Leigh Michaels
Nowy wspólnik
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Metalowy dach zaskrzypiał żałośnie pod kolejnym ude
rzeniem wiatru. Niby już kwiecień, a wydaje się, że jest
środek zimy. To tylko takie wrażenie, pocieszyła się w duchu
Melanie. Kudłaty piesek śpiący przy jej nogach cichutko
zawył przez sen, wtórując zawodzeniu wiatru.
Ktoś otworzył drzwi oddzielające biuro od warsztatu. Me
lanie odwróciła się od komputera, popatrzyła na starodawny
zegar wiszący na ścianie. Na progu stanął jeden z pracowni
ków. Wycierał ręce w zatłuszczoną szmatę. Piesek, który
czujnie podniósł głowę, znowu ułożył się do spania.
- Jeszcze nie poszedłeś, Robbie? - zdziwiła się.
- Pomyślałem, że położę na buicka jeszcze jedną warstwę
wosku - odparł mechanik. - Trochę za mało błyszczał.
Melanie uśmiechnęła się.
- Jesteś niemożliwy. Tak dmuchasz i chuchasz na ten sa
mochód, jakbyś go robił dla siebie. Zresztą nie tylko z tym
jednym tak się cackasz. Doceniam to. Pan Stover będzie
wniebowzięty, gdy jutro przyjedzie po auto.
Robbie wzruszył ramionami.
- Zależy mi, by klient był zadowolony. Koszt dodatko
wego wosku jest niczym w porównaniu z sumą, jaką płaci za
odrestaurowanie auta. Chcesz zobaczyć? - zapytał z nadzieją
w głosie.
RS
Już widziała. Przez ostatni miesiąc oglądała go codzien
nie. Ale jeśli teraz nie pójdzie, Robbiemu będzie przykro.
Wstała i ruszyła za nim do warsztatu. Piesek deptał jej po
piętach. Robbie rzucił ścierkę, sięgnął po następną.
- Wycierasz ręce czy jeszcze bardziej je brudzisz? - za
śmiała się Melanie. Popatrzyła na stojący w boksie kabriolet.
W ostrym świetle błękitny lakier błyszczał jak lustro, śnież
nobiały dach lśnił jak nowy. Prawdziwe cacko z poprzedniej
epoki. Budzący zachwyt krążownik szos. - Wspaniały — po
wiedziała z uznaniem.
- Uhm - z satysfakcją potwierdził Robbie. Widziała, że
rozpiera go duma. Z czułością pogładził błotnik. - Wygląda
trochę inaczej niż wtedy, gdy ściągnęliśmy go z placu.
- Pamiętam. Przywalony starymi błotnikami, na tylnym
siedzeniu mysie gniazdo i od co najmniej dwudziestu lat bez
oleju. Jest nie do poznania.
- Silnik chodzi jak złoto. Chcesz posłuchać?
Dobrze wiedziała, że Robbie o tym marzy.
- Odłóżmy to do jutra. Wstawisz go do salonu, i wszyscy
zaniemówią. Pan Stover padnie z wrażenia.
Piesek, dotąd spokojny, nagle podbiegł do drzwi. Zjeżył
się i zawarczał. Zaczął szczekać.
Robbie zmarszczył brwi.
- Za późno na klienta. Zresztą drzwi są zamknięte.
- To pewnie Jackson. Ma klucz. Spokojnie, Scruffy. -
Piesek przestał szczekać, teraz już tylko wydawał z siebie
głuche warczenie. Melanie otworzyła drzwi.
- Jestem tutaj! - zawołała.
Z biura wynurzył się młody mężczyzna. Spod rozpiętych
pół beżowego płaszcza wyzierał czarny smoking. Starannie
RS
ułożone jasne włosy wyglądały, jakby dopiero co wyszły
spod ręki fryzjera. Uczesał się przed wejściem czy utrwalił
je lakierem? - mimowolnie przemknęło jej przez myśl.
- Już myślałem, że po prostu poszłaś do domu - powie
dział kwaśno.
- Mogłabym zapomnieć o naszym spotkaniu? - zarepli
kowała. - Pamiętam o tym równie dobrze jak ty.
Melanie robiła wszystko, aby nie okazać swojej irytacji.
Trudno lubić kogoś, kto wiecznie ma pretensje i żale. Wy
znawała jednak zasadę, że w interesach należy poskramiać
własne sympatie i... antypatie. Tak, powinna przewidzieć, że
pojawi się właśnie dziś. Wszak zawsze wybierał jak najmniej
odpowiedni moment.
Jackson przeniósł wzrok na Robbiego.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?
Ton, jakim zadał pytanie, nie pozostawiał wątpliwości co
do jego intencji. Robbie poczerwieniał.
- Melanie, mam zostać?
- Nie, idź do domu. Angie czeka. - Robbie wyszedł bez
słowa. - Prawdę mówiąc, przyszedłeś trochę nie w porę -
rzekła. - Robbie pokazywał mi auto, które właśnie skończył
remontować. - Okrążyła samochód, z uwagą przyglądając
się lśniącej karoserii. Robbie miał rację. Dodatkowa warstwa
wosku cudownie wzmacniała efekt. Jutro rano musi mu to
powiedzieć. Zasłużył na słowa uznania.
Jackson popatrzył na buicka.
- Nie rozumiem ludzi, którzy płacą takie pieniądze za...
- Każdy ma prawo wyboru. Chyba nie chcesz mi wmó
wić, że masz do tego osobisty stosunek. Nieźle dziś wyglą
dasz - zmieniła temat. - To tylko kolacja czy może teatr?
RS
Jackson wystudiowanym gestem uniósł brwi.
- Jeśli się wybierasz do Century Club, to raczej nie po
wiesz, że to tylko kolacja.
Nie raz zastanawiała się, czy Jackson rozjaśnia włosy, czy
przyciemnia brwi. Coś musi robić, to oczywiste. Kontrast jest
zbyt wyraźny.
- Rozumiem. Cóż, ja nigdy tam nie byłam.
- Czy to aluzja, żebym cię zaprosił?
- Nie! Nie miałabym pojęcia, jak się tam zachować.
- Chyba tak. - Jackson roześmiał się. - Chętnie bym je
szcze pogadał, ale Jennifer na mnie czeka.
Nie miała okazji poznać jego ostatniej panienki. Ciekawe,
czy powiedział jej, skąd bierze pieniądze.
- Więc jeśli masz dla mnie gotowy czek...
- Mam. - Ruszyła do biura. Po drodze gasiła światła.
Jackson uważnie patrzył na sumę wypisaną na czeku.
- Dość skromnie. Jak można się za to utrzymać?
- Nie można - potwierdziła. - To, co jest na czeku, to
połowa miesięcznego zysku. Ja mam jeszcze pensję.
- To nie jest w porządku.
- Nie jest w porządku? Gdybyśmy zatrudnili menedżera,
też byśmy musieli mu płacić. I to słono. Zarządzam firmą,
więc biorę za to pieniądze. Jeśli ci to nie odpowiada, możesz
tu pracować.
- Pracuję. Ciągle mówię ludziom o naszej firmie.
- I przez ostatni rok ściągnąłeś jedną osobę. Która w do
datku niczego nie kupiła.
- To już nie moja wina.
- Może gdybyś się bardziej starał, znalazłoby to wyraz na
twoim czeku. Cześć, Jackson, do zobaczenia za, miesiąc.
RS
Zamknęła za nim drzwi. Wyłączyła komputer i w zamy
śleniu popatrzyła na wiszące na ścianie kluczyki. Co najmniej
ze dwadzieścia. Jest z czego wybierać.
- Jak myślisz, Scruffy? Czym dzisiaj wracamy? Za duży
wiatr na kabriolet. Masz ochotę na corvettę starszą od twojej
pani czy na niewiele młodszego sportowego pontiaca?
Pontiac stał bliżej wyjścia i to przeważyło. Wzięła kluczy
ki. Myślami wciąż była przy Jacksonie. Chyba bardzo mu się
śpieszyło do tej Jennifer, bo zwykle zostawał dłużej i uparcie
przekonywał, by odkupiła jego udziały w firmie.
Chętnie by go spłaciła, gdyby miała ćwierć miliona dola
rów. Albo gdyby Jackson się opamiętał i zszedł z ceny.
Ale prędzej wygra w totka, niż to się stanie.
Kiedy nazajutrz przyjechała do pracy, buick był wysta
wiony na zewnątrz. Robbie postawił go przy samym wejściu.
Kabriolet stał nieco na ukos, dach miał opuszczony. Wypo
lerowany chrom lśnił w słońcu.
Zaparkowała pontiaca i ruszyła do pochylonego nad ma
ską Robbiego. Scruffy, z nosem przy ziemi, buszował po
parkingu.
- Nie boisz się, że szyba się zakurzy? - zażartowała, pod
chodząc do buicka.
- Pomyślałem, że jak go tu wystawię, to przyciągnie uwa
gę. - Pokazał na szosę biegnącą w pobliżu salonu. - Wszy
scy będą zwalniać, żeby go lepiej zobaczyć.
- Bez wątpienia. - Osłoniła oczy, patrząc na podjeżdża
jący na parking samochód. - Szkoda, że nie możemy potrzy
mać go tu z tydzień. Pan Stover właśnie przyjechał.
Lata praktyki w biznesie nauczyły ją jednego - że czasa-
RS
mi lepiej powiedzieć za mało niż za dużo. Dlatego teraz, gdy
pan Stover wysiadł i ruszył w ich stronę, poprzestała na
„dzień dobry". W milczeniu czekała na jego reakcję.
Wiedziała, że to musi potrwać.
Praca w tej branży nauczyła ją cierpliwości. Kolekcjone
rzy zabytkowych aut to szczególna grupa klientów. Wiedzą,
czego chcą. I żadne namowy, żadne przekonywania nie zmie
nią ich nastawienia. Będą czekać na swój wymarzony samo
chód, choćby miało to trwać latami. Taką samą cierpliwość
trzeba okazać tym, którzy noszą się z zamiarem sprzedania
swojego cennego okazu, ale nie mogą się zdecydować. Cierp
liwość i jeszcze raz cierpliwość. Również przy samym pro
cesie przywracania starego grata do dawnego blasku. Odna
wianie zabytku wymaga czasu i spokoju.
Przyjemnie było patrzeć na pana Stovera. Był jak urze
czony. Jego odnowiony buick lśnił jak nowy. Pan Stover nie
odrywał od niego oczu. Nie pierwszy raz była świadkiem
podobnej sceny. Czekała. Nie odezwie się pierwsza, nawet
gdyby miała tak stać godzinę.
Kątem oka dostrzegła samochód skręcający z autostrady
i podjeżdżający na parking przed salonem. Czyżby to była
baritsa? Ten charakterystyczny kształt... Wprawdzie tylko
raz widziała to auto, jednak jego wydłużona, sportowa syl
wetka zapadła jej w pamięć.
Odwróciła się, by widzieć lepiej. To baritsa. Lśniąca czar
nym lakierem, jakby przed sekundą wyjechała od dealera.
Nie miewali klientów jeżdżących takimi autami.
Może Jackson wziął sobie do serca jej słowa? Wczoraj
wybierał się do Century Club, czyżby tam zarekomendował
ich firmę i kogoś zachęcił?
RS
Przestań się łudzić, zgromiła się w duchu. Najprawdopo
dobniej ktoś chce zapytać o drogę.
Baritsa zaparkowała obok zielonego ehevroleta. Kierowca
nie wyłączył silnika.
Przez przyciemnione okno widać było tylko zarys sylwet
ki człowieka za kierownicą. Wysoki mężczyzna. Miał unie
sioną rękę, jakby rozmawiał przez komórkę.
Usłyszała głos pana Stovera i odwróciła się raptownie. Ale
się zagapiła!
- Przepraszam - rzekła ze skruchą. - Nie dosłyszałam.
- Jestem oszołomiony, wprost nie wierzę własnym oczom
- powiedział z uniesieniem. - Nigdy nie mogłem sobie da
rować, że sprzedałem swojego starego buicka. To był mój
pierwszy samochód. A teraz mam takiego samego, jest taki
piękny... - Uśmiechnął się z rozmarzeniem, sięgnął do kie
szeni. - Pora się rozliczyć.
- Chodźmy do biura - zaproponowała Melanie. Nie mog
ła oprzeć się pokusie, by jeszcze raz nie zerknąć na baritsę.
Unikatowy samochód nie uszedł uwagi pana Stovera.
- Ciekawe, czego tu szuka. Taki wóz nie bardzo pasuje
do tego miejsca.
- Może zobaczył buicka i chce go kupić.
- Niech próbuje - uśmiechnął się pan Stover.
Wprowadziła go do biura, wręczyła do przejrzenia papiery
auta i poszła po kawę.
Wyjęła z automatu dwa kubeczki, dodała cukier i śmie
tankę. Ktoś otworzył drzwi. Podekscytowana, podniosła
głowę. Nie powinna Uczyć na to, że człowiek, który przy
jechał takim szpanerskim autem, zostanie ich klientem, jed
nak nigdy nie wiadomo...
RS
Do środka wszedł Jackson.
Zamurowało ją. Przecież był tu dopiero wczoraj. Odebrał
czek, następne spotkanie planowali dopiero za miesiąc.
Poza tym od kiedy Jackson jeździ baritsą?
Pewnie pożyczył ją od Jennifer.
- Mel - odezwał się Jackson. - Muszę z tobą pogadać.
- Nie w tej chwili. Klient nasz pan. A właśnie teraz mam
u siebie klienta. I liczę na pokaźny czek.
- To nie zajmie ci dużo czasu. Usiądź, proszę. Chcę tylko
powiedzieć, że.
Potrząsnęła głową i wyszła. Zamknęła drzwi do biura.
Kwadrans później pożegnała pana Stovera i z satysfakcją
patrzyła, jak olbrzymi buick wjeżdża na autostradę. Baritsa
nadal stała, za to Jackson gdzieś zniknął.
Ledwie przestąpiła próg biura, usłyszała dziwne odgłosy
dochodzące z warsztatu. Pośpiesznie otworzyła drzwi.
- Co się dzieje? Czy komuś coś się stało?
- Jeszcze nie - z ponurą miną odparł Robbie.
- To o co chodzi? - Potoczyła wzrokiem po stojących
mężczyznach. Robbie, dwóch pracowników i Jackson.
Dziwne. Jackson zawsze trzymał się z dała od warsztatu.
Jeśli już musiał, stawał w drzwiach. Jakby obsesyjnie się bał,
że zaraz się ubrudzi.
Robbie gniewnie popatrzył na Jacksona.
- Próbował ukraść narzędzia.
- Ukraść! - wybuchnął Jackson. - To oszczerstwo! Te
narzędzia należały do mojego ojca, a teraz są moje. Niczego
nie kradłem.
Melanie zrobiła krok do przodu.
- Zaraz, zaraz. Po co ci te narzędzia?
RS
- Właśnie - podchwycił jeden z mechaników. - Nawet
by nie wiedział, do czego służą.
- Wyjaśnijmy coś sobie - ciągnęła Melanie. - To nie są
narzędzia twojego ojca, ale firmowe. Jesteś współwłaścicie
lem, więc o co ci chodzi.
Usłyszała, że ktoś wchodzi do środka. Odwróciła się.
- Zaraz podejdę... - uśmiech zamarł jej na wargach.
Na progu stał wysoki, barczysty mężczyzna. Kruczoczar
ne włosy, oczy lśniące srebrzystym blaskiem. Przystojny, ale
nie w tak wyzywający sposób jak Jackson. O takich się mó
wi, że są interesujący. Za trzydzieści lat, gdy przeminie uroda
Jacksona, ten nadal będzie atrakcyjny.
Uspokój się, przykazała sobie w duchu. Przełknęła ślinę.
Zrobiła krok w jego kierunku.
- Już do pana idę.
- Poczekam. - Miał głos taki sam jak oczy - aksamitny.
- Nie śpieszy mi się.
- Bardzo pana przepraszam, ale klienci nie mogą tutaj
wchodzić. To wymogi firmy ubezpieczeniowej. Jeśli ze
chciałby pan przejść na salę ekspozycyjną.
- Nie jestem klientem.
Teraz ją olśniło. To nie Jackson przyjechał baritsą, tylko
ten facet. To on siedział za kierownicą.
- Szukam kogoś. Czy jest tu Mel Stafford?
Melanie zrobiła krok do przodu.
- Owszem. To ja.
Zaskoczyła go. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
-Pani?
Już dawno powinna do tego przywyknąć. Ludzie zwykle
tak reagowali, dowiadując się, że firmę prowadzi kobieta.
RS
Myślała, że już się z tym oswoiła i w takich sytuacjach
nie powinna się irytować.
Nie jest klientem. W takim razie po co tu przyszedł?
- Czym mogę panu służyć, panie... - zawiesiła głos.
Nie odpowiedział. Uważnie przyglądał się hali i stojącym
w niej remontowanym autom.
- Jackson - odezwał się wreszcie. - Mówiłeś, że firma
zajmuje się klasycznymi wozami.
Może jednak pomyliła się co do Jacksona? Może rzeczy
wiście wziął sobie do serca jej słowa i zareklamował firmę?
Tylko chyba niezbyt dobrze trafił.
Jackson uciekał wzrokiem.
- No tak, w pewnym sensie.
- Ja bym nie nazwał tego stajnią wyścigowych maszyn.
- Nie mówiłem...
- To bardziej wygląda na skład starych rzęchów.
Melanie podeszła bliżej.
- Przepraszam, że przerywam, ale jeśli przyszedł pan kry
tykować nasze produkty, to uprzejmie proszę, by zechciał pan
wyjść i przestał zabierać nam czas.
Robbie z wrażenia wypuścił powietrze. Ona też nie mogła
uwierzyć, że powiedziała coś takiego. Nigdy nie zdarzyło się
jej wyprosić klienta.
- Mel Stafford - powiedział nieznajomy. - Domyślam
się, że pani jest tu menedżerem.
- Tak. I dlatego proszę... dlatego stwierdzam, że pora, by
pan stąd wyszedł.
- Tylko że ja się nigdzie nie wybieram - odparł. - Jestem
nowym szefem.
RS
Wyatt spodziewał się, że jego oświadczenie może być
sporym zaskoczeniem. Wystarczyło jedno spojrzenie na
twarz Jacksona, by domyślić się, że niczego nie powiedział.
Inaczej nie chowałby teraz głowy w piasek.
Udaje, że nic się nie stało, przemknęło mu przez myśl.
Nie spodziewał się jednak takiej reakcji. Trzech mechani
ków patrzyło na niego groźnie, jakby zaraz mieli na niego
skoczyć. Jackson pozieleniał jeszcze bardziej.
A ich kierowniczka zaczęła klaskać, jakby właśnie odsta
wił zabawną cyrkową sztuczkę.
No nie, tego się nie spodziewał.
Dziewczyna przestała klaskać.
- Całkiem dobrze panu wyszło. Nie mam pojęcia, czemu
Jackson chciał nas rozbawić, ale udało się. A teraz, pozwoli
pan, że wrócimy do swoich zajęć.
Wyatt podszedł do niej nieco bliżej.
- To nie był żart, Mel.
Ma zielone oczy, zauważył mimowolnie. Skrzące się gnie
wem. Zielonooka i rudowłosa, niebezpieczne połączenie.
Trzeba mieć się na baczności.
- Dla ciebie pani Stafford.
- Jak sobie pani życzy, pani Stafford. Gdyby to był żart,
Jackson nie chowałby się z tyłu, zielony ze strachu.
Odwróciła się i popatrzyła na Jacksona. Wyatt z satysfak
cją obserwował, jak powoli zaczyna do niej docierać przykra
prawda.
- Do cholery, coś ty zrobił? - wydusiła.
Jackson stał się jeszcze mniejszy.
To bardzo ciekawe, pomyślał Wyatt, uważnie przypatrując
się tej scenie. Pierwsze, co trzeba zrobić, to pozbyć się tej
RS
dziewczyny. Wyobraża sobie, że jest ważniejsza od szefa. To
niedopuszczalne.
Na jej twarzy malowały się zmienne emocje. Zdumienie
przeszło w przerażenie, potem rezygnację. Zamrugała, sku
piła uwagę na wpatrzonych w nią pracownikach.
- Robbie, zabierajcie się do pracy - zakomenderowała.
- Pan Barnett chciałby w tym tygodniu odebrać swojego
forda. Panowie, zapraszam do mojego biura - zwróciła się
do Jacksona i nieznajomego. - Tam spokojnie porozma
wiamy.
- Mel, ja... - niemal bezgłośnie wymamrotał Jackson.
Wyattowi zrobiło się go żal.
- Jackson nie będzie nam potrzebny. Wczoraj wieczorem
załatwiliśmy formalne przejęcie. Wystarczy, gdy o szczegó
łach porozmawiamy my dwoje... pani Stafford.
Jackson z wdzięczności nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Przemknął między mechanikami i zniknął za bocznymi
drzwiami. Stało się to tak szybko, że Melanie nie zdążyła
zareagować. Z zawziętą miną popatrzyła na Wyatta.
- Jeszcze pan pożałuje, że go pan puścił.
- Zobaczymy - odparł spokojnie.
Minęli warsztat, potem część wystawową, wreszcie weszli
do niewielkiego biura. Wyatt szedł za dziewczyną, przyglą
dając się jej szczupłej figurze podkreślonej dżinsami. Idzie,
kręcąc biodrami. Ciekawe, czy to jej naturalny sposób cho
dzenia, czy może to forma wyrażenia gotującej się w niej
złości. Tego już się raczej nie dowie. Jej dni w firmie są
policzone.
Melanie usiadła za biurkiem. Nie skomentował tego.
W końcu jest tu jeszcze menedżerem. Chwilowo.
RS
Spod biurka wynurzyła się kosmata mordka i kudłaty pie
sek zaczął hałaśliwie obwąchiwać jego stopy.
- Leżeć, Scruff - stanowczym tonem odezwała się dziew
czyna i piesek zniknął pod biurkiem.
Wyatt usiadł na fotelu na wprost biurka, położył ręce na
poręczach i oparł brodę na dłoniach. Czekał.
- Z tego, co pan powiedział, wnioskuję, że odkupił pan
firmę od Jacksona.
Milczał. Czas gra na jego korzyść. Niech powie, co ma do
powiedzenia. Niech się zbłaźni.
Niech się jej wydaje, że to ona pociąga za sznurki.
Nie musi jej wyjaśniać, w jaki sposób został właścicielem.
To nie jej sprawa.
- Można tak to ująć - potwierdził.
Melanie kiwnęła głową.
- Dobrze go pan zna?
Co się stało, że zrobiła się taka rozmowna? Właściwie
mógłby od razu jej powiedzieć, że to na nic się nie zda. Nie
po tym, jak się zachowała. Ale niby po co miałby ułatwiać
jej życie? Chętnie popatrzy, jak zacznie się przymilać.
- Od kilku miesięcy.
- Aha. Ile mu pan zapłacił?
Wyatt uniósł brwi.
- Nie wydaje mi się, że to powinno panią interesować,
pani Stafford.
- Zapewniam pana, że nie powoduje mną jedynie czcza
ciekawość. Ostatnio chciał ćwierć miliona dolarów.
' - Tak? Odniosłem wrażenie, że według pani ta... firma
nie jest tyle warta.
Melanie uśmiechnęła się.
RS
Stał się czujny. Intuicyjnie wyczuwał, że sytuacja wymyka
mu się spod kontroli. Ta dziewczyna chyba dobrze się bawi.
Nie tak to sobie wyobrażał.
- Owszem, uważam, że to wygórowana suma za połowę
warsztatu.
Za połowę? Jackson słowem nie wspomniał, że jest jedy
nie współwłaścicielem.
A może to tylko sprytna zagrywka Mel Stafford?
Nieco oszołomiony popatrzył na nią podejrzliwie.
- Mam dokumenty potwierdzające, że do Jacksona nale
ży tylko połowa firmy - powiedziała.
Nie uwierzył jej. To niemożliwe.
- Jasne. Są gdzieś tutaj i nawet kiedyś mi je pani pokaże,
w wolnej chwili. Pani Stafford, szkoda naszego czasu. Niech
pani przestanie blefować.
- Mówię prawdę. Ojciec Jacksona był małomiasteczko
wym mechanikiem. Nie wiem, w jaki sposób stał się właści
cielem połowy autoszrotu...
Chyba musiał zrobić dziwną minę, bo urwała i popatrzyła
na niego z zastanowieniem.
- Miał pan rację, mówiąc, że to skład starych rzęchów.
Tak było przez lata, dopiero od niedawna coś zaczęło się
zmieniać.
- I stało się żyłą złota.
Dziewczyna skrzywiła się lekko.
- To stwierdzenie na wyrost. Trzeba naprawdę się napra
cować, by mieć jakiś zysk.
Mówi poważnie. Ale to chyba nie może być prawda?
- Tak czy inaczej - ciągnęła - ojciec Jacksona prowadził
to złomowisko. Rozbierał samochody i handlował częściami,
RS
ściągał też stare auta. Nie mam pojęcia, gdzie je wyszukiwał.
Przez lata uzbierał stosy części. Parę lat temu umarł, zosta
wiając firmę Jacksonowi. Jackson nie chciał w to wchodzić,
z miejsca chciał wszystko sprzedać.
- Za ćwierć miliona dolarów.
- Tyle zaśpiewał. Oczywiście to była cena z sufitu. Nikt
nie był tak szalony, by tyle zapłacić. - Ogromne zielone oczy
popatrzyły na niego. Wydawała się wcieleniem niewinności.
- Aż do teraz.
- Skoro staruszek Jacksona miał tylko połowę, do kogo
należała reszta?
- Do mojego ojca - odparła. - A on zapisał to mnie.
Powinien się domyślić. Przenigdy nie powinien ufać Jack
sonowi. Wiedział, że facet jest nieobliczalny. Zanim coś zro
bił, powinien się dobrze zastanowić.
Melanie zapatrzyła się w sufit.
- No to już pan zna całą historię. Domyślam się, że teraz
dopadnie pan Jacksona i cofnie transakcję. Nie trzeba było
go puszczać...
- Nie zamierzam go ścigać - powiedział bezbarwnym
głosem.
- Ale... - popatrzyła na niego niespokojnie. - Skoro za
taił istotne szczegóły...
- To prawda - potwierdził ponuro.
- Dopuścił się oszustwa.
- Zapewne.
- W takim przypadku transakcja jest nieważna, bo nie
miał pan pełnej wiedzy.
- Niestety - rzekł. - To była umowa innego rodzaju. Pod
sumowując, pani Stafford, ma pani nowego wspólnika.
RS
Pierwszy raz od przestąpienia progu jej biura poczuł coś
w rodzaju satysfakcji - bo twarz pani Stafford zrobiła się
jeszcze bardziej zielona niż twarz Jacksona.
Wyatt nie był szczególnie mściwy ani złośliwy, jednak
teraz miał ochotę roześmiać się głośno.
RS
ROZDZIAŁ DRUGI
Przez kilka chwil siedziała jak porażona. Daremnie pró
bowała się uspokoić, ochłonąć. Sytuacja ją przerosła.
Nie mogła pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. Decydo
wać się na poważną transakcję, nie mając pojęcia o firmie,
którą się kupuje, jej kondycji, perspektywach na przyszłość?
Przecież on nawet nie wiedział, że odkupuje tylko połowę
udziałów.
Ale to jeszcze nie wszystko. Skoro już poznał prawdę,
czemu natychmiast nie wybiegł za Jacksonem, by odebrać
swoje pieniądze?
Musi się opanować. Niech sam dochodzi sprawiedliwości.
To nie jej sprawa. Spokojnie poczeka, aż sprawy jakoś się
ułożą. Teraz ruch należy do niego.
Powiedział, że to był inny rodzaj umowy. Co miał na
myśli?
Strasznie to wszystko pokręcone.
- Tata byłby do tego zdolny - wymamrotała do siebie.
- Słucham?
- Nie, nic. - Trochę zaczynało się jej rozjaśniać w głowie.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie ładuje się w takie inte
resy. Tylko ktoś naiwny i z gruntu uczciwy. Albo... oszust.
Jeśli był pewien, że oszwabi Jacksona, to sam musiał czuć
się bezpiecznie, lecz nie zachował należytej ostrożności.
RS
- Czy pan się jakoś nazywa? - zapytała znienacka,
- Może być Bub, nie ma sprawy. „Bub i Mel, używane
auta". Nieźle brzmi.
Może to mi się przywidziało, przemknęło jej przez myśl.
Może to nieprawda.
- Domyślam się, że nie ma pan przy sobie dokumentów
potwierdzających transakcję?
Mężczyzna uniósł brwi. Była w tym geście pełna natural
ność, nic sztucznego.
- Nie wystarczyło popatrzeć, z jakim entuzjazmem Jack
son bierze nogi za pas?
Trudno było zaprzeczyć. Jackson uciekał wzrokiem, nie
miał odwagi spojrzeć jej w oczy.
Musi podejść do tego spokojnie. Odczekać. Na nic się nie
zgadzać. A gdy on stąd wyjdzie, zadzwonić do adwokata.
Mężczyzna wstał z krzesła, rozejrzał się po pokoju,
- Ciekawa dekoracja - zagadnął. - Zamiast zdjąć nie
aktualny kalendarz, obok wiesza pani nowy. Jeszcze trochę,
a zabraknie miejsca. Skoro jesteśmy wspólnikami, to czy
mogę nazywać panią Mel?
- Nie - powiedziała ostrzej, niż chciała. - To znaczy wo
lę, by zwracał się pan do mnie pełnym imieniem. Melanie.
- Interesujące.
Zrobiła zdziwioną minę.
- Moje imię?
- Miałem na myśli, że Jackson się tym nie przejmował.
Podobnie jak firmą. Nie jesteś zadowolona, że sprzedał swój
udział, prawda?
- Bardzo celne spostrzeżenie.
- Pytanie tylko, dlaczego. Jest kilka możliwości.
RS
Zadzwonił telefon. Melanie przycisnęła słuchawkę.
- Przepraszam na moment. Fascynuje mnie twoja logika.
Dzwonił stały klient. Zapisała zamówienie.
- Robbie - powiedziała przez interkom. - Jak Fred bę
dzie miał chwilę, niech pójdzie po drzwi od niebieskiego
mustanga, który stoi pod płotem. Drzwi od strony kierowcy.
Pan Myers wpadnie po nie dziś po południu.
- Nie ma sprawy - dobiegł daleki głos Robbiego.
Melanie wyłączyła interkom.
- No więc, wracając do naszej rozmowy...
- Znasz na pamięć każdą część, jaką tutaj macie?
- No skąd. Za dużo tego jest. Ale nie zbaczajmy z tematu.
Dlaczego uważasz, że nie chciałam, by Jackson wyszedł
z firmy?
- Bo dzięki temu mogłaś go regularnie widywać.
- Nie rozśmieszaj mnie.
- Chyba żartujesz. Jeśli ci na nim nie zależy, to czemu
tak się obruszasz, że sprzedał swoje udziały?
Otworzyła usta i zamknęła je bezgłośnie. Trafił w sedno.
Na Jacksona nie mogła liczyć, pod żadnym względem. Jako
wspólnik tylko szkodził firmie. Nie chciał zainwestować ani
grosza w jej rozwój. Przez to wiele okazji przeszło im koło
nosa. Firma kręciła się wyłącznie dzięki niej, on niczym się
nie interesował. Obchodziły go tylko pieniądze.
Teraz, kiedy go już tutaj nie będzie... Z pewnością sporo
rzeczy potoczy się inaczej.
- Jest jeszcze inna możliwość - ciągnął. - Że sama chcia
łaś wykupić jego część.
- Raczej nie.
- Jednak rozmawialiście na ten temat, skoro podał cenę.
RS
- Czyli miałeś szczęście - odparła - bo mnie ubiegłeś.
- Może dałbym się przekonać do odsprzedaży.
- O, w to wierzę... Bub.
- Wyatt Reynolds - rzucił z roztargnieniem. - Szczerze
mówiąc, chętnie się tego pozbędę.
- Nie wątpię. Wycofasz się z interesu, jeśli tylko zapro
ponuję małe przebicie.
- Jestem biznesmenem, Melanie.
- Załóżmy... Choć jeśli zawsze kupujesz kota w worku,
to wybacz, ale nie mogę mieć do ciebie zaufania. Oczywiście
- dodała - nawet te kilka nędznych tysięcy to jest coś. Zwła
szcza że współwłaścicielem jesteś nie dłużej niż jakieś dwa
naście godzin. Całkiem przyzwoity zysk.
- Chcesz podyskutować o cenie?
Popatrzyła na niego uważnie.
- Pod warunkiem, że kupisz moją część za taką samą
kwotę.
- To odpada.
- Tak myślałam. - Coś chodziło jej po głowie. - Nazy
wasz się Reynolds... czy to z tych Reynoldsów?
- Nazwisko mam po ojcu - odparł krótko.
- Doskonale wiesz, o co pytam. Czy to ci potentaci, któ
rzy założyli młyny nad Missisipi i sprzedawali mąkę osadni
kom ciągnącym na Dziki Zachód, a potem stworzyli w Kan
sas imperium zbożowe?
- Orientujesz się w miejscowej historii.
- Jesteś z tej rodziny?
- Tylko jej boczną odnogą - przyznał.
- Chyba nie taką boczną, skoro stać cię na kupowanie
czegoś, czego nawet nie widziałeś na oczy. I co dalej? Wczo-
RS
raj myślałeś, że kupiłeś całą firmę. Czemu nie pójdziesz za
ciosem i nie kupisz drugiej połowy?
- Naprawdę chcesz ją sprzedać?
Już prawie skinęła głową, jednak zamarła w pół ruchu.
Czy rzeczywiście tego chce?
Sprzedaż zabytkowych aut nigdy nie była jej marzeniem.
Po prostu tak się złożyło. Nie miała na to wpływu.
Pojawia się sposobność, by to zmienić. Ale teraz ma wąt
pliwości.
Skąd te wahania? To nie jest jej wymarzona praca, choć
teraz ma do niej inny stosunek niż na początku, kiedy co
dziennie zmuszała się, by tu przyjść. Wieczorem padała ze
zmęczenia. I tak dzień za dniem. Ale każdy miesiąc, każdy
rok przynosił coś nowego. Zaniedbane złomowisko przeob
raziło się w salon sprzedający odrestaurowane zabytkowe
samochody. Ona sama też chyba się zmieniła; inaczej dałaby
się złapać na przynętę Reynoldsa.
Może wciągnął ją biznes, polubiła wyzwania. A może
sprzedanie firmy byłoby ostatecznym pożegnaniem z ojcem?
Nie, chyba jest jeszcze inaczej.
Przyzwyczaiła się do tej pracy, czuje się bezpiecznie. Nie
chce zaczynać od nowa, ryzykować w pogoni za marzeniami.
Jednak gdyby zaproponował dobrą cenę...
- Ile proponujesz? - zapytała.
- Nic.
Niepotrzebnie dała się w to wciągnąć. Niepotrzebnie za
stanawia się nad taką możliwością. Marzenia dawno się roz
wiały, ich czas minął.
- W takim razie po co ta rozmowa? - Popatrzyła na ze
gar. - Mam pracę, Wyatt. Do zobaczenia za miesiąc.
RS
Zrobił zdziwioną minę.
- Za miesiąc?
- Wtedy się rozliczymy - rzekła z lekką irytacją. - Taką
umowę mieliśmy z Jacksonem. Raz w miesiącu robię rozli
czenie. To, co zostaje, dzielę na pół. Wczoraj wieczorem
Jackson odebrał swój czek, więc następny będzie dopiero za
miesiąc.
Patrzył na nią z osłupieniem.
- Widzę, że o tym też ci nie powiedział. - Z zafrasowaną
miną pokręciła głową. - Chyba jednak nie znasz go tak do
brze, jak myślałeś. - Znowu zadzwonił telefon. Melanie sięg
nęła po słuchawkę. - Jak będziesz wychodzić, zamknij za
sobą drzwi, dobrze?
Po dwunastej wyszła z biura po kawę i aspirynę. Ledwie
się przecisnęła obok czerwonego cadillaca. Jak Robbie zdołał
go tu wstawić? Dobrze, że nie widziała, jak wjeżdżał.
Podeszła do ekspresu. Dzbanka z kawą nie było.
Jęknęła w duchu i ruszyła do warsztatu. Tam mieli aptecz
kę. Gdy otworzyła drzwi, uderzył ją w nos nowy zapach
- przez woń spalin i oleju przebijał się charakterystyczny
aromat pizzy. Pizzy z pepperoni.
Trzy boksy od wejścia trwał w najlepsze południowy po
siłek. Na masce remontowanego samochodu rozłożone pu
dełka z pizzą, wokół usadowieni wygodnie, na czym kto
mógł: drabinie, stołkach i taboretach, mechanicy - i Wyatt.
Siedział rozparty na beczce i nalewał kawę do kubków.
- Co ty tu robisz? - zapytała ostro.
- Jemy lunch - odparł Wyatt. - Zaprosiłbym cię, ale mó
wiłaś, żeby ci nie przeszkadzać.
RS
- Nie pytam o pizzę. Dlaczego jeszcze tu jesteś?
- Poznaję się z pracownikami. Wypytuję o firmę. Wcią
gam się. Czekam, aż twój prawnik oddzwoni i potwierdzi, że
nie możesz mnie wyrzucić ani podważyć umowy zawartej
z Jacksonem.
- Skąd wiesz... - powstrzymała się z ogromnym trudem.
- Czyli się nie myliłem - rzekł.
Uznała, że nie warto wdawać się w dyskusję.
- Powiedziałam, że zobaczymy się za miesiąc.
- Tak było z Jacksonem, ale ja mam inne podejście do
sprawy. Nie zamierzam stać na uboczu.
- Rozumiem.
Robbie chrząknął znacząco.
- Chłopaki, czas brać się do roboty.
- Nie, nie przeszkadzajcie sobie w tych męskich poga-
duszkach. - Otworzyła apteczkę i wyjęła aspirynę. - Gdy
bym tylko mogła prosić o odrobinę kawy...
Wyatt napełnił kubek, podał jej.
Melanie podejrzliwie popatrzyła na zawartość.
- To kawa? Wygląda jak atrament. - Ostrożnie upiła łyk
i skrzywiła się.
- Jeśli twój lunch składa się tylko z kawy, to nic dziwne
go, że tak trudno się z tobą dogadać.
- Ze mną wcale nie jest trudno się dogadać.
- Porozmawiajmy na osobności: - Wyatt sięgnął po pu
dełko, włożył do niego trzy różne kawałki pizzy.
- Zaraz ją przekabaci - szepnął jeden z mechaników, po
chylając się do drugiego.
Robbie spiorunował go wzrokiem.
- Nie gadaj bzdur, Karl.
RS
Pierwsza weszła do biura. Scruff poderwał się z posłania
i stanął słupka. Wyatt oderwał kawałek pizzy z mięsem i rzu
cił psiakowi, potem przysiadł na krawędzi biurka.
Melanie okrążyła biurko i usiadła w fotelu. Musi być
twarda, inaczej Wyatt szybko ją stąd wykurzy.
- Zdumiewa mnie, że jeszcze tu jesteś. Nie masz nic
innego do roboty?
- Nie dzisiaj. Wracając do tematu... dałem ci trochę cza
su, żebyś zastanowiła się...
- Nad czym tu się zastanawiać? Wychodzi na to, że je
stem na ciebie skazana. Miałeś rację, konsultowałam się
z prawnikiem. Najpierw mi wytknął, że przez tyle lat nie
podpisałam z Jacksonem formalnej umowy, a potem orzekł,
że skoro sposób wyjścia z firmy nigdy nie został określony,
Jackson miał pełne prawo sprzedać swoją część pierwszemu
lepszemu głupkowi, jaki się nawinął. Przepraszam... źle się
wyraziłam. Miał prawo sprzedać ją, komu tylko chciał.
- Dziękuję, że mi to powiedziałaś.
- Dlaczego? - spytała chłodno. - Bo dzięki temu za
oszczędziłeś na prawniku?
- Mogłaś to przede mną zataić.
- I co by mi z tego przyszło? - Wzięła kawałek pizzy i
z roztargnieniem zaczęła jeść.
- Nic. Ale szczerość wiele ułatwia. Nie chcesz, żebym
był twoim wspólnikiem. Niestety, nie możesz mnie spłacić.
- W przybliżeniu masz rację. Ty też nie chcesz mnie za
wspólniczkę...
- I nie chcę cię spłacić. Koło się zamyka.
- To ci pasuje? Czy może masz jakiś pomysł?
Wyatt popatrzył na nią poważnie.
RS
- Rozejrzyjmy się za kimś, kto chciałby kupić ten interes.
W całości.
- Łatwo powiedzieć. Masz pojęcie, jak długo Jackson
próbował kogoś takiego znaleźć? Poza tym ja wcale nie po
wiedziałam, że zamierzam sprzedawać moje udziały.
- Fakt - przyznał. - Oczywiście nie mogę cię do tego
zmusić. Jest inne wyjście. Zachowujesz swoją połowę, a ja
szukam kupca na moją część.
Melanie wzruszyła ramionami.
- Proszę bardzo. To już w niczym nie pogorszy sprawy.
- Jesteś pewna? Przed chwilą powiedziałaś, że nie ma
formalnych warunków regulujących wyjście ze spółki, czyli
spokojnie mogę sprzedać swój udział pierwszemu... jak to
określiłaś? Już wiem. Pierwszemu lepszemu głupkowi, jaki
sie nawinie.
Melanie potrząsnęła głową.
- To kupi tylko ktoś, kto interesuje się zabytkowymi sa
mochodami.
- A jeśli nowy wspólnik będzie chciał się bezpośrednio
zaangażować w codzienną działalność? Co wtedy?
- Myślisz, że byłoby mi trudniej niż z tobą? Wątpię. -
W jego słowach było sporo racji. Miała żal do Jacksona, że
nie chciał nawet kiwnąć palcem. Teraz ogarnęła ją tęsknota
za starymi dobrymi czasami.: - Tak czy inaczej, ten twój
pierwszy lepszy głupek musi mieć wolne pół miliona dola
rów. Co znacznie zawęża pole poszukiwań.
- Nie powiedziałem, ile kosztował mój udział. Ani za ile go
sprzedam. Jeśli nie uda mi się szybko znaleźć kupca - ciągnął
Wyatt - będę szukał innego rozwiązania. Na przykład przekażę
moje udziały na rzecz stanowego więziennictwa.
RS
Nie mogła się opanować.
- Co takiego?
- Cóż. - Wzruszył ramionami - Niektórzy z więźniów
są mistrzami w rozbieraniu aut na części. Jasne, że najpierw
muszą sobie przyswoić, że te auta się kupuje. Tu już ty, jako
ich wspólniczka, będziesz mogła się wykazać, poukładać im
w głowach.
Wzdrygnęła się. Niepotrzebnie i bez sensu. Przecież on
celowo ją prowokuje, byle tylko postawić na swoim.
Przynajmniej miała taką nadzieję.
Nieoczekiwanie poczuła, że robi się jej duszno. Odsunęła
fotel. Scruffy usiadł i zaskowyczał cichutko. Zawsze w ten
sposób sygnalizował, że chce wyjść. Kochany Scruffy! Zno
wu wybawił ją z opresji.
- Muszę wyjść z psem - powiedziała.
- To się dobrze składa - pogodnie rzekł Wyatt. - Prze
myśl sobie, co ci powiedziałem. Jak wrócisz, pogadamy.
Skoro chcemy to w miarę szybko załatwić, nie warto marno
wać czasu. W której szufladzie trzymasz sprawozdania i ra
chunki?
Kondycja firmy przyjemnie go zaskoczyła. Przychody nie
były złe, choć czasami ilość gotówki na koncie dramatycznie
spadała. Ciekawe, czy Melanie dręczyła się nocami z tego
powodu? Bo Jackson na pewno nie.
Rachunki były prowadzone bardzo pedantycznie i staran
nie. Nawet najdrobniejsza transakcja była dokładnie opisana,
zarówno w wypadku przygodnego klienta, jak i aukcji w In
ternecie. Każdy samochód prowadzony był jako osobna po
zycja. Na indywidualnej karcie były wpisane wszystkie wy-
RS
mienione części i czas poświęcony naprawie. Wystarczył rzut
oka, by zorientować się w poniesionych kosztach i wypraco
wanych zyskach. Nie zarabiała dużo, ale tez nie traciła. Je
dynie kilka napraw nie przyniosło zysku. Tych z początków
działalności. Widać Melanie uczyła się na błędach.
Nie oszukiwała, mówiąc, że nie jest w stanie go spłacić.
To i tak cud, że firma jakoś się kręci, a nawet rozwija, biorąc
pod uwagę fakt, że Jackson co miesiąc zabiera połowę zysku
i nie inwestuje ani grosza.
Ciekawa osoba, zamyślił się. Księgi prowadzi bardzo sta
rannie, niemal z czułością. Jednak odniósł wrażenie, że gdy
zapytał, czy chce sprzedać swoją połowę, przez mgnienie
uchwyciła się tej możliwości.
Otrząsnął się. To nie jego sprawa. Nie obchodzi go, czy
ona chce to sprzedać, czy nie.
Obiektywnie patrząc, Melanie ma trzy wyjścia. Po pierwsze,
wykazać się rozsądkiem i sprzedać swoje udziały. Po drugie,
zawziąć się i zachować swoją część. I po trzecie, zachować się
idiotycznie i próbować nie dopuścić do sprzedaży.
Którą drogę wybierze?
Odłożył rachunki, zerknął na swój kosztowny zegarek
i poszedł po kawę. Gdzie ta Melanie zniknęła? Zamiast na
krótki spacer poszła na wyprawę.
Obszedł cadillaca i znieruchomiał. Tuż przy wyjściu na
parking stała odwrócona tyłem dziewczyna. Chyba zastana
wiała się, czy czekać, czy jechać. Młoda, o bardzo jasnych
włosach, ubrana w obcisłe spodnie z czarnej skóry. W życiu
nie widział tak opiętych portek.
Musimy jak najszybciej zainstalować dzwonek, prze
mknęło mu przez myśl.
RS
Dziewczyna odwróciła się i jej uwagę przykuła tablica
przy drzwiach, do której przypięto zdjęcia zabytkowych aut.
Widział, że zrobiły na niej wrażenie.
- Nikogo tu nie ma? - zawołała.
- Przepraszam, ale nie słyszałem, jak pani wchodziła.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Pan tu pracuje? - zapytała z nieukrywanym zdumie
niem i zainteresowaniem.
- Niezupełnie. Ale staram się pomóc.
Uśmiechnęła się, odrzuciła w tył długie włosy.
- Szukam Melanie Stafford. Ale pan jak najbardziej może
ją zastąpić. Jestem Erika Winchester. - Wyciągnęła rękę.
- Wyatt Reynolds. Melanie powinna wrócić lada mo
ment. Wyszła na spacer z psem.
- Aha. - Zwęziła oczy. - Ten Wyatt Reynolds?
Kątem oka dostrzegł ruch za oknem.
- O, Melanie właśnie wraca. Mamy szczęście.
Zwłaszcza ja, dodał w duchu.
Drzwi otworzyły się. Melanie weszła do środka, wraz
z nią wpadł powiew wiatru. Jej włosy wyślizgnęły się spod
przytrzymującej je spinki i płomiennymi lokami spadały na
ramiona. Od chłodu miała zaróżowione policzki i czubek
nosa. Oczy jej błyszczały. Pochyliła się, by odpiąć smycz.
- Chyba mi nie powiesz, że ten czarny mercedes przed
wejściem stał się częścią majątku firmy, bo... - prostując się,
spostrzegła przybyłą i od razu urwała. - Erika? - zapytała
z wyraźnym przymusem.
Erika z ociąganiem przeniosła wzrok na Melanie.
- Cześć, Melanie. Kopę lat.
- Cześć. To fakt. Co cię tu przygnało?
RS
Erika zmarszczyła nos.
- Faktycznie, to prawdziwe peryferie. Nie miałam poję
cia, że w pobliżu Kansas City jeszcze są takie wąskie i kręte
autostrady.
- W tej części miasta mamy wiele ukrytych skarbów.
Erika prześlizgnęła się wzrokiem po zdjęciach starych
samochodów, popatrzyła na czerwonego cadillaca.
- Co się stało z twoimi planami? W dziekanacie powie
dzieli mi, że zajmujesz się sprzedażą używanych aut. Nie
wiedziałam, że aż tak bardzo starych.
Zaróżowione policzki Melanie poczerwieniały. Wyatt pa
trzył na to jak urzeczony. Kątem oka zauważył, że Erika też
spostrzegła efekt, jaki wywarły jej słowa.
A podobno kobiety to słaba płeć. Wrażliwe i delikatne.
- To raczej recykling - rzekł z powagą. - Trafniej...
Melanie obróciła się ku niemu.
- Dzięki, Wyatt. Nie wydaje mi się, byśmy musieli to
teraz dokładniej tłumaczyć.
Jak sobie życzysz, skrzywił się w duchu. Chciałem tylko
przyjść ci z pomocą. Nie chcesz, to nie. Zresztą kto wie, może
Melanie ma rację. Powinien zdusić te rycerskie porywy god
ne Don Kichota.
- Czym ci mogę służyć, Eriko? Skoro jeździsz tym mer
cedesem, to z pewnością nie szukasz samochodu.
Erika roześmiała się.
- Nie. Prawdę mówiąc... - zawahała się. - Działam
w naszej dawnej korporacji studenckiej. Organizujemy akcję
charytatywną na rzecz ofiar przemocy domowej. W przy
szłym tygodniu urządzamy aukcję, z której pieniądze pójdą
na ten cel.
RS
- Czyli chodzi o datki?
- Tak. W każdej postaci. Może być rzecz, usługa, wyjazd
wakacyjny. Pomyślałam o tobie. Wiem, że nie odmawiasz
pomocy potrzebującym. W końcu to również twoja korpora
cja, choć nie byłaś z nami do końca. - Popatrzyła na Wyatta.
- Melanie dalej jest taką kujonką jak na studiach? Zawsze
z nosem w książce. Biologia, chemia... - wzdrygnęła się.
- Oczywiście wszystkie bardzo ją ceniłyśmy, bo podbijała
średnią i dzięki temu nasz akademik wypadał świetnie.
Ciekawe, zamyślił się Wyatt.
Erika przeciągnęła ręką po błotniku cadillaca, jakby nie
wierząc, że to prawdziwe auto.
- Niesamowite, jakby czas się cofnął.
- Dzięki - uprzejmie powiedziała Melanie. - To nasz cel.
Przywrócić starym samochodom ich dawny blask.
Erika zrobiła zaskoczoną minę, uśmiechnęła się.
- Uhm. Wracając do sprawy. Jeżdżę po ludziach i proszę
o datki. Nie wiem, czy możesz coś ofiarować.
Psiak, który obwąchiwał opony, zesztywniał i zawarczał.
- Siad - stanowczo nakazał Wyatt.
Ku jego zdumieniu, piesek usiadł.
- No cóż, nie mogę podjąć decyzji bez konsultacji ze
wspólnikiem - odezwała się Melanie. - Zastanowimy się
i oddzwonię do ciebie. Zostaw mi swój numer, a ja...
Erika z niedowierzaniem popatrzyła na Wyatta.
- Wspólnik? Z tego są jakieś pieniądze? - Uśmiechnęła
się. - Powiedziałeś, że niezupełnie tu pracujesz. Teraz rozu
miem. Przepraszam. Skoro się w to zaangażowałeś, Wyatt, to
musi być coś więcej, niż się wydaje z zewnątrz.
RS
- Na pewno coś wymyślimy, wspólniczko - rzekł Wyatt.
- Zwłaszcza że chodzi o działanie w zbożnym celu.
Melanie spiorunowała go wzrokiem.
- Co masz na myśli... wspólniku?
- Może ten zabytkowy ford z początku ubiegłego wieku?
Chłopcy już go kończą.
Wzięła głęboki oddech.
- On już jest sprzedany. Nie można go tknąć.
- Tylko na jeden wieczór.
- Jeśli stary rupieć to wszystko, co możecie zaofero
wać. .. - Erika skrzywiła nosek.
- Mówiłem o prawdziwym antyku dopieszczonym do
najdrobniejszego szczegółu. Jeśli nie ford, to może ten cadil-
lac. - Klepnął ręką w błotnik.
- Czy ty zwariowałeś? - zduszonym głosem odezwała się
Melanie. - Dać komuś w ciemno samochód? Nawet na jazdę
próbną wysyłam kogoś z personelu. Nigdy nie ryzykuję, że
dorwie się do niego jakiś szaleniec. Ten samochód wyciąga
ponad dwieście kilometrów na godzinę...
Wyatt przerwał jej w pół zdania.
- Samochód z kierowcą, na jeden wieczór. Dorzucimy do
tego jeszcze coś... powiedzmy, kolację w „Felicity's".
Gotowało się w niej. Jeszcze chwila, a eksploduje.
- Damy ci znać, gdy dopracujemy szczegóły. - Popatrzył
na Erikę. - Na razie z naszej strony możesz liczyć na kolację
dla dwóch osób w ,Felicity's" i samochód z kierowcą.
Erika uśmiechnęła się do niego.
- Zaproponuj naprawdę super samochód - powiedziała,
zniżając głos do szeptu - a sama zawalczę o wygraną.
RS
Wyszła. Po kilku chwilach koła zachrzęściły na żwirze
parkingu i czarny mercedes odjechał spod salonu.
Wyatt oparł się o cadillaca, skrzyżował ramiona i w mil
czeniu czekał.
- Widzę, że te jej czarne spodnie bardzo do ciebie prze
mówiły - mruknęła Melanie.
- Słucham? Daj spokój. Chodzi o słuszną sprawę.
- Możliwe. Ale kolacja w „Felicity's"? Widziałeś księgi
rachunkowe. Nie zdążyłeś się zorientować, że nie ma na to
pieniędzy?
- Ja to sfinansuję, jako mój udział.
- Dlaczego?
- Pomyśl, jakie zrobimy wrażenie, gdy nasze auto pod
jedzie przed „Felicity's". Od razu zrobi się szum. Prawdę
mówiąc, to wcale niegłupi pomysł, żeby regularnie pokazy
wać te samochody w odpowiednich miejscach.
- Robię to - skontrowała. - Codziennie jeżdżę innym.
- Jeździsz, ale dokąd? Do pracy i z powrotem? Do spo
żywczego i do pralni?
Racja była po jego stronie, trzeba mu to oddać.
- Do pralni nie - uściśliła. - Kupuję tylko to, co można
prać w pralce. No dobrze, niech ci będzie. Twój pomysł, więc
się tym zajmij. Wybierz samochód. Skoro nie cadillac, to
może corvettę. Tylko z nimi trzeba uważać, bo nie mają
automatycznej skrzyni biegów. Dla kogoś przyzwyczajonego
do automatu...
- Och, ja nie zamierzam prowadzić.
- Powiedziałam, że nie ma mowy o wypożyczeniu au
ta. .. To nie wchodzi w grę.
RS
- Skoro jesteś tak wyczulona na to, kto siądzie za kierow
nicą, a ja pokrywam koszty kolacji.
Już wiedziała, że ją podszedł.
- Nie - wydusiła.
- To oczywiste, że powinnaś podjąć się roli kierowcy
- dokończył uprzejmie. - Jak sama powiedziałaś, jesteśmy
wspólnikami. Prawda?
RS
ROZDZIAŁ TRZECI
Nieźle ją załatwił. Choć w pewnym sensie sama sobie jest
winna. Zagryzła usta. Po co się tak wyrywała? Wyatt nawet
nie musiał się szczególnie wysilać.
W ogóle nie zamierzała brać udziału w tej akcji. Nie stać
jej na taką hojność. W każdym razie nie taką, na jaką liczy
Erika. Gdyby zaproponowała coś poniżej oczekiwań, Erika
zwyczajnie by podziękowała, krzywiąc swój arystokratyczny
nosek. I nie omieszkałaby odpowiednio tego skomentować.
Ze złośliwą satysfakcją. Na samo wspomnienie komentarza
na temat starych samochodów chciało się jej zgrzytać zębami.
Źle zagrała. Powinna prosto z mostu oświadczyć, że
wsparcie akcji przekracza jej możliwości. Co z tego, że mu
siałaby wysłuchać obłudnych westchnień Eriki, użalającej się
nad jej sytuacją. Po kilku minutach byłoby po wszystkim,
a Erika pojechałaby szukać kolejnego sponsora.
Zamiast to zrobić, zachowała się jak idiotka. Teraz ponie
sie konsekwencje. „Muszę omówić to ze wspólnikiem"...
W dodatku utwierdziła go w przekonaniu, że liczy się
z jego zdaniem. A on od razu się tego uchwycił. Jeszcze nie
zdążyła się otrząsnąć, już sprytnie przejął inicjatywę i wma
newrował ją w ten układ.
Piękną wyznaczył jej rolę. Obwozić kogoś nocą po mie
ście. Sam miód. Zwłaszcza gdy okaże się, że tym kimś jest
RS
Erika. Nie będzie się użalać, to jasne. Ani tłumaczyć. Dopiero
by triumfował...
- Jest pewien problem - powiedziała z namysłem. - Jeśli
mam być szoferem, to corvetta będzie za mała, to auto na
dwie osoby. A domyślam się, że Erika wolałaby być z tobą
sam na sam. Ty zaś nie palisz się do prowadzenia. Czyli
wracamy do punktu wyjścia... Już wiem. Pokażę ci, jak sobie
radzić z takim autem. W ten sposób będziecie...
Wyatt pokręcił głową.
- Wolę nie brać lekcji u kogoś, kto wie, ile ten cadillac
wyciąga na szosie.
- Ja tego nie wiem - zaoponowała.
- Uff, ulżyło mi. To kto go wypróbowywał? Robbie czy
któryś z pracowników?
- Nie zrozumiałeś. Nie wiem dokładnie, bo strzałka
prędkościomierza stanęła na maksimum, a samochód da
lej się rozpędzał. Zobaczyłam zakręt, więc zdjęłam nogę
z gazu.
- Nie powiesz mi, że to było na publicznej jezdni.
- Jeśli to ma ci pomóc, powiem, co tylko sobie życzysz.
Wyatt wzniósł oczy do nieba.
- No przestań, jasne, że nie jechałam po szosie. Chyba
nie uważasz mnie za taką wariatkę?
- Pozostawię to bez odpowiedzi — wymruczał. - Nie
martwmy się teraz o szczegóły. Będzie na to czas. Nie jest
powiedziane, że Erika przebije innych.
- Łudź się, jeśli chcesz. Podejrzewam, że nie tylko posta
ra się wygrać, ale zechce spędzić trochę czasu w ustronnej
alejce. Hmm, w takim przypadku corvetta jest średnim roz
wiązaniem.
RS
- Kubełkowe fotele, wajcha od biegów... - Wyatt popa
trzył na nią znacząco - Rozumiem.
- Cadillac znacznie bardziej nadaje się na miłosne
gniazdko. Nie ma porównania. No dobrze - zmieniła temat.
- Muszę brać się do pracy. - Przejście między samochodem
a ścianą jest tak wąskie, że z trudem się przeciśnie. W dodat
ku Wyatt tam stoi.
- Jeśli masz zamiar tu sterczeć, to znajdę ci lepszą robotę
niż pucowanie błotnika spodniami - dodała spokojnie.
Wyatt odsunął się od auta.
- Zastanawiam się nad pewnym pomysłem. Co byś po
wiedziała na jazdę promocyjną po mieście?
- Popieram. - Spróbowała się cofnąć, by zrobić mu przej
ście, ale nie bardzo miała gdzie. Mało nie wskoczyła na
cadillaca, gdy marynarka Wyatta musnęła jej ubranie.
Szybko się opamiętała. Dopiero by się zbłaźniła! Przecież
on nawet na nią nie patrzy, a ona wyobraża sobie Bóg wie
co. Pewnie jeszcze miał przed oczami obraz Eriki w tych
czarnych skórzanych spodniach.
Jednak gdy drzwi się za nim zamknęły, nie poszła do biura,
a do warsztatu. Przykazała Robbiemu, by wyprowadził wiel
kiego cadillaca i wstawił mniejszy samochód.
Przekonywała samą siebie, że to po to, by klienci mieli
lepszy widok i lepsze światło.
Wyatt nie ma z tym nic wspólnego. Zupełnie nic.
Gdy wreszcie mogła zamknąć drzwi salonu, odetchnęła
z ulgą. To był ciężki dzień. Musi zostać, by dokończyć naj
pilniejsze sprawy. I przygotować zamówienia.
Bill Myers przyjechał, jak zapowiedział, ale nie poprzestał
RS
na odebraniu części do swojego mustanga, tylko przysiadł,
obok jej biurka i przez dobre pól godziny paplał o niczym.
Potem właściciel niemal już wyremontowanego forda przy
szedł ze skargą, że nie odpowiada mu kolor tapicerki. Sporo
czasu straciła, by przekonać go, że ostry oranż, przy jakim
się upierał, absolutnie by nie pasował. W warsztacie Karl
przeciął sobie rękę o kawałek zardzewiałego błotnika; nie
obyło się bez szycia i zastrzyku przeciwtężcowego.
Jedyną spokojną chwilą był spacer z psem, ale i wtedy nie
mogła się skoncentrować, bo jej myśli ciągle krążyły wokół
możliwości sprzedania firmy.
Wcześniej się nad tym specjalnie nie zastanawiała. Układ
z Jacksonem to wykluczał. Jednak Wyatt z zapałem do tego
prze. Jeśli jego plan ma szanse realizacji i mogliby sprzedać
cały interes...
Im bardziej się nad tym zastanawiała, tym bardziej ją to
pociągało. Gdyby udało się dostać dobrą cenę, mogłaby zre
zygnować z pracy. Mogłaby kontynuować naukę i powoli
spełniać swoje marzenia. Marzenia, które po śmierci taty
odłożyła ad acta. Gdyby udało się wynegocjować naprawdę
dobrą cenę...
Jednak gdy wracając, popatrzyła z daleka na zabudowania
salonu i warsztatu, jej emocje opadły. Marne budynki, rząd
samochodów czekających na remont, z tyłu zarośnięty chwa
stami plac. Marzenia prysnęły jak bańka mydlana.
Nie powinna się łudzić. Przecież doskonale zdaje sobie
sprawę z rzeczywistej wartości tego interesu.
Da się z tego wyżyć, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie
uzna tego za dobrą inwestycję. Jest tyle korzystniejszych
możliwości. Tu trzeba dużo ciężkiej pracy i dużo cierpliwo-
RS
ści. Każde auto jest inne, każde wymaga indywidualnego
podejścia. Małe szanse, że znajdzie się chętny. Oprócz pie
niędzy, trzeba kochać stare samochody.
Jest jeszcze inny problem: jaka suma jest odpowiednia dla
Wyatta. Zapewne chciałby dostać więcej, niż sam wyłożył.
Ale ile? Powiedział, że jest przygotowany na poniesienie
strat. Oświadczył to, nim przejrzał księgi rachunkowe. Ile jest
gotów stracić, by wyplątać się z kiepskiego interesu?
Dla niej to sprawa zasadniczej wagi. Bo od tego zależy,
ile jej przypadnie w udziale. Jeśli okaże się, że to nie wystar
czy, by spełnić marzenia...
Wtedy poszuka innej pracy. Albo pozostanie tutaj. Działa
w branży od paru lat, nieźle jej idzie. I sama jest sobie sze
fem, a to ważne.
Okleiła pudełko taśmą. Nagle w zamku przy drzwiach
zachrobotał klucz. Scruff zawarczał, ale na widok wchodzą
cego Wyatta wydał radosny skowyt i rzucił się go witać.
Melanie popatrzyła znad zielonego samochodu, który za
jął miejsce cadillaca,
- To ty? Nie przypominam sobie, bym dawała ci klucz.
- Mam go od Jacksona. Dokładniej mówiąc, zmusiłem
go, by mi go oddał. Powinnaś być zadowolona. Masz pew
ność, że nie zakradnie się tutaj nocą po narzędzia.
Zmarszczyła brwi.
- Robbie ci powiedział - stwierdziła.
- Dlaczego miałby to ukrywać? Co robisz?
- To radio z pontiaca z 1964 roku. Wysyłam je do klienta
z Kalifornii.
- Z Kalifornii? Skąd wiedział, że masz coś takiego?
- Z ogłoszenia - odparła spokojnie. - W Internecie jest
RS
strona dla miłośników starych aut. Ludzie stale szukają róż
nych części. Jedni sprzedają, inni kupują.
- Takie radio nie przyda się tutaj?
- Na razie nie. Cena jest dobra, więc korzystam. Nie
warto trzymać na zapas.
- A ten samochód? W jakim jest stanie?
- Już nic mu nie pomoże. Do kasacji.
Wyatt wyciągnął spod blatu stołek, usiadł na nim.
- Co robicie z takimi autami?
- Sprzedajemy na złom. Zysk prawie żaden, ale przynaj
mniej nie zabierają miejsca. Potrzymaj - poprosiła, podając
mu radio. Wyłożyła dno pudełka gąbką.
- Po południu obejrzałem plac - zagaił Wyatt. - Ma do
brze ponad hektar. Jest zasłany starymi samochodami i czę
ściami. Wszystko moknie na deszczu.
- Jest dobrze ponad dwa hektary - uściśliła. Rozzłościł
ją trochę. - Zdajesz sobie sprawę, jaka to powierzchnia?
Gdybym chciała postawić dach...
- Dlaczego się denerwujesz?— przerwał jej. - Powiedzia
łem tylko...
- Wyatt, jeśli zamierzasz wciągnąć się w ten interes, to
zacznij patrzeć realistycznie. Wiesz, ile by nas kosztowało
zbudowanie zadaszonego magazynu?
- Wiem - rzekł łagodnie. - Ja cię nie krytykuję.
Zagryzła usta. Co się z nią dzieje, że jest taka drażliwa?
Zwykle nie denerwowała się tak łatwo.
- Przepraszam - powiedziała ze skruchą. - Niepotrzeb
nie się uniosłam. Chciałabym, żeby tu wszystko było pięk
nie poukładane i uporządkowane, ale nie stać mnie na to.
-. Włożyła radio do pudełka, obłożyła je z boków gąbką.
RS
- Ale co ty tu robisz? Myślałam, że już na dzisiaj dałeś sobie
spokój.
- Ja się tak łatwo nie zniechęcam. A co ty tu jeszcze
robisz? Pracujesz dzień i noc?
- Cały dzień urywały się telefony i ciągle byli klienci.
Dopiero teraz mogę zająć się zamówieniami.
- Zatrudnij do tego pracownika.
- Za co? Widziałeś, jakie płacę rachunki. Chyba że masz
ochotę zostać człowiekiem od zamówień.
- Wolałbym być człowiekiem od sprzedaży.
- Proszę bardzo. Tylko najpierw zasłuż sobie na to. Sprze
daj kilka aut, a wtedy...
- Nie myślałem o sprzedawaniu aut. Miałem na myśli
sprzedaż całego biznesu.
Złożyła folię na wierzchu pakunku.
- Możesz podać mi taśmę? - Nie patrzyła na Wyatta.
- Naprawdę myślisz, że znajdzie się kupiec?
- A czemu nie? Powinni być zainteresowani.
- Miałam na myśli, czy znajdzie się ktoś, kto da taką cenę,
że wystarczy... - Urwała. Nie chciała zdradzać, jak bardzo
to dla niej istotne.
Zapadła cisza.
- Na czym ci tak zależy? - zapytał.
Zagryzła wargi.
- Na niczym.
- Na niczym? Nie nabierzesz mnie. Na pewno nie marzysz,
by usiąść w bujanym fotelu i nic nie robić. Nie uwierzę.
Nic na to nie powiedziała. Od tak dawna z nikim nie
rozmawiała na te tematy - nawet sama nie pozwalała sobie
o tym myśleć - że teraz bała się budzić w sobie choćby od-
RS
robinę nadziei, Wyatt prawdopodobnie by ją wyśmiał; nie
miałaby do niego pretensji. Erika była wyraźnie rozbawiona,
że Melanie skończyła na sprzedawaniu starych aut, a prze
cież zna ją o niebo lepiej niż Wyatt. I wie, jakie miała plany.
- Pewnie, że nie - potaknęła. - Ale nie chcę znowu an-
gażować się w kolejną pracę, do której nie mam serca.
- Kolejną? - powtórzył.
Była zła na siebie, że tak się wygadała. Chociaż po co się
tym przejmuje? Jeśli Wyatt sądzi, że jest zafascynowana tym,
co robi, to bardzo się myli.
- Jak tu trafiłaś? - zapytał.
- Już ci mówiłam. - Wyciągnęła kawałek taśmy. - Kiedy
mój tata zmarł, ktoś musiał to po nim przejąć.
- Nie masz brata zwariowanego na punkcie silników?
- Nie. Zostałyśmy z mamą we dwie. Mama zmarła w ze
szłym roku. - Nabrała powietrza, wypuściła je. - To co z tym
planem sprzedaży? Masz już jakiś pomysł?
- Zaczniemy szukać kupca. I uporządkujemy plac.
Westchnęła. Nie musiał mówić tego, o czym sama dobrze
wie - zaplecze wygląda fatalnie. Ale zawsze jest tyle pilniej
szych wydatków, że sprzątanie czy malowanie schodzi na
dalszy plan.
- Musimy też trochę nagłośnić nasz interes - ciągnął Wyatt.
- Pomyśleć o akcji promocyjnej.
- Zaraz, zaraz - pohamowała jego zapędy. - Jeśli masz
na myśli kampanię reklamową...
- W pewnym sensie. Ale nie taką, co kosztuje majątek.
Erika mnie natchnęła.
- To by ją zmartwiło - mruknęła Melanie.
- Jak mam to rozumieć?
RS
- Wolałaby, żebyś myślał o niej, a nie o reklamie.
- Już drugi raz ostrzegasz mnie przed Eriką.
- I ostatni. Dalej radź sobie sam.
- Jest z tych, które odbijają chłopaków?
- Nie mnie.
Na szczęście darował sobie komentarz. Była mu za to
wdzięczna. Bo równie dobrze mógł powiedzieć, że ona nie
ma startu do facetów, jacy pociągają Erikę. Choć pewnie tak
sobie pomyślał. Widziała to po jego minie.
Z hałasem odstawiła pudełko. Najchętniej by go nim wal
nęła po głowie.
- Ta akcja charytatywna to jest coś - rzekł Wyatt. - Damy
samochód na wieczór, to nie jest duży koszt. A może pięknie
się zwrócić. .
- Może, nie musi.
- To prawda - przyznał. - Ale jeśli nawet, to nasz wkład
będzie niewielki. Myślę, że warto iść za ciosem. Te samo
chody trzeba pokazać właściwym ludziom. Być może w ten
sposób kilka uda się sprzedać, ale jest jeszcze coś: może
znajdzie się ktoś, kto zechce kupić całość.
- Nie mamy nic do stracenia. Tyle co benzyna.
- No więc ruszymy z tym, a jednocześnie postaramy się
doprowadzić całość do porządku. Te paczki trzeba odwieźć?
- Nie, kurier przyjedzie po nie rano.
- Tym lepiej. Bo według mnie, powinniśmy zacząć już
dzisiaj. Nie ma na co czekać.
Z trudem stłumiła ziewnięcie.
- Dobrej zabawy. Przy wyjściu jest tablica z kluczykami
do samochodów. Są opisane, więc łatwo się zorientujesz.
- Mówiłem ci, że nie prowadzę takich samochodów.
RS
- Twój problem. Nie zgadzałam się na twojego szofera.
- Nie zechcesz mi towarzyszyć? Głupio iść samemu do
klubu.
- Biedactwo - prychnęła. Czuła przyjemny niepokój
w żołądku. Zupełnie bez sensu. Ciągnie ją ze sobą, bo jest
pod ręką. Nie w głowie mu żadne randki.
- Usnę, nim zaczną się występy - wymamrotała.
- Nie w Canteen Club. To najbardziej szpanerskie miej
sce w mieście. Wielki klub, z własnym big-bandem. Jest je
szcze jeden plus: po drodze pouczysz mnie prowadzenia.
- Myślałam, że upadł pomysł wzięcia corvetty na twoją
randkę z Eriką.
- Powinniśmy mieć coś w zanadrzu, na wszelki wypadek.
W razie gdyby do tej pory udało się sprzedać cadillaca. Me
lanie, jesteś mi potrzebna.
Znowu załaskotało ją w żołądku. Jeszcze mocniej.
- Jeśli ktoś zechce dowiedzieć się czegoś na temat auta,
nie będę mógł odpowiedzieć - dodał z przekonaniem.
Co za ulga. Bo już zaczynała myśleć, że chodzi o bardziej
osobiste powody.
- Rozumiem, to ma być moja działka - odparła chłodno.
- Mam lepszy pomysł. Dam ci numer Robbiego, jedź z nim.
Jeszcze nie widziała jego uśmiechu - prawdziwego
uśmiechu - i nie była na to przygotowana. Oczy Wyatta
rozjaśniły się i wyglądały teraz jak płynna stal mieniąca się
ciepłym, srebrzystym blaskiem. W kącikach rysowały się
drobniutkie zmarszczki. Gdy się uśmiechał, robił mu się uro
czy dołek na policzku. Ledwie się powstrzymała, by go nie
dotknąć i sprawdzić, czy jest prawdziwy. Rozbrajał ją tym
uśmiechem.
RS
- Nie jestem dzisiaj odpowiednio ubrana - zaprotesto
wała słabo.
- To przecież zwyczajny klub.
- A co z psem?
- Popilnuje samochodu. Może wprowadzimy nową modę
i na topie będzie nie tylko klasyczny samochód, ale i kosma
ty piesek do kompletu. Może jeszcze założymy hodowlę.
Chodźmy, zobaczysz, że będzie nieźle.
Nie bardzo w to wierzyła, ale co miała robić. Wyatt nie
da wybić sobie z głowy tego pomysłu. Gwizdnęła na psa
i poszła po żakiet.
Zatrzymała się przy drzwiach, popatrzyła na rozwieszone
na tablicy kluczyki. Wybrała jeden, podała go Wyattowi.
- Czerwona corvetta, czarne wnętrze. Jeszcze nie jest
zrobiona, ale i tak wygląda całkiem nieźle.
; Wyatt pokręcił głową. Nie chciał prowadzić. Wymawiał
się, że najpierw woli popatrzeć.
- Myślałam, że boisz się ze mną jechać, skoro ścigałam
się cadillakiem.
Zatrzymał się jak wryty.
- Ścigałaś się? Myślałem, że tylko go testowałaś.
- Przyjemność jest wtedy, gdy się z kimś ścigasz.
- Oddaj mi kluczyki, Melanie.
- Poczekaj. Jaki to jest klub?
- Duży, w dawnym stylu. Z orkiestrą bigbandową.
- Canteen Club, tak się nazywa? Czyli coś w rodzaju
wojskowej kantyny z czasów drugiej wojny? - Odwiesiła
kluczyki. - W takim razie corvetta się nie nadaje, zbyt ana
chroniczna. Weźmy dwudrzwiowego forda z 1940 roku.
Wyatt głośno wypuścił powietrze.
RS
- Opanuj się. Nie rozbiłam cadillaca przy dwustu na go
dzinę, więc tym bardziej nigdzie się nie właduję fordem.
- Co za ulga. Nawet nie zapytam, czy to przez ten wyścig
cadillac poszedł do remontu.
- Poza tym ford nie jest taki szybki. - Wyszła z biura.
- Nie wyciągnie więcej niż sto sześćdziesiąt. Możemy to
zaraz sprawdzić.
W poświacie księżyca trudno było ocenić, czy twarz Wy-
atta rzeczywiście pobladła, ale Melanie poczuła się odrobinę
lepiej.
O tej późnej porze na autostradzie było pusto. Jechali
zgodnie z przepisami, ale ich wóz i tak wzbudzał emocje. Na
ich widok auto wiozące kilku młodzieńców zaczęło trąbić,
a pasażerowie entuzjastycznie machać.
Melanie pomachała im ręką.
- Może rzeczywiście powinniśmy urządzać takie rajdy
koło północy - powiedziała z zastanowieniem. - Wiele osób
by nas wtedy zobaczyło. Może to lepiej niż stawiać auto na
jakimś parkingu.
- Ważne, kto je zobaczy. Lepiej zainteresować jednego
poważnego kupca niż bandę dzieciaków bez grosza przy
duszy.
- Chyba muszę się z tym zgodzić. Wyatt... a co będzie
z moimi pracownikami?
- Masz na myśli Robbiego i resztę?
- Nowy właściciel może im nie pasować. A jeśli ich po
zwalnia?
- Jeśli będzie mądry, to tego nie zrobi.
- Robbie ma żonę i maleńkie dziecko.
- Melanie, jeśli zaczniemy stawiać warunki...
RS
- Wiem. Nikt nie lubi, by go pouczać, jak ma prowadzić
własny interes. Jeśli zapłaci, to nie masz nic do gadania.
- Westchnęła. - Nie chcę, by się martwili. Po co mają się
denerwować, skoro to nic pewnego.
- Nie patrz tak pesymistycznie. Przestań krakać. Uwa
żasz, że nikt nie zechce tego kupić?
- Tego nie powiedziałam. W końcu ty kupiłeś. Chciała
bym na razie nic im nie mówić. Dopiero jak coś będzie
pewne.
Wyatt zmarszczył czoło.
- Zgoda - rzekł wreszcie. - Skoro tak ci zależy, wstrzy
majmy się, aż to będzie zaklepane. Jesteśmy na miejscu. Klub
jest tutaj, w tych starych magazynach.
Wielki ciemny budynek nie przypominał nocnego klubu.
Jedynie napis „The Canteen Club", widoczny w świetle kilku
reflektorków przesuwających się po fasadzie, świadczył, że
trafili na miejsce. Na ulicy nie było żywej duszy.
- Nie ma parkingu - wymamrotała Melanie.
- Ktoś odprowadza samochody na parking.
- Więc tylko on zobaczy forda. Trzeba było zostać na
autostradzie.
Wyatt uśmiechnął się lekko.
- Zawsze o tej porze jesteś taka czepliwa?
- Nie jestem. Ale skoro o tym wspomniałeś, to Scruffy
już dawno o tej porze śpi.
- Tym bardziej muszę mu wynagrodzić te nocne jazdy.
- Ledwie się zatrzymała, wysiadł i zagrodził drogę człowie
kowi z obsługi, który szedł otworzyć drzwi pasażera. Nie
słyszała ich rozmowy, widziała tylko płynny ruch, jakim
Wyatt wsunął mu w dłoń kilka banknotów. Młody mężczy-
RS
zna pomógł jej wysiąść i siadł za kierownicą. Odjechał kilka
metrów i zgasił silnik.
- Co się stało? Przecież tu nie można parkować.
- Nie dzisiaj. - Wyatt wziął ją za ramię. - Tu będzie na
oczach wszystkich. Każdy go zobaczy.
- Może jeszcze rozłożymy za szybą jakiś firmowy napis?
- zirytowała się.
- „Kup mnie! Bub i Mel zapraszają!". Myślałaś o czymś
takim? To zbyt nachalne.
- Co z tego, że go zobaczą, skoro nikt nie wie, że jest na
sprzedaż?
- Ten człowiek już się tym zajmie. Uwierz mi.
- Ile mu za to dałeś?
- Wystarczająco - wymruczał. - Chodźmy się teraz za
bawić, niech samochód trochę popracuje.
RS
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zdarzało się jej bywać w miejscach, gdzie gości witał
umundurowany portier, jednak po raz pierwszy ktoś saluto
wał. Zaskoczenie przeszło w prawdziwe zdumienie, bo Wy
att natychmiast zareagował tym samym.
- To odruch - wyjaśnił, widząc jej minę. - Gdy byłem
chłopcem, spędziłem trochę czasu w szkole wojskowej.
- Teraz wszystko jasne - odparła ze słodyczą. - To tam
nabrałeś takiego władczego stosunku do innych czy miałeś
to już wcześniej?
- Prawdę mówiąc - Wyatt wcale nie przejął się jej ironią
- posłali mnie do tej szkoły, bo ciągle tak broiłem, że nigdzie
mnie nie chcieli.
Powiedział to z powagą, ale w jego oczach widziała psot
ny uśmieszek. Albo ją bajeruje, albo wspomnienie młodych
lat budzi w nim sentyment.
Nie byli pierwsi. W holu wiła się kolejka chętnych do
wejścia. Melanie popatrzyła na tęgą kobietę stojącą przed
nimi, potem rozejrzała się wokół. Jej uwagę przykuł mężczy
zna wpuszczający ludzi na salę. Był ubrany w generalski
mundur. Sam nie ruszał się z miejsca, tylko ostrym głosem
rzucał podwładnym, również występującym w wojskowych
mundurach, numer stolika, przy którym mieli posadzić gości.
Działali bardzo sprawnie, musiała to przyznać. Kolejka
RS
posuwała się płynnie. Już prawie doszli do generała, gdy
przez tłum zaczął bezceremonialnie przedzierać się postaw
ny, elegancko ubrany mężczyzna. Nie zwrócił uwagi na roz
legające się głosy oburzenia.
- George, przed wejściem stoi czyjś samochód.
Generał w mgnieniu oka zmienił się w potulną owieczkę.
- Tak, szefie. Natychmiast dopilnuję, by go ściągnię
to. Zaraz się dowiem, kto na to pozwolił. Z miejsca go wy
leję.
Melanie kurczowo zacisnęła pałce na ramieniu Wyatta.
- Mówiłam ci, żeby zostać na autostradzie - wyszeptała.
- Teraz ten biedny chłopak wyleci na brak.
Wyatt poklepał jej dłoń, wyszedł z kolejki i podszedł do
generała.
Stojąca przed nimi kobieta pogardliwie prychnęła.
- Niektórym ludziom brak dobrych manier - powiedziała
wystarczająco głośno, by wszyscy słyszeli.
- Święta prawda - odpowiedział Wyatt. - Sam nad tym
szczerze ubolewam... Cześć, Brad. Czy ten samochód to
jakiś problem?
Przybyły odwrócił się gwałtownie.
- Reynolds? Miło cię widzieć. Chcesz powiedzieć, że to
twój samochód stoi przed wejściem i odciąga uwagę od mo
jego klubu? Myślałem, że uznajesz tylko baritsy.
- Bo tak jest - odparł. - Pozwól, że przedstawię ci wła
ścicielkę auta.
Pięknie, skrzywiła się w duchu. Zwal wszystko na mnie.
- Melanie, to jest Brad Edwards. Brad...
Nie czekała dłużej. Wyciągnęła z kieszeni kluczyki.
- Panie Edwards, zaraz odjadę sprzed wejścia. Proszę,
RS
niech pan daruje temu człowiekowi, że nie odstawił wozu na
parking. To naprawdę nie jego wina!
- N i e , nie... - przerwał jej Brad. - To pani samochód?
Jest prawdziwy?
- .. .że Wyatt nakłonił go, żeby tam zaparkować.
Wyatt szturchnął ją łokciem w żebra.
- Pyta pan, czy samochód jest prawdziwy? Oczywiście...
- To nie jest podróbka?
- Ależ skąd! - oburzyła się. - To autentyk.
- I daję głowę, że ona ma na to papiery - wtrącił się
Wyatt. - A może chciałbyś go kupić, Brad? Co ty na to?
- Jeśli cena jest dobra - odparł. - Kto wie, mógłbym się
zastanowić. George, ci państwo usiądą przy moim stoliku.
- Ruszył na salę, nie oglądając się, czy za nim idą.
- George, nie próbuj odstawiać tego auta - Wyatt, ścisza
jąc głos, rzekł po drodze generałowi. - Boss nie byłby z tego
zadowolony. - Pociągnął Melanie do środka.
- Często masz takie nerwowe odruchy? - wymamro
tała, rozcierając bok. - Tak mnie walnąłeś, że będę mieć
siniaki!
- Tylko lekko cię dotknąłem. Chodź.
Zatrzymała się na progu. Sala wyglądała jak skrzyżowanie
sali balowej ze świetlicą YMCA. Po jednej stronie ciągnął się
długi bar, po drugiej wielka scena, na której dziewczyna
w niebieskiej sukni śpiewała rzewną sentymentalną piosenkę
z towarzyszeniem big-bandu. Wokół parkietu ustawiono sto
liki. Większość była zajęta. Interesująca para - mężczyzna
w marynarskim stroju i dziewczyna w jaskraworóżowej su
kience - tańczyła z zapamiętaniem.
- Nie jestem odpowiednio ubrana - zamruczała Melanie.
RS
Brad Edwards poprowadził ich do ostatniego wolnego
stolika stojącego tuż przy orkiestrze i parkiecie do tańca.
Wyatt popatrzył na tańczących.
- Jeśli mówisz o admirale i jego partnerce, to założę się,
że oni tu pracują.
Brad odsunął krzesło Melanie, uśmiechnął się.
- Rzadko przyznaję komuś rację, ale trafiłeś, Reynolds.
To wynajęci tancerze. Mają zachęcić innych do zabawy.
Melanie popatrzyła na tańczącą parę. Te ich figury, wpra
wa, z jaką tańczyli...
- Wątpię, czy ktoś ośmieli się z nimi konkurować. Ja się
nie piszę. Wolę posiedzieć.
- I dokończyć rozmowę o aucie - podsunął Wyatt nad
zwyczaj usłużnie.
- Ile pani za nie chce? - zainteresował się Brad.
Nabrała powietrza. Już otwierała usta.
Wyatt nie dał jej powiedzieć słowa.
- Brad, daj jej czas na zastanowienie. Niech zadzwoni do
ciebie jutro albo ty zadzwoń do niej. Co ty na to?
Nie mogła się pozbierać.
- Wyatt, ale.
- Kochanie - przerwał jej pieszczotliwym tonem. - Zda
ję sobie sprawę, ile ten samochód dla ciebie znaczy.
No, super! Nawet nie da mi dojść do głosu. Cała sprawa
skończy się, nim jeszcze się zaczęła.
Już miała coś powiedzieć, gdy Brad podniósł się z krzesła.
Podał jej wizytówkę.
- Proszę zadzwonić i podać mi kwotę. Stolik jest do
waszej dyspozycji. Ja będę krążyć wśród gości. - Kiwnął
na kelnera. - Podaj państwu, co sobie życzą. To moi goście.
RS
Kelner pochylił siei wyjął schowany za skarpetką bloczek
i długopis.
Melanie zamrugała ze zdumienia.
Chłopak uśmiechnął się.
- Wiem, że to dziwnie wygląda, ale to polecenie szefa.
Wypchane kieszenie psują linię munduru, a fartuch by nie
pasował do całości. Co mogę państwu podać?
- Czy ja wiem.., może białe wino z wodą.
Wyatt zamówił whisky z wodą sodową.
Odczekała, aż kelner oddali się od stolika.
- Dziękuję, że zmarnowałeś taką okazję na sprzedaż tego
auta. Masz pojęcie, jak długo ten samochód czeka na kupca?
- Od 1940?
- Wydawało mi się, że chcesz promować naszą firmę.
- Znasz się na samochodach, ale nie znasz Brada. Im
trudniej mu coś przychodzi, tym bardziej tego chce.
- Aha. - Fakt, nie zna go. Może Wyatt ma rację.
- Poza tym jest jeszcze coś - ciągnął Wyatt. - Ma czas
na zastanowienie, może zechce rozszerzyć ofertę i kupić wię
cej aut. Mógłby wozić nimi klientów. Tych bez samochodu
i tych, którzy wypili o kilka kieliszków za dużo.
- To odpada. Do takiego auta nie weźmiesz kogoś, kto
nadużył alkoholu. Za dużo problemów z czyszczeniem tapi
cerki, I ogromne koszty, gdyby trzeba ją było wymienić.
- No to zdezelowanego dżipa - zapalił się Wyatt. - Bez
dachu i szyb. Wystarczy, że pasażer tylko się wychyli.
- Nawet by nie musiał, bo w tych dżipach nie ma zawie
szenia. Jechałeś kiedyś czymś takim?
- Na szczęście nie.
Nie skomentowała tego. Pochłonęło ją coś innego.
RS
- Już wiem - oznajmiła. - Wiem, co by było najlepsze.
Kelner postawił przed nimi drinki.
Wyatt uniósł szklaneczkę.
- Zdrowie. Wyjaśnisz to dokładniej?
- Były takie samochody dla wysokiego dowództwa. Ka
bina oddzielona szybą od kierowcy, więc generałowie mogli
bezpiecznie omawiać plany. Niektóre z tych aut były napra
wdę luksusowo wykończone.
- Masz takie?
- Nie, ale mogę się rozejrzeć. Oczywiście dzisiaj wię
kszość z nich znajduje się w muzeach. To co, chyba na tym
możemy zakończyć wieczór...
- Chcesz poprzestać na Bradzie? Chyba warto powalczyć
o innych klientów. Kto wie, może zaczną się licytować?
Melanie popatrzyła na wejście do sali.
- Jest komplet i nikt się nie zbiera do wyjścia.
- Zaczekajmy, aż ludzie zaczną się rozchodzić. Niech
zobaczą nasz zabytkowy wehikuł. Zamówmy coś do jedze
nia. Obiecałem psiakowi, że wynagrodzę mu nocne jazdy.
Jeśli nic nie przyniosę, zagryzie mnie.
Dopiero teraz poczuła, że umiera z głodu.
- Scruffy czasem warczy, ale jest zbyt dobrze wychowa
ny, by kogoś ugryźć.
- Trzymam cię za słowo. - Skinął na kelnera.
Melanie popatrzyła w menu.
- Nie wiem, co zamówić. Tu nie ma cen.
- Zasada jest taka, że wybierasz to, na co masz ochotę.
- Nie licząc się z kosztami? Miło, że ciebie na to stać, ale
niektórzy muszą liczyć każdy grosz. Poza tym nie zdążyłam
dzisiaj zanieść do banku czeku z wypłatą...
RS
- Stawiam ci kolację. Zamów porządnego steka z kostką.
Twój psiak będzie podwójnie szczęśliwy, gdy dostanie dwie.
- Zwrócę ci - obiecała, a Wyatt złożył zamówienie.
- Chodźmy zatańczyć - zaproponował.
- Nie, raczej nie.
- Boisz się, że nie dorównasz admirałowi?
Nie, nie chcę zapominać, że to nie jest randka.
- Popatrz - nie zrażał się Wyatt. - Światło pada na biały
mundur i nic więcej nie widać. Nikt nie zwróci uwagi, kto
i jak tańczy. Fokstrot, walc, twist... nie ma znaczenia.
- Biorę cię za słowo, bo prawdę mówiąc, umiem tylko
walca. A i to średnio.
- Chodź, przekonajmy się. - Podniósł się.
Wstała z ociąganiem.
Kątem oka dostrzegła jasnowłosą dziewczynę w czerwo
nej sukience bez ramiączek, która poderwała się od stolika i,
wybierając najkrótszą drogę, szła prosto w ich stronę. Zatrzy
mała się, podniosła rękę i uderzyła Wyatta w policzek.
Odgłos zagłuszył muzykę i gwar rozmów. A może Mela
nie tylko tak się zdawało, bo wbrew jej oczekiwaniom wcale
nie zapadła grobowa cisza. Tylko kilka najbliżej siedzących
osób zauważyło zajście. Reszta bawiła się w najlepsze.
Ukradkiem zerknęła na Wyatta. Spodziewała się, że bę
dzie poruszony czy zmieszany, jednak nic takiego nie nastą
piło. Był absolutnie spokojny. I, ku jej zdumieniu, niezbyt
zaskoczony.
Nie spodziewała się, że publicznie wymierzony policzek
to dla niego nic nowego. Jasne, zna tę dziewczynę; być może
spodziewał się po niej takiej gwałtownej reakcji, gdy ujrzała
go z inną kobietą.
RS
Wszystko wskazuje, że tak właśnie jest. Wyatt nie okazał
zdziwienia, bo wiedział, czego spodziewać się po blondynce.
Nie jest zmieszany czy zawstydzony, ponieważ nie zrobił nic
złego.
Ciekawe, jak bym zareagowała, gdyby to była prawdziwa
randka, mimowolnie przemknęło jej przez myśl.
Pociągnął ją w stronę parkietu. Nie oponowała, by nie
budzić dodatkowego zainteresowania. Przez chwilę wsłuchi
wała się w muzykę, dopasowując się do rytmu.
- Domyślam się, że to twoja żona - mruknęła z wymu
szoną obojętnością.
- Na Boga, skądże! - zaprzeczył żarliwie, wyraźnie obu
rzony takim posądzeniem.
- Narzeczona?
- Żartujesz sobie, prawda?
- Oczywiście, że nie. Była narzeczona?
- Jeszcze raz pudło. Myślałem, że ją poznałaś.
Pośpiesznie przerzuciła w myśli listę koleżanek, znajo
mych, znakomitości życia publicznego. I nic.
- Powinnam ją znać?
Wyatt zmarszczył brwi.
- Tak mi się wydawało. To Jennifer.
- Jennifer? - Nic jej nie świtało. - Jennifer... Chcesz po
wiedzieć, że to dziewczyna Jacksona?
- Właśnie. Myślałem, że już ochłonęła, ale widać nie.
Jesteś dla mnie zagadką, Melanie.
Ja? - zdumiała się w duchu. To co powiedzieć o tobie?
Obrócił ją w tańcu, uśmiechnął się szeroko,
- Kiepska w tańcu? Akurat ktoś w to uwierzy. Wspaniale
tańczysz walca.
RS
Z każdą mijającą godziną coraz bardziej żałował, że nie
wszedł w ten interes z Bradem. Klub pękał w szwach, a go
ście wcale nie śpieszyli się z wyjściem. Było naprawdę
późno, gdy powoli zaczęło się przeludniać.
- To jak, zbieramy się do wyjścia? - zagadnął.
Melanie natychmiast się ożywiła.
- Tylko na to czekam. Prawdę mówiąc... - zawahała się.
- W końcu nie przyjechaliśmy tu, żeby się zabawić.
- No cóż - odparł krótko. - Następnym razem postaram
się znaleźć coś bardziej w twoim stylu.
- Następnym razem? Jeśli zamierzasz stale tłuc się po
nocy, to ja odpadam. - Ukradkiem stłumiła ziewnięcie.
Na zewnątrz panował rześki chłód, ale to nie przeszkadza
ło sporej gromadce gości zebranych wokół forda. Scruffy
wstrząsał się za każdym razem, gdy któryś z podziwiających
auto zbliżał się zbyt blisko czy dotykał karoserii. Wyatt
ostrożnie uchylił drzwi, by pies nie wyskoczył, ale Scruffy
nawet nie próbował. Powęszył, cichutko zaskowyczał i wy
cofał się na tylne siedzenie.
- Mówiłam ci, że jest dobrze ułożony - skomentowała
Melanie. - Nie wyjdzie bez pozwolenia.
- A ja myślę, że bardziej niż zakazy podziała na niego ta
torba z kostkami. Chcesz się założyć?
- Nie zakładam się - ucięła.
Zebrani zaczęli się rozpraszać, zostało tylko kilku najbar
dziej zainteresowanych. Melanie odpowiedziała na parę py
tań, wręczyła wizytówki. Nadrabiała miną, ale ledwie trzy
mała się na nogach.
Wyatt przejął inicjatywę.
- Czas na nas - rzekł stanowczo. - Ja poprowadzę.
RS
- Mówiłeś, że nie czułbyś się pewnie za kierownicą ta
kiego samochodu - zaoponowała bez przekonania, daremnie
starając się powstrzymać ziewanie.
Usnęła, ledwie ruszyli. Scruffy rozłożył się z tyłu, oparł
łapki na torbie z jedzeniem.
Wyatt nie miał serca budzić Melanie, ale nie było innego
wyjścia. Nie wiedział, gdzie mieszka.
- Melanie, może cię gdzieś podwieźć?
Dziewczyna wymamrotała coś przez sen.
- Melanie, jesteś zbyt senna, by sama prowadzić. Odwio
zę cię do domu, podaj mi adres.
Nie odpowiedziała.
Poddał się. Może chłodne powietrze trochę ją otrzeźwi.
Skręcił na parking przed firmą, zatrzymał samochód. Wysiadł
i otworzył drzwi. Do środka wpadł zimny podmuch.
Melanie otworzyła oczy, wyprostowała się, zamrugała.
- Dzięki za kolację i za wszystko. W sumie to nie był zły
wieczór.
- Cieszę się, że ci się podobało - odparł spokojnie. - Jeśli
chcesz, odwiozę cię do domu. Powiedz tylko gdzie.
- Nie, nie, dziękuję. Rano będzie mi potrzebny samo-
chód. - Przesunęła się na jego miejsce, wrzuciła bieg.
- No to do zobaczenia - rzekł Wyatt.
Odprowadził wzrokiem odjeżdżającego forda i przeszedł - \
przez parking do swojego samochodu. Nacisnął pilota, by
otworzyć drzwi.
„W sumie to nie był zły wieczór".
Cóż, równie dobrze mógł usłyszeć coś mniej pochlebnego.
Gdyby jemu przyszło wyrazić swoje zdanie, też byłoby lep
sze, niż się wcześniej spodziewał. Melanie okazała się bar-
RS
dziej interesująca, niż przypuszczał. A ten jej godny podziwu
spokój, z jakim przyjęła wyczyn Jennifer. Mało która kobieta
by się na to zdobyła.
Cudownie się z nią tańczy. Ma doskonałe wyczucie rytmu.
Poddając się muzyce, uprzedzała każdy jego ruch, poruszając
się łagodnie i miękko, wkładając w taniec całą duszę...
Odepchnął od siebie te myśli. Za daleko się zagalopował.
Co się z nim dzieje? Zna ją ledwie od dwudziestu czterech
godzin i przez większość tego czasu myślał tylko o tym, co
zrobić, by jak najszybciej jej się pozbyć.
Opanuj się, Reynolds, zgromił się w duchu. Zbieraj się do
domu. Rano obudzisz się i przejrzysz na oczy.
Przekręcił kluczyk, ale rozrusznik tylko zazgrzytał głucho
i zapanowała cisza. Wyładowany akumulator. Energii wy
starczyło na otwarcie zamka.
Martwiłem się, jak ona wróci do domu, a sam zostałem
w unieruchomionym aucie, pomyślał z goryczą.
Podniósł maskę, zajrzał do środka. Manipulował przy
przewodach, gdy tuż obok niego zatrzymał się ford i przez
uchylone okienko rozległ się współczujący głos Melanie:
- Z nowymi samochodami zawsze jest ten problem. Czło
wiek nigdy nie jest przygotowany, że coś może nawalić.
Nie wiedziała, skąd wzięło się przeczucie, że powinna
zawrócić. Wyatt na pewno już dawno odjechał. Mimo to
skręciła. Jeśli nie sprawdzi i nie przekona się, to przez całą
noc nie zmruży oka.
Przeczucie jej nie zawiodło. Samochód Wyatta nadal stał
na parkingu. Przez chwilę przyglądała się pochylonemu nad
maską mężczyźnie, podjechała i zaparkowała.
RS
Wyatt popatrzył na nią ponuro.
- To tylko akumulator.
- Sprawdziłeś kable?
- Tak. Jedź, nie ma sensu, żebyś traciła tu czas.
- Nie denerwuj się. Tylko dlatego, że nie wiesz, co teraz
zrobić...
- Wcale się nie denerwuję i dobrze wiem, co zrobić.
- Faceci zawsze się wściekają, gdy kobieta przychodzi im
na ratunek.
- Nie musisz mnie ratować. Zadzwonię i poproszę, by
przysłali kogoś, kto da mi iskrę.
- Właśnie o tym mówię. Jest środek nocy. Możesz za
dzwonić, ale usłyszysz taśmę. Minie dobra godzina, nim
kogoś obudzą, żeby przyjechał. Zresztą to nie na wiele się
zda, jeśli nie wyjeździsz odpowiedniej ilości kilometrów,
by naładować akumulator. Rano znowu ci nie zapali. Po
dłączmy go do prostownika, niech się ładuje. A ty weź inny
samochód.
- Nie zostawię na widoku auta z otwartą maską. Nawet
jeśli nie ukradną silnika, to zabiorą kable i prostownik.
- Nie licz, że pomogę ci zapchać go na podwórze. W ta
kim razie zostaw go tu do rana, a sam wróć do domu innym.
- Chcesz, żebym jechał po nocy takim rzucającym się
w oczy samochodem, bez dokumentów?
- Czyżbyś miał na sumieniu kradzież samochodu? Za to
trafiłeś do szkoły wojskowej? Chcesz, wypiszę ci zaświad
czenie...
- Dobrze, powiem ci, w czym rzecz. O tej porze wolę nie
eksperymentować z kolejnym nieznanym samochodem.
- Nie ma problemu. Weź forda.
RS
- Musiałabyś obudzić psa, przesiąść się i wracać wyzię
bionym autem.
- To dla mnie nie pierwszyzna.
- Ja cię odwiozę - zaproponował.
- Już ci tłumaczyłam, że rano będzie mi potrzebny samo
chód. Wsiadaj, odwiozę cię do domu.
Nawet nie drgnął.
- Mieszkam na południu - powiedział.
Na południu. Czyli co najmniej pół godziny jazdy w jedną
stronę. I po co się tak wyrywałam? - zbeształa się w duchu.
Westchnęła. Trudno, już przepadło.
- Powiedziałam, że cię odwiozę, więc to zrobię.
- Zadzwonię po taksówkę.
- I będziesz czekać nie krócej niż na kogoś z obsługi.
Jeśli w ogóle tu trafi. Przyjdzie ci siedzieć na zimnie.
- To wejdę do środka.
- Wyatt, przestańmy się spierać. Nim coś zdziałasz, zrobi
się widno.
Scruffy podniósł nos i zawył cichutko.
- On już chce do domu - zauważył Wyatt.
- Ja też. Mam pomysł. Przenocuj u mnie.
Wyatt uniósł brwi.
- Nie skomplikuję ci życia?
Melanie uśmiechnęła się.
- Szczerze? Wolę cię przenocować, niż odwozić do domu.
Rano pracownicy zajmą się twoją baritsą.
Nawet nie mrugnął. Chyba powoli zaczyna się przesta
wiać, stwierdziła w duchu. Szkoda, bo chętnie jeszcze by się
z nim podroczyła.
Okrążył forda, wsiadł do środka.
RS
- Warsztat jest czynny w soboty?
- Przez pół dnia. W soboty zwykle przychodzą hobbyści,
którzy potrzebują części.
Do domku Melanie było ledwie kilka kilometrów. Gdy
podjechali, Scruffy podniósł się i westchnął z ulgą.
W słabym świetle księżyca niewielki bungalow wydawał
się wymarły. Jeszcze nie zrobiła wiosennych porządków.
Sterty zeschłych liści ścieliły się przy podmurówce, na klom
bie przy podjeździe smutno sterczały resztki uschniętych
chryzantem. Dzisiaj domek sprawiał wrażenie jeszcze bar
dziej opuszczonego i zaniedbanego niż zwykle. Może przez
te spowijające go ciemności.
- Nie wiedziałem, że mieszkasz w domku - rzekł Wyatt.
- Po śmierci mamy zastanawiałam się, czy go nie sprzedać
- odparła Melanie. - Jest z nim sporo zachodu, zwłaszcza
z utrzymaniem ogródka. Na jedną osobę jest za duży. Ale trudno
znaleźć
mieszkanie, w którym można trzymać zwierzaki.
- Masz nie tylko psa?
- Moja mama była kociarą. - Melanie otworzyła drzwi
i dwa syjamskie koty, wygodnie umoszczone na miękkim
fotelu, popatrzyły na wchodzących. Jeden ziewnął szeroko,
drugi z powrotem wtulił się w poduszkę.
- Mam gościnną sypialnię - powiedziała Melanie. - Po
wlekę tylko pościel i...
- Daj spokój. Idź spać. Prześpię się na kanapie.
- Chcesz, żeby obsiadły cię koty i pies?
- Przynajmniej nie będę sam.
Nie nalegała. Zaczęła wchodzić na górę. Czuła się dziw
nie. Od śmierci mamy mieszkała sama. Pierwszy raz ktoś
będzie nocował.
RS
Czułaby się jeszcze bardziej dziwnie, gdyby Wyatt po-
szedł z nią na górę. Dziwnie i nieswojo.
Miło z jego strony, że wykazał się takim wyczuciem. Je
den problem mniej. Chyba że nie miał na względzie jej uczuć,
a swoje.
Jasne, zakpiła z siebie. Wyatt panicznie się boi, że chcesz
go wciągnąć na górę i uwieść!
Ranek wstał szary i ponury. Koty nawet nie drgnęły, gdy
Wyatt wypuszczał psa do ogródka. Nastawił ekspres, wpuścił
psiaka z powrotem. Usiadł i wypił gorącą kawę. W domku
panowała niezmącona cisza. Dochodziła dziewiąta, a Mela
nie ciągle spała.
Napełnił kawą drugą filiżankę i ruszył na górę.
Czuł się trochę niepewnie, wchodząc na piętro bez zapro
szenia. Pocieszał się, że przecież nie robi nic złego. Może
Melanie źle się czuje? Może potrzebuje pomocy?
Znalazł się w niewielkim przedpokoju. Wszystkie drzwi
zamknięte. Zastukał w pierwsze z brzegu, uchylił je.
Bieliźniarka. Dopiero teraz spostrzegł, że Scruffy też wszedł
na górę i stanął przy drzwiach w dalszej części korytarzyka.
Wyciągał rękę, by zastukać, gdy piesek podskoczył i pod
bił łepkiem klamkę. Drzwi otworzyły się i Scruffy wpadł do
środka. Rozległ się zduszony odgłos.
W pokoju panował półmrok. Okna przesłonięte storami,
z nocnej lampki w kształcie muszli sączyło się słabe światło.
Pod kołdrą rysował się niewyraźny kształt.
- Melanie?
Koty, które zostawił na dole, musiały przyjść, gdy otwierał
bieliźniarkę, bo teraz jeden z nich z cichym prychnięciem
RS
przemknął pod jego uniesioną nogą, a drugi wskoczył do
środka, niechcący ściągając dywanik przy łóżku.
Desperacko próbował nie nastąpić na kota; oparł stopę
o usuwający się spod nóg dywanik i stracił równowagę. Ude
rzył łokciami o łóżko. Wprawdzie utrzymał filiżankę, jednak
jej zawartość chlusnęła na śpiącą dziewczynę.
Melanie poderwała się gwałtownie.
W półmroku widział ciemne strugi spływające jej po wło-
sach, opadające na rzęsy i białą piżamę.
No, Reynolds, teraz dostaniesz za swoje, przygotował się
w duchu na najgorsze. Kawa nie jest taka gorąca, żeby opa
rzyć, ale...
- Dziękuję. - Rozespany głos Melanie miał zmienione,
zmysłowe brzmienie. - Właśnie tego mi było trzeba. Kawa
i prysznic, dwa w jednym. Pięknie to połączyłeś.
RS
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wyatt zaczął ją przepraszać - a może tłumaczyć się z tego,
co zaszło, ale nie chciała go teraz słuchać. Rogiem kołdry
otarła kawę z rzęs.
- Domyślam się, że to ciekawa historia, ale nie teraz.
Jestem cała mokra.
Wyatt przesunął wzrokiem po jej pochlapanej kawą piża
mie, pokręcił głową.
- Wcale nie jesteś mokra, ledwie trochę zmoczona - rzekł
z lekkim rozczarowaniem.
- Następnym razem weź większy kubek - skrzywiła się
Melanie. - A teraz, bądź tak łaskaw i zejdź z mojego łóżka.
- Oczywiście - zmieszał się. - Poczekam na dole.
Podniósł się, materac zakołysał się pod jego ciężarem.
Poczuła się jakoś dziwnie.
Gdy tylko zniknął za drzwiami, zerwała się z łóżka. Zdjęła
pochlapaną pościel z myślą, że jeszcze przed wyjściem na
stawi pranie. Jednak gdy wyszła spod prysznica i spojrzała
na zegarek, zapomniała o pralce.
Jak mogła tak zaspać? Coś takiego dawno jej się nie zda
rzyło. Zbiegła do kuchni.
- Dlaczego nie powiedziałeś, że już tak późno?
- Właśnie miałem to zrobić, ale twoje koty pomieszały
RS
mi szyki - odparł. - Myślałaś, że po co wszedłem na górę?
Żeby uwieść cię śniadaniem w łóżku?
Masz nauczkę, Melanie, skarciła się w duchu. To ostatnia
rzecz, o jakiej by pomyślał.
- Uznałem, że jeśli przyniosę ci kawę do łóżka, mam
większą szansę na przeżycie. Jednak nie wszystko wyszło tak,
jak planowałem. - Podał jej kubek. - Uważaj, świeżo zapa
rzona i gorąca.
Znad kubka unosiła się aromatyczna para.
- Mam przypomnieć, kto ostatnio rozlał całą filiżankę?
- Może zacznijmy od początku - miękko zagaił Wyatt.
- Dzień dobry, Melanie. Mam nadzieję, że dobrze spałaś.
- Dziękuję - wymruczała. - Chodźmy, czas na nas.
- Mówiłaś, że w soboty pracujecie tylko pół dnia.
- Owszem, ale staramy się, by to była pierwsza połowa.
- Wypiła kawę i odstawiła kubeczek.
Zrobiło się późno. Naprawdę późno, zwłaszcza w stosun
ku do jej normalnej pory rozpoczynania pracy. Wszyscy daw
no byli na miejscu. W dodatku zapomniała o baritsie stojącej
na parkingu przed salonem. Pracownicy na pewno prześci
gają się w domysłach, cóż to takiego się wydarzyło.
Baritsę spostrzegła, gdy tylko zjechała z autostrady. A za
raz potem przylepione do szyby twarze pracowników.
Nim zaparkowała, twarze zniknęły. Weszła do salonu.
Robbie nalewał sobie kawę, dragi z mechaników poprawiał
zdjęcia wiszące na tablicy - nigdy nie widziała, by którykol
wiek z nich zajmował się tym wcześniej - trzeci pochylał się
nad figurką zdobiącą maskę zielonego roadstera. Żaden nie
patrzył na Melanie i Wyatta.
- Jakie to sprytne w twojej strony - Wyatt zniżył głos do
RS
szeptu. - Nie chciałaś, by zamartwiali się o pracę, więc pod
sunęłaś im inny temat do myślenia.
- Nie rób mi, proszę, dodatkowych problemów - fuknęła
Melanie.
- Co tak na mnie warczysz? - Zrobił urażoną minę. -
Scruffy cię tego nauczył?
Scruffy, słysząc, że o nim mowa, przysiadł na tylnych
łapkach, przednią łapkę położył na nodze Wyatta i popatrzył
na niego z uwielbieniem.
- Hej, psiaku - uśmiechnął się Wyatt. - Nie prosiłem,
żebyś mnie tak adorował.
- To z wdzięczności za kostki, które dałeś mu w środku
nocy - kpiąco podsumowała Melanie.
Wyatt uśmiechnął się jeszcze szerzej. W kącikach oczu
zrobiły mu się drobniutkie zmarszczki. Za późno zrozumiała,
że znowu chlapnęła bez zastanowienia.
- Masz rację, złotko - powiedział pieszczotliwie. - Nie
muszę ci robić problemów. Sama potrafisz je sobie stworzyć.
W wystarczającej ilości.
Ukradkiem zerknęła na mechaników. Cała trójka wlepiła
w nią oczy, szczęki im opadły. Wiedziała, o co chodzi.
No tak, wniosek jest prosty, pomyślała ze złością. W koń
cu to faceci. Czego innego można się po nich spodziewać?
Starała się zachować normalny ton,
- Samochód Wyatta nie chciał zapalić. Wyatt przenoco
wał u mnie na kanapie, a teraz śpieszy się do siebie.
- Nie byłbym tego taki pewny - mruknął jeden z pracow
ników.
Melanie udała, że nie usłyszała.
- Robbie, wiem, że macie pełne ręce roboty, ale niech
RS
ktoś zerknie na akumulator. Lepiej, by tak całkiem się nie
rozładował.
Robotnik stojący przy roadsterze uśmiechnął się do Wy-
atta i uniósł kciuk.
Poszła do biura. Włączyła komputer i zaczęła przeglądać
leżącą na biurku pocztę.
Wyatt wszedł za nią.
- Zostaw otwarte drzwi - przykazała. - Nie trzeba, by
robotnicy zachodzili w głowę, co my tu wyrabiamy.
- Nic takiego, co by ich zainteresowało. Powinniśmy
wstępnie przeanalizować naszą ofertę, nim zgłosimy ją two
jej przyjaciółce Erice.
- Mieszkałyśmy w jednym akademiku, ale ona nigdy nie
była moją przyjaciółką - sprostowała Melanie.
- Tak czy inaczej, warto sprawdzić restaurację i wystawić
samochód. Zobaczyć, czy to zadziała. Co byś powiedziała na
dzisiejszy wieczór?
- O nie. Nie mam ochoty na powtórkę wczorajszej eska
pady.
- To będzie coś innego. ,,Felicity's" to całkiem inny...
- Mam już plany na dzisiejszy wieczór.
- W takim razie wybierzmy się na lunch.
- Nie ruszę się z biura, mam mnóstwo pracy. - Otworzyła
kopertę, wyjęła czek. - Ty nie masz nic lepszego do roboty?
Na przykład pogodzić się z Jennifer?
- Właśnie się zastanawiałem, kiedy do tego nawiążesz.
- Mnie to nie obchodzi. Wspomniałam jedynie, że pew
ne chcesz załagodzić wczorajsze zdarzenie. Chyba że ona
jest z kraju, w którym na powitanie wali się człowieka w po-
liczek, to co innego.
RS
Wyatt pstryknął palcami.
- Wiesz, coś w tym jest. Zawsze miałem wrażenie, że
Jennifer pochodzi z innej planety niż reszta łudzi.
Nie potrafiła wyciągnąć z tej wypowiedzi jednoznaczne
go wniosku. Zresztą czego się spodziewała? Że się przed nią
otworzy? Że może nawet zapyta o radę?
- W takim razie w sam raz nadaje się dla Jacksona. Wy
śmienita para. - Popatrzyła uważnie na Wyatta. Wyglądał,
jakby ta sprawa była mu całkowicie obojętna.
Odwróciła się do komputera, popatrzyła na monitor,
sprawdzając, czy nie przyszły nowe zamówienia.
- Dziwię się, że nie nadzorujesz swojej wspaniałej bari-
tsy, kiedy grzebią w niej ludzie Robbiego.
- Ufam im. Melanie, czy mam rozumieć, że powinienem
się stąd wynieść?
- Co za błyskotliwa dedukcja, Sherlocku.
- Wczoraj - rzekł półgłosem - chciałaś, żebym został.
- Wczoraj wieczorem... - urwała, bo ktoś zapukał
w otwarte drzwi. - Nieważne. Co się stało, Robbie?
- Obejrzałem baritsę. Może pójdzie pan ze mną?
- To brzmi niepokojąco - powiedział Wyatt. Zsunął się
z rogu biurka i poszedł za Robbiem.
Wypisała kilka zamówień i zaniosła je do warsztatu.
- Fred, poszukaj w wolnej chwili tych części i zostaw je
przy drzwiach. Przygotuję je do wysyłki w poniedziałek.
Kiedy wróciła do biura, jej fotel był zajęty. Wyatt rozma
wiał przez telefon. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie
dokończyć poczty, ale zdecydowała zrobić to później.
- Czas na kąpiel, Scruffy - zawołała do psiaka.
Piesek radośnie wyskoczył z legowiska i w podskokach
RS
ruszył do drzwi. Pchnęła drzwi do warsztatu. Podeszła do
zlewu w rogu, oczyściła go i zaczęła napełniać ciepłą wodą.
Wyatt wszedł do warsztatu. Z uwagą popatrzył na siedzą
cego na wysokim stołku psiaka, niecierpliwie czekającego na
swoją chwilę.
- Czy to na pewno pies? Psy nie cierpią kąpieli.
- Nie znasz Scruffy'ego. Wprawdzie przez żołądek la
wo trafisz do jego serca, ale trzeba czegoś więcej, by cię
wielbił.
Zakręciła wodę i Scruffy ostrożnie wszedł do środka.
- Dobry piesek - pochwaliła go Melanie. - Nic nie na-
chłapał, ani kropelki. Nie to, co niektórzy znani mi ludzie.
Zaproszenie na filiżankę kawy w ich ustach nabiera nowego
znaczenia. Co z twoim samochodem?
- Robbie twierdzi, że to wada akumulatora. Ładują go.
- Ale po co? - Sięgnęła po butelkę z psim szamponem.
- Jeśli akumulator nie działa, to rozładuje się, gdy tylko
włączysz silnik.
- Robbie uważa, że dojadę do dealera. Jeśli pojadę ostroż-
nie - dodał, przysiadając na stołku.
- A jeśli staniesz na środku autostrady? Nie lepiej od razu
wezwać lawetę?
- Niezły pomysł - podchwycił z miejsca. - Wtedy mógł
bym tu zostać i pomóc ci w pracy.
- Jednak jak się dłużej zastanawiam, to nie jest najlepsze
rozwiązanie. Wyobraź sobie tylko: nowa baritsa na lawecie.
To fatalnie wygląda. Jednak sam pojedź.
- Spodziewałem się, że tak powiesz. Możesz odetchnąć.
Fred ofiarował się pojechać za mną, w razie gdyby samochód
stanął po drodze.
RS
- Hmm... to znaczy dobrze. Nie będziesz tu uwięziony.
Wyatt uśmiechnął się.
- Skoro nie wybierzemy się dzisiaj do „Felicity's"...
- Rób, na co masz ochotę. Ja jestem dziś zajęta,
- Jak na razie tylko ja wychodzę z pomysłami na temat
promocji. Skoro wszystko odrzucasz, może zaproponujesz
coś w zamian?
- Na przykład kino dla zmotoryzowanych?
- Nie wiem, czy jakieś działają. Poza tym chyba jest zbyt
chłodno.
Melanie wzruszyła ramionami.
- Dobrze, wymyślę coś innego.
Spłukała psa, wyjęła korek. Sięgnęła po spray i dokładnie
spryskała Scruffy'ego.
- Czy on wybiera się dzisiaj na randkę?
Melanie kiwnęła głową.
- Idzie z wizytą. - Zakręciła wodę. - Skończone, Scraf-
fy. Tylko teraz żadnego tarzania się w kurzu.
Piesek zapiszczał w odpowiedzi. Wyatt zwolnił miejsce;
psiak wskoczył na stołek i otrząsnął się energicznie.
- Chyba go wysuszysz? - zaniepokoił się Wyatt. — Nie
chciałbym, żeby się przeziębił.
- Nic mu nie będzie. Gdyby go całkiem wysuszyć, wy
glądałby jak puchata kulka.
- No to co? To już mu nie zaszkodzi. A przynajmniej
będzie mu ciepło.
Otworzyły się drzwi i do środka wszedł Fred.
- Melanie, części, o które prosiłaś - rzekł. Popatrzył na
Wyatta. - Możemy jechać? Robbie mówi, że akumulator już
jest maksymalnie naładowany.
RS
- Baw się dobrze - wymamrotała Melanie. - A, i jeszcze
jedno. Nie dzwoń, żebym cię gdzieś podwiozła.
Mimo jej zastrzeżeń zadzwonił z informacją, że dojechał
do warsztatu. Podziękowała za wiadomość, starając się, by
w jej głosie nie zabrzmiała ironia. Wyatt tylko się roześmiał.
Zapowiedział się na poniedziałek.
- Tego się bałam - mruknęła, ale już odłożył słuchawkę.
Zamyśliła się. Czy to prawda, że zna go dopiero od dwóch
dni? Jest niemożliwy i absolutnie nieprzewidywalny. I trud
no o nim zapomnieć.
- Hej, Melanie! - Wysoka brunetka, która weszła w trak-
cie jej rozmowy z Wyattem, popatrzyła na nią ze zdziwie
niem. - Co z tobą? Mówisz do siebie?
To przez tego Wyatta, skrzywiła się w duchu Melanie.
- Cześć, Angie. Robbie jest gdzieś na terenie.
- Już go widziałam. Wybieramy się do zoo, jak tylko
skończy pracę. Pomyślałam, że skorzystam z okazji i zmienię
małemu pieluchę. Mogę położyć go na samochodzie? - Pod
jechała wózkiem do zielonego roadstera.
- Śmiało. To auto z pewnością widziało o wiele gorsze
rzeczy.
Angie rozłożyła kocyk, wyjęła synka z wózka i ułożyła
na masce. Mały Luke, gaworząc radośnie, próbował prote
stować, ale mama wprawnie przytrzymała go jedną ręką,
drugą rozpinając zatrzaski.
- Możesz podać pieluchę? Boję się, żeby się nie zsunął.
Melanie zanurkowała do torby, podała pieluszkę. Podczas
gdy Angie zręcznie przewijała malca, Melanie bawiła się jego
paluszkami.
RS
- Jaki już jesteś duży! - przemawiała do niego pieszczot
liwie. - Dlaczego tak długo tu nie przychodziłeś?
Luke rozpromienił się i zagulgotał.
- Angie, ale on urósł!
- Waży już prawie dziewięć kilo - odparła Angie. -I za
czyna chodzić. Oczywiście przytrzymując się wszystkiego.
Ale tylko patrzeć, jak zrobi pierwszy samodzielny krok, a po
tem zacznie biegać. - Przycisnęła ostatni rzep pieluszki. Me
lanie podniosła malca i przytuliła go do piersi.
Ale Luke nie był w nastroju do przytulania. Wyrywał się,
staraj ąc się sięgnąć rączką do lśniącej figurki zdobiącej maskę
auta.
- Prawdziwy chłopak - westchnęła Angie. - Nie miałam
pojęcia, że ich namiętność do motoryzacji objawia się tak
wcześnie. - Luke, nie można - poskromiła synka dotykają
cego łapkami lśniącej karoserii. - Zobacz, jak ładnie się bły
szczy samochód.
- Chodź, Luke, pokaż nam, jak chodzisz - zachęciła go
Melanie, stawiając malca na podłogę. Buzia chłopczyka roz
jaśniła się z radości. Oparł obie rączki o lśniący samochód
i powoli, chwiejąc się na niepewnych nóżkach, zaczął iść
wzdłuż auta.
Angie oparła się o błotnik.
- To co z tym twoim nowym facetem?
Melanie aż zaniemówiła z wrażenia.
- Mówię o tym, z którym rozmawiałaś, jak tutaj weszłam
- wyjaśniła Angie. - Robbie powiedział mi.,.
- Że Wyatt jest moim wspólnikiem? Ma połowę udzia
łów, więc rzeczywiście jest nową postacią w naszym życiu.
- Nie, tego mi nie powiedział.
RS
- Nie? W takim razie co?
- Że dziś rano razem przyjechaliście do pracy.
Melanie jęknęła głucho.
- A mnie się wydawało, że faceci nie opowiadają o takich
rzeczach. Widać żyłam w nieświadomości.
- Nie gadają, jeśli nie ma o czym. Oczywiście, że nie
uwierzyłam we wszystko, co Robbie powiedział. Tylko po
co aż tak się tłumaczyłaś? Że Wyatt zostawił auto i przespał
się na twojej kanapie... naprawdę myślałaś, że ktoś to kupi?
- Robbie tak ci to streścił? - aż się w niej gotowało.
Odpłaci mu pięknym za nadobne! - Każę mu wypolerować
tego starego grata, który stoi za warsztatem!
Angie wybuchnęła śmiechem.
- Tego bez silnika? Dobijesz go, więcej nie piśnie słowa!
No dobrze, ale teraz powiedz, co się wydarzyło. Między nami
kobietami. Jeśli oświadczysz, że nie zbliżył się na siedem
metrów do twojego łóżka, uwierzę w ciemno.
Otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Nie będzie kłamać.
Z drugiej strony, nikt nie uwierzy, jeśli powie prawdę.
Nie powie, po co pojechali do tego klubu, skoro nie chce
zdradzać, że szukają kupca.
O wyjaśnieniach nie ma mowy, za bardzo to skompliko
wane. Zresztą to, co wydarzyło się rano, też nie powinno
nikogo obchodzić.
- Nie spałam z nim, jeśli to o to pytasz.
Angie uśmiechnęła się promiennie.
- Podobno wyglądałaś, jakbyś nie zmrużyła oka. Robbie
tak powiedział.
- Angie, daj spokój. Nic się nie stało. Naprawdę.
Usłyszała odgłos otwieranych drzwi i odetchnęła z ulgą.
RS
Pewnie jakiś spóźniony klient. Nim go załatwi, Robbie za
bierze żonę i synka.
Mężczyzna, który stanął na progu, miał strój z logo zna
nego sklepu. Trzymał ogromną paczkę.
- Nie wiedziałam, że ten sklep handluje częściami samo
chodowymi - szepnęła Angie, z trudem kryjąc rozbawienie.
- Czyli prawdopodobnie to podarunek za wczorajszą noc.
- Może wyraz wdzięczności, że go przenocowałam.
- Trochę za duża paczka jak na taki symboliczny gest.
Posłaniec przeniósł wzrok z jednej na drugą.
- Pani Stafford?
Melanie zrobiła pół kroku do przodu.
- Zechce pani podpisać odbiór przesyłki?
Angie miała rację - paczka jest zbyt duża jak na symbo
liczny drobiazg. To ani kwiaty, ani bombonierka. Chyba że
z jakichś niewiadomych powodów zapakowano je w dużą
ilość gąbki.
Intuicyjnie czuła, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
Podpisała formularz i posłaniec podał jej wielki pakunek.
Paczka okazała się cięższa, niż Melanie sądziła. Była też
dziwnie miękka. Żadnego kartonu, tylko srebrzystoniebieski
papier. Może to monstrualny pluszowy miś?
Zagryzła wargi i zaczęła ściągać papier.
W środku było coś białego i puszystego. Pociągnęła moc
niej, i na podłogę upadło kilka mniejszych paczuszek.
- To puchowa kołdra.
- Śliczna. - Angie pochyliła się i podniosła jedną z mniej
szych paczuszek. - Bielizna pościelowa z egipskiej bawełny.
No tak, przecież rano zalał jej kawą całą pościel. I teraz
chce jej to zrekompensować. Bardzo miły gest. Zwłaszcza że
RS
plamy mogą nie zejść. Czasami trudno się z tym Wyattem
dogadać, ale porządny z niego facet, prawdziwy dżentelmen.
- O, zobacz! - Angie wyciągnęła coś ze środka. - Jest
karteczka.
- Daj mi ją! - zawołała, pełna złych przeczuć.
Za późno. Kartka pofrunęła na podłogę i upadła tekstem
do góry. Chyba tylko święty odwróciłby wzrok, by niechcący
jej nie przeczytać. Na pewno nie Angie. Oczy rozszerzyły się
jej ze zdumienia. Bez słowa podniosła kartkę i podała ją
Melanie.
„To za kawę rozlaną na twoim łóżku".
Chciało się jej krzyczeć. Jeszcze przed minutą uważała go
za dżentelmena. Ależ jest beznadziejnie głupia! Porwę tę
pościel na paski, skręcę w sznur i powieszę cię na nim!
- Nie, nic się nie stało - wymamrotała Angie. - Jasne.
Zapadał zmierzch, gdy Melanie zaparkowała chevroleta
na końcu szpitalnego parkingu. Sięgnęła po torbę z rzeczami
Scraffy'ego. Piesek podskakiwał z podniecenia.
- Spokojnie, Scruffy - mitygowała go. - Musisz się
uspokoić, bo inaczej nigdzie nie pójdziemy.
Scruffy znieruchomiał na chwilę, ale jego drobnym ciałem
wstrząsało radosne drżenie. Melanie założyła mu zielone
ubranko z szelkami, przypięła smycz. Ruszyli do głównego
wejścia.
Korpulentna kobieta stojąca w holu spiorunowała ich
wzrokiem.
- No nie! Tego to jeszcze nie było! - wykrzyknęła z obu
rzeniem. - Jak można przywozić psa do szpitala! - Zrobiła ruch
nogą, jakby chciała nią odepchnąć mijającego ją zwierzaka.
RS
Melanie ściągnęła smycz, wstrzymała oddech. Jeśli Scruf-
fy zawarczy - co może się stać, bo kobieta omal go nie
kopnęła - to nigdy więcej nie pozwolą mu tutaj przyjść.
Scruffy zachował się wspaniale: z wysoko uniesioną gło
wą dostojnie przeszedł obok rozeźlonej kobiety, spokojnie
kierując się do windy.
- Niektórzy nie mają pojęcia, jak się należy zachować!
- prychnęła napastliwie nieznajoma.
- Święta racja -. rzuciła przez ramię Melanie i nacisnęła
przycisk windy. - Tak jak pani - dokończyła pod nosem.
Wysiedli na piątym piętrze i ruszyli długim, mocno
oświetlonym korytarzem. Zatrzymali się przy pokoju pielęg
niarek.
- Cześć, Melanie - powitała ją znajoma pielęgniarka. -
Właśnie skończyliśmy kolację. Dzieci już na ciebie czekają.
- Nie na mnie, Janice, a na tego koleżkę - odparła Mela
nie, nieco luzując smycz. Scruffy od razu ruszył do przodu.
Zatrzymała się przed klasą. Zawsze potrzebowała chwili,
by zebrać się w sobie. Jak bardzo różni się ta „klasa" od
normalnej klasy w szkole! Kolorowe ściany, gazetka, wysta
wa rysunków, stoliki, półki z książkami, sztalugi. Ale też
wózki, butle tlenowe i zabawki, które trzeba sterylizować, by
uchronić małych pacjentów przed infekcją.
Raz w tygodniu przychodziła tutaj ze Scruffym. Dzieci się
zmieniały, choć zwykle niektóre już znała. Madison znowu
wróciła do szpitala. Podłączona do kroplówki, bawiła się na
podłodze układanką. Jimmy jeszcze nie został wypisany, ale
dzisiaj wygląda o niebo lepiej niż przed tygodniem. Już może
samodzielnie siedzieć. Andrea też jest tu długo, włosy zaczę
ły jej odrastać. Trójki innych dzieci wcześniej nie widziała.
RS
Scruffy zatrzymał się na progu, uważnie obserwując dzie
ci. Po chwili powoli ruszył w kierunku bladego chłopczyka
siedzącego na wózku, jednego z nowych pacjentów. Melanie
szła za nim krok w krok. Scruffy usiadł na dywaniku przed
wózkiem i delikatnie wyciągnął łapkę do chłopca.
- To jest Scruffy - przedstawiła go Melanie. - Przyszedł
w odwiedziny.
Chłopczyk ostrożnie wyciągnął rączkę i dotknął psa.
- Dlaczego on ma takie ubranko?
- To jego mundurek - wyjaśniła Melanie. - Jak ma go na
sobie, to wie, że musi się dobrze zachowywać. Wtedy ludzie
też grzecznie się z nim obchodzą.
- On lubi przychodzić do szpitala? -Dziecko popatrzyło
na Melanie. - Ja nie lubię.
Serce się jej ściskało.
- Scruffy chce, żeby ci, którzy są chorzy, poczuli się
lepiej. Czasami tak jest, kiedy się go głaszcze. To pomaga.
- Jak to pomaga? - Malec nadal był sceptyczny.
- Chcesz zobaczyć? - Melanie rozejrzała się po klasie,
szukając wzrokiem pielęgniarki. - Można ten stołeczek?
Ustawiła obity wykładziną stołeczek przy wózku dziecka.
Piesek wskoczył na górę, obrócił się i położył, wtulając nos
w swoje łapki. Znajdował się teraz dokładnie na wysokości
rączki chłopca. Chłopiec położył dłoń na grzbiecie psa, za
nurzył drżące paluszki w miękką sierść.
Melanie, nadal nie wypuszczając smyczy, cofnęła się, by
zostawić ich sam na sam. Przez cały czas uważnie obserwo
wała dziecko i zwierzę.
- Niesamowite - szepnęła pielęgniarka. - On zawsze
bezbłędnie trafia do najbardziej chorego dzieciaczka. Jak-
RS
by to wyczuwał. - Odeszła pośpiesznie, by poprawić kro
plówkę Madison.
Scruffy zszedł ze stołeczka i chodził teraz po klasie, za
trzymując się na chwilę przy każdym dziecku.
Minęło sporo czasu, nim do klasy weszła pielęgniarka.
- Uwaga - powiedziała. - Macie jeszcze dziesięć minut
na zabawę. Jak tylko doktor Scruffy skończy obchód, dosta
niecie coś na ząbek, a zaraz potem pora do łóżka.
Dzieci przyjęły zapowiedź chóralnym protestem, a Mela
nie po raz pierwszy miała wrażenie, że jest w prawdziwej
szkole. Tylko chłopczyk siedzący na wózku nadal milczał,
jakby nic do niego nie docierało. Siedział nieruchomo i nie
odrywał oczu od Scruffy'ego.
Scruffy, który bardzo ostrożnie walczył z Jimmym, nagle
puścił linę, delikatnie szturchnął przeciwnika i zaczął iść
w stronę wpatrzonego w niego chłopca. Wskoczył na stojący
przy wózku stoliczek. Chłopczyk westchnął, położył rączkę
na psie i zamknął oczy.
Na progu stanęła pielęgniarka.
- Scruffy, dla ciebie też zamówiliśmy lody.
Oczy pieska błysnęły, ogon poruszył się radośnie, ale
zwierzak nadal leżał bez ruchu.
- Rozpieszczasz go, Janice.
Pielęgniarka roześmiała się tylko.
- I kto to mówi! Melanie, dzięki, że przyszliście. Scruffy
wspaniale na nich działa. Bałam się, że dzieci będą pobudzo
ne, ale jest odwrotnie. Uspokajają się. O wiele łatwiej im
zasnąć. Za tydzień o tej samej porze?
Melanie nie odpowiedziała.
- Janice, czy Andrea dobrze się czuje?
RS
- Coraz lepiej. Bierze ostatnią chemię. Czemu pytasz?
Melanie wzruszyła ramionami.
- Właściwie sama nie wiem. Tak coś mnie tknęło,
Janice wyjęła z kieszeni elektroniczny termometr i poszła
do dziewczynki. Po kilku sekundach popatrzyła na termo
metr, pogłaskała małą po główce i wróciła do Melanie.
- Skąd wiedziałaś, że skoczyła jej temperatura? Jesteś
niesamowita.
- Sama byś to spostrzegła, kładąc ją do łóżka.
- Tak, ale dzięki tobie zyskaliśmy dobre pół godziny,
walka z infekcją zacznie się szybciej. Nie tylko Scruffy ma
podejście do chorych dzieci. Naprawdę myślę, że nauczył się
tego od ciebie. - Popatrzyła na nią żarliwie. - Melanie, masz
prawdziwy dar, wiesz o tym. Taki dar powinno się wykorzy
stywać.
Te słowa nie dawały jej spokoju w drodze powrotnej
i później, gdy szczotkowała psa i powlekała nową pościel.
Od trzech łat powtarzała sobie, że dawne marzenia to
odległa przeszłość. Pogodziła się z tym. Jednak nie do końca.
Bo tak niewiele trzeba, by znowu ożyły. Propozycja Wyatta,
by sprzedać firmę, zgryźliwe uwagi Eriki sugerującej, że
handel starymi autami to dla niej jedyne możliwe zajęcie,
dzisiejsze stwierdzenie Janice.
Masz dar, który powinnaś wykorzystać.
I co z tym wszystkim zrobić?
RS
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Słoneczny niedzielny ranek niósł zapowiedź zbliżającej
się wiosny. Wyatt podjechał pod domek Melanie, zatrzymał
auto. Nie zdziwił go widok dziewczyny, która przykucną
wszy przy klombie, wyrywała resztki uschniętych roślin.
Przyglądała się, jak wysiada z auta i idzie w jej stronę.
Duże ciemne okulary zasłaniały jej oczy, szerokie rondo ka
pelusza ocieniało twarz. Wielkie rękawice sprawiały, że wy
dawała się drobniejsza i bardziej krucha. W niczym nie przy
pominała zamaszystej, zapalczywej kobiety, jaką ujrzał,
wchodząc dwa dni temu do ich wspólnej firmy.
- Dziś nie jest poniedziałek. - Odwróciła się do rabatki.
- Zapowiedziałeś, że zobaczymy się w poniedziałek.
- W poniedziałek zobaczymy się w firmie - sprostował.
- Czy ty nie masz nic lepszego do roboty, jak ciągle
zawracać mi głowę?
Słowa brzmiały ostro, ale ton zdradzał raczej znużenie.
- Prawdę mówiąc - rzekł - mam.
- Aha.
- Myślałaś, że nie pracuję?
- Już zaczynałam się zastanawiać, czy młynami można
zdalnie sterować.
- Nie mam nic wspólnego z młynami. Wyjaśniłem ci, że
jestem tylko dalekim kuzynem tej rodziny.
RS
- Przepraszam, może coś mi się pomyliło. Czemu za
wdzięczam twoją wizytę?
- Nie mogłem się powstrzymać. - W jego głosie za
brzmiała przekorna nuta, jednak te słowa były bardzo bliskie
prawdy. Ledwie się obudził, wrócił myślą do wczorajszej
rozmowy i stwierdził, że skoro Melanie nie ma lepszego
pomysłu niż kino samochodowe, to może...
Melanie parsknęła niedowierzająco.
- Próbowałem do ciebie zadzwonić, ale nikt nie podno
sił. - Przykucnął przy niej i zajął się obserwowaniem szyb
kich, miarowych ruchów jej rąk. Między suchymi liśćmi
zieleniły się drobniutkie, wychodzące z ziemi pędy. - Co
sadzisz?
- Nic. Teraz porządkuję klomb, usuwam zeszłoroczne
resztki roślin. Dzięki temu byliny lepiej wyrosną. Widziałeś
kiedyś krokusy?
- Chyba tak. Raz w kwiaciarni.
- Gdzie pewnie kupowałeś róże.
- Masz coś przeciwko różom?
- Nie. Choć osobiście wolę kwiaty, którymi można cie
szyć się dłużej. Widzę, że już ci naprawili samochód.
- Ciągnie jak złoto. Dzwoniłaś do Brada Edwardsa?
- Tak, ale włączyła się poczta. Zostawiłam wiadomość.
- Ile zaśpiewałaś za forda?
- Nie podałam sumy. Poprosiłam, żeby oddzwonił. Zo
baczymy. Szkoda, że wtedy nie dopuściłeś mnie do głosu.
Chciał go kupić.
- Jeszcze zadzwoni.
- Miejmy nadzieję. - Kichnęła, skrzywiła się lekko. - Je
śli to uczulenie na pyłki, to wyjątkowo wcześnie. Dla alergi-
RS
ków zapowiada się trudny rok. - Zmieniła pozycję i znowu
zaczęła pielić.
- Może złapałaś przeziębienie od psa.
- Ludzie częściej się przeziębiają niż zarażają od psów.
Szczególnie od czystych.
- Dlatego go wczoraj kąpałaś.
Na chwilę jej ręce znieruchomiały.
Zdziwiło go to. Czyżby trafił w jej czuły punkt?
- Fred mi powiedział, co robisz w sobotnie wieczory.
- Fred za dużo gada.
- Dlaczego starasz się zachować to w tajemnicy?
- Nie staram się. Jednak spotykam się z bardzo różnymi
reakcjami. Dla jednych jest to bez sensu, dla innych trudne
do przyjęcia. Ci, którzy to pochwalają, widzą we mnie jakąś
świętą. To wariactwo.
A to cię jeszcze bardziej krępuje niż reakcja tych nasta
wionych negatywnie, pomyślał Wyatt. To wiele wyjaśnia.
- Dlatego nic o tym nie mówisz.
- Już nie.
Odgarnął stertę suchych badyli.
- Jak wpadłaś na pomysł, żeby zabierać psa do chorych
dzieci? I jak go wytresowałaś?
- Nie musiałam. Chodziłam z nim do parku, a on zawsze
wyszukiwał chore dzieci. Nie od razu to do mnie dotarło.
Wiele czasu minęło, nim udało mi się dostać zgodę szpita
la, mimo że sama od dawna pracowałam tam jako wolon-
tariuszka. Ale kiedy zobaczyli go w akcji...
Wyatt popatrzył na wygrzewającego się na trawie Scruf-
fy'ego. Leniwie śledził poruszającą się na drzewie wiewiór
kę, jakby zastanawiał się, czy lepiej sobie poleżeć, czy jed-
RS
nak zapolować. Zmyślny z niego psiak, ale jednak to prze
cież tylko pies.
- Skąd masz takiego wyjątkowego zwierzaka?
Wzruszyła ramionami.
- Błąkał się po parkingu. Przyszedł napić się wody z ka
łuży. Nie miał obroży, żadnego numerka, nic. Wyglądał
przeraźliwie, skóra i kości. Gdybyś go wtedy zobaczył!
- Zabrałaś go do domu.
- Była sobota. Postanowiłam go wykąpać, nakarmić, a
w poniedziałek odwieźć do schroniska. Od tamtej pory mi
nęły dwa lata.
- Wygląda na to, że on wyczuwa nie tylko chorych -
uśmiechnął się Wyatt. - Wiesz, to świetna historia. Mogliby
śmy ją wykorzystać. Piesek ze złomowiska, obdarzony szcze
gólnym talentem...
- Nie ma mowy. Te dzieci nie będą wykorzystane jako
chwyt reklamowy - przerwała bardzo ostrym głosem niezno-
szącym sprzeciwu.
- Przepraszam, nie pomyślałem. Po prostu ciągle się za
stanawiam, jak nagłośnić nasz interes, a ty mi w tym nie
pomagasz. A może urządzimy zlot?
- Jaki zlot?
- Te samochody, których zdjęcia wiszą na tablicy, były
przez was odrestaurowane, prawda? Na pewno masz adresy
właścicieli. Moglibyśmy zaprosić ich na spotkanie. Zebrać
wszystkie te auta razem.
- Już widzę, jaka to będzie dla nich świetna zabawa—
rzekła bez entuzjazmu. - Będą mogli wymienić się uwagami
o wcześniejszych właścicielach, porównać liczniki, pochwa
lić się, gdzie który dojechał...
RS
- Te zabytkowe samochody, zgromadzone w jednym
miejscu, zrobią nieporównywalnie większe wrażenie niż każ
dy z nich z osobna.
- To nawet nieźle brzmi, ale gdzie mielibyśmy to zrobić?
Brakuje nam miejsca. To ponad pięćdziesiąt pojazdów.
- Można uprzątnąć część placu. Albo wynająć dużą halę,
wstawić tam samochody i pobierać opłatę za wstęp.
- Wtedy właściciele chcieliby udziału w zyskach. Skoro
ich auta byłyby główną atrakcją.
- Nic by nie chcieli, gdyby dochód poszedł na cel chary
tatywny. .. na przykład na twoich małych pacjentów. To już
chyba nie byłby obrzydliwy chwyt reklamowy?
- Sama nie wiem. Hm, im dłużej się nad tym zastana
wiam, tym bardziej myślę, że idziesz w złym kierunku.
Wyatt sięgnął po torbę i zaczął upychać w nią liście.
- Słucham uważnie.
- Znasz ludzi, których stać, by odkupić od nas firmę, ale
niewielu z nich jest zainteresowanych. Pokazując się w knaj
pach czy klubach, może sprzedamy od czasu do czasu poje
dynczy samochód, ale to nie jest sposób, by znaleźć kupca
na cały interes.
- Chyba że Brad rozwinie całą sieć takich klubów...
- Wtedy w najlepszym razie, co też mało prawdopodob
ne, wziąłby od nas kilka-kilkanaście aut. Nie kupi całości.
- Uważasz, że powinniśmy poszukać kolekcjonera?
- Nie - pokręciła głową. - Znam ich. Są bardzo wy
bredni. I doskonale wiedzą, czego chcą. Mogą latami cze
kać na swój wymarzony model. Zaś ci, których stać na
więcej niż jeden samochód, kolekcjonują jedynie określone
modele.
RS
- Tak myślisz?
- Tak. Kupują tylko to, czego naprawdę pragną. A nawet
wtedy przebierają jak w ulęgałkach.
- Nie kupują starych aut tylko dlatego, że są stare.
- Właśnie. Dlatego kolekcjoner odpada. Potrzebny jest
ktoś, kto zna się na samochodach, ale zależy mu, by interes
się kręcił.
- Trzeba dać ogłoszenie. Nie widzę innego sposobu.
- Chyba masz rację. - Zgarbiła się.
Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało.
- Melanie, wiem, że martwisz się o swoich pracowników,
ale wcześniej czy później prawda do nich dotrze. Chyba
lepiej, by usłyszeli to od nas, niż dowiedzieli się z plotek.
Znowu kiwnęła głową.
- Myślę, że tak będzie dla nich lepiej. Muszą mieć trochę
czasu, by przygotować się na zmiany.
- Może i tak. Ale teraz nie myślę o nich. Zastanawiam się
nad konsekwencjami. Boję się, że interes umrze powolną
śmiercią. Nikt nie odda nam auta na parę miesięcy, nie wie
dząc, z kim wkrótce będzie mieć do czynienia. - Urwała. -
A jeśli nie znajdzie się kupiec? Wtedy leżymy. Wyatt, może
ja tylko się łudzę, że to da się sprzedać?
- Znajdzie się chętny, zobaczysz.
- Mam nadzieję. - Popatrzyła na niego. - No tak, prze
cież ty sam się skusiłeś.
To raczej za dużo powiedziane, pomyślał.
- Więc jeszcze ktoś inny na pewno się znajdzie. Że też
wypadło mi z głowy, że przecież sam odkupiłeś połowę Jack
sona. - Nabrała powietrza. - Wiesz, może jednak ten pomysł
ze zlotem starych aut nie jest taki zły? Zjadą się ludzie zain-
RS
teresowani branżą, może znają kogoś, kto chciałby przejąć
interes?
- Jeśli będziemy wszystkich rozpytywać, to pracownicy
natychmiast się dowiedzą - powiedział rzeczowo.
- Masz rację. - Westchnęła. - Dobrze, jutro im powiem.
- Zaczęła odsuwać liście spomiędzy bladozielonych pędów.
- Przykro mi, że tak wyszło. Że firma nie spełniła twoich
oczekiwań.
- Tylko do siebie mogę mieć pretensje. Nie powinno się
kupować kota w worku.
- Fakt. Ale to żadna pociecha.
Trafiła w sedno, niestety.
W poniedziałek czuła się fatalnie. Kichała, bolało ją gard
ło, głowa pękała. Koło południa sięgnęła po drugą, aspirynę.
Powinna się położyć, ale czekała na telefon od Edwardsa.
I powoli traciła nadzieję, że on się jeszcze odezwie.
Nie mogła sobie darować, że rozmowa w klubie tak się
potoczyła. Po co ten Wyatt się wtrącał? Być może już by było
po wszystkim - jeden samochód mniej i trochę gotówki na
koncie. Niepotrzebnie dała się uciszyć.
Odczekała jeszcze godzinę i wreszcie się poddała. Jedzie
do domu.
Zaparzyła ziołowej herbaty, przebrała się w ulubioną fla
nelową piżamę, zaciągnęła zasłony w salonie i umościła się
na kanapie. Popatrzy na telewizję, może uśnie. Scruffy i koty
grzali ją przyjemnie. Odprężyła się.
Wtuliła twarz w poduszkę. Ten zapach... zapach wody
Wyatta. Zaznacza terytorium, przebiegło jej przez myśl. Pew
nie by się rozzłościł, gdyby to usłyszał...
RS
Nie wiedziała, jak długo spała, gdy coś niespodziewanie
wyrwało ją ze snu. Scruffy, leżący obok niej, spiął się i za
warczał. Uświadomiła sobie, co oznacza ten cichy dźwięk.
Ktoś otwiera drzwi wejściowe.
W salonie panował półmrok. Nie wiedziała, czy już jest
późno i na dworze zrobiło się ciemno. Pewnie jakiś włamy
wacz postanowił się zakraść, myśląc, że w środku nikogo nie
ma. Przeraziła się. Nie będzie się poruszać, może.
Scruffy zeskoczył z kanapy i pomknął do drzwi. Coś
zgrzytnęło. W uchylonych drzwiach ujrzała światło ulicznej
lampy. Na jego tle ciemniała męska sylwetka. Wysoki, bar
czysty, obładowany torbą z zakupami.
Odetchnęła z ulgą. Włamywacz wchodzi z pustymi ręka
mi. Poza tym poznała go.
Scruffy już tańczył wokół przybysza.
- Scruffy, przestań żebrać - obruszyła się. - Myślisz, że
za każdym razem dostaniesz kość? - Usiadła na kanapie.
-Miło, że wpadłeś, ale może łaskawie wyjaśnisz, jak się tu
dostałeś? Potrafisz się włamywać?
- Taka umiejętność czasami mogłaby się przydać -
uśmiechnął się. - Robbie powiedział, że masz w biurku za
pasowy klucz. - Widząc jej minę, dodał: - Uznałem, że skoro
chcę zrobić dobry uczynek, to lepiej cię nie budzić i nie
wyciągać z łóżka.
- Jednak zabieranie mojego klucza...
- Ja go oczywiście nie brałem - zastrzegł z miejsca: -
Robbie mi go dał.
- Szybko owinąłeś go sobie wokół palca. Nie o to mi
chodziło. Nawet nie zapukałeś. Masz szczęście, że wcześniej
nic nie usłyszałam, bo...
RS
- Bo co? Poszczułabyś mnie psem? - Popatrzył na sie
dzącego przed nim pieska. Scruffy oparł łapkę na jego kolanie
i wpatrywał się w niego z błagalną nadzieją. —Ale bym się
przestraszył!
- Zaczaiłabym się przy drzwiach i walnęła cię wałkiem.
Od razu padłbyś na dywan. Wiesz, jakiego miałbyś guza?
Jesteś nieostrożny.
- Nie dałabyś rady. Robbie powiedział, że jesteś słaba jak
mucha.
- Nie doceniasz mnie. Nic mi nie jest, to tylko przezię
bienie.
- Jeśli nic ci nie jest, to czemu jesteś w piżamie i sie
dzisz po ciemku? Mogłabyś zapalić? Zaraz się o coś potknę
i wszystko poleci na podłogę. A ty pomylisz kartonik z zupą
z wazonem na kwiaty.
Przez mgnienie rozważała jego słowa, potem, wzruszy
wszy ramionami, włączyła lampę stojącą przy kanapie. W tej
spranej flaneli nie wygląda zbyt apetycznie. Co z tego? Zre
sztą i tak już ją widział w piżamie.
- Przywiozłeś mi zupę? Boże, nie pamiętam, kiedy ostat
ni raz ktoś to zrobił.
- Rosół z kury, rzecz jasna - potwierdził, stawiając na
stoliku dwa pakunki.
Przyglądała się, jak je otwiera. Styropianowy pojemnik,
którego zawartość pachniała rozkosznie, mała bagietka, bom
bonierka i spory pęk tulipanów. Ledwie rozwinięte żółte pąki
z czerwonymi plamkami.
Pamiętał, co mu wczoraj mówiłam o kwiatach, przemknę
ło jej przez myśl.
Wyatt podał jej łyżkę i gestem zachęcił do jedzenia.
RS
- Skąd wiedziałeś, że źle się czuję? Domyślam się, że od
Robbiego, ale w jaki sposób?
- Zadzwonił do mnie - wyjaśnił, siadając na kanapie.
- Zadzwonił, żeby ci to powiedzieć? Zabawne. - Wciąg
nęła aromatyczną parę unoszącą się znad pojemnika. Dopiero
teraz poczuła, jak strasznie jest głodna.
- Zadzwonił z innego powodu. Nie chciał zawracać ci
głowy, a musiał się czegoś dowiedzieć.
- Czegoś dowiedzieć? - spochmurniała.
- O cenę forda. Nie denerwuj się, wszystko załatwione.
Zatrzymała rękę w pół ruchu.
- Brad oddzwonił? Do diabła, czułam, że nie powinnam
wychodzić!
- Nie przejmuj się. Pogadałem z nim i ubiliśmy interes.
Umowa już podpisana. Wszystkie papiery leżą na twoim
biurku.
- Sprzedałeś mu forda?
Wyatt kiwnął głową.
- Chciał go dostać od razu, ale powiedziałem, że dostar
czymy go jutro. Między innymi po to wpadłem, żeby ci
powiedzieć. Jedz, zupa stygnie.
- Wyatt, nie przypominam sobie, bym podawała ci cenę
forda.
- No właśnie - odparł pogodnie. - Robbiemu też nie.
Dlatego dzwonił od mnie. Myślał, że coś wiem.
Odłożyła łyżkę, odsunęła zupę. Już nie była głodna.
- Przejrzałem papiery. Sprawdziłem ceny części, doda
łem koszt robocizny, porównałem z innymi samochodami,
które ostatnio znalazły nabywcę, i w ten sposób określiłem
cenę - wyjaśnił z dumą.
RS
Rozbolała ją głowa. Stopniowo wszystko zaczynało się
wyjaśniać. I dlatego czuła się coraz gorzej.
Brad Edwards nie śpieszył się z oddzwanianiem. A cena
jeszcze nie padła. Za to chciał jak najszybciej zakończyć
transakcję, gdy wziął się za to Wyatt. Wniosek jest tylko
jeden - Brad wyczuł wyjątkową okazję. Co znaczy, że Wyatt
podał mu prawdziwie okazyjną cenę.
- Jaką idiotyczną sumę mu podałeś?
- Robbie zadał mi dokładnie to samo pytanie - rzucił.
- Jak się domyślam, nie skonsultowałeś się z nim wcześ
niej? - prychnęła. Czemu ci faceci zawsze uważają, że po
zjadali wszystkie rozumy?
Zagotowało się w niej. Jeśli sprzedał forda poniżej ceny,
poszczuje go psem. Tyle że Scruffy go nie zagryzie, ale zaliże
na śmierć.
Wyatt dalej coś mówił. Spróbowała skoncentrować się na
jego słowach. Opowiadał o pertraktacjach z Bradem.
Nagle zaschło jej w gardle. Przełknęła z trudem.
- Wziąłeś dziesięć tysięcy więcej, niż ja bym się odwa
żyła powiedzieć.
- Zabawne - mruknął Wyatt. - Robbie powiedział, że
właśnie to od ciebie usłyszę.
Zupy było tak dużo, że bez problemu wystarczyło na dwie
porcje. Zaproponowała Wyattowi, by się przyłączył. Przy
pomniała sobie o butelce wina w lodówce. W sam raz
na uczczenie jego pierwszej transakcji. W dodatku tak
udanej.
Nie posiadała się z radości. Uzyskał wspaniałą cenę. Te
dziesięć tysięcy to zbawienie dla słabych finansów firmy, nie
RS
mówiąc już o tym, że będą mieli się czym pochwalić przed
ewentualnym nabywcą.
- Od razu rzuci się w oczy, gdy ktoś zacznie oglądać
księgi.
Wyatt upił łyk wina.
- To co, dobrze się sprawiłem?
Uniosła kieliszek.
- Masz dryg do interesów. Na pewno nie chcesz mnie
spłacie? Mógłbyś samodzielnie poprowadzić firmę.
- Zdecydowanie nie. Powiedz, na co zamierzasz przezna
czyć te dziesięć tysięcy?
Zastanowiła się.
- Chyba na nic szczególnego. Może część na dodatkowe
premie dla pracowników, w końcu to oni wykonali całą robotę.
- Chcesz powiedzieć, że ja nie zasługuję na uznanie?
- spytał z uśmiechem.
- No skąd... oczywiście dostaniesz swoją część zysku.
Ale już mnie nie naciskaj.
- Nie ja zacząłem. Pierwsza postanowiłaś zapytać, czy
nie wykupię twojej części.
Wolała nie precyzować, że to nie był tylko żart.
- Pracownicy dobrze przyjęli wiadomości - zagadnął
z innej beczki Wyatt. - Nie zauważyłem żadnej nerwowości.
Nie patrzyła na niego. Gniotła serwetkę.
- Nic im nie powiedziałam. Fred miał się spóźnić, więc
pomyślałam, że poczekam, aż zjawią się wszyscy. Potem były
pilne zajęcia, a jeszcze później poczułam się marnie i... za
pomniałam.
- Zapomniałaś?
Nie podnosiła oczu.
RS
- Jutro im powiem.
Przez dłuższą chwilę Wyatt się nie odzywał.
- Melanie, nikt cię nie zmusza do sprzedaży.
- Sama tego chcę. Naprawdę.
- Czasami mówisz bez przekonania. -- Wziął opakowanie
po zupie. - Jeśli skończyłaś, to posprzątam, nim wyjdę.
Kiwnęła głową. Siedziała na kanapie, zastanawiając się,
czemu nie chce, by odchodził. To miły gest, że przywiózł jej
jedzenie, czekoladki i kwiaty. Ale teraz śpieszy się do domu,
do swoich spraw...
Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że właściwie niczego
o nim nie wie.
..- Ktoś na ciebie czeka? - zapytała, za późno gryząc się
w język.
Zatrzymał się na progu.
- Masz na myśli dziewczynę?
. - Przepraszam. Strasznie jestem wścibska. To nie moja
sprawa.
Wyatt wszedł do kuchni. Słyszała, jak otwiera i zamyka
szafkę, wyrzuca śmieci.
- Niestety, nikt na mnie nie czeka, nawet pies. Przepra
szam, jeśli cię rozczarowałem.
Scruffy, siedzący przy jej nogach, zawył cichutko.
Melanie uśmiechnęła się z przymusem.
- Widzisz, odetchnął, że nie ma konkurencji.
Ku jej zaskoczeniu, Wyatt podszedł bliżej, usiadł obok
niej. Scruffy zaczął wpychać mu w ręce zabawkę.
- Melanie, chyba czas, byś powiedziała mi, jak naprawdę
jest. Czasami chcesz pozbyć się firmy i zapomnieć o samo
chodach, a czasami mam wrażenie, że wcale tak nie jest.
RS
Dziewczyna zagryzła usta.
- Gdybym wiedziała, że dostaniemy dobrą cenę...
- Dlaczego to takie istotne? Po co ci te pieniądze? By
wytresować więcej piesków dla dzieci w szpitalu?
Melanie potrząsnęła głową.
- Nie. - Nabrała powietrza. Po raz pierwszy od trzech lal
dopuściła do głosu marzenia. - Chcę im naprawdę pomagać,
Chcę zostać lekarzem.
Chce zostać lekarzem. Właściwie powinien się tego do
myślić. Była wolontariuszką w szpitalu. Erika zgryźliwie
wspomniała, że Melanie bez przerwy wkuwała nauki ścisłe...
Zaskoczyła go, widziała to. Nic dziwnego.
- Wiem, że to brzmi bez sensu. Minęło tyle czasu. Gdy
zmarł mój tata, musiałam zrezygnować ze studiów. Teraz
jestem starsza, byłoby mi trudniej. Chyba musiałabym zaczy
nać od początku. To trwa i dużo kosztuje. Bardzo dużo.
- Są stypendia, programy kredytowe.
Pokręciła głową.
- Stypendia są dla najzdolniejszych. Mam długą przerwę,
żadnych osiągnięć. Czyli mogę zapomnieć o stypendium,
Mówisz o kredycie. Wiesz, jaki to koszt? W dodatku muszę
mieć pieniądze nie tylko na naukę, ale na codzienne utrzy
manie. Po kilku latach miałabym gigantyczne długi.
- Chyba że znajdzie się kupiec i da taką cenę, że na
wszystko wystarczy... - Powoli do niego docierało.
- No właśnie. Sam widzisz.
Trudne zadanie. Może nawet niewykonalne.
- Jeśli nie uda się dobrze sprzedać firmy, to wszystkc
zostanie jak teraz. Sama organizuję sobie pracę, mogę tak
RS
wszystko zaplanować, by mieć czas na wizyty w szpitalu.
W ten sposób pomagam chorym dzieciom, choć nie aż tak,
jak bym chciała. - Nabrała powietrza. - Wiem, że trzeba
patrzeć na życie rozsądnie.
Też to wie. Równie dobrze zdaje sobie sprawę, że Melanie
porywa się z motyką na słońce. Jednak patrząc na nią, taką
delikatną i bezbronną w tej spranej piżamce, nie miał serca
jej tego powiedzieć.
- Coś wymyślimy -rzekł.
Westchnęła ciężko.
- Uhm.
Obrócił ją ku sobie.
- Melanie, powiedziałem, że coś wymyślimy.
Oczy jak szmaragdowe jeziorka, pełne tęsknoty i niespeł
nionych marzeń. Pochylił się, ujął ją pod brodę. Dostrzegł
delikatną żyłkę pulsującą na szyi.
- Nie zbliżaj się do mnie - powiedziała dziwnie zmienio
nym, drżącym głosem.
Przesunął palcem po jej dolnej wardze.
- Dlaczego? Bo nie chcesz?
- Nie mów bzdur - odpowiedziała. - Nie słyszałeś o wi
rusach? Mogę cię zarazić.
Odsunął się z ociąganiem.
Melanie bardzo się myli. Może go zarazić... to za mało
powiedziane. Może go zarazie śmiertelnie.
RS
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Była wściekła na siebie. Ale się wyrwała! „Możesz się ode
mnie zarazić". Jakby w innej sytuacji nie miała nic przeciwko
temu, by ją pocałował. Ba, jakby wręcz tego chciała.
Co się dziś z nią dzieje? Nigdy nie ma problemów z jas
nym wyrażeniem własnego zdania, a teraz nie potrafi wziąć
się w garść. A jeśliby jej nie posłuchał? Gdyby ją pocałował?
Wielkie rzeczy, nad czym tu się zastanawiać? Czemu przy
kłada do tego taką wagę?
Wprawdzie nie zmieniała chłopaków jak rękawiczek, jed
nak w tej dziedzinie nie jest nowicjuszką. W szkole stale
latała na randki, ale na studiach, pochłonięta nauką, już
znacznie rzadziej. Odkąd przejęła firmę, nie miała na to
czasu. Ale całowania się nie zapomina. To tak jak z jazdą na
rowerze.
— Och, co mi tam! - usłyszała ciche westchnienie i usta
Wyatta dotknęły jej ust.
Szybko do niej dotarło, że wcześniejsze przeżycia są ni
czym w porównaniu z tym, czego doświadczała teraz. To nie
jest zdawkowy buziak na pożegnanie czy nawet gorący po
całunek w ciemnej alejce, lecz zmysłowy wstęp do uwiedze
nia kobiety.
To było ostatnie rozsądne stwierdzenie, po którym prze
stała racjonalnie myśleć. Dopiero po dobrej chwili coraz
RS
głośniejszy, niecierpliwy skowyt Scruffy'ego przywołał ją do
rzeczywistości.
Wyatt też go usłyszał, bo cofnął się lekko i jeszcze raz
musnął jej usta.
- Muszę zmienić zdanie o twoim psiaku. - Miał taki głos,
jakby brakło mu tchu. - Chyba tylko on ma olej w głowie.
Wyatt wyszedł od niej z takim pośpiechem, że już nie
rozmawiali więcej o sprzedanym aucie. W zasadzie wszyst
ko jasne, zamyśliła się, jadąc w poniedziałek do pracy. Od
stawią forda Bradowi, na pewno zostawił adres. Wyatt nie
jest do tego potrzebny. Pojedzie z którymś z pracowników.
Ledwie weszła do warsztatu, cztery pary oczu natychmiast
odwróciły się w jej stronę. Oczywiście wiedzieli, dokąd Wy
att wczoraj pojechał, zabierając ze sobą jej klucz...
Którego mi nie oddał, uświadomiła sobie. Pewnie auto
matycznie schował go do kieszeni i zapomniał. Musi go ode
brać, jak najszybciej. Oczywiście na osobności.
- Dzień dobry - odezwała się pogodnie. - Dzisiaj pan
Barnett ma odebrać swoje auto. Będzie gotowe?
- Jasne - odparł Robbie. - Zostało jeszcze tylko kilka
drobiazgów i pucowanie.
- Super. Następna w kolejce jest cobra Angeli Dawson.
Mamy już do niej wszystkie części?
- Większość. Kilku jeszcze brakuje.
- Daj mi listę, zobaczę, co się da zrobić - odparła Mela
nie. - Potrzebuję kogoś na godzinę, żeby odstawić forda panu
Edwardsowi.
Robbie zrobił zdziwioną minę.
- Wyatt powiedział, że sam się tym zajmie.
RS
- Tak? - Starała się nie okazać zaskoczenia. - To pewnie
było wczoraj, ale skoro czuję się dobrze, nie ma potrzeby na
niego czekać.
- Jak pani sobie życzy - odparł Robbie. - Fred będzie
zajęty przy cobrze, ale Karl może jechać.
Ciekawe, zastanowiła się. Pracuję z Robbiem już trzy lata,
ale nadal zwraca się do mnie per „pani". Wyatt pokazał się
tu dopiero trzy dni temu, a już są po imieniu.
To przypomniało jej wczorajszą obietnicę.
- Mam coś ważnego do powiedzenia. Wiem, że będzie
cie poruszeni. Zdecydowaliśmy z Wyattem wystawić firmę
na sprzedaż. Wolę poinformować was o tym osobiście,
a nie...
- Całą firmę? - z niedowierzaniem zapytał Fred.
- Tak. - Przesunęła wzrokiem po zszokowanych twa
rzach. Wiadomość spadła na nich jak grom z jasnego nieba.
Martwią się, co z nimi będzie. Starała się złagodzić cios.
- Nie denerwujcie się na zapas. Nic nie zmieni się natych
miast. Jeszcze nie mamy żadnej oferty ani kupca. To wszy-
stko potrwa.
- Co będziemy robić? - zapytał Karl.
- To co dotąd - uśmiechnęła się. - I błagam was,
nie odchodźcie z pracy. Bo rzucę się z najwyższego wie
żowca.
- Czy mamy zachować dyskrecję? - zapytał Robbie, zna
cząco spoglądając na Freda, jakby spodziewał się, że zaraz
pobiegnie rozgłaszać nowinę wszem i wobec.
Była mu wdzięczna za to ostrzeżenie.
- To nie jest tajemnica, ale na razie nikomu o tym nie
mówcie. Po co niepokoić klientów? - Widząc minę Freda,
RS
dodała: - Nie ma co uprzedzać wydarzeń. Załóżmy, że An-
gela Dawson zechce zabrać auto i oddać je do innego war
sztatu. Nie będziesz mógł się do niej zalecać.
- No dobrze - Fred uśmiechnął się cokolwiek filuternie.
- Ani pary z ust.
Rozległ się odgłos otwieranych drzwi.
- Hej, czy ktoś tu jest?
Poznała go po głosie. Bill Myers, fanatyczny miłośnik
mustanga. Pewnie wpadł po jakąś część.
- No to tyle — zakończyła. — W razie pytań zapraszam do
biura w każdej chwili. Bill, czym możemy służyć? Brakuje
czegoś?
- Nie - rozjaśnił się w uśmiechu. - Już prawie skończy
łem. Teraz mój kumpel chce znaleźć auto dla siebie. Wciąg
nął się przy mnie.
Dopiero teraz zobaczyła stojącego za nim mężczyznę.
Widywała go już wcześniej, przyjeżdżał z Billem.
- Cześć, Joe.
- Przywiozłem go do was - ciągnął Bill. - Powiedziałem
mu, że to najlepsze miejsce. Jeśli chce się wciągać w taką
robotę, to tylko z tobą, Melanie.
Zaskoczył ją tym. Bardzo przyjemnie zaskoczył. Wła
ściwie do tej pory nie przychodziło jej do głowy, że wie
lu klientów przychodzi tu z jej powodu, że to ona utożsamia
dla nich firmę. Wyrobiła sobie nazwisko, jest w tej branży
kimś ważnym.
Poprowadziła ich do salonu.
- Jaki samochód najbardziej cię interesuje, Joe?
- Sam nie wiem - odparł. - A co macie?
Zdusiła jęk. Jeśli ma stracić całe przedpołudnie na poka-
RS
zywanie wszystkich zgromadzonych samochodów... Opa
miętała się. Klient nasz pan, napomniała się w duchu. Zapro
ponowała, by Joe przeszedł się po placu i sam sobie coś
upatrzył. Niestety, Bill nie chciał mu towarzyszyć.
- Wolę niczego nie sugerować. Dla mnie najpiękniejszy
jest mustang, ale ty możesz wybrać coś innego. Idź, a ja
pogadam sobie z Melanie.
Wręcz deptał jej po piętach. Przebiegło jej przez myśl, że
koniecznie trzeba wygospodarować trochę miejsca na coś
w rodzaju poczekalni, ale od razu przypomniała sobie, że to
już nie będzie jej problem.
- Chyba nie będzie ci przeszkadzać, jak trochę popracuję
- powiedziała, siadając za biurkiem. - Mam mnóstwo rzeczy
do zrobienia.
- Nie przejmuj się mną - rzekł. Usiadł obok. - Popatrzę
sobie na ciebie.
Dlatego tak powoli kończy swoje auto, bo za bardzo lubi
przyglądać się pracującym, pomyślała filozoficznie. Od
trzech lat restaurował mustanga. Był jej pierwszym klientem.
Wiele się dzięki niemu nauczyła. Cierpliwie tłumaczył, co
i jak.
- Nad czym tak pracujesz? - zapytał ciekawie.
- Wiesz - popatrzyła na niego z zastanowieniem. -
Mógłbyś mi pomóc. Chcemy urządzić zlot wyremontowa
nych u nas aut. Gdybyś powiedział o tym tu i ówdzie...
- Nie ma sprawy. Ogłoszę to w automobilklubie. A może
sama przyjdziesz? Przyjadę po ciebie i...
- Przykro mi, ale nie dam rady. Już mam zaplanowany
sobotni wieczór. - Odwróciła się do komputera. Przygotuję
listę dawnych klientów, będzie na podorędziu.
RS
Po kilku chwilach podniosła wzrok, bo Bill zaskakująco
długo milczał. Patrzył na nią spięty.
- A więc to prawda - rzekł wreszcie.
Przez chwilę nie bardzo wiedziała, co ma na myśli. Chyba
nie doszły do niego słuchy o planowanej sprzedaży. A może
jakieś inne plotki...
- Ten twój nowy wspólnik. Podobno chodzi nie tylko
o samochody, ale coś więcej - odezwał się cicho.
Ależ ci faceci mają długie języki! Wszystko im się kojarzy
z jednym... Im szybciej to przerwie, tym lepiej.
.- Tylko o samochody - zareplikowała stanowczo. -
O nic więcej. To, co mogłeś zasłyszeć, nie ma absolutnie
żadnych podstaw.
Bill rozpromienił się.
- Czyli to nie z jego powodu jesteś zajęta w sobotę?
Jej czujność jeszcze bardziej się wzmogła. Jednak powie
działa prawdę.
- Nie. Ale sobota odpada. Zawsze...
Bill zerwał się z miejsca.
- Czyli jeszcze nie jest za późno.
Nim się spostrzegła, przypadł do niej i objął za ramiona.
Próbowała się wyswobodzić. I znaleźć właściwe słowa.
- Bill, chyba mnie źle zrozumiałeś - wydusiła, ale on
wcale nie słuchał.
- To dotarło do mnie, dopiero gdy on się pojawił. Pomy
ślałem, że wszystko stracone, że już nigdy...
Od progu rozległ się niski, ostry głos Wyatta.
- Kochanie, czy ten człowiek cię niepokoi?
Kochanie? Co też on sobie wyobraża? Chce dodatkowo
pogorszyć sytuację?
RS
Bill wpatrywał się w nią z napięciem. Nagle uzmysłowiła
sobie, że gdy kilka dni temu przesiedział przy jej biurku całe
popołudnie, miał taką minę jak Scruffy, gdy kostki z kurcza
ka wyrzucała do śmieci, zamiast dać jemu.
- Przepraszam cię na chwilę- powiedziała do Billa, idąc
do drzwi. - Wyatt, mogę cię prosić?
- Oczywiście, najdroższa.
Zagryzła zęby, by nie powiedzieć czegoś, czego będzie
żałować. Wyszli na dwór.
- Słuchaj, Wyatt. Bardzo cię proszę, żebyś darował sobie
te czułe słówka. „Kochanie", „najdroższa", żadnych takich.
Sama potrafię o siebie zadbać. Nie wtrącaj się i nie pogarszaj
sprawy.
- Mógłbym go zapytać, czy złapał się na lep twoich sztu
czek - zareplikował. - To by dopiero pogorszyło sprawę. Tak
wszystko jest jasne: ma się trzymać od ciebie z daleka.
Zacisnęła pięści.
- Po co się w to mieszasz? To nie twój interes.
- Miał posunąć się jeszcze dalej?
- No co t y - odparła, wzdychając.
- Więc w czym problem? Niech ten podrywacz myśli, że
zauroczył cię inny. Masz lepszy pomysł, Einsteinie? Chcesz
stracić starego klienta, oświadczając, że wolisz umówić się
z manekinem niż z nim?
Otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Jest w tym pewna
racja. Po co dobijać Billa, urażać jego dumę? Niech myśli,
że gdyby nie pojawił się Wyatt, miałby u niej szanse.
Ale co będzie, gdy dowie się, że z Wyattem nic jej nie
łączy?
Wtedy będę się zastanawiać, stwierdziła, zamykając spra-
RS
wę. Może do tej pory mu przejdzie. Scruffy też w końcu
zapomina o zabranej kości. Albo firma zostanie sprzedana
i ich kontakty się urwą.
- Skąd wiesz, że to stary klient? - zapytała nieufnie.
- Byłaś tak zajęta swoim znajomkiem, że nie zauważyłaś,
jak przeszedłem obok biura, idąc do warsztatu.
- Wcale nie byłam zajęta Billem - zaoponowała. - Ro
biłam listę na ten zlot.
- To dobrze. Potem ją obejrzę. W każdym razie, gdy roz
mawiałem z Robbiem, miałem okazję przyjrzeć się twojemu
zalotnikowi. - Zerknął na zegarek. - Chodźmy. Obiecałem
Bradowi, że rano odstawimy samochód, a robi się późno.
Za dnia „Canteen Club" wyglądał zupełnie inaczej niż
w nocy. Wszędzie masa brudnych szklanek i kieliszków, po
rozrzucane serwetki, zsunięte stoły. Pewnie tak kiedyś wy
glądały takie kluby. Brakowało tylko zastałego zapachu dy
mu z papierosów.
Chłopak pucujący stoliki poszedł po właściciela. Wyszli
na zewnątrz. Brad w milczeniu obejrzał samochód, nie po
mijając żadnego szczegółu. Melanie już zaczęła się niepoko
ić, czy aby na pewno mu się podoba.
- Jest super. - Brad odwrócił się do nich. - Nie mogę się
doczekać reakcji moich klientów. Jednemu już o nim opo
wiedziałem. Uważa, że przepłaciłem. Jaki tu jest silnik?
- Ósemka z płaską głowicą - odparł Wyatt.
Była zaskoczona, że to pamiętał.
- No właśnie. Podobno to wcale nie taka rzadkość.
- Twój znajomy świetnie się zna na samochodach - zręcznie
zmienił temat Wyatt.
RS
- To fakt - przyznał Brad. - Jest bardzo ciekawy waszej
firmy. Chętnie pogada z kimś, kto potrafi wyciągnąć ze sta
rych aut takie pieniądze. Mogę mu dać wasze namiary.
Chodźmy do biura, wypiszę czek.
Widziała po twarzy Wyatta, jak bardzo jest poruszony.
Niczego po sobie nie pokazywał, ale oczy mu błyszczały. To
tylko świadczy o tym, jak bardzo zależy mu na sprzedaży.
Poczuła ukłucie lęku. Skoro jest taki zdeterminowany, może
przystać na każdą ofertę. Nawet taką, jaka jej nie będzie
zadowalać. I co wtedy?
Nie martw się na zapas, przykazała sobie. Podziękowała
i schowała czek do kieszeni.
- I co myślisz? - zapytał Wyatt, gdy już znaleźli się na
ulicy.
Przesunęła dłonią po karoserii forda, żegnając się z nim
na zawsze.
- Szczerze? Masz zadatki na niezłego sprzedawcę używa
nych aut. Szybko chwytasz odpowiednie terminy, potrafisz
zręcznie zwekslować rozmowę...
- Pytałem o tego ewentualnego kupca.
- Ty naprawdę masz bujną wyobraźnię. Brad o niczym
takim nie mówił. Nie rób sobie nadziei.
- Tak czy inaczej, warto do niego zadzwonić. - Otworzył
drzwiczki, Melanie wsiadła. - Jeśli będzie zainteresowany...
- Zobaczymy. - Zmieniła temat. - Bardzo się różni od
forda. O, przy okazji, skoro wyjmujesz kluczyki... masz mój
zapasowy klucz.
Z roztargnieniem poklepał się po kieszeni.
- Musiał zostać w innej marynarce. Potem ci go oddam.
- Włączył silnik. - Jedźmy na lunch.
RS
- A praca?
- Lepiej ci pójdzie, gdy najpierw się pokrzepisz. Jeszcze
walczysz z przeziębieniem. Poza tym to też jest praca. - Wi
dząc jej sceptyczną minę, dodał: - Nie sprawdziliśmy „Feli-
city's", a aukcja już w tym tygodniu. Musimy pogadać o zlo
cie, a w biurze trudno się skoncentrować, zwłaszcza gdy Bill
ciągle zawraca głowę.
- Powiedziałeś, że już go skutecznie zniechęciłeś.
- Nie daję gwarancji. Facet, któremu wydaje się, że jest
zakochany, staje się nieprzewidywalny.
- Mówisz, że tylko mu się wydaje? Jakie to miłe z twojej
strony. Skoro jesteśmy przy takich tematach...
- To co? - zainteresował się.
- To chcę ci powiedzieć, że ten wczorajszy pocałunek
więcej się nie powtórzy.
- W porządku - odparł z miejsca.
Zaskoczył ją. Miała w zanadrzu gotowe argumenty, spo
dziewając się, że zechce dyskutować. Okazuje się, że niepo
trzebnie. Stanęło na tym, czego chciała. Ale zgodził się tak
od razu, bez najmniejszego wahania...
- To dobrze - powiedziała, gdy wreszcie mogła wydobyć
z siebie głos. - Cieszę się, że to rozumiesz.
- Jak najbardziej rozumiem, więc możesz odetchnąć spo
kojnie - zapewnił. - Nie cierpię się powtarzać. Następny po
całunek będzie zupełnie inny.
Już wchodzili do restauracji, gdy nagle Melanie zatrzyma
ła się.
- Nie jestem odpowiednio ubrana.
- Nie przejmuj się. Jak tylko usiądziesz, nikt się nie zo-
RS
rientuje, że jesteś w dżinsach - rzekł pocieszająco. I bardzo
dobrze, że inni nie będą jej oglądać, przemknęło mu przez
myśl. W tych obcisłych dżinsach wygląda rewelacyjnie.
Zwłaszcza w porównaniu z wczorajszą luźną piżamą.
Gdy usiedli, Wyatt popatrzył na kartę win, a Melanie ro
zejrzała się po sali.
- Niesamowite - powiedziała. - Nic a nic się nie zmieni
ło od czasów, kiedy tu byłam.
- Czyli od kiedy?
- Od dziesięciu lat. Byłam tu z moim chłopakiem tuż
przed balem maturalnym.
- Tak dobrze to pamiętasz? - Wskazał kelnerowi wybra
ne wino.
- To była nasza ostatnia randka - rzekła.
- Musiałaś to bardzo przeżywać.
- Dlaczego tak myślisz? - nastroszyła się.
- Słyszę po twoim głosie. Skoro do tej pory tak cię to
porusza, musiało ci być przykro.
- Nie było. Nie przejęłam się, gdy przestał się odzywać.
W drodze powrotnej popsuł mu się samochód. - Popatrzyła
na niego znad karty. - Nie wiem, co zamówić. Może coś
polecisz?
- Ja biorę łososia. Ale tu wszystko jest dobre, jeszcze
nigdy się nie zawiodłem. - Odłożył kartę. - Co ma do tego
samochód? Ach, już rozumiem... Zgasł w odpowiednim mo
mencie, w ciemniej i pustej okolicy. Spoliczkowałaś chłopa
ka, gdy zaczął się do ciebie dobierać.
Melanie roześmiała się dźwięcznie.
Mężczyzna siedzący przy sąsiednim stoliku popatrzył
w ich kierunku. Nic dziwnego, ten perlisty śmiech przykuwa
RS
uwagę. Chyba po raz pierwszy słyszy ją śmiejącą się tak
beztrosko.
- Nie, nie. Pamiętasz, jak raz ci powiedziałam, że faceci
nie znoszą, gdy muszą korzystać z pomocy kobiety? Tak
właśnie było. To ja pogrzebałam w silniku i uruchomiłam
samochód.
- I dziwiłaś się, że chłopak więcej nie zadzwonił. - Po
kręcił głową. - Melanie...
- Wiedziałam, że już nigdy nie włożę tej różowej sukien
ki, źle się w niej czułam. A on miał wypożyczony smoking.
Gdyby go pobrudził, byłby problem i koszty.
Wyatt spróbował wina, aprobująco skinął głową.
- Mówiłaś, że dopiero po przejęciu firmy zaczęłaś inte
resować się samochodami.
- Można tak powiedzieć, ale... - zawahała się.
Popatrzył na nią pytająco. Spodziewał się, że usłyszy coś
naprawdę ważnego. W sumie niepotrzebnie. W końcu to tyl
ko przelotna znajomość, nic, co potrwa.
Melanie nieoczekiwanie uśmiechnęła się.
- Cóż, wszyscy przez cały czas się uczymy. Często nawet
nie zdajemy sobie z tego sprawy. Wiesz, też wezmę łososia.
Zamówił potrawy i w zamyśleniu zaczai bawić się kielisz
kiem. Po co jest taki ciekawy?
- To skąd wiedziałaś, co robić? Nauczyłaś się od taty?
Miał tę swoją firmę, więc się napatrzyłaś. - Zawiesił głos.
Czuł, że to zbyt prosta odpowiedź.
- Firma była dopiero potem. Przyglądałam się, jak w do
mu majstrował przy samochodzie.
- Czyli w ten sposób spędzaliście czas.
- Uhm. A jak było z tobą?
RS
Najwyraźniej nie ma zamiaru powiedzieć niczego więcej.
- Mój tata nie dotykał się do samochodu. Zawsze siedział
nad papierami...
Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odkręcił głowę. Paznok
cie lśniły krwistą czerwienią. Skrzywił się lekko.
- Miło cię widzieć, Wyatt - cichy głos miał zmysłowe
brzmienie. - Gdzie się ostatnio podziewałeś?
Grzecznie ujął jej dłoń. Palce dziewczyny zacisnęły się
miękko na jego ręce. Z trudem się od nich uwolnił.
- Cześć, Erika. Właśnie rozmawialiśmy o tobie i twojej
prośbie z Melanie.
- Tak? - wymruczała, zniżając głos. - Miło mi. Dobrze
się złożyło, że się spotkaliśmy, bo zamierzałam skontaktować
się z wami po południu. - Przesunęła wzrokiem po Melanie.
- Chciałam wpaść, by ustalić szczegóły, ale ciągle było mi
nie po drodze. Przyjdziecie na aukcję, by zobaczyć, jak się
biją o wasz datek?
- Oczywiście - odparł Wyatt. - Będziemy. - Udał, że nie
widzi piorunującego spojrzenia, jakie posłała mu Melanie.
RS
ROZDZIAŁ ÓSMY
Gotowało się w niej, ale poskromiła złość, póki Erika nie
oddaliła się od ich stolika, na odchodne kokieteryjnie uśmie
chając się do Wyatta. Odczekała, aż odejdzie kelner, który
właśnie stawiał przed nimi zamówione potrawy.
- Dlaczego wypowiadasz się w moim imieniu? - ostro
zapytała Wyatta.
- Przecież wspólnie bierzemy w tym udział.
- Mówię o samej aukcji.
- Chyba słyszałaś? Erika chce, byśmy zaprezentowali
nasz pomysł. Jedz, wszystko ci wystygnie.
-- Chyba do mnie dotarło więcej niż do ciebie. Jej raczej
chodzi o to, żebyś ty przyszedł. Sam. Niby po co miałabym
przychodzić i przyglądać się, jak wygrywa licytację, byle
umówić się z tobą?
- A dlaczego miałabyś nie popatrzeć, jak twoja dawna
kumpelka próbuje mnie wmanewrować?
Właściwie ma rację. To może być zabawne. Tylko że
Wyatt podchodzi do tego z dystansem.
- Pochlebia ci, że tak ci nadskakuje i tak jej zależy. Tylko
nie bądź zbyt niedostępny, bo jeszcze bardziej ją zachęcisz.
- Dzięki za radę- odparł.
- Niczego nie gwarantuję. Nie widziałam jej od lat.
RS
- Tym bardziej powinnaś pójść. - Sięgnął po widelec.
- Zastanawiam się, który samochód byłby najlepszy. To
wspaniała okazja, by jakiś pokazać.
- Możesz sobie wybrać dowolny.
- Melanie, nie bądź taka zawzięta. Chyba że wkurza cię
myśl, że Erika chce mnie poderwać.
- Nie bądź śmieszny.
- W takim razie przyjdziesz.
- Nic takiego nie... - urwała, widząc jego minę.
Wkurza cię, że Erika chce mnie poderwać... Następny
pocałunek...
Chyba zwariował. Typowy facet. Od razu wyobraża sobie,
że skoro ma jakieś obiekcje, to na pewno jest zazdrosna.
Co do kolejnego pocałunku, to też może wybić to sobie
z głowy. Pominie to milczeniem. Po co go zachęcać?
Dobrze, pójdzie na aukcję i poobserwuje sobie zagrywki
Eriki. Ale jeszcze mu dopiecze.
- Mam nadzieję, że ta różowa sukienka z liceum da się
oczyścić. Bo to moja jedyna kreacja pasująca na taką okazję.
Wyatt nie dał się zbić z pantałyku.
- Nie przejmuj się plamami - rzekł z powagą. - W razie
gdyby nawalił samochód, będziesz mieć strój jak znalazł.
Nie wysiadł, gdy podjechali pod salon. Popatrzyła na Wy-
atta pytająco.
- Nie wejdziesz? Może Bill nadal siedzi w biurze?
- Jeśli chcesz, bym z tobą poszedł, nie ma sprawy. Za
wsze stanę w twojej obronie.
- Daruj sobie. Czy ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo?
- Zatrzasnęła drzwi, nim zdążył odpowiedzieć.
RS
Popatrzyła na ścienny zegar i westchnęła. Straciła mnó
stwo czasu. Mieli omówić tyle rzeczy, a tak niewiele z tego
wyszło. Dobre pół dnia zmarnowane.
Zdziwiła się, widząc w salonie Angie.
- Ty tutaj? Miło cię widzieć, ale co tutaj robisz?
- Przywiozłam Robbiemu kanapki. Prosił, bym posie
działa w salonie, póki nie wrócisz, to on popracuje przy
fordzie.
- Strasznie mi zeszło - powiedziała ze skruchą.
- Daj spokój, Melanie. Kiedy ostatni raz wyszłaś na
lunch? Tu nic się nie działo, więc nic nie straciłaś. Był ktoś,
kto ma do sprzedania starego chevroleta, pokaże się później.
A ja przynajmniej przez chwilę mogłam pogadać nie z rocz
nym dzieckiem, ale z dorosłym. To prawdziwa odmiana. -
Uśmiechnęła się. - Luke śpi w twoim biurze. Dlaczego Wy
att nie wszedł?
- Jeszcze będziesz miała okazję go poznać. Planujemy
urządzić zlot remontowanych u nas starych samochodów po
łączony z piknikiem i...
- Już go poznałam, wczoraj - przerwała jej Angie. - Był
tu, gdy na chwilę wpadłam.
Super, pomyślała Melanie. Chyba już całe miasto wie, że
Wyatt wziął moje zapasowe klucze.
- Jak się dziś czujesz? - dyplomatycznie zapytała Angie.
- Jeszcze nie całkiem dobrze, ale powoli dochodzę do
siebie. Wyatt przywiózł mi wczoraj rosół z kurczaka, to mi
pomogło.
- Widzę - mruknęła Angie. - Chyba nie tylko rosół... Jak
udał się lunch? Musiało być przyjemnie, skoro zatraciliście
poczucie czasu.
RS
- Mieliśmy sporo spraw do obgadania - rzekła ostrożnie.
- Zlot, piknik, sprzedaż firmy... - wesoły głos Angie
stracił pogodne brzmienie.
- Robbie ci powiedział. Nie martw się, Angie - zaczęła
i szybko się opamiętała. - Przepraszam, wiem, że się dener
wujecie. Postaramy się zrobić wszystko, by nikt źle na tym
nie wyszedł.
- Wiem, że będziesz próbować - powiedziała Angie, jed
nak bez przekonania.
Zdawała sobie sprawę, że dla nikogo to nie jest łatwa
sytuacja. Będą negocjować najlepsze warunki, ale czy nowy
właściciel dotrzyma obietnic?
Luke zapiszczał cichutko i Angie pobiegła do synka. Me
lanie popatrzyła na bobaska. Uniósł się na rączkach i nóż
kach, zamarł w bezruchu. Nie wiedział biedaczek, co dalej.
Dokładnie tak samo jak ja, uzmysłowiła sobie Melanie.
Nie była jeszcze ubrana, gdy na dole rozległ się dzwonek.
Podbiegła do okna. Wyatt zaparkował przy chodniku, by nie
blokować podjazdu, gdzie stał lśniący, czerwony cadillac.
- Otwórz swoim kluczem! - zawołała.
Zachrobotał zamek. Scruffy zaszczekał wesoło, dobiegł ją
głos Wyatta witającego się z psiakiem.
Uchyliła drzwi sypialni.
- Zrób sobie coś do picia, ja za chwilę schodzę.
- Może coś ci przynieść?
Byle nie kawę, pomyślała z obawą.
- Nie, dzięki. Zaraz będę gotowa.
- Czy to znaczy, że jeszcze nie zdecydowałaś, co zało
żyć? Nie szkodzi, poczekam.
RS
Popatrzyła na różową sukienkę rozłożoną na łóżku. Skąd
Wyatt wie, że nagle obudziły się w niej wątpliwości? Może
uważa, że kobietom w ogóle trudno się zdecydować. Ona nie
ma takiego problemu, bo też nie ma wyboru. Im szybciej
przestanie się namyślać, tym szybciej będzie po sprawie.
Włożyła sukienkę, popatrzyła na swoje odbicie. Stara su
kienka, ale może być. Jakoś ujdzie. Erika pewnie od razu ją
pozna. Trudno. Melanie nie miała ani czasu, ani pieniędzy,
by szukać czegoś nowego. Zresztą nie było takiej potrzeby.
Nie musi nikogo oszołomić.
Wyatt siedział na kanapie i bawił się z psem. Podniósł się
na jej widok. Popatrzył na nią z uznaniem.
- Nastawiłem się na różowe falbanki - rzekł.
- Uznałam, że róż nie pasuje do czerwonego samochodu.
- Ta pasuje świetnie - rzekł, cofając się o krok i uważnie
oceniając jej czarną koktajlową sukienkę. - Chociaż będzie
mi się zlewać z czarną tapicerką.
Jeszcze nigdy, nawet będąc tylko w kostiumie kąpielo
wym, nie czuła się tak wydana na łup męskiego spojrzenia.
Dziwne, przecież to sukienka z rękawami, wprawdzie krót
kimi, jednak... Poza tym już nie raz w niej występowała
i nigdy nie czuła się nieswojo.
- Chyba umiesz odróżnić skórzane obicie od jedwabiu
- prychnęła. Wyciągnęła rękę. - Przy okazji, poproszę o mój
klucz. I nie mów, że go nie masz, bo przed chwilą się nim
posłużyłeś.
- Ty spryciaro! - Wyjął z kieszeni klucz i położył jej na
dłoni. - Obmyśliłaś to sobie zawczasu, przyznaj się. Nic
dziwnego, że nie byłaś gotowa, gdy przyjechałem.
- Nic sobie nie obmyśliłam. Przyjechałam później, niż
RS
planowałam, bo tuż przed zamknięciem zjawił się klient.
Chce nam sprzedać starego chevroleta za milion dolarów.
- Jest aż tyle wart?
- Skądże. Niektórym wydaje się, że jak coś jest stare,
to musi kosztować majątek. Za parę dni przyjdzie z bar
dziej rozsądną propozycją, ale dziś zjawił się bardzo nie
w porę.
- Myślałem, że urwiesz się wcześniej.
- Jasne. Bo już nie mogę doczekać się tej wielkiej atrak
cji. - Otworzyła szafę, by wyjąć szal.
- Ja też do ostatniej chwili byłem zajęty - rzucił Wyatt.
- Odbyłem rozmowę z tym znajomym Brada Edwardsa.
Melanie zamarła w miejscu.
- Tym, który chce się dowiedzieć, jak zrobić pieniądze
na starych samochodach?
- Z tym.
Pozwoliła, by Wyatt pomógł jej otulić ramiona szalem.
- I co? Jest zainteresowany?
- Zobaczymy. Umówiłem się z nim na jutro. Melanie, ten
szal jest za cienki. Zmarzniesz.
- Nic mi nie będzie. Poza tym nie mam nic innego
w czerni. Przecież nie założę beżowego płaszcza.
- Jeśli będzie ci ciepłej, to czemu nie? Zmarzniesz i je
szcze bardziej się przeziębisz.
- Już ci mówiłam, że to nie z zimna, ale od wirusa.
- Wiem. Powiedziałaś też, że sam go złapię, jeśli cię
pocałuję. Wcale się tak nie stało.
- Może po prostu masz bardzo dobrą odporność.
Popatrzył na nią badawczo, ale nie skomentował.
Miała satysfakcję, że choć raz zamknęła mu buzię.
RS
- Scruffy, idziemy.
- Chcesz go zabrać na aukcję?
- Nie, zostanie w samochodzie. Będzie pilnować.
Podała Wyattowi kluczyki, ale pokręcił głową i usiadł na
miejscu pasażera. Wprawdzie kabriolet miał podniesiony
dach, jednak nim dojechali do eleganckiego hotelu, gdzie
miała odbyć się aukcja, Melanie zdrowo przemarzła. Choć
może te wstrząsające nią dreszcze brały się z emocji, jakie
obudziły w niej słowa Wyatta. Jeśli ten znajomy Brada jest
naprawdę zainteresowany ich firmą.
Jutro będą wiedzieć dużo więcej. Na razie nie warto się
tym zajmować.
Wielka sala balowa tonęła w kwiatach i dekoracjach.
Wspaniałe bukiety, wstążeczki zwieszające się z balkonów
i sceny, długie stoły zdobione lodowymi rzeźbami i uginają
ce się od półmisków z eleganckimi przekąskami. Wokół wy
strojeni na biało kelnerzy krążący z tacami szampana.
Popatrzyła na kosztowny program otrzymany od dziew
czyny w balowej sukni witającej gości u wejścia.
- Mam nadzieję, że wystrój i jedzenie pochodzą od dar
czyńców - rzekła, zniżając głos. - Inaczej na cel dobroczyn-
ny niewiele zostanie.
Sala była niemal pełna, jednak Erika od razu do nich
podeszła. Na pewno z uwagą wypatrywała Wyatta, pomyślała
Melanie.
- Jak cudownie, że przyszedłeś! - wykrzyknęła, obejmu
jąc go i cmokając w policzek.
- Wspaniałe przyjęcie - odezwała się Melanie, upiwszy
łyk szampana.
- Nie wyobrażacie sobie, ile to kosztowało pracy.
RS
Czuła na sobie taksujący wzrok Eriki. Pewnie ocenia, ile
jest warta moja sukienka, domyśliła się z irytacją.
- Ale inaczej się nie da - ciągnęła Erika. - Trzeba każ
demu poświęcić czas, inaczej nikt by nie przyszedł.
- Nie zamówiłaś orkiestry ani żadnego występu? - nie
winnie spytała Melanie. - Jak sądzisz, ile uda się zebrać po
odliczeniu wydatków?
Erika popatrzyła na nią zwężonymi oczami.
- Na tym etapie nikt tego nie wie.
- No tak. - Przebiegła wzrokiem po programie. Lista
atrakcji do licytacji. Ich propozycja mieściła się na ostatniej
stronie. W porównaniu z wycieczkami do Las Vegas, waka
cjami nad Morzem Śródziemnym czy rejsami po Karaibach
wyglądała bardzo mizernie.
- Patrzysz, o co warto zawalczyć? - zapytał Wyatt.
- Nie mam czasu na takie rzeczy.
- Albo pieniędzy - dopowiedziała całkiem głośno Erika.
- Ostatnia strona to miejscowe propozycje. Melanie, spróbuj
wylicytować weekend w kasynie. Kto wie? Może akurat dziś
szczęście się do ciebie uśmiechnie?
Melanie cicho westchnęła. Ledwie się opanowała.
- Dzięki, Erika - powiedziała, starając się, by jej głos
brzmiał normalnie.
Erika uśmiechnęła się znacząco i odeszła witać gości.
- O co wam chodziło? - zapytał Wyatt.
Nie patrzyła na niego.
- Erika już taka jest, nikomu nie przepuści, zawsze się
czegoś uczepi. Zna mój stosunek do hazardu, to wszystko.
- Odstawiła kieliszek z szampanem na tacę mijającego ich
kelnera. - Czy to aby nie Jennifer? - zapytała nagle.
RS
Wyatt popatrzył przez ramię.
- We własnej osobie - rzekł spokojnie.
Dziś jasnowłosa Jennifer nie pałała chęcią spoliczkowania
Wyatta.
- Chyba jesteś bezpieczny - mruknęła Melanie. - Może
dziś nie świerzbi jej ręka.
W tej samej chwili aukcjoner rozpoczął licytację. Z roz
targnieniem śledziła jej przebieg. Wreszcie nadeszła ich pora.
Z uśmiechem weszła na scenę.
- Od firmy Classical Cars kolacja dla dwóch osób w re
stauracji „Felicity 's" plus samochód z kierowcą. To całkowi
cie odrestaurowany czerwony cadillac kabriolet z 1960 roku.
Model z długimi tylnymi skrzydłami, można go teraz obej
rzeć przez hotelem.
Licytacja odbywała się tak szybko, że nawet się nie spo
strzegła, gdy ogłoszono zwycięzcę. Chyba widziała unoszącą
się w górę rękę Eriki, a jednak wszystkich przebił starszy,
okrągły mężczyzna, który teraz podszedł do sceny.
- Moje gratulacje - wybąkała. - To dla pana czy licyto
wał pan dla kogoś innego?
- Na przykład dla Eriki? -. mruknął pod nosem Wyatt.
- Melanie, nigdy się nie zrażasz?
- Też pytanie! - zaśmiał się mężczyzna. - Za taką cenę?
Dla mnie i dla mojej żony. - Pomachał do kogoś w tłumie.
Wyciągnął rękę. - Jestem Phillip.
Wyatt poprowadził ją do zejścia ze sceny. Pan Phillip
podszedł wypytać o szczegóły. Wyatt odpowiadał, a Melanie
przyzwyczajała do półmroku oczy oślepione na scenie jaskra
wym światłem.
RS
Cofnęła się, zaskoczona, słysząc głos stojącego obok męż
czyzny.
- Wypłynęłaś na szersze wody, Melanie. Nie sądziłem, że
interesują cię takie imprezy.
- Jackson? - zamrugała. - Wcale cię tu nie widziałam.
- Inaczej byś nie podeszła.
Mylił się. I tak prędzej czy później na siebie wpadną, choć
chętnie by tego uniknęła. Nie ma względem niego żadnych
zobowiązań. Tym bardziej nie musi się tłumaczyć.
Dziwne, że jest taki zgaszony. Rzadko się widywali, a Jack
son zwykle bywał w podłym nastroju i lubił użalać się nad sobą,
jednak teraz wydawał się bardzo zgorzkniały.
- Co chcesz licytować? - zapytała lekko. - Karaiby czy
może wyjazd do Europy. Teraz, gdy już nic nad tobą nie wisi
i jesteś wolnym człowiekiem.
- Żebyś wiedziała - skrzywił się. - Bardzo wolnym. Sa
motny i spłukany, oto jaki jestem. Trudno być bardziej wol-
nym. - Odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie.
Wyatt uścisnął dłoń pana Phillipa, pożegnał się i pociągnął
Melanie dalej, gdzie było nieco luźniej.
Przeciskając się za nim, zastanawiała się, gdzie podziewa
się Jackson. Nie rozglądała się za nim, jednak spostrzegła
Jennifer. To o niczym nie świadczy.
W klubie Brada chyba go nie było. Nie zwróciła uwagi na
osoby siedzące przy stoliku Jennifer, ale podświadomie by
20
zarejestrowała. Była zdumiona, dowiadując się, że to
dziewczyna Jacksona.
„Samotny i spłukany, trudno być bardziej wolnym". Czyżby
to znaczyło, że Jennifer z nim zerwała?
Opamiętała się. To naprawdę nie jest jej problem.
RS
Popatrzyła na Wyatta.
- Możemy już wracać? - zapytała. - Chyba że chciałbyś
zostać i wypytać Erikę, dlaczego zrezygnowała?
Nie zamierzała zapraszać go do domu. Zrobiło się późno
i marzyła, by czym prędzej położyć się do łóżka. Przeziębie
nie i zarwane noce zrobiły swoje. Padała z nóg.
Scruffy miał inne pomysły. Ledwie otworzyła drzwi, wy
skoczył z samochodu, podbiegł do baritsy i zaczął drapać.
Daremnie próbowała go przywołać. Dopiero Wyatt wziął go
na ręce i ruszył do domu, Scruffy nie protestował. Wtulił się
w jego ramiona i próbował lizać po twarzy.
Nie miała innego wyjścia, jak wpuścić go do środka.
I zaproponować kawę. Na sekretarce migało światełko. Na
cisnęła przycisk i odsłuchała wiadomość. Wyatt myjący ręce
przy kuchennym zlewie nie odzywał się.
- Przepraszam, muszę iść - odezwała się Melanie. -
Scruffy, jedziemy. Mamy coś do zrobienia.
Wyatt zakręcił wodę, wytarł ręce.
- Chcesz o tej porze jechać przez całe miasto, żeby od
wiedzić chore dziecko?
Spiorunowała go wzrokiem.
- Tak. Masz coś przeciwko temu? To nie twoja sprawa.
- Sama, w środku nocy, czterdziestoletnim samocho
dem? - Nie słuchał jej protestów. - Nie ma mowy. Jedziemy
razem.
Dojechali pod szpital. Melanie założyła psu ubranko.
- Wiedziałeś, że Janice po ciebie dzwoniła? - szeptała do
Scruffy'ego. - Dlatego nie chciałeś iść do domu?
Wyatt przewrócił oczami.
RS
- Może mamy do czynienia z cudownym medium?
W szpitalu było ciszej niż zwykle. Klasa była ciemna
i pusta, dzieci już dawno leżały w łóżkach. Janice podniosła
oczy znad papierów.
- Cieszę się, że przyjechałaś - powiedziała. - Matthew
marnie się dzisiaj czuje, a jego rodzice nie dojadą wcześniej
niż za kilka godzin.
- Już są w drodze?
Janice skinęła głową.
- Jadą, ale to potrwa. A z chłopcem nie jest dobrze. Nie
chce pielęgniarki. Zapytałam, kogo by chciał zobaczyć...
- zawahała się. - Przepraszam, że popsułam randkę.
- To żadna randka - odparła. - W której jest sali?
- Zaprowadzę was.
Łóżeczko chłopca było otoczone specjalistycznym sprzę
tem, kablami i różnymi rurkami. Melanie niepewnie zatrzy
mała się na progu. Nagle dziecko poruszyło głową i usłyszała
cichutki, słaby głosik:
- Scruffy.
To do tego chłopca od razu podszedł Scruffy, gdy byli tu
ostatnio. To ten malec nie wierzył, że głaskanie pieska może
pomóc choremu dziecku.
Janice przysunęła do łóżka stolik Scruffy'ego. Pies wsko
czył, wspiął się na poręcz fotela, przeszedł barierkę i ostroż
nie, stawiając łapkę za łapką, by nie poruszyć rurek i prze
wodów, ułożył się na kołdrze. Potem wsunął nosek pod
rączkę chłopca. Delikatnie, ale stanowczo poruszał łepkiem,
póki chłopiec nie rozprostował palców.
Matthew zaczął głaskać miękką sierść zwierzaka. Zamk
nął oczy, napięta buzia rozluźniła się.
RS
Melanie usiadła obok łóżka. Nie wypuszczała smyczy.
- Nie ma potrzeby, żebyś czekał - zwróciła się do Wyatta.
- To potrwa.
- Długo?
- Scruffy zostanie, póki będzie trzeba.
- To znaczy, że ty też.
Kiwnęła głową.
- Choćby był nie wiem jak dobrze wychowany, to jednak
tylko pies. Musi być pod kontrolą.
- Gdybym sam tego nie zobaczył - powiedział - w życiu
bym nie uwierzył.
- Czy to coś więcej, niż się po nim spodziewałeś? - W jej
głosie zabrzmiała nutka ironii.
- To znacznie więcej, niż mógłbym sie spodziewać po
kimkolwiek.
Podniosła wzrok. W jego oczach było uniesienie. Nikt,
nawet pielęgniarki, które ją znały, nie rozumiał, ile znaczą
dla niej te wizyty u chorych dzieci. Dopiero on.
Serce się jej ścisnęło. I zabiło nowym rytmem. Bo nagle
zrozumiała, co się stało przez te kilka dni.
Wyatt stresuje ją, ale jednocześnie fascynuje. Tyle razy
była przez niego wściekła, ale tylko on naprawdę ją rozumie.
Wywrócił jej mały, ustabilizowany świat - ale dodaje jej
pociechy i otuchy.
To już się stało. Zakochała się w nim.
RS
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zakochała się - i wszystko się zmieniło.
Teraz wszystko powoli stawało się jasne. To dlatego ostat
nio przeżywała taką huśtawkę nastrojów. Gdy Wyatt był
w pobliżu, ogarniało ją niespokojne podniecenie; gdy odcho
dził, dopadało ją przygnębienie. Ta słodka słabość, jaka nagle
ją przepełniła, gdy upadł na jej łóżko, ochlapując ją kawą.
Rozrzewniające ciepło, kiedy przywiózł jej zupę, gdy była
chora. Nie mówiąc już o wrażeniach, jakich doznała, kiedy
ją całował.
Miał rację, nabijając się z niej, gdy ostrzegała go przed
Eriką. Innego pewnie też by uprzedziła, jednak może aż tak
by się nie przejmowała.
Teraz otwierały się jej oczy na różne sprawy. Sceptycyzm,
z jakim podeszła do jego sugestii, by sprzedać firmę. Wma
wiała sobie, że jej ostrożność ma inne podłoże, że woli zostać
w branży niż szukać innej pracy, jeśli kwota ze sprzedaży
będzie za niska, by mogła skoncentrować się wyłącznie na
studiach.
To były tylko wymówki. Prawda była inna - nie chciała,
by urwały się jej kontakty z Wyattem. Odsuwała od siebie
świadomość, jak bardzo jej na nim zależy. A w cichości du-
RS
cha marzyła, by poznać go lepiej, przekonać się, jaki jest
naprawdę, sprawdzić, czy jest człowiekiem, z jakim chciała
by być. A może podświadomie już to wiedziała...
To tylko ułuda, przywoływała samą siebie do rozsądku.
Przecież nie wierzy w miłość od pierwszego spojrzenia.
Owszem, ktoś może wpaść w oko, spodobać się. Ale to jesz
cze nie miłość. Miłość przychodzi później. Potrzeba czasu.
Tylko nie zdawała sobie sprawy, jak niewiele czasu na to
potrzeba.
Poprawiła się w fotelu. Od czasu do czasu Scruffy poru
szał się, wtedy natychmiast stawała się czujna. Pielęgniarki
wchodziły i wychodziły, sprawdzając stan chłopca. Lekarz,
który przyszedł na obchód, popatrzył na nich dziwnie, gdy
dowiedział się, że nie są rodzicami Matthew. Obrzucił wzro
kiem psa i wyszedł bez komentarza.
- To stażysta - wyjaśniła Melanie, widząc minę Wyatta.
- W razie potrzeby wzywa doświadczonego lekarza. W szpi
talu akademickim studenci mają praktyki, w ten sposób się
uczą.
- To twoje marzenie - podsumował Wyatt.
- Hm, może nie do końca, bo mam większe ambicje, ale
to niezbędny etap.
Wyatt przez długą chwilę nie podejmował rozmowy.
- Robisz dużo więcej. Ten student jeszcze musi się wiele
nauczyć. - Popatrzył na nią. - Może przynieść ci kawy?
- Jeśli szukasz pretekstu, by wyjść, to bardzo chętnie.
- Jesteś zmęczona, Melanie.
- Już nauczyłam się wypoczywać w różnych niewygod-
nych pozycjach.
RS
- To ci się przyda, jeśli zechcesz podążać za swoim ma
rzeniem... - Wstał i wyszedł, cicho zamykając drzwi.
Dźwięczały jej w uszach te jego słowa. Czyli Wyatt ma
wątpliwości. Nie wierzy, że jest w stanie skończyć studia?
Czy uważa, że nie starczy na to pieniędzy?
Może nie chce, by to robiła?
Oczami wyobraźni widziała, jak błagają, by zrezygnowa
ła. By odrzuciła marzenia i znalazła czas dla niego. To zbyt
fantastyczne, by kiedykolwiek mogło się zdarzyć.
Sama decyduje o sobie. A jego to wcale nie obchodzi.
Co z tego, że się w nim zakochała? Nie ma prawa naka
zującego odwzajemnianie uczuć.
Pocałował ją, ale najpierw się wahał. Ta jego uwaga, że
tylko Scruffy ma odrobinę oleju w głowie... Wyszedł od niej
tak spiesznie, jakby uciekał.
Dla niego ten pocałunek nie był czymś niezwykłym. To
jedynie dla niej był wielkim przeżyciem.
Nie powinna się łudzić, dopatrywać w jego słowach ukry
tych znaczeń. Z pewnością uznał jej ambicje za zbyt wygó
rowane. Zapyta go o to.
Nie zdążyła. Bo do sali weszli rodzice Matthew.
Matka chłopca krzyknęła mimowolnie. Widok rzeczywi
ście był przerażający. Drobniutkie dziecko otoczone budzą
cymi lęk urządzeniami, oplecione przewodami. Matthew
otworzył oczy i buzia mu się zmieniła. Znowu był zbolały
i spięty.
Współczuła jego mamie. Na pewno ma wyrzuty sumienia,
że nie była przy dziecku, gdy jego stan nagle się pogorszył.
Choć powinna bardziej nad sobą panować, nie przerzucać
na dziecko swojego zdenerwowania i strachu.
RS
Kobieta opanowała się, podeszła do łóżka i sięgnęła po
rączkę Matthew.
- Kochanie, już jesteśmy... - Naraz jej oczy się rozsze
rzyły. - Co ten zwierzak robi w twoim łóżku? Nie życzę
sobie, by przy moim dziecku leżał brudny pies. Roznosi
zarazki...
Melanie wiedziała, że w tym momencie nie ma sensu
udzielanie wyjaśnień. Matka nie rozumiała, czego była
świadkiem. Wyglądała na zszokowaną. Najwyraźniej pier
wszy raz spotkała się z zaangażowaniem psów w procesie
leczenia. Nic dziwnego, że sądziła, iż wyganiając psa, broni
swego dziecka. Targały nią zbyt silne emocje, by mogła
zauważyć, jak czułym wzrokiem Matthew wpatrywał się w
kudłatego przyjaciela.
Scruffy podniósł łepek, kobieta cofnęła się raptownie. Me
lanie ściągnęła smycz, położyła rękę na grzbiecie psa. Scruffy
jest wyszkolony, lecz będzie bronić chłopca, jeśli uzna to za
konieczne.
- On nie jest brudny i nie roznosi zarazków - powiedzia
ła, zmuszając się do zachowania spokoju. - Jest specjalnie
wytresowany i był przy pani dziecku, gdy...
Od progu rozległ się głos Wyatta.
- Cieszymy się, że mogliśmy przynieść pociechę
Matthew, gdy czekał na państwa. Już nie jesteśmy potrzebni,
więc zabieramy Scruffy'ego na zasłużony odpoczynek. - Po
stawił na nocnej szafce dwa kubki z kawą, wyciągnął rękę
do ojca chłopca. - Melanie, powiedz Scruffy'emu, że już jest
wolny.
Pstryknęła palcami. Scruffy uniósł łepek, jakby dając do
zrozumienia, że jego praca jeszcze się nie skończyła. Po
RS
chwili ostrożnie wycofał głowę spod rączki chłopca i deli
katnie, by niczego nie poruszyć, wyszedł z łóżka.
Melanie pochyliła się nad dzieckiem.
- Matthew, Scruffy musi teraz iść i trochę odpocząć. Ale
jak tylko będziesz chciał, żeby do ciebie przyszedł, powiedz
pielęgniarce. Dobrze?
Matka chłopca prychnęła.
Wyszli na korytarz.
- Mała szansa, by zaprosili Scruffy'ego - rzekł Wyatt.
- Trudno pojąć, że niektórzy ludzie są tacy bezduszni.
Niczego nie rozumieją.
- Nie zrozumieją, póki im ktoś nie otworzy oczu.
- Wiem. - Westchnęła. - Dzięki, że przyszedłeś mi z bły
skawiczną odsieczą i nie wyrwałam się z czymś, czego bym
teraz żałowała.
- Możesz na mnie liczyć - odparł lekko. - Szkoda tylko,
że nie zdążyłaś wypić kawy. Tyle trwało, bo jakaś pielęgniar
ka przydusiła mnie, żebym kupił los na loterię.
- Ja tego nie pochwalam.
- Czego? Że mnie przydusiła czy że sprzedała los? Już
sobie przypominam, wspomniałaś, że nienawidzisz hazardu.
Dlaczego?
. - Z powodów zasadniczych. Hazard jest niebezpieczny.
Zaczyna się od drobiazgów, ale bardzo szybko człowiek traci
nad sobą kontrolę. Cierpi na tym on, jego rodzina... - umilk
ła. Wiedziała, że powiedziała za dużo.
Odezwał się dopiero wtedy, gdy już znaleźli się w samo
chodzie.
- To nie było tylko ogólnikowe stwierdzenie, prawda?
Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak konstatacja.
RS
- Gdyby nie ruletka, poker i wyścigi konne, to już bym
była na medycynie.
- Jesteś hazardzistką? - zapytał z niedowierzaniem.
- Nie, na szczęście. - Zagryzła usta. Zabrnęła tak daleko,
że nie może się już wycofać. - Mój ojciec. Byłam na drugim
roku college'u, kiedy zmarł. Okazało się, że zostawił nas bez
grosza. Zastawił wszystko, co tylko miało jakąś wartość,
nawet swoją polisę i samochód mamy. Kosztowało nas wiele
zachodu, by zachować choć dom.
- Ale złomowisko zostało.
- Bo nie miało dla niego wartości. Nikt by mu nie dał
gotówki. - Westchnęła. -I to się nie zmieniło. - Popatrzyła
na Wyatta. - Jak myślisz, czego chce ten znajomy Brada?
- Nie zamierzam zgadywać. Ale on nie jest naszą ostatnią
nadzieją.
Mówi tak, bo nie chce, by się niepotrzebnie łudziła. Naj
prawdopodobniej już się zorientował, że to nie jest poważny
kupiec.
- Zobaczymy, może sobotni piknik coś przyniesie - ciąg
nął Wyatt. - Nie martw się, Melanie. Coś się wymyśli. Sprze
damy firmę i oboje będziemy mieć wolne ręce.
Wolni od firmy, odpowiedzialności, od siebie.
Jeszcze wczoraj sama by się z ochotą pod tym podpisała.
Ale teraz...
Teraz wolałaby, żeby Wyatt nie mówił tego tak żarliwie.
Zlot miał się odbyć w sobotę, kiedy i tak przychodziło
najwięcej kolekcjonerów, szczególnie tych, którzy samo
dzielnie restaurowali swoje skarby. Oni najprędzej mogą
znać kogoś, kto byłby zainteresowany kupnem firmy.
RS
Zrezygnowali z biletów, a informacja o pikniku rozcho
dziła się z ust do ust. Najtrudniej było ocenić, ilu osób można
się spodziewać, by zamówić odpowiednią ilość jedzenia.
W końcu Melanie zrobiła to na wyczucie.
Kiedy w sobotę podjechała pod salon, plac był pięknie
udekorowany chorągiewkami, samochody czekające na re
mont równo ustawione pod płotem, a Wyatt i Robbie koń
czyli napełniać helem baloniki.
- Mam nadzieję, że ktoś się pojawi - powiedziała. - Ina
czej będziemy mieć hamburgerów i hot dogów na całe mie
siące.
- Robi się z ciebie zrzęda - uśmiechnął się Wyatt.
Nie miała mu tego za złe. Męczący tydzień, coraz więcej
pytań, na które nie znała odpowiedzi, niepewność jutra - to
wszystko ją przytłaczało. Gdyby mieli kupca, mogłaby
zacząć przygotowywać się do zmian. A gdyby wiedziała,
że sprzedaż nie dojdzie do skutku, spokojnie zajęłaby się
pracą.
I tak cieszę się z obecności Wyatta, przyznała w duchu.
Tak czy inaczej, musi pogodzić się z sytuacją. I po prostu
robić swoje.
Na szczęście jeden problem szybko się wyjaśnił - na brak
gości nie będą narzekać. Już o dziesiątej zaczęły zjeżdżać się
samochody. Zwiedzający chodzili po placu, podziwiali odre
staurowane pojazdy, dzielili się doświadczeniami. Wielu
oglądało auta dopiero czekające na swoją chwilę; kto wie,
może znajdą się chętni na kupno któregoś z nich.
Przyrządzała sobie hamburgera, gdy w tłumie mignęła
znajoma twarz. To człowiek, który wylicytował ich nagrodę.
Szedł w jej stronę. Pan Phillip, przypomniała sobie nazwisko.
RS
- Nie, niech mi pan nie mówi, że Wyatt umówił się z pań
stwem na dzisiaj, bo...
- Jesteśmy umówieni na jutro - uśmiechnął się pogodnie.
- W samo południe, pojedziemy do „Felicity's" na lunch.
- Nie woli pan kolacji? - zdziwiła się.
- Nie chodzi nam o jedzenie - wyjaśnił Phillip. - Chce
my pokazać ten piękny wóz w pełnym świetle, niech wszyscy
go podziwiają. - Rozejrzał się z niepokojem. - Chyba nie
zamierza go pani dziś sprzedać? Ci ludzie...
- Dopilnuję, by nie został przedwcześnie sprzedany - za
pewniła z powagą.
- Kamień spadł mi z serca. - Uśmiechnął się. - Inaczej
chyba sam bym musiał go kupić. Mogę go obejrzeć? - Nie
czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie, zostawiając zdu
mioną Melanie. - Dokąd mam iść?
Wskazała kierunek. Wystarczyło słowo, a już by go kupił.
Nie mogła ochłonąć.
Spostrzegła zbliżającego się Wyatta. Po drodze witał przy
byłych, rozdawał uśmiechy.
Gdy zobaczyła go po raz pierwszy, uznała, że jest intere
sujący, ale nie może równać się z Jacksonem. Zmieniła zda
nie. Jest wyjątkowy. Widać już wtedy intuicyjnie czuła, że to
ktoś jedyny, niepodobny do innych.
Przez ostatnie dni widywała go z rzadka. Starała się wtedy
odnosić do niego tak, jakby łączyły ich tylko interesy.
Jednak przez cały czas dręczyło ją pytanie, czy Wyatt
trzyma się z daleka, bo domyśla się jej uczuć. Może wyczuł,
że widzi w nim nie tylko wspólnika?
- Cześć, Mel - rzucił nonszalancko na powitanie. - Pięk
ny piknik.
RS
- Dzięki, Bub - odparła lekko.
Wyatt sięgnął po talerz, nałożył sobie hamburgera.
- Zapowiedział się ktoś, kogo warto miło przywitać.
- Kto taki?
- Bryant Collins, ten znajomy Brada Edwardsa. Chciał
wpaść. Zaprosiłem go na piknik.
- To on jest ewentualnie zainteresowany firmą?
- Tego nie wiem, nie zwierzał się. Ale chciał przyjść
i rzucić okiem.
Aż się w niej gotowało.
- Więc zaprosiłeś go na dzisiaj? Do diabła, Wyatt...
- Chyba lepiej dzisiaj, jak coś się dzieje.
Przyznała mu rację, jednak była wściekła.
- Nie mogłeś mnie uprzedzić?
- Kiedy? To wynikło dopiero wczoraj. Nie zdążyłabyś
niczego zrobić, tylko niepotrzebnie byś się denerwowała.
Uznałem, że nie warto.
Nie chciała spierać się z nim na placu pełnym ludzi. Co
najmniej połowę z nich widziała po raz pierwszy. A między
nimi może być ten znajomy Brada.
- Jak miewa się Matthew? - zapytał Wyatt.
Uznała, że nie będzie teraz drążyć poprzedniego tematu.
Potem wygarnie mu wszystko prosto w oczy.
- Janice dzwoniła rano. Mały poczuł się lepiej.
- Nie prosił, żeby Scruffy go odwiedził?
- Na razie nie. Zobaczymy, co będzie dzisiaj wieczorem.
- W ostatniej chwili złapała kroplę keczupu spadającą jej
z hamburgera. - Za dużo nałożyłam - wymruczała.
Bo gdy on jest w pobliżu, o niczym innym nie mogę my
śleć, uzmysłowiła sobie znienacka.
RS
- Przykro mi to mówić, ale twój wielbiciel już znalazł
sobie pocieszycielkę - głos Wyatta wyrwał ją z zamyślenia.
- Bill? - Rozejrzała się.
- Tam, z blondyną. - Wzrokiem wskazał kierunek.
- Nic z tego nie będzie - skonstatowała. - Angela Daw
son. Miłośniczka cobry. A dla Billa istnieje tylko jego mu
stang. Dwoje pasjonatów.
- Tworzą piękną parę - uśmiechnął się Wyatt.
Gdy się uśmiecha, dzieje się z nią coś dziwnego. Nie po
winno tak być, to nie fair.
- Czy to pani jest właścicielką? - nieoczekiwanie zapytał
niewysoki, wąsaty mężczyzna.
- Ja - odparła, z ociąganiem odwracając wzrok od Wy
atta. - A to mój wspólnik. Czym możemy służyć?
Mężczyzna zignorował ją, wyciągnął rękę do Wyatta.
- Pan Reynolds, jak się domyślam. Miło poznać. Bryant
Collins.
Wyatt zapraszającym gestem wskazał na grill.
- Zechce pan najpierw czegoś skosztować czy oprowa
dzić pana po terenie?
- Dziękuję za jedno i drugie. Jestem tu już od kilku go
dzin, sam sobie wszystko obejrzałem. Możemy gdzieś usiąść
i porozmawiać?
Niedziela była słoneczna i ciepła. Jadąc po państwa Phil-
lipów, opuścili dach kabrioletu.
- Co myślisz o tej ofercie? - zagaił Wyatt.
Wiedziała, że wcześniej czy później o to zapyta, a teraz
był dobry moment. Wczoraj, gdy wyjeżdżała do szpitala,
piknik trwał w najlepsze. Wyatt został na posterunku.
RS
- Sama nie wiem. - Nie patrzyła na niego. - Cieszę się,
że jest zainteresowany, to pocieszające. Ale w tym człowieku
jest coś...
- Myślałem, że przede wszystkim chodzi ci o pieniądze.
- Tak - przyznała. - Choć to mniej niż się spodziewałam.
I nie podobało mi się, że rzucił cenę, nie pytając nawet, ile
chcemy...
- To oznacza, że zapłaci więcej.
- Chyba tak. Jednak zachował się arogancko, nie dopu
szczając nas do głosu.
- Boisz się, jak ułożą się jego stosunki z pracownikami.
- Pewnie, że się martwię. Ty nie znasz ich tak jak ja.
- Przyzwyczają się.
- Widzę, że już podjąłeś decyzję - powiedziała. Mogła
się tego spodziewać. Nawet niższa cena go nie zraża.
- Nie mamy kolejki chętnych, Melanie. Nikt się nie bije.
Niestety ma rację. Nie powinna lekkomyślnie rezygnować
z poważnej oferty, nawet jeśli nie jest tak satysfakcjonująca,
jak sobie oboje życzyli. Największym problemem stało się
to, że sama do końca nie wie, czego chce.
Jednego jest pewna - nie chce na siłę czepiać się Wyatta,
bo nic dobrego z tego nie wyniknie. Czyli trzeba sprzedać
interes, a skoro nie ma innego kupca...
- Wiem. Dogadaj się z nim, a ja podpiszę - powiedziała
ze ściśniętym sercem.
- Zobacz - z zamyślenia wyrwał ją jego głos.
Byli pod domem Phillipa. Chyba wszyscy sąsiedzi wyszli
z domów, by patrzeć, jak pan Phillip i jego żona wychodzą
na lunch. Niektórzy strzygli trawę, inni pielili klomby, wię
kszość po prostu stała i się gapiła.
RS
Pan Phillip był w siódmym niebie, zachwycony widowis
kiem, w którym grał jedną z głównych ról.
- Mógłbym usiąść za kierownicą? - zapytał. - Tylko na
minutkę. Wiem, jakie macie zasady, Wyatt mi powiedział.
Nie miała serca odmówić. Podała mu kluczyki.
- Tak się zarzekałaś, że nikomu nie dasz prowadzić -
szepnął Wyatt, podnosząc brwi.
- Nic się nie stanie - broniła się. - Jedziemy razem. Po
patrz tylko na niego.
- Widzę. Cieszy się jak dziecko.
Gdy już wszyscy siedzieli, Phillip zawołał:
- Załoga na pokładzie! Młodzieży, tylko żadnych przytu-
lanek tam z tyłu!
- Nie ma sprawy - spokojnie odparł Wyatt.
Zagryzła usta. Czy musi tak jednoznacznie dawać do zro
zumienia, że ona go nie bierze?
- Dla zakochanych mamy corvettę - ciągnął Wyatt. -
Melanie na to wpadła. Corvetta jest bardziej kameralna. -
Gdy Phillip ostrożnie zaczął włączać się do ruchu, Wyatt
wyciągnął rękę i otoczył Melanie ramieniem.
Phillip i jego żona nalegali, by koniecznie poszli z nimi
do „Felicity's".
- Chcecie, żeby cadillac przez cały czas stał przed wej
ściem i zwracał uwagę! - zaśmiała się Melanie. Pan Phillip
ze śmiechem potwierdził.
Niedzielny szwedzki stół był tak bogaty, że gdyby chcieć
spróbować wszystkiego, nie wystarczyłoby kilku godzin.
Melanie starała się zapamiętać każdą chwilę. Po sprzedaży
firmy już takich okazji nie będzie. Wynegocjowanie optymal-
RS
nych warunków nie potrwa długo. Podpiszą umowę i ich
drogi z Wyattem się rozejdą. Skończą się aukcje, nocne klu
by, wspólne lunche.
Więcej go nie zobaczy.
Teraz nie będzie się tym zadręczać. Trzeba korzystać
z każdej mijającej chwili, cieszyć się nią. Potem będzie czas
na płacze i żale.
Czekając w łazience na żonę Phillipa, pociągnęła usta po
madka. Nagle w otwartych drzwiach stanęła Jennifer.
Już nie jest z Jacksonem, przypomniała sobie Melanie.
Ciekawe, czemu się z nim rozstała. Dowiedziała się, że sprze
dał firmę - i to przelało czarę? Może nic jej wcześniej nie
mówił.
Jennifer zmierzyła ją nieprzyjaznym spojrzeniem.
- Jesteś z Wyattem - powiedziała. - Powinnaś się dowie
dzieć, jaki to człowiek.
Wiem to, kusiło ją, by rzec na głos. Jest dobry, ciepły,
otwarty. Wsparł mnie w chorobie, zatroszczył się o mnie.
- Wykorzystuje innych. Udaje przyjaciela i czeka na
chwilę słabości, by przechwycić wszystko, co tylko ktoś ma.
- Mówisz o Jacksonie - spokojnie rzekła Melanie. - To
on popełnił oszustwo. Sprzedał Wyattowi interes, nie mówiąc
mu wszystkiego. Tym bardziej się dziwię, że teraz się uskar
ża. Nic nie rozumiem.
- Sprzedał Wyattowi interes? - powtórzyła Jennifer. -
Tak wcale nie było.
Może Jackson nie powiedział Jennifer całej prawdy. Nie
chciał źle wypaść w jej oczach. Jednak...
Wczoraj powiedział, że jest samotny i spłukany. Nie za
stanawiała się wtedy nad tą drugą częścią. Jennifer rzuciła
RS
go, bo został bez grosza, to jasne. Ale skoro Jackson wziął
pieniądze od Wyatta...
Obudziły się w niej wątpliwości.
- W takim razie skąd Wyatt ma jego udziały, skoro Jack
son mu nic nie sprzedał? - zapytała niepewnie.
- Bo Jackson postawił je w pokera. A Wyatt wygrał.
Przypomniała sobie, jak namawiała go, by poszedł z pre
tensjami do Jacksona i zażądał unieważnienia transakcji. Po
wiedział wtedy, że to nie była taka umowa. Potem jeszcze
kilka razy mówił, że nie zapłacił ceny, jakiej żądał Jackson.
Dopiero teraz to wszystko zaczynało układać się w całość.
Nie mógł cofnąć transakcji, bo wcale jej nie było. Nic nie
zapłacił, bo po prostu wygrał. Nie chciał oskarżać Jacksona,
bo wtedy wyszłoby na jaw, że grał na pieniądze...
Wybiegła z łazienki. Wyatt stał, oparty o ścianę. Wypro
stował się na jej widok, uśmiechnął się.
- Phillip już wyszedł, poszedł pooglądać auto.
- Rozmawiałam z Jennifer - wycedziła. - Już się nie dzi
wię, że wtedy cię spoliczkowała.
Wyatt nabrał powietrza, jakby zbierał siły.
- Wydaje mi się, że nim sprzedamy firmę, powinnam się
dowiedzieć, ile w nią zainwestowałeś. Co to było? Ful?
A może kareta?
- Melanie...
Przerwała mu, bo gotowała się z wściekłości.
- A może zablefowałeś, mając tylko parę dwójek, tak dla
zabawy?
- Mogłem tak zrobić. Ten człowiek powinien trzymać się
z daleka od kart.
Do tej chwili myślała, że nic nie zrani jej boleśniej niż
RS
słowa usłyszane od Jennifer. Jeszcze się łudziła, miała na
dzieję... Zaraz Wyatt roześmieje się i wszystko wyjaśni.
A potem już będzie dobrze.
Nadzieja rozwiała się jak dym. Teraz już nic nie będzie
dobrze.
RS
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Była jak porażona. I tylko duma nie pozwoliła jej okazać
słabości. Nie pokaże mu, jak głęboko dotknęła ją jego zdrada.
Rozczarowanie w stosunku do wspólnika jest przykre. Ale
pokochać go i przekonać się, że nie jest tego wart - taki
zawód jest trudny do przełknięcia.
- Odwieź ich do domu - powiedziała stanowczym to
nem. - Ja pojadę taksówką.
- Melanie...
Zatrzymała się, ale nie odwróciła.
- Nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia. Nie chcę
żadnych wyjaśnień. To nie moja sprawa, w jaki sposób
wszedłeś w posiadanie udziałów Jacksona.
- Fakt - rzekł cicho. - Dlatego nie zamierzam się tłuma
czyć. Na jutro umówiłem się z Bryantem Collinsem. Nie
zmieniłaś zdania? Chcesz sprzedać mu firmę?
- Teraz jeszcze bardziej - odparła. - Ustal z nim jak
najkorzystniejsze warunki. Niech to się zakończy jak naj
szybciej.
Dopiero w taksówce uświadomiła sobie, że nie ma pienię
dzy. Postanowiła pojechać do firmy, w szufladzie trzymała
trochę gotówki. W poniedziałek wypłaci pieniądze z konta.
Nadal nie mogła się pozbierać. Tak się pomyliła w stosun
ku do Wyatta. Dlaczego?
RS
Teraz widziała rzeczy, które odpychała od siebie, których
wcześniej nie chciała widzieć. Już na początku tknęło ją, że
jest taki podobny do jej ojca. Tak bez sensu kupił udziały
Jacksona. Tata też robił podobne interesy. Zapewne przy
pokerze.
Odkąd pamiętała, ojciec ciągłe w coś grał. Obstawiał za
wody piłkarskie, grał na wyścigach. Taki już był. Dopiero po
jego śmierci wyszło na jaw, że zostawił ją i mamę bez grosza.
Ich życie rozsypało się jak domek z kart. Przez kilka tygodni
mama tak się postarzała...
Zaskoczył ją widok baritsy parkującej pod salonem. No
tak, przecież stąd rano ruszali. Jest szansa, że Wyatt jeszcze
przez dobre parę godzin będzie obwoził po mieście państwa
Phillipów. Zdąży zapłacić i wrócić do domu.
Zamykała szufladę, gdy usłyszała czyjeś kroki. Zamarła.
- Melanie? - od progu rozległ się głos Robbiego. - Usły
szałem, że ktoś tu chodzi.
- Myślałeś, że ktoś się włamał? - zapytała, patrząc na
masywny klucz, który trzymał w ręku. - Zbieram drobne na
taksówkę.
- Na taksówkę? Myślałem, że ty i Wyatt.
- T o długa historia, a licznik cały czas tyka. - Ruszyła do
wyjścia.
Gdy wróciła, Robbie nadal stał na progu biura. Dopiero
teraz ją to zdziwiło.
- Co ty tu robisz? Przecież dziś niedziela.
- Jest tyle do zrobienia... - Wzruszył ramionami. -
Wczoraj wiele się nie posunęliśmy. Jeśli przyjdzie kupiec,
wszystko powinno jakoś wyglądać.
RS
- Nie przyjdzie. - Za późno ugryzła się w język. - Już
znalazł się chętny. Pozostaje domówić szczegóły.
- Czy to ten facet, który wczoraj tak się tu kręcił? Ten
z wąsami? - uściślił.
- Tak. Spodobało mu się. - Widząc minę Robbiego, do
dała: - Obiecał przejąć wszystkich pracowników.
Właściwie jedynym problemem jest zbyt niska cena, za
stanowiła się. Zależy jej, by jak najszybciej podpisać umowę,
by Wyatt zniknął jej z oczu. Ten Collins średnio się jej po
doba, ale skąd wiadomo, że inny kupiec okaże się lepszy,
również dla pracowników.
- Nie przejmuj się, Melanie - pocieszająco odezwał się
Robbie. - Jakoś będzie, powoli wszystko się ułoży.
Chciałaby, żeby tak było. Robbie też tylko robi dobrą minę
do złej gry, to jasne.
- Wiesz - zagadnął Robbie. - Dużo się zmieniło, odkąd
pojawił się Wyatt. Jacksona nic nie obchodziło. Wyatt to
porządny facet.
- Niewiele o nim wiemy. - Uderzyło ją, że właśnie taka
jest prawda. Zakochała się w kimś, o kim nic nie wie. Tylko
że mieszka gdzieś na południu.
- W każdym razie wyszło na plus. Ten nowy, mam taką
nadzieję, też okaże się w porządku.
Wyszło na plus... Serce się jej ścisnęło. Nie dla mnie.
Zajrzała do warsztatu, bo Robbie miał jakiś problem, a po
tem wzięła kluczyki do białej corvetty. Nieoczekiwanie
uświadomiła sobie, że to też się skończy. Będzie musiała
kupić samochód, sama płacić za ubezpieczenie, zmianę opon,
olej... Oferta Bryanta zaczynała wyglądać coraz gorzej. Jed
nak już nie może się wycofać. Dała Wyattowi wolną rękę.
RS
Jedyne, co jej pozostaje, to przed podpisaniem bardzo uważ
nie przeczytać umowę.
Przejeżdżając przez parking, spostrzegła, że czerwonego
cadillaca tam nie było. Pewnie Wyatt przyjechał, gdy była
w warsztacie. Chyba nawet nie wiedział, że ona tu jest.
Albo nie miał ochoty z nią rozmawiać.
Angela przyjechała po swój samochód z Billem Myersem.
Przez otwarte okno do Melanie dobiegały strzępki ich roz
mowy. Żarliwie dyskutowali o samochodach, wynosząc pod
niebiosa swoje ukochane marki.
Może Wyatt miał rację, że świetnie do siebie pasują.
Znowu to samo. Nie może przestać o nim myśleć. Co
chwila mimowolnie wraca do niego, widzi go w warsztacie,
w salonie, w każdym samochodzie, którym razem jechali.
Tak samo jak Scruffy, który podnosi głowę, gdy tylko
słyszy czyjeś kroki.
Wyszła przywitać klientów. Nadal się przekomarzali. An
gela, zachwycona cobrą, chciała ścigać się z Billem, kto
pierwszy dojedzie do jej domu.
- Nie idź na to, Bill - tuż za Melanie rozległ się wesoły
głos. - Bo już ci nie da spokoju.
Serce zabiło jej żywiej. Odwróciła się. Wyatt jeszcze ni
gdy nie wydał się jej tak wspaniały jak teraz.
Angela nie chciała czekać, więc Melanie błyskawicznie
załatwiła formalności. Wyatt bawił się ze Scruffym.
Gdy zostali sami, zamknął drzwi. Jego wesołość zniknęła.
Popatrzył na Melanie.
- Domyślam się, że masz coś do powiedzenia na temat
sprzedaży - zagaiła. Wyprostowała się.
RS
Usiadł na wprost niej.
- Kilka razy spotykałem się z Collinsem. Jest nieugięty.
- Chyba zwariował. Tak się nie robi interesów.
— Mówi, że jeśli będziemy się upierać przy gwarancji
rocznego zatrudnienia pracowników, to nie jest w stanie...
- Obiecał, że da im pracę bezterminowo. Teraz to zmienia
na rok?
- Pozwól mi skończyć - rzekł. - Trzeba podejść do tego
realistycznie. Takie porozumienie do niczego go nie zobo
wiązuje.
- O czym on doskonale wie - mruknęła.
Zamknęła oczy, roztarta skronie. Albo zgodzi się na jego
warunki, albo będą ciągnąć ten fatalny układ. Którego oboje
mają dość.
- Skoro nie ma innego kupca, a on nie chce iść na ustęp
stwa, to chyba... - urwała. Nie mogła się zdobyć na wypo
wiedzenie tych słów.
- Jest inny kupiec.
Wyprostowała się gwałtownie.
- To czemu mi nic nie mówisz?
- Bo daje mniej więcej tyle samo.
Westchnęła. Czyli to nic nie zmieni.
- Suma jest podobna - ciągnął Wyatt. - Tyle że najpierw
byśmy dostali jedną trzecią, a resztę w ratach rozłożonych na
dłuższy czas. - Popatrzył na jej zawiedzioną minę. - Za to
mielibyśmy niewielki udział w zyskach.
- Znam ten biznes - rzekła Melanie. - Dlatego nie liczy
łabym na zysk. Po co mi o tym mówisz?
- Bo warunki dla pracowników są zdecydowanie lepsze.
Myślę, że powinniśmy na to pójść.
RS
Już otworzyła usta, by zaoponować, ale uciszył ją.
- Jeśli się nie zgadzasz, mogę powiedzieć Bryantowi, że
mamy innego chętnego. Może zmieni ofertę.
- Nie. Skoro ta druga propozycja jest lepsza dla pracow
ników, weźmy ją. - Trudno, ograniczy wydatki, sprzeda
dom, będzie się żywić puszkami. Jakoś dopnie swego.
Wyatt podniósł się z miejsca.
- Umowa będzie szybko, więc już możesz zapisać się do
szkoły. W ciągu tygodnia dostaniesz pieniądze.
- Co to za kupiec? - zapytała. - Gdzie go znalazłeś?
Przez chwilę wyglądało na to, że nie odpowie.
- On mnie znalazł - rzekł wreszcie. - To Robbie.
Zamurowało ją.
- Robbie? Przecież on nie ma takich funduszy... Och,
teraz rozumiem, dlaczego te raty. - Z każdą chwilą wzbiera
ła w niej radość. - To wspaniale! Nie może być lepiej.
Klienci mają do niego zaufanie, pracownicy będą zachwy
ceni.
- Ty będziesz mieć stały dochód, a ja odetchnę.
Wstał i nim zdążyła coś powiedzieć, wyszedł.
Ruszyła do warsztatu, by pogratulować Robbiemu. Stał
pochylony nad włączonym silnikiem i nie usłyszał jej. Klep
nęła go po ramieniu.
Wyłączył silnik, otarł ręce ręcznikiem.
- Gratulacje dla nowego właściciela - powiedziała.
Znieruchomiał.
- Nie masz nic przeciwko?
- No co ty! Jasne, że nie. Niby dlaczego?
Przestępował z nogi na nogę.
RS
- No bo... Wyatt prosił, żebym ci nic nie mówił, więc
pomyślałem, że może będziesz zła.
Wyatt też nie od razu jej powiedział. Nie mogła tego pojąć.
Przecież to Robbie, porządny facet...
- Dlaczego chciał, żebyś nic nie mówił?
- Chyba ze skromności - odparł.
- Że zrobił z tobą interes? Jakoś nie rozumiem...
- Że mi w tym pomógł. Zawsze z Angie chcieliśmy mieć
własny interes, ale mogłem tylko o tym pomarzyć. Pogada
łem z Wyattem, choć wiedziałem, że to bez sensu. Nie mam
takich pieniędzy. Gdy Wyatt powiedział, że mógłbym spłacać
to przez długi czas, po prostu nie mogłem uwierzyć.
No tak, Wyatt nic w to nie włożył, więc cokolwiek dosta
nie, to dla niego zysk, pomyślała Melanie.
Robbie miał tak uszczęśliwioną minę, że nie miała serca
pozbawiać go złudzeń.
- Wyatt dostanie swoją część - wymamrotała.
Ale skąd Robbie weźmie pieniądze? Wie, ile zarabia. An
gie nie pracuje. Nie dostali żadnego spadku.
- Nie, na razie Wyatt nic z tego nie będzie mieć - rzekł
Robbie. - Powiedział mi o twoich planach. To naprawdę su
per, że będziesz się uczyć. Ale ja nie mam takich pieniędzy.
Kiedy więc Wyatt zaproponował, że mi je pożyczy i mogę
spłacać pożyczkę przez dziesięć lat...
Teraz już wiedziała, dlaczego "Wyatt tak szybko wyszedł.
Tak bardzo zależy mu na pozbyciu się firmy, że jest goto
wy choćby dziesięć lat czekać na pieniądze. Może również i
z jej powodu. Tak bardzo ma jej dość...
Czy nie powinna poczuć się z tego powodu bardzo dowar
tościowana?
RS
W biurze było zbyt ciasno, więc postawili stół w salonie,
a Angie wspaniale udekorowała pomieszczenie balonami
i serpentynami.
Melanie kończyła wpisywać ostatnie dane do komputera.
Chciała zostawić wszystko w absolutnym porządku. Przez
cały tydzień przyuczała Angie, więc nie powinno być żad
nych problemów. Skończyła i wyszła z biura.
Przy stole siedzieli już Wyatt, Angie, Robbie i nota
riusz. Mały Luke plątał się wokół, uderzając rączkami w ba
lony.
Podpisanie umowy trwało chwilę. Melanie zamyśliła się.
Z trzech lat pracy została jej tylko ta kartka.
Angie i Robbie trwali w czułym objęciu, mały Luke ob
łapił ich za nogi. Notariusz zbierał papiery. Wyatt już szedł
do wyjścia.
- Wyatt, możemy zamienić dwa słowa? - zatrzymała go.
Po jego minie widziała, że nie ma na to ochoty.
- Tylko chwilę. - Popatrzyła na biuro. Już nie jej. -Może
na dworze?
Uderzył ich chłodny wiatr. A ona nie wzięła kurtki.
- Wejdźmy do samochodu, bo wieje - zaproponował. -
Ty wybieraj.
Podeszła do stojącego najbliżej cadillaca, przesunęła się
na miejsce pasażera, odwróciła do Wyatta.
- Zapisałaś się już do szkoły?
Pokręciła głową. I podała czek, przed chwilą wręczony jej
przez Robbiego.
- Proszę.
- Co to?
- Zwracam twoje pieniądze. Mnie nie musisz spłacać.
RS
Cieszę się, że wszystko tak wyszło. I chcę mieć takie same
warunki jak ty. Nie miej żalu do Robbiego. On nic nie po
wiedział, sama się domyśliłam.
Nie wziął czeku. Wsunęła go za osłonę przeciwsłoneczną
po jego stronie.
- A co z twoją nauką? - zapytał cicho.
- Może pójdę do szkoły dla pielęgniarek. Trwa krócej
i mniej kosztuje. Albo zacznę pracować z psami. To nie ma
znaczenia. Tak czy inaczej będę pomagać dzieciom.
- To nie jest to, czego chciałaś.
- Już dawno zrozumiałam, że nie można mieć wszystkie
go, czego się pragnie...
- Mówisz to z powodu twojego taty?
- Tak. Ale to nie ma nic do rzeczy. Nie czujesz tego,
prawda? Gdy mówiłam ci, jaki mam stosunek do hazardu,
nie przyszło ci do głowy, by powiedzieć mi o pokerze.
- Nie widziałem powodu, by obrzucać błotem Jacksona.
Zwłaszcza że przestał być twoim wspólnikiem.
- Jakie to wielkoduszne. A ty? Nie pomyślałeś, że może
powinnam wiedzieć, w jaki sposób wszedłeś w posiadanie
jego udziałów?
- Czy to dla ciebie miało jakieś znaczenie?
To ją otrzeźwiło. Ma rację. Gdyby był tylko wspólnikiem,
to by nie miało znaczenia. Tak ją to boli, bo straciła dla niego
głowę...
Wyjął schowany czek.
- Dlaczego nie chcesz go wziąć? Uważasz, że jest spla
miony? Nie jest. Nie wygrałem w pokera.
- Nie mogę.
- Cóż - rzekł.
RS
Na tym koniec, przemknęło jej przez myśl. Zrobiłam, co
do mnie należało. Teraz mogę odejść.
Jednak nie ruszyła się z miejsca. Bo nagle ją olśniło.
- To się wcale nie składa - powiedziała. - Za bardzo ci
na tym zależało.
Wyatt roześmiał się niewesoło.
- Masz rację, Melanie. Mam większy problem niż hazard.
- Popatrzył na czek. - Ale może mnie uleczyłaś. - Złożył
czek, schował go do kieszeni. - Ty i Jennifer.
Wstrzymała dech, ale Wyatt zamilkł.
- Mogłeś przyjąć warunki Collinsa i wziąć od niego pie
niądze, a pomogłeś Robbiemu spełnić jego marzenia. Mogłeś
mi współczuć, że nie jestem w stanie podjąć nauki, ale wy
pracowałeś cały scenariusz, by mi to umożliwić. I wszystko
trzymałeś w tajemnicy. - Nabrała powietrza. - Nie potrafiłeś
patrzeć, jak Jackson stawia firmę na jedną kartę. Co się wtedy
stało? - Powoli sama zaczynała dochodzić prawdy. - Chcia
łeś pomóc Jennifer, prawda?
Uniósł nieco brwi, ale nadal milczał.
- Powiedz, bo jak nie, to dopadnę Jacksona czy Jennifer
i wyduszę z nich, jak wyglądała ta gra.
- Stracisz czas, bo nie grałem w żadnego pokera.
Nie mogła uwierzyć własnym uszom. Odetchnęła lżej.
Czyli jednak myliła się w jego ocenie.
Wyatt pochylił się ku niej.
- Jeśli ci powiem, to tylko do twojej wiadomości.
Kiwnęła głową.
- Starszy brat Jennifer to mój dobry znajomy. Martwił się
o siostrzyczkę, niepokoił go tajemniczy mężczyzna, z któ
rym zaczęła się spotykać. Więc gdy przypadkowo zobaczy-
RS
łem w „Century Club", jak Jackson dosiadł się do stolika,
przy którym grano o wysokie stawki, postanowiłem mieć na
niego oko. On jest kiepskim graczem, pewnie wiesz.
To jej nie zdziwiło.
- Chciał postawić swoją firmę. Przekonałem go, żeby
sprzedał ją mnie, zamiast grać w ciemno. Liczyłem na to, że
gdy gra się skończy i zobaczy karty, dotrze do niego, że nie
ma szans. I będzie mi wdzięczny, że udało mu się wyjść bez
uszczerbku. To miała być dla niego nauczka. Przy okazji
zrobiłbym przysługę kumplowi, a Jennifer na własne oczy by
się przekonała, co to za facet. Spodziewałem się, że Jackson
się opamięta i od razu porwie mój czek, a firma nadal będzie
jego.
- I co się stało? - wyszeptała.
- Rzucił mój czek na stół i wyciągnął kartę, licząc na
strita.
Widziała to, jakby sama tam wtedy była.
- I nie wygrał.
- Oczywiście. Próbowałaś kiedyś zrobić coś takiego...
nie, jasne, że nie. Przepraszam.
- Próbowałam. Tata nauczył mnie zasad i pokazał, jak
grać. Czyli w taki sposób stałeś się współwłaścicielem firmy
Bub i Mel. Nic dziwnego, że czułeś się rozczarowany, gdy
nazajutrz okazało się, że to nie salon lamborghini.
- Żebyś wiedziała. Chciałem być Don Kichotem i dosta
łem za swoje. Kosztowało mnie to dwieście tysięcy dolarów.
W zamian zobaczyłem skład pordzewiałych aut i rudowłosą
panienkę, która chciała maksymalnie obrzydzić mi życie.
Nic dodać, nic ująć. Już więcej nie będzie go dręczyć. Ale
skoro tak mu uprzykrzyła życie, czemu starał się jej pomóc?
RS
- Dwieście tysięcy? To wszystko?
- Czy to wszystko? - Był zdumiony. - Sama mówiłaś, że
część Jacksona nie była tyle warta.
- Bo nie była. Tylko nie bardzo potrafię sobie wyobrazić,
że Jackson na tyle przystał. Pewnie dlatego Jennifer twier
dziła, że nie kupiłeś jego połowy. Może uważają, że za mało
dałeś?
- Bez mrugnięcia okiem wziąłby drugi czek. Jestem tego
pewien.
- Ja też. To czym ty się zajmujesz, skoro twój czek na
dwieście tysięcy został bez problemu przyjęty? To się nie
zdarza. Albo płacisz, albo koniec gry.
- Mój dziadek sprzedał młyny i kupił kilka instytucji fi
nansowych.
- Masz na myśli banki? W liczbie mnogiej? Takie przej
ście do całkiem innej formy działalności... Nieważne. Jen
nifer pewnie uważa, że powinieneś zapłacić więcej albo
zwrócić udziały. Dlatego cię spoliczkować?
- Powinna się cieszyć, że wszystko skrupiło się na mnie.
Jacksonowi się upiekło.
- Jennifer nie jest warta, by się tak poświęcać.
- Dzięki - odparł uprzejmie. - Gdybym poznał cię
wcześniej i skorzystał z rady, nie doszłoby do tego. Ale wte
dy nigdy byśmy się nie spotkali.
I byłbyś dużo szczęśliwszy, pomyślała.
- Przepraszam cię, Wyatt. Oceniłam cię, nie znając two
ich racji.
- Mimo to zaufałaś mi i dałaś wolną rękę w negocjacjach.
Serce zatrzepotało jej w piersi. Do tej pory nie patrzyła na
RS
to w ten sposób, ale rzeczywiście... Źle go oceniała, ale
nigdy nie pomyślała, że mógłby ją oszukać lub skrzywdzić.
- Pozwól, bym zrobił coś dla ciebie. - Podał jej czek.
Popatrzyła na niego. Klucz do jej przyszłości. Powoli
pokręciła głową.
- Nie mogę - powiedziała. - Nie chcę mieć długu.
- To nie jest pożyczka.
- I w tym tkwi problem.
- Nie rozumiem.
- Nie wiem, czy zdołam ci to wyjaśnić. - Nie mówiąc
wszystkiego. Że cię kocham. To mnie przerasta, pomyśla
ła smętnie. Choć co to teraz ma za znaczenie? Co najwy
żej spotkają się gdzieś przypadkowo. Więc może lepiej od
razu wyznać prawdę, dzięki temu unikną nawet takich kon
taktów.
- Za dużo dla mnie znaczysz. Nie chcę stawiać się na tym
samym miejscu co Jennifer, być kimś, komu trzeba okazać
litość. Bo pragnę być... kimś więcej. Sam więc widzisz...
Urwała. Oczy Wyatta zapłonęły.
Dławiło ją w gardle. Nie mogła nawet przełknąć śliny.
- Kimś więcej? - zapytał miękko. - Może mi pokażesz.
- Przysunął się bliżej.
Nie wiedziała, czy to on przyciągnął ją do siebie, czy sama
się przysunęła, to zresztą zupełnie nie miało znaczenia. Bo
była w jego ramionach, a on całował ją z czułością, która
niemal budziła lęk.
Przygarnął ją do piersi, oparł policzek na jej głowie.
- Dobrze, że na tę rozmowę wzięliśmy cadillaca - ode
zwał się. Zmienił mu się głos. - Dlaczego miałabyś być kimś,
komu należy się miłosierdzie?
RS
- Po spotkaniu z Eriką... dałeś do zrozumienia, że nie
zawracałaby sobie głowy, by odbić mi chłopaka.
Cofnął się i popatrzył na nią ze zdumieniem,
- No dobrze, może to było głupie. Ale według ciebie nie
miałam szans u tych, którzy się jej podobali.
- Odwrotnie. Uważam, że ci, którzy jej się podobali, nie
mieli szans u ciebie. Dlatego nie mogła ci nikogo odbić, bo
żaden z twoich znajomych nawet by na nią nie spojrzał.
- Aha - szepnęła. - Nie wiedziałam.
- Melanie... Będę powtarzać żarty, by znowu słyszeć
twój śmiech. Wiesz, że gdy rano otwierasz oczy, twój głos
jest najseksowniejszym głosem na świecie? Jestem odporny
na twoje wirusy, ale zupełnie nieodporny na ciebie. Wiesz,
dokąd się wybierałem, gdy stąd wychodziłem?
- Nie mam pojęcia. Nie zastanawiałam się.
- Planowałem pojechać do ciebie, poczekać, aż wrócisz.
Chciałem z tobą porozmawiać. - Sięgnął do kieszeni, wyjął
kluczyk i zamachał nim w powietrzu. - Mam chody u Robbie-
go. Bez oporów wyjął go z twojej szuflady.
- Wyleję go.
- Już nie - wyszeptał przy jej ustach. - Już nie jesteś
szefem.
- No tak, byłoby trudno - przyznała.
- Melanie. Wyjdziesz za mnie... i zostaniesz doktor Rey
nolds? Dobrze?
- Zgodziłbyś się? To oznacza lata ciężkiej pracy, długie
godziny...
- Niesienia pomocy dzieciom - dokończył za nią. - Je
dynie tak mogę cię mieć. Obyś tylko zachowała dla mnie
odrobinę czasu.
RS
Udała, że na serio rozważa propozycję.
- Myślę, że to się da zrobić. Tak, wyjdę za ciebie, Wyatt
- na koniec głos zaczął się jej łamać.
- Zacznę od przynoszenia ci co rano kawy do łóżka.
Wzdrygnęła się na to wspomnienie.
- Błagam, oszczędź mi tego.
- No dobrze - zgodził się. - Więc zostanę z tobą.
- Tak - wyszeptała. - To dużo lepszy pomysł.
RS