16
16
16
16
JANE, WIDZĄC, śE PACJENT WPATRUJE SIĘ W NIĄ ROZBAWIONY, dokładnie
się obejrzała. Czyżby coś z nią było nie tak?
– O co chodzi? – mruknęła.
Tak naprawdę nie chciała o to zapytać. Tacy twardziele jak on przeważnie nie znoszą
płaczliwych kobiet, ale przyjmując, że to był zwykły przypadek, musiał jakoś to załagodzić.
Każdy na jej miejscu zareagowałby podobnie.
Nie wytknął jej, że jest beksą, zamiast tego wziął z tacy talerz z kurczakiem i ze
spokojem zabrał się do jedzenia.
Wróciła na swoje krzesło. On i cała ta sytuacja... budziła w niej obrzydzenie. Straciła
brzytwę, musiała więc wykombinować inny sposób obrony. A biorąc pod uwagę fakt, że z
natury była dość zadziorna, postanowiła zrezygnować z oczekiwania na nie wiadomo co.
Gdyby mieli zamiar ją zabić, już by to zrobili. Teraz trzeba było znaleźć jakieś rozwiązanie.
Modliła się, aby szybko nadeszło. I nie zakończyło się jej pogrzebem.
Patrzyła na ręce pacjenta i musiała przyznać, że wprawiały ją w zachwyt.
OK, teraz czuła wstręt również do siebie. Do diabła, przecież usiłował ją schwytać i
zedrzeć z niej kitel, jakby nie była niczym więcej niż zwykłą lalką. A to, że po chwili ją
wypuścił, wcale nie czyniło go bohaterem.
Cisza wydłużała się. Słychać było jedynie stukot sztućców, a to przypominało jej te
okropne obiady z rodzicami, podczas których nikt się nie odzywał.
Boże, tamte posiłki w dusznej jadalni były prawdziwą katorgą. Ojciec siedział u szczytu
stołu niczym król z odrazą obserwujący innych jedzących. Doktor William Rosdale
Whitcomb uważał, że należy solić jedynie mięso, nigdy warzywa i twardo trzymając się tej
zasady, żądał, aby przestrzegali jej pozostali domownicy. Teoretycznie. Szczególnie Jane
często okazywała brak posłuszeństwa.
Potrząsnęła głową. W miarę upływu czasu przestała nim gardzić, gdyż negatywne emocje
opadły. Poza tym miała teraz inny powód do zmartwienia.
– Zapytaj mnie – powiedział nagłe pacjent.
– O co?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Zapytaj mnie o coś, co chcesz wiedzieć. – Chwycił adamaszkową serwetkę i wytarł
nią najpierw usta, a następnie podbródek. – Moje zadanie będzie trudniejsze, ale
przynajmniej nie będziemy tak siedzieć i wsłuchiwać się tylko w brzęk sztućców.
– A jakie jest to twoje zadanie? – Oby to nie był zakup solidnych toreb, w które włożą
potem jej poćwiartowane ciało.
– Nie interesujesz się tym, kim jestem?
– Powiedz, czy mnie stąd wypuścisz, a wtedy zadam ci całą masę pytań na temat
twojej rasy. Dopiero wtedy. Jestem nieco zdenerwowana, gdyż ciągle nie wiem, jak te
wspaniałe, krótkie wakacje, do jasnej cholery, zakończą się dla mnie.
– Przecież dałem ci słowo.
– Tak, tak. Ale i rzuciłeś się na mnie. A jeśli powiesz, że to było dla mojego własnego
dobra, uznam, że nie mam szans na wydostanie się stąd. – Jane popatrzyła na swoje
ostre paznokcie i wbiła je w skórę nadgarstka. Potem znów spojrzała na pacjenta.
– Więc jeśli chodzi o to twoje „zadanie”... Czy potrzebujesz do jego wykonania szufli?
Utkwił wzrok w talerzu, potem zanurzył widelec w ryżu, a srebrne ząbki błysnęły między
ziarenkami.
– Moje zadanie... jakby to powiedzieć... to mieć pewność, że niczego nie będziesz
pamiętać.
– Już drugi raz to usłyszałam i będę szczera – uważam to za bzdurę. Mimo że trudno
mi sobie wyobrazić, w jaki sposób kilku facetów wyniosło mnie ze szpitala i uczyniło
twoją osobistą lekarką. Jak ty to sobie wyobrażasz, że tak po prostu zapomnę o tym
wszystkim?
Spuścił wzrok.
– Mam zamiar odebrać ci te wspomnienia. Wymazać całą sprawę, wyczyścić pamięć.
To będzie tak, jakbym nigdy nie istniał, a ty nigdy tu się nie znalazłaś.
Wymownie wzniosła oczy.
– Hmmm...
Nagle rozbolała ją głowa. Przytknęła dłonie do skroni, a gdy je opuściła, przyjrzała się
pacjentowi ze zmarszczonym czołem. Co, do licha? Jadł, ale nie z tacy, która tu przedtem
stała. Kto przyniósł nowy posiłek?
– Mój kumpel w czapeczce Soxów – powiedział pacjent, wycierając usta. – Pamiętasz?
Wróciły wspomnienia: nadejście Red Soxa, brzytwa, którą jej odebrał pacjent, jej płacz.
– Dobry... Boże – wyszeptała.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Pacjent nie przestawał jeść, jak gdyby wymazywanie wspomnień nie było czymś bardziej
niezwykłym niż porcja pieczonego kurczaka.
– Jak?
– Manipulacja neuropatyczna. To bardzo łatwe.
– Jak?
– Co masz na myśli?
– Jak znajdujesz wspomnienia? Jak je rozróżniasz? Czy ty....
– Moja wola. Twój umysł. To dość skomplikowane.
Oczy jej się zwęziły.
– Czy te magiczne zdolności w sprawach codziennych wynikają z całkowitego braku
skrupułów charakterystycznego dla twojej rasy, czy też chodzi o to, że urodziłeś się bez
sumienia?
Opuścił sztućce.
– Słucham?
Nie przejmowała się tym, że go uraziła.
– Najpierw mnie porywasz, a teraz starasz się odebrać mi wspomnienia i w ogóle nie
czujesz się temu winien? Jestem jak lampa, którą pożyczyłeś...
– Próbuję cię chronić – przerwał jej. – Mamy wrogów, doktor Whitcomb. Gdyby się
dowiedzieli, że wiesz o nas, przyszliby po ciebie, zabraliby cię w jakieś odosobnione
miejsce i zabili. Nie chcę do tego dopuścić.
Jane wstała.
– Posłuchaj, Książę Uroczy. To, że chcesz mnie chronić, brzmi wspaniale i chwyta za
serce, ale to nie byłoby potrzebne, gdybyście mnie stamtąd nie zabrali.
Upuścił sztućce na talerz, a ona w napięciu oczekiwała, że zaraz zacznie na nią krzyczeć.
On jednak powiedział cicho:
– Spójrz na mnie... Spodziewałem się, że za mną pójdziesz.
– No tak. Więc pewnie mam na tyłku napis: „Weź Mnie Teraz”, który tylko ty mogłeś
widzieć?
Odstawił talerz.
– Miewam wizje – wymruczał pod nosem.
– Wizje...
Nic więcej nie powiedział. Przypomniała sobie wtedy sztuczkę z jej pamięcią. Jeśli mógł
to zrobić... Jezu, czyżby mówił o tym, że przewiduje przyszłość?
Jane przełknęła powoli ślinę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Ale te wizje nie są takie jak z krainy czarów?
– Nie.
– Cholera.
Pogładził bródkę, jakby zastanawiał się, ile może jej powiedzieć.
– Miewam je od dawna, co jakiś czas po prostu się urywają. Kilka miesięcy temu
miałem wizję dotyczącą mojego przyjaciela i dlatego, że zrobiłem wszystko, aby się nie
spełniła, ocaliłem mu życie. Kiedy moi bracia weszli do tej szpitalnej sali, nagle w wizji
zobaczyłem ciebie. Dlatego kazałem cię zabrać. Mówisz o sumieniu? Gdybym go nie
miał, zostawiłbym cię tam.
Przypomniała sobie, że gotów był wyrządzić krzywdę swemu najbliższemu
przyjacielowi, aby ją chronić. I nawet wtedy, gdy odkrył brzytwę, obszedł się z nią delikatnie.
Prawdopodobnie więc sądził, iż jego działanie jest właściwe. To nie znaczyło, że mu
wybaczała, ale... myślenie w ten sposób było lepsze niż czynienie z niego Patty Hearst
pozbawionej całkowicie skrupułów.
– Powinieneś skończyć ten posiłek – odezwała się po dłuższej chwili.
– Skończyłem.
– Nie, nie skończyłeś. Jedz.
– Nie jestem głodny.
– Nie pytałam, czy jesteś głodny. I jeśli będzie trzeba, nie zawaham się przed
zatkaniem ci nosa i wepchnięciem jedzenia do gardła.
Po krótkiej pauzie... Jezu... uśmiechnął się do niej. Uniósł kąciki ust, przymrużył oczy.
Jane zatkało. „Tak pięknie teraz wygląda”, pomyślała, przyćmione światło lampki padało
na jego mocną szczękę i czarne błyszczące włosy. Pomimo że jego długie kły nadal trochę
wystawały, przypominał dużo bardziej... człowieka. Wyglądał przyjaźnie. Atrakcyjnie...
Och, nie. Nie teraz. Nie.
Czuła się trochę zawstydzona, ale starała się o tym nie myśleć.
– O co ci chodzi? Myślisz, że żartuję?
– Nie. Po prostu nikt nie mówi do mnie w ten sposób.
– Dobrze, ale ja mówię. Widzisz w tym jakiś problem? Możesz pozwolić mi odejść.
Jedz albo nakarmię cię jak dziecko. A nie sądzę, że twoje ego dobrze to zniesie.
Gdy stawiał sobie talerz na kolanach i powoli zabierał się do jedzenia, na jego twarzy
wciąż błąkał się lekki uśmiech. Kiedy skończył, odebrała pustą szklankę po wodzie.
Napełniła ją w łazience i podała mu.
– Jeszcze się napij.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Pił. Opróżnił kilka szklanek. Potem przyjrzała się jego ustom i była nimi zafascynowana.
Po chwili odsłonił zęby. Jego ostre i białe kły pięknie prezentowały się w świetle lampki
nocnej.
– One się wydłużają, prawda? – zapytała, pochylając się nad nim. – Gdy się posilasz,
stają się dłuższe.
– Tak. – Zamknął usta. – Albo kiedy ogarnia mnie złość.
– A kiedy mija, skracają się. Pokaż mi je jeszcze raz.
Dotknęła palcem jednego z nich; była to dla niej prawdziwa ciekawostka.
– Przepraszam. – Cofnęła rękę. – Czy bolą cię czasem?
– Nie. – Gdy opuścił powieki, pomyślała, że jest zmęczony...
„Boże, co to za zapach?”. Nabrała głęboko powietrza i rozpoznała mieszaninę
tajemniczych przypraw, tę samą, którą wyczuła na ręczniku w jego łazience.
Pomyślała o seksie. Takim bez zahamowań. Takim, który się czuje jeszcze kilka dni
później. „Przestań”.
– Co osiem tygodni albo jakoś tak – powiedział.
– Słucham? Och, to jest, jak często ty...
– Dokrwiam się. Zależy od stresu. Również od poziomu aktywności.
W porządku, pragnienie seksu zupełnie jej przeszło. Wyobrażała go sobie jak z
makabrycznych scen serialu Bram Stroker, polującego na ludzi, a potem pozostawiającego
gdzieś w ponurym zaułku ich zmasakrowane ciała.
Musiała chyba okazać wstręt, ponieważ jego głos nagle zabrzmiał stanowczo.
– To jest dla nas naturalne. Nie obrzydliwe.
– Czy ich zabijasz? Tych ludzi, na których polujesz?
– Ludzi? Raczej wampiry. Dokrwiamy się od osobników przeciwnej płci, ale naszej
rasy, a nie waszej. I nikogo nie zabijamy.
Uniosła brwi.
– Och.
– Ten mit o Drakuli to pieprzona bajka.
Pytania cisnęły jej się całą lawiną.
– Jak to jest? Jak to smakuje?
Zwęziły mu się źrenice, przeniósł wzrok z jej twarzy na szyję. Jane szybko zasłoniła
gardło ręką.
– Nie obawiaj się – powiedział gwałtownie. – Nie jestem spragniony. A poza tym
ludzka krew jest dla nas nieodpowiednia. Za mało pożywna.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
OK. W porządku. Dobrze.
– Aha, posłuchaj... Chciałabym teraz sprawdzić twój opatrunek. Zastanawiam się
nawet, czy nie można już go zdjąć.
– Zobacz.
Ułożył się na poduszkach, a napięta skóra na jego potężnych ramionach wydawała się
niezwykle gładka. Siedziała przez chwilę bez ruchu, patrząc tylko na niego. Miała wrażenie,
że w miarę odzyskiwania sił staje się coraz większy. Większy i... coraz bardziej pociągający
seksualnie.
Starała się nie dopuścić do siebie takich myśli i traktować go po prostu jak pacjenta,
któremu ratowała życie. Wprawnym, profesjonalnym ruchem odkryła jego pierś i oderwała
plaster przytrzymujący gazę. Odwinęła bandaż i ze zdumienia pokręciła głową. Niesamowite.
Na skórze miał tylko małą bliznę w kształcie gwiazdki, która była tam już wcześniej. Po
operacji pozostało jedynie zaczerwienienie, a jak sądziła, wewnątrz też wszystko się wygoiło.
– Czy to typowe? Tak szybki powrót do zdrowia?
– W Bractwie tak.
Gdyby mogła dokładnie przestudiować, w jaki sposób jego komórki się regenerowały,
mogłaby rozwikłać niektóre sekrety procesu starzenia się ludzi.
– Zapomnij o tym – powiedział, opuszczając nogi na podłogę. – Nie chcemy być
traktowani jak szczury doświadczalne. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu,
wezmę prysznic i zapalę papierosa. – Już miała coś powiedzieć, ale jej przerwał. – Nie
chorujemy na raka, więc oszczędź mi wykładu, dobrze?
– Nie chorujecie na raka? Dlaczego? Jak to jest, że...
– Później. Teraz potrzebuję gorącej kąpieli i nikotyny.
Zmarszczyła się.
– Nie chcę, byś przy mnie palił.
– Więc dlatego zrobię to w łazience. Tam jest wentylator.
Kiedy się podniósł, pościel zsunęła się, całkowicie odsłaniając jego ciało. Odwróciła się.
Widywała wielu nagich mężczyzn, ale na niego z jakiegoś powodu nie mogła patrzeć.
No dobrze. Miał sześć stóp i sześć cali wzrostu i wspaniałą budowę ciała.
Kiedy przechodził obok jej krzesła, przysiadł na chwilę, potem znów wstał i szurając
nogami, zmierzał w kierunku łazienki. Naraz usłyszała łomot. Obejrzała się. Był jeszcze tak
słaby, że stracił równowagę i wylądował na ścianie.
– Potrzebujesz pomocy? – „Proszę, powiedz »nie«, proszę, powiedz...”.
– Nie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
„Dzięki ci, Boże”.
Wyjął zapalniczkę i skręta z szuflady i znów zatoczył się po pokoju. Obserwowała go,
obawiając się, że może spowodować pożar, gotowa w razie konieczności chwycić za
gaśnicę...
No dobrze, może chodziło jej także o coś innego, niż tylko uratowanie dywanu przed
spaleniem. Miał wspaniałe plecy, pięknie wyrzeźbione mięśnie, a jego tyłek był po prostu...
Jane zakryła oczy ręką i nie odsłaniała ich, dopóki nie usłyszała trzaśnięcia drzwi. Lata
doświadczenia w zawodzie lekarza sprawiały, że zawsze pamiętała fragment przysięgi
Hipokratesa mówiący, że lekarz ma być „wolny od pożądań zmysłowych, tak względem
niewiast, jak mężczyzn”.
Zwłaszcza jeśli pacjent okazał się porywaczem. Chryste. Czy ona naprawdę to
przeżywała?
Chwilę później usłyszała szum spłuczki w toalecie. Kolej na prysznic. Kiedy nic na to nie
wskazywało, pomyślała, że prawdopodobnie najpierw postanowił zapalić...
W drzwiach pojawił się pacjent. Stał, chwiejąc się jak boja na wzburzonym oceanie, i
przytrzymywał się futryny.
– Kurwa... Kręci mi się w głowie.
Jane, jak przystało na lekarza, ruszyła na pomoc. Nie dbała już o to, że był nagi, dwa razy
większy od niej i jeszcze dwie minuty temu zachwycała się jego tyłkiem.
Objęła go ramieniem w talii i podparła na sobie. Poczuła tak ogromny ciężar, że z trudem
dowlokła go do łóżka.
Wreszcie udało się jej go położyć. Zanim go przykryła, rzuciła okiem na bliznę widoczną
pomiędzy jego nogami. Intrygowała ją, zważywszy na to, że te po operacji w krótkim czasie
stały się prawie niewidoczne.
Szybkim ruchem wyszarpnął jej kołdrę z rąk i przykrył się. Potem zasłonił twarz
ramieniem.
Wstydził się.
Nastała cisza.
On się... wstydził.
– Chciałbyś, żebym cię umyła?
Wstrzymał oddech i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Odebrała to jako odmowę, ale
nagle powoli poruszył ustami.
– Zrobiłabyś to?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Miała już ciętą odpowiedź na końcu języka, ale nagle zdała sobie sprawę z tego, że on
może poczuć się przez to jeszcze bardziej niezręcznie.
– No cóż, mogę powiedzieć, że zmierzam do świętości. To mój nowy cel w życiu.
Uśmiechnął się lekko.
– Przypominasz mi B, mojego najlepszego kumpla.
– Masz na myśli tego w czapce Soxów?
– Tak, on często miewa takie pomysły.
– Wiesz, że dobry dowcip świadczy o inteligencji?
Odsłonił twarz.
– Nie wątpiłem w twoją inteligencję. Ani przez chwilę, Jane musiała nabrać powietrza.
Facet okazujący szacunek kobiecie stawał się jeszcze bardziej pociągający.
Bzdura.
Sztokholm. Sztokholm. Sztokholm...
– Pragnę takiej kąpieli – powiedział. Po chwili dodał: – Proszę.
Jane odchrząknęła.
– OK. Zgoda.
Podeszła do toreb z akcesoriami medycznymi, wyciągnęła największą plastikową miskę i
poszła do łazienki. Napełniła ją ciepłą wodą, wzięła myjkę i wróciła do pokoju. Zmoczyła
myjkę, wycisnęła, a plusk wody przerwał ciszę panującą w pokoju.
Zawahała się, znów zmoczyła i znowu wycisnęła.
„No, dalej, teraz odkryj mu pierś i przetrzyj. Potrafisz. To żaden problem”.
„Wyobraź sobie, że myjesz maskę samochodu, że to zwykła powierzchnia”.
– OK. – Jane dotknęła ciepłą myjką ramienia pacjenta, który od razu się poderwał.
– Za gorąca?
– Nie.
– Więc dlaczego się wzdrygnąłeś?
– Tak jakoś.
W innym przypadku domagałaby się konkretnej odpowiedzi, ale teraz miała inny
problem na głowie. Do licha, jego biceps robił wrażenie. Opalona skóra opinała wyrzeźbiony
mięsień. Tak samo wyglądało jego ramię i pierś. Był w doskonałej kondycji fizycznej, nie
zauważyła ani grama tłuszczu.
Przecierając mięśnie klatki piersiowej, zatrzymała na chwilę rękę i przyjrzała się małej
bliźnie. Okrągły znak jakby specjalnie wyryty.
– Dlaczego to się nie goi?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Od soli. – Zniecierpliwił się, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że ma zająć się
wyłącznie kąpielą. – Rana została posypana solą.
– Specjalnie?
– Tak.
Znów zanurzyła myjkę w wodzie, wykręciła ją i wzięła się za jego drugie ramię.
Nagle chwycił jej dłoń, odpychając ją od siebie.
– Nie dotykaj tej ręki. Nawet jeśli mam założoną rękawicę.
– Dlaczego...
– O tym nie będę mówił. Nawet nie pytaj.
Dooobrze.
– Prawie byś zabił jedną z pielęgniarek tą ręką.
– Nic dziwnego. – Z odrazą spojrzał na rękawicę. – Gdybym tylko mógł, odciąłbym ją
sobie.
– Nie radziłabym.
– Jasne, że tego nie zrobię. Ale nie masz pojęcia, co to znaczy żyć ze zmorą ukrytą w
twym ramieniu...
– Nie, miałam na myśli to, że na twoim miejscu zleciłabym to komuś innemu.
Zapanowała cisza, po czym pacjent parsknął śmiechem.
– Ładny tyłeczek.
Jane odruchowo odpowiedziała uśmiechem.
– To opinia lekarska.
Kiedy przecierała myjką jego brzuch, wszystkie mięśnie zaczęły mu się trząść ze
śmiechu, ale zaraz się uspokoił. Przez frotową szmatkę wyczuwała ciepło bijące od jego ciała
i pulsującą krew.
I nagle przestał się śmiać. Wydawał teraz dziwny dźwięk, coś jakby gwizd, a dolna część
jego ciała poruszyła się pod kołdrą.
– Wszystko w porządku z tą ciętą raną? – spytała.
Wydał dźwięk brzmiący trochę jak „tak”, ale to jej nie wystarczyło. Skoncentrowała się
na jego piersi, zapominając, że może zadać mu ból. Odwinęła bandaż.
Wszystko się zagoiło, jedynie lekka różowa kreska znaczyła ślad po cięciu noża.
– Zdejmę ci to. – Chwyciła opatrunek i wyrzuciła do kosza na śmieci. – Jesteś
niesamowity, wiesz o tym? To, w jakim tempie wracasz do zdrowia, jest...
Wycierając go myjką, zastanawiała się, czy chciałaby przejść niżej. Niżej. I... jeszcze
niżej. Z jednej strony przekonanie się, jak idealne jest jego ciało w całości, było według niej
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
czymś zbyt intymnym, ale z drugiej strony chciała skończyć robotę... gdyby tylko pomogła jej
myśl, że on wcale się nie różnił od innych pacjentów.
Mogła to zrobić.
Ale gdy próbowała odkryć bardziej kołdrę, znów jej w tym przeszkodził.
– Nie myśl sobie, że możesz tam zaglądać.
– Nie ma tam niczego takiego, czego bym wcześniej nie widziała. – Kiedy zamknął
powieki i nic nie odpowiedział, odezwała się cicho: – Operowałam cię, więc jestem
świadoma tego, że jesteś częściowo wykastrowany. Poza tym nie jestem panienką, z
którą umówiłeś się na randkę. Jestem lekarzem. Obiecuję ci, że nie będę komentować
wyglądu twojego ciała, interesuje mnie ono jedynie pod względem medycznym.
– śadnych komentarzy?
– Po prostu pozwól mi siebie umyć. To przecież nic takiego.
– Dobrze. – Jego źrenice zwęziły się. – Nie przeszkadzaj sobie.
Odrzuciła kołdrę.
– Tu nie ma nic...
Jasny gwint...! Pacjent miał erekcję. Leżał wyprostowany, napinał mięśnie brzucha od
pępka aż po pachwiny, co świadczyło o jego ogromnym podnieceniu.
– To przecież nic takiego, pamiętasz? – wycedził przez zęby.
– Ach... – Odchrząknęła – Dobrze... Wezmę się do roboty.
– Razem ze mną.
Problem tkwił w tym, że nie wiedziała, co ma w tej sytuacji robić z trzymaną w ręku
myjką. I nie odrywała od niego wzroku. Wpatrywała się jak zaczarowana.
„Co można zrobić, mając przed sobą nagiego faceta o ciele koszykarza?”.
O Boże, czy naprawdę o tym pomyślała?
– Odkąd zauważyłaś, co mi się stało, mogę się też domyślić, że przy zakładaniu
opatrunku przyglądałaś się mojemu pępkowi.
„Racja”.
Jane przypomniała sobie moment, kiedy w szpitalu ściągała z niego ubranie.
– Więc... Jak to się stało?
Nie odpowiadał, przyjrzała się więc jego twarzy. Wodził oczami po całym pokoju, ale
jego spojrzenie było jakieś takie puste, bez życia. Wcześniej widziała coś podobnego u
pacjenta, którego zaatakowano, a który rozpamiętywał to okropne wydarzenie.
– Michael – wymamrotała. – Kto cię skrzywdził?
Zmarszczył się.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Michael?
– To nie twoje imię? – Zanurzyła myjkę w misce. – Dlaczego nie jestem zaskoczona?
– V.
– Słucham?
– Nazywaj mnie V. Proszę.
Zaczęła myć mu plecy.
– Zatem V.
Patrzyła na swoją rękę przesuwającą się w górę po jego torsie, a potem znowu w dół.
Powolnym ruchem doszła do talii i w tym momencie zawahała się. Pomimo że odciągała jego
uwagę, pytając o przeszłość, zawahała się. Pomimo, że odciągała jego uwagę, pytając o
przeszłość, erekcja nie ustąpiła.
W porządku. Czas na niższe partie ciała. W końcu była dorosła. Była lekarzem. Miała
kilku kochanków. To, co teraz widziała, było tylko reakcją biologiczną spowodowaną
przepompowywaniem krwi przez jego niewiarygodnie duże..
Ale jej myśli wcale nie szły w tym kierunku.
Jane przesuwała myjkę po jego biodrach, usiłując zignorować fakt, że prężył w tym
momencie plecy i w silnym podnieceniu wypychał brzuch do przodu, a później znów go
cofał.
Zauważyła spływającą po policzku, błyszczącą kropelkę łzy.
Spojrzała na niego... i zamarła. Utkwił wzrok dokładnie na wysokości jej gardła.
Wzrok płonący pożądaniem, ale już nie seksualnym.
Wszystkie uczucia, które usiłowały ją opanować, w jednej chwili zniknęły. To był samiec
innego gatunku. Nie człowiek. Niebezpieczny.
Opuścił wzrok na jej rękę, w której trzymała myjkę.
– Nie ugryzę cię.
– To dobrze, bo tego nie chcę.
Uspokoiła się. Do diabła, dobrze, że tak na nią spojrzał, bo dzięki temu się opamiętała.
– Posłuchaj, nie chciałabym doświadczyć tego osobiście, ale czy to boli?
– Nie wiem. Sam siebie nigdy nie ugryzłem.
– Myślałam... mówiłeś, że...
– Dokrwiam się od kobiet, ale mną nikt nigdy się nie żywił.
– Dlaczego? – Kiedy zacisnął usta, wzruszyła ramionami. – Przecież możesz mi
powiedzieć. Podobno i tak niczego nie zapamiętam? Więc co to szkodzi porozmawiać?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Kiedy cisza się wydłużała, zdecydowała zająć się jego nogami. Przetarła myjką spody
stóp i zabrała się za palce. Pacjent podskakiwał, jakby miał łaskotki. Doszła do kostek.
– Mój ojciec nie chciał, żebym był reproduktorem – powiedział nagle pacjent.
Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
– Co?
Podniósł rękę w rękawicy i dotknął wytatuowanej skroni.
– Nie jestem dobry, to znaczy, wiesz, normalny. Więc mój ojciec traktował mnie jak
psa. Oczywiście taka piekielna kara miała też swoją dobrą stronę.
Gdy westchnęła głęboko, wymierzył w nią palec wskazujący.
– Jeśli okażesz mi współczucie, będę musiał zastanowić się dwa razy nad daną ci
obietnicą, że cię nie ugryzę.
– śadnego współczucia, obiecuję. – Skłamała. – Ale jak to jest, skoro wypijasz krew
z...
– Po prostu nie lubię się dzielić.
„Sobą, pomyślała. Z nikim... może z wyjątkiem Red Soxa”.
Delikatnie pocierała myjką jego goleń.
– Za co zostałeś ukarany?
– Mogę nazywać cię Jane?
– Tak – odparła, myjąc mu łydkę. Kiedy znów zamilkł, postanowiła uszanować jego
prywatność. Od tej chwili.
Miał niezwykle wrażliwe udo. Kiedy zaczęła je masować, aż ugiął nogę w kolanie.
Odwróciła wzrok, żeby nie patrzeć na utrzymującą się erekcję i przełknęła ślinę.
– Więc wasza reprodukcja odbywa się w taki sam sposób jak u nas?
– Prawie.
– Czy miałeś jakieś kochanki wśród ludzi?
– Nie interesują mnie ludzie.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– Zatem nie zapytam cię, o kim teraz myślisz.
– OK. Nie sądzę, by moja odpowiedź mogła cię zadowolić.
Pomyślała o tym, w jaki sposób patrzył na Red Soxa.
– Czy jesteś gejem?
Jego źrenice stały się wąskie jak szparki.
– Dlaczego pytasz?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Wydajesz się bardzo przywiązany do swojego przyjaciela, tego faceta w czapce
bejsbolowej.
– Znałaś go już wcześniej, prawda?
– Tak, wygląda znajomo, ale nie mogę jakoś go sobie przypomnieć.
– Czy to cię trapi?
Przesuwała myjkę od uda w górę, aż po biodro. Nagle zmieniła temat.
– Jesteś gejem?
– To by sprawiło, że poczułabyś się bezpieczniej, prawda?
– Jestem tolerancyjna. Jako lekarz uważam, że preferencje innych nie mają znaczenia,
ponieważ w środku i tak wszyscy wyglądamy jednakowo.
„No dobrze, przynajmniej wszyscy ludzie”. Usiadła na brzegu łóżka i znów zaczęła
masować mu nogę. To go wyraźnie podniecało, bo nabierał powietrza i wypuszczał je,
wzdychając. Poruszył udami, a ona spojrzała na jego twarz. Zagryzał dolną wargę tak, że aż
wbijał w nią kły.
„W porządku. To było naprawdę...”.
Nie jej sprawa. Ale chyba musiał snuć naprawdę gorące fantazje o Red Soksie.
Wmawiając sobie, że tak reagował pod wpływem masażu gąbką i ani przez chwilę nie
wierząc w kłamstwo, przesuwała rękę po jego brzuchu w górę i w dół. Kiedy lekko musnęła
jego penis, zasyczał.
Znów delikatnie pogłaskała wzwiedziony członek.
Zacisnął dłonie na pościeli i wycedził przez zęby:
– Jeśli jeszcze raz to zrobisz, przekonasz się, jak wiele wspólnego mam z człowiekiem.
Dobry Boże, chciała się o tym przekonać... Nie, nie chciała.
Owszem, chciała.
Jego głos jakby wydobył się z głębi.
– Chcesz mnie doprowadzić do orgazmu?
Odchrząknęła.
– Oczywiście, że nie. To by było...
– Niestosowne? A kto się o tym dowie? Przecież tylko my tu jesteśmy. A tak szczerze,
chciałbym teraz zaznać przyjemności.
Zamknęła oczy. Wiedziała, że wcale nie chodziło o nią. A poza tym nie wskoczyłaby mu
do łóżka dla samej przygody. Chociaż naprawdę chciała zobaczyć, jakby wyglądał, gdyby...
– Jane? Spójrz na mnie. – Jakby chciał ją przejrzeć na wylot. – Nie na moją twarz,
Jane, obserwuj teraz moją rękę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wykonała jego polecenie, ponieważ coś takiego jeszcze jej się nie przydarzyło. Zacisnął
dłoń, tę w rękawicy, na swym wzwiedzionym członku. Szybkim ruchem zaczął ją przesuwać
w górę i w dół. Czarna skóra kontrastowała z różowym kolorem ciała.
„Och... mój... Boże”.
– Chcesz mi to zrobić, co? – powiedział ordynarnie. – Nie dlatego, że mnie pragniesz.
Ale dlatego, że zastanawiasz się, jakie to uczucie i jak się będę zachowywał.
Patrzyła kompletnie oszołomiona, podczas gdy on nie przestawał poruszać ręką.
– Co, Jane? – Zaczął szybciej oddychać. – Chcesz wiedzieć, jak to odczuję. Jakie
dźwięki będę wydawał. Jak to pachnie.
Chyba nie skinęła głową? Cholera. Zrobiła to.
– Podaj mi swoją rękę, Jane. Pozwól, abym ją położył na sobie. Nawet jeśli jesteś
ciekawa tylko ze względów medycznych, chciałbym, żebyś ze mną skończyła.
– Myślałam... Myślałam, że nie lubisz ludzi.
– Bo nie lubię.
– A myślisz, że kim ja jestem?
– Chcę, żebyś dała mi rękę, Jane. Teraz.
Nie lubiła, gdy ktoś jej mówił, co ma robić. Mężczyźni czy ktokolwiek inny, ale teraz
gdy usłyszała taki rozkaz z ust prawdziwie zwierzęcego samca, takiego jak on... który leżał
wyciągnięty przed nią i podniecony granic możliwości... była niemalże skłonna zrobić
wszystko, czego chciał.
Później znienawidzi tę chwilę. Ale teraz postanowiła ustąpić.
Odłożyła myjkę i sama nie wierząc, że to robi, wyciągnęła rękę. Przyjął to, co oferowała,
wziął to, czego żądał, i przytknął do swoich ust. Powoli zaczął lizać środek jej dłoni ciepłym,
mokrym językiem. Potem położył ją na swym członku.
Oboje zaczęli wzdychać. Jego penis był twardy jak kamień, gorący niczym płomień i
szerszy od jej nadgarstka. Kiedy zacisnął na nim jej dłoń, część jej zastanawiała się, co ona,
do diabła, wyprawia, druga jej część, ta seksualna, bardzo się ożywiła. Przez co wpadła w
panikę. Poddała się swym uczuciom. A przecież pracując jako lekarz tyle już lat, wypierała
się ich i zawsze trzymała ręce na swoim miejscu.
Głaskała go, czując miękką, delikatną skórę członka. Nie odrywała oczu od jego lekko
otwartych ust i wyginającego się ciała. Cholera... Uniesienie seksualne, w jakim się
znajdował, pozbawiało go wszelkich zahamowań oraz poczucia wstydu. Przeżywał potężny
orgazm.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Spojrzała na jego krocze. Co to był za widok. Trzymał rękę, tę w rękawicy, trochę
poniżej jej dłoni, delikatnie muskając to miejsce palcami i zakrywając bliznę po kastracji.
– Jak wyglądam, Jane? – zapytał ochryple. – Bardzo różnię się od człowieka według
ciebie?
„Przeżywasz to znacznie lepiej”.
– Nie. Wyglądasz zupełnie tak samo. – Patrzyła, jak wbijał kły w dolną wargę. Znów
się wydłużyły, prawdopodobnie pod wpływem podniecenia. – No dobrze. Oczywiście,
że nie jesteś taki jak oni.
Jakiś cień przemknął przez jego twarz. Przesunął rękę jeszcze niżej. W pierwszej chwili
pomyślała, że chciał się tam podrapać, ale potem uświadomiła sobie, że zasłaniał się przed jej
wzrokiem.
Poczuła się tak, jakby ktoś zadał jej cios w samo serce. Wtedy on jęknął ochryple i
odrzucił głowę w tył, a jego granatowoczarne włosy zakryły całą poduszkę. Wypchnął w górę
biodra, napiął mięśnie brzucha tak mocno, że tatuaż znajdujący się w jego pachwinie
rozciągnął się, po czym znów się rozluźnił.
– Szybciej, Jane. Rób to teraz szybciej.
Ugiął jedną nogę w kolanie i wciąż nie przestawał pracować biodrami. Na jego gładkiej
skórze pojawiły się błyszczące w przyćmionym świetle lampki krople potu. Był coraz bliżej...
i bliżej, a im bardziej przekonywała się o tym, tym bardziej pragnęła sprawić mu tę
przyjemność. Ciekawość lekarska okazała się kłamstwem: fascynował ją z innych powodów.
Nie przestawała stymulować ruchów frykcyjnych jego członka.
– Nie przestawaj... Kurwa... – niemalże krzyczał, prostując szyję i ramiona i
oddychając pełną piersią.
Naraz przewrócił oczami, które zabłyszczały niczym gwiazdy.
Potem obnażył kły, które bardzo mocno się wydłużyły, i krzyknął z rozkoszy.
Przeżywając orgazm, wlepiał wzrok w jej szyję. Skurcze targały jego ciałem jeden po drugim,
więc zastanawiała się, czy on nie przechodzi ich więcej. Boże... był taki imponujący w tym
momencie i wydzielał ten wspaniały, zapach tajemniczych przypraw, który w ciągu kilku
sekund wypełnił cały pokój.
Kiedy już się uspokoił, wytarła ręcznikiem spermę z jego brzucha i piersi. Nie chciała
dłużej z nim zostać, pragnęła pobyć trochę sama.
Obserwował ją spod opuszczonych powiek.
– Rozumiem – odezwał się szorstko. – Sama.
„Ale nie na długo”.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Tak.
Podciągnął kołdrę na biodra i zamknął oczy.
– Weź prysznic, jeśli chcesz.
Jane zabrała miseczkę z zanurzoną w niej myjką i poszła do łazienki. Opierając dłonie na
umywalce, pomyślała, że może potrzebuje czegoś więcej niż tylko gorącej kąpieli, aby
opanować mętlik, jaki zapanował w jej głowie – nie potrafiła przestać myśleć o tym, co
wydarzyło się przed chwilą.
Przygnębiona wyszła z łazienki, wyjęła z torby trochę swoich rzeczy i nagle uświadomiła
sobie, że to wszystko nie działo się w rzeczywistości i że wkrótce niczego nie będzie
pamiętać. To było coś takiego jak czkawka, nieistotny wątek w jej życiu.
Tak naprawdę wcale tego nie było.
Po skończeniu zajęć Furiath wrócił do swojego pokoju, zdjął czarną, jedwabną koszulę i
kremowe, kaszmirowe spodnie i przebrał się w skórzany strój do walki. Właściwie tej nocy
miał mieć wolne, ale skoro V nie był zdolny do walki, liczyła się każda dodatkowa para rąk.
To mu pasowało. Wolał polować na ulicach, niż angażować się w sprawy Z i Belli.
Schował sobie za pazuchę futerał z dwoma sztyletami, za pas wsunął dwa pistolety, po
jednym z każdej strony. Narzucił jeszcze skórzany płaszcz i sprawdził kieszenie, czy są tam
skręty i zapalniczka.
Schodząc po schodach szybkim krokiem, modlił się w duchu, aby nikt go nie zauważył...
Niestety, został zatrzymany, nim przekroczył próg domu. Bella zawołała go po imieniu,
kiedy znalazł się w przedsionku. Potem usłyszał odgłos jej kroków na mozaikowej posadzce
korytarza. Musiał przystanąć.
– Nie było cię na wieczerzy – powiedziała.
– Prowadziłem zajęcia – rzucił na nią okiem i stwierdził, że dobrze wygląda, pełna
jasnych kolorów i z tym żywym spojrzeniem.
– Jadłeś coś w ogóle?
– Tak – skłamał.
– Dobrze... więc... nie powinieneś zaczekać na Rankohra?
– Później się spotkamy.
– Furiath, czy coś się stało?
Pomyślał sobie, że to nie byłoby w porządku, gdyby o niczym jej nie powiedział. Dopiero
rozmawiał przecież z Z. To kompletnie nie była jego...
Jak zawsze w jej obecności, nie potrafił zapanować nad sobą.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Myślę, że powinnaś porozmawiać z Z.
Przechyliła głowę na bok, włosy opadły jej na jedno ramię. Boże, były takie piękne.
Bardzo ciemne, ale nie czarne. Kojarzyły mu się z polakierowanym mahoniem, błyszczącym
czerwienią przechodzącą w brąz.
– O czym?
Cholera, nie powinien tego robić.
– Jeżeli coś ukrywasz przed Z, cokolwiek..., powinnaś mu o tym powiedzieć.
Spuściła wzrok i zaczęła przestępować z nogi na nogę.
– Ja... och, nie zapytam cię, skąd o tym wiesz, ale domyślam się, że z tobą rozmawiał.
Och... do diabła z tym. Chciałam mu powiedzieć dopiero po wizycie u Agrhesa.
Umówiłam się na dzisiejszą noc.
– Czy jest źle? Krwawisz?
– Nie tak bardzo. To dlatego nic nie chciałam mówić, zanim nie zobaczę się z
Agrhesem. Boże, Furiath, znasz Z. On tak cholernie się o mnie denerwuje, więc boję
się, że niechcący coś sobie zrobi.
– Dobrze, ale zrozum, że teraz jest jeszcze gorzej, bo on nie wie, o co chodzi.
Porozmawiaj z nim. Musisz. On weźmie się w garść. Dla ciebie weźmie się w garść.
– Czy był zły?
– Może trochę. Ale jeszcze bardziej po prostu się martwił. On nie jest głupi. Wie,
dlaczego nie chciałabyś przekazywać mu złych wieści. Wiesz co, weź go z sobą na to
spotkanie. Pozwól mu być przy tym.
Lekko zwilgotniały jej oczy.
– Masz rację. Wiem, że masz rację. Po prostu chcę go chronić.
– A on czuje dokładnie to samo względem ciebie. Weź go z sobą na to spotkanie.
Zapanowała cisza. Cóż, sama musi sobie poradzić z tym niezdecydowaniem, które
wyczytał z jej oczu. Powiedział to, co do niego należało.
– Trzymaj się, Bella.
Kiedy się odwrócił, chwyciła go za rękę.
– Dziękuję ci. Za to, że nie rozgniewałeś się na mnie.
Przez chwilę wyobrażał sobie, że ona jest jego dzieckiem.
Wtedy mógłby ją objąć, zaprowadzić do lekarza, a gdy już będzie po wszystkim,
przyprowadzić tutaj z powrotem.
Furiath delikatnie ujął jej nadgarstek i uwolnił się od jej uścisku. Musnęła delikatnie jego
skórę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Jesteś krwiczką mojego brata bliźniaka. Nigdy nie mógłbym być na ciebie zły.
Kiedy przechodził przez hol, a potem, gdy wtopił się w zimną, wietrzną noc, zastanawiał
się, ile prawdy było w tym, co jej na koniec powiedział.
Dematerializując się w powietrzu, przeczuwał, że w końcu na coś wpadnie. Nie wiedział,
gdzie znajdowała się ta ściana ani z czego była zrobiona, i czy sam na nią wpadnie, czy też
zostanie popchnięty przez kogoś lub przez coś.
Ale ta ściana czekała na niego w nieprzyjaznych ciemnościach. Na pewno.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
17
17
17
17
V PRZYGLĄDAŁ SIĘ JANE. Kiedy obróciła się, żeby położyć ubrania na zmianę na
blacie szafki, jej ciało miało tak elegancki kształt litery S, że zapragnął dotknąć je dłońmi.
Ustami. Całym ciałem.
Drzwi zamknęły się, usłyszał odgłos prysznica i zaklął. Boże... dotyk jej dłoni był taki
przyjemny. To było dużo przyjemniejsze niż jakikolwiek normalny seks w ostatnim czasie.
Ale było tylko jednostronne. Nie czuł zapachu pobudzenia z jej strony. Dla niej była to tylko
warta zbadania funkcja biologiczna. Nic poza tym.
Gdyby potrafił być uczciwy przed samym sobą, pewnie powiedziałby, że być może
pobudził ją widok jego orgazmu – ale to przecież bzdura, biorąc pod uwagę to, co znajdowało
się poniżej jego talii. Nikt o zdrowych zmysłach nie pomyśli: „Popatrz na to cudo z jednym
jądrem. Mniam”
Dlatego też nigdy nie zdejmował spodni podczas seksu.
Kiedy słuchał odgłosów lejącej się wody, jego podniecenie osłabło i kły się cofnęły. To
zabawne, kiedy się im przyglądała, zaskoczył sam siebie. Zapragnął nagle ją ugryźć – nie
dlatego, że był głodny, po prostu chciał poczuć jej smak w swoich ustach i widzieć ślad
swoich kłów na jej szyi. Co było całkiem nietypowe. Zazwyczaj gryzł kobiety dlatego, że
musiał, i wcale mu się to nie podobało.
Ale z nią? Nie mógł się doczekać, żeby przebić jej żyłę i posmakować tego, co płynęło z
jej serca.
Kiedy prysznic ucichł, nie mógł myśleć o niczym innym tylko o tym, żeby być tam z nią.
Wyobraził ją sobie nagą, mokrą i różową od gorąca. Boże, chciał wiedzieć, jak wygląda jej
kark. I ten odcinek skóry między łopatkami. I zagłębienie przy podstawie kręgosłupa. Chciał
przesunąć ustami od jej obojczyka do pępka... a potem między uda.
Cholera, znów był podniecony. Całkiem na próżno. Zaspokoiła swoją ciekawość, więc
już więcej tego nie zrobi. A gdyby nawet była nim zainteresowana, to przecież miała już
kogoś. Z dzikim pomrukiem przypomniał sobie tego ciemnowłosego lekarza, który czekał na
nią w jej prawdziwym życiu. W końcu był facetem, i to z pewnością bardzo męskim.
Myśl, że ten drań się nią zajmuje, nie tylko w dzień, ale i w nocy, sprawiła, że poczuł
ostre ukłucie w klatce piersiowej.
Cholera.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Zasłonił ramieniem oczy i zaczął się zastanawiać, kiedy przeszedł przeszczep
osobowości. Teoretycznie Jane operowała jego serce, a nie głowę, ale od czasu, gdy leżał na
jej stole operacyjnym, nie był sobą. Chodziło o to, że pragnął, by zobaczyła w nim mężczyznę
– mimo że było to niemożliwe z wielu powodów. Był wampirem, czyli dziwadłem... i jego
stanie się Najsamcem było tylko kwestią dni.
Pomyślał o tym, co go czekało po Drugiej Stronie, i mimo że nie miał ochoty wracać do
przeszłości, nie mógł się powstrzymać. Wrócił myślami do tego, co mu zrobiono, wspominał
to, co zapoczątkowało potyczkę, która pozbawiła go połowy męskości.
To było mniej więcej tydzień po tym, jak ojciec spalił jego książki. Przyłapano go, kiedy
wychodził zza zasłony przykrywającej malowidła na ścianach jaskini. Jego przewinieniem był
pamiętnik wojownika Hardhyego. Nie zaglądał do niego przez wiele dni, ale w końcu się
poddał. Pragnął dotknąć okładki, spojrzeć na rzędy słów, na obrazy, poczuć znów związek z
autorem.
Czuł się zbyt samotny, żeby się powstrzymać.
Zobaczyła go kuchenna dziewka, a gdy to się stało, oboje zastygli. Nie znał jej imienia,
ale miała taką samą twarz jak inne samice z obozu: twarde spojrzenie, pomarszczona skóra i
usta ściągnięte w poziomą kreskę. Na jej szyi widać było ślady po ugryzieniach karmiących
się nią mężczyzn, jej suknia była brudna i wystrzępiona na brzegach. W jednej ręce trzymała
łopatę, a za sobą ciągnęła taczkę z zepsutym kołem. Najwidoczniej wyciągnęła najkrótszą
zapałkę i musiała posprzątać wychodek.
Jej wzrok powędrował w dół, w kierunku dłoni V, zupełnie jakby oceniała broń.
V z premedytacją zacisnął pięść na książce.
– Nie byłoby zbyt dobrze, gdybyś o tym komuś powiedziała.
Zbladła i uciekła, gubiąc po drodze łopatę.
Cały obóz już wiedział o tym, co zaszło między nim a pozostałymi pre–transami, i jeśli z
tego powodu się go bali, było mu to nawet na rękę. śeby ochronić swoją jedyną książkę, nie
zawahałby się komuś grozić, nawet kobiecie, i wcale się tego nie wstydził. Prawo jego ojca
sprawiło, że w obozie nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. V był pewien, że kobieta wykorzysta
to, co widziała, na swoją korzyść. To było normalne.
Vrhedny opuścił jaskinię jednym z tuneli wydrążonych w skale i wszedł wprost w gąszcz
jeżyn. Zima zbliżała się szybkimi krokami i powietrze robiło się niemal gęste. Przed sobą
słyszał płynący strumień. Zachciało mu się pić, ale nie odważył się wyjść z gąszczu. Wspinał
się pokrytym sosnami zboczem. Zawsze na zewnątrz trzymał się na dystans od wody, nie
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
dlatego, że tak go nauczono pod groźbą kary, ale przed przemianą nie czuł się na siłach
podołać ewentualnemu spotkaniu z wampirem, człowiekiem czy zwierzęciem.
Każdej nocy pre–transi próbowali zapełnić puste brzuchy nad strumieniem. Teraz też
słyszał ich głosy. Łowili ryby w pobliżu szerszej części strumienia, gdzie woda z jednej strony
tworzyła staw. Postanowił ich ominąć i wybrał miejsce w górze rzeki.
Ze skórzanej sakiewki wyjął mocny sznurek z prostym haczykiem i karnikiem świecącego
srebra jako przynętą, przywiązał do kijka. Zarzucił wędkę do wody i zaraz poczuł, jak sznurek
się napręża. Usiadł na kamieniu, czekając.
Czekanie nie było ani ciężarem, ani przyjemnością, a kiedy usłyszał kłótnię w dole rzeki,
nie był nią zainteresowany. Takie utarczki były na porządku dziennym nawet w obozie, i
dobrze znał ich powód. To, że złapałeś rybę, wcale nie oznaczało, że możesz ją zatrzymać.
Przyglądał się nurtowi, kiedy nagle odniósł dziwne wrażenie jakby ktoś dotknął jego
karku.
Podskoczył, upuszczając sznurek na ziemię, ale nikogo za nim nie było. Powąchał
powietrze, przyjrzał się drzewom. Nic.
Schylił się, żeby podnieść sznurek, a wtedy wędka wpadła do wody, porwana przez rybę,
która chwyciła przynętę. Przeklinając pod nosem, pobiegł za nią, skacząc z kamienia na
kamień coraz dalej w dół strumienia.
I wtedy spotkał jednego z tamtych.
Pre–trans, którego pobił wtedy książką, szedł w górę strumienia z pstrągiem w dłoni. V
nie miał wątpliwości, że rybę komuś ukradł Kiedy dostrzegł V, zatrzymał się i w tej samej
chwili zauważył podskakujący na wodzie kijek ze zdobyczą. Z okrzykiem triumfu wepchnął
sobie do kieszeni rzucającą się rybę i pobiegł za własnością V – mimo że oznaczało to
podążanie prosto w kierunku ścigających go.
Tamci, widząc V, zrezygnowali z próby złapania złodzieja, stając się po prostu grupą
galopujących gapiów.
Przeciwnik był jednak szybszy od V, a do tego lekkomyślny – bez wahania skakał z
kamienia na kamień. V był bardziej ostrożny. Skórzane podeszwy jego butów były mokre, a
porastający kamienie mech śliski. Mimo że jego zdobycz oddalała się, ostrożnie robił każdy
krok.
Jak tylko strumień rozszerzył się, tworząc staw, w którym pozostali łowili ryby, złodziej
skoczył na płaską powierzchnię kamienia, skąd zdobycz V była w jego zasięgu. Kiedy jednak
sięgnął, stracił równowagę... i jego noga ześlizgnęła się.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Powoli i z jakąś gracją wpadł głową do strumienia. Trzask jego skroni o kamień kryjący
się zaledwie kilka cali pod powierzchnią wody był głośny jak uderzenie siekiery. Jego ciało
stało się bezwładne, a kijek ze sznurkiem popłynął dalej.
V podszedł do chłopca i widząc go tak leżącego bez ruchu, przypomniał sobie swoją
wizję. On nie zmarł na szczycie góry ze słońcem na twarzy i wiatrem we włosach. Zmarł tu i
teraz w objęciach rzeki.
Trochę mu ulżyło.
Patrzył, jak nurt wciąga ciało w ciemność stawu. Na moment przed zatonięciem obróciło
się twarzą do góry.
Bąbelki wydostały się z nieruchomych ust i wypłynęły na powierzchnię. V patrzył,
zadziwiony śmiercią. Wszystko było takie spokojne. Nieważne krzyki, nieważne, co
spowodowało przejście duszy do Zanikhu, to, co następowało potem, było jak gęsta cisza
padającego śniegu.
Bez zastanowienia sięgnął prawą dłonią do lodowatej wody.
W tym momencie staw rozjaśnił się światłem płynącym z jego dłoni... i twarz chłopca
rozjaśniła się, jakby oświeciło ją słońce. V westchnął. To była jego wizja. To, co powodowało
zamazanie w niej obrazu, w rzeczywistości było wodą, a włosy chłopca poruszane były nie
wiatrem, lecz nurtem strumienia.
– Co robisz z wodą? – usłyszał głos.
V spojrzał w górę. Pozostali chłopcy stali rzędem na brzegu rzeki, patrząc na niego.
V wyciągnął rękę z wody i schował ją za plecami, żeby nikt jej nie zobaczył. Kiedy ją
wyjął, blask znikł, a martwego chłopca ogarnęła ciemność, zupełnie jakby został pogrzebany.
V wstał i spojrzał na tamtych nie tylko jak na swoją konkurencję w zdobywaniu
pożywienia, ale jak na swoich wrogów. Stojący ramię w ramię chłopcy byli dowodem na to, że
nieistotne były obozowe kłótnie. Tak naprawdę byli jak jeden umysł.
A on był wyrzutkiem.
V zamrugał i przypomniał sobie, co stało się potem. Zakładał, że tamci wywloką go z
obozu, że jeden po drugim przejdą przemianę, a potem się z nim rozprawią. Ale
przeznaczenie lubi niespodzianki.
Przewrócił się na bok, zdecydowany trochę się przespać. Ale kiedy otworzyły się drzwi
łazienki, musiał zerknąć. Jane przebrała się w białą koszulę zapinaną na guziki i luźne czarne
spodnie. Twarz miała zarumienioną od gorącej wody, a włosy wilgotne. Wyglądała
wspaniale.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Rzuciła w jego kierunku szybkie, przelotne spojrzenie jakby zakładała, że śpi. Usiadła na
fotelu. Podciągnęła nogi, objęła je rękoma i oparła brodę na kolanach. Wyglądała tak krucho
– odrobina ciała i kości w objęciu fotela.
Zamknął oczy i poczuł się fatalnie. Jego uśpione przez stulecia sumienie właśnie się
zbudziło i dało o sobie znać. Nie może udawać przez następnych sześć godzin, że nadal
wymaga opieki lekarskiej. Co oznaczało, że jej rola na tym się kończy i po zachodzie słońca
musi pozwolić jej odejść.
Ale co z wizją, którą miał wcześniej? Tą, w której stała w drzwiach pełnych światła? Do
diabła z tym, może miał halucynacje...
V zmarszczył czoło. Nagle wyczuł w pokoju zapach. Co, u diabła?
Wciągnął głęboko powietrze i poczuł podniecenie. Członek znów zaczął twardnieć.
Spojrzał na Jane. Miała zamknięte oczy, lekko rozchylone usta, ściągnięte brwi... i była
podniecona. Być może nie czuła się z tym do końca swobodnie, ale z pewnością była
podniecona.
Czy myślała o nim? Czy może o tamtym mężczyźnie?
V skupił się. Kiedy myśli jego i innych ludzi dokoła zaczęły się wyciszać, pozostała
jedna, którą mógł odczytać za pomocą siły woli...
Myślała o nim.
Zajebiście. Myślała tylko o nim: o jego ciele wyginającym się na łóżku, napinających się
mięśniach jego brzucha, o jego biodrach poruszających się do przodu, podczas gdy ona
zaspokajała go ręką. To było moment wcześniej, zanim doszedł, kiedy zabrał swoją dłoń w
rękawiczce i chwycił nią kołdrę.
Jego chirurg pożądała go, mimo że był częściowo wybrakowany, innego gatunku i
trzymał ją wbrew jej woli. Pragnęła go.
V uśmiechnął się, kły wydłużyły się w jego ustach.
No cóż, czy nie był to najwyższy czas, aby być humanitarnym? I ulżyć jej w cierpieniu...
Szeroko rozstawione stopy w ciężkich buciorach, dłonie zaciśnięte w pięści po bokach.
Furiath stał nad reduktorem, którego właśnie ogłuszył ciosem w skroń. Drań leżał na
pośniegowej brei twarzą w dół, ręce i nogi rozrzucone na boki, skórzana kurtka rozdarta na
plecach.
Furiath wziął głęboki oddech. Był dżentelmeński sposób na zabicie wroga. W czasie
wojny istniał honorowy sposób na uśmiercenie nawet tych, których nienawidzisz. Rozejrzał
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
się po zaułku i powąchał powietrze. śadnych ludzi. śadnych reduktorów. śadnego z jego
braci.
Schylił się do nieumarłego. Tak, nawet kiedy zabijasz wrogów, jest pewien sposób
postępowania, którego należy przestrzegać.
Ale nie w tym przypadku.
Furiath podniósł reduktora za pasek i włosy i rzucił nim o ścianę, głową do przodu, jak
taranem. Usłyszał stłumiony odgłos, kiedy roztrzaskał się płat czołowy i kręgosłup szyjny
przebił czaszkę.
Ale tamten wcale nie był martwy. śeby zabić reduktora, trzeba dźgnąć go w klatkę
piersiową. Gdyby go teraz zostawił, drań znajdowałby się po prostu w stanie wiecznego
rozkładu, zanim Omega w końcu upomniałby się o jego ciało.
Furiath zaciągnął więc reduktora za śmietnik i wydobył sztylet. Nie użył swojej broni,
aby odesłać go do jego pana. Jego gniew, ta emocja, której nie lubił odczuwać, ta siła, której
nie pozwalał ujawniać się w stosunku do ludzi bądź zdarzeń, zaczął brać nad nim górę.
Okrucieństwo czynów odcisnęło piętno na jego sumieniu. Mimo że ofiara była
bezwzględnym zabójcą, który dwadzieścia minut temu zamierzał zamordować dwa cywilne
wampiry, to, co Furiath teraz robił, było złe. Cywile zostali uratowani. Wróg został
obezwładniony. Należało to sprawnie zakończyć.
Nie zatrzymał się.
Nieumarły zawył z bólu, ale Furiath działał jak w transie. Jego ręce i ostrze poruszały się
gładko po skórze i narządach wewnętrznych, które pachniały zasypką dla niemowląt. Czarna,
błyszcząca krew spływała na chodnik, pokrywała ramiona, buty i skórzane ubranie Furiatha.
Nie przerywał. Reduktor stał się dla niego workiem treningowym, na którym mógł
wyładować furię i nienawiść, jakie czuł do samego siebie. Czuł się podle, ale nie przestawał.
Nie mógł. Jego krew była jak propan, a emocje jak ogień – kiedy zaiskrzyło, wybuch był
nieunikniony.
Skupiony na swoim obrzydliwym zajęciu nie usłyszał innego reduktora, który zaszedł go
od tyłu. W ostatniej chwili poczuł zapach zasypki dla niemowląt i ledwie zdołał umknąć
przed kijem bejsbolowym.
Jego gniew przeniósł się z obezwładnionego łowcy na tego drugiego i rzucił się do ataku.
Prowadzony przez swój czarny sztylet zrobił unik, pochylając się w dół, i wycelował w
brzuch.
Nie trafił. Reduktor uderzył go kijem w ramię, następnie skoczył i złapał Furiatha za
kolano jego sprawnej nogi. Kiedy upadł, skoncentrował się na utrzymaniu sztyletu, ale
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
reduktor obchodził się z kijem jak zawodowy gracz. Kolejny cios i ostrze, wirując, poleciało
na mokry chodnik.
Nieumarły skoczył Furiathowi na klatkę piersiową i przycisnął go, trzymając za gardło
ręką, która była silna jak lina stalowa. Furiath złapał go za nadgarstek. Tracił oddech, ale
nagle okazało się, że ma większe zmartwienia niż niedotlenienie. Łowca złapał kij w połowie
długości, ze śmiertelnym skupieniem podniósł rękę i uderzył prosto w twarz Furiatha.
Ból w policzku i oku był jak wybuch bomby, odbijając się rykoszetem w całym ciele.
I było to... zadziwiająco dobre. Poczuł mrożący krew w żyłach cios i elektryczne
pulsowanie, jakie po nim nastąpiło.
Podobało mu się.
Reduktor ponownie podnosił kij. Furiath nie zareagował, patrzył tylko, wiedząc, że
mięśnie, które koordynują podniesienie tego kawałka wypolerowanego metalu, zaraz się
napną i ponownie uderzą go w twarz.
,,Śmierć rozwiewa czas”, pomyślał niejasno. Jego oczodół już był roztrzaskany lub co
najmniej pęknięty. Jeszcze jeden cios i nie będzie już chronił jego mózgu.
Przed oczami stanęła mu Bella: siedziała przy stole w jadalni zwrócona do jego brata
bliźniaka, a miłość między nimi była tak namacalna i piękna jak jedwabna tkanina, tak silna i
wytrzymała jak hartowana stal.
Zmówił starożytną modlitwę za nich i ich dziecko w Starym Języku, tę, która życzyła im
szczęścia, aż spotkają się z nim w Zanikhu, kiedyś, w przyszłości. Jej ostatnie słowa
brzmiały: do zobaczenia w życiu wiecznym.
Furiath puścił nadgarstek reduktora i raz za razem powtarzał te słowa, zastanawiając się,
które z nich będzie jego ostatnim.
Ale cios nie nadszedł. Reduktor zniknął, po prostu odskoczył jak marionetka pociągnięta
za sznurki.
Furiath leżał, ledwie oddychając. Kilka jego stęknięć odbiło się echem po zaułku, a
następnie strzelił jasny snop światła. Z szalejącymi endorfinami był na lekkim haju, dzięki
czemu wydawało mu się, że jest z nim wszystko w porządku, co oznaczało tylko, że jest w
gównie po uszy.
Czy śmiertelny cios już nastąpił? Czy też ten pierwszy wystarczył, żeby spowodować
wylew?
Nieważne. Czuł się świetnie. To wszystko było takie przyjemne i zastanawiał się, czy
taki właśnie był seks. To znaczy zaraz po. Nic oprócz spokojnego relaksu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Przypomniał sobie, jak wiele miesięcy temu Zbihr przyszedł do niego w środku przyjęcia
z workiem treningowym w ręku i strasznym żądaniem w oczach. Furiath czuł obrzydzenie do
tego, czego potrzebował jego brat bliźniak, ale mimo to poszedł z nim na siłownię i tłukł go
bez końca.
Nie po raz pierwszy Zbihr potrzebował tego rodzaju rozluźnienia.
Furiath nie znosił wymierzania razów, których żądał jego brat, nigdy nie rozumiał
powodu tego masochistycznego postępowania, i teraz wreszcie to pojął. To było fantastyczne
Nic innego nie miało znaczenia. To było prawie tak, jakby prawdziwe życie było odległym
piorunem, który nigdy go nie dosięgnie, ponieważ zszedł mu z drogi.
Głęboki głos Rankohra dotarł do niego jakby ze studni.
– Furiath? Zaraz będzie samochód. Musisz pojechać do Agrhesa.
Furiath spróbował coś powiedzieć, ale szczęka odmówiła posłuszeństwa. Najwyraźniej
była spuchnięta, zadowolił się więc potrząśnięciem głową.
Twarz Rankohra pojawiła się w jego polu widzenia.
– Agrhes ci...
Furiath ponownie potrząsnął głową. Bella miała być dzisiaj w klinice w sprawie dziecka.
Jeśli grozi jej poronienie, nie chciał dodatkowo jej denerwować, pojawiając się tam jako
nagły przypadek.
– Nie... Agrhes... – powiedział chrapliwie.
– Mój bracie, jesteś w takim stanie, że pierwsza pomoc to dla ciebie za mało. – Idealna
twarz Rankohra była maską udawanego spokoju. To oznaczało, że naprawdę się
martwił.
– Do domu.
Rankohr zaklął, ale zanim zdążył ponownie zaproponować jazdę do Agrhesa, podjechał
samochód z zapalonymi światłami.
– Cholera. – Rankohr zaczął działać. Podniósł Furiatha z chodnika i ruszyli w kierunku
śmietnika.
Weszli prosto na zbezczeszczone ciało reduktora.
– Co to, kurwa, jest? – wydyszał Rankohr. Wóz zatrzymał się obok nich. Piękne oczy
Rankohra zwęziły się.
– Ty to zrobiłeś?
– Ostra... bójka... to wszystko – wyszeptał Furiath. – Zabierz mnie do domu.
Kiedy zamknął oczy, zrozumiał, że tego wieczora nauczył się czegoś. Ból był dobry i
jeśli doświadczało się go w odpowiednich okolicznościach, był mniejszym powodem do
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
wstydu niż heroina. Był również łatwiej dostępny i mógłby być legalnym produktem
ubocznym jego pracy.
Idealnie.
Jane siedziała na krześle naprzeciwko łóżka swego pacjenta z opuszczoną głową i
zamkniętymi oczami. Nie mogła przestać myśleć o tym, co mu zrobiła... i co on w rezultacie
zrobił. Przed oczami miała moment, kiedy szczytował z odchyloną głową, błyszczącymi
kłami. Jego oddech zmienił się z westchnienia w ryk.
Zmieniła pozycję, było jej gorąco. I to nie z powodu ogrzewania.
Boże, nie mogła przestać odtwarzać tej sceny raz za razem, w końcu musiała rozchylić
wargi, żeby zaczerpnąć powietrza. W pewnym momencie poczuła w głowie krótkie ukłucie
bólu, ale zaraz potem zasnęła.
W naturalny sposób jej podświadomość podjęła wątek tam, gdzie pamięć go porzuciła.
Sen zaczął się od czegoś ciepłego i ciężkiego, co dotknęło jej ramienia. Ten dotyk ją
uspokoił. Przesuwał się w dół jej ręki aż do nadgarstka i dalej do dłoni. Jej palce zostały
ściśnięte, potem zaraz odchylone, a na środku dłoni został złożony pocałunek. Poczuła
miękkie wargi, ciepły oddech i aksamitny dotyk... koziej bródki.
Nastąpiła krótka przerwa, jakby oczekiwanie na jej zgodę.
Doskonale wiedziała, o kim śniła. I doskonale wiedziała, co się wydarzy w tej fantazji,
jeśli tylko pozwoli jej trwać.
– Tak – wyszeptała przez sen.
Ręce pacjenta powędrowały ku jej łydkom, zdjęły jej nogi z fotela, potem coś szerokiego
i ciepłego zbliżyło się do niej, przesuwając się między jej udami, szeroko je rozkładając. Jego
biodra i ... o Boże, poczuła, jak coś sztywnego napiera na jej majtki. Jego usta odnalazły jej
szyję. Jego wargi przywarły do jej skóry, a biodra rozpoczęły rytmiczne ruchy. Jego ręka
odnalazła jej pierś, potem podążyła w dół, do jej brzucha. Potem do biodra. I dalej w dół.
Jane krzyknęła. Jej ciało wygięło się w łuk, a dwa ostre punkciki zaczęły wędrować po jej
szyi aż do linii szczęki. Kły.
Ogarnął ją strach. A zaraz potem nieziemski seks.
Zanim była w stanie rozróżnić te dwa ekstremalne uczucia, jego usta przeniosły się z jej
szyi, znajdując jej pierś. Ssąc ją, wsunął rękę między jej uda i poczuł jej gotowość, jej głód.
Otworzyła usta, żeby odetchnąć i coś zostało jej w nie wepchnięte... kciuk. Wczepiła się w
niego z desperacją, pieszcząc go, wyobrażała sobie, jaką inną część jego ciała mogłaby
poczuć w swoich ustach.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
On był panem sytuacji, on nadawał tempo, on tu rządził. Doskonale wiedział, jak
doprowadzić ją do krawędzi.
Głos w jej głowie, jego głos, powiedział: „Chodź do mnie, Jane...”
Nagle, nie wiadomo skąd, na jej twarz padło jasne światło. Skoczyła na równe nogi,
wyrzucając ramiona przed siebie, gotowa go odepchnąć.
Ale nie było go w pobliżu. Leżał w łóżku. Spał.
A światło pochodziło z korytarza. Red Sox otworzył drzwi sypialni.
– Przepraszam, że was budzę – powiedział. – Mamy problem.
V usiadł i spojrzał na Jane. Zarumieniła się i odwróciła wzrok.
– Kto? – zapytał.
– Furiath. – Red Sox kiwnął głową w stronę fotela. – Potrzebny nam lekarz. I to
szybko.
Jane odchrząknęła:
– Dlaczego patrzysz na...
– Jesteś nam potrzebna.
Pierwsze, o czym pomyślała, to że na pewno nie da się jeszcze głębiej w to wplątać.
Ale potem odezwał się w niej lekarz.
– Co się dzieje?
– Naprawdę paskudna sprawa. Bliskie spotkanie z kijem bejsbolowym. Czy możesz
pójść ze mną?
V powiedział ponurym głosem:
– Jeśli ona gdzieś idzie, ja idę razem z nią. Jak bardzo z nim źle?
– Ma strzaskaną twarz. Fatalnie to wygląda. Nie chce iść do Agrhesa. Powiedział, że
jest tam Bella w sprawie dziecka i nie chce jej denerwować, pojawiając się w takim
stanie.
– Pieprzony braciszek musiał być bohaterem. – V spojrzał na Jane. – Pomożesz nam?
Po krótkiej chwili potarła twarz. Niech to szlag.
– OK, pomogę.
Kiedy John opuścił glocka, spojrzał na oddaloną o pięćdziesiąt stóp tarczę. Zabezpieczył
broń i zupełnie nie wiedział, co powiedzieć.
– Jezu – westchnął Blasth.
Nie dowierzając własnym oczom, John nacisnął żółty guzik i kartka papieru o wymiarach
osiem i pół na jedenaście podjechała do niego. Dokładnie pośrodku, skupione na kształt
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
stokrotki, widoczne były ślady po sześciu perfekcyjnych strzałach. Do tej pory był
beznadziejny we wszystkim, czego się uczył. Nareszcie w czymś okazał się świetny.
Może dzięki temu zapomni o bólu głowy.
Ciężka dłoń wylądowała na jego ramieniu, a w głosie Ghroma słychać było dumę.
– Dobrze się spisałeś, synu. Bardzo dobrze.
John wyciągnął rękę i odpiął tarczę.
– W porządku – powiedział Ghrom. – To wszystko na dzisiaj. Sprawdźcie broń,
chłopcy.
– Ty, Khill – zawołał Blasth. – Widziałeś to?
Khill oddał swoją broń psańcowi i podszedł.
– No, nieźle, prawie jak Brudny Harry.
John złożył kartkę i wsunął ją do tylnej kieszeni dżinsów. Kiedy oddawał broń,
zastanawiał się, jak mógłby ją ponownie rozpoznać na następnym treningu. O... mimo że
numer seryjny został usunięty, na lufie był mały ślad, rysa Na pewno się nie pomyli.
– Pospieszcie się – powiedział Ghrom, opierając się o drzwi. – Bus czeka.
Nagle John zobaczył przed sobą Lahsera, groźnego i ponurego, który jednym gładkim
ruchem odłożył swojego glocka z lufą wycelowaną wprost w pierś Johna. I żeby nie było
żadnych wątpliwości co do jego intencji, niespiesznie przeciągnął kciukiem po spuście.
Blasth i Khill zastąpili mu drogę. Zrobili to tak naturalnie, jakby nic się nie działo, ale
wiadomość była jasna. Lahser wzruszył ramionami, odłożył broń i odszedł, potrącając
ramieniem Blastha.
– Dupek –wymruczał Khill.
Trzej kumple poszli razem do szatni, zabrali swoje książki i wyszli na zewnątrz.
Ponieważ John musiał przejść tunelem, żeby wrócić do domu, zatrzymali się przed drzwiami
dawnego gabinetu Tohra.
Khill ściszył głos, żeby nie słyszeli go mijający ich pozostali chłopcy.
– Musimy dzisiaj wyjść, nie mogę się już doczekać. – Wykrzywił twarz, zupełnie
jakby w spodniach miał papier ścierny. – Potrzebna mi samica, jeśli wiecie, co chcę
przez to powiedzieć.
Blasth zaczerwienił się lekko.
– No... tak, przydałoby się trochę akcji, co, John?
Ośmielony swoim sukcesem na strzelnicy, John skinął głową.
– Dobra. – Blasth podciągnął dżinsy. – Pójdziemy do Zero Sum.
Khill zmarszczył brwi.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– A co ze Screamerem?
– Wolę Zero Sum.
– W porządku. Możemy pojechać twoim samochodem. – Khill spojrzał na Johna. –
John, czemu nie pojedziesz busem do Blastha?
Nie powinienem się przebrać?
– Możesz pożyczyć jakieś ubranie od niego. Musisz dobrze wyglądać w Zero Sum.
Lahser pojawił się nie wiadomo skąd, jak niespodziewany cios.
– Więc jedziesz do miasta, John? Może się tam spotkamy, kolego?
I odszedł z paskudnym grymasem. Jego umięśnione ciało było naprężone, jakby
szykował się do walki. Lub jakby chciał ją sprowokować.
– To brzmi, jakbyś chciał się umówić na randkę, Lahser – warknął Khill. – Jak tak
dalej będziesz się zachowywał, to ktoś cię wreszcie przeleci, kolego.
Lahser zatrzymał się, jego sylwetkę oblewało światło.
– Hej, Khill, pozdrów ode mnie swojego ojca. Zawsze wolał mnie od ciebie. No, ale
moje są do pary.
Lahser, nie zatrzymując się, popukał się środkowym palcem w okolice oka.
Twarz Khilla stała się martwa jak posąg.
Blasth położył rękę na jego karku.
– Słuchaj, daj nam czterdzieści pięć minut, zgoda? Potem wpadniemy po ciebie.
Khill nie odpowiedział od razu, a kiedy w końcu to zrobił, jego głos brzmiał ponuro.
– Dobra. Nie ma sprawy. Dajcie mi chwilę.
Upuścił książki i poszedł z powrotem do szatni. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, John
zamigał:
Rodziny Lahsera i Khilla się znają?
– Są bliskimi kuzynami. Ich ojcowie są braćmi.
John zmarszczył brwi.
O co chodziło Lahserowi, kiedy pokazał na swoje oko?
– Nie przejmuj się tym...
Powiedz mi. – John złapał kumpla za ramię.
Blasth poskrobał się po włosach, jakby chciał znaleźć w nich odpowiedź.
– Dobra... chodzi o... Ojciec Khillera jest grubą rybą w glymerii. Jego mama też. A
tam nie tolerują defektów.
Powiedział to tak, jakby wszystko było już jasne.
Nie łapię. Co jest nie tak z jego oczami?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Jedno jest niebieskie, drugie zielone. Chodzi o to, że nie są w tym samym kolorze.
Khiller nigdy nie będzie miał tu kobiety... i jego ojciec wstydzi się go. Kiepska sprawa,
dlatego zawsze siedzimy u mnie w domu. Czasem musi odpocząć od swoich starych. –
Blast spojrzał na drzwi szatni, jakby mógł przez nie zobaczyć swojego kumpla. – Nie
wywalili go, bo mieli nadzieję, że po przemianie to się zmieni. Dlatego dostał Marnę.
Ona ma świetną krew, pewnie myśleli, że to pomoże.
Ale nie pomogło.
– Właśnie. W końcu pewnie poproszą go, żeby stąd odszedł. Mam dla niego
przygotowany pokój, wątpię jednak, żeby chciał z niego skorzystać. Jest bardzo dumny.
Ale ma ku temu powód.
Nagle Johnowi przyszła do głowy straszna myśl.
Skąd on miał tego siniaka? Tego na twarzy po przemianie?
W tym momencie drzwi szatni otworzyły się i z uśmiechem na twarzy pojawił się Khill.
– Idziemy, panowie? – Podniósł książki, jego pewność siebie wróciła.– Pospieszmy
się, zanim zajmą nam wszystkie dobre miejsca w klubie.
Blasth klepnął go w ramię.
– Prowadź, maestro.
Poszli w stronę podziemnego parkingu. Khiller szedł pierwszy, Blasth na końcu, John w
środku.
Kiedy Khiller zniknął w głębi autobusu, John klepnął Blastha w ramię.
To sprawka jego ojca, prawda?
Blasth zawahał się. Potem kiwnął głową.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
18
18
18
18
To BYŁO ALBO BARDZO FAJNE, albo cholernie przerażające.
Kiedy Jane szła tunelem, czuła się jak w filmie Jerry'ego Bruckheimera. Sceneria
żywcem wyjęta z wysokobudżetowego hollywoodzkiego filmu: stal, fluorescencyjne światła
ciągnące się bez końca. Tylko patrzeć, a wpadnie tu bosy Bruce Willis w niechlujnej koszulce
z karabinem maszynowym w ręku.
Spojrzała na światła na suficie, potem na wypolerowaną podłogę. Mogłaby się założyć,
że ściany mają pół stopy grubości. Boże, ci faceci mieli kasę. I to dużo. Więcej niż można by
wyciągnąć, handlując lekami na receptę na czarnym rynku albo sprzedając kokę, crack i inne
używki. To były pieniądze na skalę budżetu państwa, co mogło oznaczać, że wampiry były
nie tylko innym gatunkiem, ale też inną cywilizacją.
Była zaskoczona, że jej nie skrępowali. Ale w końcu V i jego kumpel byli uzbrojeni...
– Nie. – V potrząsnął głową, patrząc na nią. – Nie masz kajdanek, bo nie będziesz
uciekać.
Jane otworzyła usta zdziwiona.
– Nie czytaj w moich myślach.
– Przepraszam. Nie chciałem, samo wyszło.
Odchrząknęła i próbowała nie zwracać uwagi na to, jak dobrze wyglądał. Ubrany w
proste spodnie od piżamy i koszulkę poruszał się powoli, ale z taką pewnością siebie, która
była powalająca.
O czym to rozmawiali?
– Skąd wiesz, że nie ucieknę?
– Nie porzucisz kogoś, kto wymaga pomocy lekarskiej To nie leży w twojej naturze,
prawda?
Cóż... cholera. Całkiem nieźle ją poznał.
– Tak, znam cię.
– Przestań.
Red Sox spojrzał na V.
– Znowu możesz czytać w myślach?
– W jej? Czasami.
– Aha. Możesz odczytać coś u innych osób?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nie.
Red Sox poprawił czapkę.
– Dobra... daj mi znać, jak usłyszysz coś mojego, OK? Jest kilka rzeczy, które
chciałbym zatrzymać dla siebie, łapiesz?
– Tak. Chociaż czasami nic nie mogę na to poradzić.
– I dlatego zawsze, jak cię zobaczę, będę myślał o bejsbolu.
– Dobrze, że nie jesteś fanem Jankesów.
– Nie używaj takich słów. Jesteśmy w towarzystwie kobiety.
Ruszyli dalej i Jane zaczęła się zastanawiać, czy traci rozum. W tym mrocznym tunelu,
eskortowana przez dwóch olbrzymich wampirów powinna być przerażona. Ale nie była.
Dziwne, czuła się bezpiecznie... Tak jakby wiedziała, że V ją ochroni, ponieważ jej to
przysiągł, a Red Sox zrobi to samo z powodu swojego przywiązania do V.
I gdzie tu, do cholery, była logika.
V nachylił się do jej ucha.
– Jakoś nie mogę wyobrazić sobie ciebie jako cheerleaderki. Ale masz rację,
zabilibyśmy wszystko, co mogłoby cię wystraszyć. – Wyprostował się, jedno wielkie
skupisko testosteronu wciśnięte w poranne kapcie.
Jane popukała go w ramię i kiwnęła palcem. Pochylił się w jej kierunku, a wtedy
wyszeptała:
– Boję się myszy i pająków. Ale nie musisz od razu robić dziury w ścianie tym
pistoletem, który masz na biodrze, jeśli tylko jakieś się tu pokażą, OK? Pułapki i
zrolowana gazeta działają równie dobrze. Poza tym nie trzeba potem kłaść nowego
tynku. Tak tylko mówię.
Poklepała go po ręce, pozwalając mu tym samym odejść, i ponownie skupiła się na
tunelu przed nimi.
V zaczął się śmiać, na początku niepewnie, potem już na głos. Poczuła na sobie wzrok
Red Soxa. Spojrzała z wahaniem, spodziewając się zobaczyć w jego spojrzeniu jakiś rodzaj
nagany. Zamiast tego znalazła wyraz ulgi. Ulgi i uznania, kiedy samiec... spojrzał najpierw na
nią, a potem na swojego przyjaciela.
Jane zarumieniła się i odwróciła wzrok. To, że facet nie bawił się z nią we wkurzanie
najlepszego kumpla nie powinno być dla niej nagrodą. Wcale.
Kawałek dalej doszli do niskich schodków, które prowadziły do automatycznie
zamykanych drzwi. V podszedł i wstukał kod. Wyobraziła sobie, że wejdą do pomieszczenia
jak z filmu o agencie 007.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jednak nie miało z nim nic wspólnego. Wyglądało jak schowek, z półkami pełnymi
żółtych, liniowanych brulionów, pojemników z tuszem do drukarek i pudełek spinaczy do
papieru.
To było zwyczajne biuro. Typowe biuro kierownictwa średniego szczebla z biurkiem,
obrotowym krzesłem, szafkami na akta i komputerem.
śadna Szklana pułapka. Bardziej reklama firmy ubezpieczeniowej. Albo kredytów
hipotecznych.
– Tędy – powiedział V.
Przeszli przez szklane drzwi i w dół białym, nieoznakowanym korytarzem aż do
podwójnych drzwi ze stali nierdzewnej. Za nimi znajdowała się profesjonalna siłownia,
wystarczająco duża, żeby pomieścić boisko do koszykówki, ring bokserski i boisko do
siatkówki. Na błyszczącej podłodze w kolorze miodu rozłożono niebieskie maty, z sufitu
zwisały worki treningowe.
Wielkie pieniądze. Ogromne. Ale jak oni byli w stanie wszystko to skonstruować, sami,
bez kogoś śledzącego nowinki po ludzkiej stronie? To znaczy, że musi być mnóstwo
wampirów. Robotnicy, architekci i projektanci... a wszyscy potrafiący przebywać wśród
ludzi, jeśli tylko chcieli.
Odezwał się w niej genetyk. Jeśli szympansy i ludzie mają w dziewięćdziesięciu ośmiu
procentach takie samo DNA, jak blisko jesteśmy z wampirami? A z punktu widzenia
ewolucji, w którym momencie ten gatunek odłączył się od małp człekokształtnych i homo
sapiens? Nieźle... wiele by dała, żeby dorwać się do ich podwójnej spirali DNA. Jeśli
naprawdę wyczyszczą jej pamięć, zanim puszczą ją wolno, medycyna dużo straci. Zwłaszcza
że nie chorowali na raka i tak szybko wracali do zdrowia.
Co za szansa.
Zatrzymali się przed drzwiami z napisem SPRZĘT. Wewnątrz znajdowało się mnóstwo
broni: cały arsenał mieczy i nunczako używanych w sztukach walki. Sztylety zamknięte w
gablotach. Pistolety. Gwiazdki do rzucania.
– Dobry... Boże.
– To tylko do celów szkoleniowych – powiedział V, zażenowany.
– To czego, do cholery, używacie do walki? – Podczas gdy przed oczami przesuwały
się jej przeróżne scenariusze Wojny światów, poczuła znajomy zapach krwi. Prawie taki
sam. Był jakiś inny odcień tego zapachu, jakby ostry. Przypomniał ten podobny do wina
zapach, jaki czuła w sali, w której operowała V.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Widoczne po drugiej stronie drzwi z napisem FIZJOTERAPIA otworzyły się gwałtownie
i przystojny blond wampir wytknął głowę.
– Jesteście, dzięki Bogu.
Weszli do wyłożonego kafelkami pokoju i nagle zobaczyła nogi zwisające ze szpitalnego
łóżka. Obudził się w niej lekarz. Ruszyła, torując sobie drogę wśród mężczyzn, aby dostać się
do leżącego na łóżku.
To był ten, który ją zahipnotyzował, ten z żółtymi oczami i wspaniałymi włosami. I
naprawdę potrzebował jej pomocy. Okolice jego lewego oczodołu zostały roztrzaskane i
wepchnięte do wewnątrz, powieka była tak spuchnięta, że nie mógł otworzyć oka, cała lewa
część jego twarzy była dwukrotnie większa, niż powinna. Wydawało jej się, że kość nad
okiem zapadła się, podobnie jak kość policzkowa.
Położyła mu rękę na ramieniu i spojrzała w jego zdrowe oko.
– Źle wyglądasz.
Uśmiechnął się słabo.
– Naprawdę?
– Ale cię wyleczę.
– Myślisz, że możesz to zrobić?
– Nie. – Potrząsnęła głową. – Ja to wiem.
Nie była chirurgiem plastycznym, ale biorąc pod uwagę jego zdolności do zaleczania ran,
była pewna, że poradzi sobie z tym, nie pogarszając jego wyglądu. Pod warunkiem, że będzie
miała odpowiednie narzędzia.
Drzwi ponownie się otworzyły i Jane zamarła. O Boże, to był ten olbrzym o
kruczoczarnych włosach, w ciemnych okularach. A już myślała, że tylko się jej przyśnił, ale
najwyraźniej był prawdziwy. I to bardzo. I chyba tu rządził. Zachowywał się tak, jakby
wszystko i wszyscy tutaj byli jego własnością i mógłby zmieść to jedną ręką.
Spojrzał na nią, stojącą obok faceta leżącego na łóżku szpitalnym, i powiedział:
– Powiedzcie, że to nie to, o czym myślę.
Jane instynktownie zrobiła krok w tył, w kierunku V. Mimo że jej nie dotknął, wiedziała,
że był blisko. Gotowy jej bronić.
Czarnowłosy pokręcił głową nad rannym.
– Furiath... do kurwy nędzy, musimy cię zabrać do Agrhesa.
Furiath? Co to za imię?
– Nie – padła odpowiedź.
– Czemu nie, do diabła?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Bella tam jest. Jak mnie zobaczy w takim stanie... oszaleje... I tak już krwawi.
– O... cholera.
– Mamy tu kogoś odpowiedniego – wyrzęził. Jednym okiem wskazał na Jane. –
Prawda?
Czarnowłosy był wyraźnie zdenerwowany, ale ku jej zaskoczeniu powiedział:
– Pomożesz naszemu bratu?
Prośba zawierała szacunek, żadnej groźby. Najwyraźniej martwił się tym, że jego brat był
ranny i nikt go nie ratował.
Odchrząknęła:
– Tak, pomogę. Ale nie mam niczego. Będę musiała go uśpić...
– Tym się nie przejmuj – powiedział Furiath.
Spojrzała zdumiona.
– Chcesz, żebym poskładała ci twarz bez znieczulenia ogólnego?
– Tak.
„Może oni są bardziej odporni na ból...”.
– Zwariowałeś? – wymamrotał Red Sox.
„Chyba jednak nie”.
Wystarczy tego gadania. Zakładając, że ten facet z gębą jak Rocky Balboa uleczy się tak
szybko jak V, musi zacząć operować natychmiast, zanim kości zdążą źle się zrosnąć.
Musiałaby je ponownie połamać.
Rozglądając się po pomieszczeniu, zauważyła oszkloną szafkę pełną artykułów
medycznych. Miała nadzieję, że uda jej się coś z tego wybrać.
– Zakładam, że żaden z was nie ma doświadczenia medycznego?
– Ja mogę asystować – odezwał się V. – Jestem przeszkolonym ratownikiem
medycznym.
Rzuciła mu przez ramię spojrzenie i poczuła falę gorąca przechodzącą jej ciało.
„Wracasz do gry, Whitcomb”.
– W porządku. Macie tu jakiś rodzaj znieczulenia miejscowego?
– Lidokainę.
– A środki uspokajające? I może jeszcze trochę morfiny. Jeśli poruszy się w
niewłaściwym momencie, może stracić oko.
– OK. – Kiedy V ruszył w kierunku szafek, zauważyła, że idzie chwiejnym krokiem.
Ten spacer tunelem był długi i jeśli nawet sprawiał wrażenie wyleczonego, był zaledwie
kilka dni po operacji na otwartym sercu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Złapała go za rękę i pociągnęła z powrotem.
– Usiądź. – Spojrzała na Red Soxa. – Daj mu krzesło. Szybko. – Kiedy V usiłował
zaprotestować, przeszła przez pomieszczenie. – Nie interesuje mnie to. Będziesz mi
potrzebny w dobrej formie, kiedy będę operować, a to może trochę potrwać. Czujesz się
lepiej, ale nie jesteś tak silny, jak ci się wydaje, więc posadź tyłek i powiedz mi, gdzie
mam szukać.
Na ułamek sekundy zapadła cisza. Potem ktoś parsknął śmiechem, V zaklął pod nosem, a
ten najważniejszy zaczął się do niej głupio uśmiechać.
Red Sox podsunął V krzesło.
– Zaparkuj, stary. To zalecenie lekarza.
– Dobra, będę potrzebowała między innymi...
Zaczęła wymieniać. Skalpel, kleszcze, sprzęt do odsysania, igła i nici chirurgiczne.
Betadyna, roztwór do przemywania, opatrunki z gazy, rękawiczki...
Była zdumiona, jak szybko wszystko się znalazło, ale ona i V nadawali na tych samych
falach. Dawał jej krótkie i zwięzłe instrukcje, gdzie co leży, przewidywał, co może być jej
potrzebne i nie marnował słów. Był idealnym pielęgniarzem.
Kiedy okazało się, że mają też wiertło chirurgiczne, odetchnęła z ulgą.
– Pewnie nie macie zestawu powiększającego?
– W szafce obok zestawu reanimacyjnego – powiedział V. – Dolna szuflada. Po lewej.
Chcesz, żebym się przygotował?
– Tak. – Znalazła zestaw. – Czy mamy możliwość zrobienia prześwietlenia?
– Nie.
– Cholera. – Położyła dłonie na biodrach. – Nieważne. Będę musiała działać na ślepo.
V wstał i podszedł do umywalki, żeby wyszorować ręce. Kiedy skończył, zajęła jego
miejsce, po czym założyli rękawiczki.
Potem podeszła do Furiatha i spojrzała w jego zdrowe oko.
– To prawdopodobnie będzie bolało, nawet po miejscowym znieczuleniu i morfinie.
Pewnie zemdlejesz, mam nawet nadzieję, że to nastąpi prędzej niż później.
Sięgnęła po strzykawkę.
– Zaczekaj – powiedział. – śadnych leków.
– Co?
– Po prostu zrób to. – Błysk w jego oku zdradził ohydną potrzebę. On chciał cierpieć.
Zmrużyła oczy. Zaczęła się zastanawiać, czy nie pozwolił zrobić sobie tego specjalnie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Przykro mi. – Jane wbiła igłę w gumowe zamknięcie fiolki z lidokainą. Kiedy
nabrała do strzykawki wystarczającą ilość, powiedziała: – Nie ma mowy, żebym
operowała cię bez znieczulenia. Jeśli się nie zgadzasz, znajdź sobie innego chirurga.
Pochyliła się nad nim ze strzykawką w ręce.
– To jak będzie? Ja i ten ogłuszający koktajl, czy... hm, nikt?
W jego żółtym oku błysnął gniew, jakby go oszukała.
Ale wtedy odezwał się ten najważniejszy:
– Furiath, nie bądź dupkiem. Tu chodzi o twój wzrok. Zamknij się i pozwól jej robić,
co do niej należy.
śółte oko zamknęło się.
– W porządku – wymamrotał.
Dwie godziny później Vrhedny stwierdził, że jest w tarapatach. Poważnych tarapatach.
Kiedy przyglądał się rzędowi starannie wykonanych, małych szwów na twarzy Furiatha, był
tym przytłoczony do granic możliwości.
Tak. Był w potwornych tarapatach.
Jane Whitcomb okazała się świetnym chirurgiem. Absolutnym artystą. Jej dłonie były
najprecyzyjniejszymi narzędziami, oczy ostre jak skalpel, a skupienie tak wielkie, jak u
wojownika podczas bitwy. Chwilami pracowała z zadziwiającą szybkością, chwilami tak
wolno, że miało się wrażenie bezruchu. Kości Furiatha były połamane w wielu miejscach, a
Jane złożyła je krok po kroku, wiercąc w czaszce i łącząc fragmenty drutem, usuwając
mikroskopijne odłamki, białe jak skorupy ostryg. W jego policzku umieściła maleńką śrubę.
V widział, że nie była do końca zadowolona z efektów swej pracy. Kiedy zapytał, w
czym problem, powiedziała, że wolałaby umieścić zamiast śruby metalową płytkę, ale skoro
nie mieli takiej możliwości, ma nadzieję, że kość szybko się zrośnie.
Od początku do końcu miała wszystko pod kontrolą. Aż go to podnieciło, co
równocześnie było absurdalne, jak i zawstydzające. Po prostu nigdy nie spotkał takiej kobiety.
Doskonale opiekowała się jego bratem, w sposób tak umiejętny, że V nigdy by jej nie
dorównał.
O, Boże... Naprawdę był w pieprzonych tarapatach.
– Jak jego ciśnienie? – zapytała.
– Stabilne.
Dziesięć minut wcześniej Furiath zemdlał, ale teraz jego oddech był spokojny, tak samo
ciśnienie krwi.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jane obmywała miejsce wokół oka i policzek, potem po kryła wszystko gazą. Stojący w
drzwiach Ghrom odchrząknął i zapytał:
– Co z jego wzrokiem?
– Nie dowiemy się, dopóki sam nam nie powie. Nie mam możliwości sprawdzenia, czy
jego nerwy wzrokowe, siatkówka bądź rogówka nie zostały uszkodzone. Jeśli tak się
stało, będzie musiał udać się do szpitala, i nie tylko dlatego, że mamy tu za mało
środków. Nie jestem chirurgiem ocznym i nawet nie podjęłabym się takiej operacji.
Król poprawił sobie ciemne okulary, zupełnie jakby w tym momencie pomyślał o swoim
słabym wzroku, mając nadzieję, że Furiath nie będzie musiał stawiać czoła temu problemowi.
Jane zabandażowała głowę pacjenta, potem włożyła narzędzia do autoklawu. śeby nie
przyglądać się jej zbyt intensywnie, V zajął się wyrzucaniem zużytych strzykawek, wacików i
igieł.
Jane ściągnęła rękawiczki.
– Porozmawiajmy teraz o infekcjach. Jak wrażliwy jest wasz gatunek?
– Nie za bardzo. – V ponownie usiadł na krześle. Niechętnie to przyznał, ale był
zmęczony. Potwornie zmęczony, dosłownie padał z nóg. – Nasz system odpornościowy
jest bardzo silny.
– Czy wasz lekarz dałby mu profilaktycznie antybiotyki?
– Nie.
Podeszła do Furiatha i przyjrzała mu się, jakby chciała zbadać go wzrokiem. Potem
wyciągnęła dłoń i odgarnęła mu z czoła jego wspaniałe włosy. Ten gest i spojrzenie
zirytowały V, mimo że nie powinny. To normalne, że tak bardzo interesowała się jego
bratem. Właśnie złożyła mu twarz.
A jednak.
Cholera, zaangażowany samiec był jak wrzód na dupie.
Jane pochyliła się do uchą Furiatha.
– Dobrze się spisałeś. Wszystko będzie OK. Odpoczywaj i daj działać temu swojemu
samoleczeniu. – Poklepała go po ramieniu i wyłączyła lampę nad łóżkiem. – Boże,
chciałabym lepiej poznać wasz gatunek.
Kiedy Ghrom się odezwał, poczuła zimny podmuch powietrza.
– Nic z tego, pani doktor. Nie będziemy służyć za króliki doświadczalne dla
widzimisię człowieków.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nawet nie śmiałabym mieć takich nadziei. – Popatrzyła na nich. – Nie chcę, żeby
został tu sam, więc albo ja z nim zostanę, albo ktoś inny musi to zrobić. A jeśli ja
wyjdę, chciałabym zajrzeć do niego za dwie godziny.
– Zostaniemy tu – powiedział V.
– Wyglądasz, jakbyś zaraz miał się przewrócić.
– Nie ma szans.
– Tylko dlatego, że siedzisz..
Świadomość, że w jej obecności okazywał słabość, sprawiła, że jego głos stał się ostry.
Nie martw się o mnie, samico.
Zmarszczyła brwi.
– W porządku, to było stwierdzenie faktu, a nie obawa. Zrób z tym, co zechcesz.
To zabolało.
– Nieważne. Będę na zewnątrz. – Wstał i szybko wyszedł.
Z lodówki stojącej w sali treningowej wziął butelkę wody i wyciągnął się na jednej z
ławek. W pewnej chwili zorientował się, że Ghrom i Rankohr podeszli do niego i coś mówią,
ale nawet nie starał się ich słuchać.
Potwornie wkurzał go fakt, że właściwie chciałby, by Jane się o niego martwiła. I to, że
zabolało go, gdy okazało się, że tak nie jest.
Zamknął oczy i spróbował myśleć logicznie. Nie spał od tygodni. Nawiedzał go koszmar.
Prawie umarł.
Spotkał się ze swoją potworną mamuśką. V wypił prawie całą butelkę wody. Daleko mu
było do normalnego stanu, stąd pewnie te uczucia. Na pewno nie chodziło o Jane. To efekt
całej tej sytuacji. Jego życie było popieprzone i dlatego czuł się tak nieswojo w jej
towarzystwie. Ona z pewnością nie dawała mu ku temu żadnych powodów Traktowała go jak
pacjenta i ciekawostkę naukową. A orgazm który prawie u niej wywołał? Był pewien, że
gdyby była przytomna, nigdy by do tego doszło. Te fantazje na jego temat były zwykłymi
fantazjami, jakie miewają wszystkie samice. W jej prawdziwym życiu nie było dla niego
miejsca.
– Hej.
V otworzył oczy i spojrzał na Butcha.
– Hej.
Glina zepchnął nogi V na bok i usiadł na ławce.
– Niezłą odwaliła robotę z Furiathem, co?
– No. A co ona teraz robi? – V spojrzał w tamtym kierunku.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Przeszukuje wszystkie szafki. Powiedziała, że chce wiedzieć, jakie mamy zapasy, ale
myślę, że chce być blisko Furiatha i stara się nie robić z tego sprawy.
– Nie musi go pilnować przez cały czas – wymamrotał V. Sam nie mógł uwierzyć, że
był zazdrosny o brata.
– Chodzi mi o to, że...
– Daj spokój, rozumiem.
Kiedy Butch zaczął pstrykać palcami, V zaklął w myślach. Była to wyraźna zapowiedź
Poważnej Rozmowy.
– No co?
Butch rozłożył ręce. Jego koszula od Gucciego opięła mu ramiona.
– Nic Oprócz tego, że... Chcę, żebyś wiedział, że cię popieram.
– W czym?
– W związku z nią. Tobą i nią. – Butch spojrzał na niego i zaraz odwrócił wzrok. – To
dobra kombinacja.
W ciszy, jaka zapadła, V przyjrzał się profilowi swojego najlepszego kumpla – od
ciemnych włosów spadających na czoło, przez złamany nos, aż do ostro zarysowanej szczęki.
Po raz pierwszy od długiego czasu już go nie pożądał. Co powinien uznać za poprawę. A
przecież czuł się dużo gorzej, tyle że z innego powodu.
– Nie ma czegoś takiego jak ona i ja, stary.
– Gówno prawda. Zauważyłem to zaraz po tym, jak mnie uleczyłeś. I ta więź jest z
godziny na godzinę silniejsza.
– Nic się nie dzieje, mówię ci szczerą prawdę.
– W porządku, więc... jak ta woda smakuje?
– Słucham?
– Nil jest ciepły o tej porze roku?
V zignorował uszczypliwość Butcha. Cichym głosem powiedział:
– Wiesz co... Naprawdę chciałem uprawiać z tobą seks.
– Wiem. – Butch odwrócił głowę i ich spojrzenia się spotkały. – Ale to już przeszłość,
co?
– Tak myślę.
– To z jej powodu?
– Może. – V spojrzał w stronę drzwi i zobaczył Jane przeszukującą szafkę. Kiedy się
pochyliła, jego ciało natychmiast zareagowało. Musiał zmienił położenie bioder, inaczej
zgniótłby główkę członka jak pomarańczę. Kiedy ból ustał, pomyślał o tym, co czuł do
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
swojego współlokatora. – Muszę przyznać, że byłem zaskoczony spokojem, z jakim to
przyjąłeś. Myślałem, że cię to wystraszy lub coś w tym guście.
– Nic nie poradzisz na to, co czujesz. – Butch przyglądał się swoim dłoniom i
paznokciom. Potem bransolecie zegarka. – Poza tym...
– Co?
– Nic. – Glina potrząsnął głową.
– Gadaj.
– Nie. – Butch wstał i przeciągnął się, wyginając ciało w łuk. – Wracam do Bunkra.
– Ty też miałeś na mnie chęć. Może odrobinę, ale...
Butch przestał się przeciągać, jego ramiona opadły wzdłuż boków, głowa wróciła na
miejsce. Ściągnął brwi, jego twarz się zmarszczyła.
– Ale nie jestem gejem.
V rozdziawił usta.
– Poważnie? A to niespodzianka. Byłem pewien, że gadka o tym, jaki z ciebie
grzeczny irlandzki, katolicki chłopiec z południa to tylko przykrywka.
Butch pokazał mu środkowy palec.
– Nieważne. Nic nie mam do homo. Jeśli o mnie chodzi, ludzie mogą sypiać z kim
chcą i jak chcą, jeśli tylko mają skończone osiemnaście lat i nikomu innemu nie dzieje
się krzywda. Tak się jednak składa, że ja znajduję same kobiety.
– Spokojnie, tylko się z tobą drażnię.
– Oby. Wiesz, że nie jestem homofobem.
– Tak, wiem.
– Więc jak, jesteś?
– Homofobem?
– Gejem lub bi?
V wypuścił powietrze, żałując, że bez dymu papierosowego. Odruchowo poklepał się po
kieszeni, a kiedy wyczuł kilka skrętów, od razu poczuł się lepiej.
– Słuchaj V, wiem, że sypiasz z kobietami, ale dla ciebie to tylko przedmioty. Z
facetami jest inaczej?
V podrapał się po brodzie. Zawsze uważał, że nie ma takiej rzeczy, której nie mogliby
sobie z Butchem powiedzieć. Ale to... to było trudne. Przede wszystkim dlatego, że nie chciał,
by coś się między nimi zmieniło. Poza tym obawiał się, że jeśli jego seksualne pragnienia
będą otwarcie dyskutowane, zrobi się jakoś dziwnie. Prawda była taka, że Butch był
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
urodzonym hetero, i to nie tylko z powodu swojego pochodzenia. A jeśli czuł coś innego do
V? To byłoby odstępstwo od normy.
V obracał w dłoniach butelkę z wodą.
– Od jak dawna chciałeś mnie o to zapytać? O to, czy jestem gejem?
– Już od jakiegoś czasu.
– Bałeś się tego, co możesz usłyszeć?
– Nie, to nie ma dla mnie znaczenia. Jesteś mi bliski bez względu na to, czy lubisz
kobiety, czy facetów.
V spojrzał w oczy swego najlepszego kumpla i nagle zdał sobie sprawę... tak. Butch go
nie osądzał. Bez względu na wszystko.
Zaklął pod nosem. Nigdy nie płakał, ale czuł, że gdyby mógł, to byłby ten najwłaściwszy
moment.
Butch kiwnął głową, jakby dokładnie wiedział, o co chodzi.
– Jak powiedziałem, stary, to nie jest ważne. Ty i ja? Nic się nie zmieni, bez względu
na to, kogo posuwasz. Chociaż... gdybyś gustował w owcach, to pewnie byłby problem.
Nie wiem, czy mógłbym to znieść...
V nie mógł się nie uśmiechnąć.
– Nie bzykam zwierząt hodowlanych.
– Nie możesz znieść siana w spodniach?
– Ani wełny w zębach.
– Aha. Więc jak brzmi odpowiedź, V?
– A jak ci się wydaje?
– Myślę, że spałeś z facetami.
– Tak, spałem.
– Ale domyślam się, że... – Butch pokiwał palcem. – Domyślam się, że nie wolisz ich
od kobiet. Płeć na dłuższą metę jest ci obojętna, ponieważ do tej pory na nikim ci nie
zależało. Poza mną. I... twoim chirurgiem.
V spuścił wzrok. Był zły, że okazało się to tak oczywiste, ale nie zdziwiony. Tak to
wyglądało między nim a Butchem. śadnych tajemnic. I w związku z tym...
– Chyba muszę ci coś powiedzieć.
– Co?
– Kiedyś zgwałciłem faceta.
Zapadła cisza.
Po chwili Butch usiadł ponownie na ławce.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Naprawdę?
– To było jeszcze w obozie wojowników. Jeśli pokonał kogoś podczas sparingu, trzeba
było go zerżnąć na oczach pozostałych żołnierzy. A ja wygrałem pierwszą moją walkę
po przemianie. Ten samiec... myślę, że w pewien sposób wyraził na to zgodę. To znaczy
pozwolił mi na to, ale to nie było w porządku. Ja... cóż, nie chciałem mu tego robić,
ale...– V wyjął z kieszeni skręta i przyglądał się cienkiemu białe mu rulonikowi. – To
było tuż przed opuszczeniem obozu Zanim... inne rzeczy mi się przytrafiły.
– Czy to był twój pierwszy raz?
V wyjął zapalniczkę, ale jej nie zapalił.
– Niezły sposób, żeby zacząć, co?
– Jezu...
– W każdym razie, kiedy przebywałem na świecie, przez jakiś czas
eksperymentowałem praktycznie ze wszystkim. Byłem naprawdę wściekły... tak,
totalnie wkurwiony. – V spojrzał na Butcha. – Niewiele jest rzeczy, których nie
próbowałem. I większość z nich to był naprawdę niezły hardkor, jeśli wiesz, o co mi
chodzi. Zawsze za czyjąś zgodą i zawsze pod kontrolą. – V zaśmiał się krótko. – I
zawsze dziwnie szybko o tym zapominałem.
Butch milczał przez chwilę, potem powiedział:
– Myślę, że dlatego lubię Jane.
– Hę?
– Kiedy na nią patrzysz, naprawdę ją dostrzegasz. A kiedy ostatnio to ci się
przytrafiło?
V spojrzał Butchowi w oczy i powiedział:
– Ciebie dostrzegałem. Mimo że to było niewłaściwe. Dostrzegałem cię.
Cholera, zabrzmiało smutno. Smutno i ...samotnie. Co sprawiło, że zapragnął zmienić
temat.
Butch klepnął V w kolano, potem wstał, jakby dokładnie wiedział, o czym V myślał
– Posłuchaj, nie chcę, żebyś się obwiniał. To po prostu wina mego zwierzęcego
magnetyzmu. Po prostu nie można mi się oprzeć.
– Mądrala. – Uśmiech V nie trwał długo. – Nie pozwól swojej romantycznej stronie
zbyt długo się zachwycać mną i Jane, stary. Ona jest człowiekiem.
Butch rozdziawił usta:
– Poważnie? A to niespodzianka! A myślałem, że jest owcą.
V rzucił mu spojrzenie mówiące: „pieprz się”.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Ona nie jest mną zainteresowana. Nie w ten sposób.
– Jesteś tego pewien?
– Tak.
– Aha. Cóż, na twoim miejscu upewniłbym się, zanim stąd odejdzie. – Butch
przeczesał dłonią włosy. – Słuchaj, ja... cholera.
– Co?
– Cieszę się, że mi powiedziałeś. Wiesz, o tych sprawach.
– śadna z nich nie była supernewsem.
– Racja. Ale domyślam się, że powiedziałeś mi o tym, bo mi ufasz.
– Ufam. Teraz idź już do Bunkra, Marissa niedługo wróci do domu.
– Racja. – Butch skierował się w stronę drzwi, ale zatrzymał się i obejrzał się przez
ramię. – V?
– Tak? – Vrhedny podniósł wzrok.
– Myślę, że powinieneś coś wiedzieć, po całej tej głębokiej rozmowie... – Butch
smutno pokiwał głową. – Nadal nie jesteśmy parą.
Wybuchnęli śmiechem, a Butch, znikając w siłowni, wciąż jeszcze gadał coś pod nosem.
– Co cię tak bawi? – zapytała Jane.
Zanim na nią spojrzał, spróbował wziąć się w garść. Miał nadzieję, że nie zorientowała
się, jak trudno mu jest zachować przy niej spokój.
– Mój kumpel to czubek. To jego życiowa rola.
– Każdy musi mieć jakiś cel w życiu.
– To prawda.
Usiadła na ławce naprzeciwko niego. Jego oczy dosłownie ją pożerały, tak jakby był
przez wieki uwięziony w ciemności, a ona była świecą.
– Czy będziesz musiał znów się dokrwić? – zapytała.
– Wątpię. Dlaczego?
– Straciłeś kolory.
„Cóż, widok twoich piersi może tak działać na faceta”.
– Wszystko w porządku.
Zapadła długa cisza, potem odezwała się:
– Martwię się o niego.
Zmęczenie w jej głosie spowodowało, że nagle dostrzegł jej opuszczone ramiona, cienie
pod oczami i półprzymknięte powieki. Była wyraźnie wyczerpana.
„Musisz pozwolić jej odejść. Wkrótce”.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Co cię martwi? – zapytał.
– To bardzo trudny zabieg przeprowadzony w warunkach polowych. Tak właściwie
możemy to nazwać. – Potarła twarz. – A przy okazji... byłeś świetny.
– Dzięki.
Z ciężkim westchnieniem podciągnęła nogi, dokładnie tak, jak zrobiła to na fotelu w
sypialni.
– Martwię się o jego wzrok.
Boże, jakże żałował, że nie może wymasować jej pleców.
– Tak. Nie potrzeba mu kolejnego kłopotu.
– A ma jakiś?
– Protezę nogi...
– V? Możemy przez chwilę porozmawiać?
V spojrzał w kierunku drzwi siłowni. Wrócił Rankohr, wciąż jeszcze ubrany w skórzany
strój do walki.
– Hej, Hollywood, co jest?
– Mogę pójść do innego... – Jane opuściła nogi.
– Zostań – powiedział V. Niczego z tego nie zapamięta, więc nie miało znaczenia, co
teraz usłyszy. A poza tym... jakaś jego część, przez którą miał ochotę walnąć się w
głowę butelką, chciała wykorzystać każdą sekundę jej obecności.
Kiedy usadowiła się z powrotem, V skinął na brata.
– Mów.
Rankohr bacznie spojrzał na niego, potem na Jane, wreszcie wzruszył ramionami i
powiedział:
– Znalazłem dzisiaj rozwalonego reduktora.
– Jak to rozwalonego?
– Z wyprutymi flakami.
– Przez jednego z nich?
– Nie. – Rankohr spojrzał w kierunku drzwi pomieszczenia fizykoterapii.
V spojrzał w tym samym kierunku.
– Furiath? Daj spokój, on nigdy nie wywinąłby takiego numeru. To musiała być niezła
bójka.
– On był ubrany jak do walki. Chirurgiczne cięcia. I to nie dlatego, że tamten połknął,
powiedzmy, naszemu bratu kluczyki do samochodu. On ich po prostu szukał. Myślę, że
zrobił to bez żadnego wyraźnego powodu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Cóż... cholera. Furiath był dżentelmenem, szlachetnym wojownikiem, z zasadami
godnymi skauta. Przestrzegał pewnych standardów i honor był jednym z nich, nawet jeśli
wrogowie na to nie zasługiwali.
– Nie mogę w to uwierzyć – wymamrotał V. – To znaczy... jasny gwint.
Rankohr wyjął z kieszeni lizaka, zdjął papierek i włożył cukierek do ust.
– Nie obchodzi mnie, co on z nimi robi. Niepokoi mnie za to powód takiego
zachowania. Skoro tak go pociął, musiał być naprawdę sfrustrowany. Poza tym, jeśli
roztrzaskali mu twarz, bo był tak zajęty zabawą w Piłę II, to jest kwestia
bezpieczeństwa.
– Powiedziałeś Ghromowi?
– Jeszcze nie. Najpierw chciałem pogadać z Z. Zakładając, oczywiście, że z Bellą
wszystko pójdzie dziś dobrze.
– Aha... to pewnie był ten powód... Więc jeśli cokolwiek stanie się z tą kobietą lub jej
dzieckiem, będziemy mieli ich obu na karku. – V zaklął, myśląc o tych wszystkich
ciążach które czekają go w przyszłości. Kurwa. Cała ta sprawa z Najsamcem go
wykończy.
Rankohr zacisnął zęby na lizaku.
– Furiath musi skończyć z tą obsesją na jej punkcie.
V wbił wzrok w podłogę.
– Nie wątpię, że zrobiłby to, gdyby tylko mógł.
– Idę poszukać Z. – Rankohr wyciągnął z ust biały patyczek i zawinął go w fioletowy
papierek. – Potrzebujecie czegoś?
V spojrzał na Jane. Przyglądała się Rankohrowi jak lekarz, mierząc go wzrokiem od stóp
do głów, zwracając uwagę na budowę jego ciała. Przynajmniej taką miał nadzieję. W końcu
Hollywood był przystojnym draniem.
Poczuł, że jego kły zaczynają pulsować. Ciekawe, czy jeszcze kiedykolwiek uda mu się
uspokoić. Miał wrażenie, że jest zazdrosny o każdą osobę noszącą spodnie, która znajdzie się
w pobliżu Jane.
– Nie, wszystko w porządku – powiedział do brata. – Dzięki, stary.
Kiedy Rankohr wyszedł, Jane przekręciła się na ławce i wyciągnęła nogi. Z
irracjonalnym zadowoleniem stwierdził, że siedzą w identycznej pozycji.
– Kto to są reduktorzy? – zapytała.
Nazwał się w myślach mięczakiem, kiedy na nią spojrzał.
– Nieumarli zabójcy, którzy próbują doprowadzić do wyginięcia mojego gatunku.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nieumarli? – Jej czoło ściągnęło się, jakby mózg odrzucił to, co usłyszała. Jak
urządzenie, które nie przeszło kontroli jakości. – Jak to nieumarli?
– To długa historia.
– Mamy czas.
– Nie aż tak dużo. – Wcale niedużo.
– Czy to jeden z nich cię postrzelił?
– Tak.
– I to zaatakowało Furiatha?
– Tak.
Zapadła długa cisza.
– Więc cieszę się, że załatwił jednego z nich.
– Naprawdę? – V uniósł brwi zdziwiony.
– Jako genetyk sprzeciwiam się wymieraniu gatunków. Ludobójstwo jest... całkowicie
niewybaczalne. –Wstała i podeszła do drzwi, żeby zerknąć na Furiatha. – Czy wy ich
zabijacie? Tych... reduktorów?
– Po to jesteśmy. Moi bracia i ja zostaliśmy wyhodowani do walki.
– Wyhodowani? – Jej ciemnozielone oczy rozbłysły. – Co masz na myśli?
– Jako genetyk dobrze wiesz, co mam na myśli. – Kiedy słowo „Najsamiec" zaczęło
krążyć mu po głowie jak zagubiona kula bilardowa, odchrząknął. Cholera, wcale nie
było mu spieszno do opowiadania o swojej przyszłości jako ogiera dla Wybranek, i to
kobiecie, z którą naprawdę chciałby być. I która odejdzie. Mniej więcej o zachodzie
słońca.
– A to miejsce służy do waszych treningów?
– Dla żołnierzy, którzy mają nas wspierać. Moi bracia i ja jesteśmy trochę inni.
– Jak to inni?
– Jak powiedziałem, zostaliśmy specjalnie wyhodowani na silnych, wytrzymałych i
mających zdolność samoleczenia.
– Przez kogo?
– To kolejna długa historia.
– Spróbuj. – Kiedy nie odpowiedział, zaczęła naciskać. – No dalej. Możemy przecież
porozmawiać, a twój gatunek bardzo mnie zaciekawił.
No tak. Nie on. Jego gatunek.
V zmełł w ustach przekleństwo. Boże, przez nią czuje się jak mięczak, jeszcze trochę i
zacznie malować paznokcie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Naprawdę potrzebował papierosa, ale nie chciał przy niej.
– Normalnie. Najsilniejsi samce zostali połączeni z najbystrzejszymi samicami, czego
rezultatem są faceci tacy jak ja. Najlepsi do zapewnienia przetrwania rasy.
– A kobiety, które urodziły się z tych połączeń?
– Były podstawą do zapewnienia duchowej egzystencji gatunku.
– Były? Czyli to selektywne rozmnażanie już się nie odbywa?
– Właściwie... niedługo ma się znowu rozpocząć. – Cholera, naprawdę musi zapalić. –
Wybaczysz mi na chwilę?
– Dokąd idziesz?
– Na siłownię, zapalić. – Wsunął skręta między wargi, wstał i wyszedł. Oparł się o
betonową ścianę, postawił butelkę wody obok stóp i zapalił. Pomyślał o swojej matce i
z dymem wypuścił słowo „kurwa”.
– Ta kula była dziwna.
V gwałtownie odwrócił głowę. Jane stała w drzwiach z ramionami skrzyżowanymi na
piersi i zmierzwionymi blond włosami, jakby dopiero co je przeczesywała dłonią.
– Słucham?
– Kula, która cię trafiła. Czy oni używają innej broni?
Wydmuchał dym w przeciwnym kierunku, z dala od niej.
– Co to znaczy dziwna?
– Zazwyczaj kule mają stożkowaty kształt, ich końce są albo skrzywione pod ostrym
kątem, jeśli jest to strzelba, albo bardziej tępe w przypadku pistoletu. Ta w tobie była
okrągła.
V ponownie się zaciągnął.
– Widziałaś to na zdjęciu rentgenowskim?
– Tak, wyglądała jak zwykły ołów. Była trochę nierówna na brzegach, ale to mogło
być spowodowane przez obijanie się o żebra.
– No cóż... kto to wie, jaką technologię oni wykorzystują. Oni mają swoje zabawki, my
swoje. – Spojrzał na koniec papierosa. – Skoro już o tym mówimy, powinienem ci
podziękować.
– Za co?
– Za uratowanie mi życia.
– Nie ma za co. – Zaśmiała się krótko. – Twoje serce bardzo mnie zaskoczyło.
– Naprawdę?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nigdy nie widziałam czegoś takiego. – Kiwnęła głową w kierunku pokoju
fizykoterapii. – Chcę tu z wami zostać, aż twój brat będzie zdrowy. Mam złe przeczucia
co do niego. Nie wiem, o co dokładnie chodzi... Wygląda w porządku, ale mój instynkt
podpowiada mi, że coś jest nie tak, a ilekroć go zignoruję, potem tego żałuję. Poza tym i
tak nie muszę wracać do mojego prawdziwego życia aż do poniedziałku rano.
Dłoń V zamarła w drodze do ust.
– No co? – zapytała. – Jest z tym jakiś problem?
– Mmm... nie. Nie ma. To żaden problem.
Ona zostaje. Trochę dłużej.
V uśmiechnął się do siebie. Więc to jest takie uczucie, gdy się wygra na loterii.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
19
19
19
19
JOHN STAL W KOLEJCE POD ZERO SUM, ale wcale go to nie cieszyło. Czekali na
wejście do klubu już od półtorej godziny. Dobrze chociaż, że noc nie była zbyt zimna.
– Nie staję się młodszy, stojąc tu. – Khiller tupał nogami. – Nie przyszedłem tu po to,
żeby sterczeć w kolejce.
John musiał przyznać, że jego kumpel wygląda świetnie– czarna koszula rozpięta pod
szyją, czarne spodnie, czarne buty, czarna skórzana kurtka. Ze swoimi czarnymi włosami i
oczami nie do pary zwracał uwagę kobiet. No chociażby te dwie brunetki i ruda, które szły
wzdłuż kolejki i co? Wszystkie trzy, przechodząc obok nich, gapiły się na Khilla. A on, jak to
miał w zwyczaju, bezwstydnie patrzył za nimi.
Blasth zaklął i powiedział:
– No stary, będziesz dzisiaj groźny, co?
– śebyś wiedział. – Khill poprawił sobie spodnie. – Umieram z głodu.
Blasth potrząsnął głową i zlustrował ulicę. Zrobił to już po raz kolejny. Jego wzrok był
ostry, dłoń trzymał w kieszeni kurtki. John wiedział, co tam ma: dziewiątkę. Blasth był
uzbrojony.
Powiedział, że dostał ją od kuzyna, ale to tajemnica. To było oczywiste. Jedną z zasad
szkolenia był zakaz zabierania broni, gdy wychodziło się na zewnątrz. To była dobra zasada,
oparta na teorii, iż niewielka wiedza jest niebezpieczna, a szkoleni podczas walki nie powinni
zachowywać się tak, jakby nie mieli połowy mózgu. Jednak Blasth stwierdził, że nie pojedzie
do miasta bez broni. John postanowił udawać, że nie wie, co to za wypukłość w kieszeni jego
kumpla.
Poza tym jakaś jego część uważała, że mogą przecież wpaść na Lahsera, więc to nie taki
głupi pomysł.
– Dobry wieczór paniom – powiedział Khill. – Dokąd się wybieracie?
John spojrzał w tamtym kierunku. Przed Khillerem stały dwie blondynki. Patrzyły na
niego tak, jakby jego ciało było wystawą sklepu ze słodyczami, a one zastanawiały się, które
ciacho wybrać.
Ta z prawej, która miała włosy sięgające tyłka i spódniczkę rozmiaru chusteczki do nosa,
uśmiechnęła się. Jej zęby były tak białe, że lśniły niczym perły.
– Idziemy do Screamera, ale... skoro wy jesteście tutaj, możemy zmienić plany.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Ułatwcie to nam i dołączcie do kolejki. – Ukłonił się i pokazał ręką miejsce w
kolejce przed sobą.
Pierwsza blondynka spojrzała na koleżankę i zakołysała biodrami i włosami. Musiała to
mieć starannie przećwiczone.
– Uwielbiam dżentelmenów.
– Jestem nim w każdym calu. – Khill wyciągnął rękę, a kiedy ją chwyciła, wprowadził
ją do kolejki. Kilku facetów zmarszczyło czoła, ale jedno spojrzenie Khilla wystarczyło,
żeby im przeszło. Nic dziwnego, Khiller był wyższy i potężniejszy od nich.
– To są Blasth i John.
Dziewczęta uśmiechnęły się do Blastha – kolor jego twarzy stał się podobny do koloru
włosów. Potem szybko rzuciły okiem na Johna. Skinęły mu głowami i całą swą uwagę
ponownie skierowały ku jego kumplom.
Włożył ręce do pożyczonej wiatrówki i przesunął się, żeby druga z dziewczyn mogła
wcisnąć się obok Blastha.
– John, wszystko u ciebie w porządku? – zapytał Blasth.
John kiwnął głową, spojrzał na kolegę i szybko zamigał:
Tylko robię jej miejsce.
– O mój Boże – powiedziała pierwsza z dziewcząt.
John wepchnął ręce z powrotem do kieszeni. Cholera, na pewno zauważyła, że użył
języka migowego. Teraz były tylko dwie możliwości: albo pomyśli, że jest słodki, albo będzie
mu współczuć.
– Twój zegarek jest boski!
– Dzięki, mała – roześmiał się Khill. – Właśnie go kupiłem w Urban Outfitters.
No, tak. W ogóle nie zauważyła Johna.
Dwadzieścia minut później dotarli wreszcie do wejścia i jakimś cudem Johnowi udało się
znaleźć w środku. Bramkarze przy drzwiach dokładnie przyjrzeli się ich dowodom osobistym
i kiedy już zaczynali kręcić głowami, zjawił się trzeci spojrzał na Blastha i Khilla, i wpuścił
ich wszystkich.
Dwa kroki dalej John stwierdził, że wcale mu się tu nie podoba. Wszędzie byli ludzie
ubrani tak skąpo, jakby przy szli na plażę. A tamta para... cholera, czy ten facet trzymał rękę
pod jej spódniczką?
Nie, to była ręka faceta, który stał za nią. Nie tego, z którym się całowała.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Ryczała muzyka techno, jej dźwięki przenikały powietrze, które było duszne od potu,
perfum i piżmowego zapachu, który, jak podejrzewał, był zapachem seksu. Lasery przecinały
mrok, najwidoczniej celując w jego oczy, ponieważ były wszędzie tam, gdzie się obrócił.
śałował, że nie ma okularów przeciwsłonecznych i zatyczek do uszu.
Spojrzał ponownie na tamtą parę... czy raczej trójkąt Nie był pewien, ale wydawało mu
się, że dziewczyna trzyma ręce w spodniach obu facetów.
„Może przydałaby się jeszcze opaska na oczy?”.
Prowadzeni przez Khilla, minęli wydzielone sznurową barierką miejsce pilnowane przez
bramkarzy. Po drugiej stronie tej barykady, oddzieleni od tłumu ścianą spływającej wody, w
boksach siedzieli ludzie ubrani w markowe garnitury i popijali drinki, których nazw John bez
wątpienia nie byłby w stanie wymówić.
Khill kierował się na tył sali, wybrał miejsce pod ścianą z dobrym widokiem na parkiet i
łatwym dostępem do baru. Przyjął zamówienia od dziewczyn i Blastha, John tylko potrząsnął
głową. To nie było odpowiednie otoczenie, żeby się nawet trochę rozluźnić.
Przypomniał mu się początek życia w Bractwie. Zawsze był najmniejszy ze wszystkich
dokoła i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Wszyscy byli wyżsi od niego, cały tłum górował
nad nim, nawet kobiety. A to zawsze wyostrzało jego instynkt. Jeśli twoje możliwości obrony
są niewielkie, trzeba polegać na tym, co się ma: dwie nogi i szybkość. Ta strategia zawsze się
sprawdzała.
Cóż, zawsze oprócz tego jednego razu.
– Boże... ale jesteś umięśniony. – Podczas nieobecności Khilla dziewczyny kleiły się
do Blastha.
Blasth zachowywał się tak, jakby go to specjalnie nie obchodziło, ale nie przerywał im,
pozwalając, aby ich dłonie wędrowały tam, gdzie chcą.
Khill wrócił z baru. Jezu, był w swoim żywiole. W każdej dłoni trzymał po dwie szklanki
piwa, a wzrok miał utkwiony w dziewczynach. Poruszał się tak, jakby już uprawiał seks. Jego
biodra i ramiona wyraźnie zdradzały, że całe ciało jest w świetnej kondycji, gotowe do
użycia.
Boże, dziewczyny były tym zachwycone. Oczy im błyszczały, gdy obserwowały go
przeciskającego się przez tłum.
– Drogie panie. Należy mi się napiwek za mój wysiłek. – Wręczył Blasthowi jedno
piwo, pociągnął łyk z drugiego, a pozostałe dwa uniósł nad głową. – Dajcie mi trochę
tego, czego pragnę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jedna z nich położyła obie ręce na jego piersi, wyciągając się w górę. Khill przechylił
lekko głowę w bok, ale jej nie pomógł, co tylko sprawiło, że zaczęła się jeszcze bardziej
starać. Kiedy ich usta się spotkały, Khill z uśmiechem... wyciągnął rękę i przysunął bliżej
drugą z dziewczyn. Ta wisząca na nim zdawała się nie mieć nic przeciwko temu, więcej
nawet, pomogła mu przyciągnąć koleżankę.
– Chodźmy do toalety – powiedziała scenicznym szeptem.
Khill pochylił się nad nią, a potem pocałował tę drugą.
– Blasth, chcesz się przyłączyć?
Blasth wziął potężny łyk piwa.
– Nie, zostanę tutaj. Chcę się wyluzować.
John wiedział, że przyjaciel kłamie.
I strasznie go to wkurzyło.
Nie potrzebuję niańki.
– Wiem, stary.
Dziewczyny zwisające z ramion Khilla zmarszczyły nosy jakby John był tym, który psuje
im całą zabawę. A kiedy Khill zaczął się od nich odsuwać, wyglądały na naprawdę wkurzone.
John przeszył kumpla wzrokiem.
Nawet, kurwa, nie próbuj się wycofać. Bo inaczej nigdy więcej się do ciebie nie odezwę.
Jedna z dziewczyn zapytała:
– Coś się stało?
Powiedz jej, że nic się nie stało i idź ją bzyknij. Jestem kurewsko poważny, Khill.
Nie czuję się w porządku, zostawiając cię tu – zamigał w odpowiedzi Khill.
– Czy coś jest nie tak? – zaszczebiotała ponownie.
Jak nie pójdziesz, wychodzę. Wyjdę z klubu, Khill. Mówię serio.
Khill zamknął na chwilę oczy. Zanim dziewczyny zdążyły znowu zapytać, czy coś się
stało, powiedział:
– Panie pozwolą ze mną. Zaraz wrócimy.
Khill odwrócił się, a wtedy John zamigał:
Blasth, idź z nimi. Zaczekam. – Kiedy przyjaciel nie odpowiedział, zamigał ponownie. –
Blasth? Rusz dupę!
– Nie mogę – odpowiedział po chwili wahania.
Dlaczego?
– Bo ja... ja obiecałem, że nie zostawię cię samego.
Johna zmroziło:
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Komu obiecałeś?
Policzki Blasthera poczerwieniały jak światła uliczne.
– Zbihrowi. Zaraz po mojej przemianie poprosił mnie na rozmowę po lekcji i
powiedział, że jeśli gdzieś razem wyjdziemy... to wiesz.
Gniew ogarniał Johna, sprawiając, że w czaszce dosłowne mu brzęczało.
– Tylko do czasu twojej przemiany, John.
John, rozwścieczony, potrząsnął głową.
Zróbmy tak. Jeśli się o mnie martwisz, daj mi swoją broń.
W tym momencie obok nich przeszła nieziemska brunetka w gorsecie i spodniach tak
obcisłych, jakby ktoś nałożył je za pomocą szpachli. Wzrok Blastha przylgnął do niej i
powietrze wokół zmieniło się za sprawą jego ciała, które wydzielało żar.
Blasth, co może mi się tu stać? Nawet jeśli Lahser się tu zjawi...
– On ma zakaz przychodzenia do tego klubu. Dlatego tu właśnie chciałem przyjść.
Skąd wiedziałeś... Niech zgadnę – Zbihr. Powiedział ci, że możemy przychodzić tylko
tutaj?
– Może.
Daj mi broń. Szybko.
Brunetka usiadła przy barze i spojrzała przez ramię. Prosto na Blastha.
Nie zostawiasz mnie. Obaj jesteśmy w klubie. A ja jestem już naprawdę wkurzony.
Nastąpiła pauza. Potem pistolet zmienił właściciela i Blasth wypił swoje piwo, jakby był
bardzo zdenerwowany.
Powodzenia – zamigał John.
– Kurwa, co ja właściwie robię. Nawet nie jestem pewien, czy chcę to zrobić.
Chcesz. Poradzisz sobie. A teraz już idź, zanim ona znajdzie sobie kogoś innego.
Kiedy John został wreszcie sam, oparł się o ścianę i skrzyżował nogi w kostkach. Z
zazdrością obserwował tłum.
Chwilę później przeżył szok. Poczuł coś znajomego, jakby ktoś zawołał jego imię.
Rozejrzał się dokoła, myśląc, że to Blasth lub Khill. Ale nie. Nigdzie nie było widać Khilla i
blondynek, a Blasth ostrożnie nachylał się do brunetki przy barze.
Ale był pewien, że ktoś go zawołał.
Z uwagą przyglądał się tłumowi. Ludzie byli wszędzie, ale nikogo w pobliżu, i kiedy
miał już uznać, że mu odbija zobaczył obcą osobę, którą jednak doskonale znał.
Kobieta stała w cieniu na końcu baru, lekko tylko oświetlona przez różowoniebieską
poświatę padającą zza butelek z alkoholem. Wysoka, mocno zbudowana jak mężczyzna,
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
miała bardzo krótkie, ciemne włosy i wyraz twarzy mówiący że zadzierasz z nią na własne
życzenie. Jej oczy były śmiertelnie inteligentne, poważne i... utkwione w nim.
Jego ciało natychmiast drgnęło, jakby ktoś pocierał mu skórę, jednocześnie rażąc go
prądem. Zabrakło mu tchu, zakręciło się w głowie, twarz mu się zarumieniła, ale
przynajmniej przestała boleć go głowa.
Słodki Jezu, szła w jego kierunku.
Jej krok był władczy i pewny siebie, zupełnie jakby podchodziła ofiarę, a mężczyźni,
nawet ci potężni, schodzili jej szybko z drogi. Kiedy podeszła, John poprawił wiatrówkę, żeby
sprawić wrażenie lepiej zbudowanego. Niezły żart.
Jej głos był głęboki:
– Jestem z ochrony tego klubu, muszę cię prosić, żebyś poszedł ze mną.
Nie czekając na odpowiedź, złapała go za ramię i poprowadziła do ciemnego korytarza.
Zanim się zorientował, o co chodzi, wepchnęła go do czegoś, co najwyraźniej było pokojem
przesłuchań, i przycisnęła do ściany jak szmacianą lalkę.
Przedramieniem przycisnęła mu tchawicę i zaczęła go obmacywać po ubraniu. Jej dłoń
była szybka i bezosobowa, kiedy tak wędrowała po jego piersi i biodrach.
John zamknął oczy i zadrżał. Jasna cholera, to było podniecające. Gdyby był w stanie
dostać erekcji, nie wątpił, że byłby twardy jak kamień.
I wtedy przypomniał sobie o nieoznakowanej broni Blastha, która tkwiła w tylnej
kieszeni pożyczonych spodni.
„Cholera”.
Jane usiadła na ławce tak, aby widzieć pacjenta, wciągając nozdrzami egzotyczny zapach
tytoniu.
Boże, ten sen o nim. Sposób, w jaki jego dłoń poruszała się między jej...
Kiedy poczuła pożądanie, skrzyżowała nogi i mocno je zacisnęła.
– Jane?
Odchrząknęła:
– Tak?
Jego niski zmysłowy głos płynął przez drzwi.
– O czym myślisz, Jane?
No jasne, miałaby mu powiedzieć, że fantazjuje o ...
Chwileczkę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Już wiesz, prawda? – Kiedy się nie odezwał, zmarszczyła czoło. – Czy to był sen?
Czy ty...
Brak odpowiedzi.
Pochyliła się, żeby go zobaczyć po drugiej stronie drzwi. Wydmuchał dym i wrzucił
niedopałek do butelki z wodą.
– Co mi zrobiłeś?
Mocno zakręcił butelkę, mięśnie jego przedramienia napięły się.
– Nie zrobiłem niczego, czego byś nie chciała.
Mimo że na nią nie patrzył, wycelowała w niego palec, jakby to był pistolet.
– Mówiłam ci. Trzymaj się z daleka od mojej głowy.
Spojrzał jej w oczy. O... Boże... świeciły jasnym płomieniem jak słońce. A kiedy
spoczęły na jej twarzy, ogarnęło ją pożądanie. Jej usta rozchyliły się, gotowe na jego
przyjęcie.
– Nie. – Czuła jednak, że to daremny wysiłek. Jej ciało mówiło samo za siebie i on
dobrze o tym wiedział.
Usta V ułożyły się w uśmiech, wciągnął głęboko powietrze.
– Uwielbiam twój zapach w takiej chwili. Sprawia, że chcę zrobić coś więcej, niż tylko
dostać się do twojej głowy.
W porządku, najwyraźniej oprócz mężczyzn lubił też kobiety.
Ale nagle wyraz jego twarzy zmienił się.
– Nie martw się. Nie zrobię tego.
– Dlaczego nie? – Wyrwało jej się i zaklęła pod nosem. Jeśli mówisz mężczyźnie, że
go nie chcesz, a potem on mówi, że się z tobą nie prześpi, twoja reakcja nie powinna
zabrzmieć jak protest.
V wychylił się przez drzwi i rzucił butelkę. Wylądowała prosto w koszu na śmieci, jakby
z ulgą wracała do domu po służbowym wyjeździe.
– Nie spodobałoby ci się. Nie ze mną.
– Bardzo się mylił.
„Zamknij się”.
– Dlaczego?
Cholera! Co ona wygaduje, na miłość boską?
– Nie spodobałoby ci się z prawdziwym mną. Ale podobało mi się to, co stało się
podczas twojego snu. To było doskonałe, Jane.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Bardzo chciała, żeby przestał wymawiać jej imię. Za każdym razem czuła, jakby ją do
siebie przyciągał, jakby ciągnął ją przez wody, których nie znała, łapiąc ją w sieć, z której nie
mogła się oswobodzić.
– Dlaczego miałoby mi się nie spodobać?
Kiedy jego wielka pierś uniosła się, wiedziała, że chciał poczuć jej podniecenie.
– Ponieważ ja lubię zachować kontrolę, Jane. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Nie, nie rozumiem.
Wstał i obrócił się w jej stronę, wypełniając sobą całe drzwi. Jej oczy znalazły się na
wysokości jego bioder. Jasna cholera, miał erekcję. Widziała wybrzuszenie w jego
flanelowych spodniach od piżamy.
– Wiesz, kto to jest domin? – zapytał niskim głosem.
– Chodzi ci o seksualnego domina?
Pokiwał głową.
– Tak właśnie wygląda seks ze mną.
Jane musiała odwrócić wzrok. Musiała to zrobić, inaczej by wybuchła. Nie miała w tej
kwestii żadnego doświadczenia. Do diabła, nie miała czasu nawet na zwyczajny seks, nawet
na zabawianie się z samą sobą.
Niech to szlag. Niebezpieczny i dziki seks – teraz wydawało jej się to całkiem atrakcyjne.
Może dlatego, że nie było to jej prawdziwe życie, mimo że nie spała.
– Co wtedy robisz? – zapytała. – To znaczy... czy ty je wiążesz?
– Tak.
Czekała, żeby mówił dalej. Kiedy milczał, wyszeptała:
– Coś jeszcze?
– Tak.
– Powiedz.
– Nie.
„Więc ból też wchodził w grę, pomyślała. Krzywdził je, a dopiero potem pieprzył.
W trakcie pewnie też”. A przecież... widziała, jak delikatnie obejmował Red Soxa. Może
z mężczyznami było inaczej?
Wspaniale. Biseksualny dominujący wampir z doświadczeniem w porwaniach. Boże, z
wielu powodów nie powinna czuć do niego tego, co czuła.
Jane zakryła twarz dłońmi, ale, niestety, to tylko sprawiło, że go nie widziała. Nie mogła
uciec od tego, co działo się w jej głowie. Ona... go pragnęła.
– Jasna cholera – wymamrotała.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Coś nie tak?
– Nic. – Boże, ale z niej kłamczucha.
– Kłamczucha.
Świetnie, więc to też wiedział.
– Nie chcę czuć się tak jak teraz, OK?
Nastąpiła długa cisza.
– A jak się czujesz, Jane? – Kiedy nie odpowiedziała, wymruczał: – Nie chcesz mnie
pożądać, prawda? Czy to dlatego, że jestem zboczony?
– Tak.
Słowa po prostu wystrzeliły z jej ust, mimo że nie był do końca prawdą. Mówiąc
szczerze, problem był dużo większy... zawsze była dumna ze swojej inteligencji. Wyżej ceniła
rozum niż uczucia i kierowała się logiką w podejmowaniu decyzji, co nigdy jej nie zawiodło.
Tymczasem była tutaj, pożądała czegoś, od czego – jak podpowiadał jej rozum – powinna
trzymać się z daleka.
Kiedy cisza się przeciągała, opuściła jedną rękę i spojrzała w stronę drzwi. Nie było go
tam, ale czuła, że jest gdzieś w pobliżu. Stał pod ścianą, patrzył na niebieskie maty, jakby to
było morze.
– Przepraszam. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało.
– Chciałaś. Ale nie szkodzi. Jestem jaki jestem. – jego dłoń w rękawiczce zacisnęła się,
Jane miała wrażenie, że bez jego wiedzy.
– Prawdę mówiąc... – Kiedy przerwała, jedna z jego brwi uniosła się, ale nie spojrzał
na nią. Odchrząknęła. – Prawdę mówiąc, instynkt samozachowawczy to dobra rzecz i
powinien kierować moim zachowaniem.
– A tak nie jest?
– Nie... nie zawsze. Przy tobie nie zawsze.
Uniósł lekko usta:
– Więc po raz pierwszy w życiu cieszę się, że jestem inny.
– Boję się.
Natychmiast spoważniał. Spojrzał na nią swoimi jasnymi jak diamenty oczami.
– Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy. I nie zrobię ci nic złego.
Na ułamek sekundy pozwoliła sobie na opuszczenie gardy.
– Obiecujesz? – powiedziała chrapliwie.
Położył swoją dłoń w rękawiczce na sercu, które wcześniej operowała, i usłyszała ciąg
pięknych słów, których nie rozumiała. Potem je przetłumaczył:
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Przysięgam na mój honor i krew płynącą w moich żyłach.
Odwróciła od niego spojrzenie. Zauważyła stojaki z nunczako. Broń wisiała na
wieszakach, gotowa do zadania śmiertelnych ran.
– Nigdy w życiu tak się nie bałam.
– Kurwa... przykro mi, Jane. Z powodu tego wszystkiego, pozwolę ci odejść.
Właściwie możesz odejść w każdej chwili, jeśli tylko chcesz. Powiedz słowo, a odwiozę
cię do domu.
Spojrzała na jego twarz. Zarost ocieniał jego szczękę i kości policzkowe, co sprawiało, że
wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo. Gdyby spotkała go w ciemnej uliczce, jego tatuaż
koło oka i jego wzrost wystarczyłyby, żeby uciekła przerażona. Nie musiałaby wiedzieć, że
jest wampirem.
A mimo to była tu i ufała, że nic jej nie zrobi.
Czy jej uczucia są prawdziwe? Czy to tylko syndrom sztokholmski?
Zmierzyła wzrokiem jego szeroką pierś, jego wąskie biodra i długie nogi. Boże,
nieważne, czym był, pragnęła go jak nikogo innego.
– Jane... – Z jego gardła wydobył się miękki pomruk.
Cholera...
On również zaklął i zapalił kolejnego papierosa. Kiedy wypuścił dym, powiedział:
– Jest jeszcze inny powód, dla którego nie mogę być z tobą.
– Jaki?
– Ja gryzę, Jane. I nie mógłbym się powstrzymać. Nie z tobą.
Pamiętała, że we śnie czuła lekkie drapanie jego kłów na szyi. Mimo że nie rozumiała,
jak można chcieć czegoś takiego, poczuła, jak na samą myśl o tym jej ciało zalewa fala
gorąca.
V cofnął się do drzwi. Smugi dymu unosiły się ze skręta, wąskie i długie jak kobiece
włosy.
Patrząc jej prosto w oczy, wolną rękę przesunął wzdłuż piersi, do brzucha i niżej, do
wypukłości na piżamie. Jane z trudem przełknęła ślinę. Poczuła tak wielkie pożądanie że
niemal spadła z ławki.
– Jeśli mi pozwolisz – powiedział cicho – znajdę cię we śnie. Znajdę i skończę to, co
zacząłem. Chciałabyś tego, Jane ? Przyjmiesz mnie?
Z pomieszczenia obok dało się słyszeć jęk. Jane poderwała się i poszła sprawdzić, co z
pacjentem. To była oczywista ucieczka, ale co z tego... Postradała już rozum, więc utrata
godności nie była teraz jej największym zmartwieniem.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Furiath zwijał się z bólu, próbując zerwać bandaż z twarzy.
– Hej... spokojnie. – Położyła rękę na jego ramieniu. – Spokojnie. Wszystko w
porządku.
Głaskała go po ramieniu i mówiła do niego tak długo, aż się uspokoił.
– Bella... – powiedział.
Doskonale zdając sobie sprawę z tego, że V stoi w rogu pomieszczenia, zapytała:
– Czy to jego żona?
– śona jego brata bliźniaka.
– Och.
– Właśnie.
Jane wzięła stetoskop i ciśnieniomierz.
– Czy wasz gatunek zazwyczaj ma niskie ciśnienie krwi?
– Tak. Puls również. Położyła dłoń na czole Furiatha.
– Jest ciepły. Ale wasza normalna temperatura jest wyższa od naszej, zgadza się?
– Tak.
Wsunęła palce w kolorowe włosy Furiatha, przeczesała je, wygładzając splątane
kosmyki. Była w nich jakaś czarna oleista substancja...
– Nie dotykaj tego – powiedział V. Pospiesznie cofnęła rękę.
– Dlaczego? Co to jest?
– Krew moich wrogów. Nie chcę jej na tobie.
Podszedł bliżej, złapał ją za nadgarstek i podprowadził do umywalki.
Mimo że było to wbrew jej naturze, stała spokojnie i posłusznie jak dziecko, kiedy
namydlił i spłukiwał jej dłonie. Dotyk jego gołej ręki, jak i tej w rękawiczce... i wilgoci
zmniejszającej tarcie... jego ciepło przechodzące na nią... wszystko to sprawiło, że stała się
lekkomyślna.
– Tak – powiedziała, przyglądając się temu, co robił.
– Co tak?
– Przyjdź do mnie we śnie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
20
20
20
20
JAKO SZEFOWA OCHRONY ZERO SUM Xhex nie tolerowała żadnej broni na swoim
terenie, a już w szczególności u drobnych łobuziaków uzbrojonych po mizerne jaja.
To z ich powodu najczęściej trzeba było wzywać pogotowie. A ona nie cierpiała
współpracy z policją z Caldwell.
Dlatego nawet nie trudziła się przeprosinami, gdy niezbyt delikatnie obszukiwała tego
konkretnego gnojka. Wreszcie znalazła broń, którą dostał od tamtego rudzielca. Wyciągnęła
pistolet ze spodni dzieciaka, wyrzuciła magazynek na stół. Schowała naboje do kieszeni i
zabrała się do szukania dowodu tożsamości. Obszukując chłopaka, odkryła, że należy do jej
gatunku, a to z jakiegoś powodu wkurzyło ją jeszcze bardziej.
Choć właściwie nie powinno. W końcu ludzie nie mają wyłączności na głupotę.
Odwróciła go i pchnęła na krzesło, jedną ręką przytrzymując za ramię, a drugą otwierając
jego portfel. Prawo jazdy było wystawione na Johna Matthew, lat dwadzieścia trzy.
Adres wskazywał na przeciętną dzielnicę, której młody najpewniej nigdy nie widział na
oczy.
– Wiem, co masz w dowodzie, ale kim naprawdę jesteś? Z jakiej rodziny pochodzisz?
Otworzył usta kilka razy, ale nic nie powiedział. Był śmiertelnie przerażony. Co miało
sens. Bez spluwy był zaledwie mięczakiem przed przemianą, z bladą twarzą i olśniewająco
błękitnymi oczami rozmiaru piłek do kosza.
Jasne, prawdziwy twardziel. Ciach, ciach, bang, bang i cała ta gangsterska gadka.
Chryste, miała po uszy takich pozerów. Może już czas popracować na własny rachunek,
wrócić do tego, w czym była najlepsza. W końcu w pewnych kręgach zawsze istnieje
zapotrzebowanie na płatnych zabójców. A krew symphatów płynąca w jej żyłach
gwarantowała satysfakcję.
– Gadaj – powiedziała, rzucając portfel na stół. – Wiem, czym jesteś naprawdę. Kim są
twoi rodzice?
To go zaskoczyło, ale nie pomogło jego strunom głosowym. Kiedy otrząsnął się z
początkowego szoku, zamachał szybko rękami.
– Nie udawaj Greka. Skoro stać cię na noszenie broni, nie ma powodu, żebyś zgrywał
tchórza. A może rzeczywiście nim jesteś i tylko ta spluwa robi z ciebie mężczyznę?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Powoli zamknął usta i opuścił dłonie na kolana. Zupełnie jakby zeszło z niego powietrze.
Opuścił wzrok i zgarbił się.
Milczenie przeciągało się, więc skrzyżowała ramiona na piersi.
– Słuchaj, młody, mam całą noc i potrafię się cholernie długo skupiać. Możesz
przeciągać tę milczącą gierkę, jak długo zechcesz. Ja nigdzie się nie wybieram i ty też
nie.
W słuchawce w uchu Xhex rozległ się głos bramkarza przy barze. Gdy skończył,
powiedziała:
– Dobra, dawaj go tutaj.
Ułamek sekundy później rozległo się pukanie do drzwi. Gdy je otworzyła, na progu stał
jej podwładny z rudym wampirem, który przekazał dzieciakowi broń.
– Dzięki, Mac.
– Nie ma sprawy, szefowo. Będę przy barze.
Zamknęła drzwi i zmierzyła rudzielca spojrzeniem. Przemianę miał już za sobą, choć
chyba niedawno. Zachowywał się tak, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę z własnych
rozmiarów.
Gdy wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni zamszowej marynarki, kobieta powiedziała:
– Jeśli wyciągniesz cokolwiek poza dowodem, osobiście umieszczę cię na noszach.
Zatrzymał się.
– Mam jego dowód.
– Już mi go pokazał.
– Nie ten prawdziwy. – Samiec wyciągnął rękę. – To jest prawdziwy.
Xhex wzięła zalaminowaną kartę i przebiegła wzrokiem po znakach Starego Języka
widocznych pod aktualnym zdjęciem. Później spojrzała na chłopaka. Nie podniósł nawet
wzroku, siedział skulony, jakby z nadzieją, że krzesło go pochłonie.
– Cholera.
Kazali mi pokazać jeszcze to – powiedział rudzielec Podał jej grubą kartkę złożoną we
czworo i zapieczętowaną czarnym woskiem. Na widok odbitych insygniów znów zebrało się
jej na przekleństwo.
Królewski herb.
Przeczytała list. Dwa razy.
– Mogę go zatrzymać, Rudy?
– Śmiało. Nie krępuj się.
Składając papier, zapytała:
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Masz dowód?
– Jasne. – Podał jej zalaminowaną kartę.
Sprawdziła ją, po czym oddała razem z dowodem chłopaka.
– Gdy wpadniecie tu następnym razem, nie czekajcie w kolejce. Powiedzcie
bramkarzowi moje imię. Przyjdę po was. – Podniosła broń. – Twoja czy jego?
– Moja. Ale wolę, żeby on ją trzymał. Ma lepsze oko. Wsunęła magazynek i podała
pistolet milczącemu chłopakowi. Dłoń mu nawet nie zadrżała, ale broń wyglądała na
zbyt dużą jak dla niego.
– Nie używaj jej tutaj, chyba że w samoobronie. Rozumiemy się?
Dzieciak skinął głową, podniósł się i wsunął pistolet do kieszeni, z której go wyjęła.
Cholera... jasna. To nie był zwykły pre-trans. Według dowodu nazywał się Tehrror i był
synem Hardhy'ego, wojownika Bractwa Czarnego Sztyletu. A to znaczyło, że na jej zmianie
nie może mu się nic stać. Ostatnie, czego jej i Wielebnemu było trzeba, to żeby ten dzieciak
coś sobie zrobił na terenie Zero Sum.
Świetnie. To jak przechowywanie kryształowej wazy w szatni pełnej zawodników rugby.
A na dokładkę młody był niemową. Potrząsnęła głową.
– Dobra, Blasther, pilnuj go, my też będziemy. Rudzielec przytaknął, a dzieciak
wreszcie podniósł głowę i z jakiegoś powodu jego kryształowo niebieskie oczy
przyprawiły ją o ciarki. Jezu... on był stary. Jego wiekowe spojrzenie oszołomiło
samicę.
Odchrząknęła, odwróciła się i podeszła do drzwi. Rudzielec zapytał:
– A jak ci na imię?
– Xhex. Podaj je komukolwiek w klubie, a znajdę was w mgnieniu oka. Za to mi płacą.
Gdy drzwi się zamknęły, John uznał, że upokorzenie jest jak lody: ma wiele smaków,
przyprawia cię o ciarki i wywołuje kaszel.
Lody z orzechami. To gówno zaczynało go dławić.
Tchórz. Kurde, czy to aż tak rzuca się w oczy? Nawet go nie zna, a mimo to go rozgryzła.
Był stuprocentowym tchórzem. Słabym tchórzem, którego zmarli nie zostaną pomszczeni,
który nie miał głosu i któremu nawet dziesięciolatek nie pozazdrościłby ciała.
Blasth zaszurał nogami, a cichy dźwięk, jaki wydały jego buty, zabrzmiał w tym małym
pomieszczeniu jak krzyk.
– John? Chcesz wracać do domu?
Och, wspaniale. Jakby był pięciolatkiem, któremu zachciało się spać w trakcie przyjęcia
dorosłych.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Gniew przetoczył się przez niego jak piorun i dodał mu energii' O tak, dobrze znał to
uczucie. To przez takie właśnie wkurzenie Lahser wylądował na ziemi. To przez taką złość
John sprał tego gówniarza po gębie, aż kafelki spłynęły czerwienią.
Jakimś cudem ostatnie działające w głowie Johna neurony podpowiedziały mu, że w tej
chwili powrót do domu jest najlepszym wyjściem. Gdyby został w klubie, wciąż odtwarzałby
w myślach słowa tamtej kobiety, aż wreszcie wpadłby w taki szał, że zrobiłby coś naprawdę
głupiego.
– John? Wracajmy do domu.
Kurde. To miała być wielka noc Blastha. A przez tę całą sytuację szansa na porządny,
ostry seks przechodziła mu koło nosa.
Zadzwonię po Fritza. Zostań z Khillem.
– Nie ma mowy. Wracamy razem.
Nagle Johnowi zebrało się na płacz.
Co, u licha, było na tej kartce? Tej, którą jej dałeś?
Blasth zaczerwienił się jak burak.
– Zbihr mi ją dał. Powiedział, żebym ją pokazał, jak wpadniemy w jakieś gówno.
Co to było?
– Z powiedział, że to od Ghroma jako króla. Coś na temat tego, że jest twoim
strażnikiem.
Czemu mi nie powiedziałeś?
– Zbihr zabronił ją pokazywać bez powodu. Ciebie też to dotyczyło.
John wstał i otrzepał pożyczone ciuchy.
Słuchaj, chcę, żebyś został, przeleciał jakąś panienkę i dobrze się bawił...
– Przyszliśmy razem. Razem wychodzimy.
John spojrzał ponuro na przyjaciela.
Tylko dlatego, że Z kazał ci zostać moją niańką...
Po raz pierwszy od wieków twarz Blastha stężała.
– Pierdol się, i tak bym to zrobił. A zanim się nakręcisz chciałbym zaznaczyć, że
gdyby role się odwróciły, zrobiłby dla mnie dokładnie to samo. Przyznaj się. Zrobiłbyś
to. Jesteśmy cholernymi przyjaciółmi. Wspieramy się. Dość. Skończ, my z tym
pieprzeniem.
John poczuł chęć skopania krzesła, na którym siedział. Prawie to zrobił.
Zamiast tego zamigał tylko: Kurde.
Blasth wyciągnął telefon i wybrał numer.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Dam znać Khillowi, że wrócę po niego, gdy będzie chciał.
John wyobraził sobie, co Khill robi teraz w przyciemnionym ustronnym miejscu z jedną z
tych kobiet, albo nawet z obiema. Przynajmniej on się dobrze bawił.
– Hej, Khill. John i ja wracamy. Co...? Nie, wszystko w porządku. Mieliśmy małe
spięcie z ochroną... Nie, nie musisz... Nie, wszystko wyjaśnione. Poważnie. Khill, nie
musisz przerywać... Halo? – Blasth gapił się w telefon. – Będzie na nas czekał przy
wejściu.
Przeciskali się przez grupy rozgrzanych i spoconych lodzi, aż John poczuł się
klaustrofobicznie, jakby zakopano go żywcem i próbował oddychać ziemią.
Gdy wreszcie dotarli to wejścia, Khill stał już tam, oparty o czarną ścianę. Jego włosy
były potargane, koszula wyciągnięta ze spodni, wargi czerwone i lekko opuchnięte. Z bliska
pachniał perfumami.
Dwoma rodzajami.
– Wszystko w porządku? – spytał Johna.
John nie odpowiedział. Nie mógł znieść, że zepsuł wszystkim noc, więc po prostu szedł
w stronę drzwi. I znowu ten dziwny zew.
Zatrzymał się i spojrzał przez ramię. Szefowa ochrony nie spuszczała z niego oka. Znowu
stała w cieniu, prawdopodobnie w swoim ulubionym miejscu.
Miejscu, które, jak przypuszczał, dawało jej przewagę nad innymi.
Całe ciało mrowiło go tak, że miał ochotę przebić pięścią ścianę, przebić drzwi, rozwalić
czyjąś wargę. Ale wiedział, że to nie sprawiłoby mu satysfakcji. Wątpił, czy ma dość siły, by
przebić pięścią choćby dział sportowy dziennika.
Świadomość tego wkurzyła go jeszcze bardziej.
Odwrócił się i wyszedł prosto w chłodną noc. Gdy tylko Blasth i Khill dołączyli do niego
na chodniku, zamigał: Mam zamiar pokręcić się po okolicy przez chwilę. Możecie iść ze mną,
ale nie zmusicie mnie do zmiany planów. Nie ma nic, co zmusiłoby mnie, żebym wsiadł teraz
do samochodu i pojechał do domu. Jasne?
Przyjaciele pokiwali głowami i pozwolili mu prowadzić, trzymając się trochę z tyłu.
Najwidoczniej zdawali sobie sprawę, że był o krok od wybuchu i potrzebował przestrzeni.
Gdy szli wzdłuż Dziesiątej Ulicy, usłyszał, jak szepczą coś do siebie na jego temat, ale
wcale go to nie obchodziło. Przepełniała go wściekłość. I tylko to.
Zgodnie z jego słabą naturą marsz niezależności nie trwał długo. Cholernie szybko
marcowy wiatr przedarł się przez ciuchy, które Blasth mu pożyczył, a ból głowy nasilił się
tak, że aż musiał zaciskać zęby. Marzył o przegonieniu przyjaciół aż do mostu Caldwell i
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
jeszcze dalej, że jego gniew jest na tyle silny, że to oni zmęczą się pierwsi i tuż przed świtem
będą go błagać, by się zatrzymał.
Tylko że dał popis, oczywiście, o wiele poniżej oczekiwań.
Zatrzymał się.
Wracajmy.
– Jak chcesz, John. – Niedopasowane oczy Khilla były niemożliwie czułe. –
Cokolwiek zechcesz.
Ruszyli w kierunku samochodu, który zaparkowali na placu dwie przecznice od klubu.
Gdy skręcili za róg, John zauważył, że budynek stojący przy placu był w remoncie.
Strefa została na noc zabezpieczona, płachty brezentu łopotały na wietrze, ciężki sprzęt
stał uśpiony. Miejsce wydało się Johnowi wymarłe.
Chociaż mógł stać skąpany w blasku słońca na łące pełnej stokrotek, to i tak widziałby
tylko cienie. Noc nie mogła być gorsza. Nie. Jednak mogła.
Byli jeszcze pięćdziesiąt metrów od samochodu, gdy w powietrzu rozniósł się zapach
zasypki dla niemowląt. A zza ładowarki wyłonił się reduktor.