London Jack Wróg świata

background image




JACK LONDON



WRÓG ŚWIATA

PRZEŁOŻYŁ ROMAN CELIŃSKI






























WARSZAWA – LWÓW – POZNAŃ

background image


WRÓG ŚWIATA


Człowiekiem, który pokonał ostatecznie uczonego czarownika i arcywroga ludzkości,

Emila Glucka, był Silas Bannermann.

Wyznanie Glucka, przed zawleczeniem go na elektryczne krzesło, rzuciło snop światła

na szereg wypadków, z których niewszystkie doszły do naszej świadomości, a które tak
straszliwie wstrząsały światem pomiędzy latami: 1933-im a 1941-ym. Dopiero z chwilą
ogłoszenia zdumiewającego tego dokumentu zrodziło się w umysłach ludzkich przypuszcze-
nie, że zachodzić może związek jakiś pomiędzy zamordowaniem króla i królowej Portugalji,
a zbrodniami, dokonanemi na osobach policjantów nowojorskich.

Pomimo że czyny Emila Glucka były nieprawdopodobnie potworne, trudno oprzeć się

pewnemu uczuciu litości dla nieszczęsnego, zwyrodniałego, zmaltretowanego genjusza. Dzie-
je jego nie były nigdy rozpatrywane z tego punktu widzenia, zaś mnóstwo faktów, protokółów
i dokumentów z owego czasu daje nam możność odtworzenia względnie wiernego wizerunku
jego oraz zdania sobie sprawy z czynników i wpływów, które urobiły z niego w następstwie
potwora w ludzkiej postaci i skierowały go na wynaturzoną drogę, po jakiej stale odtąd kro-
czył.

Emil Gluck urodził się w stanie New York, w Syrakuzie, w 1895-ym. Ojciec jego, Józef

Gluck, policjant i stróż nocny, umarł nagle na zapalenie płuc w 1900-ym roku. Matka —
ładna, wątła istota, która przed ślubem zajmowała się modniarstwem, zamartwiła się na
śmierć utratą męża. Nadwrażliwość matki, przekazana dziedzicznie chłopcu, rozwinęła się u
niego w sposób chorobliwie potworny.

W 1901-ym mały Emilek, wówczas sześcioletni, zamieszkał u ciotki, pani Anny Bartell.

Była ona siostrą jego matki, mimo to nie tliła się w niej ani krzta żywszego uczucia dla wra-
żliwego, wylęknionego dziecka. Anna Bartell była kobietą zimną, płytką i bezlitosną. Ciążyła
nadto na niej podwójna klątwa: ubóstwa i posiadania leniwego, wiecznie wałęsającego się, o
nic nie dbającego męża. Chłopiec był niepożądanym gościem w domu ciotki i nikt lepiej od
Anny Bartell nie potrafiłby dać mu tego do poznania. Wymowną ilustracją traktowania go
przez nią w owym wczesnym okresie kształtowania się duszy dziecięcej jest fakt następujący:

W rok mniej więcej po wprowadzeniu się do domu Bartellów złamał chłopiec nogę.

Wypadek ten zdarzył się w trakcie surowo zakazanej zabawy na dachu, co czynią, czynili i
czynić będą wszyscy do końca świata chłopcy, nie umiejący oprzeć się urokowi rzeczy zaka-
zanej. Noga złamana była w dwóch miejscach pomiędzy kolanem a biodrem. Przy pomocy
wystraszonych towarzyszy udało się Emilkowi dowlec na chodnik przed domem, ale tutaj,
wyczerpany bólem, zemdlał. Wszystkie dzieci w sąsiedztwie bały się szkaradnej sekutnicy,
dzierżącej władzę w domu Bartellów; zdobywszy się wszakże na odwagę, zadzwoniły i opo-
wiedziały jej o wypadku. Ale megera ani spojrzała nawet na biedne dziecko, leżące bez duszy
na ścieżce, zatrzasnęła drzwi i powróciła do swojej balji. Czas mijał, zaczął pokrapywać
deszcz i malec, zbudzony z omdlenia, leżał, łkając i jęcząc z bólu. Noga powinna była być
nastawiona bezzwłocznie. W danym stanie rzeczy rozwijało się szybko zapalenie, zaogniające
sprawę w sposób fatalny. Wreszcie, po dwóch godzinach, oburzone kobiety z sąsiedztwa
natarły ostro na nieludzką ciotkę, która zdecydowała się wreszcie wyjść i spojrzeć na chłopca.
Kopnąwszy leżącego bezradnie u jej nóg, zaczęła wrzeszczyć, jak opętana, że nie chce mieć
nic z nim wspólnego. Nie jest jej dzieckiem, dowodziła, radziła więc wezwać pogotowie
Czerwonego Krzyża, aby zabrało go do szpitala. Poczem weszła z powrotem do domu.

W tej chwili nadeszła jednak jeszcze jedna z sąsiadek, Elżbieta Shepston, która dowie-

dziawszy się, co zaszło, zakrzątnęła się odrazu, aby ułożyć chłopca na noszach, wezwała

background image

lekarza usunąwszy na bok protestującą gwałtownie Annę Bartell, pomogła wnieść chorego do
domu. Czuła ciotka uprzedziła odrazu doktora, że nie ma zamiaru płacić za wizyty.

Dwa miesiące leżał mały Emilek w łóżku, przez pierwszy miesiąc na wznak, i nikt ani

razu nie pomyślał o odwróceniu go na bok, ani o przesłaniu mu pościeli. Leżał opuszczony i
samotny z wyjątkiem kilku przypadkowych odwiedzin nieopłacanego, przepracowanego leka-
rza. Nie miał zabawek, nic, czem mógłby skrócić długie godziny nudy. Nikt nie zwrócił się do
niego z łagodnem słowem, nigdy miękka dłoń nie spoczęła kojąco na jego czole, nie doznał
nigdy od nikogo pieszczoty ani dowodu współczucia — nic prócz wymówek i szorstkich
uwag Anny Bartell, która nieustannie wymawiała mu, że niepotrzebnie zwalił się jej na gło-
wę.

Łatwo zrozumieć, ile śród takiego otoczenia musiało nagromadzić się w duszy samotne-

go, opuszczonego dziecka nienawiści dla bliźnich i goryczy, które w przyszłości miały zna-
leźć wyraz w czynach straszliwych, piorunujących świat.

Dziwnem może się wydać, że, pozostając pod opieką Anny Bartell, mógł Emil Gluck

uczęszczać do kolegjum. Powód był wszakże zupełnie prosty. Jej niedbający o nic, wiecznie
rozpróżniaczony mąż opuścił ją i, natrafiwszy na żyłę złotodajną w kopalniach Newady,
powrócił do domu jako wielokrotny miljoner. Anna Bartell nienawidziła siostrzeńca, wysłała
go też niezwłocznie do odległej o setki mil Akademji w Farrington.

Nieśmiały i wrażliwy, samowolny i przez nikogo nierozumiany chłopiec czuł się w

Farrington bardziej jeszcze osamotnionym niż gdziekolwiek. Nie wracał nigdy do domu na
święta i wakacje, jak inni koledzy.

Łaził po pustym gmachu i po opuszczonych przez uczniów ogrodach i łąkach, czytał

bardzo wiele, spędzając dnie całe na dworze lub przed kominkiem z nosem wiecznie utkwio-
nym w stronice książki. W tym właśnie czasie nadwerężył wzrok i zmuszony był nosić szkła,
stanowiące tak wydatny rys na podobiznach jego, publikowanych w czasopismach z roku
1941-go.

Był uczniem niezwykłym. Pilność taka jak jego wystarczyłaby, aby zaprowadzić go

bardzo daleko; wcale mu ona jednak nie była potrzebna. Dość mu było rzucić okiem na jakiś
tekst, aby opanować go w zupełności. Wynikiem tego była olbrzymia suma dokonanych
studjów, które umożliwiły mu nagromadzenie w ciągu półrocza takiego zasobu wiedzy, jaki
przeciętny uczeń zdobywa w ciągu sześciu zaledwie lat.

W 1909, mając czternaście lat, był przygotowany „bardziej niż gotów” jak wyraził się

główny dyrektor Akademji — do wstąpienia do uniwersytetu Yale albo Harward. Młody jego
wiek był mu jedyną w tym kierunku przeszkodą i dla tego w 1909 znajdujemy go na liście
nowicjuszów w klasycznem kolegjum Bowddoinowskiem. W 1913 został możliwie najza-
szczytniej promowany i pojechał z profesorem Bradlonghiem do Berkeley w Kalifornji.
Jedynym przyjacielem, na jakiego natrafił Gluck w całem swojem życiu, był profesor Brad-
longh. Słabe płuca profesora zniewoliły go do przeniesienia się ze stanu Maine do Kalifornji,
zwłaszcza że umożliwiła przenosiny te katedra, jaką ofiarowano mu w uniwersytecie pań-
stwowym.

W ciągu całego 1914 roku przebywał Emil Gluck w Berkeley, uczęszczając na specjal-

ne wykłady naukowe. Ku końcowi tego roku dwa zgony zmieniły jego widoki na przyszłość i
jego stosunek do świata. Śmierć profesora Bradlongha pozbawiła go jedynego przyjaciela,
jakiego danem mu było posiadać w całem życiu, a śmierć Anny Bartell pozostawiła go bez
środków utrzymania. Nienawidząc siostrzeńca do końca dni swoich, wydziedziczyła go zu-
pełnie po za marną jakąś setką dolarów.

W następnym roku, jako dwudziestoletni młodzieniec, zamianowany został instrukto-

rem chemji w uniwersytecie Kalifornijskim. Lata upływały mu tutaj spokojnie. Spełniając
sumiennie ciężką, dającą mu zarobek, pracę, nie przestawał zarazem Emil uczyć się w dal-
szym ciągu i uzyskał jeszcze z pół tuzina stopni naukowych. Był, między innemi, doktorem

background image

socjologji, filozofji i nauk ścisłych, jakkolwiek w późniejszych latach znany był światu jedy-
nie jako profesor Gluck.

Miał dwadzieścia siedem lat, kiedy po raz pierwszy głośno zaczęło robić się o nim w

prasie dzięki wydanej przez niego książce: „Płeć i Postęp”. Dzieło to pozostaje do dnia
dzisiejszego wytycznem w dziedzinie historji i filozofji małżeństwa. Ogromny, liczący z górą
siedemset stronic, tom opracowany jest z niezwykłą starannością i ścisłością, a zarazem ze
zdumiewającą oryginalnością. Był on przeznaczony dla ludzi nauki, a nie dla wzburzenia
ogółu. Ale autor w ostatnim rozdziale, poświęciwszy tej kwestji trzy wiersze jedynie, wspo-
mniał — w sposób hypotetyczny — o tem, że pożądane byłyby małżeństwa na próbę. Pisma
podchwyciły odrazu owe trzy wiersze, „przejechały się po nich zdrowo”, jak się wówczas
mówiło potocznie i ośmieszyły w oczach całego świata dwudziestosiedmioletniego profesora
w okularach. Fotografowie czyhali na niego ze swojemi migawkami, reporterzy oblegali go,
dokądkolwiek się ruszył, kluby kobiece w całym kraju ogłaszały rezolucje, potępiające jego i
niemoralne jego teorje, a na Kalifornijskiem Zgromadzeniu Ustawodawczem, podczas obrad
w sprawie uposażenia rządowego dla uniwersytetu, postawiony został wniosek wydalenia
Glucka pod grozą cofnięcia uniwersytetowi dotacji. Oczywiście żaden z prześladowców pro-
fesora nie czytał jego książki; wystarczyła im przekręcona zupełnie wzmianka gazeciarska.

Od tej chwili datuje nienawiść Emila Glucka dla dziennikarzy. Za ich sprawą poważna

jego i rzetelnie wartościowa praca sześciu lat stała się celem urągowiska tłumu. Do dnia
śmierci swojej, ku wieczystemu ich żalowi, nigdy im tego nie przebaczył.

Gazety również ponoszą odpowiedzialność za następną katastrofę, jaka na niego spadła.

W ciągu pięciu lat po ogłoszeniu drukiem pierwszej swojej książki milczał, a milczenie nie
jest bynajmniej dobrem dla samotnego człowieka. Ze współczuciem podkreślić należy fatalne
osamotnienie Glucka w ludnym tym uniwersytecie, faktem jest bowiem, że nie posiadał on w
nim ani jednego przyjaciela i znikąd też nie doznawał dowodów sympatji. Jedyną jego ucie-
czką pozostawały książki, czytał też i studjował bezmiernie.

W 1927-ym zaproszono go do wzięcia udziału w obradach Towarzystwa Przyjaciół

Ludzkości w Emeryville. Nie ufał dostatecznie swojej pamięci i dzięki temu, pisząc te słowa,
mam przed sobą egzemplarz uczonego jego referatu. Napisany jest objektywnie, ściśle nauko-
wo i, dodać należy, zachowawczo. W jednym wszakże miejscu — cytuję wiernie jego słowa
— mówi o „przemysłowym i społecznym przewrocie, dokonywającym się w społeczeń-
stwie”. Jeden z obecnych na posiedzeniu reporterów podchwycił wyraz „przewrót”, oddzielił
go od tekstu i napisał ostre sprawozdanie, piętnujące Emila Glucka jako anarchistę. W jednej
chwili miano „Profesor Gluck — anarchista” obiegło po drutach telegraficznych cały świat i
odpowiednią zyskało „oprawę” we wszystkich pismach w całym kraju.

O ile próbował odeprzeć poprzednie napaści prasy, o tyle teraz pozostał wobec nich

zupełnie niemy. Gorycz przeżarła już do cna jego duszę. Fakultet wezwał go, aby stanął we
własnej obronie, stanowczo jednak odmówił, wzbraniając się nadto przedstawienia kopji
swojego referatu celem uratowania się od dymisji. Że zaś sam nie chciał się do niej podać,
wykreślono go z listy profesorów. Zaznaczyć należy, że ciało profesorskie z rektorem na
czele działało w tym względzie pod wpływem nacisku ze strony rządu.

Prześladowany, wyszydzany i opacznie rozumiany samotnik nie próbował nawet reha-

bilitować się. Przez całe życie grzeszono przeciwko niemu i przez całe dotychczas życie nie
zgrzeszył przeciwko nikomu. Ale przeznaczona mu czara goryczy nie była jeszcze pełna.
Utraciwszy stanowisko i pozostając bez wszelkich dochodów, szukać musiał zajęcia. Pierw-
sze jego miejsce było w związkowej fabryce metalurgicznej w San Francisco, gdzie okazał się
bardzo zdolnym rysownikiem. Tutaj właśnie zdobył pierwszorzędną znajomość budowy
wojennych okrętów. Odnaleźli go wszakże reporterzy i tutaj i obrobili odpowiednio. Wycofał
się natychmiast i znalazł inne stanowisko. W miarę wszakże jak reporterzy wygryzali go z
szeregu posad, hartował się coraz skuteczniej w niereagowaniu na ich prześladowania.

background image

Odporność tę zdobył już w zupełności w okresie otworzenia zakładu galwanoplasty-

cznego przy ulicy Telegraficznej w Oaklandzie. Był to mały warsztacik, zatrudniający trzech
dorosłych robotników i dwóch chłopców. Gluck sam pracował całemi dniami i wieczorami.
Noc po nocy stwierdzał stojący na posterunku policjant, że nie opuszczał on warsztatu przed
pierwszą lub drugą rano. Wówczas właśnie udoskonalił pomysł ułatwionego zapalania silni-
ków gazowych i dochody z opatentowania tego wynalazku rychło poważnie go zbogaciły.

Otworzył swój zakład galwanoplastyczny wczesną wiosną 1928-go roku i w tym

samym też roku zbudziła się w sercu jego nieszczęśliwa miłość dla Ireny Tackley. Trudno
sobie dzisiaj wyobrazić, aby człowiek, tak niezwykły jak Emil Gluck, mógł nie być też
niepospolitym w miłości. Po za jego genjuszem, jego osamotnieniem i chorobliwem z natury
usposobieniem, wziąć należy nadto pod uwagę, że był on zupełnym ignorantem na punkcie
znajomości kobiet. Bez względu na wzbierające w nim żądze nie był wyćwiczony ani w
znajdowaniu zwykłego dla nich ujścia, ani w wypowiadaniu swoich uczuć; zaś nadmierna
nieśmiałość czyniła jego zaloty zupełnie niezwykłemi.

Irena Tackley była przystojną, ale pustą, lekkomyślną istotą. Pracowała w owym czasie

w małej cukierence naprzeciwko warsztatu Glucka. Zachodził często do jej sklepu, aby wpa-
trywać się w nią przy szklance lemonjady lub porcji lodów. Zdaje się, że dziewczyna nie czu-
ła nic dla niego i jedynie bawiła się nim. „Taki dziwak” — mówiła o nim; czasem znów
nazywała go warjatem i opowiadała, jak siedzi przy ladzie sklepowej i wpatruje się w nią z po
za okularów, czerwieniąc się i bełkocąc, ilekroć zwraca się do niego i często uciekając
pospiesznie w największem zmieszaniu.

Gluck przynosił jej najwspanialsze i zarazem najdziksze podarunki: srebrną zastawę

herbatnią, pierścionek brylantowy, garnitur futrzany, lornetę teatralną, wielotomową Historję
Świata
i bicykl motorowy cały posrebrzony we własnym jego warsztacie. W chwili, kiedy
ofiarowywał jej ostatni ten prezent, wszedł do cukierni kochanek dziewczyny, kopnął z
rozmachem koło i gniewnym tonem nakazał jej, aby zwróciła Gluckowi cały dziwaczny zbiór
jego podarunków. Kochankiem tym był William Sherbourne, tępy, gruboszczęki prostak z
klasy robotniczej, zbogacony na drobnych przedsiębiorstwach budowlanych. Gluck nie zrozu-
miał sytuacji. Szukał wyjaśnienia u dziewczyny, starając się o chwilę rozmowy z nią, kiedy
wracała wieczorem do domu. Irena poskarżyła się Sherbournowi, który pewnej nocy porząd-
nie obił współzawodnika. O sile i ciężkości pięści Sherbourna świadczą sprawozdania Pogo-
towia Czerwonego Krzyża, w którego szpitalu nałożono Gluckowi tej nocy pierwszy opatru-
nek i skąd nie był on w stanie przez tydzień jeszcze wyjść, będąc przez cały ten czas przyku-
tym do łóżka.

Gluck wciąż jeszcze nie rozumiał. Starał się w dalszym ciągu szukać wyjaśnienia u

dziewczyny. W obawie przed napaścią Sherbourna prosił komendanta policji o pozwolenie
noszenia rewolweru, spotkał się wszakże z odmową, a gazety, jak zawsze, wykorzystały fakt
ten dla sensacji.

Na sześć dni przed ustaloną datą ślubu Ireny z Sherbournem popełniony został na

dziewczynie mord. Było to w noc z soboty na niedzielę. Zajęta była do późnego wieczora w
cukierni i dopiero po jedenastej wyszła, mając w woreczku swoją pensję tygodniową. Poje-
chała tramwajem z alei San Peblo na Trzydziestą czwartą ulicę, gdzie wysiadła, aby przejść
pieszo niewielki kawałek drogi do domu. Odtąd nie widział jej nikt już żywą. Nazajutrz
znaleziono ją uduszoną na pustym placu.

Emil Gluck został z miejsca zaaresztowany. Żadne jego tłomaczenia nie mogły mu nic

pomódz. Uwięziony został nietylko na zasadzie okoliczności obciążających, ale na podstawie
dowodów „sfabrykowanych” przez policję. Niema kwestji, że znaczna część dowodów prze-
ciwko niemu została sfabrykowana. Świadectwo kapitana Shetana było najwyraźniejszem
krzywoprzysięstwem, ustalono bowiem znacznie później, że w tragiczną ową noc nietylko nie
znajdował się Gluck w pobliżu miejsca zbrodni, ale że nie był wcale w mieście, gdyż ucze-

background image

stniczył w zgromadzeniu, odbywającem się w San Leandro.

Skazano go na dożywotnie więzienie w San Quentin. Gazetom i ogółowi publiczności

było tego jednak mało; uważano, że wyrok ten był wykroczeniem przeciwko zasadzie spra-
wiedliwości i że należało mu się z prawa skazanie na śmierć.

Emil Gluck odsiadywać zaczął więzienie od 17-go kwietnia 1929-go roku. Liczył

wówczas trzydziesty rok życia. W ciągu trzech i pół lat, których znaczną część spędził w
samotnej celi, miał aż nadto czasu na rozmyślanie nad niesprawiedliwością ludzką. W tym też
okresie gorycz strawiła mu duszę do reszty i odtąd znienawidził całą siłą ród ludzki.

W ciągu tego samego okresu dokonał on nadto trzech innych rzeczy: napisał słynny

swój traktat: o „Moralności Ludzkiej”, wybitną broszurę pod tytułem: „Zdrowy zbrodniarz”
oraz opracował potworny, straszliwy swój plan zemsty. Fakt pewien, mający miejsce w jego
zakładzie galwanoplastycznym, podsunął mu myśl o jedynem narzędziu odwetu. Jak stwier-
dza sam w zeznaniu swojem, opracował podczas pobytu w więzieniu każdy szczegół, tak że
bezpośrednio po uwolnieniu mógł przystąpić do urzeczywistnienia niesłychanych, zbrodni-
czych swoich zamierzeń.

Jego uwolnienie było sensacją dnia. Podległo ono niegodziwej, występnej zwłoce, zale-

żnej od bezdusznej, używanej jeszcze wówczas, czerwonej pieczęci urzędowej. W noc 1-go
lutego 1932 roku, Tim Haswell, człowiek pozostający stale pod dozorem policyjnym, został
zraniony śmiertelnie przez pewnego obywatela z Piedmontu, na którego dom napadł w celu
rabunku. Napastnik żył jeszcze trzy dni i przed śmiercią nietylko przyznał się do zamordowa-
nia Ireny Tackley, ale dostarczył przekonywających na to dowodów. Bert Danniker, jeden ze
skazańców, umierający na suchoty w więzieniu Folsom, wplątany był w tę sprawę jako
pomocnik. I on również złożył zgodne ze wspólnikiem zeznanie. Nam, ludziom dzisiejszym,
niepojętym wydaje się partacki, powolny wymiar sprawiedliwości, stosowany przez poprze-
dnie pokolenia. Już w lutym stwierdzoną została niewinność Emila Glucka, uwolniono go
jednak z więzienia dopiero w październiku tegoż roku. W ciągu ośmiu zatem miesięcy ten
ciężko skrzywdzony człowiek zmuszony był do odbywania w dalszym ciągu niezasłużonej
kary. Nie sprzyjało to bynajmniej słodyczy charakteru i pogodzie usposobienia, możemy też
łatwo wyobrazić sobie, jaka gorycz przepełniała serce jego podczas ponurych tych ośmiu
miesięcy.

Powrócił do świata ku końcowi 1932, stanowiąc jak zwykle przedmiot napaści wszy-

stkich gazet. Zamiast wyrażenia serdecznego żalu z powodu okrutnej pomyłki sprawiedliwo-
ści, prowadziły one w dalszym ciągu systematyczną na Glucka nagankę. Jedna z gazet —
„Wiadomości z San Francisco” posunęła się dalej jeszcze: John Hartwell, jego redaktor,
opracował nader pomysłową teorję, opartą na zeznaniach obu zbrodniarzy i wykazującą, że,
pomimo wszystko, Gluck ponosił odpowiedzialność za zabicie Ireny Tackley. Hartwell został
zabity. Sherbourne umarł również, zaś policjant Phillips postrzelony został w nogę i zwo-
lniony ze swojego stanowiska.

Śmierć Hartwella pozostawała przez długi czas zagadką. Był w chwili zabójstwa sam

jeden w biurze. Chłopiec na posyłki, siedzący w przedpokoju, usłyszał wystrzały rewolwero-
we i wbiegł, zastając Hartwella konającego na jego fotelu. W największe zdumienie wprawił
policję nietylko fakt, że zastrzelony on został kulą z własnego rewolweru, ale że rewolwer
wypalił, spoczywając w szufladzie biurka. Kula przebiła nawskroś front szuflady i utkwiła w
jego ciele. Policja odrzuciła przypuszczenie samobójstwa, zabójstwo wykluczone było rów-
nież, jako supozycja zbyt niedorzeczna i cała wina przypisana została Towarzystwu „Eureka”
nabojów bezdymnych. Samorzutny wybuch — tak objaśniła policja, — a chemicy Towarzy-
stwa nasłuchali się niemało podczas śledztwa.

Nieznanym był natomiast policji szczegół, że w domu przeciwległym pokój nr. 633,

wynajęty przez Emila Glucka, zajęty był też przez niego w momencie tajemniczej eksplozji
Hartwellowego rewolweru.

background image

W czasie owym nie podejrzywano żadnego związku pomiędzy śmiercią Hartwella i

śmiercią Sherbourna. Ten ostatni zajmował w dalszym ciągu mieszkanie urządzone dla Ireny
Tackley i pewnego styczniowego ranka 1933 r. znaleziono go martwego. Śledztwo ustaliło
jako przyczynę śmierci, samobójstwo, zastrzelony był bowiem własnym rewolwerem. Cieka-
wym wypadkiem, który wydarzył się tej nocy, było postrzelenie policjanta Phillippsa na
trotuarze przed domem Sherbourna. Policjant dowlókł się do telefonu policyjnego i zadzwonił
do Pogotowia Ratunkowego. Utrzymywał, że ktoś postrzelił go z tyłu w nogę. Noga tak fatal-
nie pogruchotana była trzema kulami 38-go kalibru, że okazała się konieczność amputacji.
Stwierdzenie wszakże, iż wystrzał spowodował własny jego rewolwer, wywołało głośny wy-
buch śmiechu oraz oskarżenie go o to, że musiał być pijany. Pomimo zaprzeczeń jego, jakoby
miał mieć w ustach kroplę chociażby alkoholu i uporczywych zapewnień, że rewolwer leżał
spokojnie w bocznej jego kieszeni i że nie dotknął go palcem, zwolniony został ze stanowi-
ska.

Wyznanie Emila Glucka, złożone w sześć lat później, oczyściło nieszczęśliwego poli-

cjanta z hańbiącego zarzutu, żyje też on do dnia dzisiejszego i cieszy się dobrem zdrowiem
oraz pokaźną emeryturą, wypłacaną mu przez zarząd miasta.

Po załatwieniu się w ten sposób z bezpośrednimi swoimi nieprzyjaciółmi, poszukał

teraz Emil Gluck szerszego pola działania, jakkolwiek wrogi jego stosunek do dziennikarzy i
do policji w jednakowem wciąż trwał napięciu. Odsetki z jego wynalazku na ulepszone
zapłonki silników gazowych wzrosły znacznie podczas jego pobytu w więzieniu i z roku na
rok potęgowała się ich siła dochodowa. Był niezależny, mógł odbywać, jakie tylko zapragnął,
podróże, a nadewszystko mógł nasycić swój bezgraniczny głód zemsty. Stał się manjakiem i
anarchistą — nie filozoficznym anarchistą jedynie, lecz gwałtownym anarchistą czynnym.
Możliwe, że wyraz ten nadużywany jest w opacznem znaczeniu i że należałoby raczej okre-
ślić Glucka jako nihilistę lub anihilistę. Wiadomo, że nie był związany z żadną z grup terory-
stycznych. Działał zupełnie samoistnie, szerzył wszakże działaniami swojemi tysiąckroć wię-
cej grozy i spowodował tysiąckroć więcej zniszczenia, aniżeli wszystkie grupy terorystyczne
razem wzięte.

Zasygnalizował swoje opuszczenie Kalifornji wysadzeniem w powietrze fortu Masona.

W zeznaniu swojem mówi o tem, jako o drobnym eksperymencie — chciał wyprobować
tylko — jak się wyraził — swoją rękę. W ciągu ośmiu lat wędrował po świecie, szerząc po
nim tajemną grozę, niszcząc własność do wysokości setek miljonów dolarów i niwecząc nie-
zliczone życia ludzkie. Jedynym dodatnim wynikiem straszliwych jego czynów było szerze-
nie zniszczenia w szeregach samych terorystów również. Ilekroć dokonał nowego aktu
zemsty, robiła policja zasadzkę na znajdujących się w pobliżu terorystów i wielu z nich posy-
łano na stracenie. Siedemnastu stracono w samym tylko Rzymie po zamordowaniu króla
włoskiego.

Najbardziej bodaj zdumiewającem dziełem ręki jego było zabicie króla i królowej

Portugalji w sam dzień ich zaślubin. Przedsięwzięte zostały wszelkie możliwe środki ostroż-
ności przeciwko terorystom i cała droga z katedry do pałacu po przez ulice Lizbony strzeżona
była przez podwójne szeregi żołnierzy, zaś eskorta, złożona z dwustu jeźdźców kawaleryj-
skich na koniach, otaczała powóz.

Nagle stała się. rzecz niepojęta. Automatyczne karabinki kawalerzystów zaczęły strze-

lać, a równocześnie z niemi i karabiny stojących w bezpośredniem z kawalerją sąsiedztwie
żołnierzy piechoty. W zamieszaniu i podnieceniu zwrócone były lufy eksplodujących karabi-
nów we wszystkich kierunkach. Rzeź była przeraźliwa konie, żołnierze, publiczność, król i
królowa literalnie podziurawieni zostali kulami. Na domiar złego skomplikowały całą sprawę
dwie bomby, ukrywane przez obecnych w tłumie terrorystów, które wybuchły w ich kiesze-
niach. Zamierzali oni rzucić je, o ile nadarzyłaby się sprzyjająca po temu sposobność. Ale
któż mógł wiedzieć o tem? Straszliwe spustoszenie, spowodowane przez pękające bomby,

background image

spotęgowało niesamowity obraz grozy; uważano je za obmyślany naprzód jeden z momentów
ogólnego ataku.

Oszałamiającą wręcz i nie dającą się wytłomaczyć rzeczą było zachowanie się kawale-

rzystów z ich wypalającemi gwintówkami. Niepodobieństwem było wyobrazić sobie, aby i
oni też mieli być w zmowie, a jednakże setki ludzi, a w ich liczbie króla i królowę, położyły
ich właśnie kule. Z drugiej strony niemniej niezrozumiałym był fakt, że siedemdziesiąt pro-
cent samych tych kawalerzystów właśnie zostało zabitych lub poranionych. Niektórzy tłóma-
czyli to w ten sposób, że lojalni żołnierze piechoty, będący świadkami ataku na powóz króle-
wski, zaczęli strzelać do zdrajców. Ani jednego wszakże faktu oczywistego, potwierdzającego
przypuszczenie podobne, nie dało się wyciągnąć z ust tych, którzy pozostali przy życiu, jak-
kolwiek wielu poddano w tym celu najsroższym torturom. Wszyscy utrzymywali uparcie, że
wcale nie strzelali ze swoich karabinków i że wypaliły one same przez się. Chemicy wyśmieli
ich, dowodząc, że o ile byłoby nawet możliwem, aby pojedynczy nabój, naładowany prochem
bezdymnym, mógł wystrzelić spontanicznie, bezwzględnie nieprawdopodobnem jest i niemo-
żliwem, aby wszystkie na danej przestrzeni, naładowane w ten sposób, naboje wypaliły odra-
zu z nietkniętej ręką ludzką broni.

W ten sposób nie zyskano żadnego wytłomaczenia zdumiewającego tego faktu.

Powszechna opinja reszty świata twierdziła, że cała sprawa była wynikiem ślepej paniki, jaka
ogarnęła nerwowych przedstawicieli rasy łacińskiej i jaką wywołał w samej rzeczy wybuch
dwóch bomb, rzuconych przez terorystów. W związku z tem przypominano sobie też śmiesz-
ne spotkanie, na długie lata przedtem, floty rosyjskiej z angielskiemi łodziami rybackiemi.

A tymczasem Emil Gluck śmiał się w kułak i szedł obraną przez siebie drogą. On jeden

wiedział. Ale zkąd mógł świat wiedzieć? Natknął on się po raz pierwszy na tajemnicę swoją
w galwanoplastycznym warsztacie przy ulicy Telegraficznej w Oaklandzie. Zdarzyło się w
owym czasie, że stacja telegrafu bez drutu założona została przez Towarzystwo Elektryczne
Thurston w bliskiem sąsiedztwie jego warsztatu. Niebawem jego kadź galwanoplastyczna
przestała funkcjonować. Druty kadzi miały wiele uszkodzonych połączeń i, po bliższem
zbadaniu, odnalazł Gluck uszkodzenia, wywołujące krótkie zwarcia na miejscu połączeń.
Uszkodzenia te, osłabiając opór, powodowały przenikanie przez roztwór nadmiernej ilości
prądu, doprowadzając roztwór do „wrzenia”, a tem samem niwecząc pracę.

Co wszakże spowodowało je? — zadał sobie Gluck pytanie. Rozumowanie jego było

proste. Przed urządzeniem stacji telegrafu bez drutu kadź działała sprawnie. Uszkodzenie jej
wystąpiło dopiero po założeniu stacji. Ale w jaki sposób? Jeśli wyładowanie elektryczne
zdolne jest wywołać krótkie zwarcie poprzez trzy tysiące mil oceanu, oczywiście wywołać je
też może na uszkodzonych połączeniach drutów kadzi wyładowanie elektryczne ze stacji
odległej o czterysta stóp zaledwie.

W owym czasie nie myślał o tem Gluck więcej. Zmienił tylko druty swojej kadzi i w

dalszym ciągu zajmował się galwanoplastyką. W następstwie wszakże, będąc już w więzie-
niu, przypomniał sobie ów wypadek i błyskawicznie olśniło umysł jego pełne znaczenie tego
faktu. Dostrzegł w nim ukryte, tajemne narzędzie zamierzonej zemsty swojej nad światem.
Jego odkrycie, zatracone wraz z jego śmiercią, polegało na zdobyciu kontroli nad kierunkiem
i miejscem wyładowania prądu elektrycznego. W owym czasie stanowiło ono nierozwiązany
problemat telegrafu bez drutu — jak stanowi do dnia dzisiejszego ale Emil Gluck w swojej
celi więziennej opanował to zagadnienie. I, po uwolnieniu swojem, zastosował je. Było ono
dość proste wobec zdolności kierowania prądem, jaką posiadł, a, dzięki niej, możności wpro-
wadzenia iskry do prochowni fortu, do wnętrza okrętu wojennego, do magazynu rewolweru. I
nietylko mógł w ten sposób wywoływać wybuch prochu na odległość, lecz mógł zarazem
niecić pożary. Wielki pożar Bostonu jego był dziełem zupełnie przypadkowem zresztą, jak
stwierdził w swojem zeznaniu, dodając, że był to przyjemny przypadek i że nigdy nie miał
powodu żałowania go.

background image

Straszliwa wojna niemiecko-amerykańska, z jej utratą 800.000 ludzi i pochłonięciem

nieobliczalnych nieomal skarbów, wywołana była również przez niego. Przypomnieć należy,
że w roku 1939-ym panowały z powodu sprawy Pickarda naciągnięte stosunki pomiędzy obu
krajami. Niemcy, jakkolwiek pokrzywdzone, nie dążyły do wojny, posłały więc, na znak
pokoju, następcę tronu z siedmioma okrętami wojennemi w odwiedziny przyjacielskie do
Stanów Zjednoczonych. W noc 15-go lutego stały wszystkie te okręty na kotwicy na rzece
Hudsonie naprzeciwko Nowego Yorku. W tę samą też noc był Emil Gluck sam z całym swo-
im aparatem na pokładzie, w szalupie na otwartem morzu. Szalupę tę jak stwierdzono w
następstwie, kupił od Towarzystwa Wyrobu Bark, zaś znaczną część aparatów użytych owej
nocy nabył od Elektrycznych Warsztatów „Kolumbja”. Wówczas wszakże nie wiedziano o
tem. Wiadomo było jedynie, że nastąpiło wysadzenie w powietrze wszystkich owych siedmiu
okrętów wojennych, jednego po drugim, w regularnych, czterominutowych odstępach. Zginę-
ło dziewięćdziesiąt procent załogi z następcą tronu na czele.

O wiele lat wcześniej wysadzony został w powietrze w porcie Hawany amerykański

okręt wojenny Maine, co spowodowało bezpośredni wybuch wojny z Hiszpanją, jakkolwiek
zawsze uzasadniona istniała wątpliwość, czy to wysadzenie w powietrze było dziełem zama-
chu czy przypadku. Ale przypadek nie mógł wytłomaczyć wysadzenia w powietrze siedmiu
okrętów wojennych na Hudsonie w czterominutowych regularnych odstępach. Niemcy przy-
puszczali, że dokonała tego łódź podwodna i niezwłocznie wypowiedziały wojnę. Dopiero w
sześć miesięcy po wyznaniu Glucka zwróciły one Stanom Zjednoczonym Filipiny i wyspy
Hawajskie.

Tymczasem Emil Gluck, zły człowiek i arcywróg ludzkości, w dalszym ciągu zmiatał

świat wichrem zniszczenia. Nie pozostawiał po sobie śladów. Z ścisłą dokładnością naukową
oczyszczał je zawsze starannie. Metoda jego postępowania polegała zawsze na wynajmowa-
niu domu lub pokoju i ustawiania w nim w tajemnicy swojego aparatu, tak udoskonalonego i
uproszczonego do owego czasu, że zajmował on bardzo niewiele miejsca. Po dokonaniu swo-
jego zamiaru starannie usuwał aparat i w ten sposób mógł bezpiecznie liczyć na długotrwałą
bezkarność potwornych swoich zbrodni.

Epidemja postrzeliwania policjantów nowojorskich była rzeczą zdumiewającą. Stała się

ona jedną z tajemniczych klęsk owego czasu. W ciągu niespełna dwóch tygodni z górą stu
policjantów postrzelonych zostało w nogi kulami z własnych ich rewolwerów. Inspektor
Jones nie rozwiązał tej zagadki, jednakże pomysł jego wytrącił w końcu Gluckowi broń z
ręki. Za jego poradą przestali policjanci nosić rewolwery i odtąd przypadkowe takie postrzele-
nia nie zdarzyły się już ani razu.

Wczesną wiosną 1940-go roku zniszczył Gluck całą flotę, zgromadzoną w warsztatach

okrętowych Mare Island. Z pokoju wynajętego w Vallejo skierował wyładowany prąd
elektryczny swojego aparatu po przez cieśninę Vallejo ku wyspie. Nasampierw posłał iskry
swoje na okręt wojenny, Maryland, stojący w doku jednego ze składów min. Na przednim
jego pokładzie, na wielkiej platformie z desek, spoczywała setka przeszło min, przeznaczo-
nych na obronę Złotych Wrót. Każda z nich zdolna była zniweczyć tuzin okrętów wojennych,
a było tych min z górą sto. Zburzenie było straszliwe, ale dla Glucka stanowiło ono jedynie
wstęp do działania.

Skierował błysk swojego aparatu wzdłuż wybrzeża Mare Island, wysadzając w powie-

trze pięć torpedowców, stację ich oraz wielką prochownię na wschodnim krańcu wyspy.
Kierując się ponownie na zachód, natrafiając na pojedyńcze, samotnie stojące składy na
wzniesieniu nieco zdała od wybrzeża, wysadził w powietrze trzy krążowniki oraz okręty
wojenne: Oregon, Delaware, New Hampshire i Floridę.

Ten ostatni zdążył właśnie wejść do suchego doku i wspaniały ten dok zburzony został

równocześnie z wysadzonym w powietrze okrętem.

Katastrofa była przeraźliwa i dreszcz grozy wstrząsnął całym krajem. Było to wszakże

background image

drobiazgiem u porównaniu z tem, co miało nastąpić.

Ku końcowi tego samego roku oczyścił Gluck do cna wybrzeża Atlantyku od stanu

Maine do Florydy. Nic nie uszło cało. Forty, miny, wszelkiego rodzaju obrona wybrzeża,
stacje torpedowców, składy — wszystko wyleciało w powietrze.

W trzy miesiące później zmiótł Gluck północne wybrzeże morza Śródziemnego, od

Gibraltaru do Grecji w ten sam zdumiewający sposób. Jęk rozpaczy rozległ się ze wszystkich
krajów. Jasnem było, że wszystkiem tem ludzkie kierują ręce i tak samo jasnem było, dzięki
bezstronności Emila Glucka, że dziełem zniszczenia nie kierował żaden poszczególny naród.
Jedno tylko było wyraźne, że, bez względu na to, kto był twórcą tych klęsk straszliwych,
stanowił on najsroższą dla świata groźbę.

Żaden naród nie był zabezpieczony przeciwko jego potędze. Nie było obrony przed

nieznanym tym, a wszechpotężnym wrogiem. Obrona wojskowa była daremna — nie, nietyl-
ko była daremna, lecz tkwił w niej właściwy rdzeń niebezpieczeństwa. W ciągu dwunastu
miesięcy zaprzestano fabrykowania prochu oraz wycofano wszystkich żołnierzy i marynarzy
ze wszystkich twierdz, fortów i statków wojennych. Rozważano nawet zupełnie poważnie, na
zgromadzeniu Konwentu Państw, który obradował w owym czasie w Hadze, sprawę po-
wszechnego rozbrojenia.

Wówczas to Silas Bannermann, tajny agent polityczny na usługach rządu Stanów

Zjednoczonych, zyskał sławę wszechświatową przyłapaniem Emila Glucka.

Zrazu wyśmiano Bannermanna, tak dobrze jednak przygotował on całą sprawę, że zale-

dwie upłynęło parę tygodni, a zdołał przekonać najzagorzalszych nawet niedowiarków o wi-
nie Emilie Glucka. Jedyną wszakże rzeczą, której nie umiał Silas Bannermann nigdy wytłó-
maczyć, dla własnej chociażby satysfakcji, było stwierdzenie pierwszego momentu, w którym
przyszło mu na myśl połączenie osoby Glucka z potwornemi zbrodniami.

Prawda, że Bannermann bawił w Vallejo w tajnych sprawach urzędowych w czasie

zburzenia wyspy Mare, prawda też, że na ulicach Vallejo wskazano mu Emila Glucka jako
osobliwego dziwaka; nie wywarło to na nim wówczas jednak żadnego wrażenia. Znacznie
później dopiero, bawiąc na wakacjach w Górach Skalistych i czytając pierwsze ogłoszone
raporty o zniszczeniu doszczętnem wzdłuż wybrzeża Atlantyckiego przypomniał sobie nagle
Bannermann o Glucku. I w tej samej też chwili olśniła go, niby mgnieniem błyskawicy, myśl
o możliwym związku pomiędzy Gluckiem a dziełem zburzenia. Była to jedynie hypoteza, ale
wystarczyła. Rzutem genjalnym było zrodzenie się jej w umyśle jego, zrodzenie, które samo
przez się było aktem podświadomego myślenia — zatem rzeczą z której tak samo niepodobna
było zdać sobie sprawy, jak naprzykład ze zrodzenia się w mózgu Newtona zasady ciążenia.

Reszta poszła już łatwo. Gdzie przebywał Gluck w chwili zburzenia całego wybrzeża

Atlantyku? — brzmiało pierwsze pytanie, sformułowane przez Bannermanna. Zażądał on
informacji w tym przedmiocie. Bardzo prędko udało mu się stwierdzić, że, ku końcowi 1940-
go roku, wędrował Gluck w górę i w dół wybrzeża Atlantyckiego. Stwierdził również, że
Gluck przebywał w New-Yorku podczas epidemji ranienia policjantów w nogi kulami z
własnych ich rewolwerów.

Gdzie bawi Gluck obecnie? — brzmiało następne pytanie Bannermanna.
I, jak gdyby w odpowiedzi na to, przyszła wieść o całkowitem zburzeniu wybrzeża

morza Śródziemnego. Gluck odpłynął przed miesiącem do Europy jak dowiedział się o tem
agent tajny. Zbyteczną było dla niego, rzeczą osobiste udawanie się za ocean. Za pośredni-
ctwem kablogramów i przy współdziałaniu tajnych agentów europejskich śledził on posuwa-
nie się Glucka krok za krokiem wzdłuż całego wybrzeża morza Śródziemnego i przekonał się,
że w każdym wypadku zbiegało się ono z wysadzeniem w powietrze obrony nadbrzeżnej i
okrętów. Dowiedział się też, że Gluck wsiadł na Plutonika, okręt linji Zielonej Gwiazdy,
odpływający do Stanów Zjednoczonych.

Sprawa cała gotowa była najzupełniej w umyśle Bannermanna, bowiem w międzyczasie

background image

czekania zdążył on opracować i zestawić wszystkie jej szczegóły. Dopomagał mu w tem
bardzo zręcznie operator, pracujący dla Towarzystwa Telegrafu bez Drutu systemu Wooda.
Kiedy Plutonik zbliżał się do Sandy Hook, wysłał mu Bannermann naprzeciw statek rządowy
i Emil Gluck został uwięziony.

Proces i zeznanie nastąpiły bezpośrednio po tem. W zeznaniach wyraził Gluck jeden,

jedyny żal, mianowicie, że nie zdążył działać szybciej. Gdyby — jak powiedział mógł przy-
puszczać, że zostanie kiedykolwiek wykryty, byłby „pracował” daleko energiczniej i po-
spieszniej i spowodowałby tysiąckroć więcej zniszczenia. Tajemnica jego zeszła wraz z nim
do grobu, jakkolwiek wiadomo teraz, że rząd francuski starał się zyskać dostęp do niego i
ofiarował mu biljon franków za jego wynalazek, przy którego pomocy mógł kierować wyła-
dowaniem elektryczności i ściśle ustalić miejsce jego działania. „Co?” — zawołał Gluck —
sprzedać to, co umożliwiłoby wam ujarzmienie i prześladowanie cierpiącej ludzkości?!

Ministerstwa wojny wszystkich krajów nie zaprzestawały badań i prób w tajnych labo-

ratorjach swoich, nie udało im się wszakże, do obecnej chwili przynajmniej, najsłabszego
bodaj rzucić światła na całe zagadnienie i natrafić na najdrobniejszy bodaj ślad tajemnicy.

Emil Gluck stracony został 4 grudnia 1941-go roku. Zginął w ten sposób, mając 46 lat,

jeden z największych i najnieszczęśliwszych zarazem genjuszów świata, człowiek o zdumie-
wającym intelekcie, którego potęga wszelako, zamiast działania w kierunku dobra, tak była
znieprawiona i spaczona, że uczyniła z niego najbardziej zdumiewającego, najpotworniejsze-
go zbrodniarza. *



SIŁA SILNEGO


Przypowieści nie kłamią, ale kłamcy przesadzają.

L i p-K i n g.

Stary Długa-Broda zatrzymał się w środku opowiadania, oblizał kapiące tłuszczem

palce i wytarł je o nagie boki w tych miejscach, gdzie nie starczyło już podartej na strzępy
jedynej skóry niedźwiedziej na ich okrycie. Dokoła niego przykucnęli trzej młodzi chłopcy,
wnukowie jego: Zwierzo-Łów, Żółta-Głowa i Lęk-Mroku. Na pozór wyglądali wszyscy zu-
pełnie jednakowo. Skóry dzikich zwierząt częściowo tylko okrywały ich ciała. Wszyscy trzej
byli szczupli, ważkiej budowy, krzywonodzy, z głęboko wpadniętą klatką piersiową, z cięż-
kiemi ramionami i olbrzymiemi rękami. Plecy ich i piersi gęsto obrośnięte były włosami,
których kępy okrywały zewnętrzną stronę ramion ich i nóg. Zmierzwione kopiasto włosy zwi-
sały im z głów, zasłaniając pasmami swojemi oczy ich, okrągłe, czarne i świecące, niby pta-
sie. Oczy te osadzone były blizko siebie, natomiast kości policzkowe szeroko rozstawione, a
dolne szczęki masywne i wystające.

Noc była jasna, gwiaździsta. Pod ciemno-granatowym stropem nieba ciągnęły się hen w

dal szeregi zalesionych pagórków. Czerwona łuna wulkanu, ziejącego płomienie, rozświetlała
widnokrąg. Grupa, wsłuchana w opowiadanie starego, zwrócona była plecami do czarnego
otworu pieczary, z której od czasu do czasu dmuchały mroźne kłęby wichru. Bezpośrednio
przed nią rozniecone było jasno płonące ognisko. Z jednej strony leżało na wpół ogryzione
cielsko niedźwiedzie, dokoła którego — w przyzwoitej jednak odległości — skupiło się kilka
wielkich kudłatych psów, z gatunku wilków. Obok każdego z mężczyzn leżał łuk, kilka strzał

* Wyjęte z dzieła A. O. Burnsida „Dziwactwa Zbrodni” za łaskawem zezwoleniem wydawców, panów

Holiday i Whitsund.

background image

i wielka, ciężka maczuga. W otworze pieczary oparty był o zrąb skały szereg pierwotnie
ociosanych dzid.

W taki oto sposób przenieśliśmy się z jaskini na drzewo — mówić znów zaczął Długa-

Broda.

Chłopcy roześmieli się głośno, jak duże dzieci, na wspomnienie długiej historji, która

odżyła w ich pamięci pod wpływem opowiadania starego. Długa-Broda śmiał się także, po-
trząsając przeciągniętą przez chrząstki nosa pięciocalową iglicą kościaną, potęgującą dzikość
i okrucieństwo jego wyglądu. Niewypowiedział, oczywiście, wyraźnie tych słów, wydawał
jedynie zwierzęce dźwięki, mające oznaczać to wszystko właśnie.

O Morskiej-Dolinie pamiętam to nasampierw — mówił dalej Długa-Broda, — że byli-

śmy pozbawionym zupełnie rozumu tłumem. Nie znaliśmy tajemnej wartości siły. Bowiem,
wystawcie sobie, każda rodzina żyła sama dla siebie i sama dbała tylko o własny dobrobyt.
Było nas trzydzieści rodzin, nie użyczaliśmy sobie jednak wzajem naszej siły. Wciąż baliśmy
się jedni drugich. Nikt nigdy nikogo nie odwiedzał. Na szczycie naszego drzewa zbudowali-
śmy chatę z traw, zaś na dachu nazewnątrz złożyliśmy stos głazów, aby ciskać niemi w tych,
którzy zechcieliby spróbować odwiedzenia nas. Mieliśmy też w tym celu nasze łuki i strzały.
Nigdy nie awanturowaliśmy się pod drzewa innych rodzin. Mój brat odważył się raz zawędro-
wać pod drzewo starego Boo-oogha i przypłacił to własną głową, którą mu tamten roztrza-
skał.

Stary Boo-oogh był ogromnie silny. Mówiono, że może on pięścią rozpłatać głowę

dorosłemu mężczyźnie. Nie słyszałem co prawda, nigdy, aby zrobił coś podobnego, ale to dla
tego, że nikt nie zaryzykował dać mu po temu możność. Ojciec mój także nie odważył się.

Pewnego dnia, kiedy ojciec zeszedł na wybrzeże, Boo-oogh zaczaił się na moją matkę.

Nie mogła ona biedz szybko, gdyż dnia poprzedniego rozszarpał jej nogę niedźwiedź, kiedy
właziła na górę, zbierając jagody. Z łatwością tedy schwytał ją i porwał na swoje drzewo.
Nigdy już nie powróciła więcej do ojca. Ale ojciec bał się. Stary Boo-oogh jeszcze go prze-
drzeźniał.

Ojciec nie zwracał i na to uwagi. Silna-Ręka był również bardzo mocnym człowiekiem.

Był jednym z najlepszych rybaków. — Pewnego dnia wszakże, drapiąc się na skały w
poszukiwaniu jaj mewich, spadł ze szczytu. Odtąd utracił całą siłę i nigdy już jej nie odzyskał.
Cherlał wciąż i kaszlał, a ramiona przygarbiły mu się i przykurczyły. Wtedy ojciec zabrał
żonę Silnej-Ręce. A kiedy przyszedł on pod nasze drzewo, kaszląc i postękując, ojciec śmiał
się z niego i ciskał za nim kawały głazów.

Tak żyliśmy w owych czasach. Nie umieliśmy łączyć sił naszych i stać się przez to

prawdziwie silnymi.

— A brat brał żonę brata? — zapytał Zwierzo-Łów.
— Tak, o ile zbudował sobie sam chatę na innem drzewie.
— My przecież teraz nie robimy już takich rzeczy — oburzył się Lęk-Mroku.
— Tak, bo nauczyłem waszych ojców, że tak czynić nie należy.
Długa-Broda zanurzył owłosioną łapę w niedźwiedzie mięso i wyrwał z niego przygarść

łoju, który zaczął wysysać z wyrazem zamyślenia. Poczem znów wytarł ręce o nagie boki i
mówił dalej:

— To, o czem wam opowiadam, zdarzyło się dawno temu, kiedy nie wiedzieliśmy

jeszcze, jak należy żyć.

— Musieliście być porządnymi głupcami — wtrącił Zwierzo-Łów.
Żółta-Głowa chrząknął potakująco.
— Rozumie się; ale przekonacie się, że staliśmy się jeszcze głupsi. Bieda nauczyła nas

jednak rozumu w taki oto sposób. My, Rybo-Jady, nie wiedzieliśmy jak zespolić nasze siły.
Ale Mięso-Żercy, którzy osiedlili się po drugiej stronie Wielkiej-Doliny, trzymali się społem,
razem polowali, wspólnie łowili ryby i pospołu też wojowali. Pewnego dnia przeszli na naszą

background image

stronę doliny. Każda z naszych rodzin wlazła do swojej nory lub wdrapała się na własne
drzewo. Mięso-Żerców było zaledwie dziesięciu, ale walczyli wspólnemi siłami, a my wal-
czyliśmy w pojedynkę, każda rodzina sama za siebie.

Długa-Broda długo i zakłopotaniem obliczał coś na palcach.
Było nas sześćdziesięciu mężczyzn obrachował wreszcie przy pomocy rąk i ust. Byli-

śmy też bardzo silni, tylko nie wiedzieliśmy o tem. Przyglądaliśmy się więc, jak owych dzie-
sięciu napadło na drzewo Boo-oogha. Bronił się on mężnie, ale nic nie wskórał. Przygląda-
liśmy się walce tej zupełnie obojętnie. Kiedy kilku Mięso-Żerców zaczęło wdrapywać się na
drzewo, Boo-oogh musiał wychylić się ze swojej kryjówki, aby ciskać w nich kamienie.
Wtedy pozostali Mięso-Żercy, którzy tylko na to czyhali, zasypali go gradem strzał. Taki był
koniec Boo-oogha.

Wnet potem zabrali się Mięso-Żercy do Jedno-Okiego w jego pieczarze. Rozpalili

ognisko przy wejściu do niej i wykurzyli go dymem, jak my wykurzamy dzisiaj niedźwiedzie.
Potem poszli na Sześcio-Palca, siedzącego wysoko na swojem drzewie, a my wszyscy pozo-
stali, widząc, że zabija on jego i jego dorosłego syna, uciekliśmy czemprędzej i ukryliśmy się
przed niemi. Zdążyli oni jeszcze schwytać kilka naszych kobiet i zabili dwóch starców, którzy
nie mogli uciekać tak szybko, a także kilkoro drobnych dzieci. Kobiety uprowadzili ze sobą
na swoją stronę Wielkiej-Doliny.

Po pewnym czasie odważyliśmy się przyczołgać z powrotem i tak się jakoś złożyło —

może dokuczył nam strach przed wspólnym wrogiem i ztąd poczuliśmy potrzebę wzajemnego
zbliżenia się — że zaczęliśmy wspólnie naradzać się nad położeniem. Była to pierwsza nasza
narada — pierwsza prawdziwa wspólna nasza narada. Zjednoczyliśmy się podczas niej po raz
pierwszy w plemię. Klęska, jaką ponieśliśmy, dobrą była dla nas nauką.

— Każdy z dziesięciu Mięso-Żerców miał siłę dziesięciokrotną, bowiem wszyscy wal-

czyli jak jeden człowiek. Połączyli razem swoje siły. Zaś z trzydziestu naszych rodzin i z
sześćdziesięciu naszych mężczyzn każda rodzina i każdy mężczyzna mieli siłę tylko poje-
dynczą, bo każdy walczył sam.

— Bardzo długo i z wielką trudnością rozprawialiśmy, bo nie mieliśmy do rozmowy

tylu słów, ile mamy dzisiaj. Dopiero w długi czas później wymyślono je i każdy z nas wy-
myślał od czasu do czasu nowe słowo. W końcu jednak zgodziliśmy się na połączenie
naszych sił wszystkich razem, tak aby być jak jeden mąż na wypadek, gdyby Mięso-Żercom
zachciało się przejść jeszcze raz przez granicę naszej doliny i zabrać nam nasze kobiety. I to
właśnie było plemię.

Postawiliśmy dwóch mężczyzn na granicy na straży, jednego na dzień, a drugiego na

noc, aby pilnowali, czy nie zbliżają się Mięso-Żercy. To były oczy plemienia.

Nadto, dniem i nocą, czuwać miało dziesięciu mężczyzn gotowych do walki i uzbrojo-

nych w maczugi, łuk i strzały. Do tego czasu, ilekroć który z mężczyzn schodził z drzewa na
połów ryb, albo na podbieranie jaj mewich, zabierał z sobą broń i dzielił uwagę swoją, w
połowie na zdobywanie żywności, a w połowie na czuwanie, aby inni nie napadli na niego i
nie odebrali mu jej. Teraz wszystko to zmieniło się. Mężczyźni wychodzili bez broni i po-
święcali swój czas i całą swoją czynność na zdobywanie żywności. Tak samo, kiedy kobiety
szły w góry zbierać korzenie i jagody, pięciu mężczyzn z owych dziesięciu towarzyszyło im i
czuwało nad niemi. A przez cały ten czas, dniem i nocą, oczy plemienia pilnowały granicy z
najwyższego punktu.

Ale rychło rozpoczęły się zamieszki. Jak zawsze, z powodu kobiet. Mężczyźni, nie ma-

jący własnych żon, zapragnęli żon cudzych, wskutek czego dochodziło do ostrych pomiędzy
nimi starć, a nawet, od czasu do czasu, ktoś komuś, rozpłatał głowę albo przebił go włócznią
nawskroś. Podczas kiedy strażnicy czuwali na rubieży, inni kradli im żony; schodzili więc oni
z posterunku, aby odbić swoją własność.

Dochodziło też do starć pomiędzy dziesięcioma mężczyznami uzbrojonymi, i często

background image

pięciu występowało przeciwko pięciu, dopóki który z nich nie uciekał wzdłuż wybrzeża;
wówczas pozostali gnali za nim

Doszło w końcu do tego, że plemię pozostało bez oczu i straży. Każdy z nas nie miał

już siły sześćdziesięciu. Zebraliśmy się więc na naradę i opracowaliśmy pierwsze nasze pra-
wa. Byłem jeszcze bąkiem wtedy, ale dokładnie to pamiętam. Powiedzieliśmy sobie, że,
chcąc być silnymi, nie możemy walczyć z sobą wzajem, uchwaliliśmy więc prawo, że jeśli
jeden z nas zabije innego, plemię zabije zabójcę. Postanowiliśmy też, że kto ukradnie cudzą
żonę, zostanie sam zabity przez plemię.

Wydaliśmy także prawo, że tego, kto posiadłby zbyt wielką siłę i siłą tą ukrzywdzić

mógłby innych członków plemienia, zabijemy, aby siła jego nie mogła więcej krzywdzić.
Bowiem, gdybyśmy pozwolili mu krzywdzić, bracia baliby się go i plemię rozpadłoby się i
stalibyśmy się znów tak samo słabi jak wówczas, kiedy po raz pierwszy napadli na nas
Mięso-Żercy i zabili Boo-oogha.

Gruchotacz-Kości był człowiekiem silnym, bardzo silnym i nie dbał o prawa. Ufny we

własną siłę, poszedł i zabrał żonę Trzech-Maczug. Trzy-Maczugi próbował bronić się, ale
Gruchotacz-Kości zmiażdżył mu czaszkę, Zapomniał wszakże Gruchotacz-Kości, że wszyscy
nasi mężczyźni postanowili połączyć swoje siły, aby pospołu pilnować utrzymania praw
pomiędzy nami. Zabiliśmy go więc u stóp własnego jego drzewa i powiesiliśmy ciało jego na
gałęzi jako ostrzeżenie, że prawo silniejsze jest od pojedyńczego, choćby najsilniejszego,
człowieka. Bowiem my wszyscy, złączeni razem, stanowiliśmy prawo i żaden z nas nie mógł
być nad nie mocniejszy.

Potem przyszły innego rodzaju trudności, albowiem wiedzcie, o, Zwierzo-Łowie, o,

Żółta-Głowo, o Lęku-Mroku, że niełatwo jest założyć plemię. Zachodziło wiele spraw, wiele
drobnych spraw, co do których bardzo trudno było zgromadzić wszystkich, aby pospołu się
nad niemi naradzić. Odbywaliśmy narady z rana, w południe, wieczorem i późną nocą nawet.
Mało mieliśmy czasu na zdobywanie pożywienia, bowiem zawsze były drobne rzeczy, które
trzeba było rozpatrzyć i postanowić, jak naprzykład: mianowanie dwóch nowych strażników,
którzy mogliby zastąpić dwóch poprzednich w czuwaniu na rubieży naszej doliny lub też
obliczenie, ile jedzenia przypaść ma na każdego z ludzi, pilnujących stale z bronią w ręku
bezpieczeństwa plemienia i dla tego nie mających czasu na zdobywanie dla siebie żywności.

Potrzeba nam było naczelnika, który obmyślałby to wszystko, który byłby głosem Rady

i który zdawałby przed nią sprawę z tego, co sam załatwił. Obraliśmy na takiego naczelnika
Fiu-Fiuta. Był on też człowiekiem mocnym i bardzo przemyślnym w dodatku, a kiedy był zły,
wydawał dźwięk: fiu-fiu, niby dziki kot.

Dziesięciu ludziom, którzy mieli bronić plemienia, powierzono wzniesienie muru z

kamieni, odgradzającego węższą część doliny. Kobiety, dzieci i inni mężczyźni dopomagali
im, aby mur zrobić jak najmocniejszy. Po dokonaniu tego wyszły wszystkie rodziny z jaskiń, i
zeszły z drzew, i zaczęły budować domy z trzcin po za osłoną muru. Domy te były obszerne i
dużo wygodniejsze od jaskiń i drzew, i wszystkim było wygodniej i bezpieczniej, bowiem
wszyscy połączyli swoje siły i stali się plemieniem.

Dzięki murowi, straży i obrońcom było więcej czasu na polowanie, na łowienie ryb oraz

na zbieranie korzonków i jagód; więcej było żywności i żywność była lepsza i nikt już nie
chodził głodny. A Trój-Nóg — tak zwany, bowiem, kiedy był jeszcze małym chłopcem, roz-
bił sobie nogi i chodził, podpierając się kijem — znalazł ziarno dzikiego zboża i zasadził je w
ziemi koło swojego domu. Próbował też przesadzania do gruntu tłustych korzonków i innych
i roślin, które znajdował w dolinach górskich.

Wskutek bezpieczeństwa w Morskiej-Dolinie, spowodowanego wystawieniem muru,

ustanowieniem straży i obrońców, a dzięki temu wskutek obfitości pożywienia, bez potrzeby
staczania walk o nie, wiele rodzin przywędrowało z dolin nadbrzeżnych i z po za wysokich
gór dalekich, gdzie dotychczas żyły raczej jako zwierzęta dzikie niż jako ludzie.

background image

Wkrótce też zapełniła się Morska-Dolina niezliczonemi rodzinami. Zanim to jednak

nastąpiło, ziemia, która była dotychczas wolna i niczyja, bo należała do wszystkich, została
podzielona pomiędzy ludzi. Rozpoczął to Trój-Nóg z chwilą posiania ziarna. Ale większość z
pośród nas nie dbała o ziemię. Uważaliśmy za niedorzeczność oznaczanie granic za pomocą
płotów ustawionych z głazów. Mieliśmy poddostatkiem jedzenia, czegóż więc jeszcze było
nam brak? Pamiętam, że ojciec mój i ja pomogliśmy Trój-Nogowi wystawić do koła jego
gruntu kamienny płot i wzamian za to dostaliśmy od niego ziarno.

Tak więc kilku tylko z nas dostało ziemię i Trój-Nóg dostał jej najwięcej. Zaś inni,

którzy pobrali sobie ziemię, rozdawali ją owym niewielu, którzy jej pożądali, otrzymując,
jako zapłatę za nią, zboże i tłuste korzenie, skóry niedźwiedzie i ryby, które znów uprawiają-
cy zboże dostawali od rybaków wzamian za ziarno.

Zanim zdążyliśmy się opatrzyć, została cała ziemia rozdana.
W tym samym czasie umarł Fiu-Fiu i naczelnikiem został jego syn, Ząb-Psa. Domagał

on się, aby obwołano go naczelnikiem, ponieważ był nim jego ojciec. Uważał się nawet za
większego naczelnika od swojego ojca. Z początku dobrze rządził i bardzo był pracowity, tak
że Rada coraz mniej miała do roboty. Powstał jednak w tym czasie w Morskiej-Dolinie nowy
głos. Był to głos Skręto-Usta. Nie widzieliśmy w nim nigdy nic nadzwyczajnego, dopóki nie
zaczął wdawać się w rozmowy z duchami zmarłych. Potem nazwaliśmy go Wielkim-Tłuścio-
chem, bo tak się obżerał, nic przytem nie robiąc, że zrobił się strasznie wielki i, gruby.

Pewnego dnia oznajmił nam Wielki-Tłuścioch, że posiadł wszystkie tajemnice zmarłych

i że mówi przez niego duch boży. Zaprzyjaźnił się bardzo z Zębem-Psa, który rozkazał nam
zbudować dla Wielkiego-Tłuściocha wygodny dom. I Wielki-Tłuścioch poobstawiał dom ten
dookoła żerdziami, zakazującemi wstępu, to znaczy czyniącemi dom „tabu” i trzymał we-
wnątrz domu bóstwo.

Z czasem stał się Ząb-Psa silniejszym od Rady, a kiedy Rada zaczęła sarkać na to i po-

wiedziała, że obierze nowego naczelnika, Wielki-Tłuścioch zapytał o zdanie bóstwo i powie-
dział, że nie pozwala ono na to. Trój-Nóg i inni, którzy mieli w swoich rękach ziemię, stanęli
po stronie Zęba-Psa.

Nadto najsilniejszym człowiekiem w Radzie był Morski-Lew i posiadacze ziemi dali

mu w tajemnicy przed innymi ziemię oraz dużo skór niedźwiedzich i koszy zboża. Wówczas
powiedział Morski-Lew, że głos Wielkiego-Tłuściocha jest istotnie głosem bożym i że należy
być mu posłusznym. Wkrótce potem obwołany został Morski-Lew głosem Zęba-Psa i prze-
mawiał zawsze zamiast niego.

Był też między nami Mały-Brzuch, człowiek tak cienki i drobny w pasie, że wyglądał,

jak gdyby nie miał nigdy jeść do syta. Wewnątrz ujścia rzeki, po zgremplowaniu przez nasy-
py piaskowe siły fali, urządził on rodzaj szluzy, która stanowiła coś niby pułapkę na ryby.
Nikomu z nas nie przyszło dotychczas nic podobnego do głowy, a już napewno nikt z nas nie
widział nic takiego na oczy. Pracował on tygodniami nad tem wraz z synem i żoną, a my
wszyscy wyśmiewaliśmy się tylko z niego. Kiedy jednak skończył swoją robotę, nałapali w
szluzę w jeden dzień więcej ryb, niż całe plemię nałapać mogło w ciągu tygodnia, radość więc
była z tego powodu ogromna. Jedno już tylko pozostało na rzece miejsce do zbudowania
takiej szluzy na ryby, ale kiedy ojciec mój, ja i dwunastu jeszcze ludzi zabrało się do urządze-
nia jej, przyszła straż z dużego domu, który zbudowaliśmy dla Zęba-Psa. Zaczęła ona kłuć nas
dzidami swojemi, nakazując nam zaprzestanie tej roboty, bowiem Mały-Brzuch zamierzał
sam zbudować na tem miejscu szluzę na rozkaz Morskiego-Lwa, który był głosem Zęba-Psa.

Wielkie było sarkanie i ojciec mój zwołał Radę. W chwili wszakże, kiedy wstał, aby

przemówić, Morski-Lew przebił mu włócznią gardło, tak że skonał na miejscu.

Wszyscy: Morski-Lew, i Mały-Brzuch, Trój-Nóg, i inni posiadacze ziemi mówili, że

stało się słusznie. A Wielki-Tłuścioch powiedział, że taka była wola boża.

Odtąd wszyscy mężczyźni bali się bronić kogoś albo czegoś w Radzie, nie było już

background image

więc odtąd Rady.

Inny znów z nas, Wieprza-Szczęka, zaczął hodować kozy. Słyszał, że tak robią u

Mięso-Żerców, wkrótce więc miał sam wiele stad. Inni, którzy nie mieli ani ziemi ani szluz na
ryby i którzy tem samem chodziliby głodni, chętnie pracowali dla Wieprzej-Szczęki, pilnując
jego kóz, strzegąc ich od dzikich psów i tygrysów i zaganiając je na pastwiska w górach.
Wzamian za to dawał im Wieprza-Szczęka mięso kozie do jedzenia i skóry kozie do okrywa-
nia się. Czasem też przehandlowywali oni mięso kozie na ryby i zboże i tłuste korzenie.

W tym właśnie czasie pojawiły się pieniądze.
Morski-Lew był pierwszym, któremu przyszło to na myśl, rozmówił się więc co do tego

z Zębem-Psa i z Wielkim-Tłuściochem. Oni trzej byli jedynymi, którzy mieli udział w
posiadaniu wszystkiego, co istniało w Morskiej Dolinie. Do każdego z nich należał jeden kosz
ziaren z każdych trzech, jakie zostały zebrane, jedna ryba z każdych trzech złowionych ryb,
jedna koza z każdych trzech kóz żywych czy martwych. W zamian za to żywili oni straż i
obrońców, a resztę pozostawiali dla samych siebie.

Czasem, kiedy szczególnie udał się połów ryb, nie wiedzieli, co mają robić z tem

mnóstwem. Wtedy Morski-Lew wpadł na szczególny pomysł. Zasadził kobiety do robienia
monet z łuski rybiej — małych krążków z dziurką przebitą przez środek. Każdy krążek musiał
być równy i gładki. Potem nawlekały je one na sznurki i te sznurki nazwane zostały pienię-
dzmi.

Każdy sznurek przedstawiał wartość trzydziestu, czasem czterdziestu ryb, a każda

kobieta, która zrobiła dziennie jeden sznurek monet, dostawała za to dwie ryby. W ten sposób
dostały się innym ryby, których Ząb-Psa, Wielki-Tłuścioch i Morski-Lew nie mogli zjeść
sami. Wszystkie natomiast pieniądze należały do nich.

Zwrócili się oni wówczas do Trój-Noga i innych posiadaczy ziemi z tem, że wezmą za

pieniądze ich część zboża i korzeni; do Małego-Brzucha, że zapłacą mu pieniędzmi za jego
udział ryb; i do Wieprzej-Szczęki, że odbiorą mu część kóz i sera wzamian za pieniądze.

W ten sposób człowiek, który nie posiadał nic, pracował za tego, który posiadał i otrzy-

mywał za to pieniądze. Pieniędzmi temi płacił on za zboże, za ryby, za mięso i za ser. Trój-
Nóg i wszyscy posiadacze żywności płacili Zębowi-Psa i Morskiemu-Lwu i Wielkiemu-
Tłuściochowi za ich części pieniędzmi.

Opłacili też pieniędzmi pracę straży i obrońców, a straże i obrońcy kupowali za te

pieniądze jedzenie. A ponieważ pieniądze były tanie, przyjął Ząb-Psa więcej ludzi na straże i
obrońców. Że zaś nietrudno było robić pieniądze, zaczęło wielu wyrabiać je na własną rękę.

Ale straże i obrońcy przebijali ich włóczniami i strzałami za to, że usiłowali w ten spo-

sób zniweczyć plemię. Źle było niweczyć plemię, bowiem Mięso-Żercy mogliby przejść po
za granicę i wymordować ich wszystkich.

Wielki-Tłuścioch był głosem bożym, ale wziął sobie Złamane-Żebro i zrobił z niego

kapłana, tak że stał się on głosem Wielkiego-Tłuściocha i prawie zawsze przemawiał zamiast
niego. 1 obydwaj oni zrobili z innych ludzi swoich służebników. Tak samo też zrobił Mały-
Brzuch i Trój-Nóg i Wieprza-Szczęka. Inni ludzie pilnowali ich domów i zanosili ich polece-
nia i wypełniali ich rozkazy.

Coraz więcej ludzi odciąganych było od roboty, tak że ci, którzy przy niej pozostali,

pracować musieli ciężej niż przedtem, Zdawało się, że ludzie dążyli do tego, ażeby nie praco-
wać, szukali bowiem coraz nowych sposobów, ażeby zmusić innych do pracowania za nich.
Krzywe-Oko znalazł taki sposób. Pierwszy on zrobił z ziaren zboża wywar ognisty.

Z tą chwilą nie potrzebował już więcej pracować. Rozmówił się w tajemnicy przed

innymi z Zębem-Psa i Wielkim-Tłuściochem i innemi posiadaczami, i wszyscy zgodnie
postanowili, że on jeden będzie miał prawo warzenia trunku ognistego. Ale Krzywe-Oko nie
pracował sam. Ludzie warzyli za niego trunek ognisty, a on płacił im za to pieniędzmi.
Otrzymywał zaś te pieniądze za sprzedawany trunek, który wszyscy kupowali od niego.

background image

Wiele sznurków pieniędzy dawał on Zębowi-Psa i Lwu-Morskiemu i im wszystkim.

Wielki-Tłuścioch i Złamane-Żebro stanęli w obronie Zęba-Psa, kiedy wziął on sobie

drugą, a potem trzecią żonę. Powiedzieli oni, że Ząb-Psa jest innym niż inni ludzie i drugim
zaraz po Bogu, którego Wielki-Tłuścioch ukrywał w swoim strzeżonym przez żerdzie domu.
Ząb-Psa mówił tak również i chciał wiedzieć, kim byli ci, którzy sarkali na liczbę jego żon.

Ząb-Psa kazał wydrążyć sobie wielkie czółno i odciągnął od pracy wielu ludzi, których

całem zajęciem było leżenie na trawie w słońcu z wyjątkiem jedynie tych chwil, kiedy Ząb-
Psa chciał popłynąć łodzią, którą oni popychali i kierowali za niego. Zrobił on Lik-Tygrysa
nadzorcą całej straży, tak że Lik-Tygrysa stał się prawą jego ręką i ktokolwiek sprzeciwił mu
się lub kogokolwiek nie lubił, Lik-Tygrysa zabijał go za niego. A znów Lik-Tygrysa zrobił
innego człowieka swoją prawą ręką, aby wykonywał jego rozkazy i zabijał za niego ludzi.

Dziwnie się jednak złożyło, że z biegiem czasu my, którzy pozostaliśmy przy pracy,

zmuszeni byliśmy pracować coraz ciężej i ciężej, a mimo to coraz mniej i mniej mieliśmy do
jedzenia.

— Ale cóż się stało z kozami, i ze zbożem, i z tłustemi korzeniami, i z szluzą na ryby?

— zapytał Lęk-Mroku — cóż się stało z tem wszystkiem? Czy nie było już więcej żywności,
na którą mogliby ludzie zapracować?

— Była — potwierdził Długa-Broda. Trzej ludzie przy szluzie zdobywali więcej ryb,

niż mogło nałowić całe plemię przed zrobieniem szluzy. Ale powiedziałem przecież, że
pogłupieliśmy. Im więcej żywności mogliśmy zdobyć, tem mniej mieliśmy do jedzenia.

— Czyż jednak nie było widocznem, że ci wszyscy, którzy nie pracowali, zjadali wszy-

stko sami? — zadał pytanie Żółta-Głowa.

Długa-Broda smutnie skinął głową.
— Psy Zęba-Psa obżerały się mięsem, i ci, którzy leżeli na trawie i wygrzewali się na

słońcu i nic nie robili, porastali tłuszczem, a równocześnie pełno było małych dzieci, zapłaku-
jących się z głodu, usypiających z tym płaczem, który kąsał im za każdym szlochem wnętrz-
ności.

Opowiadanie o głodzie pobudziło Zwierzo-Łowa do wyrwania kawała mięsa niedźwie-

dziego i przypieczenia go na kiju nad rozżarzonemi węglami. Podczas kiedy pochłaniał je,
mlaskając smakowicie wargami, mówił Długa-Broda dalej:

— Zaczęliśmy sarkać; wówczas powstał Wielki-Tłuścioch i głosem bożym przemówił,

że Bóg wybrał mądrych ludzi, aby podzielili między sobą ziemię, i kozy, i szluzy i trunek
ognisty, i że bez tych mądrych ludzi żylibyśmy wszyscy jak dzikie zwierzęta, tak samo jak
wówczas, kiedy mieszkaliśmy na drzewach.

Wówczas to znalazł się człowiek, który stał się piewcą pieśni dla króla. Nazwali go

Pluskwą, bowiem mały był i niepozorny z wyglądu, utykał na nogę i nic nie umiał robić spra-
wnie. Lubił najtłuściejsze kości szpikowe, najsmakowitsze ryby, mleko ciepłe jeszcze wprost
od kóz, pierwsze ziarno, jakie dojrzewało i przytulny kącik przy ognisku. I on właśnie sta-
wszy się piewcą pieśni dla króla, znalazł sposób nierobienia niczego i porastania tłuszczem.

A kiedy ludzie coraz głośniej sarkać zaczęli i ciskać kamienie w trzcinowy dom króla,

zaśpiewał Pluskwa pieśń, jak dobrze jest być Rybo-Jadem. W pieśni tej śpiewał, że Rybo-
Jady są wybrańcami Boga i najlepszymi, jakich mógł Bóg stworzyć. O Mięso-Żercach śpie-
wał jako o wieprzach i wronach i o tem, jak pięknie i miło winno być Rybo-Jadom walczyć i
umierać, pełniąc służbę bożą, jaką jest zabijanie Mięso-Żerców.

Słowa jego pieśni nieciły ogień w żyłach naszych, domagaliśmy się też, aby poprowa-

dzono nas na Mięso-Żerców. Zapomnieliśmy, że byliśmy głodni i zapomnieliśmy o powodzie
naszego sarkania i szczęśliwi byliśmy, że wiedzie nas Lik-Tygrysa po za granicę, gdzie poza-
bijaliśmy moc Mięso-Żerców i byliśmy zadowoleni.

Tymczasem jednak nie poprawił się stan rzeczy w Morskiej-Dolinie. Jedynym sposo-

bem zdobycia żywności była praca dla Trój-Noga, dla Małego-Brzucha lub Wieprzej-Szczęki;

background image

bowiem nie było wolnej ziemi, którą człowiek mógłby obsiać zbożem sam dla siebie.

Często też więcej było ludzi, aniżeli mogli zatrudnić ich Trój-Nóg i inni posiadacze. Ci

niezatrudnieni ludzie chodzili głodni, i głodne były też żony ich, dzieci i stare ich matki. Lik-
Tygrysa powiedział im, że jeśli chcą, mogą zostać strażnikami lub obrońcami, i tak też wielu
z nich uczyniło i odtąd nie trudnili się żadną inną pracą prócz przebijania włóczniami ludzi,
którzy pracowali i sarkali, że muszą wyżywić tylu próżniaków.

Ilekroć zaczynaliśmy sarkać, śpiewał nam Pluskwa nowe pieśni. Śpiewał, że Trój-Nóg i

Wieprza-Szczęka i inni są silni, i że dlatego właśnie posiadają tak wiele. Śpiewał, że powinni-
śmy być szczęśliwi z posiadania tak silnych ludzi śród nas, bowiem, gdyby nie oni, zginęli-
byśmy wskutek własnej naszej bezwartości i przewagi Mięso-Żerców. Dlatego też chętnie
powinniśmy użyczać silnym takim ludziom posiadania wszystkiego, co tylko mogą zdobyć. A
Wielki-Tłuścioch i Wieprza-Szczęka i Lik-Tygrysa i wszyscy inni potakiwali mu, mówiąc, że
to prawda.

— Bardzo pięknie — rzekł Długi-Pazur — ja także chcę być w takim razie silnym

człowiekiem.

Zdobył tedy trochę zboża, zaczął warzyć z niego ognisty trunek i sprzedawać go za

sznurki monet. A kiedy Kose-Oko uskarżał się na to, oznajmił mu Długi-Pazur, że i on jest
silnym człowiekiem i że jeśli Kose-Oko będzie dalej hałasował, rozwali mu łeb, aż wytryśnie
z niego mózg. Zląkł się Kose-Oko tej pogróżki i poszedł naradzić się z Trój-Nogiem i
Wieprzą-Szczęką. I wszyscy trzej razem poszli naradzić się z Zębem-Psa. Ząb-Psa rozmówił
się z Morskim-Lwem, a Lew-Morski posłał gońca z pytaniem do Liku-Tygrysa. A Lik-Tygry-
sa posłał straże swoje, które spaliły dom Długiego-Pazura wraz z wytwarzanym przez niego
trunkiem ognistym. Pozabijała też straż jego i jego rodzinę.

Wielki-Tłuścioch powiedział, że stało się wedle sprawiedliwości, a Pluskwa ułożył i

zaśpiewał nową pieśń o tem, jak dobrze jest stosować się do przepisu prawa i jakim pięknym
krajem jest Morska-Dolina i o tem, że każdy, komu drogą jest Morska-Dolina, winien iść
zabijać złych Mięso-Żerców.

I znów pieśń jego ogień nieciła w sercach naszych i zapominaliśmy o sarkaniu.
Dziwne też zachodziły rzeczy. Kiedy zdarzało się Małemu-Brzuchowi złowić tak wiele

ryb, że trzeba było sprzedać bardzo dużą ich ilość za mało pieniędzy, rzucał znaczną część
ryb z powrotem do morza, tak żeby wypadło zapłacić więcej pieniędzy za to, co pozostało. A
znów Trój-Nóg często pozostawiał wiele rozległych pól odłogiem, ażeby dostać za swoje zbo-
że więcej pieniędzy. A kiedy kobiety przygotowywały z muszel tak wiele monet, że trzeba
było na kupno ich użyć wiele pieniędzy, wstrzymał Ząb-Psa wyrób monet, tak że kobiety nie
miały zajęcia i wynajmowały się do pracy zamiast mężczyzn.

Pracowałem wówczas przy szluzie, za co dostawałem co pięć dni sznurek monet. Ale

siostra moja, utraciwszy zarobek, zajęła moje miejsce, za co dawano jej jeden sznurek monet
tylko raz na dziesięć dni. Kobiety pracowały taniej i mieliśmy mniej żywności, tak że Lik-
Tygrysa poradził nam, abyśmy wynajęli się do straży. Ja tylko nie mogłem być strażnikiem,
gdyż kulałem na jedną nogę i Lik-Tygrysa nie chciał mnie przyjąć.

Takich jak ja było wielu. Byliśmy zupełnie zmarnowani i jedynie pozostawało nam

żebrać o pracę albo pilnować dzieci, podczas kiedy matki zajęte były zarobkowaniem.

Opowiadanie to zaostrzyło również apetyt Żółto-Głowa, który przypiekł sobie kawał

mięsa na węglach.

— Nie rozumiem, jak mogliście nie powstać wszyscy i nie pozabijać Trój-Noga, Wie-

przej-Szczęki, Wielkiego-Tłuściocha i tamtych innych i dostać jedzenia do syta? — zapytał
Lęk-Mroku.

— Bo nie mogliśmy zrozumieć — odparł Długa- Broda. Za dużo było do myślenia, a

przede wszystkim były przebijające nas włóczniami straże, był Wielki-Tłuścioch, prawiący o
Bogu, i Pluskwa, śpiewający nowe wciąż pieśni. A jeśli znalazł się taki, co słuszne wypowia-

background image

dał myśli, chwytały go w swoje szpony straże Lika-Tygrysa i on sam, przywiązywały go do
skały podczas odpływu, tak że podczas przypływu zatapiała go woda.

— Dziwna też była rzecz z pieniędzmi. Było z niemi to samo, co z pieśniami Pluskwy.

Zdawało się być wszystko w porządku, a nie było, a nam trudno to było zrozumieć.

Ząb-Psa zaczął zbierać pieniądze. Złożył je w wielki stos w oddzielnym domu z trzciny

i postawił straże, czuwające nad niemi we dnie i w nocy. A im więcej gromadził pieniędzy w
owym domu, tem droższemi stawały się one, tak że trzeba było dłużej pracować na sznurek
monet niż dawniej. Nadto, wciąż była mowa o wojnie z Mięso-Żercami, więc Ząb-Psa i Lik-
Tygrysa napełniali wiele domów zbożem, suszonemi rybami, uwędzonem mięsem koziem i
serem. I pomimo wszystkich tych ogromnych zapasów żywności, zgromadzonych w domach,
ludzie nie mieli pod dostatkiem jedzenia. Ale co to obchodziło ludzi silnych?

Ilekroć zaczynano głośniej sarkać, śpiewał Pluskwa nowy śpiew; Wielki-Tłuścioch

mówił, że głos boży nakazywał nam zabijać Mięso-Żerców, a Lik-Tygrysi wiódł nas po za
granicę naszej doliny, abyśmy zabijali i byli zabijani.

Nie nadawałem się na to, aby być strażnikiem, wylegiwałem się też na słońcu, ale jak

była wojna, chętnie zabierał mnie Lik-Tygrysi ze sobą. A kiedy zjadaliśmy wszystkie zapasy
nagromadzone w domach, przestawaliśmy bić się i wracaliśmy, aby zebrać nowe zapasy
żywności.

— Poszaleliście więc chyba wszyscy! wykrzyknął Zwierzo-Łów.
— Tak, poszaleliśmy istotnie — zgodził się Długa-Broda. — Wszystko to było bardzo

dziwne. Był pomiędzy nami Dwój-Nos. Mówił on, że wszystko jest złe. Mówił, że prawdą
jest, iż stajemy się silni, łącząc wzajem nasze siły. I powiedział też z samego początku, kiedy
utworzyliśmy plemię, że słusznem jest, aby ludzie, których siła krzywdzi plemię, pozbawiani
byli tej siły — to znaczy, ludzie, którzy miażdżyli czerepy swoich braci i uprowadzali ich
żony. A teraz, mówił, plemię nie staje się silniejszem. ale słabnie, bowiem są śród nas ludzie,
którzy posiadają innego rodzaju siłę i którzy krzywdzą plemię — ludzie, obdarzeni silą posia-
dania ziemi, jak Trój-Nóg, siłą posiadania śluzy do łowienia ryb, jak Mały-Brzuch, siłą wła-
dania całem mięsem koziem, jak Wieprza-Szczęka.

Jedyną rzeczą do zrobienia — mówił Dwój-Nos — jest pozbawienie tych ludzi ich złej

siły, zapędzenie ich wszystkich do pracy i niepozwalanie, aby człowiek, który nie pracuje,
jadł.

Wtedy Pluskwa ułożył i zaśpiewał inną pieśń o ludziach takich jak Dwój-Nos, którzy

chcą iść wstecz, i żyć znów na drzewach.

Ale Dwój-Nos zaprzeczył, aby miał dążyć do cofania się i do ponownego życia na

drzewach; mówił, że, przeciwnie, pragnie iść naprzód; i mówił, że ludzie stają się silniejszymi
jedynie przez łączenie pospołu sił swoich; że gdyby Rybo-Jady połączyli siły swoje z Mięso-
Żercami, ustałyby wojny i nie byłoby już potrzeba ani straży ani obrońców, i że gdyby wszy-
scy ludzie pracowali, tyle byłoby żywności, że wystarczyłoby, aby każdy człowiek pracował
tylko dwie godziny dziennie.

Wtedy znów śpiewać zaczął Pluskwa o tem, że Dwój-Nos jest leniuchem i zaśpiewał też

„Pieśń o Pszczołach”. Dziwna to była pieśń i ci, którzy jej słuchali, tak byli nią upojeni, jak
gdyby napili się najmocniejszego trunku ognistego. Pieśń mówiła o roju pszczół i o grabież-
czym trutniu, który zamieszkał razem z pszczołami i kradł cały ich miód. Truteń był leniwy i
prawił im, że niema potrzeby pracować; namawiał ich do zawarcia przyjaźni z niedźwie-
dziami, którzy, jak dowodził, wcale nie są rabusiami miodu, ale dobrymi przyjaciółmi.

I tak śpiewał Pluskwa wykrętnemi słowy, tak że ci, którzy słuchali, wiedzieli, iż rój to

plemię z Morskiej-Doliny, że niedźwiedzie to Mięso-Żercy i że leniwy truteń — to sam
Dwój-Nos. A kiedy Pluskwa zaśpiewał, że pszczoły usłuchały trutnia, aż wreszcie rój bliski
był wyginięcia, ludzie zaczęli szemrać i groźnie pomrukiwać, a kiedy zaśpiewał Pluskwa, że
potulne pszczoły zbuntowały się i w końcu na śmierć zakłuły trutnia, ludzie zebrali głazy z

background image

ziemi i ukamienowali Dwój-Nosa na śmierć, aż dopóki nic nie było z niego widać prócz kupy
kamieni, któremi zarzucili jego trupa.

I wielu biednych, ciężko przez długie codziennie godziny pracujących, ludzi pomagało

ciskać kamienie na Dwój-Nosa. Po śmierci Dwój-Nosa jeden tylko jeszcze był człowiek,
który odważył się powstać i powiedzieć, co myśli, a tym człowiekiem był Włosy-na-Twarzy.

— Na czem polegała siła silnego? — zapytał. — My wszyscy silni jesteśmy, silniejsi

niż Ząb-Psa i Wieprza-Szczęka i Lik-Tygrysa i Trój-Nóg i ci inni, którzy nic nie robią i obże-
rają się i osłabiają nas krzywdzeniem siłami swojemi, które są złemi siłami. Ludzie, którzy są
niewolnikami, nie są silni. Gdyby człowiek, który pierwszy odkrył wartość i pożytek ognia,
wykorzystał swoją siłę, bylibyśmy wszyscy stali się jego niewolnikami, jak jesteśmy dzisiaj
niewolnikami Małego-Brzucha, który wynalazł wartość i użytek szluzy, jako pułapki na ryby,
i ludzi, którzy pierwsi zrozumieli korzyść z posiadania ziemi, kóz i warzenia trunku ogniste-
go. Dawniej, o bracia moi, żyliśmy na drzewach i nikt z nas nie był bezpieczny. Obecnie nie
walczymy już z sobą wzajem. Zespoliliśmy nasze siły. A teraz zaprzestańmy walki z Mięso-
Żercami. Złączmy poprostu nasze siły z ich siłami. Wtedy prawdziwie będziemy silni. Wyru-
szymy wtedy wszyscy razem, Rybo-Jady i Mięso-Żercy, i pozabijamy tygrysy, lwy, wilki i
dzikie psy, wypasać będziemy kozy nasze na zboczach wszystkich naszych pagórków i obsie-
wać wszystkie doliny górskie naszem ziarnem i tłustemi korzonkami. Wówczas staniemy się
tak silni, że wszystkie zwierzęta umkną przed nami i wyginą. I nic nie oprze się nam, bowiem
siła każdego człowieka będzie siłą wszystkich ludzi na świecie.

Tak mówił Włosy-na-Twarzy, a oni uśmiercili go, powiedzieli bowiem, że jest dziku-

sem i chce cofnąć się wstecz i zamieszkać znów na drzewie. Dziwne to było, bardzo dziwne.

Ilekroć powstawał który z nas i chciał iść naprzód, ci, którzy nie ruszali się z miejsca,

mówili, że idzie on wstecz i że należy go zabić. I ludzie biedni pomagali kamienować go i
dawali się ogłupiać. Wszyscy byliśmy głupi z wyjątkiem tłuściochów, którzy nic nie robili.
Głupców nazywano mądrymi, a mądrych kamienowano. Ludzie, którzy pracowali, nie mieli
co jeść, a ludzie, którzy nic nie robili, obżerali się nadmiernie.

A tymczasem plemię słabło coraz bardziej. Dzieci były wątłe i chorowite. A ponieważ

nie jedliśmy do syta, szerzyć się zaczęła śród nas nieznana jakaś choroba i ludzie padali jak
muchy.

Potem napadli na nas Mięso-Żercy. Zbyt często przekraczaliśmy za przewodem Lika-

Tygrysa granicę i zabijaliśmy ich. A teraz przyszli do nas odpłacić nam tym samem przele-
wem krwi. Byliśmy zbyt słabi i chorzy, żeby bronić im dostępu do wysokiego muru. A oni
powyrzynali wszystkich nas prócz garstki kobiet, które uprowadzili z sobą.

Ja i Pluskwa wymknęliśmy się im. Ukrywałem się po najdzikszych zakątkach, stałem

się łowcą mięsa i nigdy już nie bywałem głodny. Ukradłem żonę jednemu z Mięso-Żerców i
zamieszkałem z nią w pieczarach wysokich gór, gdzie nie mógł on mnie odnaleźć. Urodzili
się nam trzej synowie i każdy z nich wykradł żonę jednemu z Mięso-Żerców.

Co było potem, wiecie, bowiem jesteście synami moich synów.
— A Pluskwa — badał Zwierzo-Łów. Co się z nim stało?
— Poszedł do Mięso-Żerców, ażeby być piewcą pieśni dla ich króla. Jest już teraz

starcem, ale śpiewa wciąż jeszcze te same dawne pieśni, a kiedy który z nich powstaje, aby
iść naprzód, śpiewa on, że ów człowiek cofa się wstecz i chce znów zamieszkać na drzewie.

Długa-Broda zanurzył łapę w mięso niedźwiedzie i oblizał bezzębnemi wargami zatłu-

szczoną pięść.

— Przyjdzie dzień — rzekł, ocierając ręce o nagie boki swoje, — kiedy wszyscy głupcy

powymierają i wtedy wszyscy żywi ludzie pójdą naprzód. Posiądą oni siłę silnego i zespolą
swoje siły, tak że ani jeden z ludzi, żyjących na świecie, nie będzie walczył z drugim. Nie
będzie ani straży na murach, ani obrońców, noszących oręż. I powybijane będą wszystkie
polujące zwierzęta i — jak przepowiedział Włosy-na-Twarzy — wszystkie zbocza gór będą

background image

pastwiskami dla kóz i wszystkie wysokie góry obsiane będą ziarnem i tłustemi korzeniami.

I wszyscy ludzie będą braćmi i nikt nie będzie leżał bezczynnie na słońcu, żywiąc się

cudzą pracą. A wszystko to stanie się wówczas, kiedy wszyscy głupcy powymierają i kiedy
nie będzie już więcej piewców stojących bezczynnie i śpiewających: „Pieśń o Pszczołach”.

Pszczoły nie są ludźmi.




NA POŁUDNIE OD RUBIEŻY


Stare San Francisco, będące miastem wczorajszem zaledwie, lecz z owego wczoraj,

poprzedzającego trzęsienie ziemi, rozdzielone było w pośrodku Rubieżą.

Rubież tę stanowiła żelazna szyna, biegnąca wzdłuż centrum ulicy Targowej, zaś od

szyny tej szedł zgrzyt nieustającej, niekończącej się liny, dowolnie zaczepianej o wagony,
które wciągała ona w górę i ściągała na dół. Właściwie dwie były szyny, w pobieżnej wszakże
mowie mieszkańców Zachodu nazywane one były, bardziej odpowiadającem może istocie
ich, mianem „Rubieży”.

Na północ od Rubieży znajdowały się teatry, hotele i główne sklepy, banki i poważne

domy handlowe. Na południe od niej mieściły się fabryki, zaułki, pralnie, warsztaty mecha-
niczne, kotlarnie oraz domki robotnicze i mieszkania klasy pracującej.

Rubież była przenośnią, określającą podział klasowy ludności i nikt może z jej człon-

ków nie przekraczał jej w jednym i drugim kierunku z większem powodzeniem, aniżeli Fred
Drummond. Przywykł on żyć i obracać się w obu światach, i w obu żył i obracał się z jak
największą swobodą.

Fred Drummond był profesorem socjologii w uniwersytecie Kalifornijskim i w tym

właśnie charakterze przekroczył po raz pierwszy Rubież i zamieszkał w ciągu sześciu miesię-
cy w owem ghetto pracy, gdzie napisał swoje dzieło: „Niewykwalifikowany robotnik”. Dzieło
to przyjęte było wszędzie z wielkiem uznaniem, jako cenny przyczynek do literatury postępu
oraz jako świetna odpowiedź, zbijająca zarzuty literatury nieukontentowania. Politycznie i
ekonomicznie nosiło ono wyraźny charakter zachowawczy. Kierownicy wielkich sieci kolei
żelaznych nabywali całe jego wydania i rozdawali je swoim podwładnym. Sam tylko Związek
Manufakturowy rozdał około pięćdziesięciu tysięcy jego egzemplarzy. Było ono do pewnego
stopnia nieomal równie niemoralne jak Odprawa Garcji, zaś złośliwem swojem nakazywa-
niem oszczędności i zadawalniania się małem ustępowało jedynie słynnej: „Pani Wiggs z
Kapuścianej Grzędy”
.

Zrazu wydało się Fredowi Drummondowi potwornie trudnem przystosowanie się do

sposobu życia klasy pracującej. Nie przywykł do ich obyczajów, ich zaś napewno razić mu-
siało jego zachowanie. Wydało im się podejrzanem. Nigdy nie spotkali się z niczem podo-
bnem. Nie mógł mówić o żadnem poprzedniem swojem zatrudnieniu. Ręce jego były mięk-
kie. Jego niezwykła uprzejmość nie zapowiadała nic dobrego.

Rolę, jaką zamierzał odegrać, wyobrażał sobie pierwotnie, jako rolę wolnego i niezależ-

nego Amerykanina, któremu zachciało się poświęcić pracy ręcznej bez potrzeby dawania
jakichkolwiek w tej mierze wyjaśnień. Nie było to jednak tak proste, jak sobie wyobrażał.
Bardzo rychło przekonał się o tem. Zrazu przyjęli wystąpienie jego za przemijającą zachcian-
kę. W następstwie wszakże, kiedy bardziej wżył się w swoją rolę, zmienił niedostrzegalnie
taktykę — udawać zaczął człowieka, któremu niegdyś wiodło się lepiej, znacznie lepiej, a
który — chwilowo oczywiście — znalazł się w trudnem położeniu.

Nauczył się wielu rzeczy i porobił wiele spostrzeżeń, na których podstawie wnioskował

background image

i uogólniał — często fałszywie — co wszystko znaleźć można na kartkach jego „Niewykwali-
fikowanego Robotnika”
.

Zastrzegł się jednak, zachowując rozsądną przezorność ludzi własnego pokroju i nada-

jąc wnioskom swoim i uogólnieniom charakter badań „próbnych”.

Jedną z pierwszych jego stacji doświadczalnych była wielka Przetwórnia Owoców

Wilmax, gdzie użyto go do pracy od sztuki przy robieniu małych skrzynek do pakowania.
Fabryka dostarczała gotowych części tych skrzynek i cała robota Freda polegała na składaniu
ich i wbijaniu lekkim młotkiem gwoździ w spajający je drut. Nic była to praca, wymagająca
szczególnych kwalifikacji, ale była robota akordowa. Przeciętny robotnik w Przetwórni
zarabiał półtora dolara dziennie. Niektórzy z współtowarzyszy Freda, wykonywający tę samą
co on robotę, dochodzili do dolara i siedemdziesięciu pięciu centów dziennie. On zaś już trze-
ciego dnia był w stanie zarobić to samo. Ambicja jego sięgała jednak wyżej. Nie licząc się z
tem, że wyprzedza innych, korzystał z wyjątkowej swej zręczności i umiejętności pracy i
czwartego dnia zarobił już dwa dolary. Nazajutrz, wytężywszy wszystkie siły, doszedł do
dwóch i pół. Współtowarzysze spoglądali na niego z podełba, zaczęli mu urągać i pozwalać
sobie na gminne żarty, których nie rozumiał, o podlizywaniu się właścicielom, o kopaniu
dołków pod innymi i t. p. On, natomiast, dziwił się opieszałości ich przy pracowaniu na
akord, i wyprowadził z niej, zbyt pochopnie może, uogólnienie o wrodzonem lenistwie nie-
wykwalifikowanego robotnika, sam zaś zawinął się tak energicznie, że zbił następnego dnia
skrzynek za trzy dolary.

Tego samego wieczora, po wyjściu z fabryki, zatrzymany został przez swoich współto-

warzyszy, który w mało zrozumiałej przedmiejskiej gwarze swojej gniewnie zażądali od nie-
go wyjaśnień. Nie był w stanie pojąć motywu ich wystąpienia.

Kiedy wreszcie, zrozumiawszy, o co im chodzi, odmówił zwolnienia tempa, powołując

się na wolność umowy, na amerykańską niezależność i godność pracy, zrobili wszystko, co
możliwe, aby wleźć mu w drogę i zniweczyć jego sprawność. Zawrzała walka zajadła,
bowiem Drummond był rosłym mężczyzną i siłaczem, w końcu jednak zwyciężył tłum i tak
mu pogniótł żebra, pocharatał twarz i poobtłukiwał palce, że zaledwie po całotygodniowem
leżeniu w łóżku był w stanie dźwignąć się, aby poszukać innego zajęcia.

Wszystkie te osobiste jego przejścia wiernie opowiedziane są w pierwszej książce jego,

w rozdziale, noszącym tytuł: „Tyranja Pracy”.

Potem, w innym gmachu tej samej „Przetwórni Wilmax, pracując wraz z kobietami jako

roznosiciel owoców, próbował brać po dwie skrzynie owoców naraz, naraził się wszakże z
samego początku na ostre zarzuty pozostałych roznosicieli i roznosicielek. Była to wyraźna
opieszałość z ich strony; powiedział sobie jednak, że zaprzągł się do pracy fabrycznej nie po
to, aby zmienić jej warunki, ale aby umożliwić sobie osobiste obserwacje.

Odtąd brał po jednej tylko skrzynce i tak dobrze wystudjował sztukę podstępnego

ułatwiania sobie zadania i uchylania się od pracy, że napisał w następstwie cały specjalny
rozdział, którego ostatnie paragrafy zawierały, jak zwykle, szereg wniosków i uogólnień w tej
sprawie.

W ciągu sześciu miesięcy pracował w rozmaitych działach fabrykacji i wyrobił się na

zupełnie dobrą kopję prawdziwego robotnika.

Był z umiłowania językoznawcą, pilnie też zapisywał w notatniku — celem przepro-

wadzenia ściśle naukowych badań gwarę robotniczą, aż wreszcie sam doszedł do biegłego nią
władania. Wyuczenie się języka robotników ułatwiło mu wczucie się w ich proces myślowy i
dzięki temu zebranie licznych danych do projektowanego rozdziału następnej książki, której
zamierzał dać tytuł: „Synteza psychologii warstwy pracującej”.

Zanim wypłynął znów na powierzchnię po pierwszem tem pogrążeniu się w świat

niższy, przekonał się, że jest dobrym aktorem i że dał dowód elastyczności swojej natury.
Zdziwiony był własną łatwością przystosowywania się. Opanowawszy trudności językowe i

background image

przezwyciężywszy liczne przykrości i dokuczliwości pracy, mógł przedzierzgnąć się w każdy
rodzaj robotnika i znaleźć się w każdem środowisku roboczem, czując się w niem zupełnie
zadomowionym i swobodnym. Jak sam zaznaczył w przedmowie do jednej z książek swoich,
pod tytułem „Robotnik”, starał się poznać dokładnie klasę pracującą, uważając, że jedyną
drogą uskutecznienia tego, jest pracowanie wraz z nimi, jedzenie ich żywności, spanie na ich
pościeli, bawienie się ich zabawami i odczuwanie ich uczuciami.

Nie był on głębokim myślicielem. Nie wierzył w nowe teorje. Wszystkie normy jego

życiowe i poglądy nie odbiegały od przeciętności przyjętej umowy społecznej. Jego rozprawa
o Rewolucji francuskiej zaznaczona była jako znamiona w pamiętnikach kolegjum nietylko z
powodu pracowitej i szczegółowej jej ścisłości, lecz i dlatego, że było to najsuchsze, najbar-
dziej formalistyczne i najbardziej zachowawcze wypracowanie, jakie napisano kiedykolwiek
na ten temat.

Był z natury wielce powściągliwy i zakazy, jakie sam sobie stawiał, liczne były co do

ilości i stalowo niezłomne co do jakości. Bardzo niewielu też miał przyjaciół. Był zbyt mało
uzewnętrzniający się, zbyt oziębły. Nie posiadał wyraźnych wad ani namiętności, nikt też nie
mógł złapać go na uleganiu drobnym bodaj pokusom. Nie znosił tytoniu, nie cierpiał piwa, i
nigdy nic pił nic po za lekkiem winem przy stole i to w wypadkach wyjątkowych.

Jako nowicjusz w kolegjum przezywany był przez bardziej temperamentowych kole-

gów „Lodownią”, a jako student wydziału nosił przydomek „Chłodni” lub „Zimnego akumu-
latora”. Jedno miał tylko strapienie, a było niem zdrobniałe imię „Fred”. Nadano mu je, kiedy
w meczu bokserskim położył przeciwnika na obie łopatki i formalistyczna dusza jego nie
mogła nigdy pogodzić się z niem. Wiedział, że nic mu już nie pomoże i że zostanie „Fredem”
nazawsze. Jak zmora prześladowała go też myśl o przyszłości, kiedy, mówiąc o nim, będą go
nazywali „starym Fredem”.

Bowiem stopień doktora socjologji zyskał, będąc bardzo jeszcze młodym, zaledwie

dwudziestosiedmioletnim, a wyglądał jeszcze młodziej. Z powierzchowności i zachowania się
był typem człowieka uniwersyteckiego, o wygolonej twarzy i gładkich manierach, dobrze
ubranego, czystego i zdrowego, mającego wyrobioną opinję wspaniałego siłacza, osobnika o
wielkiej nabytej kulturze, ale z gatunku powściągliwych. Nigdy nie wynosił nazewnątrz
tajemnic kursu, koła ani zebrań kolegjalnych, jedynie w następstwie, kiedy dzieła jego ściąg-
nęły na niego napaści w pismach, nie potrafił oprzeć się pokusie odczytania pewnych sprawo-
zdań przed forum niektórych stowarzyszeń literackich i ekonomicznych.

Robił wszystko dokładnie, — zbyt dokładnie; w ubraniu i zachowaniu się był zawsze

najściślej nienaganny. Bynajmniej wszakże nie był elegantem. Ani mu to na myśl przyszło.
Był typem człowieka uniwersyteckiego w każdym calu, podobnym jak dwie krople wody do
obowiązującego arcywzoru przedstawiciela amerykańskich wyższych uczelni. Podawał rękę
w sposób uroczysty i potrząsał nią mocno. Jego niebieskie oczy były stalowo niebieskie i
przekonywająco szczere. Głos jego, silny i męski, donośny i wyraźny, miłym był dla ucha.
Jedyną, ujemną stroną Freda Drummonda była jego nieugiętość. Nie pobłażał ani sobie, ani
nikomu. Im większem było napięcie gry, tem zimniejszym i surowszym się stawał. Znany był
jako wytrawny bokser, uważany był wszakże za rodzaj automatu z nadludzką precyzyjnością
maszyny w określaniu odległości, ocenianiu ciosów, pilnowaniu, blokowaniu i rozmieszcza-
niu. Rzadko bywał sam karany i rzadko karał przeciwnika. Był zbyt mądry i zbyt przezorny,
aby pozwolić sobie na położenie jednego funta ciężaru więcej aniżeli zamierzał. Współzawo-
dniczył jedynie wprawą. Pod tym względem zawsze był gotów i dorównywał każdemu.

Z biegiem czasu coraz częściej przekraczał Rubież i zagłębiał się w czeluściach strony

południowej. Tam spędzał wakacje zimowe i letnie, i zarówno środek, jak koniec tygodnia,
wydawał mu się przeżytym tam korzystnie i przyjemnie. Tyle było tam materiału do zbiera-
nia!

Jego trzecia książka „Pan i Gromada” stała się podręcznikiem, rozpowszechnionym we

background image

wszystkich uniwersytetach amerykańskich; zanim się też opatrzył, już gromadził materjały do
czwartej: „Zawodność opieszałości”.

Dziwnie jednak uwikłał się w tę dobrowolnie przyjętą na siebie rolę. Może działała tu

przyjemność wyzwolenia się ze zwykłego swojego otoczenia ze zwykłych warunków życia
lub dziedzicznie przekazanych mu instynktów przez przodków, którzy w ciągu szeregu poko-
leń wyłącznie byli książkowcami; faktem jest wszakże, że szczególną znajdował przyjemność
w bliskiem tem obcowaniu z środowiskiem klasy roboczej.

W swoim własnym świecie był „Zimnym akumulatorem” lub Fredem Drummondem, a

tam, na dole, był „Dużym” Billem Tottsem, który umiał pić i kurzyć fajkę, mówić gwarą i
walczyć na pięści i byt ulubieńcem wszystkich. Nie było człowieka, który nie lubiłby Billa
Tottsa i niejedna młoda robotnica kochała się w nim. Zrazu był tylko dobrym aktorem, z
czasem jednak stało się udawanie drugą jego naturą. Nie grał już roli, ale szczerze polubił
kiełbasę z kapustą, nad którą we właściwym jego świecie nie było jadła bardziej pogardzane-
go.

Zacząwszy od robienia tej rzeczy dla swoich celów naukowych, skończył na czynieniu

jej dla niej samej. Wprost żałować zaczął, widząc, że zbliża się czas cofnięcia się z powrotem
do auli i życia w obrębie własnej sfery.

Niejednokrotnie wyczekiwał z utęsknieniem, aby jaknajrychlej upłynął nudny czas i na-

stąpiła chwila, w której będzie mógł przejść na tamtą stronę Rubieży, zrzucić z siebie jarzmo i
żyć swobodnie.

Nie był rozpustnikiem, ale jako „Duży” Bill Totts robił tysiące rzeczy,, których nie

śmiałby robić Fred Drummond, co bardziej, których Fred Drummond nie czułby najmniejszej
potrzeby robić.

I to właśnie najciekawszą było rzeczą, do której zrozumienia doszedł wreszcie: Fred

Drummond i Bill Totts byli dwiema najzupełniej różnemi osobistościami. Pragnienia, gusty,
umiłowania i popędy każdego z nich wręcz sobie przeczyły.

Bill Totts potrafił wykręcać się od roboty z najczystszem w świecie sumieniem, gdy

Fred Drummond potępiał wykręcanie się, jako występne, niegodne Amerykanina i poświęcał
całe rozdziały wytykaniu tego błędu. Fred Drummond gardził tańcem, zaś Bill Totts nie opu-
ścił nigdy wieczoru, w którym odbywały się tańce w przeróżnych klubach robotniczych, jak
„Magnolja”, „Gwiazda Zachodu” czy „Elita". Raz nawet wygrał masywny kubek srebrny za
podskoki na trzydzieści cali w górę oraz za najudatniejszy kostjum na wielkiej maskaradzie
dorocznej cechu pracowników rzeźnickich.

A co najgłówniejsze, Bill Totts lubił dziewczęta i dziewczęta lubiły wzamian jego, gdy

Fred lubił udawać w tym względzie ascetę, gorąco zwalczał równouprawnienie kobiet i z
całym cynizmem krytykował koedukację.

Wraz ze zmianą stroju zmieniał Fred Drummond bez żadnego trudu całe swoje zacho-

wanie. Wchodząc do małego, ciemnego pokoju, w którym dokonywał przeistoczenia własnej
osoby, był zawsze nad miarę już sztywny. Trzymał się zbyt prosto, ramiona były o cal jeden
zbyt podane w tył, zaś twarz przybierała wyraz poważny, nieomal surowy, a właściwie
obojętny.

Kiedy natomiast przebierał się w strój Billa Tottsa, stawał się innym zupełnie człowie-

kiem, Bill Totts nie kołysał się na biodrach, mimo to cała jego postać nabierała miękkiego
jakiegoś, kołyszącego się wdzięku. Zmieniało się nawet samo brzmienie jego głosu; śmiech
jego był donośny i serdeczny, i rubaszne, nieraz i sprośne słowa, tu i ówdzie przekleństwa,
same cisnęły się na jego usta.

Bill Totts lubił przesiadywać późno w noc, a czasem przy szklance wina skory był do

rozprawy na pięści z innymi robotnikami. Na zabawach niedzielnych i podczas powrotu do
domu z tańców i jedno i drugie ramię zbyt wyraźny zdradzało nawyk do opasywania bioder
dziewczęcych, a usta nie szczędziły wesołych i zalotnych słówek, zwykłych u młodego

background image

chłopaka jego sfery.

Tak był całkowicie sobą, tak nawskroś robotnikiem, prawdziwym obywatelem południa

Rubieży, że w swojej świadomości klasowej nie ustępował żadnemu z towarzyszy, a jego
nienawiść do „wyzyskiwaczy” przewyższała nawet miarę nienawiści przeciętnego związko-
wca.

Podczas strejku tragarzy portowych udało się jednak Fredowi Drummondowi trzymać

zdała od zwykłej tej kombinacji i z chłodnym krytycyzmem obserwować Billa Tottsa, energi-
cznie kułakującego tragarzy-łamistrejków. Bowiem Bill Totts, który nie zalegał w opłacaniu
składek jako członek Związku Tragarzy Portowych, zupełne miał prawo czynnego wyrażania
swojego oburzenia na tych, co pozbawiali go w ten sposób pracy. „Duży” Bill Totts był tak
duży i tak zręczny, że zawsze wysuwano go na czoło, ilekroć wikłały się sprawy w sposób
groźny.

Od udawania obrażonych uczuć rychło przeszedł Fred Drummond w roli drugiego

swojego ja do faktycznego odczuwania krzywdy, jaka mu się jakoby dziać miała. Dopiero z
chwilą powrotu do klasycznej atmosfery uniwersyteckiej odzyskiwał znów możność trzeźwe-
go, powściągliwego i zachowawczego uogólniania przeżyć swoich w niższym świecie i dawa-
nia im wyrazu na piśmie, jak przystało na uczonego socjologa. Że Billowi Tottsowi brakło
perspektywicznego ujęcia całokształtu, które pozwoliłoby mu wznieść się po nad świadomość
klasową, z tego Fred Drummond jasno zdawał sobie sprawę. Ale Bill Totts nie był w stanie
tego zrozumieć. Na widok włażącego mu w paradę łamistrejka zalewała mu krew oczy, nie
mógł więc widzieć jasno. Dopiero Fred Drummond, nieskazitelnie ubrany, zachowujący się
jak skończony gentleman, siedzący przy biurku w swoim gabinecie lub na katedrze auli
wobec tłumu słuchaczy, trzeźwo oceniał sytuację, widział wyraźnie Billa Tottsa i wszystko
dokoła Billa Tottsa, całe zagadnienie pracy, stosunek związkowców do łamistrejków oraz
łączność, jaka zachodziła pomiędzy zagadnieniem tem a sprawą ekonomicznego dobrobytu
Stanów w ich walce o rynki wszechświatowe. Bill Totts, natomiast, nie potrafił patrzeć dalej
po za najbliższy posiłek lub konkurs walki na pięście następnego wieczora w Klubie Weso-
łych Atletów.

Pierwsze ostrzeżenie o grożącem mu niebezpieczeństwie spadło na Freda Drummonda

w trakcie zbierania przez niego materjału do dzieła pod tytułem: „Kobiety i Praca”. Zbyt
wielkie miał powodzenie, żyjąc w jednym i drugim świecie. Dziwny ten dualizm jego życia
był, bądź co bądź, bardzo nietrwały, widział też, siedząc w gabinecie swoim i myśląc o tej
sprawie, że musi położony być mu kres.

Był to w istocie stan przejściowy i, o ile ma utrzymać się, widział, że musi nieuniknie-

nie rzucić albo jeden świat, albo drugi. Nie mógł istnieć w obu.

Spojrzał na szereg tomów, zdobiących górną półkę ruchomej szafki do książek, wła-

snych jego tomów, począwszy od rozprawy doktorskiej i kończąc na „Kobietach i Pracy”
i zdecydował, że to był świat, do którego należy, w którym pozostanie i do którego przylgnie
trwale. Bill Totts spełnił swoją powinność, odegrał wyznaczoną mu rolę, był wszakże zbyt
niebezpiecznym wspólnikiem. Musi więc Bill Totts przestać istnieć.

Głównym powodem przerażenia Freda Drummonda była Mary Condon, przewodniczą-

ca Międzynarodowego Związku Rękawiczniczek, Nr. 974. Widział ją po raz pierwszy z
galerji widzów na dorocznem walnem zgromadzeniu Północno-Zachodniej Federacji Pracy.
Patrzył wówczas na nią oczami Billa Tottsa, na którym wywarła ona jaknajkorzystniejsze
wrażenie. Nie była natomiast bynajmniej w guście Freda Drummonda. Cóż z tego, że była
budowy królewskiej, zręczna i gibka, jak pantera, z olśniewającemi czarnemi oczami, które
umiały ciskać płomienie, skrzyć się chochlikami śmiechu lub gorzeć miłością — zależnie od
nastroju? Nie cierpiał kobiet ze zbyt bujną żywotnością, kobiet, którym brakło daru panowa-
nia nad sobą. Fred Drummond uznawał teorję rozwoju, bowiem uznawana była ona po-
wszechnie przez świat uniwersytecki. Wierzył też, że człowiek wzniósł się po szczeblach

background image

istnienia z mgławicy jestestw organicznych, poprzez szeregi niższych tworów niewykształco-
nych. Czuł się jednak nieco zawstydzony tą genealogją i wolał nie myśleć o tem. Tu prawdo-
podobnie tkwiło źródło żelaznej powściągliwości, którą nakazywał zarówno sobie, jak i in-
nym. Ztąd też wolał kobiety własnego typu, umiejące zrzucić z siebie to opłakane zwierzęce
dziedzictwo oraz pogłębić surową dyscypliną i umiejętnością panowania nad sobą przepaść,
jaka oddzielała je od tego, czem byli, tonący we mgle przeszłości, dalecy ich przodkowie.

Bill Totts nie kierował się podobnemi względami. Podobała mu się Mary Condon od

pierwszego wejrzenia, od pierwszej chwili, kiedy oczy jego spoczęły po raz pierwszy na jej
postaci w sali zgromadzenia. Odrazu też postanowił sobie dowiedzieć się, kim ona jest.
Następnym razem spotkanie ich odbyło się przy okazji powożenia przez niego wozu frachto-
wego zamiast Pata Morrissea. Było to w domu, złożonym z drobnych, pojedynczych miesz-
kań, przy ulicy Misyjnej, dokąd był wezwany celem odwiezienia jakiegoś kufra na skład.
Wezwała go córka właściciela domu i zaprowadziła do małej sypialki, której lokatorka, ręka-
wiczniczka, odwieziona została właśnie do szpitala. Ale Bill nie wiedział o' tern. Nachylił się,
uniósł za jeden koniec kufer potężnych rozmiarów, dźwignął go sobie na plecy i podniósł się
z wysiłkiem, opierając się plecami o drzwi. W tej samej chwili usłyszał głos kobiecy:

— Związkowy?
— O, a to czyj interes? — odburknął. — No, dalej go! Usuńta mi się z drogi. Nie mogę

wykręcić.

Nie zdążył opamiętać się, a już, tak wielki jak był, kopnięty został z taką siłą, że zato-

czył się w tył, stracił równowagę pod ciężarem wielkiego kufra, aż z wielkim łomotem walnął
nim o ścianę. Otworzył usta, aby zakląć siarczyście, gdy nagle stanął oko w oko z piorunują-
cą, nasrożoną Mary Condon.

— To się wi, że należący do Związku — probował wytłómaczyć się — to ino tak, na

kpiny, przekomarzałem się.

— Gdzie karta? — zapytała urzędowym tonem
— W kiesieni. Nie mogę tera wydobyć. Ciężka bestyja te kufrzysko. Jak zeńde do

woza, to jom pokaże.

— Zrzućta kufer! — rzekła krótko.
— Po co? Mówię jako mam oną kartę.
— Zrzućta, pókim dobra. Nic dam łamistrejkowi tknońć kufra. Nie wstyd to takiemu

wielgaśnemu chłopu wynajmać się za łamistrejka i krzywdzić biednych ludzi. Nic lepiej to
ućciwie przystąpić do Związku?

Widać było, że wściekłość ogarnęła dziewczynę, której twarz pociemniała nagle i zbla-

dła.

— Pomyśleć ino, że taki mocny, duży chłop jest zdrajcom swoim braciom! Co? świerz-

biom cie rence, żeby najońć sie za policaja i strzylać do bidnego narodu? A kto cie wi, może
ty już jeden z nich? Coś mi na to patrzysz!

— Stul gembe, mówię! Co nadto, to nadto!
Bill spuścił z hukiem kufer na ziemię, wyprostował się i zapuścił rękę w kieszeń bluzy.
— Mówiłem, co ino na drwinę. O, jest karta.
Była to uczciwa, niepodrobiona karta związkowa.
— Dobra, możeta schować. A na drugi raz nima co kpinkować.
Twarz jej wypogodziła się na widok łatwości, z jaką Bill zarzucił na plecy ciężki kufer i

oczy jej zabłysły, ogarniając pełną siły i zręczności postać mężczyzny. Ale Bill nie widział
tego. Zbyt zajęty był swoim kufrem.

Po raz trzeci zobaczył Mary Condon podczas strejku praczek. Niedawno zorganizowane

w związek, nie umiały sobie jeszcze radzić, zwróciły się więc do Mary Condon, aby stanęła
na ich czele. Fred Drummond zwęszył nadchodzące wypadki, posłał więc Billa Tottsa, aby
połączył się ze związkowcami i spenetrował rzecz całą. Bill dostał zajęcie w kotłowni i

background image

mężczyźni odwołani zostali pierwsi, aby dodać odwagi dziewczynom. Złożyło się tak, że Bill
stał w pobliżu drzwi do maglowni, kiedy na progu ukazała się Mary Condon. Wielki, brzu-
chaty nadzorca zagrodził jej drogę. Nie miał zamiaru pozwolić, aby mu odwoływano dzie-
wczęta, chciał też dać jej porządną nauczkę, aby nie mieszała się do nieswoich spraw. To też,
kiedy Mary spróbowała prześlizgnąć się obok niego, odepchnął ją, chwyciwszy dziewczynę
tłustą łapą swoją za ramię. Rozejrzała się dokoła i ujrzała Billa.

— Na pomoc, panie Totts. Z drogi go. Muszę wejść!
Fala ciepłego uczucia owionęła Billa. Zapamiętała nazwisko jego z karty związkowej!

W mgnieniu oka odepchnięty został z przejścia przy drzwiach nadzorca, wściekle coś mamro-
czący o pogwałceniu prawa, a dziewczęta, wszystkie odrazu, porzuciły swoje maszyny. W
ciągu całego przebiegu tego krótkiego i uwieńczonego powodzeniem strejku stanął Bill przy
boku Mary w charakterze jej adjutanta i kurjera, zaś po ukończeniu go, powrócił do uniwersy-
tetu, jako Fred Drummond, który nie był w stanie zrozumieć, co Bill Totts mógł widzieć w
podobnej kobiecie.

Fred Drummond pozostał zupełnie nietknięty, ale Bill Totts zakochał się po uszy.

Trzeba było pogodzić się z tym faktem, i ten właśnie fakt poważnem był ostrzeżeniem dla
Freda Drummonda.

Plan jego został uskuteczniony w całej pełni, należało więc położyć kres jego przygo-

dom. Nie było już potrzeby przekraczania Rubieży. Ostatnie jego dzieło: „Taktyka i strategia
pracy”
ukończone było z wyjątkiem trzech ostatnich rozdziałów, do których miał zebrany
wystarczający materjał.

Nadto do innego jeszcze w rozmyślaniach swoich doszedł wniosku. Zdecydował, że za-

dzierzgnięcie ściślejszych węzłów i stosunków konieczne było do trwałego zarzucenia kotwi-
cy w środowisku jego, jako Freda Drummonda. Czas był najwyższy na żeniaczkę, doskonale
też zdawał sobie sprawę, że jeżeli Fred Drummond nie ożeni się, uczyni to niezawodnie Bill
Totts, co doprowadziłoby do fatalnych i tak przerażających komplikacji, że nie chciał nawet
myśleć o nich.

W ten sposób właśnie ukazała się na widnokręgu jego życia Katarzyna Van Vorst.
Należała ona również do świata uniwersyteckiego i ojciec jej, jedyny zamożny członek

fakultetu, był zarazem rektorem Wydziału Filozoficznego. Będzie to pod każdym względem
rozumny ożenek — zdecydował Fred Drummond, kiedy zaręczyny jego stały się faktem
dokonanym. Zimna, powściągliwa, arystokratyczna i zachowawcza na pozór Katarzyna Van
Vorst, mimo że zdolna na swój sposób do uczuć gorących, posiadała dar panowania nad sobą
niemniejszy od Drummondowego.

Wszystko zdawało się zapowiadać jaknajlepiej, ale Fred Drummond nie mógł w zupeł-

ności zagłuszyć głosu niższego świata, czaru życia na swobodzie i na wolnem powietrzu,
nieskrępowanego żadnemi ograniczeniami, żadną odpowiedzialnością, życia na południe od
Rubieży. W miarę zbliżania się dnia ślubu czuł coraz bardziej, jak łatwo mógł posiać burzę,
zarazem jednak przychodziło mu na myśl, że dobrze byłoby wydostać się raz jeszcze,
chociażby na krótko, aby zabawić się poraź ostatni bez przymusu, jako dobre, Wesołe ladaco,
zanim osiądzie na stałe w szarych, ponurych aulach i zanim nie zwiąże się pętami małżeń-
stwa. Jak gdyby na pokusę, ostatni, końcowy rozdział „Taktyki i strategii Pracy” pozostał
nienapisany z powodu braku pewnych drobnych, ale zasadniczych, szczegółów, które zanie-
dbał zebrać.

Dlatego też przeszedł Fred Drummond po raz ostatni, jako Bill Totts, po za Rubież,

zebrał dane i, na nieszczęście swoje, spotkał Mary Condon.

Po powrocie do auli i do gabinetu z przykrością przeżywał pamięcią te momenty.

Podwajały one doniosłość i nieodzowność ostrzeżeń. Bill Totts zachował się haniebnie.
Nietylko spotkał Mary Condon na posiedzeniu Centralnego Kom. Robotniczego, ale wstąpił z
nią po drodze domu do traktjerni i poczęstował ostrygami. I, zanim rozstali się przy bramie jej

background image

domu, ramiona jego otoczyły jej kibić, a usta spoczęły na jej ustach, nie raz, ale wiele razy.
Ostatnie wyrazy jej, wyszeptane do jego ucha, miękko, z źle ukrywanem łkaniem, dławiącem
jej krtań, były wyraźnym okrzykiem miłosnym: „Billu... drogi, ukochany Billu!”.

Fred Drummond wzdrygnął się na to wspomnienie. Widział przed sobą ziejącą otchłań.

Nie był z natury usposobiony poligamicznie, przerażały go więc konsekwencje i możliwości
sytuacji. Trzeba raz położyć temu kres stanowczy. Wyjście może być dwojakie: albo musi
przedzierzgnąć się w zupełności w Billa Tottsa i ożenić się z Mary Condon, albo też musi
pozostać wyłącznie Fredem Drummondem i poślubić Katarzynę Van Vorst. W przeciwnym
razie postępowanie jego byłoby potworne, niżej wszelkiej krytyki.

W ciągu kilku następnych miesięcy przechodziło San Francisco silne wstrząśnienia,

spowodowane ciągłemi tarciami między kapitałem a pracą. Związki robotnicze z jednej
strony i zrzeszenia pracodawców z drugiej zawzięły się tak nieustępliwie, że wyglądało to na
chęć ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy w tę lub w inną stronę.

Fred Drummond w dalszym ciągu spokojnie robił korekty, wygłaszał wykłady i nie

ruszał się z miejsca. Cały czas wolny poświęcał Katarzynie Van Vorst i z dniem każdym
nowe odkrywał w niej zalety, budzące jego szacunek, podziw, a nawet miłość dla niej. Strejk
tramwajowy kusił go, ale nie tak gwałtownie, jak byłby się spodziewał; a wielki strejk Czela-
dzi Rzeźniczej minął, pozostawiając go zupełnie obojętnym. Widmo Billa Tottsa szczęśliwie
zostało pogrzebane, i Fred Drummond z odrodzonym zapałem sklecił dawno planowaną bro-
szurę na temat „malejących zysków”.

Ślub miał się odbyć za dwa tygodnie, kiedy pewnego dnia Katarzyna Van Vorst przyje-

chała do niego, aby zawieźć go do Klubu Chłopców, zorganizowanego niedawno w osiedlach
roboczych, któremi specjalnie się interesowała. Wzięła samochód brata, którym jechali wsze-
lako sami, po za szoferem oczywiście. Ulica Targowa zbiega się w pewnym punkcie z dwie-
ma innemi, tworząc wraz z niemi ostrokąt w postaci piątki rzymskiej. Samochód ich pędził w
dół ulicą Targową z zamiarem ominięcia ostrego zakrętu. Szofer nie wiedział jednak, co się
dzieje na jednej z krzyżujących się z nią ulic i co, wstrzymane przez przypadek, zagrodzi im
drogę na zakręcie.

Fred Drummond wiedział z gazet o strejku czeladzi rzeźniczej, wiedział nawet, że strejk

ten przybrał bardzo poważne rozmiary i szczególnie był zacięty, w tej chwili wszakże możli-
wie daleką była od niego wszelka myśl o nim. Czyż nie siedział w samochodzie obok Kata-
rzyny Van Vorst? Nadto, wykładał jej właśnie w tej chwili szczegółowo poglądy swoje na
społeczne znaczenie osiedli — poglądy, których sformułowanie po części pozostawało w
związku z przygodami Billa Tottsa.

Od strony ulicy Towarowej (jednej z krzyżującej się bocznic ulicy Targowej) nadjeż-

dżało sześć wozów, naładowanych mięsem. Obok każdego woźnicy-łamistrejka siedział
policjant. Z przodu i z tyłu oraz z obu stron tej procesji maszerowała ochronna eskorta, zło-
żona ze stu policjantów. Po za tylnym kordonem policji, w przyzwoitej od niego odległości,
podążał, głośno wykrzykując, tłum, który w kilku zwartych szeregach wypełniał całą szero-
kość ulicy. Trust Mięsny usiłował zaopatrzyć hotele i przy tej okazji przełamać strejk. Wielki
hotel Św. Franciszka został już obsłużony za cenę wielu wybitych szyb i rozbitych głów, i
wyprawa posuwała się naprzód na pomoc Grand Hotelowi.

Fred Drummond, nie mający pojęcia o niczem, siedział obok Katarzyny, rozwodząc się

w dalszym ciągu szeroko nad sprawą osiedli, kiedy samochód, rycząc wciąż ostrzegawczo,
aby uniknąć zderzenia się z innemi wehikułami, zrobił szeroki zakręt dokoła wspomnianego
zbiegu ulic. Wielki wóz, naładowany bryłami węgla i ciągniony przez cztery rosłe konie, wy-
jeżdżał z trzeciej ulicy i, chcąc skręcić na Targową, zatarasował samochodowi drogę. Woźni-
ca wozu zdawał się niezdecydowany, a szofer, który posuwał się ze swoją maszyną wolno
naprzód, nie zważając na ostrzegawcze nawoływania posterunkowego policjanta, skręcił w
lewo, gwałcąc w ten sposób przepisy jazdy, byleby wyminąć wóz węglowy.

background image

W tym momencie przerwał Fred Drummond swoje dowodzenie. Nie nawiązał ich też

ponownie, bowiem sytuacja wikłała się z szybkością iście kinematograficzną. Słyszał ryk
tłumu w tyle i dostrzegł błyski hełmów na głowach policjantów oraz wyłaniające się chwilami
zarysy wozów mięsnych. W tej samej chwili woźnica wozu węglowego, ogarnąwszy w mig
sytuację i zrozumiawszy, na czem w danej chwili polega jego zadanie, zaciął konie biczem i
popędził je wraz z wozem wprost przed nadjeżdżający pochód, poczem ściągnął gwałtownie
lejce i zakręcił korbę hamulca, omotał dokoła niej lejce i rozsiadł się wygodnie, jak człowiek,
który ani myśli ruszać się z miejsca. Zmusiło to i samochód również do zatrzymania się,
bowiem wielka, zadyszana, przednia para koni wtłoczyła się wprost na dziób maszyny.

Zanim szofer mógł cofnąć maszynę w tył, stary jakiś Irlandczyk, powożący roztrzęsio-

nym wozem frachtowym, zaciął jedynego konia swego do galopu i zczepił się kołami z
autem. Drummond poznał konia i wóz, którym sam często powoził. Irlandczykiem tym był
Pat Morrissey. Z drugiej strony wóz piwowarski zczepił się z wozem węglowym, a, nadomiar
złego, woźnica tramwaju, nadjeżdżającego w kierunku ulicy Towarowej, wściekle bijąc w
swój gong i wrzeszcząc z całych sił na posterunkowego, pędził naprzód i uzupełniał w ten
sposób blokadę. Nadjeżdżające jeden po drugim wagony tramwajowe i wozy zczepiły się
wzajem i tarasowały przejście, powiększając zamęt i zator. Wozy z mięsem zatrzymały się.
Policja dostała się w pułapkę. Ryk na tyłach wzmógł się wraz z natarciem tłumu, zaś awan-
garda policji rzuciła się na tamujące drogę wozy i wagony tramwajowe.

— Wpadliśmy. Nic wydostaniemy się ztąd — rzucił Drummond chłodno Katarzynie.
— Tak, wpadliśmy — skinęła potakująco głową, zachowując niemniejszą obojętność.

— Cóż to za dzicy ludzie!

Podziw jego dla niej podwoił się. Naprawdę, właściwa żona dla niego. Byłby zadowolo-

ny z niej, nawet gdyby krzyczała ze strachu i tuliła się do niego, ale to, to było wręcz wspa-
niałe. Siedziała wpośród całej tej burzy z takim spokojem, jakgdyby był to zwyczajny zator
pojazdów przed operą.

Policja walczyła z całych sił, aby oczyścić drogę. Woźnica wozu węglowego, okazały

mężczyzna, w kamizelce, bez kurtki, zapalił najspokojniej fajkę i rozsiadł się wygodnie, py-
kając z niej kłęby dymu. Patrzył pobłażliwie na oficera policji, wściekającego się i klnącego, i
za całą odpowiedź wzruszał tylko obojętnie ramionami. Na tyłach rozlegał się trzask pałek,
rozbijanych o głowy, piekło wrzasków, jęków i klątw. Gwałtowne wzmożenie się ryków
świadczyło, że tłum przebił się przez kordon i ściągał z wozu jednego z łamistrejków. Oficer
policji odbił go przy pomocy swojej awangardy i tłum na tyłach został chwilowo odparty.

Równocześnie niemal otwierało się okno po oknie w wielkim gmachu rządowym na

prawo i uświadomieni klasowo urzędnicy rzucać zaczęli na głowy policjantów i łamistrejków
deszcz najprzeróżniejszych sprzętów biurowych. Kosze do papieru, butelki atramentu, ważki
do listów, maszyny do pisania — wszystko, co wpadło pod rękę, ciskane było na dół.

Jeden z policjantów na rozkaz oficera swojego wdrapał się na wysokie siedzenie wozu

węglowego, aby zaaresztować woźnicę. A woźnica, podnosząc się spokojnie, bez pośpiechu,
na spotkanie policjanta, ścisnął go nagle w ramionach, niby kleszczami żelaznemi i rzucił
wprost na głowę oficera. Woźnicą był młody olbrzym, i kiedy wlazł na szczyt swojego ładun-
ku i chwycił w obie ręce olbrzymią bryłę węgla, policjant, który gramolił się w tej chwili z
boku na wóz, czemprędzej zsunął się na ziemię. Oficer rozkazał półtuzinowi podkomendnych
wziąć szturmem wóz. Woźnica, uwijający się po wierzchu to z jednej, to z drugiej strony,
strącił ich, jednego po drugim, potężnemi kawałami węgla.

Tłum po obu stronach i woźnice na zczepionych wozach zachęcali go głośnemi okrzy-

kami i objawianiem zachwytu, ilekroć udawało mu się odeprzeć natręta. Motorniczy tramwa-
ju, który wjechał buforem na przedni szereg policjantów, pobity został przez nich do nieprzy-
tomności i ściągnięty z platformy. Oficer policyjny, rozwścieczony z powodu odparcia swo-
ich podwładnych, sam poprowadził następny atak na wóz węglowy. Dwudziestu policjantów

background image

uwijało się dokoła wysokich ścian twierdzy. Ale woźnica jak gdyby pomnożył wielokrotnie
swoje siły. Chwilami sześciu, a nawet ośmiu policjantów koziołkowało równocześnie w po-
wietrzu i staczało się pod wóz. Zajęty odpieraniem ataku na tyłach wozu, odwrócił się woźni-
ca właśnie w chwili, kiedy oficer gramolił się już z konia swojego na siedzenie od przodu.
Zawieszony był jeszcze w powietrzu w stanie najchwiejniejszej równowagi, kiedy woźnica
cisnął w niego trzydziestofuntową bryłą węgla. Trafiła ona prosto w pierś atakującego, który
zakreślił łuk w powietrzu, zawadził o tył koleśnika i, wyrżnąwszy się o tylne koło samochodu,
zwalił się na ziemię.

Katarzyna pewna była, że nie żyje, podniósł się jednak i wskoczył na konia, aby natrzeć

ponownie. Wyciągnęła urękawiczkowaną dłoń i pogłaskała nią parskającego, drżącego gwał-
townie wierzchowca. Ale Drummond nie zauważył tego ruchu. Nie widział nic prócz walki na
wozie węglowym, w której toku gdzieś w zakamarkach skomplikowanej jego psychologji,
budził się z drętwoty Bill Totts i usiłował powrócić do życia.

Drummond niezłomną pokładał wiarę w prawo, porządek i utrzymanie istniejącego sta-

nu rzeczy, o co ów, budzący się w głębi jego świadomości, buntownik nie dbał najzupełniej.
W tej chwili decydującej wezwał Fred Drummond na pomoc zagrożonej własnej równowagi
żelazną swoją umiejętność panowania nad sobą. Wiadomo, że dom, przecięty na dwoje, musi
runąć. A Fred Drummond przepołowił całą swoją energję i wolę pomiędzy siebie i Billa
Tottsa i całość, na którą składali się oni obaj, podzielona została na dwie polowy.

Fred Drummond siedział w samochodzie obok Katarzyny Van Vorst, zachowując

pozornie zupełny spokój. Oczami Freda Drummonda patrzył wszelako Bill Totts; w głębi
jednak, gdzieś w tyle po za oczami temi, walcząc wzajem o panowanie nad ciałami swemi,
przyczaili się obydwaj: zrównoważony i zachowawczy socjolog, Fred Drummond, oraz
uświadomiony klasowo, wojowniczy robotnik związkowy, Bill Totts.

On właśnie, patrząc oczami, osadzonemi na obliczu Freda Drummonda, dostrzegł nie-

unikniony koniec walki na wozie węglowym. Widział, jak jeden z policjantów dostał się na
wierzch ładunku, potem drugi, trzeci. Windowali się oni niezdarnie po ruchomych stopniach,
mimo to wymachiwali na wszystkie strony palicami, aż wreszcie cios jeden trafił woźnicę w
głowę. Gdyby nie to, że w porę się pochylił, byłby tak samo trafił go i drugi, który jednak
musnął mu tylko ramię. Widoczne było, że musi uledz. W ostatniej jednak jeszcze chwili
skoczył, ścisnął dwóch policjantów kleszczami obu ramion swoich i stoczył się wraz z nimi
na ziemię, nie wypuszczając ani na sekundę zaborców swoich z żelaznej swojej garści.

Widok krwi i brutalnej walki omal nie doprowadził Katarzyny Van Vorst do omdlenia.

Opanowała jednak odrazu mdłości wobec najsensacyjniejszego i najmniej oczekiwanego na-
głego zwrotu wypadków. Mężczyzna, siedzący obok niej, wydał nieludzki, dziki ryk i zerwał
się na równe nogi. W oczach jej przesadził przez przednie siedzenie, stanął obiema nogami na
szerokim kadłubie koleśnika i ztąd wskoczył na wóz. Atak jego dokonany był z gwałtowno-
ścią wichru.

Zanim oszołomiony oficer na szczycie wozu zorjentował się, co się stało i w jakim

zamiarze ten elegancko ubrany, ale wyraźnie podniecony pan mógł dostać się na teren walki,
otrzymał potężny cios, pod którego wpływem wyleciał w powietrze, jak z procy, zawirował
kilkakrotnie i potoczył się na bruk. Kopnięcie w twarz posłało w ślad za nim gramolącego się
na wóz policjanta. Trzej następni, którym udało się wleźć na szczyt ładunku, zczepili się z
Billem Tottsem w walczący zajadle jeden olbrzymi kłęb i w toku walki, przecięli Billowi
skórę na czaszce, rozerwali na nim surdut, kamizelkę i zdarli z niego połowę sztywnego gorsu
koszuli. Ale rychło rozepchnął ich Bill potężnym rzutem ramion i cisnął daleko w trzy różne
strony, a sam, prażąc ich deszczem brył węglowych, utrzymał się w pozycji obronnej.

Oficer ruszył raz jeszcze śmiało na czele ataku, powalony wnet jednak został olbrzymią

kłodą, która rozprysnęła się o jego głowę, znacząc ją bojowym chrztem czarnym. Zadanie
policji polegało na przełamaniu blokady na froncie, zanim tłum zdoła przebić się z tyłu, zaś

background image

zadaniem Billa Tottsa było utrzymanie się na wozie węglowym, dopóki tłum nie przebije
sobie drogi. I dlatego walka węglowa trwała w dalszym ciągu.

Tłum poznał swojego szermierza. „Duży” Bill stanął, jak zawsze, na czele i o zdumio-

ne, oszołomione uszy Katarzyny Van Vorst obiły się nawoływania: „Bill! To nasz Bill!”,
rozlegające się ze wszystkich stron. Pat Morrissey podskakiwał na swojem siedzeniu na wozie
i krzyczał w zachwycie: „Nie puść płazem, Billu! Zdziel ich! Nie wypuść ani jednego!” — Z
chodnika dolatywał jakiś głos kobiecy: „Billu, uwaga! Na przodzie, Billu!”

Posłuszny ostrzeżeniu, schwycił Bill bryłę węgla i wymierzywszy nią trafny cios, za

jednym zamachem uwolnił wóz od czterech napastników. Katarzyna Van Vorst odwróciła
głowę i ujrzała na krawędzi chodnika kobietę rozognioną, ciskającą płomienie z wielkich
czarnych oczu, wlepionych, jak w obraz, w postać człowieka, który przed kilkoma jeszcze
minutami był Fredem Drummondem.

Z okien gmachu rządowego huknął grzmot ogłuszających oklasków. Posypał się z nich

świeży deszcz krzeseł, szafek i wszelkich możliwych sprzętów. Tłum, przedarłszy się z jednej
strony przez szereg wozów, parł naprzód, biorąc oddzielnemi grupami poszczególnych poli-
cjantów w obroty, tak że niebawem każdy z nich znalazł się w samym środku walczącego z
nim oddziału. Łamistrejków ściągnięto z wozów, odcięto popręgi, wskutek czego wystraszone
konie rzuciły się do ucieczki. Wielu policjantów powłaziło pod wozy, aby uchronić się przed
ciosami, podczas kiedy uciekające konie, które tu i owdzie powstrzymać usiłowali policjanci
za łby albo za tyły, śmigały poprzez chodnik przeciwległy i znikały w głębiach ulicy Targo-
wej.

Katarzyna Van Vorst usłyszała głos kobiecy, wciąż jeszcze nawołujący:
— Wal ich, Billu! Zadaj im, a dobrze! Uwaga! z tyłu! Trzaśnij go!
Wreszcie udało się tłumowi oczyścić plac z policji. Bill Totts zeskoczył na bruk uliczny

i przecisnął się do kobiety na chodniku. Katarzyna Van Vorst widziała, jak kobieta zarzuciła
mu ramiona na szyję i ucałowała go w same usta. I Katarzyna Van Vorst śledziła go z zacie-
kawieniem, idącego po chodniku objąwszy wpół dziewczynę, rozmawiającego z nią i śmieją-
cego się z taką żywością, o jaką nigdy nie mogłaby go nawet posądzić.

Policja powróciła ponownie i w oczekiwaniu posiłków oraz nowych koni i woźniców,

rozganiać zaczęła zbiegowisko. Tłum, dokonawszy dzieła, rozchodził się bez pośpiechu, tak
że Katarzyna Van Vorst, uważnie śledząc wciąż przebieg wypadków, nie traciła z oczu czło-
wieka, którego znała jako Freda Drummonda. Przewyższał on wszystkich prawie o głowę.
Ramię jego opasywało wciąż jeszcze kibić kobiety. Siedząc w swoim samochodzie, widziała
Katarzyna Van Vorst młodą parę, idącą wzdłuż ulicy Targowej, przekraczającą Rubież i
niknącą w głębiach ulicy Trzeciej, w samem centrum ghetta pracy.

* * *

W ciągu szeregu lat, jakie nastąpiły po wyżej opisanych wypadkach, nie było więcej w

uniwersytecie Kalifornijskim wykładów Freda Drummonda i przestały też ukazywać się
książki, podpisane imieniem i nazwiskiem profesora Fryderyka Drummonda i rozpatrujące
sprawy ekonomiczne i kwestje robotnicze.

Z tamtej zaś strony Rubieży wsławił się nowy przywódca pracy, zwany Williamem

Tottsem. On właśnie był tym, który poślubił Mary Condon, przewodniczącą Międzynarodo-
wego Związku Rękawiczniczek Nr. 974. On też zorganizował słynny strejk Kucharzy i
Garsonów Hotelowych, który, przed pomyślnem swojem zakończeniem, pociągnął za sobą
powstanie dziesiątków związków, pomiędzy innemi, pozostającego w bardzo odległej z nim
łączności, Związku Oskubywaczy Kurcząt oraz Zrzeszenia Hodowców ich.

background image

NIESŁYCHANY NAJAZD


W roku 1976 doszły wichrzenia pomiędzy Chinami i całym światem do punktu kulmi-

nacyjnego. Odłożono z tego powodu uroczysty obchód drugiego stulecia Wolności Ameryki.
Z tego też powodu uległo przeistoczeniu, powikłaniu i zwłoce wiele innych planów rozmai-
tych narodów. Świat nagle uświadomił sobie ogrom zagrażającego mu niebezpieczeństwa,
jakkolwiek w ciągu z górą lat siedemdziesięciu zmierzało wszystko do takiego, a nie innego,
końca,

Rok 1904 stanowi logiczny początek rozwoju wypadków, które, w siedemdziesiąt dwa

lata później wstrząsnąć miały straszliwie całym światem.

W roku 1904 wybuchła wojna rosyjsko-japońska i historycy ówcześni zaznaczali z całą

powagą, że wydarzenie to jest ważnym momentem wstąpienia Japonji do rodziny narodów.
W rzeczywistości wszakże doniosłość tego faktu polegała na zbudzeniu wskutek niego do
życia Chin.

Zbudzeniu temu, do którego dążono oddawna, dano w końcu za wygranę. Narody

zachodnie próbowały dokonać zbudzenia umysłów w Chinach, bezskutecznie wszakże. Wro-
dzony optymizm i egoizm rasowy doprowadził je do wniosku, że zadanie to niemożliwem jest
do uskutecznienia i że Chiny będą spały snem nieprzerwanym.

W rozumowaniu swojem wszakże nie brały pod uwagę faktu, że pomiędzy niemi a

Chinami nie było możliwości psychologicznego porozumienia.

Procesy ich myślowe były zasadniczo odmienne. Nie istniał słownik wspólny. Wystar-

czało umysłowi zachodniemu zetknąć się na bliski dystans z umysłem chińskim, aby doznać
uczucia nieopisanego zdumienia. Zaś umysł chiński, starając się przeniknąć na taki sam bliski
dystans do umysłu zachodniego, natrafiał na ślepy, zupełnie niemożliwy do przebycia mur.
Polegało to głównie na odrębności języka. Nie było sposobu przeszczepienia idei zachodnich
do mózgów chińskich. Chiny pozostawały w uśpieniu. Udoskonalenia techniczne i postęp
Zachodu pozostawały dla Chin księgą zamkniętą na siedem pieczęci, której ludzie Zachodu
nie byli w stanie otworzyć dla nich.

Krótkie anglosaskie wyrazy zdolne były budzić oddźwięk w fałdach zwojów mózgo-

wych rasy, używającej języka angielskiego; w głębi zwojów mózgowych chińczyka tkwiła
zdolność czujnego odzewu na własne jego hieroglify; ale mózgu chińskiego nie wprawiały w
drganie krótkie, anglosaskie wyrazy, ani też nie było w mózgach ludzi, mówiących po angiel-
sku, odzewu na hieroglify. Szara substancja jednych i drugich utkana była z zupełnie odmien-
nej materji. Byli dla siebie wzajem umysłowo obcy. I dla tego też ani udoskonalenia techni-
czne, ani postęp zachodni, nie trafiały do świadomości Chińczyków i tem samem niezdolne
były zbudzić ich z odwiecznego uśpienia.

W 1904 przyszła wojna japońsko-rosyjska, zakończona świetnem zwycięstwem Japonji

nad Rosją. Otóż Japonja była odmieńcem, a zarazem paradoksem śród narodów Wschodu.
Dziwnym, niezrozumiałym trafem okazała się ona wrażliwą na wszystko, co pochodziło z
Zachodu, asymilującą szybko idee zachodnie, przetrawiającą je gruntownie i tak umiejętnie
przystosowującą do potrzeb własnego kraju, że rozwinęła się nagle i ukazała światu w całej
swojej potędze.

Niepodobna znaleźć wytłomaczenia tej szczególnej łatwości wchłaniania przez Japonję

obcej jej kultury Zachodu. Tak samo jak niepodobna zrozumieć biologicznych dziwolągów
świata zwierzęcego.

Pokonawszy ostatecznie wielkie Imperjum Rosyjskie, zaczęła Japonja marzyć sama

wspaniały sen o potędze państwowej dla siebie. Z Korei zrobiła śpichlerz swój i kolonję;
uprzywilejowania traktatów i lisia iście dyplomacja zapewniły jej wyłączne władanie Man-

background image

dżurją. Nie zadowolniło to wszakże zaborczych jej apetytów. Uwagę swoją skierowała na
Chiny.

Miała tutaj przed sobą niezmierzone terytorjum ze złożonemi w niem największemi w

świecie skarbami żelaza i węgla — tej najistotniejszej podstawy uprzemysłowienia. Po za na-
turalnemi bogactwami, drugim potężnym czynnikiem jest praca. Terytorjum chińskie zamie-
szkiwało czterysta miljonów ludzi czyli jedna czwarta całej ludności kuli ziemskiej. Ponadto,
byli Chińczycy świetnymi robotnikami, zaś fatalistyczna filozofja ich (czy religja) i tępa ich
organizacja nerwowa czyniły ich świetnymi żołnierzami — o ile umianoby odpowiednio nimi
kierować. Zbytecznem byłoby dodawać, że Japonja gotowa była podjąć się tej roli.

Ale, co najważniejsze ze stanowiska Japonji, były Chiny pokrewne jej rasą. Nierozwią-

zalna dla mieszkańców Zachodu zagadka umysłowości chińskiej nie była ani nierozwiązalną,
ani nawet zagadką dla Japończyka. Japończyk rozumiał Chińczyka tak, jak my nie mogliby-
śmy nawet marzyć, aby módz kiedykolwiek go zrozumieć. Ich procesy myślowe były jedna-
kie. Japończyk myślał takiemi samemi symbolami, jak Chińczyk i takie same były też linje
ich myślenia. Myśl Japończyka torowała sobie z łatwością drogę do mózgu Chińczyka, gdy
nam tarasowała dostęp do niego przeszkoda wzajemnego niezrozumienia się. Japończycy
zabrali się do rzeczy w sposób, na który nigdy nie bylibyśmy wpadli; obchodzili poprostu
przeszkody i tonęli odrazu w rozgałęzieniach mózgu chińskiego, dokąd my nie bylibyśmy w
stanie za nimi dotrzeć.

Byli braćmi. Dawno już temu jeden zapożyczył od drugiego pisany język i przed nie-

skończonemi pokoleniami oderwały się oba szczepy od wspólnego pnia mongolskiego. W
następstwie zaszły zmiany i wyodrębnienia, zależne od odmiennych warunków i domieszek
obcych krwi; u podstawy wszakże obu istnień, wplecione w osnowę tkanek ich ciał, tkwiło
wspólne dziedzictwo, pokrewność pochodzenia, której czas nawet nie zdołał zatrzeć.

I dla tego Japonja wzięła na siebie rolę kierowniczki Chin. Bezpośrednio po wojnie z

Rosją emisarjusze jej zalali całe państwo Chińskie. O tysiące mil po za ostatnim posterunkiem
misyjnym uwijali się szpiedzy jej i inżynierowie, przebrani za tragarzy chińskich, zgrupowani
pod przewodem wędrownych kupców lub, krzewiących zasady wiary, kapłanów buddyjskich;
skrzętnie notowali siłę każdego wodospadu; wyznaczali miejsca odpowiednie na fabryki;
mierzyli wysokość gór i przełęczy; obrachowywali strategiczne ich korzyści i strony ujemne,
stopień wydajności obsianych dolin, liczbę bawołów w okręgu lub też liczbę rolników, któ-
rych możnaby zgromadzić drogą przymusowego zaciągu. Nigdy nie wykazał spis ludności tak
wysokiej liczby i żaden inny naród, prócz cierpliwych, wytrwałych, patrjotycznych Japończy-
ków nie byłby w stanie go przeprowadzić.

Po krótkim wszakże czasie zaniechano wszelkiego ukrywania się. Japońscy oficerowie

zreorganizowali armję chińską; jej wyszkoleni sierżanci przekształcili wojaków średniowiecz-
nych w żołnierzy dwudziestego wieku, obeznanych z nowoczesną techniką wojenną i posia-
dających umiejętność obchodzenia się z bronią w wyższej mierze, aniżeli żołnierze krajów
zachodnich. Inżynierowie japońscy pogłębili i rozszerzyli rozgałęziony system kanałów; zbu-
dowali fabryki i huty; opasali państwo siecią telegrafów i telefonów i rozpoczęli erę intensy-
wnego budowania kolei żelaznych. On również odkryli bogate wytryski olejów skalnych w
Chunsanie, żelazne góry Whang-Singu, pokłady miedzi w Chinchi i zbadali źródła gazowe w
Wow-Wee, owe najcudowniejsze na całym świecie zbiorniki gazu.

W chińskiej Radzie państwowej zasiadali emisarjusze japońscy. Chińskim mężom stanu

podpowiadali, co mają mówić, japońscy mężowie stanu. Polityczna rekonstrukcja państwa ich
była dziełem. Wyrugowali klasę uczonych, rządzących dotychczas krajem, a na ich miejsce
obsadzili urzędy państwowe nowoczesnymi urzędnikami. W każdem mieście zakładano reda-
kcje pism i dzienników. Redaktorami ich byli oczywiście Japończycy, którzy objęli nade
wszystko dział polityczny, inspirowany wprost z Tokjo. Pisma te kształciły całą ludność,
szerząc śród niej idee postępu.

background image

Chiny zostały nareszcie zbudzone ze snu odwiecznego. Gdzie Zachód poniósł klęskę,

odniosła zdecydowany sukces Japonja. Wprowadziła ona kulturę i technikę Zachodu, używa-
jąc języka zrozumiałego dla chińskich umysłów. Już samo nagłe zbudzenie się Japonji wpra-
wiło w zdumienie świat. W owym czasie jednak uosabiała ona siłę czterdziestu jedynie
miljonów mieszkańców. Zbudzenie się Chin z ich czterystu miljonami ludzi, z ich wyprzedze-
niem na punkcie nauki całego świata, było przerażająco osłupiającem.

Były one kolosem narodów i wnet też głos ich rozległ się w tonie bynajmniej nie nie-

zdecydowanym w sprawach i na zgromadzeniach międzypaństwowych. Japonja podszczuwa-
ła je i dumne narody zachodnie słuchały ich z całym szacunkiem.

Szybkie i zadziwiające wzniesienie się swoje zawdzięczały Chiny, bardziej może niż

wszystkiemu innemu, wysokiej wartości swojej pracy. Chińczyk był arcywzorem pracowito-
ści. Zawsze nim był. Wydajnością pracy nie mógł zmierzyć się z nim żaden na świecie
robotnik. Praca była tchnieniem jego nozdrzy. Była dla niego tem, czem włóczenie się po
świecie, walki w dalekich krajach i szukanie przygód najprzeróżniejszych dla innych naro-
dów. Pojęcie wolności streszczało się dla niego w wolnym dostępie do narzędzi pracy. Nicze-
go więcej nie pragnął od życia i władz rządzących, jak módz uprawiać ziemię i pracować bez
końca. A zbudzenie się Chin dało olbrzymiej liczebnie ludności ich nietylko wolny i nieo-
graniczony dostęp do narzędzi pracy, lecz zarazem umożliwiło im korzystanie z najbardziej
udoskonalonych, najściślej odpowiadających postępowi techniki, maszyn i ułatwień.

Chiny odmłodzone! Tylko krok już był ztąd do Chin bujnie rozkwitłych. Zaczęły być

dumne z siebie samych i poczuły w sobie wolę i siłę. Pobudzone do działania przez Japonię,
nie dały się wszakże długo przez nią pobudzać. Za poradą Japonji wydaliły z początku z
państwa wszystkich zachodnich misjonarzy, inżynierów, instruktorów wojskowych, kupców i
nauczycieli. Teraz zaczęły z kolei wydalać takich samych przedstawicieli japońskich. Dorad-
czy japońscy mężowie stanu zostali obsypani zaszczytami, orderami i odznaczeniami i...
wysłani z powrotem do domu.

Zachód zbudził z uśpienia Japonję, ale Chiny nie wywdzięczyły się Japonji tak, jak

Japonja wywdzięczyła się Zachodowi. Chiny uprzejmie podziękowały Japonji za łaskawą jej
pomoc i wyrzuciły ją ze wszystkiemi manatkami z obrębu swoich granic. Taka była zapłata i
takie wywdzięczenie się potężnego protegowanego swojej opiekunce i kierowniczce.

Zachód śmiał sie z Japonji, której tęczowy sen zbladł i rozwiał się. Rozgniewało ją to.

Chiny też ją wyśmiewały. Krew i oręż samurajów nie zniosły szyderstwa i Japonja wypowie-
działa wojnę. Miało to miejsce w 1932 i w ciągu siedmiu krwawych miesięcy Mandżurja,
Korea i Formoza zostały jej odebrane, a ona sama cofnięta w głąb swoich granic, zbankruto-
wana, zdławiona w obrębie drobnych swoich, przeludnionych wysepek. Równało się to zupeł-
nemu wycofaniu Japonji ze sceny świata.

Po tej klęsce poświęciła się ona wyłącznie sztuce i zadaniem jej stało się olśniewanie

świata arcydziełami piękna i twórczości.

Wbrew oczekiwaniom Chiny nie rozbudziły w sobie zapału wojennego. Nie snuły one

napoleonowych rojeń o władaniu wszechświatem i chętnie oddały się pracy pokojowej. Po
przeminięciu pierwszego czasu ogólnego zaniepokojenia uznano powszechnie, że Chiny za-
grażają nie na polu walki orężnej, ale w dziedzinie handlu. Zobaczymy w następstwie, że nie
zdawano sobie sprawy z właściwej istoty niebezpieczeństwa.

Chiny w dalszym ciągu rozwijały i doskonaliły swoją technikę maszynową. Zamiast

licznej stałej armji zorganizowały nieporównanie liczniejszą i świetnie funkcjonującą milicję.
Ich marynarka wojenna była tak mikroskopijna, że stała się celem pośmiewiska całego świata;
nie obchodziło ich to wszakże i nie pobudzało do jej wzmacniania. Żaden z chińskich okrętów
wojennych nie zawinął nigdy celem pokojowych odwiedzin do żadnego z portów całego
świata.

Właściwe niebezpieczeństwo tkwiło w nadzwyczajnej płodności łon chińskich matek.

background image

Dopiero jednak w 1970 rozległ się pierwszy w tym kierunku dzwon alarmowy.

Od dłuższego już czasu sarkały wszystkie sąsiadujące z Chinami terytorja na chińską

imigrację. Dopiero teraz jednak, w 1970, otworzyły się oczy świata na fakt, że ludność Chin
wzrosła do pięciuset miljonów. Powiększyła się o sto miljonów od czasu swojego zbudzenia
się. Burchaldter zwrócił uwagę uczonego świata, że więcej jest na kuli ziemskiej Chińczyków
niż ludzi białej rasy. Zrobił proste wyliczenie arytmetyczne. Zsumował cyfry ludności Stanów
Zjednoczonych, Kanady, Nowej Zelandji, Australji, południowej Afryki, Anglji, Francji,
Niemiec, Włoch, Austrji, Rosji Europejskiej i całej Skandynawji. Suma wykazała 495
miljonów, zatem cyfra ludności Chin przewyższała tę liczbę o pięć miljonów.

Wyliczenie Burchaldter obiegło świat i świat zadrżał.
W ciągu wielu stuleci cyfra ludności Chin była stała. Terytorjum ich było nasycone

ludnością, czyli, że terytorjum to, przy prymitywnych sposobach wytwórczości, wyżywiało
maksymalną liczbę mieszkańców. Z chwilą wszakże, gdy Chiny zbudziły się i wprowadziły
cywilizację maszynową, ich siła produkcyjna olbrzymio została spotęgowana. W ten sposób
na tym samym obszarze zdolne one były wyżywić znacznie liczniejszą ludność. Równocze-
śnie też wzrastać zaczęła liczba narodzin i zniżać się odsetka śmiertelności. Poprzednio, kiedy
ludność walczyć musiała o środki wyżywienia, nadmiar jej wymiatały epidemje głodu. Teraz
jednak, dzięki postępom techniki, olbrzymio wzrosły środki wyżywienia w Chinach, dzięki
czemu ustały epidemje głodu, a ludność kraju powiększała się liczebnie równocześnie z
wzrostem środków wyżywienia.

W ciągu całego tego czasu przejściowego, podczas którego dokonywał się proces roz-

woju potęgi Chin, nie żywiły one żadnych dążeń zaborczych. Chińczycy nie byli rasą imper-
jalistyczną. Byli pracowici, oszczędni i nastrojeni pokojowo. Wojnę uważali za przykre, ale
konieczne zło, które w pewnych momentach należało z konieczności przedsiębrać.

I tak, podczas kiedy rasy zachodnie waśniły się, walczyły z sobą i uganiały po szerokim

świecie w poszukiwaniu przygód, Chiny oddawały się nieustannej pracy pokojowej, doskona-
liły narzędzia swojej wytwórczości i wzrastały. Teraz zaczęły rozlewać się po za granice
swojego państwa po prostu rozlewać się na sąsiednie terytorja z niepokonaną i przerażającą,
chociaż powolną, potęgą topniejącego lodowca.

Pod wpływem Burchaldterowego dzwonu na alarm Francja w 1970-ym pierwsza

wydała dawno grożące Chinom hasło wstrzymania ich ekspansji. Indo-Chiny francuskie
przepełnione były chińskimi imigrantami. Francja wydała zakaz dalszej imigracji. Ale fale
chińskie nie przestały mimo to przypływać. Francja zgromadziła na granicy, pomiędzy
nieszczęśliwą kolonją swoją a Chinami, stutysięczną armję, a Chiny w odpowiedzi na to
posłały milicję w liczbie miljona żołnierzy. Za armją tą szła druga, złożona z żon, dzieci i
krewnych milicjantów-żołnierzy z całym taborem ich gospodarstwa domowego. Armja fran-
cuska została zgnieciona jak mucha. Chińska armja milicyjna wraz z rodzinami żołnierzy, w
liczbie ogólnej przekraczającej, jak mówiono, pięć miljonów ludzi, spokojnie zajęła Indo-
Chiny i osiadła na ich obszarze na przeciąg paru tysięcy lat.

Obrażona Francja uzbroiła się. Flotę po flocie posyłała ku wybrzeżom chińskim i omal

nie zbankrutowała sama wskutek tego wysiłku. Chiny nie posiadały marynarki. Cofnęły się i
jak żółw zamknęły się w swojej skorupie. W ciągu roku blokowała flota francuska wybrzeża i
bombardowała nadbrzeżne miasta i wioski. Chiny nic sobie z tego nie robiły. Nie były w
niczem zależne od reszty świata. Spokojnie wycofały się z obszaru zagrożonego przez armaty
francuskie i pracowały w dalszym ciągu. Francja płakała, jęczała, załamywała bezsilne dłonie
i zwracała się o pomoc do oszołomionych, przerażonych narodów. Wówczas zdecydowała się
wysłać ekspedycję karną.

Dwieście pięćdziesiąt tysięcy żołnierza, kwiat Francji, otrzymało rozkaz marszu na

Pekin. Armja ta wylądowała bez sprzeciwu ze strony Chin i pomaszerowała w głąb kraju.
Odtąd zaginął wszelki ślad po niej. Linja komunikacyjna przerwana została zaraz następnego

background image

dnia. Ani jeden z wysłanych nie wrócił, aby módz opowiedzieć, co zaszło. Pochłonięta została
cała ekspedycja przez smoka chińskiego i utonęła w bezdennej jego czeluści.

W ciągu następnych pięciu lat szła naprzód ekspansja chińska we wszystkich kierun-

kach tym samym, co poprzednio, krokiem. Sjam wcielony został do państwa Chińskiego i,
wbrew wszelkiemu oporowi Anglji, Birma i półwysep Malajski zalane zostały przez chińską
imigrację; równocześnie też wzdłuż całej południowej granicy syberyjskiej silnie naciskana
była Rosja przez nadciągające hordy chińskie. Cały ten proces odbywał się w sposób bardzo
prosty. Pierwszem jego stadjum była imigracja chińska (która była już zresztą faktem doko-
nanym uprzednio, bowiem fale jej nadpływały zwolna i podstępnie w ciągu szeregu lat
poprzedzających). Potem dopiero rozlegał się szczęk broni i dławienie wszelkiej opozycji
przez potworną armję milicji, za którą szły rodziny żołnierzy-milicjantów oraz tabor gospo-
darczy. Aktem ostatecznym, stanowiącym zakończenie całego procesu, była kolonizacja zdo-
bytego kraju. Nie stosowano nigdy dziwniejszej, a zarazem skuteczniejszej, metody podboju
świata.

Po Birmie i półwyspie Malajskim nastąpił zalew Bhutanu i całego północnego pograni-

cza Indji, z którego straszliwa, nieustannie przypływająca fala, wyparła ludność tubylczą. Na
zachód, a także na południe, pochłonięte zostały: Buchara i Afganistan. Persja, Turkiestan i
cała Azja Centralna ugięły się również pod naporem zaborczego przypływu.

W tym właśnie okresie dokonał Burchaldter rewizji podanych przez siebie cyfr. Przeko-

nał się, że popełnił omyłkę. Ludność Chin wynosić musiała siedemset, ośmset, nikt właściwie
nie wiedział, ile miljonów, w każdym razie wkrótce dosięgnąć miała miljarda. — Na każdego
biało-skórego mieszkańca świata przypadali dwaj Chińczycy — oznajmił Burchaldter i świat
zadrżał. Wzrost ludności Chin rozpocząć się musiał bezpośrednio po roku 1904. Przypomnia-
no sobie, że od tej daty nie było w Chinach ani jednej epidemji głodu. Licząc coroczny przy-
bytek pięciu miljonów, musiał wynosić ogólny przyrost ich ludności trzysta pięćdziesiąt
miljonów. Ale jak można było to sprawdzić? Mogło być i więcej. Niewiadomo było nic o
niebywałem nowem tem niebezpieczeństwie, zagrażającem całemu światu, o nowej tej klęsce
dwudziestego wieku, o Chinach, o starożytnych Chinach, odmłodzonych, płodnych i wojują-
cych!

W 1975 roku zwołany został Kongres w Filadelfji. Wszystkie państwa zachodnie i

niektóre wschodnie przysłały swoich przedstawicieli. Nie doszło jednak do żadnych wyników
pozytywnych. Dużo było mowy o premjach, jakie każdy naród wyznaczać miał matkom za
dzieci, aby podnieść liczbę narodzin; matematycy wyśmieli jednak ten projekt, wykazując, że
Chiny zanadto wyprzedziły pod tym względem inne narody, aby można było im dorównać.
Nikt nie umiał wskazać wykonalnego sposobu sprostania im.

Jedynym konkretnym wynikiem Kongresu było zwrócenie się jego, w imieniu Związku

Państw, do Chin z groźbą, ale Chiny kpiły i z Kongresu i ze Związku Państw. Li Tang Fwung,
najwyższy przedstawiciel władzy, obok tronu Smoka, raczył odpowiedzieć:

„Cóż może obchodzić Chiny Związek Państw? Jesteśmy najstarszą, najdostojniejszą,

najbardziej królewską ze wszystkich ras. Musimy spełnić własne nasze przeznaczenie. Przy-
kre to, że nasze przeznaczenie nie dostosowuje się do przeznaczeń reszty świata, ale cóż
możemy na to poradzić? Rzucaliście puste słowa o rasach władczych i o dziedzictwie świata,
na co możemy jedynie odpowiedzieć, że czas pokaże, po czyjej stronie słuszność. Nie może-
cie zrobić najścia na nas. Nie groźcie nam waszemi flotami wojennemi. Nie krzyczcie
nadaremnie. Wiemy, że nasza marynarka jest nieliczna. Używamy jej jedynie dla celów
policyjnych. Siłą naszą jest nasza ludność, której liczba dosięgnie wkrótce miljarda. Dzięki
wam zaopatrzeni jesteśmy w cały nowoczesny rynsztunek wojenny. Możecie nasłać na nas
waszą flotę. Nie zwrócimy na nią wcale uwagi. Przysyłajcie wasze ekspedycje karne, ale,
zanim się na to ważycie, przypomnijcie sobie los Francji. Wysadzenie miljona żołnierzy na
nasze brzegi wyczerpie siły każdego z was. A nasze tysiąc miljonów połknie je jednym

background image

haustem. Przyślijcie pięć miljonów; przełkniemy je z równą łatwością. Dla nas to drobiazg!
Mały kęsek zaledwie! Powyrzynajcie — jak nam groziliście, wy, Związek Państw — dziesięć
miljonów naszych tragarzy, których nasłaliśmy wam na wasze wybrzeża; — głupstwo, zale-
dwie wynosi liczba ta połowę rocznego przyrostu naszej ludności”.

Tak mówił Li Tang Fwung. Świat był oszołomiony, przerażony, bezradny. Słowa

chińskiego dostojnika nie były kłamstwem, ani przesadą. Nie było sposobu na zwalczenie
zdumiewającego wzmożenia się ludności Chin. Jeśli liczba jej wynosiła miljard, a przyrost
coroczny dwadzieścia miljonów, wyniesie ona po dwudziestu pięciu latach półtora miljarda,
to znaczy tyle, ile wynosiła ludność całego świata razem wzięta w 1904-ym!

I nic nie można było na to poradzić. Nie było sposobu zatamowania rozlewającej się

olbrzymiej fali życia. Wojna z nią była bezcelowa. Chiny kpiły z blokady ich wybrzeży.
Przyjmowały najazdy z otwartemi ramionami. W ich potwornej paszczy dość było miejsca dla
wszystkich gości świata, których chcianoby rzucić im.

A tymczasem fala żółtego życia przelewała się nieustannie po za brzegi Chin i zalewała

całą Azję. Chiny zacierały ręce i odczytywały w miesięcznikach swoich uczone wywody
przerażonych, oszołomionych profesorów Zachodu.

Istniał wszakże jeden uczony, z którym Chiny zapomniały się liczyć — Jacobus

Laningdale. Nie był właściwie profesorem w ścisłem znaczeniu tego wyrazu. Pierwotnie był
on raczej uczonym samoukiem i, do tego czasu nawet, mało znanym asystentem laboratorjum
w nowojorskiem Ministerjum Zdrowia. Głowa jego nie różniła się od innych głów, ale w
mózgu zawartym w tej głowie szczególny wykluł się pomysł. W tym samym też mózgu
tkwiła świadomość, ze pomysł ten musi być trzymany w tajemnicy. Nie napisał o nim ani
słowa do żadnego z naukowych miesięczników. Zamiast tego zażądał urlopu.

19 września 1975-go roku przybył do Washingtonu. Pociąg przybył późnym wieczo-

rem, mimo to udał się Jacobus Laningdale wprost do Białego Domu, bowiem naprzód już
zapewnił sobie audjencję u Prezydenta. Przez trzy godziny zamknięty był z prezydentem
Mayerem w jego gabinecie. Świat znacznie, później dopiero dowiedział się o treści ich roz-
mowy; w owym czasie mało się interesowano osobą Jacobusa Laningdala.

Nazajutrz zwołał Prezydent Radę Ministrów. Jacobus Laningdale był obecny. Treść

obrad utrzymana była w ścisłej tajemnicy. Tego samego wszakże popołudnia Rufus Cowdery,
Sekretarz Stanu, opuścił Washington i wczesnym rankiem wsiadł na okręt, udający się do
Anglji. Tajemnica, którą wiózł, zaczęła się szerzyć, ale szerzyła się wyłącznie wśród najwyż-
szych przedstawicieli Rządów. Conajwyżej półtuzinowi ludzi w każdym kraju powierzona
została tajemnica pomysłu, jaki wylęgł się w głowie Jacobusa Laningdala. Wraz z szerzeniem
się jej tą drogą rozpoczęła się żywa działalność we wszystkich warsztatach okrętowych, arse-
nałach i portach. Obudziło to wreszcie podejrzliwość ludów Francji i Austrji, tak jednak
gorące były wezwania odnośnych rządów o obdarzenie ich zupełnem zaufaniem, że ludność
obu krajów udzieliła milczącego przyzwolenia na wyraźnie czynione przygotowania do reali-
zacji nieznanych projektów.

Był to okres Wielkiego Rozejmu. Wszystkie kraje zobowiązały się uroczyście nie przy-

stępować do wojny z sobą wzajem. Pierwszym wyraźnym łącznym czynem było stopniowe
zmobilizowanie armji rosyjskiej, niemieckiej, austrjackiej, włoskiej, greckiej i tureckiej. Po
dokonaniu tego rozpoczął się marsz w kierunku wschodnim. Wszystkie drogi żelazne, prowa-
dzące ku Azji, przeładowane były pociągami wojskowemi. Wiadomo było jedynie, że celem
wyprawy były Chiny.

Nieco później rozpoczął się wielki ruch morski. Wyprawy statków wojennych wyrusza-

ły z portów wszystkich krajów. Flota po flocie wypływała na otwarte morze i wszystkie zmie-
rzały ku wybrzeżu Chin. Państwa opróżniały swoje porty i warsztaty okrętowe z wszelakiego
rodzaju statków. Wysyłały zarówno swoje parowce kurjerskie, łodzie pocztowe i tendry, ob-
sługujące latarnie morskie, jak wycofane z użytku krążowniki i statki wojenne. Nie zadawa-

background image

lniając się tem, zajęły również marynarkę handlową. Statystyka ówczesna wykazuje, że
58,640 parowców handlowych, zaopatrzonych w reflektory i armaty szybkostrzelne, wysła-
nych zostało przez rozmaite państwa do Chin.

A Chiny śmiały się i czekały. U ich wybrzeży, wzdłuż ich granic, zgromadziły się

miljonowe floty i armje europejskie. Zmobilizowały pięciokrotnie liczniejszą milicję i czekały
spokojnie na najazd. Na wybrzeżach zrobiły to samo. Zdumione wszakże były. Po wszystkich
olbrzymich tych przygotowaniach nie było najazdu. Nie mogły tego zrozumieć. Wzdłuż wiel-
kiej granicy syberyjskiej panowała zupełna cisza. Miasta i wsie, położone w pobliżu wybrze-
ży, nie były nawet ostrzeliwane. Nigdy jeszcze w całej historji wojen nie było tak potężnego
nagromadzenia flot wojennych. Floty całego świata znalazły się tutaj. I dniem i nocą miljony
ton okrętowych radliły fale przybrzeżne i wciąż panowała cisza.

Nie przedsiębrano żadnych działań. Czy chciano zmusić Chiny do wyłonienia się ze

swojej skorupy? podrwiwały. Czy sądzono, że znuży je wyczekiwanie, a bodaj, że zostaną
ogłodzone? Chiny śmiały się ponownie.

Ale gdyby który z czytelników mógł być 1-go maja 1976-go roku w Pekinie, liczącym

wówczas jedenaście miljonów ludności, byłby świadkiem szczególnego widowiska. Widział-
by ulice, natłoczone rozgadanym żółtym tłumem gapiów z odchylonemi w tył i zadartemi do
góry głowami i kosemi oczami wlepionemi w niebo. Wysoko w chmurach dostrzegłby drobną
kropkę czarną, którą, z racji regularnych jej ewolucji, przyjąłby za statek powietrzny. Ze
statku tego, w miarą jak przesuwał się tam i z powrotem po nad miastem, padały pociski —
dziwne, niewinne, nie czyniące żadnej szkody, pociski-rurki z kruchego szkła, rozpryskujące
się w tysiące kawałków na ulicach i na dachach. Nic jednak nie było na razie śmiercionośne-
go w tych rurkach szklanych. Nic się nikomu nie stało. Nie nastąpił ani jeden wybuch. Trzech
tylko Chińczyków zabiły rurki te, spadając na ich głowy z tak olbrzymiej wysokości; czemże
jednak były trzy istnienia wobec dwudziestomiljonowego corocznie przyrostu ludności?

Jedna z rurek wpadła prostopadle do zarybionego stawu w ogrodzie i pozostała niena-

ruszona. Właściciel domu, ogrodu i stawu wyciągnął ją na brzeg. Nie odważył się sam otwo-
rzyć jej, ale w towarzystwie przyjaciół i w otoczeniu rosnącego wciąż tłumu zaniósł taje-
mniczą rurkę urzędnikowi policyjnemu swojego okręgu. Urzędnik był człowiekiem odważ-
nym. Podczas kiedy wszyscy wpatrzeni byli w niego, rozbił rurkę uderzeniem w nią oprawną
w mosiądz fajeczką. Nic się nie stało. Jednej czy dwom osobom, znajdującym się najbliżej,
wydało się, że widział kilka wylatujących z rurki komarów. I nic więcej. Tłum wybuchnął
śmiechem i rozszedł się do domów.

Tak samo jak Pekin bombardowane były całe Chiny szklanemi takiemi rurkami. Każdy

z drobnych statków powietrznych, wysyłanych z okrętów wojennych, mieścił na pokładzie
swoim dwóch tylko ludzi. Statki te kołowały i szybowały po nad miastami, osadami i wioska-
mi, przy czem jeden z dwóch ludzi sterował, a drugi rozrzucał rurki szklane.

Gdyby który z czytelników odwiedził ponownie Pekin w sześć tygodni później, byłby

szukał nadaremnie jego jedenastu miljonów mieszkańców. Byłby może znalazł parę setek
tysięcy martwych ich ciał rozrzuconych w stanie posuniętego rozkładu po domach i na opu-
szczonych ulicach lub spiętrzonych wielkiemi stosami na karawanach. Pozostałych wszakże
musiałby szukać po gościńcach i bocznych drogach całego państwa. I niewszystkich znalazł-
by uciekających z dotkniętego zarazą Pekinu, bowiem, po za nimi, z setek tysięcy niepo-
grzebanych ciał na drogach i polach mógłby wykreślić kierunek ich ucieczki.

To samo działo się w Pekinie, powtarzało się we wszystkich miastach, osadach i wsiach

całego państwa. Zaraza wymiotła wszystkich. Nie była to jedna, ani były to dwie zarazy; było
dwadzieścia zaraz. Wszelkie złośliwe formy chorób zakaźnych szerzyły się po kraju.

Zbyt późno zrozumiał rząd chiński znaczenie olbrzymich przygotowań, zagadkę zacho-

wania się gości światowych, wzlotów drobnych statków powietrznych i deszczu rurek szkla-
nych. Wszelkie odezwy rządu były nadaremne. Nie były one w stanie powstrzymać jedenastu

background image

miljonów dotkniętych zarazą nieszczęśliwców od uciekania z Pekinu i szerzenia chorób po
całym kraju. Lekarze i urzędnicy sanitarni umierali na posterunkach; śmierć, wszechpotężna
władczyni, pokonywała dekrety cesarza i Li Tan Fwunga. Pokonała również ich samych,
bowiem Li Tang Fwung umarł w-drugim tygodniu, a cesarz, ukryty w swoim pałacu letnim,
w czwartym tygodniu wybuchu zarazy.

Gdyby była tylko jedna zaraza, byłyby może Chiny poradziły sobie z nią. Ale od dwu-

dziestu zaraz nikt nie mógł być zabezpieczony. Człowiek odporny na zarazek ospy ulegał
zarazkowi szkarlatyny. Człowiek, nie ulegający żółtej febrze, ginął na cholerę; a gdyby okazał
się odpornym i na nią, czyhała na niego i zmiatała ze świata Czarna Śmierć, czyli zaraza
morowa.

Wszystkie bowiem bakterje te, zarazki, mikroby i bacylle, wyhodowane w laboratorjach

Zachodu, zalały Chiny wraz z deszczem rurek szklanych.

Cała organizacja państwa rozprzęgła się. Rząd przestał istnieć. Dekrety i proklamacje

stawały się martwą literą, gdyż ludzie, którzy je podpisywali dzisiaj, byli nazajutrz trupami.
Nie mogły też liczyć się z niczem oszalałe miljony, które śmierć podniecała do ucieczki i
których nic nie było w stanie powstrzymać od niej. Uciekali z miast i zarażali wsie, i dokąd-
kolwiek uciekali, nieśli z sobą zarazę.

Skwarne lato było w pełnym rozwoju — Jacobus Laningdale chytrze wybrał właściwą

porę — i zaraza szerzyła się wszędzie.

O straszliwych wypadkach, jakie miały wówczas miejsce, snuć możemy jedynie domy-

sły, o pewnych wszakże szczegółach dowiadujemy się z opowiadań nielicznych świadków
naocznych, którzy utrzymali się przy życiu. Nieszczęśni mieszkańcy Chin rozsypali się po
całem państwie wielomiljonową falangą uciekinierów. Stajały też olbrzymie armje, zgroma-
dzone przez Chiny na pograniczach. Wsie całe pustoszone były w poszukiwaniu żywności;
nie obsiewano pól; dojrzałe już zboża pozostawiano niezżęte, bowiem nie było komu zająć się
tem.

Najstraszliwszą jednak plagą byli uciekinierzy. Miljony ich docierały do granic pań-

stwa, zkąd odpędzały ich z powrotem olbrzymie armje zachodnie. Potworne rzezie oszalałych
zastępów były stałem na granicach zjawiskiem. Linje obronne odsuwane były co pewien czas
o dwadzieścia, trzydzieści mil w tył celem uniknięcia zawleczenia zarazy.

Raz jeden wszakże przedostała się zaraza i szerzyć się zaczęła wśród niemieckich i

austryjackich żołnierzy, strzegących granic Turkiestanu. Porobiono wszakże wszelkie przygo-
towania na podobny wypadek i, jakkolwiek sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy europejskich pa-
dło, udało się międzynarodowemu sztabowi lekarskiemu izolować zarazę i zatamować dalszy
jej dopływ.

W czasie trwania tej walki dowiedziano się, że zrodzony został nowy zarazek, raczej

rodzaj skrzyżowania się różnych typów zarazków, które stworzyło nową, niesłychanie zabój-
czą ich formę. Pierwszy wpadł na tę myśl Vomberg, który zakaził się nowym typem zarazka i
umarł wskutek niego; potem wyodrębnili go i badali: Stevens, Hazenfeldt, Norman i Landers.

Taki był przebieg niezrównanego najazdu na Chiny. Cały miljard jej ludności skazany

był na nieuniknioną zagładę. Zamknięty w bezmiernej, zapowietrzonej swojej trupiarni, wyła-
many z pod wszelkiej organizacji i łączności, nie był w stanie stawiać żadnego już oporu —
musiał wymrzeć. Nikt nie mógł ustrzedz się, ani uciec, przed nieuchronną śmiercią. Tak samo
jak odpędzano ich od granic lądowych, odepchnięto ich od morza. Siedemdziesiąt pięć
tysięcy okrętów patrolowało wybrzeża. W ciągu dnia dymiące ich kominy zasnuwały czarną
chmurą widnokrąg, a w ciągu nocy ich, buchające snopami światła, reflektory pruły ciemno-
ści, nie przepuszczając najmniejszej, usiłującej wymknąć się, szalupy. Próby przedsiębrane
przez nieskończone zastępy tych szalup kończyły się żałośnie. Ani jednej nie udało się ujść
czujności psów morskich. Nowoczesne działa wojenne skutecznie trzymały w odwodzie
zdezorganizowane masy chińskie, reszty dokonywała zaraza.

background image

Dawne metody działań wojennych stały się wręcz igraszką. Nic nie pozostało z nich

prócz obowiązku patrolowania. Chiny lekceważyły wojnę, i wojna pokonała je. Była to wojna
najnowocześniejsza, wojna dwudziestego stulecia, wojna uczonych, wojna laboratoryjna,
wojna Jacobusa Laningdala. Stutonnowe armaty były zabawką w porównaniu z mikroorgani-
zmowemi pociskami, wyrzucanemi z laboratorjów, zwiastunami śmierci, aniołami zniszcze-
nia, przebiegającemi państwo miljarda dusz.

W ciągu całego lata i schyłku 1970 roku były Chiny istnym obrazem piekła. Nie było

ucieczki przed mikroskopijnemi pociskami, których deszcz zalewał najodleglejsze kryjówki.
Setki miljonów trupów leżały niepogrzebane, zarazki mnożyły się same, i wreszcie ku końco-
wi roku miljony ginęły codziennie głodową śmiercią. Głód osłabiał nadto ofiary i niweczył
naturalną ich odporność na zarazę. Ludożerstwo, rzezie i szał rozpętały się w sposób niepra-
wdopodobny.

W taki sposób zginęły Chiny.
Dopiero około lutego następnego roku zorganizowane zostały pierwsze wyprawy wgłąb

kraju. Wyprawy te były nieliczne, złożone z uczonych oraz drobnych oddziałów wojsk;
wchodziły one wszakże do kraju ze wszystkich stron. Pomimo najdrobiazgowszych środków
ostrożności przeciw zarazie, padli liczni żołnierze i kilku uczonych. Nie powstrzymało to
jednak dalszego pochodu wypraw. Odważni pjonierzy znaleźli Chiny spustoszone, wyjące
głodem pustkowia, przez które przeciągały dzikie psy i oszalałe, pozostałe przy życiu, jedno-
stki, żyjące jedynie bandytyzmem. Wszyscy znajdowani przy życiu zostawali bezlitośnie
uśmiercani. I wtedy dopiero przystąpić można było do wielkiego dzieła sanacji Chin.

Pięć lat pracy i setki miljonów pieniędzy pochłonęły przedsiębrane zabiegi — i potem

dopiero zaczął świat przedostawać się swobodnie na obszary dawnego państwa Chińskiego,
nie strefami, jak proponował baton Albrecht, lecz z różnych stron, w myśl demokratycznego
programu amerykańskiego.

W roku 1982 osiedliła się na terytorjum chińskiem niezliczona szczęśliwa mieszanina

narodowości i lata następne były, przeprowadzoną na olbrzymią skalę i uwieńczoną świetnem
powodzeniem, próbą owocnego krzyżowania się ras. Wiemy dzisiaj, jaki wspaniały rozkwit
sztuki, techniki i nauki był jej wynikiem.

W roku 1987, wraz z zakończeniem okresu Wielkiego Rozejmu, rozjątrzył się na nowo

odwieczny spór pomiędzy Francją a Niemcami o Alzację i Lotaryngję. Horyzont polityczny
zasnuły czarne chmury wojenne, zagrażając rozpętaniem się żywiołów na wiosnę. Na 17
kwietnia zwołany został Kongres w Kopenhadze. Obecni na nim przedstawiciele wszystkich
narodów uroczyście zobowiązali się, imieniem mocodawców swoich, nie używać nigdy wza-
jem przeciwko sobie laboratoryjnych metod wojennych, użytych podczas najazdu na Chiny.



MARZENIE DEBSA


Obudziłem się o całą godzinę wcześniej, niż zwykle. Już to samo było rzeczą zdumie-

wającą, leżałem też zupełnie rozbudzony, rozmyślając nad tym faktem. Coś musiało być nie
w porządku, coś musiało się stać — ale co właściwie, nie miałem pojęcia.

Miałem przeczucie czegoś strasznego, co albo już zaszło, albo miało zajść! Ale co to

być mogło? Usiłowałem zorjentować się. Przypomniałem sobie, że w czasie wielkiego trzę-
sienia ziemi w 1906 r. wielu utrzymywało, jakoby obudzić się mieli na kilka minut przed pier-
wszem wstrząśnieniem i w ciągu tych kilku minut doświadczyć szczególnego uczucia strachu.
Czy znów nastąpić miało w San Francisco trzęsienie ziemi?

background image

Leżałem przez dłuższą chwilę w niemem oczekiwaniu, nie nastąpiło jednak żadne

zachwianie się ścian, żadne wstrząśnienie, ani łoskot opadającego tynku. Panowała najzupeł-
niejsza cisza.

Cisza!... Właśnie to było przyczyną! Cisza!... Nic dziwnego, że byłem zaniepokojony.
W dziwny sposób niedostawało mi gwaru wielkiego ożywionego miasta. O tej porze

dnia przebiegały ulicą, przy której mieszkałem, tramwaje przeciętnie raz na trzy minuty; w
ciągu jednak dziesięciu minut po mojem obudzeniu się nie przejechał ani jeden. Może strejk
tramwajarzy? — pomyślałem. A może stał się jakiś wypadek i zbrakło prądu?

Ale nie, cisza była zbyt głęboka.
Nie słychać też było skrzypu, ani turkotu kół, ani dudnienia podkutych żelazem kopyt

końskich po stromym, kamienistym bruku.

Nacisnąwszy guzik dzwonka elektrycznego przy łóżku, starałem się usłyszeć dźwięk,

jakkolwiek dobrze wiedziałem, że niemożliwem było, aby mógł on dojść do moich uszu na
odległość trzech pięter, nawet gdyby dzwonek dzwonił istotnie. Zadzwonił jednak, bowiem w
kilka chwil później wszedł do pokoju Brown z tacą i dziennikiem porannym. Chociaż twarz
jego była nieporuszona, jak zawsze, dostrzegłem jednak niespokojny, trwożny błysk w jego
oczach. Zauważyłem też, że nie było na tacy dzbanuszka ze śmietanką.

— Nie dostarczono dzisiaj rano z mleczarni — objaśnił. — Nie przywieziono też

świeżego pieczywa.

Rzuciłem ponownie okiem na tacę. Nie było chrupiących francuskich bułeczek — jedy-

nie kromki czerstwego, wczorajszego grahama, najnieznośniejszego dla mnie rodzaju pieczy-
wa.

— Nikt nic nie dostarczył nam dzisiaj z rana — próbował Brown tłómaczyć się; przer-

wałem mu jednak.

— A gazeta?
— Tak, proszę pana, była w skrzynce, ale tylko gazeta i to po raz ostatni. Jutro nie

wyjdą żadne pisma. Czy mam posłać po skondensowane mleko?

Potrząsnąłem przecząco głową, zażądałem czarnej kawy i otworzyłem gazetę. Nagłó-

wek wyjaśniał wszystko — zawiele nawet, bowiem pesymistyczne przewidywania, wyrażone
w nim, sięgały zbyt daleko, były wręcz śmieszne. Strejk generalny ogłoszony miał być jakoby
na całym obszarze Stanów Zjednoczonych; przewidywana też była jaknajgroźniejsza sytuacja
odnośnie do aprowizacji wielkich miast.

Przeczytałem gazetę pobieżnie, przypominając sobie dotychczasowy przebieg podo-

bnych zaburzeń i scysji robotniczych.

Od ćwierć wieku z górą był strejk powszechny marzeniem zorganizowanych przedsta-

wicieli pracy. Myśl ta zrodziła się pierwotnie w głowie Debsa, jednego z wielkich przywód-
ców robotniczych z przed lat trzydziestu. Przypomniałem sobie, że, będąc młodziutkim stu-
dentem Kolegjum, napisałem artykuł w tej sprawie do jednego z miesięczników i zatytuło-
wałem go: „Marzenie Debsa”. Przyznać muszę, że potraktowałem temat mój bardzo objekty-
wnie, uważając rzecz całą za marzenie i nic więcej.

Czas minął. Świat poszedł dalej swoją drogą. Nie stało Gompersa. Rozpadła się Amery-

kańska Federacja Pracy. Nie stało też Debsa z całą dziką jego teorją rewolucyjną... Ale
marzenie trwało i oto urzeczywistniło sie wreszcie jako fakt. Śmiałem się jednak z pewnych
przewidywań dziennika. Wiedziałem lepiej, jak rzeczy stoją. Za parę dni wszystko wróci do
normy. To tylko miejscowy strejk i władze rychło uporają się z nim.

Cisnąłem niecierpliwie gazetę i zacząłem się ubierać. Ciekaw byłem, jak wyglądają

ulice San Francisco, po których nie toczy się ani jedno koło i których cała ludność zażywa
przymusowych wakacji.

— Proszę pana — rzekł Brown, lokaj mój, podając mi papierośnicę. — Pan Harmmed

prosił, czy może rozmówić się z panem, zanim pan wyjdzie?

background image

— Przyślij mi go zaraz tutaj — odpowiedziałem.
Harmmed było nazwisko kamerdynera. Jak tylko wszedł, zauważyłem, że usiłuje opa-

nować wzruszenie. Przystąpił odrazu do rzeczy.

— Jak będzie, proszę pana? Trzeba porobić zapasy, a woźnice przewozowi zastrejko-

wali. Elektryczność także nie działa. Pewnie zastrejkowali robotnicy.

— Czy sklepy otwarte? — zapytałem.
— Tylko małe sklepiki. Sprzedający przystąpili do strejku i dlatego nie można otworzyć

większych sklepów. W mniejszych obsługują publiczność właściciele i ich rodziny.

— W takim razie proszę wziąć mój samochód — rzekłem — objechać sklepy i porobić

zakupy. Należy zakupić dużo wszystkiego, czego potrzeba, proszę powiedzieć Harrisonowi
(Harrison było nazwisko mojego szofera), aby przyjechał po mnie do klubu, w każdym razie
nic później, niż o jedenastej.

Harmmed smutnie potrząsnął głową:
— Pan Harrison należy do Związku Szoferów, zastrejkował więc razem z nimi, a ja nie

umiem kierować.

— Co? I on także? — zawołałem. — Ślicznie. Ale jak p a n Harrison raczy się zjawić,

proszę mu powiedzieć, że może iść gdzieindziej starać się o miejsce.

— Dobrze, proszę pana.
— A może i Harmmed należy do Związku kamerdynerów? Co? Proszę mi powiedzieć.
— Nie, proszę pana — brzmiała odpowiedź. — A nawet gdybym należał, nie opuścił-

bym swojego chlebodawcy w takiej chwili. Nie, proszę pana, ja nie z takich.

— Dobrze, dobrze, dziękuję, teraz proszę ubrać się i pojechać ze mną. Sam będę kiero-

wał i porobimy takie mnóstwo zapasów, żeby módz wytrzymać oblężenie choćby.

Był prześliczny pierwszy maja, dzień niezwykle piękny, jak na maj. Niebo było bez

chmurki, nie było wiatru, a powietrze dobrze ogrzane, nieomal balsamiczne. Na ulicach kur-
sowało dużo samochodów, ale kierowali niemi sami właściciele. Ulice były natłoczone, mimo
to zupełny panował spokój. Klasa robotnicza, przystrojona odświętnie, używała świeżego po-
wietrza i przyglądała się wynikom strejku. Wszystko było takie niezwykłe, a zarazem nastrój
taki był spokojny, że bardzo miłego doznałem uczucia. Nerwy moje przyjemnie były podnie-
cone. Był to rodzaj niewinnej, niczem nie grożącej rozrywki.

Wyminąłem miss Chickering.
Kierowała swoją małą dwuosobową karetką i zobaczywszy mnie, zawróciła i dopędziła

mnie na rogu ulicy.

— O, panie Janie! — zawołała. — Może pan wie, gdzie można dostać świec? Objecha-

łam już z tuzin sklepów i wszędzie wszystko wyprzedane. To straszne, fatalne, prawda?

Ale jej błyszczące oczy zadawały kłam jej słowom. Jak my wszyscy, bawiła się wybor-

nie. Cała była awantura z dostaniem tych świec. Dopiero po przejechaniu połowy miasta i
przedostaniu się do dzielnicy robotniczej, na południe od ulicy Targowej, znaleźliśmy małe
sklepiki korzenne, które jeszcze nie zdążyły wyprzedać całego towaru. Miss Chickering uwa-
żała, że jedna skrzynka zupełnie wystarczy, ale namówiłem ją, żeby wzięła cztery. Mój samo-
chód był duży, umieściłem więc dwanaście skrzynek. Trudno było przewidzieć, jaka zwłoka
może nastąpić w zażegnaniu strejku. Napełniłem też samochód workami mąki, paczkami
proszku do pieczenia ciast, najrozmaitszemi konserwami i wszelkiemi najpotrzebniejszemi w
codziennym życiu produktami, jakie wymieniał mi Harmmed, żwawo uwijający się i gdaczą-
cy bez przerwy, niby wystraszona kura.

Charakterystyczną cechą tego pierwszego dnia strejku było, że nikt nie obawiał się ża-

dnych poważnych trudności. Oświadczenie zorganizowanych przedstawicieli pracy, że poczy-
nione zostały wszelkie przygotowania do przedłużenia strejku na miesiąc, bodaj nawet na trzy
miesiące, przyjęto wszędzie kpinami. A jednak już tego pierwszego dnia powinien był zwró-
cić uwagę naszą fakt, że warstwa pracująca nie przyjmowała żadnego udziału w wielkim

background image

runie na sklepy z żywnością.

Bardzo naturalnie, że nie przyjmowała. W ciągu tygodni i miesięcy, przezornie i cicha-

czem gromadziła prywatne składy zapasów. Dzięki temu pozwolono nam wykupić resztę
towaru z małych sklepów korzennych w dzielnicy robotniczej.

Dopiero po przybyciu do klubu po południu pierwszego tego dnia zaniepokoiłem się

nieco. Panował tam zupełny bezład. Nic było oliwek do przekąsek i cała wogóle obsługa szła,
jak Bóg dał. Prawie wszyscy byli źli, a już wszyscy bez wyjątku zaniepokojeni. Skłócony
chór głosów powitał mnie przy wejściu. Generał Tolsom, klepiąc się po okazałym brzuchu i
siedząc w fotelu przy oknie, bronił się przeciw napaściom półtuzina rozgorączkowanych je-
gomościów, wymyślających mu, dlaczego nie przedsięwziął żadnych kroków.

— Cóż można zrobić więcej, niż zrobiono? — pytał. — Nic mamy żadnych dyspozycji

z Washingtonu. Jeżeli uda się panom wysłać tam depeszę, zrobię wszystko, co mi rozkaże
moja władza. Nie widzę jednak, jaka na to może być rada. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem dziś
z rana, jak tylko dowiedziałem się o strejku, było ściągnięcie trzech tysięcy żołnierzy do
miasta. Rozkazałem im obsadzić banki, mennice, urząd pocztowy i wszystkie gmachy publi-
czne. Panuje jednak zupełny spokój. Strejkujący pilnują sami, aby nie było żadnych niepo-
rządków. Nie możecie panowie przecież żądać odemnie, abym kazał wojsku strzelać do spo-
kojnie spacerujących po ulicach z żonami i dziećmi, wystrojonemi odświętnie.

— Chciałbym wiedzieć, co się dzieje na Giełdzie Nowojorskiej? — westchnął Jimmy

Wombold.

Łatwo mogłem wyobrazić sobie jego niepokój, wiedziałem bowiem, że grubo zaangażo-

wany jest w akcjach pewnego przedsiębiorstwa.

— Słuchaj, Janku — wpadł na mnie Fred Atkinson — czy twój samochód jest w stanie

używalności?

— Tak — odpowiedziałem. — Ale co się stało z twoim?
— Poważnie uszkodzony, a wszystkie warsztaty zamknięte. Moja żona wyjechała.

Utknęła na wyspie. Nic mam żadnego sposobu skomunikowania się z nią. Miała wrócić
dzisiaj wieczorem. Kto wie, może nie ma co jeść. Pożycz mi twoje auto.

— Ale jak je przedostaniesz przez zatokę? — wtrącił Halstead. — Promy nie kursują.

Ale wiesz, co możesz zrobić? Idzie tu Rollinson — i zwracając się do wchodzącego: —
Słuchaj, Dicku, Fred musi przedostać samochód przez zatokę. Żona jego utknęła z tamtej
strony wody, w Truckee. Nie mógłbyś sprowadzić twojej „Lurletty” z Tiburon i przewieźć na
niej jego samochodu?

„Lurletta” — był to dwustutonnowy oceaniczny yacht dwumasztowy.
Rollinson potrząsnął głową.
— Bardzo chętnie. Ale znajdź mi ludzi, którzy zgodziliby się przyciągnąć ją do brzegu.

A zresztą, i to na nic nie przyda się. Cała załoga należy do Związku Marynarzy Nadbrzeż-
nych, oczywiście więc zastrejkowała wraz ze wszystkimi Związkami.

— Ależ moja żona może umiera tam z głodu — jęczał bezradnie Atkinson.
Na drugim końcu palarni wpadłem na grupę ludzi skupionych dokoła Bertie Messenera

i gniewnie dowodzących.

Bertie wyraźnie jątrzył ich i kpił z nich w zwykły mu, chłodny, cyniczny sposób.
Mało go obchodził strejk. Nie obchodziło go wogóle nic. Był zblazowany — przynaj-

mniej co do wszystkich uczciwych stron życia; nieuczciwe nie miały już dla niego żadnego
uroku. Był wart (jak wyrażano się na giełdzie) okrągłe dwadzieścia miljonów, wszystko to w
solidnych lokatach, i nigdy w całem swojem życiu nie dokonał ani źdźbła produkcyjnej pracy
— odziedziczył wszystko po ojcu i po dwóch stryjach. Był wszędzie, widział wszystko, prze-
szedł przez wszystko, z wyjątkiem małżeństwa, pomimo gwałtownego, nieubłaganego sztur-
mu kilku setek ambitnych matek i ciotek. Potrafił się jednak wykręcić. Nie dał się ku po-
wszechnemu zgorszeniu.

background image

A taką świetną był partją! Po za bogactwem swojem był młody, przystojny, i — jak już

powiedziałem — przyzwoity. Był wielkim siłaczem; młody, jasnowłosy bóg, który wszystko
robił doskonale, cudownie — z jedynym wyjątkiem małżeństwa. W dodatku nie dbał o nic;
wszystko było mu obojętne; nie miał żadnych ambicji, żadnych namiętności; nic nie ciągnęło
go do tych rzeczy nawet, w których celował i co do których przewyższał wszystkich innych.

— To wyraźny bunt! — krzyczał jeden z otaczających Messenera. Ktoś inny nazywał to

gwałtem; jedni wołali, że to rewolucja, inni, że anarchja.

— Wcale tego nie widzę — zaprzeczył Bertie z flegmą. — Obchodziłem ulice przez

całe rano. Wszędzie wzorowy porządek. Nie spotkałem nigdy bardziej karnego tłumu. Nie
widzę racji irytowania się i obrzucania strejkującego tłumu przezwiskami. Ani to bunt, ani
gwałt, ani rewolucja, ani anarchja. Jest poprostu to, czem ma być, — strejk powszechny.
Teraz na was, panowie, przyszła kolej działać.

— I napewno nie damy im się! — zawołał Garfield, jeden z milionerów kolejowych.

Pokażemy tej hołocie, gdzie jej miejsce — bydło! Czekajcie, czekajcie, niech się tylko rząd
zabierze do was.

— Ale gdzie jest rząd? — zapytał Bertie. — Możecie liczyć na pomoc rządową akurat

tak samo, jak gdyby rząd leżał na dnie morza. Nie mamy przecież pojęcia, co się dzieje w
Waszyngtonie. Nie wiemy, czy istnieje jeszcze jakiś rząd, czy już go niema.

— Już ty się o to nie kłopocz — mruknął Garfield.
— Zapewniam cię, że się o nic nie kłopoczę — słabo uśmiechnął się Bertie. — Zdaje

mi się, że to wy raczej kłopoczecie się. Spójrz w lustro — a przekonasz się.

Garfield nie spojrzał, ale gdyby to był zrobił, byłby zobaczył wielce wzburzonego jego-

mościa ze zwichrzoną, siwiejącą czupryną, z rozognioną twarzą, z zaciśniętemi gniewnie
ustami i dziko błyszczącemi oczami.

— To nie w porządku, nic, nie, mówię wam — zapewniał mały Hanower; — i ton jego

wyraźnie wskazywał, że powtarzał już te same słowa tysiące razy.

— No, mam tego dość, moi kochani — oznajmił Bertie. — Znudziliście mi się, jak flaki

z olejem. Przedziurawiliście mi bębenki uszne waszem skrzeczeniem o prawo człowieka do
pracy, o dowolne otwieranie sklepów. Powtarzaliście to wszystko do znudzenia przez cały
szereg lat. Nie pojmuję, co możecie widzieć złego w tem, że przedstawiciele pracy urządzili
powszechny strejk. Gdzie tu pogwałcenie praw boskich czy ludzkich? Nie macie prawa do
narzekania. Zawsze przecież broniliście przyrodzonego prawa człowieka do pracowania...
albo niepracowania, zależnie od woli. Macie teraz to, czego chcieliście sami. Dotychczas wy
byliście panami pracy i wyzyskiwaliście ją, a teraz praca górą i z kolei was wyzyskuje. To
wszystko, niema więc na co oburzać się.

Jednogłośny protest był odpowiedzią na jego słowa. Wszyscy przeczyli, jakoby praca

była wyzyskiwana kiedykolwiek, aby kiedykolwiek kapitaliści świadomie oszukiwali przed-
stawicieli pracy.

— Nie, mój kochany! — wrzeszczał Garfield — robiliśmy dla pracowników, co tylko

mogliśmy. Nie tylko nie wyzyskiwaliśmy i nic oszukiwaliśmy ich, ale dawaliśmy im możność
egzystencji. Stwarzaliśmy im pole pracy. Jak wyglądaliby teraz, gdyby nie my?

— O, daleko lepiej, niż wyglądają — szydził Bertie.— Braliście pracowników za łeb,

oszukiwaliście i wyzyskiwaliście ich, ilekroć tylko nadarzała się po temu sposobność i robi-
liście wszystko, co tylko mogliście, aby taka sposobność nadarzała się jak najczęściej.

— Nie! Nie! Kłamstwo! — krzyczano zewsząd.
— Mieliśmy naprzykład w San - Francisko strejk woźniców — mówił dalej niezrażony

Bertie. — Stowarzyszenie Pracodawców wywołało ten strejk. Wiecie o tem bardzo dobrze.
Wiecie też, że i ja o tem wiem, bo siedziałem tutaj, w tym samym klubie, i słyszałem, co mó-
wiono w jego murach, i jak reagowano na wiadomości z zewnątrz o przebiegu walki. Naprzód
wywołaliście strejk, a potem przekupiliście prezydenta miasta i szefa policji, aby złamać opór.

background image

Piękny widok — panowie filantropi, panowie społecznicy, zwalczający woźniców, aby tem
lepiej módz ich potem wyzyskać.

— To jeszcze nie koniec. W zeszłym roku partia robotnicza w Colorado obrała guber-

natora. Nic doszło jednak do tego, aby mógł zająć powierzone mu stanowisko. Wiecie wszy-
scy dla czego. To była sprawka naszych braci, filantropów i kapitalistów z Colorado. I znów
udało wam się wziąć przedstawicieli pracy za łeb i oszukać ich.

— Zaraz, zaraz, posłuchajcie jeszcze. Trzymaliście, pod fałszywym — doskonale wie-

dzieliście o tem — zarzutem morderstwa prezesa południowo-zachodniego Związku Górni-
ków przez trzy lata w więzieniu, dzięki czemu udało wam się wreszcie rozbić Związek. Przy-
znacie chyba, że to klasyczny przykład podejścia i wyzysku pracy. W tym samym też celu
przeprowadziliście uznanie projektu postępowego wymiaru podatków za anti - konstytucyjny.
I tem samem, a niczem innem, było utrącenie na ostatnim Zjeździe prawa o ośmiogodzinnym
dniu roboczym.

— A już szczytem wyzysku i oszustwa było obalenie zasady zamykania sklepów.

Wiecie najlepiej, jak sprytnie było to przeprowadzone. Przekupiliście Farburga, ostatniego
prezesa dawnej Amerykańskiej Federacji Pracy. Był waszym człowiekiem — narzędziem
wszystkich zrzeszeń pracodawców i przedstawicieli trustów, co na jedno wychodzi. Wywoła-
liście strejk wielkich magazynów, zamykanych w południowych godzinach. Farburg zdradził
ten strejk. Wygraliście kampanię i dawna Amerykańska Federacja Pracy rozpadła się. To wy
ją zburzyliście, ale czyniąc to, ściągnęliście samochcąc nieszczęście na własne głowy.

— Na szczątkach tej dawnej Federacji powstał obecny Międzynarodowy Związek Pracy

— najpotężniejsza, największa organizacja, jaka istniała kiedykolwiek i za jakiej istnienie wy
właśnie jesteście odpowiedzialni.

— Tem samem też wy głównie ponosicie odpowiedzialność za obecny strejk powszech-

ny. Obalając dawną Federacje, sami wciągnęliście warstwę pracującą do M. Z. P. i tenże M.
Z. P. ogłosił strejk powszechny właśnie w obronie zamykania sklepów.

— I po tem wszystkiem macie jeszcze czelność stać tutaj wobec mnie i dowodzić mi, że

nigdy nic pokrzywdziliście przedstawicieli pracy, nigdy nic wyzyskiwaliście ich i nie oszuki-
waliście?!...

Tym razem nie odezwał się ani jeden głos protestu. Jeden tylko Garfield probował

bronić się:

— Robiliśmy tylko to, co musieliśmy robić, aby wygrać kampanię.
— Nie mam nic przeciwko temu, — zapewnił go Bertie. — Nic widzę tylko powodu

jęczenia i oburzania się na to, że musicie teraz wypić piwo, które sami nawarzyliście. Ile
strejków przełamaliście, zmuszając pracowników głodem do poddania się? Otóż teraz oni
obmyślili plan, jak zmusić was głodem do ustąpienia. Chcą mieć sklepy zamykane w połu-
dniowych godzinach i, jeśli nie mogą przeprowadzić swojej woli inaczej, niż przez zagłodze-
nie was, będziecie zagłodzeni.

— Pozwolę sobie zauważyć, że i pan ciągnął w przeszłości korzyści z owego oszuki-

wania i wyzyskiwania pracy, o jakiem pan mówi — wtrącił zjadliwie Brentwood, jeden z
najsprytniejszych, najprzebieglejszych adwokatów Zrzeszenia Pracodawców. — Paser nie
lepszy od złodzieja — dodał szyderczo. —Nie brał pan może udziału w oszukiwaniu i wyzy-
skiwaniu, ale ciągnął pan korzyści z tego, że inni oszukiwali i wyzyskiwali.

— Jedno nie ma z drugiem nic wspólnego — odciął się spokojnie Bertie. — Tyle pan

ma racji, co Hanower, usiłujący wprowadzić do całej sprawy pierwiastek moralny. Wcale nic
mówiłem, aby coś tyło słuszne, albo niesłuszne. Wszystko to razem niewarte ani złamanego
szeląga. Nie mogę tylko znieść waszych jęków, że teraz wy jesteście pod wozem, a przed-
stawiciele pracy na wozie i że oni was teraz mają w ręku, a nie wy ich, jak dotychczas.

Rozumie się, że ciągnąłem zyski z wyzyskiwania pracy i dzięki wam, moi panowie, nie

miałem potrzeby maczania samemu rąk w tej brudnej robocie. Robiliście to za mnie... O,

background image

wierzcie mi, bynajmniej nie dla tego, abym był lepszym od was, ale dla tego, że mój zacny
papa i jego braciszkowie zostawili mi tyle pieniędzy, że mogłem pozwolić sobie na opłacanie
tych, którzy wyręczali mnie w brudnej tej robocie.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — zaperzył się Brentwood.
— Daj pan spokój. Nie swarzmy się. Lepiej nie poruszać niektórych rzeczy — ostrzegł

go Bertie znacząco. — Po co udawać świętoszków w tem złodziejskiem gnieździe. Wzniosłe
słowa, deklamacje, są dobre dla gazet, dla klubów młodzieży, dla kursów niedzielnych — to
ich wydział. Ale, na Boga, dajmy my temu spokój. Wiecie wszyscy dobrze, i wiecie, że ja
wiem, jakie szacherki urządzane były podczas ostatniego strejku mularzy? Kto brał pienią-
dze? Kto przeprowadzał całą sprawę? i kto ciągnął z tego zyski? (Brentwood spąsowiał).

— Ale my wszyscy usmarowani jesteśmy tem samem błotem, najlepiej więc zrobimy,

nie wywołując wilka z lasu i nie wspominając nic o moralności Mówię wam raz jeszcze,
podnieście rzuconą rękawicę, grajcie waszą grę do końca, ale, na litość boską nie jęczcie, że
was uderzono.

Odszedłem wreszcie od tej grupy. Bertie wsiadł tymczasem na nowego konika i gnębić

zaczął słuchaczy pesymistycznemu poglądami na stan rzeczy, wskazując na dający się już
odczuwać brak zapasów i zapytując, jaką mają na to radę? W kilka chwil później spotkałem
go w szatni i odwiozłem moim samochodem do domu.

— Oho, nielada atut ten strejk powszechny — zauważył, kiedy torowaliśmy sobie zwo-

lna drogę przez natłoczone, ale zupełne spokojne ulice. — To cios druzgocący. Przedstawicie-
le pracy przyłapali nas na wygodnej drzemce i wycelowali w najsłabszą naszą stronę — w
żołądek. Wyjeżdżam z San-Francisko. Radzę ci, zrób to samo. Byle gdzie na wieś. Łatwiej
tam się wyżywisz. Nakup, ile możesz, zapasów i zamieszkaj gdzieś w namiocie, albo w
chatce. Wkrótce dla takich jak my nie będzie nic do roboty w tem mieście. Nic, tylko umrzeć
z głodu.

Nie domyślałem się nawet, jak dalece miał Bertie Messener słuszność. Pomyślałem

sobie wówczas, że to zbyteczny alarm. Zresztą rad byłem przyglądać się na własne oczy całej
tej zabawie. Po odwiezieniu go na miejsce, zamiast wrócić do siebie, udałem się na dalszy
objazd po sklepach w pogoń za dalszym ciągiem zapasów. Ku zdumieniu mojemu wszakże
przekonałem się, że drobni korzennicy, u których kupowałem z rana, wyprzedali wszystko, co
mieli.

Niezrażony tem, zapuściłem się w najdalsze przedmieścia i szczęśliwie udało mi się

zdobyć jeszcze skrzynię świec, dwa worki mąki pszennej, dziesięć funtów razowej (dla służ-
by), skrzynię konserw mięsnych, dwie skrzynie konserw z pomidorów. Wyglądało na to, że
chwilowo przynajmniej zapanuje brak żywności, winszowałem więc sobie, że udało mi się
nagromadzić tyle zapasów.

Nazajutrz wypiłem z rana kawę w łóżku, jak zwykle, bardziej wszakże, niż brak śmie-

tanki, dał mi się odczuć brak gazety. To zupełne odcięcie od świata i absolutna nieświado-
mość, co się dzieje po za granicami San-Francisko, najcięższą zdawały mi się do zniesienia
klęską. W klubie niewiele mogłem się dowiedzieć. Rider przybył z Oaklandu w swojej
motorówce, a Halstead dotarł do San Jose i powrócił stamtąd w swoim samochodzie. Sądząc
ze słów ich, panował w obu tych miejscowościach identycznie taki sam stan rzeczy, jak w San
Francisko. Wszystko stanęło. Zapasy u korzenników były wyprzedane do ostatka. Wykupiły
je warstwy posiadające. Panował idealny porządek. Ale co się działo w dalszych dzielnicach
kraju? W Chicago? W New-Yorku? w Washingtonie? Najprawdopodobniej to samo, co u nas
— jak przypuszczaliśmy; mimo to, sam fakt, że nie wiedzieliśmy nic na pewno, był wysoce
drażniący.

Generał Folsom miał garstkę nowin. Zrobiono próbę zastąpienia telegrafistów odpowie-

dnio wyszkolonymi żołnierzami; okazało się wszakże, iż poprzecinano druty we wszystkich
kierunkach. Był to, jak dotychczas, jedyny bezprawny krok ze strony strejkujących.

background image

Że zaś był to akt, przeprowadzony w łącznem porozumieniu, żadnej nie ulegało kwestji.

Udało się generałowi skomunikować telegrafem iskrowym z posterunkiem wojskowym w
Benicji wówczas, kiedy linje telegraficzne były strzeżone przez wojsko na całej drodze do
Sacramento. Raz jeden, na krótką chwilę, otrzymał połączenie z Sacramento, poczem odrazu
przecięte zostały druty. Wywnioskował stąd, że podobne próby nawiązania komunikacji mu-
siały być czynione przez władze na całym kontynencie, nie miał jednak pewności, czy
powiodły się one. Niepokoiło go tylko przecinanie drutów; widział w tem, oczywiście, nader
ważny szczegół gruntownie obmyślonej konspiracji. Żałował też, że władze nie zdążyły
jeszcze urządzić dawno projektowanego łańcucha stacji telegrafu iskrowego.

Dni mijały i przez czas pewien dość monotonnie. Żadne wybryki tłumu nie urozmaicały

tej jednostajności. Pierwotne podniecenie stępiło się. Ulice były dużo mniej natłoczone.
Warstwy pracujące nie dążyły już z takiem zaciekawieniem do północnej części miasta, aby
przekonać się naocznie, jak ludność jej reaguje na strejk. Znacznie mniej też kursowało
samochodów; warsztaty reperacyjne i garaże były pozamykane i przy lada poważniejszem
uszkodzeniu stawały się auta niezdolnemi do użytku. Przy moim złamała się korba i ani
prośbą, ani groźbą, niepodobna było skłonić nikogo do jej naprawienia. Musiałem więc, jak
wszyscy inni, chodzić piechotą. San Francisko było odcięte na głucho od reszty kuli ziemskiej
i nie mieliśmy nawet pojęcia, co się dzieje w całej reszcie własnego naszego kraju.

Sam wszakże fakt ten, że nic o niej nie wiedzieliśmy, kazał nam wnioskować, że w

całym kraju panowała taka sama martwa cisza, jak w San Francisko. Od czasu do czasu rozle-
piano na ulicach odezwy zorganizowanych pracowników. Plakaty te wydrukowane już były
przed kilku miesiącami, co najlepiej świadczyło, jak gruntownie przygotował wszystko M. Z.
P. do strejku. Każdy jego szczegół opracowany był na długo naprzód. Przebieg strejku nie
zaznaczył dotychczas ani jednego aktu gwałtu, z wyjątkiem postrzelenia przez żołnierzy kilku
przecinaczy drutów telegraficznych; jedynie ludność zaułków cierpiała głód i zdradzać zaczę-
ła złowróżbny niepokój.

Przemysłowcy, kupcy, miljonerzy i przedstawiciele wolnych zawodów zwoływali obra-

dy i uchwalali rezolucje, nie mieli wszakże możności publikowania ich. Nie mogli nawet dru-
kować ich. Jedynym wynikiem tych obrad było przekonanie generała Folsoma, że powinien
obsadzić wojskiem wszystkie składy portowe i skonfiskować wszelkie składy mąki, zboża i
wogóle żywności.

Był już najwyższy po temu czas, bowiem głód zaczął mocno doskwierać wielu boga-

czom, tak że trzeba było wyznaczyć racje chlebowe. Wiedziałem, że służba moja zaczyna
sarkać coraz bardziej; zdumiewającem też było, jak szybko topniały moje zapasy. Później
dopiero przekonałem się, że każdy ze służących okradał mnie i cichaczem gromadził zapasik
na własne potrzeby.

Wraz jednak z wyznaczeniem racji chlebowych nowe rozpoczęły się niepokoje. Wiado-

mo już było, ile jest żywności w San-Francisko i nie ulegało kwestji, że zapas ten nie może
starczyć na długo. Wiedzieliśmy doskonale, że pracujący mają swoje prywatne dostawy,
mimo to wszyscy ich przedstawiciele korzystali bez skrupułu z racji chlebowych. Wynikiem
tego stanu rzeczy było, że zapasy, zajęte przez generała Folsoma, zmniejszały się z przeraźli-
wą szybkością. Jakim sposobem mogli żołnierze odróżnić wynędzniałego przedstawiciela
klasy średniej od członka M. Z. P., lub mieszkańca zaułka?

Właściwie tylko pierwszym i ostatnim należała się wydzielana z publicznych zapasów

żywność, żołnierze nie mogli jednak znać wszystkich związkowców, a tem mniej żon ich,
synów i córek. Dzięki pomocy pracodawców udało się przepędzić z ogonków chlebowych
kilku bardziej znanych członków M. Z. P., była to jednak kropla w morzu. Dla dopełnienia
grozy sytuacji holowniki rządowe, zwożące żywność z magazynów wojskowych z wyspy
Mare na wyspę Anioła nie miały już co holować. Żołnierze otrzymywali więc racje ze
skonfiskowanych zapasów i nadto otrzymywali je oni pierwsi.

background image

Zapowiadał się początek końca. Rozpoczęły się akty gwałtów. Coraz bardziej lekcewa-

żono prawo i porządek, a czyniła to, przyznać należy, głównie ludność zaułków i warstwy
zamożne. Zorganizowani pracownicy wciąż jeszcze utrzymywali ład wzorowy. Mogli sobie
pozwolić na ten zbytek — nie cierpieli głodu.

Pamiętam pewne popołudnie w klubie, kiedy złapałem Halsteada i Brentwooda, szepcą-

cych coś wzajem do siebie w kącie. Wtajemniczyli mnie w swoje zamiary. Samochód Brent-
wooda wciąż jeszcze był w stanie używalności, wybierali się więc obaj na wyprawę po kro-
wy. Oczywiście na wyprawę złodziejską. Halstead posiadał długi nóż rzeźnicki i topór. Wyru-
szyliśmy za krańce miasta. Tu i ówdzie pasły się krowy, strzeżone zawsze jednak przez ich
właścicieli. Prowadziliśmy więc w dalszym ciągu poszukiwania, posuwając się wzdłuż krań-
ców miasta, w kierunku wschodnim, aż wreszcie na pagórkach, w pobliżu Węzła Myśli-
wskiego, natrafiliśmy na krowę, pasącą się pod opieką małej dziewczynki. Obok krowy pod-
skakiwało też małe celę. Nie traciliśmy czasu na długie wstępy. Dziewczynka uciekła z pła-
czem i wrzaskiem, my zaś pośpiesznie zarznęliśmy krowę. Nie opisuję szczegółów, gdyż nie
są one miłe — nie byliśmy przyzwyczajeni do tej roboty, wykonaliśmy ją więc po partacku.

Nagle w samym środku jej, gnani do pośpiechu niepokojem, usłyszeliśmy krzyki i

ujrzeliśmy kilku ludzi biegnących ku nam. Pozostawiając na placu niedokończone resztki,
uciekliśmy, ile było sił. Ku zdumieniu naszemu jednak przekonaliśmy się, że nie jesteśmy
ścigani. Obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy, że owi ludzie kończą pośpiesznie naszą robotę. Byli
to więc naśladowcy, a nie prześladowcy nasi. Uważaliśmy, że starczy zdobyczy dla wszy-
stkich i wróciliśmy. Scena, jaka rozegrała się, urąga wszelkiemu opisowi. Walczyliśmy i dar-
liśmy się przy podziale jak dzikusy. Brentwood, o ile pamiętam, zachował się jak skończony
brutal; wrzeszczał, szarpał i groził, że porozbija im łby, jeśli nie dostaniemy sprawiedliwie
należnej nam części.

Dostała nam się ona, kiedy nagle nowy spadł na nas cios. Tym razem ze strony tych,

których najwięcej obawialiśmy się — ze strony straży M. Z. P. Sprowadziła ją mała dzie-
wczynka. Straż była liczna, uzbrojona w baty i pałki. Dziewczyna skakała dokoła nas, a łzy
ciurkiem leciały jej po twarzy. Co chwila wykrzykiwania: — Kropcie go dobrze! Nie pu-
szczajcie go! To ten młody w okularach — on to zrobił! Nie żałujcie mu. Walcie — a dobrze!
Prosto w gębę!

Tym młodym w okularach byłem ja i dobrze mi się dostało, prosto „w gębę”; choć tyle

miałem przytomności umysłu, że czemprędzej zerwałem z nosa okulary. „Skropili” nas zdro-
wo, zanim zdążyliśmy rozpierzchnąć się we wszystkich kierunkach. Brentwood, Halstead i ja,
uciekliśmy ku samochodowi. Brentwoodowi lała się krew z nosa, Halstead miał policzek
przecięty smugą szkarłatną od dobrze wymierzonego śmignięcia batem.

Kiedy wreszcie ustała pogoń i dorwaliśmy się 'do auta, dostrzegliśmy ukryte za niem,

wystraszone cielę. Brentwood dał nam znak, abyśmy się zachowali ostrożnie i rzucił się na
nie jak wilk, czy tygrys. Zostawiliśmy na polu walki nóż i topór, ale Brentwoodowi pozostały
szczęśliwie ręce... Za chwilę oboje, on i nieszczęśliwe cielę, duszone przez niego za gardło,
tarzali się po ziemi. Wrzuciliśmy martwe cielę do samochodu, nakryliśmy je pledem i puści-
liśmy się pędem do domu.

Ale był to zaledwie początek naszych klęsk. Pękła nam guma. Nie mieliśmy możności

naprawienia jej, a zapadał już zmierzch. Nie było rady. Pozostawiliśmy samochód na drodze.
Brentwood, stękając i sapiąc, chwiejąc się na nogach i potykając się co krok, szedł naprzód,
zarzuciwszy sobie na plecy owiniętego w pled cielaka. Wszyscy po kolei dźwigaliśmy cielę,
które omal nas nie zabiło. Na dobitek zbłądziliśmy. Wreszcie, po paru godzinach błądzenia i
dźwigania, spotkaliśmy się z bandą takich samych jak my włóczęgów. Nie byli to ludzie M.
Z. P. i niewątpliwie byli tak samo głodni jak my. Faktem jest w każdym razie, że im dostało
się cielę, a nam cięgi. Brentwood wściekał się jak opętaniec przez całą resztę drogi. Wyglądał
też, jak furjat w porozdzieranem swojem ubraniu, ze spuchniętym nosem i podbitemi oczami.

background image

Po tej przygodzie nie mogło już być mowy o kradzeniu krów. Generał Folsom wysłał

swoich żołnierzy i milicję, aby skonfiskowali wszystkie krowy, ale, niestety, żołnierze z po-
mocą milicji, zjedli sami większą część mięsa. Nie można było mieć o to pretensji do genera-
ła. Obowiązkiem jego było utrzymywać porządek i ściśle przestrzegać litery prawa. Czynił to
przy pomocy żołnierzy i dla tego też musiał dbać o wyżywienie ich przedewszystkiem.

W tym samym mniej więcej czasie ogarnęła ludność wielka panika. Warstwy zamożne

rzuciły się do ucieczki, za niemi poszła biedota z zaułków i wszyscy, jak oszaleli, gnali precz
z miasta. Generał Folsom był zachwycony. Obliczano, że conajmniej 200.000 ludzi uciekło z
San Francisko i dzięki temu sprawa wyżywienia była na razie rozwiązana.

Pamiętam doskonale ten dzień. Z rana zjadłem tylko kawałek skórki chleba. Połowę

popołudnia stałem w ogonku żywnościowym; o zmierzchu wróciłem do domu, zmęczony i
zgłodniały, ale zdobyłem kwaterkę ryżu i kawałek słoniny. Brown wyszedł na moje spotka-
nie. Był zgryziony i przerażony. Cała służba uciekła — oznajmił. On jeden tylko pozostał.
Wzruszony jego wiernością, podzieliłem się z nim moją ciężko zdobytą racją żywności. Ugo-
towaliśmy połowę ryżu i połowę słoniny, pozostawiając resztę na następny dzień. Położyłem
się spać głodny i całą noc przewracałem się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Z rana, po
wstaniu, przekonałem się, że i Brown opuścił mnie i, co gorsze, zabrał resztę pozostałego
jedzenia.

Ponuro nastrojona garstka ludzi zebrała się tego dnia w klubie. Stół był nienakryty. Nie

było nikogo ze służby. Nie było też, jak zauważyłem, i srebra stołowego. Służba jednak nie
zabrała go z tej prostej przyczyny, że wcześniej już zdążyli uczynić to członkowie klubu. Ich
sposób zużytkowania sreber był nader prosty. Na południe od Targowej ulicy, w mieszka-
niach członków M. Z. P. gospodynie wydawały wzamian za nie skromne posiłki.

Dowiedziawszy się o tem, pospieszyłem czemprędzej do domu. I moje srebro poszło,

został tylko masywny srebrny dzban. Zawinąłem go w papier i zaniosłem do południowej
części miasta.

Podjadłszy, poczułem się rzeźwiejszym, powróciłem więc do klubu, aby dowiedzieć się,

czy nie zaszło nic nowego. Hanower, Collins i Dakon wychodzili właśnie. Zapewnili, że
niema nikogo w klubie i zaproponowali, abym poszedł razem z nimi. Zamierzali opuścić
miasto wierzchem na koniach Dakona. Pozostał jeszcze jeden koń do mojej dyspozycji.
Dakon posiadał cztery wspaniałe konie cugowe, które chciał uratować, a generał Folsom
cichaczem uprzedził go, że nazajutrz wszystkie pozostałe w mieście konie mają być skonfi-
skowane na żywność. Nie było już zresztą dużo koni, bowiem dziesiątki tysięcy ich puszczo-
no luzem na pola wobec wyczerpania się w pierwszych zaraz dniach strejku siana i owsa. Bie-
dall, właściciel wielkiego domu przewozowego, puścił luzem trzysta koni zaprzęgowych.
Licząc przeciętnie wartość konia po pięćset dolarów, wyniosło to 150.000 dolarów. Miał
nadzieję odzyskać część koni po ukończeniu strejku, o ile wiem jednak, nie odzyskał ani
jednego. Wszystkie zostały zjedzone przez uciekających z San Francisko. W tym samym też
celu zabijać zaczęto muły i konie wojskowe.

Na szczęście Dakona stajnia jego obficie zaopatrzona była w siano i owies. Udało nam

się zdobyć cztery siodła, znaleźliśmy też konie w dobrej kondycji, żwawe, nienawykłe wszak-
że do siodłania.

Przypomniało mi się San Francisko podczas wielkiego trzęsienia ziemi. Przejeżdżali-

śmy przez ulice bardziej jeszcze opustoszałe niż wówczas. Tym razem jednak nie kataklizm
natury spowodował smutny stan rzeczy, ale tyranja związków pracowniczych. Mijaliśmy Plac
Zgody, przejeżdżaliśmy obok teatru i dzielnicy wspaniałych hoteli i sklepów. Ulice były
puste. Tu i ówdzie stały samochody, pozostawione przez właścicieli bądź z powodu większe-
go uszkodzenia, bądź wyczerpania benzyny. Nie było znaku życia, z wyjątkiem zrzadka
policjanta lub żołnierza, pilnujących banków i gmachów rządowych. Raz natrafiliśmy na
członka M. Z. P., rozlepiającego ostatnią odezwę. Zatrzymaliśmy się, aby ją przeczytać.

background image

„Utrzymaliśmy strejk w całej pełni z zachowaniem wzorowego porządku i utrzymamy

go w całej pełni i przy zachowaniu wzorowego porządku do końca. Koniec nastąpi, kiedy na-
sze żądania zostaną uwzględnione, a żądania nasze zostaną uwzględnione, jak wygłodzimy
naszych pracodawców do reszty i zmusimy ich do ustąpienia, tak samo, jak niejednokrotnie w
przeszłości oni doprowadzali nas głodem do ustępowania.”

— Dalibóg, słowa Messenera — rzekł Collins. — Co się mnie tyczy, gotów jestem

ustąpić, ale nie pozwolą na to inni. Od wieków już nie jadłem dosyta. Myślę już nawet o tem,
żeby spróbować, jaki ma smak obrok koński.

Zatrzymaliśmy się znów, aby przeczytać inną odezwę.
„Jak tylko przekonamy się, że pracodawcy nasi gotowi są ustąpić, otworzymy biura

telegraficzne i skomunikujemy ze sobą wszystkie zrzeszenia pracodawców w Stanach Zje-
dnoczonych. Przyjmować będziemy jednak wyłącznie depesze, omawiające warunki pokoju”.

Popędziliśmy dalej, minęliśmy ulicę Targową i w chwilę później przejeżdżaliśmy przez

dzielnicę robotniczą. Tutaj ulice nie były puste. Oparci o sztachety lub zebrani w gromadki,
stali członkowie M. Z. P. Wesołe, dobrze odżywione dzieci, bawiły się w rozmaite gry, zaży-
wne gospodynie siedziały w ogródkach, albo na stopniach drzwi frontowych, gawędząc z
sąsiadkami. Wszystkie obrzucały nas drwiącemi spojrzeniami. Małe dzieci biegły za nami,
wołając: — Panie, panie, może pan głodny? A jedna z kobiet, mająca dziecko przy piersi, wo-
łała za Dakonem: — Tłuścioszku, tłuścioszku, dam ci się najeść porządnie za twojego konia
— szynkę z kartoflami, galaretkę porzeczkową, białą bułkę, masło i dwie filiżanki kawy.

— Zauważyłeś, — zwrócił się do mnie Hanower — że od kilku dni nie można spotkać

ani jednego wałęsającego się po ulicy psa?

Zauważyłem to, ale nie pomyślałem dotychczas z jakiego powodu. Najwyższy był czas

uciec z nieszczęśliwego miasta. Udało nam się wreszcie wydostać na drogę, która wiodła do
San Bruno i którą pokłusowaliśmy w kierunku południowym. Miałem posiadłość w pobliżu
Menlo i tam też zdążaliśmy. Wkrótce jednak zaczęliśmy uświadamiać sobie, że na wsi gorzej
jeszcze się działo i o wiele było niebezpieczniej niż w mieście. Tam żołnierze i członkowie
M. Z. P. pilnowali porządku, wieś natomiast stała się siedliskiem kompletnej anarchji.
Dwieście tysięcy ludzi uciekło z San Francisko, niezliczone też spotykaliśmy na każdym
kroku dowody, że ich ucieczka była istnem najściem szarańczy.

Zmietli wszystko do cna. Nie obeszło się bez rabunków i walk. Tu i ówdzie natrafiali-

śmy na martwe ciała w rowach przydrożnych i na zwęglone ruiny budynków folwarcznych.
Sztachety były wszędzie pozrywane, a zboże potratowane setkami tysięcy stóp. Zagony
warzywne ogołocone były z korzeniem przez zgłodniałe hordy. Wszystkie kurczęta i cały
inwentarz folwarczny powyrzynany.

Dotyczyło to nadewszystko zabudowań wzdłuż głównego gościńca, prowadzącego z

San Francisko. Tu i ówdzie, zdala od drogi, farmerzy czuwali nad swojem dobrem, uzbrojeni
w rewolwery i fuzje, i dotychczas zdołali ocalić dobytek. Odpędzili nas bez ceremonji i nie
chcieli wchodzić w żadne z nami układy.

Całe to zniszczenie i wszystkie gwałty były dziełem zarówno mieszkańców ubogich

zaułków, jak warstw wyższych. Członkowie M. Z. P. zaopatrzeni suto w żywność, pozostali
spokojnie w swoich mieszkaniach w mieście.

W samym nieomal początku drogi natrafiliśmy na konkretne dowody, jak dalece

rozpaczliwem było położenie. Na prawo od gościńca usłyszeliśmy krzyki i strzelaninę. Kule
świstały tuż nad naszemi głowami. W tej samej chwili rozległ się trzask i chrzęst śród krza-
ków i wspaniały koń wrony wyrwał się na drogę i pomknął tuż przed nami. Zdążyliśmy za-
uważyć, że krwawi i utyka. W ślad za nim biegli trzej żołnierze. Czwarty żołnierz, chromając,
wylazł na drogę, usiadł na kamieniu i otarł twarz, ociekającą potem.

— Milicja — szepnął Dakon — dezerterzy.
Żołnierz wyszczerzył na nas zęby i poprosił o zapałkę. Na zapytanie Dakona: — Jakie

background image

jest hasło? — odpowiedział, że milicja dezerteruje. — Niema co włożyć do gęby — wytłu-
maczył — dają jeść tylko żołnierzom.

Od niego też dowiedzieliśmy się, że więźniowie wojskowi wypuszczeni zostali z

więzienia na Alcatraz, bo nie było już czem ich żywić.

Nigdy nie zapomnę widoku, jaki ukazał się nam wnet potem. Natknęliśmy się nań nie-

spodzianie na zakręcie drogi. Nad nami tworzyły gałęzie dach kopulasty. Słońce przesączało
przez nie swoje promienie. Motyle wesoło fruwały w nagrzanem powietrzu, a z pól dolatywał
śpiew skowronka. W pośrodku drogi stał potężny samochód podróżny. Dokoła niego i w nim
leżały liczne trupy. Obraz był aż nadto wymowny. Pasażerowie auta, napadnięci zostali pod-
czas ucieczki z miasta i ściągnięci z wozu przez bandę uciekających również mieszkańców
zaułków miejskich. Cała rzecz musiała stać się niedawniej jak w ciągu ostatniej doby. Świeżo
otwarte puszki konserw mięsnych i owocowych starczyły za wyjaśnienie powodu napaści.
Dakon obejrzał ciała.

— Odrazu zdawało mi się tak — rzekł, — jeździłem tem autem. Należało do Perkinsa.

To on i cała jego rodzina. Musimy teraz dobrze pilnować się sami.

— Nie mamy przecież przy sobie żywności, niema więc po co napadać na nas —

zauważyłem.

Dakon wskazał na konia, na którym jechałem. Zrozumiałem i przyznałem mu słuszność.
Wczesnym rankiem zgubił koń Dakona podkowę. Delikatne kopyto pękło i około połu-

dnia biedne zwierzę zaczęło kuleć. Dakon nie chciał ani męczyć konia jazdą, ani pozostawić
go na drodze. Na żądanie jego pojechaliśmy naprzód sami, on zaś, prowadząc konia za uzdę,
dotrzeć miał za nami do mojej posiadłości. Nie oglądaliśmy go już więcej na oczy; nie dowie-
dzieliśmy się też nigdy, jaki był jego koniec.

Około 1-szej popołudniu dotarliśmy do miasteczka Menlo, a raczej do tego, co było

niem niegdyś, bowiem zastaliśmy tylko ruiny i zgliszcza. Na ulicach pełno było leżących
trupów. Część handlowa miasteczka oraz dzielnica will prywatnych stały się pastwą płomieni.
Tu i ówdzie ocalał jakiś dom, niepodobna było wszakże dostać się do wnętrza. Ilekroć próbo-
waliśmy zbliżyć się nieco, ostrzeliwano nas gęsto. Spotkaliśmy jakąś kobietę, przeszukującą
tlejące zgliszcza jej domku. Pierwszy atak — opowiedziała nam — poprowadzony był na
składy. Słowa jej ognistemi zgłoskami kreśliły przed nami obraz rozwścieczonej, oszalałej,
wyjącej, głodnej tłuszczy, rzucającej się na garstkę spokojnych mieszkańców miasteczka.

Miljonerzy i nędzarze walczyli ramię przy ramieniu o trochę strawy, a potem, zdoby-

wszy ją, walczyli o nią wzajem z sobą. Dowiedzieliśmy się, że miasto Palo Alfo oraz uniwer-
sytecka osada, Stanfield, obrabowane były w ten sam sposób.

Przed nami leżała wielka, ogołocona, zrujnowana połać ziemi; zdawało nam się też, że

najrozsądniej zrobimy, kierując się odrazu ku mojej posiadłości. Położona ona była o trzy
mile angielskie na zachód, ukryta śród falujących tam pagórków.

Zjechawszy wszakże w bok, przekonaliśmy się, że spustoszenie nie ograniczyło się ty-

lko do głównych traktów. Przednia straż uciekinierów trzymała się głównego gościńca, łupiąc
po drodze małe miasteczka i osady; ci natomiast, którzy uciekali ich śladami, rozpierzchli się
na wszystkie strony i oprzątnęli całą okolicę do czysta, niby miotłą.

Mój dom wiejski zbudowany był masywnie, z cegieł i dachówek, trudno więc było

spalić go, wypatroszony został wszakże do cna. Znaleźliśmy w młynie ciało ogrodnika z
porozrzucanem dokoła niego mnóstwem wystrzelonych nabojów. Stoczył widać zażartą wal-
kę z napastnikami. Nie pozostała ani jedna żywa istota. Cielęta, źrebaki, cały wspaniały raso-
wy drób, rozpłodowy inwentarz — wszystko to znikło bez śladu. Kuchnia i ogniska, na
których tłum warzył strawę, nosiły ślady ucztowania, a wiele ognisk, porozkładanych w polu,
świadczyło o olbrzymiej liczbie ludzi, którzy żywili się moim kosztem i spędzali w mojej
posiadłości noce. Czego nie mogli zjeść, zabrali z sobą. Dla nas nie pozostała ani okruszynka.

Spędziliśmy resztę nocy, nadaremnie wyczekując Dakona, a z rana zmuszeni byliśmy

background image

odpędzić strzałami dobre pół tuzina włóczęgów.

Zdecydowaliśmy się zabić jednego z Dakonowych koni i ukryliśmy na później pozosta-

łą część mięsa, której nie mogliśmy zjeść odrazu. Popołudniu wyszedł Collin rozejrzeć się po
okolicy i nie powrócił więcej.

Wraz z nim znikła ostatnia ostoja Hanovera. Chciał odrazu uciekać dalej i zaledwie uda-

ło mi się przekonać go, aby zaczekał do rana. Ja sam, natomiast, przekonany, że bliski już jest
koniec powszechnego strejku, zdecydowany byłem powrócić do San Francisko.

Po przebyciu nocy wśród pustych ścian mojego domu, rozstaliśmy się. Hanover, z

przytroczonemi do siodła pięćdziesięcioma funtami mięsa końskiego, kierował się dalej na
południe; ja, z takim samym ładunkiem — na północ. Przebrnął on szczęśliwie do końca i do
ostatnich chyba dni życia swojego będzie zanudzał ludzi opowiadaniem o najrozmaitszych
swoich przygodach.

Ja zaś dotarłem do Belmontu, położonego przy głównym gościńcu, gdzie zaraz na wstę-

pie zostałem obrabowany przez trzech milicjantów z mojego ładunku. Sytuacja nie uległa
żadnej zmianie, jak mnie zapewniali, raczej pogorszyła się jeszcze. Członkowie M. Z. P. mieli
moc dobrze ukrytych zapasów i mogli przetrwać jeszcze przez miesiące.

Udało mi się dotrzeć dalej do Badenu, ale tu napadło na mnie dwunastu ludzi, którzy w

końcu zabrali mi konia. Dwaj z nich byli policjantami z San Francisko, reszta — żołnierze.
Był to już znak tragicznie złowróżbny. Położenie musiało być rozpaczliwe, skoro żołnierze
armji regularnej zaczynali dezerterować. Poszedłem pieszo dalej, ale zaledwie zdążyłem ujść
kilka kroków, rozległ się strzał i ostatni koń Dakona padł trupem.

Szczęśliwie, czy nieszczęśliwie, skręciłem nogę w kostce i zaledwie zdołałem dowlec

się do południowej części San Francisko. Przeleżałem tam całą noc w jakiejś szopie, drżąc z
zimna i zarazem płonąc gorączką. Dwa dni przeleżałem, zbyt słaby, aby módz dźwignąć się, i
wreszcie, trzeciego dnia, trzęsąc się i chwiejąc na nogach, opierając się na zaimprowizowa-
nych kulach, powlokłem się w kierunku San Francisko. Byłem osłabiony i wyczerpany, gdyż
od trzech dni nic przełknąłem ani źdźbła pożywienia. Był to dla mnie dzień niesłychanej, nie
do opisania udręki. Jak we śnie mijałem setki regularnych żołnierzy, zdążających w przeci-
wnym kierunku, oraz wielu policjantów z rodzinami, zorganizowanych w liczne grupy, celem
udzielania sobie wzajem opieki i pomocy.

Wszedłszy do miasta, przypomniałem sobie domek robotniczy, w którym zamieniłem

na jadło mój masywny, srebrny dzban, i w tym też kierunku pognał mnie głód. Zmierzch
zapadał, kiedy stanąłem na miejscu. Usiłowałem jedną z zaimprowizowanych kul sięgnąć do
drzwi, aby stuknąć w nie. Musiałem wszakże zemdleć w tej samej chwili, bowiem ocknąłem
się dopiero w kuchni, cały oblany wodą, czując kilka kropel konjaku w ustach. Zachłysnąłem
się, usiłując przełknąć je i chciałem coś powiedzieć.

Zacząłem bełkotać, że nie mam już dzbana do oddania, ale że wywdzięczę im się

potem, jeśli zechcą dać mi cośkolwiek do zjedzenia. Ale gospodyni przerwała mi:

— Jakto, biedaku, nic pan nie słyszał? Strejk odwołany został dzisiaj z rana. Rozumie

się, że dam panu jeść.

Zaczęła się krzątać i otworzyła puszkę ze słoniną, którą chciała przysmażyć.
— Proszę, niech mi pani da trochę zaraz — zawołałem błagalnie i zjadłem surową

słoninę na dużej kromce chleba, podczas kiedy mąż jej opowiedział mi, że żądania M. Z. P.
zostały w zupełności uwzględnione. Linje telegraficzne funkcjonują od południa i wszędzie
zrzeszenia pracodawców wyrażają zgodę.

W San Francisko nie pozostał ani jeden z pracodawców, ale generał Folsom wypowie-

dział się w ich imieniu. Pociągi i statki parowe miały zacząć kursować nazajutrz, przywróco-
ny też ma być normalny ruch wszędzie, jak tylko uda się doprowadzić wszystko do porządku.

Taki był koniec powszechnego strejku.
Nie chciałbym za nic na świecie przeżyć go powtórnie. Był stokroć gorszy, niż wojna.

background image

Strejk powszechny jest okrutną, niemoralną rzeczą i mózg ludzki powinienby wysilić się na
inny, bardziej racjonalny, sposób załatwiania sprawy.

Harrison jest w dalszym ciągu moim szoferem. Jeden z warunków M. Z. P. głosił wy-

raźnie, że wszyscy członkowie związku muszą powrócić na poprzednie stanowiska. Brown
nie powrócił więcej, ale reszta służby jest w moim domu. Nie miałem serca wymówić im
miejsca — biedacy, mocno byli przyciśnięci, kiedy uciekali z żywnością i srebrem.

A teraz nie wolno mi wymawiać im miejsc. Wstąpili wszyscy do M. Z. P.
Tyranja zorganizowanej pracy staje się absolutnie nie do zniesienia.
Trzeba coś na to poradzić.




PAN TAJEMNICY


Rozpacz zapanowała we wsi. Kobiety przekrzykiwały się wzajem donośnemi, ostremi

głosami. Mężczyźni spoglądali ponuro i niezdecydowanie; psy nawet wałęsały się niepewnie,
zaniepokojone poruszeniem w obozie i gotowe, przy pierwszym wybuchu ruchawki, umknąć
do lasów. Powietrze dyszało wzajemną nieufnością. Nikt nie był pewien swojego sąsiada i
każdy miał świadomość, że towarzysze jego czują się tak samo niepewni w stosunku do
niego. Dzieci nawet ogarnął jakiś zgnębiony i uroczysty nastrój, a mały Di Ya, przyczyna
wszystkiego, dostał najpierw od matki swojej, Hoonji, a potem od ojca swojego, Bowna,
porządną porcję batów, a teraz jęczał i, pod ochroną przewróconych czółen na wybrzeżu,
spoglądał z wyrzutem na świat.

Na domiar złego wpadł szaman, Scundoo, w niełaskę, nie można więc było udać się pod

opiekę jego czarów, aby odnaleźć złoczyńcę. Czyż nie zapowiedział Scundoo przed miesią-
cem dobrego wiatru .południowego, aby plemię przepłynąć mogło do Potlatch w Tonkinie,
gdzie Taku Jim zamierzał wydać wszystkie oszczędności swoje, zebrane w ciągu dwudziestu
lat? Tymczasem, kiedy nastąpił ów dzień, dął ostry wiatr północny i z trzech pierwszych
kanu, które odważyły się wyruszyć, zostało jedno obalone przez spiętrzone fale, a dwa drugie
rozbiły się o skały, przy czem utonęło jedno dziecko.

Scundoo tłomaczył się, że otworzył przez pomyłkę fałszywy worek. Ale ludzie nie

chcieli go słuchać; ofiary z mięsa, ryb i skór przestały znajdować drogę do jego drzwi, i teraz
siedział on wewnątrz chaty nadąsany i gorzką odbywał pokutę, poszcząc — jak sądzono; w
rzeczywistości zaś suto raczył się bogatemi zapasami swojemi i ponuro rozmyślał nad zmien-
nem usposobieniem tłumu.

Zginęły koce Hoonji. Były to dobre koce, grube i ciepłe, i dumę Hoonji z posiadania ich

potęgował jeszcze fakt, że tanim kosztem nabyła je. Ty-Kwan ze wsi sąsiedniej był głupcem,
że oddał je za tak niską cenę. Nie wiedziała, oczywiście, że były niegdyś własnością zamor-
dowanego Anglika, z powodu którego kuter Stanów Zjednoczonych w ciągu długiego czasu
krążył wzdłuż wybrzeża, gdy równocześnie jolle przetrząsały i przeszukiwały skrycie wpły-
wające statki. Nie wiedząc tedy, że Ty-Kwanowi zależało na jak najśpieszniejszem pozbyciu
się koców, aby uchronić bliskich swoich od zdawania sprawy rządowi, dumna była Hoonja ze
swojego nabytku i nic dumy tej nie osłabiało. Że zaś inne kobiety pękały z zazdrości, stała się
duma jej bezgraniczną i nieskończoną, i sięgała po za granice wsi, szerząc się wzdłuż całego
wybrzeża Alaski, od Dutch Harbour do St. Mary. Totem jej słusznej zażywał sławy, a imię jej
nie schodziło z ust mężczyzn, gdziekolwiek mężczyźni gromadzili się pospołu, czy to celem
łowienia ryb, czy wspólnego biesiadowania, właśnie z powodu owych koców i cudownej ich
grubości i ciepła.

background image

A teraz znikły, nie było ich — i stano w obliczu tajemnicy.
— Wywiesiłam je właśnie na zewnątrz, na słońce, do wysuszenia — wyjaśniała Hoonja

po raz tysiączny swoim współtowarzyszkom. — Powiesiłam je i odwróciłem się, bo Di Ya,
gałgan, kradnący mi zawsze ciasto i mąkę, wpadł głową na dół do wielkiego żelaznego saga-
na, tak że nogi jego kołysały się w powietrzu niby gałęzie drzewa. Zaledwie zdążyłam
wyciągnąć go i dwa razy trzasnąć łbem jego o drzwi, aby nauczyć go rozumu — i wyobraźcie
sobie: już nie było moich koców!

— Już nie było koców — powtórzyły kobiety pełnym szacunku szeptem.
— Ciężka strata — rzekła jedna.
— Nie było nigdy podobnych koców — dodała druga;
— Żal nam cię, Hoonjo, żeś poniosła taką stratę — współczuła trzecia.
W rzeczywistości wszakże była każda z kobiet rada w głębi duszy, że obrzydliwe koce,

będące powodem zawiści i niezgody, znikły wreszcie.

— Powiesiłam je tylko co na słońcu — zaczęła Hoonja po raz tysiączny i pierwszy.
— Tak, tak — potakiwał jej znudzony Bown — Nie było jednak żadnego łobuza z

innych wsi. I dla tego jasnem jest, że musiał je ukraść ktoś z własnego naszego plemienia.

— Jakże to możliwe, o, Bawnie? — zabrzmiał gniewny chór kobiecy. — Któż mógłby

to być?

— W takim razie to chyba czary — dodał tępo Bawn, ogarniając zarazem twarze kobiet

chytrem spojrzeniem.

— Czary! — Na dźwięk strasznego tego wyrazu przycichły głosy, a oczy kobiet przy-

brały wyraz trwożny.

— Tak — potwierdziła Hoonja i na chwilę rozjaśniła ukryta złośliwość zasępione jej

oblicze. — Posłano już po Klok-No-Tona i dano mocne wiosła. Przybędzie napewno wraz z
przypływem popołudniowym.

Drobne grupki rozpierzchły się i trwoga zaległa wieś. Ze wszystkich nieszczęść były

czary najstraszliwszem. Z niedościgłemi i niewidzialnemi mocami mogli zmierzyć się szama-
ni jedynie i nikt — żaden z mężczyzn, żadna z kobiet, żadne dziecko nawet, — nie mógł być
pewien, czy duszy ich nie opętał szatan. Zaś ze wszystkich szamanów, mieszkających we wsi
sąsiedniej, był Klo-No-Ton najgroźniejszym. Nikt nie znajdował tylu złych duchów, ile on,
nikt nie mścił się na swoich ofiarach zadawaniem im okrutniejszych, niż on, męczarni. Raz
nawet znalazł diabła, który obrał sobie siedlisko w ciele trzymiesięcznego dziecka — niesły-
chanie uporczywego szatana, którego udało się wypędzić dopiero po przetrzymaniu dziecka
przez cały tydzień na cierniach. Ciałko jego potem zatopiono w morzu, ale fale wciąż wy-
rzucały je z powrotem na brzeg, jak gdyby klątwę na wieś. Klątwę tę zdjąć się udało dopiero
po przywiązaniu do pali podczas odpływu dwóch silnych mężczyzn, których potem zatopił
przypływ.

Otóż do tego właśnie Klok-No-Tona posłała teraz Hoonja. Lepiej byłoby, gdyby własny

ich szaman, Scundoo, nie był okrył się hańbą. Przystępował on zawsze łagodniej do rzeczy i
kiedyś wypędził dwa złe duchy naraz z pewnego mężczyzny, który spłodził potem siedmioro
zdrowych dzieci. Ale Klok-No-Ton! Lęk ogarniał i dreszcz zdejmował na sambą myśl o nim,
i każdy poszczególnie czuł się już celem oskarżających jego oczu i rzucał oskarżające spoj-
rzenia na innych — każdy, z wyjątkiem Simy. Ale Sime był bezbożnikiem, którego zły ko-
niec przewidywać można było z całą pewnością i nic, nawet wielkie dotychczasowe jego
powodzenie, nie mogło jej zachwiać.

— Ho! ho! — roześmiał się. Djabeł i Klok-No-Ton! Niema w całym kraju Thlinkelów

większego djabła, niż on sam.

— Błaźnie jeden! Teraz, kiedy przybywa on ze swojemi czarami i sztuczkami czarno-

księskiemi! zatkaj gębę, żeby cię co złego nie spotkało i nie nastąpił zbyt rychło kres twoich
dni tutaj.

background image

Tak mówił La-lah, nazywany również grzesznikiem, a Sime roześmiał się szydersko.
— Nie wiesz, że jestem Sime, który nie zna lęku i nie boi się ciemności. Jestem silnym

człowiekiem, takim samym, jakim był przede mną mój ojciec i widzę rzeczy jasno. Ani ty, ani
ja, żaden z nas nie oglądał na własne oczy niewidzialnych złych mocy.

— Ale Scundoo widział je — odparł La-lah. — I Klok-No-Ton również. Wiemy o tem

wszyscy.

— Skąd wiesz o tem, synu głupca? — zagrzmiał Sime i gorąca krew zabarwiła jego

gruby, bawoli kark.

— Z ich własnych ust, wiedz o tem.
Sime parsknął.
— Szaman jest także człowiekiem tylko. Czyż słowa jego nie mogą być fałszem, tak

samo jak twoje i moje? Ha! Ha! Nie dałbym końca paznokcia za wszystkich twoich szama-
nów i za wszystkie szatany twoich szamanów! — i, wskazując palcami na lewo i na prawo,
opuścił Sime koło zebranych, którzy trwożnie i spiesznie usuwali mu się z drogi.

— Dobry rybak i silny strzelec, ale zły człowiek — odezwał się jeden z obecnych.
— Dobrze mu się jednak powodzi — głośno wyraził myśl swoją drugi.
— W takim razie bądź i ty zły i niech ci się także dobrze powodzi — rzucił mu Sime na

odchodnem.— Gdybyście wszyscy byli źli, nie potrzebowalibyście szamana. Ph! Jesteście
dziećmi, które boją się ciemności!

Kiedy wraz z południowym przypływem przybył Klok-No-Ton, brzmiał wyzywający

śmiech Simy niemniej zuchwale, a nawet pozwolił on sobie na żart na widok szamana, który
potknął się na piasku przy wylądowaniu. Klok-No-Ton obrzucił go złem spojrzeniem i po-
szedł, nie skinąwszy nikomu głową na powitanie, ku domowi Scunda.

Nikt z całego plemienia nie dowiedział się nic o jego spotkaniu z dawnym szamanem,

bowiem wszyscy skupili się czołobitnie w pewnem oddaleniu i szeptali pomiędzy sobą
podczas wzajemnego powitania obu panów tajemnicy.

— Bądź pozdrowion, o, Scundoo! — mruknął Klok-No-Ton, wyraźnie nie będąc pe-

wnym, jak tamten go przyjmie.

Był to prawdziwy olbrzym i górował znacznie nad małym kolegą swoim, którego cienki

głosik pobrzękiwał niby słabe ćwierkanie świerszcza.

— Bądź pozdrowion Klok-No-Tonie! — odparł. — Przybycie twoje czyni pięknem

światło dnia.

— Wszakże zdaje się — zaczął niepewnie Klok-No-Ton.
— Tak, tak — przerwał Scundoo niecierpliwie. — że przyszły na mnie złe dni, bowiem

w przeciwnym razie nie miałbym potrzeby dziękować ci, że odrabiasz za mnie moją robotę.

— Bardzo mi przykro, przyjacielu Scundoo...
— Ależ przeciwnie, cieszę się, Klok-No-Tonie.
— Zamierzam oddać ci połowę tego, co sam dostanę.
— Nie, nie, dobry mój Klok-No-Tonie — zaprotestował Scundoo z odmownym gestem

ręki. Jestem twoim niewolnikiem i dni moje pełne są pragnień wyświadczenia ci usług przyja-
cielskich.

— I ja również.
— I ty również wyświadczasz mi teraz przyjacielską przysługę.
— Jeśli tak jest istotnie, powiedz mi, czy to kiepska sprawa tej jejmości Hoonji?
Wielki szaman badał ostrożnie grunt, a Scundoo uśmiechał się bladym, słabym uśmie-

chem, przywykł bowiem czytać w sercach ludzkich i wszyscy ludzie wydawali mu się bardzo
mali.

— Stosowałeś zawsze mocne leki — rzekł. — Niewątpliwie wykryjesz odrazu sprawę.
— Tak, natychmiast, jak tylko ujrzą go oczy moje. —I znów zawahał się Klok-No-Ton.

— Czy byli tutaj jacyś łotrzykowie z innych stron? — zapytał.

background image

Scundoo potrząsnął głową.
— Patrz! Jaki wspaniały kamik!
Pokazał mu ciżmę, sporządzoną z futra foki i skóry morsa, której gość przyjrzał się

uważnie z tajonem zainteresowaniem.

— Tanio ją dostałem.
Klok-No-Ton skinął uważnie głową.
— Kupiłem ją od jednego z tubylców, imieniem La-lach. Dziwny to człowiek i nieraz

myślałem...

— Tak? — przerwał Klok-No-Ton niecierpliwie, na chybił trafił.
— Często myślałem — dokończył Scundoo, zniżając głos i robiąc dłuższą pauzę. —

Piękną mamy dzisiaj pogodę i leki twoje silne są, Klok-No-Tonie.

Twarz Klok-No-Tona rozjaśniła się.
— Wielkim jesteś, Scundoo, szamanem z pośród szamanów. Idę już teraz. Będę zawsze

myślał o tobie... Powiadasz więc, że La-lah dziwnym jest człowiekiem.

Scundoo uśmiechnął się jeszcze bledziej i słabiej, zamknął drzwi za oddalającym się

gościem i starannie zaryglował je.

Sime narządzał swoje kanu w chwili, kiedy Klok-No-Ton ukazał się na wybrzeżu, o tyle

też tylko przerwał swoją pracę, aby wyzywająco nabić strzelbę swoją i położyć ją obok siebie.

Szaman zauważył to i zawołał:
— Wszyscy mają zebrać się na tem miejscu! Tak nakazuje Klok-No-Ton, ten, który

odnajduje i wypędza szatana!

Chciał właściwie zgromadzić wszystkich przy domu Hoonji, koniecznem wszakże było,

aby zebrali się wszyscy, powątpiewał jednak o posłuszeństwie Simy i nie miał ochoty wda-
wać się z nim w spory. Sime był w jego pojęciu człowiekiem, z którym lepiej nie zaczynać i z
którym wdawanie się w dysputy nie jest wskazane dla szamana.

— Niech pierwsza przemówi Hoonja — rozkazał Klok-No-Ton i z wściekłością rozglą-

dał się dokoła, tak, że tym, na których padał jego wzrok, dreszcz lodowaty wstrząsał plecy.

Hoonja wytoczyła się naprzód ze spuszczoną głową i odwróconemi w bok oczami.
— Gdzie twoje koce?
— Wywiesiłam je właśnie na słońcu i wnet potem znikły! — wyjęczała.
— Tak?
— To była wina Di Yasa.
— Tak?
— Dostał porządne baty i dostanie jeszcze więcej za to, że sprowadził na nas, biednych,

takie nieszczęście.

— Koce! — ryknął ochryple Klok-No-Ton, przewidując, że lamentująca niewiasta w

ten sposób odtargować chce coś z ceny, jaką miała zapłacić. — Koce, kobieto! Że jesteś
bogata, wiemy wszyscy.

— Wywiesiłam je właśnie na słońce — zawodziła. — Jesteśmy biedni i nie mamy nic.
Całe ciało jego zesztywniało nagle, twarz wykrzywił mu grymas szkaradny i Hoonja

cofnęła się przerażona.

Wtem przyskoczył do niej, przewracając białkami oczu, z opadającą dolną szczęką, tak,

że potknęła się i upadła przed nim i tak pozostała, skulona trwożnie. Zaczął wykonywać
dzikie jakieś ruchy, rękami śmigał w powietrzu, a całe ciało jego prężyło się jak gdyby w
kurczach bólu. Wyglądał jak człowiek w napadzie epileptycznym. Biała piana wystąpiła mu
na usta, a całe ciało jego wstrząsały drgawki konwulsyjne.

Kobiety zawyły zawodzącemi jękami, kołysząc się i przeginając naprzód i w tył; za nie-

mi poszli mężczyźni, którym stopniowo, jednemu po drugim — z wyjątkiem jedynie Simego
— udzielało się wzruszenie. Sime siedział okrakiem na swojem kanu i przyglądał się szyder-
czo całemu widowisku. Mimo to jednak ciążyć musiały na umyśle jego cienie przodków,

background image

których był potomkiem, bowiem zmuszony był do najsroższych również uciekać się zaklęć,
aby dodać sobie odwagi.

Widok Klok-No-Tona był w istocie przerażający. Zerwał on opończę i odzież ze swoje-

go ciała, tak, że zupełnie był obnażony z wyjątkiem pasa z orlich szpon na biodrach. Przy
akompaniamencie wycia i wrzasków biegał dokoła z rozwianemi, długiemi, kruczemi włosa-
mi, niby potworny cień nocny. Szal jego wyrażał się w dzikim jakimś rytmie, który w końcu
udzielił się wszystkim, tak, że ciała ich przeginać się zaczęły w takt z jego własnem przegi-
naniem i wrzaski ich wtórowały jego wrzaskom. Nagle wyprężył się w pozycji siedzącej i wy-
ciągnął długi, krogulczo zagięty palec. Rozległ się cichy jęk, jak gdyby jęk agonji i wszyscy
tubylcy osunęli się na dygocące ze strachu kolana, pełznąc na nich, podczas kiedy przeraźliwy
palec przesuwał się po ich głowach.

Bowiem wraz z palcem tym sunęła śmierć i życie pozostało przy tych, po nad głowami

których przesunął się on dalej, a ci, po nad głowami których przesunął się on dalej, śledzili
ruch jego z żarliwem zainteresowaniem.

Wreszcie rozległ się krzyk straszliwy i złowróżbny palec zatrzymał się nad głową tubyl-

ca imieniem La-lah.

Nieszczęśliwy wybraniec zadygotał niczem liść osikowy i w duchu widział się już mart-

wym, majątek swój rozsiany na cztery wiatry, a wdowę po samym sobie poślubioną bratu
jego. Próbował przemówić, zaprzeczyć, ale język przywarł mu do podniebienia, a krtań
wyschła jak gdyby wysuszona pragnieniem nieznośnem.

Klok-No-Ton po dokonaniu dzieła swojego zdawał się pogrążonym w półomdlenie;

czekał wszelako z przymkniętemi oczami i nasłuchiwał wybuchu wielkiego okrzyku krwi —
wielkiego okrzyku krwi, tak dobrze znanego jego uszom z tysiącznych zaklinań. Z zewem
tym, z tym potężnym okrzykiem, rzucało się plemię całe, niby stado wilków rozjątrzonych, na
nieszczęsną, dygocącą z przerażenia ofiarę.

Tutaj wszakże panowała cisza, po której rozległ się chichot wciąż rosnący, aż reszcie

wybuchł potężną, sięgającą stropu nieba, falą śmiechu.

— Co to znaczy? — zawołał.
— Ha! ha! ha! — śmiał się lud cały. — Leki twoje nie warte nic, o Klok-No-Tonie!
— Wszystkim wiadomo — wybełkotał La-lah, że w ciągu ośmiu długich miesięcy

polowałem z Siwashami na foki i dopiero dzisiaj z rana powróciłem do domu, gdzie dowie-
działem się, że koce Hoonji znikły przed moim powrotem!

— Nie dostaniesz żadnej zapłaty za twoje leki, które nic nie są warte — oświadczyła

Hoonja, która wstała, cierpiąc na myśl, że niepotrzebnie naraziła się na ośmieszenie.

Ale Klok-No-Ton widział tylko przed sobą oblicze Scunda z bladym, słabym uśmie-

chem, i słyszał tylko stałe, dalekie ćwierkanie świerszczyka:

— Kupiłem go od jednego z tubylców, zwanego La-lah, i często myślałem — i...

Dzisiaj piękna jest pogoda i leki twoje są silne.

Zerwał się i lotem strzały pobiegł, wymijając Hoonję, a cała gromada instynktownie

usunęła się z drogi. Sime rzucił za nim ze swojego kanu uszczypliwy, sprośny żart; kobiety
zachichotały mu prosto w twarz; szydercze śmiechy mężczyzn rozległy się też za nim, on
wszakże nie zważał na nic i pędził ku chacie dawnego szamana. Dobiegłszy do niej, zaczął
walić pięściami w zawarte na głucho drzwi; wrzeszcząc i wyjąc przekleństwa. Nikt jednak nie
odpowiadał mu, w przerwach jedynie rozbrzmiewał głos Scunda niepokojąco tajemniczemi
pieśniami czarodziejskiemi. Klok-No-Ton szalał jak opętaniec, kiedy jednak wybić probował
drzwi wielkim kamieniem, rozległ się groźny pomruk mężczyzn i kobiet.

Klok-No-Ton wiedział dobrze, że stoi tutaj, pozbawiony siły i władzy, wobec zupełnie

obcego sobie plemienia. Dostrzegł, jak jeden z mężczyzn nachylił się, aby podnieść z ziemi
kamień, jak drugi uczynił to samo, zdjął go więc strach.

— Nie czyń nic naszemu szamanowi, to mistrz — zawołała jedna z kobiet.

background image

— Najlepiej zrobisz, jeśli wrócisz, zkąd przybyłeś — krzyknął groźnie jeden z męż-

czyzn.

Klok-No-Ton zawrócił i pospieszył po przez ciżbę na wybrzeże, z szałem wściekłości w

sercu i myślą, zaprzątniętą usprawiedliwionym niepokojem o mocno nadszarpniętą sławę
swoją. Nie rzucono za nim wszelako ani jednego kamienia. Dzieci tylko okrążyły go, rzucając
mu prosto w twarz drwiny okrutne, powietrze ogłuszył śmiech szyderczy, ale to było wszy-
stko.

Dopiero jednak, znalazłszy się w swojem kanu na otwartem morzu, odetchnął z ulgą.

Podniósł się, wyprostował i rzucił bezsilną klątwę na całą wieś i wszystkich jej mieszkańców,
nie zapominając wymienić specjalnie Scunda, który tak niecnie go oszukał.

Pozostali na lądzie zaczęli wzywać Scunda. Cala ludność stłoczyła się dokoła jego

drzwi, prosząc i błagając w iście babilońskim odmęcie tak długo, aż wreszcie ukazał się w
otwartych drzwiach z podniesioną ręką.

— Skoro jesteście dziećmi mojemi, gotów jestem wybaczyć wam — rzekł. — Ale tylko

ten ostatni raz. Po raz ostatni puszczam wam płazem waszą głupotę. Spełni się, czego pra-
gniecie; wiem już, o co idzie. Dzisiaj w nocy, kiedy księżyc skryje się po za światem, aby
przyjrzeć się potężnym zmarłym, ma zgromadzić się cała ludność przy domu Hoonji. Wów-
czas winowajca wystąpić winien przed wami i otrzymać zasłużoną karę. Rzekłem.

— Winien ponieść śmierć! — ryknął Bawn,— bowiem okrył nas wstydem, a serca

nasze napełni! smutkiem.

— Tak ma się stać! — odpowiedział Scundoo i zaniknął drzwi swojego domu.
— Teraz wyjdzie wszystko na jaw i zadowolenie zapanuje znów śród nas — oznajmił

La-lah wieszczo.

— Dzięki pomocy Scunda, małego człowieka.
— Dzieci głupoty z tego ludu Thlinkelów! — Sime klasnął się głośno w udo. — Niepo-

dobna zrozumieć, że dorosłe kobiety i dorośli mężczyźni decydują się leść w błoto, aby śnić
jakieś bajki.

— Dużo jeździłem po świecie — odpowiedział La-lah. — Przepłynąłem głębokie mo-

rza, widziałem znaki i cuda, i wiem, że tak jest. Imię moje La-lah.

— Oszust.
— Tak mnie nazywają, ale właściwe moje imię byłoby: obieżyświat.
— Ja nie jestem tak wielkim podróżnikiem — zaczął Sime.
— W takim razie stulić masz gębę — przerwał mu Bawn. Rozstali się w niezgodzie.
Kiedy ostatni srebrny błysk księżyca znikł po tamtej stronie świata, wstąpił Scundoo

pomiędzy tłum, zgromadzony przy domu Hoonji. Szedł szybkimi, lekkiemi krokami i kto
patrzył tak na niego w świetle tranowej lampy, płonącej w izbie Hoonji, mógł zauważyć, że
przybywał on z pustemi rękami, bez grzechotek, masek, czy innych akcesorjów szamana, po
za wielkim, sennym krukiem, którego wsunął sobie pod pachę.

— Czy narządzono drzewo na ognisko, aby wszyscy widzieć mogli, jak się cała rzecz

odbędzie?

— Tak — odrzekł Bawn. — Mamy tu drzewa poddostatkiem.
— A więc słuchajcie, gdyż niewiele słów rzeknę. Przyniosłem kruka, Jelchsa, który ma

dar odgadywania tajemnic i dostrzegania rzeczy ukrytych. Jego, czarnego, posadzę pod wiel-
kim czarnym garnkiem Hoonji w najciemniejszym kącie izby. Lampa tranowa musi być
zagaszona, aby było zupełnie ciemno. Jeden po drugim wchodzić macie do izby i zostać w
niej tyle tylko czasu, ile potrzeba, aby odetchnąć, zaczerpnąć powietrza, przyłożyć rękę do
garnka i odjąć ją. Nie ulega wątpliwości, że Jelchs zakracze, kiedy ręka winowajcy znajdzie
się w jego pobliżu i dotknie garnka. Gdyby jednak ktoś inny miał okazać się mędrszym ode
mnie, niech okaże swoją mądrość. Jesteście gotowi?

— Jesteśmy gotowi — zabrzmiało z wielu krtani.

background image

— Wywołam zatem po porządku imiona wszystkich kobiet i wszystkich mężczyzn,

dopóki nie zostaniecie nazwani wszyscy.

Pierwszy wezwany został La-lah, który zaraz wszedł. Wszyscy nastawili uszu i w ciszy

słyszeć mogli jego kroki, skrzypiące po podłodze. Jelchs nie zakrakał i nie wydał żadnego
głosu. Następnym był Bawn, bowiem dopuszczalną było rzeczą, że człowiek mógł ukraść
własne koce, aby okryć hańbą swoich sąsiadów. Potem poszły: Hoonja, inne kobiety, dzieci
— ale wszyscy bez żadnego wyniku.

— Sime — zawołał Scundoo.
— Sime! — powtórzył jeszcze raz.
—Czy boisz się ciemności? — zapytał go szorstko La-lah, którego własna niewinność

została dowiedziona.

Sime zachichotał.
— Śmieję się, gdyż uważam to za wielkie głupstwo. Wejdę jednak nie dla tego, abym

miał wierzyć w cuda, ale na dowód, że się nie obawiam.

I wszedł zuchwale i wyszedł, wciąż drwiąc jeszcze.
— Pewnego dnia umrzesz naglą, niespodziewaną śmiercią — szepnął La-lah w słu-

sznym gniewie.

— Nie wątpię o tem — szybko odrzekł szyderca. — Rzadko który z mężczyzn naszego

plemienia umiera w łożu; od tego mamy szamanów i głębokie morze.

Kiedy przeszło połowa ludzi wytrzymała próbę, stało się naprężenie wprost boleśnie

gwałtownem, właśnie dla tego, że musiało być powściągane. Kiedy dwie trzecie przeszły
przez próbę ogniową, dostała jedna z młodych kobiet, mająca wkrótce rodzić po raz pierwszy,
ataku nerwowego, który wyraził się w postaci histerycznego krzyku i śmiechu.

Wreszcie przyszła kolej na ostatniego ze wszystkich i wciąż jeszcze nic się nie stało. Di

Ya był ostatnim ze wszystkich. Napewno on musiał być złoczyńcą. Hoonja zaniosła skargę
żałosną ku gwiazdom, zaś wszyscy pozostali odwrócili się od nędznika.

Biedny chłopak nawpół żywy był ze strachu; nogi uginały się pod nim, tak, że zachwiał

się na progu i omal nie upadł. Scundoo wepchnął go i zamknął za nim drzwi. Upłynęła długa
chwila, podczas której słychać było tylko płacz dziecka. Potem, bardzo powoli, jego skrzypią-
ce kroki w najdalszym kącie; pauza; potem znów skrzypienie kroków: — chłopak powracał.
Drzwi otworzyły się, wyszedł na zewnątrz. Nic się nie stało. Był ostatnim.

— Rozpalcie ognisko — rozkazał Scundoo.
Buchnęły jasne płomienie, oświetlając twarze, które nosiły jeszcze na sobie ślady prze-

żytego strachu, a zarazem zgnębione były zwątpieniem.

— Napewno nie udało się — szepnęła Hoonja.
— Tak — odparł Bawn zadowolony. — Scundoo starzeje się. Potrzeba nam nowego

szamana.

— Gdzie ów rozum Jelchsy? — naigrawał się Sime w samo ucho La-laha.
La-lah potarł czoło z wyrazem zdumienia i nic odpowiedział nic.
Sime nadął się pyszałkowato i szydził z małego szamana.
— Ha! ha! mówiłem przecie, że wszystko to na nic się nie zdało.
— Tak się zdaje, tak się zdaje — odpowiedział Scundoo z pokorą. — Tym, którzy nie

są obeznani z tajemnicami, musi wydawać się to dziwnem.

— Jak tobie samemu naprzykład, co? — hardo zapytał Sime.
— Tak, może jak mnie właśnie. Głos Scunda brzmiał łagodnie, ale powieki jego opada-

ły coraz niżej, aż wreszcie oczy jego zdawały się nieomal ukrytemi pod ich osłoną. — I dla
tego myślę teraz o nowej próbie. Niech każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko
podniesie obie ręce wysoko nad głową.

Rozkaz dany był tak nagle i wypowiedziany był tak władczym tonem, że wszyscy

usłuchali odrazu bez wahania. Wszystkie ręce wyprężyły się odrazu w górę.

background image

— Niech każdy z was przyjrzy się rękom wszystkich innych i patrzcie wszyscy — roz-

kazał Scundoo — że...

Ale głos jego utonął w wybuchu śmiechu. Oczy wszystkich utkwione były w jednej z

rąk Simego. Wszystkie ręce, z wyjątkiem jego ręki, poczernione były sadzą, zaś jego ręka
była jedyną, której nie posmoliło dotknięcie się Hoonjowego garnka.

W powietrzu świsnął kamień i wyciął go w policzek.
— To kłamstwo!—zawołał. — Kłamstwo! Nie wiem nic o kocach Hoonji!
Drugi kamień zranił go w czoło, trzeci przeleciał tuż obok jego głowy; rozbrzmiał

wielki krzyk krwi i wszyscy pochylili się nad ziemią w poszukiwaniu pocisków. Cel ich
zachwiał się i upadł na ziemię.

— To był tylko żart! Tylko żart! — wołał. — Zrobiłem to na żarty!
— Gdzie je ukryłeś? — Przeraźliwy, świszczący głos szamana niby ostry nóż przeciął

wrzawę.

— W wielkiej skrzyni z futrami, co wisi pod pułapem w moim domu. Ale to był tylko

żart, mówię wam, tylko...

Scundoo skinął głową i w jednej chwili poczerniało od rzucanych kamieni. Żona kamie-

nowanego płakała w milczeniu z głową opuszczoną na kolana, natomiast mały jego chłopak
ciskał kamienie wraz z innymi pośród krzyków i śmiechów.

Hoonja przytaszczyła cenne koce. Scundoo zatrzymał ją.
— Jesteśmy biedni i posiadamy bardzo niewiele, — jęknęła. — Nie bądź więc zbyt

srogim dla nas, o, Scundoo!

Lud odstąpił od poruszającego się stosu kamieni, który sam usypał i przysłuchiwał się

rozmowie Hoonji z szamanem.

— Nie, nigdy nie było to moim zwyczajem, dobra Hoonjo, — odparł Scundoo i wyciąg-

nął rękę ku kocom. — Na dowód, że nie jestem zbyt srogim, zadowolę się kilkoma z nich.

— Czyż nie jestem mądrym, dzieci moje? - zapytał.
— Oczywiście, jesteś mądrym, o, Scundoo! — krzyknęli wszyscy jednogłośnie.
A on poszedł w noc ciemną, obładowany kocami, z zaspanym Jelchsem pod pachą.







SPIS TREŚCI



Wróg świata

02

Siła silnego

11

Na południe od rubieży

21

Niesłychany najazd

32

Marzenie Debsa

40

Pan tajemnicy

53






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
London Jack Wróg świata
Jack London Wróg świata(1)
Jack London Wróg świata [pl]
J London Wrog swiata
Wrog swiata, Beletrystyka -
Wrog swiata, Beletrystyka -
London Jack Córka śniegow
London Jack Odyseja Polnocy
London Jack Meksykanin
London Jack Malzonka krola
London Jack Biała cisza
London Jack Zamążpójście Lit Lit
London Jack Mieszkancy otchlani
London Jack Jerry z wyspy
London Jack Zelazna stopa
London Jack Zamazpojscie Lit Lit
London Jack Napój Hiperborejów
portalwiedzy onet pl 15220,,,,london jack,haslo html
London Jack Yah! Yah! Yah!

więcej podobnych podstron