun Tele-
morele.
- O tych żółtych śliwkach? - spytał dziadek z nadzieją, bo wciąż był głodny.
- Nie - spokojnie wyjaśnił ojciec. - To program publicystyczny o politycznym zawracaniu
głowy i mówieniu bzdur.
- Materiału masz na sto lat! - zachwycił się dziadek.
- Zagrajcie z nami - zaproponował dziadek w swoim i Buby imieniu. - Jesteśmy do waszych
usług - skłonił się szarmancko.
Mańczakowa nieznacznie się skrzywiła, a Mańczak westchnął.
- No, skoro nie można inaczej... - rzekł zrezygnowanym tonem.
- Przecież zawsze z nimi gracie, to o co chodzi? - matka spojrzała pytająco na małżeństwo
Mańczaków, zamieniając swe usta za pomocą szminki w ciemny miąższ soczystej śliwy.
- Nie chcą, bo od miesiąca z nami przegrywają - pochwalił się dziecinnie dziadek.
- Jeśli ktoś ma więcej w kartach niż w głowie, to normalne - odparowała Mańczakowa i z
gracją okryła swój gadzi tatuaż delikatnym futerkiem niewinnego baranka.
Pochód graczy zamknęła Buba z nisko pochyloną głową.
Jutrzejsza klasówka z chemii jawiła się jej jako wielka przegrana na turnieju szkolnego życia.
- Nie za ostro? - ojciec z bliska przyjrzał się pęczniejącym ustom matki. - Nie wiadomo, czy
Ksiądz Korek aż tak lubi śliwki - zauważył.
- Wystarczy, że lubi mnie - pochwaliła się matka z nutką kokieterii, ale starła wierzchnią
warstwę śliwki z wydatnych ust, uśmiechając się do ojca soczyście i owocowo.
* * *
Szkolny parapet, na którym siedziała Buba, wydał jej się miejscem tak przyjaznym, że
najchętniej w ogóle nie poszłaby na chemię.
- Nie wygłupiaj się, Buba - przekonywała ją Aga - jak nie pójdziesz, kłopoty murowane, a jak
napiszesz ten przeklęty sprawdzian, masz przynajmniej szansę na jakiegoś mierniacza.
- Nie mam szans nawet na jedynkę - Buba analizowała głośno swą beznadziejną sytuację. -
Ale wiesz? - dodała po chwili z ożywieniem - i tak nie żałuję. Wczoraj po wiście Mańczaka,
wyszłam wbrew wszelkim regułom w piki, a układ był taki. .. - przerwała, widząc
dezorientację w oczach Agi. - To zresztą nieważne, ale zagrałam jak sam Martens, wiesz, ten
od kart! - Aga nie wiedziała, ale Bubie to nie przeszkadzało.
_ Możesz mi wierzyć. Po takiej partii człowiek nabiera dla siebie szacunku. I pójdę na tę
chemię - zakończyła, zeskakując z parapetu - bo ostatecznie nie zawsze się wygrywa.
Buba uszczypnęła się, tak na wszelki wypadek. Ale to nie był sen. Na jej ławkę spłynęła mała
inteligentna ściąga z trzema zadaniami. W dodatku nie miała wątpliwości, że ściąga była
autorstwa Miłosza. Świadoma niebezpieczeństwa, na jakie go naraża, starała się tak sprytnie
ją ukryć, jak matka miała w zwyczaju ukrywać oczka w rajstopach. W tym momencie
zrozumiała też, że kocha Agę i dziadka, panią Karpową, która rano życzyła jej powodzenia, i
kamyk kopnięty martensem na szczęście. Ale to nie wszystko. Odkryła w sobie pokłady
uczuć do chemicy, patrzącej przez cały czas na ręce Jolki, i do Mańczakowej. Dałaby nawet
głowę, że jest w stanie polubić wszystkie węże z jej tatuażu. Nie mówiąc już o Miłoszu,
którego też bardzo lubiła. Bo przecież te trzy
zadania, na karteczce mniejszej od kosmetycznego płatka, tak naprawdę to on rozwiązał.
Wszystkie odnowione miłości grały triumfalnego marsza w sercu Buby, gdy ze skromnym
uśmiechem kładła swą kartkę na stos innych sprawdzianów. Miłosz musiał to widzieć, bo
siedział w ławce, gryzł długopis i tak się jakoś sympatycznie uśmiechał.
Wracała z Miłoszem wolniej niż zwykle.
- Jutro będę obserwował dzięcioła. Już wiem, gdzie ma stanowisko. Może wybierzesz się ze
mną? - zapytał, wkładając w to pytanie całą swą odwagę.
- A skąd mam wziąć lornetkę? - Buba darowała sobie fochy, za co Miłosz był jej niezwykle
wdzięczny.
- Twoja lornetka przyjdzie razem ze mną - zapewnił z uśmiechem.
- A dokąd przyjdzie? - dopytywała się Buba, na wszelki wypadek śledząc pobliskie drzewa.
- Na razie to tajemnica - Miłosz grał na zwłokę. - Nie mogę ci powiedzieć, bo sypniesz mnie
przed Krzyśkiem, który też się czai na dzięcioła.
- A mnie się wydawało, że na Beatę Wróblewską.
- No - ucieszył się Miłosz - też zauważyłem, że ona ma coś jakby z ptaka.
- Nawet wiem, co - pochwaliła się Buba - nazwisko.
Miłosz zaśmiał się tak głośno, że zgromadzone na trawniku kawki z impetem wzniosły się w
powietrze. Przechodzący ścieżką staruszek spojrzał niechętnie na Miłosza i równie wrogo na
Bubę.
- Dzisiejsza młodzież! - prychnął z oburzeniem. - Chuligaństwo rozwrzeszczane i bezduszne
łobuzy! Żeby ostatnie ptaki w tym mieście straszyć! - zamachnął się groźnie laską.
A Miłosz, jakby zupełnie odruchowo, objął Bubę, chroniąc ją przed tym fingowanym
uderzeniem. I Buba do listy
osób, które kocha, dołączyła miłego, choć rozgniewanego staruszka, przesyłając mu znad
Miłoszowego ramienia swój najpiękniejszy uśmiech.
Wieczorem włączyła kwartet smyczkowy, grający Rachmaninowa, i zapatrzyła się w okno, za
którym majestatycznie i z pozoru niewidzialnie toczyła się wielka kula księżyca.
Zamknęła oczy, wyobrażając sobie księżyc z ogromnymi białymi skrzydłami, trwający w
niebiańskim bezruchu. I choć księżyc w żaden sposób nie chciał przeobrazić się w wielkiego
ptaka, Buba polubiła go jeszcze bardziej. Za sam fakt, że pojawiał się zawsze, ilekroć go
potrzebowała.
* * *
Rano, gdy zbiegała wesoło po schodach, spotkała pana Kociutka. Jak zawsze starannie
zapinał swój płaszcz i wierzchem dłoni czyścił wielką skórzaną urzędniczą torbę. Takie torby
widziała Buba tylko w zachowanych migawkach kronik filmowych z lat pięćdziesiątych.
Często w kadrze pojawiała się również jesionka, toczka w toczkę jak pana Kociutka.
- Bubo - przemówił przymilnie pan Kociutek. - Ta pani, która u was niedawno mieskała, to
kto?
- Pani Astrida - z lękiem wyznała Buba, niepewna, czy może powierzać komukolwiek
domowe tajemnice.
- Mhm - mruknął pan Kociutek - Astrida. A cym się ona zajmuje, ta pani Astrida? - badał
dalej, patrząc na Bubę spod oka.
- Zapewne ma jakiś interesujący zawód - bąkała Buba z coraz większą tremą. - Była doradcą
naukowym książki, którą mama pisze - wymyśliła naprędce.
- Powiadas naukowym - szepnął pan Kociutek jakby z szacunkiem, ale jego intencje w
dalszym ciągu wydawały się niejasne.
- A gdzie mozna teraz spotkać tę damę? - indagował Kociutek coraz nachalniej.
- Pan też pisze książkę? - zdumiała się w pierwszej chwili Buba. - Doprawdy, nie wiem, nie
mam pojęcia - brnęła dalej, unoszona coraz większą falą fantazji. - Pewnie pomaga innym
pisarzom - zaryzykowała.
- Mhm - przyjął do wiadomości pan Kociutek. - Innym pisazom... - seplenił w zamyśleniu.
- A... dlaczego pan pyta? - Buba spoglądała na Kociutka z przestrachem, od czasu gdy
dziadek nazwał go naczelnym szpiclem osiedlowym.
- A sceze? - zapytał grzecznie pan Kociutek.
- O, tak. Bardzo proszę - przytaknęła Buba.
- Bo to, Bubo... najbardziej fascynująca niewiasta, jaką widziały moje ocy. Ja... ja, pseciez
wies, nie interesuję się zbytnio paniami... No cóz - uśmiechnął się skromnie - jestem
kawalerem z wyboru - zaznaczył. - Jednak na widok tej imponującej kobiety ozyły dawne
wspomnienia. Ona mi psypomina córkę pewnego ogrodnika, który w latach mojej młodości
zawse pozycał mi rower. . .
Na szczęście pan Kociutek spojrzał na zegarek i przeraził się pozycją małej wskazówki.
- Och, Bubo! - wykrzyknął z przejęciem - tak mnie tu psetsymałaś, ze będę musiał mocno
tłumacyć się w banku.
No to do zobacenia.
- Do widzenia panu - odparła Buba i grzecznie dygnęła.
Dziwna rzecz - myślała, pokonując biegiem drogę do szkoły - nigdy nie dygam, a przed
panem Kociutkiem nogi same mi się uginają. Może ze strachu? Ale chyba nie - uznała,
znajdując sympatię dla wylewnego urzędnika. - On jest jak z czarno-białego filmu o dawnych
czasach i ludziach. Nikt poza panem Kociutkiem nie spina nogawek klamerkami przed
jazdą rowerem. I nikt, chyba w całym mieście nie ma już roweru Moskwa, z krzywym
przednim kołem, głośniejszym niż wszystkie okoliczne tramwaje.
Chemia rozpoczęła się od lamentu Jolki, a właściwie od suchego stwierdzenia chemicy
zwanej Pipetą:
- Mirowicz - najmniej.
Najmniej oznaczało po prostu najmniej i Jolka Mirowicz, ukrywająca się od kilku dni pod
makaronem "świderki", szlochała w głos, jakby jej te świderki przypalali siarczanem potasu.
Adaś też rozpaczał, pomimo zapewnienia Pipety, że sprawdzian napisał "przyzwoicie". Aga
uśmiechała się zawadiacko, bo otrzymała lapidarną notę "całkiem całkiem". Miłosz
promieniał w duecie z Bubą. Ich ocena wahała się od "no no!" po "prawie Nobel". Oznaczało
to po prostu najprawdziwszą piątkę. Jedynego Nobla dostał Krzysztof, co nie zaskoczyło
nikogo poza nim samym. Zawsze zgarniał na chemii wszelkie "maksy" i sprawiał wrażenie
niepocieszonego, że skala kończyła się na szóstce.
- Stawiam pączki - szepnęła Buba Adze.
To samo napisała Miłoszowi.
"To ja staję w kolejce" zrewanżował się Miłosz pisemnie.
- A, to tu uwiłyście swoje gniazdko! - rzucił odkrywczo Miłosz, kładąc na parapecie pączki z
kremem waniliowym. _ Od teraz będę was obserwował jak papugi nimfy i badał wasze
zwyczaje. Zdaje się jednak, że tylko ćwierkacie? - Po takich pączkach żadne z nas nimfy! –
zamajtała Buba nogami.
_ Będziemy już wkrótce podobne do dwóch starych spasionych łabędzic - zawtórowała jej
Aga.
- No i nie trzeba specjalnie szukać stanowiska dzięcioła _ Buba uśmiechnęła się znacząco, bo
te poszukiwania były
zupełnie miłe. - Taka piątka z chemii to najlepszy dowód dzięciolenia.
- Skoro mam być dzięciołem, powinnaś zainteresować się mną - ucieszył się Miłosz. - Obyś
tylko nie dostrzegła, jakie mam potężne braki pod upierzeniem - poklepał się po głowie i
zamachał ramionami jak najprawdziwszy ptak. Jak całkiem przystojny pan dzięcioł.
Powroty ze szkoły stały się dla Buby naj milszą częścią edukacyjnego obowiązku.
Zrezygnowała nawet z udawania, że nie dostrzega Miłosza, który nagle wyrastał na jej
drodze. Przeciwnie.
Rozglądała się za jego towarzystwem już od momentu, gdy zapinała suwak kurtki. Nigdy jej
nie zawiódł. Czekał zawsze w tym samym miejscu, rysując końcem buta tajemnicze znaki na
resztkach brudnego śniegu. Potem dołączał do niej i maszerowali tą samą ulicą aż do osiedla
Buby. Z Miłoszem rozmawiało się inaczej niż z Adasiem. Buba nie czuła zawstydzenia,
snując opowieści, które nie trafiłyby do uszu Adasia, bo Buby prywatna cenzura nigdy nie
wyraziłaby zgody na ich rozpowszechnianie. Za to Miłosz nie tylko wykazywał pełne
zrozumienie dla naj dziwniej szych zdarzeń, mających miejsce na Zwierzynieckiej, ale też
rewanżował się nowinami z ulicy Różanej, a konkretnie - z willi obrośniętej metrami
winorośli i ukrywającej się latem w gęstwinie dzikich róż. Buba cieszyła się, ilekroć życie
domowe Brodziewiczów przypominało jej własny dom, ale nie umiała uwolnić się od
przekonania, że Miłosz był dla rodziców kimś bardzo ważnym i branym zawsze pod uwagę,
gdy tymczasem ona. . .
- Mylisz się! - żywo protestował Miłosz - Ja mam ten sam problem, gdy słucham ciebie... No,
a że częściej się mnie zauważa, to wyłącznie z powodu moich wad: średniej w szkole albo
bałaganu, jaki po sobie zostawiam. Nie mówiąc już o innych sprawach - dodał smętnie.
_ Jakich sprawach? - Buba wiele by dała, żeby znać inteligentne sposoby zwrócenia na siebie
uwagi.
_ No, wiesz... - Miłosz zasępił się trochę. - Na przykład ostatnio starzy postawili w stan
gotowości całą komendę policji, bo myśleli, że ktoś im buchnął auto. A ja tylko sprawdzałem
na leśnej drodze, czy ono naprawdę jest terenowe.
Albo sprawa z biletem lotniczym matki...
_ A co z nim zrobiłeś? - w wyobraźni Buby Miłosz przesiadł się z jeepa do małej awionetki i
chwycił za stery, jak ten przystojny Chuck Norris w jednym ze swych filmów.
_ Eee, nie pytaj! - Miłosz błagalnie spojrzał na Bubę. W tym rzecz - dokończył z
zawstydzeniem - że sam nie miałem pojęcia, co z nim zrobiłem. Dopiero potem okazało się,
że na tym bilecie wypisałem brakujące części do mojego komputera i zostawiłem go w
sklepie elektronicznym u takiego bystrzachy od różnych modułów - Miłosz potarł z
zakłopotaniem policzek i wyglądał jak zbity pies. Najwyraźniej bał się reakcji Buby, którą
cenił za pewien rodzaj zdrowego rozsądku. A ona śmiała się na cały głos. I śmiałaby się
pewnie długo, gdyby nie pewien starszy pan, zbliżający się w ich stronę nad wyraz
energicznie. Na widok starca Buba zamilkła, a Miłosz zmarszczył czoło, intensywnie grzebiąc
w pamięci.
_ Ach, to pan! - ucieszył się i przyśpieszył kroku. - Bubo, _ zwrócił się do koleżanki - pan jest
wytrawnym znawcą dobrych obyczajów - skłonił się szarmancko i spojrzał na Bubę.
_ Wiem - odrzekła z mimowolnym uśmieszkiem - znam go doskonale. Cześć, dziadku -
zwróciła się do postawnego mężczyzny - poznaj mojego kolegę. To jest właśnie Miłosz.
Dokładka na dokładkę
Schyłek zimy stał się dla Buby początkiem wiosny. Od pewnego czasu wszystko, poza
życiem rodzinnym, wydawało się jej nadzwyczajne i cudowne. Spacery z Miłoszem za
miasto, z lornetkami ukrytymi w zielonych kostkach, wspólne kucie z matmy, pizza jedzona
zawsze przy tym samym stoliku, i nawet perspektywa szkolnej dyskoteki, na którą wybierała
się cała klasa. .. To tak, jakby otworzyła się jakaś tajemnicza skrytka ze spełnionymi
marzeniami. Pani Karpowa nie mogła się nadziwić, że Buba tak "wydoroślała". Olka, gdy
wpadła któregoś dnia z rozwrzeszczanym Franciszkiem, spojrzała na siostrę, jakby chciała jej
zaproponować rolę w filmie Szczęśliwa nastolatka, w którym zajmowała się scenografią. -
Prawdę powiedziawszy - wyjaśniała Bubie, wyjadając jeJ porcję ciasta drożdżowego - to ja
tam na razie tylko ustawiam rekwizyty na planie.
Pan Kociutek, od czasu jak się Bubie zwierzył, też traktował ją z pewnym szacunkiem, który
Buba nazywała estymą. Bo pan Kociutek kojarzył jej się z czasami, kiedy to słowo robiło
karierę. Ilekroć ją spotkał, mawiał: - Wyglądas, Bubo, psepięknie. Tak tsymać! tak tsymać! A
Bubę prześladowała myśl, że może robi się podobna do pani Astridy. Tylko w domu wciąż
wszyscy, no, może poza dziadkiem, zajęci byli własnymi sprawami.
Matka stukała zawzięcie w komputer i rzadko wychodziła ze swojego pokoju. Zmizerniała i
uśmiechała się jak na lekarstwo. Za to powieść, nad którą przesiadywała nocami, rozrastała
się w błyskawicznym tempie.
- Mój Boże - wzdychał dziadek - niechże ona już kończy, bo przecież będziemy musieli to
czytać! Że też pisarze są takimi egoistami - narzekał przy szklance portera - wypisują, co im
wpadnie do głowy, i nie liczą się z cierpliwością przyszłych czytelników.
- Zauważyłeś, dziadku, że mama po raz pierwszy nie opowiada o tej swojej książce? - Buba
oderwała się od lektury "Brydża". - To trochę dziwne - dodała w zamyśleniu.
- Nareszcie zmądrzała! - prychnął dziadek. - Twoja matka, Bubo, nie jest do końca głupia i
wie, że rodzina wiele może wytrzymać, ale nie wszystko.
- A ja jestem dziwnie ciekawa, o czym będzie ta książka - nie dawała za wygraną Buba.
- Dobrze ci radzę - dziadek siorbnął z rozkoszą pianę - nie przyznawaj się do tego matce, bo
dostaniesz trzysta kartek dialogu miłosnego. Tyle że zamiast przystojnego bruneta wystąpi w
roli amanta jakiś palant od sekciarskich interesów.
Mogę opowiedzieć ci scenę finałową tych wypocin. Ona, poza majątkiem, straci dziewictwo,
a on...
- Dlaczego karmi ojciec Bubę jakąś koszmarną literaturą?
- odezwała się nagle matka, która bezszelestnie zmierzała w stronę wyjścia. - Idę do biblioteki
- oznajmiła, chowając w przepastnej torbie brulion, pióra i okulary.
- Po co, Marysiu? - dziadek poczuł się niezręcznie, jak zawsze, gdy zaczynały go dręczyć
wyrzuty sumienia. - Przecież mamy w domu tyle interesujących książek - dorzucił, próbując
przypodobać się matce.
- Zbieram materiały. Nie idę po książki, a po informacje - rzuciła, wsuwając czółenka.
- Bez makijażu? - nie wytrzymała Buba. To było takie do matki niepodobne.
- Będę pracować, nie tańczyć - odrzekła.
I przedpokój opustoszał.
- Cześć - rzucił ojciec, który nagle pojawił się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed
chwilą stała jego żona.
Tyle że zdejmował buty. - Spotkałem przed chwilą Marysię - powiedział z głupia frant.
- Trudno było jej nie zauważyć - dziadek lubił popisywać się sprawnością myślenia. - Zdaje
się, że minąłeś ją w drzwiach.
- Istotnie - ojciec zdawał się być czymś poruszony. - Ona - podjął, dosiadając się do dziadka -
jakoś inaczej ostatnio wygląda. Taka poważna, trochę mhm. .. surowa... - zamyślił się i
dorzucił: - Nawet nie daje nam swojego maszynopisu do poczytania. To coś zupełnie nowego.
Buba spojrzała na dziadka z niemą satysfakcją, a zamyślony ojciec odruchowo nalał do
dziadka szklanki portera i wypił go jednym haustem.
* * *
Mańczakowie zasiedzieli się dłużej, niż zamierzali. I byli najwyraźniej nieszczęśliwi.
Mańczak pakował karty w nerwowym pośpiechu, ignorując gospodarzy analizujących jeszcze
ostatnie, kładące Mańczaków rozdanie, a Mańczakowa. . .
Mańczakowa milczała zawzięcie, co nadawało jej wygląd groźnego boksera. Zwłaszcza że
miała na szyi wielki szalik, rozmiarem i deseniem przypominający ręcznik kąpielowy.
W dodatku kojarzyła się z bokserem wagi ciężkiej.
- Nie rozumiem - Mańczak manipulował przy kartach - nie rozumiem - powtarzał bezradnie
jak dziecko, a po chwili wbił w dziadka swe prawie płaczące, niebieskie oczy.
- Przecież zawsze z wami wygrywaliśmy! - jęknął.
- Ale to było kiedyś - z godnością przypomniał dziadek. Wy się po prostu nie rozwijacie -
zakończył dziadek głosem bezradnego pedagoga.
Buba milczała i to milczenie trochę ją uwierało. Jak zbyt ciasny martens. Przecież nie może
powiedzieć, że wszystkie atuty Mańczaków odbijają się w polerowanym stole dziadka,
niczym wierne kopie bezcennego obrazu. Że jej, Buby, uczciwość poddawana jest regularnym
mękom i cierpieniom, a rozwój dziadka polega wyłącznie na solidnym doprowadzaniu stołu
do idealnego połysku. Przed każdym brydżem.
Mańczak grzebał się przy pakowaniu talii. Oglądał z niedowierzaniem własne karty, jakby
ukrywały przed nim jakąś koszmarną tajemnicę.
- Posiedźcie jeszcze - zapraszał dziadek tonem dobrego gospodarza. - Buba zrobi nam
doskonałe cappucino i zjemy resztę tych rogalików Bartoszowej.
Pomimo że rosła pula obietnic, Mańczakowa przecząco poruszała swą lekko tlenioną lwią
grzywą.
- Nie, nie, nie! - mówiła stanowczo. - Pędzimy!
- Pędzicie? - ożywił się dziadek - a wiecie, że ja was zawsze o to podejrzewałem? Pan
Waldek skończył przecież technikum chemiczne ze specjalnością spożywczą, że też prędzej...
- Pędzimy do domu - ponuro przerwał mu Mańczak.
- Mówi się "w domu" - sprostował dziadek - chociaż prawdę powiedziawszy, to o tym raczej
się w ogóle nie mówi - zniżył głos do szeptu. - Na ten przykład nasz sąsiad Kociutek, gdyby
tylko usłyszał, że pędzicie...
- No to do widzenia - sucho skłonił się Mańczak i pospiesznie dogonił żonę, już od dłuższego
czasu niecierpliwie stojącą na klatce schodowej z miną boksera, który przegrał walkę swojego
życia.
* * *
- Co to jest? - cała rodzina nachylała się nad zawiniątkiem, z którego wystawała para uszu i
łypały dwa przerażone paciorki. Te paciorki mogły być tylko oczami, pełnymi strachu,
należącymi do kogoś bardzo puszystego i małego.
- Dokładka - sapnęła Buba. - To jest Dokładka - powtórzyła. Wyraźnie i z pewną nutą
wyższości, jaką mają ludzie posiadający wiedzę większą niż inni.
- Mówisz "dokładka" - analizował dziadek, próbując włożyć rękę w sam środek zawiniątka.
Jego heroizm został nagrodzony. Wyciągnął ją z radosnym ożywieniem na twarzy. - Zostałem
polizany czymś miękkim i ciepłym - zachwycił się. - Pokaż ją, Bubo, w całości, tę dokładkę.
Życzenie zostało natychmiast spełnione, a oczom rodziny ukazał się widok nędzy i rozpaczy.
Trzeba dodać - psiej nędzy, bo zawiniątko było bardzo małym, bardzo zaniedbanym kundlem,
budzącym jednocześnie zachwyt, litość i trwogę.
Pierwszy przeraził się ojciec.
- Bubo, przecież wiesz, że mam alergię - jęknął, jakby pies, zajęty właśnie siusianiem na
bluzę Buby, stanowił bezpośrednie zagrożenie jego publicznego życia.
- Miałeś, tato - spokojnie odparła Buba - w okresie dzieciństwa, i na koty. Pies to co innego.
Dziadek okazał największą rzeczowość.
- Skąd go masz i dlaczego? - dochodził, ponownie podsuwając stworzeniu rękę do oblizania.
- Byliśmy z Miłoszem w Lasku Kotawskim, w obserwatorium ornitologicznym. . . - zaczęła
Buba, ale dziadek jej przerwał.
- To on nawet lata?
- ... i tam - kontynuowała niezrażona Buba - w gęstwinie krzaków jałowca coś bardzo
żałośnie jęczało. Miłosz zajrzał i się
przeraził, bo ten malec był przywiązany do drzewa sznurkiem.
Miał skrępowaną łapę i... - opowieść przerwały łzy, które kapały w świeżo obsikane miejsce
na bluzie i na roztrzęsionego szczeniaka.
Matka złapała się za serce z okrzykiem "To niemożliwe!", ojciec sposępniał, bo nagle
zrozumiał, że historia psa zasługuje na współczucie w stopniu większym niż wszystkie alergie
świata. Sam też poczuł się wstrząśnięty Buby opowieścią. Nieprzejednana została tylko
Bartoszowa.
- Ja po nim nie będę sprzątać - uprzedziła grobowym głosem - ani mu gotować - sapnęła. - I
dlaczego ty go wzięłaś, a nie ten twój kolega?
Pytanie było słuszne. W końcu psa znalazł jakiś Miłosz, więc on jest jego właścicielem.
Wszyscy spojrzeli wyczekująco na Bubę.
_ Bo on, ten mój kolega - zaakcentowała mocno - ma już cztery takie przybłędy i jego mama
powiedziała, że każdy następny przyniesiony pies zostanie odesłany do schroniska.
_ Cóż za mądra kobieta - ojciec skorzystał z deski ratunku, jaką w sposób niezamierzony
podsunęła mu sama Buba. - Postąpimy też tak humanitarnie - przeszedł do ofensywy. -
Jeszcze dzisiaj znajdziemy, Bubo, dla tej zguby odpowiedni lokal..
_ Już znaleźliśmy. Pies zostaje ze mną - Buba patrzyła na wszystkich z góry, choć wciąż była
najniższa.
_ U gryzł mnie! - dziadek tym razem błyskawicznie cofnął dłoń, przyglądając się badawczo
psiej szczęce, ukrytej pod wielobarwnymi, zlepionymi kołtunami.
- Jak nic, poznał się na ojcu! - wykrzyknęła zachwycona matka. - Pogłaszcz go, Pawełku -
zaproponowała ochoczo - zobaczymy, czy spuchniesz.
- Testy na alergie robi się w klinice, a nie w zoo - zaczepnie odezwał się ojciec, ale wsadził
palec w szczelinę między futrem, z której wystawały niepozorne kiełki, i zawył z bólu.
Prawdziwy pies! - ucieszył się niespodziewanie.
- Najprawdziwszy - w głosie Buby zabrzmiała duma właścicielki.
- Ma wszystko oprócz imienia - wtrąciła matka - powinien wabić się...
- Ma imię - Buba była nieprzejednana. - To jest Dokładka.
- Chyba żartujesz - matka z trudem ukrywała rozczarowanie. - Nie ma w tym ani grama
poezji...
- Na szczęście Buba nie jest pisarką - ujął się za wnuczką dziadek. - A ty, na ten przykład, tak
idiotycznie nazywasz swoich bohaterów... - zwrócił się do matki, ale mu przerwała:
- Skąd ci przyszło, Bubo, do głowy takie niewydarzone imię?
- Ono jest prawdziwe - upierała się Buba. - I pasuje do nas. . .
- Ale trzeba nazwać jakoś psa - przypomniał uprzejmie ojciec.
- Pomyślałam - ciągnęła niezrażona Buba - że tylko nam psa na dokładkę brakuje. Poza tym
mamy przecież niezły cyrk na kółkach.
Słowa Buby wzbudziły umiarkowany entuzjazm rodziny i gniew Bartoszowej.
- Wypraszam sobie takie imię - powiedziała obrażona.
- Ale to nie na panią tak będziemy wołać, tylko na kundla! - dziadek pierwszy przystał na
Dokładkę.
- Jak wszyscy będą ryczeć w tym domu "dokładka!", a ja będę znosić talerze pełne jedzenia...
- To jest Dokładka wielką literą - pośpiesznie wyjaśnił ojciec, ostatni przekonany oponent w
psiej sprawie, i Buba odetchnęła z ulgą. Gdy niosła psa do swego pokoju, słyszała
jeszcze część sporu, który zintegrował po raz pierwszy dziadka i jej rodziców.
_ Ciekawe, jak pan wymawia wielkie litery - burczała gniewnie Bartoszowa. Patrzyła na
Dokładkę, jakby była samymi żeberkami najgorszego gatunku.
_ Zrobimy inaczej - proponował entuzjastycznie ojciec. Na dodatkowe jedzenie będziemy od
dziś mówić ,,repeta", a Dokładkę rezerwujemy dla psa. Tylko błagam cię, Marysiu - ojciec
spojrzał prosząco na matkę - niech ta Dokładka z nami nie śpi.
_ Mhm - odparowała matka złośliwie - twoja prośba, Pawle, wydaje mi się o tyle dziwna, że
ostatnio nie miałeś nic przeciwko jakimś dokładkom. W dodatku w dużo gorszym guście.
No, chociaż. .. - matka poszła na kompromis - sierść naszego psa i włosy tej kelnerki są dość
podobnie zlepione.
_ Ależ, Marysiu - zaoponował ojciec - nasz pies jest dużo ładniejszy!
_ Słyszałeś? - zwróciła się Buba do szczeniaka, wąchającego każdy zakamarek jej pokoju -
już jesteś "nasz pies", a zatem witaj w domu.
* * *
Weterynarz uśmiechnął się do Buby i pogratulował jej zdrowej i pięknej suczki, mającej jego
zdaniem, związki krwi ze stworzeniem, w którego żyłach płynęła krew wyżła, doga i spaniela.
Bubę poraziła nie tyle genetyczna zawartość Dokładki, co jej płeć.
_ Dokładka jest suczką? - upewniła się grzecznie _ Bardzo przystojną suczką - oznajmił
weterynarz, myj ąc ręce - i wyrośnie na piękną dorodną pannę - obiecał, nieświadomie
zdradzając kolejną kłopotliwą tajemnicę Dokładki.
Cała rodzina zachwycała się jej miniaturową doskonałością, słowem, zgodziła się na małego
pieska, a tymczasem...
- Nie martw się - uspokajał ją Miłosz, gdy wolno wracali z lecznicy - ja też miałem taki sam
problem. Moja pierwsza
znajda, Pociecha, to przecież pięćdziesięciokilogramowy owczarek podhalański, który nigdy
nie widział gór i jest zapewne córką sznaucera olbrzyma z jakąś równie imponującą wzrostem
psią panią. A też była taka malutka, że przyniosłem ją w kieszeni kurtki.
- Tylko jak ja im o tym powiem - nie dawała za wygraną Buba.
- W ogóle nie powiesz. Wyrośnie, to sami zobaczą - doradził Miłosz.
- A co wtedy? - wizja przyszłości wcale nie wydała się Bubie taka odległa.
- A wtedy, to już ją tak będą kochać, że stanie się najważniejsza. Jak straci apetyt, wszyscy go
stracą. Jak wróci ze spaceru z chorą łapą, pół rodziny poleci do apteki na końcu miasta, tej, co
ma nocny dyżur, żeby psinie podać leki.
- Tak jest u ciebie? - upewniła się Buba.
- Właśnie tak. Jak miałem grypę, mama trzy razy zapomniała wykupić mi syrop. A pies, przy
okazji podejrzenia o robaki, został zaopatrzony w serwis odrobaczywiający łącznie z dietą
witaminową.
- Ciekawe, czy Dokładka też zdobędzie takie względy.
- Prędzej, niż myślisz - odparł Miłosz i Buba spojrzała na niego z wdzięcznością.
- I co powiedział pan doktor na widok naszej Dokładki? dopytywał się dziadek, pozwalając
rozbawionemu szczeniakowi ostrzyć pazurki na swych łydkach. - Czy maleństwo jest
zdrowe? - dopytywał psa, próbując go bezskutecznie przytulić.
- Zdrowe - odparła Buba, a dziadek, matka i ojciec, zajęci karmieniem i pieszczeniem
Dokładki, odetchnęli z ulgą.
I Buba pomyślała, że Miłosz jest mądrym człowiekiem.
Kto wie, czy nie najmądrzejszym spośród tych, co chodzili razem z nią do szkoły.
Telefon zadzwonił niespodziewanie. Akurat w momencie, gdy Buba kąpała Dokładkę. Nawet
go nie usłyszała, bo kąpiąc psa, powtarzała angielskie słówka, wpadające jej przez walkmana
do głowy.
- Aaa, telephone for me! - zrozumiała język migowy dziadka i omal nie wylewając psa z
kąpielą, ruszyła do aparatu.
- Jolka? - zdziwiła się bardziej, niż gdyby po drugiej stronie odezwała się Barbara Streisand...
- Czy mam czas?
Pewnie znajdę, jeśli to ważne. Wpadnij, najlepiej za godzinę.
Jeszcze kilka miesięcy temu ucieszyłaby się z tego telefonu jak z biletu na Stinga. Albo i
bardziej. Teraz czuła niemiłe zdumienie. Wizyta Jolki, kiedyś tak oczekiwana, dzisiaj tylko ją
niepokoiła. Bo niby po co Jolce Buba, którą zauważała tylko wtedy, gdy obok Buby był
Miłosz?
- Bubo, jakaś pani do ciebie! - zaanonsował Jolkę dziadek godzinę później.
- Cześć - wyrzuciły jej karminowe usta. - Staruszek już mnie nie poznaje? Chyba źle widzi,
skoro nazywa mnie panią - rozsypywała słowa po przedpokoju, rozglądając się wokół z
ciekawością. - Nic się u was nie zmieniło - oznajmiła po dłuższej chwili.
- Zawsze się tu dobrze czuję - dodała i zawyła z bólu.
Dokładka atakowała bez uprzedzenia, kierując się swym psim nosem. Zapachy Jolki
stanowiły dla niej wyzwanie, bo kąsała ją z regularnymi przerwami, łapczywie atakując łydki
prosto od Gucciego.
- Weź to świństwo! - krzyczała Jolka, aż zaniepokojony dziadek przybiegł na ratunek.
Okazało się jednak, że psu, nie Jolce.
- Proszę tak nie mówić o Dokładce - zażądał głosem nie znoszącym sprzeciwu i z hukiem
zamknął drzwi do salonu, unosząc z sobą psa.
Jolka rozsiadła się wygodnie na Buby łóżku, przeczesując ściany wnikliwym spojrzeniem.
- Nigdzie nie masz zdjęcia Miłosza? - zapytała od niechcenia, dłubiąc lakierowanym
paznokciem w drugim lakierowanym paznokciu.
Buba udała, że nie słyszała pytania.
- Masz jakiś problem? - spytała, żeby o coś zapytać.
Usiadła na wiklinowym fotelu, patrząc na wiotką talię Jolki, łamiącą się w eleganckiej pozie
na jej niezasłanym łóżku.
- Nie. No, wiesz. Jakiś tam mam - Jolka próbowała nadać rozmowie pozorny ton obojętności.
- Chodzi o chemię. Nie jest tajemnicą, że Pipeta chce mnie uwalić. Nie ukrywam, że ma
powody. Jest taka zazdrosna o Pipeciarza. . .
- O jakiego Pipeciarza?
- Nie mówiłam ci? - Jolka zarzuciła nogę na nogę. - Mąż Pipety to nasz opiekun teatralny. No,
może nie nasz, ale on zajmuje się młodzieżową sceną i jak nasza drużyna przygotowała
przedstawienie. .. Jeszcze go nie graliśmy - dodała wyjaśniająco - to Pipeciarz przychodził na
próby, no i w ogóle. . . Gram główną rolę, więc to naturalne, że musiałam się z nim
konsultować. Kiedyś, gdy akurat byłam w jego biurze, przyszła Pipeta. .. więc wiesz. . .
- Jolka tajemniczo zawiesiła głos i spojrzała z bólem na Bubę zemsta bywa słodka -
dokończyła dramatycznym szeptem.
- Czy ten mąż Pipety. . . To on, no, czy zrobił ci jakąś krzywdę? - Bubie przypomniały się
wszystkie przeczytane romanse matki, w tym jej pierwsza powieść Uwiedziona w szkole.
- Niee, no coś ty! - Jolka spochmurniała. - To taki przyzwoity dupek, że nie tylko nie chciał
mi zrobić żadnej krzywdy, ale mnie wręcz wyrzucił ze swojego biura, mówiąc, że nie ma
czasu na dyrdymały. Na talentach wcale się nie zna.
Kazał mi chodzić na lekcje dykcji. Wyobrażasz to sobie?
Buba nie mogła sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek mógł pastwić się nad tak powabnym
zjawiskiem jak Jolka, ale widać ludzie bywają różni.
- Dlaczego uważasz, że Pipeta cię ściga? Prawdę mówiąc, wszyscy mamy kłopoty z chemią. .
.
- Zwłaszcza ty! - wyrzuciła pogardliwie Jolka. - Mów mi tak jeszcze! - zakpiła.
- Miałam szczęście z tą piątką - Buba postanowiła nie demaskować się przed Jolką.
Zwłaszcza że musiałaby mówić z nią o Miłoszu, a na to nigdy by nie poszła. Przecież kiedyś
tak szczerze zwierzyła się jej z sympatii do Adasia, a następnego dnia. . .
- Z kim się uczysz chemii? Z Miłoszem? - Jolka bawiła się od niechcenia złotą bransoletką.
- Ttaak.
- No właśnie. Chcę się pouczyć z wami. Mam jeszcze szansę zaliczyć pierwszy semestr. Tyko
potrzebuję przyjaznych dusz.
- Przecież Adaś. .. - zaczęła Buba.
- Ach, przestań - Jolka skrzywiła się, jakby połknęła muchę albo przynajmniej kwas solny. -
Adaś ma swoje zaległości i powinien się nimi zająć. Zresztą... Gdyby cię to interesowało, to
już go odpuściłam... Stara miłość nie rdzewieje, co? No, to jak będzie z tą chemią?
- Przykro mi, Jolka, ale ja się z Miłoszem nie uczę żadnej chemii. Sama też jestem niezbyt
mocna, więc ci nie pomogę. Pogadaj z nim na ten temat sama - Buba nie poznawała swego
głosu. Był to głos stanowczy i ostry jak zęby Dokładki albo jak gwizdek czajnika pani
Pęcikowej. I tym samym głosem Buba wyjaśniła, że jej czas na spotkanie z Jolką definitywnie
się skończył.
- Muszę zrobić zakupy - powiedziała, otwierając drzwi przed obrażoną Jolką.
- O, Bubo! - ucieszył się dziadek, który o mały włos nie został ukarany uderzeniem drzwi za
notoryczne podsłuchiwanie. - Musisz iść po zakupy! - uśmiechnął się z satysfakcją.
- Odprowadzę panią, bo w tym domu mieszkają niebezpieczne bestie - oświadczył Jolce.
- Właśnie zauważyłam - odrzekła zgryźliwie.
- To dobrze - uśmiechnął się bezczelnie dziadek - człowiek inteligentny musi zawsze mieć
oczy szeroko otwarte.
Gdy za Jolką zamknęły się drzwi, Buba spojrzała na dziadka z ukrywanym dotąd smutkiem.
- To była Jolka, dziadku - powiedziała smętnie.
- Wiem - uciął krótko dziadek. - Jestem, Bubo, inteligentnym facetem i mam zawsze szeroko
otwarte oczy - zakończył z uśmiechem, w którym jaśniała cała jego mądrość siedemdziesięciu
pięciu lat.
* * *
"W marcu nie musi być jak w garncu - napisała Buba w swoim pamiętniku - no, chyba że
chodzi o mój rodzinny dom" - dorzuciła jeszcze jedno zdanie po dłuższej chwili
zastanowienia.
Za oknem nic nie zapowiadało zmian. Na trawniku przed blokiem leżał ten sam śnieg, co w
lutym. Przy trzepaku stali ci sami "trzepacze", odziani w tureckie kurteczki z kożuszkiem. Ich
codzienna obecność sprawiała, że cały blok skrzętnie korzystał z dobrodziejstw odkurzacza,
bo każde zbliżenie się z dywanem oznaczało początek podwórzowej awantury.
Fikusy pana Kociutka pięły się na klatce schodowej niczym bluszcz w strefie
podzwrotnikowej i czy to był marzec, czy nie, wiedział tylko Buby kalendarz.
Dokładka rosła w takim tempie, że Bartoszowa, w tajemnicy przed pozostałymi
domownikami, podwajała żywieniową rację w misce z napisem "Repeta dla Dokładki". Gdy
myślała, że nikt jej nie widzi i nie słyszy, nachylała się nad Dokładką i szeptała jej do ucha
jakieś tajemnicze słowa, po których ogon psa wpadał w ruch jednostajnie wirujący. Buba z
dziadkiem
już dawno odkryli, że Dokładka jest stałą bywalczynią kuchni, pełniąc dwie role: obiektu
miłości Bartoszowej oraz degustatora wszystkiego, co wychodziło spod jej zręcznej
kucharskiej ręki. No i jeszcze jedna niewątpliwa zmiana, jaka zaszła przy Zwierzynieckiej, to
wtorkowy dzwonek u drzwi, który rozbrzmiewał zawsze o siedemnastej i stał się powodem
nowego brydżowego "rozkładu jazdy". Mańczakowie przestali wpadać we wtorek, nawet
niespodziewanie, bo wyjaśniono im, że tego dnia drużyna przeciwnika ma randkę z
Miłoszem.
- Z takim wiekowym poetą? - zdziwiła się nawet Mańczakowa, a dziadek zachwiał
gruntownie j ej wiedzą literacką, gdy stanowczo zaprzeczył, jakoby Miłosz był wiekowy i
miał cokolwiek wspólnego z poezją.
Wtorki nabrały dla Buby szczególnej wartości, ponieważ dziadek rano kupował sernik. Ów
sernik już dwie po siedemnastej ulegał procesowi szybkiego spalania. Był pochłaniany przy
akompaniamencie oktetu grającego muzykę współczesną, co z kolei ułatwiało Bubie
organizację intymności. Rodzice i dziadek przepraszająco sami zamykali drzwi do jej pokoju.
Tak było i grzeczniej, i zręczniej.
Buba lubiła te leniwe wtorki. Nawet jeśli Miłosz usilnie zmuszał ją do studiowania zawiłych
związków organicznych albo tłumaczył, skądinąd nudne, zmiany, jakie zachodzą w
pantofelku. Kiedyś nawet powiedział, że pantofelka można najlepiej zrozumieć na
przykładzie Jolki. Ale o Jolce i Adasiu właściwie się nie rozmawiało. Gdy któregoś dnia Buba
mimochodem zapytała o lekcje chemii, Miłosz uśmiechnął się i odparł, że nie wszystkie
propozycje są do przyjęcia. To było takie męskie. I ten jego uśmiech i ta stanowczość, z jaką
potrafił odmówić najładniejszej dziewczynie w klasie. Wkrótce okazało się, że uroda Jolki
jest bardziej względna od teorii Einsteina, bo poza Bubą i Adasiem nikt tak naprawdę się
Jolką nie zachwycał.
Z kolei niewątpliwa uroda wtorków polegała też na tym, że gdy Buba i Miłosz nie wkuwali
matmy albo chemii, nie rozprawiali na temat gatunków nurogęsi i ich osobniczego rozwoju, a
także nie wymieniali się kynologicznym doświadczeniem na temat hodowli psa rasy pies, to
po prostu zgodnie milczeli, słuchając swych ulubionych kompaktów. Poza Agą wszystkie
dziewczyny w klasie zaczęły od drugiego semestru nie tylko dostrzegać Miłosza, ale wyraźnie
go adorować.
Nic dziwnego. Nie dość, że Miłosz miał "to coś", jak mawiały, i nosił bez zgrywy świetne
dżinsy, to jeszcze z ostatniej pozycji w klasowej lidze wyrwał się na czoło, uzyskując trzeci
wynik: po kujonie Krzysiu i Bubie. Ten oszałamiający wy_ czyn był z dedykacją dla Buby,
która wierzyła, że Miłosza stać na więcej. Pewnie dlatego matka Miłosza, znająca powody
ambitnego startu syna po medale, darzyła Bubę sympatią być może większą niż sam Miłosz.
Zdawałoby się, że Bubie teraz już niczego, ale to naprawdę niczego nie brakuje do szczęścia.
I tak też uważała Buba. Tylko nie było to do końca prawdą. Bo gdyby Buba mogła komuś
zwierzyć się ze swych pragnień, to ten ktoś usłyszałby, że Bubie brakuje jeszcze całkowitej
pewności, że to szczęście będzie sobie spokojnie trwało i trwało. I że będzie miało na imię
Miłosz i twarze kochanych przez Bubę rodziców, i zdrowie dziadka Henryka. I będzie sobie
spało, tu, na Zwierzynieckiej, pomrukując cichutko jak Dokładka.
Zwinięte w kłębek i tak dla Buby ważne.
Ale tej pewności Buba w żaden nie mogła w sobie znaleźć i dlatego nie była do końca
szczęśliwa.
Golf Agi i majtki Bartoszowej
Szczęście istotnie nie trwa wiecznie - pomyślała Buba, gdy następnego dnia na
Zwierzynieckiej pojawiła się Olka.
Wbrew swym zwyczajom nie rozpłakała się po przekroczeniu progu rodzinnego domu, nie
tknęła chipsów ani paluszków kuszących w salonie. Na dziadka patrzyła ze smutną
melancholią, nie reagując na jego zaczepki. W zasadzie istniała tylko fizycznie, jak zbiór dość
gustownych i dopasowanych komórek, w dodatku w pozycji, która nie była jej ulubioną.
Długie dłonie oparła na kolanach, które nie majtały z wysokości fotela, tylko potulnie
trzymały się razem. Przypominała nowicjuszkę pracującą nad zachowaniem odpowiedniego
dystansu do grzesznego świata, co dziadek próbował przebiegle przypisać jej nowym pasjom
zawodowym.
- Niech zgadnę - zmierzył alkę niechętnym spojrzeniem - tatuś załatwił ci rólkę w filmie
Niewinne magnolie z Zakonu Miłość.
- A jest taki film? - drętwo zapytała Olka, wcale nie oczekując odpowiedzi.
- Mhm. Spudłowałem - uznał swą klęskę, ale drążył dalej.
- Pewnie nie masz pieniędzy na złoty ząb i tatuaż, a musisz być na topie - zaryzykował już z
mniejszą pewnością siebie.
- Tatuaż mam od roku, a złote zęby mnie nie interesują - Olka najwyraźniej broniła się przed
konfliktem, co dziadka szczególnie niepokoiło.
- Sam już nie wiem - poddał się dziadek. - A może chodzi o Franciszka? Czyżby zachorował?
Albo, nie daj Boże, lekarze stwierdzili, że jego psychiczna destabilizacja jest nieodwracalna.
No, wiesz...
- Nic nie stwierdzili. Zresztą nie wiem - w oczach Olki pojawiła się łza, która nie miała nic
wspólnego z gniewem albo złośliwością. Była niewinna jak magnolia i jak cała dzisiejsza
Olka.
- To o co, do cholery, chodzi? - ryknął dziadek, nie wy_ trzymując klimatu rozmowy. - Nawet
się z tobą przyzwoicie pokłócić nie można! - postawił przed Olką potężny zarzut.
- Kiedyś, gdy przychodziłaś, czuło się w twoim towarzystwie przynajmniej własną
doskonałość, bo emanowałaś egoizmem i brakiem taktu! A teraz? Mów, co się stało, bo w
przebraniu mniszki wyglądasz idiotycznie. O, nawet ten twój płacz!
- perorował prześmiewczo, niezrażony łzami, które już jawnie opuszczały powieki Olki -
przecież to nie jest normalny płacz rozwydrzonej gwiazdki, to jakiś sakralny lament
skrzywdzonego niewiniątka!
- Co się stało, Olka? - Buba też zaniepokoiła się brakiem normalności w zachowaniu siostry.
- Nic - Olka przetarła oczy i pobieżnie poprawiła opadające na czoło włosy. - Nic. Po prostu
zostałam sama. - Jak to sama? - zdziwił się dziadek. - A co zrobiłaś z mężem i synem?
Przecież to nie są zużyte kosmetyki...
- Spakowali ciuchy, zabawki i nasze rodzinne zdjęcia z biwaku na Kaszubach... - mówiła
Olka cichym głosem _ potem wezwali taksówkę i... i... zostałam sama - chlipnęła.
- Nie wmówisz mi, że twój syn wezwał taksówkę - dziadek wciąż intensywnie szukał
powodów do przyzwoitej kłótni.
- Robert wezwał - pokojowo wyjęczała Olka - a mój syn w tym czasie zbierał swoje klocki
lego i upychał je w różowym plecaczku - łzy ponownie dały o sobie znać.
- Trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby chłopcu kupować różowy plecak - dziadek z
dezaprobatą pokręcił głową.
- Niebieskich nie było? - dopytywał się bez sensu.
- Dlaczego oni tak cię zostawili? - badała Buba, lubiąca jasne sytuacje. - Może zrobiłaś albo
powiedziałaś coś niestosownego?
- Pewnie tak. W małżeństwie wszystko, co robisz, za wyjątkiem obiadu dla męża, jest
niestosowne - rozżaliła się Olka.
- I tu bym się z tobą zgodził - poważnie stwierdził dziadek. - Ale wobec tego po co beczysz?
Teraz możesz robić wszystko, na co masz ochotę!
- Ale ja bym chciała, żeby oni wrócili! - w słowach Olki zabrzmiało tyle bólu i żałości, że
Buba też znalazła pierwszą łzę pod powieką i poczuła, że to szczere pragnienie siostry stało
się i jej pragnieniem.
- Dzwoń - powiedział dziadek, podając Olce telefon.
- Dzwoń i powiedz to swoim mężczyznom.
- Nie mogę - Olka schowała twarz w dłoniach, a jej plecy wpadły w niebezpieczne drżenie. -
Już dzwoniłam. Za każdym razem Robert odkłada słuchawkę...
- Dzwoniłaś? .. . - zgorszył się dziadek. - Nie masz w sobie za grosz honoru! - wykrzyknął,
zapominając, że przed chwilą sam manipulował honorem wnuczki. - Jesteśmy dumną rodziną
- mówił, odnosząc aparat - i nie będziemy się kajać przed jakimś chłystkiem wielkiej
aptekarzowej czy jej niedorozwiniętym wnukiem!
Buba nie po raz pierwszy pozazdrościła dziadkowi łatwości, z jaką potrafił wykluczać z
rodzinnego grona kłopotliwe elementy.
- Ale to mój mąż! - Olka spojrzała na dziadka szklanym wzrokiem. - I syn!
- Twój były mąż i były syn - rozwiązał problem dziadek. - Zawsze możesz trafić na jakąś
lepszą dostawę.
Buba zostawiła dziadka, jego argumenty rozwodowe i rozpaczającą Olkę w punkcie
wyjściowym całej dyskusji. Wymknęła się do przedpokoju i wykręciła numer do Roberta. -
Cześć, Robert, tu Buba - szepnęła do słuchawki. - Tak, właśnie nam o tym powiedziała. Ona
tu jest - dodała jeszcze ciszej. - Nie, nie wie, że dzwonię. Chcesz o tym pogadać? wtrąciła po
dłuższej przerwie. - Dobra. Wieczorem na skwerku. No to pa! - rzuciła do słuchawki.
Radosnym szeptem.
Olka nie przejawiała zainteresowania żadnymi życiowymi funkcjami. Nie jadła, nie piła,
schodziła z oczu zmartwionym rodzicom i gotowemu moralizować dziadkowi, marzącemu o
jakiejś małej awanturze. Dobrze czuła się tylko w towarzystwie Dokładki, która uznała jej
brzuch za atrakcyjne miejsce do poobiedniej drzemki. Buba zaproponowała alce azyl w
swoim pokoju i wtajemniczyła rodziców w swój plan. Od tego momentu wszyscy
niecierpliwie czekali na wieczór, łącząc z misją Buby niejasne nadzieje unormowania
stosunków w "państwie duńskim".
Spacer z Dokładką, choć nie był bezinteresownym spacerem, cieszył Bubę. Perspektywa
spotkania Roberta też, bo Buba lubiła Roberta i nigdy nie złapała go na głupocie czy
snobizmie, cechach, które w nadmiarze gromadzili wcześniejsi konkurenci do ręki alki.
Robert stał pod starym kasztanem, naj okazalszym drzewie przy skwerku, i palił papierosa.
Przestępował z nogi na nogę, bo marcowy mróz wciąż jeszcze atakował późnymi wieczorami,
zupełnie obojętny na ciepłe obietnice prezenterów pogody. - Cześć - rzuciła Buba do
skulonego Roberta. - Ty palisz?
- Ach! - Robert sprawiał wrażenie trochę zdenerwowanego. - Tak trochę, ostatnio...
Właściwie to dopiero się uczę - wyznał z odrobiną wstydu i przydeptał niedopałek.
Ruszyli przed siebie. Robert widać zbyt długo w samotności roztrząsał swe rodzinne
niepowodzenia, bo obecność
Buby pobudziła go do długiego szczerego monologu, w którym skumulowały się duże i małe
argumenty przeciwko stanowi małżeńskiemu. Na dobrą sprawę Buba je znała, tyle tylko że z
ust alki. Pretensje różniły się wyłącznie osobą, której dotyczyły. Na przykład Olka zawsze
twierdziła, że jest zaniedbywana. Robert z kolei uważał, że zaniedbuje się jego. Jeśli, zdaniem
alki, Robert był wobec niej nie do końca lojalny, to już zdaniem Roberta Jolka była mu do
końca niewierna. Z tych wzajemnych oskarżeń wynikałoby, że i Robert, i jego żona bez
przerwy i jednocześnie myli talerze, chodzili z Franciszkiem na gimnastykę korekcyjną,
sprzątali, wyjadali domowe łakocie, w ogóle nie spali i robili wszystko, żeby ta "cholerna
rodzina przetrwała".
- A teraz już nie wytrzymałem - wyznał Robert, zbliżając się do finału rodzinnego dramatu - i
odszedłem. Razem z Franciszkiem. Gdybym tego nie zrobił, ona na pewno by nas zostawiła.
Jak to ma w zwyczaju...
Poza ogromnym smutkiem na twarzy Roberta nie odbijały się żadne negatywne uczucia: ani
gniew, ani nienawiść.
Buba doszła do wniosku, że jest to twarz dużego chłopca, męża dużej dziewczynki, i że temu
dużemu chłopcu i dużej dziewczynce znowu poszło o zabawki, o prawo do lalki i o społeczną
pozycję w piaskownicy. Niby się pokłócili, niby rozstali i każde poleciało do swojej mamy ze
skargą, ale już za sobą tęsknią. Najchętniej chwyciliby swoje foremki i wiaderka, żeby
zgodnie się nimi dzielić na neutralnym terenie. I Buba odetchnęła z ulgą, szczęśliwa, że
jeszcze tym razem trafiła na kolejną porcję infantylnej zabawy w tatę i mamę, na ulubioną
przez małżonków ciuciubabkę, wciąż daleką od niebezpiecznych gier, w których tata
przestaje być tatą, mama mamą, a dziecko porzuconą w piasku szmacianą lalką, na której tak
naprawdę nikomu już nie zależy.
- Wiesz, Robert - powiedziała Buba swoim czystym i dodającym otuchy głosem - myślę, że to
się da porządnie poskładać.
A Robert spojrzał na Bubę, jakby była chirurgiem, któremu przyniesiono dwie kości i kazano
stworzyć z nich inteligentną blondynkę. Więc Buba ją stworzyła.
Usiedli na ławce i Buba rzeczowo instruowała szwagra, jak można najprościej przywrócić
rodzinne status quo. Robert zgodził się, że trzeba to załatwić bez negocjacji i na drodze
natychmiastowego porozumienia. Ucałował Bubę tak mocno i tak serdecznie, że o mało nie
spadła z ławki. A potem zgodnie ruszyli na Zwierzyniecką. I w samą porę, bo udręczona Olka
próbowała nauczyć się palić, dokumentując głośnym kaszlem poważne problemy w
opanowaniu tej sztuki. A znając jej upór. . .
Późnym wieczorem, gdy na Zwierzynieckiej ucichło i opustoszało, wszyscy docenili ciszę,
błądzącą po ścianach mieszkania i zaglądającą w każdy kąt.
- Gratuluję ci, Bubo - mlasnął dziadek znad talerza owsianki. - Sam ksiądz Korek lepiej by
tego nie załatwił.
Buba chciała zrobić skromną minkę, ale świadomość sukcesu sprawiała, że pęczniała z dumy.
- No! - przytaknęła trochę chełpliwie - udało się! A gdyby tak trafili na Astridę? ... - dodała
szeptem, rozglądając się, czy matka nie słyszy.
- To klops - zgodził się dziadek. - Już widzę, jak twoja siostra szlaja się po sądach, Franciszek
w tym czasie obsikuje rozetę, a ja przenoszę się na składane łóżko do kuchni. Musiałbym
umrzeć, żeby to wytrzymać, dlatego Bubo oświadczył uroczyście dziadek - uratowałaś nie
tylko to beznadziejne małżeństwo, ale i moje życie.
Skąd następnego dnia, w niedzielę po południu, dziadek wytrzasnął ten dziwny formularz,
Buba miała się nigdy nie
dowiedzieć. A formularz czekał na nią na blacie biurka, starannie rozłożony i na wszelki
wypadek, aby go nie wywiało, przyciśnięty dwutomową encyklopedią brydża.
- Pisz - nakazał dziadek przygnębionej Bubie.
Taki stan ducha towarzyszył Bubie już od kilku godzin, które spędziła na balkonie,
wypatrując przez lornetkę nie ptaków, a Miłosza. Bezskutecznie. Po raz pierwszy Miłosz nie
przyszedł punktualnie na ornitologiczną wyprawę. Ba! Nie przyszedł w ogóle i w dodatku
dotąd się z tego nie wytłumaczył. - Zawsze jest ten pierwszy raz... - myślała Buba, szukając
pocieszenia w powtarzalności pewnych zjawisk, ale nie miało to wpływu na jej nastrój.
- Pisz - powtórzył cierpliwie dziadek, podsuwając jej formularz.
- Zgło-sze-nie... - przesylabizowała Buba i popatrzyła pytająco na dziadka. - Do czego mnie
zgłaszasz?
- Sama się zgłaszasz - sprostował dziadek. - No, piszże wreszcie - niecierpliwie przestępował
z nogi na nogę.
- Jaki turniej? - spytała po mało uważnej lekturze.
- A co za różnica jaki. Turniej i już! - dziadka denerwowała drobiazgowość Buby. - Masz
pisać, nie pytać - podkreślił.
Było jej wszystko jedno. Machinalnie naniosła swoje dane, dziwiąc się, że jest taka młoda
(szesnaście lat to piękny wiek- mawiał dziadek) i taka stara (zachowujesz się, Bubo, jak żona
pana Misiorka - zwróciła jej dziś uwagę matka - ona też wystaje na balkonie z lornetką i
sprawdza, czy pan Misiorek stoi pod trzepakiem). Doszła do wniosku, że jej nazwisko, choć
niby takie polskie, brzmi fatalnie (czyżbym podświadomie chciała je zmienić na
,,Brudziewicz"? - zastanowiła się). Wreszcie wyraziła zgodę na pokrycie jakichś kosztów i
zamówiła nocleg w sopockim hotelu. Przeżyła już tyle ekstrawagancji dziadka, że mogłaby
równie chętnie podpisać na jego prośbę kartę poborową.
- Zrobione - mruknęła, podsuwając dziadkowi dokument, usiany maczkiem niestarannych
liter.
- Dziękuję - głos dziadka natychmiast stał się urzędowy. Tylko mina, z jaką mówił jej, że
mądre ptaki zawsze wracają do swych gniazd, zdradzała dość osobliwy, mówiąc oględnie,
stosunek dziadka do ornitologii w ogóle, a do Buby w szczególności.
* * *
Następnego dnia rano Buba zostawiła dziadkowi swoją porcję ,jajeczniczki", oddała ojcu tost
i nie wypiła szklanki ulubionego mleka. Było to połowiczne poświęcenie, bo tego ranka nic
nie przeszłoby jej przez gardło. Musiała jak najszybciej zobaczyć się z Miłoszem. I chociaż
wyszła wcześniej, aby nie przegapić w tłumie jego zielonej kurtki, i szła wolniej, by mógł ją
dostrzec wśród kolorowych czapek i beretów, do szkoły weszła sama, samiuteńka.
Zobaczyła go dopiero po dzwonku, gdy już zaczęła się lekcja rysunków. Ku jej zdziwieniu
Miłosz zachowywał się tak, jakby w klasie Buby w ogóle nie było. Przestała spoglądać w jego
stronę i z trudem koncentrowała się na pracy, wymagającej przynajmniej rozróżniania
podstawowych kolorów.
- Niebieskie drzewo? - zdziwiła się Wiekuista (nazwana tak na pamiątkę wiekuistej trwałej,
która według najstarszych roczników była najtrwalszą trwałą w historii fryzjerstwa).
- Jest niebieskie? - zdziwienie Buby było nie mniejsze i Wiekuista spojrzała na Bubę z
przejęciem.
- Za to niebo wydaje się zbyt zielone - zasugerowała Wiekuista delikatnie.
- To prawda - zgodziła się Buba idiotycznie - niebo jest stanowczo zbyt zielone! -
wykrzyknęła z lekkim przestrachem i plastyczka do końca zajęć nie spuściła z niej oka.
Gdy po dzwonku myła pędzle, dostrzegła, jak Miłosz ociągał się z oddaniem pracy. Potem
marudził przy wycieraniu ławki, wreszcie się rozpłynął, jak odcień zielonej akwareli na
palcach Buby.
Po lekcjach szybciej niż zwykle wybiegła ze szkoły, ale Miłosza już nie było. Ani na boisku,
ani pod kasztanem, ani przy bramie, gdzie gromadziły się tuziny szarych wróbli, polujące na
resztki uczniowskich śniadań. Za to tuż za bramą, w gęstwinie krzaków bzu, na tak zwanej
"ławeczce palaczy" zauważyła Buba znajomą kurtkę z szarym kapturem.
-Aga? - upewniła się, podchodząc bliżej.
Aga siedziała z martwą miną i oglądała papierosa, którego trzymała w ręce. Obecność Buby
nie skłoniła jej nawet do podniesienia głowy.
- Ty palisz? - Buba dzieliła ludzi na tych, do których palenie pasuje, i na tych, do których nie
pasuje. Do Agi zupełnie nie pasowało i dlatego w głosie Buby zabrzmiała nutka goryczy.
- Nie wiem - odezwała się cicho Aga - parę razy próbowałam, ale mi nie wyszło.
Aga zdawała się być załamana tym brakiem talentu.
- Daj spokój! - Buba przysiadła ciężko obok. - Szukasz Nowych problemów? Na pewno
wystarczy nam tych, które marny - dokończyła głosem starej schorowanej kobiety. - Mówisz
moją kwestię - uśmiechnęła się Aga cierpko.
- A poza tym mamy dość różne problemy. I chętnie zamieniłabym własne na twoje.
- A ja odwrotnie - zapewniła Buba, przekonana, że nie może być nic gorszego, niż stać się
niewidzialnym dla oczu ornitologa.
- Przecież nie wiesz, na co chcesz się zamienić- Aga uśmiechnęła się z takim smutkiem, że
Buba natychmiast zapomniała o całej ornitologii. - Pamiętasz? - oczy Agi wędrowały po
krzewach obsianych czeredą ćwierkających punkcików - mówiłaś kiedyś, że w twoim domu
wszyscy żyją swoim życiem, że nikt cię nie zauważa, że matka rozmawia częściej z lustrem
niż z tobą, że twój ojciec chce być chwalony, a sam nie potrafi cię pochwalić. . .
- Bo to prawda - Buba spoważniała jeszcze bardziej i z zazdrością przyglądała się radosnym
ptasim harcom. Sama chciałaby teraz usiąść na gałązce bzu i zmieszać się z szaropiórym
tłumem. - Nikomu o tym nie mówiłam - zastrzegła cicho. - Nikt poza tobą nie wie, jak trudno
być córką ludzi bez przerwy zajętych sobą albo swoją pracą. Mówią, że to dla mnie, a nie
mają czasu zapytać, czy nie chciałabym pójść z nimi w sobotnie popołudnie na przykład do
kina na Bridget Jones, albo. . .
- Daj spokój! - w głosie Agi zabrzmiała nutka zdenerwowania albo nawet pogardy. Aga
podniosła twarz i na Bubę patrzyły teraz jej szklane i pełne bólu oczy. - Wierz mi - wydusiła z
goryczą - czasami chciałabyś być niezauważona. Ja... ja się o to tak często modlę... Widzisz?
Ten siniak... - z kurtki Agi wyłoniła się chuda ręka z ogromnym krwiakiem. - Albo tu, na
szyi. . . - odchyliła szalik i Buba z przerażeniem dostrzegła ślady czyichś silnych, brutalnych
dłoni - to dowody, że nie zawsze można się ukryć. .. Przed własnym ojcem - dokończyła Aga
z lekką ironią. Ta ironia była cięższa od wszystkich kamyków, jakie Buba dotąd spotkała na
swej drodze.
Oczy Agi były już suche i zajęte widokiem dwóch wróbli, walczących o kawałek chleba.
- Czy można po czymś takim powiedzieć coś mądrego?
- gorączkowo zastanawiała się Buba. Teraz w jej oczach błyszczała przekorna i jakaś głupia
łza, z którą nie mogła sobie za nic poradzić.
- Pewnie nie wiesz, co w takiej sytuacji powiedzieć, żeby głupio nie wypadło? - uśmiechnęła
się Aga i znalazła Buby
dłoń, którą przykryła własną, zimną ręką. - Nic nie mów, bo po co? Jesteś w porządku, tylko
nie znasz życia. To znaczy wtrąciła po chwili - znasz pewnie inny ból. Taki. . . ludzki. A mój
jest nieludzki - zakończyła, rzucając w stronę wróbli kawałek suchej bułki. - No, nie maż się -
Aga zgarnęła niesforne włosy z Buby twarzy i patrzyła na nią pogodnie. - Mój ojciec pije i
dlatego tak to się kończy. Ale bywa też trzeźwy - dodała z dumą - i wtedy nie ma lepszego
ojca pod gwiazdami.
- Często jest trzeźwy? - w pytaniu Buby nadzieja rosła jak pączki na drożdżach.
- Niestety, nie. Częściej bywa pijany. To choroba, a on jest za słaby, żeby się leczyć.
- Mogłabyś przychodzić do mnie, uciec... - Buba chwyciła mocno chude ręce Agi i
wpatrywała się w nią błagalnie.
- Przed tym się nie da uciec. No i mam brata. Kto go będzie chronił, jak ja zaszyję się u
ciebie?
- Chcesz mi powiedzieć, że nie ma żadnego wyjścia?
- Pewnie jakieś jest - Aga zamyśliła się głęboko i milczała. Wróble, już pogodzone, wyjadały
ostatnie okruszki bułki, tonącej w śnieżnym błocie. - Są telefony, pedagodzy, niebieskie i
pomarańczowe linie... Ale też jest ten cholerny, może nawet głupi wstyd, który cię zmusza,
żeby nie ćwiczyć na wuefie, bo zobaczą, żeby nie nosić krótkich rękawków i dekoltów, a
golfy. I żeby milczeć, bo jak powiesz za dużo, to jesteś "córka pijaka". Nieważne wtedy, co
czujesz. Jesteś ta gorsza.
Nieważne, co czytasz. Nawet analfabetki, którym trzeźwi ojcowie robią rano śniadanie, będą
na ciebie patrzyły jak na patologię, na społeczny męt. A najgorsze jest to, że córka pijaka ma
zwykle gorzej niż pijak! Wolę być z tym sama - wyznała Aga cicho. - Zwłaszcza że mój
ojciec... - zamilkła.
- .. .że twój ojciec? - Buba podtrzymała to kruche zdanie, jak rachityczną roślinkę.
- .. .że on jest... był... jeszcze dziesięć lat 'temu świetnym chirurgiem. A teraz, gdy mu zabrali
licencję i gdy matka co dwa lata funduje sobie nowego kochanka, całkiem się zmienił. Ma
przekrwione oczy, powiększoną wątrobę, wieczne odtrucia i zawód "pijak". Ale zdaje się, że
chciałaś m\ powiedzieć o swoim problemie. Jakoś głupio się rozgadałam '- Aga otrzepywała
spodnie i z niepokojem patrzyła na koleżankę.
- O moim problemie? - Buba zaczerwieniła się lekko.
- Nie. Chciałam cię tylko zapytać... oczywiście~ możesz się nie zgodzić, ale pomyślałam...
- No, wal, bo muszę małemu wytłumaczyć przypadki z angielskiego.
- Chciałabym... - Buba zebrała w sobie całą odwagę...czy możesz być moją przyjaciółką?
- Od dawna nią jestem. A od dzisiaj wiesz, że właśnie tak cię traktuję - odrzekła swobodnie
Aga.
I Buba jeszcze raz tego dnia uznała, że Aga ma rację. Bo każdy wstyd jest podłym uczuciem i
naprawdę boli. Jak nie zagojona rana po niesprawiedliwym uderzeniu.
W domu zastała dziadka z uchem przy sypialni rodziców.
- Cześć - zamachał do niej ręką. - Chodź,_ Posłuchaj, bo warto.
Po chwili odskoczył od drzwi jak oparzony i to uratowało mu życie. Rodzice z płomiennymi
twarzami wybiegli ze swego pokoju. Najpierw matka, nie dostrzegając przyklejonego do
ściany dziadka. Za nią ojciec, dziwnie podekscytowany i z pałającymi policzkami. Na widok
dziadka i Buby ojciec najwyraźniej się ożywił.
- Dobrze, że jesteście - rzucił tonem sojusznika. - No proszę, Marysiu - zwrócił się z pretensją
do matki - pokaż twemu ojcu swój ostatni zakup.
- Ale ja je kupiłam dla ciebie - płaczliwie powiedziała matka.
- Na mnie są za małe - złośliwie kontynuował ojciec, zapytajmy Buby - spojrzał w kierunku
córki. - Bubo, czy ty nosisz takie majtki?
- Jakie majtki? - Buba uznała, że ojciec trochę przesadził w kwestii pewnej intymności.
- Takie - usłyszała zgaszony głos matki. W jej rękach rozpostarł się fragment białej bawełny z
drobnym nadrukiem.
- Przecież to normalne majtki - zdumiała się Buba.
- Marysiu - zażądał ojciec - pokaż tył. Matka posłusznie zaprezentowała bieliznę z drugiej
strony. Zamiast klasycznego kroju oczy widzów ujrzały wąski pasek, nie mający szansy
przykryć nawet pośladków Olki.
- Stringi - cichutko wyznała matka, jakby zwierzała się z najbardziej wstydliwej tajemnicy.
- Otóż to - zagrzmiał ojciec - moja żona kupiła jakieś stringi, które z tyłu wcale nie są
majtkami, tylko je udają. To bielizna z jakiegoś koszmarnego seksszopu! Moja żona ubiera
się w sklepie dla niewyżytych panienek! - ojciec szalał, najwidoczniej zapominając, że krąg
jego słuchaczy i widzów poszerzył się o Bartoszową:
W ciszy salonu, niczym piorun, zagrzmiał głos Bartoszowej.
- Ja też mam takie.
Po tym śmiałym wyznaniu nastąpiła minuta ciszy. Matka patrzyła na Bartoszową, jakby była
królem Szwecji, wręczającym Nobla. A Bartoszowa w tym czasie najspokojniej przecierała
sztućce połą swego wykrochmalonego fartucha.
- Jak to? - ojciec patrzył na Bartoszową z rosnącym zainteresowaniem. ~ Pani też kupiła takie
majtki? - niedowierzanie VI jego głosie mogłoby urazić najbardziej gruboskórną kobietę.
- A czemu by nie? - zapytała zaczepnie Bartoszowa. Nawet mam kolor podobny, tylko trzy X-
elki - wyznała nieco wstydliwie. - Są świetne, prawda, pani Marysiu? - zachowała się j ak
wytrawny domokrążca z torbą pełną stringów.
- Jestem bardzo ciekaw - ciągnął ojciec z niesmakiem- gdzie też kupuje się takie niestateczne
majteczki ze zbyt wąskim marginesem na przyzwoitość?
- W Ars Christiana - odpaliła Bartoszowa, ku zdumieniu pozostałych domowników. - I
jeszcze dodają do nich trzy świece, jak pan się zdecyduje, żeby kupić. Najlepiej zapytać
naszego księdza Korka - poradziła osłupiałemu ojcu, zachowując do końca śmiertelną
powagę.
Dziadek po raz pierwszy od czasu emerytury tak długo milczał. I po raz pierwszy patrzył na
Bartoszową, jak patrzy się na stary obraz, w którym nagle odkryto arcydzieło.
Matka, Buba była tego pewna, gdyby umiała, gotowałaby za Bartoszową przez tydzień
obiady. Ale przecież nie umiała. A ojciec... Ojciec wyglądał jak zarozumiały gracz, który
wypadł z Milionerów po pierwszym pytaniu. Więc na wszelki wypadek zadał drugie, bardzo
prywatne pytanie.
- Kiedy obiad, pani Aniu?
- Obiad na stole - z godnością odrzekła Bartoszowa i ruszyła w stronę kuchni, dostojnie
kręcąc pośladkami odzianymi prawdopodobnie w potrójne iksy z delikatnym nadrukiem.
Objawienie wyszło z mroku
- Co się dzieje? Pokłóciłaś się z Miłoszem? - Aga siedziała na parapecie z książką Whartona
na kolanach. Buba lekko wskoczyła na miejsce obok, dziwnie szczęśliwa, że przyjaciółka jest
w doskonałym humorze. Jakby nigdy nie było ławki dla palaczy, bezradnej łzy na policzku
Agi. .. Słowem, jakby nie było większych problemów od jedynki z geografii.
- Czy się pokłóciłam? Nniee - odpowiedziała z namysłem Buba. - Właściwie nie wiem, co się
stało.
- Ejże! - mrugnęła Aga. - Tak się mówi, jak źle się dzieje. Szkoda, że macie pod górę, bo
jesteście... bardzo fajną parą - dokończyła.
- Parą? - Buba po raz pierwszy uświadomiła sobie, że jej przyjaźń z Miłoszem może być tak
postrzegana. I wcale jej to nie zmartwiło.
- Jolka kręci się przy nim jak głupia. Zwłaszcza od wczoraj - Aga informowała Bubę, dając
jej do zrozumienia, że wiadomość jest tajna.
- Wcale nie od wczoraj - westchnęła Buba. - Miłosz wspominał, że ona już na początku
roku...
- To się zgadza - przytaknęła Aga. - Ale gdy zauważyła, że patrzysz tak inaczej na Adasia. . .
- Skąd wiesz, że patrzyłam inaczej? - wiedza Agi o ciemnych stronach Bubinego serca była
porażająca.
- Lubiłam cię obserwować. Miałaś dwie zalety. Nie byłaś wścibska i głupia.
- Uff-odsapnęła Buba. - Wtedy nawet nie wiedziałam, że zdaję egzamin na przyjaciółkę.
Jednak musiałam być trochę głupia, bo tak długo ciebie nie zauważałam.
- Trochę w tym mojej winy - Aga poklepała Bubę po kolanie. - Przecież wiesz, że nie lubię
być zauważana.
Dzisiaj słowa Agi, choć otarły się o bolesną rozmowę, Buba przyjęła ze spokojnym
zrozumieniem. Bo te słowa łączyły ją z Agą najbardziej. Tak bardzo, że dawne rozmowy z
Jolką wydały się jej studnią ponurego milczenia.
- A z Miłoszem to lepiej pogadaj - rzuciła jeszcze Aga, zanim dzwonek błyskawicznie
zdmuchnął ją z okiennego parapetu.
Na angielskim było zastępstwo. Przyszła Craisy, znana z głupich pomysłów, i natychmiast
ustawiła na właściwym poziomie nie tyle konwersację, co adrenalinę w pierwszej A. Przed
końcem lekcji zarządziła scenkę. Buba znalazła się losowo w jednej parze z Miłoszem i oboje
również losowo dostali jedynki. Jedynkę dostał też Marek Koniewicz, który razem z Bubą i
Miłoszem stał się przedmiotem radości całej klasy. A wszystko przez to, że anglistka
pokładała w nich duże dialogowe nadzieje. Mieli stać się bohaterami scenki restauracyjnej.
Bubie i Miłoszowi przypadła rola głodnych turystów, zamawiających u Marka kelnera obiad
składający się z tysiąca dań. Zarówno Buba, jak Miłosz chcieli te dania zamówić, ale okazało
się to niemożliwe. Anglistka przez pierwsze pięć minut odpowiadała cierpliwie i po polsku na
polskie pytania.
Buba chciała wiedzieć, jak ma być ubrana, wieczorowo czy sportowo, ustalić, czy jest
wegetarianką, jaką dysponuje kwotą i czy płaci za siebie, czy też jest gościem Miłosza. Z
kolei Miłosza interesowało miasto, w którym się znajdują, i rodzaj restauracji, w jakiej będą
degustować swój obiad. Dopytywał,
czy będzie nietaktem, gdy zamówią z Bubą po lampce wina i czy można płacić kartą.
Gdy anglistka cudem wytrzymała tę polską część poprzedzającą dialog właściwy i gdy jej
irytacja wzrosła do rozmiarów Szwarcenegera (w którym się podkochiwała), Buba z
Miłoszem "stanęli" przed kelnerem.
- How do you do - powiedzieli do niego zgodnie.
- How do you do - odrzekł im z uśmiechem.
- Czy są wolne stoliki? - zapytał Miłosz łamaną angielszczyzną.
- Nie - brzmiała odpowiedź Marka, a jego kwestię zagłuszył chóralny śmiech całej klasy.
Anglistka z niewiadomych powodów zawyła jak ranione zwierzę. Rzuciła się na dziennik,
stawiając w nim najbardziej wyraziste jedynki pod słońcem. Buba, ośmielona wspólnym,
bolesnym doświadczeniem, skreśliła do Miłosza krótki liścik: "A może wpadniemy po
lekcjach do Brudzia?
Tam zwykle są wolne stoliki".
"Maybe" - odpisał jej lapidarnie Miłosz i Buba zadrżała radośnie, jakby na kartce znalazła co
najmniej miłosne wyznanie.
Spotkali się przy szkolnej bramie. Miłosz starannie unikał wzrokiem Buby i był zupełnie
nieswój.
- O co ci właściwie chodzi? - zapytała go wprost. - Jeśli zrobiłam coś nie tak, to powiedz.
Milczał, pochłonięty grzebaniem w plecaku. Niczego w nim nie znalazł i dalej milczał.
- Czekałam w niedzielę. Pół dnia spędziłam na balkonie - zaczęła, starając się ukryć
rozżalenie, czepiające się jak rzep każdego słowa. - Mogłeś zadzwonić.
- Ty też mogłaś zadzwonić w sobotę - odpalił gniewnie i uprzedzić mnie, że masz randkę - w
dalszym ciągu zachowywał się tak, jakby przemawiał do przejeżdżającego autobusu.
- Jaką randkę? - Buba włączyła czerwone światełko pamięci, ale nic jej nie przychodziło do
głowy.
- A w ogóle to cię nie podejrzewałem, że się całujesz z byle kim, pod byle jakim krzakiem
bzu! - Miłosz przystanął i dodał z rezygnacją: - Ale, niestety, całujesz się. Jak wszystkie.
W słowie "wszystkie" wyrażała się koszmarna wiedza Miłosza o dziewczynach. Jakiś
zupełnie nowy, pogardliwy antyfeminizm, a nawet babowstręt, o który Buba nigdy Miłosza
nie posądzała.
- W sobotę, w sobotę - analizowała Buba półgłosem i nagle wybuchła radosnym śmiechem.
- Robert! - wykrzyknęła triumfująco, co zabrzmiało jak wyświechtana "eureka!".
- Możesz mi oszczędzić tych idiotycznych szczegółów.
Bardziej interesuje mnie guano niż imiona facetów, z którymi się całujesz.
Miłosz po raz pierwszy był wściekły. Tak po męsku i naprawdę. A jego wściekłość była
całkiem, ale to całkiem przyjemna, choć Buba nie miała pojęcia dlaczego.
- Robert to mój szwagier... - zaczęła ze śmiechem.
- Tym gorzej - ponuro stwierdził Miłosz. - Zrobiłaś świństwo nie tylko mnie. Jeszcze własnej
siostrze.
- Przeciwnie! Pomogłam im się dogadać i Robert z tej radości po bratersku mnie cmoknął! -
Buba z fantazją opowiedziała kolejny akt małżeńskiego dramatu. - A teraz w państwie
duńskim zrobiło się ciepło od słońca miłości - dokończyła patetycznie.
- Naprawdę? - w oczach Miłosza też wschodziło ogromne słońce miłości. - Naprawdę? -
upewniał się jeszcze i zaczynał zawstydzać. - A ja myślałem... Jak was zobaczyłem, na tej
ławce...
- Szkoda, że ja ciebie nie zobaczyłam. Nie byłoby tej całej idiotycznej sytuacji i fatalnej
niedzieli...
- A co ja mam powiedzieć! - przypomniał sobie własne cierpienia. - Całą niedzielę pisałem do
ciebie list. Wiesz, taki na "całkiem cześć".
- Mam nadzieję, że stał się już nieaktualny? - Buba uważnie spoglądała w roześmiane oczy
Miłosza.
- Jest teraz tak samo nieprawdziwy jak ta twoja randka- odetchnął z ulgą i, niewiele myśląc,
pocałował Bubę w usta.
A Buba doszła do wniosku, że kiedy ludzie się całują, to niewiele myślą. I myślą zupełnie
innymi myślami.
W Brudziu istotnie świeciło pustkami, a Buba mimo to o mały włos nie usiadła na kolanach
Kaśki z drugiej C. Taka była ślepa, szczęśliwa i zakochana.
* * *
Dziadek snuł się po mieszkaniu ponury i niepocieszony.
Przy każdej okazji starał się popisać swą maksymalną zgryźliwością i perfidią. Tak
przynajmniej twierdziła matka.
- Tylko z psem gadasz po ludzku - warczała na dziadka, ilekroć spotykali się w przedpokoju,
na terenie objętym paktem o nieagresji.
- Za to ty już w ogóle przestałaś z nami rozmawiać dziadek budował liczbą mnogą swe
sojusznicze imperium. Nawet nie chcesz się ze mną przyzwoicie pokłócić. Jak Olka.
- kaprysił z uporem małego dziecka.
- Jak to nie? - oburzała się matka. - Przecież się staram, tylko nie mam czasu - i zniknęła w
drzwiach swego pokoju, a o jej obecności świadczyły tylko miarowe jak krople deszczu
uderzenia w klawisze.
- No i po co ona tak wali w ten komputer. Przecież nikt nie będzie czytał biografii jakiejś
stukniętej Astridy! - skarżył się dziadek Bubie, jedynej, poza psem, osobie, która miała
świadomość ciężkiego losu rezydenta z ulicy Zwierzynieckiej.
- Pan Kociutek na pewno przeczyta - oświadczyła Buba tonem wszystkowiedzącej sąsiadki
pana Kociutka.
- Ten szpicel? - ożywił się dziadek. - Nie sądzę - zawyrokował po dłuższym namyśle. - On
czyta tylko donosy albo rubryki kryminalne o malwersacjach gospodarczych. "Psecies nie
będzie psezywał metafizycnych kosmarów Astridy jakiejśtam" - przedrzeźniał z satysfakcją
pana Kociutka.
Informację, że Astrida nie jest dla pana Kociutka ,jakaśtam", Buba zostawiła dla siebie, a
dziadkowi zaproponowała maleńkiego ogóra.
- I za to cię lubię - pochwalił dziadek jej pomysł. - Mam nadzieję, że przyzwoicie ćwiczysz
rozgrywkę i czytasz literaturę, którą ci zostawiłem na biurku - bardziej powiedział, niż
zapytał, wistując z damy kier.
- Oczywiście, dziadku - radośnie podsunęła damę pik i wyszła dziewiątką. W ręce ściskała
zwycięską dwójkę.
- To już za dwa tygodnie! - dziadek nie potrafił ukryć podekscytowania.
- No właśnie - westchnęła markotnie Buba, odgadując jego myśli. - Za dwa tygodnie będziesz
jedynym świadkiem mojej klęski, i to na własne życzenie. Ten turniej, dziadku, to nie jest
dobry pomysł...
- Ja mam wyłącznie dobre pomysły. A poza tym - zakończył dziadek z rozsądkiem, o który
trudno go było podejrzewać - jedziesz tam po doświadczenie, a nie po laury!
- Po laury nie muszę nigdzie wyjeżdżać - pochwaliła się brutalnie Buba, zadając dziadkowi
ostateczny cios dwójką trefl i zgarniając całą pulę starannie odliczonych
dwudziestogroszówek.
Każdego dnia ojciec wracał z pracy coraz bardziej przygnębiony. Buba z niepokojem
zauważyła, że ilekroć siadał przed telewizorem, natychmiast pojawiała się na stole lampka
konia-
ku. I zawsze była pełna, mimo że ojciec ustawicznie zanurzał w niej usta. W ten sposób
skracał sobie chwile oczekiwania na matkę, najczęściej zapadając w drzemkę, która innym
domownikom uniemożliwiała obejrzenie jakiegokolwiek programu.
- Paweł tak się zachowuje, jakbyśmy mieli obowiązek oglądania i słuchania wyłącznie jego! -
narzekał dziadek, manipulując przy głośności odbiornika. Chrapanie ojca było ze wszech miar
profesjonalne i wyraźne.
- Co dykcja, to dykcja! - podziwiała ojca Buba, próbując uciszyć go delikatnym gwizdaniem.
- Dlaczego gwiżdżesz na tatę? - gniewała się matka, gdy przychodziła po mężowskie zwłoki.
- To nieładnie. A ojciec mógłby ściszyć to pudło! - mówiła z pretensją o ryczącym
telewizorze.
- To ty zabierz chrapacza! – szantażował ją dziadek, przyklejając się do pilota.
- W tym domu coraz trudniej wytrzymać. Nie mogę pracować w takim hałasie - skarżyła się,
potrząsając ojcem.
- Masz rację! - dziadek odwracał kota ogonem. - Musisz mu kupić aparat na wyciszenie. Taki
z rurami. Widziałem w telewizji. Bo my już z Bubą tylko widzimy, a nic nie słyszymy -
przekrzykiwał dziadek ojca i telewizor. - Jak tak dalej pójdzie, zostaną nam programy dla
głuchoniemych.
- Ach, gdybyś ty był niemy. .. - nie dokończyła matka, ale jej intencje były tak wyraziste jak
chrapanie ojca.
- Tata przesadza z tym alkoholem - szepnęła Buba do dziadka, gdy wreszcie matce udało się
doprowadzić ojca do pozycji prawie pionowej i skłonić do trudnej podróży na małżeńskie
łóżko.
- Też tak uważam, zwłaszcza że twój ojciec popija w samotności, a przecież nie musi -
obruszył się dziadek. - Ostatecznie dotrzymałbym mu towarzystwa.
- Ale ja chciałabym, żeby on wracał z pracy radośniejszy, tak jak kiedyś - Buba pamiętała
inne wspólne wieczory w salonie.
- Dobrze by było, żeby wracał z pracy. Coś mi się wydaje, że właśnie z tym ma problemy -
złowieszczo odszepnął dziadek i dopił pozostawione przez ojca resztki brandy.
- Jak to? - zdumiała się Buba. - Przecież tata pracuje?..
- Niby tak, ale kręci tylko jakieś ogony i telebzdury. Widziałaś go w porządnym programie?
- Ostatnio mówił, że ma jakąś interesującą propozycję. ..
- Tak to on mówi już od jesieni. Ma same interesujące propozycje, ale jakby z nich nie
korzysta - spekulował dziadek. - No cóż, są już od niego młodsi, zdolniejsi...
- Nieprawda! - zaoponowała Buba z całą dziecinną mocą. - Ojciec świetnie sobie radzi,
tylko...
- Tylko co?
- Nie ma pieniędzy na te programy, które mu się marzą. . . brnęła niepewnie Buba po świecie
zbyt dla niej trudnych spraw.
- Nie chcę krakać - dziadek wyduszał z butelki ostatnie krople - ale jeszcze dojdzie do tego,
że twój ojciec stanie się akwizytorem własnej żony.
- Kim?
- No, facetem-domokrążcą. Będzie chodził z tymi bibliami pełnymi miłości od domu do domu
i sprzedawał za pół ceny.
Wizja dzwoniącego do obcych drzwi ojca z walizką pełną matczynych książek nie opuszczała
wyobraźni Buby aż do nocy.
Księżyc wprawdzie po dawnemu przyjaźnie zaglądał do jej pokoju i mieszał się do
prywatnych spraw Buby i śpiącej smacznie Dokładki, ale nawet on nie rozświetlił mrocznych
myśli, które jak wrogie i nieznane planety krążyły sobie po Buby pokoju.
* * *
- Skończyłam - powiedziała matka o siódmej trzydzieści, zasiadając w szlafroku do
wspólnego śniadania.
Widać było, że nie spała całą noc. Jej włosy straciły całą orzechową świeżość, a na twarzy
matki Buba spostrzegła ze zgrozą kilka nowych i to całkiem okazałych zmarszczek.
- Skończyłam - powtórzyła.
Ojciec jadł w milczeniu kanapkę z serem. Wyglądał nie lepiej od matki. Jakby jej towarzyszył
w nocnej walce ze zdaniami złożonymi.
- Wspaniale, Marysiu! - próbował ucieszyć się głośno z nowiny, ale jego entuzjazm
przypominał rybę w galarecie, którą dziadek przekładał właśnie na swój talerz ręką. Był to
bowiem entuzjazm zimny i starannie ułożony w salaterce uprzejmości. Matka zdawała się nie
przejmować zbyt skąpą rodzinną reakcją. Z apetytem pochłaniała twarożek i była jedyną
zadowoloną osobą, siedzącą przy stole.
- O której wracasz? - spytała ojca, nie przestając jeść.
- Już wróciłem - ojciec powiódł po obecnych ciężkim wzrokiem. - Zdaje się, że mam urlop.
Aż do odwołania oświadczył z rezygnacją, jak najprawdziwszy bezrobotny, który stoi w
kolejce po naj prawdziwszą kuroniówkę.
- To się dobrze składa - matka po raz kolejny zadziwiła wszystkich swoją niefrasobliwością. -
Będę dziś miała ważnego gościa i chciałabym, abyś mi towarzyszył.
- My tu, Marysiu, toniemy, a tobie w głowie spotkania!
- nie wytrzymał dziadek. - Przecież Paweł wyraźnie ci powiedział, że stracił pracę!
- I dlatego - matka spokojnie smarowała bułkę masłem - proponuję mu maleńki etacik u
mojego boku - uśmiechnęła się czarująco do przybitego ojca.
Buba zadrżała. Dziadkowa wizja przyszłości ojca nabierała kształtów bardziej wyraźnych od
wspomnianej ryby, po której zostały tylko ości. Na szczęście nie mogła dłużej zastanawiać
się, skąd rodzice wezmą walizkę na tyle książek, bo dochodziła ósma.
- Wyprowadzicie Dokładkę na spacer - bardziej stwierdziła niż zapytała.
- Wyprowadzimy - potulnie odpowiedział ojciec, a Bubie zrobiło się jeszcze bardziej przykro,
gdy uświadomiła sobie, że jej tata po raz pierwszy nie wybronił się tysiącem dużo
ważniejszych obowiązków.
Nie tylko Buba miała tego ranka szansę spóźnić się na pierwszą godzinę polskiego. Już po
kilku minutach marszu dostrzegła Adasia, który w przeciwieństwie do niej, wcale się nie
spieszył.
- Cześć! - dogoniła go bez problemu.
- Cześć – odpowiedział zachmurzony i Buba, ku swemu zdziwieniu, zatęskniła za Miłoszem,
który tylko raz był taki naburmuszony. Z powodu Roberta. Doszła do wniosku, że Miłosz ma
w sobie zawsze ładną pogodę. Nawet jak pada deszcz, to z jego oczu wyglądają promyki
uśmiechu i najchętniej tymi promykami obdzieliłby cały świat. Nawet Redbulkę, która
najwyraźniej nie lubiła słońca.
- Gdzie Jolka? - zapytałd Buba, wcale nie z zamiarem przywołania jeszcze większej chmury
na oblicze Adasia. Ale chmura już spłynęła. I to z dolnych rejonów jego złośliwości.
- Pewnie ogląda ptaszki z Brodziewiczem - odpalił z sarkazmem. - Zapisała się do kółka -
dodał.
- Do jakiego kółka?- Buba domyślała się, że nie różańcowego, ale wewnętrzna przekora
kazała jej tę sprawę wyjaśnić do końca.
- No, ptasich podglądaczy. Ty chyba też jesteś w tej ekipie? - z głosu Adasia wynikało, że
chciałby usłyszeć potwierdzenie. A najlepiej relację Buby z poczynań Jolki w owym kółku.
Najgorszą prawdę, ale prawdę.
- Nie - Buba wzruszyła ramionami. - Ja tylko chodzę z Miłoszem na wyprawy.
- To teraz rób o dwie kanapki więcej - poradził smętnym tonem Adaś. - I weź ostrzejszą
lornetkę, to może wreszcie cokolwiek zobaczysz.
Rozmowa zaczynała Bubę uwierać i męczyć. Kiedyś mogła tak iść obok Adasia. Przejść całe
osiedle, szkołę, ulice miasta, potem wszystkie wsie. A teraz kilka metrów przebytych w jego
towarzystwie wydawało się jej naj większą pokutą za te niedawne chwile słabości. Zaczynała
współczuć Adasiowi. Zrozumiała, że tylko on do końca wierzył w nadzwyczajne zdolności
Jolki i uważał, że Jolka może zrobić wszystko ze wszystkimi, że nie ma osoby, która nie
uległaby jej kaprysom. I dotąd był z tego dumny, a teraz cierpiał na własną prośbę. Bo z tym
rzekomym talentem Jolki (Buba, szczerze mówiąc, też w ten talent święcie wierzyła) Miłosz
uporał się jednym zdaniem. No, może kilkoma. Gdy uświadomił Bubie, że poza nią i
Adasiem nikt Jolki nie traktuje serio. Ba! Jakby tego było mało - rzadko kto w ogóle traktuje
ją inaczej niż baśniowy fragment zmieniającej się zgodnie z modą okładki młodzieżowego
czasopisma. Ale tych wszystkich rewelacji Buba nie mogła przecież tak po prostu przekazać
koledze. Rozumiała, że każdy ma swoją ulubioną książkę dzieciństwa. Świetnie, jeśli wraca
się do niej przez całe życie, ale przecież często bywa, że taka książka ląduje w magazynie
rzeczy niepotrzebnych. Jak głupia miłość, której ludzie czasami się wstydzą. Musisz sam
wyrosnąć z Jolki, Adasiu - pomyślała Buba.
- Tak jak się wyrasta z kolorowych ilustracji.
Już na pierwszej lekcji okazało się, że w sprawach wyrastania lepszy jest Miłosz, który
wzniósł się na wyżyny wiedzy poetyckiej o Sępie-Szarzyńskim. I Redbulka jakby nigdy nic
postawiła mu z odpowiedzi piątkę. Widać i ona potrafiła dostrzec słońce w mrokach
klasowego ogłupienia z powodu zbliżającej się wiosny.
- Moja mama pyta, czy lubisz sernik z rodzynkami Miłosz był pochłonięty wpychaniem do
plecaka albumu ptaków polskich, ale nie spuszczał z Buby oka.
- Bardzo lubię - zawstydziła się Buba. - To chyba widać? - odezwała się niepewnie.
- Świetnie! Mama się ucieszy - Miłosz zignorował kompleksy Buby, nie poświęcając im
nawet zdawkowej grzeczności w rodzaju "nie widać". - Mama też pytała, czy nie wpadłabyś
dzisiaj do nas na ten sernik, bo właśnie jest.
- Wpadłabym - drżącym głosem zapewniła Buba.
- No to przyjdę po ciebie. O siedemnastej - dopiero teraz Miłosz pochwalił się przed Bubą
swym zdrowym uzębieniem i cmoknął ją niespodziewanie w policzek.
- Ledwo was dogoniłam - zdyszana Jolka, z pięknie zabarwionymi policzkami, wpadła niemal
w środek nieśmiałej Miłoszowej pieszczoty. - Słyszałam, że idziemy dzisiaj na ptaki do Lasku
Kotowskiego?! - spytała bardziej jak myśliwy niż ornitolog.
- My nie - Miłosz z satysfakcją korygował jej plany. My - podkreślił z całą mocą - idziemy na
sernik.
- Po Bubie widać, że lubi sernik - nie odmówiła sobie Jolka tej odrobiny zabójczej
złośliwości.
- A po mnie widać, że lubię Bubę. I będę lubił nawet, gdyby jadła tonę sernika dziennie. Z
rodzynkami - dokończył Miłosz, nie pozostawiając w tej kwestii najmniejszej, ale to
najmniejszej wątpliwości.
Gdy Buba wpadła do domu, a właściwie uniosła się na wysokość trzeciego pietra na
skrzydłach miłości i radości, najpierw spotkała dziadka, który niecierpliwie wyglądał jej
powrotu, a w chwilę potem ujrzała rozradowaną twarz Bartoszowej, co było widokiem tak
rzadkim, jak orzeł bielik na Pomorzu.
- O co chodzi? - dopytywała się osaczona już od progu tajemniczymi minami. - Czy coś się
stało?
- Moja córka, a twoja matka, napisała ponoć rewelacyjną książkę - szepnął nabożnie dziadek.
- To niemożliwe! - cichutko wykrzyknęła Buba.
- A jednak - pokiwała głową Bartoszowa. - U pani jest teraz jakiś ważny pan i mówi, że trzy
wydawnictwa chcą tę książkę wydać! - Bartoszowa była zachwycona swą misją, a do słowa
"pani" po raz pierwszy dołożyła kilogram szacunku.
- Że niby mama napisała jakąś wartościową książkę?
- Buba kręciła z powątpiewaniem głową. - Nie. To na pewno nieporozumienie!
- Też tak mówiłem! - wpadł Bubie w słowo dziadek.
- Ale jak usłyszałem...
- Podsłuchałem - sprostowała w imieniu dziadka Bartoszowa.
- No właśnie. Jak podsłuchałem, że twoja matka ma być na antenie telewizji, w audycji
poświęconej walce z sektami...
- ...i w kronice policyjnej - podsunęła Bartoszowa.
- I w spotkaniu z jakimś ojcem dominikaninem!
- Też na temat sekt - Bartoszowa zdawała się być mapą matczynego tournee po wszystkich
zakątkach polskiej publicystyki.
- No i w naszym kościele - dokończyła z dumą.
- Eee - dziadek lekceważąco potraktował ten punkt programu. - Żeby być w naszym kościele,
to nie trzeba pisać rewelacyjnych książek - spojrzał z góry na Bartoszową, która mimo
wszystko triumfowała.
- Nie ma co mówić, Bubo, masz wielką matkę - w dziadka głosie po raz pierwszy ujawniła się
z taką siłą ojcowska duma i tkliwość.
Te rewelacje, choć mocno poświadczane przez Bartoszową, jakoś nie chciały wniknąć do
Buby świadomości. Każdemu może się udać napisać świetną rzecz - myślała - ale matce?
Przecież od tylu lat uwikłana w miłosne schematy i stereotypy, zaprzeczające dobrej
literaturze, pisała tak, że jej każda następna książka była zdecydowanie gorsza od
poprzedniej. Jak więc to możliwe, żeby wieloletnia śpiewaczka disco polo nagle objawiła się
jako oszałamiający skalą możliwości sopran i odśpiewała w połowie życia literacką pieśń
zwycięstwa?
A jednak było to możliwe. Z gabinetu matki wyszło trzech eleganckich mężczyzn w asyście
subtelnie uśmiechniętej i ładnie wyglądającej matki. Za nimi wysunął się trochę strapiony
ojciec (po raz pierwszy jako mąż swojej żony) i nie ulegało wątpliwości, że przed chwilą
ustalono, jak ma potoczyć się ciąg dalszy matczynej kariery. Bo matka wyglądała dokładnie
tak, jak wygląda mądra i szanowana pisarka, która pchnęła zastygłą bryłę polskiej literatury
na nowy tor sukcesów i wzlotów.
Gdy już zamknęły się drzwi za ostatnim gościem, matka musiała udzielić pierwszego
wywiadu własnej rodzinie. Jak się okazało, przygoda z Astridą zmusiła matkę do rewizji nie
tylko religijnych poglądów i nauczyłaj ą pokory wobec samej siebie. Astrida uruchomiła
pewną osobistą inteligencję matki, która dotąd smacznie spała przywalona stosem taniej
literatury. Mrok, powieść, której nikt z domowników nie czytał, stała się pamiętnikiem
matczynych przemyśleń i jednocześnie ostrzeżeniem dla innych poszukiwaczy
niewiarygodnych przygód.
A główna teza nowej powieści, mówiąca, że "w życiu można robić wszystko, tylko za
wszystko trzeba płacić", choć nie była nowatorska, znalazła nową, niewyświechtaną i
bezcenną oprawę w postaci osobistego doświadczenia autorki.
- A najważniejsze - kończyła skromnie matka - że nareszcie będą pieniądze na program
Pawła.
I przesłała ojcu swój najpiękniejszy uśmiech.
Drozd wyleciał nie w porę
Na Zwierzyniecką wiosna docierała wolniej niż w inne rejony miasta. Poza fikusami pana
Kopiszki, które szalały z przyrostem jak ceny w pobliskim supermarkecie, nic nie rosło, nie
zieleniło się i nie wypuszczało kiełków.
Buba dzieliła swój czas pomiędzy dziadka a Miłosza, starając się znaleźć jeszcze parę chwil
dla angielskiego i Dokładki. Rodzice, zajęci swymi karierami, które na szczęście rozwijały się
z dala od salonu, nie dostrzegali żadnych zachodzących w ich otoczeniu zmian. Choćby tego,
że Buba wyrosła ze starych dżinsów i że jeśli kupi nowe, to dłuższe, ale o numer mniejsze.
Ku zdumieniu Buby nie uszło to uwagi pana Kociutka.
- Zmizerniałaś, moje dziecko, a skoda. Taki był z ciebie ładny pącuś - powiedział niedawno,
czekając w przedsionku bloku, aż przestanie padać.
- Dziękuję panu - promieniała Buba, ale zreflektowała się i dodała - nic mi nie jest. Po prostu
rosnę.
- To chyba tylko ty - pan Kociutek smętnie popatrzył na spustoszenia, jakich dokonała wokół
zima. – Ja juz tak tęsknię za pierwsą jaskółką - wyznał żałośnie i Buba o mały włos nie
zaproponowała mu wspólnych poszukiwań.
Wieczorami ćwiczyła z dziadkiem wspólny język, a gdy przychodzili Mańczakowie, uczyła
się na ich błędach strategii rozgrywki, co sprawiało, że notes Mańczaka przestał być obiektem
jego brydżowej dumy. Mimo tych osiągnięć Buba od kilku dni sprawiała wrażenie nieco
przygnębionej.
- O co chodzi? - troskliwie zapytał dziadek, gdy była myślami daleko od leżącej obok talii
kart.
- Ee, nic tam - zbywała dziadka, próbując nadać swoim słowom lekkości.
- Nie kiwaj - dziadek śledził wnuczkę zza okularów, ale bez jej pomocy nie był w stanie
ustalić, o co Bubie chodzi.
- Bo mamy w szkole dyskotekę. Taką zabawę z okazji pierwszego dnia wiosny - zaczęła.
- To chyba za pół roku? - dziadek był sceptykiem co do prognoz pogody.
- Liczy się wiosna kalendarzowa - Buba nie miała ochoty kłócić się z dziadkiem o szczegóły.
- I w związku z tym?
- W związku z tym mam tylko buty, które wciąż na mnie pasują, a inne ciuchy... no cóż -
westchnęła Buba. - Po prostu wyszły z mody.
- Wyszły, mówisz - zmartwił się dziadek, bo dziedzina, której dotyczyła rozmowa, była mu
obca jak poglądy babki Rity.
- Czy rodzicom już o tym mówiłaś?
- Nie, bo nie mają czasu, a poza tym naj chętniej poszłabym na tę zabawę w dżinsach.
- Moja droga - dziadek przeszedł do szybkiej ofensywy - są sprawy, które załatwia się w
dżinsach, ale ludzkość dla niektórych sytuacji zarezerwowała sukienki. Myślę, że Miłosz
chętnie zobaczyłby cię w czymś bardziej zwiewnym od twoich portek.
- No właśnie! Też tak pomyślałam - Buba była dziadkowi wdzięczna, że wyręczył ją w
koronnym argumencie.
- Jutro idziemy na zakupy! - dziadek zatarł z zadowoleniem ręce, choć przecież Buba
wiedziała, że nie znosi innych sklepów niż z zabawkami i monopolowe.
- Dzwoń do Mańczakowej i dowiedz się, gdzie ona się ubiera - rozkazał Bubie.
- Po co? - Buba zdrętwiała. Przeraziła ją myśl, że mogłaby się przebrać za Mańczakową,
której oryginalność wyraźnie dziadka pociągała. Widać "inaczej" oznacza dla dziadka "tak jak
Mańczakowa"- myślała Buba, szukając ucieczki od dziadkowego szalonego pomysłu.
- Dzwoń, dzwoń - wyjaśnił dziadek. - Musimy wiedzieć, które sklepy trzeba omijać z daleka!
I oboje wybuchli zgodnym śmiechem.
* * *
- Od wojny wszystko tu się zmieniło - dziadek z niedowierzaniem rozglądał się po pełnym
ludzi i samochodów mieście.
- Tak długo tu nie byłeś? - zdziwiła się Buba.
- Mówię "od wojny", nie od dwóch miesięcy. W styczniu spacerowałem tu z moją. .. mhm...
pewną znajomą, ale patrzyłem na nią, a nie na urbanistyczne postępy. Mężczyzna na
poziomie w sytuacji gdy jest z kobietą powinien... - zaczął dziadek rozwijać swą myśl, ale
Buba przerwała mu w pół słowa.
- To ten sklep - wskazała ręką na wystawę aż niebieską od wszelkich ,rodzajów bawełny.
- Ale ten sklep wygląda jak twoja szafa - rozczarował się dziadek. - To miało być coś
szałowego. Zrozumiałem, że szukamy czegoś ekstra?
- Ale w moim stylu, dziadku - zgodnościąpodkreśliła Buba i wciągnęła dziadka do wnętrza,
uginającego się od wszystkich rodzajów dżinsów, jakie tylko człowiek mógł wymyślić.
- Mówisz, sukienka? - spytała kokieteryjnie, przykładając do siebie niewielką szmatkę w
kolorze indygo.
- Zmierz - szepnął zaskoczony dziadek. Nie sądził, że dżinsy mogą wystąpić w wersji aż tak
wieczorowej.
Gdy Buba wyłoniła się z przebieralni, doszedł do wniosku, że jego wnuczka niczym nie różni
się od tych wszystkich ślicznotek, jakich jest pełno w telewizji i na osiedlu. No, może różni
się tym, że żadna z tych ślicznotek nie jest aż tak śliczna i nie gra aż tak dobrze w brydża -
pomyślał, czule wpatrując się w szczęśliwe oczy Buby. Bardziej niebieskie od niebieskiego
dżinsu.
Cała rodzina, łącznie z Bartoszową, podziwiała Bubę tego dnia. Nąjpierw dziwiono się, że aż
tyle czasu spędza w łazience. Potem cierpliwie czekano, kiedy wreszcie opuści swój pokój.
Ale gdy tylko stanęła niepewnie w drzwiach, nieśmiało uśmiechnięta, rodzice, dziadek i
Bartoszowa powitali ją przeciągłym westchnieniem pełnym podziwu.
- Ależ to prawdziwa kobieta! - wykrzyknął dziadek z egzaltacją w głosie.
- Czy Buba nie wygląda trochę za poważnie? - nieśmiało szepnął ojciec, który nagle zatęsknił
do swej maleńkiej córeczki.
- Wygląda doskonale! - uspokoiła go matka, zafascynowana Buby urodą. - Jaka ona jednak do
mnie podobna - nie odmówiła sobie komplementu, tuląc Bubę z dumą.
- Ale figurę ma moją - upierał się oj ciec. - Masz świetną figurę, Bubo - pochwalił poważnie
Bubę i siebie. - Nie uważa ojciec?
Dziadek milczał, jakby to on był wszechmocnym Pigmalionem, i skromnie spuścił oczy. Ta
dziadkowa postawa miała uświadomić rodzinie, że osiągnięty przez Bubę efekt jest w dużej
mierze jego udziałem.
- Panna Olka nie umywa się do naszej panienki - brutalnie przerwała rodzinne zachwyty
Bartoszowa, czyniąc maleńką różnicę między "naszą" a "nie naszą" panienką. – Obiad -
dodała, badając wzrokiem, czy pod przylegającą szatką nowej sukienki Buby znajdzie się
trochę miejsca na bitki wołowe z kaszą.
Buba wpadła do szkoły trochę spóźniona. Szukała wzrokiemAgi. Nigdzie jej nie było. W
klasie trwały już przygotowania do wspólnej zabawy, jednak i tam nie trafiła na Agę.
Ucieszyła się, gdy spostrzegła Miłosza czekającego przy okiennym parapecie, ale
jednocześnie zmartwiłją widok Jolki, która, jakby nigdy nic, zajęła na oknie miejsce jej
przyjaciółki i z ożywieniem wprowadzała Miłosza w jakiś temat, wymagający prezentacji
scenicznej. Bo oprócz głosu Jolka posługiwała się gestem i mimiką.
Buba zostawiła ich samym sobie i w fatalnym nastroju zeszła do głównego holu. Muzyka
rozszalała się już po klasach, które tymczasowo przestały być miejscami uczniowskich kaźni,
zamieniając się w azyle dla zakochanych par.
Usiadła na schodach. Dokładała wszelkich starań, aby nie zapomnieć, że gdy ma się na sobie
sukienkę, trzeba inaczej siadać i chodzić. Podziękowała w duchu feministkom za spodnie,
które były chyba ich największym zwycięstwem, i zdziwiła się na widok Michała z czwartej
klasy, który stał naprzeciwko i gapił się z niedowierzaniem na Bubę.
- Najlepiej nic nie mów - uprzedziła go rozdrażnionym głosem.
- Nie mógłbym! - zapewnił. - Twój widok odjął mi mowę. Kobieto, ty się marnujesz w
spodniach! - cmoknął z zachwytem, a Buba, zamiast się choć trochę obrazić, poczęstowała go
uwodzącym mrugnięciem rzęs. Tańczyła z nim opieszale i niechętnie, zastanawiając się,
kiedy obok zobaczy Miłosza z Jolką. Bo przecież zobaczy... Tak daleko uległa własnym
wyobrażeniom, że nie zauważyła Miłosza, który zajął miejsce Buby na schodach i od
dłuższego czasu z zachwytem śledził jej delikatne ruchy.
Gdy koledzy Michała otoczyli Bubę zwartym kołem, zrozumiała, co czuła na balu
dziewczynka o imieniu Kopciuszek.
I wzorem baśniowej panienki zapragnęła jak najprędzej uciec stąd do kuchennej wnęki,
wprawdzie bez popielnika, ale za to z kątem, świetnie nadającym się do cichutkiego beczenia.
Gdy schodziła z parkietu, Miłosz przesłonił jej cały świat.
Nie po raz pierwszy.
- Kopciuszek dla mnie, a królewna dla maturzystów?- spojrzał jej głęboko w oczy.
- Gdybyś miał mój pantofelek, nie byłoby problemu stwierdziła zbyt ostro - ale pantofelek, z
którym rozmawiasz, nie jest mój! O ile pamiętam, sam tak kiedyś nazwałeś Jolkę...
- Ty głuptasie! Śliczny głuptasie - poprawił się szybko.
- Czekałem tylko na ciebie. I dobrze o tym wiesz, prawda? Tylko jakoś trudno cię poznać. Nie
miałem wątpliwości, że jesteś najładniejsza na świecie, ale wolałbym, żebyś była bardziej
codzienna. Bo wtedy. . .
- Bo wtedy? - mrugnęła powiekami.
- Bo wtedy jesteś najpiękniejsza tylko dla mnie - wyszeptał.
Zatańczyli. Buba znad ramienia Miłosza widziała niewiele. Może tylko zdumioną Jolkę,
badawczo odmierzającą skromne centymetry sukienki Buby. Jakby ta sukienka miała dać
Jolce odpowiedź na wszystkie dręczące ją pytania. Dostrzegła też Adasia, który na jej widok
przestał poruszać wargami i może nawet połknął ulubioną gumę. I chłopców z zespołu
muzycznego, szturchających się na jej widok. I jeszcze kilka koleżanek z niedowierzaniem
kręcących głowami. A potem nie widziała już nic, lekko niesiona delikatną balladą, która
opowiadała o jakiejś spełnionej miłości. Miłosz też milczał.
Dopiero kiedy umilkła muzyka, szepnął jakieś magiczne słowo i Buba spojrzała na niego z
rumianą radością.
- I zawsze będziesz moim niebieskim drozdem - dokończył, wsuwając Bubie do ręki
pierścionek z tanim błękitnym oczkiem.
Bo Miłosz ze wszystkich ptaków na świecie najbardziej lubił drozda śpiewaka.
* * *
- No, powiedzże wreszcie, jak zareagował? - ciekawość dziadka doprowadzała Bubę do
wściekłości.
- Szepnął, że jestem jego drozdem - odpowiedziała półsennie, z trudem przysuwając swój
talerz z jajecznicą.
- Mógł wymyślić coś oryginalniejszego - dziadek wydawał się zawiedziony.
- Że jest jego gorzką żołądkową? - wtrącił domyślnie ojciec, robiąc matce drugą kanapkę z
wędliną. Od pewnego czasu w ten sposób manifestował swe odrodzone uczucie miłości.
- Albo kuponem totolotka z główną wygraną - mrugnęła matka. - Inna sprawa, że drozd to
piękny ptak - dodała z powagą, jakby zajmowała się pisaniem książek ornitologicznych. -
Chętnie poświęciłabym drozdom swój czas, ale zdaje się, że już ktoś o nich napisał -
zastanawiała się głośno.
- Istotnie. Jest taka powieść Zabić drozda - Bubajadła jajecznicę z coraz większym apetytem.
- W tej sytuacji nazywanie Buby drozdem wydaje mi się wielce niestosowne - oburzył się
dziadek.
Nie dawały mu spokoju intencje Miłosza. Dopiero zdecydowana interwencja Buby trochę go
uspokoiła.
- Miłosz nie czytał tej książki. . . - rozpoczęła wojowniczo.
- No właśnie... - matka przełknęła druga kanapkę.
- Czy on, moje dziecko, za mało nie czyta? Młodzież w dzisiejszych czasach...
- Twoje książki, mamo, zna na pamięć - zełgała Buba bez mrugnięcia powiek i matka
pokraśniała ze szczęścia.
- Szczerze mówiąc - dodałajuż lekko - ja tej pozycji, no, o droździe, też nie czytałam. Chyba
nie czytałam - poprawiła się, gdy sobie przypomniała, że terazjest znaną pisarką i o pewnych
rzeczach nie wypada mówić. Nawet przy rodzinie.
- I pamiętaj, Bubo, to jest turniej indywidualny. Masz w notesie wszystkie informacje -
nerwowo przypominał jej dziadek już na dworcu, gdy wraz z innymi podróżnymi stali na
peronie, czekając na pociąg.
- Słuchaj, dziadku - Buba delikatnie ujęła go za rękęja wiem, że ty bardzo liczysz na moje
zwycięstwo, ale tam są same asy, najbardziej znani brydżyści. Nawet wśród juniorów nie ma
takich wolnych strzelców jak ja...
Buba coraz bardziej żałowała, że dla świętego spokoju zgodziła się zagrać w turnieju. W
dodatku uległa namowom dziadka i jechała do Sopotu nieoficjalnie. Oficjalnie zaś miała
spędzić sobotę i niedzielę na klasowej wyprawie botanicznej na Żuławach. Tak postanowił
dziadek. Dlatego czuła się idiotycznie w zielonych łaszkach, sportowych getrach, w
słomkowym kapelusiku i z siatką na motyle, wystającą z plecaka.
Stojący obok przyglądali się ekwipunkowi Buby z nieskrywaną ciekawością. Nic dziwnego.
Przywodził na myśl ekspedycję do lasów tropikalnych, a nie wyjazd do Trójmiasta.
- Wyglądam jak idiotka - denerwowała się, widząc wokół powszechne zainteresowanie.
- To prawda - szeptał dziadek - ale w pociągu się przebierzesz - zachowywał się jak doradca
kapitana Klossa. - Nie zapomnij - ciągnął podnieconym szeptem. - Musisz śledzić każde
rozdanie. Zapamiętać, co zeszło. Liczyć i spekulować. Z kontrami bądź ostrożna - nie
przerywał, choć Buba już stała w oknie pociągu.
Była pewna, że nawet gdy pociąg ruszył, dziadek instruował każdy mijający go wagon, co
najlepiej zrobić przy chybionej rekontrze.
Dokładka wyła. Po raz pierwszy pies przeżywał czyjąś nieobecność i dziadek po powrocie z
dworca musiał natychmiast wyjść z nią na spacer. Po spacerze przestała wprawdzie wyć, ale
też jeść, co skłoniło domowników do ustalenia dyżurów w dokarmianiu psa. Bartoszowa
ofiarowała się wziąć na swoje barki dyżur dziadka, bo nie bez powodów obawiała się, re
ulubione parówki Dokładki dziadek może w pewnym sensie sobie przywłaszczyć.
- Niczego bym dziś nie tknął - zapewnił dziadek, kończąc serek homogenizowany, którego
Buba z sobą nie wzięła.
A potem obłożył się gazetami i studiował zmiany na giełdzie z miną właściciela wszystkich
udziałów najważniejszych firm.
- Jakoś głupio w domu bez Buby - stwierdził ojciec, odrywając się od ostatniej powieści
matki. - Może wyskoczymy gdzieś, Marysiu? Na przykład do kina? Dzieci nam nie płaczą. . .
- A wiesz... - matka na moment przestała malować paznokcie. - Tak sobie właśnie
pomyślałam, że niby dorośli mają wakacje, jak pozbędą się dzieci. No i Buba wyjechała, a ja
jakoś dziwnie zaczynam się o nią martwić. Nawet nie wiem, czy wzięła ciepły sweter. Ja
chyba mam wakacje, gdy ona jest w domu wyznała ze skruchą. - Chodzimy sobie wtedy,
gdzie nas oczy poniosą: do kina, na koncert, do Krzysztoniów albo Mańczaków. . .
- Obiecywałem, że pójdę z nią nad Wisłę - nagle przypomniał sobie ojciec. - I dzisiaj chętnie
bym poszedł, a jej nie ma.
- Z kolei ja - matka doszła już do paznokci u stóp - miałam zamiar pokazać się z nią u mojej
fryzjerki i kosmetyczki. W końcu Buba to już kobietka. Musi przyzwyczajać się do pewnych
nawyków. I dzisiaj na taką wizytę znalazłby się czas, ale akurat wyjechała. . .
- To fakt - wrócił do lektury ojciec. - Nasze dzieci nie potrafią wybrać dobrej pory na
opuszczanie domu. Zawsze, gdy wyjadą, skomplikują jakieś ważne sprawy.
- Tak to już z dziećmi jest - matka oderwała się od swych stóp, a w jej głosie zabrzmiała
mądrość wielkiej, doświadczonej nadrnatki, która potrafi przewidzieć wszystko, co zrobią
dzieci, nawet jeśli te dzieci wcale jeszcze nie wiedzą, co tak naprawdę zrobią.
- Dobrze, że jesteście! - matka niechybnie rzuciłaby się Mańczakowej na szyję, gdyby nie
zwoje bandażu, które, zamiast apaszki albo szalika, wystawały spod grubego kożucha
Mańczakowej.
- Co pani do nas jak na Syberię? - zdziwił się dziadek.
Przecież już wiosna!
- Mam świnkę - Mańczakowa próbowała usiąść w kożuchu na krześle, ale jej się nie udało.
- Macie państwo świnkę? - ucieszył się dziadek. - A jak się maleństwo wabi?
- Żona choruje na świnkę - Mańczak wrogo spojrzał na dziadka i zdjął tużurek (dziadek Buby
zawsze twierdził, że pikowana kurtka Mańczaka w poprzednim życiu była tużurkiem).
- Chyba chorowała? - dziadek w dalszym ciągu niewiele rozumiał. - Jak już ją sobie
sprawiliście, to rozumiem, że pani Mańczakowa przestała chorować?
- Przy panu nawet zdrowy człowiek skończy w szpitalu - zdenerwował się Mańczak, a
Mańczakowa usiłowała pokazać dziadkowi na migi potężne wole, które oddzielało jej szyję
od twarzy.
- Patrz pan! - wykrzykiwał poirytowany Mańczak. - Tak wygląda świnka.
- A fe! - skarcił go dziadek - nie wolno w ten sposób o własnej żonie!
Ojciec z trudem odciągnął dziadka od Mańczakowej i wyjaśniał etiologię dziwnego wyglądu
znajomej, gdy tymczasem matka usadzała swych gości dokoła stołu.
- Wypijecie z nami kawę? A może coś zjecie? - przymilała się, szczęśliwa, że wreszcie ktoś
zapełni pustkę, jaka ku jej zdumieniu pojawiła się w domu wraz z wyjazdem Buby.
- Nie mogę jeść - w bolesnych słowach Mańczakowej kryła się cała tragedia jej dolegliwości.
- To może zagramy w brydża? - matka przechodziła samą siebie.
- Z wami? - ożywiła się Mańczakowa, mając na myśli rodziców Buby.
- Z nami - usłyszała w odpowiedzi. - Buba wyjechała i jedno jest pewne: nie po to, by grać w
brydża.
Mańczakowa poczuła się lepiej. Na tyle dobrze, aby wolno i z rozmysłem potasować karty.
Mańczak z największą satysfakcją zamówił u dziadka wodę mineralną nie gazowaną i
rozłożył na stole swój notes. A dziadek ochoczo ruszył po wodę, uśmiechając się pod wąsem.
Wiedział bowiem, że Buba wyjechała i jedno jest pewne: właśnie teraz zasiada do swej
pierwszej w życiu poważnej gry. Tak mocno ścisnął kciuki, że szklanka z wodą mineralną
potoczyła się prosto pod nogi Mańczakowej. Dziadek przeprosił ją, ale uśmiechał się
głupkowato, bo wciąż dręczyła go natrętna myśl, że Mańczakowa zupełnie, ale to zupełnie,
nie nadaje się na hodowcę jakiejkolwiek zwierzyny. W tym także świń.
Tyle warta, co najlepsza karta
Buba przyjechała tak zmęczona, że ledwie trzymała się na nogach. Dokładka, nie uznająca
żadnych argumentów, gdy mowa o tęsknocie, nie zdejmowała z niej swych pokaźnych łap.
Rodzice wydali się Bubie czuli i kochani. A dziadek, który najwyraźniej czekał na nią w
sposób szczególny, bacznie obserwował Buby buzię, z nadzieją, że wyczyta z niej wszystko,
co ważne. Nie wyczytał nic. Na pytanie, jak poszło, Buba odrzekła krotko:
- To tajemnica. Również dla mnie. Ale chyba nieźle dodała, widząc rozczarowanie na twarzy
staruszka.
Potem unikała dziadka i zwodziła go wykrętnymi odpowiedziami. Aż wreszcie, gdy cała
rodzina nacieszyła się jej obecnością, wsunęła się cichutko do jego pokoju.
- Powiem, co wiem, ale pod warunkiem, że to zostanie między nami - zaproponowała.
- To ty donosisz Kociutkowi, nie ja - obruszył się dziadek. Podniósł dwa palce na znak
przysięgi i po chwili był naj szczęśliwszym dziadkiem w całym kraju.
- Zaproponowano mi osobistego trenera i treningi mówiła Buba, wyjadając kolejny serek
homogenizowany. Będę w lidze i mam szansę na międzynarodowe stypendium, sama już nie
pamiętam jakie. A w ogóle, dziadku, to po raz pierwszy w życiu ktoś rozmawiał ze mną, jak
ze mną, a nie przeze mnie z moją mamą albo tatą. Rozumiesz?
Dziadek rozumiał j ą aż nazbyt dobrze. Zresztą zawsze ją rozumiał i słusznie strzegł, jak oka
w głowie, niespotykanej przecież tak często zdolności,jakąBuba przejawiała w rozumieniu
brydżowych zagadek. Kiedyś sam jej opowiadał, że gdy się urodziła, chciał jej zrobić prezent
z talii kart i znalazł w tej talii o jedną damę kier za dużo. Od tego czasu nie miał żadnych
wątpliwości, że na brydżowym niebie zajaśniała nowa gwiazda i prędzej czy później
dostrzeże ją cały świat.
Tak. Właśnie świat. Bo dziadek miał zawsze predylekcję do geograficznej przesady.
- Ty moja damo kier, podobna do wszystkich drozdów śpiewaków - szepnął z zachwytem i
odwinął z bibułki mały łańcuszek, zakończony niebieskim kamyczkiem.
* * *
Pierwszy podbiegł do Buby Miłosz.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? - uścisnął ją serdecznie. - A ja, głupi, uwierzyłem w tę
babkę w Sopocie!
- Skąd wiesz? - zapytała zdumiona i trochę zawiedziona. Chciała sama Miłoszowi o
wszystkim opowiedzieć.
- Podawali w ostatnich wiadomościach dziennika. Byłoby jeszcze śmieszniej, gdyby to mówił
twój tata.
- Nawet nie skojarzyłby, że chodzi o mnie - uśmiechnęła się Buba. - W domu nic jeszcze nie
wiedzą.
Na matematyce Siekierka oszalała. Wyciągnęła Bubę do tablicy wrogim, krótkim
warknięciem. Zadała jej problem godny olimpiady matematycznej i z satysfakcją patrzyła, jak
Buba błądzi po zaułkach wiedzy, niedostępnych najbardziej lotnym umysłom w szkole. Na
szczęście wybrnęła i mokra ze strachu odłożyła kredę.
- Jestem z ciebie dumna - Siekiera nie potrafiła wyrażać uczuć w ogólnie przyjętej formie i jej
wyznanie zabrzmiało jak
wyrzut. - A jeśli chodzi o brydża - dodała - to mój mąż prosi cię o autograf.
W klasie zawrzało, gdy mała Buba, w zasadzie "nic takiego", jak mawiała Jolka, podpisuje
książkę Siekiery, a właściwie męża Siekiery, mistrza Polski w szachach, który najpewniej
byłby mistrzem Europy, gdyby cała Rosja należała do Azji.
- Sama wracasz? - w pytaniu Adasia kryła się ciekawość i jakiś niedopowiedziany żal. - Bo ja
też - dodał bez sensu, choć Buba wcale go o to nie pytała.
- Miłosz pomaga Adze w biologii - wyjaśniła, burząc nadzieje Adasia, że jej samotność ma
jakieś poważniejsze przyczyny.
- Kiedyś zawsze sobie gadaliśmy - przypomniał Adaś o pół roku za późno.- I było zupełnie
fajnie - westchnął.
- Przecież zawsze sobie gadamy - pocieszyła go niezręcznie Buba.
- Ale już nie tak.
- Ja cię dalej lubię, Adasiu, a że trochę inaczej? . . . - Buba zamilkła, bo słowami nie potrafiła
już niczego zmienić. I słowaAdasia, na które kiedyś tak cierpliwie czekała, też nie miały
wpływu na nieodwracalne zmiany, jakie dokonały się w sercu Buby. - Czasami tak jest, no,
wiesz, tak się zdarza - mówiła spokojnie - że coś albo kogoś po prostu przegapimy.
- Tobie to się nie przytrafiło, co? - zgryźliwie spytał, spoglądając na promieniejącą Bubę -
Nie. Bo uważnie patrzyłam. Nie przegapiłam ani ciebie, ani Miłosza.
- Jeśli o mnie chodzi... - ożywił się Adaś.
- Jeśli o ciebie chodzi, to ty przegapiłeś mnie. Trzeba odróżnić drozda od sroki - ucięła
krótko. - Ale nigdy nie jest za późno, aby zostać znawcą ptaków. Zobacz, Adasiu, wiosna! -
rozejrzała się wokół z zachwytem. - Twój drozd na
pewno ukrywa się gdzieś obok. Musisz chodzić na palcach, żeby znów go nie spłoszyć, nie
przestraszyć. Rozumiesz?
Kiwnął głową. Takjakoś niemrawo i smutno. Zatrzymał się przed swoim blokiem.
- No, to cześć, Buba.
- Cześć - odpowiedziała i dodała szybko - do zobaczenia.
* * *
- Ale my naprawdę nie potrzebujemy niczego przeciwko molom - grzmiała Bartoszowa do
domofonu, przy którym stał jeden z "trzepaczy" w tureckim kożuszku.
- A może panienka kupi? - wyciągnął do Buby rękę z krążkiem lawendy. Buba dałaby głowę,
że tę lawendę skubnął żonie albo matce.
- Nie, dziękuję - odparła grzecznie. - U nas naprawdę nie ma moli.
- No to choć piąteczkę niech panienka pożyczy - odezwał się błagalnie.
- Piąteczkę mogę panu dać na szczęście, ale nie na piwkozastrzegła się, choć wiedziała, że los
piąteczki jest przesądzony.
- Ile razy mówiłam ci, Bubo, że nie można dawać pieniędzy obcym mężczyznom. Nawet
ksiądz Korek mocno protestuje przeciwko takiemu postępowaniu - matka stała przed lustrem,
starannie depilując brwi. - Właśnie idę do księdza- wyjaśniła, jakby ten fakt tłumaczył
depilację.
- Skąd wiesz, że dałam?
- Z domofonu. Wzięłam ten domofon, bo chciałam dać temu człowiekowi parę groszy. I co
słyszę? Moja rodzona córka dzieli się z obcym mężczyzną pieniędzmi. Spójrz na tę spódnicę.
Czy nie za długa?
Matka patrzyła wciąż sobie w oczy, pokrzykując z bólu.
Spódnicę określiła Bubajako ciut za krótką, ale zachowała tę uwagę dla siebie.
- Jest w sam raz.
- A co ty tam taszczysz? - wzrok matki padł na wielki karton, który Buba oparła o ścianę, aż
wreszcie postawiła na ludwiku.
- Prezent - sapnęła, przecierając pot z czoła.
- Prezent? Dla kogo?
- Dla dziadka. Przecież dzisiaj ma urodziny.
- Eee. Oszukał cię - matka powróciła do depilacji. - Z tego, co pamiętam, on ma urodziny w
kwietniu.
- No właśnie - Buba okrywała karton płaszczem przeciwdeszczowym, zastanawiając się,jak
niepostrzeżenie przenieść go do swojego pokoju.
- To dzisiaj jest już kwiecień? Jaki ładny zapach! Co tak ładnie pachnie w kuchni? - matka
zachowywała się jak Dokładka. Ilekroć chciała podlizać się do Bartoszowej, pociągała nosem
i gdyby miała ogon, to by nim kręciła. Buba również poczuła aromat świeżo pieczonego
ciasta.
- Pani Aniu! - wydepilowane oblicze matki było już przy kuchence - czy mnie nos nie myli?
- Dzisiaj pan Henryk ma urodziny - jeżeli Bartoszowa kiedykolwiek się uśmiechała, to robiła
to właśnie teraz.
- Które? - matka poczuła się niezręcznie i nie bardzo wiedziała, jak ukryć zmieszanie.
- Tego nie wie nawet pan Henryk - zamyśliła się Bartoszowa. - Mówi, że chyba
siedemdziesiąte.
- Pięć lat temu obchodził siedemdziesiąte trzecie - zaprotestowała matka. - To trzeba
wyjaśnić. Bubo, dziadek ma przecież dowód. . .
- Nie, mamo - chyba po raz pierwszy Buba odezwała się z taką stanowczością. - Nie
sprawdzę, bo to nieważne. Niech dziadek ma tyle lat, ile chce. W ramach prezentu - dodała,
subtelnie przypominając matce, że poza dobrą wolą nic dla własnego ojca me ma.
- W ramach jakiego prezentu? - zajrzał do kuchni dziadek, zwabiony zapachem ulubionego
drożdżowego ciasta.
- A co to za święto mamy, że Bartoszowa tak zaszalała? spojrzał zalotnie na fartuch w polne
maki. - Niech zgadnę... Moja córka wydaje raut na cele dobroczynne i za chwilę wyniesie do
księdza Korka pachnącą blaszkę z ciepłym lukrem... Albo... Albo mamy jakąś miesięcznicę
zameldowania Dokładki na Zwierzynieckiej. No, chyba że Bartoszowa przy cieście chce nas
poinformować, że właśnie wychodzi za mąż.
- Za mąż, jak za mąż, ale zaraz wyjdę z siebie - zagroziła Bartoszowa, żartobliwie mierząc w
dziadka białą szmatką. - Ma pan szczęście, że dzisiaj nie zrobię panu krzywdy - warknęła.
- Tato - matka podeszła do ojca dostojnym krokiem - ja jedna zapomniałam o twoim święcie -
wyznała łamiącym się głosem, ale była daleka od łez.
- No, cóż, Mario - dziadek bawił się matką jak kot myszką - nie ukrywam, że cierpię, ale
każde cierpienie można załagodzić odrobiną.. .
- Brandy? - domyślnie szepnęła matka.
- No właśnie, kochana!
Zanim pojawiła się na stole szklaneczka z wymuszonym prezentem, ojciec zdążył wrócić z
pracy. I w dodatku był w doskonałym nastroju.
- Sto lat, sto lat! - wykrzykiwał od progu, potrząsając bukietem róż.
- Przesadziłeś, Pawle - dziadek skrzywił się nieznacznie. - Imponuje mi twój gest, ale
mężczyznom, z tego co mi wiadomo, kwiatów się nie daje. Przedwojenny dyplomata nigdy
by nie popełnił takiego foux pas... - zaczął rozwijać dziadek swą wiekową opowieść, ale
ojciec miał własne zdanie na ten temat.
- Niech tata choć raz będzie wielkoduszny i zachowa się z kobiecą subtelnością. Pragnę
ofiarować tacie róże jako...
jako symbol trwałej przyjaźni między mężczyznami.
- Lepiej by było tę przyjaźń przypieczętować piwem albo tytoniem - wybrzydzał dziadek,
wyciągając jednak rękę po bukiet. - Powiedz Bartoszowej, niech przyniesie trochę wody, bo
symbol szlag trafi.
- Skąd wiedziałeś, że ojciec ma urodziny? - dopytywała się matka szeptem. - I dlaczego
milczałeś? Znowu wyszłam na idiotkę!
- Skoro znowu, to nie ma takiej tragedii - ojciec cmoknął ją w policzek. - Wiedziałem,
ponieważ przy wczorajszym obiedzie zostało złożone na ten temat publiczne oświadczenie.
- A gdzie ja byłam podczas wczorajszego obiadu - próbowała ustalić matka.
- Na własnym wczorajszym obiedzie - przypomniał jej ojciec - w knajpie Makao z
niemieckim wydawcą.
- Ach, tak! Bryzol z polędwicy w czerwonym winie! przypomniała sobie, ale natychmiast
spochmurniała.
- Mnie nigdy nie przynosisz kwiatów - rzuciła szeptem pełnym pretensji.
- Jak to nigdy? - zaperzył się ojciec.
- Tylko na urodziny - naburmuszyła się jak mała dziewczynka.
- Toteż ojcu też daję róże tylko na urodziny.
- Daję róże... - przedrzeźniała matka. - Po raz pierwszy pamiętałeś o jego święcie. Inna
sprawa, że z tymi kwiatami to przesadziłeś.
- Marysiu - ojciec zrobił minę pod tytułem "wyjaśnię ci wszystko" - tak prawdę mówiąc, ja te
kwiaty dostałem. Nawet nie wiem od kogo - dodał szybko, widząc zbierający się w matki
oczach huragan zazdrości.
- Gdzie je dostałeś? - badała.
- Na dole.
- U nas?
- U nas.
- I kto ci je dał?
- Posłaniec.
- Dla kogo?
- Nie powiedział, dla kogo. Zapytał, czy mieszkam pod szóstką, a potem poprosił, żebym je
oddał, więc oddałem.
- Ale ojcu! - ryknęła matka. - A może były dla mnie?
Tam na pewno jest kartka...
- Zapewne - ojciec z trudem powstrzymał matkę od ustalania przynależności bukietu. - Bądź
tak dobra i trochę się wstrzymaj z tą ciekawością. Potem sobie ustalisz, czy dla ciebie, czy
nie. Staruszek tak się ucieszył...
- Obiad - Bartoszowa wyminęła szepczące w przedpokoju małżeństwo i postawiła w salonie
potężny półmisek z pieczonymi pstrągami.
- Ryba - skrzywił się dziadek, ale jak na dziadka, delikatnie, bo brandy zdążyła łagodząco
wpłynąć na jego kłótliwe usposobienie.
- Dla pana jest danie ekstra - przed dziadka nakryciem pojawił się ogromny talerz pełen jego
ulubionych wołowych pulpecików.
- Kocham panią - oświadczył dziadek z najwyższą powagą i nie czekając na resztę
domowników, zaczął jeść.
- Miałaś iść do księdza Korka - przypomniała matce Buba, lokując się naprzeciw dziadka.
- Nie w takim dniu. Zadzwoniłam, że przyjdę jutro matka nie mogła skoncentrować się
najedzeniu. Jej oczy uparcie błądziły po bukiecie.
- To ile tata tak naprawdę ma lat?
- Nie dociekaj, Marysiu, im ja mam mniej, tym ty jesteś młodsza.
Nikt nie wnikał w logikę dziadkowego myślenia, bo i po co? Po obiedzie stanął przed
dziadkiem wielki karton z prezentem Buby i cała rodzina z napięciem czekała, kiedy jubilat
ujawni jego zawartość.
W prezentach tkwi jakaś szczególna moc przyciągania ludzkiej ciekawości - myślała Buba,
przyglądając się wypiekom na twarzy matki. Już nie patrzyła na róże. Z uwagą śledziła
sznurek, którym bawił się dziadek. - Prezenty to takie dobre puszki Pandory. Gdyby ich nie
było, dorośli mieliby mniej okazji, aby wracać do dzieciństwa. To Buby myślenie
potwierdzała niecierpliwość w oczachjej ojca, gotowego rozszarpać sznurek, aby szybciej
zobaczyć, co jest w środku.
Karton został w końcu otwarty i oczom wszystkich ukazała się metaliczna pokrywa, a w
chwilę potem stanął na stole mały zgrabny telewizorek. Bez wątpienia nowy i drogi.
- Bubo!!! - wykrzyknęli wszyscy jednocześnie. I zamilkli, patrząc na ekran tak, jakby to był
pierwszy w ich życiu telewizor.
Buba uśmiechała się z zadowoleniem. Zawsze lubiła robić prezenty, a ten był pierwszym za
naprawdę jej własne, "wygrane" na turnieju, pieniądze.
Uśmiechała się zawadiacko.
- Jestem pewna, dziadku, że na tym małym ekranie zobaczysz prędzej czy później swoje
liczby w totolotku. Teraz gdy za karę będziesz musiał iść do siebie, zawsze możesz liczyć na
osobistego infonnatora.
- Skąd, Bubo, wzięłaś tyle pieniędzy? - matka patrzyła na córkę z niepokojem. - Zapewnij
mnie tylko, że nie kupiłaś go za symboliczne grosze od złodziei...
- Zapewniam!
- A skoro nie za symboliczne grosze... - ojciec wznowił śledztwo - to za jakie pieniądze?
- Duże - odrzekła Buba, skromnie spuszczając oczy.
Dziadkowi trzęsły się ręce i najwyraźniej chciał coś ważnego powiedzieć, ale wzruszenie
odebrało mu mowę. Matka patrzyła martwymi oczami na telewizor i Bubę, pełna obaw, że
jakaś ważna dydaktyczna lekcja jej umknęła i zaczęły się poważne problemy z córką. Ojciec
myślał zapewne podobnie, bo nagle stracił zainteresowanie dla całej sprawy, jakby się bał
każdego następnego pytania. Gdzieś w podświadomości sprawdzał tylko, czy w niedawnym
czasie nie zginęła mu jakaś większa sumka. Jednocześnie wstydził się swych myśli, bo głupio
być podejrzliwym wobec własnej córki, która w dodatku nigdy niczego nie ukradła.
Rozpostarł szpaltę "Wyborczej" i zagłębił się w lekturze.
- Prima aprilis - cichutko bąknął dziadek, zalewając się rumieńcem wstydu. - Prima aprilis -
powtórzył głośniej i jeszcze bardziej płaczliwie. - To miał być taki żart z moimi urodzinami.
Ja obchodzę piętnastego, a teraz... Ukarałaś mnie, Bubo - płakał bardzo nie po męsku, jak to
miał w zwyczaju.
- Ależ dziadku! - Buba poklepała j ego pochylone ramiona. - Przecież wiem, że urodziny
masz piętnastego. Zobacz podsunęła mu kartkę z życzeniami, dotąd tkwiącą w papierach
kartonu. - Tu jest data. Widzisz? Wcale nie dzisiejsza.
- No, i kto miał rację? - matka natychmiast odzyskała animusz. - Okazuje się, że tylko ja nie
dałam się zwariować!
Ha, ha, ha! - roześmiała się niemal histerycznie. - Chcieliście zrobić ze mnie wyrodną córkę, a
jak przyszło co do czego, to się okazało, że jako jedyna zachowałam rozsądek.
- Gówno prawda - powiedział dziadek i natychmiast tego pożałował, bo Buba nie znosiła,
kiedy padały przekleństwa, nawet lekkiego kalibru. - Dla ciebie, Marysiu, to ja mogę mieć
urodziny codziennie i nigdy! Bo ty się swoim ojcem wcale nie interesujesz. Paweł to chociaż
przyszedł z kwiatami.
- A, kwiaty - odezwał się znad szpalty oj ciec. - One wcale nie są dla taty, te róże.
Przypuszczam, że są dla Marysi. Pogrzeb w bukiecie, Marysiu, tam na pewno jest jakaś
karteczka.
Dziadek nie wydawał się pogrążony konsekwentnym odzieraniem go z czci i prezentów.
Gdyby nie Buba, na pewno powiedziałby, w jakiej anatomicznej części ciała ma upominki i
życzenia. Oczywiście poza telewizorkiem, w który wciąż wgapiał się z niemym zachwytem.
Natarczywe grzebanie w różach przerwał matce ojciec, który zwracał się wyłącznie do niej,
wciąż spoglądając podejrzliwie na Bubę - Zobacz, Marysiu - wskazał ręką na zdjęcie z
pierwszej strony gazety. - Piętnastoletnia mistrzyni brydża. Rówieśnica naszej córki. Na
zdjęciu nawet do Buby podobna. I proszę: "Talent, który ma szansę stać się atutem polskiego
sportu", "Prosto do Europy", "Dziewczyna tyle warta, co najlepsza karta"...
- tak o niej piszą! Albo tu... "Wzbudziła zachwyt wszystkich jurorów prawdziwie
profesjonalnym przygotowaniem". "Sama mówi, że grać w karty nauczył ją dziadek". To
rozumiem! ojciec z aprobatą uderzył w płachtę gazety. - Gdyby tak nasz dziadek zechciał
zająć się Bubą... ale nie! Lepiej przewalać te roberki z Mańczakami niż solidnie popracować.
- A jak się ona nazywa, ta mistrzyni? - w oczach Buby zajaśniała iskierka przekory.
- O, tak jak my! - wykrzyknął spontanicznie ojciec. Tylko ma na imię Agnieszka.
- Zaraz, zaraz - matka stanęła obok ojca, próbując przyjrzeć się zdjęciu.
- No, faktycznie! Nazywa się tak, jak nasza Buba.
- Tylko ta Agnieszka... - ojciec rozpoczął długi proces kojarzenia faktów i gdy wreszcie
przypomniał sobie, że Buba, cokolwiek by mówić, też ma na imię Agnieszka, patrzył na
córkę w niemym osłupieniu. Matka również zastygła w bezruchu, powtarzając swoje
idiotyczne "o Jezu" i "o Boże", jakby Buba była księdzem Korkiem albo pomnikiem,
przywodzącym religijne skojarzenia. A nie taką zwykłą i normalną Bubą.
- A co? - triumfował dziadek - myśleliście, że Buba dmuchnęła ten telewizorek z wystawy?
Przecież ona zarobiła zupełnie przyzwoite pieniądze. Nie mówiąc już o sukcesie! I masz
rację, Pawle, twierdząc, że te róże nie są dla mnie.
Bo tak się składa, kochani, że one są ode mnie dla Buby.
W Buby oczach zapaliła się wielka żarówka szczęścia.
Jak to jednak miło, kiedy rodzice tak nagle przypomną sobie o własnym dziecku i wiedzą o
nim wszystko. No, może nie wszystko. To za dużo powiedziane. Prawie wszystko.
Bo tak jest najlepiej.
Spis treści:
Półtora roberka
Fatalny ateista wkracza do akcji
Gałąź w biuście
Chleb niezbyt powszedni
W obronie arcydzieła
Czas na scenę
Grzybki na duszę
Malutki sukcesik
Lew ze Zwierzynieckiej wkłada martensy
Zakręcona z fitness klubu
Lodowiec przemówił
Naga królowa automobilu
Nigdy nie wierz oszołomom!
Kamyk w martensie
Racuchy nie kożuch
Kuchenna gehenna
Guru wciąż na telefonie
Złoty środek pana Mańczaka
Dokładka na dokładkę
Golf Agi i majtki Bartoszowej
Objawienie wyszło z mroku
Drozd wyleciał nie w porę
Tyle warta, co najlepsza karta