background image

William Gibson - Johnny Mnemonic 
 
 
Obrzyna schowałem do torby Adidasa i obłożyłem czterema parami tenisowych 
skarpet. To nie mój styl, ale tak to sobie właœnie zaplanowałem: jeœli 
myœlš, że jesteœ techniczny, idœ w prymityw. A ja jestem chłopakiem 
wyjštkowo technicznym. Dlatego postanowiłem zagrać tak prymitywnie, jak 
to tylko możliwe. Ale żeby w dzisiejszych czasach aspirować do prymitywu, 
trzeba niezłej techniki. Musiałem wytoczyć na obrabiarce obie mosiężne 
łuski, dwunastki, a potem własnoręcznie je załadować; musiałem wygrzebać 
starš mikrofiszę z instrukcjami ręcznego przygotowywania naboi; musiałem 
zbudować prasę, żeby umieœcić spłonki. Wszystko to wymagało sprytu. Ale 
wiedziałem, że będzie działać. 
Spotkanie miałem umówione w "Drome" o 23.00, ale przejechałem metrem trzy 
przystanki za najbliższš stację i wróciłem pieszo. Bezbłędna procedura. 
Sprawdziłem siebie w niklowanej œciance budki z kawš: podstawowy typ 
kaukaski, ostre rysy, czupryna ciemnych, sztywnych włosów. Dziewczyny 
"Pod Nożem" szalały za Sony Mao i trudno było je powstrzymać, żeby nie 
dodały mi jakichœ mongolskich fałd. Wszystko to raczej nie oszuka 
Ralfiego Buœki, ale może przynajmniej doprowadzi mnie bliżej jego 
stolika. 
"Drome" to pojedyncza wšska salka z barem pod jednš œcianš i stolikami 
pod drugš. Pełno tu alfonsów, paserów i wszelkiej maœci handlarzy. Przy 
drzwiach stały dzisiaj Magnetyczne Psie Siostry i wcale nie podobała mi 
się myœl, że gdyby coœ się nie udało, będę musiał się przez nie przebić. 
Miały po dwa metry wzrostu i były chude jak charty; jedna czarna, druga 
biała, ale poza tym były tak podobne, jak to tylko możliwe dzięki 
chirurgii plastycznej. Żyły ze sobš od lat, a w bójce lepiej na nie nie 
trafiać. Nie wiem, która poczštkowo była facetem. 
Ralfi siedział tam, gdzie zwykle. Był mi winien kupę forsy. Miałem 
zadekowane w głowie w trybie idioty/mędrca paręset megabajtów informacji, 
do której nie miałem œwiadomego dostępu. Ralfi jš tam zostawił. Ale nie 
zgłosił się po niš. Tylko Ralfi mógł odzyskać te dane przy pomocy hasła, 
które sam wymyœlił. W ogóle nie jestem tani, ale ceny za wydłużone 
składowanie sięgajš wartoœci astronomicznych. A Ralfi jest bardzo skšpy. 
Potem usłyszałem, że Ralfi Buœka chce zawrzeć na mnie kontrakt. Właœnie 
dlatego zorganizowałem to spotkanie w "Drome". Umówiłem się z nim jako 
Edward Bax, nieoficjalny importer, ostatnio z Rio i Pekinu. 
"Drome" cuchnęło biznesem, metalicznym aromatem nerwowego napięcia. 
Rozproszeni w tłumie mięœniacy prężyli do siebie kluczowe częœci ciała i 
próbowali zimnych uœmieszków. Niektórzy tak ginęli pod górami mięœniowych 
przeszczepów, że ich sylwetki straciły już ludzkie cechy. 
Przepraszam bardzo. Przepraszam, koledzy. To tylko ja, Eddie Bax, Szybki 
Eddie Importer, z profesjonalnie nie rzucajšcš się w oczy sportowš torbš. 
Proszę, nie zwracajcie uwagi na to rozcięcie, szerokie tylko na tyle, 
żeby weszła tam moja prawa dłoń.  
Ralfi nie był sam. Obok siedziało osiemdziesišt kilo kalifornijskiego 
blond mięcha z wypisanymi na całym ciele sztukami walki. 
Szybki Eddie Bax usiadł naprzeciwko, zanim mięcho zdšżył unieœć ręce ze 
stołu. 
- Masz czarny pas? - spytałem z zaciekawieniem. 
Kiwnšł głowš. Błękitne oczy odruchowo przebiegały linię skanu między 
moimi oczami a dłońmi.  

background image

- Ja też - oznajmiłem. - Mam go tu w torbie. - Wsunšłem rękę w rozcięcie 
i przerzuciłem bezpiecznik. - Podwójna dwunastka ze spiętymi cynglami. 
- To spluwa - wyjaœnił Ralfi, opierajšc dłoń o napiętš pierœ chłopaka, 
odzianš w błękitny nylon. - Johnny ma w torbie antycznš broń palnš.  
To tyle, jeœli chodzi o Eddiego Baxa. 
Przypuszczam, że zawsze był Ralfim Jakoœ Tam albo Inaczej, ale przezwisko 
zawdzięczał odrobinie próżnoœci. Zbudowany jak przejrzała gruszka, od 
dwudziestu lat nosił sławnš kiedyœ twarz Christiana White'a. Christian 
White, Biały Chrzeœcijanin z Aryjskiej Grupy Raggae, Sony Mao dla swego 
pokolenia, niezrównany mistrz wyœcigowego rocka. Jestem kopalniš takich 
drobnych ciekawostek. 
Christian White: klasyczna twarz popu, ostre rysy, rzeŸbione koœci 
policzkowe. W jednym œwietle anielska, w innym przystojnie zdeprawowana. 
Ale za tš twarzš żyły małe, czarne oczka Ralfiego, zimne i wyrachowane.  
- Proszę cię - powiedział. - Porozmawiajmy jak ludzie interesu. 
Jego głos odznaczał się budzšcš grozę, lepkš szczeroœciš, a kšciki ust 
zawsze miał wilgotne. 
- Ten oto Lewis... - skinšł głowš na mięœniaka - ...to tylko mięso. - 
Lewis przyjšł to obojętnie. Wyglšdał, jakby ktoœ go zbudował z zestawu do 
samodzielnego montażu. - Ty nie jesteœ mięsem, Johnny. 
- Ależ jestem, Ralfi. Kawałkiem mięsa wypchanym implantami, w których 
możesz chować swoje brudy, kiedy sam wychodzisz poszukać kogoœ, kto by 
mnie zabił. Z mojego końca tej torby, Ralfi, wydaje się, że powinieneœ 
coœ wytłumaczyć. 
- To ta ostatnia porcja towaru, Johnny. - Westchnšł głęboko. - Jako 
handlowiec... 
- Paser - poprawiłem. 
- Jako handlowiec, staram się zwykle zachowywać daleko idšcš ostrożnoœć w 
kwestii pochodzenia towaru. 
- Kupujesz tylko od tych, którzy kradnš to, co najlepsze. Rozumiem. - 
Westchnšł znowu. 
- Staram się - podjšł - nie kupować od głupców. Tym razem, obawiam się, 
to właœnie zrobiłem. 
Trzecie westchnienie było sygnałem dla Lewisa, żeby włšczył blokadę 
neuralnš, przyklejonš taœmš pod blatem po mojej stronie. 
Wszystko, co mi jeszcze pozostało, włożyłem w próbę zgięcia wskazujšcego 
palca prawej ręki, ale miałem wrażenie, że nie jestem już do niego 
podłšczony. Czułem metal strzelby i piankowš taœmę, którš owinšłem krótkš 
kolbę, ale ręce były jak zimny wosk, daleki i bezwładny. Miałem nadzieję, 
że Lewis to prawdziwe mięcho, dostatecznie głupi, żeby sięgnšć po torbę i 
szarpnšć za mój sztywny palec... Ale nic z tego. 
- Martwiliœmy się o ciebie, Johnny. Bardzo się martwiliœmy. Widzisz, to, 
co tam masz, jest własnoœciš Yakuza. Jakiœ dureń im to zabrał. Martwy 
dureń. 
Lewis zachichotał. 
Wszystko wtedy nabrało sensu. Paskudnego sensu, jak worki mokrego piasku 
spadajšce mi na głowę. Zabijanie nie było w stylu Ralfiego. Nawet Lewis 
nie był w stylu Ralfiego. Ale wpakował się między Synów Neonowej 
Chryzantemy a coœ, co do nich należało... a raczej ich towar, który 
należał do kogoœ innego. Ralfi, naturalnie, mógł wypowiedzieć hasło i 
wprowadzić mnie w tryb idioty/mędrca, a ja wyplułbym ich goršcy program, 
nie pamiętajšc ani ćwiartki. Takiemu paserowi jak Ralfi zwykle to 
wystarczało. Ale nie wystarczy to Yakuza. Przede wszystkim Yakuza z 
pewnoœciš słyszeli o Mštwach i woleli się nie martwić, że jedna z nich 

background image

wycišgnie mi z głowy te niewyraœne, ale trwałe œlady, pozostawione przez 
ich program. Sam niewiele o Mštwach wiedziałem, ale dochodziły do mnie 
różne historie, których nigdy nie powtarzałem swoim klientom. Nie, Yakuza 
by się to nie spodobało; za bardzo przypominało dowody. Nie dotarliby na 
sam szczyt, tam gdzie sš teraz, pozostawiajšc jakiekolwiek dowody. 
Zwłaszcza żywe. 
Lewis uœmiechał się. Przypuszczam, że wyobrażał sobie punkt tuż za moim 
czołem i to, jak mógłby tam dotrzeć w możliwie bolesny dla mnie sposób. 
- Czeœć - odezwał się cichy głos kobiecy gdzieœ zza mojego prawego 
ramienia. - Widzę, chłopcy, że nie za dobrze się bawicie.  
- Spadaj, dziwko - rzucił Lewis. Opalona twarz znieruchomiała. 
Ralfi patrzył tępo. 
- Uœmiechnijcie się. Chcecie kupić trochę czystego œniegu? 

- Odsunęła 

krzesło i usiadła szybko, zanim któryœ z nich zdołał jej przeszkodzić. 
Znalazła się na samej granicy mojego pola widzenia: szczupła dziewczyna w 
lustrzanych okularach, ciemne, krótko œcięte włosy. Miała na sobie 
rozpiętš czarnš skórę, a pod niš koszulkę w ukoœne czarne i czerwone 
pasy. - Osiem kawałków za gram. 
Lewis prychnšł zirytowany i spróbował zrzucić jš z krzesła. Jakoœ jej nie 
dotknšł, a ona ruszyła dłoniš i tak jakby musnęła jego nadgarstek. Jasna 
krew trysnęła na stół. Zaciskał przegub, aż zbielały mu kostki, a krew 
sšczyła się spomiędzy palców. 
Ale przecież ręce miała puste. 
Będzie mu potrzebny spinacz œcięgna. Wstał ostrożnie, nie dbajšc o to, 
żeby najpierw odsunšć krzesło. Przewróciło się, a on bez jednego słowa 
wyszedł poza pole mojego widzenia. 
- Powinien znaleœć lekarza, żeby mu to obejrzał - powiedziała. - Paskudne 
rozcięcie.  
- Nie masz pojęcia - odezwał się Ralfi bardzo nagle zmęczonym głosem - w 
jak głębokie gówno właœnie wdepnęłaœ.

 

- Poważnie? Tajemnica? Podniecajš mnie tajemnice. Na przykład: dlaczego 
twój przyjaciel jest taki cichy. Zamrożony czy co? Albo do czego to 
służy? - Pokazała mały sterownik, który jakoœ odebrała Lewisowi. 
Ralfi wyglšdał, jakby nagle zrobiło mu się niedobrze.- Może... no... może 
wzięłabyœ ćwierć miliona za oddanie mi tej zabawki i wyjœcie na spacer?

 

Jego tłusta dłoń zaczęła gładzić bladš, szczupłš twarz. 
- Wzięłabym raczej... - Pstryknęła palcami, a sterownik zakręcił się i 
zamigotał. - Pracę. Robotę. Twój chłoptaœ zranił sobie rękę. Ale ćwiartka 
wystarczy na zaliczkę. 
Ralfi głoœno wypuœcił z płuc powietrze i wybuchnšł œmiechem. Odsłonił 
przy tym zęby, które nie dorównywały standardom Christiana White'a. A 
potem ona wyłšczyła blokadę. 
- Dwa miliony - powiedziałem. 
- Lubię takich - stwierdziła ze œmiechem. - Co jest w tej torbie? 
- Spluwa. 
- Prymitywne. - To mógł być komplement. Ralfi milczał. 
- Nazywam się Milion. Molly Milion. Chcesz stšd wyjœć, szefie? Ludzie 
zaczynajš się gapić. 
Wstała. Miała skórzane dżinsy koloru zakrzepłej krwi. A ja po raz 
pierwszy zauważyłem, że te jej lustrzane okulary były chirurgicznymi 
wszczepami. Srebro wyrastało gładko z wysokich koœci policzkowych i 
zamykało oczy w oczodołach. I zobaczyłem w nich bliŸniacze odbicia mojej 
nowej twarzy. 
- Jestem Johnny - przedstawiłem się. - Weœmiemy ze sobš pana Buœkę.

 

background image

Był na zewnštrz. Czekał. Wyglšdał jak typowy technik na turystycznej 
wyprawie, w plastykowych sandałach i idiotycznej hawajskiej koszuli z 
nadrukiem powiększenia najpopularniejszego mikroprocesora jego firmy. 
Tacy goœcie zwykle upijajš się sake w barach podajšcych ryżowe ciasteczka 
z wodorostami, œpiewajš hymn swojej korporacji i płaczš, a barmanowi bez 
końca œciskajš rękę. Alfonsi i handlarze zostawiajš ich w spokoju, 
uznajšc za nieuleczalnych konserwatystów: nie majš wielkich wymagań, a 
jeœli już majš, to bardzo uważajš na swojš kartę kredytowš. 
Póœniej doszedłem do wniosku, że musieli mu amputować częœć lewego 
kciuka, gdzieœ za pierwszym stawem. Zastšpili go protezš, wydršżyli 
kikut, wprowadzili szpulkę i gniazdo uformowane z jakiegoœ analogonu 
diamentu produkcji Ono--Sendai. A potem bardzo ostrożnie nawinęli na 
szpulkę trzy metry monomolekularnego włókna. 
Molly wdała się w jakšœ rozmowę z Magnetycznymi Psimi Siostrami, dajšc mi 
szansę wypchnięcia Ralfiego za drzwi, z torbš przyciœniętš lekko do 
podstawy jego pleców. Miałem wrażenie, że je zna. Usłyszałem, że ta 
czarna się œmieje. 
Zerknšłem w górę, pchnięty jakimœ ulotnym impulsem. Może dlatego, że 
nigdy nie przyzwyczaiłem się do tych szybujšcych łuków œwiatła i cieni 
geodezyjnych nad nimi. Może to mnie uratowało. 
Ralfi szedł dalej, ale nie przypuszczam, żeby chciał uciekać. Myœlę, że 
już zrezygnował. Prawdopodobnie domyœlał się już, z czym próbujemy 
walczyć. Opuœciłem wzrok na czas, żeby zobaczyć, jak eksploduje. Pamięć 
odtwarzana z pełnš mocš ukazuje idšcego naprzód Ralfiego i tego małego 
technika, który z uœmiechem wynurza się znikšd. Słaba sugestia ukłonu, 
potem lewy kciuk odpada. To tylko sztuczka... Kciuk wisi w powietrzu. 
Lustra? Druciki? Ralfi zatrzymuje się plecami do nas... ciemne 
półksiężyce potu pod pachami jego jasnego letniego garnituru. Wie. Musi 
wiedzieć. A potem ten czubek kciuka ze sklepu z gadżetami, ciężki jak 
ołów, błyskawicznie zatacza łuk w górę, a niewidzialna nić łšczšca go z 
dłoniš zabójcy przechodzi poziomo przez czaszkę Ralfiego tuż powyżej 
brwi, wznosi się, opada, przecina groszkowaty tors po przekštnej od 
ramienia do dolnych żeber. Tnie tak precyzyjnie, że nie płynie nawet 
krew, dopóki nie wypalajš synapsy i pierwsze drgawki nie poddajš ciała 
grawitacji. 
Ralfi rozpadł się w czerwonym obłoku płynów organicznych; trzy nie 
dopasowane już częœci potoczyły się po płytach chodnika. W absolutnej 
ciszy. Poderwałem torbę i konwulsyjnie zacisnšłem palce. Odrzut niemal 
zgruchotał mi nadgarstek. 
Musiało padać; wstšżki wody spływały z potrzaskanej geodezyjnej i 
rozpryskiwały się na płycie obok nas. Wcisnęliœmy się w wšskš szczelinę 
między sklepem z narzędziami chirurgicznymi a antykwariatem. Wysunęła za 
róg jedno okryte lustrem oko i zameldowała, że przed "Drome" stoi 
pojedynczy moduł volksa z czerwonymi œwiatłami na dachu. Zmiatali z 
chodnika Ralfiego. Zadawali pytania. Pokrywała mnie nadpalona biała wata: 
tenisowe skarpety.Torba była poszarpanš plastykowš bransoletš na 
przegubie. 
- Nie rozumiem, do diabła, jak mogłem spudłować. 
- Bo on jest szybki. Strasznie szybki. - Objęła rękami kolana i na 
obcasach kołysała się w przód i w tył. 
-Ma podrasowany system nerwowy. Produkt na zamówienie. - Uœmiechnęła się 
i pisnęła cicho z radoœci. 
- Załatwię tego chłopaczka. Jeszcze dzisiaj. Jest najlepszy, numer jeden, 
sam top, dzieło sztuki. 

background image

- To, co masz załatwić za dwa miliony od tego chłopaczka tutaj, to 
wycišgnšć stšd jego dupę. Tego twojego faceta z knajpy wyhodowali w 
pojemnikach Chiba City. To zabójca Yakuza. 
- Chiba. Tak. Widzisz, Molly też była w Chibie. 
Pokazała mi dłonie z lekko rozcapierzonymi palcami. Palce miała smukłe, 
kształtne, bardzo białe w porównaniu z paznokciami koloru burgunda. Z 
gniazd pod tymi paznokciami wyskoczyło nagle dziesięć ostrzy - dziesięć 
wšskich, obosiecznych skalpeli z błękitnej stali. 
Nigdy nie przebywałem dłużej w Mieœcie Nocy. Nikt stšd nie płacił mi za 
pamiętanie, a większoœć regularnie płaciła sporo za zapominanie swoich 
spraw. Pokolenia strzelców odłupywały neony, aż w końcu zespoły naprawcze 
zrezygnowały. Nawet w południe łuki były czarne jak sadza na 
bladoperłowym tle. Gdzie można uciec, kiedy najbogatsza przestępcza 
organizacja œwiata szpera za człowiekiem chłodnymi, daleko sięgajšcymi 
palcami? Gdzie można się ukryć przed Yakuza, tak potężnš, że ma własne 
satelity komunikacyjne i przynajmniej trzy promy? Yakuza to prawdziwa 
ponadnarodowa korporacja, jak ITT czy Ono-Sendai. Pięćdziesišt lat przed 
moim urodzeniem wchłonęła już Triady, mafię i Union Corse. 
Molly miała na to odpowiedœ: trzeba się schować w Dziurze, najniższym 
kręgu, gdzie każda zewnętrzna ingerencja wzbudza szybkie, koncentryczne 
kręgi czystej przemocy. Schować się w Mieœcie Nocy. A jeszcze lepiej 
schować się nad Miastem Nocy, ponieważ Dziura jest odwrócona i dno jej 
misy sięga nieba - tego nieba, którego Miasto Nocy nigdy nie oglšda, 
pocšc się pod własnym firmamentem akrylowych żywic. Tam, w górze, Lo 
Tekowie czajš się w mroku jak maszkarony, z czarnorynkowymi papierosami 
wiszšcymi u warg. 
Znała też innš odpowiedŸ. 
- Czyli jesteœ zatrzaœnięty na dobre, Johnny

-san? Nie da się wycišgnšć 

tego programu bez hasła? 
Prowadziła mnie w cień za jasnym peronem metra. Betonowe œciany pokrywało 
graffiti, wieloletnie warstwy skręcone w jeden metazygzak gniewu i 
frustracji. 
- Zmagazynowane dane podaje się przez szereg mikrochirurgicznych protez 
kontrautystycznych. - Zaczšłem prymitywnš wersję standardowej mowy 
reklamowej. - Kod klienta trafia do specjalnego chipu. Mštwy, o których w 
naszym fachu nie lubimy rozmawiać, to jedyny sposób odczytania hasła. Nie 
można go wydobyć narkotykami, torturami, nie da się wycišć. Nie znam go, 
nigdy nie znałem. 
- Mštwy? Takie œliskie, z mackami? 
Wyszliœmy na pusty targ uliczny. Jakieœ ciemne postacie obserwowały nas 
przez skwerek zaœmiecony rybimi łbami i gnijšcymi owocami. 
- Metakwantowe trasery wibracji amagnetycznych. Używali ich podczas 
wojny, żeby szukać okrętów podwodnych i badać cybersystemy przeciwnika. 
- Poważnie? W marynarce? Z wojny? Mštwa odczyta ten twój chip? 
Zatrzymała się. Czułem na sobie jej wzrok zza tych podwójnych luster. 
- Nawet prymitywne modele potrafiły mierzyć pole magnetyczne o mocy 
jednej miliardowej siły geomagnetycznej. To tak, jak wyłowić szept na 
ryczšcym stadionie. 
- Gliny już to potrafiš, z parabolicznymi mikrofonami albo laserami. 
- Ale dane nadal sš bezpieczne. - Duma zawodowa. - Żaden rzšd nie da Mštw 
glinom, nawet tym z bezpieki. Za duże ryzyko międzywydziałowych zabaw. Za 
duża szansa, że zacznš wikłać szefów w jakieœ watergate.- Sprzęt z 
marynarki... - powtórzyła, a jej uœmiech błysnšł w półmroku. - 
Marynarka... Mam tu kumpla, który służył w marynarce. Nazywa się Jones. 

background image

Powinieneœ go chyba poznać. Tyle że to ćpun. No więc musimy coœ dla niego 
zabrać. 
- Ćpun? 
- Delfin. 
Był czymœ więcej niż delfinem, chociaż z delfiniego punktu widzenia mógł 
się wydawać czymœ mniej. Przyglšdałem się, jak kršży leniwie w 
galwanizowanym zbiorniku. Woda chlapała na boki i moczyła mi buty. 
Pochodził z demobilu po ostatniej wojnie. Cyborg. 
Wyskoczył z wody, ukazujšc nam pociemniałe płyty na bokach - rodzaj 
wizualnego żartu. Gracja ginęła pod sztucznš zbrojš. Był niezgrabny i 
prehistoryczny. Bliœniacze wypukłoœci po obu stronach czaszki zostały 
wbudowane jako powłoka zestawów czujników. Srebrzyste blizny połyskiwały 
na odsłoniętych fragmentach szarobiałej skóry. 
Molly gwizdnęła. Jones machnšł ogonem i przez krawędœ zbiornika chlusnęło 
więcej wody. 
- Co to za miejsce? 
Spojrzałem na niewyraœne kształty w ciemnoœci, na rdzewiejšce łańcuchy i 
jakieœ przedmioty pod brezentem. Nad zbiornikiem wisiała prosta drewniana 
rama z rzędami zakurzonych choinkowych lampek. 
- Wesołe miasteczko. Zoo i kolejki górskie. "Rozmowa z wojennym 
waleniem". Takie rzeczy... Ten waleń to Jones. Jones znowu wysunšł głowę 
i skierował na mnie swe smutne, stare oko. 
- Jak on mówi? 
Nagle zachciało mi się wyjœć. 
- W tym właœnie tkwi hak. Powiedz "czeœć", Jones. W

szystkie żarówki 

zapaliły się równoczeœnie. Błyskały czerwono, biało, niebiesko. 
CBNCBNCBN 
CBNCBNCBN 
CBNCBNCBN 
CBNCBNCBN 
CBNCBNCBN 
- Jest dobry w symbolach, rozumiesz, ale kod ma ograniczony. W marynarce 
podłšczali go do systemu audiowizualnego. - Z kieszeni kurtki wycišgnęła 
wšski pakunek.  
- Czysty proch, Jones. Chcesz? - Znieruchomiał w wodzie i zaczšł opadać 
na dno. Poczułem falę paniki. Nagle przypomniałem sobie, że nie jest 
rybš, że może się utopić. 
- Potrzebujemy klucza do banku Johnny'ego, Jones. Potrzebujemy szybko. 
Œwiatła błysnęły i zgasły. 
- No spróbuj, Jones! 


NNNNNNN 





 
Niebieskie żarówki, krzyż. Ciemnoœć. 
- Czysty! Jak œnieg. No dalej, Jones. 
BBBBBBBBB 
BBBBBBBBB 
BBBBBBBBB 

background image

BBBBBBBBB 
BBBBBBBBB 
Białe sodowe œwiatło oblewało jej surowo monochromatyczne rysy z cieniami 
padajšcymi od koœci policzkowych. 
C CCCCC 
C C 
CCCCCCCCC 
C C 
CCCCC C 
Ramiona czerwonej swastyki skręcały się w jej srebrnych szkłach. 
- Daj mu - poleciłem. - Mamy. 
Ralfi Buœka... Żadnej wyobraŸni. 
Jones oparł o krawędœ zbiornika swój opancerzony tułów, a ja myœlałem 
już, że metal nie wytrzyma. Molly z rozmachu wbiła między płyty igłę 
strzykawki. Syknšł gaz wypychajšcy. œwietlne wzory eksplodowały, spazmami 
objęły ramę, potem œciemniały aż do czerni. 
Kiedy odchodziliœmy, dryfował, przewracał się leniwie w ciemnej wodzie. 
Może œnił o swojej wojnie na Pacyfiku, o cyberminach, które skasował, 
wsuwajšc się delikatnie w ich obwody tš Mštwš, której użył, żeby z chipa 
zaszytego w mojej głowie odczytać żałosne hasło Ralfiego. 
- Rozumiem, że się walnęli przy demobilizacji i wypuœcili go ze sprawnym 
wyposażeniem. Ale jak uzależnili cybernetycznego delfina od prochów? 
- Wojna - odpowiedziała. - Wszyscy wtedy brali. Marynarka tego pilnowała. 
Jak inaczej by ich zmusili, żeby dla nich pracowali? 
- Nie jestem pewien, czy to się kwalifikuje jako dobry interes - 
stwierdził pirat. Chciał wycišgnšć więcej forsy. 
- Specyfikacja namiaru na komsata, którego nie ma nawet w spisach... 
- Nie marnuj mojego czasu, bo sam nie zakwalifikujesz się już do niczego 
- oœwiadczyła Molly. Pochyliła się nad porysowanym biurkiem i dœgnęła go 
palcem. 
- To może kupicie swoje mikrofale gdzie indziej? 
Pod tš swojš gębš Mao był twardym dzieciakiem. Prawdopodobnie urodził się 
w Mieœcie Nocy. 
Dłoń Molly mignęła tylko na tle marynarki i odcięła 
klapę, nie powodujšc najmniejszej zmarszczki na materiale. 
- Umowa stoi czy nie? 
- Stoi - potwierdził. Patrzył na zniszczonš marynarkę z czymœ, co według 
niego miało być zapewne tylko uprzejmym zaciekawieniem. 
Kiedy sprawdzałem dwa kupione niedawno rejestratory, ona wyjęła z 
zapinanej kieszeni kurtki pomięty œwistek papieru, który sam jej dałem. 
Rozwinęła go i przeczytała, bezgłoœnie poruszajšc wargami. Wzruszyła 
ramionami. 
- To wszystko? 
- Wal - poleciłem, wciskajšc ZAPIS na obu dekach równoczeœnie. 
- Christian White - wyrecytowała. - I jego Aryjska Grupa Reggae. 
Wierny Ralfi, fan aż do œmierci. 
Przejœcie w tryb idioty/mędrca jest zawsze bardziej powolne, niż tego 
oczekuję. Piracka radiostacja udawała skromne biuro podróży w pastelowym 
pudle, mieszczšcym biurko, trzy krzesła i wyblakły plakat szwajcarskiego 
uzdrowiska orbitalnego. Para ptaszków o tułowiach z dmuchanego szkła i 
nóżkach ze srebrnej folii monotonnie piła ze styropianowego kubka na 
półce za ramieniem Molly. Kiedy przefazowywałem się w tryb, przyspieszały 
stopniowo, aż ich fosforyzujšce pierzaste czubki zmieniły się w jednolite 
łuki barw. LED-y wskazujšce sekundy na plastykowym œciennym zegarze stały 

background image

się bezsensownymi pulsujšcmi kratkami, a Molly i chłopak z twarzš Mao 
rozmyli się i tylko ich ręce migały czasem w szybkich jak u owadów 
widmach gestów. A potem wszystko rozpłynęło się w chłodnš szaroœć i 
nieskończony œpiewny poemat w sztucznym języku. 
Siedziałem przez trzy godziny i œpiewałem kradziony program martwego 
Ralfiego. 
Cišg handlowy ma od końca do końca prawie czterdzieœci kilometrów - 
nierówne, zachodzšce na siebie kopuły, osłaniajšce coœ, co było kiedyœ 
podmiejskš arteriš. Jeœli w pogodny dzień zgaszš łuki, przez warstwy 
akrylu sšczy się szaroœć zbliżona do słonecznego œwiatła: widok jak na 
więziennych szkicach Giovanniego Piranesi. Ostatnie trzy kilometry cišgu 
od południa okrywajš Miasto Nocy. 
Miasto Nocy nie płaci żadnych czynszów ani podatków. Neonowe łuki sš tam 
martwe, geodezyjne poczerniałe po dziesištkach lat dymišcych ognisk. Kto 
w Mieœcie Nocy, w całkowitej niemal ciemnoœci południa zdoła zauważyć 
ukryte w krokwiach kilkadziesišt szalonych dzieci? 
Wspinaliœmy się od dwóch godzin: po betonowych schodach i żelaznych 
drabinach z perforowanymi szczeblami, mijajšc opuszczone pomosty i 
pokryte kurzem narzędzia. 
Wyruszyliœmy z czegoœ, co wyglšdało na nie używany warsztat remontowy, 
zastawiony trójkštnymi segmentami dachu. Wszystko tu pokrywała taka sama 
jednolita warstwš graffiti: nazwy gangów, inicjały, daty sięgajšce 
poczštku wieku. Graffiti nie opuszczało nas przez całš drogę, blednšc 
stopniowo, aż tylko jeden tekst powtarzał się co pewien czas. LO TEK. 
Grubymi czarnymi literami. 
- Kto to jest Lo Tek? 
- Nie my, szefie. - Wspięła się na aluminiowš drabinkę i zniknęła w 
otworze w arkuszu pogiętego plastyku. 
- Low Technology, niska technika. - Plastyk tłumił jej słowa. Szedłem za 
niš, oszczędzajšc bolšcy nadgarstek. Lo Tekowie. Twój numer z obrzynem 
uznaliby za dekadencję. 
Godzinę póœniej podcišgnšłem się do kolejnej dziury, tym razem wyciętej 
nierówno w opadajšcej płycie sklejki i spotkałem swojego pierwszego Lo 
Teka.  
- Nie ma sprawy - rzuciła Molly, muskajšc mnie dłoniš po ramieniu.  
- To tylko Pies. Siemanko, Pies. 
W wšskim promieniu jej oklejonej taœmš latarki przyglšdał się nam swoim 
jednym okiem i wysuwajšc szary język, wolno oblizywał potężne kły. Nie 
byłem pewien, jakim cudem przeszczepy zalšżków zębowych można uznać za 
niski poziom techniki. Immunosupresanty zwykle nie rosnš na drzewach. 
- Moll. - Eskalacja uzębienia utrudniała mu wymowę. Pasemko œliny zwisało 
z wykrzywionej dolnej wargi 
- Słyszałem, że idziesz. Dawno. 
Mógł mieć z piętnaœcie lat, ale kły i jaskrawa mozaika blizn połšczona z 
pustym oczodołem tworzyła maskę bestii. Zestawienie takiej twarzy 
wymagało czasu i pewnych zdolnoœci twórczych, a jego postawa œwiadczyła, 
że lubi z niš żyć. Nosił rozpadajšce się dżinsy, czarne od brudu i 
wyœwiecone na szwach. Pierœ miał nagš, stopy bose. Wykonał

 wargami grymas 

lekko przypominajšcy uœmiech. 
- Ktoœ lezie. Za tobš. 
Daleko w dole, w Mieœcie Nocy, sprzedawca wody zachwalał swój towar. 
- Nitki skaczš. Pies? 
Skierowała latarkę w bok i zobaczyłem cienkie sznurki przywišzane do 
œrub, sznurki biegnšce do krawędzi i znikajšce w dole. 

background image

- Zgaœ to pieprzone œwiatło!

 

Zgasiła. 
- Dlaczego ten, co za tobš lezie, nie ma œwiatła? 
- Nie potrzebuje. Ten goœć to złe wieœci, Pies. Jeœli twoi strażnicy go 
ruszš, wrócš do domu w łatwych do przenoszenia częœciach. 
- To przyjaciel. Moll? - Zaniepokoił się chyba. Słyszałem, jak przesuwa 
stopy po wytartej sklejce. 
- Nie. Ale jest mój. A ten... - Klepnęła mnie w ramię. - Ten to 
przyjaciel. Jasne? 
- Pewno - potwierdził bez wielkiego entuzjazmu. 
Przeszedł na skraj platformy, gdzie tkwiły œruby, i wygrał na napiętych 
sznurkach jakšœ wiadomoœć.

 

Miasto Nocy rozcišgało się pod nami jak tekturowa wioska dla szczurów. 
Maleńkie okna lœniły œwiatłem œwiec; widziałem tylko kilka ostrych, 
jasnych prostokštów rozœwietlonych lampami bateryjnymi i karbidowymi. 
Wyobraziłem sobie staruszków pochylonych nad nie skończonymi partiami 
domina, pod ciepłym deszczem kapišcym z prania wywieszonego na dršgach 
między budami ze sklejki. A potem wyobraziłem sobie jego, jak wspina się 
cierpliwie przez ciemnoœć w swoich sandałach i brzydkiej koszuli turysty, 
obojętnie i bez poœpiechu. Jak potrafił nas œledzić?

 

- Dobrze - stwierdziła Molly. - Czuje nas.  
- Zapalisz? 
Pies wycišgnšł z kieszeni pogniecionš paczkę, z której wyłowiłem 
spłaszczonego papierosa. Kiedy podawał mi ogień zapałkš, dostrzegłem 
napis. Yeheyuany z filtrem. Beijing Cigarette Factory. Uznałem, że Lo 
Tekowie działajš na czarnym rynku. Pies i Molly wrócili do swojego sporu, 
który brał się z tego, że Molly miała chęć skorzystać z pewnego 
konkretnego fragmentu nieruchomoœci Lo Teków.  
- Sporo dla was zrobiłam, chłopie, i chcę tego podestu. Razem z muzykš.  
- Nie jesteœ Lo Tekiem. 
Trwało to prawie przez cały kręty kilometr. Pies prowadził nas po 
rozchwianych pomostach i sznurowych drabinkach. Lo Tekowie przysysajš 
swoje sieci i kryjówki do osnowy miasta bryłami epoksydów; sypiajš w 
hamakach. Ich kraina jest miejscami tak wytarta, że składa się prawie 
wyłšcznie z uchwytów dla dłoni i stóp, przymocowanych do geodezyjnych 
konstrukcji. 
Zabójczy Podest - tak to nazwała. Pełznšc za niš, czujšc, jak buty 
Eddiego Baxa zeœlizgujš się na œliskim metalu i wilgotnej sklejce, 
myœlałem, że przecież nie może być bardziej niebezpieczny niż pozostała 
częœć terytorium. A równoczeœnie wyczuwałem, że prote

sty Psa były raczej 

rytualne, że spodziewała się dostać to, czego żšda. 
Gdzieœ pod nami Jones kršży pewnie wokół zbiornika i odczuwa pierwsze 
sygnały głodu. Policja zamęcza stałych bywalców "Drome" pytaniami o 
Ralfiego. Czym się zajmował? Z kim rozmawiał, zanim wyszedł? A Yakuza 
zawiesza swoje widmowe cielsko nad bankami danych miasta, poszukujšc 
moich bladych wizerunków odbitych w numerowanych kontach, zabezpieczanych 
transakcjach, rachunkach. Żyjemy w gospodarce informatycznej. Tego uczš w 
szkole. Nie mówiš tylko, że nie można się ruszyć, nie można działać na 
żadnym poziomie, nie pozostawiajšc œladów, strzępków, pozornie 
pozbawionych znaczenia fragmentów osobistej informacji. Fragmentów, które 
da się odzyskać, powiększyć... 
Ale w tej chwili pirat już pewnie przesłał naszš wiadomoœć do bufora 
czarnej skrzynki i wkrótce nastšpi transmisja do komsatu Yakuza. Prosta 
wiadomoœć: odwołajcie psy gończe, bo nadamy wasz program otwartym kodem. 

background image

Program... Nie miałem pojęcia, co zawiera. I nadal nie mam. Ja tylko 
œpiewam, przy zerowym zrozumieniu. Prawdopodobnie chodzi o dane badawcze, 
bo Yakuza zajmuje się zaawansowanym szpiegostwem przemysłowym. Dyskretny 
biznes: typowa kradzież z Ono-Sendai i trzymanie danych dla okupu. Pod 
groœbš publikacji, która musiałaby wpłynšć na zachwianie technicznej 
przewagi firmy. 
Ale dlaczego inni nie mogš się włšczyć? I czy Yakuza nie byliby 
szczęœliwsi, gdyby mieli czym pohandlować z Ono-Sendai, zamiast zostać z 
jednym martwym Johnnym z Memory Lane? 
Ich program był już w drodze pod pewien adres w Sydney, gdzie trzymajš 
listy dla klientów i nie zadajš pytań. Wystarczy wpłacić niewielkš 
zaliczkę. Zwykły list, nawet nie lotniczy. Wykasowałem większš częœć 
drugiej kopii i w wolne miejsca nagrałem naszš wiadomoœć. Zostawiłem 
tyle, żeby mogli stwierdzić autentycznoœć programu. 
Bolał mnie nadgarstek. Miałem ochotę zatrzymać się, położyć, zasnšć. 
Wiedziałem, że długo już nie wytrzymam, że spadnę, że lœnišce czarne 
buty, które kupiłem na wieczorny występ w roli Eddiego Baxa, stracš 
kontakt z podłożem i poniosš mnie w dół, do Miasta Nocy. Ale on pojawiał 
się w moich myœlach niczym tani religijny hologram - jarzył się widmowo, 
a powiększony chip na jego koszuli unosił się nade mnš niby satelitarne 
zdjęcie jakiegoœ skazanego na zagładę miasta. 
Dlatego wchodziłem za Psem i Molly przez niebo Lo Teków, prowizorycznie 
sklecone z odpadków, których nie chciało nawet Miasto Nocy. 
Zabójczy Pomost był kwadratem o boku oœmiu metrów. Jakiœ olbrzym 
przewlekał stalowš linę tam i z powrotem przez składowisko złomu, a potem 
nacišgnšł jš mocno. Pomost trzeszczał, gdy się poruszał, a poruszał się 
bez przerwy. Kołysał się i falował, gdy publicznoœć Lo Teków zajmowała 
miejsca na otaczajšcej go drewnianej półce. Drewno było srebrzyste ze 
staroœci, wypolerowane przez długie użytkowanie, pokryte głęboko 
rzeœbionymi inicjałami, groœbami, deklaracjami namiętnoœci. Półka wisiała 
na osobnych linach, ginšcych w ciemnoœci za ostrym, białym blaskiem dwóch 
antycznych, umocowanych wysoko reflektorów. 
Dziewczyna z zębami jak Pies wylšdowała na Podeœcie na czworaka. Piersi 
miała wytatuowane w ciemno-niebieskie, spirale. A potem skoczyła na drugš 
stronę i œmiejšc się, natarła na chłopaka, który pił jakiœ cieńmy płyn z 
litrowej butelki. 
Moda Lo Teków wymagała blizn i tatuaży. I zębów. Elektrycznoœć, którš 
kradli, żeby oœwietlić Zabójczy Podest, była chyba jedynym wyjštkiem od 
panujšcej tu estetyki, dopuszczanym dla... rytuału, sportu, sztuki? Nie 
wiedziałem, ale rozumiałem dobrze, że Podest jest czymœ szczególnym. 
Wyglšdał, jakby montowały go pokolenia. 
Trzymałem pod marynarkš bezużytecznego obrzyna. Ciężar i twardoœć 
uspokajały, mimo że nie miałem już naboi. I przyszło mi do głowy, że 
właœciwie nie mam pojęcia, co się tu dzieje i co powinno się zdarzyć. 
Taka zwykle była natura mojej gry, ponieważ przez większš częœć życia 
służyłem za œlepy odbiornik, wypełniany wiedzš innych ludzi,a potem 
opróżniany, tryskajšcy strugami sztucznych języków, których nigdy nie 
rozumiałem. Techniczny chłopak. 
Pewno. 
I wtedy zauważyłem, że Lo Tekowie ucichli. 
Stał tam, na samej granicy œwiatła, ze spokojem turysty obserwujšc 
Zabójczy Podest i galerię milczšcych Lo Teków. Po raz pierwszy 
spojrzeliœmy sobie w oczy i rozpoznaliœmy się. W pamięci rozbłysło nagle 
wspomnienie Paryża i długich elektrycznych mercedesów, sunšcych wœród 

background image

deszczu ku Notre Dame niby ruchome cieplarnie. A za szybami japońskie 
twarze i setki nikonów unoszšcych się w œlepym odruchu fototropizmu, jak 
kwiaty ze stali i kryształu. Za jego oczami, kiedy mnie odnalazły, 
brzęczały takie same migawki. 
Obejrzałem się za Molly Milion, ale zniknęła. Lo Tekowie rozstšpili się, 
żeby mógł wejœć na ławkę. Ukłonił się z uœmiechem i gładko zsunšł 
sandały, zostawił je ustawione obok siebie, idealnie równo. A potem 
wstšpił na Zabójczy Pomost. Ruszył do mnie przez ten falujšcy batut z 
odpadków równie pewnie, jak turysta idšcy po syntetycznym chodniku 
korytarzem typowego hotelu.  
Molly z rozpędu wskoczyła na Podest. 
Podest zawył. 
Mieli wzmacniacze i mikrofony: cztery szerokopasmowe tkwiły na czterech 
grubych sprężynach w rogach, a kontaktowe poprzyklejali przypadkowo do 
rdzewiejšcych elementów maszyn. Lo Tekowie podłšczyli do tego wzmacniacz 
i syntetyzer. Dopiero teraz zauważyłem nad głowš, za okrutnym blaskiem 
reflektorów, kształty głoœników. 
Zabrzmiał perkusyjny rytm, elektroniczny, podobny do wzmocnionych uderzeń 
serca, równomierny jak metronom. 
Zrzuciła skórzanš kurtkę i buty. Miała na sobie koszulkę bez rękawów, a 
delikatne œlady obwodów z Chiba City wyznaczały linie na jej ramionach. 
Skórzane dżinsy lœniły w œwietle reflektorów. Zaczęła taniec.

 

Ugięła kolana, bose stopy nacisnęły spłaszczony zbiornik gazu, a Zabójczy 
Podest zafalował w odpowiedzi. Wydawał dœwięk, jakby œwiat się kończył, 
jakby liny podtrzymujšce niebiosa pękały i zwijały się na niebie. 
On unosił się przez kilka uderzeń serca, a potem ruszył, perfekcyjnie 
oceniajšc ruchy Podestu, niczym człowiek w wypielęgnowanym ogrodzie, 
przechodzšcy z jednego płaskiego kamienia na drugi. 
Zdjšł czubek kciuka z gracjš kogoœ wykonujšcego konwencjonalny gest bez 
znaczenia. Rzucił w Molly. W blasku reflektorów włókno było załamujšcš 
œwiatło niciš tęczy. Padła na płask, przetoczyła się i wstała jednym 
skokiem, kiedy przemknęła nad niš monomolekuła. Stalowe szpony 
wystrzeliły na zewnštrz w odruchowej zapewne reakcji obronnej. 
Bęben przyspieszył, a ona podskakiwała w jego rytmie ciemne włosy 
powiewały wokół pustych srebrnych szkieł zacisnęła usta i w skupieniu 
œcišgnęła wargi. Zabójczy Podest grzmiał i huczał, a Lo Tekowie 
wrzeszczeli z podniecenia. 
Zwinšł włókno, pozostawiajšc metrowy kršg upiornego polichromu. 
Utrzymywał go, poruszajšc dłoniš bez kciuka na wysokoœci mostka. Tarcza. 
A w Molly jakby coœ pękło... coœ w jej wnętrzu. Teraz dopiero zaczęła 
prawdziwie wœciekły taniec. Skoczyła, przekręciła się, rzuciła w bok i 
wylšdowała obiema nogami na bloku silnika podłšczonego bezpoœrednio do 
jednej ze sprężyn. Zasłoniłem uszy i przyklęknšłem w wirze dœwięków. 
Miałem wrażenie, że Podest i ławki spadajš, że pędzš do Miasta Nocy. 
Widziałem już, jak łamiemy dachy bud i krwawym prysznicem eksplodujemy na 
płytach chodnika jak przegniłe owoce. Ale liny wytrzymały, a Zabójczy 
Podest wzniósł się i opadł niby obłškane metalowe morze. A po nim 
tańczyła Molly. 
Tuż przed końcem, zanim ostatni raz machnšł włóknem, zobaczyłem coœ na 
jego twarzy: jakiœ wyraz, który mnie zaskoczył, którego tam być nie 
powinno. Nie był to strach ani gniew. Myœlę, że było to chyba 
niedowierzanie, oszołomienie zmieszane z czysto estetycznym obrzydzeniem 
wobec tego, co widział i słyszał... tego, co się z nim działo. Skrócił 
włókno i widmowy dysk zmalał do rozmiaru talerza. Wtedy wyrzucił rękę nad 

background image

głowę i szarpnšł niš w dół; czubek kciuka skręcił za Molly jak żywa 
istota. 
Podest odsunšł jš w dół, monomolekuła przemknęła tuż nad niš; Podest 
zafalował i uniósł go na œcieżkę napiętego włókna. Powinno przelecieć mu 
bezpiecznie nad głowš i wsunšć się do twardego jak diament gniazda... 
Odcięło mu rękę powyżej nadgarstka. W Podeœcie była szczelina, tuż przed 
nim. Skoczył w niš jak nurek, z przedziwnš gracjš - pokonany kamikaze w 
drodze do Miasta Nocy. Po częœci, tak mi się wydaje, rzucił się w dół, 
żeby zyskać kilka sekund godnoœci ciszy. Zabiła go szokiem kulturowym. 
Lo Tekowie krzyknęli, ale ktoœ wyłšczył wzmacniacz i Molly wjechała na 
Zabójczym Podeœcie w ciszę. Twarz miała bladš i martwš... Ustało 
kołysanie i słychać było tylko ciche trzaski udręczonego metalu i zgrzyt 
rdzy o rdzę. 
Bezskutecznie szukaliœmy na Podeœcie odciętej dłoni. Trafiliœmy tylko na 
gładki łuk w kawałku przerdzewiałej stali, w miejscu, gdzie przeszła 
monomolekuła. Krawędœ była błyszczšca jak nowy chrom. 
Nigdy się nie dowiedzieliœmy, czy Yakuza przyjęli nasze warunki, ani 
nawet czy otrzymali naszš wiadomoœć. O ile wiem, ich program wcišż czeka 
na Eddiego Baxa na zapleczu sklepu z pamištkami na trzecim poziomie 
Sydney Central-5. Prawdopodobnie już parę miesięcy temu sprzedali 
oryginał Ono-Sendai. Ale może dotarła do nich ta piracka transmisja, bo 
minšł już prawie rok, a nikt dotšd na mnie nie polował. Jeœli przyjdš, 
czeka ich długa wspinaczka w ciemnoœci, obok wartowników Psa, a ja 
ostatnio nie wyglšdam już jak Eddie Bax. Molly się tym zajęła - ze 
znieczuleniem miejscowym. A nowe zęby już się prawie przyjęły. 
Postanowiłem zostać tu na górze. Kiedy patrzyłem na Zabójczy Podest - 
zanim jeszcze przyszedł on - zrozumiałem, jaki byłem pusty. I wiedziałem, 
że mam już doœć roli wiadra. Dlatego teraz prawie każdej nocy schodzę na 
dół i odwiedzam Jonesa. 
Jesteœmy teraz wspólnikami, Jones i ja. I Molly Milion, która prowadzi 
nasze interesy w "Drome". Jones nadal tkwi w wesołym miasteczku, ale 
teraz ma większy zbiornik i raz na tydzień œwieżš morskš wodę. I ma swoje 
prochy, kiedy ich potrzebuje. Dalej gada do dzieciaków żarówkami w ramie, 
ale ze mnš rozmawia przez nowy zestaw wizyjny zamontowany w szopie, którš 
tam wynajmuję. Lepszy zestaw niż miał w marynarce. 
I wszyscy zarabiamy duże pienišdze. Większe niż zarabiałem poprzednio, bo 
Mštwa Jonesa potrafi odczytać œlady wszystkiego, co kiedyœ we mnie 
przechowywali. Przekazuje to na ekranie w językach, które rozumiem. 
Dzięki temu wiele się dowiaduję o swoich byłych klientach. Pewnego dnia 
każę chirurgowi wygrzebać sobie z mózgu cały krzem i będę żył ze swoimi i 
tylko swoimi wspomnieniami, jak wszyscy ludzie. Ale to dopiero za jakiœ 
czas. 
A póki co, jest tu naprawdę nieœle: na górze, w ciemnoœci. Palę chińskie 
papierosy z filtrem i słucham, jak z geodezyjnych œciekajš krople. 
Cisza... Chyba że para Lo Teków, postanowi zatańczyć na Zabójczym 
Podeœcie. 
I wiele można się nauczyć. Majšc Jonesa, który pomoże mi się we wszystkim 
połapać, będę chyba najbardziej technicznym chłopakiem w okolicy.