Noce nad Florydą
Wendy mieszka samotnie na florydzkich
bagnach, z dala od ludzi i cywilizacji. Pewnego
wieczoru znajduje na moczarach
nieprzytomnego mężczyznę i zabiera go do
domu. Po odzyskaniu przytomności
nieznajomy wyznaje, że jest agentem ściganym
przez gang narkotykowy. O tym gangu głośno
jest we wszystkich mediach. Wendy zaczyna
zdawać sobie sprawę z ogromu
niebezpieczeństwa, na jakie się naraża,
zatrzymując Brada pod swym dachem.
Tymczasem gangsterzy wpadają na jego trop...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tyłem chevroleta gwałtownie zarzuciło. Brad,
zaciskając mocno zęby, odbił kierownicą. Gdyby
wypadł z tej wąskiej szosy na obojętnie którą stronę,
wylądowałby w żywym bagnie, w bezkresnej rzece
traw, w gorącym, wilgotnym, zapomnianym przez
Boga i ludzi piekle na ziemi.
Pędził na zachód Alligator Alley - drogą przez
niekończące się błota i moczary, gdzie znużonego
monotonią krajobrazu podróżnego z letargu wyry
wał od czasu do czasu krzyk ptaka albo zimne,
nieruchome spojrzenie gada, których było tutaj za
trzęsienie.
Nie było za to budek telefonicznych. Nie było
straganów z fast-foodami, nie było stacji benzyno-
NOCE NAD FLORYDĄ
wych. Tylko kilometr za kilometrem odludzia Ever-
glades - bagien na Florydzie.
Brad nie cierpiał bagien. Tylko że teraz nie miało
to większego znaczenia.
Wyprowadził wóz z poślizgu i zerknął we wstecz
ne lusterko. Michaelson siedział mu wciąż na ogonie.
Przeniósł wzrok z powrotem na drogę i zauważył
smużki pary wydobywające się spod maski chev-
roleta. Jasna cholera, nawet porządnego samochodu
ukraść mu się nie udało. No i ucieka teraz przed
zaciekłym pościgiem w starym rzęchu, który zaraz
pod nim zdechnie.
Pot zrosił mu czoło. Co pocznie bez samochodu?
Od wielu mil nie widział budki telefonicznej. Nic,
tylko ta wąska szosa i bezmiar bagien. Na piechotę
nie miałby najmniejszych szans. W parę sekund
ustrzeliliby go jak kaczkę.
W silniku coś stuknęło, zaświszczało i spod maski
buchnął kłąb pary, przesłaniając mu widok. Przymru
żył oczy; tam, z przodu, majaczył chyba jakiś bity trakt
odchodzący od szosy w lewo, na południe. Jeszcze
jeden rzut oka we wsteczne lusterko i już wiedział, że
Michaelson zaraz go dopadnie. Ryzyk fizyk.
Gwałtowny skręt kierownicą, pisk opon, wóz
przechylił się i wszedł w ostry wiraż. Tak, to jest coś
w rodzaju gruntowej drogi. Wybujała trawa siekła
karoserię i okna. Brad słyszał odwieczne brzęczenie
owadów, którego nie zagłuszało nawet wycie prze
grzanego silnika.
6
Heather Graham
7
Nagle wóz ugrzązł z błocie. Brad ścisnął mocniej
kierownicę i zrozpaczony wdusił do dechy pedał
gazu. Koła zabuksowały i chevrolet utknął w szuwa
rach na dobre.
Wyskoczył z samochodu. Czarne błocko oblało
mu skórkowe buty, sięgnęło bawełnianych skarpe
tek, wspięło się po nogawkach spodni; zapadł się
w nim do pół łydki.
Znieruchomiał i wytężył słuch.
Usłyszał silnik zbliżającego się auta - auta Micha-
elsona. A więc nie dali za wygraną.
Powietrze rozdarł suchy trzask. Strzał? Pocisk
świsnął mu koło ucha. I znowu ten suchy trzask.
Kolejny pocisk. Bliżej. Ziiiu. Prawie otarł mu się
o drugie ucho i z obrzydliwym plaśnięciem zarył
w bagno.
Odwrócił się i puścił biegiem. Jego pistolet zo
stał w motelu, razem z trupem Taggarta. Kurwa,
nawet nie ma czym się bronić. Ich trzech z mag
num i obrzynami, a on nawet bez pilniczka do paz
nokci.
Gorzej już chyba nie można skończyć. Bez broni,
w trakcie ucieczki przez zarośnięte, zarobaczone,
rojące się od owadów, posępne, śmierdzące moczary.
Nogi grzęzły mu w błocie. Nie ubiegł jeszcze
dwudziestu kroków, a już zostawił w nim oba buty.
Bieg w tych warunkach był mordęgą. Tym większą,
że nie było dokąd uciekać. Nic, tylko trawa i grze-
chotniki, węże koralowe i aligatory, węże wodne
8
NOCE NAD FLORYDĄ
i moskity... no i to cholerne błoto. Co sus, to kolejna
niepewność, na co się tym razem nadepnie.
Trzeci pocisk śmignął mu z wizgiem tuż przed
nosem. Na brodzie poczuł prąd powietrza. Cząstką
umysłu rejestrował symptomy nadciągającej nocy.
Pieśń owadów przybierała na sile, a horyzont barwę
krwistej czerwieni. Zerkając za siebie, widział tylko
trawę, wysoką ścianę trawy, która jak nóż cięła ręce
i policzki.
Everglades, rzeka traw... Tak te okolice nazywali
Indianie. I faktycznie była to rozciągająca się jak
okiem sięgnąć rzeka trawy.
Jeszcze jeden pocisk przeciął z wizgiem powiet
rze. Brad odetchnął głęboko i poczuł dźgnięcie bólu
w piersiach. Rozrywało mu płuca, pocięte dłonie
krwawiły, ale nie ustawał w biegu. I ni z tego, ni
z owego znalazł się pod wodą.
Wierzgając rozpaczliwie nogami, młócąc rękami,
wypłynął na powierzchnię i wygramolił się z kanałku
na brzeg. Zasapany, kaszląc i plując wodą, odwrócił
się, wsparł dłońmi o kolana. Widział tylko trawę. Czy
nadal go ścigają?
- Myślicie, że dostał?
To był chyba Suarez - najgorszy zakapior.
- A co za różnica? - zakpił ktoś inny. - Jak nie
my, to poczciwy Tom Gator go załatwi.
Parsknęli śmiechem, a wtedy odezwał się Micha-
elson, który nigdy się nie śmiał, któremu usta nigdy
nie ułożyły się nawet w namiastkę uśmiechu.
Heather Graham
9
- Cisza. Słuchajcie. Trzeba mu wpakować kulkę
w łeb. Na Toma Gatora wolę się nie zdawać.
Brad jęknął w duchu, wyprostował się i odetchnął
głęboko, przygotowując się do kolejnego wysiłku.
Krajobraz poczerwieniał, zachodzące słońce rzu
cało szkarłatny blask na bagienne rozlewiska i kilka
drzew w oddali. Czerwień... ten kolor zdawał się
zalewać mu płuca, kiedy wciągał w nie z trudem
wilgotne powietrze. Ten kolor przybrały trawa i sa
motna czapla balansująca na jednej nodze na konarze
drzewa.
Rata-ta-ta-ta. Znowu otworzyli ogień.
Ostry przeszywający ból, użądlenie w skroń. In
stynktownie poderwał rękę do głowy, potem spojrzał
na palce.
Czerwone. Kolor nocy. Kolor krwi - jego krwi.
Uciekać. Kiedy ruszał dalej na chwiejnych no
gach, brzęczenie owadów przybrało jakby na sile.
Nie słyszał za sobą żadnych szeptów, żadnych śmie
chów, żadnych głosów.
Spojrzał w niebo i zobaczył spadające słońce. Na
bagna opuszczał się wieczorny chłód. Zerwał się
lekki wietrzyk.
Miał dreszcze. Czerwień nie będzie kolorem nocy.
Noc będzie tu czarna - smolistoczarna. Zakłady ener
getyczne na Florydzie nie przyświecają nocami wę
żom, aligatorom, ptakom ani dzikim orchideom. Za
padnie noc, a wraz z nią nastanie nieprzenikniona
ciemność.
10
NOCE NAD FLORYDĄ
Horyzont barwiły jeszcze co prawda smugi różu,
złota i płomiennej czerwieni, ale Brad już ich nie
widział. Jego umysł taplał się w czerni, tak jak jego
ciało w oblepiającym błocie. Odgłosy świata zewnęt
rznego cichły, przechodząc w przytłumione, mono
tonne buczenie.
Tracił przytomność, a przecież nie mógł sobie na
ten luksus pozwolić. Jeśli tu teraz padnie, nie doczeka
świtu. Utonie w bagnie, stanie się łatwym łupem dla
bagiennych drapieżców, skończy w żołądkach tych
skubańców.
Nie wolno mu upaść, ale nie miał już sił brnąć
dalej. Zresztą nie było dokąd. Zatrzymał się. Kola
na miał jak z waty, widział wszystko jak przez
mgłę.
Usłyszał brzęczenie. Cholerne moskity. W życiu
nie widział ani nie słyszał tylu tych krwiopijców
naraz. Jeszcze chwila i opadną go całą chmarą.
Są już blisko. Brzęczenie urwało się jak nożem
uciął. Brad rzucił się przed siebie, pewien, że szar
żuje na rój owadów... i zderzył się z czymś twardym.
Poczuł jeszcze dotknięcie czegoś miękkiego, a potem
czerwony krajobraz pochłonęła czerń.
Na jego widok Wendy krzyknęła. Potem wyłączy
ła silnik śmigłowej łodzi, przymrużyła oczy i przez
kilka sekund przyglądała się mężczyźnie jak zahip
notyzowana.
Przypominał potwora z Czarnej Laguny. Był jak
Heather Graham
11
zjawa, wyrósł przed nią niczym olbrzymia nabrzmie
wająca góra błota.
Węże, aligatory i inne obrzydlistwa nie robiły
już na niej wrażenia, ale wielkich błotnych stwo
rów nie spotykało się na terenach Everglades na co
dzień.
Szybko jednak zdała sobie sprawę, że to indywi
duum jest człowiekiem. Mężczyzną. Wysokim, dob
rze zbudowanym. Potężnie zbudowanym, stwierdzi
ła, kiedy postękując z wysiłku, wciągała go na łódź.
Uporawszy się z tym, zrobiła sobie małą przerwę na
odsapnięcie, a potem sprawdziła mężczyźnie puls.
Na szczęście żyje.
Umoczoną w wodzie dłonią obmyła mu z grubsza
twarz. Zauważyła małe, krwawiące otarcie na skroni.
Skąd się wzięło? Przewrócił się i uderzył? Pokręciła
głową i uśmiechnęła się pogardliwie. Mieszczuch.
To nie ulega wątpliwości.
Pod warstwą błota widziała elegancki trzyczęś
ciowy garnitur, jedwabny krawat, bawełnianą koszu
lę. Butów nie miał - pewnie zostawił je gdzieś
w błocie. Westchnęła i znowu pokręciła głową.
Kiedy ci ludzie zmądrzeją! Do bagien trzeba pod
chodzić z respektem. To nie miejsce dla takich
fircyków. No i co z nim teraz robić?
Przykucnęła, by się zastanowić. Miała teraz dyle
mat. Poważnie ranny nie jest, a więc szpital można
sobie darować. Na bagnach durnia też nie zostawi.
Miałaby go na sumieniu.
12
NOCE NAD FLORYDĄ
Westchnęła. Może jednak odstawić go do szpitala,
ale tak czy siak, musi go najpierw zabrać do domu,
żeby zadzwonić stamtąd do Fort Lauderdale po
karetkę. Sama go nie odwiezie, bo jej samochód stoi
w warsztacie.
- No to jak, panie ładny, wpadnie pan do mnie na
kolację? -mruknęła, zwracając się do swojego znale
ziska, i roześmiała się z goryczą. Pierwszy raz
w życiu zaprasza do siebie mężczyznę. Z wyjątkiem
Leifa, ale z nim było inaczej. Nigdy o nic nawzajem
nie musieli prosić, rozumieli się bez słów.
Odpędzając od siebie wspomnienia o Leifie,
ułożyła błotnego stwora wygodnie na dnie łodzi,
zapuściła silnik i ruszyła. Zapaliła światła; ście
mniało się, a noc nad bagnami zapada bardzo
szybko.
Trzy kilometry dalej dobiła do wzniesienia i zgasi
ła silnik. Przycumowała łódź i znów spojrzała na
nieznajomego. Nie bardzo wiedziała, co począć.
Niepokoiło ją trochę, że wciąż nie odzyskuje przyto
mności. Czyżby wstrząs mózgu? Być może. Przede
wszystkim trzeba go umyć; potem określi bardziej
profesjonalnie jego stan.
Po chwili namysłu postanowiła przynieść z domu
nosze. Bez nich nie da rady przetransportować tego
olbrzyma.
Dom był mały, ale samowystarczalny i dobrze jej
się w nim mieszkało. Prądu dostarczał generator,
a chociaż wodę do picia w zasadzie kupowała w skle-
Heather Graham
13
pie, to system oczyszczania też miała zainstalowany.
Były tu dwie sypialnie, salon i duża kuchnia. Wszyst
ko to umeblowane we wczesnoamerykanskim stylu,
z brązowymi zasłonkami w oknach. Można było
siedzieć w tym domu i wyobrażać sobie, że do
najbliższego sąsiada ma się nie trzydzieści kilomet
rów, a trzydzieści kroków.
Wendy wbiegła do drugiej sypialni i wyciągnęła
spod łóżka brezentowe nosze. Z doniesieniem ich do
łodzi nie miała problemu, gorzej było z ułożeniem na
nich mężczyzny. Był nie tylko wysoki i dobrze
zbudowany, ale również nieprzytomny, toteż lał się
przez ręce. Sapiąc i postękując, ocierając co chwila
zalewający oczy pot, zdołała wreszcie wciągnąć go
na brezent.
Zanim wtaszczy faceta do środka, musi zdjąć
z niego ubranie. Nie całe, slipki zostawi. Mieszkała
na bagnach, ale starała się nie wnosić do domu błota.
A jeśli on w trakcie tego rozbierania odzyska przyto
mność? Wzruszyła ramionami. Jak się ocknie, to sam
dokończy, a niech tylko spróbuje stroić fochy. Gdyby
nie ona, już by nie żył.
Skarpetki zeszły łatwo. Problem pojawił się przy
marynarce. Nie była w stanie unieść mu ramion na
tyle wysoko, by ją z niego ściągnąć. Po kilku próbach
dała za wygraną i usiadła zdyszana, by się zastano
wić. W końcu doszła do wniosku, że to ubranie i tak
jest już do wyrzucenia, a więc nie ma się co z nim
ceregielić.
14
NOCE NAD FLORYDĄ
Wstała i pobiegła po nożyczki. W kuchni przyszło
jej do głowy, żeby wziąć też wiadro wody z mydłem
i myjkę. Mając już gotowy plan, działała z energią
i zdecydowaniem.
Wróciła do łodzi i z zapamiętaniem zaatakowała
nożyczkami ubranie nieznajomego. Pozbawiła go
marynarki, kamizelki, krawata, koszuli i delikatnie
zmyła mu z twarzy i ramion błoto. Uporawszy się
z tym, usiadła i przyjrzała krytycznie swemu dziełu.
Myślała, że ma ciemniejszą karnację; zmylił ją
bagienny muł oblepiający skórę barwy piasku. Włosy
miał płowe, takie, co to rozjaśniają się w słońcu
i ciemnieją w zimie, twarz sympatyczną, przystojną,
męską - długi prosty nos, wysokie czoło, wydatne
kości policzkowe, wydatną szczękę. Wiek oceniała
na jakieś trzydzieści do czterdziestu lat.
Był ciężki, bo składał się z samych twardych,
wyrobionych mięśni, co świadczyło, że pracował nad
swym ciałem. Tak, ładne to było ciało. Wendy naszła
ochota, by go dotknąć. Opamiętała się w ostatniej
chwili i otrząsnęła gwałtownie. Nie mogła uwierzyć,
że myśli w ten sposób o ciele kogoś zupełnie sobie
nieznanego.
Przetrząsnęła kieszenie marynarki, szukając port
fela, ale znalazła w nich tylko listek miętowej gumy
do żucia. Kieszenie spodni sklejało zaschnięte błoto.
Zdeterminowana wstała, rozpięła mu je, chwyciła za
nogawki i pociągnęła. Z początku ani drgnęły, potem
przestały nagle stawiać opór. Zatoczyła się do tyłu
Heather Graham
15
i klapnęła na siedzenie. W ręku zostały jej nie tylko
spodnie.
Slipki zsunęły się wraz z nimi. Mężczyzna leżał
teraz na brezentowych noszach nagusieńki jak go Pan
Bóg stworzył.
Wendy zaczerwieniła się i zamarła, bo nieznajo
my poruszył się i jęknął cicho. Nie robiła niczego
złego, próbowała mu tylko pomóc. Obmyła go, ro
zebrała, ale nie zamierzała posunąć się tak daleko.
A jeśli się teraz ocknie? Co sobie o niej pomyśli? Jak
mu się z tego wytłumaczy?
- Cholera! - zaklęła pod nosem. Podniosła się
szybko, rozcierając stłuczony mięsień. Musi go
czymś okryć, zanim oprzytomnieje. Odwracała się
już, by pobiec do domu po prześcieradło, ale coś ją
podkusiło, by jeszcze raz na niego zerknąć. Napraw
dę niczego sobie okaz samca.
Muskularny, zadbany, szczupły. Pierś porośnięta
gęstwiną płoworudawych włosów, która na wysoko
ści pasa zwężała się w cienką linię, by rozszerzyć się
w drugą gęstwinę w dole brzucha. Serce zabiło jej jak
młotem. Natura rzeczywiście niczego mu nie po
skąpiła. A ona już tak długo jest sama...
Zgorszona trochę własnymi myślami, odpędziła je
od siebie. To wcale nie tak długo, a patrzenie pod ta
kim kątem na zupełnie obcego faceta przyzwoitej
kobiecie nie przystoi. Dziwne, od tak dawna nie po
myślała nawet o seksie, a tu nagle, na sam widok
męskiego ciała wyobraźnia płata jej takie figle.
16
NOCE NAD FLORYDĄ
Do oczu napłynęły jej gorące łzy, a wraz z nimi
refleksja, że nie pamięta już, kiedy sobie tak od
serca popłakała. Ale teraz na to ani czas, ani miejsce.
Musi wziąć się w garść i lecieć do domu po to
prześcieradło.
- Co u diabła...
Za późno. Ocknął się. Mężczyzna zamrugał po
wiekami, dźwignął się z wysiłkiem na łokciach,
przesunął błędnym wzrokiem po swym ciele i spoj
rzał na nią. Oczy, podobnie jak włosy, miał płowe.
Ani orzechowe, ani zielone, ani brązowe, wszyst
kiego po trochu, co dawało kolor płowozłoty.
1 w tych płowych oczach pojawiła się teraz kon
sternacja, gniew i czujność - czujność tak prze
szywająca, że Wendy się wystraszyła. Cofnęła się
o krok. Nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować.
Żałowała teraz, że nie zostawiła go tam na mocza
rach.
- Coś ty za jedna?
Głos miał schrypnięty, głęboki, wcale nie przy
jazny.
- Wendy Hawk. Powiedz lepiej, coś ty za jeden.
- Co? - W jego oczach znowu zapłonęła czuj
ność.
- Coś, u diabła, za jeden? -powtórzyła z irytacją.
Nie spuszczał z niej wzroku, podjęła więc zdener
wowana: - Mieszkam tutaj. Wyskoczyłeś mi przed
łódź. Próbuję ci pomóc.
Przez twarz przemknął mu wyraz rozbawienia,
Heather Graham
17
pozostawiając po sobie uśmiech. A z tym uśmiechem
był bardzo pociągający.
- Pomóc, powiadasz? Rozbierając mnie do ro
sołu?
Zaczerwieniła się i odetchnęła głęboko.
- Nie chciałam...
- A co, ubranie samo ze mnie spadło? - spytał
kpiąco.
- Nie, oczywiście, że nie. Ale miałeś na sobie
pół Everglades. Nie moja wina, że wszystko było
takie posklejane, że zeszło za jednym zamachem.
Oj, nieważne. Miałam właśnie iść po prześcieradło
i wciągnąć cię do środka, ale widzę, że możesz...
- Urwała, bo nieznajomy zerwał się na równe
nogi. Czym innym było patrzeć na niego, kiedy
leżał nieprzytomny na ziemi, a czym innym teraz,
kiedy stał przed nią nagi, nie okazując cienia skrę
powania. - Ale widzę, że możesz chodzić - do
kończyła. - Tylko się do mnie nie zbliżaj - ostrze
gła. - Wstydu nie masz? Przyniosę ci prześcierad
ło...
- Przepraszam - mruknął. Wciąż się uśmiechał
i Wendy uświadomiła sobie nagle, że ten uśmiech ma
dwa ostrza. - Szczerze mówiąc, to podejrzewam, że
zdążyłaś mi się już dobrze przyjrzeć.
- Zaczekaj tu! - rozkazała, pobiegła do domu
i wróciła z czystym prześcieradłem.
Owinął się nim w pasie.
- Nie co dzień człowiek budzi się golusieńki na
18
NOCE NAD FLORYDĄ
moczarach - zauważył. Głos miał bardzo głęboki,
z tych, co to potrafią poruszyć w kobiecie czułą
strunę. Wendy przeszedł lekki dreszcz. Ale może to
tylko ta chłodna wieczorna bryza?
- Przepraszam. Starałam się ci pomóc.
- Zauważyłem. ~ Roześmiał się i owinął ciaśniej
prześcieradłem. - Ciekaw jestem tylko, co byś sobie
pomyślała, gdyby było na odwrót.
- Znaczy jak?
- No, gdybym to ja starał się pomagać tobie, i to
ty obudziłabyś się bez niczego.
- Też mi coś! - prychnęła, znowu żałując, że nie
zostawiła go na pastwę losu. - To nie wchodzi w grę.
Przede wszystkim ja nie znalazłabym się nigdy
w takiej idiotycznej sytuacji. To moczary. Szwen-
dałeś się w pobliżu grząskich bajor! Powinieneś mi
być dozgonnie wdzięczny.
- No i jestem. Nawet bardzo - powiedział cicho
i wskazał ruchem głowy drzwi. - Dobrze zrozumia
łem, że chcesz mnie zaprosić?
Zawahała się, nie była już tego taka pewna. Ten
człowiek nie zna może bagien, ale sroce spod ogona
też nie wypadł. Sprawiał wrażenie takiego, co z nieje
dnego pieca jadł chleb. I emanowało z niego jakieś
napięcie, tak jakby, nawet się uśmiechając, pozo
stawał czujny i miał oczy za plecami.
- Hej - ponaglił ją, jakby czytał w jej myślach.
- Ja cię nie tknąłem. To ty mnie rozebrałaś.
Wymacała za sobą gałkę u drzwi, pchnęła je,
Heather Graham 19
weszła i obejrzała się. Mężczyzna oglądał swoje
ubranie.
- Gdybym wiedział, że taka jesteś napalona - po
wiedział, pokazując jej strzępy koszuli - sam bym ją
zdjął.
- Bałam się o twoje życie! - warknęła.
Kiwnął głową, poprawił prześcieradło i wszedł do
domu.
- Dzięki.
Rozejrzał się, przenosząc wzrok z zawieszonego na
ścianie kobierca na bujany fotel, wygodną sofę, stoli
czek z wiśniowego drewna. Niewiele uszło jego uwagi.
Kiedy w końcu spojrzał znowu na nią, Wendy z zado
woleniem zobaczyła w jego oczach konsternację.
- Gdzie my jesteśmy? - spytał.
- Na Everglades - odparła słodko.
- Tak, ale... gdzie?
- Na wschód od Naples, na północny wschód od
Miami, prawie dokładnie na zachód od Fort Lauder-
dale.
Płowe brwi powędrowały w górę.
- Czyli pośrodku bagien. I ty tu mieszkasz?
- Owszem. - Wendy uśmiechnęła się rozkosznie,
rada, że znowu ma nad nim jakąś przewagę.
Weszła do kuchni. Czuła, że musi się napić, a poza
tym widok butelki dobrego wina jeszcze bardziej
zbije go z pantałyku. Wyjęła z lodówki rieslinga
rocznik 72, a z szuflady szafki korkociąg.
- Pozwól, że ja to zrobię - usłyszała.
20 NOCE NAD FLORYDĄ
Zaskoczona nie oponowała; oddała mu butelkę
i korkociąg, a sama oparła się o kuchenną szafkę. Był
nadal nagi do pasa i pachniał mydłem, którym go
umyła.
- Nie przedstawiłeś mi się jeszcze.
- Bill. Bill Smith.
Kłamał. Ciekawe dlaczego. Tylko przestępca za
taja swoje prawdziwe nazwisko. A on przecież nie
jest przestępcą.
Skąd ta pewność? Ten człowiek jak najbardziej
może być na bakier z prawem. Znalazła go pływają
cego twarzą do dołu w bagnie.
- Co robiłeś na moczarach?
Korek z soczystym pyknięciem wyskoczył z szyj
ki. Rzekomy Bill Smith pokazał jej znacząco otwartą
butelkę. Odwróciła się i zaczęła nerwowo szukać
kieliszków. Dzwoniły o siebie, kiedy mu je podawa
ła. W jego dłoni ucichły. Napełnił oba winem i uniósł
swój w toaście.
- Zdrówko. Zabłądziłem, jak ktoś głupi. Zupełnie
nie znam tej okolicy.
Wendy zaparła się, że musi z niego wyciągnąć
choć ziarenko prawdy. Nie spuszczając go z oczu,
uniosła kieliszek do ust.
- Na bagnach łatwo się zgubić.
- Samochód mi się zepsuł. - Podniósł butelkę do
oczu i udawał, że studiuje pilnie etykietę. Po chwili
spojrzał na nią znowu. - Jestem ci wdzięczny za
pomoc - powiedział cicho. - Dziękuję.
21
Wendy kiwnęła głową. Nadal nie wiedziała, co ma
o tym wszystkim myśleć.
- Trzeba opatrzyć to rozcięcie na skroni - powie
działa.
- Jakie rozcięcie? - Ściągnął brwi i dotknął czoła.
- A, rzeczywiście.
- Przydałoby się parę szwów.
- E, do wesela się zagoi.
- Może przynajmniej ci je przemyję.
- Byłbym wdzięczny. - Dotknął znowu rany,
potem przesunął dłonią po włosach. - Wciąż jestem
cały w błocku.
- Weź prysznic.
- To masz tu bieżącą wodę? Mogę skorzystać?
- Proszę się nie krępować, panie Smith. Koryta
rzem, drugie drzwi na lewo.
- Dzięki. - Oddał jej kieliszek z niedopitym
winem i wyszedł z kuchni. Po chwili trzasnęły drzwi
łazienki.
Stała jeszcze parę sekund, przygryzając wargi,
potem ruszyła do swojej sypialni. Uklękła przed
komodą, wysunęła dolną szufladę, pogrzebała w niej
i wyjęła T-shirt, dżinsy i parę slipek. Ten mężczyzna
był tylko troszkę wyższy od Leifa, a zbudowani byli
podobnie.
W korytarzu słychać było szum prysznica. Pode
szła do drzwi łazienki i zapukała.
- Zostawiam tu ubranie. Powinno pasować.
Wróciła do kuchni i sącząc wino, oddała się
22 NOCE NAD FLORYDĄ
rozmyślaniom. Na mózg jej padło, że mu pomaga?
Zaraz tam padło. Nie mogła go przecież zostawić na
pewną śmierć.
Trzeba jednak zachować ostrożność. Niepokojące
jest, że wywarł na niej takie wrażenie. Odpędziła te
myśli, otworzyła lodówkę, wyjęła warzywa i zaczęła
je machinalnie kroić.
Kiedy czysty, ubrany, z mokrymi, zaczesanymi
do tyłu włosami Bill wrócił spod prysznica, do
rzuciła do warzyw duszących się na ogromnej
patelni pokrojonego w cząstki kurczaka i zamie
szała.
- Smakowicie pachnie - zauważył.
- Dziękuję.
- Mam przez to rozumieć, że zostałem zaproszo
ny na kolację?
- Nie masz wyboru. Dzisiaj cię stąd nie wywiozę.
- A to dlaczego?
- Mam samochód w naprawie, a warsztat zamy
kają o piątej. Została mi tylko śmigłowa łódź. Co
najwyżej mogę cię podrzucić do szosy, może tam
złapiesz jakąś okazję...
- To już wolę to zaproszenie na kolację - odparł
szybko.
W odpowiedzi Wendy zgarnęła warzywa i mięso
z patelni na półmisek i mu go wręczyła.
- Niech pan to, z łaski swojej, postawi na stole,
panie Smith...
- Oczywiście.
Heather Graham 23
Wyjęła z piekarnika brązowy ryż, przesypała
go do miski i też podeszła do kuchennego stołu,
który nakryła wcześniej na dwie osoby. Mężczy
zna odsunął jej krzesło, wrócił po pozostawioną
na blacie napoczętą butelkę i kieliszki, po czym
usiadł naprzeciwko niej. Kiedy się uśmiechnął,
serce znowu żywiej jej zabiło - podobał jej się
ten uśmiech.
- Dzięki. Za wszystko.
Wendy kiwnęła głową, wolała się nie odzywać.
- Czyje to ubranie?
- Mojego męża.
- Aha. - Przymrużył oczy. Po chwili milczenia
wskazał wymownie na stół. - Zaczynamy bez niego?
- On nie żyje.
- Och, przykro mi.
Wendy znowu kiwnęła głową. Obcy tylko tak
mówią. W rzeczywistości nic ich to nie obchodzi.
Zwłaszcza tego tutaj. Była przekonana, że w duchu
odetchnął z ulgą.
- I mieszkasz sama?
Obawiała się tego pytania. Była łatwym celem,
a im dłużej przebywała w towarzystwie tego człowie
ka, tym bardziej stawało się dla niej jasne, że on nie
jest wcale takim niewiniątkiem. I chociaż instynkt
podpowiadał Wendy, że z jego strony nic jej raczej
nie grozi, to niepokój pozostawał.
- Tak, mieszkam tu sama.
- Wendy - mruknął. - Wendy Hawk. - Pochylił
24 NOCE NAD FLORYDĄ
się nad stołem i wyciągnął rękę. Nim zdążyła zarea
gować, owinął sobie wokół palca pasemko jej wło
sów. - Metr sześćdziesiąt wzrostu, niebieskooka
blondynka, która wygląda jak anioł i mieszka w tym
dusznym piekle. Czy ja śnię, czy umarłem i poszed
łem do nieba?
- Mam metr sześćdziesiąt pięć, oczy szare, a tego
miejsca nawet najzagorzalszy miłośnik przyrody nie
nazwałby niebem.
Delikatnie uwolniła włosy spomiędzy jego pal
ców, wstała od stołu, zabrała kieliszek z winem
i wycofała się pod szafki. Czuła, że wzbiera w niej
huragan.
~ Trzeba coś zrobić z tą raną na skroni - mruk
nęła.
- Nic nie zjadłaś.
- Dotrzymuję ci tylko towarzystwa. Kiedy cię
znalazłam, wracałam z kolacji u przyjaciela. - Było
w tym trochę prawdy. Wracała od Erica, z którym
wcześniej jadła lunch. - Jedz, a mną się nie kłopocz.
Uśmiechnęła się niewyraźnie, odwróciła i prze
szła z kieliszkiem wina do salonu, gdzie włączyła
telewizor i usadowiła się na sofie. Leciały właśnie
wiadomości, ale ona myślami była gdzie indziej.
Wyrzucała sobie, że zostawiła gościa samego przy
stole.
Jaki tam z niego gość. Nic o nim nie wie. Jak
tylko facet się naje, to opatrzy mu ranę i odstawi na
szosę.
Heather Graham 25
Z tych rozważań wyrwało ją nagle słowo „Ever-
glades". Spojrzała uważniej w telewizor i ściągając
brwi, spróbowała skupić się na tym, co od jakiegoś
czasu mówił komentator.
Połączone siły FBI, agencji do spraw walki z nar
kotykami DEA i lokalnej policji przechwyciły trans
port narkotyków. Doszło do strzelaniny. Zginął
agent, przemytników nie ujęto. Na ekranie pojawiła
się fotografia jakiegoś mężczyzny, ale Wendy nie
zdążyła się jej przyjrzeć, bo w tym momencie Bill
Smith wmaszerował do pokoju i bezceremonialnie
wyłączył odbiornik.
Wyprostowała się i obrzuciła go gniewnym spoj
rzeniem.
- Oglądałam to!
Przypatrywał się jej z takim napięciem, że dreszcz
ją przeszedł i po raz kolejny przemknęło jej przez
myśl, czy nie popełniła aby głupstwa, sprowadzając
go do domu.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że drży nie
ze strachu, lecz z powodu ogarniającego ją dziwnego
ciepła. On ma na sobie rzeczy Leifa. Zbudowany jest
podobnie, a w ciemnościach, w ogniu namiętności,
mógłby może mu dorównać.
Nie, w niczym nie przypomina jej męża. Jest
atrakcyjny i pociągający na swój sposób, i budzi
w niej od dawna uśpione żądze i emocje, uczucia,
których się obawiała.
I jest w jej domu. Zapowiada się długa noc.
26
NOCE NAD FLORYDĄ
- Telewizor - przypomniała mu. - Oglądałam
wiadomości.
- Przepraszam. Chciałem, żebyś mi pomogła.
- W czym?
- W opatrzeniu tej rany. Mogłabyś? Masz wodę
utlenioną, czy coś w tym rodzaju?
- Pewnie, że tak. - Wychodząc z pokoju, Wendy
włączyła w przelocie telewizor. Wiadomości już się
skończyły, zaczął jakiś teleturniej.
Wodę utlenioną i materiały opatrunkowe trzymała
w łazience. Otwierając apteczkę, zobaczyła w lustrze
jego twarz. Stał tuż za nią i obserwował ją z napię
ciem.
- Gdzie przeprowadzimy ten zabieg? - spytał.
Wzruszyła ramionami.
- Wszystko jedno, choćby tutaj.
Przysiadł na krawędzi wanny. Wendy nasączyła
wodą utlenioną bawełniany gazik i wycisnęła mu go
na skroń. Nawet nie drgnął, za to ona skrzywiła się na
widok rany. Była głęboka. Musiała sprawiać mu ból.
Sięgając do apteczki po spirytus salicylowy, zawaha
ła się.
- Co jest? - zapytał.
- Teraz naprawdę będzie bolało.
Kiwnął głową.
- Trudno. Czyń swoją powinność.
Przygryzając z przejęcia wargi, zaczęła powoli
odkażać ranę, a on znosił to ze stoickim spo
kojem.
Heather Graham
27
- Nie rozumiem, w co się mogłeś walnąć - mruk
nęła. - Zupełnie jakby ktoś wygarnął ci kawał ciała
łyżeczką...
- Dziwne, prawda? - Odebrał od niej drugi gazik,
wrzucił go do kosza na śmieci i uśmiechnął się. - No,
od razu lepiej.
- Cieszę się.
- Zrobić ci kawy?
Pokręciła głową.
- Nie. Ale herbaty się napiję.
Przeszli do kuchni. On napełnił wodą ekspres do
kawy, ona czajnik. W tym. człowieku jest coś ujmują
cego. Gładkie policzki... czyli golił się rano. Pach
nący, piżmo zmieszane z wonią mydła. I te oczy...
płowe i czujne.
Tak przywykła już do samotności, że sama obec
ność innego człowieka działała na nią pobudzająco.
A może ten Bill to zwyczajny człowiek? Zabłąkany
mieszczuch?
Nie, to ktoś specjalny.
- Czym się trudnisz? - spytała, kiedy czekali na
zagotowanie się wody.
- Trudnię? - spytał.
- No, z czego żyjesz.
- Pracuję w... w branży farmaceutycznej.
- Akwizytor?
- Eee... tak.
- Jechałeś do Naples?
- Tak, tam.
28
NOCE NAD FLORYDĄ
- Mieszkasz w Fort Lauderdale?
- No, prawdą mówiąc, to jestem z Nowego Jorku.
Niedawno mnie tu przenieśli.
Woda się zagotowała. Wendy zgasiła palnik
i nalała wrzątku do imbryczka. Poczuła na sobie
wzrok mężczyzny, i krew szybciej popłynęła jej
w żyłach. A więc jednak, pomyślała. Znała to u-
czucie: zauroczenie. Czyli jest akwizytorem jakiejś
firmy farmaceutycznej z Nowego Jorku i nazywa się
Bill Smith. Dosłownie wdepnął w jej życie, a ona
po raz pierwszy od lat czuje, że żyje. Odwróciła się
do niego.
Przyglądał się jej z dziwną czułością.
- Jak tu trafiłaś? - spytał z uśmiechem, kręcąc
głową, - Naprawdę mieszkasz tu na stałe? Z czego
żyjesz?
- Swego czasu byłam pielęgniarką. Potem po
znałam Leifa. Był naukowcem, zajmował się ochro
ną środowiska naturalnego. To był jego dom. Zamie
szkałam tu z nim.
- I zostałaś?
- Podoba mi się tutaj.
- Jak, u licha, może ci się podobać na bagnach?
- To nie są zwyczajne bagna, panie Smith.
Odchrząknął.
- Ktoś, kto widział mnie bez slipek, nadal zwraca
się do mnie per panie Smith?
Zaczerwieniła się, ale nie straciła rezonu.
- Tu jest pięknie, Bill. Nie zdążyłeś się tylko
Heather Graham
29
rozejrzeć. Gdybyś pobył tu jakiś czas, zobaczyłbyś tę
magię i zrozumiał.
Ani przez chwilę jej nie wierzył. Odrzucało go to
miejsce: grząskie bajora, gady, natrętne, tnące owa
dy. Przyznać jednak musiał, że jakaś magia tu działa
ła. Sam fakt, że jeszcze żyje, graniczy z cudem.
Ocknąwszy się, zobaczył nad sobą tę blond piękność,
anioła miłosierdzia, który ochronił go przed nad
ciągającymi ciemnościami.
Teraz pora na następny cud: skontaktować się ze
swoim człowiekiem i wydostać stąd. Spoważniał
szybko. Miał nadzieję, że Michaelson ze swoimi
ludźmi naprawdę odpuścił. Musi obejrzeć wiadomo
ści, ale sam, bez Wendy.
Wendy. Podobało mu się to imię. Pasowało do
niej. Kojarzyło mu się ze świeżym powiewem chłod
nej bryzy, podniecającą gwałtownością burzy. Imię
w sam raz dla tego pełnego temperamentu anioła.
Hola! Pora się skupić. Musi się dowiedzieć, co
jeszcze się dzisiaj wydarzyło. Nie sądził, by Michael
son tu za nim trafił. Orientowanie się na bagnach nie
należało do jego najmocniejszych stron. Ale ostroż
ności nigdy za wiele.
Jeśli tylko zdoła odciągnąć swoją piękną gos
podynię od oglądania wiadomości, będzie w domu.
Uniósł rękę i dotknął jej policzka. Był jedwabiście
miękki, złociście brązowy na tle aureoli jasnych
włosów.
- Pozwolisz mi zostać? ~ zapytał cicho.
30
NOCE NAD FLORYDĄ
- Skoro już cię tu przywiozłam, to chyba nie mam
wyboru - mruknęła, a potem odchrząknęła. - Obok
łazienki jest druga sypialnia.
- Może pokażesz mi rano, co cię tu trzyma
- powiedział. - Dobranoc.
Wycofał się do ciemnej sypialni i zamknął za sobą
drzwi. Echo jego stów długo jeszcze rozbrzmiewało
Wendy w uszach.
ROZDZIAŁ DRUGI
r
Śniła mu się.
I chyba nic dziwnego. Myślał o niej zasypiając,
widział wciąż te piękne srebrnobłękitne oczy rozis
krzone determinacją, kiedy odsyłała go do gościnnej
sypialni. Była odważną kobietą i podziwiał ją za to.
Żyła tu samotnie, zdana tylko na siebie. Ale było to
wykalkulowane ryzyko. Gdyby uznała, że nie można
mu zaufać, już by go tu nie było. Zaprosiłaby go
grzecznie z powrotem do swojej łodzi i sterczałby
teraz na poboczu szosy z obandażowaną głową
i uniesionym kciukiem.
No i nie myliła się. Z jego strony nic jej nie
zagraża. A że o niej śnił, to już zupełnie inna sprawa.
Słodkie to były sny. Była jak okruszek nieba na
32
NOCE NAD FLORYDĄ
tych zakazanych błotach, jak diament pośród kamie
ni, jak sztuka jedwabiu pośród bel zgrzebnego płótna.
Nie miał pojęcia, co takiego jest w tej kobiecie, że tak
szybko i tak zdecydowanie zawładnęła jego myś
lami.
Nawet jej głos był jak muzyka - łagodna, liryczna
melodia podszyta wrażliwością, zabarwiona śmie
chem. Szła ku niemu we śnie, a on patrzył zafas
cynowany jej rozkołysanymi włosami, zahipnotyzo
wany pięknem jej roziskrzonych oczu. Uśmiechnął
się i wyciągnął do niej ręce. Szła ku niemu przez
nocną mgiełkę, wieczorną mgłę, która przypominała
mu, że to sen.
I na razie sen musiał mu wystarczyć. Zbudowana
była idealnie - szczupła talia, krągłe biodra, jędrne
piersi. Pragnął jej. Gdy była już blisko, wstrzymał
oddech i wyciągnął rękę, by jej dotknąć. Poczuł, jak
łóżko ugina się pod jej ciężarem, gdy podwijając pod
siebie nogi, siada obok niego. Twarz owiał mu jej
ciepły oddech.
Nagle podświadome królestwo snów ustąpiło miejs
ca rzeczywistości. Tego ciężaru w nogach łóżka wca
le sobie nie wyobrażał.
Powoli, niezupełnie jeszcze przytomny, otworzył
oczy. Długi czas leżał bez ruchu, rozbudzony, ale
nieruchomy i zdębiały. W nogach łóżka coś siedzia
ło. Nie była to Wendy; nie była to nawet kobieta.
I z pewnością nie był to sen.
Na wprost niego siedział kot. Olbrzymi dziki kocur.
Heather Graham
33
W pierwszej chwili przemknęło mu przez myśl, że
to tygrys, ale przecież tygrysy na bagnach nie wy
stępują. Stworzenie miało płowozłote futro i zło
wrogie żółte ślepia. Patrzyło na niego przez chwilę,
potem podwinęło górną wargę i wydało mrożący
krew w żyłach odgłos.
Serce podeszło mu do gardła, ale leżał dalej nie
ruchomo, nie odrywając oczu od tego pięćdziesię-
ciokilogramowego potwora. No, wspaniale! Uszedł
Michaelsonowi i uniknął paszczy krwiożerczych ba
giennych gadów tylko po to, by jakieś przerośnięte
kocisko schrupało go na śniadanie.
- Bill?
Światło zalało pokój, w progu stała Wendy. Z tą
aureolą jasnych włosów wokół drobnej twarzy na
prawdę wyglądała jak anioł. W jej oczach tlił się
niepokój.
- Wendy, nie! - ostrzegł ją. - Wyjdź i zamknij
drzwi!
Nie dopuści, żeby skończyła jako karma dla kota,
po jego trupie. Zerwał się na klęczki, gotów stawić
czoło kłom zwierzaka, gotów ucapić go za gardło.
Nie przerabiali tego na szkoleniu, ale do diabła z tym,
człowiek musi kiedyś umrzeć. Gdyby udało mu się
dopaść kocura, zanim ten dopadnie jego...
- Dzidzia! - fuknęła Wendy, wkraczając do po
koju.
- Wendy! Mówiłem ci...
- Przepraszam, panie Smith. - Szła prosto na
34
NOCE NAD FLORYDĄ
siedzącego na łóżku zwierza. - Dzidzia ma swoją
klapę w drzwiach kuchennych. Wchodzi i wychodzi,
kiedy chce. Zapomniałam ci o niej powiedzieć.
Brad, klęcząc na łóżku w samych i do tego
pożyczonych slipkach, uniósł brwi. Wendy usiadła
obok kocicy i podrapała ją za uchem.
- Przepraszam. Przestraszyła cię?
- Co? Nie, skądże znowu - skłamał. - Dzidzia,
tak?
- To florydzka puma. Gatunek zagrożony.
No i prawidłowo! - pomyślał Brad, ale wolał
zachować tę opinię dla siebie. Powoli wsunął nogi
z powrotem pod koc i naciągnął go do pasa.
- Dzidzia, tak?
- Była mała, kiedy ją znalazłam. Jakiś kłusownik
zastrzelił jej matkę i została sierotą. Wołaliśmy na nią
„dzidzia", i tak już zostało. Jest do nas przywiązana
i bardzo, ale to bardzo słodka.
- Nie wątpię - mruknął Brad.
Dzidzia wydała kolejny odgłos, coś pośredniego
między rykiem a pomrukiem, a Wendy uśmiechnęła
się do Brada.
- Naprawdę. Jest łagodna, przysięgam.
Brad wyciągnął ostrożnie rękę i pogłaskał kocicę
po łbie.
- Dobry kotek.
Dzidzia oblizała się. Kły miała jak tygrys sza-
blozęby.
Ale nie dziabnęła go. Przewróciła się tylko na
Heather Graham
35
grzbiet, wystawiając w powietrze wszystkie cztery
łapy.
Wendy roześmiała się.
- Lubi drapanie po brzuchu.
Brad, obserwując jej długie palce przebierające
w jedwabistej sierści, miał ochotę powiedzieć, że on
też to lubi. Wendy jakby usłyszała jego myśli, bo
zaczerwieniła się i spędziła kocicę z łóżka.
- Jeszcze raz przepraszam - mruknęła. - Chodź,
Dzidzia. Dajmy pospać naszemu gościowi.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Brad odetchnął
głęboko i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak jest
spięty i podniecony. Koc nie w pełni to ukrywał.
Mogła zauważyć.
Z cichym jękiem wstał. Strumień przytłumionego
różowego blasku przesączał się do sypialni przez
kremowe zasłony. Podszedł do okna i rozsunął je.
Wschód słońca zdawał się barwić powietrze na
odcienie połyskliwego złota i bajkowego różu. Dom
stał na wzgórku i od tej strony otaczały go drzewa
i kwiaty; był tu też ogródek. Słońce odbijało się
w małym rozlewisku za drzewami, i Brad podejrze
wał, że wzgórek ma najwyżej pół hektara powierzch
ni, a wokół rozciągają się bagna, kanały i szuwary.
Ale widok z okna był sympatyczny. Za kępą drzew
rosło mnóstwo dzikich orchidei - liliowych, żółtych
i różowych. Bliżej domu znajdował się ogród z ró
żami i tropikalnymi pnączami. Panowała tu cisza
i spokój.
36 NOCE NAD FLORYDĄ
Wzdrygnął się w duchu. W jego sytuacji o spokoju
nie ma mowy. Musi się ubrać i zadecydować, co
dalej.
Z tą myślą wciągnął na siebie pożyczone ubranie
i wyszedł z sypialni. Wendy krzątała się już w ku
chni, widział ją z korytarza. Napełniała właśnie wodą
ekspres. Miała na sobie dżinsowe szorty, bluzkę bez
rękawów, a na nogach skarpetki i tenisówki. Włosy
ściągnęła w koński ogon.
Brad, skręcając do łazienki, uśmiechnął się do
niej.
- Mogłeś jeszcze pospać! — zawołała.
Wystawił głowę przez drzwi.
- Nie, już się rozbudziłem.
Obmył starannie twarz i skorzystał ze szczoteczki
do zębów, którą Wendy mu podała. Potem przejrzał
się w lustrze. Rozcięcie na skroni wyglądało paskud
nie, ale da się je zakryć włosami. Przydałoby się parę
szwów, ale i bez nich nie umrze. Wzruszył ramiona
mi i jeszcze raz ochlapał twarz wodą. Musi się
zorientować w sytuacji. Powinien coś robić, ale co?
Trzeba skontaktować się jakoś z szefem. Może Wen
dy odstawi go na łono cywilizacji, skąd będzie mógł
zadzwonić i dowiedzieć się, co i jak. Serce mu się
ścisnęło.
No właśnie. Jego anioł miłosierdzia wysadzi go
gdzieś tam i tyle będzie ją widział. Pozostaną tylko
wspomnienia.
- Diabli nadali! -- mruknął głośno, potrząsnął
Heather Graham
37
głową i znowu opłukał wodą twarz. Musi się wy
zwolić spod tego uroku, uciekać od tej kobiety. Ale
nadal potrzebuje jej pomocy.
Zakręcił wodę, przeczesał palcami włosy i ogarnął
kosmyk na skroń, żeby zakryć ranę.
Z kuchni dolatywał aromat smażonego bekonu.
r
Ślina napłynęła mu do ust. Dzidzi nie było, telewizor
w salonie był włączony, a Wendy oparta o kuchenny
blat oglądała w nim ogólnokrajowe wiadomości.
Odwróciła się do niego, kiedy wszedł do kuchni.
- Cześć. Przepraszam, że cię obudziłam.
Pokręcił głową.
-
Ja wcześnie wstaję.
- Chcesz kawy? - spytała.
- O niczym innym nie marzę. Sam się obsłużę.
Sięgnął po dzbanek, a ona podeszła do kuchenki.
Kiedy go mijała, poczuł zachwycający zapach cze
goś czystego, świeżego i jasnego i zapragnął porwać
ją w ramiona, zanurzyć twarz w tych pachnących
włosach.
Powstrzymał się jednak, nalał sobie kawy i oparł
szy się o blat, zadowolił syceniem oczu jej widokiem.
Podziwiał złote włosy, które dziś odsłoniły opalone
ramiona, naturalny ruch bioder, niewymuszoną gra
cję każdego jej ruchu.
Musiała wyczuć, że ją obserwuje, bo odwróciła
się.
- Jakie chcesz jajka? - spytała.
- Takie, jakie robisz sobie - odparł z uśmiechem.
38
NOCE NAD FLORYDĄ
- Czyli jajecznica, lekko ścięta. - Wbiła kilka
jajek na rozgrzaną patelnię. - Po śniadaniu podrzucę
cię do warsztatu, mają tam telefon. Ale nie śpiesz się.
Telefon jest w kantorku, a otwierają dopiero o dzie
wiątej .
- Nigdzie mi się nie śpieszy - mruknął.
Mieszając jajka drewnianą łopatką, Wendy za
stanawiała się, dlaczego ten człowiek tak na nią
działa. Nie mogła zapomnieć, że przedstawił się jej
fałszywym nazwiskiem. Mężczyźni tak nie robią bez
wyraźnego powodu.
Ale instynkt jej jednak nie mylił. Zaufała mu,
przenocowała pod swoim dachem i okazało się, że
nie zawiódł jej zaufania.
Spójrz prawdzie w oczy, Wendy! - zgromiła się
w duchu. Nic o nim nie wiesz. Prawda jest taka, że on
cię pociąga. Seks ci co prawda nie w głowie, ale nie
miałabyś nic przeciwko temu, żeby był tu z tobą, bo
mogłabyś sobie wyobrażać...
Jajecznica była gotowa. Zgarnęła ją łopatką z pa
telni na talerze. Gość stał tuż za nią, gotów je odebrać
i przenieść na stół. Zerknęła na niego kątem oka
i znowu zachwyciła się rysami jego twarzy. Był
przystojny, mimo że urodą raczej nie grzeszył. Męs
kie ciało, żylasty i muskularny, z odciskami na
silnych dłoniach. Teraz, gdyby jakimś trafem znowu
stracił przytomność, obejrzałaby go sobie dokładniej,
od stóp do głów. Z dotykaniem włącznie.
Trochę za głośno postawił talerze na stole. Wendy
Heather Graham
39
ściągnęła brwi, domyślając się, że to telewizor przy
kuł jego uwagę. I teraz sama usłyszała.
Ze słów prezentera wiadomości wynikało, że jej
mały światek skupia teraz na sobie uwagę całego
kraju. Wendy zapomniała na chwilę o gościu i nad
stawiła ucha.
Oboje równocześnie rzucili się do odbiornika.
- Stój! - krzyknęła.
Zatrzymał się i przewiercił ją wzrokiem. Było to
groźne, zdesperowane spojrzenie, które osadziło
Wendy w miejscu i odebrało jej głos.
Wczoraj doszło do strzelaniny. Do „gwałtownej
wymiany ognia", jak to określała fachowo policja
z Fort Lauderdale. Zginął agent federalny, organom
ścigania nie udało się jednak ująć członków gangu
trudniącego się przemytem narkotyków, handlem
bronią i mającego na swym koncie liczne mor
derstwa.
- Nie słuchaj tego.
Brad oderwał oczy od Wendy i ruszył zdecydowa
nym krokiem w kierunku telewizora. Otwierała już
usta, by zaprotestować, ale wydobył się z nich tylko
zduszony okrzyk, bo na zdjęciu, które w tym momen
cie pojawiło się na ekranie, rozpoznała swojego
gościa.
Fotografia przedstawiała pięciu mężczyzn - wy
soki blondyn, trzech średniego wzrostu, jeden o cie
mniejszej karnacji, i... rzekomy Bill Smith.
- Kurwa mać! - zaklął Brad.
40
NOCE NAD FLORYDA
Wyłączył telewizor, ale było już za późno. Wendy
patrzyła na niego oskarżająco szeroko otwartymi
oczami.
- Wendy... - Podrapał się po głowie. Wyrzucał
sobie, że ją okłamał. Teraz już tak łatwo mu nie
uwierzy. A co gorsza, ciężko będzie wymazać z jej
oczu nienawiść i urazę.
I strach.
Przeczesał ręką włosy, szukał słów.
- Wendy...
Odwróciła się na pięcie, jeszcze chwila i rzuci się
do ucieczki. Nie może do tego dopuścić. Po pierwsze,
nie wydostanie się stąd bez jej pomocy, po drugie
w tym stanie wzburzenia mogłaby zdrowo naroz
rabiać. Licho wie, na kogo by trafiła tam, w cywilizo
wanym świecie.
- Wendy, proszę cię, zaczekaj!
Ale Wendy była już przy drzwiach.
Uciec stąd. Jeszcze sekunda i będzie wolna. Byle
tylko dopaść łodzi. Wtedy już jej nie dogoni. Nie zna
przecież bagien, będzie bezpieczna.
Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi na oścież.
Zatrzasnęły się z powrotem, zanim zdążyła prze
kroczyć próg. Odwróciła się odruchowo i znalazła
oko w oko z Billem Smithem - czy jak mu tam! Jego
przystojna twarz wydała jej się teraz złowroga.
Wzbudzała w niej lęk. Był oszustem, kłamcą. Szyb
kość, z jaką zareagował, i siła, z jaką zatrzasnął jej
drzwi przed nosem, świadczyły, że jest groźny.
Heather Graham
41
- Wendy...
Przemknęła pod jego ramieniem i pobiegła koryta
rzem do swojej sypialni. Może przez okno...
Czuła na plecach jego oddech, gonił ją. Wpadła
jak burza do pokoju, zatrzasnęła za sobą drzwi,
przekręciła klucz w zamku i oparła się o nie zdy
szana.
Serce podeszło jej do gardła, kiedy szarpnął od
tamtej strony za gałkę.
- Wendy! Musisz mnie wysłuchać...
- Zakłamany sukinsyn! Krętacz! - krzyknęła,
wodząc wzrokiem po pokoju. Jeśli ma szczęście,
śrubokręt leży nadal na dywanie przy komódce.
- Wendy, przyznaję, że cię oszukałem, ale po
zwól mi się wytłumaczyć.
Śrubokręt był tam, gdzie go zostawiła. Gdyby
zdołała wymontować z okna nad łóżkiem ramę z mo-
skitierą, droga ucieczki stanęłaby przed nią otworem.
Niech się tłumaczy, niech gada jak najdłużej, czas
pracuje na jej korzyść.
- No, słucham! Tłumacz się! - warknęła. Ode
rwała się ostrożnie od drzwi, podeszła na palcach do
komódki, podniosła z dywanu śrubokręt i skierowała
się z nim w stronę okna. - Już zacząłeś? Nic nie
słyszę! -krzyknęła przez ramię, wskakując na łóżko
i zabierając się do pracy.
- Wendy, nie jestem przestępcą. Uwierz mi - do
biegło zza drzwi.
Jasne. Oczywiście.
42
NOCE NAD FLORYDĄ
Już raz ją oszukał. Pewnie ma ją za najbardziej
naiwną istotę w tej części Ameryki.
Pierwsza śruba wypadła jej na dłoń. Wstrzymując
oddech, zaczęła wykręcać następną. Palce jej drżały.
Boże jedyny. Ścigają go FBI i DEA. Zginął agent. To
poważna sprawa; jej gość członkiem narkotykowej
mafii.
- Powinienem był od razu powiedzieć ci całą
prawdę. Ale nie chciałem cię straszyć, no i z początku
nie byłem pewien, czy mogę ci zaufać. Zataiłem
swoje nazwisko, żeby oszczędzić ci niepotrzebnych
stresów. Nie wiedziałem, co o tej aferze będą trąbiły
media. Zrozum. Szef nie wyjawi prawdy, bo zakłada,
że jestem wciąż z Michaelsonem i jego bandą. Ale
oni mnie rozszyfrowali, kiedy nakryli Jima. Jim to
ten, który zginął.
Co on, u diabła, bredzi? - przemknęło przez myśl
Wendy. Trzecia śruba została jej w ręku, a rama
z siatką, trzymająca się już tylko na czwartej, opadła
wahadłowym ruchem. Zdążyła ją chwycić, zanim
walnęła
w ścianę. Teraz było już trudniej. Odkręcając
ostatnią śrubę, musiała jednocześnie przytrzymywać
ekran. Skoncentruj się! - nakazała sobie.
Sama jest sobie winna. Gdyby nie strach i łzy
napływające do oczu, wyśmiałaby samą siebie. Może
nie powinna była zostawać tutaj, na Everglades,
samiutka jak palec. Może za długo opłakiwała to, co
już nie wróci, i lizała rany. Bo kto przy zdrowych
zmysłach wpuszcza na takim odludziu obcego do
Heather Graham 43
domu, podziwia jego twarz i sylwetkę - pożąda go,
nie oszukuj się Wendy - obdarza go zaufaniem i robi
z siebie kompletną idiotkę. Gdyby utrzymywała
bliższy kontakt z cywilizacją, od razu wyczułaby
pismo nosem.
Czwarta śruba wreszcie wyszła. Tamten za
drzwiami dalej gadał, ale ona już dawno go nie
słuchała. Odstawiła ostrożnie siatkę na podłogę
i pchnęła okno. Otworzyło się z cichym skrzyp
nięciem. Usiadła na parapecie, przerzuciła nogi na
drugą stronę i ześliznęła się w miękką trawę.
- Teraz rozumiesz, Wendy? - zakończył błagal
nym tonem Brad. Nie było odpowiedzi.
I nagle, dopiero teraz, poniewczasie, intuicja pod
powiedziała mu, że nikt go nie słucha.
Naparł ramieniem na drzwi. Tandetny zamek nie
stawiał żadnego oporu. W pokoju nikogo nie było.
Pod ścianą stał siatkowy ekran, a w podmuchach
lekkiej bryzy falowały zasłonki w otwartym oknie.
Brad w dwóch susach był przy łóżku, wskoczył na nie
i rzucił się szczupakiem przez okno. Wylądował
z przewrotką na trawie i rozejrzał się.
Wendy zbiegała jak rącza łania opadającą w dół
ścieżką; od przycumowanej do pomostu łodzi dzieli
ło ją już tylko kilkanaście kroków.
- Wendy!
Dopadł ją nad samą wodą. Młóciła rękami i wierz
gała jak schwytane w potrzask zwierzę. Oberwał
małą zaciśniętą piąstką w ramię, potem w prawe oko;
44
NOCE NAD FLORYDĄ
zabolało jak diabli. Teraz, oprócz rozharatanej skro
ni, będzie miał jeszcze pobite limo.
Omal nie zbiła go z nóg kopniakiem w goleń, ale
i tak miał szczęście, bo mierzyła w coś innego.
- Wendy...
Nie słuchała. On prosił, ona klęła na czym świat
stoi. Pochylił się w końcu nisko i przerzucił ją sobie
przez ramię. Łomotała go piąstkami po plecach
i drapała przez pożyczoną koszulę, ale nie zwracał na
to uwagi. Szybkim krokiem wszedł do domu fron
towymi drzwiami. Musi uspokoić tę kobietę.
Nie zatrzymując się w salonie, maszerował prosto
do jej sypialni na końcu korytarza. Wyważone drzwi
stały otworem. Wparował tam z nią i młócącą wciąż
piąstkami, wierzgającą rzucił bezceremonialnie na
łóżko. Włosy rozsypały się jej złotą chmurą po
ramionach.
- Spokój, do cholery! - krzyknął. - Nic ci nie
zrobię!
- A skąd mam wiedzieć, czy to nie kolejne
kłamstwo?
- Wendy!
Nie było innej rady. Usiadł na niej okrakiem,
chwycił za nadgarstki i przydusił wyciągnięte nad
głowę ręce do materaca. Włosy zasłoniły jej twarz;
uspokoiła się w końcu i próbowała je zdmuchnąć, ale
wciąż piorunowała go wzrokiem.
- Oszust! - krzyknęła.
- Przyznaję, nie podałem ci swojego prawdziwe-
Heather Graham 45
go nazwiska. Przepraszam. Jestem Brad. Brad
McKenna.
Przez chwilę leżała spokojnie. Rozluźniła się tro
chę, ale podejrzliwość nie znikła z jej oczu. Patrzyła
na niego z nietajonym sceptycyzmem. Jej piersi
wznosiły się i opadały miarowo, czuł między udami
ciepło jej ciała.
- Naprawdę. Pozwól, że zacznę od początku. Pani
Hawk, przedstawiam pani Brada McKennę. Och,
panie McKenna, jakże mi miło pana poznać. Cała
przyjemność po mojej stronie, pani Haawk! Hej!
Ani trochę jej to nie
rozbroiło. Rzuciła się pod
nim, niemal go z siebie strącając.
- Wendy! - roześmiał się. - Zlituj się, proszę!
- Już raz się nad tobą zlitowałam! Wyciągnęłam
z błota, przywiozłam tutaj, nakarmiłam...
- I wykąpałaś - dorzucił.
Przymrużyła oczy, ale nie dała się wybić z rytmu.
- Nakarmiłam, ubrałam i przenocowałam! A po
winnam była zostawić cię aligatorom na pożarcie!
Raniły go te słowa. Odetchnął głęboko. Czym ty
się, stary, tak przejmujesz? - ofuknął się w duchu. No
dobrze, nienawidzi cię. I co z tego? Podrzuci cię do
telefonu i tam wasze drogi się rozejdą.
Nie, musi jej najpierw wszystko wyjaśnić. Nie
chciał rozstawać się z nią w nienawiści.
- Wendy, błagam. - Jego uścisk trochę zelżał.
- Wiem, że nie zasługuję na twoje zaufanie, ale jest
mi ono potrzebne. Bardzo potrzebne.
46
NOCE NAD FLORYDĄ
Nie odpowiedziała, ale też się już nie szamotała.
Patrzyła tylko na niego wyzywająco. I nagle coś jej
się przypomniało. Ten znajomy koc na łóżku, ta
orzechowa zabytkowa komoda, którą wspólnie Lei-
fem odrestaurowali. To dzienne światło przesączają
ce się przez kremowe zasłonki i siedzący na niej
okrakiem mężczyzna.
Leżała tak kiedyś, zaśmiewając się, a ze strony
siedzącego w ten sposób mężczyzny nic jej nie
groziło. Był jej mężem i kochała go. A teraz tak samo
przyciska ją do materaca obcy facet i prosi, by mu
zaufała. To zakrawa na świętokradztwo.
Ale mimo wszystko czuła, że serce nie bije jej już
tak mocno. Wbrew sobie, pomimo tego, czego do
wiedziała się z wiadomości, chciała mu wierzyć.
Tutaj nie mógłby jej okłamywać.
I nie może być takim bezwzględnym przestępcą.
Gdyby chciał, dawno już by ją wykończył. Mógł ją
bez trudu udusić, w kuchni miał do dyspozycji
mnóstwo ostrych noży. Na ścianie wisiała nawet
dwururka.
Odwróciła głowę; nie chciała patrzeć w te płowo-
złote oczy, które tak wymownie ją błagały. I nie
słowa, nie tembr głosu, ale właśnie te oczy wreszcie
ją przekonały.
Nie chciała jednak, by jej dotykał. Nie chciała
czuć na sobie siły ud, którymi ją ściskał, ani ciepła
jego oddechu na twarzy. Przełknęła i odezwała się
cicho:
Heather Graham 47
- Jeśli naprawdę nie chcesz zrobić mi krzywdy, to
mnie puść.
Zawahał się, potem uwolnił jej nadgarstki i pod
niósł się. Wendy odsunęła się szybko na drugą stro
nę łóżka i nie spuszczając z niego wzroku, zaczęła
rozcierać sobie przeguby. Usiadł na skraju łóżka
i spojrzał na nią.
- Brad McKenna, powiadasz? - spytała z powąt
piewaniem.
Kiwnął ponuro głową.
- Jestem agentem DEA, wiesz, tej agencji do
spraw walki z narkotykami, przysięgam. Pracowa
łem pod przykrywką z moim partnerem, tym, którego
zabili. Inwigilowaliśmy środowisko. Udało nam się
przeniknąć do jednego z najbezwzględniejszych gan
gów parających się przemytem kokainy, marihuany
i haszyszu z Ameryki Południowej. Ten rejon znaj
duje się pod naszą ścisłą obserwacją, zwłaszcza
od kiedy nasilił się tu przerzut narkotyków przez
granicę. Trudno go powstrzymać. Linia brzegowa
jest długa, a pilotów gotowych ryzykować życie
dla pieniędzy za jedną dużą dostawę są rzesze.
Tak czy owak, Michaelson, herszt tej małej grupki,
przejrzał nas. Miał w planie szybką egzekucję, ale
my przekazaliśmy wcześniej centrali namiary na
siebie, bo myśleliśmy, że szykuje się spotkanie
7,
klientami. Wszystko potoczyło się za szybko.
- Zawiesił głos, zacisnął zęby, przełknął ślinę. - Jim
zginął. Ja byłem następny do odstrzału, ale udało
48
NOCE NAD FLORYDĄ
mi się rąbnąć chevroleta i uciekłem. Silnik nawalił,
a Michaelson i jego chłopak o mało mnie nie wykoń
czyli. Na szczęście trafiłaś się ty.
Przyglądała mu się bacznie.
- A lekarstwa?
- Słucham?
- Powiedziałeś mi, że jesteś akwizytorem.
W branży farmaceutycznej.
Wzruszył ramionami.
- Przysięgam, że teraz mówię prawdę. - Spojrzał
na nią; tracił już nadzieję, że ta pogarda zniknie z jej
oczu. - Wendy, na litość boską, mówię teraz prawdę.
Błagam, uwierz mi. - Wyciągnął rękę, żeby pogłas
kać ją po policzku, ale cofnęła gwałtownie głowę.
- Jeśli mówisz prawdę - powiedziała - to co
robisz na tym zdjęciu z przemytnikami?
Westchnął.
- Już mówiłem, że pracowałem pod przykrywką.
Centrala nie wyjawi mojej tożsamości do czasu,
kiedy nabiorą tam pewności, że zostałem zdekon-
spirowany. - Urwał. - Michaelson jest już ścigany za
zabójstwo pierwszego stopnia i przemyt narkotyków.
Nie ma nic do stracenia. Jeśli tylko nadarzy mu się
okazja, zabije mnie.
Obserwowała go spod przymrużonych powiek.
- Wendy! Musisz mi uwierzyć!
- A dlaczego?
- Bo nadal potrzebuję twojej pomocy - powie
dział. - Musisz mi pomóc.
Heather Graham 49
Milczała. Wstrzymał na chwilę oddech, potem ci
cho zapytał:
- No więc?
- Chyba nie mam wyboru, prawda?
Spuścił głowę i uśmiechnął się.
- Dziękuję - mruknął. Wyciągnął znowu rękę
i pogładził kłykciami jej policzek.
- Ale nie życzę sobie... nie życzę sobie, żebyś
mnie dotykał! -warknęła. Odtrąciła jego rękę
s
wstała
z łóżka i z uniesioną wysoko głową opuściła pokój.
ROZDZIAŁ TRZECI
- No idziesz? - spytała chłodno Wendy, czekając
na Brada przed domem.
Zamknął za sobą drzwi i obrzucił ją podejrzliwym
wzrokiem. Gdzie ta cholerna kocica? Zapomniał
o niej, kiedy wcześniej ścigał Wendy. Dzidzia byłaby
chyba skuteczniejsza w przypadku nieproszonych
gości niż dwa dobrze wyszkolone psy obronne.
- Nie wiem, czy mogę pani zaufać, pani Hawk.
- Nie wiesz, czy możesz mi zaufać? - żachnęła
się Wendy. Milczał. - Masz tupet!
- Gdzie ta puma?
- Dzidzia?
- Ta twoja krwiożercza kicia.
- A skąd, u licha, miałabym wiedzieć? - odparła
Heather Graham
51
słodko. - Każdy kot chodzi własnymi drogami, a jak
sam widzisz, Dzidzia podwórko ma duże!
Brad dosyć miał tego sarkazmu. Zapominając, że
obiecał jej nie dotykać, chwycił Wendy za przegub
i przyciągnął do siebie. Ciało miała ciepłe i miękkie.
Poczuł na torsie wyzywającą jędrność jej piersi,
gładki jedwab opalonej na złoto skóry. Wciągnął
w nozdrza jej czysty, słodki zapach.
Zacisnął zęby.
- Chcę wiedzieć, pani Hawk, czy ta pani kocica
nie czai się tu gdzieś i nie gotuje do skoku.
Wendy zawahała się.
- Nie.
- Na pewno?
- Co, nie dowierzasz mi? Może mam podnieść
dwa pałce i przysiąc?
- Tak!
- Cholera, to kto tu w końcu jest oszustem?
- Prosiłem, żebyś mi zaufała.
- Ale ty mi nie ufasz!
Zapragnął ją pocałować, przekonać się, czy ten
płomień szalejący w jej oczach rozgrzał również
wargi. Pokusa była nieludzka. Z rozkoszą zanurzyłby
palce w jej włosach, rozsadzało go pożądanie. Może
tak działa na niego to dzikie, pierwotne otoczenie,
może śmiałe wyzwanie w jej przepięknych oczach.
Nigdy jeszcze nie pragnął kobiety aż tak. Zamknął
oczy, prosząc Boga, by wyprowadził go z tych bagien
i przywrócił rozsądek.
52
NOCE NAD FLORYDĄ
- Przepraszam, pani Hawk. - Puścił ją. - Ma pani
rację. Przesadzam. Proszę mi wybaczyć. Pójdziemy?
Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, po
tem odwróciła się i ruszyła do śmigłowej łodzi.
Brad wskoczył za nią i odwiązał linę, którą łódź
była przycumowana do drzewa. Gdy Wendy zapusz
czała silnik, on oddał się kontemplacji panoramy
i odgłosów bagien. Słońce stało już wysoko, robiło
się coraz goręcej. Znowu brzęczały owady. Trawy
w oddali poddawały się powiewom lekkiej bryzy,
przywodziły na myśl zielone falujące morze.
Usłyszał trzepot i obejrzał się: długonogi niezdar
ny żuraw nabrał gracji i elegancji, wzbijając się
w błękitne niebo.
Wendy siedziała zamyślona. Uśmiechnął się; taka
drobna i krucha wydawała się w tej łodzi - istny
aniołek prowadzący dwutonową półciężarówkę.
Co ją trzyma tutaj, na tych wyludnionych mocza
rach, zupełnie samą? Czy człowiek - obojętne, męż
czyzna czy kobieta - może być do tego stopnia
samowystarczalny, że do przeżycia nie potrzeba mu
nic prócz ziemi i nieba?
Ziemi, nieba - i wspomnień?
Zorientował się szybko, że ona bardzo dobrze zna
te tereny. Kiedy wiozła go w nocy, był nieprzytomny,
i nie mógł tego docenić. Teraz orientował się po
słońcu, w jakim mniej więcej kierunku zmierzają, ale
za cholerę nie mógł pojąć, jak można nawigować na
bagnach, gdzie nie ma żadnych punktów orientacyj-
Heather Graham
53
nych. A może są, tyle że subtelne, naturalne, widocz
ne jedynie dla tego, kto wie, gdzie ich wypatrywać?
Na przykład tamto skupisko pochylonych starych
drzew, które niejedną już burzę przetrwały. Albo ta
rozległa połać traw po prawej, a po lewej feeria barw
na wzgórku sterczącym z bagna, porośniętym dziki
mi orchideami, wśród których przechadzają się maje
statycznie długonogie błękitnawe czaple.
Z zarośli przed nimi zerwało się stado ptaków
spłoszonych głośnym warkotem silnika rozpędzonej
łodzi. Brad, przymknąwszy oczy, rozkoszował się
omywającym mu twarz prądem powietrza i słońcem
grzejącym w plecy. Zapach bagien, który tak go
wczoraj mierził, dziś upajał i zachwycał.
Wendy zwolniła. Myślał, że chce ominąć kolejną
wyrastającą z bagna kępę, ale kiedy podpłynęli
bliżej, dostrzegł za zasłoną wysokich traw deski
kilku małych, rozchwierutanych pomostów. Wendy
rzuciła mu bez słowa linę; przywiązał łódź do pala.
Z końskiego ogona Wendy wymknęło się kilka
pasemek włosów. Muskały teraz jej policzki, kiedy
mrużąc oczy, patrzyła w stronę małego budynku.
- Dziękuję - powiedział cicho.
Wzięła się pod boki i zmierzyła go wzrokiem.
- Telefon jest w kantorku - burknęła.
Gdy przecięli starannie przystrzyżony trawnik,
Brad zobaczył przed sobą pobielony wapnem prosto
kątny budyneczek z kilkoma dystrybutorami paliwa
od frontu.
54
NOCE NAD FLORYDĄ
Na spotkanie wyszedł im starszy mężczyzna
w wyszmelcowanym kombinezonie. Popatrzył cie
kawie na Brada, ocierając ze smaru ogorzałe, spraco
wane dłonie; jego przymrużone oczy otaczała sia
teczka kurzych łapek.
- Witaj, Mac - powiedziała Wendy, a Brad ode
tchnął z ulgą. - Mac, to mój znajomy, Brad McKen-
na. Brad, to Mac Gleason.
Mac wyciągnął rękę.
- Miło mi cię poznać, Mac. - Brad uścisnął dłoń
mężczyzny.
Stary kiwnął głową, ale wciąż przyglądał się
Bradowi.
- To pański ten stary chevy, co się rozkraczył
w kałuży przy szosie?
- Eee... - zająknął się Brad. - Nie, nie mój.
Nie kłamał. Jakiś zdenerwowany właściciel czy
właścicielka prawdopodobnie zgłasza teraz agentowi
ubezpieczeniowemu kradzież swojego wypieszczo
nego autka.
- Brad chciał zadzwonić - wyjaśniła Wendy.
- Co z moim wozem, Mac?
- Gotowy, Wendy, tylko wsiadać i jechać. Miejs
cowa rozmowa, synu?
- No... jakby tu... nie wiem. Z Fort Lauderdale.
-Brad, grzebiąc nerwowo po kieszeniach, dopiero po
chwili przypomniał sobie, że to nie jego kieszenie,
a zresztą i w swoich nie miał złamanego centa.
- Nie żądam pieniędzy, chłopcze - rzekł z god-
Heather Graham
55
nością Mac. - Pytałem tylko, gdzie dzwoni. Jak do
Lauderdale, to niech kręci najpierw jedynkę, słyszał?
Brad kiwnął głową.
- Dzięki. Bardzo pan uprzejmy.
- Tam, w kantorku. Niech się nie śpieszy.
Brad odwrócił się i poszedł w stronę biura. Korciło
go, by się obejrzeć, ale tego nie zrobił. Oczyma
wyobraźni widział, jak Wendy szepce teraz staremu
na ucho, że przypuszczalnie jest mordercą i prze
mytnikiem narkotyków. I pyta, czy stary nie ma
gdzieś na podorędziu strzelby. Niewykluczone też,
żo otworzywszy drzwi kantorku, stanie oko w oko
z parą pitbulli. Tutaj, na bagnach, ludzie żyją w izo
lacji, rozproszeni, i każdy po swojemu dba o bez
pieczeństwo.
Nie rób mi tego, Wendy, proszę cię, nie rób. Nie
wydaj mnie, powtarzał w duchu.
W kantorku była klimatyzacja i panował miły
chłodek. Na prawo od drzwi stało biurko z suszką
i wysłużone obrotowe krzesło, a pod ścianą automat
z pepsi i drugi z czipsami oraz batonikami, a obok
wielki szklany balon z mrożoną wodą. Brad nalał
sobie do papierowego kubka zimnej wody, wypił ją
duszkiem i wyjrzał przez okno.
Wendy śmiała się serdecznie z czegoś, co przed
chwilą powiedział stary. Trzymała się pod boki,
głowę odrzuciła w tył. W pewnej chwili zerknęła na
kantorek, zobaczyła go w oknie i natychmiast spo
ważniała.
56
NOCE NAD FLORYDĄ
Brad podszedł do biurka i wykręcił numer linii
alarmowej. Odebrał Gary Henshaw. Brad uśmiech
nął się, słysząc triumfalny okrzyk uradowanego Ga-
ry'ego.
- Stary, gdzie cię, do cholery, wcięło? Zaraz, nie,
nic mi nie mów, daję Szefa.
Dwie sekundy później rozmawiał już z L. Davi-
sem Purdym, człowiekiem, który dowodził operacją
na południowej Florydzie - z Szefem, jak z szacun
kiem i sympatią nazywali go podwładni. Purdy nie
zaliczał się do tych, co wydają rozkazy zza biurka.
Od lat pracował w terenie i stopniowo awansował
w hierarchii agencji. Znał się na tej robocie jak nikt.
Michaelson stanowił najtwardszy jak dotąd orzech
do zgryzienia, jaki trafił się Purdy'emu.
- Żyjesz - mruknął Purdy. Zabrzmiało to jak
stwierdzenie faktu, trochę nawet chłodno.
- Ano żyję. - Brad odchylił się na oparcie krzesła.
- Bogu niech będą dzięki. - W ustach Purdy'ego
nie był to pusty frazes. - Jim zginął.
Brad przymknął oczy.
- Wiem. Michaelson dostał cynk, że obaj jeste
śmy z DEA.
- Domyśliliśmy się. - Purdy zawiesił na chwilę
głos. - Pod twój dom podłożono bombę. Spłonął.
- Co?! - Brad usiadł prosto.
Nie ma już domu? Nie ma kolekcji rzadkich
winylowych płyt na czterdzieści pięć obrotów, nie
ma sprzętu stereo, leciwego, wyświechtanego fotela
Heather Graham
57
na biegunach, kurtki akademickiej drużyny futbolo
wej... drobiazgów, które znaczyły jego drogę przez
życie. Wszystko to poszło z dymem.
Ale żyję, pomyślał trzeźwo. Jim nie miał tyle
szczęścia.
- Zamierzamy objąć cię ochroną, Brad. Tylko ty
jeden możesz nam teraz wystawić Michaelsona. On
chce cię widzieć martwym, a zwykle dopina swego.
- Nie brzmi to najlepiej - mruknął Brad.
- Znasz zasady. Masz szczęście, że chodzisz
jeszcze po tym świecie. Gdzieś ty się zaszył, że do tej
pory nie dostał na ciebie namiarów? Staram się go
dopaść, ale znasz tego typa i znasz system. Facet jest
śliski jak wąż, a ze swoimi pieniędzmi może sobie
kupić wszelkie względy.
- Jestem na bagnach.
- Na bagnach? Na Glades?
- Tak. Nie potrafię ci powiedzieć, gdzie dokład
nie, bo sam nie wiem. Pewnie dlatego mnie jeszcze
nie znalazł. - Brad zawahał się. - Nawet mi się tu
podoba...
Do kantorku weszła Wendy, przysiadła na brzegu
biurka i spojrzała na niego wyczekująco.
- Purdy, porozmawiasz z kimś w moim imieniu?
- rzucił do słuchawki Brad. - To zdjęcie, które
pokazali w dzisiejszych porannych wiadomościach,
narobiło mi obciachu.
- Z kim?
- Z taką jedną zaniepokojoną obywatelką, dzięki
58
NOCE NAD FLORYDĄ
której żyję - odparł Brad, patrząc na Wendy. - Oba
wia się teraz, że pomogła zatwardziałemu kryminali
ście. Powiedz jej coś, dobrze?
- Jej? - mruknął Purdy.
Brad zazgrzytał zębami. Słyszał w tle, jak Gary
powtarza: „Jej? A to numer z tego Brada. Nawet na
bagnach przygadał se kobitkę".
- Powiedz Gary'emu, żeby się zamknął - warknął
Brad. - Daję panią Hawk.
Wcisnął Wendy słuchawkę. Uniosła ją do ucha.
- Halo?
- Dzień dobry pani. Moje nazwisko Purdy, jestem
z DEA. Jak przed chwilą słyszałem, pomogła pani
wczoraj wieczorem jednemu z moich ludzi i jestem
pani za to ogromnie wdzięczny. Brad mówi, że
oglądała pani wiadomości. Bardzo mi przykro, jeśli
panią wzburzyły, ale musieliśmy przedsięwziąć pew
ne środki ostrożności.
Wendy milczała. Podsłuchujący Brad zdał sobie
sprawę, że to żaden dowód jego niewinności. Mógł
przecież zadzwonić do kogokolwiek i ten ktoś może
teraz kłamać jak z nut, tak jak wcześniej on. Jęknął
cicho i opadł na oparcie krzesła. No nic, uwierzy,
kiedy przyślą po niego samochód.
Nie. Wyprostował się gwałtownie. Nie, agencja
nie może tu nikogo przysyłać. Taka wizyta byłaby
dla Wendy groźna. Jest bezpieczna, dopóki nikt od
nich tu do niej, na bagna, nie przyjedzie.
Chyba że w ślad za kimś, kto by jechał go załatwić.
Heather Graham 59
Wyrwał jej z ręki słuchawkę.
- Szefie...
- Wyślemy tam dwa samochody z naszymi naj
lepszymi...
- Nie! Posłuchaj. Wydostanę się stąd o własnych
siłach.
- Brad... - Niemal widział, jak Purdy ściąga
brwi, marszczy czoło i mruży przenikliwe niebieskie
oczy.
- Uwierz mi, Purdy, tak będzie bezpieczniej.
Dzwonię ze stacji benzynowej prowadzonej przez
starszego mężczyznę, a gościny udzieliła mi pani
Hawk. I jeszcze jedno, Szefie, to naprawdę sam
środek bagien i nie ma mowy, żeby Michaelson mnie
tu wytropił. To zwyczajnie niemożliwe. To wodna
dżungla. Trzeba mapy, żeby trafić od drzewa do
drzewa. Jeśli sam się stąd wydostanę, Michaelsonowi
nie przyjdzie do głowy, żeby tutaj właśnie szukać
tego, kto mi pomógł. Ruszam dziś rano.
Wendy patrzyła na niego szeroko otwartymi ocza
mi. Nie wiedziała, dlaczego wierzy temu człowieko
wi, ale po prostu mu wierzyła. Miała świadomość, że
równie dobrze mógł się połączyć z zakładem karnym
stanu Floryda, a facet po tamtej stronie linii, z którym
przed chwilą rozmawiała, nie był żadnym agentem
DEA, lecz pensjonariuszem tego przybytku.
Ufała mu jednak. Znowu zdawała się na swój
instynkt.
Serce biło jej odrobinę za szybko; trochę za
60 NOCE NAD FLORYDĄ
szybko oddychała. Może powinna umyć ręce i zo
stawić tego człowieka własnemu losowi? Nie jest mu
nic dłużna.
I zanim dotarło do niej, co robi, trzymała go już za
rękę.
- Może powinieneś jednak zostać.
- Co? ~ Drgnął i spojrzał na nią zaskoczony.
Zawahała się, oblizała wargi i podjęła:
- Jak zrozumiałam, szuka cię jakiś facet, tak? Ten
Michaelson. Może tu cię nie znajdzie.
- Wendy - powiedział cicho Brad. - Ten facet
chce mnie zabić. Jestem jedynym człowiekiem, który
może przeciwko niemu zeznawać.
Kiwnęła głową.
- Wiem. Ale sam przed chwilą powiedziałeś, że
nie ma mowy, żeby cię tu znalazł.
Co ze mną jest? - pomyślała z rozpaczą. Nie chce
go tutaj! Przy tym człowieku traci głowę i zachowuje
się irracjonalnie.
Ale nie bała się go. Nawet kiedy ją trzymał,
kiedy przygniatał ją do łóżka. Ten mężczyzna rzu
cał na nią urok i cieszyła się, że odchodzi, a te
raz...
A teraz ni z tego, ni z owego namawia go do
pozostania.
Dlaczego?
Serce zgubiło rytm, zabiło jak młotem. To głupie,
ale w tym momencie przypomniała sobie widok
krwi, całej tej krwi, która wyciekła kiedyś z piersi
Heather Graham 61
Leifa. Usłyszała własny krzyk niosący się echem
w jej sercu.
Rządziły nią teraz wspomnienia. Nie dopuści, by
to samo spotkało Brada. Bagna stanowiły jej azyl;
znała je jak własną kieszeń, można się tu było ukryć
jak nigdzie indziej. Przed laty spenetrowali je In
dianie, ale od tamtego czasu mało kto próbował
sporządzić ich mapę. Moczary są bezwzględne i nie
przystępne, ale kiedy pozna się i szanuje ich tajem
nice, potrafią chronić człowieka, mało tego - całe
społeczności.
Spojrzała na Brada. Widać było, że targają nim
sprzeczne emocje. Zacisnął zęby.
- Wendy, nie mogę się u ciebie ukrywać. Uciecz
ka to moja specjalność, moja praca.
- Nie ma takiej pracy, która kazałaby człowieko
wi dać się głupio zabić! - wyrzuciła z siebie. - Myś
lisz, że uda ci się wydostać z tej dziczy w jednym
kawałku? Zastanów się. Prawo nie wymaga od ciebie
heroicznych czynów. Prawo potrzebuje cię żywego...
- Ale ja potrafię dawać sobie radę w...
- W dużym mieście być może - wpadła mu
w słowo - ale czy w zakres szkolenia, które przeszed
łeś, wchodziło wymykanie się bandzie morderców na
Everglades?
- Brad! Brad! - Ze słuchawki wydobył się pode
nerwowany głos Purdy'ego.
Brad, patrząc Wendy w oczy, uniósł słuchawkę do
ucha.
62 NOCE NAD FLORYDĄ
- Jestem...
Tak czy owak, czeka go okres nieznośnej bez
czynności. Załóżmy, że uda mu się wydostać z ba
gien. Będzie się musiał zaszyć w bezpiecznym domu.
Zamkną go tam z grupą agentów czuwających nad
nim dzień i noc. I nie wypuszczą, dopóki Michaelson
nie zostanie ujęty.
Jęknął i odsunął od siebie słuchawkę.
Wendy wyrwała mu ją z ręki.
- Panie Purdy, może mi pan udowodnić, że Brad
nie jest przestępcą?
- Mogę to ogłosić za pośrednictwem środków
masowego przekazu - warknął Purdy i odchrząknął
niecierpliwie. -Niech pani przypomni panu McKen-
nie, że pracuje dla mnie, i da go z powrotem do
telefonu. Powędruje na przymusowy urlop na dłużej,
niż myśli, jeśli tym razem do końca mnie nie wy
słucha.
Wendy uśmiechnęła się. Brad zauważył teraz,
że ma maleńki dołek w brodzie. Odebrał od niej
słuchawkę.
- Mam pomysł, Szefie. Zagwarantuje to bezpie
czeństwo zarówno mnie, jak i jej. Zamelinuję się
tutaj.
- Co takiego?! - wrzasnął Purdy.
Brad odsunął słuchawkę od ucha, a Purdy pieklił
się, zarzucając mu brak subordynacji, przypomina
jąc, że całe mile dzielą go od cywilizacji; że w razie
czego znikąd nie może oczekiwać pomocy.
Heather Graham
63
- I w tym właśnie rzecz - odrzekł Brad, gdy Purdy
skończył. - To straszne zadupie. Nikt nie wie, gdzie
to jest, w związku z czym nikt nie będzie mógł mnie
wystawić. Dobrze mówię, Szefie?
Purdy zmienił taktykę.
- I chcesz się tam taplać błocie przez tydzień,
a kto wie, czy nie dłużej?
Brad roześmiał się.
- A czy mogliście sobie, chłopaki, wymarzyć
lepszą sytuację? Spokojna głowa, dostarczę dowody
i będę zeznawał. A wy możecie rzucić wszystkie siły
do obławy na Michaelsona!
Purdy zaklął, ale potem w słuchawce zaległa cisza.
Brad znał Purdy'ego. Nie trzymał się kurczowo
„standardowych procedur", gotów był wyrzucić je
wszystkie przez okno, jeśli jakieś niestandardowe
rozwiązanie wydawało mu się lepsze.
- Dobrze, McKenna. Posłuchaj mnie, i to uważ
nie. Może i masz rację, ale Michaelson to chytra
sztuka. Najlepiej nie wychylaj nosa stamtąd, gdzie
siedzisz. Pamiętaj, że on rozstawi swoich ludzi po
obu końcach Alligator Alley. I założę się, że będzie
też prowadził obserwacje bagien z powietrza. Jeśli
coś zauważysz, natychmiast melduj i niech cię ręka
boska broni podejmować jakiekolwiek działania bez
mojej zgody. Zrozumiano?
Brad zastgł. Nie cierpiał bagien. Co mu, cholera,
odbiło? Odetchnął głęboko. Po prostu chce przeżyć
sen na jawie. Chce wrócić do domku na kępie,
64
NOCE NAD FLORYDĄ
położyć się do łóżka i kochać z tą kobietą. Chce
widzieć nad sobą te oczy pałające namiętnością.
Chce ją całować, zatracić się w niej...
Purdy coś jeszcze mówił, ale Brad już go nie
słyszał. Patrzył na Wendy i zastanawiał się, czy twarz
ma tak samo ściągniętą i poszarzałą jak ona. Co
Wendy teraz myśli? Czy żałuje swojej pochopnej
propozycji? To był błąd. Nie potrafił siedzieć bez
czynnie; nienawidził tego. Co on, u diabła, będzie
robił przez tyle czasu na moczarach?
Chyba tylko pożądał swojego srebrnookiego anio
ła miłosierdzia.
Zaklął w duchu i potarł skroń.
- Hej, Szefie...
- Żadnych akcji bez konsultacji ze mną, Brad.
Chłopcy namierzyli już numer telefonu, mamy więc
twoje współrzędne. Wysyłam ludzi, żeby zdjęli Mi-
chaelsona. A ty siedź tam jak mysz pod miotłą i staraj
się utrzymać przy życiu, słyszysz?
W słuchawce stuknęło i rozległo się głuche bucze
nie. Purdy się rozłączył.
Brad został ze słuchawką przy uchu. Spojrzał na
Wendy - nadal była blada. Westchnął i odłożył
słuchawkę.
- Wyglądasz, jakbyś właśnie zaprosiła Indian,
żeby cię oskalpowali. Widzę, że nadal mi nie dowie
rzasz. Może nie trzeba ci się było wyrywać z tą
propozycją?
Zsunęła się z biurka i wzięła pod boki.
Heather Graham
65
- Niewdzięcznik!
Do kantorka zajrzał stary Mac.
- Natelefonowałeś się już, synu? - spytał.
Brad pokiwał głową i uśmiechnął się. Mac paso
wał do tego miejsca idealnie. Włosy i brodę miał
czyste, ale zmierzwione, maniery szorstkie, ale nie
grubiańskie. Nie ulegało wątpliwości, że przyjacie
lem Brada był dopóty, dopóki Wendy za niego
ręczyła. I nie ulegało też wątpliwości, że broniłby jej
do upadłego.
- Tak, już skończyłem - powiedział.
Mac kiwnął pogodnie głową.
- Zabierasz swój samochód, Wendy, czy przy
płynęłaś tylko do telefonu? Może on by wrócił do
domu wozem, a ty łodzią?
- Nie, przypłynęliśmy tylko skorzystać z tele
fonu.
Mac znowu kiwnął głową.
- To niech ktoś wpadnie po niego W wolnej
chwili. - Nie odrywając oczu od Brada, podszedł do
starego ekspresu. - Kawy?
- Chętnie. Dziękuję.
Mac napełnił kubek i podał mu go. Kawa była
gorąca i mocna. Brad, parząc sobie wargi, pociągnął
łyczek.
- Ma coś wspólnego z tymi typkami, co się tu
kręcą w czarnym sedanie? - zwrócił się do niego Mac.
Brad zakrztusił się, parsknął kawą na podłogę.
Spojrzał na Wendy, potem na Maca.
66
NOCE NAD FLORYDĄ
Mac uśmiechnął się, ubawiony jego reakcją.
- A tak, byli tu wczoraj wieczorem, tankowali.
Nie powiem, żeby mi się podobali. Pytali o chevrole-
ta, a ja nie wiem czemu powiedziałem im, że nie, nic
nie wiem, nic nie widziałem. Tak naprawdę to szukali
jakiegoś gościa, swojego kumpla, który zawieruszył
się im na bagnach. Tak powiedzieli. Ja im na to, że
jak na bagnach coś się zawieruszy, to już przeważnie
na amen. Ale tak sobie myślę, że jak by tu wrócili,
to im powiem, że jak wciąż szukają tego swojego
kolesia, to lepiej niech położą na nim krzyżyk.
Z Glades nie ma żartów, dobrze mówię?
Brad potrząsnął dłonią Maca.
- Dzięki - rzekł zduszonym głosem. - Stokrotne
dzięki. Wyświadczył mi pan wielką przysługę. Nie
wiem, jak to panu udowodnić, ale ja naprawdę jestem
porządnym człowiekiem. A ci faceci szukają tylko
zaczepki.
- Mężczyźnie nie trzeba niczego dowodzić - ża
chnął się Mac. - N a świecie są i porządni, i nieporzą-
dni. Instynkt, chłopcze, to najważniejsze.
Kiwnął im głową i wyszedł z kantorka. Wendy
zerknęła na Brada i wybiegła za staruszkiem. Brad
widział przez zakurzone okno, jak rzuca się Macowi
na szyję i całuje go w pomarszczony policzek.
Są starymi, dobrymi przyjaciółmi. Brad poczuł
ukłucie zazdrości. Ten stary dobrze zna Wendy. Są
zżyci. Mają wspólne wspomnienia, ona opowiada mu
o swoich planach na przyszłość. A on, Brad, właś-
Heather Graham
67
ciwie wcale jej nie zna. Wie tylko, że pragnie Wendy,
że ona go intryguje, że go omotała.
Może to jej, nie Michaelsona, powinien się strzec.
Michaelson dyba na jego życie. Wendy kradnie mu
serce i duszę.
Wyszedł za nią. Wendy pomachała Macowi na
pożegnanie i wskoczyła do łodzi. Przez chwilę mie
rzyli się w milczeniu wzrokiem. Potem Wendy prze
szła obok Brada i odwiązała łódź.
Silnik ożył z rykiem, z szuwarów przed nimi
zerwało się stado spłoszonego ptactwa. Ruszyli.
Brad westchnął i usiadł. Wracają do domu, do jej
domu. Kości zostały rzucone. Patrzył, jak słońce
oświetla jej złote włosy. Spuściwszy wzrok na opalo
ne ramiona, przypomniał sobie, jak ją trzymał. Jak
długo jest im sądzone być razem?
Może czas się nie liczy; połączył ich los. I nagle
Brad nabrał przekonania, że będzie ją miał, będzie ją
pieścił, kochał się z nią, że to nieuniknione.
Obejrzała się, by mu pokazać jakiś charakterys
tyczny punkt orientacyjny, ale kiedy spotkały się ich
spojrzenia, słowa uwięzły jej w krtani.
Patrzyli sobie w oczy, a srebro stapiało się ze
złotem jak w retorcie jakiegoś średniowiecznego
alchemika. Słowa nie były tu potrzebne.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Dom wydał mu się jakiś mniejszy. Nie wiedział,
jak to możliwe, ale wyraźnie się skurczył.
Wendy wyrzuciła śniadanie, którego nie zjedli,
i zabrała się za sprzątanie. Pomógłby jej, czuł jednak,
że ona sobie tego nie życzy. Kuchnia też się zmniej
szyła, za ciasno było w niej teraz dla nich dwojga.
Wycofał się do salonu i włączył telewizor. Było
wczesne popołudnie. Skacząc po kanałach, znalazł
jedną ze stacji ogólnokrajowych. Wzruszającą, wyci
skającą łzy sceną kończył się właśnie któryś tam
odcinek mydlanej opery.
Brad przykucnął i czekał. W pewnej chwili prze
łknął z trudem, uświadamiając sobie, że serial ten
oglądał namiętnie jego partner Jim. Jim nie potrafił
Heather Graham 69
powiedzieć, jak i kiedy go to filmisko wciągnęło.
I przy każdej sposobności, na przykład kiedy godzi
nami siedzieli na obserwacji, popijając kawę i czeka
jąc, aż coś się wydarzy, opowiadał z przejęciem treść
ostatnich odcinków. Rzecz jasna, większości nie
mógł oglądać na bieżąco, ale nagrywał je sobie
sumiennie na wideo.
Jim nie obejrzy już żadnej mydlanej opery.
Niedługo razem popracowali. Niecały miesiąc.
Poprzedni partner Brada, Denis Holmes, odszedł
z DEA, poślubiwszy sympatię z college'u, która
czekała na niego dziesięć długich lat. Był teraz
nauczycielem w Bostonie. Ciekawe, pomyślał Brad,
i on, i Denis, i Jim, wszyscy trzej co do jednego byli
zgodni - w ich zawodzie małżeństwo nie wchodzi
w grę.
Tylko że Jim nie zdążył się nawet ożenić. Zginął
od kuli w kwiecie wieku. Cholerny Michaelson! Za
płaci za życie Jima. Brad oddałby wszystko, by jak
rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu stanąć do poje
dynku z tym człowiekiem i jednym strzałem położyć
go trupem. Ale to nie Dziki Zachód. Nie ma szans, by
rozprawić się w ten sposób z Michaelsonem. O jego
losie zadecyduje sąd. Takie są reguły.
Pieprzyć reguły - gdyby nadarzyła się okazja, bez
wahania sam wymierzyłby sprawiedliwość.
Serial się skończył, zaczęły wiadomości. Ładna
blondynka z przejęciem relacjonowała przemytni
czy proceder Michaelsona. Na ekranie pojawiło się
70
NOCE NAD FLORYDĄ
zdjęcie Jima. Brad je pamiętał. Zrobione zostało na
pikniku w Święto Pracy. Jim był w starej futbolowej
kurtce, miał rozwichrzone włosy i uśmiechał się
promiennie do obiektywu.
Prezenterka oznajmiła, że ciało zostanie przewie
zione do jego rodzinnego miasteczka w Delaware
i tam pochowane.
Teraz na ekranie pojawiło się zdjęcie Brada.
Zrobiono je tego samego dnia. On też był na nim
w kurtce drużyny futbolowej i trzymał pod pachą
futbolówkę. Drugą ręką obejmował hożą rudowło
są dziewczynę.
Skąd, u licha, Purdy wytrzasnął te zdjęcia? Nie
mógł udostępnić telewizji zwyczajnej fotografii pa
szportowej Brada w granatowym garniturze, pod
krawatem, poważnego i uczesanego? Na tym zdjęciu
wyglądał jak podchmielony chłystek. Brakowało
tylko walających się w trawie puszek po piwie.
Włosy w nieładzie, poza niedbała, dziewczyna pod
pachą. Ciekawa rzecz, nie pamiętał nawet imienia tej
rudej.
Prezenterka wyjaśniała, że Brad i Jim pracowali
pod przykrywką, inwigilując środowisko handlarzy
narkotyków, i że do tej pory Brada McKennę przed
stawiano jako przestępcę dla jego bezpieczeństwa.
Teraz nie było to już konieczne. Brad został zdekon-
spirowany. Jego los był nieznany, jednak wszystko
wskazuje na to, że nie żyje. A więc Purdy dotrzymał
słowa i oczyścił go w oczach opinii publicznej
Heather Graham 71
- przynajmniej jest teraz przypuszczalnie martwym
agentem, a nie przypuszczalnie martwym przemyt
nikiem.
Zdjęcie znikło z ekranu, a prezenterka oznajmiła,
że policja i inne agencje rządowe są już na tropie
Michaelsona.
Brad uświadomił sobie, że za nim stoi Wendy.
Słyszał, jak odetchnęła z ulgą. Zdawał sobie sprawę,
że do tej pory wierzyła mu tylko instynktownie.
Siedząc dalej w kucki przed telewizorem, obejrzał się
na nią. W końcu dostała dowód, że instynkt jej nie
zawiódł.
- Widzisz, jestem uczciwym obywatelem - mru
knął.
Przeniosła wzrok z ekranu na niego.
- Nie wiem, co teraz myśleć - przyznała.
- W wiadomościach mówią, co chcą, i każą nam w to
wierzyć. - Uśmiechnęła się słodko i wróciła do
kuchni.
Brad podniósł się i wyłączył telewizor. Czuł się
teraz bardzo nieswojo. Co, u licha, będzie tutaj robił
- nie licząc wodzenia pożądliwym wzrokiem za
swoją gospodynią?
- Głodny? - doleciało z kuchni.
Tak, głodny ciebie, miał na końcu języka.
- Pewnie! - zawołał. - Przecież nie jedliśmy
śniadania.
Wendy najwyraźniej dobrze się czuła w kuchni.
Posłała mu uśmiech i otworzyła drzwi lodówki.
72 NOCE NAD FLORYDĄ
Myślał, że wyciągnie z niej przygotowane wcześniej
kanapki czy coś w tym rodzaju. Ona tymczasem
wyjęła matowy plastikowy pojemniczek i podała mu
go. Zdjął wieczko...
- Co to... - Patrzyło na niego martwymi oczkami
małe stadko pokruszonych krewetek.
Wendy uśmiechnęła się i odwróciła.
- Nasza przynęta. - Otworzyła przylegającą do
lodówki szafę i wyjęła z niej dwie wędki. - Płyniemy
złowić sobie lunch.
Brad popatrywał zbaraniałym wzrokiem to na
sprzęt wędkarski, to na nią. Potem jego wargi roz
ciągnęły się powoli w uśmiechu. Dzięki Bogu opusz
czają ten niewiarygodnie skurczony dom. Na ryby.
I bardzo dobrze.
- Tym śmigłowym ślizgaczem?
Pokręciła głową.
- Za domem mam canoe. Spróbujemy złapać
zębacza. Mam na niego wspaniały cajuński przepis.
Lubisz ostro przyprawione potrawy?
Znowu na siebie popatrzyli. Wendy zaczerwieniła
się, obeszła go i zajrzała pod kuchenny blat.
- Mam tu gdzieś turystyczną chłodziarkę - mruk
nęła.
- Nakruszę lodu - zaoferował się szybko Brad.
Po dziesięciu minutach wychodzili już z domu
z wędkami i chłodziarką napełnioną piwem, lodem,
żółtym serem i laseczką pepperoni. Wendy uznała, że
zanim posiłek da się złowić, mogą zgłodnieć.
Heather Graham 73
Kiedy schodzili do przywiązanego za domem
canoe, Brad za szuwarami po drugiej stronie kanału
wypatrzył ledwo widoczną drogę.
- Jak dostajesz się do samochodu?
- Łódką.
- Płyniesz do auta łódką?
Wendy roześmiała się.
- To nie takie trudne. Zresztą rzadko z niego
korzystam. Do większości miejsc tutaj łatwiej do
płynąć łodzią.
- Co za życie - mruknął Brad.
Wendy spojrzała na niego, przekrzywiając głowę
i uśmiechając się.
- Nie takie znowu złe, mieszczuchu. Do wszy
stkiego, czego chcę albo potrzebuję, mam bliziutko.
Zbiegła z wędkami do canoe. Brad patrzył ponad
wodą na szuwary i drogę po drugiej stronie, starając
się zapamiętać teren i wyrobić sobie poczucie kie
runku.
Nagle Wendy krzyknęła. Brad odwrócił się na
pięcie i odruchowo sięgnął do paska po magnum.
Zapomniał, że go tam nie znajdzie, że zgubił broń.
Czuł się bez niej jak nagi. A Wendy krzyczy...
Rzucił się na odsiecz, gotów bronić jej gołymi
rękami.
- Wendy, co się stało? - Siedziała w łódce,
zaśmiewając się do łez. - Co ci...?
- Dzidzia! - wykrztusiła.
Wielka puma podniosła się z dna canoe, przeciąg-
74 NOCE NAD FLORYDĄ
nęła, ziewnęła i otarła o nogi Wendy, jak zwykli to
czynić jej mniejsi bracia i siostry, dopominając się
pieszczoty.
- Wynoś się stąd, Dzidzia! Śmiertelnie mnie
wystraszyłaś.
Kocica opuściła canoe. Kiedy mijała Brada, ten
poklepał ją po gładkim grzbiecie. Serce wciąż mu
waliło.
Wendy patrzyła na niego rozbawiona, a jemu
wcale nie było do śmiechu. Wprost przeciwnie, był
blady, twarz miał ściągniętą.
- Ta strzelba, którą widziałem, to jedyna broń,
jaką tu masz? - spytał opryskliwie.
Zawahała się.
- Jedyna?
Wendy pokręciła głową.
- Mam jeszcze gdzieś w szufladzie policyjnego
smith & wessona.
- Dasz mi go, jak wrócimy - powiedział.
Usiadł obok niej i odepchnął łódkę od brzegu.
Przez parę chwil dryfowali w milczeniu. Wendy
popatrywała na Brada spod długich rzęs. Żałowała,
że mu powiedziała o tym pistolecie. Nie cierpiała
broni palnej, nienawidziła jej. Czy on nie rozumie, że
tutaj nikt go nie znajdzie, że nic mu tu nie grozi i broń
nie będzie mu potrzebna?
Słońce prażyło, ciszę mącił tylko plusk wody
rozgarnianej przez Brada wiosłem. Wendy zauwa
żyła, że potrafi radzić sobie z canoe. Ruchy miał
Heather Graham
75
nieśpieszne, miarowe, twarz poważną i skupioną.
Zupełnie inną, niż kiedy się śmiał.
Na tym zdjęciu, które pokazywali w wiadomoś
ciach, wyglądał tak młodo, tak beztrosko. Był szczęś
liwy i wyluzowany. Ciekawe, kim była dla niego ta
rudowłosa dziewczyna?
- Brad?
- Tak? - Przyzwyczaił się już do otoczenia, do tej
rzeki traw, do ciszy mąconej od czasu do czasu
krzykiem żurawia, czapli albo nura. Do bezruchu
bagien.
- Już dość daleko odpłynęliśmy - powiedziała.
Odłożył wiosło na dno łódki. Dryfowali teraz siłą
rozpędu. Wendy wzięła wędkę i nadziała na haczyk
przynętę z plastikowego pojemnika. Czuła na sobie
jego wzrok.
- Na żywe krewetki ryba bierze lepiej - mruknęła
- ale te też się nadadzą. - Wprawnym ruchem
zarzuciła żyłkę.
Brad sięgnął po swoją wędkę. Kiedy spławik
zakołysał się na wodzie, wyjął z chłodziarki piwo.
- Chcesz jedno? - spytał.
Wendy wzruszyła ramionami.
- Owszem.
Otworzył i podał jej puszkę. Dopiero po pierw
szym łyku lodowato zimnego napoju uświadomiła
sobie, jak jest upalnie. Zaburczało jej w brzuchu. Nic
jeszcze dziś nie jedli.
Zerknęła na Brada. Siedział z wędką w jednej
76
NOCE NAD FLORYDĄ
i puszką piwa w drugiej ręce, zapatrzony w wodę. Ma
na sobie dżinsy Leifa i jego koszulę, pomyślała. Nigdy
nie zapomni, jak znalazła go wczoraj na bagnach. Nie
minął jeszcze dzień, a tyle już między nimi zaszło.
Nie zapomni też, jak ją dzisiaj rano chwycił. Miała
świadomość, że jej emocje są rozhuśtane od irytacji,
że zburzył jej spokój, do uniesienia, bo tak ją pod
niecał. Dzięki niemu odżyła. Dzięki niemu krew
szybciej zaczęła jej krążyć w żyłach. Może to źle, bo
to przecież obcy, ale nie wiedziała, czy naprawdę
chce z tym walczyć. Czuła, że z jego strony nic jej nie
zagraża. Brad McKenna nigdy nie weźmie od kobie
ty nic, czego ta nie będzie mu skłonna dać.
Ale kiedy napotkała jego wzrok, obudziła się
w niej czujność. Myślał o niej, i to napełniało ją
lękiem. Wyczytała z jego oczu, że jej pragnie.
- Brad - zaczęła i urwała, zaskoczona brzmie
niem własnego głosu. - Czy ty... - Nie, to śmieszne.
Oblizała wargi, potrząsnęła głową i uśmiechnęła się,
bo patrzył teraz na nią pytająco. - Czy jesteś żonaty?
- Nie.
- A kim była ta ruda ze zdjęcia?
Nie odpowiedział od razu. Przez twarz przemknął
mu ironiczny uśmieszek, skrzywił się.
- Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Na imię miała
chyba Chrissy.
- Aha.
Odstawił puszkę na ławeczkę, zatknął sobie węd
kę pod udo, pochylił się i ujął w dłonie jej twarz.
Heather Graham 77
Nie cofnęła głowy, zamurowało ją. Czuła na
policzkach dotyk jego stwardniałych dłoni, który ją
rozgrzewał.
- Nie jestem żonaty, Wendy. I nigdy nie będę.
Rozumiesz?
Obruszona, zawstydzona, chciała się cofnąć, ale
nie mogła. Po prostu nie mogła. Jedyne, na co
potrafiła się zdobyć, to ironiczny uśmiech.
- Hola, panie McKenna, o ile pamiętam, pytałam,
czy jest pan żonaty. Nie pamiętam jednak, żebym
pytała, czy zamierza pan pozostać w kawalerskim
stanie.
Z satysfakcją zauważyła, że lekko się zaczerwienił.
- Powiedziałem tak, bo ty byłaś mężatką - wybą-
kał ni w pięć, ni w dziewięć.
- Zgadza się - wycedziła. - Ale to było dawno
i nieprawda. I bez obawy, panie McKenna, nie
szukam kandydata na męża.
Atmosfera między nimi nagle stężała, groziła
wybuchem. Nie odrywał dłoni od jej twarzy. Ścierały
się ich kolana, mieszały oddechy.
- Czemu jesteś taka, Wendy?
- Jaka, taka?
- Nie pamiętasz?
- Coś tam pamiętam. Ale nie wiem, czy warto.
- Mówisz poważnie? - Nachylił się do jej ust.
- Lepiej uważaj. Bardzo uważaj. Bo nie chciałbym,
żebyś robiła sobie jakieś nadzieje. - Przesunął pal
cem po jej wargach.
78
NOCE NAD FLORYDĄ
- Może to pan powinien uważać, panie McKenna,
i nie robić sobie wielkich nadziei. Bo przykro by
było, gdyby się pan sparzył.
- Z sercem nie ma żartów, Wendy. -I pocałował
Efekt był piorunujący. Dla Wendy przestało się
liczyć, o czym przed chwilą rozmawiali, czym się
zajmował, nawet to, że znała go od niespełna dwu
dziestu czterech godzin.
Liczył się tylko ten pocałunek. Czuła tylko sło
dki, subtelny, zmysłowy napór warg, koniuszek ję
zyka wnikający w jej usta. Rozkoszowała się war
gami Brada, gładkością zębów, każdym najdrob
niejszym niuansem tej chwili namiętności.
Coś się w niej obudziło. Poczuła ciepło rozlewa
jące się po całym ciele. Pożar zmysłów ogarniał
wszystkie członki, rozprzestrzeniał się na piersi, bio
dra, uda. To była płynna, słodka żądza. Zapragnęła
zarzucić Bradowi ręce na szyję, przywrzeć do nie
go całym ciałem. W samą porę przypomniała sobie
jego ostrzeżenie. I przypomniała sobie, że kiedy
kocha, kocha całą sobą. Teraz nie jest na to ani czas,
ani miejsce.
A zresztą ten zadufany w sobie mieszczuch nie jest
chyba wart takiego uczucia.
Oderwał się od jej ust. Otworzyła oczy i spojrzała
na niego.
Uniósł brwi, a ona zdobyła się na słodki uśmiech.
- No, panie McKenna - wymruczała uwodziciel-!
Heather Graham 79
sko. - Wydaje mi się, że mojemu sercu nic nie grozi.
Jest zupełnie bezpieczne.
Oderwał ręce od jej policzków i usiadł prosto.
- Czyżby? - zapytał, patrząc jej prosto w oczy.
- Tak.
Roześmiał się, a ona mu zawtórowała.
- To musiałem się omylić - zażartował.
- Każdemu może się zdarzyć - przyznała.
Nie odrywając od niej oczu, uniósł puszkę do ust
i pociągnął łyk piwa. Wendy nie odwracała wzroku,
po jej wargach błąkał się nikły uśmieszek.
Znowu się do niej nachylił.
- Następnym razem bardziej się przyłożę.
- Niech pan lepiej uważa z tym przykładaniem,
panie McKenna - poradziła mu Wendy - bo się pan
jeszcze przeforsuje i będzie kłopot.
- Jestem dużym chłopcem, pani Hawk. Znam
swoje możliwości.
Wendy uśmiechnęła się niewinnie.
- A ja jestem dużą dziewczynką i swoje też znam.
- To się jeszcze okaże, Wendy - uprzedził z prze
wrotnym uśmieszkiem.
Splótł palce, żeby opanować ich drżenie.
- Następnym razem? - ni to spytała, ni stwier
dziła.
Uśmiechała się wciąż, a ten uśmiech rozjaśniał jej
oczy do tak powabnej srebrnobłękitnej barwy, że
Brada znowu przeszedł dreszcz pożądania.
- Zgadłaś - przytaknął.
80 NOCE NAD FLORYDĄ
W tym momencie spławik poszedł pod wodę
i koniec wędki, na której siedział, wbił mu się
w pośladek.
- Masz branie! - krzyknęła z zachwytem Wendy.
Musiała to być jakaś spora sztuka.
Brad był niezłym wędkarzem. Wychował się nad
jeziorem Erie i często chadzał na ryby, tylko że tam
wędki były trochę inne. Dał walczącej rybie nieco
luzu, potem zakręcił kołowrotkiem. Jeszcze raz po
puścił i ściągnął żyłkę. Tymczasem Wendy sięgnęła
po podbierak.
- A to na co? - spytał.
- Ugryzienie zębacza boli jak diabli - ostrzeg
ła go. - Moglibyśmy się obyć bez podbieraka, ale
po co głupio ryzykować. - Uśmiechnęła się do nie
go. - Wiem, co mówię. Musieli mi kiedyś za
łożyć dziesięć szwów.
- No to szykuj lepiej tę siatkę - zgodził się
skwapliwie. - Macho będę odstawiał przy innej
okazji.
- Mhm, następnym razem? - mruknęła Wendy
i szybko spuściła głowę. Sama nie wiedziała, jakie
licho ją podkusiło, żeby to powiedzieć.
Brad doholował wreszcie swoją zdobycz do burty
łodzi, a Wendy, złowiwszy szamocącą się rybę pod-
bierakiem, wydała okrzyk triumfu. Był to nie lada
okaz, najadłoby się nim do syta kilka osób.
- A to ci rybka! - Brad z podziwem pokręcił
głową.
Heather Graham
81
- Tak - przyznała Wendy. Ale nie mogła oprzeć
się pokusie i dorzuciła: - Dla mieszczucha.
Brad nie oponował. Siedział i patrzył, jak Wendy
zakłada rękawicę i ostrożnie wyjmuje haczyk z rybiej
paszczy. Lubił się jej przyglądać. Z tymi zamglony
mi, srebrnobłękitnymi oczami, złocistymi włosami
i smukłą figurą wciąż przywodziła mu na myśl
anioła. Ruchy miała zręczne, płynne, pewne.
Wrzuciła rybę do wiadra stojącego na rufie canoe.
Brad sięgnął do chłodziarki i podał jej następne piwo.
- Zasłużyłaś sobie - stwierdził z powagą.
- Co ty powiesz.
- A powiem. Mało tego, przez całą drogę powrot
ną ja wiosłuję, tak jak zresztą wiosłowałem w tę
stronę. I pamiętaj, moja pani, że to ja złowiłem rybę.
- Pierwszą rybę - uściśliła Wendy.
Ale jej nie udało się nic złapać. Kiedy drugie piwo
zaszumiało jej w głowie, odkroiła sobie plaster sera.
Ku jej konsternacji Brad złowił drugą rybę, też
zębacza, jeszcze większego niż pierwszy. Na pocie
szenie powiedział jej, że nie wędkuje pierwszy raz.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy ruszali
w drogę powrotną. Canoe sunęło bezszelestnie po
wodzie, a Brada znowu oczarowało otoczenie. Złote
i różowe odblaski padały na białe żurawie, barwiąc je
tęczowo. Woda odbijała kolory gasnącego dnia, tra
wy falowały leniwie w lekkich podmuchach wie
czornej bryzy.
Wendy siedziała na dziobie, tyłem do kierunku,
82 NOCE NAD FLORYDĄ
w którym płynęli, nie widziała więc wylegującego
się na brzegu aligatora, którego w pewnym momen
cie Brad zauważył. Stwór pozostawał w takim bez
ruchu, że Brad wziął go zrazu za kłodę.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to gigan
tyczny gad. Olbrzymi, groteskowy potwór. Dobre
cztery metry długości, z czego jedna trzecia to łeb
z pyskiem najeżonym ostrymi zębiskami. Szkarada,
istna szkarada, pomyślał Brad. Stężał, wlepiając
wzrok w to prehistoryczne stworzenie.
Nie zamierzał jednak podsuwać Wendy kolejnego
pretekstu do nazwania go mieszczuchem. Musi przy
wyknąć do widoku pieniących się tu zwierząt. Puma,
z którą chciał już walczyć gołymi rękami, okazała
się jej ulubionym kociakiem, Dzidzią.
Ciekawe, jak ochrzciła tego aligatora? - pomyś
lał z przekąsem. Może Junior? Kropka? Włóczy-
kij?
Przełknął z trudem i spróbował się odprężyć;
Postanowił sobie, że kiedy będą przepływali obok
aligatora, nawet nie mrugnie - choćby miało go to
kosztować życie.
Skierował canoe w kierunku brzegu i kiedy dziób
poszorował po dnie, wbił wiosło w muł, by przesunąć
łódkę wyżej. Wstawał już, kiedy Wendy chwyciła go
za rękę.
- Zaczekaj! - powiedziała z napięciem w głosie
- Na co? - mruknął lakonicznie. - A, ten aligato-
rek? Widziałem go.
Heather Graham
83
- Widziałeś?! - Zrobiła wielkie oczy. - Siadaj,
idioto, i siedź nieruchomo, dopóki nie odpłynie!
- Co?
Wendy sięgnęła ostrożnie po leżącą nieopodal
odłamaną gałąź i cisnęła nią w aligatora. Potwór ani
drgnął, patrzył na nią tylko przerażającymi żółtymi
ślepiami. Rzuciła w niego drugą gałęzią i trafiła
w łeb. Zwierzę ześliznęło się do wody i odpłynęło
w zapadający zmrok.
Brad rzucił Wendy pytające spojrzenie.
- Mam przez to rozumieć, że to nie jest twój
pupilek?
Pokręciła głową i spojrzała na niego jak na wa
riata.
- Kto, na Boga, chciałby za pupilka takiego
potwora? Ten stwór miał ze cztery metry. Mógłby
pożreć nas oboje za jednym zamachem. Są niebez
pieczne. Lepiej ich unikać. Z takim się nie zaprzyjaź
nisz. Są groźne w wodzie, kiedy głód je przyciśnie,
i zapamiętaj sobie, że po lądzie też potrafią się
poruszać z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na
godzinę.
Uśmiechnęła się, wstała i wysiadła z łódki, zabie
rając wiadro ze świeżym połowem. Brad został
w canoe i patrzył na nią, jak idzie w stronę domu,
kołysząc płynnie biodrami.
Uśmiechnął się do siebie. No dobra, wychodzi na
to, że ten gliniarz z telewizyjnego serialu, który
trzymał na łodzi oswojonego aligatora, należał do
84
NOCE NAD FLORYDĄ
wyjątków. Pumy cieszą się widać większą popular
nością. Dobrze wiedzieć.
Wstał, wziął wędki, opłukał je pod ogrodowym
wężem i wniósł do domu.
Wendy nie traciła czasu. Pozbawione głów zęba-
cze znajdowały się w trakcie przerabiania na filety.
Wendy uśmiechnęła się do wchodzącego Brada, bez
słowa dokończyła dzieła i zatopiła gotowe filety
w misce z marynatą.
- Idę wziąć prysznic. Włącz sobie telewizor, nalej
wina, czuj się jak u siebie. Zaraz wracam.
Oparł się o lodówkę i otworzył kolejne piwo.
- Nie potrzebujesz towarzystwa?
- Nie, dziękuję.
Pokręcił z rozczarowaniem głową, pociągnął łyk
piwa i posłał jej przeciągłe spojrzenie spod przy
mkniętych powiek. W ten sam sposób Dzidzia pat
rzyła na ptaki.
Rozgrzało ją to spojrzenie, rumieniec zabarwił
policzki. Wzięła się w garść. Nie chciała skończyć
jak ta ruda z fotografii; pamiętał kolor jej włosów,
a zapomniał imienia.
Odwróciła się na pięcie.
- To nie potrwa długo - mruknęła.
Brad odprowadził ją wzrokiem, zastanawiając się,
co ją tak wzburzyło.
Wendy stała pod ciepłymi strugami wody i drżała.
Może nie zależy jej wcale, żeby zapamiętał jej imię?
Może chce tylko, by ją pieścił, bo czuje się taka
Heather Graham 85
samotna i tak tęskni za pieszczotą? Zastanawiała się,
co by sobie pomyślał, gdyby poznał prawdę.
Tak, pragnie go. 1 to bardzo.
Drgnęła. Drzwi łazienki otworzyły się cicho i za
mknęły.
- Brad? - szepnęła. - Brad!
Nie było odpowiedzi. Słyszała tylko szum wody
siekącej jej nagie ciało i kafelki.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Brad! - Do jej głosu wkradła się panika.
- Ciii!
Dał się wreszcie słyszeć jego podniecony syk. Nie
tracąc czasu na rozpamiętywanie faktu, że do ła
zienki, w której brała prysznic, wszedł mężczyzna,
Wendy owinęła się zasłonką i wyjrzała. Brad nawet
nie zerknął w jej stronę; stał przy małym okienku
i wyglądał na podwórko.
- Co się stało? - szepnęła. Nie obejrzał się, nie
odpowiedział. - Brad, co jest?
Wreszcie drgnął, spojrzał na nią błędnym wzro
kiem i podszedł do kabiny. Patrzyli na siebie poprzez
kłęby pary.
- Ktoś jest na zewnątrz.
Heather Graham
87
- Słyszałeś coś? - Wendy uśmiechnęła się z ulgą.
- To na pewno Dzidzia.
- Nie, to nie ona.
- Słuchaj, Brad, rozumiem twoje nastawienie, ale
jesteśmy w samym środku bagien. Na pewno ci się
wydawało...
- Nic mi się nie wydawało - przerwał jej bez
ceregieli.
Wendy owinęła się ciaśniej zasłonką i przełknęła
z trudem ślinę. Mimo wszystko to obcy. Wszedł do
łazienki, nie zadawszy sobie nawet trudu, by zapu
kać. A w tej chwili jest tak głuchy na wszelkie
argumenty, że równie dobrze mogłaby gadać do
ściany. Zaszła w nim zmiana. Był spięty. Czytała to
z jego oczu, z jego postawy, z naprężonych mięśni.
I napełniało ją to lękiem.
- Umiesz strzelać? - spytał.
- Daj spokój, Brad...
- Pytałem, czy umiesz strzelać!
- Tak.
- Zostań w środku, ale załaduj tę swoją strzelbę
i przygotuj się do obrony. Słyszysz? Zostań tutaj
i w razie czego strzelaj.
Odwrócił się i wyszedł z łazienki, zamykając za
sobą cicho drzwi. Wendy zakręciła wodę i sięgnęła
po ręcznik. Co mu się ubzdurało? Musi go dogonić
i przekonać, że nic im tu nie grozi - że to niemożliwe.
Ale przecież nie pobiegnie za nim goła. Wytarła
się szybko i ubrała. Wypadła z łazienki i zawahała
88
NOCE NAD FLORYDĄ
się. Nic się tam na dworze nie dzieje, ale na wszelki
wypadek lepiej załadować strzelbę.
Pobiegła zdjąć ją ze ściany, po czym z paniką
stwierdziła, że w stojącym w szafce pudełku nie ma
ani jednego naboju. Rozrzucając w pośpiechu zawar
tość szafki, znalazła drugie pudełko, załadowała obie
lufy i ruszyła korytarzem.
Brad był już na dworze. Tylko gdzie? Wokół
zalegała niesamowita cisza.
I tę ciszę rozdarł nagle zduszony męski okrzyk:
- Ożeż ty w mordę!
- Mam cię, skurczybyku! - ryknął drugi męż
czyzna.
- O nie! - jęknęła Wendy. Znała oba te głosy
i domyśliła się, co zaszło. Wybiegła z domu fron
towymi drzwiami. -Przestańcie! -krzyknęła. -Prze
stańcie!
Nie posłuchali jej, uniosła więc strzelbę i nacis
nęła spust. Huknął strzał, odrzut broni zwalił ją z nóg
- i zapadła kompletna, martwa cisza.
Brad nie miał pojęcia, skąd wiedział, że ktoś jest
na dworze, po prostu wiedział, i już. Nie słyszał
niczego podejrzanego, tylko poszum bryzy, szelest
liści, same naturalne odgłosy. A jednak coś wyczuł.
Są obserwowani. Ktoś ich podgląda z ukrycia.
Bradowi wydało się to dziwne. Michaelson nie
należał do takich, co bawią się w podchody. On
wkraczał do akcji z marszu. Gdyby udało mu się tu
Heather Graham
89
jakoś trafić ze swoimi ludźmi, z miejsca zorientował
by się, że ma przewagę, wyważył kopniakiem drzwi
i byłoby już dawno po herbacie.
Nie, to nie może być Michaelson.
Kiedy wymykał się z domu, było już zupełnie
ciemno. Zamknął za sobą starannie drzwi, by Wendy
miała trochę czasu na przygotowania, gdyby sprawa
okazała się poważna.
Otoczyły go cienie, a światło lejące się z okien
jeszcze je pogłębiało. Przywarł do ściany i wytężył
wzrok. Słyszał odgłosy nocy, granie świerszczy,
skrzek żab, wiatr szeleszczący w liściach, w wyso
kich trawach. Niby wszystko jest w porządku.
Ale on wiedział, że ktoś się tu gdzieś czai.
Postanowił obejść dom dokoła. Trzeba było zabrać
ze sobą strzelbę, ale nie wiedział, gdzie Wendy trzyma
amunicję, a chodziło mu o element zaskoczenia.
Mimo pewności, że nie są na kępie sami, nie miał
pojęcia, gdzie szukać intruza. Śmigłowa łódź kołysa
ła się wciąż na wodzie tam, gdzie ją przed południem
przycumowali, canoe też stało na swoim miejscu. Na
lądzie czy na wodzie nie było widać żadnych innych
łodzi.
Usłyszał coś i zamarł. Nie wiedział, co to był za
dźwięk ani skąd dobiegł, ale na pewno coś słyszał.
Mrużąc oczy, wyjrzał zza węgła gotów do natychmia
stowego działania. Ruszył dalej ostrożnie, pewien, że
ofiarę ma tuż przed sobą. I tak okrążył cały dom
i znalazł się ponownie przy drzwiach frontowych.
90
NOCE NAD FLORYDĄ
Naraz wyczuł nad sobą jakieś poruszenie. Spojrzał
w górę i w tym momencie coś ciężkiego zwaliło się
na niego z dachu. Zaklął, padając pod ciężarem
napastnika.
- Mam cię, skurczybyku! - ryknął w odpowiedzi
tamten.
Nie przesadza, pomyślał Brad. Mężczyzna sie
dział na nim okrakiem, a był zwinny i silny. Przy
gniatał go bezlitośnie do ziemi. Brad sprężył się
w sobie i gwałtownym wyrzutem ciała strącił z piersi
napastnika.
Ale mężczyzna był szybki, cholernie szybki. Po
zbierał się momentalnie, okręcił w ciemnościach
wokół własnej osi i lewym sierpowym trafił Brada
w szczękę.
Brad odpowiedział prawym prostym w żołądek.
Odniósł wrażenie, że wali pięścią w kamień.
Oberwał w bark, pochylił głowę i natarł na faceta
bykiem. Zatoczyli się obaj, przewrócili i zaczęli
tarzać po ziemi w zaciętej walce.
Znalazłszy się na krótką chwilę na górze, Brad
spojrzał na napastnika i na moment zatkało go ze
zdumienia.
Facet miał jasne oczy, ale włosy kruczoczarne
i długie, sięgające ramion, przewiązane opaską, że
by nie spadały na twarz. Był w dżinsach i podobnej
koszuli, rysy miał jak wykute z kamienia.
Po kolejnym ciosie w podbródek Brad zaklął i dal
za wygraną. To nie jest Michaelson. To z pewnością
Heather Graham
91
nie ten straszny typ. Został zaatakowany przez In
dianina.
- Sukinsynu... -zaczął, nie dokończył jednak, bo
znowu znalazł się na spodzie i z twarzą wciśniętą
w trawę musiał walczyć o oddech.
- Przestańcie! - dobiegł z oddali stłumiony
okrzyk Wendy. - Przestańcie!
Brad nie kojarzył, o co jej chodzi, podobnie jak ten
siedzący na nim gość o zaciśniętych w wąską linię
wargach. Pochłaniała ich bez reszty wymiana cio
sów.
To już nie były żarty. Trafił swój na swego i żaden
ani myślał skapitulować.
I wtedy w bagienną ciszę wdarł się ogłuszający
grzmot. Jak na komendę oderwali się od siebie
i przypadli plackiem do ziemi.
Brad uniósł głowę i obejrzał się. Wendy siedziała
na ziemi, na jej kolanach spoczywała strzelba.
- Przestańcie! - wysapała. - Natychmiast prze
stańcie, słyszycie?
Łapiąc z trudem oddech, Brad spojrzał na leżące
go obok mężczyznę, z którym przed chwilą tak
zażarcie walczył.
Indianin uniósł się na łokciu - też dyszał ciężko.
Brad przeniósł wzrok z powrotem na Wendy.
- Co to, u diabła, za jeden?
- Co ja za jeden?! - warknął mężczyzna głosem,
który zdawał się wydobywać z samego dna krtani.
- Co to za facet? - Spojrzał na Wendy.
92
NOCE NAD FLORYDĄ
Brad, też na nią patrząc, podźwignął się na nogi
Indianin zrobił czym prędzej to samo i wziął się pod
boki. Mierzyli się teraz wzrokiem, nadal gotowi
rzucić się na siebie.
- Wendy! Kto to jest?! - powtórzył Indianin.
Wendy, podpierając się strzelbą, wstała i szybkim
krokiem weszła między dwóch mężczyzn. Nie zwró-
cili na nią uwagi. Mierzyli się wciąż pełnym nienawi-
ści spojrzeniem, a ona czuła, że ich agresja powoli
i jej się udziela.
Co w nich wstąpiło? Uff, mężczyźni!
- Brad, to Erie Hawk. Ericu, przedstawiam ci
Brada McKennę.
- A Brad McKenna to kto? - nie dawał za
wygraną Eric, patrząc czujnie na Brada.
- Eric! To mój znajomy.
Brad spojrzał zdumiony na Wendy.
- Hawk? Mówiłaś chyba, że twój mąż nie żyje.
Wendy zauważyła, że Eric jeszcze mocniej zacis
ka szczęki.
- Leif nie żyje. Eric jest moim szwagrem.
Brad patrzył na mężczyznę i nie mógł zrozumieć,
dlaczego tak mu trudno przyswoić tę informację.
- Przecież to Indianin. Byłaś żoną Indianina?
- No, Wendy, nie ma co, bystrzak z tego twojego
gościa - wycedził sarkastycznie Eric.
- Ty, mało ci jeszcze? - zaperzył się Brad.
Pięści zaraz znowu pójdą w ruch, pomyślała
z przerażeniem Wendy. Rozłożyła ręce i oparła
Heather Graham 93
dłonie na torsach obu mężczyzn, jak sędzia bokserski
rozdzielający zawodników po zwarciu.
- Przestańcie! Albo wynocha z mojej posesji!
Spojrzeli na nią urażeni.
Odetchnęła, ale czekała jeszcze chwilę, obser
wując obu czujnie. Patrzyli wciąż na siebie z nie
skrywaną wrogością, lecz przynajmniej zamilkli.
- Możemy już wejść do środka? Będziecie się
zachowywali przyzwoicie?
Brad wzruszył ramionami i oskarżycielskim ru
chem głowy wskazał na Erica.
- To on czaił się pod domem, jakby chciał tu
kogoś oskalpować.
- Brad! - warknęła Wendy.
- A co miałem sobie pomyśleć? - spytał Eric.
-
Mogłeś zapukać - podsunęła Wendy.
Eric, podobnie jak Brad, nie zamierzał brać na
siebie winy za całe zajście.
- Zobaczyłem jakiegoś mięśniaka skradającego
się pod oknami. Bałem się o ciebie, Wendy.
- Dobrze już, dobrze! - Odwróciła się i ruszyła
w stronę domu. - Chcecie się dalej bić? W porządku,
nie żałujcie sobie. Poobtłukujcie sobie gęby. Tylko
jak już skończycie, to nie przychodźcie do mnie po
lód na okłady!
Schyliła się i podniosła z ziemi strzelbę, mrucząc
pod nosem:
- Boże drogi, jeden wart drugiego!
Gdy zniknęła w głębi domu, Brad spojrzał na
94
NOCE NAD FLORYDĄ
Indianina. Był tego samego co on wzrostu i podobnej
budowy. Równorzędny przeciwnik. Czuł, że puchnie
mu lewe oko; tamtemu z rozciętej wargi spływał na
brodę strumyczek krwi.
- Leif i Eric? - wymamrotał.
Mężczyzna milczał jeszcze chwilę, potem odrzu
cił w tył głowę i parsknął śmiechem. Brad też się
uśmiechnął.
- Dotąd nie wiem, kim jesteś, a cholernie mnie to
ciekawi. Wendy cię broni, a więc chyba wszystko
w porządku, ale widzę, że nie za wiele ci o sobie
powiedziała.
Brad wzruszył ramionami.
- Ano, nie za wiele - przyznał. - Jesteś In
dianinem, tak?
Eric uśmiechnął się.
- Seminolem z krwi i kości.
- A te imiona, Leif i Eric?
- Mama jest Norweżką.
- A, rozumiem. - Brad pokiwał głową. -Norwes-
cy Seminole. Czemu by nie. -I cała wrogość między
nimi w jednej chwili wyparowała, uleciała w wieczo
rne niebo. Podobał mu się ten mężczyzna o ostrych
rysach twarzy, dziwnie zielonych oczach i smutnym
uśmiechu. Wyczuwał, że ta sympatia jest odwzajem
niona. - Wejdziemy?
- Tak, chyba pora.
Eric ruszył pierwszy. Brad zauważył, że czuje się
bardzo swobodnie w domu szwagierki, i przeszedł go
Heather Graham 95
lekki dreszczyk. Eric usadowił się na kuchennym
blacie i uśmiechnął do Wendy, która obtaczała filety
z zębacza w rzadkim cieście przed wrzuceniem ich
do rondla.
Wendy jeszcze się nie otrząsnęła.
- Zostajesz na kolacji? - zapytała.
Eric zerknął na Brada.
- A nie będę przeszkadzał?
- Ryby mamy pod dostatkiem - odparła.
Brad milczał. Obawiał się zostać dzisiaj sam na
sam z Wendy, ale teraz, gdy odebrano im prywat
ność, wolałby, żeby wróciła.
Uśmiech obserwującego go Erica pogłębił się.
- Wiesz, Wendy, że przepadam za twoim zęba-
czem po cajuńsku.
Wendy, nie podnosząc na niego wzroku, kiwnęła
głową.
- Przyrządź sobie i Bradowi drinka.
- Już się robi. - Zsunął się z blatu i zwrócił do
Brada: - Co dla ciebie?
- Jack Black z lodem, jeśli można.
- Załatwione. A ty, Wendy? Wino?
Wendy wrzuciła filet do skwierczącego oleju
i obejrzała się na szwagra.
- Dzisiaj? Nieee... dzisiaj ja też wypiję bourbona.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Wen
dy. Przecież wiesz. - Spojrzał na nią niewinnie.
Na tym etapie życia Eric był chyba jej najbliższym
przyjacielem. Rozpaczał wraz z nią po śmierci Leifa.
96 NOCE NAD FLORYDĄ
Nikt bardziej niż on nie rozumiał jej bólu, bo sam
podobnie cierpiał. Długo wzajemnie się wspierali.
Od tamtego czasu upłynęły już dwa lata, Wendy
wiedziała jednak, że kiedy Eric widzi ją teraz w towa
rzystwie innego mężczyzny, jest mu przykro. Ale to
przecież Eric namawiał ją, by wróciła do świata.
Tylko że to było, zanim zastał w jej domu obcego.
Eric wręczył jej whisky z lodem. Pociągnęła
szybko łyczek, delektując się paląco słodkim sma
kiem.
Brad, patrząc na nią, uniósł szklankę.
~ Zdrowie.
Skinęła głową i upiła kolejny łyczek.
Tam, do diabła! -pomyślała. Przechyliła szklankę
i jednym haustem opróżniła resztę jej zawartości.
Zanosiło się na długą i szarpiącą nerwy kolację.
Okazało się, że nie było tak źle. Brad z początku
milczał, toteż zaniepokojona Wendy nie wiedziała,
co o tym myśleć. Eric opowiadał o rodzinie i była mu
wdzięczna, że porusza takie neutralne tematy. Po
paru minutach udało mu się nawet wciągnąć do
rozmowy Brada. Ona z kolei przyznała się Ericowi,
że to Brad złowił obie ryby, a ona tym razem wróciła
z łowów z pustymi rękami. Potem obaj mężczyźni
wdali się w ożywioną dyskusję na temat wędkowa
nia.
Po posiłku Wendy opłukała talerze i zaczęła
ładować zmywarkę, zaś Eric z Bradem rzucili się do
Heather Graham
97
parzenia kawy. Tym razem Eric ustąpił Bradowi, ale
obaj obserwowali się podejrzliwie. Wyczuwając na
rastające napięcie, Wendy postanowiła podać do
kawy brandy i tia marię. Kiedy wyjmowała z szafki
butelkę, Eric zapytał Brada, czym się zajmuje.
Butelka wysunęła jej się z ręki, upadła na podłogę
i stłukła. Lepki płyn prysnął na wszystkie strony.
Mężczyźni spojrzeli na nią zdziwieni. Wendy
uśmiechnęła się blado.
- Palce miałam mokre - wybąkała i uklękła, żeby
wytrzeć podłogę.
- Pomogę ci - zaoferował się Brad, przykucając
przy niej. Skaleczyła sobie palec odłamkiem szkła
i ssąc machinalnie ranę, patrzyła na niego z rosnącą
paniką.
- Pokaż... - Ściągając brwi, Brad obejrzał krwa
wiący palec.
- Co, skaleczyłaś się? - spytał z troską Eric.
- Nie, to tylko...
- Tak, skaleczyła - oznajmił Brad.
Pomógł Wendy się podnieść, odkręcił kran nad
zlewem i podstawił jej rękę pod strumień bieżącej
wody. Rana nie była poważna, ale mruknął do Erica,
że przydałoby się ją opatrzyć, toteż Eric pobiegł do
łazienki po wodę utlenioną i plaster z opatrunkiem.
- Brad - odezwała się Wendy.
Otaczając ją ramieniem, Brad trzymał jej rękę pod
kranem. Czuła jego ciepło, jego subtelny męski
zapach, który nagle zaczął ją bezlitośnie drażnić.
98
- Hm? - Całą uwagę poświęcał jej skaleczonemu
palcowi.
- Co mam powiedzieć Ericowi?
Spojrzał jej w oczy. Wiedział, o co pyta.
- Ufasz mu?
- Oczywiście. Życie bym mu zawierzyła.
- To najważniejsze - odrzekł cicho Brad, a potem
wzruszył ramionami. - Powiedz mu. Powiedz pra
wdę.
Z łazienki wrócił Eric.
- To tylko woda utleniona, nie będzie bolało
- uspokoił Wendy, biorąc ją za rękę.
Brad cofnął się, a Eric przemył i opatrzył ranę
z przejęciem, którego sytuacja raczej nie uzasad
niała. Brad schylił się tymczasem, pozbierał resztę
odłamków po butelce i wytarł kałużę papierowymi
ręcznikami.
Kiedy kończył myć ręce, Eric zwrócił się do niego
zaczepnym tonem:
- No? Powiecie mi wreszcie, o czym tu szeptali
ście, kiedy wyszedłem? Wendy, mam nadzieję, że
nie rozcięłaś sobie tego palca z mojego powodu.
- Coś ty! - żachnęła się Wendy.
- DEA - powiedział Brad.
Eric popatrzył na Brada i kiwnął głową. Przez
chwilę stali wszyscy troje w milczeniu.
- Podejrzewałem, że masz coś wspólnego z or
ganami ścigania - mruknął w końcu Eric.
- Naprawdę?
Heather Graham
99
- Nie dałeś się podejść, a ja jestem w tym dobry.
Mam to, bądź co bądź, we krwi.
Brad roześmiał się i poklepał Erica po plecach.
Wendy uznała, że obaj są stuknięci. Odwróciła się,
żeby nalać kawę.
- Brałeś udział w tej nieudanej obławie na Micha-
elsona?
- Tak.
- I teraz się tu ukrywasz?
Wendy, dolewającej właśnie do kaw odrobinę tia
marii, zadrżały palce. Odstawiła butelkę; poprzednią
stłukła przed chwilą w podobnych okolicznościach.
- Tak - przyznał w końcu Brad.
Eric, widząc wahanie Wendy, chwycił butelkę tia
marii i dolał do filiżanek po sporej porcji alkoholu.
Upił łyczek kawy i mruknął:
- To niebezpieczne dla Wendy. Nie należy jej
mieszać w takie ciemne awantury.
- Eric... - przerwała mu Wendy.
- Gdzie się spotkaliście? - drążył temat Eric.
- W jakich okolicznościach?
- Eric! - zaprotestowała znowu Wendy.
Kochała szwagra i miło jej było, że się o nią
troszczy, że stara się ją chronić. Dobrze było wie
dzieć, że zawsze może liczyć na jego pomoc, że
gotów jest dla niej ryzykować nawet życie. Ale teraz
wstępował na niebezpieczne terytorium.
- W porządku, Wendy - powiedział Brad i zwró
cił się do Erica: - Michaelson ścigał mnie po
100
NOCE NAD FLORYDĄ
Alligator Alley. Skręciłem w jakąś boczną dróżkę
i poszła mi uszczelka w samochodzie. Strzelali do
mnie, jeden pocisk otarł mi się o skroń. Wendy
znalazła mnie leżącego twarzą w błocie.
Eric pokiwał powoli głową.
- Może przeszlibyśmy z tą kawą do salonu?
-mruknęła Wendy. A kiedy obaj puścili jej propozy
cję mimo uszu, postanowiła też ich zignorować.
Wzięła swoją filiżankę i wyniosła się z nią na
kanapę sama. Chciała już włączyć telewizor, ale
doszła do wniosku, że dzisiaj lepsza będzie jakaś
spokojna muzyka. Włączyła aparaturę stereo, którą
z takim mozołem kompletował Leif, i wsunęła do
odtwarzacza płytę Beatlesów. Z głośników popłynęła
muzyka. Wendy usiadła na kanapie, przymknęła oczy
i zasłuchała się, grzejąc sobie dłonie ciepłą filiżanką.
Nadal jednak słyszała rozmowę w kuchni, coraz
bardziej podniesione głosy mężczyzn.
- Bardzo panów przepraszam! - zawołała - ale to
mój dom. Ja tu jestem gospodynią, a wy gośćmi.
Przyjdźcie tu więc i zachowujcie się, jak na gości
przystało.
Pojawili się po chwili jak skarceni chłopcy. Brad
przeszedł w drugi koniec pokoju i zaczął czytać
tytuły na grzbietach stojących na półce książek. Eric,
krzywiąc się, usiadł obok niej na kanapie.
- Wendy, to niebezpieczne... - zaczął.
- Ma rację - wpadł mu w słowo Brad. - Chyba
powinienem stąd odejść.
Heather Graham
101
- Jasna cholera! - Wendy nie wytrzymała, rąb
nęła filiżanką o stolik, zerwała się na nogi, spojrzała
ma Erica, potem na Brada, i znów na Erica. - Eric,
jeśli naprawdę mnie kochasz, to mi zaufaj. Nie jestem
głupia. Wiesz najlepiej, że tutaj nikt nas nie znajdzie.
- Przeniosła wzrok na Brada. - Gdybym nie była
przekonana, że mogę ci pomóc, nigdy bym cię tu nie
zaprosiła. Jestem dorosła, potrafię podejmować de
cyzje. Nie próbujcie robić tego za mnie, za moimi
plecami.
Brad, przerzucający bezmyślnie stronice gazety
telewizyjnej, odchrząknął.
- Wendy...
- Nie robiliśmy nic za twoimi plecami - zaprotes
tował Eric.
Popatrzyła na obu rozpłomienionym wzrokiem.
- Jasna cholera! -jęknęła, padając na kanapę.
- Coś takiego - zmienił temat Brad. - Masz tu
kablówkę?
Wendy uśmiechnęła się.
- Mam.
- O dziesiątej dają „Bez wyjścia". Dawno chcia
łem obejrzeć ten film.
Wendy wstała i wyłączyła płytę.
- Nie krępuj się, włącz sobie telewizor.
- Masz prażoną kukurydzę? - spytał Eric, też
wstając.
- W szafce nad kuchenką.
Brad włączył telewizor, Eric przyniósł z kuchni
102 NOCE NAD FLORYDĄ
kukurydzę. O dziesiątej piętnaście, stłoczeni w trójkę
na kanapie, oglądali już film.
Dziwne, pomyślała Wendy. Bardzo dziwne.
Ale potem jej też się spodobało. Można było
odnieść wrażenie, że znają się wszyscy troje od
wieków.
Gdy film się skończył, Wendy ziewnęła. Brad
wstał, przeciągnął się i wziął pustą miskę po kuku
rydzy.
Eric spojrzał na niego trochę podejrzliwie.
Wendy spuściła głowę. Wyczuwała, że Eric zwle
ka z odejściem ze względu na Brada.
- Pracujesz jutro? - spytała.
- Tak.
- Będę ci potrzebna?
Pokręcił głową.
- Nie. Lepiej się przez jakiś czas nie pokazuj
ludziom. Wpadnę tu za parę dni.
- Jak się tu dostałeś? - zainteresował się Brad.
Eric roześmiał się i mrugnął do Wendy.
- Musisz mu pokazać kamienie.
- Jakie kamienie?
Wendy uśmiechnęła się.
- Leif usypał kiedyś groblę z kamieni przez
kanałek. Płytko tutaj, w czasie suszy je widać. Eric tu
przyjechał. Jego samochód stoi za szuwarami.
- A, teraz wszystko jasne. - Brad z uśmiechem
podał rękę Erikowi. - To ja się już chyba położę,
Wendy. Do zobaczenia, Eric.
Heather Graham
103
- Uważaj na siebie - powiedział Eric.
Brad kiwnął tylko głową, wszedł do gościnnej
sypialni i zamknął za sobą drzwi.
- Odprowadzić cię? - zwróciła się Wendy do
Erica.
Otoczył ją ramieniem i poczochrał po włosach.
- Będzie mi bardzo przyjemnie.
Wyszli w ciemną noc.
- Podoba mi się ten facet, Wendy - oznajmił Eric.
- Wiem, że nic mi do tego; jesteś dorosła i masz
prawo o sobie decydować. Ale przyznaję, że czło
wiek mi się podoba.
Wendy uśmiechnęła się.
- Eric, nic między nami nie...
- Przede mną nie musisz się tłumaczyć. Już dawno
ci radziłem, żebyś zrobiła coś ze swoim życiem.
Oboje długo nie mogli dojść do siebie po tamtej
strasznej nocy, kiedy zginęli jej mąż i jego żona. Ona
zamknęła się w sobie, on szalał z rozpaczy.
Ale żyli.
- Dobranoc, Wendy. Powiem staruszkom...
- Wpadnę do was. - Urwała. - Mogę zabrać ze
sobą Brada?
- Tak, myślę, że możesz.
Uśmiechnęła się do Erica. Wiatr porwał i uniósł
w ciemność jego proste czarne włosy, a jej serce
podeszło do gardła, bo przez chwilę bardzo przypo
minał jej Leifa. Pocałował ją w czoło i rozpłynął się
w mrokach nocy.
104 NOCE NAD FLORYDĄ
Wendy wróciła do domu i zaryglowała za sobą
drzwi. Mijając gościnną sypialnię, zatrzymała się
i zapukała.
- Tak - usłyszała głos Brada.
Pchnęła drzwi. Brad był jeszcze w dżinsach, ale
koszulę już zdjął. W pokoju panowały ciemności
rozpraszane jedynie światłem wpadającym z koryta
rza. Widziała jego opalone na brąz ramiona, twarz
pozostawała w mroku.
- Chciałam ci podziękować - powiedziała.
- Za co? - zdziwił się.
- Eric to dobry przyjaciel.
- Zauważyłem. Jesteście sobie bardzo bliscy.
- Owszem, ale nie w tym sensie. On jest dla mnie
jak brat, i nic z tych rzeczy... - Stała w otwartych
drzwiach i czuła się jak ostatnia idiotka.
- Nic z tych rzeczy? - podchwycił.
- Nie rozumiem.
- Chodź tu - powiedział cicho.
Podeszła powoli i zatrzymała się przed nim, kła
dąc dłoń na jego porośniętej płowymi włosami piersi.
Wsunął palce w jej włosy, pochylił głowę i jego
oddech musnął jej wargi. Spojrzała mu niepewnie
w te złote, zafascynowane jej widokiem oczy. Ze
tknęły się ich usta. Ogarnęła ją rozkoszna niemoc,
kolana zrobiły się jak z waty.
Oderwał się powoli od jej ust.
- Wendy...
Otworzyła oczy i odgarnęła kosmyk płowych
Heather Graham 105
włosów, który opadł mu na czoło. Odetchnął głęboko
i odsunął się od niej.
- Idź spać, Wendy - rzekł drżącym z emocji
głosem.
Spuściła wzrok, kiwnęła głową. Nie byli jeszcze
gotowi.
- Dobranoc.
Ruszyła powoli w kierunku drzwi.
- Wendy!
Dopadł do niej jednym susem i porwał ją w ramio
na. Tym razem jego pocałunek był pełen namiętnoś
ci i żaru. Potem wziął ją na ręce i ruszył w stronę
majaczącego w ciemnościach łóżka.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Położył ją ostrożnie na łóżku. Jego ręce były
wszędzie, dotykały jej twarzy, gładziły ramiona,
pieściły plecy. W Wendy budziły się wrażenia, o któ
rych istnieniu dawno zapomniała, odczucia, przeży
wania których po śmierci Leifa sobie odmawiała.
Wydawało jej się, że tonie w pocałunkach i piesz
czotach Brada. Mijały minuty... a może wieki. Zapa
dała się w zakazane królestwo, raj rozkoszy, gdzie
zaspokajane są wszelkie pragnienia.
I nagle się to skończyło, Brad odsunął się od niej
bez słowa. Dyszał ciężko. Oczy świeciły mu w ciem
nościach jak u kota, roziskrzone, złociste. Uniósł się
na łokciu i patrzył, pożerając ją tymi oczami. Oszoło
miona Wendy przygryzła wargi.
Heather Graham
107
- Co się stało? - wyszeptała.
Nie odrywając od niej wzroku, przesunął opusz
kiem palca po jej policzku i pokręcił głową.
- No... Nie powinienem tego robić.
- Przecież sama do ciebie przyszłam.
Jego oczy nie zdradzały żadnych emocji. Nie
potrafiła z nich odczytać, co Brad myśli ani co czuje.
Nagle poczuła się odtrącona, wzgardzona. Zaofe
rowała mu siebie - a on ją odrzucił. Upokorzył.
- Boże drogi! - mruknęła i z całych sił ode
pchnęła go od siebie.
Nie spodziewał się tego i stoczył z łóżka, uderza
jąc boleśnie kolanem o podłogę.
- Wendy! Cholera, zaczekaj, posłuchaj...
Czuł się jak ostatni kretyn. Przeczuwał, że pożąda
jąc jej, narobi sobie kłopotów. Nie spodziewał się
jednak, że rozzłości ją, starając się rozpaczliwie
zapanować nad tym pożądaniem.
- Wendy! - Krzywiąc się z bólu, podniósł się
z podłogi.
Wendy, bliska płaczu, wybiegła na korytarz, wpa
dła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami; nie
mogła się przed nim zamknąć, bo poprzedniego dnia
wyłamał zamek.
- Wendy! - zawołał Brad, pukając.
Nie odpowiedziała. Otworzył drzwi i stanął w pro
gu. Siedziała w nogach łóżka, plecami do niego,
kurczowo przyciskając do piersi poduszkę. Jej włosy
złociły się we wpadającym z korytarza świetle.
108
NOCE NAD FLORYDĄ
- Wendy! Muszę z tobą porozmawiać.
- Nie mamy o czym.
- Wendy, proszę, wysłuchaj mnie. - Podszedł
i położył dłonie na jej drżących ramionach.
Próbowała je strącić, ale bezskutecznie.
- Byłabym ci naprawdę wdzięczna, gdybyś prze
stał mnie dotykać - powiedziała sztywno.
Zdjął dłonie z jej ramion, ale usiadł przy niej.
- Musimy porozmawiać - powtórzył schrypnię
tym głosem. - Odwróć się, Wendy, nie potrafię
mówić do twoich pleców...
Odwróciła się jak fryga, jednocześnie się od
niego odsuwając. Zerwała z włosów opaskę i złote
pukle spłynęły jej na ramiona. Potrząsnęła nimi
gniewnie i spojrzała na niego płonącymi srebrnymi
oczami, które odbijały światło jak diamenty.
- No? Rozmawiaj. Mów, co masz do powiedze
nia, i wynoś się stąd.
Westchnął.
- Ty niczego nie ułatwiasz, Wendy.
- Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe.
Mnie też nie jest łatwo. Trzeba zacząć od tego, że nie
jestem w tym dobra. Już jakiś czas temu wyszłam
z wprawy.
- I w tym. właśnie rzecz, Wendy.
Wciągnęła spazmatycznie haust powietrza, tłu
miąc wzbierający w krtani szloch. Brad dotknął
znowu jej policzka i poczuł pod palcami wilgoć łez.
- Wendy...
Heather Graham
109
- Przestań! Przestaniesz, na miłość boską?
Objął ją. Opierała się, wiła, wyrywała, ale on nie
puszczał. W końcu dała za wygraną i wsparła się
o jego pierś.
- Proszę cię, Brad - wymruczała i poczuła na
wargach smak jego ciała.
Pogłaskał ją po włosach - włosach anioła. Takie
były miękkie, takie jedwabiste, tak przepięknie złote.
- Pragnę cię, Wendy, nie rozumiesz tego?
Znowu zesztywniała.
- Jeśli mam być szczera, to nie.
Uśmiechnął się w ciemnościach.
- To za wcześnie, Wendy. Pragnę cię, ale wszyst
ko w swoim czasie. Nie chcę, żebyś rano żałowała.
Nie chcę być substytutem twojego męża i nie chcę,
żebyś jutro wyrzucała sobie to, co zrobiłaś pod osłoną
ciemności. Chcę, żebyś i ty mnie pragnęła.
Milczała przez chwilę i śmiać jej się chciało, że
czuje się w jego objęciach tak bezpiecznie, bo wie
działa przecież, że bezpieczna przy nim nie jest.
Wprost przeciwnie, ściągał na nią zagrożenia pod
najrozmaitszymi postaciami.
- Pragnęłam cię - wyznała w końcu.
- Naprawdę? - Pocałował ją w czoło, potem
bardzo delikatnie w usta, i uśmiechnął się. - Bardzo
szczególna z ciebie dama, Wendy. I będziemy się
kochali, obiecuję ci to. Cały dzień łamałem sobie
głowę, jak by tu zaciągnąć cię do łóżka, a ty wcho
dzisz do mojego pokoju, w którym zamknąłem się na
110
NOCE NAD FLORYDĄ
noc jak święty. Zależy mi na tobie, Wendy. Zależy do
tego stopnia, że wolałbym się nie śpieszyć. Tego
właśnie chcę, oboje na to zasługujemy. Na namiętną
noc bez porannych wyrzutów sumienia. - Przypie
czętował swoje słowa nieśpiesznym, gorącym poca
łunkiem.
Serce waliło jej jak młotem, krew rozsadzała żyły.
Oderwała się od niego z cichym jękiem i odwróciła
głowę.
- Brad, jeśli naprawdę coś do mnie czujesz, to
błagam cię, zostaw mnie teraz samą!
- Nie.
Spróbowała wyzwolić się z jego objęć. Chwycił ją
za ramiona i jednym pewnym ruchem pociągnął za
sobą na łóżko. Jego głowa spoczęła na poduszce, jej
głowa na jego piersi. Otoczył ją ramieniem.
- Wendy - mruknął - chcesz poznać moje drugie
imię?
r
Ściągnęła brwi i spojrzała na niego zdziwiona.
- Michael. Brad Michael McKenna. Jestem spod
znaku skorpiona.
Roześmiała się i usiadła.
- To moja sypialnia, Brad, a nie bar dla samot
nych.
- Nie zaszkodzi lepiej się poznać. A jakie jest
twoje panieńskie nazwisko?
Zmarszczyła czoło i uśmiech rozciągnął powoli
jej wargi.
- Harper. Wendy Anne Harper.
Heather Graham
111
- Ile masz lat, Wendy Anne?
- Nie za dużo chcesz wiedzieć?
Wzruszył ramionami.
- Taka stara chyba nie jesteś.
- Trzydzieści jeden - oznajmiła. - A ty?
- Trzydzieści pięć skończę w listopadzie. Kiedy
masz urodziny?
- Czternastego lutego.
- Walentynkowa dziewczyna, co? Lubisz sushi?
- Nie cierpię.
- A ja przepadam, ale to chyba mniej istotny
szczegół. A swoją drogą, mieszkasz na Everglades
i nie lubisz sushi?
Roześmiała się.
- A co ma jedno do drugiego?
- Żyjesz w otoczeniu ryb.
- To jeszcze nie znaczy, że muszę je jeść na
surowo.
Położyła znowu głowę na jego piersi. Wciągnął
w nozdrza zapach jej perfum, jej szamponu i słodką
woń kobiecego ciała. Uniosła rękę do ust, tłumiąc
ziewnięcie. Pogłaskał ją po włosach.
- Jak się nazywam, Wendy?
- Słucham?
- Pytałem, jak się nazywam.
- Co to za gra? Brad. Brad McKenna. Tak mi się
przynajmniej przedstawiłeś. Mam nadzieję, że to
twoje prawdziwe nazwisko.
Podniosła na niego srebrne, roziskrzone oczy.
112
NOCE NAD FLORYDĄ
- Tak, to moje prawdziwe nazwisko. Ale nie całe.
Poruszyła szczęką i powiedziała z półuśmiesz-
kiem:
- Brad Michael McKenna.
Zadowolony kiwnął głową.
- O właśnie, pani Wendy Anne Harper Hawk,
która nie cierpi sushi, jest za pan brat z aligatorami
i innymi dzikimi bestiami, i czternastego lutego
skończyła trzydzieści jeden lat. Aha, i która lubi
Beatlesów oraz prowadzi bardzo schludny, gościnny
dom. - Ujął ją pod brodę i zmusił, by na niego
spojrzała. - Miło mi cię poznać, Wendy.
Uśmiechnęła się i znowu położyła głowę na jego
piersi.
Nie pamiętał, czy mówił coś jeszcze, ale podej
rzewał, że nie. Zasnęli przytuleni, by nazajutrz obu
dzić się obok siebie w jej łóżku, ale kompletnie
ubrani.
Bradowi, kiedy mrużył oczy przed porannym
słońcem, przemknęło przez myśl, że w tak niezwykły
sposób nie zaczynał chyba jeszcze dnia.
Ale przecież Wendy sama w sobie jest niezwykła.
Nietypowa. Jedyna w swoim rodzaju. Niepowtarzal
na...
Pochylił się i pocałował ją w czoło. Z tą śliczną
twarzą i rozsypanymi po poduszce złotymi włosami
znowu skojarzyła mu się z aniołem. Pocałował ją
jeszcze raz i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Godzinę później Wendy obudził smakowity za-
Heather Graham
113
pach smażonego bekonu. Nie wstała od razu. Leżała
chwilę, rozpamiętując wypadki minionej nocy.
Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Ten
Brad coraz bardziej się jej podobał. Nie dało się
ukryć, że ma w sobie coś szlachetnego, a ona to
doceniła. Ale do diabła ze szlachetnością. Po co
komplikować sprawę - dwoje dorosłych bezprude-
ryjnych ludzi, szybki romans bez zobowiązań, za
inspirowany okolicznościami.
A tu nic z tych rzeczy. Mężczyzna, którego nie
interesuje małżeństwo, chce ją najpierw lepiej po
znać. Dobre sobie.
Nie do wiary... pod tym względem jest zupełnie
jak Leif. Leif zawsze kierował się etyką i nic nie było
w stanie sprowadzić go z tej drogi. Równie inteligen
tny i przystojny jak Eric, mógł podróżować wszędzie,
zajmować się czymkolwiek, ale sercem pozostawał
zawsze przy swej rodzimej ziemi i swoim plemieniu.
Miewał niezliczone okazje ułożenia sobie życia
gdzie indziej, ale tu był jego dom.
Leif też zaczynał z nią bez pośpiechu. Nigdy jej do
niczego nie przymuszał. Czekał cierpliwie, aż roz
kocha się najpierw w nim, a potem w tym osobliwym,
subtelnym pięknie bagien.
Tak, może to i dziwne, ale jej ciemnoskóry mąż
Leif i ten płowowłosy, nie cierpiący błota i mocza
rów agent od narkotyków są do siebie bardzo podo
bni.
Z tych refleksji wyrwało ją pukanie do drzwi.
114
NOCE NAD FLORYDĄ
W progu stanął Brad. Świeżo ogolony, wykąpany,
wyglądał jak student college'u.
- Śniadanie prawie gotowe. Jeśli chcesz wziąć
prysznic, to jeszcze zdążysz.
Wendy kiwnęła głową.
- Dzięki.
Wrócił do kuchni, a ona pobiegła do łazienki.
Unosił się tam jeszcze zapach kremu po goleniu.
Nie wiedzieć czemu Wendy zebrało się na płacz.
Weszła pod gorący natrysk. Cholerny Brad McKen-
na! Jak mogła dać mu się tak zauroczyć? Nie daruje
mu tego.
Spod prysznica wychodziła już zła jak osa.
W kuchni, pośród aromatu kawy, smażonego be
konu i omletów na pomidorach z pieprzem czekał na
nią Brad. Nakrył do stołu na dwie osoby. Dobrze się
spisał - nie zapomniał o matach pod talerzyki,
serwetkach, na stole leżała nawet dzika orchidea
w charakterze fajki pokoju.
Ale Wendy nie była tego ranka nastawiona poko
jowo. Brad ją drażnił, wydawał jej się zbyt rozkosz
ny, za bardzo pewny siebie.
- Pani Hawk? - Odsunął jej wiklinowe krzesełko,
a kiedy usiadła, rozłożył przed nią serwetkę i usiadł
obok.
- Widzę, że czujesz się jak u siebie - zauważyła
słodko, zerkając na niego sponad szklanki soku.
Speszył się.
- Chyba tak. Przepraszam. Ale to z twojego
Heather Graham 115
zachowania wyciągnąłem wniosek, że mogę się tak
czuć.
Wendy nie wiedziała, skąd u niej to rozdrażnienie.
Było zupełnie niewytłumaczalne. Brad zachowuje
się wobec niej dwornie, przyrządził smaczne śniada
nie. Powinna mu podziękować, ale jakoś nie potrafiła
się przemóc.
- Przykro mi, że odniosłeś takie wrażenie.
Obserwował ją, zaciskając zęby.
- O co ci chodzi, Wendy?
Odstawiła powoli szklankę z sokiem. Zamiast na
niego, patrzyła na talerzyk. Siląc się na spokój,
wyjaśniła:
- Jesteś tutaj gościem, nikim więcej.
- Jestem tu gościem, bo mnie zaprosiłaś. Mogę
odejść. Bez problemu.
- Kawał sukinsyna z ciebie, wiesz? Powinnam
była zostawić cię na bagnach.
- Ach, tak! A więc zaczynamy od nowa. - Zerwał
się z krzesła i stanął nad nią.
Wendy przełknęła z trudem. Na szyi pulsowała
mu nabrzmiała żyła, wyczuwała bicie serca pod
starym T-shirtem Leifa z napisem Miami Dolphins
z przodu. Zamknęła oczy i spróbowała przypomnieć
sobie męża w tej koszulce. Nie zdołała.
Kiedy otworzyła oczy, Brad stał wciąż nad nią
gniewny i wrogi. Jego złote jak u kota oczy pło
nęły. Pochylił się nad nią. Poczuła na skórze jego
oddech.
116
NOCE NAD FLORYDĄ
- Żałujesz, że nie zostawiłaś mnie na bagnach,
Wendy? Jeśli chcesz, możemy wrócić w tamto miejs
ce. Nie prosiłem cię o pomoc, pamiętasz? Udzieliłaś
mi jej z własnej woli. Tak bardzo brakowało ci
mężczyzny w domu?
- Uff! - Odwróciła się na krześle, by wymierzyć
mu policzek, ale był szybszy.
Chwycił ją za nadgarstek i przewiercił wzrokiem.
Wyrwała mu rękę, wstała i pobiegła do sypialni.
Zabrała stamtąd torebkę i pomaszerowała koryta
rzem do drzwi frontowych.
- A ty dokąd? - zawołał Brad, a kiedy nie
odpowiedziała, dogonił ją, chwycił za ramię i od
wrócił twarzą do siebie.
- Wychodzę.
- Gdzie, do cholery?
Wyrwała mu znowu rękę i cofnęła się.
- Idę do pracy.
- Do p r a c y ?
- Tak, do pracy! Ten świat tak już jest urządzony,
że trzeba pracować.
- Gdzie pracujesz?
Nie chciała odpowiadać na to pytanie z rozmai
tych powodów - może z czystej perwersji, może dla
zasady - jednak się przemogła.
- U Erica - wyjaśniła.
- Pracujesz u Erica? - spytał podejrzliwie. - I co
tam robisz? Gdzie to jest?
Wendy zawahała się. Znowu wezbrała w niej
Heather Graham
117
złość. Było to paskudne uczucie. Zachowała się
nierozsądnie, ale teraz, wychodząc, próbowała rato
wać resztki godności, z której Brad ją odarł.
- Nie muszę się przed tobą spowiadać, panie
szpiegu - wyrzuciła z siebie, ale znowu chwycił ją za
ramiona.
- Nie jestem szpiegiem. Mów, co tam robisz
i gdzie to jest.
- Boże, co cię naszło? - Chciała mu się wyrwać,
ale nie puszczał. Siły mu nie brakowało, a kiedy
zechciał, potrafił być bezwzględny.
- Zadałem ci pytanie - wysyczał. - Dlaczego mi
nie powiedziałaś, że pracujesz? Dlaczego wczoraj
nie poszłaś do pracy?
Wendy westchnęła z ostentacyjnym zniecierpli
wieniem.
- Pracuję dla Erica, jeden albo dwa dni w tygod
niu. On działa w radzie plemiennej, a w zeszłym roku
wydał książkę o kampanii Andrew Jacksona prze
ciwko Seminolom. Teraz pisze następną o stosun
kach panujących między Seminolami a Indianami
Miccosukee. Pomagam mu zbierać materiały.
- Co takiego?
- Oprócz Seminoli żyje tutaj jeszcze jedno ple
mię, Indianie Miccosukee. Mają swoje terytorium na
południe stąd, przy Szlaku. Ale ty na pewno o tym nie
wiesz, i mało cię to obchodzi. Te okolice to dla ciebie
tylko wielka kałuża błota, prawda? Błota zamiesz
kanego przez dzikusów, tak?
118 NOCE NAD FLORYDĄ
Zacisnął usta i przyciągnął ją jeszcze bliżej.
- To moja sprawa. Dlaczego mi nie powiedziałaś,
że byłaś żoną Indianina?
- Co? - żachnęła się i coś w niej eksplodowało.
- Bo nie muszę ci się z niczego spowiadać! Że był
Norwegiem, też ci nie mówiłam. 1 co z tego? Czy
w ogóle to ma jakieś znaczenie?
- Owszem, ma! Gdybym znał takie szczegóły,
nie wdałbym się w bójkę z twoim szwagrem. Nie
umierałbym ze strachu, że ściągnąłem ci do domu
przestępcę.
- Bigot! - warknęła Wendy.
Zazgrzytał zębami.
- Nie, Wendy, nie jestem bigotem, i bardzo dob
rze o tym wiesz. Może jestem ignorantem w paru
sprawach, które ty masz w małym palcu, ale to
jeszcze nie znaczy, że nie szanuję ludzi. A teraz może
mi łaskawie powiesz, co w ciebie dziś wstąpiło.
- Muszę już iść. Zabieraj łapy.
- Nie puszczę cię, dopóki mi nie wyjaśnisz.
Widzę przecież, że jesteś na mnie wściekła. A trudno
mi jakoś uwierzyć, że w ten zły nastrój wprawił cię
fakt przyrządzenia przeze mnie śniadania! O cóż
więc może chodzić? Ach, już wiem. Zawiodłem cię
w nocy. Myślałaś, że sprowadzasz sobie do domu
jakiegoś ogiera, i rozczarowałaś się.
- Niech cię cholera, Brad! Puszczaj! -krzyknęła
Wendy, odrzucając w tył głowę i mrużąc oczy.
- Chcę wyjść, słyszysz? Jesteś gościem. Sama cię
Heather Graham 119
zaprosiłam. Może głupio postąpiłam, ale żal mi się
ciebie zrobiło. A teraz puszczaj!
Zamiast puścić, pocałował ją z pasją. Zaskoczona,
poddała mu się. Pociemniało jej w oczach. Podstawił
jej nogę i pchnął lekko; osunęli się na podłogę.
Gorące łzy zapiekły ją pod powiekami. Pragnęła
go, ale nie chciała się wiązać. Bała się lepiej go
poznać, bała się swojej reakcji na zapach kremu do
golenia w łazience i na widok dzikiej orchidei obok
talerza. Bała się śmiertelnie, że go pokocha...
Odwróciła głowę, przerywając pocałunek.
- Brad! Brad, do cholery, tak nie można. To nie...
Znieruchomiał. Przez chwilę czuła tylko jego
oddech na szyi. Potem odsunął się od niej i wstał.
Wyciągnął w jej stronę rękę, a kiedy nie zareago
wała, pochylił się i podniósł ją z podłogi.
Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Stała ze spusz
czoną głową.
Założył ręce na piersi.
- Co nie? - zapytał.
Potrząsnęła głową.
- Nie tego chciałaś, prawda?
- Brad, proszę! Przestań się nade mną pastwić.
Dosyć już mnie upokorzyłeś!
Patrzył na nią, powoli kręcąc głową.
- Nie, nie mów tak, Wendy. Chodź do mnie.
- Wziął ją w ramiona i przytulił, a potem z czułością
pocałował w nos i w usta. - Czy ja ci już po
dziękowałem?
120
NOCE NAD FLORYDĄ
- Słucham?
- Pytam, czy ci podziękowałem? Uratowałaś mi
życie.
- Głupstwo - mruknęła łamiącym się głosem
i podniosła na niego wzrok. - Ale ja już naprawdę
muszę iść do pracy. Czuj się tu jak w domu. Niedługo
wrócę.
Popatrzył jej w oczy i kiwnął głową.
- Rozumiem - powiedział cicho i uśmiechnął się.
- Mam nadzieję, że śniadanie nadaje się jeszcze do
spożycia.
- Obawiam się, że to drugie śniadanie, które
będziemy musieli wyrzucić - zauważyła. - Zresztą
mnie i tak nie chce się jeść.
Kiwnął głową.
- Wyrzucanie śniadań to nasza specjalność.
- Na to wygląda.
- Ale teraz poważnie, Wendy, gdzie jest ta twoja
praca?
- Niedaleko stąd. Eric ma dom na swojej działce.
- Przy głównej szosie?
Ściągnęła brwi.
- Tak, działka przylega do szosy. Ale sam dom
stoi od niej daleko.
Westchnął.
- Powinienem pójść z tobą.
- Nie dzisiaj! - szepnęła.
- Wendy, Wendy! - Wziął ją za ramiona i spoj
rzał w oczy. - Naprawdę nie powinno mnie tu być.
Heather Graham 121
Boję się o ciebie, Wendy. I będę się bał, dopóki to się
nie skończy.
Uśmiechnęła się, ujęta troską w jego głosie.
- Brad, nikt nie wie, kim dla ciebie jestem. Jeśli
ten twój Michaelson dalej cię szuka, to mnie przecież
nie zna. Nigdy go nie widziałam, on mnie też. Nie
będę mijała po drodze żadnych publicznych miejsc,
nie licząc małej rodzinnej wioski, w której mieszkają
dziadkowie Leifa i Erika. Nic mi się nie stanie.
Odetchnął głęboko i kiwnął głową.
.- No dobrze.
- A teraz odsuń się od drzwi - powiedziała.
Znowu kiwnął głową, ale posłuchał dopiero po
chwili, znowu biorąc ją w ramiona.
- Wendy - mruknął z powagą.
- Co?
Odgarnął jej z czoła niesforne pasemko włosów.
- Będziemy się kochali.
- Naprawdę? - Uniosła brwi.
- Naprawdę. - Otworzył przed nią drzwi i uśmie
chnął się. - I bez obawy. Dam ci znać, kiedy.
- Zarozumiały dupek! - mruknęła i pobiegła do
lodzi.
Dogonił ją w połowie drogi i zatrzymał. Od
wróciła się ze śmiechem.
- Słyszałem, jak mnie nazwałaś.
Wzruszyła ramionami.
- No to teraz wiesz, co o tobie myślę. Jesteś
zdecydowanie zbyt pewny siebie.
122
NOCE NAD FLORYDĄ
- A nie powinienem? - spytał niewinnie.
- Da mi znać, kiedy - przedrzeźniała go. - A skąd
wiesz, czy wtedy ja będę jeszcze miała na to ochotę?
- Będziesz - odrzekł z powagą.
Wzięła się pod boki i przekrzywiła głowę.
- Ach, tak! Myślisz, że do wieczora zmięknę
i w nocy znowu rzucę ci się na szyję.
- Nie. Dojdzie do tego w biały dzień, albo wcale.
- Doprawdy?
- Tak. - Odwrócił się i ruszył w stronę domu.
Przed drzwiami zatrzymał się i zawołał: - Bez
obawy. Jak już powiedziałem, dam ci zawczasu znać,
kiedy to nastąpi. - Pomachał jej z uśmiechem i za
mknął drzwi.
Wendy, kręcąc z niedowierzaniem głową, zbiegła
do łodzi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Patrzyła na stronicę leżącej przed nią książki
historycznej i zirytowana kręciła głową. Informa
cja nie była rzetelna. Wróciła na początek i spraw
dziła datę wydania. No tak, książka została napisa
na przed drugą wojną światową. Autor miał prawo
nie wiedzieć, że bagna Everglades zamieszkiwane
są przez dwa zupełnie różne plemiona - wówczas
nie wiedział tego nawet rząd Stanów Zjednoczo
nych.
Odłożyła książkę i napisała notatkę dla Erica.
Cyprysowy zegar na wyłożonej stylową boazerią
ścianie gabinetu szwagra wskazywał szóstą z minuta
mi. Pora wracać.
Na samą myśl o domu spociły jej się dłonie
124 NOCE NAD FLORYDĄ
i ścisnął żołądek. No nie, przecież to jej dom! Ma
prawo tam wracać.
Uporządkowała notatki na biurku, wyłączyła
komputer, nakryła go i obgryzając bezwiednie paz
nokieć kciuka, odchyliła się na oparcie fotela. Tak, to
jej dom. Tak, ma do niego wszelkie prawa. Nie ma
jednak prawa postępować tak, jak do tej pory po
stępowała. Sama zaprosiła tam Brada.
I gdyby tylko na samym udzieleniu gościny się
skończyło. Co do jednego miał rację: musiała zdecy
dować, co właściwie jest mu skłonna zaoferować.
Drzwi frontowe otworzyły się i zamknęły. Wendy
na chwilę ogarnęła panika. Jak mogła być taką
idiotką i nie zaryglować ich? Wystawiła ostrożnie
głowę na korytarz i odetchnęła z ulgą.
To był Eric.
- Wendy! - zawołał, dostrzegając ją z końca
korytarza.
Pomachała mu z uśmiechem. Był w dżinsach
i barwnej koszuli Seminolów tkanej w rozmaite
odcienie czerwieni, kontrastujące z jego opaloną na
ciepły brąz twarzą i kolorem oczu.
Tobie też kogoś potrzeba, szwagrze, przemknęło
Wendy przez myśl. Eric był niezwykłym mężczyzną,
przystojnym, dumnym i prawym, wyjątkowo ciep
łym i wspaniałomyślnym dla tych, którym ufał.
Jak Jennifer, jego żona.
- Zaraz u ciebie będę! - zawołał znowu. - Wezmę
tylko po drodze coś zimnego do picia.
Heather Graham
125
Usłyszała, jak otwierają się drzwi lodówki i parę
sekund później Eric wszedł do pokoju z puszką piwa
dla siebie i lampką schłodzonego wina dla niej.
Podziękowała mu uśmiechem. Eric dobrze znał jej
nawyki. Piwo na ryby, wino do kolacji w towarzy
stwie, mrożona herbata albo woda na zaspokojenie
pragnienia. Dietetyczna woda sodowa, kiedy była na
diecie, ale jej diety rzadko trwały długo, bo uwiel
biała smak prawdziwego cukru. Przez te dziesięć lat,
odkąd się poznali, naprawdę się ze sobą zaprzyjaźnili
i mocno zżyli.
A Brad, który wkrótce stąd odejdzie, nie wiedział
nawet, kiedy wypadają jej urodziny i jak ma na
drugie imię. Był jak sen. Jak wyimaginowany kocha
nek, opalony, płowowłosy, wysportowany i pięknie
zbudowany.
Jak nocny gość, który o świcie znika.
- Co ty tu robisz? Myślałem, że dopóki masz
u siebie tego gościa z DEA, nie będziesz przy
chodziła. - Eric przyglądał się jej z autentycznym
zainteresowaniem.
Wendy wzruszyła ramionami, ale uciekła spoj-
rzeniem w bok.
- Eee... sama nie wiem, dlaczego przyszłam.
Chyba trochę się odprężyć.
Pociągnął łyk piwa, usiadł i zarzucił nogi na
biurko. Przyglądał się jej przez chwilę spod przy
mkniętych powiek, potem zamknął oczy.
- Za bardzo między wami iskrzyło, co?
126
NOCE NAD FLORYDĄ
Wendy patrzyła na niego, dopóki znowu nie ot
worzył oczu. Chciała mu powiedzieć, że to nie jego
interes, ale zamiast tego wzruszyła tylko ramionami.
- Nie. Po prostu mi się nudziło.
- Zmysły trzeba czasami ostudzić, bo inaczej
pożar gotów - mruknął Eric.
- No wiesz!
Zdjął nogi z biurka, usiadł prosto i ujął ją pod
brodę.
- Coś tu się święci, Wendy - powiedział. - Czuję
to, widzę. - Wstał i przeciągnął się z kocią gracją.
Odwrócony do niej plecami zapytał: - A więc uciek
łaś tutaj dlatego, że poszłaś z nim do łóżka, czy
dlatego, że nie poszłaś?
- Eric...
- No?
Odwrócił się i spojrzał na nią. Uśmiechnęła się.
- Dlatego, że nie poszłam. Sama nie wiem, co
mam myśleć. Nie wiem, co czuję. Bo on stąd za parę
dni wyjedzie, prawda? Kiedy złapią tego Michael-
sona albo zajdą jakieś nowe okoliczności. Pociąga
mnie, nie przeczę...
- A więc na co czekasz?
- Nie podoba mi się jego zawód. I dał mi do
zrozumienia, że nie zamierza się żenić...
- Nie przespałaś się z nim jeszcze, a już myślisz
o małżeństwie?
- Wcale nie myślę! Nie chcę drugi raz wychodzić
za mąż.
Heather Graham
127
- A więc o co chodzi?
Potrząsnęła głową i wyrzuciła z siebie:
- O to, że nie daje mi spokoju, dlaczego do tego
nie doszło. Czy tobie zawsze trzeba wykładać kawę
na ławę?
Eric patrzył na nią przez dłuższą chwilę. W końcu
powiedział cicho:
- Bo mu na tobie zależy, Wendy. Bo nie traktuje
cię jak pierwszą lepszą poznaną w barze dziewczynę,
bo ma o tobie wysokie mniemanie.
- Przecież powiedział...
- Wierz mi, Wendy. - Westchnął i oczy zaszły
mu dziwną mgiełką. - Wierz mi - powtórzył. - Kiedy
mężczyzna chce sobie tylko ulżyć, to się na nic nie
ogląda. Ani na dzień, ani na datę, ani na godzinę, ani
na kolor włosów czy oczu kobiety. Nie obchodzi go
nawet jej imię.
Nie patrzył na Wendy, wspominał, co zrozpaczo
ny sam wyprawiał zaraz po śmierci Jennifer. Dopiero
po jakimś czasie trochę się opamiętał.
- Jemu zależy na tobie, Wendy, i się z tego cieszę.
Wiem, że to, co mówię, trąci seksizmem, ale jestem
Indianinem, a my zawsze mamy kłopoty z nadążaniem
za duchem czasu. Gdybym nie wyczuł w nim porząd
nego człowieka, już dawno bym go przepędził z twoje
go domu. Może już się nigdy nie zakochasz, ale...
- Nie rozumiesz, Eric. Nie chcę ponownie wy
chodzić za mąż. I nie chcę się ponownie zakochać,
a już na pewno nie w agencie DEA!
128
Puścił jej słowa mimo uszu i kontynuował, tak
jakby w ogóle się nie odezwała:
- Ale będzie ci z nim dobrze, Wendy, będziesz
miała kogoś, na kim można polegać.
- Skoro jesteś taki mądry, to dlaczego sam nie
spróbujesz znaleźć sobie kogoś takiego? - wytknęła
mu.
Odchylił się na oparcie krzesła i pociągnął łyk
piwa.
- Wendy, nie chcę...
Urwał, zdając sobie sprawę, że zaczyna się po
wtarzać. Roześmiał się, wzruszył ramionami i zmie
nił temat.
- A jak tam praca? Zrobiłaś coś?
- Tak. Znalazłam dwie książki, którym możesz
zarzucić całkowitą dezinformację.
- Mnóstwo jest takich, ale dziękuję. Dobrze znać
wszystkie. A wiesz, byłem dzisiaj u Miccosukee. Nie
zasypiają gruszek w popiele. Mają mnóstwo planów
wykorzystania terenu swojego rezerwatu. Billy mó
wił mi, że nie chcą pozostać w tyle za Seminolami,
którzy ciągną zyski z gry w bingo, i zamierzają
ściągnąć do siebie Hyatta.
Wendy uśmiechnęła się. Ona też słyszała o pla
nach młodego przywódcy Miccosukee i podobały jej
się tak, jak on sam. To prawda, Seminole mądrze
rządzą się swoimi pieniędzmi. Plemię dobrze zarabia
na organizowaniu turniejów bingo i handlu papiero
sami. Miccosukee też próbowali swych sił w tych
Heather Graham
129
przedsięwzięciach, ale zamierzali dodatkowo zrobić
interes na nowym, przebiegającym przez ich teryto
rium dojeździe do autostrady 175.
- Czyli przebimbałeś cały dzień? - spytała.
- I tak, i nie. - Odchylił głowę i spojrzał w sufit.
- Rozmowa zeszła na te co zawsze tory. Pieniądze,
edukacja, kwestie mieszkaniowe. Zawsze byłem roz
darty. Lubię swój dom, swoją ziemię. Ale lubiłem też
chodzić do szkoły. Lata spędzone w wojsku były dla
mnie traumatyczne - krwawe, a przy tym dały mi do
myślenia. Teraz stoję na rozdrożu. Z jednej strony nie
chcę odchodzić od naszych obyczajów i tradycji,
z drugiej nie chcę patrzeć, jak dzieci naszego plemie
nia dorastają, nie czerpiąc żadnych korzyści z cywili
zacyjnego dorobku białej Ameryki. Co robić, Wen-
dy? Jaką drogę obrać?
Wstała i uścisnęła go.
- Bardzo cię kocham, Eric, wiesz?
Roześmiał się.
- Ja ciebie też, Wendy. -- Spojrzał jej w oczy.
- I jeszcze jedno. Ludzie powiadają, że wzdłuż
Alligator Alley i Szlaku panuje ożywiony ruch.
- Jaki ożywiony ruch?
- No, z tego, co mi teraz wiadomo, wynikałoby,
że część z tych, co kręcą się tu po wioskach samo
chodami i łodziami, pracuje dla rządu. Mundurowej
policji też podobno zatrzęsienie, a przecież wiedzą,
że my wolimy rozwiązywać swoje problemy we
własnym zakresie.
130 NOCE NAD FLORYDĄ
Seminole mieli własną policję plemienną, Mic-
cosukee również. Eric powtarzał zawsze, że Floryda
to przyzwoity stan, jeśli chodzi o respektowanie
plemiennych praw tutejszych Indian. Miejskie i okrę
gowe siły policyjne z Miami, Fort Lauderdale i in
nych miejscowości rzadko tutaj interweniowały.
- No cóż - mruknęła Wendy - to chyba zro
zumiałe, że władze przysłały tu swoich ludzi, żeby
mieć na oku Brada... i Michaelsona.
Eric kiwnął głową, ale nie spuszczał z niej wzroku.
- I jeszcze jedno, Wendy.
- Tak?
- Nasi podejrzewają, że kroi się coś na większą
skalę. Podobno widziano hydroplan wodujący na
bagnach, niedaleko Szlaku.
Wendy wzruszyła niecierpliwie ramionami.
- No i co z tego? Przecież to trzydzieści kilomet
rów na południe stąd!
- Fakt. Ale nie wiadomo, czy to jakieś drobne
cwaniaczki szmuglujące kilogram trawki, czy wyna
jęci mordercy, którzy polują na Brada.
- Ja się nie boję.
- A powinnaś. Powtórz to przynajmniej Bradowi.
Zresztą mnie też nie chce się wierzyć, że trafią tam
jak po sznurku. Tylko my dwoje wiemy, że on się
u ciebie ukrywa.
- Wie jeszcze stary Mac ze stacji benzynowej.
Eric wzruszył ramionami.
- Mac z obcymi nigdy nie zamieni słowa. Możesz
Heather Graham
131
być spokojna, on cię nie wyda. Ale boję się, że mogą
trafić do ciebie przypadkiem.
- Mam to w nosie.
- Wendy, to przestępcy. - Eric westchnął z rezyg
nacją. - A kto jak kto, ale ty powinnaś najlepiej
wiedzieć, do czego ludzie tego pokroju są zdolni.
Zawstydzona zwiesiła głowę.
- Powiem Bradowi - obiecała.
- Lepiej, żeby wiedział, co się dzieje, i w razie
czego nie dał się zaskoczyć. Tak będzie bezpieczniej
dla was obojga. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. - Ro
ześmiał się ni z tego, ni z owego. - Ale spokojnie.
Jestem pewien, że póki co, nie musisz jeszcze kłaść
na nim krzyżyka.
- Bardzo śmieszne! - prychnęła, ale też się
uśmiechnęła. - Odprowadzisz mnie do łodzi?
- Ależ naturalnie. - Ruszyli przez trawnik ramię
w ramię w stronę kanału. - Choćby do samego domu.
Oj tak, przydałoby się! - pomyślała Wendy, ale
sama przecież musi staczać swoje bitwy.
- Nie trzeba, dam sobie radę.
- Nie wątpię, prawdę mówiąc. Sroce spod ogona
nie wypadłaś.
Cmoknęła go w policzek.
- Pochlebstw nigdy za wiele. To na razie.
Pomachała mu, zapuściła silnik i ruszyła w drogę
powrotną. Pęd powietrza chłodził jej twarz, roz
wiewał włosy, uspokajał.
Może Brad ma rację. Dobrze wiedział, czego
132
NOCE NAD FLORYDĄ
od niego chce, ale nie dawał jej tego, bo uważał, że
zasługuje na coś lepszego. I może któregoś dnia,
leżąc na kozetce u psychoanalityka i opowiadając mu
historię swojego życia, będzie mu za to wdzięczna.
Bardzo przeżyła śmierć męża. Przez dwa lata nie
potrafiła niczym się zająć. Potem poznała jednak
kogoś, i chociaż ten ktoś przemknął przez jej życie
jak meteor, to jednak było to coś cennego, coś bardzo
szczególnego.
Zbliżając się do domu, podjęła kilka postanowień.
Przestanie zachowywać się tak dziecinnie jak dziś
rano. Mimo wszystko lubiła Brada.
Nie będzie mu się już narzucała. Jeśli naprawdę jej
pragnie, to niech sam ją zdobywa.
Dobiła do brzegu, zgasiła silnik i pewnym kro
kiem ruszyła przez trawę w kierunku domu.
Dopiero przy samych drzwiach wyczuła, że coś
jest nie tak. Dom wypełniały cisza i pustka. Ot
worzyła powoli drzwi.
W środku panował porządek. Brad posłał nawet
łóżka, Ale jego samego nie było.
Zaniepokojona zawróciła i wybiegła z domu.
Z duszą na ramieniu przeszukała podwórko, modląc
się, by nie znaleźć jego zakrwawionego ciała. Nie, to
niemożliwe. Nie mogli go tu znaleźć. Przecież to
środek bagien.
Wróciła do domu i zdjęła ze ściany strzelbę.
Nienawidziła broni, ale trudno. Brad gdzieś tam
jest - może w rękach morderców. Odbezpieczyła
Heather Graham
133
strzelbę i przewiesiła ją sobie przez ramię. Walcząc
z napływającymi do oczu łzami, wyruszyła na jego
poszukiwanie.
Nic, absolutnie nic nie powinno już zaskoczyć
Brada w domu Wendy po tym, jak w łóżku od
wiedziła go dzika puma, a z dachu zeskoczył na niego
zielonooki Seminol.
Kiedy jednak wszedł do salonu i zastał tam bardzo
wysokiego, ogorzałego starca stojącego pośrodku
pokoju, nie wiedział, co o tym myśleć. Nie było
najmniejszych wątpliwości, że to Indianin. Połowę
długich, prostych włosów miał siwą, drugą połowę
czarną jak noc, twarz ciemnobrązową i pomarsz
czoną od słońca, rysy ostre i zdecydowane, oczy
onyksowo czarne.
Bradowi w jednej chwili przypomniało się wszyst
ko, czego uczył się w szkole. Mężczyzna ten emano
wał dumą i godnością wodza Josepha, spojrzenie zaś
miał pewne jak, nie przymierzając, Cochise albo
Siedzący Byk.
Ewentualnie Osceola. Był z pewnością Seminolem.
Zdecydowanie mam omamy wzrokowe, pomyślał
Brad. Nie słyszał najmniejszego szmeru.
- Dzień dobry - powiedział.
Indianin kiwnął głową i zmierzył go wzrokiem od
stóp do głów. Może gość nie zna angielskiego? Brad
uniósł rękę w geście przyjaźni.
- Dzień dobry - powtórzył.
134
NOCE NAD FLORYDĄ
- Jestem stary, ale nie głuchy - odezwał się
Indianin.
Bradowi zrobiło się głupio.
- Przepraszam. Nie odpowiadał pan.
- Nie pamiętam, żebyś o coś pytał.
Brad odchrząknął zmieszany.
- No tak... eee... mogę wiedzieć, kim pan jest?
Uśmiech pobruździł twarz mężczyzny milionem
zmarszczek.
- Hawk. Willie Hawk. - Ubrany był w spłowiałe
drelichowe spodnie i seminolską koszulę. Postąpił
krok do przodu i wyciągnął rękę.
- Bardzo mi miło, panie Hawk - wybąkał Brad.
- Ja nazywam się...
- Wiem. McKenna. Słyszałem.
Brad ściągnął brwi. Słyszał? Przecież prosił Wen-
dy, żeby nikomu o nim nie mówiła. A może to Eric...
Nie. Eric jest za inteligentny, żeby nie zrozumieć
sytuacji.
Willie Hawk jakby czytał w jego myślach. Twarz
starego Indianina jeszcze bardziej pomarszczyła się
w uśmiechu.
- Oni cię nie wydali. Ani Wendy, ani Eric.
- Nie wątpię...
Willie Hawk machnął lekceważąco gruzłowatą
ręką.
- Dobrze ich oceniłeś. Oni cię nie wydali. Znam
te bagna, synu. Wiem, co się tu dzieje. Potrafię
słuchać ziemi. Nawet aligator do mnie mówi.
Heather Graham
135
Tego mi tylko było trzeba, pomyślał Brad. Sklero
tycznego Indianina.
Willie Hawk spuścił oczy, a Brad uświadomił
sobie, że znowu odczytał jego myśli.
- Znaczy Wendy poszła do pracy, a ty jesteś tu
sam?
Brad kiwnął głową.
- Tak, proszę pana. Mogę w czymś pomóc? To
dom pańskiego wnuka. Czuje się pan tu pewnie jak
u siebie.
- Mój wnuk nie żyje. To dom Wendy - odparł
Willie głosem na pozór pozbawionym emocji.
- A zatem...
- Jesteś tu sam. Pewnie nie wiesz, czym się zająć.
A bezczynność trudno znieść człowiekowi nawy
kłemu do działania.
Brad roześmiał się.
- O tak. Zaczynam się nudzić.
W twarzy starego było coś intrygującego, coś
sugerującego pradawną, enigmatyczną mądrość.
Odwrócił się nagle.
- Chodź ze mną.
- Słucham?
Willie obejrzał się.
- Głuchy jesteś, młodzieńcze?
- Nie, tylko że...
- Indiańskie wojny skończyły się wiele, wiele
księżyców temu.
Brad uznał, że stary lubi trochę podramatyzować.
136
NOCE NAD FLORYDĄ
Zobaczył iskierki wesołości w onyksowych oczach
Williego i tym razem Indianin roześmiał się razem
z nim.
- A co mi tam - ustąpił Brad. - Pójdę. Ale jedną
chwileczkę. Zostawię Wendy wiadomość. Nie chcę,
żeby się martwiła.
Willie kiwnął głową,
- Tak, napisz jej wiadomość. Zaznacz, że jesteś
ze mną, to ją uspokoi.
Brad skreślił na kartce kilka słów. Chciał przy-
kleić kartkę do lodówki, ale po namyśle uznał, że
lepiej będzie ją przyczepić do skrzynki na listy, toteż
wyszedł za Williem przed dom. Ale skrzynki na listy
przed domem nie było.
- Ciekawe, jak jej dostarczają korespondencję?
- zastanowił się głośno.
- Do skrzynki na poczcie - wyjaśnił Willie.
- No jasne - mruknął Brad i wsunął karteczkę pod
drzwi.
Willie przypłynął canoe własnej roboty. Pokazał
je Bradowi palcem i zeszli na brzeg. Brad chciał
wiosłować, ale Willie nie miał drugiego wiosła.
- Siedź - poradził mu. - W życiu nieczęsto się
zdarza podróżować bez wysiłku, z otwartymi ocza
mi, uszami i sercem.
- To prawda - przyznał Brad. - Dziękuję panu.
- Ale wciąż dręczyła go myśl, że to jednak on
powinien wiosłować.
Kiedy zawrócili i ruszyli kanałem na zachód, Brad
Heather Graham
137
zauważył pod domem ciemną sylwetkę. Przyjrzał się
uważniej i odprężył. To była Dzidzia.
- Może powinienem ją nakarmić? - mruknął.
- Była dziś rano w wiosce. Moja żona dała jej
kurczaka. Jest najedzona.
Brad kiwnął głową, stwierdzając jednak, że Dzi
dzia wyraźnie czegoś chce. Usiadła przed drzwiami
i miauknęła dziko. Domagała się wpuszczenia do
środka.
Canoe popłynęło przez bagna, i Brad stracił Dzi
dzię z oczu. Nie widział, jak puma nadziewa sobie na
długi pazur jego karteczkę z wiadomością i drze ją na
strzępy, odchodząc spod drzwi.
Trzy godziny później siedział już uśmiechnięty
pod wysoką sosną z luźno związanymi na plecach
rękami, a grupka dzikich Indian tańczyła wokół
niego, wydając bojowe okrzyki.
W dzieciństwie bawił się w Indian i kowbojów.
Raz był Indianinem, kiedy indziej kowbojem.
Z tego, co wiedział, na bagnach kowbojów nie
było, ale mniejsza z tym. Poznał już Marnę Hawk
Panther i Anthony'ego Panthera oraz wszystkich
małych Pantherów. Poznał Mary Hawk, którą Willie
nazywał swoją kruczowłosą kobietą, bo chociaż
skończyła w tym roku osiemdziesiąt lat, warkocze
miała nadal czarne jak noc.
Mike, Dorinda, David i Jennifer -czwórka małych
Pantherów - przerwali nagle swój wojenny taniec
i podbiegli do ojca, który przytulił i poklepał po
138 NOCE NAD FLORYDĄ
plecach każde z osobna. Szepnął coś do dzieci i te
wróciły biegiem do Brada, by mu podziękować za
zabawę. Dorinda zarumieniła się, podeszła blisko
i cmoknęła go w policzek.
- Jest pan bardzo, ale to bardzo miły, panie
McKenna. Powiem to cioci Wendy,
Uśmiechnął się. Była bardzo ładną dziewczynką
o onyksowych oczach dziadka, kruczoczarnych wło
sach Mary Hawk i pięknej złotej skórze matki. Brad
kiwnął poważnie głową.
- Dziękuję - powiedział.
Dorinda zarumieniła się znowu i pobiegła za
rodzeństwem.
Tony Panther usiadł na ziemi obok Brada, opiera
jąc się plecami o pień sosny. Trochę cudacznie
wyglądał w swoim urzędniczym garniturze na polan
ce zastawionej chatami o krytych trzciną dachach.
Sama polanka kojarzyła się Bradowi z chwilą wy
rwaną z czasu.
Oczywiście, nieopodal parkowały samochody.
Tuż za drzewem stał dodge Tony'ego. Tony był
księgowym plemienia. Dojeżdżał codziennie do Fort
Lauderdale.
- Miło z twojej strony, że pobawiłeś się w jeńca
z dzieciakami - zwrócił się do Brada. - W realnym
życiu nieczęsto wygrywamy.
Brad roześmiał się, wyplątując dłonie z luźnych
pęt.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Prze-
Heather Graham
139
czesał palcami włosy. - Pamiętam, jak w dzieciń
stwie bawiłem się w Indian i kowbojów. Wtedy była
to zupełna fantazja: narady przy ognisku, fajki poko
ju, skalpowanie.
- Jestem dumny, że nadal tu żyję. Nasi przod
kowie walczyli o pozostanie na bagnach, nie dali się
zesłać na zachód. Ale mogę cię uspokoić: od wieków
nikogo nie oskalpowaliśmy. - Tony przyglądał mu
się dłuższą chwilę. - Naprawdę miło spędziłeś u nas
czas?
Brad zastanowił się nad odpowiedzią. Tak, to było
udane popołudnie. Mary opowiadała mu, jak plemię
uprawiało kiedyś dynie, żeby przeżyć. Dała mu
skosztować tradycyjnego pieczywa ich ludu - chleba
koontie. Pomagał naprawiać jedną z chat i - ponie
waż był to sezon na aligatory - próbował również
wędzonego mięsa tych gadów. Od Tony'ego, który
należał do plemienia Miccosukee, dowiedział się
sporo o obu plemionach koegzystujących w przyja
źni na florydzkich bagnach, wykonujących razem
taniec zielonej kukurydzy i obchodzących wspólnie
inne święta.
Siedząc teraz pod drzewem, Brad odczuwał dziw
ny spokój. Słońce pięknie zachodziło, z wody pode
rwała się wielka błękitna czapla, cały widnokrąg
przybrał barwę złota.
Brad spojrzał na Tony'ego i kiwnął głową.
- Tak. Bardzo mi się tu u was podobało.
- Zastanawiam się dlaczego Wendv jeszcze nie
140 NOCE NAD FLORYDĄ
ma - mruknął Tony, a widząc niepokój w oczach
Brada, dorzucił szybko: - Może się domyśliła, o co
chodzi dziadkowi. Bo nie bez powodu cię porwał.
Chciał jej zrobić na złość.
Brad roześmiał się.
- Naprawdę?
Tony kiwnął głową.
- Mam nadzieję, że nie wyda ci się to dziwne, ale
jesteśmy rodziną Wendy. Wendy i Leif poznali się
jeszcze w college'u. Pobrali się przed jego ukoń
czeniem. Ją matka osierociła w dzieciństwie, a ojciec
zmarł wkrótce po ślubie. Była z nami długo. Kocha
my ją tak, jakby w jej żyłach płynęła nasza krew.
- To się wam chwali - mruknął Brad.
Chociaż zdawał sobie sprawę, że nie powinien
grzebać w jej życiorysie, to postanowił wykorzystać
rozmowność Tony'ego Panthera i zadać jeszcze kilka
pytań.
- Co się stało z Leifem Hawkiem?
Tony spojrzał na niego zdziwiony.
- Jak to, nie mówiła ci?
Brad pokręcił głową.
Tony zapatrzył się w dal.
- Został zamordowany. Z zimną krwią. A wraz
z nim żona Erica.
- Jak to się stało? - zapytał Brad.
Nie doczekał się odpowiedzi, bo na wodzie po
wstało nagle zamieszanie. Spojrzał w tamtym kierun
ku i zobaczył nadpływającą wreszcie Wendy.
Heather Graham 141
Jej łódź zdawała się frunąć, a ona nie widzieć
niczego ani nikogo - dopóki jej wzrok nie zatrzymał
się na Bradzie. Jej wielkie, roziskrzone, srebrne oczy
zapłonęły w jednej chwili furią.
Przybiła do brzegu, wyskoczyła z łodzi i pognała
w jego stronę ze zwinnością tygrysicy. Brad na
wszelki wypadek podniósł się z ziemi. Zaraz potem
rzuciła się na niego, krzycząc i niemal łkając z wście
kłości.
- Ty sukinsynu! Ty śmierdzący... gliniarzu! -Za
machnęła się na niego.
- Wendy! - Brad uchylił się przed spadającym
ciosem.
Wendy straciła równowagę i byłaby się prze
wróciła, gdyby jej w porę nie podtrzymał.
- Witaj, Wendy - rzekł spokojnie Tony.
Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem, przewier
cała wciąż rozognionym wzrokiem Brada.
- Ty nieodpowiedzialny, bezmyślny kretynie!
Przestraszyłeś mnie na śmierć!
- Wendy! Wendy Hawk! - Znieruchomiała
i przełknęła z trudem ślinę, słysząc za sobą głos
zbliżającego się dziadka. - Uspokój się, Wendy.
Wyrwała się Bradowi i odwróciła.
- Dziadku, ty złośliwy lisie! Jak mogłeś mi to
zrobić?! Napędzić mi takiego strachu.
- Wendy! - Brad chwycił ją znowu za ramiona
i odwrócił do siebie. - Zostawiłem ci wiadomość...
- Kłamiesz!
142
NOCE NAD FLORYDĄ
- Wendy! - warknął ostro dziadek.
Uspokoiła się natychmiast, a Brad w jednej chwili
zdał sobie sprawę, jak ona kocha i szanuje tego czło
wieka. Patrząc wciąż na Brada spojrzeniem, które
gdyby mogło, toby zabijało, Wendy wypuściła po
woli powietrze z płuc.
- On naprawdę zostawił ci wiadomość, Wendy.
Nie zarzucaj mężczyźnie kłamstwa, dopóki nie masz
pewności, czy na to zasłużył. Temu człowiekowi
można wierzyć na słowo. Musiałaś to wiedzieć od
początku, bo inaczej nie wpuściłabyś go pod swój
dach.
- Wendy, napisałem kartkę - powtórzył Brad.
- Śmiertelnie się bałam - wyszeptała, spuszcza
jąc głowę, a on zapragnął przyciągnąć ją do siebie
i scałować z jej twarzy cały niepokój.
- Przepraszam, Wendy.
- Już dobrze, Brad. Wendy, kładziemy właśnie
dzieci do łóżek, a byłyby bardzo rozczarowane, gdyby
się dowiedziały, że tu byłaś, a do nich nie zajrzałaś.
Wendy oderwała wreszcie oczy od Brada i spoj
rzała z uśmiechem na Tony'ego.
- Oczywiście, Tony. Muszę je wyściskać.
Brad został trochę z tyłu, rozpamiętując to, co
usłyszał od Tony'ego. Musi poznać do końca tę
historię. A więc Leif Hawk i żona Erica zostali
zamordowani - z zimną krwią.
Do jakiej tragedii tu doszło? Młody mężczyzna
i młoda kobieta w okrutny sposób pozbawieni życia.
Heather Graham
143
Co tu się mogło wydarzyć, kogo o to zapytać?
- Brad, idziesz?
Czekali na niego.
- Tak, tak, idę.
Kiedy ich doganiał, złote resztki, zmierzchu spły
nęły z nieba i definitywnie zapadł wieczór.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Kiedy wrócili z Wendy do domu, była już głucha
noc. Cały wieczór spędzili przy ognisku. W jego
niesamowitym blasku stary Willie Hawk snuł opo
wieści o dawnych czasach, o ludziach, którzy musieli
uciekać przed władzą białych, która zdradzała ich na
każdym kroku. Słowo Seminol znaczyło w ich języku
„uciekinier", a Bradowi przemknęło przez myśl, że
takie określenie pasowałoby do niego jak ulał. On też
przez większą część swojej pracy zawodowej uciekał
przed handlarzami narkotyków i gangsterami.
W głowie mu szumiało od tego folkloru i napoju,
którym go częstowano. Nie bardzo wiedział, co
właściwie pije. Tony nazywał ten wynalazek „czar
nym" drinkiem i zapewniał, że skutki spożywania
Heather Graham 145
nie różnią się w zasadzie od tych, które wywołuje
Jack Black. Ale mocne toto było - oj, mocne.
W zalegających nad polanką ciemnościach, roz
praszanych jedynie przez blask rozsiewany przez
ognisko, widział niemal mgiełkę otaczającą starego
Williego, a w tej mgiełce przeszłość: lśniących
od oliwy wojowników z piórami we włosach, wy
machujących karabinami i nożami, odzianych
w kolorowe ubrania, które zapożyczyli od Hisz
panów i zaadaptowali do swojego użytku. Widział
miliony ognisk. Słyszał wycie wichru. Był ocza
rowany.
Wracali do Wendy ciemną nocą, wiatr chłodził mu
twarz. Kiedy ucichł silnik, zachwycił się ciszą ba
gien. Mąciły ją tylko odgłosy natury, które zaczynał
już rozpoznawać i rozumieć.
W domu poczuł się tak swojsko, jakby mieszkał
tu od lat. Wendy skręciła do kuchni, on podszedł do
aparatury stereo i zaczął przeglądać kolekcje kaset,
kompaktów i płyt.
- Mogę coś puścić?
- Wybierz sobie, co tylko chcesz! - odkrzyknęła.
Co tylko chcesz.
Wybrał stary album grupy Temptations. Opuścił
ostrożnie igłę na winylową płytę i wyciągnął się na
kanapie. Wendy miała wspaniały sprzęt, z głośnika
mi jak dynamit. Przymknął powieki. Muzyka wypeł
niła pokój, działała kojąco na zmysły.
Kiedy otworzył oczy, Wendy zaglądała do pokoju
146
NOCE NAD FLORYDĄ
i uśmiechała się do niego. Odwzajemnił ten uśmiech
i wstał powoli.
Co tylko chcesz. Tak powiedziała. A on chciał ją
wziąć w ramiona.
Była uosobieniem powabu i wdzięku. Włosy opa
dały jej swobodnie na twarz, srebrne oczy skrzyły się.
Miała na sobie dżinsy i dopasowaną bluzkę. Jej
kołnierzyk okalał gładką szyję.
I ten iście zabójczy uśmiech. Uśmiech odsłaniający
jej wnętrze, kuszący, podniecający, zniewalający.
Wyciągnął do niej rękę. W głowie mu szumiało
albo od indiańskiego napitku, albo od działania jej
urody.
- Zatańczymy?
- Słucham?
- No, podrepczemy w kółko po podłodze. W takt
muzyki. Nazywają to tańcem.
Wziął ją za ręce. Oczy jej się śmiały, kiedy
przyciągał ją do siebie i obejmował. Zespół śpiewał
o „promyku słońca w pochmurny dzień".
- Widzisz? To jest właśnie taniec.
- W salonie? - spytała ze śmiechem.
- Wszystko jedno gdzie.
Odsunął ją trochę od siebie, obrócił i znowu
przyciągnął. Śmiała się wciąż, nucąc pod nosem
melodię.
- To klasyczna płyta - mruknął. - Masz dobry,
gust.
- Dzięki.
Heather Graham
147
Dobiegł końca jeden kawałek, zaczął się następny.
Przytuleni do siebie kołysali się powoli w jego rytm.
Pod dłonią spoczywającą na jej plecach wyczuwał
przez koszulę jej ciało. Lekki nacisk piersi na tors
wzniecał w nim burzę zmysłów.
Muzyka... zdawała się stanowić cząstkę ich oboj
ga. Tak dobrze było poruszać się z Wendy w ramio
nach. I nagle uświadomił sobie, że wcale się nie
porusza. Stał i patrzył jej w oczy, w te piękne srebrne
oczy ocienione czarnymi, długimi rzęsami. Wiedzia
ła, co mu w duszy gra, co chodzi po głowie.
Jej wargi rozciągnął powoli uśmiech. A to prze
chera, pomyślał Brad.
Czyżby wiedziała, jak szybko wali mu serce? Na
pewno wyczuwała, jak jest podniecony i napięty.
Była tak blisko, czuł jej miękkość. Czuł przez ubranie
jej pełne piersi, wyczuwał przebiegające ją dreszcze,
jędrność ud, miękki, niemal niewyczuwalny wzgórek
jej kobiecości.
Ona na pewno też wyczuwała jego podniecenie...
Zwilżyła koniuszkiem języka wargi, dzięki czemu
stały się jeszcze bardziej pociągające. Brad pochylił
głowę i pocałował ją. Ich usta stopiły się w namiętną
jedność, rozpaloną, elektryzującą. Oderwali się od
siebie na moment, potem Brad ujął jej twarz w dłonie,
spojrzał w oczy i znowu pocałował. Zarzuciła mu
ręce na szyję.
- Brad - szepnęła.
Przerwał pocałunek i spojrzał na nią.
148
NOCE NAD FLORYDĄ
- Brad, czy to już? Obiecałeś, że dasz mi znać,
kiedy, jeśli to więc jeszcze nie teraz... -Zabrakło jej
tchu i urwała.
- Tak - mruknął - to już. To znaczy, jeśli chcesz.
Powiedziałaś, że mogę sobie wybrać, co tylko chcę.
A ja chcę ciebie, Wendy. Boże, jak ja ciebie pragnę.
Teraz. Tutaj. Jeśli... jesteś gotowa.
W jego oczach pojawiła się czułość. Wiedział, że
Wendy jest gotowa. Nie czekając na odpowiedź,
wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie.
- Boże, tak, to już! - powtórzył.
Obsypał pocałunkami jej szyję, musnął wargami
płatek ucha. Opadła na podłogę rozpięta nie wia
domo kiedy bluzka, za nią wprawnie ściągnięty
stanik. Brad pieścił przez chwilę twardymi dłońmi
jej obnażone piersi, a potem zaczął je całować.
Wendy wydała cichy okrzyk i wygięła się w łuk.
Coś na kształt błyskawicy przeszyło jej ciało, kola
na odmówiły posłuszeństwa. Osunęli się na pod
łogę. Brad w gorączkowym pośpiechu, nie tracąc
czasu na rozpinanie guzików, zerwał z siebie ko
szulę.
Zamknęła oczy. Rozbiera się z rzeczy jej męża. Jej
kochanego Leifa...
- Wendy!
Otworzyła oczy. Przyglądał się jej bacznie. Czyż
by czytał w jej myślach? Jeśli wie, o czym ona teraz
myśli, odejdzie.
Nie odszedł.
Heather Graham 149
- Wendy! - Pochylił się nad nią. - Obejmij mnie
nogami, patrz mi w oczy. Patrz na mnie, Wendy.
Oblizała usta. Nie mogła go teraz nie posłuchać.
- O, właśnie tak, Wendy. Patrz, jak się kochamy.
Krzyknęła z rozkoszy, kiedy się z nią połączył.
Płyta się skończyła i igła adaptera szorowała
z szumem po pustym winylu. Leżeli obok siebie
zdyszani, spełnieni, w pełnym świetle palących się
lamp.
- Wendy, spójrz na mnie jeszcze raz - poprosił
Brad.
Odwróciła głowę, uśmiechnęła się leniwie i do
tknęła jego policzka. Chwycił ją za przegub dłoni.
Z zaskoczeniem dostrzegła w jego oczach jakiś
dystans. Dziwne; zaczął ją ogarniać strach.
- Brad? - powiedziała drżącym głosem.
Ale wtedy się uśmiechnął.
- Czegoś tu nie rozumiem... - zaczęła znowu.
- Nic, nic, chciałem tylko usłyszeć z twoich ust
swoje imię.
Westchnęła głęboko i zamknęła oczy.
- Baliśmy się trochę oboje, prawda? - spytała.
Nie spuszczając z niej wzroku, uniósł się na
łokciu.
- Tak. Baliśmy się, że wejdzie tu zaraz Leif
Hawk.
Nie potrafiła wytrzymać jego spojrzenia. A kiedy
odwróciła głowę, on zerwał się błyskawicznie, usiadł
150
NOCE NAD FLORYDĄ
na niej okrakiem i ujął jej twarz w dłonie. Zerknęła na
niego i znowu odwróciła wzrok.
- Bardzo go kochałaś - zauważył.
- Tak. - Otworzyła oczy i spojrzała na niego
Ogarniała ją złość. -Ale kochałam się z tobą i dobrze
o tym wiesz. A teraz złaź ze mnie, kretynie.
- Dlatego właśnie kazałem ci na siebie patrzeć
Patrzeć na nas. Chciałem mieć pewność, że kochasz
się ze mną, nie z duchem innego mężczyzny. - Poca-
łował ją bez pośpiechu, ale z całym zaangażowa-
niem.
Potem wstał, zupełnie nie krępując się swoją
nagością. Podszedł do gramofonu i przestawił ramię
z powrotem na początek płyty. Pokój znowu wypeł
niła muzyka.
Wendy obserwowała go przez chwilę, potem pod
niosła się na klęczki i zaczęła zbierać z podłogi swoje
ubranie.
Zauważył to.
- Nie, nie ubieraj się jeszcze - powiedział
z uśmiechem. - Proszę, nie rób tego.
Zawahała się. Ukląkł za nią i otoczył ramionami.
- Tak miło cię obejmować - wyszeptał, opierając
brodę na jej barku.
Odchyliła się, składając głowę na jego ramieniu.
- Tak miło być obejmowaną-powiedziała cicho.
Muskając wargami jej szyję, dodał:
- I musimy to zrobić jeszcze raz. Dzisiaj. Może
nawet kilka razy, albo jeszcze więcej.
Heather Graham
151
Zaskakujesz powoli, ale jak już zaczniesz, to nie
możesz skończyć.
Powoli zaskakuję?
Ja już dawno byłam w pełni gotowa.
Wtedy mało się jeszcze znaliśmy, Wendy.
Ale ja już wiedziałam, że cię pragnę.
Odpowiedział dopiero po minucie:
Wczoraj w nocy pragnęłaś mojego ciała. Dzi
siaj pragnęłaś mnie. A to wielka różnica.
Milczała. Może nawet Brad ma rację? Nucił teraz
melodię śpiewanej przez Temptations piosenki.
- Za mojej młodości chodziło się na prywatki.
Takie właśnie kawałki wtedy puszczaliśmy. Do mu
zyki disco nie potrafię się jakoś przekonać. A ty?
Wendy pokręciła głową.
- Ja też nie.
- Napijesz się wina?
- A wiesz, że chętnie. Przyniosę. - Nie była
pewna, czy potrafi z taką swobodą jak Brad spacero
wać nago po domu przy zapalonym świetle. Odwykła
już od tego.
Ale nie było tak źle. Chociaż przez cały czas czuła
na sobie spojrzenie Brada, stwierdziła, że to przyjem
ne uczucie. Nalała białe wino do dwóch kieliszków,
postawiła też na tacy talerzyk z żółtym serem, wę
dzonym łososiem i krakersami.
Brad czekał na nią, siedząc na podłodze i opierając
się o kanapę. Usiadła obok i postawiła między nimi
tacę.
152
NOCE NAD FLORYDĄ
- Łosoś. Wspaniale. Konam z głodu.
Wziął w dwa palce różowy filet i wsunął go do ust.
Wendy zaczęła kroić w plasterki ser na krakersy, ale
przerwała, kiedy Brad pomachał jej przed nosem
płatem łososia. Wzięła rybę do ust, a on uśmiechnął
się szelmowsko. Zarumieniła się i powróciła do
krojenia sera.
- Och, Wendy - westchnął Brad.
Przyglądał się jej z czułością. Nigdy by nie po
myślała, że spojrzenie mężczyzny może tak roz
grzewać. Palce jej drżały, kiedy wręczała mu kraker
sa z serem.
Jedli i sączyli wino, gawędząc beztrosko. W pew
nej chwili Wendy spoważniała i spojrzała na niego.
- Brad, wiem, że nie jesteś żonaty. Ale to, co
mówiłeś o Leifie... to była prawda. Postąpiłabym nie
fair, gdybym próbowała znaleźć sobie jego namiastkę.
A na początku chyba do tego dążyłam. Ty jednak nie
chciałeś mnie na takich warunkach. - Zawiesiła na
chwilę głos. - Wiem, że nie masz żony, ale mnie też
nie uśmiecha się być towarem zastępczym. No wiesz,
twoją kochanką, bo okoliczności akurat sprzyjają.
Ujął ją pod brodę i pocałował delikatnie.
- W moim życiu nie ma nikogo szczególnego,
Wendy. Naprawdę. Jesteś tylko ty. - Patrzył jej
w oczy. - Wendy, jak to było? Z twoim mężem i żoną
Erica?
Wendy zamurowało. Najchętniej by się mu wy
rwała i odpełzła w jakiś ciemny kąt. Jego pytanie
Heather Graham
153
sprawiło, że przeszłość powróciła sztormową falą
i pomimo leczniczego działania czasu, stare rany
znowu się otworzyły.
- Zostali zamordowani.
- Tyle już wiem. Ale jak to się stało?
Wzruszyła ramionami.
- Byliśmy na przyjęciu u Erica i Jennifer. Na ich
trzeciej rocznicy ślubu. Jennifer przepadała za pew
nym gatunkiem burgunda, zamówiliśmy go więc
z Erikicm w ramach niespodzianki u znajomego,
który prowadzi sklep z alkoholami.
Zawiesiła na moment glos i przełknęła z trudem.
Nie cierpiała wspominania tamtej nocy. Nienawidzi
ła jej. Wtedy ostatni raz widziała swojego męża
i szwagierkę. I to oboje roześmianych. Ależ oni
czworo byli z sobą zżyci! Ona i Jennifer, Leif i Eric.
Opowiedziała Bradowi, jak oszałamiająco wyglą
dała Jennifer w swojej białej sukience. Pięknie kont
rastowały z tą bielą jej miodowa skóra i kruczoczar
ne, długie do pasa włosy. Taka była szczęśliwa, taka
zakochana. Leif też miał na sobie białą koktajlową
marynarkę, a pod nią koszulę w kolorze oczu.
Znajomy ze sklepu w Fort Lauderdale zadzwonił
w ostatniej chwili z wiadomością, że zamówiony
burgund już jest, ale nie może go osobiście dostar
czyć, bo wypadło mu coś pilnego. Wendy przy
rządzała przekąski, bo już wcześniej zobowiązała się,
że nie pozwoli Jennifer kiwnąć palcem w jej rocznicę
ślubu. Eric zaoferował się do pomocy i zajął grillem.
154
NOCE NAD FLORYDĄ
Tak więc po odbiór prezentu pojechali Leif z Jen-
nifer. Jen tak się z niego cieszyła. Wyszli z domu
ramię w ramię.
- Na sklep dokonano tymczasem napadu z bronią
w ręku - ciągnęła Wendy. - Kiedy tam weszli,
właściciel już nie żył. Jeden ze złodziei przewrócił
Jennifer na podłogę i wycelował do niej z pistoletu,
a wtedy Leif rzucił się na niego z gołymi rękami.
Złapał go za gardło, żeby dać Jennifer czas na
ucieczkę. Ale napastników było czterech, a Leif nie
miał broni. Złapali Jennifer, kiedy rzuciła się do
ucieczki.
Wendy dowiedziała się później od policji, że Leif
zginął od pierwszego strzału - prosto w serce. Do
Jennifer strzelali trzy razy. Umierała powoli, wy
krwawiła się na śmierć.
Nie powinienem był pytać, pomyślał Brad. Tak,
nie powinien jej tego robić. Wendy ciągnęła swą o-
powieść jednak dziwnie bezbarwnym tonem.
Musieli z Erikiem zidentyfikować w kostnicy
ciała - puste doczesne powłoki Leifa i Jennifer.
- I z tej wizyty pamiętam tylko krew. Tyle krwi
plamiącej piękną niewinnosć ich białych ubrań-jego
marynarki i jej sukienki. Tyle, tyle krwi. - Wendy
jednym haustem dopiła wino.
Oczy miała szeroko otwarte, niewidzące. Brad
rozumiał już, dlaczego od tak dawna ukrywa się tu,
na bagnach. Wyjaśniało to też bliskie stosunki łączą
ce ją i Erica.
Heather Graham
155
Ale wyrwała się z odrętwienia, zostawiła prze
szłość za sobą. Zapragnęła jego.
Nastrój prysł; odstawiła kieliszek i sięgnęła po
ubranie.
- Wezmę prysznic - powiedziała, wstając.
Brad wyciągnął rękę.
- Wendy, zaczekaj...
- Idź do diabła, Brad! Daj mi spokój! - Wybiegła
na korytarz.
Pozbierał pozostałości po posiłku i wyniósł je do
kuchni. Nie może dopuścić, by Wendy znowu wyco
fała się do swojej skorupy i zaczęła żyć przeszłością.
Pogrążony w myślach, patrzył w głąb długiego kory
tarza. Zaprzeczała temu, ale on wiedział, że nie
pogodziła się ze stratą męża. Musi jej jakoś pomóc
otrząsnąć się z tej traumy.
Prysznic szumiał jeszcze głośno, kiedy Brad wszedł
do łazienki i odsunął zasłonkę. Wendy odwróciła się;
w ręku trzymała kostkę mydła, mokre włosy oble
piały jej twarz.
- Zostaw mnie, do cholery, w spokoju, Brad! Nic
nie rozumiesz...
Urwała zaskoczona, kiedy bez słowa wkroczył
pod natrysk. Strumienie wody siekły mu głowę
i plecy, ale on, nie zwracając na to uwagi, patrzył
na nią.
- Wynoś się stąd, Brad!
- Nie, zostaję, Wendy. '- Skórę miała mokrą,
śliską, pachnącą świeżo mydłem. Objął ją w talii.
156
NOCE NAD FLORYDĄ
Wywinęła mu się. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Przez ciebie wszystko sobie przypomniałam!
Nie rozumiesz, że...
- Przepraszam. Tak, przeze mnie przypomniałaś
sobie przeszłość. Ale teraz pomogę ci o niej zapom
nieć. - Pocałował ją w szyję. - Chodź, Wendy.
Wymażmy ją do czysta.
Zmrużyła oczy i spojrzała na niego z niedowierza
niem oraz furią.
- No, dalej, McKenna - wyrzuciła z siebie - ale
zapewniam cię, że będę myślała o nim.
~ O nie, Wendy - zaprotestował Brad. - Zapew
niam cię, że nie będziesz.
Trzymając ją mocno w objęciach, zaczął ją cało
wać. Wczepiła się palcami w jego włosy i jęknęła
ekstatycznie. Ale to był dopiero wstęp.
Brad zakręcił kran, wziął Wendy na ręce i ocieka
jącą wodą zaniósł do sypialni. Tam już się nie hamo
wał. Miotała się na łóżku i wykrzykiwała jego imię.
Zasnęła potem wyczerpana w jego ramionach.
Brad długo jeszcze leżał z szeroko otwartymi oczami
i gładząc ją po włosach, wsłuchiwał się w aksamitne
odgłosy nocy, wczuwał w otaczający go spokój
bagien.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Wendy obudził zapach pieczonej kiełbasy. Kiedy
otworzyła oczy, słońce stało już wysoko na niebie,
a do sypialni zaglądał Brad z tacą w ręku.
Po śniadaniu włączyli wiadomości, ale o interesu
jącej ich sprawie nic nie mówiono. Potem leciał stary
film kryminalny. Obejrzeli go przytuleni do siebie.
Po filmie znowu kochali się pod prysznicem. Potem
usiedli w saloniku, by przejrzeć jej kolekcje nagrań.
Brad powiedział jej, że jego dom spłonął, a wraz nim
płyty, które sam też zbierał.
Na kolację Wendy przyrządziła faszerowaną kurę.
Udało jej się to, chociaż Brad ciągnął ją co chwila do
salonu, by z nim zatańczyła przy jakiejś starej mu
zycznej perełce, którą wynalazł. A potem zwabiona
158
NOCE NAD FLORYDĄ
zapachem,w drzwiach stanęła Dzidzia. Skonsumo
wała pokaźny połeć surowej wołowiny i ułożyła się
wygodnie w kącie kanapy.
Ale nie dane jej było zostać. Brad wyprowadził ją
z domu. Nie chciał tej nocy jej towarzystwa.
Zaczekał w ciemnym korytarzu, aż Wendy zaryg
luje drzwi, następnie wziął ją na ręce, zaniósł do
łóżka i znowu się kochali, by nad ranem, wyczerpani,
zasnąć snem sprawiedliwych.
Kiedy nazajutrz Wendy się obudziła, Brada nie
było już w łóżku. Zaniepokojona wstała, owinęła się
prześcieradłem i pobiegła korytarzem. Otworzyła
drzwi frontowe i odetchnęła z ulgą. Siedział na
brzegu i głaszcząc po łbie Dzidzię, obserwował wsta
jący nad bagnami dzień.
Jasne słońce odbijało się oślepiającymi zającz
kami od wody. Brzmienie ciszy zachwycało; prze
rwał je dopiero pomruk aligatora - zawsze kojarzą
cy się Wendy z chrząkaniem świni - a zaraz potem
krzyk ptaka przedrzeźniacza.
Brad był w spłowiałych dżinsach Leifa i baweł
nianej, granatowo-karmazynowej seminolskiej ko
szuli. Mary Hawk uszyła ją kiedyś dla wnuka i poda
rowała mu na Gwiazdkę. Wendy przygryzła wargi
wspominając, jak czule dziękował Leif babce za ten
prezent. Leif zawsze okazywał Williemu i Mary
wielkie przywiązanie i szacunek. Wielopokoleniową
rodzinę Leifa łączyła silna więź, troszczyli się o swo
ich członków.
Heather Graham
159
Nie miała wątpliwości, że ten stary chytry lis,
Willie, przypłynął tu wczoraj specjalnie po to, by na
swój własny sposób przedstawić się Bradowi i sa
memu go ocenić.
I wszystko wskazywało na to, że ta ocena wy
padła dla Brada korzystnie. Zachowywał się bar
dzo naturalnie w małej wiosce Williego. Willie
należał do tych, którzy chcą żyć po staremu, zresz
tą wielu młodszych od niego starało się teraz
pielęgnować tradycje plemienia. Brad nie wybrzy
dzał, nie krytykował. Z miejsca się zaaklimatyzo
wał.
Zdała sobie teraz sprawę, że naprawdę podziwia
Brada. Aż nie chciało się wierzyć, że poznali się
niespełna tydzień temu. Brad jednak za jakiś czas
wyjedzie. Ostrzegł ją, by zbytnio się nie angażowała;
zapowiedział, że nie ma zamiaru się żenić. A ona
zapewniła go, i wmówiła sobie, że to nie ma dla niej
znaczenia.
Ale teraz miało. I to spore.
Szybko przywykła do jego obecności w domu, do
drugiego mokrego ręcznika w łazience, do jego
kubka po kawie w zlewie. Szybko przywykła do
wspólnych posiłków, przekomarzania się, poważ
nych rozmów - a przede wszystkim do sypiania obok
niego, w jego objęciach.
Byle się tylko nie zakochać...
Nie jestem zakochana, zapewniła siebie. Była nie
zależna i taką chciała pozostać. Kiedy Brad będzie
160
NOCE NAD FLORYDĄ
odchodził, przyjmie to z wysoko podniesionym czo
łem.
Naraz dech jej zaparło. Przypomniała sobie okoli
czności, w jakich została wdową, i oczami wyobraźni
ujrzała straszne wizje. Leif przypadkowo padł ofiarą
przemocy. Brad, z racji tego, czym się zawodowo
zajmuje, ma z nią do czynienia na co dzień.
Gdyby pokochali się z Bradem, żyłaby w ciągłym
strachu o niego. Każdego ranka po jego wyjściu do
pracy pociłyby jej się dłonie, potem zaczynałaby
dygotać...
Brad obejrzał się nagle, tak jakby usłyszał jej
myśli. Chciała mu wesoło pomachać, chciała się do
niego uśmiechnąć, lecz nie mogła. Coś w jego
poważnym spojrzeniu, w jego ściągniętej twarzy
powiedziało jej, że rozmyśla mniej więcej o tym
samym. Owinęła się tylko ciaśniej prześcieradłem
i wycofała w głąb domu.
Wzięła prysznic, ubrała się, a gdy weszła do kuchni,
Brad już tam był. Zaparzył kawę, usmażył jajecznicę,
zrobił grzanki. Teraz z poważną miną pił powoli kawę.
- Dziękuję, smakowicie to wygląda - powiedzia
ła Wendy.
Usiadła i przysunęła sobie talerz z jajecznicą. Źle
przełknęła i zakrztusiła się. Odłożyła widelec i popiła
sokiem pomarańczowym.
- Muszę się dostać na stację benzynową, żeby
zadzwonić - odezwał się Brad.
Znowu odłożyła widelec.
Heather Graham 161
- Podrzucę cię. Zresztą sama muszę odebrać
wreszcie samochód, bo najwyższy czas wybrać się do
miasta po zakupy.
Wstała, by odnieść talerz do zlewu. Nie mogła
nawet udawać, że je. Brad nachylił się nad stołem
i chwycił ją za rękę. Zatrzymała się i spojrzała na
niego zdziwiona.
- Wendy, myślę, że nie powinienem nadużywać
twojej gościnności.
Zdobyła się na wzruszenie ramionami i uwolniła
rękę z jego uścisku.
. . — Jak uważasz.
- Wendy...
- Rób, co uważasz za stosowne, Brad.
Wstał zirytowany, odebrał jej talerz i postawił go
z powrotem na stole. Oczy mu płonęły, twarz miał
ściągniętą.
- Nie. Nie rób tego sobie ani mnie.
- Niby czego mam nie robić? - zapytała, siląc się
na obojętność.
- Nie udawaj, że ci wszystko jedno! - rzekł
podniesionym głosem.
Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, ale zdołała
nadać swemu głosowi zniecierpliwiony ton:
- Ja coś udaję, McKenna? To ty zrobiłeś z tego
wielkie halo. „Musimy się lepiej poznać", myślałby
kto! To ty...
- Wendy, idiotko, zależy mi na tobie. Nie chcę,
żebyś była dla mnie dziewczyną na jedną noc...
162 NOCE NAD FLORYDĄ
- A dlaczego, skoro ja się na to godzę? Podjęłam
decyzję. - Obojgu puszczały już nerwy.
Wendy usiłowała ukryć swe emocje, ale te mimo
wszystko się z niej wylewały. Złość wydawała się
jedynym sposobem na ich zamaskowanie.
- Podjęłam decyzję, Brad! - powtórzyła. - Tam
tego pierwszego wieczoru. Jeden rzut oka, i uznałam
cię za atrakcyjnego faceta. Tego mi właśnie trzeba,
pomyślałam, trochę seksu bez zobowiązań. Kiedy
mnie uprzedziłeś, żebym się za bardzo nie angażowa
ła, wzięłam to za dobrą monetę. Uczciwy układ
między dwojgiem dojrzałych dorosłych ludzi... mię
dzy chętnym mężczyzną a chętną kobietą...
- Przestań, Wendy! Oboje wiemy...
- Niczego nie wiemy! Co z tobą? Jeśli chcesz
odejść, to idź! Nic cię tu nie trzyma! Jesteś ostatnią
osobą, z którą byłabym skłonna związać się na stałe.
Boże, przecież ty żyjesz z zabijania ludzi...
- Nieprawda!
- Na miłość boską, dopiero co zginął twój part
ner!
- Tak! Samoloty się rozbijają, a ciężarówki po
trącają ludzi przechodzących przez jezdnię.
- Ale ty się o to prosisz!
- Wendy, nie licząc ćwiczeń na strzelnicy, przez
dziesięć lat pracy w zawodzie chyba tylko trzy razy
użyłem służbowego pistoletu.
Postąpiła krok do tylu i wzięła się pod boki.
- Próbujesz mi wmówić...
Heather Graham 163
- Słuchając ciebie, można by pomyśleć, że jestem
kimś w rodzaju płatnego zabójcy! - Podszedł do niej,
chwycił za ramiona i spojrzał z furią w oczy. - A mo
ja praca polega na walce z handlem narkotykami na
ulicach, Wendy, tym się zajmuję. Na walce z hand
lem narkotykami w szkołach średnich, a tym bardziej
w podstawówkach. Widziałaś kiedyś dwudziestolat
ka, który umarł po przedawkowaniu kokainy? Albo
nastolatka ze śladami po igle na rękach? Takiego nie
ma sensu aresztować, można się tylko modlić, żeby
wyszedł z nałogu. Trzeba dopadać takich drani jak
Michaelson. Łotrów, którzy organizują wielkie prze
rzuty - i zarabiają na narkotykach wielkie pieniądze.
- Dobrze, Brad. Pędź w świat za Michaelsonem,
a mną przestań się zajmować! - wyrzuciła z siebie.
- Dostałam już od ciebie to, co chciałam...
- Co?
Powiedział to tak ostrym tonem, że na chwilę
straciła rezon. Dygotała, rozsadzana wściekłością
i strachem. Prawda, która teraz do niej dotarła, była
niczym cios. Zakochiwała się; już się zakochała. Ale
nigdy nie wykorzysta tego do zatrzymania Brada.
- Powiedziałam, że dostałam już, co chciałam...
- Masz na myśli seks?
- Właśnie.
Patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Chodziło ci tylko o seks? - Kipiał z gniewu, ale
nie zmieniało to w niczym jego stosunku do niej.
Nadal jej pragnął. Pożądał jej, kiedy się śmiała
164
NOCE NAD FLORYDĄ
i kiedy patrzyła na niego z powagą i czułością. I teraz,
kiedy mierzyła go wyzywającym, pełnym lekcewa
żenia spojrzeniem, nadal jej pożądał.
Ten jej chłód był maską. Gotów był się o to
założyć. Zmienił taktykę i chociaż gotował się ze
złości, zdobył się na uśmiech.
- Tylko seks, powiadasz? Tak, Wendy? Raz na
mnie spojrzałaś i już wiedziałaś, że dobry ze mnie
ogier?
Coś w jego tonie kazało jej uważać.
- Brad...
Porwał ją w ramiona i pocałował zachłannie.
W pierwszym odruchu chciała mu się wyrwać, ale
szybko przeszła jej cała ochota do walki. Osunęli się
razem na podłogę, pofrunęły na wszystkie strony
części garderoby, a po chwili kochali się już, zapo
minając o całym świecie.
Oderwali się od siebie na odgłos pukania do drzwi.
- O cholera! - zaklął Brad i rzucając Wendy
szybkie spojrzenie, zbliżył się do okna.
- Wendy? Brad? Jest tam które?
Brad odprężył się, rozpoznając głos Erica, za to
Wendy wpadła w panikę. Wiedziała, że Eric lubi
Brada, ale mimo wszystko ogarnęło ją straszne,
mroczne i dojmujące poczucie winy. Jak nastolatka
przyłapana na obmacywankach w samochodzie, rzu
ciła się do zbierania z podłogi swoich rzeczy.
Brad patrzył, jak Wendy w gorączkowym po
śpiechu się ubiera. Ten pełen temperamentu, srebrno-
Heather Graham
165
oki anioł nadał stanowił dla niego zagadkę. Utrzymu
je, że chodziło jej tylko o seks. Zraniła go tymi
słowami. Ale cóż innego mogła mu powiedzieć?
Rozumiem, odejdź, za bardzo się angażujemy. Tak,
masz rację, odejdź z mojego życia, zanim się w tobie
beznadziejnie i nieodwołalnie zakocham.
- Ubrałbyś się, z łaski swojej! - syknęła nerwowo
Wendy.
Patrzył na nią przez chwilę, tak jakby ważył jej
słowa, potem pokręcił głową i wciągnął dżinsy.
Wendy wkładała dopiero bluzkę, a on z sarkas
tycznym uśmieszkiem, w rozpiętej koszuli szedł już
na bosaka do drzwi, by otworzyć.
- Cześć, Eric - powitał gościa.
Eric zawahał się w progu i przeniósł wzrok z Bra
da na Wendy. Z jego twarzy trudno było coś wy
czytać. Wendy odruchowo poprawiła włosy. Eric
zerknął na Brada.
- Widzę, że nie w porę przyszedłem. Przepraszam.
- Nie wygłupiaj się... - zaczęła Wendy.
- Wręcz przeciwnie, w samą porę - wpadł jej
w słowo Brad. - Dobrze, że jesteś. Wybieramy się
właśnie do warsztatu odebrać samochód i zadzwonić.
Wchodź.
Eric, wyczuwając napięcie, rzucił Wendy dziwne
spojrzenie. Uśmiechnęła się do niego najniewinniej,
jak potrafiła.
- Napijesz się kawy, Eric? A może mrożonej
herbaty albo piwa?
166
NOCE NAD FLORYDĄ
- Może być kawa, dzięki.
Eric zauważył talerze z prawie nietkniętym śnia
daniem. Wendy była mu wdzięczna za to, że nie
wygłaszając żadnego komentarza, odebrał od niej
kubek i zwrócił się do Brada:
- Spodobałeś się Williemu, wiesz. Trochę mu
przykro, że tak nastraszył Wendy, ale ponieważ
bardzo przypadłeś mu do gustu, uważa, że było
warto.
Brad zapewnił Erica, że bardzo mu było miło
poznać jego rodzinę. Kiedy przeszli obaj do salonu,
Wendy odetchnęła z ulgą. Uprzątając talerze ze stołu
doszła do wniosku, że mają poważny problem ze
śniadaniami. Obojętne, które z nich je przygotowuje,
śniadania notorycznie lądują w śmieciach.
Co z nami będzie? - pomyślała z paniką. Wszyst
ko wskazuje na to, że ona nie ma wyboru. Ich
przyszłość spoczywa w rękach Brada.
Zajrzała do salonu. Brad i Eric siedzieli pogrążeni
w rozmowie. Poszła do łazienki, wyszczotkowała
włosy i obmyła twarz zimną wodą. Spojrzała na
swoje odbicie w lustrze.
Nie było wątpliwości, że jej szeroko otwarte oczy
zasnute są wiele mówiącą mgiełką właściwą zako
chanym kobietom.
- Wendy! - Tego ryku nawet Dzidzia mogłaby
Bradowi pozazdrościć.
Zirytował ją tak, że zazgrzytała zębami. Wkroczy
wszy do salonu z wysoko uniesioną głową i dłońmi
Heather Graham 167
na biodrach, stwierdziła, że Eric patrzy na nią tak
samo jak Brad - jak na dziecko.
- O co chodzi? - warknęła.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
- Eric mówi, że przesłał mi przez ciebie wiado
mość. O jakichś obcych, którzy kręcą się po bagnach
- bardzo możliwe, że to na mnie polują.
Zawahała się, przerażona, że mogła zapomnieć
o czymś tak ważnym. Ale przecież po powrocie
z pracy w domu go nie zastała. Potem spędzili cały
wieczór w wiosce z Williem, Mary i rodziną, a kiedy
wrócili...
Pokręciła głową.
- Na śmierć zapomniałam.
- Co takiego? - Brad zmrużył oczy.
- Wendy, to było bardzo ważne - wtrącił Eric.
- Przepraszam.
- Ona przeprasza! - Brad wziął się pod boki,
opuścił głowę i okręcił się na pięcie, tak jakby
zamierzał wzbić się w powietrze i przewiercić sufit.
Ale nie sądziła, by to jej niedopatrzenie roz
wścieczyło go aż tak. W jego obecnym stanie ducha
nawet pomniejszy problem doprowadzał go na skraj
wybuchu. Przecież nic między nimi nie zostało
jeszcze ustalone, zupełnie nic.
Wykręcił jeszcze jednego pirueta i spojrzał na
Erica.
- Czyli twierdzisz, że dostają się tu hydroplana-
mi? Gdzieś niedaleko stąd?
168
NOCE NAD FLORYDĄ
Eric kiwnął głową.
Brad przeczesał palcami włosy.
- W tej sprawie nas tu przysłano. Mieliśmy pod
jąć próbę przeniknięcia do ich organizacji. Wiedzie
liśmy, że magazynują gdzieś towar szmuglowany
z Kolumbii, ale nie udało nam się namierzyć tych
miejsc. Wiedziałem, że on tu coś kombinuje. Próbo
waliśmy zastawić na niego pułapkę... no i wylądowa
łem tutaj. - Zerknął pociemniałymi oczami na Wen-
dy i przeniósł wzrok z powrotem na Erica. - Ale nie
rozumiem, jak nasi agenci mogli go nie ująć, skoro
nadal tu działa.
Eric roześmiał się cicho.
- Brad, ty nie zdajesz sobie sprawy z rozległości
tych bagien. Trawy ciągną się w nieskończoność. Są
tu olbrzymie grzęzawiska, głębokie kanały i wyspy
porośnięte sosnami. Są też jeziora, wielkie jeziora, na
których bez trudu może osiąść mały wodnopłatowiec
z milionami dolarów w białym złocie na pokładzie.
- Czyli Michaelson ma tu gdzieś w okolicy miejs
ce zrzutu - orzekł Brad. - Muszę je znaleźć. - Spoj
rzał wymownie na Erica.
- O nie! - krzyknęła Wendy. - McKenna, ty
zakuty łbie! Jeśli taka twoja wola, to leź w łapy
człowiekowi, którego jedynym celem w życiu, poza
pogonią za pieniędzmi, jest ujrzenie cię martwym!
Ale jeżeli ci się zdaje, że pociągniesz za sobą moje
go szwagra, to...
- Wendy! - przerwał jej Eric.
Heather Graham
169
- Nie! - Piekące łzy napłynęły jej do oczu. - Wy
idioci! Eric, gdyby coś ci się stało, twój dziadek by
tego nie przeżył! A co do ciebie, Brad, to twój szef nie
zatrudnił cię po to, żebyś go kompromitował nie
przemyślanymi akcjami! Żebyś dał się głupio zabić...
- Dosyć, Wendy! - przerwał jej Eric. Chciał ją
objąć, ale mu się wywinęła. - Wendy, mam doświad
czenie, znam te bagna, patrolowałem azjatyckie
dżungle. Gdyby mnie zabili, dziadek by zrozumiał.
- Nigdzie nie idziemy i nic nie zamierzamy robić
- mruknął Brad. Zawiesił na chwilę głos. - Ale
powiedziałem ci dziś rano, Wendy. Mieszanie się
w to nie jest już dla ciebie bezpieczne.
Nie uwierzyła im. Była przekonana, że Eric podjął
się wprowadzić Brada głęboko na bagna, poznać ze
swoimi znajomymi zamieszkującymi tamtejsze wio
ski - Seminolami, Miccosukee i białymi, którzy się
wśród nich osiedlili. Wyczuwała, że Brad jest zmę
czony ukrywaniem się przed Michaelsonem. Że za
mierza odwrócić role i sam na niego zapolować.
- Cóż, może opuszczenie tego domu rzeczywiś
cie będzie dla ciebie najlepszym wyjściem - powie
działa cicho.
Potem wróciła do sypialni, zabrała torebkę i leżące
na komódce kluczyki do śmigłowej łodzi. Brad
czekał na nią w korytarzu. Był wciąż zły, ale już nie
tak, jak teraz ona.
- Zejdź mi z drogi - warknęła.
- Wendy, zrozum. Musimy porozmawiać.
170 NOCE NAD FLORYDĄ
- Porozmawiać? Nie mam ochoty. Nie chcę z to
bą rozmawiać. Chcę stąd wyjść. Chcę pogawędzić ze
sprzedawczyniami w sklepie, z urzędnikami na pocz
cie, może z jakimś barmanem. Z kimś, kto nie ma na
co dzień do czynienia z przemocą! A wy róbcie, co
chcecie!
- Wendy, przecież ci powiedziałem...
- Wiem, wiem, wiem, nigdy nie wyciągnąłeś pis
toletu. Znalazłam cię z dziurą po kuli w głowie. Zga
dza się, Brad? To była dziura po kuli. I chcesz stąd
odejść, tak?
Gorące łzy ciążyły jej pod powiekami jak rozto
piony ołów. Obawiała się, że jeszcze chwila, a wpad
nie w histerię, obejmie go za kolana i wyszlocha, że
ona tego nie zniesie, że nie puści go na pewną śmierć.
Że go kocha.
- Wendy...
- Nie! - Przepchnęła się obok niego. - Eric
zabierze cię na stację benzynową. Dopilnują już tam
z Macem, żebyś odbył tę swoją rozmowę telefonicz
ną- a potem wyprawią tam, gdzie chcesz się znaleźć.
Łzy zaraz wypłyną jej spod powiek. Odwróciła się
do niego plecami.
- Do widzenia, Brad.
Wypadła z domu i zbiegła do łodzi. Nie chciała się
przed nim rozkleić. Eric zrozumie, myślała. Eric
zadba o to, żeby Brad dostał się tam, gdzie chce.
Zgięta wpół słuchała buczenia silnika, ledwie wi
dząc rozstępujące się przed nią i kłaniające jej tra-
Heather Graham
171
wy, ledwie czując na twarzy pęd powietrza, który
osuszał łzy.
Był u niej bezpieczny. W jej domu nic mu nie
groziło - na pewno nikt by go tam nie znalazł. Ale nie
wytrzymał, nie miał cierpliwości siedzieć bezczyn
nie w kryjówce.
Odszedł. Nie było go już w jej życiu. Powiedziała
mu, że dostała od niego wszystko, co chciała, więc
odszedł.
Nie, nie odszedł -przecież zamykając oczy, czuła
go nadal przy sobie. Skórę miała przesiąkniętą jego
zapachem. W każdym powiewie bryzy wyczuwała
jego dotyk. Pamiętała jego śmiech, jego czułość, jego
porywy namiętności. Nigdy nie zapomni tych złotych
oczu i płowych włosów. Tyle między nimi zaszło...
Ale żadna namiętność nie mogła zatrzeć tego, co
ich dzieliło. Wiedziała, że nie był zabójcą. Rozumia
ła sens jego pracy. I rozumiała, że w życiu, jakie
wybrał, nie ma dla niej miejsca, ona zaś nie zniosłaby
życia z człowiekiem jego profesji.
Próbowała sobie wmówić, że właściwie go dobrze
nie poznała. Ale to nie miało znaczenia. Dalsze życie
bez niego wydawało jej się teraz zimne i surowe jak
arktyczne pole lodu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Cisza po tamtej stronie linii trwała tak długo, że
Brad zaczął już podejrzewać, że coś ich rozłączyło.
Ale L. Davis Purdy odezwał się w końcu.
- Mów, co wiesz - burknął.
- Co wiem na pewno, tak? Szczerze mówiąc,
bardzo niewiele. Ale... ale mam tu przyjaciela...
Urwał i wyjrzał przez okno. Eric Hawk czekał na
niego oparty o ścianę budyneczku, słuchając tłuma
czącego mu coś starego Maca. Oczy ocieniało mu
obwisłe rondo kapelusza, był w dżinsach i kowbojs
kich butach, na kołnierz denimowej koszuli opadały
kruczoczarne włosy; ten człowiek emanował pew
nością siebie. Tak, zadecydował Brad. Jeśli Eric
Hawk powiedział, że coś jest na rzeczy, to trzeba mu
Heather Graham 173
uwierzyć. Hawk może się okazać dobrym partnerem.
O wiele lepszym od niejednego, z którym Brad już
pracował. Co Indianin, to Indianin. Odchrząknął
i podjął:
- Mam tu przyjaciela, który zna te tereny jak
własną kieszeń. Twierdzi, że kanał przerzutowy pro
wadzi przez bagna, i ja mu wierzę. Michaelson się tu
kręci. Czeka na kolejną dostawę, a dojdzie do niej
właśnie tutaj. Jestem też przekonany, że nadal szuka
mnie, ale pieniądze znaczą dla niego więcej niż
zemsta.
Brad słuchał jednym uchem, jak Purdy uprzedza
go, by prowadził rozpoznanie, ale nie robił nic na
własną rękę, bez konsultacji z centralą; jak przypo
minając mu okoliczności, w jakich zginął jego przy
jaciel, doradza jak najdalej posuniętą ostrożność.
Brad, przeżywając na nowo ten moment, zacisnął aż
do bólu zęby. Kiedy jednak Purdy przeszedł do
omawiania procedur, przestał go zupełnie słuchać.
Zamierzał dziś wyjechać, wrócić do miasta, zasto
sować się do instrukcji, żyć pod ciągłym nadzorem,
dopóki nie zrobią porządku z Michaelsonem. Zamie
rzał odejść od Wendy, wynieść się z jej życia. Zostawić
ją w spokoju, bezpieczną. Odejść od niej, zanim...
Zanim się jeszcze w sobie nie zakochali.
Powiedziała mu, żeby robił, co chce. Wybiegłszy
z domu, nawet się nie obejrzała. Tak jakby już o nim
zapomniała.
Nie wyjeżdżał jednak. Purdy przyznał, że może
174
NOCE NAD FLORYDĄ
lepiej będzie dla niego, jeśli zostanie na moczarach
- zwłaszcza że agenci depczą już Michaelsonowi po
piętach.
Musi porozmawiać z Wendy; musi się z nią
spotkać. Nie mogą rozstać się w sposób, w jaki się
rozstali.
Dotarło do niego, że Purdy skończył swój instruk
taż i zaraz odłoży słuchawkę. W samą porę, bo
jeszcze chwila, a wydałoby się, że go nie słuchał.
Obiecał pozostawać w kontakcie i rozłączył się.
Opuścił kantorek i podszedł do rozmawiających
wciąż Maca i Erica.
- Nikt mi nie powie, że wszyscy ci faceci są tu
z powodu sezonu na aligatory - perorował Mac,
spluwając pod nogi. - O nie, prawdziwych myśli
wych to ja od razu poznam. A ta horda urzędasów,
co się tu teraz zwaliła i poprzebierana w khaki węszy
nie wiadomo za czym, zupełnie mi tu nie pasuje.
Mogą się poprzebierać za nie wiem jakich myś
liwych, a dalej wyglądają tak, jakby nosili garnitury.
Brad skrzywił się. Był przekonany, że połowa tych
facetów wyglądających tak komicznie w mundurach
khaki albo w dżinsowych kurtkach to albo agenci FBI,
albo jego koledzy z DEA. Nie dało się tego ukryć.
Na bagnach roiło się od ludzi - dobrych i złych. Miał
tylko nadzieję, że w razie czego odróżni jednych od
drugich.
- Pamiętaj, gdyby ktoś pytał, to nigdy nie widzia
łeś tego człowieka - pouczył Maca Eric.
Heather Graham
175
Stary uśmiechnął się do Brada.
- Spokojna głowa, Eric, oglądam wiadomości.
Wiem, kiedy trzymać gębę na kłódkę.
- Dzięki, Mac.
- Nie ma za co. - Spojrzał znowu na Erica.
- Ruszacie dziś na bagna?
- Tak, pomyślałem sobie, że przydałoby się prze
czesać parę kanałów.
- Napełnić wam chłodziarkę?
Eric roześmiał się.
- Ma się rozumieć. Zimnym browarkiem i czymś
na ząb. Może być ser, chipsy, co tam masz.
Mac załadował łódź śmigłową prowiantem. Gdy
wsiedli do niej z powrotem, Eric zaproponował
Bradowi, by usiadł za sterem. Po paru minutach Brad
opanował mniej więcej zasady pilotowania i z rados
nym okrzykiem pomknął po wodzie na złamanie
karku.
Kiedy zbliżali się do węższego kanału, zwolnił
jednak i przekazał ster Ericowi.
Przez cały poranek pływali od wysepki do wysep
ki. Odwiedzili kilka izolowanych indiańskich wio
sek i kilka opuszczonych chat wzniesionych nielegal
nie na stanowym terenie przez weekendowych myś
liwych. Chociaż żadnego myśliwego nie spotkali, to
odkryli chatę, w której mieszkał niedawno ktoś pa
lący drogie cygara i pijący dobrą brandy.
- Czyżby Michaelson? - mruknął Eric, odstawia
jąc pustą butelkę na stół.
176
NOCE NAD FLORYDĄ
Brad pokiwał powoli głową.
- Być może. Chociaż nie chce mi się jakoś
wierzyć, żeby Michaelson zapuszczał się osobiście
tak głęboko na moczary. To mieszczuch w każdym
calu. Lubi wygody: myje zęby wodą mineralną. Ale
niewykluczone, że gościli tu jego ludzie naśladujący
nawyki szefa.
- Zaczekamy jakiś czas w pobliżu, może wrócą
- zadecydował Eric.
Czekali w łodzi ukrytej w szuwarach kilka metrów
od chaty. Eric otworzył piwo i paczkę ziemniacza
nych chipsów. Zarzucili wędki i usiedli wygodnie.
Brad popatrzył przeciągle na Erica.
- Dzięki. Wiem, że zabieram ci mnóstwo czasu.
Eric wzruszył ramionami.
- Nie pracuję na etacie. I nie żałuję swojego
czasu, kiedy uznam, że sprawa jest ważna.
Było upalnie i wilgotno jak w letni dzień w Hade
sie. Brad wypił duszkiem pół puszki piwa, potem
pokręcił głową.
- Mimo wszystko, jestem ci wdzięczny.
- Daj spokój.
Dopiero teraz Brad uświadomił sobie, że ota
czająca ich osobliwa bagienna cisza nie jest wcale
ciszą. Słyszał brzęczenie owadów, ćwierkanie pta
ków i szelest wiatru. W pochrząkiwaniu, które do
biegło z oddali, rozpoznał odgłos wydawany przez
aligatora.
- Ona ma jednak rację - powiedział.
Heather Graham 177
- Kto? Wendy? - Eric uśmiechnął się.
- Tak. Nie mam prawa cię w to wciągać.
Eric zaklął.
- Słuchaj, jestem tu z własnej woli, rozumiesz?
To moją ziemię bezczeszczą te dranie. Moje teryto
rium. Wytłumaczę to Wendy.
Brad kiwnął głową, zachwycony widokiem długo
nogiego żurawia stąpającego ostrożnie po trzęsawis
ku. Dopił piwo, a Eric rzucił mu następną puszkę.
- Wendy powiedziała mi, co spotkało jej męża
i twoją żonę - podjął Brad. - Przykro mi.
Eric zacisnął zęby.
- Dziękuję. To było dawno temu. Myślę, że teraz
inaczej byśmy to z Wendy przyjęli. Ja długie miesią
ce spędziłem w samotności, potem coś we mnie
wstąpiło. Z czasem się opamiętałem, znalazłem na tej
ziemi spokój, rodzina mi pomogła. Wendy zaszyła
się w swoim domu, sama. - Zawahał się. - Chciałem
odszukać tych facetów. Chciałem ich tu przywlec
i zabić po swojemu. - Przeniósł wzrok na wodę.
- Jednego w końcu znalazłem, ale zamiast samemu
wymierzyć sprawiedliwość, przekazałem go glinom.
To było dla mnie znakiem, że doszedłem do siebie.
Co do Wendy, to nie miała takiej satysfakcji, ale
jakoś pogodziła się z losem. Wydaje mi się, że
pasowalibyście do siebie. Bardzo byście pasowali.
- Wzruszył ramionami i rzewnie się uśmiechnął.
Brad spojrzał na Erica.
- Nie wiem, czy powinienem do niej wracać.
178 NOCE NAD FLORYDĄ
~ Ona nie gryzie. A może gryzie? Stop, nie mój
interes.
- Jesteś tego pewien? - Brad uśmiechnął się.
- Czego?
- Że to nie twój interes.
- No dobrze. Mój .Ale tylko w tym sensie, że chcę
dla niej jak najlepiej.
- Więc jak, twoim zdaniem, powinienem postą
pić?
Eric wzruszył ramionami.
- A jak byś chciał?
- Słyszałeś, co powiedziała rano - mruknął Brad,
spuszczając oczy. - Odnoszę wrażenie, że ona nie
chce mnie już tam widzieć.
- Założę się, że jeśli do niej wrócisz, przyjmie cię
z otwartymi ramionami.
- Uważa mnie za zabójcę.
- Dobrze wie, że nim nie jesteś. Jest wystraszona
i broni się, rzucając oskarżenia. A wystraszona ma
prawo być. Już raz przeżyła tragedię, która złamała
jej serce i duszę. Bądź dla niej tolerancyjny.
Brad roześmiał się gorzko. Tu chodzi o coś więcej
niż samo tolerowanie urazu psychicznego!
- Sam nie wiem, nie mam jej nic do zaofiaro
wania.
- W dzisiejszych czasach każdy może tak o sobie
powiedzieć. Uważam, że jesteście sobie winni jesz
cze jedną próbę.
- Może...
Heather Graham 179
Eric rozpogodził się nagle,
- Dziadek ma na każdy dylemat wspaniałe po
wiedzonko. Mówi, że życie jest jak rzeka, a my
żeglujemy po tej rzece, kierując się sercem, rozumem
i duszą. W najtrudniejszych momentach, mówi, serce
powinno być przewodnikiem. Umysł kieruje się
logiką, dusza dumą. Serce nie zna logiki, ale tylko
ono potrafi przezwyciężyć dumę. Wieczorem wróci
my do mnie. Albo odwiozę cię do Wendy. Wybieraj.
Daj mi znać, jak zdecydujesz.
- Zastanowię się - mruknął Brad, chociaż decy
zję już podjął. Obaj wiedzieli, gdzie dzisiaj przeno
cuje.
- Hej! - krzyknął nagle Eric.
- Co jest? - Brad odstawił piwo.
- Coś podskubuje moją przynętę. Zaraz będę miał
branie!
- Uff! - odetchnął z ulgą Brad, a potem się
roześmiał. - Uff.
Eric spojrzał na niego zdziwiony. Brad najwyraź
niej myślał, że ktoś jest blisko, że ich podchodzi.
Skrzywił się.
- Przepraszam.
Spławik zniknął pod wodą, a Eric wstał, żeby
podjąć walkę z rybą. Niestety, było już za późno.
Ryba sprytnie uwolniła się z haczyka.
- Przez ciebie ją straciłem - poskarżył się Eric.
- Skąd wiesz, że to była ona? - podchwycił Brad.
Parsknęli śmiechem, Brad wyjął z chłodziarki
180
NOCE NAD FLORYDĄ
dwie następne puszki piwa i usiedli z nimi, by dalej
cierpliwie czekać.
Zapadał zmierzch, barwiąc kanały na odcienie
złota, czerwieni i fioletu. Białe żurawie na wodzie
poróżowiały. Potem zapadły niemal kompletne cie
mności.
- Nie sądzę, żeby dzisiaj ktoś tu wrócił - stwier
dził Eric.
Brad pokręcił głową. Ledwie widział w mroku
Erica, ale oczy zaczynały mu się już przyzwycza
jać.
- Ale jestem pewien, że oni tu bywają. Na przy
kład co trzeci dzień. A w ogóle to jak, u diabła, tu
trafili?
- Śmigłową łodzią. Na Everglades takich chat
jest mnóstwo. Ktoś uznał, że to miejsce będzie
najlepsze do jego celów. Może wybrali się po pro
wiant i wrócą. Sprawdzimy jutro.
Brad kiwnął głową.
- Dzięki.
- Skończysz ty z tym dziękowaniem! - fuknął
Eric. - Powiedziałem ci już, że to moje terytorium,
i nie chcę tu tego twojego Michaelsona.
Eric zapuścił silnik, zapalił reflektor i ruszyli
kanałami w drogę powrotną. Niebo było rozgwież
dżone, ale księżyc tej nocy się na nim nie po
jawił.
Brad zdawał sobie sprawę, że chociaż nie powie
dział jeszcze nic Ericowi, płyną do domu Wendy.
Heather Graham
181
Kiedy byli już blisko, Eric nagle zgasił silnik.
W domu Wendy było ciemno.
- Podpłyniemy od strony moczarów, tam rośnie
więcej trawy, która nas zasłoni - wyszeptał Eric.
Gdy przybili do brzegu, Eric zakotwiczył łódź
i wysiedli. Kilka kroków, które dzieliły ich od suche
go lądu, przebyli, brnąc po kostki w błocie.
- Nie ma jej! - mruknął z niepokojem Brad.
- Może...
- Zakupy nie mogły jej zająć tyle czasu! - Strach
chwycił Brada za gardło. A jeśli dom Wendy nie był
jednak dostatecznie głęboko ukryty na bagnach i ktoś
tu trafił?
- A ja jestem pewien, że po prostu jeszcze
nie wróciła - rzekł Eric bardzo cicho. -- Mogła
popłynąć do wioski. Mogła się wybrać w odwie
dziny do znajomych z miasta. Możliwości jest
wiele.
- Sprawdźmy - szepnął Brad.
Dali sobie znak głowami i ruszyli w przeciwnych
kierunkach. Brad obchodził dom od lewej, Eric od
prawej strony.
Chociaż instynkt podpowiadał mu, że w środku
nikogo nie ma, Bradowi serce waliło jak młotem ze
strachu, że Michaelson mógł porwać Wendy.
Dotarł wreszcie do tylnej ściany budynku. Wyczuł
jakieś poruszenie i usłyszał krzyk ptaka. Uśmiechnął
się mimo woli. To był Eric. Nieźle wyszedł mu ten
krzyk; jeszcze tydzień temu Brad uznałby go za
182
NOCE NAD FLORYDĄ
prawdziwy. Tydzień na bagnach wyostrzył jego zmy
sły.
Wyszedł zza węgła i spotkał się z Erikiem przed
frontowymi drzwiami.
- Nic? - spytał.
Eric pokręcił głową.
- Nic. Nie sądzę, żeby ktoś tu był pod naszą
nieobecność. Ale wejdźmy do środka.
- Myślisz, że naprawdę powinniśmy się włamy
wać?
- Nie. - Eric uśmiechnął się. - Mam klucz.
Brad, przekonawszy się, że w domu nic od rana nie
zostało ruszone, odetchnął z ulgą i opadł na kanapę.
- A jeśli Michaelson ją porwał? - spytał na głos.
- Jeśli dowiedział się, że mnie ukrywa, i porwał ją na
bagnach?
- Daj spokój, Brad, Wendy to duża dziewczynka.
Była zdenerwowana. Jak już powiedziałem, chciała
pewnie porozmawiać z dziadkiem albo z kimś znajo
mym - rzekł z uśmiechem. - W takich przypadkach
rozmawiała zazwyczaj ze mną, ale widocznie na
mnie też się obraziła. Nic się jej nie stało. Jestem
o tym przekonany.
Czy na pewno jest tego taki pewien? - myślał
Brad. Jeśli tak, to dlaczego chodzi tam i z powrotem.
I nagle obaj zamarli.
Nie słyszeli szumu silnika, nie widzieli świateł.
Ale na zewnątrz ktoś był, ktoś skradał się wokół
domu.
Heather Graham
183
Spojrzeli na siebie i podeszli na palcach do drzwi
frontowych. Brad uchylił je ostrożnie. Na trawnik
przed domem padało światło z okien, ale dalej
zalegały ciemności. Wysokie sosny po prawej wy
glądały jak mroczna puszcza, w której może się czaić
milion demonów - milion Michaelsonów.
Eric dał znak Bradowi, a ten kiwnął głową. Zaczęli
wracać po własnych śladach, okrążając budynek.
Wyglądając zza węgła na tyły domu, Brad zauwa
żył skuloną postać próbującą zajrzeć do środka przez
jedno z okien. Ruszył ostrożnie w jej kierunku. Kiedy
był już o krok, skoczył, przewrócił intruza na ziemię
i usiadł na nim okrakiem.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy stwierdził,
że to Wendy. Leżała pod nim przerażona i bezradna.
- Wendy!
- Brad! - Zrobiła wielkie oczy, a potem je przy
mrużyła. - Brad! Ty sukinsynu...
- Cóż za miłe spotkanie! - wpadł jej w słowo
Eric.
Stał nieopodal oparty ramieniem o ścianę. Wendy
posłała mu nienawistne spojrzenie i przeniosła roz
płomieniony wzrok z powrotem na Brada.
- Co u diabła...
- Gdzie byłaś? - wyrzucił z siebie.
- A bo co? - fuknęła.
- Gdzie byłaś? Gdzie cię nosiło?
- Nie twój zakichany...
- Tak mnie nastraszyłaś! - krzyknął Brad.
1 84 NOCE NAD FLORYDĄ
- Ja ciebie? To ty mnie napadłeś! Ty na mnie
siedzisz! Och... - Urwała. - Eric! Powiedz mu, żeby
ze mnie zlazł.
Eric uśmiechnął się i przykucnął obok niej, żując
źdźbło trawy.
- Jestem pewien, że jeśli go ładnie poprosisz, to
cię posłucha.
Zazgrzytała zębami.
- Wendy, do cholery, gdzieś ty była? - ponowił
pytanie Brad. I dopiero teraz w jej pałających gnie
wem oczach zauważył łzy.
Czyżby płakała przez niego?
- Puszczaj... - Znowu zazgrzytała zębami, usiłu
jąc mu się wyrwać. - Nie muszę ci się tłumaczyć!
- wysyczała i odwróciła głowę, by spojrzeć na Erica.
- Ani tobie!
- Ja jestem tylko postronnym obserwatorem.
- A nie mógłbyś poobserwować postronnie cze
goś innego?
Eric roześmiał się, ale dalej siedział przy niej
w kucki. Wendy popatrywała to na jednego, to na
drugiego - to na Erica, który zdawał się świetnie
bawić, to na śmiertelnie bladego Brada.
- Byłam w sklepie! - oznajmiła.
- Cały dzień? - zdziwił się Eric.
- Gdzie twoja łódź? - spytał Brad.
- Pojechałam samochodem! Łódź została po tam
tej stronie wody. Byłam w warsztacie, porozmawia
łam z Macem. Odebrałam wóz. Pojechałam do Fort
Heather Graham
185
Lauderdale. Weszłam do sklepu spożywczego, po
tem do warzywnego. Kupiłam puszkę pepsi z auto
matu. I gazetę.
- Na to nie potrzeba całego dnia! Nawet nie wiesz,
jak mnie wystraszyłaś; jeszcze nie mogę dojść do
siebie.
- Ty mnie też, Brad! Co według ciebie mogłam
sobie pomyśleć, kiedy stwierdziłam, że ktoś jest
w moim domu?
- Wiedziałaś, że Eric ma klucz.
- Ale nie było tu nigdzie ani jego samochodu, ani
łodzi. Czemu ja się, do cholery, przed tobą tłumaczę?
- wybuchła Wendy.
Sama już nie wiedziała, czy śmiać się, płakać, czy
dalej krzyczeć. Drżała na całym ciele, bo Brad
wrócił, bo wciąż z nią był. Dziadek uświadomił jej,
że to tylko kwestia czasu. Uśmiechał się i radził
uzbroić się w cierpliwość. Wrócić do domu i czekać
z nadzieją w sercu.
- Tłumaczysz się, bo strachu się przez ciebie
najadłem! - wrzasnął Brad.
- A w ogóle, to co ty tu jeszcze robisz? -zapytała.
Eric odchrząknął.
- Może dokończylibyśmy tej kłótni w środku.
- Odchrząknął jeszcze raz. - Brad... hm... tego, może
ją puść, bo odcinasz jej krążenie w nadgarstkach.
Brad natychmiast puścił ręce Wendy i zaczął je
rozcierać.
- Boli?
186
NOCE NAD FLORYDĄ
- Nie - burknęła. - Ale zejdź ze mnie wreszcie,
jeśli łaska.
Zrobił to i pomógł jej wstać.
- Zakupy zostawiłaś w samochodzie? - spytał
Eric.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się słodko.
- Tak, wzięłam z sobą tylko jedną torbę, ale upad
ła mi w krzaki, kiedy ten antyterrorysta się na mnie
rzucił.
- Och, wszystko całe - orzekł Eric, podnosząc
z ziemi podartą papierową torbę i zbierając z ziemi
puszki i paczki płatków śniadaniowych, które z niej
wypadły.
Brad i Wendy wciąż patrzyli na siebie jak zauro
czeni. Eric wepchnął torbę Bradowi w ręce.
- Zanieś to do domu - polecił. - Ja pójdę po
resztę.
- O właśnie, z góry dziękuję - rzekła Wendy.
Brad nadal nie odrywał od niej oczu. Minęła go,
nie zaszczycając spojrzeniem, i pomaszerowała przo
dem do drzwi frontowych.
Wszedł do kuchni za nią i postawił torbę z zakupa
mi na podłodze. Po chwili wrócił Eric z jeszcze
dwiema torbami.
- Na stół z tym, Wendy.
- Tak, dziękuję ci.
Brad stał jak słup soli pośrodku kuchni.
- Wendy, gdzie byłaś?
- A ten swoje - westchnęła. - Narkotyków w każ-
Heather Graham
187
dym razie nie szmuglowałam, jeśli o to mnie podej
rzewasz.
- O Jezu! -jęknął Eric.
Brad chwycił ją za ramię.
- Grzecznie pytam, Wendy! Żądam grzecznej
odpowiedzi!
- Grzeczny się znalazł!
- Wendy...
- Już ci powiedziałam, pojechałam do tego śmier
dzącego sklepu! Po powrocie postanowiłam odwie
dzić rodzinę. Byłam w wiosce. Zjadłam kolację
z Williem, Mary i dziećmi. I to wszystko, więcej
grzechów nie pamiętam! A zresztą, co ci do tego! Jak
cię ostatnio widziałam, mówiłeś, że odchodzisz!
Brad odwrócił się na pięcie i opuścił kuchnię.
Wendy spojrzała na Erica, który wzruszył tylko
ramionami i wyszedł za Bradem.
Brad stał na trawniku spięty jeszcze i zły - ale już
nie tak. Spojrzał na Erica.
- A gdzie jej samochód? - zapytał.
Eric roześmiał się.
- Chodź, pokażę ci.
Zaprowadził Brada do miejsca, gdzie zatopione
w płytkiej wodzie kamienie tworzyły bród przez
kanał. Po drugiej stronie odchodziła od niego grun
towa droga biegnąca przez wysokie trawy. I tam, na
polance przylegającej do drogi, stał mały samochód
kombi Wendy.
Zabrali z niego resztę zakupów i wrócili do domu.
188
NOCE NAD FLORYDĄ
Wendy chowała sprawunki na miejsce, trzaskając
drzwiczkami szafek.
Eric postawił na podłodze ostatnie torby z za
kupami.
- Pomóc ci w czymś, Wendy?
- Nie - burknęła.
- Jak chcesz. Napijesz się piwa, Brad?
- Jasne.
Eric obszedł Wendy i wyjął z lodówki dwie
puszki. Jedną rzucił Bradowi. Wendy, która stała
przy zlewie i przepakowywała steki z firmowego
pudełka do osobnych foliowych woreczków, pociąg
nęła nosem.
- I tak już zalatuje od was jak z browaru.
- Coś takiego? - mruknął Eric. - Chyba się pod
ziemię zapadnę.
Wendy przerwała przekładanie steków i odwróci
ła się do niego.
- No dobrze, a gdzie wy dwaj byliście przez cały
dzień?
- Na rybach.
- Na rybach, powiadasz. Cały dzień? Calutki?
- Łowiliśmy, opalaliśmy się, popijaliśmy piwko.
No wiesz. Relaksowaliśmy się.
Wendy powróciła do przekładania steków.
- Prawda była... - mruknęła pod nosem.
- Spytaj Brada. Miałem już na haczyku takiego
zębacza, że oko by ci zbielało. I zerwał mi się przez
tego twojego mieszczucha.
Heather Graham 189
Wendy spojrzała na niego z politowaniem. Eric
uśmiechnął się promiennie.
- Pozwolisz mu tu zostać? - spytał bez ogródek.
- Co takiego? - Zaczerwieniła się.
- Wracam do domu. I nie wiem, czy mam go ze
sobą zabrać, czy zostawić tobie na głowie.
Zdumiony Brad wybałuszył oczy.
- Erie, nie trzeba...
- Dosyć! - wrzasnęła Wendy. - Brad może tu
zostać.
- Nie krzycz tak. Tylko pytałem - żachnął się
Eric.
Brad pociągnął łyk piwa. Wendy jest cała i zdrowa
i są znowu razem. Ciepło zrobiło mu się na sercu na
myśl, że między nimi jeszcze nie wszystko skoń
czone.
- No to dobrej nocy życzę. - Wychodząc z ku
chni, Erie puścił oko do Brada. - Tylko uważaj! Z nią
nie ma żartów, jest niebezpieczna.
Wendy odwróciła się na pięcie.
- Ja niebezpieczna? A kto kogo przed chwilą
napadł i obezwładnił tam, za domem?
- Myślę, że dam sobie z nią radę - oświadczył
Brad.
Wendy spiorunowała go wzrokiem. W jego
oczach paliło się osobliwe złociste światło. Roz
grzewało ją. Nie, rozpalało, tak jakby za chwilę miała
się wtopić w ziemię. Przypomniała sobie poranek,
przypomniała, z jaką namiętnością na nią patrzył...
190
NOCE NAD FLORYDĄ
- Tak - powtórzył cicho. - Myślę, że dam sobie
z nią radę.
- Może tak, a może nie - powiedział cicho Eric.
- Bo widzisz, przyjacielu, ona może próbować cię
usidlić.
- Co? - zawołali równocześnie Wendy i Brad.
- Usidlić cię, Brad. Zawsze chciała mieć dziecko.
Wiedziałeś o tym? Mówiła ci? Próbowała zajść
w ciążę jeszcze przed śmiercią Leifa. Może cię
wykorzystuje. Może próbuje wrobić cię w małżeń
stwo... Z drugiej strony, nie uważasz, że ją zwodzisz?
Nie należysz do facetów skłonnych się ustatkować.
Wykonujesz ważną pracę. Niebezpieczną. Każdy
dzień twojego życia może być ostatnim. Nie wyko
rzystujesz tego aby w charakterze przynęty na samo
tne kobiety?
- Eric! - krzyknęła Wendy z niedowierzaniem
i przerażeniem. Nie, Eric jest jej przyjacielem,
kocha ją. Dlaczego wygaduje takie rzeczy?
- Wyjdź! Wynoś się z mojego domu. Jak mogłeś...
wyjdź!
Eric kiwnął głową.
- Właśnie wychodziłem.
Opuścił jej dom frontowymi drzwiami. Słyszała,
jak je za sobą zamyka. Spojrzała wstrząśnięta na
Brada.
On też na nią patrzył. Ruszył w jej kierunku.
- Wendy...
- Nie! - Czując, że zaraz wybuchnie płaczem,
Heather Graham
191
odwróciła się i wybiegła na korytarz. Tego było już
za wiele.
Brad chwycił ją za ramiona, odwrócił twarzą do
siebie i objął.
- Nie! - Próbowała mu się wyrwać.
- Wykorzystaj mnie, Wendy, jeśli chcesz - wy
szeptał łagodnie i pocałował ją gorąco.
Przestała się szamotać i wtuliła w niego. '
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Jak dobrze było trzymać ją znów w ramionach, jak
dobrze całować i pieścić. Mógłby to robić przez całą
noc...
Z początku nie zwrócił uwagi na odgłos, który
dobiegł z ciemności nad rozciągającymi się wokół
bagnami.
Ale ten dźwięk się powtórzył i tym razem przenik
nął do jego świadomości. Był to krzyk ptaka, cichy,
ale wyraźny. Rozdzierał noc, przebijał się przez
pożądanie Brada i sprawił, że po krzyżu przebiegł mu
dreszcz niepokoju.
Wypuścił Wendy z objęć i odsunął się. Spojrzeli
na siebie. Ona też wyczuwała zagrożenie.
- To Eric? - spytał.
Heather Graham
- Tak.
- Mówiłaś, że masz pistolet. A co z amunicją?
Kiwnęła głową i wybiegła z kuchni. Wyszedł za
nią na korytarz i zatrzymał się, nasłuchując. Skon
centrowany, starał się odsiać wszystkie inne dźwięki.
Po chwili usłyszał kroki na zewnątrz.
Wiedział, że Eric gdzieś tam jest. Ale Eric ostrze
gał go krzykiem ptaka, bo nie był sam.
Wróciła Wendy z pistoletem. Wziął go od niej
i odbezpieczył.
- Zostań tutaj - szepnął. - Znajdź jakiś osłonięty
kąt i siedź w nim jak mysz pod miotłą. Weź strzelbę.
Zrozumiałaś?
Kiwnęła w końcu głową, a on odwrócił się i po
biegł korytarzem do drzwi frontowych. W kuchni
i salonie paliło się światło. Zgasił je, podszedł do
okna i wyjrzał na trawnik przed domem. Nikogo.
Wyśliznął się na zewnątrz, przykucnął przy naroż
niku budynku i po chwili wahania odwrócił się
błyskawicznie, celując na wprost. Nikogo tam nie
było.
Ruszył bezszelestnie wzdłuż ściany. Noc była
ciemna choć oko wykol.
Znowu odezwał się ptak. Będzie musiał zapytać
Erica, co to za ptak. Sowa? Ale teraz to nieważne.
Teraz ważne jest to, że wie, że Eric sunie wzdłuż
przeciwległej ściany budynku.
Za kilka minut znajdą się obaj na tyłach domu
i wezmą intruza w dwa ognie.
193
194
NOCE NAD FLORYDĄ
Intruza...
Wiedział, że jest tu jeszcze ktoś. Czuł to przez skórę.
Przy narożniku domu zatrzymał się. Serce waliło
mu jak młotem. Ujął pistolet oburącz, policzył do
trzech i wyskoczył zza węgła, gotów strzelać.
Zobaczył mężczyznę. Facet nie usłyszał jeszcze
ani nie wyczuł Brada ani Erica...
Był zajęty wyważaniem okna sypialni Wendy.
- Nie ruszać się! - krzyknął Brad. - Ręce do
góry... wysoko nad głowę!
Mężczyzna przypadł do ziemi. W bladej poświa
cie gwiazd coś zalśniło matowo w jego dłoniach. On
też
miał pistolet, składał się do strzału.
Ale Brad pierwszy pociągnął za spust. Huknął
strzał, a mężczyzna krzyknął, chwytając się za rękę.
Pistolet wypadł mu z dłoni.
Zza przeciwległego węgła wyskoczył Eric. Schy
lił się i podniósł z ziemi pistolet, po który sięgał już
mężczyzna. Brad zbliżył się, trzymając intruza na
muszce.
- Magnum trzydzieści pięć-siedem - oznajmił
Eric. - Nawet byś nie zipnął.
- Tak - powiedział cicho Brad. - Ludzie Micha-
elsona nie lubią się certolić.
- Dranie! Wykrwawię się tutaj na śmierć! Podob
no jesteś gliną, McKenna. Lepiej odwieź mnie szyb
ko do szpitala, bo poskarżę się na brutalność policji
i narobię takiego rabanu, że będziecie mnie na
kolanach przepraszać.
Heather Graham
195
Brad przykucnął przy mężczyźnie i spojrzał na
jego śniadą, ospowatą twarz. Wydało mu się, że zna
skądś ten głos.
- Nie jestem gliną. Jestem kimś gorszym, Suarez,
i ty o tym wiesz. Jestem z DEA. Agencji federalnej.
I wiesz co? Uganiając się za taką jak ty szumowiną,
straciliśmy ostatnio paru dobrych chłopaków. My nie
musimy się z wami cackać tak jak biedna lokalna
policja. Dla mnie może cię stoczyć gangrena.
- Znasz go? - spytał Eric.
Brad kiwnął głową, trzymając wciąż na muszce
chuderlawego, ale niebezpiecznego mężczyznę leżą
cego na ziemi.
- Tommy Suarez. Zaszedł u Michaelsona tak
wysoko, że ostatnio rzadko brudzi sobie ręce mokrą
robotą. Ale podejrzewamy, że skoro osiągnął taką
pozycję, musiał zabić wcześniej wielu ludzi. Wyda
wał mi rozkazy: gdzie odebrać forsę, dokąd pojechać,
tego rodzaju polecenia. - Zawahał się. - Sukinsyn
zabił mojego partnera.
I majstrował przy oknie sypialni, w której mogła
teraz spać Wendy, dodał w duchu. Gdyby odszedł,
tak jak zamierzał, Wendy byłaby tam teraz sama,
niewinna, bezbronna. Bóg jeden wie, co mógłby
zrobić jej Suarez, żeby wyciągnąć informacje o nim
- albo żeby się zabawić.
Skierował lufę pistoletu w skroń Suareza.
- Ty! -pisnął Suarez. -Nie wolno ci tego robić!
Jesteś...
196
NOCE NAD FLORYDĄ
- Kto jeszcze się tu kręci, Suarez? - warknął
Brad.
- Nikt. Ty, krew mi leci z ręki. Rozwaliłeś mi ją
na amen, skur...
- Chwileczkę! - Eric uśmiechnął się. W ciemno
ściach błysnęły bielą jego zęby. - Teraz moja kolej,
Brad. Ja nie jestem z rządu. Mnie nie obowiązują
skrupuły w postępowaniu z takimi typami. Słyszysz,
Suarez? Nie jestem gliną ani agentem federalnym.
Jestem Indianinem. I wiesz co, koleś? Nie cierpię
gnojków, którzy sprzedają narkotyki naszym nasto
latkom. Wiesz, ile przedawkowań mieliśmy tutaj
zeszłego roku? Od kiedy twój przyjaciel Michaelson
zrobił sobie z naszych bagien magazyn?
Suarez oblizał spierzchnięte wargi. Gdy Eric
chwycił go za przód koszuli, bandyta spojrzał błagal
nie na Brada.
- Powiedz mu, żeby mnie puścił. Powiedz temu
Tańczącemu Deszczowi, żeby zabrał ode mnie łapy!
Eric roześmiał się z goryczą.
- Tańczący Deszcz, Siedzący Byk, tak, wiesz już,
co cię czeka! - Brad nie wiedział, że Eric ma przy
sobie nóż, dopóki ten nie przystawił lśniącego ostrza
do krtani Suareza. - Pan McKenna zadał ci pytanie.
- Błagam! - zaskomlał Suarez. Bał się nawet
przełknąć. - Błagam, powiedz mu, żeby zabrał ten
nóż. On chce mnie zabić.
Brad dał Ericowi znak głową. Eric wsunął nóż
w cholewę buta.
Heather Graham 197
- Cholera - mruknął. - A już myślałem, że
sprawdzę, czy szczur może przeżyć po oskalpowa
niu.
- Kto wie, że tu jesteś? Jak tu trafiłeś? - spytał
Brad. Suarez milczał. Brad zaklął pod nosem. - Po
móż mi, Suarez, zacznij mówić, bo odwrócę się
plecami i pozwolę Tańczącemu Deszczowi poeks-
perymentować.
Bandyta nadal milczał. Rozmowny stał się dopie
ro, kiedy Eric ponownie wyciągnął nóż z cholewy.
Nikt nie wie, gdzie jest; przypłynął tu z własnej
inicjatywy. Siedział w chacie na bagnach, ale kręcili
się tam dzisiaj przez cały dzień jacyś dwaj w śliz-
gaczu, chlali piwo i próbowali łapać ryby. Bał się
podpłynąć bliżej, postanowił więc wybrać się na
mały rekonesans.
- Nie zalewaj, Suarez, nie siedzisz tu sam.
- Jest ze mną Charlie Jenkins, ale dzisiaj miał
ważną sprawę do załatwienia i się ulotnił. Przysię
gam.
- Dobra, dobra. A więc siedzicie z Jenkinsem
w chacie na Everglades. - To brzmiało nawet praw
dopodobnie.
Charlie Jenkins pochodził z południowej Georgii
i wychował się na bagnach Okefenokee. Umie dawać
sobie radę w takich miejscach.
- W jakim celu was tu wydelegowano, chłopaki?
- Mamy szukać ciebie - odparł Suarez.
- I po co jeszcze?
198
NOCE NAD FLORYDĄ
- Michaelson wykorzystuje Everglades. Przecież
o tym wiesz. Tam do diabła, wie połowa policji
w tym stanie. - Wyszczerzył w uśmiechu pożółkłe od
nikotyny zęby. - Wszyscy wiedzą. Tylko że Michael
son to cwana sztuka. Jego nie można złapać. Jest jak
ten wąż.
- Kiedy przychodzi najbliższa dostawa? - spytał
Brad.
- Nie wiem...
Eric dobył błyskawicznie noża i przystawił lśniące
ostrze do gardła mężczyzny.
- Przysięgam, że nie wiem! Przysięgam!-wrzas
nął Suarez, patrząc z przerażeniem w oczach na
ostrze przy tętnicy szyjnej. - Charlie Jenkins będzie
wiedział, jak wróci.
Brad dał Ericowi znak głową, że wierzy Suarezo-
wi. Eric wycofał się, cichy jak noc.
- Muszę go aresztować i przekazać moim kole
gom - powiedział Brad.
- Jak to, nie zabijemy go? - spytał Eric z udawa
nym zawodem.
Suarez zadrżał, a Brad z trudem stłumił uśmiech.
- Nie tym razem, Tonto. Przykro mi.
Na widok złowieszczego uśmiechu Erica Suarez
znowu zaczął bełkotać:
- Przysięgam, wszystko wam powiedziałem. Nic
więcej nie wiem, naprawdę.
- Chodźmy do Wendy... - zaczął Eric, ale w tym
momencie w ciemnościach nocy huknął wystrzał.
Heather Graham
199
- Ręce do góry. Jak najwyżej.
Wendy nie wytrzymała. Podkradła się cicho na tyły
domu, ale potknęła się o coś w ciemnościach i niechcą
cy nacisnęła na spust strzelby, którą ze sobą zabrała.
Odrzut broni powalił ją na ziemię, na szczęście nie
wypuściła strzelby z rąk; nadal do nich celowała.
- Wendy! - warknął Brad. - Mówiłem ci, cholera,
żebyś siedziała w domu! I opuść tę lufę, jeszcze
kogoś postrzelisz.
- Uprzedzałem cię, że z nią trudno dojść do ładu
- przypomniał mu Eric.
- Martwiłam się, że tak długo nie wracacie.
- Ale kazałem ci zostać w środku...
- Mogliście mnie potrzebować.
- Ale nie potrzebujemy! Wszystko jest pod kont
rolą.
A raczej było, przyznał w duchu Brad. Teraz
znowu dygotał ze zdenerwowania. Może dobrze, że
ukrył się właśnie tutaj. Suarez przeprowadzał po
prostu nocne rozpoznanie. Natknąłby się przypad
kowo na zupełnie nieprzygotowaną Wendy i skorzy
stał z okazji; mogłaby sobie krzyczeć do końca
świata, nikt by jej nie usłyszał...
Suarez sapnął. Brad spojrzał na niego. Mężczyzna
obserwował Wendy z pożądliwym błyskiem w oku.
- Wendy, wracaj w tej chwili do domu! - krzyk
nął Brad.
- Rozkazywać to możesz swojemu lokajowi, jeśli
go masz - odparowała. - Wypchaj się...
200
NOCE NAD FLORYDĄ
- Przestańcie - wtrącił Eric. - Trzeba się zająć
tym tutaj. Ma paskudnie przestrzeloną rękę, Brad.
- Postrzeliłeś go? - Wendy spojrzała na Brada
oskarżycielsko.
- Tak, zrób mi o to awanturę - warknął. - Po
strzeliłem go, zanim zdążył strzelić do mnie. Miałem
czekać, aż mnie położy trupem?
Chciała podbiec do Suareza, ale Brad ją zatrzy
mał.
- To nie jest przyjemny widok.
Odepchnęła jego ramię.
- Mówiłam ci, że byłam pielęgniarką. Nie takich
rzeczy się napatrzyłam.
Ukucnęła i obejrzała rękę mężczyzny. Suarez
dalej pożerał ją wzrokiem, a na koniec podziękował
jej uprzejmie po hiszpańsku oraz angielsku i nazwał
aniołem miłosierdzia.
Wendy spojrzała z wyrzutem na Brada.
- To poważna rana. Trzeba go odwieźć do szpita
la. Nie powinieneś go tu tak długo trzymać.
- Jak długo?
- Dawno już słyszałam ten strzał.
Miał ochotę chwycić ją za ramiona i potrząsnąć.
Nie zdawała sobie sprawy, że ta gnida może mieć
kompanów ani że próbowała wleźć do jej sypialni...
- Nie odstawiaj mi tu dobrej samarytanki. Ten
człowiek chciał wejść przez okno i cię zgwałcić.
A kto wie, czy nie zamordować.
- Dajcie spokój, zróbcie sobie krótką przerwę,
201
dobrze? - zaproponował Eric. - Wendy, ten gość to
nie pan Rogers wpadający z sąsiedzką wizytą. Prze
każmy go...
- Ja go odstawię, sam - oznajmił Brad.
Nie chciał zabierać Wendy, a Eric powinien zostać
i ją chronić.
- Wszystko pięknie ładnie, ale wątpię, żebyś
trafił gdziekolwiek po ciemku - zauważył Eric.
Ma rację, przyznał w duchu Brad.
- Może samochodem?
Eric wzruszył ramionami.
- To też nie jest wyjście. Może zadzwoń do
swojego szefa. Ja oddam tego typa w ręce policji
plemiennej, a oni przekażą go twoim.
Brad kiwnął głową. Propozycja Erica ma ręce
i nogi.
- Idę po bandaże - oznajmiła Wendy i ruszyła
w stronę domu.
- Nie chcę zostawiać jej tu samej - powiedział
Brad do Erica, kiedy znikła im z oczu.
- To może ja go najpierw odstawię, a ty tu
zaczekasz.
Brad pokręcił głową.
- Muszę najpierw spytać Purdy'ego, co chce
z nim zrobić.
- Ale chica. - Suarez oblizał się obleśnie.
- Stul dziób. - Brad wymierzył mu kopniaka
i odwrócił się do Erica. - Nie chcę zostawiać jej tu
samej, stary.
202
NOCE NAD FLORYDĄ
- To jedźmy wszyscy. Ja poprowadzę. Wendy
usiądzie z przodu, a ty z naszym przyjacielem z tyłu.
Brad zastanowił się. Propozycja Erica wydawała
się najlepszym rozwiązaniem.
- Dobrze - zadecydował.
Wendy wróciła z buteleczką spirytusu salicylowe
go i białymi bandażami. Uklękła przy Suarezie,
oficjalnym tonem uprzedziła, że będzie piekło jak
diabli, i wylała mu całą zawartość buteleczki na rękę.
Bandyta zawył z bólu i chciał się wyrwać, ale Wendy
nie dała się zaskoczyć. Wprawnie owinęła mu zra
nioną rękę czystym bandażem. Potem podała mu
jakąś tabletkę i kazała ją połknąć.
- To percodan. Uśmierzy ból.
- Wynajmijmy mu jeszcze apartament w Bal
timore - mruknął sarkastycznie Brad.
- To ty tak go urządziłeś.
- Tak. A on chciał mnie wyprawić na tamten
świat.
- Odwozicie go do miasta we dwóch? - spytała
Wendy, odgarniając z czoła niesforny kosmyk wło
sów.
- Nie, odwozimy go wszyscy troje - skorygował
Brad.
Zrobiła wielkie oczy.
- Ja nie chcę jechać.
- Pojedziesz.
- Do diabła...
- Pojedziesz. - Zacisnął mocno zęby. Wypadki
Heather Graham
203
tego wieczoru tak wyprowadziły go z równowagi, że
gotów był przerzucić sobie Wendy przez ramię
i zanieść ją do samochodu. Kto to widział, żeby baba
była taka uparta!
- Dobrze już, dobrze! - wtrącił Eric. - Wendy,
zrozum człowieka. Martwi się o ciebie. Cieszę się,
Brad, że służysz w siłach specjalnych, a nie w kor
pusie dyplomatycznym. A teraz jedźmy wreszcie
z tym koksem!
- Jestem całym sercem za tym, Tańczący Desz
czu - podchwycił Suarez. Oczy miał już maślane
i wyglądał prawie do rzeczy.
Szybko działa ten percodan, pomyślał Brad.
- Jaki Tańczący Deszcz? - zdziwiła się Wendy,
ale nikt nie raczył jej tego wyjaśnić.
- W drogę - zarządził Brad. - No, Suarez, wsta
waj.
Brad trzymał pistolet, a więc Eric wyciągnął do
Suareza rękę i ten podźwignął się z trudem z ziemi.
- Zaraz wracam - rzekła nagle Wendy i wbiegła
z powrotem do domu. Wróciła z brązową skórzaną
torebką przewieszoną przez ramię. Brad domyślał
się, że zapakowała do niej zapas naboi do strzelby.
Suarez był przekonany, że chcą go utopić, kiedy
kazali mu przejść po kamieniach przez kanał. Eric
zademonstrował mu, jak to się robi, ale bandyta uznał
go za indiańskiego boga i nadal się zapierał.
- Coś ty mu, u licha, dala? - zwrócił się Brad do
Wendy.
204
NOCE NAD FLORYDĄ
- Mówiłam, percodan! - Przeszła sama po kamie
niach. - Widzisz? Przysięgam, że woda nie sięga
nawet do kostek.
Suarez dał się w końcu przekonać. Obejrzał się
tęsknie na swoje wyciągnięte na brzeg canoe.
- Niepotrzebnie tu przypłynąłem. Trzeba mi było
zastrzelić tych dwóch w śmigłowej łodzi i wypić ich
piwo.
- Nie ma to jak być mądrym po szkodzie, co,
Suarez? - Brad szturchnął więźnia lufą pistoletu.
- Idziemy.
Suarez, wysoko unosząc nogi, przeszedł po ka
mieniach na drugi brzeg. W samochodzie Brad po
mógł Wendy zająć miejsce z przodu, a potem we
pchnął Suareza na tylną kanapę. Wendy podała Eri-
cowi kluczyki.
Kiedy ruszyli, zapadła cisza. Eric włączył radio.
Gdy z głośnika popłynęły latynoskie rytmy, Suarez
zaczął śpiewać po hiszpańsku.
Brada coraz bardziej bolała głowa. Usiłował wy
patrzyć jakieś punkty orientacyjne, ale w światłach
małego samochodu nic takiego się nie pojawiało.
Droga samochodem trwała długo. Brad rozumiał
teraz, dlaczego Wendy woli swój ślizgacz. Dopłynę
liby nim do warsztatu Maca w niecałe czterdzieści
pięć minut. Teraz czas wlókł się niemiłosiernie.
Jechali tam ponad godzinę.
- Trzeba obudzić Maca - oświadczyła Wendy
i wyskoczyła z wozu.
Heather Graham
205
Eric zgasił radio.
- Muszę na stronę - oznajmił Suarez.
Eric i Brad wymienili rozdrażnione spojrzenia.
Eric wysiadł zza kierownicy i otworzył drzwi. Brad
wysiadł za Suarezem, trzymając go bez przerwy na
muszce. Za dobrze znał tych ludzi, by im ufać.
Wzięli Suareza między siebie i zaprowadzili go
w krzaki. Brad spojrzał w kierunku stacji benzynowej
i zobaczył otwierające się drzwi kantorka. To znaczy,
że Wendy udało się wyciągnąć z łóżka śpiącego na
zapleczu Maca.
Oddał więc pistolet Ericowi, mówiąc:
- Nie spuszczaj go z oka.
- Jeśli kocha życie - powiedział Eric - nie wy
kręci nam żadnego numeru.
Biegnąc w kierunku kantorka, Brad uśmiechał się
i kręcił głową. Suarez był najwyraźniej święcie
przekonany, że Eric jest groźniejszy od wszystkich
plemion indiańskich biorących udział w bitwie pod
Little Bighorn razem wziętych.
- Pan wchodzi, panie McKenna - powiedział
Mac, otwierając szklane drzwi. - Pan dzwoni, ile pan
chce.
- Dzięki, Mac.
- Napijesz się herbatki albo czegoś, Wendy?
- Tak, chętnie herbaty - mruknęła Wendy.
Brad zadzwonił do Purdy'ego, któremu spodobał
się pomysł przekazania Suareza policji plemiennej.
Jego ludzie odbiorą go przy wjeździe na bagna i za-
206 NOCE NAD FLORYDĄ
początkują procedurę ekstradycji. Sam zamierzał
przesłuchać Suareza natychmiast po udzieleniu mu
pomocy medycznej.
Brad obejrzał się na Wendy.
- Nie... nie mogę jeszcze wracać.
Purdy był bystry, to Brad musiał mu przyznać.
- Martwisz się o tę swoją przyjaciółkę? Tę dziew
czynę, u której się zatrzymałeś?
- Otóż to.
- No dobrze. Przekaż Suareza policji plemiennej
i wracaj do niej. Zadzwoń do mnie jutro w połu
dnie. Może pora już podesłać ci tam jakieś wspar
cie.
- Owszem, przydałoby się.
- Ale rozgrywaj to z głową, słyszysz? Siedząc
tam, na miejscu, masz spory atut. Może uda nam się
złowić coś jeszcze.
Rozłączyli się. Purdy'emu pilno było skontak
tować się z policją plemienną.
- Załatwione? - spytał Mac.
- Tak, dzięki. Wielkie dzięki.
Mac uśmiechnął się.
~ Może herbatki?
- Nie, dziękuję. - Uścisnął dłoń Maca. Będzie
musiał się jakoś odwdzięczyć staremu, mimo wszyst
ko. Dzięki jego pomocy są z Wendy względnie
bezpieczni.
Ruszył do drzwi. Wendy też podniosła się z krze
sełka.
Heather Graham 2 0 7
- Zostań tu - rzucił przez ramię Brad.
- Jak to...
- Proszę cię! Zostań z nim.
Spojrzała mu w oczy i choć wszystko się w niej
buntowało, posłuchała. Została w kantorku.
Co to był za dzień! Tak starała się udawać, że w jej
życiu nic się nie zmieniło. A tymczasem zmieniło się,
i to wiele. W jej świat wkroczył Brad i zakochała się
w nim.
Wkrótce przed warsztatem Maca zaparkował wóz
policji plemiennej. Po krótkiej rozmowie z Bradem
i Erikiem policjanci zabrali Suareza.
Brad otworzył drzwi kantorka i wyciągnął rękę.
- Wracamy do domu, Wendy.
Tak, do domu - z nim.
Eric znowu prowadził. Wendy siedziała obok nie
go, milczący Brad z tyłu. Grało radio.
Zaparkowali na polance, zamknęli samochód
i przeszli po kamieniach do domu.
- Musisz zorganizować Bradowi jakieś porządne
buty - zauważył Eric. - W tych pantoflach ma bez
przerwy mokre skarpetki.
- To buty twojego brata - powiedział Brad.
- Wiem, ale mój brat miał też buty z cholewami.
Jemu teraz niepotrzebne, a na bagnach bez takich ani
rusz.
Idąca przodem Wendy przekręciła klucz w za
mku.
NOCE NAD FLORYDĄ
- Buty Leifa stoją w ściennej szafie. Weź je sobie.
Dochodziła trzecia nad ranem. Brad zerknął na
Erica, ciekaw, kiedy ten powie Wendy, co postano
wili, czekając na policję plemienną.
Wendy weszła pierwsza i położyła torebkę na
kuchennym blacie. Spojrzała na szwagra i kochanka,
którego tak nie chciała stracić.
- Zjecie coś? - Patrzyli na nią z takim wyczeki
waniem, że przypominali jej dwa duże głodne psy.
- Tak! - odparł z przekonaniem Brad, przypomi
nając sobie, że przez cały dzień właściwie nic treś
ciwego nie jadł.
- Bardzo chętnie! - zawtórował mu Eric.
Otworzyła lodówkę.
- Na przykład co?
Brad zażyczył sobie dwa z zapasu steków, które
dzisiaj kupiła. Eric poprosił o to samo, ale z brokuła
mi w sosie serowym. Brad zamówił jeszcze sałatkę,
a Eric pieczone w mikrofali ziemniaki.
I tak, punktualnie o trzeciej nad ranem, przystąpili
do przyrządzania posiłku.
Zjedli, pozmywali, a Eric wciąż nie zbierał się do
wyjścia. Wendy popatrywała na niego z zaciekawie
niem.
Wreszcie Brad odchrząknął.
- No to Eric bierze pierwszą wartę.
- Jaką pierwszą wartę?! -żachnęła się Wendy.
- No, ja nie śpię, a śpi Brad. Potem się zmienimy.
Tak będzie bezpieczniej.
Heather Graham
209
- Rozumiem. - Wendy odłożyła na blat ścierkę
do naczyń i odwróciła się do nich plecami. - W takim
razie dobranoc.
Wzięła prysznic, ubrała się w długą bawełnianą
koszulę nocną i zniknęła w sypialni.
Nie mogła zasnąć. Słyszała, jak ktoś wszedł pod
prysznic - przypuszczalnie Brad. Woda szumiała
jakiś czas, potem zapadła cisza.
Po chwili rozległo się ciche pukanie. Do sypialni
zajrzał Brad z mokrymi jeszcze włosami.
- Dobranoc - powiedział cicho i zamknął drzwi.
- Dobranoc! - zawołała za nim.
Opadła z powrotem na poduszkę, leżała tak przez
jakiś czas, potem odrzuciła koc, podbiegła do drzwi
i otworzyła je na oścież. Za progiem stał Brad.
Rzuciła mu się na szyję i oplotła nogami w pasie,
on zaś objął ją i obsypał gorącymi pocałunkami.
Trzymając ją tak, podszedł do łóżka. Runęli razem na
pościel.
- Drzwi - szepnęła Wendy. - Nie jesteśmy sami.
Brad wstał i zamknął drzwi. Kiedy do niej wrócił,
była już rozebrana. I czekała na niego.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Obudziła się nazajutrz późno. Obok kamiennym
snem spał Brad. Przez całą pierwszą połowę nocy
nie zmrużył oka, potem, zmieniwszy Erica, czuwał,
a teraz obrabiał zaległości po zarwanej nocy.
Wendy wzięła prysznic i ubrała się. Erica nie było
w salonie, kiedy tam weszła. Wyjrzała przez okno
i zobaczyła go na trawniku przed domem; siedział na
gołej ziemi i pił kawę. Najwyraźniej nakarmił już
Dzidzię; wielka kocica leżała obok niego zwinięta
w kłębek jak słodki perski kotek.
Wendy obserwowała przez chwilę Erica, wspomi
nając, co wygadywał poprzedniego wieczoru, zanim
zaczęło się całe zamieszanie. Podpadł jej na całej
linii!
Heather Graham 211
Nalała w kuchni pełną szklankę mrożonej wody
i wyszła z nią przed dom. Wiedziała z góry, że kogo
jak kogo, ale jego cicho nie podejdzie.
I rzeczywiście - odwrócił się od razu i uśmiechnął
na powitanie. Zbliżyła się do niego z podobnym
uśmiechem i przykucnęła obok Dzidzi.
- Dobrze spałaś? - spytał niewinnie.
- Jak suseł - odparła słodko, a następnie wylała
mu całą szklankę mrożonej wody na głowę.
Parsknął, zaklął i zerwał się na równe nogi.
- Za co, u licha, za co? - wrzasnął kompletnie
zaskoczony.
- Dobrze wiesz, za co! Za wczorajsze!
Dzidzia wstała, przeciągnęła się i oddaliła, by po
szukać spokoju i ciszy. Ociekający wodą Eric po
patrzył na Wendy i parsknął śmiechem.
- No i jak widać, nic złego się nie stało.
- Eric! Jak mogłeś wygadywać o mnie takie
rzeczy? Myślałam, że mam cię po swojej stronie.
- Oj, Wendy, Wendy... - Wyciągnął ręce, by ją
uścisnąć.
- Eric! - Wendy zorientowała się, że chce ją tyl
ko zmoczyć, odskoczyła więc i usiadła na trawie
w bezpiecznej odległości.
Eric usiadł obok. Słońce stało już wysoko na
niebie; szybko go osuszy.
- Bo ja jestem po twojej stronie - zapewnił ją.
- Więc jaki miałeś w tym cel? Brad prędzej czy
później odejdzie. Wiemy to wszyscy.
212
NOCE NAD FLORYDĄ
- Wszyscy? - Eric uniósł pytająco brwi, a Wendy
się zaczerwieniła. - Ach tak, rzeczywiście. Ty nie
chcesz mieć do czynienia z agentem federalnym,
dobrze mówię?
- Eric...
- Cokolwiek powiedziałem, nie zrobiłem tego
w złej intencji. Odniosłem wrażenie, że nieźle się
między wami układa.
- Eric...
- Słuchaj, Wendy, jesteście oboje dorośli i nikt
nie będzie za was podejmował ważnych decyzji.
- No więc.
-
Chciałem się tylko upewnić, czy gracie oboje
w otwarte karty, nic więcej.
Wendy jęknęła.
- Jesteś niemożliwy!
Eric uśmiechnął się i obejrzał przez ramię.
- O, nasz federalny już wstał. Przepraszam, idę
dolać sobie kawy.
W drzwiach frontowych pojawił się Brad. Był bez
koszuli, boso, w samych tylko dżinsach. Włosy miał
w nieładzie i chociaż się ogolił, nadal wyglądał na
niewyspanego i zdezorientowanego. Niósł kubek
z parującą kawą.
Spotkał się z wracającym do domu Erikiem w po
łowie drogi, zamienił z nim kilka słów i podszedł do
Wendy.
- Dzień dobry.
- Cześć.
Heather Graham
213
Milczeli przez parę chwil. Brad upił łyk gorącej
kawy zapatrzył się w przestrzeń. Dzidzia wróciła
i położyła się przy swojej pani.
Brad otoczył Wendy ramieniem, a ona położyła
mu dłoń na kolanie.
- Nic z tego nie było prawdą, jeśli chcesz wiedzieć.
Spojrzał na nią, po jego wargach błąkał się enig
matyczny uśmiech.
- Z tego, co mówił Eric.
- Nie chcesz mieć dzieci?
Spuściła oczy.
- Owszem, chcę. To akurat była prawda, ale cała
reszta... absurd. Ani mi w głowie cię usidlać czy
w cokolwiek wrabiać.
Odstawił kubek i wsunąwszy palce w jej włosy,
pocałował czule.
- Naprawdę? - spytał cicho.
Potrząsnęła głową.
- Nikogo nie wolno do niczego zmuszać. Nie
potrafiłabym, po prostu nie i już. Mam nadzieję, że
mi wierzysz.
Roześmiał się i mocniej przytulił ją do siebie.
- Wiem, że ty nikogo do niczego byś nie zmusza
ła. Czasami trudno nawet wydusić z ciebie opinię
na jakiś temat.
- Co przez to rozumiesz?
- Na przykład nie chcesz ujawnić, co czujesz.
Wendy drapała Dzidzię za uchem i patrzyła na
rozlewisko.
214
NOCE NAD FLORYDĄ
- Powiem ci, co czuję - powiedziała cicho.
- Wiesz, że mi na tobie zależy. - Odwróciła głowę
i spojrzała mu w oczy. - Wiesz, że przeraża mnie
twoja praca, i wiesz dlaczego. Sam uprzedzałeś mnie
na początku, żebym się nie angażowała. Pod tym
względem nic się nie zmieniło. To... - Zawahała się.
- To się skończy. Ale chcę, żebyś był tu ze mną jak
najdłużej. Nigdy nie będę żałowała tego okresu. Bo...
Chciała być otwarta i szczera, ale nie mogła mu
powiedzieć, że się w nim zakochała. Wiedziała, że
nie jest mu obojętna, ale miłość to coś zupełnie
innego. I właśnie dlatego, że go kocha, pozwoli mu
odejść. To, co powiedziała, było prawdą. Bała się go
utracić... ale on już dawno wyłuszczył, co jest dla
niego najważniejsze.
Wziął ją za rękę.
- Nie dokończyłaś...
Pokręciła głową i spojrzała na Dzidzię. Z tej
niezręcznej sytuacji wybawił ją wracający Eric.
- Hej, Brad, miałeś chyba dzwonić w południe.
Mamy akurat tyle czasu, żeby zdążyć do warsz
tatu.
- Tak - westchnął Brad, nie odrywając oczu od
Wendy. - Lepiej ruszajmy.
Kiedy wstawał, by wrócić do domu po koszulę
i buty, Wendy chwyciła go za rękę.
- Brad?
- Słucham?
- O ile się nie mylę, tymi „dwoma" łowiącymi
Heather Graham
215
ryby, pijącymi piwo i obserwującymi chatę na wy
spie, o których wieczorem wspominał Suarez, byli
ście ty i Eric, tak?
Brad zawahał się.
- Tak.
- A dzisiaj też macie to w planie?
- Wendy, to moja praca. Do chaty wróci praw
dopodobnie Charlie Jenkins. Może mnie zaprowa
dzić do Michaelsona. - Podrapał się po głowie,
potem wziął ją za ręce. - Chodź.
Podniosła na niego oczy.
- Dokąd?
Odetchnął głęboko.
- Nie mogę cię tu zostawić samej.
- Mamy jasny dzień. Potrafię się posługiwać
strzelbą. Jest ze mną Dzidzia. Ludzie wolą nie
wchodzić jej w drogę.
- Dzidzia to duży kot, ale Michaelson nie rusza
się nigdzie bez dużych spluw. Znany jest z tego, że
nie rozstaje się ze swoim M-16. Nalegam, żebyś
zabrała się z nami.
Otwierała już usta, by zaprotestować.
- Proszę cię!
- No dobrze. - Podniosła się z ociąganiem. Nie
chciała się z nim handryczyć.
Ruszyli ramię w ramię w stronę domu. Kiedy Brad
ubierał się w łazience, Wendy zawołała do niego
przez drzwi, żeby wziął sobie te buty z cholewami,
o których mówili poprzedniego dnia.
216
NOCE NAD FLORYDĄ
- A gdzie są?
- W szafie.
Minęło pięć minut, a on jeszcze nie znalazł butów.
Wendy weszła do łazienki, by mu w tym pomóc.
Brad stał przed szafą i przeglądał wiszącą tam wciąż
kolekcję ubrań Leifa.
- Naprawdę, Wendy, musisz się tego pozbyć -
powiedział, kręcąc głową.
Przytaknęła, a po chwili znalazła pudełko z buta
mi na samym dnie szafy.
- Powinieneś być mi wdzięczny, że zatrzymałam
te rzeczy - powiedziała, wręczając mu buty. - Moje
dżinsy raczej by na ciebie nie pasowały.
Uśmiechnął się, pochylił i musnął jej policzek
palcami.
- Chodziłbym bez. Ale teraz na poważnie, mam
nadzieję, że nie zamierzasz rozbierać do rosołu
każdego nieszczęśnika, który rozbije się przy lądo
waniu u twojego progu.
- A wiesz, że to jest nawet myśl - odparła słodko.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Potem usiadł
na brzegu wanny i wzuł buty. Były trochę za ciasne,
ale lepsze na bagna od sandałów. Spojrzał wyczeku
jąco na Wendy.
- Koszulę też mi wybierzesz?
Odwróciła się bez słowa i wyjęła z szafy czerwoną
koszulę w kratę. Nawet nowa miłość nie potrafiła
zatrzeć przeszłości. Wiedziała, że Brad ma rację, że
już dawno powinna wyrzucić rzeczy Leifa albo od-
Heather Graham 2 1 7
dać je komuś potrzebującemu. Jednak nie mogła się
jakoś na to zdobyć.
- Dziękuję. - Brad wziął od niej koszulę, włożył
ją, zapiął i upchnął w dżinsy.
Spuściła wzrok. Miała wrażenie, że zaciska się
wokół nich jakaś pętla. Coś wisiało w powietrzu.
Straci Brada - czuła to. A wtedy jej życie znowu
wypełni pustka i będzie tak, jakby nic nigdy między
nimi nie zaszło.
Nie, dziadek powiedział, że to ją wzbogaci.
Włożyła buty, pocałowała go jeszcze raz, od
wróciła się i ruszyła do drzwi.
- Nie zapominaj, że masz zadzwonić do swojego
szefa.
- Tak, pamiętam.
Pół godziny później byli już w warsztacie. Brad
wszedł do kantorka, by zadzwonić do Purdy'ego.
Eric gawędził z Macem przy dystrybutorach. Wendy
została przy łodzi - nie miała dzisiaj ochoty z nikim
rozmawiać.
Dzień był gorący i parny. Wsłuchana w nieustają
ce bzyczenie hordy moskitów, uniosła włosy znad
karku. Widziała przez szybę Brada. Wydawał jej się
poważny, prawie obcy. Przygryzła wargi. W odróż
nieniu od mężczyzny, którego kochała, ten Brad ją
przerażał. Był teraz w pracy.
Odwróciła się i zaciskając bezwiednie pięści,
ruszyła brzegiem kanału. Zatopiona w myślach, nie
zdawała sobie nawet sprawy, jak daleko uszła. Nie
2 1 8 NOCE NAD FLORYDĄ
zauważyła też samochodu jadącego powoli drogą,
ani canoe, które sunęło za nią bezszelestnie. Niebez
pieczeństwo wyczuła dopiero, kiedy było już za
późno.
Coś za jej plecami przesłoniło słońce i rzuciło
przed nią długi cień. Zaintrygowana zatrzymała się
i odwróciła.
Stali przed nią dwaj mężczyźni. Jeden wysoki,
szczupły, o wodnistych niebieskich oczach i stalo-
woszarych włosach, drugi młodszy, potężnie zbudo
wany, muskularny, o brązowych zimnych tęczów
kach, z których wyzierała bezwzględność.
Wendy zamarła; każdym napiętym nerwem, każ
dym stężałym mięśniem wyczuwała śmiertelne za
grożenie. Utworzyła usta, ale krzyknąć już nie zdą
żyła.
Ten brązowooki chwycił ją jedną ręką za kark,
a drugą wepchnął w usta jakąś szmatę tak głęboko, że
zabrakło jej tchu. Dławiła się, nie mogła nawet
odkaszlnąć. Szarpnęła się rozpaczliwie, ale mdląco-
słodki zapach szmaty odbierał jej siły. Zakręciło jej
się w głowie. Słońce, mężczyzna, niebo, świat...
wszystko wokół wirowało.
W ostatnich przebłyskach gasnącej świadomości
uzmysłowiła sobie, jakie głupstwo zrobiła. Skręciła,
idąc brzegiem kanału. Eric nie był tak daleko, ale
rozmawiał z Macem za porośniętym trawą wzgór
kiem. Nie widział jej, a że nie była w stanie krzyknąć,
usłyszeć jej też nie mógł.
Heather Graham
219
Kontury świata rozmywały się szybko. Próbowała
się wyrwać, uwolnić od trzymającej ją dłoni, ale ta
była jak ze stali. Palce mężczyzny wbijały jej się
w ciało i zaciskały coraz mocniej. Mobilizując re
sztkę sił, zdołała uwolnić prawą rękę i paznokciami
zagiętych w szpony palców przeorała mu policzek.
Zaklął cicho. Unieruchomił jej ponownie rękę
i wysyczał do ucha ostrzeżenie, ale nie oderwał
zwilżonej szmaty od jej ust. Zewsząd otaczała ją
lepka słodycz.
Nie poczuła już policzka, który jej wymierzył,
bo traciła przytomność. Wirujący świat odpływał
w mrok.
Wziął ją na ręce, odwrócił się i ruszył za starszym
mężczyzną przez wysokie trawy w kierunku śmig
łowej łodzi.
Brad odłożył powoli słuchawkę. I to w zasadzie
był koniec - jeśli nie sprawy, to przynajmniej tej
dziwnej idylli, jaką tu przeżył. Ten dzień zamierzał
spędzić na przeczesywaniu bagien i rozglądaniu się
za Jenkinsem i Michaelsonem.
Do wieczora ściągną tu posiłki; wyznaczy kilku
ludzi do obserwacji chaty, resztę rozproszy po okoli
cy, by wypatrywali spodziewanej dostawy. Nie mieli
jeszcze Michaelsona, ale teraz nie będzie go już
szukał sam.
Pętla się zaciska - pozostaje tylko mieć nadzieję,
że nie wypłoszą stąd przestępcy.
220
NOCE NAD FLORYDĄ
Purdy zaparł się, że wsadzi Michaelsona za kratki.
Liczył, że zeznania Brada jako naocznego świadka
pomogą w uzyskaniu wyroku skazującego. A jeśli
dobrze to rozegrają, przyłapią ptaszka na gorącym
uczynku, z narkotykami pochodzącymi z Ameryki
Południowej. Wielka maszyneria została puszczona
w ruch. Brad zdawał sobie sprawę, że jest w niej teraz
tylko małym trybikiem, i sam nie wiedział, czy od
czuwać z tego powodu ulgę, czy głęboki smutek.
Nic już nie będzie tak, jak było. Nie będzie już
miał okazji znaleźć się z Wendy sam na sam. Koniec
z parą rozbitków w dziwnym, odizolowanym od
świata raju.
Dzisiaj będzie zmuszony skorzystać z pomocy
Erica, a nie chciał, by Wendy z nimi płynęła. To zbyt
niebezpieczne. Nie miał pojęcia, że Suarez widział
ich wczoraj na łodzi. Nawet jeśli nie zdołał podejść
na tyle blisko, by go rozpoznać, to jednak ich widział.
Dla Brada był to zły znak.
Postanowił, że Wendy spędzi ten dzień w wiosce
z Williem i Mary. Z rodziną powinna być bezpieczna.
Brad nie miał żadnych wątpliwości, że Willie wie,
jak chronić swoich bliskich.
To prawie koniec. Nie mógł znieść tej myśli.
Cholera, wiedział przecież, że nie ma prawa tknąć
takiej kobiety jak Wendy. Oboje powiedzieli, że nie
zależy im na związku. Oboje utrzymywali, że są
dojrzałymi, dorosłymi ludźmi i wiedzą, co robią,
nawiązując krótkotrwały romans.
Heather Graham 221
Uprzedziła go, by zbytnio się nie angażował, on
odwzajemnił się jej tym samym. No i teraz nadchodzi
ten moment, kiedy trzeba będzie się rozstać...
A jego skręca z bólu, który trawi żołądek i... serce.
Nie jest jej obojętny, wiedział o tym. Ale wiedział
również, że ona nie chce wiązać się na całe życie
z mężczyzną, któremu śmierć wciąż zagląda w oczy.
Zdecydowanie nie chce się z nim wiązać. Trudno.
Tam gdzieś jest realny świat i on musi do niego
powrócić. Ma swoją pracę i od początku wiedział, że
albo ta praca, albo...
Małżeństwo...
Nigdy jedno i drugie. Tak, chciał się ożenić
z Wendy. Chciał mieć ją przy sobie, budząc się co
rano. Była promiennym aniołem i ani przez moment
nie wątpił, że i za pięćdziesiąt lat będzie dla niego tak
samo piękna. Chciał mieć ją przez jakiś czas tylko dla
siebie, a potem mieć z nią dziecko, którego kiedyś
pragnęła i z pewnością pragnie nadal.
Ale nie miał do tego prawa. Nie rzuci przecież
swojej pracy - ktoś musi się tym zajmować, a on jest
w tym dobry. Nie wolno mu też wymagać od Wendy,
by przez niego cierpiała.
Może powinien jej wyznać szczerze, co do niej
czuje. Powiedziała rano, że w ich życiu nic się nie
zmieniło, ale przecież rozwinęło się między nimi
uczucie. Mogła temu w przyszłości zaprzeczać, ale
jej pocałunki mówiły same za siebie.
Zobaczył za szybą uśmiechającego się doń Erica
222
NOCE NAD FLORYDĄ
i uświadomił sobie, że już od kilku długich minut stoi
w drzwiach. To idiotyzm.
Idylla może się i skończyła, ale Michaelson jest
wciąż na wolności. I trzeba go pojmać.
Przełknął z trudem przez ściśniętą krtań i wyszedł
z kantorka. Eric przeprosił Maca i podszedł do Brada,
patrząc na niego wyczekująco.
- Wieczorem dostanę wsparcie. Ale musimy dzia
łać dyskretnie, bo chcemy przyskrzynić Michaelsona
z towarem. Teraz zasadzę się na Charliego Jenkinsa,
wieczorem mam się tu spotkać z grupą. Wyznaczę
paru do obserwacji chaty i - zawiesił na chwilę głos
-paru do obserwacji domu Wendy. Purdy przyznał, że
naraziliśmy ją na niebezpieczeństwo. Potrzebuje soli
dnej ochrony do czasu, kiedy będzie po wszystkim.
Brad nie musiał dodawać, że jest zbyt zaangażo
wany emocjonalnie, by wziąć to zadanie na siebie
i efektywnie się z niego wywiązać. Stanowili z Eri-
kiem dobraną parę, ale lepiej będzie, jeśli ochroną
Wendy zajmą się inni, obcy jej ludzie.
- Nie miałbyś ochoty wrócić ze mną do tamtej
chaty?
- Też pytanie - obruszył się Eric. - Tylko co
z Wendy? Wiem, że nie chcesz zostawiać jej samej
w domu, ale z nami też chyba nie powinna płynąć.
- Przyszło mi do głowy, żeby ją podrzucić do
Williego. - Brad skrzywił się. - Nie będzie za
chwycona, ale... - Zawiesił głos i wzruszył ramiona
mi. - No, komu w drogę, temu czas.
Heather Graham
223
Eric kiwnął głową, odwrócił się w stronę kanału
i poszukał wzrokiem Wendy. Nagle niepokój zorał
mu twarz głębokimi zmarszczkami.
- Nie widzę jej.
Brad spojrzał między dystrybutorami paliwa na
drogę i zmartwiał. Przemknął nią właśnie jakiś samo
chód. Spojrzał w kierunku kanału. Niedawno, roz
mawiając z Purdym, widział ją przez okno. Stała tam
w słońcu, z rozpuszczonymi włosami, rękoma we
pchniętymi w kieszenie dżinsów, przestępując z nogi
na nogę, wyraźnie zniecierpliwiona czekaniem. Była
tam dosłownie przed chwilą.
Jak na komendę zerwali się do biegu. Dopadli ra
zem do porośniętego wysoką trawą brzegu kanału
i nie zwalniając, skoczyli do wody. Brad, któremu
serce podchodziło do gardła, modlił się, by jej tu nie
było. Leżałaby z kulą w sercu, gdyby natknęła się na
Michaelsona. Leżałaby z twarzą w błocie, gdyby
ukąsił ją któryś z jadowitych bagiennych węży...
Nie, nie, Wendy nie spanikowałaby po ukąszeniu
przez węża. Wezwałaby pomoc. Nie straciłaby gło
wy. To musiał być Michaelson...
Nie znaleźli jej w wodzie. Brada ściskało w pier
siach, zatykało, z trudem chwytał powietrze. Eric
patrzył na niego bez słowa tymi swoimi niesamowi
tymi zielonymi oczami, ale Brad wiedział, że pod tą
nieruchomą maską rzeźbionego w brązie wojownika
toczy się walka z pierwotnym, paraliżującym stra
chem.
224
NOCE NAD FLORYDĄ
- Spójrz na drogę.
Brad zobaczył ślady jej butów odciśnięte w ziemi;
trop ciągnął się brzegiem kanału, urywał nagle,
ziemia była tam zdeptana.
- Michaelson! -jęknął.
- Nie sądzę, żeby ją zabił - powiedział bezbarw
nym głosem Eric.
Brad potrząsnął głową, by rozjaśnić myśli.
- Nie, potrzebna mu do czegoś, bo inaczej zabiłby
ją cicho i szybko tam na miejscu.
Patrzył przez chwilę na Erica, potem w paru su
sach przebył wąski pas piasku oraz błota i dopadł do
łodzi. Rozejrzał się gorączkowo i zobaczył to, czego
szukał.
Na dnie łodzi, przy obudowie silnika, leżała przy
ciśnięta kamieniem kartka. Bradowi słowa rozmazy
wały się przed oczami. Zdenerwowany, wściekły, to
zaciskał, to unosił powieki, ale w końcu pojął sens
listu. Dał Ericowi znak głową.
- Zabrał ją do chaty.
- I chce, żebyś tam po nią przypłynął?
Brad kiwnął głową.
- Mamy się tam stawić obaj. Napisał: „Weź In
dianina". Nikogo więcej, bo poderżnie jej gardło.
- Dlaczego akurat ja? - mruknął Eric.
Bradowi wydawało się, że wie.
- Dostałem właśnie wiadomość, że ten jego sa
molot z towarem przyleciał, ale rozbił się na bag
nach. Purdy jest zdania, że leży gdzieś tam w błocie,
Heather Graham
225
a Charlie Jenkins, chociaż pochodzi z moczarów
Okenefokee w Georgii, jest za cienki w uszach, żeby
połapać się w tutejszym labiryncie. Założę się, że
Michaelson potrzebuje cię na przewodnika.
- A ciebie?
- Mnie chce zabić. Prosta sprawa, zalazłem mu za
skórę i jestem do odstrzału.
Eric ściągnął brwi.
- A co z Wendy?
- Zachowa ją przy życiu, dopóki nie znajdziesz
mu tej rozbitej maszyny. - Zawiesił głos i odetch
nął głęboko. - A co potem? Cholera, diabli wiedzą.
Może... może zażądać czegoś jeszcze. - Zaklął
znowu.
Eric zwiesił głowę i bezsilnie zacisnął pięści.
Brad przyłapał się na tym, że modli się, zamiast
myśleć - albo robić i jedno, i drugie. Wziął się w garść
i zdusił emocje.
- Dzwonię jeszcze raz do Purdy'ego. Powinien
już wiedzieć, że Michaelson ma Wendy. Może po
trafi jakoś pomóc. Potem ruszamy do chaty. Można
do niej dopłynąć z jakiejś innej strony?
- Idź dzwonić. Ja się zastanowię.
Brad pobiegł dzwonić do Purdy'ego. Szef będzie
musiał puścić swoją maszynerię w ruch wcześniej,
niż zamierzał.
Odłożywszy słuchawkę, zgrzytnął zębami i opo
wiedział Macowi, co się stało. Potem wrócił do
Erica. Plan niósł w sobie spore ryzyko, ale dawał
2 2 6 NOCE NAD FLORYDĄ
jakąś szansę, a gdyby z niego zrezygnowali, to i tak
czekałaby ich śmierć. Zresztą innego sposobu nie
było.
Wskoczył do łodzi.
- Chyba da się tam podpłynąć od tyłu - powie
dział Eric, zapuszczając silnik. - Kiedy będziemy już
blisko, zgaszę silnik i opłyniemy wysepkę na wios
łach. Będziemy musieli brodzić w błocie i uważać
na grzęzawiska. Ale myślę, że zdołamy podejść do
chaty od tyłu.
Brad zamknął oczy i zmówił szeptem modlitwę
dziękczynną. Ich szanse nieco wzrosły.
- Wóz albo przewóz - mruknął.
Eric kiwnął głową. Spięci i milczący ruszyli z po
wrotem w dzikie głębie bagien.
Wendy ocknęła się ze wstrętnym posmakiem
w ustach, przywodzącym na myśl mdlący zapach,
który pozbawił ją przytomności. Strasznie bolała ją
głowa.
Świat wirował wciąż w tak zawrotnym tempie, że
nie wiedziała, czy siedzi, stoi, czy leży plackiem.
Ręce też ją bolały, ale nie tak jak głowa, a wykręcone
do tyłu ramiona zdrętwiały. Przez kilka długich
minut żyła tylko tym bólem i drętwotą.
Potem otworzyła oczy i szybko je zamknęła.
Zapanowała nad falą nudności i przełknęła z trudem.
Spróbowała jeszcze raz otworzyć oczy.
Tym razem była już w stanie widzieć ostro. Nad
Heather Graham
227
sobą miała gołe deski przegniłego dachu. Leżała na
wznak. Ręce ją bolały, bo miała je mocno związane
w przegubach szorstkim postronkiem.
- Kochaś jakoś się nie śpieszy.
Na dźwięk tego głosu Wendy szybko zamknęła
oczy, udając nieprzytomną. Kiedy dudnienie cięż
kich kroków minęło jej głowę, uchyliła nieco po
wieki.
Obok przechodził mężczyzna, który tak brutalnie
się z nią obszedł. Mężczyzna o brązowych oczach,
który ją obezwładnił i odurzył chloroformem.
- Przypłynie, Jenkins. Ja ci to mówię. Przypłynie
- rozległ się inny głos, bardzo łagodny, a przez to
bardziej złowieszczy.
Wendy, aby przyjrzeć się temu człowiekowi, uda
ła, że głowa przekrzywia się jej bezwładnie na bok.
Był to tamten siwowłosy typ o lodowatych oczach.
Domyśliła się, że to Michaelson we własnej osobie.
Siedział przy zbitym z nieheblowanych desek stole
pośrodku małej chaty i wyglądał tu jak z zupełnie
innej bajki.
Widziała jego eleganckie mokasyny z miękko
wyprawionej skórki. Miał na sobie modny płócienny
garnitur i był pod krawatem. Pośrodku bagien! Mó
wił spokojnie, ale najwyraźniej nie czuł się tu dobrze.
- Spokojna głowa, tylko go patrzeć. Ale nie
rozumiem, na cholerę nam ten Indianin?
Powiedział to z charakterystycznym akcentem
trzeci mężczyzna. Wendy uniosła powieki i spróbo-
228
NOCE NAD FLORYDĄ
wała się rozejrzeć po małej chacie. Bała się otworzyć
oczy, a wykonanie najmniejszego ruchu sprawiało jej
trudność i ból.
Była to typowa chałupka weekendowego myś
liwego, wzniesiona na łapu-capu przez jakiegoś cieś
lę partacza. Miała dwa okna, w kącie stała prycza,
a pośrodku stół. Na jednym z parapetów, machając
w powietrzu nogami, siedział śniady mężczyzna
z jakąś ogromną giwerą na kolanach. Ten brązowo-
oki, Jenkins, chodził tam i z powrotem nad głową
Wendy. On był przynajmniej, jak na te okoliczności,
stosowniej ubrany: w wojskowy mundur khaki. Przez
ramię miał przewieszony karabin.
Wendy zacisnęła zęby, bała się, że zaraz dostanie
dreszczy. Ci mężczyźni chcą ją zabić, zabić ich
wszystkich. Groza sytuacji sprawiła, że na moment
ogarnął ją lodowaty, paraliżujący strach. Omal nie
krzyknęła.
Zdusiła ten krzyk w zarodku, jeszcze mocniej
zaciskając zęby. Tak samo jak kiedyś Leif, wpadła
w łapy zbirów. Ale Leif przynajmniej nie poddał się
bez walki; jej zaś los nie dał takiej szansy. Próbowali
wciągnąć Brada w pułapkę, ale była pewna, że on
przejrzał ich zamiary. I napomykali coś o Ericu...
- Bez tego Indianina nie damy sobie rady - za
uważył Jenkins.
Michaelson parsknął pogardliwie.
- Tak, bo ty okazałeś się do niczego!
Jenkins doskoczył do stołu i rąbnął pięścią w blat.
Heather Graham
229
- Co ty wiesz, baranie! Jestem dobrym tropicie
lem, cholernie dobrym. Gdyby nie ja, nie dostalibyś
cie tej dziewczyny. To ja trafiłem po śladach Suareza
do jej domu. To ja wywiedziałem się, że McKenna
z nią kręci. Namierzyłem nawet tego cholernego
Indianina, na którym tak wam teraz zależy. Ale
posłuchaj mnie, i to uważnie. Te bagna to piekło na
ziemi, rozumiesz? Twój samolot rozbił się w rejonie,
gdzie roi się od węży, gdzie pełno bajor ruchomego
piasku. Może go znaleźć tylko ktoś, kto zna te bagna
jak własną kieszeń.
Michaelson wstał.
- Nie waż się nigdy mówić do mnie tym tonem,
Jenkins. Nigdy. - Podszedł do okna i wyjrzał. - Jeśli
Indianin nie przyjedzie, będziemy się musieli zdać na
dziewczynę. - Wendy wyczuła na sobie jego wzrok.
- Mieszka tutaj. Zna się na rzeczy.
Ciemnowłosy mężczyzna z akcentem zacmokał
obleśnie.
- Na pewno zna się na rzeczy; I to bardzo dobrze.
- Zamknij się, Pedro - warknął Michaelson.
- Najpierw praca, potem przyjemność. Jak znaj
dziemy samolot, będziesz mógł ją sobie wziąć. Ale
nie wcześniej, zrozumiano?
- Si! - powiedział Pedro.
Wendy ścisnęło w dołku.
- Patrzcie! - zawołał nagle Jenkins.
Podbiegł, chwycił ją za ramiona i poderwał do
pozycji siedzącej.
230
NOCE NAD FLORYDĄ
- Obudziła się. Nie śpi, suka. Podsłuchiwała nas.
Gdy nią potrząsnął, omal nie krzyknęła z bólu.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego z furią.
Jenkins roześmiał się.
- Pedro ma rację. Z nią nieźle można się zabawić.
- Zostaw ją - warknął Michaelson. - Mamy
robotę.
- Cholera, siedzimy tu tak, czekamy... - mruknął
z uśmiechem Jenkins.
Nachylił się, a Wendy poczuła jego smrodliwy
oddech. Splunęła mu w twarz. Zaklął i wymierzył jej
policzek.
- Zostaw ją, powiedziałem! - Michaelson pod
niósł wreszcie głos i wskazał na okno. - Masz
McKennę za durnia? Ja nie. Tylko tego brakuje, żeby
nas zaatakował, kiedy będziesz tam leżał ze ściąg
niętymi portkami, idioto! Zostaw ją.
Jenkins pchnął Wendy z powrotem na podłogę
i otarł ślinę z twarzy.
- Będziesz musiała zaczekać, laluniu. Dobry
w tym jestem. Zobaczysz.
- Co to? - zapytał nagle Latynos.
Michaelson i Jenkins podeszli do okna. Wendy
usłyszała krzyk ptaka - odległy i cichy, ale wyraźny,
piękny.
- To McKenna! - mruknął zdziwiony Jenkins.
- Lezie prosto na nas.
Wendy serce zabiło żywiej. Zebrała się w sobie
i usiadła. Sznur wrzynał się jej w nadgarstki.
Heather Graham
231
Co ten Brad wyprawia? Łzy napłynęły jej do
oczu. Idzie po nią! No tak, ale to jego praca. Przy
szedłby po nią, nawet gdyby jej nie znal. Czy nie
wie...
- Jest sam - zauważył Jenkins. - Wziął ten
cholerny ślizgacz i przypłynął tu. On nam niepo
trzebny! Nam chodziło o tego Indianina.
Michaelson spojrzał na Wendy.
- Mamy jeszcze dziewczynę.
Wendy spojrzała mu w oczy. Musi zapanować nad
paniką. Brad nie jest głupi. I nie jest sam. Trzeba
zachować zimną krew.
Michaelson odwrócił się z powrotem do okna.
- Jak się zbliży, strzelaj - powiedział do Jenkinsa.
- Nie! - krzyknęła Wendy.
- Celuj w kolano. Niech go zaboli, niech pocierpi,
zanim umrze. Niech się przekona, jaki los czeka
szpiegów w moim obozie.
- Nie! - Wendy podźwignęła się na nogi- - Nie!..
Przysięgam, że jak go tkniecie, nie pomogę wam
niczego znaleźć. Niech wasz towar gnije sobie gdzieś
tam razem z pilotem...
- Mogę ją obłaskawić - zaoferował się Pedro.
Zerknął jeszcze raz w okno, a potem podszedł
i chwycił ją garścią za włosy. - Będzie pode mną
jęczała i krzyczała, a potem zaprowadzi nas, gdzie
tylko zechcemy, szefie.
Wendy szarpnęła głową i spojrzała na niego wyzy
wająco.
232
NOCE NAD FLORYDĄ
- Najpierw będziesz mnie musiał zabić, a martwa
nigdzie was nie zaprowadzę.
- Odczep się od dziewczyny! - warknął Michael-
son. -I nie zbliżaj się do niej, dopóki ci nie pozwolę!
Ciebie też to dotyczy, Jenkins!
Jenkins obrócił się plecami do okna i obserwował
Latynosa. Michaelson popatrzył groźnie na jednego,
potem na drugiego i spojrzał w okno.
- Gdzie on przepadł?
- Kto? - spytał Jenkins.
- McKenna! Nie widzę go! - wrzasnął Michael
son. - Był i go nie ma! Zniknął!
- Musi tam być! - żachnął się Jenkins.
- Wiem, że musi - wściekał się Michaelson.
- Jest tam, to jakaś sztuczka! Jakiś fortel!
Przez chwilę gapili się w okno w milczeniu.
Potem Michaelson zaklął, z kieszeni na piersi wy
ciągnął pistolet i zdecydowanym krokiem podszedł
do Wendy.
Zmusił ją, by stanęła przed nim, chwycił za
kołnierz i przystawił lufę do policzka.
- Idziemy, mała. Tych dwóch chce cię żywą, a ja
McKennę martwego. Ten sam rodzaj przyjemności,
prawda? Ten sam rodzaj spełnienia.
Pchnął ją. Wendy jęknęła. Michaelson otworzył
drzwi na oścież i prowadząc ją przed sobą, wyszedł
na zewnątrz.
- McKenna! Pokaż się. - Lufa pistoletu wbijała
się Wendy w szczękę. - Pokaż się, bo twoja przyja-
Heather Graham 233
ciółeczka straci twarz. Masz dziesięć sekund. Liczę.
Słyszysz, McKenna? Liczę.
Wendy skrzywiła się, bała się nawet oddychać.
Czuła na skórze zimną, twardą lufę. Zamknęła oczy.
Wyobraźnia podsuwała jej widok rozpryskującego
się ciała.
- Liczę, McKenna, liczę! - powtórzył z furią
Michaelson. - Do dziesięciu. Raz, McKenna. Dwa.
Trzy, McKenna. Cztery. Pięć. Sześć...
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Stać!
Na ten okrzyk napór pistoletu na policzek Wendy
zelżał. Ale osobą, która się tym razem pojawiła, nie
był Brad; to był Eric.
Wyłonił się z zarośli na skraju wysepki i wyciąg
niętym krokiem ruszył w ich stronę.
- Chcę McKennę, chłopcze! - zawołał Michael
son. - Ty i twoja przyjaciółeczka udzielicie nam
tylko paru wskazówek i możecie odejść.
Wendy przemknęło przez myśl, że zaraz zwariuje
ze strachu. Michaelson nie odrywał pistoletu od jej
twarzy, Erica mogą w każdej chwili zastrzelić, a Brad
gdzieś przepadł.
- McKenna mnie wyrolował. Śmierdzący tchórz.
Heather Graham 2 3 5
- Eric zatrzymał się i splunął w trawę. - Chowa się tu
gdzieś. Daj mi szansę, złapię go.
Wendy skrzywiła się, kiedy Michaelson przesunął
lufę pistoletu na jej skroń.
- Jeśli blefujesz, chłopcze, to nie chciałbym być
w twojej skórze.
- On musi tu gdzieś być. Pomóż mi. Razem go
dorwiemy.
Wendy wyczuła, że Michaelson się waha. Trwało
to jednak tylko moment. Potem odjął pistolet od jej
głowy i przystawił do kręgosłupa.
- Ruszaj, dziewczyno. Idź prosto na swojego
indiańskiego przyjaciela. - Obejrzał się na dom.
- Jenkins! Pedro! Chodźcie tutaj!
Popchnął Wendy lufą. Ruszyła. Trawa z każdym
krokiem stawała się coraz gęstsza, a grunt coraz
bardziej się uginał. Chata stała na małym wzniesie
niu. To były zdradliwe tereny. Buty tonęły w błocie.
Zbliżając się do Erica, patrzyła mu w oczy. Zielo
ne i nieruchome, nie zdradzały żadnych emocji.
Gdzie, u licha, podział się Brad?
Michaelsona też to dręczyło.
- Jeśli to pułapka, to marny twój los, Indianinie.
Jeden fałszywy ruch, a ona nie żyje. Będzie konała
długo i w męczarniach. Przetrącę jej kręgosłup.
Wendy zadrżała. Czuła zimną lufę pistoletu wbija
jącą się jej w plecy na wysokości nasady kręgosłupa.
- To nie pułapka, przysięgam - zapewnił bandytę
Eric. - Ten mięczak po prostu wziął nogi za pas.
2 3 6 NOCE NAD FLORYDĄ
Zostawił Wendy na pastwę losu. Jak go znajdę,
będzie mój. Ja też potrafię zadawać powolną śmierć.
Michaelson odchrząknął, a Wendy patrzyła na
Erica, modląc się o odwagę.
Błoto stawało się coraz głębsze. Leif uczył ją, by
unikała takiego terenu, bo mogą na nim występować
grzęzawisko. Nie powinni iść dalej. Każdy krok mógł
się okazać tym fałszywym. Zatrzymała się.
- Chodź, Wendy! - zawołał Eric. - Musimy
znaleźć tego sukinsyna! Wciągnął nas w swoje ciem
ne sprawki, a teraz zostawił na lodzie!
- Eric...
Patrzyła na niego, błagając wzrokiem o jakiś znak.
Bezskutecznie.
Michaelson pchnął ją znowu lufą pistoletu.
- Głucha jesteś? Ruszaj. Ukatrupię tego szpiega,
- No chodź, Wendy! - ponaglił ją Eric.
Ruszyła.
I nagle zdała sobie sprawę, że Jenkins i Pedro,
choć Michaelson kazał im iść za sobą, chyba tego nie
uczynili.
Michaelson mruknął coś pod nosem. Wendy, wy
czuwając już wyraźnie pod podeszwami zasysającą
siłę trzęsawiska, przypomniała sobie, że Michaelson
ma na nogach eleganckie skórkowe mokasyny.
Z trudem wyciągnęła but z błota i zrobiła kolejny
krok. Zachwiała się i omal nie runęła twarzą w dół.
Próbowała znowu unieść nogę, ale nie była w stanie,
ssanie było zbyt silne. Zapadła się głębiej.
Heather Graham 2 3 7
Michaelson wpadł na nią od tyłu, pistolet wyleciał
mu z ręki. Grunt pod nimi gulgotał. Wendy spojrzała
pod nogi i dostrzegła, jak bagno połyka broń Micha-
elsona.
Ten znowu zaczął kląć. Nie skończył jeszcze,
a bagno wokół nich się uniosło.
Nie, ono się nie podnosi, pomyślała bliska histerii
Wendy. To my się zapadamy.
- Sukinsynu! - wrzasnął Michaelson pod adre
sem Erica, który stał spokojnie i patrzył na niego
nieruchomym wzrokiem.
Błoto oblepiało ich i wciągało. Wendy
uświado
miła sobie, że tkwi już w nim do połowy ud. W krtani
wzbierał jej krzyk.
Kiedy go wydała, od strony chaty doleciał straszny
wrzask bólu. Michaelson obejrzał się i chwycił ją
kurczowo wpół.
- Ona idzie na dno ze mną! Sukinsyny! Idzie na
dno ze mną!
Wendy krzyknęła z bólu i panicznego strachu.
Michaelson wciągał ją za sobą w topiel coraz głębiej.
Nie miał już pistoletu, ale miał ją. I nie widziała już
dla siebie ratunku.
Odrzuciła w tył głowę i krzyknęła rozpaczliwie.
Brad usłyszał w chacie rozdzierający krzyk Wendy.
Dotąd wszystko szło jak w zegarku. Plan, który
obmyślili z Erikiem, nie dawał stuprocentowej szan
sy, ale lepszego nie mieli. I dotąd był skuteczny.
2 3 8 NOCE NAD FLORYDĄ
Udało mu się dojść do samej chaty, a potem ukryć
się za węgłem. Gdyby Michaelson, Jenkins albo
Pedro tam zajrzeli, byłoby po nim, zanim zaczął.
Ale nie zajrzeli.
I tak jak zakładał Brad, Michaelsonowi puściły
nerwy. Wyszedł z Wendy przed chatę. Potem nie
potrafił się już skoncentrować. Brad zdawał sobie
sprawę, że życie całej ich trójki zależy teraz od niego.
Przywierając do ściany, powtarzał sobie, że jest
dobrze wyszkolony do takich właśnie akcji i musi
działać z zimną krwią i wyrachowaniem.
Takiego trudnego zadania jeszcze nie wykonywał.
Widząc, że Michaelson przystawił lufę do po
liczka Wendy, wszedł do chaty tymi samymi drzwia
mi, którymi przed chwilą wyszedł Michaelson
z Wendy.
Jenkins i Pedro wyglądali przez okno. Jenkins
zauważył Brada dopiero, kiedy ten ogłuszył Pedra
kolbą karabinu.
Jenkins był dobrym przewodnikiem, ale ze wzglę
du na swą masę kiepskim bokserem. Za wolno się
poruszał. Brad powalił go jednym ciosem w żołądek,
poprawiając jeszcze uderzeniem kolbą karabinu
w podbródek.
Pedro długo nie dojdzie do siebie. Jenkinsa, cho
ciaż ten miał złamaną szczękę, wołał dla pewności
związać paskiem. Jenkins był groźny, a ranny -jesz
cze groźniejszy. Zupełnie jak zwierzę. Tam do diab
ła, przecież oni są zwierzętami.
Heather Graham
Brad kończył właśnie z Jenkinsem, gdy Wendy
krzyknęła.
Serce podeszło mu do gardła, wypadł z chaty
i zobaczył Erica biegnącego co sił w nogach w kie
runku trzęsawiska.
Szybko zrozumiał dlaczego.
Wendy rozegrała to jak prawdziwa aktorka. Eric
obawiał się, że spanikuje, kiedy wyczuje pod nogami
topiel, ale ona nie dała nic po sobie poznać i szła
dalej. Do tego Michaelson zgubił pistolet. Miał
jednak Wendy i trzymał ją kurczowo. Szamotał się
przy tym rozpaczliwie, toteż oboje szybko zanurzali
się coraz głębiej.
- Puść ją! - Brad nie poznał własnego głosu.
- Puść ją! - wrzasnął jeszcze raz.
Musi działać logicznie, musi porozmawiać, po
wiedzieć Michaelsonowi, żeby się uspokoił, żeby się
tak nie miotał.
- Puść ją! - wrzasnął po raz trzeci.
Eric był już przy czarnym bajorze. Położył się na
brzuchu i wyciągnął do Wendy rękę.
Brad wbiegł w błoto; chwyciło go natychmiast za
nogi, oblało, wciągnęło. Było jak diabelskie, żywe
stworzenie.
Zignorował je. Tam jest Wendy, a Michaelson
obejmuje ją za szyję. Czarna maź sięga jej już do
piersi.
- Brad! - wyszeptała.
Była szara jak popiół, upaćkana w błocie, roz-
240
NOCE NAD FLORYDĄ
trzęsiona. Michaelson wciągał ją za sobą w grzęzawi
sko. Odpływała z tego świata, a jej oczy były nadal
przepięknie srebrne i mówiły Bradowi, że go kocha.
Wydał z siebie ryk, którego nigdy u siebie nie
słyszał. Było to właściwie dzikie wycie, szorstkie
i bezwzględne jak sama przyroda. Chwycił Michael
sona za ręce i oderwał je od szyi Wendy.
- Ty sukinsynu! - syknął Michaelson. - Ty fede
ralny sukinsynu, pójdziesz na dno ze mną.
Brad wyprowadził prawy prosty. Michaelsonowi
głowa odleciała w tył. Brad odwrócił się, by po
pchnąć Wendy w kierunku Erika. Zanurzała się coraz
głębiej, błoto sięgało już jej podbródka.
- Daj mi rękę! - krzyknął, sięgając w bezdenną
topiel.
Znalazł jej dłoń. Klął i modlił się. Z odrażającym
kląśnięciem błoto uwolniło rękę Wendy.
Eric już po nią sięgał; Brad obawiał się, że
sam jej nie utrzyma, że mu się wyśliźnie. Ale
palce Erica mocno zacisnęły się na nadgarstkach
Wendy.
W samą porę. Brad zobaczył kątem oka, że Micha
elson już doszedł do siebie i zaciska pięści, by
zaatakować. Uchylił się, toteż pięść Michaelsona
ledwie go musnęła. Brad uświadomił sobie, że się
zapada. To błoto naprawdę żyje. Niczym czarny
demon okleja, pieści jego ciało, wieszcząc śmierć.
- Idziesz ze mną, glino - oświadczył Michaelson
i wybuchnął śmiechem.
Heather Graham
241
Bradowi przemknęło przez myśl, że pewnie osza
lał, ale z drugiej strony ktoś, kto tak jak Michaelson
ma lód w żyłach, nie może być zupełnie normalny.
- Nie jestem gliną - powiedział Brad. - Jestem
z DEA.
- Brad! - krzyknęła Wendy.
Obejrzał się i stwierdził z niewypowiedzianą ulgą,
że Eric już ją wyciągnął z grzęzawiska. Była ubab
rana od stóp do głów w czarnej mazi, ale wolna.
Za to on zapadł się już niemal po szyję.
- Brad! Daj mi rękę! - krzyczała Wendy, wlepia
jąc w niego te swoje piękne srebrne oczy.
Włosy miała w błocie, ale oczy czyste.
- Nie, Wendy, nie chcę cię tu z powrotem wciąg
nąć...
- Daj jej rękę! - wrzasnął Eric.
Dopiero teraz Brad zauważył, że Eric leży za
Wendy i trzyma ją za nogi.
- Brad! - wrzasnęła piskliwie.
- Do cholery, wiem, co robię! - krzyknął Eric.
Brad stwierdził nagle, że opuściły go siły. Unie
sienie rąk wydawało mu się nadludzkim wysiłkiem.
- Brad!
Jej krzyk dodał mu sił. Wyciągnął do niej rękę.
Gdy chwyciła go za nadgarstek, Eric natężył się
i pociągnął ją za nogi. Bradowi przemknęło przez
myśl, że uczestniczy teraz w pojedynku na przeciąga
nie liny.
Bagno go wzywa...
242
NOCE NAD FLORYDĄ
I nagle dało za wygraną. Widząc ubłocone palce
Wendy na przedramionach, uświadomił sobie, że
pokonali ssącą siłę trzęsawiska, że jest ocalony.
Dał się słyszeć przeciągły, żałobny odgłos. To
zaszlochało błoto. Potem pokryło się bąbelkami po
wietrza, zagulgotało, i był wolny.
Wylądował na Wendy i Ericu. Wszyscy troje
wybuchnęli głośnym śmiechem.
- Sukinsyn! Ty zawszony su...
Michaelson nie dokończył. Zniknął z obrzydli
wym kląsnięciem pod powierzchnią, po czym błoto
zamknęło się nad jego głową.
Mało brakowało, a podzieliłbym jego los. Mało
brakowało, żeby tak skończyła Wendy.
- Boże! - szepnęła.
Pocałował ją. Smakowała błotem. Puścił ją, a ona
dalej się śmiała. I nagle wyczuł za plecami czyjąś
obecność. Padł na nich dziwny cień.
Wendy, widząc niepokój w jego oczach, podniosła
wzrok i zobaczyła przyglądającego się im nieznajo
mego. Był wysoki, szczupły, siwowłosy i patrzył na
nich z rozbawieniem w niebieskich oczach.
- Purdy! - wykrztusił ze zdumieniem Brad.
- McKenna - warknął L. Davis Purdy, biorąc się
pod boki -ja tu rwę włosy z głowy, ciągam po bagnach
tego tutaj szacownego starszego dżentelmena...
- urwał, pokazał kciukiem za siebie i Wendy dopiero
teraz zauważyła stojącego tuż za nim Williego - a ty
uprawiasz tu sobie zapasy w błocie z jego wnuczką?
Heather Graham
243
- A to zadanie ci przydzielili, McKenna. - Zza
Purdy'ego wysunął się teraz niższy od niego, rudo
włosy, piegowaty mężczyzna, uśmiechnął się do
Brada, puścił oko do Wendy.
- Ty też tutaj, Gary? - zdziwił się Brad. - Eric,
Wendy, to pan L. Davis Purdy i Gary Hanshaw.
- Miło mi panią poznać, pani Hawk, i pana
również, Ericu.
- Jak tu trafiliście? - spytał Brad.
- Twój znajomy z warsztatu, Mac, zawiózł nas do
domu pani Hawk, gdzie zastaliśmy starszego pana
Hawka. On nas tu przyprowadził - odparł z uśmie
chem Purdy, potem wskazał ruchem głowy na trzęsa
wisko. - Michaelson?
Brad kiwnął głową.
- Może to i dobrze - mruknął Purdy i znowu się
uśmiechnął. - Aleście się utytłali.
- To tak? A gdzie byliście wy, kiedy myśmy się
tytłali?
Gary roześmiał się.
- Zajrzeliśmy do chaty. Pedro jakby się już bu
dził, ale nigdzie się nie ruszy.
- Nie? - zapytał Brad.
- Stoi nad nim piękny wielki kot. Chciałem
go zastrzelić, ale pan Hawk zapewnił mnie, że
ta puma to godny zaufania i wierny zwierzak do
mowy.
- Dzidzia! - wykrzyknął Brad.
- No wiecie! - Purdy spojrzał na Gary'ego i po-
2 4 4 NOCE NAD FLORYDĄ
kręcił głową. - Zostawić chłopaka na tydzień w lesie
samego i proszę. Uprawia zapasy w błocie. I myśli, że
osiemdziesięciokilogramowa pantera to domowy ko
ciak. Co się z nim porobiło?
Brad zerknął na Erica i roześmiali się obaj. Purdy
odwrócił się i ruszył z powrotem do chaty.
- Musimy zabrać stamtąd parę drobiazgów, i wy
nocha stąd. A tobie, McKenna, przydałaby się solid
na kąpiel.
Purdy kazał Gary'emu zostać z Hawkami i poma
gać im, w czym tylko można. Brada zabierał ze sobą
do chaty, zapewne po to, by w jego obecności
wstępnie przesłuchać Jenkinsa i Pedra.
Gdy się rozstawali, Brad zauważył, że Wendy
patrzy na niego smutnymi oczami, w których kręcą
się łzy.
Jenkins i Pedro zeznawali chętnie, jeśli jednak
chodzi o samolot, to niewiele potrafili powiedzieć.
Michaelson wiedział tylko tyle, że maszyna z to
warem rozbiła się przed dwoma dniami gdzieś na
bagnach. Pilot nie nawiązał z nim łączności radio
wej, a więc przypuszczalnie zginął. Jenkins nary
sował na ziemi prowizoryczną mapkę i zaznaczył
miejsce, w którym jego zdaniem leży wrak. Potem
poprosił o lekarza, który nastawiłby mu złamaną
szczękę.
Jeden z ludzi Purdy'ego, dał mu proszek przeciw
bólowy i udzielił pierwszej pomocy.
Heather Graham 245
- Zaraz będzie tu helikopter i odstawi cię do
Jackson - zapewnił Jenkinsa Purdy.
Skompletowawszy ze swoich ludzi grupę, która
miała szukać na bagnach wraku samolotu, Purdy
zwrócił się do Brada:
- No, stary, już po wszystkim. Wypełniłeś swoją
misję. Teraz jesteś mi potrzebny w biurze. Napiszesz
raport i złożysz zeznania. Wracamy.
Ponieważ stary dom Brada spłonął, agencja wy
najęła mu nowe mieszkanie i nawet je wyposażyła
w sprzęty najbardziej potrzebne w gospodarstwie
domowym.
Ale było w nim pusto - cholernie pusto.
Brad usiadł na sofie i zamknął oczy. Jak będzie
teraz wyglądało jego życie? Wykąpał się, przebrał,
i co dalej?
Mógłby wrócić do biura, napisać raport, a potem
uczcić z kolegami fakt wykonania trudnego zada
nia. Pójść do nocnego klubu przy plaży na parę
drinków.
Mógłby poznać jakąś kobietę. Jakąś ładną, łatwą
dziewczynę myślącą o swojej karierze, z którą spę
dziłby miło czas bez żadnych zobowiązań. Rano
zjedliby śniadanie. Może nawet zapamiętaliby swoje
imiona.
Ale nie, dzisiaj wieczorem nigdzie nie pójdzie,
nawet na piwo z chłopakami. Nie chce mu się.
To postanowienie wzięło jednak w łeb. W biurze
2 4 6 NOCE NAD FLORYDĄ
dowiedział się, że Wendy jest przesłuchiwana przez
prokuratora okręgowego. Pojechał do jego siedziby,
ale Wendy już tam nie było. Przygnębiony wrócił do
swojego pustego mieszkania. Wypił piwo, potem
następne.
Potem podniósł słuchawkę, ale przypomniał so
bie, że przecież Wendy nie ma w domu telefonu.
Nie zostawiła dla niego żadnej wiadomości. Na
wet się nie pożegnała.
Wypił jeszcze jedno piwo. I jeszcze jedno. Około
trzeciej nad ranem zasnął wreszcie z jej imieniem na
ustach.
Wendy wróciła do pracy u Erica, ale nie mogła się
skoncentrować. Któregoś dnia Eric wszedł do poko
ju, wyjął jej z rąk książkę, którą czytała, i odwrócił
właściwą stroną do góry. Potem usiadł naprzeciwko
niej, zetknął palce czubkami i przyglądał się jej
badawczo przez kilka chwil.
- Może pojechałabyś go odwiedzić w Lauder-
dale? - zasugerował w końcu.
Pokręciła głową.
- Gdyby chciał się ze mną zobaczyć, przyjechał
by tu.
- Tobie wydaje się to logiczne. A jeśli on rozu
muje tak samo? Że gdybyś chciała się z nim zoba
czyć, przyjechałabyś do niego?
- Byłam tam na przesłuchaniu, a jego nie było.
- Miał pewnie milion spraw do załatwienia. Bądź
Heather Graham
247
rozsądna, Wendy. Coś ci powiem: w piątek jem
kolację ze starymi znajomymi w Las Olas. Podwiozę
cię do Brada.
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo to nie wypada. A zresztą po co? On nie
zrezygnuje dla mnie ze swojej pracy i trybu życia.
Eric uśmiechnął się i wziął ją za rękę.
- Wendy, ludzie się zmieniają. Na przykład zako
chują się i zmieniają priorytety.
- A kto mówi, że on się zakochał? - wyszeptała.
Eric wzruszył ramionami.
- Ja ci to mówię. Życie jest jak rzeka, jak mawia
Willie. Żeby je szczęśliwie przeżyć, trzeba iść za
głosem serca.
- Zastanowię się - mruknęła.
W piątek rano zebrała się na odwagę. Wykąpała
się, umyła włosy, zrobiła sobie manicure i pedicure
i przygotowała jedwabną koktajlową suknię.
O czwartej po południu odwaga zaczęła ją opusz
czać. No bo co mu powie? Może wskoczymy jeszcze
raz do łóżka, Brad, jak za starych dobrych czasów?
Cześć, Brad, przechodziłam tędy, no i pomyślałam
sobie, że wpadnę?
A jeśli zastanie u niego jakąś kobietę?
Z tych rozważań wyrwał ją szum silnika. Z za
skoczeniem stwierdziła, że to Eric. Umawiali się, że
podjedzie po nią dopiero o siódmej. Otworzyła mu
drzwi.
2 4 8 NOCE NAD FLORYDĄ
- To do ciebie - powiedział Eric, wręczając jej
plik listów. - Odebrałem na poczcie. A przy okazji
chciałem się dowiedzieć, czy wytrwałaś w postano
wieniu. Nadal jesteśmy umówieni?
- Sama nie wiem... - zaczęła Wendy.
- Wrócę za dwie godziny. - Pomachał jej i wy
szedł.
Wróciła do kuchni i zaczęła przeglądać pocztę.
Rachunki... reklamy... Serce zabiło jej żywiej na
widok koperty z nadrukiem biura Brada.
Rozerwała ją niecierpliwie, ale czekał ją zawód.
Było to oficjalne pismo z podziękowaniami za udzie
lenie gościny agentowi.
- A to sukinsyn! - zaklęła, po czym wybiegła na
korytarz, wpadła do sypialni, rzuciła się na łóżko
i rąbnęła pięścią w poduszkę.
I nagle uświadomiła sobie, że nie jest sama.
Odwróciła głowę.
Stał dokładnie tam, gdzie widziała go w snach.
W progu. I patrzył na nią. Tylko że był w granato
wym garniturze.
Ależ jest przystojny. Dobrze mu w granacie. Biała
koszula, gustowny krawat. Włosy zaczesane do tyłu.
Oczy jakby trochę bardziej podkrążone, twarz jakby
szczuplejsza.
Ale jest tu, stoi przed nią.
Automatycznie uniosła rękę do mokrych, nieucze
sanych włosów, spojrzała na swój wystrzępiony
szlafrok...
Heather Graham
249
Jak mógł przyjść tutaj bez uprzedzenia i zasko
czyć ją nieprzygotowaną, w takim stanie?! Nie tak
to widziała w snach. Ogarnął ją gniew, zerwała się
z łóżka.
- Ty draniu! - wysyczała.
- Ja... eee... pukałem. Nie słyszałaś?
- Nie słyszałam? - Ruszyła na niego. - Wpuś-
ciłam cię pod mój dach, przewróciłam do góry
nogami swój dom, swoje życie. Porwali mnie dilerzy
narkotyków. I jak mi się za to odwdzięczyłeś?
Powiedziałeś chociaż: do widzenia, Wendy, dzięku
ję, było miło? Nie! - Zabębniła pięściami w jego
pierś. - Nie! Dostałam tylko z twojego wydziału list
z podziękowaniami za udzielenie ci gościny!
- Wendy...
- Nienawidzę cię! Gardzę tobą. Jesteś bezwzglę
dnym niewdzięcznikiem! - Uchylił się przed jej cio
sem, chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie.
- Wendy...
- Niech cię diabli porwą, McKenna!
Wziął ją na ręce. Odruchowo objęła go za szyję
i spojrzała mu w oczy. Ruszył w stronę łóżka.
Serce jej płonęło, płonęło ciało. Dotykał jej, trzy
mał ją znowu w ramionach. I szedł w stronę łóżka.
Położył ją, pociągnął ostrożnie za pasek szlafroka
i patrzył, jak się rozchyla. Na widok jej nagości
wstrzymał oddech. Na szyi zaczęła mu pulsować
żyła. Pochylił się i pocałował ją w brzuch. Zanurzył
palce w jej włosy.
2 5 0 NOCE NAD FLORYDĄ
- Wybierałam się dzisiaj do ciebie - powiedziała
cicho. - Miałam wszystko zaplanowane. Chciałam
włożyć jedwabną suknię. Być piękna.
- Jesteś piękna - wyszeptał. - Przepiękna.
- Och, ty straszny, nieczuły draniu! Nienawidzę
cię - wyszeptała Wendy.
Czuła, jak Brad muska wargami jej skórę. Potem
wyprostował się i spojrzał jej w oczy.
- Wyjdziesz za mnie, Wendy?
Otworzyła szeroko oczy.
- Słucham?
Rozluźnił krawat.
- Dużo o tym rozmyślałem. Wiem, jakie masz
zdanie na ten temat, ale wydaje mi się, że mogliby
śmy dojść do kompromisu. Teraz życie o wiele wię
cej dla mnie znaczy. Nie zdawałem sobie sprawy, że
aż tak je cenię, dopóki nie popróbowałem, jak to jest,
kiedy się je z kimś dzieli. Kocham cię, Wendy. Nie
zmienię siebie, swoich poglądów ani przekonań, ale
kocham cię. I podejrzewam, że ty też mnie kochasz.
Siedziałem przez te ostatnie tygodnie i gapiłem się na
puste ściany. Tak bardzo cię pragnąłem. Miałem
nadzieję, że może mi wybaczysz, że byłem, jaki
byłem. Miałem nadzieję, że zadzwonisz...
- Ty też nie zadzwoniłeś! - wytknęła mu.
- Nie masz telefonu - przypomniał jej Brad.
- Trzeba go będzie zainstalować.
- Jak to? - spytała ostrożnie. - Będziemy miesz
kali... tutaj?
Heather Graham
251
- Dojazd do pracy zabierze mi rano co najmniej
godzinę, ale co tam. Kiedy pracowałem na Manhat
tanie, też jechałem godzinę metrem. Zostanę w DEA,
ale kończę z pracą operacyjną. Chcę co wieczór
wracać do domu, do domu tutaj, i spędzać z tobą
każdą noc. Zamieszkamy w tym domu. Z telefonem.
- Z telefonem - powtórzyła Wendy.
Krawat Brada opadł na podłogę, za nim pole
ciały marynarka, kamizelka i koszula, ale Wendy pa
trzyła wciąż na niego osłupiała. Kiedy zdjął spodnie
i buty, zadrżała. Położył się przy niej i pocałował ją
gorąco, wodząc powoli dłonią po wszystkich jej
krągłościach. Potem uniósł głowę i spojrzał prosto
w jej srebrzyste oczy.
- A więc?
- Co „a więc"? - Myślami była gdzie indziej.
O co mu chodzi?
- No, jaki jest werdykt? - Pocałował ją i znowu
spojrzał w oczy. - Wyjdziesz za mnie?
- Tak! Tak, wyjdę.
- To się cieszę - rzekł z uśmiechem i wziął ją
w ramiona. - Tak mi ciebie brakowało - wyszeptał.
- Już nigdy cię nie opuszczę. Nigdy.
Wendy oplotła mu ramionami szyję.
- Kocham cię i już nigdy, przenigdy nie pozwolę
ci odejść.
Brad mruknął coś jeszcze, ale ona już nie słuchała,
słowa przestały się liczyć...
252
NOCE NAD FLORYDĄ
Leżeli jeszcze w łóżku wyczerpani i senni, kiedy
Wendy usłyszała warkot silnika.
- O kurczę! - Wyskoczyła z łóżka i sięgnęła po
szlafrok. - To Eric - rzuciła.
Brad uniósł brwi i podkładając ręce pod głowę,
wyciągnął się wygodnie.
- Hej! - trąciła go w bok - ty też wstawaj!
Roześmiał się, usiadł i wciągnął spodnie.
- On się od razu domyśli, co robiliśmy.
Brad parsknął śmiechem.
- A myślisz, że po co chciałem cię zawieźć do
miasta?
- Na kolację w doborowym towarzystwie! - skła
mała obrażona Wendy.
Brad, wciąż się śmiejąc, przeszedł do salonu.
Zawiązując szlafrok, Wendy usłyszała głosy roz
mawiających mężczyzn. Poprawiła pośpiesznie wło
sy i weszła do pokoju. Brad otoczył ją ramieniem.
- On mówi, że to dla niego zaszczyt być mistrzem
ceremonii na naszym ślubie. Jest przekonany, że
Willie z radością zgodzi się poprowadzić cię do
ołtarza, a jak już będziemy tu mieli telefon, to może
się przełamie i też go sobie założy.
Wendy parsknęła śmiechem. Eric ucałował ją,
podobnie rozbawiony.
- A nie mówiłem, Wendy? - szepnął jej do ucha.
- Trzeba nam wszystkim iść za głosem serca. ~ Uści
snął ją. - Zaraz, może masz szampana?
Wendy miała szampana. Był ciepły, ale wrzucili
Heather Graham
253
sobie do kieliszków po parę kostek lodu, po czym
Eric wzniósł toast.
Dwa miesiące później w miejscowym kościele
Willie oddał Bradowi rękę Wendy. Miała na sobie
jasnoszarą suknię podkreślającą srebro jej oczu.
Brad powiedział jej później, że była najpiękniej
szą panną młodą, jaką w życiu widział.
- Naprawdę? - zapytała.
Opowiadał jej właśnie, jak bardzo podoba mu się
jej suknia, co nie przeszkadzało mu dokładać wszel
kich starań, by jak najszybciej ją z niej ściągnąć.
- Naprawdę.
- Tak się cieszę, że się pobraliśmy.
- Mhm, ja też - mruknął Brad z roztargnieniem.
Suknia zapinana była z tyłu na milion małych
haftek, a Wendy nie kiwnęła palcem, by mu pomóc
w ich odpinaniu.
- Bo wydaje mi się, że będziemy mieli ślicznego,
maleńkiego gościa - dokończyła z przesadną skrom
nością.
- No i dobrze - wycedził Brad przez zęby, do
prowadzony już do szewskiej pasji labiryntem haftek
tej przeklętej sukni.
Nagle palce mu znieruchomiały.
- Co?
- Kto wie, czy nie będzie to mały płowowłosy
gość ze złotymi oczkami. - Głos nagle jej zadrżał.
- Masz coś przeciwko temu?
254
NOCE NAD FLORYDĄ
- Czy mam coś przeciwko temu? - zapytał szep
tem. - Ja... ja... Ależ skąd!
Zabrakło mu słów, by jej powiedzieć, jak ją kocha
i w jaki zachwyt, w jaką euforię wprawiła go wiado
mość, że w drodze jest dziecko - ich dziecko.
Pochylił się więc tylko i pocałował ją najgoręcej,
jak potrafił.