Carrie Vaughn
KITTY I NOCNY WASZYNGTON
Kitty Norville
2
Rozdział 1
- Jest z nami Beth z Tampy. Witaj.
- Cześć, Kitty, dziękuję, że możemy porozmawiać.
- Nie ma sprawy.
- Mam pytanie, które chciałam zadać już od dłuższego czasu. Myślisz, że Drakula jeszcze
żyje?
Oparłam się o podłokietnik i wbiłam wzrok w mikrofon.
- Drakula. Ten z książki? Postać literacka?
Beth z Tampy była podekscytowana i jak najbardziej poważna.
- Tak. To chyba najsławniejszy wampir. Był tak potężny, że nie chce mi się wierzyć, że
Van Helsing i cała reszta tak po prostu go wykończyli.
Starałam się być miła.
- Ale tak było. To tylko książka, Beth. Fikcja literacka. To postacie z książki.
- Ale sama co tydzień przekonujesz wszystkich, że wampiry i wilkołaki istnieją
naprawdę. Taka książka na pewno została napisana na podstawie jakichś prawdziwych
wydarzeń. Może ten ktoś w rzeczywistości nie nazywał się Drakula, ale Bram Stoker
musiał wzorować się na jakimś prawdziwym wampirze, nie wydaje ci się? Nie ciekawi cię,
kim był ten wampir?
Stoker mógł spotkać prawdziwego wampira, mógł nawet wzorować się na nim, tworząc
Drakulę. Ale jeśli ten wampir wciąż jeszcze istniał, podejrzewałam, że ukrywał się przed
całym światem, bo wstydził się, że jest kojarzony z tą książką.
- Nawet jeśli naprawdę istnieje wampir, który stał się inspiracją dla Stokera, fabuła
książki to fikcja. Twierdzę tak, ponieważ Drakula nie opowiada tak naprawdę ani o
wampirach, ani o polowaniach na wampiry, ani o nieumarłych, ani o niczym takim.
Opowiada o wielu innych rzeczach: o seksualności, religii, imperializmie i ksenofobii.
Ale przede wszystkim opowiada o ocaleniu świata za pomocą najwyższej klasy techniki
biurowej. - Odczekałam pół sekundy, aż dotrze do niej, co powiedziałam. Uwielbiałam to.
- Zastanów się. Robią tam tyle hałasu maszyny do pisania, fonografy, stenografy, to był
thriller technologiczny tamtych czasów. Udaje im się wszystko rozwiązać tylko dlatego, że
Mina świetnie wprowadza systematyzuje dane. Jak myślisz?
- Eee... to chyba przesada.
- A czytałaś książkę?
- Nie. Ale widziałam wszystkie wersje filmowe! - zakończyła radośnie, jakby to miało ją
uratować.
Zdusiłam syknięcie.
- No dobrze. A która jest twoja ulubiona?
- Ta z Keanu Reevesem!
- Dlaczego mnie to nie dziwi? - Rozłączyłam ją. -Kontynuujmy. Mamy następnego
rozmówcę, jesteś na antenie.
- Cześć, Kitty! Słucham cię od dawna, ale dzwonię po raz pierwszy. Cieszę się, że się ze
mną połączyłaś.
- Żaden problem. Co byś chciał nam powiedzieć?
- Mam raczej pytanie. Wiesz może, czy istnieje jakiś związek między wilkołakami a
futrzakami?
Na monitorze było napisane, że facet ma pytanie dotyczące likantropii i
alternatywnych stylów życia. Realizator przeprowadzający selekcję telefonów był
naprawdę świetny w mówieniu ogólnikami.
Wiedziałam, że ten temat w końcu wypłynie. Chyba i tak udało mi się go długo unikać.
No dobra. Moi słuchacze oczekiwali szczerości.
- Wiesz, że prowadzę tę audycję już prawie rok i nikt jeszcze nie poruszył tematu
futrzaków? Dziękuję, że sponiewierałeś resztki mojej godności.
- Nie musisz być taka...
- Słuchaj, mówiąc poważnie, nie mam zielonego pojęcia. To dwie zupełnie różne rzeczy:
likantropia to choroba. Futrzastość to... upodobanie. Co, jak przypuszczam, oznacza, że
można być jednocześnie i tym, i tym. Ale kiedy mówisz o futrzakach, masz na myśli ludzi,
którzy lubią kreskówki z dwunożnymi liskami, czy ludzi, którzy przebierają się za
zwierzęta? Może niektórzy z tych, co dzwonią z pytaniem, jak zostać wilkołakiem, są
akurat futrzakami i uważają, że wilkołactwo to następny logiczny krok. Ile znanych mi
likantropów jest futrzakami? Zwykle nie pytam o to ludzi. Rozumiesz, że to dość
skomplikowane?
- No tak. Ale zastanawiam się, czy jeśli ktoś naprawdę jest przekonany, że powinien
należeć, no wiesz, do zupełnie innego gatunku - tak jak niektórzy mężczyźni są naprawdę
przekonani, że powinni być kobietami, więc robią sobie operację zmiany płci - nie sądzisz,
że miałoby to sens, że...
- Nie. Nie, to nie ma sensu. A powiedz, czy ty sądzisz, że powinieneś należeć do
zupełnie innego gatunku?
Westchnął głęboko, co zwykle poprzedzało jakieś mroczne wyznanie, które z kolei
stanowiło główną atrakcję większości moich audycji.
- Co jakiś czas śni mi się, że jestem alpaką.
Wzdrygnęłam się lekko, pewna, że się przesłyszałam.
- Słucham?
- Alpaką. Ciągle mi się śni, że jestem alpaką. Jestem w Andach, wysoko w górach. W
dolinie widnieją ruiny wielkiego inkaskiego miasta. Wszystko jest soczyście zielone. -
Równie dobrze mógł opisywać zdjęcia z któregoś numeru „National Geographic". - A
trawa jest taka smaczna.
No dobrze, tego chyba jednak nie było w „National Geographic".
- Aha... to ciekawe.
- Chciałbym tam kiedyś pojechać. Zobaczyć na własne oczy Andy. Czy... czy kiedykolwiek
spotkałaś się z alpakołakiem?
Roześmiałabym się, gdyby to nie było przygnębiające.
- Nie, nie spotkałam się. Wszystkie tego typu istoty, o jakich słyszałam, to drapieżniki,
więc nie wydaje mi się, żeby to było prawdopodobne.
- Aha - westchnął. - A myślisz, że mogłem być alpaką w poprzednim życiu?
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Przykro mi, że nie mogę ci pomóc. Naprawdę mam
nadzieję, że kiedyś znajdziesz odpowiedzi na swoje pytania. Myślę, że dobrze by było,
gdybyś pojechał w Andy. - Moim zdaniem wyjazd w świat zawsze dobrze robi. - Dzięki za
telefon.
Nie miałam pojęcia, w jakim kierunku potoczy się audycja po czymś takim. Wybrałam
któreś z połączeń na chybił trafił.
- Następny rozmówca, o czym chciałbyś porozmawiać?
- Cześć, Kitty. Ee, dzięki. Ja... chyba mam problem. -To był mężczyzna. Mówił znużonym
tenorem. Zawsze uważnie słuchałam ludzi, którzy robili wrażenie zmęczonych; ich
problemy były zwykle poważne.
- Zobaczmy więc, co da się z tym zrobić. Co się dzieje?
- Wszystko się zaczęło, kiedy w mieście zjawiło się łych dwóch, wilkołak i wampir. Są
parą.
- Tych dwóch. To mężczyźni, tak?
- Tak.
- I chodzi o...
- Nic z tych rzeczy. Ale zjawił się łowca wampirów, chyba wynajęła go kobieta, która
wcześniej służyła wampirowi.
- To jego służąca nie podróżowała razem z nim?
- Nie, rzucił ją i uciekł z wilkołakiem.
Nie mogło być gorzej. Ponieważ chciałam zachęcić go do mówienia, dodałam:
- I?
- Zjawił się drugi wilkołak, samica alfa tamtego wilkołaka. Wilkołak był z nią, zanim się
związał z wampirem. Chciała, żeby do siebie wrócili, bo wilki łączą się w pary na całe życie
i tak dalej, ale on nie chciał mieć z nią nic wspólnego, więc wynajął tego samego łowcę,
żeby ją zlikwidował...
- Czy ten łowca nie nazywał się przypadkiem Cormac? - Znałam pewnego Cormaca
polującego na wampiry i wilkołaki, i wszystko to do niego pasowało.
- Nie. Uf!
- Tak tylko pytam.
A potem zrobiło się jeszcze bardziej beznadziejnie. Kiedy już myślałam, że to ostatnia
komplikacja zagmatwanej, nadnaturalnej opery mydlanej rozgrywającej się w tym
mieście, mój rozmówca dodał jeszcze jeden szczegół.
W końcu wykrztusiłam z siebie:
- A jaka jest twoja rola w tym wszystkim? Mężczyzna westchnął ciężko.
- Służę miejscowemu mistrzowi wampirów. Mam przekazywać wszystkim wiadomości.
„Powiedz, żeby wynieśli się z miasta". „Poinformuj swojego mistrza, że tego nie zrobimy!"
„Powiedz łowcy, że zapłacimy mu za anulowanie kontraktu!" „Powiedz mu, że się zabiję,
jeśli do mnie nie wróci!" I tak bez końca! A ja chciałbym tylko wiedzieć...
Może chciał tylko się wygadać. Po to tu byłam. Może nie poprosi, żebym znalazła
wyjście z tego dramatu. Oby.
- Tak?
- Czemu nie możemy się dogadać? Oj. To jedna z tych nocy.
- To pytanie za milion dolarów. Wiesz co? Olej ich. Zachowują się samolubnie,
mieszając cię w to wszystko.
Niech sami przekazują sobie swoje wiadomości.
- Nie-nie mogę tego zrobić.
- Owszem, możesz. Muszą wreszcie zrozumieć, że to absurd.
- No tak. Mówiłem im, ale...
- Ale co?
- Chyba już się przyzwyczaiłem do tego, że robię to, co mi każą.
- To może powinieneś nauczyć się mówić „nie". Kiedy będą zaskoczeni twoją odmową,
powiesz im, że to dla ich dobra. Ułatwiasz im tylko całą sprawę.
- Może...
- Jeśli zaczną ze sobą rozmawiać, na pewno rozwiążą część swoich problemów, zgodzisz
się ze mną?
- Albo skoczą sobie do gardeł. Nie do końca są ludźmi, jak wiesz.
Odetchnęłam głęboko, starając się, żeby w mojej głowie nie usłyszał tonu frustracji.
- Być może jestem jedyną osobą w całym świecie nadnaturalnych, która myśli w ten
sposób, ale nie uważam, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Beznadziejne zachowanie
to wciąż beznadziejne zachowanie, a uleganie przykrym instynktom nie rozwiązuje
sprawy. Tak więc postaw na swoim, jasne?
- Jasne - odpowiedział, nie do końca przekonany.
- Zadzwoń później i powiedz, jak poszło.
- Dzięki, Kitty.
Realizator dał mi sygnał ostrzegawczy: pomachał do innie zza szyby reżyserki, pokazał
na zegarek i zrobił taki ruch, jakby podcinał sobie gardło. Hm, może chciał mi dać coś do
zrozumienia.
Westchnęłam i nachyliłam się do mikrofonu.
- Przykro mi, kochani, ale to by było tyle w tym tygodniu. Dziękuję za wspólnie
spędzone godziny i zachęcam do słuchania audycji w przyszłym tygodniu. Będę
rozmawiać z liderem punkmetalowej kapeli Plaga Szarańczy, który twierdzi, że ich basista
został opętany przez demona i właśnie w tym tkwi tajemnica ich sukcesu. Słuchaliście
Nocnej Godziny. Była z wami Kitty Norville, Głos Nocy.
Zgasła lampka sygnalizująca, że jestem na antenie, i rozległ się dżingiel na zakończenie
programu z wyciem wilka w tle - z moim wyciem. Ściągnęłam słuchawki i przeczesałam
palcami blond włosy, mając nadzieję, że nie są zbyt przyklepane.
Realizator nazywał się Jim Jakiś-tam. Zapomniałam jego nazwiska. A raczej nie starałam
się nawet go zapamiętać.
W przyszłym tygodniu będę już w innej radiostacji z innymi ludźmi. Do tej pory audycje
były nadawane z Denver. Ale miesiąc temu musiałam wyjechać z miasta. A raczej
zostałam z niego wypędzona. Zależy, kogo spytać o zdanie.
Zamiast znaleźć sobie nową siedzibę, postanowiłam podróżować. Dzięki temu
unikałam konfliktów z miejscowymi i trudniej mnie było wytropić. Słuchaczom nie robiło
to żadnej różnicy. W tym tygodniu byłam w Flagstaff.
Oparłam się o drzwi prowadzące do reżyserki i uśmiechnęłam, żeby podziękować
Jimowi. Jak większość gości, którzy utknęli na nocnej zmianie przy konsoli, był
niewiarygodnie młody; studencik, pewnie stażysta, a w najlepszym razie jakiś młodszy
realizator. Pocił się. Nie spodziewał się, że będzie musiał obsłużyć tyle telefonów w
trakcie nocnej audycji.
Większość moich wiernych słuchaczy kładła się późno spać.
Podał mi słuchawkę telefonu. Odezwałam się do niej:
- Cześć, Matt.
Matt obsługiwał konsolę, kiedy byłam w Denver. Teraz nadzorował miejscową ekipę.
Bez niego nie dałabym sobie rady.
- Cześć, Kitty. Wygląda na to, że to koniec.
- Dobrze poszło?
- Jak dla mnie świetnie.
- Zawsze tak mówisz - odparłam trochę marudnie.
- A co mam mówić? Trzymasz poziom.
- Dzięki. Chyba.
- Jutro pełnia, tak? Dasz sobie radę?
Miło, że pamiętał, a jeszcze milej, że się o mnie martwił, ale nie chciałam o tym
rozmawiać. Matt nie był jednym z nas.
- Tak, znalazłam fajne miejsce.
- Uważaj na siebie, Kitty.
- Dzięki.
Dokończyłam to, co miałam zrobić w studiu, i wróciłam do hotelu, żeby się przespać.
Zamknęłam drzwi i wywiesiłam tabliczkę „Nie przeszkadzać". Oczywiście nie mogłam
zasnąć. Przyzwyczaiłam się już do nocnego trybu życia. Często kładłam się dopiero rano, a
budziłam się w południe. Teraz, kiedy byłam sama, było mi łatwiej.
Nikt do mnie nie wpadał; nikt nie spotykał się ze mną na lunch. Byłam tylko ja, droga i
audycja raz w tygodniu. I jakiś odludny las raz w miesiącu. Samotne życie.
Następny wieczór miałam zajęty. Pełnie księżyca zawsze były zajęte.
Kilka dni temu znalazłam sobie miejsce: szlak na odludziu, na końcu drogi gruntowej,
gdzieś w głębi parku narodowego. Mogłam zostawić samochód przy zakręcie pod jakimś
drzewem. Prawdziwe wilki nie zapuszczały się luk daleko na południe, więc jedynym
problemem mogły być wilkołaki, które zdążyły zająć już ten teren. Całe popołudnie
chodziłam po okolicy, obserwowałam i węszyłam. Dałam miejscowym okazję, żeby mnie
zobaczyli, żeby nie byli zaskoczeni moją obecnością. W powietrzu unosiły się tylko zwykłe
zapachy lasu: jelenie, lisy, króliki.
Dobre miejsce do polowania. Wyglądało na to, że mam je tylko dla siebie.
Na kilka godzin przed północą zaparkowałam auto na końcu szlaku, w miejscu, którego
nie było widać z drogi.
Nie chciałam zdradzać, że tu jestem. Nie chciałam, żeby ktokolwiek - a zwłaszcza policja
- zaczął tu węszyć. Nie chciałam też, żeby w promieniu najbliższych kilometrów znalazł się
ktoś, komu mogłabym zrobić krzywdę.
Już to robiłam. To była moja druga pełnia na własną rękę, jako samotnika. Za
pierwszym razem wszystko przebiegło spokojnie, tyle że obudziłam się na kilka godzin
przed świtem, o kilka godzin za wcześnie, trzęsąc się z zimna i ze strachu, bo nie
pamiętałam, skąd się wzięłam naga w środku lasu. Coś takiego nigdy się nie zdarzało,
kiedy miałam przy sobie innych, którzy mi o tym przypominali.
Czułam się tak, jakbym miała w brzuchu bryłę lodu. Nigdy nie przywyknę. Kiedyś
miałam swoją watahę. Byłam otoczona przyjaciółmi, ludźmi, którym ufałam i którzy mnie
chronili. Wilczyca nie powinna biegać sama.
Dasz sobie radę. Potrafisz się o siebie zatroszczyć.
Siedziałam w samochodzie, zacisnęłam ręce na kierownicy i zamknęłam mocno oczy,
żeby się nie rozpłakać.
Miałam swój głos. Swój wewnętrzny monolog, będący jakby częścią mojej świadomości.
Pocieszał mnie, mówił, że nie jestem szalona, upominał, kiedy zachowywałam się głupio,
zapewniał, że nic mi nie będzie, kiedy zaczynałam w siebie wątpić. Brzmiał jak głos
mojego najlepszego przyjaciela TJ-a. Sześć tygodni temu TJ zginął, bo stanął w mojej
obronie. Zabił go samiec alfa z naszej watahy, a ja musiałam wyjechać z Denver, żeby
mnie też nie zamordował.
Zawsze, kiedy dopadały mnie wątpliwości, słyszałam głos TJ-a, który mówił, że dam
sobie radę. Jego śmierć dziwnie we mnie zapadła. Przez pierwszy tydzień czy dwa
sądziłam, że całkiem nieźle sobie radzę.
Myślałam jasno i parłam naprzód. Ludzie nazywają ten etap wyparciem. A potem
zobaczyłam na autostradzie parę na motorze: żadne z nich nie miało kasku, wiatr targał
jasne włosy dziewczyny, która wtulała się w skórzaną kurtkę chłopaka. Dokładnie tak jak
ja, gdy jeździłam z TJ-em. Otworzyła się pustka, którą po sobie zostawił. Zaczęłam
strasznie płakać i musiałam jak najszybciej zjechać z autostrady. Byłam później wyprana z
wszelkich uczuć. Żyłam życiem, które nie należało do mnie. Miałam wrażenie, że ta nowa
rzeczywistość, która przypadła mi w udziale, zawsze tak wyglądała, więc czy mi się to
podobało, czy nie, musiałam się dostosować. Wcześniej miałam mieszkanie, watahę i
najlepszego przyjaciela. Ale tamto już przeminęło.
Zamknęłam samochód, włożyłam kluczyki do kieszeni dżinsów, zostawiłam za sobą
parking i wyznaczony szlak i zanurzyłam się w las. Noc była jasna i przejrzysta. Każdy
podmuch powietrza, każdy zapach, był wyraźny.
Nabrzmiały księżyc zalewający wszystko światłem przesuwał się nad drzewami na
horyzoncie. Dotykał mnie, czułam, jak jego światło muska moją skórę. Na rękach
wyskoczyła mi gęsia skórka. Gdzieś w środku szamotało się moje zwierzę, co jednocześnie
mnie upajało i przyprawiało o mdłości. Gdy już myślałam, że nie wytrzymam, wyłaniała
się ze mnie wilczyca.
Oddychałam powoli i miarowo. Wypuszczałam ją z siebie, kiedy tego chciałam, ani
chwili wcześniej.
Las był srebrzysty, drzewa mroczne. Opadłe liście szeleściły pod nogami zwierząt, które
wyszły nocą na żer. Zignorowałam te odgłosy otaczającego mnie życia. Ściągnęłam
podkoszulek, poczułam, jak księżyc muska mi skórę.
Schowałam ubrania do zagłębienia uformowanego między przewróconym drzewem a
jakimś głazem. Było tam wystarczająco dużo miejsca, żeby położyć się spać, kiedy będzie
po wszystkim. Cofnęłam się naga, czując dreszcze na ciele.
Mogłam to zrobić sama. Nic mi nie będzie. Zaczęłam odliczać od pięciu wstecz...
„Jeden" było już wyciem wilka.
Rozdział 2
Zwierzę, królik, wydaje pojedynczy pisk i nieruchomieje. Usta wypełnia krew, pali jak
ogień. To życie, radość, ekstaza, energia srebrnego światła...
Kiedy zamieniałam się w wilczycę, czułam się tak, jakbym się upiła, za to następnego
dnia zdecydowanie byłam na kacu.
- Nie mam czasu...
- Powiedz szczerze, jakie jest prawdopodobieństwo, że nie właduję się w kłopoty, kiedy
tylko otworzę usta?
Przecież za każdym razem, kiedy mówię coś, co ich wkurza, słyszę gadkę o tym, że
Kongres to „potępia". Nie lepiej, żebyś ze mną był, niż żebyś musiał wyciągnąć mnie z
więzienia za to, że zwymyślam kogoś ważnego?
Westchnął głosem męczennika.
- Racja. Zwycięstwo!
- Dzięki, Ben. Naprawdę to doceniam. Kiedy mamy tam być?
- Za dwa tygodnie.
A ja akurat jechałam w złym kierunku.
- Czy dojadę z Barstow na czas?
- Co ty, do cholery, robisz w Barstow?
- Jadę?
Ben prychnął poirytowany i się rozłączył. A więc wybieram się do Waszyngtonu.
W ostatnim czasie praktycznie nie rozstawałam się z telefonem. Bywało, że całymi
dniami z nikim nie rozmawiałam, no chyba że składałam zamówienie i nieustannie
powtarzałam, że nie chcę frytek. Zamieniałam się w jedną z tych osób, co to chodzą
wszędzie z zestawem bezprzewodowym przy uchu. Czasem zapominałam nawet, że go
mam.
Pojechałam do Los Angeles, nagrałam dwie audycje, przeprowadziłam wywiad z
zespołem - w mojej obecności nie zjawił się żaden demon, ale zagrali tak jazgotliwy death
metal, że miałam ochotę wyjść z siebie. Został mi jakiś tydzień na dojazd na Wschodnie
Wybrzeże.
Byłam w drodze, kiedy zadzwoniłam do doktora Paula Flemminga, który kierował
Centrum Biologii Paranaluralnej.
Jeszcze miesiąc temu była to tajna organizacja badawcza, poufne laboratorium
zgłębiające dziedzinę, o której istnieniu nie miały pojęcia postronne osoby Potem
Flemming wystąpił na konferencji prasowej i wszystko ujrzało światło dzienne. Uważał, że
nadszedł czas, by ujawnić, czym się zajmuje centrum, żeby oficjalnie uznać wampiry,
wilkołaki i parę innych nocnych straszydeł. Jestem przekonana, że po części przyczyniła się
do tego moja audycja. Ludzie zaczęli już w to wierzyć i akceptować.
Próbowałam z nim porozmawiać, ale zawsze włączała się poczta głosowa. Jeśli będę
ponawiać próby, w końcu będzie miał dość wiadomości zostawianych przeze mnie i się
odezwie.
Albo zastrzeże numer.
Telefon dzwonił. I dzwonił. W głowie układałam następną wersję wiadomości - proszę
oddzwonić, musimy porozmawiać, obiecuję, że pana nie pogryzę.
Nagle ktoś odebrał.
- Halo?
Samochód gwałtownie skręcił; byłam tak zaskoczona, że prawie wypuściłam z rąk
kierownicę.
- Halo? Doktor Flemming? Po chwili ciszy odpowiedział:
- Kitty Norville. Jak miło, że pani dzwoni.
Mówił uprzejmym głosem, jakby liczył na miłą pogawędkę, jakby nie łączyła nas
przeszłość. Nie ujdzie mu to na sucho.
- Naprawdę muszę z panem porozmawiać. Przez pół roku dzwonił pan do mnie
anonimowo, podrzucał wskazówki dotyczące pańskiej pracy i sugerował, żebym panu
pomogła, nie podając żadnych szczegółów... I wreszcie wystąpił pan publicznie; o mało
nie spadłam z krzesła, gdy usłyszałam pański głos w radiu. A potem cisza.
Żadnego telefonu, jak kamień w wodę. Wie pan, że wezwano mnie do senatu w
związku z tą pańską puszką Pandory, którą pan otworzył. Może i jest w tym jakiś cel, ale
co chce pan osiągnąć?
- Chcę, żeby centrum zachowało dofinansowanie -odparł.
Przynajmniej odpowiedział szczerze. Mogłam sobie wyobrazić, co się wydarzyło:
centrum jako tajna organizacja badawcza otrzymywało pieniądze pod stołem lub też pod
przykrywką jakiejś innej działalności. Młody, przedsiębiorczy kongresmen musiał
zauważyć, że znikają większe sumy i wszczął dochodzenie.
A może Flemming od początku zamierzał ujawnić jego istnienie i ogłosić światu swoją
pracę, a senat mu w tym pomoże. Szkoda tylko, że mnie nie uprzedził.
- A więc robi to pan dla dobra centrum.
- Dokładnie - stwierdził. - Ale przede wszystkim musi okazać się użyteczne, a to nie
zawsze takie oczywiste. Przykro mi, że ciągną panią na przesłuchanie.
- Zupełnie niepotrzebnie - odparłam lekko. - Będzie zabawnie. Już nie mogę się
doczekać. Ale wołałabym się z panem spotkać i usłyszeć pańską wersję wydarzeń.
- Nie ma o czym mówić.
- Proszę się więc zgodzić. Jestem nieziemsko ciekawa. - Tylko spokojnie, tylko
spokojnie... - A może przeprowadzę z panem wywiad w radiu? Zyska pan rozgłos.
- Nie jestem pewny, czy to najlepszy pomysł. Dobrze, że jechałam przez Teksas, żadnych
zakrętów i przeszkód, w które można wjechać. Flemming całkowicie mnie absorbował.
- To może być dla pana jedyna okazja, poza przesłuchaniem, żeby przedstawić swój
punkt widzenia, powiedzieć, dlaczego przeprowadza pan te badania i po co panu
dofinansowanie. Nigdy nie należy lekceważyć opinii publicznej.
- Ma pani dar przekonywania.
- Staram się. - Zapalam innych swoim entuzjazmem. Na tym polegał trik. Czułam się jak
w reklamie.
Flemming się zawahał; dałam mu czas do namysłu. Po chwili się odezwał:
- Proszę do mnie zadzwonić, jak dojedzie pani do Waszyngtonu.
Każda odpowiedź, która nie była odmowna, była zwycięstwem.
- Proszę obiecać, że odbierze pan telefon.
- Odbiorę.
- Dziękuję.
Szybkie obliczenia - następny program w piątek, za cztery dni. Dam radę dojechać do
stolicy. Mogłabym zaprosić
Flemminga do audycji jeszcze przed przesłuchaniami.
Czas na następny telefon, tym razem do Matta.
- Matt? Możesz ustawić na ten tydzień audycję w Waszyngtonie?
Przez całe lata nie wyjeżdżałam z miasta, w którym mieszkałam, a tym bardziej nie
przemierzałam kraju samochodem.
Nie chciałam zostawiać miejsca, w którym czułam się dobrze i bezpiecznie. Prościej było
pozwolić, żeby zajęła się mną wataha i mój samiec alfa, i popaść w stagnację. Potem
zaczęły się audycje i zorientowałam się, że stąpam po coraz cieńszym lodzie. Musiało
dojść do tego, do czego dochodziło wśród dzikich wilków, a co przejęły też likantropy -
młoda wilczyca zaczęła piąć się w hierarchii, testując granice wytrzymałości pozostałych
członków stada. W każdej chwili mogła rzucić wyzwanie samemu przywódcy, a jeśliby go
pokonała, sama zostałaby samicą alfa.
Nie byłam do tego zdolna. Rzuciłam wyzwanie, ale nie potrafiłam stać się przywódcą.
Wyjechałam z miasta. Od tego czasu byłam właściwie bezdomna. Stałam się samotną,
błąkającą się wilczycą. Ale nie było tak źle.
Wypiłam kawę, przez co byłam lekko podenerwowana, ale przynajmniej nie chciało mi
się spać i mogłam prowadzić.
Przed wyjazdem z Denver nigdy tego nie robiłam. A teraz jechałam sama autem przez
wiele godzin. Powietrze na zewnątrz było tak gorące, że asfalt wydawał się gotować, a
krajobraz się rozmywał. Dawało mi to dziwne poczucie siły. Nie musiałam nikogo słuchać,
mogłam się zatrzymać i jeść, kiedy miałam ochotę, i nikt nie kwestionował moich decyzji.
Po drodze udawałam turystkę. Zatrzymywałam się w przypadkowych miasteczkach,
kierując się brązowymi znakami na drodze oznaczającymi ciekawe miejsca. Zjeżdżałam na
drugorzędne drogi. Oglądałam pola bitwy z czasów wojny secesyjnej i wielkie gipsowe
kurczaki. Może po przesłuchaniu wyznaczę sobie jakiś szalony cel: poprowadzę audycję ze
stolicy każdego stanu, każdego tygodnia będę w innym mieście. Mogłabym przekonać
producentów, żeby zapłacili mi za wycieczkę na Hawaje. O tak.
Matt wybrał rozgłośnię w Arlington w Wirginii. Dotarłam tam w piątek po południu. Na
ostatnią chwilę; audycja miała być nadawana na żywo w piątki wieczorem.
Na szczęście Flemming zgodził się wystąpić w programie.
Biuro i studio nagraniowe - niski ceglany budynek z lat pięćdziesiątych z
modernistycznym stalowym logo - mieściły się na przedmieściach w parku porośniętym
dużymi, gęstymi drzewami. Wnętrze za szklanymi drzwiami wahadłowymi przypominało
inne radiostacje, które odwiedziłam: było zagracone, ale czyste. Pracowali tu szczerzy
ludzie, którzy w nawale obowiązków nie mieli czasu zająć się żółknącym fikusem w kącie.
Przy biurku zarzuconym pocztą siedziała recepcjonistka. Rozmawiała przez telefon.
Podeszłam i uśmiechnęłam się do niej. Miałam nadzieję, że wypadło to przyjaźnie i
naturalnie. W ciele ciągle czułam szum opon. Kobieta wyciągnęła rękę i nakazała mi
poczekać.
- Nie obchodzi mnie, co ci powiedział, Grace. On cię zdradza. Tak... tak. No widzisz,
sama dobrze wiesz. Kto pracuje do dwudziestej trzeciej? Agenci ubezpieczeniowi nie mają
nocnych zmian. Jak sobie chcesz, możesz mnie nie słuchać, ale jak znajdziesz czarne
koronkowe majtki w schowku w samochodzie, to nie przybiegaj do mnie z płaczem.
Mogłam trafić gorzej i prowadzić audycję o problemach w związkach.
Kobieta odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do mnie słodko, jakby nigdy nic.
- W czym mogę pomóc?
W ręce trzymałam zwiniętą kartkę z nazwiskiem dyrektorki rozgłośni.
- Jestem umówiona z Liz Morgan.
- Chyba wyszła, ale muszę sprawdzić. - Bawiła się chwilę telefonem, próbując dzwonić
do kolejnych pomieszczeń. Chciałam jej powiedzieć, że zdrzemnę się w aucie, zanim
dyrektorka nie wróci.
- Nie wiem. Spytam. - Podniosła głowę i spojrzała na mnie przenikliwie. - Czy mogę
spytać o pani nazwisko?
- Kitty Norville. Mam dziś prowadzić audycję. Uniesione brwi świadczyły, że już o mnie
słyszała. Nie spuszczała ze mnie wzroku, udzielając komuś odpowiedzi.
- Mówi, że nazywa się Kitty Norville... zgadza się... tak myślę. Dobrze. - Odłożyła
słuchawkę. - Więc jest zastępcą kierownika. Chce z panią porozmawiać. Ostatnie drzwi po
prawej. - Wskazała w głąb korytarza.
Czułam, że odprowadza mnie wzrokiem. Jakiś czas temu wyznałam na antenie w
ogólnokrajowym programie radiowym, że jestem wilkołakiem. Słuchacze zrozumieli to w
różny sposób: że jestem wilkołakiem albo że zwariowałam.
Albo jeszcze gorzej, że to chwyt reklamowy żerujący na łatwowierności i przesądach
słuchaczy.
Każda z tych możliwości uzasadniała to intensywne wgapianie się we mnie.
Doszłam do ostatnich drzwi, które były otwarte. W pokoju musiały pracować dwie
osoby o skrajnie różnych osobowościach, o czym świadczył porządek na biurkach, a raczej
jego brak. Przy jednym z nich, tym bardziej zawalonym papierami, siedział mężczyzna. Na
mój widok podniósł się i podszedł do mnie. Na monitorze widniał na wpół rozłożony
pasjans.
Mężczyzna tak gwałtownie wyciągnął rękę na powitanie, że o mało co nie usunęłam mu
się z drogi. Miał dwadzieścia kilka lat, przyklapnięte włosy i szeroki uśmiech, który
najprawdopodobniej nigdy nie znikał mu z twarzy.
Mogłam się założyć, że w college'u był cheerleaderem.
- Kitty Norville? Pani jest Kitty Norville? Jestem pani fanem! Witam, nazywam się Wes
Brady, strasznie się cieszę, że pani do nas przyjechała!
- Witam. - Pozwoliłam mu uścisnąć rękę. - Dziękuję, że pozwoliliście mi się tu ulokować,
mimo że tak późno dałam znać.
- Żaden problem. Cała przyjemność po naszej stronie. Proszę usiąść.
Tak naprawdę chciałam obejrzeć studio, poznać realizatora, który będzie obsługiwać
konsolę podczas audycji, a potem znaleźć sobie jakiś hotel, wziąć prysznic, zjeść kolację.
Wes najwyraźniej miał ochotę pogadać. Wskazał mi krzesło w rogu i odsunął drugie od
biurka.
Odezwał się:
- A więc... Zawsze chciałem o to spytać, a skoro już tu jesteś, to...
Nastawiłam się na spytki.
- Jak to robisz?
- Słucham?
- Program. Szkolisz słuchaczy? To aktorzy? Są podstawieni? Wszystko jest
wyreżyserowane? Ilu macie scenarzystów?
Na początku myślałem, że to jakiś kawał. Ale prowadzisz program od roku i jest
świetny! Muszę wiedzieć, jak to robisz.
Równie dobrze mogłabym zacząć walić głową w ścianę.
Nachyliłam się konspiracyjnie nad podłokietnikiem plastikowego krzesła w stylu retro.
Wes też się pochylił w moją stronę z szeroko otwartymi oczami w nadziei, że zdradzę
wszystkie moje sekrety zawodowe.
- Może po prostu zostaniesz wieczorem i sam się przekonasz?
- Nie daj się prosić, jedna mała wskazówka.
- Ale jaką wtedy będziesz mieć z tego przyjemność? -Wstałam. - Słuchaj, miło było cię
poznać, ale powinnam już iść.
- Ojej, ale dopiero co przyszłaś. Mógłbym cię oprowadzić. Mógłbym...
- Nie daje pani spokoju?
W drzwiach stała kobieta z założonymi na piersi rękami ubrana w pogniecioną
granatową garsonkę, trochę już niemodną, miała czarne, krótkie włosy ułożone na
piankę.
- Liz Morgan? - zapytałam z nadzieją w głosie. Miałam nadzieję, że nie dostrzeże ulgi na
mojej twarzy. - Nazywam, się Kitty Norville. Mój kolega dzwonił do pani.
- Tak. Miło mi poznać. - Na szczęście jej uścisk był pewny i oficjalny. - Wes, masz dla
mnie ten raport marketingowy?
- Eee, nie. Jeszcze nie. Właśnie do niego siadam. Będzie gotowy za godzinę. Już się robi.
- Mężczyzna podszedł do swojego biurka i zamknął pasjansa.
Liz oprowadziła mnie po stacji i odpowiedziała na wszystkie pytania. A kiedy chciałam
wiedzieć, czy Wes zawsze jest taki nadpobudliwy, uśmiechnęła się pod nosem i odparła,
że powinnam go zobaczyć bez leków.
Odprowadziła mnie aż do drzwi i poleciła dobry hotel w pobliżu.
- Jeszcze raz dziękuję - powiedziałam. - Znalezienie stacji, która puści moją audycję, nie
jest łatwe.
Pokręciła głową i westchnęła:
- Jesteśmy dziesięć kilometrów od Waszyngtonu. Nie przebije pani tego, co się tam
wyrabia.
Nie chciałam jej wierzyć. Bo jeśli miała rację, już za niedługo sama się o tym
przekonam.
Wróciłam do radiostacji dwie godziny przed audycją, żeby zaczekać na doktora Paula
Flemminga. W tym czasie recepcjonistka zdążyła mi opowiedzieć wszystkie najgorsze
historie na temat korków w Waszyngtonie, obwodnicy, metra, co sprawiło, że nabrałam
wątpliwości, czy Flemming w ogóle się pojawi. Próbowałam się przekonać, że to żaden
problem. Takie sytuacje się zdarzały. To był jeden z uroków audycji na żywo. Musiałam po
prostu improwizować.
To dlatego tak lubiłam telefony. Ktoś zawsze był gotów zrobić z siebie w radiu idiotę.
W końcu Ivy poszła do domu, więc przynajmniej skończyły się ponure opowieści. Liz i Wes
zostali, żeby posłuchać audycji. Chodziłam po korytarzu w tę i z powrotem. Zły nawyk. Zły
nawyk wilczycy. Ale pozwoliłam jej na to - miała się czym zająć i to ją uspokajało. Stres
sprawiał, że zaczynała się denerwować.
To znaczy ja zaczynałam się denerwować.
Piętnaście minut przed rozpoczęciem programu jakiś mężczyzna uchylił szklane drzwi i
zajrzał do środka. Zatrzymałam się.
- Doktor Flemming?
Wyprostował się, wszedł do środka i kiwnął głową. Kamień spadł mi z serca.
- Jestem Kitty, dziękuję, że pan przyszedł.
Inaczej go sobie wyobrażałam. Sądząc po głosie i sposobie, w jaki mówił, spodziewałam
się raczej chłodnego i wytwornego jegomościa o krótko ściętych włosach. Uwodziciela. On
natomiast wyglądał na szalonego naukowca.
Miał na sobie sztruksową marynarkę, brązowe spodnie i jasnobrązowe włosy, które
wymagały natychmiastowego strzyżenia. Miał pociągłą bladą twarz, sińce pod oczami i
jakieś czterdzieści kilka lat.
Spokojnym głosem, który znałam z kilku rozmów telefonicznych, powiedział:
- Nie tak sobie panią wyobrażałem. Zaskoczył mnie.
- A jak?
- Chyba myślałem, że jest pani starsza. Bardziej doświadczona. - Nie wiedziałam, czy to
miał być komplement, czy po prostu stwierdzał fakty.
- Wiek nie ma nic wspólnego z doświadczeniem, doktorze. - Co on mógł o tym
wiedzieć? - Proszę za mną, pokażę panu studio.
Przedstawiłam mu wszystkich. Chciałam, żeby poczuł się swobodnie, bo wyglądał na
zdenerwowanego. Wodził wzrokiem i przyglądał się pracownikom, jakby starał się ich
wszystkich zapamiętać. Nie byłam pewna, czy to kwestia jego natury naukowca, czy raczej
rządowych powiązań. Usiadł sztywno na krześle, które mu podsunęłam.
Ten facet stresował się chyba nawet u siebie w domu. A może jednak był rozluźniony i
zawsze zachowywał się w ten sposób?
Pokazałam mu słuchawki i mikrofon, wzięłam własny sprzęt i usiadłam wygodnie na
krześle, nareszcie w swoim żywiole.
Dźwiękowiec zaczął za szybą odliczanie i rozległy się pierwsze uderzenia gitary w
piosence przewodniej audycji - BadMoon Rising zespołu Credence Clearwater Revival. Nie
miało znaczenia, w ilu różnych radiostacjach prowadziłam audycję - ten moment był
zawsze taki sam: był mój. Miałam mikrofon, kontrolowałam sytuację i dopóki paliła się
lampka sygnalizująca, że jesteśmy na antenie, to ja rozdawałam karty. Oczywiście do
czasu, dopóki coś się nie pochrzaniło. Zwykle początek przebiegał bez przeszkód.
- Dobry wieczór. Witajcie w Nocnej Godzinie, audycji, która nie boi się ciemności i
zamieszkujących ją istot. Kitty Norville, wasza przemiła gospodyni. Jest dziś ze mną
wyjątkowy gość, doktor Paul Flemming, który miesiąc temu zwołał konferencję prasową.
Obwieścił na niej, że nauka uznała istnienie nadnaturalnych ras ludzkich, które
dotychczas były uznawane za mityczne. Chodzi o wampiry, wilkołaki, o ludzi takich jak ja.
Doktor Flemming uzyskał dyplom magistra na Columbii, a doktorat z epidemiologii na
Uniwersytecie Johna Hopkinsa, przez ostatnie pięć lat kierował Centrum Biologii
Paranaturalnej. Witam pana, doktorze.
- Dobry wieczór - odparł w miarę spokojnie, mimo że siedział na samym brzegu krzesła,
jakby był gotowy do ucieczki, kiedy zaczną się trudności.
- Centrum Biologii Paranaturalnej. Czy nie minę się z prawdą, stwierdzając, że to
dotowana przez rząd organizacja badająca istoty, które określi! pan mianem
alternatywnych ras człowieka? Takie jak wampiry, wilkołaki i całą resztę?
- W dużym uproszczeniu tak. Charakter badań nie był od początku jasno sprecyzowany.
- Nie mógł pan powiedzieć wprost: „Dajcie mi pieniądze na wilkołaki", prawda?
- No nie - odparł, uśmiechając się do mnie słabo.
- A więc był to tajny rządowy program badawczy.
- Nie wiem, czy posunąłbym się aż do takiego stwierdzenia. Nie chcę tworzyć żadnej
teorii spiskowej. Odkrycia centrum zawsze były jawne.
- Ale przedstawiano je w bardzo zawoalowany sposób. Kaczej nie ujawniono opinii
publicznej obszarów badań. Myślałam, że jako członek zespołu badawczego będzie chciał
pan ogłosić wyniki swoich odkryć dużo szybciej.
- To nie takie proste. Gdybyśmy za wcześnie zwrócili na siebie uwagę, moglibyśmy
spotkać się z ogromną krytyką. Musieliśmy mieć pewne dowody i nadzieję na wsparcie
społeczeństwa. W przeciwnym razie zostalibyśmy zepchnięci na margines nauki.
- Pańskim zdaniem to oczywiście praca naukowa.
- Wszelkie wątpliwości najlepiej rozwiązywać metodami naukowymi.
Osobiście byłam raczej zwolenniczką postmodernistycznej analizy literackiej.
- Co skłoniło pana do tego, żeby podejść naukowo do tematu, który większość ludzi
skłonna jest uznać za wytwór legend i ludzkiej wyobraźni?
- Mnóstwo legend ma w sobie ziarno prawdy. W wielu przypadkach opierają się nawet
najbardziej sceptycznym umysłom. Na przykład fakt, że król Artur naprawdę istniał. Ile
poważnych badań historycznych i archeologicznych zostało zapoczątkowanych przez
literaturę arturiańską? Legendy o wampirach i istotach zmiennokształtnych funkcjonują
na całym świecie, a mnie zawsze zdumiewało ich podobieństwo. Postanowiłem po prostu
to zbadać.
- Czytałam kiedyś książkę o tym, że wiele mitów związanych z wampirami mogło
powstać na skutek prymitywnych obrządków pogrzebowych i zabobonów: nabrzmiałe
ciała wysuwające się z płytkich grobów z kroplami krwi wokół ust, jakby wróciły z żeru.
Albo legendy o wilkołakach, które wiązano z autentycznymi dolegliwościami, takimi jak
nadmierny porost włosów lub zaburzenia umysłowe wywołujące napady wściekłości i
zachowania animalistyczne. Do tego właśnie prowadzą zwykle badania naukowe: do
racjonalizacji. Co kazało panu myśleć, że coś się za tym wszystkim kryje? - Liczyłam na
jakąś osobistą anegdotę. Że jako dzieciak wdał się w bójkę z człowiekiem-dingo i to
zmieniło go na zawsze albo coś w tym stylu.
- Chyba zawsze lubiłem zagadki - odpowiedział.
- Ale na lekarza zawsze czeka mnóstwo wyzwań. Takich jak lekarstwo na raka lub jakąś
inną śmiertelną chorobę.
- Może chciałem wkroczyć na nowy teren?
- Ale czemu teraz? Czemu zwołał pan w zeszłym miesiącu tę konferencję prasową?
Czemu zwrócił pan uwagę na swoje badania w tym momencie, a nie wcześniej?
Wzruszył ramionami i zaczął się wyraźnie niecierpliwić - wiercić na krześle. Przeszył
mnie lekki dreszcz: trafiłam? Wprawiłam go w zakłopotanie? A może tylko chciał
wygodniej usiąść.
- W idealnej sytuacji raport zostałby opublikowany w szanowanym czasopiśmie, a
wszystkie nasze odkrycia zostałyby upublicznione. Ale ten świat nie zawsze jest idealny.
Kongresmeni zaczęli się nami interesować, a skoro mają pytania, muszę na nie
odpowiedzieć. Chciałem, żeby wszyscy wiedzieli, że ten projekt to żadna tajemnica.
Mógł mnie oszukiwać. Ale powstrzymałam się i nie powiedziałam tego na głos. Lepiej
nie zrażać do siebie jedynego źródła informacji.
- Co pan chce osiągnąć za pomocą centrum?
- Poszerzyć granice wiedzy. A po co się robi badania naukowe?
- Żeby szukać prawdy.
- Wszyscy do tego dążymy, nieprawdaż?
- Z mojego doświadczenia wynika, że ten temat wzbudza bardzo silne emocje. Ludzie
albo żarliwie wierzą w istnienie wampirów, albo nie. Albo są szczerze przekonani, że
wampiry są złe, albo że to ofiary rzadkiej choroby.
Czy takie zachowania mają wpływ na pańskie badania?
- Podchodzimy do tematu bardzo rzeczowo. Uznajemy tylko fakty.
- A więc gdybym spytała, w co pan wierzy...
- Chyba pani wie, w co wierzę: badam określone choroby.
Zaczęliśmy się powtarzać. I przynudzać. Powinnam była się domyślić, że Flemming nie
będzie idealnym rozmówcą.
Za każdym razem, kiedy z nim rozmawiałam, mówił wymijająco. Naprawdę będę
musiała się postarać, żeby coś z niego wyciągnąć.
- Jak się pan czuł, kiedy po raz pierwszy patrzył pan w oczy wilkołakowi?
Aż do tego momentu ani razu na mnie nie spojrzał. Co nie było niczym dziwnym, bo w
studiu było wystarczająco dużo rzeczy, które mogły rozpraszać uwagą: pokrętła, lampki i
przyciski. A goście zwykle patrzyli na to, do czego mówili, czyli na gąbkę wokół mikrofonu.
Flemming zerknął na mnie, a ja odwzajemniłam jego spojrzenie, unosząc pytająco brwi.
Gapił się na mnie spod zmrużonych powiek dociekliwym, badawczym wzrokiem. Jakby
widział mnie po raz pierwszy albo zobaczył mnie w nowym świetle. Jakbym zamieniła się
nagle w jednego z jego pacjentów, a on oceniał mnie w kontekście zebranych statystyk.
Rzucał mi swoim zachowaniem wyzwanie. Pachniał wyłącznie człowiekiem, trochę
potem, a trochę wełnianą marynarką, nie było w nim nic nadnaturalnego. Nagle
poczułam, że mam ochotę warknąć ostrzegawczo.
- Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie? - zapytał nerwowo.
- Nie ma żadnego, ale to audycja rozrywkowa. Jestem ciekawa. To może przejdźmy do
faktów. Kiedy po raz pierwszy spojrzał pan w oczy wilkołakowi?
- Chyba jakieś piętnaście lat temu.
- To było, zanim zaczął pan pracę w Centrum Biologii Paranaturalnej?
- Tak. Odbywałem właśnie staż w laboratorium diagnostycznym w Nowym Jorku.
Dostaliśmy nietypową próbkę krwi ofiary wypadku drogowego. Raport z izby przyjęć był
przerażający: zmiażdżona klatka piersiowa, zapadnięte płuca, uszkodzone organy
wewnętrzne. Ten mężczyzna w ogóle nie miał prawa przeżyć, a jednak przeżył. Jakimś
cudem go poskładali. Miałem przebadać krew pod kątem obecności substancji
chemicznych i poziomu alkoholu. Niczego nie znalazłem, ale liczba białych krwinek była
nietypowo wysoka, a poszkodowany nie miał objawów żadnej innej choroby czy infekcji.
Następnego dnia poszedłem na OIOM zobaczyć pacjenta i pobrać krew, żeby sprawdzić,
co mogło wywołać taką anomalię. Chory został przeniesiony na normalny oddział, bo dwa
dni po wypadku siadał, odłączono go od respiratora i od tlenu, jakby miał zwykłe
wstrząśnienie mózgu. Pamiętam, że spojrzałem na jego kartę, potem na niego i
zaniemówiłem. A on się po prostu uśmiechnął. Wydawało mi się, że chce, żebym zgadł, co
się właściwie stało. Wtedy nie wiedziałem, kim był, ale nigdy nie zapomnę wyrazu jego
oczu. On jedyny nie był zszokowany faktem, że przeżył. Nigdy nie zapomnę jego
spojrzenia. Uświadomiło mi, że mimo mojej wiedzy, mimo studiów i wszystkich
umiejętności istniała rzeczywistość, o której nie miałem pojęcia.
- A następnym razem, kiedy zobaczył pan taki wzrok... - Wyzwanie, by udowodnił swoją
dominację, dokładnie takie, jakie sama przed chwilą mu rzuciłam, rozpoznał go pan.
- Właśnie.
- Czy dowiedział się pan o nim czegoś więcej? Czy powiedział panu, kim był?
- Nie. Następnego dnia wypisał się ze szpitala. Nie był ubezpieczony, więc nie mogłem
go namierzyć. Pewnie uważał, że nie jest mu potrzebne.
Widziałam umierające wilkołaki. W tym celu wystarczyło tylko wyrwać im serce,
odrąbać głowę lub zatruć srebrem.
- Chciał się pan dowiedzieć, jak to możliwe, że przeżył. Dlaczego jego rany tak szybko
się zagoiły.
- Oczywiście.
- Czy do tego zmierzają pańskie badania? Wspominał pan kiedyś o lekarstwie.
- Każdy naukowiec badający jakąś chorobę chce znaleźć na nią antidotum. Ale my
jesteśmy dopiero w połowie drogi. To zajmie jeszcze trochę czasu, a ja nie chcę rozbudzać
żadnych nadziei.
- Jak blisko tego fenomenu pan jest? Spotkałam się już z mnóstwem najróżniejszych
teorii na temat ich przyczyn, od uszkodzonego DNA po rozchwianą gospodarkę
hormonalną.
- W tym właśnie rzecz, najciekawszą cechą tych przemian jest to, że nie przypominają
żadnej znanej nam choroby. Owszem, są zaraźliwe, ale zamiast prowadzić do uszkodzeń
lub osłabienia, tak naprawdę wzmacniają chorego. W przypadku wampiryzmu choroba
zapewnia niemal nieśmiertelność, wywołując przy tym stosunkowo mało szkodliwe skutki
uboczne. Potrzeba picia ludzkiej krwi to mało szkodliwy skutek uboczny?
Flemming ciągnął dalej.
- Byłoby fantastycznie odkryć, jak to się dzieje.
- Mówi pan o zastosowaniach medycznych.
Znów się zawahał, złożył ręce na stole, starając się pohamować emocje.
- Jak już mówiłem, nie chciałbym rozbudzać żadnych nadziei. Ledwie musnęliśmy tę
dziedzinę badań.
Miałam przeczucie, że więcej z niego nie wyciągnę.
- No dobrze, uruchomię teraz nasze linie telefoniczne. Jeśli macie jakieś pytania do
naszego gościa...
Wytrzeszczył oczy, jakbym właśnie wyjęła pistolet i wycelowała w niego. Musiał
przecież wiedzieć, że pozwolę słuchaczom zadawać pytania.
Kręcąc głową, powiedział:
- Wolałbym nie odpowiadać na pytania słuchaczy. Czyżbyśmy mieli problem?
- Ja też jestem słuchaczem - odparłam. - Na moje pytania pan odpowiedział.
- Nie, nie w ten sposób. - Zdjął słuchawki i odsunął krzesło od stołu. - Przykro mi.
Liz, Wes i dźwiękowiec patrzyli bezradnie przez szybę, jak Flemming się prostuje i
wybiega ze studia.
- Doktorze, proszę zaczekać... - Podniosłam się za nim. Za kogo ten drań się uważa, że
tak po prostu mnie zostawia? Poczułam szarpnięcie kabla od moich słuchawek. Audycja,
nie mogłam porzucać audycji. Cholera.
Usiadłam z powrotem na krześle. Musiałam szybko coś powiedzieć, żeby pokryć ciszę.
- Przepraszam, wygląda na to, że doktor Flemming musiał pilnie wyjść i nie będzie mógł
odpowiedzieć na wasze pytania. Ale ja jestem z wami i mogę już odebrać pierwszy
telefon. Halo, Brancy z Portland...
Przesłuchanie w senacie miało się zacząć w poniedziałek, ale pojechałam do
Waszyngtonu już w sobotę wieczorem. Miałam zarezerwowany hotel niedaleko Kapitolu,
w odległości spaceru od wielu atrakcji turystycznych.
Nigdy wcześniej nie byłam w stolicy. Nie widziałam powodu, żeby nie zamienić sobie
tej wizyty w małe wakacje. Chciałam zobaczyć Instytut Smithsona.
Trudno mi było kierować, koncentrować się na drodze i szukać pomnika Lincolna.
Sprawdziłam na mapie; musiał być gdzieś blisko. Nie byłam pewna nawet tego, czy patrzę
w dobrą stronę. Słońce zachodziło i rzucało na miasto pomarańczową poświatę zasnutą
smogiem. Wyglądało na to, że zwiedzanie będzie musiało zaczekać do jutra.
Samochody przede mną zwolniły. Jeden ze słynnych korków Ivy, sobota, nie sobota.
Byłam pod wrażeniem.
Nagle zobaczyłam mrugające czerwone i niebieskie światła. Może jakiś wypadek.
Sunące przede mną samochody stanęły. Najważniejsze to zachować spokój. Nigdzie mi się
nie spieszyło. Włączyłam radio w nadziei, że znajdę coś fajnego. Mogę sobie umilić
oczekiwanie, bębniąc w kierownicę.
Pomarańczowe odblaskowe pachołki zwęziły trzy pasy do jednego. Przede mną droga
była zabarykadowana. Na poboczu stały dwa radiowozy. Czterech policjantów z latarkami
w rękach sprawdzało samochody i tablice rejestracyjne, zadając kierowcom pytania i
zerkając na pasażerów. Kontrola. W tych okolicach to chyba nic dziwnego.
Nie słyszałam o żadnym alarmie antyterrorystycznym ani o podjętych środkach
ostrożności. Można było mieć jednak pewność, że władze i tak nic nie powiedzą na temat
prawdziwego zagrożenia.
Nadeszła moja kolej. Do samochodu podeszło dwóch policjantów, każdy z innej strony,
świecąc latarkami na tablice rejestracyjne, do środka, a wreszcie na mnie. Opuściłam
szybę.
- Mogę prosić o dokumenty?
Przez chwilę grzebałam w plecaku, a potem pokazałam im prawo jazdy. Uśmiechnęłam
się uprzejmie.
- Czy może pani zjechać na pobocze? - Policjant wskazał na miejsce za barierkami. Nie
oddał mi prawa jazdy.
Żołądek mi się ścisnął. Chyba każdy tak ma, kiedy zatrzymuje go policja, bez względu na
to, czy jest winny, czy nie. Ja byłam pewna swojej niewinności.
- A w czym problem, panie władzo? - To chyba najbardziej wytarty frazes, jaki
kiedykolwiek wyszedł z moich ust. W filmach tylko winni tak mówią.
- Proszę po prostu zjechać na bok, za moment do pani podejdziemy.
Patrzyłam, jak policjanci usuwają barierki, zdejmują pachołki i przywracają znów
normalny ruch. Blokada na drodze spełniła swoje zadanie. Najwyraźniej znaleźli to, czego
szukali: mnie.
Nie chciało mi się wierzyć, że to wszystko z mojego powodu. Naprawdę nie uważałam,
żebym stanowiła jakiekolwiek zagrożenie. Musiało chodzić o coś innego.
Znalazłam telefon komórkowy i wybrałam numer Bena. Trzymałam palec nad zielonym
przyciskiem i patrzyłam. Z przeciwnej strony nadjechał ciemny sedan, zawrócił na pasie
rozdzielającym jezdnie, przeciął trzy pasy i stanął na poboczu tuż przede mną. Kierowca
wykonał manewr tak sprawnie, że zajęło mu to dosłownie chwilę, a opony nawet nie
zapiszczały.
Z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn. Mieli na sobie ciemne garnitury i krawaty,
wyglądali schludnie i elegancko. Byli postawni, szerocy w barach, pewni siebie.
Jasna dupa. Autentyczni, najprawdziwsi faceci w czerni. To chyba jakiś żart.
Policjant podał kierowcy sedana moje prawo jazdy i wskazał na mnie. Nieświadomie
wbiłam się mocniej w fotel, jakbym chciała przecisnąć się przez podłogę. Powinnam była
zadzwonić do Bena, ale czekałam na rozwój wydarzeń. To na pewno było jakieś
nieporozumienie.
Faceci w czerni podeszli sztywnym krokiem. Tak naprawdę zachowywali się najzupełniej
spokojnie i normalnie, tylko moja wyobraźnia płatała mi figle. Wilczyca we mnie chciała
warknąć. I uciekać stąd w cholerę. Ciągle byłam w samochodzie, ciągle mogłam odjechać -
tak samo jak policja. Czekałam. Tym razem musiałam słuchać swojej ludzkiej natury.
Najpierw myśl, potem rób. Grzeczna dziewczynka. Tak właśnie powiedziałby mi TJ,
gdyby tu ze mną był. Może nawet podrapałby mnie za uchem. Trochę mi ulżyło.
Mężczyźni zatrzymali się przy moim oknie, zajrzeli do środka i zmierzyli mnie wzrokiem.
Rozszerzyły mi się płatki nosa; odetchnęłam. Ludzie, to byli zwykli ludzie. W ich żyłach
płynęła ciepła krew, więc nie byli wampirami.
Nie byli też likantropami, które miały specyficzny piżmowy, dziki zapach, którego nie
dało się zamaskować. Tuż pod powierzchnią ich skóry znajdowało się futro. Można je było
dostrzec, jeśli wiedziało się, czego szukać.
Ale zachowywali się dziwnie. Na ich widok skuliłam ramiona, a włosy na szyi stanęły mi
dęba - zjeżyłam się.
Złapałam za kierownicę, aż pobielały mi kłykcie. Spojrzałam mężczyźnie w oczy. Nie
mogłam okazać słabości. On pierwszy spuścił wzrok.
Oddal mi prawo jazdy.
- Pani Norville? Alette, mistrzyni wampirów, oferuje swoją gościnę. Czy będzie pani
uprzejma wysiąść z samochodu?
Patrzyłam na nich z niedowierzaniem i poczułam w ciele falę adrenaliny, która
sprawiła, że moje mięśnie zrobiły się jak z gumy. Wraz z tą falą zniknął strach, ale za to
poczułam, że jestem wściekła. Naprawdę wściekła.
- Mistrzyni wampirów? Wampirzyca? - powiedziałam i zrozumiałam, co od nich
wyczułam. Nie byli wampirami, ale trochę nimi pachnieli. Ludzcy słudzy, którzy spędzali
wśród wampirów zbyt dużo czasu. Byli zbyt bladzi.
- Tak. Miło jej, że odwiedziła pani jej miasto i chciałaby panią poznać.
- Jej miasto? To stolica Stanów Zjednoczonych, a ona nazywa ją swoim miastem? - Ale z
drugiej strony, czego innego się spodziewać po wampirze?
Facet w czerni wydął wargi i wziął głęboki oddech, jakby chciał się opanować. Pewnie
miał rozkaz zachować się uprzejmie.
- Czy przyjmie pani zaproszenie?
- A czemu miałabym to zrobić?
- Alette obawia się o pani bezpieczeństwo. Nie wie pani, jak wygląda sytuacja w
mieście wśród ludzi pani gatunku. Nie ma pani żadnej ochrony. Alette chce pani zapewnić
bezpieczeństwo.
- Skąd wiedziała, że przyjeżdżam?
- To jej miasto.
Zastanawiałam się, co chciała uzyskać, zapewniając mi bezpieczeństwo, bo na pewno
nie proponowałaby mi swojej opieki z czystej dobroci swojego nieumarłego serca.
Zastanawiałam się również, jak dokładnie wyglądała sytuacja w mieście, skoro samotna
wilczyca mogła znaleźć się w niebezpieczeństwie. Znaczyłoby to, że był tu samiec alfa,
który nie lubił obcych na swoim terenie.
A w tym momencie żądny krwi wilkołak alfa przerażał mnie znacznie bardziej niż
wampir.
- No dobrze - powiedziałam.
- Proszę w takim razie ze mną, zawiozę panią do niej.
- A co z moim samochodem? - Kochałam swoje auto. Zjeździliśmy razem cały kraj. - I z
rezerwacją w hotelu?
- Pozwoliliśmy sobie odwołać pani rezerwację. Tom odstawi pani samochód pod dom.
Przechowamy go podczas pani pobytu w mieście. Darmowy parking w Waszyngtonie, pani
Norville. Takich rzeczy nie odrzuca się lekką ręką.
Tak naprawdę zabrzmiało to jak oferta, której w ogóle nie wolno odrzucić.
Odłożyłam telefon i wysiadłam z samochodu.
Drugi z mężczyzn w czerni, Tom, wsunął się za kierownicę, kiedy tylko zwolniłam
miejsce. Spojrzałam tęsknie na mojego niezawodnego hatchbacka, jakbym nie miała go
już nigdy zobaczyć.
Wsiadłam do sedana i powiedziałam:
- Rozumiem, że mistrzyni ma w kieszeni waszyngtońską policję i może zarządzić
blokadę drogi na głównej arterii tylko po to, żeby odszukać jedną osobę.
- Na to wygląda - odparł.
- Wie pan, mogła po prostu zadzwonić.
Rzucił mi spojrzenie z ukosa, a ja przewróciłam oczami. Mówiliśmy o wampirzycy.
Chodziło o rozmach.
Jako pasażer mogłam przynajmniej swobodnie podziwiać ulice Waszyngtonu. Kiedy
upewniłam się już, że Tom jedzie za nami moim samochodem, oparłam się o deskę
rozdzielczą i zaczęłam wyglądać przez przednią szybę.
- Jak pan się nazywa? - spytałam. Po chwili ciszy powiedział:
- Bradley.
Tom i Bradley. Nie bardzo pasowało to do złowieszczych facetów w czerni.
- A więc, Bradleyu, gdzie jest pomnik Waszyngtona?
- Z tej strony go nie widać.
Oparłam się i westchnęłam, nie starając się nawet ukryć rozczarowania. To strasznie
frustrujące być tak blisko jednego z najważniejszych pomników narodowych i nie móc go
zobaczyć.
Bradley zerknął na mnie. Odezwał się z rozbawieniem:
- Proszę dać mi chwilkę, a zawrócę. - Włączył kierunkowskaz i skręcił ostro w prawo.
Zaraz, czy on starał się być miły?
W Kolorado zawsze wiedziałam, gdzie jestem, a moim drogowskazem było niebo i góry
na zachodzie. Po prostu potrzebowałam punktów orientacyjnych w przestrzeni. Tutaj, tak
jak w większości miejsc na wschodzie kraju, czułam się klaustrofobicznie. Wszędzie rosły
drzewa, zasłaniając horyzont. Nawet jesienią, kiedy opadły już liście, drzewa tworzyły
zaporę, a żeby zobaczyć niebo, trzeba było zadrzeć wysoko głowę.
Skręciliśmy, a Bradley odezwał się uprzejmym głosem przewodnika oprowadzającego
turystów:
- Zbliżamy się do słynnego parku National Mail. Po prawej ma pani pomnik
Waszyngtona.
Przycisnęłam twarz do szyby. Poczułam lekkie łaskotanie w brzuchu jak wtedy, gdy
widziałam jakąś sławę.
Wszystko wyglądało jak na zdjęciach, tyle że było większe. Wysoki obelisk był
podświetlony, a reflektory rzucały na niego pomarańczową poświatę. Na samym środku
długiego trawnika znajdował się pomnik Waszyngtona, który stał samotnie w ciemności.
- Wow. - Patrzyłam na niego, dopóki nie zniknął tuż za rogiem.
Teraz jechaliśmy w stronę autostrady, następnie skręciliśmy na zachód, aż dotarliśmy
do domów w Georgetown, jak poinformował mnie Bradley. Nawet w ciemności
widziałam, że okolica jest przyjemna i stara.
Przy obsadzonych drzewami ulicach znajdowały się murowane domy z żaluzjowymi
okiennicami, doniczkami w oknach, malowanymi drzwiami i ozdobnymi ogrodzeniami z
kutego żelaza od frontu. Niedaleko wznosił się Uniwersytet Georgetown. Bradley skręcił
w jakąś uliczkę, u potem na brukowany podjazd, na tyle szeroki, że mogło się na nim
zmieścić kilka samochodów. Moje auto już tam stało. Nie miałam pojęcia, gdzie się
znalazłam, dopóki nie weszliśmy po schodach do domu.
To mnie zaskoczyło. Większość wampirów, nawet będących głowami rodów i miast,
urządzała swoje domy pod ziemią, w ten sposób chroniąc się przed morderczym światłem
słonecznym. Ale Bradley i Tom zaprowadzili mnie korytarzem do salonu. Wampirzyca
przyjmowała w pokoju z oknami - zasłoniętymi ciężkimi brokatowymi zasłonami, niemniej
oknami.
Wnętrze było zagracone, ale z każdego kąta wyłaniał się przepych: meble, szezlongi i
tapicerowane fotele, mahoniowe kredensy, stoły i stoliczki, z których część była nakryta
koronkowymi obrusami, a na innych stały lampy, zarówno olejowe, jak i elektryczne. Za
szklanymi witrynami ustawiono porcelanę, a na gzymsie kominka srebrną zastawę do
herbaty. Drewnianą podłogę wyściełały perskie dywany. Wszystkie lampy były zapalone,
ale dawały delikatne światło, spowijając pokój ciepłą miodową poświatą. Wśród innych
dekoracji znajdowały się obrazy, niewielkie portrety, kilka czarno-białych fotografii. Na
wszystkich widać było twarze. Zastanawiałam się, kogo przedstawiają.
Wystrój mnie nie zaskoczył. Wampiry żyły setki lat; zwykle zbierały wszystko latami.
Jeśli pokój przypominał mi wiktoriański salon, to pewnie dlatego, że pochodził z tej epoki.
Podobnie jak jego mieszkanka.
Kobieta odłożyła na stolik książkę i podniosła się z fotela, który stał w głębi salonu, w
pobliżu biblioteczki. Nieznajoma była blada, zimna i martwa. Serce już dawno przestało
jej bić. Oczywiście nie byłam w stanie stwierdzić, ile tak naprawdę ma lat. Wyglądała na
jakieś trzydzieści, była w pełnym rozkwicie. Ciemne włosy ściągnięte w kok na karku,
okrągła twarz, ostro zarysowane wargi, ciemne badawcze spojrzenie. Była ubrana w
garsonkę w kolorze wina z krótkim dopasowanym żakietem i rozkloszowaną spódnicą do
połowy łydki - wyglądała kobieco i przypominała Ingrid Bergman lub Grace Kelly.
Nagle do mnie dotarło, że nie pochodziła z epoki wiktoriańskiej. Była starsza, znacznie
starsza. Jej wzrok wyrażał pogardę dla mijających wieków. Dla tak starych wampirów jak
ona chwila obecna była jedynie krótkim przystankiem. Najstarszy wampir, którego
poznałam, miał około trzystu lat. Nie mogłam o to spytać, bo to by było niegrzeczne, a ta
kobieta na pewno była starsza.
Niczego nie pragnęłam bardziej niż ją o to zapytać. Skoro weszła z butami w moje życie,
ja też mogłam okazać niezadowolenie. Ale tym razem się powstrzymałam.
- Katherine Norville? - Przechyliła pytająco głowę. Mówiła z cudownym brytyjskim
akcentem.
- Uhm, Kitty. Tak.
- Jestem Alette. Witaj w moim mieście.
Ciągle miałam ochotę się spierać o słówko „moje", ale gospodyni zmuszała mnie do
milczenia. Nie podobało mi się to uczucie.
- Bradley, Tom, jakieś trudności?
- Żadnych - odparł Bradley.
- Dziękuję, to wszystko.
Mężczyźni się skłonili - dostojnie niczym najlepsi kamerdynerzy czy lokaje. Patrzyłam,
jak idą przez drzwi do drugiej części domu.
- Mam nadzieję, że dobrze cię traktowali.
- Tak. Tylko po co ta blokada na drodze? Trochę mnie to zdenerwowało. - Nie sądziłam,
żebym była w stanie jej uciec. Czego ona tak naprawdę ode mnie chciała?
- Nie będę za to przepraszać. To było konieczne.
- Dlaczego? - spytałam. - Prowadzę audycję, mój numer telefonu można znaleźć na
stronie. Mogła pani zadzwonić.
- Nie chciałam, żebyś mi odmówiła.
Zaczęłam chodzić po pokoju. Ominęłam kosztowny fotel i znalazłam się na wolnej
przestrzeni wzdłuż brzegu dywanu. Alette przyglądała się mi. Była elegancka i władcza, a
ja nie mogłam pozbyć się wrażenia, że z pobłażaniem patrzy na mój wybuch.
- Wiesz, że jeśli będziesz mnie przetrzymywać wbrew mojej woli, mam do kogo
zadzwonić, nie muszę się na to godzić.
- Katherine. Kitty. Bądź tak dobra i usiądź, porozmawiamy kulturalnie. Obawiam się, że
obecnie istnieje ryzyko, iż ulegniesz swojej drugiej naturze.
Chodzenie w tę i z powrotem było typowo atawistycznym zachowaniem wilka.
Poruszałam się jak zwierzę w klatce, nie odrywając wzroku od Alette. Zatrzymałam się
posłusznie i usiadłam na wskazanym przez nią fotelu. Wzięłam głęboki oddech i
uspokoiłam się. Wampirzyca usiadła obok, na brzegu kanapy.
- Potrafię się kontrolować - dodałam urażona.
- Nie wątpię. Ale mam świadomość, że znalazłaś się w obcym otoczeniu i w
potencjalnie niebezpiecznej sytuacji. Lepiej cię nie denerwować.
Starając się zachować spokój, zapytałam:
- Po co mnie tu sprowadziłaś?
Skrzyżowała nogi, a jedną rękę oparła o poręcz kanapy, wyglądała niczym wyrzeźbiona
w marmurze. Równie dobrze mogła być księżną, jedną z tych dumnych szlachcianek z
portretu Gainsborougha, otuloną w jedwab i diamenty, patrzącą z wyższością.
Skrzywiła się ze złością.
- Tutejsze wilkołaki są dzikie i pozbawione manier. Mogą cię uznać za łatwy cel,
któremu można rzucić wyzwanie i który można zdominować. Nie ma wśród nich samca
alfa, który by nad nimi panował. Podczas swojego pobytu będziesz miała wystarczająco
dużo na głowie, nie sądzę, żebyś chciała się martwić jeszcze i o to.
Miała rację. Ale mogłam się założyć, że chodziło o coś jeszcze. Z tego, co słyszałam,
wilkołaki były zawsze albo sługami wampirów, albo ich rywalami. W najlepszym razie
zawierały niełatwy rozejm, jeśli musiały żyć obok siebie.
Nie chciałam nawet myśleć, co by się stało, gdyby nie udało im się dogadać. Czasem
czułam się straszną ignorantką. Moja dawna wataha, mój dawny samiec alfa nie nauczył
mnie zbyt dużo o świecie. Przy nich potrafiłam jedynie podkulić ogon. A potem sama
musiałam się o siebie troszczyć.
- A ty? - drążyłam temat. - Co z tego będziesz miała? Po raz pierwszy słabo się
uśmiechnęła.
- Moja droga, twoje przesłuchanie w senacie to pierwsze od wieków takie wydarzenie,
kiedy ktoś z nas, wampir czy likantrop, został wezwany przez rząd. Wygląda na to, że
zostałaś autorytetem w tej dziedzinie.
Pokręciłam głową i chciało mi się śmiać.
- Nigdy się nie uważałam za autorytet...
- Tak czy inaczej, zwraca się do ciebie wiele osób. A teraz robią to również senatorowie.
A kiedy wystąpisz w senacie, zrobisz to pośrednio również w moim imieniu.
Nie chciałam takiego autorytetu. Nie chciałam takiej odpowiedzialności. Zanim
zdążyłam zaprzeczyć, ciągnęła dalej.
- Sprowadziłam cię, żeby cię ocenić. Żeby sprawdzić, czyim interesom służysz. Po czyjej
staniesz stronie, kiedy będziesz zeznawać przed komisją w senacie.
Czyżby chciała wiedzieć, jakie są moje poglądy polityczne? Kto pociągał za sznurki, tak
jak to było w jej świecie.
Nie uwierzy, jak jej powiem.
- Służę własnym interesom - stwierdziłam. - Porzuciłam watahę. Nie mam żadnych
innych powiązań. Nie jestem pewna, czy w ogóle mam jeszcze jakichkolwiek przyjaciół.
Mam tylko siebie. I swoją audycję. Wskaźniki słuchalności i wyniki finansowe. Nic poza
tym.
Byłam pewna, że mi nie uwierzyła. Zmrużyła oczy, wyglądała na lekko rozbawioną.
Jakby nie obchodziło jej, co powiem, bo i tak w końcu sama dojdzie do prawdy. Ma na to
czas.
- Przypuszczam - odezwała się w końcu - że dzięki temu jesteś mniej podatna na
korupcję niż inni. Prawdziwi kapitaliści są zadziwiająco przewidywalni. Ale słuchałam
twojej audycji i kryje się za tym coś więcej.
- Jeśli słuchałaś mojej audycji, to mnie znasz. Bo nic się za nią nie kryje. Jestem
wyszczekana i zrobiłam z tego użytek. To wszystko.
- Być może masz rację.
Odwróciłam głowę, bo przyglądała mi się badawczo, szukając czegoś, co mogło jej
zdradzić, kim naprawdę byłam. Legendy mówią, że wampiry potrafią urzec człowieka
spojrzeniem. W ten sposób wabią swoje ofiary, które odsłaniają przed nimi szyje i żyły.
Nie miałam żadnych powiązań. I chciałam, żeby tak pozostało.
Alette powiedziała:
- Jeśli mówisz prawdę i niczego nie ukrywasz, będę zaszczycona, gdy przyjmiesz gościnę
w moim domu, który, jak muszę z dumą stwierdzić, należy do jednych z najwspanialszych
w mieście.
Przyjmę. Wiedziałam, że ją przyjmę, prawdopodobnie na cały pobyt tutaj. Może
dlatego, że pokój był ładny i wygodny, może dlatego, że w jej obecności włosy nie stawały
mi dęba. Sposób, w jaki wypowiadała słowo „gościna", miał w sobie coś z dawnych
czasów: to było coś więcej niż I oferta posiłku i schronienia na noc. To był wyraz dumy i
honoru. Moja odmowa by ją obraziła.
- Dziękuję. - Starałam się mówić uprzejmie, choć czułam się niepewnie.
Alette wstała. Automatycznie podniosłam się za nią, wygładzając dżinsy i zastanawiając
się, czy powinnam sprawić sobie jakieś lepsze ubrania.
- Witaj w Waszyngtonie. - Podała mi rękę, zwykły gest, który przyjęłam z wdzięcznością,
mimo że jej skóra była zimna jak lód. - Przeznaczyłam dla ciebie pokój na drugim piętrze.
Mam nadzieję, że ci się spodoba. Emma cię do niego zaprowadzi. Kuchnia również jest do
twojej dyspozycji. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, powiedz Emmie, a ona już o to
zadba. - W pokoju zjawiła się młoda kobieta, przywołana jakimś tajemnym sygnałem,
zrozumiałym tylko dla niej. Była człowiekiem, żywym i pełnym energii. Rzeczywiście
gościnność jak za dawnych czasów. Alette miała pokojówki. - Mam tylko prośbę, żebyś
informowała mnie za każdym razem, kiedy będziesz chciała wyjść z domu. Zaoferowałam
ci swoją opiekę i chciałabym tego dopilnować.
Zabrzmiało to niemal jak wyzwanie: czy będę w stanie stąd wyjść, nie powiadamiając
jej o tym? Jak zareaguje, jeśli spróbuję to zrobić? A co, jeśli w mieście rzeczywiście
znajdowały się żarłoczne wilkołaki czyhające na okazję, żeby mnie dopaść? To był twardy
orzech do zgryzienia.
- Dobrze - zgodziłam się niezobowiązująco, a wampirzyca spojrzała na mnie
sceptycznie.
- Wybacz, proszę, mam inne zobowiązania. Dobranoc. Zostawiła mnie z Emmą przy
wąskich krętych schodach.
- Tędy. - Kobieta się uśmiechnęła i uniosła rękę. Niekiedy służący czekali, aż ich
mistrzowie wprowadzą ich w świat nieumarłych. Czasem byli to normalni ludzie, choć
zakres ich obowiązków wykraczał zwykle poza ścieranie kurzu z mebli. Zerknęłam na skórę
szyi znad kołnierzyka bluzki w poszukiwaniu charakterystycznych blizn, starych miejsc po
ugryzieniu. Niczego takiego nie znalazłam.
Weszłyśmy po schodach do wąskiego korytarza. Tu też ściany były ozdobione zdjęciami
i portretami w ramkach.
Przedstawiały osoby z różnych czasów, z różnych wieków; na każdym mijanym portrecie
widać było inne fryzury, ubrania, postawę. Czy Alette miała jakąś obsesję na tym
punkcie?
- Mogę ci zadać pytanie?
- Jasne - odpowiedziała Emma. Miała pewnie koło dziewiętnastu lat. Cholera, równie
dobrze mogłaby studiować.
Musiałam ją o to spytać.
- Wiesz, kim ona jest?
Uśmiechnęła się cierpko i odwróciła wzrok.
- Moja rodzina pracuje dla niej od wielu pokoleń. Dwieście lat temu przybyliśmy tu za
nią z Anglii. Zawsze była dla nas dobra. - Otworzyła drzwi na końcu korytarza, po czym
spojrzała na mnie. - Powinnaś wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, że nie każdy z nich jest
zły.
Nie mogłam zaprzeczyć.
Moja torba podróżna znajdowała się już w sypialni. Była tu też łazienka z brązowymi
kurkami przy umywalce i prysznicu. Może to wcale nie taki zły pomysł. Może nawet
pozwolę się porozpieszczać. Emma pokazała mi telefon przy drzwiach, nowoczesne
udogodnienie w zabytkowym domu.
- Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować.
Poprosiłam o kanapkę. A potem poszłam spać. Sen był dobry. Sen oznaczał, że nie
musiałam się zastanawiać, gdzie w tej chwili byli pozostali członkowie klanu Alette, bo
przecież nie mogła rządzić swoim imperium w pojedynkę.
Rozdział 3
Alette chciała znać moje plany. Zamierzałam nawet powiedzieć jej o nich, ale kiedy się
obudziłam, było już jasno, więc i tak nie znalazłabym jej w pobliżu.
Zostawiłam więc wiadomość. Napisałam ją na kartce z notatnika i położyłam na stoliku
w salonie.
Nie było to z mojej strony całkiem uczciwe. Tom i Bradley na pewno byli na miejscu.
Alette oczekiwała pewnie, że powiadomię któregoś z nich. Załatwiliby mi wycieczkę po
mieście z prywatnym szoferem - przyjemną, pewną, bezpieczną.
Złapałam już za klamkę od drzwi wyjściowych, kiedy usłyszałam za sobą kroki na
schodach.
- Panno Norville! - To była Emma. Brązowe włosy upięła niedbale w kok, ubrana była w
dżinsy i obszerną bluzę. Wyglądała jeszcze młodziej niż poprzedniego wieczoru. -
Wychodzi pani?
Odsunęłam się od drzwi z poczuciem winy. Proszę mi mówić Kitty. Chciałam tylko
wyjrzeć na zewnątrz, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda. - Nie uwierzy. Na ramieniu miałam
plecak. - Alette każe ci pracować w niedzielę?
- Nie, nie. Pozwala mi się uczyć w bibliotece na piętrze. To ostatni moment, żeby
przygotować się na jutrzejsze zajęcia. Szłam właśnie do kuchni po coś do jedzenia.
Rany, ona naprawdę studiowała.
- Jesteś na Georgetown?
- Na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona. - Opierała nie o barierkę i uśmiechała się
miło. - Jadłaś śniadanie?
Chcesz, żebym ci coś przygotowała?
- Nie, dzięki, nie trzeba. - Chciałam wyjść. Bez urazy. Poruszyłam się niespokojnie.
Zaległa niezręczna cisza. Nikogo nie oszukam. Przekonałam nawet samą siebie, że jeśli
zostawię samochód na podjeździe z tyłu domu i skorzystam z transportu publicznego,
wszyscy pomyślą, że długo śpię albo coś w tym stylu.
W końcu westchnęła i dodała:
- Nie mogę zabronić ci wyjść. Ale Alette nie będzie zadowolona, kiedy się dowie, że
wyszłaś sama.
Jakoś nie wpędzało mnie to w poczucie winy.
- Będziesz miała kłopoty, jeśli się wymknę?
- Nie. Alette nie wpada w złość z byle powodu. Ale sprawisz jej zawód.
A nikt nie lubił sprawiać jej zawodu.
- Niedługo wrócę. Chcę się tylko rozejrzeć. Będę przed wieczorem, zanim się zdąży
obudzić.
- Baw się dobrze - rzuciła zdawkowo Emma. Zniknęła w drzwiach do kuchni na tyłach
domu.
Czułam się jak zdrajca. Ale i tak wyszłam. Słynne waszyngtońskie metro nie docierało aż
tak daleko, ale między Georgetown a najbliższą stacją metra kursował autobus. W ciągu
pół godziny byłam w samym centrum. I zamieniłam się w turystkę. Nie byłam w stanie
odwiedzić wszystkiego w ciągu jednego dnia. Pewnie nie udałoby mi się zobaczyć
wszystkiego w ciągu tygodnia, jeśli uwzględnić muzea. Na szczęście było mnóstwo firm,
które za drobną sumę oferowały zwiedzanie miasta autobusem wycieczkowym,
połączone z wykładem. Dlatego mogłam wejść do każdego muzeum, które sobie
zaplanowałam. Widziałam nawet Biały Dom!
Cały ranek i część popołudnia biegałam jak szalona i zaliczałam kolejne atrakcje. Byłam
jednak ostrożna i przyglądałam się twarzom wokół mnie. Ale otaczali mnie tylko turyści.
Nie było wśród nich żadnych likantropów.
Nie żebym była w stanie wyczuć jakiegoś w tym tłumie. Gdzieś jednak musiały być. Z
chęcią natknęłabym się na jakąś przyjazną duszę, której mogłabym postawić kawę i
spytać, co tak naprawdę się tu dzieje.
Wychodziłam z Muzeum Historii Amerykańskiej, kiedy zadzwonił telefon. Aż się
wzdrygnęłam. Wsunęłam aparat do kieszeni dżinsów i zapomniałam o nim.
Odebrałam.
- Kitty?
- Ben? Gdzie jesteś?
- W hotelu. A ty? - Prawnik przyleciał dziś rano do miasta nocnym lotem.
Zarezerwowaliśmy pokoje w tym samym hotelu, w tym, do którego wczoraj nie dotarłam.
- Długa historia. Musimy się spotkać.
- Jem późny lunch. Możesz przyjechać? Zamówię ci stek.
- Ale krwisty. Dzięki. Do zobaczenia za kilka minut. Po tylu godzinach spędzonych na
ulicach Waszyngtonu zdawało mi się, że mam wystarczająco dobrą orientację, żeby
znaleźć hotel, i z zadowoleniem stwierdziłam, że się nie mylę.
Dobrze znać wszystkie drogi ucieczki.
Hotel znajdował się o kilka przecznic od Kapitolu, niedaleko budynku, w którym miało
się odbyć przesłuchanie. Ben podał mi numer swojego pokoju, więc poszłam prosto do
niego i zapukałam do drzwi. Otworzył mi i wrócił do stołu, na którym stała taca
przyniesiona przez pokojówkę.
- Domyślam się, że to na mój koszt - stwierdziłam, zamykając za sobą drzwi.
Uśmiechnął się.
Ben nie przykładał specjalnej wagi do wyglądu. Miał na sobie rozchełstaną koszulę,
spod której widać było biały podkoszulek. Miał około trzydziestki, wyglądał trochę
niechlujnie. Miał zmierzwione mysioszare włosy i lekkie zakola. Na łóżku leżała otwarta
aktówka, z której wystawał stos papierów i czasopism prawniczych. Może nie było tego
po nim widać, ale naprawdę ciężko pracował.
- Miałeś dobrą podróż? - zapytałam.
- Tak. Świetną. Wyglądasz, jakbyś przebiegła przez całe miasto.
Pewnie nie prezentowałam się zbyt świeżo ze spoconymi włosami przyklejonymi do
twarzy. Lato minęło, ale jesień była ciepła, a w powietrzu unosiła się lepka wilgoć.
Nie zastanawiałam się nawet nad tym, jakie odległości zdążyłam pokonać. Większość
turystów uznałaby pewnie, że zwariowałam, skoro starałam się zobaczyć wszystko w ciągu
jednego dnia. Ale ja nawet się nie zmęczyłam. To była jedna z tych chwil, doceniałam to,
że jestem wilkołakiem. Mogłam tak biegać godzinami.
- To miejsce jest niesamowite - stwierdziłam. - Byłam w Muzeum Lotnictwa, żeby
zobaczyć Flyera Wrighta. W Muzeum Historii Naturalnej, gdzie obejrzałam diament Hope
i dinozaury, i w Muzeum Historii Amerykańskiej, żeby przyjrzeć się fladze. Jest tam też
sweter pana Rogersa, wiedziałeś? A przynajmniej jeden z nich, bo miał ich pewnie ze sto.
To chyba najcenniejsze kulturowo półtora kilometra kwadratowego w całych Stanach. -
Udało mi się zaliczyć główne atrakcje w największych muzeach. Nie wiedziałam, czy w tym
tygodniu znajdę jeszcze czas na zwiedzanie.
Ben uśmiechał się kpiąco.
- No co? - jęknęłam urażona.
- Pewnie miałaś łzy w oczach, gdy zobaczyłaś flagę, co? A byłaś kiedyś na cmentarzu w
Arlington? Widziałaś grób Kennedy'ego?
Rzeczywiście się rozkleiłam. Ale nie zamierzałam się do tego przyznać.
- Jeszcze nie. Chciałam się tam wybrać jutro po przesłuchaniu.
- Założę się, że się wzruszysz. Weź chusteczki. Nadąsałam się.
- Nie nabijaj się ze mnie.
- A czemu nie? Jesteś sentymentalna. Nie miałem o tym pojęcia.
- No jestem. I co z tego? A ty niby nie?
- Jestem prawnikiem - powiedział bez zastanowienia. Przeszedł prosto do rzeczy. -
Wiesz, kto przewodniczy komisji, przed którą zeznajesz?
Nie wiedziałam. Miałam na głowie audycję, wywiad z Flemmingiem, podróż. To Ben
miał się zająć całą resztą, tak?
- Nie.
- Nie będziesz zachwycona. Nie mogło być aż tak źle.
- No kto?
- Joseph Duke.
Jęknęłam. Senator Joseph Duke był reakcjonistą, który uwielbiał urządzać sobie
polowania na czarownice. Dosłownie. W świecie, w którym wszyscy nadal sądzili, że to
wymysł bajkopisarzy, Duke żarliwie wierzył w czarownice, wampiry, wilkołaki. Postawił
sobie za cel ostrzec cały świat przed niebezpieczeństwem, jakie stanowiły. Głęboko
religijna grupa wyborców zapewniała mu stołek. Był moim gościem w programie kilka
tygodni temu. Obiecał, że będzie się modlił za moją duszę. Nie powinno mnie to dziwić.
Pewnie uznał, że przesłuchania to świetna okazja, żeby pokazać światu, że miał rację.
- Mogło być gorzej - odparłam z nadzieją.
- Tak. Mogłabyś być wilkołakiem-komunistą. - Wskazał ręką krzesło naprzeciwko. Na
stole leżał na talerzu niemal surowy stek. Usiadłam, choć nie bardzo miałam apetyt.
- A ty masz dla mnie jakieś rewelacje?
Powiedziałam mu wszystko. Nie chciałam, żeby zabrzmiało to aż tak źle. Ale on i tak
spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: Zwariowałaś?
- Waszyngtońska mistrzyni wampirów postanowiła cię ugościć? Nie muszę ci chyba
mówić, że coś tu śmierdzi?
- Wiem. Ale nie jest tak źle.
- Kitty. To wampirzyca.
- Tak, a ja jestem zniewolonym wilkołakiem. Kapuję.
- Słuchaj, wymyślili te przesłuchania w ostatniej chwili. Nie udało mi się dowiedzieć,
jaki jest harmonogram zeznań świadków. Raczej nie wezwą cię jutro. Myślę, że przez dwa
dni będą maglować Flemminga. Powinniśmy tam być, żeby zobaczyć, jak to wygląda.
Oswoić się trochę z miejscem.
Nie zaszkodzi też się dowiedzieć, co ma do powiedzenia Flemming. Przekonać się, czy
udziela senatorom tak samo wymijających odpowiedzi jak mnie.
- Co wiemy o Flemmingu? - spytałam Bena.
- Tylko tyle, co podawali w wiadomościach. Jest lekarzem, prowadzi jakieś mocno
pokręcone badania. Ty pewnie orientujesz się lepiej.
- Wiem o jego badaniach, o pracy w centrum. Ale nie wiem nic o nim samym.
Wspomniał, że odbywał staż w Nowym Jorku. Myślisz, że możesz się czegoś o nim
dowiedzieć?
- Zobaczę, co da się zrobić. - Sięgnął po stertę papierów na łóżku, zgarnął ją i podał mi.
- To twoja poczta z ostatnich dwóch tygodni. Masz tu dwa zaproszenia, które mogą cię
zainteresować. Chyba rozniosła się wieść, że przyjeżdżasz. Najwyraźniej znalazłaś się na
jakiejś liście adresowej osób związanych z mediami.
No ładnie. Wszyscy wiedzą, że tu jestem. Nawet ludzie, których w ogóle nie znałam.
Chyba powinna mnie cieszyć taka sława.
- Po co ktoś miałby mi przysyłać jakieś zaproszenie?
- Najwidoczniej jest o tobie głośno - stwierdził zdawkowo. - Zrobiłaś się popularna.
Cholera. To jeszcze gorzej niż być autorytetem.
Trzymałam w ręce trzy listy w grubych ozdobnych kopertach w kolorze kremowym i
perłowoszarym. Otworzyłam je, jedząc. W jednym znajdowało się zaproszenie na koktajl
do kongresmena z Kolorado. Wyborcze lizusostwo. Odłożyłam kartkę z niesmakiem.
Drugie informowało o wykładzie sponsorowanym przez Ligę Kobiet.
Odezwały się we mnie uśpione skłonności feministyczne z okresu studiów.
Trzecie było na wernisaż w Hirshhorn, muzeum sztuki współczesnej, które stanowiło
część Instytutu Smithsona.
Obowiązują stroje formalne. Pełna kultura i szpan. Francja elegancja. W takich
miejscach pojawiali się chyba ciekawi ludzie. Z pewnością to zdecydowanie lepsze niż
wieczór w domu Alette. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz byłam na prawdziwej imprezie.
Będę musiała kupić sukienkę. I buty. I miałam na to tylko kilka godzin.
- Muszę lecieć. - Wepchnęłam pocztę do plecaka i podeszłam do drzwi. - Widzimy się
jutro.
- Kitty. - Wbił we mnie wzrok. Do tej pory patrzył głównie w talerz, kończąc jedzenie.
Zmusił mnie, żebym też na niego spojrzała. - Nie muszę ci chyba mówić, żebyś na siebie
uważała, co?
Zamurowało mnie.
- Rany. Bo jeszcze sobie pomyślę, że ci naprawdę zależy.
- Muszę dbać o stałe źródło dochodów. - Uśmiechnął się pod nosem.
Przewróciłam oczami i wyszłam, zastanawiając się, co mogłoby pójść nie tak? Nigdy
dotychczas nie miałam małej czarnej. A każda dziewczyna powinna sobie sprawić przed
trzydziestką taką kieckę. Teraz już ją miałam.
Wróciłam do Alette po zmierzchu, na godzinę przed wernisażem. Wampirzyca wyszła
do holu, jakby na mnie czekała. Moje zapewnienia, że nie dowie się, iż wyszłam, legły w
gruzach.
Skrzyżowała na piersi ręce.
- Wolałabym, żebyś poszła z Bradleyem lub Tomem.
Stałam przed nią jak skruszona nastolatka, która wróciła do domu po wyznaczonej
godzinie, z przerzuconym plecakiem i plastikowym pokrowcem na ubrania z butiku.
Wzruszyłam ramionami, starając się uśmiechnąć.
- Nie chciałam robić nikomu kłopotów.
Jej wzrok powiedział mi, że to kiepska wymówka. Zlekceważyłam jej gościnność.
- Byłaś na zakupach? - spytała i wskazała na pokrowiec.
Nie puści mnie na wernisaż w muzeum. Będzie chciała, żebym została w domu. Ale
przecież kręciłam się cały dzień po mieście. I nie wyczułam żadnych likantropów. Co
więcej, nie wytropiły mnie żadne wilkołaki z nadmiernie rozwiniętym instynktem
terytorialnym. Ale tłumaczenie i tak nie miało sensu. Po tym, co zrobiłam, znacznie
trudniej będzie mi się wymknąć.
Naprawdę nie miałam zamiaru się tłumaczyć.
- Tak. Kupiłam sukienkę. Dostałam zaproszenie na wernisaż w Hirshhorn. - Wsunęłam
rękę do plecaka, znalazłam zaproszenie. - Brzmi interesująco, zaczyna się za godzinę i
naprawdę chciałabym tam iść.
To było idiotyczne. Nie musiałam prosić o zgodę na wyjście od czasów ogólniaka. Nie,
nieprawda. Stale się spowiadałam Carlowi, samcowi alfa z mojej watahy. Lubił
kontrolować swoje młode i nie cierpiał, kiedy bawiłam się bez niego. Myślałam, że mam
to już za sobą. Wyprostowałam ramiona, starając się wyglądać bardziej dostojnie.
Alette przyjrzała się zaproszeniu, a potem mnie.
- Ta sukienka. Mogę zobaczyć?
Odsłoniłam folię i przystawiłam wieszak do ramion. Sukienka była z czarnego jedwabiu
ze sznureczkowymi ramiączkami i opinała się akurat tam, gdzie trzeba. Dół był krótki, ale
nie przesadnie. Musiałam przecież swobodnie siadać i wstawać. Znalazłam też na
wyprzedaży zabójczo wysokie szpilki.
Alette pomacała tkaninę i zrobiła krok w tył, żeby ocenić całość.
- Hm. Pełna prostota. Ładny krój. Myślę, że się nada. Jakbym potrzebowała
potwierdzenia.
- Idę się przebrać - zakomunikowałam, wchodząc na schody.
Nie zatrzymała mnie. Po przejściu kilku stopni resztę pokonałam biegiem.
Zamknęłam za sobą drzwi do pokoju i w tej samej chwili zadzwoniła moja komórka.
Wygrzebałam ją z kieszeni i spojrzałam na wyświetlacz - mama. Zapomniałam, że dziś była
niedziela. Mama dzwoniła w każdą niedzielę.
- Cześć, mamo.
- Cześć, Kitty. Gdzie jesteś w tym tygodniu? - W jej głosie słychać było niemy wyrzut.
Prosiła, żebym dzwoniła do niej zawsze, kiedy dojadę w nowe miejsce, żeby wiedziała, że
żyję. Ale ponieważ prawie co tydzień byłam gdzie indziej, wydawało mi się, że nie ma
sensu informować ją na bieżąco o moich planach. Zwykle o tym zapominałam.
- W Waszyngtonie. Nagle się zainteresowała.
- Naprawdę? To fantastycznie. Widziałaś już coś? Na szczęście mogłam odpowiedzieć
twierdząco i przez minutę czy dwie o tym porozmawiać. Wydawała się zawiedziona, kiedy
oznajmiłam, że nie robiłam zdjęć.
- Wyślę ci kartkę - obiecałam. - Słuchaj, mamo? Bardzo mi przykro, ale nie mam teraz
czasu rozmawiać. Zaraz wychodzę.
- Tak? - Typowo matczyne pytanie.
Poddałam się. Głupio mi było, że tak szybko ją spławiam.
- W jednym z muzeów jest wernisaż. Zapowiada się interesująco.
- Idziesz sama?
Nie miałam pojęcia, jak to robiła, zawsze udawało jej się zadać pytanie w taki sposób,
że od razu wiedziałam, iż coś innego ma na myśli. Ale znałyśmy się na tyle dobrze, że
zgadywałam, o co jej chodzi.
- Tak, sama - westchnęłam. - Nie jestem tu wystarczająco długo, żeby umawiać się na
randki.
- No ale znasz tyle osób, muszę czasami zapytać. Martwi mnie, że ciągle jesteś sama.
To nie była odpowiednia pora, żeby mówić jej, że zatrzymałam się u wampirzycy.
- Nic mi nie jest, mamo. Słowo.
- W porządku, wierzę. Zadzwoń, zanim wyjedziesz, okej?
Zapamiętać, zapamiętać.
- Postaram się.
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham, mamo.
W końcu wzięłam prysznic i się przebrałam. Przez następnych pięć minut ćwiczyłam
chodzenie w nowych butach.
W końcu byłam gotowa, żeby zejść na dół.
Alette czekała w holu przy schodach. Może w ogóle się stamtąd nie ruszyła, tyle że
teraz nie była sama. Skończyła coś mówić do swojego towarzysza i odwróciła się do mnie.
Osobą, do której się zwracała, był mężczyzna w ciemnoszarym garniturze, który ze
skrzyżowanymi ramionami opierał się o drzwi do salonu. Nie był to ani Bradley, ani Tom.
Miał około dwudziestu pięciu lat, był niższy, miał podbródek z dołkiem, sterczące
brązowe włosy i kpiący wyraz twarzy. Przyglądał mi się z namysłem, znacząco przesuwając
wzrokiem po moim ciele. Zaczął od kostek i powoli podążał ku górze. Kiedy spojrzał mi w
oczy, uśmiechnął się z jeszcze większą kpiną.
Czuć było od niego chłodem, a w jego piersi nie biło serce. No pięknie, wampir, a do
tego snob.
Kiedy zeszłam na dół, spytałam cicho:
- Kto to?
Alette podniosła rękę, żeby go przedstawić.
- To Leo. Pójdzie z tobą na wernisaż. Przyzwoitka. Cudownie. Nie ma co, wampir
przyzwoitka.
Wręcz bosko.
- Wiesz, jestem pewna, że sobie poradzę.
Zerknęła na mnie spod uniesionych brwi spojrzeniem typowym dla rodzica, mówiącym:
„Dopóki mieszkasz pod moim dachem, masz się stosować do moich zasad".
Wyciągnęła do niego rękę. Ujął ją, podniósł do ust i pocałował lekko. Popatrzyli sobie
porozumiewawczo w oczy. Alette się odezwała:
- To jeden z moich ludzi. Możesz mu zaufać.
Ale ja jej nie ufałam. Chciałam zaproponować, że spakuję manatki i znajdę pokój w
hotelu, że to się nie uda. Alette w tym czasie obejrzała mnie ze wszystkich stron,
przechodząc to z jednej, to z drugiej strony.
W końcu powiedziała:
- Nie możesz tak wyjść. Zaczekaj chwilę. - Przeszła zaaferowana korytarzem na tył
domu, stukając obcasami po drewnianej podłodze.
Zastanawiałam się, co było ze mną nie tak. Wszystko pasowało, wszystko leżało jak
ulał, pomyślałam. Obejrzałam się przez ramię, starając się zobaczyć, jak wyglądam z tyłu.
Przyczepił mi się gdzieś papier toaletowy?
Leo przyglądał mi się z nieskrywanym rozbawieniem.
- A więc to ty jesteś tą słynną Kitty Norville. - Tak jak Alette mówił z brytyjskim
akcentem, tylko nieco lżej, przeciągając sylaby.
- Słynną? Nic mi na ten temat nie wiadomo.
- Powinno ci to pochlebić. Alette nie zawraca sobie głowy każdym, kto zjawia się na jej
terenie.
- Czuję się naprawdę zaszczycona. - Zmarszczyłam brwi.
Alette wróciła z czymś w ręce.
- Typowe - narzekała. - Tyle biegacie po lesie, że zapominacie, jak odpowiednio
dobierać dodatki. Przytrzymaj.
Otworzyła aksamitne pudełko na biżuterię i wsunęła mi je w dłonie. Następnie
ostrożnie wyjęła z niego naszyjnik, diamentową łezkę na złotym łańcuszku. Przynajmniej
tak mi się wydawało. Nie żebym miała jakiekolwiek pojęcie o diamentach, mimo że jeden
już dziś oglądałam. Diament był wielkości mojego paznokcia.
Rozpuściłam włosy. Układały się falami na moich ramionach. Zaraz po wyjściu na dwór
całe się potargają, ale nie miałam pomysłu, co można było z nimi zrobić. Alette stanęła za
mną, odsunęła jedną ręką włosy na bok, po czym zapięła naszyjnik na szyi. Diament
znalazł się jakieś dwa centymetry poniżej zagłębienia mojego gardła, w połowie drogi
między brodą a linią szyi. Idealnie.
- Teraz możesz się pokazać publicznie. - Okrążyła mnie, żeby ocenić efekty swoich
działań.
- To nie srebro.
- No raczej.
Odgarnęłam włosy na miejsce.
- A włosy, wyglądają okej?
Wzięła mnie za ręce i się uśmiechnęła.
- Wyglądają świetnie, moja droga.
Nagle poczułam, że ją lubię. Wprawdzie trochę się bałam, że wypróbuje na mnie
wampirze sztuczki, ale to nie było nic z tych rzeczy. Pożyczała mi tylko biżuterię. Jak na
wielowiekową wampirzycę był to zaskakująco babski odruch.
Leo podał mi ramię, a ja spojrzałam na nie tak, jakbym nie miała pojęcia, do czego
służy. Stałam oniemiała, aż poczułam, że zachowuję się niegrzecznie. W ramach
przeprosin wsunęłam rękę w zgięcie jego łokcia. Uśmiechnął się do mnie. Wyprostowałam
ramiona i spróbowałam wykrzesać z siebie odrobinę godności. Jego ramię było sztywne, a
ja nie mogłam zapomnieć o tym, że pod jego skórą nie bije już puls.
Alette odprowadziła nas do drzwi, jakbyśmy byli dwójką dzieciaków wybierających się
na szkolny bal. Bradley stał przy otwartych tylnych drzwiach sedana zaparkowanego przy
krawężniku. Cała ta sytuacja zaczęła się robić absurdalna. Nie wychodząc ze swojej
sztywnej roli, jakby to była jakaś gra, Leo pomógł mi wsiąść, skłonił się lekko, a dopiero
potem przeszedł na drugą stronę samochodu.
Czułam się jak aktorka w drodze na galę oskarową i jak obiekt czyichś żartów, więc
siedziałam cicho.
Muzeum Hirshhorn wystawiało sztukę współczesną i rzeźbę. Galeria, w której odbywał
się wernisaż, była surowa - białe ściany, lśniąca podłoga. Wszystko oświetlane
reflektorami na szynach. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, stały poustawiane rzeźby i
dziwne instalacje multimedialne, a obrazy wisiały pojedynczo z dala od siebie.
Trudno było się zorientować, co przedstawiają te dzieła sztuki, jeśli nie przeczytało się
opisu. Bielony papier-mache wystający ze ścian, podłużne przedmioty użytkowe
uformowane w kształt krzesła, tego typu rzeczy.
Wernisaż urządzono na cześć jednej z artystek, skromnej kobiety w średnim wieku,
która stała w kącie sali w otoczeniu wielbicieli. Nie doszłam jeszcze do tego, co było jej
dziełem. Nie byłam pewna, czy chcę to wiedzieć, na wypadek, gdyby ktoś kazał mi się na
ten temat wypowiedzieć. Jedyne słowa, które przychodziły mi do głowy to: „świetne" lub
„wow", co pewnie nie zostałoby zbyt dobrze przyjęte.
Zatrzymałam się przy obrazie Jacksona Pollacka, bo go rozpoznałam. A przynajmniej tak
mi się wydawało, że poznaję ten zestaw plam.
Popatrzyłam na obraz. Leo zachowywał się jak irytujący ochroniarz, choć jego obojętny
rozbawiony uśmieszek sprawiał, że tylko ja to dostrzegałam. Wyglądał na wyluzowanego
kolesia, którego dziewczyna zaciągnęła na spotkanie ze sztuką.
- No więc, Leo - zagadnęłam. - Skąd jesteś?
- Pierwotnie? Z Leeds - odpowiedział. - Nie byłem tam od wieków.
Co w ustach wampira mogło oznaczać wszystko.
- Kilka dekad? Wiek? Dwa?
- Nie chciałbym się odzierać z tajemnicy.
- Od jak dawna jesteś z Alette?
- Czy to nie jedno i to samo pytanie? Hm, nie dał się nabrać.
- Tęsknisz za Leeds?
- Co? Czemu miałbym chcieć tam być, skoro mogę być tu i bawić się w twoją niańkę.
Zabijcie mnie, a nie dam rady. Odwróciłam się do ściany i udawałam, że go nie ma.
Niespecjalnie mi to wyszło, bo był jak skała w strumieniu, zimna i twarda, którą omijało
wszystko, co żywe na sali. Bez żadnego wysiłku trzymał się z daleka od tłumów.
Zauważyłam, że wpatruje się w jakąś kobietę na drugim końcu sali. Była młoda, miała na
sobie eleganckie spodnie i zieloną bluzkę z głębokim dekoltem. Trzymała kieliszek z
winem i nieuważnie wodziła palcem po jego krawędzi. Roześmiała się na słowa kobiety
stojącej obok niej; podniosła brodę, odsłaniając szczupłą jasną szyję.
Leo był uważny, skupiony, a jego wzrok wygłodniały.
Wampiry polowały, uwodząc. Pociągała je młodość i piękno, a one same dbały też o to,
żeby być atrakcyjne dla innych. Leo był przystojny na ten zawadiacki, anglosaski sposób,
ubierał się konserwatywnie, ale elegancko, a przede wszystkim bogato i pewnie od
dziesięcioleci ćwiczył sztukę flirtu. Kobieta pomyśli, że trafił ją grom z jasnego nieba i
nawet nie będzie wiedziała, co tak naprawdę ją powaliło.
- Jeden krok w jej stronę, a ostrzegę ją przed tobą i powiem, żeby trzymała się od
ciebie z daleka.
Leo w dalszym ciągu starał się uśmiechać, ale jego wzrok wcale nie wyrażał
rozbawienia.
- Raczej nie jesteś duszą towarzystwa, co?
- Nic ci do tego.
Podszedł bliżej, a jego oddech musnął moje nagie ramię.
- Krew wilkołaków jest wielkim przysmakiem. Może pozwolisz mi spróbować. Też
będziesz miała z tego przyjemność, większą niż sobie wyobrażasz.
Przeszył mnie dreszcz, a puls przyspieszył. Cofnęłam się, omal nie potykając się o
własne stopy. Działałam instynktownie, wilczyca wycofywała się i szykowała do ataku,
szukając możliwości ucieczki.
Leo się roześmiał. Dokładnie wiedział, jak ze mną postępować. Zamknęłam oczy,
wyprostowałam się, wzięłam głęboki wdech i spróbowałam się rozluźnić. Zawstydzające,
to pewne. Znajdowałam się na samym skraju, a granica między moimi dwiema
osobowościami była bardzo cienka. Wystarczył mały pstryczek, żebym straciła grunt pod
nogami. Gdyby bardziej napierał, mogłabym się tu zmienić.
- Kretyn - mruknęłam. - Idę do toalety. Za chwilę wracam.
- Nie spiesz się, nie spiesz. - Odwrócił się, żeby napastować spojrzeniem kobietę na
drugim końcu sali. Odeszłam.
Tak naprawdę wcale nie musiałam iść do łazienki. Oparłam się o wykafelkowaną ścianę
i przycisnęłam ręce do policzków, które były czerwone i rozpalone. Pozwoliłam mu na to i
teraz byłam wściekła bardziej na siebie niż na rtiego. Lubiłam sobie wyobrażać, że mam
nad sobą kontrolę.
Odczekałam, aż wyrówna mi się tętno i odzyskam spokój. Przejrzałam się w lustrze,
przygładziłam sukienkę i kiwnęłam z zadowoleniem głową. Po prostu będę go ignorować.
W drzwiach zderzyłam się z jakimś mężczyzną, który wychodził z męskiej toalety. Szłam
ze spuszczoną głową i nie zwracałam na nic uwagi - nie byłam wcale ani tak spokojna, ani
tak opanowana, jak mi się zdawało. Straciłam równowagę, a nieznajomy przytrzymał
mnie za rękę, żebym się nie przewróciła.
Zaczęłam się odsuwać i przepraszać, ale nagle poczułam jego dziki zapach. Zapach futra
i pustkowia, otwartej przestrzeni przy pełni księżyca. Wbiłam w mężczyznę wzrok i cała
się spięłam.
On odwzajemnił moje spojrzenie, nozdrza poruszały mu się, kiedy badał mój zapach.
Poczuł mnie równie wyraźnie, jak ja jego. Był wysoki, miał mocną szczękę, brązowe oczy i
ciemne włosy.
Byłam gotowa rzucić się do biegu, uciekać od tego, co mogło przerodzić się w
wyzwanie. Nie chciałam walczyć. Cofnęłam się, ale nagle na jego ustach pojawił się
uśmiech. Jego mina mówiła: „Witaj". On też nie chciał walczyć.
- Nie znam cię. Jak się nazywasz? - Mówił z nieokreślonym akcentem, ale jego angielski
był perfekcyjny.
- Kitty - odparłam. - Szukałam cię. To znaczy nie ciebie konkretnie, ale... - Był
likantropem, ale nie wilkiem. Nie potrafiłam rozpoznać tej dziwnej nuty w jego zapachu. -
Nie jesteś wilkiem.
Uśmiechnął się szerzej.
- Jaguarem.
- Naprawdę? - W moim głosie słychać było respekt. Ekstra. - Nie miałam pojęcia.
- Nie dziwi mnie to. Nazywam się Luis. Pracuję w ambasadzie brazylijskiej. A ty jesteś z
wizytą w Waszyngtonie?
- Tak. - Znajdowaliśmy się obok sali bankietowej. Obok Lea. Zerknęłam nerwowo w
tamtą stronę, spodziewając się, że wampir w każdej chwili nas nakryje. Pociągnęłam Luisa
bliżej ściany, jakbyśmy mogli się dzięki temu ukryć.
- Dano mi do zrozumienia, że sytuacja wśród miejscowych likantropów jest mało
stabilna. Że jest tu niebezpiecznie dla przyjezdnych. Zmarszczył czoło.
- Kto tak powiedział?
Byłam tak zdenerwowana, że miałam ochotę zacisnąć ręce w pięści. Miałam tyle pytań,
a wcale go nie znałam, nie wiedziałam, jak zareaguje, nie wiedziałam, w co się pakuję. Ale
strasznie chciałam uzyskać informacje z drugiej strony.
- Alette - wyznałam.
Pokręcił głową i zachichotał, choć nie był rozbawiony.
- Alette, no tak. Uważa nas za hałastrę. Dlaczego z nią rozmawiałaś?
Skrzywiłam się.
- To długa historia.
- Powinnaś poznać innych z naszego gatunku, wysłuchać ich wersji. Zabiorę cię do nich.
Niezależnie od tego, co mówiła ci Alette, będziesz bezpieczna.
Dopiero co go poznałam. Nie powinnam mu ufać, ale ciekawość szybko wzięła górę nad
ostrożnością. Poza tym poczułam coś jeszcze - ciepły dreszcz, który nie miał nic wspólnego
z tym, że byliśmy likantropami. Dalej trzymałam go za rękę. Jego ciało znajdowało się
blisko mojego, a on był taki przystojny.
- Jest pewien problem. Alette przydzieliła mi Lea do opieki. Nie sądzę, żeby mu się to
spodobało.
Luis wydął wargi, na moment poważniejąc, po czym obejrzał się przez ramię.
- To nie problem. Chodź.
Wziął mnie za rękę - jego dłoń była ciepła i sucha -i zaczął ciągnąć mnie za róg, do
drzwi, przez które kelnerzy wnosili tace z napojami i przekąskami.
- Niektóre wampiry od tak dawna żyją jak szlachta, że zapominają o służbie. Nie
pomyśli o tym wyjściu - rzucił.
Przeszliśmy prostym betonowym korytarzem do drzwi przeciwpożarowych i wyszliśmy
na ciemną ulicę. Nikt za nami nie szedł. Przecięliśmy park, w którym nawet wieczorem
było sporo osób uprawiających jogging, wyprowadzających psy, spacerujących po kolacji
na mieście. Po jakichś dziesięciu minutach zdjęłam szpilki i wzięłam je do ręki. Szliśmy po
betonowym chodniku, czułam mrowienie w stopach. Była noc, a ja miałam ochotę
pobiegać. Pełnia miała być jednak dopiero za tydzień. Luis zerknął na mnie zmrużonymi
oczami i z kpiącym uśmieszkiem, jakby doskonale mnie rozumiał.
Potem przejechaliśmy metrem kilka stacji, oddalając się o jakieś półtora kilometra na
północ od miejsca, z którego wyruszyliśmy. Luis poprowadził mnie jeszcze ze dwie
przecznice, zanim się zatrzymaliśmy.
- To tu.
Subtelny szyld, srebrne litery na niebieskim tle podświetlone reflektorem głosiły:
„Półksiężyc". Przyciemniane szyby nie pozwalały zajrzeć do środka.
- Na górze jest marokańska restauracja. Przyzwoita, trochę przydroga, ale nie mów tego
Ahmedowi. My idziemy na dół. I faktycznie minęliśmy ceglane schody prowadzące na
górę i zeszliśmy krętymi schodami do drzwi na poziomie ogrodu.
- Ahmedowi?
- To jego knajpa. Poznasz go, jeśli będzie dziś tutaj. Usłyszałam muzykę. Kiedy Luis
otworzył drzwi, dźwięki uderzyły w nas całym swoim bogactwem. Muzyka była grana na
żywo, a nie z płyty. Bliskowschodnie bębny, jakiś instrument strunowy i flet. Nie grali
żadnej konkretnej melodii, ale raczej robili sobie jam session w tradycyjnych rytmach.
Muzyka była radosna, taneczna.
Kiedy znalazłam się w środku, zobaczyłam trzech muzyków siedzących na krzesłach
niedaleko baru: białego, czarnego i o korzeniach arabskich. Znajdowało się tu
wielonarodowe towarzystwo, dobiegały mnie rozmowy w kilku różnych językach. Na
ścianach wisiały ozdobne maty i chociaż wnętrze wyglądało jak każdy inny bar, w głębi nie
było krzeseł, ale wielkie siedziska i poduchy porozkładane wokół niskich stolików. Lampki
oliwne i świece służyły za całe oświetlenie. Poczułam zapach curry i wina.
Za barem stał chłopak i wycierał szklanki. Zdecydowanie był za młody na serwowanie
alkoholu. W pobliżu na stołkach barowych siedziało kilku klientów, przytupując lub
kiwając głowami w rytm muzyki. Jakaś kobieta w spódnicy i folkowej bluzce tańczyła
taniec brzucha, ale ja miałam zupełnie inne wyobrażenia na ten temat. Jej ruchy były
pełne gracji i radości, zupełnie nie w stylu fantazji z Dream of Jeannie. Ciemne włosy
zaplotła w warkocz.
Frunął za nią przy każdym obrocie, a na jej ustach błąkał się uśmiech.
Przy stolikach siedziało jeszcze z tuzin osób i oglądało tancerkę i muzyków. Gawędzili,
rozpierali się na poduszkach, jedli i pili. To była spokojna, przyjemna impreza, coś w
rodzaju klubu nocnego, który przyciągał ludzi chcących pogadać i dobrze się poczuć.
Wszyscy byli likantropami.
Stanęłam, bo nie byłam w stanie się ruszyć ze zdumienia. Od czasów watahy nie
widziałam tylu likantropów w jednym miejscu. Te tutaj nie rzucały sobie spojrzeń spode
łba, nie próbowały zastraszać innych, wszczynać bójek, walczyć o pozycję w stadzie. Nie
płaszczyły się przed przywódcą, który trzymał je w ryzach. Tu nie było przywódcy, a
przynajmniej ja go nie zauważyłam.
- Coś nie tak? - spytał Luis.
- Nie, tylko nie spodziewałam się czegoś takiego. Wszyscy razem w jednym miejscu.
Porażające.
- Czy to znaczy, że zawsze byłaś sama?
- Kiedyś miałam watahę. Ale w niczym tego nie przypominała.
- Napijesz się czegoś? - spytał. Pewnie by mi się przydało.
- Wina. Białego. Tak myślę.
Luis z dwoma kieliszkami wina w ręce zaprowadził mnie na tyły klubu, gdzie było
względnie spokojnie. Twarz mu się rozjaśniła, kiedy podszedł do niewielkiej grupki
zgromadzonej w rogu.
- Ahmed! Jesteś.
- Luis! - Potężny mężczyzna podniósł się z gracją, o którą go nie podejrzewałam.
Zasłonił swoich znajomych, którzy kontynuowali rozmowę. Klepnął Luisa w ramię tak,
żeby nie rozlał ani kropli wina. Mówił z lekkim akcentem. - Dobrze cię widzieć, już
myślałem, że nas porzuciłeś.
- Byłem zajęty.
Ahmed odwrócił się do mnie. Miał oliwkową cerę, czarne włosy, ciemny kilkudniowy
zarost i spore brzuszysko. Wyglądał rubasznie i jowialnie. Na koszulę i spodnie miał
narzuconą luźną jasną szatę, która idealnie pasowała do tego miejsca.
Był wilkiem. Wyobraziłam sobie wielkiego, siwego, starego wilka. Ta wizja sprawiła, że
miałam ochotę pisnąć z przerażenia i odpowiednio się zachowywać. Powstrzymałam się,
żeby nie przycisnąć się do Luisa i nie poszukać przy nim schronienia.
Oczy Ahmeda zalśniły, jakby dobrze wiedział, jakie wrażenie robi na innych
wilkołakach.
- Luis, chyba miałeś dziś szczęście. Witamy, witamy!
Podał mi rękę. Przyjęłam ją z wdzięcznością. Kiedy tylko mogłam, starałam się
zachowywać normalnie. Nakrył moją dłoń obiema rękami i uśmiechnął się życzliwie.
- Z kim mam przyjemność?
- Kitty.
- Kitty. Kitty Norville? Z Nocnej Godziny? Niech Bóg broni, żeby istniał jakiś inny wilkołak
o imieniu Kitty.
Uśmiechnęłam się, głupio zadowolona, że mnie rozpoznał.
- Ta właśnie.
Luis zagapił się na mnie.
- Jesteś tą Kitty? Nic nie mówiłaś.
- Jakoś się nie złożyło. Słuchacie mojej audycji? Ahmed wzruszył wymijająco ramionami,
a Luis odwrócił wzrok.
- Oczywiście, że ją słyszałem - powiedział Ahmed. -Kilka razy. Ale uwierz, mam
znajomych, którzy są twoimi wielkimi fanami.
Złapałam Luisa pod ramię i wzięłam od niego kieliszek. Wieczór zapowiadał się bardziej
interesująco niż jeszcze dwie godziny temu. Tak właściwie to zapowiadał się wręcz
rewelacyjnie.
- Nie szkodzi. Przywykłam, że ludzie nie przyznają się do tego, że jej słuchają. Usiądźmy,
musicie mi o wszystkim opowiedzieć. - Rozejrzałam się po sali, po muzykach i zebranych
likantropach.
- Doskonały pomysł - zgodził się Ahmed.
Zamiana w likantropa następowała zwykle przypadkowo i nie niweczyła wcześniejszych
planów. Chęć robienia kariery, pragnienie, by zobaczyć świat, to wszystko nie znikało tak
po prostu. Likantropia często to utrudniała, ale ludzie jakoś sobie z tym radzili.
Niektórym przychodziło to łatwiej, innym trudniej. Wiele odmian likantropów nie łączyło
się w stada, tak jak robiły to zwykle wilkołaki. Ale nawet samotniki miały problem z
terytorium. Czasem władzę nad nami przejmowały nasze zwierzęce instynkty, a podróże
oznaczały naruszenie czyjejś przestrzeni, zwłaszcza podczas pełni, kiedy instynkty brały
nad nami górę. Jak sama się przekonałam, jedyne, czego potrzebował likantrop w
podróży, to bezpiecznego miejsca, żeby dokonać przemiany i ruszyć w teren podczas
pełni.
Waszyngton, siedziba rządu federalnego z mnóstwem ambasad i dwoma większymi
uniwersytetami, przyciągał międzynarodowe towarzystwo, do którego należały również
likantropy. Półksiężyc zapewniał im bezpieczne miejsce spotkań.
Ahmed wszystko mi wyjaśnił.
- Ponieważ sami podróżujemy, wiemy, że nie ma czasu na walkę. Każdego z nas czeka
śmierć i byłoby tragedią ją przyspieszać. Mamy lepsze rzeczy do roboty niż ciągłe walki o
najmocniejszą pozycję. No i taki tego efekt. Tego typu miejsca istnieją w wielu dużych
miastach: w Nowym Jorku, San Francisco, Londynie, Stambule.
Gdyby TJ żył w takim miejscu, gdyby Carl bardziej przypominał Ahmeda, gdybyśmy
wszyscy umieli postępować w bardziej cywilizowany sposób - za dużo gdybania. Za dużo
gdybania, żeby zachować TJ-a przy życiu.
Ahmed pokazał mi kilku klientów: Marian, tancerka, kobieta-szakal z Egiptu,
wyemigrowała i pracowała, żeby sprowadzić tu swoją siostrę. Yutaka przy barze był
studentem historii z Japonii i człowiekiem-lisem. Muzycy: dwa wilki i tygrys. Ahmed
wspomniał również o znajomym, który dziś się nie pojawił, a który zbiegł z Rosji w latach
siedemdziesiątych i zmieniał się w niedźwiedzia. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić,
jak mógł wyglądać człowiek-niedźwiedź. To miejsce to istna menażeria.
To również raj, utopia, a przynajmniej jak dla moich niedoświadczonych oczu.
Prowadząc program, wysłuchiwałam mnóstwa różnych historii, ale ludzie dzwonili do
mnie tylko z problemami. Docierały do mnie tylko najgorsze historie. Nigdy nie słyszałam,
jak wygląda czyjeś spokojne życie.
Wino mnie rozrzewniło. Otarłam oczy, zanim zaczęły mi płynąć łzy. Luis podał mi czystą
serwetkę ze stolika obok.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Tak. Tylko to tak bardzo różni się od tego, co sama znam. Nigdy nie sądziłam, że to
może tak wyglądać.
Wszyscy się ze sobą dogadują. Jesteście tacy przyjacielscy.
- Cieszę się, że dobrze się wśród nas czujesz.
- A twoje doświadczenia. Jakie są? - powiedział Ahmed.
Pokręciłam w zamyśleniu głową. Nie byłam pewna, czy potrafię o tym mówić.
- Siła. Zazdrość. Mieliśmy samca alfę, który nas chronił. Ale sprawował też nad nami
kontrolę. Musiałam walczyć o najmniejszy nawet przejaw szacunku, ale w końcu się
zbuntowałam. Wszędzie tylko walka i śmierć. Musiałam wyjechać. Kiedy się tu zjawiłam,
Alette wcisnęła mi gadkę o tym, jak to miejscowe likantropy są niebezpieczne i
rozbestwione, że będą próbowały mnie skrzywdzić, a ja bez trudu jej uwierzyłam. Ale
mnie okłamała.
Ahmed pokręcił głową.
- Może nie z jej punktu widzenia. Alette nie ufa nam, bo nie ma wśród nas samca alfa,
nikogo, z kim mogłaby negocjować czy kogo mogłaby kontrolować. To dlatego mówi, że
jesteśmy niebezpieczni.
- Tłumaczysz ją?
- Poznałem wiele wampirów i myślę, że Alette na swój sposób chce dobrze. Jej
największą winą jest arogancja.
Słysząc to, musiałam się roześmiać, ale zabrzmiało to gorzko. Zastanawiałam się, czy
było już za późno, żeby zrezygnować z gościny u Alette. Mogłabym zostać tu na czas
mojego pobytu.
Kobieta skończyła tańczyć. Muzycy zagrali teraz coś wolniejszego, łagodną, dyskretną
muzykę, eksperymentującą z brzmieniem i harmonią. Wieczór najwyraźniej zbliżał się ku
końcowi; kilka osób właśnie wychodziło, machając na pożegnanie znajomym. Nie
chciałam jeszcze, żeby ten wieczór się kończył. Nie chciałam stąd wychodzić.
Luis objął mnie ramieniem, dając mi ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Oparłam się i
przytuliłam do niego. Z Luisem po jednej stronie i Ahmedem po drugiej spoglądającym
łagodnie na swoje królestwo, poczułam się tak, jakbym na nowo odkryła to, co najlepsze
w posiadaniu własnej watahy: bezpieczeństwo i ochronę. Przyjaciół, którzy chcieli dać mi
ciepło. Tak właśnie się czułam przed śmiercią TJ-a. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś to mnie
spotka.
Ahmed spojrzał na mnie z zaciśniętymi ustami.
- Znasz przypowieść o Danielu, prawda? Wniknęłam w mój półprzytomny umysł.
Czułam się jak szczeniak przysypiający na czyichś kolanach. Nie chciałam być zmuszana do
myślenia.
- O Danielu?
- Przypowieść o Danielu w jaskini lwów.
- A, o nim? No pewnie - przytaknęłam. To była historia z Biblii. W starożytnej Persji
Daniel był prześladowany za wiarę w Boga, został wrzucony do jaskini lwom na pożarcie.
Bóg zesłał anioły, żeby przytrzymały paszcze lwów i żeby nieszczęśnik mógł wyjść cało z
jaskini.
- Tak - powiedział Ahmed. - Wiesz, czemu przeżył?
- To opowieść o zaufaniu. Miał go chronić Bóg. Ahmed wzruszył ramionami.
- Tak, w pewnym sensie. Ale nie w takim, o jakim myślisz. Widzisz, Daniel sam się ocalił.
Porozmawiał z lwami i poprosił, żeby go oszczędziły. Znał ich język, bo był jednym z nich,
był człowiekiem-lwem. Zrobiłam wielkie oczy.
- Biblia nic nie mówi na ten temat.
- Oczywiście, że nie, nie wprost. Ale jeśli się przyjrzeć, wszystko tam jest. Pamiętaj, że to
miało miejsce tysiące lat temu. Ludzie i zwierzęta byli wtedy sobie bliżsi. Nie minęło tak
wiele czasu od wspólnego życia w raju. A nasz gatunek był pomostem pomiędzy tymi
dwoma gatunkami. Daniel wiedział, jaka jest jego rola. Nie bez powodu był częściowo
lwem, Bóg miał jakiś cel w tym, żeby go takim stworzyć. Tego właśnie uczymy się od
Daniela. Że jest sens w tym, kim jesteśmy, chociaż czasami o tym zapominamy. Daniel jest
naszym świętym. To jedna z najwspanialszych opowieści.
- Nigdy wcześniej nie słyszałam jej w takiej wersji. Ahmed westchnął.
- To smutne, że plemiona w tym kraju nie przekazują sobie starych opowieści.
Gdybyśmy częściej się spotykali, żeby opowiadać sobie różne historie i wspólnie pić, nie
musielibyśmy tyle ze sobą walczyć, prawda?
- Co racja, to racja. - Uniosłam mój prawie pusty kieliszek w geście toastu, dopiłam do
końca i powiedziałam: - Opowiedz coś jeszcze.
Straciłam poczucie czasu, leżąc tak na satynowych poduszkach w ramionach Luisa,
podczas gdy Ahmed opowiadał historie, które znałam, ale w innej wersji, przefiltrowane
przez moje doświadczenia: wilkołaka, który patrzył na świat dwiema parami oczu,
ludzkimi i zwierzęcymi, i nieustannie musiał stawiać pomosty pomiędzy oboma
spojrzeniami. Enkidu z eposu o Gilgameszu był dzikim człowiekiem, który żył jak zwierzę,
póki nie został oswojony przez dotyk kobiety. A jeśli nie tylko żył jak zwierzę, ale również
nim był? Mimo to znalazł w końcu powód i wybrał
cywilizację? Istniały opowieści, które przypominały bajki Ezopa, opowiadały o dobroci
okazywanej sobie przez ludzi i zwierzęta, o cierniach wyciąganych z łap lwów, a także
greckie i rzymskie mity o bogach i boginiach, którzy potrafili dowolnie zmieniać postać.
Ahmed przedstawiał to w taki sposób, jakby nie było to żadne przekleństwo ani
choroba, na którą cierpiałam przez ostatnie cztery lata. Był to dar, dzięki któremu
stawałam się częścią długiego korowodu świętych i bohaterów, którzy bez trudu
przechodzili z jednej postaci w drugą i traktowali to jak coś dobrego.
Nie byłam jeszcze w stanie poczuć wdzięczności za to, co mnie spotkało. To był
wypadek, brutalny, krwawy wypadek, a nie żadne błogosławieństwo. Tyle że gdybym nie
była wilkołakiem, nie miałabym swojej audycji i towarzyszącej jej sławy.
Wszystko mi się mieszało.
- Czekaj, Marian, nie możesz wyjść bez pożegnania! - zawołał Ahmed do tancerki, która
właśnie wychodziła. - Przepraszam - rzucił do nas, po czym poderwał się na nogi i
podbiegł do niej, żeby ją zamknąć w niedźwiedzim uścisku. Czy raczej wilczym. Bez
znaczenia.
Luis skorzystał z okazji i przesunął mi rękę na biodro w geście zachęty. Kiedy uniosłam
głowę, żeby na niego zerknąć, odwzajemnił moje spojrzenie. Czułam na policzku jego
oddech. Wykręciłam szyję i nachyliłam się odrobinę - jego usta przylgnęły do moich i
zaraz potem się odsunęły.
Musiałam oblać się rumieńcem od stóp do głów, bo nagle zalała mnie fala gorąca.
- Mieszkam niedaleko - szepnął mi do ucha. Poczułam, jak przeciąga się obok mnie,
poczułam jego mocne ciało, jego zapach i zapragnęłam ich. Zapragnęłam go-
Przycisnęłam do siebie jego rękę i uśmiechnęłam się.
Podeszliśmy do Ahmeda, żeby się pożegnać, chociaż czułam się trochę skrępowana, bo
miałam wrażenie, że cała płonę. Luis stał bardzo blisko mnie.
- Dziękuję za opowieści - powiedziałam. - Za wszystko. - Miałam na myśli to miejsce,
schronienie, towarzystwo.
- Kitty, cała przyjemność po mojej stronie. Te drzwi są zawsze dla ciebie otwarte. Jesteś
tu zawsze mile widziana.
Na dworze było chłodno; szliśmy z Luisem ramię w ramię.
Miał uroczą kawalerkę z drewnianą podłogą i surowymi ceglanymi ścianami, skąpo
umeblowaną, ze zwisającymi do podłogi zasłonami. W kuchni była wyspa. Wyglądała na
dobrze wyposażoną, wbrew temu, czego można by się spodziewać po typowym
kawalerskim mieszkaniu. Jakby Luis nie był już wystarczająco atrakcyjny, to pewnie na
dokładkę świetnie gotował.
Nie żebym miała okazję aż tak dobrze przyjrzeć się jego mieszkaniu, bo - jak na filmach
- zaczęliśmy się całować, zanim jeszcze zamknęły się za nami drzwi. Przycisnął mnie do
ściany, a ja owinęłam wokół niego jedną nogę i przyciągnęłam go do siebie. Nie byliśmy w
stanie wystarczająco szybko się rozebrać. Czułam mrowienie na całej skórze, na zewnątrz
i od środka.
Nagle uświadomiłam sobie, że od bardzo dawna nie uprawiałam seksu. Nie mówiąc już
o dobrym seksie. To było wieki temu.
Jego ręka wędrowała po moim udzie, wsunęła się pod sukienkę, a ja zatrzymałam ją i
przycisnęłam do siebie.
Zmusiłam go, żeby zwolnił, smakując jego usta, ocierając się o jego ciało. Jego zapach
był ostry, czułam jego podniecenie, aż wrzał od potu i hormonów. Przysunęłam twarz do
jego szyi i głęboko odetchnęłam. Luis zsunął mi z ramienia ramiączko sukienki, zbliżył
głowę do mojej skóry i zrobił to samo - wziął głęboki wdech. Zachichotałam, bo nie
mogłam ustać na własnych nogach; opierałam się na nim całym ciałem. Oddychaliśmy
razem. Będzie wspaniale.
Dużo później leżeliśmy obok siebie w łóżku, nadzy i rozpaleni.
Przysypiałam, otumaniona i oszołomiona szczęściem, kiedy zauważyłam, że materac
drży od cichego warkotu.
Nie wydawało mi się, żeby Luis chrapał; odgłos był równomierny. Przypominał łóżko do
masażu na monety w jakimś tanim hotelu. Podniosłam głowę i rozejrzałam się. Dźwięk
dochodził zza moich pleców. Tuż zza moich pleców.
Odwróciłam się tak, żeby nie strącić ręki Luisa z mojego biodra.
- Luis? Czy ty mruczysz?
Warkot ustał, a on mruknął zaspanym głosem:
- Hm?
Rozdział 4
- Nie ruszaj się. Ja otworzę.
Luis wstał z łóżka, zanim się zorientowałam, że ktoś puka. Stukanie było rytmiczne i
coraz głośniejsze. Luis włożył szlafrok i podszedł do drzwi.
- Tak?
Odpowiedź była przytłumiona, ale doskonale słyszalna.
- Na Kitty już czas. Starczy jej rozrywek jak na jedną noc.
Leo. Musiał mnie wyśledzić.
Świt musiał być blisko. Może myślałam, że uda mi się wziąć go na przeczekanie. Miał
akurat tyle czasu, żeby zaciągnąć mnie z powrotem do domu.
Luis spojrzał na mnie. Nie chciałam się odzywać. Leo zaczął szarpać za klamkę.
- Nie musisz iść - powiedział Luis. - On nie może tu wejść. Nie mam zamiaru go
zapraszać.
Ach, przewaga własnego boiska. Jeśli wytrzymamy godzinę nagabywań Leo, będzie
okej. Nagle dobiegł trzask i szelest - dźwięk odsuwanej zasuwy. Luis odsunął się w samą
porę, żeby nie uderzyły go drzwi.
W progu stał Bradley z czymś, co było najprawdopodobniej wytrychem.
Leo opierał się o ścianę na zewnątrz. W bezpiecznej odległości od progu i patrzył na
nas z taką miną, jakby miał zaraz wybuchnąć śmiechem.
- Na szczęście śmiertelników zatrudnianych przez Alette nie obowiązuje to prawo.
- Naruszasz mój teren - warknął Luis.
- Witaj, Luisie. Jak tam twoja banda szubrawców z Półksiężyca?
Luis stał z mocno zaciśniętymi pięściami i napiętym karkiem, jakby miał zaraz rzucić się
do przodu. Chciał mnie bronić? Jak romantycznie. Byłam przerażona nie na żarty.
- Wszystko w porządku. Chyba rzeczywiście powinnam już iść.
- Nie musisz z nimi iść - rzucił przez ramię, nie spuszczając wzroku z wampira.
- Mają mój samochód - odparłam.
Nie wyglądał na przekonanego, ale nic już nie powiedział. Ciągle byłam w łóżku z kołdrą
nasuniętą po samą szyję. Rzuciłam wściekłe spojrzenie Leo i Bradleyowi.
- Zamknijcie drzwi, muszę się ubrać.
- Nie - zaprzeczył Leo. - Nie ufam ci. Tym razem nie spuszczę cię z oka.
Luis zaczął zamykać drzwi, ale Bradley wyciągnął rękę, żeby je przytrzymać. Zaparł się
na nich całym ciałem, ale Luis był silniejszy i powoli go odsuwał. Bradley położył drugą
rękę na drzwiach. Rozwalą je zaraz. Patrzyli na siebie wściekle.
- Nieważne. - Nie chciałam wszczynać bójki. Nie żebym uważała, że Luis sobie nie
poradzi. Ale nie chciałam, żeby miał przeze mnie kłopoty.
Podniosłam się z łóżka, starając się nie kulić pod spojrzeniem Leo. Bradley odwrócił
wzrok, a Luis ciągle stał na straży swojego terytorium. Leo patrzył, jak idę nago do
miejsca, w którym rzuciłam sukienkę. Próbował mnie zdenerwować, przez co trochę
łatwiej było mi go ignorować. Biegałam z watahą, inni widzieli mnie nagą. Odwróciłam się
do niego plecami i nasunęłam sukienkę przez głowę. Znalazłam buty i torebkę i
podeszłam do Luisa stojącego przy drzwiach.
- No ślicznie - rzekł Leo. Odezwałam się do Luisa:
- Świetnie się bawiłam. Dzięki.
- Uważaj na nich.
- Będę się pilnować. - Nachyliłam się, a on pocałował mnie delikatnie i ciepło.
Zamknęłam oczy i westchnęłam z żalem.
- Widzimy się później - dodał. To było stwierdzenie, a nie pytanie.
Uśmiechnęłam się.
- Tak. - Zwlekałam, myśląc, że może mnie jeszcze pocałuje.
- Już? - zapytał Leo. Skrzywiłam się i wyszłam, a Luis zamknął za mną drzwi.
Leo i Bradley obstawili mnie z obu stron, moja osobista ochrona.
Wampir siadł na przednim siedzeniu sedana, a Bradley za kierownicą.
- Jesteś cholernie nieprzewidywalna - rzucił Leo wesoło przez ramię. Skrzyżował ręce i
uśmiechnął się. Niebo już szarzało; udało mu się w ostatniej chwili. Nie byłam w stanie
stwierdzić, czy się stresował. Jego swobodne zachowanie mogło tak naprawdę maskować
wściekłość.
- Dzięki - odparłam. Przewrócił oczami.
Kiedy wychodziłam, czułam się jak nastolatka w drodze na bal maturalny, a Alette
oczekująca na mnie po naszym powrocie dopełniła tego skojarzenia. Bradley i Leo
zaprowadzili mnie do salonu, w którym na mnie czekała, siedząc jak królowa na fotelu.
Wyszli na jej skinienie.
Wstała ze zmarszczonymi brwiami.
- Zaczynam rozumieć, dlaczego nie masz watahy. Zawsze byłaś taka zbuntowana?
- Nie. Potrzebowałam wielu lat, żeby wyrobić w sobie charakter.
- Wyrzucili cię, prawda?
- Sama ją opuściłam.
- Leo mówi, że trafiłaś do Półksiężyca. I co myślisz o tym miejscu?
Pytanie zbiło mnie z tropu. Byłam przygotowana na to, że Alette mnie zbeszta, a ja nie
będę jej dłużna.
- Naprawdę mi się podobało - przyznałam. - Już dawno nie czułam, że jestem wśród
przyjaciół.
- Próbowałam ci to zapewnić.
To dlaczego czułam się jak nastolatka łajana przez matkę?
- Leo nie ułatwiał sprawy.
- Chyba uważa, że łatwo cię sprowokować. Nie chciałam się kłócić.
- Zanim zapomnę. - Sięgnęłam do szyi i odpięłam naszyjnik. Nie zdejmowałam go przez
całą noc, żeby nie skończyć jak jakaś żałosna postać z noweli de Maupassanta. Oddałam
go Alette. - Dziękuję. To chyba dzięki niemu udało mi się ostatecznie poderwać Luisa.
Zmrużyła oczy.
- Myślisz, że mam ochotę tego słuchać?
- Chyba nie.
- Wrócimy do tej rozmowy jutro wieczorem. Mam nadzieję, że trafisz do swojego
pokoju. Wszyscy już śpią.
Miałam wrażenie, że był to bardzo subtelny przytyk, mający wywołać we mnie poczucie
winy.
- No tak.
- Dzień dobry, Kitty. - Minęła mnie i oddaliła się korytarzem.
Dzień. Spać. Tak. Co za noc.
Kiedy w południe spotkałam się z Benem przed budynkiem senatu, miałam
zapuchnięte oczy.
- Co ci się, do cholery, stało? - spytał w ramach powitania.
Spojrzałam na niego przez wąskie jak szparki, zaspane oczy i uśmiechnęłam się z
zadowoleniem.
- Byłam wczoraj na imprezie.
Pokręcił głową i napił się kawy z papierowego kubka.
- O nic nie pytam.
Zamrugałam, próbując się skoncentrować i czując, jakbym dopiero teraz się budziła.
Wiedziałam, że to Ben przede mną stoi. Wyglądał zdecydowanie jak mój prawnik. Ale
miał odprasowany garnitur. Zapiętą na ostatni guzik koszulę. Krawat i starannie
zaczesane włosy.
Powinnam się była domyślić, że tylko Senat Stanów Zjednoczonych może nadać mu
ogłady.
- Na co się tak gapisz? - spytał.
Uśmiechnęłam się tylko z zakłopotaniem.
Weszliśmy do środka i udało nam się odszukać salę, w której odbywały się
przesłuchania, tylko dwa razy myląc drogę. Usiedliśmy z tyłu, było tu przyjemniej, niż się
spodziewałam: niebieski dywan, boazeria na ścianach, z przodu biurka i stoły wykonane z
drogiego drewna. Panowała tu oficjalna, urzędowa atmosfera. Krzesła były pokryte
tapicerką, co było miłe.
Wszystkie miejsca zostały już zajęte. Część publiczności stanowili dziennikarze. Z boku
stało kilka kamer telewizyjnych.
Nikt nie zwrócił na nas uwagi. Uważałam, że zaletą radia jest to, że mogę być dobrze
znana, a jednocześnie zupełnie nierozpoznawalna. Reporterzy skupiali się całkowicie na
przedniej części sali: na ośmiu senatorach, z których każdy miał identyfikator z
nazwiskiem, i na doktorze Paulu Flemmingu, który siedział naprzeciwko nich przy długim
stole.
Ben nachylił się do mnie.
- Poznałaś go już. Jaki jest?
- Nie wiem. Raczej nieufny. Nerwowy. Stawia granice.
- Wygląda na zastraszonego.
- Tak, to też.
Oglądanie przesłuchania na żywo wcale nie było ciekawsze niż transmisja w telewizji.
Tak czy inaczej czekałam na jakieś relacje, aż któryś z senatorów zabawi się w
McCarthy'ego i zakłóci rozmowę zarzutami wyjętymi z czasów zimnej wojny. Nic z tych
rzeczy. Wszystko przebiegało do bólu spokojnie, dokładnie według zasad Robertsa.
Posiedzenie zostało otwarte przez senatora Duke'a, który wyjaśnił, jak długo może
wypowiadać się każdy z senatorów i w którym momencie. To on ustalał reguły jako
przewodniczący.
- Ze względu na niewiarygodny charakter tematyki, którą będziemy omawiać, a także
na fakt, że badania w tym zakresie były prowadzone w tajemnicy, komisja postanowiła
przeznaczyć pierwsze dwa spotkania na przesłuchanie człowieka, który nadzorował owe
badania. Witamy pana, doktorze Flemming. Czy przygotował pan dla nas oświadczenie?
Każdy świadek miał prawo wygłosić przemówienie. Zwykle były one nudne i pisane
akademickim językiem.
Spodziewałam się, że oświadczenie Flemminga również takie będzie.
- Pięć lat temu otrzymałem grant z Państwowego Instytutu Zdrowia na
przeprowadzenie badań nad kilkoma chorobami, które dotychczas pomijano. To choroby,
które przez całe stulecia budziły przesądy i brak zrozumienia...
I tak dalej. Równie dobrze mógł mówić o raku czy egzemie.
Pytania senatorów, kiedy przyszła wreszcie na nie pora, były zaskakująco łagodne:
„Czym zajmuje się centrum, gdzie się znajduje, kto zatwierdził grant, z którego wydziału
płyną pieniądze, jakie cele stawia sobie centrum".
Flemming odpowiadał z rozmysłem, powtarzając to, co zawarł we wstępnym
oświadczeniu. Nie powiedział niczego nowego, czego bym wcześniej od niego nie
usłyszała: „Centrum dąży do tego, żeby poszerzyć wiedzę na temat niewyjaśnionych
dotychczas badań i wyjść poza teorię". Nie wspomniał ani o wampirach, ani o
likantropach.
Zastanawiałam się, kiedy ktoś wreszcie nazwie rzeczy po imieniu.
Senator Duke spełnił moje życzenie.
- Doktorze Flemming, chciałbym posłuchać o wampirach.
Odpowiedziała mu martwa cisza. W całej sali nie zaskrzypiało ani jedno pióro.
Nachyliłam się, czekając na odpowiedź.
W końcu Flemming się odezwał. Mówił tak, jakby wygłaszał referat na konferencji
medycznej:
- To pacjenci wykazujący się określonymi cechami fizjologicznymi, takimi jak lepiej
rozwinięty układ immunologiczny, wyraźnie zarysowane kły, skłonności do hemofagii,
ostra pokrzywka słoneczna...
- Panie doktorze - przerwał mu Duke. - Co to znaczy? Hemofagia? Co to jest?
- Żywienie się krwią, panie senatorze. A pokrzywka słoneczna to uczulenie na światło
słoneczne.
W jego ustach brzmiało to tak rzeczowo, tak zwyczajnie. Ale jakie uczulenie sprawiało,
że ktoś spalał się na proch?
- I co pan odkrył na temat pańskich tak zwanych pacjentów, doktorze?
Flemming zawahał się chwilę, po czym nachylił się do mikrofonu stojącego przed nim.
- Nie rozumiem pańskiego pytania, panie senatorze.
- Wampiry. Czym pańskim zdaniem są? Flemming odchrząknął, w jego spokój wkradło
się zdenerwowanie. Odpowiedział ostrożnie:
- Wydaje mi się, że już wyjaśniłem, że wampiryzm cechuje się pewnymi cechami
fizjologicznymi...
- Proszę przestać gadać bzdury. Wszyscy widzieliśmy Drakulę i wiemy o co tak
naprawdę w tym wszystkim chodzi. Pytam o kwestie moralne i o to, dlaczego ktoś taki w
ogóle istnieje.
Zsunęłam się na sam brzeg krzesła nie dlatego, żeby lepiej słyszeć. Mikrofony działały
doskonale. Czekałam, aż wybuchnie kłótnia.
- Moje badania nie obejmują zagadnień, o które pan pyta.
- Dlaczego?
- Bo kwestie te nie mają znaczenia.
- Z całym szacunkiem, ale się z panem nie zgodzę.
- Panie senatorze, nie mam kwalifikacji do tego, by dyskutować na temat moralności
moich pacjentów.
- Jak pan karmi swoich pacjentów? Z kogo wysysają krew? Ile osób zamienia się potem
w wampiry?
- Wbrew temu, co się mówi, dolegliwość ta wcale nie jest przekazywana przez
bezpośrednią wymianę płynów...
- A krew?
- Z banku krwi, panie senatorze. Korzystamy z banków krwi.
- Dziękuję, doktorze. - Duke powiedział to w taki sposób, jakby odniósł jakieś
zwycięstwo.
- Mam kilka pytań w kwestii finansowania pańskich badań... - Tym razem odezwała się
senator Mary Dreschler, starając się skierować dyskusję na inne tory. Dreschler była
demokratką z któregoś środkowozachodniego stanu i zajęła miejsce męża, który
niespodziewanie zmarł, kiedy ubiegał się o reelekcję. To była jej trzecia kadencja.
Po dwóch godzinach posiedzenie dobiegło końca. Całe szczęście, że nie trwało cały
dzień. Jeśli senatorowie w Kongresie zajmują się właśnie takimi rzeczami, to chyba zacznę
darzyć ich trochę większym szacunkiem. Do tej pory myślałam, że ich praca to sam
splendor i wystawne kolacyjki. Kiedy Duke obwieścił zakończenie obrad, cała sala
odetchnęła z ulgą i dało się słyszeć zbiorowe westchnienie.
Ben rozparł się w krześle i uśmiechnął z rozbawieniem.
- Jeśli wszystkie przesłuchania będą się odbywać w takim tonie, czeka nas niezła jazda.
Nie mogę się już doczekać, co Duke zrobi z tobą.
- Myślałam, że jesteś po mojej stronie.
- Jestem. Ale to i tak będzie zabawne.
Już to sobie wyobrażałam: Czy zjadła pani ostatnio jakiegoś niemowlaka, pani Norville?
Jajka na śniadanie. Czy to się liczy? Ben wziął swoją teczkę i kurtkę.
- Gdzie idziesz? - spytałam.
- Chcę sprawdzić kilka rzeczy. Nie jestem ci do niczego potrzebny, prawda?
- Nie. - Sama chciałam wyjaśnić kilka spraw.
- No to do jutra. - Ruszył korytarzem, ale nie do wyjścia, tylko w przeciwnym kierunku.
Kiedy i ja zamierzałam opuścić salę, drogę zastąpił mi jakiś mężczyzna z cyfrową
minikamerą w ręce.
Wzdrygnęłam się przestraszona.
- Pani jest Kitty Norville - powiedział. - Prawda? Zastanawiałam się, skąd to wiedział. Z
tego właśnie powodu nie zamieszczałam w żadnych materiałach reklamujących audycję
mojego zdjęcia. Ale może podsłuchał naszą rozmowę z Benem? Mógł wyciągnąć z
wydziału komunikacyjnego moje dokumenty. Mógł zrobić cokolwiek.
Jak na faceta nie był wysoki, może kilka centymetrów wyższy ode mnie. Przeciętnie
zbudowany i ubierał się zbyt grzecznie, pod brązowym skórzanym płaszczem miał sweter i
spodnie khaki. I najwyraźniej był mną zainteresowany, bo oczy błyszczały mu z
podekscytowania, że mnie spotkał.
- Kim pan jest?
- Roger Stockton, jestem reporterem Niezbadanego Świata. Ma pani parę minut, żeby
odpowiedzieć na kilka pytań? - Nie czekając na moją reakcję, podniósł kamerę i spojrzał
na mały wyświetlacz, na którym bez wątpienia widać było moje wściekłe spojrzenie.
Musiałam zachować spokój. Z drugiego końca korytarza patrzyli na nas reporterzy CNN.
Nie chciałam przez swoje zachowanie znaleźć się w głównym wydaniu wiadomości.
- Wow. Nie miałam pojęcia, że Niezbadany Świat zatrudnia reporterów. Wasz program
opiera się na miejscowych legendach i amatorskich filmikach?
Nie odpowiedział, ale pewnie przywykł do takich tekstów.
- Jak pani zareagowała, kiedy otrzymała pani wezwanie przed komisję?
- Przykro mi, ale naprawdę nie mam czasu na rozmowę. - Minęłam go i ruszyłam
korytarzem. Mężczyzna był jednak namolny. Wyminął mnie i znów ustawił się przede
mną, zagradzając mi drogę. Korytarz nie był wystarczająco szeroki, żeby się wymknąć.
Zaczął mówić z pośpiechem.
- Co pani sądzi na temat Centrum Biologii Paranaturalnej i pracy doktora Flemminga?
Lśniące oko kamery było na mnie skierowane. Musiałam się jakoś z tego wywinąć.
- Bez komentarza.
- Niech pani da spokój, ma pani większe prawo do wyrażania opinii na ten temat niż
ktokolwiek inny w tamtej sali. Proszę podzielić się swoimi spostrzeżeniami z widzami? Czy
chce pani, żeby to inni nadawali ton debacie?
Odwróciłam się do niego, skuliłam ramiona i zacisnęłam zęby, lustrując go wściekłym
wzrokiem. Uniosłam lekko ręce i zrobiłam krok w jego stronę, a on natychmiast
zareagował. Cofnął się pod ścianę, jakby chciał przez nią przeniknąć, i ścisnął kamerę.
Jego oczy zrobiły się okrągłe, a krew odpłynęła mu z twarzy.
Wiedział, że jestem wilkołakiem. Co ważniejsze, wierzył w to i we wszystko, co się z tym
wiązało. Sądził, że naprawdę jestem w stanie go rozszarpać, tu i teraz. Kretyn.
- Nie zamierzałam występować w telewizji, a już na pewno nie w Niezbadanym Świecie.
Niech pan wyłączy kamerę, to być może porozmawiamy. Ale w tym momencie nie mam
ochoty być miła.
Oddaliłam się sztywno. Po chwili usłyszałam za sobą pospieszne kroki.
Ten facet nie rozumiał, co się do niego mówi.
- Niech pani posłucha, oboje pracujemy w mediach. Nie pomoże pani koledze? Tylko
parę słów, a ja zapewnię pani reklamę. Oboje na tym skorzystamy.
Teraz w jego głosie dało się wyczuć zdenerwowanie. Spróbowałam go zignorować, ale
znów był przy mnie z tą cholerną kamerą.
Patrzył to na mnie, to na urządzenie, więc nie zauważył Bradleya, który zablokował
korytarz. Ale ja zauważyłam.
Zatrzymałam się. Stockton szedł dalej, dopóki Bradley nie złapał go za nadgarstek i nie
wyrwał mu z ręki kamery.
- Ej! - Stockton zaczął się szarpać, póki nie spojrzał na przeciwnika. Najpierw na jego
pierś, a potem na twarz.
Nie zagraliby tego lepiej nawet w filmie. Wystarczyło usiąść i patrzeć.
- Czy ten gość ci się naprzykrza? - spytał Bradley. Dziewczyny uwielbiają takie teksty,
zwłaszcza jeśli słyszą je od kogoś tak przystojnego jak Bradley.
- Zaraz wyjdzie. Ale dopiero, jak wykasuje ostatnich pięć minut nagrania.
Bradley puścił go, po czym przyjrzał się kamerze. Zaczął wciskać różne guziki, a ja nie
miałam wątpliwości, że moja twarz na zawsze zniknie z nagrania.
Stockton wymierzył w niego palec.
- To nękanie.
- Nie, to jest nękanie - powiedziałam, kiwając w stronę kamery.
Zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem, dlaczego odrzuca pani darmową reklamę.
- Bo chcę zachować tę resztkę anonimowości, która mi jeszcze została - odparłam. I tak
miałam ją niedługo stracić, kiedy pojawię się na przesłuchaniu.
Bradley oddał mu kamerę. Na jego twarzy malowało się zadowolenie, więc byłam
pewna, że wszystko się udało.
Stockton się cofnął.
- Jeszcze porozmawiamy. Jutro...
Bez dalszych przeszkód wyszliśmy z budynku. Westchnęłam znużona.
- Jestem twoją dłużniczką.
- Nie ma sprawy - rzekł. - Cała przyjemność po mojej stronie.
Dopiero po kilku minutach zorientowałam się, że prowadzi mnie do samochodu, jakby
nie wierzył, że jestem w stanie sama dojść na parking, nie wpadając przy tym w kłopoty.
Może i nie byłam. Ale i tak mnie to wkurzało.
- Siadam z przodu - syknęłam, kiedy znaleźliśmy się na parkingu.
Spojrzał na mnie. Zdążył już podejść do tylnych drzwi, przyjmując rolę szofera.
- Z przodu lepiej widać - wyjaśniłam. Westchnął, moim zdaniem z przesadną emfazą,
ale otworzył mi przednie drzwi.
Kiedy wyjechaliśmy na zalane słońcem ulice, zapytałam:
- Możemy zboczyć z trasy? Jeden mały przystanek. Nie musisz nawet wyłączać silnika.
Spojrzałam na niego proszącym wzrokiem. Wyglądał tak samo groźnie jak tamtej nocy,
gdy zobaczyłam go po raz pierwszy w ciemnym garniturze z kamiennym wyrazem twarzy.
Bradley nasunął okulary przeciwsłoneczne na nos, teraz już całkowicie przypominał faceta
w czerni.
- Ciągle są z tobą jakieś kłopoty.
- Ale to nie specjalnie, słowo. - Kłopoty, które sprawiałam, wynikały głównie z tego, że
mówiłam, zanim pomyślałam. Na przykład teraz: ktoś inny zrobiłby wszystko, żeby tylko
nie wkurzyć Bradleya. Ale nie ja. – No proszę... Tylko jedna mała sprawa, obiecuję.
- Dokąd? Skrzywiłam się.
- Do Półksiężyca?
- Nie ma mowy!
- Chcę tylko zostawić wiadomość dla Luisa, to wszystko, obiecuję.
- Nie. W żadnym wypadku.
- Proszę? - Byłam zdolna zniżyć się nawet do błagania. - Alette nie musi o niczym
wiedzieć.
- Naprawdę sądzisz, że jej o tym nie powiem?
Jak mogłam być tak naiwna? Przez chwilę chciałam się wycofać. Ta niczym
niewymuszona lojalność była porażająca. Oparłam łokieć na drzwiach, a głowę na ręce.
Bradley zacisnął usta i zerknął na mnie.
- Ona naprawdę chce dobrze. Troszczy się tylko o twoje bezpieczeństwo.
- Ale uważa, że wilk potrzebuje samca alfa, prawda? Nie chce puścić mnie luzem?
Nie odpowiedział. Niezależnie od tego, co mówił o Alette, wiedziałam swoje.
Wyjrzałam przez okno, kiedy mijaliśmy kolejny neoklasycystyczny budynek.
Zastanawiałam się, co tam było.
- No dobrze - zgodził się. - Na minutkę. Nie dłużej. Jeśli mi uciekniesz, Alette nie
wypuści cię więcej z domu.
Uśmiechnęłam się do niego kwaśno.
- Rozumiem.
Zatrzymał się na poboczu, ale nie wyłączył silnika. Żebym wiedziała, że zegar tyka.
Pobiegłam. Może spotkam Luisa albo i nie. Może tylko chciałam się upewnić, że to
miejsce naprawdę istniało, że go sobie nie wymyśliłam.
Istniało naprawdę. W świetle dnia zalśnił srebrny szyld nad restauracją. Do okna było
przyklejone menu.
Zeszłam na dół.
Drzwi były otwarte na oścież, wpuszczając lekki powiew. Zajrzałam do środka. Siedziało
tam tylko kilka osób, tłumy zjawią się dopiero po pracy i na kolację. Mężczyzna przy
jednym z tylnych stolików pił kawę i czytał gazetę, jakaś para rozmawiała przy barze, a
starszy jegomość siedział w pobliżu miejsca, przy którym wczoraj wieczorem grał zespół.
Nieznajomy kuli! się w znoszonym, poplamionym płaszczu i gapił się w szklankę. Ściskał ją
w obu dłoniach. Był wilkołakiem; nie musiałam go nawet obwąchiwać. Wyglądał na
wilkołaka. Szczecinkowate, stalowoszare włosy jeżyły się na pokrytej plamami
wątrobowymi głowie i tworzyły gęste bokobrody, które sięgały aż do pomarszczonej szyi i
zakrywały lekko szpiczaste uszy. Tuż nad dolną wargą zauważyłam wydłużone kły. Miał
grube palce zakończone ostrymi, wąskimi paznokciami. Pewnie dzieci na ulicy bały się go.
Musiał być wilkołakiem od bardzo, bardzo dawna i spędził dużo czasu pod postacią
wilka. Słyszałam o takich przypadkach, ale nigdy nikogo takiego nie widziałam: jego ciało
zapomniało, jak to jest być człowiekiem. Gdybym nie miała pojęcia o wilkołakach, patrząc
na niego, mogłabym pomyśleć, że ma artretyzm i brzydko się starzeje.
Wiedziałam, że jeśli podniesie głowę, zobaczę bursztynowo-złote oczy.
Doszłam do baru. Kiedy na niego wpadłam, zdałam sobie sprawę, że zagapiłam się na
tego mężczyznę. Pokręciłam głową, żeby pozbyć się widoku starca.
- Ty jesteś Kitty, prawda? - zapytał barman. Ten sam chłopak co wczoraj. Kiedy bliżej się
mu przyjrzałam, doszłam do wniosku, że nie przypomina ani wilkołaka, ani jaguara jak
Luis. Nie miałam pojęcia, kim, do cholery, był.
- Tak, cześć.
- Jack. - Podał mi rękę. Uścisnęłam ją, a on odwzajemnił uścisk trochę za mocno.
Uśmiechnął się przy tym półgębkiem. Jakby chciał coś udowodnić. Był silny - silniejszy niż
można by się spodziewać po kimś jego postury.
Ale z drugiej strony tak samo było ze mną. Oparłam się o kontuar, jakby nigdy nic.
- Coś ci podać?
- Nie, dzięki, chciałam tylko zostawić wiadomość dla Luisa. - Kiwnęłam w kierunku
starszego mężczyzny przy stoliku. - Kto to?
Jack oparł się o bar łokciami i uniósł konspiracyjnie brew.
- Mówią na niego Nazista - szepnął. Zamrugałam ze zdziwienia.
- Nie wiem, czy rzeczywiście nim jest, czy nie - ciągnął Jack. - Ale Ahmed mówi, że
walczył podczas II wojny światowej i że jest Niemcem. Kto wie? Przychodzi tu codziennie o
czwartej, pije sznapsa i wychodzi bez słowa.
- Bez względu na to, czy jest nazistą, czy nie, pewnie ma sporo fantastycznych historii
do opowiedzenia. Tak się zastanawiam... - i nic nie zdążyłam już zrobić, bo starszy
mężczyzna przechylił szklaneczkę, dopijając resztkę alkoholu. Wstał, poprawił płaszcz i
wyszedł z baru. I tyle.
Odwróciłam się do Jacka.
- A ty? Masz jakieś ciekawe opowieści?
- Ja? Ja jestem tylko szczeniakiem. - Uśmiechnął się szeroko. - Daj mi jeszcze kilka lat.
- Oby twoje życie było nudne i żebyś nie dorobił się żadnych historii.
- Ale w takim razie co to za przyjemność? Przyjemność? Spiorunowałam go wzrokiem.
Zostawiłam wiadomość dla Luisa. Nie żebym miała mu coś ciekawego do powiedzenia
poza: „Cześć, to ja". Miałam wrażenie, że znowu jestem nastolatką, co było na swój
sposób fajne. Od dawna już się w nikim tak nie zadurzyłam, a przynajmniej nie w kimś,
kto nie był aktorem.
Czułam się odurzona, młoda i głupiutka - i całkowicie zdekoncentrowana, co było
straszne. Przesłuchania w senacie to poważna sprawa, a ja ciągle miałam przed oczami
Luisa w łóżku.
Bradley bez dalszych ceregieli zawiózł mnie z powrotem do Alette.
Zanim wyszłam dziś rano z domu, Emma przyniosła mi kopertę, gruby ozdobny papier,
na którym elegancką kursywą wypisano moje imię. W środku znajdował się liścik
informujący, że Alette liczy, iż dziś wieczorem zjem z nią kolację. Wszystko było bardzo
staromodne, jakby żywcem wyjęte z książek o savoir-vivre Emily Post.
Nigdy dotychczas nie jadłam w towarzystwie wampira i trochę bałam się, co z tego
wyniknie. Ale przynajmniej nadarzała się okazja do rozmowy. Może coś z niej wyciągnę.
Zastanawiałam się, czy Alette oczekiwała, żebym przebrała się do kolacji w stylu
wiktoriańskim: jedwabne suknie i garnitury. Włożyłam spodnie i bluzkę, którą chciałam
mieć na sobie w dniu przesłuchania, więc nie wyglądałam jak obszarpaniec. Ale przy
Alette czułam się jak Kopciuszek. Z drugiej jednak strony bez względu na to, cokolwiek
bym na siebie włożyła, i tak czułabym się przy niej jak Kopciuszek.
Ostatecznie nie „przebrałam się do kolacji". Jeśli spodnie i bluzka były odpowiednie dla
Senatu Stanów
Zjednoczonych, były też odpowiednie dla wampirzycy.
Miałam nadzieję, że nie będzie z nami Leo.
Zdrzemnęłam się, umyłam, po czym Emma zaprowadziła mnie do jadalni na parterze.
Jadalnia, tak jak salon, była klasycznie urządzona, ściany były wyłożone boazerią i
obwieszone obrazami przedstawiającymi krajobrazy i martwą naturę z ustrzelonym
ptactwem i strzelbami myśliwskimi. Było też kilka portretów zagniewanych starszych
mężczyzn i smutnych dam przyodzianych w strojne suknie pełne falban i koronek. Znów
portrety, jak w salonie i na zdjęciach na piętrze. Starzy przyjaciele? Rodzina?
Na środku pomieszczenia stał długi stół. Bez trudu mogło przy nim zasiąść dwadzieścia
osób. Przez chwilę myślałam, że wszystko odbędzie się jak na jednej z tych komedii, w
których dwie osoby siadają po przeciwnych stronach stołu i muszą do siebie krzyczeć,
prosząc o sól. Alette stała przy krześle, a po jej prawej stronie leżało nakrycie.
- Witaj - powiedziała. - Dziękuję, że przyszłaś.
- Dziękuję za zaproszenie. - Rozejrzałam się nerwowo, ale Alette była sama. Nie było
Leo. Odetchnęłam lekko. - Nie żebyś zostawiła mi jakikolwiek wybór, skoro Bradley przez
cały dzień nie spuszczał ze mnie oka.
Zignorowała przytyk i wskazała mi miejsce dłonią.
- Usiądź, proszę.
Na stole znajdowało się tylko jedno nakrycie. Błyszczący mahoniowy blat przy jej
krześle był pusty. Powinno mi chyba ulżyć.
- Poprosiłam kucharkę, żeby przygotowała ci krwisty befsztyk. Mam nadzieję, że to ci
odpowiada.
Był taki czas, kiedy niespecjalnie przepadałam za befsztykami i wolałam dobrze
wysmażone mięso. Wilczyca lubiła jednak krew. Jadałam więc krwiste befsztyki.
- Tak, dziękuję. - Wskazałam na puste miejsce na stole. - A ty...
- Ja już jadłam kolację.
To spotkanie będzie dziwne. Kiedy jedna ze służących postawiła przede mną talerz ze
stekiem i ładnie ułożonymi warzywami, spodziewałam się, że za chwilę przyniesie kielich
wypełniony gęstym czerwonym płynem i poda go Alette. Chociaż pewnie lepiej, że
wampirzyca nie zamierzała... jeść... w mojej obecności.
Udało mi się przezwyciężyć to, co wpajano mi przez całe życie na temat spożywania
posiłków w obecności osób, które nic nie jedzą, i zabrałam się do steku, był wyśmienity.
Ciepły, krwisty, delikatny, pikantny. Małe kawałki nabierane nożem i widelcem. W tych
kwestiach umiałam dojść do porozumienia z wilczycą.
- Powiedz mi proszę, jak było w senacie. Miałam więc być jej szpiegiem?
- Wydaje mi się, że przesłuchanie było nadawane na żywo. W sali były kamery. Mogłaś
obejrzeć.
Zmrużyła oczy.
- Byłam niedysponowana. Wzruszyłam z zaskoczeniem ramionami.
- No to mogłaś sobie nagrać. Cholera, mogłaś pewnie nawet ściągnąć sobie wszystko z
Internetu. - Nie miałam pojęcia, czy stare wampiry w ogóle korzystały z Internetu. Pewnie
miała od tego ludzi.
Alette oparła brodę na dłoniach i powiedziała:
- Ale chcę usłyszeć, co ty o tym myślisz. Naprawdę chciała wiedzieć, co o tym myślę, czy
tylko sprawdzała, po której jestem stronie?
- Dziś zeznawał Flemming. Jest szefem centrum, a komisja wypytywała go o jego
projekt, jego dziecko. Ale równie dobrze mogłoby chodzić o inny rządowy projekt
badawczy wzięty akurat pod lupę. Jest też Duke, który najwyraźniej pragnie urządzić
sobie polowanie na czarownice. Ponieważ żyjemy w świecie politycznej poprawności, nie
może zmusić Flemminga do wyznań typu: „wampiry są złe" albo „wilkołaki to szatański
pomiot".
Flemming wypowiada się o wszystkim bardzo rzeczowo i wydaje mi się, że to wkurza
senatora. Zastanawiam się w ogóle, czy to od początku nie był jego pomysł. Zawsze
należał do radykałów. Może chce zyskać poklask dla swoich idei.
- Senator Duke ma bardzo niewielkie pojęcie o sprawach, o których wypowiada się z
takim zaangażowaniem.
- Tak, ale jest też fanatykiem, który liczy się w polityce. A przez to jest groźny.
- Wilkołak boi się polityka? Uśmiechnęłam się.
- Jak na wilkołaka jestem strasznym tchórzem. Daj mi dobrego samca alfa, a zaraz się za
nim schowam.
- Nie znalazłaś do tej pory nikogo odpowiedniego, nieprawdaż?
Przypominało to trochę szukanie dobrego faceta. Ciągle miało się nadzieję, że istnieje
ideał, ale poszukiwania metodą prób i błędów były wyczerpujące.
- Jesteś bardzo wścibska.
- W ten sposób się uczę. Ta metoda, jak sądzę, tobie też nie jest obca.
- Nie zaprzeczę.
- A co zaplanowano na jutro?
- Chyba dalsze maglowanie Flemminga. Jeśli będzie to wyglądało tak samo jak dziś, do
niczego nie dojdą. Mogą całymi dniami prowadzić przesłuchania, zanim usłyszą to, co
chcą usłyszeć. Nie przedstawili nawet listy świadków. Jakby wszystko było organizowane
na ostatnią chwilę.
- A ty kiedy zeznajesz?
- Nie wiem.
- Duke, jeśli tylko mu się uda, będzie odwlekać twoje zeznania do przyszłego
poniedziałku.
Zamilkłam i zastanowiłam się chwilę. W poniedziałek przypadała pełnia. Alette musiała
o tym wiedzieć. A Duke? Wiedział, że w dniu, w którym wilczyca znajdowała się tuż pod
powierzchnią skóry, byłam w najgorszej formie? Nie chciałam w to uwierzyć.
- Mam nadzieję, że nie - odparłam.
- Na co liczysz? - spytała.
- Chyba chciałabym, żeby wszyscy przyznali, że takie rzeczy istnieją. I zostawili nas w
spokoju.
- Uważasz, że tak właśnie się stanie?
- Nie wiem. Problem w tym, że to chyba mało prawdopodobne. Pewnie rząd tego tak
nie zostawi i będzie próbował to wszystko uregulować.
- Też się tego obawiam. Nie można do tego dopuścić. Flemming, Duke i cała reszta
muszą, jak sama powiedziałaś,
zostawić nas w spokoju.
- Myślisz, że mamy na to jakiś wpływ?
- Zawsze pozostaje nadzieja. Ale najważniejsze, żeby przesłuchania zakończyły się
konkluzją, iż nie stanowimy żadnego zagrożenia: ani dla ludzi, ani dla rządu. Sama dobrze
wiesz, że tak jest. Od setek lat dbamy, żeby nikt się o nas nie dowiedział, zazdrośnie
strzeżemy naszych tajemnic przed śmiertelnikami. A jeżeli już wpadną na nasz trop, to
nie dajemy im podstaw do strachu. Być może to od ciebie zależy, czy zachowamy status
quo.
Przyczyniłam się po części do tego, że nasze tajemnice zaczęły wychodzić na jaw. Tylko
spokojnie.
- Chyba nie jestem aż takim autorytetem...
- Myślę, że się nie doceniasz. Ludzie cię słuchają, Kitty. Nie widzisz tego, bo chowasz się
za mikrofonem. Sugerowała, że dla mnie to tylko iluzja. Że nie wierzę tak naprawdę w
swoich słuchaczy.
Może miała rację? Wkrótce po raz pierwszy spotkam swoich fanów. Musiałam stawić
im czoło i stanąć w obronie spraw, o których przez ostatni rok mówiłam na antenie.
O wiele łatwiej było schować się za mikrofonem.
- Boję się wyznać im prawdę. Nie jestem w stanie przewidzieć, jakie kroki podejmie
komisja.
- Konsekwencje mogą być o wiele poważniejsze, niż myślisz. Widziałaś kiedyś kogoś
palonego na stosie? Ja tak.
Czemu mnie to nie zaskoczyło?
- Nie dojdzie do tego. To już przeszłość.
- Być może.
Mimo całej tej rozmowy udało mi się skończyć posiłek. Stek był smaczny, a ja byłam
głodna. Zaczęłam stukać widelcem - ze stali nierdzewnej, a nie ze srebra, kolejny gest
uprzejmości ze strony gospodyni - o talerz, piękną porcelanę z jakimś starym motywem.
Powinnam uważać, żeby go nie stłuc.
- To Flemming o wszystkim przesądzi - dodałam. - Jest naukowcem. W jego rękach leży
nasz los. Posłuchają go.
Alette wyjęła mi z ręki widelec i położyła z dala ode mnie. Spojrzałam zdziwiona na
swoją dłoń. Nie zauważyłam, kiedy wyciągnęła rękę. Nie miałam nawet czasu się
wzdrygnąć.
- Sugerujesz, że bardziej powinniśmy się bać Flemminga niż Duke'a? - spytała.
- Senator jest przewidywalny. Dokładnie wiadomo, jakie ma poglądy. Ale Flemming jest
nieodgadniony. Słuchaj. Muszę poruszać się po mieście bez obstawy. Martwisz się o mnie
i doceniam to, ale chcę się rozejrzeć, dowiedzieć czegoś o Flemmingu i jego badaniach,
przekonać, czy mogę wykorzystać kilka nowych kontaktów. A nie uda mi się tego zrobić,
dopóki Bradley czy Leo stoją mi za plecami. Nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać. To
nie tak, że gardzę twoją gościnnością. Ale potrafię się o siebie zatroszczyć, przynajmniej
częściowo, i potrzebuję trochę swobody. - Miałam dwa dni, żeby zaskarbić sobie jej
zaufanie. Nie będzie łatwo, zwłaszcza że już raz jej uciekłam. A nawet dwa. Ale jeśli
pragnęła mieć we mnie sprzymierzeńca, musiała wiedzieć, że trzymając mnie na smyczy,
nie może oczekiwać ode mnie lojalności.
- Nie mówisz tego, żeby wyrwać się na spotkanie z człowiekiem-jaguarem z brazylijskiej
ambasady, co?
Oparłam się o krzesło i przybrałam minę niewiniątka.
- Może tylko troszeczkę.
Przyglądała mi się, zaciskając usta w kpiącym uśmieszku. Po chwili powiedziała:
- Chyba nie mogę cię za to winić. No dobrze. Ale chcę usłyszeć o wynikach twojego
dochodzenia.
- Umowa stoi. - Przyszła służąca, żeby posprzątać ze stołu, a po chwili przyniosła deser:
mus czekoladowy w kryształowym pucharku. Mój Boże, czym sobie zasłużyłam na deser?
Służąca była człowiekiem. Dotychczas widziałam tylko niewielką część domu. Zaczęło mnie
to stresować. - Alette, mogę wiedzieć gdzie są pozostali?
- Pozostali?
- Poznałam ciebie i Leo. Ale musisz mieć jakąś... świtę. Wampirzą świtę.
Powstrzymała się od cierpkiego uśmiechu.
- Pewnie sądzisz, że mistrz wampirów otacza się naśladowcami, żeby podkreślić swoją
władzę.
Ogromne sale pełne nadętych, nowobogackich wampirów - tak, takie właśnie miałam
wyobrażenie.
- Niezwykle starannie dobieram sobie ludzi, których powołuję do takiego życia, do
takiej egzystencji. To trudna droga. Wymagam od innych czystej motywacji. Nie poznałaś
innych wampirów, bo po prostu ich nie ma. Jest tylko nasza dwójka. Nie skazałabym
nikogo na wieczność przy moim boku, Kitty.
Widziała w Leo coś, czego ja w nim nie dostrzegłam. Musiała cieszyć ją myśl o
wieczności u jego boku. A ja nawet nie mogłam przebywać w tym samym pomieszczeniu
co on.
Rozdział 5
Następnego dnia przejrzałam gazety i ważniejsze serwisy internetowe w poszukiwaniu
wzmianek na temat przesłuchań. Chciałam się przekonać, co pisze prasa. Tylko
„Wiadomości z Szerokiego Świata" poświęciły temu
tematowi jeden nagłówek: „Czy senat opanowały wampiry?" Takie teksty nie były
raczej przydatne. Zresztą przestałam się interesować tym szmatławcem już wcześniej,
kiedy napisali, że moja audycja przemyca ukryte sygnały i kontroluje ludzkie umysły,
zmuszając nastolatki do przyłączenia się do satanistów, a do tego wyciąga pieniądze od
ich rodziców.
O ile komisja nie podejmowała zagadnień związanych z katastrofami lub skandalami,
których dopuszczali się czołowi politycy, o tyle zwykle nie trafiały na pierwsze strony
gazet. „W senacie rozpoczęły się przesłuchania" na czwartej stronie „Washington Post" to
było wszystko. Do tego czarno-białe zdjęcie Flemminga spoglądającego zaspanym
wzrokiem na senatorów. Zamieścili też dowcipną ramkę: „Ustalmy fakty". Podano w niej
definicje terminologii, która posługiwał się doktor. Wszystko to ukazywało temat w takim
świetle, w jakim przedstawiał go Flemming.
Sprowadzając niewyjaśnione do tej pory zjawiska do zwykłej choroby. Ni mniej, ni
więcej. Nie ma się czego bać, jeśli je zrozumiemy, nie będzie tak źle.
Na następnym posiedzeniu siedziałam na tym samym miejscu, w tylnej części sali, z
Benem. Po drugiej stronie sali usadowił się Roger Stockton, by mieć doskonały widok na
członków komisji. Kilka razy przyłapałam go na tym, jak mnie filmuje. Nic nie mogłam na
to poradzić, jeśli nie chciałam urządzać scen.
Flemming zeznawał kolejne dwie godziny zarzucany dalszymi pytaniami.
Senator Dekę Henderson, republikanin z Idaho, był jednym z tych polityków, którzy
zgrywali kowbojów i uchodzili za swojaków wiernych swoim korzeniom. Pod sztruksową
marynarką miał kowbojską koszulę zapiętą po szyję, a przy pasku dużą srebrną sprzączkę.
Nieodłącznym atrybutem był również kowbojski kapelusz, który senator natychmiast
zakładał, gdy tylko znalazł się na dworze. Pewnie karierę zaczynał na ranczu, co stanowiło
jakieś usprawiedliwienie. Nie można było stwierdzić z całą pewnością, że ten strój to tylko
zabawa w przebierańców.
Henderson powiedział:
- Skoro przebadał pan już te choroby, ile jeszcze czasu panu trzeba, żeby wynaleźć na
nie lekarstwo? Co pańskim zdaniem należy zrobić, żeby zapobiec ich rozprzestrzenianiu
się?
Zwykłe pytania w kontekście nowej, nieznanej choroby. Słuchałam uważnie odpowiedzi
Flemminga. Odchrząknął nerwowo.
- Panie senatorze, to dość nietypowe jednostki chorobowe. Po pierwsze, mimo że na
ich skutek zmienia się całe życie, nie są szczególnie wyniszczające. Wręcz przeciwnie.
Zapewniają pacjentom niezwykłą odporność i zdolność szybkiej regeneracji.
- Ale nie znalazł pan lekarstwa?
- Nie, panie senatorze.
- A w ogóle próbował pan je znaleźć?
Po dłuższej ciszy Flemming odparł spokojnie:
- Bardzo szczegółowo zbadałem te niezwykłe objawy w nadziei, że uda mi się je
zrozumieć. Bo jeśli zrozumiemy mechanizmy odpowiedzialne za długowieczność u
wampirów czy odporność wilkołaków na choroby i kontuzje, proszę tylko pomyśleć, jakie
możliwości otwiera to przed medycyną. Mam przy sobie dokumentację pacjenta, u
którego potwierdzono obecność wirusa HIV i u którego po zarażeniu likantropią kolejne
testy na HIV dały wynik negatywny.
Wtrącił się Duke:
- Zamieniłby pan każdego w wilkołaka, żeby zapobiec zachorowaniu na AIDS? Czy to
chce pan powiedzieć?
- Nie, oczywiście, że nie. Ale myślę, że wszyscy się zgodzimy, że im więcej wiemy na
temat tych chorób, tym większą mamy nad nimi kontrolę.
Duke odchylił się i uśmiechnął. Nie widziałam twarzy Flemminga, co mnie
denerwowało. Wyglądało to tak, jakby wymienili między sobą znaczące spojrzenia, jakby
wcześniej się już dogadali.
Błędnie zakładałam, że naukowiec i fanatyk religijny nie są w stanie ze sobą
współpracować. Nigdy jednak nie brałam pod uwagę, że może im chodzić o jedno, że bez
względu na wszystko chcą dowieść prawdy.
Po zakończeniu posiedzenia wyszliśmy z Benem na korytarz.
Nachyliłam się, żeby nikt nie mógł mnie podsłuchać. Zwłaszcza Stockton, który dorwał
akurat Flemminga.
- Flemming musi mieć gdzieś biuro w Waszyngtonie. Możesz się dowiedzieć gdzie?
Mam jego numer, jeśli to coś pomoże.
Ben wyciągnął z teczki kartkę i podał mi ją.
- Już załatwione.
Był to czysty arkusz papieru firmowego z nazwiskiem Flemminga i adresem. Doktor miał
biuro przy Centrum Medycznym Państwowego Instytutu Zdrowia w Bethesdzie.
Rozpromieniłam się.
- Dzięki, Ben. Jesteś niesamowity.
- To moja praca. - Odwracałam się do wyjścia, kiedy dodał: - Czekaj. Dowiedziałem się
jeszcze czegoś. Wspominał ci coś o służbie wojskowej?
- Flemming był w wojsku?
- Tak. Złożyłem podanie o odpis jego akt z wojska. Wtedy będę wiedział coś więcej. Ma
też powiązania z CIA.
Zamurowało mnie.
- Żartujesz. Trudno w to uwierzyć. - Wpatrzyłam się w pustą kartkę papieru firmowego,
jakby mogła mi zdradzić prawdę na temat Flemminga.
Ben wzruszył ramionami.
- Uważaj na siebie i tyle.
Zbyt wiele pytań i za mało czasu, żeby poszukać odpowiedzi. Zasalutowałam mu
żartobliwie, po czym wybiegłam z budynku.
Na zewnątrz włączyłam znów komórkę. Na wyświetlaczu pojawiła się informacja o
trzech nieodebranych połączeniach, wszystkich od mamy. Pomyślałam o najgorszym: był
wypadek. Ktoś zginął. Natychmiast oddzwoniłam.
- Mamo?
- Cześć, Kitty!
- Co się stało?
- Nic.
Przewróciłam oczami i stłumiłam przekleństwo.
- Dzwoniłaś do mnie wcześniej?
- Tak, bo muszę cię o coś spytać, tata mówi, że widział cię dziś po południu w telewizji
podczas przesłuchań na temat wampirów. Podobno siedziałaś na widowni. Ale ja nie
chciałam mu wierzyć. To prawda?
Zawahałam się. Rzecz nie w tym, że mama się wścieknie, gdy przytaknę, ale w tym, że
jej o tym nie wspomniałam i nie dałam jej szansy na to, żeby obdzwoniła całą rodzinę i
nagrała wszystko na wideo.
- Tata ogląda takie rzeczy? - spytałam.
- Przerzucał kanały - tłumaczyła się. Westchnęłam.
- No to pewnie mnie widział. Byłam na widowni.
- Czy to nie wspaniałe?
- Nie bardzo. Raczej stresujące. Ja też będę zeznawać.
- Daj znać kiedy, żebyśmy mogli to nagrać.
To nie było szkolne przedstawienie. Ale nie wytłumaczę jej tego.
- Świetnie, mamo. Słuchaj, muszę coś załatwić. Pogadamy później, okej?
- Okej, muszę zadzwonić do taty i o wszystkim mu powiedzieć.
- Dobrze. Pa...
- Kocham cię.
- Ja ciebie też. - Rozłączyłam się. Czemu zawsze czułam się winna, kiedy rozłączałam się
z moją matką?
Nie miałam czasu, żeby jechać dziś za Flemmingiem. Miałam spotkanie.
O piętnastej pięćdziesiąt pięć siedziałam w Półksiężycu przy stoliku obok baru ze
szklanką wody dla mnie i szklaneczką sznapsa. Punktualnie o wyznaczonej porze do klubu
wszedł starszy mężczyzna. Zrobił trzy kroki, po czym stanął w bezruchu, gapiąc się na
mnie.
Nie spytałam, kiedy zaczął tu przychodzić. Pewnie na długo przed tym, zanim Jack
zaczął tu pracę. Kiedy ostatnim razem ktoś zakłócił jego rytuał? Na pomarszczonej twarzy
malował się niepokój. Widać było, że analizuje nową sytuację.
Skinęłam zachęcająco na puste krzesło, ale się nie uśmiechnęłam i nie patrzyłam mu
prosto w oczy. Mógłby to uznać za wyzwanie, jak i odsłonięte zęby w uśmiechu. Starałam
się zachowywać spokojnie i ulegle, jak grzeczny młody wilczek w stadzie. Jeśli fizycznie tak
bardzo przypominał wilka, to pewnie odczyta wysyłane mu sygnały.
Podszedł powoli do stolika, cały czas uważnie mnie obserwując, i zajął puste miejsce.
- Czego chcesz? - spytał z wyraźnym niemieckim akcentem. Mówił zachrypniętym
głosem.
- Porozmawiać. Zbieram różne historie. A domyślam się, że pan zna ich dużo.
- Phi. - Upił łyk z szklanki. - Nie ma o czym mówić.
- Nic a nic?
- Myślisz, że takiej ślicznej młódce jak ty uda się zmiękczyć serce starego człowieka?
Jednym drinkiem i rumieńcem? Nic z tego.
- Jestem tu nowa. - Nie poddawałam się tak łatwo. -Przyjechałam do miasta dwa dni
temu i staram się po prostu dowiedzieć jak najwięcej, zanim wyjadę. Do tej pory żyłam
właściwie pod kloszem. Przez jakiś czas należałam do watahy. Wszystko wyglądało
zupełnie inaczej niż tu.
- Naprawdę? - Ściągnął z zaciekawieniem brwi. Wiedziałam, że jeśli będę wystarczająco
długo gadać, w końcu mi przerwie. Pokiwałam energicznie głową. Skrzywił się i pokręcił
głową.
- Wataha. To przeżytek. W dawnych czasach była potrzebna, żeby zapewnić
bezpieczeństwo. Żeby bronić się przed myśliwymi, przed rywalami, przed wampirami. Ale
dziś? Łatwiej o przekupstwo. Niedługo nie będzie już żadnych watah, uwierz mi.
Pomyślałam o Carlu, moim byłym samcu alfa, który nie miał dla mnie litości, bo dzięki
temu czuł się ważny.
Miałam nadzieję, że starzec ma rację.
- Nazywam się Kitty - odparłam. Popatrzył na mnie spod swoich gęstych brwi.
- To jakiś żart?
- Niestety, nie. - Nigdy nie widziałam powodu, żeby zmieniać imię tylko dlatego, że
zakrawało na kpinę.
Patrzył na mnie długo i uporczywie, jakby się wahał, czy zdradzić mi coś ważnego. W
końcu rzucił:
- Fritz.
- Miło mi cię poznać.
- Wyjedziesz i za tydzień o tobie zapomnę. - Przyjrzał się z namysłem swojej szklance,
po czym pokręcił głową.
- Muszę jednak stwierdzić, że ciebie akurat zapamiętam, Kitty. - Parsknął krótkim
śmiechem.
Musiałam się uśmiechnąć. To, że w ogóle cokolwiek zdołało go rozbawić, dodało mi
otuchy. Blokada została przełamana.
Opróżnił szklankę, tak samo jak dzień wcześniej.
- Napijesz się jeszcze? Pokręcił głową i odsunął krzesło.
- Tylko jedna. Idę. Do widzenia.
- Ale dokąd? - zapytałam. - Mieszkasz w Waszyngtonie? Czym się zajmujesz? Dokąd
idziesz?
Powiedziałam za dużo, przekroczyłam granicę, zanim zdobyłam jego zaufanie. Nigdy już
nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Spojrzał na mnie przez ramię i wyszedł, otulając się
mocniej płaszczem.
Jack podszedł, żeby zabrać pustą szklankę i wytrzeć stolik.
- Dobra robota - pochwalił mnie. - Pracuję tu od roku i nie wiedziałem, żeby powiedział
więcej niż jedno słowo.
Potrzebowałam więcej, jeśli chciałam, żeby opowiedział mi jakąś historię. Jeśli miałam
go przekonać do wystąpienia w radiu... Ale chyba za wysoko mierzyłam.
Nagle w drzwiach pojawił się Luis i wszystkie przykre myśli nagle się ulotniły.
Rozpromieniłam się, gdy zobaczyłam, że on również ma błogą minę. Zabrał mnie na
owoce morza, a potem do siebie, ale tym razem Leo nie dobijał się już do drzwi.
Następnego ranka pojechałam do Bethesdy w poszukiwaniu doktora Flemminga.
Według adresu z papieru firmowego powinien mieć siedzibę w Klinice Magnusona, w
szpitalu z lat pięćdziesiątych.
Musiałam się wylegitymować przy bramie, okazać dowód i tak dalej. Przyznałam się, że
idę się zobaczyć z Flemmingiem. Ponieważ na cały kompleks składało się kilka szpitali,
ochrona nie robiła problemów. Dali mi przepustkę i wpuścili do środka.
Gabinet Flemminga znajdował się w podziemiach. Wyszłam z windy na korytarz,
niepewna, czego się spodziewać. Światło jarzeniówek odbijało się od porysowanych kafli
na podłodze i od brudnobiałych ścian. Minęłam beżowe drzwi, potem drugie, na obydwu
były plastikowe plakietki: białe litery wycięte na czarnym tle. Oznaczenia ewakuacyjne na
końcu korytarza informowały, co robić w nagłym wypadku, a czerwone linie na podłodze
wskazywały usłużnie kierunek do najbliższego wyjścia. Niezależnie od tego, na co szły
nasze podatki, na pewno nie na wystrój wnętrz.
W budynku unosił się szpitalny zapach, antyseptyczny i przesycony lekarstwami. Usilne
próby zachowania czystości nie były w stanie całkowicie ukryć choroby, rozpadu, tego, że
przebywający tu ludzie cierpieli i byli nieszczęśliwi.
Próbowałam nie oddychać zbyt głęboko.
Minęłam kilka nieoznaczonych drzwi i w końcu znalazłam tabliczkę z nazwiskiem
Flemminga. Od pięciu minut nikogo nie widziałam. Wyglądało na to, że nikt tu nie
zagląda. Zapukałam i zaczęłam nasłuchiwać. Ktoś był w środku. Nachyliłam się i
spróbowałam zidentyfikować dochodzące z wnętrza odgłosy. Mechaniczny, monotonny
warkot. Szelest gniecionego papieru. Niszczarka wyrabiająca nadgodziny.
A jeśli to nie wystarczyło, żebym nabrała podejrzeń...
Zapukałam głośniej i nacisnęłam klamkę. Drzwi były zamknięte, a żeby je otworzyć,
potrzebna była karta magnetyczna.
Niestety, nie mogłam się wsunąć i zaskoczyć doktora. Zaczęłam szarpać z uporem za
klamkę. Niszczarka do papieru stęknęła i zamilkła. Czekałam na kroki, ciężki oddech,
odgłos odbezpieczanego pistoletu – na cokolwiek. A może Flemming - czy ktokolwiek tam
był -wymknął się tyłem? Zastanawiałam się, czy Bradley potrafiłby otworzyć taki zamek.
Zastanawiałam się nawet, czy jestem gotowa na szperanie w kuble na śmieci
Flemminga i składanie w całość skrawków pociętych dokumentów, żeby się dowiedzieć,
co ukrywa doktor?
Nie byłam dobra w puzzle.
Nagle rozległy się kroki, na które czekałam, człapanie mokasynów na linoleum.
- Tak? - Odezwał się jakiś głos. To był Flemming. Przybrałam swój najbardziej radosny
radiowy ton.
- Dzień dobry! Czy to tu można się zapisać na zwiedzanie laboratorium?
Zamek kliknął i drzwi się uchyliły. Flemming spojrzał na mnie z zaniepokojonym
zdumionym wyrazem twarzy.
- Co pani tu robi?
Odwrócił się, zostawiając uchylone drzwi. Uznałam to za zaproszenie i weszłam do
środka.
W pomieszczeniu panował bałagan, jakby przeszło przez nie tornado, ale nie do końca
tak było. Wszystko tu miało swoje miejsce, a stosy papierzysk i książek leżały tu od lat, z
czasem tylko przerzucane na inne, równie wysokie sterty. Dokumenty, teczki, czasopisma,
dzienniki branżowe, podkładki tekturowe - to właśnie zobaczyłam, kiedy rozejrzałam się
po pokoju. Zalegały na podłodze wokół dwóch biurek, wychylały się z kątów i blokowały
dostęp do regałów pod ścianami. Na biurkach stały trzy komputery - dość przestarzałe.
Jeśli spodziewałam się zobaczyć lśniącą bezduszność nowoczesnego, tajnego
laboratorium rządowego, zawiodłam się. Bardziej przypominało to gabinet adiunkta na
biednym wydziale uniwersyteckim. Z tyłu znajdowały się drzwi z matową szybą.
Pewnie prowadziły do składziku na płaszcze i parasole.
Pod jedną ze ścian stała niszczarka do papieru. Flemming podszedł do niej i do stosu
dokumentów na stoliku obok.
- Wszystko w porządku, panie doktorze?
- Tylko sprzątam.
- Na wypadek, gdyby musiał się pan stąd wynieść, czy to chce pan powiedzieć?
- Może.
- A więc dziś nici z wycieczki po laboratorium? -Uruchomił znów niszczarkę, a ja
musiałam mówić głośniej, żeby przekrzyczeć hałas.
- To nie najlepsza pora.
- Mogę w takim razie przyjść jutro?
- Nie.
- I nie ma pan żadnych stażystów, którzy mogliby mnie oprowadzić?
- Nie. Jestem sam.
Ten widok uświadomił mi, że Flemming nie tylko się bał, że straci dofinansowanie; on
już prawie je stracił.
Komputery były włączone, ale na każdym migał tylko wygaszacz ekranu. Zastanawiałam
się, czy nie wpaść przypadkiem na biurko i zerknąć, co się pojawi na ekranie. Może jakiś
plik tekstowy z nagłówkiem: „A oto prawda na temat laboratorium Flemminga".
Posuwałam się powoli, żeby zobaczyć, co leży na górze każdej sterty papierów. Były
tam tabele, wykresy, statystyki i artykuły z nagłówkami po łacinie. Jeśli nie siądę i nie
przejrzę dokumentów, nic z tego bajzlu nie wyłapię.
Strasznie chciałam zerknąć na to, co wrzucał do nisz-czarki.
Ale Flemming obserwował mnie przez ramię, nie przestając wsuwać kolejnych kartek
do niszczarki.
- Myśli pan, że komisja nie byłaby zainteresowana tym, co pan w tej chwili niszczy?
- To nie pani sprawa.
- Domyślam się, że jeśli spytam, co tak naprawdę chce pan osiągnąć tymi badaniami,
nie odpowie pan?
- Czy każdego pani traktuje tak, jakby występował w pani audycji?
Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam, ale chyba miał rację. Wzruszyłam ramionami.
- Mówiłem już pani, że to czysta nauka, ustalanie faktów, badania, nic poza tym.
- Wspomniał pan podczas przesłuchania o poszukiwaniu tajemnicy nieśmiertelności
wampirów.
Skończyły mu się kartki, które wrzucał do niszczarki. W pokoju zapadła cisza. Po chwili
powiedział:
- Chodziło mi o zastosowanie tego fenomenu w medycynie. To wszystko. Rządowe
programy nastawiają się na badania, które prowadzą do czegoś pożytecznego. To właśnie
chce usłyszeć komisja. Musiałem im coś dać.
- A udało się panu? Odkrył pan sekret nieśmiertelności wampirów?
Pokręcił głową i na moment z jego twarzy zniknęło pełne czujności napięcie.
Naukowiec, dociekliwy i rozmowny, wziął górę nad paranoicznym badaczem.
- Wydaje się, że to nie kwestia fizjologii. Ich ciała na poziomie komórkowym przestają
się starzeć. Rozkład komórek po prostu ustaje. Jakby wszystko odbywało się na poziomie
atomów, kwantów, a nie biologicznym.
Wygląda na to, że wykracza to poza moją wiedzę. - Uśmiechnął się kwaśno.
- Jak magia - rzuciłam.
- Słucham?
- Fizyka kwantowa zawsze była dla mnie jak magia. To wszystko.
- Jestem dość zajęty i mimo że pani towarzystwo jest bardzo miłe, nie mam teraz czasu
na rozmowę.
- A kiedy będzie pan miał? Spojrzał na mnie.
- Nie wiem.
- To znaczy nigdy Kiwnął lekko głową.
Wyszłam. Drzwi zamknęły się za mną i usłyszałam szczęk zamka.
Rozdział 6
Wyznaczono mi termin przesłuchania na to popołudnie. Byłam spięta i niespokojna.
Chciałam mieć już to wszystko za sobą.
Szłam z Benem korytarzem w stronę sali, w której obradowała komisja. Jakieś pięć
metrów od drzwi złapałam go za ramię, żeby go zatrzymać.
Rozpoznałam sylwetkę mężczyzny, który opierał się o ścianę. Wszędzie bym go poznała.
Nie pasował do tego miejsca. Był ubrany w czarną koszulkę, sprane dżinsy, buty
motocyklowe, co kontrastowało z biznesowym stylem stolicy, tak popularnym na
Wschodnim Wybrzeżu. W jednej ręce trzymał skórzaną kurtkę. Ochrona nie kazała mu
nawet odpiąć kabury, w której cały czas miał pistolet.
Dobrze wiedziałam, co zobaczę, kiedy mężczyzna odwróci się w naszą stronę. Miał koło
trzydziestki, brązowe włosy, przycięte wąsy i zmarszczone brwi. Gdy coś go bawiło,
zmarszczki ustępowały miejsca uśmieszkowi, jak w tej chwili. Cormac.
Ktoś wpuścił tu uzbrojonego Cormaca. Gdzie ochroniarze mieli oczy? Jak się tu
przekradł? Przez chwilę poczułam przypływ paniki. Rozejrzałam się w poszukiwaniu
najbliższego wyjścia, które znajdowało się za mną - mogłam się tam znaleźć w jednej
chwili.
Nagle uświadomiłam sobie, że ostatnim razem, kiedy widziałam Cormaca, omal nie
zaprosiłam go na noc. Może to nie był wyłącznie strach? Nie chciałam znowu przeżywać
tego mętliku w mojej głowie, który powstawał na widok tego mężczyzny.
- Co za cholera? - mruknął Ben, gdy go dostrzegł. Cormac odsunął się od ściany,
skrzyżował ręce i stanął naprzeciwko nas. Ben przyjął taką samą pozycję ze
skrzyżowanymi ramionami i kwaśną miną. Był kilka centymetrów niższy i trochę
szczuplejszy niż płatny zabójca, ale odpowiedział mu takim samym zachowaniem.
- Co ty tu, do cholery, robisz? - Cormac odezwał się pierwszy.
Bez wzruszył nonszalancko ramionami.
- Reprezentuję moją klientkę.
Najdziwniejsze było to, że to Cormac polecił mi Bena. No i z tego, co mi wiadomo, to
dzięki Benowi nie wylądował w więzieniu. Żaden z nich nie zająknął się na ten temat.
- Co ty tu robisz? - wtrąciłam się.
Oczy mu zalśniły, jakby moje słowa szczerze go rozbawiły.
- Komisja chciała mieć pod ręką kogoś doświadczonego na wypadek, gdyby sprawy
wymknęły się spod kontroli. Duke zadzwonił do mnie i zatrudnił w roli dodatkowej
ochrony. Cudownie, nieprawdaż?
Przez cały tydzień w sali była ochrona. Znając Duke'a i jego paranoję, mogłam mieć
pewność, że wszyscy byli uzbrojeni w srebrne kule. To właśnie były „specjalne" metody
zabijania nadnaturalnych: kołek wbity w serce czy srebrna kula zabiłyby każdego.
Mogłam się mylić. Zwykli ochroniarze mogli pozostać przy swoich zwyczajach. Zamiast
dawać strażnikom srebrne kule na wypadek, gdyby wezwany na świadka wilkołak wpadł
w szał, może lepiej wezwać kogoś bardziej odpowiedniego do takiej roboty? Cormac był
zawodowcem, jak lubił o sobie mawiać. Płatnym zabójcą i łowcą głów w jednym,
specjalizującym się w likantropach, który dla przyjemności ubił też na boku kilka
wampirów. Mieliśmy parę starć. Pomogliśmy też sobie po tym, jak udało mi się go
przekonać, żeby mnie nie zabijał. Ten facet przerażał mnie nie na żarty. A teraz stał tu z
pistoletem i patrzył na mnie tak, jakby właśnie rozpoczął się sezon łowiecki.
Wyglądało na to, że paranoja Duke'a nie miała granic.
- Nie zastrzeliłbyś mnie, prawda? - Poczułam, że moje oczy robią się wielkie jak u
szczeniaka. Po tym, co razem przeszliśmy, nie powinien z taką radością jechać przez cały
kraj, licząc, że mnie w końcu dopadnie.
Przewrócił oczami.
- Norville, gdybym naprawdę myślał, że stracisz nad sobą kontrolę, nie przyjąłbym
zlecenia. Widziałem cię w akcji, jesteś okej.
Spojrzałam pytająco na Bena. Miał cały czas taki sam kpiący wyraz twarzy.
- Nie, nie zastrzelę cię - dodał naburmuszony Cormac. - Chyba że nie zapanujesz nad
sobą.
- Jeśli zastrzelisz moją klientkę, pozwę cię - zagroził mu Ben, ale uśmiechał się, jakby to
był dobry żart.
- Tak? Naprawdę? - Cormac wyglądał na lekko urażonego.
Czy Ben mógłby pozwać Cormaca za to, że mnie zabił, i bronić go jednocześnie przed
zarzutem morderstwa?
Byłam wkurzona.
Dzisiaj w sali mieli być także kulturoznawcy z Princeton. Wypowiadali się na temat
legend krążących wśród ludów z całego świata, a dotyczących istot nadnaturalnych, i
próbowali wyjaśnić je zwykłymi zjawiskami przyrodniczymi. Kiedy rozpoczęły się pytania,
poczułam niemal ulgę, bo Duke zjechał ich równie bezlitośnie co Flemminga. Wyglądało
na to, że senator wojował ze wszystkimi. Flemminga pokonał wampirami.
Kulturoznawców - Biblią.
- Panie profesorze, czy sugeruje pan, że Pismo Święte, na które powołują się miliony
obywateli tego kraju, to jedynie zbiór bajek i podań ludowych? Czy to właśnie ma pan na
myśli? Z całym szacunkiem, ale moi wyborcy na pewno się z panem nie zgodzą.
Akademicy nie byli w stanie odeprzeć tego rodzaju argumentacji.
Duke wezwał jednego z pomocników komisji. Potem wyszedł. Pozostali senatorowie
zaczęli się naradzać, a na widowni rozległ się pomruk. Po chwili senator Henderson
obwieścił zakończenie obrad na ten dzień. Ostatecznie nie złożyłam zeznań.
Oczekiwanie wywoływało we mnie najgorszy możliwy rodzaj stresu. Nie miało
znaczenia, jak bardzo się denerwowałam przed rozpoczęciem audycji, jak bardzo się
martwiłam, że mój gość nie przyjdzie lub że ktoś zadzwoni ze sprawą, z którą sobie nie
poradzę. Albo że temat wymknie się spod kontroli. Jednak z chwilą rozpoczęcia programu
wszystkie obawy mijały. Denerwowałam się tylko wtedy, kiedy nic nie robiłam, i
wymyślałam kolejne scenariusze tego, co może pójść nie tak.
Im dłużej siedziałam bezczynnie na przesłuchaniach, tym bardziej byłam niespokojna.
Kiedy w końcu przyjdzie mi zeznawać, na pewno będę roztrzęsiona.
Cormac został z tyłu, opierał się o drzwi w miejscu, z którego miał widok na całą salę.
Kiedy członkowie komisji wyszli, a widzowie zaczęli się rozchodzić, podszedł do naszego
rzędu i siadł obok Bena.
- Od początku to tak wygląda?
Ben skrzyżował ramiona i oparł się wygodniej.
- Nie. Do tej pory byli bardzo rzeczowi. Może im się znudziło.
Skrzywiłam się.
- To nie ma znaczenia i tak muszą mi pozwolić mówić. Jechałam przez cały kraj, jestem
tu od trzech dni, naprawdę nie mogli mnie dopuścić do głosu?
- Teoretycznie mogą zrobić wszystko, co im się spodoba - stwierdził Ben.
Jeden z pomocników senatora Duke'a, młody mężczyzna w garniturze, zbliżył się do
nas. To znaczy domyślałam się, że to pomocnik Duke'a, bo senator wrócił na salę i
uważnie nas obserwował. Mężczyzna obrzucił mnie i Bena spojrzeniem, po czym nachylił
się i zaczął szeptać do Cormaca.
- Senator chciałby zamienić z panem słowo, jeśli nie ma pan nic przeciwko. - Czekał,
jakby chciał, żeby łowca od razu z nim poszedł.
Cormac celowo się nie spieszył. Dopiero po chwili ruszył w stronę Duke'a. Było jasne,
dlaczego został wezwany.
Duke nie potrzebował mikrofonu, żeby można go było usłyszeć.
- Nie mówił pan, że jest z nią zaprzyjaźniony! Cormac mówił przytłumionym głosem,
więc go nie słyszałam.
Duke odpowiedział:
- Czy wyrażenie „konflikt interesów" coś panu mówi? Najwyraźniej nie znał Cormaca
zbyt dobrze. Bo nawet ja wiedziałam, jak to się skończy.
- Zwalniam pana! Nie należy już pan do ochrony! Proszę opuścić budynek!
Z równie obojętną miną, z jaką podchodził do Duke'a, Cormac oddalił się teraz z
kpiącym uśmiechem.
- Pozwij faceta za to, że chciał sobie łatwo dorobić - rzucił.
- Moglibyśmy? - spytał Ben. - To znaczy pozwać go. Doszło do złamania warunków
umowy?
- Nie. - Cormac pokręcił głową. - Stawka była za zabójstwo.
Ben zawahał się chwilę, po czym dodał:
- Za zabójstwo? Zabawne.
- Ani trochę - przerwałam. - To nie jest ani trochę zabawne.
Szkoda tylko, że obaj szczerzyli się w uśmiechu. Westchnęłam z udręką.
- Chodź - zwrócił się do mnie Ben. - Lepiej się stąd wynośmy.
Flemming wyszedł tuż przed nami. Wcisnął pod pachę aktówkę, schylił głowę i uciekł z
sali, jakby się gdzieś spieszył. Mijając nas, rzucił krótkie spojrzenie; wszyscy się na niego
gapiliśmy.
- A kto to? - Cormac kiwnął głową w jego kierunku.
- Doktor Paul Flemming - odparłam. - Jest kierownikiem Centrum Biologii
Paranaturalnej. Komisja maglowała go przez pierwsze dwa dni.
- Wali prosto z mostu?
- O nie. Byłam dziś rano w jego biurze i zastałam go przy niszczeniu dokumentów.
Trudno wyciągnąć od niego jakąś odpowiedź.
- Przywykł do pracy w ukryciu. Kiedy znalazł się w świetle jupiterów, zaczęło mu
odbijać. Taki typ. - Ben się zgodził.
- Chciałabym tylko wiedzieć, co ukrywa - zastanawiałam się głośno.
Cormac wydął usta.
- Naprawdę? Moglibyśmy się tego dowiedzieć.
- Jak? Próbowałam już z nim rozmawiać. Zaprosiłam go nawet do programu.
Ben się wtrącił:
- Dotarłem do wszystkiego, do czego się tylko dało: akta z wojska, z uczelni. Wszystko,
co robi, owiane jest tajemnicą. Dużo gada, używa mądrych słów albo nie mówi nic
konkretnego.
- Moglibyśmy się włamać do jego biura. Uciszyłam Cormaca.
- Zwariowałeś? - Mówił takie rzeczy w budynku rządowym. Rozejrzałam się, ale nikt nas
chyba nie usłyszał.
- Wiesz, że mogę to zrobić - dodał. - Zwłaszcza że wygląda na to, że nie będę tak bardzo
zajęty.
Mógł to zrobić. Nie wiem, gdzie się nauczył takich rzeczy jak włamywanie się do
radiostacji i budynków rządowych. Cormac pewnie się dowie więcej w ciągu
dwugodzinnego włamania niż ja przez cały miesiąc naprzykrzania się. Wyszczerzył się w
uśmiechu, bo moje wahanie było dla niego wystarczającym potwierdzeniem, że ma to
zrobić.
- Oficjalnie o niczym nie słyszałem - powiedział Ben. - A nieoficjalnie: pamiętajcie o
rękawiczkach.
Cormac prychnął.
- Chyba powinienem poczuć się urażony.
- Ja tylko przypominam. - Ben przecisnął się między nami do wyjścia. - Bawcie się
dobrze, dzieciaki.
Cormac odwrócił się do mnie.
- Gdzie ma to biuro?
- W Bethesdzie. Przy Centrum Medycznym, w podziemiach.
- Bądź koło czwartej. Wejdź do środka, będę na ciebie czekać.
- O czwartej rano? - spytałam.
- O czwartej dziś po południu - odparł Cormac.
- Chcesz to zrobić za dnia?
- Ufasz mi czy nie?
Gdyby naprawdę chciał mnie zastrzelić, miał już przynajmniej pół tuzina okazji. A ja w
dalszym ciągu nie umiałam sobie odpowiedzieć na to pytanie. Przełknęłam gulę w gardle.
- A muszę tam być?
- Tylko ty wiesz, czego szukać.
Ben powiedział mi kiedyś, że Cormac nie prowadził żadnej krucjaty. Nie był łowcą
wilkołaków, dlatego że ich nienawidził lub z powodów religijnych jak Duke. Chciał się
raczej przekonać, jak blisko krawędzi może podejść i nie spaść. Nie był lojalny wobec
rządu ani wobec ludzi, którzy go wynajmowali.
Robił to wyłącznie po to, żeby się przekonać, czy potrafi. Dla niego to było wyzwanie.
- Dobrze. O czwartej po południu. - Westchnęłam, chcąc uspokoić moje dudniące serce.
- Weź rękawiczki - rzucił, po czym wstał i wyszedł.
To był bardzo, bardzo zły pomysł. Czułam to. Nikt nie włamuje się ot tak do budynków
rządowych, nawet w sprzyjających okolicznościach. Ale gdybym się nie pojawiła, Cormac
mógłby sam wejść do biura Flemminga.
Gdyby znalazł coś ciekawego, z czystej złośliwości o niczym by mi nie powiedział.
Musiałam tam iść.
Wyjechałam zza rogu i zobaczyłam Luisa. Czekał na mnie przed domem Alette. Opierał
się o ogrodzenie z kutego żelaza, które oddzielało posesję od chodnika. Na pierwszy rzut
oka wyglądał jak ktoś, kto wyszedł, żeby nacieszyć się słoneczną pogodą, i zrobił sobie
odpoczynek podczas spaceru. Zjechałam na pobocze, tuż przed nim, zaparkowałam i
wysiadłam.
Rozpromienił się na mój widok. Uśmiechał się szeroko, a jego oczy lśniły. Poczułam
motylki w brzuchu.
- Trudno cię znaleźć - rzekł pogodnie. - Liczyłem, że wpadniemy na siebie przed
senatem, ale już wyszłaś.
Skrzywiłam się przepraszająco. Było mi przykro, że musiał mnie szukać po całym
mieście, ale jednocześnie strasznie mi to pochlebiało.
- Masz mój numer komórki, prawda? Trzeba było zadzwonić.
Wzruszył ramionami.
- Mam większą frajdę, kiedy się za tobą uganiam. Słowa godne prawdziwego
drapieżnika. Podszedł do mnie z taką miną, jakby chciał mnie przygnieść do samochodu.
Jakaś część mnie chciała się uchylić, przedłużyć pogoń jeszcze trochę. Ale pozwoliłam,
żeby położył mi ręce na biodrach, nachylił się i mnie pocałował. Przyciągnęłam go do
siebie.
Zerknęłam mu przez ramię na okna domu Alette, mając nadzieję, że nikt nas nie
podgląda.
Chcąc zaczerpnąć powietrza, odparłam:
- Nie powinieneś tu przyjeżdżać.
Podążył za moim wzrokiem w stronę budynku.
- Nie boję się ich. Czy jest jeszcze za wcześnie, żeby zabrać cię na obiad?
- Strasznie bym chciała. Ale... - Miałam ochotę rwać sobie włosy z głowy. Nie mogłam
uwierzyć, że odmawiam Luisowi, żeby zabawić się w Mission: Impossible z Cor-makiem. -
Nie mogę. Umówiłam się na spotkanie, na którym muszę być.
- W związku z audycją?
- Tak, coś w tym stylu. - To nie było kłamstwo. Koniec końców prawie wszystko trafiało
do audycji. Ale Luis zerknął na mnie z ukosa, jakby wiedział, że nie mówię prawdy. Pewnie
wyczuł, że jestem podenerwowana.
- Niedługo pełnia. Wiesz, gdzie ją spędzisz? - zapytał. Oczywiście, że wiedziałam. Jak
mogłabym zapomnieć.
- Nie. Zwykle robię rekonesans w miejscu, w którym chcę pobiegać, ale teraz nie
miałam na to czasu.
- To chodź ze mną. Jakąś godzinę jazdy stąd jest las, kilku naszych tam jedzie. Jest
bezpiecznie.
Pełnia z przyjaciółmi. Dawno już nikt mi nie towarzyszył.
- Bardzo chętnie. Dziękuję.
Podniósł moją dłoń do ust i pocałował ją.
- A więc jesteśmy umówieni.
Kiedy jeden likantrop mówi drugiemu: „Pobiegaj ze mną", to zwykły eufemizm. A
przynajmniej miałam taką nadzieję.
- Chyba musisz jechać na spotkanie.
- Tak.
- A więc do następnego razu. - Musnął mój policzek, pocałował mnie w kącik ust,
zatrzymując się na chwilę, jakby chciał wyssać ze mnie oddech, a potem się odsunął.
Odszedł kawałek z uśmiechem na twarzy, a ja z trudem powstrzymałam się, żeby za nim
nie pobiec.
Odwrócił się i ruszył ulicą z rękami w kieszeniach spodni. Gdzie byli wszyscy
uwodzicielscy Brazylijczycy, kiedy miałam mnóstwo wolnego czasu?
Odebrałam identyfikator dla odwiedzających, znalazłam drogę do Centrum
Medycznego i ruszyłam w stronę gabinetu Flemminga. Nie miałam pojęcia, co robię.
Cormac powiedział, że będzie na mnie czekać.
Łatwo mu było gadać o przekradaniu się do budynków rządowych. To nie jego
obskoczyli faceci w czerni po przyjeździe do miasta. To nie on miał paranoiczne urojenia,
że korytarz w senacie był na podsłuchu i że jakiś zbirowaty ochroniarz usłyszał o naszych
planach i tylko czekał, aż zrobimy pierwszy krok, żeby przyłapać nas na gorącym uczynku.
Przycisnęłam się do ściany i rozejrzałam pewna, że ktoś mnie śledzi.
Zanim Cormac wyszedł zza rogu i złapał mnie za rękę, wyczułam go - jego płyn po
goleniu i delikatny zapach smaru do pistoletu, z którym się nie rozstawał. Mimo to i tak
wydałam głuchy okrzyk i musiałam się uspokoić. To nie żadne zagrożenie. Nie jestem w
niebezpieczeństwie. Położył mi rękę na plecach i pchnął lekko do przodu, przeszliśmy
powoli korytarzem. Tym razem zostawił broń w domu.
Zatrzymaliśmy się przy windach. Cormac nacisnął guzik. Zobaczyłam, że nie ma
rękawiczek. Może nałoży je później.
Nachyliłam się i szepnęłam:
- Muszę o to spytać: nie boisz się, że ktoś mógł nas podsłuchać? Że może FBI o
wszystkim wie i nas obserwuje?
Bo w końcu zaplanowaliśmy to wszystko w budynku senatu. Pewnie odczytali to, co
mówiliśmy z ruchu warg. - Obejrzałam się przez ramię. Najpierw przez jedno, potem przez
drugie.
- Norville, musisz zrozumieć jedno: rząd to jedna wielka biurokracja i lewa ręka nie wie
zazwyczaj, co czyni prawa. To cud, że w ogóle udaje im się cokolwiek zrobić. Nikt na nas
nie zwraca uwagi. Ale zacznie, jeśli będziesz się zachowywać tak, jakbyś miała złe zamiary.
Przestań się rozglądać.
Nie pasowaliśmy do tego miejsca. Cormac ciągle był ubrany w dżinsy i podkoszulek. A
ja wyglądałam odrobinę lepiej w spodniach i koszulce z dzianiny. Na szczęście mój
towarzysz zachowywał się swobodnie i w tym tkwiła cała tajemnica. Siedź cicho, nie
rozglądaj się, jakbyś potrzebował pomocy i wiedz, dokąd idziesz.
Drzwi do windy otworzyły się i weszliśmy do środka, przepuszczając najpierw kilka
wysiadających osób: dwie w białych laboratoryjnych kitlach i jakąś kobietę z bukietem
kwiatów. Była ubrana mniej więcej tak samo jak ja.
Cormac miał rację. Nikt nie zwracał na nas uwagi.
Nacisnął przycisk na dół i zachowywał się tak, jakbyśmy byli umówieni z Flemmingiem.
Kiedy drzwi się otworzyły, ścisnęło mnie w żołądku.
- Nie możemy iść prosto do jego gabinetu - szepnęłam, mając nadzieję, że nie widać po
mnie, jak bardzo jestem spanikowana. - A co, jeśli będzie u siebie?
- Nie będzie. Zmyliłem go.
- Co zrobiłeś?
Spojrzał na mnie z milczącą pogardą, przez co poczułam się jak nieznośna młodsza
siostra.
- Zadzwoniłem do niego z budki, powiedziałem, że znamy się z wojska, mam informacje
dotyczące jego badań i że muszę porozmawiać z nim osobiście w Frederick. - Wydął wargi
w kpiącym uśmieszku. - Nie będzie go kilka godzin.
Frederick w stanie Maryland. Jakieś pięćdziesiąt pięć kilometrów stąd. Wystarczająco
blisko, żeby Flemming uznał, że warto sprawdzić ten trop, a jednocześnie wystarczająco
daleko, żeby miał co robić przez kilka godzin. Nie będzie go całe popołudnie, zakładając,
że połknął przynętę. Ale zważywszy na to, że Flemming był jeszcze większym paranoikiem
niż ja, na pewno się nie oparł propozycji.
Zabawne. Zaczęłam myśleć, że Cormac robił takie rzeczy już wcześniej. Byłam pewna, że
robił je wielokrotnie. Nałożył rękawiczki z cienkiej czarnej skóry. Poszłam za jego
przykładem, chociaż miałam tylko tanie włóczkowe, które wygrzebałam z samochodu. Nie
były nawet w połowie tak fajne jak jego. W chwili, kiedy dotarliśmy do drzwi Flemminga,
Cormac wyciągnął coś z kieszeni: kartę magnetyczną.
- Skąd to masz? - syknęłam.
- Od dozorcy - szepnął. - Nie martw się. Oddam. O. Mój. Boże.
Zamek odskoczył; drzwi się uchyliły.
Weszłam za Cormakiem do gabinetu. W pokoju było ciemno. Cormac nie wyciągnął ręki
do włącznika. Przez mleczną szybę w drzwiach wpadało wystarczająco dużo światła, żeby
swobodnie się rozejrzeć. Moje oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności. Szybciej niż
oczy Cormaca. Podeszłam do niszczarki w kącie, kiedy on ciągle jeszcze stał w miejscu.
Kosz pod niszczarką był pusty. Tak samo jak stojący obok stolik. Wszystkie papiery
zniknęły. No jasne, że tak, cały ranek przepuszczał je przez urządzenie.
Zaczęłam przeglądać pozostałe stosy dokumentów, zgromadzone wokół biurka i
regałów z książkami. Były to dzienniki medyczne, opublikowane artykuły, ksera artykułów,
rozprawy naukowe i tym podobne. Do niektórych sama już wcześniej dotarłam. Na
pierwszy rzut oka nie było tutaj niczego, co wyjaśniałoby badania Flemminga. Jedynie
dodatkowa, ogólna dokumentacja. Chleb, a nie mięso i wkładka w kanapce.
Cormac podszedł do biurka i włączył komputery. Kiedy monitory się zaświeciły, pokręcił
głową.
- Są zabezpieczone hasłem - stwierdził. - Nie jestem dobrym hakerem.
Nie, był raczej typem włamywacza i rewolwerowca.
Nie przygotowałam się na poważne poszukiwania. Założyłam - zupełnie błędnie - że
znajdę coś w tym bałaganie.
Przejrzałam biblioteczkę, licząc na jakąś inspirację. Rozbawiły mnie podręczniki
fizjologii wciśnięte pomiędzy encyklopedie na temat tradycji ludowych.
Westchnęłam, chcąc się poddać.
- Zobaczmy, czy damy radę wejść do drugiego pokoju. W drzwiach znajdowała się
mleczna szybka, za którą było ciemno. Cormac wyciągnął kartę, wsunął ją do czytnika i
otworzył drzwi. Uchyliły się przed nim. Wyprostował się i zaprosił mnie gestem do środka.
- Panie przodem.
Czułam się, jakbym wchodziła do egipskiego grobowca. Było tu tak cicho, że słyszałam
krew pulsującą mi w uszach, i wiało takim chłodem, jaki przenikał z kamiennych
podziemnych murów. Mimo ciemności widziałam wystarczająco dobrze. Podłoga też była
wyłożona linoleum i tak jak w gabinecie znajdowały się tu ściany pełne półek z książkami.
Były tu też stoły laboratoryjne, zlewy i krany, a także duża metalowa lodówka, która cicho
szumiała. Flemming miał też niezłą kolekcję sprzętu medycznego, jaką spodziewałam się
zobaczyć w jego laboratorium: kratki z probówkami, zlewki, palniki Bunsena i bliżej
nieokreślone urządzenia podłączone do prądu.
Mogły to być oscylatory, autoklawy, rzeczy, które widywało się w serialach medycznych
w telewizji albo w gabinetach stomatologicznych. Panująca tu atmosfera przypominała
raczej uczelniane laboratorium biologiczne niż tajną rządową jednostkę badawczą.
Ściana w głębi była ze szkła, może z pleksi. Za szybą znajdowało się kolejne
pomieszczenie, podzielone ścianką działową na dwie części. Podeszłam bliżej. W
wydzielonych pokoikach znajdowały się prycza, umywalka i prosta toaleta w rogu. Każdy
miał drzwi z klamką - wyłącznie po zewnętrznej stronie. Znajdowały się w nich wąskie
otwory, przez które można było podawać różne przedmioty. Takie jak tace z jedzeniem.
To były cele. Cormac zbliżył się do mnie.
- To jakaś masakra. No.
- Czujesz czosnek? - Drzwi do jednej z cel były otwarte. Nie myliłam się; w środku
zapach przybrał na sile. Nie czuć go było tak, jakby pochodził z gotującej się potrawy czy
posiekanego ząbka. Był intensywny. Podeszłam do ściany, dotknęłam jej i powąchałam. -
W farbie? Domieszali czosnek do farby?
- Patrz tutaj! - zawołał Cormac z drugiej celi. Poświecił latarką na ścianę, która zabłysła.
Zalśniła jak srebro – w farbie były zatopione maleńkie opiłki srebra. Trzymałam się od
tego z daleka.
Dwie cele. Jedna dla wampira, druga dla wilkołaka, zaprojektowane tak, żeby
zapanować nad każdym z nich za pomocą wrodzonych alergenów. Cele wyglądały tak,
jakby od jakiegoś czasu stały puste. Pościel była świeża, niepomięta. Nie czuć było, żeby
ktoś tu przebywał.
- Wygląda na to, że badania miały charakter praktyczny - zauważył.
Raczej przymusowy. Poczułam ucisk w żołądku. Cormac wyszedł z celi.
- Napatrzyłaś się już?
- Jeszcze moment. - Rozejrzałam się jeszcze raz po pomieszczeniu. Wyglądało na to, że
większość papierów została wyniesiona do gabinetu i przepuszczona przez niszczarkę. Nie
zostało nic poza pustymi stołami i zapomnianym sprzętem.
Na gwoździu obok wyłożonej srebrem celi wisiała podkładka. Wyglądała jak podręczna
karta pacjenta, zapomniana i porzucona. Wzięłam ją do ręki.
Do podkładki przypięto tylko trzy kartki. Były na nich tabele z nazwiskami. To jak
wygrana na loterii. Przejrzałam je szybko. Tylko kilka pierwszych, w sumie było ich może
dwadzieścia parę.
W połowie drugiej strony przeczytałam: Fritz, 182 cm, 95 kg, h.s. lupus. Homo sapiens
lupus. To nie mógł być ten sam Fritz.
Wróciłam na pierwszą stronę i znalazłam jeszcze jedno imię, które od razu powinnam
zauważyć: Leo, 179 cm, 68 kg, h.s. sanguinis. Wampir.
Zagadka w zagadce... Nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć, co łączyło Flemminga i Leo.
Byłam skłonna uwierzyć w każdą teorię spiskową, na jaką się natknę.
- To jest to - mruknęłam. - Tego właśnie chciałam. -Odpięłam kartki z podkładki i
zaczęłam je chować.
Cormac wyrwał mi papiery z ręki. Poszedł do drugiego pomieszczenia do małego ksera
stojącego niedaleko niszczarki. Urządzenie działało tak głośno, a światła lasera były tak
jaskrawe, że byłam pewna, że ochrona nas nakryje. Cormac szybko i zupełnie spokojnie
skserował trzy strony. Podał mi kopie, przypiął oryginał do podkładki i powiesił ją z
powrotem na ścianie. Zamknął drzwi do laboratorium i sprawdził, czy na pewno są
zamknięte.
Wyłączył komputery i rozejrzał się po pokoju. Pokiwał z zadowoleniem głową:
- Wygląda okej. Spadamy stąd.
Upewniwszy się, że drzwi od strony korytarza są zamknięte, zdjął rękawiczki i schował
je do kieszeni. Zrobiłam podobnie, po czym nerwowo zwinęłam zdobyte kartki.
Przed wyjściem z budynku zboczyliśmy na chwilę z drogi. Cormac zatrzymał się przy
szafie w jednym z bocznych korytarzy. Tak jak mówił, wsunął kartę magnetyczną na tacę
przy wózku dozorcy. Zajęło mu to dosłownie sekundę.
Odezwaliśmy się do siebie dopiero na zewnątrz. Szliśmy chodnikiem z jakimś tuzinem
innych anonimowych przechodniów. Ciągle było widno, co nie pasowało do ciemności
panujących w biurze Flemminga i do naszej działalności zwiadowczej.
- I tak właśnie włamuje się do budynków rządowych -powiedział w końcu Cormac.
- Chłopaki od Watergate mogłyby się od ciebie niejednego nauczyć, co?
Prychnął zdegustowany:
- Banda pozerów.
Tego wieczoru zjadłam kolację w pokoju Bena. Cormac siedział na łóżku z talerzem na
kolanach, jednym okiem oglądając wiadomości w telewizji przy ściszonym głosie. Pili z
Benem piwo, jak najlepsi kumple. Może tak właśnie się poznali.
Zdaliśmy sprawozdanie z naszej małej wyprawy. Na środku stołu leżały tabele z
laboratorium.
Ben skinął głową.
- To kopia czy po prostu zabraliście to sobie z jego gabinetu?
- Kopia.
Wydał wargi i kiwnął krótko głową, jakby zadowoliła go ta odpowiedź.
- Warto było?
Obaj spojrzeli na mnie. Potarłam czoło. Mózg aż mi parował.
- Chyba tak.
- Wiesz, że to żaden dowód - zauważył Ben.
- Znam niektóre osoby z tej listy. A przynajmniej tak mi się wydaje. Jeśli je znajdę, może
mogłabym z nimi porozmawiać.
- Na to liczyłam.
- A zechcą z tobą rozmawiać? - spytał Cormac.
- Nie wiem.
Ben oparł się o krzesło.
- Kitty, wiem, że ten cały Flemming jest podejrzany jak cholera. Ale może jest dokładnie
tym, na kogo wygląda: lekarzem z Państwowego Instytutu Zdrowia, byłym naukowcem z
wojska, zestresowanym, bo nie chce stracić dofinansowania. Co twoim zdaniem
znajdziesz?
Fritza. Zastanawiałam się, jakiego rodzaju pytania zadawał mu Flemming, zakładając, że
w ogóle rozmawiał ze swoimi badanymi. Czy Fritz opowiedział mu historie, których nie
chciał zdradzić mnie? Czego chciał się dowiedzieć były wojskowy, lekarz i naukowiec od
wilkołaka-nazisty będącego weteranem wojennym...
- Wojsko - szepnęłam. Przełknęłam ślinę, próbując odchrząknąć, bo obaj mężczyźni
odłożyli widelce i piwa, i przyglądali mi się uporczywie. - Opowiadał o pacjencie po
wypadku samochodowym, ze strasznymi obrażeniami, który jednak tydzień później
wyszedł ze szpitala na własnych nogach. Flemming był tym całkowicie... zafascynowany.
Zafascynowany możliwościami. Mówił o tym podczas przesłuchania, pamiętasz?
Leczenie chorób, wykorzystanie zdolności regeneracyjnych wilkołaków. Wyobraź sobie
żołnierzy, których równie ciężko zabić.
- Gdyby był powiązany z wojskiem, nie musiałby się tłumaczyć w senacie - stwierdził
Ben.
- Nawet jeśli dla nich pracuje, czy jest w tym coś złego? - spytał Cormac.
- Jest, jeśli wykorzystuje ludzi - powiedziałam. - Ma w swoim laboratorium cele.
- Myślałem, że podoba ci się to, co ten facet robi -zdziwił się Ben. - Że chcesz, żeby
wszyscy się o was dowiedzieli.
A teraz zmieniłaś zdanie?
- Tak, chyba tak.
- Czemu?
Wzruszyłam ramionami, bo taka była prawda. Cieszyłam się, że pojawiła się informacja
w „Washington Post". Cieszył mnie respekt dla tematu. Ale wciąż jeszcze czułam zapach
czosnku w farbie.
- Bo postępuje nieetycznie.
Nie skończyłam kolacji, ale nie mogłam nic więcej przełknąć. Zrobiło się ciemno; czas
spotkać się z Alette.
- Jednego z tych gości mogę dorwać dopiero jutro, ale drugiego chyba już dziś
wieczorem. Tak właśnie zrobię.
- Potrzebujesz towarzystwa? - zapytał Cormac. Czytaj: potrzebujesz pomocy?
- Nie, dzięki. Dam sobie radę. Chyba. - Pozbierałam papiery z laboratorium Flemminga.
- Może powinnaś zrobić kopię - poradził mi Ben. -I złożyć do depozytu. Na wszelki
wypadek.
- Albo wysłać ją pocztą - doradził Cormac. - Z adnotacją, żeby otworzyć przesyłkę, gdyby
coś ci się stało. Jeśli wpadniesz w kłopoty, użyjesz tego jako karty przetargowej.
- Nawet nie musisz tego robić, wystarczy, że tylko o tym wspomnisz - dodał Ben,
mrugając do kumpla.
Cormac odwzajemnił się tym samym.
- Czy ja byłbym do czegoś takiego zdolny? Ben przewrócił oczami.
- Odmawiam odpowiedzi na to pytanie. Zagapiłam się na nich.
- Znacie się już dość długo, co? Spojrzeli po sobie porozumiewawczo.
- Nic nie powiecie, co?
- Lepiej, żebyś nie wiedziała - odparł Ben.
Miałam ochotę pobiec do najbliższej kawiarenki internetowej i wygrzebać najbardziej
haniebne sprawki, które kiedyś zmalowali. Na pewno coś bym znalazła.
Może powinnam sobie załatwić innego prawnika. Tyle że nowemu zbyt długo trzeba by
wszystko wyjaśniać. Chciałam pokazać listę Alette, zarówno po to, żeby się przekonać, czy
zna któregoś z wymienionych wampirów, jak i wsypać Leo. Tak, doniosę na niego. Takiej
satysfakcji nie czułam od czasów, kiedy miałam osiem lat i naskarży-łam na moją
dwunastoletnią siostrę za to, że zbierała filmy dla dorosłych. Gdyby pozwoliła mi je
oglądać, rodzice nie zabraliby jej telewizora.
Wbiegłam do holu. Przystanęłam na chwilę, zastanawiając się, czy mam szukać w
salonie, czy w jadalni. A może powinnam znaleźć Emmę lub Bradleya i spytać ich o Alette.
No bo gdzie mogła przebywać wampirzyca?
Ktoś musnął moje ramię. Wydałam stłumiony okrzyk i odwróciłam się zszokowana. Za
moimi plecami stał Leo, jakby znajdował się tam od wieków. Byłam pewna, że go nie
widziałam, kiedy wchodziłam do domu. Ale nie usłyszałam jego nadejścia ani nie
wyczułam jego zapachu.
- Cześć - powiedział lekko. - Mogę w czymś pomóc? Miałam ochotę go uderzyć.
- O co ci, do cholery, chodzi?
- Tak łatwo cię wyprowadzić z równowagi, czy można kogoś winić za to, że nie umie się
powstrzymać?
- Owszem.
- Aha. No cóż. - Obszedł mnie i zablokował wyjście. Drażnił się ze mną. To wszystko.
Prowokował. Odetchnęłam głęboko, starając się ze wszystkich sił uspokoić.
- Mam pytanie - starałam się mówić pogodnie i spokojnie. - Co wiesz na temat doktora
Flemminga?
Wzruszył ramionami.
- Prowadzi badania dla rządu. A co miałbym wiedzieć?
- Rozmawiałam z nim. Pojawiło się twoje imię. - Każde z tych stwierdzeń było z osobna
prawdziwe.
- Naprawdę? A co o mnie mówił?
- Nic. Jest zamknięty w sobie. Dlatego pytam ciebie.
- A ja jestem rozmowny, tak? - Uśmiechnął się, obnażając zęby i kły. Po chwili jego
twarz złagodniała. - Może i rozmawiałem z nim raz czy dwa.
- O czym?
- O różnych sprawach. O życiu wampira. Byłem, jakby to powiedzieć, informatorem. -
Zaczął chodzić z rękami w kieszeniach i wzrokiem wbitym w podłogę. - Muszę przyznać, że
zna się na rzeczy. A przynajmniej wie, gdzie nas znaleźć. Uwierzysz, że wystarczy, że ładnie
poprosi? Udowadnia, jak dużo o nas wie, a po chwili odpowiadasz na jego pytania.
Stajesz się kolejnym nazwiskiem na jego liście. Nic poza tym.
Ciężko mi było wyobrazić sobie Flemminga, który chodzi po ulicach i szuka takich
miejsc jak Półksiężyc, z notatnikiem i dyktafonem w dłoni.
- Co mu powiedziałeś? Jak to jest być wampirem? Leo odwrócił na chwilę głowę, a jego
wzrok stał się nieobecny. Wyglądało na to, że gdzieś w głębi siebie skrywał inną
osobowość.
- Ze czas stoi niemal w miejscu - rzucił. - Że świat zdaje się na moment zamierać. Że jest
się w stanie zbadać każdy jego skrawek. Że wszystkie mikroskopijne drobinki nabierają
wyrazistości. I że idziesz przez ten świat jak lew przez sawannę. Wiesz, że wszystko jest
twoje. Musisz tylko wyciągnąć rękę i chwycić to, czego pragniesz.
Chwilę później już stał przy mnie. Odgarnął mi włosy na bok i westchnął tuż przy mojej
szyi. Żadnych zębów, żadnej groźby, tylko pieszczota. Zadrżałam, ale nie odsunęłam się
od niego. Z jakiegoś powodu się nie odsunęłam.
- To chciałaś usłyszeć? - spytał.
Odwróciłam się i spiorunowałam go wzrokiem. Ale on nic nie zrobił. To były tylko
słowa. Wiedziałam jednak lepiej niż ktokolwiek inny, co można zdziałać samymi słowami.
- To właśnie na tym polega bycie wampirem? - zapytałam. - W takim razie dlatego
jesteś takim aroganckim dupkiem?
Roześmiał się.
- Aroganckim dupkiem? Naprawdę? Tak to chyba musi wyglądać z zewnątrz. Ale dla nas
jesteście małym piórkiem unoszącym się na wietrze. Mało nas obchodzi, co sobie
myślicie.
- Nie wszystkie wampiry są takie jak ty Poznałam kilku rozsądnych przedstawicieli
twojego gatunku. - Jednego czy dwóch. Może. - Tym się zajmuje Flemming? Zbiera
opowieści? Relacje?
- Jestem przekonany, że to nie wszystko. Jest lekarzem, prawda? Pewnie na boku bada
próbki krwi. Ja bym tak robił. - Oblizał wargi.
- A gdybym ci powiedziała, że Flemming ma laboratorium z celami? Jedna jest
pomalowana farbą z czosnkiem, jakby miała służyć za więzienie dla wampirów. A co, jeśli
przetrzymuje badanych wbrew ich woli?
Wcześnie spojrzenie Leo było rozbiegane. Wampir wodził wzrokiem po pomieszczeniu.
Teraz jednak skupił się na mnie z nagłym zainteresowaniem. Omal się nie cofnęłam. Ale
gdybym zrobiła jeden krok, mogłabym rzucić się do ucieczki i wybiec z pokoju.
Zainteresowanie Leo nie było czymś, na co miałam ochotę.
- Gdyby tak zrobił, byłoby to bardzo głupie i niebezpieczne - zauważył. - Nawet gdyby
udało mu się uwięzić jednego z nas, długo by nie pożył. - Rozchylił usta i obnażył zęby,
ostre kły.
- Chyba że naprawdę nieźle włada kołkiem - dodałam.
- Chyba że. - Jego brytyjski akcent zabrzmiał teraz znacznie wyraźniej niż wcześniej.
- O, Kitty, już jesteś. - W holu pojawiła się Alette, pani domu, pięknie ubrana i
elegancka jak zawsze. Wyglądała, jakby właśnie skończyła jedną sprawę i zamierzała się
zająć następną. Skinęła na Leo głową i zatrzymała się przy mnie. Wpatrywała się we mnie
uporczywie. Poczułam się tak, jakbym zrobiła coś nie tak lub zawiodła jej oczekiwania. -
Myślałam, że wrócisz wcześniej. Mam nadzieję, że na coś wpadłaś?
To był moment, żeby powiedzieć jej o tym, czego się dowiedziałam. Nie wiedziałam
tylko, na ile mogę sobie pozwolić.
- Dowiedziałam się, że Flemming przygotował cele dla wampirów i wilkołaków. Myślę,
że przetrzymywał swoje ofiary wbrew ich woli.
- Mówiąc o ofiarach, masz na myśli wampiry i likantropy? A jakim cudem mógłby to
zrobić? - W jej głosie słychać było niedowierzanie.
- Nie wiem, ale tak właśnie było - rzuciłam poirytowana. - Spójrz na to. Rozmawiał z
różnymi ludźmi. – Pokazałam jej listę. Zadbałam o to, żeby zwróciła uwagę na imię Leo na
pierwszej stronie.
Alette spojrzała na niego.
- Rozmawiałeś z Flemmingiem?
Chciałam, żeby Leo zaczął się wić jak przyłapane na kłamstwie, dziecko. Chciałam, żeby
się zaczerwienił, żeby wyglądał na zmieszanego, żeby uciekał wzrokiem, żeby zrobił
cokolwiek. Ale on stał spokojnie, zupełnie niewzruszony.
- Tak - potwierdził. - Doktorek zbierał różne ludowe przypowiastki. Wyszedłem z
założenia, że taka rozmowa nam pomoże. Byłem podwójnym agentem. - Uśmiechnął się
przebiegle.
- Ale nie uznałeś za stosowne, żeby o tym wspomnieć? - spytała Alette.
- Bo niczego się nie dowiedziałem. Flemming niczego nie ukrywa. - Te słowa były
skierowane do mnie. – To gorliwy naukowiec, który boi się stracić dofinansowanie.
Dlaczego mu nie ufałam?
Ale Alette uwierzyła. Skinęła usatysfakcjonowana głową i oddała mi papiery.
- Czy ktoś był przetrzymywany w tych celach w ostatnim czasie?
- Nie wiem - odrzekłam. Niczego nie wyczułam. -Nie sądzę.
- Będziemy mieć Flemminga na oku. Twoja czujność jest godna pochwały, Kitty. Ale nie
wpadaj w paranoję.
Leo odezwał się do Alette:
- Moja droga, mam wrażenie, że jesteś zajęta. Mogę ci w czymś pomóc?
- Zawsze, Leo. - Podał jej ramię, a ona wsunęła mu rękę w zgięcie łokcia. Rzuciła mi
przez ramię pożegnalne spojrzenie i oboje wyszli.
Nie miałam pojęcia, komu mam wierzyć. Chciałam zachować dobre zdanie o Alette, a
skoro ona ufała Leo, dlaczego miałabym to kwestionować. Znała go dłużej niż ja. Może
Flemming naprawdę był nieszkodliwy, a cała ta sensacyjna błazenada z Cormakiem była
stratą czasu. Czułam się tak, jakbym przedzierała się przez labirynt. Nienawidziłam
labiryntów.
To miasto zaczęło mnie męczyć.
Rozdział 7
Czwartek był zdecydowanie dniem gwiazd.
Powiedziano mi, że być może będę dziś zeznawać, jeśli komisja znajdzie czas. Ben
poradził mi, żebym nie zapominała o oddychaniu. Rozważałam, czy nie zacząć robić
zakładów wśród przedstawicieli różnych gazet, obstawiając, kiedy mnie wreszcie wezwą.
Na razie jednak senatorowie postanowili przesłuchać osoby, które zasłynęły dzięki
magii i zjawiskom nadnaturalnym. Na korytarzu zebrał się już spory tłum. Świadkowie
otoczyli samotną postać - eleganckiego mężczyznę koło trzydziestki o miłym uśmiechu. Na
początku myślałam, że otaczający go ludzie to reporterzy, ale nagle mężczyzna wziął
jeden z notatników, napisał na nim swoje imię i oddał go właścicielowi. Wtedy go
rozpoznałam: spokojny uśmiech, modnie przycięte jasne włosy, wyraziste rysy twarzy,
dzięki którym natychmiast wzbudzał sympatię i zaufanie. Jeffrey Miles, zawodowy
jasnowidz i medium.
Był znany z nadawanych w ciągu dnia talk-show, podczas których zadziwiał
prowadzących i publiczność wiedzą na temat ich zmarłych przyjaciół i rodziny. Twierdził,
że potrafi nawiązać kontakt z drugą stroną i przekazywać wiadomości z zaświatów.
Klasyczny zimny odczyt. Był idolem widowni lubującej się w aniołkach i słodkich
obrazkach.
Oparłam się o ścianę i uśmiechnęłam do siebie. Ktoś na moim miejscu - wilkołak,
przedstawiciel istot nadnaturalnych - powinien wierzyć w jego zdolności. Tyle że ja w nie
nie wierzyłam. To były bzdury. To przez takie brednie trudno było w nas uwierzyć.
Posiedzenie miało się zaraz zacząć i dopiero ochrona usunęła wielbicieli Milesa. Nie
zmienił się wraz z odejściem fanów; to nie była maska, którą zakładał, kiedy było mu
wygodnie. Pokręcił z rozbawieniem głową, poprawił marynarkę i podszedł do drzwi.
Minął mnie i dopiero po wejściu do środka się zatrzymał. Cofnął i popatrzył na mnie.
- Pani musi być Kitty Norville - stwierdził.
- A pan to Jeffrey Miles. - Skrzyżowałam ramiona.
- Wie pani... - Podrapał się po głowie i nagle się speszył. - Muszę coś pani wyznać.
Głupio mi to mówić, ale byłem jednym z tych, którzy uważali, że to chwyt reklamowy.
Pani audycja, cała ta afera z likantropami. Ale pani naprawdę jest wilkołakiem i muszę
panią przeprosić, że miałem co do tego wątpliwości.
Gapiłam się na niego z osłupieniem i chyba po raz trzeci w życiu odebrało mi mowę.
Już chciałam mu podziękować za te słowa, ale się powstrzymałam.
Z tego, co widziałam, był zwykłym człowiekiem i nie miał wyostrzonych zmysłów.
Musiałam go spytać.
- Skąd pan wie?
- Pani aura jest dzika. Bardzo zwierzęca. Widać to wyłącznie u likantropów.
Z całych sił próbowałam powstrzymać się od śmiechu.
- No cóż, dziękuję - odparłam. - Przykro mi, że nie mogę się odwzajemnić tym samym.
- Za dużo podrobionych dokumentów?
- Coś w tym stylu.
Zamknął na chwilę oczy i wyraźnie się rozluźnił, lekko zgarbił, jakby zamierzał zasnąć.
Patrzyłam na niego zaintrygowana.
Chyba czekało mnie darmowe przedstawienie.
Nagle powiedział:
- Theodore Joseph zajmuje bardzo ważne miejsce w pani sercu.
Zacisnęłam zęby, żeby nie otworzyć ust ze zdumienia. Równie dobrze mógł mnie
walnąć w brzuch. Odwróciłam głowę, zanim do oczu napłynęły mi łzy, jak zawsze, kiedy
przypominałam sobie o TJ-u.
Miałam mętlik w głowie. Mógł zrobić wywiad. Wiedział, że tu będę, i zerknął do
raportów policyjnych, do tych, w których mówiłam o TJ-u, Miles bez trudu mógł do nich
dotrzeć...
Ciągnął dalej:
- Mówi, że nie ma czego przebaczać. Przestań się tym zadręczać.
Tego nie było w żadnym raporcie. Policja nawet nie wiedziała, że TJ nie żyje. Nie
powiedziałam im o tym. Nigdy nie prosiłam TJ-a o przebaczenie. Nie na głos -no bo jak?
Był martwy. I to była moja wina. Chciałam mu o tym powiedzieć. Wyznać, że jest mi
przykro. Żałowałam, że nie mogę tego zrobić. I że go przy mnie nie ma.
Jeffrey Miles patrzył spokojnym, pełnym współczucia wzrokiem, uśmiechając się
smutno.
Otarłam oczy grzbietem dłoni, ale nic to nie dało. Łzy ciągle płynęły.
- Przepraszam. - Podał mi chusteczkę. Miał ją w zanadrzu, jakby ludzie nieustannie
wybuchali przy nim płaczem.
- To nie czas ani miejsce na to.
- Nie, nie szkodzi. Sama się o to prosiłam, prawda? -zachichotałam bez przekonania. -
Czasem niemal go słyszę.
- Jeffrey Miles był naprawdę medium. Czułam się jak kretynka.
- Myślę, że on nad panią czuwa. Nie jako duch. Ale interesuje się panią.
- Gdzie, gdzie on jest?
- Nawet ja tego nie wiem. Przychodzą do mnie. Ja sam nie potrafię ich znaleźć. Kto to
był?
- To pan nie wie? Myślałam, że jest pan jasnowidzem.
- Nie jest otwartym bytem.
- Dobrze pan to ujął. TJ to mój najlepszy przyjaciel. Doprowadziłam do jego śmierci.
- On tak nie uważa.
Wiedziałam, że ma rację. Ten uparty głosik, który mylnie brałam za sumienie, mówił mi,
że to nie moja wina. Był we mnie cały czas, zapewniał, że jestem w porządku, żebym
przestała się wygłupiać. Nie wierzyłam mu. TJ chciał doprowadzić do tej ostatniej walki z
Carlem nie tylko po to, żeby mnie obronić, ale również dlatego, że od miesięcy się na nią
zanosiło. Chciał wygrać, ale się nie udało. „Przestań się tym zadręczać".
Po tym wszystkim nie byłam pewna, czy mam siłę siedzieć w sali przez dwie godziny.
Kiedy ochroniarze zaczęli zamykać drzwi, Jeffrey wciągnął mnie do środka.
Ben był już na swoim miejscu w tylnym rzędzie, z otwartym laptopem na kolanach.
Pisał coś, co mogło mieć związek z przesłuchaniami. Siadłam obok niego, a Jeffrey dołączył
do nas.
- Wszystko w porządku? - szepnął Ben. Przytaknęłam bez przekonania.
Część osób się odwróciła, słysząc zamieszanie przy drzwiach. Ochroniarz najwyraźniej
nie chciał kogoś wpuścić. W końcu do sali wszedł mężczyzna w średnim wieku z krótko
ostrzyżonymi stalowymi włosami, w ciemnym golfie i spodniach, w obstawie dwóch
przysadzistych ochroniarzy.
Włosy stanęły mi dęba, a wzdłuż kręgosłupa przeszedł dreszcz. To były wilkołaki,
wielkie i przerażające. Było coś nienaturalnego w sposobie, w jaki się poruszali. Lub raczej
nadnaturalnego. Trzymali się mężczyzny bardzo blisko i pilnowali go zazdrośnie. Jak
labrador z lękiem przed separacją. Zupełnie nie jak wilki.
- Kto to? - mruknęłam.
Jeffrey się nachylił.
- To Elijah Smith. Samozwańczy uzdrowiciel nadnaturalnych.
Zmroziło mnie, a gęsia skórka pokryła całe moje ciało. Spięłam ramiona i stłumiłam
warkot.
- Znam go. Już się z nim zetknęłam.
- Chyba nie próbowałaś dołączyć do jego kościoła, co?
- Nie. Nie spotkałam go. Poznałam osobę, która próbowała opuścić jego kościół. Nie
skończyło się to dobrze. - Popełniła samobójstwo. Przebiła się kołkiem, żeby tylko się od
niego uwolnić.
Jeśli chodzi o sławy, Smith nie miał sobie równych. Jeffrey i ja w pewnym sensie
również dostarczaliśmy rozrywki. Chcieliśmy zmieniać rzeczywistość i pomagać innym, ale
należeliśmy do pewnego rodzaju gabinetu osobliwości. Smith natomiast utrzymywał, że
niesie ludziom ratunek.
Nazwał swoją organizację Kościołem Czystej Wiary i pod hasłem: „Czysta wiara cię
wyzwoli", głosił, że jest w stanie wyleczyć wampiry i likantropy z ich przypadłości.
Ale ten tak zwany kościół był po prostu sektą. Ozdrowieńcy nie mogli odejść.
Podróżowali wspólnie karawaną przez cały kraj, werbując nowych członków, lojalnych
poddanych, takich jak te dwa wilkołaki. Moja informatorka wspominała, że Smith
naprawdę uzdrawiał: wampiry mogły znów wychodzić na słońce, wilkołaki nie musiały
drżeć przed pełnią. Ale tylko jeśli zostawały przy swoim guru. Dla niektórych utrata
wolności nie była zbyt wysoką ceną. Problem w tym, że Smith nie mówił, jaką cenę trzeba
zapłacić, zanim ktoś do niego przystąpił.
Co takiego mógł powiedzieć komisji? Po co go tu sprowadzili?
- Jakim cudem go przekonali, żeby zeznawał? - Z tego, co wiedziałam, kilku policjantów,
którzy usiłowali przeprowadzić dochodzenie w kościele, nic nie zdziałało.
Nikt nie był w stanie skłonić Smitha, żeby opuścił swoją karawanę, a jego wierni bronili
go jak prawdziwe wojsko.
Jeffrey pokręcił głową.
Ben wtrącił się do rozmowy.
- Podobno Duke zaproponował, że jego kościół zostanie oficjalnie uznany i zwolniony z
podatków. Dzięki temu mógłby zacząć zbierać datki pieniężne.
- Czy Duke może to zrobić?
- Senator jest wpływowym człowiekiem. Szepnie tu i tam i wniosek zostanie pozytywnie
rozpatrzony.
Czy to nie przesada?
Jeffrey obserwował Smitha, wydymając wargi. Po chwili powiedział:
- On mi się nie podoba. Jest jakiś dziwny. Moim zdaniem nie jest człowiekiem.
Spojrzałam na niego gwałtownie.
- To wampir?
- Nie, nie sądzę. To coś innego. Mroczniejszego. Czy zabrzmi to bardzo
melodramatycznie, jeśli stwierdzę, że czai się w nim zło?
Doskonale się z nim zgadzałam. Moja teoria na temat Smitha zakładała, że był
pewnego rodzaju wampirem energetycznym. Zamiast żywić się krwią, pochłaniał ludzkie
oddanie, podziw i uwielbienie. Nie leczył swoich wyznawców, tylko tłumił ich słabości,
światłowstręt i konieczność zmiany postaci. Moja znajoma, wampirzyca Estelle, myślała,
że została wyleczona, ale kiedy opuściła karawanę, okazało się, że znowu jest wrażliwa na
słońce.
Smith był wystarczająco potężny, żeby zapanować nad wampirami i likantropami oraz
wystarczająco zły, żeby je wykorzystywać.
Nie miałam pojęcia kim, a raczej czym, był. Jeffrey nie uważał go za człowieka.
Jeffrey zeznawał jako pierwszy. Uśmiechnął się do mnie i uniósł kciuk, po czym
podszedł do stolika. Jeśli był z nim prawnik, nie ujawnił się. Jasnowidz miał przygotowane
oświadczenie. Mówił w sposób wyważony i spokojny o tym, że trzeba być otwartym na
to, co niesie ze sobą świat, na tajemnice, których nie rozumiemy i których możemy się
bać. Przyznał, że wszechświat jest dobry i jeśli na spotkanie z nieznanym wyjdziemy z
otwartymi umysłami, zostaniemy wynagrodzeni wiedzą i zrozumieniem. Jak na mój gust
wszystko to zalatywało metafizyką i ruchem New Age. Najwyraźniej nigdy nie natknął się
na wygłodniałego wilkołaka w środku nocy. Takie spotkanie na pewno nie zakończyłoby
się dobrze.
Wyglądało na to, że jako gwiazda telewizyjna wzbudzał szacunek zebranych senatorów,
a może po prostu potrafił zjednać sobie publiczność? Traktował ich, jakby byli w jego
talk-show, wciągał ich w rozmowę i opowiadał dowcipy.
Zrobił dokładnie to, czego oczekiwał po nim Duke, a mianowicie potwierdził istnienie
świata nadnaturalnego. I pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu każdy z odrobiną oleju
w głowie uznałby Jeffreya, za newage'owego świra, a w najgorszym razie za szarlatana.
Ale w nowych okolicznościach, gdzie wampiry istniały naprawdę, Kongres Stanów
Zjednoczonych musiał potraktować go poważnie. Zastanawiałam się, czy Jeffrey poczuł się
choć trochę dumny z tego, jak go potraktowali senatorowie. Wydawał się taki spokojny.
Nachyliłam się, kiedy odezwał się Elijah Smith.
Smith nigdy nie opuszczał karawany. Ludzie, którzy chcieli do niego dołączyć, byli
przeszukiwani, zanim pozwalano im się z nim spotkać. Aż do dziś nigdy nie wypowiadał
się publicznie. W końcu miałam szansę zobaczyć go w świetle reflektorów.
Bez względu na to, co mówił o nim Jeffrey, ja tego nie dostrzegłam. Poruszał się z
wielką pewnością siebie i opanowaniem. Jego ochroniarze zostali z tyłu, w pierwszym
rzędzie wśród publiczności. Wpatrywali się w niego ze skupieniem i nie spuszczali go z
oczu.
- Heaven's Gate - szepnął Ben. Spojrzałam na niego i uniosłam brwi pytająco. - Sekta
samobójców. Ma w sobie ten samobójczy spokój. Jim Jones, David Koresh, kojarzysz?
To mnie nie pocieszyło.
Smith nie miał przygotowanego oświadczenia, więc komisja od razu przeszła do pytań:
gdzie mieszkał, czym się zajmował. Mężczyzna twierdził, że pochodzi z Kalifornii. Mnie
nigdy nie udało się odszukać jego adresu zamieszkania.
Jego karawana wciąż się przemieszczała. Może miał gdzieś skrytkę pocztową.
Na pytanie o zawód odpowiedział:
- Doradca duchowy.
To brzmiało równie surrealistycznie, jak odpowiedź Jeffreya: „pośrednik
komunikacyjny". Z jakiegoś powodu nikt nie wierzył, że można stanąć przed senatem i
powiedzieć po prostu, że jest się zawodowym medium lub uzdrowicielem.
Duke drążył temat.
- Rozumiem, że pełni pan funkcję doradcy duchowego dla pewnej określonej grupy
ludzi. Może pan ją opisać?
- To wampiry i likantropy, panie senatorze. - Mówił chłodno, bez żadnego zabarwienia
emocjonalnego.
Zastanawiałam się, jak brzmiałby jego głos przez telefon. Teraz brzmiał upiornie,
hipnotycznie. Smith przyciągał do siebie ludzi jak każdy dobry kaznodzieja. Jego głos
przywodził na myśl niewyjaśnione tajemnice, niewypowiedziane mroczne sekrety.
To było dziwne uczucie. Nachyliłam się i przekrzywiłam głowę, żeby nie uronić ani
słowa. Chciałam, żeby ucichły wszystkie odgłosy w sali - szelest papierów, pokasływania.
- I co im pan doradza, wielebny panie Smith? - spytał Duke. Nie okazywał takiego
szacunku żadnemu z dotychczasowych świadków Czy naprawdę sądził, że Smith był
porządnym chrześcijańskim duchownym?
- Pomagam im odnaleźć własną drogę do zdrowia. Następny odezwał się Henderson.
- Doktor Flemming zeznał w tym tygodniu, że nie udało mu się wynaleźć lekarstwa. Czy
twierdzi pan, że miał pan więcej szczęścia niż nauka i medycyna?
- Panie senatorze, istnienia tych istot nie da się wyjaśnić terminologią medyczną czy
naukową. Potrzebny do tego jest wymiar duchowy i w nim trzeba szukać pomocy.
Tak właśnie myślałam. Zastanawiałam się, czy zachowam się niegrzecznie, jeśli
przesiądę się bliżej. Nie chciałam uronić ani słowa z wypowiedzi Smitha.
- Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem. Senator Duke zwrócił się do swojego
kolegi:
- Ciągle wam powtarzam, że ci ludzie są przeklęci, opętani i że trzeba przeprowadzić
nad nimi egzorcyzmy.
- To nie średniowiecze, senatorze Duke. - Henderson zwrócił się znów do świadka. -
Wielebny?
- Wierzę, że owe udręczone dusze mogą zwrócić się do własnego wnętrza, żeby oczyścić
się z piętna swojej... choroby.
- Dzięki modlitwie - podsunął Duke.
- W pewnym sensie tak.
Modlitwa, no jasne. Tylko tyle muszę zrobić. Chciałam z nim porozmawiać, dowiedzieć
się więcej, bo cały ten czas usilnie starałam się odnaleźć spokój w życiu, a w jego ustach
to wszystko brzmiało tak prosto...
- Kitty!
W głowie mi zadudniło. Zamrugałam zdezorientowana. Jeffrey potrząsał mnie za ramię.
Syknął mi do ucha tak głośno, że ludzie z pierwszego rzędu się obejrzeli.
- Co? Co się dzieje? Co się stało?
Ben też mi się przyglądał.
- Wyglądałaś przez chwilę jak zjawa. Chyba nawet zaczęłaś się ślinić.
- Nieprawda.
Ale obaj przyglądali mi się uważnie, z niepokojem. Mimo żartobliwej uwagi Ben
marszczył brwi. Zemdlałam? Straciłam przytomność? Ja tylko słuchałam zeznania Smitha.
Monotonny, upiorny głos wypełniał salę. Czułam go w sercu.
- O Boże - mruknęłam. - Czy to tylko ja? Nie macie wrażenia, że...
Jeffrey pokręcił głową.
- Nie, ale widzę to. Wygląda, jakby był w płomieniach. Zaczęło się, kiedy się odezwał.
Brzmiało to całkiem rozsądnie. Nie miało znaczenia, co mówił, bo i tak słyszałam tylko:
„Oto ktoś, komu możesz zaufać". Przycisnęłam dłonie do skroni, tłumiąc ból głowy,
którego, jak podejrzewałam, zaraz się nabawię.
- To naprawdę mocno pokręcone.
- Teraz lepiej rozumiem jego kościół - powiedział Jeffrey.
- Nie wątpię. - Wyglądało na to, że wykorzystywał tylko niewielką część swojej mocy.
Potrafił przyciągać do siebie wampiry i wilkołaki samymi tylko słowami. Nie musiał ich
nawet leczyć, jeśli tak naprawdę pragnął tylko stadka oddanych wyznawców.
Jeśli miał nade mną taką władzę z drugiego końca sali, nie mogłam się zbliżyć, żeby
dowiedzieć się o nim czegoś więcej? Czy będę miała odwagę zaprosić Smitha do audycji
na wywiad i puścić go na cały kraj?
Skończyliśmy na dziś. Przesłuchania dobiegły końca. Smith natychmiast ruszył
przejściem między dwoma rzędami krzeseł, a jego eskorta podążyła wiernie za nim.
Patrzyłam na niego tak, jak wilk patrzy na myśliwego zbliżającego się ze strzelbą w
ręku: ze spuszczoną głową, wściekłym spojrzeniem, ustami gotowymi do warkotu, jeśli
intruz podejdzie zbyt blisko. Gdyby nie było ze mną Jeffreya i Bena, mogłabym ruszyć za
tym człowiekiem z równym entuzjazmem i oddaniem jak jego pupilki. Nie byłam niczyim
pupilkiem.
Kiedy mnie mijał, spojrzał mi w oczy. Przez ułamek sekundy usta wygięły mu się w
uśmiechu - w zimnym uśmiechu - a w jego spojrzeniu dostrzegłam triumf.
Wiedział, że mnie poruszył. Niektóre wampiry i wilkołaki lubiły mawiać, że znajdują się
na szczycie łańcucha pokarmowego. Że są silniejsze niż zwykli śmiertelnicy, że mogą
polować na zwykłych śmiertelników.
Ale być może natrafiliśmy właśnie na kogoś, kto nas przewyższał. Musiałam się
dowiedzieć, kim był. Jeśli nie zaryzykuję, by podejść bliżej, nigdy się tego nie dowiem.
Przecisnęłam się obok Jeffreya do przejścia. Za późno, żeby przeciąć Smithowi drogę,
ale może uda mi się go dogonić. Ben zawołał za mną:
- Kitty, co ty...
Zrobiłam tylko kilka kroków w stronę mężczyzny, kiedy wilkołaki odwróciły się do mnie.
Rozchyliły wargi w brzydkim grymasie, napięły ramiona, podnosząc je do góry, jakby
szykowały się do ciosu. Dwa wilkołaki przygotowane do walki. Poczułam przypływ paniki;
nie mogłam pozwolić, żeby się na mnie rzuciły. Musiałam się zmusić, by nie spuścić
wzroku. Nie kulić się i nie płaszczyć. Proszę, nie bijcie mnie...
Wpatrywałam się w Smitha, który się odwrócił.
- Witam. Jestem Kitty Norville z radiowego talk-show Nocna Godzina. Zastanawiałam
się, czy mogłabym panu zadać kilka pytań? Myślę, że moi słuchacze bardzo by chcieli się
dowiedzieć o panu czegoś więcej. Może mógłby pan wystąpić w moim programie?
Przyglądał mi się przez długi czas, a moje serce biło coraz szybciej w oczekiwaniu na to,
co powie. Uciekaj lub walcz. Powinnam uciekać. Powinnam stąd zwiewać.
- Jeśli zjawi się pani u mnie jako suplikant, odpowiem na wszystkie pani pytania. - Na
jego twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech.
Mówił prawdę; wiedziałam, że tak jest. Gdybym do niego przyszła, oddała się mu, nie
miałabym więcej pytań - nie musiałabym ich więcej zadawać. Ale nie mogłam do niego
iść, bo straciłabym siebie, a zbyt dużo wysiłku włożyłam w to, co uzyskałam. Stałam na
podłodze na własnych nogach, to była moja kotwica i nie miałam zamiaru dać się porwać
jego spojrzeniu.
Patrzyłam, jak się oddala, a ochroniarze go zasłonili.
Ktoś dotknął mojego ramienia. Krzyknęłam głucho i szarpnęłam się.
To był zaniepokojony Jeffrey.
- Nie powinnaś tego robić.
Przypisywano mi już wiele rzeczy, ale przebłyski geniuszu do nich nie należały, więc nie
zaprzeczyłam. Trzeba było zrobić miejsce na następne przesłuchanie, na inną komisję,
inny temat. Rząd musiał dalej pracować, niezależnie od tego, co się działo w mojej
głowie. Przystanęłam na korytarzu ze skrzyżowanymi rękami, kuląc się ze złości.
- Możemy go pozwać? - spytałam Bena. - Musi być coś, za co można go pozwać.
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Zastanowię się. Zawsze jestem chętny do wygłupów.
- To nie wygłupy! W tym gościu jest coś przerażającego. Musimy się dowiedzieć, co tak
naprawdę robi w tym swoim kościele, bo to na pewno coś strasznego. To musi być coś
strasznego.
- Jeśli nie złamał prawa, pewnie nie da się nic zrobić. Skąd mamy wiedzieć, czy złamał
prawo, skoro nie wiemy nawet, co tak właściwie robi? Zapraszał tylko ludzi na spotkania
w duchu odnowy religijnej, a skoro później z nim zostawali, to był ich wybór. Musiałam
się dowiedzieć, kim był.
- Jeffrey, jeśli Smith nie jest człowiekiem, kim jest?
- Liczyłem, że się domyślisz - odparł Jeffrey. Westchnęłam.
- Wierz mi lub nie, ale chyba masz większe doświadczenie w takich sprawach niż ja. No
bo ty przynajmniej widzisz, że coś jest z nim nie tak. Jeśli się dowiemy, gdzie zatrzymała
się karawana, to może zobaczysz... No nie wiem. Coś.
- Nie jestem pewien, czy mam ochotę podchodzić aż tak blisko, żeby tego spróbować.
On jest niebezpieczny, Kitty. Tyle wiem na pewno.
- Ben?
- Nie patrz na mnie. Ktoś musi zostać w odwodzie, żeby wyciągnąć twój tyłek z
więzienia, jeśli coś pójdzie nie tak.
Był ostrożny. Ben odpowiedział:
- Jeśli masz zamiar robić coś karalnego, chcę o tym wiedzieć dopiero po fakcie. Widzimy
się jutro. - Ruszył do wyjścia korytarzem, machając mi na pożegnanie.
Jeffrey odprowadził go wzrokiem.
- To twój prawnik, tak? Jest...
- Opryskliwy? - podsunęłam.
- Chciałem powiedzieć: uczciwy. Ma dobrą aurę. Cóż, przynajmniej tyle. Najwyraźniej
miałam bardzo uczciwego prawnika. Westchnęłam.
Ponieważ nie wiem, gdzie jest karawana Smitha, cały plan obserwacji i tak legł w
gruzach. Nie wyobrażałam sobie jakoś, że ładuję się do taksówki, rzucam kierowcy
pięćdziesiątkę i mówię: „Proszę jechać za tamtym mężczyzną!" Zaczęłam pytać Jeffreya,
czy nie udzieliłby mi wywiadu w audycji, kiedy wyłonił się Roger Stockton, który
najwyraźniej podsłuchiwał. Ciągle miał przy sobie kamerę, ale przynajmniej trzymał ją
opuszczoną i nie celował we mnie.
- Wiem, gdzie rozłożył się Smith - rzucił. - On nie jest człowiekiem.
- No to kim? - spytałam, kiedy odzyskałam już kontrolę nad językiem. - I skąd to pan
wie? – Próbowałam wyczuć jego zapach, ale jego ochroniarze trzymali się zbyt blisko i nie
mogłam się przebić przez obezwładniający odór wilkołaków, który sprawił, że byłam
ostrożna.
- Powiem pani, kiedy będziemy na miejscu.
- A więc mam po prostu wsiąść z panem do samochodu i pozwolić się wywieźć Bóg
jeden wie gdzie?
- Niech pani posłucha, wszystkim nam chodzi o jedno i to samo. Wiemy, że Smith
nikogo nie leczy, a przynajmniej nie naprawdę, i że uprawia jakieś ostre wudu.
Widziałem, co z panią zrobił. Wszyscy chcemy zdemaskować tego niebezpiecznego drania.
Żadne z nas nie musi robić tego na własną rękę.
- Jest pan pewien, że nie chce pan nakręcić materiału z Kitty Norville w roli głównej,
żeby zwiększyć oglądalność?
- Nie miałbym nic przeciwko temu... Odwróciłam się, wzdychając lekceważąco.
- Mówi prawdę, Kitty - potwierdził Jeffrey.
Miałam wsparcie jasnowidza i reportera z Niezbadanego Świata. Przypuszczam, że
mogłam trafić gorzej. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy w pobliżu nie ma Cormaca. To
by było wsparcie, zakładając, że mierzyłby do kogoś innego. Akurat, kiedy go
potrzebowałam, zniknął. Odkąd Duke go zwolnił, trzymał się z daleka od przesłuchań.
Odezwałam się do Rogera:
- Znajdziemy karawanę i zrobimy rozeznanie. A co potem?
- Potem się zobaczy. Dobry plan.
- Nie. Jeśli wiesz, kim jest, co robi i co my powinniśmy z nim zrobić.
- Sam nie dam rady - powiedział Roger. - Wchodzisz w to?
Jeffrey przytaknął. Był pełen zapału, nawet jeśli miał to być kolejny stopień do
oświecenia. Chyba oszalałam.
Rozdział 8
Zadowolenie Stocktona z tego, że wie coś, czego ja nie wiem, było męczące. Cieszyłam
się, że Jeffery zgodził się jechać z nami. Siedział z tyłu i patrzył na nas z rozbawieniem.
Nie miałam pojęcia, jak postąpimy, kiedy dojedziemy na miejsce. Jeśli cokolwiek z tego,
co słyszałam na temat karawany, było prawdą, żeby ją rozbić, trzeba by Gwardii
Narodowej.
Może z pomocą intuicji Jeffreya i kamery Stocktona uda nam się zebrać wystarczająco
dużo dowodów, żeby doprowadzić do postępowania karnego. Cel był wystarczająco
skromny.
Na więcej nie mogłam liczyć. Nie byliśmy żadnymi cholernymi pogromcami duchów. W
końcu zostawiliśmy za sobą przedmieścia i wyjechaliśmy poza miasto na dwupasmową
drogę stanową. Robiło się coraz ciemniej, niebo na horyzoncie zabarwiało się na
pomarańczowo. Okolica wydawała się mroczna.
Otaczały nas pola. Od drogi odgradzały je płoty i drzewa. Wszędzie wyrośnięte dęby
lub wiązy, zasadzone jakieś sto lub dwieście lat temu dla ochrony przed wiatrem. Jezdnia
wiła się od jednej doliny do następnej, więc nie dało się zobaczyć, co jest przed nami.
Byłam zaskoczona, kiedy wyjechaliśmy zza zakrętu, a Stockton nacisnął na hamulce.
Zawisłam na pasie. Zjechał na pobocze w miejscu, w którym można było zajrzeć przez
płot. Przed nami znajdowało się coś, co wyglądało na zaplecze kiepsko prosperującego
obwoźnego cyrku. Jakieś dwa tuziny przestarzałych przyczep kempingowych tuliło się do
zdezelowanych pikapów, kilku samochodów turystycznych, airstreamów i winnebagów
oraz przerobionych vanów i autobusów zaparkowanych w nierównym okręgu jak wozy
pionierskie. Pomiędzy nimi znajdował się jeszcze z tuzin aut. W samym środku wznosił się
płócienny namiot. Kilka postaci krążyło wzdłuż drucianego ogrodzenia, które ciągnęło się
wokół całego obozowiska. Teren pośrodku był zalany światłem: z przyczep
kempingowych, z pikapów, z wnętrza namiotu.
Nawet sto metrów dalej słychać było agregaty prądotwórcze. To miejsce było
samowystarczalne, chociaż znajdowało się daleko od miasta i cywilizacji.
Przez otwartą bramę do karawany Smitha prowadziła droga gruntowa, niewiele szersza
niż dwa wyjeżdżone ślady po kołach. W pobliżu wyjazdu stało kilka samochodów z
włączonymi silnikami.
Stockton opuścił szybę i wychylił się, celując kamerą w obozowisko.
- Jak się dowiedziałeś, że tu jest? - spytałam.
- Śledził ich jeden z ludzi z Niezbadanego Świata. Kilka tygodni temu dogonił ich w
DeKalb w Illinois i przyjechał za nimi aż tutaj.
- To dlaczego teraz nie filmuje?
- Bo dwa dni temu jakiś samochód bez tablic rejestracyjnych zepchnął go z drogi do
wyschniętego koryta strumienia. Jest w szpitalu z czterema złamanymi żebrami i
rozwalonym ramieniem.
- Cholera. - Pokręciłam głową. - Widzisz coś? - rzuciłam do tyłu. - No wiesz, o co mi
chodzi. Widzisz?
- Z tej odległości reflektory wszystko rozmazują -stwierdził Jeffrey. Potem wskazał na
jeden z samochodów, który właśnie wyłączył światła i zgasił silnik. - Tamten facet jest
likantropem.
Młody mężczyzna - dość chudy i przygarbiony - wysiadł z auta, zamknął cicho drzwi i
zaczął iść drogą gruntową w stronę obozowiska.
Szybko odpięłam pas i wyskoczyłam z samochodu.
- Kitty! - zawołał za mną Jeffrey, ale go zignorowałam.
Pobiegłam za nieznajomym i już miałam zawołać, żeby się zatrzymał, kiedy mnie
wyczuł. Odwrócił się i cofnął, spinając się jak wilk, który zaczyna jeżyć sierść.
- Kim jesteś? - zapytał ostro.
- Nazywam się Kitty. - Zachowałam spokój, patrzyłam w ziemię, rozluźniłam ramiona.
Mógł mnie powąchać; wiedział, kim jestem. - Jestem tylko ciekawa. Co tu robisz?
Wzruszył ramionami.
- Słyszałem, że jest tu gość, który może mi pomóc.
- W czym? - drążyłam, jakbym nie miała o niczym pojęcia.
Spojrzał na mnie podejrzliwie spod zmrużonych powiek.
- W tym. Znów chcę był normalny.
- Aha. Też o tym słyszałam.
- To wiesz, po co tu jestem.
- To wszystko ścierna. Jego kościół to sekta. Robi ludziom pranie mózgu, żeby z nim
zostali. Nikt nie wie, co tak naprawdę się tu dzieje.
- Tak. Też to słyszałem. - Objął się rękami, jakby nagle zrobiło mu się zimno.
- I mimo to ciągle chcesz tam iść?
- A jaki mam wybór?
- Jest aż tak źle, że chcesz zrezygnować ze swojej wolności, ze swojej tożsamości?
Zakładając, że plotki są prawdziwe.
- Od kiedy do tego doszło, nie jestem w stanie utrzymać żadnej pracy dłużej niż dwa
tygodnie. Ciągle tracę panowanie nad sobą. Nie potrafię, nie radzę sobie z samokontrolą.
- Przykro mi. Nie masz watahy, prawda?
Pokręcił głową. Nie było przy nim nikogo, kto by go nauczył, jak nad tym panować.
Nagle spojrzał ponad moim ramieniem. Za mną stali Jeffery i Roger. Chłopak cofnął się
kilka kroków, po czym odwrócił się i zaczął biec do obozowiska.
- Czekaj! - Nie zdziwiłam się, kiedy się nie zatrzymał. Cholera.
- Ten dzieciak jest śmiertelnie przerażony - powiedział Jeffery.
- Ale to nie ja go przeraziłam.
- Tylko trochę. Chyba boi się własnego cienia. To zabawne pomyśleć, że wilkołak
czegokolwiek się boi.
- Zdziwiłbyś się. Wielu z nas przez większość czasu się czegoś boi.
- Chodźmy - powiedział Stockton i kiwnął ręką w stronę drzew na uboczu, z dala od
świateł. - Zanim jego przyboczni domyśla się, że nie przyjechaliśmy na przedstawienie.
Uniosłam głowę i zaczęłam węszyć, na wpół przymykając oczy, żeby nic mnie nie
rozpraszało. Potem stwierdziłam:
- Chodźmy na drugą stronę. Z wiatrem. Ruszyliśmy drogą do miejsca, z którego nie było
nas widać, a potem przeskoczyliśmy przez płot. Szybko dobiegliśmy do linii drzew,
kierując się w dół łagodnego pagórka do namiotu i wozów kempingowych. Kiedy
podeszliśmy bliżej, światła zrobiły się jaśniejsze, a teren wokół obozowiska ciemniejszy.
Mimo że wszystko wyglądało jak wesołe miasteczko, panowała tam cisza. Żadnych
rozmów, żadnych głosów, żadnych odgłosów jak pobrzękiwanie garnków i patelni podczas
przygotowywania kolacji.
Wyglądało na to, że mieszka tu mnóstwo osób, ale nie potrafiłam dostrzec żadnych
oznak życia. Poza zapachem: wyczułam intensywny ostry zapach podobny do tego z
akademika. Oznaczało to, że dużo ludzi żyje na małej przestrzeni i raczej nie przykłada
wagi do sprzątania. Zmarszczyłam nos.
- Tam. - Stockton pokazał na przerwę między przyczepami. Wokół obozowiska ciągnął
się prowizoryczny druciany płot, ale stąd można było dostrzec coś ciekawego. Główny
namiot.
Kiedy minęło nas dwóch przysadzistych mężczyzn -ochroniarzy Smitha, których już dziś
widziałam - zamarliśmy. Patrolowali teren, ale się nie zatrzymali.
Stockton oparł się plecami o drzewo i czekał z kamerą wycelowaną w miejsce, z którego
widać było namiot. Jeffrey wybrał sobie sąsiednie drzewo, a ja stanęłam przy Stocktonie.
Ziemia była mokra i ja też przemokłam. Było zimno i robiło się jeszcze zimniej. Z ust
unosiła mi się para. Jeffrey otulił się ciaśniej kurtką. Zastanawiałam się, jak długo tu już
tkwimy. Coś musi się niedługo wydarzyć. Pielgrzymi, w tym tamten młody mężczyzna,
zebrali się pod bramą. Smith nie będzie im kazał długo czekać.
Przysunęłam się do Jeffreya i szepnęłam:
- Potrafisz skontaktować się z wampirami, które, no wiesz, odeszły? - Myślałam o
Estelle. Może gdzieś tu była i mogłaby nam pomóc.
- Nigdy tego nie robiłem. To znaczy żaden z nich nigdy nie próbował się ze mną
skontaktować. Przepraszam, że o to pytam, ale czy one w ogóle mają dusze?
Ta kwestia ciągle była poruszana w audycji, a ja instynktownie czułam, że mają. Jakim
cudem ktoś taki jak Alette miałby nie mieć duszy? Ale czym tak naprawdę była dusza? Nie
wiedziałam.
Nie odpowiedziałam, a on pokręcił głową.
- Nic takiego nie wyczuwam. Całe to miejsce jest jak wymarłe. Jakby uśpione.
Stockton nachylił się do przodu i podniósł kamerę.
- Idzie. Tam.
Przysunęliśmy się z Jeffreyem do niego. Zmrużyłam oczy i intensywnie wpatrywałam się
w tamto miejsce. Przeszedł Smith. Widziałam go tylko przez chwilę. Ale Stockton mruknął
zadowolony.
- Ha, mam cię. Cholera, gdybym tylko mógł to nagrać.
Nie widziałam, żeby Smith cokolwiek zrobił. Wyglądał dokładnie tak samo jak na
przesłuchaniu, konserwatywnie ubrany, opanowany. Na chwilę pojawił się w polu
widzenia i tyle.
Stockton był nienormalny, miał jakieś przywidzenia. A ja dałam się nabrać.
Zanim zdążyłam go o to zapytać, ściągnął przez głowę medalion na łańcuszku, który
nosił pod koszulą.
Podał mi go i powiedział:
- Załóż. Jak znów przejdzie, powiedz, co widzisz. Medalion wyglądał bardzo prosto, nie
robił specjalnego wrażenia. To nie było srebro. Może cyna. Był ciężki. Kwadrat o bokach
długości jakichś dwóch i pół centymetra, ozdobiony celtyckimi wzorami, niestety
wytartymi ze starości.
Pomacałam zatrzask.
- Co to jest?
- Nie otwieraj - przestrzegł. - Ma w środku trochę tego, trochę tamtego. Czterolistną
koniczynkę, trochę jarzębiny.
Żelazo.
A więc magia ludowa. Ale czy była skuteczna? A może to tylko placebo na lęk przed
ciemnością?
Założyłam łańcuszek na szyję.
Musiałam przyznać, że Stockton był znacznie cierpliwszy niż ja. Przywykł, że musi
czekać, żeby coś sfilmować, i dobrze sobie z tym radził. Nie mieliśmy żadnej gwarancji, że
Smith znów się pojawi. A jednak tak się stało.
Świecił. Jego skóra była prawie biała, lśniła jak macica perłowa. Na początku myślałam,
że również wyłysiał, ale jego włosy zrobiły się po prostu blade, niemal półprzezroczyste.
Wyglądał inaczej, ale wiedziałam, że to on, bo miał na sobie te same ubrania i
zachowywał się podobnie. Nagle zobaczyłam jego oczy. Były zdecydowanie za duże i
ciemne jak noc, tak mroczne, że można w nie było wpaść i nigdy się już nie wydostać.
O mało co nie wrzasnęłam, ale Stockton złapał mnie za rękę i uszczypnął, żebym się
uspokoiła. Smith znów zniknął. A ja dalej wytrzeszczałam oczy.
- Cholera jasna, to kosmita! - syknęłam.
- Nie. - Stockton przybrał nie bardzo przekonujący irlandzki akcent. - W starym kraju
nazywają ich czarodziejskimi ludźmi, szlachtą, dobrymi ludźmi, ludem wzgórz...
- Jest duchem? - Nie umiałam stwierdzić, która wersja była bardziej absurdalna.
- Nie wypowiadaj tego słowa, usłyszy cię. Oddaj to. - Wyciągnął rękę po wisiorek.
Oddałam mu go niechętnie. - Nikt nie był w stanie podejść na tyle blisko, żeby
potwierdzić moje podejrzenia, dopóki Smith nie pojawił się na przesłuchaniu. Mam
szczęście, że tam byłem i go zobaczyłem. Z trudem zniżyłam głos do szeptu.
- Nie mówisz poważnie. To tylko legendy, podania ludowe...
- Przyganiał kocioł garnkowi.
Kiedy myślałam, że wiem już wszystko, kiedy myślałam, że ostatnia tajemnica została
odkryta i że nic mnie już nie zdziwi, wydarzało się coś takiego. Dopóki żyję, nie będę już w
stanie odrzucić żadnej historii. Latające małpy?
Proszę bardzo, czemu nie. Stockton miał rację. Powinnam wiedzieć lepiej.
Może powinnam znaleźć jakąś tęczę i poszukać garnców ze złotem.
- Skąd to wiedziałeś? - spytałam Stocktona.
- Nie wiedziałem - odparł. - Moja babcia dała mi ten amulet. Dla ochrony, jak
powiedziała. A jej się nie odmawia.
Zostawia mleko do odstania, kiedy piecze ciasto, mimo że mieszka na przedmieściach
Bostonu. Co tu dużo gadać, uwierzyłem jej. Ale nie wiedziałem, że Smith jest jednym z
nich, dopóki nie wszedł dziś na salę. Musiałem ci powiedzieć, nie spodziewałem się, że
urok zadziała w ten sposób.
Odezwał się Jeffrey:
- Nie wiedziałem, na co patrzę. Nie potrafię zajrzeć za maskę, ale wyczuwam. Ciekawe -
mówił powoli. Odpowiedź na pytanie, kim był Smith, powinna nas zbliżyć do wyjaśnienia
kolejnych, takich jak: co wyrabiał w swoim kościele? Dlaczego ściągał do siebie wampiry i
likantropy? Po co elf ze starych celtyckich podań ludowych miałby robić coś takiego?
W obozie zawrzało. Smitha nigdzie nie było, ale ludzie zaczęli się zbierać i wchodzić do
namiotu. Z tego, co mogłam dostrzec z tego miejsca, wyglądali zupełnie normalnie,
zwyczajnie. Jak wierni lokalnego Kościoła udający się na nabożeństwo. Szli z pochylonymi
głowami, złożonymi rękami. Byli tacy cierpliwi, tacy pokorni. Wyglądali na zmęczonych.
Spodziewałam się, że strażnicy mogą się tu pojawić w każdej chwili. Ale nie od razu tak
się stało, bo zatrzymali się po drugiej stronie obozu, żeby przypilnować przybyłych, i;
Mogli też policzyć ludzi i samochody zaparkowane przy drodze i dojść do wniosku, że
tych drugich było za dużo. Nie powinniśmy byli się tu czaić całą noc, tracąc czas.
Chciałam rozbić to miejsce. To była sekta, a Smith wszystkich wykorzystywał. Miał jakąś
starożytną moc i był niebezpieczny.
- Wiesz coś o tym? - odezwałam się do Stocktona. - Wiesz, jak pozbawić go mocy?
Na jego twarzy przez chwilę malowała się panika.
- Niestety. Tylko to, co powiedziała mi babcia. Znam kilka pomniejszych zaklęć,
czterolistną koniczynę, żelazo. Może moglibyśmy rzucić w niego żelazem.
- Czy twoja babcia wiedziałaby, co zrobić? - spytałam. - Podejrzewała, że medalion
zadziała, tak?
- Pewnie nawet nie przypuszczała, że kiedykolwiek i natknę się na jednego z nich.
- A mógłbyś ją zapytać?
- Teraz?
- Masz przy sobie telefon, prawda? - Cholera, ja miałam przy sobie telefon. Ja do niej
zadzwonię.
- No tak, ale...
- A więc zadzwoń do niej. - A może potem sama mogłabym z nią porozmawiać i
dowiedzieć się, skąd te wszystkie wierzenia. Czy zostawia mleko do odstania, dlatego że u
niej w rodzinie zawsze się tak robiło, czy może miała jakiś inny powód?
Stockton wyciągnął z przedniej kieszeni spodni szpanerski telefon z klapką. Z
zadowoleniem stwierdziłam, że wyłączył go na czas naszej eskapady.
Po włączeniu aparat zaświecił na niebiesko. Stockton wybrał numer z listy kontaktów i
nacisnął przycisk. Siedział, nasłuchując, a Jeffery i ja gapiliśmy się na niego. Pomysł był
świetny, tylko że babcia mogła wyjść z domu. Już chciałam zaproponować, żebyśmy dali
sobie spokój na dziś, wrócili do miasta, poszperali jeszcze trochę i wypili kilka piw.
Opracowalibyśmy plan, jak dobrać się do Smitha.
Nagle Stockton powiedział:
- Tak? Halo? Babciu, tu Roger... Tak, w porządku. Wszystko w porządku... Jak to?
Przecież nie dzwonię tylko wtedy, kiedy coś jest nie tak. Nie, babciu... Z tego co wiem,
mama i tata czują się świetnie... Nie pamiętam, kiedy ostatni raz z nimi rozmawiałem...
Byłam mistrzynią rozmów telefonicznych. Chciałam mu wyrwać telefon i zmusić
kobietę, żeby przeszła do rzeczy. Zadać jej właściwe pytania. Ale potem przyszło mi do
głowy, jak właściwie miałabym jej wyjaśnić, kim jestem.
- Przepraszam, babciu, ale naprawdę nie mogę mówić głośniej... Powiedziałem, że nie
mogę mówić głośniej... Trochę się jakby ukrywam... O tym właśnie chciałem
porozmawiać... Pamiętasz te historie, które zawsze mi opowiadałaś? O czarodziejskich
ludziach... Tak, babciu, przeżegnałem się... - Szybko to zrobił, porządnie, po katolicku.
- Natknąłem się ze znajomymi na kogoś, kto robi dość nieprzyjemne rzeczy... Jakiego
jest gatunku?... Nie wiem... Seelie czy Unseelie? Tego też nie wiem... Nie, babciu, słucham,
co mówisz...
- Unseelie to ci źli, tak? - szepnęłam. - Założę się, że to Unseelie.
- Żaden rodzaj nie jest specjalnie dobry. - Odsunął na chwilę telefon. - Tak, babciu?
Jestem prawie pewny, że to Unseelie... Zgadza się, niedobrze... Co byś zrobiła?
Pomodliłabyś się? - Przewrócił oczami. - A może się go pozbyć? Czy sam odejdzie? Nie...
dobrze... dobrze, chwileczkę. - Wyciągnął mały notatnik i pióro i zaczął pisać. Wyglądało
jak lista zakupów. - Dobrze... Mam. A potem? Naprawdę? I to wszystko?
Cierpliwości, Kitty. Ludzie zaczęli wchodzić do namiotu. Teraz już nic nie widziałam ani
niczego nie wyczuwałam.
- Wielkie dzięki, babciu. Tego właśnie było mi trzeba. Muszę już kończyć... Tak, tak,
przyjadę w tym roku na Święto Dziękczynienia. Nie, nie przyjadę z Jill... Zerwała ze mną
pół roku temu. - Odsunął telefon od ucha, zamknął oczy i westchnął głęboko. Słyszałam
głos jego babci, powolny i pełen napięcia, ale nie rozumiałam, co mówi.
To było absurdalne. Miałam ochotę go udusić.
- Muszę już kończyć... Do widzenia, babciu... Kocham cię. - Rozłączył się.
- Co powiedziała? Co mamy zrobić? - spytałam, siłą powstrzymując się od tego, żeby
nie złapać go za koszulę i nim nie potrząsnąć.
- Idziemy na zakupy.
- Słucham?
- Chleb, sól, różne zioła. Chyba że masz takie rzeczy przy sobie? - Pokazał mi spisaną
listę: werbena, dziurawiec, jarzębina.
- Czy w ogóle można coś takiego kupić w zwykłym supermarkecie?
Wzruszył ramionami.
- Jak już będziemy to mieć, samo zaklęcie nie wydaje się specjalnie trudne. Musimy
tylko obejść całe obozowisko, rozsypać mieszankę na ziemi i bach.
- Bach?
- Bach, Smith znika w podziemiach czy innym diabelskim miejscu, z którego się wziął.
Dobre określenie.
- A więc jedziemy do sklepu, robimy zakupy, wracamy i to wszystko. Łatwizna -
stwierdził Jeffrey i uśmiechnął się szeroko, jakbyśmy planowali jakiś szkolny wygłup.
Stockton schował listę do kieszeni.
- Wydaje mi się, że widziałem sklep całodobowy kilka kilometrów stąd, na ostatnim
skrzyżowaniu. Część z tego powinni mieć. Nie mówiła, że wszystko jest potrzebne, to tylko
różne możliwości. Może zaczekacie tu i będziecie mieć na wszystko oko, a ja pojadę po
rzeczy.
- Dobra - zgodził się bez wahania Jeffrey. Stockton już się odwracał.
- Czekaj! - Próbowałam go zatrzymać, szepcząc rozpaczliwym głosem.
- Masz lepszy pomysł?
- Ja pojadę po rzeczy, a ty tu zaczekasz?
- Wrócę za pół godziny, obiecuję. Masz, weź to. - Podał mi wisiorek, po czym pobiegł
pod osłoną drzew do drogi.
Miałam złe przeczucie.
- Rozdzielmy się - mruknęłam. - Będziemy bezpieczniejsi. Wiesz, że skoro zabrał
samochód, jesteśmy tu uziemieni.
- Uspokój się, wszystko będzie dobrze. Smith jest zajęty, cokolwiek tam robi, a strażnicy
nas nie widzieli. Zostaniemy tu, nie będziemy się wychylać i będzie dobrze.
- To wszystko sprawia ci zdecydowanie za dużą przyjemność.
- No pewnie, że tak! Nigdy wcześniej nie robiłem takich rzeczy. Zwykle siedzę zamknięty
w studiu telewizyjnym albo rozdaję autografy. Ale ta bieganina, śledztwo, szpiegostwo.
To jest ekstra.
Jak mogłam się wpakować w taką sytuację?
- A więc, Jeffrey, chcesz być moim gościem w audycji?
- Hm, a co się z tym wiąże?
W obozowisku nic się nie działo. Gdyby to było spotkanie w jakimkolwiek innym
kościele, słychać by było śpiewy, krzyki, modlitwę. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby
ktoś zaczął mówić w obcych językach.
Ale nic się nie działo. Siedzieliśmy z Jeffreyem pod drzewem w ciemności i chłodzie.
Czekaliśmy. Minęło wystarczająco dużo czasu, żebym zaczęła myśleć, że Stockton nas
wystawił. Ktoś nas filmował z ukrycia, a za chwilę z lasu wyskoczą z wrzaskiem aktorzy
poprzebierani za jakieś straszydła. Ja spanikuję, adrenalina weźmie nade mną górę i
zamienię się w wilczycę, bo tak właśnie reagowałam, kiedy bardzo się bałam. Stockton
będzie miał wszystko nagrane i puści film w wydaniu specjalnym Me-zbadanego Świata:
Kitty wychodzi z siebie. Nie wiedziałam, co zrobi Jeffrey. Miałam nadzieję, że zejdzie mi z
drogi.
Tyle że przed nami był obóz Kościoła Czystej Wiary, a ja nie miałam zamiaru spuszczać
go z oka. Straszydła będą musiały zaczekać.
Jeffrey postukał mnie w ramię i pokazał na drogę. Zajechał jakiś samochód - Stockton.
Miał zgaszone światła, żeby nie zwracać na siebie aż takiej uwagi. Westchnęłam cicho z
ulgą.
Kilka minut później dołączył do nas z reklamówką w ręce.
- Cześć. Coś się działo, jak mnie nie było?
- Nic - odparłam. - Cisza.
- Za duża cisza - uzupełnił radośnie Jeffrey.
Stockton zaczął rozpakowywać torbę: bochenek krojonego chleba, solniczka, buteleczka
tabletek ziołowych z dziurawca i rozgniatacz do tabletek.
- Pomyślałem, że rozgnieciemy tabletki i rozsypiemy proszek - powiedział. - Wydaje mi
się, że nie można dostać dziurawca w innej postaci.
Zdałam się na niego i jego wiedzę, bo sama nie miałam pomysłu.
- Jeffrey, ty weźmiesz sól. Kitty... - Podał Jeffreyowi sól, a mnie bochenek chleba. Wyjął
z reklamówki rozgniatacz do tabletek i dziurawiec i wyjaśnił: - Zaczniemy od północnej
części obozowiska. Musimy to tylko rozsypać i to wszystko. Gdzie jest północ?
Wschodził księżyc, trochę większy niż w trzeciej kwadrze. Wskazywał wschód.
Pokazałam na lewo.
- Tam. - Północ znajdowała się kawałek od wejścia do obozu.
Stockton wypuścił powietrze.
- No dobra. To idziemy.
Reporter szedł z przodu. Miał w kieszeni buteleczkę z tabletkami. Brał po dwie, wkładał
je do rozgniatacza, przekręcał gałkę, aż usłyszał chrzęst, po czym wysypywał proszek na
ziemię. Jeffrey szedł za nim i sypał sól. Ja kruszyłam na ziemię chleb. Mówcie mi Małgosia.
Stockton coś szeptał. Musiałam mocno się wsłuchać, żeby rozróżnić słowa.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje... - Modlitwa, żeby nadać moc
zaklęciu.
Szliśmy wokół obozowiska zgodnie z ruchem wskazówek zegara, na tyle daleko od
ogrodzenia, żeby nie było nas widać. Nawet strażnicy poszli na nabożeństwo Smitha.
Kruszyłam chleb i bałam się odezwać. Jeffrey zacisnął wargi i obserwował ziemię pod
nogami. Stockton nadawał rytm: tabletka - chrzęst - rozsypać i cały czas poruszał przy tym
wargami.
Przejście całego koła zabrało nam chyba całą wieczność. Poruszaliśmy się metodycznie,
a co za tym idzie, bardzo powoli. Nie mieliśmy nawet pojęcia, czy to zadziała.
W końcu doszliśmy do punktu, skąd wyruszyliśmy. Setny raz myślałam, że to wszystko
nie przypominało miejsca religijnej odnowy. Stockton zamknął okrąg.
- ...ale nas zbaw od złego. Amen - westchnął i oblizał wargi.
Nic się nie wydarzyło.
- Co teraz? - Starałam się zamaskować niepokój.
- Nie wiem - odparł Stockton. - To wszystko. Ale nie mam pewności, czy dobrze to
zrobiłem. No bo kto wie, jakie gówno dokładają do tych tabletek.
A więc to tyle. Zrobiliśmy co w naszej mocy. Może moglibyśmy wrócić do miasta,
poszperać jeszcze i później spróbować jeszcze raz.
- Nie, nie. Coś się dzieje. Światło zrobiło się jakieś dziwne.
Jeffrey nie powiedział nic więcej. Z mojej perspektywy nic się nie zmieniło. Kto wie, co
widział?
Nagle z namiotu wyszły dwie postacie i zaczęły iść w stronę bramy. Byli to postawni
mężczyźni, którzy stawiali długie, równe kroki, jak drapieżniki na polowaniu -ochroniarze-
wilkołaki Smitha.
- Chłopaki? - Zaczęłam się cofać. - Chyba powinniśmy stąd spadać.
Ochroniarze przeskoczyli przez bramę. Szli w naszą stronę.
Instynktownie zbliżyliśmy się do siebie. Woleliśmy nie odwracać się tyłem do
wilkołaków. Mężczyźni przeszli przez okrąg, który usypaliśmy, i zatrzymali się.
Chwilę stali w bezruchu za linią wyznaczoną przez okruchy chleba. Jeden z nich
zachwiał się, jakby stracił równowagę. Drugi przyłożył ręce do głowy i zmrużył oczy.
Rozejrzeli się zdezorientowani, jakby właśnie zostali wybudzeni z głębokiego snu.
Spojrzeli na nas, a potem na siebie.
- O Boże - wymamrotał jeden z nich.
- Czar prysł - stwierdził Jeffery.
Podeszłam do nich powoli. Pozwoliłam im się przyjrzeć, obwąchać mnie, przekonać się,
że nie stanowię dla nich zagrożenia.
- Cześć, wszystko w porządku?
- Nie wiem - powiedział ten, który się wcześniej odezwał. - Ja, my utknęliśmy. Co się
stało? Nie wiem, co się właściwie stało.
Obaj spojrzeli znów na bramę, a miny im zrzedły, patrzyli ze smutkiem, niemal z
nostalgią.
- Chcecie wracać? - spytałam.
Ten drugi, niższy i bardziej milczący, zapytał:
- To nie była prawda?
- Nie - zaprzeczyłam.
- Cholera - wymruczał, pochylając głowę. Musieliśmy skłonić pozostałych, żeby wyszli z
obozowiska i przeszli przez linię.
Zastanawiałam się, co się stanie, kiedy Smith ją przekroczy.
Zebrał się tłum, wierni wychodzili z namiotu i ustawiali się na placu za bramą.
Dwadzieścia parę osób stało i patrzyło z powagą i żarliwością.
Do przodu wysunął się Smith we własnej osobie. W otoczeniu swoich ludzi wydawał się
mały, drobny. Ciągle miałam w kieszeni amulet Stocktona. Założyłam go. Smith wydał mi
się jakiś nieziemski, jego spojrzenie było puste, nieludzkie. Marszczył brwi, płonął. Wokół
niego zaczęły pojawiać się linie, które łączyły go z otaczającymi go ludźmi, jak postronki,
jak smycze. Dwie były zerwane i luźno powiewały.
Jeden z mężczyzn, ten, który odezwał się jako pierwszy, ruszył do Smitha. Podbiegłam i
stanęłam przed nim, zagradzając mu drogę.
- Nie, nie wracaj. Proszę. Smith zawołał zza bramy.
- Nie pozwalasz mu zaznać spokoju. Mogę zapewnić spokój i tobie.
- Kitty, nie słuchaj go! - zawołał Jeffrey.
Ale jego słowa nie miały na mnie wpływu. Nie musiałam go słuchać. Chronił mnie
amulet.
Jeffery stał kilka metrów dalej na zboczu, zaciskał ręce i po raz pierwszy tego wieczoru
wyglądał na naprawdę przestraszonego. Stockton stał obok z kamerą w ręce i filmował.
Przynajmniej będziemy mieli nagranie bez względu na to, jak wszystko się potoczy.
Musiałam jakoś zwabić Smitha, ale tak, żeby się nie zorientował, że to robię. Pewnie i
tak już coś podejrzewał. Jakżeby inaczej.
Podeszłam do bramy.
- Kitty! - Głos Jeffreya był ściśnięty z przerażenia. Machnęłam do niego ręką, chcąc mu
pokazać, że wszystko w porządku. Miałam plan. Chyba.
Zatrzymałam się przy linii i zrobiłam żałosną minę.
Jeden z wiernych zaczął otwierać bramę. Smith nie dotknął metalu. Stal zawierała
żelazo, które dla jego gatunku było toksyczne.
Kiedy otaczający go ludzie rozstąpili się, ich pan wysunął się do przodu. Nie mogłam
odwrócić głowy; więził mnie swoim spojrzeniem. Próbowałam potraktować to jak
wyzwanie. Wilki wpatrywały się w kogoś z uporem, kiedy chciały rzucić wyzwanie.
- Jesteś ciekawa, co? - zapytał.
Przytaknęłam. Musiałam skłonić go, żeby podszedł bliżej.
- Wahasz się. Boisz.
Zbliżał się. Boże, chciałam uciekać. Wilczyca chciała uciekać.
Stał przede mną i wyciągał rękę, jakby zamierzał mnie wciągnąć do swojego świata. Do
swojej trupy osobliwości.
Zrobiłam powoli krok do tyłu z wahaniem, żeby ruszył za mną. Byłam na samym brzegu,
mógł mnie do siebie przyciągnąć, gdyby tylko przekroczył okrąg, tak niewiele już zostało.
Ale zatrzymał się. Odsłonił zęby w uśmiechu.
- Widzę wasze zaklęcie. Nie przekroczę tej linii - rzucił. Chrzanić to. Chrzanić go.
Złapałam go za koszulę i szarpnęłam, pociągając do przodu. Przez granicę.
Spodziewałam się, że będzie cięższy. Ciągnąc go, miałam wrażenie, jakbym szarpnęła
poduszkę - był tak lekki, że niemal go puściłam. Z zaskoczenia straciłam równowagę i
poleciałam do tyłu, ale dalej trzymałam go za koszulę, zdeterminowana, żeby go pokonać.
Upadłam na ziemię, spodziewając się, że Smith wyląduje na mnie. Ale tak się nie stało,
bo kiedy tylko jego ciało przekroczyło stworzoną przez nas niewidzialną barierę, zajął się
ogniem. Zapłonął jak pochodnia, sypiąc żółtymi i czerwonymi iskrami z sykiem, który
równie dobrze można by uznać za wrzask. Posypał się popiół i żar, poleciał mi na twarz i
zaczął parzyć. Krzyknęłam i zakryłam twarz rękami. Ręce miałam poparzone, pulsujące od
bólu. Przeturlałam się, starając się uciec.
Ktoś mnie zatrzymał i podniósł do pozycji siedzącej.
- Nic ci nie jest? - To był Jeffrey.
Ręce miałam całe czerwone, przysmalone i swędzące, jak po ostrym poparzeniu
słonecznym. Moja twarz też płonęła i swędziała. Wolałam nawet nie myśleć, jak
wyglądam. Wyrwałam się z jego uścisku i odwróciłam całym ciałem, żeby zobaczyć, gdzie
jest Smith.
- Gdzie on jest? Gdzie zniknął?
- Nie ma go. - Jeffrey śmiał się trochę nerwowo. -Spalił się.
Na trawie leżało kilka czarnych rozżarzonych węgielków. Ludzie przy bramie do
obozowiska chwiali się, potykali, byli zdezorientowani, kręcili głowami.
- To koniec. - Byłam zbyt zmęczona, żeby triumfować. A mimo to nie mogłam oprzeć się
wrażeniu, że było zbyt proste. Jak mogłam wykończyć tak złego człowieka własnymi
rękami.
Stockton w dalszym ciągu filmował, trzymając kamerę w sztywnym uścisku. A więc jak
się kończą tego typu historie? Otrzepuje się ręce i idzie do domu?
Za moimi plecami rozległ się jęk, głęboki, zmieniający barwę. Odgłos był znajomy -
ludzki głos zamieniający się w warczenie wilka.
Jeden z ochroniarzy Smitha zmieniał postać. No bo czemu nie? Ile czasu minęło, odkąd
ktokolwiek z nich mógł ulec drugiej stronie swojej natury? A teraz moc, która trzymała ich
w ryzach, zniknęła.
Niższy mężczyzna zgiął się w pasie i zaczął ściągać koszulę, rozrywając przy tym rękawy.
Drugi patrzył na niego, więc się cofnął, ale mięśnie zaczęły mu falować, ciało mięknąć,
zmieniać się. Wszystkie likantropy na to zareagują; za chwilę wszystkie się przemienia.
Nie mówiąc już o tym, co zrobią wampiry uwolnione spod władzy Smitha.
- Jeffrey, musimy stąd spadać.
Rozejrzał się, wytrzeszczając coraz bardziej oczy, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co się
dzieje.
- Tak, chyba tak.
- Roger! - wrzasnęłam. - Wracaj do auta! Szybko!
I rzeczywiście kobieta, która wyszła za bramę, złapała stojącego obok niej mężczyznę,
przewróciła go na ziemię, siadła mu okrakiem na plecach i odsłoniła zęby. Rzuciła się mu
do szyi i wgryzła w niego. Mężczyzna zaczął się szamotać, starając się przekręcić na plecy i
strącić ją z siebie. Z palców wyrosły mu pazury.
Wiele innych osób, widząc, co się dzieje, zaczęło biec do lasu, nie oglądając się za
siebie. Jeffrey pomógł mi wstać i rzuciliśmy się do ucieczki. Stockton dalej się gapił oczami
wielkimi ze zdumienia.
Ciągle trzymał kamerę i filmował.
Mijając go, złapałam go za koszulę.
- Chodź!
Powietrze za moimi plecami rozdarło wściekłe warknięcie. Wilk poruszał się na czterech
łapach szybciej niż ja na dwóch.
- Biegnijcie. Cały czas biegnijcie - krzyknęłam do Jefferya i popchnęłam go w stronę
Stocktona. Odwróciłam się do nich plecami, żeby stawić czoło wilkowi, który pędził prosto
na mnie.
Rozdział 9
Chciał dorwać jakąś ofiarę. Musiałam mu się wydać odpowiednia. Wystarczająco mała,
żeby stanowić łatwy cel, a jednocześnie wystarczająco dobrze zbudowana, żeby
polowanie się opłacało.
Ten opis był tak trafny, że nie chciałam nawet o tym myśleć.
Wilk miał jasną, niemal białą sierść, przez co błyszczał w świetle księżyca. Był też duży,
jeden z większych zmiennokształtnych, jakie kiedykolwiek widziałam: masywna klatka
piersiowa i ramiona, mocno pracujące nogi.
Głowę trzymał nisko jak szarżujący byk. Rzuci się na mnie i przewróci mnie, jakbym była
piórkiem, a potem bez namysłu zacznie mnie rozszarpywać.
Ale przetrwam pierwszy atak. W przeciwieństwie do Jeffreya i Rogera ja już miałam
likantropię. Byłam twarda; wytrzymam.
Cholera jasna.
Uchyliłam się w ostatnim momencie i złapałam wilka za ogon. Byłam silniejsza, niż na
to wyglądałam. Chciałam, żeby stracił impet i się zawahał. Chciałam zapewnić sobie
więcej czasu.
A on rzeczywiście stanął zdezorientowany, ale już po chwili rzucił się w moją stronę ze
zdwojoną siłą. Starał się za wszelką cenę powalić mnie na ziemię i przytrzymać zębami.
Zakołysałam ciałem i odtrąciłam rozwarty pysk.
Jego kły zsunęły się po mojej ręce. Dwie głębokie rany na ramieniu. Lepsze to niż utrata
ręki, prawda? Nie miałam czasu zastanawiać się nad bólem. Jeffrey i Roger powinni
dobiec już do samochodu. Czas uciekać.
Kopnęłam wilka, zanim ponownie mnie zaatakował. Musiałam dać mu do zrozumienia,
że wcale nie jestem takim łatwym łupem, jak początkowo sądził. Pora dopuścić do głosu
wilczycę, która we mnie była. Lepiej radziła sobie w walce niż ja. Kopnij go, warknij,
postrasz go.
Zrób to wszystko, ale zostań w ludzkim ciele. Nie mogłam stracić nad sobą panowania
ani narażać się na atak podczas przemiany. A kiedy będzie po wszystkim, wolałam o tym
pamiętać. Zakładając, że przeżyję tę walkę. Wilk się zawahał. Zastanawiał się. Pewnie
dlatego, że jego uwagę przyciągnęła jakaś inna, potencjalnie łatwiejsza zdobycz.
- Kitty! Kitty! - Jakiś chłopak biegł pod górkę w moją stronę. Ten sam, który chciał
wstąpić do kościoła. - Pomocy, nie wiem, co robić, musisz mi pomóc...
- Chodź tu. - Złapałam go za koszulę, zakryłam własnym ciałem i wrzasnęłam na jasnego
wilka. – Zjeżdżaj stąd! No już, zjeżdżaj!
Zaczęłam się cofać.
- Biegiem! - rzuciłam do chłopaka. - Do samochodu. Odwróciłam się i pobiegłam za nim.
Bałam się obejrzeć za siebie.
Przeskoczyliśmy przez płot. Jeffrey stał przy samochodzie i przytrzymywał otwarte drzwi
od strony pasażera. W prawej ręce trzymał jakąś pałkę - blokadę zabezpieczającą
samochód przed kradzieżą - gotowy zamachnąć się nią, jakby ktoś chciał go zaatakować.
Na wypadek, gdyby coś biegło za nami.
Wepchnęłam chłopaka na tylne siedzenie i wcisnęłam się zaraz za nim. Jeffrey wskoczył
na przednie siedzenie i zatrzasnął drzwi.
Blady wilk uderzył w drzwi, miał otwarty pysk i oślinił szybę.
Stockton wszystko filmował.
- Roger, może byś odłożył kamerę i się ruszył? - wrzasnęłam.
Wilk natarł na auto drugi raz, aż samochód się zatrząsł, Stockton odłożył kamerę i
odpalił silnik. Chwilę później byliśmy już na drodze.
Chłopak skulił się na siedzeniu. Objął się rękami, a na jego twarzy pojawił się pot.
- Przestań... przestań... - mamrotał.
Zaczynał się zmieniać. Zmiana zaczynała się wewnątrz, gdy zwierzę próbowało się
wydostać. Bolało bardziej, kiedy człowiek starał się to powstrzymać, a było już za późno.
Złapałam go za twarz i zmusiłam, żeby na mnie spojrzał.
- Weź się w garść! Oddychaj. Powoli. Dobrze, tak jest. Tylko spokojnie. - Uspokajał się i
przestał się trząść. Po chwili nawet się rozluźnił. Zniknęło napięcie.
Zamknął oczy. Nie chciał na mnie patrzeć.
- Jak się nazywasz?
Potrzebował jeszcze chwili, żeby złapać oddech.
- Ty. Nazywam się Ty.
- Miło cię poznać. - Szybko i nerwowo pokiwał głową. Przesunęłam ręką po jego
ramieniu. Lekki dotyk pomoże mu uzyskać spokój. Oparłam się.
Teraz może sama złapię oddech.
Nie chciałam myśleć o puszce Pandory, którą otworzyliśmy. Na dłuższą metę zniknięcie
Smitha wyjdzie wszystkim na dobre, ale najgorsze jest to, że ci wszyscy ludzie, bezdomni i
zdezorientowani, są potworami. Na szczęście zostawiliśmy ich na środku pustkowia, więc
mogą skrzywdzić tylko samych siebie. Co już nie było dobrą wiadomością.
- Kitty, ty krwawisz. - Jeffrey przyglądał się mi z przedniego siedzenia.
Prawą rękę miałam zalaną krwią. Już od samego patrzenia paraliżował mnie ból.
- To nic - syknęłam przez zaciśnięte zęby. - Do rana będę zdrowa.
- Szybka regeneracja? - spytał Stockton. Reporter skierował na mnie kamerę,
przytrzymując ją jedną ręką, a drugą prowadząc samochód. - Będę mógł popatrzeć?
- Nie. - Spojrzałam na niego z wściekłością, aż odłożył kamerę. Wyjęłam z kieszeni
amulet. Roger wziął go i zawiesił na szyi. - To twoja babcia cię w to wciągnęła, prawda? W
uroki, świat nadnaturalnych. W pracę w Niezbadanym Świecie.
Uśmiechnął się cierpko.
- Niektórzy myślą, że pracuję przy tym programie dlatego, że jestem beznadziejnym
reporterem. Gdybym chciał, mógłbym pracować dla CNN. Tyle że wierzę. Nie, nie wierzę.
Wiem. Świat nadnaturalny istnieje. Jeśli znajdziesz wystarczająco dużo dowodów, możesz
dowieść prawdy. Program mnie do niej zbliża. - Tak jak Flemming.
Poszukiwanie prawdy. Stockton wybrał po prostu inną drogę. - A więc jesteś pewna, że
nie dasz mi się sfilmować podczas najbliższej pełni?
- Nie.
- A ty, mały?
- Co? - Ty wyglądał na zamroczonego.
- Nie - odpowiedziałam.
Stockton zachichotał, zdecydowanie za bardzo rozbawiony.
- Dokąd jedziemy?
Wyciągnęłam z kieszeni telefon, włączyłam go i zawahałam się, bo nie wiedziałam, do
kogo mam zadzwonić po pomoc. Z przykrością przyznałam, że w pierwszym odruchu
chciałam zadzwonić do Cormaca. On na pewno wpadłby na pomysł, co zrobić z
dwudziestoma kilkoma wampirami i wilkołakami szalejącymi za miastem.
Niestety, jego metoda polegałaby na użyciu dużej liczby srebrnych kul i kołków, a na
koniec mielibyśmy stos trupów. Wolałam tego uniknąć.
Potem chciałam skontaktować się z Ahmedem. Nie miałam numeru do Półksiężyca,
więc zadzwoniłam do informacji. Mogli mnie połączyć z restauracją. Telefon odebrała
kelnerka.
- Dobry wieczór, witamy w Półksiężycu. W czym mogę pomóc?
- Witam, czy jest Ahmed?
- Kto?
Ogarnęło mnie złe przeczucie.
- Ahmed. Właściciel.
- Aha! Jedną chwileczkę. Czy mogę wiedzieć, kto dzwoni?
- Kitty.
Odłożyła na bok słuchawkę. W tle słyszałam szmer zwykłych restauracyjnych odgłosów -
rozmowy, szczękanie naczyń. Oczekiwanie mi się dłużyło. Zaczęłam stukać stopą. Nie
miałam czasu. Po drugiej stronie linii pojawił się znajomy, rubaszny głos.
- Kitty! Co słychać?
W takich chwilach naprawdę ciężko było odpowiedzieć na takie pytanie.
- Potrzebuję pomocy. Co byś zrobił z kilkudziesięcioma wampirami i likantropami, które
straciły nad sobą kontrolę? Jak byś nad nimi zapanował?
Zacisnęłam zęby. To wszystko brzmiało tak absurdalnie. Zawahał się, więc znów
wsłuchiwałam się w restauracyjne odgłosy. Potem powiedział:
- Opuściłbym to miejsce, zaczekał do rana i wrócił, żeby zobaczyć, co zostało.
- Ale bez schronienia wampiry zginą.
- Tym bym się nie przejmował. Oj, wierzę.
- A co z likantropami? Wiem, że chciałbyś im pomóc.
- Jeśli możesz je przywieźć do klubu, mogę im zapewnić schronienie.
- Nie mam jak.
- Kitty, w co ty się władowałaś?
Westchnęłam. Ahmed na nic się nie zda. Pewnie nawet nigdy nie opuszczał Półksiężyca,
swojego małego królestwa.
- To długa historia. Porozmawiamy później. Cześć.
- Cześć? - Był zdezorientowany. Ale i tak się rozłączyłam.
W ten sposób została mi jeszcze tylko jedna opcja. Zadzwoniłam do Alette, żeby
spytać, czy może pomóc. Odebrał Bradley, kazał mi zaczekać. Kiedy wrócił, oznajmił, że
wampirzyca mi pomoże. Spotka się ze mną za godzinę przy obozowisku.
Godzinę później przyjechaliśmy z powrotem na miejsce. Stały już tam radiowozy
policyjne, sedan, w którym rozpoznałam samochód Bradleya, i duża furgonetka bez
okien.
Stockton zjechał na pobocze. Podszedł do nas policjant, żeby kazać nam odjechać.
Opuściłam tylną szybę.
- Jestem z Alette - rzuciłam. Policjant zawahał się, po czym pozwolił Stocktonowi
zaparkować.
Wzdłuż drogi chodziło trzech policjantów z latarkami w rękach, najwyraźniej pełniąc
straż, a Alette i Leo stali na brzegu łąki. Podeszła do nich grupa ludzi. Leo wyciągnął coś w
ich stronę, a oni zbliżyli się do niego z nieufnością.
- Zostańcie tu i zablokujcie drzwi - powiedziałam i wysiadłam z samochodu. Nie
czekałam, żeby sprawdzić, czy mnie posłuchali.
Byłam ostrożna. Trzymałam się na uboczu. Obok Leo stały szczupłe, wymizerowane
wampiry. Leo trzymał słoik z krwią, otwarty, żeby zwabił ich jej zapach.
Niektóre wampiry nie jadły od wielu miesięcy Leo mówił do nich łagodnie. Dotykał ich
twarzy, włosów. Zaprowadził ich do furgonetki i wpuścił do środka. Przy tylnych drzwiach
stał Tom.
Bradley podszedł do mnie, chcąc zagrodzić mi drogę, żebym nie przeszkadzała Alette i
Leo.
- Co się dzieje? - spytałam, zanim otworzył usta. - To wygląda jak jakaś wampirza
hipnoza.
- Wampiry, które przyłączyły się do Smitha, nie są stare, mają po kilkadziesiąt lat.
Łatwo nimi kierować. Starsi przedstawiciele naszej rasy nie szukają lekarstwa. Jeśli dożyli
setki i nie dali się zabić, zwykle lubią swój stan. Ale ci tutaj szukali pomocy.
- Co z nimi będzie?
- Zostaną z Alette, dopóki się nie dowie, skąd są, i nie odeśle ich do domu. - Obejrzał
się na samochód Stocktona.
Oczywiście reporter przystawiał kamerę do okna. Niemal położył się Jeffreyowi na
kolanach, żeby mieć jak najlepszy widok. - Twoi znajomi powinni stąd odjechać.
Jego ton nie zostawiał miejsca na dyskusję. Poza tym zgadzałam się z nim. Stockton nie
powinien puszczać tego materiału w swoim programie.
- Powiem im, ale to ten gość ma kluczyki. Nie tak łatwo będzie się go pozbyć. - Nagle do
głowy przyszedł mi świetny pomysł. Stockton zajmował się nadnaturalnością. Będzie tym
zachwycony. Odezwałam się do Bradleya: - Zabiorę chłopaka z samochodu i wsadzę go do
jego auta. A ty zabaw się w faceta w czerni. To powinno napędzić mu stracha. - Nic nie
mogłam na to poradzić. Uśmiechnęłam się szeroko.
- Faceta w czerni? - Bradley zmarszczył brwi.
- Po prostu bądź sobą, kiedy każesz mu stąd zjeżdżać. Będzie ubaw po pachy. -
Pobiegłam do samochodu.
Jeffrey odblokował samochód. Otworzyłam tylne drzwi. Ty siedział wyprostowany,
rozglądał się, badał otoczenie.
- Gotowy na powrót do domu? Możesz prowadzić? -spytałam.
Przeczesał ręką włosy i pokiwał głową.
- Nie mogę zostać z tobą?
Stanowczo
nie
chciałam
takiej
odpowiedzialności.
Uciekałam
od
takiej
odpowiedzialności. Spróbowałam delikatnie.
- Chodź ze mną, dobrze?
Wyciągnęłam rękę. Chwycił ją i wysiadł z samochodu. Zaprowadziłam go do jego auta.
- W Waszyngtonie jest klub dla takich jak my. Prowadzi go Ahmed. Pomoże ci,
znajdziesz tam mnóstwo osób, które z chęcią ci doradzą, co robić. Powinieneś tam
pojechać.
Wyjął ze schowka w samochodzie kartkę i pióro, a ja napisałam mu, jak dojechać do
Półksiężyca. Podałam mu również swój numer.
- Koniec z szemranymi uzdrowicielami, jasne?
- Jasne.
- Dasz sobie radę?
Kiwnął głową z trochę większym zdecydowaniem niż wcześniej.
- Tak. Zajrzę tam. Dzięki, Kitty. Wielkie dzięki. Kazałam mu jechać.
Odwróciłam się akurat w chwili, kiedy Stockton wycofywał samochód, silnik wył
niemiłosiernie. Na poboczu stał Bradley i odprowadzał go wzrokiem. Ze skrzyżowanymi
ramionami wyglądał jak jakiś przerażający posąg.
Kiedy Stockton zniknął z pola widzenia, mężczyzna odwrócił się. Uśmiechał się szeroko.
- Miałaś rację. Ubaw po pachy - stwierdził. Żałowałam, że mnie to ominęło.
Leo w dalszym ciągu przywoływał wampiry. Wszystko to wyglądało surrealistycznie i
trochę przerażająco.
- Nie przeszkadza ci to? - spytałam Bradleya. - Że pracujesz dla wampirzycy? Emma
mówiła, że jej rodzina jest z Alette od stuleci. A twoja? A może jesteś spokrewniony z
Emmą?
- Jesteśmy dalekimi kuzynami - powiedział z kpiną. Kiwnął na policjantów. - Jeden z
gliniarzy to też kuzyn. Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Tak było
zawsze. Jeśli nikt ci nie wciska do głowy, że to dziwne, akceptujesz to wszystko. Jak byłem
mały, rodzice zabierali mnie do niej w odwiedziny. Była dla mnie jak ciotka.
Likantropy nie usmażą się na słońcu, ale bałam się, co mogą zrobić w tym czasie. Alette
nie podzielała tych obaw. Porozkładała surowe mięso i rozstawiła policjantów
uzbrojonych w srebrne kule.
Nie do końca o to mi chodziło. Ale okazało się, że srebrne kule były tylko na wszelki
wypadek. Urok rzucany przez wampiry działał też na wilkołaki. Alette i Leo uśpili je,
zaczekali, aż przybiorą ludzką postać, po czym przekazali policji. Wiele z tych osób było
oficjalnie uznanych za zaginione. W końcu będą mogły wrócić do domu.
Wystarczyły dwa wampiry, żeby uprzątnąć ten bałagan. To dlatego w bezpośredniej
konfrontacji likantropy potrzebowały przewagi liczebnej, żeby je pokonać.
Zaczęliśmy przeszukiwać obozowisko, podczas gdy zaprzyjaźnieni z Alette policjanci
obklejali teren żółtą taśmą i oznaczali jako miejsce śledztwa. W głębi namiotu znajdował
się prowizoryczny podest zbudowany ze sklejki i skrzynek po mleku, a z masztów zwisał
sznur z gołymi żarówkami. Wszystko to wyglądało zupełnie nieszkodliwie.
Jednak dalsza część obozu pozostawiała wiele do życzenia. Żadna z przyczep nie była
podłączona do kanalizacji. Nieliczne toalety były zapchane. Nieśmiertelność i szybka
regeneracja nie wykluczały innych procesów fizjologicznych.
Panował straszny bałagan, obok samochodów turystycznych i pod pikapami leżały
porozrzucane śmieci. Widać było ślady po jedzeniu: puste puszki po zupie i fasoli obok
brudnych talerzy ustawionych w sterty w zlewach i na szafkach. Na naczyniach były ślady
pleśni i błota i wszędzie chmary much.
Smród był tak silny, że ciężko było oddychać. Zakrywałam sobie twarz rękami.
Znaleźliśmy kilka osób, zarówno likantropy, jak i wampiry. Ukrywały się w szafach w
przyczepach kempingowych oraz na podłogach furgonetek i samochodów. Kuliły się
roztrzęsione - na głodzie. Były blade i wychudzone, z matowymi cienkimi włosami. Nie
sądziłam, że jakikolwiek likantrop jest w stanie umrzeć z niedożywienia, bo nasze ciała
były silne i odporne na uszkodzenia. Ale ci nieszczęśnicy nie wyglądali dobrze. Być może
wampiry były wytrzymalsze, mogły jednak postradać rozum. Smith podtrzymywał je przy
życiu, dzięki temu przeżyły.
Próbowałam nakłonić je do wyjścia, mówiłam do nich i uspokajałam, nic to nie dało.
Nie znały mojego zapachu, więc się kuliły jak zwierzęta. W końcu część wyszła za mną na
dwór. Pozostałymi zajął się Leo, szeptał coś i rzucał na nie urok, a one podążały za nim
ospale.
Najgorsze było to, że gnieździły się w przyczepach, bez jedzenia i bieżącej wody. Smith
zamienił je w zombie.
Kiedy skończyliśmy obchód, dołączyła do nas Alette.
- Jestem pod wrażeniem przewrotu, którego dokonałaś, zwłaszcza jak na osobę, która
twierdzi, że jest pozbawiona autorytetu. - Zmarszczyła brwi.
Chciała wiedzieć, co się stało, co dokładnie widzieliśmy i co zrobiliśmy, żeby pozbyć się
Smitha. Pokiwała głową. Nie wyglądała na zaskoczoną, jakby doskonałe zdawała sobie
sprawę, kim był.
- Nie sądziłam, że będzie tak źle - powiedziałam. - Do-I myślałam się, że Smith
wykorzystuje ludzi, ale nie sądziłam, że ich wykańczał, że utrzymywał tych nieszczęśników
przy życiu tylko dlatego, żeby wysysać z nich siły witalne.
- Jego gatunek tak właśnie postępuje - odparła Alette. - Robił to od wieków, w takiej
czy innej formie. Sidhe, duchy, zawsze żerowały na śmiertelnikach. Dawniej wykradały
niemowlęta i podrzucały odmieńców; uwodziły młodych mężczyzn i kobiety; przez
dziesiątki lat trzymały przy sobie służących, bo żeby przetrwać, muszą otaczać się żywymi
istotami. Inaczej jest z wampirami i likantropami. My kiedyś zakosztowaliśmy
prawdziwego życia. A sidhe nigdy tego nie doświadczyły, dlatego tak bardzo je
fascynujemy. Smith otaczał się ich mocą wampirów i Likantropów, które więził. Potrafił na
nie wpłynąć, zaburzając ich percepcję rzeczywistości, i w ten sposób skłonić swoje ofiary
do wszystkiego. Pokazywał im taki świat, jaki chciały zobaczyć. Legendy mówią, że pokarm
czarodziejskich ludzi wygląda na ucztę, ale w ustach obraca się w proch. - Popatrzyła ze
smutkiem na opustoszałą karawanę.
Przed świtem wróciliśmy do domu Alette. Bradley wymówił się jakimiś obowiązkami,
które musiał załatwić w ciągu dnia, i zniknął. A wampirzyca zajęła się zbiegłymi
wampirami, które umieściła w wynajętym budynku.
Teraz stała ze skrzyżowanymi rękami na piersi. Wyglądała pięknie w swojej rdzawej
sukience z dopasowaną jedwabną górą i rozkloszowaną spódnicą, która po całej nocy
nawet się nie pogniotła. Jak Alette to robiła?
- Hm. Wyglądasz okropnie - stwierdziła z tym swoim brytyjskim akcentem, patrząc na
moje poszarpane ubranie, umazaną twarz, zranioną rękę i zachlapaną krwią koszulę.
- Tak - zgodziłam się. No bo co miałam powiedzieć?
- Szkoda, że nie wspomniałaś o swoich planach. Moglibyśmy lepiej się przygotować.
Bardzo chciałam usiąść, ale nie miałam odwagi tego zrobić. Nie w takim stanie.
- Tyle że tak naprawdę nie było żadnych planów. Działaliśmy po prostu pod wpływem
chwili. Słuchaj, wiem, że nie miałam prawa prosić cię o pomoc i że nie musiałaś mi jej
udzielić...
- Czyżby? Naprawdę uważasz, że mogłam odmówić ci pomocy? Myślisz, że nie
interesuję się tym, co się dzieje poza granicami mojej posiadłości? I że z wszystkiego, co
posiadam, korzystam tylko ja i z nikim się nie dzielę?
Alette była mistrzynią wampirów w Waszyngtonie - i pewnie nie bez powodu. Stąd
wszystko nadzorowała. Mogła nawiązywać kontakty z całym światem. A do tego była na
tyle skromna, że potrafiła zaoferować gościnę wilkołakowi w podróży. Gościnę i
wypożyczenie diamentowego naszyjnika.
- Przepraszam. - Odwróciłam głowę i uśmiechnęłam się zażenowana. Dzisiejsza noc
odarła mnie z jakiegokolwiek buntu, a poza tym dalej bolała mnie ręka.
Alette kontynuowała już łagodniejszym tonem:
- Tak się składa, że wierzę, iż nieśmiertelność powinna uwrażliwiać człowieka na
niedolę uciśnionych i zachęcać do pracy dla dobra ludzkości. Przynajmniej tyle. Mamy ten
luksus, że widzimy rzeczy i zdarzenia w szerszej perspektywie. Wiem, że zachowanie
niektórych moich pobratymców zostawia wiele do życzenia, ale nie oceniaj mnie tą samą
miarą.
Nigdy więcej.
- Dobrze. Ja tylko... ciągle się zastanawiam, zadaję sobie pytanie...
- Czy postąpiłaś właściwie?
Pokiwałam głową. Rozbicie jego kościoła wywołało mnóstwo problemów. Może lepiej
było znaleźć jakiś inny sposób, żeby wywabić stamtąd wiernych, zamiast pozbywać się
Smitha...
- Elijah Smith przyciągał do siebie ludzi i pozbawiał ich prawa do podejmowania
decyzji, zmuszał do życia w warunkach, które uważam za karygodne. Nawet prawo było
bezsilne. A ty dałaś sobie z nim radę. Może kto inny zrobiłby to odrobinę schludniej. Ale
jak sama mówisz, działaliście pod wpływem chwili. Nie powinnaś się tym zamartwiać -
uspokoiła mnie Alette.
Czy kiedyś prawo w takich sytuacjach będzie skuteczniejsze? Nie potrafiłam sobie
wyobrazić komisariatu z egzemplarzem kodeksu, w którym opisywano metody
aresztowania i zatrzymywania ducha Unseelie. Albo samotnego wilkołaka, albo
szalejącego wampira. Przywykliśmy już do tego, że sami musimy o siebie zadbać. Nie
znosiłam tego. Uważałam, że powinniśmy przynależeć do „normalnego" świata, do
zwykłego społeczeństwa.
A potem działo się coś takiego, utwierdzając mnie kolejny raz w przekonaniu, że nie
miałam racji.
- Dziękuję. Jeszcze raz - powiedziałam.
- Szanowna pani? Czy nie powinniśmy już wychodzić?
Podskoczyłam na dźwięk głosu Leo. Wampir pojawił się w drzwiach za moimi plecami, a
ja nie słyszałam, jak nadchodzi. Uśmiechnął się złośliwie; dobrze wiedział, co robi.
- Tak. Dziękuję. - Minęła mnie, ale zatrzymała się, żeby spojrzeć na mnie z troską jak na
psa, który właśnie stoczył bójkę ze skunksem. - Spróbuj się przespać - poradziła.
Kiedy zniknęła w głębi korytarza, Leo skorzystał z okazji i nachylił się, żeby szepnąć:
- Weź prysznic, złotko. - Odwrócił się na pięcie i ruszył za swoją mistrzynią.
I to by było tyle, jeśli chodzi o połączenie przyjemnego z pożytecznym. Prawie w ogóle
tu nie spałam. Będę musiała wziąć z tydzień wolnego, żeby po tym wszystkim dojść do
siebie. Najlepiej gdzieś, gdzie mają jacuzzi i room service. Na szczęście ręka zdążyła się już
zagoić.
Mimo nieprzespanej nocy wcześnie dotarłam do senatu. Oznaczało to, że dorwę Duke'a
przed rozpoczęciem obrad.
Szedł korytarzem, omawiając coś ze swoim pomocnikiem, który trzymał przed sobą
otwartą teczkę. Stanęłam przy ścianie, czekając spokojnie w ukryciu, aż znajdą się koło
mnie. Szybko do nich dołączyłam. Obydwaj spojrzeli na mnie z przestrachem.
- Panie senatorze? Mogłabym zająć panu chwilę? Asystent zasłonił Duke'a, broniąc mi
do niego dostępu.
- Przykro mi, ale senator jest w tej chwili bardzo zajęty. Gdyby chciała się pani
umówić...
- Ale to naprawdę tylko kilka pytań, nie musimy się nawet zatrzymywać. -
Podskoczyłam, chcąc spojrzeć na Duke'a. - Panie senatorze? To jak?
Duke patrzył prosto przed siebie i nawet nie zwolnił.
- Jedno pytanie, bez zatrzymywania.
- Oczywiście. Dziękuję. - Pomocnik spojrzał na mnie, ale usunął się i zrobił mi miejsce. -
Po co wzywał tu pan Elijaha Smitha?
- Bo rozumie moją misję. Pragnie, żeby te... choroby... zniknęły. Jestem pewien, że to
pani rozumie. Poza tym obecność duchownego nada przesłuchaniom odpowiednią wagę,
czego potrzebujemy.
- Duchowny? Czyżby? A jakiego wyznania? Czy wie pan może do jakiego Kościoła
należy?
Duke zmarszczył brwi.
- Jestem pewien, że to dobry chrześcijański kapłan, który uczy, że wiara zbawia.
- On nie był tym, za kogo pan go brał. Nikomu nie pomagał.
- Był? - zdziwił się Duke. Przystanął i spojrzał na mnie. - Co ma pani na myśli?
- On, eee, musiał niespodziewanie wyjechać z miasta.
Duke spojrzał na mnie z taką wściekłością, że myślałam, iż zaraz mnie uderzy. Jego
pomocnik zrobił wielkie oczy, jakby też się zaniepokoił.
- Co pani zrobiła?
Wytrzymałam jego spojrzenie. Nie miałam zamiaru dać się zastraszyć. W końcu miałam
autorytet, tak? No jasne.
- Wierzy pan... w duchy, diabły, anioły, w dobro i zło, w cały ten kram. Elijah Smith był
demonem, który żerował na słabych i bezbronnych. Mam nadzieję, że mi pan uwierzy.
Miał niewzruszony wyraz twarzy, ale w jego oczach dostrzegłam iskrę - wytężone
skupienie.
- Jeśli żerował na czymkolwiek, to na takich jak pani. Na wampirach i wilkołakach, na
potworach, które wcale nie są bezbronne. - Roześmiał się krótko.
- W głębi serca wszyscy jesteśmy ludźmi, panie senatorze. Szkoda, że pan tego nie
rozumie.
- O tym zadecyduje komisja. - Kiwnął na swojego asystenta i się oddalił. Jego pomocnik
poderwał się, żeby dotrzymać mu kroku.
Znalazłam Bena przed budynkiem senatu. Był chyba zaskoczony, że wychodzę ze
środka. Spodziewał się raczej, że pojawię się od strony ulicy.
- Wcześnie wstałaś. - Uniósł pytająco brew.
- Tak. A tak przy okazji, nie musimy zajmować się Smithem. Już po wszystkim.
Przyjrzał się mi uważnie.
- Co zrobiłaś?
- Nic - odpowiedziałam zdecydowanie za szybko. -Takie małe zaklęcie.
- Zaklęcie?
- Rozsypaliśmy dokoła trochę ziół i takich tam. To wszystko.
- Ale to nic, co się może skończyć w sali sądowej? Na pewno nie w zwykłej.
- Nie, nie sądzę. Westchnął.
- Tak dla twojej wiadomości, chyba podniosę stawkę. Żeby mieć z czegoś opłacić
kurację na porost włosów.
Żartowniś.
Weszliśmy do sali i zajęliśmy te same krzesła co zwykle. Cormac nie pojawił się, odkąd
zwolnił go Duke, ale Ben wspomniał, że nadal jest w mieście. Tak na wszelki wypadek,
powiedział, ale nie wyjaśnił, jaki wypadek miał na myśli.
Rozpoczęcie przesłuchań opóźniało się. Czas się wlókł. Reporterzy wiercili się na
krzesłach, a asystenci przestępowali z nogi na nogę. Senatorowie przekładali papiery i nie
podnosili głów. Zeznania, które miały zająć kilka dni, przeciągnęły się już do tygodnia.
Czekałam z niepokojem, aż coś się wydarzy.
Publiczność kurczyła się. Większość reporterów postanowiła poszukać ciekawszych
tematów i na widowni zostało może z tuzin osób. Nawet niektórzy członkowie
zasiadający w komisji przestali się pojawiać.
Tak jak myślałam, Roger Stockton był na miejscu, gotowy czekać do samego końca.
Wyglądał, jakby nie miał problemów ze snem. Bez pytania usiadł obok mnie. Po
wczorajszej nocy musiał chyba uznać, że jesteśmy zakumplowani.
Może byliśmy.
Nachylił się i z miejsca zasypał mnie pytaniami:
- A więc gdzie są kosmici i co mają wspólnego z wampirami? Czy wampiry to też
kosmici?
- Kosmici? - podchwycił Ben.
- Było o tym w kilku kiepskich filmach - dodałam. -Skąd ten pomysł?
- Ten facet w czerni, który był z wampirami i pilnował porządku, jakby chciał
zatuszować pojawienie się UFO. Znasz go?
Spróbowałam uśmiechnąć się tajemniczo, co było trudne, bo tak naprawdę chciało mi
się śmiać.
- To nie w moim stylu zdradzać sekrety. A tak naprawdę facet w czerni to zwykły gość.
Nie ma kosmitów.
- Każdy tak mówi - odpowiedział ze złością. - Nie ze mną te numery.
Ben spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: „O czym wy, do cholery, mówicie?" A
ja odpowiedziałam mu spojrzeniem: „Później ci wyjaśnię".
W końcu zaczęły się przesłuchania. W dalszym ciągu nie zostałam wezwana na świadka.
Wysłuchaliśmy półgodzinnego zeznania Roberta Carra, reżysera filmów klasy B, który
zasłynął z przerażających scen przemiany człowieka w wilkołaka - czy nie zatrudniał
przypadkiem w filmach prawdziwych likantropów? Twierdził, że to wszystko dzięki
specom od animacji komputerowych. Stosowali technikę morfingu, a jeśli udało im się
uzyskać lepsze efekty, to dlatego, że filmowali prawdziwe wilki, a nie jakieś groteskowe
mutanty pokryte sztucznym futrem, które pokazywano w większości filmów.
Widziałam kilka jego produkcji i byłam pewna, że mówił prawdę i nie zatrudniał
prawdziwych wilkołaków. Choć uzyskiwał rzeczywiście imponujące i niezwykle realistyczne
efekty. Może widział prawdziwego wilkołaka podczas przemiany. Będę musiała go dopaść
- to znaczy pogadać z nim - po przesłuchaniach i zaprosić go do audycji.
Moglibyśmy porozmawiać o wilkołakach jako metaforze w filmie.
Poczułam się jednak trochę dotknięta, że komisja postanowiła porozmawiać z
reżyserem kręcącym filmy o wilkołakach, zanim zdecydowała się na konfrontację z
prawdziwym likantropem. No dobra, ciągle byliśmy przy świadkach z branży rozrywkowej,
a może niektórzy członkowie komisji nie wierzyli, że jestem wilkołakiem.
Tkwiłam tu już od trzech dni. Powiedzieć, że się niecierpliwiłam, to za mało. Ze stresu
nie byłam w stanie zjeść na śniadanie więcej niż pół muffinki.
- Dziękujemy, panie Carr, to wszystko. - Duke wyrównał papiery leżące przed nim na
biurku. - Obawiam się, że nie mamy dziś czasu na dalsze rozmowy. Zarządzam przerwę na
weekend, w poniedziałek wznowimy obrady i przesłuchamy tych świadków, których nie
udało nam się wezwać do tej pory. Dziękuję bardzo.
W sali zrobiło się zamieszanie, ludzie zaczęli opuszczać salę, pomocnicy podchodzili
pospiesznie do członków komisji. Senatorowie wyglądali na równie zdezorientowanych,
jak ja; też się tego nie spodziewali. Napięcie, które od początku wisiało w powietrzu, nie
zniknęło.
- To dziwne - powiedział Stockton. - Nie miałaś dziś zeznawać?
- Miałam. - Skrzyżowałam ramiona i skrzywiłam się.
- Nie wierzę. - Ben opadł z westchnieniem na krzesło.
- Widzisz czyjeś nazwisko w harmonogramie przesłuchań, więc spodziewasz się, że
osoba ta zostanie wezwana.
To jest nie tylko irytujące, ale wręcz nieprofesjonalne. Skoro oczekują, że będziemy tu
punktualnie, to mogliby przynajmniej poświęcić dodatkową godzinę, żeby wszystkich
przesłuchać.
Może da się to jakoś wyjaśnić? Czy po mnie miał ktoś jeszcze zeznawać? Czy może Duke
chciał opóźnić moje przesłuchanie?
Zaczęłam liczyć, odhaczając kolejne dni w kalendarzu, który miałam w głowie, już
wkrótce przypadnie pełnia, nie musiałam nawet tego wiedzieć, czułam zbliżającą się
przemianę w kościach. Spojrzałam na drugi koniec sali, gdzie senatorowie porządkowali
rzeczy i zbierali się do wyjścia, rozmawiając między sobą. Duke podniósł głowę i spojrzał
mi w oczy. Zacisnął szczęki i się odwrócił. Alette miała rację. Przewidziała to.
- Drań - syknęłam. - Ukartował to. Od samego początku to planował. Chce przeciągnąć
przesłuchania do poniedziałku.
- A co jest w poniedziałek?
- Pełnia. Chce, żebym wtedy zeznawała. Stockton zagwizdał cicho.
- Sprytnie - odparł z cieniem podziwu w głosie. Spojrzałam na niego. Może po naszej
wczorajszej przygodzie uważał, że się zaprzyjaźniliśmy, ale słabo się starał. Za chwilę
stracę cierpliwość. Był dla mnie nie tyle kumplem z wojska, ile irytującym młodszym
bratem.
- To niedobrze? - dopytywał się Ben. Pokręciłam głową, starając się wykrzesać z siebie
resztki wściekłości. Ale czułam się przede wszystkim zmęczona.
- Będę wtedy w gorszej kondycji, to wszystko. Podenerwowana, zestresowana.
Rozdrażniona. Duke wie wystarczająco dużo, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Może
uważa, że nie zapanuje nad sobą i zmienię się na oczach całej sali. - Ta myśl popsuła mi
humor.
- Dasz radę? - spytał Ben. - Mam złożyć wniosek o przesunięcie przesłuchania o jeden
dzień?
Następny dzień po pełni jest jeszcze gorszy. Będę się czuła jak na kacu. Będę musiała
wkładać zbyt dużo energii, żeby powstrzymać się przed przemianą. Będę rozkojarzona i
do niczego się nie będę nadawać.
- Nie, nie - rzuciłam. - To znaczy tak. Dam radę. Chyba. - Taką miałam nadzieję. W
poniedziałek zero kofeiny.
Musiałam pogadać z Fritzem, ale zrobiło się późno. Nie wiedziałam, czy uda mi się
dotrzeć do Półksiężyca na czas.
Pobiegłam ze stacji metra do klubu, zeskoczyłam ze schodów i złapałam się framugi,
żeby się zatrzymać, po czym rozejrzałam się po sali.
Zdążyłam. Siedział z pustym wzrokiem przy tym stoliku co zawsze, skulony nad swoją
szklaneczką, zanurzony we własnym świecie.
Przysunęłam sobie krzesło i usiadłam obok, na tyle blisko, żeby mówić szeptem, a
jednocześnie na tyle daleko, żeby móc się uchylić, gdyby chciał mnie uderzyć. Nie miałam
pojęcia, jak się wszystko potoczy.
Zamrugał z zaskoczenia.
- Co wiesz na temat doktora Paula Flemminga? - spytałam.
Spojrzał na mnie, mrużąc oczy.
- Nie znam tego nazwiska.
Jego mina mówiła coś przeciwnego. Wargi mu zadrgały, patrzył na mnie oskarżycielsko.
Wyglądał jak ktoś, kto postanowił kłamać.
- Widziałam twoje nazwisko na liście w jego laboratorium.
- Nic nie wiem. - Pokręcił głową. Szybko dopił alkohol i odstawił szklankę z brzękiem na
stół. Odsunął krzesło.
- Zostań proszę. Chcę tylko porozmawiać. - Ta dziwna, przyczajona postać budziła we
mnie tyle pytań. W tym momencie miałam gdzieś, co mi powie, byle tylko zechciał
rozmawiać. Jakieś wspomnienie z przeszłości, historię, anegdotę. Jakąś mądrość życiową
czy radę, którą starsi często trzymają w zanadrzu dla młodych. Miałam to gdzieś.
Chciałam tylko znaleźć jakąś szczelinę w tym murze.
Odwrócił się do mnie. Teraz nade mną górował, wykrzywiając usta.
- Z nikim nie rozmawiam.
Spojrzałam mu w oczy, czując przypływ wściekłości.
- Skoro nie chcesz z nikim gadać, po co w ogóle tu przychodzisz? Czemu nie zapijesz się
na śmierć w samotności?
Wyprostował się i zrobił nawet krok w tył, jakbym na niego warknęła albo się na niego
zamachnęła. Po chwili zamknął oczy i westchnął:
- Tu pachnie bezpieczeństwem. Przez krótką chwilę w ciągu dnia czuję się bezpiecznie.
Stłumiłam impuls, by złapać go za rękę i zatrzymać. Spróbować dodać mu tym gestem
otuchy, tak jak bym to zrobiła, gdybyśmy należeli do jednej watahy. Ale nie tworzyliśmy
drużyny. On był obcy, zbudował wokół siebie mur, żeby świat zostawił go w spokoju. Nie
wiem, czemu pomyślałam, że przede mną się otworzy. Miał to zrobić tylko dlatego, że
byłam miła?
- Boisz się?
Na jego wymęczonej twarzy pojawił się uśmiech, ściśnięty i sardoniczny.
- Jesteś młoda i nic nie rozumiesz. Ale jeśli dalej będziesz się tak starać, może w końcu
zrozumiesz.
Musnął mnie po głowie palcami w przelotnym geście, który skończył się w tej samej
chwili, w której go poczułam, jakby na głowie usiadł mi ptak i natychmiast poderwał się
do lotu.
- Jesteś młoda - dodał i wyszedł, poprawiając sobie płaszcz na ramionach.
Jeszcze długo po tym, jak zniknął za drzwiami, czułam na włosach jego dotyk.
Jak w każdy piątek miałam audycję. Poprosiłam Jacka o kawę. O coś, co nie pozwoli mi
zasnąć przez najbliższych dziesięć godzin. Wyciągnęłam notatnik pod pretekstem
przygotowania się do dzisiejszego wywiadu, choć tak naprawdę było już zdecydowanie za
późno, żeby cokolwiek zrobić. Dobrze, że udało mi się namówić niektórych świadków z
przesłuchań, takich jak Jeffrey Miles i Robert Carr, i przekonałam ich, żeby u mnie
wystąpili.
Potem będę musiała improwizować. Czyli jak zwykle, jak się nad tym zastanowić.
- Wiesz, że on ma rację. - To był Ahmed. Usiadł naprzeciwko mnie. Nie słyszałam go, a
w całym barze pachniało wilkołakami, więc nie mogłam go też wyczuć. Podszedł cicho,
jakby polował. Miał dziś na sobie włóczkową kamizelkę narzuconą na koszulę i spodnie.
Kamizelka nadawała mu wygląd człowieka żyjącego na granicy dwóch światów, tak jak
wcześniejsza szata.
Nie chciałam z nim rozmawiać. Może i nie miał obowiązku pomagać mi z całym tym baj
złem z karawaną Smitha, ale nawet nie spróbował, a ja nie miałam ochoty wysłuchiwać
teraz od niego pouczeń.
Patrzyłam na niego bez słowa.
- Na świecie jest wiele przerażających rzeczy. Kłopoty same cię znajdą, jeśli za bardzo
się zaangażujesz. To dlatego Nazista jest samotnikiem.
- Fritz - powiedziałam. - Ma na imię Fritz. Ahmed mówił, że to miejsce jest bezpieczne,
że nie ma tu samców alfa, rywalizacji, konfliktów. Ale nie znaczyło to, że nie był tu
szefem, że nie czuwał. Albo że nie wiedział, jak zarządzać tym miejscem. Po prostu
uważał, że najlepiej pilnować własnych spraw i w nic się nie angażować.
Kim byłam, żeby go za to krytykować? - ale zbyt często nadstawiałam karku i nie
potrafiłam zrozumieć jego nastawienia. Usiłowałam się nie spinać w poczuciu zagrożenia.
Ahmed nie rzucał mi wyzwania. To, co robiłam, nie stanowiło dla niego zagrożenia.
- Nie jest starym wariatem. Ma swoje rytuały, swoje drinki, bo dzięki temu może
odegnać wspomnienia. Ale wszyscy inni pamiętają i dlatego z nim nie rozmawiają.
Toleruję go tu, bo jest nieszkodliwy. Kryje w sobie upiory, które zasługują na litość.
Miałam ochotę wrzeszczeć, słysząc znów pustą gadkę i sugestie nawiązujące do spraw,
o których nikt nie chciał mi powiedzieć.
- Co zrobił? Nie chce mi zdradzić. Wołacie na niego „Nazista", co wiele sugeruje. Ale
chciałabym wiedzieć, co dokładnie zrobił?
Ahmed wzruszył ramionami.
- Czas i miejsce, z którego pochodzi, mówią same za siebie, nie sądzisz?
- Mówisz, że pamiętasz. Wszyscy tak mówicie. Ale może tylko wam się wydaje, może to
sobie wymyśliliście?
Fritz był niemieckim żołnierzem podczas II wojny światowej. Cała reszta to
niedopowiedzenia. Czy już to czyniło go zbrodniarzem wojennym? Pewnie nigdy nie
dowiem się prawdy.
Ahmed zmarszczył karcąco brwi. Zaraz walnie mi gadkę: „Jestem od ciebie starszy i
mądrzejszy, więc siedź cicho". Znów czułam się tak, jakbym miała nad sobą samca alfa.
- Kitty. - Rozłożył szeroko ręce. - Nie chcę, żebyś miała kłopoty.
- Ja też nie! Ale mam dość tego, że wszyscy coś przede mną ukrywają.
- Może niczego nie ukrywają, może robią to po prostu z przyzwyczajenia. Wielu z nas
wolałoby, żeby ten świat pozostał w ukryciu. Nikomu nic nie jesteśmy dłużni. To sekret
szczęśliwego życia. Nikomu niczego nie zawdzięczać.
- A więc tworzysz odciętą od świata oazę, tak? Co oznacza, że nie musisz z niczego
rezygnować, żeby komuś pomóc. - Powinnam stąd wyjść, zanim powiem coś, czego będę
później żałować. - Przepraszam, naprawdę chciałabym jeszcze pogadać, ale muszę lecieć.
Mam dziś audycję.
- Chyba nie muszę ci przypominać, żebyś na siebie uważała. - Ostatnio wszyscy mi to
powtarzali. Gdyby ciągle mi nie mówiono, w jakie kłopoty się ładuję, wizyta w
Waszyngtonie byłaby czystą przyjemnością.
- Uważam na siebie. Fritz ma za sobą traumatyczne przejścia, a ja usiłuję się tylko
dowiedzieć jakie.
Kiedy byłam już przy drzwiach, Ahmed zawołał:
- Będę dziś słuchał twojej audycji. Włączę radio w barze, żeby wszyscy mogli posłuchać.
Nie żebym nalegała.
- Dzięki. Super.
Jack uniósł w moim kierunku kciuk na pożegnanie.
Rozdział 10
Witamy z powrotem. Jeśli dopiero do nas dołączyliście, słuchacie Nocnej Godziny. Jest z
wami Kitty Norville.
Pozostało nam jeszcze trochę czasu, więc chcę, żebyście mnie zaskoczyli czymś nowym.
Uruchamiam linię telefoniczną i mam nadzieję, że ktoś z was zadzwoni z jakąś szokującą
informacją na temat: wojsko i nadnaturalni. Czy w wojsku jest miejsce dla wampirów,
likantropów i innych nawiedzonych? Jesteś wilkołakiem i służysz w wojsku?
Odezwij się. Znasz sekret teledetekcji? Zadzwoń.
Biorąc pod uwagę, jak mało czasu poświęciłam na przygotowania, audycja wyszła
całkiem nieźle. Przez pierwszą godzinę prowadziłam wywiad za wywiadem. Moimi gośćmi
byli świadkowie, których spotkałam w senacie.
Grało trio z Półksiężyca i wpadł Robert Carr, żeby pogadać o wilkołakach.
A teraz uruchomiłam telefony od słuchaczy. Byłam pewna, że ktoś na pewno będzie
miał coś ciekawego do powiedzenia.
- Ray z Baltimore, dzięki za telefon.
- Moim zdaniem mnóstwo stanowisk w wojsku jest wprost wymarzonych dla
wampirów. Na przykład praca w łodzi podwodnej. Wsadza się takiego osobnika do łodzi
na trzy miesiące i zamyka w maleńkiej przestrzeni bez dostępu słońca. To idealne miejsce
dla wampirów. Albo na przykład można je zamknąć w wyrzutniach rakietowych. Będą
odpowiedzialne za rozpętanie III wojny światowej.
To co powiedział było lekko niepokojące, łagodnie mówiąc.
- Pozostaje kwestia zapasów żywności - odparłam. -To dla wampirów bardzo ważna
sprawa. Nie potrafię sobie wyobrazić żadnego żołnierza marynarki, który z radością
zgłasza się na ochotnika jako dawca krwi. Choć mógłby to być awans dla kogoś, kto do tej
pory czyścił latryny.
- E tam, wystarczy trochę zamrozić i już.
- No dobrze, następny telefon. Peter, jesteś na antenie.
- Cześć. Kiedy wstąpiłem do wojska, poznałem pewnego gościa, któremu nie udało się
odbyć do końca służby zasadniczej. Każdego to dziwiło, bo naprawdę świetnie sobie
radził. Był najlepszy we wszystkich testach sprawnościowych, biegach z przeszkodami,
walce wręcz, nikt nie umiał go pokonać. Sierżant rzucał: „Padnij i zrób sto pompek", a on
z radością to robił. Nawet się przy tym nie pocił. Ale pewnej nocy podczas
niezapowiedzianej inspekcji w koszarach okazało się, że zniknął. Potem zdarzyło się to
jeszcze raz. Wyrzucili go za samowolne oddalanie się.
- Niech zgadnę, to było podczas pełni.
- Dokładnie nie pamiętam. Wtedy nie zwracałem na to uwagi. Ale zdarzało się to co
miesiąc, więc myślę, że tak.
- Uważasz, że byłby dobrym żołnierzem, gdyby dawano mu przepustki podczas pełni
księżyca? Gdyby wojsko poszło na ustępstwa?
- Tak, tak myślę.
- A co z pracą w terenie? Gdyby jego jednostka została ulokowana podczas pełni na
jakimś odludziu, co wtedy miałby zrobić?
- Nie wiem.
- Myślę, że trzeba by było z góry ustalić takie rzeczy. Strategia „o nic nie pytam, nic nie
chcę wiedzieć" raczej by się nie sprawdziła. Dzięki za telefon. Idźmy dalej.
Spojrzałam na monitor. Potem jeszcze raz. Linia czwarta: Fritz z Waszyngtonu. To nie
mógł być on. Po prostu nie mógł.
Odebrałam.
- Halo, Fritz?
- Tak. Kitty? To ty? - Mówił z niemieckim akcentem, znużonym głosem. To był on. Mój
Fritz.
- Tak. To ja.
- To dobrze. Prawie odłożyłem słuchawkę, kiedy kazano mi czekać. - Jego swobodny ton
kazał mi się zastanowić, czy Fritz zdawał sobie sprawę, że jest na antenie. To jednak
bardzo odświeżające rozmawiać z kimś tak, jakbyśmy byli po prostu znajomymi
gawędzącymi przez telefon, a nie z kolejnym świrem uwielbiającym znajdować się w
centrum zainteresowania.
- Cieszę się, że tego nie zrobiłeś. O czym chciałbyś porozmawiać? - Wstrzymałam
oddech.
Na linii dało się słyszeć jego westchnienie.
- Myślałem o tym, co mi powiedziałaś, i zrozumiałem, że źle postąpiłem, nie godząc się
na rozmowę. W końcu znalazł się ktoś, kto chce mnie wysłuchać, a ja uciekałem jak
przestraszony dzieciak. Dlatego dzwonię. Niedługo umrę. Pomyśl, umrzeć ze starości. To u
nas rzadkość, co? Ale ktoś powinien usłyszeć tę historię.
- Dobrze. - Nie miałam odwagi nic więcej dodać. Niech mówi, niech powie wszystko, co
chce, nie będę mu przeszkadzać.
- Musisz zrozumieć, że była wojna. Ludzie robili rzeczy, które wcześniej nie mieściły się
im w głowach. Straszne rzeczy. Ale byliśmy patriotami, więc nie protestowaliśmy. Po obu
stronach sami patrioci. Byłem wtedy bardzo młody i słuchałem rozkazów. SS nas
odszukało. Podobno stworzyli więcej takich osobników jak my, wrzucając rekrutów do
klatek, żeby pogryzły ich wilki. Nie wiem tego na pewno. Sam byłem już wilkiem, kiedy
mnie zwerbowali. Wzięli nas do pracy w wywiadzie. Na szpiegów. Czasem na zabójców.
Jako zwierzęta mogliśmy przedostać się wszędzie, przekraczać linie wroga tak, żeby nikt
się nie zorientował. Potem znów zamienialiśmy się w ludzi, wykonywaliśmy rozkazy i
wracaliśmy. Szkolili nas i trenowali, żebyśmy pamiętali, co robić, kiedy będziemy wilkami.
Tak jak trenuje się psy. Nosiłem w zębach sakiewkę z dokumentami, z mapami, z filmami.
Wszystko pamiętam.
- Fritz, tak dla jasności, mówisz o II wojnie światowej. O SS, o eskadrze ochronnej...
- Mówią na mnie Nazista i myślą, że nie wiem. Nie jestem nazistą. Nie mieliśmy
wyboru, nie rozumiesz? Całe Niemcy popadły w obłęd. Dziś nie wini się człowieka, który
popełnia przestępstwo pod wpływem obłędu. Nie, mówi się, że jest niepoczytalny. Tak
samo było w Niemczech.
Gdybym zaczęła się nad tym zastanawiać, pewnie nie wiedziałabym, co powiedzieć.
Dałam się więc ponieść jego opowieści.
- Jednego nie rozumiem. Mówisz, że nie mieliście wyboru. Ale wilkołaki są silniejsze niż
ludzie. Nawet pod postacią człowieka są w stanie pokonać prawie każdego. Dlaczego tego
nie zrobiłeś? Dlaczego ty i cała reszta się nie zbuntowaliście? Mówisz tak, jakby
zwerbowali cię wbrew twojej woli, dlaczego pozwoliłeś im na to, zamiast z nimi walczyć?
- Poza tym, że była wojna? Nie sprzeciwia się umundurowanym rodakom w takim
momencie. Po prostu nie. Ale mieli też srebrne kule. Klatki były zrobione ze srebra.
Serce zaczęło mi walić. U Flemminga stała klatka ze srebra.
- Fritz, czy zachowała się jakaś dokumentacja? Trochę poczytałam. Nazistowski ruch
oporu nosił nazwę Wilkołaki. Byłeś w to zaangażowany? Chyba nie chcesz powiedzieć, że
członkowie tej grupy naprawdę byli wilkołakami, co?
- Nie pamiętam. To było dawno temu.
To nie miało znaczenia. Skoro już o tym wiedziałam, znajdę dowody. Ktoś na pewno
znał takie opowieści. Na przykład Flemming.
- Opowiadałeś tę historię doktorowi Flemmingowi? Prosił cię, żebyś mu wyznał, co
robiłeś podczas wojny?
- Tak.
Zamknęłam oczy i poczułam, jak uchodzi ze mnie powietrze.
- Powiedział ci, dlaczego chce to wiedzieć? Fritz parsknął.
- Przecież pracuje dla rządu. To oczywiste.
- Dużo bym dała, żeby zaprosić teraz Flemminga do studia. Jak się czujesz?
- Nie wiem, o co pytasz. Jestem stary. Zmęczony. Przez ciągłą zmianę postaci mam
artretyzm, to nic przyjemnego.
- Chodzi mi o to, jak się czujesz z tym, co się stało. Jak to wyglądało? Ile miałeś lat? Nie
lubisz o tym mówić, ale czy czujesz się lepiej? Lepiej ci, kiedy to w końcu wyrzuciłeś z
siebie?
- Chyba muszę się już pożegnać. Opowiedziałem ci, co chciałaś. Opowiedziałem to, na
czym wszystkim zależało.
- Fritz, nie! Co robiłeś po wojnie? Gdzie wyjechałeś? Kiedy przyjechałeś do Ameryki?
Fritz!
- Do widzenia, Kitty.
- Fritz!
Połączenie zostało przerwane. Cholera. Co miałam teraz zrobić? Zaczęłam mówić
znużonym głosem do mikrofonu:
- Doktorze Flemming, jeśli pan słucha, będę wdzięczna za telefon. Mam do pana kilka
pytań.
Znów spojrzałam na monitor, bojąc się tego, co na nim zobaczę. Nie byłam pewna, czy
na pewno chcę z nim rozmawiać. To raczej nie zachęci go do nagłego wybuchu szczerości i
otwartości.
Ale Flemming nie zadzwonił. Żadne z oczekujących połączeń nie wydawało się w
najmniejszym nawet stopniu ciekawe. Wszystko, co teraz powiem, będzie
rozczarowujące.
- No dobrze. Wygląda na to, że musimy przejść do kolejnego rozmówcy. Lisa z Philly.
Witaj.
- Cześć, Kitty. Słyszałaś coś może na temat odmiany syndromu wojny w Zatoce, która
wywołuje wampiryzm? Pytam, bo mój brat jest weteranem i...
Czasem nie miałam pojęcia, jakim cudem pakowałam się w tego typu dyskusje.
- Masz za dużo na głowie - powiedział Luis. Jechaliśmy w sobotę rano śliczną czarną
mazdą miata cabrio, którą Luis wypożyczył specjalnie na ten dzień. Wyglądał obłędnie z
łokciem opartym o drzwi i jedną ręką na kierownicy, z tą swoją twarzą latynoskiego
przystojniaka w ciemnych okularach.
Rany, wiedział, jak uwieść dziewczynę. Jakim cudem byłam w stanie myśleć o czymś
innym, siedząc niecałe pół metra od niego? Seksowny likantrop z Brazylii, który wyglądał
jak żywcem wyjęty z reklamy samochodu, był na każde moje zawołanie, a ja się
krzywiłam. Pokręciłam głową, bo nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć.
Luis zabrał mnie na cmentarz w Arlington, bo chciałam go zobaczyć, ale było tam tak
ponuro. Ciągnące się w nieskończoność nagrobki w większości należące do ludzi, którzy
umarli zbyt młodo. Groby rodziny Kennedych, które przypominały świątynie - milczące i
piękne. Migocąca lampka przy miejscu spoczynku Johna Kennedy'ego wyglądała jak
świadectwo ku czci roztrzaskanego idealizmu. Groby mnie nie przeraziły, ale ceremonie:
zmiana straży przy Grobie Nieznanego Żołnierza; pogrzeb z honorami wojskowymi. Konie
zaprzęgnięte do wozu, który kiedyś służył do przewożenia dział i amunicji. Dwadzieścia
jeden salw. Rytuały śmierci. Wszystko to wyglądało okropnie. Czy oddawanie czci
zmarłym naprawdę nas pocieszało? Czy naprawdę pomagało zapełnić pustkę, którą
zostawiali po sobie?
TJ nie miał grobu, który mogłabym odwiedzać. Czy czułabym się lepiej, gdyby było
inaczej? Byłabym mniej samotna? Gdyby miał grób, i tak spoczywałby w Denver, do
którego nie mogłam wrócić, więc to i tak na nic.
Przepraszam, TJ.
Przestań.
Po wizycie na cmentarzu pojechaliśmy za miasto do lasu, w którym Luis spędzał pełnie.
Chciał, żebym dobrze się tam bawiła. Dobrze było wyjechać z miasta, zostawić na chwilę
smog i asfalt, poczuć zapach drzew i świeżego powietrza.
Urządziliśmy sobie piknik. Kolejna scena rodem z reklamy: truskawki i białe wino,
gatunki serów, o jakich nawet nie słyszałam, bagietka, półsurowa wołowina, wszystko na
serwecie w kratę rozłożonej na trawie.
Luis próbował mnie rozśmieszyć. Robił to wszystko, żebym się w końcu wyluzowała.
Mogłam przynajmniej udawać, że tak jest.
- Dziękuję - powiedziałam. - Jest wspaniałe.
- To dobrze. Miałem nadzieję, że choć raz się dziś uśmiechniesz.
- Założę się, że żałujesz, że natknąłeś się na mnie w muzeum.
- Nie, oczywiście, że nie. Cieszę się, że cię spotkałem. Wolałbym tylko, żebyś nie była
stale zajęta.
Nie on jeden.
Przysunęłam się bliżej, zachęcając go, żeby mnie przytulił.
- Mogę ci zadać osobiste pytanie?
Roześmiał się i zsunął niżej rękę. Położył ją na moim biodrze.
- Na to liczę.
Uśmiechnęłam się, moszcząc się wygodniej w jego objęciach.
- Jak się zaraziłeś? Likantropią?
Zawahał się. Spojrzał ponad moją głową na wzgórza.
- To skomplikowane.
Czekałam, myśląc, że powie coś więcej. Skrzywił się, jakby się zastanawiał, co
powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Nie miałam pojęcia, czy należał do
tych, którzy chcieli zostać likantropami i dał się pogryźć, czy raczej został zaatakowany.
Ostatni tydzień spędziliśmy głównie w łóżku, co oznaczało, że niewiele o sobie
wiedzieliśmy.
- Zbyt skomplikowane, żeby to wyjaśnić? - zapytałam.
- Nie - odparł. - Ale rzadko o tym mówię.
- Było aż tak źle? - drążyłam. - Trudno ci o tym mówić? Bo jeśli nie chcesz...
- Nie, nie było aż tak źle.
Teraz nie miał już wyjścia. Spojrzałam mu w oczy.
- Co się stało?
- Zapomniałem, że ty bardzo lubisz opowieści - zaśmiał się. - Zaraziłem się od mojej
siostry. Myślałem, że została ranna i próbowałem jej pomóc. Zmieniła się na moich
rękach. Wcześniej nic o tym nie wiedziałem. Nawet kiedy mnie ugryzła, nie zdawałem
sobie właściwie sprawy z tego, co się dzieje. To był wypadek, nie chciała tego zrobić. Ale
spanikowała, a ja akurat byłem przy niej.
- Rany. To straszne. Musiała się czuć okropnie.
- Tak naprawdę, kiedy znów się zamieniła w człowieka, nawrzeszczała na mnie. Spytała,
po co się wtrącałem i czemu nie zostawiłem jej w spokoju. I że teraz będzie musiała się
mną zajmować.
- Niech zgadnę, jest starsza.
- Tak - powiedział ze śmiechem.
- Skądś to znam.
- Wściekła się, ale było jej też przykro. Zaopiekowała się mną i nauczyła, jak z tym żyć.
Teraz pomagamy sobie, żeby rodzice o niczym się nie dowiedzieli.
Ja przynajmniej nie miałam tego problemu. Nie muszę się tłumaczyć, dlaczego nie
pojawiam się na spotkaniach rodzinnych, które przypadają w czasie pełni.
- Twoja siostra jest w Brazylii?
- Tak. Wiesz, czym się zajmuje? Szpieguje firmy przeprowadzające nielegalną wycinkę w
lasach deszczowych i donosi na nie organizacjom ekologicznym. Czasem myślę, że
zachowuje się trochę jak terrorystka. Przerażeni drwale wychodzą z lasu i opowiadają o
ogromnym jaguarze o lśniących zielonych oczach.
- Musi być interesującą osobą.
- O tak.
Siedzieliśmy tak może z godzinę, kiedy nagle spojrzałam na zegarek. Nie powinnam go
w ogóle ze sobą zabierać.
Ale zabrałam.
- Myślisz, że moglibyśmy wrócić na czwartą do miasta? Położył mi rękę na kolanie.
- Czy mogę cię w jakiś sposób przekonać, żebyśmy zostali trochę dłużej?
Co za męka. Nakryłam ręką jego dłoń i pokręciłam głową.
- Przepraszam. Jest cudownie, ale muszę odmówić. Dziwne, że tak bardzo się starasz.
Uśmiechnął się szeroko.
- Lubię wyzwania.
Nachylił się nade mną, uwięził między swoimi rękami i przysunął się bliżej - powoli. Dał
mi mnóstwo czasu na protesty, zanim mnie pocałuje.
Nie dyskutowałam. Nie wyrywałam się.
Wpadłam do Półksiężyca piętnaście po czwartej, pewna, że jest już za późno, żeby
spotkać Fritza. Nie żebym wierzyła, że w ogóle będzie chciał ze mną jeszcze rozmawiać.
Powinnam się cieszyć z tego, co mi wczoraj wyjawił, ale słowo „umiar" było mi obce.
Wzrok przyzwyczaił mi się do panującego w środku półmroku. Popatrzyłam na stolik,
przy którym zwykle siedział Fritz, spodziewając się, że zobaczę jego przygarbioną postać.
Zmrużyłam oczy, ale stolik był pusty.
Jack opierał się o bar i czytał jakieś czasopismo. Stanęłam przed nim, a on podniósł
głowę i uśmiechnął się szeroko.
- Cześć! Słuchałem wczoraj twojej audycji. Była ekstra.
- Dzięki - rzuciłam rozkojarzona, ale nie zabrzmiało to zbyt szczerze. - Minęłam się z
nim, prawda? Fritz już wyszedł.
- W ogóle dziś się nie pojawił.
- Jest po czwartej. Zawsze jest taki punktualny. W weekendy nie przychodzi?
- Przychodzi codziennie. Poczułam dziwny skurcz w brzuchu.
- Myślisz, że nic mu się nie stało? Masz do niego numer telefonu? Może do niego
pojadę?
- Nie mam pojęcia, gdzie mieszka.
To moja wina. Fritz miał kłopoty i to była moja wina. Zaczął mówić, puścił farbę, a
komuś się to nie spodobało.
- Nie martwisz się o niego? Wzruszył ramionami.
- A co by to dało.
Cudownie, kolejny zobojętniały izolacjonista.
- Jest Ahmed?
- Nie. Jeśli chcesz, zadzwonię na górę, może tam będzie.
- Dobra.
Wybrał numer. Stał ze słuchawką przy uchu z dobre pięć minut, po czym pokręcił
głową.
- Cisza.
- Myślisz, że będzie wiedział, gdzie mieszka Fritz?
- Może.
Poprosiłam o długopis i napisałam na serwetce swój numer komórki.
- Jeśli tak, niech do mnie zadzwoni. Jack położył serwetkę obok kasy.
- Naprawdę się o niego martwisz. Uśmiechnęłam się cierpko.
- Pamiętaj, że jeśli ktoś chce cię dorwać, to znaczy, że nie masz paranoi.
Zadzwoniłam do Flemminga. Byle nie poczta głosowa, byle nie poczta głosowa...
- Halo?
- Doktorze? Tu Kitty. Wyczułam jego irytację.
- Naprawdę nie mam czasu...
- Gdzie jest Fritz?
- Kto?
- Niech pan sobie daruje. Ten stary wilkołak, Niemiec. Mówił, że z panem rozmawiał.
Gdzie on jest?
- Skąd mam wiedzieć...
- Zawsze przychodzi... w to samo miejsce na drinka. O czwartej, codziennie. Dziś się nie
pojawił, a ja nie sądzę, żeby to był przypadek. Rozmawiał wczoraj ze mną na antenie i
komuś mogło się to nie spodobać...
- I niby tym kimś jestem ja?
- Nie wiem. Ale jest pan moim jedynym tropem. Musi pan wiedzieć, gdzie przebywa.
- Proszę posłuchać, owszem, znam Fritza. Rozmawiałem z nim. Jeśli dzwonił do pani w
trakcie audycji, to jego sprawa. Nie rozumiem, dlaczego miałoby komuś to przeszkadzać? I
dlaczego miałby podjąć tak drastyczne kroki.
Nie myślałam jasno. Jeśli nie dogadam się z Flemmingiem, nie mam się już do kogo
zwrócić.
- Martwię się o niego.
- To twardy człowiek, potrafi o siebie zadbać. - Zmienił mu się głos; nie był już taki
oschły. Zaczął się przejmować.
- Jest stary. Traci siły. Wilkołaki nie chorują, ale się starzeją. Nie ma żadnej opieki,
prawda?
Flemming westchnął.
- Mam jego adres. Jeśli pani chce, pojadę do niego.
- Mogę spotkać się z panem na miejscu?
- Dobrze. - Podał mi adres.
Wydukałam: „dziękuję" i rozłączyłam się. Wybiegłam. Luis ciągle czekał w samochodzie.
- Gdzie teraz? Podałam mu adres. Uniósł brwi.
- Chcesz, żebym pojechał takim samochodem do takiej dzielnicy?
Uśmiechnęłam się promiennie.
- Wykupiłeś ubezpieczenie, prawda? Luis uniósł wzrok i wrzucił bieg.
Zagryzłam wargi. Naprawdę będę musiała później zrobić dla niego coś miłego w ramach
podziękowań.
Okazało się, że podany adres to czterdziestoletnia czynszówka, której pilnie przydałoby
się malowanie. Albo rozbiórka. Flemming czekał ze skrzyżowanymi rękami przy bramie i
rozglądał się nerwowo.
Kiedy przyjechaliśmy, zmarszczył brwi.
- Jestem pewien, że to zupełnie niepotrzebne - stwierdził, kiedy wyskoczyłam z
samochodu. Luis zostawił włączony silnik.
- Też się pan martwi, bo inaczej by tu pana nie było -odparłam.
- Mieszka na trzecim piętrze.
Winda oczywiście nie działała. Pobiegłam, szybko pokonując schody i wyprzedzając
Flemminga.
- Który numer? - krzyknęłam przez ramię.
- Trzysta sześć.
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzyłam je.
W mieszkaniu pachniało, jakby dawno nikt w nim nie sprzątał: zaduchem, potem,
wilgocią. Było za ciepło, jakby ktoś za mocno odkręcił kaloryfer. Drzwi otwierały się na
duży pokój. Drugie prowadziły pewnie do sypialni. Z tyłu było widać kuchnię.
Wzdłuż wszystkich ścian leżały stosy gazet, złożonych byle jak, jakby Fritz przeczytał je
wszystkie od deski do deski i zamierzał je wyrzucić, ale jakoś nigdy mu się to nie udało.
Niektóre sterty były niebezpiecznie przechylone. Na środku pokoju stała stara kanapa.
Naprzeciwko telewizora, który musiał mieć ze trzydzieści lat. Obok leżała antena owinięta
w folię. Telewizor ustawiono na zdezelowanym stoliku. Leciały jakieś wieczorne
wiadomości, obraz był zamazany.
Coś było nie tak. W powietrzu wisiało coś bardzo niedobrego - chłód, choroba.
Doktor Flemming wszedł za mną do pokoju. Zatrzymałam się. Nie byłam w stanie
pokonać ostatnich kilkudziesięciu centymetrów. Flemming zbliżył się do kanapy, uklęknął
i zbadał puls mężczyzny.
Fritz leżał oparty o poręcz sofy i patrzył w telewizor, całkowicie zrelaksowany. Jego
twarz była bez wyrazu, oczy puste.
Flemming przysiadł na piętach i westchnął.
- Moim zdaniem to zawał.
- Nie żyje?
Flemming pokiwał twierdząco głową. Zamknęłam oczy i westchnęłam.
- To na pewno zawał? Nikt mu nic nie zrobił?
- Sama to pani stwierdziła. Był stary. Wcześniej czy później musiało do tego dojść.
- Tyle że kiedy wczoraj dzwonił, mówił niemal tak, jakby wiedział, że coś mu się stanie.
Telefon stał na stoliku obok telewizora. Fritz rozłączył ... się i odłożył słuchawkę, zanim
do tego doszło.
- Może wiedział. - Flemming przyglądał się Fritzowi, jakby starał się coś odkryć albo go
zapamiętać. – Widziałem już dziwniejsze rzeczy w medycynie.
Nie wątpię. Twierdził, że chce, żeby wyniki jego badań ujrzały światło dzienne, ale czy
naprawdę chciał się nimi podzielić? Wściekłość. Szok, że Fritz nie żyje, wszystko to
przelało czarę goryczy. Z ust popłynął mi potok słów:
- O co chodzi? O zastosowanie medyczne czy wojskowe? Marzy pan o armii wilkołaków,
tak jak naziści?
- Nie. Nie o to mi chodziło, ale...
- Ale co? Co pan robi w laboratorium? Odwrócił się.
- Zadzwonię po policję.
Podszedł do aparatu przy telewizorze i wykonał telefon. Co nie oznaczało, że w ramach
badań nie przeprowadzi sekcji. Nie podobała mi się myśl, że Fritz przepadnie w jakimś
tajnym laboratorium Flemminga, zabalsamowany i upchnięty w słoiki jak pikle. Fritz przez
większość życia unikał oficjalnych dróg. Skończył samotnie w mieszkaniu ze stertą gazet i
starym telewizorem. Szklaneczką sznapsa o szesnastej w ramach rozrywki.
Kiedy by go znaleźli, gdybyśmy nie przyszli?
Wyszliśmy na ulicę. Flemming powiedział, że zaczeka na policję. Nie miałam tu już nic
do roboty, więc Luis przekonał mnie, żebym pojechała razem z nim.
Kiedy ruszyliśmy, zaczęłam płakać.
W niedzielę rano byłam w mieszkaniu Luisa. Obudziłam się pierwsza i leżałam w łóżku,
gapiąc się w sufit i starając się zebrać myśli. Czy Fritz naprawdę wiedział, że serce mu nie
wytrzyma?
Doszłam do martwego punktu. Nie wiedziałam, czego jeszcze mogę się dowiedzieć na
temat badań Flemminga. Może niczego, może doktor już wszystko wyznał podczas
przesłuchań? Cała moja robota na nic.
Zadzwoniła komórka. Luis przekręcił się i wymamrotał:
- Moja?
- Nie. - Podniosłam dżinsy i wyciągnęłam z kieszeni telefon.
Wyświetlacz pokazywał, że to mama. Coniedzielna rozmowa, tyle że o wiele za
wcześnie. Usiadłam i owinęłam się kocem. Nie mogłam przecież rozmawiać z mamą nago.
Odebrałam.
- Cześć.
- Cześć, Kitty. Jesteśmy zaproszeni na obiad do Cheryl, dlatego dzwonię teraz. Masz
chwilę?
Pora jak każda inna. Czyli nie najlepsza.
- W porządku, mamo.
- Jak Waszyngton? Tata nagrywa przesłuchania. Emitują je chyba w całości. Tata mówi,
że raz cię zobaczył, ale nie dlatego je nagrywa. Uważa, że będziesz chciała mieć pamiątkę.
Musiałam się uśmiechnąć.
- Świetnie. Dzięki. Jutro mam zeznawać, więc powiedz mu, żeby przygotował wideo.
- Aha, to powodzenia! Na pewno świetnie ci pójdzie.
- Muszę tylko odpowiadać na pytania. Poradzę sobie. Luis oparł się na łokciu i
uśmiechnął się do mnie. Miałaś czas na zwiedzanie? Byłam w Waszyngtonie w czasie
studiów na posiedzeniu Kongresu, ale chyba to nie był senat i...
Rozmowa była zwyczajna. Co było nawet miłe. Potakiwałam zachęcająco i starałam się
nie okazać, że jestem zła i lub przygnębiona. Nie chciałam jej martwić.
Ale z drugiej strony mama i tak zawsze wiedziała, kiedy byłam zła i przygnębiona, bo
się wtedy nie odzywałam.
Zakończyła rozmowę, zanim zdążyłam to zrobić sama.
- Powinniśmy już iść. Cheryl stresuje się naszą wizytą, bo dom jest nowy, a ona jeszcze
nie rozwiesiła zasłon, a do tego Jeffy ząbkuje.
- Pozdrów ode mnie wszystkich.
- Dobrze. Trzymaj się.
- Ty też, mamo. Pa.
- To brzmiało tak po wielkomiejsku. Tak po amerykańsku - powiedział Luis, uśmiechając
się bezczelnie.
No tak, likantrop.
- Wszystko słyszałeś, prawda?
- Domyślam się, że Cheryl to twoja siostra. A twój siostrzeniec ma na imię Jeffy?
- Jest jeszcze trzyletnia siostrzenica Nicky. - Ciągle się uśmiechał. Jakbym miała jakiś
wpływ na to, że moja siostra dała swoim dzieciom imiona rodem z sitcomu z lat
pięćdziesiątych. - Nabijasz się z mojej rodziny?
- Ani trochę. Ani trochę. - Zamyślił się, po czym dodał: - Ale Jeffy?
Rzuciłam w niego poduszką. Po weekendzie z Luisem z wielkim trudem dowlokła się w
poniedziałek rano do senatu. Zadzwoniłam do Bena.
- Cześć. Co się stanie, jak się dziś nie zjawię?
- A masz dziś zeznawać?
- No.
- Mogą cię doprowadzić pod eskortą policji. Aha. No dobrze.
Przed przesłuchaniem musiałam wstąpić do Alette, żeby się przebrać. Myślałam, że
może uda mi się dojechać przed świtem, żeby się jeszcze z nią zobaczyć, ale się nie udało.
Słońce już wzeszło, kiedy wjechałam na podjazd.
Tom, drugi kierowca i facet w czerni zarazem, siedział w kuchni. Powiedział, że Alette
udała się na spoczynek. Przez moment zastanawiałam się, co to właściwie oznacza.
Trumnę w piwnicy?
Ale tym razem nie spytałam.
Tom zaproponował mi kawę i rzekł:
- Całą noc sprawdzaliśmy wampiry, które uwolniłaś z karawany Smitha.
- Uwolniłam? Chyba przypisujesz mi za duże zasługi - wymamrotałam w kubek.
Wzruszył ramionami.
- Część z nich chce zostać z Alette. Nigdy nie mieli prawdziwego domu. Albo mieszkali
sami, albo z agresywnymi mistrzami. To dlatego poszli ze Smithem. Musiało im się
wydawać, że tak będzie lepiej.
Pewnie tak było. Czasem rynna wydaje się lepsza od deszczu.
- Pozwoli im zostać? Zajmie się nimi?
- Tak. Alette jest opiekuńcza. - Uśmiechnął się gorzko.
Okazało się, że Tom miał dziś wolne, ale zaproponował, że podrzuci mnie do senatu.
Zgodziłam się, dopiłam kawę i poszłam się przebrać. Ben miał coś dla mnie - dokonał
jakichś prawniczych sztuczek i zdobył kopię wyników sekcji zwłok Fritza.
Flemming miał rację: zawał serca. Ciągle czekali na wyniki badań laboratoryjnych, ale
uznali, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych. Żadna teoria spiskowa. To był tylko
stary człowiek, który przeczuwał, że umrze i chciał opowiedzieć swoją historię.
Może po prostu się poddał.
Zgodnie z sugestią Bena ubrałam się porządnie na dzisiejszą sesję - w ciemnoniebieską
garsonkę, do tego kremowa bluzka, konserwatywna. Radził mi, żebym nie dała im się
podejść i nie pozwoliła na to, żeby myśleli o mnie jako odmieńcu czy dziwadle.
Nie jako rzeczniczka w sprawie, wokół której przez ostatni tydzień obracały się
wszystkie przesłuchania.
Unikałam rozgłosu. Nie robiłam sobie żadnych fotek w celach marketingowych. Kiedy
ogłoszono, że pojawię się na przesłuchaniach - a lista świadków zawsze była podawana
do wiadomości publicznej - część przybyłych zjawiła się tu po to, żeby zobaczyć, jak
wyglądam i zrobić kilka zdjęć dla czytelników. Czy spodziewali się zobaczyć kogoś takiego
jak ja? Byłam pewnie młodsza, niż sądzili: miałam dwadzieścia parę lat, byłam raczej
szczupła, miałam jasne włosy upięte w elegancki kok. I teraz trochę się bałam.
Zdecydowanie nie wyglądałam na stereotypową kobietę-wilkołaka: zmysłową, potworną
uwodzicielkę. Na kogoś, kto emanował seksem i groźbą. Nic z tych rzeczy.
Moje ciało dawało raczej inny komunikat: „No proszę, zaatakuj mnie. Jestem słaba i
bezbronna". Nie miałam ochoty nikomu tłumaczyć, a już na pewno nie komisji, jak
wygląda życie wśród wilkołaków; tego, że na każdego niebezpiecznego wilkołaka
wpisującego się w stereotypy przypadał przynajmniej tuzin takich, które najchętniej
czołgałyby się po ziemi. Ludzie, którzy sądzili, że zobaczą potwora, musieli być
zszokowani.
Mój problem polegał na tym, że może i byłam potworem, ale wszystkie inne stwory
były o wiele bardziej przerażające ode mnie.
Przygotowałam wspólnie z Benem krótkie oświadczenie. Przeszłam na przód sali z
wydrukowanym tekstem schowanym w teczce. Kompletnie nie byłam przygotowana na to
wszystko. Czułam się tak, jakbym szła na stracenie.
Ben siedział w pierwszym rzędzie, tuż za mną, gotowy wyciągnąć mnie z kłopotów,
gdyby zaszła taka potrzeba.
W ciągu ostatnich miesięcy zdałam sobie sprawę, że chociaż nie miałam już watahy, nie
byłam sama. Stworzyłam własną watahę: miałam Ozziego i Matta z mojej dawnej
radiostacji, Bena, a nawet mamę. Mogłam całkowicie na nich polegać.
Ben uśmiechnął się do mnie. To był uśmiech, na którego widok adwokaci strony
przeciwnej kulili się w Sali sądowej. Wilk w prawniczym przebraniu, mówiąc nieco
przesadnie. Poczułam się trochę lepiej.
Usiadłam przy stole, przodem do członków komisji. Przypominali sępy przyczajone za
biurkiem, mierzące mnie wzrokiem. Oparłam ręce na blacie, siłą woli zmuszając je, żeby
mi nie drżały.
- Pani Katherine Norville - powiedział Duke. Nie patrzył na mnie, tylko na leżące przed
sobą papiery, jakby szukał w nich jakichś ważnych informacji. Nie spieszył się. - Witamy
na przesłuchaniu. Czy ma pani oświadczenie, które pani odczyta?
Przede mną stał mikrofon, co dodawało mi otuchy. Do cholery, to w niczym się nie
różni od tego, jak zarabiam na życie. Będę mówić do ludzi, którzy w niczym się nie różnili
od moich słuchaczy. Będę mówić, co myślę.
- Tak, senatorze. Chciałabym podziękować panu i pozostałym członkom komisji za
zaproszenie na przesłuchanie.
To rzadka okazja, kiedy to, co było dotychczas uznawane za fakt naukowy, zostaje
zakwestionowane i poddane ponownej ocenie. Jestem dumna, że mogę w tym
uczestniczyć. Jestem osobą, którą doktor Flemming określiłby mianem Homo sapiens
lupus. To znaczy jestem wilkołakiem. Jestem uczulona na srebro i raz w miesiącu, w nocy
podczas pełni, przechodzę transformację. Co to dla mnie oznacza? Dostosowuję swoje
życie jak każda osoba cierpiąca na przewlekłą, ale nie śmiertelną chorobę.
I jak większość przewlekle chorych osób żyję, pracuję, otrzymuję emocjonalne wsparcie
od mojej rodziny. Powiedziałabym, że to przyzwoite życie. Zjawiska te wymagają
omówienia chociażby dlatego, żeby już nigdy więcej nie kojarzyły się nikomu z ludowymi
opowieściami czy koszmarami sennymi. Trzeba skonfrontować strach z wiedzą.
I tak jak podczas audycji zamilkłam, czekając, aż zaczną się pytania.
Pierwsze nie padło z ust Duke'a - choć szykowałam się na maglowanie, jakie fundował
przez cały tydzień innym - ale z ust senator Mary Dreschler.
- Pani Norville, proszę mi wybaczyć mój sceptycyzm. Wysłuchiwać tak zwanych
ekspertów to jedno, ale kiedy ktoś przychodzi i twierdzi, że jest wilkołakiem, to jak dla
mnie trochę za wiele. Może nam dać pani jakieś dowody?
Mogłam się przemienić na ich oczach. Ale nie byłam pewna, jak moja druga połowa się
zachowa zapędzona w kozi róg i otoczona wrzeszczącymi potencjalnymi ofiarami. Nie ma
mowy.
Senator Dreschler miała na sobie kaszmirowy sweter i dopasowaną marynarkę, a na
szyi długi łańcuszek z wisiorkiem w kształcie kwiatka.
- Doktor Flemming mógłby pewnie zrobić badanie krwi... Pani senator, czy pani
naszyjnik jest ze srebra?
Spojrzała na mnie zdziwiona.
- Tak.
- Mogę zobaczyć? - Zerknęłam na ochroniarza, który stał z boku. - Mogę podejść?
Nikt nic nie powiedział, a Dreschler zdjęła łańcuszek przez głowę, więc się do niej
zbliżyłam. Podała mi wisiorek.
Wzięłam go w lewą rękę, owinęłam łańcuszek wokół palców, żeby jak najbardziej
przylegał do skóry. Natychmiast zaczęła mnie swędzieć ręka, a swędzenie w ciągu kilku
sekund zamieniło się w palenie, jakby metal był gorący, wyjęty prosto z pieca. Nie byłam
w stanie go dłużej trzymać, skrzywiłam się i syknęłam przez zaciśnięte zęby.
- Proszę - powiedziałam i oddałam go jej. Rzuciłam jej go szybko, o wiele mniej
elegancko niż zamierzałam, byle jak najprędzej się go pozbyć. Wyciągnęłam rękę, która
ciągle pulsowała bólem.
Na palcach miałam czerwoną wysypkę, a na dłoni widniała plama. Wszyscy członkowie
komisji mogli to zobaczyć.
- Alergia na srebro - odparła Dreschler. - Każdy może ją mieć. Moja siostra może nosić
tylko kolczyki wykonane ze stali chirurgicznej.
- Niech mi pani uwierzy, to się nie zdarzało, dopóki nie doszło do zakażenia. Musiałam
przez to zrezygnować z rewelacyjnej biżuterii.
Dreschler uśmiechnęła się słabo, niemal mimo woli. Wróciłam na swoje miejsce;
Dreschler nie założyła już naszyjnika.
Odezwał się siedzący obok senator Henderson:
- A co poza tym? Jakie inne zmiany wywołuje ta... choroba?
- Doktor Flemming dużo już powiedział podczas swojego zeznania. Ma wpływ na
wszystkie zmysły. Węch staje się wrażliwszy, wyostrza się wzrok w nocy. Z własnego
doświadczenia mogę powiedzieć, że choroba ma też wpływ na nastrój, na takie rzeczy jak
humor i depresja. Słyszałam nawet parę dowcipów o tym, że kobiety są lepszymi
wilkołakami, bo przyzwyczaiły się, że i tak co miesiąc zamieniają się w potwory. - Słowa te
wywołały kilka nerwowych chichotów. - Chociaż nie jestem w stanie stwierdzić, w jakim
stopniu depresja wynika z samej choroby, a w jakim z frustracji spowodowanej
koniecznością radzenia sobie z nią.
Henderson, który pewnie miałby wiele do powiedzenia na temat ponownego
zasiedlania terenów ranczerskich dzikimi wilkami, zapytał:
- Właśnie nazwała pani siebie potworem. Ta choroba, jak ją pani nazywa, stanowi
zagrożenie dla społeczeństwa?
Długo się zastanawiałam, jak odpowiem na to pytanie. Napisałam mnóstwo wersji
swojej wypowiedzi, przećwiczyłam ją, przespałam się z nią lub też raczej z jej powodu nie
spałam. Ludzie po obu stronach barykady mogą być niezadowoleni z tego, co
zamierzałam powiedzieć.
- Nie, panie senatorze. Nie wydaje mi się. Mogłabym wymienić z tuzin innych zagrożeń,
które bardziej zasługują na pańską uwagę, jeśli tak się pan martwi o bezpieczeństwo
społeczeństwa... Chociażby bezpieczeństwo na drogach i badania nad rakiem. Gdyby
wilkołaki, wampiry stanowiły zagrożenie, już dawno musiałby się pan z tym zmierzyć.
Grupy te żyły w ukryciu przez całe stulecia. Nie ujawniały się i pilnowały, żeby nie stać się
zagrożeniem dla reszty społeczeństwa i nie zdradzić się ze swoją obecnością. Podobnie
jak wszyscy obywatele, staramy się przestrzegać prawa. Jednostki mogą być
niebezpieczne, ale nie bardziej niż inni ludzie. Moim zdaniem przemoc domowa jest o
wiele poważniejszym problemem niż likantropia czy wampiryzm.
Tajemnica została odkryta. Całe wieki zasad kulturowych, zgodnie z którymi żyliśmy, a
których strzegły watahy, wampirze rody, miejsca spotkań pokroju Półksiężyca czy
patriarchowie tacy jak Ahmed - wszystko to zniknęło.
Wielu osobom się to nie spodoba. Nie wiedziałam, co będzie dalej, co z tego
wszystkiego wymknie. Czułam się tak, jakbym była w trakcie audycji i nie miała innego
wyboru, jak tylko rzucić się naprzód. Uchwyciłam się dobrze znanego fatalizmu.
Senator Duke znacząco poprawił mikrofon, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Serce
zaczęło mi szybciej bić.
Duke nie był miły dla świadków. Podejrzewałam, że większą część zaciekłości zachował
dla mnie.
- Pani Norville. Czy jako wilkołak kiedykolwiek kogoś pani zabiła? - spytał.
Byłam pewna, że co nieco sobie poczytał. Na pewno znał odpowiedź na to pytanie.
Prawda i tylko prawda.
- Tak. Zabiłam.
Pomruk wśród publiczności zabrzmiał jak szum fal gdzieś w oddali. Usłyszałam
skrzypienie piór na papierze. Jak miło, że ktoś ciągle jeszcze używał pióra i kartek.
- Mogłaby pani powiedzieć coś więcej? - poprosił Duke.
- Policja w Denver ma raport z całego zajścia. To była samoobrona. Mężczyzna, którego
zabiłam, też był wilkołakiem, zamordował kilka kobiet. Kiedy mnie zaatakował, broniłam
się najlepiej, jak potrafiłam. - No może nie była to do końca prawda...
- Sprawiało to pani przyjemność? Kiedy go pani zabijała?
- Mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiała zrobić czegoś takiego.
- A co z pani drugą połową? Tym demonem, który w pani tkwi? Jak on to odczuł?
Chyba postanowił sobie, że zamieni to przesłuchanie w polowanie na czarownice.
- Nie ma żadnego demona. Jestem tylko ja.
- O tym chce nas pani przekonać swoją elegancką garsonką i szminką...
- Panie senatorze, nie mam pomalowanych ust.
- Pismo Święte głosi: „Nie ufaj miłemu głosowi, gdyż siedem ohyd ma w sercu"!
- Czy to oznacza, że zakończyliśmy „naukową" część zeznań?
- Senatorze! - To był Henderson. Duke w końcu się uciszył. Westchnęłam. Henderson
stwierdził: - Czy moglibyśmy wrócić do tematu? Zaczyna pan dręczyć świadka.
- Rychło w czas - mruknął za moimi plecami Ben. Duke spojrzał wściekle na
Hendersona, a ja dostrzegłam między nimi wieloletnią niechęć, zjadliwą i nieznoszącą
kompromisów.
- Senatorze, czy ma pan jeszcze jakieś pytania? Duke przekładał bez celu papiery leżące
przed nim.
- Mam. Pani Norville, prowadzi pani audycję radiową zatytułowaną Nocna Godzina,
zgadza się?
No, no, coś łatwego.
- Tak.
- Jaki jest cel tej audycji?
- Głównie rozrywka. Ale również edukacja. Jak dobrze pójdzie.
- A nie nawracanie?
Słyszałam, jak Ben wierci się za mną, krzyżuje ręce i je rozkłada. Szepnął:
- Sprzeciw... - To nie była sala sądowa. Nie mógł wstać i zaprotestować.
- Nie jestem pewna, czy pana rozumiem. Nawracanie na co?
- Nie wykorzystuje pani swojej audycji do rekrutacji? Zamurowało mnie i dopiero po
chwili udało mi się sformułować spójne zdanie.
- Wręcz przeciwnie. Chcę zburzyć wszelkie romantyczne iluzje, jakie się pojawiają po
obejrzeniu jakiegoś nocnego filmu. Wystarczy posłuchać audycji.
- Pani Norville, ile wilkołaków pani zdaniem mieszka { obecnie w Stanach
Zjednoczonych?
- Nie mam pojęcia.
- Nawet w przybliżeniu?
- Nie. Takich danych nie uwzględnia się w spisie ludności.
- Może trzeba to zmienić. Gdyby miała pani zgadywać, co by pani powiedziała?
Co tydzień odbierałam przynajmniej dwa telefony od osób, które twierdziły, że są
wilkołakami lub innego rodzaju likantropami. Czasem więcej, jeśli temat był szczególnie
mocno związany z wilkołakami. Nie wierzyłam we wszystkie deklaracje. Zakładając, że
dzwoni do mnie tylko niewielki odsetek...
- Naprawdę, nie chcę zgadywać - odparłam. Nie chciałam nadstawiać karku.
- A jeśli chodzi o wampiry?
- Niech pan weźmie dane dotyczące innej rzadkiej choroby. Pewnie będą zbliżone.
Duke podniósł teatralnym gestem kartkę i zaczął się w nią wpatrywać, jakby chciał się
na czymś skupić, jakby przyszło mu na myśl pytanie, którego niemal zapomniał zadać. Tak
długo się zbierał, że pewnie zamierzał wystrzelić z naprawdę grubej rury. Nawet grubszej
niż to, czy prowadzi pani rekrutację.
- Podczas audycji poznała pani wiele osób ze swojego gatunku, prawda? Mówiła pani,
że większość z was ma watahy, że zwykle łączycie się w grupy. Powiedzmy więc, że w sali
jest inny wilkołak. Byłaby nam pani w stanie powiedzieć, kto nim jest.
- Tak myślę.
- Jeśli ze względów bezpieczeństwa poprosiłbym, żeby powiedziała mi pani, jak znaleźć
inne wilkołaki, mogłaby pani to zrobić?
Nie podobał mi się kierunek, w jakim to zmierzało.
- Ile wilkołaków zna pani osobiście? Spiorunowałam go wzrokiem.
- Nie wiem.
- Czy mogłaby pani podać nam ich nazwiska? W imię M bezpieczeństwa.
- Teraz?
Wzruszył nonszalancko ramionami.
- Może w przyszłości. Nachyliłam się do mikrofonu.
- Myślę, że następne, o co pan spyta, to: „Mam tu listę znanych wilkołaków pracujących
w rządzie Stanów Zjednoczonych". Tak?
Zmarszczył brwi.
- Liczyłem raczej na to, że to pani pomoże mi utworzyć taką listę.
- O nie. Nie ma mowy. Senat już kiedyś obrał taki kie- j runek. Nie chcę mieć z tym nic
wspólnego.
- Pani Norville, czy odmawia pani odpowiedzi na pytanie?
- Nie uważam, żeby to było zasadne pytanie. To naruszenie prywatności, to...
- Mogę panią skazać za obrazę Kongresu.
Świat zamienił się nagle w starą czarno-białą kronikę ' filmową. Takie rzeczy nie
powinny już mieć miejsca. Ben nachylił się i szepnął:
- Piąta Poprawka.
Duke wycelował w niego palcem.
- Kim pan jest? Czy usiłuje pan wpłynąć na zeznania świadka?
Ben wstał.
- Benjamin O’Farrell, panie senatorze. Jestem adwokatem świadka. Zgodnie z Piątą
Poprawką do Konstytucji moja klientka odmawia udzielenia odpowiedzi na to pytanie, bo
może być ona dla niej obciążająca.
Bardzo dobrze. Pokazał im. Wyprostowałam się trochę.
- To nonsens! Pytanie wcale nie jest bezzasadne! Mogę oskarżyć panią o obrazę
Kongresu, mogę kazać panią zamknąć, jeśli zechcę. Zagrożona jest moralna i duchowa
czystość tego narodu, a w stolicy kraju zjawia się szatański pomiot i domaga się
równouprawnienia! Konstytucja pani nie dotyczy!
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. No może nie wszyscy. Ale takie miałam wrażenie.
Zaniemówiłam, spojrzałam na Duke'a z wściekłością i zdołałam wykrztusić z siebie coś na
temat tego, że mogę mu pokazać swój akt urodzenia i udowodnić, że jestem
pełnoprawną obywatelką i że konstytucja jak najbardziej mnie dotyczy. Ben zerwał się na
równe nogi i zaczął mówić, że złoży pozew w sądzie federalnym za złamanie praw
obywatelskich.
Dreschler była chyba lekko spanikowana i zaczęła szeptać z jednym ze stojących za nią
pomocników komisji.
Henderson wrzeszczał na Duke'a, a senator ciągle wykrzykiwał pod moim adresem
pseudoreligijne bigoteryjne brednie.
Na pewno gdybym była zwykłym obserwatorem, wszystko to byłoby dla mnie bardzo
ekscytujące. W całym tym zamieszaniu głęboko ukryta część mnie zaczęła domagać się
głosu, szarpać za pręty klatki, w której ją trzymałam, chcąc się wyrwać, chcąc uciekać na
czterech łapach. Wiedziała, że za kilka godzin to właśnie zrobi, i nie chciała już dłużej
czekać.
Siedziałam na miejscu i oddychałam bardzo spokojnie, bo tylko w ten sposób mogłam
nad nią zapanować - zapanować nad wilczycą.
Dreschler wyciągnęła rękę i odłączyła mikrofon Duke^. To nie powstrzymało go przed
rzucaniem dalszych oszczerstw, ale jego głos był teraz cichszy i nie wszędzie docierał. W
końcu się zorientował, co się stało. Zajęło mu to zadziwiająco dużo czasu. Spojrzał
wściekle na Dreschler, wybałuszył oczy i spurpurowiał na twarzy.
- Komisja wycofuje pytanie - powiedziała chłodno Dreschler do mikrofonu. - I z całym
szacunkiem, panie przewodniczący, ale jeszcze jeden taki wybuch, a komisja zgłosi
względem pana wotum nieufności.
Ben, poruszając się jak w zwolnionym tempie, wrócił na swoje miejsce. Ktoś z tyłu
zaklaskał kilka razy, a echo oklasków poniosło się po całej sali. Odważyłam się obejrzeć za
siebie, żeby zobaczyć kto to. Roger Stockton z kamerą pod pachą.
Dreschler westchnęła i zabrzmiało to tak, jakby była równie zmęczona, jak ja.
- Ostatnie pytanie, pani Norville. Komisja została zwołana, żeby stwierdzić, czy
działalność Centrum Biologii Paranaturalnej wymaga większego zainteresowania ze
strony Kongresu Stanów Zjednoczonych oraz czy informacje opublikowane przez doktora
Flemminga wymagają reakcji rządu federalnego lub zagrażają obywatelom Stanów
Zjednoczonych. Była tu pani cały zeszły tydzień, wysłuchała pani świadków, poza tym ma
pani wiedzę, której nie ma żadne z nas. Gdyby to pani siedziała na naszym miejscu, jak by
pani to wszystko podsumowała?
Czy prosiła mnie, żebym odwaliła za nich całą robotę? Czy dostałam właśnie szansę
pokierowania polityką całego rządu? Przez chwilę miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
Prowadziłam kultową audycję radiową i tyle. Nie byłam żadnym ekspertem. A pani
senator oczekiwała, że jej coś poradzę? Traktowała mnie jak kogoś, kto ma autorytet?
Alette znów wszystko przewidziała.
Jeśli im odmówię, jeśli nic im nie powiem, nikt już nigdy nie będzie mnie traktować
poważnie. Za daleko zaszłam, żeby zaprzeczać temu, kim się stałam.
- Przypuszczam, że gdybym nagle zamieniła się w aktywistkę, zebrałabym
przedstawicieli świata nadnaturalnego. Moglibyśmy naciskać na rząd, żądając uznania
naszych praw i ochrony. Ale cenimy sobie anonimowość. Chcemy tylko, żeby zostawiono
nas w spokoju. A prześladowania nie stanowią specjalnego problemu, skoro i tak
większość ludzi nie wierzy w nasze istnienie. Doktor Flemming zaczął badać przypadłość,
na którą chorujemy. Tb dobrze, zakładając, że zostało zrobione z właściwych pobudek.
Niepokoją mnie jednak badania centrum, bo motywy jego funkcjonowania nie są jasne. I
martwię się, bo tak naprawdę dopiero teraz zaczną się prześladowania. Myślę, że jest za
wcześnie, żeby podejmować jakieś ostateczne decyzje. Ale chciałabym prosić członków
komisji, żeby zachowali otwarte umysły. Mam nadzieję, że bez względu na to, jaki rozgłos
zyska ta sprawa, ludzie będą pamiętać, że wciąż jesteśmy Amerykanami, mimo naszej
choroby.
- Dziękujemy, pani Norville. Zamykamy na dziś przesłuchania. Komisję czekają długie
dyskusje. Mamy nadzieję, że wkrótce zwołamy kolejne posiedzenie, na którym ogłosimy
naszą decyzję.
Henderson i Dreschler wstali i wyszli, jakby nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie
znajdą się gdzie indziej.
Duke spojrzał na mnie mściwie, jakby to była moja wina, że stracił kontrolę.
Mało mnie to obchodziło.
Ben położył mi rękę na ramieniu.
- Dobrze wypadłaś. Chodźmy.
- Norville! Kitty Norville! Czy mogę zadać kilka pytań? Od jak dawna cierpi pani na tę
przypadłość? Proszę nam powiedzieć, jak do tego doszło, czy została pani zaatakowana?
Czy zalecałaby pani, żeby ludzie nosili ze sobą pistolety ze srebrnymi kulami?
- Nie mamy w tej chwili nic do powiedzenia. Dziękuję - odparł szybko Ben.
Próbował mnie wyprowadzić. Wyglądało to jak scena z wiadomości, kiedy wyprowadza
się ważnego świadka.
Szłam z podniesioną głową, starając się zachować odrobinę godności, ale wzrok miałam
spuszczony, unikałam kontaktu wzrokowego. Ben trzymał się blisko mnie, osłaniając
przed kamerami i reporterami. Nie był wilkołakiem, ale w tym momencie mnie bronił.
Byłam mu wdzięczna za opiekę.
- Kitty! - Podniosłam głowę, słysząc znajomy głos. Przez tłum próbował się przepchnąć
w moją stronę Jeffrey Miles. Musiał siedzieć gdzieś z tyłu. Zatrzymałam się, żeby nas
dogonił.
Nie uśmiechał się. Zniknął jego zwykły luz. Wyglądał na spiętego.
- Co się stało? - spytałam.
- Chodzi o Rogera. Wybiegł w pośpiechu tuż przed zakończeniem sesji. Wyglądał na
zdenerwowanego.
No tak, w otaczającym mnie tłumie nie było Rogera Stocktona. Spodziewałam się, że
wyskoczy z tą swoją cholerną kamerą.
Nic nie mogłam na to poradzić; jego nieobecność mnie zdenerwowała. Wzruszyłam
ramionami, żeby nikt się nie zorientował.
- Może miał coś do załatwienia.
- Wydaje mi się, że coś knuje - dodał Jeffrey. - Uważaj. j Pokiwałam niepewnie głową.
Czemu Roger miałby coś knuć? Byliśmy teraz kumplami, tak? Ktoś wepchnął się i między
nas i tłum rozdzielił mnie z Jeffreyem. Ben trzymał mnie za łokieć, dopóki nie wyszliśmy
na zewnątrz. Na ulicy, przy samochodzie Alette, czekał Bradley.
- Powinieneś pozwolić się podwieźć do hotelu - zaproponowałam.
Ben zerknął przez ramię na reporterów i się zgodził. Drzwi samochodu w końcu odcięły
nas od wrzawy.
- Teraz już możesz się zamienić w futrzaka - rzucił , Ben.
Nie udało mi się wymyślić żadnej złośliwej riposty.
- No.
- Uważaj na siebie. Jestem pewien, że ten cały Miles ma rację. Stockton wie, jaka dziś
noc. Pewnie będzie cię śledzić.
- Nie dopuścimy do tego - wtrącił się Bradley, zerkając na nas we wstecznym lusterku.
Ben się skrzywił.
- Proszę wybaczyć, jeśli nie ufam w pełni sługom ciemności.
Uciszyłam go. Na szczęście hotel nie był daleko. Przyjechaliśmy, zanim rozmowa
zboczyła na gorsze tory.
Ben wysiadł z auta i nachylił się do mnie przed zamknięciem drzwi.
- Uważaj na siebie. Zadzwoń, jak wrócisz. Kiwnęłam głową zdziwiona jego
stanowczością. Nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego. Nic nie mogłam na to poradzić.
- Dzięki, Ben.
Zamknął drzwi i wróciliśmy do Alette. Musiałam się przebrać. Tuż po zmroku Bradley i
Leo czekali już, żeby mnie zawieźć do Półksiężyca. Tam miałam się spotkać z Luisem.
Nie wiedziałam, po co Leo ma z nami jechać. Mówił, że chce się przewietrzyć, ale Alette
kazała mu dopilnować, żeby nikt nas nie śledził i żeby Luis dobrze się mną zajął. Czułam
się tak, jakby zamienili się w moich rodziców, którzy koniecznie chcą sprawdzić
chłopaków, z którymi się umawiałam. Byłam dorosła, na litość boską.
Próbowałam nie zwracać na nich uwagi.
Nie mogłam się już doczekać. Zanim samochód ruszył, moja stopa wystukiwała
niecierpliwy rytm na podłodze wyłożonej wykładziną. Za chwilę będę w Półksiężycu z
Luisem i innymi, z dala od Leo, od polityki i od tego wszystkiego. Znów byłam w dżinsach i
w koszulce, miałam rozpuszczone włosy, w powietrzu czułam dziwne, ale przyjemne
napięcie. Wiedziałam, że wkrótce wzejdzie księżyc, mimo że nie było go jeszcze widać,
Wilczyca we mnie wyrywała się na wolność. Była jak dziecko w Boże Narodzenie,
oszołomiona z niecierpliwości, świadoma, że nadchodzi wielka chwila. Musiałam jeszcze
przez chwilę zostać człowiekiem. Musiałam utrzymać ją w środku i to było najtrudniejsze,
bo powoli zaczynałam tracić kontrolę. Czy dotrzymam do północy?
- Cudowny wieczór - rzucił towarzyskim tonem X Leo. - Muszę przyznać, że jestem
trochę zazdrosny. Okazja, żeby pobiegać ze stadem zwierzaków. Na samą myśl o tym
przechodzą mnie ciarki.
To była idealna noc na bieganie. Pogodna i rześka, z lekkim wiaterkiem. Zapachy i
dźwięki dobrze się niosły.
Ranek będzie na tyle chłodny, żeby móc się cieszyć obecnością innych, ciałami
emanującymi ciepłem.
Przeciągnęłam się i poruszyłam ramionami, wiedząc, co się niedługo zdarzy.
- Wiesz - ciągnął Leo swoim sztucznie przyjacielskim tonem. - Wyobrażam sobie, że
musisz być uroczą wilczycą. Chętnie bym to zobaczył.
Nie obeszło mnie to nawet na tyle, żeby kazać mu się I zamknąć. i Bradley zerknął na
mnie we wstecznym lusterku.
- Jesteś pewna, że dasz sobie radę? I Uśmiechnęłam się do niego.
- Już to robiłam.
- Tak, ale to nowe miejsce. Nowi ludzie. Pomyślałem, że spytam.
- Dzięki. - Miałam dość tego, że ludzie ciągle mnie pytali, czy dam sobie radę. Do tej
pory jakoś sobie dawałam, prawda?
Wyglądało na to, że trochę się spóźnię. Tylko kilka minut. Miałam nadzieję, że Luis na
mnie zaczeka. Tak naprawdę byłam pewna, że na mnie zaczeka. To tylko nerwy.
Leo powiedział:
- Możesz się na momencik zatrzymać? Chciałbym na coś zerknąć.
- Tutaj? - Bradley wydął wargi, najwyraźniej zdezorientowany, ale zatrzymał się na rogu
zgodnie z życzeniem wampira. - A co tu jest?
Też mnie to zastanawiało. Półksiężyc znajdował się tylko kilka przecznic dalej. Mogłam
pójść tam na piechotę.
- Nie martw się, to zajmie chwilę. - Leo rzucił mi szeroki uśmiech, po czym skoczył na
Bradleya.
Wszystko zdarzyło się tak szybko, że kierowca nie miał nawet szansy się poruszyć.
Wampir złapał go za głowę i szarpnął, wykręcając ją mocno, aż trzasnął kręgosłup. Jak na
mężczyznę Leo nie prezentował się szczególnie okazale. Nie wyglądał na takiego, kto ma
na tyle siły, żeby złamać komuś kark. Ale był wampirem, i to bardzo szybkim. Bradley
pewnie nawet się nie zorientował, co się dzieje.
Nie miałam nawet szansy krzyknąć.
Leo z miejsca rzucił się na tylne siedzenie. Może to dziwne, ale wyglądał, jakby leciał,
kiedy skoczył na mnie z wyciągniętymi rękami i przygniótł mnie do fotela. Złapał mnie za
ręce, wysunął coś z kieszeni, a chwilę później byłam już skuta kajdankami, które parzyły i
paliły w nadgarstki, jakby zostały wyjęte prosto z nagrzanego piekarnika.
Kiedy naparłam na nie, ból się nasilił.
Kto, do cholery, nosił przy sobie srebrne kajdanki?
Leo odwrócił mnie twarzą do siebie, siadł na mnie okrakiem, unieruchomił mi nogi i
zacisnął rękę na gardle.
- Bądź grzecznym małym kociakiem, to niedługo będzie po wszystkim. Jeśli zaczniesz się
zmieniać, zabiję cię. Zrozumiałaś?
Nie chciał mnie chyba zgwałcić?
Zaczęłam się wyrywać, kajdanki paliły mi skórę, więc zaskomlałam.
- Ach, moje biedactwo. - Nachylił się bliżej, aż poczułam na policzku jego oddech.
Zamknęłam oczy i odwróciłam się. Dam radę. Cokolwiek planował, dam radę.
Przejechał zębami wzdłuż mojej szczęki, a zaraz potem wbił we mnie kły. Poczułam
ukłucie. Wrzasnęłam, wygięłam plecy i zaczęłam się rzucać, nie zważając ani na niego, ani
na srebro. Chciałam się wyrwać.
Ale za mocno mnie trzymał. Byłam przyciśnięta do tylnego siedzenia, z rękami
unieruchomionymi pod własnym ciałem. Nie wyrwę się. Polizał ranę, którą mi zadał.
Potem roześmiał się i wyprostował.
- Ojej, jakaś ty nerwowa. Nie martw się, mimo że zabawa mogłaby być naprawdę
świetna, masz inne plany.
Wyj, drap, gryź, zmieniaj się, uciekaj...
Nie. Nie mogłam wypuścić wilczycy, nie mogłam pozwolić, żeby wzięła nade mną górę.
Uspokój się, zostań w swoim ciele, w swoim ludzkim ciele. Nie miałam najmniejszych
wątpliwości, że Leo mnie zabije, jeśli się zmienię.
Musiałam spożytkować na to całą moją siłę. Nie starczyło mi jej, żeby mu powiedzieć,
że ma się odwalić. Z kieszeni kurtki wyjął dwie chusteczki. Oddychałam z trudem, jęcząc z
każdym oddechem, sparaliżowana strachem.
Twarz Bradleya była oparta o siedzenie, zwrócona w moją stronę, z martwymi oczami
wpatrzonymi we mnie. Martwe, puste, dalekie. Powinnam to była przewidzieć, on
powinien był to przewidzieć, to nie powinno się zdarzyć...
Leo wcisnął mi jedną chusteczkę do ust i zawiązał mi ją za głową. Drugą zawiązał mi
oczy.
Oddychaj, uspokój się, trzymaj się. Weź się w garść, tak zawsze powtarzał mi TJ.
Grzeczna dziewczynka.
Tym razem TJ mnie nie uratuje.
Rozdział 11
Drzwi do samochodu otworzyły się i zamknęły. Potem trzasnęły przednie. Mój nos i
uszy wyrabiały nadgodziny, próbując zastąpić wzrok. Leo przesiadł się z tylnego siedzenia
na przód. Samochód zakołysał się. Wampir przesuwał ciało Bradleya.
Silnik był włączony. Kierowca nie zgasił go, tylko wrzucił na luz. Leo wrzucił bieg i ruszył.
Nie liczyłam zakrętów. Wiedziałam, że to bez sensu, bo i tak nie jestem w stanie ocenić
odległości. Jechaliśmy przez dłuższy czas. Musieliśmy wyjechać już z miasta. Mogliśmy
podążać w każdym kierunku.
Próbowałam spokojnie oddychać i nie ruszać rękami, żeby srebro aż tak mnie nie
paliło.
W końcu się zatrzymaliśmy. Otworzyły się drzwi samochodu, najpierw z przodu, potem
z tyłu.
- Usiądź - rozkazał Leo.
Nie byłam w stanie. Mięśnie miałam sparaliżowane. Złapał mnie za ramię i podciągnął
do pozycji siedzącej.
- Wysiadaj.
Znów spróbowałam. Gdybym miała wystarczająco dużo czasu, mogłabym dokonać
heroicznego wysiłku i samodzielnie wyjść z samochodu. Ale zdaniem Leo robiłam to za
wolno. Wywlókł mnie na zewnątrz i był wystarczająco silny, żeby przytrzymać mnie w
pionie, bo się chwiałam. Chwycił mnie jedną ręką za ramię. Drugą zacisnął mi na karku i
zaczął prowadzić.
- Idziemy - syknął.
Potknęłam się. Szedł za szybko, ale jakoś udało mi się nie przewrócić. Byliśmy na
dworze, za miastem. Powietrze było świeże i rześkie. Gdzie byliśmy? Gdybym miała
jeszcze chwilę, mogłabym się tego domyślić po zapachu, ale Leo się spieszył.
Otworzyły się jakieś drzwi, po czym zamknęły za nami. Weszliśmy do budynku.
Powietrze pachniało tu antyseptycznie, chorobliwie, zbyt duża ilość środków
dezynfekcyjnych. Na podłodze były kafle.
Znałam ten zapach. Już tu byłam. To było Centrum, Medyczne Narodowego Instytutu
Zdrowia. Pojechaliśmy windą. Starałam się nie myśleć, bo od myślenia zaczynałam się bać
i denerwować. Im więcej emocji czułam, tym silniej wyrywała się wilczyca. Księżyc był już
bardzo blisko.
Odsunęłam się od Leo; chwycił mnie mocniej za kark. Musiałam oddychać, spokojnie i
miarowo. Miałam sucho w ustach. Tłumiłam krzyk.
Drzwi windy się otworzyły. Leo znów popchnął mnie do przodu. Wiedziałam, ile stopni
pokonamy, przez które drzwi przejdziemy. Nie musiałam patrzeć, żeby móc odnaleźć
drogę pomiędzy meblami w gabinecie.
W następnym pokoju wyczułam ludzi. Wciągnęłam powietrze, starając się odczytać, ilu
ich było i kim byli.
- Boże, czy to było naprawdę konieczne? Znałam ten głos. Znałam ten głos lepiej niż
mężczyznę, do którego należał. Doktor Paul Flemming.
- Zrobiłby pan to lepiej? - spytał poirytowany Leo. Chciał pan, żebym ją przyprowadził,
więc jest.
Zagrzechotał kajdankami - przekręcił klucz. Rozkuł mnie. Napięłam wszystkie mięśnie.
Powiedział, że mnie zabije, ale ja prawie przestałam się tym przejmować. Miałam tylko
ochotę coś mu zrobić.
Metal przestał mnie parzyć, ale zanim zdążyłam się odwrócić, Leo popchnął mnie do
przodu. Z trudem zachowałam równowagę. Utrzymałam się na nogach i zerwałam knebel
i opaskę z oczu.
Byłam w celi dla wilkołaków w laboratorium Flemminga. Ściany lśniły od srebra,
napierały na mnie. Drzwi były zamknięte. Stanęłam na środku. Weź się w garść,
powiedziałam do siebie. Chciałam stawić im czoło jako człowiek, powiedzieć im, co o tym
myślę.
Laboratorium Flemminga było pełne ludzi. A przynajmniej takie robiło wrażenie.
Gapiłam się na nich i przyglądałam scenie przed moimi oczami dłuższy czas, bo wydawała
mi się zupełnie nierealna. Nie wierzyłam w to, co widzę. Flemming stał przy szybie ze
skrzyżowanymi ramionami, przygarbiony i nieszczęśliwy, zaciskał wargi i wbijał wzrok w
ziemię. Po mojej prawej stronie, przy ścianie, byli senator Duke i jeden z jego sekretarzy,
mężczyzna, którego pamiętałam z przesłuchań. Za nimi stało trzech twardzieli w
wojskowych butach, ubrani na czarno, włosy ścięte krótko na jeża, uzbrojeni w karabiny
maszynowe. Patrzyli na mnie spode łba. Leo znajdował się tuż przede mną i uśmiechał
się, jakby to była najzabawniejsza rzecz, jaka przydarzyła mu się od tygodnia.
Po mojej lewej stronie znajdowała się ekipa telewizyjna. Zajmowała najwięcej miejsca.
Wyglądała bardzo profesjonalnie, z dużą kamerą telewizyjną, operatorem i dźwiękowcem
w słuchawkach, który trzymał mikrofon na wysięgniku. Był też Roger Stockton, tym razem
bez podręcznej kamery. Ktoś dał mu awans. Torba na sprzęt leżąca obok niego miała logo
regionalnego oddziału stacji telewizyjnej.
Stockton patrzył na mnie szeroko rozwartymi oczami, jak królik złapany w potrzask.
Trząsł się jak galareta, jakby wiedział, że gdyby nie zamknięte drzwi, zabiłabym go.
Zaczęłam się śmiać, ale potem przestałam, bo mdłości, od których aż mnie skręcało,
zaczęły podchodzić mi do gardła. Przełknęłam ślinę, a w ustach poczułam smak miedzi.
- Co się tu dzieje? - Głos mi się załamał.
Nikt nie odpowiedział. Przyszli tu zobaczyć potwora. A ktoś taki nie powinien nawet
mówić. W końcu odezwał się Roger:
- Transmisja na żywo. Sprzedałem ten temat stacji telewizyjnej. To dla mnie wielka
szansa. W końcu zauważą moją pracę. Gdybyś wcześniej zgodziła się na wywiad, nie
przystałbym na to. - Na ustach pojawił mu się uśmieszek, po czym szybko zniknął.
- To nieprawda - mruknęłam nieświadoma, że powiedziałam to na głos, dopóki nie
usłyszałam własnego głosu. Ale po co mam się hamować? - Cholera, to niewiarygodne.
Miałeś być autentyczny! Szukać prawdy, dążyć do wiedzy, a nie do sławy i pieniędzy!
Jesteś zwykłą gnidą. Zgrywasz kumpla, a potem sprzedajesz mnie przy pierwszej lepszej
okazji... - Najwyraźniej moje pierwsze wrażenie nie było mylne. - Co chcesz dzięki temu
osiągnąć? Co sobie wyobrażasz, że co się stanie? A ty... - Przycisnęłam ręce do szyby na
wprost Leo. - Co z tego masz? Czy Alette wie, że dla nich pracujesz? Boże, no pewnie, że
nie, inaczej nie zabiłbyś Bradleya. Działasz przeciwko Alette, tak? - Z jego twarzy nie
zniknął wyraz rozbawienia. Duke odezwał się z obrzydzeniem:
- Nie musimy się z niczego tłumaczyć.
- To tylko ta jedna noc - łagodził Flemming. - Rano będzie pani wolna.
Musiałam się roześmiać. Gorzkim, histerycznym śmiechem. Zamknęłam usta, zanim
śmiech przerodził się w skowyt.
- Kpi pan sobie ze mnie? Myśli pan, że to wszystko załatwi? Miał pan być naukowcem.
To według pana nauka?
- Myślę, że raczej public relations - wtrącił się Leo. -To biurokrata. No dobrze, panowie,
miło było dla was pracować, ale mam inne sprawy. - Przez twarz wampira przemknął
uśmiech. - Doktorze, pamięta pan o naszej umowie?
Flemming zbladł jeszcze bardziej. Teraz wyglądał na zaniepokojonego, gniotąc rękawy
marynarki. Zerknął przez ramię na swoich żołnierzy i skinął na nich głową. Dwóch z nich
podeszło i stanęło wyczekująco.
Leo rzucił na pożegnanie:
- Dbaj o siebie.
Wyszedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź. Dwaj żołnierze ruszyli za nim.
Żołnierze. Flemming dał draniowi wsparcie. Musiałam zadzwonić do Alette. Czy ktoś
pozwoli mi zadzwonić do Alette?
Senator Duke podszedł do doktora i wskazał oskarży-cielsko na drzwi, przez które
właśnie wyszedł Leo.
- Doktorze, muszę zaprotestować przeciwko pańskim układom z tym potworem. Kiedy
zgodziłem się panu pomóc, nie wspomniał pan o współpracy z kimś takim.
- Możemy przedyskutować, kto tu komu pomaga, senatorze. Zapewniam panu dowody.
Poza tym chciał pan pozostać na uboczu.
- Proszę pamiętać, że gdyby nie ja, nie miałby pan szansy na dalsze badania.
- Szczerze w to wątpię. - Nie spuszczał ze mnie wzroku. Czułam się jak robak pod lupą.
Musiałam się ruszyć. Musiałam się stąd wydostać. Widziałam wyjście - przez drzwi,
obok moich wrogów. Musiał być jakiś sposób. Jeśli tylko będę chodzić, na pewno coś
wymyślę. Muszę zawrócić, zanim za bardzo zbliżę się do ściany. Czułam, że jest gorąca, że
mnie poparzy.
- Kitty!
Wzdrygnęłam się i otrząsnęłam z rozgorączkowanych myśli. Flemming wyprostował
ręce i patrzył na mnie z niepokojem.
- Miotasz się - stwierdził.
Jak wilk zamknięty w klatce, tam i z powrotem, wzdłuż celi. Nawet tego nie
zauważyłam. Nie widziałam księżyca. Ale nie musiałam. Ciało wykręci! mi skurcz. Zgięłam
się wpół, objęłam za brzuch, zacisnęłam zęby i bezskutecznie spróbowałam stłumić jęk.
- Jezu, co się z nią dzieje? - odezwał się operator. Flemming się skrzywił.
- To wilkołak.
Public relations. To w to się bawiliśmy, tak? Zarówno Flemming, jak i Duke zyskają
poparcie dla swojej sprawy, jeśli dowiodą ponad wszelką wątpliwość, że takie istoty
istnieją naprawdę. Podczas przesłuchań nie udało się tego dokonać; to były tylko puste
słowa. Potrzebowali filmu. Jasnego, klinicznego filmu.
Nie musiałam się tak łatwo poddawać. Istniało rozwiązanie. Jeśli uda mi się zachować
nad sobą kontrolę jeszcze jakiś czas, pokonam ich. Odetchnęłam i skoncentrowałam się
przez chwilę, nakłaniając swoje ciało do posłuszeństwa.
Niedługo wyjdziesz, powiedziałam wilczycy. Daj mi jeszcze jakąś godzinę.
Uspokoiła się. Dobiłyśmy targu. Rozumiała, że to ludzka część musiała stoczyć tę bitwę.
- Roger, możesz tu podejść? Muszę z tobą porozmawiać. - Stałam przy ścianie z pleksi,
przy otworze do podawania jedzenia. Odwróciłam się do reszty plecami.
- Po co? - zaśmiał się nerwowo. - Wyglądasz, jakbyś chciała mnie zabić.
- Bo chcę. Ale nie zrobię tego. Chodź tu.
Mój głos musiał brzmieć poważnie, bo posłuchał mnie. Zbliżył się powoli, jakby sądził,
że mogę się stąd wydostać. Nie mogłam; opierałam się o pleksi i wiedziałam, że nie dam
rady. W drzwiach były porządne zawiasy - do tego pomalowane srebrem. Może byłabym
w stanie się wydostać, ale musiałabym całą noc walić w szybę, a potem nie byłabym
pewnie w zbyt dobrym stanie. Niech moja ludzka część sobie z tym radzi.
- Roger, mam dla ciebie kontrpropozycję. Może chciałbyś nakręcić pierwszy telewizyjny
odcinek Nocnej Godziny?
Zmarszczył brwi zdezorientowany.
- Co? Tutaj?
- Tak. Słuchaj, wiem, że Duke i Flemming mnie stąd nie wypuszczą. Ale skoro i tak mam
skończyć w telewizji, chciałabym to zrobić na własnych zasadach. Ja dostanę swój
program, będę się mogła wypowiedzieć, a ty dostaniesz swoje nagranie. Tego właśnie
chcesz, prawda? Prawdziwe nagranie, transformacja wilkołaka na żywo w jasno
oświetlonym laboratorium, a nie w jakimś ciemnym lesie. To taka mała prośba. Duke i
Flemming dowiodą, czego chcą. Każdy dostanie, czego chce.
- Ale jak? Chcesz, żebym podłączył linię telefoniczną i odbierał telefony?
- Nie, nie ma na to czasu. Daj mi tylko mikrofon, żebym mogła porozmawiać z
publicznością. Parę gadżetów, trochę muzyki, sama wszystko zorganizuję. O nic więcej nie
proszę, kilka drobiazgów i główna rola w programie. Co ty na to? Jesteś moim dłużnikiem,
Stockton. - Ostatnie słowa brzmiały jak warknięcie. Cichutkie. Zacisnęłam zęby i
spojrzałam na niego. Nie miałam pojęcia, co o mnie myśli. Pewnie widzi we mnie
wilkołaka. Cofnął się.
- Jeśli zależy mi tylko na filmie z wilkołakiem, i tak go będę miał - zauważył.
I oczywiście miał rację. Byłam w kiepskiej pozycji do negocjacji.
- To powiedz mi w takim razie, czego chcesz. Zerknął na Flemminga i Duke'a, jak zwykle
wycofanych i ponurych. Zawahał się i zamyślił z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Po
chwili się odezwał:
- Ciągle chcę wywiadu. Przeprowadzimy go, a przez resztę transmisji możesz robić i
mówić, co chcesz.
Cholera, przy pierwszym pytaniu prawdopodobnie I obrzucę go stekiem wyzwisk. Nie
wiedziałam, na ile mi starczy opanowania w ciągu następnej godziny - na pewno nie na
tyle, żeby udzielić sensownego wywiadu. Miałam ochotę wrzeszczeć. Chciałam dostać
mikrofon i jeśli trzeba było w tym celu udzielić wywiadu, trudno.
- Dobra, niech będzie. Wydął wargi i pokiwał głową.
- Świetnie. Zrobimy to.
Tak mi ulżyło, że myślałam, iż się rozpłaczę. Noc nie dobiegła jeszcze końca, ale
następny ruch należał do mnie. Przynajmniej częściowo.
- Zadzwoń do mojej radiostacji do producenta wykonawczego, Ozziego, wszystkim się
zajmie. - Podałam mu numer i wymieniłam rzeczy, których będę potrzebować. Odtwarzacz
CD, Creedence Clearwater Revival plus jakieś inne płyty, które uda mu się dostać,
egzemplarz Zewu krwi Londona i...
- Pieczeń wołowa? - Stockton spojrzał na mnie, zanim to sobie zapisał.
- Bardzo mi pomoże, uwierz mi. - Niech sam się domyśli, co to oznacza.
Stockton naradził się ze swoją ekipą, po czym wrócił do mnie.
- Wrócę za dwadzieścia, nie, za piętnaście minut. Nie zaczynaj beze mnie.
- Ani mi się śni.
Flemming wyglądał na zaniepokojonego.
- Co chcesz dzięki temu zyskać?
Wzruszyłam ramionami, czując, że kręci mi się w głowie.
- Nie wiem. I nie obchodzi mnie to. Cieszę się po prostu, że mogę się czymś zająć.
Nie powinno mnie tu być. Naprawdę nie powinno mnie tu być. Moje życie w ogóle nie
powinno tak wyglądać.
Nawet kilka lat temu, kiedy mieszkałam z rodzicami, moje życie było w dużej mierze
zaplanowane: dyplom na dobrym uniwersytecie, praca - może w radiu, nie, raczej w
handlu. Małżeństwo, dzieci, szeregówka i golden retriever aportujący na podwórku.
Potem nastąpił atak, przyszła wilczyca i nic już nie było normalne. Nigdy nie będę miała
goldena na podwórku. Psy mnie nie cierpiały. Wyczuwały, kim jestem.
A mimo to żadna z tych rzeczy nie tłumaczyła, dlaczego pakowałam się w takie
sytuacje. Czy mogłam się jeszcze wycofać? Znaleźć spokojną pracę gdzieś w księgowości?
W trakcie pełni ciężko mi było zachować ludzką postać, potem stało się to wręcz
niemożliwe. Wilczyca musiała się uwolnić, musiała zostać wypuszczona, a jeśli miałaby w
tym celu wydrzeć się siłą, zrobiłaby to. O wiele łatwiej było pozwolić, żeby sama wyszła,
żeby wszystko samo się potoczyło.
Nie mogłam tego zrobić, nie dziś. Musiałam jak najdłużej zostać człowiekiem, zachować
kontrolę, wiedzieć, co się dzieje. Miałam w tym doświadczenie. Siedziałam cicho,
zachowywałam spokój, oddychałam powoli. Jeszcze chwilę, malutka.
Miałam kilka trików, żeby okiełznać wilczycę. Nuciłam sobie Bacha, myśląc o brokułach.
Nuciłam coraz bardziej gorączkowo, a i tak wszystko przewracało mi się w żołądku. Cienka
granica między człowiekiem a zwierzęciem zaczęła się zacierać. Kiedy zniknie, będzie po
mnie.
Musiałam pozostać po ludzkiej stronie. Wyobraziłam sobie, jak granica robi się coraz
grubsza. Musiałam się postarać.
- TJ, szkoda, że nie możesz mi pomóc. Przypomniałam sobie, jak mnie tulił, kiedy
traciłam nad sobą panowanie. Weź się w garść, szeptał. Grzeczna dziewczynka.
Weź się w garść.
Granica się nie zatarła. Dalej byłam człowiekiem. Odetchnęłam głęboko i wzięłam się w
garść.
Stockton wrócił po niecałej półgodzinie, szybciej niż się spodziewałam, mimo jego
zapewnień. Naprawdę musiał się bać, że coś go ominie. Przyniósł dwie duże reklamówki z
zakupami. Wyobraziłam sobie, jak biega po sklepie, zgarnia rzeczy do koszyka i rzuca
kartę kredytową pod nos biednej kasjerce.
- Rozmawiałem z twoim producentem, Ozziem, tak się nazywa? Nie uwierzył mi i
powiedział, żebym zadzwonił do niego jeszcze raz i oddał ci słuchawkę.
No pewnie, że Ozzie mu nie uwierzył, wcale mnie to nie dziwiło. Unikałam telewizji jak
zarazy. Cieszyłam się, że mam inteligentnych przyjaciół.
- Zrób to - poprosiłam.
Duke trzymał się na uboczu i uśmiechał się paskudnie.
- Mylisz, że ci to pomoże. Ale świat i tak zobaczy, kim tak naprawdę jesteś.
- Na to właśnie liczę - mruknęłam. Flemming zwrócił się do Stocktona.
- Mam wątpliwości. Nie jestem pewien, czy powinniśmy to robić.
- O nie - powiedział reporter. - To pan do mnie zadzwonił, to pan wszystko
zaaranżował. Ja chcę swój reportaż, już za późno, żeby się wycofać.
- Niech się pan odsunie, doktorze - poradził Duke. -Proszę dać mu pracować. Ona i tak
nie jest w stanie powiedzieć nic, co by mogło ją uratować. Niech się sama pogrąży.
Stockton zadzwonił do Ozziego z telefonu stacjonarnego, tutaj komórka nie miała
zasięgu. Udało mu się przeciągnąć kabel przez pół pokoju, a i tak słuchawka ledwo
przeszła przez otwór w drzwiach.
Ozzie odebrał natychmiast.
- Kitty, co się dzieje? Co się stało?
- Niedługo sam zobaczysz - westchnęłam. - Czy Stockton powiedział, czego potrzebuję?
- Tak, mówi, że chcesz zrobić telewizyjną transmisję programu. Ale dzisiaj nie jest
piątek, niczego nie ogłaszaliśmy...
- Po prostu zajmij się wszystkim, Ozzie. Od strony prawnej. Zadbaj o prawa autorskie,
udziel licencji stacji telewizyjnej, zrób co trzeba.
- Wszystko w porządku?
- Nie. Ale nie martw się o mnie. Dam sobie radę. -Taką miałam nadzieję. Naprawdę
taką miałam nadzieję. - Zadzwoń w moim imieniu do Bena OTarrella, dobrze? Na
komórkę.
- Jasne. Daj mi jeszcze tego reportera.
Oddałam Stocktonowi słuchawkę i w jednej chwili zatęskniłam za Ozziem. Żałowałam,
że go tu nie ma.
Rozmawiali przez kilka minut, po czym Stockton się rozłączył.
- Roger. Możesz mi dać na chwilę telefon? Chcę tylko zadzwonić w jedno miejsce. - W
dwa. Chciałam zadzwonić do Alette i powinnam też skontaktować się z Benem. I z
Cormakiem. W trzy miejsca. Nie, w cztery - do mamy.
Powinnam jeszcze zadzwonić do mamy.
Stockton zerknął na Flemminga, który pokręcił głową. A więc to by było tyle.
Stockton postawił torby obok celi.
- Jeśli otworzę drzwi, pożałuję tego?
Jak daleko, jego zdaniem, mogłam się posunąć, gdybym dała się ponieść?
- To zależy. Czy pan tajniak wpakuje we mnie srebrne kulki?
Spojrzeliśmy na zastygłą postać żołnierza.
- Srebrne kulki? - spytał Stockton.
Mężczyzna skinął głową. Nie wątpiłam, że dobrze strzela.
- Cofnę się - powiedziałam cierpko. Oczywiście mogłam dać się zabić i oszczędzić sobie
najbliższych kilku godzin.
Stockton kazał Flemmingowi otworzyć drzwi. Uchyliły się trochę, na tyle, żeby wsunąć
przez nie torby, i znów się zamknęły.
No cóż, straciłam szansę, żeby wydostać się stąd w blasku chwały.
Zajrzałam do toreb. Czułam się trochę jak podczas Gwiazdki. Stockton przyniósł mi
przenośny odtwarzacz CD z głośnikami i bateriami, kilka płyt, dwie książki - Londona i
Thoreau. I mięso, które rzuciłam w kąt na później. Teraz nie mogłam o tym myśleć, mimo
że czułam jego zapach przez folię.
- Gotowa? - spytał Stockton, wsuwając mi mikrofon przez szparę w drzwiach.
Nie byłam gotowa, ale musiałam być. Wzięłam mikrofon - podpięty do kabla, który
biegł przez szparę aż do sprzętu ekipy telewizyjnej - i przypięłam go sobie do koszulki.
- I jak? - Dźwiękowiec pokazał kciukiem, że wszystko gra.
Skończyłam przeglądać płyty. Na okładce jednej z nich był młody i stosunkowo mało
zniekształcony Michael Jackson.
Zerknęłam na Stocktona.
- Thriller?
- No wiesz... - Wyciągnął w moim kierunku rękę z rozcapierzonymi pazurami i parsknął,
jakby był statystą z wideoklipu.
Ten facet w ogóle nie miał taktu. Wyjęłam płytę z opakowania i włożyłam ją do
odtwarzacza. Nastawiłam na Billie Jean i podgłośniłam.
Obserwowałam wszystkich kątem oka i faktycznie po drugim takcie stopy dwóch gości z
ekipy telewizyjnej zaczęły podrygiwać. Stockton lekko kiwał głową; pewnie nawet nie
zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy muzyka zachęcała do tańca, trzeba było tańczyć.
Duke wyglądał, jakby miał zaraz dostać ataku apopleksji; poczerwieniał na twarzy. Ale
nie mógł nic zrobić, mógł tylko stać. Jego sekretarz - który był w takim wieku, że powinien
pamiętać szał na punkcie tego albumu - kręcił się nerwowo. Jakby też zamierzał
postukiwać nogą, ale się bał.
Flemming nie zmienił wyrazu twarzy.
- Powiedz mi tylko, jak wejdziemy na antenę - poprosiłam Stocktona. Zamienił kilka
słów z realizatorem i pokiwał głową.
- Zdążymy na wiadomości o dziesiątej - dodał.
Już to sobie wyobrażałam, prezenter przerywa wiadomości, żeby przedstawić raport
specjalny Rogera Stocktona: Cała prawda o Kitty Nowille.
Nic z tego nie wyjdzie. Taką przynajmniej miałam nadzieję. Została mi godzina, zanim
wilczyca przejmie nade mną całkowitą kontrolę. Musiałam dobrze wykorzystać ten czas.
Wyłączyłam Michaela i puściłam Johna Fogerty'ego. Bad Moon Rising zespołu
Creedence Clearwater Revival było głównym motywem muzycznym audycji. Bez tego nie
byłaby taka sama.
Czekaj... czekaj...
- Dobra, Kitty, wchodzisz na trzy... dwa... jeden... - Stockton wycelował we mnie palcem.
Włączyłam muzykę. Odczekałam kilka akordów gitary i dopiero potem spojrzałam przez
szybę na kamerę.
Myśleć pozytywnie. To niczym się nie różni od radia. Wprawdzie nie mogę się schować
i nie jestem już anonimowa. Muszę odwrócić sytuację, a przede wszystkim zapanować
nad sobą.
Uśmiechnęłam się.
- Dobry wieczór! Witam w pierwszym telewizyjnym wydaniu Nocnej Godziny, programu,
który nie boi się ciemności ani zamieszkujących jej istot. Jest z wami Kitty Norville.
Wnętrze celi było równie mocno oświetlone, jak reszta pomieszczenia, a kamera
znajdowała się pod kątem. Zadbali o to, żeby nie było żadnego odbłysku. Żeby wszyscy
mnie widzieli. Dokładnie.
- Jeśli nie znacie Nocnej Godziny, pozwólcie, że wyjaśnię, co to za program. W każdy
piątkowy wieczór przez kilka godzin rozmawiam ze słuchaczami. Odbieram telefony,
zapraszam gości: polityków, pisarzy, muzyków, każdego, kogo uda mi się przekonać do
wywiadu. O czym rozmawiamy? O koszmarach: wilkołakach, wampirach, czarownicach,
duchach, demonach i magii. To te opowieści, które czytacie z latarką pod kołdrą i przez
które nie możecie zasnąć, kiedy wiatr wyje za oknem sypialni. Może nie uwierzycie, ale są
prawdziwe. Zostańcie z nami. Bo zapewniam was, że w ciągu niecałej godziny zmienicie
zdanie. Jestem wilkołakiem, a dziś to udowodnię. – Gwóźdź programu? O rany.
Ściszyłam muzykę, ale zostawiłam ją włączoną. Odwracała uwagę tej części mojego
mózgu, która przestawała współpracować.
- Jeśli znacie ten program, zwróciliście uwagę, że jego formuła się zmieniła. Być może
zauważyliście też, że nie jest nadawany o zwykłej porze. A ci naprawdę bystrzy pewnie
wiedzą, że dziś przypada pełnia, i zastanawiają się, co, do cholery, robię w zamknięciu?
To rzeczywiście dobre pytania. Pozwólcie, że przedstawię wam ludzi, którzy to wszystko
zorganizowali. Możemy na chwilę skierować kamerę w tamtą stronę? Świetnie, dzięki. –
Kamerzysta posłuchał mnie i przekręcił kamerę.
Flemming się cofnął. Ale nie miał gdzie się schować. Obiektyw przygwoździł go do
ściany. Duke, trochę bardziej nawykły do mediów, nie uciekał. Ale patrzył z wściekłością.
- Po prawej stoi doktor Paul Flemming, dyrektor Centrum Biologii Paranaturalnej, w
którego laboratorium jestem w tej chwili zamknięta. Po drugiej stronie pokoju być może
rozpoznajecie senatora Josepha Duke'a, przewodniczącego komisji zajmującej się
badaniem działalności centrum. Proszę o kamerę znów na mnie. Dziękuję. - Uśmiechać
się. Piękny, królewski uśmiech, olśniewający, przyklejony do twarzy. Właśnie tak. - W tym
miejscu chciałabym dodać, że znajduję się tu całkowicie wbrew własnej woli. Bo widzicie,
Flemming i Duke boją się, że rozmowa podczas posiedzeń komisji nie wystarczy, żeby
przekonać rząd czy amerykańską opinię publiczną, że wilkołaki istnieją naprawdę.
Obydwu im na tym zależy. Doktor Flemming chce zachować dotacje na swoje
laboratorium, a Duke właśnie rozpoczął polowanie na czarownice. Na wilkołaki. Na
cokolwiek. Postanowili więc skuć mnie srebrnymi kajdankami, zamknąć w celi i puścić
wszystko na żywo w ogólnokrajowej telewizji. Wiecie, dlaczego sądzą, że ujdzie im to na
sucho? Bo nie wierzą, że jestem człowiekiem.
- Nie, to nie... - Flemming zrobił krok naprzód, chcąc zaprotestować. Spiorunowałam go
wzrokiem, więc zamilkł.
- Gdyby uważał pan, że jestem człowiekiem, nie zgodziłby się pan na to. Nie urządziłby
pan tego więzienia. Umówiłam się, że spróbuję przedstawić swoją wersję wydarzeń,
zanim włos zacznie się jeżyć na głowie. Dosłownie. Dwie sprawy, zanim pójdziemy dalej.
Mamo, tato, Cheryl? - Jeśli Cheryl to oglądała, na pewno już zadzwoniła do rodziców.
Zawsze na mnie donosiła. - Byłabym naprawdę wdzięczna, gdybyście wyłączyli w tej chwili
telewizory. Nie chcecie tego oglądać. Tylko się zdenerwujecie. Pewnie i tak mnie nie
posłuchacie, ale nie mówicie potem, że was nie ostrzegałam. Kocham was. Ben, jeśli
oglądasz, jedno słowo: pozew. Albo raczej: pozwy.
Zatarłam ręce.
- No dobra. Zaczynamy. Roger, podejdź tu, proszę. Reporter przeczesał ręką
zmierzwione włosy, wygładził przód koszuli i poprawił mikrofon, który przypiął do
kołnierzyka, zbliżył się do drzwi celi. Spojrzeliśmy na siebie przez szybę z pleksi, jakbyśmy
udawali, że jej tam nie ma.
- Jest dziś też z nami Roger Stockton, reporter Niezbadanego Świata, programu
demaskującego świat nadprzyrodzony. Witaj. Jak dobrze pamiętam, zależy ci na tym, żeby
przeprowadzić ze mną wywiad. Czy ten moment jest dla ciebie odpowiedni?
Uśmiechnął się.
- Jeśli masz chwilkę.
- Tak czy siak tu jestem. Nie musisz się nawet starać. Musiałam z niechęcią przyznać, że
jego wywiad był niezły. Szkoda tylko, że nie został przeprowadzony w nieco bardziej
komfortowych warunkach. Roger postarał się, żeby to była rozmowa, pozwalał, żeby
każda odpowiedź prowadziła do kolejnego pytania, zamiast klepać z pamięci listę z góry
przygotowanych pytań. Nie przerywał mi, czekał, aż skończę mówić, zanim znów się
odezwał. Zaczął od pytań o audycję, o jej początki, o moje zasady, o poglądy w życiu
prywatnym. Być może nie do końca zadowalały go moje odpowiedzi: nie powiedziałam
nic, czego nie mówiłam już podczas przesłuchania w senacie czy podczas którejś audycji.
Stockton zaczął podsumowanie.
- Ostatnie pytanie, Kitty. Znajdujące się tu osoby oraz widzowie przed telewizorami
zobaczą dziś legendarną przemianę wilkołaka, z twoją pomocą...
- Zupełnie wbrew mojej woli, chciałam podkreślić.
- No tak. Oczywiście. Powiesz nam, czego możemy się spodziewać?
- Pewnie. Ze wszystkich filmów o wilkołakach, jakie widziałam, najbliższe prawdy są
Nowe podchody czy Krwawy księżyc Roberta Carra. A to dlatego, że pod koniec
transformacji ukazuje się postać prawdziwego, dzikiego wilka, Canis lupus. Jedyna różnica
polega na tym, że wilkołak jest zwykle większy. Przeciętna dorosła osoba waży więcej niż
dziki wilk. To, co się w tym czasie dzieje, trudno wyjaśnić. Kości zmieniają kształt, wyrasta
futro, zmieniają się zęby.
- Czy to bolesne?
- Zwykle tak. Ale zazwyczaj wszystko przebiega dość szybko. Człowiek stara się, żeby
mieć to szybko za sobą.
- Jak to się dzieje, że taka przemiana nie zabija? Nie niszczy całkowicie ciała?
- Próbowano to zbadać, ale nikt nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób ciało zmienia
kształt, a przy tym nie ulega zniszczeniu. Trzeba więc uznać, że to coś nadprzyrodzonego,
bo wymyka się naszemu rozumieniu.
- Propaganda! - Wściekły Duke wdarł się przed kamerę. Był czerwony na twarzy i
wrzeszczał tak, że prawie Stockton mrugał wytrzeszczonymi oczami.
- Nie jestem poplecznikiem szatana - odparłam zmęczonym głosem. Nie żeby to coś
dało.
- Czas pokaże! Jesteś potworem, nie człowiekiem!
- Senatorze, powtarzam jeszcze raz, że mam akt urodzenia, który dowodzi, że jestem
obywatelką Stanów Zjednoczonych i że w tej chwili poważnie łamie pan moje prawa
obywatelskie. Niech pan nie każe mi dorzucać zniesławienia do aktu oskarżenia, który
przeciwko panu wniosę.
- Możesz sobie grozić. Mam pełne przekonanie, że ludzie podziękują mi za to, co dziś
zrobiłem.
- Senatorze, niech pan sam zobaczy, niech pan spojrzy na obraz, który przedstawia pan
ludziom: zamknął mnie pan... - Ech, pewnie nie powinnam używać takich słów w telewizji.
- .. .w pieprzonej klatce! Stoi pan tu i nazywa dość ładną blondynkę popleczniczką
szatana. Myśli pan, że dzięki temu wyjdzie pan na bohatera?
- Przyszłość pokaże, że mam rację. Kiedy hordy takich jak ty zaczną napadać na domy
bogobojnych ludzi, wszyscy się przekonają, że mam rację i że moje działania są
uzasadnione!
Hordy? Że co?
- Może pan sobie gadać, ale sam pan sobie kopie wielki dół. Błazen!
- Kitty, przestań krzyczeć - zwrócił mu uwagę Stockton. Uciszyło mnie to na chwilę.
Oddychałam ciężko, jakbym właśnie stoczyła bójkę. Patrzyliśmy na siebie z Dukiem przez
szybę. Tak, mógł zgrywać twardziela, kiedy byłam tu zamknięta. Ale niech go tu tylko
wsadzą...
Jęknęłam, kiedy przeszył mnie spazm bólu, i odsunęłam się, żeby ukryć wykrzywioną
twarz. Za późno. Mój czas się skończył. Czułam palący ból we wszystkich komórkach, po
same palce. Czułam każdy por na moim ciele.
Za chwilę wyrośnie mi futro.
- Odsuńcie się obaj od szyby - ostrzegłam niskim, chrapliwym głosem. Co dziwne,
posłuchali mnie. Musiałam wytrzymać jeszcze chwilę.
Wyprostowałam się i spojrzałam w kamerę.
- Stawiam, że spośród wszystkich pisarzy, których czytałam, to Jack London
najprawdopodobniej był wilkołakiem.
A nawet jeśli się mylę, zaskakująco dużo miejsca w swojej twórczości poświęcił
granicom dzielącym ludzi i zwierzęta, cywilizację i naturę. Pisał, że zwykle granica ta nie
jest grubsza od włosa i że łatwo się zaciera.
Rozumiał to lepiej niż ktokolwiek inny. Bycie wilkołakiem polega w dużej mierze
właśnie na tym: to życie w owej zatartej przestrzeni i próba pogodzenia dwóch światów.
Poza tym człowiek uczy się, że nie trzeba wyglądać jak potwór, żeby nim być. Mówiła Kitty
Norville, Głos Nocy. Jeśli nie zapamiętacie nic z tego programu, to wspomnijcie chociaż
mój głos. Bo zaraz go stracę.
Kiedy zmieniałam się po raz pierwszy, był przy mnie TJ. Wyobraziłam sobie teraz, że
mnie tuli, że do mnie mówi:
„Nic ci nie będzie, nic ci nie będzie..."
Przemiana wstrząsnęła mną szybko i brutalnie. Jak powódź przerywająca zaporę. To
była kara za to, że powstrzymywałam ją tak długo. Zgięłam się wpół, próbując ściągnąć z
siebie koszulkę. Nie dałam rady - wrzasnęłam i wzrok mi się zamazał.
„Nienawiść i strach. A jedyne, co może zrobić, to patrzeć".
Następnego dnia obejrzałam film, który nagrała ekipa Stocktona. Stacje telewizyjne
ozdobiły nagranie wymyślną grafiką i nagłówkami typu: „Raport specjalny!" oraz „Na
żywo!" Wszystko wydawało się przez to bardziej tandetne. Zmieniając się, zdarłam z
siebie koszulkę - podczas pełni nie wkładałam stanika - i ściągnęłam do połowy dżinsy i
majtki. Na wpół naga, z płową sierścią falującą na plecach, przewróciłam się na bok.
Zaczęłam się zmieniać, twarz mi się wykrzywiła - byłam świadkiem przemiany innych,
sama przechodziłam przez to już tyle razy. Ale dziwnie było patrzeć na siebie w tym
stanie, jakby to, co widziałam, nie pasowało do tego, co wtedy czułam.
Transformacja sprawiała wrażenie płynnej, zmiana wychodziła ze środka ciała i
przesuwała się na zewnątrz. Ja natomiast czułam się tak, jakby coś mnie rozrywało: jakby
ludzka postać się rozrywała, żeby wypuścić z uwięzi zwierzę.
Po kilku sekundach na podłodze celi leżała dorosła wilczyca. Wierzgnęła tylnymi
łapami, żeby wyplątać się z dżinsów. Była rudawa, z ciemniejszym futrem na końcach uszu
i wzdłuż grzbietu, aż po czubek ogona. Na piersi i podbrzuszu futro było jaśniejsze,
kremowe. Wilczyca lśniła, była czujna, a jej oczy połyskiwały bursztynowo.
Była piękna. To byłam ja.
Zerwała się w jednej chwili. Uwięziona, przerażona, starała się znaleźć wyjście, kręciła
się wzdłuż szyby, zawracając przy pomalowanej srebrem ścianie tam i z powrotem.
Niestety, cela była bardzo mała, więc po zrobieniu dwóch kroków musiała zawrócić. Nie
odrywała oczu od swoich oprawców jak drapieżnik w zoo, którego własny ruch
wprowadza w trans.
Wściekły lub przestraszony pies ujada, aż ochrypnie -bo tak właśnie mają postępować
psy. W naturze wilki rzadko kiedy szczekają. Moja wilczyca też nie warczała. W całym
laboratorium panowała martwa cisza, słychać było tylko stukanie pazurów o linoleum.
Mój mikrofon leżał na podłodze, przypięty do porzuconej koszulki, potęgując tylko ten
dźwięk.
Duke padł na kolana przed szybą i zaczął się przeraźliwie śmiać.
- Widzicie? Widzicie, z czym mamy do czynienia? Nie można tego ignorować! - Spojrzał
w kamerę i wskazał palcem wilczycę.
Cofnęła się przestraszona, z nisko spuszczoną głową, strzygąc uszami, gotowa na
wyzwanie.
Duke zmarszczył brwi, bo najwyraźniej spodziewał się ociekającej śliną, wyjącej bestii,
która będzie rzucać się na szybę, chcąc go zaatakować.
- Nie rób mi tego - powiedział. - Nie udawaj nieśmiałej. I tak nie zaskarbisz sobie
niczyjego współczucia. Pokażesz im, jaka naprawdę jesteś. Zmuszę cię do tego!
Zerwał się na nogi i doskoczył do Stocktona, który stał po drugiej stronie celi. Reporter
podniósł do góry ręce, broniąc się z zaskoczeniem.
Duke złapał Stocktona za rękę i pociągnął go gwałtownie. Potem otworzył okienko na
tacę i wsunął tam rękę reportera.
Spanikowany mężczyzna wrzasnął i spróbował się wyrwać, ale Duke trzymał go mocno,
przyciskając całym ciężarem ciała. Dziarski staruszek, co?
- No dalej! Bierz go! - krzyknął Duke. - Pokaż, kim jesteś, pokaż, jaka jesteś! Rzuć się na
niego!
Wilczyca spuściła ogon i wycofała się, oddalając się jak najbardziej od wrzeszczącego
szaleńca. Wiedziała, jak unikać kłopotów.
Skomląc cicho i z wyraźnym smutkiem, ułożyła się w najdalszym kącie celi - wcisnęła się
jak najgłębiej w róg, byle tylko nie dotykać ścian - i położyła pysk na przednich łapach.
Duke patrzył na nią z niedowierzaniem. Stockton skorzystał z okazji, wyrwał się mu i
odskoczył od drzwi.
Wszyscy gapili się na skuloną w rogu wilczycę. Była przerażona i chciała tylko, żeby
zostawić ją w spokoju. Nie ruszyła się nawet po mięso.
W tym miejscu nagranie się urywało. Stacja uznała, że pokazywanie zabiedzonego wilka
nie jest specjalnie interesujące.
Rozdział 12
Obudziłam się roztrzęsiona. Linoleum było zimne. Obejmowałam się rękami. Byłam
naga, leżałam zwinięta na podłodze, nie mogłam się rozgrzać. Moje dżinsy znajdowały się
na środku celi. Koszulka była podarta, nie byłam pewna, czy się jeszcze do czegoś nadaje.
Drzwi do celi stały otworem.
Westchnęłam i zebrałam się w sobie, żeby się ubrać. Musiałam się stąd wydostać.
Zaczęłam się czołgać po podłodze, ale nagle zobaczyłam Flemminga, opierał się o stół
laboratoryjny i wpatrywał się we mnie ze skrzyżowanymi rękami.
Musiałam skończyć, co zaczęłam. Naciągnęłam szybko dżinsy i podniosłam koszulkę.
Była rozdarta z boku, wzdłuż szwu, włożyłam ją. Usiadłam na pryczy, żeby zawiązać
adidasy.
- A więc ma pan, co chciał. Do tego przez pół nocy gapił się pan na śpiącą nago kobietę
- usiłowałam mówić ze złością, ale głos mi się załamał ze skrajnego wyczerpania.
Zmarszczył brwi i odwrócił głowę.
- Nie wiem. Stacja transmitowała wszystko na żywo przez godzinę, później odsprzedała
nagranie i wszystkie programy informacyjne nadawały przez całą noc co ważniejsze
fragmenty.
To oznaczało trzydzieści sekund mojej przemiany i nic poza tym. Nic z tego, co
powiedziałam, nie dotrze do widzów.
Co za farsa.
- Tego pan chciał? Czy pan w ogóle wie, czego chce? Odetchnął głęboko i uśmiechnął
się z bólem. Chyba po raz pierwszy widziałam jego uśmiech.
- Chciałem zmienić świat. Chciałem stworzyć zupełnie nową dziedzinę nauki. Chciałem
znaleźć... lekarstwo na wszystko. Superodporność. Gdzieś w pani ciele jest do tego klucz.
Gdybym mógł tylko przekonać ludzi, którzy mają pieniądze, że to nie wymysły, że nie
jestem... szalony.
- I uważał pan, że dowiedzie pan tego, porywając mnie, zamykając w celi i pokazując
wszystko w telewizji? - Miałam ochotę go rozszarpać. Mogłam to zrobić. Wysunąć kilka
pazurów, przebiec kilka kroków i w jednej chwili rzucić się mu do gardła. Moja wilczyca
warczała w środku. - Ale przynajmniej pan wie, że nad tym nie można zapanować. Nikt
nie może nad tym zapanować. Ludzie, wilkołaki, wampiry, Kościół, senat, wszyscy razem
wzięci, próbowali to robić przez wieki i się nie udało. Mistrzowie wampirów tworzą rody,
przejmują kontrolę nad miastami, zastraszają likantropy i walczą o władzę na wszelkie
inne sposoby. Watahy formują się i rozpadają, czarownice rzucają klątwy, szarlatani
szafują obietnicami. Kościół ma swoją inkwizycję, a senat przesłuchania. Ale na dłuższą
metę to nic nie daje. To nie natura, to nie nauka, nie taka jak pan myśli, bo jest w tym...
coś, czego nie da się opisać i zrozumieć. Dlatego właśnie wszystko to określa się mianem
nadnaturalności. To magia.
Popatrzył na mnie, jakby chciał zaprotestować, ale nie był w stanie znaleźć
odpowiednich słów. Spojrzałam na niego wyzywająco. No dalej, walcz.
Spuścił wzrok.
- Człowiek prymitywny myślał, że wschody i zachody słońca to też magia, ale przecież
wiemy, że to nieprawda. To nauka, której ludzie wtedy nie znali. I tu jest podobnie.
Kiedyś to zrozumiemy.
- Skoro tak pan twierdzi.
- Czy, czy mogę gdzieś panią podrzucić?
W takich chwilach w gardle narastało mi coś w rodzaju histerycznego śmiechu. Co za
tupet. Co za cholerny tupet.
- Dość już pan zrobił. - Minęłam go ze spuszczoną głową, siłą woli powstrzymując się od
tego, żeby nie zacząć biec. Przyciskałam do siebie podartą koszulkę i obejmowałam się
rękami, żeby nie było widać mojej nagiej skóry.
Wilczyca zawsze we mnie siedziała. Przez to nigdy nie będę mogła być w pełni
człowiekiem, mimo całej mojej wzniosłej retoryki. Ale czasem instynkt się przydawał. TJ
zawsze mi powtarzał, że to może być zaletą. Kpiłam z niego, bo nienawidziłam tej części
siebie i wierzyłam, że mam nad nią kontrolę. Wilczyca nie przewróciłaby się ze szlochem,
wściekła na to, co się stało, przerażona tym, co się zdarzy. Wyszłaby dumnym krokiem.
Spuściła głowę i zniknęła. Jeśli będę iść, wszystko będzie dobrze.
Wyszłam z budynku. Ktoś zostawił otwarte drzwi. Szłam. Nie zatrzymywałam się.
Nie spałam zbyt długo. Niebo było ciągle czarne, zachmurzone. Powietrze zimne i
wilgotne, jakby miało padać.
Zadrżałam. Byle dalej. Będzie mi cieplej.
Z przodu, w miejscu, gdzie podjazd do budynku łączył się z główną drogą, stał na
światłach średniej wielkości samochód. W pierwszej chwili pomyślałam, że to
Bradley. Ale nie mógł po mnie przyjechać. Był martwy. Prawie o tym zapomniałam. Był
martwy, a nie powinien.
Z obu stron samochodu otworzyły się drzwi i wysiadło dwóch mężczyzn. To mogli być
Bradley i Tom, moi faceci w czerni, tak jak wtedy, gdy zobaczyłam ich po raz pierwszy,
zaraz po przyjeździe do Waszyngtonu. Ale nie. Spanikowałam, cofnęłam się, szykując do
ucieczki. Po chwili odetchnęłam. Wyczulam znajomy zapach smaru i skóry.
Stanęli od strony kierowcy i oparli się o bagażnik, obserwując mnie. Jeden z nich miał
potargane włosy, a na sobie prochowiec, spodnie od garnituru i koszulę z rozpiętym
kołnierzykiem. Drugi miał buty motocyklowe, dżinsy, koszulkę, skórzaną kurtkę, wąsy i
zmarszczone czoło. Ben i Cormac w wypożyczonym samochodzie.
Chciało mi się płakać. Przetarłam oczy trzęsącymi się rękami.
Ben podszedł do mnie, zsunął płaszcz i przytrzymał go przede mną, pomagając mi go
włożyć, jakbyśmy byli na randce. Nie powiedział ani słowa. Znajdował się w cieniu, poza
zasięgiem świateł samochodu. Nie widziałam jego twarzy.
Wilczyca chciała uciekać, ale ja miałam ochotę wtulić się w jego ramiona. Moje dwie
natury nie mogły dojść do porozumienia, a ja tkwiłam w miejscu, niezdolna do żadnego
ruchu.
Ben narzucił na mnie płaszcz i porządnie mnie nim opatulił. Płaszcz był jeszcze ciepły
od jego ciała, zadrżałam i objęłam się rękami. Ben nadal mnie obejmował i to też
przyprawiało mnie o dreszcze. W tej chwili tak bardzo nienawidziłam ludzi.
Z nerwów poleciały mi łzy. Nie mogłam nic z siebie wykrztusić. Nie mogłam wyjaśnić,
dlaczego chciałam, żeby sobie poszedł, ale dlaczego nie powinien tego zrobić, bo tak
mocno potrzebowałam przyjaciela.
Spadajmy stąd. - Złapał mnie mocniej za ramię, żeby zaprowadzić do samochodu.
Poszłam z nim, powłócząc nogami. Otworzył mi tylne drzwi i pomógł wsiąść do środka,
jakbym była dzieckiem.
Cormac siedział za kierownicą. Spojrzał na mnie w lusterku wstecznym.
- Mam komuś przylać?
Roześmiałam się ściśniętym, bolesnym śmiechem. Z trudem łapałam oddech.
- Możemy wrócić do tego później? - spytałam. Ben siadł ze mną z tyłu.
- Uważam, że „odszkodowanie z nawiązką" brzmi znacznie lepiej.
- Ale to dlatego, że masz od tego procent - droczył się Cormac. Ben wzruszył obojętnie
ramionami.
Wyrównałam oddech. Zaczęłam się powoli uspokajać. Chyba.
- Jest źle?
- Ale z czym? - spytał Ben.
- Czy tłum zaczął już lincz? Pochodnie i widły? Represyjne przepisy prawne?
- Za wcześnie, żeby coś stwierdzić - powiedział. -Gadające głowy wszystko jeszcze
przetrawiają. Pewnie trzeba powtarzać transmisję jeszcze przez dwanaście godzin, zanim
ludzie będą jej mieli naprawdę dość.
- Gadające głowy?
- Każda stacja. Każda kablówka. Kanał Sci Fi zrobił chyba maraton Skowytu.
To mi nie pomoże. Czy nikogo w najmniejszym nawet stopniu nie wkurzało, że
zostałam porwana?
- Dzwoniła też twoja matka. Prosiła, żebyś się odezwała.
- Mówisz poważnie? - mówiłam piskliwym głosem. -Co powiedziała?
- Nic, po prostu zadzwoniła.
- Oglądała?
- Nie wiem. Zadzwoń do niej, jeśli chcesz. Przycisnęłam twarz do chłodnej szyby. Może
jak się prześpię, obudzę się i zobaczę, że wszystko jest w porządku.
- Ben, co ja mam zrobić?
- Sugerowałbym udać się do hotelu i przespać się trochę.
- Mam na myśli w dalszej perspektywie. Z moim życiem, pracą, przesłuchaniami...
- Teraz nie za wiele możesz z tym zrobić. Rano zastanowimy się nad wniesieniem
pozwu.
To zadanie Bena. Ja nic nie mogłam zrobić. Nie miałam już nad niczym kontroli i
wkurzało mnie to. Moja próba, żeby zrobić z ich brutalnej demaskacji własne
przedstawienie, okazała się tylko aktem rozpaczy.
Poskutkowała? Wzbudziła czyjekolwiek współczucie? I nie mówiłam tu o współczuciu
nad ciężkim losem wilkołaków i innych nadnaturalnych, którzy wkrótce zaczną być
prześladowani. Oczekiwałam współczucia dla siebie, żeby ludzie chcieli nadziać na widły
ich, a nie mnie. Samolubna zdzira.
Noc nie miała końca, a ja nie mogłam już nic zrobić.
- Ben, mogę pożyczyć telefon? - Podał mi aparat. Cormac uśmiechnął się półgębkiem.
- No popatrz, naprawdę zaraz zadzwoni do mamy o czwartej nad ranem.
Tyle że nie do niej dzwoniłam. Dzwoniłam do Alette.
Prawie zapomniałam, że i Leo trzeba nadziać na widły.
Nikt nie odbierał. Sprawdziłam na wyświetlaczu, czy jest zasięg, ale wszystko było w
porządku.
Dzwoniłam dalej.
Odetchnęłam głęboko, wyłączyłam telefon i oddałam go Benowi.
- Jeden z wampirów Alette pomagał Flemmingowi i Duke'owi. To on doprowadził mnie
do celi - rzuciłam.
- Jak? - spytał Cormac. W przeciwieństwie do mnie mówił bez złości. Raczej tonem
zawodowej ciekawości.
- W srebrnych kajdankach. - Cormac pokiwał z namysłem głową. Miałam ochotę na
niego warknąć.
- Mówiłem, żebyś trzymała się od niej z daleka - odparł Ben.
- Ona nie miała z tym nic wspólnego. To Leo, to on współpracował z Flemmingiem i
Dukiem. - Co oznaczało, że Alette miała kłopoty. Ale miała kilkaset lat i świetnie umiała o
siebie zadbać, prawda? Nie można było dożyć takiego wieku, jeśli nie umiało się o siebie
zadbać.
Leo w wielkim pośpiechu porzucił imprezkę w laboratorium Flemminga. I to z obstawą,
chociaż nikt nie pytał, do czego mu ona potrzebna. Alette nie będzie się spodziewać
zagrożenia z jego strony.
Musiałam do niej jechać.
Ciężko mi uwierzyć, żeby Duke, Flemming i jakiś wampir trzymali sztamę - nie dowierzał
Ben.
- Duke nic nie wiedział o Leo. To Flemming z nim rozmawiał. Obaj chcą, żeby
zainteresował się nimi rząd, chociaż mają inne pobudki. Chyba każdy z nich myśli, że w
końcu pozbędzie się tego drugiego. To tak, jakby grali w szachy, ale każdy z nich widział
tylko swoją część szachownicy.
- Co ten wampir z tego ma? - zapytał Cormac.
- Kontakty? Wpływy w rządzie? - Leo nie interesował się takimi rzeczami, w
przeciwieństwie do Alette.
Chciał czystej władzy. Chciał mieć wpływy. A może nawet sam zamierzał rozdawać
karty. - Pozbędzie się Alette i przejmie władzę nad miastem. Alette ma policję, ale jeśli
Leo miałby wojsko...
Zbliżaliśmy się już do Waszyngtonu. Cormac wiózł nas do hotelu. Prześpij się, łatwo
powiedzieć. Będę chodzić po ścianach.
- Zatrzymaj się. Wysadź mnie tutaj.
Cormac jechał dalej, jakbym w ogóle się nie odezwała.
- Zatrzymaj samochód!
Spojrzał na Bena, czekając na wskazówki.
- Jeśli ma wsparcie wojska, nic nie poradzisz - przekonywał mnie Ben.
- Ben! - Wypadło to niemal jak warknięcie. Już raz się dziś zmieniałam; nie znaczyło to
wcale, że nie mogę tego zrobić drugi raz. Nigdy nie robiłam tego dwa razy pod rząd w tak
krótkim odstępie czasu. Bolałoby. Wcisnęłam nadgarstki w oczy. Musiałam zachować
ludzką postać. Wziąć się w garść.
- Kitty. - Spojrzał na mnie ze swojego miejsca. Musiałam przyznać, że podziwiałam go,
że potrafił sprzeciwić się w ten sposób wilkołakowi. Nie wiedziałam, czy ufał mi na tyle,
żeby wiedzieć, że się na niego nie rzucę. Jego głos był tylko lekko zaniepokojony. - Nic nie
możesz teraz z tym zrobić. Prześpij się, zaczekaj do rana. Uwierz mi, że znacznie
bezpieczniej wojować z wampirami za dnia.
Mówił mi, co mam robić. Dyrygował mną. Było znów jak w watasze.
Nie zgodzę się na to.
Przyjechaliśmy pod hotel. Cormac zwolnił, żeby skręcić na podziemny parking.
Przysunęłam się do drzwi. Pociągnęłam za klamkę i wyskoczyłam na zewnątrz. Samochód
był w ruchu, wypchnął mnie na chodnik. Zatoczyłam się, żeby zachować równowagę.
Rzuciłam się do biegu.
Cormac zahamował z piskiem opon, ale ja się nie odwróciłam. Nie sprawdziłam, czy
ruszyli za mną. Dopiero po przebiegnięciu jakichś trzech przecznic odzyskałam orientację.
Pomyślałam sobie, że nie powinnam tego robić. Oni tylko próbowali mi pomóc. Troszczyli
się o mnie jak przyjaciele, bez żadnych zobowiązań. No może poza tym, że płaciłam
Benowi.
Ale co bym zrobiła, gdyby po mnie nie przyjechali? Czekała do rana na metro? Wróciła
do Flemminga i poprosiła, żeby mnie podwiózł?
Do Alette miałam kilka kilometrów. Mogłam tyle przebiec, ale nie chciałam tam iść tak
od razu. Spuściłam głowę, wciągnęłam w płuca nocne powietrze i ruszyłam. Wilk na
otwartej przestrzeni nie mógłby biec szybciej.
Dotarłam do Półksiężyca, zbiegłam po schodach i zatrzymałam się na dole, żeby złapać
oddech. Drzwi były zamknięte. Nacisnęłam niepewnie na klamkę. Ahmed nie kłamał. Nie
zamykał drzwi na klucz nawet podczas pełni.
W środku pewnie nikogo nie było, ale musiałam sprawdzić.
Światła były zgaszone, ale mój wzrok świetnie sobie radził w ciemności. Zobaczyłam
bar, omiotłam wzrokiem stoły, nikogo nie zobaczyłam. Zaczęłam węszyć. Ktoś był w
środku.
Nagle dostrzegłam jakiś ruch. Obok baru, w miejscu, gdzie zamiast stołów i krzeseł
leżały poduchy, jakaś postać nachylała się do przodu. Lśniąca, kocia, ogromna. Serce
zaczęło mi walić. Nigdy nie widziałam tak ogromnego kota, od którego nie dzieliłyby mnie
porządne kraty.
Miał potężny pysk, bardziej przerażający niż u dachowca. Do tego płowe futro z
okrągłymi, czarnymi cętkami. Siedział przede mną, blokował mi przejście i przez jedną
dziwną chwilę rzeczywiście wyglądał jak zwykły kot, wyprostowany i wytworny,
poruszający nonszalancko cienkim ogonem.
- Luis. - Uklęknęłam przed nim. Pachniał sobą, nawet teraz. Tym razem miał więcej
futra niż skóry, ale to był on.
Polizał mnie po policzku, boleśnie drapiąc mi skórę swoim szorstkim językiem jaguara.
Zaśmiałam się słabo i objęłam go. Jego futro było miękkie i ciepłe. Wtuliłam twarz w jego
kark. On zachował całkowity spokój.
- Czekał tu na ciebie.
Na tyłach klubu zjawił się Ahmed, zawiązując szlafrok. Włosy miał w nieładzie. Musiał
dopiero co się obudzić. On też czekał. Zastanawiałam się, czy zdecydowali się na bieganie
po parku, kiedy władzę nad nimi przejęły ich zwierzęta. Mogli zapolować na gołębie.
- Nie musiałeś tego robić - powiedziałam do jaguara. - Żaden z was nie musiał.
Luis wstał i otarł się o mnie całym ciałem, po czym opadł na podłogę i polizał się po
łapach, którymi po chwili zaczął czyścić sobie pysk.
Ahmed wzruszył ramionami.
- Martwił się. Mówiłem mu, że umiesz o siebie zadbać. Ale okazało się, że nie umiesz.
Wtedy jednak już było za późno, żeby coś zrobić.
- Wzięli mnie siłą.
- Na to wygląda. - Usiadł obok mnie, podpierając się na rękach jak stary człowiek,
któremu strzykają stawy.
- Ahmed, potrzebuję pomocy.
- Czego potrzebujesz? Mogę ci zapewnić bezpieczne miejsce, ukryć cię.
Pokręciłam głową.
- Nie dla siebie. Dla Alette. To Leo mnie porwał i wydaje mi się, że wampirzyca ma
kłopoty.
Zmarszczył brwi. Spochmurniał, zmrużył oczy jak pies, kiedy warczy. Ale nie mogłam
ustąpić. Nie mogłam się ruszyć.
- Nie jesteś jej nic winna - dodał. - Zaoferowała ci gościnę, a potem nie umiała cię
ochronić.
Drobny szczegół. Nawiązywał do dawnej, tradycyjnej gościnności, kiedy ludzie musieli
zaoferować schronienie podróżnym, którzy w przeciwnym razie mogli paść ofiarą
rabusiów lub wilków na niestrzeżonych drogach. Tu chodziło o coś innego. To ja prosiłam
wilki o pomoc.
Jaguar zasnął, a jego wąskie żebra unosiły się i opadały rytmicznie. Zwinął się w kłębek
obok mnie, przyciskając się plecami do moich nóg.
- Jeśli coś się stanie Alette, to Leo przejmie kontrolę nad wampirami w mieście. Chcesz
tego?
- A co, jeśli Leo wypełniał jej rozkazy?
- Nie wierzę w to.
- Jesteś za bardzo ufna.
- Alette była dla mnie... dobra.
- A ja nie?
- Nie o to chodzi. Ktoś musi jej pomóc.
- Proszę, posłuchaj mojego ostrzeżenia jak od przyjaciela i kogoś starszego: nie mieszaj
się w to. To nie twoja i sprawa.
Brzmiało to tak ponuro, tak poważnie. Mówił tonem, który mógłby przybrać nauczyciel
w liceum, próbujący przekonać ucznia, żeby nie zadawał się z tą bandą. Zachowywał się
niemal protekcjonalnie. W pełni przekonany, że nie potrafię sama o siebie zadbać.
Nie żeby dotychczas specjalnie dobrze mi szło. Ale nie umiałam zignorować swojego
instynktu.
Gdybym nie przyglądała się Luisowi, mimowolnie gładząc jego futro na boku, nie
zauważyłabym, że zaczął się zamieniać w człowieka. Działo się to powoli, stopniowo, jak
przy topnieniu lodu. Nogi i ręce zaczęły mu się wydłużać, klatka piersiowa poszerzać,
futro zanikać. Kawałek po kawałku, fragment po fragmencie, komórka po komórce.
- Co ty tu robisz, Ahmedzie? To miejsce to małe imperium. Mówisz, że to nie wataha,
że nie jesteś samcem alfa. Ale każdy cię za niego uważa. Oczekujesz, że będą cię tak
traktować. Może i jesteś uprzejmy i nie używasz siły. Promujesz ideał bezpiecznego portu,
żebyś nie musiał walczyć o zachowanie swojej pozycji. I to się sprawdza. Muszę ci to
przyznać. To najlepszy system, jaki do tej pory widziałam. Ale ignorujesz wszystko, co się
dzieje poza twoim królestwem. A ja tak nie potrafię.
Gdybym wygłosiła taką mowę każdemu innemu samcowi alfa, jakiego kiedykolwiek
poznałam, doprowadziłabym do walki. Rzuciłam mu wyzwanie - równie subtelne, jak jego
roszczenia do pozycji samca alfa.
Rozłożył ręce i pokiwał z szacunkiem głową.
- Oczywiście decyzja należy do ciebie.
Co mogło oznaczało, że w ogóle nie zasługiwał na to, co mu powiedziałam.
- Przykro mi - stwierdziłam i zaczęłam się podnosić. Ahmed nic nie powiedział.
Dotknęłam ramienia śpiącego obok mężczyzny. Nie mogłam zrobić nic więcej; nie
chciałam go budzić.
Później porozmawiam z Luisem. Miałam nadzieję, że tu wrócę.
Rozdział 13
Gdybym miała przy sobie trochę pieniędzy, wezwałabym taksówkę. Mogłam pożyczyć
kilka dolców od Ahmeda, ale kiedy przyszło mi to do głowy, byłam już dwie przecznice od
Półksiężyca. Pierwszy autobus do Georgetown będzie dopiero za godzinę. Ruszyłam
biegiem. Musiałam się spieszyć, bo świt się zbliżał. Byłam strasznie zmęczona, odrętwiała
i prawie nie czułam, że w ogóle poruszam nogami.
Powinnam była zostawić sobie komórkę Bena, żeby w razie czego móc wezwać policję.
Albo poprosić Ahmeda, żeby wezwał policję. Powinnam, powinnam - to dlatego
nienawidziłam polityki. Nie lubiłam nic planować.
Leo tam będzie. Nie miałam wątpliwości, że tam będzie razem z dwoma żołnierzami.
Nie miałam pojęcia, jak sobie z nimi poradzę.
Zastanawiałam się, kto powie Alette o Bradleyu. I gdzie był Tom? I Emma? Czy byli
bezpieczni?
Dobiegłam do rezydencji; w środku było ciemno. Jak we wszystkich domach na ulicy, jak
w każdym normalnym domu o tej porze. Zatrzymałam się. Zobaczyłam, że zasłony na
oknie wykuszowym od frontu - w salonie - były odsłonięte. Nigdy wcześniej to się nie
zdarzyło.
Ciekawe, jaka była szansa, że drzwi wejściowe nie będą zamknięte na klucz i będę
mogła tak po prostu wejść do środka?
Powoli wspięłam się po schodach i nacisnęłam klamkę. Drzwi nie tylko nie były
zamknięte na klucz, ale wręcz uchylone, jakby wchodząca do środka osoba bardzo się
spieszyła.
Pchnęłam je.
- Słyszałeś? - zawołał jakiś mężczyzna.
Po co zamykać drzwi na klucz, skoro postawiło się strażników. Serce podeszło mi do
gardła, zeszłam po schodach, przelazłam przez ogrodzenie z kutego żelaza i przycupnęłam
w cieniu przy murze. Wstrzymałam oddech, mimo że miałam wrażenie, iż głowa mi zaraz
pęknie. Chciałam tylko stąd uciec, usłyszeć drapanie pazurów wilczycy o chodnik, kiedy
będziemy się oddalać od niebezpieczeństwa.
Wytrzymaj. Weź się w garść.
Drzwi nade mną otworzyły się na oścież. Ktoś wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się. Był
ubrany na czarno, a jego twarz wyglądała upiornie w poświacie zbliżającego się świtu. To
musiał być jeden z tajniaków, którzy poszli z Leo.
Rozglądał się chwilę, uważnie przyglądając się ulicy, a potem wrócił do środka i tym
razem dokładnie zamknął za sobą drzwi.
Leo potrzebował, żeby ktoś pilnował domu za dnia, tak jak robili to Bradley i Tom dla
Alette. Niebo zaczynało się rozjaśniać. Zadrżałam i naciągnęłam mocniej płaszcz. Płaszcz
Bena. Zapomniałam, że miałam go na sobie. Teraz się z tego cieszyłam.
Musiałam się dostać do środka. Musiałam sprawdzić, czy nic się nie stało Alette.
Zrobiło mi się słabo, bo wszystko wskazywało, że jednak coś jej zrobili. Żołnierze musieli
być w holu albo w salonie, jeżeli słyszeli ciche skrzypnięcie zawiasów w drzwiach.
Musiałam ich stamtąd jakoś odciągnąć, odwrócić czymś ich uwagę. Byli wyraźnie
niespokojni. A więc najlepiej pohałasować.
Nagle poczułam się tak, jakbym grała w jakimś kiepskim filmie szpiegowskim.
Na betonowym wgłębieniu okna piwnicznego, przy którym się ukrywałam, leżało trochę
gruzu: jakieś kamienie, pokruszony tynk, zardzewiałe kawałki metalu. Wzięłam garść
gruzu i przeszłam znów przez ogrodzenie na poziom ulicy.
Cofnęłam się na chodnik, a potem na opustoszałą ulicę i spojrzałam na okna na drugim
piętrze. W szkole nie uprawiałam żadnych sportów. Nie miałam koordynacji. Nie byłam
pewna, czy mi się uda. Jednak motywowała mnie desperacja. Musiałam to zrobić.
Zamachnęłam się z całej siły, jaką dawała mi moja nadnaturalna wilczyca. Cisnąć z
całych sił, skoncentrować się na oknie tuż nad oknem wykuszowym w salonie. Stęknęłam i
rzuciłam kamieniem. Uderzył w ceglany mur i spadł na chodnik.
Warknęłam wściekła i szybko ponowiłam próbę. Nie będzie dobrze, jeżeli żołnierze
wyjdą na ganek. Tym razem rzuciłam kawałkiem metalu.
Okno rozbiło się z ogłuszającym trzaskiem. Brzęk szkła był jak muzyka.
Na wszelki wypadek podbiegłam do okna nad drzwiami i spróbowałam jeszcze raz. Cała
się trzęsłam z przypływu adrenaliny, ale chyba nabrałam już wprawy. Trafiłam w szybę -
tym razem nie rozbiła się, ale pękła, a na jej powierzchni pojawiła się spękana siateczka
jak pajęczyna.
Mój plan zakładał, że tajniacy pójdą na górę, żeby sprawdzić, co się stało z oknami.
Miałam nadzieję, że nie wyjdą na dwór frontowymi drzwiami.
Czy każdy plan wydaje się taki głupi w trakcie realizacji?
Podbiegłam do drzwi wejściowych i otworzyłam je. Zamarłam na progu, wzięłam
głęboki wdech i zaczęłam nasłuchiwać. Poczułam zapach domu Alette, ale z jakąś obcą
nutą. Byli tu ludzie, których nie rozpoznawałam. Nic jednak nie słyszałam, żadnego
oddechu, żadnych kroków. Tylko na piętrze - brzmiało to tak, jakby ktoś tam biegał.
Weszłam do środka i zamknęłam drzwi. Było pusto. Nie słyszałam oddechów, ale
wampiry nie oddychały. Ruszyłam korytarzem, starając się iść bezszelestnie, ale gumowe
podeszwy moich adidasów skrzypiały na drewnianej posadzce.
Okna salonu wychodziły na wschód. W pokoju było teraz prawie jasno. Wprawdzie
światło było jeszcze szare i przytłumione, ale w ciągu pół godziny salon zaleje słońce.
Meble zostały odsunięte, żeby zrobić miejsce na podłodze naprzeciwko okna. Na
środku wolnej przestrzeni, na krześle ustawionym na tyle daleko od okna, że nie widać go
było z chodnika, siedziała Alette. Była skierowana twarzą do okna, jakby czekała na
wschód słońca, jakby chciała go zobaczyć. Jakby chciała umrzeć.
- Alette?
Nie poruszyła się. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że ręce ma przywiązane do tylnych
nóg krzesła. Sama lina czy sznur nie wystarczyłyby, żeby ją przytrzymać, dlatego owinięto
ją łańcuchami z krzyżami. Zakneblowano jej usta.
Krzyże. Leo potrzebował zwykłych ludzi, żeby związali wampirzycę i obłożyli krzyżami,
których sam nie mógł dotykać.
- Alette. - Podbiegłam do niej. Dywan w pokoju był cały mokry. Co się tu stało?
Zdjęłam jej bawełniany knebel. Zahaczył się o kieł, ale udało mi się go odczepić.
Alette patrzyła na mnie oszalałym, przerażonym wzrokiem, przyglądając się mi
niespokojnie.
- Kitty, nic ci nie jest? Co oni ci zrobili?
Zaczęłam rozplątywać resztę więzów. Rzucałam krzyże na bok, ale po chwili
stwierdziłam, że mogą się przydać. Schowałam je więc do kieszeni płaszcza.
- Zmusili mnie do debiutu telewizyjnego. Nie martw się, nic mi nie jest. Nic mi się nie
stało. - Fizycznie...
- A Bradley, gdzie jest Bradley?
Cholera. Nie chciałam jej o tym mówić. To okropne, ale liczyłam, że Leo zdążył się już
pochwalić. I że o wszystkim już wie.
- Przykro mi, Alette. Leo był szybki, a Bradley w ogóle się tego nie spodziewał.
- Oczywiście, że nie. Ale wszystko było pewnie szybkie i bezbolesne?
- Skręcił mu kark.
- Kitty. - Miała już wolne ręce i chwyciła mnie mocno. Uwolniona od krzyży była silna,
bardzo silna, i przez chwilę o tym zapomniała. Ścisnęła mnie, a ja mogłam się tylko
zaprzeć, żeby się nie przewrócić. - To moje dzieci, rozumiesz? Dzieci moich dzieci, przez
wszystkie te lata opiekowałam się moją rodziną. Dbałam o nich, patrzyłam, jak dorastają,
jak się rozwijają. Niczego więcej nie chciałam, tylko żeby im było dobrze. Rozumiesz?
Zaczynałam. Bradley był jej prawnukiem - pra do entej potęgi. Tak jak Tom i Emma,
która powiedziała, że jej rodzina była z Alette od dziesięcioleci. Jej kontakty w policji, w
rządzie - to też jej krewni. Ich lojalność wypływała z więzów krwi. Czy dla Alette miało
jakiekolwiek znaczenie, że byli spokrewnieni? Przypomniałam sobie te wszystkie portrety
w jadalni, zdjęcia w holu i w salonie, to wszystko były jej dzieci. Trzymała zdjęcia swojej
rodziny w całym domu, jak każda kochająca matka.
- Alette, musimy się pospieszyć, ci faceci będą zaraz na dole. - Nie mówiąc o słońcu,
które zaczynało wschodzić tuż przed nią. Wzięłam ją za ręce i spróbowałam podnieść z
krzesła.
- Czekaj...
- Jezu, pękła tu jakaś rura? - Klęczałam na mokrym dywanie. Miałam przemoczone
dżinsy.
- To woda święcona. Siedzę w niej. Nie dam rady przejść.
Miała bose stopy. Więcej niż bose - były poparzone, widać było plamy czerwonego
lśniącego mięsa jak wysypka.
Czerwień przesuwała się w górę nogi od podeszwy stopy, atakując każde zamoczone
miejsce. Nawet gdyby udało jej się uwolnić, nie mogłaby nigdzie pójść. Poczułam zapach
spalonego ciała.
Spojrzała na mnie rzeczowo, chociaż ostra żrąca woda święcona musiała być dla niej
torturą.
- No to świetnie. - Rozejrzałam się, próbując zebrać myśli. Nie zaszłam tak daleko, żeby
dać się pokonać mokremu dywanowi. - Skoro mieli jej tak dużo, czemu cię nią nie oblali?
- Bo niekoniecznie by mnie zabiła.
A ktokolwiek to zrobił, chciał, żeby Alette w mękach patrzyła, jak przez okno nadchodzi
jej śmierć.
Zwróciła znów ziemistą twarz na jaśniejące niebo. Wyprostowała się dumnie.
Nie mogłam tak po prostu zasłonić okien. Zasłony nie były rozsunięte; zniknęły, ktoś je
zdjął. Musiałam ją stąd zabrać. Na górze ciągle było słychać kroki, ale żołnierze za chwilę
wrócą na dół.
- Przeniosę cię. - Klęknęłam przy krześle. Pomyślałam, że będzie się sprzeciwiać, że
zacznie mruczeć coś o godności tym swoim brytyjskim, sztywnym akcentem. Nie zrobiła
tego. Złapała mnie w milczeniu za szyję i przytrzymała się, kiedy ją podniosłam. Była dużo
lżejsza, niż się spodziewałam. Sprawiała wrażenie zasuszonej, pustej w środku.
Nie miałam pojęcia, gdzie z nią iść. Nie mogłam jej wynieść na dwór, bo świt był już
blisko, a w pobliżu nie było żadnego schronienia. Rozejrzałam się rozpaczliwie dokoła.
- Pod schodami jest schowek. Tam są drzwi, ukryte za deską.
Kiedy mi je pokazała, zobaczyłam szparę. Postawiłam ją na podłodze i otworzyłam
cienkie drzwi ze sklejki, krzywiąc się z powodu hałasu, jaki tym narobiłam. Cicho,
musiałam być cicho.
Alette oparła się o mnie, bo nie była w stanie sama ustać. Weszłyśmy razem do
schowka. Zamknęłam drzwi i w tym samym momencie na schodach nad naszymi głowami
rozległy się kroki.
Skuliłyśmy się obok sterty rupieci i wstrzymałyśmy oddech. A przynajmniej ja
wstrzymałam. Wpatrywałyśmy się w drzwi naprzeciwko, jakbyśmy były w stanie zobaczyć,
co się za nimi dzieje. Na korytarzu rozległy się kroki i zatrzymały się przed salonem. Za
nimi dało się słyszeć drugą parę kroków.
- Cholera - odezwał się męski głos.
- Może już umarła - rzucił drugi głos. - Spaliła się.
- Nie ma popiołu. Powinien zostać popiół. Zapach spalenizny. Cokolwiek.
- Widziałeś kiedyś jakiegoś na słońcu? Drugi głos odpowiedział po chwili:
- Nie.
- Słuchaj, nawet jeśli udało jej się uciec, do świtu jest już bardzo blisko. Nie zajdzie
daleko. Cholera, nie wyjdzie nawet z domu. Poszukajmy jej.
- Myślisz, że mogła się zamienić w nietoperza albo coś takiego?
- Nie.
Kroki rozeszły się w różne strony: na tyły domu i z powrotem na schody. Nie podeszły
jednak pod drzwi schowka.
Schowek ciągnął się wzdłuż całych schodów i zwężał na końcu. Mimo to nie miałyśmy
za dużo miejsca, żeby się ruszyć. W bladym świetle, które przesączało się przez szparę
pod drzwiami, widziałam, że było tu pełno pudeł, sprzętu do sprzątania takiego jak
miotły, mopy i wiadra, starych wózków spacerowych, wysokich krzeseł, stojaków na
ubrania obwieszonych płaszczami. Jak to w schowku każdej normalnej rodziny. Miałam
wrażenie, że po zamianie w wampira Alette jeszcze mocniej kultywowała tradycje
rodzinne.
Zastanawiałam się, jak w to wszystko wpisywał się Leo.
- Moja bohaterka. - Alette spojrzała na mnie i zmusiła się do ponurego uśmiechu.
Potem osunęła się i jęknęła cicho. Gdybym nie wiedziała, co i jak, pomyślałabym, że
zemdlała.
Dotknęłam ją, potrząsnęłam za ramię. Była zimna, niemal sztywna. Z przerażenia omal
nie zawołałam jej po imieniu. Nie mogłam jej teraz stracić.
Złapała się za czoło, skrzywiła jak zrozpaczona dama z powieści wiktoriańskiej.
Przydałby się nam szezlong.
Syknęłam, starając się nie podnosić głosu ponad szept.
- Co się dzieje? Co się stało? To słońce, tak? Jest za blisko świtu...
- Nic dziś nie jadłam - wyznała.
Spojrzałam na nią zdumiona. Trzymałam wygłodzoną wampirzycę. Czy to nie szczyt
głupoty?
- Nieważne - powiedziała i spróbowała się podnieść do pozycji siedzącej. - Leo jest
ciągle w domu. Musimy go znaleźć, nie pozwolę mu zniszczyć tego, co udało mi się
zbudować.
- Nie jesteś w stanie stanąć do walki z Leo - stwierdziłam, myśląc o jej poranionych
stopach i o tym, że nic nie jadła.
- Nie możemy się tu zaszyć na cały dzień. - Wyprostowała się, wyrywając się z mojego
uścisku. Poruszała się powoli, sztywno, jak stara kobieta z artretyzmem. -Bez względu na
to, jak to się skończy, stawię mu czoło. Nie musisz iść ze mną. To moja bitwa. To ja nie
dostrzegłam prawdziwego oblicza Lea. Nie mogę uwierzyć, że po niemal dwustu latach
zdecydował się na zamach.
Nie przeżyje, nie w takim stanie. Widziałam, co Leo zrobił z Bradleyem.
- Czy to coś da? - odezwałam się szybko, zanim się rozmyślę. - Jeśli wypijesz trochę
mojej krwi, czy coś ci to da?
- Kitty, jeśli proponujesz to, co myślę, że proponujesz, nie...
- Nie pozwolę ci stąd wyjść w takim stanie. A ja nie poradzę sobie sama z Leo. Czy coś ci
to da?
Zawahała się, po czym powiedziała:
- Tak, da.
- To musisz to zrobić.
Boże, serce waliło mi jak wiertarka udarowa. Burzyło wszelkie myśli. Mnóstwo ludzi,
ludzkich służących, robiło to nieustannie. Nic wielkiego.
Tyle że ona była drapieżnikiem, a ja nagle stałam się ofiarą. W środku czułam, że muszę
się bronić. Albo uciekać.
Walczyć lub uciekać.
- Twojej wilczycy nie bardzo się to podoba, prawda? - zauważyła Alette.
- Nie bardzo - odparłam drżącym głosem. - Ona, ja, nie przepadamy za poczuciem, że
znalazłyśmy się w potrzasku. Przepraszam, nad wszystkim panuję, wszystko okej...
Alette odezwała się łagodnie, uspokajająco:
- Rozumiem. Zachowujesz się rozsądnie. Masz prawo się mnie bać.
- Nie boję się, naprawdę. - Tyle że się bałam. Wiedziałam, jaka jest, zawsze to
wiedziałam. Ale prawda była taka, że mogła mnie pożreć, a ja nie byłam w stanie nic na
to poradzić.
Ale nie zrobiłaby tego, nie była taka, była dobra. O ile zeszły tydzień nie zaburzył
całkowicie mojej wiary w to, że potrafię ocenić człowieka.
- Tylko trochę. Obiecuję - przyrzekła. - Kilka sekund i po wszystkim. W porządku?
Przytaknęłam. Pogłaskała mnie po twarzy. Zjawa w bladym świetle.
- Nie zawiodę twojego zaufania. Wiesz?
- Tak.
- Jesteś lewo- czy praworęczna?
- Prawo- - szepnęłam.
Wzięła moją lewą rękę i przysunęła się do mnie, nachylając się tak, żeby móc mi mówić
prosto do ucha. Jej głos był rytmiczny, usypiający. Koił moje nerwy, zamieniał napięcie i
panikę w spokój. W coś więcej niż w spokój – w pożądanie.
- Nie bój się mnie. Nie chcę, żebyś oddawała się mi ze strachem.
Pocałowała mnie w policzek, a ja nachyliłam się do niej. Dałam się przytulić, dałam
zrobić ze sobą wszystko, czego chciała, bo jej dotyk przenikał mnie głęboko, do samych
trzewi. Czułam narastające we mnie ciepło; w oczekiwaniu cała się spięłam.
Jej oddech pieścił moją szyję. Mogłam nawet leciutko jęknąć, bo było mi tak ciepło,
byłam tak rozpalona. Tuliła mnie do siebie i chłonęła moje ciepło.
- Oprzyj głowę, moja droga. - Ułożyła moją głowę na swoim ramieniu. Zamknęłam oczy i
wtuliłam w nią twarz. Podciągnęła mi rękaw płaszcza na lewej ręce, powyżej łokcia.
Przytrzymała moją rękę - sama nie byłam w stanie tego zrobić. Czułam się tak, jakbym się
rozpływała; chciałam się w nią wtopić. Pocałowała wewnętrzną stronę mojego
przedramienia, pobudzając wszystkie moje nerwy. Zagryzłam w podnieceniu wargi.
Przesunęła językiem wzdłuż mojego przedramienia, liżąc je i całując. Zacisnęłam rękę w
pięść, a ona przytrzymała ją. Przysunęła usta na moim nadgarstku, ale niczego nie
poczułam, poza jej zainteresowaniem, jej pieszczotą, jej miłością.
Zaszczypała mnie skóra, miejsce ugryzienia. W tym momencie sama już tego chciałam.
Kiedy się odsunęła, czułam się tak, jakby opadła jakaś zasłona albo jakbym obudziła się ze
snu.
Przydałby mi się zimny prysznic. Bardzo zimny.
- Już po wszystkim - oznajmiła. I tak było. Wyprostowała się i odsunęła ode mnie. Nie
wiedziałam, gdzie się do tej pory znajdowałam, ale nagle byłam znów w schowku pod
schodami w domu Alette, w ciemności, otulona prochowcem.
- Dobrze się czujesz?
- Uhm, tak. To znaczy chyba... rany. - To rzeczywiście miało sens. Cała ta uwodzicielska
gierka wampirów: zwab do siebie ofiarę, daj jej powód, żeby chciała otworzyć przed tobą
żyły. Prosty sposób, żeby zapobiec niepotrzebnej szarpaninie. - Tak dla twojej informacji,
jestem czysta. Zupełnie czysta. Jak łza.
W jej głosie słychać było rozbawienie.
- Ja też.
W jej oddechu wyczułam zapach krwi. Mojej krwi.
W jej głosie nie słychać już było zmęczenia, rezygnacji, jak jeszcze przed chwilą. Bez
trudu siedziała prosto, a oczy znów jej lśniły. Wyglądało na to, że jest gotowa do bitwy.
W korytarzu zadudniły dwie pary nóg, tuż przed naszą kryjówką. Alette wsłuchała się w
nie ze zmarszczonymi brwiami. Nagle otworzyła drzwi.
- Nie... - Chciałam ją złapać, ale mi się nie udało. Wyszła, zanim zdążyłam ją
przytrzymać.
Nie miałam innego wyjścia, musiałam iść za nią.
W korytarzu stanęła na swoich poranionych stopach -tyle że nie wydawały się już aż
tak bardzo poranione. Zaczerwienienie zaczęło blednąc, a twarz nabrała rumieńców i
życia.
Dwóch ubranych na czarno żołnierzy stało przed nią i mierzyło do niej z karabinów
maszynowych. Trzymali je oburącz w wyprostowanych rękach, zerkając na lufy.
- Nie chcecie tego robić - przekonywała Alette głosem jak miód, jak muzyka, jak
uwodzenie, jak pasja, jak wszystko to naraz. - Odłóżcie broń.
Patrzyła na nich spokojnie. Nie widziałam w tym momencie jej oczu. Nie chciałam ich
widzieć - jej wzrok był całkowicie skoncentrowany na żołnierzach. Mężczyźni nie strzelali,
nic nie mówili. Jednemu z nich zaczęły drżeć ręce, przez co karabin też zaczął się trząść.
- Wiem, że obaj jesteście rozsądnymi ludźmi. Zasługujecie na odpoczynek. Jesteście
bardzo spokojni. Bardzo cisi. Właśnie tak.
Obaj opuścili powoli ręce jak zahipnotyzowani. Potem nie drgnął im już ani jeden
mięsień. Nie trzęśli się, nie mrugali. Stali jak posągi uwięzieni wzrokiem Alette. Oddychali
powoli i rytmicznie, jakby spali, ale ich oczy były ciągle otwarte. Jeden z mężczyzn lekko
rozchylił usta. Zaczął się troszkę ślinić.
Alette wyjęła im z rąk karabiny i ostrożnie schowała je w schowku. Zamknęła drzwi.
Zostawiła stojących nieruchomo żołnierzy w holu. Jak wampiry to robiły?
Przemknęłam obok nich, nie bardzo chcąc wierzyć, że nie będą próbowali mnie złapać.
Alette ruszyła do korytarza prowadzącego do kuchni.
- O tej porze Leo będzie na dole. Zmrużyła oczy. Myśliwy natrafił na trop.
Przeszła pewnym siebie krokiem przez korytarz, który wychodził na nowoczesną,
imponująco wyposażoną kuchnię - blaty ze stali nierdzewnej, garnki zwisające nad wyspą
kuchenną. Z takim wyposażeniem można było tu chyba przygotowywać wystawne
przyjęcia. Może nawet tak było. Alette przeszła przez kuchnię i podeszła do drzwi w głębi,
które znajdowały się obok lodówki.
Zatrzymała się z ręką na klamce i przechyliła głowę, nasłuchując uważnie. A więc to tu
były drzwi do piwnicy w której wampiry chroniły się za dnia w bezpiecznej ciemności. Leo
być może się zdrzemnął, sądząc, że nic mu j nie grozi.
A może czekał na nas z karabinem maszynowym.
- Alette, to nie jest...
Otworzyła drzwi.
W tym momencie nie wiedziała, co to zdrowy rozsądek. Wiedziała natomiast, co to
zemsta plus spora dawka zimnej furii. Nie obejrzała się, żeby sprawdzić, czy idę za nią.
Poszłam.
Wyłożone wykładziną schody spowijała poświata miękkiego światła. Alette zeszła
bezszelestnie na dół. Pokój w podziemiach był, tak jak reszta domu, urządzony w stylu
wiktoriańskim. Brokatowe tapety, pluszowe dywany, zabytkowe lampy. To była sypialnia.
Nie było tu trumien, w głębi natomiast stało królewskie łoże z baldachimem, a obok szafy
i komody oraz toaletka bez lustra.
Leo siedział na brzegu łóżka i nachylał się nad ciałem młodej kobiety. Jej brązowe włosy
opadały luźno na ramiona, a ręce były złożone na brzuchu. Miała na sobie bluzę z
naszywką uniwersytetu i wypłowiałe dżinsy.
- To Emma - szepnęłam.
- Wziął ją na zakładnika. W ten sposób mnie pokonał. Obiecał, że nic jej nie zrobi -
powiedziała głosem zimnym jak stal, cedząc słowa przez zęby.
Emma wyglądała, jakby spała. Miałam nadzieję, że tylko śpi.
Leo podniósł głowę. Otarł usta grzbietem dłoni - złowrogi gest, choć nie widziałam, z
czego się ocierał. Na ustach wykwitł mu uśmieszek. Wstał, zacisnął ręce i zrobił krok w
naszą stronę. Spojrzał na Alette z drugiego końca pokoju.
- Miałaś już nie żyć - powiedział niskim, napiętym z emocji głosem.
- Nie żyję już od dość dawna, mój drogi.
Zeszłam ze schodów i wyszłam zza Alette, kuląc plecy, jakbym stroszyła sierść,
rozglądając się niespokojnie. Leo spojrzał na mnie i zmrużył oczy.
- Flemming cię wypuścił? Jest za miękki na takie zabawy.
Zastanawiałam się, czy powie mi, co to za zabawy, jeśli uda mi się go przycisnąć.
Mogłabym to zrobić za pomocą krzyżyków na łańcuchu.
- Mogłeś zrobić ze mną, co ci się żywnie podoba, byle byś tylko zostawił Emmę w
spokoju - syknęła Alette. – Co jej zrobiłeś?
Leo się roześmiał.
- Chciałabyś wiedzieć, co? - Naprężył ramiona jak zawodowy bokser wychodzący na
ring. Alette najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła, była jak zwykle spokojna i
opanowana.
- Sprzedałeś mnie, zniszczyłeś mój dom, moje dzieci. Dlaczego?
Leo zaśmiał się ostrym, gorzkim śmiechem.
- Dlaczego? To proste. Nigdy nie spotkałem się z takim marnotrawstwem jak w twoim
wydaniu. Masz pod sobą imperium, Alette. I do czego je wykorzystujesz? Do wicia
gniazda. Jesteś nieśmiertelną boginią, ale nie potrafisz najwyraźniej wyjść poza rolę
głupiej kobiety.
Rany. I on niby pochodził z XIX wieku. Alette nie poruszyła się. Wyglądała, jakby
wstąpiła w nią nowa determinacja, jakby coś w niej umarło.
- Doprawdy? Skoro tak myślałeś, dlaczego trzymałeś się mnie przez dwieście lat? To
dość dużo czasu jak na to, żeby poświęcać go głupocie. Powinieneś dać mi znać.
Leo rozdziawił usta, jakby poczuł się urażony. Włożyłam rękę do kieszeni i zacisnęłam
palce na krzyżach.
- Dopiero teraz znalazł uzbrojonych sprzymierzeńców - dodałam. - Wytłumacz nam, co
zyskuje Flemming, oddając ci do dyspozycji swoich ludzi? Bez nich nie udałoby ci się
przejąć kontroli nad domem.
Skrzywił się z niezadowoleniem.
- Nie gadam ze zwierzętami.
- Odwal się!
- Odpowiedz na pytanie, Leo. - Alette była zimna i nieprzejednana. Ta „głupia kobieta"
od wieków rozkazywała ludziom. Nawet teraz Leo nie potrafił się jej sprzeciwić.
- Zyskuje pośrednika w rekrutacji. Kogoś, kto pomoże mu stworzyć małą armię
ciemności. Pentagon wyraził już zgodę na dotacje dla jego badań, kiedy Narodowy
Instytut i Zdrowia mu je obetnie. Nie tego chciał, ale weźmie, co mu dają. Już mu
przydzielili oddział specjalny do pomocy.
Alette westchnęła, kobieco i z oburzeniem jednocześnie.
- Sprzedałeś swoją mistrzynię i zamieniłeś ją na innego pana, zdajesz sobie z tego
sprawę?
- Ależ nie - powiedział Leo. - Mylisz się. Flemmingowi tylko się wydaje, że to on rozdaje
karty. Ale wszystko sięga dużo głębiej.
Leo powiedział, że Flemming jest za miękki. Naukowiec wyglądał na akademika, ale
bawił się też w wywiad wojskowy i tajne misje. Który doktor był prawdziwy? A skoro, jak
sugerował Leo, nie grał w tej lidze, w jakiej lidze graliśmy my?
- Jak głęboko? - szepnęłam. - Kto pociąga za sznurki, jeśli nie Flemming? Bo na pewno
nie ty. Ty jesteś urodzonym sługusem.
Leo rozjaśnił się w swoim paskudnym, pretensjonalnym uśmiechu.
- Nigdy się tego nie dowiesz, bo nie wyjdziesz stąd żywa.
Rzucił się na nas. Jak się nad tym zastanowić, to pewnie wściekłość i determinacja
dodały mu skrzydeł. Ale zrobił to tak szybko, że równie dobrze mógł lecieć.
Alette chyba się tego spodziewała, a może dostrzegła jego ruch, bo jakimś cudem
umiała zwolnić czas, czego ja nie byłam w stanie zrobić. Poruszyła się z tą samą
prędkością co on. Uchyliła się i odskoczyła z gracją na bok. Jej ruch był płynny jak
zaaranżowany przez choreografa. Zachowywali się jak wojownicy w filmie akcji rodem z
Hongkongu, a ja jak nieszczęsny przechodzień, który chciał tylko przejść przez ulicę.
Alette całkowicie odsłoniła mnie przed Leo. Nie byłam w stanie usunąć się mu z drogi
wystarczająco szybko. Czułam, że się cofam, jakbym patrzyła na siebie gdzieś z boku. Ale
moje kroki były powolne, niepewne. W moim gardle narastał skowyt. Uległość, okaż
uległość, pokaż, że jesteś słabsza niż on...
Nie przejmie się tym.
Wyciągnęłam przed siebie garść krzyży i stanęłam w gotowości.
Leo nie dopadł mnie, bo Alette złapała go za gardło. Jakim cudem go zatrzymała?
Powinien bez przeszkód odepchnąć ją na bok. Ale co ja mogłam wiedzieć o tym, do czego
jest zdolny wielowiekowy wampir? Alette nawet się nie wysilała, a Leo stanął jak wryty,
jakby wpadł na sznur od bielizny. Jej ręka zacisnęła się na jego gardle; jedyną oznaką
wkładanego przez nią wysiłku były napięte mięśnie.
- Dałam ci wszystko - warknęła. - I wszystko ci odbiorę.
- Nie. - Złapał ją za nadgarstek i zaczął ją drapać, próbując się uwolnić. Był od niej
wyższy, większy, silniejszy, a mimo to ona miała przewagę.
Nie mogła go udusić, bo wampiry nie oddychały. Musiała mu urwać głowę. Ale ona
wpatrywała się tylko w niego, wiążąc go spojrzeniem, jakby dawała mu szansę, żeby
przeprosił, żeby błagał o wybaczenie. Żeby błagał o życie. Zaczął się rzucać jak zwierzę w
pułapce.
- Nie - jęknął zduszonym, łamiącym się głosem. - Nie jesteś moją mistrzynią, już nie, nie
jesteś...
Czerpiąc z pokładów swojej wściekłości, ruszył do ataku. Ścisnął razem ręce, zwinął
obydwie dłonie w jedną pięść, okręcił się i uderzył ją w łokieć. Jej ręka zgięła się w stawie,
przez co na chwilę rozluźniła uścisk – to wystarczyło. Wyrwał się jej i uderzył ją mocno,
najpierw w brzuch, potem w twarz. Rozległ się trzask kości. Alette nie miała nawet czasu
się zdziwić.
Poleciała do tyłu i przewróciła się na ziemię. Nie ruszała się, a mnie zmroziło. Leo
odwrócił się do mnie i zamachnął się złowrogo.
Ciągle osłaniałam się krzyżami, ale on i tak na mnie naskoczył. Złapał mnie za ramiona i
popchnął, przewracając na ziemię, przygniatając do podłogi. Wbiłam w niego pazury,
mając wciąż palce oplecione łańcuchami. Przycisnęłam krzyże do jego twarzy.
Skrzywił się i otworzył szeroko usta, sycząc i otrząsając się z nich. Krzyże zostawiły mu
na policzkach i szyi ślady, były jak pokrzywka u alergika, jak srebro dla mnie. On wciąż
jednak napierał z całych sił. Nie byłam w stanie się wyrwać.
Nie wiem, czy Alette zdoła mi pomóc. Byłam zdana na siebie.
Zmień się, możesz z nim walczyć - przeszyła mnie fala bólu, wilczyca zaczęła się
wyrywać na zewnątrz. Ciągle miałam siłę. Ręce zaczęły mi grubieć. Rzuciłam się dziko,
wygięłam plecy, bo nie chciałam tego, nie chciałam dać się uwięzić, wkurzało mnie, że Leo
zmusza mnie do przemiany. Bez względu na to, czy byłam człowiekiem, czy wilczycą,
byłam wystarczająco silna, żeby z nim walczyć.
Roześmiał się i kolejnym szybkim jak błyskawica ruchem złapał mnie za rękę, za tę, w
której trzymałam krzyże, i przygwoździł ją do podłogi. Udało mu się przemieścić tak, że
wbił mi w brzuch kolano. Nachylił się i otarł kłami o moją szyję. Mój oddech zamienił się
w powarkiwanie, ale on nic sobie z tego nie robił.
- Zjem cię na deser, koteczku - syknął. Mógł bez trudu rozszarpać mi gardło, a ja nie
mogłam się w żaden sposób obronić. Próbowałam zgromadzić tyle śliny, żeby plunąć mu
w twarz, bo najwyraźniej nic innego mi nie pozostało.
Czułam jednak, że całkiem zaschło mi w ustach.
- Leo. - Zjawił się ktoś nowy. Znałam ten głos.
Leo podniósł głowę i syknął z zaskoczenia. Nagle rozległ się świst. Poczułam, jak
powietrze nade mną świsnęło. W tej samej chwili Leo przewrócił się do tyłu, jakby ktoś
pociągnął go za smycz.
Wreszcie wolna, przeturlałam się na bok, z dala od wampira.
Na dole schodów stał Paul Flemming, trzymając coś w rodzaju kuszy. Opuścił ją i
przyglądał się swojej ofierze. Leo przykucnął i patrzył z bezbrzeżnym zdumieniem na
swoją pierś. Z serca wystawał mu jak strzała długi na trzydzieści centymetrów drewniany
kołek. Z rany nie leciała krew, mimo że kołek musiał przebić go na wylot.
Całość wyglądała dość absurdalnie, jakby to był tylko rekwizyt teatralny przyklejony do
jego koszuli. Tkanina zmarszczyła się wokół drewna.
A więc Flemming rzeczywiście dobrze władał kołkiem. Wyglądało na to, że pozycja na
szczycie łańcucha pokarmowego ciągle pozostawała nieobsadzona.
Z trudem łapałam oddech, starając się pozostać sobą, pozostać człowiekiem. Alette
odzyskała przytomność. Usiadła, elegancko podwinęła pod siebie nogi i patrzyła na
umierającego Leo. Zmarszczyła brwi, a w jej oczach widać było smutek.
Leo parsknął krótkim śmiechem, a może były to pierwsze dźwięki szlochu. Wyciągnął do
niej rękę, po czym przewrócił się na bok z otwartymi oczami. Jego ciało zrobiło się
woskowe, potem ziemiste, a potem zaczęto się zapadać, zamieniać w proch - rozkład,
który w grobie zajmował całe lata, teraz przebiegał w ciągu kilku sekund.
Pochłaniał ubrania, kołek, wszystko. Wszystko, czego dotykał Leo, zamieniało się w
proch, łącznie z owalnym kawałkiem dywanu. W końcu wampir zniknął.
Myślałam, że Alette wstanie z gracją, wróci do swojej królewskiej postawy i znów
przejmie nad wszystkim kontrolę. Ona jednak dalej siedziała na podłodze z zamkniętymi
oczami, przyciskając żakiet do serca, jakby się bała.
- Jak mogłam być taka ślepa? - powiedziała słabym, zbolałym głosem. - Jak mogłam być
taka... głupia?
Każda oszukana przez faceta kobieta tak mówiła. Najwyraźniej nieśmiertelność
niewiele zmieniała w pewnych kwestiach.
Przygładziła ręką włosy, w końcu otworzyła oczy i spojrzała na kupkę prochu, w którą
zamienił się Leo. Skrzywiła się, jakby miała się zaraz rozpłakać. Ale pokręciła tylko głową,
strząsając z siebie smutek.
- Walczył pod Waterloo. Kiedy go poznałam, był wrakiem, wstrząśnięty tym, co tam
zobaczył. Ale mimo to umiał się śmiać. Podobało mi się to. Dałam mu powód, żeby dalej
żyć. Dałam mu miejsce w moim domu. A potem dałam mu wszystko. Ufałam mu.
Sądziłam...
Kochała go. Nie przypuszczałam, że to możliwe. Wydawało się, że miłość nie dotyczy
wampirów. Co więcej, Alette myślała, że on też ją kochał.
Na jej twarzy odmalowało się nagłe przerażenie. Zerwała się, podbiegła do łóżka i
usiadła przy Emmie. Dotknęła jej twarzy, sprawdziła szyję, a potem wzięła ją za ręce.
Patrzyła na nią długo, a ja poczułam wielki ciężar.
- Alette, co z nią? - Nie chciałam wiedzieć. Jeśli nie będę wiedziała, nie będę musiała
reagować.
- Nie jest martwa - szepnęła. Ale w jej głosie nie było słychać ulgi. Raczej rezygnację. -
Ale nie jest też do końca żywa. Za trzy dni obudzi się jako jedna z nas.
Leo zamienił ją w wampira. Czy dostrzegł szansę, żeby wziąć w posiadanie coś, co
należało do Alette, i nie mógł się jej oprzeć? Pamiętam, jak się roześmiał, kiedy Alette
spytała, co zrobił Emmie. Może to miał być dowcip.
- Co teraz zrobisz? Co ona zrobi? Alette uśmiechnęła się ze smutkiem.
- Nie wiem. - Nachyliła się i pocałowała Emmę w czoło. Emma nawet się nie poruszyła.
Jej twarz była biała, odeszła z niej cała krew.
Alette wyjęła z kufra stojącego w nogach łóżka koc i przykryła dziewczynę.
Flemming stał przygarbiony pod ścianą z opuszczoną kuszą.
Przełknęłam ślinę, chcąc mieć pewność, że mogę mówić.
- Czemu? Czemu tu pan jest? Czemu pan to zrobił?
- Stanowił zagrożenie.
- Dla kogo? Dla pana? Dla pańskich badań? Nie bał się pan stracić swojego pośrednika
w rekrutacji?
- Ale czy rekrutowałby dla mnie, czy raczej dobierałby sobie ludzi, których sam chciał
mieć w jednostce wojskowej? Wiem, że mnie szpiegował. - Spojrzał na Alette, po czym
spuścił głowę. - Zostałem wykorzystany. Przez wszystkich. Przez Duke'a, Leo, DO...
- Zaraz, co? DO?
- Departament Obrony. Jedne drzwi się zamykają, drugie otwierają. Nie tak się mówi?
Wojsko dostrzega potencjał moich badań. Narodowy Instytut Zdrowia nie będzie już
mnie dalej finansować, nie po tym, co się stało.
- Cholerna racja. Po co pan w ogóle zadawał się z Dukiem? To wariat.
- Obu nam zależało na uznaniu rządu. On chciał władzy; ja chciałem pieniędzy, które by
płynęły z wojska. On mógł zapewnić moim badaniom rozgłos; ja mogłem dostarczyć mu
dowodów na to, że potwory naprawdę istnieją. Myślałem, byłem przekonany, że koniec
końców nauka zatriumfuje nad fanatyzmem. Że Kongres uzna moje dowody i zrobi z nich
dobry użytek.
Pewnie chodziło mu o dotację na projekt. To był właśnie problem z polityką: wszyscy
wierzyli wyłącznie we własną wersję dobra i zła. A nauka mogła przybrać maskę
fanatyzmu.
Flemming ciągnął dalej:
- Duke źle ocenił opinię publiczną. On naprawdę wierzy, że nie jesteście ludźmi i że
Kongres uchwali prawo zezwalające na to, by was ścigać, by ludzie mogli na was polować i
wybić was, jak to miało miejsce sto lat temu z dzikimi wilkami. Chciał się wcielić w
amerykańskiego van Helsinga i potrzebował mojej pomocy, żeby dowieść, że ma rację.
- Moim zdaniem obaj wyszliście na dupków - powiedziałam. - Zatriumfował Jack
London. A więc Narodowy Instytut Zdrowia obetnie pańskie dotacje, a armia przyjmie
pana z otwartymi ramionami? Szukał pan dotacji wojskowych. Fritz podsunął panu
pomysły. Nie obchodzi pana, skąd będą pieniądze.
Flemming odezwał się ostrzej:
- Nauczyłem się mówić ludziom z pieniędzmi dokładnie to, co chcą usłyszeć. Większość
badaczy tak robi. Powiedziałem DO, co moim zdaniem mogę zrobić, ale uznałem, że nie
chcę... Koniec z tym. Po tym wszystkim powiem im, że rezygnuję.
Miałam ochotę ukręcić mu łeb.
- Naprawdę będzie pan w stanie ot tak zrezygnować? Nie chce mi się w to wierzyć.
Spojrzał na mnie z pełną urazą, ale też złością. Zacisnął zęby. Złapał mocniej za kuszę, a
ja ze strachem zdałam sobie sprawę, że zagradza mi wejście na schody.
- Kitty, dość tego. - Alette podniosła się z łóżka i otrzepała suknię, jakby właśnie wróciła
ze spaceru. –Doktorze Flemming, chyba powinnam panu podziękować, bo zjawił się pan
w samą porę. Ale z drugiej strony to pewnie i tak mniej niż to, co pan zniszczył.
- Nie zrobiłem tego dla pani - rzekł. - Mam dość bycia pionkiem.
- Chyba za późno doszedł pan do takiego wniosku. -Spojrzała na niego, a mimo że była
drobniejsza i szczuplejsza od Leo, widać było, że stanowi znacznie większe zagrożenie. Leo
był tylko narwańcem.
Flemming sięgnął do podłużnej sakiewki przerzuconej przez ramię, w której miał więcej
kołków. Myślałam, że będę musiała ich rozdzielić, ale wszyscy poruszyliśmy się na dźwięk,
który rozległ się piętro wyżej i poniósł echem nad naszymi głowami. Trzasnęły jakieś drzwi
i gdzieś od strony holu dało się słyszeć dudnienie kilku par nóg.
W kuchni odezwał się męski głos:
- Czysto! Drugi rzucił:
- W piwnicy?
Mogłam walczyć. Do ostatniego tchu, dam radę. Alette stanęła obok mnie na środku
pokoju, ramię w ramię.
Flemming podniósł głowę, ale został przy schodach.
Schody zaskrzypiały, kiedy ktoś zaczął po nich schodzić, powoli i ostrożnie. Za nim szedł
ktoś jeszcze. Dwie osoby. Wzięłam głęboki wdech, nozdrza mi się rozszerzyły i zaczęłam
węszyć. Męski pot, skórzana kurtka, napięcie i zmęczenie, smar do pistoletu...
Z ciemności wyłonił się Cormac z pistoletem gotowym do strzału. Tuż za nim skradał się
Ben z kołkiem w jednej ręce i dobijakiem w drugiej. Flemming wycelował kuszę w
Cormaca i przez chwilę obydwaj wyglądali tak, jakby mieli walczyć.
Kolana miałam jak z waty. Myślałam, że zemdleję.
- Cześć, chłopaki - powiedziałam słabo.
Cormac nie miał zamiaru opuścić broni, póki Flemming tego nie zrobi. Płatny zabójca
wpatrywał się w niego z kamiennym wyrazem twarzy, nieruchomy jak skała. Flemmingowi
trzęsły się ręce.
- Doktorze, wszystko w porządku. Oni są okej - uspokajałam. W końcu opuścił ręce.
Cormac odczekał chwilę, po czym zrobił to samo, chowając pistolet.
Na schodach rozległo się dudnienie kolejnych par nóg i w pokoju pojawiło się dwóch
policjantów; zrobiło się tłoczno.
Ben rozejrzał się po pokoju, zauważył mnie, Alette i kupkę popiołu na podłodze.
- Chcesz powiedzieć, że tylko po to z takim trudem szukaliśmy tego miejsca,
wzywaliśmy policję i zjawialiśmy się tu w ekspresowym tempie, żeby ominęła nas cała
zabawa?
- Jedna ciągle została - powiedział Cormac, patrząc na Alette.
Zasłoniłam ją własnym ciałem.
- To Alette. Ona jest dobra.
Jeden z policjantów wycelował w Cormaca. Za dużo osób w tym pomieszczeniu miało
pistolety i zaczynało mnie to wkurzać.
- Nathan, wszystko w porządku, nie chcemy tu żadnych walk - rozkazała Alette.
Policjant opuścił broń.
Cormac przewrócił oczami z miną: To chyba jakiś żart.
- W porządku, Kitty. - Alette stanęła obok mnie, jakby rozbawiło ją, że chciałam jej
bronić.
- Alette. To Ben, mój prawnik, i Cormac, mój... – Mój kto? - Cormac. Kiwnęła uprzejmie
głową. Ben i Cormac ciągle wyglądali tak, jakby byli gotowi do akcji: pistolety, kołki, krzyże
zwisające z pasków.
- Ech, chłopaki, często się w to bawicie, co? Bo wyglądacie na fachowców.
Ben i Cormac spojrzeli po sobie i skinęli porozumiewawczo głowami. Ben westchnął i w
końcu opuścił rękę z pałką.
Mój prawnik był łowcą wampirów. Cudownie.
- Wychodzę. Nie chcę sprawiać więcej kłopotów -odezwał się Flemming.
Alette skrzyżowała ramiona.
- Koniec z rekrutacją, koniec z porwaniami. Tak?
Skinął głową, ale tak, że nie miałam żadnej pewności, że w ogóle odnotował, co do
niego powiedziała. Odwrócił się w stronę schodów. Cormac zastąpił mu drogę.
Płatny zabójca spojrzał na niego w sposób, w jaki może spoglądać wyłącznie człowiek
nawykły do noszenia broni. Kiedy już myślałam, że jeden z nich może zrobić coś
nieprzewidzianego - obaj ciągle mieli naładowane pistolety - Cormac usunął się na bok.
Flemming wbiegł po schodach, przeciskając się obok policjantów.
Chętnie zadałabym mu jeszcze parę pytań.
- Jest już całkiem jasno, prawda? Czuję to w kościach. - Alette potarła się po czole,
jakby próbowała zetrzeć z siebie zmęczenie. Spojrzała na łóżko w głębi pokoju. Przez
chwilę wyglądała naprawdę staro.
- Kitty, nie wiem, jak ci dziękować. Gdybyś nie wróciła... no cóż...
Uśmiechnęłam się ze znużeniem.
- Jeśli mogę ci jeszcze jakoś pomóc...
Ben wtrącił się:
- Kitty, z całym szacunkiem, płacisz mi za doradztwo, a ja właśnie ci radzę, żebyś
zabierała się z tego domu. Pomogę ci się spakować.
Od początku chciał, żebym to zrobiła. Nie mogłam dłużej oponować. Wychodząc,
czułam się tak, jakbym wzgardziła wszystkimi gestami przyjaźni okazanej mi przez Alette.
Chciałam zostać, ale chciałam też poczuć się bezpiecznie. Azyl Alette został naruszony.
Ostatnich dwanaście godzin sprawiło, że miałam ochotę zwinąć się w kłębek w jakiejś
norze i nigdy już nie wyjść na zewnątrz.
- Wszystko w porządku - odparła Alette w odpowiedzi na mój udręczony wyraz twarzy.
- Będziesz bezpieczniejsza gdzie indziej.
Pokiwałam głową i uśmiechnęłam się z wysiłkiem. Od kiedy bezpieczeństwo przestało
być dla mnie najlepszą wymówką?
Policjanci zamknęli dom. Dwóch żołnierzy Leo zaprowadzono na kanapę w salonie, na
której się położyli, żeby wszystko odespać. Nie chciałam być w pobliżu, kiedy się obudzą.
Flemming zniknął na dobre i nie mogłam go za to winić. Nie miał tu żadnych przyjaciół.
Razem z Benem pojechaliśmy moim samochodem do hotelu, a Cormac zabrał ich auto.
Na miejscu Ben wziął moje torby. Ciągle miałam na sobie podartą koszulkę i dżinsy.
Marzyłam o prysznicu. Marzyłam, żeby zapomnieć o transmisji telewizyjnej. Udało mi się
o niej nie myśleć przez ostatnich kilka godzin. Kiedy dojechaliśmy do hotelu, Ben podał
mi płytę DVD i przenośny odtwarzacz. Cholera.
Najpierw wzięłam prysznic. Później obejrzę film. Ale prysznic trwał bardzo długo.
Musiałam z siebie zmyć mnóstwo nieprzyjemnych zapachów. Zapach antyseptycznej
nauki, wyrachowanego okrucieństwa, nienawiści i przemocy. Zapach bicia, więziennej celi,
srebrnych kajdanek. Na nadgarstkach miałam wysypkę od srebra i nakłucia od
wampirzych kłów.
W końcu patrzyłam jak zahipnotyzowana, jak znika przyniesione przez obsługę
śniadanie.
Kiedy kończyłam, zapukał Ben. Wpuściłam go do środka.
- Dziś po południu komisja wyda końcowe oświadczenia. Powinnaś tam być.
W tym momencie komisja senacka wydawała mi się czymś strasznie odległym.
- A co na to wszystko prasa? - Wskazałam na ekran, na którym wilczyca zwinęła się w
najciemniejszym rogu. - Co mówią media? - Nie zaglądałam jeszcze do gazet. W nagłym
przypływie zdenerwowania włączyłam telewizor i zaczęłam przerzucać kanały, aż
znalazłam coś, co wyglądało na wiadomości.
- „...eksperci zapewniają, że nagranie jest autentyczne i że to, co państwo za chwilę
zobaczą, to prawdziwy wilkołak. Ostrzegamy, że niektóre sceny mogą być drastyczne ..." -
W wiadomościach pokazano fragment nagrania: mnie, moje plecy wyginające się
pałąkowato, rozdzieraną koszulkę, lśniące futro w miejscu skóry.
Zmieniłam kanał. Trafiłam na poranny program, w którym znana, słodka do bólu
prezenterka przeprowadzała wywiad z jakimś mężczyzną w garniturze.
Kobieta powiedziała:
- „Wszyscy już widzieli ten film. Musimy zapytać, co to oznacza? Jakie będą tego
następstwa?
- Cóż, musimy spojrzeć na to w kontekście przesłuchań, które odbywały się przez cały
zeszły tydzień. Sprawa przestaje mieć charakter czysto teoretyczny. Po raz pierwszy
mogliśmy się zmierzyć z brutalną rzeczywistością, a to oznacza, że komisja senacka nie
będzie mogła zignorować problemu ani zbyć go ot tak. Moim zdaniem projekt ustawy..."
Na następnym kanale, w dość przerysowanych wiadomościach w telewizji kablowej,
gościem był Roger Stockton.
Na sam jego widok cała się zjeżyłam. Rozmawiał z gospodarzem programu.
- „Czy da się to jakoś rozpoznać? - mówił prezenter. - Gdybyś nie wiedział, że jest
wilkołakiem, byłbyś to w stanie rozpoznać?"
Stockton zamienił się w niekwestionowanego specjalistę.
- „Cóż, Don, myślę, że po pewnym czasie jest się w stanie rozpoznać wilkołaka.
Wilkołaki roztaczają pewnego rodzaju aurę.
- A więc całe to gadanie o zrośniętych brwiach to brednie..."
Rany boskie. I czwarty kanał.
- „Kim jest Kitty Norville? Zdobyła rozgłos jako gospodyni kultowej audycji radiowej,
dzięki której znalazła się w świetle jupiterów. W świetle jupiterów, które wczorajszej nocy
okazały się trochę zbyt jaskrawe. Nie udało nam się poprosić jej o komentarz, a śledczy
uważają, że wciąż jest przetrzymywana w zamknięciu..."
- Telefony dzwonią non stop. Spławiam ich, mówię, że na razie nie chcesz się
wypowiadać. Może powinnaś zwołać konferencję prasową.
Konferencja byłaby przynajmniej czymś zorganizowanym. Miałabym szansę przedstawić
własne stanowisko.
- Znów dzwoniła twoja mama. Powinnaś chyba do niej oddzwonić.
Przeskoczyłam na pierwszy kanał z wiadomościami. Pokazywali nowe ujęcie: senacki
budynek Dirksena, w którym odbywały się przesłuchania. Pod budynkiem zebrał się tłum
protestujących, ciekawskich. Reporter nic nie mówił, napomknął tylko, że komisja zbiera
się po raz ostatni. Niektórzy trzymali transparenty, ale nie mogłam ich odczytać, bo
kamera nie robiła na nie zbliżenia. Nienawidzili mnie? Co się działo?
- Nie dam rady - stęknęłam, kręcąc powoli głową. -Nie dam rady się z nimi zmierzyć. Nie
dam rady się z tym zmierzyć.
- Czemu nie? - Ben był zmęczony. Nie spał tyle samo co ja, przez całą noc. Zasłużył na
porządną premię za dyspozycyjność.
No faktycznie, czemu nie. Chciałam schować się do nory, do bezpiecznego legowiska
niedostępnego dla świata, strasznie tego chciałam. Znałam to uczucie; od lat nie
odczuwałam go aż tak mocno.
- Wszystko wyszło na jaw. Wszyscy mnie widzieli. Wszyscy wszystko widzieli. Nic mi już
nie zostało, taka jest prawda. Czuję się, czuję się, jakbym została zgwałcona.
Ben obruszył się ze złością.
- Ciekawe skąd miałabyś znać to uczucie? Miałam ochotę mu przywalić. Musiałam wziąć
głęboki wdech, żeby opanować wściekłość. Oboje byliśmy zmęczeni i mówiliśmy zbyt
szczerze.
- Nie chcesz znać odpowiedzi na to pytanie. Zmarkotniał.
- Słuchaj, Kitty. Złożymy pozew. Oskarżymy Duke'a, Flemminga, Stocktona, kogo tylko
się da. Cały pieprzony senat, jeśli będzie trzeba. I to dopiero po złożeniu doniesienia o
popełnieniu przestępstwa. Ale żeby to zrobić, nie możesz się ukrywać. Ci ludzie szybko się
nie rozejdą, więc i tak będziesz musiała stawić im czoło.
Zaczęłam płakać, łzy spływały mi po policzkach. Miałam wrażenie, że wydarzenia
ostatniej doby natarły na mnie znów z całą siłą, stres był porażający. Jakbym znów
znalazła się w celi, jakby znów napierały na mnie ściany ze srebra. Za dużo przeszłam,
żeby teraz się chować. Otarłam więc łzy i wypiłam duszkiem szklankę soku
pomarańczowego.
To nie mogło być gorsze niż walka z wampirem.
Rozdział 14
Nie chciałam zawracać sobie głowy korkami i miejscem parkingowym, więc wzięliśmy
do senatu taksówkę. Przed budynkiem gęstniał tłum. Ruchem kierowała policja. Zamknęli
ulicę i nie chcieli nas przepuścić, dopóki Ben nie opuścił szyby i nie wyjaśnił gliniarzom
kim jesteśmy. Policjant pokiwał głową i zawołał jednego ze swoich kolegów.
Zaczęli torować nam przejazd.
Przygarbiłam się, skuliłam, ukryłam w kurtce. Ludzie krzyczeli. Większości nie dało się
zrozumieć, ale usłyszałam, że ktoś się modli i cytuje czystym donośnym głosem Biblię:
„Czarownicy żyć nie dopuścisz".
Zabłysł jakiś znak, transparent, którym ktoś powiewał nad głowami tłumu: pionowy
akronim z poziomym rozwinięciem. „WLAD: Wampirza Liga Anty Dyskryminacyjna".
To nowość.
Zamknęłam oczy. To był jakiś obłęd. Powinnam była jechać do domu. Mama chciała,
żebym wróciła do domu.
Zadzwoniłam do niej. Miałam rację - nie wyłączyła telewizora, jak prosiłam. Ale
całkowicie wyparła to, co zobaczyła. Jakby stwierdziła, że to nie byłam ja. Wiedziała tylko,
że mam kłopoty, i namawiała mnie, żebym przyjechała do domu, bo tam będę
bezpieczna. A przynajmniej tak sądziła.
- Słuchaj - powiedział Ben i wskazał przez okno drzwi wejściowej do budynku. - Policja
pilnuje tłumu. Nic ci nie będzie.
Świetnie. Wspaniale. Po prostu cudownie. Taksówka zatrzymała się, a mnie aż w
środku skręciło. Ben zapłacił kierowcy i odezwał się do mnie:
- Zostań tu, pójdę otworzyć ci drzwi.
Czekałam. Kierowca siedział odwrócony w moją stronę i patrzył na mnie ze swojego
miejsca.
Za chwilę mnóstwo ludzi zacznie się na mnie gapić. Lepiej do tego przywyknąć.
Nagle odezwał się:
- Czy, czy mogę dostać pani autograf? Zaczęłam poruszać ustami jak ryba.
- Poważnie?
- No pewnie. Inaczej chłopaki mi nie uwierzą. Zagryzłam wargi. Zachowałam się
odruchowo.
- Ma pan kartkę i coś do pisania?
Wyciągnął plik karteczek samoprzylepnych, które można było przykleić do szyby od
środka samochodu. Posłużyłam się oparciem fotela jako podkładką. Musiałam się przez
chwilę zastanowić, jak się pisze moje własne imię.
- Wczorajszy program? To było coś zupełnie innego. Stokrotne dzięki - powiedział,
kiedy podałam mu karteczkę.
- I powodzenia.
- Dzięki - mruknęłam. Ben otworzył mi drzwi.
Podniosłam głowę, a tłum wydał pomruk. Spadł na mnie jak lawina, dopingując i
przeklinając. Dostrzegłam dwa plakaty, nabazgrane naprędce afisze, którymi ktoś
szaleńczo wymachiwał. Na jednym było napisane: „Poganie na stos!"
A na drugim: „Kochamy Kitty!"
Boże, to będzie dziwne. Od ulicy do drzwi prowadziła oddzielona barierkami I ścieżka.
Nie powstrzymało to jednak ludzi od wychylania się i wyciągania rąk w moją stronę.
Zmusiłam się, żeby się nie kulić. Iść prosto, podnosić głowę do góry, patrzeć I przed siebie.
Ben obejmował mnie ramieniem, nie pozwalał się zatrzymać, osłaniał mnie swoim ciałem.
To było jak z filmu albo jakiegoś programu policyjnego czy sądowego.
- Uwielbiam twoją audycję, Kitty! - zawołał ktoś po prawej. Nie widziałam kto, ale
uśmiechnęłam się w tym kierunku. Zaczęły pstrykać aparaty. Przy drzwiach czekali
dziennikarze. W moją stronę wyciągnęły się kamery telewizyjne, aparaty fotograficzne
oraz jakiś tuzin mikrofonów i dyktafonów.
- Kitty! Kitty Norville! Jakie kroki zamierza pani podjąć przeciwko senatorowi Duke'owi i
doktorowi Flemmingowi? Czy rozmawiała pani od wczoraj z senatorem? Co pani
zamierza? Jak pani zdaniem zareaguje na to wszystko komisja senacka? Kitty!
- Moja klientka nie ma w tej chwili nic do powiedzenia - powiedział Ben. Dwóch
policjantów wysunęło się naprzód i utorowało nam drogę do drzwi.
Jeśli sądziłam, że w środku będzie spokojniej, myliłam się. W korytarzu roiło się od
ludzi ubranych w garnitury. Wyglądali oficjalnie, mieli przy sobie dokumenty i aktówki,
biegali wkoło z ważnymi minami.
Każdy, kto mnie mijał, przystawał na chwilę.
- Skąd się wzięli ci wszyscy ludzie? - spytałam.
- Zjawiła się chyba z połowa Kongresu, żeby to zobaczyć. To śmieszne, bo komisja nie
ma żadnej władzy.
Może tylko wydać pewne zalecenia, a wszyscy zachowują się tak, jakby czekali na
objawienie. Uważałam, że czekali na jakąś wskazówkę, ukierunkowanie: jeśli autorytet
uzna, że jestem niebezpieczna, że stanowię zagrożenie dla społeczeństwa, ludzie będą
mogli stosownie do tego zareagować. Będą wiedzieli, że mają się bać. Ale jeśli komisja
uzna, że nie jestem groźna, może ludzie też odpuszczą.
- Dzięki, że ze mną jesteś. Uśmiechnął się.
- Nie ma sprawy.
Na salę przesłuchań wpuszczano tylko wybrane osoby. Zresztą i tak nie udałoby się
wszystkich tu pomieścić. W sali tłoczyli się głównie dziennikarze i operatorzy. Byliśmy
spóźnieni. Senatorowie siedzieli już na miejscu za swoimi stołami. Nie było Duke'a, ale w
rogu zauważyłam jego pomocnika, tego samego co wczoraj. Nie patrzył na mnie.
Nie udało mi się też dostrzec na widowni doktora Flemminga. A więc Duke, Flemming i
Stockton zdezerterowali.
Czy to oznaczało, że tylko ja się ostałam? Czy to oznaczało, że wygrałam?
Ale co właściwie miałabym wygrać?
Na widowni siedział Jeffrey Miles. Uśmiechnął się do mnie i uniósł kciuk. Miałam
ochotę go uściskać, ale był po drugiej stronie sali.
Henderson nachylił się do mikrofonu i odchrząknął. Kiedy zwrócił w ten sposób na
siebie uwagę, gwar i szum na sali ucichły.
- Chciałbym podziękować moim szanownym kolegom i koleżankom z senatu za
zainteresowanie ostatnim dniem obrad związanych z Centrum Biologii Paranaturalnej.
Mamy nadzieję, że uda nam się podtrzymać to zainteresowanie. Pod nieobecność
senatora Duke'a, za zgodą pozostałych członków komisji, to ja będę przewodniczył
posiedzeniu. Dzisiejsze obrady to formalność, ponieważ w porządku dziennym
przewidziano jedynie oświadczenie końcowe i dalsze zalecenia. Chciałbym je teraz
odczytać, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia.
Na skutek ostatnich wydarzeń i kroków podjętych przez jednego z naszych kolegów,
komisja postanowiła jak najszybciej wydać oświadczenie dotyczące tematu poruszanego
podczas przesłuchań, aby zapobiec zamieszaniu i wszelkim spekulacjom co do
zajmowanego przez nas stanowiska. Po pierwsze, chciałbym podziękować wszystkim
świadkom za poświęcony czas i za wyrażenie swojej opinii. Bez zeznań świadków nie
byłoby możliwe wyjaśnienie funkcji Centrum Biologii Paranaturalnej i prowadzonych
przez nie badań.
Komisja przedstawiła już senatowi wytyczne co do dalszego postępowania. Zaleciliśmy,
żeby senacka komisja do spraw etyki wszczęła dochodzenie w sprawie senatora Josepha
Duke'a pod zarzutem przekroczenia przez niego uprawnień i udziału w porwaniu, który
jest czynem karalnym. Senat rozpatrzy uchwalenie wniosku o wotum nieufności wobec
senatora Duke'a. Zaleciliśmy prezesowi Narodowego Instytutu Zdrowia rozwiązanie
Centrum Biologii Paranaturalnej na skutek stosowanej przez nie podejrzanej metodologii
i nieetycznych praktyk. Projekty badawcze będą kontynuowane pod innym
zwierzchnictwem w ramach Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych zgodnie z
przepisami i wytycznymi Narodowego Instytutu Zdrowia. Komisja nie widzi powodu, żeby
omawiane przypadłości, skoro rzeczywiście zostały uznane za efekt choroby, nie były
poddane dalszym badaniom pod auspicjami istniejącej jednostki badawczej. Pozostaje
kwestią otwartą, czy i jakiego rodzaju zarzuty zostaną postawione na skutek
postępowania Centrum Biologii Paranaturalnej, zwłaszcza w świetle wydarzeń, które
doprowadziły do wczorajszej transmisji telewizyjnej, z którą bez wątpienia wszyscy
jesteśmy zaznajomieni.
Wiadomo mi, że Katherine Norville wniesie sprawę z powództwa cywilnego. Wszelkie
decyzje i zalecenia w tym względzie nie leżą w naszej gestii. Z ulgą pozostawiamy je
sądowi. Podsumowując, komisja jest zdania, że osoby cierpiące na choroby, których
badaniem zajmował się doktor Paul Flemming i jego laboratorium, od lat były częścią
społeczeństwa amerykańskiego i nie stanowiły dla niego żadnego zagrożenia. Nie widzimy
przeciwwskazań, żeby tak nie miało być w dalszym ciągu. Odwołujemy się do rozsądku
wszystkich obywateli, aby nie popadali w histerię. Dziękuję.
To było wszystko. Sprawa została zamknięta, uporządkowana od strony formalnej.
Teraz można było już o niej zapomnieć. Tego w końcu przecież chciałam, prawda? Co za
rozczarowanie.
Zaczął się wielki odwrót, senatorowie porządkowali papiery i zamykali teczki,
dziennikarze zbierali swój sprzęt, ludzie tłoczyli się przy drzwiach.
Po raz pierwszy Flemming nie zjawił się w sali. Nie mogłam go winić; miał sporo na
sumieniu. Ale nawet gdyby udało mi się go dopaść i z nim porozmawiać, co bym mu
powiedziała: „Ciężko być takim dupkiem?" Może chciałam na niego tylko trochę
powarczeć.
Może powinnam mu podziękować, że uratował mi życie.
Ukryłam się w kącie sali i wybrałam jego numer. Spodziewałam się, że odczekam z sześć
sygnałów, po czym włączy się poczta głosowa. Zamiast tego usłyszałam:
- Nie ma takiego numeru...
Wpatrzyłam się w tłum i odszukałam pracownicę komisji, która przez cały tydzień
nadzorowała świadków.
Przecisnęłam się do niej jak najszybciej przez tłum i zatrzymałam ją, zanim wyszła z sali.
Miała około trzydziestki, była podekscytowana, kiedy zobaczyła, że zmierzam w jej
kierunku. Już myślałam, że się odwróci i ucieknie jak królik. Ostatecznie każdy z nas miał
instynkt samozachowawczy.
- Dzień dobry, ma pani chwilę? Mam pytanie. - Starałam się brzmieć łagodnie i
niegroźnie.
Skinęła głową i trochę się rozluźniła, chociaż nadal przyciskała do siebie swoją
dyplomatkę jak tarczę.
- Nie widziałam doktora Flemminga - powiedziałam. - Nie wie pani, czy miał dziś być?
Lub gdzie indziej można go znaleźć? - Może w więzieniu? Czy to zbyt śmiałe marzenie?
Spuściła głowę i znów się spięła. Obejrzała się przez ramię, jakby sprawdzała, czy nikt
nie podsłuchuje.
- Miał być - zgodziła się. - Ale tuż przed rozpoczęciem sesji dostałam informację, że się
nie pojawi. Że ma inne sprawy.
- Dostała pani informację? Od kogo? Jakie to sprawy?
- Pani Norville, lepiej nie pytać o pewne rzeczy. Flemming jest teraz dla pani
nieosiągalny. - Zgarbiła się i zaczęła szybko oddalać.
Teoria spiskowa?
- Zaraz! Czy mam w związku z tym myśleć, że został wciągnięty w jakiś mroczny, tajny
projekt i że nikt go już nigdy nie zobaczy? Czy można się z nim skontaktować
telefoniczne? Mam dla niego pozew sądowy!
Nawet się nie obejrzała.
Senatorowie zorganizowali w sali obrad konferencję prasową. Henderson i Dreschler
odpowiadali na pytania, z których wiele dotyczyło Duke'a i jego przyszłości w senacie.
Czytając między wierszami, doszłam do wniosku, że nic wielkiego mu się nie stanie.
Zostanie wniesiony wobec niego wniosek o wotum nieufności i to wszystko.
Dostanie klapsa. Liczyli, że inni poniosą karę za niego. Stockton i Flemming. Nie miałam
sił nawet się oburzać.
Potem przyszła kolej na mnie. Po wyjściu senatorów zgodziłam się stanąć na kilka
minut na podium, głównie dlatego, że Ben mnie przekonał, że lepiej spotkać się ze
wszystkimi dziennikarzami naraz, niż narażać się na ich ciągłe zaczepki. Jeśli teraz coś
powiem, później będę mogła ich spławić.
Ben miał rację. Musiałam stanąć na wysokości zadania, bo w końcu miałam pewną
reputację. Musiałam ponieść tego konsekwencje.
Próbowałam potraktować to jak audycję radiową. Przede mną stał mikrofon i to było
coś, co znałam. Gdybym tylko potrafiła zapomnieć o światłach, kamerach i rzędach
twarzy, mogłabym udawać, że rozmawiam z moimi słuchaczami.
Zgodziłam się, żeby to Ben wybierał osoby zadające pytania. Miałam go pod ręką,
gdybym palnęła jakieś głupstwo.
Pierwsze pytanie zadał ubrany w golf mężczyzna w średnim wieku.
- Ed Freeman, „New York Times". Chodzą słuchy, że była pani współorganizatorką
wczorajszej transmisji. Że był to chwyt marketingowy, mający zaskarbić pani sympatię i
rozreklamować pani audycję. Co pani na to?
Opadła mi szczęka.
- Kto tak powiedział? „National Enquirer"? - Ben odchrząknął. No tak, lepiej zachować
powagę. – Panie Freeman, doskonale wiadomo, że mimo sukcesu mojej audycji nigdy nie
ujawniłam, jak wyglądam. Nie chciałam być rozpoznawana na ulicach i nic się w tej
kwestii nie zmieniło. Zostałam zmuszona do udziału w tej transmisji.
- Judy Lerma, „Herald". Jakiej wysokości odszkodowania będzie się pani domagać od
Duke'a i pozostałych?
Nawet się nad tym nie zastanawiałam.
- To jeszcze nie zostało ustalone. Zostawiam to mojemu adwokatowi.
- Pani Norville, kiedy i w jaki sposób zamieniła się pani w wilkołaka?
Chyba będę musiała w kółko opowiadać tę historię.
- Zdarzyło się to cztery lata temu. Byłam na pierwszym roku studiów i znalazłam się w
niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Zostałam zaatakowana i przeżyłam.
- Czy takie rzeczy zdarzają się często?
- Myślę, że łatwiej o napaść na ulicy w miasteczku w Kansas niż o atak wilkołaka.
Potem ktoś spytał:
- Słyszałem, że jedna ze stacji telewizyjnych zaproponowała pani program autorski. Czy
przyjmie pani tę ofertę?
Zamrugałam. Spojrzałam na Bena. Miał na tyle taktu, że nie wzruszył ramionami na
oczach kamer, ale jego mina była wystarczająco wymowna. O niczym nie wiedział.
- Pierwsze słyszę - powiedziałam.
- Czy chciałaby pani prowadzić program w telewizji? Mógłby to być kolejny krok w pani
karierze?
Dobre pytanie. Część mnie, ta otumaniona show-biznesem, podskakiwała z radości, ale
ta druga połowa w dalszym ciągu miała ochotę schować się do nory. Wilczyca była ciągle
przestraszona, ale na razie świetnie udawało jej się z tym kryć. Musiałam szybko się stąd
wydostać, zanim obie stracimy panowanie.
Uśmiechnęłam się dzielnie.
- Nie wiem. Chyba zrobię sobie na jakiś czas przerwę, żeby wszystko sobie przemyśleć.
Ben podszedł do mnie i złapał mnie za rękę.
- Nie mamy czasu na więcej pytań. Dziękujemy.
W końcu wymknęliśmy się tylnymi drzwiami, które otworzył nam policjant. Mogłam
znów odetchnąć.
Epilog
Zostałam w Waszyngtonie na tyle długo, żeby porozmawiać z Emmą.
Trzeciej nocy, dwa dni po transmisji, tuż po zmierzchu zjawiłam się w domu Alette.
Drzwi otworzył mi Tom.
Był ponury i zmęczony - nieogolony, z potarganymi włosami. Nie przypominał już tego
faceta w czerni, za którego go wcześniej brałam.
- Jak leci? - spytałam, kiedy wpuścił mnie do środka.
- Bałagan. Wszyscy jesteśmy zdruzgotani śmiercią Bradleya. Emma w ogóle się nie
odzywa. Ale Alette trzyma nas wszystkich razem. Jest jak kotwica. Nie wiem, jak ona to
robi.
- Tom? Przyszła? - Odezwała się Alette i wyszła szybkim krokiem z salonu. Miała na
sobie jedwabną garsonkę, a włosy upięła w kok. Zupełnie nie było po niej widać traumy,
przez jaką przeszła. - Kitty, tak się cieszę, że jesteś.
Tom usunął się i zniknął w tylnej części domu, żeby zająć się jakimiś sprawami.
- Jak ona się czuje? - spytałam bez przywitania. Alette uśmiechnęła się niewyraźnie.
- Myślę, że nic jej nie będzie. Koniec końców. Zaprowadziła mnie do salonu.
Stary dywan został wyrzucony. Nowy był niebieski. Emma siedziała w fotelu, szczelnie
opatulona kocem.
Wpatrywała się pustym wzrokiem w zasłony, które znów zawieszono w oknach. Miała
chorobliwie bladą skórę i przyklepane włosy. Pachniała śmiercią, ale nie rozkładem. -
Wyczuwałam chłód, niezmienność, nieczułość.
Pachniała jak wampir.
Alette zatrzymała się przy drzwiach, a ja przysunęłam krzesło do Emmy. Siadłam
pomiędzy nią a oknem, licząc, że na mnie spojrzy.
- Cześć - rzuciłam. Jej oczy się poruszyły. - Jak się czujesz? - To było głupie pytanie. Ale
co innego miałam powiedzieć. Miałam ochotę ją przeprosić.
- Zimno mi - szepnęła. Głos jej się załamał, jakby miała się rozpłakać, ale twarz nadal
pozostawała bez wyrazu. Odrętwiała. Podciągnęła wyżej koc.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - Pamiętałam, jak to jest obudzić się i przekonać, że
świat pachnie inaczej, że ciało jest obce i już nie należy do ciebie.
Zamknęła oczy.
- Mam to zrobić? Mam rozsunąć zasłony, kiedy zacznie świtać? I wpuścić słońce do
środka. Zabić się. Alette nie chce, żebym to zrobiła. Ale nie będzie mnie powstrzymywać.
- Nie rób tego - odparłam trochę za ostro. - Wszystko stało się wbrew twojej woli, nie
chciałaś tego, i to jest okropne. Ale to nie koniec świata. Ciągle jesteś sobą. Musisz się
tego trzymać.
Zerknęła na mnie. Oczy jej błyszczały, a spojrzenie było zawzięte.
- Czuję się inaczej, jakbym miała w sobie jakąś pustkę. Jakbym nie miała już serca, a w
jego miejsce zjawiło się coś innego. Mam wrażenie, że jestem pijana. Jeśli się na to
otworzę... - Zaśmiała się z goryczą i zakryła sobie usta. - Boję się tego.
- To dobrze. - Próbowałam ja uspokoić. - Jeśli się tego boisz, nie dasz się temu
pochłonąć.
- Ciągle myślę o tym wszystkim, czego nie będę już mogła robić. - Pokręciła głową. -
Nigdy już nie będę mogła oglądać słońca. Nie będę mogła się opalać. Nie będę mogła
skończyć studiów...
- Są studia wieczorowe - dodałam.
- Ale po co?
- Sama mi powiedz.
Jej wzrok zaczął nabierać ostrości. Czułam, że w końcu zaczyna mnie dostrzegać. Alette
miała rację - nic jej nie będzie. Nie chciała tak naprawdę rozsuwać zasłon.
- Ciągle jestem sobą - stwierdziła. Pokiwałam głową. Ściskała kurczowo koc, pewnie
bardziej dla dodania sobie otuchy niż z zimna.
Wstałam. Postanowiłam zostawić ją w spokoju. Siedziała skulona, wpatrywała się w
oparcie fotela i wyglądała tak, jakby chciała zostać sama.
- Kitty? - powiedziała i podniosła nagle głowę. - Mogę do ciebie zadzwonić? To znaczy
do radia. Jeśli będę chciała pogadać.
Uśmiechnęłam się.
- Dam ci mój prywatny numer.
Alette zaprowadziła mnie do kuchni na herbatę. Im-bryk już czekał. Po półmroku
panującym w salonie kuchnia wydawała się niemal za jasna. Zbyt rzeczywista, zbyt
normalna.
Alette zaczęła mówić, jednocześnie nalewając herbatę. Tylko jedną filiżankę - sama nie
pijała herbaty. Ciekawiło mnie, czy jej tego brakowało.
- Nic nie mówi, ale ją też załamała śmierć Bradleya. Jak nas wszystkich. Tak się cieszę,
że Tom miał wtedy wolne.
Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym straciła ich obydwu.
A w pewnym sensie całą trójkę. Emma już nigdy nie będzie taka sama. Była tak pełna
życia, a teraz...
- Ale ciągle ją masz, a Leo nie, z czego bardzo się cieszę. - Nie byłam w stanie sobie
wyobrazić, co by się z nią stało, gdyby narzucił jej swoją wolę. A właściwie doskonale
wiedziałam, jak by się to skończyło.
- Tak - zgodziła się cicho Alette.
- Jedna rzecz nie daje mi spokoju. - Napiłam się herbaty. - Leo był tylko sługą. Nie byłby
w stanie wystąpić przeciwko tobie bez niczyjej pomocy. Wspomniał, że Flemming to tylko
pionek, że ktoś inny pociąga za sznurki.
Zastanawiałam się, czyje rozkazy tak naprawdę wypełniał Leo? Departamentu Obrony?
Alette zmarszczyła brwi i zacisnęła usta.
- To Flemming był wtyczką w wojsku. Leo potrzebował Flemminga, żeby dostać
wsparcie wojska. Jeśli działał jeszcze z jakichś innych pobudek, cel był zupełnie inny.
Szkoda, że nie wiem nic na pewno. Szkoda, że nie mogę ci podać żadnych nazwisk. Ale
odpowiedź spowija mrok. Są takie opowieści, które wampiry opowiadają sobie późno w
nocy, tuż przed świtem, żeby nastraszyć innych. Żeby nastraszyć samych siebie. Jeśli
wampiry naprawdę są nieśmiertelne, to na świecie istnieją bardzo stare istoty, a ich
motywy działania są nam zupełnie obce. Niektórzy twierdzą, że nawet mistrzowie
wampirów mają swoich mistrzów i że nikt nie chciałby ich spotkać na własnej drodze,
nawet za dnia. Ja siedziałam cicho, trzymałam siebie i swoich ludzi z dala od tych, którzy
dążyli do takich mocy.
Ludzie straszyli się opowieściami o wampirach. A więc co przerażało wampiry? Coś, na
co, miałam nadzieję, nigdy się nie natknę. Coś, co będzie mnie już stale prześladować w
myślach. Ręka z filiżanką zamarła mi w połowie drogi do ust.
- Czy te istoty są czymś w rodzaju Elijaha Smitha? -spytałam.
Tak jak się tego obawiałam, zaprzeczyła.
- Istoty pokroju Smitha, sidhe, pochodzą z zupełnie innego wymiaru, który rzadko kiedy
krzyżuje się z naszym. Zagrożenie z ich strony jest sporadyczne. A to zawsze czaiło się w
mrokach naszego świata.
- Co? Co zawsze się tam czaiło?
- Zło.
To było zdecydowanie zbyt oczywiste. Moja wyobraźnia otworzyła się na zupełnie
nowe złowieszcze możliwości.
Nie byłam pewna, czy kiedykolwiek zetknęłam się ze złem: z szaleństwem, chorobą,
ambicją, chaosem, arogancją, wściekłością, owszem. Ale ze złem?
- A ja już myślałam, że zaczynam wszystko rozumieć - mruknęłam.
Alette wyprostowała się i odezwała się beztrosko:
- Jestem pewna, że dzięki porażce Leo i Flemminga nie musimy się niepokoić takim
rzeczami. Tak?
- Tak - szepnęłam. Pozostawało więc jeszcze tylko jedno. Zaczęłam niezręcznie: - Wiem,
że to osobiste pytanie i jeśli nie będziesz chciała odpowiedzieć, nie ma sprawy. Ale jak to
się stało? Jak zostałaś wampirzycą, chciałaś tego?
Uśmiechnęła się i spuściła z lekkim rozbawieniem wzrok.
- Opowiem ci skróconą wersję. Byłam zrozpaczona i biedna, miałam dwójkę dzieci i
żyłam w świecie, w którym nędza nikogo nie wzruszała. Nadarzyła się okazja, a ja z niej
skorzystałam. Poprzysięgłam sobie, że nigdy nie porzucę moich dzieci, jak zrobił to ich
ojciec. Że nawet śmierć mnie z nimi nie rozdzieli.
Po chwili powiedziałam:
- I chyba ci się to udało.
- Nigdy tego nie żałowałam.
Alette dowiodła, że świetnie potrafi przystosować się do nowych warunków. Mijały
stulecia, a ona wciąż tu była ze swoim salonem, obrazami i dziećmi.
Zaczęłam się bawić filiżanką i spodkiem.
- Powinnam lecieć. Mam randkę.
- Z tym jaguarem, jak mniemam?
- Tak.
- Zaczekaj chwilę. - Zostawiła mnie z moją herbatą. Kiedy wróciła, miała ze sobą małe
pudełeczko. Podała mi je.
- Chcę, żebyś to wzięła.
Otworzyłam je i znalazłam w nim diamentową łezkę na złotym łańcuszku.
- Ależ Alette, nie powinnaś...
- Będzie ci o mnie przypominać. Wpadaj czasem w odwiedziny.
Wzięła mnie za rękę, ucałowała w policzek i pożegnałyśmy się.
Wcześniej tego popołudnia zjadłam z Benem po raz ostatni lunch przyniesiony przez
obsługę hotelu. Cormac wyjechał już z miasta, bez pożegnania. Poczułam ulgę i żal
jednocześnie.
Ben jak zwykle jadł i pracował, przerzucając papiery, odrywając się od nich tylko po to,
żeby otworzyć mi drzwi. Zamówił mi stek. Krwisty.
Usiadłam przy stole i skinęłam głową na jakąś teczkę.
- Co to?
- Federalna komisja łączności chce wszcząć dochodzenie w sprawie obrazy moralności.
- Co?
- Najwyraźniej gdzieś pomiędzy ubranym człowiekiem a porośniętym futrem wilkiem
mignęłaś na antenie ogólnokrajowej telewizji nagą piersią. Wpłynęło do nich około tuzina
skarg.
- Chyba sobie kpisz. - Obnażanie się przed telewidzami było ostatnią rzeczą, o jakiej
mogłam pomyśleć.
- Nie. Obejrzałem nagranie i rzeczywiście wszystko widać. Trzeba tylko dość szybko
nacisnąć pauzę, żeby to wyłapać.
Spodobała mi się wizja tych wszystkich pruderyjnych reakcjonistów, którzy musieli
nagrać program i usiąść z kciukiem zawieszonym nad pilotem w poszukiwaniu czegoś, na
co mogliby złożyć skargę. I to oni oskarżali mnie o obrazę moralności?
- Wiesz co, prześlij skargę Stocktonowi. Albo lepiej Duke'owi.
- Już to zrobiłem. Myślę, że łatwo nam będzie odeprzeć zarzuty i dowieść, że nie
ponosiłaś żadnej odpowiedzialności za program.
Dobrze powiedziane.
- Dostałam wiadomość od Stocktona. Nagrał mi się na komórkę w trakcie posiedzenia,
jakby specjalnie dzwonił wtedy, kiedy wiedział, że na pewno będę miała wyłączony
telefon i że nie będzie musiał ze mną rozmawiać.
Obrzydliwie się podlizywał: „Kitty. Tu Roger. Słuchaj, wiem, że pewnie jestem ostatnią
osobą, z którą masz ochotę gadać. Pewnie już nigdy się do mnie nie odezwiesz. Ale
naprawdę chciałbym, żebyś oddzwoniła. Pytano, czy będzie kontynuacja programu.
Moglibyśmy uzupełnić film z zeszłej nocy o komentarz. To mógłby być duży krok dla
każdego z nas, w kontekście zawodowym. Naprawdę uważam, że masz przyszłość w
telewizji. Chcę być względem ciebie w porządku. Dzięki".
Co za natręt. Jeśli kiedykolwiek postanowię robić karierę w telewizji, to na pewno bez
jego pomocy.
- Myślisz, że możesz go pozwać?
- A tak co do naszego przyjaciela Stocktona. Cormac pogrzebał trochę w naszym
imieniu. Zerknij na to. – Ben podał mi ze swojego stosu szarą teczkę.
Otworzyłam ją i zaczęłam czytać. Było tam z pół tuzina oficjalnych formularzy,
wypełnionych nazwiskami i datami oraz kilka policyjnych fotek przedstawiających jedną i
tę samą osobę, chudego dzieciaka o naćpanym spojrzeniu i potarganych włosach.
To był Roger Stockton. Młodszy, bardziej szalony Roger Stockton.
- To raport z aresztowania - stwierdziłam zdumiona.
- Pan Stockton opłacał sobie studia, handlując substancjami halucynogennymi. Nie
zwykłą trawką, ale egzotykami: opium, pejotlem, żabami amazońskimi i tego typu
rzeczami. Wygląda na to, że lubił eksperymentować, szukał jakiejś mocy, mówił, że to
wszystko element jakichś obrzędów religijnych, które odprawiał razem z kolegami. Wiesz,
jak to jest. Zarzuty były za słabe. Nigdy nie poszedł siedzieć. Niemniej to w dalszym ciągu
fascynująca lektura, nie sądzisz?
Gdyby te informacje wyciekły, Stockton mógłby się pożegnać ze swoją karierą. Miałby
niezłe kłopoty.
- Zemsta czy szantaż? - spytałam.
- Szantaż? To niezgodne z prawem. Ale perswazja, założę się, że Stockton nie chciałby,
żeby takie rzeczy wyszły podczas procesu. Pójdzie na ugodę, on albo jego stacja.
Intrygi. Gierki, żeby dostać, co chcemy. Czy nie dało się tego jakoś uniknąć? Nie
mogliśmy się po prostu dogadać?
- To się nigdy nie skończy, prawda?
- Masz zapewnione miejsce w amerykańskiej popkulturze. Skończysz w jednym z pytań
w teleturnieju, zdajesz sobie z tego sprawę?
Jęknęłam. Ben zachichotał.
- Jasne, nie krępuj się, nabijaj się. Dla ciebie to tylko pewność stałych zleceń.
Wyprostował się na krześle, porzucając na chwilę swoje papiery. Uśmiechnął się z
lekkim rozbawieniem.
- Wiem już, co Cormac w tobie widzi.
- Co? Cel?
- O nie. Zupełnie stracił dla ciebie głowę.
- Ze co? - Ciągłe zawoalowane pogróżki oznaczają, że traci się dla kogoś głowę? Może u
ośmiolatków. Ale z drugiej strony tyle razy mi pomagał. Ech...
- Ale to prawda. Znamy się od dziecka.
- Od dziecka? Naprawdę? Jak to?
- Jesteśmy kuzynami. Pewnie nawet nie powinienem ci tego mówić...
Kuzyni? Nie mógł teraz urwać.
- Nie, proszę. Powiedz. Co Cormac we mnie widzi?
- Jesteś twarda. Twarda i marudna jednocześnie. To dość urocze.
Nie wiedziałam, czy robi sobie ze mnie jaja, czy nie. Czas zmienić temat.
- A więc znasz Cormaca od zawsze. Zawsze taki był?
- Jaki?
- Bezwzględny. Ponury.
- Nie, chyba nie. Ale trzeba by się cofnąć głęboko w przeszłość, żeby zobaczyć, że był
inny. Dość wcześnie stracił obydwoje rodziców. Chyba ma prawo być taki.
Nawet zwykłe „Przykro mi" zabrzmiało teraz beznadziejnie.
- Powiedziałeś mi kiedyś, że Cormac lubi sprawdzać, jak blisko krawędzi może stanąć,
żeby nie spaść. A ty? Czemu polujesz na wampiry?
Wzruszył ramionami.
- Na nikogo nie poluję, naprawdę. Troszczę się tylko o przyjaciół. To wszystko.
Czyli dobrze go mieć przy sobie - o cóż więcej prosić? Coś takiego plus uczciwy prawnik,
dwa w jednym.
- Kiedy wracasz do Denver?
- Jak złożę pozwy. Chociaż może do tego nie dojdzie. Dostałem wiadomość zarówno z
gabinetu Duke'a, jak i z Narodowego Instytutu Zdrowia, że chcą iść na ugodę. Duke nie
będzie chciał, ale ponieważ we wszystko zamieszana jest senacka komisja do spraw etyki,
może zmieni zdanie. Pozostaje jeszcze kwestia zarzutów o popełnienie przestępstwa, ale
to nie powinno zająć dużo czasu.
- Dzięki za wszystko. Wiesz, że nie chodzi mi nawet o pieniądze. Zależy mi na małej,
staromodnej zemście.
- To najprzyjemniejsza część - powiedział i uśmiechnął się tym swoim drapieżnym
uśmiechem, który sprawiał, że cieszyłam się, że mam go po swojej stronie.
Luis miał na wieczór bilety na koncert symfoniczny w Centrum Sztuki imienia Johna F.
Kennedy'ego. To był świetny pomysł na mój ostatni wieczór w mieście. Spotkaliśmy się
pod Półksiężycem.
Miałam na sobie ciemnoszarą spódnicę i żakiet, a do tego białą haleczkę. Skromnie,
póki nie założyłam na siebie diamentowego wisiorka od Alette. Z wisiorkiem całość była
strasznie dojrzała. A nawet wyrafinowana. Coś takiego mogłaby włożyć na siebie Alette.
Nie czułam się sobą.
Ahmed spotkał się ze mną przy drzwiach. Na początku nie odezwał się ani słowem,
tylko mocno mnie przytulił.
Myślałam, że mnie udusi. Nie miałam jak odwzajemnić uścisku, więc nachyliłam się
tylko i wciągnęłam głęboko zapach dymu, wina i dzikości. Zapach przypominający watahę.
- Przyjedziesz w odwiedziny, prawda? - Trzymał mnie w ramionach. Pokiwałam
stanowczo głową. Wyglądało na to, że kiedyś wrócę do Waszyngtonu. Jack pomachał do
mnie zza baru.
Wyczułam, że Luis wszedł do środka przez drzwi znajdujące się za moimi plecami. Nie
miałam nawet czasu się odwrócić. Podszedł jak kot i wyciągnął do mnie ręce.
Złapał mnie i pocałował w kark. Ogień, ciepło, szczęście - wszystko to było w jego
dotyku. W końcu wilczyca pozbyła się strachu. Do jej nory wpadło trochę światła. Miałam
ochotę biegać - tym razem z radości, nie ze strachu.
- Gotowa?
Prawie spytałam, czy nie możemy darować sobie koncertu. Ale kiwnęłam potakująco
głową.
Cieszyłam się, że uda mi się zobaczyć centrum. To miejsce było tak piękne, tak
wzniosłe. Wchodziło się do wysokiej na cztery piętra sali z marmurowymi ścianami,
czerwoną wykładziną i flagami zwisającymi z sufitu.
Chciało mi się płakać. Czułam, że powinnam mieć na sobie długa suknię balową, a nie
garsonkę. Ludzie gapili się na mnie. A właściwie na nas. Osoby, które w sali koncertowej
miały miejsca obok mnie, przesiadły się. Wszyscy pewnie oglądali wiadomości. Zgarbiłam
się. Podkuliłabym pod siebie ogon, gdybym go miała. I wyszłabym, gdyby Luis mi na to
pozwolił. Ale on na szczęście ani drgnął. Minął ich wszystkich, trzymając mnie pod ramię,
wyprostowany, z wysoko uniesioną głową. Jak jaguar kroczący przez dżunglę.
Wbiłam wzrok w jego ramię, nachyliłam się i spytałam:
- Jak ty to znosisz? To, jak na nas patrzą?
- Wiem, że mógłbym rozerwać ich na strzępy, ale tego nie robię - odparł.
Podczas antraktu staliśmy w foyer. Patrzyłam z góry na hol, na sięgające sufitu lustra,
na okna otulone miękkimi zasłonami, na tysiące migocących światełek w kandelabrach,
na ogromne popiersie Kennedy'ego spoglądające na to, czego stał się inspiracją.
Minęła nas jakaś para. Kobieta, młoda i elegancka, ubrana w niebieską sukienkę
koktajlową, otarła się o mnie.
Złapała mnie za rękę, którą trzymałam luźno, i ścisnęła ją na chwilę. Zaraz potem się
oddaliła. Nawet na mnie nie spojrzała.
Pachniała jak wilczyca. Patrzyłam za nią, aż Luis mnie pociągnął.
Po koncercie wyszliśmy na taras na dachu. Na południowym wschodzie widać było
pomniki Waszyngtona, Jeffersona i Lincolna, jasno oświetlone i lśniące jak latarnie
morskie. Wielcy ludzie i ich pomniki. Nie byli idealni.
Popełniali błędy. Ale zmienili świat. Byli idealistami.
Luis objął mnie od tyłu i pocałował w czubek głowy.
- Dziękuję - westchnęłam przytłumionym głosem. -Ze mi to pokazałeś.
- Jeśli będziesz kiedykolwiek chciała się wyrwać, zrobić sobie wakacje, zadzwoń. Pokażę
ci Rio de Janeiro.
- Umowa stoi. Może teraz?
- A zamierzasz?
- Zrobić sobie wolne? Nie wiem. Może napiszę książkę. - Wyobraziłam sobie, jak
wracam do audycji, do radiostacji. Siadam przed mikrofonem, otwieram usta i nie wiem,
co powiedzieć.
Przypomniało mi się pewne miejsce, małe miasteczko, w którym spędziłam dwa
tygodnie wakacji podczas studiów. Mogłabym tam wynająć domek, pofilozofować,
pobiegać po lesie.
I postarać się przypomnieć sobie, jak to jest być idealistką.
Kitty i demoniczny zespół
Witam po przerwie, drodzy słuchacze. Tych, którzy dopiero do nas dołączyli, informuję,
że nazywam się Kitty Norville, a słuchacie Nocnej Godziny. Właśnie otrzymałam telefon od
moich dzisiejszych gości, zespołu Plaga Szarańczy, że niestety utknęli w korku i spóźnią się
jakieś dziesięć minut. Czekając na nich, odbiorę więc jeszcze kilka telefonów. Temat
dzisiejszego wieczoru: muzyka i nadnaturalni.
W XIX wieku krążyła plotka, że wielki skrzypek Paganini w zamian za niezwykłe
zdolności muzyczne zaprzedał duszę diabłu. Mówi się, że wielu artystów czerpie
inspirację od swoich muz. I że muzyka łagodzi obyczaje. Na czym właściwie polega
mistyczna natura muzyki? Czy wszystkie te opowieści to tylko metafory, czy może nasze
muzyczne impulsy mają jakiś nadprzyrodzony wymiar? Czekam na wasze telefony. Eddy z
Baltimore, jesteś na antenie.
- Cześć, Kitty! Dzięki za to, że się ze mną połączyłaś.
- Nie ma za co, Eddy. Co masz nam do powiedzenia?
- Chcę zaprzedać swoją duszę diabłu. Gdybym miał taką możliwość, zrobiłbym to bez
zastanowienia. Grać na gitarze jak Hendrk! O rany. Zrobiłbym wszystko, żeby tak grać!
- To może zacznij ćwiczyć?
- To nie wystarczy. Ćwiczę od lat. I jedyne, co potrafię po takim czasie, to zagrać
Stairway to Heaven. Co takiego miał w sobie Hendrix? To nienaturalne.
- Myślisz, że Hendrix zaprzedał swoją duszę diabłu?
- Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. A więc, Kitty, masz pomysł, jak to zrobić?
- Co? Zaprzedać duszę diabłu? Jesteś pewien, że to taki dobry pomysł?
- A czemu nie? Dusza i tak nie jest mi do niczego potrzebna.
O rany, coś mi chyba umknęło.
- Już i tak jestem oskarżana przez religijną prawicę, że skazuję ludzkie dusze na
potępienie. Chyba nie powinnam dolewać oliwy do ognia. Ale odpowiedź brzmi: nie, nie
mam pojęcia, co zrobić, żeby zaprzedać duszę diabłu. Przykro mi. Następny telefon. Witaj,
Rebecco.
- Cześć, Kitty. - Kobieta mówiła niskim, zdesperowanym głosem.
- Cześć. Masz pytanie czy historię?
- Chyba pytanie. Wiesz jak to jest, kiedy jakaś piosenka zapadnie ci w pamięć i
doprowadza cię do szaleństwa, i bez względu na to, jak bardzo starasz się myśleć o czymś
innym, nie możesz przestać odtwarzać jej w głowie? Właśnie utkwiła mi Muskrat Love.
Nęka mnie od wielu dni. I... doprowadza do szaleństwa. – Jej głos przybrał złowieszczy
ton. Nie zdziwiłabym się, gdyby mi powiedziała, że trzyma w ręce nóż rzeźnicki.
Próbowałam okazać maksimum współczucia.
- Wersja Captain and Tennille, jak przypuszczam? Zawahała się chwilę.
- To znaczy, że jest jakaś inna?
- Mniejsza z tym. To tak zwane swędzenie mózgu -odparłam. - Możesz mi wierzyć lub
nie, ale naukowcy badali to zjawisko. Kiedy nie zajmowali się akurat szukaniem lekarstwa
na raka. Statystycznie rzecz biorąc, częściej dotyczy ono kobiet niż mężczyzn, a zwłaszcza
osób o lekko neurotycznych skłonnościach. - O które podejrzewałam Rebeccę.
- A więc to nie żadne... opętanie przez diabła.
- W przypadku Muskrat Love nie jestem tego do końca pewna.
- Jak się tego pozbyć?
- A próbowałaś posłuchać piosenki? Czasem, jak wysłucha się jej w całości, wypada z
głowy.
- Próbowałam. Pięć razy z rzędu.
Hm, moim zdaniem w tym właśnie tkwił problem.
- To może spróbuj z innym utworem, ale zupełnie innym, na przykład coś Ministry?
- Czy to uciszy hordę demonów? A więc jest już ich cała horda?
- Nie mogę tego zagwarantować. Ale poważnie, posłuchaj innej piosenki, postaraj się,
żeby coś innego zapadło ci w pamięć. Nie jest to rozwiązanie idealne, ale w przypadku
niektórych utworów to i tak coś.
- Co mi polecasz?
- Think I Love You Partridge Family.
Zamilkła na chwilę, po czym jęknęła:
- Aha. O... Boże, nie! Sukces.
- Poskutkowało? - spytałam lekko.
- Tak, ale... jesteś pewna, że to nie gorsze od Muskrat Love?
- Sama powiedz.
- Aleja... nie wiem!
- Dobrze, to ty się zastanów, a ja odbiorę kolejny telefon. Halo, Ellen. O czym byś
chciała porozmawiać?
- Cześć, Kitty. Znasz mit o Orfeuszu?
- Orfeusz. Śpiewak z mitologii greckiej, który udał się do Hadesu, a jego muzyka była tak
urzekająca, że przekonał boga świata podziemnego, żeby uwolnił duszę jego zmarłej żony.
Usłyszał, że może ją zabrać na ziemię, ale jeśli obejrzy się za siebie, żeby sprawdzić, czy za
nim idzie, straci ją na zawsze. Oczywiście się obejrzał. To opowieść o sile muzyki, ale
jednocześnie o zaufaniu.
- Tak - zgodziła się, a ja wyczułam w jej głosie smutek i niepewność. - Kitty, zawsze
mówisz, że mity i legendy mają swoje źródło w rzeczywistości. Że czasem opowieści są
prawdziwe, a przynajmniej częściowo. Czy myślisz... czy myślisz, że tak kiedyś rzeczywiście
się stało? Że muzyka, lub cokolwiek innego, jest tak potężna, że może przywrócić
umarłych do życia?
Czasem zdumiewało mnie, jak silne emocje można było wyrazić samym tylko głosem.
Ludzki głos to najbardziej ekspresyjny instrument muzyczny.
Zamknęłam oczy, żeby zebrać się na odwagę i zadać pytanie, które musiałam zadać.
Gdyby nie chciała o tym mówić, nie dzwoniłaby.
- Kogo straciłaś, Ellen?
- Męża - odparła, a głos jej drgnął. Zamilkła na chwilę. Całkowicie. - Osiem miesięcy
temu. Zmarł na raka. Byliśmy małżeństwem tylko przez trzy lata. Wiem, że nic mi go nie
wróci, ale... jestem muzykiem. Gram zawodowo na flecie, w orkiestrze. Na pewno nie tak
dobrze jak Orfeusz... ale tak się zastanawiam. Muzyka wystarczyła, żeby nas połączyć.
Może mogłaby mi go przywrócić. Gdybym miała szansę, gdybym wiedziała, że mogę,
spróbowałabym.
Przejechałam dłonią po twarzy i zatkałam sobie nos, żeby powstrzymać łzy. Czasem tak
miałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wszystko, co powiem, będzie nie na miejscu.
- Nie wszystkie historie są prawdziwe. Chyba wiele to po prostu życzenia. W micie o
Orfeuszu muzyka zyskuje ogromną moc. Dzięki niej można przywrócić ukochaną osobę do
życia. Ellen, wiem, że to zabrzmi banalnie, ale jestem pewna, że jakaś jego część, że część
jego duszy, zjawia się za każdym razem, kiedy grasz.
- Ja, ja też tak myślę. Ale czasem to nie wystarcza. Gdybym to była ja, nie obejrzałabym
się za siebie.
- Wiem.
W zupełnie nieodpowiednim momencie drzwi do studia otworzyły się i do środka
wpadł hałas z zewnątrz. Dźwiękowiec w reżyserce zamachał gwałtownie rękami i wybiegł,
usiłując temu zapobiec.
Spróbowałam się otrząsnąć.
- Ellen, dziękuję za telefon i za twoją historię. Wiem, że nie będę odosobniona,
wyrażając ci swoje współczucie i wsparcie. A teraz krótka przerwa na nasz dżingiel. -
Rozłączyłam się z Ellen i odwróciłam do drzwi.
No i zjawili się, wcisnęli do studia razem ze swoimi instrumentami. Rozpoznałam
wokalistę z fotek zespołu: chudego punka, dwudziestodwulatka, ubranego w obcięte
dżinsy, obszarpaną, przydużą koszulkę i glany.
Zerwałam się z krzesła, żeby go przywitać.
- Rudy? Cześć.
Od pierwszych kilku minut zależała reszta wieczoru. Czy był to nadęty, egocentryczny
typ, który ledwie raczył się odezwać do zwykłych śmiertelników, czy może zwykły facet,
który akurat śpiewa w zespole?
Uśmiechnął się do mnie.
- Ty jesteś Kitty? Cześć! - Był przyjacielski i wyluzowany, co kłóciło się z jego punkowym
wizerunkiem. Przypominał bardziej surfingowca niż buntownika. Rozluźniłam się;
wszystko pójdzie dobrze. - Pozwól, że ci wszystkich przedstawię. To Bucky, gra na perkusji,
Len to nasz gitarzysta. A to Tim, basista.
Tim odstawał od reszty. Pozostali wyglądali jak członkowie zespołu: Len miał na czaszce
wygolone błyskawice, Bucky - ręce w tatuażach. Tim natomiast był ubrany w rozpinany
sweter, jakby przeniósł się w czasie z lat pięćdziesiątych.
Zamyśliłam się chwilę, po czym powiedziałam:
- A więc to on jest opętany przez demona?
- No! - potwierdził z dumą Rudy. - Nie wiem, jak to możliwe, ale tak właśnie jest.
Tim zerknął na nas, podłączając jednocześnie bas do wzmacniacza. Miał cały czas taką
samą minę. Wyglądał zwyczajnie.
Ukryłam swój sceptycyzm.
- Rudy, zamienimy kilka słów na antenie, podczas gdy inni będą się rozstawiać? A
potem bardzo bym chciała, żebyście coś zagrali.
- Po to tu jesteśmy!
Zaprowadziłam go do mikrofonu. W samą porę, bo realizator pokazywał już, że czas
wracać do audycji. Odliczył na palcach: cztery, trzy, dwa...
- Witajcie po przerwie, wierni słuchacze. Moim gościem jest zespół z Los Angeles, Plaga
Szarańczy. Właśnie wydali swój trzeci album, a ich singiel Pod tępym nożem bije rekordy
popularności. W przyszłym miesiącu ruszają w swoją pierwszą trasę koncertową. Jest z
nami wokalista grupy, Rudy Jones. Witaj w programie, Rudy. Dzięki za przybycie.
- Żartujesz? To naprawdę ekstra! Jesteśmy twoimi fanami.
- To strasznie miłe. Dzięki. - Facet wiedział, jak podbić serce kobiety. Uśmiechnęłam się
do niego promiennie. - Moje pierwsze pytanie: nazwa grupy, Plaga Szarańczy, odwołanie
do wydarzenia biblijnego z Księgi Wyjścia.
Zastanawiałam się, dlaczego wybraliście taką nazwę i co chcieliście przez to powiedzieć.
- Pomyśleliśmy sobie tylko, że fajnie brzmi - odparł śmiertelnie poważnie Rudy.
Popatrzyłam na niego z nadzieją.
- I nie ma żadnego związku z klęską spadającą na świat ani z gniewem Bożym?
Pokręcił głową.
- Plaga szarańczy to pewnie coś jak rój. A my jesteśmy jak rój. - Zastanowił się chwilę. -
Chcemy, żeby na świecie zaroiło się od naszych piosenek, chcemy powalić ludzi naszą
muzyką.
- Pochłonąć ich całkowicie, aż nic nie zostanie?
- Właśnie!
- A co do waszego basisty, Tima Kane'a. Chodzą plotki, że został opętany przez
demona. Możesz mi powiedzieć, jak to się stało?
- To bardzo dziwne. Byliśmy w garażu mamy Bucky'ego, tak zaczynaliśmy.
Najprawdziwszy zespół garażowy. A więc mieliśmy tam próby, tyle że właściwie cały czas
się kłóciliśmy. Na początku bardzo dużo. Bucky dopytywał się, czemu nie chcemy w ogóle
grać jego piosenek, Len uważał, że to on powinien stać z przodu, kłóciliśmy się, kto jest
bardziej oldskulowy, Sid Vicious czy Joe Strummer. I w samym środku jakiejś kłótni Tim
dostał nagle ataku. Aż mu piana poszła z ust! Zaczął mówić, a jego głos się zmienił. Zrobił
się niski, brzmiał z takim jakby pogłosem. I mówi: „Przestańcie się kłócić". No i co zrobić w
takiej sytuacji? Zamilkliśmy. A potem dodał, ale to nie był już Tim, tylko ten demon, że
jeśli chcemy być dobrym zespołem, jeśli naprawdę chcemy spełnić swoje marzenia,
musimy robić to, co nam mówi.
Zafascynowana spytałam:
- Ale to nie było nic w rodzaju zaprzedania duszy diabłu? Ten demon udzielał wam tych
wszystkich porad za darmo?
- Zupełnie za darmo! Ekstra, nie?
- No ekstra - przyznałam. - A potem co się stało?
- Demon powiedział nam, że nazywa się Morgantix, że jest z innego wymiaru i że
zawsze chciał grać w zespole. Więc wybrał sobie nas, a na Tima zdecydował się chyba
dlatego, że jest taki cichy. To znaczy Tim od początku był świetnym basistą. Ale odkąd
pojawił się Morgantix, zespół nabrał kształtów. Zrobiło się ekstra. I myślę, że póki
Morgantix dobrze się bawi, będzie nam pomagać.
- Wow - rzuciłam. - To naprawdę krzepiące. Zerknęłam na Tima, który stał samotnie na
miniscenie, z basem przerzuconym przez ramię, i przebiegał palcami po strunach. Był taki
niepozorny. Nie obejrzałabym się za nim na ulicy. Nie pachniał, jakby był opętany przez
demona. Nie, żebym wiedziała, jak pachnie ktoś opętany.
Oczywiście każdy, kto ubierał się jak uczniak z lat pięćdziesiątych, musiał być opętany
przez coś nadprzyrodzonego.
Ale z drugiej strony grał w zespole.
Tim zobaczył, że na niego patrzę, i uśmiechnął się chytrze. Nie do końca demonicznie,
ale...
- Myślisz, że moglibyśmy zamienić parę słów z Mor-gantixem? Chciałabym usłyszeć, co
ma do powiedzenia.
Rudy spojrzał na Tima.
- Co ty na to?
Tim pokręcił powoli głową. Głębokim, zachrypniętym głosem rzekł:
- Morgantix gra, a nie gada.
- A ty, Tim? - spytałam go. - Moglibyśmy porozmawiać chwilę o tym, jak to jest być
opętanym przez demona o inklinacjach muzycznych?
Tim spiorunował mnie tylko wzrokiem. No dobrze już, dobrze.
- Jest dość nieprzewidywalny - łagodził Rudy. - Raz jest, raz go nie ma. Kiedy
rozmawiamy z Timem, nigdy nie wiemy, kto akurat rządzi.
Musiałam przyznać, że byłam zdumiona. Możliwości były intrygujące. Tim na pewno
miał coś w sobie. Ale czy było to typowe, nieprzystępne zachowanie artysty, czy coś
nadprzyrodzonego?
- Muszę przyznać, że jestem odrobinę sceptyczna, Rudy. Gdzie dowody? Czy poza
głosem macie jakieś niezbite dowody na istnienie Morganthca? - Ale z drugiej strony, kto
by wymyślił takie imię jak Morgantix? Punkt dla nich.
- Uwierz, Kitty, nasz zespół nie zaszedłby tak daleko bez pomocy istoty z innego świata.
Musiałam uwierzyć Rudy'emu na słowo.
- A teraz proszę o telefony. Macie do Rudy'ego jakieś pytania? Znacie numer. Paula z
Austin, jesteś na antenie.
- O Boże, cześć! Rudy, jestem waszą wielką fanką, nie masz pojęcia...
Kolejnych dziesięć minut upłynęło w tym mniej więcej duchu. Plaga Szarańczy miała
najwyraźniej w całym kraju mnóstwo rozwrzeszczanych nastoletnich fanek, które zaczęły
dzwonić, wszystkie naraz. Rudy był pod wrażeniem i z każdą zamienił parę słów.
Do końca programu zostało jeszcze piętnaście minut, więc przerwałam tę miłą
telefoniczna pogawędkę.
- Rudy? Może coś dla nas zagracie? W oczach pojawił mu się błysk.
- Jasne! Super! - Jak na punka był zbyt entuzjastyczny. Zwrócił się do pozostałych
członków zespołu, którzy siedzieli ze swoimi instrumentami. - Hej, chłopaki, co gramy?
- Moglibyśmy zagrać, no wiesz, tamto. To z bum, bum, bum - wtrącił się Bucky.
Len pokiwał szybko głową.
- Tak, nową wersję.
- No nie wiem - droczył się Rudy, wydymając z namysłem wargi. - Nie graliśmy tego
nigdy na żywo. A co z tym, co ma w środku taki fajny rytm?
- No można by - stwierdził Bucky. - A co z tamtym?
- Tamto też jest okej - zgodził się Rudy.
Nie miałam pojęcia, o czym oni rozmawiają. Wpatrywałam się w nich jak urzeczona.
Nagle Tim odezwał się swoim ostrym, demonicznym głosem.
- Zagrajcie to szybkie.
Rudy ożywił się i zrobił wielkie oczy.
- No jasne! To szybkie!
Bucky siadł przy perkusji, Len stanął z gitarą, a Rudy doskoczył do mikrofonu. Tim
przyglądał się im ze spokojem.
Wszystko to było słychać przez mikrofony w studiu. Miałam ochotę przerywać tę
rewelacyjną wymianę zdań, ale muzycy skupili się już na instrumentach.
Nachyliłam się do mikrofonu.
- No dobra, drodzy słuchacze, wygląda na to, że Plaga Szarańczy zaraz nam coś zagra.
Nie mam pojęcia, co to będzie za kawałek, ale oni nazywają go „to szybkie". Przyznam, że
jestem zaintrygowana.
Rudy zawołał:
- Gotowa, Kitty? Jak nigdy.
- Dawajcie!
Perkusista wystukał rytm i cały zespół ruszył pełną parą. W pół sekundy rozpędzili się
od zera do zawrotnego tempa. No tak, „to szybkie". Mimo to ich muzyka była dziwnie
urzekająca. Len nachylał się nad gitarą, stał na rozstawionych nogach i machał głową w
takt muzyki; wyglądał, jakby smagał batem. Bucky zachowywał się tak samo, jego długie
włosy fruwały dokoła, a cała perkusja aż się trzęsła. Rudy złapał dwoma rękami stojak,
przycisnął twarz do mikrofonu i darł się.
Tim trzymał rytm, a jego palce tańczyły na progach gitary, wydobywając basowy
pomruk. On sam był jednak spokojny, w pełni skupiony, jak oko trąby powietrznej.
Nie powiem, żeby zrozumiała cokolwiek z tekstu piosenki, nie można też tu było mówić
o żadnej konkretnej melodii. Rytm przypominał huk ulewy walącej o blaszany dach. To
sprawiało, że Plaga Szarańczy znajdowała się na szczycie długiej listy antymuzycznych
muzyków. Zwał jak zwał, fani ich uwielbiali. Telefony w studiu urywały się, a słuchacze
prosili o więcej.
Zespół zagrał jeszcze dwie piosenki, odebraliśmy jeszcze kilka telefonów od
rozgorączkowanych fanów i audycja dobiegła końca. Było mi niemal przykro, że nie
mieliśmy więcej czasu. To było coś.
Rudy i pozostali też najwyraźniej świetnie się bawili. Po dżinglu na zakończenie Bucky i
Len pożegnali się ze mną żywiołowo. Rudy uściskał mnie, jakbyśmy byli rodzeństwem,
które odnalazło się po latach. Obiecał, że kiedyś to powtórzymy. Czułam, że audycja była
naprawdę udana. Nie miało znaczenia, że demon Morgantix nie zgodził się porozmawiać
ze mną za pośrednictwem ciała Tima, w którym zamieszkiwał. Choć nie ukrywam, że z
chęcią bym przeprowadziła pierwszy radiowy wywiad z demonem.
Tim ociągał się z wyjściem ze studia, czekając, aż Rudy i reszta znajdą się na korytarzu i
zostawią nas samych.
Miał w sobie jakiś wyrachowany spokój. Nic nie mogłam na to poradzić, zaczęłam się
denerwować. Serce mi waliło i kątem oka szukałam wyjścia.
- Mogę ci coś powiedzieć? - spytał swoim zwykłym głosem, niepozornym i
niedemonicznym. Morgantix opuścił już budynek...
- Pewnie.
Spuścił na moment wzrok na podłogę z chytrą miną, jakby chciał opowiedzieć kawał.
- Wydajesz się super, a ja muszę to komuś powiedzieć. Potrafisz dochować tajemnicy?
- Jasne. - Na takie pytanie zawsze odpowiada się twierdząco. W ten sposób
dowiadywałam się najlepszych rzeczy.
- No dobra. A więc tak naprawdę nie jestem opętany przez demona Morgantixa - rzucił.
W pewnym sensie byłam jednocześnie zdziwiona i nie.
- A w ogóle jesteś opętany przez jakiegokolwiek demona?
- Nie. - Pokręcił głową i się uśmiechnął. Byłam niemal zawiedziona.
- Mógłbyś powiedzieć cokolwiek, a ja i tak musiałabym ci uwierzyć. Nie jestem w stanie
stwierdzić, czy jesteś opętany, czy nie - dodałam.
- Na szczęście nikt inny też nie jest.
- To po co wszystkim mówisz, że jesteś? To jakiś chwyt reklamowy?
- Nie, to nie pod publikę. To dla nich. - Kiwnął w stronę korytarza i oddalających się
chłopaków. - To najbardziej chaotyczni, niezdecydowani ludzie, jakich znam.
Zrozumiałem, że zespół będzie w stanie cokolwiek osiągnąć wyłącznie wtedy, jeśli ktoś
nim pokieruje. Ale nie chcieli mnie słuchać, bo ja jestem ten cichy. A z drugiej strony
dostali istotę z innego wymiaru. Jej posłuchali. Tylko w ten sposób mogę ich nakłonić do
jakichkolwiek decyzji.
Przyglądałam się mu zafascynowana. To była historia z gatunku tych, w które nigdy
bym nie uwierzyła, gdybym nie zobaczyła na własne oczy. Takich rzeczy nie da się
wymyślić.
- Nie boisz się, że cię wydam? Uśmiechnął się.
- W co łatwiej uwierzyć: w to, że jestem naprawdę opętany przez demona Morgantixa,
czy że przez ostatnie trzy lata udawało mi się przekonać trzech dorosłych facetów, że
jestem opętany przez Morgantixa?
- Wiesz, że to loteria, prawda?
Uśmiechnął się i wyszedł za resztą zespołu ze studia.
No i co? Wyszukałam historię o nadnaturalnym, która okazała się mieć jak najbardziej
przyziemne wytłumaczenie.
Niezłe przejście z mojej życiowej telenoweli. Potwierdzające tylko to, co już od jakiegoś
czasu wiedziałam.
Kocham swoją pracę.
***