Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 09 Pierwsze cztery lata

background image

Laura Ingalls Wilder

PIERWSZE CZTERY LATA













Wstęp
Nisko nad prerią świeciły jasne gwiazdy. W ich świetle wyraźnie rysowały się grzbiety ciągnących się w dal
pagórków, a małe dolinki ginęły w głębokim cieniu.
Drogą, ledwie widoczną wśród traw, szybko mknął lekki powozik, zaprzężony w parę koni ciemnej maści.
Buda powozu była spuszczona. Gwiaździsty blask oświetlał ciemną sylwetkę woźnicy, biało odzianą,
siedzącą obok postać dziewczyny, i odbijał się od tafli Srebrnego Jeziora, które się rozlewało pośród niskich,
porośniętych trawą brzegów.
W nocnym powietrzu rozchodził się słodki zapach dzikich róż, gęsto rosnących po obu stronach drogi. Przez
turkot kół i stukanie końskich kopyt przebijał się pięknie brzmiący kobiecy kontralt. Powóz sunął drogą;
gwiazdy, jezioro i krzaki kwitnących róż tkwi-
9
ły nieruchomo, jakby zastygły w ciszy, zasłuchane w słowa piosenki opiewającej nocny krajobraz.
W cichą, ciepłą, świetlistą noc,
Gdy świecą gwiazd drżących promyki na niebie,
Stowik marząco mitosną swą pieśń
Śpiewa, różo, dla ciebie.
Perełki rosy w porannej mgle
Cicho, cichutko dzwonią.
Gdy wiatr kołysząc się wśród traw,
Łagodną potrąca je dłonią
Z rzęsiście oświetlonego domu
Wykradamy się po kryjomu
Na morza zamglony brzeg,
Gdzie srebrne fale cicho szemrzą
Odwiecznie tajemny swój śpiew.
Zachwyceni, upojeni czarowną muzyką faL
Wolni, szczęśliwi wędrujemy
W świetlisto gwiezdną dal.
Był czerwiec. Różane krzewy stały okryte kwieciem; w ciche wieczory, gdy po zachodzie słońca wiatr
ustawał nad prerią, zakochani rozkoszowali się urokami letnich spacerów.


Rozdział pierwszy
Rok pierwszy
Był poniedziałek, dochodziła czwarta, od południa dął gorący, porywisty wiatr. Ale wówczas, w roku tysiąc
osiemset osiemdzi

esiątym piątym, nikomu w Dakocie nie przeszkadzała taka pogoda; godzono się z nią -

była częścią natury.
Kolasa z czarną lśniącą budą, zaprzężona w parę szybkonogich koni, okrążywszy stojącą na rogu Ulicy
Głównej wypożyczalnię koni Piersona, skręciła w polną drogę.
Laura wychyliła się z okna niskiej, trzyizbowej chaty i dostrzegła zbliżający się pojazd. Zajęta była właśnie
przyszywaniem batystowej podszewki do stanika nowej, czarnej sukni z kaszmiru. Ledwie zdążyła nałożyć
kapelusz i sięgnąć po rękawiczki, gdy kolasa i para brązowych koni zatrzymały się u wejścia.
Ach, jak pięknie wyglądała wtedy, stojąc w progu
11

background image

chaty wśród pożółkłych traw, w zagajniku młodych topól. Miała na sobie długą, sięgającą kostek różową
suknię z perkalu, w małe niebieskie kwiatki. Suknia była obcisła w talii, miała długie rękawy i suto
marszczoną spódnicę. Spod wysokiej stójki u szyi wystawał rąbek białej koronki. Rondo zielonkawego,
słomkowego kapelusza, podbite jedwabną niebieską podszewką, okalało jej zaróżowione policzki i czoło, na
które spadała brązowa zakręcona grzywka.
Almanzo w milczeniu pomógł jej wsiąść do powozu i starannie okrył lnianą płachtą chroniącą od kurzu.
Potem ściągnął lejce i pojazd ruszył. Przejechali dwanaście mil przez nagą prerię, dotarli do bliźniaczych
jezior Henry'ego i Thompsona. Przez wąski przesmyk porośnięty dziką winoroślą i dzikimi wiśniowymi
drzewkami wydostali się znów na łąki i pomknęli do leżącego piętnaście mil na północny wschód jeziora
Spirit. Zrobili w sumie pięćdziesiąt mil, zataczając ogromne koło.
Podniesiona buda kolasy osłaniała przed słońcem i wiatrem, który rozwiewał końskie grzywy i ogony.
Okazałe preriowe kruki wielkimi susami pierzchały spod kół, dzikie kurki pomykały kryjąc się wśród traw,
pasiaste susły nurkowały do podziemnych nor, a dzikie kaczki wzlatywały, krążąc to nad jednym, to nad
drugim jeziorem.
Przerywając długie milczenie Almanzo zapytał:
-

Czy zgodziłabyś się wziąć ślub za kilka dni? Jeśli ci oczywiście nie zależy na hucznym weselu. Zimą, kiedy

byłem w Minnesocie, siostra zaczęła snuć plany związane z wielkim weselnym przyję-
12
ciem. Mówiłem jej, że nie mamy na to najmniejszej ochoty, ale w ogóle mnie nie słuchała. Cały czas
powtarzała, że przyjedzie tu z matką i zajmą się . obie urządzeniem przyjęcia. Żniwa za pasem, szkoda
czasu na takie ceregiele. Najbardziej chciałbym, żebyśmy jak najprędzej byli na swoim.
Laura zaczęła obracać tkwiący na palcu lewej ręki złoty pierścionek z oczkiem z granatów i pereł. Ach, jakże
piękny był ten pierścionek, jaka szkoda byłoby się z nim rozstać...
-

Zastanawiam się - zaczęła - bo przecież nigdy nie chciałam być żoną farmera i gospodynią. Przynajmniej

zawsze mi się tak wydawało. Szkoda, że nie masz jakiegoś innego zawodu. W mieście są o wiele większe
możliwości.
Zapadła cisza, a po chwili Almanzo zapytał:
-

Dlaczego nie chcesz być żoną farmera? A Laura odparła:

-

Bo życie na wsi jest okropnie ciężkie dla kobiety. Tyle pracy przy domu, przy żniwach, a w czasie młócki -

gotowanie dla robotników. I pieniędzy stale brak. Kupcy dyktują ceny na produkty rolne, ale ceny na swoje
towary ustalają według własnego widzimisię. I gdzie tu sprawiedliwość?
Almanzo się roześmiał.
- Jest takie irlandzkie powiedzenie: Pan Bóg zawsze nierychliwy, ale sprawiedliwy - bogatemu daje lód w
lecie, a i biednemu w zimie lodu nie żałuje.
Ale Laury nie rozśmieszył ten żart.
-

Nie mam ochoty harować jak wół i żyć w bie-

13
dzie, kiedy mieszczuchy używają życia za moje pieniądze.
-

Nie znasz się na tym - rzekł Almanzo poważniejąc. - Tylko farmer może być niezależny. Jak długo

wytrzyma kupiec, jeśli mu ze wsi nie przywiozę towaru? Trwa między nimi walka, to prawda, ale farmer
zawsze będzie górą. Jeśli ma ochotę zgarnąć trochę więcej grosza, wystarczy, żeby obsiał nowy kawałek
ziemi.
P

opatrz, w tym roku obsiałem pszenicą pięćdziesiąt akrów. Mnie to w zupełności wystarczy, ale jeśli ty

będziesz ze mną, zaoram i posieję następnych pięćdziesiąt.
Uprawę owsa również mogę zwiększyć, mogę też hodować więcej koni. Hodowla koni bardzo się o-
płaca. ' '_
Zrozum, na farmie wszystko zależy od dobrej woli - ciągnął Almanzo. - Jeśli tylko ma się chęć pracować i
dbać o gospodarkę, można dobrze zarobić, lepiej niż w mieście. I nikt ci nie będzie dyktował, co masz robić.
Znów zapadła cisza. Laura milczała nieprzeko-
nana.
Wreszcie Almanzo pierwszy się odezwał: - Spróbujmy przez trzy lata. Jeśli się nam nie powiedzie, rzucimy
gospodarkę i znajdę sobie inne zajęcie. Obiecuję ci to.
I Laura zg

odziła się iść na wieś na próbę. Przepadała za końmi, uwielbiała rozległe, dzikie prerie, po których

bez ustanku hulał wiatr, potrząsając trawami i szuwarami, szeleszcząc wśród krótkiej,
14
bizoniej trawki porastającej wyżynne miejsca - zielonej na wiosnę, srebrzystoszarej i rudej latem. Preria
miała tyle uroku, tyle słodyczy i świeżości. Wczesną wiosną zielone dolinki pokrywały się kobiercami
wonnych fiołków, w czerwcu, gdzie okiem sięgnąć, kwitły krzewy dzikich róż. Dwie działki żyznej, czarnej
ziemi, po

sto sześćdziesiąt akrów każda, już do nich należały, do tego dojdzie jeszcze jedna z dziesięcioma

akrami przepisowo zalesionego terenu, na którym rosło trzy tysiące czterysta pięć drzewek w odległości

background image

ośmiu stóp jedno od drugiego. A na dodatek między ich dwiema działkami znajdowała się szkolna działka,
gdzie każdy miał prawo kosić, kto się pierwszy stawił z kosiarką.
Ach, czy nie będzie przyjemniej zamieszkać we własnym gospodarstwie, niż na miejskiej ulicy, mając z lewa
i prawa sąsiadów? Gdyby tylko Almanzo się nie mylił... Ale przecież już się zgodziła iść na gospodarstwo na
próbę.
-

Dom na leśnej działce będzie gotowy za kilka tygodni - odezwał się Almanzo. - Weźmiemy ślub w

przyszłym, ostatnim tygodniu sierpnia, zanim zaczną się żniwa. Możemy już w tej chwili pojechać do
pastora, a potem, wracając, zajrzeć do nowego domu.
Laura znów zaprotestowała; dostanie pensję za pracę w szkole dopiero w październiku, a przecież musi
mieć pieniądze na nowe suknie.
- Po co ci nowe suknie? -

zdziwił się Almanzo. - Zawsze jesteś ładnie ubrana, a jeśli weźmiemy cichy ślub,

nie będzie ci potrzebny elegancki strój.
15
- Zobaczysz -

ciągnął - mając dużo czasu, matka z siostrami przyjadą tu ze Wschodu i zmuszą nas do

wydania wielkiego przyjęcia. Nie stać mnie na to, a twoja miesięczna pensja też na wiele się nie przyda.
Laura słuchała zdumiona. Nawet jej przez myśl nie przeszło, żeby uwzględniać rodzinę Almanza w swoich
planach. Tutaj, z dala od świata, w tej dzikiej krainie, matka i siostry Almanza ze wschodniej Minnesoty nie
wydawały się realnymi istotami. Owszem, bardzo się zdziwiła, gdy się dowiedziała, że jej przyszły mąż
pochodzi z tak bogatej rodziny, i że jedna z jego sióstr ma nie opodal gospodarstwo. Ale potem zapomniała
o ich istnieniu.Manly ma rację - jeśli się odroczy ślub, przyjadą z całą pewnością; przecież matka Almanza
już się dopytywała o datę w ostatnim liście.
Ojca nie mogła prosić o pieniądze na wesele. Ledwo mu starczało na utrzymanie rodziny, póki sto
sześćdziesiąt akrów nowizny nie zacznie przynosić dochodu. Ale jakich plonów można się było spodziewać
na świeżo zaoranej darni, po roku uprawy?
I Laura uznała, że nie ma innego wyjścia, niż zawarcie szybkiego małżeństwa i przeniesienie się do
wspólnego domu przed rozpoczęciem żniw. Była pewna, że matka Almanza to zrozumie i nie będzie się
czuła urażona. Przyjaciele i sąsiedzi też nie powinni widzieć w tym nic złego, sami zaangażowani w
podobną walkę o byt na dzikiej prerii.
A zatem w czwartek, dwudziestego piątego sierpnia o dziesiątej rano, od strony wypożyczalni Pier-
16
sona, przed małą, ukrytą w cieniu topól chatkę zajechała kolasa z lśniącą budą, zaprzężona w parę
brązowych koni.
Laura stała w drzwiach, z mamą i ojcem u boku, Carrie i Grace schowały się za ich plecami.
Wszyscy radośnie starali się jej pomóc wsiąść do powozu. Ubrana była w czarną, kaszmirową suknię, która
miała jej służyć w przyszłości. Sądziła bowiem, że każda mężatka powinna mieć przynajmniej jedną czarną
suknię w swojej garderobie.
Wszystkie inne stroje i kilka starannie zapakowa

nych dziecinnych skarbów leżały w kufrze w nowym, nie

wykończonym domu Almanza.
Laura zapamiętała następujący obrazek: mama, tatuś, Carrie i Grace stoją między młodziutkimi drzewkami
topoli, machają rękami i przesyłają pocałunki. Wieje upalny wiatr, a jasnozielone listeczki topól drżą, jakby i
one chciały powiedzieć: do widzenia, do widzenia... Mama szybko ociera oczy dłonią i Laura czuje, że coś
boleśnie kłuje ją w gardle.
Almanzo kładzie rękę na jej dłoni i ściska ją
mocno...
Gospodarstwo pastora leżało w odległości dwóch mil. Laura miała wrażenie, że nigdy jeszcze tak długo nie
podróżowała, a jednocześnie czuła, że wszystko się dzieje z zawrotną szybkością. Ceremonia zaślubin
odbyła się we frontowym pokoju i trwała bardzo krótko. Najpierw weszła żona pastora, a za nią pastor, w
pośpiechu naciągając surdut. Świadkami na,.śtubie byli - Ida, ich córka, najdroższa рггуі^ЕЙііШ«і25шгу, і jej
narzeczony.
h V:) ЗІ 17
4* Ki&sZs
I tak na dobre i na złe Laura i Almanzo zostali mężem i żoną. Po uroczystości wrócili do domu rodziców na
obiad, a potem wśród radosnych okrzyków i pożegnań znów znaleźli się w powozie w drodze do nowego
domu po drugiej stronie miasteczka. Rozpoczął się pierwszy rok ich wspólnego życia.
Pi

erwszego dnia po ślubie wiał łagodny wietrzyk; przez wschodnie okna wpadały jasne promienie słońca.

Był wczesny ranek, ale Laura już zdążyła przygotować śniadanie, Almanzo bowiem musiał stawić się do
młócki na farmie pana Webba. Przybyli wszyscy okoliczni mieszkańcy, zgodnie z umową, że będą sobie
kolejno pomagać przy młócce. Nie wypadało się spóźniać i wstrzymywać ludzi z robotą.
Pierwsze śniadanie zjedli więc w wielkim pośpiechu i Almanzo natychmiast odjechał platformą do zwózki
drewna zaprzężoną w parę brązowych koni, a Laura na resztę dnia została w domu sama.

background image

Na brak zajęć nie mogła narzekać. Trzeba było przede wszystkim wysprzątać nowy dom.
Nim się wzięła do pracy, wzrokiem pełnym dumy ogarnęła jego wnętrze.
Domek składał się z głównej izby, będącej zarazem kuchnią, jadalnią i salonem. Było to pomieszczenie o
doskonałych proporcjach, w którym wszystkie meble zostały pomysłowo poustawiane.
Drzwi otwierające się na podjazd w kształcie podkowy znajdowały się po północno-wschodniej stronie. Tuż
obok było okno wychodzące na wschód,
18
przez które wpadało jasne, poranne światło. Na południowej ścianie jaśniało drugie okno.
Pod zachodnią ścianą stał stół z opuszczanym blatem, do połowy rozłożonym, a z każdej jego strony stało
krzesło. Drzwi za stołem prowadziły do sieni, w której mieściła się stara kuchenka Almanza, a na ścianie
wisiały rondle i patelnie. W dużym pokoju była jeszcze jedna para drzwi otwierających się na południe. Na
wprost wejścia do sionki znajdowała się spiżarnia. Ale jaka spiżarnia! Laura wprost nie mogła oderwać od
niej wzroku. Stała w progu i patrzyła. W głębi było duże okno, a za nim młoda topola, której listeczki drżały
na porannym wietrze.
Pod oknem mieścił się szeroki blat. Z prawej strony wzdłuż ściany ciągnęła się na całej długości drewniana
listwa z gwoździami, na których wisiały miski, ściereczki, cedzaki i inne kuchenne przybory.
Z lewej strony spiżarnia wyglądała jak cudny mały sklepik. Almanzo znalazł stolarza, fachowca starej daty;
pracując powoli stworzył on w dowód uznania dla Almanza prawdziwe arcydzieło, z którego sam był dumny.
Lewa ściana prawie w całości pokryta była półkami. Najwyższa mieściła się tuż pod sufitem, potem
stopniowo ku dołowi odległości pomiędzy nimi się zwiększały, tak że na najniższej półce znajdowało się
mi

ejsce na wysokie dzbany i stosy talerzy. Pod nią ciągnął się rząd szuflad, pięknie wykonanych i

dopasowanych jak w kupnych meblach. Jedna z szuflad, ogromna i szeroka, zawierała przybory do
pieczenia chleba. W drugiej, równie wielkiej, był
19
worek z białą mąką, w trzeciej, nieco mniejszej, worek pełen ciemnej mąki, a w czwartej mąka kukurydziana.
W pozostałych znajdował się biały i brązowy cukier oraz komplet srebrnych sztućców - prezent ślubny, który
napawał Laurę prawdziwą dumą. Pod szufladami na podłodze stały kamionkowe naczynia na herbatniki,
pączki i smalec. Tam też znajdowała się maślnica i kamionkowy moździeż. Na tę jedną płową krówkę, którą
dostali w prezencie od tatusia, maślnica była o wiele za duża. Trzeba poczekać, aż krowa Almanza znów
zacznie

dawać mleko, wtedy będzie więcej śmietany na masło.

W spiżarni na środku podłogi widoczna była klapa zakrywająca wejście do piwnicy.
Drzwi do sypialni znajdowały się naprzeciwko drzwi frontowych. W nogach łóżka wisiała tam na ścianie
półka na kapelusze, a do niej przymocowana była zasłonka, za którą wieszało się ubrania. I co
najważniejsze, na podłodze w sypialni leżał piękny
dywan!
Podłogi z sosnowych desek w dużym pokoju i spiżarni miały jasnożółty kolor, ściany były bielone i wszystkie
drewniane sprzęty pokryte lakierem zachowały naturalny kolor drewna.
Mały domek aż lśnił cały. „Należy wyłącznie do nas, do mnie i do Almanza" - myślała zachwycona
Laura.
Chatka stała na leśnej działce. W przyszłości z małych drzewek wyrosną wielkie drzewa. Już teraz Laura i
Almanzo wyobrażali sobie, jak będą przesiadywać wśród klonów, topól i wiązów, które także
20
zostały posadzone wzdłuż drogi, wokół podjazdu i za domem. Jeśli się będzie o nie dbało, już niedługo będą
stanowiły ochronę przed upałami i zimowymi oraz letnimi wiatrami, które hulały po prerii bez ustanku! Ach,
trzeba się zabrać do pracy, nie można tak bezczynnie stać w oknie i rozmyślać, patrząc na drgające na
wietrze listki topoli. Laura sprzątnęła ze stołu resztki śniadania. Do spiżarni, w której wszystko już było
porządnie poustawiane, miała dosłownie krok. Brudne naczynia wstawiła do miski, która stała na blacie pod
oknem. Zagrzała wodę w czajniku, pozmywała i czyste naczynia ustawiła na półkach.
Następnie flanelową szmatką wyczyściła piec, zamiotła podłogę, złożyła stół i położyła na nim czerwony
obrus, od którego w pokoju zrobiło się jeszcze piękniej.
W kącie między wschodnim i południowym oknem stał podręczny stolik, a przy nim z jednej strony fotel
klubowy, a z drugiej nieduży bujak. Z sufitu zwisała szklana lampa z błyszczącymi wisiorkami. Była to część
salonowa pokoju. Wkrótce dopełnić ją miały półki z tomikami poezji Tennyso-na i Scotta. Na parapetach
miały stanąć doniczki z kwiatami geranium. Laura wyobrażała sobie ten kącik i myślała, jaki będzie piękny z
kwiatami i doniczkami.
Tylko okna były brudne, ochlapane wapnem i farbą. A Laura tak nienawidziła myć okien.
Rozmyślania przerwało nagłe pukanie do drzwi. W progu stała posługaczka z sąsiedniej farmy. Al-
21
manzo jadąc do młócki wstąpił tam i poprosił, żeby przyszła do mycia okien!

background image

Hattie wzięła się więc do pracy, a Laura po sprzątnięciu małej sypialni zajęła się rozpakowywaniem kufra.
Kapelusz położyła na półce, ślubną suknię powiesiła na kołku za zasłoną. Niewiele zresztą miała sukienek
do powieszenia. Jasną, jedwabną w czarne paski i brązową z popeliny. Nosiła je już od dawna, wciąż
jednak wyglądały przyzwoicie. Następnie różowa z perkalu w niebieskie kwiatki. Włoży ją jeszcze raz albo
dwa przed końcem lata. Do pracy została szara, którą nosiła na zmianę z niebieską.
Całkiem dobrze prezentował się zeszłoroczny zimowy płaszcz, który zawisł na kołku obok palta Almanza.
Przyda się jeszcze na zimę. Nie chciała, żeby już na samym początku mąż wydawał na nią pieniądze. Teraz
i ona nabrała ochoty, żeby udowodnić sobie i jemu, że praca na farmie jest równie opłacalna jak każda inna.
A domek, ten cudowny domek, o ile lepszy niż mieszkanie w mieście.
Jakże pragnęła, by się okazało, że Almanzo ma rację. Z uśmiechem powtarzała jego słowa: „Pan Bóg
n

ierychliwy, ale sprawiedliwy. Bogatym daje lód w lecie, ale biednym w zimie lodu też nie żałuje".

Almanzo przyjechał późno do domu. Pracował przy młócce do zmroku, a kiedy wrócił od zwierząt, kolacja
już stała na stole. Powiedział, że nazajutrz młócka się będzie odbywać u nich i trzeba dla pracujących
przygotować obiad.
22
Pierwszy obiad w domu będą jedli razem z obcymi! Almanzo, chcąc jej dodać otuchy, rzekł:
-

Na pewno dasz sobie radę. Nigdy nie jest za wcześnie na naukę.

Rodzina Laury była rodziną pionierską. Nigdzie nie osiadła na stale, nigdy nie doczekała się wielkich
zbiorów. Wizja nakarmienia gromady ludzi wydała się Laurze przerażająca. Ale będąc żoną farmera, nie
mogła się uchylić od tego obowiązku.
Następnego dnia już od wczesnego rana zajęła się szykowaniem obiadu. Przywiozła z domu od mamy parę
bochenków chleba; postanowiła też upiec trochę bułek z kukurydzianej mąki. Prócz tego miała zamiar
ugotować wieprzowinę, kartofle i fasolę, którą namoczyła poprzedniego wieczoru. W ogrodzie rósł rabarbar,
więc zdecydowała upiec parę placków. Poranek minął niepostrzeżenie, a w południe, gdy przyszli ludzie do
młócki, obiad już czekał na stole rozstawionym na środku pokoju. Miejsca dla wszystkich nie starczyło i
niektórzy musieli czekać na swoją kolej. Jedzenia na szczęście nie zabrakło, choć apetyt wszystkim
dopisywał. Ale fasola się nie udała. Bez czujnego oka mamy gotowała się za krótko i była twarda. Kiedy
podano placek, pierwszy skosztował pan Peny, sąsiad rodziców Laury. Podniósłszy wierzchnią skórkę, wziął
do ust nadzienie i zaraz posypał swój kawałek cukrem.
- To najlepszy sposób pieczenia placków, bez cukru -

powiedział. - Każdy gość może sobie po-cukrzyć

wedle własnego uznania, nie robiąc przykrości gospodyni.
23
Pan Peny w czasie całego obiadu zabawiał towarzystwo. Opowiedział, jak jego matka, kiedy był mały,
gotowała fasolową zupę z pięciu ziaren fasoli. Kociołek był tak wielki, że po wypiciu zupy i zjedzeniu chleba
musieli się rozbierać i nurkować do garnka w poszukiwaniu fasolek. Wszyscy świetnie się bawili, tylko jednej
Laurze nie było do śmiechu. Nie dogotowana fasola i kwaśny placek! Zgubił ją pośpiech, nie do wiary, że
mogła być tak roztrzepana! Żeby zapomnieć o cukrze do nadzienia i wystawić się na takie pośmiewisko!
Po żniwach się okazało, że z każdego akra otrzymali zaledwie po dziesięć buszli pszenicznego ziarna, a
cena za buszel wynosiła tylko dziesięć centów. Plony nie były więc imponujące; płacono mało, bo pszenica
się nie udała z powodu suszy. Za to owies obrodził i mieli nadzieję, że powinno go starczyć dla koni. Pod
dostatkiem było też siana, zostało go nawet trochę na sprzedaż.
Almanzo, wcale nie zrażony skromnymi zbiorami, cieszył się i snuł plany na przyszłość. Postanowił podwoić
obszar ziemi pod uprawy i wprost nie mógł się doczekać jesiennej orki. Ziarno na siew złożył w sionce na
farmie, ponieważ tu na leśnej działce nie było go gdzie przechowywać. Resztę sprzedał.
Nadeszły szczęśliwe dni. Co rano Almanzo wychodził w pole, Laura zaś przez cały dzień pracowała w
domu: gotowała, ubijała masło, a także sprzątała, prała i prasowała. Była mała i szczupła, miała drobne
ręce, ale potrafiła się uporać z najcięższą nawet
24
robotą, choć prania i prasowania nigdy naprawdę nie zdołała polubić.
Po południu zawsze przebierała się w czystą suknię i siadała w salonowym kąciku, gdzie szyła albo
cerowała mężowi skarpety.
Co niedziela wyjeżdżali kolasą na przejażdżkę. Jadąc polnymi drogami śpiewali stare piosenki, które znali
jeszcze ze szkoły. Najbardziej lubili śpiewać „Zostańcie na farmie".
Me szukaj złota w dalekim świecie, Jeśli je masz pod własnymi stopami Trochę miłości i solidnej pracy, A
ziemia zakwitnie złotymi plonami.
Do Australii po złoto wcale nie jedziemy,
Nasza farma i praca naszych rąk
To najlepsza kopalnia na ziemi.
Do Australi

i po złoto wcale nie jedziemy...

background image

Kiedy tak śpiewali, Laurze stawało przed oczami złociste pszeniczne ziarno, leżące w komórce na farmie, i
przepełniało ją uczucie zadowolenia.
Nie jeździli daleko. Piękne, szybkonogie konie były bardzo strudzone orką.
Pewne

go dnia Almanzo powiedział, że Skip i Bar-num są za małe i nie nadają się do ciężkiej orki na darni.

Wkrótce potem pojechał do miasteczka i wrócił do domu z parą wielkich roboczych koni, uwiązanych z tylu
do wozu. Konie ciągnęły za sobą nowy podwójny pług na kołach. Ten wielki pług
25
można było zaprząc do wszystkich czterech koni i ze znacznie mniejszym wysiłkiem zaorać całą ziemię
pod uprawy.
Konie kupił niedrogo. Ich właściciel wyjeżdżał w pośpiechu na Zachód, odsprzedawszy prawo własności
swej działki jakiemuś przybyszowi ze Wschodu.
Koleśny pług kosztował pięćdziesiąt pięć dolarów. Almanzo zapłacił połowę i zobowiązał się na piśmie
zapłacić resztę w przyszłym roku. Nowym pługiem można było zrobić na darni bruzdę szerokości szesnastu
cali. Jadąc konno dawało się zaorać o wiele więcej ziemi, niż idąc piechotą za małym ręcznym pługiem.
Dlatego też, wyjaśnił Almanzo Laurze, wydatek ten miał się szybko zwrócić.
Zawsze z rana Laura pomagała mężowi zaprzęgać konie do pługa. Potem sama się nauczyła nimi powozić i
kierować pługiem, i od czasu do czasu ona też zajmowała się orką. Okazało się, że praca w polu sprawia jej
ogromną przyjemność.
Niedługo po zakupie koleśnego pługa Almanzo wrócił z miasteczka z niedużą siwą klaczą uwiązaną
z tyłu do wozu.
- To prezent dla ciebie, Lauro -

powiedział. -Nie chcę więcej słyszeć, że ojciec nie pozwalał ci jeździć na

koniu. Jest łagodna, na pewno nie zrobi
ci krzywdy.
Laura zakochała się w koniku od pierwszego
wejrzenia.
-

Będzie się nazywała Тгіху.

Тгіху miała drobne kopytka, smukłe nogi, nie-
26
duży, zgrabny łeb z plamiastymi nozdrzami i sterczącymi uszami, którymi wciąż strzygła. Spojrzenie jej
wielkich oczu było bystre i łagodne zarazem, grzywa i ogon długie i gęste. Wieczorem, po kolacji Laura
wybrała sobie siodło z katalogu Warda i postanowiła, że przy najbliższej podróży do miasteczka wyśle
zamówienie. Nie mogła się doczekać, kiedy nadejdzie przesyłka: w tym czasie zaczęła się zaprzyjaźniać ze
swoim konikiem. Siodło przysłali jej przepiękne, zrobione z ciemnej skóry, wyszywane, z niklowanymi
ozdobami.
-

Osiodłam Тгіху і będziecie się obie uczyły -powiedział Almanzo. - Założę się, że będzie posłuszna, mimo

że nikt jej nigdy nie ujeżdżał. Na wszelki jednak wypadek kieruj ją na pole. Będzie jej trudniej biec po
zaoranej ziem

i, nie da rady brykać, a ty jeśli spadniesz, to na miękki grunt.

Laura usadowiła się po damsku, z lewą nogą w strzemieniu, opierając się wygodnie o kabłąk siodła.
Almanzo puścił uzdę i konik ruszył w kierunku zaoranego pola. Тгіху była rzeczywiście łagodna z natury i
robiła, co mogła, by Laurze za pierwszym razem nie utrudniać jazdy, choć widać było, że wielkim strachem
napełniają furkot szerokich spódnic. Laura nie spadła z konia ani razu; odtąd dzień po dniu z wielką ochotą
ćwiczyła konną jazdę.
Jesień dobiegała końca. Noce były mroźne, ziemia zaczęła zamarzać. Została zakończona orka nowego,
pięćdziesięcioakrowego pola. Skończyły się niedzielne przejażdżki powozem; robocze konie, Bar-num i
Skip, harowały od świtu do nocy i należał
27
się im dzień wolny od orki. Zaczęli więc jeździć wierzchem - Laura na Тгіху, Almanzo na swoim
wierzchowcu, który nazywał się Fly. Kuce nie miały nic do roboty i zawsze były gotowe do drogi. Тгіху
nauczyła się dawać susy. Skok - i lądowała z Laurą na porosłej trawą dróżce między koleinami. Drugi skok -
i znów lądowały w koleinie. Тгіху stąpała tak lekko i sprężyście na swych smukłych, zgrabnych nóżkach, że
Laura nigdy nie odczuła najmniejszego nawet wstrząsu.
Pewnego razu, kiedy jechali oboje polną drogą,
Almanzo rzekł:
-

Twoja Тгіху, owszem, pięknie skacze, ale za to moja Fly jest szybsza - i popędził konia do galopu.

Wówczas Laura pochyliwszy się nisko nad szyją swego konika, dotknęła go lekko batem i wydała z siebie
prawdziwie kowbojski okrzyk. Тгіху pomknęła przed siebie jak strzała, zostawiając Fly daleko w tyle. Po
chwili Laura ściągnęła wodze i dysząc ciężko czekała, aż nadjedzie Almanzo. Ale on od razu zarzucił jej, że
zbyt szybko popędziła konia do galopu. Wtedy Laura odparła beztrosko: - Тгіху mi powiedziała, że ani
trochę się nie
musiała wysilać.

background image

Od tamtej pory, w czasie porannych wyścigów na otwartej prerii, na dystansie dwudziestu pięciu mil, Тгіху
nieraz pokazała, że umie biegać szybciej
niż Fly.
Ach, jakże szczęśliwie płynął im czas! Dwoje ludzi złączonych uczuciem potrafi odnaleźć radość w każdej,
najzwyklejszej nawet czynności.
28
Od czasu do czasu Laura się zastanawiała, jak wybrnąć z biedy, w której się znajdowali. Pewnego razu ze
śmietany ubiła masło i zebrała pięć tuzinów jajek; jej małe kurki, które biegały po polach i kręciły się wokół
obory i snopków niosły się znakomicie. Masło i jajka dała Almanzowi na targ, mając nadzieję, że w ten
sposób zarobi przynajmniej na część sprawunków.
Almanzo jednak przywiózł masło z powrotem. W żadnym sklepie ani na targu za żadną cenę nie chcieli go
kupić, a za jajka zapłacono zaledwie pięć centów za tuzin. Na to już Laura nie miała wpływu, ale skoro
Almanzo nie wpadał w rozpacz i ona postanowiła się nie martwić.
Kiedy orka na darni się skończyła, Almanzo zajął się ogacaniem obory. Poutykał sianem drewniany szkielet
budynku, nawet dach okrył na grubość czterech stóp przy okapach i jeszcze grubiej na szczycie, żeby woda
deszczowa mogła dobrze spływać. Od strony południowej wyciął nożem dwa otwory i wstawił tam szybki,
twi

erdząc, że krowy nie mogą przebywać w ciemności.

Kiedy ocieplanie obory zostało ukończone, przyszła pora na świniobicie.
Sąsiad po drugiej stronie drogi, Ole Larsen, też zabijał swoje tuczniki i przyszedł do nich po narzędzia. Stało
się to przedmiotem pierwszej sprzeczki pomiędzy Laurą i jej mężem. Laura miała za złe panu Larsenowi, że
pożyczonych rzeczy nie oddaje albo je niszczy. Na widok Almanza idącego przez pole do pana Larsena po
własną maszynkę do mięsa
29
ogarnęła ją prawdziwa wściekłość. Ale Almanzo upierał się, że trzeba być życzliwym dla ludzi.
Wobec tego. gdy pan Larsen przyszedł po kadź do oparzania wieprzków, nie odmówiła mu, choć Almanza
nie było w domu.
Po niedługim czasie pan Larsen znów się zjawił, tym razem po kocioł do gotowania wody. Wkrótce
przyszedł po rzeźnickie noże, potem się okazało, że nie ma osełki do ostrzenia. Laura w końcu zaczęła się
obawiać, że za chwilę pan Larsen przyjdzie pożyczyć ich tłustą świnię na swoje świniobicie i nie będzie
można mu odmówić. Ale nie zrobił tego.
P

o tym wszystkim nie dał im nawet kawałeczka mięsa, choć tak przecież było w zwyczaju.

Parę dni później Almanzo zarżnął świnię i Laura po raz pierwszy w życiu bez niczyjej pomocy musiała robić
kiełbasy, salcesony i smalec. Szynki, łopatki i żeberka zamroziła w sionce, a najtłustsze kawałki mięsa
zasoliła w małej beczułce.
Okazało się, że praca w pojedynkę to zupełnie nie to samo, co pomaganie mamie. Nie było jednak innego
wyjścia, nie mogła się uchylić od tej pracy, choć brzydził ją zapach gorącej, roztopionej słoniny, a widok
stosów surowego mięsa przyprawiał
o mdłości.
Dopiero teraz wypłacono jej pensję za ostatni miesiąc pracy w szkole. Poczuła się bogata i zaczęła się
zastanawiać, jak wydać zarobione pieniądze. Almanzo poradził jej, żeby kupiła źrebaka, tłumacząc, że
zarobi drugie tyle, kiedy go sprzeda po
30
odchowaniu. Laurze pomysł się spodobał i pewnego dnia Almanzo przywiózł z miasteczka płowego,
zdrowego dwulatka.
Nie nadali mu imienia, bo i tak miał być sprzedany, ale karmili go dobrze, dbali o niego i sierść miał zawsze
pięknie wyszczotkowaną.
Pewnego wietrznego ranka Almanzo wyruszył wcześnie do miasteczka i Laura została sama. Była
przyzwyczajona do przebywania w samotności i niewiele się tym przejmowała. Wiał ostry, zimny wiatr, więc
nie otworzyła frontowych drzwi, które zawsze zamykali na noc. W pewnej chwili spojrzała w okno i
zobaczyła nadjeżdżających od południa jeźdźców. Zdziwiła się, że nie jadą drogą. Kiedy znów podniosła
wzrok, okazało się, że do ich domu zbliża się pięciu Indian.
Laura ni

eraz już Indian widziała i nie czuła przed nimi strachu. Ale tym razem, gdy podjechali pod sam dom i

zaczęli się dobijać do drzwi, serce zaczęło jej walić jak młotem. Na szczęście drzwi frontowe były zamknięte,
szybko więc wymknęła się do sypialni i zamknęła tylne wyjście.
Indianie objechali dom naokoło i od tyłu próbowali się dostać do środka. Zobaczywszy Laurę w oknie zaczęli
dawać znaki, żeby otworzyła drzwi, że nie zrobią jej nic złego. Ale Laura pokręciła przecząco głową. Może
nie mają złych zamiarów, może chcą tylko dostać coś do jedzenia. Kto wie, o co im naprawdę chodzi. Nie
więcej jak trzy lata temu, całkiem niedaleko toczyły się jeszcze walki między
31
białymi osadnikami a czerwonoskórymi. Nawet obecnie zdarzały się napady na obozowiska przy liniach

background image

kolejowych.
Nie otwierała więc drzwi, tylko stała nieruchomo i nasłuchiwała. Nie mogła zrozumieć ani słowa z ich mowy i
ogarniał ją coraz większy strach. Nie mają chyba dobrych zamiarów, skoro wciąż tak stoją i nie ruszają w
dalszą drogę.
Indianie zamiast odjechać, udali się w kierunku obory. Laura zamarła ze strachu. Tam przecież wisi jej nowe
siodło, a w przegrodzie stoi Тгіху. Jej ukochany konik, jej najdroższa przyjaciółka!
Choć wiedziała, że w domu nic jej nie grozi, wpadła w panikę. Ale po chwili ogarnęła ją tak okropna
wściekłość, że nie namyślając się dłużej, ruszyła do drzwi, otworzyła je na roścież i pędem rzuciła się do
obory. Krzycząc na całe gardło, kazała się Indianom natychmiast wynosić. Zdążyła dostrzec, że jeden z
przybyszów maca jej piękne, skórzane siodło, a drugi już stoi w przegrodzie Тгіху. Klacz też się bardzo
przestraszyła. Zawsze odczuwała lęk przed obcymi, więc teraz gryzła wędzidło i drżała na całym ciele.
Pozostali trzej badali siodło Almanza i zdobną uprząż powoziku. Po chwili jednak cała piątka wyszła z obory
i stanęła wokół Laury. Zaczęła znów krzyczeć, tupiąc nogą. Nie miała na głowie kapelusza, wiatr szarpał jej
długie, brązowe warkocze, oczy
płonęły gniewem.
Indianie patrzyli na nią w zdumieniu; wreszcie jeden burknął coś niezrozumiale i położył dłoń na
32
jej ramieniu. Obróciła się i z całej siły uderzyła go w twarz.
Rzucił się na nią z wściekłością, lecz pozostali czterej wybuchnęli śmiechem, a ten, który wyglądał na
przywódcę, powstrzymał napastnika ruchem ręki. Tamten natychmiast odsunął się od Laury i wskazując
najpierw na siebie, potem na swego konika, a na koniec robiąc ruch ręką ku wschodowi, rzekł:
-

Ty zostać ze mną. Być moja sąuaw.

Laura potrząsnęła głową, tupnęła nogą, kazała im dosiąść koni i czym prędzej się wynosić.
Wskoczywszy na swe nie osiodłane, pozbawione uprzęży wierzchowce Indianie w milczeniu zaczęli się
oddalać.
Tylko jadący na czele przywódca nagle odwrócił głowę i wbił wzrok w Laurę, która nieruchomo stała przed
dom

em w furkocącej na wietrze spódnicy, z rozwianymi włosami, zapatrzona w jeźdźców odjeżdżających na

zachód.
Dzikie gęsi zaczęły odlatywać na południe. Za dnia widać było długie, mknące po niebie szeregi; zewsząd
dochodziły nawoływania przewodniczek stad i odpowiedzi lecących za nimi ptaków. Nawet nocami rozlegały
się ich krzyki; miało się wrażenie, że nieskończone ilości ptactwa uciekają przed chłodami zbliżającymi się
od północy.
Laura uwielbiała się przyglądać lecącym wysoko dzikim gęsiom. Na błękitnym niebie tworzyły mniejsze i
większe klucze w kształcie litery V, prowadzone
33
przez przywódców stad. Z rozkoszą przysłuchiwała się ich nawoływaniom - były to czyste, wyraźnie
brzmiące dźwięki - honk, honk. Wyczuwało się w nich zew - wołanie o wolność, szczególnie nocą, kiedy się
zdawało, że przedzierające się przez ciemność okrzyki wzywają kogoś na próżno. Laura nie mogła się
oprzeć pragnieniu posiadania skrzydeł, które poniosłyby ją w dal za dzikim ptactwem.
-

Ludzie wierzą - powiedział Almanzo - że to dobra wróżba, kiedy krzyki dzikich gęsi dochodzą z wysoka, ale

ja się obawiam, że czeka nas ciężka zima. Ptaki lecą w wielkim pośpiechu, nie zatrzymują się na jeziorach,
żeby się pożywić i odpocząć. Na pewno gna je strach przed śnieżną burzą.
Ucieczka dzikich gęsi na południe trwała kilka dni, a w pewne ciche słoneczne popołudnie na niebie z
północno-zachodniej strony rzeczywiście ukazało się pasmo ciemnych chmur. Chmury wznosiły się szybko,
coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie całkiem zakryły słońce. Wkrótce z dzikim wyciem zerwał się wicher i w
jednej chwili świat utonął w gęstej,
ciemnej kurzawie.
Gdy wiatr uderzył od północnego zachodu, Laura była w domu sama. Chata zatrzęsła się w posadach.
Szybko podbiegła do okna, ale na dworze nic już nie było widać prócz wirującej bieli. Almanzo w tym czasie
był w oborze. Usłyszawszy jęk wichru, również podbiegł do okna. Choć daleko było jeszcze do wieczora,
nakarmił konie i krowy, a następnie wydoił jałówkę. Do wiaderka z mlekiem wcześniej wsypał szczyptę soli.
Zamknąwszy za sobą drzwi, ruszył
34
w kierunku domu. Na dworze śnieżyca runęła nań z całą mocą. Miał wrażenie, że wiatr chłoszcze go ze
wszystkich stron jednocześnie; świat przesłoniła ściana kłębiących się białych płatków. Choć wiedział, gdzie
stoi chata, już jej nie widział. Mróz chwycił siarczysty i kłujący, gnany wichrem śnieg chłostał mu twarz,
wypełniał oczy i uszy, nie pozwalał oddychać. Almanzo zrobił kilka kroków, obora znikła. Został sam pośród
białej zadymki. Zwróciwszy twarz we właściwym, jak mu się zdawało, kierunku, szedł ku domowi, ale mimo
iż przebył odpowiednią odległość, na nic nie natrafił. Zrobił jeszcze kilka kroków i zderzył się ze starym
wozem, który stał nie opodal chaty. Widocznie, choć się usilnie bronił, wiatr zepchnął go ku południowi, ale

background image

te

raz przynajmniej wiedział, gdzie się znajduje. Raz jeszcze zawrócił i ruszył przed siebie. I znów zaczął się

błąkać pośród oślepiającej bieli. Poczuł, że ogarnia go strach. Co będzie, jeśli zabłądził i wyszedł już na
otwartą prerię? Przepadnie i zamarznie, minąwszy o krok własny dom. Wicher zagłuszy jego wołanie.
Wiedział jedno - stanie w miejscu jest najgorsze ze wszystkiego. Zrobił więc kilka kroków do przodu i nagle
jego ramię lekko się o coś otarło. Podniósł rękę i wymacał róg budynku. Dom! Prawie go minął i szedł prosto
w szalejącą na prerii śnieżycę.
Wodząc ręką wzdłuż ściany, dotarł do tylnych drzwi. Otworzył je i wpadł do środka popychany wiatrem.
Stanął w progu chaty, której niemal nie spostrzegł, i przetarł oczy zalepione śniegiem. W rę-
35
ku wciąż trzymał wiadro z mlekiem. Brnąc w śniegu, miotany wichrem, nie uronił ani kropli - mleko w
wiadrze zamarzło.
Przez cztery dni i trzy noce śnieżyca szalała na polach. Idąc po raz drugi do obory, Almanzo trzymał się
ściany, dopóki nie dotarł do sznura do bielizny, uwiązanego na rogu. Odwiązawszy sznur, wrócił do domu,
przywiązał jeden jego koniec do drzwi, drugi zaś do długiej linki, którą wyjął z sionki. Szedł do obory
odwijając ją, a gdy tam dotarł, przywiązał koniec sznura do stojącego przed oborą stogu. Mógł teraz
bezpiecznie wrócić do domu. Odtąd raz dziennie bez obawy chodził obrządzać zwierzęta.
Gdy śnieżyca szalała i z rykiem przewalała się po prerii, Laura i Almanzo nie ruszali się z domu. Laura paliła
w piecu węglem, którego spory zapas znajdował się w sionce. Rankami gotowała, korzystając z zapasów w
spiżarni i w piwnicy, a po południu robiła na drutach i śpiewała. Kot i pies dotrzymywały jej towarzystwa,
wygrzewając się na dywaniku, w pobliżu pieca. Chatka dzielnie się opierała śnieżnej nawałnicy, wewnątrz
było ciepło i bezpiecznie.
Na czwarty dzień przed wieczorem wiatr ucichł. Śnieg przestał się kłębić, a tylko niósł się nisko przy ziemi,
zawiewając pola, tworząc twarde zaspy, między którymi widniały skrawki nagiej ziemi. Wkrótce potem
wyszło słońce i zaświeciło mroźnym światłem, a po obu jego stronach ukazały się dwie pozorne kule
słoneczne, które wyglądały jak dwa warujące u słonecznych wrót psy. Mróz był trza-
36
skający; kiedy Laura i Almanzo wyszli przed dom, wciąż jeszcze dźwięczał im w uszach świst wichru. Stali i
patrzyli na ciągnący się w dal, pokryty śniegiem bezkresny ląd.
-

Straszna śnieżyca - powiedział Almanzo. - Boję się, że nie wszyscy wyszli z niej cało.

Laura spojrzała w kierunku domostwa po drugiej stronie drogi. Z rury od pieca szedł dym. Przez trzy dni
chary sąsiadów nie było widać.
-

Dzięki Bogu Larsenom nic się nie stało - powiedziała.

Następnego dnia Almanzo pojechał do miasteczka po zakupy i po nowiny.
Po powrocie od razu udał się do obory obrządzić zwierzęta, a kiedy przyszedł do domu, Laura pomogła mu
zdjąć zesztywniałe od mrozu palto.
Przez okno wpadały do pokoju ostatnie promienie zachodzącego słońca. Dom jaśniał szczęściem i radością,
lecz Almanzo miał smutną twarz. Po kolacji opowiedział o tym, czego się w miasteczku dowiedział.
Na południe od miasta pewien człowiek, podobnie jak Almanzo, zaskoczony w oborze przez śnieżycę,
wyszedł na podwórze i nie trafił z powrotem do domu. Błąkał się po prerii, a gdy burza ustała, znaleziono go
nieżywego. Zamarzł na śmierć.
Troje dzieci wracając ze szkoły też zgubiło drogę do domu. Zagrzebały się w pierwszym napotkanym stogu.
Śnieg zasypał stóg i dzieci zbite w gromadkę nie czuły zimna. Gdy wiatr ucichł, najstarszy chłopiec
wygrzebał się z siana i od razu się natknął na
37
ekipę ratowników. Dzieci były osłabione z głodu,
ale żywe.
Pasące się na łąkach bydło uciekało w popłochu przez setki mil, popędzane wiatrem. Zbłąkane stada,
oślepione śniegiem dotarły do rzeki Cottonwood. Krowy i byki pospadały z wysokiego brzegu, tratując się
nawzajem, łamiąc lód. Wreszcie pochłonęła je woda i potopiły się. Teraz setkami wyciągano je z wody i
obdzierano ze skóry. Każdy, kto miał stado, mógł przyjść i rozpoznać swoje sztuki po znaku
wypalonym żelazem.
Wczesna śnieżyca wszystkich zaskoczyła, wielu ludzi poodmrażało sobie ręce i stopy. Kiedy przyszła
następna, nie zaskoczyła już nikogo i nic złego się nikomu nie przydarzyło.
Na konną jazdę było za zimno, ziemię zasypał śnieg, więc w niedzielę Almanzo zaprzągł parę koni do
małych sanek i razem z Laurą udali się na przejażdżkę. Od tej pory robili wycieczki sankami, składając
wizyty rodzicom i siostrom Laury albo państwu Boast - starym znajomym, którzy mieszkali kilkanaście mil na
wschód.
Przejażdżki nie mogły być zbyt dalekie, w każdej chwili mogła się rozpętać śnieżyca i zaskoczyć ich
z dala od domu.

background image

Powozowe konie Barnum i Skip nie miały nic do roboty. Odpoczęły, utyły trochę i rwały się do jazdy. Oczy
im błyszczały, strzygły uszami i umyślnie brykały, jakby pragnęły, żeby dzwonki u sań głośniej
i weselej dzwoniły.
Тгіху і Fly - wierzchowe konie, oraz Kate i Bill,
38
para koni gospodarskich, też obrastały tłuszczem, więc trzeba je było przeganiać po tylnym podwórzu
osłoniętym od wiatru rzędem stogów siana.
Zbliżały się święta. Zazwyczaj, o ile to było możliwe, rodziny Ingallsów i Boastów spędzały je wspólnie.
Święto Dziękczynienia obchodzono u Boastów, Boże Narodzenie u Ingallsów. A teraz, gdy Almanzo i Laura
założyli nową rodzinę, postanowiono się spotkać u nich na świątecznym obiedzie.
Nie mieli pieniędzy na prezenty, więc dla młodszych sióstr Laury Almanzo własnoręcznie zrobił saneczki.
Prócz tego postanowili każdego gościa obdarować świątecznym cukierkiem.
Dla siebie zdecydowali się na wspólny prezent, rzecz przydatną w gospodarstwie, która by im obojgu
sprawiła przyjemność. Długo przeglądali katalog Warda, aż wreszcie wybrali i zamówili prześliczny serwis,
składający się z cukiernicy, stojaka na łyżeczki, maselniczki, sześciu talerzy i owalnego półmiska na chleb.
Brze

g półmiska zdobiły wytłaczane w szkle kłosy zboża i napis: „Chleba naszego powszedniego daj nam

dzisiaj, Panie".
Nie posiadali się z radości, kiedy wreszcie nadeszła przesyłka z Chicago.
Święta minęły niepostrzeżenie, a w lutym Laura skończyła dziewiętnaście lat. Dwudzieste dziewiąte
urodziny Almanza wypadały tydzień później, więc postanowili obejść je wspólnie w najbliższą niedzielę.
Nie było wielkiego przyjęcia, tylko tort dla obojga i trochę lepszy niż zwykle obiad, złożony z mięsa, chleba i
jarzyn.
39
L

aura nauczyła się całkiem dobrze gotować, jej specjalnością stało się pieczenie chleba, który zawsze

wychodził lekki i smaczny.
I tak na pracy i zabawie upłynęła zima, pełna słonecznych dni i śnieżnych burz. W spotkaniach towarzyskich
prawie nie brali udzi

ału: sąsiedzi mieszkali daleko, z wyjątkiem Larsenów po drugiej stronie drogi, a dni

były bardzo krótkie. Mimo to Laura nigdy nie czuła się osamotniona. Domek i praca dostarczały jej mnóstwo
radości. Miała psa i kota, mogła też składać wizyty krowom i koniom w oborze, co według niej było równie
przyjemne co
odwiedzanie ludzi.
Kiedy Trbcy lizała ją po rękach lub opierała swe miękkie nozdrza na jej ramieniu, albo Skip, ladaco, szukał
po kieszeniach kostki cukru, była przekonana, że nie ma na świecie lepszych przyjaciół.
Z południa zaczęły powracać dzikie gęsi. Przelatywały z jednego jeziora na drugie, odpoczywały na wodnej
tafli, żywiły się przy brzegach.
Śnieg stopniał i choć noce wciąż były chłodne, to za dnia słońce grzało coraz mocniej i w powietrzu
p

achniało wiosną.

Almanzo szykował pług i bronę do orki. Chciał jak najwcześniej ruszyć z robotą - zamierzał obsiać pszenicą
sto akrów pola, a pięćdziesiąt owsem. W starej chacie na farmie Laura pomagała mu napełniać worki
pszenicznym ziarnem. Pełne worki zanosili do obory. W chatce panował chłód, workowe
40
płótno było szorstkie w dotyku, z pszenicy unosił się pył.
Patrząc na grube ziarna sypiące się nieprzerwanie do otwartych worków, Laurze kręciło się w głowie. Kiedy
odwracała oczy, wzrok jej padał na ściany wylepione gazetami. Coś zmuszało ją do odczytywania wciąż na
nowo niektórych napisów. Od czasu do czasu ogarniała ją złość, ponieważ niektóre gazety były przylepione
do góry nogami, a mimo to usiłowała coś z nich wyczytać. Słowa! Słowa! Świat pełen był słów i sypiących
się do worków pszenicznych ziaren.
-

Odpocznij trochę, chyba jesteś zmęczona -powiedział Almanzo.

Usiadła, choć wcale nie czuła zmęczenia. Było jej tylko niedobrze. Następnego ranka czuła się jeszcze
gorzej i Almanzo musiał sam sobie zrobić śniadanie.
W ciągu następnych dni, ile razy próbowała wstać z łóżka, padała z powrotem prawie zemdlona. Przyszedł
doktor i kazał jej leżeć. Zapewnił ją, że wkrótce poczuje się lepiej, a za parę miesięcy, dokładnie za
dziewięć, całkowicie wróci do zdrowia. Laura była w ciąży.
Ach, więc to tak! Wcale nie jest chora, musi wstać jak najprędzej i wrócić do swych obowiązków, by
Almanzo mógł spokojnie obsiać wszystkie pola. Tak wiele przecież zależało od tegorocznych zbiorów. A na
wynajęcie kogoś do pomocy nie mieli pieniędzy.
Wkrótce potem Laura, choć z trudem, wzięła się do pracy; i tylko co pewien czas, kiedy odczuwała mdłości,
kładła się do łóżka. Mimo jej starań
41

background image

w domku zapanował nieład, nie potrafiła dbać o porządek jak dawniej. Snuła się po pokojach znużona i
obolała, z goryczą przypominając sobie słowa mamy: „Nie ma nic za darmo. Za wszystko trzeba płacić".
Drzewka rosły marnie. Zaszkodziła im susza. Żeby otrzymać prawo własności do leśnej działki, trzeba było
wyhodować dziesięć akrów lasu, o określonej liczbie drzewek.
Almanzo starannie oborywał drzewka, a ziemię
wokół nich nawoził obornikiem.
Laura cierpiała, że nie może jeździć powozem po zieleniejącej się, tchnącej wiosenną świeżością prerii.
Tęskniła za wonią kwitnących w dolinkach dzikich Rolków. Ale w czerwcu, gdy nadeszła pora kwitnienia
dzikich róż, znów jeździła powozem pośród niskich różanych krzewów, wdychając ich słodki zapach.
Pewnego razu podczas przejażdżki spytała niespodziewanie:
-

Jakie imię damy naszemu dziecku?

-

Nie można mu jeszcze dać imienia - odparł Almanzo. - Nie wiadomo, czy to będzie chłopiec czy

dziewczynka.
Po chwili milczenia Laura odezwała się znowu: - To będzie dziewczynka. Nazwiemy ją Róża. Przez całą
wiosnę padały deszcze. Lato też było deszczowe, więc drzewka wyciągały w górę zielone gałązki niby małe
ramiona i z dnia na dzień robiły się większe. Prerię znów pokryła wysoka trawa o niebieskawych łodygach;
na moczarach, gdzie w najniższych miejscach zbierała się woda, wyrosły kępy wysokich szuwarów.
42
Ach, j

ak cudownie rosły owies i pszenica, kiedy nie brakowało im wody! Z dnia na dzień kłosy robiły się

coraz dorodniejsze. Wreszcie ziarna pszenicy zaczęły puszczać mleczko. Wydawało się, że nic, nawet
susza, nie może im zaszkodzić.
Pewnego dnia Almanzo wrócił z pola i oświadczył, że nadszedł czas kośby.
Powiedział, że pszenica się znakomicie udała, że ziarno jest twarde i z akra będzie co najmniej czterdzieści
buszli. A cena za buszel takiego ziarna może osiągnąć nawet siedemdziesiąt pięć centów.
- A co, nie mó

wiłem - dodał radośnie. - Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Bogatym daje lód w lecie, ale

biednym w zimie lodu nie żałuje.
Zaczął się śmiać i Laura zawtórowała mu śmiechem. Nie mogli ukryć radości.
Następnego ranka Almanzo pojechał do miasteczka po żniwiarkę. Dopiero teraz, gdy zdobył pewność, że
zbiory będą udane, postanowił dokonać tego zakupu. Żniwiarka kosztowała dwieście dolarów. Na szczęście
istniała możliwość zapłacenia pierwszej raty po młócce, a drugiej po żniwach w przyszłym roku. Pożyczkę
wz

iął na osiem procent; w celu zabezpieczenia kredytu ustanowił zastaw na swoich krowach i maszynach.

Wrócił szybko i od razu postanowił wyjść ze żniwiarką w pole.
Laura z dumą patrzyła, jak mąż wyjeżdża na podwórze z nową maszyną, jak zaprzęga do niej cztery konie i
rusza na pole owsa.
Wróciła do domu i zaczęła liczyć. Ze stu akrów,
43
przy czterdziestu buszlach z akra, otrzymają cztery tysiące buszli pszenicy. Ile zarobią przy cenie
siedemdziesięciu pięciu centów za buszel? Wzięła ołówek. Trzy tysiące dolarów! Nie do wiary. Więc jednak
będą bogaci. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. A wtedy oddadzą długi za kosiarkę i grabie, które
Almanzo kupił rok temu. Termin spłaty weksli wartych siedemdziesiąt pięć i czterdzieści dolarów wypadał
zaraz po młócce. Wekslami Laura się nie martwiła, gnębiło ją natomiast hipotekowanie długów na koniach.
To prawie tak jakby się zabezpieczało spłatę długów na własnym mężu. Na szczęście, myślała Laura, już
niedługo wszystko będzie spłacone, łącznie z kredytem za koleśny pług zaciągniętym na krowy. Nie
uregulowanych rachunków w sklepie było niewiele. Jeśli starczy pieniędzy, można będzie nawet wziąć
kogoś do pomocy przed urodzeniem dziecka. Laura stale czuła się zmęczona, często od zapachu jedzenia
miewała mdłości i bardzo schudła. Chętnie przyjęłaby kogoś do pomocy przy
gotowaniu.
Almanzo za pomocą nowej żniwiarki firmy McCor-mick zżął pięćdziesiąt akrów owsa. Wrócił wieczorem z
pola rozpromieniony. Zbiór owsa udał się nadzwyczajnie. Nazajutrz skoro świt miał się zabrać za
psz

enicę.

Ale następnego dnia zrobił zaledwie dwa okrążenia, wrócił do domu, wyprzągł konie ze żniwiarki i
odprowadził je do obory. Powiedział, że trzeba jeszcze z pszenicą poczekać kilka dni. Uznał, że ziarno nie
jest dość dojrzałe i mogłoby się skurczyć,
44
gdyby się je skosiło zbyt wcześnie. Było nawet dorodniejsze, niż myślał, więc nabrał przekonania, że wyjdzie
więcej niż czterdzieści buszli z akra. Laura zaczęła się niecierpliwić. Nie mogła się już doczekać, kiedy
pszenica będzie zżęta i bezpiecznie złożona. Przez okno widziała nową, lśniącą w słońcu żniwiarkę i
wydawało się jej, że maszyna też się niecierpliwi.

background image

Tego samego dnia po południu wpadli z wizytą Córa i Walter DeVoes. Córa została na dłużej, a Walter
pojechał wozem do miasteczka. DeVoesowie byli w tym samym wieku co Laura i Almanzo i mniej więcej tyle
samo czasu byli małżeństwem. Laura i Córa bardzo się lubiły, z przyjemnością spędzały razem czas.
Godziny mijały, upał się wzmagał, a wiatr niespodziewanie zupełnie zamarł. Aż trudno było oddychać, taka
zapanowała duchota.
Około trzeciej po południu Almanzo wrócił z obory i powiedział, że się zbiera na burzę. Był zadowolony, że
wcześniej nie skosił pszenicy, zmokłaby na deszczu, nim zdążyłby poustawiać snopki w kopy. Nagle niebo
pociemniało. Dało się słyszeć pierwsze tchnienie wiatru. Potem zrobiło się jeszcze ciemniej, zerwał się lekki
wiaterek, na moment pojaśniało, ale niebo miało teraz zielonkawy kolor. I raptem, w okamgnieniu, rozpętała
się burza. Najpierw lunął lodowaty deszcz, a zaraz potem z nieba zaczął sypać grad; zrazu powoli, po kilku
chwilach bił coraz szybciej i mocniej bryłkami wielkości kurzych jaj.
45
Almanzo i Córa stali w oknie i patrzyli na to bez słowa. Mimo że niewiele można było zobaczyć przez
zasłonę deszczu i gradu, dostrzegli, jak po drugiej stronie drogi sąsiad, Ole Larsen, otwiera drzwi, wychodzi
z domu i pada na ziemię, a następnie ktoś za nogi wciąga go do środka i zamyka drzwi. - Głupiec - rzekł
Almanzo. -

Dostał kulą gradową w głowę.

Burza trwała nie więcej niż dwadzieścia minut. Kiedy się przejaśniło, zobaczyli stojącą na skraju pola
maszynę do koszenia i wiązania snopów, ale pszeniczny łan zniknął. Kłosy leżały płasko, jakby
je kto ściął.
- Po pszenicy -

odezwał się Almanzo. - Grad

omłócił ją na pniu.
Laura nie mogła wymówić słowa.
Potem Almanzo poszedł do sąsiadów, żeby sprawdzić, co się stało panu Larsenowi. Wrócił po paru
minutach i powiedział, że pan Larsen wyszedł za próg, żeby zobaczyć gradową bryłę. Była tak duża, że miał
ochotę ją zmierzyć. Kiedy się schylił, następna, równie wielka, trafiła go w głowę. Na kilka minut stracił
przytomność, ale nic mu się nie stało,
tylko nabił sobie guza.
- Wiecie co -

powiedział Almanzo. - Zróbmy sobie lody. Lauro, ty ucieraj, a ja nazbieram gradu,

żeby je zamrozić.
Laura zwróciła się do Córy, która oniemiała stała
przy oknie.
-

Masz ochotę na lody? - zapytała.

- Nie mam najmniejszej ochoty -

odparła Córa.

46
-

Chcę jak najszybciej wrócić do domu i zobaczyć, co tam się dzieje. Udławiłabym się tymi lodami.

Burza trwała nie więcej niż dwadzieścia minut, ale zostawiła po sobie bezlitośnie zniszczone gradem pola.
Szyby w oknach nie osłoniętych siatkami zostały powybijane. Siatki, tam gdzie je umieszczono, grad
porozrywał na strzępy. Ziemia pokryła się grubą warstwą lodowych bryłek. Wyglądało to tak, jakby wszystko
znalazło się pod grubą warstwą lodu. Gdzieniegdzie nawet potworzyły się lodowe zaspy. Burza zerwała
liście i połamała gałęzie młodych drzewek. Nad całym tym zniszczeniem, w powietrzu przesyconym wilgocią
połyskiwało blade słoneczne światło. Zniszczeniu uległy plony, a wraz z tym przepadły nadzieje i plany na
przyszłość. Nie będzie młócki, nie będzie robotników, nie będzie dla kogo gotować. A Laura też się bała
młócki i gotowania. Przypomniało się jej powiedzenie mamy: „Duża strata, mały zysk". Trudno się było
pogodzić, że taki zysk im przypadł w udziale.
Córa i Laura siedziały pobladłe, nie odzywając się do siebie ani słowem. Walter wrócił z miasteczka,
zatrzymał wóz u drzwi, pomógł Córze wsiąść i odjechali, nawet się nie żegnając.
Almanzo poszedł obejrzeć pole pszenicy i wrócił do domu z ponurą miną.
-

Pszenicę diabli wzięli - powiedział. - Wymłó-cona do cna, a ziarno warte trzy tysiące dolarów wbite w

ziemię. Szkoda, że teraz nie pora na siew.
- Pan Bóg nierychliwy... - La

ura mruknęła do siebie.

47
- Co takiego? -

spytał Almanzo.

-

Nic, mówię tylko, że tym razem Pan Bóg latem

dał lód biedakom.
Nazajutrz jeszcze po południu leżały w zagłębieniach w ziemi gradowe kule.
Choć wszystkie plony przepadły, trzeba się było wziąć w garść. Zbliżała się zima, potrzebny był węgiel.
Spodziewano się, że ceny węgla mogą wzrosnąć do stu dolarów za tonę. A przecież czekał ich jeszcze
zakup ziarna na siew, spłata długu za żniwiarkę, która została użyta jeden jedyny raz do skoszenia owsa.
Prócz tego wzięli na kredyt pług, kosiarkę, grabie, siewnik oraz nowy wóz. Okazało się jednak, że na tym
nie koniec. Almanzo się przyznał, że za dom też jeszcze jest winien pięćset

background image

dolarów.
-

Pięćset dolarów! - krzyknęła Laura. - Nic o

tym nie wi

edziałam.

-

Nie chciałem, żebyś sobie tym głowę zawracała.

Almanzo postanowił jechać nazajutrz do miasteczka szukać pomocy. Miał nadzieję, że uda mu się zdobyć
pieniądze, obciążając długiem hipotecznym farmę. Farma, dzięki Bogu, była już jego własnością. Na leśną
działkę nie mógł zaciągnąć długu. Dopóki drzewka nie wyrosną, teren wciąż należy do wuja Sama, czyli do
rządu. 1 nagle Laurze zadźwięczała w uszach piosenka, którą przed laty śpiewał tatuś: „Każdemu z nas po
farmie da, bogaty wujek Sam". Czasami L

aura miała wrażenie, że traci głowę. Niespodziewana wiadomość

o zadłużeniu domu bardzo nią wstrząsnęła. Pięćset i dwieście to razem sie-
48
demset, do tego jeszcze wóz i kosiarka... Może się pomieszać od tego liczenia.
Almanzo wrócił z wiadomością, że spłata pożyczki na maszyny rolnicze może zostać odroczona, o ile
będzie spłacał procenty. Pierwszą opłatę za żniwiarkę można będzie uiścić po przyszłych żniwach, a drugą
w następnym roku. Teraz Almanzo będzie się zajmował sprzedażą siana, po cztery dolary za tonę, jeśli tylko
uda mu się dowieźć ładunek na stację kolejową. Stąd kupcy mieli je wysyłać do Chicago.
Okazało się też, że zapisanie długu na hipotece oznacza konieczność przeprowadzenia się do starego
domu na farmę. Nie mieli innego wyjścia; nie mogli się obejść bez pieniędzy na zapłacenie procentów, na
kupno ziarna. Poza tym musieli z czegoś żyć. Tylko pod warunkiem zamieszkania na gospodarstwie można
je było oddać w zastaw za osiemset dolarów. Jakiś nowo przybyły osadnik kupił od nich gospodarskie konie
- Kate i Billa -

nawet za wyższą cenę, niż zostały kupione. Zresztą nie były już potrzebne; teraz Skip i

Barnum do spółki z Тгіху і Fly miały chodzić w zaprzęgu. Znalazł się ktoś, kto chciał wziąć leśną działkę w
dzierżawę. Odnajęcie leśnej działki mogło się okazać korzystne. Zostawało wówczas więcej czasu na pracę
na farmie.
Tyle że trzeba było dobudować do starej chaty nową izbę, podpiwniczyć ją; stara część przeznaczona była
na skład ziarna.
Kiedy zapadła decyzja o przeniesieniu się na farmę, Almanzo zebrał owsiankę wymłóconą przez grad.
Zwierzęta mogły ją jeść zamiast siana.
49
Dopiero potem wykopał dół pod piwnicę i zbudował nowy pokój. Następnie postawił drewniany szkielet
obory i ogacił go wyschniętymi bagiennymi
trawami.
Nadszedł dzień przeprowadzki. Było to dwudziestego piątego sierpnia. Minął rok od ślubu.
Rozdział drugi
Rok drugi
Dwudziestego piątego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego roku Almanzo i Laura przeprowadzili się
na farmę. Tego dnia pogoda była wyjątkowo piękna.
-

Tak pięknie jak rok temu, kiedy braliśmy ślub. I znów się przeprowadzamy. Tylko że do mniejszej chatki -

powiedziała Laura.
-

Wszystko będzie dobrze - zobaczysz. Pan Bóg nierychliwy...

Almanzo umilkł, ale Laura nie mogła się powstrzymać, żeby nie dodać:
- Bogatym da

je lód w lecie, a i biednym latem lodu nie żałuje.

Byle się tym wszystkim teraz nie przejmować -myślała - i wziąć się do urządzenia nowej chaty, sprawić
radość mężowi. Biedny Manly, borykał się z przeciwnościami losu, dając z siebie wszystko.
51
Stara cha

tka nie była taka zła. Dobudowany pokój miał szesnaście stóp długości i dwanaście stóp

szerokości, drzwi i okno wychodziły na wąski ganek, graniczący od zachodu ze starą częścią chaty.
Od wschodniej strony też było okno, obok na południowej ścianie nad stołem wisiało lustro. Z drugiej strony,
wzdłuż ściany północnej stało łóżko, sięgające wezgłowiem do okna.
Następny, północno-wschodni róg pokoju zajmował piec kuchenny; za nim stał kredens. Tam też, nie opodal
stanął kuchenny stół.
Na podłodze w ostatnim wolnym rogu leżał dywan ze starej sypialni, a na nim był fotel i zaraz obok mały
bujak.
Rankiem przez okno wychodzące na wschód wpadał do chaty słoneczny blask, oświetlając cały pokój. Ach,
jak pięknie wyglądało jej wnętrze w jasnym świetle słońca.
Stara izb

a służyła za schowek na narzędzia i ziarno. Krowy i konie znalazły bezpieczne schronienie w nowej

oborze, którą od północy i zachodu chroniło przed wiatrami niskie rozległe wzgórze. Można było mieć
pewność, że zimą będzie tam zwierzętom wygodnie i ciepło.

background image

Wokół na prerii wszystko tchnęło czystością i świeżością. Wiatr kołysał wysokimi trawami na bagnach,
rozciągających się od stóp wzgórza za oborą aż po zachodni kraniec farmy. Chata stała na szczycie
niewielkiego pagórka, otoczona zieloną
łączką.
Pola upraw

ne leżały na stronie północnej. Z do-

52
mu, ku zadowoleniu Laury, nie było ich widać. Uwielbiała widok dzikich łąk z łanami traw kołyszących się na
wietrze. A tutaj właśnie, wokół domu, jak okiem sięgnąć ciągnęło się zielone morze traw, z jednym tylko
nie

wielkim kawałkiem zaoranej ziemi. Na północ od domu rosły wyżynne trawy o niebieskawych łodygach,

niepodobne do bagiennych szuwarów gęsto porastających niskie dolinki.
Zbliżały się sianokosy, teraz się liczył każdy dzień - dużo zależało od tego, ile się zbierze siana na zimę. Z
powodu gradobicia miały to być jedyne zbiory tego roku. Następnego dnia po przeprowadzce, zaraz po
śniadaniu Almanzo zaprzągł Skipa i Barnuma do kosiarki i pojechał na łąki.
Laura nie zabrała się do porannych prac, tylko poszła za nim, żeby popatrzeć, jak mu idzie kośba. Preria
tchnęła poranną świeżością, w powietrzu unosiła się słodka woń dopiero co skoszonej trawy. Laura szła
przed siebie zbierając dzikie słoneczniki i pomarańczowoczerwone kwiaty jastrzębca.
Nie chciało się jej siedzieć w domu, wiedziała, że po urodzeniu dziecka nie będzie się mogła stamtąd ruszyć
ani na krok. A poza tym na świeżym powietrzu czuła się o wiele lepiej.
Kiedy Almanzo zaczął ładować siano na wielki drabiniasty wóz, postanowiła mu pomóc. Udeptywała każdą
nową porcję, wóz wypełniał się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu zsunęła się z wielkiej góry siana prosto
w ramiona męża. Można było wracać do domu.
Kopki siana układało się na łące za pomocą
53
konnych grabi. Była to długa deska wysadzana na całej długości drewnianymi zębami. Grabie były
zaprzężone do dwóch koni. Długie zęby zgarniały siano w wałki i pchały je przed sobą. Kiedy się dość siana
uzbierało, grabie się zatrzymywały w miejscu, gdzie miała stanąć kopa, i za pomocą dźwigni uwalniało się
całą uzbieraną porcję. Kilkanaście takich porcji tworzyło jedną kopę.
Barnum był posłusznym koniem i sam ustawiał się zawsze po właściwej stronie kopy, ale Skip, nie
poganiany, zatrzymywał się i nie chciał ruszyć. Laura brała lejce i prowadziła go na właściwe miejsce, a
potem siadała w słońcu, opierając się plecami
o siano.
Kiedy kopa osiągała odpowiednią wysokość, Al-manzo ubijał ją po bokach widłami, wszystkie rozsypane
wokół źdźbła starannie zagrabiał, a na sam szczyt kładł jeszcze porcję siana.
I tak minęła piękna, złota jesień. Noce zrobiły się chłodniejsze, nad ranem brał przymrozek. Sianokosy się
skończyły.
Almanzo obciążył długiem gospodarstwo i dostał osiemset dolarów. Kupił węgiel na zimę i złożył go
w komórce.
Zapłacił również sześćdziesiąt dolarów podatku gruntowego. Za działkę leśną nie musiał płacić, nie był
bowiem jeszcze jej prawowitym właścicielem. Zostały również spłacone procenty od kredytów zaciągniętych
na zakup nasion i na życie do przyszłych
zbiorów.
Na szczęście sianokosy się udały. Almanzo sprze-
54
dał trzydzieści ton siana, po cztery dolary za tonę. Zarobili na sianie aż sto dwadzieścia dolarów.
Późną jesienią przyleciały z północy dzikie gęsi, ale wcale się im na południe nie spieszyło. Pożywiały się na
mokradłach, koczując na obu jeziorach. Kiedy osiadały na wodzie, pokrywały całą toń. Kiedy wzlatywały w
powietrze, niebo aż po horyzont wypełniało się ich kluczami i słychać było ich krzyk. Pewnego dnia Almanzo
pobiegł po strzelbę.
-

Gęsi lecą tak nisko, że spróbuję jedną ustrzelić. Szybko wypadł na dwór i zapominając, że stara

broń odbija, przyłożył ją do ramienia, wycelował i pociągnął za spust.
Laura zbliżyła się do niego dokładnie w chwili, gdy zatoczył się pod wpływem uderzenia. Ręką zakrywał
sobie twarz.
-

Trafiłeś? - spytała.

-

Tak, ale jej chyba nie zabiłem - odparł, ocierając krew z policzka.

Stado, nieuszczuplone, pofrunęło ku wodzie, żeby połączyć się z innymi gęsiami pływającymi po jeziorze.
Ptaki nie spieszyły się na południe, więc zima zapowiadała się łagodna.
Niewielkie

pole zostało zaorane i wszystkie jesienne prace ukończone.

W listopadzie spadł pierwszy śnieg i można było jeździć saniami. W słoneczne popołudnia Laura i Almanzo
ciepło ubrani i dobrze okryci derkami urządzali sobie sannę.
Prócz tego, ponieważ Laura o wiele lepiej czuła

background image

55
się na dworze, Almanzo zrobił dla niej małe ręczne saneczki oraz specjalną uprząż dla psa - starego
Shepa.
W pogodne dni Laura zaprzęgała psa do sanek i pozwalała się ciągnąć w dół aż do drogi. Potem wracali
razem -

Shep ciągnął sanki, a Laura wspinała się, idąc obok. Zjeżdżali niezliczoną ilość razy, dopóki Laury

nie ogarnęło zmęczenie. Shepa jazda w najmniejszym stopniu nie męczyła. Kiedy sanki wpadały w zaspę i
Laura staczała się w śnieg, miało się wrażenie, że pies patrzy i się z niej śmieje.
Tak minął listopad i nadszedł grudzień.
Rankiem piątego grudnia świeciło słońce, ale na północy gromadziły się burzowe chmury.
-

Pozjeżdżaj sobie trochę - powiedział Almanzo. - Jutro może być śnieżyca.

Zaraz po śniadaniu Laura zaprzęgła Shepa do sanek i raz zjechała na dół. Szybko jednak wróciła do domu i
powiedziała:
-

Jakoś mi się nie chce zjeżdżać. Najchętniej zwinęłabym się w kłębek i położyła przy piecu.

Po obiedzie, sprzątnąwszy ze stołu, usiadła w małym, bujanym fotelu. Siedziała bez ruchu, w zupełnym
odrętwieniu. Almanzo się przestraszył i poszedł do obory zaprzęgać konie do dużych sań.
-

Jadę po twoją mamę - powiedział. - Siedź tu spokojnie, póki nie wrócimy.

Kiedy wyruszał w drogę, śnieg już sypał gęsto za oknami. Laura stała w oknie i patrzyła, jak błyskawicznie
zniknął w śnieżnej kurzawie. Pomyślała, że takie tempo z pewnością przyniosłoby mu
56
pierwszą nagrodę w wyścigach urządzanych z okazji lipcowego święta.
Czekając na Almanza i mamę przechadzała się po pokoju. Od czasu do czasu odpoczywała w bujanym
fotelu.
-

Na miłość boską, nie powinnaś być na nogach, kładź się natychmiast do łóżka! - złajała ją mama, kiedy

się trochę rozgrzała przy piecu.
-

Potem będę miała dość leżenia. Teraz chcę chodzić, póki się da - odparła Laura.

Ale wkrótce przestała się opierać i poszła do łóżka. Jak we śnie widziała, że Almanzo znów wybiera się w
podróż do miasteczka. Wrócił ze znajomą mamy - panią Powers.
Pani Powers była wesołą, przyjacielsko usposobioną Irlandką. Pierwsze słowa, które wypowiedziała po
przybyciu, brzmiały:
-

Oczywiście, że nic jej nie będzie. Ile ma lat, mówicie? Dziewiętnaście? Dokładnie tyle co moja Mary. Ale

wezwać lekarza trzeba, nie ma co zwlekać.
Kiedy Laura się ocknęła i zdała sobie sprawę, co się z nią dzieje, mama i pani Powers stały przy jej łóżku.
Ale kto to stoi tam, u stóp? To pewnie Almanzo. Nie to nie on, pojechał przecież po doktora, a u stóp łóżka
nikogo nie ma. Nagle zdało się jej, że w pokoju tłoczy się pełno ludzi. Zobaczyła dwie mamy i dwie panie
Powe

rs. Ni stąd, ni zowąd przypomniał się jej hymn, który śpiewał tatuś: Przybądźcie aniołowie, Otulcie

mnie białymi skrzydłami I miejcie w swojej opiece.
57
Nagle, zupełnie niespodziewanie ogarnęła ją fala bólu. Odzyskała przytomność pod wpływem mroźnego
podm

uchu powietrza. Otworzyła oczy i w świetle lampy zobaczyła wysokiego mężczyznę, który zrzucał z

siebie ośnieżone palto.
Poczuła lekkie dotknięcie materiału na twarzy i ostry zapach. Po chwili pochłonęła ją błogosławiona
ciemność i ból ustał.
Gdy ponownie o

tworzyła oczy, ujrzała pokój oblany jasnym światłem lampy oraz mamę i doktora

pochylonych nad jej łóżkiem. Kiedy zerknęła na bok, zobaczyła tuż przy swym ramieniu małe zawiniątko.
-

Patrz, Lauro! To twoja córeczka. Patrz, jaka piękna i waży dokładnie osiem funtów! - zawołała

mama.
- Dzielna z ciebie dziewczyna -

odezwała się pani Powers z kąta przy piecu. - Dzielna i mądra i dlatego ma

taką udaną córeczkę. Na szczęście już
po wszystkim.
Almanzo odwiózł panią Powers i doktora do miasteczka. Mama została, a Laura zapadła w sen, delikatnie
przytrzymując ręką swoje nowo narodzone dziecko.
Różyczka okazała się tak dobrym i zdrowym niemowlęciem, że mama mogła wyjechać już po kilku dniach.
Wkrótce potem zjawiła się mała posługa-czka, Hattie Johnson, i oznajmiła:
-

Tym razem przyszłam umyć dziecko, nie okna.

Niedługo zabawiła i w małym domku na wzgórzu,
58
pośród niezmierzonej prerii zostało ich tylko troje: Laura, Almanzo i Róża.
W sąsiedztwie nikt nie mieszkał, w odległości mili za mokradłami widać było tylko kilka zabudowań stojących
na skraju miasteczka.
-

Róża w grudniu należy do rzadkości - powiedział Almanzo. - Trzeba się liczyć z kosztami.

background image

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Doprawdy, czy można było sobie wyobrazić lepszy prezent
gwiazdkowy niż dziecko? Ale w wigilię świąt Almanzo zawiózł do miasta ładunek siana i wrócił do domu z
najpiękniejszym na świecie zegarem. Miał prawie dwie stopy wysokości, mocną podstawę z orzechowego
drzewa, a na szczycie pięknie wyrzeźbiony liść. Szklane drzwiczki zakrywające tarczę ozdobione były
złoconą gałązką winorośli i ptaszkami; wahadło również miało złoty kolor.
Zegar tykał miarowo i radośnie. Każdą godzinę wybijał czystymi, pięknymi uderzeniami. Laura od razu
pokochała nowy zegar.
Przedtem mieli stary niklowany bud

zik. Chodził jeszcze, choć nie zawsze można było mu ufać. Laura

spytała z powątpiewaniem:
- Manly, czy na pewno jest nam potrzebny nowy zegar?
Wówczas Almanzo wyjaśnił, że dostał zegar w zamian za siano i że to jest gwiazdkowy prezent dla całej
trójki. P

owiedział też, że siano dla koni i krów przechowuje się doskonale i jest go pod dostatkiem na całą

zimę. A za ładunek i tak by pie-
59
niędzy nie dostał, skończyła się wywózka do Chicago.
Ach, jak radośnie i przyjemnie upłynął świąteczny dzień, chociaż na dworze szalała śnieżyca.
Po burzy się wypogodziło, zaświeciło jasne słońce. Tylko mróz był siarczysty - trzydzieści stopni poniżej
zera.
Pewnego dnia, gdy się nieco ociepliło, Laura postanowiła wziąć Różę i pojechać z wizytą do rodzinnego
domu. Bała się trochę o dziecko, ale cóż złego mogło się małej stać?
Najpierw ogrzali na piecu kilka kocyków. Potem Almanzo podjechał saniami pod same drzwi. Zrobił na
siedzeniu maleńkie gniazdko i ułożył w nim Różę zawiniętą w ciepłe kocyki, ubraną w czerwone paletko z
ka

pturkiem. Buzię okrył jej niebieską jedwabną chustką, a na kocyki położył jeszcze dwie derki.

Sanie pomknęły jak strzała, dzwoneczki zadźwięczały wesoło.
Raz po raz Laura wkładała rękę pomiędzy kocyki i sprawdzała, czy dziecko nie zmarzło i czy mu nie duszno
pod jedwabną chustką.
Nie minęło kilka minut, tak się im przynajmniej zdawało, a już przekraczali próg starego domu. Ale mama i
tatuś wcale się nie ucieszyli, tylko rzucili się na nich z wymówkami.
-

To czyste szaleństwo - denerwował się tatuś. - Wyjechać w podróż z maleńkim dzieckiem w taki mróz!

Tatuś miał rację. Było piętnaście stopni poniżej zera.
60
-

Dziecko mogło się udusić - zauważyła mama.

-

Nie mogło - protestowała Laura. - Cały czas sprawdzałam.

Wówczas Róża się obudziła, zamachała rączkami i zaczęła gaworzyć. Było jej ciepło, tryskała radością, w
drodze wspaniale się wyspała.
Laurze nie przyszło nawet do głowy, że nie można dziecka wozić saniami w taką pogodę. W drodze
powrotnej trochę się bała i z ulgą odetchnęła, kiedy dotarli szczęśliwie do domu. Zrozumiała, że dziecko
wymaga troskliwszej opieki, niż się jej wydawało.
Więcej już w mróz saniami z Różą nie jeździli, dopiero kiedy się rzeczywiście zrobiło ciepło, wybrali się w
odwiedziny do państwa Boast, którzy mieszkali cztery mile od nich.
Pan i pani Boast mieszkali samotnie na farmie, nie mieli dzieci. Nie mogli od Róży wzroku oderwać.
Gdy wizyta dobiegła końca, pan Boast odprowadził ich do sań. Tuż przed odjazdem coś bąknął, umilkł, a
potem znów się odezwał z wielkim wahaniem.
-

Gdybyście zechcieli, moglibyście oddać nam dziecko na wychowanie. Dałbym wam za to najlepszego

konia z mojej stajni.
Almanzo i Laura oniemieli ze zdumienia.
-

Wy możecie mieć drugie dziecko, a my nie. Nigdy nie mogliśmy mieć dzieci - dodał pan Boast.

Almanzo chwy

cił lejce, a Laura zawołała:

-

Ach, nie! To niemożliwe! Jedźmy, Manly.

W drodze przycisnęła mocno Różę do piersi. Bardzo jej było żal pana Boasta, który został na śniegu pod
domem, nie ruszając się z miejsca, i pani Boast, która czekała w domu na odpowiedź.
Reszta zimy szybko minęła. Burze śnieżne się skończyły i zrobiło się bardzo ciepło jak na przedwiośnie.
Nadszedł kwiecień i na wszystkich polach rozpoczęto zasiewy.
Dwunastego kwietnia Almanzo poszedł do obory po konie. Ani mu przez myśl nie przeszło, że może się
rozpętać burza śnieżna. Po wyszczotkowaniu koni założył im uprząż i już miał wychodzić w pole, gdy nagle
wiatr potężnym uderzeniem wstrząsnął całą oborą. Usłyszał głośny świst, a kiedy wyjrzał na dwór, nie
zobaczył nic, prócz wirującej śnieżnej zamieci. Zawieja w kwietniu! W czasie wiosennych zasiewów!
Almanzo nie wierzył własnym oczom. Przetarł je i znów wyjrzał z obory. A potem wyprzągł konie i ruszył z
powrotem do domu. Dzielił go od chatki niewielki kawałek drogi, ale wszystko zniknęło w gęstwinie

background image

wirujących płatków. Szukając sań, wozu i małych saneczek, które stały na dworze, wkrótce dotarł
bezpiecznie do ganku.
Laura z niepokojem wyglądała przez okno. Miała nadzieję, że mignie jej postać Almanza, ale zobaczyła go
dopiero wówczas, gdy stanął w drzwiach.
Była to największa śnieżyca tej zimy. Wiatr nie ustał ani na chwilę przez trzy dni, jego przejmujący gwizd
brzmiał w uszach bez przerwy.
Za to w chatce było ciepło i przytulnie. Zwierzęta
62
również stały bezpieczne w oborze. Almanzo chodząc wzdłuż sań i wozu karmił je raz dziennie.
Na trzeci dzień, kiedy zabłysło jasne słońce i wiatr prawie ustał, oczom wszystkich ukazał się prawdziwy
zimowy pejzaż.
Wielu ludzi śnieżyca zaskoczyła na prerii, dwóch podróżników, całkiem niedaleko, straciło życie. A było to
tak. Dwie mile na południe od miasteczka dwóch mężczyzn zaczepiło pana Bowersa, który pracował w polu,
pytając o drogę do gospodarstwa pana Matthewsa, dawnego znajomego z Illinois. Pan Bowers wskazał im
drogę do chaty, wyraźnie zresztą widocznej w oddali. Podróżnicy ruszyli przed siebie, po chwili rozpętała się
burza i pan Bowers wrócił z pola do swego domu.
Kiedy śnieżyca się uspokoiła, pan Bowers idąc do miasteczka spotkał pana Matthewsa i spytał o przyjaciół z
Illinois. Pan Matthews bardzo się zdziwił, ponieważ nikt mu nie złożył wizyty, więc obaj udali się na
poszukiwania.
Przybyszów znaleziono w stogu siana stojącym samotnie na otwartej prerii z dala od drogi, którą mieli iść.
Można się było domyślić, że najpierw wyciągnęli ze stogu trochę siana i je podpalili. Potem najwyraźniej
zrezygnowali z pomysłu grzania się przy ogniu wśród szalejącej zamieci i wpełzli do otworu, który zrobili w
sianie. Tam jednak zamarzli.
Gdyby tylko poszli przed siebie, nie zatrzymując się, może „przeszliby" burzę. Gdyby byli choć trochę cieplej
ubrani, uchroniliby się przed mrozem. Ale mieli na sobie cienką odzież nadającą się do no-
63
szenia w czasie wiosennej pogody w Illinois, a nie na mrozie i śniegu na Zachodzie.
Wkrótce śnieg stopniał i nadeszła prawdziwa wiosna. Na niebie pojawiły się skowronki, ziemia okryła się
świeżą zielenią, a w powietrzu zapachniało
fiołkami.
Laura zakładała teraz Róży maleńki czepeczek, umieszczała ją w koszu na bieliznę i zabierała ze sobą do
warzywnika, gdzie razem z Almanzem robili
g

rządki.

Pewnego dnia uciekł stary Shep. Nie mógł się pogodzić z obecnością Róży, wciąż był o nią zazdrosny.
Wyruszył więc w świat i wszelki ślad po nim zaginął. Za to niedługo potem przybłąkał się ogromny, czarny
bernardyn i został w domu na miejsce Shepa. Znajda, odwrotnie, uznał, że jego obowiązkiem jest
pilnowanie Róży i zawsze tkwił przy niej, siedząc lub leżąc zwinięty w kłębek.
Piecyk do gotowania został przestawiony do starej części chaty, żeby w czasie upalnej pogody nie
nagrzewał pokoju. Laura z przyjemnością gotowała w letniej kuchni, zabierając ze sobą Różę i wielkiego,
czarnego psa, który bawił się z dzieckiem albo usypiał na podłodze.
Z małą Różą nie można było jeździć wierzchem. Ale Laura przestała tęsknić za konną jazdą, kiedy Almanzo
przymocował z przodu powozu drewnianą skrzynkę, w której można było posadzić dziecko.
Po obiedzie, uprzątnąwszy ze stołu, Laura zaprzęgała Barnuma do dwukółki i z Różą w skrzynce
64
jechała, dokąd miała ochotę. Czasami wybierała się do miasta, ale najczęściej jeździła w odwiedziny do
mamy i sióstr.
Z początku mama obawiając się wypadku, robiła Laurze wymówki, ale wkrótce dała za wygraną. Bar-num
był szybkim koniem, ale miał w sobie łagodność baranka, a dwukółka była lekka, bezpieczna. Laura umiała
doskonale powozić i nigdy nie czuła strachu przy Barnumie.
Almanzo nie miał nic przeciwko jej przejażdżkom, byle wróciła w porę do domu i zdążyła przygotować
kolację.
I znów minęło lato wypełnione pracą w domu i na zagrodzie, opieką nad Różą i przejażdżkami. Po raz drugi
nadeszła pora sianokosów.
Laura i Almanzo uwielbiali przebywać na zalanych słońcem łąkach. Czasami zostawiali uśpioną Różę w
cieniu kopki siana z wielkim, czarnym psem, a sami brali się razem do siana - Laura ze Skipem i Barnumem
na

kosiarce, a Manly na konnych grabiach z Fly і Тгіху.

Tego lata nie trzeba było gotować ludziom młócącym zboże. Młócką zajął się osadnik odnajmujący leśną
działkę.
Zbiór pszenicy nie był tak okazały, jak się spodziewali. Panowała susza i cena ziarna spadła do
pięćdziesięciu centów za buszel.

background image

Na szczęście wystarczyło na zapłacenie odsetek i mniejszych weksli za kosiarkę, konne grabie, ko-leśny
pług oraz pierwszej raty za żniwiarkę. Zostały do zapłacenia kwity dłużnicze za wóz, pięćset do-
65
larów za dom i os

iemset za gospodarstwo oddane w zastaw. Należało jeszcze zapłacić podatki, kupić

węgiel i przeżyć jakoś do przyszłych żniw.
Tego roku znów mieli siano na sprzedaż, a także dwa młode byczki. Były to dorodne dwulatki, za które
można było wziąć po dwanaście dolarów od sztuki.
A więc poradzili sobie tego roku całkiem nieźle, zważywszy, że urodzaj nie był najlepszy.
Minął dzień dwudziestego piątego sierpnia, minęły zima i lato drugiego roku ich wspólnego życia.


Rozdział trzeci
Rok trzeci
Zbliżały się jesienne chłody i Laura zaproponowała, żeby przenieść piecyk z letniej kuchni do dużego
pokoju. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Al-manzo tak długo zwleka, dopóki nie wrócił z miasteczka z nowym
piecykiem na czarny, twardy węgiel.
Był to piękny piecyk z polerowanego czarnego żeliwa, ozdobiony lśniącymi, niklowanymi ornamentami.
Almanzo wytłumaczył jej, że kupno nowego piecyka w rezultacie przyniesie oszczędności. Tak niewiele
węgla potrzeba, żeby go rozgrzać, więc choć cena antracytu wynosi dwanaście dolarów za tonę, a węgla
miększego tylko sześć, i tak się opłaci.
Powiedział, że piecyk będzie utrzymywał ciepło w dzień i w nocy i nie będą się przeziębiać, jak
67
przedtem przy starej kuchence, kiedy raz robiło się gorąco, a raz zimno. Niklowana wierzchnia płyta piecyka
d

awała się zdejmować i można było na nim przygotowywać wszystko z wyjątkiem pieczonych potraw. Ale

do pieczenia nadawał się piec w letniej kuchni.
Róża zaczęła już raczkować, więc trzeba było się starać, żeby w chacie było ciepło.
Laurze wydawało się, że nie stać ich na kupno tak pięknego, nowego piecyka, ale ostatecznie Al-manzo
podjął decyzję za nich oboje; naprawdę nie znosił zimna. Wydawało się, że nigdy nie może się dość ciepło
ubrać. W tajemnicy robiła mu na Gwiazdkę podkoszulek z długimi rękawami z miękkiej, cieniutkiej włóczki.
Trudno jednak było ukryć przed nim robótkę.
Włożył go, kiedy pojechali saniami z wizytą na świąteczny obiad do rodziców Laury.
Kiedy wyruszali w drogę, zrobiło się ciemno i zaczął padać śnieg. Na szczęście nie rozpętała się burza
śnieżna, ale śnieg sypał gęsto i wiał wiatr. Laura, ciepło ubrana, owinięta derkami trzymała w ramionach
Różę okutaną od stóp do głów. Obok siedział Almanzo ubrany w grube futro.
Smagani śniegiem i wiatrem posuwali się bardzo wolno w ciemnościach nocy. Wreszcie Almanzo zatrzymał
sanie.
-

Zboczyliśmy z drogi. Konie nie chcą iść pod wiatr - powiedział.

Wydostał się spod derek, zeskoczył z sań i zaczął uważnie szukać drogi. Śnieg jednak zdążył zasypać
68
wszelki ślad. Wreszcie dokopał się do koleiny, całkiem blisko od sań.
Szedł piechotą, pilnując śladów drogi, które pokazywały się tu i ówdzie i znów znikały. Wokół nich, na całej
otwartej prerii, śnieg sypał z nieba ogromnymi płatkami.
Ach, jaką odczuli ulgę, kiedy dotarli do domu rodziców Laury i stanęli przy niskim węglowym piecyku.
Almanzo stwierdził, że nowy podkoszulek wytrzymał próbę zimna.
Choć mrozy brały ostre, obyło się bez srogich burz i zima upłynęła w miłym nastroju. Z południowej części
stanu przybył kuzyn Laury, Peter, i najął się do pracy u Whiteheadów, sąsiadów mieszkających kilkanaście
mil na północ. W niedziele często przychodził z wizytą.
W dzień urodzin Almanza Laura zrobiła mężowi niespodziankę. Zaprosiła Petera i Whiteheadów na obiad,
który przyszykowała w letniej kuchni. Spotkanie się udało, dzień był ciepły jak na zimową porę, a obiad
wyśmienity. Mimo ładnej pogody Laura się przeziębiła, dostała wysokiej gorączki i musiała się położyć do
łóżka. Przyjechała mama i zabrała ze sobą Różę. Stan zdrowia Laury zamiast się poprawiać, pogarszał się
z dnia na dzień. Doktor oświadczył, że Laura wcale nie jest przeziębiona, tylko chora na dyfteryt. Na
szczęście Róża była bezpieczna u mamy, o ile się od Laury nie zaraziła. Kilkanaście dni przeżyli w
gorączkowym oczekiwaniu, póki doktor nie zawiadomił ich, że Róży nie grozi niebezpieczeństwo
zachorowania.
69
I wtedy właśnie choroba zaatakowała Almanza. Doktor przybył z rana, zbadał go, kazał mu położyć się do
łóżka i pod żadnym pozorem nie pozwolił wstawać. Obiecał przysłać kogoś z miasteczka do pomocy.
Wkrótce po wizycie lekarza zjawił się Royal, brat Almanza, który był kawalerem i uważał, że nikt lepiej od
niego nie nadaje się do opieki nad chorymi.

background image

Płynęły niespokojne, pełne strachu dni. Leżeli oboje w tym samym pokoju pod nieporadną opieką Royala.
Stan Laury był ciężki, Almanzo lżej przechodził chorobę.
W końcu wstali z łóżek i wzięli się do pracy. Doktor ostrzegł ich na odchodnym, że w żadnym wypadku nie
wolno im nadwerężać sił. Royal zmęczony i na wpół chory opuścił ich dom. Jeden dzień spędzili w letniej
kuchni opatuleni w ciepłe koce, czekając aż pokój zostanie wykadzony.
W kilka dni później przywieziono do domu Różę. Podczas ich choroby nauczyła się chodzić i bardzo, jak się
im wydawało, wydoroślała. Z jaką radością i ulgą patrzyli, jak biega drobnymi kroczkami po domu. Jak
cudownie było wracać do zdrowia. Laura była pewna, że najgorsze mają za sobą. Myliła się jednak.
Almanzo, lekceważąc ostrzeżenie lekarza, wziął się od razu do ciężkiej pracy. Pewnego chłodnego ranka,
wstając z łóżka, omal się nie przewrócił. Stracił czucie w nogach i dopiero po silnym masażu, nacieraniu,
mógł się poruszać podtrzymywany przez Laurę.
70
Razem obrządzili zwierzęta, a po śniadaniu Laura pomogła mu zaprząc konie do wozu i Almanzo pojechał
do doktora.
- Lekki atak

paraliżu - zawyrokował doktor. -Z przepracowania po dopiero co przebytej chorobie.

Zaczęła się walka o to, żeby Almanzo mógł chodzić. Bywały lepsze i gorsze dni, ale stopniowo następowało
polepszenie i w końcu, zachowując ostrożność, Almanzo wrócił do swych codziennych zajęć.
Niepostrzeżenie nadeszła wiosna. Choroby obojga pochłonęły sporo pieniędzy. Na przednówku, byli bez
grosza. Najemca wyprowadził się z leśnej działki, lecz Almanzo nie miał siły pracować i na farmie, i w lesie.
Nie mógł jednak zostawić drzew bez opieki, straciłby możliwość uzyskania prawa własności do zalesionego
terenu.
Trzeba było szukać jakiegoś wyjścia. I naraz, w tej trudnej sytuacji, znalazł się kupiec, który zdecydował się
wykupić z zastawu zadłużone na osiemset dolarów gospodarstwo i dopłacić jeszcze dwieście. Ziemia i dom
zostały więc sprzedane i wczesną wiosną Laura i Almanzo przeprowadzili się z powrotem na leśną działkę.
Domek był w złym stanie. Ale po wysprzątaniu, założeniu siatek przeciw muchom i pomalowaniu paru
miejsc wy

glądał świeżo i czysto jak niegdyś. Laura miała uczucie, że znowu jest w swoim domu, Almanzo

też poczuł się tu lepiej - nie musiał, jak przedtem, po drodze do obory pokonywać wzgórza. Teren działki był
zupełnie płaski.
71
Powoli ślady paraliżu znikały, lecz Almanzo wciąż jeszcze tracił równowagę, kiedy uderzył się w palec u nogi
lub nadepnął na coś twardego. Każdy kawałek drewna leżący na drodze musiał omijać. Palce u rąk miał
zbyt odrętwiałe, by zaprzęgać konie do wozu i wyprzęgać je, za to lejce mógł trzymać bez trudu.
Zaprzęganiem i wyprzęganiem zajmowała się więc Laura.
Najemca, który podnajął leśną działkę, zwrócił ją z zaoranymi polami, więc Almanzo musiał tylko zająć się
bronowaniem i sianiem. Pracował powoli, ale zdążył wszystko zrobić na czas.
Wkrót

ce potem spadły deszcze i owies oraz pszenica pięknie wzeszły. Modlili się o deszcz, ale najbardziej

bali się gradobicia.
W oborze stały trzy nieduże jałówki, dwa młode źrebaki uganiały się po łąkach razem z pięknie wyrośniętym
trzylatkiem, który został zakupiony ze szkolnych pieniędzy Laury. Niewielkie stadko kur dobrze się niosło.
Mimo wszystko dawali sobie jakoś radę.
Róża biegała po całym domu, bawiła się z kotkiem, a kiedy Laura zabierała ją do pracy, trzymała się jej
spódnicy.
A pracy tego lata miała Laura co niemiara -opieka nad Różą, gotowanie, pranie, sprzątanie i pomaganie w
gospodarstwie.
Robiła chętnie, co do niej należało, a tymczasem Almanzo odzyskiwał władzę w rękach i nogach.
Teraz całymi dniami zajmował się młodymi drze-
72
wkami. Zeszłoroczna susza osłabiła je i nie rozwijały się jak należy. Niektóre całkiem wyschły, więc zastąpił
je nowymi. Potem poprzycinał drzewkom gałęzie, okopał u korzeni i zaorał między nimi ziemię.
Pszenica i owies rosły doskonale.
-

W tym roku musi się udać - mówił Almanzo. - Jedne dobre zbiory i wyjdziemy na swoje. Jeszcze nigdy

pszenica nie zapowiadała się tak dobrze.
Konie nie miały zbyt wiele do roboty i tyły pasąc się na łąkach, uwiązane do postronków. Almanzo uważał,
że powinno sieje dobrze przegonić po prerii, ale Laura nie mogła zostawić Róży bez opieki ani zabrać jej ze
sobą.
Po kolacji, kiedy dziecko zasypiało, w domu zapadała cisza. Róża zmęczona zabawą spała głębokim snem,
więc Laura i Almanzo zakładali koniom siodła i jeździli po drodze biegnącej przed domem - pół mili na
południe, wokół podjazdu, a potem sprawdziwszy, czy Róża się nie obudziła, pół mili w kierunku północnym.
Potem znów zaglądali do dziecka i ponownie wyjeżdżali na drogę, aż wreszcie kucyki i jeźdźcy mieli dość

background image

jazdy. Тгіху і Fly uwielbiały te nocne przejażdżki przy księżycu. Czasem płoszyły się na widok cienia stogu
lub królika, który znienacka wyskakiwał na drogę.
Pewnej niedzieli przyjechał kuzyn Peter i powiedział, że pan Whitehead zamierza sprzedać owce, sto sztuk
czystej rasy Shropshire.
Jesienią miały się odbyć wybory prezydenckie; wyglądało na to, że zwyciężą demokraci. Pan Whitehead,
który był gorliwym republikaninem, twier-
73
dził, że demokraci zrujnują kraj. Uważał, że cła na towary zostaną zniesione i ceny na wełnę i owce
gwałtownie spadną. Według Petera Whitehead gotów w tej sytuacji oddać swe owce za bezcen. Peter sam
by je kupił, gdyby miał gdzie je trzymać.
-

Ale za jaką cenę chce je sprzedać? - dopytywał się Almanzo.

Peter miał pewność, że Whitehead sprzeda owce po dwa dolary za sztukę.
-

Pieniądze się zwrócą już na wiosnę, po sprzedaży wełny.

Pan Whitehead był winien Peterowi sto dolarów za robociznę, więc połowę pieniędzy już mieli. Laura
zaczęła się głośno zastanawiać.
-

Ziemi na wypas jest dość. Na południe od chaty leży szkolna działka z pastwiskami i łąkami, które

użytkować mógł każdy, kto się na czas zgłosił.
Po raz pierwszy Laura wyraziła uznanie dla prawa obowiązującego w Dakocie, które przyznawało każdej
szkole w danym okręgu dwie działki. A szczególnie cieszył ją fakt, że jedna z nich sąsiadowała z ich
gospodarstwem.
-

Jest miejsce na wypas, będzie siano dla owiec; można koło domu zbudować dobrą zagrodę, tylko skąd

wziąć brakujące sto dolarów? - zaniepokoiła się Laura.
Wtedy Almanzo przypomniał jej o źrebaku, kupionym za pieniądze zarobione w szkole, którego teraz można
by sprzedać za sto dolarów. Skoro pieniądze były Laury, sto owiec należałoby do niej; kto wie, czy by się jej
to nie opłaciło.
74
Decyzja została podjęta. Jeśli owce pójdą po dwa dolary za sztukę, Laura zapłaci połowę. Wypasem owiec
na szkolnej działce miał się zająć Peter. Postanowili kosić i zbierać siano do spółki, Almanzo zaproponował,
że da wóz i maszyny. Za' stodołą dobuduje się owczarnię, która będzie otwierała się na zagrodę ogrodzoną
kolc

zastym drutem. Kuzyn Peter zamieszka w ich chatce i w zamian za to będzie pomagał w gospodarstwie.

Kilka dni po sprzedaniu źrebaka Peter przywiózł owce i zapędził je do zagrody, która naprędce została dla
nich przygotowana. Było sto sztuk młodych owiec i sześć starych, które Whitehead oddał za darmo.
Odtąd każdego ranka Peter prowadził owce na pastwisko, pilnując, by nie pasły się tam, gdzie rosła trawa
przeznaczona na siano.
Deszcze spadały raz po raz, nawet wiatry nie wiały tak mocno jak zwykle. Pszenica i owies rosły doskonale.
Niewiele zostało czasu do żniw. Jeszcze odrobinę trzeba było poczekać. Byli prawie pewni, że tym razem
zbiory będą udane. Tylko okropnie się bali gradobicia, bez przerwy spoglądali z niepokojem na niebo.
Mijał dzień za dniem, ale nie przynosił gradu. Laura zaczęła znów wierzyć, że Bóg każdego obdziela
sprawiedliwie.
Kiedy łapała się na podobnych myślach, ogarniał ją śmiech, ale jednocześnie czuła nerwowe ściskanie w
gardle. Wiedziała, że nie powinna aż tak bardzo
75
się przejmować. Ale gdyby żniwa się udały i ziarno zostałoby sprzedane - można by spłacić długi, a
pieniądze przeznaczone na opłacenie procentów wykorzystać w inny sposób. O ile łatwiej żyłoby się
wówczas zimą.
W końcu ziarno dojrzało i znów Almanzo ocenił, że wydajność wyniesie czterdzieści buszli z akra. Ale
któregoś ranka zaczął wiać porywisty, gorący wiatr. W południe zrobił się jeszcze gorętszy i zaczął dąć z
większą siłą. Przez trzy dni wiał i wiał, aż wreszcie czwartego ranka przycichł, a kiedy zamarł zupełnie,
ok

azało się, że ziarno pszenicy jest wyschnięte, żółte i skurczone. Nie było co zbierać, ale Manly zaprzągł

Skipa i Barnuma do kosiarki i skosił spaloną wiatrem pszenicę oraz owies. Poskładał je jak siano bez
młócenia, przeznaczywszy na paszę i podściółkę dla zwierząt.
Zaraz po żniwach zaczęły się sianokosy. Trzeba było się spieszyć, żeby być przed innymi na szkolnej
działce. Laura wzięła Różę i poszły na łąki. Kosiła kosiarką, a Manly zagrabiał siano skoszone poprzedniego
dnia. Do owiec wynajęto chłopca z sąsiedztwa i Peter pomagał układać siano w kopy. Ustawili szereg
wielkich stogów wokół owczarni i z trzech stron owczej zagrody, zostawiając tylko południową część
ogrodzenia.
Nadszedł dwudziesty piąty sierpnia. Przeminął trzeci rok gospodarowania na farmie.
Rozdział czwarty
Ostatnia szansa

background image

Zaraz po sianokosach zaczęła się jesienna orka. Ale Barnum i Skip, nawet z pomocą dwóch kucyków, nie
dawały rady. Zresztą kucyki były małe i słabo ciągnęły, właściwie nadawały się tylko do jazdy wierzchem.
Fly szarpała i wierzgała dziko, gdy zaprzęgano ją do pługa.
Pewnego razu, gdy Laura pomagała mężowi zaprzęgać konie, straciła z oczu Różę, choć przez cały czas
starała się jej pilnować.
-

Gdzie Róża?! - krzyknęła puszczając uprząż. Wodziła przerażonym wzrokiem po podwórzu.

Wtedy mała rączka uniosła koński ogon, a spod ogona wychynęła dziecięca twarzyczka.
- Tutaj jestem -

pisnęła cieniutkim głosikiem.

Palce Almanza nie były już tak sztywne i niezgrabne, jak przedtem; sam bez trudu mógł zakładać rzemienie
i zapinać sprzączki.
77
Wieczorem konie wracały straszliwie strudzone. Laura ze smutkiem patrzyła na opuszczony łeb wesołego
zawsze Skipa i nieruchomo stojącego Bar-numa, który zawsze rwał się do biegu.
Almanzo powiedział, że będzie musiał kupić jeszcze jedną parę koni; zamierzał zaorać następnych
sześćdziesiąt akrów darni i w ten sposób uzyskać pod zasiew sto sześćdziesiąt akrów gruntu.
-

Minęły trzy lata. Uważasz, że osiągnęliśmy sukces? - zapytała Laura.

- Sam nie wiem -

odparł Almanzo. - Nie jest tak żle. Zbiory, co prawda, nigdy nie były wielkie, ale mimo to

mamy cztery krowy, kilka cielaków, cztery konie, źrebaki, maszyny, owce... Jedne dobre zbiory wystarczą i
wyjdziemy na swoje. Może w następnym roku będzie urodzaj, zresztą jesteśmy tu urządzeni i nie mamy
pieniędzy na to, żeby gdzie indziej zaczynać od nowa.
Argumenty Almanza brzmiały przekonująco. Nie mieli innego wyjścia. Czy byli „urządzeni" na farmie, Laura
nie miała wcale pewności - wciąż mieli długi - pięćset dolarów za dom, żniwiarka nie była spłacona, z trudem
przychodziło płacić odsetki. Gdyby choć raz los się do nich uśmiechnął, gdyby choć raz był urodzaj, na
pewno wyszliby na swoje.
Almanzo kupił dwa woły i zaczął je przyuczać do pracy w polu. Woły były ogromne - King miał czerwoną
sierść i ważył dwa tysiące funtów, Duke zaś miał białe łaty i ważył dwa i pół tysiąca funtów. Oba woły były
łagodne jak baranki. Wkrótce Laura bez obawy nauczyła się je zaprzęgać. Zwierzęta nie
78
kosztowały drogo - dwadzieścia pięć dolarów każde - a silne były jak buhaje. Skip i Barnum zajęły teraz
miejsce kucyków, więc wołom zaprzężonym z tyłu za nimi przypadał największy ciężar.
Orka szła łatwo; nim ziemię skuł mróz, darń została zaorana. Zresztą jesień była długa i ciepła, więc czasu
na orkę mieli dość.
Zimą, jak nigdy dotąd, nie nękały ich groźne zawieje, trochę śniegu jednak spadło i zimno było okropnie.
Ale w domu za szczelnie zamkniętymi drzwiami i oknami było ciepło i przytulnie. W rogu między frontowymi
drzwiami i oknem wychodzącym na wschód grzał piecyk na węgiel. Almanzo uszczelnił szpary między
deskami letniej kuchni, zostawiając tam stary piec do gotowania. Do dużego pokoju między drzwi frontowe a
drzwi spiżarni wrócił stół; pod zachodnią ścianą, tam gdzie przedtem stał stół, umieszczono łóżko Petera.
Na parapetach

stały blaszane doniczki z geranium, które kwitło grzane zimowym słońcem i ciepłem piecyka

na węgiel.
Ach, jak przyjemnie i pracowicie płynęły im dni. Laura nie miała ani chwili czasu, zajęta domem i dzieckiem.
Róża była żywą, ruchliwą dziewczynką wiecznie zajętą książkami z obrazkami, klockami i kotem. Kręciła się
po domu, wypełniając sobie czas drobnymi dziecięcymi sprawami.
Peter i Almanzo dużo czasu spędzali w oborze, doglądając zwierząt. Obora była długa; na jednym końcu
znajdowały się przegrody dla koni i źrebaków, wołów, krów i cieląt, a w przytulnym rogu znajdował
79
się kurnik. Do obory przylegała owczarnia, w której nie było przegród i owce mogły tam sobie hasać do woli.
Dużo się trzeba było napracować, żeby uprzątnąć oborę i napełnić wszystkie żłoby sianem albo ziarnem.
Konie musiały być regularnie szczotkowane, a wszystkie zwierzęta codziennie pojone.
Kiedy była ładna pogoda, Manly i Peter jechali po siano do stogów stojących na polach i karmili nim potem
bydło i konie. Część siana zostawiali w owczej zagrodzie, żeby owce też mogły się pożywić.
Zwykle kończyli zwózkę siana przed porą obrządzania zwierząt, ale pewnego popołudnia robota im się
przeciągnęła. Z powodu wysokich zasp zaprzęgli do sań woły, które sprawniej niż konie przedzierały się
prze

z głębokie zaspy, ale za to szły o wiele wolniej. Zapadł zmrok, a Manly i Petera wciąż jeszcze dzieliła

mila drogi od domu.
Zaczęło sypać. Nie była to burza śnieżna, ale śnieg padał gęsty i wiatr wiał stale w jednym kierunku. Żadne
niebezpieczeństwo im nie groziło, tyle że nie należało do przyjemności poganianie wołów zapadających się
w śnieg w kompletnych ciemnościach, pośród zadymki.
Nagle do ich uszu doszło wycie - najpierw jednego, potem drugiego, a w końcu kilkunastu wilków naraz. W
ostatnich czasach w

ilki przestały się pojawiać; niewiele ich zostało w kraju, i tylko z rzadka je widywano.

Rzucały się czasem na zabłąkane cielę albo atakowały stado owiec.

background image

- Wycie dochodzi od strony domu -

rzekł Al-

80
manzo. -

Wygląda na to, że kierują się w tamtą stronę. Mogą się dobrać do owiec.

- Nie przy Laurze -

odparł Peter.

Almanzo jednak wcale tym nie uspokojony, czym prędzej ruszył w drogę powrotną do domu.
Tymczasem Laura coraz bardziej się denerwowała. Kolacja była prawie gotowa, a Petera i Almanza ani
śladu.

ża zjadła kolację i poszła spać, tylko Nero -wielki czarny pies - nie mógł sobie miejsca znaleźć. Raz po

raz unosił łeb i cicho warczał.
Naraz do uszu Laury doszło głośne wycie - wilka! Po chwili powtórzyło się, a wkrótce potem rozległ się chór
wilczych głosów i znów zapadła cisza.
Laura poczuła, że serce jej zamiera ze strachu. Czyżby wilki dostały się do owczarni? Czekała nasłuchując,
lecz dochodził ją tylko świst wichru uderzającego śniegiem o szyby okienne. A jeśli to były głosy owiec?
Może powinna iść do owczarni i sprawdzić, co się tam dzieje. Spojrzała z wahaniem na Różę; dziecko
smacznie spało. Można ją zostawić samą, nic jej się przecież nie stanie. Laura włożyła płaszcz i kaptur,
zapaliła latarnię i razem z psem znikła w ciemnościach, wśród szalejącej zamieci.
Szybkim krokiem ruszyła do obory i otworzywszy drzwi sięgnęła po duże pięciozębne widły. Potem
zamknęła drzwi i poszła wzdłuż budynku, przyświecając sobie latarnią.
Pies biegł przed nią, węsząc w powietrzu. Najpierw obeszła owczą zagrodę; panował tam spokój,
81
za to w owczarni owce ruszały się niespokojnie. Nie zauważywszy śladu obecności wilków, już miała
zawrócić, gdy nagle znów rozległo się wycie. Dochodziło z daleka, od strony północnej. A więc wilki poszły
sobie, dzięki Bogu, choć Nero, nie wiedzieć czemu, wciąż głucho warczał. Laura dopiero w domu zdała
sobie sprawę, jak bardzo się bała. Ugięły się pod nią kolana i padła na krzesło półprzytomna ze strachu.
Dziecko spokojnie spało, a niedługi czas po jej powrocie zjawili się Peter i Almanzo.
-

Co byś zrobiła, gdybyś trafiła na wilki? - spytał Almanzo.

-

Przegnałabym je, a co! Po to przecież wzięłam widły - odparła Laura.

W grudniu Laurę znów ogarnęła znana jej już z przeszłości słabość. Miała uczucie, że w domu jest ciasno,
że dusi się z gorąca; nie wiedziała, co z sobą począć. Pozostałym domownikom ciepło jakoś nie
przeszkadzało.
Pewnego dnia, gdy czuła się wyjątkowo paskudnie, odwiedził ją sąsiad, kawaler mieszkający parę mil na
zachód. Zatrzymał powóz przed drzwiami i wniósł do środka na wpół wypełniony czymś worek. Potem
podniósł go i całą zawartość wyrzucił na podłogę. Byty to książki - powieści - w miękkich papierowych
okładkach. Laura krzyknęła z radości.
-

Pomyślałem, że się pani spodobają - powiedział. - Ale po co ten pośpiech! Niech sobie pani

82
czyta wolniutko -

powiedział i zniknął zamykając za sobą drzwi.

Nagle wrażenie ciasnoty znikło, ściany dusznej chaty się rozstąpiły i Laura zaczęła wędrować w
towarzystwie dzielnych rycerzy i szlachetnych, pięknych dam przez czarowne krainy pełne jezior, strumieni,
zamków i wież, odwiedzając pałacowe komnaty, wdzięczne altanki z powieści Waltera Scotta.
Już nawet zapach i smak potraw nie przyprawiał jej o mdłości. Teraz starała się prędko uporać z
gotowaniem, żeby jak najszybciej zabrać się do czytania.
Kiedy wreszcie przeczytała wszystko i musiała wrócić do rzeczywistości, czuła się o wiele lepiej.
Jakie nikłe było podobieństwo między czarowny-mi scenami powieści a życiem w domku na posępnej,
zasypanej śniegiem prerii! Laurze udało się jednak zachować nieco książkowej magii i przetrwać w całkiem
dobrym nastroju do końca zimy.
Wiosna przyszła w tym roku wcześniej niż zwykle. Pierwszego kwietnia było już ciepło i większość pól była
obsiana. Drugiego kwietnia ranek wstał ciepły, słoneczny i cichy. Peter zabrał jak zwykle owce na szkolne
pastwisko, a Manly poszedł w pole. Wciąż jeszcze miał trudności z zaprzęganiem, więc Laura mu pomogła,
a potem wróciła do domu i zabrała się do pracy.
Niedługo potem z północnego zachodu zaczął wiać wiatr; z początku słaby, ale wkrótce przybrał
83
na sile, a o dziewiątej rano kurz na polach podniósł się tak wielki, że Almanzo nie widział na ziemi śladów po
siewniku. Wrócił więc do domu. Laura pomogła mu wyprząc konie i woły i zaprowadzić je do obory.
Po powroc

ie nasłuchiwali wycia wciąż wzmagającego się wiatru i próbowali się domyślić, dlaczego Peter nie

przyprowadził owiec z pastwiska.
-

Nie mógł przecież zajść daleko - zastanawiał się Almanzo. - Dawno powinien być z powrotem.

Nad prerią unosiły się tumany kurzu, z okien nic nie było widać, więc Almanzo poszedł po Petera i owce,
podejrzewając, że trzeba im przyjść z pomocą.

background image

Spotkał Petera dosłownie w odległości czterystu jardów, czyli ćwierć mili od obory. Szedł pieszo obok swego
kucyka, trzymając na rękach trzy jagniątka. Razem z psem starał się zaganiać stado owiec w kierunku
zagrody. Owce padały pod naporem wiatru. Nie były jeszcze ostrzyżone, sierść miały długą i ciężką. Biedne
zwierzęta niosły na swych niewielkich grzbietach masę puszystego runa, które łapało wiatr jak żagiel, jeśli
tylko któraś z owiec ustawiła się w odpowiednim kierunku. Wicher ją porywał, przewracał i toczył po ziemi, a
zwierzę koziołkowało pięć albo sześć razy, nim udało się mu zatrzymać. Moc wichru była tak wielka, że
owca nie umiała sama wstać, dopiero Peter stawiał ją na nogi i obracał we właściwym kierunku, tak by
mogła iść pod wiatr. Ledwo się trzymał na nogach ze zmęczenia, więc pomoc Almanza okazała się
niezbędna.
84
Ponad godzinę zajęło im przejście czterystu jardów i zagonienie stada do zagrody. Potem usiedli wszyscy w
chacie i słuchali wycia wiatru. Świst brzmiał nieprzerwanie, oczy i gardła drażnił kurz, który dostawał się do
pokoju, choć drzwi i okna były szczelnie zamknięte.
Tuż przed dwunastą w południe rozległo się pukanie do drzwi. Almanzo otworzył i ujrzał stojącego w progu
mężczyznę.
-

Zatrzymałem się, żeby wam powiedzieć, że koła się wam kręcą - rzekł i machnąwszy ręką w kierunku

obory, ruszył biegiem do swego wozu i odjechał drogą. Twarz miał czarną od pyłu; zniknął, nim zdali sobie
sprawę, że był to człowiek, który odkupił od nich gospodarstwo.
-

Koła się wam kręcą! - zawołała Laura i zaczęła się histerycznie śmiać. - O co mu chodziło?

Ale kiedy podeszli do okna i popatrzyli w kierunku obory, pojęli, co miał na myśli przejezdny.
Wiatr obrócił do góry nogami stojący na podwórzu drabiniasty wóz i wszystkie jego koła kręciły się niby
wiatraki.
Na obiad przekąsili coś na zimno; nikt nie miał apetytu i bali się rozpalać ogień przy takim wichrze.
Około pierwszej Laura poczuła zapach dymu. Na prerii wybuchł samoistny pożar, choć przez kłęby pyłu nie
można było dostrzec dymu.
Wiatr i pożar zwykle idą w parze. Wicher roznosi ogień, podpala trawę. Płomień wędruje szybko; nim trawa
się wypali, pędzi dalej. Pewnego razu Almanzo i Peter ścigali się z ogniem, od którego mógł się
85
zająć ogromny stóg siana. Dopadli stogu na koniach dokładnie w chwili, gdy pełgający płomień zapalał siano
z jednej strony. Zaczęli gasić ogień mokrymi workami, rozrzucając jednocześnie wokół stogu płonące wiązki,
żeby w ten sposób wypalić ziemię dookoła. Ściana głównego pożaru, która wkrótce tu dotarła, ominęła ich.
Konie zaś stały, opierając łby o siano i w ten sposób udawało się im oddychać.
Około drugiej siła wiatru osiągnęła największe natężenie, potem zaczęła słabnąć, najpierw powoli, ledwo
zauważalnie, a gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, wicher ucichł zupełnie.
Dziecko usnęło zmęczone z twarzyczką pokrytą kurzem i strużkami potu. Laura przewracała się ze
zmęczenia, Almanzo i Peter ciężkim krokiem powlekli się do obory, by sprawdzić, czy zwierzętom nic się nie
stało.
Później się okazało, że wiejący sześćdziesiąt pięć mil na godzinę wiatr wzniecił na prerii straszliwy pożar.
Ogień nie cofał się przed rowami przeciwpożarowymi, ruchome języki niosły się na wietrze wyprzedzając
daleko granicę pożaru. Niektóre miejsca ogień przeskakiwał i pędził dalej; wolno palące się wiązki trawy
wiatr gasił jak płomienie świec, i w ten sposób całe połacie nie zostały wypalone.
Ogień strawił wiele zagród i zwierząt domowych. W pewnym gospodarstwie, na świeżo zaoranym polu, sto
jardów od łąki stał nowy wóz pełen pszenicznego ziarna. Kiedy zerwał się wiatr, właściciel zostawił wóz na
polu i poszedł do domu. Gdy wrócił,
86
śladu nie było po wozie i ładunku, zostały tylko żelazne obręcze.
Żadna siła nie mogła powstrzymać szalejącego na prerii ognia i wichru. Pożar przewalił się przez całą
okolicę na odcinku stu mil, dotarł do rzeki i dopiero tam się zatrzymał.
Nie było innego wyjścia niż raz jeszcze zasiać owies i pszenicę. Wiatr wywiał wcześniej zasiane ziarno, a
ogień je strawił.
Almanzo kupił w miejskim elewatorze nową porcję ziarna i ponownie obsiał pola.
Następnie zabrali się do strzyżenia owiec. Ku radości wszystkich, wełna sprzedawała się doskonale,
dwadzieścia pięć centów za funt, a z każdej owcy uzyskiwano około dziesięciu funtów runa. Tak więc każda
owca zwróciła poniesione na nią koszty, i to z nawiązką. Pod koniec maja zaczęły przychodzić na świat
jagnięta, nieraz po dwa w miocie, więc stado się więcej niż podwoiło. Kiedy owce rodziły, wszyscy byli zajęci
nocą i dniem - owiec i jagniąt trzeba było bez przerwy doglądać. Wśród setki owiec tylko pięć nie mogło, czy
nie potrafiło zadbać o swoje potomstwo. Pięć malutkich owieczek zabrano więc do chaty, ogrzano i
nakarmiono mlekiem z butelki.
Róża teraz najchętniej przebywała na podwórzu, więc Laura stale wyglądała przez okno, wodząc wzrokiem
za różowym kapturkiem, który, niby skacząca piłeczka, pojawiał się to tu, to tam wśród wysokiej trawy.

background image

Pewnego ra

zu w ostatniej chwili zdążyła wyciągnąć Różę z balii stojącej pod pompą. Woda lała się

87
jej na głowę i wyciągnięte rączki dziecka, a Róża beztrosko wołała:
-

Jestem czysta, mogę już iść do łóżeczka! Innym razem po kąpieli, uczesana i ubrana

w świeżą nocną koszulkę, dziewczynka uciekła do obory. Laura słysząc jej śmiech, wybiegła na dwór i
zobaczyła, że dziecko rzuca się na piaszczystą ścieżkę i zaczyna się tarzać z uniesionymi w górę rączkami i
nóżkami.
- Jestem konikiem! -

wołała uradowana Róża. - Ach, jestem konikiem!

Laura na jej widok nie mogła powstrzymać się od śmiechu, mimo że czyste ubranko, włosy, ręce i buzia
pokryły się brudem i piachem.
Innego dnia znowu się zdarzyło, że Laura straciła Różę z oczu. Z bijącym sercem pobiegła do obory.
Ba

rnum leżał w swojej przegrodzie, Róża zaś, przytulona do niego, kopała go piętami po brzuchu.

Koń uniósł ostrożnie łeb i spojrzał na Laurę. Głowę by dała, że mrugnął do niej porozumiewawczo.
Od tej pory starała się bardziej na Różę uważać, ale trudno było utrzymać dziecko w domu, gdy na dworze
świeciło cudowne wiosenne słońce. Trzeba więc było jednocześnie zajmować się pracą i bez przerwy
zerkać na dwór, to przez uchylone drzwi, to przez okno.
Pewnego razu omal nie doszło do wypadku. Dziewczynka powędrowała nieco dalej niż zwykle i właśnie
wracała mijając oborę, gdy zza rogu wyskoczyła Kelpie - najmłodszy źrebak Тгіху, а za nią
88
w pogoni drugi, nieco starszy. Kelpie nie mogła już ani się zatrzymać, ani zawrócić, sprężyła się więc do
skoku i pożeglowała nad główką dziecka. Drugi źrebak, chcąc udowodnić, że nie jest gorszy, skoczył za nią.
Laura porwała Różę na ręce i zaniosła ją do domu. Dziecko nic a nic się nie przestraszyło, za to Laurze aż
mdło się zrobiło ze strachu. Pojęcia nie miała, jak dalej ma dawać sobie radę z pracą i pilnowaniem dziecka
bez niczyjej pomocy. Nagle poczuła, że nienawidzi życia na wsi, że nie może patrzeć na bydło, konie,
jagnięta, od których bił okropny zapach, że nie ma siły gotować i zmywać.
Ach, jaki wstręt czuła do życia na farmie, a najbardziej nienawidziła długów, które trzeba było spłacić, bez
względu na to, czy się jej podobała praca na wsi, czy nie.
Ale dziecko, któremu przecież nic się nie stało, zażądało butelki, żeby nakarmić jedno z jagniąt.
Laurze przypomniało się coś, co niedawno przeczytała: „Koło się kręci i kręci i mucha, która jest na górze,
zaraz się znajdzie pod spodem". Mało ją obchodziła mucha siedząca na górze, ale wszystko by dała, żeby
musze na dole udało się uciec spod obracającego się koła albo wspiąć choć trochę. Niech sobie Almanzo
mówi, co chce, farmerom wcale się nie powodzi lepiej niż ludziom z miasta. Wystarczy niepogoda,
nieurodzaj i zostają z pustymi rękami. Nikogo to jednak nie obchodzi - podatki, odsetki muszą zostać
spłacone; kupcy w mieście bogacą się na farmerach bez względu na pogodę. Zaraz po straszliwej wichurze,
która rozpętała się w kwietniu,
89
Almanzo musiał wziąć pożyczkę z banku na ponowny zakup ziarna. Co miesiąc będzie płacił trzy procent od
pożyczonej sumy. Pójdą na to wszystkie pieniądze zarobione na owczej wełnie. A przecież trzeba za coś
żyć do następnych żniw. W głowie się jej kręciło, kiedy zaczynała myśleć o tym wszystkim.
Ale czy na pewno wystarczy pieniędzy? Na wełnie zarobili sto dwadzieścia pięć dolarów. Ile wynosiła ta
pożyczka? Jeden buszel ziarna kosztował jednego dolara. Na każdy akr pszenicy potrzebny był buszel
ziarna -

czyli na sto akrów poszło ziarna za sto dolarów. Na akr owsa wypadały dwa buszle - razem sto

dwadzieścia buszli na całe pole, po czterdzieści dwa centy za buszel. Pięćdziesiąt dolarów i czterdzieści
centów za owies plus sto dolarów za pszenicę to razem sto pięćdziesiąt dolarów i czterdzieści centów.
Ceny sprzedaży i kupna ziarna tak bardzo różniły się między sobą! Almanzo wytłumaczył jej, że do ceny
sprze

daży wlicza się koszty transportu i składu. Ale nawet biorąc to pod uwagę, cena nie wydawała się

uczciwa.
Tak czy owak pożyczka będzie musiała być spłacona. Wtedy, być może, trzeba będzie w sklepie wziąć
kredyt na dwa procent miesięcznie. Dobrze, że chociaż od kupca można było dostać książeczkę z
dwudziestopięciocentowymi kuponami wartą dwadzieścia pięć albo pięćdziesiąt dolarów. Taka pożyczka
była korzystniejsza niż w banku. Nigdy jeszcze nie kupowali w sklepie na kredyt i miała nadzieję, że życie
ich do tego nie zmusi. Nie wiadomo dla-
90
czego, bardziej wstydziła się pożyczać od właściciela sklepu niż w banku. Ale z powodu wstydu szkoda
tracić cały procent. Ach, po co myśleć o tym wszystkim! Niech Almanzo się martwi, niech sam o wszystkim
decyduje; zreszt

ą nie wygląda, by się zbytnio przejmował.

Kiedy po wiośnie nastało lato, deszcze przestały padać i w niedługim czasie zbożom zaczęło brakować
wody. Każdego ranka Almanzo z niepokojem wyglądał deszczu, a nie widząc ani jednej chmurki, wracał do
swojej roboty.

background image

Potem zaczęły dąć gorące, południowe wiatry. Wiały codziennie; czuło się na twarzy ich palące podmuchy,
jakby żar buchał z rozgrzanego pieca. Po tygodniu ustały, zostawiając spalone, martwe łany zbóż.
Drzewa na dziesięciu akrach też straszliwie ucierpiały od gorąca. Nie było pieniędzy na posadzenie nowych,
a bez lasu groziła utrata praw do leśnej działki, chyba że nabyliby ją od rządu w drodze pierwokupu, po
dolar dwadzieścia pięć za akr. Warunkiem było sześciomiesięczne zasiedzenie, co faktycznie miało miejsce.
Jedynym problemem było zdobycie dwustu dolarów w gotówce w ciągu pół roku. Innego wyjścia nie mieli.
Jeśli Almanzo nie nabędzie praw do ziemi, rząd na nowo stanie się jej właścicielem i przekaże ją w ręce
innego osadnika.
Postanowili więc nabyć ziemię w drodze pierwokupu. Miało to swoją dobrą stronę - nie trzeba było
91
pielęgnować lasu. Drzewa, które ocalały, Almanzo zabezpieczył mieszaniną słomy i nawozu, aby w ten
sposób uchronić ziemię przy korzeniach przed utratą wilgoci. Topola za oknem spiżarni rosła od strony
północnej, nie była więc wystawiona na pełne działanie wiatru i słońca i przeżyła. Kiedy Laura stała przy
kuchennym blacie pod oknem i szykowała jedzenie albo zmywała, lubiła patrzeć na jej zielone gałązki, które
poruszały się na wietrze.
Po huraganie susza trwała nadal i choć często na niebie gromadziły się czarne chmury, to wciąż nie spadła
ani kropla deszczu.
Pewnego upalnego popołudnia Almanzo udał się do miasteczka, a Peter poszedł paść owce. Laura
skończyła prace domowe i wyszła z Różą na dwór. Dziewczynka usadowiła się w cieniu topoli i zaczęła się
bawić dziecinnymi talerzykami, Laura zaś stała bezczynnie i wpatrywała się w niebo, z przyzwyczajenia
raczej niż ze strachu; dawno już bowiem przestała się obawiać letnich burz.
Od rana

wiał silny, południowy wiatr, ale teraz ucichł i od północy poczęły się gromadzić burzowe chmury.

Na horyzoncie piętrzyła się czarna ściana, a przed nią toczyły się czarne obłoki. Nagle południowy wiatr
zerwał się znowu i z ciemnej zasłony wyłoniła się chmura w kształcie Leja, ostrym końcem zwrócona ku
ziemi. Niebo nabrało zielonkawej barwy. Laura chwyciła dziecko w ramiona i pobiegła do chaty. Szybko
pozamykała wszystkie okna i drzwi, i poszła do spiżarni, żeby przez okno popatrzeć na niebo.
92
Kiedy czube

k leja dotknął ziemi, w powietrze wzniósł się tuman pyłu. Ze świeżo zaoranej ziemi w

okamgnieniu zniknęły skiby darni. Stary stóg siana zawirował w powietrzu i przepadł. Teraz chmura szła w
kierunku domu. Laura otworzyła klapę w podłodze spiżarni i szybko wraz z Różą uciekła do piwnicy,
zamykając za sobą wejście. Trzymając dziecko w objęciach skryła się w najciemniejszym kącie, nasłuchując
z napięciem huku wichru, pewna, że zaraz, za chwilę huragan uniesie chatę w powietrze i porwie ją ze sobą.
Nic podobneg

o się nie stało, a po kilku minutach, które wydały się jej wiecznością, usłyszała głos Al-manza i

wyszła z Różą z piwnicy.
Almanzo stał na podwórzu obok wozu i patrzył na cyklon, który oddalał się na północny wschód, ćwierć mili
od miejsca, w którym się znajdowali. Pędził porywając chaty i stogi, lecz na spragnioną wilgoci ziemię nie
spadła ani kropla deszczu. Już w miasteczku zobaczył chmury i co koń wyskoczy pędził do domu, żeby
Róża i Laura nie były same.
Cyklony się skończyły, ale upały trwały nadal. Piątego sierpnia nie można było wytrzymać z gorąca.
Po południu Peter pojechał po mamę Laury, a potem raz jeszcze konno po doktora. Dziecko jednak przyszło
na świat przed przybyciem lekarza.
Laura była dumna, że urodziła syna, ale wciąż tęskniła za Różą. Dziewczynkę trzymano z dala od matki,
zajmowała się nią niedbale obca piastunka. Laura musiała się domagać, żeby dziewczyna, która
93
sama wyglądała jak dziecko, przyprowadziła do niej Różę.
Przynajmniej mogła się teraz oddać wypoczynkowi. Leżała i przysłuchiwała się dźwiękom dochodzącym z
innych części domostwa, domyślając się, co się w domu dzieje.
Pewnego ranka zajrzał do niej Peter, żeby jej powiedzieć dzień dobry. Wetknął sobie za wstążkę do
kapelusza długie ptasie pióra, a jego dobroduszna, okrągła twarz wyglądała tak komicznie, że Laura nie
mogła się powstrzymać od śmiechu.
Potem doszło do jej uszu, jak kuzyn przemawia do kucyka, woła psa. Zabierał owce na pastwisko i
podśpiewywał sobie:
O moi mili, Gdybyście znali Moją pieszczoszkę. Ach, jaka ładna, Takie słodkie ma imię. Leć piosnko i
śpiewaj O mojej ślicznej Jenny Jeruska Jane.
Petera i owiec nie było aż do wieczora.
Następnie rozległ się głosik Róży, która bawiła się z jagniątkami. Trzy wyrosły już i chodziły na pastwisko z
dorosłymi owcami, zostały dwa mniejsze, które wciąż trzymały się obejścia; były karmione butelką i bawiły
się z Różą. Często bodły ją swymi małymi różkami, ale tylko dla zabawy. Zaraz potem Laura usłyszała ostry
głos młodej piastunki, która
94

background image

nie chciała dać Róży chleba z masłem. Tak ją to zdenerwowało, że wezwała dziewczynę i skarciła ją za to.
Czuła, że musi jak najszybciej odzyskać siły. Nie mogła znieść, że jej dziecko jest źle traktowane przez
wynajętą piastunkę, której na dodatek trzeba płacić pięć dolarów tygodniowo. Tak, trzeba z tym skończyć
jak najprędzej, zwłaszcza że zbliżał się termin spłaty długów.
Trzy tygodnie później, gdy Laura wstała i wzięła się z powrotem do pracy, dziecko dostało ataku duszności i
umarło, nim doktor zdążył przyjechać z pomocą.
Dni, które potem na

stąpiły, płynęły jak w gorączce. Laura nie czuła nic, pragnęła jedynie spać i nie myśleć o

niczym.
Robota jednak nie dawała na siebie czekać. Zaczęły się sianokosy i trzeba było gotować dla Al-manza,
Petera i pastucha do bydła, zajmować się Różą i wykonywać tysiące drobnych domowych czynności.
Trawy nie było zbyt wiele do koszenia, łąki wyschły, nawet dzikie trawy na prerii też pożółkły od upału.
Owiec, bydła, koni nie ubyło, a przybyło.
Tydzień później Almanzo i Peter sprzątali siano na łąkach oddalonych o dwie miłe od domu. Laura rozpaliła
w piecu starym, twardym sianem z mokradeł. Almanzo przyniósł całą naręcz i zrzucił obok pieca.
Zapaliwszy ogień, Laura postawiła na piecu czajnik i poszła do pokoju, zamykając za sobą drzwi.
95
Kiedy wró

ciła po paru minutach, cała kuchnia stała w płomieniach - płonął sufit, paliły się wiązki siana,

podłoga i ściany.
Jak zwykle wiał silny wiatr z południa i gdy przybyli z pomocą sąsiedzi, cały dom płonął jasnym ogniem.
Almanzo i Peter zobaczyli z daleka płomienie i w największym pośpiechu wrócili z wozem pełnym siana.
Laura wylała jedno wiadro wody na płonący stóg, ale czując, że brak jej sił do dalszej walki, pobiegła do
sypialni, chwyciła pudełko z dokumentami i trzymając Różę za rękę, wybiegła znów na podwórze. Tam
padła bez sił na trawę przy półkolistym podjeździe. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła głośno szlochać,
powtarzając w kółko: - Boże, co Almanzo powie, co on mi powie...
Almanzo znalazł je obie w chwili, gdy walił się na ziemię dach płonącej chaty.
Zbiegli się ludzie, próbowali coś zaradzić, ale ogień był tak gwałtowny, że nikt nie miał odwagi wejść do
środka przez drzwi.
Dopiero jeden z osadników, pan Sheldon, dostał się do wnętrza domu przez okno spiżarni i zdołał wyrzucić
część naczyń, a także starannie opakowane srebrne sztućce.
Prócz paru roboczych ubrań, skrzyneczki na dokumenty, trzech talerzy ze świątecznego serwisu oraz
owalnego półmiska z napisem: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj Panie", nic więcej nie dało
się uratować z pożaru. Nie opodal pogorzeliska
96
stało czarne, nagie drzewo topoli, osmolone ogniem i pozbawione życia.
Po pożarze Laura wraz z Różą przeniosła się na kilka dni do rodziców. Miała poparzoną głowę i kłopoty ze
wzrokiem. Doktor orzekł, że od gorąca ucierpiał jej system nerwowy, i zalecił wypoczynek. Pod koniec
tygodnia przyjechał Almanzo i przenieśli się do pana Sheldona i jego brata, którzy potrzebowali gospodyni
do prowadzenia domu.
Laura teraz zajmowała się dzieckiem i gospodarstwem i nie miała nawet czasu na rozpamiętywanie tego, co
się stało. Tymczasem Almanzo i Peter budowali w pobliżu pogorzeliska nowy dom - długi budynek, złożony
z trzech ciągnących się rzędem pokoi. Ściany chaty zostały zbudowane z jednej szczelnej warstwy desek i
obite z zewnątrz smołowanym papierem. We wnętrzu nowego domku było przytulnie i ciepło.
Z nastaniem pierwszych chłodnych dni września budowa została ukończona. Dwudziesty piąty sierpnia
minął przez nikogo nie zauważony, i tak oto się skończył czwarty rok, rok ostatniej szansy.
-

Uważasz, że odnieśliśmy sukces? - spytała Laura swego męża.

-

Zależy, jak się na to patrzy - odparł Almanzo. Wiele nieszczęść na nich spadło, to prawda, ale

każdemu mogą się one przytrafić, nie tylko farmerowi. Tyle przeszło suchych lat, że istniała szansa, iż
następny, piąty rok będzie urodzajny.
Za to hodowla zwierząt się udała. Stado się powiększyło; dwa najstarsze źrebaki nadawały się już
97
na sprzedaż i nawet znalazł się na nie kupiec -nowo przybyły osadnik ze wschodu. Rosły następne,
dojrzewały też byczki, które można było sprzedawać po dwanaście, trzynaście dolarów od sztuki.
Prócz tego podwoiła się hodowla owiec. Sześć młodych owieczek i kilka starych również było do
sprzedania.
Nowy dom zbudowano za tanie pieniądze; zostało trochę grosza i można było znowu pomyśleć o
wykupieniu leśnej działki.
-

Wszystko będzie dobrze - zapewniał Laurę Al-manzo. - Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy, zobaczysz.

Laura popatrzyła za nim, jak szedł w kierunku obory. „Prawda - myślała - Bóg sprawiedliwie dzieli. Bogatym
daje lód w lecie, a i nam biednym wkrótce przyniesie lodu pod dostatkiem".

background image

Zbliżała się zima i tuż obok ruin starego, pięknego domku zaczynali od zera nowe życie. Ich dobytek nie
mógł pokryć długów. Potrzebowali przynajmniej dwustu dolarów, żeby wykupić ziemię. Mimo wszystko
Almanzo nie tracił nadziei.
Wiedzieli, że czeka ich ciężka walka, ale, o dziwo, Laura czuła, że wzbiera w niej chęć podjęcia tego
trudnego zadania.
Był to nieuleczalny optymizm towarzyszący pracy wszystkich rolników, którzy każdej wiosny rzucali w ziemię
ziarno, wierząc na przekór wszystkiemu w pomyślną przyszłość. Optymizm ten wynikał z wiary, którą dzieliła
ze swymi pionierskimi przodkami, każącej im przed laty „śmiało kroczyć wciąż
98
naprzód i naprzód" po nowe ziemie. Teraz

nie szło, rzecz jasna, o zdobywanie nowych lądów, ale o

pomyślne przetrwanie nadchodzących lat.
Laura będąc córką pioniera, mogła bez trudu zrozumieć miłość Almanza do ziemi. Nagle przypomniały się
jej słowa mamy: „Nic nas nie zmoże. Miłość do ziemi weszła w krew naszą i z nią w żyłach płynie".
Twarz jej rozjaśnił uśmiech. Usłyszała głos Almanza, który wracając z obory, śpiewał na cały głos:
Do Australii po złoto wcale nie jedziemy, Nasza farma i praca naszych rąk To najpiękniejsza kopalnia na
ziemi...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 03 Nad śliwkowym strumieniem
Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 07 Miasteczko na prerii
Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 05 Mały farmer
Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 02 Domek na prerii
La bieg na` m 02 09 13 (2)
plan na maj 09 r dla 3, 4 latków
wejsciowki na onko 09 2010
43 Dom na prerii
Tematy na egzamin2010 09 15, Pytania na egzamin, Pytania na egzamin
Tematy na egzamin2012 09 04, Pytania na egzamin, Pytania na egzamin
SCEN NA KWIECIEŃ 09 R ?ły miesiąc
Kot na Rozdrożu, Kot Na Rozdrożu 09, Ohayo-o
A Prawo energetyczne do BIP wersja na 25 09 2012 id 49516
La bieg na` m 02 09 13
Pasowanie na Przedszkolaka to pierwsza tak ważna uroczystość przedszkolna dla naszych pociech
Praca na zaliczenie etap pierws Nieznany
materiał na uczania klasa pierwsza LO (2)
Rady na zmęczone nogi, PIERWSZA POMOC, medycyna

więcej podobnych podstron