Baccalario Pierdomenico Ulysses Moore 5 Kamienni Strażnicy

background image
background image

Ulysses Moore

Kamienni strażnicy

Tytuł oryginału: Ulysses Moore. I guardiani di pietra

Projekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo Bruno

Opracowanie manuskryptu Ulyssesa Moore'a: Pierdomenico Baccalario

Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena Fabiani

Redakcja wersji polskiej: Dorota Koman

Przygotowanie wydania polskiego: Krzysztof Wiśniewski

Skład: Tomasz Andziak

PR: Katarzyna Portnicka

© Edizioni Piemme Spa, 2006

© copyright for the Polish edition by Firma Księgarska Jacek i

Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje Sp. z o.o., 2007

ISBN-13: 978-83-7512-284-8

Wydawca: Firma Księgarska Jacek i Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje Sp. z o.o. 05-850 Ożarów
Mazowiecki, ul. Poznańska 91,

www.olesiejuk.pl Druk: DRUK-INTRO S.A.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana,
przechowywana jako źródło danych, przekazywana

w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

Nota od Redakcji

Pierdomenico Baccalario, nasz korespondent, po przesłaniu nam

tłumaczenia piątego zeszytu Ulyssesa Moorea zniknął. Jego ostatni e-mail z Kornwalii był bardzo
dziwny Oto jego treść:

Przesyłam wam ostatni rozszyfrowany dziennik. Teraz pozostał mi już tylko jeden. Spodziewam się,
że znajdę w nim nowe informacje.

background image

Spotkałem tu kogoś, kto pomaga mi odnaleźć Kilmore Cove. Nie mogę

wam zdradzić, kto to taki, bo obiecałem dyskrecję. Pokazałem mu kufer i wspólnie doszliśmy do
wniosku, że jeden z rysunków w rulonie jest w gruncie rzeczy mapą Kornwalii z zaznaczonymi
ścieżkami. Zwłaszcza

jedna z tych ścieżek jest intrygująca - może się okazać, że nadal istnieje i prowadzi do Kilmore Cove.
Jutro spróbuję się tam wybrać.

Czyż to nie fantastyczne? Czuję, że jestem bliski odkrycia tajemnicy Ulyssesa Moorea! Nie martwcie
się o mnie, wkrótce się odezwę.

Pierdomenico

Od tego maila upłynęło jednak wiele czasu, ponad miesiąc, i teraz już się niepokoimy...

Pierdomenico nie odpowiada na telefony ani maile. Telefonowaliśmy do jego pensjonatu, ale i tam
nie umieli nam nic powiedzieć.

Nie oddał też wynajętego samochodu. Dosłownie zniknął, przepadł jak kamień w wodę.

Jeśli ktokolwiek cokolwiek wie, prosimy o szybki kontakt. Dziękujemy za pomoc!

Redakcja „Parostatku"

PS

Oto jego zdjęcie - to dla tych, którzy nigdy go nie widzieli.

COWPER & ABEL.

'sTATir-: o ?o SOUTHHXM?TON HUII.DINGS CHANCKRY ŁANF.

LONDON

- ULYSSES MOORE -KAMIENNI STRAŻNICY zessjrt piąty

PIĄTY

W ZATOCE WHALES CALL

'rojektant:

Rozdział:

¿ĄLUS !

d wielu, wielu lat żaden mieszkaniec Kilmore Cove

background image

nie widział wieloryba na pełnym morzu. Jednak na-

zwa zatoki, większej od miasteczka, pozostała nie-

zmieniona - na pamiątkę dawnych czasów: Whales Cali - Zew

Wielorybów. Zatoka brała początek na wschód od małego portu, gdzie długa piaszczysta plaża gubiła
się pośród

skał chropawego i surowego urwiska Salton Cliff. Tam, na najwyższym cyplu, znajdowała się ukryta
wśród drzew Willa Argo i tam sterczała wieżyczka najstarszej części domu z jej ciemnymi oknami.
Poniżej

huczało groźnie morze, wzbijając wysoko grzywy fal.

Był wieczór i jak każdego wieczoru w nieparzyste dni Gwendalina

Mainoff, miejscowa fryzjerka, biegła wzdłuż plaży, bo dbała o kondycję.

Powietrze było czyste, a niebo bezchmurne. Słońce zaszło już z pół

godziny temu, ale niebo wciąż jeszcze nieco jaśniało, jakby chciało dać szansę obejrzenia ostatnich
wydarzeń dnia.

Ze słuchawkami na uszach, zatopiona w muzyce symfonicznej i swoich myślach, Gwendalina nie od
razu zauważyła dziwną postać leżącą na

piasku. Przebiegła obok, zasłuchana w muzyce.

Dobiegła aż do końca plaży, do pierwszych skał pnących się w górę, i dotknęła swojego głazu - mety.
Odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę Kilmore Cove. Dopiero teraz zatrzymała się.
Zmarszczyła lekko czoło i zsunęła słuchawki z uszu.

- A co to takiego? - wykrzyknęła. - Wieloryb na mieliźnie?

mmmmm umai»i mnmtimmiSi^młmp 10 immmtmammsmsmawangiBm

Wyłączyła walkmana i przeszła kilka kroków po wilgotnym piasku. Z

każdym krokiem czuła coraz większy niepokój.

Na piasku leżał mężczyzna w dziwacznej marynarce i wytartych

dżinsach przylegających do ciała. Wyglądał jak trup wyrzucony przez fale. Ułożenie ramion i nóg
wskazywało, że padł wyczerpany.

Gwendalina spojrzała na morze, szukając jakiegoś wyjaśnienia, ale

background image

ujrzała jedynie płaską ciemną linię horyzontu, która stapiała się z otaczającym mrokiem.

Kilmore Cove spokojnie oczekiwało nadejścia nocy. Ci, którzy

niedawno zgromadzili się w jedynej tutejszej gospodzie, powrócili już do domów, a wokół pod
ciemnymi dachami rozbłysły pierwsze światła.

Wkrótce zapłonęły nieliczne latarnie nabrzeża.

Gwendalina odczekała kilka minut, zanim ośmieliła się zbliżyć do tej postaci. Nie podeszła wprost,
lecz zbliżyła się wielkim łukiem, jakby chciała zyskać na czasie.

I wtedy zdarzyły się dwie rzeczy: najpierw po drugiej stronie zatoki z głuchym trzaskiem zapłonęła
latarnia morska Leonarda Minaxo. Ten

dźwięk przypominał trzask, jaki wydają stare aparaty fotograficzne.

Latarnia zapłonęła i zaczęła rzucać wokół promienie białawego światła.

Chwilę potem leżący na piasku mężczyzna zakaszlał.

- Więc żyje... - szepnęła fryzjerka, poprawiając sobie odruchowo

słuchawki na szyi.

Spojrzała raz jeszcze w stronę oświetlonej latarni morskiej i przebiegła ostatnie metry dzielące ją od
mężczyzny.

Człowiek zakaszlał ponownie i wykonał dziwny ruch, jakby sądził, że nadal znajduje się w wodzie i
musi machać ramionami, by dopłynąć do brzegu.

-

Jak się pan czuje? - zapytała Gwendalina, gdy znalazła się tuż

obok. Był kompletnie przemoczony i pokryty algami, a jego skóra miała kolor zepsutych jaj. Nogi
uderzały w powietrzu, jakby nadal płynął.

-

Przepraszam pana - powtórzyła Gwendalina. - Jak się pan czuje?

Mężczyzna znieruchomiał. A kiedy po kolejnym ataku kaszlu obrócił się w jej stronę, zdała sobie
sprawę, że gdzieś go już widziała. Miał

zamknięte oczy. Długa blizna.na szyi ginęła gdzieś pod ubraniem.

-

background image

Potrzebna panu pomoc? - spytała, kładąc mu rękę na ramieniu.

Mężczyzna skinął lekko głową, otworzył usta i wydusił cichą prośbę.

-

Sądzę, że... z pewnością... tak...

-

Czy da pan radę iść? Śmiało, ja panu pomogę... - I Gwendalina

spróbowała go podnieść, ciągnąc za mokrą odzież.

A on, ciągle z zamkniętymi oczami, posłuszny jej poleceniom, pozwolił

jej się dźwigać. Niepewnie stanął na nogi, mocno ją obejmując.

-

Chodźmy, tędy... - powiedziała Gwendalina, prowadząc go w

stronę miasteczka.

-

Tak... - szeptał Manfred, usiłując rozpaczliwie utrzymać

równowagę.

W zatoce Whales Call <BCTBBBBiatł»HnnBii vii hi flimi

Otworzył oczy i, mrużąc je przed światłem, poparzył na kobietę, po czym natychmiast je zamknął.

„ To syrena... - przemknęło mu przez myśl. - Ocaliła mnie syrena".

/

PIATY

NIEZŁY PASZTET

Jason odczekał, aż samochód jego ojca zniknie za zakrętem, i

gwałtownie odwrócił się w stronę siostry: - Pędzę. Kryj mnie! - Ani mi się śni! - zaprotestowała
Julia. - To głupota!

Chłopiec niespokojnie rozejrzał się wokół i zapewnił:

background image

-

Nie zabawię długo. Najwyżej kwadrans!

-

Jason... - westchnęła jego siostra. - Nie dasz rady obrócić w

kwadrans. Latarnia jest za miasteczkiem, to daleko. A ty musiałbyś iść pieszo.

-

Tylko w jedną stronę, z powrotem wróciłbym na rowerze - uściślił

chłopiec. - Muszę go odebrać. Natychmiast.

-

Możesz to przecież zrobić po lekcjach!

Jason pokręcił przecząco głową i z włosów wypadły mu dwa maleńkie

białe piórka, w dziwny sposób ocalone mimo mycia głowy. Brudne

ślady po smole i zadrapania na brzuchu stanowiły kolejne pamiątki

przygód ostatnich dni.

Julia próbowała go jeszcze powstrzymać. Wskazała otwartą bramę

szkolną w Kilmore Cove i schody, które niczym rządek zębów

prowadziły do środka budynku. Potem zauważyła, że mosiężny dzwon

za parę minut da znak rozpoczęcia lekcji.

-

A co ja powiem Miss Stelli?

-

Wymyśl coś! - odpowiedział. - Nie powiesz mi, że po tym

wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, boisz się wychowawczyni! Ja

chcę tylko...

background image

-

Czego chcesz? - przyciskała go Julia, próbując zyskać na czasie.

Świetnie odgadywała, kiedy jej brata nachodziły dziwaczne pomysły.

Od razu wyczuła, że Jason wcale nie chce

wsimsmmmmmmmmmmmimam® 16 tmtmmms'^miimtmmxmtm>main

Niezły pasztet

biec do latarni Leonarda Minaxo tylko po to, by odzyskać rower. Nie tylko dlatego, że nie cierpiał
tego roweru czy wręcz się go wstydził.

Była to typowa damka, pożyczona od państwa Bowenów; różowiutka, z

kierownicą w kształcie motyla, z dzwoneczkami.

Choć Julia wysilała swoją wyobraźnię, nie mogła dociec,

0

co tym razem bratu chodzi.

Jason spoglądał na nią błagalnie błyszczącymi z przejęcia oczami.

-

Julio... musisz mi pomóc.

-

Ale powiedz mi, dlaczego. I dlaczego nie możesz tego zrobić po

szkole?

Chłopiec westchnął. Wyciągnął dłoń i zaczął wyliczać na palcach:

-

Po pietwsze, ponieważ tato po nas przyjedzie; po drugie, ponieważ

zawiezie nas do domu; po trzecie, ponieważ on

1

mama zasypią nas pytaniami; po czwarte, ponieważ będą nas

background image

pilnować. Może mi powiesz, jakim cudem uda nam się wyrwać i zrobić wszystko to, co musimy
zrobić?

Julia zagryzła wargi. Świeża nominacja całej trójki na Kawalerów

Kilmore Cove wiązała się z dużą odpowiedzialnością.

-

Przy mamie i tacie kręcących się po domu może być pewien

problem...

-

A jeszcze ten właściciel firmy przewozowej, którego ściągnęli z

Londynu...

-

Przez kilka dni musimy się trzymać z daleka od Wrót Czasu.

Jason gwałtownie podniósł dłoń.

*

17

mmmmKajmmmnr^mmmimmmumimp

-

O, nie! Co to, to nie! Nie możemy sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy już wiemy o Pierwszym
Kluczu!

-

Ale jeśli się zbliżymy do tych drzwi, mama się czegoś domyśli!

-

Musimy zaryzykować. A teraz ruszaj, Julio.

-

To znaczy?

background image

-

To znaczy, że ja idę do Leonarda Minaxo. - I Jason wyciągnął z

kieszeni spodni starą, na pół spaloną fotografię latarnika. Pokazał ją siostrze: - Spytam go, czy to on
jest Ulys-sesem Moorem.

Julia zmartwiona zerknęła w stronę szkoły i mosiężnego dzwonu.

-

A ty naprawdę sądzisz, że Leonard ci to powie? Że powie: „Tak, to

ja jestem Ulyssesem Moorem"?

Jason wrócił myślą do poprzedniego dnia, kiedy Leonard ujął ster Metis i przekroczył Morze Czasu,
prowadząc statek przez burzę jak

prawdziwy kapitan.

-

Kapitan nigdy nie okłamuje swojej załogi - odpowiedział. - Może

nie mówi całej prawdy, ale nie kłamie.

Rodzeństwo jeszcze raz spojrzało sobie głęboko w oczy i Julia

ostatecznie skapitulowała.

-

Więc za kwadrans, tak?

Brat przytaknął, odwrócił się i biegiem ruszył w kierunku ulicy

prowadzącej w stronę morza.

Julia odczekała, aż zniknął, i zaczęła się przygotowywać na spotkanie z Miss Stellą.

Właśnie doszła do schodów, gdy rozległ się dźwięk mosiężnego

dzwonu.

Jason, z plecakiem na plecach, dobiegł do głównej ulicy.

mmsmsm^am^mmmmmmmsmp 18 GMmmmmimmtsm

background image

GiaśKiS Niezły pasztet <mmmssmimmm

Przypadł do ceglanego muru i zerknął na przybrzeżny bulwar, gdzie

stoiska z rybami stały rzędem gęsto jedno obok drugiego, tuż pod

skrzypiącą ruderą Windy Inn, jedynego hotelu w miasteczku. Rozejrzał

się dokoła, szukając wzrokiem samochodu ojca. Odetchnął z ulgą,

widząc, że go tu nie ma.

Biegnąc w stronę bulwaru, w kierunku cypla z latarnią, poczuł nagle zapach, któremu absolutnie nie
mógł się oprzeć, zapach pokusę.

To świeżo wyjęte z pieca rogaliki z kremem i scones z miodem, których zapach mógł wąchać i
wąchać.

Nietrudno było dociec, z którego sklepu dochodził ten cudowny aromat: z cukierni Chubbera.

-

A czemu by nie? - zapytał samego siebie, uznając, że jego misja

chwilowo nie jest aż tak pilna.

Pełen nadziei wsunął dłoń do kieszeni i po chwili niecierpliwych

poszukiwań wyciągnął jednego szterlinga, monetę okrągłą i ciężką.

-

Mam! - wykrzyknął uszczęśliwiony.

Przebiegł pędem ulicę, upewnił się, że nikogo znajomego nie ma w

pobliżu i przełamując strach, że zostanie przyłapany, pchnął drzwi cukierni.

Powietrze było ciężkie od zapachów. Kogel-mogel, kakao, wanilia,

cynamon i sułtanki - to tylko część cudownych aromatów

wydobywających się ze szklanych gablot cukierni.

Jason przebiegł szybko po podłodze z ciemnego drewna, położył swoją monetę na marmurowej
ladzie i nie odrywając wzroku od kokardy na

błękitnym fartuchu osoby, która

background image

stała za ladą, zamówił dwa ogromne rogaliki nadziewane kremem.

-

Jeden dla mnie, a drugi dla siostry - skłamał, żeby się

usprawiedliwić. Nie miał najmniejszego zamiaru ocalić drugiego

rogalika.

-

Nie szkodzi, że jeszcze ciepłe? - spytała go sprzedawczyni.

-

Wprost przeciwnie.

Chłopiec pochwycił papierową torebkę z ciepłymi rogalikami i odwrócił

się w stronę wyjścia.

Nagle odjęło mu dech w piersiach. Przed drzwiami stał jego ojciec z innym mężczyzną, którego
chyba gdzieś już wcześniej widział. Właśnie mieli wejść do cukierni.

Jason gwałtownie zrobił w tył zwrot i niepostrzeżenie dla pani za ladą przeskoczył stoliki, by ukryć
się za szkocką zasłoną.

W tym momencie drzwi do cukierni otworzyły się i w sklepie rozległ się głos pana Covenant.

Ukryty za zasłoną, znieruchomiały Jason słyszał, jak ojciec zamawia dwa kawałki rolady i dwie
kawy z mlekiem.

-

To doprawdy bardzo uprzejmie z pana strony, że pofatygował się

pan osobiście do Kilmore Cove jeszcze przed transportem... - usłyszał

słowa ojca skierowane do mężczyzny, z którym wszedł. - I niezmiernie mi przykro z powodu
wczorajszego epizodu, panie Homer...

Jason przypomniał sobie słynnego właściciela firmy przewozowej, który przyjechał do Kilmore
Cove, żeby dopilnować ostatniego etapu

przeprowadzki ich mebli z Londynu.

Widział go poprzedniego wieczoru, gdy w głębokiej ciemności ogrodu Willi Argo mama udzielała

background image

jemu i Julii ostrej reprymendy.

-

Panie architekcie, jeśli pan łaskaw - uściślił pan Homer.

Słynny architekt - skorygował Jason, zerkając spoza zasłony

Widział, jak siadają do stolika i pochylają się nad jakimiś kartkami pełnymi rysunków.

Architekt usiłował wyjaśnić coś w sprawie jakichś wymiarów, podczas gdy Jason, nie spuszczając
ich z oka, spokojnie zjadł połowę swojego rogalika z kremem.

„Jeśli stąd wyjdę, to mnie zauważą" - pomyślał.

Sprawdził korytarz za swoimi plecami, ciemny i zakurzony. Posadzka była z ciemnego drewna, jak w
cukierni, a na białych ścianach

wieloletnie opary z czekolady i wanilii pozostawiły jedyny w swoim rodzaju pachnący nalot.

Korytarz miał dwoje drzwi. Pierwsze prowadziły do małej łazienki z kafelkami w kolorze miodu, z
okienkiem wychodzącym na wewnętrzne

podwórko cukierni.

Drugie były zamknięte.

Jason chciał je otworzyć, ale spostrzegł, że nie mają one klamki.

Nachylił się, żeby w półmroku lepiej im się przyjrzeć, i zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.

-

O, kurczę... - szepnął zdumiony, upuszczając torebkę z rożkiem.

Drzwi były identyczne jak te ukryte za szafą w Willi Argo. Identyczne jak drzwi w piwnicy panny
Biggles, pod którymi niekiedy można było dostrzec trochę piasku z egipskiej pustyni. Identyczne jak
drzwi w Domu Luster, które łączyły Kil-more

Cove z daleką Wenecją. To były Wrota Czasu.

Nagle drgnął.

Usłyszał dźwięk odsuwanego krzesła i podłoga w cukierni zaskrzypiała.

Dobiegł go głos ojca, który zwrócił się do architekta:

-

background image

Przepraszam pana na moment.

Miał tylko kilka sekund, więc błyskawicznie otworzył drzwi do łazienki.

Zdążył je zamknąć w chwili, gdy jego ojciec zastukał:

-

Zajęte?

Chłopiec rozejrzał się wokół zrozpaczony i żeby nie zostać

rozpoznanym po głosie, zakaszlał, odkręcając jednocześnie kran nad umywalką.

-

O, przepraszam... - powiedział pan Covenant po drugiej stronie.

Spróbował otworzyć drugie drzwi, a potem, pogwizdując, postanowił

czekać, aż toaleta się zwolni.

Jason, spocony jak mysz, przełknął nerwowo ślinę. I jeszcze raz. I jeszcze. Myślał gorączkowo, co by
tu zrobić. Starał się zachować

spokój, analizując i badając różne możliwości.

Wyjść z łazienki nie mógł, to było wykluczone. Były dwa wyjścia:

pozostać w niej na zawsze albo spróbować wydostać się przez okienko.

Wybrał to drugie.

Stanął na umywalce i wspiął się na okno. Dudnienie wody tłumiło

trochę odgłosy jego działania. Chłopiec otworzył okno i uważnie

przyjrzał się jego wymiarom. Z pewnością

WmMUBOKma^ammmmmmmmm^mp 22

Niezły pasztet

nie dałby rady wydostać się przez nie ktoś większy od Jaso-na. Ale jemu powinno się udać.

Postanowił działać metodycznie. Wyciągnął z buta sznurowadło. Jeden koniec przywiązał do klamki
okienka, drugi wyrzucił na zewnątrz.

background image

Dzięki temu po wyjściu będzie mógł zamknąć okno.

Wyrzucił plecak przez okno i usłyszał, jak potoczył się po ziemi.

W końcu wdrapał się na parapet, przecisnął ręce i głowę, a piętami mocno odbił się od ściany.

I utknął.

Zawisł z głową przekrzywioną na prawe ramię, z lewym ramieniem

unieruchomionym, a prawym zwisającym już za oknem, z nogami

dyndającymi w powietrzu.

Usiłował spokojnie oddychać, powtarzając sobie, że wszystko będzie dobrze. Idiotyczna sytuacja.
Wyobraził sobie swojego ojca, jak wchodzi do toalety, po czym ściąga go za nogi z tego okna - i
mimo strachu, że to naprawdę może się tak skończyć, wybuchnął nerwowym śmiechem.

Zauważył, że śmiejąc się, wydycha cały zapas powietrza z płuc, i dzięki temu może już poruszać
lewym ramieniem. Nerwowo spróbował

wymacać jakiś uchwyt za oknem, ale na próżno. Zaczął więc wierzgać nogami, szukając po omacku
punktu podparcia. Już miał zwątpić w

swoje wysiłki, kiedy poczuł jakiś występ pod prawą stopą.

To mogła być jego ostatnia szansa, oparł się więc o to coś, nabrał

powietrza, wypuścił je gwałtownie, i w chwili, gdy stał się płaski jak śledź w beczce, odepchnął się
z całej siły.

23 «nBBSBms^BiiiimmłHisaiiKSBUSBeaa

«SSHiKi SiiffiiK imEiEiBtEiS

Tymczasem pan Covenant wycofał się zza szkockiej kotary.

-

Macie może zapasowy klucz do toalety? - spytał kobietę za ladą. -

Sądziłem, że tam ktoś jest, ale chyba zamek się zaciął...

-

Oczywiście, że mamy. - Kobieta odsunęła szufladę, wyjęła z niej

mosiężny kluczyk i wręczyła panu Covenant. - To klucz do tych

background image

pierwszych drzwi, drugich nigdy nie udało nam się otworzyć.

Ojciec Jasona wrócił za kotarę i wsunął klucz w zamek pierwszych

drzwi. Usłyszał, jak coś wewnątrz upada na posadzkę.

-

Można? - spytał na wszelki wypadek.

Odpowiedziała mu głucha cisza. Poczekał więc jeszcze

chwilę i wszedł.

Tak jak się spodziewał, nie zastał nikogo.

Zakręcił kran i rozejrzał się dokoła nieco zdziwiony: uchwyt do papieru toaletowego był częściowo
oderwany od kafelków, a w dodatku na

ziemi leżała torebka z jednym całym rogalikiem i połówką drugiego.

- No nie... - jęknął Jason już po drugiej stronie, spostrzegając brak rogalików.

Znajdował się na kwadratowym podwórku, wybrukowanym jasnymi

otoczakami. Dwa przecinające się pasy z ciemnego kamienia tworzyły wielki X. Tuż obok, po lewej
stronie okienka, przez które się wydostał, znajdowała się kuchenna klatka schodowa i wejście do
dwóch piwnic.

Jakieś mizerne pnącze pięło się po murze w rogu, a spomiędzy bruku sterczały kępy wypalonej przez
słońce trawy.

tmmmmimmmzmmiRmimiiPzs-.

ammmimnnsjMimmp

Niezły pasztet

Jason, przyklejony do muru, zrobił ostrożnie kilka kroków, szukając swego plecaka.

-

Szukasz może tego? - dobiegł go głos od strony kuchennych

schodów.

Chłopiec dostrzegł z daleka swój plecak i trzymające go ręce, ale że schody biegły pod cienistą
arkadą, nie mógł zobaczyć rysów twarzy

background image

mężczyzny.

-

O tak, bardzo dziękuję... - odparł, lekko zmieszany.

-

Mógłbym go prosić?

-

To szkolny plecak, nieprawdaż? - dopytywał się głos. Teraz Jason

odniósł wrażenie, że zna skądś ten głos, tylko

jeszcze nie wiedział, skąd.

-

Hmm... tak - przyznał.

-

No to czemu nie jesteś w szkole?

-

No, bo... dzisiaj... moja klasa jest na wycieczce. A ja nie chciałem z nimi jechać.

-

Ciekawe... - Metaliczny błysk światła świadczył, że mężczyzna

stojący w cieniu schodów zerknął na zegarek na ręku.

-

Na jakiej wycieczce?

Jason zagryzł usta. Czemu ten człowiek zadaje tyle pytań?

-

Mógłbym prosić swój plecak? - spytał.

-

background image

Naturalnie... - odparł mężczyzna, wychodząc w końcu

z cienia.

„O, kurczę!" - przeraził się Jason. Przed nim stał dyrektor szkoły.

mmimmmz':

25

PIATY

W WILLI ARGO

Projektant:

PSTER DEDALUS

Rozdział:

Za przeszklonymi drzwiami werandy Willi Argo stały

dwie nieruchome postacie kobiece: jedną była rzeźba

rybaczki zadumanej nad siecią, drugą - pani Covenant, nareszcie sama. I spokojna.

Jej mąż odwiózł właśnie dzieci do szkoły. Zmyła naczynia po śniadaniu, układając plan na cały
dzień.

Potem pootwierała okna na parterze, żeby przewietrzyć dom, weszła na górę i posłała łóżka. W
wieżyczce poustawiała miniaturowe modele

okrętów i poukładała zeszyty porozrzucane przez dzieci.

Podeszła do okna, by raz jeszcze nacieszyć się zapierającym dech w piersi widokiem morza. Zatoka
połyskiwała w świetle słońca, a wiatr rzeźbił delikatne fale.

Ocknęła się, dostrzegając nagle kątem oka postać ogrodnika

kuśtykającego po parku.

- Bierzmy się do roboty... - mruknęła sama do siebie i czym prędzej zeszła na parter. Tu zaczęła
przeglądać tysiące bibelotów i

najrozmaitszych przedmiotów, których w Willi Argo było zatrzęsienie: drewniane maski, figurki
zwierząt, dziwne wazy, kandelabry, szkatułki, muszle, buteleczki z perfumami i różnego rodzaju
ozdoby. Najpierw

background image

zamierzała usunąć większą część tego składu galanterii i zwinąć dywany do czyszczenia. Postanowiła
też zdjąć z okien zasłony, by dać tym

pokojom trochę odetchnąć.

Ale nie mogła się zdecydować, od czego zacząć. Dom, choć

przepełniony rzeczami, zachowywał wszak doskonałą równowagę

estetyczną, tak łatwą do zburzenia.

Albo trzeba by usunąć wszystko, albo nic.

A przecież musiała bezwzględnie znaleźć sposób na poko-

mmmmim&PAmmnmmr^mrmP^mp 28

(tmmiUiPAnmnimmnmmirmAtim^

nanie tej góry rzeczy - jej mąż wraz z panem Homerem, architektem, oczekiwali przyjazdu ciężarówki
z meblami z Londynu. Do tego czasu pani Covenant powinna bodaj wymyślić, co ulokować w domu,
co

usunąć, a co wstawić do garażu.

Musiała się zastanowić, gdzie powinna ustawić ważniejsze meble.

-

Mamy tyle miejsca, że kłopot jedynie w tym, gdzie co ma stanąć...

- powiedziała wcześniej do męża. Tymczasem okazało się, że to nie

takie proste.

Gdzie postawić kanapę z czarnej skóry? W salonie, na miejscu tej

żółtej? Ale ta żółta ma taki sam odcień, co obraz na ścianie, który zupełnie nie pasuje do czerni. A
jeśli zdjąć obraz, to trzeba by też usunąć dywan.

I tak bez końca... aż usunie się wszystko.

Miała Wrażenie, że każda rzecz w Willi Argo stanęła na swoim miejscu raz na zawsze.

-

Ale ja muszę coś z tym zrobić! - wykrzyknęła pani Covenant,

background image

rozglądając się bezradnie po werandzie.

Stanęła w otwartych przeszklonych drzwiach, by odetchnąć pełną

piersią. Morskie powietrze pozwoliło jej zapomnieć choć przez chwilę o kłopotach z meblami.

Kosmyk włosów połaskotał ją w nos. Odrzuciła go i, westchnąwszy

ciężko, wróciła do pokoju.

-

Co ja mam zrobić? - rzuciła pytanie w stronę posągu rybaczki,

która jak gdyby nigdy nic ze stoickim spokojem zajmowała się swoją siecią, w pełni panując nad
sytuacją.

Zaskrzypiał żwir. Pani Covenant odwróciła się i ponownie wyszła na werandę.

-

Dzień dobry! - pozdrowił ją Nestor.

-

Dzień dobry panu.

-

Robi pani wielkie porządki?

-

Coś w tym rodzaju.

-

Dobrze, dobrze... - bąknął ogrodnik. Według pani Covenant -

podejrzanie obojętnie.

Już od wczorajszego wieczoru, odkąd znalazła swoje dzieci umorusane od stóp do głów sadzą, miała
ochotę rozmówić się z nim.

-

Chciałam właśnie porozmawiać... - zaczęła. Nestor natychmiast

background image

przybrał postawę obronną.

-

Ja tam nic nie wiem, co oni kombinują. Powiedziałem to pani na

początku, pamięta pani? Że dzieci nie będę pilnować. Ale jeżeli ma mi pani coś do powiedzenia na
temat roślin, to zamieniam się w słuch.

Pani Covenant się uśmiechnęła.

-

Czyta pan w moich myślach... Niech mi pan tylko powie, czy

Jason i Julia nie zdenerwowali pana zbytnio?

-Nie.

-

To dobrze...

-

Ale nie wiem, czy czegoś nie popsuli w domu, bo jak mówiłem,

nie pilnowałem ich.

Pani Covenant rzuciła okiem na mieszkanie.

-

Myślę, że nie jest tak źle, z wyjątkiem bałaganu w bibliotece i

przesuniętych kilku mebli...

-

Odkrywali swoje nowe królestwo.

-

A znając Jasona, wymyślili przynajmniej ze trzysta historii na

temat pochodzenia każdego z tych przedmiotów. To zresztą jest

prawdziwy problem w tym domu.

background image

pmmuim^me^azammmramismiizmim» 30 T nmmmzamimm^

-

Historie?

-

Nie, przedmioty. Nie wiem wręcz, od czego zacząć. Niedługo

nadjedzie transport z meblami i... jak będę tak marudzić, to trzeba będzie wyładować je w ogrodzie.

-

Doskonały pomysł - zawołał Nestor. - Albo może je pani sprzedać.

Raz w miesiącu jest mały targ staroci. O właśnie, jeśli o tym mowa, to przydałby mi się fotelik do
mego domku.

Pani Covenant poczuła się urażona taką impertynencją.

-

Pomysł z targiem staroci wcale nie jest zły - powiedziała. - Tylko musiałabym zacząć od tych tutaj...

Po czym przeprosiła i weszła do pokoju.

Nestor gwałtownym ruchem otrzepał swoje welwetowe spodnie i

odszedł, kulejąc, do swego domku.

Przeszedł przez drewniane patio, pchnął drzwi i wszedł do środka,

natykając się na swój roboczy stół zawalony gratami. Wygrzebał spod nich telefon z czarnego
bakelitu, sprawdził numer zapisany na tabliczce zaczepionej na ścianie i gniewnie go wykręcił.

Leonard Minaxo podniósł słuchawkę po piątym sygnale.

-

To ja - powiedział Nestor.

-

Cześć, stary. Co się dzieje? Po latach milczenia teraz jesteśmy jak dwa gołąbeczki?

-

background image

Chce wyrzucić meble.

-

Zaraz, zaraz. Kto chce wyrzucić meble?

-

Pani Covenant. Do miasta przyjechał architekt z firmy Homer &

Homer. Zapłaciłem mu mnóstwo pieniędzy, żeby przeprowadzka trwała

możliwie jak najdłużej, ale jak widać dałem za mało.

-

Zapłaciłeś mu, żeby pracował jak najwolniej?

-

Właśnie.

-

Zgłupiałeś chyba...

-

Nazwij to jak chcesz, w każdym razie państwo Covenant oczekują

transportu dziś po południu.

-

I co z tego...?

-

Należałoby... - Zapadła długa cisza, a potem ogrodnik dokończył: -

Należałoby jakoś przeszkodzić im w drodze.

Leonard Minaxo zaśmiał się ironicznie.

-

Czyja dobrze rozumiem? Chcesz powiedzieć, że niby ja miałbym

background image

to zrobić?

-

Właśnie.

-

Jakbyśmy znowu byli dobrymi przyjaciółmi?

-

Nigdy nie byliśmy wrogami.

-

To kwestia punktu widzenia.

-

Mówiliśmy już o tym. To sprawa życia i śmierci.

-

Nie zaczynaj.

-

Albo ocalenia... życia, gdyby rekin zaatakował.

-

Masz moją dozgonną wdzięczność. -1 złamaną nogę.

-

Jak dalej tak będziesz gadać, nie licz na moją pomoc.

-

Czy to znaczy, że udzieliłbyś mi jej?

-

To zależy.

-

background image

Od czego?

-

Dzieci mi się spodobały - powiedział Leonard, zmieniając

raptownie temat.

-

Nie mówimy o dzieciach.

-

Ale powinniśmy, nie sądzisz?

mmisma^sm^mimimrmnr^mmp 32 (mm^mummm mmsssmstsmsti

i.

mmsinmr^. n u^m^.mrss^ W Willi Argo ^mmimmmm:,

-

Dwa dni temu zszedłeś z urwiska, żeby mi powiedzieć, że

niepotrzebnie się łudzę...

-

I dziś ci to samo powtórzę. Ale, na szczęście, może istotnie trafiła ci się niezwykła para dzieciaków.

-

Trójka. Zapomniałeś o Bannerze.

-

Bannera wynalazłem ja.

-

Może nie masz się czym tak szczycić?

-

Ale też i wstydzić. Zawiniło morze, nie ja.

background image

-

Leonardzie, posłuchaj. Ty masz swoje poglądy, ja swoje.

-

Byliśmy bardzo bliscy odkrycia sekretu konstrukcji drzwi. Bardzo

bliscy.

-

Sprawa zamknięta.

-

Musimy tylko odbyć jeszcze jedną podróż.

-

Sprawa zamknięta.

-

A Penęlopa się ze mną zgodziła!

-

Powiedziałem, że sprawa zamknięta! - krzyknął Nestor. - Chcesz

mnie wysłuchać czy nie? Chciałbym zatrzymać ten transport, żeby nie mogli wjechać z meblami do
miasteczka. I o to cię proszę. Możesz to zrobić? Masz jeszcze klucze od Cyklopa? Pamiętasz, gdzie je

ukryliśmy?

-

Jasne.

-

Oni jadą z Londynu. Jest zatem tylko jedna droga, którą trzeba

zablokować.

-

Ej, stary!

background image

-

Co takiego?

-

Zatrzymam ten transport, ale wieczorem przyjdę do ciebie i raz na

zawsze rozstrzygniemy, co zrobić z Wrotami Czasu.

-

Dobrze. Dziś wieczorem. ✓ifkP ć/ń>

tzmmaaam

i w

trEisrp 33 ^laiSiiumsiar^iiK^

<tittiRiS£80mS131KiS!Bg&£S

-

I jeszcze jedno. Wczoraj w Wenecji zajrzałem do Zafo-

na.

Nestor długo nie odpowiadał, po czym westchnął:

-

L..?

-

Nadal tam jest, pomarszczony, zasuszony jak nigdy. Ale od razu

mnie rozpoznał.

-

Nawet z tym okaleczonym okiem?

-

Kiedy Ulisses powrócił do domu, przebrany za obcokrajowca,

background image

wierny pies Argo go rozpoznał.

-

Chcesz powiedzieć, że tylko starzy się rozpoznają?

-

Chcę powiedzieć, że trzeba mieć pewien rodzaj węchu, żeby

rozpoznać, jak naprawdę mają się sprawy.

umnmmmmmsimm^Asiimp/in^/immii 34

msimmmziPAtiimm&mmimnimn

-

I jeszcze jedno. Wczoraj w Wenecji zajrzałem do Zafo-

na.

Nestor długo nie odpowiadał, po czym westchnął: -1...?

-

Nadal tam jest, pomarszczony, zasuszony jak nigdy. Ale od razu

mnie rozpoznał.

-

Nawet z tym okaleczonym okiem?

-

Kiedy Ulisses powrócił do domu, przebrany za obcokrajowca,

wierny pies Argo go rozpoznał.

-

Chcesz powiedzieć, że tylko starzy się rozpoznają?

-

Chcę powiedzieć, że trzeba mieć pewien rodzaj węchu, żeby

background image

rozpoznać, jak naprawdę mają się sprawy.

PIĄTY

U DYREKTORA

.Rozdział:

¡ektant:

DEDALUS i

.it

Dyrektor pociągnął nosem i zrobił gwałtowny wydech, jakby chciał

wprawić w ruch reszki powietrza w jego gabinecie.

Wielki, stary, zardzewiały wentylator stał na krawędzi szafy.

Przypominał mięsożerną roślinę, gotową w każdej chwili pochwycić

zdobycz. Drobinki kurzu wirowały po przypadkowych orbitach -

oświetlone promieniami słońca, rysowały na posadzce coś w rodzaju

dywanu w tygrysie plamy.

Ani jedna mucha nie ośmieliła się zakłócić ciszy gabinetu.

Jason i Julia siedzieli przed dyrektorem sztywno, z rękami na kolanach i wzrokiem wbitym w
podłogę. Starali się nie poruszać, bo ażurowe

krzesła, na których siedzieli, trzęsły się i skrzypiały przy najmniejszym ruchu.

Dyrektor oparł łokcie o drewniany blat biurka pogryzionego przez

korniki. Trzymał w dłoni czarny ołówek z czubkiem ostrym jak szpilka.

-

A zatem, panno Covenant, czy zechciałabyś mi powtórzyć swoją

wersję wydarzeń?

Julia, całkiem wykończona, nadal wpatrywała się w pod-łogę.

-

background image

Przykro mi, panie dyrektorze.

-

No, to zrobię to ja. Powiedziałaś Miss Stelli, że twój brat został w domu, by pielęgnować waszą
matkę, która ma nogę w gipsie.

-

Trochę przesadziłaś... - wysyczał Jason wprost do ucha siostry.

Ołówek dyrektora zatrzymał się na białej kartce.

-

Ciekawa historyjka, nieprawdaż? Tym ciekawsza, że w tym

samym czasie panicz Jason usiłował złamać sobie no-

36 ^mmmsmnrmm&inmmmimm

gę, wypadając przez okno z toalety na zapleczu cukierni Chubbera.

Tym razem Julia obróciła głowę w stronę brata i wysyczała:

-

A ty nie?...

Dyrektor sięgnął dłonią po telefon, mówiąc:

-

Mam wielką ochotę zadzwonić do pani Covenant i spytać o jej

zdrowie...

-

Nie, bardzo pana proszę! - wykrzyknęła Julia przerażona jego

pomysłem. - Skłamałam.

Dłoń dyrektora zawisła nad słuchawką.

-

Jeszcze jakieś wyjaśnienie?

background image

Jason wziął głęboki oddech.

-

Proszę posłuchać, jest mi bardzo przykro, to moja wina.

Dyrektor podniósł się wolno z krzesła i stanął niedbale

obok starego segregatora.

-

Czyżby? Czy mam wstrzymać oddech? Oto objawi się prawda?

Jason wzruszył ramionami.

-

Jak pan uważa. Chciałem przed lekcjami pójść do latarni morskiej

po rower.

-

Do latarni morskiej? A co tam robi twój rower?

-

Dokładniej mówiąc, to nie mój rower. To rower córki doktora

Bowena, który mi pan doktor pożyczył, kiedy mój się popsuł, uderzając w ich bramę. A jest w
latarni, ponieważ go tam zostawiłem, kiedy

pojechałem z Minaxo wozem do Turtle Parku, żeby z pomocą beczki

smoły schwytać dwoje złodziei, którzy okradli Willę Argo.

Dyrektor ograniczył się do uniesienia tylko jednej brwi.

«mmm&jsmmusmttwmzt

-

I udało ci się?

-

Na szczęście tak - zakończył Jason z uśmiechem.

background image

-

I naturalnie twoi rodzice nic o tym nie wiedzą.

-

No, nie - odparł Jason. - Oni myślą, że pojechaliśmy sprzątać

piwnicę doktora Bowena... - Dopiero w tym momencie chłopiec

zauważył, że Julia daje mu znaki oczami.

-

Hmm... a powiedz mi... - zainteresował się dyrektor, potrącając

przez przypadek segregator, który spadł na podłogę - czy nie sądzisz, że trochę się zagalopowałeś w
tych swoich fantazjach?

-

Wcale nie! - wykrzyknął Jason. - Prosił pan, żebym powiedział

prawdę, więc powiedziałem.

-

Chłopcze... - wybuchnął dyrektor, kierując w niego cieniutkie

ostrze ołówka. - Nie wiem, jak w Londynie, ale w Kil-more Cove lepiej, żeby tacy jak ty nie stroili
sobie żartów z takich jak ja!

-

Ale ja wcale nie robię sobie z pana żartów! Szedłem właśnie do

latarni, jak powiedziałem, kiedy pomyślałem sobie, żeby wstąpić do cukierni Chubbera na rożki.
Jeden dla mnie, jeden dla siostry.

-

A potem?...

-

Potem wszedł tam mój ojciec. Nie chciałem, żeby mnie zobaczył...

więc postanowiłem... do licha... wyjść tyłem.

background image

-

A dlaczego nie chciałeś, żeby cię zobaczył?

-

Żeby się nie wydało, że nie jestem w szkole - zakończył Jason

cichutko.

Dyrektor rozłożył ręce, a potem, gestykulując, podsunął je dzieciom pod sam nos:

-

A zatem, mamy kolejno: dziewczynkę, która opowiada

mmammniRiiiminrp 38

wychowawczyni jakieś zmyślone niesmaczne historyjki, i jej brata

bliźniaka, który udaje, że jest w szkole, a potem się plącze po cukierni, zamiast zbijać bąki w latarni.

-

Nie poszedłem zbijać bąków...

-

Opróżnijcie kieszenie - rozkazał dyrektor. - Chyba że wolicie, bym zatelefonował do domu...

Jason i Julia zaczęli opróżniać kieszenie, wykładając na biurko stos gumek, spinaczy, pół nadpalonej
fotografii, ogryzki ołówków, cztery stare klucze i ozdóbkę w stylu egipskim.

-

To talizman, prezent od mojej przyjaciółki - wyjaśnił Jason,

widząc zdumioną minę dyrektora.

-

Bardzo dobrze. To wszystko zostanie u mnie - postanowił i zsunął

wszystko do pudełka, które następnie schował do szuflady.

-

Ale to niesprawiedliwe! - zaoponowała Julia. - Proszę nam oddać

background image

chociaż klucze od domu!

Cztery klucze od Wrót Czasu ujrzały ponownie światło dzienne.

-Te?

Julia przytaknęła.

Ręka dyrektora sięgnęła po słuchawkę telefonu.

-

Jedno słówko z waszą mamą i oddaję je wam natychmiast.

Widząc, że bliźnięta milczą, dyrektor ze złością wrzucił ponownie

klucze do pudełka.

-

Natychmiast do klasy. I żadnych wyjaśnień.

PIĄTY

GORĄCZKA

Manfred ocknął się i z krzykiem poderwał z ka-napy.

Zaskoczony, stwierdził, że znajduje się w jakimś ciemnym pokoju.

-

Koń! - krzyknął raz jeszcze.

Był spocony, a czoło mu płonęło. Rozejrzał się wkoło, ale nic nie udało mu się wypatrzyć.

Podparł się na łokciu i ostrożnie zaczął obmacywać bolące miejsca. Z

niedowierzaniem zauważył, że ma na sobie jedwabną piżamę.

-

Co się stało? Gdzie ja jestem? Czy to... pani Obliwia?

Ale osoba siedząca przy nim nie była Obliwią. Miała

o wiele delikatniejszy głos i delikatniejsze dłonie, bez długich,

background image

polakierowanych na fioletowo paznokci.

-

Spokojnie, spokojnie, wszystko będzie dobrze. Masz rozpalone

czoło. To przez wysoką gorączkę - usłyszał.

Usiłował coś odpowiedzieć, ale bez skutku. Poczuł, że coś wilgotnego dotyka jego czoła. To był
zimny kompres. Zakręciło mu się w głowie.

-

O tak - usłyszał czyjś głos. - Spróbujemy zbić tę paskudną

gorączkę.

Poddał się bez dyskusji, niezdolny, by stawić jakikolwiek opór. Poczuł, że zimny okład jest jak
łagodna pieszczota, i zapadł na nowo w miękkie oparcie kanapy.

-

Ja... spadłem... - wyszeptał, jakby chciał się usprawiedliwić.

-

Oczywiście, że spadłeś - posłyszał głos syreny. - Ale na szczęście dopłynąłeś do brzegu.

-

Dwa razy... - dodał jeszcze, zanim znowu zapadł w sen.

mmm;

Gorączka (¿mim^Amp^nmrp^anm^smi^nii

Gwendalina wstała. Troskliwym spojrzeniem pielęgniarki obrzuciła

mężczyznę leżącego na kanapie w jej saloniku. Bez tych obrzydliwych podartych ciuchów, z twarzą
pogrążoną we śnie, zarostem buntownika i z tą tajemniczą blizną na szyi wydał jej się jeszcze
bardziej pociągający.

I wreszcie sobie przypomniała, gdzie widziała go po raz pierwszy. W

domu Obliwii Newton, niedaleko Kilmore Cove. A potem jeszcze minęli się w hotelu, zamieniwszy
ze sobą kilka słów.

„Przystojny" - pomyślała.

background image

Zapewne nie z rodzaju tych mężczyzn, którzy mogą podobać się

rodzicom... ale na jego twarzy widać ślady jakichś mocnych przeżyć.

Tajemniczy mężczyzna z morza, który mógłby rozpalić niejedno serce spragnione przygody. Takie jak
jej.

-

Tak lepiej, prawda, Blizno? - szepnęła fryzjerka, głaszcząc

Manfreda po włosach. - Musisz tu pobyć jeszcze kilka godzin, ponieważ pani Obliwii nie ma w
domu. Wiesz może, gdzie mogę ją znaleźć?

-

Obliwia... odeszła. Odeszła!

-

A dokąd?

-

Do Wenecji... - z trudem wyszeptał Manfred, majacząc w

gorączce.

-

Pojechała do Wenecji?

-

Lew... Lustra... lustra...

-

Chcesz lusterko? Lustra?

-

Tysiąc siedemset...

-

Tyle to ja nie mam, Blizno - roześmiała się Gwendalina.

background image

Manfred dalej majaczył.

u : ms: : mnmmmmr&iimimp 43

-

Tysiąc siedemset... A kiedy czekałem, mój motor... od luster... cały podziurawiony... przeklęte
bachory... po Egipcie... z mapą...

Gwendalina postała chwilę, wsłuchując się uważnie w jego słowa, po czym stwierdziwszy, że nic z
tego nie rozumie, jak najciszej wyszła z pokoju. Przysiadła w kuchni, by raz jeszcze zadzwonić do
domu panny Newton. Nagrała kolejną wiadomość na automatycznej sekretarce

Obliwii, a po chwili, niezadowolona, zadzwoniła do matki.

-

Nie zgadniesz, co mi się przydarzyło. Doprawdy nie zgadniesz.

Tak! Ale skąd możesz wiedzieć? To mężczyzna, tak. Co znaczy „w

końcu"? Ale to nie tak, jak myślisz. Nie! Nie możesz przyjść go poznać.

Śpi. Gorzej, majaczy. Ma gorączkę. Opowiada, że spadł z urwiska z

powodu konia. Może przegrał jakiś zakład i stracił wszystkie pieniądze?

Nie wiem. W każdym razie dopłynął do brzegu i ja go znalazłam. Jasne!

Tajemnicze i fascynujące... Co mówisz? Nie, nie zostawiłam go całego upapranego algami!
Przebrałam go w piżamę Alfonsa. Może dzięki

temu nie porzuci mnie na dzień przed moimi urodzinami... Pasuje na niego idealnie. Całkiem jakby na
niego szyta. Widzisz? To znak losu, mówię ci. Nie, nie wiem. Na razie go przezwałam... Blizna.

W pokoju obok Manfred majaczył coraz głośniej.

-

Słyszysz? To on. Majaczy, mówiłam ci. Oczywiście, że użyłam

lodu... ale on ciągle swoje. Opowiada o lwach, o motorze, o Wenecji...

Musi być jakimś podróżnikiem...

Gwendalina przysłoniła dłonią słuchawkę. Głos Manfreda przybierał na sile.

Gorączka

background image

-

Wybacz na moment, mamo. Teraz wojuje z ogrodnikiem i parą

dzieciaków. Zadzwonię później. Cześć.

Gwendalina wróciła do saloniku. Manfred rzucał się na kanapie,

nieustannie ściągając prześcieradło, którym go Gwendalina okryła.

-

Wrota Czasu... w willi... willa! Chcę zobaczyć drzwi. Ale są

dzieciaki... dzieciaki... trzeba powstrzymać te przeklęte bachory...

Trzeba je zatrzymać!

Gwendalina stała się nagle ostrożna.

-

Nie sądzisz, że trochę przesadzasz, Blizno?

-

Zatrzymać... zamknąć... powstrzymać! Zamknąć Wrota Czasu! W

domu! Wszyscy w domu!

W tym momencie zadzwonił telefon.

Fryzjerka podbiegła w podskokach i podniosła słuchawkę.

-

Gwendalina Mainoff, Fryzury z klasą. Przykro mi, ale dzisiaj

zakład nieczynny. Tylko usługi w domu. - Odczekała kilka sekund i

wybuchnęła: - Mamo! Mówiłam ci, żebyś do mnie nie dzwoniła na

numer zakładu! Nie, nie jest gorzej, mówi o dzieciach, które

zablokowały Wrota Czasu. Tak. Och, komu ty to mówisz! Z tym

wszystkim, co mam do zrobienia, mnie też przydałyby się Wrota Czasu!

background image

V- l

¡¡i immmffixmimmmBammi&imim

«oattsitus ^n-am&'zmm

ad laguną wstawał delikatny świt o barwie glicynii,

przebijając się przez nocną mgłę. Stopniowo wychy-

lające się z tej mgły dachy i mosty Wenecji kazały zapomnieć o ciemnej nocy.

Promień słońca padł na dwie postacie stojące w progu starych drzwi, jakby zastygłe w smudze
światła.

-

Nie zrozumiałaś, Obliwio... - odezwała się jedna z nich, opierając dłoń na drzwiach, jakby chcąc w
ten sposób przeszkodzić w ich

otwarciu. - Tylko jedno z nas może powrócić...

-

Dlaczego? - warknęła druga postać. Obliwia Newton wiedziała

doskonale, że jeśli ktoś przekroczy Wrota Czasu, może powrócić. - Ty przybyłeś do Wenecji przez te
same drzwi i nie wróciłeś, zatem...

Peter Dedalus zrobił krok, wycofując się z zasięgu promienia słońca, które cętkowało jasnymi
plamkami stare drewno drzwi.

-

Przypominam ci jeden ważny szczegół - powiedział. - Udało ci się

otworzyć drzwi w Domu Luster, ale Wrota Czasu można otworzyć tylko wtedy, gdy ten, kto je
przekroczył, powrócił.

-

Ale przecież ty nie wróciłeś... - odparła Obliwia. - Więc

-

Że ktoś z Wenecji powrócił zamiast mnie. Obliwia zaśmiała się

drwiąco.

background image

-

Chcesz powiedzieć, że w Kilmore Cove żyje jakiś obywatel z...

osiemnastowiecznej Wenecji?

Teraz z kolei zaśmiał się Peter.

-

Jeśli o to chodzi, to jest ich dwoje.

to oznacza...

-

Co masz na myśli?

-

Żona Ulyssesa Moorea, Penelopa,pochodziła stąd. Była

wenecjanką z osiemnastego wieku.

-

A to znaczy, że... - wyszeptała Obliwia, usiłując powstrzymać

napór myśli.

-

Że ktoś zgodził się pozostać w Wenecji zamiast niej - dokończył

za Obliwię Peter.

-

A ty wiesz, kto to taki?

-

Nie - odpowiedział zegarmistrz. Potem poszperał pod płaszczem i

wyciągnął z kieszeni wenecką monetę. Podsunął ją Obliwii pod nos.

Data wybita na pieniążku wskazywała rok 1751.

background image

-

Proponuję ci zakład.

-

Wiesz, że uwielbiam grać.

-

Najpierw jednak zapraszam na kawę...

i

Wenecja, spowita w swe ponadczasowe piękno, właśnie się przebudziła.

Przed kawiarenki wystawiano już stoliki dla klientów, a kupcy sukienni otwierali swoje kramy. Z
barek wyładowywano kosze z jarzynami na

poranny targ, a wędrowni sprzedawcy szczotek zaczynali krążyć od

domu do domu, oferując kije.

Obliwia i Peter usiedli na stołkach kawiarni przy calle delia Carita i zamówili czarną, gorącą kawę.
Dostawszy ją, objęli kurczowo swe

filiżanki zmarzniętymi dłońmi, dla rozgrzania.

Mieli na sobie długie, zniszczone płaszcze, spod których wyglądały całkiem różne ubrania: Peter
miał na sobie barchanowe, zabrudzone

sadzą spodnie, Obliwia - kombinezon z czarnej skóry, do jazdy na

motorze.

I j>

-

Dlaczego musimy urządzać całe to przedstawienie, Peter?

-

ponownie spytała kobieta, dopiwszy ostatni łyk kawy. Jej długie,

fioletowe paznokcie, którymi nerwowo bębniła o blat stolika,

przypominały tajemnicze, egzotyczne owady.

background image

-

A przede wszystkim powiedz mi, dlaczego na mnie czekałeś?

Peter nie odpowiedział. Próbował osadzić nowe szkła w drucianej

oprawce okularów. Stare okulary stracił poprzedniego wieczoru podczas pożaru w laboratorium.

Obliwia Newton musiała zaczekać, aż zręczne palce zegarmistrza z

Kilmore Cove ukończą swą pracę.

-

Wcale na ciebie nie czekałem - odpowiedział w końcu, patrząc jej

prosto w oczy. - Po prostu nadeszliśmy jednocześnie. ,

-

Mogłeś otworzyć Wrota Czasu i uwięzić mnie tu na za-wsze... -

powiedziała Obliwia lodowatym głosem. - A potem pobiec do swych

przyjaciół i uprzedzić ich o niebezpieczeństwie: „Obliwia zna tajemnicę Pierwszego Klucza!
Wyjawiłem jej i ten ostatni sekret! I ujawniłem, że Black Wulkan zabrał ze sobą wszystkie klucze!".
Mogłeś to zrobić, czyż nie?

Peter Dedalus przytaknął.

-

Może i mogłem.

-

No więc?

Zegarmistrz westchnął.

-

Ale nie czułem...

-

Zakład... - przerwała mu sucho Obliwia. Peter wziął głęboki

background image

oddech.

-

Chcesz powrócić do Kilmore Cove - powiedział - żeby odnaleźć

Pierwszy Klucz i wszystkie pozostałe, które Black Wulkan ukrył w

bezpiecznym miejscu?

mmmimmn:pj/stivjmimi®ii> W Wenecji

-Tak.

-

Ale nie możesz tego zrobić.

-

A dlaczego?

-

Bo Black Wulkan nie jest taki głupi, żeby chować klucze w

Kilmore Cove. Ponieważ istnieją ludzie tacy jak ty, od których trzeba je trzymać daleko. Bardzo
daleko. Już ci mówiłem, co zrobił: otworzył

Wrota Czasu w miasteczku i... pozostał po drugiej stronie.

Obliwia zagryzła wargi.

-

A zatem drzwi, które otworzył...

-

Tak: te drzwi są zamknięte. I pozostaną zamknięte, dopóki ktoś

przez nie nie powróci.

-

Spieszy mi się, Peter. Zakład?

-

background image

Jest tylko jeden sposób, żeby odnaleźć Blacka Wulkana.

-

I ty go znasz?

-Tak.

-

I zechcesz mi go zdradzić?

-

Może. - Peter wskazał na monetę i powiedział: - Z drugiej strony

jednak, ja także chciałbym powrócić do Kilmore Cove. I co najmniej jedna sprawa jest dla mnie
niejasna.

-

Kto powrócił do Kilmore Cove zamiast ciebie? - odgadła Obliwia.

- I zamknął ci drzwi przed nosem?

-

No właśnie. Powiedzmy, że oboje mamy ważne powody, żeby

powrócić, ale mamy tylko jeden bilet powrotny.

-

Więc? - nalegała Obliwia.

-

Więc rzucimy tę monetę. Awers czy rewers. Kto wygra, ten wróci.

Obliwia spojrzała na monetę lśniącą na blacie stolika.

-

Jeśli się zgodzę, powiesz mi, jak mogę odnaleźć Blacka?

irammmz^mmminmiie/immmm'P 51

^mm^^AP^ninminritmmmiPmimp.i,

background image

-

Powiem.

-

A jeśli się nie zgodzę?

-

Możesz wrócić do Kilmore Cove nawet od razu, ale nie poznasz

sposobu na odnalezienie Blacka.

Obliwia podniosła monetę, zważyła ją w dłoni i obróciła między

wymalowanymi paznokciami. Głęboko odetchnęła i spytała:

-

Jeśli się zgodzę, co będziesz z tego miał?

-

Pięćdziesiąt procent szans, że wrócę do domu. I uwolnię się od

tajemnicy.

Kobieta na stole zakręciła monetą. Odczekała, aż przestanie się kręcić i powiedziała:

-

Zgoda.

Peter wyprostował się gwałtownie, jakby był z gumy. Poprawił koślawe okulary i powiedział:

-

No to chodź ze mną.

-

Dokąd?

-

Do mojej mechanicznej gondoli.

background image

iedy dzwon wybił południe, ze wszystkich klas nie-

mal jednocześnie wybiegły dzieci. Radośnie krzy-

cząc, ruszyły w stronę schodów wyjściowych, zwalniając lekko jedynie przed drzwiami gabinetu
dyrektora. A dyrektor stał w drzwiach

nieruchomy jak słup soli.

Od tłumu uczniów odłączyły się trzy osoby. To Jason, Julia i Rick bez słowa przystanęli obok
nieruchomej postaci dyrektora.

Dyrektor udawał, że ich nie widzi, aż do chwili, gdy ostatni z uczniów nie opuścił szkoły. Skierował
pytający wzrok na Ricka.

-

A ty czego tu szukasz, Banner?

-

Jest z nami - wyjaśnił Jason.

-

Doprawdy?

-

Tak. Jest zakochany w mojej siostrze.

I Rick, i Julia dali mu w tym momencie kopniaka w kostkę, a zrobili to tak szybko, że dyrektor
niczego nie spostrzegł.

-

Uważaj Bannerze młodszy, panna Covenant odbywa karę -

powiedział bardzo poważnie pan dyrektor.

Twarz Ricka przybrała kolor jego włosów.

Julia Covenant, która była w tej chwili chyba jeszcze czer-wieńsza od Ricka, zignorowała brata
rozcierającego właśnie obolałe kostki.

-

Czy teraz mógłby pan nam zwrócić klucze od domu, panie

background image

dyrektorze? - spytała.

Dyrektor długo i uważnie przyglądał się całej trójce wzrokiem

człowieka przyzwyczajonego do kontaktów z największymi łobuzami.

W tym momencie rozległ się na schodach stukot kroków Miss Stelli -

rytmiczny odgłos jej nieodłącznych szpilek. To dało dyrektorowi

pretekst, by jeszcze trochę przedłużyć męki dzieci.

-

Zapytamy jeszcze, jak Miss Stella ocenia wasze dzisiejsze

sprawowanie.

-

Ojej! - jęknął Jason i przysiadł na najniższym stopniu.

Wszyscy czworo czekali w ciszy, aż wychowawczyni skończy swój

długi i mozolny marsz po schodach. Miss Stella była mile zaskoczona, widząc czekający na nią
komitet honorowy.

-

Panno Stello - spytał dyrektor - chciałbym się dowiedzieć, jak

dzisiaj zachowywało się rodzeństwo Covenant?

Twarz wychowawczyni rozpromieniła się w szerokim uśmiechu.

-

Nie tylko dobrze się sprawowali, lecz byli świetni w interpretacji rozmaitych wierszy, które im dziś
w klasie czytałam.

Zadowolony dyrektor pożegnał wychowawczynię.

-

Czy teraz zwróci nam pan klucze od domu? - ponownie zapytała

Julia.

background image

Dyrektor nic nie odpowiedział, ale wyprowadził całą trójkę przed

szkołę.

Pan Covenant czekał na dzieci w samochodzie zaparkowanym po

drugiej stronie placu. Dyrektor wypatrzył go natychmiast. Ustawiwszy się tak, by dobrze go widzieli,
wygłosił ostatnią pokazową reprymendę, którą zakończył tymi słowami:

-

Zatem jeśli bodaj jeszcze jeden raz przyłapię któreś z waszej

trójki...

stmimsm

-

Chwileczkę! - zaoponował Rick. - A co ja mam do tego?

-

Masz, masz także i ty, Banner! - uciął krótko dyrektor.

-

Inaczej byś tu teraz z nimi nie był. Zatem, jeśli jeszcze bodaj jeden raz przyłapię któreś z waszej
trójki na zmyślaniu jakichś historyjek, byle by tylko nie pójść do szkoły, nie będzie żadnych latarni,
rowerów ani cukierni na usprawiedliwienie! Nie unikniecie tak łatwo kary, na którą zasłużycie! -
Dyrektor odczekał chwilę, żeby dzieci do głębi odczuły groźny ton jego głosu, zakończył: -
Zachowuję sobie na przyszłość

prawo decyzji co do zawartości pudełka z waszymi skarbami, a dziś

zwracam wam tylko ich część. Oto klucze od domu...

-

i mówiąc to, podał Julii cztery klucze od Wrót Czasu.

Jason spojrzał z niesmakiem na jakiś kawałek plastiku w dłoni

dyrektora.

-

A zdjęcie? A mój medalion egipski?

background image

-

Jutro rano. Przed lekcjami. - Dyrektor uśmiechnął się i zrobił

efektowny w tył zwrot na obcasach. - Tylko punktualnie, przypominam.

-

Myślałem, że już nigdy nie przyjdziecie - odezwał się pan

Covenant, kiedy dotarli w końcu do auta.

-

Tato, pamiętasz Ricka? - Julia przedstawiła kolegę.

-

Hmmm... za dnia, bez sadzy i alg na głowie wygląda całkiem,

całkiem... Cześć, Rick.

-

Dzień dobry panu.

-

Dzień dobry panu - przedrzeźniał go Jason, siadając na tylnym

siedzeniu auta z pochmurną twarzą.

Pan Covenant spojrzał na syna i spytał:

-

Jakiś problem?

w domu Bannera <msasgmmmmti8m&

-

W pewnym sensie tak - wtrąciła się Julia. - Mamy masę lekcji do

odrobienia i... prawda, że Rick może przyjść do nas dzisiaj po południu, żeby się z nami uczyć?

-

background image

Jasne - uśmiechnął się pan Covenant, wskazując palcem prawej

ręki urwisko. - Może jednak powinniśmy spytać jeszcze mamę. Możecie chyba zdzwonić się po
obiedzie?

-

Oczywiście - odpowiedział Rick. - Ja do was zadzwonię. Do

widzenia panu. - Cofnął się kilka kroków, wziął swój rower i spojrzał na Julię: - Zadzwonię do
ciebie.

-

Nie, to ja zadzwonię - odpowiedziała dziewczynka.

-

Robią się niemożliwi - wysyczał Jason, zapinając pas.

Rick pedałował z lekkim sercem. Dzień zapowiadał się fantastycznie.

Mieli przed sobą całe popołudnie - mnóstwo czasu na poszukiwania.

Przemknął obok kościoła w Kilmore Cove z szybkością mewy.

Radośnie pomachał ręką ojcu Feniksowi, stojącemu w cieniu dzwonnicy i gawędzącemu z kilkoma
osobami. Potem skierował się w stronę

morza, gdzie rybacy zajęci byli zwijaniem płóciennych zadaszeń nad straganami.

Willa Argo górowała nad urwiskiem. Rick czekał, aż na pełnej zakrętów drodze ukaże się srebrzysty
samochód ojca Julii i Ricka. Gdy tylko ujrzał go, oparł nogę o kamienny pachołek, który znalazł
gdzieś

nieopodal, i siedząc tak na rowerze bez ruchu, obserwował, jak auto bierze jeden zakręt za drugim,
wspinając się ku górze, do samego domu.

-

Nie, to ja zadzwonię - wyszeptał, kiedy auto mignęło po raz

ostatni, znikając w zieleni parku.

Rick uśmiechnął się i ruszył w stronę domu.

imsin^^immnram^rim^^mp 57 (mimmmmm^nmrnm^mimmmi

background image

I

(tznzttmsttmmitiimmnfimiii

-

A to co? - spytała go matka kilka minut potem. Nie mogła

zrozumieć, co się stało.

Rick wrócił do domu z małym pakunkiem. Prezent - kwadratowe

kartonowe pudełko - opakowany był w lśniący żółty papier i

przewiązany zieloną wstążką z dużą kokardą i z kłosem zboża.

-

Rozpakuj to, śmiało!

-

To dla mnie?

-

Tak, mamo. Dla ciebie i trochę dla mnie.

Matka wzięła prezent, usiadła przy stole i odsunęła brzeg kraciastego obrusa. Położyła pakunek na
stole i znieruchomiała, wpatrując się weń tak, jak patrzy się na coś niespodziewanego. Za jej plecami
bulgotała w garnku kartoflanka.

-

Co? Niecierpliwisz się?

-

Może - uśmiechnął się syn. - Śmiało!

Z pakunku rozchodził się słodki zapach owoców. Pani Banner zdjęła

fartuch. Właśnie wróciła z cotygodniowego sprzątania w domu

Connorsów i była umordowana.

-

background image

Co świętujemy? - spytała, rozwiązując zieloną wstążkę dłońmi,

które jeszcze czuć było amoniakiem.

-

Może wspaniałe popołudnie? - zaproponował Rick.

Wstążka zsunęła się na podłogę i lśniący papier rozchylił

się z głośnym szelestem, ukazując tuzin ogromnych marmoladek

owocowych posypanych kryształkami cukru.

Pani Banner na ich widok podniosła rękę do ust:

-

Rick! Ależ to są nasze... - wykrzyknęła, przejęta do głębi.

-

Tak - dokończył za nią Rick. - To nasze ulubione smakołyki. Moje,

twoje i... taty.

Oboje poczuli, jak zalewa ich gwałtowna fala wspomnień.

Tata Ricka każdej niedzieli po mszy kupował u Chubbera marmoladki

owocowe. Mama gawędziła wtedy ze znajomymi, podczas gdy Rick

ganiał po placu mewy, zaintrygowane biciem dzwonu. Rick często

towarzyszył ojcu do cukierni i wybierał marmoladki ze szklanej wazy: brał pięć różowych, swoich
ulubionych, i tylko dwie zielone, które według niego miały zbyt cierpki smak, ale które bardzo lubił
ojciec.

Potem jednak i ojciec, i marmoladki zniknęli z domu Bannerów. Ojciec zaginął gdzieś na morzu,
marmoladki - na półkach pachnącej cukierni Chubbera, gdzie matka nie miała już odwagi zajść.

-

Śmiało! - powiedział Rick, który postanowił tego dnia przywrócić

dawną tradycję, nawet jeśli to akurat nie była niedziela i nie byli na mszy. - Wybierz sobie jakąś.

Oczy matki zaszły łzami. Pokręciła przecząco głową.

background image

-

N... nie. Ty weź pierwszy.

Rick wybrał jedną z dwóch zielonych marmoladek, które lubił ojciec.

Włożył ją do ust, potrzymał ją przez chwilę, nie gryząc, i z obawą oczekiwał chwili, kiedy poczuje
cierpkość. Tymczasem niespodziewanie poczuł delikatny smak i aromat mięty.

Uśmiechnął się. Zasmakowała mu.

Dorósł.

/

■ĄPAimmmit^msrimmmmmim^^Bmt»

::S!K3

Leonard Minaxo odsunął na bok telefon z czarnego bakelitu. Potem

odłożył na miejsce mapę morską, jedną z tych, jakich pełno było na półkach w izbie na szczycie
latarni. Nad mapką z wykresami

barometrycznymi znajdował się egzemplarz Ciekawego podróżnika,

przewodnika po Kilmore Cove, który zabrał z „Wyspy Calypso"

poprzedniego dnia, żeby nie wpadł w ręce dzieci.

Zamknął za sobą drzwi i zaczął schodzić po krętych schodkach

oddzielających górę latarni od jej podstawy. Schodków było ponad

tysiąc - bez poręczy, przymocowanych wprost do ściany, która swym

wyglądem wywoływała dreszcz niepokoju. Przez całe lata Leonard

przybijał na niej szkielety większych ryb, jakie mu się udało złowić.

Wśród okazów królowały trzy szczęki rekina z Pacyfiku, kły morsa i długi róg narwala oraz szczęka
wieloryba złowionego na północ od

Syberii.

Doszedł do drzwi na dole schodów, minął je i zszedł pod ziemię. Skręcił

kilkakrotnie, tak jak prowadziły go kręcone schody, i dotarł do

background image

zamkniętych drzwi, które blokowały przejście. Sprawdził zamki i wrócił

na parter, po czym wyszedł z latarni.

Wiał silny zachodni wiatr, pchając niskie fale prosto na ląd. Mężczyzna wszedł do stajni i otworzył
boks Ariadny. - Nadszedł twój czas -

powiedział do klaczy, czyszcząc jej kark. - Wyruszamy jeszcze dziś.

Osiodłał ją dwoma szybkimi ruchami i wyprowadził na łąkę przed

domem. Zastanowił się chwilę, czy wszystko pozamykał i czy ma nóż za pasem, po czym wprawnie
wskoczył na siodło.

-

Naprzód! - krzyknął wprost do uszu Ariadny - Jedziemy do lasu,

maleńka!

Klacz ruszyła nerwowym truchtem, a już po chwili pędziła galopem.

Leonard pochylił się w siodle jak stary kowboj. Przejechał w mgnieniu oka ścieżkę prowadzącą z
cypla na drogę na-brzeżną i skręcił ku

wzgórzom Crookheaven.

Ariadna - prowadzona delikatnie, lecz zdecydowanie - wybiegła na

wąską, krętą ścieżkę wiodącą wzdłuż nieregularnych pagórków i pędziła w stronę wzgórza na tyłach
miasteczka. Ścieżka wiodła na wierzchołek wzgórza, a potem dalej wzdłuż szczytu.

Wkrótce wiatr od morza ucichł, ustępując miejsca ciepłym prądom

wśród wzgórz.

Ariadna dobiegła do lasu i wpadła między gałęzie drzew. Dopiero teraz Leonard wyprostował się w
siodle, a koń przeszedł w stępa.

-

Wolniej, wolniej... - szepnął. - Dosyć dawno mnie tu nie było.

Las był niski i niezbyt gęsty, zarośnięty barwnymi krzakami i

trawiastym poszyciem. Tu i tam rosły wiekowe dęby i wątłe drzewa o jasnej korze, wysokie i
cienkie, przypominające czerwonaki.

background image

Leonard bardzo dobrze znał te ścieżki i kierował Ariadnę w głąb starego lasu, tam gdzie większa
gęstwina i głębszy mrok.

Zsiadł tylko raz, żeby zbadać teren. Dojechał do jakiejś szerszej drogi, wjechał na nią i dotarł do
pnia zaznaczonego czerwoną wstążeczką. Tu skręcił w lewo.

narami.

Yamrz :smmmi.<mrm>

Zsiadł z konia i, pogwizdując, zabrał się do usuwania sterty gałęzi, w czym pomagał sobie nożem.
Ariadna skorzystała z tego, by skubnąć

smacznej świeżej trawy.

Po jakichś dziesięciu minutach Leonard skończył pracę. Odsłonił wielką koparkę nakrytą zielonym
brezentem, zlewającym się kolorystycznie z gałęziami drzew i suchymi ko-Uniósł plandekę,
odsłaniając napis: Rozbiórki - Cyklop.

Poczuł wielką radość.

Obszedł maszynę dokoła, zdjął plandekę i jego oczom ukazała się

wielka żółta koparka z wygiętym w łuk chwytakiem podobnym do szyi

dinozaura. Wskoczył najpierw na gąsienicę, potem do kabiny i podłożył

sobie pod plecy czarną poduszkę wyjętą z fotelika operatora koparki.

Splunął w obie ręce, patrząc przy tym na kierownicę i drążek zmiany biegów, tak dobrze mu znane.
Ze zdenerwowania aż uniósł prawą brew, ale prawie w tym samym momencie przypomniał sobie, że
klucz od

stacyjki schowany jest za pedałem gazu. Pochylił się i podniósł go.

Włączył silnik i chwycił kierownicę.

- Ruszaj, bestio. Znów musimy wziąć się do roboty!

PIATY

Tytuł:

OBIAD W WILLI ARGO

Rozdział:

Projektant:

background image

PSTER DEDALUS

Json ze smętną miną spoglądał na górę zielonego groszku, jaką mama nałożyła mu na talerz. Po
chwili, pogrążony w ponurych myślach, zaczął

budować małe piramidki z zielonkawych kuleczek, po czym użył

widelca w charakterze miniaturowej katapulty, wyrzucającej te malutkie pociski.

Podczas gdy Julia opowiadała, co się działo dzisiaj w szkole, on

wyliczał w myśli kolejne porażki: dyrektor zabrał mu amulet otrzymany w prezencie od Maruk w
Krainie Puntu oraz jedyne zdjęcie Ulyssesa

Moore'a; nie udało mu się dotrzeć do latarni i porozmawiać z Minaxo; miał dość tych mdłych i
głupkowatych słodkich oczu, jakie zaczęli do siebie robić Rick i Julia; a w dodatku musiał siedzieć
przy tym stole, nad zielonym groszkiem...

-

A tobie jak upłynęło przedpołudnie? - spytała go mama,

poślizgnąwszy się na groszku wystrzelonym nieopatrznie na podłogę. -

Och, Jasonie, przestań się bawić jedzeniem!

Chłopiec odsunął talerz.

-

Nie jestem głodny.

-

Skończ groszek - upomniał go ojciec spokojnie. - I odpowiedz

matce na pytanie.

-

Jakie pytanie?

-

Jak było w szkole... - podpowiedziała mu szeptem Julia.

Dopiero wtedy Jason porzucił swoje rozważania i powrócił do

background image

rzeczywistości. Wszyscy czworo siedzieli przy obiedzie na werandzie przed kuchnią, biały obrus
trzepotał na wietrze, a słońce prześwitujące przez gałęzie drzew w parku malowało żwir wokół nich
w jasne plamy Willa Argo, ciemno-mtmmmimtiisimsmp

Obiad w Willi Argo

szara masywna budowla na stromiźnie urwiska, wyglądała tak, jakby

miała zamiar rzucić się w morze.

-

W szkole? Normalnie... - odpowiedział Jason, spoglądając na

talerze pozostałych.

-

Julia właśnie nam powiedziała, że czytaliście wiersze - zauważył

ojciec i podsunął mu znacząco talerz z groszkiem pod sam nos.

-

Tak. Takie tam, wydumane...

-

To znaczy?

-

Że to, co napisane w wierszu, nie znaczy wcale tego, co napisane.

-

Fantastycznie - powiedział pan Covenant. - Mniej więcej tak jak

to, co nam mówisz, nie oznacza tego, co myślisz.

-

Jason.ciągle jeszcze poluje na ducha, który mieszka w tym domu -

wtrąciła Julia, usiłując zmienić temat.

Pani Covenant postawiła na moment stos talerzy na rogu stołu, by

background image

poprawić sobie włosy, które wymknęły jej się spod klamerki.

-

Czy nam wierzycie, czy nie, ja się zgadzam z Jasonem. Zdumiony

chłopiec podniósł wzrok.

-

To znaczy?

-

Całe przedpołudnie walczyłam z domem, usiłując znaleźć miejsce

dla mebli, które nadejdą. Ale to koszmar, wierzcie mi. Ten dom jest jakiś zaczarowany.

-

Niedługo nadjedzie Homer i pomoże nam - zauważył pan

Covenant, patrząc na zegarek.

-

Chcecie go tu wpuścić? - spytał zaniepokojony Jason.

-

No tak. Czemu nie? To architekt.

-

I będzie przestawiał takie tam różne... stoły, fotele czy... szafy?

-

Jasonie, o co ci chodzi?

Chłopiec rzucił siostrze ostrzegawcze spojrzenie. Z jeszcze jednym dorosłym w domu skorzystanie z
Wrót Czasu tego popołudnia będzie

znacznie trudniejsze, jeśli w ogóle nie wykluczone.

-

O to, że jeśli wy z tym panem będziecie przestawiać meble... -

background image

wtrąciła Julia - to nam będzie trudno skupić się na nauce. No nie, Jason?

-

Mhh...

-

Do licha, dzieci! - wybuchnął pan Covenant. - Przecież tu jest tyle miejsca, że nawet nas nie
usłyszycie. A poza tym to nam nie zajmie całego popołudnia.

-

Nie byłabym tego taka pewna - odezwała się żona. - Tu właściwie

nic się nie da przestawić. Wiesz, co mi śię zdarzyło dziś rano?

Przypominasz sobie tę jadalnię z czarną szafą i dwoma narożnikami?

Pan Covenant skinął głową, jakby chciał powiedzieć: no, tak z grubsza.

-

Na narożnikach stoją dwa wazony. Zdjęłam je i przeniosłam do

salonu, bo pomyślałam sobie, że moglibyśmy postawić na ich miejscu te dwa czerwone kandelabry,
które nam podarowała moja mama.

Uśmiech na twarzy pana Covenant zamarł, a twarz przybrała wyraz

melancholijnej uległości. Zawsze nienawidził tych czerwonych

kandelabrów od teściowej.

-

I co? - mruknął.

Obiad w Willi Argo

<mmmmm

-

Poszłam po coś na piętro, a kiedy wróciłam, oba wazony stały

znów na narożnikach.

background image

-

A zatem żadnych kandelabrów od twojej matki - roześmiał się pan

Covenant, wyraźnie podniesiony na duchu.

-

Ale... nie rozumiesz? Jakim cudem dwa wazony same wróciły na

miejsce na narożnikach?

Jason chytrze się uśmiechnął.

-

Duch - wyszeptał.

-

No właśnie! - wykrzyknęła jego mama. - Duch, który nie życzy

sobie, żeby tu... cokolwiek przestawiać.

-

Dalej, Julio. Musimy go odnaleźć! - zawołał Jason, wstając od

stołu.

Pan Covenant kazał mu usiąść z powrotem.

-

Najpierw jednak skończysz ten groszek - powiedział stanowczo.

Niedługo potem pani Covenant wyszła z kuchni z filiżanką kawy dla

męża. Poobiednia kawa to był nawyk nabyty podczas ich ostatniej

podróży do Włoch.

-

Możemy zrobić tak - zaproponowała Julia, powracając do tematu

lekcji. - Jeśli wy dzisiaj nie meblujecie saloniku z kamiennym

background image

sklepieniem, to my tam się spokojnie usadowimy.

Jason, łykając ostatni kęs groszku, aż zadrżał z podziwu dla pomysłu siostry: mając do dyspozycji ten
pokój, mieliby także pieczę nad

Wrotami Czasu i nikogo obcego by tam nie wpuścili.

-

A nie moglibyście się ulokować w jakimś spokojniejszym miejscu,

na przykład w bibliotece? - spytał ojciec, bio-

rąc z uśmiechem filiżankę kawy. Wsypał do niej pół łyżeczki cukru i zaczął energicznie mieszać w
kierunku przeciwnym do wskazówek

zegara. - A wasz przyjaciel? Przyjdzie się z wami uczyć?

-

Jaki przyjaciel? - spytała pani Covenant.

-

Rick - odpowiedziała Julia.

-

Ten z rudymi włosami - dopowiedział Jason.

Pan Covenant odłożył łyżeczkę na brzeg talerzyka, sięgnął po filiżankę i przybliżył ją do ust.

I dokładnie w tym momencie zadzwonił telefon.

-

Czy to możliwe? - wybuchnął, odsuwając gwałtownie filiżankę. -

Za każdym razem to samo!

-

To do ciebie - roześmiała się żona.

Pan Covenant podniósł się od stołu, prychając, i zniknął w głębi domu, przy telefonie.

Dzieci, siedząc na werandzie, słyszały, jak odbiera telefon i jak coraz głośniej wykrzykuje jakieś
nerwowe uwagi.

background image

-

Skończyłem - oznajmił Jason, wstając od stołu. - Idę.

Julia dała mu znak, by usiadł jeszcze i był cicho. Oboje

z coraz większym przejęciem zaczęli wpatrywać się w drzwi od kuchni, skąd miał nadejść ojciec z
jakimiś nowinami.

-

To nie do wiary! - wybuchnął pan Covenant, wracając do stołu.

Chwycił filiżankę kawy i wściekły wypił duszkiem kawę. - Istne

szaleństwo! To kompletni durnie! Idioci!

-

Co się stało?

-

Stało się, że ci z transportem zawrócili!

-

Jak to zawrócili?

-

Powiadają, że najpierw natrafili na leżące w poprzek drogi

zwalone potężne drzewo! A przecież nie było burzy,

tmmimmmmimsmmgBa

która mogłaby wyrwać z korzeniami drzewo! Pocięcie tego drzewa

zajęłoby im całe przedpołudnie! Ale to nie wszystko! Mówią, że na

drodze natrafili na takie dziury, że bali się uszkodzić ciężarówkę.

-

Dziury?

-

background image

Czy ty wczoraj widziałaś bodaj jedną dziurę?

-

Może pomylili drogę... - powiedziała mama.

-

Nie ma innej drogi! I tak dobrze, że jest choć ta jedna! Ale i to nie koniec! Kierowca ciężarówki
definitywnie zawrócił, kiedy zobaczył

jakiegoś jednookiego olbrzyma kierującego potężną żółtą koparkę

wprost na nich!

Julia z Jasonem wymienili błyskawicznie spojrzenia.

-

Ty chyba żartujesz? - Pani Covennat nie dowierzała własnym

uszom.

-

Dopiero co usłyszałem to wszystko od Homera. Umówiliśmy się w

miasteczku na placu. Pójdziemy sprawdzić, co, do diabła, zdarzyło się na drodze.

-

A ja co mam robić?

-

Nie wiem, co ci powiedzieć - odparł pan Covenant, odrzucając

serwetę. - Odpocznij sobie. Poczytaj książkę. Idź na spacer. Ja

wychodzę. - I wyszedł, a kilka kroków dalej, dochodząc do samochodu, wykrzyknął wściekły: -
Kurczę! Kurczę! Kurczę!

Jason i Julia odczekali, aż odjechał, a potem, kiedy mama zwróciła się do nich, jakby chciała o coś
zapytać, zerwali się na równe nogi i zgodnie oznajmili:

-

To my idziemy odrabiać lekcje.

background image

PO OBIEDZIE W WILLI ARGO

Projektant: i Rozdział:

PÍTER DEDALUS ¡ 10

Dzieci pomknęły biegiem po schodach, wzdłuż których wisiały portrety dawnych właścicieli Willi
Ar-go. Wiadomość przekazana ojcu przez

telefon rozproszyła większość ponurych myśli Jasona i - niczym

podmuch wiatru w żagle - ożywiła jego entuzjazm.

-

Są u Chubbera, pojmujesz? - Opowiadał siostrze o porannym

odkryciu, kiedy wbiegali do pokoiku w wieżyczce.

-

Jesteś pewien?

-

Jak tego, że tu stoję.

-

W Willi Argo, u pani Biggies... - wyliczała Julia - w Domu Luster

i u Chubbera. Czworo drzwi. Ale ile ich jest w ogóle?

Jason pokręcił głową.

-

Tego nie wiemy i to jest pierwsza rzecz, którćj się musimy

dowiedzieć.

-

To od czego zaczniemy?

-

Od biblioteki - zaproponował. - Kiedy byliśmy na Wyspie Masek,

background image

Peter wspomniał o jakiejś książce, w której powinien się znajdować opis wrót w Kilmore Cove i
rysunek Pierwszego Klucza. - Spojrzał pytająco na siostrę, co ona na to, ale Julia odwróciła się do
niego plecami.

Zamyślona, stała nieruchomo, patrząc przez okno wieżyczki w świetlistą dal zatoki Kilmore Cove. -
Julio?

Dziewczynka otrząsnęła się ze swych myśli.

-

W porządku, biblioteka. Pójdę zadzwonić do Ricka.

Jason zaczął przeglądać mosiężne tabliczki określające tematykę książek ustawionych na
poszczególnych półkach w bibliotece Willi Argo.

Po obiedzie w Willi Argo <mim^ammnimmm^

Z kuchni na dole dochodził brzęk talerzy zmywanych przez mamę, a za oknem wiatr giął gałęzie
drzew w parku. Z nosem zadartym ku górze

Jason przeszedł obok starego fortepianu, obok kanapy z bawolej skóry, obok kręconych fotelików,
przez cały czas wpatrując się uważnie w

grzbiety książek oprawionych w skórę, z wytłaczanymi złoconymi

literami wytartymi ze starości, z czarnymi literami i bez liter. Tomy wysokie i cienkie - traktaty
anatomiczne pełne obrzydliwych rysunków, małe kompendia z konstelacjami gwiazd i opasłe tomiska
encyklopedii, podręczniki z rysunkami grzybów i wszystkimi ich dziwnie brzmiącymi nazwami
łacińskimi. Przejrzał długie szeregi powieści, dzienników

podróży, zbiory atlasów i esejów filozoficznych. Kiedy tak przeglądał

tom za tomem, wydawało się, że z góry, z sufitu, obserwują go z

zainteresowaniem przodkowie rodziny Moore, wymalowani tam na

potężnym obrazie drzewa genealogicznego.

I nagle 'znalazł to, czego szukał. Ogarnęła go wielka radość. Książka była długa i wąska, oprawiona
w ciemnoczerwoną okładkę.

Jej tytuł, wytłoczony elegancką czcionką kroju liberty, brzmiał:

Podręcznik dla eskapistów. Klucze, kłódki, tajemne przejścia i sposoby ucieczki.

Podsunął fotelik pod półkę, wszedł nań i sięgnął po tę książkę,

background image

odkrywając ze zdumieniem, że w okładkę wprawione jest okrągłe

lusterko.

Julia powróciła, niosąc Słownik zapomnianych języków.

- Rick przyjdzie później - powiedziała i przykucnęła na dywanie obok brata. - Co znalazłeś?

tiimmmmm^imtimnminim&iKttiP

Jason nie odpowiedział, pochłonięty lekturą książki, którą z zapałem kartkował. Długie i wąskie
stronice były cieniutkie jak przebitka i miały kolor alabastru. Ani białe, ani szare, zadrukowane w
dwóch kolumnach przedzielonych eleganckim motywem roślinnym. Od czasu do czasu

ścisły druk przerywała czarno-biała ilustracja. Najczęściej były to skomplikowane kłódki, części
zamków i mechanizmy służące do

zamaskowania skrytek umieszczonych w szafach, kufrach i

mieszkaniach. Przy każdej ilustracji widniała gęsta siatka strzałek i numerków wyjaśniających
szczegóły funkcjonowania. I tak, na

przykład: unosząc dźwignię numer jeden, umieszczoną wewnątrz

kandelabru, uruchamiało się ciężarek umocowany do bloczka numer

dwa, który powodował, że sworzeń numer trzy odskakiwał i otwierały się drzwi w ścianie numer
cztery, dotąd wyglądające jak zwykłe lustro.

Jason przyglądał się z największą uwagą mechanizmom

uruchamiającym w kłódce kombinację „voronoff", która umożliwiała zniszczenie zamka po
jednorazowym jego użyciu. Odkrył też, jak

wykonano specjalny ząb klucza „co-ąuebrune", używanego przez

francuską szlachtę do schowków z cenną biżuterią.

- Super... - szeptał przy każdej kolejnej kartce, wpatrując się z

zachwytem w łańcuchy i kłódki, okute skrzynie i zapadki, tajemne drzwi obrotowe i sekretne schody.

Potem, przypomniawszy sobie nagle, w jakim celu odszukał tę książkę, zamknął ją i ponownie
otworzył na samym końcu, na spisie treści.

Podręcznik składał się z wielu bogato ilustrowanych rozdziałów,

autorstwa różnych osób. Jason położył książkę

background image

76 ^minmmmnimsmiinmmmimnit

__

w.iv.mv.:mKrvmiP Po obiedzie w Willi Argo

11

na podłodze tak, żeby i Julia mogła ją widzieć, po czym rozchylił

cieniutkie stronice ze spisem treści. Nazwiska poszczególnych autorów nie biegły alfabetycznie, ale
chłopiec znalazł to, czego szukał: Raymond Moore, Krótkie rozpoznanie naukowe ośmiu drzwi w
Kornwalii.

Ciekawostka inżynieryjna i marzenie włamywacza, s. 223.

-

Osiem wrót! - wykrzyknął chłopiec, kartkując pospiesznie książkę

w poszukiwaniu strony 223.

-

Raymond Moore... - wyszeptała Julia, podnosząc wzrok na drzewo

genealogiczne wymalowane na suficie. Odszukała to imię w gąszczu

innych wypełniających gałęzie drzewa, zaczynając od ostatniego,

Ulyssesa, a kończąc na protoplaście rodziny, Ksawerym. - O jest! -

wykrzyknęła na widok imienia Raymonda, które umieszczone było

bliżej Ksawerego niż Ulyssesa. Żonaty z niejaką Madame Fioną.

Julia obliczyła pokolenia dzielące go od ostatniego właściciela Willi Argo i powiedziała:

-

Mamy do czynienia z kimś, kto żył co najmniej czterysta lat temu.

-

Leonard Minaxo też mi o nim mówił - dodał Jason.

-

background image

O Raymondzie? A przy jakiej okazji?

-

Wczoraj - odpowiedział jej brat. - Kiedy wjechaliśmy do Turtle

Parku, powiedział, że park zaprojektował przodek Mooreow, właśnie

Raymond. - I mówiąc to, wskazał imię autora rozdziału. - I jeszcze...

żeby nic nie pokręcić... wymknęło mu się, że Raymond był jego

przodkiem.

-

Zatem to latarnik...

-

No właśnie - podsumował Jason i zabrał się do lektury.

Rozdział był napisany staroświeckim językiem i w napuszonym stylu, charakterystycznym dla tamtych
czasów. Po rozwlekłej przedmowie

adresowanej do czytelników przodek Ulyssesa przechodził do tematu

zapowiedzianego w tytule. Stwierdził, że dowiedział się o istnieniu spokojnej miejscowości w
południowej Kornwalii, do której dotrzeć

można jedynie drogą morską, miejscowości w której znajduje się wiele dziwnych zamków. Raymond
zilustrował je w odpowiednim dziale.

Miasteczko składało się z nielicznych budowli kamiennych i niczym się nie wyróżniało, może z
wyjątkiem czarującego krajobrazu,

charakterystycznego w tych stronach.

Julia zwróciła uwagę Jasona, że Raymond starannie unika podania

nazwy Kilmore Cove oraz że podkreśla fakt, iż nie istnieją żadne drogi łączące je z innymi
miejscowościami. Jest tylko jedna możliwość

dotarcia tam - okrętem.

Osiem zamków zamontowano na ośmiu drzwiach rozsianych po

miasteczku: na stacji poczty konnej, w romantycznym domu sowy, w

background image

domku rybaka, w stajni, w starej świątyn-ce na szczycie wzgórza, w faktorii Beamish, w wieży
strażniczej i w latarni.

Ciekawe - zauważał autor opracowania - że żaden z zamków nie

znajdował się w budynku reprezentacyjnym miasteczka, jak na przykład w kościele, lecz w miejscach
najzupełniej zwyczajnych. A jedne drzwi były umieszczone nietypowo, oparte o tyły wozu, całkiem
bez żadnych ścian.

Wszystkie drzwi były zrobione z solidnego i bardzo trwałego drewna w ciemnym kolorze. Jedne z
nich wyglądały na starsze od pozostałych i miały bardziej skomplikowane zamki.

mmme:mmm:m> Po obiedzie w Willi Argo

To drzwi umieszczone w wewnętrznej ścianie starej, pamiętającej

jeszcze czasy rzymskie wieży strażniczej, która znajduje się na szczycie urwiska.

Dzieciom przeszedł dreszcz po plecach - na rysunku rozpoznały Wrota Czasu w Willi Argo.

-

A zatem... ten dom stoi na miejscu starej wieży rzymskiej? -

wyszeptała Julia.

-

Starej wieży strażniczej - uściślił Jason i zaczął czytać na głos: -

Wspaniałe zamki w tych drzwiach nie wymagają żadnej konserwacji, a ich mechanizm działa
swobodnie bez dźwigni, bez obciążenia i niemal bez tarcia, jakby się poruszały w cieczy. Na
największą uwagę zasługuje jednak sam materiał, z którego zostały perfekcyjnie wykonane;

zastosowano wyrafinowany stop metali, który wymyka się nawet

najdokładniejszej analizie alchemicznej. Użyłem wielu reagentów w

minimalnej ilości, żeby określić charakter tego stopu, i powiedziałbym, że najważniejszym
składnikiem jest złoto, ponieważ stop ten z niczym nie reaguje, z wyjątkiem rtęci. Mechanizmy te
jednak nie wykazują ani kruchości, ani przewodnictwa cieplnego złota. Załączam zatem tabelę
wyników (nr 3) dla zainteresowanych, którzy zechcieliby udać się we wspomniane miejsce w celu
pogłębienia badań. - Jason zrobił krótką przerwę, a następnie czytał dalej: - Mechanizmy wyżej
wymienione

uruchamia się kluczami o wyglądzie prostym i eleganckim, których

background image

rzeźbione główki przedstawiają kształty zwierząt. Podczas moich

poszukiwań miałem okazję zbadać pięć z tych kluczy, które

przedstawiam na rysunku (tablica 5): z koniem, kotem, lwem, dużą

morską rybą i kapryśną

79 immmimtm

J.

małpą. Mam podstawy przypuszczać, że wszystkich kluczy jest

jedenaście: cztery do wieży i siedem do pozostałych zamków w

miasteczku. Jednakże kształt tych innych kluczy jest mi nieznany.

Czekaj... czekaj... - mruknął Jason, przerywając czytanie. Wziął kartkę i spisał nazwy kluczy
wymienionych przez Raymonda Moore'a oraz tych, które sam już poznał.

Koń Kot Lew

Wielka ryba morska (może wieloryb?) Aligator Dzięcioł Żaba

Jeżozwierz

-

Osiem kluczy. Brakuje trzech.

-

I brak czworga drzwi - dorzuciła Julia. - Bo znamy tylko te w Willi Argo, u Panny Biggles, w Domu
Luster i w cukierni Chubbera.

-

Raymond mówi o jeszcze jednych w latarni...

-

No właśnie.

-

Inne miejsca są dosyć trudne do zidentyfikowania... Na przykład,

background image

co może oznaczać dom rybaka albo faktoria Beamish?

-

Możemy o to spytać Ricka - zaproponowała Julia. Jason zamyślił

się.

-

Wszystkie drzwi są zaznaczone na mapie, którą ukradła nam

Obliwia - powiedział po chwili.

msmmimmtmrmammimmm&mimp 80

mnmsmmBmi» Po obiedzie w Willi Argo

-

A którą ktoś wywiózł do starożytnego Egiptu, żeby ją dobrze

ukryć.

-

Tak jak ktoś ukrył gdzieś dobrze wszystkie klucze.

-

Black Wulkan?

-

Pewnie tak - powiedział Jason, przewracając kartkę w książce. -

Mistrz kluczy.

Rozdział autorstwa Raymonda Moorea kończył się rozwlekłymi

rozważaniami na temat kluczy i rozmaitych kształtów zwierząt na nich umieszczonych. A pod koniec,
na ostatniej stronie autor umieścił

ilustrację, na widok której dzieci zamarły z wrażenia.

Pierwszy Klucz!

Był całkiem podobny do tych, jakie miały - z tą różnicą, że w główce klucza znajdowały się trzy

background image

żółwie.

-

Żółwie! Oczywiście, że żółwie! Jak mogliśmy na to nie wpaść? -

wykrzyknął przejęty Jason.

Pod rysunkiem Raymond Moore napisał: Dogłębne badania zamków i

drzwi doprowadziły mnie do wniosku, że są one dziełem jednego i tego samego rzemieślnika albo
grupy zdolnych rzemieślników, którzy

wykonali te mechaniczne cudeńka, wzorując się na jakimś

pierwowzorze. Następnie każdy z kluczy uformowali inaczej, tak by

każdemu kluczowi nadać jego niepowtarzalny kształt. Nikt w

miasteczku nie zna imienia konstruktorów tych drzwi, nie ma też już takich rzemieślników ani w
ogóle nikogo, kto znałby tę dawną,

niepowtarzalną i zapomnianą umiejętność. Mam podstawy sądzić, że

pierwowzorem, według którego wykonano wszystkie klucze, był ten

przedstawiony na rysunku zamieszczonym na końcu rozdziału.

Nazwałem go Pierwszym Kluczem, ponieważ można nim otworzyć i

zamknąć wszystkie ośmioro drzwi, o których dotychczas była mowa.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa - bo nie jestem tego całkiem

pewien - klucz ten ma kształt i wymiary identyczne jak pozostałe klucze, a jego główka przedstawia
trzy żółwie. To jest w gruncie rzeczy

sygnatura, pieczęć i znak rozpoznawczy konstruktorów drzwi: trzy

żółwie. Żółwie są, jak wiadomo, spokojne i mądre, długowieczne,

przystosowane do życia i na lądzie, i w morzu. Wam, szanowni

czytelnicy, pozostawiam ostateczną interpretację tych symboli.

-

Trzy żółwie to takie logo konstruktorów Wrót Czasu

background image

-

odezwał się Jason.

-

Widzieliśmy je też w grocie pod urwiskiem - przypomniała Julia.

-

I w Turtle Parku, który nie przypadkiem nazywa się Żółwim

Parkiem.

-

I nie przypadkiem ten park zaprojektował Raymond Moore.

Rodzeństwo siedziało chwilę w milczeniu, świadome niezwykłości

dokonanego odkrycia.

-

Myślisz, że drzwi skonstruował ktoś z rodziny Moorea?

-

spytała Julia po chwili.

Jason pokręcił przecząco głową.

-

Nie. Nie sądzę. Albo raczej: nie wiem.

Jego wzrok ponownie padł na rysunek Pierwszego Klucza z trzema

żółwiami w główce.

Kii!ti3:£i8iSiflffiit> Po obiedzie w Willi Argo <mmimmimtimm&łnm W tym momencie usłyszeli
charakterystyczne kroki matki.

Jason zamknął szybko książkę i oznajmił stanowczo.

-

Ruszmy się!

background image

-

Od czego zaczniemy?

-

Musimy znaleźć ten klucz. Oznacza to, że musimy znaleźć Blacka

Wulkana.

-Jak?

-

Na początek pogadamy z Nestorem.

/

my&mmmmimmt> Po obiedzie w Willi Argo

W tym momencie usłyszeli charakterystyczne kroki matki.

Jason zamknął szybko książkę i oznajmił stanowczo.

-

Ruszmy się!

-

Od czego zaczniemy?

-

Musimy znaleźć ten klucz. Oznacza to, że musimy znaleźć Blacka

Wulkana.

-Jak?

-

Na początek pogadamy z Nestorem.

/ '

PIĄTY

background image

DOM MARCO POLO

Projektant: { Rozdział:

PÍTER DEDALUS j 1 1

Mechaniczna gondola Petera Dedalusa z wolna sunęła po kanale, płynąc bez użycia wioseł czy drąga.
Poruszała się dzięki temu, że zegarmistrz z Kilmore Cove umieścił w kadłubie łodzi prosty
mechanizm napędzany

za pomocą pedałów, pozwalający mu kierować gondolą, podczas gdy on sam siedział wygodnie na
rufie.

Gondola wpłynęła spokojnie w Canal Grande, a potem skręciła w stronę Rialto, gdzie między
dachami rozpościerały się jeszcze szare opary mgły.

-

Nie uważasz, że Wenecja jest cudowna o poranku?

-

spytał Peter.

Obliwia odburknęła coś, daleka od entuzjazmu. Siedziała na dziobie łodzi niespokojna i najzupełniej
nieczuła na uroki tego miasta -

wilgotnego i zapleśniałego.

-

Jak długo to jeszcze potrwa? - zapytała przy kolejnym mostku, raz

po raz zmuszana do pochylenia głowy.

Przepływając pod mostkiem, Peter zwolnił nieco prędkość gondoli,

pokazując coraz bardziej poirytowanej Obliwii niewidoczny zazwyczaj napis wyryty pod
sklepieniem mostu.

-

Pewne sprawy można odkryć dopiero z właściwej perspektywy -

zauważył filozoficznie.

-

background image

Proszę cię, oszczędź mi swojej gondolierskiej filozofii

-

warknęła. - I przejdź do rzeczy.

-

Do rzeczy? Chodzi o to, że jeśli nie masz właściwego klucza, nie

otworzysz właściwych drzwi.

-

Mnie to mówisz? - odparła rozdrażniona. - Mnie, która

zmarnowałam całe lata na dojście do tego, jak użyć

Dom Marco Polo

klucza z kotem? I właściwie udało mi się to przez czysty przypadek.

-

Przypadek całkiem niebłahy, zważywszy, że - jak mi sama

powiedziałaś - doprowadził cię wprost do wejścia w posiadanie mapy, na której są zaznaczone
wszystkie wrota w miasteczku, pełna ósemka.

-

Nie tak całkiem wprost... - zauważyła Obliwia, powstrzymując

dreszcz grozy, jaki ją przeniknął na wspomnienie tłustego właściciela antykwariatu ze starymi
mapami i jego ohydnego krokodyla.

-

Zatem wiesz, że w Willi Argo znajdują się Wrota Czasu...

-

Peter, jeśli masz zamiar znowu sobie ze mnie zadrwić, uprzedź

mnie, żebym mogła natychmiast wysiąść z tego gru-chota!

Peter w odpowiedzi zaczął o wiele szybciej pedałować, jakby chciał być najszybszym z
gondolierów.

background image

-

Od lat usiłuję nabyć ten dom - ciągnęła Obliwia. - Ale najpierw

jego właściciel, a potem ten jego idiotyczny ogrodnik przeszkodzili mi w tym.

-

A powód jest bardzo prosty - zauważył Peter. Po czym zamilkł na

dłużej, rozważając starannie, co powiedzieć, a co przemilczeć. -

Ponieważ drzwi w Willi Argo to nie są... zwykłe Wrota Czasu. To

najstarsze z wrót - ostatnie zdanie wypowiedział gwałtownie, jakby zrzucił z serca ogromny ciężar.
A potem jednym tchem dorzucił jeszcze coś, jakby obawiając się, że się rozmyśli i czegoś nie powie:
- To są jedyne drzwi, które się otwiera czterema kluczami, i jedyne, które mogą dowolnie zmieniać
kierunek podróży.

-

Jak to?

-

Dzięki pewnemu niezwykłemu mechanizmowi scenicznemu,

wymyślonemu przez Raymonda Moorea, a ulepszonemu przez jego

wnuka, Wiliama, rozmiłowanego w teatrze i utalentowanego w realizacji efektów specjalnych.
Wiliam powiązał to wszystko z okrętem...

-

O jakim okręcie mówisz? - zainteresowała się nagle Obliwia.

-

Willa Argo jest pełna niespodzianek. Od pokoleń zamieszkiwali ją

oryginały, ludzie, którzy mieli bzika na punk- ^ ! cie sekretnych przejść.

-

Uwielbiam tajemne przejścia!

-

background image

Komu ty to mówisz... - Peter pogrążył się w smętnych

wspomnieniach, z których otrząsnął się nagle, by jednym tchem

wyrzucić z siebie nieoczekiwanie wyznanie: - W bibliotece, na przykład, wystarczy przekręcić
mosiężne tabliczki na półkach z książkami

historycznymi, żeby takie przejście odsłonić... - Nagle urwał speszony, w myślach ganiąc się za
niepotrzebną szczerość, i dodał: - Ale to

przejście prowadzi donikąd. To tylko taka zabawa. Prawdziwe przejścia sekretne znajdują się gdzie
indziej...

-

Gdzie indziej? - zainteresowała się Obliwia.

-

Jasne. Pod Willą Argo rozciąga się gęsta sieć niekończących się

korytarzy, prowadzących do wielkiej groty. Mało tego... - Peter tym razem w samą porę ugryzł się w
język, po czym podjął: - W grocie stoi statek... a za nim znajdują się drugie drzwi, które prowadzą do

wszystkich tych miejsc, do których można dotrzeć... dzięki pozostałym Wrotom Czasu, znajdującym
się w miasteczku.

Na dźwięk tych słów oczy Obliwii zapłonęły jak pochodnie.

Kaiasi^mKi^gs^siimi^isoi^H^s» 88 mmmBmmBBmmammBmmń

-

Teraz rozumiem! Już wiem, jakim cudem ci smarkacze znaleźli się

w Egipcie! A także tu, w Wenecji. Wrota w Willi Argo rządzą

wszystkimi pozostałymi!

-

O jakich smarkaczach mówisz? - spytał Peter.

-

Nieważne - przerwała mu Obliwia. - Dzieciaki zatem mają cztery

klucze...

background image

Westchnęła ciężko i opowiedziała mu w skrócie to, co wiedziała o

sprzedaży domu i o bliźniętach Covenant.

-

Ale... - zapytała na koniec - czy Black Wulkan nie powinien był

zabrać ze sobą również czterech kluczy do Willi Argo?

-

Zapewne powinien - odpowiedział Peter. - Ale nic mi o tym nie

wiadomo, bo uciekłem wcześniej od niego.

W głowie Obliwii myśli kłębiły się jak szalone. Jeżeli drzwi w Willi Argo mogły prowadzić do
każdego miejsca osiągalnego

dzięki'przekroczeniu każdych z pozostałych Wrót Czasu, to...

-

Wiedziałam, że muszę kupić ten dom! - krzyknęła histerycznie.

-

Jeżeli zatem chcesz odnaleźć Blacka... - dokończył cicho Peter - to możesz to zrobić jedynie za
pomocą Wrót Czasu w Willi Argo.

-

Żeby wyruszyć dokąd? Czy ty wiesz, dokąd uciekł Black Wulkan?

-

Klucz z koniem otwiera drzwi z koniem - odparł Peter Dedalus. -

A drzwi z koniem prowadzą do magicznego ogrodu...

-

To znaczy?

-

Spójrz... - powiedział zegarmistrz.

background image

J

Mechaniczna gondola wpłynęła w dosyć wąski kanał i zatrzymała się

przy skromnym domu z wielkim podwórzem wewnątrz.

-

On jest tutaj? - spytała nerwowo Obliwia.

-

Nie, skąd! - zaśmiał się Peter. - To jest dom, gdzie się urodził

Marco Polo. Tak naprawdę nie ma pewności, czy to właśnie ten, ale

wenecjanie tak przyjęli.

-

A co ten jakiś tam Polo ma do tego ogrodu?

-

A ma, dużo ma... ponieważ to właśnie Marco Polo, wielki

podróżnik, pierwszy opowiedział o istnieniu tego cudownego i

przebogatego ogrodu, gdzie rzeki spływają szmaragdami i pada złoty deszcz.

-

Ciekawe - mruknęła Obliwia.

-

Ogród potężny jak królestwo, znajdujący- się gdzieś na

Wschodzie, a może w Etiopii, któż to wie? Nikt w nim nigdy nie był, Marco Polo też nie. W swoim
opisie podróży pod tytułem Milion

powtarza tylko zasłyszane pogłoski.

-

Jest tylko jeden milion, który mnie interesuje, to milion

szterlingów - zadrwiła Obliwia. - Ale mów dalej.

background image

-

Nie mam nic więcej do powiedzenia. Sądzę tylko, że Black

Wulkan tam właśnie się udał, żeby ukryć klucze z Kilmore Cove. I jeśli chcesz je odnaleźć, to możesz
to zrobić, przechodząc wyłącznie przez Wrota w Willi Argo.

Panna Calypso minęła stertę książek i nieomal krzyknęła z przerażenia.

Nie spodziewała się, że w księgarni jest jeszcze ktoś poza nią. Nie słyszała żadnego odgłosu kroków
ani dzwonka nad drzwiami

wejściowymi, była więc przekonana, że jest tu sama.

E33fs&i8i8i£:<aiiriaf&it> DOM MARCO POLO <mimUimnmnmmm: Cofnęła się nerwowo i
położyła rękę na sercu, jakby chciała je

powstrzymać, żeby ze strachu nie wyskoczyło jej z piersi. Potem oparła się o ścianę i, uspokajając
się znacznie wolniej niż denerwując,

powiedziała:

-

A nie można by tak zapukać? Co?

Ktoś, kto stał przed nią, uśmiechnął się przepraszająco. Był to uśmiech ujmujący, delikatny.
Mężczyzna podrapał się w opaskę na oku, próbując dosyć niezdarnie przepraszać.

-

Wybacz. Odkąd żyję samotnie, zapomniałem o dobrych

manierach.

Calypso raz jeszcze spojrzała na niego z wyrzutem i przeszła obok, z trudem przypominając sobie, co
też miała zamiar zrobić.

-

Czego chcesz, Leonardzie? - zapytała prosto z mostu. - W

ostatnich dniach widuję cię w księgarni częściej niż przez cały miniony rok.

-

Odkryły nas - powiedział Leonard.

background image

-

Kto nas odkrył? I co odkrył?

-

Dzieci. Te dzieci z Londynu.

-

Cieszę się.

-

A ja nie.

Calypso zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów.

-

Chyba nie przyszedłeś tu po to, żeby mi o tym powiedzieć. A

skoro już wszedłeś, to chciałam zauważyć, że roznosisz mi błoto po całej podłodze.

Leonard nagle się ożywił.

-

Wsiadłem znowu do koparki. Jak za dawnych lat.

Calypso pokręciła głową, a na jej drobnej twarzy widać

było gniew.

-

Tylko mi nie mów, że wróciliście do tego!

-

Właśnie że tak.

-

Na jakiej drodze?

-

background image

Tej z Londynu.

-

Do licha, Leonardzie! - wykrzyknęła kobieta. - Więc znowu

jesteśmy odcięci od świata?

-

Przez parę najbliższych dni raczej tak - przyznał latarnik,

spoglądając na swoje potężne dłonie. - Wiesz, jak to jest... kilka zwalonych drzew, parę ładnych
dziur...

Calypso spośród świeżo przysłanych nowości wybrała thriller

historyczny, rozgrywający się podczas drugiej wojny światowej, i

umieściła go na środku wystawy.

-

To musimy zadzwonić do brata Freda Śpiczuwy, żeby naprawił

drogę.

-

Już to zrobiłem. Zawiadomiłem Freda.

-

Leonardzie, czy mogłabym wiedzieć, dlaczego powróciliście do

tego szaleństwa? Czy może raczej powinnam powiedzieć: dlaczego ty

do tego powróciłeś? Bo to twój pomysł, nieprawdaż?

-

Nie. Posłuchaj... Te dzieci z Londynu przypominają nas, kiedy

byliśmy w ich wieku. Są całkiem niegłupie.

-

Porozmawiamy o tym, kiedy zwrócą mi książki, które im dałam do

background image

przeczytania.

-

Na świecie istnieje coś więcej niż książki.

-

Ach tak? A co takiego na przykład? Zatopione łodzie, butle i

nurkowanie?

-

Te dzieci zachęciły mnie, żeby... znowu spróbować - powiedział

Leonard Minaxo. - Kiedy ujrzałem długie, rude włosy młodego Bannera, klucze i Wenecję...

Tśm^tmms^m^imimmmi^Bm» 92 cmmmmmmnimmmnmmm.m&i

-

Podróżowałeś?

-

Tak. Znowu podróżowałem. I zrozumiałem, że nigdy jeszcze nie

byłem tak bliski odkrycia prawdy.

-

Powtarzasz to od lat.

-

Inni zrezygnowali, ale ja nie, Calypso. Ja chyba wiem, co się

wydarzyło. I prowadzę dochodzenie dalej.

-

Masz obsesję.

-

Jestem bliski, powiadam ci.

background image

-

A ja ci powiadam, że wcale nie jesteś bliski. Lepiej idź i umyj się.

Minaxo stał jednak nieruchomo, słuchając, jak drobna właścicielka

wypożyczalni, oparłszy dłonie na biodrach, z groźną miną pyta:

-

Leonardzie, dlaczego przyszedłeś?

Zanim zdecydował się odpowiedzieć, przestąpił kilka razy z nogi na nogę. Wreszcie wykrztusił:

-

Przyszedłem się z tobą pożegnać.

-

Leonardzie... nie - wyszeptała w odpowiedzi Calypso, głosem

zdradzającym nagle wielkie strapienie.

-

Wracam na morze. Znów ruszam na poszukiwania - zakończył

latarnik i gwałtownie się odwrócił.

Tym razem, gdy wychodził, dzwonek nad drzwiami roz-dźwięczał się

jak szalony.

PIĄTY

OBCY

Rozdział;

ĄaOREss

Zaraz po telefonie od Julii Rick pożegnał się z matką, wyszedł z domu, przymocował stary zegarek
ojca do kierownicy roweru i zaczął wspinać się mozolnie w stronę Salton Cliff. Kiedy wciskał z
całej siły pedały, rozpierała go radość na myśl o czekającym go popołudniu.

Wypytywał matkę o Leonarda Minaxo i o Blacka Wulka-na, i nie mógł

background image

się doczekać, kiedy podzieli się swoimi wiadomościami z Jasonem i

Julią, chociaż nie były to wiadomości szczególnie odkrywcze. Mama

powiedziała, że Leonard zawsze był typem morskiego wilka, milczka i raczej samotnika. Właściwie
nikt nic nie wiedział o jego rodzinie ani też dlaczego to on pilnuje latarni. W miasteczku niewiele
było osób, z którymi pozostawał w zażyłych stosunkach. Wśród nich był ojciec

Ricka. Co do Blacka - to kolejny klasyczny przykład samotnika. Ostatni zawiadowca w Kilmore
Cove. Przez całe lata mieszkał w budynku

dworca, nad stacją, i kiedy zamknięto linię kolejową, opuścił

miasteczko. I tylko tyle Rick zdołał się dowiedzieć, ale że był

urodzonym optymistą, uznał, że to niemało.

Kiedy minął pierwszy zakręt, przyspieszył. Mimo trzech nerwowych dni poszukiwań, pościgów i
pożarów, był w świetnej formie. I wyczuwał w powietrzu coś, co nie miało nic wspólnego z
kapryśną pogodą w

Kornwalii ani z nieustannie wiejącym tu wiatrem przesyconym

zapachem soli morskiej. To było tak, jakby razem z nim, na tym samym rowerze, pedałował ktoś
niewidzialny, ktoś, kto dodawał mu sił i

pewności siebie. Ktoś, kto wskazywał mu drogę w dorosłość. I skłaniał

do myślenia nie tylko o samym sobie, lecz i o matce.

96 <8ttaEumsmimmm; i mmmsimsi

im^m^rmimmmi'ii.im^.mimt'

Obcy

Minął bramę Willi Argo. Postawił rower obok wejścia do kuchni.

Zawołał Jasona, potem Julię, próbując ukryć leciutkie drżenie głosu, które go czasem chwytało, kiedy
wymawiał jej imię. Drżenie było

całkiem zrozumiałe - Rick nigdy dotąd nie pocałował dziewczyny.

I chociaż był to całus skradziony, szybki i króciutki, zaledwie chwila, zanim Julia otworzyła oczy, to
wbił mu się głęboko w pamięć.

- Dzień dobry! - przywitała go pani Covenant, która pojawiła się nagle w jednych z wielu drzwi

background image

Willi Argo. Była wy-mizerowana i rozczochrana.

Rick grzecznie się przywitał i zapytał o Julię i Jasona. Dowiedział się, że właśnie zeszli na plażę z
Nestorem, który zgodził się im towarzyszyć.

Rudzielca ubodło trochę to, że na niego nie poczekali, że poszli sami.

Ale cóż, Willa Argo nie należała do niego. Nie jego też były kamienne schodki w skale i prywatna
plaża - płachetek białego piasku wciśnięty między skały. Nawet jeśli Nestor i jego mianował
Kawalerem Kilmore Cove, podobnie jak Jasona i Julię, to on, Rick, nadal był kimś obcym w tym
domu.

Obcym, lecz rozkochanym w Willi Argo może bardziej, niż bliźnięta

Covenant mogły sobie w ogóle wyobrazić.

Matka bliźniąt odczekała, aż Rudzielec zniknie na schodkach, i z

uśmiechem weszła do domu.

„Dzielny chłopak" - pomyślała, przemierzając długi korytarz na parterze. Zatrzymało ją wielkie lustro
w złoconych ramach. Stanęła jak wryta i jakiś czas tak pozostała.

-

Matko jedyna... - jęknęła cicho, spoglądając na swoje potargane

włosy, podkrążone ze zmęczenia oczy i skórę zmiętą jak zużyte ubranie.

Spróbowała się trochę przyczesać, ale obraz w lustrze był nadal

bezlitosny.

-

Oto, do czego prowadzi przeprowadzka.

Odwróciła się gwałtownie i podeszła do telefonu. Wykręciła z pamięci numer męża i bezskutecznie
czekała na połączenie. Wyobrażała sobie, jak mąż w towarzystwie architekta na jakiejś zagubionej
drodze

poszukuje ciężarówki z ich meblami, i mimowolnie się uśmiechnęła.

-

A może - powiedziała sama do siebie - należy wszystko robić

spokojnie, zapomnieć o londyńskim pośpiechu i wczuć się w powolny

background image

rytm życia na prowincji? Zwolnić tempo, dostroić się do spokoju

miasteczka, odwiedzić kogoś... Dostosować się do tego, co tu zastała, zamiast odwrotnie. Ale od
czego zacząć?

Jej kobieca intuicja podsunęła jej odpowiedź, i to natychmiast. Z chytrą minką przeszukała szuflady
w pobliżu telefonu, czy aby nie znajdzie jakiegoś notesu lub kalendarzyka.

Natrafiła na jakiś stary kalendarz z pożółkłą od słońca okładką, na której widniał pejzaż namalowany
akwarelą. Otworzyła go i znalazła spis

nazwisk i numerów telefonicznych starannie wypisanych kobiecą ręką.

„To zapewne notesik dawnej właścicielki domu" - pomyślała pani Covenant, nieco zmieszana.

Jednak pismo Penelopy Moore miało w sobie coś swojskiego, a

precyzja, z jaką zapisano numery, zachęciła ją do przejrzenia notesu.

Obcy

Na twarzy pani Covenant pojawił się uśmiech na widok tego, czego

podświadomie szukała:

Fryzjerka - Gwendalina Mainoff. Fryzury z klasą (w środy wizyty

domowe).

Drzewa za oknem trwały w głębokiej ciszy. Pani Covenant rozejrzała się dokoła, po czym wykręciła
numer i czekała cierpliwie.

Gwendalina podniosła słuchawkę po trzecim sygnale.

Od strony morza schodki na stoku urwiska Salton Cliff wyglądały

odrobinę tylko wyraźniej niż jakaś rozpadlina w skałach. Biegły stromo w dół, kręte i ze stopniami
zalewanymi przez fale morskie.

Rick pokonał je nieomal biegiem, nie bacząc na wypadek Jasona sprzed kilku dni.

Białe, jaskrawe i niemiłosiernie palące słońce stało wysoko na niebie, pokrytym niewielkimi
obłokami. Mewy z szeroko rozpostartymi

skrzydłami zawisły nieruchomo w powietrzu, jakby przytrzymywane

przez jakieś niewidoczne nici. Do Ricka dotarło echo rozmów z dołu i wychylił się, by spojrzeć poza
schodki. Rozpoznał siwą głowę Nestora, a obok rodzeństwo Covenant.

background image

Bardzo ostrożnie zaczął zbiegać dalej i już po chwili był przy nich na plaży.

- Cześć, Rick! - Jason pozdrowił go pierwszy. - Właśnie o tobie

mówiliśmy.

99 «iiaimummmm

m

-

Naprawdę? - uśmiechnął się Rick. - Cześć, Nestorze. Cześć, Julio.

- Umknął wzrokiem przed spojrzeniem Julii. - A to dlaczego?

-

Umiesz wiosłować, prawda?

Jason i Julia zdali Nestorowi sprawozdanie z tego, co się wydarzyło w Wenecji, a po przybyciu
Ricka dodali jeszcze swoje odkrycie na temat liczby Wrót Czasu i kluczy do nich.

Rick słuchał tego z otwartymi ustami.

-

Siedem Wrót Czasu w Kilmore Cove? - powtórzył zaskoczony,

licząc na palcach te, które już odkryli. - A gdzie są pozostałe?'

Julia i Jason pokazali mu wykaz miejsc, jaki sporządzili na podstawie Podręcznika dla eskapistów, i
streścili wszystko to, czego się z tej książki dowiedzieli.

-

Ależ to fantastycznie! - wykrzyknął Rick. - To wreszcie wyjaśnia,

dlaczego Ulysses Moore i jego przyjaciele tak się starali, żeby ochronić miasteczko przed
wścibskimi oczami intruzów. Teraz jednak my

musimy je odnaleźć! To znaczy: drzwi!

-

Prawdę mówiąc - zaczął Jason i przerwał na moment, wskazując

na urwisko - z naszą matką, która trzyma straż w domu, mamy

background image

niewielkie szanse na zjazd do miasteczka na rowerach.

-

Rozumiem - powiedział Rick. - To od czego zaczniemy?

Rodzeństwo spojrzało na Nestora, który coś tam mruknął.

-

Zanim przybiegłeś, opowiadaliśmy Nestorowi o pożarze i o tym,

że Peter prawdopodobnie zginął w pogorzelisku.

simniniumimmmsi^mm'ttmrnmimmni^ 100 ^rnir-

ummuininiPśm&msmmm

SiSiSSiS< nmmin; <me mim>

Obcy

'S. \

-

Tak - przytaknął ponuro Rick. - Ale mogła zginąć również

Obliwia, mogli zginąć oboje.

Nestor pokręcił przecząco głową.

-

Nie przypuszczam...

-

Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać

-

wtrąciła Julia. - Trzeba pójść do Domu Luster i zobaczyć, czy

wróciła, czy też pozostała w Wenecji.

-

background image

Albo możemy wyruszyć na szukanie kluczy ukrytych przez Blacka

Wulkana - zaproponował Jason. Na dźwięk tego imienia Rick przekazał

przyjaciołom garść informacji, jakie zdobył od matki na temat

ekszawiadowcy. Potem poczekali, co ma im do powiedzenia Nestor.

-

Nie wiem dokładnie, dokąd Black udał się z kluczami

-

powiedział ogrodnik. - Układ zawarty z pozostałymi

wtajemniczonymi przewidywał, że nie ujawni żadnemu z nich, co zrobi z kluczami, żeby stały się
całkowicie niedostępne. Black był starym przyjacielem Moorea. Był to rzemieślnik artysta,
prawdziwa złota

rączka. Miał szczególną pasję do wszystkiego, co miało coś wspólnego z ogniem. Nie miało
znaczenia, do czego ten ogień służył, czy do

pieczenia chleba, czy do wypalania naczyń, które wyrabiał, czy do

stapiania metalu. Kiedy coś się robiło za pomocą ognia, on był tam pierwszy.

-

A żył samotnie?

-

O tak. Powtarzał zawsze, że woli samotne życie, bo dzięki temu

jest panem swego czasu i swych spraw, i utrzymywał, że małżeństwo

jest tylko stratą czasu. Kiedy jednak w jego polu widzenia pojawiała się kobieta, Black przeobrażał
się w prawdziwego komplemenciarza.

Wytworność nigdy nie

(tmmi^miPAnmrmmnwmmimnmmmn

[ if ®mnmmmmm?gjnmmmmminimiim>

była jego najmocniejszą stroną, ale... całkiem dobrze mu to wychodziło.

background image

Potrafił prawić bardzo zgrabne komplementy i wprost czarował kobiety.

Julia się skrzywiła.

-

Eee, taki niski i gruby...

-

A jednak... możecie mi wierzyć, że tak potrafił zagadać kobiety, że nie dostrzegały jego tuszy. Nie
przeszkadzało im też i to, że przez większość dnia był upaprany olejem i smarem do silników. Zresztą

Black je czarował tak tylko dla czarowania, nawet jeśli - jak powiadają -

raz złamał serce jednej ze swych wielbicielek.

-

Czyje?

Nestor mruknął coś sam do siebie, zanim zdecydował się mówić dalej.

-

Nie lubię powtarzać plotek, ale... powiadają, że siostra pani

Biggies, Klitamnestra, opuściła Kilmore Cove z jego powodu. Byli

przyjaciółmi, najlepszymi przyjaciółmi, a Klio była o parę lat starsza od niego, ale... - Ogrodnik
potrząsnął głową. - Cóż, takie rzeczy się zdarzają. W każdym razie nie sądzę, żeby znajomość życia
prywatnego Blacka Wulka-na mogła wam dopomóc w odnalezieniu go.

Najważniejsze, co powinniście o nim wiedzieć, to to, że miał dar słowa i że potrafił wszystko zrobić
tymi swoimi potężnymi, a tak zręcznymi łapskami. Rzeźba rybaczki na werandzie Willi Argo to też
jego dzieło.

-

A to akurat kobieta - zażartował Jason.

-

Tak... - przyznał Nestor. - I to on reperował bramę wejściową w

Willi Argo, kiedy tego wymagała.

-

background image

A kiedy to było?

¡xmmmmmmmi'msminmmmsmmsp 102

¡mmtj^mmmnvmmzrmPAPmivm-j

była jego najmocniejszą stroną, ale... całkiem dobrze mu to wychodziło.

Potrafił prawić bardzo zgrabne komplementy i wprost czarował kobiety.

Julia się skrzywiła.

-

Eee, taki niski i gruby...

-

A jednak... możecie mi wierzyć, że tak potrafił zagadać kobiety, że nie dostrzegały jego tuszy. Nie
przeszkadzało im też i to, że przez większość dnia był upaprany olejem i smarem do silników. Zresztą

Black je czarował tak tylko dla czarowania, nawet jeśli - jak powiadają -

raz złamał serce jednej ze swych wielbicielek.

-

Czyje?

Nestor mruknął coś sam do siebie, zanim zdecydował się mówić dalej.

-

Nie lubię powtarzać plotek, ale... powiadają, że siostra pani

Biggies, Klitamnestra, opuściła Kilmore Cove z jego powodu. Byli

przyjaciółmi, najlepszymi przyjaciółmi, a Klio była o parę lat starsza od niego, ale... - Ogrodnik
potrząsnął głową. - Cóż, takie rzeczy się zdarzają. W każdym razie nie sądzę, żeby znajomość życia
prywatnego Blacka Wulka-na mogła wam dopomóc w odnalezieniu go.

Najważniejsze, co powinniście o nim wiedzieć, to to, że miał dar słowa i że potrafił wszystko zrobić
tymi swoimi potężnymi, a tak zręcznymi łapskami. Rzeźba rybaczki na werandzie Willi Argo to też
jego dzieło.

-

A to akurat kobieta - zażartował Jason.

background image

-

Tak... - przyznał Nestor. - I to on reperował bramę wejściową w

Willi Argo, kiedy tego wymagała.

-

A kiedy to było?

:immmmimmmmmm-:ttmmm&mm® 102 ftamsm^mmsmamttmiii

Obcy

-

Och, ostatni raz prawie trzydzieści lat temu. Mniej więcej wtedy,

kiedy ja zacząłem się tu zajmować ogrodem. - Nestor zapatrzył się w jakiś daleki punkt na
horyzoncie, gdzie chmury szybko mknęły po

niebie, i ciągnął dalej: - Kiedy dawny właściciel zdecydował się tu przyjechać, by wraz z Pe-nelopą
zamieszkać na stałe, willa nie była w dobrym stanie. Przeciwnie - była bardzo zapuszczona. W domu
hulały przeciągi, meble były uszkodzone.

-

Jak to... To Mooreowie nie mieszkali tu zawsze?

-

Nie - odparł Nestor. - Przez długie lata dom stał pusty.

-

To znaczy, że ojciec Ulyssesa tu nie mieszkał? - spytała Julia,

która pamiętała przedostatni portret nad schodami, ten wiszący tuż przed pustym miejscem, gdzie
brakowało wizerunku Ulyssesa Moore'a.

-

Nie zawsze. Ale lubił to miejsce i jeśli tu nie przebywał, to nie z własnej winy.

-

A czyjej?

background image

-

Dziadka.

-

Tego typa w wojskowym stroju? - przypomniała Julia.

-

Tak. Bo widzicie, ojciec Ulyssesa nie nazywał się Moore.

Pochodził z innej rodziny, a ożenił się z panną Anabellą Moore, córką Merkurego Malcoma Moorea.
Dziadek nigdy sobie nie wybaczył, że nie miał męskiego potomka, bo zamartwiał się, że dynastia
Mooreow się

skończy.

-

Zawsze twierdziłem, że chłopcy są lepsi! - roześmiał się Jason.

-

Głupol - zgasiła go siostra.

-

Uzgodnili, że syn Anabelli zatrzyma nazwisko matki, ale i tak

sprawy nie ułożyły się najlepiej. Młodzi planowali, że za-

103 ornimtimmmmmmmnim:

J

immsaimimnutmstmssm

mieszkają tutaj, ale Anabella zmarła w połogu, po wydaniu na świat małego Ulyssesa.

-

Ojej! - wykrzyknęły dzieci z przejęciem. - To znaczy, że Ulysses

chował się bez matki.

-

background image

Mało tego... Stary Merkury ciągle obwiniał zięcia

0

śmierć swej ukochanej jedynaczki. Stał się nieznośny dla niego, a

także dla własnego wnuka. Nienawidził wprost swego zięcia, uważał go za słabeusza i marzyciela,
nienawidził też jego dziecka, które nosiło tak znakomite nazwisko.

-

A skąd ty to wszystko wiesz? - spytała Julia przejęta opowieścią

Nestora.

Nestor wzruszył ramionami.

-

Uzbierało się tego przez lata... Nawet jeśli to był temat tabu, to od czasu do czasu powracał. Za
każdym razem, kiedy trzeba było coś

naprawić, wypominało się staremu, że dopuścił do tego, żeby dom

popadł w ruinę. Jakby uważał Kilmore Cove za dziurę zabitą deskami, zamieszkałą tylko przez
prymitywnych rybaków.

-

Na szczęście to się potem zmieniło.

Nestor pogrzebał dłonią w czystym piasku.

-

Tak, to prawda. Zamieszkali tu małżonkowie Ulysses

1

Penelopa, ostatni z rodu Mooreow.

-

A teraz nastał czas Covenantow - palnął Jason bez zastanowienia.

A po chwili dodał: - I Bannera. Teraz my jesteśmy Rycerzami Kilmore Cove!

Fale zalewające plażę niepostrzeżenie zaczęły się wycofywać. Zbliżał

background image

się czas odpływu.

Obcy

-

Wybaczcie, ale ciągle nie wiem, dlaczego pytaliście, czy umiem

wiosłować? - zapytał Rick.

Julia pokazała mu poszarpane, sterczące skały tuż przy plaży.

-

Bo ani ja, ani Jason nie damy rady...

Rudzielec spojrzał na nią pytająco, a Julia dokończyła:

-

Nestor nam powiedział, że zaraz za tymi skałami, na plaży jest

mała łódka na wiosła. Pomyśleliśmy, że można by z niej skorzystać, żeby się dostać do miasteczka.

Rick popatrzył zaskoczony. Był pełen obaw na myśl o silnych prądach wokół tych skał.

-

Chcecie dopłynąć do Kilmore Cove łódką?

-

No tak. Umiesz wiosłować, nie?

-

Jeśli nie, to ja was przewiozę - wtrącił się Nestor. - Pod

warunkiem, że zrobimy to szybko, bo muszę wracać do ogrodu, zanim

wasza matka się spostrzeże.

-

I co jej powiesz?

-

background image

To samo, co zawsze - odparł Nestor. - Że ja tu nie jestem od

pilnowania was. I że popłynęliście do miasteczka, a z tego, co wiem, to dotarliście tam wpław.

Julia spojrzała błagalnie na Ricka, a on wpatrywał się w spienione morze.

-

To co?

Rick nasłuchał się tylu opowieści o zatopionych łodziach rozbitych o skały, o falach znoszących
statki na skały, o sterczących kamieniach, o które niedoświadczone załogi łamały kile...

-

Jasne, że umiem wiosłować - odpowiedział dumnie.

ntsa mmnrs mmm mmm^^m^P ^BM

Nestor ruszył przodem. Kuśtykał wprawdzie, lecz bardzo zwinnie

przeskakiwał po mokrych kamieniach i pierwszy dotarł do krawędzi

urwiska. Wąskim przesmykiem wślizgnął się między głazy i szedł dalej, trzymając się rękami skalnej
ściany.

Skała tworzyła rodzaj zadaszenia, pod osłoną którego stała spokojnie mała łódka z wiosłami,
niewidoczna dla kogoś, kto o niej nie wiedział.

-

Pomóżcie mi ją wyciągnąć - zwrócił się do dzieci Nestor. -

Najpierw trzeba zdjąć płócienny pokrowiec, którym ją osłoniłem przed wilgocią. ,

W ciągu kilku minut łódka była już na plaży, gotowa, by ją zepchnąć na wodę.

Rick wziął wiosła do ręki, oceniając ich ciężar. Następnie osadził je w dulkach.

-No i?

-

Jestem gotowy.

Jason tymczasem przypatrywał się wyblakłemu, ledwie widocznemu

imieniu łodzi wypisanemu na dziobie. I przeczytał na głos: Anabella.

background image

-

Macie wrócić za dwie, najwyżej za trzy godziny - przykazał

Nestor, pomagając dzieciom zepchnąć łódź na wodę.

-

Przecież nie damy rady obrócić w trzy godziny! - zaprotestował

Jason. - Musimy odnaleźć pięć Wrót Czasu, odkryć miejsce, gdzie Black ukrył klucze, sprawdzić, czy
Obliwia wróciła z Wenecji, i jeszcze

odwiedzić latarnię.

-

Latarnię? - spytał Rick i zobaczył, jak Julia mruga na niego, żeby o nic nie pytał.

mmm&iV.mimp 106 <m}gmnmmmnr&tim?azBźammgmR

mm&iumsinm'init&P Obcy

«śiiisiiiiiisi aisata

-

No to już sami musicie wybrać, co chcecie robić - uciął Nestor, nie zwracając uwagi na wymianę
spojrzeń.

-

Zaczniemy od kluczy - zdecydował Jason. Zdjął koszulkę, żeby jej

nie zamoczyć, i cisnął ją na łódkę. Potem zachęcił siostrę i Ricka, żeby wsiedli. Pchnął łódkę na
morze i sam wskoczył.

Rick chwycił za wiosła. Paroma gorączkowymi uderzeniami wioseł

udało mu się skierować łódź na pełne morze.

Nestor pozostał na brzegu i patrzył na nich, dopóki nie opłynęli

przylądka. Potem wyszeptał:

-

Gdzieś ty schował te klucze, co, Black?

background image

Przy latarni morskiej Leonard Minaxo poił konia. Potem wrócił do

latarni i wspiął się na samą górę po krętych schodach, patrząc przy tym uważnie pod nogi. Wszedł do
swojej pracowni, którą umieścił w izbie pod samą latarnią, i sprawdził, czy system automatycznego
włączania światła działa prawidłowo. Potem nachylił się nad mapami

nawigacyjnymi.

Na mapie zatoki Kilmore Cove leżało kilka kopii pokrytych

obliczeniami i uwagami dotyczącymi kursu. Przejrzał je szybko.

Potem obszedł stół, wyciągnął jedną ze stu książek zawierających opisy zatopionych okrętów, bo
takie książki zbierał od lat, i zaczął szukał

czegoś, co mu się wydało potrzebne.

Wrócił do mapy, zaznaczył literą X jakiś punkt i palcem przejechał

przypuszczalny kurs, który wynosił nie więcej niż dwie mile morskie na pełnym morzu, licząc od
latarni.

Spojrzał na zegarek. Jeśłi się spręży, uda mu się dopłynąć jeszcze za dnia. Może nawet zdąży
wykonać jedno zanurzenie i szybkie

rozpoznanie. Tym razem liczył na łut szczęścia, którego dotychczas los mu odmawiał.

-

Teraz jestem już blisko, naprawdę blisko... - mruczał uradowany.

Odłożył na miejsce książkę o zatopionych okrętach, zwinął w rulon

mapę nawigacyjną, wsunął ją pod pachę i błyskawicznie zbiegł po

kręconych schodkach. Na dole wziął dwie butle z mieszanką powietrza, swoją starą maskę, płetwy,
kombinezon do nurkowania i załadował to wszystko na plecy.

Opuścił latarnię, zszedł nad morze, dotarł do motorówki przycumowanej do pomostu. Wskoczył na
pokład i zawiesił butle na stojaku, rzucając na dno łodzi resztę wyposażenia. Rozłożył mapę na
stoliczku obok

kierownicy, zdjął cumy, włączył silnik i dodał gazu, kierując się na otwarte morze.

Rozsadzała go radość, prawdziwa euforia.

-

background image

Tym razem mi się nie wymknie... - powiedział, podczas gdy kil

łodzi uderzał rytmicznie o wodę.

Przepłynął kilkaset metrów, kiedy na wysokości Salton Cliff zobaczył

coś na morzu. Spomiędzy dwóch skał sterczących poniżej Willi Argo, w pobliżu Sharp Heels,
wypłynęła łódka.

-

A niech mnie wszyscy diabli, jeśli to nie jest Anabella - zaklął

Leonard Minaxo, zwalniając obroty silnika swojej motorówki. - Ale co on wyrabia, ten stary wariat?
Czyżby i on zdecydował się wypłynąć na morze?

¡■OBOIHpHHHBBHHBHBi OBCY

Leonard zaśmiał się ironicznie. Rozłożył mapę nawigacyjną i skupił się na swoim zadaniu.

Spojrzał na barometr i termometr, rozejrzał się wkoło i powiedział sam do siebie:

- Morze spokojne, temperatura idealna. Wspaniały dzień na nurkowanie.

/

y3łvx€mmfmmnmmimnmimsmm¥s> 109

<mimtimimmmm&miummmimnimp^.

Anabella łagodnie wypłynęła na pełne morze, omijając skały.

Prześlizgnęła się swobodnie po falach przed ich małą plażą i zbliżała się do „wysokich obcasów",
dwóch sterczących cienkich skał, które wyznaczały początek zatoki Whales Cali.

-

Jeśli chodzi o latarnię... - zwróciła się Julia do Ricka, kiedy

sylwetka ogrodnika zmalała już na tyle, że nie mógł nic usłyszeć - to widzisz, nie chcieliśmy mówić o
naszych podejrzeniach przy Nestorze.

-

Masz na myśli to, że Leonard jest Ulyssesem Moorem?

-

background image

Tak - odpowiedział Jason. - Gdyby tak było, to postawilibyśmy

Nestora w niezręcznej sytuacji, bo pewnie musiałby skłamać. ,

-

Pewnie tak... - zgodził się Rick, odkładając na chwilę wiosła i

pozwalając łodzi płynąć z prądem.

-

Ale kto tego od niego wymaga? - spytała Julia.

-

Leonard - odpowiedział siostrze Jason. - Może chce pozostać w

ukryciu... Opuścił Willę Argo, udając zmarłego, i schronił się w latarni, gdzie nikt mu nie
przeszkadza.

-

Ale czemu musiał to zrobić?

-

Tego jeszcze nie wiemy.

-

Jeśli tak, to całkowicie upada hipoteza o duchu w domu.

-

Nie upada całkowicie - uściślił Jason. - Powiedzmy, że chwilowo

ją odkładamy. Pomóc ci przy wiosłach?

-

We dwóch jest łatwiej - chętnie zgodził się Rick, robiąc miejsce

obok siebie.

Jason wstał i, kołysząc się na łódce, przesiadł się ostrożnie na miejsce obok Ricka. Rudzielec
pokazał mu, jak wiosłować i przekazał prawe

background image

wiosło. Jason naśladował Ricka najlepiej

li^r&mAmr^r&rmmar&mWim^mimp 112

immmm3mszmm®mmimmmamgmmt>

n

A

nabella łagodnie wypłynęła na pełne morze, omijając skały.

Prześlizgnęła się swobodnie po falach przed ich małą plażą i zbliżała się do „wysokich obcasów",
dwóch sterczących cienkich skał, które wyznaczały początek zatoki Whales Cali.

-

Jeśli chodzi o latarnię... - zwróciła się Julia do Ricka, kiedy

sylwetka ogrodnika zmalała już na tyle, że nie mógł nic usłyszeć - to widzisz, nie chcieliśmy mówić o
naszych podejrzeniach przy Nestorze.

-

Masz na myśli to, że Leonard jest Ulyssesem Moorem?

-

Tak - odpowiedział Jason. - Gdyby tak było, to postawilibyśmy

Nestora w niezręcznej sytuacji, bo pewnie musiałby skłamać.

-

Pewnie tak... - zgodził się Rick, odkładając na chwilę wiosła i

pozwalając łodzi płynąć z prądem.

-

Ale kto tego od niego wymaga? - spytała Julia.

-

Leonard - odpowiedział siostrze Jason. - Może chce pozostać w

ukryciu... Opuścił Willę Argo, udając zmarłego, i schronił się w latarni, gdzie nikt mu nie
przeszkadza.

background image

-

Ale czemu musiał to zrobić?

-

Tego jeszcze nie wiemy.

-

Jeśli tak, to całkowicie upada hipoteza o duchu w domu.

-

Nie upada całkowicie - uściślił Jason. - Powiedzmy, że chwilowo

ją odkładamy. Pomóc ci przy wiosłach?

-

We dwóch jest łatwiej - chętnie zgodził się Rick, robiąc miejsce

obok siebie.

Jason wstał i, kołysząc się na łódce, przesiadł się ostrożnie na miejsce obok Ricka. Rudzielec
pokazał mu, jak wiosłować i przekazał prawe

wiosło. Jason naśladował Ricka najlepiej

hAimmm^ss^sm^mmjmumimmm'» 112 mimmmmmammur^^mimm-ii

f _

Między skałami

jak umiał, ale łódź nagle zaczęła kręcić się w kółko jak dziecięcy bąk.

-

Nie tak! - krzyknął Rick. - Musisz zanurzyć wiosło w wodzie,

pchnąć i potem je unieść!

-

Chłopcy, przestańcie! - zdenerwowała się Julia. - Kręci mi się w

głowie!

background image

-

Chciałem mu tylko pomóc...

-

A tymczasem zaraz roztrzaskasz łódź!

-

To dlaczego ty nie spróbujesz?! - wściekł się Jason i wstał

gwałtownie z ławki.

Podnosząc się, zaczepił kolanem o wiosło i o mały włos nie zrzucił go do wody. Dwoma susami
przesadził łódkę tak, że mało nie wypadł do

morza, usiadł na rufie i rozzłoszczony obrócił się w stronę urwiska.

Wtedy przekonał się, że Julia wcale nie przesadzała.

Znaleźli się tak blisko dwóch skał, że mogli słyszeć spienione morze, tworzące tu niewielki, za to
hałaśliwy wir. .

-

Płyniemy prosto na skały! - krzyczała przerażona Julia, wpatrując

się we wzburzone fale bijące wściekle o skalną ścianę i ześlizgujące się z niej w postaci białej
piany.

-

Nie denerwuj się - uspokajał ją Rick, ujmując znowu oba wiosła.

Zaczął mocno wiosłować, i to w przeciwnym kierunku. - Wszystko jest pod kontrolą.

Pierwsze trzy uderzenia nie przyniosły jednak żadnego rezultatu,

podobnie jak te następne. Do tego stopnia, że na twarzy Ricka pojawiło się lekkie przerażenie.

-

O, kurczę! - wykrzyknął, pracując wiosłami najsilniej jak mógł.

Ale gdy jedno uderzenie wiosła przesuwało go

w stronę morza, to wir między skałami trzy razy szybciej znosił go na skały.

background image

-

Rick! Rozbijemy się!

Dwie groźne skały znajdowały się teraz nie dalej niż dziesięć metrów od dziobu. Ta z prawej strony,
na szczycie której rozsiadło się mnóstwo mew, była wysoka i imponująca jak dzwonnica kościelna,
podczas gdy druga, obmywana nieustannie falami, sterczała z wody niczym grzbiet żółwia. Morze
opływało je obie, tworząc groźne wiry.

Rick raz jeszcze spróbował skierować łódź na pełne morze, ale

wydawało się, że w wyniku błędu Jasona łódź wpadła w jeden z wirów, który uparcie znosił ją na
skały. '

-

Jeżeli nie możesz się przeciwstawić - chłopiec z Kilmore Cove

wypowiedział na głos ulubione powiedzenie swojego ojca - to

zrezygnuj.

Mówiąc to, zaprzestał walki z wirem, zwolnił tempo, a nawet zaczął

wiosłować z prądem.

Łódka podskoczyła w kierunku dwóch groźnych skał, płynąc teraz dwa razy szybciej.

-

Ratunku! - wrzasnęła Julia na widok wysoko uniesionego dziobu

łodzi.

Jason tylko otworzył usta, jakby chciał krzyknąć, i zamarł.

Rick uniósł obydwa wiosła i zaczął liczyć do dziesięciu, potem jeszcze do dwóch... W końcu
zanurzył lewe wiosło w wir i mocno się

odepchnął.

Anabella zawróciła w stronę otwartego morza, przepływając najwyżej dwadzieścia centymetrów od
groźnej wysokiej skały. W tym momencie

Rick uniósł lewe wiosło, a zanurzył prawe, powtarzając taki sam

manewr. Odepchnął się pra-

background image

w stronę morza, to wir między skałami trzy razy szybciej znosił go na skały.

-

Rick! Rozbijemy się!

Dwie groźne skały znajdowały się teraz nie dalej niż dziesięć metrów od dziobu. Ta z prawej strony,
na szczycie której rozsiadło się mnóstwo mew, była wysoka i imponująca jak dzwonnica kościelna,
podczas gdy druga, obmywana nieustannie falami, sterczała z wody niczym grzbiet żółwia. Morze
opływało je obie, tworząc groźne wiry.

Rick raz jeszcze spróbował skierować łódź na pełne morze, ale

wydawało się, że w wyniku błędu Jasona łódź wpadła w jeden z wirów, który uparcie znosił ją na
skały.

-

Jeżeli nie możesz się przeciwstawić - chłopiec z Kilmo-re Cove

wypowiedział na głos ulubione powiedzenie swojego ojca - to

zrezygnuj.

Mówiąc to, zaprzestał walki z wirem, zwolnił tempo, a nawet zaczął

wiosłować z prądem.

Łódka podskoczyła w kierunku dwóch groźnych skał, płynąc teraz dwa razy szybciej.

-

Ratunku! - wrzasnęła Julia na widok wysoko uniesionego dziobu

łodzi.

Jason tylko otworzył usta, jakby chciał krzyknąć, i zamarł.

Rick uniósł obydwa wiosła i zaczął liczyć do dziesięciu, potem jeszcze do dwóch... W końcu
zanurzył lewe wiosło w wir i mocno się

odepchnął.

Anabella zawróciła w stronę otwartego morza, przepływając najwyżej dwadzieścia centymetrów od
groźnej wysokiej skały. W tym momencie

Rick uniósł lewe wiosło, a zanurzył prawe, powtarzając taki sam

background image

manewr. Odepchnął się pra-

I mmmmmim^m^/mm^Anrmnminimmp 114

Między skałami

wym wiosłem. Łódka znalazła się teraz na grzbiecie fali, która

przeniosła ją na drugą skałę.

Dzieci poczuły, jak dno łódki szoruje po skale, po czym łódka

prześlizgnęła się między „wysokimi obcasami".

Rick nabrał teraz pewności siebie i wiosłował jak prawdziwy wilk

morski. Pot perlił mu się na czole a policzki pałały, jednak odczuwał

pełną satysfakcję.

-

Kurczę... - mruknął Jason. - Niewiele brakowało...

-

Powiedziałem ci, że potrafię wiosłować, nie? - odparł Rick z

uśmiechem.

Julia roześmiała się, po raz pierwszy od kilku minut oddychając z ulgą.

-

Ale, wracając, opłyniemy te skały szerokim łukiem, dobrze? i

-

Wystarczy, że przytrzymasz swego brata, żeby się nie wiercił.

-

Bardzo śmieszne - odpowiedział Jason, spoglądając na miasteczko,

do którego było już coraz bliżej.

Julia natomiast spoglądała w przeciwną stronę, na skały w morzu i na strome urwisko. Przypomniała
sobie, jak to właśnie z tego urwiska

background image

zepchnęła Manfreda do wody, i z trudem powstrzymała dreszcz grozy.

Potem zauważyła coś dziwnego, wciśniętego między krzewy a skałę, tuż poniżej szosy.

-

Co to takiego? - zdziwili się wszyscy troje.

Rick osłonił oczy dłonią i przestał wiosłować, żeby prąd zniósł łódź

kilka metrów bliżej brzegu.

-

Wydaje mi się, że to jakiś samochód - powiedział po chwili.

-

To nie jakiś samochód - uściślił Jason. - To dune buggy, a raczej

jego wrak.

-

Ale - wybaczcie - co dune buggy robi na urwisku? - spytała Julia.

-

Kto to wie? Może próbowano go zepchnąć do morza, ale się nie

udało.

-

Chcecie, żebym podpłynął bliżej, czy...? - spytał Rick, manewrując łodzią jednym tylko wiosłem,
żeby nakierować ją w stronę brzegu.

-

Nie, nie! Do diabła z dune buggy. Płyńmy do Kilmore Cove i

chodźmy na stację.

Nie upłynęło dziesięć minut, gdy dzieci wyciągały już swoją łódkę na brzeg. Idąc za radą Ricka, we
trójkę przywiązali ją do specjalnego żelaznego kołka i powędrowali w górę w stronę Windy Inn.

Stąd przeszli przez plac z pomnikiem konnym Wiliama V,

background image

nieistniejącego króla Anglii, i ulicą Pembley Road doszli aż do

schodów.

Za schodami rozciągał się obszerny plac zarośnięty zielskiem. Po

przeciwnej stronie placu wznosił się wielki budynek - stary dworzec.

Był to duży dwupiętrowy dom, z nieczynnym zegarem nad zaryglowaną

bramą i z dwoma rzędami zamkniętych od lat okien. Wiatr gwizdał

dokoła, niosąc ze sobą nasiona i liście. Tysiące drobnych pyłków

przyczepiało się do sznurowadeł wędrujących tędy dzieci.

-

Witajcie w Clark Beamish Station... - odezwał się Rick, kiedy

minęli arkadę, pod którą przechodziło się kiedyś

do kasy biletowej. - Albo też na nieczynnej stacji Kilmore Cove.

Trójka przyjaciół przystanęła i rozejrzała się, zadzierając głowy wysoko do góry.

Stali tak kilka minut. Na dachu dworca zobaczyli przeszkloną kopułę, po której spacerowały wrony.

-

Zaczekaj... - odezwał się nagle Jason. - Jak ty ją nazwałeś?

-

Nieczynną stacją w Kilmore Cove.

Jason sięgnął do kieszeni po jedną ze swoich karteczek.

-

Ale jak się nazywa?

-

Clark Beamish Station - dodał Rick.

Uradowany Jason wzniósł zaciśniętą pięść. Skreślił jedne z Wrót Czasu ze swego wykazu i
wykrzyknął:

background image

-

I oto znaleźliśmy starą faktorię Beamish z opisu prapra-dziadka

Ulyssesa w Podręczniku dla eskapistów\

-

No i co z tego?

-

A to, że na tej stacji znajdują się Wrota Czasu!

-

Kto wie, może Black Wulkan i na tę podróż sprzedawał bilety?

_ ___

Peter Dedalus sunął gładko swoim gruchotem - gondolą na pedały - po labiryncie kanałów łączących
się ze spokojnymi wodami laguny. Żadne z dwojga pasażerów nie miało ochoty na rozmowę.
Zegarmistrz -

bardziej pochmurny niż zazwyczaj - zadumał się nad tym, co niedawno powiedział Obliwii, i odczuł
kolejny przypływ wyrzutów sumienia z

tego powodu. Obliwia natomiast trzęsła się wprost z niecierpliwości i ciągle obsesyjnie myślała
tylko o jednym: Willa Argo, Willa Argo i jeszcze raz Willa Argo.

Zmęczenie ostatnich dni spowodowało gwałtowne pragnienie jak

najszybszego powrotu do Kilmore Cove. W głowie kłębiły się jej

pomysły, jak dostać się do Willi Argo. Nie odrzucała przy tym

możliwości użycia broni. Oczywiście, jeżeli Manfred naprawdę potrafi posłużyć się pistoletem, jak
to przysięgał, gdy go angażowała.

Najpierw jednak musiała wygrać zakład z Peterem. I uwolnić się od

niego.

Za kolejnym zakrętem Obliwia rozpoznała miejsce, z którego wyruszyli.

Calle deli'Amor degli Amici.

-

background image

Nareszcie! - wykrzyknęła wyczerpana długą jazdą. - Już się

obawiałam, że nigdy tu nie dopłyniemy. Która godzina?

Peter spojrzał na zegarek.

-

Jest południe - powiedział. - Żaden mechanizm nie działa po

przekroczeniu Wrót Czasu, a mój działa - dodał z dumą.

-

Doprawdy? - wysyczała Obliwia. - Gdybym to wiedziała,

wzięłabym sobie ze dwa, kiedy przewracałam ci sklep do góry nogami.

imnmmmmnmrmnmmmMim^mrsirp 120

-

nmAwers czy rewers <mmiiimMm'SAmpminmmmiPA j

-

Udało ci się do niego wejść? - wymamrotał zaskoczony Peter.

-

No chyba! - kobieta uśmiechnęła się złośliwie. - Zrobiłam sobie

wejście od tyłu, rozwalając ścianę.

Zegarmistrz przygryzł wargę do krwi.

-

Głowa do góry, Peter! Jeśli wygrasz zakład, będziesz mógł wrócić

do swojego sklepiku i uporządkować go sobie. A propos, gdzie ta twoja moneta?

Peter wyjął monetę z kieszeni.

-

Od pierwszego rzutu - powiedział. - Ja wybieram...

background image

-

Rewers - wpadła mu w słowo Obliwia, uprzedzając go. Peter

zamarł z otwartymi ustami.

-

Nie... - wyjąkał. - To ja chciałem...

-

Mój rewers, twój awers. W czym problem?

-

To ja chciałem rewers - nalegał niziutki mężczyzna. Zaczął się

pocić z przejęcia. - Ja chcę rewers - powtórzył raz jeszcze.

Obliwia poderwała się na równe nogi, niebezpiecznie kołysząc przy tym gondolą. Zbliżyła się do
Petera i szarpnęła za ubranie.

-

O co ci chodzi, geniuszu Peterze Dedalusie?

W tej chwili moneta wyślizgnęła mu się z dłoni, wpadła na moment w dłoń Obliwii i upadła na dno
gondoli. Kobieta nachyliła się, by ją podnieść, i spytała:

-

No i co wypadło? Rewers? Popatrz, popatrz, co za zbieg

okoliczności!

-

Obliwio, ja...

Po chwili, patrząc nie na pieniążek, lecz na Petera, Obliwia ponownie rzuciła monetą.

i nmt mowa s mam i nmm mmsasmp 121 ^^BS^is^s^^^is^aa^m^s^Bm

-

A teraz? O, fantastycznie! Znowu rewers! Czy to nie dziwne? Czy

background image

to aby nie jest fałszywa moneta? - Kobieta pchnęła Petera na rufę jak jakiś tłumok i dodała: -
Naprawdę myślałeś, że można mnie nabrać na fałszywą monetę? Naprawdę jesteś tak naiwny?
Dlaczego tak głupio się ze mną założyłeś?

-

Ale jak ty...

-

Nigdy nie zostawiaj fałszywki w barze - roześmiała się złośliwie

kobieta. - Kiedy mi zaproponowałeś zakład, rzuciłam kilka razy na

próbę, udając, że rozważam twoją propozycję. Po obu stronach był

rewers. Jakkolwiek jest, to ja wygrałam. Żegnam.

Kobieta wsunęła monetę do kieszeni. Przytrzymała się obwałowania

kanału, by wyjść z gondoli.

-

Nie! - krzyknął Peter i w nagłym przypływie odwagi spróbował ją

zatrzymać. Dwoma susami przeskoczył gondolę i chwycił Obliwię za

nogi. - Nie puszczę cię!

-

Peter! Puść! - krzyknęła. - Co ty wyrabiasz?

Próbowała się uwolnić, ale on trzymał jej nogi z całej siły.

Gondola zakołysała się niebezpiecznie.

Szarpanina trwała dobrą minutę. Potem Obliwia, która była wprawdzie chuda, ale świetnie
wyćwiczona w bajońsko drogiej siłowni, uwolniła się od uścisku Petera, dając mu dwa kopniaki w
głowę.

Zegarmistrz z Kilmore Cove zatoczył się, potknął o burtę gondoli i wpadł do wody.

Obliwia sprężystym skokiem, jakiego nie powstydziłby się jej najlepszy trener, zdobyła pobocze
kanału.

-

background image

Widzisz, do czego prowadzi fałszerstwo? - zaśmiała się ironicznie, poprawiając kombinezon. Peter
wymachiwał

Awers czy rewers ^n^^anrntm

gwałtownie rękami w ciemnej wodzie. - Do zobaczenia, najdroższy!

I nie czekając na odpowiedź, Obliwia skręciła w zaułek, a następnie weszła do mrocznej izby, gdzie
znajdowały się Wrota Czasu.

Przekroczyła je. I zamknęła za sobą drzwi. Znowu była w Kilmore

Cove.

-

Manfred! - zawołała od razu. - Hej! Manfredzie! Nie słysząc

odpowiedzi, weszła po schodach na górę, a potem zaczęła krążyć po

opustoszałych i pełnych kurzu pokojach Domu Luster.

-

Gdzieś ty się u diabła podział? - wrzeszczała wściekła Obliwia

Newton, przeklinając Manfreda, bo za każdym razem, kiedy wracała z podróży, tego obiboka nie było
na miejscu.

Przystanęła pośrodku wielkiego salonu, otoczonego - jak w teatrze -

balkonem. Czuła, że ktoś ją obserwuje.

-

Manfred? - spytała raz jeszcze, obracając się. Ale to nie był jej

goryl. Patrzyły na nią jasnożółte oczy sowy, która przysiadła u szczytu schodów i wpatrywała się w
nią tak, jakby próbowała ją osądzić.

-

A ty tu czego? - spytała opryskliwie kobieta, czując się nieswojo

pod tym przenikliwym spojrzeniem.

background image

Sowa ani drgnęła.

Obliwia nachyliła się, podniosła z podłogi jakiś kawałek gruzu i rzuciła nim w sowę. Ptak poderwał
się do lotu. Dopiero kiedy sowa odfrunęła, kobieta zaczęła znowu krążyć po martwych pokojach
zrujnowanego

domu.

Rozpoznała bramę, która runęła na głowę Manfreda poprzedniego dnia, i przeszła przez nią krokami
modliszki. Wyszła, rozejrzała się dokoła, czując, jak narasta w niej wściekłość pomieszana z
rozpaczą. Wokół

ciągnęły się wzgórza porośnięte trawą. Na horyzoncie ustawione w

szeregi wiatraki poruszały wolno skrzydłami. Na podwórzu leżała

porzucona koparka, niebezpiecznie przechylona do przodu.

Obliwia rozejrzała się, lecz nigdzie nie dostrzegła ani swojego motoru, ani Manfreda.

- Manfred! - wydarła się na całe gardło panna Newton. - Gdzieś ty się podział, ofermo przeklęta?
Manfred!

PIĄTY

STACJA KOLEJOWA

Rozdział:

Projektant:

PETER DĘjPALUS

Rick, Jason i Julia obeszli całą stację w poszukiwaniu jakiejkolwiek dziury, żeby móc zajrzeć do
środka. Ale brudny i zapuszczony budynek wydawał się niedostępnym monolitem. Szybko zawrócili
na tory, które biegły w dwóch przeciwnych kierunkach, ginąc wśród wzgórz. Przeszli torami obok
starej studni służącej niegdyś do zaopatrywania lokomotyw w wodę. Przypominała odwrotnie
ustawiony wielki lejek.

Minęli tory, by przyjrzeć się nieczynnym blaszanym budkom ukrytym

wśród drzew. Na wietrze powiewały pozbawione prądu przewody

zasilające lokomotywy elektryczne.

-

background image

Gdzie się te tory kończą? - spytał Jason.

-

Na wschodzie... - odparł Rick - w tunelu Shamrock Hills. A z

drugiej strony... z drugiej strony gdzieś tam, w lasach Crookheaven, wśród wzgórz, po których hula
wiatr... tam gdzie stoi Dom Luster.

-

A co jest na końcu torów?

-

Nie wiem. Może wał ziemny...

-

A może pociąg?

-

Nie sądzę, żeby ocalał choć jeden wagon, skoro zlikwidowano

linię.

-

Pójdę rzucić okiem na tunel - zdecydował Jason. Nachylił się i

dotknął szyn. Były nagrzane i wibrowały. - Czy ten tunel jest daleko?

-

Pod tym wzgórzem - odpowiedział Rick, wskazując kępę krzewów

i okrągłe głazy w Turtle Parku.

-

Wybacz, Jasonie - wtrąciła jego siostra - ale co chcesz znaleźć w

tunelu?

•I

Stacja koleiowa <miimmmimmimmzmmmmipa

background image

-

Nie wiem. Ale czy nie mówiłaś, że chciałabyś przez chwilę zostać

sam na sam z Rickiem?

Zaskoczona odzywką brata, Julia zesztywniała jak posąg, a jej twarz mieniła się przy tym wszystkimi
kolorami tęczy. Rick odwrócił się, udając, że nic nie słyszał, skupiony na szukaniu jakiegoś sposobu,
żeby się przedostać na stację.

Jason odszedł, ciężko wzdychając, podczas gdy Julia trwała jeszcze w bezruchu, okropnie zmieszana.

-

Rick - zawołała po chwili i ruszyła za Rudzielcem. - To, co

powiedział Jason - to nieprawda!

-

Nieważne - mruknął chłopiec, wpatrując się uporczywie w fasadę

dworca.

Błądził wzrokiem po okolicy, po czym utkwił spojrzenie w

nieokreślonym punkcie, między dachem budynku a niebem, próbując

uspokoić nawałnicę myśli, która przeszkadzała mu jasno rozumować.

Jeżeli Jason wystrzelił z czymś takim, to znaczy, że rodzeństwo

rozmawiało o nim. Albo, co bardziej prawdopodobne, Julia zwierzyła się bratu. Ale co mu
powiedziała? Czy o pocałunku też? Kurczę...

-

Nie kłują cię? - spytała chłopca Julia.

-

Co? - mruknął, spoglądając na Julię.

-

Te wszystkie kolce.

Dopiero teraz Rick zdał sobie sprawę, że nie zauważył ciernistego

background image

gąszczu niskich, splątanych krzewów, które uwięziły go po kolana.

Spojrzał bezradnie na swoje stopy. Jak można było zrobić coś tak

głupiego? I w dodatku mieć serce, które aż tak łomoce!

miimjmraimammmia

-

Nie... nie kłują - próbował zachować się z godnością. Zacisnął

zęby i, chcąc ocalić swą męską godność, dodał stanowczo, jakby

czerpiąc siłę z jakiegoś ukrytego instynktu:

-

Wcale mnie nie kłują. - A żeby zabrzmiało to jeszcze bardziej

przekonująco, wskazał Julii drugie piętro dworca i dorzucił: - Tylko stąd mogłem zobaczyć dach i tę
dziwną szklaną kopułę.

Julia powędrowała wzrokiem za wskazującym palcem chłopca, lecz nie zauważyła nic szczególnego.

-

I co z tego? - spytała.

-

No, właściwie nic... - odpowiedział speszony. - Myślę, że

wszystko jest zamknięte na cztery spusty. Niedostępne.

Spróbował unieść prawą stopę i poczuł, jak kolce drapią go po gołych łydkach. Ale się nie
zatrzymał. Ciernie kłuły go boleśnie, wbijając się w skórę, ale Rick tylko zaciskał zęby. Stopa
prawa, stopa lewa, stopa prawa, stopa lewa...

Kiedy w końcu wydostał się z tych ciernistych krzewów, całe nogi miał

pokryte siecią czerwonych zadrapań.

Jason powrócił ze swojej wyprawy badawczej do tunelu, gdy Julia z

Rickiem usiłowali oderwać deski, którymi zabito boczne drzwiczki do kasy biletowej.

Chłopcu z Kilmore Cove udało się wyrwać dwa zardzewiałe gwoździe, a teraz, sapiąc jak miech,

background image

szarpał się z trzy-dziestocentymetrową deską, próbując ja oderwać.

- Nic z tego, kochani - odezwał się Jason, którego buty pokrywała

czerwona rdza. - Tunel jest całkiem pusty. A poza tym to nie jest

prawdziwy tunel. To tylko wydrążenie w górze, zamknięte od drugiej strony. A wam jak leci?

mmr^stmmms^s^asm» Stacja kolejowa <mmi&mmmiimmn:

-

Jesteśmy w punkcie wyjścia, nie licząc dwóch gwoździ

-

odpowiedziała Julia, pokazując bratu dwa zakrzywione gwoździe.

-

Potrzebne są nam narzędzia, żeby się przedostać do środka.

-

A nic ze sobą nie zabrałeś? Nawet swojej nieodłącznej

pięciometrowej linki?

Rick aż podskoczył ze złości na własną głupotę. Uzmysłowił sobie, że chyba po raz pierwszy nie
wziął ze sobą plecaka.

-

Nie. Nic nie wziąłem. Nie mamy też Słownika zapomnianych

języków ani...

-

Słowem nic nie mamy - podsumowała Julia, także zaskoczona

kompletnym brakiem organizacji przedsięwzięcia.

-

Wyruszyliśmy na poszukiwania Blacka Wulkana z gołymi rękami.

Już gorzej nie można.

background image

-

Moje rzeczy są jeszcze u dyrektora - przypomniał Jason.

-

To może wstąpisz do mnie chociaż po młotek - zaproponował

Rick.

Jason zaczął się snuć z głową zadartą do góry.

-

Szkoda stąd odchodzić...

-

Ale to parę minut stąd. Jason zamyślił się.

-

Czy Black tu mieszkał?

-

Na piętrze.

-

Lubił pracę, w której trzeba było używać ognia. Lubił igrać ze

śmiercią.

-

Nigdy nie sądziłem, że nasz piekarz igra z ogniem - zażartował

Rick, rozśmieszając Julię.

Jason pokręcił przecząco głową.

J

<ti®im:iimnm i atsiEi m^m

-

background image

Nie rozumiesz. Chcę powiedzieć, że Black nie mógł pracować

przy ogniu na piętrze budynku kolejowego, nie sądzicie?

-

Słusznie.

-

Chyba masz rację.

-

No, to gdzie pracował?

-

Myślę, że... może korzystał z tych budek przy torach.

< /

I wszyscy troje ruszyli w stronę pierwszego z dwóch malutkich

budynków stojących przy torach. Była to blaszana pakamera, trochę

tylko większa od składziku na narzędzia, a blacha zniszczona ze starości pomarszczyła się na niej jak
zwiędła skóra. W środku znaleźli jedynie kurz, potłuczone szkło i bezładny stos rozmaitych
przedmiotów,

pomiędzy którymi Jason znalazł starą lampę naftową i zapalniczkę.

Drugi budynek wydawał się ciekawszy. Był murowany i - jak słusznie zauważyła Julia - miał
ogromny komin, czarny od sadzy. Drzwi były

zamknięte na kłódkę, która mimo starości wyglądała solidnie. Jedyne okno chroniły grube okiennice.

-

I znowu to samo... - zauważył Rick. - Także i to jest zamknięte.

-

Może tak, a może nie - powiedział Jason i obszedł dom dokoła.

Bez skutku.

Julia stanęła trochę dalej, zafascynowana potężnym kominem.

background image

-

Może, może... jest jakiś sposób, żeby się tam dostać - powiedziała.

Rick wdrapał się na dach i zajrzał do komina.

-

Ale wielki... - powiedział. - Jak dwoje nas razem.

hr&Y&nmmim^^mmimm^rimzmmiP 130 mtmimiismimm

d

V1

mamnmmmminingttgasmt) Stacja kolejowa ammmmztmstim

Rzucił do środka kamień przyniesiony z torowiska. Usłyszeli, jak wpada do środka izby.

-

Szyber jest otwarty.

-

Myślisz, że można tędy wejść? - spytała Julia. Rick wzruszył

ramionami.

-

Może i tak, ale nie mamy liny. A poza tym jest jeszcze jeden

drobny problem: sadza. Jeśli wejdziemy kominem, to wyjdziemy czarni.

-

Ja już wczoraj wystarczająco umazałem się smołą - odezwał się

Jason.

-

To był mój pomysł - dodała Julia.

Rick domyślił się, co bliźnięta kombinują, i natychmiast zaprotestował:

background image

-

O, nie, ja tam na pewno nie wejdę! Prędzej rozwalę mur.

-

Rick...

i

-

Jak myślisz, jak wysoki jest ten komin?

-

Metr?

-

Dwa?

-

Ale nie o to chodzi!

-

My możemy cię spuścić.

-

Możemy zrobić linę, wiążąc nasze koszule...

-

Myślałby kto!

-

To jedyna możliwość, żeby tam wejść.

-

I co z tego? Gwiżdżę na to!

-

background image

Ale to może być bardzo ważne!

-

Konieczne!

-

A poza tym my z Jasonem niedługo musimy wracać do domu -

wtrąciła Julia.

-

I nie możemy z tym czekać do jutra.

<mimmtmmsiramPAai£śm

-

Ludzie! - przerwał im Rick. - To głupota! W każdym razie ja nie

mam zamiaru pakować się do komina.

-

Gotowy? - krzyknął Jason, stojąc na dachu pięć minut później.

Zrezygnowany Rick siedział już na kominie z nogami spuszczonymi w

otwór.

-

To głupota - powtórzył któryś raz. Julia przykucnęła obok niego i

uśmiechnęła się zachęcająco.

-

Robimy to, żeby znaleźć ukryte klucze. A nawet więcej: żeby

znaleźć Pierwszy Klucz.

-

Mogę się przecież zabić - burknął Rick, zaglądając podejrzliwie w

background image

ciemny otwór komina. - Tam może być coś ostrego, na co mogę się

nadziać. ,

-

Na przykład średniowieczna kopia? - zażartował Jason. - A może

rycerz w zbroi? Czemu nie?

-

Jeśli tak cię to bawi, to dlaczego ty nie skoczysz?

-

Bo nie mam ochoty umazać się sadzą od stóp do głów.

-

A ja mam? Czy i ja nie przeżyłem wczoraj pożaru? - odpowiedział

Rick.

-

Ale ty nie musiałeś wylać beczki smoły na dwoje weneckich

złodziejaszków.

-

Przestańcie już - wtrąciła się Julia, wstając z kucek.

-

Albo to robimy teraz, albo wcale. Bądźcie poważni. Rick i Jason

spojrzeli po sobie.

-

No dobra, próbujemy - westchnął ciężko Rick, przesuwając się na

skraj komina.

Julia podeszła do niego i cmoknęła go w policzek.

background image

-

Brawo, Rick - powiedziała. I szepcząc tak, żeby brat nie usłyszał, dorzuciła: - Całe szczęście, że i ty
tam byłeś, w tym pożarze.

Rick poczerwieniał na te słowa, ale także dlatego, że twarz Julii po wyszeptaniu ostatniego zdania
zatrzymała się na chwilkę przy jego

uchu, jakby dziewczynka zobaczyła coś szczególnego za jego plecami.

-

Hej tam! - krzyknął Jason, sądząc, że ten pocałunek w policzek

stanowczo za długo trwa.

-

Ktoś tu jest... - wyszeptała Julia, odskakując od Ricka.

Pokazała im porośnięte zielskiem podwórze, nad którym

drżało rozgrzane powietrze.

Jason i Rick obrócili się.

Jakiś mężczyzna zbliżał się do stacji, wlokąc nogi po piaszczystej drodze.

-

Kto to może być?

-

I czego tu szuka?

Dzieci spojrzały po sobie. Jason zeskoczył na ziemię, a za nim Julia.

Rick też szybko zsunął się z komina.

W głębi komina pająk, wypłoszony ciągłym drżeniem ściany, opuścił

swoją sieć. Powędrował na swych ośmiu długich odnóżach aż do kopii ustawionej pod otworem
komina i po jej drzewcu dotarł do

średniowiecznej zbroi opartej o ścianę. Szare zakurzone pajęczyny

kołysały się jak hamaki. Roiło się tu od pająków. Setki malutkich

background image

czarnych oczek i włochatych nóżek powodowały od czasu do czasu

leciutki brzęk zardzewiałego żelaznego hełmu. Pająk na zbroi

przewędrował wolniutko po nagolenniku, a potem przeszedł na ścianę i zaczął się wspinać.

«jusEiiaumsi ni mtssiai^iia

Zwinna i szybka młoda kobieta w kombinezonie z czarnej skóry

maszerowała boso bulwarem nadmorskim w Kilmore Cove. Jej marsz

trwał już blisko dwie godziny i rozpierała ją wściekłość. Przez ramię przerzuciła parę swoich
modnych szpilek na zawrotnie wysokich

obcasach i boleśnie odczuwała każdy kamyczek na drodze, raniący

stopy.

- Zapłacisz mi i za to, Manfredzie! O, drogo mi zapłacisz!

Na domiar złego słońce prażyło bezlitośnie i każda kropla potu jeszcze powiększała furię młodej
kobiety. Ale nie poddawała się zmęczeniu. Nie miała też zamiaru odpocząć.

Obliwia tylko od czasu do czasu przystawała, żeby sprawdzić, ile

zakrętów na drodze łączącej Kilmore Cove z cywilizacją ma już za sobą.

I żeby przy okazji z ubolewaniem stwierdzić, że tą drogą nie przejeżdża żaden samochód.

Przewidywała wprawdzie różne trudności do pokonania po powrocie z

Wenecji, ale nawet nie przeszło jej przez myśl, że jej szofer przepadnie bez śladu. Wraz z motorem.
Wyobrażała sobie, że śpi w jakimś

zakamarku Domu Luster albo sprawdza wyniki ostatnich wyścigów

konnych w gazecie sportowej.

Była jednak pewna, że on na nią czeka. Że jest.

Tymczasem nic z tego. Manfred przepadł.

A jedynym środkiem lokomocji, jaki miała do dyspozycji, były jej

własne nogi.

Na widok znajomego drzewa, rosnącego w pobliżu jej domu, Obliwia

background image

Newton przyspieszyła kroku, wdzięczna sobie samej za godziny

treningu spędzone w pocie czoła na ruchomej bieżni.

Pułapka mimitunimmmurm^mmmmimnis

-

Prawdziwy maraton w Nowym Jorku! Fuj! - warknęła wściekle.

Właśnie ujrzała na zboczu wzgórza owalny zarys sylwetki swojej

ekscentrycznej, supernowoczesnej willi z cementu, przypominającej tort o fioletowych ścianach.

Podziękowała niebiosom, że przynajmniej kluczy od domu nie zostawiła temu niedojdzie
Manfredowi, i weszła w bramę. Cichy brzęk

automatycznie otwieranej furtki i żółte światło rozbłyskującej latarenki dodały jej otuchy.

-

Wreszcie w domu - szepnęła Obliwia, wchodząc w alejkę, przy

której nie rósł ni jeden kwiatek.

-

MANFRED! - zawołała w nagłym przypływie nadziei.

Z każdą chwilą była coraz bardziej wściekła. Garaż był pusty. Nie było samochodu sportowego, nie
było motoru, nie było nawet dune buggy.

-

Gdzie się podziały wszystkie moje samochody? Czy mogłabym

wiedzieć, gdzie się u diabła podziały WSZYSTKIE MOJE

SAMOCHODY?!

Była tak zdenerwowana, że wchodząc do domu, nie wyłączyła alarmu.

Zaledwie dotarła do kuchni i otworzyła drzwiczki lodówki w nadziei, że znajdzie w niej jakiś zimny
napój, gdy włączyła się ogłuszająca syrena i w całym domu rozbłysły czerwone światełka.

-

No nie! Niech to szlag! To przecież ja! - jęknęła wściekła Obliwia.

background image

- Wyłącz się! Wyłącz się! WYŁĄCZ SIĘ NATYCHMIAST!

Zawróciła do wejścia i wstukała odpowiedni kod. Ale nie poprzestała na tym, lecz - rozwścieczona -
zaczęła okładać

pięściami dekoder, dopóki syrena nie umilkła i nie pogasły światełka.

Odetchnęła z ulgą, po czym wróciła do kuchni, otworzyła lodówkę pełną zimnych napojów i
wreszcie wyjęła superluksu-sowe opakowanie soku z pomarańczy, marchewki i cytryny.

j

»

Dopiero pół godziny później jej oddech znów stał się miarowy. Usiadła w swoim pokoju przy stoliku
z aluminium i nietłukącego się szkła,

osłonięta przewiewną fioletową podomką. Balsam do włosów delikatnie pachniał marakują.
Przeciwzmarszczkowy krem na bazie kokosu,

którym natarła sobie całe ciało, lśnił białawo. Na stoliku pyszniła się droga szklanka z rżniętego
czerwonego kryształu napełniona napojem uzupełniającym sole mineralne.

- Dobrze - powiedziała głośno do siebie, choć nic nie było dobrze. - I co dalej?

Zmusiła się do wypicia całej zawartości szklanki, a następnie, próbując się zrelaksować, zamknęła
oczy i zaczęła regulować oddech,

przeznaczając na to kolejne dziesięć minut. Potem miała ułożyć dalszy plan dnia. Jej priorytety
pozostały niezmienione: przede wszystkim musi dostać się do Willi Argo, a następnie obedrzeć ze
skóry Manfreda.

Spróbowała sobie przypomnieć, gdzie zapisała telefon tej agencji byłych bandytów, przez którą go
zatrudniła.

I wpadła na pomysł, że nie będzie dla niego lepszej nauczki niż lekcja od dawnego koleżki.

Podeszła do telefonu w poszukiwaniu swojego kalendarzyka i wtedy

zauważyła, że na automatycznej sekretarce nagrane są trzy wiadomości, które powinna odsłuchać.

Bip.

„Dzień dobry, panno Newton! - powitał ją dziwnie znajomy głos. -

Przepraszam, że przeszkadzam. Nazywam się Gwendalina Mainoff."

background image

„Jakieś znajome nazwisko" - pomyślała Obliwia. - Fryzury z klasą. Pani fryzjerka".

Ach, tak, rzeczywiście, przypomniała sobie Obliwia Newton,

rozpoznając ten głos.

-

Nie jesteś żadną moją fryzjerką - mruknęła do siebie. - Jesteś

fryzjerką w tej dziurze, w Kilmore Cove."

„Pani kierowca jest u mnie" - ciągnęła Gwendalina.

Długie paznokcie Obliwii znieruchomiały na lśniącej powierzchni

sekretarki.

-

Co ona powiedziała? - krzyknęła.

„To znaczy, wydaje mi się, że to pani kierowca. Ciągle mó-wi o pani.

Prawdę mówiąc, raczej majaczy w gorączce, niż mówi, bo ma

temperaturę. Nie czuje się za dobrze, jak sądzę. I nic dziwnego - kiedy wczoraj wieczorem znalazłam
go na plaży, był przemoczony do suchej nitki. I..."

Bip.

Obliwia zaczęła przesłuchiwać drugie nagranie.

„To znowu ja, proszę wybaczyć. Widocznie skończyła się taśma po

pierwszym nagraniu. Bo ja za dużo mówię, wiem... W każdym razie

chciałam powiedzieć, że może pani przyjść, kiedy tylko pani zechce, bo teraz jest już spokojny.
Położyłam go na kanapie, żeby pospał. Ja

mieszkam nad zakładem fryzjerskim, pani wie, gdzie to jest, prawda?

Dałam mu antybiotyk i wydaje mi się, że teraz jest trochę lepiej".

Bip.

Trzecia wiadomość.

background image

„Przysięgam, że dzwonię ostatni raz. Chodzi o to, że nie może pani przyjść, niestety, o jakiejkolwiek
godzinie, bo o szóstej mnie nie będzie.

Muszę wyjść, bo wezwała mnie klientka, żebym jej podcięła włosy i

uczesała. Nie mogę odmówić, tym bardziej że to nowa klientka. Pani Covenant, orientuje się pani?
Ta, która mieszka w domu nad urwiskiem.

W każdym razie przed szóstą może pani przyjść, o której pani pasuje.

Przepraszam raz jeszcze za...".

Bip.

Obliwia Newton podniosła głowę oniemiała. Od tej chwili nie

interesowało jej już zupełnie, co mokry Manfred robił na plaży i

dlaczego fryzjerka postanowiła go zabrać do siebie. Nie obchodziło jej też, co Manfred majaczył w
gorączce, ani nawet to, co fryzjerka mogła z tego ewentualnie zrozumieć.

Wrażenie wywarła na niej tylko ostatnia wiadomość: Gwendalina idzie obciąć włosy pani Covenant!

Idzie do Willi Argo.

O szóstej.

Szalony pomysł opanował umysł Obliwii, a jej usta wykrzywił grymas triumfalnego uśmiechu. Potem
z gardła wydobył się tłumiony śmiech.

Głośniejszy i jeszcze głośniejszy. I wreszcie Obliwia wybuchnęła

niepohamowanym śmiechem, konwulsyjnym i nieomal bolesnym. Aż

łzy napłynęły jej do oczu. Była szczęśliwa. Udało się!

- Ale jak on to zrobił? Ten nieudacznik! Jak on to zrobił?

w A

■aasBiBgs imammim&rimmmrm> PUŁAPKA

Och, Manfredzie, jesteś fantastyczny! Wybacz mi, wybacz! To

fantastyczne! Fantastyczne!

Obliwia poszukała chusteczki, wytarła nos i wróciła do łazienki, żeby zdjąć podomkę.

background image

-

Willa Argo będzie należeć do nas dwojga! - wykrzyknęła,

przeglądając się z zadowoleniem w lustrze. Wreszcie rozpoznała

wizerunek prawdziwej Obliwii Newton.

-

Przyda mi się porządna fryzura! - zaśmiewała się. - Oj, przyda!

Energicznie wkroczyła do swojej garderoby, pełnej czarnych,

politurowanych szaf, by znaleźć sportowy kostium, elegancki i zarazem swobodny. Potem poszła do
pokoju Manfreda, żeby wziąć jego białą

koszulę i parę jasnobeżowych spodni w czarne paski oraz czapkę

bejsbolówkę. Rozłożyła to wszystko na łóżku.

-

Znakomity strój dla pomocnika fryzjerki - uznała. W przypływie

wspaniałomyślności postanowiła dodać

do tego jeszcze swoje ulubione okulary odblaskowe, które wyjęła z

pudełka na komodzie.

-

Mój uwielbiany Manfredzie... - mruczała złośliwie. - A oto twoje

prawdziwie męskie okulary.

Wsunęła wszystko do plecaka, zeszła do garażu i, uświadomiwszy sobie brak jakiegokolwiek środka
transportu, odszukała pudło ze swymi

starymi czarnymi rolkami.

Z pewnym wahaniem włożyła je na nogi i znowu ruszyła w drogę. Z

wdziękiem mknęła na rolkach po asfalcie z godną podziwu koordynacją ruchów.

Była tak przejęta swoim planem, że zupełnie zapomniała włączyć alarm w swoim domu. Jej genialny
umysł podsuwał

background image

iKainmiPAPmm i mmu-ziamMiamM® 141

tmmiimmmm^^iummmimninmiP. i

wspaniałą wizję: już o szóstej po południu pojedzie do Willi Argo w towarzystwie Gwendaliny
Mainoff i jej nowego pomocnika.

- Plan doskonały. Mało... plan z klasą! - podśpiewywała sobie pod

nosem Obliwia Newton, sunąc na rolkach po szosie.

I ^is^iass^as^mBsai^iaimKi^iniarp 142

&

red Śpiczuwa, urzędnik magistratu, wszedł wolnym

krokiem na podwórze dworca. Rick poznał tego czło-

wieka poprzedniego dnia. Fred, wysoki, chudy i przygarbiony jak

bocian, dostrzegł trójkę dzieci dopiero wtedy, kiedy podbiegły do niego przy wejściu na Clark
Beamish Station.

-

Cześć, dzieci! - przywitał je. - Co was tu sprowadza? Co tu

porabiacie?

-

Nic szczególnego - odpowiedział Rick, który przedstawił ich sobie.

- Pokazywałem przyjaciołom starą stację.

-

No tak - odparł Fred. Pogrzebał w kieszeniach spodni, tak

głębokich, że wydawały się sięgać kolan, i wyciągnął laseczkę lukrecji zawiniętą w sreberko.

-

Macie ochotę na lukrecję? - spytał, częstując wszystkich.

-

background image

Dziękujemy, ale nie - odpowiedzieli chóralnie.

Fred włożył do ust laseczkę lukrecji, wyciągnął z kieszeni stertę

dziwacznych przedmiotów, gazetę sportową, którą wsunął sobie pod

pachę, i w końcu - pęk kluczy.

-

Wreszcie - odetchnął z ulgą.

Wszystkie inne przedmioty zaczął wciskać z powrotem do kieszeni, a robił to tak ślamazarnie, że
Julię zmęczyło samo przyglądanie się, jak to robi. Potem, zupełnie jakby dopiero teraz spostrzegł
obecność dzieci, spytał ponownie.

-

To co tu porabiacie?

-

A pan? - zapytała Julia niecierpliwie.

Fred spojrzał znużonym wzrokiem na zabitą deskami bramę stacji i na duży okap pod arkadą, który
obsunął się i niebezpiecznie zawisł nad zegarem, zmarszczył czoło i powiedział:

raitmiimm^sramm mmrnmi&szazb 144

«Büßs^usM^iaiiöesaagKBiißiüaj

I

m^mrAmmmrsiin-mitimwp Tajemnicze rury mPAnitemmmnimmmt

-

Muszę pamiętać, żeby naprawić ten okap, zanim całkiem spadnie.

Zabrzęczał kluczami i podszedł do drzwi zamkniętych na kłódki.

-

Ja? - odezwał się po chwili, przypominając sobie pytanie Julii. -

Co ja tu robię? Wykonuję swoją pracę, ot co.

Wypróbował kolejno klucze, zanim trafił na właściwy.

background image

Zamek puścił, Fred zdjął łańcuch i oparł rękę na drzwiach, jakby chciał

się upewnić, czy nie runą mu na plecy.

-

Ale przecież pan pracuje w urzędzie miejskim - zapytał Rick.

Fred kopnął lekko drzwi, które rozsunęły się na tyle, że wystarczyło miejsca, by mógł się przez nie
prześlizgnąć taki chudzielec, jak on.

-

Och, dzieciaki, gdybym ja robił tylko to... W naszych czasach

trzeba mieć co najmniej kilka dodatkowych robótek, jeśli chce się

związać koniec z końcem.

-

Moglibyśmy wejść z panem? - zapytał Jason, kiedy Fred wsunął

się w szparę w drzwiach niczym skorupiak w swą skorupę.

-

Jasne - odpowiedział już z drugiej strony Fred. - Chodźcie!

/ >

I tak cała trójka dostała się w końcu do budynku Clark Beamish Station.

Zaraz za wejściem znaleźli się w obszernej hali dworcowej, nad którą w części środkowej, wysoko,
wysoko, sklepienie przechodziło w kopułę ze szkła i kutego żelaza. Promienie światła przenikały
przez nią jak przez witraż w katedrze.

Spod kopuły zwisał potężny żyrandol, na którego falistych ramionach jakieś ptaki uwiły sobie
gniazda. Wąsy pnączy, oplą-tujące nieczynną lampę, kołysały się w powietrzu jak liany.

Na dole, w pustej hali, echo odbijało kroki przybyszów. Naniesiona przez lata ziemia, przywiana tu
przez wiatr wraz z deszczem

wpadającym przez uszkodzony dach, zamieniła marmurową posadzkę w

łąkę usłaną małymi żółtymi kwiatkami.

Dworzec musiał być kiedyś piękny. Eleganckie, oparte na kolumnach

background image

arkady oddzielały halę główną od poczekalni z jednej strony i od kasy biletowej z drugiej. Pod
arkadami wisiały kuliste lampy podobne do suszonych kwiatów. W kasie biletowej z wysokimi
oknami znajdowały

się lady z jasnego kamienia. W poczekalni stało mnóstwo ławeczek z kutego żelaza, pod którymi
rosły teraz różnokolorowe grzyby.

Na wprost wejścia były arkady podobne do tych, przez które weszli.

Tamtędy wychodziło się na peron. Nad arkadami, na tablicy z kutego żelaza wisiał ogromny rozkład
jazdy przyozdobiony dekoracją w

kształcie kwiatów, zawieszony na łańcuszkach, które dzwoniły i

utrzymywały go w równowadze jak wisiorek wielkiego naszyjnika.

Wejście do toalet i kiosk zabity deskami uzupełniały wyposażenie

eleganckiej niegdyś hali dworca.

Wyżłobienia w kolumnach i żebra sklepienia przypominały łodygi i

gałęzie drzew, a łąka żółtych kwiatów sprawiała wrażenie mozaiki

wykonanej przez wprawnego rzemieślnika.

Dzieci przez kilka minut przyglądały się wszystkim szczegółom tego niezwykłego wnętrza, a Fred -
jak zwykle wolno - skierował się w stronę kasy.

-

Co za nieprawdopodobne miejsce... - wyszeptał Jason.

-

Przypuszczam, że przez całe lata nie postała tu niczyja stopa...

-

Z wyjątkiem Freda.

A Fred znowu dobierał klucze, szukając tego, którym mógłby otworzyć drzwi kasy biletowej.

-

Ciekawe, co on ma zamiar tu robić...

Poszli za nim, ciągle rozglądając się ciekawie wokół. W budynku było gorąco i parno jak w szklarni.

background image

W porównaniu z pozostałą częścią dworca, kasa biletowa była

zwyczajna. Był to skromnie umeblowany mały pokoik. Znajdował się tu blat, na którym spoczywała
ogromna księga z rozkładem jazdy

pociągów, maszyna do drukowania biletów i obrotowe krzesło.

-

Dedalus - szepnął Rick, rozpoznając w maszynie do drukowania

biletów rękę zegarmistrza.

-

Bez wątpienia - potwierdził Jason, wpatrując się z podziwem w

szeregi klawiszy podobnych do klawiszy starej maszyny do pisania. Na każdym z nich znajdowały się
dziwne sylaby i jedna, dwie lub trzy cyfry ułożone bez wyraźnego logicznego porządku.

-

Kolejna maszyna, której nie można zrozumieć...

Nagle stojąca za chłopcami Julia krzyknęła.

-

Co się stało? - spytali obaj jednocześnie, obracając się

błyskawicznie.

Julia stała w pobliżu rozkładu jazdy pociągów, który unosił się kilka centymetrów nad ladą.

-

Nic... - odpowiedziała. - Ja tylko dotknęłam rozkładu, a on... sam się podniósł.

background image

Rick nachylił się, żeby zajrzeć pod zakurzoną księgę, i odkrył, że opierała się na podstawie z
czarnego żelaza, podpieranej z kolei przez składane ramię.

-

To tylko pulpit czuły na dotyk - powiedział, unosząc go. Następnie nacisnął pulpit i ogromny tom z
rozkładem jazdy pociągów uniósł się jakby płynął w powietrzu.

Julia się uśmiechnęła.

-

Jasne, to tylko zwyczajny pulpit...

Rozejrzeli się dokoła. Fred Śpiczuwa zniknął w następnym

pomieszczeniu, tuż za kasą biletową.

-

Jasne jest to, że z tej stacji odjeżdżały kiedyś pociągi - zauważył

Jason, próbując otworzyć ciężką okładkę rozkładu jazdy.

Zdmuchnął chmurę kurzu wprost na siostrę i przeczytał tytuł księgi: STAŁY ROZKŁAD JAZDY
WSZYSTKICH POCIĄGÓW

DO / Z I PRZEZ

KILMORE COVE

WAŻNY OD 18 STYCZNIA 1936

Przerzucił kilka kartek. Widniały na nich niekończące się tabele z rozkładem jazdy ułożonym w
kolumny, poprzedzone nazwami różnych

miejscowości, w których pociągi się zatrzymywały.

U góry każdej tabeli widniała zaznaczona na czarno nazwa stacji

końcowej oraz numer pociągu. Często powtarzały się informacje

dodatkowe, jak pociąg specjalny albo pociąg osobowy, albo kursuje

tylko w święta.

148

background image

Kiedy Jason usłyszał odgłosy dochodzące z pokoju obok, przestał się interesować rozkładem jazdy i
zaproponował Rickowi i Julii, żeby

przejść do sąsiedniego pomieszczenia i zobaczyć, co robi Fred

Śpiczuwa.

Gdy weszli, zobaczyli Freda z głową wsuniętą w jakąś wielką dziurę w ścianie.

Nie wydawał się zbyt zadowolony, widząc tu dzieci.

-

A, to wy. Wybaczcie, ale... sądzę, że jest pewien problem.

-

Co pan robi? - spytał zaciekawiony Rick.

Dziura w ścianie nie była zwykłą dziurą, lecz wnęką, w której

znajdowało się coś w rodzaju tablicy rozdzielczej. Widać tam było rury i rurki o różnych wymiarach,
i jakieś czerwone i niebieskie zawory

regulacyjne.

Pomieszczenie to stanowiło centrum sterownicze stacji. Większą jego część zajmował wykonany z
czarnego żelaza model torów. Poziome

wyżłobienie odpowiadało torom głównej linii. Z tą linią łączyły się inne, biegnące w dwóch
kierunkach, wszystkie oznaczone numerami. W

miejscach rozjazdów torów znajdowały się modele zwrotnic

uruchamiane za pomocą czerwonej dźwigienki.

Najwyraźniej była to centrala, z której kontrolowano cały ruch kolejowy miasteczka.

-

Całe szczęście, że jest tu tylko jeden tor... - szepnął Jason, kręcąc głową.

Ta złożona maszyneria wydała mu się całkiem nieproporcjonalna do

stacji tak małego miasteczka, podobnie jak nieproporcjonalne były

ogromne tablice z rozkładami przyjazdów i odjazdów pociągów.

background image

/

Fred Śpiczuwa obrócił się w stronę trojga dzieci, ocierając sobie drobne krople potu z czoła.

-

Mnie to mówisz...

-

Ale po co właściwie pan tu przychodzi? Co tu jest do zrobienia? -

zdenerwowała się Julia.

Fred pokazał rury w ścianie i enigmatycznie odpowiedział:

-

Odkręcam zawory.

-

Ale... po co?

-

Bo jeśli ja tego nie zrobię, to kto? Dzieci spojrzały po sobie

przejęte.

-

Ale po co odkręcać te zawory? Fred podrapał się za uchem.

-

Prawdę mówiąc, nie wiem. Wiem tylko, że dwa razy w tygodniu

mam tu przyjść i wszystkie odkręcić. Te czerwone muszę zamknąć, a te niebieskie otworzyć.

-

Wyglądają jak rury na wodę - zauważył zaintrygowany Rick. -

Przytknął ucho do rury i powiedział: - Tak, rzeczywiście, to rury na wodę.

Z całej trójki Julia była najbardziej zdumiona.

background image

-

Więc pan przychodzi tu dwa razy w tygodniu, żeby tylko odkręcić

zawory?

-

To moja praca.

-

I nie wie pan, jaki jest jej sens?

-

Jeśli o to chodzi, to większość ludzi tego nie wie.

-

Proszę wybaczyć, ale kto panu zlecił to zajęcie? Fred ciężko

westchnął.

-

Och, zlecił mi to stary Black przed swoim wyjazdem. Dzieci się

ożywiły.

150 ¡izm&mmsżmtimmiimm&ksm^

"J

-

BiSisrsmiK.-sje. nmt&nszm> Tajemnicze rury

^.miiiimnmpa^mmm^niP^

-

Znał pan Blacka?

-

Jasne.

background image

-

A... może powiedział, dokąd wyjeżdża? Fred się zamyślił.

-

Prawdę mówiąc... może i mówił, ale nie przypominam sobie

dokładnie.

-

Proszę, proszę sobie przypomnieć! Fred przygarbił się jeszcze

bardziej, jakby zgnębiony nagłym brakiem pamięci.

-

Hej, dzieci, minęło tyle lat!

-

Ale to dla nas bardzo ważne... Fred ziewnął i oparł się o ścianę.

-

No dobrze, mogę sobie zrobić przerwę - powiedział. - Pytacie mnie

o Blacka, tak? Więc niech pomyślę...

Rick, Jason i Julia stali w milczeniu i słuchali, jak palce Freda Śpiczuwy bębnią po żelaznym modelu
torów.

-

Przed wyjazdem - Fred zaczął snuć swą opowieść, kiedy dzieci

straciły już nadzieję, że cokolwiek usłyszą - Black przyszedł do urzędu miejskiego, tam, w
miasteczku. Wiedzieliśmy już z ulotek, że zamyka stację. W sumie mnie to specjalnie nie zdziwiło, że
zawiadowca stacji odchodzi. Jak można pracować przy pociągach, jeśli nie ma ani jednego pociągu?

-

No jasne - przyznały dzieci zgodnym chórem.

-

Powiedział do mnie: „Śpiczuwa, przyjacielu...". Ponieważ byliśmy przyjaciółmi od dawna.

background image

Chodziliśmy razem do szkoły. Poszliśmy do

szkoły wszyscy w jednym roku, bo - prawdę mówiąc - niewiele było tu wtedy dzieci... W każdym
razie powiedział mi „mój przyjacielu" i spytał, czy mógłbym mu

biBiSimmsiis

151

zrobić pewną grzeczność. Ponieważ opuszcza miasteczko, chciałby,

żeby ktoś przychodził tu wykonywać tę pracę z zaworami. „Dwa razy w tygodniu" - powiedział.
Sprawa na kilka minut. Zapłacił z góry, bo znał

mnie i wiedział, że dotrzymam słowa. Odpowiedziałem mu, że jestem

bardzo zajęty pracą w archiwum urzędu w Kilmore Cove, a on na to, że mi zapłaci osiem szterlingów
miesięcznie. Na co ja odpowiedziałem:

„Załatwione". I poszliśmy to oblać do gospody.

Dzieci słuchały go w milczeniu.

-

Więc go spytałem: „Stary, kiedy wyjeżdżasz?". A on mi

odpowiedział, że wyjeżdża wkrótce, następnego ranka... czy nie, po południu. Tak, teraz sobie
przypominam, pociągiem popołudniowym.

,

-

Pociągiem popołudniowym?

-

No tak - mruknął Fred Śpiczuwa. - Tak właśnie powiedział.

„Pociągiem popołudniowym".

-

Ale czy ta linia kolejowa nie była już wtedy nieczynna?

-

background image

Masz rację, chłopcze - odparł Fred. - Masz rację, tędy nie

przejeżdżał już ani pociąg popołudniowy, ani poranny. To pewnie

dlatego się roześmiał... Zażartował sobie ze mnie. Do licha! Teraz rozumiem! A ja myślałem, że on
naprawdę wyjechał pociągiem... -

Śpiczuwa oparł się obiema rękami o kolana, przyjmując pozycję

podobną do pozycji dużego pająka. - Nieźle mnie okpił, stary Black.

Pociągiem!

-

Może wsiadł w pociąg specjalny? - spytała Julia.

-

Niby jak? - odezwał się Jason. - Z tej strony tory urywają się w

tunelu.

-

A z drugiej?

Dzieci spojrzały na Freda.

-

Czy wie pan, gdzie się kończą tory od strony Crook-heaven?

-

Tak, kończą się w Crookheaven - odpowiedział mężczyzna. -

Dochodzą aż do lasu i tam się kończą. Jest chyba jakaś zwrotnica, ale wszystkie tory są nieczynne.
Chodziliśmy tam zawsze z bratem na

grzyby, wzdłuż tych torów.

-

Więc nie ma żadnego pociągu.

-

background image

Nie, nie, zupełnie nic. To po prostu świetny żart. - Fred pochylił

głowę. - A pamiętam to tak, jakby się wydarzyło zaledwie wczoraj także dlatego, że tego popołudnia,
kiedy Black odjechał, usłyszałem dzwon na przejeździe kolejowym i to wspomnienie zapadło mi w
pamięć. Black

dodał mi także jednego szterlinga za jeszcze inną usługę.

-

Jaką?

-

Musiałem to zrobić tylko jeden raz. I to było nieco bardziej

skomplikowane niż odkręcanie zaworów. „Troszkę bardziej" -

powiedział mi Black. W centrum sterowniczym musiałem ustawić

wszystkie zwrotnice w pozycji zerowej i wyłączyć je za pomocą tych dźwigni. O w ten sposób...

I Fred dotknął dźwigni, które uruchamiały różne zwrotnice, przy czym dało się słyszeć cichutkie
kliknięcie.

-

Jasne - powiedział Jason. - A kiedy je pan wyłączył... zobaczył

pan, że na torach stoi pociąg?

-

No nie... - przypomniał sobie Fred. - Tu od lat nie było pociągów, ale w sterowni był zarejestrowany
jeden numer, który...

I mówiąc to, pokazał dzieciom przestrzeń znajdującą się pod modelem torów.

-

Jaki to numer? - spytał Jason.

Fred się uśmiechnął.

-

Dacie wiarę lub nie, ale ja dobrze wiedziałem, że wcześniej czy

background image

później ktoś zada mi to pytanie. Że mnie spyta: „Hej, Fred, a czy ty sobie przypominasz, jaki numer
był w centrum sterowniczym stacji w Clark Beamish, kiedy je wyłączyłeś?".

-

I co? Przypomina pan sobie?

Fred Śpiczuwa uśmiechnął się tym razem nieco chytrze.

-

Ja mam dobrą pamięć, naprawdę. I dlatego zazwyczaj nic nie

zapisuję, ale w tym wypadku uczyniłem wyjątek.

Wyjął wytarły portfel, pogrzebał w mnóstwie papierków i karteczek, i wyciągnął jakiś wyświechtany
i prawie zatarty ze starości świstek.

-

Do licha... - burknął Fred Śpiczuwa, patrząc na świstek pod

światło. - Mało co widać. Chyba... 1374?

Julia i Rick nadal z zainteresowaniem przyglądali się centrum

sterowniczemu zwrotnic.

-

To miałby być numer pociągu? - zainteresował się Jason.

-

Naprawdę myślisz, że Black odjechał pociągiem? - spytała

szeptem Julia. - Zauważ, że wsiąść do pociągu, którego nie ma, byłoby raczej trudno...

-

Poczekajcie! - wykrzyknął nagle archiwista z urzędu miejskiego. -

Teraz, kiedy się tak dopytujecie, coś sobie przypomniałem. Na tablicy odjazdów pociągów, na
zewnątrz, było coś napisane.

-

Co takiego?

background image

Fred zaczął się nerwowo drapać po głowie.

-

Było napisane... było napisane...

Przy każdym jego ruchu dzieci wyciągały szyje do przodu, jakby chciały mu dopomóc przypomnieć
sobie, co też tam było napisane.

-

Już wiem! - wykrzyknął wreszcie Śpiczuwa. - Było napisane:

Ostatnia stacja Kilmore Cove.

-

Ostatnia stacja Kilmore Cove... - powtórzyli wszyscy chórem,

patrząc na panel sterowniczy.

-

A tu jest numer 1374 - powiedział Jason, dotykając rękoma jednej

ze zwrotnic. - A te? - spytał. - Jak były ustawione te pozostałe

zwrotnice?

-

Och, dzieci... teraz to już doprawdy chcecie wiedzieć za dużo! Nie mogę pamiętać wszystkiego -
burknął mężczyzna. - Teraz, z łaski

swojej, pozwólcie mi dokończyć pracę. Dobrze?

-

Dobrze... - odpowiedzieli bez przekonania.

Fred na nowo wsunął głowę w otwór wypełniony rurami i bardzo,

bardzo wolno zaczął kolejno odkręcać i zakręcać czerwone i niebieskie zawory.

Dzieci spojrzały po sobie. Julia wyciągnęła rękę w stronę dźwigni

uruchamiającej panel sterowniczy stacji i pociągnęła za nią. Żelazna płyta modelu podskoczyła i
drgnęła, brzęcząc delikatne.

background image

-

Działa - powiedziała.

-

Co mówicie? - spytał Fred Śpiczuwa z głową utkwioną w dziurze.

-

Nic, nic! - odpowiedzieli pospiesznie.

Numery kilku torów zabłysły bladoczerwonym światełkiem - podobnie

jak dźwignie, które sterowały zwrotnicami.

Rick oparł dłoń o maleńką metalową nasadkę, która zaczęła się

przesuwać, wyrzucając cyfry z czterech małych żelaznych

pojemniczków. Po kilku sekundach ułożył się numer 1374.

A z głębi hali dworcowej dobiegł hałas.

Opuścili szybko pokój, przebiegli przez kasę biletową i odkryli, że hałas wydawała tablica
odjazdów i przyjazdów, która się właśnie włączyła.

Niektóre z metalowych cylindrów zaczęły obracać się wokół własnej osi w zawrotnym tempie, żeby
pokazać właściwą godzinę. Po czym tablica pełna czarnych linii znieruchomiała, czekając na dalsze
polecenia.

-

No, a teraz co trzeba zrobić? - spytał Jason.

Julia zastanowiła się chwilę i zawróciła do kasy biletowej. Siadła na ladzie obok potężnej księgi z
rozkładem jazdy i spojrzała na Ricka i na brata.

-

To miejsce budzi we mnie jakiś dziwny niepokój. A w was nie?

-

Może powinniśmy je zbadać do końca.

-

background image

Przede wszystkim nie widzieliśmy jeszcze mieszkania Blacka

Wulkana. Musi być gdzieś na górze.

-

Widziałeś schody?

-

Nie. Może wchodzi się do niego od zewnątrz.

-

Możemy spytać Freda.

-

To on wywołuje we mnie ten niepokój - uściśliła Julia. - Fred jest tak ślamazarny, że aż mnie
denerwuje.

-

Ale to on znał Blacka Wulkana.

-

I to jemu zawiadowca zlecił pewne zadanie.

-

Jak się zdaje, zadanie całkiem bezsensowne...

0

te

is^u^minmimmzmimc Tajemnicze rury <mim^AnmnrmPAiiiumnmiP^

-

Ale to urządzenie jakby regulowało jakąś instalację dostarczającą

wodę... - odezwał się Rick. - Może to jest podłączone do studni koło torów?

Jason podszedł do maszyny do drukowania biletów i wpatrzył się z

uwagą w gąszcz okrągłych klawiszy oznaczonych numerami od 1 do 10

background image

i dziwną kombinacją liter: TP, SH, CR, VA, IO... i tak dalej.

-

Hej, Rick - zwrócił się do przyjaciela. - Popatrz no, czy ty coś z tego rozumiesz...

Rudzielec podszedł i dosyć długo wspólnie studiowali klawiaturę

maszyny. W końcu Rick skapitulował.

-

Wydaje mi się kompletnie nielogiczna - powiedział.

-

Zwłaszcza te litery.

-

Może to są oznaczenia pociągów? - zapytała Julia.

-

A jak się je rozróżnia?

Dziewczynka popchnęła w ich stronę wielką księgę z rozkładem jazdy pociągów.

-

Może z pomocą tego tomiska?

Rick złapał księgę i zaczął ją kartkować. Jason, który już wcześniej ją przejrzał, wyjaśnił
przyjacielowi, jaki ma układ.

-

Na górze karty jest nazwa miejscowości, potem numer pociągu, a

niżej godziny odjazdu.

-

Spróbuj znaleźć Kilmore Cove jako stację docelową

-

zaproponowała Julia.

background image

-

Dlaczego?

-

Jeśli na tablicy odjazdów widniał napis Ostatnia stacja Kilmore

Cove, to znaczy, że pociąg jechał do Kilmore Cove.

Jason z Rickiem wymienili spojrzenia.

-

Czemu by nie?

iłm&mmmi&mtmmimerimwmmp

157

__________ , : .. ... J

i

Przerzucali kartki rozkładu jazdy, wznosząc tumany kurzu i rozrywając pajęczyny

-

Oto pociągi, które kończyły swój bieg w Kilmore Cove!

-

wykrzyknął Jason, kiedy natrafił na właściwą stronicę.

-

Dwa - dorzucił Rick, przewracając kartkę.

-

Pociąg Panoramiczny Południe numer 3458, jadący z... Zennor, i

ten, numer 1974.

-

Jadący z...?

background image

-

Nie zaznaczono stacji w rozkładzie - zauważył Rick.

-

Czy raczej wszystkie wykreślono.

-

Usunięto?

-

Zamazano czarnym atramentem.

Rick uniósł stronę pod światło, usiłując odczytać coś spod grubych skreśleń na papierze. Wydaje mi
się, że widzę... Ogród Gianni.

-

Ogród Gianni?

-

Ogród Gianni - potwierdził Jason. - A niżej: Shamrock coś.

-

Shamrock Hills - domyślił się Rick. - Wzgórza, pod którymi

biegnie tunel. A ten tu wyraz to będzie Crookheaven, z drugiej strony torów.

-

A ta stacja, to mógłby być... T... Turtle Park...

-

Wygląda to jak lokalne metro - oceniła Julia.

-

Zważywszy fakt, że nie ma kolei w Turtle Parku - dodał Rick. -

Jest tam... wyżej.

Julia zsunęła się ze swego siedziska i zaczęła razem z chłopcami

background image

przyglądać się zakreślonej stronie.

-

To ten - odezwała się po chwili.

-

Jaki ten?

-

Pociąg, o którym mówił nam twój przyjaciel.

-

Nie jest moim przyjacielem - zaprotestował Rick.

-

Podał nam numer 1374, ale karteczka była zniszczona. Mogło to

być równie dobrze 1974, nie sądzicie?

-

Pasuje... - mruknął Jason. - I co z tego?

-

Nie wiem, ale możemy spróbować wrzucić ten numer do panelu

sterowania.

-

To ja to zrobię - zaofiarował się Rick. Poszedł i po chwili wrócił. -

Gotowe. Ale musimy się pospieszyć. Śpiczuwa prawie już skończył z

tymi rurami. I jak tylko wyciągnie głowę z tej dziury, zauważy, że uruchomiliśmy wszystko.

-

No to wymyśl coś!

Julia raz jeszcze przejęła inicjatywę.

background image

-

Ja myślę, że powinniśmy spróbować wydrukować bilet.

-

Ale jak?

-

Czy w rozkładzie jazdy są numery i dodatkowe oznaczenia?

-

Jest numer 1974, a potem... może coś i jest, ale skreślone. Może,

może to... tak, chyba litera C. Zaczyna się na C.

Julia stanęła przed klawiaturą i westchnęła.

-

Spróbujmy

Postanowiła najpierw wybić numer pociągu, jaki znaleźli w rozkładzie jazdy.

Położyła palec na klawiszu z jedynką i wcisnęła go. Klawisz zapadł się z metalicznym zgrzytem.
Julia spojrzała na Ricka, po czym wciskała

dalej.

-

Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt cztery - powiedziała, naciskając kolejne klawisze 1, 9, 7 i 4.
Wszystkie zapadły się i tak pozostały.

-

To bardziej wygląda na datę niż na numer pociągu - zauważył

Jason.

mimiuisininmr^ismmms

-

Teraz spróbuj wcisnąć literę C - odezwał się Rick.

background image

Julia rozejrzała się szybko po klawiszach i pokręciła przecząco głową.

-

Nie ma.

-

Jak to, nie ma?

-

Jest tylko oznaczenie CL.

Rick raz jeszcze spróbował odczytać coś na pokreślonej stronie rozkładu jazdy.

-

Nie wiem, doprawdy... Spróbuj wcisnąć to CL, bo i tak nic z tego

nie pojmuję.

Julia posłuchała Ricka. Klawisz opadł, jak poprzednie.

-

Podejrzewam, że ta maszyna jest zepsuta - powiedziała

zawiedziona. - Co mam teraz wcisnąć?

-

1974, Cl... - powtórzył głośno Jason. - 1974," Cl...

Zgnębiony Rick nadal studiował rozkład jazdy.

-

VB? TR? OE? AA? - odczytywała Julia litery na pozostałych

klawiszach. - Co wcisnąć?

-

A czy jest klawisz IO? - spytał nagle Jason, jakby mu coś

zaświtało.

background image

Julia przebiegła wzrokiem klawisze i po chwili znalazła.

-

Tak, jest. Czemu pytasz?

-

CL IO - odparł Jason. - Czy nie tak nazywała się siostra pani

Biggles?

-

Klitamnestra Biggles - odpowiedział Rick. - Czyli Klio. Tak, tak ją nazywano!

-

Mam spróbować? - spytała Julia.

-

Spróbuj.

Julia wcisnęła litery IO. Maszyna wydała ostatni zgrzyt i jednocześnie zwolniła wszystkie wciśnięte
dotychczas klawisze.

Tajemnicze rury omassmmjmtimbm

Po czym rozległ się szum jakby jakiegoś zawirowania i tylna część

aparatury gotowa do druku połknęła kartkę papieru.

Zapadła cisza.

-

Nie działa - powiedziała Julia po chwili pełnego napięcia

oczekiwania.

-

Czego jeszcze brakuje?

-

Podaliśmy numer pociągu, kod... czyja wiem?

background image

-

Trzy - powiedział Rick.

-

Co „trzy"?

-

Wciśnij trzy. Może chce znać liczbę pasażerów - zasugerował

Rick.

Julia wcisnęła 3. Klawisz zapadł się na moment, potem nagle odskoczył

i cała maszyna zaczęła dygotać. Wszystko to trwało tyle czasu, ile potrzeba było na wyrzucenie
prostokątnego kartonika, obwiedzionego elegancką obwódką w stylu liberty, na którym widniał
napis:

Miejscowość Kilmore Cove - Clark Beamish Station

Bilet na pociąg specjalny - CLIO 1974 - Pociąg wiecznej młodości

Ważny do: tylko dziś

Liczba pasażerów: 3

Informacji o warunkach rozpoczęcia podróży udziela biuro informacji lub znajdują się one na tablicy
informacyjnej.

-

Wspaniale... - szepnęła Julia, zachwycona kartonikiem, mokrym

jeszcze od farby. - A teraz? Co dalej?

Z drugiego pokoju dobiegł ich straszliwy krzyk Freda Śpi-czuwy.

-

Teraz musimy pędzić i zobaczyć, co tam się stało!

;

background image

<

/

PIĄTY

DZIAŁAJĄCE ZWROTNICE

Rozdział;

'ER DEDALUS

Obliwia Newton zatrzymała się gwałtownie pod dwoma szyldami

zakładu fryzjerskiego Gwendaliny Mainoff, usiłując złapać równowagę na tych wściekłych rolkach.
Klapnęła na ziemię, ściągnęła niecierpliwie rolki i cisnęła nimi ze złością jak najdalej przed siebie.
Otworzyła plecak i wyjęła specjalne buty do trekingu, które świet-Inie pasowały do eleganckiego
dresu, w jaki się wystroiła.

Zadzwoniła.

Przy drugim dzwonku z okna na górnym piętrze wychyliła się

Gwendalina ze słuchawką telefoniczną w ręce.

-

Kto...? - zaczęła pytać, lecz natychmiast rozpoznała Ob-liwię i

wsunęła błyskawicznie głowę z powrotem. - Fantastycznie! Wybacz,

mamo, ale przyszła panna Newton. Na razie!

Obliwia zmarszczyła czoło. Posłyszała kroki na schodach, potem

zobaczyła, jak otwierają się drzwi obok, pod szyldem Golenie i

strzyżenie dżentelmenów.

Gwendalina wyszła na ulicę w ogromnych kapciach w kształcie

króliczków.

-

Panno Newton! - zawołała. - Tędy, bardzo proszę.

Obliwia zmusiła się do uśmiechu i podeszła.

background image

-

Dzień dobry, Gwendalino.

-

Dzień dobry. Bardzo przepraszam, że fatygowałam panią tutaj, ale

po prostu nie wiedziałam, co robić.

-

Manfred jest na górze?

-

Manfred? Ach tak, Manfred... Jest na górze, tak. Proszę za mną,

tylko błagam, proszę nie zwracać uwagi na nieporządek. Musi mi pani wybaczyć, ale jestem samotną
kobietą pracującą, więc...

«ŁimKflimwmmm». imi i mwnumum II H * 164

tmrammmmr&memrsm* Działające zwrotnice ^mmiumumnit

Gwendalina szła przodem. Minęła salon dla panów, potem przeszła

przez małe drzwi na tyłach zakładu.

-

Proszę zamknąć te drzwi, dziękuję...

Weszły na korytarz w kształcie podkowy, który łączył salon męski z salonem damskim, i zaczęły
wchodzić na piętro po wąskich schodach

wzdłuż ściany, z której - pod wpływem soli morskiej - łuszczyła się farba.

-

Tędy, proszę... - powiedziała znowu Gwendalina. - I proszę nie

zwracać uwagi na bałagan.

-

Rozumiem, świetnie rozumiem. Ja też jestem samotną kobietą

background image

pracującą.

-

Ach tak? To wspaniale! To znaczy przykro mi, chciałam... tylko

powiedzieć, że skoro tak, to dobrze się zrozumiemy. Wiedziałam, że mamy ze sobą coś wspólnego,
wyczułam to od razu. Tędy, proszę.

Proszę wejść, tylko uwaga na stopień...

Mieszkanie Gwendaliny było, skromnie mówiąc, wykwintne. Po wejściu do przedpokoju obitego
turkusową tapetą mijało się małą kuchnię i

wchodziło do salonu w odcieniu liliowym, z wymalowaną pergolą i

błękitnym niebem na suficie. Dokoła dywanu w kolorze kości słoniowej ze złotymi aplikacjami
ustawiono foteliki z wiklinowej plecionki

wyściełane białymi poduszkami. Na ścianie wisiał drugi ładny dywan.

W salonie stał jeszcze niski drewniany stolik z bukietem z suchych gałęzi.

-

Oto i on - powiedziała pani domu, wskazując mężczyznę leżącego

na kanapie z wikliny. - Starałam się, jak tylko mogłam, i sądzę, że gorączka już mu opadła.

Na odgłos kroków dziewczyny, Manfred opuścił bezwładnie rękę na

podłogę i wydał przejmujący jęk boleści.

Obliwii wystarczył jeden rzut oka, żeby się zorientować, że udaje.

-

Manfredzie - odezwała się oschle.

Kierowca wytrzeszczył oczy, drgnął jak smagnięty biczem i natychmiast cofnął rękę pod kołdrę. W
głębi pokoju dostrzegł dwie kobiety i na widok Obliwii skoczył na równe nogi.

-

Panna Newton! - zawołał, osłaniając się szczelnie kołdrą. - Ja...

jak?

background image

-

Wolnego, wolnego - odezwała się lodowatym głosem Obliwia. -

Co masz mi do powiedzenia?

-

Ja... - Manfred miał na wpół otwarte usta. - Ja... spadłem...

-

Skąd?

-

Z... z... - zaczął się jąkać, szukając w myślach sensownej

odpowiedzi.

Gwendalina zaczęła wymachiwać rękami jakby to były skrzydła.

-

Z urwiska Salton Cliff. Powtarzał to w kółko przez całe

przedpołudnie.

Manfred coś tam bąknął.

-

A czego ty tam szukałeś, na urwisku Salton Cliff?

-

Jechałem samochodem... dune buggy... drogą do Willi Argo.

-

I jak ci się udało zlecieć z samochodem z drogi do Willi Argo?

Manfred - coraz bardziej speszony - zaczął owijać się kołdrą w pasie, pozostawiając odkryty tors.

-

Próbowałem wyminąć konia.

background image

I

Obliwii wystarczył jeden rzut oka, żeby się zorientować, że udaje.

-

Manfredzie - odezwała się oschle.

Kierowca wytrzeszczył oczy, drgnął jak smagnięty biczem i natychmiast cofnął rękę pod kołdrę. W
głębi pokoju dostrzegł dwie kobiety i na widok Obliwii skoczył na równe nogi.

-

Panna Newton! - zawołał, osłaniając się szczelnie kołdrą. - Ja...

jak?

-

Wolnego, wolnego - odezwała się lodowatym głosem Obliwia. -

Co masz mi do powiedzenia?

-

Ja... - Manfred miał na wpół otwarte usta. - Ja... spadłem...

-

Skąd?

-

Z... z... - zaczął się jąkać, szukając w myślach sensownej

odpowiedzi.

Gwendalina zaczęła wymachiwać rękami jakby to były skrzydła.

-

Z urwiska Salton Cliff. Powtarzał to w kółko przez całe

przedpołudnie.

Manfred coś tam bąknął.

-

background image

A czego ty tam szukałeś, na urwisku Salton Cliff?

-

Jechałem samochodem... dune buggy... drogą do Willi Argo.

-

I jak ci się udało zlecieć z samochodem z drogi do Willi Argo?

Manfred - coraz bardziej speszony - zaczął owijać się kołdrą w pasie, pozostawiając odkryty tors.

-

Próbowałem wyminąć konia.

mmxi. mmn&BSKE®® Działające zwrotnice <sssiaisagbis

-

Ach tak - powiedziała surowo Obliwia. - Próbowałeś wyminąć

konia...

Gwendalina wyczuła ciężką atmosferę i postanowiła ją rozładować.

-

Czy ktoś życzyłby sobie herbaty?

Obliwia spojrzała na fryzjerkę i jej twarz rozpromieniła się w uśmiechu.

-

Wspaniały pomysł! Pójdę z tobą, Gwendalino, a Manfred będzie

miał okazję się ubrać. - Mówiąc to, rzuciła mu wybrane wcześniej

starannie ubranie, właściwe jej zdaniem dla pomocnika fryzjerki. - I żadnych pytań - syknęła
lodowatym głosem. - Bo cię wyrzucę na zbity pysk.

Kuchnia Gwendaliny była równie rozkoszna jak pozostała część

mieszkania. Cała w kolorze niebieskim, z półkami przystrojonymi

suszonymi kwiatami i słonecznikami.

Dziewczyna postawiła na tacy trzy porcelanowe filiżanki ze srebrnymi obwódkami i nastawiła

background image

czajnik z wodą. Czajnik na końcu dzióbka miał

ptaszka na sprężynce.

-

Kiedy się gotuje, gwiżdże - wyjaśniła.

-

Wspaniale! - pochwaliła Obliwia. - Masz urocze mieszkanko.

-

Tak pani uważa? Wszystko zrobiłam sama, to znaczy... sama

zaprojektowałam, a potem ktoś mi pomógł to wykonać.

-

Absolutnie urocze. Posłuchaj, kochana... - ruszyła do szturmu

Obliwia. - Nie wiem, jak mam cię przepraszać za to, co się wydarzyło.

Czuję się twoją dłużniczką.

-

Ależ panno Newton, jaką dłużniczką! To była dla mnie...

przyjemność, proszę mi wierzyć. Od lat nikt nie chrapał

w tym domu., i nawet jeśli Manfred majaczył i od czasu do czasu

krzyczał, to było... piękne.

-

Słyszałaś, co mówił?

-

Głównie powtarzał pani imię, a poza tym coś o jakichś kluczach i

drzwiach.

-

background image

Och, znowu te drzwi! - jęknęła teatralnie Obliwia. - Ciągle ta sama historia...

-

Jaka historia?

-

Manfred ma obsesję na punkcie drzwi.

-

Fascynujące - westchnęła dziewczyna, dodając ten szczegół do

garści informacji zdobytych już na temat tajemniczego mężczyzny.

-

Tak, ale męczące. Niezwykle męczące. Sama widziałaś, do czego

to doprowadziło.

-

Ma pani na myśli urwisko?

-

Tak. Mam na myśli urwisko.

-

On twierdzi, że już po raz drugi z niego spadł.

-

I zawsze z powodu tych samych drzwi.

-

Obawiam się, panno Newton, że czegoś nie rozumiem.

Ptaszek na dzióbku czajnika zaczął gwizdać, jakby próbował przyjść Obliwii z pomocą. Gwendalina
zalała herbaciane listki gorącą wodą.

-

W Willi Argo - wyjaśniła Obliwia - prawdopodobnie znajdują się

background image

bardzo stare drzwi, drzwi z XVIII czy XIX wieku, i Manfred za wszelką cenę chce je zobaczyć. Ale...
z tych czy innych względów jeszcze nigdy mu się to nie udało.

-

Biedaczek!

-

On właściwie o niczym innym nie marzy, a jak raz wbije sobie coś

do głowy, to mu tego wybić nie można. I pomyśleć,

że wystarczyłby jeden rzut oka, dosłownie jeden! No, ale przynajmniej do czasu, kiedy nie nawiąże
się jakichś kontaktów...

-

Obliwia uczyniła gest, który Gwendalina w mig pojęła.

-

No tak, zrozumiałe. To znaczy... chcę powiedzieć, że ta historia z nowymi właścicielami i... sprawy
tego rodzaju...

-

Właśnie. Sprawy tego rodzaju... Rozumiesz sama, że nie jest to

takie proste, przedstawić się tym państwu z Londynu i spytać, czy

można by wejść do ich domu, żeby obejrzeć... drzwi!

-

Rozumiem. Istnieje ryzyko, że wezmą człowieka za dziwaka.

-

No właśnie.

-

Albo można zlecieć z urwiska.

-

Jeszcze lepiej.

background image

Gwendalina wzięła tacę i obróciła się, by zanieść herbatę do salonu.

-

Manfred się już chyba zdążył ubrać? - spytała.

-

Biedny drogi... - jęknęła Obliwia, zagradzając Gwenda-linie drogę

do drzwi, by zwrócić na siebie jej uwagę. - Gdyby tak znaleźć jakiś sposób na dostanie się do Willi
Argo.

-

Spojrzała na Gwendalinę i dodała: - Gdyby tak znaleźć kogoś, kto

mógłby tam wejść...

-

Chwileczkę - przerwała jej w tym momencie fryzjerka.

-

Tak? - zainteresowała się Obliwia, której zamiar być może już się

powiódł.

-

Ja jestem dzisiaj umówiona w Willi Argo - wykrzyknęła

Gwendalina. - O szóstej, z panią Covenant.

-

Doprawdy? - udała zdziwienie Obliwia, unosząc brwi.

-

Czyż to nie byłoby cudowne, gdybyś zechciała nas ze sobą zabrać?

Gwendalina spuściła głowę.

-

Ale ja pracuję sama.

background image

-

Na pewno?

Fryzjerka ze zdziwieniem spojrzała na Obliwię Newton.

-

Co pani ma na myśli?

Obliwia przepuściła ją teraz w drodze do salonu, gdzie Manfred słał

kanapę.

-

O, to bardzo proste, droga Gwendalino. Ja bym została w

samochodzie, a ty ze swoim nowym pomocnikiem... „Manny"...

obcięlibyście włosy pani Covenant. A kiedy byś skończyła, on by cię na chwilkę zostawił i
poszedłby obejrzeć te cudowne drzwi... Byłabym ci niezmiernie wdzięczna, kochanie, uwierz mi. I
Manfred. Nieprawdaż, Manny?

f

-

Niezmiernie wdzięczny - zapewnił Manfred, nakładając czapkę.

Gwendalina zauważyła, że w tym ubraniu Manfred prezentował się

naprawdę milutko.

-

No... tak... - jąkał się. - Sądzę, że tego... istotnie można by zrobić tak, jak mówi panna Newton.

-

Cudownie! - zaszczebiotała Obliwia, opadając na wiklinowy fotel.

- Myślę, że teraz możemy się przez chwilę wspólnie podelektować

herbatą.

Gwendalina uśmiechnęła się i trochę nieśmiało podsunęła jej filiżankę.

background image

Napełniała już ostatnią z trzech filiżanek, gdy nagle przez otwarte okna dobiegał ją daleki, lecz
uporczywy dźwięk rozkołysanego dzwonu.

Gwendalina znieruchomiała.

Usłyszała go również Obliwia.

-

A co to takiego? - spytała.

^iMwiMjiwiiiMip

i7o ctsmmmmmmmmummmmami

ms%Em> Działające zwrotnice (mi&umstmmmm?

Fryzjerka nasłuchiwała jeszcze chwilę, po czym wzruszając ramionami, stwierdziła:

- Nie mam pojęcia. Gdyby nie to, że stacja kolejowa jest nieczynna, powiedziałabym, że to dzwon na
dawnym przejeździe.

Jason, Julia i Rick wpadli do centrum sterowania. Fred Śpiczuwa

podskakiwał histerycznie.

-

Co się dzieje? Co wyście narobili? - powtarzał w kółko, rwąc sobie włosy z głowy.

Panel sterowania zaczął się obracać, a światełko trzeciego peronu

migotało.

-

Dlaczego to się świeci?

-

Zwrotnica! - domyślił się Rick

-

Jaka zwrotnica? - jęknął Fred.

Nie udzielając Fredowi żadnych wyjaśnień, Rick poruszył dźwignię,

background image

która uruchamiała zwrotnicę łączącą tor trzeci z torem głównym.

Światełko nagle przestało migotać.

-

O, brawo... - odezwał się z uznaniem Fred Śpiczuwa, nadal ciężko

wystraszony.

Zaledwie jednak zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy panel znowu zaczął

się poruszać i wszystkie trzy światła torów po drugiej stronie jasno rozbłysły.

-

No nie, znowu! - jęknął Fred. - I to jeszcze mocniej niż za

pierwszym razem!

Jason z Julią zdali się na Ricka, który wpatrywał się w tablicę

rozdzielczą, usiłując rozpracować mechanizm.

-

Dalej, Rick!

-

Uruchom go!

f i

in¥&rmsimmmmmsmmmmmvmrm>

-

Chwileczkę! - wykrzyknął Rudzielec. I zaczął głośno myśleć. -

Jeżeli zabłysła lampeczka zwrotnicy trzeciego toru, to znaczy, że

nadjeżdża pociąg...

-

Jak to nadjeżdża pociąg? - wyjęczał Fred.

background image

Rick przejechał palcem po zarysie torów.

-

Pociąg wjeżdża na stację... a potem... z tej strony jedzie dalej... i te trzy lampki zwrotnic świecą,
ponieważ... Musimy postanowić, dokąd

skierować pociąg.

-

A dokąd go skierujemy? - spytała Julia.

Rick zacisnął nerwowo palce. Światełka, czerwone jak jego włosy,

rzucały refleks na jasną skórę chłopca.

-

Skierujemy go... tu! - zdecydował po chwili, podnosząc dwie

dźwignie zwrotnic.

-

To znaczy?

-

Do tunelu - odparł.

I światełka zgasły.

- Jak to do tunelu? - żachnął się Jason, który zaledwie pół godziny wcześniej dokładnie spenetrował
ten tunel. - Tunel jest ślepy!

Rick spróbował mu coś wyjaśnić, kiedy kolejny hałas sprawił, że

wszyscy czworo obrócili się w stronę wyjścia. Wydawało się, że przez halę główną dworca
przeszedł tajfun.

Pobiegli bez tchu na drugą stronę i odkryli przyczynę tego zamieszania: włączyła się tablica
przyjazdów i odjazdów pociągów - wszystkie litery i cyfry kręciły się jak szalone. Hałas, jaki się
rozlegał w pustej hali, sprawiał takie wrażenie, jakby żelazne palce tasowały gigantyczną talię kart.

p

W

background image

Działające zwrotnice (immmznzss&im

Potem, stopniowo, litery zaczęły zwalniać i hałas zmalał.

-

Co się dzieje? - zapytał zdenerwowany Fred Śpiczuwa.

-

Black zostawił nam wiadomość... - szepnął Jason z głową zadartą

do góry.

Litery na tablicy wreszcie się zatrzymały.

-

Wiadomość?

-

Co to znaczy? - spytała Julia.

-

Nie mam pojęcia - odparł zbity z tropu Rick.

-

To znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze - stwierdził Jason.

-

Jesteście całkiem szaleni! - wykrzyknął Fred Śpiczuwa, zanim

zaczął czytać na głos napis, który ułożył się na tablicy odjazdów: Przyjacielu podróżniku, jeśli chcesz
jechać w świat, musisz kochać bez tchu i piasek, i wiatr, a przyjaciół mieć stu.

/

Zaledwie wypowiedział ostatnie słowo, kiedy na stacji rozległ się daleki głuchy odgłos, który
wstrząsnął posadzką usłaną kwiatkami. Były to niskie, narastające wibracje, od których z żyrandola
w głównej hali spadły tumany kurzu.

-

Nadjeżdża! - krzyknął Jason, który natychmiast pojął, co się stało.

background image

I rozejrzał się gorączkowo dokoła w poszukiwaniu wyjścia z dworca.

-

Co nadjeżdża? - spytał Fred, wpatrzony w wiersz na tablicy.

A

mmmmmm^rmmmummmmmim»

-

Pociąg z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego! -

zawołał Rick.

I rzeczywiście, hałas robiła lokomotywa pędząca z szaloną prędkością.

Nadjeżdżała z zachodu, od strony lasów w Crookheaven.

-

Szybko! Otwórz drzwi na peron! - krzyknął Jason do Freda,

kierując się w stronę wyjścia identycznego jak wejście na dworzec. -

Nadjeżdża pociąg!

-

Chwileczkę, chwileczkę... - jęczał Fred zupełnie zdezorientowany

tymi nieoczekiwanymi wydarzeniami. - Co mam robić?

-

Poszukaj klucza i otwórz te drzwi!

Mężczyzna wyjął pęk kluczy z kieszeni i niepewnym krokiem podszedł

do Jasona. Tymczasem odgłos pociągu narastał i teraz już cały budynek drżał w posadach. Żyrandol
zaczął się gwałtownie kołysać, jak na

wietrze.

-

Chwileczkę, chwileczkę, dzieci... - jąkał się urzędnik z Kilmore

background image

Cove, próbując klucza za kluczem.

-

Szybciej!

-

Nie ten... I nie ten... - mruczał pod nosem Fred, odrzucając kolejne klucze. Jason dłużej nie czekał.
Odwrócił się i pobiegł w stronę wejścia na dworzec. Uznał, że szybciej obiegnie cały budynek
dokoła, niż

doczeka się otwarcia drzwi wyjściowych przez ospałego Freda.

Przebiegł po kwiatkach na posadzce i wypadł na dwór, by lotem

błyskawicy okrążyć dworzec.

Prawie dobiegł na peron, kiedy owionął go podmuch powietrza

zatykający dech w piersi.

Ciemna masa pociągu przemknęła mu przed oczami, wprawiając go w

osłupienie.

174 tamammmmu i nmmm&mmivmim

ismmm

Działające zwrotnice m^ism—

Jason rzucił się na ziemię, widząc, jak ciemna i lśniąca masa znika, pozostawiając za sobą jedynie
gorący podmuch.

Pociąg przejechał przez stację Kilmore Cove bez zatrzymania.

-

Widzieliście go? - zapytał, kiedy pozostała trójka wyszła na peron.

-

Nie - odpowiedziała Julia. - A ty?

-

background image

Tylko ciemną plamę, od tej strony, która przemknęła przede mną

jak rakieta.

Rick puścił się biegiem na tory.

-

No to pędźmy!

-

Przecież go nie dogonimy! - zaoponowała Julia.

-

Skierowaliśmy go na tory prowadzące do tunelu... - przypomniał

im Rick. - A tunel jest ślepy.

-

Czyli teraz powinniśmy usłyszeć huk - wykrzyknął Jason, ruszając

biegiem za Rickiem.

Julia, zanim dołączyła do chłopców, położyła dłoń na szynie. Szyna nie drgała.

-

Dzieci, hej dzieci! - biadolił strapiony Fred Śpiczuwa, próbując

bez skutku zwrócić ich uwagę. - Co mam zrobić z panelem

sterowniczym?! - wołał za nimi.

/

Bieg po szynach w stronę wzgórza kryjącego tunel zajął trójce

przyjaciół nieco ponad pięć minut. Tory ginęły w ciemności, połknięte przez ciemny łuk tunelu.
Jason, Julia i Rick zatrzymali się tuż przed wejściem, wahając się, czy iść dalej. Mieli wrażenie, że
stoją przed otwartą paszczą, obrośniętą przez zielsko i dzikie pnącza kołyszące się od przeciągów.

-

Mówicie, że jest tu w środku, zatem... - mruknął Jason.

background image

-

Nie może być nigdzie indziej - potwierdził Rick.

-

Jeżeli istnieje - uściśliła Julia, którą zielsko kłuło w ręce. Jason nachylił się nad torami, by zapalić
lampę na benzynę, którą znalazł w garażu Willi Argo. Zapalił knot zapalniczką i zaczekał, aż uniesie
się czarna chmura o mdlącym zapachu.

-

Nie mogłeś zabrać latarki? - robiła mu wyrzuty siostra. Jason

żachnął się, ale nie przestał majstrować przy lampie.

Po chwili udało mu się przemienić śmierdzącą chmurę w ró-żowawe

światełko.

-

Zrobione! - zawołał uradowany.

Ominął szyny i pierwszy zapuścił się w ciemności. Julia i Rick poszli za nim, usiłując cokolwiek
zobaczyć.

-

Widzisz coś, Jasonie? - spytała Julia po kilku krokach.

-

Tylko kamienie i tory.

-

Długie są? - dopytywała się siostra.

-

Nie wiemy - odpowiedział Rick. - Wiemy tylko, że szyny nie

wychodzą z drugiej strony góry. I że wobec tego...

Nie dokończył zdania. Jason uniósł lampę.

-

background image

Kurczę... - szepnął. - Wy też ją widzicie?

Goniąc Klio

Julia obróciła się w stronę Ricka.

-

Jest, naprawdę! Miałeś rację!

Rick uśmiechnął się, chwycił Julię za rękę, patrząc przed siebie, na tory, gdzie zagubiona
lokomotywa Blacka Wulkana migotała metalicznym

blaskiem stłumionym warstwą kurzu.

-

Ten wiersz na tablicy... - odezwał się cicho Rick, zatrzymując się przed schodkami - mówił, że żeby
wsiąść do tego pociągu, trzeba mieć w sercu i piasek, i wiatr.

-

A przyjaciół mieć stu - dodała Julia.

-

Czy to waszym zdaniem coś znaczy?

Dzieci spojrzały na lśniącą sylwetkę lokomotywy na szynach i wydało im się, że czeka na nich jakieś
potężne sapiące zwierzę.

-

Ja myślę, że to nie jest zagadka - powiedział Jason. - Myślę, że to poezja.

-

Dlaczego tak sądzisz?

-

Ponieważ inaczej to nie miałoby żadnego sensu - odparł. - To coś

takiego jak to, co robiliśmy dziś przed południem w szkole z Miss

Stellą. To takie wiersze pełne przenośni. Słowa tak naprawdę nie znaczą tego, co jest napisane.

-

background image

To co znaczą?

-

Ba, trzeba by je jakoś zinterpretować... - odpowiedział Jason, ale widać było, że się do tego nie pali.
- Piasek to wcale nie piasek, tylko...

-

...twoja pamięć - wtrącił Rick. - Coś, co nagromadziło się przez

lata, coś solidnego i konkretnego.

-

O, brawo, Rick!

-

Ale, co jednocześnie nie ciąży - ciągnął Rick. - A wiatr... może

chodzi o wiatr wyobraźni, o polot, który może ponieść daleko i wysoko?

A wiatr, kiedy napotyka piasek, zwalnia, więc piasek to ziemia, która reguluje prędkość wiatru,
wycisza go.

Rodzeństwo słuchało go z otwartymi ustami.

-

No, a ta setka przyjaciół - kończył Rick z rozpędem - to nie chodzi tak naprawdę o sto osób, lecz o
wszystkie możliwe uczucia i emocje.

Black chce powiedzieć, że tymi trzema elementami, piaskiem, wiatrem i uczuciami powińien
napełnić swoje serce ten, kto chce wsiąść do jego lokomotywy.

-

Hmm, jak tak - odezwał się Jason - to ja mogę wsiadać.

-

Nigdy mi nie mówiłeś, że jesteś poetą - szepnęła Julia, tarmosząc

Ricka za rudą czuprynę.

-r Bo ja też o tym nie wiedziałem - odparł z uśmiechem.

background image

„Ani że mam teraz serce bardziej wrażliwe niż zazwyczaj" - miał ochotę dodać.

Usiłował to wyrazić jedynie wzrokiem, wpatrując się w Julię w mroku tunelu.

Wsiedli do lokomotywy, wchodząc po bocznych schodkach. Rick poeta

jako pierwszy, potem Julia, a na końcu Jason. Stal lśniła, wypolerowana jak powierzchnia diamentu,
i parowała, co sprawiało wrażenie, jakby lokomotywa oddychała.

Rick otworzył drzwiczki na szczycie schodów i wszedł do kabiny

maszynisty. Było to małe pomieszczenie obite czerwonym materiałem, z ciemnymi żelaznymi
tablicami rozdzielczymi i przyrządami

pomiarowymi, których okrągłe

J

^rsmmKłKiissgiBiifmigił GONIĄC KLIO

tarcze wyglądały tak, jakby im się przyglądały. Mnóstwo małych

dźwigni sterczało z podłogi niczym łodygi kwiatów, a każda była

oznaczona symbolem.

Przeszklone drzwiczki oddzielały kabinę maszynisty od malutkiego

przedziału, w którym mogło się pomieścić zaledwie kilka osób. Na

ścianie wisiała stara fotografia z trzema mężczyznami pozującymi na tle lokomotywy: Black Wulkan,
Peter Dedalus i Leonard Minaxo. O wiele

młodsi, trudni do rozpoznania, ale to z pewnością byli oni.

-

Ta fotografia musiała być wykonana przed wypadkiem z

rekinem... - zauważył Jason, bo na zdjęciu Leonard nie miał jeszcze opaski na oku.

-

Ten wypadek już sam w sobie jest zdecydowanie podejrzany -

powiedział Rick. - Zważywszy, że w tutejszym morzu nie ma rekinów.

-

background image

Taaak - mruknął Jason, który nie miał najmniejszego pojęcia,

gdzie żyją rekiny.

Wszyscy troje rozglądali się wokół w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby im pomóc w rozwiązaniu
zagadki, kiedy ich uwagę zwróciły drzwi w

głębi przedziału, przez które można by przejść do dalszych wagonów, gdyby takie były.

-

Przyjaciele... - szepnął Jason. - To jest mój szczęśliwy dzień.

-

Czemu?

-

A razem z tymi jest ich dwoje... - odpowiedział tajemniczo

chłopiec, klękając przed drzwiami i głaszcząc ich powierzchnię. -

Kolejne Wrota Czasu!

-

Jesteś tego pewien? - spytała go siostra.

-

Stuprocentowo.

181 ^mimmmpjMimmimmmmismiai&mK

-

Nie ma wątpliwości - zapewnił Rick, stając przy drzwiach i

próbując je otworzyć. - Zamknięte, naturalnie. I, naturalnie, bez kluczy.

-

To są pierwsze ruchome Wrota Czasu - zauważyła Julia. - To

znaczy, te drzwi nie są wbudowane w mur jakiegoś starego domu.

Gdyby było wystarczająco dużo torów, moglibyśmy je wszędzie ze sobą zabierać!

background image

-

To prawda... - wyszeptali chłopcy.

-

I to dlatego Black postanowił je tak dobrze ukryć.

-

Wiemy zatem, którędy Black odszedł.

-

Tak myślisz?

-

Jasne! - odparł Jason. - Pamiętasz, Julio, co było napisane w

książce? Że jedne z drzwi są oparte o tyły powozu.

-

Acha!

-

A jak się poruszał powóz przed wynalazieniem pociągu?

-

Był zaprzężony w konie.

-

No właśnie.

-

Więc te - domyśliła się Julia - to byłyby wrota... konia?

Jason przytaknął.

-

To o nich opowiadał nam Peter. Black miał klucz z koniem. I to są

background image

te drzwi, które otworzył. W dniu wyjazdu przygotował swoją

lokomotywę do ostatniej podróży i ukrył ją na nieczynnym torze w

lasach Crookheaven. Następnie przekroczył wrota. Wcześniej jednak

przekazał człowiekowi, do którego miał zaufanie, Fredowi Śpiczuwie, zadanie. Fred miał zatrzeć
wszystkie ślady, wyzerować cyfry. I nawet gdyby ktoś, tak jak my, rozmawiał z Fredem i zdołał
przywołać

lokomotywę, znalazłby tylko pożegnalny wiersz i... zamknięte drzwi.

GONIĄC KLIO «JsautłsaBimaiK"SiHiErtt2H3SKttiiHi'

-

Także dlatego, że tych drzwi nie da się otworzyć, dopóki ktoś, kto je przekroczył, nie powróci...

Jason zastukał w drewno.

-

Pozostaje jeszcze jedna sprawa: nie wiemy, dokąd te wrota

prowadzą. A w związku z tym: gdzie zniknął strażnik kluczy.

-

Może... - wyszeptała Julia - może odpowiedź, dokąd one

prowadzą, znajduje się tu, w tej lokomotywie, mówiąc delikatnie...

dość... specjalnej. Pamiętacie przystanki zaznaczone w rozkładzie jazdy?

-

Tak. Były zamazane.

-

Odkąd zaczęła się nasza przygoda, stale natrafiamy na zatarte,

skreślone wskazówki. Jak w Egipcie - wykrzyknęła Julia.

-

Właśnie. Wykazy usunięte w Domu Życia... - przypomniał Jason,

background image

wspominając z melancholią Maruk.

-

Co proponujesz? - spytał siostrę.

Dziewczynka rozejrzała się wokoło.

-

Jesteśmy w najbardziej niezwykłym pociągu świata, który

prawdopodobnie może nas zawieźć w miejsce, jakiego sobie nawet nie wyobrażamy...

Rick przygryzł usta.

-

Na przykład dokąd?

-

Pojęcia nie mam.

-

I co? - zmuszał siostrę do myślenia Jason.

-

Może spróbujmy metodą prób i błędów - odparła Julia. - Na

przykład... - przykucnęła na podłodze, żeby się lepiej przyjrzeć

oznaczeniom dźwigni sterczących z podłogi. Chwilę potem roześmiała się.

mm183 miim^mmpmipmm^mmmp.im.pm:

-

Z czego się śmiejesz?

-

Śmieję się z radości, ponieważ jesteśmy na dobrej drodze. To nie

są zwyczajne napisy. To znaki pisma z Dysku z Fajstos!

background image

Chłopcy usiedli na podłodze obok Julii.

Dziewczynka miała rację. Na dźwigniach rozpoznali hieroglify, jakich Ulysses Moore używał do
pozostawiania wiadomości. Tajemna

kaligrafia, którą posługiwało się również grono jego wtajemniczonych przyjaciół.

-

A teraz, zważywszy, że nie mamy przy sobie Słownika

zapomnianych języków, powiedzcie mi, dokąd ma nas zawieźć ta

lokomotywa? - zadał pytanie Rick.

Dzieci spojrzały po sobie.

Cel podróży był fascynujący i zarazem przerażający. Julia poczuła gęsią skórkę wędrującą po rękach
aż na ramiona.

-

Czy naprawdę chcemy odkryć, gdzie to wszystko ma swój

początek? - spytał cicho Jason.

Rick skinął głową i położył dłoń na ramieniu przyjaciela, Julia położyła swoją na drugim ramieniu
brata.

-

A zatem ruszamy do początku! - wykrzyknął Jason, naciskając

dźwignię.

I lokomotywa ruszyła.

i

PIĄTY

Tytuł:

POD POWIERZCHNIĄ

Projektant: . Rozdział:

P5TER DEDALUS f 20

background image

a pełnym morzu Leonard wyłączył silnik swojej łodzi i pozwolił jej płynąć z prądem, kołysząc się
swo-Wybrzeże Kilmore Cove zamieniło się teraz w cienką ciemną kreskę na horyzoncie, a po niebie
płynęły jasne obłoki. Było jeszcze widno.

Latarnik przeszedł na rufę. Odwinął linę kotwicy i rzucił kotwicę za burtę. Zaczął mierzyć głębokość
wody. Pięć, dziesięć metrów.

Dwadzieścia. Trzydzieści. Czterdzieści. Czterdzieści sześć. I kotwica dosięgła dna.

-

Jest. W sam raz.

Kilka metrów więcej i zabrakłoby liny. Zawrócił do kabiny i po raz ostatni sprawdził mapę. Nigdy
tak głęboko nie nurkował. A nie był już chłopcem, nawet jeśli pozostał młody duchem.

Westchnął i mruknął pod nosem:

-

No to próbujemy.

Wciągnął na siebie kombinezon, odgarnął do tyłu włosy i nałożył

maskę, starając się, żeby ściśle przylegała do czoła. Następnie włożył

nadmuchiwaną kamizelkę, którą połączył z butlami, i wsunął stopy w płetwy. Umocował jeszcze nóż
za pasem i wypróbował wodoszczelną

latarkę. Na koniec przymocował zegarek i głębokościomierz na

przegubie dłoni, żeby móc obliczyć czas przerw, gdy będzie

wyrównywał ciśnienie podczas wynurzania, i załadował na plecy dwie butle z mieszaniną powietrza
pod ciśnieniem 250 barów.

Człapiąc niczym kaczor, doszedł do burty i przeskoczył ją śmiałym

susem giganta.

bodnie.

"©iassjs;mmimmmmti Pod powierzchnią

- Za nas dwoje, przeklęty kluczu... - powiedział, zanim włożył ustnik i pozostał sam na sam ze swoim
oddechem.

Leonard zanurkował głową w dół, kierując się wzdłuż ciemnego zarysu liny kotwicznej. Wślizgnął

background image

się w ciszę morza jak wrzeciono. Czarny jak najgłębsza woda, ciągnął za sobą srebrzyste butle z
mieszanką

powietrza, unoszące się przez chwilę na powierzchni morza. Przepłynął

przez ławicę błękitnych ryb, które na jego widok rozpierzchły się na boki jak oszalałe. Schodził i
schodził coraz niżej, z mieszanymi

uczuciami euforii i lęku. Spowiła go ciemność, tłumiąca refleksy maski i butli, ciemność
przemieniająca kolorowe grzbiety ryb w rozmaite

odcienie szarości.

Gdy zapalił latarkę, pojawił się przed nim stożek bladego światła

penetrujący wodę.

Sprawdził zegarek i głębokościomierz.

Osiem rhinut. Trzydzieści trzy metry.

Schodził coraz głębiej.

Niespodziewanie dotknął dna. Natknął się na ciemną skałę, rozdzieloną na wielkie bloki
poprzerywane pęknięciami i łachami jasnego piasku.

Zatrzymał się, próbując zorientować się w tym podmorskim pustkowiu.

Wybrał kierunek na chybił trafił i zaczął przeczesywać dno, zataczając coraz szersze kręgi i
oświetlając sobie drogę latarką.

Ryby, ciemna skała, piasek, szpary.

.....187 etjąimsatiaatig :r:t::. :iaBamag

Bi

Nic szczególnego.

Zataczał krąg za kręgiem. Sprawdził czas od rozpoczęcia nurkowania i mieszankę powietrza z gazem
w butlach. Nadal nic szczególnego.

Szukał dalej.

Przez najbliższe dziesięć minut nadal nie napotkał nic interesującego.

Jedynie niekończący się i monotonny pejzaż podmorski, zdominowany

background image

przez milczące ryby.

„Jeszcze pięć minut i czas wracać" - pomyślał.

Starał się przestrzegać zasad bezpiecznego wynurzania. Jednak na

chwilę przed ruszeniem w górę jego uwagę przyciągnął wąski, długi

cień. Wyglądał jak potężna skała albo bardzo długa ryba, a może zarys rozpadliny w dnie...

Leonard sprawdził czas.

Do rozpoczęcia wynurzania pozostały mu cztery minuty trzydzieści

sekund.

Zdecydował, że sprawdzi, co to takiego. Przepłynął przez piaszczyste zagłębienie i skręcił za dwoma
ciemnymi głazami przypominającymi

potężne kostki do gry.

Potem się zatrzymał.

Nie wierząc własnym oczom, ostrożnie zaświecił latarką. To było jak sen. Sen, który mu się śnił
przez całe lata. Zacisnął pięść, gratulując sobie decyzji powrotu na morze. Gratulował sobie pójścia
za głosem intuicji.

„Oto i on - pomyślał. - Mam go".

Znał go tak dobrze z opisów i ilustracji. Jakże często widział go oczyma wyobraźni, a teraz miał go
tuż-tuż, parę metrów przed sobą.

Zatopionego, lecz pełnego majestatu.

I raraHBanimmmmtBmasmmmmasm> 188

<simmuimmm®immmtmBaBMm

Cztery minuty do wynurzenia.

Ale przecież teraz nie mógł się wynurzyć...

Przejęty, przypadł brzuchem do dna.

Niecałe trzydzieści kroków przed nim w zagłębieniu dna spoczywał

wrak ogromnego żaglowca. A cień, który zwrócił uwagę Leonarda, to

background image

był obrośnięty algami grotmaszt, wycelowany skosem ku powierzchni.

Piasek pokrył wprawdzie całkowicie kadłub okrętu, ale masztu, ciągle sterczącego z dna morza, nie
można było pomylić z niczym innym.

Leonard zanurkował tuż przy wraku, budząc postrach wśród ławicy

malutkich rybek. I wreszcie dotknął go.

Drewno. Pięćsetletnie drewno.

Przepłynął wzdłuż całej burty i dopłynął do tego, co powinno być

dziobem, a gdzie poszycie kadłuba wyglądało na całkiem niezniszczone.

Niewyraźna sylwetka galionu bielała pod piaskiem i osadami morskimi.

To ten...

Na jego widok Leonard poczuł, jak skacze mu ciśnienie. Tyle lat! A żaglowiec ciągle tkwił tu -
spokojny - czterdzieści sześć metrów pod powierzchnią wody. Nie dalej niż pięć mil od wybrzeża.

Dwie minuty.

I chociaż był już pewien, że ma przed sobą statek, którego poszukiwał

od lat, Leonard powrócił w stronę dzioba, szukając miejsca, gdzie - jak to widział na licznych
ilustracjach - winno znajdować się imię żaglowca.

Zeskrobał rękami piasek, potem sięgnął po nóż, żeby przyspieszyć

poszukiwanie.

Metalowe ostrze noża osuwało się po śliskim drewnie, ale wreszcie

dotknęło mosiężnej tabliczki.

Leonard gorączkowo zeskrobał z niej piasek.

I nagle ujrzał pięć liter z imieniem.

Fiona.

Teraz nie miał już żadnych wątpliwości. Teraz miał pewność, że to ten.

Ponownie sprawdził godzinę, niepocieszony, że musi opuścić wrak

właśnie teraz, kiedy nareszcie go odnalazł. Pogłaskał z czułością kadłub, jakby się z nim żegnał.

background image

W ostatniej minucie, jaka mu pozostała, Leonard spróbował okrążyć

wrak. Tam gdzie kadłub zarył w dno morskie, zobaczył głębokie

pęknięcie i postanowił, że zajrzy tam jeszcze przed wynurzeniem, żeby zaspokoić swoją ciekawość.

Zanurkował zręcznie, prawie szorując brzuchem kilka centymetrów nad dnem, i oparł dłonie o burtę
w miejscu pęknięcia. Z bliska pęknięcie wyglądało na bardzo głębokie i rozległe, jakby to ono
właśnie stało się przyczyną zatonięcia statku.

Trzydzieści sekund.

Leonard skierował snop światła latarki w szparę w żaglowcu.

Zbutwiałe drewno, algi, osady skorupiaków i uprzykrzone ryby. Nie

mylił się: pęknięcie istotnie było bardzo głębokie i sięgało wprost do serca kadłuba.

Piętnaście sekund.

Leonard przeczuł raczej, niż zobaczył, że coś dziwnego jest w tej

szparze. Coś nienaturalnego, co zasługiwało

smmmPod powierzchnią s'aiśiśkńss

na uwagę... „Mogę przecież skrócić czas jednego etapu dekompresji" -

pomyślał. Ostatecznie nie pierwszy raz był zmuszony do wynurzenia się bez pełnego zabezpieczenia.

Skierował światło na zbutwiałe belki. Wcisnął się w pęknięcie całym torsem, usiłując zrozumieć, co
też mogło się wydarzyć. Potem zobaczył

pod sobą coś lśniącego. Pogrzebał palcami w piasku. To był jakiś

metalowy przedmiot. Bransoleta?

Wyciągnął to z dna. Ale to nie była bransoleta...

Było to coś, co absolutnie nie powinno się tu znaleźć. I wtedy dostrzegł

coś jeszcze...

Leonardowi zrobiło się słabo i odruchowo szybkim ruchem skierował

latarkę do góry. Z ustnika wydobył się z bulgotem gwałtowny strumień powietrza. Gdyby tylko
mężczyzna mógł krzyczeć, zrobiłby to!

background image

Instynktownie odskoczył do tyłu, uderzając butlami o drewno za sobą.

Szamotał się nerwowo, próbując wydostać się stąd możliwie jak

najprędzej. Drewno się rozpadło, Leonard walnął w nie, powodując

drugą eksplozję bąbelków powietrza, i uwolnił się z objęć wraku.

Wsunął pod kombinezon przedmiot, który wygrzebał z dna, i skierował

się ku powierzchni.

Ale nie mógł zapomnieć tego, co przed chwilą zobaczył. Czaszki

mężczyzny uwięzionego przez wrak. Czaszki mężczyzny w czarnym

kombinezonie nurka.

Podczas wynurzania po raz pierwszy zatrzymał się na dwudziestu pięciu metrach głębokości, żeby
wyrównać

191 essiitiiimmmmmm&ismmmię^mmmz

ciśnienie. Rozpaczliwie usiłował się uspokoić i spokojnie oddychać, ale zupełnie mu się to nie
udawało. Zużył znacznie więcej powietrza, niż zrobiłby to w innych okolicznościach, więc nie
wystarczyłoby mu go na pozostanie pod wodą przez przepisowe piętnaście minut. Musiał się

wynurzyć szybciej. Musiał zaryzykować.

Sprawdził godzinę, próbując zachować absolutny spokój. Ile wytrzyma na bezdechu? Trzy minuty?
Cztery? Nie był już młody, ale musiał

wytrzymać, za wszelką cenę. Musiał bezwzględnie wynurzyć się na

powierzchnię, wsiąść do łodzi i dopłynąć do wybrzeża, do Kilmore

Cove.

W końcu odnalazł żaglowiec, którego szukał całymi latami, choć dziś okazało się, że nie był
pierwszym, który to zrobił.

Kim był ów człowiek uwięziony przez wrak? Kto to taki? Leonard

spojrzał w dół, powtarzając w pamięci współrzędne położenia

zatopionego statku. Chciał w ten sposób przezwyciężyć ogarniające go zamroczenie. Kim był ten
człowiek?

background image

Nagle pojął i poruszyło go to do głębi. Potrząsnął głową w ciemnej toni morza. To odkrycie sprawiło
mu ból, uwierając jak kolec.

Kolejny raz spojrzał na głębokościomierz i sprawdził poziom zawartości powietrza w butlach. Albo
spróbuje się wynurzyć, oddychając wolno

resztką powietrza, jakie mu jeszcze pozostało, albo nigdy nikomu nie zdoła o tym wszystkim
opowiedzieć. Zamknął swoje jedyne oko i

poddał się prądowi, próbując pokonać ponure, przygnębiające myśli.

Potem się ocknął i natężył uwagę. Poczuł ruch albo, mó-

mvmmnmm:<s.immmmt> Pod powierzchnią (mmmmmmm

wiąc ściślej, odczul czyjąś obecność. Jakieś lekkie poruszenie wody. I ogarnął go potężny cień.
Obrócił się.

Znieruchomiał na dwudziestu pięciu metrach głębokości, zbyt

zaskoczony, by bodaj drgnąć. To był wieloryb.

/

tmmmmmmzmmp 193 <tmim^im:msininr0AmnmmmittiniPA!Pmm

Lokomotywa wynurzyła się z tunelu, przecinając czas popołudnia w

Kilmore Cove na dwie części. Silnik wydawał jakieś mechaniczne

świsty, którym towarzyszył odgłos podobny do dalekiego krzyku

człowieka.

Światło dnia pojawiło się tylko na moment i zaledwie rozbłysło, a już zgasło.

Upłynęło zaledwie kilka minut od odjazdu, a lokomotywa już się

zatrzymała. Rozległ się głuchy dźwięk, jakby coś potoczyło się po

ziemi.

A potem nastała cisza. I ciemność.

Rick, Jason i Julia wychylili się przez okno, żeby wyjrzeć na zewnątrz.

Piekielne ciemności.

background image

-

Jest noc - powiedział Jason.

-

A mnie się zdaje, że to raczej kolejny tunel - odezwał się Rick.

-

Co robimy? Wysiadamy? - spytała półgłosem Julia.

-

Chyba tak.

-

Chwileczkę. Zastanówmy się przez moment... - Rick przejrzał

schowki w lokomotywie i znalazł parę rzeczy, które jego zdaniem mogły się przydać: latarkę
elektryczną, błękitną rakietę sygnalizacyjną, drugą taką samą rakietę czerwoną, krążek taśmy klejącej,
pióro, pustą butelkę, pudełko zapałek i - ku swojej wielkiej radości - długą linkę nylonową z wielkim
hakiem na końcu.

-

Teraz jesteś zadowolony? - spytał go Jason.

-

Nie. Będę zadowolony dopiero wtedy, kiedy znajdę jeszcze jakiś

plecak, żeby to wszystko załadować - odpowiedział Rick.

196 smimiummmmmmtiłimmmimm

Grota

Wysiedli z lokomotywy, schodząc ostrożnie po schodkach, i znaleźli się we wnętrzu jakiegoś
wielkiego naturalnego wyżłobienia. To nie był

tunel, lecz grota.

Obok lokomotywy biegł chodnik, wąskie przejście, które ginęło w

mroku.

background image

Jason ruszył przodem. Poczuł, że otacza go wilgotne powietrze i

usłyszał kapiącą w oddali wodę, trzepot małych skrzydeł i jakieś inne nieokreślone bliżej dźwięki.
Zagrzany silnik lokomotywy pokrywała

warstwa maleńkich kropli rosy.

-

Jasonie, zaczekaj! - powstrzymał przyjaciela Rick, stojący wciąż

jeszcze przy lokomotywie. - Weź latarkę.

-

Rick ma rację - przyznała Julia, posuwając się po omacku.

-

Zaczekaj!

Jason - strasznie zniecierpliwiony i bezgranicznie ciekawy - dotarł do ściany groty, po czym
ostrożnie obmacał ją dłońmi. Ku swemu

ogromnemu zdumieniu poczuł pod palcami coś, co mogłoby być

włącznikiem światła.

Nacisnął. Rozbłysło światło.

-

Kurczę... - szepnęła Julia, z podziwem rozglądając się po ogromnej grocie, w której się znaleźli.

W mdłym, nikłym świetle ujrzeli wijący się ciąg latarni ustawionych wzdłuż stromych schodków.

Latarnie, które przypominały trochę wielkie pieczarki we mgle, zapalały się jedna po drugiej,
wyznaczając krętą ścieżkę prowadzącą stromo w górę. Z niewidocznego sklepienia zwisały białe
sople stalaktytów, a z ziemi wyrastały wyniosłe stalagmity. Welony wilgoci podobne do białej gazy
osnuwały

kanciaste zacienione przestrzenie, niekończące się, delikatne krzywizny skał, wklęsłości i wypukłości
kamieni i cieknącej po nich wody.

Pionowe nawisy i fantastyczne formacje przypominały domki

krasnoludków, drzewa wapienne, czarodziejskie wieże i tysiące

background image

splecionych palców. Wszystko to - bladożółte i wilgotne - wyrastało zewsząd z ciemności.

-

Latarka już mi niepotrzebna, Rick - uśmiechnął się Jason,

oglądając otaczający ich potężny amfiteatr ze skał.

To było miejsce, gdzie się wszystko zaczęło.

Zaczęli wspinać się na pierwszy poziom schodów i za zakrętem między dwoma stalaktytami, które z
dołu wyglądały jak dwaj kamienni

strażnicy, znaleźli się przed czymś w rodzaju klatki z kutego żelaza, ozdobionej delikatnym
ornamentem z kwiatów Klatka wisiała na

stalowej linie.

W mdłym świetle latarni, w nierealnej ciszy groty, Jasonowi wydało się, że dostrzega zarys krążka,
ledwo widoczny w otaczającym ich

półmroku. Podszedł do klatki, otworzył dwie połówki wąskich drzwi i zobaczył, że jej wnętrze obite
jest takim samym czerwonym materiałem jak wnętrze lokomotywy.

-

Kto z was chce podjechać windą? - spytał.

Julia i Rick podejrzliwie przyjrzeli się stalowej linie i małemu, czarnemu pudełku.

-

Ja wolałabym wejść na własnych nogach... - stwierdziła Julia.

Rick milczał. Taszczył na plecach starą walizkę z ubiegłego wieku, a z czoła skapywały mu krople
potu.

-

Cofam propozycję - burknął Jason i zatrzasnął skrzypiące drzwi

windy.

* w

m <0

—Grota

background image

Wchodzili po tych schodach i wchodzili, pokonując kolejne zakręty.

Wędrowali w ciszy, prawie się do siebie nie odzywając, licząc tylko krokami odległość pomiędzy
jedną latarnią a drugą. Szli z dala od siebie, tak że Rick, który wchodził na końcu, często tracił
zupełnie z oczu Jasona, a nawet Julię, której kroki jednak cały czas słyszał. Dopiero kiedy bliźnięta
mijały kolejną latarnię, w jej słabym świetle Rick mógł

dostrzec pochylone sylwetki Jasona i Julii.

Zdawało im się, że wędrują w górę groty całą wieczność. Zarysy

stalaktytów i stalagmitów tworzyły niesamowity nastrój. Ani szmer

wody, ani ich oddechy i kroki nie były w stanie wypełnić tej przepastnej ciemnej przestrzeni, którą
pozostawiali za sobą.

Kiedy doszli do wąskiego strumyczka, który nagle przeciął im drogę, Rick poprosił, żeby przystanęli,
bo chciałby napełnić butelkę wodą.

Najpierw spróbował jej sam i uznał, że jest zimna, mętna i zapiaszczona.

Następnie napełnił butelkę i podał ją Julii i Jasonowi.

-

Co to za miejsce? - zapytało któreś z nich.

-

Miejsce wspaniałe - odpowiedział Rick, ocierając czoło grzbietem

dłoni. - Absolutnie wspaniałe.

-

Tak, ale gdzie się znajduje?

-

Tam gdzie się wszystko zaczęło.

Rick zabrał od Jasona butelkę, jeszcze raz zaczerpnął wody, po czym spytał:

-

Jakie wszystko?

-

background image

Wszystko to, co musimy odkryć - odparł Jason.

I znowu ruszyli w górę po schodach.

if&im&mnimmamnrsztim

Po przejściu chyba tysiąca schodków i stu zakrętów, Jason doszedł do podestu, z którego wystawał
metalowy zaczep w kształcie czapli

trzymającej w dziobie linę windy

-

Myślę, że jesteśmy już na szczycie groty... - mruknął zmęczony

Jason.

Julia spojrzała przed siebie. Latarnie się tu kończyły, a sklepienie gwałtownie obniżało.

-

Co to jest? Tu, przed nami...

-

To wygląda na jakąś bramę - odpowiedział Jason -...a może mały

portal.

Rick dotarł do nich ostatni i rzucił na ziemię walizkę. Upadła z hukiem, który odbił się głośnym
echem w grocie.

-

Wspaniale. Zamknięta brama. I co teraz?

-

Teraz okaże się, czy damy radę ją otworzyć.

Brama jednak nie zamykała całego przejścia. Ścieżka, którą doszli aż tutaj, biegła obok niej - w
prawo, do bocznej groty. Groty wąskiej i niskiej, która - jak im się zdawało - znajdowała się
zaledwie kilka metrów pod powierzchnią ziemi.

Czarną i elegancką bramę, umieszczoną pod starannie wyrzeźbioną

belką architrawu, poprzedzały trzy stopnie z białego marmuru. Dwie spiralne kolumienki stały po
bokach, podpierając ostrołuk, w środku którego znajdował się kamienny kartusz z wyrytymi pięcioma

background image

literami: Moore.

Niżej wyrzeźbiona w marmurze czapla strzegła łacińskiej dewizy:

Curiositas anima mundi.

-

Ciekawość duszą świata... - przetłumaczyła Julia.

-

Dewiza rodu Mooreow - skomentował Jason. - Albo miejsca,

gdzie... wszystko się zaczęło.

Grota

Dzieci spróbowały otworzyć furtkę w eleganckiej bramie. Jason z Julią szarpali za pionowe pręty,
podczas gdy Rick oświetlał latarką to, co znajdowało się za bramą. Dostrzegł korytarz wyłożony
jasnymi

kamieniami, częściowo naturalny, a częściowo wykuty przez człowieka.

- Spójrz! - wykrzyknął nagle Jason, chwytając Ricka za ramię, by

skierować snop światła latarki na napis, który dostrzegł na ścianie.

Istotnie, w połowie ściany była umocowana tablica.

Napis wykaligrafowany gotykiem głosił:

Tu spoczywają,

przepełnione ciekawością odkrywców, minione pokolenia familii

Moore. Rodem z Londynu, z wyboru obywatele Kilmore Cove. Spoczęli

w miejscu, które wybrał protoplasta rodu Ksawery, a upiększyli

małżonkowie dr Raymond Moore i Madame Fiona. Udoskonalił je i

wykończył z pokorą i zapałem wnuk Wiliam.

Kilmore Cove - Turtle Park 129-1580 po Chr.

201 (m^uminimmmmmmmnmmnmip:

background image

-

To jest wejście do mauzoleum! - domyślił się Rick, kiedy Jason

odczytywał inskrypcję na tablicy.

-

To miejsce, w którym zostali pochowani członkowie rodu Moore.

Właśnie o tym miejscu wspominał mi ojciec Feniks.

-

Czy to oznacza, że znajdujemy się w... Turtle Parku? - spytał

Jason.

-

Myślę, że tak.

Cała trójka wpatrywała się nieruchomo w biały korytarz, który ginął w mroku. Nie bardzo wiedzieli,
co powiedzieć.

-

Jak pomyślę, że tu w grobach leżą zmarli, dostaję gęsiej skórki... -

wyszeptała Julia. - Czy nie moglibyśmy stąd wyjść?

-

Myślę, że przeciwnie, powinniśmy raczej spróbować tam wejść -

zaoponował Jason. - Sądzę, że właśnie tutaj możemy znaleźć odpowiedź

na wiele ważnych pytań.

I spróbował pchnąć bramę. Głośny zgrzyt odbił się głuchym echem.

Brama jednak nie puściła.

-

Nie da rady - parsknął.

-

background image

Może to nie jest wystarczający powód, żeby niepokoić zmarłych...

- zauważył ponuro Rick. Przypomniał sobie niesamowite kształty

stalaktytów mijane po drodze i teraz zaczął widzieć w nich postacie duchów.

-

Oni nie żyją - odpowiedział Jason. - Nie mogą nam nic zrobić.

-

Mam nadzieję, że wprost przeciwnie... - wyszeptał Rick, myśląc o

swoim ojcu.

Julia spróbowała powstrzymać brata spokojnie, lecz zdecydowanie.

-

Jasonie, nie mamy kluczy, by dostać się do środka.

$mmmmmsr£mmimemm> 202

m

>

Grota

-

A kto mógłby je mieć? - zapytał chłopiec i cofnął się, czując

dziwny nieokreślony lęk pomieszany z uczuciem zawodu.

-

Z pewnością ma je dawny właściciel, jak wszystkie inne klucze od

Willi Argo - odpowiedziała Julia. - Możemy zapytać tatę albo Nestora.

Rick oddał latarkę Jasonowi i odszedł kilka kroków. Nie mógł znieść zimnego powietrza, które
napływało z korytarza mauzoleum.

Podszedł do ścieżki biegnącej po prawej stronie bramy i tam przystanął, spoglądając w górę.

Julia postała jeszcze moment z bratem, po czym wyczuwając

background image

wzburzenie Ricka, podeszła do niego.

Ujęła go pod rękę.

-

Idziemy? - spytała cichutko. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale

słowa zamarły jej na ustach.

Obróciła się w stronę pogrążonej w ciemności groty. Spojrzała na hak w kształcie czapli, skupiając
na nim całą swoją uwagę. I zamarła z

wrażenia.

Spostrzegła, że krążek trzymający linę z żelazną klatką windy zaczyna się obracać wokół własnej osi,
cicho skrzypiąc.

Ktoś uruchomił windę.

PIATY

PODCHODY OBLIWII

TlozJziai:

Mmummmmmmrmar^nmmimtmiSiP

Nestor dwukrotnie zerknął nerwowo na zegar. Dzieci stanowczo za

długo nie wracały. Powinny już dawno być z powrotem.

Na szczęście nikt go o nic nie pytał. Pani Covenant była całkowicie pochłonięta swoimi domowymi
obowiązkami, a jej mąż późnym

popołudniem telefonował, żeby potwierdzić, że droga jest całkowicie nieprzejezdna i że przyjedzie
do domu na kolację razem z architektem.

-

Strata czasu - powiedział Nestor do siebie. - Jedna wielka strata

czasu.

Utykając, wszedł do swego domku w cieniu stuletnich drzew parkowych i zatrzymał się przed
lustrem. Spojrzał głęboko we własne oczy i sam sobie zadał pytanie:

-

background image

Czy powinienem powiedzieć dzieciom o Leonardzie?

Nic nie odpowiedział. Sięgnął po jakieś ubranie i zaczął je

czyścić. Potrząsał głową jak spłoszony koń, próbując odgadnąć, co też dzieci robią w miasteczku.
Nie mógł się uspokoić.

Widząc je w tak opłakanym stanie po powrocie z Wenecji, przeraził się i pomyślał, że trzeba
natychmiast zwolnić bieg wydarzeń. Za wiele

ryzykowały, by odnaleźć Petera. I nie chciał za nic w świecie, żeby znowu się tak narażały,
poszukując Blacka.

Im dłużej nad tym wszystkim myślał, tym bardziej utwierdzał się w

przekonaniu, że jego domysły są słuszne, że chyba wie, dokąd Black wywiózł wszystkie klucze.

O ile dobrze go znał, a znał świetnie jego przysłowiową już zdolność radowania się życiem, o tyle
było wielce prawdopodobne, że ze

wszystkich możliwych miejsc na świecie, z burzliwych oceanów,

wiecznych lodów, dżungli, ośnieżo-

^mm^mm^mmmmrmnr^immm^mraiP

206

m\m®mmmimnmimm'£> Podchody Obliwii

nych gór i spokojnego ogrodu rozkoszy, wybrał właśnie... ów ogród.

Przecież Black znał ten ogród tak dobrze.

Nestor wiedział, że to tylko domysły i że do dzieci należało ostateczne słowo. To one miały się
przekonać, jak to jest. One miały odkryć

tajemnicę.

- Jasne, to dzieci muszą zdecydować... - mruknął, zwracając się znowu w stronę lustra. - Ale może
mógłbym im odrobinkę pomóc.

Wcisnął na głowę filcowy kapelusz, wyszedł z domku i przeszedł przez dziedziniec, kierując się do
tylnego wejścia do Willi Argo.

„W samą porę" - pomyślał.

Zaledwie bowiem skręcił za róg domu, gdy przez bramę Willi Argo

background image

wjechał błękitny samochód z dwoma osobami w środku. Eleganckie

auto zatrzymało się na środku dziedzińca. Nestor zmarszczył brwi,

słysząc stukot obcasów pani Covenant, która podeszła do drzwi i

zapytała:

- Czy to Gwendalina? To pani? Bardzo mi miło. Jestem Covenant.

„Fryzjerka" - pomyślał Nestor i uspokoił się.

Wszedł do domu, skierował się na schody i, głaszcząc po drodze ramy portretów, udał się na piętro,
do biblioteki. Kiedy już był w środku, rzucił okiem za siebie, a upewniwszy się, że jest całkiem sam,
obrócił

cztery mosiężne tabliczki na półce z książkami historycznymi.

Ściana biblioteczna wydała ciche klik i ustąpiła. Ukazało się wąskie sekretne przejście. Stary
ogrodnik raz jeszcze obejrzał się za siebie i ostrożnie wsunął się w nie.

Za przejściem znajdowało się maleńkie pomieszczenie bez okien,

oświetlone lampą, która zapalała się po włączeniu odpowiedniego

mechanizmu. Kręte schodki wiodły stąd do pokoiku w wieżyczce, a na małym niskim stoliku leżało
kilka modeli różnych środków lokomocji i dziesięć czarnych notatników - dzienników podróży.

Nestor podrapał się nerwowo po brodzie. Spośród rozmaitych środków lokomocji, starannie
zrekonstruowanych w najdrobniejszych

szczegółach, wybrał wielbłąda z materiału, w bogatej uprzęży.

-

Oto „okręt pustyni" - powiedział cicho do siebie. - Teraz brak mi jeszcze odpowiadającego mu
dziennika podróży.

Przyklęknął z wysiłkiem obok dzienników, przekartkował kilka z nich, wybrał ten, którego szukał i
wsunął go do kieszeni.

Zaczął wchodzić po schodkach, gdy nagle, jakby tknięty jakimś

przeczuciem, zawrócił. Przyłożył ucho do tylnej ścianki biblioteki i zaczął nasłuchiwać.

Wydało mu się, że słyszy w oddali znajomy głos. Pokręcił głową z

niedowierzaniem. Potem nachylił się i spod schodów wyciągnął stary obraz zwinięty w rulon.

background image

-

Przewietrzę cię trochę... - powiedział Nestor do portretu Ulyssesa Moore'a, który swego czasu wisiał
nad schodami. Wsunął rulon pod

pachę i wszedł na schodki wiodące do wieżyczki.

Otworzył drugie sekretne drzwi i znalazł się w pokoiku w wieżyczce.

Okno wychodzące na park otworzyło się niespodziewanie, jak zwykle.

Nestor pospiesznie zamknął je w nadziei, że nikt tego nie usłyszał.

mnnm%&nmt:<mimrm> Podchody Obliwii

<mmziumm&mmm&rammmitt

Potem rzucił okiem na samochód fryzjerki - wyglądał całkiem jak słodki cukiereczek na czterech
kołach.

Nie widząc nic niepokojącego, położył dziennik podróży i wielbłąda na środku stołu i opuścił
wieżyczkę, zamykając za sobą lustrzane drzwi.

Zamierzał właśnie zejść ze schodów, kiedy usłyszał jakieś hałasy

dobiegające z parteru. Pani Covenant i fryzjerka zastanawiały się, w którym pokoju najlepiej będzie
obcinać włosy.

Nestor znowu podrapał się po brodzie, po czym skierował się do pokoju dzieci. Zatrzymał się pod
klapą w suficie, przez którą można było wejść na strych. Wyciągnął drabinę i zaczął wchodzić na
zaciszne, zakurzone poddasze.

Kiedy już się tam znalazł, wciągnął drabinę i zamknął za sobą klapę.

Szybko oswoił się z ciemnością i, poruszając się swobodnie, trafił do pracowni Penelopy. Podszedł
do manekina w marynarce i czapce

kapitana i oparł dłoń na rękojeści szabli.

Westchnął ciężko i zawrócił ku przeciwległej ścianie strychu.

Klik, kliknął drugi mechanizm.

«

I po minucie Nestor był już w ogrodzie.

Istnieje tylko jedno słowo, które właściwie oddaje wyraz twarzy Obliwii Newton: triumf.

background image

Gdy tak stała w salonie Willi Argo, spoglądając na samą siebie w lustrze w złotych ramach, czuła się
jak zwycięzca.

Wślizgnęła się do tego domu z taką łatwością, z jaką wsuwa się słomkę do szklanki z tropikalnym
koktajlem. Gwendalina i Manfred szczęśliwie dla niej unieszkodliwili na dłużej panią Covenant, a
ani dzieci, ani tego okropnego ogrodnika nie było w

pobliżu.

Wreszcie udało się jej wejść do tego domu, który pragnęła kupić

bardziej niż cokolwiek innego na świecie.

Domu, do którego aż do tego dnia wzbraniano jej wstępu. - Jestem -

oznajmiła, wykonując pokłon przed lustrem. Wystarczył jej jeden rzut oka na salon pełen bibelotów,
żeby ocenić umeblowanie Willi Argo jako przeładowane, barokowe, całkowicie pospolite. Zarazem
niebywale

podniecające.

Obliwia przesunęła dłonią po niewielkiej kanapie obitej żółtym

jedwabiem i długo przyglądała się chińskiej wazie, zanim zerknęła do kuchni, z której dobiegała
radosna paplanina. Pani domu i Gwendalina zgodnie wybrały właśnie kuchnię na zabiegi fryzjerskie.

Kobieta ukryła się za drzwiami i ostrożnie wychyliła głowę, usiłując przyciągnąć wzrok Manfreda.
Patrząc na niego, przez chwilę ogarnęła ją fala współczucia. Jej goryl wyglądał żałośnie, z rękami
upapranymi szamponem i w nieodłącznych okularach odblaskowych, za którymi

bezskutecznie usiłował ukryć swoje niezadowolenie. Mimo pewnej

nieporadności w ruchach, Manfred doskonale wszedł w rolę pomocnika fryzjerki. W tej właśnie
chwili podtrzymywał delikatnie przechyloną głowę pani Covenant nad błękitną miską z wodą, w
której w innych

okolicznościach najspokojniej by ją utopił.

210 tmrnmrnzimniummmmmmipmii

Podchody Obliwii

U jego boku Gwendalina wprost bombardowała panią domu

anegdotami, lecz jej bystre i uważne oko dostrzegało wszystko, co się wokół działo.

Gdy tylko Manfred dostrzegł Obliwię, puścił nieco brutalnie głowę pani Covenant i, mrucząc coś,

background image

bezceremonialnie wyszedł z kuchni.

-

Gdzie ogrodnik? - spytał szeptem.

Obliwia pogłaskała go po twarzy, jak zwykle sadystycznie

wbijając mu przy tym swoje fioletowe paznokcie w brodę.

-

Manfredzie, skarbie, nie przejmuj się tak tym ogrodnikiem.

Wydaje się, że w ogóle nas nie zauważył.

Ignorując ból wbitych paznokci, do którego zdążył się już prawie

przyzwyczaić, poprawił bejsbolówkę.

-

Tak lepiej.

-

Idę poszukać drzwi - szepnęła kobieta.

Manfred obrócił się w stronę Gwendaliny.

-

A ja dokończę farbowanie i przyjdę.

-

Ale słuchaj jej potulnie - zażartowała Obliwia, tryskająca

nadzwyczajnie dobrym humorem, co się jej bardzo rzadko zdarzało. - I pamiętaj, że zmieniłeś panią
tylko na dzisiaj.

Manfred parsknął, zupełnie nierozbawiony jej dowcipem.

-

Wracam za chwilę.

Obliwia łaskawie skinęła głową.

background image

-

Nie spiesz się, skarbie. Tu gdzieś musi być biblioteka. Zacznę od

niej.

Pozostawiwszy Manfreda jego chwilowym obowiązkom, Obliwia

dokonała przeglądu parteru, upewniając się, że wszystkie drzwi

wychodzące na zewnątrz są zamknięte. Nie

211 smrmuimmPAnmmi&r^Anrmmmpjmnr.

miała najmniejszej ochoty, żeby ktoś przeszkodził jej w

poszukiwaniach.

-

Otworzyłabym tylko dzieciom - pomyślała. - Tym rozkosznym

smarkaczom, które z pewnością mają przy sobie klucze do Wrót Czasu.

Do prawdziwych Wrót Czasu. Najstarszych, jak powiedział Peter

Dedalus.

Nie znalazłszy biblioteki na parterze, Obliwia zdecydowała się poszukać jej wyżej.

-

No proszę, a oto i wszyscy panowie z rodu Ulyssesa Mo-orea! -

burknęła, wchodząc po schodach wzdłuż galerii przodków. - Cała

genealogia łajdaków, którzy chcieli zatrzymać dla siebie Wrota Czasu.

Od schodów do biblioteki było niedaleko. Ogarniając wzrokiem

wszystkie te książki, Obliwia poczuła narastający niepokój. Czuła się wprost porażona widokiem
tych tysięcy słów drukowanych na tysiącach stron.

-

I na co komu taka biblioteka? - spytała półgłosem, walcząc z

bólem głowy, który pojawiał się zawsze na widok jakiejkolwiek

background image

poważniejszej lektury.

-

O które tabliczki ci chodziło, Peter? - spytała już głośno, usiłując sobie przypomnieć instrukcje, jakie
mu się przypadkowo wymknęły.

Podeszła do jednej z wielu szaf bibliotecznych i spróbowała obrócić kilka tabliczek, lecz bez
rezultatu.

-

Kryptozoologia... - przeczytała z niejakim trudem podpis na

tabliczce. - Można wiedzieć, co to takiego?

Zaczynała się już denerwować, gdy mosiężna tabliczka z podpisem

Historia starożytna stuknęła lekko i obróciła się. Podobnie obróciły się trzy następne w dziale
historii.

Hssmmtmmic<mmmmtm> PODCHODY OBLIWII

«^asssmmi^iiisigKiagisiiisaiil Obliwia uśmiechnęła się złośliwie.

-

Niech podniesie rękę ten, kto odróżnia historię nowożytną od

historii współczesnej.

A kiedy szafa się odchyliła, zerknęła do środka i spytała:

-

A kuku! Jest tam kto?

/

s: nmmmma mmv mmmmmmm* 213 <mimmmxmmiw

Ktokolwiek to był, zbliżał się.

Z głębi groty.

Jechał windą.

I chyba tylko jedna Julia to zauważyła.

background image

Na widok jej pobladłej twarzy Rick spytał:

-

Julio, dobrze się czujesz?

Skrzypienie liny zawieszonej w powietrzu zupełnie ją poraziło. Nie potrafiła oderwać oczu od
świetlistego błysku stalowej liny nawijającej się na bloczek.

-

Julio! - zwrócił się do niej znowu Rick. - Czy ty się dobrze

czujesz?

Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko schowała się odruchowo w jego ramiona. ,

-

Winda - wyszeptała z trudem, tak przerażona, że aż od-jęło jej

głos.

Rick obejrzał się i dopiero teraz spostrzegł, że ktoś uruchomił windę.

Objął Julię, jakby chciał ją chronić.

-

Jason! Winda! - ostrzegł przyjaciela.

Jason natychmiast przestał zajmować się wejściem do mauzoleum i

spojrzał na lśniącą linę z wolna nawijającą się na bloczek. Przeraził się, lecz zamiast uciekać
zawrócił do barierki, włączył latarkę i skierował jej światło w dół groty. Latarka była za słaba, żeby
ogarnąć całą grotę, lecz wydobyła z mroku dach windy z czarnego żelaza, nieubłaganie sunący w
górę.

-

Jason, uciekaj! - wrzasnął Rick, trzymając Julię za rękę.

Jason zmrużył oczy, usiłując dostrzec coś poprzez szczeliny żelaznej windy. Nie widział dobrze, ale
cień, który mu mi-mmsi^m.m&nm&rm&imme* Nieznajomy

<^mznm?ammmmmimmmamii

gnął, wystarczył, by serce podeszło mu do gardła. Tam rzeczywiście ktoś był. Ktoś czy coś jechało

background image

windą...

-

Jason! - wołali go Rick i Julia. - Jason!

-

Uciekajcie! W górę po ścieżce! - odkrzyknął Jason.

Nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać - wbiegli na ścieżkę

wznoszącą się w stronę wyjścia z groty na powierzchnię.

Jason cofnął się jeszcze kilka kroków ku wejściu do mauzoleum,

szukając najlepszego miejsca na kryjówkę. Nie chciał być za daleko od drzwi windy, ale też i nie za
blisko. I nie chciał mieć za sobą bramy do mauzoleum, z tym mrocznym korytarzem prowadzącym do
grobowców.

Przykucnął za jakimś stalagmitem i czekał. Był zdecydowany poczekać, aż winda dojedzie na samą
górę. Jeżeli to miał być początek, jak

mówiono, to znaczy, że tu musiało się wszystko zącząć.

Jason słyszał oddalające się kroki Ricka i Julii, którzy już byli na końcu ścieżki.

Został sam.

Wreszcie nadjechała żelazna klatka. Najpierw ukazał się dach

przyczepiony do liny łańcuchami, potem cała ażurowa kabina.

Jasonowi zrobiło się zimno ze strachu.

W windzie stał mężczyzna.

-

Rick, stój! Zatrzymaj się! - wykrztusiła Julia.

Oparła się o jakiś kamień i rozejrzała dokoła, próbując złapać oddech.

Teraz grota nie budziła już lęku. Z tej perspektywy nie wydawała się tak przepastna, a gdzieś z góry
wpadały pierwsze nieśmiałe promyki światła dnia.

-

background image

Jak się czujesz? - zapytał Rick, klękając przy Julii.

-

Lepiej. - Ale nadal była bardzo blada i uginały się pod nią kolana. -

Nie wiem, co mi się stało. Byłam przerażona. - A potem wskazała na ścieżkę, którą tu przybiegli. -
Rick, tam w dole, tam został Jason...

-

Wiem. - Rudzielec kiwnął głową.

-

Nie możemy go zostawić samego.

-

Nie, nie możemy, ale ty...

-

Ja już się lepiej czuję. Zostaw mnie i pędź po Jasona. Rick wstał z klęczek. Było ciemno, a latarkę
zostawił Jasonowi. Pamiętał jednak dobrze drogę, którą właśnie przebiegł.

-

Zaraz będziemy.

-

Liczę na to - uśmiechnęła się blado Julia. - Bo ja nie pójdę wam na ratunek...

Dziewczynka znowu się rozejrzała. Na końcu ścieżki przebijało światło dnia. Za sobą słyszała
cichnące kroki Ricka idącego w głąb groty.

Światło. Ciemność. Oparła ręce na kolanach. I wybrała światło.

Rickowi powrót w okolice wejścia do mauzoleum zabrał niecałą minutę.

A kiedy przebiegł ostatni zakręt, usłyszał wyraźnie głos Jasona, który pytał:

-

Jak to możliwe?

Rozpłaszczył się cały na skale i krok po kroku zaczął się skradać. Nie dosłyszał głosu drugiego

background image

rozmówcy, ale wydawało mu się, że głos

Jasona jest jakiś wzburzony.

Jeszcze krok, jeszcze jeden, twarz przyciśnięta do wilgot-

nramnrammmimni&mmr&iP Nieznajomy

nej ściany groty i w końcu Rickowi udało się zobaczyć przyjaciela

stojącego przed bramą z latarką w ręku.

-

Nie zależy mi na tym, żeby tu mnie pochowano - powiedział

Jason.

Rick przestraszył się czegoś okropnego i, nastawiając baczniej uszu, spróbował prześlizgnąć się
jeszcze bliżej.

Głos tej drugiej osoby był jakiś zdławiony i zadyszany. Ktoś mówił z trudem, przeciągając słowa, aż
Rickowi przeszedł dreszcz po krzyżu.

-

Mam propozycję... - mówił cicho Jason. - Wyjdziemy tędy, tą

ścieżką, i zapomnimy o całej tej historii. Jakby nic się nie stało. Co ty na to?

Jakiś kamyk stoczył się nagle spod stóp Ricka i Jason urwał.

-

Kto tu jest? - spytał jakiś mężczyzna, którego głos Rick mógł już

teraz dobrze słyszeć. Skądś go znał.

Rudzielec przygryzł usta, próbując sobie na gwałt przypomnieć, czyj to głos.

-

Rick, to ty? - zapytał Jason, oświetlając ścieżkę latarką. „Dlaczego mnie woła?" - zdziwił się
chłopiec z Kilmore

Cove, usiłując się ukryć w cieniu.

Wydawało się, że Jason odstąpił od swojej propozycji. Schylił się i podniósł starą walizkę, którą

background image

Rick dźwigał przedtem na plecach.

-

No, to ja idę na górę... - oznajmił i ruszył na ścieżkę. Za jego

plecami wyrósł wysoki i chudy cień. I latarka Jasona wydobyła na

moment z mroku wystraszoną twarz Freda Śpiczuwy.

t mm immsm vamm. mmi smammft 219

-

Cześć, Rick - powitał go najspokojniej w świecie Jason, kiedy

chłopiec wyszedł z ukrycia. - Widzisz, kto był w windzie?

Zza ramion Jasona wychyliła się chuda sylwetka Freda.

Rick skinął głową.

-

Ale jak on to zrobił?

-

Mówi, że szedł za nami tunelem, kiedy biegliśmy do lokomotywy.

I że kiedy się zdecydował do niej wsiąść i właśnie stanął na schodkach, Klio ruszyła jak rakieta i nie
pozostało mu nic innego, jak uchwycić się z całych sił poręczy. Mówi, że zemdlał, a kiedy się ocknął,
wszystkie latarnie już się świeciły.

-

I wtedy wsiadłem do windy... - wtrącił Fred, Wysuwając się zza

pleców Jasona. - Bo nawet jeśli to wszystko to jakiś koszmar, to nie powód, żeby się zamęczyć na
śmierć, no nie?

-

Taaa... - burknął Rick, zły z powodu niespodziewanego pojawienia

się tego człowieka na ich drodze w nieznane.

-

background image

A gdzie Julia? - zaniepokoił się Jason.

-

Sądzę, że wyszła już na powierzchnię - odparł Rick, wskazując

światło u wyjścia z groty.

Jason zrobił kilka kroków, rozejrzał się dokoła i powiedział.

-

Ale ja przecież znam tę grotę...

Kilka metrów dalej znalazł się w zagłębieniu, które z całą pewnością dobrze znał. Na ziemi zobaczył
piórka gołębie i beczki z resztką smoły z poprzedniego dnia.

-

Ależ tak! Jesteśmy w Turtle Parku!

-

O, świetnie! - zawołał Fred Śpiczuwa. - Od lat wybierałem się,

żeby obejrzeć ten park.

/

m^^rmmnramAPr^Ais.mrmp Nieznajomy

Parę minut później wszyscy znaleźli się na powierzchni, w świetle

słońca, czy raczej tej resztce światła, jakie rzucało słońce, chyląc się już ku zachodowi.

W starym parku żółwi rozbrzmiewał ptasi koncert z towarzyszeniem

cykad. Ścieżki, które w dawnych czasach wytyczały na wzgórzu

regularne, wymyślne wzory geometryczne, teraz zarosły kępami zielska i ciernistymi krzewami.

Julia - całkiem odprężona - zaczęła się głośno śmiać, widząc, kim był

ów tajemniczy mężczyzna w windzie. I przypomniała sobie dziwny

krzyk, który usłyszała w chwili, kiedy lokomotywa ruszyła.

Potem pokazała wszystkim okrągłą budowlę, przypominającą

background image

odwróconą babę wielkanocną opartą na kilku kolumnach. To było

drugie wejście do mauzoleum Mooreow, od strony morza.

Wyglądało na to, że grobowce dawnych właścicieli miały dwa wejścia: jedno na powierzchni,
wystawione na światło dzienne, drugie - ukryte w ciemności.

I jeszcze specjalny pociąg do dyspozycji, który czekał na nich pod ziemią.

Fred nie przysłuchiwał się rozmowie dzieci. Wziął głęboki oddech i pożegnał się uprzejmie,
mówiąc, że wróci do miasteczka pieszo. I dodał, że po tym wszystkim, co się dziś wydarzyło na
stacji, nazbierało mu się sporo pracy do odrobienia.

Dzieci odczekały, aż zniknął między krzewami, i Jason zaprowadził

Ricka i Julię do domku, który Leonard pokazał mu poprzedniego dnia.

- Tam wewnątrz znajdują się podpisy wszystkich - wyja-

221 otmBSMmmmimmmmmpMzsmmmzsmm

śnił im. - I to stąd Black Wulkan udał się po raz pierwszy na badanie groty, którą przed chwilą
opuściliśmy

-

Więc tu jest początek wszystkiego? - zadumał się Rick.

-

Może - odparł Jason. - A może koniec wszystkiego, zważywszy,

jak się to wszystko potoczyło.

Wyczuwało się pewną gorycz w jego głosie. W gruncie rzeczy nie

natrafili ani na Pierwszy Klucz, ani na Blacka Wul-kana. Nie

dowiedzieli się nic więcej ponad to, że Black opuścił miasteczko w

„swojej" lokomotywie i przez „swoje" Wrota Czasu.

A poza tym popołudnie najwyraźniej miało się ku końcowi, a Jason

dobrze pamiętał polecenie Nestora, żeby wrócić do domu najdalej za trzy godziny.

-

background image

Jest taka ścieżka, która biegnie od mauzoleum do Willi Argo... -

powiedział Jason. - To najkrótsza droga do domu.

-

A nasza łódka? - spytała Julia, gdy ruszyli w stronę ścieżki

wskazanej przez Jasona.

-

W miasteczku rybaków nikt nie ukradnie łodzi - zapewnił ją Rick.

Zbliżała się pora zamknięcia, kiedy w księgarni i wypożyczalni książek w Kilmore Cove panna
Calypso usłyszała dziwny hałas. Odłożyła na

półkę książkę dla dzieci, którą właśnie przeglądała, i zaczęła

nasłuchiwać. To było jakieś rytmiczne i nasilające się drżenie. Kroki, a może raczej małe fale? Jakby
ktoś stukał w mur, żeby sprawdzić, czy w środku nie jest pusty.

Zaledwie usłyszała ten odgłos, hałas ustał. „Coś mi się wydawało" -

pomyślała i wróciła do lektury Somnabulików, serii książek

fluorescencyjnych, które można czytać po ciemku. Tom, który akurat trzymała w ręku, dotyczył
konstelacji gwiazd.

Nagle hałas się powtórzył, tym razem znacznie gwałtowniejszy.

Teraz Calypso była już najzupełniej pewna, że się nie przesłyszała. Ktoś naprawdę stukał. I to stukał
coraz mocniej, tak że stuk rozlegał się po całej księgarni.

Bum, bum.

Bum, bum.

Bum, bum.

Hałas dobiegał gdzieś z tyłu księgarni.

- Niemożliwe - szepnęła kobieta, kierując się w stronę lady.

A jednak...

Bum, bum, bum.

background image

Bum, bum, bum.

Bum, bum, bum.

bibisjisimsisi¡mumim^ Ktoś stuka

Calypso chwyciła się za głowę, przeszła kilka kroków dalej, na tyły księgarni, i rozsunęła wiszące w
przejściu zasłony. Stukot dochodził od strony drewnianych poczerniałych ze starości drzwi ze
lśniącym

zamkiem.

Bum, bum, bum.

Bum, BUM, BUM.

BUM, BUM, BUM.

Były to drzwi, których Calypso nigdy nie używała. I do których nie miała już klucza, który wiele lat
temu przekazała Leonardowi.

Klucz z główką w kształcie wieloryba.

-

Niemożliwe... - powtórzyła cicho bibliotekarka, podchodząc pod

stare drewniane drzwi i przesuwając dłonią po zamku.

Hałas się nasilił i stał się o ton wyższy. Teraz przypominał bicie w bębny w rytm jakiegoś tańca
rytualnego, albo...

„Tak" - pomyślała Calypso i przeszedł ją dreszcz... Ten dźwięk przypominał bicie przestraszonego
serca. Przyłożyła ucho do drzwi i poddała się tej niesamowitej wibracji, od której cała się trzęsła.

BUM BUM BUM BUM BUM BUM BUM.

-

Leonardzie, to ty?... - szepnęła przez Wrota Czasu.

Stukanie nagle umilkło.

Kobieta odskoczyła od drzwi, jakby poraził ją prąd elektryczny.

bsssiibb^SBS225

r

background image

-

Nie! - zawołała, wybiegając pędem z biblioteki. - Nie, Leonardzie, nie!

Biegła najszybciej, jak umiała, a jej klapki w kwiatki stukały po bruku placu. Sadziła susy większe,
niż jej krótkie nogi na to pozwalały.

Przebiegła tak całe miasteczko, myśląc jedynie o morzu.

Minęła cukiernię, pomnik króla, molo i drewnianą ruderę hotelu Windy Inn. Dotarła do plaży Whales
Cali i dopiero wtedy spojrzała na otwarte morze. A potem na latarnię.

Żadnej łodzi. Ani na morzu, ani w remizie w pobliżu mieszkania

Leonarda.

„Musiało stać się coś niepojętego, tam, na pełnym morzu" - myślała.

Ręce jej drętwiały i czuła silny, rozsadzający ból w uszach, jakby się do nich dostała woda. Znowu
złapała się za głowę.

Co mogła zrobić?

Jakiś samochód zatrzymał się w pobliżu Windy Inn, parę kroków od

niej.

Calypso patrzyła na morze, które wyraźnie cofało się w porze odpływu, pozostawiając wilgotny ślad
na piasku. I dostrzegła łódkę z wiosłami, wyciągniętą na brzeg.

Anabellę.

-

Leonardzie, nie! - jęknęła znowu kobieta, myśląc o czymś, co nie

mogło jej przejść przez gardło.

-

Halo, proszę pani, czy pani dobrze się czuje? - usłyszała nagle

czyjś głos za plecami.

Calypso odwróciła się. Przez otwarte okno samochodu patrzył na nią młody mężczyzna. Wewnątrz
auta siedział jeszcze jeden, trochę starszy.

I obaj się do niej uśmiechali.

background image

Ktoś stuka ^mmmmimmmm^mm^^mm

-

Widziałem, jak pani biegła w stronę plaży - wyjaśnił ten młodszy.

- I jak chwytała się pani za głowę. Nie chciałbym być niedyskretny, ale... czy pani dobrze się czuje?

Calypso spuściła głowę.

-

Sama nie wiem - odparła.

Mężczyzna zamknął okno, wysiadł i podszedł do niej. Miał jakby

znajomą twarz, ale był tu obcy.

-

Czy mógłbym pani jakoś pomóc? Jestem Covenant z Willi Argo - i

wskazał dom na szczycie urwiska.

Calypso podążyła wzrokiem za jego palcem, potem znowu zaczęła

wpatrywać się w otwarte morze.

-

Myślę, że... że mój przyjaciel znalazł się w tarapatach -

powiedziała cicho.

-

Jakiego rodzaju tarapatach?

-

Umie pan wiosłować? - zapytała cicho bibliotekarka z Kilmore

Cove.

/

PIĄTY

background image

DRZWI DO OGRODU

Rozdział:

DE^)ALUS

Dochodziła siódma, gdy trójka małych przyjaciół zbliżała się do bramy Willi Argo. Dzieci
przemknęły w cieniu stuletnich drzew i okrążyły park, podchodząc od tyłu do domku starego
ogrodnika.

-

Nestorze! - zawołały.

Mężczyzna pokuśtykał po drewnianej podłodze i otworzył drzwi.

-

Wreszcie! - odetchnął z ulgą na ich widok. - Można wiedzieć,

gdzieście się zawieruszyli na tak długo?

Dzieci opowiedziały mu pokrótce o wszystkim.

Nestor usiadł i podsumował ich opowieść krótkim:

-

Wiedziałem.

Potem wyprostował się i podniósł.

-

Już prawie pora kolacji - powiedział. - Dzień ma się ku końcowi.

-

A my wiemy tylko trochę więcej, niż wiedzieliśmy rano -

odpowiedział Jason.

-

Ale wiecie przynajmniej, że Black skorzystał z drzwi z koniem... -

powiedział ogrodnik. Wskazał wieżyczkę i dorzucił: - I możecie

background image

spróbować pogrzebać jeszcze w rzeczach dawnego właściciela, czy nie znajdziecie jakichś
wskazówek, dokąd te drzwi prowadzą.

-

Właśnie zamierzaliśmy to zrobić - zapewnił Jason.

-

Pójdziesz z nami?

Nestor się uśmiechnął.

-

Nie mogę. Jest tam wasza matka. To jest jej dom i nie sądzę, by

była zadowolona, gdyby stary ogrodnik szwendał się po jej domu.

mnmmmmmsmnmmmmmm&mmiP 230

<mmmmmj/siim&mimKimmmm

resiis: :-imiz: aa :~:inasłmtm> Drzwi do ogrodu

Pani Covenant - jak na zawołanie - wyszła właśnie kuchennymi

drzwiami. Obok niej stała jeszcze druga kobieta. Dopiero wtedy dzieci zauważyły błękitny samochód
zaparkowany na dziedzińcu, kilka

kroków od roweru Ricka.

-

A to kto? - spytała mało uprzejmie Julia, nie przyglądając się jej zbyt uważnie.

Tymczasem Jason natychmiast rozpoznał Gwendalinę. To była ta

wspaniała dziewczyna, która dwa dni wcześniej obcięła mu włosy.

-

Fryzjerka - westchnął.

Istotnie, pani Covenant miała teraz absolutnie odlotową fryzurę.

Obie panie, zajęte sympatyczną rozmową, powoli zbliżały się do

background image

samochodu.

Gwendalina wrzuciła w końcu swoje przybory do układania włosów na

tylne siedzenie i uściskała dłoń pani Covenant.

-

A pani pomocnik? - spytała pani Covenant, zanim się pożegnały.

-

Och, o niego nie trzeba się martwić - odpowiedziała szybko

dziewczyna, nieco zakłopotana - Pewnie poszedł pieszo, złapię go po drodze.

-

Zatem do zobaczenia za dwa tygodnie - powiedziała jeszcze pani

Covenant.

-

Pozdrowienia dla dzieci! - zaszczebiotała Gwendalina. I sprawnie

manewrując autem, opuściła Willę Argo.

Rick, Jason i Julia weszli do domu jak gdyby nigdy nic. Chcieli od razu przejść na pierwsze piętro,
by uniknąć zbędnych pytań.

mmimzmsBimmimnr&miEmttiP 231

tzzmiiizmszuiażttśniU

0

Pani Covenant pogwizdywała wesoło, sprzątając z podłogi obcięte

włosy.

-

Dzieci...

-

Mamo, co za wspaniała fryzura! - przerwała jej Julia.

background image

-

Tak uważasz? Ta Gwendalina jest rzeczywiście bardzo dobrą

fryzjerką.

-

No naprawdę! A my skoczymy jeszcze na minutkę do wieżyczki,

dobrze?

-

Dobrze. - Kobieta rzuciła okiem na zegar. - Ojciec powinien być

wkrótce w domu. Mówił, że z tą drogą to coś strasznego... wydaje się jakby przeszło przez nią
tornado. Zamawiacie coś specjalnego na

kolację?

Ale dzieci już nie było.

Pastelowe światło spowijało pokoik w wieżyczce, a za oknem widać

było morelowe niebo i ozłocone pnie drzew. Chmury zaczynały

wypływać na niebo, jakby przywołane koncertem świerszczy, które - jak co wieczór - zgodnym
chórem żegnały zachodzące słońce.

Dzieci weszły do pokoiku, nie zapalając światła. Delektowały się tą chwilą ciszy - tak różną od
przygnębiającej ciszy groty i mauzoleum.

Popatrzyły na zbiór łodzi Ulyssesa Moorea i na dzienniki podróży, które poznały już wcześniej, i na
ruchomą taflę morza, przypominającą im wzburzone, spienione fale wokół skał, które opłynęły tego
popołudnia.

- Spójrzcie! - odezwał się Jason na widok czarnego dziennika na stoliku i leżącego tuż obok
dziwnego przedmiotu z materiału.

Drzwi do ogrodu

-

Co to jest?

-

background image

Kto to tu położył?

-

Duch! Jego duch!

Rick sięgnął po dziennik i podszedł do okna, żeby w gasnącym świetle dnia zajrzeć do diariusza
podróży. Rzucił najpierw okiem na domek

Nestora i chociaż nie mógł stąd dojrzeć starego ogrodnika, był pewien, że Nestor siedzi przed
domkiem i patrzy w ich stronę.

-

Nestor poradził nam, żebyśmy przyszli poszukać wskazówki w

wieżyczce... - powiedział półgłosem. - I niby przypadkiem wskazówka się znalazła.

-

To zaczyna przyprawiać mnie o dreszcze... - powiedziała Julia. -

To tak, jakbyśmy byli pod kontrolą. Jakby sam dawny właściciel

obserwował nas i słuchał zza ściany.

-

Ależ tak! Tak właśnie jest! Wiemy, że tak właśnie jest. A to są

wskazówki, jakich nam brakowało - potwierdził Jason. - Rick, co tam jest w tym dzienniku?

-

Jest tu coś o ogrodzie - odparł Rick. - Ogrodzie księdza Gianni.

Słyszeliście o czymś takim?

Bliźnięta pokręciły przecząco głowami.

-

Pisze o nim Marco Polo - ciągnął Rick. Posłuchajcie: Jego

imperium jest ogromne i znane na całym świecie, a jego armię tworzy wiele ludów. I właśnie ta
armia jest jednym z cudów tego imperium.

Zdaje się, że w 1165 roku, a więc w średniowieczu, ów ksiądz Gianni wysłał list do wszystkich

background image

władców panujących na Zachodzie. W liście opisał bogactwa swego królestwa, w tym źródło
cudownej wody. Mówi

się, że kto napije się tej wody, nigdy już nie zachoruje ani się nie zestarzeje.

minmmimmsmimnmmmnmiMmiWP

«HUK tSU..... ttittll 3t2H?8

-

Rodzaj źródła wiecznej młodości?

-

Coś w tym rodzaju, jak sądzę... - Rick pokazał im rysunek

wykonany przez Ułyssesa Moore'a, ukazujący źródło ukryte w lesie. -

Po tym liście dziesiątki poszukiwaczy przygód wyruszyły na Wschód, aby odszukać to królestwo. Ale
wydaje się, że nikt nigdy go nie znalazł i że wielu przy tym zginęło.

-

To jak Ziemia Puntu.

-

No właśnie.

-

Ale dlaczego wielbłąd? - spytała Julia.

Rick przekartkował dziennik i znalazł rysunek karawany z wielbłądami.

-

O, jest. Wygląda na to, że niektórzy kupcy z Mezopotamii znali

drogę do ogrodu księdza Gianni i utrzymywali z nim stosunki handlowe, sprzedając mu przyprawy w
zamian za złoto i drogie kamienie. A

wielbłąd po arabsku to... „okręt pustyni".

Julia się roześmiała.

-

background image

To dlatego należy do kolekcji modeli okrętów dawnego

właściciela.

-

Pewnie tak - przytaknął Rick. Zamknął dziennik i przekazał go

Jasonowi. - Jest tu mnóstwo ciekawych rzeczy. Jest też mapa tego

królestwa z nazwami wszystkich pałaców... Ale teraz nie mamy czasu na czytanie.

-

Musimy wyruszyć w podróż - stwierdził Jason.

-

Zwariowałeś? - zaoponowała gwałtownie jego siostra.

-

Ja jestem wykończona.

-

Jaka tam wykończona! Nie mamy czasu do stracenia!

-

nalegał Jason.

-

Jedź sam, jeśli chcesz... - parsknęła Julia, wyjmując z kie-

afmeikśsi^isiłiaen?» Drzwi do ogrodu

szeni cztery klucze i kładąc je na stole. - Ja już dziś nigdzie nie jadę.

-

Ależ Julio, czy ty nic nie rozumiesz? Tam jest Black Wulkan z

Pierwszym Kluczem! Wreszcie wszystko jest jasne. Przywołał

lokomotywę - „pociąg wiecznej młodości" - z powodu tego źródła!

background image

-

A ja myślę, że był inny powód, o wiele bardziej romantyczny -

zauważyła dziewczynka. - Nadał pociągowi imię Klitamnestry Biggles i sądzę, że w 1974 roku mogli
się spotkać. A pociąg nazywa się „wiecznej młodości", bo miłość sprawia, że jest się wiecznie
młodym.

Obu chłopców zatkało.

-

Wiesz, co ci powiem? - podsumował Jason. - To nie Black nie

rozumiał kobiet, to kobiety są bardzo dziwne.

-

Julia ma rację.

-

Myślałby kto! - wybuchnął Jason.

-

Nie możemy teraz wyruszyć. To pora kolacji i w domu są wasi

rodzice. Lepiej będzie odłożyć to do jutra.

-

A Obliwia? - nalegał Jason.

Nagle okno wychodzące na park otworzyło się z głuchym łoskotem. Ze złocistego półmroku pokoiku
wychyliła się jakaś ręka i błyskawicznie zatkała usta Jasonowi. Dwie postacie podeszły cichutko do
Ricka i Julii.

-

Ani słówka... - wysyczał Manfred, podnosząc Jasona jakby był

szmacianą lalką. - Albo ci skręcę kark.

Obliwia podeszła do stołu dawnego właściciela i pochwyciła cztery

klucze do Wrót Czasu.

background image

-

Pytałeś o Obliwię, kochasiu? - szepnęła. - No to ci powiem:

Obliwia ma zamiar wyruszyć natychmiast.

mmmniittmmp

Anabella, mała i lekka łódka, zręcznie mknęła po spokojnym

wieczornym morzu, oddalając się od zatoki Kilmore Cove. Calypso

siedziała na dziobie i obserwowała powolne kołysanie fal.

-

Tam... - powiedziała, wskazując nieco jaśniejszy punkcik, który

chyba tylko ona jedna umiała dojrzeć na morzu, które z każdą chwilą coraz bardziej przypominało
atrament.

Nie miała wątpliwości. Czuła, w jakim kierunku trzeba płynąć, jakby wiedziona jakimś intuicyjnym
przeczuciem.

Pan Covenant i architekt Homer wymienili spojrzenia nieco

zaniepokojeni. Dobrze było pomóc kobiecie w trudnej sytuacji. Dobrze było wziąć się do wioseł i
wypłynąć, na morze pod wieczór. I dobrze też było oddalić się znacznie od brzegu, ale... byłoby
jeszcze lepiej, gdyby to wszystko miało jakiś sens.

-

Pani Calypso, proszę nam wybaczyć - odezwał się pan Covenant,

nie przestając wiosłować. - Czy mogłaby nam pani wyjaśnić, co my

właściwie robimy?

Drobna kobietka nawet się nie obejrzała. W wielkim skupieniu, uważnie obserwowała morze.

-

Szukamy mojego przyjaciela.

-

Rozumiem - powiedział pan Covenant. - Ale dlaczego szukamy go

background image

właśnie tutaj?

-

Bo on jest gdzieś tutaj.

Homer nachylił się nad swoim wiosłem i pchnął je.

-

A to gdzieś tutaj to jeszcze daleko?

Słysząc nieco ironiczny ton architekta, Calypso obróciła się.

-

Panowie, uwierzcie mi, proszę. Ja naprawdę nie jestem szalona.

I m^ipx^r^^msr^mimmmm^mimp 238

iaa^mKmiSit; mmnmsmm® TOPIELEC

-

Żaden z nas tego nie powiedział - zawołał architekt, dając do

zrozumienia coś wręcz przeciwnego.

-

Ale obydwaj tak myślicie, czytam to w waszych twarzach. I z

waszego punktu widzenia macie rację. Ale ja... czuję, że coś się stało. I że to się stało gdzieś w
pobliżu. Nie mogę powiedzieć wam nic więcej i nie mogę o nic więcej prosić, jak tylko o jeszcze
kilka minut

cierpliwości. I wysiłku. - Calypso uśmiechnęła się. Jej blada twarz przypominała mały księżyc na tle
toni morskiej. - Potrafię przyrządzić wspaniałą sałatkę z owoców i obiecuję panom, że po powrocie

natychmiast ją zrobię, żeby się panom odwdzięczyć.

-

Jeśli tak to pani ujmuje - odpowiedział uprzejmie pan Covenant -

nie widzę możliwości, by odrzucić pani zaproszenie. Nieprawdaż,

Homerze?

background image

-

Naturalnie - mruknął Homer najzupełniej bez przekonania, bo

przyszły mu na myśl wszystkie dziwactwa, z jakimi się zetknął w tej rybackiej mieścinie. Najpierw
zapłacili mu za to, żeby jak najwolniej dokonywał przeprowadzki. Potem otoczono'go tłumnie w
hotelu, myląc z niejakim Ulyssesem Moorem. Transport z meblami musiał zawrócić

do Londynu, bo ciężarówka natrafiła na zwalone drzewo i masę dziur, które ktoś chyba umyślnie
zrobił w asfalcie. A teraz na dobitkę jakaś kobietka lunatyczka przekonała go, by wypłynął na morze
w

poszukiwaniu jej przyjaciela, który prawdopodobnie popadł w tarapaty.

- Coraz gorzej widać... - zauważył, tłumiąc swoje wątpliwości.

Jakby w odpowiedzi na jego uwagę, w tej samej chwili na cyplu za ich plecami włączyła się latarnia
w Kilmore Cove.

- Teraz lepiej? - spytał pan Covenant.

-

Tam! - wykrzyknęła nagle Calypso, pokazując coś na morzu. -

Widzicie ją?

Pan Covenant i Homer przestali wiosłować, spoglądając w kierunku

wskazanym przez bibliotekarkę. Czy widzieli?

Tak, widzieli: atramentowo czarną, zamgloną linię horyzontu i coraz ciemniejszą płachtę nieba. Oto
co widzieli.

Po chwili światło latarni obróciło się, rozjaśniając zarys czegoś

czarnego, co miotało się gwałtownie, czegoś podobnego do ogromnego ptaka nurkującego w wodzie
niecałe dwadzieścia metrów od nich.

-

Ogon wieloryba! - wykrzyknął pan Covenant. - Czy ja dobrze

widzę? Czy to wieloryb?

-

Tak! - zawołała Calypso. - Skręcamy!

background image

-

Dlaczego? W którą stronę skręcamy? - spytał Homer pełen

niepokoju. - Czy to nie grozi wywrotką?

-

Nie, proszę was! Szybko! - błagała Calypso.

Dwaj mężczyźni energicznie wiosłowali w ciemności, dopóki łódka nie otarła się o coś.

-

Wieloryb! - wykrzyknął Homer, wzdrygając się.

-

Nie! - jęknęła Calypso, przechylając się nagle przez burtę. - To

Leonard!

Na wodzie leżał mężczyzna.

Pan Covenant szybko zrzucił buty, ściągnął koszulę i wskoczył do

wody.

- Ostrożnie! - zawołał Homer, usiłując utrzymać łódkę w równowadze.

mmazEmmAimmnmmmwp Topielec (mmmm^mmmmmmmimimm

Woda była ciepła i spokojna. Pan Covenant podpłynął do mężczyzny i spróbował go poruszyć.

-

Żyje? - spytała Calypso.

-

Wydaje mi się, że tak - odpowiedział, popychając go w stronę

łódki. - Tak, żyje, tylko zemdlał.

Niezdarnie zdjął mu maskę i odrzucił ją w morze.

-

background image

Ma na sobie całe wyposażenie do nurko...

-

Całe szczęście! Bez kamizelki niezawodnie by się utopił.

-

Jest za ciężki, żeby go wyciągnąć! - Pan Covenant ściągnął z niego butle i odrzucił je, nawet nie
starając się ich zachować.

Potem spróbował wyciągnąć ciało z wody. Homer i Calypso chwycili

Leonarda za ramiona i pociągnęli od góry, ale nic to nie dało.

-

Pani przyjaciel jest z rasy olbrzymów!

-

Mocniej!

-

Pchnij!

-

Ciągnijcie go w górę! Tylko nie upuśćcie!

Ciało Leonarda zawisło na burcie, przechyliło się i z głuchym odgłosem runęło na dno łódki.

-

Zrobione! - wykrzyknął zdumiony Homer. - Udało się!

Calypso pochyliła się nad Leonardem, odgarnęła mu włosy z twarzy i próbowała go reanimować.

-

Śmiało, wskakuj... - architekt niezauważenie przeszedł na ty ze

swoim zleceniodawcą. Podał mu rękę i pomógł wdrapać się na łódkę.

-

Tfu! - splunął w morze pan Covenant. - Nie sądziłem, że nam się

background image

to uda.

-

Ja też nie... - dodał Homer.

f 8»

nmmg&mmz^rammmmmmmmmt*

Umilkli obaj. Powierzchnia wody stawała się coraz ciemniejsza i

ciemniejsza, aż zrobiła się tak czarna jak jeszcze nigdy. Linia grzbietu wieloryba - elegancka i
bezmierna, przypominająca trochę most

przerzucony nad powierzchnią morza - stopniowo zaczęła ginąć w

mroku.

A potem znikła, żeby ustąpić miejsca ogonowi trzykrotnie większemu od Anabelli, ogonowi
widocznemu na tle nieba tylko przez moment, nim wieloryb znowu zanurzył się w wodzie.

Pasażerowie łódki długo płynęli w milczeniu.

-

Dobrze wycelował - mruknął Homer. - Jeden metr w bok i...

t

-

Tak - przytaknął pan Covenant, uświadamiając sobie, że chwilę

wcześniej pływał nad tym gigantem morskim.

-

Jesteśmy tak mali, że nawet nas nie zauważył...

Pan Covenant nie był tego taki pewien.

-

Przeciwnie, odniosłem wrażenie, że... czy ja wiem... że on nas

pozdrawia. - Odwrócił się i spojrzał na pogodniejszą już Calypso. - A może się mylę? Czy i pani
sądzi, że ten wieloryb... w jakiś sposób nam pomógł?

background image

-

Tak było - odparła kobieta. - On nas przyzywał. Nie bez powodu ta

zatoka nazywa się Whales Call, zew wielorybów.

-

To było fantastyczne - odezwał się Homer. - Absolutnie

fantastyczne. Nie wiem, co bym dał, żeby móc to raz jeszcze zobaczyć...

Hałas, jaki teraz się rozległ, przypominał wybuch pękniętej rury.

To był największy prysznic, jaki można sobie wyobrazić.

W powietrzu rozległ się przedziwny szum... i zaledwie

wjmmztimmmsmj&mm^mmismmp 242

mmmmmmmitsmi

Topielec

zdążyli spojrzeć w górę, a już pokryła ich fontanna ciepłej, śmierdzącej wody, która nieomal
wywróciła łódkę.

-

Kurczę, to straszne! - jęknął Homer, zbryzgany jak wszyscy inni

od stóp do głów. - Fuj! Ohyda! I co za smród!

W tym momencie mężczyzna na dnie łódki gwałtownie zakaszlał i

otworzył swoje jedyne oko. Nie odezwał się ani słowem. Ciągle kaszląc i rozglądając się dokoła,
usiłował zrozumieć, co mu się przytrafiło.

-

To ja, Leonardzie - przywitała go Calypso.

-

Banner... - wymamrotał Leonard Minaxo, gdy tylko minął mu atak

kaszlu.

background image

-

Covenant - przedstawił się pan Covenant, zielonkawy od alg

wyplutych przez wieloryba. - A ten pokryty na wpół strawionymi

rybami to Homer z firmy Homer & Homer. Architekt Homer, mówiąc ściśle.

-

Widziałem go! - krzyknął Leonard.

-

Co widziałeś? - spytała Calypso. Leonard powoli odzyskiwał

przytomność. Nerwowo obmacał całe swoje ciało, po czym niezdarnie

zaczął przeszukiwać dno łodzi.

-

No nie! Wypadł mi! Zgubiłem go!

-

Czy mógłby pan się nie ruszać, z łaski swojej? - poprosił go pan

Covenant, przestraszony wierzganiem tego olbrzyma.

-

Odnalazłem żaglowiec - krzyknął jeszcze Leonard. Jego twarz była

trupio blada i miała wyraz szaleńca, co powodowało, że dwaj wiosłujący mężczyźni nie czuli się
zbyt pewnie.

-

Znalazłem go, Calypso, leży na dnie! To... żaglowiec Raymonda

Moore'a. Ten, na którym przypłynął do Kilmore Cove.

f

I

-

background image

Leonardzie... uspokój się - odezwała się Calypso.

-

Byłem na dnie... ale zabrakło mi powietrza... - Mężczyzna usiadł

na dnie łodzi. - I musiałem szybko się wynurzyć, żeby nie było za

późno... i musiałem się zatrzymywać dla dekompresji... a potem

nadpłynął ten wieloryb. Wieloryb, Calypso! On mnie wypchnął!

Wypchnął mnie na powierzchnię! I wydawało się, że wie wszystko!

-

Jakie wszystko?

Latarnik pomacał się gwałtownie po wypukłości na piersi. Ściągnął

kamizelkę, wsunął dłoń pod kombinezon i wyciągnął metalowy zegarek.

-

Nie zgubiłem go! - uśmiechnął się, gdy Anabella kołysała się

niepewnie na morzu. Pokazał zegarek Calypso. Potem obejrzał go

również Homer, a w końcu i pan Covenant.

Był to piękny wodoodporny zegarek do nurkowania, z sówką na tarczy.

-

Bardzo ładny - stwierdził pan Covenant. - Istotnie. A tak przy

okazji, to mi to przypomina, że czas najwyższy przybić do brzegu. Moja żona zacznie się niepokoić.

-

Był w żaglowcu - wyjaśnił Leonard pannie Calypso. - W

szesnastowiecznym żaglowcu Raymonda Moore'a.

-

Uważam, że raczej trudno uznać go za chronometr z szesnastego

background image

wieku - zauważył nieco złośliwie pedantyczny architekt.

-

Banner tam był... uwięziony na dnie - wypowiedział jednym tchem

Leonard Minaxo.

To tam zginął tata Ricka.

PIĄTY

KORYTARZ ŚMIERCI

Projektant: ] Rozdział:

PHTER DEDALUS f 27

I

Julia powoli podeszła do Wrót Czasu. - Dalej, dziecinko, otwórz je -

popędzała ją Obliwia Newton, stojąc tuż za jej plecami. - I nie marudź.

Julia się zawahała. Słyszała matkę, która jak gdyby nigdy nic krzątała się po kuchni. Wiedziała, że
wystarczy krzyknąć, żeby mama przybiegła im na pomoc. Ale mężczyzna z tyłu, ten sam, który spadł z
urwiska, mocno trzymał Jasona. I gdy tylko ona zwlekała, on dusił go tak mocno, że jej brat aż jęczał
z bólu.

Dziewczynka spojrzała na Ricka.

-

Rób, co ci mówią - poradził.

, Julia wyczuła dziwną pewność

w głosie Ricka, jakby dokładnie wiedział, co robić. Jakby miał jakiś plan.

Postanowiła zaufać temu wrażeniu i chwyciła klucze. Otworzyła kolejno wszystkie cztery zamki.
Klik. Klik. Klik. Klik.

-

O, cudownie... - wyszeptała Obliwia. - Wy przodem, proszę.

-

background image

Potrzebne jest światło - odezwał się Rick. Obliwia podeszła do

plecaka Manfreda. Pogrzebała w jego gratach i wyciągnęła latarkę

elektryczną.

-

Mam latarkę - powiedziała.

-

Nie będzie działać - wyjaśnił Rick. - Potrzebne są świece.

-

Działa i to doskonale! Naprzód! - rzuciła wściekle Obliwia,

popychając go przed sobą i włączając latarkę. - Dość tych głupot!

Weszli w korytarz. Julia i Rick pierwsi, za nimi Obliwia, a na końcu Manfred z Jasonem.

korytarz śmierci

-

Jeśli z czterech jedne otworzysz przypadkiem... - zaczął recytować Rick - Z czterech trzecie wskażą
motto...

-

Co ty tam bredzisz? - zagrzmiała Obliwia.

-

Z czterech dwoje zaprowadzi na śmierć... - ciągnął Rick

-

A jeden z czterech - poprowadzi na dół.

-

Co to znaczy?

Julia i Rick zatrzymali się pośrodku owalnego pomieszczenia z czterema wyjściami.

-

background image

To taki wierszyk, który służy jako wskazówka, żeby wybrać ten

jedyny korytarz prowadzący bezpiecznie na dół

-

wyjaśnił z powagą Rick, wskazując kilka wyjść z tego miejsca.

Obliwia Newton zdążyła jeszcze poświecić latarką dokoła. Ujrzała litery wyryte na obrzeżu i
postacie zwierząt wyrzeźbione nad kamienną belką nad drzwiami.

A już po chwili - jak za każdym razem - gwałtowny podmuch zatrzasnął

nagle Wrota Czasu za plecami Manfreda. I latarka zgasła.

-

Jason! - krzyknęła Julia w ciemnościach.

-

Oooo! - wrzasnął Manfred.

-

Grrrr! - wyrzęził Jason.

-

Manfred! - wrzasnęła Obliwia.

Nastąpiła seria krzyków i nawoływań, pospiesznych kroków i zderzeń w ciemności.

-

Jason! - powtórzyła Julia.

-

Julio! - odkrzyknął jej brat. - W dół!

-

Przeklęty smarkacz!

-

Manfred, oni uciekają!

background image

-

Ugryzł mnie w rękę!

-

Gdzie jesteś?

-Tu!

-

Kto to?

-

Manfred.

Trzask zapałki. I zniekształcona twarz Manfreda ukazała się w blasku maleńkiego płomyczka.

-

Tu jestem - powiedział.

Wokół nich była tylko ciemność.

-

Słyszysz ich? - spytała Obliwia.

-

Tak. Schodzą.

-

Ale którędy?

Zapałka zgasła. Manfred zapalił następną. Słyszał oddalające się w mroku kroki dzieci, które
dochodziły do niego jakby z dwóch korytarzy.

-

Nie wiem. Chyba... tędy. - Nasłuchiwał uważnie. - Albo tędy.

-

To się zdecyduj!

background image

-

Jak to szło w tym wierszyku? - spytał Manfred. - Dwoje na śmierć,

jedne w dół?

-

Manfred! - wrzasnęła Obliwia. - Zrób coś!

-

Gdzie jest Rick? Gdzie on jest? - Julia na przemian szeptała i

krzyczała, trzymając kurczowo rękę Jasona. Biegli razem przez ciemny korytarz prowadzący do
Metis.

-

Pewnie przed nami - odpowiedział Jason. - Musimy się spieszyć!

Julia ciężko dyszała, ledwo dotrzymując kroku bratu.

-

Uważaj na studnię.

umsinmmmmmim&mmp Korytarz śmierci

omim^mmPMiimP^mPAPmiPAii

-

Widzę ją - odparł Jason. - Dzięki świetlikom.

W głębokiej ciemności, która ich otaczała, rzeczywiście

można było dostrzec jakiś leciutki blask światła, padający z dołu, gdzie otwierała się studnia
prowadząca do podziemnej groty.

Julia odwróciła się za siebie.

-

Nie słyszę ich. Ani Ricka.

-

background image

Prędzej, Julio, prędzej!

Przeskoczyli studnię i biegli dalej.

-

Którędy oni wyszli? - biadoliła Julia. - I jak to zrobili?

-

Nie wiem. Pojęcia nie mam.

Dotarli do pomieszczenia z pochylnią i zaczęli nasłuchiwać.

-

Nikt za nami nie idzie.

-

To znaczy, że Rick już zbiegł na dół.

-

I nie zaczekał na nas?

Jason spojrzał na siostrę. Wskazał jej pochylnię.

-

Zjeżdżamy.

-

Nie poczekamy na niego?

-

Nie tutaj, Julio. Oddalmy się od nich możliwie jak najbardziej.

Przykucnęli na krawędzi pochylni i najpierw Julia, a potem Jason

zsunęli się w dół.

Kiedy wylądowali na piasku, natychmiast zaczęli szukać śladów Ricka.

Ale żadnych śladów nie było.

background image

W wielkiej kamiennej sali zaczęły fruwać świetliki, odbijające się lśniącymi punkcikami od
powierzchni małego morza wewnątrz groty.

Statek Czasu, o pięknej linii w stylu łodzi wikingów,

rdtmimmmsimmnmKsmimm^mp 249

<mmmmmimmmmismmmp^/sm£m'd

^^imaieisffiifiij^ijtijirp Korytarz śmierci

-

Widzę ją - odparł Jason. - Dzięki świetlikom.

W głębokiej ciemności, która ich otaczała, rzeczywiście można było dostrzec jakiś leciutki blask
światła, padający z dołu, gdzie otwierała się studnia prowadząca do podziemnej groty.

Julia odwróciła się za siebie.

-

Nie słyszę ich. Ani Ricka.

-

Prędzej, Julio, prędzej!

Przeskoczyli studnię i biegli dalej.

-

Którędy oni wyszli? - biadoliła Julia. - I jak to zrobili?

-

Nie wiem. Pojęcia nie mam.

Dotarli do pomieszczenia z pochylnią i zaczęli nasłuchiwać.

-

Nikt za nami nie idzie.

-

To znaczy, że Rick już zbiegł na dół.

background image

-

I nie zaczekał na nas?

Jason spojrzał na siostrę. Wskazał jej pochylnię.

-

Zjeżdżamy.

-

Nie poczekamy na niego?

-

Nie tutaj, Julio. Oddalmy się od nich możliwie jak najbardziej.

Przykucnęli na krawędzi pochylni i najpierw Julia, a potem Jason

zsunęli się w dół.

Kiedy wylądowali na piasku, natychmiast zaczęli szukać śladów Ricka.

Ale żadnych śladów nie było.

W wielkiej kamiennej sali zaczęły fruwać świetliki, odbijające się lśniącymi punkcikami od
powierzchni małego morza wewnątrz groty.

Statek Czasu, o pięknej linii w stylu łodzi wikingów,

czekał przycumowany jak zwykle do drewnianego pomostu. Stał

zwrócony dziobem w stronę wyjścia z groty.

-

To gdzie jest Rick? - zamartwiała się Julia.

Jason pomknął na pomost.

-

Nie wiem! - krzyknął. - Ale pomóż mi przygotować statek do

drogi!

-

background image

Z czterech dwoje zaprowadzi na śmierć, a jeden z czterech -

poprowadzi na dół... - powtórzył Rick, schodząc po omacku innym

korytarzem. - Z czterech dwoje zaprowadzi na śmierć. Z czterech dwoje zaprowadzi na śmierć.

Przystanął, by zaczerpnąć tchu. W myśli nadal powtarzał wierszyk.

Dopiero kiedy się trochę uspokoił, zaczął nasłuchiwać.

Nie słyszał już głosów Obliwii i Manfreda ani kroków Jasona i Julii. Nie słyszał w ogóle nic.
Żadnego odgłosu. Nic.

Był sam. W ciemnościach.

W niewłaściwym korytarzu.

Ale znalazł się tam z wyboru. W zamieszaniu, które nastąpiło, gdy

zgasła latarka, Rick najzupełniej świadomie wybrał jedno z dwóch

nieprawidłowych wyjść. Wybrał to wyjście, o którym wierszyk mówił, że prowadzi na śmierć, w
nadziei, że Manfred i Obliwia podążą za nim.

Tymczasem wcale za nim nie poszli, poszli za Julią i Jasonem w stronę Metis.

Chciał dać szansę bliźniętom. Myślał, że będzie mógł zawrócić po

swoich własnych śladach, że uda mu się wycofać z tego korytarza.

Ale teraz, kiedy już zszedł kto wie ile metrów i ile zakrętów w dół, zdał

sobie sprawę, że nie trafi z powrotem.

ttjmamatłKi&iiS" amm msm

i^r&ms;tmmmmmm> Korytarz śmierci

I że nawet nie wie, w jakim kierunku miałby „wracać".

Wokół niego panowała ciemność. Ciemność i cisza.

Co robić?

Jego wrodzony optymizm podsunął mu myśl, by posuwać się dalej po

omacku na czworakach.

background image

Doszedł do ściany groty i dotknął jej.

I tak sunął z jedną ręką przywartą do skały, dopóki skała nie umknęła mu gdzieś w ciemności.
Ponownie utracił punkt orientacyjny.

-

W którą stronę mam iść? - zapytał sam siebie.

Echo odbiło jego głos, więc pytanie powróciło. Był to znak, że w

ciemności Rick dotarł do pomieszczenia znacznie szerszego niż

korytarz, którym schodził. Ale jak dużego? I gdzie to jest?

O mały włos głuchy jęk nie wydarł mu się z gardła, ale Rick stłumił go, nie pozwolił mu się
wydostać. Wcisnął go na powrót do żołądka, skąd przyszedł, i spróbował nabrać odwagi.

Wpatrując się w tę ciemność, zapytał znowu na głos:

-

Którędy mam iść, tato?

-

Tędy - postanowił Manfred, zapalając kolejną zapałkę.

-

Dlaczego tędy?

-

Wydaje mi się, że widziałem tam jakieś światło.

-

Ale ja słyszałam oddalające się kroki w tym drugim korytarzu.

-

Rozdzielili się - wyjaśnił Manfred. - Znają te podziemne przejścia.

Zapałka zgasła.

-

background image

Dlaczego pozwoliłeś mu uciec?

-

Ugryzł mnie w rękę.

-

Jesteś ofermą, wiesz?

Manfred chciał coś odpowiedzieć, ale ugryzł się w język.

-

Coś powiedział?

-

Powiedziałem, że ja nie chciałem tu wchodzić. Nigdy tego nie

chciałem. I trzeba się było tego trzymać.

-

Nie moglibyśmy po prostu wrócić tam, skąd przyszliśmy?

-

Już próbowałem.

-

I co?

-

Drzwi są zamknięte.

-

Próbowałeś stukać? -Tak.

Manfred zapalił kolejną zapałkę.

-

Już prawie się skończyły. Jeśli chcemy spróbować zejść, to

background image

musimy to zrobić od razu.

-

Jesteś pewien, że to właściwy korytarz? -Nie.

-

A jeśli to ten niedobry?

-

Zobaczy się.

Rick, znieruchomiały w ciemności, długo nie otwierał oczu.

Kiedy je wreszcie otworzył, miał wrażenie, że coś widzi...

Zamrugał powiekami. Potem potarł oczy, żeby się upewnić, że nie śni.

Zobaczył migający maleńki punkcik.

Świetlisty punkcik, który krążył parę metrów przed nim jak nasionko przyniesione przez wiatr.

SiSi252

Albo jak świetlik.

Pojawił się w ciemności nie wiadomo skąd, roztaczając wokół siebie delikatną lśniącą aureolę.

- Dzięki, tato... - szepnął Rick, czując, że łzy napływają mu do oczu.

Świetlik mógł oznaczać tylko jedno: że grota z Metis była gdzieś w pobliżu. Mało tego - Rickowi
wydało się, że gdzieś w oddali słyszy huk fal morskich rozbijających się

0

skały.

Pełen nadziei, dźwignął się z kolan i zbliżył się do świetlika, który jakby na niego czekał,
przysiadłszy na szarej skale.

Rick pochylił się i wziął go w ręce. Potem uniósł nad głowę i rozłożył

dłoń.

Świetlik pofrunął, a Rick ruszył za nim. Słabiutkie migocące światełko owada ledwo oświetlało
czubek nosa chłopca, ale nie był. sam - w

background image

każdym razie miał za towarzystwo żywe stworzenie. Przewodnika.

Rick wędrował, nie myśląc o niczym. Jak zaczarowany wpatrywał się w świetlika i jego brzęczący
lot.

Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo tak szedł. Ale w pewnym

momencie poczuł wokół siebie niewidoczne ściany

1

równą podłogę, po której szło się już gładko.

Potem zaczął podchodzić w górę.

Szedł i szedł. I choć już wiedział, że świetlik prowadzi go gdzieś daleko od Metis, nie zatrzymywał
się, przekonany, że ten malutki owad jest jedyną istotą, która łączy go z życiem.

W pewnej chwili świetlik usiadł na skale.

Rick usiłował zrozumieć, co maleńki robaczek zamierza zrobić. Gdy

zdał sobie z tego sprawę, było już za późno - owad zaczął się wciskać w otwór w skale.

-

Nie, poczekaj! - krzyknął. - Dokąd idziesz? Nie zostawiaj mnie!

W odruchu rozpaczy próbował jeszcze go chwycić, ale stworzonko

znikło gdzieś w głębi dziury.

I jego światełko też.

-

No nie! - jęknął Rick, przerażony ciemnością.

Załamany, oparł się o skałę i poczuł, że to nie jest zwykła

skała, lecz ściana wykonana przez człowieka. No, nie... rzeźba! Wielka rzeźba, która wyrosła przed
nim, zajmowała niemal całą przestrzeń

wokół niego.

Rzeźba - górująca nad nim i przytłaczająca swoją wysokością. Rzeźba, której nie mógł dostrzec -
niewidoczna w ciemnościach.

background image

Rudzielec zaczął dotykać jej podstawy, szukając jakiegoś punktu

oparcia, czegoś, co mógłby rozpoznać po dotyku...

Włącznik światła?

Znieruchomiał.

Raz jeszcze przejechał ręką po tym czymś.

Był to naprawdę jeden z tych staroświeckich włączników, takich z

porcelany, okrągłych i czarnych, z malutkim pręcikiem przełączanym w górę lub w dół.

Palce mu drżały.

Przesunął pręcik do góry.

Zapaliło się światło.

Anabella bardzo szybko dotarła do plaży Whales Call i trzej mężczyźni wspólnie wyciągnęli ją na
brzeg. Śmierdzieli potwornie - zgniłymi

algami i zepsutymi rybami.

-

Brak mi słów, by panom podziękować - powiedział Leonard do

dwóch mężczyzn, kiedy wreszcie stanęli na twardym gruncie.

-

Nie nam powinien pan dziękować, lecz pani Calypso - odparł pan

Covenant. - To ona poprosiła nas, byśmy wypłynęli, i doprowadziła nas do pana.

Leonard obrócił się i wziął w ramiona tę drobną kobietę.

-

Nie wiem, jak ty to zrobiłaś, Calypso - powiedział - ale dziękuję

ci!

-

Ja także nie wiem - wyszeptała. - Ale cieszę się, że mi się udało.

background image

Na widok tego olbrzyma ściskającego serdecznie kobietę tak drobnąi kruchą, Homer i pan Covenant
spojrzeli na siebie i odczuli pewne

zażenowanie. Poczuli się jak intruzi.

-

Eche, eche... - zakasłał architekt. - Chciałbym wpaść do swego

pokoju w hotelu i wziąć prysznic.

-

A ja powinienem powiadomić moją żonę, że jeszcze żyję... -

wtrącił pan Covenant.

Leonard zwolnił uścisk.

-

Jedzie pan samochodem do Willi Argo? - zapytał nowego

właściciela domu nad urwiskiem.

-

Leonardzie... - upomniała go Calypso.

-

Tak. Ma pan ochotę na przejażdżkę?

-

Wielką - odpowiedział olbrzym. - Chciałbym wstąpić, pogadać z

Nestorem.

-

Leonardzie, daj spokój! - zaoponowała Calypso.

PIATY

INTRUZI

Projektant: j RozdziJ

background image

^STER Djy)ALUS !' 9 R łł^ "**^. ,

S' wietliki wirowały wokół mola jak roje miniaturowych gwiazd. Jason z Julią stali na pomoście
Metis, obserwując grotę.

Jason ściskał w ręku cumę, gotów rzucić ją w każdej chwili. Ale wciąż jeszcze czekał. Ricka nadal
nie było.

-

Co będzie, jeśli... - zaczęła mówić Julia.

-

Nie wiem - odparł jej brat, odgadując pytanie.

Nie mógł wiedzieć, co się wydarzyło w grocie, kto doszedł i komu udało się otworzyć drzwi po
drugiej stronie wewnętrznego morza.

Jeszcze zwlekali. Wewnętrzne morze było spokojne, jakby trwało w

drżącym oczekiwaniu. A w oczach obojga rodzeństwa czaił się lęk.

I wreszcie zauważyli jakiś ruch od strony pochylni. Zobaczyli, że czyjeś ciało zgrabnie ląduje na
piasku i natychmiast się podnosi.

-

To Rick! - zawołała rozpromieniona Julia, ściskając brata za ramię.

Świetliki fruwały, pozostawiając za sobą świetliste smugi. Drobne fale rozbijały się o brzeg Plaży
Czasu.

Postać, która przed chwilą zsunęła się z pochylni, zaczęła biec w stronę pomostu. Potem z pochylni
wypadła na plażę jeszcze jedna osoba. I

ciężko runęła na piasek.

Uśmiech zamarł na twarzy Julii.

-

To oni! - wrzasnął Jason, rzucając w jednej chwili cumę. -

Uciekajmy! Szybko! Uciekajmy!

Uwolniona Metis odpłynęła od pomostu. Ale Obliwia już biegła po

background image

deskach, a jej kroki dudniły jak uderzenia bębna.

■^smm^mmsrmmmmm^mp Intruzi

<mim?-iiniz mm i umm megButisgii

Jason pobiegł do steru i ujął go w ręce, próbując sprawić, by statek obrócił się wokół własnej osi.

Krok, krok, krok.

Rozbieg.

I skok.

Metis przechyliła się, obracając się posłusznie na polecenie swego małego kapitana. Poczuli głuche
uderzenie w bok. To Obliwia...

Przez moment wydawało się, że kobieta ześlizgnie się, ale jedną ręką z tymi okropnymi długimi
fioletowymi paznokciami zdołała uchwycić się krawędzi burty.

-

Puszczaj! - wrzasnęła Julia, waląc ją wiosłem po ręce.

-

Aaaaa! - zawyła Obliwia Newton, chwytając się burty drugą ręką. -

Przeklęta smarkula!

-

Puszczaj! Puszczaj! - krzyczała rozpaczliwie Julia, nadal okładając ją wiosłem.

Jason przy sterze skierował dziób Metis w stronę ciemnych drzwi.

Musiał przyspieszyć podróż i wywołać burzę w nadziei, że podmuch

wiatru zmiecie Obliwię do morza.

W tym czasie jej goryl dobiegł do pomostu i patrzył z przerażeniem na statek pośrodku spokojnego
morza. Nie mógł się zdecydować na skok.

Metis zakołysała, po czym ustawiła się we właściwym kierunku.

-

Do ogrodu księdza Gianni! - krzyknął Jason.

background image

W grocie zakotłowało się od wiatru i świetlików, które - zniesione przez wichurę - usiłowały
schronić się w skalnych zakamarkach.

259 «tmimummpmrsmmttmmmmmim&^p

i

1

imiP^Amm-itmrmmnmmmmiiminrp

-

Do ogrodu wiecznej młodości! - krzyknął ponownie chłopiec,

rozpędzając statek.

Podmuch uniósł Julię w powietrze i rzucił nią o pokład, a Obliwię -

zamiast odrzucić - pchnął na statek tak, że udało jej się wspiąć na pokład.

Morze groźnie zahuczało, gdy Metis odpływała od pomostu.

-

Manfred! - krzyknęła Obliwia. - Skacz! No, skacz, ty przeklęta

ofermo! Skacz!

„Morze, woda, wicher, burza" - Manfredowi te cztery słowa przemknęły nagle przez myśl.

Metis przepływała przed nim o metr. Widział Obliwię krzyczącą coś na pomoście - coś, czego nie
dosłyszał. Zobaczył, jak ta nieznośna

dziewczynka upadła na pokład. I zobaczył tego okropnego chłopaka,

który trzymał ster.

Dokonał prostego obliczenia. Stary statek. Chłopaczek. Urwisko.

Zatonięcie.

Potem ponownie napotkał wściekłe spojrzenie Obliwii Newton.

„Teraz albo nigdy" - powiedział sobie w końcu i skoczył.

Rick, oślepiony światłem, musiał najpierw zamknąć oczy, ale chwilę później spojrzał ostrożnie przez
rozstawione palce.

background image

To, co ujrzał, było tak zdumiewające, że ugięły mu się kolana.

Znajdował się u stóp kamiennego smoka, wznoszącego się nad nim co

najmniej na pięć metrów. Był to smok bez skrzydeł, chudy, gotowy do skoku, z rozwartą paszczą i
długimi

łm^H^iCś i^imj}^^^ 260 <tiUimz-ammmnmum-.i i1111 mm m I

Intruzi

kolcami, które wydawały się poruszać w nieruchomym powietrzu groty.

Wyprostowany, wsparty na ogonie, wyciągał łapy do przodu jakby

ostrzegał. To był smok strażnik. Opiekun skarbów.

Gdy tylko oczy Ricka oswoiły się ze światłem, chłopiec upewnił się, że ten długi kamienny potwór
jest tylko rzeźbą i zauważył, że smok nie był

tu sam. Za nim ciągnął się most, wąski i długi, wygięty w łuk,

zawieszony nad przepastną rozpadliną skalną. A wzdłuż mostu, w

regularnych odstępach po obu stronach, ustawione były inne

fantastyczne figury. Oświetlało je mdłe światło z takich samych lamp, jakie widzieli podczas
wędrówki przez grotę tego popołudnia. Światło drgające i słabe, które nie wchodziło w ostry
konflikt z ciemnością.

Rick - ciągle jeszcze oszołomiony - stanął na nogi, by lepiej wszystko dojrzeć. Naprzeciw smoka, po
drugiej stronie mostu, znajdował się

wieloryb z uniesioną potężną płetwą ogonową. Dalej małpa z długim

zakręconym ogonem. Dzięcioł z mocnym, ostro zakończonym dziobem.

- A dalej żaba... - uśmiechnął się Rick, rozpoznając kolejne zwierzęta. -

Kot, aligator... koń.

Kula kolców jeżozwierza. Lew leżący jak sfinks. Długie zakrzywione kły mamuta, wystające w
mroku jak dwa znaki zapytania.

To były zwierzęta jedenastu kluczy.

Rick zrobił kilka kroków i oparł się o niski murek, który stanowił

background image

krawędzie obu boków wiszącego mostu. Spojrzał w dół. Rozwarta,

mroczna paszcza skalna.

Ruszył w dalszą drogę. Powoli wszedł na łukowaty garb mostu.

Pozdrowił kolejno wszystkie mijane zwierzęta - miał

nmatimma 261 om&zm&jminimamzizmmmmź&Ammn?

wrażenie, że rzeźby też się z nim witają. Czuł, jakby ktoś tu był oprócz niego, a oczy ciemności
bacznie go obserwowały.

Ale już się nie bał. To miejsce nie wywoływało w nim strachu.

Serce waliło mu jak młot - w rytmie, w jakim niedawno wiosłował na morzu, kiedy walczył z wirami
wśród skał. W rytmie wioseł i w rytmie odwagi.

Na znak szacunku schylał głowę przed każdym z jedenastu zwierząt i czuł, że niewidzialni
obserwatorzy, którzy śledzili jego drogę, byli z tego zadowoleni.

Rick był spokojny, ponieważ wiedział, że wśród nich jest także jego ojciec.

Zgaszony świetlik ukryty na plecach smoka. '

Dotarłszy do końca mostu, znalazł się przed wielką bramą, która wydała mu się znajoma. Była
wbudowana w kamienną arkadę, na której widniał

napis Curiositas anima mundi, dewiza rodu Mooreow.

Zrozumiał, gdzie jest.

Za bramą, istotnie, ciągnął się biały, zamglony korytarz.

- Mauzoleum... - powiedział Rick. - Miejsce pochówku ich wszystkich.

Stał nieruchomo na progu cmentarza rodziny Mooreow. Teraz dopiero

chłopiec z Kilmore Cove odgadł w końcu prawdziwe znaczenie

wierszyka z przejścia w urwisku. Z czterech dwoje zaprowadzi na

śmierć wcale nie oznaczało tego, co dotąd myśleli. Prawdopodobnie

znaczyło tylko, że dwa korytarze z okrągłej izby prowadzą do grobów, w których spoczywają
przodkowie rodu.

Ammsmmmm&mrmmr&s^mm&sa® 262 «susstfsssiałfiriri

background image

nm^A^mmmimuł

jf

Intruzi <tmimmmnimninrmn"^anmm:

Rick odtworzył w myśli cały układ grot w urwisku - podziemny świat, który umożliwiał przejście od
Salton Cliff do Turtle Parku (i kto wie, dokąd jeszcze) bez wychodzenia na powierzchnię.

- Teraz rozumiem, tato, dlaczego nikt nigdy nie widział dawnego

właściciela... - szepnął Rick Banner. - On się poruszał pod ziemią oraz po grocie poza czasem,
grocie, którą jego przodkowie wybrali sobie na miejsce wiecznego spoczynku.

Rick oparł dłonie na chłodnym metalu bramy i popchnął

H-

Długie czarne pręty zabrzęczały i - lekkie jak łodygi bambusa -

rozstąpiły się, robiąc mu przejście.

Chłopiec spojrzał ostatni raz za siebie, wiedząc, że nie ma już wyboru.

Wszedł w biały korytarz, zostawiając za sobą most z jedenastoma

zwierzętami. Kiedy odszedł, lampy zgasły i cała grota znowu zamarła w ciszy i spokoju.

Biały korytarz, rzęsiście oświetlony, nie miał więcej niż trzy metry wysokości. Nagrzane stojące
powietrze pachniało przyprawami i

suszonymi kwiatami.

Rick posuwał się ostrożnie, uważając, by na nic nie nadepnąć, choć korytarz wydawał się świeżo
posprzątany.

Nawet nie zauważył, kiedy doszedł do pierwszego grobowca. Położony po prawej stronie korytarza,
samotny, wmurowany w ścianę, obłożony był marmurową płytą, na której widniały zatarte, niemal
nieczytelne już litery: Ksawery Moore.

Protoplasta rodu.

Dwie nisze poczerniałe od dymu dzieliły go od następnego grobowca, również wmurowanego w
ścianę.

Rick przełknął ślinę. Przejęty i zamyślony, szedł wolno wzdłuż grobów.

Mijał pojedyncze lub podwójne grobowce, umieszczone między niszami jeden nad drugim. Czasem

background image

na płycie dostrzegł jakiś mały, lśniący

przedmiot, albo - częściej - suche kwiaty.

Na tych płytach można było zobaczyć całe drzewo genealogiczne

Mooreow. Pary małżeńskie były pochowane tak, że jedno z małżonków

leżało na dole, a drugie nad nim. Inni krewni spoczywali pojedynczo.

Daty narastały, zbliżając się do współczesności. ,

Rick minął jakiś pusty grób i doszedł do pierwszej pary małżeńskiej, jaką znał.

Raymond i Fiona Moore przybyli morzem i tu wybrali swój dom, ogród i tę kamienną bramę.

Gdy dotknął marmurowej płyty na tym grobie, poczuł, że palce wibrują mu przedziwną energią. Tu
spoczywa człowiek, który rozpoczął budowę tego wszystkiego! Człowiek, który może jako pierwszy
badał drzwi i klucze w Kilmore Cove. Człowiek, który zbudował Willę Argo i

przekształcił surowe wzgórza Turtle Parku w zadbany ogród. -

Dziękuję... - szepnął chłopiec.

msismimimmmiimmmmp

Intruzi

<miimuminm®m

Oderwał dłonie od marmuru. Po chwili zauważył, że ktoś przyniósł

Raymondowi świeże kwiaty. Dotknął ich z uszanowaniem i spojrzał

przed siebie, w głąb korytarza. Kto wszedł do mauzoleum? I kiedy?

Ruszył dalej z coraz mocniej bijącym sercem. Minął grób Williama

Moore'a, wnuka Raymonda, który dokończył prace, i doszedł do

obszerniejszego, okrągłego pomieszczenia, z którego wychodził inny korytarz i schody prowadzące w
górę.

Rick zrozumiał, że znajduje się pod mauzoleum w Turtle Parku i że te schody prowadzą z pewnością
na powierzchnię. Drugi korytarz, całkiem taki sam jak ten, który właśnie przeszedł, to z pewnością
ten, który prowadzi od przystanku pociągu wiecznej młodości.

Wszedł weń i odkrył, że tu znajdowały się nowsze groby. Przemknął

background image

przez ten korytarz niemal biegiem. W powietrzu czuł coraz silniejszy zapach kwiatów. Zatrzymał się
przed grobami poprzednich właścicieli Willi Argo.

Grób Penelopy był obsypany suchymi kwiatami, ale pusty, otwarty i.bez płyty. Między kwiatami
widać było obraz na płótnie, którego Rick nie śmiał dotknąć. Rozpoznał tylko takie same delikatne
kolory, jakie

widział na obrazach Penelopy malowanych akwarelą, w pracowni na

poddaszu Willi Argo.

Jej grób tonął w kwiatach.

A grób Ulyssesa był pusty.

- Wiedziałem.. - szepnął zadyszany Rick. Musiał się oprzeć na moment o ścianę. Przyłożył obie
dłonie do kamiennej ściany, by poczuć chłód skały.

„Oba puste. Dwa puste groby" - pomyślał. Przypomniał sobie słowa ojca Feniksa i Freda Śpiczuwy.
Przypomniał sobie mnóstwo słów. A zatem te dwa groby były puste. Dotykając dłońmi ściany,
zawrócił, nie mogąc oderwać oczu od masy kwiatów, które wysypywały się z grobu Penelopy.

I wtedy zauważył, że w niszach' dwóch sąsiednich grobów nieznana

ręka zostawiła dwie skromne margerytki. Rick przeczytał inskrypcje na płytach:

Anabella Moore 1927-1947 zgasła w połogu i

John Joyce, potem Moore 1921-1996

który żył w Wenecji i z Wenecji inną drogą powrócił.

- John Joyce Moore... - wyszeptał Rick. I w myślach kolejny puzzel wskoczył mu z trzaskiem na
swoje miejsce.

Właśnie odkrył, kto zdecydował się pozostać w Wenecji w miejsce

Penelopy. Jej teść. Ojciec Ulyssesa Moorea.

Chłopiec nie wytrzymał. Zaczął biec. Przebiegł korytarz i wpadł na schody, które przeskakiwał po
dwa stopnie.

Znalazł się pod białymi kolumnami mauzoleum w Turtle Parku, przez

którego podziurawiony sufit widać było migocące gwiazdy.

-

background image

Chcę stąd wyjść - powiedział, rozpaczliwie próbując znaleźć

sposób na otwarcie bramy mauzoleum od wewnątrz.

Przypomniał sobie, że mauzoleum na wzgórzu było jednym z tych

miejsc, w których się znajdowały Wrota Czasu. Mocował się z zamkiem z siłą, jakiej nigdy
wcześniej u siebie nawet nie podejrzewał.

Nerwowo, gniewnie otworzył zamek, po czym wyszedł do parku.

Odetchnął pełną piersią i od razu się uspokoił.

Ujrzał nad sobą niebo usiane gwiazdami. Ujrzał morze przywołujące

wspomnienia tego dnia. Ujrzał Kilmore Cove rozświetlone tysiącem

światełek elektrycznych. Ujrzał światła jakiegoś samochodu, który

pokonywał zakręty urwiska, by dojechać do Willi Argo.

-

Ja jestem Rick Banner - powiedział sam do siebie. - Banner. Nie

jestem Moore. I wcale nie chcę nim być. - Obrócił się w stronę białej powierzchni mauzoleum. - My,
Ban-nerowie, jesteśmy prostymi ludźmi.

Ludźmi prawymi i szczerymi. Nie ukrywamy jakichś sekretów. Nie

opowiadamy kłamstw... - Wyciągnął palec w stronę mauzoleum, a

potem w stronę Willi Argo. - Chcę wiedzieć, gdzie jesteś, Ulyssesie!

Gdzie się ukrywasz? Powiedz mi! Musisz mi powiedzieć, kim jesteś!

Potrzebuję tego, nie rozumiesz? Nie możesz tego ciągnąć w

nieskończoność! Wierszyki, korytarze, mauzoleum, dzienniki, klucze...

dość tego! Muszę wiedzieć wszystko, wszystko! Teraz! Tam, w środku, są Julia i Jason! I Obliwia i
Manfred! Ulyssesie, czy zechcesz wyjść z ukrycia raz na zawsze?

Mauzoleum trwało w milczeniu.

PIĄTY

STRAŻNICY CZASU

background image

Projektant: j Rozdział:

PETER DEDALUg \ 29

immm&immmmmmm.mi&mma&m>

A w Wenecji Peter Dedalus przycumował przy brzegu kanału. Wysiadł

ze swojej dziwacznej gondoli na pedały, podszedł do bramy domu, nad którą widniała tarcza
herbowa w kształcie stylizowanej litery C.

Chwycił za kołatkę z brązu i mocno zastukał.

Po krótkim oczekiwaniu usłyszał radosny, młodzieńczy głos, pytujący go, kim jest.

-

Nazywam się Peter Dedalus... - przedstawił się, lecz ujadanie psa

zagłuszyło jego nazwisko.

-

Diogo, spokój! Nic nie słyszę! - krzyknęła Rossella Caller.

Peter przedstawił się ponownie.

Drzwi otworzyły się i niczym rakieta wyskoczył z nich mały piesek, skacząc dokoła zegarmistrza.

-

Jaki Peter? - zapytała osłupiała pani Caller. - Ten z Wyspy Masek?

-

Ten sam - odparł Peter z niskim pokłonem. - Przepraszam, że

pojawiam się u pani w taki sposób i z pustymi rękami...

-

Kto to, Rossello? - spytał w tym momencie Albert Caller,

podchodząc do drzwi.

Peter raz jeszcze przywitał się i raz jeszcze się skłonił.

-

background image

Pan może szuka dzieci... - powiedziała Rossella, ściągając na

siebie surowe spojrzenie męża.

-

Nie rozumiem, dlaczego zakłóca pan spokój mego domu - odezwał

się pan Caller. - Ani dlaczego pojawia się pan bez zapowiedzi, skoro chciałby pan porozmawiać ze
mną czy z moją żoną, czy z przyjaciółmi rodziny.

Peter nerwowo potarł dłonie.

Ś

-

Proszę posłuchać. Nie ma potrzeby za wiele mówić. - Spojrzał

Albertowi prosto w oczy. - Pan ma zapewne w tym domu starą maszynę drukarską.

Albert Caller zdrętwiał. W Wenecji ściśle kontrolowano wszystko, co wychodziło drukiem, i
przechowywanie maszyny drukarskiej w domu

było najlepszym sposobem, żeby zwrócić na siebie uwagę tajnej policji, powołanej do tropienia
książek zakazanych.

-

Powtarzam, że pan... że pan się myli.

-

Ja wiem, że ona tu jest - powiedział Peter. - To ja ją

skonstruowałem. I wyświadczyłby mi pan wielką grzeczność, gdyby mi pan pozwolił z niej
skorzystać.

Fred Śpiczuwa był umordowany po całym dniu. Przede wszystkim pracą na stacji. Kiedy wpadł do
urzędu miejskiego, żeby tylko sprawdzić, czy nie było jakiejś pilnej sprawy do wykonania, znalazł na
biurku wielki stos zleceń z karteczką: Gdzie się do diabla podziewasz? Ja to muszę mieć najutrol

Fred parsknął, doskonale wiedząc, że jest jedynym człowiekiem w

Kilmore Cove, który potrafi korzystać ze Starej Sowy, maszyny

drukującej wszystkie dokumenty i pozwolenia w miasteczku. Sprawdził

background image

zlecenia i zakasał rękawy, zdecydowany stanowczo zakończyć dzień

pracy możliwie jak najszybciej. Otworzył .szufladę z perforowanymi fiszka-mi i wybrawszy te, które
jego zdaniem najlepiej się nadawały, wszedł do archiwum. Wsunął fiszki w szparę Starej Sowy.

Wałki prowadnic i liczne przekładnie maszyny poszły w ruch,

wyławiając z mechanicznego archiwum daty i dane,

fmmimmimymnmr&AmmmP^r&rp 271

^mim^PJMm^us/mmttmmjuitmiAmumy

jakich Fred potrzebował. Spokojnie czekał na wydruk szczegółowych

raportów.

Na szczęście skonstruowana przez Petera Dedalusa maszyna działała

bez zarzutu i wydrukowane dokumenty pojawiały się jeden po drugim.

Fred mógł sobie pozwolić nawet na pogwizdywanie.

Skończył swą pracę zaledwie niecałą godzinkę później niż zazwyczaj.

Odłożył wszystkie perforowane fiszki do szuflady, a dokumenty

rozłożył do teczek, i spiesznie szykował się do wyjścia. Miał wielką ochotę wrócić do domu, ale
chciał również wstąpić do gospody i uciąć sobie krótką pogawędkę z przyjaciółmi, by opowiedzieć
im o

pojawieniu się lokomotywy w miasteczku.

Właśnie zamykał drzwi biura, kiedy usłyszał, że Stara Sowa jeszcze coś drukuje. Wyraźnie słyszał
dźwięk pracujących przekładni, a potem

stukot drukarki, która wyrzucała kolejny dokument.

Zdumiał się.

Czy to możliwe, by o czymś zapomniał? Przecież sprawdził każdą

załatwianą sprawę co najmniej dwa razy i starannie wydrukował

wszystkie potrzebne papiery.

Otworzył na nowo drzwi i wrócił, nie włączając światła. Podszedł do wielkiej żelaznej maszyny i
zobaczył, że istotnie Stara Sowa drukuje właśnie jakąś kartkę.

background image

Ale to nie był zwyczajny dokument. To był list, połączony z kartką złożoną w taki sposób, że nie
można było odczytać, co się znajduje w środku.

vmismmmimmm^iummmmmmurmmp 272

timinir^immni&wj&mmnmivzm

Fred wyjął list i przeczytał:

Cześć Fred,

Chciałbym Cię prosić o pewną grzeczność.

Jestem Peter? edalus, zegarmistrz.

Piszę do Ciebie korzystaj? C z urządzenia bardzo starego, które może robić błędy w tekściE. Nie
zwracaj na tO uwagi; to urządzenie, z

którego nigdy dot? d nie korzystałem.

Chciałbym bardzo, żebyś zaniósł kartkę zał? czon? do teGo listu do Willi ArgO.

Pytaj o Nestora ogrOdnika.

Zrobisz tO, prawda?

Będę ci wdzięczny na wieki.

Peter

mmzeAvmz^imtmmmmmumi®® 273

^imumm&minimummitmimniuiu:

/

KRUŻGANEK

Projektant: \ Rozdział:

PETER DEDALUS i 30

Kiedy burza w grocie w końcu ucichła, Jason oderwał się od steru. Julia wciąż jeszcze leżała na
pokładzie Metis.

Pobiegł jej na ratunek, rozglądając się wkoło.

-

background image

Nic ci nie jest, Julio?

Jego siostra otworzyła oczy.

-

Powiedz mi, że jesteśmy tu sami.

W tej samej chwili dobiegł ich odgłos ciała uderzającego o wodę i

przekleństwo wściekłego Manfreda:

-

Jasna cholera! A już się prawie udało...

Jason przygryzł usta.

-

Niestety, muszę ci powiedzieć coś całkiem innego...

Podbiegli oboje do burty Metis i ujrzeli Manfreda wściekle miotającego się w wodzie. Przepłynął
kawałek, uczepiony statku, ale ostatecznie ześlizgnął się do wody. Obliwia tymczasem zeskoczyła już
z Metis i wbiegła na schody prowadzące do ciemnych drzwi - tych drzwi, nad

którymi były umieszczone trzy żółwie.

-

Cześć, smarkacze! - pozdrowiła drwiąco dzieci.

Julia też miała chęć wyskoczyć z Metis, ale Jason powstrzymał ją.

-

Już nic nie możemy zrobić.

Spojrzeli na ociekającego wodą Manfreda, który wlókł się po schodach za swoją panią.

-

Wystarczyłoby, żeby dwie pierwsze osoby, jakie napotkamy,

przeszły z nami na tamtą stronę... - szepnęła Julia. - I tym sposobem zamknęlibyśmy ich na zawsze za
Wrotami Czasu.

-

background image

Oni mogą zrobić z nami to samo.

276 <8s%mimm®mmmmmsmmimma

£

Bliźnięta zostały na statku, a Obliwia podeszła do drzwi i popchnęła je.

-

Och, cudownie! - wykrzyknęła, zaglądając na drugą stronę. -

Dobry Pierwszy Klucz, dzieciaki!

-

Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

-

Chcecie, żebym wam przypomniała, jak to się zakończyło w

Krainie Puntu?

Jason zacisnął pięści ze złości.

-

Zaczekamy, aż wyjdą... - postanowiła Julia.

Obliwia zniknęła za ciemnymi drzwiami, Manfred natomiast obrócił się jeszcze raz w ich stronę,
posyłając im piorunujące spojrzenie z

pogróżkami. Poprawił sobie plecak na ramionach i włożył swoje

odblaskowe przeciwsłoneczne okulary.

Po czym odszedł.

Dzieci, znowu same, zaczęły się naradzać, co robić dalej.

-

Jestem potwornie zmęczona - wyznała Julia. - Cały dzień biegamy

z miejsca na miejsce. I zupełnie nie mam pojęcia, co się znajduje za tymi drzwiami.

Na szczęście Jason miał przy sobie dziennik z notatkami Ulyssesa

background image

Moore'a.

-

Wygląda to na skrzyżowanie ziemskiego raju ze średniowiecznym

zamkiem... - zauważył, kartkując dziennik.

-

A zatem?

-

A zatem sądzę, że powinniśmy przynajmniej rzucić okiem.

-

A Rick?

-

Nie wiem, Julio, ale mam takie przeczucie, że tym razem

będziemy tylko my dwoje.

Julia westchnęła zmęczona i wystraszona. Brat dał jej szturchańca.

-

Możemy to zrobić, siostrzyczko. Musimy tylko otworzyć te drzwi,

odnaleźć Blacka i wrócić tu przed Obliwią.

Julia - całkiem nieprzekonana - zeszła z pokładu Metis i weszła na schody obrośnięte solą morską.

-

Trzy żółwie... miejcie nas w swej opiece - szepnął jej brat,

popychając drzwi. - Idziesz ze mną, siostrzyczko?

-

Idę, jasne, że idę - odpowiedziała Julia.

Za drzwiami powitała ich fontanna. Drzwi znajdowały się we wnęce

background image

arkady pięknie rzeźbionej w kwiatowe motywy, Krużganek otoczony

był małymi białymi kolumienkami.

Usłyszeli szum spadającej wody, a w oddali - jakieś krzyki.

Jason spojrzał w stronę wyjścia i zobaczył grupę osób odwróconych

tyłem. Natychmiast dał znak Julii, by się ukryła, i oboje przylgnęli płasko do kolumny.

Jakieś pięćdziesiąt kroków od nich stał oddział około dwudziestu

żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. Mieli na sobie lśniące żelazne zbroje i kopie o spiczastych końcach.

-

Musiała zajść jakaś pomyłka! - krzyczała Obliwia Newton, stojąca

pomiędzy nimi. Manfred leżał twarzą do ziemi, a obok niego - rozbite okulary odblaskowe.

-

Żadna pomyłka, panie! - zawołał jeden z żołnierzy, zwracając się

zapewne do jakiegoś swego przełożonego. - Właśnie złapaliśmy tych

dwoje cudzoziemców.

-

Mogę wszystko wyjaśnić! - zawołała Obliwia.

-

Do lochu z nimi! - zagrzmiał dowódca żołnierzy.

^mmmmammmmammm» Krużganek mmmmtasmmuammmaami

Jason zerknął na siostrę z wielką satysfakcją.

-

Złapali ich! - szepnął.

-

Całe szczęście, że wyszli pierwsi... Dzieci okrążyły cały

background image

krużganek, trzymając się z dala

od żołnierzy, którzy nie bacząc na protesty Obliwii i Manfreda,

eskortowali ich gdzieś na zewnątrz.

Potem przemknęły się w cieniu krużganka w nadziei, że znajdą jakieś inne wyjście. Zobaczyły schody
prowadzące w górę. Jason spojrzał na stopnie, które ginęły gdzieś w ciemności, i spytał:

-

To jak? Wchodzimy?

/

PIATY

PRAWDA

Rozdział:

DEDALUS

mmimmagmmb

Pan Covenant chwilę wcześniej zaparkował swój samochód na

dziedzińcu Willi Argo. Rick minął bramę i skierował się w stronę

domku Nestora. We wszystkich oknach domku ogrodnika paliło się

światło.

Wszedł po schodkach i zastukał gwałtownie do drzwi.

Otworzył mu Leonard Minaxo, latarnik. Był owinięty ciemnym

ręcznikiem, a mokre włosy lepiły mu się do czoła.

-

A ty co tu robisz? - spytał Ricka.

-

Mógłbym pana zapytać o to samo. Jest Nestor?

Ogrodnik podszedł, kulejąc, i stanął za plecami Leonarda.

background image

-

A, to ty, Rick. Wejdź proszę. My tu... gawędzimy sobie z

Leonardem.

Dał znak, by Leonard odsunął się od drzwi i pozwolił wejść młodemu Bannerowi.

-

A Jason i Julia?

-

Weszli - odparł ponuro chłopiec.

-

Co takiego? - Było coś dziwnie niepokojącego w głosie Nestora. -

O tej porze? - Nestor zbladł. - Rodzice się zorientują!

-

I nie sami weszli.

-

Co to znaczy? - Ogrodnik po omacku poszukał krzesła i usiadł, a

Leonard wolno zbliżył się do Ricka i stanął obok niego.

Oparł się o umywalkę i powiedział:

-

Jesteś cały spocony.

-

Bo biegłem - burknął Rick i nadal patrzył w oczy Nestorowi. W

jego oczach widać było gniew pomieszany z rozpaczą.

wsimmmmmmnr^mmmsmimmmniP 282

<mmmmimmmummmma%ammm

background image

iimmsmimnrpAnmvssAmumr&P

Prawda

Jakieś gorączkowe pragnienie prawdy.

-

Obliwia z Manfredem też weszli.

Nestor otworzył usta, a po chwili je zamknął. Zacisnął palce na kolanach tak mocno, że aż mu
zbielały ręce.

-

Wdarli się do domu. Zaskoczyli nas od tyłu i zmusili do przejścia

przez Wrota Czasu.

Stary ogrodnik zaczął kiwać głową w milczeniu.

Leonard walnął pięścią w umywalkę.

-

Tego już za wiele! Ale jak się dostali do domu?

-

My też zadawaliśmy sobie to pytanie.

-

Czy nie było cię tutaj, w ogrodzie? - dopytywał się Leonard. - A

pani Covenant nie było w domu?

-

Fryzjerka! - wykrzyknął nagle Nestor. - Przyjechali z fryzjerką.

Ona... Niech to diabli!... Co za głupiec ze mnie! Ona miała pomocnika.

-

Manfreda - odgadł Rick.

-

background image

Obliwia z pewnością ukryła się w samochodzie - westchnął. -A

ja... ja nie pomyślałem, żeby sprawdzić samochód. - Po czym zwrócił się do Ricka. - Ale ty skąd się
tu wziąłeś?

-

Uciekłem. Wszedłem w jeden z korytarzy prowadzących na

śmierć.

-

A Jason z Julią?

-

Nie wiem. Myślę, że wsiedli na Metis.

-A...

-

Nie wiem.

Nestor wstał, podszedł do okna i spojrzał na palące się światła w Willi Argo.

-

Musimy zawiadomić państwa Covenant.

mmmimmmm^mimmnmiismaa» 283

Rick zaczekał, aż któryś z mężczyzn zacznie mówić, po czym widząc, że żaden się nie odzywa,
powiedział:

-

Doskonale wiecie, co znajduje się pod urwiskiem, prawda? Znacie

wszystkie groty, znacie pociąg wiecznej młodości, podziemne

korytarze... Wiecie o ogrodzie...

Cisza.

-

background image

I wiecie, którędy przeszedłem, żeby się wydostać. Prawda?

Wszystko wiecie?

-

Przeszedłeś przez most? - spytał go Leonard Minaxo.

-

Tak - odparł Rick. - I widziałem kwiaty. Mężczyźni wymienili

między sobą długie spojrzenie.

-

Kto je tam położył?

>

Cisza.

-

Który z was dwóch jest Ulyssesem Moorem?

-

Rick... - szepnął Leonard, ale na tym poprzestał.

-

Nie, dość już tego. Muszę się dowiedzieć wszystkiego! Odkryłem,

kto został w Wenecji, by umożliwić Penelopie ślub i pozostanie w

naszych czasach! Odkryłem, że grób Pe-nelopy jest pusty! I pusty jest też grób Ulyssesa! Dlaczego?
Zechcecie mi to wyjaśnić?

Nestor odszedł kilka kroków, nachylił się i spod kanapy wyciągnął stare płótno zwinięte w rulon.

-

Tam jest Julia, tam... z Obliwią... - zaczął szlochać Rick.

-

I Jason... też tam jest! A ja nie wiem, co robić! Nie wiem, jak im pomóc!

background image

-

Jeśli wsiedli na pokład Metis, nie ma sposobu, żeby tam wejść -

powiedział Leonard, zwracając się do Nestora.

-

Mam rację?

Rick spojrzał na starego ogrodnika oczami pełnymi łez.

I

284 śmmriimnmnimm^mmAP/mmnm

Prawda

tmsBzmm

-

Który z was jest Ulyssesem Moorem? - spytał ponownie.

Nestor przykuśtykał bliżej, oparł się o stół i bez słowa rozwinął rulon z obrazem.

Rick spojrzał na twarz na portrecie. Płótno było rozdarte, a następnie starannie zaszyte. Chłopiec
otarł sobie łzy wierzchem dłoni.

-

To jest ten brakujący obraz znad schodów?

-

Tak - odpowiedział Leonard Minaxo.

Rick przesunął palcem po nazwisku umieszczonym pod wizerunkiem.

Ulysses Moore.

-

A więc to ty? - wyszeptał.

/

ułnmsssm^ummmmmmmnrai-p 285

background image

W tej samej chwili ktoś zastukał gwałtownie do drzwi. Nestor zwinął

obraz i spojrzał na Leonarda, który podbiegł do drzwi.

To był Fred Śpiczuwa.

-

Hej, Fred! - zawołał olbrzym z latarni. - Jakie dobre wiatry cię tu przywiały?

-

Mam wiadomość dla Nestora - wykrztusił. - Wiadomość dla

Nestora!

-

Wiadomość? - spytał Leonard. - A od kogo?

-

Od Petera Dedalusa! - wykrzyknął Fred Śpiczuwa, wymachując

kartką mokrą od farby.

CIĄG DALSZY NASTĄPI -

)

Nota od Redakcji

Drodzy Czytelnicy,

zniknięcie naszego współpracownika wydaje się coraz bardziej

tajemnicze. Tuż przed oddaniem tekstu do druku otrzymaliśmy ten list.

Stempel na znaczku pochodzi z Kilmore Cove. Wyęłany został

siedemnaście dni temu.

/

Drogi Ulyssesie,

przekonałem Obliwię Newton, że Black Wulkan odnalazł Pierwszy-

background image

Klucz i że zabrał go ze sobą do ogrodu księdza Gianni.

ponęrślałem, że w ten sposób wyeliminuję ją ostatecznie z gry. Długo się zastanawiałem, czy wrócić
do Kilmore Cove na jej miejsce, ale tu w Wenecji jest - jak wiesz - tak wiele rzeczy, że lepiej, by
ona ich nie odkryła.

Kie wiem, czy drzwi Willi Argo są otwarte i czy ty masz jeszcze klucze od nick. Jeśli drzwi są
otwarte,

*

,1

spraw, żeby Obliwia wyjeckała. Uprzedziłem Macka o jej przybyciu. On już będzie wiedział jak ją
zatrzymać. ___

\|s/TEKE50jKCE

Twój serdecznie oddany Peter Dedalus

background image

1.

W zatoce Whales Cali................................................9

background image

2.

Niezły pasztet............................................................15

background image

3.

W Willi Argo............................................................27

background image

4.

U dyrektora..............................................................35

background image

5.

Gorączka..................................................................41

background image

6.

W Wenecji................................................................47

background image

7.

W domu Bannera....................................................53

background image

8.

Ukryta koparka........................................................61

background image

9.

Obiad w Willi Argo..................................................65

10. Po obiedzie w Willi Argo..........................................73

11. Dom Marco Polo......................................................85

12. Obcy..........................................................................95

13. Między skałami ....................................................111

14. Awers czy rewers....................................................119

15. Stacja kolejowa ...:..................................................125

16. Pułapka..................................................................i 35

17. Tajemnicze rury......................................................143

18. Działające zwrotnice..............................................163

19. Goniąc Klio............................................................177

20. Pod powierzchnią..................................................185

21. Grota ......................................................................195

22. Podchody Obliwii ..................................................205

23. Nieznajomy.........................'...................................215

24. Ktoś stuka................................................................223

25. Drzwi do ogrodu....................................................229

26. Topielec....................................................................-237

27. Korytarz śmierci ....................................................245

28. Intruzi ....................................................................257

29. Strażnicy czasu ......................................................269

30. Krużganek..............................................................275

31. Prawda....................................................................281

background image

MOORE

background image

1. Wrota Czasu

Kilmore Cove, Kornwalia. Jason i Julia, bliźnięta w wieku jedenastu lat, właśnie przeprowadzili się
z Londynu do Willi Argo, wielkiego dworu nad urwiskiem, strzeżonego przez Nestora, starego
ogrodnika, milczka, który prawdopodobnie dużo wie o tym domu... Pewnego wieczoru,

korzystając z nieobecności rodziców zajętych ważnymi sprawami w

Londynie, Jason, Julia oraz ich nowy kolega z Kilmore Cove - Rick

zaczynają zwiedzać to stare domostwo, pełne tajemniczych pokoi i

kluczy... W końcu natykają się na ukryte za szafą drzwi, których nijak nie da się otworzyć. Drzwi
mają cztery zamki, ale żaden z kluczy w domu do nich nie pasuje.

Co znajduje się za tymi drzwiami? I dlaczego ktoś chciał je ukryć?

Dzieci postanawiają za wszelką cenę je otworzyć.:.

background image

2. Antykwariat ze

starymi mapami

Starożytny Egipt, Kraina Puntu. Jason, Julia i Rick przekroczyli Wrota Czasu i weszli do Domu
Życia, potężnej, pełnej labiryntów biblioteki-archiwum, gdzie przechowywane są papirusy i
gliniane,tabliczki

pochodzące z wielu zakątków świata. Tym razem poszukują tajemniczej mapy ukrytej w legendarnej
Nieistniejącej Komnacie. Tylko właściciel

„Antykwariatu ze starymi mapami" wie coś, co może naprowadzić ich na właściwy trop...

/

background image

3. Dom Luster

Dziwne rzeczy dzieją się w Kilmore Cove. Jest tu pomnik króla, który nigdy nie istniał, i tory
kolejowe, które nigdzie nie prowadzą. Nie można się połączyć z Internetem, a telefony komórkowe
nie mają zasięgu.

Wygląda też na to, że miasteczko zostało usunięte ze wszystkich map, żeby ukryć w ten sposób jakąś
tajemnicę. Czy Ulysses Moore wie coś o tym?

Tym razem śledztwo Jasona, Julii i Ricka rozpocznie się w Domu

Luster, tajemniczej siedzibie genialnego wynalazcy Petera Dedalusa, zaginionego przed laty bez
śladu...

background image

4. Wyspa Masek

Jason, Julia i Rick są gotowi do kolejnej podróży: Peter Dedalus, jedyny człowiek, który może im
pomóc w odnalezieniu Pierwszego Klucza,

przekroczył Wrota Czasu i ukrywa się w osiemnastowiecznej Wenecji.

Perfidna Obliwia Newton jest już na jego tropie, więc dzieci muszą działać szybko - trzeba odnaleźć
tajemniczego Czarnego Gondoliera i trafić na Wyspę Masek, o której nikt nie słyszał...

<tm

«gXlLMORE COVE p

RUNABOUT TICKETS

Passports to the CORNWALL COAST and MOORS

Stf>'.0<

iQrtOi'.O« iQVvO iHS '.Of

3䮣8i£§35

% jGijP! iCilCi jO/^J ¡Oi ¡Cti < >:• < ■!-.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Baccalario Pierdomenico Ulysses Moore 8 Mistrz piorunów
Baccalario Pierdomenico Ulysses Moore 12 Klub Podróżników w Wyobraźni
Baccalario Pierdomenico Ulysses Moore 10 Lodowa Kraina
Baccalario Pierdomenico (pseud Moore Ulysses lub Belpois Jeremy) Kod Lyoko 01 Podziemny zamek
Baccalario Pierdomenico (pseud Moore Ulysses lub Belpois Jeremy) Kod Lyoko 02 Bezimienne miasto
Baccalario Pierdomenico Ulysses Moor 11 Ogród Popiołu
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 05 Kamienni straznicy
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 4
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 2
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 6
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 5
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 3
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 1
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 12
Baccalario Pierdomenico, Alessandro Gatti Magiczna zagadka
Baccalario Pierdomenico Kieliszek Trucizny

więcej podobnych podstron