JUSTINE DAVIS
BRYLANT BEZ SKAZY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy Kristina ma tak wielki dar przekonywania, czy to raczej on łatwo ulega
manipulacji?
Grant McClure posępnie potrząsnął głową. Prawda zapewne leży gdzieś
pośrodku. Zawsze ulegał namowom Kristiny, nawet jeśli udało mu się przejrzeć jej
grę. Przyrodnia siostra miała jednak tyle wdzięku i życzliwości dla ludzi, że trudno jej
było odmówić. Nie odmówił jej i tym razem, więc teraz spodziewał się wizyty niepro-
szonego gościa, choć czas ku temu był wyjątkowo niesprzyjający.
Tłumiąc westchnienie, oparł się o drzwi stajni. Nieopodal rozległ się warkot
silnika samochodu. Siedzący za kierownicą Chipper Jenkins nie potrafił zdecydować,
czy spotkała go kara, czy nagroda. Cieszył się, że pozwolono mu prowadzić nowego
pikapa, ale był trochę zły, że powierzono mu tak niegodne kowboja zadanie. Miał
przywieźć na ranczo jakąś miastową paniusię.
- No! - Zaskoczony Grant chwycił kapelusz, który niespodziewanie zsunął mu
się na nos. Tuż przy uchu usłyszał radosne rżenie. - Joker, przestań!
Wielki, czarno - biały ogier rasy appaloosa spoglądał na niego zaczepnie,
wyraźnie zadowolony, że znów udało mu się strącić kapelusz z głowy swego pana.
Uwielbiał płatać takie figle i właśnie tej skłonności zawdzięczał swe przezwisko.
- A żeby cię, ty wstrętna, bezwartościowa szkapo - wymamrotał Grant, ale
uśmiechnął się do swego ulubieńca.
Nie mówił poważnie. Oryginalnie umaszczony ogier był jednym z
najpiękniejszych koni, jakie w życiu spotkał. Pięknie zbudowany, silny, szybki i
wytrzymały Joker był również obdarzony wielkim sercem i dobrym charakterem, a na
dodatek wszystkie te cechy przekazywał potomstwu. Taki koń to marzenie każdego
jeźdźca.
Grant nawet w snach się nie spodziewał, że to marzenie ziści się właśnie jemu.
- Dziękuję ci, Kate - wyszeptał do siebie, nie pierwszy zresztą raz. - Nie wiem,
dlaczego to zrobiłaś, ale dziękuję ci. - Pogłaskał konia po szyi i powiedział głośno: -
Chodź, pajacu. Znajdziemy ci jakieś zajęcie, zanim się całkiem rozkleisz.
Joker prychnął na znak aprobaty i energicznie kiwnął głową. Grant zauważył,
że zaczął traktować to zwierzę jak człowieka, co nigdy przedtem mu się nie zdarzało.
No, może podobnie myślał jeszcze o Ryzykancie, mądrym owczarku australijskim,
który na ranczu był bardziej pożyteczny niż niejeden pracownik.
Prawie dwie godziny później, zadowolony z przejażdżki, odprowadził konia
do zagrody przy stajni, by zwierzę trochę odpoczęło. Czyszczenie Jokera odłożył na
później, ponieważ był pewien, że ogier nie odmówi sobie przyjemności i z zapałem
wytarza się w pyle. Listopad zbliżał się ku końcowi i niedługo ziemię pokryje śnieg.
Już nad wyżynami Wyoming przeszło kilka śnieżyc, ale śnieg jeszcze nie
utrzymywał się dłużej.
Wkrótce jednak miało się to zmienić, a wtedy i on, i wszyscy będą musieli
naprawdę przyłożyć się do pracy, by zwierzęta przetrwały srogą zimę. Rozpieszczona
panna z wielkiego miasta jest ostatnią rzeczą, jakiej mu tu potrzeba.
Rozmyślania przerwał mu warkot silnika wracającego pikapa.
- No, zaczyna się - wymamrotał. Zarzucił sobie na ramię uprząż Jokera i
poszedł przywitać gościa.
Najpierw spostrzegł Chippera. Chłopak stał przy zabłoconych drzwiach
samochodu i uśmiechał się z cielęcym zachwytem. Grant dopiero po chwili zauważył,
kto wprawił młodego pomocnika w taki stan. Z samochodu wysiadła kobieta o
długich blond włosach, związanych w koński ogon. Miała na sobie dżinsy i krótki
kożuszek. Widać było, że chłód wcale jej nie przeszkadza.
Kiedy go zobaczyła, jej oczy rozszerzyły się lekko. Grant zdawał sobie
sprawę, że gapi się na nią zaskoczony, ale nie potrafił zmienić wyrazu twarzy.
Była niska, przynajmniej w porównaniu z Grantem, bardzo drobna i delikatna,
niczym figurka z porcelany. Ciemne kręgi pod oczami pogłębiały wrażenie kruchości.
Wydawała się zmęczona, i to nie tylko fizycznie. Grant poczuł, że coś go ściska w
sercu. Podobnie wyglądał jego ojciec pięć lat temu, na kilka dni przed śmiercią.
- Witaj, Grant. Głos miała łagodny, matowy, i słychać w nim było nutę
smutku, który czaił się również w jej zielonych oczach.
- Witaj, Mercy - odrzekł cicho. Słysząc swoje przezwisko z dawnych lat,
uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały smutne.
- Nikt mnie tak nie nazywał, odkąd nie przyjeżdżasz latem do domu.
- Nigdy nie uważałem Minneapolis za swój dom. Po prostu tam mieszkała
moja matka.
Rozejrzała się, jakby chciała porównać rozległe, dzikie tereny wokół rancza i
rysujące się w oddali wysokie Góry Skaliste do wieżowców ze stali i szkła.
- Twój dom był zawsze tutaj, prawda? - rzekła cicho.
- Zawsze - potwierdził z nie skrywanym przekonaniem. Od dzieciństwa
wiedział, że tu jest jego miejsce. Ta piękna, dzika kraina wydawała się częścią niego
samego i nigdy nie potrafił ani nie chciał opierać się jej sile przyciągania.
- A więc to tutaj zawsze cię ciągnęło, tutaj musiałeś wracać. Chyba teraz
zaczynam to rozumieć...
Kiedy Kristina Fortune powiedziała Grantowi, że Meredith Brady została
policjantką, pomyślał sobie, że pewnie bardzo urosła od tego lata, kiedy jako
nieznośna czternastolatka przyjechała tu na wakacje, w towarzystwie o dwa lata
młodszej przyrodniej siostry Granta. Tymczasem Mercy nadał nie mogła mierzyć o
wiele więcej niż metr pięćdziesiąt pięć.
- Zmieniłaś się - powiedział. I była to prawda. Pamiętał ją jako żywiołową,
energiczną nastolatkę, bardzo podobną do Kristiny. Teraz energia i żywiołowość
gdzieś zniknęły.
- Zmieniłam się, ale nie urosłam, tak? - zapytała smutno.
- No cóż, nie urosłaś za wiele - przyznał rozsądnie.
- Łatwo ci mówić. Ty w ciągu jednego lata potrafiłeś urosnąć dziesięć
centymetrów.
Usta Granta zadrgały. To było dziwne lato, kiedy w przeciągu trzech miesięcy
wystrzelił do góry i osiągnął metr osiemdziesiąt wzrostu. Nagle jego ruchy stały się
niezgrabne, ubrania za małe, a w dodatkowe zakłopotanie wpędzał go fakt, że jego
przemiana wywarła ogromne wrażenie na wszędobylskiej koleżance przyrodniej sio-
stry.
- Dziwię się, że w ogóle urosłem, bo przez całe lato bez przerwy deptałaś mi
po piętach. Przykleiłaś się do mnie jak rzep, Meredith Cecelio.
Skrzywiła się.
- Proszę, mów do mnie po prostu Meredith. Albo Meri.
- A może Mercy? - To on tamtego lata wymyślił dla niej to przezwisko. -
Pamiętam, że nie odstępowałaś mnie ani na krok. Zawsze kiedy odwiedzałem mamę,
kręciłaś się w pobliżu. Nigdy nie zapomnę, jak poszłaś za mną na ślizgawkę i
utknęłaś w obrotowej bramce.
- Miałam wtedy dwanaście lat - stwierdziła z godnością. - I byłam w tobie
zakochana po uszy, po tym, jak obroniłeś mnie przed chłopakami, którzy mi doku-
czali.
Grant zamrugał oczami. Dawno odgadł, że się w nim durzyła, ale nie
podejrzewał, że zaczęło się to tak dawno. Przypomniał sobie, jak podczas pierwszych
wspólnych letnich wakacji zobaczył, iż dokucza jej dwóch starszych od niej
chłopców, a ona, mimo że łzy napływały jej do oczu, stała z dumnie uniesioną głową.
Przegnał dręczycieli i odprowadził ją do domu. Przez całą drogę milczała, dopiero w
progu podziękowała mu cicho. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to od tamtej
chwili stała się jego nieodłącznym cieniem.
- To było tylko dwóch łobuziaków - powiedział.
- A ty przybyłeś mi na pomoc niczym rycerz w srebrnej zbroi - odparła cicho.
Grant skrzywił się lekko. Nie nadawał się na bohatera, nawet na użytek naiwnej na-
stolatki. - Ale nie przejmuj się - ciągnęła, widząc jego niepewną minę. - Już dawno
się wyleczyłam ze słabości do ciebie. Dorosłam i zrozumiałam, że zauroczyła mnie
atrakcyjna powierzchowność, a nie kryjący się pod nią człowiek. Dzięki Bogu,
przeszło mi bardzo szybko.
- Aha.
Wypowiedział to dość niepewnym tonem. Czy sprawiło mu przyjemność, że
wyznała dawno minione uczucie? A może był zły, że Mercy już nic do niego nie
czuje, i w dodatku tak bardzo ją to cieszy? Zachciało mu się śmiać. Przecież już
nieraz kobiety podkochiwały się w nim tylko ze względu na jego męską urodę, i miał
tego serdecznie dosyć. Jeszcze bardziej irytowały go te, które dowiedziawszy się o
jego sporym majątku, nagle zaczynały mu okazywać coraz więcej uczucia.
Mercy była inna. Nigdy nie nadskakiwała mu i nie obsypywała go
pochlebstwami. Zupełnie nie pasowałoby to do jej łobuzerskiego sposobu bycia. Była
jak miniaturowy wulkan energii i nie odstępowała go na krok.
Włosy jak dawniej czesała w koński ogon, ale twarz, która kiedyś przywodziła
mu na myśl psotnego chochlika, zdumiewająco wyładniała. Wielkie oczy, lekko
zadarty nos, śmiało zarysowany podbródek... Meredith Brady stała się piękną kobietą.
Nic dziwnego, że Chipper gapił się na nią rozanielonym wzrokiem.
Chipper. Grant uświadomił sobie, że chłopak cały czas stoi tuż obok,
przysłuchując się ich rozmowie i chłonąc wzrokiem Mercy, która zdawała się
zupełnie nie zauważać jego fascynacji.
- Miałeś rozłożyć bryły soli dla bydła - przypomniał surowo chłopakowi. - Ja
odprowadzę naszego gościa do domu.
Chipper spojrzał na niego z rozpaczą.
- Ale ja chciałem zanieść bagaże...
- Dam sobie radę - odezwała się Mercy. - Nie są ciężkie. Lubię podróżować
bez zbędnego obciążenia.
- Ale ja...
- Trzeba rozłożyć sól - nakazał Grant. - I to szybko.
- Tak jest - zgodził się Chipper z rezygnacją. Nagle twarz mu pojaśniała. -
Jeśli będzie potrzebny ktoś, kto zna okolicę...
- Będę o tym pamiętała - odparła z uśmiechem. Grant zauważył, że jej
uśmiech, choć czarujący, był tylko zdawkowym odruchem, nie wydobywał się z
serca. Nie był jednak sztuczny jak uśmiechy kobiet, które spotykał podczas swych
sporadycznych wizyt u matki.
Nie, ten uśmiech nie krył płytkości charakteru, był raczej maską skrywającą...
Właśnie, co? Pustkę? Ból?
Wtedy nagle przypomniał sobie, co w minionym tygodniu powiedziała mu
przez telefon Kristina. Z początku słuchał jej nieuważnie, nie kojarząc imienia Me-
redith z zadziorną panną z końskim ogonem. Kristina krótko wyjaśniła mu sytuację.
Meredith potrzebowała jakiegoś spokojnego, odludnego miejsca, gdzie mogłaby
skryć się na jakiś czas i dojść do siebie po tym, gdy jej kolega z pracy, Nick Corelli,
zginął na służbie.
- Byli sobie bardzo bliscy - relacjonowała mu Kristina. - Meredith jest
załamana. Proszę cię, Grant, to nie potrwa długo. Potrzeba jej ciszy i spokoju. Musi
znaleźć się gdzieś, gdzie ludzie nie będą cały czas mówili o tym, co się stało.
A więc o to chodzi, pomyślał. Za uśmiechem Mercy krył się ból po stracie
bliskiego człowieka. Na pewno bardzo go kochała. Grant sięgnął po dwie niewielkie,
granatowe walizki, które Chipper postawił obok samochodu.
- Powiedziałam, że dam sobie radę.
- Nie wątpię w to, ale pomogę ci. Masz za sobą długą podróż.
- Prawie cały czas siedziałam. Mogę sama nosić bagaże.
Grant odstawił walizki, zastanawiając się, czy reszta wizyty przebiegnie w
podobnej atmosferze. Matka zadała sobie wiele trudu, by nauczyć go dobrych manier.
Kiedy protestował, twierdząc, że kobiety nie oczekują już od mężczyzn galanterii,
oznajmiła mu spokojnie, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni bardzo sobie cenią
dobre maniery, o ile nie towarzyszy im protekcjonalny ton.
Złożył ramiona na piersi i już miał coś powiedzieć, gdy Mercy go ubiegła.
- Nie jestem wyzwolona i niezależna - oświadczyła pośpiesznie, jakby czytała
w jego myślach. - Wiem, że nie zostałam tu zaproszona, a ty masz dużo pracy. Po-
zwalając mi tu przyjechać, oddałeś mi wielką przysługę. Jeśli będę mogła w czymś
pomóc, po prostu mi to powiedz. Niech od początku będzie jasne, że nie chcę być
traktowana jak gość.
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Jak więc mam cię traktować? Niespodziewanie uśmiechnęła się, tym razem
szczerze i niemal wesoło. Grant poczuł, jak przebiega go dreszcz.
- Najlepiej by było, gdybyś po prostu nie zwracał na mnie uwagi.
Uśmiechnął się rozbawiony.
- Nie wiem, czy mi się to uda - rzekł z ironią. - Próbowałem przez kilka
wakacji z rzędu, ale bez większego powodzenia.
Uniosła lekko brwi.
- Wiem. A im bardziej usiłowałeś się mnie ignorować, tym więcej się
starałam, żebyś wreszcie mnie zauważył.
- Zauważyłem. Musiał odwrócić wzrok, ponieważ jej uśmiech znów
przyprawił go o dziwny dreszcz. Postanowił więc zmienić temat.
- Kiedy spadnie śnieg, trudno ci będzie stąd wyjechać.
- Przywiozłam dużo książek.
- Nie oczekuję, że będziesz pomagała, ale wolałbym, żebyś nie dostarczała
dodatkowego zajęcia moim pracownikom. Zima to najcięższa pora roku i wszyscy
mają mnóstwo roboty.
Mercy spokojnie przyjęła jego słowa.
- Nie znam się na pracy na ranczu - odparła bez skrępowania. - Nie umiem
jeździć konno, nic nie wiem o krowach. Ale potrafię się obsłużyć. Nie musisz się mną
opiekować.
Widać było, że szczere przyznanie się do niewiedzy nie sprawia jej trudności.
Grant żałował, że nie każdy to potrafi. Widział już wielu ludzi, którzy przyjeżdżali do
tej części kraju po przygodę, nie zdając sobie sprawy z czekających ich trudów. Jego
przyrodni brat Kyle był właśnie taki. Ale Samantha Rawlings, urodzona i wychowana
w tych stronach, szybko sprowadziła go na ziemię i bardzo wiele nauczyła.
Na myśl o tym Grant uśmiechnął się w duchu. Kyle, z pozoru lekkoduch i
playboy, wreszcie się ustatkował i znalazł cel w życiu.
Stało się to dość późno, ale nie dziwił się temu ten, kto znał matkę Kyle'a,
mściwą manipulantkę Sheilę Fortune. Grant nie pierwszy raz pomyślał z wdzięcz-
nością o swojej matce, ciepłej, szczerej i dobrej. Zadziwiające było to, że wszystkim
dzieciom Sheili udało się jakoś zorganizować sobie życie. Wszyscy troje, Kyle,
Michael i Jane, założyli rodziny, co pewnie doprowadziło ich matkę do wściekłości,
ponieważ przez to straciła nad nimi kontrolę. Nie zazdrościł swemu przyrodniemu
rodzeństwu. Prawdę mówiąc, czasami nawet współczuł ojczymowi, ale zwykle
szybko tłumił w sobie to uczucie.
Otrząsnął się z zamyślenia. Zastanowiło go, dlaczego nie potrafi skupić się na
rozmowie z Mercy i pozwala myślom rozbiegać się chaotycznie.
- Nie będę miał czasu, żeby się tobą zajmować, zwłaszcza kiedy spadnie śnieg
- ostrzegł. - Tak samo jak inni, będziesz zdana na siebie.
W jej oczach ukazał się jakiś cień i Grant natychmiast pożałował swoich słów.
- Poradzę sobie - zapewniła beztrosko, jakby chciała stłumić emocje. Sięgnęła
po walizkę. - Zaniesiemy je razem? - zaproponowała.
- Dobrze - zgodził się i wziął drugą.
Z łatwością podniosła bagaż z ziemi, chociaż wiedział, że nie jest lekki. Nie
powinno go to dziwić. Jako policjantka musiała pewnie być silna i sprawna, by móc
wykonywać swoją pracę. A najwyraźniej wykonywała ją doskonale. Kristina
powiedziała mu, że Mercy służy w policji od pięciu lat, akademię ukończyła w wieku
lat dwudziestu jeden, i tego samego dnia została zaprzysiężona. Zawsze pragnęła być
policjantką, a jeśli już coś sobie postanowiła, nic nie było w stanie jej od tego od-
wieść.
W głosie swojej trochę zepsutej przyrodniej siostry usłyszał ton podziwu, a to
nie zdarzało się często. Spełnił jej prośbę. Kristina potrafiła być denerwująca, ale
rekompensowała to inteligencją i urokiem osobistym. Grant nie wątpił, że trafi kiedyś
na mężczyznę, który nie pozwoli jej sobą manipulować i nie nabierze się na pozę roz-
pieszczonej księżniczki, a wtedy iskry będą latały w powietrzu.
Mercy była od wielu lat jej najlepszą przyjaciółką, więc kiedy potrzebowała
pomocy, Kristina natychmiast stanęła na wysokości zadania. Nie wahała się wykorzy-
stać do tego swojego przyrodniego brata. A ponieważ rzadko prosiła o coś nie dla
siebie, Grant nie mógł jej odmówić.
Mercy. Cały czas nazywał ją w myślach tym przezwiskiem z dzieciństwa. Nie
powinien jednak zapominać, że teraz to dorosła kobieta, pogrążona w żałobie po
stracie bliskiej osoby. Musiał opanować przyśpieszone bicie serca, nieoczekiwany
dreszcz, przeszywający go na widok jej uśmiechu. Takie reakcje są teraz zupełnie nie
na miejscu.
Doszedł w końcu do wniosku, że to pewnie skutek zbyt długiego braku
damskiego towarzystwa. Od miesiąca prawie nie widział kobiety, a na ostatniej
randce był trzy miesiące temu. Nic dziwnego, że hormony dały o sobie znać na widok
Mercy, która zmieniła się w piękną kobietę.
Nie był pewien, czy wie, jak zająć się kobietą o złamanym sercu. Poznał ból
po stracie bliskiego człowieka, kiedy matka odeszła od ojca i opuściła ranczo. Miał
wtedy zaledwie trzy lata. Drugi raz cierpiał w podobny sposób, kiedy patrzył na
długą, powolną śmierć ojca, który do ostatnich chwil życia żałował, że stracił
ukochaną kobietę.
Wtedy nic nie potrafiło stłumić jego bólu, jak więc mógł liczyć na to, że
pomoże komuś innemu uporać się z cierpieniem?
Kristina mówiła, że Mercy potrzebuje jedynie jakiejś kryjówki, spokojnego
miejsca, gdzie mogłaby dojść do siebie. On sam znalazł schronienie i ukojenie w tych
dzikich stronach, ale nie podejrzewał, by dziewczyna z miasta zareagowała podobnie.
Zwłaszcza po okrutnej, nagłej śmierci kogoś, kogo chyba bardzo kochała, sądząc po
smutku w jej oczach.
Takiego bólu chyba nic nie zdoła stłumić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Być może Mercy nie widziała już w Grancie rycerza w srebrnej zbroi, ale
musiała przyznać, że nadal robi na niej wrażenie. Praca na ranczu doskonale wyrabia
mięśnie i kształtuje sylwetkę, lepiej niż ćwiczenia w siłowni, którym oddawali się z
zapałem jej koledzy z Minneapolis.
Podobały jej się lekkie zmarszczki w kącikach niebieskich oczu, pięknie
kontrastujących z opaloną twarzą. Ciemnoblond włosy miał teraz krótsze niż dawniej,
ale właśnie taka fryzura bardziej do niego pasowała.
To niewątpliwie przystojny mężczyzna, stwierdziła w duchu Mercy, dumna z
tego, że potrafi tak spokojnie to przyznać, nie czując dawnego drżenia w sercu. No,
prawie nie czując.
Włożyła sweter do szuflady i rozejrzała się po pokoju. Grant powiedział jej, że
korzysta z niego Kristina podczas swoich rzadkich wizyt na ranczu, „dopóki nie
znudzi jej się samotność i nie zatęskni za życiem towarzyskim wielkiego miasta”. Nie
zauważyła jednak, by przyjaciółka odcisnęła na tym wnętrzu swój ślad.
A może Grant po jej odjeździe przywracał pokój do normalnego stanu? Proste
umeblowanie, ograniczone do niezbędnego minimum, było zupełnie nie w stylu
Kristiny. Mercy jednak wszystko się tu podobało: duże łóżko, prosta dębowa komoda
i biurko oraz zasłony w wesołą, biało - niebieską kratkę. Przy dużym oknie stał
wygodny fotel, obity niebieskim materiałem.
Podeszła do łóżka i wzięła niewielki stos bawełnianych bluz z długimi
rękawami. Starała się spakować najcieplejsze ubrania, pamiętając dramatyczny opis
srogich zim na ranczu.
Układała bluzy w kolejnej szufladzie, zastanawiając się, dlaczego tak łatwo
zaakceptowała swoje dawne przezwisko. Kiedyś go nienawidziła, ale gdy zdała sobie
sprawę, że jedynie Grant tak ją nazywa, zaczęło jej się podobać.
Poza tym, nazywając ją dawnym przezwiskiem, Grant dał jej do zrozumienia,
że nadal traktuje ją jak dziecko. Trudno. Wcale jej to nie przeszkadzało.
Na łóżku zostały już tylko dwie jedwabne nocne koszule. W dzień mogła
nosić dżinsy, ciepłe majtki i wełniane skarpety, ale nocą wolała czuć na skórze gładki
jedwab. Był to jeden z niewielu luksusów, na jakie sobie pozwalała, więc nie
zamierzała się tego wstydzić ani mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Ułożyła je
starannie w ostatniej wolnej szufladzie i podeszła do drzwi, ponieważ usłyszała za
nimi jakiś dziwne skrobanie.
- A kto ty jesteś? - zapytała z uśmiechem.
Na progu siedział średniej wielkości szaroczarny pies. Choć spoglądał na nią
spokojnie, poczuła się trochę nieswojo, ponieważ jedno jego oko było brązowe, a
drugie jasnoniebieskie. Przykucnęła przy czworonogu, ale nie pogłaskała go. Coś w
postawie zwierzęcia powstrzymało ją przed obdarzaniem go zbędną czułością.
- Przyszedłeś sprawdzić, co to za nieproszony gość? Pies przechylił łeb i
wyraźnie szacował ją wzrokiem.
Miała ochotę się roześmiać.
- Lepiej będzie, jak zostawisz go w spokoju. To nie jest kanapowy pieszczoch.
Szybko uniosła wzrok, zdumiona bezszelestnym nadejściem Granta. Rzadko
udawało się ją tak zaskoczyć.
- Zauważyłam - odparła. - Miewałam już do czynienia z psami.
- To pies pracujący, nie domowy pupilek. Nie szuka przyjaciół.
Przez chwilę Mercy zastanawiała się, czy w jego słowach kryje się coś więcej
niż tylko ostrzeżenie na temat charakteru psa. Doszła jednak do wniosku, że tylko jej
się wydawało.
- Nie mam zamiaru mu się narzucać. - Wstała. Pies nadal na nią spoglądał,
teraz jakby trochę rozbawiony. - Ale jeśli zmieni zdanie, nie będzie ci chyba
przeszkadzało, jeśli się z nim zaprzyjaźnię?
- To mało prawdopodobne - odrzekł krótko, a Mercy znów się zastanawiała,
czy mówi o sobie, czy o psie.
Stłumiła westchnienie. Nie pamiętała, żeby w przeszłości był taki oschły.
- Ma jakieś imię? - zapytała. - A może to po prostu Pies?
Ku jej zdziwieniu Grant poczerwieniał.
- No... przez jakiś czas rzeczywiście nazywaliśmy go po prostu Pies, ale potem
sam nam pokazał, na jakie imię zasługuje.
Mercy uśmiechnęła się.
- A więc na jakie imię zasłużył? Widząc, że nie uznała jego odpowiedzi za
idiotyczną.
Grant odprężył się.
- Ryzykant.
Mercy zerknęła na psa, który siedział nieruchomo, cały czas w tym samym
miejscu.
- A dlaczego?
- Kiedy nie pracuje, to nie chce mu się nawet łapą ruszyć. Ale kiedy zabiera
się do roboty... to wystarczy za pięciu pomocników. Nic go nie powstrzyma. Przepę-
dza bydło gdzie sobie tylko zażyczysz, niczym marszałek dowodzący armią.
Widziałem, jak pędził niewielkie stado przez ponad pół kilometra, nie dotykając
ziemi.
- Jak to? - zdziwiła się Mercy.
- Skakał po grzbietach zwierząt, z jednego na drugi. Ryzykuje życie, ale ani na
chwilę nie ustaje.
Spojrzała na psa, który nie mógł ważyć więcej niż dwadzieścia kilogramów.
- Już rozumiem, skąd u niego takie pełne wyższości spojrzenie. Zapracował
sobie na szacunek.
- Owszem. - W jego głosie słychać było zadowolenie. Mercy poczuła, że nie
może spojrzeć mu w oczy. Patrzyła na psa, dopóki Grant znów się nie odezwał: -
Pomyślałem sobie, że zechcesz rozejrzeć się po ranczu, zobaczyć co gdzie jest.
Dopiero teraz na niego spojrzała i zastanawiała się, dlaczego przed chwilą nie
mogła. Nie było w nim nic groźnego, no może oprócz imponującego wzrostu i
mięśni, ale do tego była przyzwyczajona. Podczas służby w policji nieraz dawała
sobie radę z potężniejszymi mężczyznami.
- Chętnie się rozejrzę. Nie będę musiała później zawracać ci głowy. - Zerknęła
na niego z ukosa. Nie wiedziała, co powiedziała mu Kristina i nie chciała zdradzać
mu więcej szczegółów niż to konieczne. - Obiecuję, że nie zostanę tu zbyt długo.
Kiedy tylko... mnie wezwą, wskoczę do samolotu i zniknę.
Spoglądał na nią przez chwilę.
- Nie chciałem sugerować, że będziesz mi przeszkadzać.
- Ależ będę ci przeszkadzać - oznajmiła, wzruszając ramionami. - Nie
mieszkam tu, nic nie wiem o życiu na ranczu, choćbym nie wiem jak się starała,
zawsze będę trochę wchodzić w drogę. Postaram się tylko robić to jak najrzadziej.
Zdziwiony uniósł brwi.
- Rzeczywiście się zmieniłaś. Roześmiała się i zaraz zdała sobie sprawę, że po
raz pierwszy od śmierci Nicka śmieje się szczerze. Na myśl o Nicku ból znów wrócił,
ale opanowała się.
- Chodzi ci o to, że w dzieciństwie nigdy się nie zastanawiałam, czy komuś
przeszkadzam? - zapytała lekko.
Uśmiechnął się, jakby jej radość sprawiła mu przyjemność.
- Coś w tym rodzaju.
- Tylko przy tobie się tak zachowywałam. Zwłaszcza kiedy widziałam, że cię
to denerwuje.
- Nawet wtedy podejrzewałem, że robisz mi to na złość.
- Gdybyś naprawdę nie zwracał na mnie uwagi, pewnie dałabym ci spokój.
- I dopiero teraz mi to mówisz? - zapytał z udawanym oburzeniem.
Tym razem roześmiali się oboje i Mercy poczuła, że ból, który nosiła w sercu
od chwili, gdy Nick skonał w jej ramionach, trochę zelżał.
Chwyciła kożuszek i włożyła go, schodząc za Grantem na dół. Dom był
piętrowy, rozległy, ze spadzistym dachem. Trzy sypialnie na poddaszu były dobrze
ocieplone i ogrzewane piecami na drewno, do których Grant miał największe
zaufanie.
- Mamy również ogrzewanie gazowe - wyjaśnił, kiedy mijali wielki bojler -
ale staram się zbyt często go nie używać. Tylko do gotowania i ogrzewania wody.
- Ciepła woda? - spytała żartobliwie. - A Kristina mi mówiła, że macie tu
spartańskie warunki.
Spojrzał na nią przeciągle, jakby nie mógł zdecydować, czy mówi serio.
Odgadła, że miał ją za rozpieszczoną miejską damę. Nawet się nie starała
wyprowadzić go z błędu. Takich rzeczy nie udowadnia się słowami, tylko czynami.
Nie będzie wchodziła mu w drogę i sama o siebie zadba.
- Lubię ciepłe prysznice - oznajmił krótko.
Mercy milczała, ponieważ w wyobraźni ujrzała zupełnie nieoczekiwany obraz.
Myśl o nagim Grancie pod prysznicem przyprawiała ją o szybsze bicie serca.
- W zimie wszyscy pilnują, żeby ogień nie zgasł - mówił dalej, wskazując
duży piec w rogu. - Gdyby zgasł, dom bardzo szybko by się wychłodził.
Mercy otrząsnęła się z rozmarzenia.
- Wyobrażam to sobie - powiedziała. Pod ścianą spostrzegła niewielki stos
drewna opałowego. - Gdzie trzymacie zapas?
Wskazał ruchem głowy na zamknięte drzwi nieopodal pieca.
- W przybudówce. W domu jest zwykle zapas wystarczający na tydzień. Tyle
zwykle trwają najdłuższe śnieżyce.
Skinęła głową. Jeśli oczekiwał, że taka wiadomość ją przestraszy, to gorzko
się rozczarował. Owszem, mieszkała w mieście, ale przecież w Minneapolis również
zdarzały się bardzo srogie zimy.
- Chipper to chyba miły dzieciak - powiedziała, wychodząc za Grantem na
dwór.
- Właśnie. Miły, ale to jeszcze dzieciak. Niedawno skończył szkołę średnią.
To jego pierwsza praca.
Czyżby usłyszała w tonie jego głosu ostrzeżenie? A może znów doszukiwała
się w nich podtekstów, których tam nie było? Nie mogła nie zauważyć, jakie wra-
żenie zrobiła na chłopaku. Przez całą drogę na ranczo jąkał się i czerwienił. Czyżby
Grant podejrzewał, że ma ochotę zabawić się uczuciami naiwnego dzieciaka? Nagle
uderzyła ją ironia tej sytuacji.
- Boże, czy ja wyglądałam tak samo? - zapytała z ironicznym uśmiechem. -
Gapiłam się na ciebie jak sroka w gnat i czerwieniłam co pięć minut?
Grant zatrzymał się i spojrzał na nią przenikliwie. Potem uśmiechnął się z
wolna.
- Owszem, czasami tak wyglądałaś - przyznał.
- Przepraszam.
- Nie ma za co. Pochlebiało mi to, choć czasami wprawiało w zakłopotanie.
- Nie chciałam stawiać cię w niezręcznej sytuacji. Obiecuję ci, że to się już nie
powtórzy - dodała poważnie.
Jego usta zadrgały.
- Szkoda. Teraz może bardziej bym to docenił. Odwrócił się na pięcie i
poszedł dalej, zanim zdążyła odpowiedzieć. A więc Grant McClure nie stracił
poczucia humoru. No bo przecież to musiał być żart.
Podbiegła kilka kroków, by się z nim zrównać. Nie zwolnił, żeby nie musiała
wydłużać kroków. Powiedziała sobie, że dzięki temu nie straci formy i wyjdzie jej to
na dobre.
- Więc Chipper niedawno zaczął tu pracować?
- Jako stały pracownik, tak. Przedtem pracował tylko w lecie i czasami w
sobotę i niedzielę, razem z matką.
Z matką?
- Aha. - Tylko tyle mogła powiedzieć.
- Rita dla nas gotuje.
Rita. Mercy wyobraziła sobie smagłą brunetkę o ognistych oczach.
Mimowolnie dokonała w myślach szybkich obliczeń. Chipper miał osiemnaście lat.
Jeśli jego matka wyszła młodo za mąż, może mieć teraz na przykład trzydzieści sześć
lat. Tylko sześć lat starsza od Granta. To mała różnica wieku, nie przeszkodziłaby w
romansie.
Miała nadzieję, że ojciec Chippera to zwalisty siłacz, łatwo wpadający w
gniew. Natychmiast zganiła się za takie myśli. Jakie to w ogóle ma znaczenie?
- Gotuje tylko w weekendy? - zapytała lekkim tonem.
- Tak, ale za to dużo. Wystarcza na cały tydzień. Zamrażamy zapasy.
Nauczyła też nas, jak przygotować prostsze potrawy, żebyśmy mogli przetrwać w
zimie, kiedy zabraknie nam zapasów.
- Dobry pomysł - stwierdziła Mercy.
- Gotowanie na zapas czy przeszkolenie kilku z nas?
- I to, i to - odrzekła ze śmiechem. - Ja nie jestem zbyt dobrą kucharką.
Kristina może zaświadczyć.
- Już to zrobiła. Powiedziała, że jeśli się spodziewam po tobie pracy w kuchni
tylko dlatego, że jesteś kobietą, to mocno się zawiodę.
- Ufff... - Mercy westchnęła z przesadą. - Dobrze, że to sobie wyjaśniliśmy.
- Jej ostrzeżenie niewątpliwie uchroniło mnie przed strasznym losem.
- Niewątpliwie - zgodziła się Mercy z wymuszoną powagą. - Ale za to
świetnie zmywam naczynia. Może ten talent mi się tu na coś przyda?
- Porozmawiaj z chłopakami. Zwykle ciągną zapałki.
- Oni? A ty nie?
- Bycie szefem ma swoje dobre strony - oznajmił z szerokim uśmiechem.
Nagle rozległo się donośne rżenie i Mercy gwałtownie odwróciła głowę. W
obszernej zagrodzie, nieopodal większej z dwóch stodół, stał imponujący rumak
bardzo oryginalnej maści. Przednia połowa ciała była połyskliwie czarna, tylna
natomiast biała, upstrzona czarnymi łatkami różnej wielkości.
Mercy przypomniała sobie coś z dawnej przeszłości. Kiedy jako nastolatka
durzyła się w Grancie, chciała wiedzieć jak najwięcej o wszystkim, czym on się
interesował. Dlatego też przeczytała wiele książek o koniach i chociaż w zasadzie
nigdy przedtem nawet nie zbliżyła się do tego zwierzęcia w naturze, wiele
wiadomości zostało jej w głowie. Między innymi zapamiętała zdjęcie podobnego
konia, tylko w brązowe łaty, a nie w czarne.
- Czy to appaloosa? - zapytała niepewnie, podchodząc do ogrodzenia.
- Tak - potwierdził Grant, trochę zaskoczony.
- Widziałam kiedyś zdjęcie takiego konia. - Nie zamierzała przyznawać się,
jak do tego doszło. - Ale tamten był brązowo - biały.
- Mogą być najróżniejszej maści. Na przykład niektóre są prawie całkiem
białe, z małymi łatkami. Mam tu taką klacz. Nosi jego źrebię. - Ruchem głowy
wskazał na konia w zagrodzie.
Zatrzymała się i spojrzała na górującego nad nią konia. Nie bała się go,
zwłaszcza że przekrzywił głowę i przyglądał jej się z życzliwym zainteresowaniem.
- Jaki piękny. - Ogier parsknął radośnie, jakby zrozumiał jej słowa, a Mercy
roześmiała się.
- To w prostej linii potomek Wodza, który jakieś trzydzieści, czterdzieści lat
temu był najlepszym ogierem w stanie Teksas. Ale niech cię nie zmyli jego
szlachetne pochodzenie. To zwykły pajac - wyjaśnił trzeźwo Grant.
- Rzeczywiście. Przez tę łatkę wygląda trochę jak cyrkowy klaun.
To była prawda. Koń miał nad okiem pojedynczą białą łatkę, która nadawała
mu komiczny wygląd.
- Uważaj - ostrzegł Grant, kiedy przechyliła się przez ogrodzenie. - Może
wygląda jak klaun, ale to ogier, a zachowanie ogiera jest nieprzewidywalne. Cofnęła
się o pół kroku.
- Chcesz powiedzieć, że może ugryźć albo kopnąć?
- No... nie. Jeszcze mu się nie zdarzyło.
- Aha. Masz go od niedawna, tak?
- Ponad półtora roku. Zamrugała oczami.
- I przez ten czas nikogo nie ugryzł ani nie kopnął, a ty się nadal martwisz?
Skruszony Grant spuścił wzrok.
- Nie martwię się, tylko... trochę mnie to zastanawia. Nie spotkałem ogiera,
który by nie miał żadnego brzydkiego zwyczaju.
- A ten nie ma?
- Nie. Z wyjątkiem tego, że strąca mi z głowy kapelusz, kiedy do niego
podejdę - odparł. Mercy prychnęła rozbawiona, a koń parsknął cicho, jakby chciał jej
zawtórować albo zwrócić na siebie uwagę. Grant wzruszył ramionami. - Pewnie
jesteś bezpieczna. On naprawdę jest bardzo dobrze wychowany. Tylko nie wykonuj
żadnych nagłych ruchów, żeby go nie wystraszyć, i nie dotykaj go, dopóki sam cię do
tego nie zachęci.
Grant nie wyjaśnił, jak taka zachęta miałaby wyglądać, więc Mercy doszła do
wniosku, że wyczuje ją, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Znów podeszła do
ogrodzenia, a koń nachylił się nad nią i wciągnął nosem powietrze. Jego oddech
wzburzył jej włosy. Nagle poczuła, że delikatnie dotknął chrapami jej końskiego
ogona, zarżał lekko, odsunął się i spojrzał na nią, jakby na coś czekał. Nie poruszyła
się, a on jeszcze raz powtórzył cały manewr. Czyżby to była ta zachęta, o której
wspomniał Grant?
Zerknęła na niego i zobaczyła, że przygląda się uważnie całej scenie, ale z
jego twarzy nie potrafiła nic wyczytać. Czyżby to był jakiś sprawdzian? A jeśli nie
zda egzaminu, to zabroni jej wychodzić z domu do końca pobytu na ranczu?
To już chyba paranoja, zganiła się w duchu.
Z uśmiechem wyciągnęła powoli rękę i poklepała konia po czarnej szyi.
Zwierzę znów zarżało i Mercy uznała to za oznakę zadowolenia. Nie wiedziała tylko,
czy koń ucieszył się z pieszczoty czy z tego, że wreszcie zrozumiała jego niemą
prośbę.
- Ma jakieś imię? - zapytała, podziwiając mocne mięśnie i połyskliwą skórę.
- Nazywam go Joker.
- Wiem nawet, dlaczego - odparła ze śmiechem, który przychodził jej coraz
łatwiej. - Ale czy to jego prawdziwe imię?
- Jest zarejestrowany jako Płomień Fortune. Oczy Mercy rozszerzyły się.
- Fortune? Tak jak nazwisko tej rodziny? Grant skinął głową.
- Kate zostawiła mi go w spadku.
- Babka Kristiny? Ta, która zginęła w katastrofie samolotowej?
Znów skinął głową. Na jego twarzy pojawił się wyraz namysłu połączonego
ze zdziwieniem.
- On jest wart... pewnie więcej niż to całe ranczo - stwierdził. - Nie mam
pojęcia, dlaczego tak zadecydowała.
A więc dlatego miał przed chwilą taką niepewną minę. Nie wiedział, dlaczego
Kate zapisała mu takie piękne zwierzę. Nadal zadziwiał go fakt, że jest właścicielem
Jokera. Mercy spojrzała mu prosto w oczy.
- Twoja matka wyszła za mąż za syna Kate, zgadza się? Jesteś więc pasierbem
jej syna. Można powiedzieć, że jej wnukiem.
- Może to jest jakieś wyjaśnienie - odparł z powątpiewaniem. - Ale wydawało
mi się, że niewiele dla niej znaczę. Nie noszę nazwiska Fortune, nie należę do ro-
dziny. Oczywiście, wszyscy członkowie klanu byli zawsze dla mnie... bardzo mili.
Mama od dwudziestu pięciu lat jest żoną Nate'a, ale ja po prostu do nich nie pasuję.
- Najwyraźniej Kate była innego zdania, jeśli zostawiła ci tak cenne zwierzę.
Potrząsnął głową.
- Nadal tego nie rozumiem. Swoje ranczo zapisała mojemu przyrodniemu
bratu, Kyle'owi, a Joker również powinien przypaść mu w udziale. Gdyby Kyle lepiej
znał się na hodowli zwierząt, na pewno nie zgodziłby się oddać Jokera. Powinien był
o niego walczyć.
- Skoro nie zna się na zwierzętach, to pewnie koń niewiele go obchodził.
- Próbowałem mu wytłumaczyć, jaką taki koń ma wartość i że Kate nie
powinna mi go zostawiać.
- Chciałeś oddać to, co zapisała ci Kate, bo uważałeś, że ci się to nie należy?
Mercy poczuła dziwny ucisk w piersi. Przypomniała sobie, że Grant, jako
siedemnastolatek, zamiast się cieszyć, ubolewał nad swoim zwycięstwem w
szkolnych zawodach pływackich, ponieważ najsilniejszy zawodnik drużyny
przeciwnej zachorował i wycofał się ze współzawodnictwa. Grant twierdził wtedy, że
jego zwycięstwo nic nie znaczy, bo nie zmierzył się z najlepszym. Uznała to za
bardzo szlachetną postawę. Teraz stwierdziła, że Grant nic nie stracił ze swojej
bezkompromisowej uczciwości.
- Od półtora roku staram się to zrozumieć. Jeśli jego potomstwo będzie
chociaż w połowie takie jak on, to ranczo zacznie przynosić wielkie dochody. Ale
dlaczego to zrobiła? Często widuję Nate'a, ale Kate spotkałem tylko kilka razy.
- Może zrobiłeś na niej dobre wrażenie.
Poruszył się niespokojnie, jakby chciał ukryć skrępowanie. Wsunął ręce do
kieszeni dżinsów, a Mercy nie mogła nie zauważyć, jak dobrze te spodnie na nim wy-
glądają.
- Może - powiedział bez przekonania.
- Widzę, że nie jesteś z tej historii zbyt zadowolony.
- Nie nazywam się Fortune - powtórzył z uporem. - Moja matka wyszła za
członka tej rodziny, ale ja nie potrafiłbym tak żyć jak oni. Nie wiem, jak moja matka
to znosi.
- Ja też nie wiem - szczerze wyznała Mercy. - Czasami patrzę na Kristinę i
bardzo jej zazdroszczę bogactwa i pozycji, ale przeważnie cieszę się, że nie jestem na
jej miejscu.
Oczy Granta lekko się rozszerzyły. Potem uśmiechnął się przyjaźnie, tak jak w
dawnych latach, kiedy zdarzało mu się rozmawiać z nie odstępującą go na krok
dwunastolatką. Nawet jeśli denerwowało go jej towarzystwo, nigdy nie zachowywał
się wobec niej złośliwie ani okrutnie. Zresztą Barbara Fortune nie tolerowałaby u
syna takiego zachowania. Mercy nigdy nie spotkała tak ciepłej i dobrej osoby jak
matka Kristiny i Granta. Była zupełnie inna niż Sheila, pierwsza żona Nate'a, chciwa
manipulantka, która nigdy nie pogodziła się z utratą pozycji, jaką zapewniało jej
dawne małżeństwo.
- Ja myślę podobnie - zapewnił Grant. - Klan Fortune'ów to amerykański
odpowiednik rodziny królewskiej, ale nie chciałbym mieć takich problemów jak oni.
- Takie wielkie pieniądze potrafią zrobić z właścicielami bardzo dziwne
rzeczy - zauważyła Mercy.
- I z ludźmi, którzy ich otaczają.
Mercy przypomniała sobie noc, kiedy Kristina, załamana po śmierci babki,
podzieliła się z nią długą, pogmatwaną i dramatyczną historią swojej rodziny.
- Tak - rzekła cicho Mercy. - Kate Fortune musiała bardzo cierpieć, kiedy
porwano jej dziecko.
- Matka mi mówiła, że Kate nigdy nie uwierzyła w śmierć swojego dziecka.
Nigdy nie straciła nadziei, ponieważ nie odnaleziono ciała.
Mercy przebiegł dreszcz.
- Jakie to straszne. Kristina twierdzi, że jej ciotka, Rebeka, jest równie uparta
jak babka. Uważa, że śmierć Kate to nie był nieszczęśliwy wypadek.
Grant skrzywił się lekko.
- Właśnie o to mi chodzi. Członkom tej rodziny takie myślenie przychodzi
bardzo łatwo.
- I nic dziwnego. Im się stale coś przydarza. Pomyśl tylko o sprawie Moniki
Malone...
Mercy urwała, zdając sobie sprawę, że to bolesny temat. Co prawda Grant
podkreślał, że nie należy do tej rodziny, ale...
- Masz na myśli Jake'a? - zapytał, patrząc na nią.
- Przepraszam. Niepotrzebnie o tym wspomniałam.
- We wszystkich gazetach o tym piszą. Niby dlaczego miałabyś o tym nie
mówić?
- Bo sprawa Jake'a w pewien sposób dotyczy również ciebie.
Wzruszył ramionami.
- Jestem z nim skoligacony, ale to nie znaczy, że mam o nim fałszywe
wyobrażenie. Zawsze mi się wydawało, że nie pokazuje swojego prawdziwego
oblicza. Dowodzi rodem Fortune'ów, ale tak naprawdę oni go chyba nie znają.
- Onieśmiela mnie jego arystokratyczny wygląd - przyznała Mercy. - Może ty
lepiej dostrzegasz jego cechy charakteru, bo spoglądasz na niego z pewnego dystansu.
Spojrzał na nią z namysłem.
- Jesteś policjantką. Co myślisz na temat tej sprawy?
- Wiem o niej za mało, żeby sobie wyrobić jakiś pogląd. Niewiele informacji
przecieka do prasy. Nawet nie słyszałam plotek na ten temat. Zdaje się, że milczenie
można kupić za pieniądze.
- Nie dziwi mnie to.
- A zaskoczyło cię, że Jake został oskarżony?
- Sądząc po dowodach, które znaleziono? Nie. Mimo wszystko trudno mi
jednak w to uwierzyć.
- To naturalne. Nikt nie chce wierzyć, że do takiego czynu był zdolny ktoś
znajomy, ktoś z rodziny, choćby mało spowinowacony.
- Sam już nie wiem - odparł beznamiętnie. - Można też powiedzieć, że takie
zdarzenia nie są w tej rodzinie rzadkością.
Mercy nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale w duchu zgadzała się, że trudno
było uwierzyć w winę Jake'a Fortunek. Czy to możliwe, by przystojny, dobrze
wychowany, spokojny i opanowany Jake zamordował słynną gwiazdę kina?
Wiedziała jednak, że każda rodzina, zwłaszcza tak potężna i wpływowa,
skrywa jakieś tajemnice.
ROZDZIAŁ TRZECI
- No nie! - krzyknęła zaskoczona Mercy, a Grant nie mógł powstrzymać
śmiechu. Joker znów potargał starannie związane włosy Mercy. Cofnęła się i
spojrzała na niego z oburzeniem. - - Muszę zmienić ten jabłkowy szampon na inny -
wymamrotała.
- To chyba nie tylko o to chodzi. - Grant nadal się uśmiechał. - Czasami daję
mu jabłka, ale wcale na nie tak nie reaguje.
Była to prawda. W ciągu minionego tygodnia Mercy stała się ulubienicą
Jokera. Na jej widok głośno rżał, obrażał się, jeśli nie zwracała na niego uwagi, i
głośno protestował, kiedy zbyt długo okazywała zainteresowanie innym koniom.
- Po prostu jestem dla niego kimś nowym - stwierdziła. - W dodatku moje
włosy pachną jak jego przysmak.
- Jesteś dla niego zjawiskiem. Niewiele kobiet pojawia się na ranczu, a nawet
jeśli się pojawią, to trzymają się od Jokera z daleka.
- A więc lubi płeć przeciwną, tak?
- To należy do jego obowiązków. W końcu jest ogierem - zauważył Grant,
jednocześnie się zastanawiając, czy to przyziemne wyjaśnienie nie wprawi Mercy w
zakłopotanie.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i Grant zrozumiał, że tak samo jak dwanaście
lat przedtem, niełatwo jest ją zawstydzić.
- Masz rację. Może powinieneś znaleźć mu stałą partnerkę?
- Ma ich wiele, w każdym sezonie rozrodczym - odparł.
- Większość samców pozazdrościłaby mu takich obowiązków.
Uniósł brwi i spojrzał na nią badawczo. Czyżby usłyszał gorycz w jej głosie?
A nawet oskarżenie? Nigdy nie brał na siebie domniemanych win całej męskiej
populacji i teraz też nie zamierzał tego robić.
- Być może - odrzekł. - Ale inni bardzo by mu współczuli, że tak dał się
omotać miastowej pannie.
Zmarszczyła czoło i na jej twarzy Grant zauważył wyraz, który zapewne przed
chwilą malował się na jego własnej. Najwyraźniej zastanawiała się, czy ją o coś
oskarża. Nie miał takiego zamiaru. Wygasła w nim dawna złość na eleganckie
kobiety z wielkich miast i ich gierki.
- A czy to źle? - spytała.
- Powiedzmy, że miejsce takich panien jest w mieście. Uniosła brwi.
- Rozumiem. A twoja matka? Jej miejsce też jest w mieście?
Strzał był celny, Grant skrzywił się boleśnie. W przeszłości Mercy nigdy nie
unikała konfrontacji i wyraźnie nic się pod tym względem nie zmieniło. Przecież była
policjantką.
- Uważa, że jej miejsce jest u boku Nate'a. Wydaje się zadowolona ze swojego
życia, a tylko to się liczy.
- Ale wolałbyś, żeby była szczęśliwa tutaj. Pożałował, że rozpoczął ten temat.
- Nie ma znaczenia, co bym wolał. Chociaż urodziła się w Wyoming, czuła się
tutaj... odizolowana. Na ranczu nie miała towarzystwa kobiet, najbliżsi sąsiedzi
mieszkają kilka kilometrów stąd, a Clear Springs jest jeszcze dalej.
- Chyba to rozumiem - stwierdziła Mercy łagodniejszym tonem. - Twoja
matka to towarzyska, otwarta kobieta. Musiała się tu czuć bardzo samotna.
- Tak.
- Ale pewnie bardzo cierpiała, kiedy cię tu zostawiła, przenosząc się do
Minneapolis. Wiem, jak bardzo cię kocha. Rodzina to dla niej wszystko.
- Nie zostawiła mnie. Sam postanowiłem zostać. Spojrzała na niego wzrokiem,
którego nie potrafił rozszyfrować.
- Wiem. Powiedziała mi, że nawet jako czteroletnie dziecko byłeś upartym
kowbojem.
Cofnął się trochę i zmarszczył brwi.
- Moja matka ci tak powiedziała?
- Mówiła mi, że kiedy wyszła za Nate'a, zapytała cię, czy nie zamieszkałbyś z
nimi. A ty kopnąłeś Nate'a w kostkę i uciekłeś.
Grant poczuł, że się czerwieni.
- Moja matka ma za długi język.
- Jesteś zły, bo to powiedziała, a może dlatego, że powiedziała to akurat mnie?
- Z obu tych powodów - mruknął. Nagle coś przyszło mu do głowy i spojrzał
na Mercy badawczo. - A właściwie kiedy odbyła się ta rozmowa?
- O ile pamiętam, tuż przed świętami. Pomagałam Kristinie ubierać choinkę.
Przed świętami? Prawie rok temu? Dlaczego Mercy rozmawiała o nim z jego
matką? Uderzyła go jeszcze jedna myśl. Ostatnie święta spędził z rodziną, ale nikt
nawet nie wspomniał wtedy o Mercy. Pamiętał to dobrze. Zresztą gdyby odwiedziła
jego rodzinę, matka z pewnością by mu o tym opowiedziała; bardzo się starała, by
Grant poczuł przynależność do klanu Fortune'ów, a jednym z przejawów tych starań
było powiadamianie go o wszystkich ruchach członków rodziny i ich najbliższego
otoczenia, do którego należała również Mercy - jako przyjaciółka Kristiny.
- Odwiedziłem mamę w ostatnie święta. Spędziłem w Minneapolis cały
tydzień, ale ciebie nie widziałem...
Nagle przyszło mu do głowy, że wyjechała wtedy gdzieś ze swoim kolegą z
pracy, który pewnie był jej towarzyszem życia. Natychmiast pożałował swoich słów.
Mercy jednak wcale nie wydawała się urażona ani zasmucona. Uśmiechnęła się do
niego szeroko.
- Chodziło mi o święta sprzed dwunastu lat. Gwałtownie zamrugał oczami.
- Aha - wyjąkał i dodał, marszcząc czoło: - Udało ci się mnie nabrać, co?
- Tak. Dałeś się nabrać jak dziecko. Poklepała Jokera po szyi, pogładziła po
aksamitnych nozdrzach, a ogier zarżał cicho i westchnął z wyraźną przyjemnością.
Grant znów musiał się roześmiać.
Zastanawiał się, jak to możliwe, że taka delikatna i krucha istota jest
policjantką. Zauważył już jednak, że ma poczucie humoru, a refleksem i bystrością
nadrabia drobną posturę i brak siły fizycznej. Jej silną stroną były nie mięśnie, ale
spryt i inteligencja.
- Jakiś ty piękny, mój przystojniaczku - rzekła do konia pieszczotliwie. Widać
było, że uległa jego urokowi. - Dobrze o tym wiesz, prawda? Bardzo jesteś z siebie
zadowolony, co? - Joker prychnął i wyciągnął szyję, domagając się kolejnych
pieszczot. Grant patrzył na jej drobne dłonie, gładzące czarną skórę zwierzęcia, i
poczuł dziwny ucisk w podbrzuszu. - Przez ciebie nawet taka „miastowa dziewczyna”
jak ja ma ochotę nauczyć się jeździć konno.
Spojrzał na nią czujnie. Czyżby specjalnie powtórzyła określenie, którego
przed chwilą użył, by mu dopiec? Mercy nadal gładziła uszczęśliwione zwierzę,
nawet nie patrząc w stronę Granta, a on po raz pierwszy w życiu poczuł, że jest
zazdrosny o konia. I wcale mu się to nie spodobało.
- Dziękuję, że naprawiłeś te wodze, Chipper. Chłopak miał zdziwioną minę.
- To nie ja, panie McClure. Nie miałem czasu. Najpierw szukaliśmy
zagubionego źrebaka, a potem musiałem naprawić ogrodzenie.
Źrebak, jeden z pierwszych potomków Jokera urodzonych na ranczu MCC,
uciekł z małej zagrody przy stajni dla klaczy zarodowych, przeskakując przez
ogrodzenie, którego górna żerdź się załamała. Jak na roczne źrebię, był to wyczyn
godny podziwu. Może miał zadatki na mistrza skoków przez przeszkody.
Usłyszawszy wyjaśnienie Chippera, Grant zmarszczył czoło.
- To kiedy uporządkowałeś składzik z narzędziami?
- Eee... Na to też nie miałem czasu. Wróciliśmy z Charliem bardzo późno.
Zajrzałem jeszcze do tej tarantowatej klaczy. Wie pan, do tej, która tak dziwnie się
zachowuje...
Grant uniósł rękę.
- Nie denerwuj się. Wcale cię nie krytykuję. Spodziewałem się, że szukanie
źrebaka zabierze ci dużo czasu. Ale jeśli to nie ty tam posprzątałeś, to kto?
- Pewnie ten sam skrzat, który wczoraj zamiast mnie przyniósł do domu
drewno na opał.
Grant zerknął przez ramię i zobaczył starego Walta Mastersa, który pracował
tu od kilkudziesięciu lat i widział, jak z małego gospodarstwa, prowadzonego przez
ojca Granta, Hanka McClure, powoli zmienia się w całkiem nieźle prosperujące
ranczo. To on zasugerował, żeby rozpocząć hodowlę koni rasowych, ponieważ ceny
wołowiny nie były zbyt wysokie, a rynek zbytu chwiejny. Z początku Grant miał
wątpliwości, potem jednak nabrał zapału i hodowla koni stała się jego ulubionym
zajęciem, a po przybyciu Jokera zaczęła przynosić coraz większe zyski.
- Nie wspomnę już nawet - ciągnął Walt - że ten skrzat przyniósł drewno do
baraku, gdzie mieszkamy my, biedni, wykorzystywani kowboje.
Grant prychnął i zamachnął się na Walta kapeluszem.
- Wykorzystywani, akurat! - zawołał. - Pokaż mi drugie takie ranczo, gdzie
pracownicy mają w baraku własny stół do bilarda i wannę z masażem wodnym, dla
ulżenia obolałym mięśniom.
Walt uśmiechnął się.
- Twój ojciec pewnie jeszcze teraz przewraca się w grobie z powodu tej
wanny.
- Pewnie tak - odparł pogodnie Grant.
Był dumy, że głos mu nie zadrżał. Dużo czasu upłynęło, zanim zdołał się
pogodzić z przedwczesną śmiercią ojca i rozmawiać o niej bez emocji. Bardzo długo
nie potrafił o niej mówić wcale. Ale teraz pogodne, życzliwe docinki Walta nie
sprawiały mu najmniejszej przykrości. Wiedział, że wieloletni pracownik kochał
Hanka McClure'a jak brata.
Nie chciał jednak dłużej ciągnąć tego tematu, więc zakończył rozmowę i
wyszedł ze stajni.
A więc jakiś skrzat przyniósł drewno na opał i zrobił porządki w składziku na
narzędzia. Bez wątpienia ten sam skrzat nie wiadomo kiedy naprawił rozdartą zasłonę
w saloniku, zszywając ją starannym, drobnym ściegiem. Krawieckie umiejętności
Granta zaczynały się i kończyły na przyszywaniu guzików.
Wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. W powietrzu czuć było
nadchodzącą zimę i Grant przewidywał, że już niedługo - za tydzień lub dwa -
Wyoming jeszcze raz pokryje się grubą warstwą śniegu.
Zrobił kilka kroków i zatrzymał się jak wryty. Pociągnął nosem, czując wokół
jakiś znajomy zapach, którego pochodzenia jednak nie umiał określić. Po chwili już
wiedział. Nie był to jeden zapach, ale dwa, i to bardzo charakterystyczne: słodkawa
woń płynu do czyszczenia broni oraz, choć wydawało się to niemożliwe, zapach
pieczonego chleba.
Zapach chleba obudził w nim ciekawość i głód, ale woń płynu do czyszczenia
broni zaniepokoiła go. Najpierw poszedł więc tam, skąd dochodziła owa woń, czyli w
stronę wyłożonego boazerią gabinetu, gdzie mieściła się kolekcja broni ojca oraz jego
własna strzelba i dwa karabiny do polowania. Charakterystyczna woń stawała się
coraz silniejsza, chociaż żołądek Granta najwyraźniej wolał apetyczny zapach chleba.
W gabinecie siedziała Mercy, a przed nią na stole, obok gabloty na broń, leżał
rozłożony remington 306. Zamierzał wyczyścić go wieczorem, ponieważ używał go
poprzedniego dnia, kiedy w górach wytropił sarnę ze złamaną nogą. Musiał ją
zastrzelić, by skrócić jej cierpienie. Odnalezienie rannego zwierzęcia trwało dość
długo, ale szukał jej wytrwale, bo nie mógł znieść myśli, że wielkooka łania
musiałaby znosić ból jeszcze przez wiele godzin, zanim nieuchronnie padłaby ofiarą
jakiegoś drapieżnika. Grant rzadko ingerował w naturalny bieg zdarzeń, ale w
spojrzeniu cierpiącego zwierzęcia dostrzegł prośbę o pomoc i nie mógł pozostać na
nią obojętny.
Zatrzymał się w drzwiach i patrzył, jak Mercy wprawnie czyści broń. Od razu
było widać, że ta kobieta umie obchodzić się z bronią, chociaż pewnie częściej miała
do czynienia z innym kalibrem, używanym do poskramiania najgroźniejszych
drapieżników świata, tych dwunożnych.
Znów uderzyła go dysproporcja między drobną budową Mercy i
wykonywanym przez nią zawodem. Spróbował ją sobie wyobrazić, jak obezwładnia
jakiegoś silnego, agresywnego pijaka albo opornego rabusia czy włamywacza.
Przypomniał sobie, jak zauroczyła Jokera i doszedł do wniosku, że w pracy zapewne
również posługuje się raczej urokiem osobistym i inteligencją, a nie brutalną siłą i
przemocą.
Mercy tymczasem zakończyła pracę i odłożyła przybory. Grant wszedł do
gabinetu.
- Chcesz sprawdzić efekt? - zapytała, nie oglądając się. Zrozumiał, że od
samego początku zdawała sobie sprawę z jego obecności.
- Nie. To jasne, że znasz się na broni.
- Dziękuję. - Wskazała na uchwyt na ścianie obok gabloty. - Tam jest miejsce
tego remingtona?
- Owszem. Mercy nie ruszyła się.
- W takim razie ty musisz go tam położyć. Żeby dosięgnąć tej półki,
musiałabym stanąć na kanapie.
Przedtem nigdy nie przyszło mu do głowy, że uchwyt może być dla kogoś
zawieszony zbyt wysoko. Jego ojciec był wyższy od niego, matka miała metr
siedemdziesiąt wzrostu. Znów z podziwem pomyślał o tym, że Mercy osiągnęła tak
wiele, będąc tak drobnej budowy. Właśnie kładł broń na miejsce, kiedy żołądek
głośno przypomniał mu o drugim zapachu. Trochę zawstydzony zerknął na Mercy.
Uśmiechała się od ucha do ucha.
- Aż cieknie ślinka, co?
- Myślałem, że nie umiesz gotować.
- Bo nie umiem. Ale piekę doskonale. Nie masz nic przeciwko temu, że
wtargnęłam do twojej kuchni?
- Ależ skąd - zapewnił. - Zwłaszcza kiedy rezultat twojej działalności tak
wspaniale pachnie. Kiedy ten aromat się rozejdzie, na ranczu mogą wybuchnąć
zamieszki.
- Upiekłam trzy bochenki. Powinno starczyć dla wszystkich.
- Zrobiłaś tyle innych rzeczy. Kiedy znalazłaś na wszystko czas?
Niczego się nie wyparła, tylko lekko wzruszyła ramionami.
- Miałam na to cały dzień.
- Zdawało mi się, że przyjechałaś tutaj... odzyskać formę.
Przez jej twarz przebiegł znajomy cień.
- Nie potrafię siedzieć bezczynnie - oznajmiła. - Lepiej się czuję, kiedy coś
robię.
Trudno mu było się z nią spierać. Po śmierci ojca tylko wytężona praca
pozwalała mu jakoś przetrwać. Całymi dniami pracował ze wszystkich sił, a
wieczorem padał wyczerpany na łóżko i zasypiał jak kamień. Niestety, mimo
zmęczenia dręczyły go sny, ale przy odrobinie szczęścia rano już o nich nie pamiętał.
W końcu zbladły, zostawiając po sobie tylko powracający od czasu do czasu smutek.
Ich miejsce stopniowo zajęły pogodne wspomnienia.
Ciekawe, kiedy Mercy będzie mogła myśleć o zabitym przyjacielu bez cienia
rozpaczy w oczach.
Kilka dni później zdarzyło się Grantowi coś, co nie przytrafiało mu się często.
Miał wolny wieczór i postanowił wykorzystać go na lekturę. Musiał przyznać, że
mógł sobie pozwolić na ten luksus dzięki Mercy. Z własnej nieprzymuszonej woli
wykonała na ranczu niezliczoną liczbę małych napraw, które on zwykle odkładał na
później i musiał się nimi zajmować wieczorami, po całym dniu wytężonej pracy przy
zwierzętach i na pastwiskach. Przez to nigdy nie miał czasu na nieliczne w swoim
życiu przyjemności.
Westchnął z satysfakcją i zagłębił się w wygodnym, skórzanym fotelu ojca,
opierając stopy na podnóżku. Przez kilka minut po prostu siedział z książką w ręku i
cieszył się perspektywą dwugodzinnej spokojnej lektury. Oczy same mu się
zamknęły, gdy leniwie się zastanawiał, co też porabia Mercy. Kiedy przyjechał do
domu, flirtowała z Jokerem, ale potem już jej nie widział. Wziął prysznic, wyjątkowo
długi, ponieważ przyszło mu dziś ratować cielę, które ugrzęzło w błotnistym bajorze
na południowej równinie. Pod koniec całej operacji był bardziej ubłocony niż
żałośnie ryczące zwierzę. Gdy dotarł do domu, warstwa błota na skórze zmieniła się
w twardą skorupę.
Gwałtownie otworzył oczy, ze świadomością, że coś się zmieniło. W
gabinecie panowały ciemności. Półprzytomnie pomyślał, że żarówka się przepaliła.
Nagle zdał sobie sprawę, że jest czymś przykryty i dopiero po chwili rozpoznał pled
zdjęty z oparcia kanapy. Wysunął spod niego rękę i zapalił lampę. W jej świetle
zobaczył swoją książkę, starannie odłożoną na podręczny stolik. Zegar na biurku w
drugim końcu pokoju wskazywał trzecią w nocy.
Czyżby Walt tak o niego zadbał? Nie, stary, poczciwy Walt mógł zgasić
światło, może nawet odłożyć książkę na stolik, ale otulanie kocem nie było w jego
stylu. Na ogół też po powrocie do swojej ciepłej, wygodnej kwatery nie zaglądał do
domu.
Grant wiedział, kto najprawdopodobniej się o niego zatroszczył, tylko nie
chciał przyznać przed samym sobą, że to Mercy znalazła go tu śpiącego i przykryła
kocem jak dziecko. Nie chciał też przyznać, że sprawiło mu to dziwną przyjemność.
Uświadomił sobie, że w bardzo krótkim czasie polubił jej obecność na ranczu.
- Ta panna to twarda sztuka - stwierdził Walt. - O wiele twardsza, niż się
wydaje.
Grant nie musiał pytać, o kogo chodzi. Nawet gdyby nie wynikało to jasno z
słów Walta, na ranczu była tylko jedna „panna”.
- Nie była zbyt zadowolona, kiedy chciałem jej pomóc z tą belą siana - wtrącił
Chipper raczej ponuro.
- A potrzebowała pomocy? - zapytał Walt, a Grant mógł łatwo przewidzieć
odpowiedź.
- No... nie - wyjąkał Chipper ze skruszoną miną. - Wrzuciła belę na przyczepę,
jakby przez całe życie nic innego nie robiła. Jest bardzo silna.
- I szybko się uczy - dodał Walt. - Zajrzałem dzisiaj do tej tarantowatej klaczy.
Trochę się o nią martwię. Zachowuje się tak niespokojnie, chociaż ma się oźrebić do-
piero za półtora miesiąca.
- Ja też się o nią martwię - stwierdził Grant.
Klacz, którą nazywali po prostu Lady, była jednym z ich najcenniejszych
zwierząt, a teraz w dodatku miała urodzić źrebię po Jokerze. Ich pierwszym
potomkiem był źrebak, który kilka dni przedtem przeskoczył przez ogrodzenie i Grant
miał nadzieję, że drugi potomek okaże się równie udany.
- Ale co to ma wspólnego z... naszym gościem?
- Kiedy przyszedłem do stajni, zobaczyłem, że ta dziewczyna wysprzątała
wszystkie boksy z jednej strony.
Grant spojrzał na niego zdziwiony.
- Wyrzuciła gnój z boksów?
- I to bardzo sprawnie.
Naprawiła uprząż. Ułożyła zapasowe drewno. Posprzątała w składzie na
narzędzia. Wyczyściła jego broń. Upiekła chleb. A potem ładowała bele siana na
przyczepę i czyściła końskie boksy.
Przypomniały mu się słowa Kristiny, że Mercy potrzebuje wypoczynku. Jeśli
to ma być wypoczynek, to Grant nie chciał nawet myśleć, jak wygląda jej dzień pra-
cy. Przecież wszystko, co tu robiła, to nie była zabawa w prowadzenie gospodarstwa,
tylko ciężka harówka, prosta, fizyczna praca, wymagająca siły i wytrzymałości.
Nigdy by się tego po Mercy nie spodziewał.
Powinno go to chyba czegoś nauczyć. Nadal dręczyło go nieprzyjemne
poczucie winy, że to przez jego zachowanie i opowieści o srogiej zimie Mercy
poczuła się zobowiązana zapracować na swoje utrzymanie. Prawdą było, że wszyscy
mieli co robić w czasie cielenia się krów, przepędzania bydła czy znaczenia nowych
sztuk, ale zima w dodatku była bardzo niebezpieczna dla ludzi i zwierząt. Może
jednak jego słowa zabrzmiały w jej uszach zbyt groźnie.
- ...z tym zrobisz, synu? Grant zamrugał oczami i spojrzał na Walta.
- Co mówiłeś? Zamyśliłem się. Rozbawiony Walt parsknął śmiechem.
- Ostatnio często ci się to zdarza. Nie myśl tak dużo, bo to ci może zaszkodzić.
- Dobrze, dobrze - wymamrotał Grant i wyszedł ze stajni.
Znalazł Mercy w domu. Właśnie dokładała polano do pieca. Od kilku dni
regularnie uzupełniała stos przygotowanego do spalenia drewna. Grant od
niepamiętnych czasów obiecywał sobie, że będzie to robił, ale nadmiar zajęć bardzo
mu to utrudniał. Odkąd na ranczu pojawiła się Mercy, stos drewna obok pieca stale
był tej samej wielkości.
- Nie musisz tego robić, wiesz? - odezwał się bez żadnego wstępu, chociaż nie
tak chciał zacząć rozmowę.
Mercy wyprostowała się i spojrzała na niego pytająco.
- Nie muszę dokładać do pieca? To przejaw czystego egoizmu. Nie lubię
szczękać z zimna zębami, zwłaszcza w zamkniętym pomieszczeniu.
- Chodziło mi o coś innego.
Zamknęła drzwiczki do pieca, zrobione z hartowanego szkła, i wytarła ręce o
dżinsy, opinające jej zgrabne biodra i pośladki. Spojrzała Grantowi prosto w oczy.
Zaczynał się już przyzwyczajać do jej śmiałego spojrzenia. Podejrzewał, że równie
śmiało stawiała czoło większości spraw w życiu.
Może z wyjątkiem śmierci Nicka Corelli.
- W takim razie o co ci chodziło?
- Mówiłem ci już, że nie musisz pracować.
- A ja ci powiedziałam, że lubię mieć jakieś zajęcie.
- Dobrze. Wynajduj sobie zajęcia. Jesteś tu bardzo pomocna, ale naprawdę nie
musisz przerzucać bel siana i czyścić końskich boksów.
- Wiem.
- To ciężka, brudna robota. Zostaw to chłopakom. Patrzyła na niego z
namysłem.
- Aha. Czyli mogę piec chleb i szyć. To ci nie przeszkadza?
Od samego początku rozmowy przeczuwał, że wynikną z niej jakieś kłopoty.
- Nie to miałem na myśli. Niezupełnie to.
- No to co? Wydaje ci się, że nie potrafię pracować?
- Byłby to z mojej strony dowód głupoty. Przecież już pokazałaś, co potrafisz.
- Starał się okazać zdrowy rozsądek.
- Dlaczego więc każesz mi przestać? Wypuścił ze świstem powietrze.
- Nic ci nie każę. Ale podobno przyjechałaś tu dla wypoczynku, a nie po to,
żeby się zapracowywać na śmierć.
- A nie przyszło ci do głowy, że tylko w ten sposób mogę się trochę odprężyć?
- W jej głosie słychać było napięcie.
- Owszem, przyszło - odparł szczerze. - Sam doświadczyłem czegoś
podobnego. Ale ja jestem przyzwyczajony do takiej pracy, a ty nie. I chociaż jesteś
twardsza, niż się wydaje, to i tak możesz sobie zrobić krzywdę.
Z początku wydawała się zaskoczona jego odpowiedzią, ale już po chwili w
jej oczach znów ukazały się buntownicze błyski.
- Ta gadanina w stylu macho być może zrobiłaby na mnie wrażenie, kiedy
miałam dwanaście lat i świata poza tobą nie widziałam - warknęła. - Nie jestem już
dzieckiem. Nie potrzebuję opieki.
Grant cofnął się, zdziwiony i trochę rozbawiony taką żywiołową reakcją. Nie,
to nie dziecko stoi przed nim i spogląda mu prosto w oczy, zadzierając głowę do
góry. To pełna ognia, nieustraszona kobieta, pomyślał.
Niefortunnie dobrałem słowa, zganił się zaraz w duchu. Wyrażenie „pełna
ognia” w połączeniu z Mercy sprawiło, że jego ciało przeszedł dreszcz. Czy ten we-
wnętrzny ogień, który w niej płonie, ogarnia wszystkie aspekty jej osobowości? Czy
równie namiętnie reaguje w innych okolicznościach i miejscach?
Starając się stłumić ogarniające go podniecenie, pomyślał, że jeśli tak jest, to z
tego Nicka był wielki szczęściarz.
Natychmiast zdał sobie sprawę, że nazwał szczęściarzem człowieka, którego
niedawno zastrzelono na jakiejś brudnej, wielkomiejskiej ulicy i uświadomił sobie
absurdalność swoich wniosków.
- Dobrze - powiedział, starając się, aby jego głos brzmiał beztrosko. - Po
prostu boję się, że Kristina urwie mi głowę, jak się dowie, że tak ciężko pracujesz.
Mercy bez oporu przyjęła zmianę tonu rozmowy.
- A więc o to chodzi. Boisz się młodszej siostry.
- Każdy facet przy zdrowych zmysłach boi się Kristiny.
- Masz rację. - Uśmiechnęła się, a po chwili westchnęła. - Zawsze chciałam
być taka jak ona.
Grant zmarszczył czoło.
- Słucham?
- No, wiesz. Piękna, błyskotliwa, lubiana, towarzyska. Ja jestem zupełnie inna.
- Nic ci nie brakuje - oznajmił szorstko. - Światu niepotrzebna kolejna taka
rozpuszczona uwodzicielka jak Kristina. Ty jesteś zrównoważona, solidna i ani trochę
nie rozpuszczona.
- Wielkie dzięki - rzekła Mercy, ale jej usta lekko się skrzywiły. - Takie słowa
to muzyka dla uszu każdej dziewczyny.
Odwróciła się i pobiegła na górę, a on patrzył za nią zdziwiony, stojąc bez
ruchu.
Ach, te kobiety, pomyślał kwaśno. Nie miał najmniejszego pojęcia, co ją tak
rozzłościło. Powinien chyba pozwolić Jokerowi zajmować się kobietami na ranczu.
Ten koń najwyraźniej zna się na tym lepiej od niego.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mercy przeciągnęła się i znów zwinęła w kłębek, próbując odnaleźć nagrzane
ciałem miejsce w pościeli. Natrafiła jednak na zimne prześcieradło i otworzyła oczy.
Wokół panował szary półmrok. Minęło kilka minut, zanim postanowiła sprawdzić,
która właściwie jest godzina. Od długiego czasu sypiała bardzo źle, a dzisiejsza noc
upłynęła jej całkiem spokojnie i szkoda jej było całkiem wybić się ze snu.
Zegar na nocnym stoliku powiedział jej, że minęła ósma, i Mercy natychmiast
rozbudziła się do końca. Od dawna nie spała tak długo. Usiadła i dla rozgrzewki roz-
tarta ramiona. W pokoju panował chłód. Grant pewnie jak zwykle wyszedł z domu
przed świtem, więc ogień musiał przygasnąć. Należy szybko dorzucić kilka drew do
pieca, zanim całkiem zgaśnie.
Ziewnęła, włożyła dżinsy, ciemnozielony sweter i ocieplane kożuszkiem buty,
w których nigdy nie marzły jej stopy. Znów ziewnęła. Nic dziwnego, że Grant zasnął
w fotelu, pomyślała.
Zaskoczyła ją jedynie książka leżąca na jego piersi. Nie spodziewała się, że
szorstki kowboj, silną ręką prowadzący wielkie ranczo, czytuje Szekspira. Zerknęła
na półki za fotelem i zobaczyła tam więcej dzieł Szekspira, Moliere'a i innych
klasyków, a obok nich całkiem spory wybór współczesnych technothrillerów.
Przypomniało jej to, że Grant długo nie mógł zdecydować, czy chce studiować
literaturę czy inżynierię, choć zawsze wiedział, że w końcu i tak wróci na ranczo.
Doszła do wniosku, że nie powinna się dziwić scenie, którą zobaczyła w
gabinecie. Wiedziała przecież, że Grant ukończył college z wyróżnieniem.
Powiedziała jej o tym Kristina, dumna z sukcesu starszego brata. Mercy pamiętała
lato, kiedy Grant wyjechał na uczelnię. Miała wtedy czternaście lat. Płakała,
przekonana, że nigdy już nie zobaczy swojego rycerza w srebrnej zbroi. Potem poszła
do szkoły średniej i następnego lata była już zbyt dorosła, żeby rozpamiętywać
dziecinne zauroczenie starszym kolegą.
Mimo wszystko zeszłego wieczoru przystanęła przy zniszczonym fotelu i
długo patrzyła na pogrążonego we śnie Granta. Jego usta, tak skore do uśmiechu,
czasem ironicznego, teraz układały się miękko, a półksiężyce ciemnobrązowych rzęs
rzucały cień na opalone policzki. Przez chwilę wolny od trosk związanych z
prowadzeniem wielkiego rancza, znów wyglądał jak tamten osiemnastoletni chłopak,
gotowy iść na podbój świata.
Kiedy wyjechał, świat Mercy się nie zawalił, chociaż właśnie tego się
spodziewała. Zapomniała o dziecięcym zauroczeniu i zwrócenie na siebie uwagi
Granta przestało być jedynym celem w jej życiu. Tym bardziej powinna zignorować
fakt, że serce zabiło jej mocniej i poczuła nagłą falę gorąca, kiedy Grant żartobliwie
oświadczył, że teraz lepiej doceniłby jej starania. Za bardzo przypominało to reakcję
tamtego zadurzonego dzieciaka.
Jeszcze raz ziewnęła, przeciągnęła się i zeszła na dół. Nadal zaspana,
poruszyła dopalające się resztki w palenisku, aż rozbłysły jasnym światłem. Dodała
kilka małych, suchych kawałków drewna do rozpałki, a kiedy zapłonęły wysokim
płomieniem, włożyła dwa polana. Przez kilka minut stała przy piecu, czekając, aż
ciepło rozgrzeje jej ręce.
Z roztargnieniem, nadal rozmyślając o tym, jak to możliwe, że tak długo spała,
podeszła do frontowego okna i odsunęła zasłonę, którą kilka dni temu tak pracowicie
zszyła. Musiała szybko zmrużyć oczy.
Śnieg. W ciągu jednej nocy pokrył wszystko niepokalaną bielą, ścierając
wszelkie inne kolory z palety ziemi.
W mieście pierwszy śnieg zawsze witała z radością. Czysta, biała powłoka
maskowała choć na krótką chwilę brzydotę, z którą tak często miała styczność w
pracy. Wiedziała, że to tylko pozory, że brzydota nadal tam jest, ale lżej jej było na
duszy, kiedy sama przed sobą udawała, że świat jest jasny i czysty, jak pierwszy
śnieg. Tutaj otaczał ją piękny, chociaż surowy krajobraz, a biały puch jedynie
dodawał mu miękkości.
Włożyła kożuszek i wyszła z domu. Wzięła długi, głęboki oddech. Powietrze
było rześkie i tak czyste, że niemal czuła jego smak. Mimowolnie się uśmiechnęła, a
kiedy zeszła z werandy i usłyszała pod stopami skrzypienie śniegu, jej uśmiech stał
się jeszcze szerszy.
Nagle znieruchomiała i zamyśliła się. Kiedy Kristina zasugerowała jej wyjazd
w jakieś odludne miejsce, gdzie mogłaby nic nie robić i mieć czas na przemyślenie
różnych spraw, miała wiele wątpliwości i nie wydawało jej się to najmądrzejszym
rozwiązaniem. Owszem, po tak wielu latach spotkanie z Grantem mogło być ciekawe
i dostarczyć interesującego materiału do przemyśleń, ale obawiała się, że nic nie
będzie w stanie odciągnąć jej myśli od Nicka. Bała się, że cały czas będzie myślała
tylko o tym, by wrócić do domu i zająć się ściganiem morderców.
Nie przewidziała jednak, że Grant McClure potrafi odciągnąć jej myśli od
wszelkich problemów, co samo w sobie stwarzało nowy problem. Powtarzała sobie
jednak, że potrafi wybić sobie z głowy tę niemądrą reakcję, że jest to tylko
pozostałość dziecinnego zauroczenia. Poza tym dowodziło to, że nawet jako dziecko
miała dobry gust. Grant był teraz równie przystojny, jak czternaście lat temu, kiedy
go pierwszy raz zobaczyła. Może nawet przystojniejszy. Czas obchodził się z nim
bardzo łagodnie. Jako trzydziestoletni mężczyzna, Grant był...
Nie znajdowała słów. Uśmiechnęła się do siebie w duchu. Grant zawsze
wywierał na niej takie wrażenie. Kiedyś jej to nie przeszkadzało, ale teraz powinna
być odporna na takie rzeczy. Denerwowała ją własna reakcja i miała ją sobie za złe.
Przecież Grant jasno dał jej do zrozumienia, że nie jest w jego typie. „Jesteś zrówno-
ważona, solidna i ani trochę nie rozpieszczona”. Pięknie. Równie dobrze mógłby tak
powiedzieć o psie albo koniu.
Usta jej zadrgały. No, może nie o koniu. Zapewne uważał, że ona ma mniej
osobistego uroku niż ognisty, piękny Joker. Dlaczego nie zdusiła w sobie tych niemą-
drych, szczeniackich uczuć, skoro wiedziała, że Grant nic do niej nie czuje?
Nagle przyszło jej do głowy, że być może robi to specjalnie. Może instynkt
obronny nakazywał jej skupić uwagę na Grancie, żeby ociągnąć jej myśli od
dręczących wspomnień. Umysł w samoobronie potrafi działać w bardzo dziwny
sposób. Niejednokrotnie była tego świadkiem.
A więc tylko jej się zdaje, że na jego widok serce bije jej szybciej, że ogarnia
ją czułość, kiedy patrzy na niego, jak zmęczony ciężką pracą śpi w fotelu, trzymając
w stwardniałych rękach tom Szekspira? Nie bardzo w to wierzyła, ale...
- Sprawdzasz, ile trzeba czasu, żeby zamarznąć na kość?
Odwróciła się gwałtownie. Grantowi znów udało się ją zaskoczyć. Jak on to
robi? Zwykle zachowywała czujność i trudno było ją podejść. Wyniosła to
przyzwyczajenie z pracy.
- Uwielbiam pierwszy śnieg - powiedziała. Miała nadzieję, że rumieńce na jej
policzkach wyglądają na wywołane mrozem.
- Tutaj nie jest tak jak w mieście. Żaden pług nie oczyści ci drogi. Przestanie
ci się tu podobać, kiedy zasypie nas na dwa metry i przez wiele dni nie będzie można
wyjść z domu.
Przez chwilę przyglądała mu się z namysłem.
- Ciągle mi powtarzasz, że pochodzę z miasta. Myślisz, że o tym
zapomniałam?
Wzruszył lekko ramieniem.
- Tak tylko mówię, dla przypomnienia. Zastanawiała się, komu chce o tym
przypomnieć.
Wróciła pod osłonę werandy.
- A więc chcesz mi przypomnieć, że jestem z miasta? Mało prawdopodobne,
żebym o tym zapomniała.
- Zgadza się. Dziewczyny z miasta nigdy o tym nie zapominają. - Grant stanął
obok niej i spojrzał na biały krajobraz. - Czasami lubią odwiedzać takie odludne
miejsca, zwłaszcza kiedy jest ciepło, słonecznie i na łąkach baraszkują cielęta i
źrebaki, ale nie zamieszkałyby tu nigdy.
Mówi o Kristinie, pomyślała Mercy. Z ust przyjaciółki usłyszała kiedyś
niemal identyczne słowa. „Dla Granta ranczo to całe życie. Owszem, muszę przyznać,
że tamta okolica ma swoje szczególne, dzikie piękno, no i małe zwierzątka są takie
urocze, ale tam nie ma latarni ani neonów!”.
- Kristina... - zaczęła Mercy i zaraz urwała. Nie była pewna, czy powinna
ciągnąć ten temat. Trochę się bała, że obróci się to przeciwko niej.
Grant znów lekko wzruszył ramionami.
- Może nie byłaby taka rozpuszczona, gdyby musiała tu mieszkać przez jakiś
czas, z dala od wielkomiejskich świateł i blichtru. Ale ona nie potrafiłaby żyć nigdzie
indziej.
- To tobie chyba należałoby o czymś stale przypominać - oznajmiła cicho
Mercy. - Nie jestem Kristina. - Ani twoją matką, dodała w duchu, myśląc, że te słowa
pewnie uraziłyby Granta.
- Nie, nie jesteś Kristiną - zgodził się bez oporu. - Ale też jesteś dziewczyną z
miasta.
- A dziewczyna z miasta zawsze będzie dziewczyną z miasta, tak? - Jego
uprzedzenie zaczynało ją trochę irytować, chociaż częściowo już rozumiała, dlaczego
jest to dla niego tak drażliwa sprawa.
- Ciężko jest się zmienić - oświadczył, starając się, by jego słowa zabrzmiały
jak najbardziej dyplomatycznie. - Ja też nie potrafiłbym się przystosować do
miejskiego trybu życia. Zawsze to wiedziałem.
- Nawet kiedy miałeś cztery lata? Uśmiechnął się, chociaż nie nazbyt radośnie.
- Wiedziałem o tym jeszcze wcześniej. To jest mój dom. Zawsze tak było i
będzie.
Mercy usiadła na pięknej, bujanej ławce z rzeźbionego drzewa cedrowego,
która prostemu, funkcjonalnemu domowi nadawała zdecydowanie cieplejszy wyraz.
- Ojciec kupił ją dla mamy na rocznicę ślubu - wyjaśnił Grant. - Kazał ją
sprowadzić z małego sklepu na obrzeżach San Antonio. Miał nadzieję, że jeśli mama
będzie na niej często siadywała, to doceni piękno okolicy. Owszem, doceniła je, ale to
nie wystarczyło. A może stało się to za późno? Już się zdecydowała na wyjazd.
- A ty kopnąłeś ojczyma w kostkę i stanowczo powiedziałeś mamie, że nie
chcesz z nimi jechać, kiedy cię o to poprosiła.
- Miałem tylko cztery lata. - Grant również poczuł narastającą irytację. -
Chciałem, żeby ojciec i matka znów byli razem. Wydawało mi się, że jeśli zostanę na
ranczu, to i ona w końcu tu wróci.
- Ale była już żoną Nate'a.
- Dla czteroletniego chłopca to nie miało większego znaczenia. - Skrzywił się.
- Mimo wszystko żałuję, że wtedy go kopnąłem.
- Jakoś to przeżył - odparła Mercy trzeźwo. - On kocha twoją matkę.
- Wiem. Czasami mi się wydaje, że to jedyna osoba, którą naprawdę kocha.
Owszem, dba o swoje dzieci, ale...
- Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Dopiero niedawno poznałam Jane i
Michaela, ale wydaje mi się, że żadne z nich nie ma pewności, co tak naprawdę ich
ojciec do nich czuje. - Zerknęła na Granta z ukosa. - Ty przynajmniej nie możesz
mieć wątpliwości, że matka cię kocha.
- Już ich nie mam. Ale kiedy mój mały podstęp nie wypalił, nie byłem tego
taki pewien. Dopiero kiedy skończyłem dziesięć lat, przestało mnie to dręczyć.
- Matka uszanowała twoją decyzję.
- Tak. Zawsze szanuje moje decyzje. Musi to być dla niej dość trudne,
ponieważ większość ludzi uważa, że marnuję sobie tutaj życie.
- Marnujesz życie? Złożył ramiona na piersi. Mercy zastanowiła się, jakie
słowa sprawiły, że przybrał tę obronną pozycję. Przybierał ją zresztą dość często.
- „Jesteś bystrym facetem, Grant, mógłbyś wymyślić coś lepszego” - cytował z
goryczą. - „Masz wyższe wykształcenie, Grant, co robisz na tym odludziu, wśród
krów? Zmarnowane cztery lata nauki w college'u”.
Mercy spojrzała mu prosto w oczy.
- Ale ty właśnie to chcesz robić, prawda?
- Zawsze tylko to chciałem robić. - Determinacja w jego głosie świadczyła, że
nieraz musiał bronić swego wyboru.
- Powiedz tym, którzy cię krytykują, żeby pilnowali własnego nosa. - Spojrzał
na nią zaskoczony. - Spotkałam bardzo wielu ludzi schwytanych w pułapkę zniena-
widzonej pracy. Wiem, co to potrafi zrobić z człowiekiem i jego otoczeniem. Jeśli
twoja praca cię uszczęśliwia, to znaczy, że dobrze wybrałeś.
Uśmiechnął się do niej niespodziewanie ciepło, a Mercy odniosła wrażenie, że
nagle zaświeciło słońce.
- Tak właśnie powiedziała mi matka, kiedy ostatnio kolejny raz miałem
poważną rozmowę z Nate'em - odrzekł Grant.
- Bardzo mądrze z jej strony. Wydaje mi się, że najtrudniejszym zadaniem dla
rodzica jest uszanowanie decyzji własnego dziecka, jeśli się z nią nie zgadzają.
Grant oparł się o słupek werandy i spojrzał na Mercy z zastanowieniem.
- Mówisz tak z doświadczenia? Skinęła głową.
- Moi rodzice chcieli, żebym została lekarką. Grant zamrugał oczami.
- Lekarką? A zostałaś policjantką. Do dość radykalna zmiana.
- Nie byli nią uszczęśliwieni. Złożyłam podania do kilku college'ów z
doskonałymi wydziałami medycznymi. Do wszystkich zostałam przyjęta. Bardzo
chciałam pomagać ludziom, ale doszłam do wniosku, że nie jako lekarz. -
Uśmiechnęła się smutno i ironicznie. - Wtedy tak mało wiedziałam o życiu.
- Czego nie wiedziałaś?
- Nie wiedziałam, że połowa ludzi, z którymi stykam się w pracy, wcale nie
chce, żeby im pomagać. Oni chcą, żeby policja naprawiała ich błędy. - Zadrżała. -
Inni oczekują, że policjant na stałe rozwiąże ich problemy. Nie stać ich na to, żeby
samemu pociągnąć za cyngiel, więc chcą wszystko urządzić tak, żeby zrobił to za
nich glina. Jakbyśmy byli maszynami bez żadnych uczuć... - Urwała nagle, zdając
sobie sprawę, że mówi coraz głośniej i za chwilę może całkiem stracić kontrolę nad
emocjami. - Przepraszam... Nie chciałam...
Zagryzła wargę, by powstrzymać słowa cisnące się na usta. Poczuła kłucie
pod powiekami. Niepotrzebnie zaczęła mówić o najtrudniejszych aspektach swojej
pracy. Przez to znów powróciły do niej myśli o wszystkim, co w niej było najgorsze.
Spokój, który okazywała od chwili przybycia na ranczo, był chyba tylko pozorny.
Znowu zadrżała i nie był to efekt chłodu.
Nie wiedziała nawet, kiedy Grant usiadł obok niej na huśtawce. Była zbyt
zaskoczona, by zareagować, kiedy otoczył ją ramionami. Promieniujące od niego siła
i ciepło dawały jej poczucie spokoju i wyciszenia.
- To trudna i niebezpieczna praca, Mercy - rzekł łagodnie. - Zawsze to
wiedziałem, ale nigdy nie zastanawiałem się, jak to znoszą ludzie, którzy ją
wykonują. Aż do tej chwili.
Słychać było, że mówi to z niekłamaną troską, lecz Mercy nabrała czujności.
W jej obecnym stanie umysłu ciepło i poczucie bezpieczeństwa, jakie oferował Grant,
były zbyt kuszące i zbyt niebezpieczne.
Wyswobodziła się z jego objęć, starając się nie robić tego zbyt gwałtownie.
Chciała jak najszybciej odsunąć od siebie poczucie bliskości.
- Przepraszam, że tak się przed tobą rozkleiłam - oznajmiła sztywno.
Spojrzał na nią uważnie, ale nie starał się jej przyciągnąć z powrotem do
siebie, nic jej też nie odpowiedział. Wstała i odstąpiła na bezpieczną odległość.
- Ostatnio... dużo myślę na temat swojej pracy i mam coraz więcej
wątpliwości - odezwała się, kiedy cisza stała się zbyt napięta. - Ale to nie znaczy, że
musisz wysłuchiwać moich łzawych wynurzeń.
- Chyba dobrze by ci zrobiło, gdybyś się przed kimś wygadała - odparł po
chwili.
Ale nie przed tobą, pomyślała Mercy. Nie mogła podzielić się najskrytszymi
myślami z tym mężczyzną, który i tak już wystarczająco zburzył jej dość niepewny i
wątły spokój umysłu.
- Najpierw sama muszę wszystko przemyśleć - oznajmiła.
- Widzę, że jesteś tak samo uparta jak dwanaście lat temu.
- Po prostu chcę sama uporać się ze swoimi problemami, a to wcale nie
znaczy, że jestem uparta.
- Ja mówiłem tylko o rozmowie na temat twoich problemów. Czy to by
naruszyło twoje poczucie niezależności?
Spojrzała na niego ostro.
- Zawsze mi się wydawało, że według mężczyzn kobiety za dużo gadają o
swoich kłopotach.
- Może właśnie chodzi o to, że za dużo przebywasz w towarzystwie mężczyzn
i straciłaś umiejętność dzielenia się swoimi myślami. Czy gliniarze obnażają przed
sobą dusze?
Mercy groźnie zmarszczyła czoło, ale po chwili dostrzegła wesołe iskierki w
niebieskich oczach Granta i się rozchmurzyła.
- Gliniarze duszą wszystko w sobie, dopóki nie eksplodują - wyjaśniła
ironicznie. - Tak przynajmniej robi większość.
- A ty?
- Ja nie mam zamiaru eksplodować. Nie należę do tego typu. Tak
przynajmniej twierdzi nasz wydziałowy psycholog.
- Byłaś u psychologa?
- Tego wymaga procedura po... po użyciu broni.
- Pomogło ci to?
- Trochę. - Spojrzała na zaśnieżony krajobraz. Już dłuższy czas siedziała bez
ruchu i zaczynało jej się robić zimno. - Powiedział mi, że przyjazd tutaj to dobry po-
mysł.
- A tobie jak się wydaje?
- Tak, to chyba był dobry pomysł. To piękna okolica. W naturze jest coś, co
do mnie przemawia, coś czystego, pierwotnego. Owszem, panują tu surowe warunki,
ale świat jest taki czysty, pozbawiony zła. To... po prostu życie.
Grant patrzył na nią wyraźnie zaskoczony.
- Ja... ja czuję to samo. Właśnie dlatego tylko tutaj mogę być naprawdę
szczęśliwy.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Oboje czuli wyraźnie, że
tworzy się między nimi nagła i niespodziewana więź.
Uczucie to było tak silne, że niemal wystraszyło Mercy; nie chciała się mu
poddawać, nie chciała w ogóle czegokolwiek odczuwać, w tej chwili była zbyt bez-
bronna. Niestety, tak zareagowało jej serce i rozum nie miał już nic do powiedzenia.
Postanowiła stworzyć dystans między sobą i Grantem, choć była też świadoma, że
wydarzyło się między nimi coś ważnego. Jak zwykle nie zamierzała tego ukrywać,
zwłaszcza przed sobą.
- Spodziewałam się, że znajdę tu spokój i dziką przyrodę, ale nie
przewidziałam... że znajdę się w rozterce.
Popatrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej myślach. Poczuła się
nieswojo.
- W rozterce? Popełniłaś błąd, Brady, powiedziała sobie w duchu.
- Na przykład teraz jest mi bardzo zimno i chyba muszę stąd iść - oznajmiła
głośno.
Szybko wstała z huśtawki i wróciła do ciepłego domu, bojąc się, że za chwilę
znów powie coś, czego będzie żałować.
Meredith Cecelia Brady...
Żadna inna kobieta nie potrafiła tak wytrącić go z równowagi. Miała tę
zdolność już jako dziecko.
Grant przewrócił się na drugi bok i naciągnął na głowę grubą puchową kołdrę,
chociaż nie było mu zimno. Śnieg z krótkimi przerwami padał przez cały dzień i noc,
a jego warstwa na dachu tworzyła dodatkową izolację przed chłodem. Chociaż zerwał
się lekki wiatr, w domu było cieplej niż przy bezśnieżnej pogodzie.
Ludzie, którzy ustalili, że zima zaczyna się w grudniu, chyba nigdy nie byli w
Wyoming, pomyślał Grant. Tutaj zima zupełnie nie przejmuje się kalendarzem i
przychodzi, kiedy ma ochotę. To jednak nie pogoda zajmowała teraz jego myśli.
Dwanaście lat temu Mercy potrafiła wytrącić go z równowagi i zachowała tę
zdolność do tej pory. Tylko teraz robiła to w zupełnie inny sposób, o wiele bardziej
niepokojący i skuteczny.
Nie dawała mu spokojnie zasnąć, chociaż zwykle po długim dniu wytężonej
pracy spał jak kamień. Teraz przewracał się z boku na bok, nasłuchiwał każdego
dźwięku na zewnątrz, patrzył w sufit i z wysiłkiem powstrzymywał się, by co chwila
nie zerkać na zegarek, w oczekiwaniu godziny, kiedy będzie mógł wstać.
Kolejny szelest za oknem sprawił, że Grant odwrócił się na plecy i jęknął z
irytacją. Lepiej by było, gdybyś zwlókł się z łóżka, McClure, i zabrał się do jakiejś
roboty, zamiast tracić czas na rozmyślania o Mercy, pomyślał. Gdyby od razu to
zrobił, pewnie miałby już za sobą połowę codziennych obowiązków.
Ciekawe, o jakie „rozterki” jej chodziło.
Irytujące rozmyślania przerwał mu dźwięk przypominający skrzypienie
otwieranych drzwi frontowych. Doszedł do wniosku, że to może być tylko Walt.
Może coś się stało?
Wstał z łóżka i ubrał się pośpiesznie, nie tylko z powodu panującego w
sypialni zimna. Wciągnął grube, wełniane skarpety, ale buty wziął w rękę. Być może
wcale nie będzie musiał ich wkładać, a poza tym nie chciał głośnym tupaniem
obudzić Mercy.
Kiedy wyszedł na korytarz, stwierdził, że Mercy i tak najprawdopodobniej już
nie spała - drzwi do pokoju gościnnego stały otworem. Mijając je, zerknął do środka i
zobaczył, że koce i niebieska kołdra leżą na łóżku w nieładzie, świadcząc o
niespokojnej nocy tego, kto pod nimi spał, czy raczej, tak jak on, usiłował zasnąć.
Mercy pewnie też usłyszała dźwięk, który go zaniepokoił, i zeszła na dół, żeby
sprawdzić, co to jest.
- Walt?! - zawołał, schodząc po schodach.
Żadnej odpowiedzi. Przyśpieszył kroku. Wpadł do salonu, ślizgając się na
drewnianej podłodze. Tam zatrzymał się jak wryty. Drzwi frontowe stały otworem.
Zrozumiał, że to nie Walt. Nigdy nie zostawiłby otwartych drzwi, zwłaszcza w
taką noc, kiedy na dworze szalała śnieżyca.
- Mercy? - Nadal żadnej odpowiedzi. Nie miał pojęcia, co o tym myśleć.
Trochę zirytowany podszedł do drzwi prowadzących do kuchni. Ciemność i cisza.
Ruszył do drzwi frontowych, po drodze dokładając trochę drewna do pieca. Zamknie
te przeklęte drzwi, a potem się zastanowi, co się stało. Nie mógł otworzyć ich wiatr -
zawsze pamiętał, żeby zamknąć je dokładnie.
A Mercy, chociaż wychowała się w mieście, na pewno nie była taka niedbała.
Oparł rękę na klamce, wyjrzał na dwór i zrozumiał, że Mercy wyszła z domu.
Na świeżym śniegu, zalegającym deski werandy, widniały ślady małych stóp.
Co się, u diabła, dzieje?
Szybko włożył buty, zdjął z wieszaka ciepłą kurtkę i chwycił latarkę z półki.
Wyszedł na werandę i zamknął za sobą drzwi.
Ślady wiodły w dół po schodach, potem prosto, następnie skręcały w prawo,
ku głównej stajni.
Podążył w tamtą stronę, krzywiąc się, kiedy ostry wiatr uderzył go w twarz.
Właśnie przez ten wiatr miał wrażenie, że jest zimniej niż w istocie.
Obudził się w nim gniew. Po co Mercy wychodziła z domu w środku nocy, i
to przy szalejącej śnieżycy? Czy nie zdawała sobie sprawy, że to niebezpieczne?
Biała kurtyna śniegu sprawia, że łatwo stracić orientację, zgubić drogę i zamarznąć na
śmierć nawet kilka metrów od bezpiecznego schronienia, niewidocznego w zamieci?
Co ją opętało? Czyżby nagle straciła cały rozsądek? Już mu się wydawało, że nie jest
typową dziewczyną z miasta, ale teraz...
Szedł coraz szybciej, wytężając wzrok, by nie zgubić śladów, które z każdą
chwilą stawały się mniej widoczne, ponieważ śnieg nie przestawał padać. Nawet silne
światło latarki nie przydawało się na wiele. Oślepiało go, odbijając się od białej
powierzchni.
Jakieś dwadzieścia metrów od domu zgubił trop. Domyślił się jednak, że
musiał wieść do stajni. Miał nadzieję, że się nie myli. Rozsuwane drzwi były
zamknięte, ale nie na skobel.
Otworzył je i wszedł do środka, czując, jak narasta w nim napięcie.
Wtedy zobaczył Mercy. Leżała zwinięta w kłębek, tuż przed boksem Jokera.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Joker zarżał jakby żałośnie, a Grant przerażony podbiegł do Mercy. Pośliznął
się na słomie, ale nie upadł. Joker znów zarżał i wystawił głowę przez otwartą górną
połowę drzwi od boksu, jakby się bał, że Grant nie zauważy leżącej dziewczyny.
Mercy dygotała. Objęła się ramionami, jakby chciała opanować dreszcze albo
się ogrzać. W stajni było dość ciepło, ale nie tak jak w domu, w dodatku na pewno
zmarzła, idąc przez zasypane śniegiem podwórze.
Grant przykląkł przy niej i zauważył, że jej instynkt samozachowawczy
jednak funkcjonował. Przed wyjściem włożyła ciepłe buty i kożuszek. Ale co miała
pod spodem? Jakąś cienką, zieloną szmatkę. Coś, co wyglądało jak zwiewna nocna
koszulka.
- Czyś ty zupełnie zwariowała? - warknął, chwytając ją za ramiona.
Posadził ją i już miał wygłosić jadowite kazanie, gdy podniosła na niego
wzrok. Kiedy zobaczył jej oczy, cały jego gniew gdzieś się rozpłynął, a srogie słowa
zamarły mu na wargach. Nigdy jeszcze nie widział nikogo w stanie tak kompletnego
załamania. Źrenice Mercy były rozszerzone i pełne grozy. Zrozumiał, że drży nie z
zimna, tylko z napięcia. Wyglądała jak człowiek ścigany przez demony.
- Mercy? - powiedział cicho i tak łagodnie, jak umiał. - Co ci jest? Co się
stało?
Otoczył ją ramionami, a ona kołysała się, cicho jęcząc. Wiedział, że nie może
jej teraz o nic wypytywać. Poza tym domyślał się, co doprowadziło ją do takiego
stanu.
Otworzył dolną połowę drzwi do boksu. Może nie powinien tak ufać
ognistemu Jokerowi, ale założył, że zwierzę, które tak uwielbia Mercy, nie zrobi jej
krzywdy. No i ciepło końskiego ciała na pewno pomoże Mercy się rozgrzać. Wniósł
ją do środka i ułożył na czystej słomie. Zamknął drzwi, usiadł obok niej, rozpiął
kurtkę i przyciągnął dziewczynę do siebie, by dodatkowo ogrzać ją własnym ciałem.
Nie opierała się, nie starała się odsunąć, co powiedziało mu więcej o jej stanie niż
jakiekolwiek słowa.
Joker zarżał cicho i obwąchał czubek głowy Mercy.
- Nic jej nie będzie - zapewnił go Grant, zupełnie się nie przejmując, że
rozmowa z koniem to dosyć absurdalne zajęcie. Jego słowa miały właściwie dodać
otuchy Mercy. No i jemu samemu. - Musi tylko się rozgrzać i uspokoić - mówił,
nadal udając, że zwraca się do konia. Joker jednak najwyraźniej go zrozumiał, bo
znów zarżał, jakby chciał potwierdzić jego słowa.
Grant dawno już nie pocieszał kobiety. W przeszłości zdarzało mu się to kilka
razy, ale nawet nie był pewien, czy robił to skutecznie. Zwykle chodziło o Kristinę,
kiedy ta popełniła jakiś drobny grzeszek, albo o matkę, kiedy Nate zaszedł jej za
skórę.
Nigdy jednak nie miał do czynienia z tak bardzo zgnębioną i załamaną
kobietą, może dlatego, że żadna z kobiet w jego otoczeniu nie musiała stawiać czoła
takim wyzwaniom, jakie przed Mercy stawiała jej trudna praca.
Długi czas po prostu siedział, trzymając drżącą dziewczynę w objęciach i
starając się ocenić, czy jej stan się poprawia. Oparła głowę na jego ramieniu, a Joker
co chwila dotykał nozdrzami włosów Mercy, jakby chciał wydobyć z niej jej zwykłą
reakcję na jego zaczepki - udawane oburzenie. Tym razem się nie doczekał.
Grant dopiero teraz zobaczył, jak wyglądają jej włosy. Były złociste i miękkie
w dotyku. Czuł bijący od nich lekki zapach szamponu jabłkowego, dzięki któremu,
jak żartobliwie wyjaśniała, robiła takie piorunujące wrażenie na Jokerze. Przede
wszystkim jednak czuł drżenie jej ciała.
Zauważył, że pod nocną koszulą nie ma nic. Delikatna, cienka tkanina
spływająca spod kożuszka na jej nogi, dziwnie kontrastowała z ciepłymi butami o
wysokich cholewkach. Wyobrażał sobie, jak zieleń koszuli musi pięknie podkreślać
szmaragdową barwę oczu Mercy. Podświadomie wyczuwał, że jego ciało
instynktownie reaguje na jej bliskość, ale natychmiast zdusił w sobie takie reakcje.
Gdyby chciał teraz tę bliskość wykorzystać, zachowałby się niegodnie i obraźliwie.
Mercy nie zasługiwała na takie zachowanie.
Grant mówił nadal, choć nie bardzo sam siebie rozumiał. Po prostu
wypowiadał ciepłe, kojące słowa, jakby uspokajał spłoszonego konia. Przytulił Mercy
do siebie, jednak nie tak mocno, by poczuła się schwytana w pułapkę, o co przy tak
znacznej różnicy wzrostu i budowy nie było trudno.
Pozwoliła mu się obejmować. Wtuliła się w niego, lekko drżąc, ale nie
wypowiedziała ani słowa. W końcu, kiedy jej dygot ustał, Grant również zamilkł, ale
dalej ją obejmował.
Joker również się uspokoił, lecz nadal czujnie patrzył na Mercy, i to z taką
uwagą, że Grant zaczął się zastanawiać, czy koń nie rozumie więcej, niż się wydaje.
Wiedział, że zwierzęta wyczuwają nastroje ludzi.
Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo siedzieli bez ruchu, zanim Mercy
wreszcie się odezwała.
- Przepraszam... - Jej głos był matowy i cichy. Grant milczał, mocniej
obejmując ją ramionami. - Ja...
Poruszyła się i przesunęła głowę, jakby chciała przytulić się do niego bliżej.
Ten pełen ufności gest sprawił, że poczuł ciepło wokół serca.
- Myślałam, że już nie wróci. Ten okropny koszmar. Nie śnił mi się, odkąd tu
przyjechałam.
A więc to jakiś straszny sen wygonił ją na mróz.
- Przepraszam, że po południu zacząłem rozmowę na temat twojej pracy.
Może właśnie przez to znów miałaś niespokojną noc.
- Psycholog mówił mi, że powinnam o tym rozmawiać. - Usłyszał, że
westchnęła cichutko. - Ty też tak mówiłeś. Ale to bardzo trudne. Wszyscy moi
znajomi... znali Nicka. Też obchodzą teraz żałobę i wydawało mi się, że nie
powinnam z nimi rozmawiać o tym, co się stało. To było takie okropne. Nie
mogłabym im powiedzieć całej prawdy. Jest zbyt straszna, zbyt krwawa, a to są
przecież jego przyjaciele, rodzina...
Urwała i znów zaczęła drżeć. Przyciągnął ją mocniej do siebie. I tym razem
nie opierała się, a nawet chętnie dała się przytulić. Nie był pewien, czy chce usłyszeć,
co tak bardzo dręczyło tę dzielną kobietę, ale nie mógł też znieść widoku jej
cierpienia. Ze wszystkich sił starała się opanować, chociaż miotające nią emocje
wymykały się spod kontroli.
- Powiedz mi - wyszeptał. - Wszystko mi opowiedz, Mercy.
- Nie mogę.
- Możesz. - Joker trącił ją nosem, jakby i on zachęcał ją do zwierzeń. - Czy
znalazłabyś lepszego słuchacza niż ja? Nie znałem Nicka, wysłucham cię spokojniej
niż jego bliscy.
- Ale...
- Co się wydarzyło? Kristina powiedziała mi tylko, że zginął na służbie.
- Nie zginął przypadkiem. To była egzekucja.
Teraz Grant miał już pewność, że nie chce tego słuchać, ale nie mógł się
wycofać, kiedy wreszcie Mercy się otworzyła.
- Mów dalej - zachęcił. Sam się zdziwił, że jego głos brzmi tak spokojnie i
pewnie.
- Pracowaliśmy nad... prowadziliśmy śledztwo.
Wyczuł, że specjalnie mówi ogólnikowo, lecz nie domagał się szczegółów.
Wiedział, że policjanci o pewnych sprawach nie rozmawiają z cywilami, bez względu
na okoliczności i stan ducha. Tak ich wyszkolono. Nawet na torturach mają podawać
tylko nazwisko, stopień i numer. Tak to wygląda w wojsku, ale zapewne w policji
obowiązują podobne zasady.
- Nick dostał cynk od informatora, z którym od jakiegoś czasu pracował, na
temat morderstwa sprzed kilku lat. Zginął wtedy policjant, jego przyjaciel. Nick ufał
temu informatorowi.
Coś w jej tonie pozwoliło mu przewidzieć dalszy ciąg.
- I to był błąd?
- Informator go zdradził i pomógł zastawić na niego pułapkę. Ludzie, których
rozpracowywaliśmy, czekali na niego w magazynie, gdzie miał się spotkać z tym
kapusiem. To była zasadzka, przygotowywana od samego początku.
Zadygotała gwałtownie i Grant odruchowo ścisnął ją mocniej. W milczeniu
zaczekał, aż się uspokoi. Nie chciał słuchać dalszego ciągu. Wiedział, że jeśli nie bę-
dzie nalegał, Mercy nic więcej nie powie. Ale wiedział też, że powinna wreszcie to z
siebie wyrzucić.
- Dokończ - ponaglił ochrypłym głosem.
- Ja... Nie, nic. To nieważne. Nic już nie można zmienić.
- Dokończ, Mercy. Przez chwilę miał wrażenie, że odmówi. Ale wyczuł, że
mięknie, jeszcze zanim się odezwała. Mówiła nerwowo, urywanie, a w jej słowach
słychać było wściekłość i poczucie winy.
- Związali mu ręce., na plecach. Strzelili mu... w tył głowy.
- Cholera.
- Nie miał najmniejszych szans. Mógł liczyć tylko na mnie. A ja się
spóźniłam. Kiedy przyszłam... on już umierał.
Grant znieruchomiał. Nic o tym nie wiedział.
- Byłaś tam?
- Pracowaliśmy razem. Oczywiście, że tam byłam. - Jej głos stał się szorstki i
cierpki. - Nie na wiele mu się przydałam. - Przełknęła ślinę i głośno nabrała powie-
trza. - Bardzo krwawił. Wokół było tyle krwi. W głowie miał... - Znów zadygotała. -
Jeszcze oddychał. Ale jego oczy... były już,.. Skonał w moich ramionach.
- Mercy... - wyszeptał Grant.
- Gdybym tam była minutę wcześniej... Jedną głupią minutę. Gdybym tylko
nie zatrzymała się, żeby złożyć meldunek i wezwać wsparcie... Gdybym poszła za
nim do magazynu, to...
- Mercy, przestań.
Poczuł, że potrząsa głową, negując wszelkie tłumaczenia i słowa pociechy,
jakie mógł jej ofiarować.
- Nic nie rozumiesz? To moja wina, że zginął. Pracowaliśmy razem,
powinnam tam przy nim być, coś zrobić...
- Na przykład zginąć razem z nim? - zapytał brutalnie. Chciał przerwać ten
ciąg samooskarżeń wynikający z poczucia winy.
- Mogłam...
- Przecież w takiej sytuacji regulamin nakazuje wezwanie wsparcia, prawda?
- Tak, ale...
- W takim razie zrobiłaś, co do ciebie należało. To raczej twój
współpracownik popełnił błąd. - Może nie należało tak mówić o człowieku, który
zginął na służbie, ale Grant myślał teraz tylko o Mercy, o nieustraszonej dziewczynie,
nękanej strasznymi wspomnieniami i niepotrzebnym poczuciem winy.
- Był starszy stopniem. Powinnam iść za nim, a nie czekać, aż...
- Gdybyś za nim poszła, już byś nie żyła. - Mówił beznamiętnie, surowo,
konkretnie. - Ludzie, którzy go zabili, nie oszczędzają nikogo. Bez namysłu
zastrzeliliby i ciebie.
Bardzo chciał, by mu uwierzyła. Jemu wydawało się to jasne jak słoneczny,
zimowy dzień w Wyoming. Mercy nic nie mogła zrobić, najwyżej dodać swoje
nazwisko do listy ofiar. Tymczasem przeżyła i nękało ją poczucie winy, pogłębione
przez fakt, że zamordowany był jej bardzo bliski. W dodatku święcie wierzyła, że
powinna była dokonać jakiegoś cudu, by uratować mu życie.
Nie chciała przyjąć do wiadomości prawdy, zaakceptować twardej
rzeczywistości. Wyczuwał to. Była zbyt bliska ofierze, by spojrzeć na tę tragedię z
odpowiedniej perspektywy. Patrzyła na nią przez mgłę bólu, rozpaczy i poczucia
winy. Jej udręczony umysł udzielał fałszywych odpowiedzi na pytania, które sobie
sama zadawała.
- Pamiętasz, jak kiedyś przyjechałem odwiedzić mamę, a potem wyjechałem
do północnej Minnesoty? - zapytał cicho.
Najwyraźniej nie chciała zmieniać tematu, ponieważ dopiero po chwili skinęła
głową. Grant raczej wyczuł ten ruch, niż go zobaczył.
- Wędrowałem po bardzo odludnych okolicach stanu. Drugiego dnia
zobaczyłem watahę wilków ścigającą jelenia. To był młody jelonek, który oddzielił
się od stada. Wilki osaczyły go i zagryzły, a tymczasem reszta stada uciekła. Nie był
to przyjemny widok. Ale stado nie miało wyboru. Żadne ze zwierząt nie musiało się
nawet zastanawiać nad decyzją. Ich działaniem kierował instynkt samozachowawczy.
Tylko ludziom przychodzi do głowy, że w tego typu sytuacjach mają wybór. Czasami
nie wiem, czy to dobrze.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę powiedzieć, że ten jelonek sam się naraził na niebezpieczeństwo,
odłączając się od stada.
Mercy zesztywniała.
- Czy to znaczy, że według ciebie Nick sam jest winien swojej śmierci? Nie
masz racji. Może miał obsesję na punkcie... tego śledztwa, ponieważ chodziło o
zamordowanie jego przyjaciela, ale to był najlepszy gliniarz, jakiego spotkałam.
Mercy najwyraźniej nie była jeszcze gotowa, by zaakceptować fakt, że jej
ukochany być może jest częściowo winien temu, co się stało.
- Chodzi mi o to - wyjaśnił Grant - że w mieście również można spotkać takie
wilki. Działają tak samo okrutnie jak te prawdziwe. A nawet gorzej, ponieważ wilki
zabijają z konieczności, żeby przetrwać. Gdybyś dała im cień szansy, ci ludzie
zabiliby również ciebie. Czy Nick by sobie tego życzył?
Rozluźniła się i oparła na jego ramieniu.
- Nie - wyszeptała cichutko.
- Mercy, tak mi przykro. Wiem, że go kochałaś, ale nie ocaliłabyś go,
najwyżej sama byś zginęła. Zadręczanie się poczuciem winy nie wróci mu życia.
- Tak, kochałam go. Można powiedzieć, że to był jeden z moich najbliższych
przyjaciół.
Grant pomyślał, że dziwnie określa ukochanego.
- Pamiętam, co się czuje, kiedy się traci bliską osobę, jaką pustkę to
pozostawia - powiedział głośno.
Odetchnęła głęboko i Grant niemal poczuł, jak bierze się w garść.
- Wiem, że mnie rozumiesz. Twoja matka powiedziała Kristinie, że bardzo się
o ciebie niepokoiła, kiedy zmarł twój ojciec.
Grant cofnął się lekko.
- Niepokoiła się? Nie wiedziałem. Nigdy wiele o nim nie rozmawialiśmy.
- Ona go kochała, wiesz o tym, prawda?
- Tylko trochę za mało. - W jego głosie nie było goryczy. Długie lata nad sobą
pracował, by się z tym pogodzić i teraz był niemal dumny, że potrafi mówić o tym tak
spokojnie.
- Za mało, żeby tutaj zostać? Może i tak. Ale go kochała.
Grant westchnął.
- Wiem o tym. Chyba jednak nigdy nie żałowała swojej decyzji wyjazdu.
- Nie. Żałuje jedynie tego, że nie było jej przy tobie, kiedy dorastałeś. Tak mi
powiedziała. I że gdybyś nie był wystarczająco silny, niezależny i uparty, żeby dać
sobie radę bez jej wsparcia, to ona nie mogłaby wykorzystać drugiej szansy na
szczęście, jaką dał jej los.
Roześmiał się.
- Nieraz mi zarzucała, że jestem uparty jak osioł. Z ust Mercy wydobyło się
ciche parsknięcie. Nie był to jeszcze śmiech, ale Grant doszedł do wniosku, że naj-
gorsze już minęło.
- Mam tylko nadzieję, że dzieci Nicka okażą się równie silne, jak ty kiedyś -
powiedziała z troską.
- Nick... miał dzieci?
- Dwoje. Chłopca i dziewczynkę. Bez niego na pewno będzie im ciężko w
życiu.
- Na pewno .. im jakoś pomożesz.
- Zrobię, co się da. W końcu jestem ich chrzestną matką. Obawiam się jednak,
że Allison szybko się nie pozbiera.
Matka chrzestna? O co tu chodzi?
- Allison? - powtórzył Grant. Żadne konkretniejsze pytanie nie przyszło mu do
głowy.
- Żona Nicka.
- To Nick miał żonę? - zapytał oszołomiony. Uniosła głowę.
- Oczywiście. Ożenił się z jedną z moich najbliższych koleżanek - wyjaśniła,
wyraźnie zdziwiona. - Sama ich ze sobą poznałam.
- Ale ja myślałem...
- Co myślałeś?
- No, podobno byliście sobie bardzo bliscy.
- Owszem, to prawda. - Głos jej lekko zadrżał. - Powiedziałam ci, że to był
jeden z moich najbliższych przyjaciół. Ale... nie tylko. Był ode mnie dziesięć lat
starszy, od piętnastu służył w policji. Pomógł mi przetrwać trudne początki, wiele
mnie nauczył. Nigdy mnie nie rozpieszczał, ale zawsze starał się, żebym się jak
najwięcej dowiedziała o policyjnym rzemiośle. Byłam druhną na jego weselu, razem
cieszyliśmy się z narodzin Matta i Lisy. Byliśmy jak rodzina.
Ta pełna uczucia, płynąca prosto z serca przemowa sprawiła, że Grant poczuł
się zawstydzony swoją pochopną oceną związku łączącego Mercy i Nicka.
- A ja myślałem, że byliście... no, wiesz.
- Nie, nie wiem. Myślałeś, że co? - Urwała nagle, kiedy dotarł do niej sens
jego słów. - Sądziłeś, że byliśmy... kochankami?
- No, tak... - wydusił skrępowany. - Kristina mówiła o was takim tonem...
Chyba nigdy w życiu nie czuł się równie niezręcznie. Miał ochotę zapaść się
pod ziemię i długo stamtąd nie wychodzić.
- Powiedziała ci, że byliśmy sobie bliscy, więc od razu doszedłeś do wniosku,
że to był... jakiś romans?
- Ja...
- Nie powiesz mi chyba, że według ciebie kobieta i mężczyzna nie mogą być
po prostu przyjaciółmi?
- Nigdy tak nie mówiłem - odparł pośpiesznie, pragnąc zakończyć ten temat. -
Po prostu moja siostra tak o was mówiła, że wyciągnąłem całkiem niewłaściwe
wnioski. Bardzo mi przykro z tego powodu.
Było mu nie tylko przykro. W jego myślach zapanował okropny zamęt.
Przerażała go brutalna historia opowiedziana przez Mercy. Niepokoił go jej stan
psychiczny i poczucie winy, wstydził się swego pochopnego osądu...
ale też ogarnęła go wielka ulga na wiadomość o tym, że Mercy i Nicka nie
łączyło żadne romantyczne uczucie. I wcale mu się jego reakcja nie spodobała. Kiedy
sądził, że jest pogrążona w żałobie po stracie ukochanego mężczyzny, potrafił
kontrolować swoje uczucia wobec niej. Teraz jednak, gdy wiedział, że Nick był po
prostu przyjacielem, mężem jej bliskiej koleżanki, a ona w dodatku była matką
chrzestną jego dzieci, nie wiedział, co począć ze swoimi splątanymi uczuciami.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wyrzucała sobie, że nie podziękowała Grantowi za cierpliwe wysłuchanie jej
zwierzeń i psychiczne wsparcie. Przynajmniej nie zrobiła tego tak, jak należało. Taką
okrutną historię na pewno jest ciężko przyjąć nawet komuś, kto nie był w nią
osobiście zaangażowany. A przecież Grant nie miał obowiązku słuchać jej zwierzeń i
bolesnych wspomnień.
Rozmyślała o tym, spacerując po śniegu w spokojny, niedzielny poranek.
Kiedy przypomniała sobie, jak łagodnie i czule Grant ją obejmował, poczuła, że się
czerwieni.
Starała się nie myśleć o tym, co zrobił i co ona wtedy czuła, jaką przyjemność
dawał jej uścisk jego ramion. Nie chciała przyznać sama przed sobą, że pomógł jej
bardziej niż ktokolwiek inny, po prostu dając jej swoją bliskość i dotyk. Jego słowa,
właściwie podobne do tych, które wypowiadali inni, miały większą siłę i nieoczeki-
wanie dodały jej otuchy.
Wiedziała, że trzeba czegoś więcej niż słów, by zdusić nękające ją poczucie
winy, ale po raz pierwszy od tamtej tragedii poczuła, że to jest możliwe. Może
rzeczywiście któregoś dnia uwierzy, że nie mogła nic zrobić? Niemal uśmiechnęła się
na myśl o tym, że ktoś mógł ją podejrzewać o romans z Nickiem, którego zawsze
traktowała niemal jak starszego brata. Rozumiała, jak to się stało, że Grant doszedł do
takiego wniosku, nie wiedziała tylko, dlaczego tak dziwnie się zachował, kiedy mu
wyjaśniła jego błąd. Wydawał się niemal... zmartwiony. Nie potrafiła tego pojąć.
Po nocnej zawierusze wstał pogodny dzień i śnieg zaczynał już topnieć, lecz
okolicę nadal przykrywał biały całun. Spojrzała na wyrastające na horyzoncie góry.
Napawała się ciszą i spokojem, który zaczynał się udzielać również jej. Miała
nadzieję, że dzikie piękno otaczającej ją przyrody oczyści jej zmęczony umysł i
uzdrowi udręczoną duszę.
Wiedziała, że nie powinna zbytnio ulegać urokowi tego miejsca. Miała tu
zostać tylko dopóki mordercy nie zostaną schwytani. Potem wyjedzie do miasta,
pomoże w wymierzeniu im sprawiedliwości i podejmie swoje dawne obowiązki.
Usłyszała warkot silnika i spojrzała na żwirową drogę wiodącą na ranczo od
lokalnej szosy. Zobaczyła czerwony wóz z napędem na cztery koła, bez trudu
pokonujący zaśnieżoną trasę. To chyba ktoś miejscowy, pomyślała. Pewnie matka
Chippera, pomysłowa, zaradna i bystra Rita, wzór dla wszystkich kucharek świata.
Przestań, zganiła się w duchu Mercy. Takie myśli to czysta... złośliwość.
Słowa „zazdrość” nie chciała do siebie dopuścić.
Ruszyła z powrotem do domu. Postanowiła, że zachowa się uprzejmie i powie
Ricie, jak bardzo smakowały jej przygotowane przez nią potrawy, które jedli w
ubiegłym tygodniu. Nawet odgrzewane po zamrożeniu smakowały wybornie.
Jej postanowienie straciło trochę na sile, kiedy podeszła bliżej i zobaczyła Ritę
we własnej osobie. Rzeczywiście okazała się brunetką, ale w najśmielszych
wyobrażeniach Mercy nie spodziewała się, że jest tak piękna.
Niosła przed sobą skrzynkę wypełnioną najróżniejszymi produktami
spożywczymi. Na wierzchu leżały dwie duże torby, a jedna z nich chwiała się
niebezpiecznie. Mercy pośpieszyła na ratunek.
- Ojej! Dzięki. W tej torbie są jajka.
- Jasne. - Mercy wzięła również drugą torbę i Rita odetchnęła z ulgą. - Zawsze
tak jest, że spada torba z czymś, co się najłatwiej tłucze.
Kobieta roześmiała się radośnie. Jej śmiech był bardzo przyjemny dla ucha -
Mercy przyznała to z ciężkim, tłumionym westchnieniem. W ciemnych, urzekających
oczach Rity błyszczały ogniki humoru. A na palcu lewej ręki lśniła ślubna obrączka.
- Nazywam się Rita - przedstawiła się brunetka. - A ty pewnie jesteś Mercy.
- Tak mało tu kobiet, że nietrudno zgadnąć - odparła Mercy z uśmiechem.
Razem wniosły skrzynkę i torby do kuchni. Rita znów się roześmiała.
- Grant uprzedził mnie o twoim przyjeździe. Nie powiedział mi tylko, że
będziesz prawdziwą ozdobą tego domu.
Mercy zamrugała oczami.
- Eee... Dziękuję - wyjąkała, zaskoczona nieoczekiwanym komplementem.
- Za to mój syn opisał mi cię bardzo dokładnie. Zdaje się, że całkiem
zawróciłaś mu w głowie.
- Ja... nie chciałam - odrzekła ostrożnie.
Nie bardzo wiedziała, jak zareagować. Oczywiście zauważyła, że Chipper się
w niej zadurzył, ale w końcu rozmawia teraz z jego matką.
- Nic nie szkodzi, kochana. Martwiłoby mnie to, gdyby nie fakt, że Chipper
zakochuje się średnio raz na miesiąc.
- Aha. To bardzo dobrze.
Rita znów roześmiała się dźwięcznie i wesoło. Podobnie jak Kristina, miała
ujmującą osobowość, ale w zupełnie innym stylu - bardziej swojską i otwartą. Była
też piękna, chociaż jej uroda stanowiła przeciwieństwo urody jasnowłosej Kristiny.
Nagle Mercy poczuła się przy niej jak szara myszka.
- Gdzie jest Grant? - zapytała Rita.
- Zdaje się, że poszedł sprawdzić, jak się czuje źrebna klacz. Walt trochę się o
nią niepokoi.
- Pewnie chodzi o Lady. Walt zna się na koniach. Można powiedzieć, że jest
najlepszą końską położną w całym stanie.
Mercy musiała się uśmiechnąć, słysząc, że poczciwy, stary Walt został
nazwany położną.
- Powinnam wziąć się do roboty - oznajmiła Rita. - Miałam przyjechać
wczoraj, ale Jim nie chciał, żebym jechała w taką śnieżycę.
- Jim to twój mąż?
- Tak. Szczęściarz z niego, co? - Wyjęła z torby puszkę sosu pomidorowego i
konspiracyjnie zniżyła głos. - Oczywiście, tak naprawdę to ja mam szczęście, że się
ze mną ożenił, ale nigdy mu tego nie powiem.
Nie było wątpliwości, że mówi szczerze, i Mercy poczuła, że nagle opadło z
niej napięcie. Obawiała się, że wszystkie te uczucia odbijają się na jej twarzy, więc
odwróciła się i zaczęła rozpakowywać torbę z zakupami. Była tam mąka, biały i
brązowy cukier, a na samym dnie znalazła kolorową posypkę do zdobienia
wypieków.
- To do świątecznych ciasteczek? - zapytała.
- Tak. Nie wiem dlaczego, ale Grant w tym roku zażyczył sobie ciasteczek.
Jeśli zdążę, jeszcze dzisiaj się do nich zabiorę - oznajmiła. - To trochę wcześnie, ale
nie mogę mieć pewności, że w przyszłym tygodniu uda mi się tu przyjechać. Tak to w
zimie bywa.
Mercy kompletnie zapomniała, że święta miały nadejść za niecały miesiąc.
Święto Dziękczynienia, spędzone w otoczeniu rodziny, nadwerężyło jej i tak już
chwiejny stan psychiczny. Zgodziła się wyjechać do Wyoming między innymi
dlatego, że chciała uniknąć Bożego Narodzenia w rodzinnym domu. Bała się, że nie
zniesie zamieszania, jakie na pewno czyniliby wokół niej rodzice. Zamartwiali się o
nią ponad wszelką miarę i chociaż rozumiała ich niepokój i bardzo ich kochała, nie
wytrzymałaby kilku dni nieustannych pocieszeń i zapewnień, że wszystko będzie
dobrze. Zwłaszcza że sama nie była o tym przekonana.
- Mogłabym to zrobić za ciebie. To znaczy, upiec ciasteczka - zaproponowała
Mercy.
Rita sprawnie rozpakowywała sprawunki, ale słysząc niespodziewaną
propozycję, zamarła w bezruchu, z wielką surową szynką w dłoniach. Spojrzała na
Mercy trudnym do rozszyfrowania wzrokiem.
- Nie chcę wkraczać na twoje terytorium - szybko zapewniła Mercy. - Chodzi
mi o to, że nie potrafię gotować, ale za to piekę doskonałe ciasteczka.
Rita uśmiechnęła się promiennie.
- No to Grant będzie musiał sam uporać się z tą szynką. Może razem jakoś
dacie sobie z nią radę. Wypisałam na kartce szczegółowe instrukcje. - Odłożyła na
stół owinięte w folię mięso i znów zerknęła na Mercy. - Chipper mi mówił, że jesteś
policjantką.
- Zgadza się.
- To ciężka praca. A dla kobiety jeszcze cięższa niż dla mężczyzny. Z wielu
różnych powodów.
Mercy nie zamierzała zaprzeczać.
- To prawda.
- Podobnie jak prowadzenie rancza. Też jest trudniejsze dla kobiety.
- Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam. - Zaskoczona Mercy zamrugała
oczami. - Ale chyba masz rację.
Rita wyjęła z ostatniej torby pomidory w puszce, grzyby, cebulę i paczkę
makaronu. Zapowiadało się, że na kolację będzie spaghetti.
- Trzeba być twardym, żeby tu przetrwać - oświadczyła. - Większość ludzi z
miasta nie nadaje się do takiego życia.
- Tak słyszałam - odrzekła krótko Mercy.
- Aha. Pewnie Grant ci to mówił. To jeden z jego ulubionych tematów.
- Mnie też się tak zdaje.
- Ma na tym punkcie coś w rodzaju obsesji. - Rita sięgnęła do szafki po
patelnię i zerknęła na Mercy z ukosa. - Ale nie bez powodu.
- Nie wątpię, że coś się do tego przyczyniło.
- To jednak dziwne. Można by przypuszczać, że z takim nastawieniem
powinien się zainteresować którąś z miejscowych dziewcząt. Niejedna ma na niego
chrapkę.
- A on... nic?
- Chipper twierdzi, że Grant nigdy nie wychodzi zabawić się gdzieś w barze.
Nawet jeśli wszyscy chłopcy z rancza urządzają sobie jakąś imprezę, on zostaje w
domu.
- Prowadzenie rancza to nie kończąca się praca. - Mercy dopiero po chwili
zdała sobie sprawę, że jej słowa zabrzmiały tak, jakby chciała bronić Granta.
Rita uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Tak, to trudne zadanie. Nie każdy się do tego nadaje. - Spojrzała prosto w
oczy Mercy. - Wydaje mi się, że jeśli ktoś jest na tyle twardy, żeby tak jak ty
pracować w policji, to umiałby przystosować się do każdego innego życia, gdyby
tylko chciał.
Mercy nie odwróciła spojrzenia.
- Gdyby tylko chciał - zgodziła się. Rita uśmiechnęła się ciepło i serdecznie.
- A jeśli chodzi o ciasteczka, to proszę bardzo, upiecz, jeśli masz na to ochotę
- powiedziała.
- Jak się tu dostałaś?
Mercy już jakiś czas wcześniej usłyszała znajome rżenie Jokera, więc widok
Granta na czarno - białym ogierze wcale jej nie zaskoczył.
- Przyszłam - wyjaśniła. Cieszyła się, że stała na skalnym występie i jej oczy
były niemal na poziomie oczu Granta; inaczej musiałaby zadzierać głowę i po chwili
na pewno rozbolałby ją kark.
- Niezła wyprawa. Nie zaprzeczyła. Skalny grzbiet, z którego roztaczał się
widok na ranczo, znajdował się w odległości dwóch kilometrów od domu i przez
większość drogi trzeba było piąć się pod górę. Na szczęście śnieg wciąż topniał, więc
co prawda ziemia była wilgotna, ale Mercy przynajmniej nie musiała przedzierać się
przez zaspy.
Skalny występ osłaniały wielkie kamienie, chroniąc ją przed wiatrem i kryjąc
przed ludzkim wzrokiem. Zebrała się tu gruba warstwa sosnowego igliwia i liści, two-
rząc miękkie siedzisko. Mercy bardzo spodobał się ten punkt obserwacyjny, z którego
mogła podziwiać zaśnieżoną okolicę.
- Owszem, musiałam iść spory kawałek, ale cieszę się, że znalazłam to
miejsce. Tu jest tak spokojnie i radośnie. Wszystko wygląda bardzo czysto...
- Wiem - przyznał cicho Grant. - Kiedyś sam często tu przychodziłem.
Chowałem się tu podczas choroby ojca, kiedy wydawało mi się, że dłużej tego nie
zniosę.
- Jestem pewna, że to ci pomagało. - Wyznanie Granta sprawiło, że poczuła
ucisk w piersi. Przypomniała sobie, jak czule i delikatnie obejmował ją minionej
nocy.
Wspomnienie to wywołało wiele mówiący rumieniec na jej policzkach, więc
szybko dodała lekkim tonem: - No a poza tym, trochę wysiłku fizycznego dobrze mi
zrobi.
- Na tej wysokości łatwo zemdleć. Musisz być w niezłej formie. - Grant oparł
ręce na uchwycie siodła. Uśmiechał się do niej szeroko. - W tych okolicach nikt nie
chodzi piechotą, chyba że nie ma wyjścia.
- No cóż. Ja chyba nie mam wyjścia - zauważyła Mercy. - Przecież nie umiem
jeździć konno.
Grant przestał się uśmiechać i zamyślił się.
- Chodzenie piechotą po tych górach to nie jest dobry pomysł. Gdyby coś się
stało, na przykład gdybyś się przewróciła, to miałabyś spore kłopoty.
- A czy jadąc konno, byłabym mniej narażona na wypadek i kłopoty?
- Nasze konie rzadko się potykają. Stąpają bardzo pewnie, potrafią chodzić po
skalistym terenie.
- Ale najpierw trzeba wiedzieć, jak utrzymać się w siodle - stwierdziła Mercy
ponuro.
- To prawda. - Znów się roześmiał, a jej zaparło dech w piersiach, tak samo
jak w dzieciństwie. Upływ lat najwyraźniej nic tu nie zmienił. - Jednak nawet jeśli
spadniesz z siodła, koń sam wróci do domu i w ten sposób się dowiemy, że trzeba
wyruszyć na ratunek. Wtedy musiałbym poprosić o pomoc Rocky - ciągnął żartobli-
wie. Chodziło mu o córkę Eriki i Jake'a Fortune'ów, Rachel, która założyła w Clear
Springs firmę wynajmującą samoloty, zanim wyszła za mąż za Luke'a Greywolfa,
miejscowego lekarza. - A wtedy Luke by się martwił i...
- Serdeczne dzięki - wpadła mu w słowo Mercy, krzywiąc się lekko. - I tak nie
jeżdżę konno, więc to są teoretyczne rozważania. Grant zawahał się.
- Może powinniśmy coś zmienić - powiedział wreszcie.
- Co zmienić?
- Zmienić to, że nie potrafisz jeździć konno. - Mercy spojrzała na niego
rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Miała chyba niezbyt inteligentny wyraz twarzy,
bo Grant parsknął śmiechem. - Nie miej takiej przerażonej miny. Sama pewnie nieraz
o tym myślałaś. Nawet kiedyś powiedziałaś to głośno.
- Ja coś mówiłam na ten temat? Skinął głową.
- Ależ mówiła, prawda, Joker?
Koń prychnął i kiwnął kilka razy łbem, jakby potwierdzał jego słowa. Mercy
patrzyła na to z jeszcze większym zdumieniem.
- Ten koń nie jest całkiem normalny - wymamrotała pod nosem.
- Hej! - Grant żartował sobie z niej całkiem otwarcie. - On doskonale pamięta,
jak mówiłaś, że przy nim nawet taka dziewczyna z miasta ja ty chciałaby się uczyć
jazdy konnej. Żaden facet nie zapomni takich słów.
Mercy zmierzyła go czujnym spojrzeniem.
- Rzeczywiście - zauważyła. Znów uśmiechnął się szeroko.
- Szkółka jeździecka zaczyna działalność jutro rano. Zgłoś się.
- Ale naprawdę...
- Nie jestem cierpliwym nauczycielem - ostrzegł - więc lepiej się nie spóźnij.
- Grant, nie żartuj sobie. Wiem, że nie masz czasu na takie...
- Przede wszystkim nie mam czasu na to, żeby się martwić, gdzie jesteś i czy
nic ci się nie stało. Nie mam też czasu na szukanie cię w całej okolicy. Nauczysz się
jeździć, a ja przestanę się martwić. To chyba dobra wymiana.
- Nie musisz się o mnie martwić - zaprotestowała. Nie chciała przyznać nawet
sama przed sobą, że wizja martwiącego się o nią Granta sprawiała jej dużą przyje-
mność.
- Ależ muszę - odparł beztrosko. - Gdyby coś ci się stało, Kristina urwałaby
mi głowę.
Kristina. Oczywiście, tylko o nią chodzi. Mercy stłumiła westchnienie.
Dlaczego takie dziwne myśli przychodzą jej do głowy? Zeszła ze skalnej półki i
zdziwiła się, że na ścieżce było o wiele chłodniej niż w małej, naturalnej alkowie,
osłoniętej od wiatru skałami.
- Kristina może też ukarać mnie jeszcze okrutniej - dodał Grant, kiedy Mercy
stanęła obok Jokera. - Może tu przyjechać i siedzieć mi na karku przez całą zimę. A
wtedy chyba bym zwariował.
- A myślałam, że uwielbiasz swoją siostrę.
- Oczywiście, ale kiedy jest daleko stąd. To typowy mieszczuch i tutaj nigdy
nie jest szczęśliwa, a kiedy Kristina nie jest szczęśliwa... - Znacząco zawiesił głos i
wzruszył ramionami.
- Ja też jestem mieszczuchem, co wytykasz mi przy każdej okazji -
powiedziała Mercy. Zirytował ją ostry ton własnego głosu, ale nie potrafiła się
powstrzymać. Poza tym od spoglądania w górę na wysokiego mężczyznę na wielkim
koniu już zesztywniał jej kark.
- Sam nie wiem - stwierdził Grant w zamyśleniu, jakby rozważał jakąś wielką
zagadkę. - Zaczynam podejrzewać, że dałoby się ciebie jakoś wytrenować.
- Ojej, serdeczne dzięki za komplement.
- Jutro o ósmej rano. O świcie muszę przepędzić kilka sztuk bydła na
pastwisko na wzgórzu.
- Grant...
- Kiwnij głową na znak zgody. Inaczej wrócisz na ranczo piechotą.
- I tak zamierzałam wracać piechotą - zauważyła dość cierpko.
- Owszem, ale nadarza ci się okazja wracać konno. To znaczy, jeśli zgodzisz
się na lekcje.
Właściwie, czy by jej to zaszkodziło? Przecież to naturalne, że jeśli
wypoczywa się na ranczu, to jedną z atrakcji są lekcje konnej jazdy. W dodatku taka
perspektywa bardzo ją kusiła. Jeśli nauczy się jeździć, zyska dodatkową swobodę
ruchów. Na przykład będzie mogła w połowie krótszym czasie dotrzeć do tego
miejsca. A jednak. ..
- No dobrze - powiedziała szybko, żeby nie dać sobie czasu na wątpliwości.
- Świetnie. - Grant wyjął lewą nogę ze strzemienia. - Joker tylko kilka razy
miał na sobie dwóch jeźdźców, ale mam nadzieję, że nie zaprotestuje. Wskakuj.
Mercy spojrzała na strzemię, które u tak wielkiego konia jak Joker znajdowało
się na wysokości jej talii, a potem podniosła wzrok na Granta.
- Żartujesz sobie, prawda? - zapytała surowo.
- Aha, o czymś zapomniałem. Przepraszam. - Pochylił się i wyciągnął ku niej
lewe ramię. - Włóż stopę w strzemię, a ja cię podciągnę. No, spróbuj.
Zawahała się, ale w końcu wsunęła stopę w pokryte skórą strzemię i
wyciągnęła ramiona do Granta. Objął ją w talii, więc ona instynktownie również go
objęła. Poczuła ciepło jego ciała, napięte mięśnie pod grubą koszulą i... coś, czego nie
potrafiła określić. Spojrzała mu w twarz. Patrzył na ich ręce, jakby również doznał
tych samych trudnych do nazwania uczuć.
- Grant? - Powiedziała to niemal szeptem. Drgnął, jakby wyrwany z
głębokiego zamyślenia.
- No, hop do góry! - zachęcił. Podciągnął ją do góry tak pewnie, że bez
żadnego wysiłku, nie bardzo wiedząc kiedy i jak, znalazła się na grzbiecie konia -
który okazał się o wiele wyższy, niż się spodziewała.
- Ta nauka jazdy to chyba jednak nie najlepszy pomysł - stwierdziła, nerwowo
spoglądając w dół.
- Chyba się nie wystraszyłaś, co? Taki policyjny macho w kobiecej skórze jak
ty?
- Określenie macho zostawiam dla niektórych panów. Grant wybuchnął
śmiechem.
- Trzymaj się - polecił.
- Czego? - zapytała z rozpaczą. - Ty zająłeś strzemiona i siodło. A ja mam
tylko... - Do głowy przychodziło jej jedno słowo, którego nie chciała użyć.
- Zad - dokończył za nią Grant beztrosko. - Musisz więc trzymać się mnie.
Nigdy nie jechałaś na motocyklu za kierowcą?
- Wtedy przynajmniej miałam podpórki pod stopami - wymamrotała.
- Pojedziemy stępa - uspokoił ją. - Prawda, Joker? Koń parsknął i na dźwięk
swojego imienia lekko się poruszył, a Mercy musiała wytężyć całą siłę woli, by nie
krzyknąć. Nie, to nie jest najlepszy pomysł, powiedziała sobie w duchu, kiedy ruszyli
do domu.
- To jest beznadziejne - stwierdził Grant z niesmakiem.
- Przepraszam - odparła pokornie Mercy.
- Oczom nie wierzę. Całe życie pracuję z końmi, ale czegoś takiego jeszcze
nie widziałem.
- Przecież ja nic nie robię - zaprotestowała.
- Właśnie - rzekł kwaśno, a Joker znów zarżał donośnie, wyraźnie
zdenerwowany. - Jak widać, nie musisz nic robić.
Gniady wałach, którego dosiadała Mercy, według zapewnień Granta jeden z
najspokojniejszych koni na ranczu, zaczął nerwowo przebierać nogami, słysząc
gniewne rżenie ogiera. Mercy desperacko chwyciła się łęku siodła, nie zważając na
to, że wygląda śmiesznie. Jeszcze śmieszniej będzie wyglądała, jak spadnie.
Wiedziała, że po zaledwie trzech dniach lekcji nie jest jeszcze na tyle wprawną
amazonką, żeby się długo utrzymać na zdenerwowanym wierzchowcu.
- Może powinnam jeszcze raz go uspokoić - zaproponowała niepewnie.
- Jasne. Będzie spokojny, dopóki znów nie wsiądziesz na innego konia. To
niewiarygodne. Ten przeklęty koń jest po prostu zazdrosny.
Mercy westchnęła. Gdyby nie to, że Grant był wyraźnie zirytowany, cała ta
sytuacja byłaby nawet zabawna. Od samego początku stało się jasne, że jej lekcje
bardzo denerwują Jokera, czemu dawał wyraz coraz donośniej. Chociaż wydawało się
to wręcz niedorzeczne, wielki ogier appaloosa najwyraźniej nie pochwalał tego, że
Mercy zadaje się z innymi końmi.
To dziwne, ale w pewien sposób jej to pochlebiało. Przynajmniej jakiś
przedstawiciel męskiego rodzaju na tym ranczu darzył ją bezwarunkowym
uwielbieniem. Rzecz jasna, nie licząc Chippera, który nadal czerwienił się jak burak,
ilekroć się do niej odzywał, i który doprowadzał ją do szału nieustannym
dopytywaniem się, czy czegoś jej nie potrzeba. No ale jego nie mogła brać pod
uwagę. Był za młody. Wydawał się nawet młodszy niż osiemnastoletni chłopcy,
których znała w mieście. A może to raczej osiemnastolatkowie z miasta wydawali się
nad wiek dojrzali, ponieważ postarzała ich wszechobecna miejska brzydota. Miała
nadzieję, że Chipper docenia swoje szczęście.
Wiedziała, że myśląc w ten sposób, unika istoty problemu. Nie zwracała
najmniejszej uwagi na zadurzenie Chippera głównie ze względu na mężczyznę, który
stał nieopodal, ze złością spoglądając na Jokera. Jego bliskość, wymuszona przez
lekcje konnej jazdy - przerywane wybuchami złości Jokera - wprawiała ją, oględnie
mówiąc, w niespokojny nastrój.
- Gra wszystkim na nerwach - wymamrotał Grant.
- Nawet Ryzykant uciekł w góry, żeby go nie słuchać. Wszystkie konie są
zdenerwowane i moi pracownicy też już mają dość jeżdżenia na znarowionych
zwierzętach.
- W takim razie może będzie lepiej, jak przerwiemy te lekcje - zaproponowała
Mercy, starając się ukryć rozczarowanie. W głębi duszy wcale nie chciała
rezygnować z nauki. Kiedy mimo protestów Jokera udawało jej się choć przez chwilę
jechać spokojnie, nieoczekiwanie stwierdzała, że jazda daje jej wielką przyjemność,
nawet jeśli odbywa się w zagrodzie przy stajniach.
- Nie ma mowy. Nie dam się szantażować koniowi - wycedził Grant. Joker
znów zarżał gromko, a wałach zatańczył pod Mercy niespokojnie. Grant chwycił go
za uzdę i przytrzymał. Mercy zrozumiała, o co chodzi, i zsunęła się na ziemię;
nauczyła się tego już na pierwszej lekcji. Joker odezwał się ponownie.
- Gdybym miała zwyczaj przypisywać zwierzętom ludzkie emocje, to
powiedziałabym, że tym razem zarżał z satysfakcją - oświadczyła ironicznie.
- Mnie się też tak wydaje - potwierdził Grant. - Sama zobacz, jaki jest z siebie
zadowolony.
Mercy podeszła do ogrodzenia. Joker natychmiast do niej podbiegł i trącił ją
nozdrzami, najwyraźniej dumny z tego, że udało mu się „zrzucić” ją z konkurenta.
Mercy musiała się roześmiać. Poklepała konia po szyi. Joker pochylił głowę i głośno
parsknął, a ona pociągnęła go za ucho. Ogier nie tylko pozwolił jej na ten poufały
gest, ale miał przy tym wyraźnie zadowoloną minę.
- Przez ciebie nie nauczę się jeździć, przystojniaku - oznajmiła mu poważnym
tonem. - Będę musiała siedzieć w domu i oglądać tę przepiękną okolicę tylko z okna.
- Naprawdę myślisz, że tu jest tak pięknie?
Zerknęła przez ramię na Granta, który prowadził gniadego wałacha. Koń
nerwowo spoglądał na Jokera, ale teraz, kiedy Mercy nie siedziała już na jego
grzbiecie, ogier z wyższością zignorował kolegę.
- Oczywiści, że tak - odrzekła. - Czy ktoś może się nie zachwycić takim
krajobrazem?
- Niektórzy się nie zachwycają. - Grant lekko wzruszył ramionami.
- To ich strata - stwierdziła zwięźle. Grant milczał, lecz odniosła wrażenie, że
w jego oczach dostrzegła przelotny błysk, jednocześnie radosny i pełen rezerwy.
- Ponieważ on tu zawinił - odezwał się wreszcie Grant, wskazując na swojego
czarno - białego ulubieńca - to może powinien to odpracować.
- Co masz na myśli?
- Moim zdaniem powinien sobie przypomnieć, na czym polegają dobre
maniery. - Spojrzał na Jokera ostrzegawczo. - Lekcje w naszej szkole jazdy jeszcze
się nie zakończyły.
- Aha! - Mercy rzuciła Jokerowi zatroskane spojrzenie. - Zdaje się, że
narobiłeś sobie kłopotów.
- Zobaczymy, czy nadal będzie taki czupurny, kiedy przebiegnie sto okrążeń
po zagrodzie. Co ty na to?
Mercy zmarszczyła brwi.
- Ja?
- To siodło nie będzie na niego pasowało - ciągnął Grant, ruchem głowy
wskazując na siodło gniadego. - Jest zbyt wąskie. Z kolei moje siodło byłoby za
szerokie dla ciebie. Włożymy na niego siodło mojej matki, tylko trzeba będzie trochę
skrócić strzemiona. Mama jest od ciebie wyższa.
- Większość ludzi jest ode mnie wyższa - odrzekła Mercy mechanicznie.
Nagle zrozumiała, do czego zmierza ta rozmowa i oczy jej się rozszerzyły. - Chcesz,
żebym na nim jeździła?
- Nie widzę innego rozwiązania. Nadal chcesz uczyć się jeździć, prawda?
- Owszem, ale... Przecież on...
- Sam się zastanawiam, czy nie zwariowałem i nie powinienem się zgłosić do
psychiatry. Normalnie nie pozwoliłbym nowicjuszowi dosiąść żadnego ogiera, ponie-
waż ogiery zwykle są narowiste. Ale Joker to zupełnie inny przypadek. Najwyraźniej
upodobał sobie ciebie i zachowuje się przy tobie wyjątkowo łagodnie. Nie zrobi ci
krzywdy.
- Ależ Grant, to taki cenny koń...
- To tylko koń. Nie uznaję rozpieszczania koni, choćby nie wiem ile były
warte. Joker pracuje jak każdy inny wierzchowiec na ranczu. Dzięki temu utrzymuje
dobrą formę i wyrabia sobie charakter.
- A jeśli stanie mu się jakaś krzywda? Grant uśmiechnął się niespodziewanie.
- Jesteś za mała, żeby mu zrobić większą krzywdę.
- Dzięki. - Przypływ dobrze znajomej irytacji odsunął troskę o konia na dalszy
plan. Zawsze się denerwowała, kiedy ludzie dawali jej do zrozumienia, że niski
wzrost i drobna budowa są swojego rodzaju upośledzeniem.
- Powinnaś się martwić raczej o siebie. Jest bardziej prawdopodobne, że to
koń zrobi ci krzywdę niż odwrotnie. Może masz rację. Nie możemy ryzykować.
- Nic mi nie będzie, dziękuję za troskę - odrzekła lodowatym tonem, który
mógłby zmrozić resztki śniegu, topniejące w cieniu drzew i budynków.
- Świetnie. W takim razie kontynuujemy naukę, tak? Już otworzyła usta, by
szybko przytaknąć, ale zaraz je zamknęła. Uderzyła ją pewna myśl.
- Specjalnie mi to powiedziałeś, prawda?
- Oczywiście - wyznał bez najmniejszej skruchy i Mercy znów musiała się
roześmiać.
- No, już dobrze, niech ci będzie. Nie mam nic przeciwko manipulacji, o ile
popycha mnie w kierunku, w którym i tak sama chciałabym pójść.
Mimo wątpliwości Granta, w ciągu następnych dni Joker okazał się
absolutnym dżentelmenem. Mercy jeździło się na nim dużo lepiej i łatwiej niż na
gniadym wałachu. Mniej nią trzęsło, kiedy kłusował, a gdy zdarzało jej się tracić
równowagę, wielki koń jakby to wyczuwał i natychmiast zwalniał.
- Zauroczyłaś go, nie ma co - orzekł Grant czwartego dnia nauki jazdy na
Jokerze, ze zdumieniem potrząsając głową. Mercy zauważyła, że podczas lekcji ani
na chwilę nie spuszczał wzroku z ogiera. A to znaczyło, że cały czas spoglądał też na
nią.
Szybko zrozumiała, dlaczego ogarnęły ją takie wątpliwości, kiedy Grant
zaproponował, że będzie ją osobiście uczył jazdy. W głębi duszy wiedziała, że trudno
jej będzie znieść tę długotrwałą, przymusową bliskość. Grant bardzo często przerywał
lekcję, stawał obok niej i szczegółowo coś wyjaśniał albo pokazywał jej właściwą po-
zycję w siodle. A wtedy, aż nazbyt często, musiał jej dotykać, ustawiać odpowiednio
ramiona i nogi, ściągać w dół pięty tak mocno, że potem bolały ją mięśnie łydek.
Jednak nawet odrętwienie i ból - a doświadczyła go mnóstwo, ponieważ
podczas jazdy musiała używać mięśni, których istnienia u siebie nawet nie
podejrzewała - nie dokuczały jej tak bardzo jak przenikające ją dziwne dreszcze,
kiedy Grant się do niej zbliżał, albo nagłe fale gorąca, które zalewały ją, gdy czuła
jego dotyk. Na dodatek nieraz przyłapała go na tym, że z dziwnym wyrazem twarzy
wpatrywał się w swoją rękę przykrywającą jej dłoń, albo odskakiwał jak oparzony,
kiedy przypadkiem jej dotknął. W takich chwilach czuła się bardzo nieswojo.
Powtarzała sobie, że po prostu jest jedyną kobietą na ranczu, a Grant to
mężczyzna z krwi i kości, stąd u niego takie zachowanie. Od wielu lat pracowała w
męskim towarzystwie, o mężczyznach wiedziała dużo i doskonale potrafiła dostrzec
reakcje, które Grant gorączkowo starał się ukryć, a które były skutkiem zwykłej
fizjologii. Mówiła sobie, że byłaby naiwna, gdyby uwierzyła, że taka reakcja jest
czymś więcej niż tylko hormonalną odpowiedzią organizmu na bliskość istoty płci
przeciwnej. Przecież Grant nie powiedział ani nie zrobił nic, co dawałoby jej
podstawy do myślenia, że jest inaczej. Co więcej, widać było, że jemu samemu
reakcje własnego organizmu bardzo się nie podobają.
Takie myślenie niewiele jej pomagało, zwłaszcza że ciało zaczęło ją zdradzać.
Co prawda było to o wiele mniej widoczne - okazało się, że bycie kobietą ma zalety,
o których istnieniu nawet nie pomyślała - ale równie silne. Kiedy widziała Granta,
serce zaczynało jej mocniej bić, a kiedy jej dotykał, choćby po to, żeby bezlitośnie
ciągnąć jej pięty w dół, zapominała o oddychaniu.
W miarę upływu czasu coraz trudniej jej było to ignorować, a i Grant nie
wyglądał na uszczęśliwionego. Za każdym razem, gdy zdawał sobie sprawę, że
przygląda jej się zbyt długo albo dotyka jej, choć nie jest to konieczne, cofał się
gwałtownie, odwracał wzrok i odchodził obrażony na cały świat, niczym Joker.
Miała ochotę porozmawiać o tym otwarcie i szczerze, wyciągnąć na światło
dzienne nieoczekiwany problem, który utrudniał im życie. Nie wiedziała jednak, jak
zacząć. Nie była też pewna, czy tego w ogóle chce.
Może potrzebuję lekcji nie tylko jazdy konnej, pomyślała, tłumiąc
westchnienie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ze wszystkich głupich pomysłów, jakie mu w życiu przyszły do głowy,
pomysł uczenia Mercy konnej jazdy był chyba najgłupszy. Choć nie - kiedyś jak
kretyn myślał, że Constance Carter zechce wyjść za niego za mąż.
Nie powinienem zapominać o tamtym zdarzeniu, skonstatował kwaśno.
Sądził, że zapamiętał nauczkę, jaką dostał od pięknej i światowej panny Carter, ale
najwyraźniej potrzebna mu była powtórka.
- Dobranoc, Grant.
Głos Mercy brzmiał łagodnie, i dźwięczały w nim te zmysłowe nuty, przez
które serce uderzało mu jak szalone, a ciało zaczynało dziwnie drżeć.
- Dobranoc - wymamrotał w odpowiedzi.
Nie podniósł na nią wzroku. Nie musiał na nią patrzeć, by wiedzieć, jak
wygląda. Przez całe popołudnie bezustannie ukradkiem na nią zerkał. Siedziała
zwinięta na sofie, ubrana w dżinsy, ciemnozielony golf i narzucony nań miękki
sweter z jasnozielonej, puszystej wełny. Barwa stroju podkreślała zieleń jej oczu i
złocisty połysk włosów. Musiał przyznać, że wyglądała pięknie.
Oboje całe popołudnie siedzieli w gabinecie i czytali, ona jedną z jego książek
o hodowli koni, on nowy technothriller, który jednak jakoś nie zdołał go
zainteresować. Od czasu do czasu zadawała mu pytanie, za każdym razem
przepraszając, że mu przerywa lekturę, aż ją poprosił, by pozbyła się poczucia winy i
po prostu pytała go o wszystko bez zbędnych wstępów.
Po tym, jak wyłożył jej własną teorię, zupełnie nieuzasadnioną naukowo,
dlaczego konie rasy appaloosa mają krótsze ogony od innych - zaadaptowały się do
warunków ich naturalnego środowiska porośniętego gęstymi krzewami, gdzie długi
ogon bardzo utrudniał poruszanie się - Mercy zamilkła i pogrążyła się w lekturze, a
on nadal nie mógł się skupić na swojej książce, chociaż zwykle tego rodzaju powieści
całkowicie go pochłaniały.
Wyczuł, że przy drzwiach się zawahała. Wydawało mu się też, że usłyszał
ciche westchnienie, zanim odeszła. Chwilę później rozległy się na schodach jej kroki,
a w końcu trzask zamykanych drzwi do jej sypialni.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu wstrzymywał oddech,
toteż wypuścił powietrze. Sam nie wiedział, dlaczego ogarnęło go uczucie takiej ulgi.
Oddzielające ich do siebie zamknięte drzwi, a nawet dwoje drzwi, licząc jego własne,
i tak nie powstrzymały go przed rozmyślaniem o niej, wyobrażaniem sobie, jak śpi w
pokoju nieopodal.
Pierwszej nocy po jej przyjeździe był zdziwiony, a nawet rozbawiony, kiedy
obudził się i uświadomił sobie, że śniła mu się, śpiąca pod niebieską kołdrą w jego
gościnnej sypialni po drugiej stronie korytarza. Roześmiał się do siebie i ze smutkiem
przyznał, że zbyt długo trwa w celibacie, przez co nachodzą go erotyczne myśli na
temat dziewczyny, która kiedyś była jego utrapieniem.
Oczywiście mogła budzić takie myśli, ale w kimś, kto jej nie znał jako
uciążliwej nastolatki.
Gdy zdarzyło się to drugi raz, nie był już tym tak rozbawiony. Sny powtarzały
się, coraz bardziej szczegółowe i erotyczne, a on popadał w coraz większą irytację.
Nie był tylko pewien, czy jest zły na siebie, czy na kobietę, która była tych snów
przyczyną. A potem przyszedł mu do głowy ten idiotyczny pomysł, żeby ją uczyć
jazdy konnej.
Ze złością zamknął książkę. Wsparł głowę o oparcie fotela i jeszcze mocniej
zacisnął usta.
Lekcje jazdy, też coś, wyrzucał sobie w duchu. Dlaczego nie zastanowił się
nad tym głębiej? Takie lekcje pociągają za sobą bliskość, rozmowy, dotyk, i to przez
długi czas. Potrząsnął głową, pełen obrzydzenia do samego siebie. Sam się w to
wpakowałeś, McClure, pomyślał mściwie. Trzeba było myśleć.
Rozwiązanie problemu samo mu się nasunęło. Przekaże prowadzenie lekcji
Chipperowi. Przez ubiegły tydzień nauczył Mercy podstaw, więc teraz dalsze
szkolenie może przejąć ktoś inny. To bardzo logiczna decyzja. Chłopak jest bardzo
pracowity, ale najmniej doświadczony ze wszystkich pracowników rancza, więc jego
nieobecność przyniesie najmniej szkody. W dodatku Chipper z wielką radością
zgodzi się na tę pracę, ponieważ dzięki niej będzie mógł spędzać w towarzystwie
Mercy całe trzy godziny dziennie. A Grant wróci do prowadzenie rancza, wolny od
wytrącającej go z równowagi bliskości panny Brady.
Dlaczego wcześniej nie wpadł na tak doskonałe rozwiązanie? Niezmiernie z
siebie zadowolony wrócił do lektury. Uświadomił sobie, że nic nie zapamiętał z prze-
czytanego rozdziału, wrócił na stronę, którą czytał, kiedy Mercy spytała go o ogony
koni rasy appaloosa.
Appaloosa.
Joker.
Nie, nie może przekazać prowadzenia lekcji Chipperowi, ponieważ Mercy
dosiada ogiera, który jest najcenniejszym zwierzęciem na ranczu. Byłaby to dla
chłopaka zbyt duża odpowiedzialność. Co prawda Joker od początku zachowuje się
jak prawdziwy dżentelmen, wykazuje niemal nienaturalną chęć do współpracy, stąpa
delikatnie i ostrożnie, a przy pierwszych oznakach kłopotów zatrzymuje się, jakby
wiedział, że dosiada go początkujący jeździec. Niektóre konie, zwłaszcza ogiery,
wykorzystałyby brak wprawy jeźdźca, by się go jak najszybciej pozbyć, ale Joker
zachowywał się tak, jakby jedynym celem jego życia było utrzymanie Mercy w
siodle.
Wysiłek ze strony ogiera, połączony z doskonałą kondycją fizyczną i
niespotykanym poczuciem równowagi u Mercy, pozwoliły jej czynić szybsze postępy
w nauce, niż Grant się spodziewał. Coraz lepiej trzymała się w siodle, jednocześnie
nawiązując coraz lepszy kontakt z wierzchowcem. Wytwarzała się między nimi
bardzo rzadka więź - doskonałe porozumienie. Oglądanie tej pary w ruchu było
czystą przyjemnością.
Nadal jednak Grant nie mógł powierzyć niedoświadczonemu Chipperowi
nadzoru nad Jokerem, ponieważ w każdej chwili mogła się zdarzyć jakaś
nieprzewidziana sytuacja. Nawet jeśli Joker nadal by się zachowywał nienagannie, to
sam chłopak mógł wywołać kłopoty swoim zdenerwowaniem. Nieraz mówił
Waltowi, że nigdy w życiu nie chciałby mieć tak cennego konia, bo stale by się
martwił, że coś mu się przytrafi. Biedny dzieciak pewnie wpadłby w panikę, gdyby
się dowiedział, że ma jednocześnie zajmować się i Mercy, i Jokerem.
Grant znów z hukiem zamknął książkę. Wiedział, że dziś już nie skupi się na
lekturze. Został zapędzony w kozi róg, niczym ten rozwścieczony ryś, na którego
zeszłego lata natknął się w stodole. Na myśl o tej sytuacji Grant również miał ochotę
warczeć i prychać.
Dużo czasu upłynęło, nim zebrał siły, by wejść na górę, do swej sypialni.
Nigdy jeszcze korytarz nie wydawał mu się tak długi, a zwłaszcza jego odcinek
biegnący wzdłuż gościnnej sypialni, w której spała teraz Mercy.
Siedziała w głębokim, niebieskim fotelu. Podwinęła nogi, otuliła się kołdrą i
patrzyła przez okno w spokojną noc. W pewnej chwili wydało jej się, że do strony
kępy wysokich topól za stajniami słyszy słodki śpiew skowronka, ale zaraz
uświadomiła sobie, że to tylko wyobraźnia płata jej figle. Skowronki dawno już
odleciały na południe, gdzie spędzają zimę.
Westchnęła głęboko i dramatycznie, co ją samą rozśmieszyło.
- Coś ty dzisiaj taka melancholijna? - wymamrotała do siebie i uśmiechnęła się
smutno. Takie żartobliwe pytanie czasami zadawał jej Nick, by wyrwać ją z zadumy.
Na chwilę wstrzymała oddech i czekała, siedząc w bezruchu. Ostry,
rozdzierający ból nie pojawił się. Nadal czuła rozpacz na wspomnienie śmierci
przyjaciela, łzy napływały jej do oczu na myśl o jego owdowiałej żonie i
osieroconych dzieciach, nadal wiedziała, że zrobi wszystko, by znaleźć jego
morderców i postawić ich przed obliczem sprawiedliwości - ale ból już nie rozdzierał
jej na strzępy, łzy nie oślepiały. Chociaż cierpienie było mniej dotkliwe, nie osłabła
jej wola ukarania złoczyńców.
Przez chwilę czuła się winna, jakby pozwalając bólowi nieco zelżeć, zdradzała
pamięć Nicka. Wiedziała jednak, że to naturalna kolej rzeczy. Była też pewna, że
Nick nie chciałby, by opłakiwała go w nieskończoność. On pierwszy by jej nakazał,
żeby wróciła do normalności, nie pozwoliła, by jego śmierć zrujnowała jej życie.
Przypomniała sobie, jak Grant ją zapewniał, że Nick nie życzyłby sobie, by się
zadręczała poczuciem winy. Teraz wiedziała, że miał rację. Nick nie chciałby, żeby z
nim zginęła, tak samo, jak nie chciałby, aby ktoś zabił jego dzieci lub Allison. Nie
tylko dlatego, że ją lubił, zresztą z wzajemnością, ale dlatego że łączyła ich szcze-
gólna więź, typowa dla ludzi wykonujących taki niebezpieczny zawód.
Przypomniała sobie, co jej kiedyś powiedział, gdy wracali z pierwszego
wspólnego patrolu.
„Jeśli kiedyś coś mi się stanie, ty masz pilnować swojego tyłka i przeżyć, a
potem ich dopaść”.
Skinęła wtedy głową i zdołała jedynie wydusić: „ Ty masz zrobić to samo”.
To było pięć lat temu. Nie spodziewała się, że coś takiego się istotnie
wydarzy. Jednak się wydarzyło, a ona siedzi na ranczu, zamiast ścigać zabójców
Nicka. Nie pomagała jej nawet świadomość, że taki dostała rozkaz.
Znów westchnęła, ale tym razem ciszej, i ogarnęła wzrokiem spokojną
okolicę. Śnieg już prawie stopniał, lecz Grant uprzedził ją, że wkrótce znów zacznie
padać, może nawet jeszcze tej nocy. Wierzyła mu, gdy ją zapewniał, że potrafi
wyczuć opady w powietrzu. Żył tu już wiele lat i na pewno znał się na takich
sprawach.
Kiedyś myślała, że nic nie złagodzi jej bólu, nic nie odciągnie jej myśli od
śmierci drogiego przyjaciela. Ale to miejsce potrafiło tego dokonać. Dokonał tego
również Grant McClure.
Sama przed sobą musiała szczerze przyznać, że nie chodzi tu o ślad
dziecinnego zauroczenia z dawnych lat. Chłopak, którego dwanaście lat temu tak
uwielbiała, był bystry, dobry i przystojny. Dorosły Grant też, rzecz jasna, taki był, ale
teraz stał się na dodatek silnym mężczyzną z charakterem.
Chłopak, którego uwielbiała, cierpiał z powodu rozpadu małżeństwa
rodziców. Powtarzał sobie jednak, że jest szczęśliwszy niż niejeden z jego
rówieśników. Oboje jego rodzice byli rozsądnymi, kochającymi ludźmi. Nigdy nie
zwątpił, że darzyli go miłością, chociaż nie kochali już siebie nawzajem. Mimo to
zarówno w dzieciństwie, jak i w dorosłym życiu, przeżył wiele ciężkich chwil.
Rita Jenkins powiedziała jej, że jego uprzedzenie wobec ludzi z wielkiego
miasta nie jest bezpodstawne. Mercy mimowolnie się zastanawiała, jakie miał ku
temu powody. I dlaczego ta atrakcyjne kobieta tyle o nim wie?
Czy Grant wypłakiwał się na jej ramieniu, w przenośni lub dosłownie?
Uśmiechnęła się do siebie, ponieważ zdała sobie sprawę, że nie czuje już
owego przykrego ukłucia zazdrości, która dopadła ją tak nieoczekiwanie. Nie można
zresztą żywić zazdrości względem tak bezpośredniej i szczerej kobiety jak Rita.
Poza tym nagle wszystkie jej myśli zajęło wspomnienie tej nocy, kiedy znów
obudziła się z koszmarnego snu, choć już myślała, że przestał ją nawiedzać. Wtedy to
Grant pozwolił jej wypłakać się na swojej piersi i pomógł dojść do siebie. Przedtem,
kiedy śnił jej się ten straszny sen, musiało minąć wiele godzin, zanim zdołała
wyrzucić z pamięci koszmarne wizje jej samej tonącej we krwi przyjaciela, czy obraz
Nicka spoglądającego na nią oskarżycielsko, jak nigdy za życia. Grant potrafił ją
pocieszyć i odgonić od niej koszmary.
Powiedziała sobie, że w podobnej sytuacji Grant postąpiłby tak wobec
każdego, zwłaszcza jeśli ten ktoś był przyjacielem Kristiny. Świadczyło to jedynie o
jego dobrym charakterze i przywiązaniu do siostry, o niczym więcej, a już na pewno
nie o jakimś wyjątkowym uczuciu do Mercy.
Dlaczego więc cofał się jak oparzony za każdym razem, kiedy ich ciała
przypadkowo się stykały? Dlaczego minionego wieczoru, kiedy czytali razem w
gabinecie, nieustannie czuła na sobie jego ukradkowy wzrok? Żeby przestać się nad
tym zastanawiać, zadawała mu dziesiątki bezsensownych pytań. W końcu nie mogła
już tego dłużej znieść i uciekła do sypialni.
Nadal leżała, nie mogąc zasnąć, kiedy wreszcie wszedł na górę. Słyszała jego
ostrożne kroki na schodach i w korytarzu. Musiało jej się wydawać, że przystanął pod
jej drzwiami. A kiedy chwilę potem usłyszała, że drzwi do jego pokoju się zamknęły,
nie potrafiła określić, czy czuje ulgę, czy raczej rozczarowanie. I właśnie to irytowało
ją najbardziej.
Zamrugała oczami, ponieważ nagle dotarło do niej, co od jakiegoś czasu
działo się za oknem. Grant miał świętą rację. Zaczął padać śnieg. Cicho i powoli
grube, puszyste płatki opadały na ziemię. Ich spokojnego lotu nie zaburzał wiatr, jak
to się działo podczas minionej śnieżycy.
Długo patrzyła na padający śnieg. W miarę jak biała powłoka spowijała coraz
szczelniej świat, narastał w niej spokój. Dziwne, pomyślała, że coś może wyglądać
tak pięknie i przyjaźnie, kiedy się to obserwuje z bezpiecznego miejsca, a
jednocześnie może być takie groźne, kiedy trzeba się z tym zetknąć bezpośrednio.
Przecież teraz wędrowcowi w górach groziłaby śmierć z wyziębienia. Z okna
ciepłego, przytulnego domu góry wyglądały jak obrazek z kartki świątecznej.
Kartka świąteczna.
Znów zapomniała, że święta są tuż - tuż. Tymczasem ona nie poczyniła
żadnych przygotowań, nie kupiła nawet prezentów dla rodziców. Co prawda
powiedzieli jej, że w tych okolicznościach niczego nie oczekują. Wiedziała, że
rozumieją jej sytuację, ale jednak miała lekkie poczucie winy.
Po prostu się rozkleiłaś, zganiła się w duchu. I do pewnego stopnia była to
prawda. Dotychczas spędzała z rodziną zarówno Święto Dziękczynienia, jak i Boże
Narodzenie. Wiedziała, że w tym roku nie pojedzie do nich na Gwiazdkę i czuła się
przez to samotna. Oczywiście, tak musi być. Nie odważyłaby się opuścić tej kryjówki
i udać do nich. Dzięki przyjazdowi na ranczo osiągnęła swój główny cel - nikt nie
spodziewał się jej tu znaleźć, nikt nie podejrzewał nawet, że ona może tu być. Nie
mogła tego zaprzepaścić, ulegając tęsknocie za rodzinnym domem. Przecież widziała
rodziców niedawno, podczas Święta Dziękczynienia.
Żadne wytłumaczenie nie mogło jednak stłumić jej poczucia, że wtargnęła tu
nie proszona i narzuca swe towarzystwo Grantowi, w dodatku w takiej porze roku,
którą zwykle spędza się z najbliższymi. Od początku się spodziewała, że będzie
musiała spędzić tu święta, ale nie przyszło jej do głowy, że tak się będzie czuła.
W dodatku nie ma wyjścia. Nie może wrócić do domu, nie może jechać do
rodziców, może tylko siedzieć tu, na miejscu. Roztrząsanie tego problemu w niczym
jej nie pomoże, a obnoszenie się ze smutną miną zepsuje tylko świąteczny nastrój,
albo co gorsza sprawi, że ludzie zaczną się nad nią litować.
Postanowiwszy, że postara się przynajmniej nie zepsuć nikomu świąt, wzięła
kołdrę i poszła do łóżka. Zacisnęła zęby, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z
zimnym prześcieradłem. Zwinęła się w kłębek i czekała, kiedy pościel się nagrzeje od
jej ciepła, ale dzięki ukojeniu, którego doznała, patrząc na zasypany śniegiem
krajobraz, usnęła, zanim to się stało.
- A to jak ci się podoba? Mercy spojrzała na niewielkie, ale zgrabne drzewko i
z powrotem przeniosła wzrok na Granta.
- Bardzo ładne. Wiedział, że wyobraziła sobie, jak to małe drzewko będzie się
prezentowało w dość dużym salonie.
- Nie jest za wielkie - przyznał - ale większego nie miałbym czym ubrać.
Zdaje się, że w składziku mam gdzieś kilka sznurów lampek. Może znajdzie się też
pudełko z ozdobami, które zostawiła moja matka.
Mercy zmarszczyła czoło.
- Zdaje ci się?
- Od dłuższego czasu tego nie używałem.
- Walt mi mówił, że zwykle nie ubierasz choinki. Wydawał się... zaskoczony.
- No... w zeszłym roku rzeczywiście nie miałem drzewka - odparł wymijająco.
- A więc dlaczego w tym roku się na nie zdecydowałeś?
- Bo miałem ochotę. Wystarczy?
Zdał sobie sprawę, że jego głos zabrzmiał trochę nieprzyjemnie, lecz nie
zamierzał tłumaczyć, dlaczego w tym roku zdecydował się na choinkę, zwłaszcza że
sam nie bardzo mógł pojąć, co nim kierowało. Zsiadł z kasztanowatego konia i
przerzucił wodze na jedną stronę, by uwiązać zwierzę. Rosły kasztanek był jego
ulubionym wierzchowcem przed pojawieniem się Jokera. Grant już niemal
zapomniał, jak gładko mu się na nim jeździło. Nie tak gładko jak na Jokerze, ale
całkiem dobrze.
- Może z tego samego powodu kazałeś Ricie przywieźć surową szynkę,
chociaż wcale nie wiesz, jak ją przyrządzić? Tak przynajmniej powiedziała mi Rita.
- Pilnuj Jokera, dobrze? Ja tymczasem zetnę to drzewko.
Z torby przy siodle wyjął niewielki toporek. Dopiero przez ostatnie trzy dni
zaczęli razem wyprawiać się konno w teren. Joker nadal zachowywał się wzorowo,
ale jednak tutaj czyhało na niedoświadczonego jeźdźca więcej niebezpieczeństw niż
w stosunkowo bezpiecznej zagrodzie.
- Joker jest całkiem spokojny. Zawarliśmy porozumienie. A co powiesz o
ciasteczkach?
Grant zerknął na nią przez ramię.
- Co takiego?
- Co powiesz o świątecznych ciasteczkach? Rita mówiła, że w tym roku
poprosiłeś, żeby ci je upiec.
- Rita - mruknął z niezadowoleniem. - Zdaje się, że ostatnio ma bardzo dużo
do powiedzenia.
Wszyscy ostatnio mają o nim bardzo dużo do powiedzenia, pomyślał z
irytacją. Zacisnął zęby i podszedł do drzewka. Zaczął je ścinać z większym nakładem
sil, niż tego wymagał dość cienki pień, ale dzięki temu przynajmniej nie musiał
odpowiadać na trudne pytania.
Sam nie wiedział, dlaczego nagle nabrał ochoty na świąteczne przygotowania.
Nie podobało mu się też, że wszyscy wyciągają z tak niewinnej zachcianki zbyt da-
leko idące wnioski. Rita, Walt, a nawet Chipper dogryzali mu nieustannie. A teraz
jeszcze Mercy. Nie, ona chyba jednak wcale mu nie dogryza. Ona chyba podchodzi
do tego poważniej niż inni.
Jego wierzchowiec spojrzał na niego niepewnie, kiedy przyciągnął bliżej
ścięte drzewo, ale uspokoił się, widząc że Grant bierze linę i przywiązuje je za nim w
bezpiecznej odległości. W ten sposób dociągnie sieje do domu, nie uszkadzając po
drodze gałęzi.
- Grant - odezwała się Mercy. - Jeśli...
- Słuchaj - przerwał jej, bojąc się, że znów go o coś zapyta. - Święta to na
ranczu taki dzień jak wszystkie inne. Tak samo trzeba pracować, karmić zwierzęta.
Nie obiecuj sobie zbyt wiele po tym głupim drzewku i ciastkach.
Przez długą chwilę patrzyła na niego w milczeniu, a potem, dość potulnie - o
wiele za potulnie jak na Mercy, którą znał - powiedziała:
- Chciałam cię tylko poprosić, żebyśmy wrócili drogą, którą mi wczoraj
pokazałeś. Obok tego małego jeziorka.
- Aha - odparł zmieszany.
- To nie jest bardzo daleko stąd, prawda?
- Nie. Tuż za tamtym wzgórzem. - Musiał przyznać, że jak na dziewczynę z
miasta miała niezłą orientację w terenie.
- No to... możemy?
- Dobrze. Jasne.
- Nie zaszkodzi to choince? Zmrużył oczy. Czyżby chciała mu dopiec? Nie
potrafił zdecydować. Po raz kolejny się przekonał, że jako kobieta jest o wiele
bardziej skomplikowana niż jako dziecko i o wiele lepiej wychodzi jej ukrywanie
myśli. Kiedy była nastolatką, dość łatwo potrafił ją rozszyfrować, ale teraz nigdy nie
był całkowicie pewien, co się dzieje w jej głowie, chyba że się sama przed nim
otwierała. Tak jak tamtej nocy w stajni.
Trzeba było niewyobrażalnie wstrząsających przeżyć, żeby pozwoliła sobie na
ujawnienie swoich emocji, co świadczyło niezbicie, że z dziecka wyrosła wyjątkowo
silna kobieta.
- Chciałabym zobaczyć to jeziorko jeszcze raz. Jest takie piękne.
Ona najwyraźniej bez trudu czytała w jego myślach.
- Pochodzisz z Minnesoty, więc pewnie widziałaś setki jeszcze piękniejszych
jezior.
- Nie potrafię ci tego wytłumaczyć - odrzekła. - To po prostu wydaje mi się...
jakieś inne, wyjątkowe.
- W takim razie jedziemy tam - zadecydował. Chwycił wodze i wskoczył na
siodło.
Miejscami śnieg był głębszy, więc droga stała się trudniejsza, ale po kilku
minutach dotarli na szczyt wzniesienia. Jezioro, przypominające raczej większą
sadzawkę, leżało po drugiej stronie, u stóp wzniesienia. Za nim rozciągała się
równina, na której tu i ówdzie wyrastały pojedyncze świerki, a latem z rzadka
zieleniły się kępy traw. Nie wyglądała wtedy zbyt interesująco. Zimą natomiast,
zlodowaciała i przysypana śniegiem, który nawet najmizerniejsze źdźbło trawy
zamieniał w delikatną, kryształową konstrukcję, a świerki w majestatyczne monolity,
wyglądała jak obrazek z kartki świątecznej.
Mercy przerzuciła nogę przez grzbiet Jokera i zeskoczyła na ziemię. Nauczyła
się robić to całkiem sprawnie. Była bardzo zwinna, więc szybko nauczyła się też
wskakiwać na siodło bez korzystania ze strzemion, które były dla niej umieszczone
zbyt wysoko. Grant żartował sobie, że chce zostać woltyżerką, ale ona była tak
dumna ze swoich postępów, że wcale się na niego nie obrażała.
Grant również zsiadł z konia. Stanął w śniegu i oszacował jego głębokość na
piętnaście centymetrów. Nieźle, jak na szczyt wzgórza. Wkrótce jednak znów miało
padać i miał przeczucie, że tym razem śnieg poleży o wiele dłużej niż poprzednio.
Stanął za Mercy i spoglądał przed siebie. Ona nic nie mówiła, tylko
podziwiała rozciągający się wokół malowniczy krajobraz Koń Granta prychnął i
potrząsnął głową, a Joker przednim kopytem zaczął zgarniać śnieg na niewielki stos,
jakby osobiście chciał ocenić jego głębokość albo ulepić bałwana. Grant wcale nie
był pewien, czy sprytny appaloosa nie byłby do tego zdolny.
Mercy długo stała bez ruchu, nic nie mówiąc i niemal nie oddychając, aż
Grant zaczął się niepokoić, czy nic jej nie jest. W końcu zrobił krok naprzód i spojrzał
jej w twarz.
Płakała.
Nie był to głośny, spazmatyczny płacz. Policzki miała mokre, łzy wciąż po
nich spływały, ale ona sama nie wydawała żadnego dźwięku. Nie szlochała, nie
zawodziła. Wydawało się, że łzy po prostu musiały z niej wypłynąć, ponieważ
zebrało ich się w niej zbyt dużo. Grant nie wiedział, jak zareagować. Miał niewielkie
doświadczenie w uspokajaniu płaczących kobiet. Właściwie zdarzało mu się
uspokajać jedynie Kristinę, która jako dziecko potrafiła płakać na zawołanie, kiedy
coś nie szło po jej myśli. Na szczęście, o ile Grant zdążył się zorientować, w końcu z
tego wyrosła.
Ale Mercy sama mu kiedyś powiedziała, że nie jest Kristiną. Nigdy nie była
do niej podobna. Na pewno nie płakała dlatego, że ktoś nie spełnił jej dziecięcej
zachcianki.
- Mercy? - odezwał się w końcu.
Odwróciła się i spojrzała na niego. Ku swojemu zaskoczeniu zobaczył w jej
oczach nie ból czy cierpienie, ale blask, którego widok zaparł mu dech w piersi.
- Tu jest tak pięknie - wyszeptała.
- Płaczesz dlatego, że tu jest pięknie? Szybko wytarła policzki, jakby dopiero
teraz zdała sobie sprawę, że są mokre od łez.
- Przepraszam. Czasami, kiedy coś tak mnie wzruszy, łzy same napływają mi
do oczu.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi - gdyby się zastanowił, pewnie nigdy
by się na to nie odważył - otoczył ją ramieniem. Poczuł, że na chwilę zesztywniała,
ale zaraz rozluźniła się i oparła o niego. Pasowali do siebie doskonale. Wcale nie
wydawała mu się zbyt drobna ani zbyt delikatna czy krucha dla jego twardych dłoni.
Była jakby dla niego stworzona.
Ta kraina była całym jego życiem i Mercy również dostrzegła jej niezwykłą
urodę. To sprawiło, że czuł się... sam nie był pewien jak. Nie wiedział też, jak nazwać
ten dziwny ucisk, który w nim narastał, kiedy tak stali w przyjaznym, niemal
intymnym milczeniu. To nie było zwykłe pożądanie. Grant już jakiś czas temu
przyznał się sam przed sobą, że reakcja jego ciała na bliskość Mercy nie została
wywołana tylko długim celibatem. To, co w nim narastało, było bardziej złożone.
Czuł szacunek dla jej odwagi, podziwiał jej inteligencję i bystrość, doceniał jej chęć i
zdolność do nabycia całkiem nowych umiejętności, nawet zupełnie jej obcych.
Ta mieszanina uczuć wytrącała go z równowagi, bo nie był pewien, co to
wszystko miało znaczyć. Dopóki Mercy nie wkroczyła powtórnie w jego życie, nigdy
nie targały nim tak liczne wątpliwości.
Jednego był tylko pewien. Nastolatka, która kiedyś wprowadzała kompletny
chaos w jego letnie wakacje, teraz jako dorosła kobieta potrafiła zrobić to samo z
całym jego życiem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Co takiego?
Zdumiony Grant wytrzeszczył oczy na Walta, który z kolei spoglądał na niego
z nie wróżącym nic dobrego rozbawieniem.
- Słyszałeś przecież - odparł stary pomocnik.
- Ale przecież ty nigdy nie jeździsz podczas świąt do miasta.
- Już ci mówiłem, że w domu hodowców bydła chcą urządzić wielką imprezę.
Będą tańce i takie tam różne. W zeszłym tygodniu widziałem w mieście plakaty. Za-
bawa skończy się pewnie dopiero nad ranem.
- Urządzają taką uroczystość co roku - zauważył Grant. - Jeszcze nigdy na niej
nie byłeś.
- Bo może przedtem nikt mnie nie zaprosił - wyjaśnił pogodnie Walt.
- Ale...
- Chcesz mi powiedzieć, że nie mogę sobie zrobić wolnego dnia w Wigilię?
Tylko dlatego, że twoja rodzina mieszka daleko, ja nie mogę mieć świątecznych
planów? Ale z ciebie zawistnik, chłopcze.
- Ależ możesz wziąć sobie wolne - zaczął Grant - tylko...
- Przed wyjazdem zrobię wszystko, co do mnie należy. Dopilnuję, żeby
zwierzęta dostały, co trzeba. Z resztą roboty dasz sobie radę sam.
- Nie o to chodzi.
- A poza tym, będziesz miał do pomocy Mercy. Zwykle nie mówię takich
rzeczy, ale jak na miastową dziewczynę, uczy się bardzo szybko. - Walt uśmiechnął
się niespodziewanie. - I to niejednego.
- Aha - wymamrotał Grant.
- Brylant to brylant, chłopcze, wszystko jedno, gdzie go znajdziesz, czy w
jakiej oprawie, prostej czy wymyślnej. Nawet w wielkim mieście nie zrobią brylantu
ze zwykłego szkiełka.
Grant skrzywił się lekko.
- Może przestaniesz filozofować i powiesz mi wreszcie, o co ci chodzi.
- Chodzi mi o to, że jesteś uparty jak osioł i ślepy jak nietoperz - oznajmił
Walt surowo. - A skoro już mnie pytasz, to wydaje mi się, że się boisz zostać tu sam z
tą miłą dziewczyną.
- Głupstwa opowiadasz - warknął Grant, zupełnie bez przekonania.
- Głupstwa? Może jestem stary, ale nie ślepy. Każdy przecież widzi...
- Każdy widzi to, co chce zobaczyć. Grant przerwał Waltowi, ponieważ wcale
nie chciał się dowiedzieć, co też każdy widzi. Zresztą, sam był tego świadomy.
Nieraz widział, jak jego pracownicy zerkają na niego ukradkiem, uśmiechają się na
boku i coś do siebie szepczą. Na pewno nie pomagało mu też to, że nieraz dał się
przyłapać na tym, jak wpatrywał się w Mercy jadącą konno, doglądającą Jokera -
upierała się, że skoro na nim jeździ, to będzie się nim również zajmowała - czy
wykonującą inne prace na farmie, dzięki czemu życie wszystkich jej mieszkańców
stało się znacznie łatwiejsze.
Przecież chodziło tylko o to, że go... intrygowała. Tak sobie to przynajmniej
tłumaczył w duchu, spoglądając za odchodzącym Waltem. Mercy przystosowała się
do życia na ranczu lepiej, niż się spodziewał. W ogóle zresztą nie sądził, że
dziewczyna z miasta potrafi to zrobić. Kristinie nigdy się to nie udało, choć
przyjeżdżała tutaj w cieplejszych porach roku. No ale Kristina to zupełnie inny typ
człowieka.
„Uparty jak osioł i ślepy jak nietoperz”.
Słowa Walta dźwięczały mu uszach. Grant powtarzał sobie, że Walt tym
razem się pomylił, chociaż znał go dłużej niż ktokolwiek inny, z wyjątkiem matki.
Przecież Grant wcale nie jest ślepy czy uparty, tylko zwyczajnie... ostrożny. I ma swe
powody.
Mówił sobie, że Walt wtrąca się w nie swoje sprawy, ale nawet sam siebie nie
potrafił przekonać. Zirytowany opuścił skład narzędzi i skierował się do domu.
Wszedł do środka bocznymi drzwiami, prowadzącymi do sieni przy kuchni.
Wewnątrz najpierw zdjął kurtkę, a potem buty przemoczone po całym dniu chodzenia
po śniegu. Zajmowali się dzisiaj łamaniem lodu na trzech naturalnych rozlewiskach,
które utworzyły się na pobliskiej równinie. Gdyby zawędrowały tam nieostrożne
zwierzęta gospodarskie, cienki lód załamałby się pod nimi i musieliby organizować
akcję ratunkową.
Nawet skarpety miał przemoczone. Dotknął stóp. Pewnie już kiedyś były
zimniejsze, ale czy to ważne?
Siedział w sieni na wąskiej ławce, zbyt zmęczony, by wstać i przejść do
cieplejszych pomieszczeń. Wkrótce jednak chłód okazał się silniejszy od znużenia i
Grant postanowił się ruszyć. Czuł, że za chwilę ogarną go dreszcze.
Wstał i chociaż przemarznięte stopy stawiały opór, wiedział, że powinien
wejść do środka. Teraz dotarł do niego z kuchni zapach świeżych wypieków. Mercy
nie żartowała; chociaż nie umiała gotować, piekła doskonale. Rozpieszczała
wszystkich na ranczu swoim wybornym chlebem, ciastami i babeczkami.
Zastanawiał się, czy tak ciężko pracuje, ponieważ chce zająć czymś myśli.
Miał przeczucie, że jego podejrzenia są słuszne. Robiła to tak naturalnie: czy prace w
domu, o których on zwykle zapominał, czy ciężkie, brudne czynności w
gospodarstwie - wszystko robiła z taką samą energią i determinacją.
Otworzył drzwi i wszedł do kuchni. Ciasteczka, pomyślał. Rozpoznał ten
zapach, zanim jeszcze je spostrzegł. Pięknie udekorowane, stygły na blacie stołu.
Świąteczne ciasteczka.
Mercy, ze smugami mąki na ubraniu i policzku, obdarzyła go uśmiechem,
który rozgrzał go bardziej niż zmiana temperatury między sienią a kuchnią. Trzymaną
w ręku blaszką z surowymi porcjami ciasta wskazała mu porcję gotowych do jedzenia
smakołyków.
- Rita mi zdradziła, że w tym roku zażyczyłeś sobie ciastek na święta. Mam
nadzieję, że mówiłeś poważnie.
- Ja... Głos mu zamarł. Wspomniał coś Ricie o ciasteczkach, ponieważ
przypomniało mu się, że kiedy był mały, matka mu je piekła, zresztą w tej samej
kuchni. Przyszło mu też do głowy, że ciasteczka osłodziłyby nieco smutek świąt,
spędzanych z dala od domu i rodziny.
Mercy wsunęła blaszkę do piekarnika, zamknęła drzwiczki i zdjęła kuchenną
rękawicę. Grant usłyszał jakiś dźwięk dobiegający z kąta kuchni i ku swojemu wiel-
kiemu zdziwieniu spostrzegł tam Ryzykanta. Pies cierpliwie na coś czekał. Stało się
oczywiste, na co, kiedy Mercy rzuciła mu odłamany kawałek ciastka. Pies chwycił go
w locie i połknął, a potem znów przysiadł i czekał na następną porcję.
- A więc nawet pies - wymamrotał Grant.
- Słucham?
- Nic, nic. Dlaczego się dziwi? Joker całkowicie stracił dla niej głowę,
dlaczego z psem miałoby być inaczej? Nawet jego psia duma i poczucie wyższości
musiało stopnieć od ciepła i życzliwości promieniujących od Mercy.
- Chyba zmarzłeś - zauważyła.
- Owszem - przyznał.
- Chipper mnie uprzedził, że pewnie wrócisz przemoczony i zmarznięty.
Grant uniósł brwi.
- Miał dzisiaj naprawiać ogrodzenia.
- I naprawia. Wpadł tylko na chwilę uprzedzić, że jego mama nie przyjedzie,
bo zachorowała jego młodsza siostrzyczka. Dlatego sama zabrałam się do pieczenia
ciastek. - Zrobiła zabawną minę. - Widać było, że i on ma na nie wielką ochotę.
- Nic dziwnego. - Grant nigdy przedtem nie widział tylu przysmaków naraz.
No ale jak tylko dowiedzą się o nich pracownicy, ciasteczka zaczną raptownie znikać.
Będzie się dziwił, jeśli choć kilka zostanie do świąt.
No ale przecież wcale nie trzeba ich dużo. Na ranczu zostanie tylko on i
Mercy, wszyscy inni rozjadą się świętować do rodziny i przyjaciół.
Grant przypomniał sobie słowa starego Walta. „Wydaje mi się, że się boisz
zostać tu sam z tą miłą dziewczyną.”
Poczuł w sercu dziwny skurcz. Tłumaczył sobie, że to reakcja na niemądre
przypuszczenie Walta, ale mógł to być też dreszcz... oczywiście spowodowany
wyziębieniem ciała i nagłą zmianą temperatury.
- Chyba rzeczywiście zmarzłeś - zauważyła Mercy. - Masz, zjedz sobie
ciastko i zaczekaj chwilę.
Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, podała mu trzy pachnące ciasteczka i
zniknęła w przylegającym do kuchni pomieszczeniu. Stała tam wielka zamrażarka,
pralka, suszarka i wiele innych urządzeń. Pomieszczenie to miało bezpośrednie
wejście z zewnątrz, by pracownicy mogli tam w każdej chwili zrobić sobie pranie.
Ostrożnie nadgryzł ciastko i zaraz łapczywie połknął całą resztę. Usłyszał, że Mercy
otwiera drzwi suszarki. Uświadomił też sobie, że od momentu wejścia do kuchni
słyszał cichy pomruk tego urządzenia.
Zastanawiał się właśnie, czy nie wziąć sobie jeszcze jednego ciasteczka w
kształcie bałwanka, kiedy Mercy wróciła do kuchni, niosąc coś w rękach.
- Masz - powiedziała i podała mu parę jego wełnianych skarpet.
- Co to... - Dotknął ich i natychmiast urwał. Skarpety były ciepłe, niemal
gorące. Świeżo wyjęte z suszarki.
- Włóż je, zanim wystygną - poleciła. Posłuchał jej bez słowa, tylko westchnął
z rozkoszą, czując na stopach ich przyjemne ciepło. Spojrzał na Mercy i zobaczył, że
uśmiecha się szeroko.
- Moja mama zawsze tak robiła, kiedy wracałam po zabawie na śniegu.
Bardzo to lubiłam.
- Rzeczywiście, bardzo miłe uczucie - potwierdził z zapałem Grant.
- Teraz, kiedy wracam do domu, mama każe mi usiąść i wysypać z butów
piasek.
- To duża zmiana, piasek Arizony po śniegach Minneapolis.
- Owszem. Ale rodzice polubili Arizonę. To piękny stan. Na wiosnę Góry
Smocze wspaniale wyglądają na tle zieleni. Poza tym, mój tata lubi się chwalić, że
mieszkają w pobliżu słynnego miasteczka Tombstone.
Uśmiechnął się, słysząc te słowa. Jednocześnie wydało mu się, że słyszy w
nich ton jakby smutku. Albo tęsknoty.
- Pewnie... bardzo ci ich brakuje, zwłaszcza że zbliżają się święta.
Oparła się o krawędź kuchennego blatu. Ojciec Granta zmodernizował kiedyś
starą, mniejszą kuchnię, jako prezent ślubny dla swojej żony. Potem, kiedy odeszła,
nie lubił nawet przebywać w tym obszernym, funkcjonalnym pomieszczeniu. Grant
również za nim nie przepadał, ale teraz, kiedy wypełniały je smakowite wonie, a
Mercy stała tak blisko niego, wydało mu się najprzytulniejszym miejscem w całym
domu.
Rzuciła następny kawałek ciastka czekającemu cierpliwie Ryzykantowi.
Połknął go w locie i spojrzał na nią pytająco.
- To wszystko, piesku - oznajmiła. - Więcej nie dostaniesz, bo mógłbyś się
rozchorować.
Pies, zwykle pełen rezerwy, pomachał przyciętym ogonem, a wyraz, jego
pyska świadczył o tym, że zrozumiał, co się do niego mówi. Zerknął na Granta, jakby
chciał się przekonać, w jakim nastroju jest jego pan. Grant nie wiedział, co pies
odczytał z jego twarzy, ale najwyraźniej nie było to nic złego, ponieważ postanowił
zostać. Zwinął się w kłębek na chodniku przy zlewie i zamknął oczy. Gdyby nie to, że
Ryzykant nadal bardzo ciężko pracował, Grant pomyślałby, że jego pies zamienia się
w domowego pieszczocha. Ale przecież takie pracowite zwierzę zasłużyło sobie na
trochę wygody, przekonywał się w duchu Grant. No i jak widać, Mercy potrafiła
oczarować nie tylko konia, ale również psa.
Już myślał, że nie chce rozmawiać z nim o swoich rodzicach, gdy
niespodziewanie podjęła ten temat.
- Tak, tęsknię za rodzicami. Ale byłam u nich w Święto Dziękczynienia. Tak
się o mnie troszczą, że... chyba na dłuższą metę bym tego nie zniosła.
- Kristina powiedziała mi, że chcesz wyjechać gdzieś, gdzie ludzie... nie
rozmawialiby bezustannie o tej sprawie.
- A ty mi to umożliwiłeś. - Spojrzała na niego ciepło. - Bardzo ci za to
dziękuję.
- Nie ma za co. Ale to ja powinienem ci podziękować za wszystko, co tu
zrobiłaś. Mówiłem ci, że nie musisz pracować.
- A ja ci mówiłam, że potrzebuję jakiegoś zajęcia.
- Rozumiem. Patrzyła na niego przez długą chwilę.
- Tak, chyba rzeczywiście rozumiesz. I za to też jestem ci wdzięczna. I za te
wszystkie spokojne, ciche miejsca, które mi pokazałeś. Wiem, że oprowadzanie mnie
po okolicy zajęło dużo twojego cennego czasu.
- Pokazywałem ci miejsca, które kocham, a to zawsze się robi z ochotą.
To była prawda. Na nowo docenił miejsca, które już mu nieco spowszedniały.
Spojrzał na nie jej oczami, jeszcze raz doświadczył spokoju, jakim emanowały, kiedy
obserwował, jak twarz Mercy stawała się coraz pogodniejsza.
- Mimo wszystko dziękuję.
- To ja powinienem ci dziękować. Kiedyś też potrzebowałem takich miejsc.
Dzięki tobie jeszcze raz je doceniłem.
- Grant... - wyszeptała jego imię, jakby nagle wzruszenie ścisnęło jej gardło.
- Mercy... - Jego głos brzmiał podobnie. Sam nie był pewien, jak to się stało.
Nie pamiętał, by on się poruszył, ale nie widział też, żeby Mercy zrobiła pierwszy
krok. Jednak nagle znalazła się w jego ramionach, odchyliła głowę w tył, a on
poszukał jej ust. Usłyszał, że cicho jęknęła, nie w proteście, ale z zaskoczenia. Zaraz
potem odwzajemniła jego pocałunek, przywierając do niego mocniej i wspinając się
na palce. Miała miękkie, ciepłe usta, który po mroźnym dniu kojarzyły mu się z
bezpieczną przystanią. Miały smak cukru i ciasteczek, i czegoś jeszcze, gorącego i
słodkiego, co było charakterystyczne tylko dla niej. Właśnie takiego smaku się
spodziewał.
Nie spodziewał się tylko, że dotyk jej ust rozgrzeje go niemal do białości i
usunie resztki chłodu przyniesione z zewnątrz. Nie przewidział, że tak od razu zapra-
gnie pozbyć się warstw ciepłego ubrania, które oddzielały go od jej drobnego ciała.
Całował ją i czuł, że wirując, spada w przepaść. Nic go nie obchodziło, nic do niego
nie docierało, tylko zapach i smak Mercy.
Nie spodziewał się też, że ten pocałunek nie złagodzi napięcia, które
gromadziło się w nim od tylu dni, ale je pogłębi, tak że stanie się ono wręcz nie do
wytrzymania.
Musi to przerwać. Musi. Jeszcze trochę, a po prostu eksploduje, jeśli nie
będzie jej miał, zaraz, tutaj, natychmiast. Tak go rozpaliła, że nie byłby nawet w
stanie osunąć się na podłogę. Musiałoby się to dokonać na kuchennym stole.
Oczywiście, byłoby to nawet dosyć wygodne, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu...
Jęknął zduszonym głosem i z wysiłkiem odsunął się od niej. Wydawało mu
się, że w kuchni jest ciepło i przytulnie? Teraz zrobiło się tu wręcz mroźnie, kiedy nie
czuł już rozgrzanego ciała Mercy i dotyku jej ust.
Usłyszał, że wydała z siebie cichy dźwięk, trochę westchnienie, a trochę... Nie
wiedział co. Sam miał ochotę cicho łkać.
Potem po omacku chwyciła się skraju stołu i podniosła na niego wzrok. Oczy
miała rozszerzone i zdziwione. Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale nie mógł
wydobyć z siebie głosu.
Przełknęła ślinę, mięśnie i na jej szyi poruszyły się.
- Ja... Znów przełknęła ślinę, by coś powiedzieć. Tym razem jej głos
zabrzmiał prawie normalnie, tylko lekko drżał.
- Widzę, że jak już dziękujesz, to z całego serca.
Grant zamrugał oczami. Szybkie odzyskiwanie równowagi psychicznej było
pewnie jednym z wymogów jej pracy, ale tym razem chyba nie bardzo mu się to po-
dobało.
- To nie miało nic wspólnego z podziękowaniem - warknął.
- Grant...
- Podziękowania były za... ciastka. - Odwrócił się na pięcie i dodał przez
ramię: - I za ciepłe skarpety.
Wyszedł, nie oglądając się. Powiedział sobie, że zrobił to, ponieważ musi się
przebrać w suche ubranie. Oczywiście, sam sobie nie uwierzył. Dobrze wiedział, że
ucieka z kuchni jak niepyszny, bo gdyby tam został, pocałowałby ją znowu. A wtedy
mógłby zupełnie stracić panowanie nad sobą i aż sam bał się pomyśleć, do czego by
doszło.
Zastanawiała się, czy Grant w ogóle wróci do domu. Wielokrotnie jej
powtarzał, że na ranczu nie ma świątecznych dni; codziennie trzeba wykonywać tę
samą pracę. Jutro, w pierwszy dzień świąt, zapewne miało być tak samo.
Wiedziała jednak, że Walt wykonał większość koniecznych dzisiaj prac,
zanim wskoczył do swojego pikapa i pojechał do miasta, zabierając ze sobą Chippera.
Chłopak cieszył się Bożym Narodzeniem w domu i nawet grypa siostry tylko w
niewielkim stopniu psuła jego świąteczny nastrój. Reszta pracowników wyjechała
przed południem, obdarowana na drogę szczodrymi porcjami ciastek. Ku zdziwieniu
Mercy, wszyscy wręczyli jej jakiś symboliczny drobiazg. Niektórzy odjechali konno,
większość samochodami w kilkuosobowych grupach. Mieli wrócić dopiero drugiego
dnia świąt.
Grant zaszył się w składzie na narzędzia i do tej pory nie wyszedł. Oznajmił
jej dość szorstko, że w święta nie będzie lekcji, a poza tym właściwie się do niej nie
odzywał.
Rzecz jasna, nawet nie wspomniał o tym, co się wydarzyło wczoraj w kuchni,
a ona nie potrafiła zdecydować, czy ją to boli, czy cieszy. Nadal była w szoku. Nigdy
jeszcze nie doznała takich uczuć jak podczas tego pocałunku. Żadne wyobrażenie z
dzieciństwa na temat tego, co może zajść między mężczyzną a kobietę, nie
dorównywało tej rzeczywistości. Nawet to, czego doświadczyła jako kobieta, choć
prawdę mówiąc, nie było to wielkie doświadczenie, nie wskazywało, że pocałunek
może wywrzeć na niej tak wielkie wrażenie.
Całowała się z nim nie jako zadurzona nastolatka, ale dorosła kobieta, która
odwzajemnia pocałunek mężczyzny; kobieta, która wreszcie musiała przyznać, że
chłopak, w którym się kiedyś podkochiwała, zmienił się w dorosłego człowieka i
potrafił zwykłym pocałunkiem wstrząsnąć nią do głębi.
Wzięła głęboki oddech i na chwilę zatrzymała powietrze w płucach. Nie
wiedziała, co robić, a miała nieodparte wrażenie, że coś zrobić powinna. Krążyła
niespokojnie po salonie i co pięć minut sprawdzała, czy ogień w piecu nie zgasł,
chociaż sama niedawno położyła na palenisku dwa duże kawały drewna.
Usiadła na starej, wygodnej kanapie, tylko po to, żeby dłużej nie krążyć tam i
z powrotem. Znów odetchnęła głęboko, by się uspokoić. Niewiele jej to pomogło.
Wyczuła natomiast świeży zapach choinki, którą razem z Grantem przynieśli do
domu. Stała teraz tuż obok niej.
Przypomniała sobie, jak stali w milczeniu nad jeziorem i jak Grant otoczył ją
ramieniem, rozumiejąc jej nastrój. Wiedziała, że on również szukał takich spokojnych
miejsc, by ukoić ból. Pamiętała, jak podziękował jej za to, że dzięki niej spojrzał na
takie miejsca jej oczami i na nowo je docenił.
Trzeba być silnym, pewnym swojej wartości mężczyzną, by się przyznać do
tak duchowych, subtelnych potrzeb. Nigdy nie miała wątpliwości, że Grant jest silny.
Wyczuwała w nim tę wewnętrzną siłę nawet, kiedy miał szesnaście lat. Zastanawiała
się jednak nad tym, czy przyznał się do swych najskrytszych potrzeb, ponieważ był
pewny siebie i nie przejmował się zdaniem innych, czy może zrobił to, ponieważ jej
ufał i wiedział, że spotka się ze zrozumieniem?
Usłyszała w myślach głos Nicka. „Brady, czy ty musisz wszystko tak
drobiazgowo analizować?” Na chwilę wrócił dawny ból, zwłaszcza kiedy pomyślała
o rodzinie Nicka, która musi spędzić te święta, i wszystkie następne, bez niego.
Przyszło jej do głowy, że może powinna teraz być z Allison i jej dziećmi. Jednak i
ona, i rodzina Corellich wiedziała, że to zupełnie niemożliwe. Bliscy Nicka zapewne
rozumieli to lepiej niż ktokolwiek inny. Allison jako jedna z pierwszych zaczęła
namawiać Mercy na wyjazd w ten odległy zakątek Wyoming. Mercy jednak nadal
uważała, że jej obowiązkiem jest wspieranie rodziny Nicka.
Może rzeczywiście zbyt drobiazgowo wszystko analizowała, ale była to
jednocześnie jedna z jej mocnych stron. Dzięki tej skłonności wpadła na właściwy
trop. Nawet Nick musiał to przyznać, chociaż zwykle, kiedy zbyt wnikliwie zaczynała
coś rozważać, spoglądał na nią spod oka i mówił: „Brady, czasami cygaro to po
prostu cygaro”.
A mężczyzna to czasami po prostu wrzód na siedzeniu, pomyślała cierpko,
wyglądając przez okno, za którym zapadał zimowy zmrok. W tej samej chwili
mężczyzna, którego właśnie miała na myśli, wszedł do domu. Tuż za nim podążał
Ryzykant. Pies i jego pan najwyraźniej nie miewali wolnych dni, choć wszyscy inni
pracownicy ich dziś opuścili.
Grant zdjął czapkę i kurtkę, powiesił je na wieszaku przy drzwiach. Dzisiaj
nie były już takie przemoczone jak wczoraj. Potem odwrócił się i podniósł coś z
podłogi werandy. Kiedy znów wszedł do domu, Mercy stwierdziła, że niesie całe
naręcze sosnowych gałęzi.
Zatrzymał się, kiedy zobaczył ją na kanapie, jakby przedtem nie zdawał sobie
sprawy z jej obecności. Przez chwilę stał bez ruchu, najwyraźniej nie wiedząc, co po-
cząć. W końcu wskazał na gałęzie.
- Pomyślałem, że moglibyśmy dzisiaj rozpalić ogień w kominku i dodać kilka
gałęzi dla zapachu - wyjaśnił.
Jeszcze jedna mała rzecz ze świątecznej listy, uświadomiła sobie Mercy.
Przedtem zebrał i ustawił na widoku wszystkie karty świąteczne, które otrzymał od
rodziny i sąsiadów, chociaż zwykle tylko je czytał, a potem wyrzucał, upewniwszy
się przedtem, że i on wysłał życzenia nadawcy. Tak przynajmniej powiedział jej
Walt. Ściął choinkę, poprosił o ciasteczka... Czy te świąteczne przygotowania, tak
podobno u niego niezwykłe, czynił ze względu na nią?
Ułożył kilka polan w palenisku kominka, dorzucił trochę sosnowych gałęzi i
drobnych szczap na rozpałkę, a potem sprawnie rozpalił ogień. Po kilku chwilach po
salonie rozeszła się charakterystyczna woń. Grant odwrócił się i stanął przy kominku.
Wczoraj w takiej sytuacji zachęciłaby go, żeby usiadł i się odprężył. Teraz nie wie-
działa, co powiedzieć.
W końcu podszedł do niej i usiadł na kanapie. Dzieliła ich bezpieczna, niemal
metrowa odległość. Ryzykant ułożył się przy ogniu i natychmiast zasnął, nie
przejmując się napięciem panującym w salonie.
Mercy już wcześniej odgrzała przygotowane przez Ritę pikantne skrzydełka i
garnek domowej zupy. Grant zjadł wszystko ze smakiem. I w całkowitym milczeniu.
- Napijesz się czegoś ciepłego? - zapytała, gdy łapczywie przełykał kolejny
kęs.
Zastanawiał się nad tym o wiele dłużej, niż wymagało tego proste pytanie, aż
w końcu skinął głową. Wstała i poszła do kuchni, gdzie na kuchence stał napój, który
tradycyjnie przygotowywała na święta. Doprawiła go do smaku, napełniła dwie
szklanki i wróciła do salonu. Grant ciekawie powąchał zawartość swojej szklanki.
- Grzany jabłecznik?
- Coś w tym rodzaju - odparła. - W mojej rodzinie pija się taki w święta.
Z uśmiechem zamieszał złocisty płyn laseczką cynamonu, przyłożył szklankę
do ust i wypił łyk. Uniósł lekko brwi i oblizał wargi. Najwyraźniej trunek mu
smakował.
- Z brandy? - zapytał.
- Słucham? A tak, z brandy. - Miała nadzieję, że uzna jej zaczerwienione
policzki za efekt działania napoju albo płonącego na kominku ognia. Prawdę mówiąc,
zarumieniła się widząc, jak język Granta przesuwa się po jego ustach, co z kolei
przypomniało jej wczorajszy pocałunek. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
- Nie, tylko jestem trochę zaskoczony. Nie wiedziałem, że mamy w domu
brandy.
- Walt zrobił dla mnie zakupy, kiedy w zeszłym tygodniu pojechał do miasta.
- Aha. - Pociągnął następny łyk, tym razem dużo dłuższy, po czym uśmiechnął
się. - To jest całkiem dobre - pochwalił.
- Cieszę się, że ci smakuje. Wypił jeszcze trochę, spoglądając na choinkę.
- Skąd te ozdoby? - zapytał, wskazując na wiszące na drzewku świecidełka.
- Od pracowników - wyjaśniła. - Wymienili je na ciasteczka.
Zerknął na nią i znów na choinkę.
- Aha. Ładnie wyglądają... Znów zapadła cisza. Mercy żałowała, że żadne z
nich nie potrafi się zdobyć na rozmowę, choćby o błahostkach. A może tylko jej się
wydawało, że ich milczenie jest pełne napięcia? Wyobraźnia płata jej ostatnio figle.
Na przykład przebiegło jej przez myśl, że Grant rozpalił ogień na kominku, ponieważ
jest to przyjemniejsze i bardziej •romantyczne niż ogień w piecu do ogrzewania
domu.
Skończył jeść, Mercy również, choć zjadła niewiele. Wytarł ręce w papierową
serwetkę i wrzucił ją do ognia. Oboje w skupieniu patrzyli, jak płomienie trawią
papier, jakby byli pracownikami obserwatorium astronomicznego i badali wybuchy
na słońcu. Mercy czuła się nieswojo, nic nie mówiąc, nie potrafiła jednak wymyślić
żadnego tematu do rozmowy, który rozładowałby nieco atmosferę.
- Masz ochotę wybrać się jutro na przejażdżkę? Drgnęła, równie zaskoczona
tym, że się tak niespodziewanie odezwał, jak i tym, co powiedział.
- Przecież mówiłeś, że...
- Wiem. Ale Joker już po jednym dniu lenistwa jest trochę niespokojny. Jeśli
jutro też nic nie będzie robił, to może oszaleć.
- Aha. - A więc chodzi o Jokera, a nie o jej towarzystwo ani o uprzyjemnienie
pierwszego dnia świąt. - Nie możemy do tego dopuścić, prawda?
Wydawało jej się, że nie powiedziała tego zbyt ironicznie, ale Grant spojrzał
na nią ostro. I równie ostro przemówił:
- Jeśli nie chcesz, to sam się na nim przejadę. Westchnęła z rezygnacją.
- Nie to miałam na myśli. Mam ochotę na przejażdżkę. To świetny sposób na
spędzenie świątecznego poranka.
- W takim razie pojedziemy.
- Może lepiej nie jedźmy razem, jeśli cały dzień masz się zachowywać jak
rozdrażniony grizzly - dodała.
- Grizzly są zawsze rozdrażnione. Taka już ich natura - warknął opryskliwie.
- Nie wiedziałam, ale to chyba nie jest karalne. Zacisnął usta, ale nic nie
powiedział. Wypił do końca napój i zdjął buty, po czym dorzucił polano do kominka,
chociaż ogień nadal płonął wysokim płomieniem. Zrobił to wszystko bez słowa.
Spodziewała się, że wyjdzie z salonu, skoro już wstał, ale znów usiadł. Odetchnęła z
ulgą. Trudno uwierzyć, że dostałaś medal za odwagę, pomyślała ironicznie. Mimo
wszystko postanowiła się odezwać.
- Czy chodzi o wczorajszy dzień? - zapytała. Znieruchomiał, a potem wolno
odwrócił głowę w jej stronę.
- Co takiego?
- No... ten twój zły nastrój. To z powodu tego, co się stało wczoraj w kuchni?
Na chwilę zacisnął szczęki.
- Mówisz o tym, że cię pocałowałem? - Zebrała się na odwagę i skinęła głową.
- Nie, to nie o to chodzi.
Odetchnęła głębiej, znów niezbyt pewna, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie.
Masz manię wielkości, Brady, zganiła się w duchu. Skąd jej w ogóle przyszło do
głowy, że pocałunek, który jej rozpalił zmysły, wywarł na nim jakiekolwiek
wrażenie?
- Wcale nie chodzi o ten pocałunek - stwierdził ponownie Grant.
Czy musi to powtarzać, jakby chciał obnażyć jej głupotę?
- W porządku. Przepraszam, że choćby przez chwilę sobie wyobrażałam... -
zaczęła.
- Chodzi o to - przerwał jej, raczej złowróżbnie - że miałem wielką ochotę na
więcej.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Natychmiast pożałował swych słów, ale było już za późno. Nie mógł ich
przecież cofnąć.
Do diabła z tym wszystkim, zaklął w głębi ducha. Był już znużony
ukrywaniem tego, jak bardzo jej pragnie. Dlaczego próbował to ukryć? Sam nie
wiedział. Pracownicy już nieraz mu dokuczali i na pewno będą to robić w przyszłości.
Przecież to najzupełniej naturalne. Można było wręcz przewidzieć, że się tak
stanie. Jeśli zdrowy, trzydziestojednoletni facet mieszka na ranczu z dala od innych
domostw, a za towarzystwo ma stada bydła, konie, psa i kilku pomocników, i nagle
zamieszka pod jego dachem taka wspaniała kobieta jak Mercy, to czego można się
spodziewać? Przecież jest wręcz pewne, że właśnie tak się stanie. I po co to ukrywać?
Owszem, wszystko to prawda, tylko że kobieta, która zamieszkała pod jego
dachem, przyjechała tu, żeby dojść do siebie po tragicznej śmierci drogiego
przyjaciela. Jej umysł nie działał teraz racjonalnie. Nie była w stanie dokonywać
rozsądnych wyborów. Wykorzystywanie jej słabości byłoby godne pogardy.
Nie mówiąc już o tym, że mogłoby się źle skończyć, pomyślał, trochę
rozbawiony. Gdyby Kristina się dowiedziała... Grant przekonał się już, że
Fortune'owie to ludzie bardzo wybuchowi. Może nawet o morderczych
skłonnościach. Przypomniał sobie sprawę Jake'a i od razu spoważniał.
Mercy tymczasem siedziała czerwona po uszy.
- Przepraszam - oznajmił sztywno Grant. - Nie chciałem cię wprawić w
zakłopotanie.
- Ja... Ale...
- Zapomnij o tym, co powiedziałem, dobrze? Zagryzła wargę. Potem
wojowniczo uniosła głowę, co zwykle czyniła, kiedy stawała twarzą w twarz z
trudnym problemem. Nigdy zresztą nie próbowała unikać konfrontacji, nawet jeśli
chodziło o coś bardzo nieprzyjemnego.
- Dobrze, zapomnę o tym, jeśli nie mówiłeś poważnie.
Grant cofnął się lekko.
- Słucham?
- Mówiłeś prawdę?
- Mercy...
- To proste pytanie. Odpowiedz: tak albo nie. Czy to była prawda?
- Byłaś tam przecież - odparował - więc jak ci się wydaje?
- Sama nie wiem. Nie mam... zbyt wielkiego doświadczenia w tych sprawach.
Przynajmniej ostatnimi czasy.
- O Boże - wymamrotał Grant.
- Miałeś ochotę na więcej?
- Do diabła, Mercy...
- Miałeś?
- Byłem strasznie napalony - warknął zniecierpliwiony. - Czy to wystarczająca
odpowiedź na twoje pytanie?
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
- Chyba... chyba tak.
Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w ogień. Grant zastanawiał się, co też go
podkusiło, żeby rozpalić w kominku. Odniósł wrażenie, że temperatura powietrza w
pokoju gwałtownie rośnie.
Mercy milczała. Siedziała i wpatrywała się w złociste płomienie ognia. Nie
reagowała nawet, gdy rozlegał się trzask płonącego żywicznego drewna,
przypominający Grantowi wystrzał z pistoletu. Ale ona na pewno odróżniała trzask
drewna od wystrzału, równie łatwo jak on odróżniał wycie Ryzykanta od wycia
kojota.
Nadal nic nie mówiła. O czym, u diabła, rozmyślała? Sprawiła, że przyznał się
do czegoś tak osobistego, a teraz milczy?
- I to wszystko? - Nie mógł się dłużej powstrzymać, chociaż bardzo się starał
udawać obojętność. - Zadajesz mi takie pytanie, a potem nie reagujesz na odpowiedź?
Zwróciła ku niemu głowę. Policzki miała lekko zaróżowione, ale przyczyną
tego mogło być ciepło bijące z kominka.
- Chciałam się tylko dowiedzieć, czy...
- Czy co?
Spuściła wzrok. Domyślił się, że rumieniec na jej policzkach nie był jednak
wywołany żarem ognia.
- Czy tylko ja... się tak czułam. Grant ze świstem wciągnął powietrze.
- Ty... też miałaś ochotę na więcej? Zdała sobie sprawę, że spuściła głowę jak
pensjonarka, i szybko podniosła na niego wzrok. Grant jeszcze raz musiał przyznać,
że tej dziewczynie nie brakuje odwagi. Nic dziwnego, że jest taka dobra w swej
pracy.
- Trochę mnie to przeraża, ale tak. Miałam ochotę na więcej.
- Mercy... - zaczął, ale zaraz urwał, słysząc, że drży mu głos. Reakcja jego
ciała na to proste wyznanie Mercy była bardzo szybka i gwałtowna. Musiał się
skoncentrować, żeby nie dać się ponieść impulsowi. Mercy jednak nie dała mu na to
szans. Spojrzała na niego tymi swoimi wielkimi, zielonymi oczami, a on w jednej
chwili całkowicie w nich przepadł. A kiedy się ku niej pochylił, wyciągnęła w jego
stronę ramiona.
Przedtem wmawiał sobie, że to z powodu długich miesięcy celibatu jej
pocałunki wydawały mu się takie słodkie i gorące. Przecież nie mogły być aż tak
zniewalające, musiała zadziałać jego wyobraźnia.
Chyba się jednak mylił. Mercy wargi miała tak miękkie i słodkie, jak
zapamiętał. Przy ogniu, który zapłonął w jego sercu, ogień płonący w kominku
wydawał się słabą iskierką.
Całował ją długo i gorąco, a ona przyjęła to z radością. Jedną rękę położyła
mu na karku, druga wsunęła w jego włosy. Czuł jej dotyk, jakby wszystkie zakończe-
nia nerwowe na jego skórze nagle się obudziły. Gdy Mercy jęknęła cicho, po plecach
przebiegł mu dreszcz i zapragnął mieć ją natychmiast.
Próbował się odsunąć, wiedząc, że za chwilę utraci nad sobą kontrolę. Mercy
powstrzymała go, obejmując go mocniej za szyję i przyciskając się do niego całym
ciałem. Powiodła czubkiem języka po zarysie jego ust, i usłyszała w odpowiedzi
cichy pomruk rozkoszy. Potraktowała to jako zachętę i przesunęła językiem do kra-
wędzi jego zębów. Zamarł bez ruchu, przerażony, że jeśli wykaże większy zapał,
Mercy się wystraszy. Delikatnie dotknął językiem jej języka i szybko się wycofał.
Zrozumiała go i jakby tylko na to czekała, wpiła się w jego usta.
Ośmielony jej zachowaniem ujął jej głowę i unieruchomił, całując ją coraz
mocniej. Po chwili stracili równowagę i osunęli się na kanapę. Czując Mercy trochę
pod sobą, trochę obok siebie, Grant nie mógł się powstrzymać; wsunął rękę pod jej
plecy i przycisnął do siebie.
Wbiła palce w mięśnie jego ramion z siłą, która go zadziwiła. Mercy nie
odpychała go jednak, lecz przyciągała ku sobie. Gdy delikatnie chwyciła zębami jego
dolną wargę, drgnął mimowolnie i przywarł do niej biodrami, pozwalając jej wyczuć
swą naprężoną męskość. Nie wiedział, czy kręciło mu się w głowie z powodu
pocałunku, czy dlatego, że przestał oddychać. Właściwie wyszło na to samo.
Niechętnie odsunął się i przez długą chwilę patrzył w jej rozszerzone oczy. Nie
widział jeszcze tak zdumionego spojrzenia. Napawało go to uczuciami, których nigdy
dotychczas nie doznawał.
Po raz pierwszy Mercy była przy nim tak bezbronna, tak zauroczona. Marzył o
tym, żeby tak wyglądała zawsze, by pozbyła się smutku, bólu, dręczących wspo-
mnień.
Boże, co on najlepszego robił? Przecież przyjechała tu, by odzyskać spokój,
dojść do siebie, a potem wrócić i na nowo przeżyć koszmar. Kiedy zabójca Nicka
zostanie złapany, będzie musiała zeznawać przed sądem, opowiadać o śmierci
człowieka, którego kochała i szanowała.
Wytężył resztę woli i usiadł. Jego ciało przebiegł dreszcz, jakby w proteście
przed takim obrotem spraw. Zacisnął zęby, desperacko walcząc z ogarniającym go
przypływem żądzy, której siły nie przewidywał w najśmielszych snach.
- Grant? - Wypowiedziała to słowo ostrożnie i cicho, z delikatną nutą urazy,
której nie mógł nie usłyszeć.
- Mercy, posłuchaj... - Zamilkł, żeby zaczerpnąć powietrza. - Musimy
przestać. Jesteś jeszcze... trochę wytrącona z równowagi, po tym, jak Nick...
Usiadła, oddychając równie ciężko i urywanie jak on, i spojrzała na niego.
Zauważył, że jej rozchylone usta są nabrzmiałe.
- Tak, wiem - odrzekła po namyśle.
- Więc lepiej przestańmy, dopóki... jeszcze mogę.
- Ale przecież to nie ma nic wspólnego z moim stanem ducha.
- Ależ ma. To jest podobno reguła, że jeśli ktoś bliski... umiera, to instynkt nas
popycha do...
- Seks jako afirmacja życia? O to ci chodzi? Skrzywił się lekko.
- To brzmi... tak zimno, ale... tak, właśnie o to mi chodzi.
Wstała i wyprostowała się. Zadziwiające, że mimo drobnej postury potrafiła
emanować godnością i powagą.
- Moim zdaniem nie doceniasz siebie i swojego wpływu na kobiety, Grant.
Prawdę powiedziawszy, rzadko się z tym spotykam. I doceniam twój wysiłek, żeby
zachować się... szlachetnie. Bo tak chyba trzeba to nazwać. Kiedy tu przyjechałam,
byłam w podłym stanie. Ale to się już zmieniło. Odnalazłam spokój. I przez chwilę
mi się wydawało, że znalazłam coś więcej.
- Wcale nie jestem szlachetny - odparł szorstko. Ciekawe, dlaczego właśnie to
słowo rozdrażniło go najbardziej? Pewnie dlatego, że w tej chwili wcale nie czuł się
szlachetny, ale za to bardzo sfrustrowany. I to z własnej winy, ponieważ usłuchał
głosu sumienia, które nie chciało mu pozwolić na wykorzystanie bezbronnej kobiety.
- Rozumiem cię. Naprawdę. Ale czy rzeczywiście sądzisz, że chciałam tego
tylko z powodu śmierci Nicka? Żeby udowodnić sobie samej, że jeszcze żyję? Jeśli
tak sądzisz, to nie doceniasz mnie. Tu nie chodzi o afirmację życia ani o poczucie
winy osoby ocalonej od śmierci, ani o inną modną formułkę z dziedziny psychologii
dla każdego.
- Mercy...
- Nie jestem już dzieckiem, które poza tobą świata nie widzi. Chodzi tu o
prosty fakt, że budzisz we mnie uczucia, jakich nie obudził jeszcze żaden mężczyzna.
W dodatku sam przyznałeś... że dzieje się to z wzajemnością. To wszystko, o co tu
chodzi.
Opuściła pokój sztywno wyprostowana, z uniesioną wysoko głową. Przyszło
mu na myśl, że jego dzisiejsze poświęcenie wyrządziło więcej złego niż dobrego.
Czasami żałował, że matka wychowała go na tak uczciwego, prostolinijnego
człowieka. Nie potrafił postępować jak wielu innych mężczyzn: brać to, co samo
wpada im w ręce, nie zastanawiać się, czy robią dobrze, czy źle, i nie liczyć się z
cudzymi uczuciami.
Barbara Jackson McClure Fortune wywarła jednak wielki wpływ na jego życie
- chociaż odkąd skończył cztery lata, nie była w nim obecna stale. A może właśnie
dlatego jej wpływ był taki silny? Jako dziecko spędzał z nią mało czasu, więc bardzo
chciał jej udowodnić, że jest synem, jakiego sobie wymarzyła. Gdy zrozumiał, że te
wysiłki nie odbudują jego rodziny, było za późno. Jego osobowość była już
ukształtowana.
Bezwładnie odrzucił głowę w tył, na oparcie kanapy i westchnął z
niesmakiem. Jego pobudzone ciało jeszcze się całkiem nie wyciszyło.
Usłyszał krótkie szczeknięcie i zobaczył, że Ryzykant się obudził. Pies wstał i
patrzył na niego z wyraźnym politowaniem. Kiedy tylko spostrzegł, że przyciągnął
uwagę swego pana, podszedł do drzwi.
- Dłużej tego nie zniesiesz, co? - wymamrotał Grant i wypuścił psa z domu. -
Nie możesz wytrzymać ze mną w jednym pomieszczeniu, tak?
Pies obejrzał się na niego, ale nawet nie szczeknął, jakby powstrzymywał się
od komentowania poczynań swego pana, i wybiegł w mrok. Grant zamknął drzwi.
Ryzykant na pewno jak zwykle poszedł spać do stajni. Nie był psem domowym,
zaczął wpadać z krótkimi wizytami dopiero od czasu przyjazdu Mercy.
Oczarowała wszystkich: jego psa, konia, pracowników. Nie można
powiedzieć, że zrobiła to bez wysiłku - pracowała na ranczu bardzo ciężko - ale z
pewnością udało jej się tego dokonać niespodziewanie szybko.
A co zrobiła z nim? Grant nie potrafił znaleźć żadnego określenia. Może nie
było na to odpowiedniego słowa?
Upłynęło dużo czasu, zanim wreszcie poszedł na górę, do sypialni.
- Bardzo udana Wigilia - wymamrotał przez zaciśnięte zęby, mijając drzwi
pokoju Mercy. Gdyby nie to, że nadal był rozpalony do białości, pewnie zacząłby się
nad sobą użalać.
Nie spodziewała się, że po tak namiętnym pocałunku w ogóle zaśnie, więc
tym bardziej była zaskoczona, kiedy obudziło ją donośne szczekanie. Nieraz już
słyszała szczekającego Ryzykanta, kiedy zaganiał do stada krnąbrną sztukę bydła,
odpowiadał na gwizd lub ostrzegał, że nieprzyjazna istota wtargnęła na jego teren lub
że u bramy stoi jakiś gość. Tonem i natężeniem głosu potrafił przekazać zadziwiająco
wiele informacji. Mercy nauczyła się je odczytywać, ale nigdy nie słyszała Ryzykanta
szczekającego w ten szczególny sposób. Pies zawiadamiał, że stało się coś złego i
wymagającego ich natychmiastowej interwencji.
Poczuła, że po plecach przebiegają jej ciarki. Bez wahania wyskoczyła z
łóżka, pośpiesznie się ubrała i wciągając buty, w podskokach pobiegła do drzwi.
Usłyszała inne kroki na schodach i wiedziała, że Grant też usłyszał wezwanie
Ryzykanta.
Gdy zeszła na dół, on był już na zewnątrz. Zobaczyła, że biegnie za
Ryzykantem przez podwórko. Pies prowadził swego pana do stajni.
Mercy starannie zamknęła za sobą drzwi i podążyła za nimi. Serce w niej
zadrżało, gdy spostrzegła, że Grant z psem minęli główną stajnię i pobiegli do
mniejszej, gdzie trzymano klacze.
Jeszcze zanim tam dotarła, odgadła, że chodzi o tarantowatą Lady. Weszła do
stajni i zobaczyła Ryzykanta siedzącego przed boksem klaczy. Grant właśnie otwierał
drzwi, chwyciwszy po drodze latarnię zasilaną baterią elektryczną. Podbiegła bliżej i
usłyszała chrapliwy koński oddech.
Piękna, łaciata klacz leżała na boku, a jej wzdęty brzuch wydawał się jeszcze
większy. Była mokra od potu. Na widok nowo przybyłych szarpnęła się nerwowo,
lecz była tak wyczerpana, że opadła bezwładnie i patrzyła na nich udręczonym
wzrokiem. W Mercy coś zacisnęło się boleśnie. Grant obejrzał Lady, położył rękę na
jej brzuchu i przemówił do niej łagodnie:
- Spokojnie, mała. Wszystko będzie dobrze. Ten twój maluch trochę się
pośpieszył. Będziesz miała gwiazdkowe dziecko. Spokojnie, spokojnie.
Jego głos brzmiał czule i kojąco, a klacz, jakby go rozumiejąc, nie
zareagowała nerwowo na jego dotyk. Mercy wiedziała, że za wcześnie na poród. Walt
jej wytłumaczył, że ranczerzy zawsze się starają, żeby źrebięta przychodziły na świat
tuż po Nowym Roku, ze względu na ich późniejszą karierę w hodowli i sukcesy, na
przykład na torze wyścigowym.
- Czy będziesz miał kłopoty dlatego, że źrebię urodzi się za wcześnie? -
zapytała.
Spojrzał na nią i oczy mu się trochę rozszerzyły. Dopiero wtedy Mercy zdała
sobie sprawę, że nie związała włosów i nie zdążyła włożyć stanika. Grant nie
skomentował tego, tylko odpowiedział na jej pytanie:
- Nie o to chodzi. Lekarz wyznaczył poród na połowę stycznia, więc to tylko
trzy tygodnie za wcześnie. Problem polega na czym innym.
- Na czym?
- Zwykle klacze rodzą źrebięta w ciągu pół godziny od odejścia wód
płodowych. Lady ostatnio ten etap zajął piętnaście minut. Teraz wygląda mi na to, że
leży tak już dłuższy czas. Jeśli źrebię zaczęło się wysuwać, zanim sprawy przybrały
zły obrót, i utknęło w drogach rodnych, to istnieje niebezpieczeństwo, że zaplątało się
w pępowinę i nie przeżyje.
Mercy poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.
- Chcesz, żebym kogoś wezwała? Może weterynarza? Grant ponuro pokręcił
głową.
- Dotarcie tutaj zajęłoby doktorowi Watsonowi dwie godziny, jeśli w ogóle
byśmy go znaleźli. Przecież to Wigilia. Źrebakowi nie zostało tyle czasu. Lady też
jest u kresu sił.
Mercy przeraziła się. Polubiła łagodną, urodziwą klacz, często karmiła ją
marchewką i jabłkami.
- Ale przeżyje, prawda?
- Zrobię wszystko, żeby przeżyła - zapewnił Grant.
- Jak mogę ci pomóc? Zerknął na nią z wahaniem.
- Posterunkowa Brady, czy zdarzyło się pani odbierać poród?
- Raz.
- Wobec tego proszę się przygotować do drugiego razu. Jeśli chciał ją
przestraszyć, to nie udało mu się.
- Czy będziesz potrzebował gorącej wody, jak to zwykle pokazują w filmach?
- zapytała spokojnie.
Uśmiechnął się lekko.
- Oczywiście.
- W takim razie pójdę po wodę do domu. Jego uśmiech się poszerzył.
- Gorąca woda jest na miejscu. Z tego kranu leci niemal wrzątek. Zaraz się
umyję. Właśnie po to zainstalowaliśmy tutaj małą termę i zlew.
- Aha. - Również się uśmiechnęła. - Bardzo dobry pomysł.
- To zasługa Walta. Swoim klaczom chciał zapewnić wszelkie wygody. Przed
wyjazdem włączył termę, a już kilka dni temu przeniósł Lady do boksu dla
źrebiących się klaczy. Chyba podejrzewał, że wytnie nam taki numer.
Rzeczywiście, boks Lady był obszerniejszy od innych. Nie było tu żłobu z
sianem, zapewne ze względu na bezpieczeństwo zwierzęcia.
- Szkoda, że go tu nie ma. Lepiej by ci pomógł - zauważyła Mercy.
- Dasz sobie radę - zapewnił Grant i wydał jej ciąg poleceń. Mercy nie
protestowała. - Wyjmij z szafki na narzędzia taką niebieską skrzynkę i czyste
ręczniki. Przysuń tu ten mały piecyk i włącz do kontaktu przy drzwiach. Muszę na
nim ogrzać ręczniki. Jest dość chłodno, trzeba będzie osuszyć źrebię. I przynieś z
drugiej stajni dodatkową lampę, dobrze? Górne oświetlenie w korytarzu nie
wystarczy. Nie chciałbym jej zrobić krzywdy z powodu słabego światła.
- Dobrze.
Najpierw przyniosła skrzynkę, piecyk i ręczniki, potem pobiegła do drugiej
stajni. Na jej widok Joker zarżał radośnie, ale tylko w przelocie poklepała go po szyi.
Kiedy wychodziła z lampą, zaprotestował, ale uciszyła go stanowczo.
- Cicho bądź. Lady właśnie stara się urodzić twoje dziecko, więc mógłbyś
przynajmniej nie hałasować.
Mówiła to w biegu, ale ku jej zdziwieniu ogier rzeczywiście zamilkł. A może
już nie powinna się temu dziwić?
Gdy wróciła do boksu, Grant klęczał przy Lady. Zdjął grubą kurtkę, a na
skraju rękawów koszulki dostrzegła mokre plamy, więc domyśliła się, że już umył
ręce, i to aż powyżej łokci.
- Postaw tu lampę i włącz ją - polecił. Usłuchała go i w boksie zrobiła się
jaśniej. - Muszę sprawdzić, co się tam w środku dzieje. Módl się, żebym nie wyczuł
tylnych nóg źrebaka.
- Co by to znaczyło?
- To by znaczyło, że mamy problem, z którym mogę sobie nie poradzić.
Spróbuj ją uspokoić, dobrze? Jest zmęczona, ale może spróbować mnie kopnąć, bo to,
co za chwilę zrobię, nie będzie dla niej przyjemne.
Ukląkł za koniem. Mercy zrozumiała, w jaki sposób miał zamiar sprawdzić
ułożenie źrebaka, i skrzywiła się boleśnie.
- Ja na pewno bym cię kopnęła - wymamrotała pod nosem i przyklękła przy
łbie klaczy. Nie była pewna, co robić, więc po prostu zaczęła gładzić mokrą od potu
szyję Lady i przemawiać do niej tak jak do Jokera - pieszczotliwie, spokojnie, kojąco.
- Tak, tak, wiem, że to mężczyzna, więc co on tam może wiedzieć o takich
sprawach. Ale on chce ci pomóc. Tobie i twojemu maleństwu. Wszystko będzie
dobrze. Wytrzymaj jeszcze trochę...
Wydawało jej się, że to wszystko trwa całą wieczność. Nie mogła patrzeć na
to, co robił Grant. Klacz raz się szarpnęła i Mercy usłyszała, jak Grant zaklął. Nawet
jeśli dosięgło go końskie kopyto, nie odsunął się, tylko nadal robił swoje.
Mercy usłyszała w końcu pełne zadowolenia sapnięcie. Jeszcze raz poklepała
klacz po szyi i podniosła wzrok. Grant z wesołą miną wycierał ramię.
- No, teraz wszystko zależy od Lady.
- Co stwierdziłeś?
- To tylko zagięta przednia noga. Ułożyłem ją we właściwej pozycji i
wszystko powinno już pójść gładko. - Zgasił jedną latarnię, wstał i zgasił drugą.
Kiedy spojrzała na niego pytająco, wyjaśnił: - Źrebięciu takie ostre światło by
przeszkadzało.
Jeszcze zanim wypowiedział te słowa, coś się zaczęło dziać. Czując, że jej
wysiłki nie idą na marne, klacz nabrała wigoru. Po chwili na zewnątrz ukazał się
spowity błoną kształt. Mercy wstrzymała oddech. Nie było to piękne ani higieniczne,
ale i tak wiedziała, że patrzy na cud. Już po chwili na słomie leżało małe stworzenie,
złożone w głównej mierze z nóg. Było lustrzanym odbiciem swego ojca.
Grant poruszał się szybko, ale nie gwałtownie, by nie przestraszyć zmęczonej
matki ani noworodka. Ogrzanymi na piecyku ręcznikami osuszył źrebię. Dotykał
zwierzęcia delikatnie, niemal czule. Odciął pępowinę, a potem ułożył maleństwo przy
głowie klaczy, która mimo wyczerpania uważnie je obwąchała.
- Spokojnie, mamusiu - wyszeptał Grant. - Córeczka jest cała i zdrowa. Obie
potrzebujecie odpoczynku. Macie za sobą ciężkie chwile.
- A więc to ona? - zapytała cicho Mercy. W słabym świetle nie mogła
rozróżnić płci źrebięcia.
Zerknął na nią z uśmiechem.
- Owszem. To będzie najpiękniejsza klaczka w całym stadzie. Zgrabna jak
matka, umaszczona tak oryginalnie jak ojciec.
Mercy poczuła się niewypowiedzianie szczęśliwa. Trochę ją zawstydzała taka
gwałtowna reakcja na widok cudu narodzin i pojawienia się nowego życia. Ten cykl
powtarza się nieprzerwanie. Życie, śmierć, życie...
I nagle zrozumiała, że zaczyna odzyskiwać równowagę. Na pewno nigdy nie
zapomni Nicka, nie przestanie odczuwać pustki, jaką po sobie zostawił, ale będzie
żyła pełnią życia. Kiedyś znów odnajdzie radość. Jej równowaga jest być może
jeszcze niepewna, tak jak tego źrebięcia, ale wkrótce okrzepnie. Tego życzyłby sobie
Nick.
Oszołomiona tym odkryciem, patrzyła w milczeniu na scenę w boksie.
Myślała, że to już koniec emocji, ale bardzo się myliła. Okazało się, że jest jeszcze
wiele pracy do zrobienia. Grant sprawnie wyczyścił podłogę boksu, pozbył się
łożyska i napoił klacz letnią wodą. Potem rzucił jej garść siana. Wszystko to zajęło
mu trochę czasu, więc kiedy skończył, Lady zdążyła już wstać. Ten widok sprawił mu
wyraźną ulgę. Nie przerwał jednak pracy, tylko umył wymię klaczy, by przygotować
ją do karmienia nowego potomka.
W końcu wyszedł z boksu i zamknął drzwi, oznajmiając, że najlepszą rzeczą
dla matki i jej dziecka będzie teraz spokój i cisza. Został jednak w stajni i spoza
boksu obserwował zwierzęta. Po jego minie Mercy poznała, że nadal trochę się
niepokoi o ich zdrowie. Czas płynął. Od porodu upłynęła już co najmniej godzina.
Ryzykant, który dotąd siedział cicho na uboczu, podszedł i usiadł u ich stóp.
- Dobry piesek - powiedział Grant i podrapał go za uchem, nie spuszczając
wzroku z klaczy i źrebięcia.
- Więcej niż dobry. - Mercy przykucnęła przy owczarku i spojrzała mu w
kolorowe oczy. - Spisałeś się wspaniale.
Ryzykant zaskomlał cicho, jakby wiedział, że głośne szczekanie jest teraz
niepożądane. Był to jednak bez wątpienia dźwięk przyjazny, więc Mercy pogłaskała
go po łbie. Pozwolił jej na to, więc chyba nawet on zrozumiał, że chwila jest
wyjątkowa.
- Mercy... Wyprostowała się. Grant nie patrzył na nią, lecz na konie. Miał tak
zadowoloną minę, że podążyła za jego wzrokiem. Źrebię stało, szeroko rozsunąwszy
kopyta, kołysząc się niezdarnie na patykowatych nogach. Z trudnością, ale jednak
stało.
Nagle bezwładnie osunęło się na ziemię. Mercy jęknęła z rozpaczą, ale Grant
położył jej rękę na ramieniu, dodając otuchy. W tej samej chwili klaczka znów się
podniosła i tym razem już nie upadła.
- Dobrze - stwierdził z zadowoleniem. - Była po prostu zmęczona
wydobywaniem się na świat. Chyba wszystko jest w porządku. Jeśli jeszcze znajdzie
jedzenie...
Źrebię wykonało kilka nieudanych prób, ale zachęcane cichym rżeniem matki,
w końcu znalazło drogę do źródła mleka i zaczęło ssać. Ostatnia przeszkoda została
pokonana. Mercy poczuła, jak z Granta opada napięcie.
Zerknęła na jego twarz. Uśmiechał się łagodnym, pełnym zadowolenia
uśmiechem. Ten widok sprawił, że coś jej w środku zadrżało. Dwanaście lat temu
powiedziała Kristinie, że podoba jej się uroda Granta, ale także jego charakter.
Przyjaciółka jej wtedy nie uwierzyła, ale Mercy już wtedy wiedziała, że Grant jest
bardzo dobrym człowiekiem.
Gdy teraz na nią spojrzał, coś w wyrazie jej twarzy przykuło jego uwagę.
Zrobił nieco zdziwioną minę. Nagle Mercy gwałtownie się odwróciła i wybiegła ze
stajni. Chciała ukryć łzy, które zaczęły spływać po jej policzkach.
To była najpiękniejsza Wigilia, jaka jej się w życiu przydarzyła.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Zostało jeszcze trochę tego owocowego napoju? Pytanie dobiegło z salonu.
Nie zdziwiła się, że Grant wcale nie był zmęczony, mimo przeżyć tej nocy. Ona
również nie była śpiąca, jakby cud życia, który zdarzył się na jej oczach, dodał jej sił.
- Właśnie go podgrzewam! - zawołała i dodała zaczepnie: - Widzę, że
rzeczywiście lubisz moczyć się długo pod prysznicem. Już się bałam, że będę musiała
tam wejść i sprawdzić, czy jeszcze żyjesz.
- Szkoda, że tego nie zrobiłaś. Jego głos brzmiał zmysłowo i sugestywnie - i
rozległ się tuż za nią. Mercy podskoczyła zaskoczona. Znowu udało mu się podejść
do niej niepostrzeżenie. Najwyraźniej straciła zawodową czujność. Pewnie jest tu
zbyt odprężona i rozluźniona.
Odwróciła się i wszystkie myśli natychmiast wyleciały jej z głowy.
Grant stał tuż obok niej, ubrany jedynie w dżinsy. Na jego szyi wisiał ręcznik,
włosy miał nadal mokre, gładko zaczesane do tyłu, co podkreślało zdecydowany
zarys jego szczęki. Był boso, co trochę tłumaczyło, dlaczego nie usłyszała jego
kroków. Nic jednak nie mogło wytłumaczyć bicia jej serca i zachłanności, z jaką
wpatrywała się w jego umięśnione ramiona. Może jedynie to, że Grant był jedynym
mężczyzną, który naprawdę ją poruszał, teraz i przed laty.
„Szkoda, że tego nie zrobiłaś”...
Te wypowiedziane cicho słowa odbiły się echem w jej głowie, przywołując
zapierające dech w piersi obrazy. A Grant, jakby czytał w jej myślach, podszedł bliżej
i przyparł ją do kuchennej szafki.
- Mogłaś do mnie dołączyć - powiedział jeszcze bardziej prowokacyjnie.
Głośno wciągnęła powietrze. Wiedziała, że wpatruje się w niego
rozszerzonymi oczami, ale nic nie mogła na to poradzić. Dotychczas jej się to nie
zdarzało, ale teraz wyobraźnia podsuwała jej bardzo wyraźne i zmysłowe obrazy jej
samej wchodzącej pod prysznic, gdzie czekał Grant. Wyobrażała sobie wodę
spływającą po jego ciele, śliską skórę pod swoimi dłońmi...
Zacisnęła ręce, aż paznokcie wbiły się w skórę, jakby chciała się powstrzymać
przed dotknięciem Granta. Miała wielką ochotę położyć dłonie na jego piersi, która
znajdowała się tak blisko, że czuła bijące od niej ciepło. Ale przecież ostatnim razem
odsunął się od niej i nie wiedziała, czy jeszcze raz zniosłaby takie rozczarowanie.
- Patrz tak na mnie, a za chwilę wrócimy do tego, co zaczęliśmy wczoraj -
powiedział zmienionym głosem.
- Ale... - Zabrakło jej tchu.
- Zmieniłaś zdanie, Mercy? - zapytał lekko zdyszanym głosem.
Gdyby potwierdziła, wszystko urwałoby się natychmiast. Takie przekonanie
zakiełkowało w głębi jej duszy.
Kiedyś wierzyła we własną odwagę, w tej chwili nie była już jej taka pewna.
Nigdy jednak nie straciła wiary w honor Granta. Nigdy nie narzucałby się żadnej
kobiecie ani nie uwiódł niezdecydowanej, chociaż dobrze wiedział, że wystarczyłby
jeden pocałunek...
Jednak gdyby oznajmiła, że zmieniła zdanie, skłamałaby.
- Ale to ty się wycofałeś - przypomniała mu i trochę się przestraszyła. Co też
ona wyprawia? Powinna przecież uciec do swojej sypialni i zamknąć za sobą drzwi.
Chociaż żadne drzwi nie były na tyle mocne, by odciąć ją od uczuć do tego
człowieka.
- Wycofałem się, ponieważ wydawało mi się, że kierują nami niewłaściwe
pobudki. Ty chciałaś... dokonać afirmacji życia na przekór śmierci. Bałem się, że
potem będziesz żałować.
- W takim razie dlaczego...
- Ponieważ teraz wydaje mi się, że chcesz cieszyć się nowym życiem -
powiedział głosem, od którego przebiegł ją dreszcz.
Gdy ją przytulił, zadrżała, choć wcale nie było jej zimno.
- W stajni widziałem twoją twarz, Mercy - powiedział. - Poczułaś, że zdarzył
się cud, prawda? Nowe życie zastąpiło stare, nieprzerwany krąg... Nieważne, czy cho-
dzi o ludzi, czy zwierzęta. Wygląda to tak samo. Życie toczy się dalej. I ty będziesz
dalej żyła. Dzisiaj zdałaś sobie z tego sprawę, prawda?
O dziwo, jego spostrzegawczość wcale jej nie zaskoczyła.
- Tak - potwierdziła cicho. - Nigdy nie przestanie mi brakować Nicka, ale
będę żyła dalej. Jestem mu to winna. Życie jest tego warte.
- Nie tylko będziesz żyła dalej. Znajdziesz również szczęście. Wrócisz do
pracy, będziesz czerpać z niej zadowolenie. Czas uleczy rany. Owszem, zostanie
blizna, ale ból już nigdy nie będzie taki silny.
- Pragnę cieszyć się życiem... - powtórzyła szeptem.
- Tak. I trudno o lepszy powód do... Wiedziała, że zaraz ją pocałuje. Jej ciało
zareagowało błyskawicznie, jakby od lat czekało na ten pocałunek. Jednocześnie
czuła, że wszystkie fantazje zadurzonej nastolatki nie były nawet bladym cieniem
rzeczywistości. Nic nie mogło jej przygotować na jego bliskość, dotyk jego ust i
języka.
Nie podejrzewała nawet, że coś takiego jest możliwe. Sądziła, że zna swoje
ciało i jego reakcje, przecież starała się utrzymać je w jak najlepszej kondycji,
wystawiała je na próby, poddawała stresom, psychicznym i fizycznym. Myślała, że
zna granice swoich doznań.
Kiedy Grant ją pocałował, przekonała się, że nie ma takich granic. Z cichym
pomrukiem otoczył ją ramionami i przyciągnął do nagiej piersi. Westchnęła głęboko,
czując jego twarde mięśnie i rozgrzaną skórę. Uniosła ręce, by go dotknąć. Nigdy
jeszcze niczego tak nie pragnęła. Jej palce przesunęły się po skórze, dotknęły sutek.
Usłyszała, jak Grant spazmatycznie łapie oddech. Chociaż nie starał się tego ukrywać,
dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że wyczuła jego naprężoną męskość. Przywarła
do niego ciaśniej, a Grant zesztywniał i zdusił w sobie jęk. Sprawiło jej to dziwną
przyjemność. Doceniła swą kobiecą władzę, która nawet silnego mężczyznę może
obezwładnić.
Grant przerwał pocałunek i przez chwilę patrzył na nią wzrokiem, od którego
zrobiło jej się gorąco.
- Grant... - wyszeptała.
- Jeśli mamy przestać, to teraz - mruknął, oddychając ciężko. - Potem może
być za późno.
Miała tylko jedną, dręczącą wątpliwość.
- Nadal jestem dziewczyną z miasta - szepnęła. - A ty przecież takich nie
lubisz.
- Wiem. I wiem, że wrócisz do miasta. Ale nieważne, gdzie się wychowałaś,
jesteś prawdziwym brylantem. Czystym, jasnym i bez skazy. - Niezupełnie się z tym
zgadzała, ale teraz nie zamierzała protestować. - Rzadko mężczyzna ma okazję
dotykać takiego klejnotu - ciągnął. - Ale kiedy mu się to przydarzy... nic innego nie
ma znaczenia.
Pocałował ją znowu, gorąco i namiętnie, aż poczuła ten pocałunek wszystkimi
zmysłami. Była tym tak pochłonięta, że nawet nie zauważyła, kiedy wziął ją na ręce i
wyniósł z kuchni. Zdała sobie z tego sprawę dopiero w drzwiach na korytarz.
- Grant? Spojrzał na nią tak, jakby się bał, że zmieniła zdanie i jakby się
zastanawiał, czy nie zamknąć jej ust pocałunkiem, zanim mu to powie. Po chwili
jednak zapytał tylko:
- Co?
- Ja... ja niczego nie stosuję... To znaczy, chodzi mi o pigułkę...
Chwilę trwało, zanim ta wiadomość do niego dotarła. Potem usta lekko mu
zadrgały.
- Mam coś. - Zamrugała oczami, ale on tylko uśmiechnął się z wesołym
błyskiem w oku. - Rita mnie kiedyś poprosiła, żebym wytłumaczył Chipperowi, co to
jest prezerwatywa. Nie przypuszczałem, że te pomoce naukowe przydadzą się mnie
samemu.
Mercy zachichotała. I słysząc to, bardzo się zdziwiła. Nie należała do kobiet,
które chichoczą. Grant również miał zdziwioną minę, ale potem znów się uśmiechnął
i pocałował ją. Teraz była w stanie wydusić z siebie tylko jedno:
- Pośpiesz się.
Słysząc napięcie w jej głosie, Grant poczuł rozpalający się w nim żar.
Posłuchał jej bez sprzeciwu i ruszył na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Na piętrze zatrzymał się jak wryty przed drzwiami jej sypialni.
- Idziemy do ciebie czy do mnie? Mercy lekko się poruszyła i podniosła na
niego wzrok.
- A czy to ma znaczenie?
- Chyba tak - odparł trochę niepewnie. - Jeszcze nigdy... tego tutaj nie
robiłem. - Uśmiechnął się nieco ironicznie. - W ogóle dawno tego nie robiłem. Już
niemal nie pamiętam...
- Podobnie jest ze mną - wyszeptała w odpowiedzi. Jego słowa sprawiły jej
niewiarygodną przyjemność.
„Jeszcze nigdy tego tutaj nie robiłem”. Proste wyznanie, ale dzięki niemu
poczuła się wyjątkowa. I naprawdę pożądana, pożądaniem głębszym niż fizyczna
potrzeba, którą oboje odczuwali. Może było to niemądre, ale tak właśnie to odbierała.
- Chodźmy do ciebie - zadecydowała nagle. Wziął głęboki oddech; poczuła,
jak jego pierś unosi się i opada. Na chwilę zamknął oczy i przełknął ślinę. Potem
spojrzał na nią i krótko skinął głową. Nic nie mówił, lecz jego twarz wyrażała burzę
uczuć.
- To dobra decyzja? - zapytała, nagle trochę zdenerwowana.
- Tak - odparł cicho. - Chcę cię mieć w swoim łóżku. Jeśli to zabrzmiało
gruboskórnie, to bardzo cię przepraszam.
- Nie przepraszaj - szepnęła, choć brakowało jej oddechu.
Ruszył w głąb korytarza, nadal niosąc ją w ramionach, jakby ważyła nie
więcej niż nowo narodzony źrebak.
Czyżby się bał, że uważa go za gbura? Nie zapomniał chyba, że była
świadkiem, z jaką delikatnością i wyczuciem zajmował się maleństwem Lady, jak
uspokajał zdenerwowaną, wyczerpaną klacz. Czy nie zdawał sobie sprawy, że ukazał
jej dzisiaj swoje prawdziwe oblicze?
Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Grant pchnął drzwi stopą i wniósł ją
do sypialni. Nigdy jeszcze tu nie była, tylko kilka razy zerknęła do środka przez
uchylone drzwi. Wiedziała, że pokój jest urządzony „po męsku”. Stały tu solidne,
ciężkie meble, utrzymane w ciemnych barwach. Pościel leżała odrzucona na bok
łóżka, tak jak ją zostawił, kiedy zerwał się z posłania, zaalarmowany szczekaniem
Ryzykanta. W nogach łóżka leżała koszula, a na komodzie zegarek i grzebień. Na
nocnym stoliku stało kilka książek, na których widok Mercy się uśmiechnęła.
Zdaniem niektórych Grant „marnował się” na ranczu, a przecież nigdy nie przestał
pracować nad swoim bystrym umysłem.
Postawił ją przy łóżku, pozwalając jej zsunąć się po swoim ciele, jakby chciał
ją wyczuć całym sobą. Gdy zadrżała, oczy mu się rozjarzyły. Jeszcze nigdy nie wi-
działa w nich takiego ognia.
Jeszcze raz ją pocałował, mocno i zachłannie, jakby była pierwszym haustem
wiosennego powietrza po mroźnej zimie. Oparła się o niego bezwładnie, zastana-
wiając się, gdzie się podziała jej siła.
Gdy ułożył ją na łóżku, spodziewała się, że sam znajdzie się przy niej, on
tymczasem otworzył szufladę komody. Zrobił to z o wiele większym rozmachem, niż
było to konieczne. Przez chwilę szukał czegoś niezdarnie, przez co nabrała podejrzeń,
że jest równie zdenerwowany, jak ona.
Śledziła jego ruchy i zobaczyła, że położył na nocnym stoliku niewielką
paczuszkę.
- Boję się, że... później mógłbym o tym zapomnieć.
To proste stwierdzenie, zapowiedź tego, co miało nastąpić, sprawiło, że ciało
Mercy przeszedł dreszcz. Nagle Grant znalazł się przy niej i zaczął całować ją tak
niecierpliwie, że opuściło ją wszelkie skrępowanie. Zdjął z niej bluzę, którą tak
niedawno wkładała w pośpiechu. Uniosła ramiona, by mu w tym dopomóc i dopiero
po chwili przypomniała sobie, że nie ma stanika. Grant dotykał jej delikatnie, ale
czuła każdy jego palec osobno, jakby zostawiał po sobie rozpalony ślad.
Spojrzała w dół.
Jego opalone, mocne dłonie kontrastowały z białą, miękką skórą jej piersi.
Znów zadrżała, a Grant znieruchomiał, jakby się bał, że jego dotyk nie jest dla niej
przyjemny. Chciała go poprosić, by nie przestawał, ale nie mogła wydobyć słowa,
więc tylko wygięła się w łuk, żeby dać mu do zrozumienia, czego chce. Powiedział
coś cicho, ochryple, ale go nie zrozumiała. Po chwili zupełnie przestało ją to
obchodzić, bo całkowicie pochłonęły ją doznania płynące z jego pieszczot. Przeszył
ją gorący spazm, wywołując na usta cichy krzyk.
Grant, jakby pobudzony jej reakcją, szybko zdjął jej spodnie i ciepłe buty.
Przez chwilę po prostu na nią patrzył i gdyby nie widoczne na jego twarzy pożądanie,
czułaby się skrępowana.
- Mercy - wyszeptał. - Kto by pomyślał, że mały skrzat wyrośnie na taką
piękną kobietę?
- Ty mnie się zawsze podobałeś - wyszeptała, wreszcie odzyskując głos.
Zaczerwienił się lekko.
- Nie patrzyłaś na mnie obiektywnie.
- To prawda. I nadal nie patrzę. Nawet w tych grubych, zimowych ciuchach
wyglądasz wspaniale.
Zaśmiał się i szybko zdjął dżinsy. Teraz z kolei Mercy przyjrzała mu się
uważnie. Wiedziała, że jest dobrze zbudowany, ale widok jego nagiego ciała
przeszedł jej wszelkie oczekiwania. Najwyraźniej jazda konna dobrze wpływała na
rozwój mięśni. Mercy czuła, że trawi ją pożądanie, lecz także lekki niepokój. Te
obawy musiały wyraźnie odbić się na jej twarzy, ponieważ Grant zmarszczył czoło.
- Mercy? - zapytał czujnie.
- Ja... Zacisnął zęby, lecz po chwili spytał łagodnie:
- Chcesz, żebyśmy przestali?
- Nie - odrzekła szybko. - Nie to, tylko... To już tak dawno... No, wiesz...
chodzi mi...
- O co?
- O proporcje... - wydusiła w końcu, czerwieniejąc.
- Aha. - Wyglądało na to, że był bardzo zadowolony, tylko nie wiedział, czy
powinien to okazać. - Czy to znaczy... Jesteś... - Urwał i tym razem on się
zaczerwienił. - Zapomniałem o tym, że jesteś taka drobna.
- Wcale nie jestem taka drobna - zaprotestowała odruchowo. - To raczej ty...
Zamilkła, mierząc go wzrokiem od góry do dołu. Kompletnie zapomniała, co
chciała powiedzieć. Patrzyła na niego i drżała na myśl, że za chwilę będzie się z nim
kochać.
- Później też chcę na ciebie patrzeć tak, jak ty teraz na mnie patrzysz -
oznajmił. - Chcę, żebyś mnie dotknęła wszędzie, gdzie chcesz. Ja też chcę cię
dotykać. Ale później.
Wziął ją w objęcia, a ona poddała mu się chętnie. Jego ręce gładziły ją,
pieściły, pobudzając do rozkoszy. Po raz pierwszy w życiu straciła kontrolę nad
własnym ciałem. Grant przejął dowodzenie, potwierdzał to każdym dotykiem, a ona
nie miała siły się opierać. Nie obchodziło jej nic. Chciała tylko, by nie przestawał, by
narastało w niej to niesamowite ciśnienie, pulsująca potrzeba tego, co tylko on mógł
jej dać.
Spazmatycznie chwyciła powietrze, kiedy natrafił na najwrażliwszy punkt jej
kobiecości. Chwyciła go za ramiona, jakby to była jedyna pewna rzecz na ziemi,
która zaczęła się spod niej usuwać. Wziął ją za rękę i powiódł w dół swojego ciała.
Zawahała się, nagle onieśmielona.
- Nie wiem... - zaczęła, ale zaraz urwała. Przyznanie się do takiej niewiedzy w
jej wieku wydało jej się śmieszne. Ale Grant najwyraźniej nie widział w tym nic za-
bawnego.
- Mercy, kochanie... Pokażę ci... Te czułe słowa sprawiły, że serce zabiło jej
mocniej.
Poczuła w uszach pulsowanie krwi, kiedy pokazał jej, jak ma go dotykać.
Jednocześnie jego pieszczoty doprowadzały ją na skraj szaleństwa. Płonęła ogniem,
którego jeszcze nie zaznała. Miała ochotę krzyczeć, tak bardzo chciała wypełnić
pustkę, którą nagle w sobie poczuła. Gdy wiedziała, że dłużej już nie wytrzyma,
Grant naparł mocniej biodrami na jej dłoń.
- Przyrzekam ci, że następnym razem będziemy to robić całą noc - wyszeptał.
- Zrobimy to tak, jak będziesz chciała i gdzie będziesz chciała, ale teraz nie mogę już
dłużej czekać.
Szybko otworzył czekającą na nocnym stoliku paczuszkę.
- Tak, teraz - ponagliła go niecierpliwie. Wniknął w nią jednym ruchem, jakby
ich ciała tylko czekały, by udowodnić, że doskonale do siebie pasują. Grant na
moment znieruchomiał, a ona wyszeptała jego imię. Wymamrotał coś pod nosem,
jakieś słowa pełne namiętności, a jednocześnie zdumienia. Poczuła, że zadrżał i
przyciągnęła go bliżej. Nigdy nie wyobrażała sobie, że dwoje ludzi może tak się
zjednoczyć.
Teraz świat przestał istnieć. Wiedziała tylko, że Grant uczy ją czegoś nowego,
spoglądając na nią z czystym, gorącym pożądaniem w oczach. Każdym ruchem coraz
bardziej odrywał ją od rzeczywistości, aż w końcu liczyli się tylko oni dwoje.
Wsunął rękę między ich ciała i znów dotknął jej najwrażliwszego punktu.
Mercy jęknęła głośno i przywarła do niego konwulsyjnie, a on nadal ją pieścił, coraz
mocniej i mocniej. Chciała go błagać, by nie przerywał, ale z jej gardła wydobywał
się tylko cichy jęk. Nagle jej ciało się napięło, jakby chciało eksplodować, i jeszcze
mocniej zacisnęło się wokół Granta. Usłyszała, że wyszeptał jej imię, wyczuła, że
wygiął się w łuk i jeszcze raz na nią naparł. Potem nie czuła już nic, tylko
wszechogarniające fale gorąca.
Stopniowo wracała do rzeczywistości.
Najpierw usłyszała przyśpieszony oddech Granta. Przez długą chwilę po
prostu leżała, ciesząc się ciężarem jego ciała, dotykiem wilgotnej skóry. Nadal
obejmował jej ramiona, jakby się bał ją wypuścić. Łzy napłynęły jej do oczu, tak jak
tego dnia nad jeziorem. Nie mogła ich powstrzymać.
Zastanawiała się też, czy nie stworzyła sobie całkiem nowych kłopotów. Oto
leży w ramionach Granta - dwanaście lat temu nieustannie o tym marzyła. Ale
przecież ona ma swoje życie w mieście, a on należy do innego świata. Nie wierzyła w
związki na odległość. Postanowiła jednak, że tym zajmą się później. Teraz
wystarczało jej, że tu jest i czuje go blisko siebie.
Wciąż jednak powracało do niej pytanie, czy Grant nadal nie znosi dziewczyn
z wielkiego miasta.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Musiał położyć temu kres. Mercy śniła mu się co noc, co doprowadzało go do
szaleństwa. Odkąd zjawiła się na ranczu, budził się wyczerpany. Pomyślał sennie, że
dzisiejszego ranka nie czuje się tak bardzo zmęczony. Czuł się wręcz doskonale, było
mu ciepło, wygodnie i był wyjątkowo zadowolony z życia. Zaraz sobie przypomni
dlaczego. Ale jeszcze przez chwilę będzie się cieszył wspomnieniem snu, w którym
Mercy spała ciasno do niego przytulona.
Gwałtownie otrząsnął się i wsparł się na łokciu. W sypialni było jasno, więc
od razu odgadł, że spał o wiele dłużej niż zwykle, a poza tym pewnie śnieg przestał
padać i wyszło słońce. No i wreszcie przypomniał sobie, dlaczego czuje się tak
świetnie.
To wszystko zdarzyło się naprawdę. Nie był to kolejny erotyczny sen. Mercy
tu była, w jego łóżku, jej nagie ramiona wystawały spod kołdry, chociaż w pokoju
było trochę chłodno. Jasnozłote włosy rozsypały się na poduszce. Znał je teraz
dobrze, pamiętał ich delikatny dotyk na swojej skórze.
Wspomnienia ostatniej nocy wróciły do niego błyskawicznie.
Przypomniał sobie własne pożądanie, jej namiętną odpowiedź. Przelatujące
mu przez głowę obrazy wprawiły jego ciało w stan podniecenia tak szybko, że aż jęk-
nął zdziwiony. Gdy wtedy zobaczył, że Mercy płacze, strach ścisnął go za gardło.
Dopiero po chwili przypomniał sobie, co powiedziała mu nad jeziorem, jak wyjaśniła,
że czasami, gdy coś zrobi na niej wielkie wrażenie, łzy same napływają jej do oczu.
Pożądanie znów uderzyło go z nową siłą, gdy wspomniał, jak mówiła o tym,
co dzięki niemu czuje. Znów się połączyli i trwało to tak długo, że zwątpił, czy
jeszcze będą mogli się poruszać. W końcu wyczerpani zasnęli, mocno przytuleni.
Mercy drgnęła i przysunęła się do niego bliżej, mrucząc coś pod nosem. Jej
ciepłe pośladki dotknęły jego napiętego ciała. Nigdy dotąd nie czuł tej porannej
radości, nigdy jeszcze nie miał wrażenia, że właśnie tak powinno być, że zawsze
powinien się budzić, mając przy sobie tę kobietę. Nie jakąkolwiek, ale właśnie tę.
Musiał to przeczuwać od zawsze, bo inaczej dlaczego chciałby ją mieć tutaj, w tym
łóżku, w którym sam został poczęty. Instynktownie odgadł, że tak to będzie
wyglądało.
Zwalczył w sobie chęć nasycenia się tą nieoczekiwaną poranną błogością,
wynikającą po prostu z obecności Mercy. Jego serce, dusza i ciało cieszyły się, ale
rozum wysyłał sygnały ostrzegawcze, głośne i wyraźne niczym szczekanie
Ryzykanta.
Przecież to jest dziewczyna z wielkiego miasta. Sama mu to powiedziała.
Jasno dała mu do zrozumienia, że musi wrócić do swojego dawnego życia. Wszak tuż
po przyjeździe zapewniła go, że nie zabawi u niego długo i gdy tylko zostanie
wezwana, wskoczy w pierwszy samolot i wróci do siebie.
Potem niejednokrotnie mu to powtarzała. Minionej nocy nie miało to
znaczenia. Tak bardzo jej pragnął, że najwyraźniej przestała funkcjonować logiczna,
racjonalna część jego umysłu, która zwykle go ostrzegała, gdy miał zrobić coś
głupiego.
A teraz? Teraz, kiedy wiedział, jak to może wyglądać, kiedy Mercy obudziła
w nim to, czego nie obudziła żadna inna kobieta, czego nie był w stanie sobie
wyobrazić nawet w najśmielszych snach, co miał zrobić? Czy teraz cokolwiek się
zmieniło?
Czuł, że coś się w nim boleśnie zaciska. Nie czuł tego ucisku od czasu, gdy
Constance złamała mu serce. Przecież doskonale wiedziałeś, w co się pakujesz,
powiedział sobie ponuro. Wiedziałeś, że Mercy w końcu wyjedzie. Tutaj nie ma nic,
co zatrzymałoby kobietę z miasta. Wliczając w to jego samego.
Mercy znów się poruszyła. Najbardziej na świecie pragnął obudzić ją
łagodnym, leniwym pocałunkiem. Chciał jeszcze raz zobaczyć w jej oczach ogień
namiętności, chciał, by znowu sięgnęła po niego zachłannie, łapczywie, jęcząc cicho
z rozkoszy.
Nie zrobił jednak nic, tylko odsunął się od niej, chociaż kosztowało go to
bardzo wiele. Jego ciało zaprotestowało gwałtownym dreszczem, nie godząc się na
tak okrutną rozłąkę.
Gdy Mercy odwróciła się, uniosła powieki i spojrzał w jej szmaragdowe oczy,
musiał przywołać całą siłę woli, by nie chwycić jej w objęcia i nie powiedzieć o
swoich uczuciach, o których i tak pewnie nie chciałaby słuchać.
- Dzień dobry... - Powitała go z miękkim, pełnym miłości uśmiechem, od
którego ścisnęło mu się serce.
- Nie wiem, czy dobry - odrzekł. Wiedział, że zabrzmiało to szorstko, ale nic
nie mógł na to poradzić. Potrzeba bliskości walczyła w nim z potrzebą wycofania się
na znajome, bezpieczne pozycje. W rezultacie narastało w nim bolesne napięcie.
Mercy zamrugała oczami.
- Która godzina? - zapytała.
- Już późno - odparł krótko, wręcz nieuprzejmie. Zmarszczyła czoło; mimo
rozespania zauważyła jego szorstki ton. Usiadła. Kiedy zobaczył piękny zarys jej
pleców i bioder, powróciły do niego obrazy z minionej nocy - zobaczył swoje ręce na
jej piersiach, jej biodra, które niosły go tak słodko, jej rozgrzaną, wilgotną skórę.
Zamknął oczy i z wysiłkiem przełknął ślinę. Odwrócił głowę w przeciwną stronę i
dopiero wtedy znów otworzył oczy.
- Grant?
- Muszę zajrzeć do źrebięcia - oznajmił i również usiadł.
- Czy coś się stało? Opuścił stopy na podłogę i sięgnął po dżinsy, niedbale
porzucone obok łóżka.
- Jeśli mam czytać w twoich myślach, to obawiam się, że niezbyt dobrze mi to
wychodzi - powiedziała cicho.
Spojrzał na nią przez ramię. Przycisnęła do siebie prześcieradło, osłaniając
ciało, którym wczoraj tak szczodrze go obdarzyła. Oczy miała rozszerzone i
niespokojne, ale patrzyła na niego śmiało. Jak zwykle nie unikała konfrontacji.
Pomyślał, że on również jest jej to winien. Znalazł więcej, niż się spodziewał, ale to
nie powód, by teraz zmieniać zasady. Ona była z nim od początku szczera, nie
oszukiwała go. Uprzedziła, że wróci do miasta, kiedy tylko będzie to możliwe.
- Wszystko w porządku, Mercy - powiedział. - Wiem, że ostatnia noc... nic
między nami nie zmieniła. - Jej oczy stały się jeszcze bardziej okrągłe, więc zaczął
mówić szybciej, żeby już mieć to za sobą. - Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce. A ja
zostanę, gdzie moje miejsce.
- Rozumiem. Nie potrafił rozszyfrować tonu jej głosu ani wyrazu twarzy.
Nagle ogarnęły go wątpliwości. Czy starając się wszystko uprościć i ułatwić, nie
osiągnął efektu wręcz przeciwnego?
- Wiedzieliśmy to od samego początku, prawda? Ty masz swój świat, ja swój.
One nie mają żadnego punktu stycznego, są całkiem inne.
- Już mi to mówiłeś. W jej głosie pobrzmiewały twarde nuty, nie był tylko
pewien, skąd się wzięły. Przecież starał się ją uspokoić, mówiąc, że niczego od niej
nie oczekuje ponad to, co już się stało. Połączyło ich coś niewiarygodnego, ale nie
zmieniało to faktu, że on nie mógł żyć w jej świecie, a ona w jego.
- Mercy...
- Powinniśmy wstać - stwierdziła. - Na ranczu nie ma świąt. Tak przecież mi
sam mówiłeś, prawda?
Coś jest nie tak. Czuł to, mimo że Mercy przybrała zupełnie obojętny wyraz
twarzy. Sięgnęła po ubranie i włożyła bluzę, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.
Jeszcze nie skończył zapinać dżinsów, kiedy stanęła przed nim i spojrzała mu
w oczy.
- Chodźmy sprawdzić, jak się czuje nowy mieszkaniec rancza -
zaproponowała radośnie, tak radośnie, że wydało mu się to wymuszone. - Czy mogę
dać szczęśliwej mamie jabłko?
Zamrugał oczami, zaskoczony jej nagłą wesołością.
- Tylko kawałek, nie więcej. Mercy, jeśli powiedziałem coś, co...
- Nie zawracaj sobie tym głowy, kowboju. Zastanawiał się, czy te słowa miały
być uszczypliwe.
Doszedł do wniosku, że chyba nie. Przecież wypowiedziała je tak beztrosko.
Podeszła drzwi, otworzyła je i obejrzała się przez ramię.
- Powiem ci jedno, McClure. Potrafisz zapewnić dziewczynie z miasta
pamiętny poranek po niezapomnianej nocy.
Z tymi słowami wyszła, a Grant stał jak skamieniały, nie mogąc zrobić
najmniejszego ruchu, dopóki jej kroki nie ucichły w głębi korytarza.
Skuliła się, otulona kurtką, i starała się opanować drżenie. Byłoby jej łatwiej,
gdyby uznała całe zdarzenie za błąd. Ale czy było to możliwe? Czy to, co między
nimi zaszło, mogło być błędem? Nie miała wielkiego doświadczenia, lecz nie była też
tak naiwna, by sądzić, że wszystkim zdarza się tak cudowna rozkosz.
A zresztą może była naiwna i przydarzyło jej się coś całkiem pospolitego?
Może, przynajmniej dla Granta, nie było to nic nadzwyczajnego? No bo dlaczego
rano mówił jej takie rzeczy? Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce. Ja zostanę, gdzie
moje miejsce. Masz swój świat, ja swój. Nie mają żadnego punktu stycznego, są
całkiem inne.
A mówił to tak... jakby ją pocieszał. Jakby chciał dodać jej otuchy tym, że
nadal się spodziewa jej szybkiego wyjazdu. Jakby jej przypominał o niezmienności
swojego przekonania, że dziewczyna z miasta zawsze pozostanie dziewczyną z
miasta. Może się bał, że sobie pomyśli... W zasadzie co mogła sobie pomyśleć?
Pewnie jego słowa były dla niej ostrzeżeniem, które miało sprowadzić ją na
ziemię. Ponieważ ja nic od ciebie nie oczekuję, ty z kolei nie spodziewaj się niczego
ode mnie.
Cóż, nie spodziewała się. Nie spodziewała się niczego od Granta McClure'a.
Tak przynajmniej ze złością powtarzała sobie w duchu, ocierając łzy, które
gromadziły się pod powiekami. Czuła coraz większy zamęt w duszy.
- Jesteś idiotką, Brady - wymamrotała pod nosem. - Wiedziałaś przecież, że
tak będzie. Sama to mówiłaś. I chyba nie jesteś taka głupia, żeby wierzyć, że jedna
noc jest w stanie to odmienić.
Nie miała zamiaru odgrywać roli lamentującej kobiety, która narzeka, że
została oszukana i uwiedziona. Nikt jej nie uwiódł. Sama dała się wywieść w pole, i
aktywnie w tym uczestniczyła. Przecież nie jest już dzieckiem, tylko dorosłą osobą.
Sama podejmuje decyzje i sama musi się uporać z ich skutkami. Nie ma prawa
rozpaczać. Grant głośno powiedział to, co oboje od dawna wiedzieli. Zachował się
uczciwie, a przecież zawsze twierdziła, że zależy jej na uczciwości. Czyż nie jest
hipokryzją to, że teraz jego uczciwość tak jej się nie spodobała?
Dobrze, że nie wiedział, jak bardzo zraniły ją jego słowa. Podczas pięciu lat
służby w policji nauczyła się, jak skrywać emocje. Nie miała zamiaru dopuścić, by
Grant się dowiedział, że w swojej głupocie uznała wspólną noc za zapowiedź czegoś
ważnego. Teraz, w jasnym świetle poranka, wiedziała, że ta noc nic między nimi nie
zmieniła, choć była tak niewiarygodnie pełna namiętności. Specjalnie zachowywała
się radośnie i beztrosko, jakby nic specjalnego nie zaszło, chociaż była to jedna z
najtrudniejszych rzeczy w jej życiu.
Jeśli Grant potrafił zapomnieć o tym, co się między nimi wydarzyło, ona też to
zrobi.
W nocy zastanawiała się, czy Grant nadal nie lubi dziewczyn z miasta. Z
samego rana dostała wyraźną odpowiedź.
Kątem oka dostrzegła jakiś ruch i odwróciła głowę. Ryzykant podbiegł do niej
drobnym krokiem. Zrównał się z nią i razem poszli do stajni dla klaczy.
- Robisz poranny obchód, piesku? - zapytała. Owczarek szczeknął krótko, z
zadowoleniem, jakby dawał jej twierdzącą odpowiedź i jednocześnie mówił, że
wszystko jest w porządku. Spojrzała w jego dwukolorowe oczy.
- Jak się miewa źrebaczek? Ryzykant pisnął cicho i ruszył biegiem do stajni,
jakby znów doskonale ją zrozumiał. Mimo ponurych rozważań na temat Granta,
Mercy musiała się uśmiechnąć.
- Przyznaj się. Tak naprawdę to ty tutaj rządzisz, co? - zapytała Ryzykanta. -
Tylko łaskawie pozwalasz, żeby inni myśleli, że mają tu cokolwiek do powiedzenia.
Pies znów zaszczekał i wyraźnie zniecierpliwiony czekał, aż Mercy dojdzie do
drzwi stajni. Wiedziała, że zwykle wchodził do środka przez przeznaczony specjalnie
dla niego otwór w drzwiach do składziku po drugiej stronie budynku, więc teraz
czekał na nią, ponieważ wątpił, czy niezbyt rozgarnięta istota ludzka znajdzie drogę
bez jego pomocy.
Odsunęła ciężkie drzwi, a Ryzykant natychmiast wpadł do środka. Zatrzymał
się przed boksem Lady i zaczekał, aż Mercy zamknie wrota.
- Prawdziwy z ciebie dżentelmen - skomentowała z uznaniem. - Żałuję, że
twój pan nie jest bardziej...
Zamilkła. Nie będzie w ten sposób myślała. Nie będzie winiła Granta za to, że
czuje się zraniona. Sama jest sobie winna. Grant nigdy nie ukrywał swych opinii.
Skrzywiła się lekko, ironicznie. Nie uznawała seksu dla przyjemności, ale
najwyraźniej ostatniej nocy uległa takiej pokusie, chociaż myślała, że kierują nią inne
motywy.
A może sama siebie okłamywała.
Z westchnieniem podeszła do boksu, zastanawiając się, jak to możliwe, że
taka wspaniała noc doprowadziła ją do takiego przygnębienia.
Lady stała o własnych siłach i powitała Mercy łagodnym spojrzeniem.
Wszystkie konie na ranczu Granta były spokojne, co zapewne świadczyło o ich
łagodnym traktowaniu.
Poczuła lekki niepokój. Gdzie jest źrebię? Przechyliła się przez zamkniętą
dolną połowę dwudzielnych drzwi i rozejrzała po boksie. Nic nie znalazła. Nagle
dostrzegła jakiś ruch tuż za klaczą. Sekundę później zza boku matki wyłoniła się
drobna postać na patykowatych nóżkach.
Mercy uśmiechnęła się szeroko, zachwycona widokiem źrebiątka.
- Witaj, maleństwo - powiedziała. - Wesołych Świąt. Źrebak niespokojnie
zastrzygł uszami, słysząc nieznany sobie dźwięk.
- Tobie też życzę wszystkiego najlepszego, mamusiu. - Wyciągnęła przed
siebie kawałek jabłka przyniesiony ze spiżarni. Klacz wyciągnęła szyję, powąchała
owoc i delikatnie zjadła go wprost z jej dłoni.
Mercy usłyszała, że drzwi znów się rozsuwają. Nie obejrzała się. Pracownicy
mieli wrócić dużo później, więc na pewno jest to Grant. Ożywione spojrzenie klaczy i
reakcja Ryzykanta, który natychmiast podbiegł do gościa, potwierdziły jej
przypuszczenia.
Grant nic nie powiedział, ale słyszała jego kroki, szum wody, odgłosy
krzątaniny i znów kroki.
Kiedy się zbliżył, klacz cicho zarżała.
- Przepraszam za spóźnienie - wymamrotał, otwierając drzwi do boksu.
Dopiero wtedy Mercy zobaczyła w jego rękach wielki, plastikowy kubeł z czymś, co
wyglądało jak parujący owies.
- Śniadanie? - zapytała, starając się, by jej głos brzmiał lekko i beztrosko.
Starała się nie myśleć o tym, dlaczego Grant się spóźnił.
- Specjalna mieszanka - wyjaśnił, stawiając kubeł na ziemi. - Za tydzień lub
dziesięć dni powinna zacząć jeść normalnie - dodał z roztargnieniem. W skupieniu
oglądał klacz i źrebię, by się upewnić, że oboje są w dobrej formie. - Taki pokarm jest
teraz dla niej najlepszy.
- Aha. Żadna inna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy.
Jak to możliwe, że dwoje ludzi, którzy przeżyli tak wspaniałą noc, teraz
zachowuje się, jakby prawie się nie znali?
Patrzyli razem, jak klacz wylizuje do czysta kubeł, jak źrebię przygląda się jej
z zaciekawieniem. Kiedy skończyła, Grant wyniósł kubeł z boksu, by żadne ze
zwierząt się nie zraniło. Zaniósł go do zlewu i starannie umył. Robił to wszystko w
całkowitym milczeniu.
Odstawił kubeł na miejsce i przez chwilę jakby się wahał. Mercy spodziewała
się, że się odezwie, lecz on wyszedł bez słowa. Tłumiąc westchnienie, spojrzała na
zwierzęta w boksie. Widok ssącego matkę źrebięcia wywołał uśmiech na jej twarzy.
Było w tym tyle nadziei, spokoju i prostoty, że na chwilę zapomniała o miotających
nią uczuciach i po prostu cieszyła się widokiem tego cudu.
- Rodzina, z którą się związałaś małżeństwem, to dla mnie zbyt
skomplikowany układ, mamo. Codziennie jakieś nowe wydarzenie.
Grant poruszył się lekko na kuchennym krześle. Stopy trzymał na stole, nie
zapomniawszy jednak przedtem zdjąć butów. Matka mimo wszystko wpoiła mu
pewne zasady.
- To prawda, że dużo się ostatnio dzieje - zgodziła się Barbara Fortune z
pogodnym uśmiechem. - Czy dasz wiarę, że syn Moniki, Brandon, to porwany tuż po
urodzeniu bliźniak? A przez cały czas wszyscy myśleli, że zaginione dziecko było
dziewczynką, jak Lindsay.
- Tak też myślała ta kobieta, która podawała się za siostrę Lindsay - dodał z
ironią Grant.
- Ta Ducet? Cóż, była do niej zdumiewająco podobna. Może rzeczywiście
sama w to wierzyła.
Grant uśmiechnął się, ale jego uśmiech był pełen goryczy. Taktownie nie
wspomniał, że kobieta i jej wspólnik zniknęli gdzieś natychmiast po tym, jak Brandon
Malone ujawnił list od Moniki, co czyniło przypuszczenie matki całkowicie
nieprawdopodobnym. Nie, Ducet była sprytną oszustką i chodziło jej tylko o
pieniądze. Nie widział żadnej różnicy między nią a kobietami, które, dowiedziawszy
się o wartości jego rancza, dochodziły do wniosku, że upolowanie Granta McClure'a
byłoby miłym dodatkiem do ich listy zdobyczy.
Jego matka jednak dopatrywała się w ludziach jedynie dobra, nawet jeśli go
tam nie było.
- A więc za wszystkim stała Monica? - upewnił się. - Nawet za śmiercią Kate?
Barbara Fortune westchnęła. Grant zastanawiał się, czy to dlatego, że nie
potrafiła sobie w żaden sposób wytłumaczyć postępku tej złej, ogarniętej obsesją
kobiety.
- Według tego, co było napisane w liście znalezionym w sejfie i zgodnie z
tym, co odkrył detektyw Gabe Devereax, jej obsesją było przejęcie kontroli nad firmą
Kate. Uważała, że to się należy Brandonowi. I nienawidziła Kate, ponieważ Ben nie
chciał się z nią rozstać.
- Więc odpłaciła jej, aranżując katastrofę lotniczą, w której Kate zginęła. Jakie
to urocze. - Jeszcze raz niespokojnie się poruszył. Nie rozumiał, jak jego matka może
żyć w takim świecie. Nie lubił nawet o tym słuchać, chociaż dzisiejszego ranka
pozwoliło mu to przynajmniej oderwać się od jeszcze bardziej ponurych rozważań. -
Pewnie kłopoty w laboratorium to też była jej robota?
- O tym również napisała w liście. Miała nadzieję, że dokonany przez nią
sabotaż wywoła chaos, a ona wyciągnie z tego korzyści.
Przecież w rodzinie Fortune'ów stale panuje chaos, pomyślał Grant ironicznie.
- Życzę szczęścia Brandonowi Malone - powiedział głośno. - Będzie mu
bardzo potrzebne, żeby sobie poradzić w nowej rodzinie.
- To również moja rodzina, Grant. Głośno wypuścił powietrze z płuc.
- Wiem. Przepraszam, że tak powiedziałem.
- To też twoja rodzina.
- Nigdy nie miałem takiego wrażenia.
- Wiem. Ale oni cię na swój sposób podziwiają.
- Mnie? - zapytał zdziwiony.
- Nate zawsze mi powtarza, że imponuje mu twój silny charakter. No i dobrze
wiesz, że Kate uważała cię za członka rodziny. W końcu zostawiła ci tego konia.
Jokera. Owszem, zostawiła mu go. Zapisała mu w spadku ogiera, dzięki
któremu całkiem dochodowe ranczo zmieniło się w żyłę złota. Miał cennego konia
rasy appaloosa, którego oczarowała filigranowa policjantka. Ta sama, która
wywróciła jego życie do góry nogami.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego to zrobiła - powiedział, starając się nie myśleć
o problemie, który ciągle był dla niego za trudny.
- Kate była bardzo hojną kobietą. Smutek w głosie matki poruszył go.
- Tak mi przykro, mamo - odezwał się pośpiesznie. - Wiem, jak bardzo ją
ceniłaś i kochałaś. Nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak szorstko. Przecież jestem jej
za ten dar wdzięczny, tylko... nieco mnie to wszystko dziwi.
- Zawsze się bałam, że czujesz się... nieco odsunięty na bok.
- To nie tak - zapewnił ją z przekonaniem. - Można nawet powiedzieć, że się z
tego cieszę. Dzięki temu nie muszę się angażować w te skomplikowane historie. Je-
stem prostym kowbojem. Nie dałbym sobie rady z tymi wszystkimi machinacjami.
- Prosty kowboj, akurat - odrzekła matka. Po chwili westchnęła i dodała: -
Żałuję, że Kate tego nie dożyła. Bardzo by się ucieszyła na wiadomość, że jej dziecko
dobrze się miewa.
- Dziecko? Przecież Brandon dobiega czterdziestki.
- No, wiesz, co mam na myśli. Zawsze mówiliśmy o nim jako o dziecku, bo
przecież został porwany, zanim Kate zdążyła wziąć go na ręce. Poza tym, dla matki
dziecko zawsze pozostanie dzieckiem.
- Tak, mamo - zgodził się Grant z powagą, chociaż w głębi ducha uśmiechał
się do siebie. Odczytał wiadomość między wierszami. Nigdy nie wątpił w miłość
matki, ponieważ przypominała mu o niej przy każdej okazji. - Czy Ben rzeczywiście
był od początku wmieszany w to porwanie?
- Tak jest napisane w liście, który Monica zostawiła Brandonowi. Wciąż
trudno mi uwierzyć, że to syn Kate. Monica nie mogła mieć własnych dzieci, więc
kiedy usłyszała, że Kate urodziła bliźnięta, zaszantażowała Bena, żeby dał jej
Brandona. To niewiarygodne, że mógł tak skrzywdzić własną rodzinę.
Grant skrzywił się lekko.
- Nie miałbym nic przeciwko pokrewieństwu z Kate, ale nie jestem pewien,
czy chciałbym się przyznawać do jakichkolwiek związków z Benem.
Matka milczała. Trwało to tak długo, że Grant się zaniepokoił. Opuścił nogi
na podłogę.
- Mamo, co się stało?
- Dowiedzieliśmy się... jeszcze czegoś. Było o tym bardzo głośno, ale ty
pewnie nie słyszałeś, jak to się stało, że Jake ulegał wszystkim żądaniom Moniki.
Wszystko wyszło na jaw, kiedy został aresztowany pod zarzutem jej zamordowania.
Grant wymamrotał coś pod nosem. Miał już dość dramatów rozgrywających
się w klanie Fortune'ów. Nie podobało mu się, że tak martwiły jego matkę. Może uda
mu się ją namówić, by odwiedziła ranczo i odpoczęła od zamętu i kłopotów, które nie
opuszczały tej rodziny. Teraz jednak powstrzymał się od komentarza. I tak już miała
wiele na głowie. Jej szwagier siedział w areszcie, oskarżony o najgłośniejsze
morderstwo sezonu.
- A o co chodziło? - zapytał tylko. Zawahała się, a on nie nalegał. Dawno już
się nauczył, że w przypadku jego matki nalegania i ponaglenia nie odnoszą skutku.
- Dowiedzieliśmy się - powiedziała w końcu - że Jake nie jest synem Bena.
Grant znieruchomiał.
- Co takiego?
- Okazało się, że Kate była w ciąży, kiedy wyszła za mąż za Bena. Ale to nie
było jego dziecko. Prawdziwy ojciec Jake'a zginął na wojnie.
Grant gwizdnął cicho.
- Co to oznacza? Czyżby Jake nie miał prawa do majątku rodziny?
- Nie jestem pewna. To wszystko jest bardzo skomplikowane.
- I to jeszcze jak. A co na to Nate? Zawsze rywalizował z Jakiem, a teraz...
- Zachowuje się... dziwnie. Odwiedził Jake'a w areszcie, ale nie powiedział
mi, o czym rozmawiali.
- Mamo...
- Ależ na pewno mi wszystko powie. Kiedyś... Twój ojczym robi wszystko po
swojemu.
Twój ojczym. To dziwne, ale chociaż matka była żoną Nate'a od dwudziestu
pięciu lat, jednak Grant nie do końca potrafił uznać energicznego, potężnego, trochę
za bardzo żądnego władzy męża matki za swojego ojczyma.
- Wygląda na to, że Jake i Erica się pogodzą. Grant wytrzeszczył oczy ze
zdziwienia.
- Co takiego?
- Ta tragedia na nowo ich do siebie zbliżyła. Wydaje mi się, że Jake zdał sobie
sprawę, jak bardzo potrzebuje Eriki. Oni rzeczywiście się kochają.
- Jestem... zdumiony.
Był także zadowolony, chociaż nie bardzo wiedział dlaczego. Nigdy nie
rozumiał, jak Erica wytrzymywała u boku tak trudnego człowieka jak Jake. Jednak
wiadomość, że ich związek ma szanse przetrwać mimo tak dramatycznych
okoliczności, sprawiła mu niewytłumaczalną radość.
- Na pewno jakoś się to wszystko ułoży - stwierdziła matka z typowym dla
siebie optymizmem. - A jak się miewa twój gość?
- Mercy? - zapytał, jakby miał jeszcze jakiegoś gościa na ranczu. Tym
pytaniem chciał tylko zyskać na czasie, bo nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Mercy? - powtórzyła matka. - Nie słyszałam, żeby ktoś ją tak nazywał,
odkąd przestaliście być dziećmi.
- Jakoś tak się złożyło, że znów się tak do niej zwracam.
- Dobrze się miewa? Kristina bardzo się o nią martwi.
- Wydaje mi się, że... dochodzi do siebie.
- Miło mi to słyszeć. To wspaniała dziewczyna. Bardzo bolałam nad tym, co
się jej przydarzyło. Jest tu jeszcze? Kristina zjawi się za chwilę i na pewno będzie
chciała z nią porozmawiać.
- Mercy... jest na dworze. Zaczekaj chwilę. - Odłożył słuchawkę i wstał. -
Ryzykant! - zawołał, idąc do drzwi. Pies, który leżał na małym chodniku przy zlewie,
szybko wstał. - Mercy - powiedział Grant i otworzył psu drzwi. - Znajdź ją. Szukaj
Mercy, piesku.
Ryzykant szczeknął raz - na znak, że rozumie. Wyskoczył z domu i pomknął
do stajni. Dobrze wiedział, gdzie szukać Mercy. Na pewno stoi tam i podziwia źrebię,
które ją bez reszty zauroczyło. Poza tym Ryzykant zawsze wiedział, gdzie znajdują
się ludzie, których uznawał za członków swojego miłego, uporządkowanego świata.
Grantowi przyszło nagle do głowy, że ten pies jest o wiele mądrzejszy od
swojego pana.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mercy nie była pewna, ile czasu przyglądała się źrebakowi, kiedy nagle u jej
stóp pojawił się Ryzykant. Zaszczekał, by przyciągnąć jej uwagę, i wrócił do drzwi.
Tam się zatrzymał i spojrzał na nią wyczekująco. Znów zaszczekał, wrócił i
powtórzył cały manewr od początku.
- Mam za tobą iść, tak? - upewniła się Mercy.
Zrobiła kilka kroków w kierunku psa, a ten natychmiast zaszczekał z aprobatą
i ruszył przed siebie szybciej. Roześmiała się mimo woli.
- Prowadź, piesku. Zawsze lubiłam filmy o Lassie. Szybko stało się jasne, że
Ryzykant prowadzi ją do domu. Przypomniała sobie okoliczności, w których pies
szczekaniem przekazywał im wiadomość i serce zaczęło jej mocniej bić. Czyżby coś
się stało? Może Grant jest ranny, albo...
Zdusiła w sobie niepokój i uśmiechnęła się ironicznie. Obejrzałam za dużo
tych filmów z Lassie, zganiła się surowo. Jednak przyśpieszyła kroku i poszła za
owczarkiem do kuchni.
- Wydaje mi się, że lepiej - mówił Grant. Usłyszała jego głos, kiedy tylko
weszła do środka, i z ulgą zobaczyła, że siedzi przy dębowym stole i rozmawia przez
telefon.
- Tak, jest tu - oznajmił, zerkając na nią przez ramię. - Zaraz sama ci wszystko
opowie.
Wstał i podał jej słuchawkę. Zaskoczona Mercy spojrzała na niego pytająco.
- To Kristina - wyjaśnił. Pochylił się i podrapał psa za uchem. - Dobry piesek -
pochwalił go.
Oczy Mercy rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Naprawdę go po mnie wysłałeś? A on wszystko zrozumiał?
- Przecież wie, kim jesteś, i zna polecenie „szukaj”. Dla niego to nic
nadzwyczajnego.
Wiedziała, że jest dzisiaj przewrażliwiona i dlatego słysząc słowa: „nic
nadzwyczajnego”, przypisała im nadmierne znaczenie. Oczywiście, nie odnosiły się
do niej, ale mimo to ją zabolały. Gwałtownie odebrała Grantowi słuchawkę. Spojrzał
na nią zdumiony i wyszedł z kuchni, by zapewnić jej trochę prywatności.
- Meri? - przywitała ją Kristina.
Dopiero po chwili zareagowała na to imię. Przyzwyczaiła się już, że nazywa
się Mercy i dawne imię zabrzmiało w jej uszach trochę obco.
- Witaj, Kristino. Wesołych Świąt.
- I nawzajem - odparła przyjaciółka. - Dawno się nie widziałyśmy. Tyle się tu
dzieje. Tata jest w szoku po tym, czego się dowiedział o stryju Jake'u i dziadku. Ma-
ma stara się mu pomagać... Ale pewnie Grant ci to wyjaśni. Mama wszystko mu
opowiedziała. Mów o sobie. Jak się miewasz?
- W porządku. - To nie było całkiem kłamstwo. Jeśli chodzi o sprawy, które
niepokoiły Kristinę, wszystko było w porządku. To cała reszta jej życia nagle
straszliwie się skomplikowała.
- Masz taki głos, jakby coś cię martwiło - zauważyła Kristina.
W kuchni było ciepło, więc Mercy zdjęła grubą kurtkę i pośpieszyła z
wyjaśnieniem:
- Naprawdę wszystko w porządku. Jeśli chodzi o Nicka, to jakoś się
pozbierałam.
- Już nie prześladują cię te sny?
Mercy kurczowo zacisnęła dłoń na słuchawce, przypomniawszy sobie tę
straszną noc, kiedy koszmarny sen wygnał ją z łóżka aż do stajni. Przypomniała
sobie, jak Grant obejmował ją łagodnie i czule, jak ją uspokajał, dopóki nie doszła do
siebie.
- Chyba już koniec z koszmarami - powiedziała cicho.
- W takim razie wyjazd ci pomógł. Tak jak na to liczyłam. Zawsze ci
pomagało, kiedy mogłaś przemyśleć swoje problemy w spokoju i samotności.
Czasami spostrzegawczość Kristiny ją zaskakiwała. Ta z pozoru
rozpieszczona, jasnowłosa księżniczka była inteligentnym, dobrym człowiekiem.
- Grant potrafi słuchać - dodała przyjaciółka.
- Tak - zgodziła się Mercy.
- Bardzo nam go tu brakuje, ale to dobrze, nie jesteś tam sama. Cieszę się, że
został z tobą.
Mercy nagle coś ścisnęło w gardle.
- Przepraszam, jeśli... to przeze mnie musiał zmienić plany.
- Nie przejmuj się. Najważniejsze, że nie jesteś sama.
No i Grant wcale nie przepada za świętami w mieście. Przyjeżdża tylko po to,
żeby się z nami zobaczyć.
Tak podejrzewała, może nawet była tego pewna. Wszystkie znaki na to
wskazywały: reakcje pracowników na przygotowania do świąt, komentarze Rity i
innych. Mimo to potwierdzenie, że Grant z jej powodu zrezygnował z wizyty u
rodziny, bardzo ją poruszyło.
- Gdyby mógł, to pewnie nigdy nie opuszczałby tego swojego rancza -
oznajmiła Kristina z siostrzaną czułością.
Mercy z trudem przełknęła ślinę.
- Chciałam ci podziękować... za to, że namówiłaś mnie do wyjazdu. Tu jest
tak spokojnie. I tak pięknie.
- Pięknie? Wierzę, że jest spokojnie, ale pięknie? Nie zapominaj, że ja też tam
byłam.
- Teraz wszystko wygląda cudownie. Tyle śniegu...
- Tutaj też mamy śnieg, ale przynajmniej leży na ciekawszych rzeczach. Nie
tylko na stodołach, płotach i krowach.
- Na bydle - poprawiła ją Mercy.
- Chryste Panie, mówisz jak Grant. Naprawdę ci się tam podoba? W
najbliższym mieście, czy raczej smętnej karykaturze miasta, nie ma żadnego
porządnego sklepu, a w promieniu wielu kilometrów nie uświadczysz ani jednej
manikiurzystki.
- Mówisz jak prawdziwa dziewczyna z miasta - powiedziała Mercy i zaraz
chciała cofnąć te słowa.
Ale Kristina tylko się roześmiała.
- Bo jestem dziewczyną z miasta. - Nagle głos jej spoważniał. - Znów mówisz
zupełnie jak Grant. Czy nadal jest taki... zgorzkniały?
- Zgorzkniały?
- No, wiesz, kiedy mówi o miejskich dziewczynach.
- Zdaje się... że za nimi nie przepada.
- Po tym, co zrobiła mu ta wiedźma Carter, wcale mnie to nie dziwi.
Mercy wstrzymała oddech. Wiedziała, że za niechęcią Granta coś lub ktoś się
kryje.
„Ma swoje powody”...
Słowa Rity znów do niej wróciły. Najwyraźniej jednym z tych powodów była
kobieta o nazwisku Carter.
- Carter? - powtórzyła Mercy, nadając głosowi ton łagodnego zainteresowania.
Miała nadzieję, że wrodzona gadatliwość Kristiny dokona reszty.
- Constance Carter. Należy do country klubu mojego ojca. Właśnie tam kilka
lat temu poznała Granta. Zachowywała się tak, jakby naprawdę się zakochała, ale był
dla niej tylko rozrywką, kimś, kogo mogła zabierać na przyjęcia, żeby się pochwalić
nową zdobyczą, w dodatku tak oryginalną jak bogaty kowboj. Kiedy się przekonała,
że Grant nie zamierza opuścić rancza i zamieszkać w mieście jako jej mąż - zabawka,
rzuciła go. Dziwiła się głośno, jak Grant mógł oczekiwać, że zamieszka z nim w tej
głuszy.
Kristina opowiadała jej o tym z oburzeniem. Większość ludzi dostrzegała w
niej tylko urodę i powierzchowny wdzięk, ale Mercy zawsze wiedziała, że jedną z
głównych cech przyjaciółki jest głęboka lojalność wobec rodziny. To pewnie przez tę
lojalność nie dostrzegała, że wyraża się o ranczu brata podobnie jak pogardzana przez
nią Constance Carter.
- To prawda, że to dość odludne miejsce - wtrąciła.
- Nie musisz mi mówić. - Kristina roześmiała się. - Przecież tam byłam, nie
pamiętasz? Kiedyś Grant zaprosił mnie na całe lato, ale wytrzymałam tylko trzy tygo-
dnie. Nie wiem, jak mama mogła tam mieszkać tak długo. Jest w mieście o wiele
szczęśliwsza, ma wokół siebie tylu ludzi.
Nagle Mercy zrozumiała coś z pełną jasnością. Trzy kobiety, na których
Grantowi w życiu zależało - matka, siostra i kobieta, którą kochał na tyle, że się jej
oświadczył - opuściły go, ponieważ od niego wolały miasto. Tak musiał to
przynajmniej odczuć. Nic dziwnego, że był trochę zgorzkniały i nic dziwnego, że
używał określenia „miastowa dziewczyna” jako niepochlebnego epitetu. Trudno jej
było go za to winić.
Kiedy skończyła pogawędkę z przyjaciółką, zamieniła kilka słów z jej matką i
wymieniła z nią życzenia świąteczne, uderzyło ją coś jeszcze. Odwiesiła słuchawkę,
włożyła kurtkę i wolno wyszła z domu. Nad czymś się głęboko zastanawiała.
Może dzisiejsza reakcja Granta, jego stwierdzenie, że niczego od niej nie
oczekuje, że spodziewa się jej powrotu do miasta, może te słowa nie były
ostrzeżeniem. A przynajmniej nie były skierowane do niej. Powiedział to chyba po to,
by przestrzec samego siebie, by przypomnieć sobie, że i ona, jak inne kobiety w jego
życiu, wkrótce go opuści. Może tylko uprzedzał to, co uznał za nieuchronne i starał
się, żeby dla nich obojga było to mniej bolesne?
Uznał to za nieuchronne?
Idąc przed siebie, zastanowiła się nad tym głębiej.
Ale przecież Grant ma rację. To jest nieuchronne. Ona wróci do miasta, musi
tak zrobić. Nie tylko po to, by świadczyć przeciwko zabójcom Nicka, gdy zostaną
złapani, ale żeby zmierzyć się z prześladującymi ją demonami, które wyrwały się na
wolność, gdy zdała sobie sprawę, że nie ocali przyjaciela.
Zadrżała gwałtownie, ale nie z powodu zimna. Słońce świeciło jasno i mimo
zimy, i śniegu było dość ciepło. Przyśpieszyła kroku, chociaż wiedziała, że wysiłek
fizyczny nic tu nie pomoże.
Oczywiście, że wróci do miasta. Tam jest jej życie i praca. Cóż innego może
zrobić? Ukrywać się tu bez końca? Na myśl o tym, że mogłaby tu zostać na zawsze, z
Grantem, nieoczekiwanie poczuła w sobie wielką tęsknotę.
- Tchórz - warknęła pod nosem i przyspieszyła kroku. - W tym przeklętym
magazynie straciłaś odwagę i dotąd jej nie odzyskałaś, prawda?
Spuściła głowę, zacisnęła zęby. Szła teraz tak szybko, że niemal biegła. W
końcu zwolniła zdyszana, przypomniawszy sobie, że wysiłek w położonym na nizinie
Minneapolis to zupełnie co innego niż sprint w Wyoming, gdzie średnia wysokość
nad poziomem morza wynosi ponad dwa tysiące metrów.
Nie miała świadomości, dokąd biegnie, lecz kiedy wreszcie rozejrzała się
przytomnie dokoła, wcale się nie zdziwiła. Szła dalej, żałując, że nie ma długich nóg i
siły Jokera. Jednak nie odważyłaby się wyjechać na wielkim ogierze sama. A teraz
bardzo potrzebowała samotności.
Nigdy jeszcze nie rozdzierało jej tyle sprzecznych uczuć. Rozpaczała po
śmierci Nicka, dręczyło ją poczucie winy i wątpliwości, czy dokonała w swym życiu
słusznego wyboru. Jakoś jednak dawała sobie z tym wszystkim radę...
Dopiero kiedy przyjechała tutaj i zobaczyła spokojne piękno tej okolicy,
doceniła siłę mężczyzny, który tu mieszkał, wszystkie te uczucia się w niej
zakumulowały, ciągnąc ją w różnych kierunkach jednocześnie. Czuła się tak rozbita,
że wątpiła, czy kiedykolwiek się pozbiera.
Musiała wyjąć ręce z kieszeni, by się wspiąć na osłoniętą skalnym występem
półkę, z której rozciągał się widok na ranczo. Kiedy tam dotarła, znów ukryła dłonie
w kieszeniach. To właśnie tutaj, w tym zacisznym zakątku, znajdowała największe
ukojenie.
Czy to nie dziwne, że tam, gdzie inni widzą tylko przygnębiającą izolację od
świata, ona dopatrzyła się upragnionego spokoju ducha? Czy coś z nią jest nie tak,
czy czegoś jej brakuje, że dostrzega tu radość i pogodę, a nie samotność? Inni bez
końca rozmawiają o swych problemach, ona zaś woli rozmyślać w odosobnieniu o
swoim dotychczasowym życiu... i o przyszłości.
Grant wyznał jej, że przychodził tutaj, kiedy jego ojciec chorował. Chował się
tu, kiedy już nie mógł dłużej wytrzymać napięcia. Usłyszała jego słowa, jakby on sam
je wypowiadał, cichym, pełnym zrozumienia głosem. Wiedział, co czuła. On czuł to
samo. Tak naprawdę nie jest sama. I może wcale nie jest taka dziwna, jak podej-
rzewa?
Nie myliła się co do tego, że Grant został kiedyś zraniony. Tak samo jak ona
nosił blizny, chociaż się z tym przed nią nie afiszował.
Podciągnęła kolana pod brodę, objęła je ramionami i ukryła dłonie w
rękawach. Przed wyjściem włożyła cieplejszy sweter i skarpety. Nie zapomniała też o
staniku, ponieważ kiedy chodziła bez tej części garderoby, często przypominało jej
się pierwsze zbliżenie z Grantem. Zapomniała tylko o rękawiczkach. W skalnym
schronieniu nie było jednak tak zimno jak wokół, gdzie hulał wiatr, jasno dając
ludziom do zrozumienia, że w taką pogodę powinni siedzieć w ciepłym domu,
zamiast plątać się po górach.
Cóż, gdyby miała trochę rozsądku, przede wszystkim nie zostałaby
policjantką. Tak nieustannie powtarzał jej ojciec. Wcale nie była przekonana, czy
ojciec nie ma racji, chociaż kiedy została zaprzysiężona, Gordon Brady pęczniał z
dumy, jakby mundur policyjny był tym, co sobie dla córki wymarzył.
Westchnęła z tęsknoty za życiową mądrością ojca i cichym wsparciem matki.
Gdyby do nich pojechała, nie spędziłaby tak wiele czasu z Grantem. Cokolwiek miało
się jeszcze zdarzyć, wiedziała, że nigdy nie pożałuje tego, co między nimi zaszło.
Zwłaszcza że wspomnienie o tym będzie jedynym jasnym promieniem
rozświetlającym ponure, trudne dni, które ją czekają.
Znowu westchnęła. Z początku zawsze się cieszyła, kiedy po świętach albo po
urlopie wracała do pracy. Ostatnio jednak stykała się tam jedynie z najciemniejszymi
stronami życia i zaczęło jej to dokuczać. Stopniowo nadwerężało też jej wiarę w
ludzką dobroć, aż z jej dawnego optymizmu zostało bardzo niewiele. Coraz bardziej
obawiała się powrotu na służbę.
Koledzy mówili jej, że tak już jest w policji i lepiej żeby się do tego
przyzwyczaiła. Ona jednak wątpiła, czy można się przyzwyczaić do codziennej
brzydoty i czy da się ochronić przed jej inwazją własne życie. Można się na nią
uodpornić i stwardnieć na kamień, albo pozwolić jej zatruć sobie duszę i
znienawidzić ludzi wokół, a jeszcze bardziej siebie. W obu wypadkach człowiek staje
się wypalony, wręcz niebezpieczny. Tylko jedno jest jeszcze gorsze.
Policjant, który stracił odwagę.
Zadrżała i potarła ramiona. Chyba powinna już wracać. Zastanowiła się, ile
czasu już tu spędziła. Chyba...
Jej rozmyślania przerwało ciche rżenie. Przecież to Joker, stwierdziła
zdumiona. Zaskoczyło ją też, że tak łatwo i pewnie rozpoznała go po głosie, chociaż
jeszcze niedawno nie wiedziała nic o koniach.
Jeśli to Joker, to musiał przyjechać na nim Grant. Zagryzła wargi, przybrała
obojętną minę i cierpliwie czekała. Po chwili pojawili się koń i jeździec. Grant
zatrzymał wierzchowca w tym samym miejscu co poprzednio. Gdy się odezwał, jego
głos zabrzmiał tak cicho i spokojnie, że musiało to być wynikiem świadomego
wysiłku.
- Spodziewałem się, że cię tutaj znajdę.
- Musiałam... pomyśleć. Na chwilę jego twarz zmieniła wyraz.
- Mercy, jeśli chodzi o dzisiejszy poranek...
- Nie chodzi wcale o poranek. To znaczy, nie tylko - dodała szczerze. -
Częściowo tak, ale... - Zrobiła jakiś nieokreślony ruch ręką. - Chodzi mi o wszystko.
Grant przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu.
- O wszystko? - powtórzył w końcu pytającym tonem. Jego głos nadal brzmiał
cicho i łagodnie.
Patrzyła ponad jego ramieniem na zaśnieżone grzbiety wzniesień i dalej, na
horyzont. Dzisiaj szczyty tonęły w chmurach.
- Czuję się tak... jakbym siebie odnalazła i jednocześnie zgubiła. - Jeszcze
zanim dokończyła to zdanie, wiedziała, że niewiele w nim sensu.
Grant nie odpowiedział. No bo co można powiedzieć po takim bezsensownym
stwierdzeniu? Nagle trącił piętą Jokera, koń przysunął się zwinnie do skalnej ściany,
aż kolano Granta niemal dotykało występu. Grant zwinnie przerzucił nogę przez
koński grzbiet i po chwili już siedział obok niej. Joker spokojnie opuścił głowę i
cierpliwie czekał.
Przez chwilę po prostu siedzieli w milczeniu, spoglądając w dal, jakby bali się
na siebie spojrzeć. Tak przynajmniej Mercy się wydawało.
Grant odchrząknął cicho. Zerknęła na niego i spostrzegła, że otworzył usta,
jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili się rozmyślił. Westchnął głęboko i jeszcze
raz zebrał się w sobie.
- Przyjazd tutaj miał ci pomóc - odezwał się z wahaniem.
- I pomógł - odrzekła szczerze. - Bardzo mi pomógł. Mogę już spokojnie
myśleć o Nicku, bez zalewania się łzami. Nie nawiedzają mnie koszmary o tym, co
się zdarzyło. Odnalazłam tu spokój, i to taki, jakiego nawet się nie spodziewałam.
- Jeśli właśnie to znalazłaś... - Znów się zawahał, jakby naprawdę nie chciał
jej zadać żadnego pytania. W końcu wydusił: - To w takim razie co zgubiłaś?
Odetchnęła głęboko. Grant znieruchomiał i czekał na jej reakcję.
- To nie mój interes, tak? - stwierdził w końcu sztywno.
- Nie, to nie to! - Znów podciągnęła kolana i objęła je ciasno ramionami. -
Chodzi o to, że kiedy myślę o powrocie, o pracy, nie czuję tego co dawniej. To się
zaczęło wcześniej, jeszcze przed śmiercią Nicka, ale powtarzałam sobie, że to mi
przejdzie, że chwilowo się wypaliłam, co się przydarza każdemu policjantowi.
- Ale teraz już tak nie myślisz? Wolno, niechętnie kiwnęła głową.
- Odkąd tu przyjechałam... i zobaczyłam jak tu pięknie... zrozumiałam, że to
coś więcej. - Zamknęła oczy i oparła głowę na kolanach. Ciężko było jej to przyznać,
ale wiedziała, że Grant nie będzie jej osądzał. - Boję się, że straciłam odwagę, a to w
mojej pracy konieczne.
- Ty? To wykluczone. Powiedział to tak stanowczo, że Mercy poczuła miłe
ciepło w środku. Ale nie dała się przekonać.
- Dziękuję. Nic jednak na to nie poradzę, że tak czuję. Kiedyś z radością szłam
do pracy, gotowa do działania. Chciałam przywracać porządek. Ale teraz tylko się za-
stanawiam, jaki to wszystko ma sens. Ludzie będą nadal robili złe rzeczy, a mój
wkład w porządkowanie świata jest tak nieznaczny, że nic nie zmieni.
- Nie wszyscy ludzie są źli - powiedział Grant.
- Wiem. Ale ci, z którymi stykają się policjanci, zwykle tacy są. To specyfika
tego zawodu. I na myśl o tym, że będę się musiała stykać z takimi bandytami jak ci,
którzy zamordowali Nicka... Wcale się nie cieszę, że być może pomogę w ich
schwytaniu. Kiedy o nich myślę, robi mi się niedobrze.
Poczuła rękę Granta na ramieniu i spojrzała mu prosto w oczy.
- Mercy, wcale nie straciłaś odwagi - stwierdził łagodnie. - Straciłaś tylko
zapał do pracy w policji. A to dwie zupełnie inne sprawy.
Zobaczyła w jego oczach otuchę i zrozumienie, które najbardziej pomaga w
chwilach załamania i zwątpienia w siebie. Zrozumiała, że starał się ocalić ich oboje
przed nieuchronnym rozczarowaniem, dlatego jasno i wyraźnie powiedział, że nie ma
dla nich wspólnej przyszłości. A że w ogóle chciał zaryzykować i zbliżył się do niej,
sprawiło, że poczuła... Sama nie była pewna, co. Świadomość, że nie mają szans na
wspólną przyszłość wcale nie ułatwiała jej zrozumienia sytuacji. Nawet gdyby zde-
cydowała się porzucić swoje dawne życie, wątpiła, czy Grant w pełni by zaufał
dziewczynie z miasta.
- Masz więcej odwagi niż wszyscy, których znam - oznajmił, nie spuszczając z
niej wzroku. - Nie możesz w to wątpić. Ale umiesz też bardzo ludziom współczuć,
wszystko głęboko przeżywasz. Może zwyczajnie masz dosyć rozwiązywania
problemów ludzi, którzy wcale o to nie dbają albo wręcz nie chcą, żeby ich problemy
zostały rozwiązane.
Wyszeptała jego imię i zamilkła. Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Potem
wolno, niepewnie, odwróciła się ku niemu i pocałowała go. Poczuła, że
znieruchomiał i przestraszyła się, że swoim postępowaniem tylko utrudnia sytuację.
Ale rozproszył jej obawy, kiedy objął ją mocno i zaczął gorąco całować.
Czując jego język na wargach, rozchyliła usta. Z radością przyjęła jego lekki
dotyk, sama odwzajemniając się podobną pieszczotą. Rękami objął jej głowę,
odchylił się i zdjął grube rękawice. Potem, zanim zdążyła chwycić powietrze, zatopił
palce w jej włosach. Dzisiaj ich nie związała. Zaczęła doceniać ich piękno, po tym jak
Grant nocą się nimi zachwycał.
Odchylił jej głowę w tył i znów zaczął całować jej usta, tym razem bardziej
namiętnie. Nie wahał się, nie zastanawiał, całował ją, jakby miał do tego wszelkie
prawa. Pozwoliła mu na to z taką ufnością, jakiej nie wykazałaby wobec żadnego
innego mężczyzny pod słońcem. Przywarła do niego, zapominając o całym świecie.
Istniał tylko on i uczucia, jakie w niej wywoływał. Nie protestowała, kiedy rozpiął jej
kurtkę, lecz wygięła się lekko, by ułatwić mu zadanie. Żałowała tylko, że jego dłoń
nie dotyka jej nagiej skóry, że oddzielają ich od siebie grube warstwy ubrania.
Grant odchylił się nieco na bok i pociągnął ją bliżej, na posłanie z liści i
słodko pachnących sosnowych igieł. Przytuliła się do niego ufnie. Czyżby jeszcze
niedawno wydawało jej się, że tu jest chłodno? Teraz, w tym zacisznym schronieniu,
było jej wręcz gorąco. Dziwiła się, że skalny występ wokół nich nie zaróżowił się od
odbitego od nich ciepła.
Sięgnęli ku sobie jednocześnie, wyciągając bluzy zza pasków spodni, które
nagle wydały im się zbyt krępujące. W jednej chwili westchnęli z satysfakcją, kiedy
dłonie jednego natrafiły na nagie ciało drugiego. Poczuła bijący od niego żar, nawet
przez solidny materiał spodni. Wolno powiodła ręką po nabrzmiałym kształcie i
usłyszała westchnienie Granta. Zrobiła to jeszcze raz, aż jego biodra drgnęły
konwulsyjnie.
- Mercy... - wyszeptał bez tchu. Nadal go pieściła, aż chwycił ją za ramiona i
unieruchomił. - Mercy, nie...
- Nie podoba ci się? Roześmiał się ochryple.
- Zaraz się dowiesz, jak mi się podoba, tutaj, na tej skale.
W jego oczach płonął ogień. Rozejrzała się po osłoniętej ze wszystkich stron
skalnej alkowie i znów spojrzała mu w oczy.
- Może jest tu trochę chłodno, ale... Całkiem niezły pomysł.
Grant znów westchnął głucho, jakby jej słowa wywarły na nim takie samo
wrażenie jak wcześniejsza pieszczota.
- Gdybym choć przez chwilę myślał, że mówisz poważnie... - zaczął matowym
głosem.
- Ależ mówię poważnie - zapewniła łagodnie. - To miejsce jest... wyjątkowe.
Nie dodała, że będzie wspominała tę chwilę w przyszłości, kiedy już stąd
wyjedzie, ale pewnie on sam zdawał sobie z tego sprawę. Coś zamigotało w jego
źrenicach, jakby też myślał o wspomnieniu, które dopiero ma powstać. Musiała
przyznać przed sobą, że powodują nią całkiem egoistyczne pobudki; chciała, żeby on
zapamiętał ją na zawsze, żeby nieodłącznie kojarzyła mu się z tym miejscem jako
jedna, jedyna dziewczyna z miasta, do której nie czuł niechęci.
Grant poruszył się tak szybko, że nie zdążyłaby zaprotestować, nawet gdyby
chciała. Zdjął jej kurtkę i wsunął pod nią, żeby było jej miękko na granitowym łożu.
Pocałował ją, głębokim, namiętnym, rozpalającym zmysły pocałunkiem, a potem
rozpiął guzik i suwak jej dżinsów, pośpiesznie i niezgrabnie. Chciała mu pomóc, ale
odsunął jej ręce, kierując je ku własnym spodniom. Ona również miała trudności z
odnalezieniem guzika, a potem suwaka, ale jednak udało się jej odnaleźć jego mę-
skość. Potem Grant szybko zsunął jej dżinsy i majteczki. Mercy wiedziała, że będzie
im niewygodnie, że to czyste szaleństwo, tak się kochać zimą na skale, nie zdejmując
spodni i butów, ale nic ją nie obchodziło, oprócz tego, żeby stało się to jak
najszybciej.
- Mercy, przestań - wyszeptał Grant zduszonym głosem. - Za dobrze to robisz.
Dłużej nie wytrzymam.
Ujął jej ręce i położył na swojej piersi. Chwycił jej lewy but i jednym ruchem
ściągnął z jej stopy, potem wyswobodził jej nogę ze splątanych spodni. Zadrżała, ale
nie z zimna - nie czuła go wcale - tylko dlatego, że jej ciało wreszcie pojęło, jak
szybko nadejdzie spełnienie. Zaraz wypełni się pustka, a ona sama przekroczy granice
szaleństwa.
Grant zdjął swoją obszerną, ciepłą kurtkę i narzucił ją na nich oboje. Na
chwilę zawisł nad Mercy i odsunął zagradzające do niej dostęp ubranie. Gdy poczuła
pierwszy dotyk intymnej części jego ciała, krzyknęła z radości i uniosła biodra. Grant
nakrył jej usta swoimi, jakby chciał wypić krzyk wprost z jej warg. Poczuła, że
zadrżał, osuwając się w znajome, wilgotne ciepło jej ciała.
To czyste szaleństwo, pomyślała resztką przytomności, której jeszcze nie
wchłonął ogarniający ją rytm i ogień. Stało się tak, jakby bliskość dzikiej przyrody
dodała dzikości ich ruchom i odczuciom. Zjednoczyli się z otoczeniem, pierwotni,
nieokiełznani w swoim miłosnym zapale.
Kiedy jednocześnie dotarli do nieba, Grant wykrzyczał jej imię, a ona jego.
Ich głosy wzbiły się w przestworza, wysokie i tęskne, niczym wołanie dzikich
ptaków.
Może jednak uda mu się to wytrzymać. Taka myśl przyszła mu do głowy, gdy
wracali na Jokerze do domu. Może zniesie życie w mieście, choćby w małych da-
wkach, i dzięki temu ich związek przetrwa. Mercy najwyraźniej się tu podobało i
choć pewnie nigdy całkowicie by się nie przystosowała do życia na ranczu, to pewnie
mogłaby go odwiedzać na tyle często, by oboje mieli nadzieję na wspólną przyszłość.
Był pewien, że nawet nie przyjdzie jej do głowy, by mu kazać wybierać, jak to
zrobiła Constance. Była na to zbyt otwarta i uczciwa. Rozumiała też, że jego serce
należy do tej krainy i że tak już będzie zawsze.
Ale czy to wszystko będzie miało sens? Związek na odległość, złożony
głównie z podróży samolotem i rozmów telefonicznych, okresów bolesnej tęsknoty,
przerywanych chwilami namiętnej bliskości. Nie byłoby tam miejsca na
rzeczywistość, codzienne wspólne życie, dzięki któremu dwoje ludzi naprawdę
zaczyna stanowić jedność, osobną całość, która jest mocniejsza niż jej dwie połowy
oddzielnie.
Choć to nieprawdopodobne, jego matka tworzyła taki udany związek z
Nate'em. Musiał to przyznać, ilekroć przebywał w ich towarzystwie i widział, jak ten
silny, zdecydowany mężczyzna zmienia się w rękach jego matki w miękką glinę.
Nate powiedział mu kiedyś dość wojowniczym tonem, kiedy on sam był równie
wojowniczo nastawionym nastolatkiem, że Barbara jest jego kamieniem probierczym
i jedynym łącznikiem z prawdziwym życiem i żeby lepiej pogodził się z ich
związkiem. Wtedy chyba po raz pierwszy w pełni zaakceptował fakt, że jego matka
należy do rodziny Fortune'ów, i to nie tylko z nazwiska. Ta potężna, a czasami
wydawałoby się szczególnie naznaczona przez los rodzina, była również częścią jego
życia.
Nagle uderzyła go pewna myśl. Czy udany związek jego rozsądnej, ciepłej
matki z wiecznie za czymś goniącym, drażliwym i niezadowolonym Nate'em
Fortune'em nie był o wiele bardziej nieprawdopodobny niż szansa na udany związek
jego i Mercy? Czy kowboj i policjantka to dwa żywioły niemożliwe do połączenia? A
może coś dałoby się z tego wykuć, jak to zrobili matka i Nate, albo nawet Jake i
Erica, którzy wciąż byli razem, chociaż historia ich związku była bardzo burzliwa?
Przebiegające mu przez głowę dawne ostrzeżenia nie mogły się przedrzeć
przez mgłę namiętności, która nadal przysłaniała mu oczy po gorących chwilach na
skalnej półce. Teraz to miejsce zawsze będzie mu przypominało Mercy, będzie się
łączyło z jej słodkim oddaniem i z niewiarygodną rozkoszą, jakiej zaznał.
Może był głupcem, myśląc, że mają przed sobą przyszłość, alby byłby jeszcze
większym głupcem, gdyby odwrócił się plecami do szansy, którą podsuwał mu los.
Nawet jeśli wszystko ma trwać tyle, ile pobyt Mercy na ranczu.
Zobaczyli w oddali stajnię, Joker zarżał cicho. Mercy nie odzywała się i Grant
był ciekaw, o czym myśli. Czyżby żałowała tego, co się stało, tych chwil gorącego
zapomnienia, kiedy nie bacząc na nic, sięgnęli po siebie, jakby byli częścią dzikiej
natury, a nie dwojgiem cywilizowanych ludzi...
- Mercy? - zagadnął.
- Słucham? - Jej głos brzmiał dziwnie, ale nie usłyszał w nim smutku.
- Chyba musimy porozmawiać.
- Tak.
- Odprowadzę do stajni Jokera i zaraz wracam.
- Dobrze - odparła, nadal tym samym dziwnym tonem, którego nie potrafił
rozszyfrować.
Zeskoczyła z konia pod domem, a on wyczyścił Jokera i wprowadził go do
boksu, na odchodnym dając mu trochę ulubionej karmy, w nagrodę za cierpliwość,
jaką wykazał wobec dwojga całkowicie pochłoniętych sobą ludzi. Zajrzał do klaczy i
źrebięcia. Z zadowoleniem spostrzegł, że mała klaczka, lustrzane odbicie swego ojca,
wcale się go nie boi.
Wrócił do domu i znalazł Mercy w gabinecie. Rozmawiała przez telefon.
Kiedy zobaczył wyraz jej twarzy, pożałował, że kazał przeciągnąć linię telefoniczną
od głównej drogi biegnącej osiem kilometrów od rancza.
Podniosła na niego wzrok, ale nic nie powiedziała, tylko uważnie słuchała
swojego rozmówcy.
- Tak, zawiadomię cię jeszcze, kiedy dokładnie to będzie - powiedziała w
końcu i rozłączyła się.
Zwróciła się ku niemu. Spodziewał się, że nadejdzie taka chwila, ona również
odgadła, że on już się domyślił prawdy, ale musiała ubrać to w słowa, jakby podejrze-
wała, że inaczej nie będzie to realne.
- Złapali morderców. Wstępne przesłuchanie ma się odbyć w poniedziałek.
Muszę wracać.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Jeśli nadal będzie tak się zachowywał, to cały dom zawali mu się na głowę.
Muszę się wziąć w garść, postanowił. Trzeba z tym skończyć. Zamiast skupić się na
pracy, pół dnia marnuje na gapienie się w przestrzeń i rozmyślania o Mercy.
Zastanawiał się, jak sobie daje radę i co by się stało, gdyby tak jak planowali, doszło
między nimi do poważnej rozmowy.
Ogarnął go nagły chłód, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Dlaczego nic
mu nie wyjaśniła? Jak mogła tak po prostu odejść w swój niebezpieczny świat,
chociaż wiedziała, jak wiele jej grozi?
Wniósł siodło do środka i z hukiem zamknął za sobą drzwi do składu narzędzi.
Walt, który naprawiał uprząż - co kiedyś robiła Mercy, odciążając ich w pracy - gwał-
townie podskoczył.
- Lepiej wyrzuć to z siebie, chłopcze - poradził. - Coś cię gryzie i musisz się
tego pozbyć, zanim cię całkiem zeżre.
- Nic mnie nie gryzie.
- Dobra, dobra. To dlatego chodzisz taki wściekły jak ryś w potrzasku, odkąd
nasz mały skrzat wyjechał?
Grant z rozmachem rzucił siodło na stojak.
- Wcale nie chodzę wściekły.
Walt chwilę popatrzył na niego w milczeniu, a potem powiedział cicho:
- Wszyscy się o nią martwimy, Grant, odkąd ten detektyw ci powiedział, o co
w tej sprawie naprawdę chodzi.
Grant z bezsilności zaklął ostro. Zadzwonił do Gabe'a Devereax, prywatnego
detektywa, którego Rebeka Fortune zatrudniła, by zbadał sprawę śmierci Kate. Zrobił
to, ponieważ matka mu powiedziała, że Gabe ma przyjaciół w policji, a Grant chciał
się upewnić, że Mercy ma właściwą ochronę i opiekę podczas wstępnego prze-
słuchania podejrzanych o zabójstwo Nicka.
Dopiero wtedy się dowiedział, że zamordowanie Nicka i wcześniejsza śmierć
jego przyjaciela są sprawką mafii. Detektyw wyjaśnił mu, że Mercy, jako jedyny
świadek, stała się ruchomym celem. Były już próby uciszenia jej na stałe, i to głównie
z tego powodu, a nie tylko dla odzyskania równowagi psychicznej, skryła się na jego
ranczu. Zgodnie z rozkazem przełożonych miała zniknąć z miasta, zaszyć się gdzieś
na odludziu i przeczekać najgorsze.
Znów zaklął, z rozmachem otworzył szufladę pod roboczym blatem, i wyjął z
niej puszkę pasty do skóry. Wyczyści całą uprząż, do ostatniego centymetra. Przynaj-
mniej się czymś zajmie.
- Będziesz się tak miotał po całym ranczu i klął jak szewc, czy wreszcie
zrobisz to, co od dawna chcesz zrobić? - zapytał Walt.
Grant spojrzał gniewnie na starego pomocnika.
- A niby co takiego chcę zrobić?
Walt nic sobie nie robił z jego groźnych spojrzeń.
- Jechać do niej. O tym myślał cały czas, odkąd Mercy w dzień po świętach
spakowała walizki i wyjechała. Ilekroć jednak rozważał taką ewentualność, dochodził
do wniosku, że to nie ma sensu. Jednak ta myśl stale do niego wracała, uparta i
odważna, niczym sama Mercy.
- To ona jest gliną, nie ja. Wie, jak postępować z...
- Z gangsterami? - przerwał mu szorstko Walt. Grant znów poczuł zimny
dreszcz. Mercy sam na sam z jakimś zbrodniarzem. Na myśl o tym ciarki przebiegały
mu po plecach.
- Znasz ją - wymamrotał. - Wydaje ci się, że byłaby zadowolona, gdybym za
nią chodził jak za dzieckiem, które potrzebuje niańki?
- To, że potrafi o siebie zadbać, nie znaczy, że zawsze chce sama o siebie
dbać, bez niczyjej pomocy.
Przez długą chwilę Grant stał w milczeniu i patrzył na pomarszczoną twarz
Walta. Stary pomocnik nie spuszczał wzroku. Nagle jego spojrzenie złagodniało.
- Nie chciałbym, żebyś skończył jak twój ojciec. Raz przegrał i nigdy więcej
nie próbował grać, zestarzał się tu i umarł, nie mając nikogo bliskiego, oprócz mnie i
ciebie. Obaj wiemy, że część jego duszy umarła dużo wcześniej, kiedy odeszła twoja
matka.
- Cholera. - Grant zaklął znowu, ale tym razem bez zapału, jakby zaczynał się
poddawać.
Walt uśmiechnął się.
- Ruszaj, chłopcze. My tu wszystkiego dopilnujemy. I tak nie ma z ciebie
ostatnio większego pożytku.
Cztery godziny później zapinał pasy bezpieczeństwa, siedząc w małym
samolocie do Denver, skąd miał złapać lot do Minneapolis. Nie wiedział, czy się z
tego cieszyć, ale na pewno nie mógł postąpić inaczej.
Mercy już nie starała się skupić na książce, która leżała otwarta na jej
kolanach. Zresztą w sypialni i tak już zrobiło się ciemno. Nie było też sensu czytać
akt, które przyniosła ze spotkania z detektywami i prokuratorami. Znała je niemal na
pamięć.
Spędzała niedzielny wieczór zamknięta w mieszkaniu, w towarzystwie
ochroniarza, który oglądał mecz koszykówki w jej małym gabinecie, czekając na
zmiennika. Jego służba przy niej kończyła się za kilka minut.
Chcieli umieścić ją w hotelu, ale odmówiła. Według wiarygodnych danych
ludzie, którzy stali za zabójstwem Nicka, nie znali jej adresu, a kiedy zniknęła na
dłużej, zupełnie zgubili jej trop. Mimo protestów Mercy narzucono całodobową
ochronę. Erie Neilsen, młody funkcjonariusz, miał dziś chronić jej życie, żeby jutro w
sądzie mogła oficjalnie zidentyfikować zabójców Nicka. Chłopak był tak czupurny i
pełen młodzieńczego zapału, że czuła się przy nim jak wiekowa dama, chociaż
pewnie była od niego starsza najwyżej o trzy lata. Nawet tak nudne zadanie
wykonywał z entuzjazmem, co jeszcze wyraźniej uświadomiło Mercy, że jej zapał do
pracy zupełnie wywietrzał.
Bezustanna gadanina komentatora sportowego urwała się w pół zdania. Mercy
czujnie nadstawiła uszu, zastanawiając się, co zmusiło wielbiciela koszykówki do na-
głego wyłączenia telewizora. Usłyszała coś, co on musiał usłyszeć już wcześniej -
dość natarczywe pukanie do drzwi. Zamknęła książkę i wstała. Wzięła ze stolika służ-
bową broń, ciemnoszarego, lekkiego, półautomatycznego glocka.
- Erie?! - zawołała.
- Sprawdzam to. Podeszła do drzwi do salonu, czujnie nasłuchując. Erie
powiedział coś do przybysza, ale z tej odległości nie usłyszała wyraźnie odpowiedzi.
Weszła do salonu i zobaczyła, że młody policjant wygląda przez wizjer, trzymając w
dłoni swój pistolet.
- Mówiłem już, że nie ma jej w domu! - zawołał. Z tej odległości nadal nie
słyszała, co mówił ten ktoś za drzwiami, ale kiedy Erie uniósł broń, serce jej podsko-
czyło. - Jeśli zaczniesz wyważać drzwi, to pożałujesz - ostrzegł intruza młody
policjant.
Mercy poczuła przypływ adrenaliny. Przebiegła przez pokój i zajęła pozycję
przy drzwiach, za które mogła uskoczyć, gdyby intruz był rzeczywiście na tyle głupi,
by wyważyć drzwi.
- Coś mi tu nie gra - wyszeptała do Erica. - Gdyby chcieli wejść, nie robiliby
tego tak otwarcie. Lepiej sprawdzę okna z tyłu mieszkania. Może to tylko wybieg, dla
odwrócenia uwagi.
- Dobry pomysł - zgodził się Erie. - Ale to byłby jakiś kiepski wybieg. To
idiotyczne kowbojskie przebranie bardzo rzuca się w oczy.
Mercy stanęła jak wryta.
- Kowbojskie przebranie?
- No. Kapelusz i takie tam. I przynajmniej mógł zapamiętać, jak się nazywasz.
- Uśmiechnął się rozbawiony. - A może to jakiś pijak pomylił adres? Czy któraś z
twoich sąsiadek ma na imię Mercy i zadaje się z pajacem w kowbojskich butach i
kapeluszu?
- Co takiego?
- Takie imię wymienił. Powiedział, że przyjechał tu do Mercy i nie odejdzie,
dopóki się z nią nie zobaczy.
- Mój Boże - wyszeptała i podbiegła do wizjera. Choć od razu się domyśliła,
że to on, dopiero teraz wypowiedziała jego imię: - Grant!
Wsunęła broń za pasek spodni i zanim Erie zdążył zareagować, odsunęła
zasuwę i otworzyła drzwi. Grant stał w progu, trochę zdziwiony, że drzwi tak
niespodziewanie się otworzyły. Nie mogła wydobyć z siebie słowa, więc tylko na
niego patrzyła. Podszedł do niej, rozkładając ramiona, a jej serce zabiło mocniej w
oczekiwaniu na to, że zaraz znajdzie się w jego objęciach. Nagle zatrzymał się,
widząc jej glocka za paskiem. Po chwili spostrzegł też Erica, nadal z pistoletem w
dłoni.
- Znasz tego gościa? - zapytał Erie, z powątpiewaniem mierząc Granta
wzrokiem.
Mercy mogła go zrozumieć. W wysłużonym kowbojskim kapeluszu, krótkim
kożuchu, dżinsach i zniszczonych butach kowbojkach Grant nie wyglądał na miesz-
kańca Minneapolis.
- Tak, znam go - potwierdziła cicho. - Wejdź, Grant. Przybysz czujnie patrzył
na Erica, zwłaszcza na jego chromowaną broń. Młody gliniarz pośpiesznie schował
pistolet do kabury i cofnął się w głąb mieszkania. Grant wszedł do środka, a Mercy
zamknęła za nim drzwi.
- A więc to prawda - rzekł Grant bez żadnych wstępów, spoglądając to na
uzbrojonego Erica, to na broń za paskiem Mercy. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
- Grant...
- Przez cały ten czas ani słowem nie wspomniałaś, że ci ludzie próbowali cię
zabić. I to dwa razy.
Nie miała pojęcia, jak się o tym dowiedział, ale teraz nie miało to znaczenia.
- Nie było powodu, dla którego miałabym ci o tym mówić.
Znieruchomiał.
- Nie było powodu?
- Byliśmy pewni, że nie wytropią mnie na ranczu. Jego mieszkańcom ani
przez chwilę nic nie groziło.
- Myślisz, że o to mi chodzi?! - zawołał z niedowierzaniem. - Ścigają cię
zabójcy z mafii. - Wskazał na Erica. - Musisz mieć całodobową ochronę, a ty myślisz,
że ja się boję o coś innego?
- Ja nie...
- Cholera, Mercy, nie wydaje ci się, że zasłużyłem sobie, żeby poznać prawdę,
zwłaszcza po tym, jak...
Urwał nagle, spoglądając w bok na Erica. Młodzieniec najwyraźniej nie był
taki bystry, na jakiego wyglądał, a może po prostu naiwny, ponieważ dopiero gdy
Mercy również spojrzała na niego znacząco, coś zaświtało mu w głowie.
- No to ja chyba pójdę obejrzeć sobie ten mecz...
Wrócił do gabinetu, ale zgodnie z zasadami zostawił uchylone drzwi.
Mercy znów spojrzała na Granta. Tak bardzo go jej brakowało! Miała ochotę
go uściskać, chciała, by ją objął, choćby na chwilę. Wiedziała też, że się na to nie
odważy, bo gdyby to zrobiła, już nigdy nie pozwoliłaby mu odejść. A przecież on
musi odejść.
- Dlaczego przyjechałeś? - zapytała wprost.
- Co? Dowiaduję się, że mafia chce cię zabić, a ty się pytasz, dlaczego
przyjechałem?
Z nową siłą rozgorzała w niej jakaś iskierka, której bez większej nadziei nie
dawała zgasnąć, chociaż powtarzała sobie, że pewnie już nigdy nie zobaczy Granta.
Zależało mu na niej, ale przecież wiedziała o tym już wcześniej. Grant nie wdałby się
w przelotny romans z kobietą, do której nic by nie czuł. Ich związek jest niemożliwy
nie ze względu na brak uczucia, ale dzielącą ich odległość, nie tylko w jednym
znaczeniu tego słowa.
- Właśnie dlatego musisz wyjechać - powiedziała.
- Chcesz mnie chronić, Mercy? Dlatego nic mi nie mówiłaś, kiedy byłaś na
ranczu? Chciałaś mnie chronić?
Spuściła wzrok.
- Wcale nie musiałeś tego wiedzieć.
- Nie musiałem wiedzieć, że dręczyło cię nie tylko wspomnienie śmierci
Nicka? Nie musiałem wiedzieć, że dwa razy chciano cię zabić? Nie musiałem
wiedzieć, że wracasz prosto w paszczę lwa?
- Co mogłeś zrobić?
- Może zamknąłbym cię na ranczu i nigdzie nie puścił - oznajmił ponuro.
- Grant, musiałam wrócić.
- Aha. - Zepchnął kapelusz na tył głowy. - I zrobiłaś to bez zastanowienia. Tak
bardzo ci się śpieszyło, żeby tu przyjechać i znów zostać ruchomym celem? Czy na-
wet to było lepsze, żeby tylko nie spędzić jeszcze jednego dnia z dala od ukochanego
miasta?
W jego głosie słychać było gniew, którego nie rozumiała.
- Wiesz przecież, że to nieprawda...
- Czyżby?
- No to powinieneś wiedzieć - odcięła. - Muszę robić to, co robię. Nie
rozumiesz? Nie zmienię tego, co zawaliłam w przeszłości, ale przynajmniej pomogę
wymierzyć sprawiedliwość.
- Mercy, przestań. Myślałem, że już to wyjaśniliśmy. Gdybyś wtedy
cokolwiek zrobiła, byłabyś teraz martwa.
- Ja... - Umilkła i przełknęła ślinę. - Łatwo było tak wtedy mówić. Na ranczu
wszystko wygląda inaczej. Ale kiedy tu wróciłam, kiedy przeczytałam raporty...
Wyciągnął ręce, jakby chciał ją objąć. W tej samej chwili rozległo się donośne
stukanie do drzwi i oboje drgnęli zaskoczeni. Zadowolona z pretekstu do przerwania
trudnej rozmowy Mercy spojrzała przez wizjer.
- To zmiennik Erica. - Młody policjant wyszedł z gabinetu, a Mercy
odciągnęła zasuwę.
- Murphy? - upewnił się Erie. Skinęła głową i otworzyła drzwi. Ukazał się w
nich rudowłosy starszy policjant, którego Mercy znała sprzed lat. Szkolił ją tuż po
ukończeniu przez nią akademii.
- Cześć, Murphy - przywitała go.
Kolega skinął jej głową, ale patrzył na Granta.
- A ten kowboj to kto? - zapytał rozbawionym tonem.
Przez chwilę Mercy widziała Granta tak, jak musieli go postrzegać ludzie
przyzwyczajeni do miejskich strojów i zachowań. Ale tam, gdzie oni dostrzegali
zabawną postać, ona zauważała tylko surową urodę Granta i bijącą od niego aurę
dzikiej przyrody, którą zdążyła pokochać.
Tak samo jak pokochała jego.
Wreszcie sama przed sobą przyznała, że darzy go uczuciem. Zrobiła to tutaj,
w najmniej odpowiednim miejscu i czasie, czując, że to odkrycie sprawiło jej ból.
Przecież Grant zasługuje na lepszą kobietę, nie taką, która nie kiwnąwszy palcem
dopuściła, by niemal na jej oczach zabito jej przyjaciela.
- To... mój przyjaciel - wyjaśniła Murphy'emu.
- Pozbądź się go, dziewczyno - zwrócił się do niej rudzielec.
- Próbuję.
- Uparty jest, co?
- I bardzo nie lubi, kiedy się o nim mówi w trzeciej osobie, kiedy stoi tuż obok
- wtrącił spokojnie Grant.
Murphy uniósł brwi i spojrzał na niego.
- Pyskaty, tak? To dla twojego własnego dobra.
- Nie lubi też, kiedy się go traktuje protekcjonalnie.
- Jak na kowboja, używasz bardzo wyszukanych słów.
- A ty jak na policjanta, za mało myślisz o tym, co mówisz.
- Przestańcie, dobrze? - Mercy nie mogła już tego słuchać. - Murphy, odczep
się. Grant bardzo mi pomógł. To na jego ranczo wyjechałam, żeby przeczekać.
- Wychodzę - rzucił Erie, zamykając za sobą drzwi. Nagle Murphy uśmiechnął
się szeroko.
- A więc ty jesteś prawdziwym kowbojem? To przepraszam. Myślałem, że
jakiś przebieraniec. - Zerknął na Mercy. - Wszyscy tu jesteśmy trochę zdenerwowani,
ze względu na jutrzejsze przesłuchanie.
Grant skrzywił się.
- Może lepiej byś zrobił, gdybyś się skupił na tym, jak unieszkodliwić tych
facetów, tak żeby nie wystawiać Mercy na odstrzał.
Murphy pokręcił głową.
- Nie ma takiej możliwości. Jej zeznanie będzie nam potrzebne. Ale nie martw
się. Budynek sądu jest pod obserwacją i ścisłą ochroną, odkąd złapaliśmy tych gości.
Grant nie wyglądał na przekonanego, a to sprawiło, że Mercy poczuła na sercu
jeszcze większe ciepło.
- Jeszcze raz sobie dzisiaj wszystko powtórzymy - zwrócił się do niej Murphy.
- Oni będą chcieli wykorzystać to, że nie było cię tam, kiedy padły strzały.
- Czyli Mercy musi wystąpić publicznie? Żeby dać im jeszcze jedną szansę? -
Głos Granta jeszcze nigdy nie brzmiał tak wojowniczo.
- Będzie przy niej nasza brygada specjalna. Nie odstąpią jej na krok - wyjaśnił
Murphy. Widać było, że zaczyna go to denerwować.
Nagle jego twarz się zmieniła, jakby wpadł na jakiś pomysł. Z namysłem
spoglądał to na Granta, to na Mercy.
Widać było, że coś rozważa. Mercy czuła, że za chwilę zada pytanie, na które
nie chciała odpowiadać.
- Nic mi nie będzie - zapewniła pośpiesznie, zerkając na Granta. - Muszę
zeznawać. Nie rozumiesz, Grant? Przynajmniej tyle muszę zrobić, żeby zamknąć tych
bandytów.
Przez długą chwilę stał w milczeniu i spoglądał na nią. Nie spuściła wzroku,
niemo prosząc go, by ją zrozumiał.
- Nie potrafię ci nawet powiedzieć, ile dla mnie znaczy, że tu przyjechałeś -
dodała - ale w tej sprawie nikt mi nie pomoże. Muszę się z tym zmierzyć sama. Do
końca.
W jego oczach błysnęło coś, co przypomniało jej wszystkie piękne miejsca,
które jej pokazał. Ten błysk dał jej nadzieję, choć nawet nie śmiała pomyśleć, na co.
Wolno podniósł rękę i delikatnie dotknął jej policzka.
- Nie straciłaś odwagi, Mercy. - Już kiedyś ją o tym zapewniał, w spokojnej
chwili, zanim rozgorzał między nimi płomień namiętności, w miejscu, które na
zawsze miało pozostać w jej sercu i pamięci. Wróciło do niej żywe wspomnienie
tamtego dnia i poczuła, że się czerwieni. Po jego oczach poznała, że myśli o tym
samym.
- Muszę to zrobić - powtórzyła z desperacją w głosie. W głębi duszy chciała
tylko jednego; wrócić z nim do domu. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła nazywać
ranczo domem. - Muszę to zrobić nie tylko ze względu na pamięć Nicka, ale też dla
siebie.
Znów milczał długą chwilę. Murphy nie odzywał się, co było u niego
niezwykle rzadkie. Mercy była mu za to wdzięczna.
- Dobrze - powiedział w końcu Grant. - Chyba rozumiem. Każdy musi
walczyć z własnymi demonami. Wygrasz, Mercy. Jesteś silna, więc na pewno
wygrasz.
- Wciągnęła głęboko powietrze, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że od
jakiegoś czasu wstrzymywała oddech.
- Zrób coś dla mnie, dobrze? - poprosił miękko. Skinęła głową, nie mogąc
wydusić ani słowa. - Nigdy nie trać wiary w siebie. Nadal jesteś brylantem. I zawsze
nim będziesz.
Powiedział to tak spokojnie i z takim przekonaniem, że wstrząsnęło to nią do
głębi. Kiedy zwątpiła, czy kiedykolwiek zaufa sobie, on zwrócił jej wiarę w siebie,
nazwał ją klejnotem. Niewielu ludziom na świecie ufała tak jak Grantowi. Czyż nie
powinna równie mocno wierzyć w jego zdanie?
Wyglądał, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale się powstrzymał. Odwrócił
się gwałtownie, jakby to była najtrudniejsza rzecz na świecie. Tak przynajmniej
wydawało się Mercy i samolubnie miała nadzieję, że się nie myli.
Długo po jego wyjściu zastanawiała się, czy żegnając się z nim, nie popełniła
straszliwego błędu. Czy jeszcze kiedyś się zobaczą? A jeśli tak, to czy będzie chciał z
nią rozmawiać? Żałowała, że nie ma z kim tego omówić.
W końcu rozpłakała się, ponieważ jedynymi ludźmi, którym mogła całkowicie
zaufać i zwierzyć się z najskrytszych myśli, byli Nick... i właśnie Grant.
Powtarzał sobie w duchu, że robił już trudniejsze rzeczy, tylko po prostu w tej
chwili nic takiego nie mógł sobie przypomnieć. Zostawił Mercy, by sama uporała się
ze swoimi demonami, a miał ochotę zrobić coś bardzo prostego i żywiołowego, wręcz
prymitywnego - na przykład, przerzucić ją sobie przez ramię i zanieść w bezpieczne
miejsce, czyli na swoje ranczo.
Został w Minneapolis do poniedziałku, pilnie śledząc w pokoju hotelowym
doniesienia z sali sądowej, gdzie odbywała się rozprawa. Gdy zobaczył ochraniający
Mercy doborowy zespół policjantów, przekonał się, że jest bezpieczna, o ile w takich
okolicznościach jest to możliwe. Kiedy zobaczył ją na ekranie, przeżył wstrząs. Pra-
wie nie rozpoznał w niej dziewczyny ze swego rancza. Ujrzał elegancką, pewną
siebie kobietę w ciemnym kostiumie, w butach na wysokich obcasach, z włosami
upiętymi w węzeł. Typową kobietę z wielkiego miasta.
Wrócił do domu z poczuciem winy, że nie odwiedził matki ani siostry.
Tłumaczył sobie, że nie mógł się spotkać z żadną z nich, dopóki nie uporządkuje
swych splątanych uczuć.
Wiedział jednak już w mieszkaniu Mercy, że tylko jedno z tych uczuć
naprawdę się liczy. To, którego nigdy nie wyraził, ale przez cały czas nosił w sobie.
Nie pamiętał, kiedy się narodziło. Może kiedy Mercy po raz pierwszy wysiadła z
samochodu i zobaczył, jaką wspaniałą kobietą się stała; może kiedy spojrzała na jego
ranczo i dostrzegła w nim piękno... a może, choć to chyba mało prawdopodobne,
dwanaście lat temu, kiedy patrzyła na niego jak na rycerza w srebrzystej zbroi. Nie
było ważne, kiedy to się zdarzyło, tylko że w ogóle się zdarzyło. Wreszcie mógł
przyznać przed samym sobą, że ją kocha. Nie mógł jednak jej tego wyznać. Nie teraz,
gdy toczyła najcięższy bój w jej życiu. Byłby to dla niej kolejny ciężar, którego
mogłaby już nie unieść.
A poza tym w głębi duszy wiedział, co Mercy wybierze. Gdy już upora się z
demonami, znów będzie doskonałą, pełną poświęcenia policjantką. Nawet do głowy
jej nie przyjdzie, by porzucić pracę albo opuścić Minneapolis, swój prawdziwy dom.
Już nigdy jej nie zobaczy. Straci kolejną kobietę. Znowu odbierze mu ją
wielkie miasto.
Nigdy jej nie miałeś, więc nie możesz jej stracić, powiedział sobie w duchu.
Naparł mocniej na szczotkę, którą czyścił grzbiet Jokera, aż zwierzę spojrzało na
niego z zaciekawieniem. Odkąd Mercy wyjechała, ogier zachowywał się dziwnie. Nie
był osowiały, ale codziennie stał w odległym końcu zagrody i wpatrywał się w dom,
jakby się spodziewał, że w każdej chwili może wyjść z niego dziewczyna o włosach
pachnących jabłkami.
- Możesz się rozczarować - mruknął Grant do swojego ulubionego
wierzchowca. Sobie też powinieneś to powiedzieć, dodał w myślach.
Skupił się na planowaniu codziennych prac na najbliższe godziny, by nie
wspominać drobnej, zielonookiej kobiety, która odcisnęła swój ślad na jego życiu i w
jego sercu.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- To nie było zbyt mądre.
- Tak, ale on od kilku lat miał obsesję na punkcie Franca, odkąd załatwili
Parnessa. Chciał sam rozprawić się z całą mafią.
Mercy przystanęła w progu, a potem wycofała się, by nie dostrzegli jej trzej
policjanci siedzący w gabinecie prokuratora. Zaczekała w przylegającej do gabinetu
salce konferencyjnej, aż nieco opadnie jej poziom adrenaliny. Zachowanie zimnej
krwi pod tak ostrym obstrzałem pytań było jedną z najcięższych bitew, jakie w życiu
stoczyła. Na dodatek nie miała pojęcia, jak wypadła.
- Poszedł tam bez wsparcia. To było czyste szaleństwo, nie ma co. Niech
spoczywa w pokoju.
- Ale ich dopadliśmy. Zdaje się, że dostaną maksymalne wyroki. Sędzia nie
uwierzyła w te bzdury o wypadku z bronią. A Brady! To w zasadzie ona ich unie-
szkodliwiła. Ten dupek obrońca ani razu jej nie zagiął.
- Nick zawsze powtarzał, że Brady trzeźwo myśli.
- Może gdyby on też trzeźwo myślał, to nadal by żył.
Mercy zagryzła wargę i zamknęła drzwi do gabinetu. Ci policjanci jej nie
potępiali, podobało im się jej zachowanie w sądzie. Poruszyło ją to do głębi. Musiała
też przyznać, że postępowanie Nicka, opisane chłodno, bezlitośnie i szczegółowo,
wydało jej się co najmniej lekkomyślne.
Długo siedziała w pustej sali i zastanawiała się, dlaczego wcześniej tego nie
dostrzegła, dlaczego tak łatwo zaakceptowała poczucie winy, które wytworzyło się w
niej na skutek utraty równowagi psychicznej? Czy to wszystko jest jeszcze zbyt
świeże i nie potrafi o tym myśleć rozsądnie?
A może w zrozumieniu prawdy pomógł jej pobyt w spokojnym, pięknym
świecie Granta?
W głębi duszy wiedziała, że zawdzięcza to samemu Grantowi, jego
niezachwianej wierze w jej siłę i rozum. To dzięki niemu zrozumiała, że postąpiła
właściwie i nic nie powinna sobie wyrzucać. Musiała wyjść poza granice własnego
świata, by to zrozumieć i uzdrowić swoją duszę. A pozwoliła jej na to miłość do
Granta.
Usłyszała jakiś dźwięk za drzwiami i wstała. Wyglądało na to, że rozprawa
wkrótce się skończy, ale być może sędzia zarządziła przerwę. Drzwi się otworzyły i
Mercy omal nie opadła z powrotem na krzesło. Spodziewała się ujrzeć prokuratora
lub któregoś z policjantów. Tymczasem zobaczyła wdowę po Nicku.
Allison podeszła do niej i objęła ją serdecznie.
- Dziękuję - powiedziała z uczuciem. - Zapłacą za to, co zrobili. I to
zawdzięczamy głównie tobie.
- Ale ja... - Słowa z trudem wydobywały się z jej gardła. - To nie wystarczy.
Ta śmierć nigdy nie powinna się wydarzyć.
- Wiem. - Allison uśmiechnęła się smutno. - Ale wiem też, że Nick... nie
myślał rozsądnie, jeśli chodziło o tych okropnych ludzi, którzy zabili Charliego
Parnessa. Miał na ich punkcie obsesję. Czasami ktoś do niego dzwonił, a on wybiegał
z domu w środku nocy. Ryzykował jak szaleniec... ale przecież sama wiesz to najle-
piej.
Owszem, wiedziała, tylko że kiedyś traktowała to jako kolejny przejaw
poświęcenia Nicka dla pracy w policji. Allison się tym martwiła, ale Mercy ją
uspokajała.
- Tak mi przykro, Allison - rzekła szczerze. - Powinnam była cię posłuchać,
kiedy mówiłaś, że niepokoi cię jego zachowanie. Może wtedy...
Allison przerwała jej gwałtownie.
- Meredith, czy ty nadal myślisz, że to się stało z twojej winy?
Mercy cofnęła się zaskoczona.
- Ja...
- Kristina mi mówiła, że wysłała cię na ranczo brata, żebyś wybiła sobie z
głowy takie niedorzeczne pomysły. Udało się? - A więc i Kristina tego się domyślała?
Ile razy jeszcze urocza i rozpieszczona przyjaciółka ją zaskoczy? - Bardzo kochałam
Nicka, ale sam był sobie winien - stwierdziła Allison z chłodnym rozsądkiem, który
Mercy zawsze w niej ceniła. - Od wielu miesięcy żyłam w strachu, że coś takiego się
wydarzy. Od śmierci Charliego miałam przeczucie, że każdy dzień Nicka jest...
darowany.
Mercy zadrżała.
- Czułam się taka bezradna. I do niczego.
- Posłuchaj mnie, moja droga - ciągnęła surowo Allison. - Nikt nie znał Nicka
lepiej ode mnie. Wiem, że bardzo cię szanował jako policjantkę i koleżankę. Bardzo
by go bolało, gdyby wiedział, że obwiniasz się za jego śmierć. Mnie to również boli,
Meri. Proszę, przestań. Przecież nikt inny cię za to nie wini, a już na pewno nie ja.
Mercy poczuła, jak coś w niej topnieje. Zniknął ucisk, który czuła od tak
dawna, że już niemal przestała go zauważać. Stanęła twarzą w twarz ze swoimi
demonami - w ludzkiej postaci. Wszyscy czterej mieli dostać karę, na jaką sobie
zasłużyli. Nawet sędzia patrzyła na nią z aprobatą, kiedy pewnym głosem składała
zeznania. Poczuła przypływ dawnej siły. Teraz była już przekonana, że może wrócić
do dawnego życia i pracy.
Patrzyła na przyjaciółkę, zadziwiona jej spokojem.
- Allison, jak ty to znosisz?
- Już prawie odzyskałam równowagę. Matt i Lisa bardzo mi w tym pomogli.
Nie można się rozklejać, kiedy trzeba się kimś opiekować.
- No właśnie. Dzieci...
- Dzieci przede wszystkim tęsknią za swoją chrzestną matką. Kiedy je
odwiedzisz?
- Chcą się ze mną spotkać?
- Ależ oczywiście. Straciły ojca. Wszyscy teraz jesteśmy im potrzebni, żeby
odbudować ich życie. Martwią się o ciebie. Chciałyby zobaczyć na własne oczy, że
jesteś w dobrej formie. - Allison spojrzała na nią bacznie. - Bo jesteś w dobrej formie,
prawda?
Mercy wciągnęła głęboko powietrze.
- Tak, chyba jestem - odparła cicho.
- To dobrze. Możesz spędzić z nami Nowy Rok.
- Dziękuję, ale raczej nie. Wpadnę z wizytą do dzieci, ale mam jeszcze coś do
zrobienia. Coś bardzo ważnego.
Owszem, pełna wiary w siebie mogła wrócić do tak brutalnie przerwanego
dawnego życia. Nie potrafiłaby jednak być jak kiedyś oddana pracy, ponieważ serce i
duszę zostawiła na ranczu w Wyoming.
Grant wrzucił na pikapa wielką belę siana. Żałował, że musiał je zwozić
samochodem, ponieważ była to ciężka praca, zwłaszcza zimą. Powinien był wynająć
helikopter, który w kilka godzin wykonałby to zadanie.
Ciszę przerwało radosne szczekanie Ryzykanta. Pewnie Walt wrócił z
pierwszej wyprawy Lady wraz z źrebięciem poza zagrodę przy stajni. Rano patrzył z
uśmiechem, jak mała klaczka niepewnie stawia patykowate nogi w śniegu. Zdał sobie
wtedy sprawę, że już dawno się nie uśmiechał. Chipper i Walt ostatnio wręcz go
unikali, po tym jak kilka razy zbeształ ich ostro bez wyraźnego powodu.
Ze stajni dobiegło go donośne rżenie Jokera. Zdziwił się trochę, ponieważ koń
był ostatnio niemal tak rozdrażniony jak on. Tym razem rżał radośnie, co mu się od
dawna nie zdarzyło. Grant spojrzał na stajnię, potem na dom, ale nie spostrzegł nic
nadzwyczajnego, więc wrócił do pracy.
- Szczęśliwego Nowego Roku - wymamrotał pod nosem i przerzucił kolejną
belę siana. A potem następną, i jeszcze jedną, i tak w nieskończoność. Wpadał przy
tym w coraz gorszy nastrój.
Zaklął pod nosem, kiedy ostatnią belę rzucił z taką siłą, że przeleciała na
drugą stronę samochodu. Już miał okrążyć pikapa, kiedy nagle bela pojawiła się na
szczycie stosu.
- Dzięki - burknął. Pewnie Walt akurat przechodził obok i mu pomógł.
- Nie ma za co. Zastygł w bezruchu. Czyżby zaczynał mieć majaki?
Wydawało mu się, że słyszy głos Mercy, a przecież... Wyszła zza stosu siana i
podeszła do niego bliżej. Nie potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. I jak się tu dostała?
Nie słyszał warkotu samochodu. A może przyszła piechotą od głównej drogi? Nie
było to wykluczone, ponieważ nawet wyglądała jak wędrowiec. Miała na sobie
dżinsy, sportowe buty i flanelową koszulę. Wyglądała zupełnie inaczej niż w
telewizji. Widok jej rozpuszczonych włosów przywołał wspomnienia...
- Oglądałem przesłuchania, wiem o wszystkim - oznajmił. - Gratuluję ci.
Wzruszyła ramionami, jakby nie rozmawiali o czymś, co tak niedawno
zajmowało wszystkie jej myśli.
- Istnieje szansa, że zdecydują się na układ z prokuraturą i nie będzie procesu.
Mafia nie lubi rozgłosu, więc teraz nikt nie będzie ich już chronił.
- Zrobiłaś, co do ciebie należało.
- Tak. Przewidziałeś to.
- Tylko ty w siebie wątpiłaś. - Zdjął rękawice - Wszystko u ciebie w
porządku?
- Tak. - Jej glos brzmiał zadziwiająco spokojnie. - Miałeś rację. Nie mogłam
nic zrobić. Nawet Allison to wiedziała. Ale musiałam przejść długą drogę, zanim się
o tym przekonałam.
- Czasami tak trzeba. Kiedy wracasz do pracy?
- Mam nadzieję, że zaraz. Zgasła w nim ostatnia iskierka nadziei. Odwrócił
wzrok i wsunął rękawice do tylnej kieszeni spodni. Nie był pewien, czy kontroluje
wyraz swojej twarzy.
- To znaczy, jeśli szef rancza MCC przyjmuje pracowników - dodała miękko.
Odwrócił się gwałtownie.
- Co? Wskazała na stos bel siana.
- Chyba przydałaby ci się pomoc. - Patrzył na nią z niezbyt inteligentną miną,
ale nic nie mógł na to poradzić. Oparła się o samochód, jakby się bała, że straci
równowagę. - Jest jeszcze jeden problem - ciągnęła nieco drżącym głosem. - Szukam
stałej pracy.
Bał się, że coś źle zrozumiał.
- Ale przecież ty masz pracę.
- Miałam. I przez jakiś czas bardzo ją kochałam. Zrozumiałam jednak, że ta
praca zabiera mi więcej, niż daje. Więc z niej zrezygnowałam.
- Zrezygnowałaś? Skinęła głową.
- To pewnie głupie z mojej strony. Ale sam wiesz, jakie są te dziewczyny z
miasta. Wariatki. Kiedy już się upewniłam, że mogę wrócić do pracy, nagle
stwierdziłam, że wcale tego nie chcę. I nie dbałam o to, czy... znajdę inne zajęcie.
Był tak zaskoczony, że tylko powtórzył:
- Naprawdę zrezygnowałaś?
- Tak. Wczoraj. Wczoraj. Wczoraj zwolniła się z pracy, a dzisiaj już tu jest?
- Mercy - zaczął, ale natychmiast zamilkł, nadal się obawiając, że źle ją
zrozumiał.
Stała przy samochodzie i skubała źdźbła słomy wystające z beli. Nagle
zrozumiał, że jest równie zdenerwowana, jak on. Wtem podniosła głowę i znów stała
się dawną, odważną Mercy.
Pojął, że Mercy ma coś, czego brakowało Constance, czego nie miała nawet
jego matka - a tym czymś jest niezależność. Jeśli zdecydowała się zostać na ranczu, to
wyłącznie z własnej woli.
- Jeśli naprawdę zależy ci na pracy, to mam wolne miejsce. Chyba wiesz, w co
się pakujesz?
- Wiem - wyszeptała. - Mam nadzieję, że ty też to wiesz.
Ogarnęła go radość tak wielka, że się przestraszył.
- Dobrze sobie dajesz radę z Jokerem. Świetnie się spisałaś przy narodzinach
źrebięcia.
- Chciałabym, żeby urodziło się jeszcze mnóstwo maluchów. Bardzo ich tu
brakuje.
- Jakie maluchy masz na myśli? Spojrzała mu prosto w oczy.
- Kocham cię - szepnęła. - Więc jak ci się wydaje? Grant na chwilę zamknął
oczy.
- Ja też cię kocham.
- Wiem - odparła i uśmiechnęła się do niego z miłością. - Domyśliłam się
tego, kiedy przyjechałeś do mnie, do miasta, chociaż przecież go nie znosisz. Grant
uśmiechnął się ironicznie.
- Zdradziłem się, co?
- Nie wiedziałam tylko, czy kochasz mnie wystarczająco mocno, żeby mi
wybaczyć.
- Wybaczyć? Co takiego?
- To, że jestem dziewczyną z miasta.
- Zapewniam cię, że już nią nie jesteś - oznajmił poważnie.
- A więc nasze dzieci też nie będą miejskimi dziećmi. Grant nie mógł
powstrzymać szerokiego uśmiechu na myśl o biegających po ranczu małych
łobuziakach, nieustraszonych jak ich matka.
- Zastanawiam się, jakie imię dać temu źrebięciu - powiedział, nadal się
uśmiechając. - Przecież to córka Płomienia Fortune'ów. Zasługuje na godne imię.
- Coś przychodzi ci do głowy? Objął ją wreszcie i poczuł, że znów ogarnia go
żar, ale złagodzony czułością, której przedtem nie śmiał do siebie dopuścić.
- Może Płomień Mercy? - zaproponował. Nie zdążyła odpowiedzieć,
ponieważ pocałował ją mocno, jakby chciał wyjaśnić, skąd mu to imię przyszło na
myśl.
EPILOG
- Właśnie takiej krwi potrzebuje ta rodzina - oznajmił Sterling Foster z
aprobatą.
- O kim ty mówisz? - Kate Fortune z gracją wstała z fotela, patrząc na
wysokiego prawnika z gęstą grzywą siwych włosów, który od lat trwał przy niej w
dobrych i złych chwilach.
- O młodym McClure.
Kate uśmiechnęła się. Nie zamierzała podawać w wątpliwość jego opinii,
chociaż często się z nim spierała - dla samej przyjemności prowadzenia sporu. Tym
razem musiała jednak całkowicie się zgodzić z jego opinią. Wiele słyszała o Grancie
od jego matki, chociaż osobiście syna Barbary, którą kochała jak własną córkę,
spotkała tylko kilka razy.
Jeszcze więcej słyszała o nim od swojej ukochanej wnuczki. Kristina ciągle
wychwalała starszego brata. Już samo to, że nazywała go bratem, a nie bratem
przyrodnim, świadczyło o tym, że i jemu Kristina była bliska. Kate by to wystarczyło,
żeby zaakceptować Granta, nawet gdyby sama nie darzyła go sympatią i podziwem.
Sterling potwierdził jej opinię, kiedy spotkał się z Grantem osobiście, przekazując mu
wiadomość o tym, że Kate zostawiła mu w spadku pięknego ogiera rasy appaloosa.
- Nie pozwolił mi się zastraszyć. - To było wszystko, co powiedział prawnik,
ale Kate wiedziała, że w jego ustach to był największy komplement.
- Co u niego słychać? - zapytała teraz.
- Sprzedał pierwsze źrebię po Płomieniu Fortune'ów za większą sumę, niż jest
wart jakikolwiek koń pod słońcem.
Kate uśmiechnęła się. Sterling nie przepadał za końmi.
- Ty byś nie dał za konia złamanego grosza.
- Nie zaprzeczę. Ale potrafię docenić dochodowy interes. Dobrze spożytkował
prezent od ciebie.
- Nawet lepiej, niż myślisz. - Niektóre prezenty, podarowane przez nią różnym
członkom rodziny, przyczyniały się do rozwoju zdarzeń, na które nie liczyła nawet w
najśmielszych marzeniach.
- Jeśli kolejne źrebięta będzie sprzedawał równie korzystnie, to jego ranczo
niedługo rozrośnie się poza granice stanu.
Kate uśmiechnęła się tajemniczo.
- Wydaje mi się, że przynajmniej jedno źrebię zachowa dla siebie. Małą klacz
o imieniu Płomień Mercy.
- Płomień Mercy? Skąd miłośnikom koni przychodzą do głowy takie imiona?
- Grant nazywa swoją żonę Mercy - wyjaśniła z powagą Kate.
Sterling zrobił zdziwioną minę, a Kate się roześmiała. Bardzo się cieszyła,
kiedy udało jej się go zaskoczyć.
- Ożenił się? A podobno Kristina się zaklinała, że on nigdy tego nie zrobi po
tym nieprzyjemnym doświadczeniu z panną Carter. Z kim się ożenił? Zaczekaj... -
Sterling chwilę się zastanawiał, kojarząc w myślach fakty. - Pewnie z tą przyjaciółką
Kristiny, która wyjechała do Wyoming, a przedtem pomogła wsadzić za kratki kilku
bandytów?
- Meri Brady - potwierdziła Kate. - Ale coś mi się zdaje, że wszyscy ją będą
teraz nazywać Mercy. To cudowna dziewczyna, odważna, śmiała, inteligentna.
- Zawsze ją lubiłem - przyznał jej towarzysz. - Miała dobry wpływ na
Kristinę.
- A za to Kristina prezentowała się wspaniale jako jej druhna - odparła Kate ze
wzruszeniem.
Ciekawe, kiedy jej ukochana wnuczka pójdzie do ołtarza? Może jeśli
zdecyduje się zająć swoim spadkiem i wyjedzie do Kalifornii, i ucieknie od
zamieszania, które ogarnęło całą rodzinę, to kto wie... Zdarzały się już dziwniejsze
rzeczy. Czasami rzeczy pozostawione przez nią członkom rodziny po jej rzekomej
śmierci w niezwykły sposób odmieniały ich życie.
Sterling nagle zmarszczył czoło.
- Właściwie skąd ty to wiesz? Nie wychodziłaś stąd podczas mojej
nieobecności, prawda? Mówiłem ci, że musisz być ostrożniejsza... Kilka razy mało
brakowało, a zostałabyś rozpoznana.
- Mam swoje sposoby - rzekła Kate. Nagle jej uśmiech zbladł. - Ale to będzie
się wkrótce musiało skończyć. Jake wpadł w poważne kłopoty, przyda mu się
wszelka pomoc. Jakby nie było dość tej historii ze śmiercią Moniki i czekania, kiedy
policja albo ten detektyw Rebeki wpadną na trop prawdziwego mordercy, to jeszcze
musiał się dowiedzieć prawdy o swoim ojcu... Planowałam, że pozostanę martwa,
dopóki się nie dowiem, kto próbował mnie zabić. Teraz już wiemy, że to była
Monica. Ona już nie żyje, a rodzina potrzebuje mnie teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Muszę tylko wymyślić, jak mam wstać z martwych, żeby nikt nie umarł z wrażenia!
- Porozmawiamy o tym później. - Siwowłosy prawnik objął czule swą
towarzyszkę.
Ufała mu, korzystała z jego wsparcia i pomysłów. Bez niego by sobie nie
poradziła. Jeśli rodzina ma przetrwać te ciężkie chwile, które zgotował jej los, to rady
Sterlinga będą konieczne.
A rodzina musi przetrwać. Kate nie dopuści, żeby stało się inaczej. Wkrótce
ludzie się dowiedzą, że Kate Fortune jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.
Przecież wszyscy członkowie rodziny są jej dziećmi, więc ona dopilnuje, żeby
wyszli cało z każdej opresji.