Stanisław Esden–Tempski
Kundel
Opowieść tę, która jest moim osobistym pożegnaniem z minioną Epoką,
dedykuję Carli,
computerelli, która urodziła się jak ja – w XX wieku.
Chłopcy galijscy nigdy nie spadali ze skały. Uczyli się wspinaczki od
najwcześniejszego
dzieciństwa. Wyrastali na krępych, zwinnych mężczyzn – urodzonych
wspinaczy. Kościec mieli
w pewnej mierze ptasi. Kostki ich stóp były dwa razy odporniejsze na
skręcanie niż kostki osób
urodzonych gdziekolwiek indziej, a paluchy stóp mieli długie, krogulcze,
odchylone w bok...
I
1.
Coś wreszcie jej nie usłuchało, złamało jej dumę! Po stypie pomyślałem: „No,
ma czego
chciała, poszła do piachu!” Myślałem, że mam ją wreszcie z głowy. Jak
bardzo się myliłem,
poczułem w Londynie.
Wynająłem pokój na Green, w Richmond. Moją lanlord była ostrożnie
wścibska pani Medow
– zadbana wdowa, uśmiechająca się na mój widok zgryźliwie i serdecznie
zarazem. Gdy
wieczorem wróciłem z POSK–u, wysławszy do „Dziennika” ostatnią
korespondencję z
karnawału pan, Medow wysunęła siwy pyszczek zza oszklonych drzwi pokoju
przeznaczonego
na biuro i spytała, czy wszystko załatwiłem.
– Tak, już ją pochowali – rzekłem obojętnie.
– Czy to była bliska osoba? – drążyła dalej.
– Ciotka Asia była moim ulubionym generałem.
Przez twarz gospodyni przemknął delikatny cień rozbawienia. Więcej okazać
nie umiała,
dlatego zamknęła płochliwie drzwi, jakby bała się, że chcę się włamać do jej
serca. I
zbezcześcić jej duszę.
Uciekłem do pokoju na pierwszym piętrze. Tam, w fotelu pod oknem, było
bezpiecznie.
Śmierć ciotki, jakkolwiek by to brzmiało, bardzo ułatwiła mi życie. Mój byt
został zapewniony,
zależny od własnej inicjatywy. Nie miałem nikogo, ale też na samą myśl, że
ktoś mógłby się
wtrącać w moje życie jak ojciec czy ciotka Asia, robiło mi się nieswojo.
Londyn był tylko
przystankiem do dalszej podróży. Chciałem otrząsnąć się z domowych
miazmatów i uciec od
męczących widm rodzinnych. Musiałem poskładać się w samotności. Za
spadkowe pieniądze
mogłem wreszcie pojechać na Hebrydy. Na wyspę Old Storr.
Wszyscy ciągną na Południe. Jakby w upale, w słońcu łatwiej się było
odnaleźć. Głupi
przesąd. To, co najistotniejsze, jest zawsze ukryte, tkwi w chłodzie i mroku.
Dopiero w walce z
ciemnością i zimnem krzepnie wosk ducha. Pastor Macculoch pisał w 1851
roku:
„Utopia, tak długo szukana – gdzie ją znaleźć? Gdzie znajdziesz ziemię, na
której nie ma
armii, pieniędzy, kodeksów, gdzie lekarstwa są zbędne, nie ma polityków ani
podatków, żadne
gazety nie zaniepokoją cię swoimi sądami, nie spotkasz dziesięciny u drzwi
kościoła, ręce prawa
nie dosięgną białych, morskich głuptaków... Jest taka ziemia, powiadam wam.
Ta ziemia – to
Old Storr. Możemy ją łatwo zniszczyć naszym wścibstwem, zabić naturalne
szczęście Storran...”
Po ukończeniu cyklu korespondencji z karnawału w Notting Hill Gate
planowałem ruszyć w
drogę.
Zmierzchało już i z zielonych trawników Green dochodził szmer kroków.
Nagle coś spadło
mi na kark jak ciemny liść lub cień. Byłem pewien, że od tej chwili nic nie
będzie już takie
samo... Ogarnął mnie lęk tak silny, że na czole wystąpiły kropelki potu.
Ścisnęło mi się gardło, a
stóp dotknęła fala zimnej, lodowatej pustki. Kręciłem się po pokoju, nie mogąc
znaleźć sobie
miejsca. Skąd ta nagła emocja – pytałem siebie. Dlaczego?!
Wstydziłem się swoich emocji, jak niegdyś wstydziłem się pryszczy i
wychudzenia. Pryszcze
już dawno znikły, stałem się postawnym mężczyzną, ale uczucia goniły we
mnie bezładnie jak
szczury w ciemnej piwnicy. Zawsze byłem nieopanowany. I – co tu dużo
gadać –
nieobliczalny... Ciotkę bardzo to gniewało. „Masz to po matce” – mówiła. To
właśnie, w jej
oczach, obnażało niższość mojej rasy...
Ale przecież j a musiałem c z u ć mocno, żeby być czegokolwiek pewnym. Nie
ufałem
myślom! Osamotnione, chłodne myśli – myśli bez mocnych uczuć – stawały
mi w gardle jak nie
podlany sosem kawał wołowiny. Jednak lęk, który mnie nagle ogarnął, nie
chronił mnie, nie
dodawał pewności. Przeciwnie – zdawał się być gniewnym pomrukiem Ciotki.
Tak! Wciąż żyła
we mnie niby jakiś dokrewny gruczoł lub krystaliczny procesor!
Zerwałem się z fotela i wybiegłem na Green. Nie piłem długo – dwanaście lat.
Właściwie
uważałem się za wyleczonego. Ale pomóc mógł mi jedynie alkohol...! Tylko
on.
Nosić na głowie gliniany dzban – to wymaga ostrożności, ale nosić na głowie
czajnik pełen
wrzątku – to horror! Więc czemu się wahać? Czyż nie zasłużyłem sobie na
chwilę psychicznego
komfortu?! Na chwilę ulgi?!
Wargi mi wyschły, gdy wszedłem do pubu Gold Crown. Za barem stała tamta
kobieta w
towarzystwie rudzielca w okularach. Rudzielec miał nerwową, inteligentną
twarz. Znałem
mnóstwo takich typów, podobnych do mnie – sparaliżowanych tym, że się
narodzili. Nawet gdy
uciekają, ich bieg jest kurczowy.
Kobieta uśmiechnęła się po angielsku, to znaczy tak, jakby uśmiech ten
wywołało
zahamowanie nad przepaścią. Poprosiłem ją o whisky. Zapytała o którą. Co
za różnica?
Powiedziała coś do rudzielca i spostrzegłem, że pod jej układnością czai się
agresja. Długo nie
mogłem dojść, skąd to wrażenie. Dopiero gdy się odwróciła, jej profil obnażył
to, co kryło się
pod uśmiechem. Jej twarz nie była ludzka, płaska – była pyskiem ogolonej
małpy!
Nie mogłem dłużej znieść tego widoku. Wychyliłem jednym haustem alkohol i
poczułem, że
wszystko się nagle zmieniło. Moje przerażenie, moja gorycz doznały ulgi.
Mężczyźni chodzili w
krótkich spodniach, kobiety czesały długie włosy. Whisky wprowadziła mnie
znów w świat
doskonałej jednoznaczności.
2.
Jedynym dźwiękiem, dochodzącym do mego pokoju, był głos samolotów,
chroniących się na
Heathrow. Rzeczywistość stała się na powrót spójna. Była cała, jak cała jest
noga w bucie.
Mogłem po prostu siedzieć i myśleć. Zapomniałem, jakie to szczęście.
Dwanaście lat – to już
prawie inne życie!
Lecz to, co widzę za oknem, może być zawsze dwojakie. Pełne słońca i
słodyczy jak spacer
po kwiaty, jak poranek w Garczynie, gdy siedząc w fotelu dziadka Beno
mieściłem się w nim
cały, a światło słoneczne było tak niewyobrażalnie miłe, jak może je
odczuwać tylko chłopiec,
spędzający wakacje daleko od domu. A potem ciotka Marysia przykrywała
mnie
przedwojennym, wełnianym kocem. Leżałem na puchowej mieliźnie, wiedząc,
że gdy się
obudzę, zjem pajdy świeżego, żytniego chleba, a Kasia zrobi psikus i pocałuje
w policzek.
Ale to samo może być zupełnie inne – ciemne i rozpaczliwe, obce, jakbyś już
nie miał prawa
do życia. Gdy żagwie lęku zapłoną w moich żyłach. I nie będę wiedział, czy
wytrzymam choćby
tę jedną chwilę, potrzebna, by się ubrać. Kiedy jak wściekły pies będę bał się
wody! I dobrze mi
będzie jedynie w kompletnej ciemności, gdy będę czuł, że zasypiam, marząc
o Hebrydach.
Stary, zakurzony numer „Problemów”, który uświadomił mi istnienie Old Storr,
znalazłem u
ciotki w szufladzie ogromnej gdańskiej szafy. Chciałem natychmiast lecieć
piętro wyżej, do
Mirka, by pochwalić się znaleziskiem. Nie zdążyłem jednak zrobić ani kroku,
gdy do salonu
weszła ciemna od urazy i oburzenia sama Joanna Somk, grożąc chudą,
szponiastą ręką:
– A kto ci, kawalerze, pozwolił wchodzić tutaj pod moją nieobecność?! Czy
tam, na dole,
uczą cię, że można grzebać w cudzych szufladach? Wyjdź, proszę –
rozkazała.
Później cała rodzina przypominała mi, gdy tylko była ku temu okazja, ten
incydent jako
przykład, do czego mogą doprowadzić braki w kindersztubie. Bo przecież ja
nie byłem w
Gdańsku s w o i m, ani nawet przyjezdnym, jak moja matka. Urodziłem się i
trwałem w jakiejś
bolesnej strefie niczyjej. Mama mówiła, że jestem po prostu k u n d l e m.
Do pieczar ciotki Asi wkradałem się pod jej nieobecność, zwykle po to, by
dotykać rzeczy,
do których nigdy nie będę miał prawa. W szufladach ciotka gromadziła cały
śmietnik. Zwiędłe
róże z butonierki Antonio Wiatraka, konsula prawie wszystkich bananowych
republik, rękopisy
liryków Pompowskiego i Przybyszewskiego, guziki i wizytówki prababek,
pożółkłe blankiety
firmowe dziadka Beno... Nad tym wszystkim unosił się swąd naftowego
oświetlenia jak zapach
cmentarnych chryzantem. Bez tej archeologii tamten świat, Wolne Miasto
Gdańsk, mógł zostać
podany w wątpliwość, mógł zostać nawet zanegowany. A wtedy nasz dom
stałby się pustą
karoserią, mój umysł komputerem bezsensownie świecącym w półmroku, a ja
sam –
człowiekiem bez programu. Moje maszyny mogły zamilknąć na zawsze. To
przerażało.
Ciotka umierała dwa lata, oglądając telewizję. Pewnego dnia nie mogła już iść
sama do
sklepu monopolowego, by kupić swój codzienny koniak. Wykrzykiwała wtedy:
– Nie chcę już żyć, Jacek. Chcę do piachu!
To było fałszywka. Myślała, że tym bluźnierstwem wyjedna zwłokę. Wystraszy
kostuchę!
Była agresywna – lęk walczył w niej jak kot w worku, ranił każde jej słowo.
Jakie binokle wkładała na swój haczykowaty nos, gdy krzyczała tak w nocy?
Może wołało z
niej jakieś trzecie ego, z którym obcowaliśmy codziennie, nigdy go nie znając
– ego Ciotki Asi,
ego Starego Karamazowa? Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem.
Któregoś dnia położyła się na tapczanie przed telewizorem i już nie wstała.
Pochowaliśmy ją
obok pradziadka na cmentarzu w Oliwie. Byliśmy zadowoleni, że mamy taki
grób, grób wielu
pokoleń i nie musimy wałęsać się po jakiś Łostowicach czy Srebrzyskach.
Było to w samo
skwarne południe. Płakałem, jak to mężczyzna, raczej wyciskając łzy na
dowód płaczu niźli
dając się ponieść uldze.
Między nami nie mogła być do pomyślenia jakakolwiek równość. Czy dlatego
tak mało było
we mnie żalu? Całując jej dłoń na przywitanie i pożegnanie, zawsze miałem
wrażenie, że to
dłoń istoty wyższego gatunku. Myślałem o zmianie nazwiska. Ale jak długo
można udawać, że
nie jest się częścią tego, co cię tworzy? Bez czego byś nie istniał? Nawet w
piwnicy na
Kuźniczkach, we Wrzeszczu. Ze zdziwieniem dowiedziałem się od adwokata,
że po sprzedaży
domu dziadka Beno, gdzie kitwasiliśmy się wszyscy, otrzymam niezłą kasę.
Zapragnąłem
szerszego oddechu. I wyjechałem.
3.
Wolałbym go, rzecz jasna, nie spotkać. Ale stało się – wpadłem na niego i
Janice. Wysiadłem
na stacji Notting Hill Gate. Cały peron wypełniony był tłumem, który posuwał
się stopa za stopą
między szpalerami policjantów. Stacja od rana przyjmowała pasażerów „do”,
lecz nie „z
powrotem”. Nie można było stąd wyjechać aż do siódmej wieczorem, by nie
tamować ruchu
przyjeżdżających.
Przed wyjściem z podziemia tłum kontrolowały nowe szpalery bobbych i
policja konna. Na
malutkim rondzie siedzieli długowłosi chłopcy i ich łysa dziewczyna z dwoma
rudymi
szczeniakami, które sikały i szczekały. Łysa dziewczyna była spokojna i
ziewała, nie
zakrywając ust. Na słupach świateł ulicznych wisieli młodzi ludzie,
podrygujący w takt muzyki
reggae, dobywającej się z tysięcy głośników. Po chwili ogłuchłem i
zobojętniałem. Krok tłumu
stał się taneczny, jeśli to, co robiłem z nogami, posuwając się o pół stopy do
przodu i ćwierć
stopy do tyłu, można nazwać tańcem. Sprzedawcy zachęcali do kupna
gwizdków, grzechotek,
bębenków i marakasów. Przed nami jechał samochód z brazylijską orkiestrą,
a ponad głowami
tłumu widniały czarne tancerki z pióropuszami na głowach.
Przez chwilę znów ogarnął mnie łapczywą, niemiłosierną falą lęk. Niosłem w
sobie dźwięk
bardziej przejmujący, niźli muzyka płynąca głośników. Dźwięk, poprzedzający
katastrofę.
Kiedy usidlało mnie to uczucie, mogłem tylko bezwolnie posuwać się z
tłumem. To znaczy –
szły moja rozpacz, mój brak sił. Było to bolesne, jakby każdy mięsień kurczył
się w innym
czasie. I ten skurcz trwał. Ale próbowałem i potrząsałem marakasem, który
chyba kupiłem przed
chwilą. Podeszła do mnie czarna tancerka i pocałowała w usta. Pachniała
czymś, co
przypominało jesień. Odwdzięczyłem się jej grymasem. Gdy spróbowałem ją
objąć, uciekła.
Nagle zobaczyłem go, jak wynurza się spomiędzy tancerzy. Początkowo nie
dostrzegłem
żadnego podobieństwa. Miał sztuczną brodę, zawinął spodnie i wpuścił
nogawki w długie
skarpety, nosił koszulę w gryzącym kolorze pink i góralską kamizelkę. W
ustach trzymał
piszczałkę, w którą poświstywał. Rozbawieni tym widokiem Anglicy ciągnęli go
za brodę, a on
przewracał oczyma i z ust wypełzał mu pomarańczowy fallus. Wybuchały
salwy śmiechu. Za
nim szła kobieta ledwie po trzydziestce z miną i w stroju, który natychmiast
wzbudził moją
niechęć. Była to wysoka blondynka, zapięta na ostatni guzik, trzymająca się
prosto i niosąca swą
niezależność od tłumu jak bukiet. Nasze oczy spotkały się na chwilę.
Odwróciłem wzrok. Nie
chciałem mieć nic do czynienia z tą parą. Po chwili jednak Lajkonik wyrósł
przed mymi
oczyma.
– To ty? – zapytał.
– Nie rozumiem – odparłem nieprzytomnie.
– Nie poznajesz mnie?
Zastanowiłem się chwilę. Ta czterdziestoletnia twarz coś mi mówiła. Ale kto to
mógł być, u
diabła?
– To ja, Mirek.
Wtedy sobie przypomniałem. To był Mirek! Ale skąd w Londynie? – myślałem
szybko. –
Czy to możliwe? Według moich ostatnich informacji powinien być na terapii
grupowej z
narkomanami w Ohio. Psychologia – to nie był jego wyuczony zawód. Jak
większość został
terapeutą z przypadku. Najpierw odbębnił kurs social worker w Nowym Jorku.
Co mu strzeliło
do głowy z tą sztuczną brodą?
To już piętnaście lat... Od czasu, gdy ujrzałem człowieka, malującego fugi
pomiędzy cegłami
muru pewnego domu w Oliwie. Jechałem tramwajem, i widząc go,
powiedziałem sobie: „Jakie
białe są te fugi!” – Zrobił właśnie trzy rzędy. Fugi świeciły świeżą bielą jak
zęby telewizyjnej
kukły. – „Ja go w tym momencie zapamiętam.” – Będzie żył, wyciągając rękę,
by nabrać farby
do pomalowania fugi czwartej. Lecz się zatrzyma (rzeczywiście się
zatrzymał!). Nie będzie
malował dalej. Będzie żył we mnie pomiędzy fugami i palił papierosa jak na
przerwie między
lekcjami. Klęczący na rusztowaniu, w ciemnoniebieskim kombinezonie i pijący
piwo. Mój
tramwaj go minął.
W międzyczasie zniknął mur berliński, rozpadł się Związek Sowiecki i umarła
w
bezlitosnych boleściach ciotka Asia. Ja natomiast stałem się dalekowidzem, a
teraz tracę oko i
najbliższe badanie w Charing Cross Hospital ma potwierdzić ten wyrok. Nie
wyobrażałem
sobie, jak być jednookim. Milicjant, który mi to zrobił, przeszedł właśnie
weryfikację i będzie
służył nowemu ustrojowi. Moja depresja nic go nie obchodzi.
Mirek uśmiechał się do mnie serdecznie. Janice uśmiechała się także.
Zaofiarował się, że
przyniesie z baru trzy piwa.
– Nie piję...
– Ty?!... Od kiedy?
– Od... tamtej nocy.
– Gratuluję. Ale... coś musiało się stać...? – był szczerze zaniepokojony. – Co
się stało? Po
prostu robisz ze mnie wała? Co? Przyznaj się – próbował przyjąć to jak dobry
żart.
– Co za różnica? Wierzysz, nie wierzysz – twoja sprawa. Wiesz, ciotka poszła
wreszcie do
piekła! – powiedziałem ze złością.
Mój głos był cichutki i cienki, ale nie potrafiłem mówić głośniej. Mirek
wyciągnął szyję, by
mnie dosłyszeć. Ulica ryczała, młody barman puszczał ostrą rockową
muzykę.
– Szkoda.
– Jasne, że szkoda.
– Jak to możliwe? Nie była przecież taka stara...
– Była żywotna, ale pamiętaj, że miała osiemdziesiąt sześć lat.
– Aż tyle?
– Wydawało się, że będzie żyć wiecznie.
– Jak to się stało?
– Nie wiem, tego właśnie nie rozumiem. Pod koniec życia stała się bogata i
cały czas
szykowała się wyjechać do Niemiec. Ale potem jej przeszło. Posyłała mnie na
Wallenroda po
swoją ulubioną brandy.
Janice uśmiechała się.
– Przynosiłeś jej?!
– Tak.
Wbiłem wzrok w okno pubu. Zatrzymały się tam trzy czarne piękności z
pióropuszami na
głowach i ogromnymi kołami w uszach, miały srebrne lub złote biustonosze.
To było całe ich
ubranie. Po lewej stronie okna wisiał portret angielskiego dżentelmena w
cylindrze.
– Nic ci nie zostawiła? – spytał dociekliwie.
W tym pytaniu tkwiła niewyrażona obawa: „Czy to znaczy, że teraz ty jesteś
właścicielem
chałupy Somków?”
– Zostawiła – zapiszczałem. – Coś zostawiła i wszystko zabrała. Teraz
naprawdę już
wszystko się skończyło. Wraz z odejściem ich obojga – jej i starego
Karamazowa... On też
kopnął w kalendarz.
– Karamasov – wtrąciła z dumą przysłuchująca się tej rozmowie Janice – to z
Dostojewskiego?
– Stary Karamazow – to mój ojciec...
Janice spojrzała na mnie w milczeniu. Miała oczy szare jak piasek w
Garczynie.
– You are poor... – powiedziała cicho.
Nienawidziłem takich bab. Już chciała mnie zagłaskać! Była opięta w
dżinsową kamizelkę,
własnoręcznie wyhaftowaną, jak w kamizelkę kuloodporną. Nosiła
rozpuszczone dwoma
skrzydłami jasne włosy. Była zamknięta na zatrzask, który mieścił w jej
jasnomalinowych
ustach. Jej zęby były strasznie białe, prawie sztuczne. Już jej nie znosiłem!
– Karamazow... Współczuję ci... – żachnął się Mirek. – Zdawało mi się jednak,
że był między
wami jakiś ciepły kontakt?
– Nienawidziłem go, zresztą... czy ja wiem?
Moje palce poczuły znów, jak wpycham do ust jedzenie, by ojciec zjadł
cokolwiek. Miał
ptasie spojrzenie spomiędzy poduszek. Teraz wiem, że nie jadł, bo się bał..
Ja też jadam
niewiele.
– Dobrze ci tam jest? – zapytałem bezradnie.
– Co to znaczy dobrze? Czy mi dobrze w Stanach? Tak, stary, robię to, co
zawsze chciałem
robić.
Wyciągnął z portfela kolorowe zdjęcie na tle palm. Palmy były ogromne, a on
sam mały jak
mysz.
Zamyślił się. – „Nie możesz poddawać się temu stanowi. Jacek! – krzyknął. –
Czemu robisz
takie głupie miny? Co ty, dziecko?” – wystawiałem język do Janice, która była
zaskoczona i
próbowała się uśmiechnąć.
– Gdzie mieszkasz? – spytał.
– Nie powiem ci.
– Dlaczego?
– Wiesz sam. Będziesz się wtrącał!
– Nie możesz być sam. Ty przecież sam się nie wyciągniesz... Zaczniesz
chlać, stary! To
pewne, jak w banku!
Zrobiło mi się gorzko.
– Jedź z nami do East Isley. To urocze miejsce – bredził. – Wynajmiesz tam
pokój, a jeśli nie
masz forsy, pomożemy ci...
– Nie mogę. Czy nie widzisz, w jakim jestem stanie?
– Do narzekania zawsze znajdziesz mnóstwo powodów, ale później, zgoda?
Posłuchaj,
przyjacielu... Nie możesz się poddać. Jeśli poddasz się, nie będzie ci
potrzebne żadne
towarzystwo, a szpital! Nie rozumiesz?
– Myślisz, że tego nie wiem? Nie!
– Dlaczego?
– Boję się.
– Po co się bać?
– Nie ma „po co”! To fakt!
– Gdzie? – rozejrzał się wokoło. – Nie widzę nic, co może wywoływać lęk. Po
jaką cholerę ci
lęk?
– Nie możesz zrozumieć.
Popatrzyłem na Janice. Jej uśmiech znaczył tyle, co „przyjechałam z daleka.”
– Ty sam – wskazał na mnie paluchem – musisz zdecydować!
– Zamknij się! Nie będę miał oka!
– Co?
– Słyszysz.
– O kurczę! Jeszcze po tamtym?
– Tak.
– Zamieszkaj z nami... Proszę.
– Ani mi się śni.
– Dlaczego?
– Nie wiesz dlaczego, kutasie?! Kamienica na Grażyny już sprzedana!
Rozbiorą ją i zbudują
dom handlowy. Nigdy już tam nie wrócisz!
– To był wasz dom, nigdy nie dawałem ci odczuć...
– O nie, zawsze byłeś w porządku... Zbyt w porządku, żebym w twoim
towarzystwie nie
wypadał gorzej.
– Byliśmy... jesteśmy?... przyjaciółmi. Zapomniałeś już?
– Nie, nie zapomniałem. Tyle, że ty zawsze mieszkałeś wyżej...
– To naprawdę depresja – zdecydował. – Tu jest moja wizytówka. Zadzwoń
do mnie,
proszę... Strasznie się cieszę, że cię spotkałem.
– Me too – dołączyła Janice.
– To cieszcie się beze mnie...!
Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem. Już po chwili tego żałowałem.
W otwartych drzwiach pubu minąłem się z dużym, grubym ptakiem z
papierowym dziobem.
Welcome – powiedział mechanicznie barman.
4.
Nie chciałem iść do kostnicy, lecz wreszcie mnie zmuszono. Musiałem
dokonać identyfikacji
zwłok. W trumnie wyglądała jak namalowana. Wspominając to, wciąż się
lękam, że zaraz się tu
zjawi i nieznośnym głosem starej panny zgani mnie, że w ogóle śmiem
myśleć na ten temat.
Jakby to było coś intymnego, co tylko jej dotyczy i jakby chciała mieć, tam w
Oliwie, spokój. W
owej chwili padał deszcz i bałem się, że ją zmoczy, choć przecież była już
dobrze opakowanym
trupem, schowanym w drewnianej skrzyni głęboko pod ziemią.
Siedziałem na ławeczce nad Tamizą. Od rzeki tchnął ku mnie spokój wody.
Na drugim
brzegu stały stateczki spacerowe z oknami wielkimi jak u nas w suterenie. W
powodzi nocnych
świateł trwał Richmond Bridge. Wokół panowała absolutna cisza. Na ścieżce
wiodącej od mostu
dostrzegłem czerwony ognik papierosa. Musiałem się uzbroić, by ten ktoś, kto
zmierza w moim
kierunku, nie spłoszył rodzącego się we mnie spokoju. Przypatrywałem się
dużemu żukowi,
mijającemu moją stopę. Podniosłem z ziemi gałązkę i dotknąłem go. Żuk
znieruchomiał, lecz
nie próbował zmienić trasy. Po prostu leżał na ścieżce jak nieżywy.
Próbowałem poruszyć go
palcem, ale nie reagował. A przecież nie był nieżywy! Czym jest depresja?
– Czy on się boi? – pytałem siebie. Czy ja zachowuję się tak samo? Nic nie
pomoże
siadywanie na ławkach. Po długim procesie wyrodnienienia siatkówki,
spowodowanym wciąż
jeszcze tymi urazami z 83 roku, oślepłem na jedno oko. Pora to uznać, a dla
kobiet ważne jest i
tak co innego, więc – skoro nic nie widać...
Czerwony ognik papierosa zdekonspirował się wreszcie. Tkwił w rękach
młodego, czarnego
chłopaka w towarzystwie białej dziewczyny. Dziewczyna opowiadała coś
żywo, a chłopak
milczał. Miał minę podnośle–smutną, jak zwykle na pierwszych randkach, gdy
mężczyzna
próbuje ocalić swą samotność, a kobieta chce się w nią wedrzeć z mnóstwem
dobrych
pomysłów na życie.
Odchodzili w kierunku mostu kolejowego, przecinającego rzekę. Chciałem się
ukryć. Śmierć
ciotki Asi wykopała dół pod moimi stopami. Ta groźna pustka musiała zostać
czymś
wypełniona, lecz wypełniła się lękiem. Dwa lata wcześniej zginął w wypadku
ulicznym ojciec.
Odejście Starego Karamazowa nie dobiło mnie tak skutecznie, jak
wygaśnięcie funkcji
bioelektrycznych tej starej jędzy.
Teraz jeszcze Mirek – to było ponad moje siły! Nie umiałem mu wybaczyć. Z
biegiem lat to,
co działo się w akademikach, stało się nierealne jak kadry cudzych
wspomnień. Byłem już
innym człowiekiem. Ale on, Mirek, był ciągle tą samą osobą – złodziejem
uczuć, który
wykorzystał nas oboje – mnie i Olę! Gdyby nie to, znalazłbym świetną zabawę
w obronie mej
metamorfozy. Cieszyłbym się z każdego blasku zdziwienia w jego oczach.
Przecież tak byłem
dumny, że udało mi się zrzucić togę papieża gdańskich alkoholików.
Znalazłem upodobanie w
czymś, co kiedyś wydawało mi straszliwie głupie, w opisywaniu w gazetach
moich w r a ż e ń
z oglądanych sztuk teatralnych, czytanych książek, zamiast po prostu je p r z
e ż y w a ć. Ale
dzisiaj?! Nie, nie zadzwonię do niego – postanowiłem i lżej mi się oddychało.
Poszedłem w ślad
za zakochanymi.
Gdy doszedłem do wiaduktu, skręciłem w prawo. Minąłem pałac i obok mnie
zahuczał
pociąg. Nagle poczułem tchnienie zrozumienia. Wszystko, co się zdarzyło
przed chwilą, miało
długą tradycję. Depresja, leczona wysiadywaniem nad Tamizą. Spacerujący
nad rzeką
zakochani, pociąg mijający kogoś z hukiem, obcojęzyczny dziennikarz w
Londynie. Poczułem
się pewniej, jak w znanym sklepie. Tak, wszystko to już było, krążę wśród
stereotypów jak
narciarz w slalomie. Gdy doszedłem do Green, zaskoczyło mnie pytanie: „W
takim razie gdzie
szukać siebie?”
Depresja zaczyna się zawsze od drobnego niepokoju. Przechodzi fazę
rozpoznania terenu, z
wielu możliwych rozwiązań zawsze wybierając najgorsze. I karmi się tym, i
urasta. Urasta. By
stać się wreszcie tym, czym jest w istocie – lękiem. Kiedy doszedłem do
swojego nie–swojego
domu, byłem już pewny: nie ma mnie! Zgubiłem się, krążąc po świecie. To, co
użyło przed
chwilą klucza, by otworzyć drzwi domu pani Medow, stanowiło pusty futerał.
Zbyt szybko
uznałem za siebie to, co widzę w lustrze. To było tylko puste, skórzane
opakowanie. M n i e j u
ż t a m n i e b y ł o!
Moje zachowanie nie było moim zachowaniem. To słodkie, co ssałem ciągle
w ustach,
mówiąc: „Ja, ja ja” – rozpuściło się gdzieś, zostało dawno wyplute. Przyjąłem
to spokojnie, lecz
lęk, który runął na mnie, był lękiem, jaki odczuwać może jedynie skazaniec,
wiedziony do celi
śmierci. Więc mnie nie ma? To co w takim razie tak boli?! Byłem gotów
zgodzić się na
wszystko, byle tylko nie cierpieć. Oddychałem powoli, jakby własne myśli
wprawiły mnie w
zadyszkę. Chciałem tylko ciszy we mnie. Co zrobić, by wrócić tam, skąd
przyszedłem?
Zapaliłem papierosa i poczułem bóle w piersiach. Zdenerwowałem się
podstępnością anty–
mnie we mnie. O n wykorzystuje każdy dogodny moment. To pasożyt! Każdy
taki ból może
stać pierwszym kamykiem lawiny. Nie chodzi mu bowiem ani o racjonalność,
ani o miarę
zagrożenia. Jest cudzożywny. W tej chwili zaczyna się od papierosa i
nerwicowego bólu w
piersiach, ale jego rozrost na inne rejony ciała i duszy budzi grozę. Może
zaraz doprowadzić do
utraty kontroli nad losami mego spokoju!
Nie mogłem m u się poddać – bo znaczyło to zostać kaleką. Zbyt dobrze
miałem w pamięci
dni, spędzone na kanapie w oczekiwaniu chwili wytchnienia od lęku przed...
niczym. Istotnie –
umarła mi ciotka, z matką nie miałem już dawnego kontaktu, ojciec wpadł pod
autobus do
Gdyni, długo leżał w deszczu, nim go zabrali. Ja sam wreszcie straciłem oko
po długim procesie
wyrodnienia siatkówki. Ale przecież widziałem! Więc czemu się bać?! Lęk,
podobny do
ćmiącego bólu, ogarniał w końcu całą duszę. Z powodu jednego papierosa?!
Przecież to
idiotyczne! Podszedłem do okna, w którym lśniła Tamiza. Napompowałem do
krwi tlenu.
Poczułem możliwość zawrotu głowy, ale lęk cofnął się i bóle ustały. Kurewska
depresja! Jak
długo będzie trzymać?! Czy ta dziwka, ciotka Asia, jest warta, bym przez nią
tak cierpiał? Skoro
i tak już umarła? A przecież rzeczywiście umarła! I nic nie jestem w stanie jej
pomóc. Żaden jej
dzwonek już mnie nie zmusi, bym pobiegł na górę z wiadrem węgla!
Stałem przed otwartym oknem. Powietrze było kryniczne. Ciągle za mało
oddycham.
Pamiętam: w przedszkolu, gdy jakiś chłopiec próbował mi przycisnąć główkę
do pościeli,
wiłem się jak piskorz. Odczuwałem wtedy lęk taki, jak teraz. Więc to, co
odczuwam teraz, to lęk
przed uduszeniem? Ponowiłem eksperyment z kontrolą oddechu. Lęk
przygasł, ciemność za
oknem była zupełna. Ja trwałem u jej brzucha jak mszyca. I nie bałem się.
Byłem tym, kim
jestem. J a. Poczułem coś w rodzaju chromego szczęścia.
Niechętnie położyłem się do łóżka. W postawie wyprostowanej mogłem w
każdej chwili
uciec albo wyskoczyć przez okno. Gdy tylko zamknąłem oczy, przypominałem
sobie t a m t o!
– ranę, która raz otrzymana, jątrzyła już całe życie. Do dzisiaj.
Opowiadałem o tym Mirkowi wiele lat temu. Byliśmy jeszcze uczniami.
Spojrzał na mnie z
wrogością.
– Ty jesteś c h y b a c h o r y!
Był tak obcy, jak wszyscy – a przecież był moim przyjacielem. Żałowałem, że
mu to
powiedziałem. Nie wolno zwierzać się z takich rzeczy. Nikomu.
– ...Wychodziłem wtedy przed dom cioci Marysi w Garczynie, siadywałem na
schodkach i
medytowałem do późna w nocy. Myślałem o różnych ważnych i nieważnych
sprawach.
Wymyśliłem wtedy tę dziwną zabawę... Polegała na wyobrażeniu sobie
możliwości n i e i s t n i
e n i a. Rozumiesz? Doszedłem w tych akrobacjach do takiej wprawy, że
czasami d r o g a p o
w r o t n a wydawała mi się już niemożliwa. Taki nieistniejący, zawieszony w
głębokim,
milczącym mroku, między gwiazdozbiorem Wegi a konstelacją Panny,
pozostawałem tam jakby
już na zawsze – obłok mglistej, opalizującej materii. Z tej perspektywy
powroty na dół, do
domku ciotki Marysi, pomiędzy zwykłe, codzienne sprzęty, zawsze zadziwiał.
To właśnie ona –
realność – była niesamowita, a tamte wyobrażone stany jedynie prawdziwe.
Zaprzestałem tej zabawy, gdy wydarzyło mi się coś, co zbulwersowało
rodzinę i wyrobiło
opinię chłopca nie całkiem normalnego. Którejś nocy, gdy jak zwykle zrobiłem
przegląd
codziennych wydarzeń i postanowiłem zrobić spacer po granatowym, letnim
niebie – poczułem,
że zabawa może się skończyć inaczej niż zwykle. W każdym razie szybko
wprawiłem się w
stan, w którym mogłem opuścić ciało, zawisnąć wysoko nad Garczynem i z
wysoka oglądać
dom ciotki, ogród, zabudowania sąsiadów. Nagle poczułem paraliżujący lęk,
jak człowiek, który
zgubił drogę. Chciałem wrócić do siebie, do ciała, które zostawiłem na
przyzbie, ale nie
mogłem. A im bardziej się starałem, tym ono – to moje ciało, siedzące na
schodkach z głową
opartą na rękach i spoglądające w górę – stawało się odleglejsze, tym
bardziej niedostępne. Lęk
przerodził się w przerażenie, a stamtąd, z dołu, doleciał mnie nieludzki,
przeciągły głos. Moje
ciało wyło! Był to głos zwierzęcy, przyprawiający o dreszcze. Nigdy później
nie zdarzyło mi się
usłyszeć niczego równie okropnego. Psy z sąsiedztwa obudziły się i zaczęły
szczekać i wyć jak
ja. A ja ciągle nie mogłem wrócić! Czułem drapanie w gardle i brakło mi
powietrza, lecz
musiałem wrzeszczeć, wyć przenikliwie, z taką siłą, że byłem pewien, iż
struny w gardle mi
pękną. Słyszałem, jak budzą się ciocia Marysia i Kasia, czułem szarpanie, w
końcu ktoś chlusnął
na mnie wodą z wiadra, ale wrzeszczałem dalej. Aż wreszcie słony smak łez i
zapach ziemi, w
którą wtulałem twarz, przywróciły mi przytomność. Pierwsze, co zrobiłem – to
obejrzałem ręce.
Były brudne i drżały. W całym ciele czułem przenikliwe zimno. Zaniosły mnie
do domu i
przykryły kołdrą. Nie mogłem zasnąć pod kołdrą – ciepło własnego ciała było
obrzydliwe. Noc
spędziłem w kącie pokoju, siedząc w kucki. Dopiero wtedy powróciła mi
radość, zwykła radość
życia. Bo przecież tak naprawdę to na chwilę umarłem.
5.
Londyn wydawał mi się teraz podwójnie groźny. Chodząc po rozgrzanych
ulicach
Richmondu, powtarzałem sobie: „Muszę to wszystko zrozumieć, bo póki nie
zrobię porządku z
własną duszą, zawsze będę się bał! Każda przeciwność losu wpędzi mnie w
depresję”. Lecz co
to znaczy zrozumieć?
Surgery była całkiem blisko, znacznie bliżej niż myślałem. Kiedy tam szedłem,
moje nogi
próbowały mi w tym przeszkodzić. Odzywały się bólami i skurczami mięśni.
Musiałem
przystawać, by złapać oddech. Póki siedziałem w pokoju i gapiłem się
beznadziejnie na Tamizę,
nie czułem ich zupełnie. Dopiero, gdy szedłem na spotkanie z okulistą, nogi
zbuntowały się
przeciw mnie, jakby nie chciały, bym szukał pomocy. Co się ze mną działo?
Czułem, jakby ktoś
wykręcił mi najważniejszą śrubę i w wszystko we mnie latało, nie reagując na
wolę.
Wizytę zamówiłem telefonicznie. Musiałem za nią zapłacić, ale to nieistotne.
Najważniejsze
było, czy mają tam tomograf, który potwierdziłby stan siatkówki lewego oka.
Niestety,
widziałem coraz mniej. Czekałem na dzień, gdy obudzę się z rana i stwierdzę,
że widzę świat
już tylko jednym okiem. Właściwie to nawet wolałbym, by tak się stało...
Byłaby to jakaś
pewność. Czekanie na dzień zasłużonego półoślepnięcia wzbudzało we mnie
panikę.
Przyjął mnie doktor Grant. Był to trzydziestoletni mężczyzna w typie „Dyzio–
marzyciel”,
który śmiał się do mnie szeroko i prawie poklepywał po plecach. Pytał
fachowo o okoliczności
urazu i objawy niedowidzenia. Przejął się, że doszło do tego w czasie
demonstracji politycznej.
On też był niedawno na demonstracji – w sprawie Kurdów. Interesuje się
losem tego narodu,
oglądał nawet film o Kurdystanie...
– Kurdystan – to gdzie indziej, chyba w byłym ZSRR – zauważyłem.
– Och tak, doprawdy... Ale w ogóle polityka to gangsterstwo, a w świecie jest
tyle
nienawiści...
– Dużo – zgodziłem się.
Gdy poprosiłem o jakieś leki antydepresyjne, choćby uspokajające, spojrzał z
wyrzutem.
– Nie mogę. Takie rzeczy może przypisać tylko psychiatra, a ja jestem
okulistą.
– A czy do ogólnego zdrowia pacjenta nie należy psychika? – zauważyłem
nieśmiało.
– Tak, ale ja pana nie leczę...
– A co pan robi?
– Żeby przypisać leki psychiatryczne, musiałbym mieć pana pod obserwacją
dłuższy czas i
zrobić odpowiednie badania. Co do pańskich leków decyzję podejmie
profesor Gravestone
(„Nagrobek”?! – wzdrygnąłem się z lękiem) – w Charing Cross Hospital.
Doktor Grant miał zmartwioną minę, jakby odmawiał najbliższemu
przyjacielowi. Za tym
współczuciem kryła się pogarda. Chciałem wreszcie przestać się bać! Dlatego
właśnie to
powiedziałem.
– A jeśli to czekanie na profesora Gravestone skończy się powrotem do picia?
Bo przecież
wiem, jak sobie poradzić. Wystarczy jedna kolejka whisky, a miną wszystkie
problemy. A jeśli
na kacu po tym leczeniu zdarzy mi się utonąć w Tamizie?
– Proszę pana, czy nie myśli pan – zapytał – że to szantaż?
– Tak, to szantaż...
Doktor Grant nie przepisał mi żadnych psychotropów. Leczy się to, c o w i d a
ć. A po
mnie niewiele można było poznać. Pani Medow starała się nie zwracać uwagi,
że bywałem
nieuczesany, wychodząc po papierosy do pobliskiego newsagent. Ale była
zdziwiona i jakby
trochę przestraszona. Rzadko wychodziłem z pokoju i całe dnie spędzałem,
wpatrując się w
konar rozłożystego drzewa przed domem. Zza tego konara można było
dostrzec masywne ciała
samolotów, zniżających swój lot nad Richmond. Konar dębu, stabilny i
starożytny, był jedyną
cząstką rzeczywistości, jaka nie budziła mych obaw. Siedziałem całymi
dniami w fotelu i
paliłem papierosa za papierosem. Pokój zaćmił się od dymu. Jadałem byle co,
a moją duszę
napełniało poczucie niezawinionej straty. Przeczytanie jednego akapitu trwało
piętnaście minut,
a do każdego zdania musiałem wracać po kilkanaście razy. Czyżbym po
prostu zwariował?
Gdyby ktoś mnie dotknął, jak ja owego żuka na ścieżce – nie zrobiłbym
niczego w swej obronie.
Co musiałbym zrobić, by znów być sobą? Decydować, na co mam w tej chwili
ochotę, nie bać
się zostać w pokoju sam na sam ze sobą? Doznać raz jeszcze słodyczy
zwyczajnego poznania?
Marzyłem o tym, by mieć obok siebie pełną butelkę. Widziałem siebie,
idącego do sklepu Tesco
i wybierającego odpowiedni gatunek. Potem nalewającego sobie szklaneczkę,
gapiącego się w
telewizor. Mogłem uczynić to w każdej chwili. Nikt by mnie za to nie skarcił,
nikt by się tym
nie zainteresował...
Szukając na czworakach zapałek, które wypadły mi z dłoni, zajrzałem do
torby podróżnej,
stojącej pod stołem. Wyjąłem zeń niespodziewanie dla siebie d y s c y p l i n
ę. Rodzinną
nahajkę o pięciu rzemieniach, z węzłem na każdym końcu. Woziłem ją ze
sobą jak żartobliwą
pamiątkę utraconego raju. Trzymałem twardy koniec dyscypliny, obciągnięty
skórą, i było mi
wreszcie dobrze, swojo, domowo – puściły zardzewiałe zamki pamięci i
wróciłem tam – do
Kuźniczek.
Tyle rzeczy zdarzyło w moim życiu i o tak wielu rzeczach zapomniałem!
Dlaczego, zamiast
być właścicielem przeszłości, stałem się biedakiem, zdanym na litość każdej
obecnej chwili?
Siedzącego na podłodze w obcym angielskim domu ogarniało mnie tchnienie
tamtych
piwnicznych woni – mieszanina zapachu zbutwiałego drewna i zaschniętego
jak krew wapna..
6.
Śnieg był zawsze najgorszym moim wrogiem. Może dlatego, że mieszkaliśmy
w piwnicy.
Nasza piwnica miała normalne okna, ale wszyscy wokół wchodzili do
mieszkań po schodach.
Do nas można było wejść wprost z chodnika. Często robił to wiatr, zdarzało
się to także
śniegowi. Nosiłem wówczas traktory – buty z grubej, świńskiej skóry o
podeszwach z
prasowanej gumy. Te buty były bardzo praktyczne. Nie ślizgały się po śniegu.
Miały jednak
jedną wadę – mimo codziennego pastowania przemakały całą powierzchnią.
Moje skarpetki co
wieczór wisiały na kaloryferach. Chusteczka do nosa, pracowicie składana
przez matkę w
regularny kwadrat, była bardzo ważną częścią mojego ubioru. Na plecach
nosiłem kartonowy
tornister, a w tornistrze drewniany piórnik z ładnie pachnącą obsadką,
stalówką i gumką. Byłem
dumny z tego tornistra – był zupełnie nowy. Na głowie miałem czapkę z
pomponem. Szalik z
gryzącej wełny też zrobiła na drutach mama.
Zawsze uśmiechałem się do pana Konstantego. Ten człowiek bardzo mnie
smucił. Był stary,
tak stary, że przy nim moje ciotki wyglądały młodo. Miał wielki nos, wyłysiałą
czaszkę i drżące
usta, jakby wiecznie zbierało mu się na płacz. I nigdy nie słyszałem, by
cokolwiek powiedział.
Chodził zawsze z laską, ale nie wiedziałem, po co. Zawsze trzymał się prosto
i nie oglądał na
boki. Czasami tylko odwracał się gwałtownie, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś
za nim nie idzie.
Jego wielkie, brązowe oczy były wówczas przerażone. Sprawiał wrażenie, że
wolałby, by nikt
nie poznawał go na ulicy. A przecież znaliśmy się bardzo dobrze. Ponoć był
nawet w kościele,
gdy mnie chrzczono. Dziwne, bo mama mówiła, że to bezbożnik.
Nosił czarny, sukienny płaszcz, nawet latem. No i tę swoją laseczkę. Lecz
kiedy mówiłem
mu grzecznie: „Dzień dobry” – wydawał z siebie taki okropny dźwięk: „Grrr,
grrr, grrrh...”, i
uciekał, uciekał kracząc jak wrona. Brnąc w śniegu i potykając się – wielkie,
stare ptaszysko –
w czarnym kapeluszu, z przyczepioną na końcu skrzydła laseczką. Znikał w
tunelu dworca, a
ciotka Asia martwiła się potem. Mówiono, że jest baronem.
Nasz dom na Grażyny był trzypiętrową kamienicą o dwóch wieżyczkach i miał
wejście z
gankiem, dokąd wiodły łukowate schody, a przy rzeźbionych drzwiach stały
dwa atlanty,
podtrzymujące mały kamienny dach. Ciotka Joanna mieszkała od podwórza.
Jej okna
wychodziły na browar. My zajmowaliśmy suterenę.
Kuchnia, do której wchodziło się z głównego pokoju, miała także tajemne
wyjście na
piwnicę. Odkryłem je kiedyś w szafie ściennej, szukając szufelki do śmieci.
Wyjście to
prowadziło do wąskiego korytarzyka, który był moją prywatną własnością.
Można było doń
dotrzeć tylko przez owe drzwiczki, na których ocalała blaszka, przytwierdzona
dwoma
zardzewiałymi gwoździkami, z nazwą tej restauracji – Kleinehammer.
Kleinehammer – to to
samo, co powojenny Lotos. Tej restauracji także już nie ma.
W jej drzwiach stał zawsze gruby pan z czapką z daszkiem, na której otoku
widniała nazwa
LOTOS. Otok miał kolor czerwony, a litery były złote. I żadnego dziecka tam
nie wpuszczano.
Przed wojną w Dworze w Kuźniczkach, jedynym budynku w mieście, który
pozostał nietknięty,
spotykała się wrzeszczańska Polonia. Ale gdy tłumaczyłem to panu w czapce,
napomykając o
dziadku Beno i skrzypcach, które leżały ciągle na szafie u ciotki Joanny, nie
wierzył mi i
twierdził, że nikt tam nigdy nie grywał na niczym prócz szafy z płytami. Jak
mogłem go
przekonać? Mógłbym pokazać mu tę dużą altanę, w której grała zawsze
parkowa orkiestra.
Mógłbym mu opowiedzieć o wielu rzeczach, jakie widziałem z okienka. Lecz
skoro nie...
W dniach wypłat wyciągałem z Lotosu ojca, bo nie mógł trafić do domu. Nie
było to daleko
– trzy minuty drogi, lecz tato był zmęczony już po pierwszej butelce wódki,
więc serdeczni
przyjaciele zostawiali go śpiącego z głową na stole, bo po prostu nie chcieli
go budzić. Ja
rozumiałem to, idąc po niego z mamą, a w miarę, jak rosłem, coraz lepiej
radziłem sobie z
dźwiganiem na plecach jego zmęczenia. Tata nie opierał się i nie łajał mnie,
„bo przecież to
ważne, żeby utrzymywać kontakt z ludźmi po pracy – czyż nie?”. A poza tym
pod wpływem
tych rozmów zasypiał i mruczał cicho jak kot lub podśpiewywał. Fotel taty stał
pod oknem
wychodzącym na chodnik (z którego nie było nic widać, co się dzieje w domu,
bo wisiały gęste
firanki). Mama mówiła: „Nie pal tyle”, a tata palił giewonta o cudownym
zapachu i mówił: „Ty
nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham.” Rzeczywiście nie wiedziałem, ale
kiwałem głową, bo
gdybym tak podał w wątpliwość to wyznanie albo zażądał dowodów – ojciec
mógłby wpaść we
wściekłość, a nie ma nic gorszego niż widok własnego taty, który lata po
kuchni z mieczem, i w
związku z tym niebezpiecznie jest nawet go dotknąć, a najlepiej, żeby sobie
po prostu wyleciał
przez komin!
Z mojego korytarzyka przez małe piwniczne okienko gapiłem się godzinami
na podwórko. A
jeśli długo patrzysz, to możesz zobaczyć znacznie więcej, niż gdy tylko
spoglądasz pobieżnie,
jakbyś w ogóle nie chciał widzieć.
Zanim jeszcze powstał ten okropny budynek basenu, którego tył widać teraz,
widywałem
rzeczy zapierające dech. W jednej chwili znikały chwasty i nowe garaże
ujawniały swą historię,
zmieniając się w mały domek Śliwów, którzy mieli przecież przydział, a nadto
nie chcieli mieć
nic wspólnego z ciocią Asią! Kiedyś stary Śliwa, zanim został kuratorem
społecznym, a nawet
ławnikiem w sądzie, rozbił mi wargę kamieniem. Pamiętam to jak dzisiaj –
gapiłem się na
mewy, nurkujące do naszego śmietnika, a chłopaki grały w klipę na dachu
Śliwy. Wtedy
odezwał się wrzask i poczułem, jak coś rozcina mi usta. To była skamieniała
gorycz Śliwy,
skupiona w kamyk nie większy niż pięć złotych. I ta gorycz mnie zmartwiła.
Mali Śliwowie i
tak nie mieli przyjaciół, „bo w ich budzie bieda aż piszczy”, a Mirek mógłby nie
latać po
cudzym dachu, miał przecież własny pokój, zaś jego ojciec głowę na karku,
do partii się zapisał,
i naprawdę niczego im nie było trzeba.
Więc gdy tak stałem przed piwnicznym okienkiem, za płotem Śliwów odrastał
jak
amputowana kończyna ogród Dworu w Kuźniczkach – biły w górę fontanny,
zasilane Strzyżą,
po trawie chodziły daniele, spomiędzy liści lśniły posągi Minerwy i Apollina.
Nad Strzyżą
łapano raki, w altanie siedział pijany Wiatrak i krzyczał, że jego babka urodziła
się w Prusach.
Grała orkiestra grzmiąco–dudniąca, a w kierunku domu zmierzał biskup
O'Rourke, o którym
opowiadano, że polskiego uczył się od pewnego lwowianina, dlatego to „l” tak
z lwowska
wymawiał. Obok biskupa szedł brodaty i włosaty dziadek Beno, wymachiwał
skrzypcami i
smykiem, rozzłoszczony zachowaniem Antonio Wiatraka, który był konsulem
tylu krajów
naraz, że właściwie powinien był zostać prezydentem świata, więc niechaj
wraca do tej swojej
Wenezueli, skoro tak bardzo mu się tu nie podoba...
Na upartego można by powiedzieć, że mieszkaliśmy w piwnicy. Ale przecież
nigdy nie
myślałem tak o naszym domu. Częścią piwnicy pomieszczenia te stały się po
wojnie z woli
Urzędu Kwaterunkowego. Przed wojną mieścił się tam skład płyt
gramofonowych Loebinga,
Prusaka z Królewca, zaprzyjaźnionego bardzo z dziadkiem Beno. Dom na
Grażyny nie był więc
dla mnie tylko domem na Grażyny, jak bywają domy tu i teraz. Ani też
miejscem, które
chwilowo zamieszkiwaliśmy. Był jakimś miejscem ostatecznym. A suterena? –
suterena była
raczej maskaradą...
7.
Wyjrzałem przez okno. Przed sąsiednim budynkiem o nazwie Maple Court
zatrzymał się
biały samochód nienormalnej długości – limuzyna. Byłem pewien, że zaraz
ujrzę wychodzącą z
pojazdu pannę młodą w białej sukni, ale zamiast tego z samochodu wysiadł
purpurat z krzyżem
na piersiach i w piusce. Tak mógł się ubierać biskup O'Rourke. Tamten
przedwojenny klecha
jeździł jednak wyłącznie tramwajami i mógł istnieć jedynie w Gdańsku. Każda
panienka z
Polskiej Macierzy podkochiwała się w owym kaznodziei – powiedziała mi to
ciotka Marysia.
Przeszłość rodzinna była jak ciężki sukienny płaszcz, przeszyty z
marynarskiego płaszcza
jakiegoś komandora. Chronił przed mrozem i krępował ruchy.
W torbie podróżnej pod stołem leżał mój laptop, wspaniałe, amerykańskie
liczydło liter. Nie
otwierałem go od chwili wysłania ostatniej korespondencji. Myślałem, że to
depresja po prostu
uniemożliwia mi wszelką pracę. Tak t a k ż e zresztą było. Jednak moja
niechęć, by włączyć to
urządzenie, miała również przyczynę głębszą. Dopóki bowiem mój komputer
był jedynie
niezawodnym rodzajem maszyny liczącej, czułem się wobec niego
niezależny, ale przecież
bywałem nieraz skonfundowany, gdy ów bezduszny kalkulator zadawał mi
pytania, świadczące
o jakimś pełgającym w nim, krępującym rozsądku. Były to przypomnienia
czegoś, co
powinienem pamiętać, ale z powodu niedoskonałości mego myślenia
zapominałem lub
lekceważyłem.
– CZY CHCESZ NAPRAWDĘ ZMAZAĆ TEN DOKUMENT? – pytał komputer.
– UWAŻAJ, BO JEŚLI NIE UTRWALISZ TEJ STRONY – ULEGNIE
ZAPOMNIENIU! –
ostrzegała maszyna.
Niekiedy na ekranie pojawiał się rysunek bomby z zapalonym lontem, a napis
na ekranie był
jak krzyk:
– UWAGA! ZROBISZ JESZCZE JEDEN KROK, A WYMAŻĘ CAŁĄ PAMIĘĆ!
–
straszył.
W tej niemej potyczce były zaciętość i pewność siebie rodem z bardzo
ludzkich emocji. Nie
mogłem tego znieść! Nie chciałem, by jakaś głupia liczbowa katarynka
wtrącała się w me
postępowanie. Miałem o wiele poważniejsze zadanie: musiałem pojąć, co
zepsuło się w moim
systemie, powodując bezlitosny, nieprzekupny lęk, w którego szczękach
trwałem już tyle dni!
Chodziło o moje emocje, moje uczucie, o których ta smętna maszynka do
mielenia myśli, nie
mając wątroby, jąder, nie pożądając nigdy niczego, nie mogła mieć żadnego
pojęcia. A spraw do
wyjaśnienia zostało tak wiele...
Karnawałowe spotkanie z Mirkiem przypomniało mi boleśnie, jak wielka dziura
ziała w
mojej emocjonalnej pamięci. Czułem wstyd i skruchę.
Nigdy nie wtajemniczyłem Mirka w to, co było największą naszą sromotą.
Ojciec, żeniąc się
z rozwódką zza Buga, sprawił, że drzwi Rodziny zamknęły się przed nim raz
na zawsze. Długo
nie mogłem zrozumieć, dlaczego dotyczy to także mnie. Nie wiedziałem
jeszcze, że Mora
przenosi się z pokolenia na pokolenie. Małżeństwo rodziców było
mezaliansem. Dwoistości
doznawałem wszędzie.
Życie zawsze wydawało mi się snem, lecz nie Historia. W naszym domu
istniały obok siebie
dwa światy. Pierwszym był z pewnością ten, którego nie ma. Mirkowi, jak i
większości moich
znajomych, wydawało się, że Gdańsk jest opuszczonym przez Niemców
miastem, do którego
polskość została przywieziona przez ich rodziców. Nie mogłem oczywiście
głośno temu
zaprzeczyć. Nie chodziło nawet o to, że straciłbym kolegów, przyjaciół takich
jak Mirek. Nie,
nie o to szło. Gdybym wyznał im inność, jak inny kolor skóry, sam skazałbym
się na samotność,
a to w wieku dorastania jest katorgą gorszą niż bieda. Więc nigdy nie
rozmawiałem z Mirkiem
na ten temat. Ustrój zrównał nas i pozbawił nasze osobiste historie
jakiejkolwiek znaczenia.
Musiałem się przed wszystkimi ukrywać. Do niczego nie miałem prawa.
Nawet fizyczne
ślady tamtego świata zostały starte z ziemi, za pomocą min łańcuchowych,
gdy Rosjanie
wyburzali całe dzielnice, by wypłoszyć ukrywających się po piwnicach
gdańszczan i Niemców.
Ostatnie grupy gdańszczan zginęły pod Halą Targową, zalane wodą
uszkodzonego
wybuchami systemu kanalizacyjnego. Ciotka Asia mówiła, że do 1947 roku
czuć było jeszcze
smród rozkładających się ciał. Zanim nie sprzątnięto tego wszystkiego –
kości, głów, całej tej
brei śmierdzącego ludzkiego mięsa, by składować marchewkę i ryby. A
przecież tamto miasto
wciąż żyło we mnie, bowiem zniszczyć można wszystko, lecz nie można zabić
legendy...
Pewnego sierpniowego dnia 1937 roku, dziesięć lat przedtem, nim pod Halą
Targową ulotnił
się odór gnijących gdańszczan, ciocia Asia urzędowała w bibliotece Macierzy
Polskiej w
budynku DOKP. Owego dnia wiele razy wyskakiwała na korytarz, by zajrzeć
do biura dyrektora
Wagnera. Za drzwiami dyrektora zniknął także Księżulko, ksiądz
Rogaczewski. Nad biurami
Macierzy Szkolnej mieścił się malutki klasztor polskich dominikanek. Te
„wydry”, jak mówiła
ciocia Asia, ciągle między sobą spiskowały. Wewnątrzklasztorne intrygi musiał
rozcinać
dyrektor Wagner, do którego przychodziły na skargę. Wówczas jednak
przepełniła się miarka.
Na mieście było coraz niespokojniej. Ataki Hitlerjugend na uczniów polskich
szkół stanowiły
rozpaczliwą codzienność. Macierz zorganizowała dla poturbowanych azyle w
Ełganowie i
Suminie. Nastroje Polaków były więc solidarnościowe, a tu, z samego rana,
jedna z sióstr
zakonnych, Jadwiga, przyszła do Wagnera z donosem na Euzebię,
oskarżając ją, że po zakupach
na Hali Targowej odkłada dla siebie guldeny i kantuje, jak tylko może.
Księżulo, obecny przy
tym haniebnym donosie, wpadł we wściekłość i zagrzmiał za drzwiami
gabinetu dyrektora, a
potem pobiegł na górę do klasztoru. Z góry dochodziły odgłosy, jakby do
świętego przybytku
wpadła banda loisów! Szurano meblami, na dół dochodziły cienkie,
przerażone piski zakonnic, a
pomiędzy nimi grzmiał bas Księżulka. Wreszcie dzwonek obwieścił mszę
południową i zaległa
cisza. Zakonnice krzątały się cicho. Ksiądz Rogaczewski trzymał do nich
długą przemowę.
Odezwał się telefon i Joanna Somk wpadła w przerażenie. Bruno, jej
braciszek, wtedy uczeń
ledwie po szkole elementarnej, został ciężko pobity przez młodych
hitlerowców. Rogaczewski
zdecydował, że powinien pojechać do Sumina. Ciocia Asia sto razy wykręcała
numer
kolonijnego ośrodka Macierzy, zanim odezwał się w słuchawce głos „cywilnej”
wychowawczyni, pani Bogumiły. Odmówiła jednak przyjęcia Bruna. Ośrodek
pękał w szwach
od napływu uciekinierów. Ciocia rozpłakała się w głos – nie była pewna, co
zaszło, ale
wiedziała, że Bruno skory jest do bijatyk, a ci gówniarze z Hiterjugend chodzą
zawsze
uzbrojeni, mogło więc stać się wszystko!
Księżulo odebrał jej słuchawkę i znalazło się wyjście. Dwaj zdrowi chłopcy
musieli
przenieść się do sali gimnastycznej. Stan zdrowia mego ojca budził poważne
obawy. Dostał dwa
bardzo ciężkie ciosy w głowę, najprawdopodobniej okutą laską – jeden w
skroń, a drugi w
prawą część czoła. Wieczorem spod biura Macierzy, odjechał czarny adler z
bardzo pewnym
kierowcą, niedawno przybyłym z Kalisza, młodym studentem Politechniki.
Mały Bruno
odzyskał przytomność po trzech tygodniach w Suminie. Nie mówił jednak nic,
lub prawie nic,
aż do wyzwolenia.
Wspominanie tych odległych spraw rozgrzało mnie i cieplej spoglądałem
przez okno mego
angielskiego pokoju na facjatki na dachach sąsiednich domów, dryfujące w
toni granatowego
nieba jak szczątki rozbitego okrętu. Mógłbym oczywiście spróbować to
wszystko zapisywać.
Sypiałem przecież za dnia, a nocami wylewał się ze mnie ciąg fabuł. Dopóki
jednak byłem i nie
wyłączono mnie z malutkiej sieci wspomnień, ważniejsza była dla mnie
szansa zrozumienia
przynajmniej samego siebie – to jest całego dostępnego mi świata.
Wśród członków Macierzy panował pogląd, że ów wrogi czas trzeba po prostu
przeczekać.
Przypadek mego ojca, Bruna Somka, zatonął wśród setek, tysięcy podobnych
wydarzeń.
Somkowie byli przyzwyczajeni. W końcu żyli w tym trudnym, pięknym mieście
od zawsze. To
jest, by tę rzecz ująć dokładnie, od czasu, gdy 18 czerwca 1416 roku
pospólstwo zaatakowało
ratusz Głównego Miasta i krzyżacką mennicę. Tłum wyładował emocje na
domach tych
wrednych arschleckerów, tych dupolizów krzyżackich – burmistrza Gerta von
der Beke i
ławnika Łukasza Mekelfelta. Pomienieni zbiegli, ostrzeżeni wcześniej, ale
pierze ich pierzyn i
tak dość długo fruwało w powietrzu. Zwycięska tłuszcza zamknęła bramy
miejskie i bawiono
się świetnie trzy dni. Wypito dwieście pięćdziesiąt beczek piwa,
rozdziewiczono sto dwanaście
dziewic, cały klasztor tańczył nago na środku Długiego Targu... zanim
Krzyżacy nie ochłonęli. I
nie odbili grodu. Później śpiewano całe wieki:
A w Raduni krwawa woda...
Dowódcy buntu – browarnicy Jan Lupi i Konrad Bell – zdołali się ukryć. Onże
Lupi zamknął
się w eremie u cystersów w Kuźniczkach i grał na nosie wszystkim z drugiego
brzegu Strzyży.
Nigdy jednak nie zaufał już żadnej ludowej rebelii – był typem aspołecznym i
milkliwym.
Wręcz nieprzyjemnym. To do niego przylgnęło przezwisko Somk, które
wszyscy nosimy w
dowodzie osobistym.
Lubiłem tę historię – obojętne, czy prawdziwą, czy zmyśloną. Czułem zawsze
wyraźnie, że
jest we mnie wiele właśnie z Jana Lupiego. Oczywiście oficjalny pogląd ciotek
na tę sprawę był
inny. Szczególnie ciotce Asi mogę zawdzięczać, że nigdy nie odważyłbym się
w ich
towarzystwie domagać się uznania za prawowitego członka rodziny.
Powiem od razu: ciotce na pewno zawdzięczaliśmy bardzo wiele. W końcu to,
że byłem teraz
w Londynie, to także był wynik jej bohaterskiej, samobójczej śmierci.
Walczyłem z nią całe
życie i nienawidziliśmy się pewnie z równą mocą.
Jeśli bywałem na drugim piętrze naszego domu w pieczarach ciotki Asi, to
zazwyczaj z
inicjatywy babci. Taka jest jedna z prawd o naszym domu i naszej piwnicy.
Ciotka nie mówiła nigdy Jacuś – zawsze Jacek. Pamiętam, że kiedyś zdarzyło
mi się
powiedzieć do ciotki: „Ciociuniu”, być może wówczas, gdy zdjęła mi mokre
skarpetki i
powiesiła na drzwiczkach duchówki. Ciotka ofuknęła mnie i zganiła:
– Mów „ciotka”, to zupełnie wystarczy...
I wyszła z pokoju. Babcia poradziła z namysłem: „Jeśli lubisz Joannę, to mów
do niej
ciociuniu, ona to bardzo lubi.”
Nie bardzo rozumiałem, o jaką stawkę toczy się gra, bynajmniej nie
przypuszczałem, że
może nią być moje serce. Mówiłem więc, jak mi wypadło – raz „ciociu”, raz
„ciociuniu”.
Wywoływało to niesmak na babcinej twarzy.
– Ja nie wiem, czy to dziecko kiedykolwiek będzie Somkiem – rzekła do córki.
– Cóż chcesz, z taką matką...? – odpowiedziała ciotka.
Nic z tego nie rozumiałem. Wydało mi się to głupie: jak mogłem nie być
Somkiem, skoro
właśnie byłem?
Ciotki ukuły specjalny kod, by mnie odstręczyć od siebie. Tym kodem była
„niemieckość”.
By mi pokazać, że nie wszystko powinno dotrzeć do moich uszu, używały,
mówiąc o miejscach,
które doskonale znałem, niemieckich nazw ulic, jakby wojny nie było w ogóle.
Język niemiecki
był bezpiecznym schronieniem dla treści, które nie miały do mnie trafić.
Przyjmowałem to
naturalnie – ciotki zawsze miały przed nami swoje tajemnice. W ten sposób
dowiedziałem się,
jak jest po niemiecku biustonosz. Zaraz się domyśliłem, gdy to słowo padło w
rozmowie –
biusthalter. Biust, powtarzałem sobie, biust – i ciotka Joanna? W tej językowej
maskaradzie
ciotki zamykały się przede mną, jak w jakimś krzyżackim zamku.
Skutek tej maskarady był taki, że narodowa niechęć do Niemców znalazła we
mnie głęboko
intymne źródło, wiążąc się ze słowem „biusthalter” i trudnym do wyobrażenia
biustem ciotki
Asi.
Dopiero w Londynie pojąłem, jak były rozdwojone. Genetyczna, słowiańska
polskość ciotek
zawodziła je całe życie. Stawały się z czasem kwaśne i nieopanowane, jakby
wiecznie obrażone
na świat. Polskość wyobrażały sobie za czasów Wolnego Miasta jako
obowiązek moralny, coś
jak zamęście, po którym traci się dziewictwo. I tak się stało – tyle, że przy
okazji seksualne role
uległy odwróceniu.
Ciotka Marysia wyznała mi po kielichu:
– Czasami czuję się jak mąż, obarczony żoną–alkoholiczką. Nic tu się nigdy
nie udaje,
wszystko zawodzi, dlaczego? Czy jesteśmy głupi? Nie! – ja się nie czuję
głupia. Ale pamiętam,
że były czasy, gdy cała ulica pachniała świeżym pieczywem i nikt nie zdjął z
klamki cudzego
woreczka z bułkami. I jakoś wszystko szło do przodu.
– Tak daleko do przodu, że aż zaszło pod Moskwę –odparowałem
natychmiast, bo w ich
towarzystwie czułem się zawsze reprezentantem tego, c o j e s t przeciw
temu, c o m i n ę ł o,
a co nosiły w sobie jak chorobę. To c o ś zagrażało mi jak duch w
ciemnościach.
– Chodzi o solidność – mówiła dalej – chodzi o odpowiedzialność. Ja bym po
prostu na ich
miejscu się wstydziła. Tak zadłużać kraj!? – ciotka wściekała się na
Gierkowskie pożyczki. –
Kto potem to odda? My? Ja, żeby zarobić na talerz zupy, muszę cały dzień
roznosić listy, choć
przecież mam szkołę, po francusku umiem, po niemiecku. Ale nikt nie da mi
szansy, bo słyszysz
– jestem obca klasowo, a w ogóle to N i e m r a! Ale mogę być listonoszem...
proszę bardzo,
bo można mi zaufać – ja nie ukradnę. Kiedy patrzę wokół siebie, jestem
przerażona, skąd w
ludziach ta czelność, skąd ta chciwość, wyzierająca z oczu, skąd ta chęć
zjedzenia na obiad
całego świata?!
Propaganda i opowieści wojenne dorosłych, wspominających okupację
niemiecką, jak
koszmarny sen nauczyły mnie nienawidzić Niemców, więc nienawidziłem. Z
całego serca! Bo
przecież zrobili tyle strasznych rzeczy itd. Moja zdeklarowana
antyniemieckość dziwiła jednak
ciotki. Ciocia Marysia rzekła kiedyś w Garczynie:
– Skąd w tobie tyle nienawiści do Niemców? Przyznaję, że mnie to dziwi. Ty
sam przecież
nie doznałeś żadnej krzywdy od Niemców, więc czemu?
Nie wiedziałem. Wtedy pokazała mi ten pamiętnik. Sztambuch mojej babci
Magdaleny de
Loisseaux.
Pani Borkowska pisała tam po angielsku:
Come ye disconsolate, where'er you languish...
All that's bright must fade! – pisała Mary Paweletzki.
Ty wierzysz w szczęście, o moja droga,
Porzuć te mary dziecinne!
– czarnowidziła pani Ossowidzka.
Mon coeur est en repos, mon âme est en silence...
– wpisała się Regine Beauhaus.
Marya Wilczyńska napisała po prostu:
„Droga Magdo!
Gdy opuścisz ten zakład, w którym z Twemi koleżankami tyle miłych chwil
spędziłaś, otworzą
się przed Tobą bramy tego zwariowanego i nielojalnego świata, gdy chwila
smutku lub
cierpienia Cię dopadnie, przypomnij sobie te słowa, które wpisała ci twoja,
kochająca cię Misia.
O!, bo kielich naszej doli
Dużo kropel ma...
Trzeba pić i cierpieć powoli
i wypić do dna...”
Wszystkie te wpisy dokonane zostały jednego dnia, 16 sierpnia roku 1900,
gdy zapłakana
Magda opuszczała katolicką pensję w Berent, by w dziesięć lat później, gdy
usamodzielnił się
dziadek Beno, powiedzieć „t a k!” na polskim nabożeństwie w kościele
świętego Mikołaja...
Dzięki tym zapiskom łuk mojej pamięci objął jak tęcza cały wiek. Zestarzałem
się w jednej
chwili i zawsze już czułem, że coś nieodwołalnie mija. Że tamta epoka
powolutku zamyka
drzwi. Kiedy ze złością zatrzasnęła za sobą tę bramę ciotka Asia, począłem
się bać. Dryfując w
strudze mego czasu, chwytam się fragmentów, ocalałych szczątków rozpadłej
na moich oczach
Epoki.
Powracam do nich, choć mnie przecież wówczas nie było. Ale trwały ślad
tamtych zdarzeń
upewnia mnie w tym, że żyję. Z niepokojem myślę, co przyniesie mi jutro, gdy
będę musiał
opuścić ten cichy, angielski pokój.
Po cichej śmierci z kromką chleba z pomidorem w ustach dziadek Beno
począł istnieć
między nami o wiele realniej niż wówczas, gdy zamykał się w sypialni
małżeńskiej, by wypalić
śmierdzące cygaro. Za życia widywałem go rzadko. Dopiero po śmierci stał
się aż nadto realny.
Stanowił cel tysięcznychwoń. N ł miarą, bowiem wzystko nzym żu różniło się
od jego rozumnego, uczciwego życia, pełnego inwencji i handlowej
skuteczności. Dziadek był
horyzontem, tłem wszystkich naszych działań.
Dla wyjaśnienia – dziadek nie był żadną wybitną postacią. Ostatni z dawnych
Somków całe
swoje życie miał możność bycia tym, kim był zawsze. To wszystko. Nie musiał
się zmieniać.
Trwał w domu, w którym spłodził swe dzieci. Całe tysiącletnie miasto padło w
gruzy, a on
rzępolił na wciąż tych samych skrzypcach, przed tym samym oknem,
wychodzącym na ten sam
browar. Co prawda piwo gdańskie po wojnie bardziej przypominało kolorem i
smakiem koński
mocz, lecz dziadek wyniośle pomijał tę kwestię. Nie był małostkowy. Cierpiał
nad tym, że jego
Kleinehammer stał się „głupim” LOTOSEM, ale wobec tego, że Bóg był tak
dobry, że nie tylko
oszczędził jego dom, ale wraz z domem całą dzielnicę, nie robił z tego
powodu awantury. I tak
mu się udało. Całą wojnę modlił się, by Bóg nie odebrał jego dzieciom dachu
nad głową, i tak
też się stało. Miałby się handryczyć o jedną, głupią knajpę? Zresztą, kto
miałby tam przychodzić
– zdecydowana większość znajomych albo zginęła, albo wyjechała, czy też
ogłuchła albo
oślepła, wielu zgłupiało do reszty, a on miał się dobrze aż do niespodziewanej
śmierci na
czerwonej kanapie, którą kupił w zeszłym wieku pradziadek. Umarł przy
własnym stole, obok
własnej żony, w trakcie skromnego posiłku. I tak właśnie powinno być.
Dziadek Beno był po prostu dostawcą portowym w firmie Atlantic na
Hundegasse 89, ale
współpracował także z Rotbertem i Kilaczyckim (sp. z o. o.) i trudno było tego
nie robić, skoro
ich pokoje sąsiadowały na tym samym piętrze. Niekiedy dziadek przedsiębrał
dalsze wyprawy
maklerskie aż do Warszawskiego Towarzystwa Transportowego, które
mieściło się na tej samej
ulicy pod numerem 117. Warszawiacy czuli się w Gdańsku, jak na placówce
w obcym kraju,
choć było to głupie i niepotrzebne. Główne Miasto zbudowała Hanza, lecz
gdańscy mieszczanie
każdy ze swych domów ozdabiali polskim orłem. Zamalowali te herby na
czarno dopiero w
latach trzydziestych. A tak naprawdę – Gdańsk tkwił w pruskich łapach
zaledwie sto na tysiąc
lat swej historii. Mimo wszystko dziadkowi niezręcznie było tak lgnąć do
rodaków, bo zawsze
był u siebie – urodził się i umarł na ziemi Somków. Był więc ostrożny w
kontaktach z
warszawiakami, szczególnie wówczas, gdy próbowali rozmawiać z nim po
niemiecku.
Dopiero budowa Gdyni postawiła dziadka na nogi. Kupno i sprzedaż działek
budowlanych na
Kamiennej Górze, Orłowie lub nawet na granicy w Kolibkach – to był interes
jego życia. Za te
pieniądze kupił kamienicę na Grażyny i ożenił się ze spolszczoną Francuzką,
Magdaleną de
Loiseaux, prawnuczką napoleońskiego oficera. To ona stworzyła salon w
Kuźniczkach. Salon,
w którym oprócz nierozłącznej pary Czarliński – Pilarczyk z Topfergasse
(artykuły biurowe,
chorągwie i emblematy narodowe, dewocjonalia, druki, księgarnia, artykuły
szkolne, obrazy,
oprawa tychże, introligatorstwo itd., itd.) można było spotkać Antonio Wiatraka
(konsula
wszystkich możliwych krajów świata, a w szczególności Gwatemali,
Hondurasu, Kostaryki,
Nikaragui itd., itd.). Bywało, że przywlókł się pijany, postarzały poeta
Przybyszewski, a „gęste
kremy pomidorowe” Magdaleny serwowano biskupowi O'Rourke, lecz
stołowali się przecież
także budowniczowie o inżynierskich tytułach, Kwiatkowski i Cymon, oraz
niezbyt natchniony
literat Pompowski, dla którego cioteczna babka, siostra Magdaleny próbowała
targnąć się na
życie: wielu, bardzo wielu światłych ludzi, dla których Wolne Miasto stanowiło
pomost, nie zaś
barierę, uniemożliwiającą porozumienie. Dlatego Gdańsk w końcu jest nie
tylko moim
rodzinnym miastem, Gdańsk stał się moją ideologią.
Ulica Grażyny w Wrzeszczu nazywała się kiedyś Elsenstrasse. Tam był mój
Elsynor.
8.
Zadzwonił telefon. Oburzony na tego, kto wykręcił zły numer, wyciągnąłem
rękę spod koca i
odnalazłem w półmroku aparat pod łóżkiem. Gotowałem się odburknąć:
„Wrong number”, gdy
w słuchawce usłyszałem głos Mirka.
– Stary, nie wygłupiaj się. Muszę się z tobą zobaczyć.
Odłożyłem słuchawkę. To, że znalazł mój numer, nie znaczyło, że zaraz tu
przylezie. Koc,
pod którym leżałem, był moim schronem. Jak mógł jeszcze szukać ze mną
kontaktu. Po tym
wszystkim, co stało się między nami? Zapomniałem o nim – to wszystko, co
mogłem dla niego
zrobić w imię naszej przyjaźni. Nie zamierzałem zmieniać tej sytuacji,
jakikolwiek by miał do
mnie interes.
Kolejną noc spędziłem w fotelu, przypatrując się lukarnom bardzo podobnym
do tych, jakie
zdobią dachy domów na Wajdeloty. Dopiero gdy pod budynkami poczęły
otwierać się garaże i
wyjeżdżać ukryte przez noc samochody, zdecydowałem się pójść do łóżka.
Znów niestety dużo
paliłem. Otwarłem okno i wbiłem się w posłanie.
Nagle cała chałupa zaczęła się trząść – to nad Richmond przelatywał
concorde, ale nie
chciało mi się już wstawać. Zwinąłem się w łuk, jak niegdyś, przed
urodzeniem, i wbiłem głowę
w poduszkę. W takich chwilach zawsze wyślizgiwałem się z Kultury, jak z
jakiegoś kokonu, a
cały mój mały światek zaczynał się koncentrować wokół Płci. Płci i Oddechu.
Łóżko było zawsze moim konfesjonałem. Cierpiałem w nim jak Hiob. Moja
samotność była
szczera i lepka jak sperma. Każda jej strofa była egoistyczna. Zanim
zrozumiałem, że moje
pożądanie ludzie nazywają miłością, mój głód był wolny od wszelkich określeń
– n i e m i a ł
żadnych słów. Nie odczuwałem potrzeby miłości ze strony innych istot niż
własna matka.
Bardziej przypominałem roślinę niż człowieka. Na początku wystarczyło mi
zupełnie
przyleganie ciała do ciała – reszty musiałem uczyć się stopniowo. Nie
musiałem kochać – sam
sobie wystarczałem bez reszty.
Teraz jestem pokonany przez własne uczucia. Przez lęk. A przecież, nie
musiało tak być.
Dopiero w szkole, wśród takich malców jak ja przekonałem się, że tkwił we
mnie pewien
przymus miłości. Na początku eksperymentowałem i właściwie obojętne mi
było, komu to
uczucie przeznaczę. Łatwo wywołać w sobie miłość poprzez ustawiczne
wpatrywanie się. Pod
wpływem skupionego patrzenia, jak w promieniu soczewki, twarz przestaje
być obojętna i
zaczyna się jarzyć po trosze jak lampion – wtedy można już kochać. I jest
wtedy tak, jakby się
czegoś sekretnego dowiedziało.
Mój trodel nie uczestniczył w tym kochaniu wcale. Nie wpuściłbym go na
salony tych uczuć.
Trodel dobry był do sikania, a nie do miłości. A jednak, gdy przeżywałem w
myślach spacery z
dziewczynkami ze szkoły po parkach, mój świntuch tężał i musiałem go
masować. Okazało się
to całkiem przyjemne. Któregoś wieczora, gdy tak go masowałem w naszym
kibelku w piwnicy,
położywszy wygodnie nogi na sankach, poczułem, że dzieje się we mnie coś,
czego nie
rozumiem, ale o czym ciągle się rozmawia. Mój trodel przestał mnie słuchać i
ręka ledwie za
nim nadążała. Tak! Zacząłem się branzlować, tak sam z siebie, a wtedy on –
ten mój narząd –
zbrukał mą jedwabną dłoń i wstydziłem się dwa tygodnie. I przestałem umieć
kochać.
Coś we mnie pękło – otwierałem się kolczasty, zielony i kompletnie
niestrawny jak kasztan.
To było niesamowite, że b y ł e m. Granica pomiędzy mną a nie–mną była
dolegliwa. Jeśli
bałem się, to do płaczu, jeśli kochałem – to do śmierci, jeśli nienawidziłem, to
do morderstwa
(przynajmniej do myśli o nim). Sądzę, że nawet niezbyt odczuwałem smutny
fakt, jak mało
mam przestrzeni do życia. Ja s a m mieściłem się cały w sobie doskonale. Nie
było żadnej
szczeliny między mną a światem. Byłem Somkiem z Kuźniczek.
Ocknąłem się znów i poczułem się brudny, jakby kalały mnie wspomnienia.
Ale nie
poszedłem do łazienki – pani Medow nie lubiła zbyt wczesnych porannych
hałasów. Wstałem
jednak i wyjrzałem przez okno – Green był całkiem pusty. Świtało.
Niespodziewanie dla siebie
zatęskniłem za nim! Spotkanie starych przyjaciół po latach zostawia gorycz.
To zrozumiałe.
Świadomość jest procesem i ciągle ulega zmianie, ale ślad cudzej obecności
musi być trwały, bo
rozprzęgłby się niczym informacja w komputerowym dokumencie. Po latach
człowiek, o
którym myślałem, że jest tym, kogo znałem, staje się kimś całkiem innym.
Przyzwyczajam się
do ludzi, lecz wolałbym ufać kamieniom.
Każda wizyta w domu państwa Dzierżawskich to były małe wakacje – przerwa
w mym
własnym życiu. Po południu nosiłem zwykle wiadro z węglem do mieszkania
ciotki.
Zostawiałem je w kuchni, po czym pukałem do drzwi na drugim piętrze. Gdy
otwierała pani
Dzierżawska, pytałem grzecznie:
– Czy mogę przyjść do Mirka?
Jego matka prowadziła mnie do wyperfumowanej łazienki, nakazując umyć
ręce, uwalane
węglem. I bawiliśmy się...
– Czemu nie siedzicie z Mirkiem w jego pokoju? Co tak ciekawego jest w tej
okropnej
piwnicy? – strofowała nas.
Pod wychodzącym na podwórze okienkiem opowiadałem Mirkowi o cudach
ogrodu Dworu
w Kuźniczkach: o Antonio Wiatraku, dziadku Benonie i biskupie O'Rourke –
Mirek zawsze
zazdrościł mi tych tajemnic, a ja dzieliłem się nimi oszczędnie...
Potem waliliśmy konia albo paliliśmy amerykańskie papierosy – chesterfield
albo Philip
Morris. Mirek powinien to pamiętać – były w takich szarych, plastikowych
opakowaniach i
miały czarny, węglowy filtr. Papierosy kupował zawsze Mirek, podkradając
mamie lub ojcu
ciężkie dziesięciozłotówki. W moim domu nie byłoby to możliwe. Raz, że
rodzice nigdy nie
mieli pieniędzy, drugi raz, że ojciec poszatkowałby mi tyłek jak tatara w
restauracji. Ale Mirek
był jedynakiem... Mama mówiła, że „z jedynaka to ni pies, ni sobaka”. Może..
W każdym razie
w domu państwa Dzierżawskich byłem jednak jakoś akceptowany. Co prawda
na mojego ojca
nie czekała codziennie przed domem warszawa z osobistym kierowcą (ojciec
Mirka był
dyrektorem), ale – formalnie rzecz biorąc – dom na Grażyny należał wciąż do
ciotki Asi.
Jedyne, co ciotka mogła z tą własnością począć, to martwić się, czy dekarze
dobrze naprawili
dach lub sprzątać przed kamienicą chodnik. Państwo Dzierżawscy, zajmujący
piękne
mieszkanie na drugim piętrze, mieli po prostu przydział z kwaterunku. Lecz
fakt, że ciotka była
właścicielką, budziło w nich polityczną skruchę i starali się to okazać. Choćby
tym, że zawsze,
gdy przychodziłem do Mirka, częstowano mnie herbatą yunan i słodyczami.
Czteropokojowe, jasne mieszkanie Dzierżawskich było dawnym mieszkaniem
Loebinga.
Mirek uważał, że to świństwo, iż we własnym domu nie możemy żyć jak
ludzie. Ja też tak
myślałem. Bał się, że w związku z tym muszę go „nie lubić...”. W istocie nigdy
nie poznał mnie
do końca... Zresztą gdzie jest taki koniec? Czy Wszechświat ma jakiś koniec?
Stojąc na molo w Sopocie i patrząc na słabo oświetlony Grand Hotel,
wspominając tragedię
Ingrid i jej niespełnioną miłość do Ebiego, słuchając pisku mew i czując
zapach m o r z a,
trudno nie wierzyć, iż nie zostałeś stworzony do rzeczy równie doskonałych
jak ów zimny,
jesienny wieczór I że to cudowne, iż masz w tej upajającej sztuce życia
choćby tak maleńką
lożę, jak suterena na Grażyny. I możesz schronić się przed wiatrem, przed
deszczem, postawić
przemoczone trampki przy piecu, a płaszcz zawiesić na skoblu drzwi do
duchówki i napić się
herbaty, zapalić papierosa w świetnie ci znanej piwnicy. I jesteś naprawdę
wytrwałym widzem,
wrażliwym teatromanem, najchłonniejszym odbiorcą spektaklu istnienia.
Mirek poznawał moimi oczami miasto swego urodzenia. Beze mnie był ślepy!
Nauczyłem się
wtedy wprowadzać go do mego korytarzyka w naszej piwnicy, wyłącznie w
formie nagrody.
Nasi znajomi mieszkali już wówczas w nowym centrum Wrzeszcza. To nowe
centrum zdążyło
się w trakcie naszej młodości zestarzeć oraz stać się obiektem kpin i
szyderstw, bo zbudowana
po II wojnie na miejscu starego centrum Grunwaldzka Dzielnica
Mieszkaniowa wygląda jak
tymczasowa makieta z cegły i kartonu, niwecząc romantyczny charakter
dzielnicy.
Gdzieniegdzie zachowały się podwórka z końca zeszłego wieku. Na rogu
Jaśkowej Doliny w
prostopadłościanie biurowo–mieszkalnego budynku przetrwał fragment
elewacji secesyjnego
domu towarowego Sternfelda. Ale już od stu lat we Wrzeszczu nie było
ratusza ani rynku, a za
mojej pamięci usunięto ostatnie lampy gazowe. My jednak urodziliśmy się w
centrum tego
innego, Somkowego Wrzeszcza, gdzie wszystko trwało takie, jakie było, bo
nasze domy nie
stały na drodze czołgom. W końcu nawet kochałem tę naszą suterenę.
Nasz dom zmieniał się, gdy przychodził stryj Feliks. Mama mówiła, „że po to,
by się nażreć”
– może, ale w taki dzień nasza piwnica zamieniała się w salon. Na okrągłym
stole przed
drzwiami mama ustawiała kwiaty i kładła czysty obrus. Stryj Feliks nadymał
się i opowiadał.
O hotelu w stolicy Ugandy, o zachodach słońca na Adriatyku, o delhijskich
rikszarzach. Miał
w pamięci parytet wobec dolara prawie każdej waluty na świecie – łącznie z
krajami, w których
nie był, lecz które miał w nieograniczonej perspektywie swego losu kiedyś
odwiedzić.
Miał wszystko – samochód, inteligencję i ciekawe życie. Życie to,
gdziekolwiek się znalazł,
wystawiał na kocu jak uliczny sprzedawca. Był automatyczny. Wystarczyło, że
usiadł, a już
mówił o Ugandzie, o trudnościach aprowizacyjnych w Afryce,
niebezpieczeństwie korzystania z
wody pitnej i możliwościach oszczędzania na dietach. Nie było w nim
najmniejszego wahania,
wszystko mu się zgadzało. Kiedy już przeliczył każdą sytuację, w jakiej się
znalazł, odzywał się
w nim brzęk, wysuwał szczękę jak szufladę, kładąc na stół ściśle odliczone
kupki wspomnień.
Mogliśmy brać je, jak cudzoziemskie monety, i podziwiać. Wtedy uśmiechał
się dumnie. Stryj
Feliks nigdy nie przystanął na drodze realizacji sukcesu. Nie przeszkodziła
mu w tym nawet
wojna. Uczył się na Politechnice Gdańskiej i był członkiem Klubu Polskich
Studentów. Po
wojnie delikatnie się zaróżowił i zrobił doktorat, po czym stał się światowym
specjalistą w
swojej dziedzinie. Jego spokój płynął z umiejętności logicznej analizy.
– Mówisz – zwracał się do ojca – że chcielibyście otworzyć sklep z kwiatami.
To może
nawet dobry pomysł. Nawet ten lokal (rozejrzał się po jedynym dużym pokoju
w naszej
piwnicy) świetnie nadawałby się na kwiaciarnię. Ale po pierwsze, co na to
Joanna?
Ojciec sromał się: – Jeszcze z nią o tym nie mówiłem...
– Dlaczego? To przecież jej dom!
– O czym ty mówisz, Felek! – podniecał się ojciec. – Kto teraz patrzy, co jest
czyją
własnością... Mamy socjalizm.
– Socjalizm nie wyklucza prawa prywatnej własności, a tylko je ogranicza.
– I ty w to jeszcze wierzysz?
– Staram się przystosować i mam ciągle nadzieję... Nie chcę marnować życia
na
bezużyteczną depresję...
To był cały Feliks – gruby, łakomy, inteligentny. Kiedy przyjęcie dobiegło
końca i Feliks
szedł na przystanek tramwajowy na placu Komorowskiego, bo zawsze
oszczędzał na benzynie,
opanowywała mnie dziwna mania – ćwiczyłem ruchy automatyczne. Starałem
się wyobrazić
sobie, że moje nogi i ręce poruszają się za pomocą sprężynowego
mechanizmu. A potem, że
psuje się we mnie automat. Siadałem i wstawałem z krzesła.
– No, idź wreszcie albo zostań! – krzyczał ojciec.
Więc biegłem po schodach na górę do Mireczka. Nie była to błaha decyzja.
Wspinanie się po
schodach, ucieczki przed krzykiem ojca, uczyły mnie ważnej wertykalności
życiowej. Musiałem
mieć inne, lepsze miejsce, by wytrzymać w piwnicy. Nie zmieniłem się pod
tym względem do
dzisiaj.
Nasze „konferencje”, jak je nazywaliśmy, prowadziliśmy w samodzielnym,
dużym pokoju
Mirka, którego okno wychodziło na sąsiednią kamienicę. Z jej murów
ostrzegał nas napis w
języku MIN NIET, podpisany przez lejtnanta Leonowa.
Mirek miał adapter marki Tesla, który ukazał nam możliwości czegoś
niezwykłego –
stereofonii. Słuchaliśmy pierwszego u nas zachodniego albumu płytowego.
Była to słynna
Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Czy mógł ktoś wymyślić
lepszy tytuł?
Siedzieliśmy na podłodze, notując zmianę kierunku dźwięków, płynących z
małych
głośniczków, rozwieszonych w dwóch rogach pokoju i byliśmy oczarowani. W
jednym głośniku
słychać było perkusję i bas, w drugim zaś gitarę prowadzącą i wokal. To było
niezwykłe!
Pozycje instrumentów zmieniały się, jakby wykonawcy spacerowali sobie po
pokoju. Za oknem
zaś ostrzegał (dlaczego tak wysoko umieszczony?!) napis:
MIN NIET!
l–nt Lieonow
Było to inne stereo. Pokój zawisał w przestrzeni, bezwiednie formułującej
nasze myśli i
działania. Z jednej strony był to lejtnant Leonow, rozbrajający miny, a z drugiej
– sierżant
Pieprz, łączący serca. Pragnęliśmy żyć poza Historią. Wydawało się nam, że
samo nasze
istnienie jest dostatecznie ważne, by od tej chwili zaczynał się wszelki nasz
Czas. Beatlesi
bardzo nam w tym pomagali.
To, że Dzierżawscy mieszkają w mieszkaniu Loebinga, Mirkowi niewiele
wadziło. Jego
rodzice przyjechali z centralnej, mazowieckiej Polski i po wojnie zaczęli życie
na nowo. Pan
Dzierżawski po wielu próbach zrezygnował wreszcie z usunięcia tabliczki z
nazwiskiem
Loebing z drzwi ich mieszkania. W końcu, jakby dopełniając pewnej
sprawiedliwości dziejowej,
widniały tam dwa nazwiska:
LOEBING – tabliczka mosiężna,
Dzierżawski – tabliczka plastikowa.
Ich świat dzielił się prosto: na przed i po wojnie. Moje stereo brzmiało zupełnie
inaczej.
Do dziś mam żywo w pamięci opowiadanie ciotki o tym „poczciwym
kupczysku”, Loebingu,
który znalazł swój grób pod Halą Targową jak setki innych naiwnych
gdańszczan. Ciotka
opowiadała:
– ...Któregoś sierpniowego dnia 39 roku, gdy atmosfera w mieście stawała się
dla Polaków
całkiem nieznośna, dziadek i Loebing stali na ganku naszej kamienicy,
rozprawiając o sprawach
publicznych, a Loebing wytrząsał się, że on, choć Niemiec, jest przede
wszystkim
gdańszczaninem i nie chce wojny, mordowania Żydów, prześladowania
Polaków. Tego
wszystkiego pragną ci zbrodniarze i mordercy – tu pokazywał drżącą ręką na
przechodzących
akurat chodnikiem butnych i pewnych siebie SA–manów. Potem, gdy wypadki
toczyły się coraz
szybciej, stary nie chciał już gadać, zamknął się w sobie, skapcaniał... A
dziadek trafił do
Victoria Schule... Nie uczą was o tym w szkole? No tak...! Polaków zaczęli
katować taśmowo
właśnie w Victoria Schule. „Niech pan się nie boi – uspokajał dziadka znajomy
oficer – wir sind
keine Barbaren, wir sind Humanitären.” Jak to się skończyło, wszyscy
wiemy... W dzień
zwycięstwa nad Polakami w Gdańsku każdy z miejscowych Niemców, mający
jakąś urazę do
Polaka, mógł przyjść do Victoria Schule, upatrzyć sobie ofiarę i skatować ją
do woli.
Skorzystało z tego przywileju bardzo wielu. Potem więźniowie maszerowali
czwórkami do
więzienia na Schiesstange. Chodniki wypełniał gęsty tłum, roześmiany,
wyjący z zachwytu,
bijący brawa. Sporo młodzieży. Tłuszcza zadowolona, pijana tryumfem,
szczęśliwa...
„Chcieliście iść na Berlin! Macie swój Berlin!”
– „Na Berlin, na Berlin!” – szydziły setki gardeł. Jakaś czcigodna matrona w
mantylce i
tradycyjnym czepcu napluła dziadkowi w twarz. Dziadek spokojnie wytarł
rękawem policzek...
„To nasze miasto – mówił – pogoda tutaj okropna, zmienna, narody
przychodzą i odchodzą, my
zostajemy. Ale co zrobić takiej starej kobiecie? Nawet jej jeszcze pochować
nie można.” Z
więzienia uratował dziadka ten dyplomata – Antonio Wiatrak. Wiem, drogi –
mówiła ciotka,
żadnej szkolnej wycieczki nie zaprowadzą do Victoria Schule, bo nas,
gdańskich Polaków, tu
nie ma, jak twojej matki w jej rodzinnej wsi.
W każdy Dzień Zmarłych ciotka zanosiła pod Halę Targową „Lebensbaum” –
wieniec ze
świerku, jak Kaszubi mówią, „żebo beło piękno” i paliła Loebingowi „wieczny
wid”. Długo
czekaliśmy z ciotką, aż pójdą sobie wszyscy klienci i zamkną się wszystkie
stragany, byśmy
mogli spokojnie się pomodlić. Obok wieńca ciotka kładła bułkę z makiem.
Widziałem, jak się
tego wstydziła. Gdyśmy wracali, upominała mnie kilka razy, bym szedł
środkiem ulicy
Lawendowej. Trąbili na nas kierowcy. Nie chciała wyjaśnić mi, czemu, ale
wiem, o co jej
chodziło. Hala Targowa była dla niej cmentarzem. Nigdy nie kupiła tam
żadnego artykułu
spożywczego. Wieczorem z cmentarza wychodzą dusze, a one nie chodzą
środkiem drogi, tylko
stegnami, ścieżkami i wtedy łatwo je podeptać. Oddychałem swobodnie
dopiero na Podwalu
Staromiejskim.
W jeden z takich zaduszkowych wieczorów, wybierając się do Mirka,
gwizdałem na
schodach jakąś piosenkę. Nagle drzwi mieszkania ciotki się otwarły. Stanęła
w nich ciotka
wroga, milcząca, zirytowana jak Pan Bóg i rzekła: „Kiedy tak gwiżdżesz
wieczorem, sam diabeł
po płotach tańcuje! Już nie pamiętasz, że byliśmy na cmentarzu? Oddaj mi tę
butelkę!” W
dłoniach trzymałem butelkę oranżady. Odebrała mi ją gniewnie i wylała
zawartość do zlewu.
Słyszałem, jak ostrzegała niewidzialnych pokutników, chcących być może
wejść do jej kuchni:
– Ne, tero sę posenita, jezle wa tu jesta...!
Ciotka miała wiele dusz. W Dzień Zmarłych odzywał się w niej najstarszy z
dybuków –
celtycki czort, uwalniający się z ukrytych w ziemi popielnic. Ale przecież był to
ledwie
początek całego szeregu jej tajemnic.
Nikt nie dorównałby ciotce w zamykaniu pełnych pamiątek pokojów za
zakrytymi szafą
drzwiami. Gdy ktoś pukał do jej wielkich, dwuskrzydłowych drzwi, ciotka
niezmiennie
odwarkiwała niechętnym barytonem
– A co za łotr tam się kręci?
Wielu czmychało, widząc jej oko, ciskające gromy zza szybki spod odsłoniętej
nieco firanki.
Zdarzało się, że ciotka waliła kościstą piąstką w drzwi, odzywające się wtedy
jak bęben, by
odstraszyć listonosza, który przynosił jej rentę. Starsi doręczyciele znali ten
numer i pozdrawiali
ją serdecznie, bo od lat obcinali sobie końcówki przynoszonych sum. Wołali
przez drzwi:
– Jak się pani ma, pani Somk?
Ciotka odpowiadała:
– Jeszcze żyję! Jeszcze żyję, jeszcze nie możecie grzebać w moich szafach.
Do widzenia, do
widzenia – syczała zza okienka.
Ciotka stała niewątpliwie na czele jakiejś sekty. Sekty beznogich mecenasów,
chorych na
jaskrę lekarzy, sekty wojażerów, wysługujących się reżimowi za cenę diet w
zachodnich
stolicach. Sekty właścicieli gdańskich nieruchomości. Wszyscy oni byli
półsenni i schyleni, od
dawna cierpieli na schorzenie kręgosłupa. Szeptali sobie do ucha, by nikt ich
tajemnic nie
usłyszał. Aktorzy trybun pierwszomajowych byli znacznie prawdziwsi. Mówili
gromkimi
głosami i ich spotkania odbywały się w pełnym słońcu.
Z każdej jednak demonstracji politycznej, na jakie musieliśmy chodzić całą
szkołą, trafiałem
w półmrok ciocinych opowieści. Byłem podniecony i wywyższony. Być
obiektem zwierzeń
ciotki Asi, znaczyło istnieć podwójnie, znaczyło mieć w zapasie inny kostium.
Któregoś dnia ciotka zabrała mnie ze sobą do Zoo. Pukając do wielkiej bramy
piekielnej jej
mieszkania, modliłem się, by coś stanęło na jej drodze i nie kazała mi wziąć
parasola... Ciotka
była jednak przygotowana. I choć zaledwie mżyło, wyciągnęła zza szafy
przekleństwo mego
dzieciństwa.
– Masz tu parasol... – uśmiechnęła się, wydzielając z siebie zapach naftaliny.
Parasol! Wielki, londyński parasol dziadka Beno. Gdy ciotka wysyłała mnie po
papierosy, bo
nie chciało jej się wychodzić na deszcz, musiałem brać ze sobą ten okropny
parasol! Wszystkie
dzieci z okolicy goniły za mną, wrzeszcząc „parasolnik idzie, parasolnik!”
Nienawidziłem go z
całego serca. Był dwa razy większy ode mnie i gdy się go otwarło, tworzył coś
w rodzaju
ogromnego wigwamu. Kiedyś, idąc na religię do kościoła na Czarnej, broniłem
się przed
wichrem, dmącym od strony Górek i wbiłem się szpicem w brzuch jakiejś
ciężarnej kobiety. Na
szczęście nie powiła dziecka na chodniku, ale zlała mnie siatką, w której tkwił
bardzo krwawy
kawałek mięsa, więc gdy wreszcie trafiłem na religię, całą twarz miałem
umazaną krwią, a białą
koszulkę poplamioną tak, jakbym właśnie popełnił morderstwo. Gdy
wszedłem do sali w
piwnicy plebanii, jednej z dziewczynek zrobiło się niedobrze i obrzygała
księdzu sutannę, a inna
wpadła w histerię. Oczywiście ksiądz mnie wygonił, a na dodatek ojciec złoił
mnie dyscypliną.
Jakby tego było jeszcze mało, musiałem się wyspowiadać.
Pojechaliśmy jednak do ZOO. Rzecz jasna po drodze musieliśmy wpaść na
cmentarz w
Oliwie, żeby odwiedzić grób pradziadka. Ciągle zastanawiałem się, o co
ciotce może chodzić,
bo przecież nie zapraszała mnie na ten spacer tak sobie – nie miała takiego
zwyczaju.
Mżyło już przenikliwie, ale ciągle nie otwierałem parasola, jakbym się bał, że
uwolni to
jakieś ciemne siły. Schroniliśmy się pod wiatą przystanku autobusowego.
Staliśmy stłoczeni i
nagle ujrzałem twarz ciotki Asi. Każda rzecz, oglądana z bliska, traci swój
symboliczny wyraz.
Ujawnia strukturę. Przeraziłem się bogactwem tektoniki jej cery. Jej twarz
przypominała
pokrytą kurzem skórę gada.
– Myślałam ostatnio, mój drogi, o twoim znikaniu z domu – powiedziała. –
Boję się, że
towarzystwo, w jakim się obracasz, ci szkodzi. Posłuchaj mnie, starej kobiety:
naprawdę z
niejednego już pieca chleb jadłam, o czym nie wiesz. I wiedzieć nie musisz.
Ta z b i e r a n i n a
w twej szkole, dzieci z naprawdę różnych środowisk, może mieć zgubny
wpływ. Dzisiaj nie ma
już nadziei na dotarcie do środowisk r a s o w y c h osób. Nie ma już takich
środowisk. Ta
dzisiejsza Polska – to jeden wielki mezalians. Wszystko się skundliło. Ty też
jesteś mieszańcem.
Niestety. Ale czuję, że w twojej duszy tkwi wiele dobrych inklinacji. Chyba
będziemy chcieli
(kto?! – załkałem cicho, jacy o n i?), żebyś poszedł do szkoły z internatem
przy pewnej niezbyt
jawnej szkole jezuickiej.
– Dlaczego, ciociu?
– Nie pytaj dlaczego, tylko słuchaj. My naprawdę chcemy dla ciebie dobrze!
Czułem się dziwnie. Nienawidziłem ciotki, a musiałem się do niej uśmiechać.
Powinienem
cieszyć się z tego pomysłu. Ale Gdańsk – to przecież całe moje życie!
Przeczuwałem w tym
akcie opieki coś pogardliwego. Znając skłonność ciotki do politykowania,
mogło to też znaczyć,
że chce nas odseparować. A to już mnie wkurzało. Z nią zawsze tak było. I
teraz ten m i e s z a
n i e c! Mieszaniec, czyli kundel! Próbowałem zostawić w autobusie ten
straszny parasol.
Ciotka spojrzała na mnie kąśliwie: „Czy chcesz, żebyśmy zmokli?”
Nie poszedłem w końcu do żadnego jezuickiego internatu. Ciotka, widząc, że
jej
najukochańszy braciszek, Bruno, coraz częściej zagląda do kieliszka, chciała
decyzję w sprawie
mego wychowania wziąć we własne ręce. Nie przewidziała jednej przeszkody.
Była nią matka,
która zwyczajnie i po prostu nie wyraziła zgody, bym „włóczył się po jakichś
przytułkach”. W
domu było biednie i często nie starczało do pierwszego, ale to był n a s z
dom. I ze swej istoty,
niby atom, mało podatny wszelkim rozbijackim knowaniom. Ciotka, nie chcąc
stracić
inicjatywy, wzięła się na inny sposób. Obserwując mą rosnącą pasję
historyczną, częściej
zapraszała mnie do siebie, bym słuchał jej opowieści. Chciała wzbudzić we
mnie nałóg
narkotyku, skrywanego w jej wielkich, starych szafach:
...W czasie wojny ciotka miała lat ze trzydzieści, a może sto, nikt się nigdy
tego do końca nie
dowiedział. Ingrid, jej młoda przyjaciółka, była siedemnastoletnią panną, której
ojciec zginął na
froncie, a matka jeszcze przed wojną trafiła do Kocborowa. Na stałe. Ingrid
nic nie wiedziała o
losie matki. Czy objął ją program eutanazji? Ciocia Asia trochę matkowała
młodej panience.
Może i podkradała jej młodość, wysłuchując zwierzeń. Wyglądała wtedy
inaczej, – jej
zmarszczki nie były jeszcze tak pokaźne, nie przypominała wcale
wymalowanej, bezzębnej
włoskiej kapusty z siwym czubem włosów.
– Ingrid była prawdziwą gdańszczanką – mówiła – nigdy nie zerwałyśmy
kontaktu, choć była
Niemką i musiała chodzić na zebrania BDM. Nosiła specjalny mundurek i
wściekała się na
Ingeborgę, u której odbywały się zebrania, że tak się szarogęsi. Ale na plus
grupowej można
było zaliczyć dwóch przystojnych braci. W Gdańsku nigdy nie było zaciekłej
indoktrynacji. Nie
przypominam sobie, by Ingrid narzekała, że zmusza się je maszerować. Jeśli
już Ingeborga
kazała im czytać sprawozdania z frontu albo przepytywała z życiorysu
Förstera czy Hitlera, to z
własnej inicjatywy.
Miasto było wtedy bardzo smutne. Wciąż obowiązywało zaciemnienie. W
jesiennym mroku
oświetlano sobie drogę nędznymi latarkami, a na wystawach królowały
konewki, szpadle i
filcowe buty. Wszystko, oczywiście, na kartki. Dziewczyny natomiast, jak to
dziewczyny,
pisywały listy i wysyłały paczuszki do żołnierzy. Robiły to z zapałem, w końcu
miały dopiero
szesnaście czy siedemnaście lat. Listy te rozsyłane były do żołnierzy, którzy
nie otrzymywali
korespondencji. Żadna nie znała adresatów. Rozdzielały więc adresy drogą
losowania.
Musisz wiedzieć – mówiła ciotka – że w moich czasach nie mogło być mowy o
tak otwartym
traktowaniu spraw męsko–damskich, jak dzisiaj. Dlatego skierowanie Ingrid
do pracy w
lazarecie Hotelu Casino (Grand Hotel) było dla niej, rzecz jasna, piekłem.
Pielęgniarki widziały
nieraz i nie dwa, jak żołnierzom z postrzelonej czaszki wypływał mózg. Nie
brakło i innych
postrzałów. Ingrid korespondowała wówczas z pewnym Eberhardtem.
Nazywała go Ebbie. To
był inteligentny chłopak, rozkochany w romantycznej poezji. Jego listy
cytowała z rumieńcami.
Nazywał wojnę „oschłą bałwaniadą”. Pisał do Ingrid, że być może uda się im
spotkać w
Gdańsku, bo ich jednostkę przerzucają w pobliże. I rzeczywiście, spotkali się
– w lazarecie.
Któregoś dnia Ingrid, zajmując się pacjentem z obandażowaną głową, odkryła
koc i ujrzała, że
otrzymał też postrzał w krocze. Miała trudności z podłączeniem cewnika. To
był właśnie jej
Ebbie.
– Przyszła do mnie następnego dnia – opowiadała ciotka – i wyciągnęła mnie
do Café Blum.
– Gdzie? – spytałem.
– Dzisiaj jest tam kawiarnia Newska, przy Grunwaldzkiej. Ale tego domu już
nie ma.
– Wiem – ożywiłem się. – Zanim zbudowano ten nowy, długo widniały tam
odkryte piwnice.
Na przerwie szkolnej skakaliśmy z chłopakami z jednego murku na drugi.
Jeszcze mam szramę
na biodrze...
– No tak, właśnie tam. W tej kawiarni można było wymienić kartki na chleb, a
czasem nawet
na lody. Tego dnia Ingrid postawiła mi właśnie lody i serdecznie się żegnała.
Nie widziałam,
czemu. W nocy popełniła samobójstwo.
– A ciocia nie musiała chodzić na zebrania BDM?
– Ja jestem Polką, gdańszczanką, ale Polką. Mogłam co najwyżej pójść do
obozu.
– A co się stało z Ingeborgą?
– Koniecznie chcesz wiedzieć? Też popełniła samobójstwo, gdy wkroczyli
czerwoni i
wszystko zaczęli burzyć...
Poznałem Gdańsk przez pryzmat ocalałych fundamentów. Skakaliśmy po nich
przez
szerokość nieistniejących korytarzy. Bawiliśmy się wśród nich z
bezgrzesznością cmentarnych
kwiatów. Żaden krzyk nie przedarł się przez grubą opończę czasu.
Odnajdywaliśmy świat
czysty i całkiem nowy. Zawsze zazdrościłem cioci Asi jej lukrowanego
dzieciństwa. Wtedy
jeszcze wszystko było całe. Ja musiałem już zadowalać się atrapami.
Oburzało mnie to i
poniżało. Z drugiej jednak strony to przeszłość właśnie, przeszłość Starego
Gdańska, była
szczepionką, która mnie uratowała...
9.
Wgapiałem się w Tamizę, gdzie bulwarem spacerowali nieznani ludzie ze
szklankami piwa, a
na trawiastym stoku rozsiadła się i hałasowała grupa skinów. Tamte sprawy
sprzed dwudziestu
pięciu lat były zupełnie nieważne. Nieważne dla kogokolwiek, prócz mnie.
Przepływał statek
rzeczny. I znikał.
Za rogiem Quinn Street była maleńka włoska pizzeria. Po południu głód
wygnał mnie z
pokoju. Idąc wąską uliczką byłem skazany na ocieranie się o przechodniów.
Było ciepło,
wiktoriańska atmosfera Richmond skłaniała turystów do spacerów. Wszystko
to wydawało mi
się groźne i napełniało niechęcią. Rozsądek podpowiadał mi, że powinienem
coś zjeść, bo
inaczej będę odrywał filtry i ćmił papierosa za papierosem. Coś zablokuje
mnie ostatecznie, a
przecież nie myślałem jeszcze o powrocie do rodzinnego miasta. Nie było tam
już nikogo, kto
mógłby mi pomóc. Byli lekarze i tabletki. Tabletkami mogłem leczyć oko – ów
prymitywny
mechanizm – ale nie duszę. A właśnie ona sprawiała mi ból.
Głód szarpał mi wnętrzności i jak woda ze źródła zasilał przerażenie.
Słonecznym
popołudniem w Richmond byłem bliski myśli o samobójstwie. Ledwie udało mi
się wydukać po
angielsku zamówienie. Wziąłem makaron.
Okno pizzerii wisiało nad stolikiem jak ekran kinowy. Przechodziły przede
mną jakieś
kobiety, jacyś mężczyźni, jacyś włóczędzy, od czasu do czasu kaleka, ale ja
nie należałem do
tamtego świata.
Było tam kolorowo, lecz jednocześnie świat nie posiadał barw. Nawet śmiech
skądś z tyłu
był solą na moje podrapane plecy. Chciałem położyć głowę na stoliku i
płakać, lecz dawno już
nie byłem do tego zdolny. Miejsce uczuć zajął lęk. Byłem jak zwichnięty
mechanizm ze
światełkiem w środku, które nie wiadomo po co mruga. Bezradny niczym w
więzieniu, z
którego nie ma wyjścia. Nawet poza celą, nawet poza murami!
Machinalnie zacząłem jeść. Usta, wypełnione parzącym smakiem, stanęły w
ogniu. Ale nie
popijałem wodą. Pragnąłem tego bólu... Poczułem, jak lęk wypływa ze mnie
jak woda ze zlewu.
Ogarnęła mnie niespodziana radość. Ujrzałem nagle, że okno, wiszące
przede mną jak gondola,
ukazuje zupełnie inny świat. Był to świat tchnący ciepłą bryzą jak kobiecy
oddech. Poiłem się
tym widokiem: motocykl zaparkowany przy ulicy, słup przystanku piętrowych
autobusów,
śmietnik i ławka, dalej sklep z sukienkami – wszystko to było ciche i piękne.
Więc jest jeszcze
jakiś świat nie ubłocony moim lękiem? Ile jest takich światów? Gdzie można je
odnaleźć?
Chciałem jak najszybciej dotrzeć do innych takich okien. Przez chwilę
ujrzałem wyrwę w
murze, który otaczał mnie od tylu dni! Wionęło stamtąd krystalicznie czyste
powietrze.
Moje okno w pokoju pani Medow dzieliło się na małe szybki. Rozłożysty konar
dębu i linie
ram okiennych tworzyły siatkę, w której tkwiłem jak pająk. Cały wieczór
siedziałem na
podłodze, czekając na przeloty samolotów: SAS, British Air, American
Airlines, LOT, Kuweit
Airlines. Majestatycznie przesuwały się przede mną i lądowały na Heathrow.
Jak to możliwe, że
pomógł mi makaron? Makaron nie jest żadnym neuroleptykiem. Co więc
leczy, a co niesie
chorobę? Czy mogłem się tego kiedykolwiek dowiedzieć? Ilekroć starałem się
ułożyć coś sobie
w głowie, wracałem w to samo miejsce, niczym na zdartej płycie ze sklepu
Loebinga. Żadna
bowiem historia nie posiada w istocie końca i wciąż powraca w to samo
miejsce. Powraca,
powraca, powraca...
Nie miałem chęci ruszyć się z miejsca. Wewnątrz pędzącego we wszystkie
strony świata,
schylony, kołysałem się w przód i w tył. Chciałem ukołysać sam siebie, bym
się nie rozproszył
jak dmuchawiec w burzach, wichurach upływającego wieku. W miejscu, gdzie
osiedlił się mój
lęk, niosłem zwój nerwowy, o którym myślałem, iż żarzę się w nim sam. Nie
było we mnie żalu
ani żądzy rewanżu, żałosnej pychy – raczej ciekawość, podsycona zapachami
stajni, woniami
klatek bestiarium mego życia. Nade wszystko obawiałem się telefonu od
Mirka. Był jednym z
kluczników mej depresji. Nie, nie mogłem mu podarować tego, co zrobił z Olą!
Lecz co
uczynię, gdy zechce, bym mu wybaczył? Nie, tego też nie wiem.
Rodzina przypomina zwykle zepsuty zamek. Możesz wkładać doń dobry klucz
i siłować się
godzinami, a żadna obiecująca zasuwa nie ruszy z miejsca. Zamki naszego
domu, jak zamki
jakiejś zaczarowanej skrzyni, były zawsze zacięte. Do wyjątków należały
sytuacje, gdy
otwierały się lekko, dając dostęp do jakiejś rodzinnej akceptacji, spokoju,
wzajemnego
szacunku, tzw. „miłości”. Byliśmy stłoczeni i stanowczo nie na swoim miejscu.
Nad nami w
mieszkaniu na wysokim parterze mieszkali hałaśliwi Śliwowie.
Ojciec przechwalał się po pijanemu:
– Czego mi brakowało? – szedłem ulicą i tylko pokazywałem palcem – ta, a
nie żadna inna. I
każda była moja.
– Tak, tak – potwierdzała mama mechanicznie. – Wyżej dupy nie
podskoczysz...
– To nie mężczyzna wybiera, lecz kobieta akceptuje – twierdził ojciec i za tym
przekonaniem
kryła się niewyjawiona chęć, by pomniejszyć swą winę. Tą winą byliśmy my –
ja i Tomuś, mój
braciszek. Mama w czasie takich sprzeczek stała przed oknem kuchni,
wyprostowana, jakby
witając swą przyszłość kwiatami. Ojciec, nienaturalnie zgięty, krył się w kącie i
za najbliższego
przyjaciela miał papierosa giewont. W grząskim powietrzu drżała
elektryczność ich swarów, jak
przed burzą, która wybuchała w końcu i trafiała błyskawicami krzyku w liszaje
ścian.
Biegłem wtedy na górę i pani Dzierżawska wpuszczała mnie, bo Mirek miał
bardzo wiele,
więcej niż ja, lecz poza mną nie miał nikogo. Czytywaliśmy wtedy na głos
jedną z luźnych
kartek czasopisma, które wykradłem z szafy ciotki Asi i ukryłem pod koszulą.
Ocalona strona
zawierała opis zwyczajów na hebrydzkiej wyspie Old Storr:
„Kobiety i młode dziewczęta płynęły na jedną z okolicznych skał, gdzie można
było znaleźć
maskonura. Ptaki te gnieździły się w torfie, w długiej, ciepłej norze. Samica
składała tam jedno
jajo. Wyspiarki wytresowały psy do wypłaszania samców maskonura z nor.
Gdy wystraszony
ptak pojawiał się na powierzchni, wpadał w pułapkę. Przy wylocie nory leżała
bowiem misterna
sieć małych pętli. Gdziekolwiek ptak stąpnął, musiał wdepnąć w którąś z nich.
Pojmanego ptaka
kobiety obdzierały z piór, pozostawiając je jednak na ogonie i skrzydłach. Tak
okaleczonego i
ośmieszonego samca puszczały ze śmiechem na wolność. Storrańskie
kobiety wierzyły, że do
takiego ptaka dołączą inne i łatwiej będzie je zabijać...”
Nie bardzo rozumieliśmy sens tego, co robiły wyspiarki, ale byliśmy pod
wrażeniem
naukowego opisu. Do naszego słownika, jako żartobliwe przezwisko, weszło
określenie
„maskonur”.
– Maskonurze, wyjdziesz z nory wieczorem? – pytał Mirek.
W towarzystwie dziewcząt drwiłem:
– Patrz pod nogi, Maskonurze...
Albo prowokowałem: „Teraz idę się schować w torfie...” Tworzyliśmy własny
język i było
nam dobrze razem w tym naszym maleńkim gangu. Marzyliśmy wspólnie, by
pojechać kiedyś
na Hebrydy. Obaj pragnęliśmy tego z równą siłą, jakbyśmy byli połówkami
jednego orzecha
włoskiego, jakbyśmy mieli jeden mózg.
Myślę, że dopiero to, co stało się między mną a Kasią, wynaturzyło nasze
wzajemne,
chłopięce zaufanie. Nie stało się to z dnia na dzień ani też nagle. To rosło
powoli jak gałąź. Aż
wreszcie było. Niespodziewanie pojawiło się między nami kilka poziomów
szczerości. Nie
kłamstwo, lecz właśnie przemilczenie – stan, w którym nie można już
powiedzieć w s z y s t k i
e g o. To, co zwykle nazywamy dorosłością. Do dziś dnia Mirek stosuje tę
metodę, gdy spytać
go o Olę... Nasza porozumienie skazane było na posługiwanie się językiem, a
język, podobnie
jak światło w wodzie oceanu, nigdy nie dociera do samego dna – koloryzuje
tylko ciepłe
akweny przy brzegach każdej rzeczy. Reszta tonie w ciemnościach, a fauna i
flora ciemności,
wynurzona na światło, umiera, samym kształtem budząc grozę.
Kasia i ciocia Marysia (Maria Schwarz, siostra Joanny Somk) mieszkały w
Garczynie. Wuja,
Leona Schwarza, właściwie nigdy nie było. Schwarzowie rozeszli się zaraz po
narodzinach
Kasi. Powód był ten sam, co w przypadku odsunięcia nas do piwnicy.
Nieposłuszeństwo. Leon
był Żydem, co nie było jeszcze najgorsze, ale powojenne depresje lubił
moczyć w alkoholu, a
przy tym ganiał za kobietami. Tego już ciotka znieść nie mogła, uciekła do
Garczyna i została
tam listonoszem. Bardzo narzekała na swą pracę, że ciężka i nisko płatna, ale
w małych
miasteczkach ludzie mają do dziś ten miły zwyczaj, że zostawiają końcówki
przekazów
pocztowych doręczycielom. Był z tego wcale niezły dochód. Ciotka, wysoka i
rumiana, szybko
stała się osobą bardzo popularną. Gdy szła ulicą we własnoręcznie
zrobionych wełnianych
skarpetkach do kolan, z końskim ogonem zwijanym w kok, z wielką torbą
pocztową na
ramieniu, każdy witał ją z uśmiechem.
Choć nosiła mundur pocztowy i robione na drutach rękawiczki, zachowywała
się jak wielka
pani. W istocie była wielką panią – nigdy nie dopuściłaby myśli, że może być
inaczej. Kawę
podawała w dzbanku, a nie w szklance na fusach, zupę w wazie, jarzynki w
salaterce. Przy stole
siedziała zawsze, jakby połknęła kij. Kasia w jej towarzystwie traciła
dziewczęcy urok i
zachowywała się jak dorosła, a ciotka paliła papierosa w szklanej lufce,
patrząc w milczeniu
przez okno.
Specjalnie dla mnie Kasia stworzyła historię, w której grałem rolę
zakochanego w niej
kuzyna. Lubiłem Kasię – była inteligentna i z samozaparciem, które w niej
podziwiałem,
udawała grzeczną dziewczynkę, wyzbytą wszelkich szpetnych myśli.
Któregoś wieczora, gdy
oglądaliśmy w trójkę telewizję, pod kocem na tapczanie moja ręka jak złodziej
zawędrowała w
okolice jej brzucha. Kasia patrzyła nieruchomo w ekran. Ciotka paliła
kolejnego „ćmoka”,
gapiąc się to w okno, to w telewizor. Widziałem jej ubrane w mundur
pocztowy plecy i
przedzierałem się milimetr po milimetrze w zakazane rejony Kasinego
brzucha. Pierwszy włos
łonowy, jaki poczułem pod opuszką, powitałem głębokim westchnieniem. Nie
wiedziałem, po
co to robię. Może dlatego, że Kasia była dziewczyną, a ja chłopcem? Może
dlatego. Moja ręka
dążyła uparcie i nie wiedziałem, gdzie wreszcie dotrę. Pchnąłem barkiem
Kasię, chciałem, by
odwróciła się do mnie, ale była wgapiona w telewizor. Odważyłem się więc
przedrzeć głębiej i
wsunąłem dwa palce między jej szczupłe uda. Znalazłem jej wargi – delikatnie
badałem jej
śliskie usta. Było tam wiele różnych niespodzianek!. Uprzedzając koniec filmu,
wyjąłem rękę i
powąchałem. Kasia była zarumieniona. Nigdy potem o tym nie
rozmawialiśmy, choć nasze
wieczorne rozmowy kończyły się zawsze pocałunkowym maratonem.
– Jesteś we mnie zakochany? – pytała.
– Ja? Dlaczego?
– No, bo tak patrzysz...
Nie wiedziałem, co ze sobą począć. Kasia stała przede mną tak realna, ze
wszystkim, co tak
mnie podniecało, i pytała, czy jestem w niej zakochany? Nie wiedziałem,
gdzie kończy się
pożądanie, a zaczyna miłość. Nie wiedziałem, czym jest miłość. Nikt tego nie
wie. Niegdyś
własne uczucia mogłem traktować jak coś niezależnego ode mnie, nie
musiałem odpowiadać za
żadną myśl. Byłem wolny. A teraz ona pytała, czy ją kocham? To znaczy co?
Że mam dzielić
się z nią własnym uczuciem? Poczułem się tak nagi, że nie mógłbym być
bardziej, nawet
zdjąwszy kalesonki.
Miłość rozumiałem jako nieustanne otrzymywanie przyjemności. Nie
dostrzegałem żadnych
związanych z tym problemów. Coś w rodzaju wspólnego ssania anyżków od
Szymańskiego.
Było to przyjemne i można było pójść potem do domu i onanizować się w
kiblu, myśląc o kilku
dziewczynach naraz. Nikogo nie mogło to obchodzić, bo przecież żadna z
dziewcząt, których
dotknął ogień mojej miłości, nic o tym nie wiedziała. Byłem ciągle dziewiczy –
byłem jeszcze
aniołem.
Czułem ogromny seksualny ból w jądrach – musiałem go rozładować.
Pojmowałem dobrze,
że stały związek z Kasią był niemożliwy. Przede wszystkim była moją
cioteczną siostrą, było to
więc kazirodztwo.
A przecież łączył nas związek „rewolucyjny”. Nasza miłość była „przeciw”.
Była buntem!
Ciotka Asia pogardzała nami, ale mnie, dodatkowo, chciała także wychować.
Było to
karkołomne zadanie ze względu na mą „klasową niedoskonałość” i
odziedziczoną po matce
pobudliwość. Dlatego było między nami tyle czułości – oboje byliśmy
bękartami. Kasia
przytulała się do mnie z mocą, bo byłem o wiele bardziej Somkiem, niż ona
mogła stać się
kiedykolwiek. Pochłaniałem ją jak jajecznicę. Seksualną jajecznicę.
W Richmond, czując, że jestem tak samotny jak nigdy przedtem, siedząc
przed pustym
kubkiem herbaty i zapełniając popielniczkę petami, wspominałem to
wydarzenia z niechęcią.
Miała piersi i usta, i łatwą miłość do mnie. A ja pragnąłem seksu tak bardzo,
że nie
pogardziłbym nawet staruszką. Więc...
Lecz coś się we mnie zepsuło. Rozdwoiłem się poniekąd na tego, który czuje,
i tego, który
czyni. Te dwie osoby działały sprzecznie. Otwarłem szczelinę, w którą jął się
wdzierać mrok –
ojciec wszystkich lęków.
10.
Minął już tydzień od ostatniego kontaktu z Mirkiem. Siedziałem w rogu pokoju,
oparty o
ścianę, wpatrzony w komodę na krzywych nogach. Zajmowało mi to wiele dni
i wiele nocy. Nie
chciało mi się pić ani sikać. Trudno powiedzieć, czy spałem, ani też, czy
byłem żywy. Mój
oddech spełzł w dolne granice zapotrzebowania na tlen. Wreszcie stało się
mimo lata bardzo
zimno. Chłód stał się nieznośny. Nie mogłem, jak pragnąłem, tylko trwać.
Trwać w węźle czasu
jak biologiczna drobina w kolanie rury. Musiałem zrobić jakiś ruch.
Oddychałem głęboko. Włączyłem radio. Trzymałem się nici oddechu.
Słyszałem nadlatujące
nad lotnisko samoloty. Komputer leżał złożony z innymi bagażami na
podłodze. Wiedziałem, że
nie rozpakuję go, nim nie odnajdę spokoju – smaku poranków i słodyczy
codziennego poznania.
Czułem zimny wiew od okna. Dotykał mojej łydki. Przed moimi oczyma –
wróć! – przed mym
okiem przesuwały się dawno zapomniane obrazy.
Najlepiej było, gdy zamykałem oczy. Wcale nie po to, by zasnąć, ale by nie
widzieć! By
usłyszeć szept kogoś, kto zmizerniały, skurczony tkwił we mnie jak obolały
organ. Poznawałem
go – to był on. Moja siewka, mój klon...
Na przystanku tramwajowym przed dworcem w Gdańsku mama powiedziała
do ojca:
– Widzisz, jak mu się głos zmienił?
– To mutacja – powiedział chłodno ojciec – każdy przez to przechodzi.
– Z naszego Jacusia robi się kawał mężczyzny.
Ojciec pominął tę uwagę milczeniem. Nie wiedział, albo udawał że nie wie, iż
w moim życiu
stało się coś niezwykłego. Pewna dziewczynka z Warszawy, niewysoka,
czarnowłosa harcerka,
uczyniła swój pierwszy w życiu wybór i przez koleżanki zaprosiła mnie na
spotkanie na polance
za obozem. Siedzieliśmy długo na zwalonym drzewie i rozmawialiśmy,
zawstydzeni
bezgranicznie sobą. Nie, nie całowaliśmy się, byliśmy w sobie „zakochani”, co
znaczyło tyle, że
żadne z nas nie wiedziało, co dalej z tym zrobić. Majka mieszkała na drugim
końcu Polski, ale
czas i przestrzeń nie miały żadnego znaczenia, podobnie jak w przypadku
Tristana i Izoldy.
Wiedzieliśmy bez żadnej nauki, że kochankowie nie mogą żyć w rozłączeniu,
bo ani to życie,
ani też śmierć, jeno życie i śmierć zarazem.
Majka przysłała kartkę dopiero na święta. Była w Zakopanem. Pisała o
śniegu, który tak
pięknie „drapuje góralskie chaty, choć jednocześnie – narzekała – neutralizuje
inne elementy
architektoniczne.” Śnieg zawalał wejście do naszej sutereny tak skutecznie,
że wychodząc,
musiałem sobie torować drogę szuflą. Nienawidziłem śniegu! Z kartki Majki
tchnęły spokój i
ciepło. W jej świecie śnieg był widokówkowym lukrem. Wiedziałem, że nie
zobaczymy się już
nigdy. Była zbyt daleko.
Mama zaczęła wtedy wyjeżdżać na handel do Niemiec i Rosji. Ojciec niby
sprzeciwiał się,
lecz w gruncie rzeczy był zadowolony. Robiła to, o czym zawsze marzył, a
nigdy nie mógł
zrealizować. Do NRD wywoziła kawę, a przywoziła bluzki. Do Rosji wywoziła
japońskie
peruki, a przywoziła złoto. Po każdym takim wyjeździe coś dostawaliśmy. Po
podróży do Rosji
dostałem radio z adapterem produkcji litewskiej, z wyłącznikiem, który, gdy
kończyła się
ścieżka, zatrzymywał płytę z hałasem tak głupim, jakby zderzyły się właśnie
wagony węgla w
kopalni. Koniec płyty był zawsze jak rozstrzelanie.
Słuchając Ewy Demarczyk, śpiewającej wiersze Baczyńskiego czy Tuwima,
wpadałem w
dziwne odrętwienie. Miałem wrażenie, że każdy wiersz mi się śni. Zasypiałem
na jawie, a
ilekroć postanawiałem sobie, że nie wystraszy mnie ten głupi automat,
przegrywałem. Każdy
koniec płyty – to była nieunikniona klęska, osobne rozstrzelanie. Czy właśnie
wtedy zacząłem
odczuwać to gorzkie przerażenie światem, które doprowadziło mnie do
Londynu, do wynajętego
pokoju, gdzie siedziałem w fotelu i głęboko oddychałem przez nos,
koncentrując się, by zgasić
płonąc żagwie trwogi gorzejące w mej głowie? Skazywało to mnie na byt nie
lepszy niż byt
żywego truchła. Zombie – oto, kim się stałem.
Ciągle czułem w rękach, choć minęło już ćwierć wieku, dotyk widokówki, którą
otrzymałem
rok później. Znów było lato i czytałem podniecającą wiadomość:
„Jestem na obozie w Trójmieście. Jeśli chciałbyś się ze mną spotkać,
przyjedź. Majka.”
Pojechałem natychmiast. Znalazłem ją w małym namiocie z tropikiem.
Spędzała wakacje w
Brzeźnie – nie jest to najpiękniejsza okolica, aczkolwiek nad morzem. Dawno
nie ma tam
oswojonych sarenek, które można by karmić mlecznymi bułkami z serem.
Przeryty kataklizmem
II wojny podgdański kurort Brzeźno nie odzyskał nigdy naturalnej urody, jaką
znałem z
opowieści ciotek. Wstydziłem się w tramwaju i byłem dumny. Jechałem na
randkę! Moje
wspomnienie o Majce wyprane było z seksu. Nawet przy pożegnaniu, tam na
obozie,
pocałowała mnie tylko w policzek. Zupełnie nie wiedziałem, kogo spotkam.
Majka czekała na mnie. To, co zobaczyłem, przeszło wszelkie wyobrażenia.
Stanęła przede
mną czarnowłosa królewna. Zmieniła się! Miała długie, gęste, sięgające
krzyża włosy i używała
leciutkiego makijażu. Wstydziłem się swych dżinsów z nalepką Szarik. Była w
każdym
anatomicznym szczególe k o b i e t ą. Uśmiechnęła się, widząc moje
zdumienie, i zaprosiła do
wnętrza namiotu. Siedliśmy na materacach. Pachniała czymś nieokreślonym,
słodko. Nie
wiedziałem, jak się zachować. Patrzyła mi prosto w oczy.
– Cieszę się, że przyszedłeś. Bałam się, że po prostu nie ma cię w Gdańsku.
– Czy mogę cię pocałować? – zapytałem.
– Mhm. Chyba tak.
Rzuciłem się na jej szerokie, wydatne wargi. Myślę, że całowaliśmy się z
piętnaście minut.
Raz tylko zdjęła mi rękę z piersi.
– Uspokój się. Już jestem. Nie widzisz?
Potem całowaliśmy się znowu.
To nie było ładne lato. Często mżyło i zmrok wieczorny przypominał swą
luminescencją
zimowy wieczór. Stawałem się grymaśny i rozdrażniony. Jedyną przyjemnym
punktem dnia był
wyjazd do Brzeźna. Kupowaliśmy bułki, oranżady i siedzieliśmy całymi
godzinami w koszach
na plaży. Kosze, z powodu ciągłej mżawki, można było wynająć bez trudu.
Były naszym
nadmorskim mieszkaniem. Po wielu dniach uporczywej walki, w której
używałem wszelkich
argumentów, łącznie z groźbami samobójstwa, udało mi się wreszcie Majkę
rozebrać. Jej piersi
– duże i podobne do łez – były miękkie jak wata i stały się obiektem moich
badań tak
intensywnych, jakbym był przekonany, że w rysunku naczyń krwionośnych na
ich powierzchni
tkwi tajemnica, której odkrycie mnie uleczy.
Majka raz tylko pozwoliła mi „spróbować”. Było to późnym wieczorem i była
przed
okresem, co wyznała mi z taką otwartością, że w jednej sekundzie zmieniłem
się z chłopca w
mężczyznę. Sama położyła ręcznik na piasku i rozkraczyła nogi. Wpadłem
wtedy w histerię. Z
kolanami w piasku wsadziłem nos w bujne włosy jej żotu i krzyczałem:
„Kocham, kocham,
kocham cię!” – jakby usprawiedliwiając naszą wzajemną nagość.
Uśmiechała się i czochrała mi włosy, aż wreszcie sapnęła z naciskiem.
– No, to zrób to, co chcesz.
Myślałem, że padnę ze wstydu trupem! Było mi na przemian gorąco i zimno,
ale mój trodel,
to świńskie zwierzę, które napinało się na widok matczynego biustonosza w
misce, które nie
dawało mi spokoju ani rano, ani wieczorem, wisiało jak flak i zdawało mi się,
że z każdą minutą
się zmniejsza.
– Muszę być chyba chory – powiedziałem grobowym głosem. Boleśnie wbił mi
się w serce
wrzaskliwy głos mewy. – Bo, widzisz, nie mogę...
Majka nie patrzyła w moją stronę, w kącikach jej oczu pojawiła się wilgoć, ale
szybko starła
ją wierzchem dłoni. Siadając na ręczniku, powiedziała:
– To się zdarza... Dużo na ten temat czytałam. Pierwszy stosunek bywa
nieudany z powodu
onanizmu...
Zdawało mi się, że gram w jakimś filmie. Majka sięgnęła do wiklinowego
kosza, wyjęła
grzebień, gumki i zaczęła upinać włosy. Z chwili na chwilę stawała się coraz
bardziej dorosła.
Gdy skończyła, bałem się jej dotknąć.
W jednej chwili nasze nadmorskie mieszkanie w koszach zdało mi się zimne i
nieprzyjemne.
Rzuciłem się ku niej i ogarnąłem ramionami.
– Daj mi się ubrać – śmiała się. – Ubierzesz się, czy chcesz nago jechać
tramwajem?
– Gardzisz mną?
– Jesteś głupi. To się zdarza.
– Daj mi jeszcze spróbować – poprosiłem płaczliwie.
– Inną razą...
Rozstaliśmy się i pojechałem do domu.
Niezgrabnie stoczyłem się z trzech schodków, wiodących do głównego pokoju
naszej
sutereny i potrąciłem stół naprzeciwko drzwi. Na stole stały kwiaty. Mój impet
przewrócił
wazon i woda wylała się na lnianą serwetę z nadrukowanym kalendarzem, a
co gorsza – na
teczkę z papierami biurowymi starego. Ojciec miał jakby szósty zmysł,
pozwalający mu zjawiać
się zawsze wtedy, gdy mi się coś takiego przydarzało. Wówczas też wylazł z
kuchni i
rozwrzeszczał się:
– Ślepy jesteś, czy jak?! Cholera! Zamoczyłeś moje erwuchy! Żeby cię szlag
trafił! Jak
mogłem spłodzić takiego głupiego syna! Już nawet znajomi pytają: „Co się
dzieje, ten Jacek jest
taki głupkowaty!” No, co tak stoisz i się gapisz? Leć po szmatę! Poproś
mamę, niech da ci jakiś
ręcznik. Człowiek może wypruwać sobie żyły, a przyjdzie taki idiota i całą
twoją robotę
zniszczy. No, leć do kuchni! Nie stój i nie patrz jak wół na malowane wrota!
Poszedłem i przyniosłem świeżą ścierkę. Od ojca dochodził zapach,
poprzedzający każdą
awanturę. Zapach, który czułem jak pies. Zimna woń nienawiści. Zdawało mi
się, że przez jego
usta przebiegają iskry i włączył się w nim straszny, elektryczny obwód
zabijania. Wycierał
dokładnie wodę i gardłował.
– Jak można być aż takim kretynem? – zadawał pytanie wszystkim zmarłym
Somkom – jak
można? Przecież wie taki jeden z drugim, że naprzeciw drzwi stoi stół, więc
drzwi należy
otwierać ostrożnie! Bo może na przykład stać tam matka z talerzem zupy albo
ktokolwiek. Ale
nie! On pcha te drzwi, jakby to był bydlęcy wagon i wlatuje do domu jak do
knajpy! – Ojciec
przeniósł zamoczoną teczkę z dokumentami i położył ją na bufecie pod
ścianą. A jest to wynik
zwykłej głupoty, niczego więcej! Egoizmu! Bo nie można pomyśleć, że wokół
żyją także inni
ludzie. Że świat nie kończy się na czubku własnego nosa!
– Jacek! – krzyknęła mama z kuchni. – Chodź tutaj. Wynieś wiaderko ze
śmieciami, proszę.
– Za chwilę – odpowiedziałem głosowi. Po tym, co stało się na plaży, zniżanie
mnie do
posług domowych wydało mi się rzeczą haniebną. Ojciec wyprostował się jak
bokser w ringu,
gotowy do walki.
– Słyszałeś, o co matka prosi?!
– Za chwilę – odpowiedziałem hardo. – Dopiero wszedłem.
– Zaniosłeś węgiel ciotce, idioto?
To zaczynało być groźne. Od ciotki zależeliśmy wszyscy.
– Nie.
Ojciec wyczuł mój lęk.
– Chodź no tutaj. Powiem ci coś.
– Mów!
– Chodź tutaj – powtórzył cicho. Widziałem, że wzbiera w nim pasja. Pasja,
która była
odpowiedzią na to, że mieszkaliśmy w piwnicy. Pasja, która wzbierała w nim
od młodości, gdy
widział, że śmierć Miasta, jakim je pamiętał, była nieodwołalna i że dlatego
nigdy już nie
pojedzie na obóz skautowski w szkockie góry ani nie będzie pływał żaglówką
po Bodensee, ani
też nie będzie mógł ukryć się przed pasją swego ojca Beno Somka w małym
domku ogrodnika
w ich ogródku, gdzie Śliwowie... Dlatego wołał mnie ze złośliwym uśmiechem:
– No, chodź. Powiem ci coś miłego.
– Jacuś! – krzyczała z kuchni mama, jakby wyczuwając sytuację. – Chodź,
wyniesiesz tylko
to wiaderko!
Od kuchni dzieliły mnie dwa metry, lecz te dwa metry były oceanem. Gdybym
uległ matce,
nigdy nie podniósłbym się z ziemi.
– Przyjdziesz tu wreszcie, kretynie?!
– Za chwilę! Mówiłem przecież – z a c h w i l ę!
Stało się to w jednej chwili. Mocna, mięsista ręka ojca uderzyła mnie w prawy
policzek z siłą
ściany, zwalającej się na mój bark. I już nie byłem tym samym Jackiem
Somkiem. Byłem już
zupełnie kimś innym!
– Jak mogłeś?! – cedziłem wściekle. – Ja się nie dam prać po pysku, jak jakiś
śmieć. Ja cię
chyba zabiję. Tak... – zdecydowałem – zabiję...!
Z tą myślą wyskoczyłem na Wajdeloty. Pobiegłem, by ochłonąć, nad staw
koło torów.
Zastanawiałem się, jak to zrobić. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to
bagnet. Bagnet ze
swastyką na metalowej pochwie. Szeroki, pewny w działaniu. Bagnet, mający,
być może, na
sumieniu już kilka istnień ludzkich, znaleziony przez ojca nad Strzyżą po
pijaństwie chłopaków
z Hitlerjugend.
To było rozwiązanie. Po prostu go zabiję! W każdym odezwaniu ojca, każdej
jego reakcji
czuć było wściekłość na moje „idiotyzmy”. Pewnego wieczora nakrył mnie, jak
stoję przed
lustrem i dotykam opuszkami warg. Była to szczególna chwila... – zadrżałem i
przez moje ciało
przebiegła iskra Patrzyłem we własną twarz, ale jej nie widziałem – w lustrze
widziałem mój
głód i kochałem go. Marzyłem wtedy, by tymi ustami móc dotknąć innych
warg, a mój trodel
szarpał się w spodniach jak zwierzę na uwięzi. I wtedy zobaczyłem w lustrze
złe, ironiczne oczy
ojca...
– Ten błazen jest chyba pedałem, bo całymi godzinami wpatruje się w lustro!
A zapomina o
myciu zębów, dlatego śmierdzi mu z gęby! – krzyczał. I mama go wtedy nie
zabiła!
Przypomnienie tamtego wieczoru dodało mi sił. Musiałem go zabić!
Postanowiłem zrobić to
zaraz. Wstałem ze stłuczek browarowych butelek i poszedłem. Minąłem
bramę bocznicy
kolejowej nad stawem. Minąłem Studio Rapsodyczne i restaurację Lotos.
Oczy mi błyszczały.
Myślałem o konsekwencjach. Najprawdopodobniej zamkną mnie w zakładzie
poprawczym.
Trudno. Nikt nie usprawiedliwi mnie za to, że zabiłem ojca, bo kazał mi
wynieść śmieci!
Okrzykną mnie potworem! Trudno. „Wbiję mu nóż – do krzyża!” – cieszyłem
się. Gdy
znalazłem się koło cukierni na rogu Grażyny, przed nosem wyrósł mi milicjant.
Miał dobrą
twarz ludzi, którzy zawsze mają rację i dla których wszystko jest proste.
Wobec takich ludzi
byłem zawsze bezradny. Przyglądał mi się uważnie. Nie było w jego wzroku
złości, raczej
troska.
– Pokaż legitymację.
Wygrzebałem z kieszeni legitymację szkolną.
– Gdzie mieszkasz, chłopcze?
Od roku przynajmniej nieznajomi mówili mi per „pan”. Byłem wysoki i wąs mi
się sypał. A
ten niemłody milicjant mówi do mnie „chłopcze”. Czułem, jak opuszcza mnie
złość. Sprowadził
mnie do prawdziwych rozmiarów. Odebrał całą elektryczność.
– Tutaj, zaraz za rogiem – odpowiedziałem grzecznie cienkim głosikiem.
– To nie włócz się po ulicach. Już późno – nakazał łagodnie. – I idź odrabiać
lekcje!
W drzwiach sutereny stał ojciec. Spotkaliśmy się wzrokiem. Był bezradny i nie
potrafił mi
tego wyznać.
– Idź, wynieś wreszcie te śmieci! Widzisz, że matka płacze.
– No jasne...
Kilka dni po owej kłótni byłem w domu sam i eksperymentowałem z frytkami.
Frytki jadało
się w restauracjach. Były zaprzeczeniem naszej kuchennej codzienności.
Pragnąłem frytek jak
jakiegoś innego życia. Kartofle – to było to, co musiałem przynosić z piwnicy:
śmierdzące,
pełne łętów, były, jak zapach naszego domu, tradycyjny, niezbyt dobry,
nieunikniony. Frytka
zaś, o!, frytka – to było coś zupełnie innego! Gdy o tym myślałem, napełniała
mnie gorycz,
jakby mi ktoś frytki kiedyś odebrał.
Ewa Demarczyk wojowała z zastępami niebieskimi, gdy strugałem ziemniaki,
by zrobić
pierwsze w życiu, niezależne od jadłospisu narodowego, frytki. Wlałem do
garnka olej
rzepakowy, myśląc o rzepie, którą prababcia ze strony matki, Malwina, kroiła
w środku dnia –
tam na Kresach, dodając cebulę i olej, i krzycząc do mamy: „Ania, chadzi
rećku jeść!”
Odczuwałem dumę, że tak się wyodrębniłem.
Niestety, gdy olej zaczął kipieć, stwierdziłem, że nie uda mi się zrobić ani
jednej frytki.
Ziemniaki się rozgotowały. Co, do diabła!? – zakląłem.
Wtedy właśnie w oknie kuchni ujrzałem uśmiechniętą twarz Kasi. – „Czyżby
dowiedziała się
o Majce i właśnie dlatego przyjechała?!” – myślałem gorączkowo. To, co
robiliśmy z Kasią po
wielogodzinnych dyskusjach, jak powinno wyglądać życie i wypaleniu dwóch
paczek caro, było
świńskie. Ale czy ktokolwiek może wyznaczyć granicę, gdzie kończy się
siostra cioteczna, a
zaczyna świństwo? Zapach jej żotu, gdy wyciągałem rękę z jej majtek, był dla
mnie równie
rodzinny, jak wszystko inne.
Nasze pocałunki były niewinne jak nasza ślina. Nasze języki witały się zawsze
radośnie i
mieliśmy wrażenie, że kiedyś sztucznie rozdzielono nas na dwoje osobnych
ust. Trudno jednak
całować, nie pożądając, Kasia musiała więc stać się moją sekretną,
seksualną jajecznicą.
Moja radość na jej widok była jednocześnie prawdziwa i udawana. Cieszyłem
się z
jajecznicy, jaką w sobie niosła, ale zbyt świeże były wspomnienie o Majce.
Kasia Schwarz
koniecznie chciała być Somkówną, może nawet bardziej niż ja. Podziwiałem
to w niej i rodziło
to mój lęk. Dzięki temu, że mama urodziła się na Kresach, czułem w sobie
jakąś obcość, którą
podsycała rodzina. Byłem mieszańcem. Kundle pozbawione są nerwic
genealogicznych. Są
nieczyste, więc siłą rzeczy skazane na odrazę. Są kochliwe i niezależne, gdy
się zrażą –
odchodzą bez żalu, bo pozbawione rodziny, obcują ciągle z bezmiarem.
Kundle uczą się żyć na
pustym polu. Nasz związek był zawsze nielegalną próbą parzenia się kundli.
Byliśmy wyklęci.
Na straży tej złowieszczej prawdy trwała dwa piętra nade mną ciotka Joanna.
Kasia nie wyglądała na swoje szesnaście lat. Ale nie to sprawiało, że czułem
się przy niej
młodszy bądź mniej dojrzały. Nigdy nie wiedziałem, jak się zachować. Żaden
tajny kod
rodzinny nie podsuwał mi właściwych rozwiązań. Śmiałem się więc tam, gdzie
inni byli
poważni, ubierałem się d z i k o, a co najgorsze – zachowywałem się s k a n d
a l i c z n i e.
Kasia rozumiała wszystko bez zbędnych podpowiedzi. W jej genotypie
przechowała się bogata
informacja o tym, jak winna myśleć i zachowywać się „młoda dama” z a a n g
a ż o w a n a w
kuzynie. A to, że narzekała teraz na mężczyzn w ogóle, zamiast na mnie w
szczególności, było
cechą jej światopoglądu, nie płci czy wieku. Czuła się inna. Nie odpowiadało
jej obecne
wcielenie. W przeszłym życiu wszystko było na swoim miejscu, a ona
wypełniała swe
przeznaczenie z całą powagą i odpowiedzialnością. Gwiazdy były na swoim
miejscu, na klimat
można było liczyć, lato było gorące, a zima – zima była zimna.
– A teraz? – mawiała – popatrz wokół. Rzygać się chce, kiedy się to widzi!
Ale nie rzygała. W każdym razie nie przy mnie. Uwielbiała natomiast
pogrzeby. Każda taka
uroczystość utwierdzała ją w mniemaniu, że wszystko przemija, lecz ona na
szczęście zajmuje
jakże korzystną pozycję aktora obecnych dziejów. To, że właśnie była w
czarnych wełnianych
spodniach i czarnej bluzce, znaczyć mogło tylko, że wraca z jakiegoś
pogrzebu.
– Kto umarł? – zapytałem.
– Dziadek Ewy.
– Znałaś go?
– Tak. To znaczy nie. Ewa wiele mi o nim opowiadała.
– Przyjechałaś z Ewą?
– Och, nie! Pokłóciłam się z nią, bo zamiast na pogrzeb, pojechała do
Sulęczyna.
– Ale to przecież nie nasza rodzina, ten dziadek.
– Ale ona jest mi tak bliska, prawie jak siostra.
Owego popołudnia Kasia ubrana była w smutek, jak wdowa. Wiedziałem, że
aby osiągnąć to,
czego chciałem, to znaczy „spróbować”, muszę jej współczuć. Wydawało mi
się głupie noszenie
żałoby po krewnych przyjaciół, ale czego nie można było z Kasią zrobić na
pewno – to
pozbawić jej ról, w które się właśnie wcielała. Nic nie obchodził mnie dziadek
Ewy ani jego
śmierć. W ogóle mało obchodziła mnie śmierć. Interesowało mnie życie, a w
szczególności
życie Kasi. Objawy tego życia nęciły mnie pod jej bluzką, więc spróbowałem
ją objąć i
pocieszyć, lecz mnie odepchnęła. Musiałem poczekać, aż usmażą się frytki,
które zrobiła
wreszcie za mnie.
Jej bluzkę czuć było naftaliną. To był zapach szafy ciotki Asi. Poniekąd więc,
całując Kasię,
uczestniczyłem w seksualnym kontakcie z „górą”. Nasz smok oglądał
telewizję dwa piętra nad
nami i Kasi udzieliła się pikantność sytuacji.
– Jak myślisz, co by zrobiła, gdyby zastała nas razem na tapczanie?
– Och, nie myśl, że ciotka była całe życie taka święta.
Wyjęła z torebki papierosa.
Wiesz, miałam w domu straszną historię. Nikomu nie mogę tego opowiedzieć,
ale ty jesteś
kuzynem... A propos, co z moim kochanym wujkiem Bruno?
Powiedziałem jej. Potem pytała o mamę i Tomka. Ucieszyła się, że jeszcze
tyle godzin
zostaniemy sami. Dla niej ojciec był „kochanym wujkiem Bruno”... i była
przekonana, że o
„wujku Bruno” powinno się pisać romanse. Może. Myślałem wówczas, że
otwarte pisanie o
miłości jest okradaniem miłości. Czymś w rodzaju pornografii.
– Ty wiesz, że ciotka Joanna była kiedyś zakochana? – rzekła Kasia.
– Oczywiście, kiedyś musiała. Mam nadzieję, że bez wzajemności.
– Jesteś okropny! Właśnie że z wzajemnością. Pokażę ci coś.
Ciotka Joanna nie znosiła Kasi, bo dręczyła ją zazdrość o nieudane
małżeństwo siostry z
Żydem. Małżeństwo to było nieudane, jak dowiedziałem się wiele lat później,
głównie z
powodu intryg Joanny. Ale i tak każde zjawienie się Kasi było jak wytknięcie
palcem: „I co?
Zostałaś na koszu!” Ciotka musiała mobilizować całą siłę nieugiętej woli, by
nie okazać, jak ją
to irytuje. Dlatego pomogła siostrze przenieść się do Garczyna, gdzie rodzina
miała letniskowy
domek, a w Gdańsku zrobiła wszystko, by mama Kasi nie dostała niczego z
majątku Benona.
Lecz mimo wszystko Kasia kochała ciotkę Joannę, bo gdyby przestała
kochać, przestałaby być
Somk, a zaledwie Schwarz, co bez wątpienia byłoby dla niej życiową klęską.
Na dobrą sprawę to od Kasi mam wszystkie wiadomości o rodzinie, która
zawsze była dla
niej F a m i l i ą. Kolorowym komiksem, trwającym przez stulecia. Rzecz jasna
fascynowały
mnie te podróże w czasie. Każde spotkanie z Kasią miało ten sam
scenariusz. Z otwartymi
oczyma informowała mnie, co udało się jej wyszpiegować w zakresie
historycznej spuścizny
klanu Somków.
Tego dnia wyjęła z torebki notes. Tkwiła w nim mała, czarnobiała fotografia
formatu sześć
na cztery centymetry. Przedstawiała mężczyznę o zaczesanych do góry,
czarnych włosach,
klęczącego z głupim wyrazem twarzy u kolan młodej kobiety. Właścicielka
szczupłych kolan
musiała w chwili zdjęcia powiedzieć coś, na co on z uśmiechem odpowiadał, a
może właśnie
zadawał pytanie. W górnej części fotografii widać było dwa kosmyki jasnych
włosów, które w
wyobraźni dałoby się dopełnić sportową fryzurą niezależnych panien. Ową
panienką, jak
świadczył podpis na odwrocie, była ciotka Asia! Musiało być lato, świadczyły o
tym stroje.
Poraziła mnie gwałtowna intuicja. To nie mógł być nikt inny. To był „on”,
strachliwy pan
Konstanty, były lokator mieszkania, w którym teraz kłócili się i wymieniali
obelgi Śliwowie.
Czy to możliwe?
– Skąd masz to zdjęcie? – zapytałem.
– Podkradłam mamie. I była o to straszna awantura.
– To tak, jak z tym bagnetem. Czego oni u diabła tak się wstydzą? Czy
przyszlibyśmy na ten
świat ot tak, w efekcie strzelenia paluchami?
– No właśnie.
Na dworze robiło się szaro, co w naszej suterenie oznaczało prawie zmrok.
Zapragnąłem jej
bardzo. Mogłem całować ją i pieścić. Im byliśmy starsi, tym żywiej reagowała
na łechtaczkowe
pieszczoty. Trzepotała biodrami jak duża, jasnowłosa ryba. Ale nigdy nie dała
zdjąć sobie
majtek. Walczyłem uparcie, by zsunąć choć jedną stronę, lecz gdy
zadowolony, że koniec
męczarni się zbliża, zabierałem się za drugą, poprzednia wracała na miejsce.
Przekonywałem ją,
żeby była człowiekiem, bo już naprawdę nie wytrzymam dłużej, że muszę
wreszcie
„spróbować”. Ale była uparta jak muł.
– Ty mnie nie kochasz – rzęziłem.
– Kocham cię, ale co się stanie, jak zajdę w ciążę?
– Nie zajdziesz – zapewniałem ją fałszywie. – Ja to zrobię tak nie do końca.
– Nie wierzę ci, kochany – głaskała mnie po włosach. – Jesteś jeszcze za
mały.
– Daj spokój, jestem dorosłym człowiekiem, mogę nawet spłodzić dziecko.
– No, właśnie o to chodzi, idioto!
I wtedy usłyszeliśmy pukanie. Poszedłem otworzyć. Za drzwiami stała Majka i
jeszcze ktoś,
kto robił wrażenie jej milczącego echa.
– Wpuścisz nas? – spytała.
– Ale jest u mnie Kasia – wyjąkałem. I w beznadziejnym przekonaniu, że
Majka wszystko
zrozumie, dodałem: – A czemu przyszłaś z koleżanką?
– Kasia – to twoja nowa dziewczyna? – rzekła Majka z przekąsem.
– Nie, to kuzynka.
– Siądźcie – zaordynowała Kasia, nie wstając z tapczana. – Może zrobiłbyś
im herbaty?
Majka patrzyła na mnie podejrzliwie. Jej wzrok pytał mnie: „To rzeczywiście
twoja
kuzynka?”. Patrzyłem bezradnie na jej piękną twarz. Przypominała pewną
rzeźbę w czarnym
marmurze, którą widziałem na cmentarzu. Majka i tamta zmarła kobieta miały
te same duże,
smutne usta i małe, krótkowzroczne oczy. Pod rzeźbą widniał skromny napis:
„Życie bez ciebie
jest bez sensu. Nigdy nie przestanę cię kochać, moja Machuleńciu.” Tego
dnia ogromne włosy
Majki upięte były w koczek.
Przestępowałem z nogi na nogę jak speszone dziecko. Trwało to całą
wieczność. Miałem za
sobą prawdę. Kasia rzeczywiście była moją kuzynką, ale korzystanie z tej
prawdy, jak z
parawanu, bardzo mnie krępowało. Było to bowiem i kłamstwo. Kasia była nie
tylko kuzynką!
Wpatrzyła się w nią kiedyś moja miłość, stąd była półnarzeczoną, półsiostrą, a
na koniec
wreszcie i seksualną jajecznicą! Zdradzałem więc swoją dziewczynę z moją
półsiostrą, a moją
półsiostrę z moją dziewczyną. I ten gąszcz powodował, że nie wiedziałem już,
kto jest moją
kuzynką, a kto dziewczyną i paskudnie się z tym wszystkim czułem.
I wtedy właśnie „postąpiłem wreszcie jak mężczyzna”, jak skomentowała to
później Kasia, i
rzekłem ostro do Majki:
– Niepotrzebnie przyszłaś, już więcej nie będziemy się spotykać.
– Dlaczego? – płaczliwie zapytała Majka i w owej chwili była tak bliska mej
bezradności, że
wyrwałbym sobie z serca sto kuzynek, byle tylko z nią zostać, byle tylko ją
całować. Ale za
moimi plecami leżała Kasia jak nauczyciel, obserwujący ucznia, i
powściągliwie gapiła się w
zgaszony telewizor. Tabu, jakie przekroczyliśmy, zobowiązywało nas do
lojalności – poczułem
to dotkliwie. I właśnie temu moralnemu nadużyciu byłem wierny, mówiąc:
– Wybacz, Majka, ale tak będzie lepiej.
– Co będzie lepiej?
– Nie wiem.
– To skąd wiesz, że będzie lepiej?
– Nie wiem, to wszystko jest tak skomplikowane.
– To proste. Kasia nie jest twoją kuzynką i niechcący nakryłam cię na
zdradzie...
– Nie, to nieprawda!
– Prawdą jest, że nie byłeś od dwóch dni w obozie, a ja czekałam. Czyż nie
tak?
– Majeczko...
– Co?
– Nic.
– Będziesz jeszcze tego żałował – powiedziała i wyszły w deszcz, który
zmienił się teraz w
ulewę, a w związku z tym jej gest zyskał znamię heroizmu. Spod drzwi
poczęła ciec strużka
deszczowej wody. W stopach poczułem wilgotny chłód.
– Dziękuję – powiedziała Kasia, przytulając się do mnie. Czułem się
wyjątkowo okropnie.
Kombinowałem, czy może nie pójść jutro do Majki i wszystko jej wytłumaczyć.
Ale co
miałbym tłumaczyć? Że dobierałem się do ciotecznej siostry? Więc nie
poszedłem.
Opowiedziałem Kasi, co się stało na plaży w Brzeźnie.
– Chcesz spróbować? – zapytała z miną rewolucjonisty.
– Nie, to niemożliwe. Zaraz przyjdą starzy.
– Zrobimy to kiedy indziej – obiecała – bo cię kocham.
To już było coś. Mogłem mieć przynajmniej nadzieję.
11.
W środku wydarzeń nie sposób dojrzeć ich struktury ani celu, do którego
wiodą. Na tym
właśnie polega tak zwana tajemnica życia. Niczego z niej się nie nauczyłem i
brnąłem dalej w
muł przyszłych wydarzeń ślepy jak kret.
By spotkać się z neurologiem i okulistą w Charing Cross Hospital, musiałem
przejechać kilka
stacji. Lekarz nosił okropne nazwisko Gravestone, co napędziło mi
porządnego stracha.
Wysiadłem z tubu na Hammersmith. W podziemiach handlowych stacji
odnalazłem spokój.
Byłem przygotowany, że stracę wreszcie oko. Nie można prowokować
tylekroć losu, nie płacąc
odpowiedniej ceny. Ciekaw byłem jedynie, co sławny lekarz mi powie. Moje
schorzenie było
dziwne. Zdarzało się, że lewe oko widziało prawie normalnie. Normą dla mnie
było
niedowidzenie na poziomie trzech–pięciu dioptrii. Ale bywało tak, że oko
ślepło całkiem, a
wówczas ogarniał mnie przeraźliwy lęk.
Znalazłszy wreszcie szpital, zapytałem portiera, gdzie jest oddział
neurologiczny. Za stołem
w eleganckim westybulu siedział starszy mężczyzna, łudząco podobny do
mego ojca!
Wstrząsnęło to mną do głębi. Jak to możliwe, że ten Anglik tak wygląda? –
„Are you OK?” –
zapytał. Musiałem siąść na twardej, szpitalnej ławce, by złapać oddech. Ten
widok całkiem
mnie sparaliżował.
Na profesora Gravestone czekałem długo. Może ze dwie godziny. Do
gabinetu wchodzili
pacjenci – Azjaci, Murzyni, biali, ale mnie nikt nie wołał. Dwa razy pytałem
chłopaka z
kolczykami w uszach, siedzącego za komputerem w wewnętrznej oddziałowej
portierni, czy
profesor przyjmie mnie dzisiaj? – „Z pewnością” – odpowiadał pedałkowaty
stwór o miłym
spojrzeniu. To „z pewnością” podsunęło mi myśl, że może mówi tak, bo
zwykle wszystko jest
OK. Ale ja nie byłem OK. Wszystko w mym życiu było do góry nogami. Nawet
moje dziecinne
łóżeczko stało w puszkach po marmoladzie, pełnych wody. Więc nic ze mną
nigdy nie było OK.
Lepiej było sprawdzić... Sprawdzałem.
Na koniec zawołano mnie do gabinetu. Profesor zrobił zwyczajne badanie
neurologiczne, a
potem okulistyczne. Oczywiście nic nie widziałem. Ale plamkę świetlną
lokalizowałem
poprawnie, pozycję świetlnych kresek też. Gorzej mi szło z liczeniem kręgów.
O literach nie
mogło być nawet mowy.
– Hm – rzekł profesor. Zrobił ze mną wywiad, zapisując go na małym
dyktafonie. Pałką
milicyjną na demonstracji nie zainteresował się wcale, choć właśnie o tym
miałbym ochotę
opowiedzieć. Pytał natomiast o warunki higieniczne w dzieciństwie (bardzo
mnie to
zdenerwowało), a potem, czy leczyłem się na depresję.
– Nie, nie leczyłem się, ale często miewałem, szczególnie, gdy piłem –
odrzekłem.
– A teraz pan nie pije?
– Nie, już od trzynastu lat...
– No właśnie, jest w tym coś ciekawego...
W następnym pokoju był tomograf. Hinduska pielęgniarka zrobiła mi zdjęcia
czaszki.
Profesor Nagrobek nie zajmował mną dłużej – kazał przyjść za miesiąc.
– Za miesiąc?! – jęknąłem.
– Tak. Muszę mieć czas na analizę zdjęć, a poza tym jest kolejka. Przez ten
czas proszę
koniecznie wyjechać z Londynu. To miasto źle działa na nerwy.
Za drzwiami stała niezwykle piękna, młoda kobieta w czerni. Miała czarną
woalkę i
ujrzawszy mnie, podniosła ją na chwilę, by otrzeć chusteczką oczy. – „To na
pewno nic nie
znaczy” – próbowałem się pocieszyć. – „To nie może nic znaczyć!” – Zanim
wyszedłem ze
szpitala, przysiadałem trzy razy na różnych ławkach. W windzie jechałem z
nieboszczykiem.
Spod prześcieradła wystawały nagie stopy z przytroczonym do palucha
numerem.
Nieboszczykowi towarzyszyła rodzina. Jedna z kobiet płakała. Korytarz
przebyłem biegiem.
Pod szpital zajechały dwa ambulanse. Zabroniłem sobie odwracania się.
Długo myślałem, czy
naprawdę muszę zejść do podziemia, by dotrzeć do pubu. W końcu wziąłem
taksówkę.
Wróciłem do Richmond. Pani Medow uśmiechnęła się, gdy wchodziłem do
domu. Profesor
Gravestone podarował mi jeszcze miesiąc nadziei. Nie miałem zielonego
pojęcia, co przez ten
miesiąc robić. Nie wiedziałem, na co czekam, ale czułem, że wciąż mam
przed sobą jakieś
ważne próby, nim zdołam na powrót się złożyć jak rozrzucony puzzle.
W piątek pojawił się znów o n. Mirek. Przestraszyłem się, widząc go.
Wyglądał jak
romantyczne widmo. Siadł na moim łóżku i wczepił się palcami w siwiejące
włosy.
– Janice znikła...– rzekł, jakbym to właśnie ja miał obowiązek trwać przy nim
przez cały
czas. Wybuchnąłem śmiechem, bo przypomniała mi się wdowa u drzwi
doktora Nagrobka.
– I co, pewnie myślisz, że masz patent na nieszczęście? Bo twoja zapięta na
ostatni guzik
Amerykanka dała w długą?
– W długą? Może... Nie wiem. Spakowała rzeczy i wyjechała.
Skarżył się irytująco, jakby nie było tych wszystkich lat rozłąki, jakby nie było
akademika,
jakby nigdy nie było pomiędzy nami Oli!
– Pytałem portiera w tym naszym hoteliku. Ponoć w nocy, gdy zasiedziałem
się w pubie nad
Tamizą (Janice nie chciała ze nią iść), miała telefon spoza Londynu,
spakowała się i wyjechała.
– I co? Nie popełniłeś samobójstwa?!
Mirek przestraszył się:
– Jak się czujesz?! – zapytał, jak terapeuta byłego wariata.
– Zdradzę ci tajemnicę, kochany. Czuję się chujowo. I marzyłem o tym, by
przyszedł do
mnie ktoś taki jak ty i zawracał mi głowę. Więc cieszę się... Witaj, druhu!
– Poważnie pytam... Masz lepszy głos... Jak sypiasz?
– Nie sypiam. Zrezygnowałem z zabawy w dzienny tryb życia. Noce są
znacznie
bezpieczniejsze.
– A ja myślałem, że ci się poprawi... Kurcze... I co teraz? Pójdę do Tesco coś
kupić... –
odpowiedział sobie.
Miałem nadzieję, że nie wróci, ale wrócił. Przyniósł ze sklepu butelkę
szkockiej whisky.
– Ty nie będziesz pił?
– Nie, Mirek. Ja już swoje wypiłem.
– Jak sobie chcesz... A ja mogę wypić przy tobie?
– Jasne, przy mnie możesz nawet tańczyć na golasa.
Patrzyłem na jego twarz. Była zmieniona, jakby naga. Zrobiłem sobie herbatę.
Obecność
Mirka napawała mnie ciepłym zadowoleniem. Czy brakowało mi charakteru,
czy też po prostu
nie umiałem nienawidzieć? Byliśmy znów razem i była z nami gorzała.
Czy myślisz, że to już koniec? – spytałem go wprost.
– Nie wiem, stary. To, co zrobiła, jest po prostu nie w jej stylu. Byłem jej
pewien. A tu nagle
szast prast – i nie ma Janice! Po prostu nie mieści się to w głowie! No, dobra.
Przepraszam, że
zrzucam to na ciebie, masz własne problemy.
Spojrzałem na niego. To był ciągle ten sam Mirek, choć wynurzył się ze
środka karnawału.
Teraz zdejmował maskę. Pod przebraniem był czterdziestodwuletnim,
zwyczajnym facetem o
psujących się zębach i chudnącej szyi. Łysiał. Dramat sprawił, że wydawał się
teraz mniejszy i
chudszy niż w rzeczywistości.
– Kochałeś ją?
– Dlaczego mówisz w czasie przeszłym? Naprawdę myślisz, że już nigdy się
nie pojawi? Nie
da znaku życia?
Żałowałem go. W gruncie rzeczy, w związkach z kobietami był zazwyczaj
stroną bierną. O
swej Janice mówił urywanymi zdaniami i z przekonywującym żalem.
...Dla niej Warszawa, w tamtym czasie, niedługo po stanie wojennym, to był
horror! Polska –
to był horror! Wiesz, Janice wykładała na psychologii tylko kilka miesięcy.
Mieszkała w
małym, dwupokojowym mieszkaniu na piątym piętrze bez windy, na
Marszałkowskiej.
Kamienica miała stróżówkę, w której mieszkała pani Wiktoria. Ta baba tylko z
imienia
przypominała kobietę – z twarzy i postury wyglądała raczej na wozaka. Do
Janice poczuła
natychmiast zasadniczą antypatię. Już w pierwszym warszawskim tygodniu
dała jej do wiwatu.
Kiedy Janice wynosiła śmieci, pokonując pieszo pięć wysokich,
przedwojennych pięter, pani
Wiktoria ruszyła do ataku.
– Jak pani nie wstyd – krzyczała po polsku – wyrzucać na śmietnik chleb!
Widocznie tam, w
Ameryce, za dużo macie, że tak nie szanujecie chleba! A przecież stary chleb
to świnie mogą
zjeść!
Janice była zdruzgotana, całkiem nie wiedziała, co ze sobą zrobić, gdy ktoś
na nią krzyczy.
Zresztą nie rozumiała, o co w istocie chodzi tej wąsatej starszej pani. W czym
zawiniła? Prawie
ze łzami w oczach biegła na górę. Chciała umyć ręce, lecz znów nie było
wody. Ponadto była
głodna i do kompletu czuła, że ma PMS...
– Premenstrual syndrome...
– Ty rozumiesz...? Ja z początku nie rozumiałem... Może otworzę okno, bo
już strasznie tu
napaliliśmy?
Chwiejnym krokiem podszedł do okna i podniósł szybę. Od strony Green
napłynęło ciepłe,
mokre richmondzkie powietrze. Znów sobie nalał. Jego obecność sprawiła, że
obojętne stało się
kilkanaście lat naszego rozdzielenia. Po prostu przyszedł i szczerze
opowiadał o sobie, to jest o
Janice.
– Więc Janice miała ten swój pi–em–es i z szybkością strąconego
kukuruźnika wpadała w
depresję. Chodziła w kółko po swym małym pokoju i przemyśliwała, co jej się
przydarzyło.
Starcie z panią Wiktorią napełniło ją bezradnością i rozgoryczeniem...
Wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. Właścicielka mieszkania ostrzegła ją, by
zamykała drzwi na
łańcuch, więc tylko je uchyliła. A tam stała nieznana starsza kobieta w
czerwonym swetrze i
kożuchu, błyskając w ciemnościach złotymi zębami i krzycząc do niej:
– Paniusia otworzy! Ja mam cacaną kiełbasę. Takiej to paniusia nigdzie w
Warszawie nie
zobaczy. Tanio, tanio dam za kilo. No, niech otwiera! Co to, boi się, czy co?!
Baba z kiełbasą próbowała wepchnąć się do przedpokoju i bardzo
denerwował ją łańcuch.
Wreszcie Janice otwarła. Nie dlatego, by zapałała chęcią posmakowania
polskiej kiełbasy
wiejskiej – ta kiełbasa brzydziła ją do wymiotów, od roku już przechodziła na
wegetarianizm.
Otwarła jednak, bo niepokoiła ją starsza kobieta – a jakże nie uszanować
starszej osoby? Kupiła
więc od niej dwa kilo kiełbasy. Starsza pani przekonywała ją, że jak ma się
lodówkę, to głupio
kupować jeden funt, bo w ten sposób nic się nie zaoszczędzi... Gdy udało się
jej wreszcie
grzecznie wyprosić handlarkę, zapakowała ostro woniejące wędliny i
odruchowo chciała
wyrzucić je na śmietnik, lecz przypomniała sobie panią Wiktorię i poczuła, że
jest w pułapce!
Na dodatek w domu zrobiło się strasznie zimno. Dotknęła kaloryferów – były
chłodniejsze niż
powietrze za oknem. W radiu zapowiadano mróz piętnastostopniowy. Włożyła
na siebie dwa
swetry i okryła się kołdrą. Zaczynał się jej okres. Była pewna, że para bucha
jej z ust. Nie było
ciepłej wody, nie miała tamponów, a na dodatek musiała coś wymyślić, by
pozbyć się tej
cholernej kiełbasy. Z całej duszy tęskniła za supermarketem przy jej koledżu
w Indianapolis.
Nienawidziła supermarketów, ale wówczas taki sklep, gdzie można wszystko
dostać w środku
nocy, wydał jej się po prostu zasłużonym niebem!
Kilka już razy próbowała czytać „Zbrodnię i karę”. Zawsze jednak porzucała tę
książkę, bo
nie mogła pojąć emocji Raskolnikowa. Jak można było zabić z tak błahego
powodu niewinną
starą kobietę? Ale wtedy, leżąc w kilku swetrach w zimnym mieszkaniu w
Warszawie, czując
bóle menstruacyjne, martwiąc się, co zrobić z kiełbasą – zrozumiała. Tak!
Czasami można mieć
ochotę po prostu zabić starą babę... Pojęła Raskolnikowa i to ją przeraziło!
– Teraz rozumiesz?! – Mirek był już pijany. – To niepodobne do Janice, żeby
tak po prostu
sobie znikać... Nigdy nie uwierzę, że mnie opuściła – nie trafił papierosem w
popielniczkę.
Wyjąłem mu niedopałek z dłoni i zgasiłem.
– Idź spać! – rzuciłem go na kanapę.
II.
12.
Pędziliśmy wynajętym nissanem autostradą M1 na północ. Nie dojeżdżając
do Nottingham,
powinniśmy skręcić na zachód, na Eaton, by przez Derby i drogą numer 6
dotrzeć do Ripley –
jeszcze przed drugą, przed zamknięciem zamkowego muzeum.
Z zamkami łączył mnie tajemny psychiczny pakt. Ich istnienie świadczyło
niewątpliwie, że
przez świat przebiegają koliste linie, łączące przeszłe rzeczywistości – światy,
które ani na
chwilę nie minęły, lecz trwają w innym porządku sferycznym i temporalnym,
ukazując się
żyjącym teraz jedynie jako w y s p y. Znaczyć to mogło także, iż cała reszta
świata jak
niewidoczny korpus góry lodowej ukrywa się i stwierdzić to można dopiero w
chwili katastrofy.
Tylko bajka mogłaby mnie wyleczyć. Bajka, gdzie wielki zamek stałby na
brzegu zimnego
morza. Brytania pełna jest takich bajek.
Wydawało mi się, że kiedyś, gdy z ledwością umiałem dwa, trzy słowa i
wyprawa poza
granice podwórka stanowiła niebezpieczną podróż, miałem więcej siły. Prócz
tego zawsze
mogłem liczyć na ptaki.
Stawałem na środku podwórza i z całych sił naprężałem się, by wydać z
siebie ów jedyny
ton, jaki rozumieją. Pisk można było przedłużać, siekąc przestrzeń stalową
linką głosu,
płynącego z wewnętrznego lasera i trafiać wysoko, prawie pod chmury, a
wtedy zewsząd
nadlatywały żarłoczne mewy – niebo stawało się białe, powietrze pełne piór,
zrywał się wiatr
jak przed burzą. Białe ptaki o czerwonych dziobach pikowały całymi
batalionami z wysoka i
lądowały z powagą w śmietniku. Czułem w sobie ogromną moc, jakbym miał
gdzieś wysoko
utracone gniazdo...
Tamta siła opuściła mnie na zawsze. Nie mam już w gardle pewnej ważnej
struny.
Po godzinie jazdy zaczął się wahać.
– Teraz myślę, że najpierw powinniśmy byli pojechać do East Isley. Mogła
zostawić
wiadomość tylko w dwóch miejscach: u landlord, właścicielki zajazdu – ale
nie, ona mówiła, że
nic nie dostała – albo... – uśmiechnął się porozumiewawczo – –u barmana.
Lubiła godzinami
gadać z Barrym, który serwuje tam piwo. Może on coś wie...
– Może po prostu wyjechała z nim do Australii, co?
– Nic nie jest proste, p r z y j a c i e l u.
Mirek skurczył się i zamilkł. Te spacje nie były przyjazne. Wlepił we mnie
wzrok jak
zdradzana narzeczona. Paskudnie się z tym czułem.
Wymogłem na nim, że to ja będę prowadził. Minęliśmy Luton, poza którym
tężała wielka
autostrada północ–południe.
– W ogóle nie chcę rozmawiać – zastrzegłem się.
– OK. – zgodził się szybko.
Nie umiał jednak uciec od tematu swej pracy w Stanach, a ściślej – od cienia
Janice. Snuł
monolog, wypełniony terminologią terapeutyczną – depresjami,
rozwiązywaniem bloków,
rozkręcaniem się, pokonywaniem kompleksów, projekcjami, przeniesieniami,
traumą... –
obudowane było to wszystko nieznanymi amerykańskimi imionami jakichś
Johnów, Tedów,
Nicków i Mary'siek. Kaszlałem nerwowo, lecz nie reagował. Myślał pewnie, że
jeśli w ogóle
ruszyłem dupę z fotela, to można bezpiecznie zrzucić na mnie wszelki ludzki
nawóz.
Wiedziałem, że to nieprawda. Czekałem tylko, kiedy t o nastąpi. Ku
minionemu światu zamku
Jelousdych w Ripley jechaliśmy z szybkością stu czterdziestu kilometrów.
Milczałem.
W okolicach Ilkeston, pół mili za junction 16, zatrzymałem samochód.
– Coś jednak trzeba wrąbać – zaproponowałem dumny z siebie, choć przez
ściśnięte gardło.
Tak trudno wytłumaczyć komuś, kto tego nie zna, jadłowstręt – gdy w
zniszczonym żołądku
nabrzmiewa pęcherz trucizny, i każdy ruch może spowodować, że zaleje cię
ona jak zła krew i
wszystko stanie się inne... Byłem już daleko za Richmond, to lepiej. Ale
czułem czasami,
zwłaszcza jadąc na zakrętach wprost w słońce, jak w ostrym świetle ogarniał
mnie zimny,
piwniczny cień.
Pub nazywał się Hoskins Wharf. Ciągnął się tam dość szeroki kanał.
Wchodziło się przez
ciężki, zwodzony most. Kiedyś w tym miejscu stał osiemnastowieczny skład
handlowy.
Przypominało to w mniejszej skali spichrz nad Motławą. Jedna z odnóg
kanału płynęła wprost
pod barem. Okna pubu wychodziły na wodę, gdzie cumowały wąskie, długie
łódki regatowe. Te
same łódki, wraz nazwą lokalu, wymalowano na talerzach. Było gorąco, więc
kominek pod
jedną z ceglanych ścian był najchłodniejszym miejscem w lokalu. Gdy
siedliśmy do stołu,
poczułem, jakby opadła na mnie chmura brudnego piachu.
Mój motor nagle stanął. Trochę ogłuchłem jak po koncercie rockowym – szept
budził
dreszcze, a silny głos dochodził przytłumiony.
Kelnerka przyniosła oprawne w drewniane okładki menu. Nie mogłem zjeść
ani kęsa! Mirek
patrzył na mnie z niepokojem.
– Więc co zjesz?
– Nie wiem – powiedziałem cicho, jakby w lęku, że głos ujawni światu to,
czego nikt nie
chciał zrozumieć.
– Wybacz, stary – rzekł Mirek – wyglądasz, jak kiedyś na kacu – pamiętasz?
Nie mogłeś
zjeść nawet mielonego kotleta, który obowiązywał do piwa.
– A ty wypijesz piwo?
– Tak! Przyjechałem napić się angielskiego ale, ręcznie pompowanego z
beczki.
Znów ta cholerna duma! Że jemu się udało. Zawsze mnie tym dołował. Gdy
wracaliśmy z
balangi, odkażał usta Eolem, by matka nic nie poczuła, i spał przy otwartym
oknie. Pani
Dzierżawska nigdy nie przyjęłaby do wiadomości, że syn się rozpija.
Musiałaby wtedy coś
zrobić. Lecz jak można coś zrobić, kiedy już nie ma niczego, co kiedyś było?
Wszystkie
kamienne tablice jej zasad strzaskała wojna. Jedyne, czego chciała naprawdę
– to, by było
czysto w korytarzu i żeby nikt nie wchodził w butach do łazienki. I żeby Mirek
nie sikał na
podłogę w kiblu. Dopóki więc syn wycierał buty i pryskał sobie usta Eolem, a
nocne pijackie
wyziewy maskował otwartym oknem – matka milczała.
Przy stoliku obok siedziała para – młode małżeństwo z dwójką kneblowanych
od dzieciństwa
dzieci. Wreszcie wstali ostentacyjnie i poszli w inny kąt. Z karty dań wybrałem
chili con carne –
wydawało się najmniej groźne.
– O czym ma być ten wasz artykuł? – zapytałem, bo akt wyboru ofiarował mi
ścieżkę.
Wąziutką ścieżynkę na przełęcz.
– Tak ogólnie rzecz biorąc, to o problemie dyslokacji i bliznach psychicznych
po niej.
Łapiesz...? Za dużo teraz jeździmy, za szybko się poruszamy, a opuszczone
miejsce nie jest już
po powrocie takie samo. Tracimy kontakt z tym, co nas ograniczało, ale
dawało przy tym
poczucie kontynuacji. To horror!
– Przez ostatnie dwa tygodnie myślałem właśnie o tym... – w moich uszach te
słowa
zabrzmiały jak kłamstwo. A przecież nie były kłamstwem.
Chili w niczym mi nie pomogła, lecz rozsądnie wyczyściłem talerz do
ostatniego ziarenka
ryżu. Siedziałem sztywno przy stole, skoncentrowany bez reszty na
mechanicznym pochłanianiu
potrawy. Bałem się ruszyć, bo mogło to skończyć się gorzej, niż tylko
wymiotami.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, byłem silny jak tur i słońce uśmiechało się do
mnie solennie.
Zamek hrabiego Jelousdy zawiódł mnie. Nie miał nawet porządnej wieży.
Wyglądał jak
wielka, kamienna chałupa, stojąca nad brzegiem jeziora. Wchodziło się doń
przez Inner Hall.
Wisiał tam portret pięknego spaniela. Suka ta, imieniem Chloe, otruta przez
jakiegoś Włocha
pod koniec XIX wieku, wróciła do Anglii w cedrowej skrzyni, by spocząć na
psim cmentarzu
nieopodal. Hrabia John, jej wielbiciel, nigdy już potem się nie ożenił. Tak stało
w przewodniku.
Wędrowaliśmy wzdłuż kolekcji portretów, z których najstarsze sięgały epoki
Renesansu. Po
równi portretowano psy, hrabiów i chude, blade panie.
– Musimy się rozpytać – zdecydował Mirek. – Ktoś musiał ją zapamiętać...
może
bibliotekarz?
Pobiegł więc przede wszystkim do sal bibliotecznych, gdzie na rozległych
trzypiętrowych
regałach spoczywały tysiące ksiąg i starych woluminów. W kącie biblioteki,
zaraz przy wejściu
siedziała młoda, ostrzyżona po męsku blondynka, witająca wchodzących
nieco zakurzonym, ale
serdecznym uśmiechem. Ujrzawszy ją, Mirek podbiegł do biurka i zaczął się
łasić. W tym
adresowanym do młodej kobiety tańcu uczestniczyły poprawiające łysiejącą
czuprynę ręce,
wykonujące mikroskopijne akrobacje, biodra i przylepiony do twarzy uśmiech.
Stałem na tyle
blisko, by słyszeć, co mówi, i dość daleko, by nie krępować go swą
obecnością. Przyglądałem
się grzbietom książek, zamkniętym za zdobionymi kratami.
Tylko raz zapytał o Janice, a uzyskawszy przeczącą odpowiedź, przeskoczył
ten problem jak
kałużę. Począł udowadniać bibliotekarce, jaką też rozległą wiedzę posiada z
zakresu
bibliotekoznawstwa. Kobieta spytała:
– Z jakiego kraju pan przybył?
– Mieszkam teraz w Ameryce...
– Ach tak? Dużo Amerykanów przyjeżdża tutaj ostatnio. To bardzo miłe –
rzekła i powróciła
do przeglądania stosu fiszek.
Mirek stał niezdecydowany, jakby czekając na dalszy ciąg ekscytującej
znajomości. To mnie
zirytowało. Nie po to wlokłem go przez Anglię, by miał nowe „okazje”. Mógłby
to robić równie
dobrze w Londynie. O l a, Ola Parlewska.
O l a!!! – przypomniałem sobie jakby fiszki dwu dziewczyn z różnych epok i
krajów naszego
życia połączył w katalogu rzeczowym spinacz. „Tamta sprawa” chodziła z
nami jak trzecia
osoba w parze.
Schodami wąziutkiej klatki schodowej, gdzie mieściła się zaledwie jedna
osoba, poszliśmy z
jakąś wycieczką do średniowiecznej izby w najstarszej części zamku. Był to
turystyczny
przymus, a dla mnie okazja oderwania się od niewesołych myśli. Mirek był
jakby rozproszony i
niezbyt zdawał sobie sprawę, co oglądaliśmy. Usprawiedliwiało go to po
trosze w moich
oczach.
Środek sali o normańskim sklepieniu zajmował stół bilardowy rozmiaru ośmiu
normalnych
stołów. Walało się na nim mnóstwo rupieci.
Pan z wąsikiem w tweedowej marynarce, jednym słowem – przewodnik,
opowiadał:
– Tam, przy tej ścianie, gdzie stoi ten pan – miał na myśli mnie – mieści się
coś w rodzaju
closetu. Jest to zrobiony w 1584 roku schowek katolickiego męczennika,
hrabiego Francisa.
Closet ten musiał być bardzo użyteczny, gdy Rada Północna i królowa wysłały
w te okolice
wojska, by wyłapać katolickich księży. Do czasów współczesnych przetrwało
jeszcze w tym
ukryciu kilka ubiorów z epoki. Być może sam hrabia używał tego schowka,
gdy w 1644 roku
Cromwell zajął zamek nocą po bitwie na Marston Moor. W tradycji ustnej
przetrwała opowieść
o księdzu, który ukrył się w tej dziurze i zapomniany przez wszystkich umarł z
głodu. Do
niedawna w schowku tkwił jeszcze kościotrup, ale może rok lub dwa temu
nagle znikł.
Początkowo uznawano to za fenomen nadnaturalny, ale tajemnica wreszcie
się wyjaśniła. To
pewni studenci z Londynu wykradli go, bo potrzebowali egzemplum do
ćwiczeń, co oczywiście
nie jest godne pochwały, nawet pominąwszy różnice wyznaniowe... – Pokażę
państwu, to
interesujące miejsce...
Kilku zwiedzających odsunęło się od ściany, ja z nimi. Przewodnik otwarł
ukryte drzwi.
Westchnął i dał krok do tyłu. Na jego twarzy ujrzałem przerażenie.
W schowku siedział kościotrup ubrany w sutannę. Na głowie miał piuskę.
Czaszka posiadała
pełne uzębienie i sterczały z niej kępki bardzo długich ryżych włosów. Na
podnóżku trup
trzymał otwarty wielki brewiarz. Kustosz westchnął:
– It's him, again!
W Inner Hall powitał nas dobiegający od sufitu hałas. W plafonie umieszczony
był świetlik.
Stanowił on kiedyś element systemu wentylacyjnego zamku, lecz zaślepiono
go szklaną
kopułką. Zamek był nadal zamieszkany przez rodzinę Jelousedych.
– Jeden z hrabiczów – wyjaśniał przewodnik – pięcioletni Joslan, nabrał
paskudnego
zwyczaju sikania i plucia przez ten otwór na turystów.
Teraz widać tam było wykrzywioną twarz dziecka, które biło piąstkami w
grube szkło. Malec
krzyczał coś do nas. Przez chwilę skrzyżowały się nasze spojrzenia. Byłem
pewien, że dziecko
wykrzywiło się na mój widok. Słów malca nie było słychać, ale turyści
przycichli.
– Na pewno chce nas osikać! – drwił Mirek.
– Nie, nie przypuszczam... – broniłem dzieciaka.
– Skąd ta pewność?
– Bo to ja jestem Joslanem!
W kącie pubu przy zamku Jelousdych niby ekspres lotniczy odnalazły mnie
zazdrość,
nienawiść, rozgoryczenie...
– Coś się stało?
– Nie, nic – wycofałem się szybko.
– D a j s p o k ó j, to takie dawne sprawy... O co ci właściwie chodzi! –
próbował się bronić,
choć wcale nie zacząłem go atakować. Zdawało mi się, że „o” w
wymawianych słowach jest
dużą literą, jak w imieniu Ola. Lepiej nic by nie mówił. Lepiej byłoby dlań pić
po prostu to piwo
i milczeć.
Wstałem i wyszedłem z pubu. Miałem niesprecyzowaną nadzieję, że zdołam
złapać jakiś
samochód w stronę Londynu. Zapomniałem, że od zamku do szosy był spory
kawałek. Ale
musiałem wyjść! Pozostawanie z Mirkiem i patrzenie, jak się zapija, było
ponad moje siły.
Czy to dlatego, że zaczął mówić do mnie i n n y m językiem? Czy też istotnie
chodziło o
Olę? Nie wiedziałem. Jedyne, co czułem, to konieczność ucieczki!
Szedłem mroczną ścieżką parku, gdy dogonił mnie krzyk:
– Jacek! Jacek! Zaczekaj!
Mirek, zdyszany, zatrzymał mnie.
– Dlaczego? – zapytał.
– Dlaczego co?
– No – rejterował – czemu spieprzasz?
Wokół nas była ciemna noc, a nad nami gwieździste niebo – wszystko to nas
usprawiedliwiało. Każde słowo znaczyło podwójnie.
– Nie chcę się z tobą kłócić – mówiłem – nie chcę iść z tobą na solo.
Spieprzyłeś do
Warszawy, a potem do Nowego Jorku i wydaje ci się, że wszystko zostało
zapomniane... Nawet
do szpitala przyszedłeś z niechęcią... Nie, stary! Nic nie zostało zapomniane,
wszystko boli jak
dawniej.
– O co ci znów chodzi – bronił się – ty, ty... – cholerny Maskonurze?
Rozbroił mnie na chwilę, lecz nie umiałem już mu wybaczyć! Nie było sensu
go przyciskać.
On się po prostu nie przyzna. Wróciliśmy do pubu i zaczęła się druga część
naszego
przyjacielskiego wieczoru. Stawałem się coraz smutniejszy, a Mirek coraz
bardziej liryczny.
Kiedy odnosiłem go na łóżko, jak narzeczona zarzucił mi ręce na szyję. To
były cholernie
strome schody.
Drugą więc z rzędu noc spałem w jednym pokoju z Mirkiem i otwierałem okno,
bo
śmierdział chmielem gorzej niż wrzeszczańska Strzyża. Miałem przed sobą
całą noc. Musiałem
przypomnieć sobie wszystko, co mieściło się w pliku „OLA”, by znaleźć na
niego jakiś hak.
Mirek – to mój najstarszy przyjaciel. Coś mi się od niego należało!
Leżał na plecach i chrapał z otwartymi ustami. W niczym nie przypominał już
chłopca z
mieszkania nad ciocią Asią. Do czytania wydobywał okulary, a szyję miał
ogorzałą, jakby tylko
ją opalał. Przez chwilę nie byłem pewien, czy to, co zamierzam, ma w ogóle
sens. Minęło
przecież dwadzieścia pięć lat! Podejrzewałem go jednak o premedytację. I to
podsycało ogień,
który we mnie buzował. Za mało czułem w sobie altruizmu, by go
znienawidzić i za długo go
znałem, by po prostu mu to zapomnieć.
13.
Gdy poznałem Olę Parlewską, studentkę filologii, mieszkającą w akademiku
Uniwersytetu,
Mirek jak zakochana dziewczyna jął miewać ataki zazdrości. Rzucał
powieściami, które mu
pożyczałem. Pani Dzierżawska odganiała mnie jak w dzieciństwie od drzwi,
mówiąc, że jest
chory lub, że się uczy. Twarz obnosił chmurną i obrażoną, a w ogóle był
większym kłopotem
niż sama Ola. W końcu jednak wyjechał do Warszawy studiować na ATK i
nasz kontakt
sprowadził się do luźnej korespondencji. Raz na miesiąc przyjeżdżał do
Gdańska, by zaspokoić
uczucia matki. Na dworcu we Wrzeszczu rzekł mi na pożegnanie: „Życzę ci
powodzenia z tą
Olą”. Brzmiało to jak wyrzut. Długoletnia przyjaźń jest trochę podobna do
starego małżeństwa.
Oblałem wówczas swój pierwszy egzamin na studia i moim jedynym
naprawdę osobistym
terytorium stał się mały pokoik, przyległy do sali ćwiczeń w Instytucie Chemii
Nieorganicznej
Politechniki. Był to magazynek odczynników, pełen buteleczek i butli, płynów
używanych
codziennie do doświadczeń chemicznych studentów. Któregoś dnia odkryłem
między nimi mały
słoiczek cyjanku. Odsypałem sobie odrobinę śmiercionośnej substancji do
małej fiolki z
miniaturową zakrętką. Być może była to poza – tak, jak pozerstwem jest nosić
przy sobie nabity
pistolet...
Zamknął się pewien rozdział mego życia. Nauczyłem się gotować wodę na
herbatę na
palniku Bunsena, a zapach gazu i kurzu starych pracowni politechnicznych,
gdzie uczył się wuj
Feliks, miał swoją metafizykę i romantyzm. Na dziedzińcu Zakładu mokły w
deszczu bele
kauczuku, potrzebne do doświadczeń na Organice, a do nas przychodziły we
wzbudzających
szacunek słojach coraz dziwniejsze substancje, produkowane w odległych,
zamorskich krajach.
Chemicy zostawali w swych laboratoriach do nocy, produkując idee i wonie.
Osobnicy ci o
wełnianych twarzach i zepsutych nosach mieli w oczach wizje, a w dużych
metalowych
kubkach parzyli rozpuszczalną kawę zbożową Inka. Odczuwałem dumę, gdy
studenci starszych
lat tytułowali mnie „pan laborant”. Stałem się istotną cząstką życia Instytutu.
Z samego rana musiałem nastawić wodę siarkowodorową w wielkim baniaku,
stojącym w
wiklinowym koszu na balkonie. O dziewiątej zajmowałem pozycję przy
okienku, wydając
studentom probówki, zlewki i bagietki – całe to szkło laboratoryjne. Zaraz
potem otwierałem
magazynek odczynników. W międzyczasie profesor prosił, bym przyniósł na
salę wykładową to
lub owo na demonstrację. Wciąż ktoś czegoś ode mnie chciał. W wolnych
chwilach zwiedzałem
podziemia Instytutu. W jednym z zakamarków piwnic znalazłem porcelanową
dłoń, służącą
zapewne do produkcji rękawic gumowych. Wiedziałem, że coś takiego może
się przydać. Do
czego konkretnie? – nie miałem pojęcia. Ale mieć porcelanową rękę i nie
mieć, to jednak
różnica.
Wsadzałem moje znalezisko w rękaw fartucha i zaczajałem się przy drzwiach
naszego
pokoju. Gdy wchodziła laborantka Ilona (autorka trójki dzieci w Pruszczu),
wyciągałem
„witalisa” na powitanie. Czując zamiast ciepłego ciała porcelanowy chłód,
Ilona piszczała
przeraźliwie i prosiła:
– Jacku, nie rób tego więcej... Strasznie się przeraziłam!
W magazynku odczynników odkryłem także cudowny siarczan miedzi.
Kryształki tego
związku są tak niebywale niebieskie, że można patrzeć na nie godzinami jak
w niebo. To była
jedna z tych maszyn schizofrenicznych, jakie z zapałem produkowałem.
Genialnymi twórcami
takich wspaniałości są wszystkie dzieci. Bo przecież maszyna schizofreniczna
to coś, co
wyznaje się światu, albo drugiej, bliskiej osobie: pewne fragmenty starych
ogrodów, szkło od
butelki, sznurek, stara książka... – wszystko, dosłownie wszystko może być
taką malutką
cząstką wszechświata, dobrą do patrzenia i zachwycania się, jakby skupiała
piękno samego
bytu.
Olę poznałem, gdy padał deszcz, a na Uniwersytecie wyświetlano film
Kurosawy
„Rashomon”. Krążyłem wówczas wokół uczelni jak pies wokół jatki. Ktoś taki
jak ja nie
kojarzył się dobrze, zdradzając pokrewieństwo z tymi wszystkimi „menami”,
którzy mówili na
studentki z pierwszych lat „jeżyce”. Myślę, że musiałem wyglądać głupio, gdy
niby dziwny
owad wysuwałem przed siebie mackę czułości, jak ślepiec próbując odgadnąć
kształt każdego
dziewczęcego gestu.
Deszcz i depresje nie opuszczały nas już do końca. Nie miewaliśmy randek,
jak to zazwyczaj
bywa. Myślę, że Ola się mnie wstydziła. Po prostu pojawiałem się w
miejscach, gdzie bywała.
Czasami uśmiechała się do mnie cieplej i na tej podstawie budowałem
przekonanie, że jesteśmy
w jakiś sposób związani. Nie nazywałem uczuć. Nie miałem resztą śmiałości,
by przekroczyć
barierę, którą zbudowała. Byłem jednym z tych niezdarnych chłopaków,
którym łamie się głos,
gdy rozmawiają z dziewczyną i dla których nastrój tych spotkań ma coś
wspólnego z
klęczeniem i z modlitwą.
Pewnego dnia Ola zaprosiła się sama do naszej sutereny. Na symboliczne
trzy piwa i frytki.
Od czasu pierwszych frytek, które musiała zrobić za mnie Kasia, moje
zdolności kulinarne w
tym zakresie stały o niebo wyżej.
Oli się u nas podobało. Uważała, że Kuźniczki to bardzo piękna dzielnica, a
jeśli ładnie
posprzątać i przyozdobić ściany, to nawet w suterenie może być przyjemnie.
Trafiła na tę krótką
chwilę, gdy spomiędzy dwóch kamienic jak zaaferowany listonosz wpadało do
nas
pomarańczowe światło zachodzącego słońca.
Przyszła w białej obcisłej bluzce i kraciastej spódnicy, co mnie zdziwiło, bo w
akademiku
nosiła zwykle dżinsy. Pod bluzką było widać wyraźnie, jak mizerny miała
biust. To były
rzeczywiście wypryski. Od całej jej postaci pachniało intensywnie kobiecością.
Byłem tym
sparaliżowany. Jaki udział miała w tym jej skórzana torebka na pasku, z której
wyjęła szminkę i
w mojej obecności malowała usta?
Zrobiłem frytki i podałem na stół piwo. Ola oszołomiła mnie, sprawnie
otwierając butelki
zębami.
– Nie znasz tego?
– Nie – zaprzeczyłem solennie.
– Za przyjaźń... dziewiczku! – powiedziała.
– Za przyjaźń? – powtórzyłem.
– A coś ty myślał? Czyżbyś był, nie daj Bóg, we mnie zakochany? Nie rób
tego. Nic z tego
nie wyjdzie... Ja w ogóle nie chcę być z nikim.
Nerwowym gestem dłoni rozczochrała włosy.
W owej chwili do naszej piwnicy z powagą i smutkiem, jak ktoś z rodziny,
wpadło znów
słońce i rozjarzyło wszystko wkoło. Było pięknie i Ola strasznie mnie
denerwowała. Po co
przyszła, skoro nie chciała wpaść w tak skrupulatnie zastawione sidła?
Powinienem się już
obrazić. Ale czy można obrazić się na kogoś, wobec kogo ma się tak
jednoznaczne zamiary?
Na pomoc przywołałem Ewę Demarczyk. Istotnie, jej pieśni coś zmieniły. Ola
stała się
poważna i skupiona, a w pewnej chwili złapała mnie za leżącą bezradnie
pomiędzy brudnymi
talerzami dłoń. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Uśmiechnęła się przepraszająco.
Wstałem od stołu i
pociągnąłem ją za sobą. Siedliśmy na tapczanie w moim pokoju „Muszę
uważać na spódnicę” –
powiedziała. Nie wiem czemu dotknęło mnie to. Spróbowałem ją pocałować.
– O co ci chodzi? – zapytała.
Nie odpowiedziałem.
– Możemy położyć się obok siebie. Ale nic więcej. OK.?
Kiwnąłem głową. Ogarnęło mnie uczucie dziwnego szczęścia. Ola leżała obok
mnie.
Całowałem ją i pomadka na jej wargach była całkiem nie na miejscu. Miała
smak mydła i
poziomek. To, czego szukałem w pocałunku, było właściwie bez smaku – czy
było w ogóle
materią?
– Smaczne? – zapytała.
Pokręciłem głową. Moje pocałunki zupełnie jej nie poruszały. Ostrożnie
dotknąłem jej piersi.
– „O Boże!” – westchnęła sarkastycznie. Nadal była bierna. Masowałem jej
„wyrostki”, usilnie
czekając na moment współdziałania, zmiany rytmu oddechu. Ogarniało mnie
rozgoryczenie. Nie
wiedziałem, jak się zaczyna miłość i oskarżałem się o wyrachowanie. Ale
przecież mogłaby być
lepsza ode mnie, skoro mówi się, że kobiety głębiej, mocniej kochają. Co
chce mi powiedzieć tą
biernością? – trwożyłem się. Wsadziłem nos w kącik, gdzie włosy były nieco
dłuższe i
całowałem jej szyję, chciałem, by mnie kochała – mnie właśnie: lokatora tej
sutereny. Nie tak od
razu, lecz żeby chociaż okazała mi jakiś gest, choć odrobinę dobrej woli...
Przyciskałem ją do
siebie coraz goręcej, całowałem jej policzki. Wtedy zobaczyłem coś, co
sprawiło, że rozgorzały
we mnie ognie wstydu. Cały czas ironicznie się uśmiechała!
A potem siadła i powiedziała:
– Nie wysilaj się... Ja w ogóle nie reaguję na te rzeczy... Jestem z drewna.
Rozumiesz? Nigdy
nic nie czuję, kiedy jestem z mężczyzną. Kapujesz?
– Jesteś chora?
– Nie wiem.
– Może potrzebujesz po prostu miłości?
– Nie staraj się zrozumieć, to dla ciebie zbyt trudne. A teraz już pójdę.
Nie zatrzymywałem jej. Dotąd wydawało mi się, że tylko mnie się nie
udawało... Na
pożegnanie pocałowałem ją w policzek. Patrzyłem, jak zgarbiona, w szarym
płaszczyku,
pokasłując, szła w stronę dworca i czułem, że stała mi się naprawdę bliska.
Do domu wróciła matka i rozpoczęły się te codzienne harce, gdzie
najdrobniejsze głupstwo
było okazją do okazania naszej głębokiej, wzajemnej nienawiści.
– Czy ten twój milusiński (mowa była o ojcu), pokazał się choć na chwilę w
domu –
krzyczała z kuchni. Oczywiście, nie... bo dzisiaj w y p ł a t a, więc pierwsze, co
musi zrobić, to
pójść z kumplami na piwo. Ale żeby choć na paru piwach się skończyło... Ale
nie, potem pójdą
na wódkę i z wypłaty zostaną grosze. Boże, czemu skazałeś mnie na taki los,
żeby zostać żoną
pijaka! – krzyczała w mrok za oknem.– A jaki milutki był, jakeśmy się poznali...
„Twoje
życzenie jest dla mnie rozkazem” – mówił. Rozkazem! Obłudnik! Jego żoną
jest teraz butelka!
Jacuś, co to za klucz z breloczkiem? Kto tu był w domu? Przyjmowałeś
kogoś?!
– Och, to nic – to klucz kolegi. Był tu dzisiaj – kłamałem jak z nut.
– I piliście piwo?
– No tak, co to są trzy piwa z frytkami...? Tego człowiek nawet nie poczuje...
– Byłeś tylko nie poszedł w ślady tatusia... Bo ja już tego nie wytrzymam.
Dobrze, że chociaż
Tomuś po kieliszek nie sięga. Odniesiesz klucz tej dziewczynie? –
powiedziała zupełnie
odruchowo, zanosząc klucz do pokoju, gdzie jeszcze przed chwilą leżała na
tapczanie Ola.
– Skąd wiesz...?.
– A co ty myślisz, że jestem głupia? Dla kolegi nie smażyłbyś frytek. To
musiała być
dziewczyna... Rozumiem, zaczniesz teraz latać jak kot w marcu... Ale
mógłbyś chociaż po sobie
posprzątać.
– Nie miałem czasu – wymknęło mi się.
– Wszystko jedno, posprzątam za ciebie. No, idź już! Bo nie mogę patrzeć,
jak nie wiesz, co
ze sobą zrobić!
Musnąłem w podziękowaniu jej ramię.
– Dobrze, dobrze, idź już sobie – miała łzy w oczach. Te łzy mnie nie
martwiły, jej także. Do
piwnicy wtoczył się, mamrocąc coś, ojciec. Wyszedłem. Do klucza Oli wisiał
przyczepiony za
ucho plastikowy miś. Pojechałem do akademika.
– Ale poczekasz na zewnątrz – warknęła zgryźliwie portierka. Popatrzyłem na
nią chłodno.
– Trzeba być człowiekiem, a nie włazić jak małpa po piorunochronach –
odpowiedziała
mojemu spojrzeniu.
– Chyba ma pani rację...
– No idź, idź – tłumaczyła się. – Nic ci się nie stanie, jak poczekasz na
powietrzu. Ochłoniesz
trochę.
Co miała u diabła na myśli? Znów zaczęło mżyć. Czekałem długo. Do
akademika wchodzili
różni tacy. Także dziewczyny. Każde ich spojrzenie bolało. Na pewno już
wszyscy wszystko
wiedzieli. Próbowałem ukryć się w kącie przy drzwiach, ale tak, żeby widzieć,
kto pojawi się w
westybulu. Zobaczyłem Buzuna. Miał czerwoną twarz faceta, który po prostu
m u s i myśleć,
że wszystko jest do dupy. Grzałem w spoconej dłoni klucz z platikowym
misiem.
– Czekasz tutaj na kogoś? – zapytał ze złym uśmiechem.
– Tak, muszę odnieść klucz do pokoju Oli...
– No, no – spojrzał na mnie z wyrazem podziwu. – Szybko ci idzie.
Chciałem wyjaśnić, że jest w błędzie, ale machnął ręką i poleciał do pokoju. –
Powiem Oli,
że tu czekasz! Na pewno siedzi u Cygana.
To ostatnie zdanie bardzo mnie zmartwiło. Ale cóż... Minęła cała wieczność
zanim pojawiła
się w drzwiach. Jej wzrok był rozbawiony i kpiący.
– Zostawiłaś u nas klucz – powiedziałem.
– Niepotrzebnie przyjechałeś. Mam zawsze zapasowy w pokoju obok. Już tyle
razy gubiłam
klucze! – westchnęła i poczułem, że nie mówi tego do mnie, ale do
towarzystwa, które właśnie
opuściła. Musiała już coś wypić. Przestępowała z nogi na nogę. W akademiku
chodziła w
drewniakach, głośno stukając. Teraz też cicho postukiwała, jakby stepowała
jakąś melodię.
Zrobiłem krok, by wejść do sieni, ale Ola zastawiła mi drogę, usuwając się, by
wpuścić do
środka znajomych. Nasze spojrzenia się spotkały. Poczułem, że pachnie
inaczej. Musiała pić
wódkę. Jej policzki zaróżowiły się i była zniecierpliwiona.
– No, to daj mi ten klucz i... spływaj!
Obok nas przeciskali się jacyś ludzie, a ja nie mogłem zrobić ani kroku. Nie
wiedziałem co
począć. Ten plastikowy miś w breloczku! Ogarnęła mnie rozpacz. Stała
przede mną żywa,
ciepła, pachnąca wódką i papierosami. Złowiłem badawcze spojrzenie Małpiej
Królowej z klatki
portierni. Zmarszczka na jej czole zwiastowała burzę. Musiałem odsunąć od
siebie to wszystko
jak ciężką skrzynię. Podniesienie ręki, w której tkwił rozgrzany ciepłem dłoni
klucz, sprawiało
mi fizyczną udrękę. Ola niecierpliwiła się, czekając, aż sobie wreszcie pójdę.
Na jej
poziomkowych ustach nie było śladu szminki i wszystko to miałem stracić,
choć gdyby nie
powiedziała tych wszystkich słów, które powiedziała, wszystko byłoby jeszcze
możliwe.
Wszystko.
– Masz! – wcisnąłem jej klucz w rękę.
– Przy... – zaczęła mówić. Ale ja już musiałem uciec. Uciec jak najszybciej, bo
dłuższe
przebywanie w tym miejscu mogłoby mnie przyprawić o śmierć z braku
powietrza.
Nagle usłyszałem czyjeś głośne kroki. Stanąłem i nawet nie zdążyłem
pomyśleć, gdy ktoś
złapał mnie za szyję. Ola szeptała:
– Ty wariacie! No i czego się tak wściekasz...?!
Stanęliśmy na środku trawnika pomiędzy akademikami i wgryzaliśmy się
sobie w usta, pijąc
łapczywie siebie. Wreszcie złapałem oddech i spytałem:
– Czy to znaczy, że będziemy ze sobą?
– A co ty myślisz? Że ja z każdym całuję się na środku trawnika?
– Och... Ola! – westchnąłem.
– No dobra, tylko się tu nie rozbecz. A w ogóle to już pójdę. Wpadnij jutro... I
przynieś coś
do jedzenia, bo z forsą krucho.
– Ola, Ola, Ola – powtarzałem w myślach, idąc na przystanek tramwajowy.
Gorzała we mnie
dziwna błogość – pomyślałem, że w domu zrobię sobie herbatę, siądę przy
oknie i będę palił
papierosa, patrząc na ulicę. Czekały mnie długie godziny absolutnego
wytchnienia. Ojciec
będzie chrapać, a mama leżeć cicho, odwrócona do ściany.
– Tylko nie pal tak dużo, bo potem boli mnie z rana głowa – szepnęła, kiedy
wszedłem.
Schowany w kuchni, spędziłem samotnie tamtą noc, siedząc na taborecie.
Gdy zacząłem być
senny, poczułem zawód. Spać? To jakby ktoś zamykał przede mną drzwi i
wyganiał na mroźną
ulicę!
Zapaliłem papierosa. Mirek leżał na wyrze z otwartymi ustami i mlaskał.
Zmorzyło go piwo.
Obudzi się pewnie o szóstej rano, by pijacką radością przerwać mój pierwszy
poranny sen.
Twarz miał teraz odprężoną i obcą. Odczuwałem podłą satysfakcję, że ciągle
nie mógł znaleźć
swojej Janice. Jakby to była słuszna kara za to, co wtedy zrobił. Ale czy zrobił
to
rzeczywiście...? Nikogo prócz nas trojga wtedy nie było. Potwierdzić lub
zaprzeczyć mógłby
tylko on lub Ola.
W środku Anglii, gdy róg księżyca wykłuwał czarnemu oknu oko, (Właśnie...
Oko...!), ów
miniony czas był moim azylem. Wróciłem do łóżka. Mogłem się w nim
schronić – przeciwko
niemu. Czy więc już wtedy stał się obcy – ten mój duchowy brat, towarzysz
wszystkich zabaw i
erotycznych inicjacji, to moje alter ego? A może po prostu zawsze
zazdrościłem mu, że
Dzierżawscy zajęli mieszkanie Loebinga, jak Śliwowie – mieszkanie pana
Konstantego? I nie
umiałem mu tego wyznać? I dopiero sprawa Oli przepełniła kielich goryczy?
W jednym z listów
Mirek poprosił mnie, bym zaprowadził go do akademika. Długo ociągałem się
z odpowiedzią.
Ci nowi przyjaciele: Ola, Żenia, Cygan, Buzun – to była moja osobista
zdobycz. Sprawili, że
udało mi się wyrwać z sutereny. Czy stać mnie było tak drogi podarunek?
Gdy mama obudziła mnie do pracy, pomyślałem: „Ola, Ola”. Nie nazywałem
tych uczuć –
było mi błogo. Ojciec awanturował się, nie mogąc od rana znaleźć podwiązek.
Wciąż nosił
podkolanówki bez ściągaczy. Każda para miała co najmniej dwadzieścia lat –
tak było taniej.
Zgadzali się w tym z ciotką.
Nieśmiertelność rzeczy stanowiła materialny dowód nieśmiertelności ich
przekonań.
Niemiecki młynek do kawy na korbkę, waga do listów dziadka Beno,
nowoczesny, elektryczny
piekarnik Carnifix, kupiony na targach poznańskich przed wojną – to były
symbole. Ich świat
nie umarł – uległ jedynie zawieszeniu. Nabierał z latami dostojeństwa. Nikomu
nie zwierzałem
się z tego, co stało się między mną a Olą. Zwłaszcza w domu było to
niebezpieczne. Groziło
całą serią pytań, które mogły zamienić to, co czułem, w stare, dobre,
wolnogdańskie mydło. Fuj!
Ola otwarła mi furtkę do tego, co jest – bez żadnego poniżającego k i e d y ś.
Musiałem w to
wierzyć – inaczej nigdy nie opuściłbym piwnicy.
Nie pamiętam, którego dnia postanowiłem zanieść Oli do akademika chleb i
kompot, bo
przecież była głodna. Spośród weków, zajmujących w piwnicy cały regał,
wybrałem mój
ulubiony trójowoc: jabłka, gruszki i śliwki. Odkroiłem pół domowego bochenka
i od razu
poszedłem na tyły akademika. Umocowałem mój wehrmachtowski plecak
ściągaczami na
piersiach i począłem wspinać się po piorunochronie. Do drugiego piętra szło
łatwo, ale na
balkoniku trzeciego zaczęły się kłopoty. Usłyszałem cichy brzęk. Spojrzałem
w dół – na
balkoniku leżała malutka buteleczka. Podniosłem ją i wsadziłem do kieszeni.
Miałem trudności z wepchaniem plecaka w okienko toalety na piątym piętrze.
Bałem się o
słoik z kompotem. Musiałem mocno wychylić się z balkoniku, by bezpiecznie
zsunąć ciężar na
ceramiczną posadzkę.
Plecak ciężko upadł na podłogę.
Nie pukałem do jej pokoju. Chciałem, by to było tak, jakbym miał pełne prawo
do wejścia.
Powitał mnie znany zapach nadgniłych jabłek i niedopałków. Uśmiech zgasł
mi na wargach,
gdy zobaczyłem na stole kartkę: „Czuj się jak u siebie w domu. Dostałam
wiatr w plecy, chce
mi się balować. Puść sobie Bolero Ravela. Nie wrócę szybko. Ola.”
Poczułem żal i rozgoryczenie. Pomacałem w kieszeni fiolkę. Była. Było mi
duszno.
Musiałem stamtąd wyjść, ale nie mogłem. Czekałem, by przyszła Ola i coś
rzekła. Cokolwiek,
co wyleczyłoby ból podejrzeń. Zamiast niej drzwi otwarła gwałtownie Małpia
Królowa,
wściekła, że musiała wyleźć za mną z portierni aż na piąte piętro.
– Albo wyjdzie pan sam, albo zadzwonię na milicję!
Nie miałem nic na wytłumaczenie. Pojechałem do Gdańska. Jakiś facet chciał
kupić ode mnie
plecak. Co za różnica? – i tak był już pusty. Dał za niego dwie jawki.
Poszedłem na Mariacką.
Piłem herbatę i gapiłem się na Grubą Mańkę. Kościół sprawiał wrażenie,
jakby szykował się do
skoku. Tyle cegieł – myślałem – tyle cegieł! Trzeba by bomby atomowej, żeby
go zburzyć.
Więc są jeszcze jakieś stałe rzeczy na świecie...?
Na Długiej spotkałem Cygana i Buzuna. A więc nie z nimi piła? Trochę mnie
to pocieszyło.
Cygan zaproponował, byśmy poszli do knajpy we Wrzeszczu.
Dancing Pod kominkiem zaczynał się o siódmej. Wzięliśmy taksówkę, tak
nam się śpieszyło.
– „Chłopcy – mówił w taksówce Buzun – poweselimy się trochę... A co?”
Dostaliśmy stolik w kącie sali. Obok nas usiadły samotnie dwie spracowane
niewiasty w tak
zwanym wieku produkcyjnym. Jedna z nich, stary pierdziel, wyglądała jak
ożywiona dzieża
ciasta. Była lekko tylko przykryta rozchyloną pod biustem bluzką w kolorze
sepii i pachniała z
daleka wodą kwiatową „Być może”, którą mama handlowała w Sojuzie.
Zareagowałem na nią
erotycznie, co mnie samego zdziwiło. Jej masywność dodawała mi otuchy,
jakby ta tusza była
moją osobistą zemstą. Usta miała lekko rozchylone. Wilgotne w środku
wilgocią skóry płaza.
Gdyby pachniała czosnkiem, poczułbym do niej nienawiść. Gdyby jej oddech
był ciepły i
bezwonny, kąpałbym się w nim ze strachem i skruchą. Na szczęście
chlupotała daleko ode mnie
ze swym wielkim brzuchem na wyrost i ambicją zasiedlenia gniazda.
Słuchałem ich dialogu.
Drugiej z kobiet nie widziałem, bo siedziałem do niej tyłem.
– Wytrzymać trzydzieści lat z jednym mężczyzną to poniekąd przydługo.
Czasami to już
mam tego zupełnie dość. Kiedy ja wiem, co on za chwilę powie, że kot nasikał
na dywan, że olej
w silniku...
– Gotować dla jednego chłopa, jak ty – mówiła ta zza moich pleców –
przecież to w głowie
się nie mieści! Już wolę mieć trójkę dzieci. Kiedy jego nie ma, odpoczywam...
O Boże, co za
błogi spokój. Mieć tylko dzieci. I żadnego, żadnego mężczyzny...
– Co ty...? Szklaną rurką? Nie, to bez sensu. Ale fakt, że mężczyzna to
zawsze ma lepiej.
Zagłębiły się w rozmowie. Zdawało mi się, że muszą być posiadaczkami
wielkich, ciemnych
tajemnic. Śmiały się do siebie i można by sobie wyobrazić ludzkość,
składającą się wyłącznie z
ich płci. W końcu jednak przyszli ich mężczyźni i śmiały się już całkiem
inaczej, jakby
przypomniały sobie, że są na służbie.
Cygan ostro polewał wódką i zdecydowałem się wreszcie zadać mu to
pytanie.
– Nie wiesz, co się dzieje z Olą?
– Z tego, co wiem, to załapała się na chlanie z jakimś adiunktem z
Leningradu. Gromow,
chyba tak się jakoś nazywa... I złapała wiatr w żagle. Ale radzę ci dobrze – daj
sobie z nią
spokój...
– Dlaczego?
– To szmata.
Patrzyłem na niego z nienawiścią.
– Cóż ty wiesz o niej, k o l e g o?
– Wystarczająco wiele. Wierz mi.
– Czytałeś „Tunel” Sábato? – zapytałem i natychmiast się zrozumieliśmy. Był
to czas, gdy
literatura i kino bardzo mieszały nam się życiem. Były prawdziwsze od życia.
Chciałem przypomnieć mu fragment, który mnie tak poruszył: „Nie broniłam
się. Patrzyłam
na niego z żalem, nie mogłam mu przecież niczego powiedzieć. Powinien
zrozumieć mnie bez
słów, zresztą nie znajdowałam odpowiednich określeń na to, co czułam. On
nie ma racji, a moja
męka była zbyt czysta, zbyt prawdziwa, bym mogła się przed nim bronić...”
– A czy wiesz może, czemu na to poszła? – starałem się znaleźć jakąś drogę
obrony.
– Co za różnica? Wiesz, stary. Mówisz: „Tunel”, OK. Ale chcąc otworzyć się,
musimy
żądać, by druga osoba wniknęła w „nasz tunel”. To oczywiście niemożliwe.
Dlatego usiłowania
Castela są groteskowe. Castel nie zna kompromisu, a Maria żyje przecież
życiem realnym. Jest
po prostu dupą...
– Jeżyca – dodał Buzun.
– To jest właśnie to, o co chodzi... – potwierdził Cygan.
C h ł o p a k i! – krzyknął Buzun – przestańcie piździaczyć. N i e w a r t o jest,
mówię
wam, n i e w a r t o. Pomyślcie tylko. Już masz jakąś w chacie. Już zgasiłeś
światło. Już
zaczynasz się do niej dobierać. I nagle taka myśl... a jeśli ona ma... różowe
majtki? Rozumicie,
takie barchanowe, ciepłe, różowe gacie?! – Na twarzy Buzuna widać było
inkwizytorskie
oburzenie. Zdawało się, że kolor majtek mógłby stać się dlań naprawdę
bolesną, niegojącą się
raną.
– Sam widzisz... – powiedział Cygan. – T u n e l.
Sięgnęliśmy po kieliszki. Dobrze się nam razem piło. Oczy miałem szkliste.
– Ty płaczesz? – zapytał Buzun.
– Nie, skąd... Duszno – obtarłem ręką oczy.
Na małej scenie w końcu sali rozpoczęły się występy. Rozpoczął je połykacz
ognia. Był to
siwiejący starszy pan o profesorskim wyglądzie, ubrany w czarny,
trzyczęściowy garnitur.
Podnosił do ust jakiś metalowy przyrząd, dmuchał i z ust strzelał mu długi
ogon ognia. Oblicze
magika tchnęło świętą, asyryjską powagą. Po każdej eksplozji kobiety przy
stolikach piszczały z
przerażenia.
– Jak on się nie poparzy? – dziwiła się za moimi plecami niewiasta, która
wolałaby pozostać
w domu „bez żadnego mężczyzny”.
– On to po prostu wytrenował – rzucił basem jej towarzysz.
Do tańca przygrywał zespół złożony z dwóch gitar, perkusji i małych organów.
Potem
odezwał się werbel i mężczyźni wychylili się sponad stolików w kierunku
scenki. Przeciągając
niemożliwie nuty jak samogłoski, organista grał „Girl” Beatlesów. Na scenkę
wybiegła
striptiserka. Była dobrze po trzydziestce i miała okrągły jak piłka plażowa
brzuch. Nad
brzuchem kołysały się wydatne piersi.
– Ta ma biucho... – westchnął Buzun.
– Nie wiem – zacząłem – ale wygląda, jakby była w ciąży.
– Ona nie tylko tak wygląda. Ona po prostu jest w ciąży – potwierdził Cygan,
obdarzywszy
mnie porozumiewawczym spojrzeniem jakby chciał dodać coś jeszcze, co
powinienem pojąć
sam.
Striptiserka niecierpliwie krążyła po małej scence, jakby czekała na kogoś lub
chciała już
wyjść. W sali było gorąco i patrzący nieznacznie otwierali usta. Ich kobiety
jadły albo
próbowały odwrócić uwagę towarzyszy. Striptiserka obnażyła biust, wielki,
nabrzmiały i
piegowaty. Mężczyźni zapalali papierosy. Nagle wokół rozjarzyło się dziesięć
małych ogników.
Buzun miał zmarszczone brwi, a Cygan wyraźnie się nudził. Twarz tancerki
była malutka i
pochodziła jakby z innego zestawu. Światło przygasło i artystka weszła na
krzesło niczym mała
słonica w cyrku. Znów odezwały się werble z towarzyszeniem piskliwych
organów. Kobieta
niecierpliwym ruchem zrolowała z siebie majtki i uśmiechnęła się do męskiej
części
publiczności. Zrobiła dwa kroki w stronę naszego stolika, kręcąc w powietrzu
gaciami. Wtedy
dopiero spostrzegłem, że majtki są różowe. Spojrzałem na Cygana. Pokazał
głową na Buzuna. A
Buz kipiał ze złości. Łyknął szybko kieliszek wódki i wpatrzył się gęsty,
krzaczasty trójkąt
łonowych włosów striptiserki. Jego twarz wyrażała święte oburzenie – nie
mógł pogodzić się z
jej brzuchem, z piegami na wielkich piersiach, z wieloma sprawami, które dla
niego samego
były tajemnicą. Dlatego zerwał się od stolika jak żołnierz z okopu i pobiegł w
jej kierunku,
krzycząc:
– Za mechechę ją, za mechechę!
I jak dziecko wyciągał ręce w kierunku jej łona.
Striptiserkę zasłonił połykacz ognia i zaraz pojawili się dwaj bramkarze.
Pobiegliśmy
Buzunowi na pomoc, ale striptiserka znalazła wśród zgromadzonych całą
kupę żarliwych
obrońców – jak cytadela.. Potem dotarła milicja z pobliskiego posterunku i tę
noc po raz
pierwszy spędziliśmy razem – na wytrzeźwiałce, na Orzeszkowej. „To już
dno” – powiedziałaby
ciotka, gdyby się jakimś cudem o tym dowiedziała.
Wprost z wytrzeźwiałki pojechałem na Politechnikę, spóźniając się trochę.
Ilona
poczęstowała mnie śniadaniem. Był to taki sam kwaśny żytni chleb
posmarowany margaryną i
przełożony mortadelą, jaki i ja nosiłem do pracy. Smakował mi jednak, bo krył
w sobie
obietnicę przebaczenia.
– Chyba popiłeś sobie wczoraj? – powiedziała. Sięgnięcie dna umieściła więc
w szeregu
spraw błahych – zwyczajnych i dopuszczalnych. Zbudziło to moją
podejrzliwość. Czyżby po
prostu już ze mnie zrezygnowała? Można zatem pozwalać sobie upaść na
dno i nie rodzi to
odpłaty równie gwałtownej jak kradzież czy morderstwo? Pracowałem do
zmroku.
Mijając kogoś na korytarzach Instytutu miałem wrażenie, że przygniatam go
milczeniem. Ale
nie potrafiłem wydobyć z siebie ani słowa. Było cicho, spokojnie i wszystko
miało swój
oczywisty cel. Tylko ja byłem już skalany.
Nie myślałem o tym, co zrobiła lub nie Ola. Po prostu tęskniłem za nią. Za
kimś, kto mówi i
kto się uśmiecha, śpiewa i jest w potrzebie lub może obudzić w sobie czułość.
Nie wierzyłem w
to, co mówił Cygan, wszystko musiało być jakimś okropnym
nieporozumieniem. Na Fiszera,
wchodząc w ulicę Do Studzienki, zadałem sobie po raz pierwszy otwarcie od
chwili jej
poznania, pytanie: „Czyżbym był zakochany? Czyżby tak właśnie objawiała
się miłość?” Nie
wiedziałem, bo jeszcze nikogo tak poważnie nie...
Zdarza się przecież, że w ludzkiej mierzwie, w ludzkim bagnie, z którego
płynie zawsze
jednakowy smród, gdzie ludzie lepią niepełne dobro lub niecałkowite zło,
poruszając się jak
marionetki w cudzych rękach – więc zdarza się, że w takim gnoju rodzi się
Anioł. Nie jest ani
piękny, ani brzydki, ani zdrowy, ani chory, wygląda jak każdy, choć każda
jego myśl, każde
jego słowo, każdy uczynek, przepełnione są tchnieniem nie z t e j ziemi. I
wszyscy doń się
modlą, bo jest z czystego dobra jak z czystego złota.
Od tej chwili zaczyna się walka, mająca na celu zabicie Anioła. Bo chociaż
obcowanie z nim
dostarcza paru chwil absolutnego szczęścia, każdy z nas prędzej czy później
swego Anioła
uśmierca.
Gdy wszedłem do domu, poczułem, że panuje tam inny zapach. Ojciec,
siedząc przed
telewizorem, powiedział konfidencjonalnym tonem: „Masz gościa”, a w kuchni
– nie, to
niemożliwe... – Ależ tak, to ona! W kuchni siedziała Ola i śmiała się głośno z
tego, co mówiła
mama. Wpadłem tam z radością i od progu oniemiałem. To była rzeczywiście
Ola, ale
wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że była pijana.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Co dlaczego? Nie cieszysz się, że przyszłam cię odwiedzić?
– Tak, bardzo. Ale wiesz sama...
– A jak tam przedstawienie w wykonaniu Buzuna? – zapytała mściwie.
– Zostawię was samych – rzekła mama.
Więc Ola już wszystko wiedziała. Jakże mogło być inaczej. Nie miałem
pojęcia, co zrobić.
Co prawda wczorajsze pijaństwo skompromitowało mnie i odebrało wszelką
moc. Ale nie
mogłem pogodzić się z tym, że dziewczyna, że Ola, w której zaczynałem
grzęznąć z cudownym
poczuciem zakochiwania się, przyszła do mego domu – pijana.
– O co ci chodzi? Sam sobie idziesz na chlanie... Myślałam, że poczekasz w
akademiku...
– Małpia Królowa mnie wypędziła – wyjąkałem. – O której wróciłaś?
– Co za różnica? – krzyknęła urażona. – O burej! Już zaczynasz mnie
śledzić? Masz fajną
rodzinę. Twój tata to dowcipny facet (co on mógł jej nagadać – przeraziłem
się), twoja mama
zrobiła mi jedzonko. Taka byłam głodna, że mogłabym zacząć szamać własne
podeszwy. A ty
pytasz, o której wróciłam? Coś ty taki jezuita? Słyszałam, że trafiliście na
Orzeszkową...
Pysznie! Przyszłam do ciebie, bo...– zawahała się – bo miałam taką ochotę!
Już zaczynam
myśleć, że się pomyliłam.
– Och, Oleńko... – klęknąłem przy jej krześle. – Przecież wiesz...
– Nic nie wiem. Ja naprawdę nic nie wiem, a poza tym wstań z klęczek. Nie
znoszę tego!
Musisz mi obiecać – powiedziała trzeźwym nagle głosem – że nie będziesz
się do mnie wtrącał.
Możemy być ze sobą, ale w żadnym razie, rozumiesz, nigdy nie będę twoją
niewolnicą...
Przyrzekasz? A teraz już sobie pójdę, bo mam cię dość.
W taki właśnie sposób ustalił się nasz związek. To znaczy, miałem prawo
wspinać się po
piorunochronie do akademika i spędzać czas z ukochaną za szafką,
ustawioną w poprzek
pokoju, co tworzyło coś w rodzaju naszego kąta. Rozwiązywaliśmy razem
krzyżówki w
„Przekroju”, słuchaliśmy na okrągło „Bolera” i ballad Okudżawy. Ola
przyjmowała dość
obojętnie, że dobierałem się do jej mikroskopijnych piersi, i ani razu nie udało
mi się jej
namówić, by mi się wreszcie oddała.
– Mam ci do oddania coś ważniejszego niż zwykłe „bzykanie”. Bzykać można
się z każdym,
w końcu, ile z tym roboty...
Kiwałem potwierdzająco głową i byłem wściekły. A Ola, jakby odkrywając
przede mną
najtajniejszą z erotycznych tajemnic, szła do kuchenki na końcu korytarza i
smażyła dla mnie
jajecznicę z pomidorami.
14.
– Ej, stary! – siadłem na łóżku z wrażenia – pijesz z samego rana?
– Tak pięknie się złożyło, że jest jeszcze trochę piwa, więc czemu nie?
Siedział na łóżku jak ja, ale na jego kołdrze leżały cztery puste butelki. Było
rano, ale
wyglądał, jakby pił całą noc. Skąd wziął piwo? Co się do diabła stało?
– Pierdolę to wszystko! – klął.
– Mirek – siadłem na jego łóżku. Cuchnęło od niego. – Co się z tobą dzieje?
Nie chcesz już
jechać dalej?
– Piję tylko piwo...
– Chlejesz całą noc. Za kilka godzin nie da się z tobą gadać.
– Co ty stary, pielęgniarka? A może – przeraził się – Janice dzwoniła?
Powiedz!
Bałem się go. Cały mój wysiłek, by wyrwać się z Richmond, stanął pod
znakiem zapytania.
Zapijając się, odebrał wszystkiemu sens. Ogarnęła mnie złość.
– Nie chodzi teraz o Janice, ale o mnie! Skończ z tym chlaniem, stary!
– Nie jestem wcale pijany – tłumaczył się bełkotliwie. – To znaczy jeszcze...
– Coś mi się wydaje, że wcale nie szukasz Janice! A może jej zniknięcie jest
ci na rękę, co?
– Daj spokój – odrzekł zirytowany.
–.Mieliśmy jej szukać. Ja ci uwierzyłem, skurwysynu.
– Jak to ci, kurwa, powiedzieć? Kiedy przyjechaliśmy razem do Stanów –
spowiadał się,
popijając każde zdanie piwem – myślałem, że będzie OK. Janice miała
obstukane dojścia do
różnych terapii psychologicznych, subsydiowanych przez rząd. Wiesz,
ubezpieczenia, stałość
zarobków i tak dalej... Ale, kurczę, nie wziąłem pod uwagę jednej cholernie
ważnej rzeczy. My
urodziliśmy się w Kuźniczkach, a ona w Bostonie. Rozumiesz? Żeby ją
dogonić, musiałbym
robić karierę z szybkością Concorde'a.
– To wykręt, mój drogi – sierdziłem się – wykręt! A poza tym mówiłeś, że k u r
w a ją
kochasz... Tak?
– Nie pajacuj! Tak możesz rozmawiać z panienkami, ale nie ze mną, nie ze
mną!
Wzruszyłem ramionami. Był w pułapce.
– Spoko, stary... – ożywił się nagle, jakby przypomniał sobie o czymś
ważnym, co zmieni
całkiem nasze położenie. – Pojedziemy teraz do Widecombe in the Moor.
– Gdzie? – pierwszy raz słyszałem tę nazwę.
– Nie wiem, gdzie – głos miał zmęczony. – Dwa razy tam właśnie dzwoniła z
hotelu. Bo w
recepcji Old Inn miała jej koleżanka zostawić dla niej wiadomość...
– Co to za koleżanka?
– Taka, computerella, komputerzyca pracująca na Old Storr.
– Gdzie?! – wykrzyknąłem.
– Na Old Storr...
– T y n i e p a m i ę t a s z?!
Uśmiechnął się, jakby coś zobaczył.
– Kiedyż to było... – rzekł łagodnie. – ćwierć wieku temu? Jeszcze w
Kuźniczkach. Jak oni
się nazywali – przypominał sobie – ludzie o ptasich... skrzydłach?
– Nogach, nie skrzydłach. Ludzie o ptasich nogach,. Czy chciałeś jechać tam
kiedykolwiek?
–...
Skończył szybko piwo i sięgnął po papierosa.
Byłem już zirytowany. Wyglądało, że przyjdzie nam krążyć po całej Anglii i
Szkocji,
szukając Janice, a ona tym czasem będzie z tym barmanem Barrym strzelać
do kangurów w
Australii. Jak długo to wszystko ma trwać?
– Pojadę z tobą, chociaż, powiem od razu, już ci nie wierzę. Już ci nie wierzę.
Będziemy
kręcić się w kółko! Ale – do cholery! Skończ z tym chlaniem!
– Jasne, jasne... Prześpię się w drodze... Poprowadzisz?
Pojechaliśmy do Widecombe in the Moor, stolicy wielkich, atlantyckich
wrzosowisk, które
na mapach drukowane są jednolicie zieloną barwą i oznaczone napisem
dangerous area. Mirek
leżał na tylnym siedzeniu i dogorywał po pijaństwie. Miałem przeczucie, że
znów nas to
poróżni.
Pamięć jest jak kawałek bursztynu. Potartą powierzchnią przyciąga strzępy
wydarzeń bez
żadnego określonego ładu. Od drugiej nocy spędzonej z Mirkiem moim
bursztynem była Ola.
Jechaliśmy więc do Widecombe, zagłębiając się w przeszłość Anglii, a we
mnie drzemała
własna malutka, zasuplona przeszłość.
Widecombe in the Moor leżało, co wyszperałem na mapie drogowej, w
południowej części
mooru, w pobliżu rzeczki East Dart. Nigdy tam nie byłem, ale każdy zna te
okolice, bo wszyscy
w Europie zyskujemy podobne wykształcenie. A jednak moje wyobrażenie
posiadłości
Baskervillów, gdzie pojawił się ów straszny pies, było z gruntu fałszywe.
Myślałem, że pies
Baskervillów grasuje w jakiejś wsi i atakuje mieszkańców dworu. W tym
wyobrażeniu tkwiła
groźna przestrzeń, ale była to przestrzeń nocy zza swojskiego płota. Nie
widziałem więc, czym
jest moor. A moor jest ziemią bez niczego. Bez urody, bez ludzi, bez dróg i
bez domów. Nie
wiedziałem, że na terenie o powierzchni województwa jest zaledwie kilka
wąskich dróg i trzy
miasta, z których najmniejsze i najbardziej wysunięte w bagnistą głuszę, to
właśnie Widecombe.
Przez ocean wrzosów na łagodnych wzgórzach jechaliśmy bez końca.
Mieszkańcami tych okolic
są owce i małe koniki pony, które z rozwianą grzywą i długim ogonem na
szczycie wzgórza
wcale nie wydają się małe. Są jak najbardziej właściwych rozmiarów. Tylko
one umieją przeżyć
na bagnach.
Ledwie wjechaliśmy do miasteczka, Mirek wyczołgał się z tylnej kanapy i
ziewnął,
roznosząc po samochodzie cuch wczorajszego piwska.
– Ogarnij się, bo wyglądasz, jakbyś spał w kanałach.
– Będzie OK. – szperał chwilę i znalazł podróżną kosmetyczkę. Uśmiechnął
się:
– Jaki piękny kibelek mamy tu zaraz obok. Da się żyć! Muszę się
odrestaurować.
Poszedł się umyć, a potem pobiegł do zajazdu Old Inn, by sprawdzić, czy nie
ma tam śladu
jakiejś nieznanej Chris. Szwendałem się w tym czasie po czymś, co było
centrum miasteczka.
Sfatygowana furtka wiodła na cmentarzyk przy romańskim kościółku. Wisiała
tam tabliczka:
„Nie wpuszczaj pony, by nie bezcześciły grobów”. Za murem rozciągały się
nieogarnione
przestrzenie wrzosowisk.
Pomiędzy kościółkiem a tarasem tea room rosło grube, stare drzewo, tworząc
wysepkę z
ławkami i kranem z wodą. Było gorąco. Przed wysepką zatrzymał się
mikrobus. Z wnętrza
wyłaziły otyłe kobiety, wyglądające na wolontariuszki Czerwonego Krzyża,
wyprowadzając
wózki z kalekami. Ustawiały je wokół drzewa, plecami do siebie, jakby chcąc
zaoszczędzić
chorym ich własnego widoku. Od strony domów nadbiegł pony, zarżał i siknął
komuś pod nogi.
Widok sikającego konia bardzo rozweselił kaleki, którzy byli jakby bez płci i
wieku. Śmieli się
głośno. Gotyk ich radości w pełnym słońcu był kolorowy i brakowało im tylko
czerwonych
kapturów, piszczałek i bębnów. Wielu nie miało zębów albo ręki, czasami obu
nóg. Panie
wylewały się z foteli na kółkach, oferując swą ciepłą masę każdemu, kto na
nie spojrzał. Ich
oczy były szkliste lub szklane.
Mirek nie nadchodził. Zająłem stolik w tea room na końcu tarasu naprzeciw
wjazdu do
miasteczka. Z trawnika za kościołem wyszedł na szosę mały, czarny konik.
Podniósł
nieproporcjonalnie wielki łeb i zarżał głosem wielkiego, silnego konia. Konia
konkwistadorów.
Nadjechały trzy osobowe samochody i stanęły bezradnie. W pojęciu konia
czas biegł w
innym, końskim rytmie. Zwierzę czekało cierpliwie. Z naprzeciwka nadjechały
następne wozy.
Zrobił się korek. Kierowcy trąbili powściągliwie: pojazdy mechaniczne były
intruzami w tym
Królestwie Niczego. Z trawnika, jak trzy nagie kobiety, schodziły na jezdnię
trzy klacze o
ogonach sięgających ziemi. Szereg małych koni kompletnie zatarasował
drogę. Wydawało się,
że uczestniczą w jakiejś proekologicznej demonstracji.
Wreszcie czarny ogier ustąpił pół kroku. Pierwszy samochód wydostał się z
korka. Ogierek
zarżał. Ostentacyjnym truchtem pony ruszyły na bagna.
Tymczasem Mirek wrócił z nieznajomą. Była to kobieta szczupła i
wysportowana, o miłej,
prostackiej twarzy chuligana. Ubiór jej jednak świadczył, że kupuje ciuchy w
najdroższych
magazynach. Był to styl wystudiowanej prostoty. Usiedli przy moim stoliku.
Przedstawiliśmy
się sobie.
Chris była w swym przedsiębiorstwie project manager z perspektywą
szybkiego awansu.
Wzięła specjalnie tydzień urlopu i opuściła Old Storr, by spotkać się z Janice.
Ta jednak nie
pojawiła się do tej pory. Była zła na przyjaciółkę, ale naprawdę nie miała
pojęcia, co mogło się z
nią stać. Dużo trudu kosztowało ją, żeby wydostać się z wyspy. Musiała
skorzystać z
wojskowego helikoptera, który dowozi tam zaopatrzenie.
Od czasu ewakuacji wyspy w 1934 roku istniała tam baza wojskowa, a teraz
także i
krzemowa dolina. Stwierdziła to tak jasno, że nie można było mieć
wątpliwości, iż obie sfery
„nowego życia” łączą jakieś, być może ścisłe, związki.
Drażnił mnie zapach jej perfum, dbałość o ubiór, budząca uśpione kompleksy
lokatora
sutereny. O śmierci społeczeństwa Old Storr mówiła bez nuty żalu. Układała
wargi w
pogardliwe wykrzykniki: Forget it!, No way!, mówiła językiem telewizyjnego
gminu.
Moja wizja Wyspy utrwaliła się od dawna. Jeszcze w Gdańsku. Nie miałem
chęci dodawać
do tego wyobrażenia czegokolwiek nowego. Poza tym Chris z b y t ślicznie
uśmiechała się do
Mirka. W tej grze spojrzeń było coś niestosownego, n o w o c z e s n e g o, co
gruntowało tylko
moją niechęć. Ta elegancka kobieta nie miała nic wspólnego z obrazami,
jakie nosiłem w sobie
od dzieciństwa. Jej zapach i energia mogły to wszystko zniweczyć.
Dawni rozbitkowie pisali o wyspie Old Storr:
„Musiała to być ziemia demonów. Żadna ludzka siedziba nie mogła wyglądać
bardziej
przerażająco, niźli tych kilka smoczych zębów, wystających z zimnego
oceanu. Parę skał,
tworzących mały archipelag. Takie miejsce mogło być zamieszkane wyłącznie
przez potwory...”
– pisał kapitan „An Errant”, którego bryg rozbił się w Village Bay, prawie na
oczach Storran.
Pamiętnikarz wspominał:
„Storranie bardzo ciepło zajmowali się rozbitkami. Ci biedni ludzie byli
prawdziwymi
Dobrymi Samarytanami. Łowienie ptaków morskich – mew polarnych,
maskonurów i głuptaków
białych było na Old Storr podstawą egzystencji. Nie zdołaliby przetrwać na
wyspie, uprawiając
mikroskopijne poletka kartofli, prosa, owsa czy jęczmienia. Mięso ptaka było
dla nich
wszystkim: powietrze pełne jest tu pierzastych zwierząt, morze pełne jest
ptaków, chaty ozdabia
się piórami, grunt tamtejszy jest pełen pierza. Jedyne osiedle ludzkie, wieś,
wymoszczona była
piórami. Włosy mieszkańców pełne są piór, wszystko śmierdzi ptasim łajnem,
a odzież pełna jest
pierza... Społeczeństwo, jakie ujrzeli marynarze zdumiewało. Ludzie,
zamieszkujący nagie skały
blisko polarnego kręgu... byli szczęśliwi. Na wyspie żyło kilkaset osób, a ich
historia liczyła
sobie co najmniej tysiąc lat. Byli chrześcijanami.”
Od wrzosowisk powiał lekki wiatr...
Mirek wpatrywał się w Chris w nieopanowany sposób, jak kocur w ptaszka,
jak w coś do
zjedzenia. Nie znałem go od tej strony – musiał nabrać wprawy w zdobywaniu
kobiet. Kiedy to
się stało? W Ameryce?
O l a! – przypomniało mi się znowu. Mirek ignorował moją obecność, jakby
dopiero teraz
wyszło na jaw, że tylko on umie rozmawiać w jej języku. Jakby byli członkami
klubu, do
którego nie mam wstępu. Przepytywał dziewczynę, na czym polega projekt, w
którym
pracowała.
– Na Old Storr powstał oddział firmy Virtuality Old Storr, którego hitem mają
być programy
do strockerów. Strockery to przyszłość – przekonywała Chris. – Tego jeszcze
nie ma na rynku,
ale światowa promocja ruszy lada chwila. Zaangażowane w to będą
największe korporacje...
– Bo czym jest strocker? – pytała retorycznie. – Więc najpierw to gumowy
czepek z
wtopioną weń siatką niezwykle cienkich, cieńszych od włosa przewodów i
detektorem sygnałów
u podstawy czaszki. Następnie modem z mikrokomputerem i oczywiście
telefon. Żeby
wyprodukować to wszystko, trzeba dziesiątków przedsiębiorstw na całym
świecie. My robimy
elektroniczne programy tych urządzeń.
– Ale po co?– wtrąciłem.
– Och, to jasne... – odparła Chris. Strockery są do głaskania... W tym jest cały
hit.
– Do głaskania? – zapytałem, pewien, że przyłapałem ją na jakimś głupstwie.
– Tak. Wszyscy teraz latamy po świecie i zawsze wiąże się to z jakąś
psychiczną szkodą, bo
zostawiamy w domu bliskich. Po to są właśnie strockery – żeby można było
przesłać czułe gesty
przez telefon.
Odezwał się sygnał komórki. Wyjęła telefon z torebki i jej twarz rozjaśniła się.
Złapała za
ramię Mirka i położyła palec na wargach, słuchała. Potem rzekła
rozpromieniona:
– Dzwoniła Janice! Jest w Dunvegan. Dostała pracę na Old Storr...
Proponuje, żebyś tam
przyjechał.
– To świetnie – ucieszył się Mirek słabym głosem. Zbyt dobrze go znałem, by
wiedzieć, że
kłamie. Był przerażony!
Nie słuchałem, co mówili. O wiele bardziej interesowała mnie sama Chris.
Nawet nie jako
kobieta, bo dystans cywilizacyjny między nami wykluczał wszelkie zbliżenie.
Interesowała
mnie ona sama, jak egzemplarz jakiegoś egzotycznego zwierzęcia.
Jeszcze kwadrans temu, przyglądając się gotykowi kalek na wózkach i
demonstracji
bagiennych koników, nie miałem pojęcia, że czułe gesty można już przesłać
przez telefon jak
zapisany papier. Wydawało mi się, że by okazać czułość, konieczna jest
współobecność, lecz
okazywało się to już niekonieczne.
– Jesteś dziennikarzem? – zapytała.
– Tak.
– Obawiam się, że o Wyspie na razie nie będziesz mógł pisać – uśmiechnęła
się
przepraszająco. – Rozumiesz: wszystko to objęte jest wciąż tajemnicą.
Zdecydowali beze mnie, że skoro już tu jesteśmy, pójdziemy na moor
zwiedzić
prehistoryczną wieś, której szczątki zachowały się nieopodal.
Ścieżka prowadziła wśród wysokich do ramion paproci. Szedłem z tyłu,
przyglądając się
Mirkowi, tokującemu przed Chris jak indor.
Gdy weszliśmy na szczyt wzgórza, zostawiając za plecami Widecombe, przed
nami – aż do
linii horyzontu, ale i dalej, do Moretonhampstead i drogi numer 30, rozpostarła
się Pustka.
Porośnięta wrzosami i trawą. Gdzieniegdzie bagienna roślinność kryła święte
kamienne kręgi
Galów i pionowe fallusy z kamienia. Siedliśmy na ścieżce i jęliśmy przeglądać
mapę. Od
prehistorycznej wsi dzieliły nas dwie mile. Po drugiej stronie ścieżki leżało w
trawie stadko
baranów ze swym przewodnikiem. Dzieliło nas ze dwadzieścia metrów.
Barany zerwały się z
bagna i odbiegły.
– Szkoda – westchnęła Chris – takie ładne zdjęcie bym im zrobiła.
Zeszła ze ścieżki, i trzymając w rękach aparat, pobiegła w stronę zwierząt.
Powiedliśmy za
nią wzrokiem, podziwiając jej figurę i notując w milczeniu nieporadne kroki.
Czułem wyraźnie,
że Mirka złości moje towarzystwo. Wolałby być z nową znajomą sam na sam.
Uszedłszy
niewiele kroków, Chris nagle krzyknęła, bo wpadła do kolan w jakąś kałużę.
– Czeka cię niezłe pranie! – zaśmiał się Mirek.
Ale Chris nie było o śmiechu. Zbladła, zacisnęła zęby i próbowała wydobyć
się opresji.
Każdy ruch pogrążał ją w trzęsawisku. Walczyła niezdarnie i widać było, że
jeśli ktoś jej nie
pomoże, uwala sobie błotem nie tylko spodnie, ale i żakiet. Poszedłem w jej
kierunku.
Krzyczałem:
– Nie ruszaj się. Idę do ciebie!
Starałem się nie zgubić wąskiej na pół stopy, owczej ścieżki, i unikać miejsc
porośniętych
charakterystyczną, bagienną trawą. Niespodziewanie jednak poczułem, że
sam wślizguję się w
ziemię. Ciepłe bagno jęło wsysać mnie do wnętrza jak jakaś monstrualna,
kiszka. W jednej
chwili utkwiłem w niej do połowy uda! Pięć metrów dalej Chris bała się ruszyć
w swojej
pułapce. Patrzyła na mnie wrogo.
Ogarnął mnie przeraźliwy lęk. Jeśli trafiłem na ukryte bagno, jedno z tych,
których tak
wszyscy się bali, to nikt nie udzieli nam pomocy. A strach sprawi, że nawet
Mirek nie ruszy z
miejsca, by sprowadzić kogoś z zewnątrz. Będzie patrzył, jak centymetr po
centymetrze
pogrążamy się w trzęsawisku. Jeśli nawet ktoś obcy pojawi się na ścieżce, to
przecież nie będzie
miał tyczki, drabiny czy koła ratunkowego. Nikt nie zbacza ze ścieżek na
moor. Patrzyłem na
Chris. Miotała się. Jej twarz kolejno gościła rozpacz, lęk i nadzieję. Odwróciła
głowę, jakby
nawet w chwili, gdy groziło jej utopienie w błocie, wolała zostać sama.
Powietrze pachniało
gnilnie i słodko. Wiatr duł z północy. Był to ten sam odwieczny wietrzyk, który
rozwiewał
sierść psa Baskervillów, kędziory Neandertalów i rude czupryny Galów.
Niedaleko stało
królewskie więzienie – H. M. Prison Dartmoor. Jedyne na świecie więzienie,
które nie
potrzebuje murów.
Chris wreszcie się rozpłakała. „Shit, shit! shit!” – powtarzała wściekle. Mirek
stał na ścieżce
w milczeniu, gryząc pięść.
– Lecę po pomoc! – krzyknął wreszcie.
Obok mnie przysiadł mały, czarny ptaszek, bardzo zainteresowany moimi
oczyma.
– Won! – wrzasnąłem z całej siły. Nad moją głową, całkiem nisko, zbyt nisko,
by było to
bezcelowe, rozświergotało się całe stado małych, skrzydlatych piranii.
Spróbowałem obrócić się trochę i zapadłem się jeszcze głębiej. Ze strachu
rzuciłem się w
przód, jak w wodę. Zdumiałem się, bo kobierzec trawy jednak mnie utrzymał.
Tuż obok
zaczynał się twardszy grunt. Tkwiłem cały czas obok jakiejś bagiennej
wysepki. Powoli
wydostawałem się z bagna. Chris wsadziła z zaciekawienia palec w usta i
milcząc przyglądała
się mej mozolnej walce. Siadłem wreszcie na kępie i uspokajałem oddech.
Nie chciałem patrzeć
w kierunku ścieżki, wciąż jeszcze należałem do bagna. Gdy zdecydowałem
się powstać,
ujrzałem, że ku Chris wiedzie całkiem prosta owcza ścieżka, znaczona nieco
wyższymi trawami.
– Zostań tam, proszę! – krzyknęła. I nie była to żadna prośba. Nie chciała,
żebym jej
pomagał! Niedaleko miejsca, gdzie utkwiła, wyzierał z topieli szkielet pony,
któremu się nie
udało. Podszedłem do niej – tkwiła w bagnie do kolan.
– Wynoś się, do cholery! – syknęła.
– Oszalałaś Nie mogę! Nie mogę cię tu zostawić. – Usłyszawszy to, Chris
odwróciła się ode
mnie i bezradnie, dziecinnie się rozbeczała.
Kiedy dotknąłem jej ramienia, odepchnęła mnie znów. Po chwili jednak,
trzymając się mej
ręki, ostrożnie wydobyła się na pewniejszy grunt.
Wyszlimy na ścieżkę, a później nie było żadnego melodramatu. Milczała jak
zaklęta. Nie
było już mowy o żadnej prehistorycznej wsi. Ruszyliśmy w drogę powrotną, a
Chris od czasu do
czasu ścierała pięścią wilgoć z oczu. „Oko! – pomyślałem – oko!”
Właśnie wówczas, jak w urządzeniu, w które wali się pięścią i gdzie wreszcie
zapala się
jakieś ważne światełko – moje oko, w którym z każdym dniem ubywało
światła, ożyło. Nie
mogłem w to uwierzyć, ale – widziałem! Po prostu widziałem! Co za cudowne
słowo! Coś
ruszało się w moich piersiach, jakby psychiczne styczniki przełączały na inny
chód maszynerię
ciała. Mocniejszy, czy też może bardziej zdecydowany. Znów byłem sobą!
Poruszałem się
ostrożnie, by czegoś nie spłoszyć...
Mieliśmy nadzieję spotkać Mirka na drodze. Tak istotnie się stało. Wyszedłszy
z gaju paproci
na ścieżkę, schodzącą do miasteczka, ujrzeliśmy, że w naszą stronę zmierza
prowadzony przez
policjanta motocykl, a na tylnym siedzeniu siedzi Mirek. Policjant wygłosił z
dewońskim
akcentem kilka uwag na temat nierozsądnych turystów, którzy myślą, że
Dartmoor to
richmondzkie łąki, na których pasą się sarny. A moor jest gorszy od sztormu i
bardziej od morza
zdradliwy.
– Cudem uszliście z życiem. Mam nadzieję, że więcej takich głupstw już nie
zrobicie.
– I'm sorry – powiedziała Chris do policjanta.
Wróciwszy do miasteczka, zdobyliśmy wreszcie stolik w pubie, a to, co działo
się potem,
można przyrównać jedynie do krążenia na karuzeli. Musiałem zamknąć oczy,
by nie zakręciło
mi się w głowie od ciągłego wirowania: prehistoryczne wsie, równie
zamierzchłe bagienne
koniki, gotyk kalek na wózkach, dolina krzemowa na wyspie ludzi o ptasich
nogach – wszystko
trzymało się granic prawdopodobieństwa, lecz mówiło językiem epoki, której
nienawidziłem.
Był to eklektyczny śmietnik, wirówka wszechmożliwego: język nie opisujący
żadnych wielkich
struktur, najdalszy od wszelkiej epiki – język elektronicznego montażu, gdzie
obrazy
przeskakują jeden w drugi. Męczący bełkot dzisiejszego świata.
Po trzecim kuflu Mirek zawiesił wzrok w małym okienku pubu, za którym
kompletnie nic nie
było, i sądząc z miny, błądził myślami po śladach Janice.
– Wiesz, to wszystko może być moja wina – rzekła Chris. – To znaczy... To
Janice...
Na jego twarzy pojawił się cień przestrachu.
...wytropiła mój e–mail w Internecie i tak dowiedziała się, że jestem na
Wyspie. Namówiłam
ją, żeby po prostu do nas przyjechała, na Hebrydy. Taka wyprawa to w końcu
rzecz niebanalna.
Gdy Bill, mój szef, dowiedział się, że zamawiałam miejsce na helikopter ze
Saint Lewis (to taka
wyspa niedaleko Old Storr), zaczął się tym interesować. Wymógł na mnie, by
najpierw sam
zobaczyć Janice, nim pozwoli jej wejść na teren wyspy. Być może to właśnie
Bill zaprosił ją na
interwiew na Skye. Nie znam gorszego hipokryty niż on, ten Bill Cocky! On
ma wieczny c h u j
o s t ó j, jakby był na jakiś grzybach...
Wlepiłem oczy w jej niegościnną twarz. Jej język, wymawiający „th”,
wynurzający swój nagi
koniuszek spomiędzy warg, był bezwstydny. To, co zdarzyło się na bagnie,
ani trochę nie
zbliżyło jej do mnie. To dobrze – pomyślałem – nie znalazłbym siły, by
przedzierać się przez jej
obcość, karczować jej lęki, budować mosty i starać się być taki s p o s o b n y
do wyprawy w
Nieznane. Wolałem słuchać. Wprowadzała mnie w stan zmieszania,
gestykulując i odsłaniając
spod bluzki pępek, a przy tym ganiąc swego szefa.
Jej b i u r o mieściło się na Old Storr. Na wyspie, o której myśleliśmy, żę trwa
tam
niezmącone starożytne życie, jak w dżunglach Borneo...
– Któregoś dnia – opowiadała – otwieram przypadkowo skrzynkę z jego
pocztą w
komputerze, i co znajduję? Odpowiedź na ogłoszenie erotyczne, w którym
pisze, że jest
przystojnym rozwodnikiem... – zastrzygłem uszami – ...Amerykaninem, ma
młodą żonę, też
Amerykankę. Podaje jej wymiary i dodaje, że jeszcze nie spał z żadną
angielską parą! Proponuje
więc, by jakaś para brytyjska podzieliła się z nimi... w jednym łóżku – swoimi
upodobaniami
erotycznymi! Rozumiecie! Normalnie opadła mi szczęka!
I na to z gabinetu wychodzi Bill. – „To ty zamówiłeś to świństwo!”, pytam bez
ogródek, bo
już wszystko to zaczęło mnie złościć. – „Ale co ty, za kogo mnie masz, to na
pewno ktoś z
działu technicznego – zbadam tę sprawę” – tłumaczy się obłudnie.
– Bill – mówiła dalej podekscytowana – zaniósł te świńskie papierzyska do
swego gabinetu. I
wtedy... wtedy stało się coś, co mnie naprawdę przeraziło. Z okna naszego
biura widać ten
cholerny Old Storr, tę świńską skałę Galów... Wzeszedł właśnie księżyc i
oświetlił tego
kamiennego fallusa, wystającego na kilkaset stóp z wód oceanu. Księżyc
wlewał weń jakaś
kosmiczną energię, która wypełniła go jak krew. To było to coś, o czym mówili
Storczanie, że
ich Old Storr w czasie pełni czasami s t a j e... Rozumiesz – s t a j e, jakby był
żywy!
Rozpłakałam się wtedy... Teraz też... Przepraszam, muszę iść do siebie. Źle
się czuję. Nie róbcie
sobie ze mną problemu. Spotkamy się na śniadaniu.
I poszła. Zostaliśmy sami w pustym pubie. Mirek pił piwo i zgarbił się nad
kuflem. Nic nie
przerywało ciszy, panującej wieczorami na Dartmoor. Z dali dobiegało wycie
psa.
– Albo to bydlę od Baskervillów nie dostało żarcia – rzekł Mirek w kufel jak w
tubę – albo
puszczają to z offu...
– Dla turystów?
– Zdecydowanie.
Uśmiechnąłem się do niego. Ktokolwiek by próbował zmącić nasze
porozumienie, wyrosłe w
domu dziadka Beno przy ulicy Grażyny, musiałby natrafić na twardy odpór.
Tyle przecież
przeżyliśmy razem. A Ola? No, tak. Ola! Ale Mirka miałem przed sobą, więc
czy nie była to
najwłaściwsza pora? Pub opustoszał. Było ledwie po dziesiątej i za barem
kręcił się znudzony
barman.
Bałem się jednak zacząć. Akademik –, to nie był najporęczniejszy temat.
Dartmoor był
odwieczny, akademik zaś, to była jedynie grzywa fali. Jednymi z kropelek jej
piany byliśmy my
– Ola i ja.
– Pamiętasz Żenię? – zapytałem.
– Żenię?
– No tak. Buzuna pamiętasz, więc i Żenię, i Cygana... Zresztą potem, jeśli nie
uchlejesz się za
szybko, to o coś cię spytam... Dobra? Kim był dla ciebie Cygan?
– Kto? Ach, Romek Struński...
– Tak. Ty pojechałeś do Warszawy na ATK, musiałem więc znaleźć sobie
powiernika, brata
duchowego, czyli kogoś takiego, jak ty (Mirek uśmiechnął się skromnie). A
Cygan rzucił wtedy
jakiś urok na cały akademik. Wynajmował milicjantów, by osłaniali
mundurowym kręgiem
Żenię, jego, że tak powiem, „dziewczynę”, gdy zechciało jej się sikać na
środku Grunwaldzkiej
we Wrzeszczu – podprowadzałem Mirka do miejsca, gdzie z wyrachowaniem,
którego się po
sobie nie spodziewałem, zastawiłem pułapkę.
– Ola – mówiłem – mieszkała z koleżanką, miłą blondynką z okolic
Białegostoku. Na pewno
ją pamiętasz, tylko w tej chwili nie kojarzysz... Nazywaliśmy ją Żenią. Nie, nie
była Rosjanką.
Miała na imię Genia. Oczywiście z takim imieniem można się tylko zabić!
Przedstawiała się
więc jako Żenia, zamiast Genowefa. I tak już zostało. Cygan i Żenia to była
para. Cygan na
imprezach zwykł grywać na banjo... nie pamiętasz? Aha – byłeś już... tak! Nie
znasz tego
bluesa?
Zanuciłem:
Amerykańscy imperialiści
wysypują do morza zboże
blues...
Kiepsko mi to wyszło, przyznaję bez bicia. Od czasu tracheotomii zupełnie
straciłem głos.
Zostaliśmy prawie sami. Kilka stolików dalej jakieś mieszane towarzystwo
jadło przy
świecach. Mimo letniej pory barman palił w kamiennym kominku. Mirek
spokojnie popijał
piwo i kiwał głową.
– Cygan miał piękne banjo... Do czasu, oczywiście, zanim je rozwalił na
głowie Orlanda
Furioso... no, wiesz. Potem grał już tylko na krześle, to znaczy, ściśle biorąc,
na oparciu krzesła.
Co nikomu zresztą nie przeszkadzało, bo wszyscy mieliśmy przecież t a k ą
bujną
wyobraźnię... Kurczę, mam ochotę się zalać! Daj chociaż powąchać...
Westchnąłem z dna Mirkowego kufla dobry, gorzki zapach ciemnego piwa, a
gardło
zaskowyczało mi z tęsknoty.
– Piję za tę opowieść – Mirek podniósł ze śmiechem kufel.
– Obyś nie musiał tego żałować! – warknąłem cicho.
– Ja słyszałem, że ta twoja Ola żyła wtedy z Cyganem – pośpieszył z
przyjacielskim
donosem.
Zza okna pubu dobiegało nas psie wycie wiatru. Dlaczego do tej pory nie
udało nam się o
tym porozmawiać?
– Wybacz, stary... Ona mnie irytowała – powiedział teraz. Był to unik, który
mnie jeszcze
bardziej rozjątrzył.
– Pamiętasz urodziny Cygana?
– Nie – zaprzeczył.
– Nie pamiętasz Bryzy, jedynej w świecie wódki o smaku kiełbasy
zwyczajnej? –
błaznowałem. – Niemożliwe! To było po trzecim twoim liście, bym cię
wreszcie przedstawił w
akademiku. Nie wiem, po co tak strasznie chciałeś tam leźć.
– Wiesz, ja byłem na teologii...
– Może, może to był powód. W każdym razie przyszedłeś tam, gdy już było
prawie po balu.
Pamiętam to znakomicie...
– Przecież leżałeś już bez życia... – zdekonspirował się w końcu.
– Więc byłeś tam jednak!
– Nie. Nie pamiętam...
– To ja ci przypomnę...
15.
Zaczepiliśmy się wtedy na rynku, U Szewców, na Lendziona, naprzeciw
dworca we
Wrzeszczu. Bryzę przyniósł chyba Buzun. Ohydy tej wódki nie zdołał zabić
żaden z dostępnych
w akademiku soków i kompotów. Ani kompot renklodowy, który przyniosły
dziewczyny z
ruskiej, ani domowy soczek wiśniowy Żeni, ani nawet cytrynowy soczek
Dodoni, który Ola
chowała na sylwestra, do mieszania z normalną czystą.
Z każdej mieszanki przebijał ten sam ohydny smak juchy, już po pierwszym
kieliszku
skłaniający do pójścia na zawietrzną. Ola wymyśliła, by dodać do gorzały
atramentu Watermana
o zapachu fiołkowym. Tak przyrządzona mikstura miała kolor denaturatu, ale
smak – smaku nie
dało się zmienić. Można było to pić tylko z zatkanym nosem. Na zawietrzną
polecieli Żenia i
Buzun, który okazał się najwrażliwszy.
W małym pokoju Żeni i Oli siedziało nas chyba ze dwunastka, wrzeszcząc
jedno drugiemu
do ucha. Impreza, jak zawsze, miała postać wiru. Całe piętro dudniło krzykiem
kilkunastu
gardeł. Pryszczaty Paco włożył na głowę bluzę od dresu i udawał
długowłosego muzyka,
wydając z siebie jakieś pi–pi–pi–pau–pau, i poruszając misternie palcami na
nieistniejących
strunach byłego banjo.
Od trzech miesięcy pod łóżkiem Cygana fermentowała śliwowica. Zrobiło się
tego przeszło
dwa litry. Po atramentowej Bryzie poszła więc śliwowica. Ale czym były dwa
litry na
dwanaście osób?! Szybko zostały tylko śliwki. Żeby uratować jeszcze jakąś
moc, Ola dolała do
słoja wody i wszyscy czekaliśmy, aż zdarzy się cud jak w Kanie Galilejskiej. W
międzyczasie
Cygan dobył z kąta swą pękniętą gitarę i Ola zaśpiewała „Trzy siostry”
Okudżawy.
Pokój w końcu opustoszał. Cygan wziął Żenię do swego pokoju. Ola gdzieś
znikła, a ja
wsunąłem się pod stół, gdzie mogłem wreszcie czuć się u siebie. Zwinąłem
się pomiędzy
krzesłami jak embrion i przytulony policzkiem do podłogi, próbowałem
otrzeźwieć.
Naraz z korytarza dobiegł hałas. Otworzyłem drzwi. To był Orlando – mały,
krępy i ślepy jak
kret. Łomot jego pięści rozlegał się po całym akademiku.
– Otwierajcie – krzyczał – wiem, że macie jeszcze flaszkę!
Cygan ani myślał przerywać figlowania z Żenią, ale Orlando był uparty i tępy.
Zdawało się,
że drzwi puszczą za chwilę pod jego naporem. Otwarły się na moment i
napastnik zrobił krok,
do środka. Ale była to zmyłka! Ukryty za drzwiami Cygan zamknął je brutalnie
i Orlando
zaliczył glebę na korytarzu. Przy upadku zgubił okulary. Gdy więc Cygan na
powrót otworzył
drzwi, Orlando leżał na korytarzu i mrugał oczyma, nie bardzo wiedząc, co się
stało. Na
nieszczęście Cygan był w białych, gimnastycznych gaciach. Była to jedyna
rzecz, jaką Orlando
mógł dostrzec po stracie okularów.
– No i co, masz jeszcze ochotę wypić z nami? – szydził Cygan. Orlando rzucił
się w kierunku
tego głosu. Na drodze jego wściekłych rąk zjawiły się białe gacie. Złapał
Cygana za
przyrodzenie i przekręcił coś z zapamiętaniem. Cygan zaryczał:
– Zabiję! Zabiję gnoja!
Z łopotem bujanych drzwi na korytarzu pojawiła się Małpia Królowa, nerwowo
wyciągając
watę z pyska.
– Pan, pan, natychmiast na dół! – wykrzyczała do Orlanda, który całkiem już
ogłupiały padł
przed nią na kolana i wystawił zadek, jęcząc: „Bij, mamo! Bij... zasłużyłem!”
Żenia, naga jak Hella u Bułhakowa, położyła rannego Cygana na łóżku i jęła
go opatrywać.
Niestety, silne ręce Orlanda sprawiły, że pękł mu worek mosznowy, więc
jedyne, co mogła
zrobić, to wyperfumować mu jaja wodą „Być może”.
– O Boże – jęczała przerażona – jajko mu wypłynie!
Mirek rechotał głośno w pustym już pubie. – C u d o w n e! – ryczał, powalony
tym obrazem.
– Podobało ci się, przyjacielu?
– Zdecydowanie!
– A ja mam wrażenie, że tej historii brak morału.
– O co ci chodzi? – zaniepokoił się.
– O to, że kiedy zasypiałem, w pokoju Oli jeszcze nikogo nie było!
Patrzyłem na twarz przyjaciela. Uśmiech mu zgasł. Zakrywał twarz kuflem.
Barman wycierał
kontuar.
– To co się tam stało? – spytał tubalnym głosem.
– Nie udawaj! To ty byłeś wtedy z Olą – zdobyłem się wreszcie, by
powiedzieć mu w twarz.
Nie mógł mi nic zrobić, nie mógł się nawet ode mnie uwolnić. To on!
– Zabiłeś mnie wtedy...! Już nigdy nie byłem taki sam... Rozumiesz?
Milczał. Na moorze psim głosem wył wiatr.
Wylazłem szybko spod stołu. Na łóżku leżała naga Ola, a na niej
gimnastykował się ktoś,
kogo w mroku nie było widać. Ten ktoś zerwał się z łóżka i podciągając
spodnie uciekł.
Dopadłem drzwi, ale na korytarzu nikogo już nie było. To musiał być Mirek!
Zamknąłem drzwi na zamek. Ola okryła się kołdrą.
Drżałem z zimna na brzegu jej łóżka. Ola wyjęła piwo.
Mówiłem do niej, obserwując rozjarzający się ognik jej papierosa.
Siedzieliśmy oparci o
szczyt łóżka i patrzyliśmy na śnieg, który rozpadał się wspaniale, jakby chciał
zasłonić
wszystkie brudy świata. Cmoknęliśmy się na pożegnanie i poszedłem do
pracy.
Wieczorem następnego dnia poszliśmy na kawę do Maleńkiej na rogu
Jaśkowej Doliny.
Mówiłem jej o domu towarowym Sernfelda, który istniał tam, w Wolnym
Mieście, i o zapachu
schodów, wiodących w nim na górę: pachniały jak pokłady żaglowego okrętu
– opowiadał mi
ojciec. Mówiłem o wielu innych rzeczach, których już nie ma. W pewnej chwili
Ola przerwała:
– Dziś ci się oddam – powiedziała po prostu. W jej pokoju wszystko było
przygotowane.
Trochę się zawiodłem. Żenia została wyprawiona do pokoju Cygana, a Ola
włączyła muzykę.
Kazała mi się rozebrać, a sama ukryła się za szafą. Zdejmowałem szybko
spodnie, z
przerażeniem uświadomiwszy sobie, że majtki mam dziurawe. Wsadziłem je
szybko za książki.
Podkoszulek też nie był najświeższy. Ukryłem go także. Poczułem, że mam
gęsią skórkę, spod
drzwi duło chłodem. Zostałem w samych skarpetach.
– Czemu nie zdjąłeś skarpetek? – wybuchnęła śmiechem. – Jeszcze mi się
nie zdarzyło, żeby
facet ładował się do łóżka w skarpetkach... Ależ z ciebie chudzielec! – kpiła.
Właź, bo zimno.
Jej ręce zagrzały się pod kołdrą i przycisnęła mnie do ciepłego ciała.
Poczułem ulgę w
nogach. Całowaliśmy się i opuszczał mnie lęk. Była zdecydowana na
wszystko, a i ja byłem
gotów spełnić każde jej życzenie. Nagle zapytała:
– Strzelisz mi patelnię?
Nie zrozumiałem.
– Co strzelić? – zapytałem.
– Jesteś beznadziejny – wycofywała się. – Noo, po francusku...
– Fuj – odpowiedziałem, pełen chłopięcej sromoty. – To musi być okropne...
– A właśnie, że nie... Wielu facetów to lubi. Zaraz ci pokażę.
– Nie, nie, proszę – zasłoniłem rękami przyrodzenie. – Wiesz, tak na pierwszy
raz, to może
lepiej n o r m a l n i e.
– To nudne – powiedziała zawiedziona.
– Ale wiesz... ja nigdy... nikogo nie... w a l i ł e m.
– Ty na pewno nikogo nie z w a l i s z. Jesteś wstydliwy jak panienka.
– I co ja na to mogę?
Pogłaskała mnie po głowie.
– Tylko się tutaj nie rozbecz! Jedno, czego szczególnie nie znoszę – to
beczących facetów. A
w ogóle to mógłbyś zabrać się do dzieła.
Powiedziała: f a c e t ó w. I tym samym postawiła mnie w rzędzie ich
wszystkich: Cygana,
Buzuna, Orlanda. Wsunęła rękę pod kołdrę i schwyciła mocno za mego
błaznowatego trodla. W
owej chwili stało się ze mną coś, nad czym nie potrafiłem już zapanować. W
ustach poczułem
gwałtowne pragnienie zagarniania wszystkiego, lecz nie po to, by połykać, ale
by obracać jak
jakąś słodycz. Całowałem Olę i wypełniałem usta jej niewielkimi piersiami.
Gdy oderwałem się
od nich, jak sprinter wycałowałem całe jej ciało. Miejsce, do którego dotarłem,
pachniało mocno
i gdy rozłożyła nogi, moim oczom ukazała się owa wyśniona komysz, jej żot,
którego tyle lat
wypatrywałem pod dziewczęcymi spódnicami. Jej różowa tajemnica. Byłem
zawiedziony, że
jest tego tak mało, choć tak wiele miejsca zajmowało w moich myślach.
Ogarnęła mnie wola
świętokradztwa. Skoczyłem, by napełnić się po gardło tym różowym
smakołykiem. Nie
myślałem o Oli. Ważne było jedynie to, by drżała, drapała mnie po karku,
krzyczała jakby w
imieniu nas obojga. Wreszcie odepchnęła mnie brutalnie.
– No patrzcie... – powiedziała z wyrzutem – jaki patelmistrz się tutaj ukrywa...
– Przepraszam cię Oleńko, nie chciałem cię urazić... Naprawdę, wybacz mi.
– Na jakim świecie ty żyjesz biedaku? Rób, rób to jak najczęściej... A w ogóle,
chodź... –
przytuliła mnie do siebie – i wojuj, mój bohaterze!
Moment, gdy w nią wchodziłem, był tak ekscytujący, jak wejście do teatru.
Zdawało mi się,
że tę chwilę obserwuje cały akademik. Ująłem w dłonie jej głowę, moje
opuszki odczuwały
twardość jej czaszki i nieład spoconych włosów. Miałem wrażenie, jakbym
cały stał się
dotykiem, porażonym blaskiem światła, które tkwiło pomiędzy naszymi
biodrami... Trzymałem
w rękach całe jej ciało, dotykałem ją wszystkim, czym mogłem dotknąć. Ola
uśmiechała się i,
jakby karząc mnie za nieistniejące przewinienie, ugryzła w ucho. Wreszcie
postanowiłem
wyrzucić z siebie resztki brzemienia. Jak balast balonu. I poszybowałem w
górę. W górę! W
górę!
Gdy ocknąłem się z tego, co się stało, Ola odwróciła ode mnie głowę i
zdawało mi się, że
płacze. A może to po prostu zmyśliłem...
– No, no – rzekła z uznaniem. – Nigdy bym się po tobie tego nie spodziewała.
– A ty? Jak tobie było?
– Wiesz... – wsunęła palce we włosy – ja nigdy nic nie czuję. To jest trochę
jak czesanie się,
ale lubię to. Lubię przytulić się do kogoś...
– Do kogoś?
– No dobrze... do ciebie.
Do domu wracałem bez gaci i podkoszulka. Wstydziłem się je zabrać. Mój
trodel i jądra,
wyzwolone z ascezy, stały się jakby większe i niezależne od mej woli.
Cieszyły się tą nagłą
wolnością w zogromniałych przestrzeniach spodni. W tramwaju wstydziłem
się, że jadę bez
majtek. Bałem się, że to widać na mojej twarzy.
Następne dni po naszym pierwszym razie to był okres przedświąteczny i
akademik
opustoszał, Oczywiście, jedynym, co miałem w głowie, było przeżyć to z Olą
jeszcze raz.
Pamiętam owe powtórki doskonale, bo łóżko wściekle trzeszczało i
mieszkająca obok
dziewczyna stukała w ścianę, bym przestał. Ale jak tu przestać?!
Z naszym łóżkiem problem był taki, że miało szczyt przywiązany do
kaloryferów. Wisiała
tam suszarka ze sznurków. Służyła głównie na biustonosze oraz inne intymne
części garderoby
Oli i Żeni. Na dodatek posłanie miało bardzo sprawne kółeczka. Dopóki
między łóżkiem a
oknem stała walizka Żeni – wszystko było OK. Ale Żenia właśnie wyjechała,
więc pusta
przestrzeń stała się torem wyścigowym naszego erotycznego bolidu. Ledwie
zrobiłem kilka
właściwych ruchów, już byliśmy przy oknie i waliłem głową w parapet. Walenie
głową w
parapet nie było specjalnie erotycznym doznaniem. Postanowiliśmy więc
zmienić pozycję. I
wtedy stało się to, co wszyscy pamiętają, bo była z tego chryja na cały
Uniwersytet. Tak się
zapamiętałem w rozpasanej koniugacji z Olą, że łóżko jeździło po pokoju jak
spacerowy
wodolot między Gdańskiem a Helem. Słychać było pękanie kolejnych
sznurków, aż wreszcie
przy ostatnim kursie, gdy byłem pewien, że dotrę wreszcie tam, gdzie tak
długo wdrapywałem
się na kolanach, sznurek wyrwał zawór kaloryfera i jak górski potok chlusnęła
woda. Dobrze, że
chociaż ciepła, bo wybiegliśmy z łóżka całkiem nadzy, tylko na nogach
miałem skarpetki.
W drugi dzień świąt wezwała mnie ciotka. Takie wezwanie to nic miłego.
Dawno już, może
nawet miesiące, nie byłem tam – na górze. Noszenie węgla przejął Tomuś –
tak sobie życzyła.
Zapukałem głośno do drzwi. Ciotka zdjęła łańcuchy.
– A, to ty. Co tak walisz, jak na pożar? A gdzie węgiel? Ach prawda, Tomuś
przyniesie. Czy
wrócił już z treningu?
– Tak, zaraz tu przykacza...
– Słucham? Zaraz mi to zresztą powiesz.
U ciotki zawsze czułem się, jakbym nie powinien tam być. Wszystko było
serdecznie obce i
bardzo znajome. Na gdańskiej szafie spoczywał odwieczny futerał
dziadkowych skrzypiec. Nad
półstolikiem na karty wizytowe wisiał certyfikat maklerski Benona Somka, pod
oknem stało
nieużywane biurko dziadka, wielkie jak nieszczęście i wypucowane jak buty
do kościoła. W
oszklonej, narożnej szafce bufetowej widniał zdekompletowany serwis – dwie
ocalałe
londyńskie filiżanki, ozdobiony złoconymi liśćmi wenecki czajniczek, kilka
talerzy. Na ścianach
wisiały fotografie z zeszłego wieku – prababć i pradziadków, z którymi nie
miałem nic do
czynienia. Wszyscy umarli, nim jeszcze Niemcy dostali świra na temat tego
miasta i poczuli się
lepszymi gdańszczanami od samych gdańszczan. Wszystko to było
interesujące i bardzo stare –
jakby z jakiegoś filmu.
– Jacusiu – zadrżałem; takie spieszczanie nie wróżyło nic dobrego. – Co
znaczył ten ostatni
czasownik? „K a c z a ć” – co znaczy „kaczać”? Czy to termin ornitologiczny?
I jaki ma to
związek z naszym Tomusiem?
Nie widziałem, czy ciotka rżnie głupią, czy tylko się naigrywa.
– To z gwary więziennej – rzuciłem od niechcenia.
Oczy ciotki stanęły w słup.
– Z gwary więziennej – powtórzyła ze zgrozą. – Gdzie ty uczysz się takiej
gwary... Na
Uniwersytecie...?
– Och nie, w akademiku... – odpowiedziałem szczerze. – Jednym ze
studentów jest chłopak,
który po SN–ie pracował jakiś czas w zakładzie poprawczym.
Palce ciotki poczęły drżeć. Pijąc herbatę, siorbała. Wyglądało na to, że z
trudem opanowuje
pasję.
– Po co tam p r z e b y w a s z?
Pytanie było tak bezsensowne, że opadła mi szczęka.
– Ja tam nie p r z e b y w a m, tylko zakolegowałem się z nimi...
– Z a k o l e g o w a ł e ś się?! Co to za język, mój drogi! Ty naprawdę nie
rozumiesz, że
język, którym się wypowiadasz, kształtuje twój obraz w oczach ludzi?
Miałem ochotę wykrzyknąć: „M a m w d u p i e t e n o b r a z!”
Ale zbyt długo wierciła mi dziury w brzuchu, bym zdobył się na taką śmiałość.
Dlatego
spąsowiałem:
– Chyba nie bardzo dbam, co ludzie o mnie myślą...
– To właśnie jest chorobliwe! – rzekła. – Nie chcesz dbać o niemodny obraz!
Ponieważ
wszystko wokół chamieje... Nie waham się użyć tego określenia. Wolisz
przystosować się do
obowiązującej mody. Mody na chama! Obserwuję to w tobie od dawna i
jestem coraz bardziej
przerażona! Najpierw stałeś się hippisem. No dobrze, myślałam – przejdzie
mu. To choroba
młodości. Ale to, co teraz robisz, to już równia pochyła! Od tego, jaki sobie
przyswoisz język,
zależy, kim w końcu się staniesz.
– My, w Wolnym Mieście – („O, Boże!” – jęknąłem w duszy) – mieliśmy aż
nadto
powodów, by porzucić język, w którym nas wychowano. Wytrwaliśmy jednak
w morzu obcości
kilka wieków. Twój dziadek nigdy nie podpisał volkslisty, choć był obywatelem
gdańskim i
cudem tylko nie trafił do Wehrmachtu. Oczywiście przywiązanie do języka to
kosztowne hobby.
Bylibyśmy znacznie bogatsi, gdyby nie upór twego dziadka. Na łapówki poszły
nawet klejnoty
twej babci... A ty mi mówisz, że uczysz się gwary więziennej. Jutro będziesz
tą gwarą myślał!
Czy to rozumiesz?
– Ciocia traktuje mnie jak osobę pobawioną woli – kręciłem. – Muszę to
poznać. To są moje
studia folklorystyczne.
– Być może, chciałabym się mylić... Ale zaprosiłam cię w innej sprawie.
Myślałam o tym, co
będziesz robił w przyszłości. Niedługo już może mnie zabraknąć... Wyjadę
chyba. Jeszcze nikt o
tym nie wie. Ty także zatrzymaj to dla siebie. Jesteś pierwszą osobą, której o
tym mówię.
Odezwał się do mnie po wielu latach ów pan Konstanty von Kehlen, którego
być może
pamiętasz z dzieciństwa. Mieszka teraz tam, skąd pochodzi – w Monachium.
Kiedyś nawet
wyglądało na to, że będziemy parą... ale co było, to już nieważne. Zaprasza
mnie do siebie. Nie
ma w tym nic niestosownego – byłoby to spotkanie starych przyjaciół.
Trwałam tutaj, w tym
domu, odrzucając różne oferty losu, ale teraz jesteście już dorośli. I chyba
mogę już sobie
pozwolić, by zrobić coś dla siebie. Spojrzała na mnie i nagle poczułem, że ten
ktoś, kto ze mną
rozmawia, to nie smok imieniem Joanna Somk, lecz po prostu stara kobieta.
Zrobiło mi się
dziwnie.
– Moim największym pragnieniem jest, byś poszedł w ślady stryja Feliksa i
wstąpił na
politechnikę. Dobrze zresztą zacząłeś – uśmiechnęła się konfidencjonalnie,
jakby chciała
powiedzieć „sprytny jesteś”. – Praca na Politechnice na pewno doda ci
punktów
preferencyjnych, które zniwelują twoje niedobre pochodzenie. W tej sytuacji –
ciągnęła – to, że
twoja matka pochodzi ze „środowiska wiejskiego” – to było obrzydliwe, ten
cudzysłów – jest
korzystne. Poza wszystkim, co się z tą sytuacją wiąże. Ale takie jest dzisiaj
życie... Więc, biorąc
to pod uwagę, liczę, że nie zawiedziesz pokładanych w tobie nadziei...
Nie pójdę na politechnikę – odrzekłem hardo – rzygałbym codziennie, będąc s
u w a k i e m.
– Co, co? Wybacz, ja cię nie rozumiem. Jakim ty mówisz językiem?
– Własnym, ciotuchno, własnym!
– A właśnie cudzym... Jak ktoś urodził się Somkiem, to już Somkiem do końca
życia
zostaje...! Wciąż tego nie pojmujesz. Czy ty w ogóle wiesz, co znaczy twoje
nazwisko?
–...?
– Po kaszubsku sómk znaczy samotnik. Pamiętaj o tym zawsze!
Zapadła między nami cisza. Byłem wściekły, że w szklance zostało jeszcze
tyle herbaty.
Chętnie wylałbym ją sobie na głowę. Ciotka siedziała w fotelu skamieniała, jak
jakaś gdańska
chimera. Byłaby świetnym modelem dla ozdób dziedzińca Katowni.
– Obiecaj, że przemyślisz wszystko, co ci powiedziałam... A swoją drogą.
Dyskutujemy tu,
by wynająć ci jakieś samodzielne locum. Już czas, żebyś poszedł na swoje.
Mam nadzieję, że ta
wiadomość sprawia ci przyjemność?
– Średnią – warknąłem.
– Średnią...? Co to ma znaczyć?
– Nic, ciociu. Czy mogę już sobie pójść?
– A, tak. Oczywiście! Droga wolna.
Pozostała tam, w swej jamie – milcząca, chłodna, obca, jak transport lodu z
Laponii.
Wróciłem na dół. Chciałem siąść na swej kanapie, podkurczyć nogi pod brodę
i kołysać się w
tył i w przód, w tył i w przód, jak wahadło. Nasza suterena wydała mi się w
dwójnasób chłodna.
Mama krzątała się po kuchni, a ojciec reperował stare, lampowe radio Stolica.
Nagle odkryłem, że nie ma mojej maszyny do pisania. Przyjąłem to spokojnie,
jak coś, co się
zdarza i co w końcu musi się wyjaśnić. Poszedłem do ojca, który wlepiał
wzrok w rozłożone
radio.
– Co się stało z moją maszyną, tato?
Ojciec uniósł głowę znad radia i rzekł do ściany: – T w o j a, jak mówisz,
maszyna – wcale
twoją nie jest!
Już wiedziałem co się stało. Ojciec podjął ideę ciotki, by mnie okiełznać!
– Nic tutaj twojego nie ma, prócz tornistra, którego zresztą już nie używasz...
To była złośliwość – przytyk do faktu, że nie zdałem na studia.
– Jak to? – oponowałem. – Mama dała mi na nią pieniądze. Sam ją sobie
załatwiłem.
– Być może! – był wyraźnie niedopity i iskrzyła się w nim agresja. – Teraz
musisz się uczyć,
by zdać wreszcie na studia... I nie wolno ci zajmować się jakimiś głupstwami!
Dlatego maszynę
na pewien czas rekwiruję, żebyś miał czas na naukę, zamiast zajmować się
niemądrą pisaniną.
– Coś ty powiedział?
– Jak ty do mnie się odzywasz?
– Tak, jak na to zasługujesz... Albo mi oddasz zaraz maszynę, albo...
– Albo co... gówniarzu?
– Albo dostaniesz ode mnie w mordę – powiedziałem chłodno.
Ojciec odskoczył od biurka i pobiegł do kuchni na skargę. Zrobił jednak coś,
co mnie
zastanowiło. Nie musiał się bać – był fizycznie ode mnie silniejszy. Więc
czemu zamykał drzwi
kuchni na zamek? Jedyna odpowiedź brzmiała: ukrył tam maszynę.
Poleciałem za nim i załomotałem pięścią.
– Natychmiast otwieraj te drzwi, albo je zaraz rozwalę!
– Tylko spróbuj, to zobaczysz, co będzie się działo!
– Otwórz, proszę. To nie twoja maszyna, więc co się wpierniczasz? –
błagałem – a ja i tak
będę pisał... Bo bez tego nie wyobrażam sobie życia... – zbierało mi się na
płacz. Każda taka
sytuacja przypominała mi całą nienaturalność mojej pozycji. Byłem dorosłym
mężczyzną, ale
ojciec wciąż widział we mnie dziecko. Miałem wrażenie, że walczymy w
jakimś grzęzawisku.
– Powiedziałem: nie! – wrzasnął przez drzwi. – I przestań się awanturować,
bo zadzwonię na
milicję!
– Ciekawe, jak zadzwonisz? – drwiłem – w kuchni nie ma telefonu. Zresztą
nie ma go w
całym domu, bo nie chciało ci się go założyć ze strachu przed rachunkami...
– Co ty wiesz o strachu... Jesteś pyskatym gówniarzem, którego nie życzę
sobie widzieć. Ta
twoja obłędna literacka mania tylko cię ośmiesza. Spróbowałbyś zająć się
czymś porządnym, a
nie takimi chimerami...!
Zrobiłem to w jednej chwili. Odwróciłem się, sprężyłem i walnąłem tyłkiem.
Drzwi
natychmiast puściły i wpadłem do kuchni. Zdążyłem dostrzec, że mama
chroni się w kącie, a na
mojej drodze, jak kamień ciśnięty z podwórka, znalazła się pięść ojca.
Zaliczyłem glebę. Ale
wstałem szybko. Podszedłem do niego. Krew broczyła mi z nosa, gdy
wysapałem: „Czego ode
mnie chcesz, ty stary Karamazowie!”
Wtedy ojciec zemdlał.
Wszystko co dotąd robiłem, było wynikiem niezależnych ode mnie
okoliczności. Nasze
łóżeczka dziecinne stały w dużych puszkach po marmoladzie z UNRRY,
wypełnionych wodą w
naiwnej wierze, że będzie to przeszkodą dla szczurów. Mieszkanie pana
Konstantego zajęli
Śliwowie z podwórka, i spod ich drzwi śmierdziało kartoflami, kapustą i
cebulą. W naszej
piwnicy za czasów Loebinga rozbrzmiewały najpiękniejsze arie operowe
świata. Kręciły się
szybkoobrotowe płyty z nagraniami kabaretowych znakomitości Berlina i
Paryża. W tej piwnicy
spotykała się cała natchniona, rozśpiewana Europa...
Uczyłem się w technikum, bo takie było życzenie rodziny. Teraz ciotka
chciała, bym
kontynuując jakąś zasraną tradycję, zdawał na politechnikę. Ojciec zabrał mi
maszynę do
pisania. Co więc miałem zrobić, by poczuć, że jestem sobą? Co może zrobić
człowiek, by
poczuć tętno własnego istnienia, niezależne od cudzego krwiobiegu? Nie
chciałem porzucać
rodziny – była częścią mnie. Chciałem być wolny, nie odrywając się do
korzeni. Lecz czy to
było możliwe?
Bomba była gotowa – potrzebowała tylko zapalnika. Byłem naiwny, byłem
heroiczny jak
powstaniec albo jak zakochana dziwka. O moim życiu mógł zdecydować
każdy krok.
Umówiliśmy się z Olą do kina Bajka na kolejny film Kurosawy. Ola nie chciała
się już ze
mną spotykać. Chyba uznała, iż oddając mi się, zrobiła już swoje, a teraz
może uczestniczyć w
balangach w akademiku jako kobieta wolna – co też i czyniła. Jeśli walisz w
mur głową, nawet
w pięknej pikelhaubie, nikt nie postawi na ciebie, że własnym łbem wykujesz
wyjście. Głowa –
to piekielnie delikatny kilof. Nie nadaje się nawet do ścian z kartonu, a co
dopiero do walki z
murami więzienia.
Byłem gówniarzem. A gówniarz, nawet gdy ukradnie z muzeum zbroję, nadal
pozostaje
gówniarzem. Ola może nie była dziewczynką z zapałkami, ani tym bardziej
Kopciuszkiem, ale
miała w sobie kupę dziewczyńskiego lęku i pragnęłaby schować się za
czyimiś plecami, by
spokojnie skończyć dzierganie szalika na drutach. Jakże ja miałbym to jej
zapewnić, skoro sam
byłem nerwem, wydartym ostrą szpilą z własnego mięsa? Bolało mnie każde
dotknięcie.
Ola zwodziła mnie, broniąc się przed mą natarczywością, lecz wreszcie
obiecała, że
przyjdzie. Na Jaśkowej leżał cieniutki śnieg, ślizgałem się po chodniku jak na
łyżwach. Gdy
duje zachodni wiatr, wypadając z przecznic, ta piękna ulica staje się
najzimniejszym miejscem
na świecie. Mijałem duży fotos następnego programu, na którym Ich Dwoje
leżało przytulonych
na plaży. – „Jak im nie zimno?” – pomyślałem, sam bowiem ze zwykłej
próżności zamiast
podkolanówek włożyłem krótkie, plastikowe skarpetki i miałem wrażenie, że
na mych łydkach
kruszy się lód Na rogu Sienkiewicza, w ogrodzie starej willi, rośnie grupa
kilkusetletnich cisów.
Stanąłem trochę się im poprzyglądać. Wyglądają marnie, ale przecież właśnie
o te drzewa
ocierał się tłum, dążący do parku Gutenberga, by wspinać się na słup i
zdobyć zatknięte trofea.
Te drzewa, pamiętające polskie królewskie orszaki, Napoleona, Förstera i
wszystkich
krzykaczy, którzy próbowali odebrać temu miastu dumną, tysiącletnią
niezależność – były
prawdziwe.
Ola stała już w szarym płaszczyku przed kinem i musiałem wysilić się mocno,
by ujrzeć w
niej kogoś, kogo w akademiku przekonywałem o swoim uczuciu, kogoś, na
którego ciele
zwiedziłem każdy ciepły zakamarek. Śnieg zmoczył jej włosy, a z ust buchała
jej para.
– Masz bilety? – zapytała głosem drewnianym jak płozy sanek.
Przed wejściem do kina ustawiły się już dwie kolejki i kinomanii powoli znikali
we wnętrzu.
Sprawdziłem w kieszeni spodni. Moje palce niczego tam nie wyczuły.
Pośpiesznie sprawdziłem
kieszenie płaszcza. Tam też nic nie było! Przypomniałem sobie o tylnych
kieszeniach spodni.
Poszperałem w nich nerwowo, walcząc z połami sukiennego płaszcza. Ola
surowo przyglądała
się tym czynnościom. Zauważyłem, że była w półbutach i cienkich rajstopach.
Być może myła
głowę przed wyjściem, bo kuliła się z zimna.
– No więc masz wreszcie te bilety, czy nie, do cholery!
Byłem załamany. Powinienem mieć. Przecież je kupiłem!
– Więc co? Masz te bilety, czy nie? – powtórzyła.
Zdrętwiałem ze strachu. Ta przemoczona, zmarznięta dziewczyna, po prostu
Ola, była teraz
moim sędzią! Byłem bowiem winny. Zgubiłem bilety do kina! A ona
przyjechała tramwajem i
nie miała rękawiczek! A na dodatek była w półbutach, być może nawet miała
jeszcze mokre
włosy! I wszystko po to by się ze mną spotkać!
Grzebałem bezradnie po kieszeniach i każdym ruchem udowadniałem przed
mym
zmarzniętym sędzią, jakim jestem cymbałem! Bo przecież każdy n o r m a l n
y człowiek
wiedziałby, gdzie schował bilety!
Ze strony Moren szła w naszą stronę wielka, czarna chmura, pełna białego
śniegu. Nie
miałem nic na swoje usprawiedliwienie. Miała rację – widziałem to w jej
oczach – byłem do
niczego! Darowanie mi życia – to był błąd!
– Nie wiem – broniłem się cicho – kupiłem je i teraz nie wiem, co z nimi się
stało.
Musiałem wyglądać żałośnie. W zmoczonych, długich włosach z czerwonym
nosem i
wzrokiem przestraszonego królika.
– Ty jesteś jednak zwyczajny p i ź d z i a k! – wycedziła wolno Ola. –
Umawiasz się z
kobietą, a potem nie możesz znaleźć biletu. Wiesz co? – lubię cię, ale już
powoli mam cię dość!
Rób sobie, co chcesz, ja idę.
I poszła wolnym krokiem w górę Jaśkowej Doliny. Sypał śnieg i kaszlała.
Zapaliła papierosa.
A potem nagle zamachała na taksówkę. I odjechała.
Byłem skamieniały. Nie pasowałem do niczego. Rzeczywistość była jakaś
twarda,
niepodatna jak korytarz aresztu. Wtedy właśnie się zdecydowałem.
Poszedłem do domu. Przy stole w głównym pokoju siedział jakiś zażywny
pan, kolega ojca
ze szkoły. Pił z nim wódkę. Nazywał się Schröder i przywiózł wór plastikowych
grzebieni do
upinania włosów.
– Tylko nie mów o tym nikomu – powiedział ojciec i podarował mi jeden
grzebień dla mojej
dziewczyny. Ojciec był inny – spokojny i pełen ojcowskiej wyrozumiałości.
Ciepły. Widać
było, że tego właśnie potrzebuje – swego kantoru, takiego, jaki miał dziadek, i
interesów
handlowych, które przynoszą szybkie, duże pieniądze. Pan Schröder wyjął
zza pazuchy portfel i
podał ojcu kilka tysiączłotówek.
– To dola dla ciebie. Za magazynowanie tych pierdół.
Obok pana Schrödera, siedzącego przy stole w płaszczu, leżał jego myśliwski
kapelusz.
Mama przyniosła z kuchni ogórki.
– No, to wypijmy – zaproponował ojciec i mnie także nalał kieliszek.
– To twój starszy syn, Bruno?
– Tak. Ciągle jeszcze szuka w życiu swojej drogi – odparł sentencjonalnie.
– Jak my wszyscy w jego wieku – zgodził się pan Schröder.
Wypiłem także. To, co miałem zrobić, było tak oczywiste, że opuściły mnie
ostatnie
wątpliwości.
– Gdzie się wybierasz? – zapytał ojciec, gdy wstałem od stołu.
– Jadę do akademika. Muszę odwiedzić tam kogoś.
– Na pewno jakąś dziewczynę – mama siadła na chwilę obok mężczyzn i
uśmiechała się do
mnie. W owej chwili była dumna, że ma tak dorosłego syna.
Ola była tylko trochę zdziwiona, gdy mnie znów zobaczyła.
Ja nigdy się od ciebie nie odczepię! – Chcesz kawy?
Wyjęła z szafy puszkę ruskiej Neski. Kawa była słaba, i gdy ją zalewała, w
płynie robiły się
grudki, które trzeba było połykać albo odkładać łyżeczką do popielniczki.
– Co się stało, czemu przyjechałeś? – zapytała, jakby chciała rzec: „Kiedy
sobie pójdziesz?”
– Nie wiesz, czemu?
– Nie mam pojęcia.
– Odechciało mi się. Chciałem się z tobą pożegnać.
– Chcesz ze mną zerwać? Wspaniale! Będę miała wreszcie święty spokój! –
parsknęła.
– Chcę zerwać z sobą... – próbowałem jej wyjaśnić.
– Nie c u d u j, mój drogi. Już mam dość tych twoich wymysłów.
Uśmiechnęła się zabójczo. Ten uśmiech był jak dźgnięcie nożem.
– Naprawdę, Ola. Chcę tylko się pożegnać, nie kpij...
– Nawet, jak wyskoczysz przez okno, nic ci się nie stanie. Zresztą już raz
spadałeś z
piorunochronu. Nie zgrywaj się, proszę. Nie mam dziś humoru.
– Przyszedłem się pożegnać.
– Co za cholera cię wzięła. Przestań tak głupio gadać!
Jej twarz była zła, pełna pogardy i zmęczenia.
– Wiesz, co to jest? – wyjąłem z kieszeni moją fiolkę i zdziwiłem się, że w
palcach trzymam
także bilety do kina.
– Widzisz – jednak kupiłem...
– Na pewno poszedłeś do kina i kupiłeś je potem, żeby mi, kurwa, coś tam
udowodnić. Ty
komediancie!
Nawet mnie to nie obraziło. Już byłem daleko. Ola wydawała mi się tak
nieświadoma, taka n
i e d o k o ń c z o n a...
– Więc co to jest? – powtórzyłem.
– Pewnie mąka kartoflana.
– Nie, to cyjanek. Chcesz spróbować?
– Daj – roześmiała się jak z dobrego wicu. – Jeszcze nigdy nie smakowałam
czegoś takiego.
No, kończ wreszcie to przedstawienie, bo mam gdzieś jeszcze pójść dziś
wieczorem!
Kawa ostygła już, więc wsypałem proszek i zamieszałem. Kawy było pół
szklanki, a t o
działa błyskawicznie, więc zostawiłbym po sobie mnóstwo trucizny. Czy
zdołam umyć
szklankę? Postanowiłem wypić przy zlewie i natychmiast szklankę spłukać.
Mój roztwór nie
pachniał jednak migdałami, jak pisze się w kryminałach. Czy więc Ola miała
rację –
oszukiwałem nie tylko ją, ale i siebie? Podszedłem do zlewu, a Ola jakby
wyczuła moje
zdenerwowanie, bo podbiegła i złapała mnie za ramię, próbując powstrzymać
przed tym, co
wyglądało tak groźnie – obojętne, czy była to trucizna, czy tylko mąka
kartoflana. Wychyliłem
jednym haustem całą zawartość szklanki i poczułem coś, czego nikt nigdy nie
powinien
smakować – poczułem, jak smakują cyjanki. Grozy tego smaku nie da się
opisać – na to nie ma
słów. Tajemnicę tego potwornego wrażenia zabierają wszyscy ze sobą do
grobu. Nikt więc nie
wie, jak naprawdę smakuje cyjanek. Mogę tylko powiedzieć: nie smakuje
niczym, co jest
związane z życiem – smakuje czystą, chemiczną śmiercią. Być może ów
smak stanowi
ostateczną granicę wszelkich zmysłowych przeżyć. Położyłem się na łóżku Oli
i usłyszałem, że
tupie drewniakami po korytarzu. Na pewno biegła do Cygana albo do Małpiej
Królowej. W
moich żyłach płynęły roje trzmieli śmierci. Zdziwiłem się: śmierć tak podobna
jest do
zasypiania. I wcale nie boli.
Ocknąłem się, gdy wyjmowano mi z gardła rury do intubacji. Lekarka mówiła:
– Jest pan w szpitalu miejskim na ulicy Świerczewskiego w Gdańsku. Niech
pan nie stara się
mówić. Po tym zabiegu trudno mówić przez pewien czas. Za tydzień lub dwa
to minie. Kryzys
pan przetrwał. Będzie pan żył! Cieszymy się z tego wszyscy.
Cieszyłem się także. Trochę denerwowały mnie kroplówki i cewnik, ale
miałem nadzieję, że
to wszystko minie. Z rana przyszła pielęgniarka i wręczyła mi pudełko
zapałek.
– To dla pana. Przyniosła to miła, młoda pani.
– Hdzie hona? – zapytałem grubym charkotem, który w niczym nie
przypominał mojego
głosu.
– Zaraz sobie poszła. Nie chciała zaczekać. Niech pan nic nie mówi, to minie.
Byłem trochę zaskoczony, ale wiedziałem, że to od niej. Od Oli. Otworzyłem
szybko
pudełko. Tkwiła w nim mała karteczka, na której napisała tylko dwa słowa:
KOCHAM CIĘ.
Kocham cię. Ogarnęła mnie błogość.
Okazało się, że to była pomyłka. Brązowy słój, który odkryłem w swej
kanciapie na
Politechnice, nie zawierał, jak wierzyłem, cyjanku potasu, KCN, ale NaCN –
cyjanek sodu.
Dlatego przeżyłem. Jak mogłem tak się pomylić? Był to jawny efekt mojego
niedouczenia, lecz
tym razem lenistwo uratowało mi życie. Szybko odzyskałem mowę i po mniej
więcej pięciu
dniach spotkałem się z ordynatorką oddziału reanimacji, która oznajmiła mi:
– Będziemy musieli wysłać pana na badania psychiatryczne.
– Dlaczego – zdziwiłem się. – Czy uważa pani, że jestem nienormalny?
– Wie pan, ludzie jednak rzadko w pańskim wieku popełniają samobójstwa. A
jeśli to robią,
muszą być w bardzo silnej depresji. Czy rzuciła pana dziewczyna?
– Nie! Ona mnie kocha.
– Więc dlaczego?
– Jak by to pani wytłumaczyć? Chciałem przekonać o czymś samego siebie.
– O czym, na Boga?! Że nie zależy panu na życiu?
– Ależ nie! Zależy mi na życiu. Tyle, że nie wiedziałem, czy to, co robię,
wynika na pewno z
mojej woli.
– Dlatego chciał się pan zabić? Nie rozumiem pana!
Ta pięćdziesięcioletnia kobieta w białym fartuchu, z żółtymi śladami nikotyny
na palcach,
chowała podczas rozmowy prawy kciuk w zaciśniętej pięści. Wiedziałem,
dlaczego. Paznokieć
tego palca był obgryziony.
16.
W nocy obudził mnie krzyk.
– Jack! Help me!
Chwilę zastanawiałem się, o jakiego Jacka może chodzić. Zapaliłem lampkę.
Mirka w łóżku
nie było. Potem zdałem sobie sprawę, co mnie przeraziło. To był krzyk Chris!
Pobiegłem do jej
pokoju. Siedziała na łóżku, przyciskając kołdrę pod brodą. Paliło się światło.
Płakała cicho. W
fotelu pod oknem siedział Miras. Był na wpół rozebrany. Między łóżkiem Chris
a fotelem leżał
rzucony byle jak jego czarny t–shirt.
– Spieprzaj stąd! – bronił się słabo. – To nie twoja sprawa.
– Take him off, please – prosiła.
– Ubierz się w coś, palancie! – ryknąłem. Posłusznie zaczął zbierać rzeczy.
Nie zamieniliśmy
tego wieczora ani słowa. Broniłem się przed zaśnięciem do późnego rana.
Ocknąwszy się, spojrzałem na sąsiednie łóżko. Na poszwie pozostał ślad, ale
Mirka nie było.
Jak oparzony wyskoczyłem z pościeli. Co jeszcze mógł zbroić? W
Widecombe in the Moor był
wyjątkowo słoneczny poranek. Tego dnia uzmysłowiłem sobie, że Mirek, ten
mój Mirek z ulicy
Grażyny, to całkiem inny, być może kaleki człowiek. Kiedy zszedłem na dół,
krzątał się przy
pakowaniu samochodu. Na twarzy miał czerwone plamy i był opryskliwy.
– Będziesz prowadził! – rzekł tonem wykluczającym dyskusję. – Ja muszę się
przespać.
– Gdzie się włóczyłeś w nocy?
Mirek przestraszył się i powiedział coś, co mnie zdumiało:
– Ja wszystkiemu zaprzeczę!
– Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć – uspokoiłem go. Mirek uśmiechnął się
smutno. Wlazł do
samochodu i walnął się na tylnej kanapie. Potem dopiero zjawiła się Chris.
Siadła obok mnie i
przelotnie położyła mi rękę na ramieniu. Poczułem delikatny uścisk jej palców.
Oddawała mi się
w opiekę. Wreszcie ruszyliśmy.
– Jesteś niewyspana? – zapytałem.
– O co ci chodzi?! – odparła zaniepokojona.
Wzruszyłem ramionami.
– Czy zdajesz sobie sprawę, że jedziemy na Hebrydy?– rzekłem do Mirka.
– Jak to? Myślałem, że Hebrydy to gdzieś dalej na północ – szepnął sennym
głosem.
– Kiedy dogorywałeś w łóżku, spojrzałem na mapę. Dunvegan leży na
północnym krańcu
wyspy Skye, a to jest główna wyspa Hebrydów Wewnętrznych. Dalej leżą
Harris, Lewis, Uist,
Barra i na koniec, czterdzieści mil od głównego łańcucha Hebryd
Zewnętrznych, leży Old Storr!
– No popatrz, Maskonurze, jak to dziwnie się plecie. Wymyślasz coś w
szczenięcym wieku,
zapominasz o tym kompletnie, a to coś, twój szczenięcy sen, sam się
urealnia, jakby twoimi
krokami kierował ktoś inny. Kto?
– W naszym wypadku Janice...
– Odwal się, mam kaca.
– Co sądzisz o zachowaniu tego jegomościa, Chris...?
– Kryszka...
– Kto? – wykrzyknąłem zdumiony.
– Kryszka Berg. Nazywam Kryszka Berg.
– Kryszka... co to za imię?
– No, mama tak do mnie mówiła... Kryszka...
– Chyba Kryśka...? Krystyna...
– Nie Krystyna. Jak powiedziałeś to drugie? – podniosła głowę jak szczenię.
– K r y ś k a – powtórzyłem.
– Już chyba nie słyszę różnica...
– Jak długo jesteś na Zachodzie?
– Długo. Czasem wydaje, że zawsze. A Kraków, gdzie się urodziłam, to takie
puste miejsce i
już nikogo tam nie ma.
– Dlaczego nie powiedziałaś nam tego od razu?
– Myślałam, że Mirek wie od Janice... Ale chyba nie było im najlepiej.
– A czemu ukrywałaś tak długo swoje nazwisko?
– To było funny, słuchiwać was kryjomu...
– P o k r y j o m u... podsłuchiwać – poprawiłem.
Wiem, mój polski jest incorrect. Wyjechałam z Polski z mama i tata w 68 rok.
Kiedy tak
Gomułka na Żydów krzyczał... to nieważne... Jedziemy. Ty naprawdę cesz
snaleś twoja Janice,
Mirek?
– Tak, tak – potwierdził mechanicznie. – Ależ mam kaca.
– Nie czeba było pić tak wiela...
Polubiłem drogę A30. Jest to może najpiękniejsza droga w Anglii. Schodzi
łagodnie z
wyżyny Dartmoor pomiędzy rozległymi wzgórzami. Naszego nissana
zatankowaliśmy dopiero
w Exeter, gdzie zaczyna się autostrada M5.
Ukradkiem spoglądałem na miejsce obok. Kryszka miała różowe, wydatne
wargi, a na jej
policzkach pełgał delikatny, pingiwini półuśmiech. Trzymała głowę prosto,
jakby było jej obok
mnie niewygodnie. Jechaliśmy na Hebrydy. Nagle przypomniałem sobie
nasze dziecięce głosy –
czytaliśmy fragmenty artykułu o Old Storr. Niektóre akapity pamiętam do
dzisiaj:
„Storranie wspólnie dzielili odpowiedzialność za kilka prostych rzeczy, które
wypełniały ich
życie: zapewnić każdemu wyspiarzowi wystarczającą ilość jedzenia, ubiór i
dach nad głową,. By
móc ożenić się na Old Storr, trzeba było upleść linę, rzucić się ze skały i
złapać ptaka w locie.
Nikt bez własnej liny nie mógł tam przetrwać. Chłopcy z Old Storr pletli swą
linę całą młodość.
Aż przychodził ten moment, gdy ojciec wiódł jednego z nich na klif i spychał w
przepaść.
Mężczyźni z linami przerzuconymi przez piersi, kobiety z pustymi żołądkami
gęsi głuptaków,
dzieci, by uczyć się i pomóc matkom odnieść do domu ubite ptaki – cała
ludność wyspy
towarzyszyła zrzucanemu ze skały.”
Jazda autostradą nie męczy tak bardzo, raczej nudzi. Jechaliśmy z
szybkością
osiemdziesięciu mil, i im dalej na północ, tym więcej pojazdów gęstwiło się na
gigantycznej
łodydze, przerastającej całą Anglię. Na postój mogłem liczyć dopiero w
okolicach Birmingham,
gdzie autostrada zmienia numer i staje się highwayem M6, wiodącym do
Szkocji. Musiałem
wytrzymać te osiem godzin monotonnej jazdy. Mniej więcej po pięciu
godzinach pierwsza
zasnęła Kryszka, przytulona do podgłówka. Potem zaczął chrapać Mirek i
spał z otwartymi
ustami, co oczywiście nie jest najprzyjemniejszym widokiem...
Mijaliśmy exit na Stoke i Derby, a więc byliśmy wpół drogi do Carlisle, gdy
lepki dotyk
kierownicy przypomniał mi dawno zapomniany kształt – kształt piorunochronu.
Moje pierwsze
nielegalne wdarcie się do zamku Małpiej Królowej, gdzie więziona była Ola.
...Trzeba było wspiąć się na pierwszy balkonik, a potem, stojąc na jego
balustradzie,
podciągnąć się na drugi. Tam już czekało zbawcze okienko do kibla.
Pewną trudność sprawiał niebezpiecznie długi krok z balustrady drugiego
balkonika na
parapet niewielkiego okienka żeńskiej toalety, wyzierającego z muru o pół
metra nad balustradą.
Można było w nie wsunąć lewą nogę, a potem, wisząc i trzymając za framugę
otwartego
okienka, wciągnąć drugą. Wisiałem w mroku jak gigantyczny pająk. Gdy
wsunąłem się już do
wnętrza toalety, z kabiny wyszła ku mnie jakaś studentka i przeraźliwie
wrzasnęła.
Wpatrywałem się w przestrzeń między maską pędzącego samochodu a tyłem
następnego
pojazdu. Uwiesiłem się na ogonie ciężarówki z transportem butów Yeoman's
Shoes, stając się
częścią sprawnej japońskiej maszyny – wystarczyło trzymać stopę na pedale
gazu i delikatnie
reagować. Z tyłu dochodziło chrapanie Mirka. Niedługo mieliśmy minąć
Birmingham.
Popychałem emocjami przyszłość, by jak najszybciej znaleźć się tam, w
Szkocji.
W piwnicach mojej jaźni krystalizowały się obrazy, trwające, jak pewne atomy,
jedną
mikroskopijną chwilę. Otwierała we mnie głębia, w której rozpościerała się
przestrzeń
Archetypu:
„...Ptasznik stawał na zboczu klifu i chwilę się koncentrował, gołymi stopami
mieszając
skalny gruz. Jego wspólnicy trzymali drugi koniec liny. Zazwyczaj było ich
trzech – mieli go
ubezpieczać. Długie, chwytne paluchy stóp były bardzo pomocne, by złapać
jakąś szczelinę
dwieście metrów niżej i zatrzymać się na jakiejś skalnej półce.
Gdy skoczek osiągnął cel i udało mu się utrzymać, krzyczał w górę: „Legas!” –
puśćcie mnie
– i zaczynało się zabijanie. Dla ptaków człowiek na linie był jeszcze jednym
ptakiem. Próbowały
go wystraszyć, by odfrunął z ich półki. Ręce ptasznika były bardzo wprawne,
a w każdym stadzie
było wiele mew. Biała kreska na szarym klifie, wymalowana ich ciałami przez
Stwórcę,
wyglądała jak gruby sznur, z którego ktoś wyrywa kilka ździebeł. Człowiek
wkładał dwadzieścia
zabitych ptaków za pas, krzycząc: „Tarning nard!” – ciągnijcie mnie. I
odfruwał.”
Mirek ocknął się i z przerażeniem zapytał:
– Gdzie jesteśmy?
– Zbliżamy się do Blackpool.
– Mieliśmy zmienić się w Birmingham?
– Nie ma sprawy. Jakoś to przeżyłem.
Zatrzymaliśmy się na najbliższym truck stopie. Wnętrze przypominało portową
tawernę –
było pełne marynarskiej zadumy i kierowców trucków. Jeden z ciągników
drogowych ze
sterczącą w górę, błyszczącą rurą wydechową i wypucowaną, niebieską
kabiną, stał przed
oknem. Ciężarówka jak okręt miała na burcie nazwę: „Jenny's touch”.
Po obiedzie Mirek pośpiesznie zasiadł za kierownicą. Znów przypadło mi
miejsce obok
Kryszki. Przed nami był ostatni etap autostrady M6 do Carlisle.
Od chwili, gdy Kryszka wyznała nam swe pochodzenie, stała się inna. Z jej
miłej twarzy
cywilizowanego luntrusa, bówki, urwipołcia znikła elektryczność. Uchwyciłem
się tej nitki i
zacząłem z nią rozmawiać jakby ze środka trwającego już dialogu.
– Myślisz, że zastaniemy Janice w Dunvegan? – Mirek dosłyszał to pewnie,
lecz nie
reagował.
– Nie wiem. Musiało stać się coś poważnego, bo przecież znamy się tak
długo i trudno mi
sobie wyobrazić Janice znikającą bez żadnej wiadomości. Ale mogę być
pewna, że zastanę tam
Billa.
– Co miałby tam robić twój szef?
– Decyzja założenia firmy na Old Storr wynikła stąd, że Bill poznał Mc
Leodów. Uczył się
na Harvardzie z jednym nich, Torquilem, i liczył na to, że uda mu się wynająć
część zamku na
potrzeby biura.
– Przecież macie już firmę na Old Storr, po co jeszcze w Dunvegan?
– Na Old Storr jest tylko laboratorium i stajnia naszych informatyków.
– Stajnia...?
– No, tak mówimy. Bo dobrego informatyka trzeba złapać jak dzikiego konia
na lasso,
wywieźć, najlepiej na koniec świata, żeby nikt o nim nie wiedział, i ukryć przed
konkurencją.
Mówię ci: strockery podbiją świat! Jutro nie będzie już można się ruszyć bez
wirtualnej
czapeczki, do której da się przesyłać wszystko – kto wie, może kiedyś nawet
myśli, nawet
uczucia?
– I ty w to wszystko wierzysz?
– Wierzyć? – zapytała samą siebie. – Nie, to nie kwestia wiary. Oni po prostu
to zrobią...
Trzeba się na to przygotować.
– Oni... Ty nie jesteś jedną z nich?
– Ja wiem? Chyba nie... Jaki zresztą jest dziś margines wolnej woli?
– Więc nie jesteś jedną z nich?
– Czy to ci przeszkadza? – westchnęła. – Nie cierpię Old Storr! Wybór tej
wyspy to był błąd.
Tam po prostu nie da się żyć! Jeszcze latem, od czerwca do września, no
może... Ale kiedy
przychodzi zima, wszyscy mamy depresje. W czasie silnego sztormu
głuchniemy na tydzień,
szyby pokrywają się nalotem soli, a wiatr znosi do morza anteny satelitarne...
– Więc po co?
– Nie wszystko można od razu wiedzieć. Zgadzasz się?
– Oczywiście, że nie! – zanotowałem jej minę, podobała jej się ta odpowiedź.
Uśmiechnęła
się łobuzersko.
– Zastanawiam się – mówiłem – jak oni, tamci dawni mieszkańcy, mogli tam
żyć?
– Tego nie wiem. Ale byli szczęśliwi. Nie mieli nic, nawet pogody... a byli
szczęśliwi.
Rozumiesz to?
Nagle Mirek przyhamował i samochód zmienił pas. Kryszka złapała mnie za
szyję i
poczułem na ramieniu jej ciało. Nie wypychała watą stanika, to fakt. Owionął
mnie jej zapach –
woń perfum i zażenowania.
Pod koniec męczącego dnia znów siedziałem za kierownicą. Mirek zaczął
zjeżdżać na prawy
pas i o mało nie doprowadził do czołowego zderzenia z pędzącym na nas
jaguarem. Kryszka
nalegała, byśmy zatrzymali się w Forcie William. Nie było w tym wiele sensu –
stamtąd był już
tylko jeden dwugodzinny skok do Kyle, gdzie mogliśmy złapać wieczorny
prom na Skye.
Upierała się jednak – chciała koniecznie napić się piwa w pubie Stary
Gwizdek nad brzegiem
Loch Fart. Czytała, że był to ulubiony pub Roberta Burnsa. Recytowała głośno
w samochodzie
fragment „Tama O'Shantera”:
Inspiring bold John Barleycorn
What dangers thou canst make us scorn;
Wi' tipenny, we fear nae evil;
Wi' usquebae, we'll face the devil!
I śmiała się perliście. Wydawało się, że zapomniała już o porannej Mirkowej
kompromitacji
lub z lekceważeniem zepchnęła to wspomnienie na dno duszy. W szumie
motoru i pisku opon
na zakrętach zdołaliśmy uchwycić jedynie ostatnią metaforę – „twarz diabła”.
Góry, przez które się przedzieraliśmy, stanowiły ulubioną krainę
romantycznych poetów.
Pejzaże za oknami były dramatyczne, zakręty też.
Stary Gwizdek, pub na brzegu, piękny, jak tylko może być stary dom na
brzegu szkockiego
jeziora, prowadziła miła, starsza Szkotka, wypytująca o szczegóły naszego
losu z
zaciekawieniem, którego Anglicy nie okazują tak wiele. Dowiedziawszy się, że
jesteśmy
Polakami, wspomniała polskich lotników, którzy tam kiedyś mieszkali:
– Może z RAF–u? – zapytaliśmy prawie równocześnie ja i Mirek.
– Co to RAF? – spytała Kryszka.
– To linia lotnicza, która już dawno splajtowała – rzekł z krzywym uśmiechem
Mirek.
Leciwa barmanka poczuła się urażona, jakby ten dialog dotknął ją osobiście.
– To nie była żadna linia lotnicza. Nie wiecie tego?
– Wiemy, wiemy – tylko udajemy...
– Well, to żart... Oni, ci polscy żołnierze, też mieli poczucie humoru. –
Pokręciła biodrami za
barem i zaśpiewała coś do szklaneczki, którą wycierała.
Siedliśmy w kącie i natychmiast zostaliśmy zapomniani. Przy barze stali lub
siedzieli
rozdyskutowani, podpici górale. Z głośników płynęły melodie na kobzach.
Kryszka zamówiła
ciemne, mocne ale. Kelnerka przyniosła nam półmisek pastucha –
ploughman's plate. Na danie
składały się ser, sałata, kawałek kiełbasy i chleb. Kryszka nie jadła i piła
łapczywie piwo, jakby
chcąc szybko wpaść w zaplanowany przez siebie nastrój.
– Dlaczego nie pijesz nawet piwa – zapytała. Otwarła szeroko oczy.
Miałbym zejść z nią do piwnicy, gdzie trwa niesprzątane od dziesięcioleci
rumowisko
gruzów i żadnych drzwi na pewno nie da się otworzyć? Nie, to niemożliwe.
– Wypiłem już swoje. Więcej mi nie wchodzi.
– Rozumiem...
Nic nie rozumiała. Jak można t o rozumieć? Nawet po kąpieli, obcięciu
paznokci i wielu
dniach kaca, zmianie ciuchów i zapisaniu kilku nowych stronic kalendarza?
– To piwo ma genialny smak, nie chcesz spróbować? – zapytała.
– Nie...
– Pokaż, może też je zamówię – wtrącił niewinnym głosem Mirek.
Kryszka czekała, wpatrując się w moje usta. Trwało to chwilę.
– Daj powąchać – poprosiłem.
Ale pachniało cudownie. Było gorzkie, mocne i obiecywało odpoczynek.
Oddałem jej
nietkniętą szklankę.
– Co oznaczał ten wierszyk, który recytowałaś w samochodzie?
– To z Burnsa, oczywiście, w szkockim dialekcie. Chyba nie umiałabym
przetłumaczyć tego
na angielski.
– Ty umiesz? – Mirek zrobił złośliwy sztych w moją stronę.
– Nie wiem, czy to oddaje dokładnie sens wiersza, ale kiedyś czytałem takie
tłumaczenie:
Mocarny Barleycorn Johnem,
W pogardzie miej wnyki one,
Dwa grosze wart lęk przed złem,
Bies okowity licem twem.
Diabeł ze szkockiego wiersza lub mój własny sprawił, że wyciągnąłem dłoń w
stronę
trzymanej przez Kryszkę szklanki i przełamując jej zdziwiony opór,
podniosłem do ust.
– A więc jednak... – rzekł Mirek z ulgą.
– Co jednak? – zezłościłem się.
– Proszę bardzo – uśmiechnęła się Kryszka.
Wypiłem do dna.
– I jak smakowało? – zapytała ciepłym głosem.
– Wolałbym nie czuć więcej tego smaku...
– Było niedobre?
– Było wspaniałe...
Kryszka wpatrywała się w porcelanową popielniczkę, której biel skalało już
kilka petów. Tak
długo trzeba by to wszystko wyjaśniać! Co wieczór wyganiało mnie z domu
poczucie, że strop
jest niżej i niżej, do łóżka wdzierała się zimna woda z nieistniejącej rury. Ktoś
niósł wielkie
szczęście do baru Orangutan na Przymorzu, ale kiedy tam jechałem, nikogo
już nie było, żadna
dziewczyna nie chciała tańczyć z pijanym ptasznikiem, co dnia wspinającym
się i zeskakującym
ze skały. Gorycz była pełna kurzu i zamykałem oczy, czekając na sen, jak na
ekspres do
następnego dnia. Moje myśli podlane wódą, piwem, siarkowym jabcokiem,
nabierały odwagi.
Gasł, przycichał wrogi chór, który słyszałem całe życie. Ogarniało mnie wtedy
biblijne
szczęście – jest – to jest, nie ma – to nie ma, tak to tak, nie to nie – tak
brzmiała mowa
pijaństwa.
Budziłem się z jedną tylko myślą – z kim wypić lub za co wypić. Już nawet nie
co, bo ten
problem był mi obojętny. Ważne było tylko jedno: żeby doznać tego, co
czułem teraz, po
wypiciu szklanki piwa z rąk Kryszki. Mrowienie w płatach czołowych, ulgę w
żołądku i udach,
jak po seksie. Nagłe, szczęśliwe wypadnięcie z męczącej autostrady czasu.
Po wypiciu kawy z
cyjankiem każda kolejna trucizna zdawała się błaha.
– Czemu to robiłeś? – spytała teraz, jakby siedziała na widowni moich myśli.
– Dlaczego piłem? Od miesiąca, od chwili przyjazdu do Anglii ciągle sam
siebie o to pytam –
dlaczego?
– Wcale nie zabiłeś się dla Oli – dowalił mi mój przyjaciel.
– Kto to była Ola? – zapytała z tą krótką, zazdrosną nutą w głosie.
Uśmiechnęła się szeroko, ufnym uśmiechem, widząc, jak na małym
podwyższeniu zbierają
się grajkowie.
Mirek nie potrafił sobie odpuścić. Gryzł dalej jak buldog.
– Nie zrobiłeś tego, bo cię zdradziła – krzyczał po polsku w coraz
głośniejszym gwarze pubu.
– Chciałeś, żeby Ola wyciągnęła cię z piwnicy. Nie mam racji?
– Dla kogo chcesz być tak cholernie w porządku? Ale masz cholerną rację:
nie zrobiłem tego
dla Oli. Człowiek nie zabija się dla tych, co mają żyć. Zrobiłem to dla siebie.
Zabiłem się, bo nie
mogłem znaleźć biletów do kina!
– Co ty bredzisz?
– Mówisz: piwnica... Wiesz, jak tam było. Na dodatek byłem przekonany, że
tak będzie już
zawsze, że nie mam żadnych szans. O całym naszym kraju tak myśleliśmy –
że jesteśmy
skazani! Nie ufałem swojej woli – była bezskuteczna. Byliśmy tacy młodzi, nie
zrobiliśmy
jeszcze nic, co mogłoby potwierdzić nasze istnienie. Jedyne, co mogłem
zrobić, to wyrwać się z
konieczności – to tylko mogło mnie przekonać, że j e s t e m.
– Zaraz zacznie się keighley. Strasznie się cieszę, że przyjechaliśmy tu razem
– rzekła
Kryszka.
Zagrały kobzy i skrzypce.
Na małym parkiecie pubu zebrał się już tłumek. Tłoczyli się tam po równi
mężczyźni,
kobiety i dorastające dzieci. Trafiliśmy właśnie na szkocką zabawę wiejską, w
której
uczestniczą wszyscy mieszkańcy bez względu na różnicę wieku czy płci –
keighley.
W zabawie tej obowiązywały ścisłe reguły. Wzdłuż ściany o okienkach
wychodzących na
Loch Fart ustawiły się kobiety. Naprzeciw stanął rząd mężczyzn. Kobziarze
grali skoczną pieśń,
a tancerki i tancerze podrygiwali w miejscu. Wreszcie na dane hasło
pomiędzy rzędami
rozpoczął się ruch. Mężczyźni całym rzędem podchodzili do kobiet, kłaniając
się im dwornie.
Kobiety także całym rzędem robiły dyg. Większość tancerek była w dżinsach i
ich gest, by
unieść kraj spódnicy, był pusty. Po pierwszym ukłonie oba rzędy cofały się na
miejsce. Jeden z
tancerzy sunął na drugi koniec rzędu kobiecego. Porywał stamtąd partnerkę i
krążył z nią
pomiędzy rzędami w coraz szybszych obrotach. Wreszcie para rozdzielała się
i oboje wracali do
swych rzędów. Wtedy z drugiego końca męskiego rzędu odrywał się nowy
tancerz i szedł po
przekątnej ku następnej partnerce, by odtańczyć między rzędami swoje
szalone obroty. W
skrócie – taniec ten aluzyjnie opowiadał o życiu.
Mirek natychmiast poszedł za Kryszką. Odnalazłem go wzrokiem pomiędzy
stojącymi. Szło
mu nieźle. Każda figura tego społecznego tańca była zrozumiała. Kryszka
śmigała jak fryga.
Zostałem sam. Nie umiem powtarzać cudzych gestów. Nie nadaje się do
prowadzenia
nikogo, nawet siebie. A kiedy próbuję to robić, wygląda to źle i głupio. Dlatego
dawno
przestałem już próbować. Tak wolę.
Po chwili znów ją ujrzałem. Kryszka siadła obok mnie zdenerwowana czy też
tylko
zmęczona. Pokazała palcem na Mirka, który trafił do pary z jakąś młodą
Szkotką. Jak spętane
źrebię skakał przed nią, śmiał się, dokazywał i sprawnie wprowadził ich parę
w taneczne obroty.
Jednak wymiana między rzędami musiała być szybka. Każda z par robiła
zaledwie kilka
obrotów, by na ich miejscu mogli tańczyć inni. Mirek jakby uparł się, chcąc
przebić ilością
obrotów wszystkich tancerzy. Oparł się na jednej nodze, jak na osi karuzeli, i
zrobił nie trzy, nie
cztery obroty, ale dziesięć. Jego partnerka, wygięta w tył zbladła, a na jej
twarzy zgasł uśmiech.
Ze skrajnego rzędu oderwał się tancerz, który miał ich wymienić. Był to
wielkolud w
szkockiej spódniczce, brodaty i zły. Jego partnerka z rzędu kobiecego nie
okazywała niepokoju,
przeciwnie – zachęcała towarzyszki do klaskania. A Mirek krążył, krążył, jakby
krążeniem tym
chciał wkręcić się w jakiś wolny przestwór lub wykręcić od czegoś.
Wielkolud zirytował się wreszcie – złapał go za rękę i Mirek stanął jak bąk,
któremu pękła
sprężyna. Próbował jeszcze coś mówić, ale brodaty nie słuchał – po prostu
wypchnął go z tłumu
tańczących. Twarz Mirka wyrażała dojmujący wstyd. Domyślałem się, jak się
czuje – nawet nie
obrócił się w naszą stronę i uciekł na górę. Tego wieczora nie pojawił się
więcej.
Poszliśmy później do restauracji. Mieściła się w tylnej części Starego
Gwizdka. Jej okna
wychodziły na las.
– Dlaczego on tak dużo pije, Janice nic mi o tym nie mówiła? – zapytała
Kryszka, gdy już
zasiedliśmy przy stoliku i zamówili jedzenie.
– Kiedyś nie był to pewnie taki problem jak dziś – odrzekłem.
– Ale dlaczego?
– Myślę, że się boi spotkania z Janice.
– A dlaczego ty nie pijesz? Czy to znaczy, że jesteś bardziej opanowany od
Mirka?
– Naprawdę tak myślisz? – spojrzałem na nią koso.
– Ja mogę oceniać tylko to, co widzę... Przecież wcale cię nie znam! – ta z
pozoru
obiektywna uwaga była wyznaniem. Przyjrzałem się jej uważnie. W świetle
świecy jej twarz,
oblicze urwisa, który tylko przez pomyłkę hormonalną stał się kobietą, nabrała
ciepła.
– Nie wiem – powiedziała. – On mnie teraz przeraża. Ty też jesteś taki?
– Och, myślę, że gorszy. Naprawdę...
Nie wierzyła mi. Uśmiechnęła się z ulgą i wdzięcznością, jakby odkryła we
mnie coś, co
urzeka... Wkurzało mnie to!
– Byłem papieżem gdańskich alkoholików... – zastosowałem dawno
sprawdzony trick.
– Och, to cudowne... Byłeś papieżem... Wiesz, właśnie chyba za to cię
polubiłam – złapała
mnie za rękę. Z tą wiarą była bezbronna! Przeraziłem się sobą.
– Nie słyszysz, co mówię? Byłem alkoholikiem!
– Wiem, wiem... – kiwnęła głową poważnie, jakby się na coś zdecydowała. –
Jeśli chcesz, to
opowiedz mi o tym.
– O czym tu opowiadać?
– Wszyscy piją... Ja też – rzekła z powagą, unosząc w górę kieliszek białego
wina. Ryknąłem
śmiechem.
– Ona też pije! Boże mój... o n a t e ż p i j e! – ryczałem na całą restaurację.
Zrobiła zdziwioną minkę.
– Dlaczego śmiejesz się ze mnie? – zapytała.
– Nie śmieję się z ciebie...
Patrzyła niespokojnie.
– Ty przestałeś pić, prawda? – Bo to dzisiejsze piwo to chyba przypadek,
czyż nie?
Tak. Wszystko to przypadki – i trzeźwość, i alkoholizm.
– Nie rozumiem...
– No to jak mogę ci to wytłumaczyć?! Skoro ty nie rozumiesz? Możesz mi to
po prostu
spróbować wyjaśnić zamiast krzyczeć.
– Pytanie tylko, po co?
– Ja sama o t y m nie mogę zdecydować, po co.
– Sprytne... Zresztą, co za różnica.. Pewnie słyszałaś, że w 1981 roku został
u nas ogłoszony
stan wojenny. – Kiwnęła skwapliwie głową. – Noc, gdy to się stało, spędziłem
z pewną
kosmetyczką, która udzielała mi swego ciała, gdy byłem w potrzebie.
– Kochałeś ją?
– Nie. Broń Boże, była szpetna i całkowicie banalna.
Kryszka była zdziwiona i widziałem, jak na małej karteczce swego serca
wpisuje mi punkty
karne. Pieprzyłem to! Wiedziałem, że nie zdołam jej nic wyjaśnić. Nie
szukałem łatwego
wybaczenia. Zresztą czy ktoś, kto umierał tyle razy, może powiedzieć
cokolwiek komuś, kto był
tak n i e p r z e r w a n i e żywy?
– Wyrwawszy się z rąk... no dobrze, niech będzie, że z rąk owej damy,
wyszedłem na ulicę.
Padały drobne płatki śniegu, a ulicami jechały tramwaje i czołgi. Popołudnie
owego
historycznego dnia spędziłem w kawiarni, upijając się w towarzystwie równie
zgnębionych jak
ja artystów. O godzinie ósmej zaczynała się godzina milicyjna. Duch przekory
sprawił, że
ledwie wyszliśmy z lokalu, zawyliśmy w trójkę znaną powszechnie pieśń
masową. Pamiętasz:
Allons, enfants de la patrie!
Le jour de gloire est arrivé!
Contre nous...
Natychmiast zostaliśmy otoczeni przez zomowców (ZOMO – to
zmilitaryzowana milicja) i
dowódca patrolu oskarżył nas, że śpiewamy publicznie... niemieckie pieśni.
– Niemieckie?
– Śmiejesz się? Tak, niemieckie, i dobrze przedtem obici, trafiliśmy do detox
room, po
polsku – wytrzeźwiałki. Kiedy tak stałem przed okienkiem depozytowym Izby,
nagle ten sam
duch, mój d u c h, kazał mi oświadczyć, że nie nazywam się Jacek Somk (nie
miałem zresztą
na to żadnego dowodu – wszystko pogubiłem w czasie tygodnia pijaństwa),
ale – Breżniew...
Kryszka śmiała się radośnie. To dziwne – te opowieści działają na ludzi
odprężająco. Tak
działa każdy żywioł. Byłem częścią żywiołu.
– Leonid Breżniew. Trudno było oczekiwać, że uwierzą mi na słowo. Najpierw
więc badano
mnie dokładnie, wsadzając do trzeźwiącej klatki, która wypełniała się
lodowatą wodą, a
następnie polewano mnie z węża...
– Z ciepłą wodą...?
– Nie, mój kwiatuszku. Jeszcze zimniejszą. Od tej wody myślałem, że jądra mi
odpadną i
nigdy już nie odtaję. A powietrze z wybitego okienka, chociaż była zima,
wydawało się
cieplejsze.
– Nie kpij sobie ze mnie, proszę – rzekła mroźnym głosem.
– Mogę paść przed tobą na kolana, jeśli ci o to chodzi...
– Nie możesz traktować mnie normalnie?
– Jak normalnie? Mogę ci tego wszystkiego po prostu nie opowiadać...
– Mów, przepraszam.
– Nie mam już wiele do powiedzenia. Nie uległem jednak, i jako Leonid
właśnie zostałem
odstawiony na salę sypialną, a nawet na mojej szafeczce z rzeczami w
depozycie znalazłem
nazwisko: Breżniew Leonid.
Uśmiechnęła się. Nie powinienem był jej nic opowiadać. To było głupie,
więcej: to było
niskie. A jednak – te wszystkie pijackie opowiastki były elementem mojej
urody... A z urody
trudno przecież zrezygnować... Na jedno jej zawołanie zamerdałem ogonem!
– Czy nie miałbyś ochoty przejść się nad Loch? – zapytała, pełna gotowości
na wiele rzeczy.
Wziąłem ją za rękę i wyprowadziłem z pubu. Przyjęła to naturalnie. Podziwiała
miejscową
architekturę, domki jak z bajki w stylu, który słusznie nazywany jest
angielskim. Poszliśmy w
kierunku wody. Im bliżej byliśmy tafli jeziora, tym większy ogarniał nas spokój.
Siedliśmy na
tarasie nabrzeżnego pubu. Kryszka zapytała, czy nie chcę piwa. Odmówiłem.
Wziąłem za to
litrową butlę wody mineralnej i całą wypiłem z gwinta, jakby to była butelka
jabcoka. Grdyka
poruszała mi się głośno i bezwstydnie. Kryszka nie mogła oderwać od niej
oczu.
– Ta umiejętność, to z tamtego okresu?
– Coś w tym rodzaju.
– Ciągle nie mogę pojąć. Jak można tak pić, jakby się bardzo siebie nie lubiło.
Ja lubię pić –
wyznała wreszcie – ale kiedy czuję, że za dużo piję, to przerywam picie, bo
nie chcę wpaść w
alkoholizm. Wtedy już naprawdę nie mogłabym pić.
– Jesteś cudowna! – wykrzyknąłem.
– A to dlaczego? – spytała dociekliwie, jakby chcąc się tego czegoś nauczyć i
powtarzać, gdy
będzie po temu okazja.
– Nie mogę ci powiedzieć dlaczego, bo nie byłoby wtedy cudu, nie
rozumiesz?
– Uśmiechnęła się do siebie, jakby już nabrała pewnych przekonań na mój
temat.
– Chyba nie było proste zerwać z alkoholem. To pewnie trwało bardzo
długo...?
– Och nie, zrobiłem w jednej chwili.
– Żartujesz znów ze mnie?
– Nie: naprawdę zasnąłem i obudziłem się innym człowiekiem.
– Mów poważnie!
– Mówię poważnie. Mogę ci to opowiedzieć szczegółowo.
– Mhm, chcę... – zachęciła dziecinnie.
Oparła się wygodniej o ścianę mroku za naszymi plecami.
– Już dawno nikomu o tym nie mówiłem.
Wkrótce potem, jak w detox room okazałem się Breżniewem, piliśmy u B.,
rzeźbiarza
skrzypiec z gliny na Głównym Mieście i towarzyszył nam niejaki Zdravko.
– Sdrov'e – uśmiechnęła się.
– No, prawie. Zdravko był rzeźbiarzem z Chorwacji, który, jak wielu w owych
czasach,
musiał ukrywać się przed milicją. Na nieszczęście Zdravka
najpopularniejszym toastem polskim
jest „Zdrówko, mości panowie”, co można przeczytać nawet u starożytnych
autorów w rodzaju
Kitowicza. Nie byłbym sobą, gdybym nie strawestował tego na – „Zdravko,
mości panowie!” I
wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że B. miał nad sobą ormowca,
czyli kogoś w
rodzaju ochotniczego milicjanta.
– U nas też są takie oddziały, nazywają się guardian angels...
– To nie to samo, ale mówi się trudno. Temu ormowcowi bardzo nie podobał
się hałas w
pracowni na dole. Pukał więc, prosząc: „Ciszej, panowie, bo zawołam
ZOMO!”
Oczywiście nikt nie zwracał uwagi na głupie czepianie się jakiegoś kabla.
Balowaliśmy dalej.
Zdravko przyprowadził ze sobą dziennikarza z czasopisma kulturalnego,
niejakiego
Bałwańskiego. Onże dziennikarz był istnym pokurczem. Łysy, chudy i kaleki,
mógłby
występować w panopticum. Nie dość, że pracował w reżimowej gazecie, to
jeszcze miał na
policzkach egzemę i braki w uzębieniu. Ale był dumny, że nie boi się
utrzymywać kontaktów z
opozycją, a nawet chciał do podziemnej prasy napisać o chorwackich
czartach z lipowego
drewna, które były specjalnością Zdravka Wypićia. Bałwański nie powinien pić
alkoholu, jak
zresztą większość. Po pierwszej szklance pierwszorzędnej wódeczki zasnął
przy stole,
rozświetlając półmrok pracowni egzemowatą łysiną. Wódka, jak to zwykle
bywa, lała się tego
wieczora strumieniami i pewien szacowny prozaik rodem z Wołynia zabawiał
towarzystwo
numerem baletowym, który nazywał „kazaczok, hej ha, hop!”. To „hej ha hop!”
wykrzykiwał
tak głośno przez uchylone okna pracowni, że z pewnością słyszeli to
milicjanci w komisariacie
na Piwnej, nie mówiąc o ormowcu. Taneczne tupanie prozaika tak dalece
zachwiało równowagą
towarzystwa, że na podłogę zwaliła się z hukiem wanna, pełna butelek po
piwie, stojąca na
szafie przy wejściu. To był bezpośredni powód, dla którego w pracowni
zjawiło się ZOMO.
– Kto nie ma gdańskiego zameldowania? – zapytał dowódca patrolu.
Na to podniósł głowę uśpiony Bałwański i rzekł z lubieżnym uśmiechem:
– Zdravko, mości panowie!
I tak oto Zdravko Wypić poszedł siedzieć do internatu, a ostatnio mówi się, że
poprosił o
polskie obywatelstwo i zostanie pewnie wiceministrem kultury.
Udało mi się znów Kryszkę rozśmieszyć, a nawet być może wzruszyć. To był
już jakiś
kapitał.
– Ale to ciągle nie to, co chciałeś opowiedzieć, nie?
– No, może... – żachnąłem się – jeszcze nie zdecydowałem, co ukryję!
Tamten wieczór –
kontynuowałem – nie skończył się dla mnie tak szybko. Wiesz, wszyscy moi
kompani popili się,
jak należało. Ale aresztowanie Zdravka rzuciło na nas wszystkich krępujący
cień. Spora część
znajomych siedziała już po więzieniach, a my ciągle byliśmy na wolności.
– To chyba dobrze?
– No właśnie, nie rozumiesz. Wyglądało na to, że nasza misja była zupełnie
nieważna, a
Historia nami wzgardziła.
– To głupie! Lepiej nie iść do więzienia, niż iść! Na wolności można przecież
wielu rzeczy
dokonać. Nawet pomóc uwięzionym.
– Nie umiem ci wytłumaczyć, co kierowało wówczas moim postępowaniem.
Nie rozsądek
bynajmniej. Potrzebowałem heroizmu!
– Ale po co? Do czego to miało służyć?
– Do niczego! Nie rozumiesz... Po prostu... – zawahałem się – dla Sprawy...
– Dla jakiej sprawy? – pytała.
– Dla Sprawy, albo dla zabawy! Nie przerywaj mi, bo już ci nic więcej nie
powiem...
Rozbudziłem towarzyszy, by byli świadkami mego gestu i oświadczyłem: „Idę
do więzienia!”
– To głupie!
– Być może. Wtedy wydawało mi się, że postępuję w jedynie słuszny sposób.
Żądała tego
Historia, moje Wychowanie, duch mojego Narodu. Było już po godzinie
milicyjnej. Ulice
zasnuwał niepokalanie biały śnieg. Nie było także kolein po pojazdach.
Wyszedłem na Długi
Targ i miałem wrażenie, że wędruję po uliczkach miasta lalek. Światła w
oknach były
pogaszone i przeżywałem cudowny stres – przekraczałem zakaz, który gnębił
mnie całe życie...
Zaryzykowałem nędzny spokój, a nawet życie dla wcale nie atrakcyjnej w o l n
o ś c i. Każdy
oddech przekonywał mnie, że znalazłem to, czego szukałem całe moje
pieskie życie – byłem
wolny i sam jak palec. Każdy mógł mnie zabić!
–To straszne! – jęknęła Kryszka.
– Nie, to było właśnie piękne. Wędrowałem jakiś czas po uliczkach
tysiącletniego miasta,
przeżywając wreszcie najbardziej ludzką przygodę. W jednej chwili stałem się
wolny, jak nigdy
przedtem. Spacer trwał już jednak jakiś czas, a nie spotkałem ani jednego
zomowca! Zaczęło
mnie to niepokoić. Moim zamiarem było przecież trafić do więzienia, a tu nie
było nikogo, kto
by mi to umożliwił. Przekroczyłem najsrożej egzekwowane prawo stanu
wojennego, a nikt nie
chciał się tym zająć! To było po prostu okropne!
– I co, nie złapali cię? – spytała z nadzieją.
– Poczekaj, to nie koniec. Poszedłem na ulicę Piwną, gdzie mieści się
posterunek, miałem
nadzieję, że tam natknę się na mundurowych. Ulica była pusta. Stanąłem
przed posterunkiem,
myśląc, co dalej ze sobą zrobić? Nie mogłem wrócić do B. i powiedzieć, że
mnie nie zamknęli –
każdy miałby prawo pomyśleć, że stchórzyłem. Lecz oto wówczas właśnie
nadjechał autobus
zomowców! W jednej chwili znalazłem się w tłumie młodych milicjantów. W
ogóle nie
zwracali na mnie uwagi i śpieszyli do wnętrza posterunku. Zatrzymałem
jednego, rozkazując, by
dał mi papierosa! Nie palił. Ale zatrzymał kolegę i z wyraźnym strachem w
oczach wręczył mi
całą paczkę. To mnie rozśmieszyło. Krążyłem w tłumie wrogiego wojska,
jakbym miał czapkę–
niewidkę. Ten cały stan wojenny przestał być dla mnie groźny, stał się
groteską. Poczułem w
sobie moc zaryzykowania wszystkiego – nawet własnego szczęścia, własnej
wygody, nawet
życia. Wyizolowałem wolę życia jak pojedynczy mięsień i bawiłem się nim, to
naprężając, to
rozluźniając. Czułem, że zdobyłem wreszcie nad sobą władzę. Na schodkach
komisariatu stał
oficer i zapalał papierosa. Podszedłem do niego i zwróciłem się familiarnie:
„Stary, daj ognia!”.
Przypalił mi i zaproponował, bym wszedł do środka i się rozgrzał. „Nie mam
czasu” –
odpowiedziałem i przepychając się pomiędzy milicjantami...
– Wróciłeś do pracowni?
–...skąd! Przecież powiedziałem ci – chciałem trafić do więzienia. Skoro nie
wyszło mi z
tamtymi zomowcami, musiałem poszukać sobie innych.
Twarz Kryszki zmieniła się. Znikło z niej rozluźnienie. W lewej dłoni trzymała
prawie już
pustą szklankę, a palcami drugiej cicho pukała po stole. Loch był całkiem
pusty, ale z drugiego
brzegu dochodziły odgłosy jakiegoś dancingu.
– Wróciłem po śladach na Długi Targ. Przeszedłem Zieloną Bramę i
znalazłem się w
miejscu, gdzie dawno, dawno temu miało miejsce pewne rodzinne
wydarzenie. Myślałem, że już
nic z tego, będę musiał wrócić do Kuźniczek, gdy nagle z Bramy szybkim
krokiem z
automatami wycelowanymi wprost we mnie wybiegła grupa zomowców.
Otoczyli mnie. Wiele rąk złapało mnie za ramiona. Dowódca żądał przepustki.
Ryknąłem im
śmiechem prosto w nos.
– Nie przyjmuję, słyszysz, do wiadomości jakiegoś cymbalskiego stanu
wojennego... A poza
tym nikt mi nie odbierze prawa do nocnych spacerów!
Wtedy jeden nich uderzył mnie w twarz. Obudziła się całą moja wściekłość.
Pojąłem w
jednej chwili, jak bardzo tego wszystkiego nienawidzę. Jedyne, na co
zasługiwali ci wszyscy
arschleckerzy, te wszystkie dupolizy kolejnych ustrojów, to by ich zabić,
powywieszać jak psy
albo wrzucić po kolei do kloacznych dołów! Zetrzeć w proch wszelką
podległość, każde
77
schylenie krzyża, Wyrywałem się, krzycząc: „Nigdy więcej! nigdy! Pozabijam
was,
skurwysyny!”
– I co było dalej? – spytała przerażona.
– No, co było? Skatowali mnie! Miałem śmierć kliniczną... Obudziłem się po
dwóch
tygodniach w szpitalu. Niestety, straciłem na dłuższy czas mowę. Rozumiesz,
afazja
pourazowa...
Wtedy przepisałem się na nowo. W tym nowym j a nie było już miejsca... by
pić. To już nie
było konieczne, skoro umiałem powiedzieć „nie!” i żyłem. Byłem
usprawiedliwiony, nic już nie
mogło mnie obrazić!
Kryszka wtuliła się we mnie i już głośno stukała w blat czerwonymi
paznokciami. Zabawa na
drugim brzegu ucichła. Ująłem jej twarz w dłonie, patrzyła na mnie.
– Nie! – czułem jej oddech, gdy mówiła te słowa. – Nie mogę, bo stanę się
taka sama... To
mnie przeraża! Myślę, że jesteś OK,, polubiłam cię, ale... boję się ciebie...!
Nie rozumiem
siebie, słyszę, jakbym pękała w środku... My Gosh!
Uciekła, zostawiając mnie samego. Tak bardzo zżyłem się z tymi skeczami,
nawet ze swą
ostatnią śmiercią, że nie widziałem w tym niczego nadzwyczajnego.
Pokiwałem głową i
„pokaczałem” za nią do Starego Gwizdka.
17.
Następnego dnia byliśmy już w Dunvegan. W Kyle of Lochalsh kończy się
mała dróżka,
oznaczona na mapach numerem 87, a ze szkockiego brzegu kursuje prom do
Kyleakin, już na
Skye. Na wyspie nie ma przemysłu ani miast. Wydała mi się ziemią, o której
zapomniano.
Zatrzymywały nas w drodze stada owiec i krowy, kontemplujące fiolet nieba.
W dali
nieruchomiały ruiny starych zamków w posępnej grochówce chmur. Czas się
zatrzymał.
U podnóża zamku Dunvegan byliśmy o ósmej wieczorem. Samochód
zostawiliśmy na
podjeździe. Kryszka pobiegła na górę poszukać Janice.
Hall, choć wiodły doń dwuskrzydłowe, mocarne drzwi, nabite metalowymi
ćwiekami, był
maleńki. Stała tam przeszklona gablota i ławka, na której Mirek zaczaił się,
jakby chciał z niej
uczynić barykadę. W gablocie eksponowano podłużne pudełeczko w kształcie
dziecinnego
statku z kory z odsuwaną pokrywką, na której widniał ledwie widoczny napis:
„Otwórz,
proszę”. Pudełeczko połączone było z czymś, co przypominało woreczek.
Opis eksponatu był
następujący: „Storranie komunikowali się z lądem za pomocą takich właśnie
drewnianych
stateczków, które przywiązane były do nadmuchanych owczych żołądków.
Rzucane w prądy
morskie wieści nieraz ratowały Storran przed głodową śmiercią, od kiedy
wyspiarze zatracili
wiarę, że wszystko, czego potrzeba im do życia, znajduje się na Wyspie.”
– No cóż, będziesz miał wreszcie swoją Janice – rzekłem z ulgą.
– Tak, tak... – basował cicho Mirek. Zabrzmiało to niewesoło.
– Nie cieszysz się?
– Jasne, że się cieszę. Byle tylko była...
Czekaliśmy długo. Może pół godziny. Z hallu przechodziło się do galerii, gdzie
wisiało
pewnie więcej starych portretów niż etykiet od piwa na słomiankach przy
łóżkach w
akademikach. Obaj byliśmy zmęczeni i przygnębieni. Skończyła się wolność
naszych wyborów.
Gdzieś na wyższych piętrach zamku urzędowało biuro Old Storr Virtuality,
gdzie
przypuszczalnie można było znaleźć Janice. Ale Mirka to nie cieszyło.
Zrozumiałem nagle, że
mimo posępności tego miejsca, nie bałem się. Nie bałem się własnego lęku!
Że nadpłynie i
zagarnie mnie bezlitośnie! Kiedy to się stało? Kiedy do tego stopnia stałem
się podmiotem
własnych emocji?
– Boję się – rzekł wtedy Mirek. – Boję się, że ta małpa wykręci jakiś numer...
– O kim mówisz?
– O Janice... Wiesz, co jest gorsze w łóżku od psychologa?
– Może psychiatra...
– Nie! Mój drogi... tylko policjant!
Zerwał się z ławki i poszedł w stronę galerii portretów. – „Idę się przejść!” –
powiedział
takim tonem, że było jasne, iż nie życzy sobie towarzystwa.
Kryszka wróciła wreszcie z nadąsaną miną.
– Widziałam Janice. Ma coference call z Nowym Jorkiem.
– Więc jest –– ucieszyłem się.
– Tak, ale nie chce z nim rozmawiać.
– Co się stało?
Kryszka wzruszyła ramionami.
Znudzeni oczekiwaniem, poszliśmy wreszcie obejrzeć „nasze pokoje”.
Wędrowaliśmy
korytarzami, pełnymi starych portretów i mebli. Kręciliśmy się, pokonując
amfilady sal, bo
niektóre wejścia były zamknięte grubymi sznurami – wiodły do zamieszkanych
części Zamku.
Forteca Mc Leodów miała dwie baszty o kwadratowej podstawie, stojące ma
dwu krańcach
głównego gmachu. Cała budowla wznosiła się ponad Loch Dunvegan, gdzie
na kamienistych
plażach wylegiwały się foki o minach starych, znudzonych psów. Szliśmy od
mniejszej baszty
do części nowszej, na którą zwróciłem uwagę, zbliżając się do zamku, bo
szczyt wieńczył maszt
flagowy, a postawę otaczało coś na kształt barbakanu.
– Tam są nasze pokoje – rzekła Kryszka.
Były to po prostu małe cele o płaskich sufitach, podpartych belkami, i
stosunkowo sporych
oknach, wychodzącym na Loch. Rzuciłem na swoje wyrko torbę podróżną i
przynagliłem
Kryszkę, byśmy wrócili do hallu.
Ale Mirka nie było ani tam, ani nigdzie indziej. Chwilę czekaliśmy, mając
nadzieję, że się
niebawem zjawi. Może zwiedza przyziemie zamku? Kryszka była
podekscytowana.
– Boję się, żeby coś mu się nie stało. Przede wszystkim może zostać
zatrzymany przez
Military Police...
– Co ma tu do roboty policja wojskowa, do diabła?
– Mówiłam ci. Naszym projektem „opiekuje się” wojsko. Jest na Old Storr od
dobrych
sześćdziesięciu lat – mówiła Kryszka. – W 1934 roku ewakuowano wszystkich
mieszkańców, a
wyspę oddano wojskowym – zostały tam tylko skały, ptaki i rakiety...
Mina Kryszki świadczyła, że nie była zadowolona z tego stanu rzeczy.
– Amerykanie przywieźli na Old Storr najwyższą technikę. To prawda... –
sarkała. – Ale nikt
na Wyspie nie czuł się nigdy dobrze ani bezpiecznie. Ptaki rozmnożyły się tak
obficie, że
zapachu guana niezdolny jest rozwiać nawet najsilniejszy sztorm. Ptaki
zasrywają radary i
anteny satelitarne. Mamy kłopoty z komunikacją. Nawet helikoptery lądują
tam z trudem. Każde
otwarcie drzwi powoduje walkę z jakimś ptasim zgromadzeniem. Powoli
przewagę zdobywają
nad wszystkim, nawet nad samolotami, ogromne głuptaki... Wiesz? – pytała
podekscytowana –
głuptak ma skrzydła półtorametrowej rozpiętości! Zaniepokojony, może być
niebezpieczny. Nie
dlatego, że chciałby zabić człowieka, jak człowiek jego, ale w tych skrzydłach
drzemie ogromna
siła, zdolna strącić ptasznika w kipiel oceanu. Obowiązuje nas zakaz
chodzenia po klifie, nawet
przy barierkach!
Z głębi pamięci wynurzył się przed mymi oczami obraz, którego nigdzie nie
mogłem
przeczytać ani też wymarzyć. Być może z takimi obrazami przychodzimy na
świat, niby
komputery z fabrycznymi programami:
„Ptasznicy jak pająki pełzli w górę litej skały... każdej nocy ich ręce dosięgały
kilkudziesięciu
głuptaków. Potem odpoczywali na gołej skale ze zwojami lin, przewieszonych
przez plecy. Nad
nimi wisiał baldachim bezchmurnego nieba i nisko świeciła lampa księżyca,
jakby czuwała nad
rodziną człowieczą. Ogromny, dudniący ocean kazał sobie przypomnieć
modlitwy do Niego,
który pozwolił im dokonać tej śmiertelnie niebezpiecznej pracy i dał ludziom z
Wyspy ich ich
zwinne i silne – ptasie nogi.”
Twarz Kryszki była odprężona i bezbronna, jakby przeżywała wiersz.
– Snap out of it! – machnęła mi dłonią przed nosem.
– Kim ty właściwie jesteś? – zapytałem.
– Jestem Kryszka Berg – stwierdziła po prostu i była to niewątpliwie prawda.
Obok mnie
siedziała trzydziestoletnia Christine Berg, zamieszkała ostatnio w
miejscowości Wooster, Ohio.
Poczułem kolejny raz w moim pieprzonym życiu, że człowiek, o którym
myślałem, że już, już
go mam, że go już złapałem – wymyka się z moich rąk jak głuptak. I odfruwa.
Obok nas stała
gablota ze stateczkiem pocztowym, do którego przywiązany był zeschły
owczy żołądek,
wypełniony niegdyś tchnieniem jakiegoś Storranina.
Wtedy pojawiła się Janice o urodzie i figurze ładnej golonki, w osobiście
wyhaftowanym
dżinsowym mundurku. Kryszka zerwała się z ławki i rzuciła koleżance na
szyję.
– Oh, God, dobrze, że jesteś, Janice! Mirek! Mirek gdzieś zniknął...!
Na twarzy Janice malowało się obrzydzenie.
Pojechaliśmy zaraz na policję. Tak zarządziła Janice. Posterunek o jednej
zaledwie celi
mieścił się zaraz obok pubu o nazwie Bird Legged Poeples w miasteczku
Dunvegan. Policjant o
twarzy Norwega czy Kaszuba, o jasnych, kręconych włosach i dużym,
prostym nosie, roześmiał
się tylko, gdy usłyszał, co nas sprowadza.
– To nie nasza sprawa, królewskiej policji! Wszystko, co dzieje się na zamku
Dunvegan,
podlega jurysdykcji XXIX szefa klanu Mc Leod. A teraz dodatkowo najstarszy
syn sir Johna,
Torquil, sprowadził do zamku Amerykanów i rządzi się tam wyłącznie Military
Police.
Szukajcie więc swojego kolegi u waszych krajanów, a nie u nas.
Janice była wściekła, a Kryszka posmutniała.
Kobiety postanowiły pójść na piwo. Powlokłem się za nimi. Kiedy siedliśmy w
pubie, Chris
zaatakowała Janice. W oczach Chris zobaczyłem wściekłość i rozgoryczenie.
– Ty jesteś po prostu głupia cipa, to tylko mogę ci powiedzieć!
Janice strachliwie obejrzała się w moją stronę.
– Powtórzę to nawet przy nim! Mirek wciąż robi ci numery... To właśnie z jego
powodu
uciekłaś z East Isley. Nie wiem, co tam było, do kogo znów się maślił?
– To nie ma znaczenia! – rzekła twardo.
– Jak to nie ma znaczenia? Więc po jaką cholerę tak przejmujesz się jego
zniknięciem? To
bez sensu! Nie rozumiesz, że to nie ma sensu...! Ja mu nie wierzę! Po tym, co
zrobił ostatnio,
tym bardziej! Z jednej strony jedzie przez całą Anglię i Szkocję, by cię
znaleźć... To jest OK.,
tak powinno być. A z drugiej strony po pijanemu dobiera się do koleżanki
własnej kobiety – to
jest w porządku?!
– Dobierał się do ciebie wtedy? – zdziwiłem się kłamliwie.
– Tak, nad ranem. Kiedy ledwo widziałam na oczy...
– On jest po prostu słaby... O Boże, jak ja go dobrze znam – mówiła ze
smutkiem w głosie
Janice. – Jedynym lekarstwem na lęk przed śmiercią starzejącego się
mężczyzny jest...
wydupczyć inną kobietę! Dlaczego miałabym być zła na Mirka, że próbował
dobierać się do
ciebie? Gdyby tego nie robił, to byłby znak, że się już ze wszystkim pogodził.
Oboje otwarliśmy oczy ze zdziwienia.
– Więc ty już nie wierzysz w takie rzeczy, jak miłość, wierność et caetera?
– Och, wierzę, oczywiście, że wierzę. Niestety – w oczach mężczyzny nawet
najpiękniejsza,
n a j w a r t o ś c i o w s z a kobieta staje się w końcu kimś, kto z rana potyka
się o swój biust w
drodze do łazienki. Nie udawaj kretynki! Jak kogoś takiego można łakomie
pożerać wzrokiem,
każdą jego komórkę uczynić własną, zlizywać każdą kropelką potu... No, jak
można?
– Ale to nie jest miłość – powiedziała cicho Chris. – To nie to, o czym
gadałyśmy na
campusie. Nie, to nie to!
– To jest miłość naszego czasu. To, o czym dyskutowałyśmy w high school,
to było... jak
brzmiało to słowo z twojego języka? Ach wiem – „meelovanye”, ale w naszym
języku nie ma
takiego pojęcia, bo przecież „to cherish” to nie to samo...
– Nie, to nie to samo!
Spojrzałem w oczy Kryszki. Przeleciało między nami coś i poczułem dreszcz.
To coś
wywołało na jej ustach żeński uśmiech. Jeden z tych, które czynią mężczyznę
bezbronnym. Nie
była ani Amerykanką, ani Żydówką, była Kobietą. Istotą o siedmiu zamkach,
żądających
natychmiastowego otwarcia.
– Czy myślisz – nalegała teraz na Janice – że na Old Storr mężczyźni... –
mówiła z
dziewczęcym bólem, który w niej przeczuwałem, ale nie spodziewałem się
odkryć tak szybko –
no wiesz... że k o c h a l i swoje kobiety?
– To, co istniało na Old Storr, było odwiecznym marzeniem każdej ludzkiej
społeczności –
rzekła Janice, a była przecież psychologiem społecznym, należało więc
wierzyć, że wie, co
mówi. Morderstwo było tam pojęciem nieznanym – nigdy przez całe
tysiąclecie nikt nawet nie
próbował nikogo zamordować. Storranie nie rozumieli także takich pojęć, jak
nieuczciwość i
zdrada małżeńska. Nigdy na wyspie nie pojawił się żaden alkohol, nawet w
postaci piwa. Oni po
prostu tego nie potrzebowali. Prawem Storran była Biblia, każdy wątpliwy
moralnie problem
rozstrzygali, odwołując się do Biblii i Nowego Testamentu.
– Więc kochali? – upierała się przy swoim Kryszka.
– No wiesz, w łóżku na pewno tak, bo przecież kobiety płodziły tam przez
tysiąc lat. A co
ważniejsze, każdego ranka po modlitwach i śniadaniu wszyscy dorośli
mężczyźni spotykali się
na brzegu, by omówić konieczne tego dnia prace i zajęcia. Nikt na wyspie nie
mógł pójść sobie
gdzie bądź, tak, by inni nie wiedzieli, co robi. Parlament decydował zawsze o
każdej chwili ich
życia. Czy mógł więc zadekretować zdradę małżeńską? Nie sądzę! A zatem,
jeśli brać pod
uwagę miernik negatywny, to tak. Nie zdradzali swoich żon, więc je kochali.
– Jesteś okropna! Wiesz, o co mi chodzi.
– Nie rób z siebie dziecka, na Boga! Któż to może wiedzieć? Jakaś forma
miłości musiała
tam istnieć. Old Storr osiągnął pewien ideał, a tam, gdzie jest ideał, nie ma
niepewności.
Czymże jest miłość, jeśli nie tęsknotą za pewnością? Odwrotną formą lęku?
– Niezłe Alcatraz. Nie sądzisz? – wpadłem w ich dyskurs.
– To jest cholernie męskie postawienie sprawy. Myślisz, że wolność
rzeczywiście może dać
ci szczęście?
– Jeśli nie wolność, to co? Mówisz, że żaden ze Storran nigdy nie zdradził
swej kobiety –
roześmiałem się wcale nie zabawnie. – Czy nie dlatego, że b a l i s i ę
wyrzucenia poza obręb
społeczeństwa, ergo – byli szczęśliwi... Taka właśnie jedność ideologiczna
wygnała rodziców
Kryszki z Krakowa, czyż nie?
– Wszystko, co mówicie, jest po prostu okropne! – jęknęła Kryszka.–
Zamknijcie się! W
ogóle nie chcę tego słuchać!
Amerykanie wynajęli całą wyższą wieżę w zachodnim skrzydle zamku. Mieli
tam do
dyspozycji sześć komnat sypialnych w trzonie wieży, salę konferencyjną obok
wielkiej jadalni,
a także celę więzienną, pozostałą jeszcze po rewolcie jakobitów, mieszczącą
się w rogu
barbakanu.
Janice załatwiła w The Old Storr Virtuality dodatkowy pokój sypialny obok
swojej komnaty.
Kobiety zamieszkały razem. Druga z cel miała służyć Mirkowi i mnie. Były to
ostatnie wolne
komnaty w wieży.
Spotkała się też z dowódcą małego oddziału Military Police, chroniącego
sekrety
przedsiębiorstwa – kapitanem Hundegrabe z Milwaukee. Dowiedziała się
odeń, że Mirek
wylądował w celi jakobitów. Został zatrzymany do wyjaśnienia. Janice
rozbeczała się solennie.
Kapitan Hundegrabe pocieszał ją powściągliwie. Żołnierze MP krążyli po
zamku w cywilu –
rzecz jasna nie można było w żaden sposób urażać niezależności Torquila
Mc Leod. Przecież w
zamku przez całe tysiąc lat jego historii nie postała stopa zdobywcy.
Żołnierze, pozbywszy się
mundurów i odznak, poczuli się tajniakami i węszyli po twierdzy jak psy. Mirek
zaś po naszym
rozstaniu w hallu poszedł przejść się po amfiladach sal. Łazikował długo po
barbakanie u stóp
Wyższej Wieży. W jednej komnat, z oknem wychodzącym na Loch Dunvegan,
MP
zainstalowało magazyn programów do strockerów. Na nic nie zdały się
tłumaczenia Mirka, że
jest tylko turystą, a na dodatek amerykańskim rezydentem. Jego kompletnie
niewymawialne,
słowiańskie nazwisko tylko wzmogło podejrzenia, iż gość pracuje dla
konkurencji!
– Czy nie widziałeś, że wejście do barbakanu było zamknięte sznurem? –
pytali żołnierze.
Mirek tłumaczył, że sznur leżał na ziemi. Tak istotnie było, lecz przywołany
Hundegrabe
zdecydował szybko:
– Sprawdzić faceta, a póki co, niech zwiedza celę jakobitów, to także zabytek.
Cela z turystycznego punktu widzenia była rzeczywiście interesująca. Na
ścianie wisiały
średniowieczne kajdany, w kącie stało zaś urządzenie o miłej nazwie garrota
lub hiszpańska
obręcz, naoliwione i zakonserwowane do natychmiastowego choćby użytku.
Zapadał z wolna
polarny mrok, czyli coś pomiędzy dniem a nocą, i ugrzecznieni żołnierze
włączyli kameralne
światło, by Mirek mógł trafić na swą pryczę. Automat regulujący światła działał
z opóźnieniem,
by wywołać u turystów odpowiedni efekt, więc zainstalowane we wnękach
kinkiety, zasłonięte
witrażami o dość okropnej, gotyckiej treści, zapaliły się po zamknięciu
metalowych drzwi. Z
głośników odezwał się chór jęków i wrzasków w akompaniamencie świstów
bata i chrzęstu
łamanych kości. Mirek walił pięściami w drzwi celi, starając się przekrzyczeć
gotyckie
nagranie, lecz po pierwsze, była już noc, po drugie zaś – w zamku naprawdę
straszyło, co było
wiadome każdemu dziecku w Dunvegan od kołyski, a o czym równie szybko
dowiedzieli się
żołnierze, więc tylko uszczelnili kocem drzwi strażnicy w przyziemiu i, bojąc
się zasnąć, całą
noc grali w pokera.
Zebraliśmy się w trójkę w celi dziewczyn, by przedyskutować sytuację.
– Moim zdaniem – zaczęła Janice, siedząc w kucki na pryczy, gdyż od
dziecka
przyzwyczajona była przewodzić wszelkim zebraniom, od zwołanych obok
trzepaka po
konwencję partii demokratycznej – sytuacja nie jest zła. Dopóki jesteśmy w
zamku, wszelkie
decyzje podejmuje Torquil, do którego można dotrzeć przez Billa, a jemu z
kolei musi w tej
chwili zależeć na mojej życzliwości...
– Dlaczego? – spytałem w prostocie ducha.
– Tego na razie nie mogę ujawnić.
– A jeśli go wywiozą? – zapytała przerażona Kryszka.
– No cóż, jeśli go wywiozą, będzie gorzej. Mam nadzieję, że nie trafi przed
sąd angielski ani
też sąd wojskowy. Optymalnie byłoby, gdyby go sądził cywilny sąd
amerykański. Wtedy
chodzić będzie tylko o dobrego adwokata.
– Czemu w ogóle mają go sądzić? Przecież trafił do tego magazynu całkiem
przypadkowo –
irytowałem się.
– No wiesz, my wiemy, że to był przypadek, ale oni... Oni tego nie wiedzą,
stąd będą musieli
oddać sprawę do sądu, choćby po to, by potencjalnego sabotażystę czy
złodzieja programów
mieć pod kontrolą.
– Mówisz to z takim spokojem!
– Przeciwnie! Jestem wściekła na tego głupka, że był tak nieostrożny.
– Przyjechał tu, by cię odnaleźć...
– No, tak – machnęła ręką – najbardziej w nim denerwuje mnie ta n i e k o n s
e k w e n c j a.
Anyway... myślę, że oni naprawdę mogą się teraz bać. Nawet ciebie, Jacku.
Do wielkiej
promocji strockerów zostały miesiące. Kolosalne festyny mają się odbyć we
wszystkich
europejskich stolicach, nawet w Moskwie. Dlaczego im tego nie powiedziałaś?
– zrobiła zarzut
koleżance.
– Nie chciałam w żadnym razie zaszkodzić waszemu związkowi. Zresztą była
też inna
sprawa... – spojrzała w okno celi. Na skraju jednostajnie szarego horyzontu
pojawił się jakiś
punkt. Coś lub zapowiedź czegoś. To coś było jak zagubione światełko albo
latarnia morska. To
coś nabrzmiewało. i rosło. Była pełnia.
Malutka izdebka mojej celi tuż pod dachem wieży wychodziła wprost na Loch
Dunvegan.
Żeglując dalej na północ, można było za półwyspem Vaternish i przylądkiem
Halistra wypłynąć
na ocean. Kilkadziesiąt mil dalej leżały Hebrydy Zewnętrzne, a za nimi,
niczym ząb smoka,
wystawał z oceanu Old Storr.
Na ścianie celi wisiał zwój liny. Trudno było rozpoznać włókno, z jakiego ją
upleciono.
Pośród szorstkich włókien tkwiły różnorakie ptasie pióra. Lina była
eksponatem zamkowego
muzeum i pochodziła z Old Storr. Powąchałem ją – pachniała meduzami i
sztormem. Poczułem
szacunek do tego przedmiotu. Linę powlekał czyjś czas i wspomnienia. Była
częścią tamtego
życia.
Usłyszałem pukanie:
– Moga wejś? – rozpoznałem głos Kryszki, próbującej mówić po polsku. Nie
czekając na
odpowiedź, weszła do pokoju i siadła na mojej pryczy.
– Co z tobą? Tak zmartwiłeś się Mirkiem?
– Czy się zmartwiłem? – siadłem obok. Nie wiedziałem, co będzie dalej. To
była wciąż obca
kobieta – bardziej Christine Berg niż Kryszka. Prócz nielicznych zdań, jakie
próbowała
wymówić swą dziecinną polszczyzną, mówiliśmy po angielsku – to była
kolejna bariera. Gdyby
nagle zdecydowała się wyjść i nie przyszła więcej, uznałbym to za oczywiste.
O Mirku starałem
się więc mówić chłodno.
– To chyba nie to... Nie zadręczam się z jego powodu. Jest mi co najwyżej
przykro. Mirek to
po prostu pechowiec. Zaczynam się bać, że wszystkich wokół zaraża
niepowodzeniem. Są tacy
ludzie. Mają w sobie jakiegoś bakcyla. Bakterię klęski. Sam kiedyś taki byłem.
Ledwie pojawił
się na horyzoncie Dunevegan, już zaczęła się jakaś afera...
Siedziała tak blisko! Każde jej słowo zachęcało, by przełamać dzielące nas
granice.
Słuchając jej słów, wolałbym, by milczała. Lecz ona była równie
nieprzygotowana. Dlatego
najpierw musiała się przede mną rozebrać.
– Powiem ci... Niedobrze mi tu jest. Czuję, że powinnam być całkiem gdzie
indziej. Nie
tutaj! Ale gdzie? Nie wiem.
– Ile lat miałaś, kiedy wyjechaliście z Polski?
– Osiem.
– Tęsknisz czasami?
– Nie. Nie jestem patriotką. I nigdy nie miałam szansy nią zostać. Choć kraj
dzieciństwa żyje
we mnie jak odcięta kończyna. Moja ulica... Jakieś twarze, świadomość, że
jest tam coś, co
musiałam porzucić. I odtąd jestem niepełna.
Nie chcę zaprzątać cię moimi sprawami. W końcu prawie się nie znamy –
spojrzała w moje
serce, serce mężczyzny. To spojrzenie kusiło i budziło lęk. Możesz być
gdziekolwiek – mówiła
– tutaj, w Ameryce, w Polsce i po prostu żyjesz. Jesteś jakoś tam uodporniony
na rzeczywistość.
Wydaje ci, że jest normalnie. I nagle jakaś twarz, informacja, jakieś słowo w
gazecie lub w
ustach innego człowieka sprawia, że robi ci się strasznie! Czujesz, jakbyś był
w więzieniu, z
którego nie ma wyjścia! Nienawidzisz całym sercem miejsca, gdzie jesteś...
Tęsknisz za
miejscem, które opuściłeś, i chciałbyś wyjechać. Natychmiast! Bo przecież
tam, gdzie jesteś, nie
możesz wytrzymać! Zabija cię każda sekunda! Ale nie robisz nic i wtedy
jeszcze bardziej
nienawidzisz ludzi, ścian – wszystkiego, o czym mówiłeś, że kochasz. I robi ci
się jeszcze
gorzej. Czujesz się kurwą! Bo nie robisz nic! Albo też uciekasz pomiędzy
obcych i po chwili
wszystko mija, czujesz się świetnie. Lecz twój żal puścił już pędy. I nagle
zamienia się w
trwogę! I wtedy musisz wrócić do swego więzienia. I znów czujesz się kurwą,
bo zdradziłaś
tamto piękne, czyste, uczucie...
– Mora, Kaszubi nazywają to po swojemu muera...
– Co, co powiedziałeś?
– Mora...
– Co to jest? – zapytała cicho.
– Lęk, po prostu lęk. I nic innego, jak lęk.
– O Boże, a ja myślałam, że tylko ja jestem taka głupia!
– Każdy tak czuje – obojętne, jak jest szczęśliwy...
– Jesteś tego pewien?
– Tak, oczywiście.
– Dziękuję ci.
– Nic nie zrobiłem.
– Przeciwnie – odrzekła z powagą – wyleczyłeś mnie! Przecież lęk można
traktować po
prostu jak przykry ból i... żyć z tym normalnie, czyż nie?
– Czasami się udaje...
– Zawsze! – zaprzeczyła.
Uciekłem wzrokiem na linę na przeciwległej ścianie. To, co mówiliśmy, było
niebezpieczne.
Nie padły na szczęście żadne zdecydowane słowa. Szybko zmieniliśmy
temat.
– Wiesz, że ludzie na Old Storr widzieli w swej wyspie centrum i całość
świata? Wszystko,
co poza rodzinną skałą, było niewyobrażalne i nieokreślone – przerażające...
– Dla mnie w Krakowie – wróciła szybko do tu i teraz – przerażająca i
nieokreślona była
Ameryka. Bałam się stracić Kraków. Jakby tam było centrum życia. To chyba
czuję...
– Gdy spotkaliśmy się z Mirkiem i Janice – zrewanżowałem się – byłem w
strasznej depresji.
Umarła mi ciotka, którą bardzo k o c h a ł e m (zdziwił mnie ten czasowik, ae
tkwaśnie
powiedziałe). Byłepewien, żena nas wszystkich nienawidzi, a przynajmniej
nami
pogardza, i tym bardziej pragnąłem jej miłości. Wszyscy jesteśmy pełni
codziennych wahań i
rozterek. Nie rządzi nami żaden spójny system. Ona była monolitem.
Gigantem, w którym
skupiła sie cała pragmatyczna mądrość tysiącletniego miasta. Ciotka była
poza wszelkim
podejrzeniem i wszelką wątpliwością – była czystym sensem istnienia, była
miarą istnienia...
Rozumiesz, co można stracić przez śmierć jednego człowieka?
– W Torze to jest tak powiedziane: „Kiedy umiera jeden człowiek, to tak, jakby
umierał świat
cały”...
Naszą celę rozświetlił nagle niezwykły blask i poczułem, że Kryszka zaczyna
drżeć. Światło
było bladobłękitne i rozproszone. We wnętrzu, niby myśl, nosiło inną barwę –
kolor wrzosowy.
To cudne zjawisko sprawiło, że uśmiechnęliśmy się, jakby nasze usta
połączone były jedną
gumką. Każde z nas starało się ciszej oddychać. Wreszcie zaczęliśmy się
całować, siedząc na
pryczy i patrząc na wiszącą na ścianie linę.
Wstaliśmy z pryczy i podeszliśmy do okna. W lewym rogu na horyzoncie
punkt, który
widziałem z okna celi Janice, zmienił kształt. Wydłużył się. Skaliste bóstwo
prawie dotykało
niskich, ołowianych, chmur.
– Zobacz! Old Storr... staje! – krzyknęła z podziwem i grozą w głosie.
W jego kierunku leciały chmary pierzastych stworzeń: mewy, nurzyki, głuptaki,
maskonury,
szpaki, ostrygojady, wróble, petrele, wrony siwe, kruki, kaczki edredony,
strzyżyki – zdawało
się, że cała ptasiość nagle zdecydowała odwiedzić samotną skałę.
Położyłem rękę na jej piersi.
– Daj spokój – wzdrygnęła się. – Nie trzeba właśnie teraz... Idę. I rzeczywiście
poszła.
Rozejrzałem się, czy nie ma gdzieś żołnierzy. Korytarz barbakanu był pusty i
cichy.
Zszedłem na dół. Zapukałem.
– Kto tam? – odpowiedział cicho Mirek.
– Przyjmujesz? – zapytałem.
– Wyłącznie po uprzednim umówieniu!– odrzekł z irytacją.
Pchnąłem drzwi. Ku mojemu zdumieniu – ustąpiły.
– Wcale nie były zamknięte! – krzyknąłem, wdarłszy się do środka.
Mirek leżał na pryczy. W celi gorzała delikatna poświata.
– Wiem o tym! – odrzekł spokojnie. – Ale bądź ciszej, bo obudzisz strażników.
– Dlaczego więc sam sobie nie otworzyłeś?!
– Przecież, gdy stąd ucieknę, to już nigdy nie będę mógł wrócić. Nie wpadło ci
to do głowy?
Przeraziłem się jego bezwolnością:
– Ależ nic nie zrobiłeś! Godzisz się, że będą cię sądzić za to, czego nie
popełniłeś?
– Wszedłem do tego magazynu.
– Nie był zamknięty.
– Na schodach był sznur...
– Czego ty bronisz?! – argumentów oskarżenia?
– Idź sobie! Chcę się przespać!
– Zrezygnowałeś...?
– Odwal się, pieprzony Maskonurze! – rzekł ponuro do ściany.
Pobiegłem na górę. Cela była wypełniona porannym półmrokiem. Wśliznąłem
się pod
pościel. Była ciepła. Leżała tam już Kryszka. Była naga. Każdy centymetr jej
ciała doprowadzał
mnie do wrzenia. Opowiedziałem jej, co zastałem w celi jakobitów. Kryszka
roześmiała się.
– On ją po prostu kocha... Teraz już wiem.
– Dlatego? To dość wysoka cena... Nie uważasz?
– Na to nie ma ceny... Jeszcze nie wiesz?
Więc najpierw gadaliśmy, jakby to, że jesteśmy nadzy, było rzeczą
drugorzędną. Potem ona
zrobiła coś, co zawsze tak zatrważa: wsunęła głowę pod koc i znalazła ustami
mego trodla.
Byłem pokonany i zwyciężałem jeszcze kilka razy.
Tej nocy, czy też tego dnia – trudno to określić, gdy krąg polarny jest tuż i
światło traci
odwieczną gramatykę – rzuciliśmy się w siebie nieubezpieczeni i całkowicie
lekkomyślni.
Wszystko było w niej nowe i godne poznania, wszystko miało swój zapach i
rozpędzało
bezlitośnie krew. Kryszka była wyspą skarbów, była podróżą i szczęśliwym
powrotem.
Chciałem natychmiast uciec i zostać na zawsze.
To, co robiłem z nią owej nocy, było to godne nagany łupiestwo! Otwarłem
wszystkie jej
siedem zamków! Cieszyłem się, że łóżka w starych szkockich fortecach nie
mają kółek, jak w
akademikach, bo mogliśmy naszym trzeszczącym bolidem wyfrunąć przez
okno – jak ptaki,
lecące na Old Storr.
Na koniec, gdy chciałem już tylko spać, szepnęła mi do ucha:
– Pojedziesz ze mną na Wyspę?
– Jako kto?
– Jako dziennikarz, może wojskowi pozwolą ci zrobić reportaż.
– Całe życie o tym marzyłem. Nigdzie na świecie nie sprzedają trumny, do
której mógłbyś
schować wszystkie rzeczy, jakie chciałbyś mieć. Ale co tam teraz jest? –
firma, produkująca
gumowe czepki, które można podłączyć do telefonu!
– Mówiłam ci, że cholernie źle się tam czuję. To tylko n a r a z i e.
– Na razie! Całe życie upływa nam na tym na razie! Jakbyśmy rzeczywiście
mogli dwa razy
zrobić to, co powinniśmy zrobić w tej chwili. Drugiego razu nie będzie!
– Jesteś cholernym dogmatykiem! – syknęła urażona.
Odwróciła się ode mnie tyłem i wiedziałem, że w ten właśnie sposób ją
straciłem.
18.
To, że Kryszka nie obudziwszy mnie znikła nad ranem, nie było w porządku.
Musiałem się
pogodzić, że to okno, z którego w nocy widać było stojącego Storra,
obdarowało mnie
fatamorganą. A jednak wciąż towarzyszyły mi jej wonie: od zapachu ziemi,
jaki wydawały jej
stopy, poprzez woń maślaków w miejscu, gdzie kobiecie nietrudno o
kompromitujące wonie,
cynamonowy zapach jej piersi, aż po woń perfum za uchem. Wszystko to było
częścią naszego
życia, które teraz miało się skończyć.
Wiedziałem, że stanowimy dla siebie fałszywą ścieżkę i, nie mając odwagi
tego przyznać,
uspokajaliśmy się całą noc czułością, przeznaczoną dla kogo innego. W
osobie Kryszki los
zgotował mi pułapkę. Byłem głodny i zaspokoiłem głód.
Wyszedłem z rana na podest przed naszymi celami. Wieża miała przekrój
kwadratu i podest
każdego piętra był przedsionkiem umieszczonych tam izb. Zapukałem do
drzwi Janice. Nikt nie
odpowiedział. Ale odgłos mojego pukania odezwał się w wieży jak łomot
najeźdźcy. Wokół
panowała absolutna cisza. Do najbliższego dużego miasta były setki mil. Z
dala słychać było
dzwonek każdego barana. W Dunvegan cywilizacyjne smrody i hałasy
odbierane były wciąż
jako nietakt. Ze schodów wynurzył się mężczyzna z włosami zaczesanymi do
góry, w czarnym
garniturze i pod obowiązkowym krawatem. Domyśliłem się, że to jeden z tych
z MP.
– Czym mógłbym panu służyć? – zapytał, choć przecież nie pytałem go o nic.
– Och, nic. Rozglądałem się za moimi przyjaciółkami...
– Janice i Christine są zajęte – rzekł żandarm. – Wrócą wieczorem. Proszę
nie włóczyć się za
bardzo po zamku –ostrzegł.
– Dlaczego? Czy to areszt domowy? – oburzyłem się.
– Tak bym tego nie nazwał... Większość sal w zamku jest w tej chwili
niedostępnych dla
zwiedzających... Lepiej poczekać, aż wrócą pańskie znajome.
– Czy mogę odwiedzić tego Polaka, którego macie u siebie, Mirka
Dzierżawskiego?
– To Amerykanin, ale i tak to wykluczone! Życzę panu miłego dnia –
powiedział i skrył się
jak kukiełka na niższych piętrach wieży.
Wróciłem do celi. Wolność moich ruchów została ograniczona! Byłem w nie
lepszej sytuacji
niż Mirek. Nie było to wesołe.
Mój pobyt w Zamku dobiegł końca i powinienem był wycofać się z gry, w
której
uczestniczyli już inni zawodnicy. Powinienem wyjechać, wrócić do Gdańska.
To było jasne, ale
niełatwo było to zrobić, nie widząc, choćby ostatni raz, Kryszki.
Siadłem na łóżku boso i spróbowałem zrobić kwiat lotosu. Prawa noga ciągle
z trudnością
lokowała się na lewym udzie. A jednak się udało! Regulowałem oddech. Mój
wzrok zawisł na
zwoju lin, wiszącym na ścianie.
Oderwałem się od rozmyślań i złapałem za koszyczek z torebkami herbaty,
kawy i cukru.
Obecność tego koszyczka mogła znaczyć tylko to, że gdzieś tu kryje się
elektryczny czajnik.
Wizja filiżanki gorącej, mocnej herbaty uczyniła perspektywę kilku godzin,
dzielących mnie od
spotkania z kobietami, znośniejszą. Rozglądałem się po pokoju i dopiero
wówczas ujrzałem, co
zdarza się przecież nie tylko półgłówkom. że w kącie stoi narożna, rzeźbiona
szafa.
W szafie był nie tylko czajnik, ale i telewizor! Napojony herbatą, wyjąłem z
torby, w której
gnił ciągle mój komputer, kupioną w Londynie fajkę. Fajka i „Trzy zakonnice”,
tytoń, którego
smak przewyższały tylko usta Kryszki, szybko zreperowały poprute ściegi mej
duszy.
Serfowałem pilotem po nielicznych kanałach brytyjskiej telewizji. Myślałem
już, że nie
znajdę nic ciekawego, gdy nagle usłyszałem głos:
– Jeśli nie uda się nam zwalczyć kryzysu, który dotknął naszą firmę właśnie
tuż przed Wielką
Promocją Strockerów, to mam obawy, że plany finansowe, jeszcze
przedwczoraj jasne i łatwe w
realizacji, jutro mogą okazać się niemożliwe do wykonania. Dlatego właśnie
zebraliśmy się dziś
i zaprosiliśmy na nasze zebranie Jeffa Colonnę, który specjalnie przyleciał z
Bostonu. Witam,
Szefie!
Odezwały się oklaski i kamera ukazała małego, czarnowłosego faceta,
wyglądającego jak
daleki kuzyn Ala Capone, który aprobująco kiwał głową.
– No, mów Bill, co się tu dzieje?
Facet, nazwany Billem, był to drągal z trudnością mieszczący się na ekranie.
Miał butną minę
i znoszony, tani uśmiech, niczym z fotografii na okrągłym lusterku. Gdyby nie
wzrost i tusza,
mógłby być gwiazdą rock and rolla. Z tymi warunkami fizycznymi byłby też
niezłym bokserem
lub rzeźnikiem. Był jednak szefem komputerowego biznesu.
– Więc słucham? – zachęcił go Colonna.
– Na Old Storr pracuje w tej chwili dwadzieścia siedem osób. W tym pięć
programistek,
dwanaście osób obsługi technicznej, księgowość, dział personalny i tak
dalej... Zasadniczy jest
dla nas dział kreacji nowych programów komputerowych. Programy do
strockerów – to przecież
nasz produkt. W tym właśnie dziale bywały różne kłopoty z żeńską częścią
personelu – przede
wszystkim właśnie z programistkami...
Po sali przeszedł szmer, który zarejestrowały mikrofony, lecz ujęcie było
statyczne, stąd nie
było wiadomo, kto za kamerą tak szemrze. Bill był typem energicznym, więc
miałem możność
obserwować, jak po ekranie telewizora porusza się jego głowa. Czasami
wisiała w rogu i wtedy
ogromniał brzuch, gdy zaś pojawiała się w centrum, deformacji ulegał nos i
ruchliwe usta.
– Nasze programistki zamknęły się w kaplicy i piją od czasu, gdy oświadczyły,
że wystąpią
przeciwko mnie z zarzutem o seksualne molestowanie!
– Co tu się dzieje! – pieklił się bostoński szef, a sala wstrzymała oddech. –
Chcecie
doprowadzić do klęski całej firmy?
– Niech mówią one... Ja nie czuję się winny.
Bill znikł z ekranu.
– Proszę teraz Alice Boring, by powiedziała wszystkim, o co chodzi.
Zdarza się czasem, że czyjś głos w telewizji łudząco przypomina głos kogoś
dobrze znanego
z realnej rzeczywistości, lecz tym razem nie miałem wątpliwości. Kobietą,
która wygłosiła
poprzednie zdanie, była Mirkowa Janice. Ale co to za program angielskiej
telewizji, gdzie
występowała? Nie wspomniała o tym ani słowem. Po chwili w prawym górnym
rogu zjawił się
napis INTRANET i zrozumiałem. Przypadkiem trafiłem na kanał wewnętrznej
telewizji
zamkowej – przeznaczonej dla kogo? Dla Military Police? Dla właścicieli? Nie
wiedziałem.
Przed kamerą, na tle wychodzącego na Loch Dunvegan okna (a więc
program przedstawiał to,
co się działo, a może nawet d z i e j e się aktualnie!), pojawiła się twarz otyłej,
młodej kobiety
o rysach cherubinka, która z wyraźną niechęcią w głosie mówiła:
– Głównym powodem, dla którego przyjęłam pracę na Old Storr, była postać
pastora Johna
McDonald, nazywanego przez nas Apostołem Północy. Stał się on wzorem
dla całej naszej
bostońskiej kongregacji... Kiedy przybył w 1862 roku na Wyspę, trwał tam
jeszcze ten
poniżający dla kobiet zwyczaj. Święto stojącego Storra. W czasie jesiennych
pełni księżyca
światło lunarne powoduje dziwne zjawisko niewytłumaczalnego świecenia
skały, zyskującej
wówczas barwę cielistą, nieco fioletową. Dla całej społeczności storrańskiej
było to hasło dla
niebywale rozwiązłego tańca nad brzegiem morza. Po takim tańcu każdy
mężczyzna mógł pojąć
każdą tamtejszą kobietę, co nie oznaczało dla niej utraty dziewictwa.
Stanowiło to ostateczne
spełnienie ich szatańskiego Ideału. W tubylcach nie było żadnej bojaźni
Bożej! Brakowało
nawet kościoła – wierni zbierali się w stodole! To było okropne...
Alice Boring westchnęła, jakby opowieść przychodziła jej z trudem,
wydymając przy tym
okazały biust.
– ...Uporczywa, dwudziestoletnia praca kaznodziejska doprowadziła do tego,
że Wyspiarzy
ogarnął niespotykany nigdzie od czasów Reformacji ferwor religijny (jej twarz
rozjaśniła się).
Powstał murowany kościół z plebanią. Wierni zbierali się w nim każdego dnia
z wyjątkiem
sobót i poniedziałków. W niedzielę szli do kościoła dwa razy, rano i
wieczorem. Obecność na
każdej mszy była obowiązkowa dla wszystkich powyżej drugiego roku życia,
chyba, że ktoś był
chory. Kościół uwolnił ludzi od pracy nie tylko pomiędzy poszczególnymi
mszami, ale każdego
wieczora. Od soboty wieczór do niedzieli rano zabronione były wszelkie
rozmowy. Na dźwięk
dzwonu cała społeczność, z oczyma wbitymi w ziemię, biegła hurmem do
kościoła. Kłóci się to
naszymi wyobrażeniami o wolności, ale przecież ta wyspa stanowiła przez
tysiąc lat wielki
społeczny eksperyment. Tak jest zresztą do dzisiaj, choć ludzie o ptasich
nogach rozproszyli się
po całym świecie... Z taką właśnie wizją przybyłam, by dotknąć śladów
natchnionego Apostoła
– przerwała. – I tu, w tym świętym miejscu, natknęłam się na Opętanie Billa!
– To wszystko brzmi interesująco, ale to nie jest akurat odpowiedź na moje
pytanie...
Dlaczego zamknęłyście się na plebani tego świętego pastora i odmówiłyście
pracy? Czy mam
rozumieć, że to s t r a j k? Przy tym, jak słyszę, cały wasz zespół się tam
upijał?! – pytał coraz
bardziej zaniepokojony Colonna.
– Ja nie piję. Jestem baptystką. – broniła się Alice.
– A ty, Barb? Też jesteś taka święta?
– Nie, bynajmniej.
– Więc mówcie, o co chodzi, do cholery!
Przed kamerę wyszła Barb. Była dokładnym przeciwieństwem Alice. Alice
była tęga, o
nosku ledwie wystającym z obłej, udręczonej ciągłym tyciem twarzy. Barb,
najpewniej
organizatorka pijackiego protestu, była chudą blondynką o zwracającym
uwagę nosie: nosie,
który choć niezbyt wielki, był tak ostentacyjny, jakby stanowić miał zewnętrzną
oznakę,
dystynkcję, pagon jej charakteru. Nie szpecił jej, a jednak sprawiał wrażenie,
że ludzie mogą
brać ją za mocniejszą, niż była w istocie.
– To wszystko przez Billa! – rzekła surowo Barb. – Ja nie jestem wierząca,
więc religijne
kawałki Alice po prostu sobie odpuszczę. Każdy chłop to świnia, wiemy to
wszystkie, ale –
bądź co bądź – są jakieś granice chujokracji! A Bill tych granic nie znał. Kiedy
wyjeżdżaliśmy
na spotkania z klientami, Bill brał mnie ze sobą. Niekiedy jeździła z nami
Alice. Ale po co brał
też ze sobą Jamesa z działu technicznego, długi czas było dla mnie
tajemnicą. Pewnego dnia
jednak zrozumiałam! Bywały na takich wyjazdach spotkania ze hurtownikami.
Ci panowie
wiadomo, jacy są – to handlowa hałastra, zainteresowana wyłącznie jednym...
Barb zrobiła pauzę. Na jej twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia „chłopami” w
ogóle.
Rzuciła porozumiewawcze spojrzenie na salę, więc zapewne i ku Alice.
– Bill organizował dla nich wieczorne rozrywki. Nazywał to „chodzeniem do
akwarium”. Na
jednym z tych samczych zjazdów Alice, w swej świętej naiwności, pytała
mnie: „Do akwarium
wieczorem? Akwarium trzeba zwiedzać za dnia!” Wzięłam ją wtedy za rękę i
na stronie
wytłumaczyłam, co też to za akwaria ci panowie zwiedzają wieczorami... I że
nic nam po tym...
Bill kazał te „wycieczki” opłacać kartą kredytową Jamesa, podległego sobie
pracownika.
– Bill, to prawda? – odezwał się surowy głos szefa.
– Szefie – bronił się z kąta sali obwiniony – czasami takie nadspodziewane
okoliczności
trzeba gdzieś zaksięgować, a chyba lepiej, że zostanie to między nami...
– To nie ma znaczenia, dopóki nie robi się z tego cała historia! Czemu kobiety
są na ciebie
tak wściekłe? Wciąż tego nie rozumiem. Kto mi to wreszcie powie?
– Ja, ja to powiem!
Na ekranie pojawiła się twarz hermafrodyty, mającego jak my wszyscy kiedyś
długie włosy,
lecz dodatkowo i kolczyk w uchu, podmalowane czarnym tuszem oczy oraz
uszminkowane usta.
Najgorsze w tym wszystkim, że był z tym makijażem naprawdę ładny i
wzbudzał we mnie
gorszący odruch pożądania.
– Ty, James?
– Tak! – zapiszczał James głosem tak ściśniętym, jak mój w apogeum mej
londyńskiej
depresji. – Dość mam już pytań w księgowości, jak w jeden wieczór udaje mi
się wydać na
kurwy tysiąc funtów! Dość mam opinii największego jebaki w całej firmie!
Skoro jest z nami
pan Jeff Colonna, to wreszcie powiem... To było przedwczoraj. Była pełnia.
Wyszedłem z
plebani, chcąc pójść do klubu oficerskiego, gdzie mamy prawo wstępu z
upoważnienia kapitana
Hundegrabe. Ten okropny galijski Storr stał znów bezwstydnie od zmierzchu,
wabiąc z
północnych akwenów wszystkie morskie ptaki. Od kiedy nie ma Storran, ilość
ptaków na
wyspie stała się zastraszająca – zboczył, podekscytowany, z tematu. –
Wszystko wokół zasrały!
Niedługo poziom guana sięgnie parapetów. Pierze wciąż fruwa w powietrzu,
to szkodzi na oczy.
Nie mówiąc już o radarach – skarżył się, wycierając kąt oka pięścią. –
Narzekają też na to
wojskowi... I nagle zobaczyłem Billa w panoramicznym oknie jego pracowni
na podstryszu
plebani. Stał, i... – James miał kłopot ze znalezieniem odpowiedniego
określenia, wreszcie
desperacko zapiszczał – w a l i ł k o n i a pod świńskie obrazki z Internetu w
komputerze!
– Janice – rzekł Colonna – zostałaś przyjęta do naszej firmy jako psycholog.
Powiedz nam,
co sądzisz o całej tej sprawie?
– Nie będę tutaj wchodziła w rozważania, dotyczące wpływu Storra na to, co
dzieje się na
wyspie. To z pewnością kwestia wiary, a więc czegoś, czym jako naukowiec
się nie zajmuję.
Zaś z naukowego punktu widzenia publiczny akt masturbacji stanowi objaw
męskiej potrzeby
panowania. Przypomnienie wszystkim kobietom na wyspie, że to on, Bill, jest
posiadaczem
joysticka, który kontroluje działania podległych mu osób...
– To nieprawda! – krzyknął Bill. – Nienawidzę cię!
– To dyskusja, a nie pyskówka, panie dyrektorze! – usadziła go Janice. –
Pora spojrzeć w
twarz faktom. A fakty te tworzą nową sytuację, której wszyscy musimy
sprostać. Problemem
nie jest już technologia, bo z nią sobie radzimy. Dziś chodzi o co innego!
Filozofia – jak to
celnie określiła Barb – c h u j o k r a c j i być może odpowiednia dla Storran,
dla nas, w końcu
XX wieku, w naszej, zachodniej cywilizacji jest nie do przyjęcia! – zawołała z
feministycznym
zapałem. – Upływający wiek był czasem walki kobiety o zniesienie prymatu
mężczyzny. Wiek
przyszły będzie już inny. Znikną różnice, które symbolizuje Storr. Podział na
płcie stanie się
archaiczny, powiem więcej – bezużyteczny! Postawa Billa jest chorobą, którą
wyleczy
przyszłość...
– Być może, być może... Kobiety... – myślał na głos Colonna – kobiety...?
Tak, to jest
problem! Swoją drogą nie słyszeliśmy jeszcze głosu Christine. Co ty o tym
sądzisz?
– Ja, ja – jąkała się – uważam, że to, co zrobił Bill, było po prostu obrzydliwe!
Taki brak
samokontroli... On jest po prostu słaby! Nie chciałabym być skazana na
podobnie żenujące
sytuacje w przyszłości.
– Teraz masz okazję – rzekł do niej Colonna – opowiedzieć się, wyrazić swoje
zdanie. Czy
nadal uważasz, że praca na Old Storr jest twą życiową szansą?
– Nie wiem. Już jestem tym wszystkim zmęczona... A czy mam jakiś wybór?
– To my mamy wybrać! – rzekł z mocą Colonna. – Tutaj, w tym ścisłym gronie
osób, z
którym mamy w przyszłości współrządzić wspaniale rozkwitającą firmą... – na
sali odezwał się
pomruk zdziwienia. Colonna wyłożył karty. Zebranie było testem, który miał
wyłonić przyszły
zarząd.
– Czekam więc na propozycje – co moglibyśmy zrobić, by poprawić zaistniałą
sytuację?
– Zbudować nowy hotel – zaproponowała któraś z kobiet.
– Zrobić reorganizację. – to był głos Barb.
– Zmienić kierownictwo – rzekł mściwie jakiś mężczyzna.
– Myślę, że będę wyrazicielem wszystkich zebranych, jeśli powiem, że należy
się nam
podwyżka – powiedział czarującym głosem James, okraszając wypowiedź
uśmiechem.
– A ja proponuję rzecz zasadniczą! – wybiegła przed kamerę Alice Boring. –
Rzecz, bez
której wszystko inne, to tylko półśrodki! Trzeba wysadzić w powietrze tę
cholerną skałę. Niech
sczeźnie na zawsze w oceanie ten wszeteczny Old Storr!
Wypowiedź ta znalazła powszechną aprobatę. Klaskano i cieszono się jak na
meczu
baseballowym. Demokratycznie zebrani doszli więc do wspólnego wniosku –
trzeba zniszczyć
Old Storr i uniemożliwić w przyszłości wszelkie księżycowe erekcje!
– Kapitanie Hundegrabe... – zwrócił się Colonna do kapitana Military Police.
Tyle słyszałem o kapitanie Hundegrabe, że byłem po prostu ciekaw, jak też
wygląda
człowiek, który wsadził do więzienia Mirka i pilnował wszystkich tajemnic
firmy. To, co
ujrzałem, sprawiło, że włosy stanęły mi na głowie. Za stołem siedział mój
ojciec! Był co prawda
w mundurze i zwracano się doń innym nazwiskiem, lecz to był on! Duży,
kaszubski nos,
zgarbione plecy, trójkątna twarz, zwieńczona płaską łysiną, lękliwy uśmiech i
rozgoryczenie w
oczach. Tak, to on! Jak było możliwe, że tak wciąż mi się wcielał – w portiera
w szpitalu, w
kapitana Military Police?
– Potrzebna jest pańska konsultacja jako wojskowego. Jakie byłyby koszty
takiej operacji? –
pytał Colonna oficera.
– Wysadzić Storra? To betka! – roześmiał się rubasznie. – Problem jest inny –
uniósł
siworude brwi. – Jak to zrobić, by nie zdetonować zgromadzonego na wyspie
arsenału, bo przy
okazji możemy wysadzić całą Ziemię!
Sala zdrętwiała. Na smagłej twarzy Colonny widniał głęboki namysł. To było
naprawdę
realne... Poczułem tamto straszne, londyńskie uczucie! Zatrzasnąłem
bezgłośnie powieki – nie
mogłem, nie chciałem już nic widzieć! Wszystko, co przeżyłem od wyjazdu z
kraju,
koncentrowało się wokół jednego słowa: rodzina. Nagle zrozumiałem. Wojna
była
przekleństwem nie tylko moich rodziców – moim także! To nie przypadek, że
ciotka Asia tak
się mną interesowała, wciąż ingerując w moje życie. Chciała zawsze, żebym
był jej dzieckiem.
Bywało, że i ja tego pragnąłem. Ciotka bowiem wyznała mi pewną rzecz
niemal w przeddzień
agonii.
...Pewnego dnia po mszy w kościele św. Mikołaja, gdzie miała swe
nabożeństwa Polonia,
dziadek Beno, tata i ciotka Asia poszli przejść się po mieście. W domu na
Elsenstrasse, na
Grażyny, ciotka była od dawna na cenzurowanym. Źródłem tych swarów był
jej romans z
urzędnikiem kolejowym, panem Konstantym. Ale ciotka trzymała fason, nie
zdradzając ani
słowem, co się z nią dzieje.
Już koło Żurawia usłyszeli krzyki od strony Zielonej Bramy, a zaraz potem
minął ich
zmierzający w jej kierunku szybkim truchtem oddział schupo. Były to czasy
kryzysu.
Gdańskimi ulicami przeciągały robotnicze manifestacje. Rozległy się wrzaski:
Nieder mit dem Senat!
Haut die Fettbonzen!
Haut die Mistbande!
Trafili na demonstrację Rotfrontu. Babka, przerażona, miast schronić się w
którejś z
nadmotławskich bram, pobiegła zdezorientowana, wlokąc za rączkę mego
ojca, w samo centrum
demonstracji. Za nią biegli dziadek i ciotka Asia. Przedzierali się przez gęstwę
ludzką –
rozjuszonych robotników, podpitych bówków, przypadkowych luisów i
podmiejskich
luntrusów. Spod Zielonej Bramy wypadli na demonstrantów z pałkami
szupowcy w wysokich
kaskach. Poszły w ruch laski i łańcuchy. Polała się krew. Wszyscy moi
chłonęli ten widok, nie
śmiejąc uczynić kroku. Mały Bruno wyrywał się mocnej ręce babki i płakał
głośno. Stawało się
coraz niebezpieczniej.
W pewnej chwili jeden z demonstrantów ugodził ciotkę Asię laską w brzuch.
Zwinęła się,
jęknęła i porwały ją bóle. W środku demonstracji, w śluzie wód płodowych,
ciotka Asia rodziła
swe jedyne dziecko – owoc tajemnego romansu z Konstantym von Kehlen.
Dziecięcą wściekłość obrócił Bruno nie przeciw robotnikowi, sprawcy
nieszczęścia, lecz
przeciwko szupowcowi. Pisnąwszy: „Bić świnie!”, jak małpka skoczył na pierś
wielkiego
policjanta. Co sił w ząbkach wgryzł się w jego nos. Tarmosił potężny nochal
policjanta i chyba
dostał szczękościsku, bo w ślad za krzykiem jego roniącej siostry rozległ się
potężny ryk. Nie
mogąc uwolnić się od oszalałej małpki, szupowiec okładał Bruna gumową
pałką. Ale chłopczyk
nie czuł bólu. Chciał śmierci tego człowieka! Gdyby miał siłę, rozszarpałby go
na strzępy.
Odepchnięty i strącony na ziemię, stracił przytomność w tymże momencie,
gdy odzyskała ją
ciotka Asia, która oderwawszy krwawiącą pępowinę od trupka – radośnie się
uśmiechnęła...
Przez oczyszczające wspomnienie przedarł się szczęk kluczy. To kapitan
otwierał drzwi
mojej celi. Był tak śmiertelnie podobny, jakby mój ojciec nagle
zmartwychwstał. Zgarbiłem się
i spuściłem oczy.
On także patrzył na mnie srogo znad pokaźnego, kaszubskiego nosa.
Dostrzegłem, że kępki
włosów w uszach mu osiwiały. Zdrętwiałem. Oko! Moje oko stało się pełne
najprawdziwszego
mroku, jak węgiel pełen jest czerni, a płacz łez. Lewy policzek jął mnie
szczypać i zajął się
ogniem, jak wtedy w Kuźniczkach, gdy uderzył mnie ten jeden, jedyny raz...
Nie mogłem mu
tego podarować!
Kapitan Hundegrabe twardym ruchem zgasił mi przed nosem telewizor.
Spojrzał na mnie
karcącym wzrokiem.
– To, co robisz, jest nielegalne! Jak można być takim idiotą? – pastwił się. –
Wiedząc, że coś
jest nie dla nas, nie powinno się tykać!
– Ja nie wiedziałem – pisnąłem – oglądałem tylko telewizję...
– Bez żadnych takich – krzyknął – głupich tłumaczeń! Akurat! To włamanie się
do prywatnej
sieci! Podsłuchiwałeś tajną naradę! – oskarżał bezlitosnym głosem. – Pokaż
mi pilota! – odebrał
mi go z ręki. – Tu, tu! (pokazywał palcem mały guzik tuż nad strzałką „up”
zmiany kanałów)
jest przycisk! – cedził z mocą – wewnętrznej zamkowej telewizji. Użycie go
bez wiedzy
właścicieli systemu jest prawnie zabronione. A to nie wszystko. Chyba nie
muszę ci tłumaczyć,
co znaczy wykradać tajne informacje firmy...
Czułem, jak iskrzy się w nim złość, jak nabrzmiewa wroga energia. Chciał
mnie zdeptać,
wbić w ziemię, bym wreszcie pojął, że nie można już dłużej czekać z aborcją,
wyskrobaniem
mnie stąd, by już nigdy więcej nie pojawił się na świecie taki s o m k, jak ja...
Wtedy właśnie go uderzyłem! Tylko raz. Zakołysał się i zmarszczył brwi...
Jakby nie
zrozumiał. Było mi go żal. Zmalał, jakby wypuścił z siebie powietrze. Lecz
opanował się
szybko. Wyrwał zza pazuchy rewolwer.
– Pożałujesz tego! Atak na oficera na służbie – to nie żarty. Za to idzie się pod
sąd
wojskowy! Jesteś aresztowany!
Pochylił przede mną płaską łysinę i z pistoletem w dłoni wyjął mi pasek ze
spodni i
rozwiązał tenisówki. Stałem bezwolnie. Z paskiem, sznurówkami i kablem od
czajnika w ręku
wyszedł z celi, zamknąwszy hałaśliwą zasuwę.
Siadłem bezsilnie na łóżku. Ile jeszcze zasadzek ukrywa przede mną ten
zamek? Mój pokój,
gdzie tak niedawno oglądaliśmy z Kryszką stojącego Storra, dzieląc z
zapałem wzajemne
pożądanie, stał się więzieniem. Czułem się bezradny jak w dzieciństwie.
Chodziłem od okna do drzwi. Od drzwi do okna. Mogłem zrobić zaledwie
cztery kroki.
Mirka też zamknął! Każdy akt mojej woli kończył się spotkaniem z jakimś
policjantem lub
popadnięciem w szaleństwo. Czy nie mam naprawdę żadnego wyboru? Z
okna celi rozciągał się
wspaniały widok na Loch Dunvegan. Foki taplały się w błocie. Gdzieś, niezbyt
daleko, z oceanu
wystawał Old Storr. W kieszeni miałem klucze do samochodu. W niczym nie
mogły mi pomóc.
Zzułem spadające mi ze stóp tenisówki. Po nocnej rozmowie nie mogłem
liczyć na Kryszkę, ani
tym bardziej na Janice.
Dotknąłem liny wiszącej na ścianie. Właśnie, lina!
Zdjąłem ją z haka i obejrzałem uważnie. Koniec wieńczyła niewielka pętla,
którą Storranie
zakładali na metalowy słup. Służył on śmiałkom, wybierającym się na
samotne łowy – dla
treningu czy dla zabawy. Otwarłem okno i zawiązałem linę na klamce.
Wyrzuciłem ją na
zewnątrz. Siadłem na parapecie. Pode mną widniał barbakan i urwisty brzeg
Loch Dunvegan.
Wahałem się przez chwilę. Wysoko nad Zamkiem przelatywała gromada
mew. Leciały na Old
Storr. Usłyszałem ich radosny krzyk, a potem pukanie do drzwi.
– Yatzek! Are you there?
To była Kryszka. Rzuciłem się w bez namysłu w dół. Spadałem, trzymając się
liny, gdy
dziesięć metrów niżej dostrzegłem dogodny parapet. Uchwyciłem się go
stopami. Moje palce
stały się chwytne. Złapałem nimi parapet jak dłońmi. Odczułem nieznany mi
dotąd balans ciała.
Punkt ciężkości mieścił się w ptasich nogach. Trzymałem się liny lekko,
prawie niepotrzebnie.
Mógłbym rozpostrzeć skrzydła i polecieć dalej.
Znów zacząłem widzieć! Oślepłe oko wypełniło światło. Więc to była reguła...
Nie wolno
mnie trzymać w klatce. W klatce ślepłem.
Na parapecie zatrzymały się także inne ptaki. Prowokowały mnie, bym
odfrunął. Nie chciały
mego towarzystwa. Odbiłem się od półki i zakołysałem na linie. Poczułem
boleśnie, że brak mi
jednego skrzydła. Otworzyłem usta jak mewa, rozciągnąłem wargi jak do
płaczu i z głębi mnie,
prawie z kręgosłupa, wydarł się ostry, świszczący ton – wprost z lasera mego
serca. Sięgnął
wysoko, aż na wyżyny ptasich szlaków, i zakręcił nimi.
Krzyczałem jak mewa i przyzywałem je.
Kołysałem się łagodnie na całej długości liny, wzdłuż i wokół wieży. Z wolna
gęstniało
wokół mnie od ptaków: mew, nurzyków, głuptaków, maskonurów, szpaków,
ostrygojadów,
wróbli, petreli, wron siwych, kruków, kaczek edredonów,, strzyżyków.
Wszystko, co leciało na
Old Storr, wirowało teraz wokół wieży. Z góry zlatywały wciąż nowe.
Nagle poczułem, że mój krzyk tak się zaostrzył, iż stał się sieczny. Straciłem
nad nim
kontrolę. Krążył nade mną i spadał w dół jak cieniutka, stalowa listwa. Bałem
się! Wreszcie się
stało. Mój krzyk przeciął linę, której się trzymałem.
Sfrunąłem w dół, wciąż lekki, mocny, pełen powietrza, a lina, jak pierzasty
wąż, leciała za
mną. Spadłem na ziemię i stałem się ciężki. Tak strasznie ciężki! Własny
ciężar potłukł mnie
boleśnie, pokaleczył brwi, usta, kolana, łokcie... Przeraziłem się, że głowa
stłucze mi się jak
żarówka.
Wieczorem obudziła mnie daleka detonacja, której podmuch przywiał
białoszare chmury. Na
zachodnim krańcu horyzontu uniósł się płomień, jakby startowała rakieta.
Leżałem wciąż w
miejscu, gdzie upadłem – w krzakach u podnóża barbakanu. Zdziwiłem się,
że do tej pory nikt
mnie nie szukał. Cóż się stało?
Odpowiedź usłyszałem z dachu zamku i szczytów wież – zewsząd słychać
było klangor
skrzydlatych stworzeń. Ptaki obsiadły każdy gzyms i każdą wnękę, wdzierały
się do zamku
każdym otwartym oknem. Chwiejnym krokiem poszedłem na zamkowy
podwórzec. W głębi
fortecy słychać było strzały. Szukałem Mirka. Był to odruch starszy niż
świadoma pamięć. Tyle
razy tłukliśmy się na podwórku – zawsze wtedy znajdowałem u niego słowa
pociechy i gest
koleżeństwa. Z wnętrza wynoszono komputery i drukarki, ładowano wojskowe
ciężarówki. Z
rozbitych okien wylatywały ogromne głuptaki.
Ich dwoje stało przed wejściem. Janice była wściekła. Wbiła we mnie
spojrzenie mądrej kury
i przez chwilę zdała mi się bliska. Niebo szumiało dźwiękiem łopoczących
skrzydeł. Zdawało
się, że za chwilę na zamek runie lawina. Pojawiające się w oknach twarze
żołnierzy były blade.
– Kiedy to się zaczęło? – spytałem.
– Po pierwszym wybuchu.
Mirek wyprostował się i siadł na parapecie. Złapali się z Janice za ręce jak na
karuzeli.
– Wysadziliście w powietrze Old Storr?
– Fakt! Nic nie da się już zrobić – rzekł ze spokojem, który brzmiał jak
wyznanie zdrady.
– Wykastrowała cię! Mirek, ona cię zjadła!
– Kiedyś ci ufałem, więc powiem – rzekł Mirek spokojnie – wydawałeś mi się
lepszy! Ale
dziś, kiedy już nie ma tego pieprzonego Storra, dąć w tę starą trąbkę jest po
prostu śmiesznie.
Nie czujesz tego?
– Storr był kręgosłupem. Bez niego tamta cywilizacja nie miałaby sensu. A
teraz zostaniecie
tylko wy...
– I to jest takie smutne? – uśmiechnęła się do mnie Janice.
– Nie wiem. To wszystko dzieje się za szybko, żeby wiedzieć cokolwiek.
Nagle z wnętrza dobiegł nas dziki, kobiecy wrzask. Wbiegliśmy do środka. W
małym
westybulu pachniało prochem. W kącie trzepotały trzy głuptaki. Próbowały się
wznieść, ale
ciasnota hallu uniemożliwiała im rozwinięcie skrzydeł. Podskakiwały więc,
strosząc pióra, a
przed nimi stał żołnierz, ciągle nie mogąc zdecydować, którego najpierw
zastrzeli. W drzwiach
klatki schodowej stała Kryszka i wrzeszczała, jakby zacięła się jej ścieżka:
– Nie zabijaj ich, draniu! Nie zabijaj!
Podszedłem z tyłu do żołnierza i starym, podwórkowym sposobem podciąłem
mu nogę.
Zaskoczony, padł na plecy. Zaterkotał uzi. Kule trafiały w małe żyrandole u
sufitu, siejąc wokół
nas odpryski. Jeden z odłamków rozbił szybę gablotki, gdzie leżało
storrańskie pudełko z
napisem „OPEN, PLEASE”.
– Ty! Bydlaku! – odciągała mnie na bok Janice.
Głuptaki zrobiły wówczas rzecz, która mnie zdumiała. Jak na olimpiadzie
pokonały
przestrzeń hallu trójskokiem, powaliły stojącą w drzwiach Kryszkę i wyfrunęły
przez rozbite
okno. Dziewczyna rozszlochała się. Podbiegłem do niej i pomogłem wstać.
– Nie jesteś ranna?
– Nie. Dziękuję ci. – Otrzepała spodnie, a potem uścisnęła moje ramię. – Co
myślisz? –
zapytała, a w jej oczach była serdeczna prośba odpowiedzi. – Co z tego
wszystkiego będzie?
– Przecież ty już wybrałaś.
– No tak, tak. Dziękuję ci – powtórzyła i jeszcze raz użyła mego ramienia jak
radiotelegrafista klucza. Ale już jej nie wierzyłem.
Żandarm ochłonął, podniósł uzi i rzekł:
– Proszę natychmiast opuścić teren, bo będę musiał wszystkich was
aresztować!
Janice wysunęła się do przodu i jęła go uspokajać. Po chwili żandarm pobiegł
w kierunku
nowych strzałów.
– Muszę wziąć resztę rzeczy z naszej celi – szepnęła Kryszka.
– Nie boisz się pójść na górę? Tam jest już jeden wielki kurnik! Mogę pójść z
tobą –
zaproponowałem.
– O nie! – włączyła się Janice – ja pójdę z Chris. Nas dwu zupełnie
wystarczy...
Kryszka pokiwała gorliwie głową.
W ptasim furkocie poszły w górę. Z każdym stopniem były wyżej. Wreszcie
znikły.
– Co teraz zrobisz? – spytałem Mirka.
– Wracamy z Janice i Kryszką na wyspę...
– Na jaką wyspę?! Wyspy już nie ma!
– Teraz, kiedy nie ma już Storra... Zacznie się dla nas najlepszy czas...
– Tak, to całkiem możliwe.
Straciłem więc Mirka. Machał mi ciepło na pożegnanie, ale co to zmienia?
Było mi gorzko
jak po zjedzeniu opony. Postanowiłem jechać zaraz, by dotrzeć nad ranem do
któregoś z
promów w Kyleakin, Glenelg albo Armadale i opuścić Skye.
Za mną został wielki masyw zamku, który obsiadły miliony morskich ptaków,
walczących,
by objąć go w wyłączne posiadanie. Miałem poczucie, że to odwet. Przede
mną truchtało drogą
wielkie stado owiec. Trąbiłem na nie, ale niewiele sobie z tego robiły.
Nagle coś głośno łupnęło w dach samochodu. W pierwszej chwili myślałem,
że to może jakiś
ptak lub kamień spod kół, ale nie! Za autem biegła z walizką w ręku Kryszka,
rzuciła w
samochód torebką i krzyczała:
– Otwórz bagażnik!
– Po co? – zapytałem, mocno zdziwiony, przez otwarte okno.
– Jak to po co? Jadę z tobą!
– Ty zawsze chcesz z kimś jechać... Co to za dziwny nałóg?
– N i e c h c e s z? – zapytała z niedowierzaniem.
– Tego nie powiedziałem – rejterowałem przed jej determinacją. – Ale to
oznacza cholerne
kłopoty.
Wyszedłem z wozu, by schować jej walizkę. Kryszka spojrzała raz jeszcze na
zamek.
Mrowie ptactwa, które obsiadło mury, zatarło wszelkie szczegóły. Jakby
zamku nigdy nie było.
Jakby to ptaki uwiły warowne wieże, barbakan... to wszystko!
Gdy już upewniła się, że jej nie wyrzucę z samochodu, podała mi, jak coś
cennego, usta. Jej
usta były obdarzone własną wolą. Opóźniło to trochę nasz wyjazd. Wreszcie,
gdy oboje
złapaliśmy oddech, zapytała z lękiem w oczach:
– A gdzie pojedziemy?
– Najpierw wrócimy do Anglii, a później na kontynent. Ale na pewno to dobrze
przemyślałaś? Nie boisz się?
Choć było to pytanie, kiwała głową po każdym słowie, nawet po przecinkach.
– Przecież to mój kraj – rzekła powoli – tam się urodziłam. A poza tym...
zawsze chciałam
mieszkać w Europie!
Kryszka więc wpakowała się do samochodu równie bezceremonialnie, jak w
moje życie. Nie
powiem, żebym nie miał wątpliwości. Każdy je ma. Ciotka Asia zapytała mnie
kiedyś, czy
jestem kochliwy. Skąd niby miałbym wiedzieć? Nie wiem do dzisiaj, czym jest
uczucie. Myślę,
że uczucia obrysowują kształt duszy. Wiem też, że jeśli gnębisz własne
uczucia – w końcu
więdną, a twoja świadomość staje się płaska jak deska. Nie wydaje wobec
świata żadnego
odgłosu. Brak ci przestrzeni w samym sobie. Zamiast emitować własne
dźwięki – trzeszczysz
jak zepsuty głośnik i wydajesz z siebie cudzą, mechaniczną muzykę. Czasem
jak śmiacz, a
czasem jak pianola.
Piosenka galijska z wyspy Old Storr
Cumba a' Bha'ird –
Gur gile mo leannan
Na'n eal' air an t–snamb,
Gur binn' i na smerachrach
Air barraib rchruinn s' a' Mhagh
Gur–b–e geanmnachd a beusann
S' I eucoir n'a ca'il
A lu'b mise gu g'e'illeadh
Air bhaeg e'i'ginn n'a gra'dh
Bielsza jest moja miłość
niźli płynący łabędź,
słodsza niż drozda śpiew
w koronach drzew.
To niewinność natury
I dziewiczość jej dróg
przekonuje mnie snadnie
bym wierzył w miłość jej.
Chicago–Jelitkowo 1998
Korekta: Antoni Pawlak