background image

 
 
 
 

JACK LONDON 

 
 
 

WRÓG ŚWIATA 

 

PRZEŁOŻYŁ ROMAN CELIŃSKI 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

 
 

WARSZAWA – LWÓW – POZNAŃ 

background image

 
 

WRÓG ŚWIATA 

 

 
Człowiekiem,  który  pokonał  ostatecznie  uczonego  czarownika  i  arcywroga  ludzkości, 

Emila Glucka, był Silas Bannermann. 

Wyznanie Glucka, przed zawleczeniem go na elektryczne krzesło, rzuciło snop światła 

na  szereg  wypadków,  z  których  niewszystkie  doszły  do  naszej  świadomości,  a  które  tak 
straszliwie  wstrząsały  światem  pomiędzy  latami:  1933-im  a  1941-ym.  Dopiero  z  chwilą 
ogłoszenia zdumiewającego tego dokumentu zrodziło się w umysłach ludzkich przypuszcze-
nie, że zachodzić może związek jakiś pomiędzy zamordowaniem króla i królowej Portugalji, 
a zbrodniami, dokonanemi na osobach policjantów nowojorskich. 

Pomimo że czyny  Emila Glucka były nieprawdopodobnie potworne, trudno oprzeć się 

pewnemu uczuciu litości dla nieszczęsnego, zwyrodniałego, zmaltretowanego genjusza. Dzie-
je jego nie były nigdy rozpatrywane z tego punktu widzenia, zaś mnóstwo faktów, protokółów 
i dokumentów z owego czasu daje nam możność odtworzenia względnie wiernego wizerunku 
jego oraz zdania sobie sprawy z czynników i wpływów, które urobiły z niego w następstwie 
potwora w ludzkiej postaci i skierowały go na wynaturzoną drogę, po jakiej stale odtąd kro-
czył. 

Emil Gluck urodził się w stanie New York, w Syrakuzie, w 1895-ym. Ojciec jego, Józef 

Gluck,  policjant  i  stróż  nocny,  umarł  nagle  na  zapalenie  płuc  w  1900-ym  roku.  Matka  — 
ładna,  wątła  istota,  która  przed  ślubem  zajmowała  się  modniarstwem,  zamartwiła  się  na 
śmierć utratą męża. Nadwrażliwość matki, przekazana dziedzicznie chłopcu, rozwinęła się u 
niego w sposób chorobliwie potworny. 

W 1901-ym mały Emilek, wówczas sześcioletni, zamieszkał u ciotki, pani Anny Bartell. 

Była ona siostrą jego matki, mimo to nie tliła się w niej ani krzta żywszego uczucia dla wra-
żliwego, wylęknionego dziecka. Anna Bartell była kobietą zimną, płytką i bezlitosną. Ciążyła 
nadto na niej podwójna klątwa: ubóstwa i posiadania leniwego, wiecznie wałęsającego się, o 
nic nie dbającego męża. Chłopiec był niepożądanym gościem w domu ciotki i nikt lepiej od 
Anny  Bartell  nie  potrafiłby  dać  mu  tego  do  poznania.  Wymowną  ilustracją  traktowania  go 
przez nią w owym wczesnym okresie kształtowania się duszy dziecięcej jest fakt następujący: 

W  rok  mniej  więcej  po  wprowadzeniu  się  do  domu  Bartellów  złamał  chłopiec  nogę. 

Wypadek  ten  zdarzył  się  w  trakcie  surowo  zakazanej  zabawy  na  dachu,  co  czynią,  czynili  i 
czynić będą wszyscy do końca świata chłopcy, nie umiejący oprzeć się urokowi rzeczy zaka-
zanej.  Noga  złamana  była  w  dwóch  miejscach  pomiędzy  kolanem  a  biodrem.  Przy  pomocy 
wystraszonych  towarzyszy  udało  się  Emilkowi  dowlec  na  chodnik  przed  domem,  ale  tutaj, 
wyczerpany  bólem,  zemdlał.  Wszystkie  dzieci  w  sąsiedztwie  bały  się  szkaradnej  sekutnicy, 
dzierżącej władzę w domu Bartellów; zdobywszy się wszakże na odwagę, zadzwoniły i opo-
wiedziały jej o wypadku. Ale megera ani spojrzała nawet na biedne dziecko, leżące bez duszy 
na  ścieżce,  zatrzasnęła  drzwi  i  powróciła  do  swojej  balji.  Czas  mijał,  zaczął  pokrapywać 
deszcz  i  malec,  zbudzony  z  omdlenia,  leżał,  łkając  i  jęcząc  z  bólu.  Noga  powinna  była  być 
nastawiona bezzwłocznie. W danym stanie rzeczy rozwijało się szybko zapalenie, zaogniające 
sprawę  w  sposób  fatalny.  Wreszcie,  po  dwóch  godzinach,  oburzone  kobiety  z  sąsiedztwa 
natarły ostro na nieludzką ciotkę, która zdecydowała się wreszcie wyjść i spojrzeć na chłopca. 
Kopnąwszy leżącego bezradnie u jej nóg, zaczęła wrzeszczyć, jak opętana, że nie chce mieć 
nic  z  nim  wspólnego.  Nie  jest  jej  dzieckiem,  dowodziła,  radziła  więc  wezwać  pogotowie 
Czerwonego Krzyża, aby zabrało go do szpitala. Poczem weszła z powrotem do domu. 

W tej chwili nadeszła jednak jeszcze jedna z sąsiadek, Elżbieta Shepston, która dowie-

dziawszy  się,  co  zaszło,  zakrzątnęła  się  odrazu,  aby  ułożyć  chłopca  na  noszach,  wezwała 

background image

lekarza usunąwszy na bok protestującą gwałtownie Annę Bartell, pomogła wnieść chorego do 
domu. Czuła ciotka uprzedziła odrazu doktora, że nie ma zamiaru płacić za wizyty.  

Dwa miesiące leżał mały Emilek w łóżku, przez pierwszy miesiąc na wznak, i nikt ani 

razu nie pomyślał o odwróceniu go na bok, ani o przesłaniu mu pościeli. Leżał opuszczony i 
samotny z wyjątkiem kilku przypadkowych odwiedzin nieopłacanego, przepracowanego leka-
rza. Nie miał zabawek, nic, czem mógłby skrócić długie godziny nudy. Nikt nie zwrócił się do 
niego z łagodnem słowem, nigdy miękka dłoń nie spoczęła kojąco na jego czole, nie doznał 
nigdy  od  nikogo  pieszczoty  ani  dowodu  współczucia  —  nic  prócz  wymówek  i  szorstkich 
uwag Anny Bartell, która nieustannie wymawiała mu, że niepotrzebnie zwalił się jej na gło-
wę. 

Łatwo zrozumieć, ile śród takiego otoczenia musiało nagromadzić się w duszy samotne-

go, opuszczonego dziecka nienawiści dla bliźnich i goryczy, które w przyszłości miały zna-
leźć wyraz w czynach straszliwych, piorunujących świat. 

Dziwnem  może  się  wydać,  że,  pozostając  pod  opieką  Anny  Bartell,  mógł  Emil  Gluck 

uczęszczać do kolegjum. Powód był wszakże zupełnie prosty. Jej niedbający o nic, wiecznie 
rozpróżniaczony  mąż  opuścił  ją  i,  natrafiwszy  na  żyłę  złotodajną  w  kopalniach  Newady, 
powrócił do domu jako wielokrotny miljoner. Anna Bartell nienawidziła siostrzeńca, wysłała 
go też niezwłocznie do odległej o setki mil Akademji w Farrington. 

Nieśmiały  i  wrażliwy,  samowolny  i  przez  nikogo  nierozumiany  chłopiec  czuł  się  w 

Farrington  bardziej  jeszcze  osamotnionym  niż  gdziekolwiek.  Nie  wracał  nigdy  do  domu  na 
święta i wakacje, jak inni koledzy. 

Łaził  po  pustym  gmachu  i  po  opuszczonych  przez  uczniów  ogrodach  i  łąkach,  czytał 

bardzo wiele, spędzając dnie całe na dworze lub przed kominkiem z nosem wiecznie utkwio-
nym w stronice książki. W tym właśnie czasie nadwerężył wzrok i zmuszony był nosić szkła, 
stanowiące  tak  wydatny  rys  na  podobiznach  jego,  publikowanych  w  czasopismach  z  roku 
1941-go. 

Był  uczniem  niezwykłym.  Pilność  taka  jak  jego  wystarczyłaby,  aby  zaprowadzić  go 

bardzo daleko; wcale mu ona jednak nie była potrzebna. Dość mu było rzucić okiem na jakiś 
tekst,  aby  opanować  go  w  zupełności.  Wynikiem  tego  była  olbrzymia  suma  dokonanych 
studjów, które umożliwiły mu nagromadzenie w ciągu półrocza takiego zasobu wiedzy, jaki 
przeciętny uczeń zdobywa w ciągu sześciu zaledwie lat. 

W 1909, mając czternaście lat, był przygotowany „bardziej niż gotów” jak wyraził się 

główny dyrektor Akademji — do wstąpienia do uniwersytetu Yale albo Harward. Młody jego 
wiek  był  mu  jedyną  w  tym  kierunku  przeszkodą  i  dla  tego  w  1909  znajdujemy  go  na  liście 
nowicjuszów  w  klasycznem  kolegjum  Bowddoinowskiem.  W  1913  został  możliwie  najza-
szczytniej  promowany  i  pojechał  z  profesorem  Bradlonghiem  do  Berkeley  w  Kalifornji. 
Jedynym przyjacielem, na jakiego natrafił Gluck w całem swojem życiu, był profesor Brad-
longh. Słabe płuca profesora zniewoliły go do przeniesienia się ze stanu Maine do Kalifornji, 
zwłaszcza  że  umożliwiła  przenosiny  te  katedra,  jaką  ofiarowano  mu  w  uniwersytecie  pań-
stwowym. 

W ciągu całego 1914 roku przebywał Emil Gluck w Berkeley, uczęszczając na specjal-

ne wykłady naukowe. Ku końcowi tego roku dwa zgony zmieniły jego widoki na przyszłość i 
jego  stosunek  do  świata.  Śmierć  profesora  Bradlongha  pozbawiła  go  jedynego  przyjaciela, 
jakiego  danem  mu  było  posiadać  w  całem  życiu,  a  śmierć  Anny  Bartell  pozostawiła  go  bez 
środków  utrzymania.  Nienawidząc  siostrzeńca  do  końca  dni  swoich,  wydziedziczyła  go  zu-
pełnie po za marną jakąś setką dolarów. 

W  następnym  roku,  jako  dwudziestoletni  młodzieniec,  zamianowany  został  instrukto-

rem  chemji  w  uniwersytecie  Kalifornijskim.  Lata  upływały  mu  tutaj  spokojnie.  Spełniając 
sumiennie  ciężką,  dającą  mu  zarobek,  pracę,  nie  przestawał  zarazem  Emil  uczyć  się  w  dal-
szym ciągu i uzyskał jeszcze z pół tuzina stopni naukowych. Był, między innemi, doktorem 

background image

socjologji, filozofji i nauk ścisłych, jakkolwiek w późniejszych latach znany był światu jedy-
nie jako profesor Gluck.  

Miał  dwadzieścia  siedem  lat,  kiedy  po  raz  pierwszy  głośno  zaczęło  robić  się  o  nim  w 

prasie  dzięki  wydanej  przez  niego  książce:  „Płeć  i  Postęp”.  Dzieło  to  pozostaje  do  dnia 
dzisiejszego wytycznem w dziedzinie historji i filozofji małżeństwa. Ogromny, liczący z górą 
siedemset  stronic,  tom  opracowany  jest  z  niezwykłą  starannością  i  ścisłością,  a  zarazem  ze 
zdumiewającą  oryginalnością.  Był  on  przeznaczony  dla  ludzi  nauki,  a  nie  dla  wzburzenia 
ogółu. Ale autor w ostatnim rozdziale, poświęciwszy tej kwestji trzy wiersze jedynie, wspo-
mniał — w sposób hypotetyczny — o tem, że pożądane byłyby małżeństwa na próbę. Pisma 
podchwyciły  odrazu  owe  trzy  wiersze,  „przejechały  się  po  nich  zdrowo”,  jak  się  wówczas 
mówiło potocznie i ośmieszyły w oczach całego świata dwudziestosiedmioletniego profesora 
w okularach. Fotografowie czyhali na niego ze swojemi migawkami, reporterzy oblegali go, 
dokądkolwiek się ruszył, kluby kobiece w całym kraju ogłaszały rezolucje, potępiające jego i 
niemoralne jego teorje, a na Kalifornijskiem Zgromadzeniu Ustawodawczem, podczas obrad 
w  sprawie  uposażenia  rządowego  dla  uniwersytetu,  postawiony  został  wniosek  wydalenia 
Glucka pod grozą cofnięcia uniwersytetowi dotacji. Oczywiście żaden z prześladowców pro-
fesora nie czytał jego książki; wystarczyła im przekręcona zupełnie wzmianka gazeciarska. 

Od tej chwili datuje nienawiść Emila Glucka dla dziennikarzy. Za ich sprawą poważna 

jego  i  rzetelnie  wartościowa  praca  sześciu  lat  stała  się  celem  urągowiska  tłumu.  Do  dnia 
śmierci swojej, ku wieczystemu ich żalowi, nigdy im tego nie przebaczył. 

Gazety również ponoszą odpowiedzialność za następną katastrofę, jaka na niego spadła. 

W  ciągu  pięciu  lat  po  ogłoszeniu  drukiem  pierwszej  swojej  książki  milczał,  a  milczenie  nie 
jest bynajmniej dobrem dla samotnego człowieka. Ze współczuciem podkreślić należy fatalne 
osamotnienie Glucka w ludnym tym uniwersytecie, faktem jest bowiem, że nie posiadał on w 
nim ani jednego przyjaciela i znikąd też nie doznawał dowodów sympatji. Jedyną jego ucie-
czką pozostawały książki, czytał też i studjował bezmiernie. 

W  1927-ym  zaproszono  go  do  wzięcia  udziału  w  obradach  Towarzystwa  Przyjaciół 

Ludzkości w Emeryville. Nie ufał dostatecznie swojej pamięci i dzięki temu, pisząc te słowa, 
mam przed sobą egzemplarz uczonego jego referatu. Napisany jest objektywnie, ściśle nauko-
wo i, dodać należy, zachowawczo. W jednym wszakże miejscu — cytuję wiernie jego słowa 
—  mówi  o  „przemysłowym  i  społecznym  przewrocie,  dokonywającym  się  w  społeczeń-
stwie”. Jeden z obecnych na posiedzeniu reporterów podchwycił wyraz „przewrót”, oddzielił 
go od tekstu i napisał ostre sprawozdanie, piętnujące Emila Glucka jako anarchistę. W jednej 
chwili miano „Profesor Gluck — anarchista” obiegło po drutach telegraficznych cały świat i 
odpowiednią zyskało „oprawę” we wszystkich pismach w całym kraju. 

O  ile  próbował  odeprzeć  poprzednie  napaści  prasy,  o  tyle  teraz  pozostał  wobec  nich 

zupełnie niemy. Gorycz przeżarła już do cna jego duszę. Fakultet wezwał go, aby stanął we 
własnej  obronie,  stanowczo  jednak  odmówił,  wzbraniając  się  nadto  przedstawienia  kopji 
swojego  referatu  celem  uratowania  się  od  dymisji.  Że  zaś  sam  nie  chciał  się  do  niej  podać, 
wykreślono  go  z  listy  profesorów.  Zaznaczyć  należy,  że  ciało  profesorskie  z  rektorem  na 
czele działało w tym względzie pod wpływem nacisku ze strony rządu. 

Prześladowany, wyszydzany i opacznie rozumiany samotnik nie próbował nawet reha-

bilitować się. Przez całe życie grzeszono przeciwko niemu i przez całe dotychczas życie nie 
zgrzeszył  przeciwko  nikomu.  Ale  przeznaczona  mu  czara  goryczy  nie  była  jeszcze  pełna. 
Utraciwszy stanowisko i pozostając bez wszelkich dochodów, szukać musiał zajęcia. Pierw-
sze jego miejsce było w związkowej fabryce metalurgicznej w San Francisco, gdzie okazał się 
bardzo  zdolnym  rysownikiem.  Tutaj  właśnie  zdobył  pierwszorzędną  znajomość  budowy 
wojennych okrętów. Odnaleźli go wszakże reporterzy i tutaj i obrobili odpowiednio. Wycofał 
się  natychmiast  i  znalazł  inne  stanowisko.  W  miarę  wszakże  jak  reporterzy  wygryzali  go  z 
szeregu posad, hartował się coraz skuteczniej w niereagowaniu na ich prześladowania. 

background image

Odporność  tę  zdobył  już  w  zupełności  w  okresie  otworzenia  zakładu  galwanoplasty-

cznego przy ulicy Telegraficznej w Oaklandzie. Był to mały warsztacik, zatrudniający trzech 
dorosłych  robotników  i  dwóch  chłopców.  Gluck  sam  pracował  całemi  dniami  i  wieczorami. 
Noc po nocy stwierdzał stojący na posterunku policjant, że nie opuszczał on warsztatu przed 
pierwszą lub drugą rano. Wówczas właśnie udoskonalił pomysł ułatwionego zapalania silni-
ków gazowych i dochody z opatentowania tego wynalazku rychło poważnie go zbogaciły. 

Otworzył  swój  zakład  galwanoplastyczny  wczesną  wiosną  1928-go  roku  i  w  tym 

samym  też  roku  zbudziła  się  w  sercu  jego  nieszczęśliwa  miłość  dla  Ireny  Tackley.  Trudno 
sobie  dzisiaj  wyobrazić,  aby  człowiek,  tak  niezwykły  jak  Emil  Gluck,  mógł  nie  być  też 
niepospolitym w miłości. Po za jego genjuszem, jego osamotnieniem i chorobliwem z natury 
usposobieniem,  wziąć  należy  nadto  pod  uwagę,  że  był  on  zupełnym  ignorantem  na  punkcie 
znajomości  kobiet.  Bez  względu  na  wzbierające  w  nim  żądze  nie  był  wyćwiczony  ani  w 
znajdowaniu  zwykłego  dla  nich  ujścia,  ani  w  wypowiadaniu  swoich  uczuć;  zaś  nadmierna 
nieśmiałość czyniła jego zaloty zupełnie niezwykłemi. 

Irena Tackley była przystojną, ale pustą, lekkomyślną istotą. Pracowała w owym czasie 

w małej cukierence naprzeciwko warsztatu Glucka. Zachodził często do jej sklepu, aby wpa-
trywać się w nią przy szklance lemonjady lub porcji lodów. Zdaje się, że dziewczyna nie czu-
ła  nic  dla  niego  i  jedynie  bawiła  się  nim.  „Taki  dziwak”  —  mówiła  o  nim;  czasem  znów 
nazywała go warjatem i opowiadała, jak siedzi przy ladzie sklepowej i wpatruje się w nią z po 
za  okularów,  czerwieniąc  się  i  bełkocąc,  ilekroć  zwraca  się  do  niego  i  często  uciekając 
pospiesznie w największem zmieszaniu. 

Gluck  przynosił  jej  najwspanialsze  i  zarazem  najdziksze  podarunki:  srebrną  zastawę 

herbatnią, pierścionek brylantowy, garnitur futrzany, lornetę teatralną, wielotomową Historję 
Świata
  i  bicykl  motorowy  cały  posrebrzony  we  własnym  jego  warsztacie.  W  chwili,  kiedy 
ofiarowywał  jej  ostatni  ten  prezent,  wszedł  do  cukierni  kochanek  dziewczyny,  kopnął  z 
rozmachem koło i gniewnym tonem nakazał jej, aby zwróciła Gluckowi cały dziwaczny zbiór 
jego  podarunków.  Kochankiem  tym  był  William  Sherbourne,  tępy,  gruboszczęki  prostak  z 
klasy robotniczej, zbogacony na drobnych przedsiębiorstwach budowlanych. Gluck nie zrozu-
miał sytuacji. Szukał wyjaśnienia u dziewczyny, starając się o chwilę  rozmowy z nią, kiedy 
wracała wieczorem do domu. Irena poskarżyła się Sherbournowi, który pewnej nocy porząd-
nie obił współzawodnika. O sile i ciężkości pięści Sherbourna świadczą sprawozdania Pogo-
towia Czerwonego Krzyża, w którego szpitalu nałożono Gluckowi tej nocy pierwszy opatru-
nek i skąd nie był on w stanie przez tydzień jeszcze wyjść, będąc przez cały ten czas przyku-
tym do łóżka. 

Gluck  wciąż  jeszcze  nie  rozumiał.  Starał  się  w  dalszym  ciągu  szukać  wyjaśnienia  u 

dziewczyny.  W  obawie  przed  napaścią  Sherbourna  prosił  komendanta  policji  o  pozwolenie 
noszenia rewolweru, spotkał się wszakże z odmową, a gazety, jak zawsze, wykorzystały fakt 
ten dla sensacji. 

Na  sześć  dni  przed  ustaloną  datą  ślubu  Ireny  z  Sherbournem  popełniony  został  na 

dziewczynie mord. Było to w noc z soboty na niedzielę. Zajęta była do późnego wieczora w 
cukierni  i  dopiero  po  jedenastej  wyszła,  mając  w  woreczku  swoją  pensję  tygodniową.  Poje-
chała tramwajem z alei San Peblo na Trzydziestą czwartą ulicę,  gdzie wysiadła, aby przejść 
pieszo  niewielki  kawałek  drogi  do  domu.  Odtąd  nie  widział  jej  nikt  już  żywą.  Nazajutrz 
znaleziono ją uduszoną na pustym placu. 

Emil Gluck został z miejsca zaaresztowany. Żadne jego tłomaczenia nie mogły mu nic 

pomódz. Uwięziony został nietylko na zasadzie okoliczności obciążających, ale na podstawie 
dowodów „sfabrykowanych” przez policję. Niema kwestji, że znaczna część dowodów prze-
ciwko  niemu  została  sfabrykowana.  Świadectwo  kapitana  Shetana  było  najwyraźniejszem 
krzywoprzysięstwem, ustalono bowiem znacznie później, że w tragiczną ową noc nietylko nie 
znajdował się Gluck w pobliżu miejsca zbrodni, ale że nie był wcale w mieście, gdyż ucze-

background image

stniczył w zgromadzeniu, odbywającem się w San Leandro. 

Skazano go na dożywotnie więzienie w San Quentin. Gazetom i ogółowi publiczności 

było  tego  jednak  mało;  uważano,  że  wyrok  ten  był  wykroczeniem  przeciwko  zasadzie  spra-
wiedliwości i że należało mu się z prawa skazanie na śmierć. 

Emil  Gluck  odsiadywać  zaczął  więzienie  od  17-go  kwietnia  1929-go  roku.  Liczył 

wówczas  trzydziesty  rok  życia.  W  ciągu  trzech  i  pół  lat,  których  znaczną  część  spędził  w 
samotnej celi, miał aż nadto czasu na rozmyślanie nad niesprawiedliwością ludzką. W tym też 
okresie gorycz strawiła mu duszę do reszty i odtąd znienawidził całą siłą ród ludzki. 

W  ciągu  tego  samego  okresu  dokonał  on  nadto  trzech  innych  rzeczy:  napisał  słynny 

swój traktat: o „Moralności Ludzkiej”, wybitną broszurę pod tytułem: „Zdrowy zbrodniarz” 
oraz opracował potworny, straszliwy swój plan zemsty. Fakt pewien, mający miejsce w jego 
zakładzie galwanoplastycznym, podsunął mu myśl o jedynem narzędziu odwetu. Jak stwier-
dza sam w zeznaniu swojem, opracował podczas pobytu w więzieniu każdy szczegół, tak że 
bezpośrednio  po  uwolnieniu  mógł  przystąpić  do  urzeczywistnienia  niesłychanych,  zbrodni-
czych swoich zamierzeń. 

Jego uwolnienie było sensacją dnia. Podległo ono niegodziwej, występnej zwłoce, zale-

żnej od bezdusznej, używanej jeszcze  wówczas,  czerwonej pieczęci urzędowej. W noc 1-go 
lutego 1932 roku, Tim Haswell, człowiek pozostający stale pod dozorem policyjnym, został 
zraniony śmiertelnie przez pewnego obywatela z Piedmontu, na którego  dom napadł w celu 
rabunku. Napastnik żył jeszcze trzy dni i przed śmiercią nietylko przyznał się do zamordowa-
nia Ireny Tackley, ale dostarczył przekonywających na to dowodów. Bert Danniker, jeden ze 
skazańców,  umierający  na  suchoty  w  więzieniu  Folsom,  wplątany  był  w  tę  sprawę  jako 
pomocnik. I on również złożył zgodne ze wspólnikiem zeznanie. Nam, ludziom dzisiejszym, 
niepojętym wydaje się partacki, powolny  wymiar sprawiedliwości, stosowany  przez poprze-
dnie  pokolenia.  Już  w  lutym  stwierdzoną  została  niewinność  Emila  Glucka,  uwolniono  go 
jednak  z  więzienia  dopiero  w  październiku  tegoż  roku.  W  ciągu  ośmiu  zatem  miesięcy  ten 
ciężko  skrzywdzony  człowiek  zmuszony  był  do  odbywania  w  dalszym  ciągu  niezasłużonej 
kary. Nie sprzyjało to bynajmniej słodyczy charakteru i pogodzie usposobienia, możemy też 
łatwo  wyobrazić  sobie,  jaka  gorycz  przepełniała  serce  jego  podczas  ponurych  tych  ośmiu 
miesięcy. 

Powrócił  do  świata  ku  końcowi  1932,  stanowiąc  jak  zwykle  przedmiot  napaści  wszy-

stkich gazet. Zamiast wyrażenia serdecznego żalu z powodu okrutnej pomyłki sprawiedliwo-
ści,  prowadziły  one  w  dalszym  ciągu  systematyczną  na  Glucka  nagankę.  Jedna  z  gazet  — 
„Wiadomości  z  San  Francisco”  posunęła  się  dalej  jeszcze:  John  Hartwell,  jego  redaktor, 
opracował nader pomysłową teorję, opartą na zeznaniach obu zbrodniarzy  i wykazującą, że, 
pomimo wszystko, Gluck ponosił odpowiedzialność za zabicie Ireny Tackley. Hartwell został 
zabity.  Sherbourne  umarł  również,  zaś  policjant  Phillips  postrzelony  został  w  nogę  i  zwo-
lniony ze swojego stanowiska. 

Śmierć  Hartwella  pozostawała  przez  długi  czas  zagadką.  Był  w  chwili  zabójstwa  sam 

jeden w biurze. Chłopiec na posyłki, siedzący w przedpokoju, usłyszał wystrzały rewolwero-
we i wbiegł, zastając Hartwella konającego na jego fotelu. W największe zdumienie wprawił 
policję  nietylko  fakt,  że  zastrzelony  on  został  kulą  z  własnego  rewolweru,  ale  że  rewolwer 
wypalił, spoczywając w szufladzie biurka. Kula przebiła nawskroś front szuflady i utkwiła w 
jego  ciele.  Policja  odrzuciła  przypuszczenie  samobójstwa,  zabójstwo  wykluczone  było  rów-
nież, jako supozycja zbyt niedorzeczna i cała wina przypisana została Towarzystwu „Eureka” 
nabojów bezdymnych. Samorzutny wybuch — tak objaśniła policja, — a chemicy Towarzy-
stwa nasłuchali się niemało podczas śledztwa. 

Nieznanym  był  natomiast  policji  szczegół,  że  w  domu  przeciwległym  pokój  nr.  633, 

wynajęty przez Emila Glucka, zajęty był też przez niego w momencie tajemniczej eksplozji 
Hartwellowego rewolweru. 

background image

W  czasie  owym  nie  podejrzywano  żadnego  związku  pomiędzy  śmiercią  Hartwella  i 

śmiercią Sherbourna. Ten ostatni zajmował w dalszym ciągu mieszkanie urządzone dla Ireny 
Tackley  i  pewnego  styczniowego  ranka  1933  r.  znaleziono  go  martwego.  Śledztwo  ustaliło 
jako przyczynę śmierci, samobójstwo, zastrzelony był bowiem własnym rewolwerem. Cieka-
wym  wypadkiem,  który  wydarzył  się  tej  nocy,  było  postrzelenie  policjanta  Phillippsa  na 
trotuarze przed domem Sherbourna. Policjant dowlókł się do telefonu policyjnego i zadzwonił 
do Pogotowia Ratunkowego. Utrzymywał, że ktoś postrzelił go z tyłu w nogę. Noga tak fatal-
nie  pogruchotana  była  trzema  kulami  38-go  kalibru,  że  okazała  się  konieczność  amputacji. 
Stwierdzenie wszakże, iż wystrzał spowodował własny jego rewolwer, wywołało głośny wy-
buch śmiechu oraz oskarżenie go o to, że musiał być pijany. Pomimo zaprzeczeń jego, jakoby 
miał mieć w ustach kroplę chociażby alkoholu i uporczywych zapewnień, że rewolwer leżał 
spokojnie w bocznej jego kieszeni i że nie dotknął go palcem, zwolniony został ze stanowi-
ska. 

Wyznanie  Emila  Glucka,  złożone  w  sześć  lat  później,  oczyściło  nieszczęśliwego  poli-

cjanta  z  hańbiącego  zarzutu,  żyje  też  on  do  dnia dzisiejszego  i  cieszy  się  dobrem  zdrowiem 
oraz pokaźną emeryturą, wypłacaną mu przez zarząd miasta.  

Po  załatwieniu  się  w  ten  sposób  z  bezpośrednimi  swoimi  nieprzyjaciółmi,  poszukał 

teraz Emil Gluck szerszego pola działania, jakkolwiek wrogi jego stosunek do dziennikarzy i 
do  policji  w  jednakowem  wciąż  trwał  napięciu.  Odsetki  z  jego  wynalazku  na  ulepszone 
zapłonki silników gazowych wzrosły znacznie podczas jego pobytu w więzieniu i z roku na 
rok potęgowała się ich siła dochodowa. Był niezależny, mógł odbywać, jakie tylko zapragnął, 
podróże, a nadewszystko mógł nasycić swój bezgraniczny głód zemsty. Stał się manjakiem i 
anarchistą  —  nie  filozoficznym  anarchistą  jedynie,  lecz  gwałtownym  anarchistą  czynnym. 
Możliwe, że wyraz ten nadużywany jest w opacznem znaczeniu i że należałoby raczej okre-
ślić Glucka jako nihilistę lub anihilistę. Wiadomo, że nie był związany z żadną z grup terory-
stycznych. Działał zupełnie samoistnie, szerzył wszakże działaniami swojemi tysiąckroć wię-
cej grozy i spowodował tysiąckroć więcej zniszczenia, aniżeli wszystkie grupy terorystyczne 
razem wzięte. 

Zasygnalizował swoje opuszczenie Kalifornji wysadzeniem w powietrze fortu Masona. 

W  zeznaniu  swojem  mówi  o  tem,  jako  o  drobnym  eksperymencie  —  chciał  wyprobować 
tylko — jak się wyraził — swoją rękę. W ciągu  ośmiu lat wędrował po świecie, szerząc po 
nim tajemną grozę, niszcząc własność do wysokości setek miljonów dolarów i niwecząc nie-
zliczone życia ludzkie. Jedynym dodatnim wynikiem straszliwych jego czynów było szerze-
nie  zniszczenia  w  szeregach  samych  terorystów  również.  Ilekroć  dokonał  nowego  aktu 
zemsty, robiła policja zasadzkę na znajdujących się w pobliżu terorystów i wielu z nich posy-
łano  na  stracenie.  Siedemnastu  stracono  w  samym  tylko  Rzymie  po  zamordowaniu  króla 
włoskiego. 

Najbardziej  bodaj  zdumiewającem  dziełem  ręki  jego  było  zabicie  króla  i  królowej 

Portugalji w sam dzień ich zaślubin. Przedsięwzięte zostały wszelkie możliwe środki ostroż-
ności przeciwko terorystom i cała droga z katedry do pałacu po przez ulice Lizbony strzeżona 
była  przez  podwójne  szeregi  żołnierzy,  zaś  eskorta,  złożona  z  dwustu  jeźdźców  kawaleryj-
skich na koniach, otaczała powóz. 

Nagle stała się. rzecz niepojęta. Automatyczne karabinki kawalerzystów zaczęły strze-

lać,  a  równocześnie  z  niemi  i  karabiny  stojących  w  bezpośredniem  z  kawalerją  sąsiedztwie 
żołnierzy piechoty. W zamieszaniu i podnieceniu zwrócone były lufy eksplodujących karabi-
nów  we  wszystkich  kierunkach.  Rzeź  była  przeraźliwa  konie,  żołnierze,  publiczność,  król  i 
królowa literalnie podziurawieni zostali kulami. Na domiar złego skomplikowały całą sprawę 
dwie bomby, ukrywane przez obecnych w tłumie terrorystów, które wybuchły w ich kiesze-
niach.  Zamierzali  oni  rzucić  je,  o  ile  nadarzyłaby  się  sprzyjająca  po  temu  sposobność.  Ale 
któż  mógł  wiedzieć  o  tem?  Straszliwe  spustoszenie,  spowodowane  przez  pękające  bomby, 

background image

spotęgowało niesamowity obraz grozy; uważano je za obmyślany naprzód jeden z momentów 
ogólnego ataku. 

Oszałamiającą wręcz i nie dającą się wytłomaczyć rzeczą było zachowanie się kawale-

rzystów  z  ich  wypalającemi  gwintówkami.  Niepodobieństwem  było  wyobrazić  sobie,  aby  i 
oni też mieli być w zmowie, a jednakże setki ludzi, a w ich liczbie króla i królowę, położyły 
ich właśnie kule.  Z drugiej strony niemniej niezrozumiałym był fakt, że siedemdziesiąt pro-
cent samych tych kawalerzystów właśnie zostało zabitych lub poranionych. Niektórzy tłóma-
czyli to w ten sposób, że lojalni żołnierze piechoty, będący świadkami ataku na powóz króle-
wski, zaczęli strzelać do zdrajców. Ani jednego wszakże faktu oczywistego, potwierdzającego 
przypuszczenie podobne, nie dało się wyciągnąć z ust tych, którzy pozostali przy życiu, jak-
kolwiek wielu poddano w tym celu najsroższym torturom. Wszyscy utrzymywali uparcie, że 
wcale nie strzelali ze swoich karabinków i że wypaliły one same przez się. Chemicy wyśmieli 
ich, dowodząc, że o ile byłoby nawet możliwem, aby pojedynczy nabój, naładowany prochem 
bezdymnym, mógł wystrzelić spontanicznie, bezwzględnie nieprawdopodobnem jest i niemo-
żliwem, aby wszystkie na danej przestrzeni, naładowane w ten sposób, naboje wypaliły odra-
zu z nietkniętej ręką ludzką broni. 

W  ten  sposób  nie  zyskano  żadnego  wytłomaczenia  zdumiewającego  tego  faktu. 

Powszechna opinja reszty świata twierdziła, że cała sprawa była wynikiem ślepej paniki, jaka 
ogarnęła  nerwowych  przedstawicieli  rasy  łacińskiej  i  jaką  wywołał  w  samej  rzeczy  wybuch 
dwóch bomb, rzuconych przez terorystów. W związku z tem przypominano sobie też śmiesz-
ne spotkanie, na długie lata przedtem, floty rosyjskiej z angielskiemi łodziami rybackiemi.  

A tymczasem Emil Gluck śmiał się w kułak i szedł obraną przez siebie drogą. On jeden 

wiedział. Ale zkąd mógł świat wiedzieć? Natknął on się po raz pierwszy na tajemnicę swoją 
w  galwanoplastycznym  warsztacie  przy  ulicy  Telegraficznej  w  Oaklandzie.  Zdarzyło  się  w 
owym czasie, że stacja telegrafu bez drutu założona została przez Towarzystwo Elektryczne 
Thurston  w  bliskiem  sąsiedztwie  jego  warsztatu.  Niebawem  jego  kadź  galwanoplastyczna 
przestała  funkcjonować.  Druty  kadzi  miały  wiele  uszkodzonych  połączeń  i,  po  bliższem 
zbadaniu,  odnalazł  Gluck  uszkodzenia,  wywołujące  krótkie  zwarcia  na  miejscu  połączeń. 
Uszkodzenia  te,  osłabiając  opór,  powodowały  przenikanie  przez  roztwór  nadmiernej  ilości 
prądu, doprowadzając roztwór do „wrzenia”, a tem samem niwecząc pracę. 

Co  wszakże  spowodowało  je?  —  zadał  sobie  Gluck  pytanie.  Rozumowanie  jego  było 

proste. Przed urządzeniem stacji telegrafu bez drutu kadź działała sprawnie. Uszkodzenie jej 
wystąpiło  dopiero  po  założeniu  stacji.  Ale  w  jaki  sposób?  Jeśli  wyładowanie  elektryczne 
zdolne jest wywołać krótkie zwarcie poprzez trzy tysiące mil oceanu, oczywiście wywołać je 
też  może  na  uszkodzonych  połączeniach  drutów  kadzi  wyładowanie  elektryczne  ze  stacji 
odległej o czterysta stóp zaledwie. 

W  owym  czasie  nie  myślał  o  tem  Gluck  więcej.  Zmienił  tylko  druty  swojej  kadzi  i  w 

dalszym  ciągu  zajmował  się  galwanoplastyką.  W  następstwie  wszakże,  będąc  już  w  więzie-
niu, przypomniał sobie ów wypadek i błyskawicznie olśniło umysł jego pełne znaczenie tego 
faktu.  Dostrzegł  w  nim  ukryte,  tajemne  narzędzie  zamierzonej  zemsty  swojej  nad  światem. 
Jego odkrycie, zatracone wraz z jego śmiercią, polegało na zdobyciu kontroli nad kierunkiem 
i miejscem wyładowania prądu elektrycznego. W owym czasie stanowiło ono nierozwiązany 
problemat  telegrafu  bez  drutu  —  jak  stanowi  do dnia  dzisiejszego  ale  Emil  Gluck  w  swojej 
celi więziennej opanował to zagadnienie.  I, po uwolnieniu swojem, zastosował je. Było ono 
dość proste wobec zdolności kierowania prądem, jaką posiadł, a, dzięki niej, możności wpro-
wadzenia iskry do prochowni fortu, do wnętrza okrętu wojennego, do magazynu rewolweru. I 
nietylko  mógł  w  ten  sposób  wywoływać  wybuch  prochu  na  odległość,  lecz  mógł  zarazem 
niecić  pożary.  Wielki  pożar  Bostonu  jego  był  dziełem  zupełnie  przypadkowem  zresztą,  jak 
stwierdził  w  swojem  zeznaniu,  dodając,  że  był  to  przyjemny  przypadek  i  że  nigdy  nie  miał 
powodu żałowania go. 

background image

Straszliwa  wojna  niemiecko-amerykańska,  z  jej  utratą  800.000  ludzi  i  pochłonięciem 

nieobliczalnych nieomal skarbów, wywołana była również przez niego. Przypomnieć należy, 
że w roku 1939-ym panowały z powodu sprawy Pickarda naciągnięte stosunki pomiędzy obu 
krajami.  Niemcy,  jakkolwiek  pokrzywdzone,  nie  dążyły  do  wojny,  posłały  więc,  na  znak 
pokoju,  następcę  tronu  z  siedmioma  okrętami  wojennemi  w  odwiedziny  przyjacielskie  do 
Stanów  Zjednoczonych.  W  noc  15-go  lutego  stały  wszystkie  te  okręty  na  kotwicy  na  rzece 
Hudsonie naprzeciwko Nowego Yorku. W tę samą też noc był Emil Gluck sam z całym swo-
im  aparatem  na  pokładzie,  w  szalupie  na  otwartem  morzu.  Szalupę  tę  jak  stwierdzono  w 
następstwie, kupił od Towarzystwa Wyrobu Bark, zaś znaczną część aparatów użytych owej 
nocy  nabył  od  Elektrycznych  Warsztatów  „Kolumbja”.  Wówczas  wszakże  nie  wiedziano  o 
tem. Wiadomo było jedynie, że nastąpiło wysadzenie w powietrze wszystkich owych siedmiu 
okrętów wojennych, jednego po drugim, w regularnych, czterominutowych odstępach. Zginę-
ło dziewięćdziesiąt procent załogi z następcą tronu na czele. 

O  wiele  lat  wcześniej  wysadzony  został  w  powietrze  w  porcie  Hawany  amerykański 

okręt wojenny Maine, co spowodowało bezpośredni wybuch wojny z Hiszpanją, jakkolwiek 
zawsze uzasadniona istniała wątpliwość, czy to wysadzenie w powietrze było dziełem zama-
chu czy przypadku. Ale  przypadek nie mógł  wytłomaczyć wysadzenia  w powietrze siedmiu 
okrętów wojennych na Hudsonie w czterominutowych regularnych odstępach. Niemcy przy-
puszczali, że dokonała tego łódź podwodna i niezwłocznie wypowiedziały wojnę. Dopiero w 
sześć  miesięcy  po  wyznaniu  Glucka  zwróciły  one  Stanom  Zjednoczonym  Filipiny  i  wyspy 
Hawajskie. 

Tymczasem  Emil  Gluck,  zły  człowiek  i  arcywróg  ludzkości,  w  dalszym  ciągu  zmiatał 

świat wichrem zniszczenia. Nie pozostawiał po sobie śladów. Z ścisłą dokładnością naukową 
oczyszczał je zawsze starannie. Metoda jego postępowania polegała zawsze na wynajmowa-
niu domu lub pokoju i ustawiania w nim w tajemnicy swojego aparatu, tak udoskonalonego i 
uproszczonego do owego czasu, że zajmował on bardzo niewiele miejsca. Po dokonaniu swo-
jego zamiaru starannie usuwał aparat i w ten sposób mógł bezpiecznie liczyć na długotrwałą 
bezkarność potwornych swoich zbrodni. 

Epidemja postrzeliwania policjantów nowojorskich była rzeczą zdumiewającą. Stała się 

ona  jedną  z  tajemniczych  klęsk  owego  czasu.  W  ciągu  niespełna  dwóch  tygodni  z  górą  stu 
policjantów  postrzelonych  zostało  w  nogi  kulami  z  własnych  ich  rewolwerów.  Inspektor 
Jones  nie  rozwiązał  tej  zagadki,  jednakże  pomysł  jego  wytrącił  w  końcu  Gluckowi  broń  z 
ręki. Za jego poradą przestali policjanci nosić rewolwery i odtąd przypadkowe takie postrzele-
nia nie zdarzyły się już ani razu. 

Wczesną wiosną 1940-go roku zniszczył Gluck całą flotę, zgromadzoną w warsztatach 

okrętowych  Mare  Island.  Z  pokoju  wynajętego  w  Vallejo  skierował  wyładowany  prąd 
elektryczny  swojego  aparatu  po  przez  cieśninę  Vallejo  ku  wyspie.  Nasampierw  posłał  iskry 
swoje  na  okręt  wojenny,  Maryland,  stojący  w  doku  jednego  ze  składów  min.  Na  przednim 
jego  pokładzie,  na  wielkiej  platformie  z  desek,  spoczywała  setka  przeszło  min,  przeznaczo-
nych na obronę Złotych Wrót. Każda z nich zdolna była zniweczyć tuzin okrętów wojennych, 
a było tych min z górą sto. Zburzenie było straszliwe, ale dla Glucka stanowiło ono jedynie 
wstęp do działania. 

Skierował błysk swojego aparatu wzdłuż wybrzeża Mare Island, wysadzając w powie-

trze  pięć  torpedowców,  stację  ich  oraz  wielką  prochownię  na  wschodnim  krańcu  wyspy. 
Kierując  się  ponownie  na  zachód,  natrafiając  na  pojedyńcze,  samotnie  stojące  składy  na 
wzniesieniu  nieco  zdała  od  wybrzeża,  wysadził  w  powietrze  trzy  krążowniki  oraz  okręty 
wojenne: Oregon, Delaware, New Hampshire i Floridę

Ten ostatni zdążył właśnie wejść do suchego doku i wspaniały ten dok zburzony został 

równocześnie z wysadzonym w powietrze okrętem. 

Katastrofa była przeraźliwa i dreszcz grozy wstrząsnął całym krajem. Było to wszakże 

background image

drobiazgiem u porównaniu z tem, co miało nastąpić. 

Ku  końcowi  tego  samego  roku  oczyścił  Gluck  do  cna  wybrzeża  Atlantyku  od  stanu 

Maine  do  Florydy.  Nic  nie  uszło  cało.  Forty,  miny,  wszelkiego  rodzaju  obrona  wybrzeża, 
stacje torpedowców, składy — wszystko wyleciało w powietrze. 

W  trzy  miesiące  później  zmiótł  Gluck  północne  wybrzeże  morza  Śródziemnego,  od 

Gibraltaru do Grecji w ten sam zdumiewający sposób. Jęk rozpaczy rozległ się ze wszystkich 
krajów. Jasnem było, że wszystkiem tem ludzkie kierują ręce i tak samo jasnem było, dzięki 
bezstronności Emila Glucka, że dziełem zniszczenia nie kierował żaden poszczególny naród. 
Jedno  tylko  było  wyraźne,  że,  bez  względu  na  to,  kto  był  twórcą  tych  klęsk  straszliwych, 
stanowił on najsroższą dla świata groźbę. 

Żaden  naród  nie  był  zabezpieczony  przeciwko  jego  potędze.  Nie  było  obrony  przed 

nieznanym tym, a wszechpotężnym wrogiem. Obrona wojskowa była daremna — nie, nietyl-
ko  była  daremna,  lecz  tkwił  w  niej  właściwy  rdzeń  niebezpieczeństwa.  W  ciągu  dwunastu 
miesięcy zaprzestano fabrykowania prochu oraz wycofano wszystkich żołnierzy i marynarzy 
ze wszystkich twierdz, fortów i statków wojennych. Rozważano nawet zupełnie poważnie, na 
zgromadzeniu  Konwentu  Państw,  który  obradował  w  owym  czasie  w  Hadze,  sprawę  po-
wszechnego rozbrojenia. 

Wówczas  to  Silas  Bannermann,  tajny  agent  polityczny  na  usługach  rządu  Stanów 

Zjednoczonych, zyskał sławę wszechświatową przyłapaniem Emila Glucka. 

Zrazu wyśmiano Bannermanna, tak dobrze jednak przygotował on całą sprawę, że zale-

dwie upłynęło parę tygodni, a zdołał przekonać najzagorzalszych nawet niedowiarków o wi-
nie Emilie Glucka. Jedyną wszakże rzeczą, której nie umiał Silas Bannermann nigdy wytłó-
maczyć, dla własnej chociażby satysfakcji, było stwierdzenie pierwszego momentu, w którym 
przyszło mu na myśl połączenie osoby Glucka z potwornemi zbrodniami. 

Prawda,  że  Bannermann  bawił  w  Vallejo  w  tajnych  sprawach  urzędowych  w  czasie 

zburzenia  wyspy  Mare,  prawda  też,  że  na  ulicach  Vallejo  wskazano  mu  Emila  Glucka  jako 
osobliwego  dziwaka;  nie  wywarło  to  na  nim  wówczas  jednak  żadnego  wrażenia.  Znacznie 
później  dopiero,  bawiąc  na  wakacjach  w  Górach  Skalistych  i  czytając  pierwsze  ogłoszone 
raporty o zniszczeniu doszczętnem wzdłuż wybrzeża Atlantyckiego przypomniał sobie nagle 
Bannermann o Glucku. I w tej samej też chwili olśniła go, niby mgnieniem błyskawicy, myśl 
o możliwym związku pomiędzy Gluckiem a dziełem zburzenia. Była to jedynie hypoteza, ale 
wystarczyła. Rzutem genjalnym było zrodzenie się jej w umyśle jego, zrodzenie, które samo 
przez się było aktem podświadomego myślenia — zatem rzeczą z której tak samo niepodobna 
było zdać sobie sprawy, jak naprzykład ze zrodzenia się w mózgu Newtona zasady ciążenia. 

Reszta  poszła  już  łatwo.  Gdzie  przebywał  Gluck  w  chwili  zburzenia  całego  wybrzeża 

Atlantyku?  —  brzmiało  pierwsze  pytanie,  sformułowane  przez  Bannermanna.  Zażądał  on 
informacji w tym przedmiocie. Bardzo prędko udało mu się stwierdzić, że, ku końcowi 1940-
go  roku,  wędrował  Gluck  w  górę  i  w  dół  wybrzeża  Atlantyckiego.  Stwierdził  również,  że 
Gluck  przebywał  w  New-Yorku  podczas  epidemji  ranienia  policjantów  w  nogi  kulami  z 
własnych ich rewolwerów. 

Gdzie bawi Gluck obecnie? — brzmiało następne pytanie Bannermanna. 
I,  jak  gdyby  w  odpowiedzi  na  to,  przyszła  wieść  o  całkowitem  zburzeniu  wybrzeża 

morza  Śródziemnego.  Gluck  odpłynął  przed  miesiącem  do  Europy  jak  dowiedział  się  o  tem 
agent  tajny.  Zbyteczną  było  dla  niego,  rzeczą  osobiste  udawanie  się  za  ocean.  Za  pośredni-
ctwem kablogramów i przy współdziałaniu tajnych agentów europejskich śledził on posuwa-
nie się Glucka krok za krokiem wzdłuż całego wybrzeża morza Śródziemnego i przekonał się, 
że  w  każdym  wypadku  zbiegało  się  ono  z  wysadzeniem  w  powietrze  obrony  nadbrzeżnej  i 
okrętów.  Dowiedział  się  też,  że  Gluck  wsiadł  na  Plutonika,  okręt  linji  Zielonej  Gwiazdy, 
odpływający do Stanów Zjednoczonych. 

Sprawa cała gotowa była najzupełniej w umyśle Bannermanna, bowiem w międzyczasie 

background image

czekania  zdążył  on  opracować  i  zestawić  wszystkie  jej  szczegóły.  Dopomagał  mu  w  tem 
bardzo  zręcznie  operator,  pracujący  dla  Towarzystwa  Telegrafu  bez  Drutu  systemu  Wooda. 
Kiedy Plutonik zbliżał się do Sandy Hook, wysłał mu Bannermann naprzeciw statek rządowy 
i Emil Gluck został uwięziony. 

Proces  i  zeznanie  nastąpiły  bezpośrednio  po  tem.  W  zeznaniach  wyraził  Gluck  jeden, 

jedyny żal, mianowicie, że nie zdążył działać szybciej. Gdyby — jak powiedział mógł przy-
puszczać,  że  zostanie  kiedykolwiek  wykryty,  byłby  „pracował”  daleko  energiczniej  i  po-
spieszniej i spowodowałby tysiąckroć więcej zniszczenia. Tajemnica jego zeszła wraz z nim 
do  grobu,  jakkolwiek  wiadomo  teraz,  że  rząd  francuski  starał  się  zyskać  dostęp  do  niego  i 
ofiarował mu biljon franków za jego wynalazek, przy którego pomocy mógł kierować wyła-
dowaniem elektryczności i ściśle ustalić miejsce jego działania. „Co?” — zawołał Gluck — 
sprzedać to, co umożliwiłoby wam ujarzmienie i prześladowanie cierpiącej ludzkości?! 

Ministerstwa wojny wszystkich krajów nie zaprzestawały badań i prób w tajnych labo-

ratorjach  swoich,  nie  udało  im  się  wszakże,  do  obecnej  chwili  przynajmniej,  najsłabszego 
bodaj rzucić światła na całe zagadnienie i natrafić na najdrobniejszy bodaj ślad tajemnicy. 

Emil Gluck stracony został 4 grudnia 1941-go roku. Zginął w ten sposób, mając 46 lat, 

jeden z największych i najnieszczęśliwszych zarazem genjuszów świata, człowiek o zdumie-
wającym  intelekcie,  którego  potęga  wszelako,  zamiast  działania  w  kierunku  dobra,  tak  była 
znieprawiona i spaczona, że uczyniła z niego najbardziej zdumiewającego, najpotworniejsze-
go zbrodniarza. * 
 
 
 
 

SIŁA SILNEGO 

 
 

Przypowieści nie kłamią, ale kłamcy przesadzają. 

L i p-K i n g. 

 

Stary  Długa-Broda  zatrzymał  się  w  środku  opowiadania,  oblizał  kapiące  tłuszczem 

palce  i  wytarł  je  o  nagie  boki  w  tych  miejscach,  gdzie  nie  starczyło  już  podartej  na  strzępy 
jedynej  skóry  niedźwiedziej  na  ich  okrycie.  Dokoła  niego  przykucnęli  trzej  młodzi  chłopcy, 
wnukowie  jego:  Zwierzo-Łów,  Żółta-Głowa  i  Lęk-Mroku.  Na  pozór  wyglądali  wszyscy  zu-
pełnie jednakowo. Skóry dzikich zwierząt częściowo tylko okrywały ich ciała. Wszyscy trzej 
byli szczupli, ważkiej budowy, krzywonodzy, z głęboko wpadniętą klatką piersiową, z cięż-
kiemi  ramionami  i  olbrzymiemi  rękami.  Plecy  ich  i  piersi  gęsto  obrośnięte  były  włosami, 
których kępy okrywały zewnętrzną stronę ramion ich i nóg. Zmierzwione kopiasto włosy zwi-
sały im z głów, zasłaniając pasmami swojemi oczy ich, okrągłe, czarne i świecące, niby pta-
sie. Oczy te osadzone były blizko siebie, natomiast kości policzkowe szeroko rozstawione, a 
dolne szczęki masywne i wystające. 

Noc była jasna, gwiaździsta. Pod ciemno-granatowym stropem nieba ciągnęły się hen w 

dal szeregi zalesionych pagórków. Czerwona łuna wulkanu, ziejącego płomienie, rozświetlała 
widnokrąg.  Grupa,  wsłuchana  w  opowiadanie  starego,  zwrócona  była  plecami  do  czarnego 
otworu  pieczary,  z  której  od  czasu  do  czasu  dmuchały  mroźne  kłęby  wichru.  Bezpośrednio 
przed  nią  rozniecone  było  jasno  płonące  ognisko.  Z  jednej  strony  leżało  na  wpół  ogryzione 
cielsko niedźwiedzie, dokoła którego — w przyzwoitej jednak odległości — skupiło się kilka 
wielkich kudłatych psów, z gatunku wilków.  Obok każdego z mężczyzn leżał łuk, kilka strzał  
 

*  Wyjęte  z  dzieła  A.  O.  Burnsida  „Dziwactwa  Zbrodni”  za  łaskawem  zezwoleniem  wydawców,  panów 

Holiday i Whitsund. 

background image

i  wielka,  ciężka  maczuga.  W  otworze  pieczary  oparty  był  o  zrąb  skały  szereg  pierwotnie 
ociosanych dzid. 

W taki oto sposób przenieśliśmy się z jaskini na drzewo — mówić znów zaczął Długa-

Broda. 

Chłopcy  roześmieli  się  głośno,  jak  duże  dzieci,  na  wspomnienie  długiej  historji,  która 

odżyła  w  ich  pamięci  pod  wpływem  opowiadania  starego.  Długa-Broda  śmiał  się  także,  po-
trząsając przeciągniętą przez chrząstki nosa pięciocalową iglicą kościaną, potęgującą dzikość 
i  okrucieństwo  jego  wyglądu.  Niewypowiedział,  oczywiście,  wyraźnie  tych  słów,  wydawał 
jedynie zwierzęce dźwięki, mające oznaczać to wszystko właśnie.  

O Morskiej-Dolinie pamiętam to nasampierw — mówił dalej Długa-Broda, — że byli-

śmy  pozbawionym  zupełnie  rozumu  tłumem.  Nie  znaliśmy  tajemnej  wartości  siły.  Bowiem, 
wystawcie  sobie,  każda  rodzina  żyła  sama  dla  siebie  i  sama  dbała  tylko  o  własny  dobrobyt. 
Było nas trzydzieści rodzin, nie użyczaliśmy sobie jednak wzajem naszej siły. Wciąż baliśmy 
się jedni drugich. Nikt nigdy nikogo nie odwiedzał. Na szczycie naszego drzewa zbudowali-
śmy chatę z traw, zaś na dachu nazewnątrz złożyliśmy stos głazów, aby ciskać niemi w tych, 
którzy zechcieliby spróbować odwiedzenia nas. Mieliśmy też w tym celu nasze łuki i strzały. 
Nigdy nie awanturowaliśmy się pod drzewa innych rodzin. Mój brat odważył się raz zawędro-
wać  pod  drzewo  starego  Boo-oogha  i  przypłacił  to  własną  głową,  którą  mu  tamten  roztrza-
skał. 

Stary  Boo-oogh  był  ogromnie  silny.  Mówiono,  że  może  on  pięścią  rozpłatać  głowę 

dorosłemu mężczyźnie. Nie słyszałem co prawda, nigdy, aby zrobił coś podobnego, ale to dla 
tego, że nikt nie zaryzykował dać mu po temu możność. Ojciec mój także nie odważył się. 

Pewnego dnia, kiedy ojciec zeszedł na wybrzeże, Boo-oogh zaczaił się na moją matkę. 

Nie mogła ona biedz szybko, gdyż dnia poprzedniego rozszarpał jej nogę niedźwiedź, kiedy 
właziła  na  górę,  zbierając  jagody.  Z  łatwością  tedy  schwytał  ją  i  porwał  na  swoje  drzewo. 
Nigdy już nie powróciła więcej do ojca. Ale ojciec bał się. Stary Boo-oogh jeszcze go prze-
drzeźniał. 

Ojciec nie zwracał i na to uwagi. Silna-Ręka był również bardzo mocnym człowiekiem. 

Był  jednym  z  najlepszych  rybaków.  —  Pewnego  dnia  wszakże,  drapiąc  się  na  skały  w 
poszukiwaniu jaj mewich, spadł ze szczytu. Odtąd utracił całą siłę i nigdy już jej nie odzyskał. 
Cherlał  wciąż  i  kaszlał,  a  ramiona  przygarbiły  mu  się  i  przykurczyły.  Wtedy  ojciec  zabrał 
żonę Silnej-Ręce. A kiedy przyszedł on pod nasze drzewo, kaszląc i postękując, ojciec śmiał 
się z niego i ciskał za nim kawały głazów. 

Tak  żyliśmy  w  owych  czasach.  Nie  umieliśmy  łączyć  sił  naszych  i  stać  się  przez  to 

prawdziwie silnymi. 

— A brat brał żonę brata? — zapytał Zwierzo-Łów. 
— Tak, o ile zbudował sobie sam chatę na innem drzewie. 
— My przecież teraz nie robimy już takich rzeczy — oburzył się Lęk-Mroku. 
— Tak, bo nauczyłem waszych ojców, że tak czynić nie należy. 
Długa-Broda zanurzył owłosioną łapę w niedźwiedzie mięso i wyrwał z niego przygarść 

łoju,  który  zaczął  wysysać  z  wyrazem  zamyślenia.  Poczem  znów  wytarł  ręce  o  nagie  boki  i 
mówił dalej: 

—  To,  o  czem  wam  opowiadam,  zdarzyło  się  dawno  temu,  kiedy  nie  wiedzieliśmy 

jeszcze, jak należy żyć. 

— Musieliście być porządnymi głupcami — wtrącił Zwierzo-Łów.  
Żółta-Głowa chrząknął potakująco. 
— Rozumie się; ale przekonacie się, że staliśmy się jeszcze głupsi. Bieda nauczyła nas 

jednak rozumu w taki oto sposób. My, Rybo-Jady, nie wiedzieliśmy jak  zespolić nasze siły. 
Ale Mięso-Żercy, którzy osiedlili się po drugiej stronie Wielkiej-Doliny, trzymali się społem, 
razem polowali, wspólnie łowili ryby i pospołu też wojowali. Pewnego dnia przeszli na naszą 

background image

stronę  doliny.  Każda  z  naszych  rodzin  wlazła  do  swojej  nory  lub  wdrapała  się  na  własne 
drzewo.  Mięso-Żerców  było  zaledwie  dziesięciu,  ale  walczyli  wspólnemi  siłami,  a  my  wal-
czyliśmy w pojedynkę, każda rodzina sama za siebie. 

Długa-Broda długo i zakłopotaniem obliczał coś na palcach. 
Było  nas  sześćdziesięciu  mężczyzn  obrachował  wreszcie  przy  pomocy  rąk  i  ust.  Byli-

śmy też bardzo silni, tylko nie wiedzieliśmy o tem. Przyglądaliśmy się więc, jak owych dzie-
sięciu  napadło  na  drzewo  Boo-oogha.  Bronił  się  on  mężnie,  ale  nic  nie  wskórał.  Przygląda-
liśmy się walce tej zupełnie obojętnie. Kiedy kilku Mięso-Żerców zaczęło wdrapywać się na 
drzewo,  Boo-oogh  musiał  wychylić  się  ze  swojej  kryjówki,  aby  ciskać  w  nich  kamienie. 
Wtedy pozostali Mięso-Żercy, którzy tylko na to czyhali, zasypali go gradem strzał. Taki był 
koniec Boo-oogha.  

Wnet  potem  zabrali  się  Mięso-Żercy  do  Jedno-Okiego  w  jego  pieczarze.  Rozpalili 

ognisko przy wejściu do niej i wykurzyli go dymem, jak my wykurzamy dzisiaj niedźwiedzie. 
Potem poszli na Sześcio-Palca, siedzącego wysoko na swojem drzewie, a my wszyscy pozo-
stali, widząc, że zabija on jego i jego dorosłego syna, uciekliśmy czemprędzej i ukryliśmy się 
przed niemi. Zdążyli oni jeszcze schwytać kilka naszych kobiet i zabili dwóch starców, którzy 
nie mogli uciekać tak szybko, a także kilkoro drobnych dzieci. Kobiety uprowadzili ze sobą 
na swoją stronę Wielkiej-Doliny. 

Po pewnym czasie odważyliśmy się przyczołgać z powrotem i tak się jakoś złożyło — 

może dokuczył nam strach przed wspólnym wrogiem i ztąd poczuliśmy potrzebę wzajemnego 
zbliżenia się — że zaczęliśmy wspólnie naradzać się nad położeniem. Była to pierwsza nasza 
narada — pierwsza prawdziwa wspólna nasza narada. Zjednoczyliśmy się podczas niej po raz 
pierwszy w plemię. Klęska, jaką ponieśliśmy, dobrą była dla nas nauką. 

— Każdy z dziesięciu Mięso-Żerców miał siłę dziesięciokrotną, bowiem wszyscy wal-

czyli  jak  jeden  człowiek.  Połączyli  razem  swoje  siły.  Zaś  z  trzydziestu  naszych  rodzin  i  z 
sześćdziesięciu  naszych  mężczyzn  każda  rodzina  i  każdy  mężczyzna  mieli  siłę  tylko  poje-
dynczą, bo każdy walczył sam. 

—  Bardzo  długo  i  z  wielką  trudnością  rozprawialiśmy,  bo  nie  mieliśmy  do  rozmowy 

tylu  słów,  ile  mamy  dzisiaj.  Dopiero  w  długi  czas  później  wymyślono  je  i  każdy  z  nas  wy-
myślał  od  czasu  do  czasu  nowe  słowo.  W  końcu  jednak  zgodziliśmy  się  na  połączenie 
naszych sił wszystkich razem, tak aby być jak jeden mąż na wypadek, gdyby Mięso-Żercom 
zachciało się przejść jeszcze raz przez granicę naszej doliny i zabrać nam nasze kobiety. I to 
właśnie było plemię. 

Postawiliśmy  dwóch  mężczyzn  na  granicy  na  straży,  jednego  na  dzień,  a  drugiego  na 

noc, aby pilnowali, czy nie zbliżają się Mięso-Żercy. To były oczy plemienia. 

Nadto, dniem i nocą, czuwać miało dziesięciu mężczyzn gotowych do walki i uzbrojo-

nych w maczugi, łuk i strzały. Do tego czasu, ilekroć który z  mężczyzn schodził z drzewa na 
połów  ryb,  albo  na  podbieranie  jaj  mewich,  zabierał  z  sobą  broń  i  dzielił  uwagę  swoją,  w 
połowie na zdobywanie żywności, a w połowie na czuwanie, aby inni nie napadli na niego i 
nie  odebrali  mu  jej.  Teraz  wszystko  to  zmieniło  się.  Mężczyźni  wychodzili  bez  broni  i  po-
święcali swój czas i całą swoją czynność na zdobywanie żywności. Tak samo, kiedy kobiety 
szły w góry zbierać korzenie i jagody, pięciu mężczyzn z owych dziesięciu towarzyszyło im i 
czuwało nad niemi. A przez cały ten czas, dniem i nocą, oczy plemienia pilnowały granicy z 
najwyższego punktu. 

Ale rychło rozpoczęły się zamieszki. Jak zawsze, z powodu kobiet. Mężczyźni, nie ma-

jący własnych żon, zapragnęli żon cudzych, wskutek czego dochodziło do ostrych pomiędzy 
nimi starć, a nawet, od czasu do czasu, ktoś komuś, rozpłatał głowę albo przebił go włócznią 
nawskroś. Podczas kiedy strażnicy czuwali na rubieży, inni kradli im żony; schodzili więc oni 
z posterunku, aby odbić swoją własność. 

Dochodziło  też  do  starć  pomiędzy  dziesięcioma  mężczyznami  uzbrojonymi,  i  często 

background image

pięciu  występowało  przeciwko  pięciu,  dopóki  który  z  nich  nie  uciekał  wzdłuż  wybrzeża; 
wówczas pozostali gnali za nim 

Doszło w końcu do tego, że plemię pozostało bez oczu i straży. Każdy z nas nie miał 

już siły sześćdziesięciu. Zebraliśmy się więc na naradę i opracowaliśmy pierwsze nasze pra-
wa.  Byłem  jeszcze  bąkiem  wtedy,  ale  dokładnie  to  pamiętam.  Powiedzieliśmy  sobie,  że, 
chcąc  być  silnymi,  nie  możemy  walczyć  z  sobą  wzajem,  uchwaliliśmy  więc  prawo,  że  jeśli 
jeden z nas zabije innego, plemię zabije zabójcę. Postanowiliśmy też, że kto ukradnie cudzą 
żonę, zostanie sam zabity przez plemię. 

Wydaliśmy  także  prawo,  że  tego,  kto  posiadłby  zbyt  wielką  siłę  i  siłą  tą  ukrzywdzić 

mógłby  innych  członków  plemienia,  zabijemy,  aby  siła  jego  nie  mogła  więcej  krzywdzić. 
Bowiem,  gdybyśmy  pozwolili  mu  krzywdzić,  bracia  baliby  się  go  i  plemię  rozpadłoby  się  i 
stalibyśmy  się  znów  tak  samo  słabi  jak  wówczas,  kiedy  po  raz  pierwszy  napadli  na  nas 
Mięso-Żercy i zabili Boo-oogha. 

Gruchotacz-Kości był człowiekiem silnym, bardzo silnym i nie dbał o prawa. Ufny we 

własną  siłę,  poszedł  i  zabrał  żonę  Trzech-Maczug.  Trzy-Maczugi  próbował  bronić  się,  ale 
Gruchotacz-Kości zmiażdżył mu czaszkę, Zapomniał wszakże Gruchotacz-Kości, że wszyscy 
nasi  mężczyźni  postanowili  połączyć  swoje  siły,  aby  pospołu  pilnować  utrzymania  praw 
pomiędzy nami. Zabiliśmy go więc u stóp własnego jego drzewa i powiesiliśmy ciało jego na 
gałęzi  jako  ostrzeżenie,  że  prawo  silniejsze  jest  od  pojedyńczego,  choćby  najsilniejszego, 
człowieka. Bowiem my wszyscy, złączeni razem, stanowiliśmy prawo i żaden z nas nie mógł 
być nad nie mocniejszy. 

Potem  przyszły  innego  rodzaju  trudności,  albowiem  wiedzcie,  o,  Zwierzo-Łowie,  o, 

Żółta-Głowo, o Lęku-Mroku, że niełatwo jest założyć plemię. Zachodziło wiele spraw, wiele 
drobnych  spraw,  co  do  których  bardzo  trudno  było  zgromadzić  wszystkich,  aby  pospołu  się 
nad niemi naradzić. Odbywaliśmy narady z rana, w południe, wieczorem i późną nocą nawet. 
Mało mieliśmy czasu na zdobywanie pożywienia, bowiem zawsze były drobne rzeczy, które 
trzeba było rozpatrzyć i postanowić, jak naprzykład: mianowanie dwóch nowych strażników, 
którzy  mogliby  zastąpić  dwóch  poprzednich  w  czuwaniu  na  rubieży  naszej  doliny  lub  też 
obliczenie,  ile  jedzenia  przypaść  ma  na  każdego  z  ludzi,  pilnujących  stale  z  bronią  w  ręku 
bezpieczeństwa plemienia i dla tego nie mających czasu na zdobywanie dla siebie żywności. 

Potrzeba nam było naczelnika, który obmyślałby to wszystko, który byłby głosem Rady 

i który zdawałby przed nią sprawę z tego, co sam załatwił. Obraliśmy na takiego naczelnika 
Fiu-Fiuta. Był on też człowiekiem mocnym i bardzo przemyślnym w dodatku, a kiedy był zły, 
wydawał dźwięk: fiu-fiu, niby dziki kot. 

Dziesięciu  ludziom,  którzy  mieli  bronić  plemienia,  powierzono  wzniesienie  muru  z 

kamieni,  odgradzającego  węższą  część  doliny.  Kobiety,  dzieci  i  inni  mężczyźni  dopomagali 
im, aby mur zrobić jak najmocniejszy. Po dokonaniu tego wyszły wszystkie rodziny z jaskiń, i 
zeszły z drzew, i zaczęły budować domy z trzcin po za osłoną muru. Domy te były obszerne i 
dużo  wygodniejsze  od  jaskiń  i  drzew,  i  wszystkim  było  wygodniej  i  bezpieczniej,  bowiem  
wszyscy połączyli swoje siły i stali się plemieniem. 

Dzięki murowi, straży i obrońcom było więcej czasu na polowanie, na łowienie ryb oraz 

na  zbieranie  korzonków  i  jagód;  więcej  było  żywności  i  żywność  była  lepsza  i  nikt  już  nie 
chodził głodny. A Trój-Nóg — tak zwany, bowiem, kiedy był jeszcze małym chłopcem, roz-
bił sobie nogi i chodził, podpierając się kijem — znalazł ziarno dzikiego zboża i zasadził je w 
ziemi koło swojego domu. Próbował też przesadzania do gruntu tłustych korzonków i innych 
i roślin, które znajdował w dolinach górskich. 

Wskutek  bezpieczeństwa  w  Morskiej-Dolinie,  spowodowanego  wystawieniem  muru, 

ustanowieniem straży i obrońców, a dzięki temu wskutek obfitości pożywienia, bez potrzeby 
staczania walk o nie, wiele rodzin przywędrowało z dolin nadbrzeżnych i z po za wysokich 
gór dalekich, gdzie dotychczas żyły raczej jako zwierzęta dzikie niż jako ludzie.  

background image

Wkrótce  też  zapełniła  się  Morska-Dolina  niezliczonemi  rodzinami.  Zanim  to  jednak 

nastąpiło,  ziemia,  która  była  dotychczas  wolna  i  niczyja,  bo  należała  do  wszystkich,  została 
podzielona pomiędzy ludzi. Rozpoczął to Trój-Nóg z chwilą posiania ziarna. Ale większość z 
pośród nas nie dbała o ziemię. Uważaliśmy za niedorzeczność oznaczanie granic za pomocą 
płotów  ustawionych  z  głazów.  Mieliśmy  poddostatkiem  jedzenia,  czegóż  więc  jeszcze  było 
nam  brak?  Pamiętam,  że  ojciec  mój  i  ja  pomogliśmy  Trój-Nogowi  wystawić  do  koła  jego 
gruntu kamienny płot i wzamian za to dostaliśmy od niego ziarno. 

Tak  więc  kilku  tylko  z  nas  dostało  ziemię  i  Trój-Nóg  dostał  jej  najwięcej.  Zaś  inni, 

którzy  pobrali  sobie  ziemię,  rozdawali  ją  owym  niewielu,  którzy  jej  pożądali,  otrzymując, 
jako zapłatę za nią, zboże i tłuste korzenie, skóry niedźwiedzie i ryby, które znów uprawiają-
cy zboże dostawali od rybaków wzamian za ziarno. 

Zanim zdążyliśmy się opatrzyć, została cała ziemia rozdana. 
W tym samym czasie umarł Fiu-Fiu i naczelnikiem został jego syn, Ząb-Psa. Domagał 

on  się,  aby  obwołano  go  naczelnikiem,  ponieważ  był  nim  jego  ojciec.  Uważał  się  nawet  za 
większego naczelnika od swojego ojca. Z początku dobrze rządził i bardzo był pracowity, tak 
że Rada coraz mniej miała do roboty. Powstał jednak w tym czasie w Morskiej-Dolinie nowy 
głos. Był to głos Skręto-Usta. Nie widzieliśmy w nim nigdy nic nadzwyczajnego, dopóki nie 
zaczął wdawać się w rozmowy z duchami zmarłych. Potem nazwaliśmy go Wielkim-Tłuścio-
chem, bo tak się obżerał, nic przytem nie robiąc, że zrobił się strasznie wielki i, gruby. 

Pewnego dnia oznajmił nam Wielki-Tłuścioch, że posiadł wszystkie tajemnice zmarłych 

i że mówi przez niego duch boży. Zaprzyjaźnił się bardzo z Zębem-Psa, który rozkazał nam 
zbudować dla Wielkiego-Tłuściocha wygodny dom. I Wielki-Tłuścioch poobstawiał dom ten 
dookoła  żerdziami,  zakazującemi  wstępu,  to  znaczy  czyniącemi  dom  „tabu”  i  trzymał  we-
wnątrz domu bóstwo. 

Z czasem stał się Ząb-Psa silniejszym od Rady, a kiedy Rada zaczęła sarkać na to i po-

wiedziała, że obierze nowego naczelnika, Wielki-Tłuścioch zapytał o zdanie bóstwo i powie-
dział, że nie pozwala ono na to. Trój-Nóg i inni, którzy mieli w swoich rękach ziemię, stanęli 
po stronie Zęba-Psa. 

Nadto  najsilniejszym  człowiekiem  w  Radzie  był  Morski-Lew  i  posiadacze  ziemi  dali 

mu w tajemnicy przed innymi ziemię oraz dużo skór niedźwiedzich i koszy zboża. Wówczas 
powiedział Morski-Lew, że głos Wielkiego-Tłuściocha jest istotnie głosem bożym i że należy 
być  mu  posłusznym.  Wkrótce  potem  obwołany  został  Morski-Lew  głosem  Zęba-Psa  i  prze-
mawiał zawsze zamiast niego. 

Był też między nami Mały-Brzuch, człowiek tak cienki i drobny w pasie, że wyglądał, 

jak gdyby nie miał nigdy jeść do syta. Wewnątrz ujścia rzeki, po zgremplowaniu przez nasy-
py  piaskowe  siły  fali,  urządził  on  rodzaj  szluzy,  która  stanowiła  coś  niby  pułapkę  na  ryby. 
Nikomu z nas nie przyszło dotychczas nic podobnego do głowy, a już napewno nikt z nas nie 
widział  nic  takiego  na  oczy.  Pracował  on  tygodniami  nad  tem  wraz  z  synem  i  żoną,  a  my 
wszyscy  wyśmiewaliśmy  się  tylko  z  niego.  Kiedy  jednak  skończył  swoją  robotę,  nałapali  w 
szluzę w jeden dzień więcej ryb, niż całe plemię nałapać mogło w ciągu tygodnia, radość więc 
była  z  tego  powodu  ogromna.  Jedno  już  tylko  pozostało  na  rzece  miejsce  do  zbudowania 
takiej szluzy na ryby, ale kiedy ojciec mój, ja i dwunastu jeszcze ludzi zabrało się do urządze-
nia jej, przyszła straż z dużego domu, który zbudowaliśmy dla Zęba-Psa. Zaczęła ona kłuć nas 
dzidami  swojemi,  nakazując  nam  zaprzestanie  tej  roboty,  bowiem  Mały-Brzuch  zamierzał 
sam zbudować na tem miejscu szluzę na rozkaz Morskiego-Lwa, który był głosem Zęba-Psa. 

Wielkie  było  sarkanie  i  ojciec  mój  zwołał  Radę.  W  chwili  wszakże,  kiedy  wstał,  aby 

przemówić, Morski-Lew przebił mu włócznią gardło, tak że skonał na miejscu. 

Wszyscy:  Morski-Lew,  i  Mały-Brzuch,  Trój-Nóg,  i  inni  posiadacze  ziemi  mówili,  że 

stało się słusznie. A Wielki-Tłuścioch powiedział, że taka była wola boża. 

Odtąd  wszyscy  mężczyźni  bali  się  bronić  kogoś  albo  czegoś  w  Radzie,  nie  było  już 

background image

więc odtąd Rady. 

Inny  znów  z  nas,  Wieprza-Szczęka,  zaczął  hodować  kozy.  Słyszał,  że  tak  robią  u 

Mięso-Żerców, wkrótce więc miał sam wiele stad. Inni, którzy nie mieli ani ziemi ani szluz na 
ryby i którzy tem samem chodziliby głodni, chętnie pracowali dla Wieprzej-Szczęki, pilnując 
jego  kóz,  strzegąc  ich  od  dzikich  psów  i  tygrysów  i  zaganiając  je  na  pastwiska  w  górach. 
Wzamian za to dawał im Wieprza-Szczęka mięso kozie do jedzenia i skóry kozie do okrywa-
nia się. Czasem też przehandlowywali oni mięso kozie na ryby i zboże i tłuste korzenie. 

W tym właśnie czasie pojawiły się pieniądze. 
Morski-Lew był pierwszym, któremu przyszło to na myśl, rozmówił się więc co do tego 

z  Zębem-Psa  i  z  Wielkim-Tłuściochem.  Oni  trzej  byli  jedynymi,  którzy  mieli  udział  w 
posiadaniu wszystkiego, co istniało w Morskiej Dolinie. Do każdego z nich należał jeden kosz 
ziaren z każdych trzech, jakie zostały zebrane, jedna ryba z każdych trzech złowionych ryb, 
jedna  koza  z  każdych  trzech  kóz  żywych  czy  martwych.  W  zamian  za  to  żywili  oni  straż  i 
obrońców, a resztę pozostawiali dla samych siebie. 

Czasem,  kiedy  szczególnie  udał  się  połów  ryb,  nie  wiedzieli,  co  mają  robić  z  tem 

mnóstwem.  Wtedy  Morski-Lew  wpadł  na  szczególny  pomysł.  Zasadził  kobiety  do  robienia 
monet z łuski rybiej — małych krążków z dziurką przebitą przez środek. Każdy krążek musiał 
być równy i gładki. Potem nawlekały je one na sznurki i te sznurki nazwane zostały pienię-
dzmi. 

Każdy  sznurek  przedstawiał  wartość  trzydziestu,  czasem  czterdziestu  ryb,  a  każda 

kobieta, która zrobiła dziennie jeden sznurek monet, dostawała za to dwie ryby. W ten sposób 
dostały  się  innym  ryby,  których  Ząb-Psa,  Wielki-Tłuścioch  i  Morski-Lew  nie  mogli  zjeść 
sami. Wszystkie natomiast pieniądze należały do nich. 

Zwrócili się oni wówczas do Trój-Noga i innych posiadaczy ziemi z tem, że wezmą za 

pieniądze  ich  część  zboża  i  korzeni;  do  Małego-Brzucha,  że  zapłacą  mu  pieniędzmi za  jego 
udział ryb; i do Wieprzej-Szczęki, że odbiorą mu część kóz i sera wzamian za pieniądze.  

W ten sposób człowiek, który nie posiadał nic, pracował za tego, który posiadał i otrzy-

mywał za to pieniądze. Pieniędzmi temi płacił on za zboże, za ryby, za mięso i za ser. Trój-
Nóg  i  wszyscy  posiadacze  żywności  płacili  Zębowi-Psa  i  Morskiemu-Lwu  i  Wielkiemu-
Tłuściochowi za ich części pieniędzmi. 

Opłacili  też  pieniędzmi  pracę  straży  i  obrońców,  a  straże  i  obrońcy  kupowali  za  te 

pieniądze jedzenie. A ponieważ pieniądze były tanie, przyjął Ząb-Psa więcej ludzi na straże i 
obrońców. Że zaś nietrudno było robić pieniądze, zaczęło wielu wyrabiać je na własną rękę. 

Ale straże i obrońcy przebijali ich włóczniami i strzałami za to, że usiłowali w ten spo-

sób  zniweczyć  plemię.  Źle  było  niweczyć  plemię,  bowiem  Mięso-Żercy  mogliby  przejść  po 
za granicę i wymordować ich wszystkich. 

Wielki-Tłuścioch  był  głosem  bożym,  ale  wziął  sobie  Złamane-Żebro  i  zrobił  z  niego 

kapłana, tak że stał się on głosem Wielkiego-Tłuściocha i prawie zawsze przemawiał zamiast 
niego. 1 obydwaj oni zrobili z innych ludzi swoich służebników. Tak samo też zrobił Mały-
Brzuch i Trój-Nóg i Wieprza-Szczęka. Inni ludzie pilnowali ich domów i zanosili ich polece-
nia i wypełniali ich rozkazy.  

Coraz  więcej  ludzi  odciąganych  było  od  roboty,  tak  że  ci,  którzy  przy  niej  pozostali, 

pracować musieli ciężej niż przedtem, Zdawało się, że ludzie dążyli do tego, ażeby nie praco-
wać, szukali bowiem coraz nowych sposobów, ażeby zmusić innych do pracowania za nich. 
Krzywe-Oko znalazł taki sposób. Pierwszy on zrobił z ziaren zboża wywar ognisty. 

Z  tą  chwilą  nie  potrzebował  już  więcej  pracować.  Rozmówił  się  w  tajemnicy  przed 

innymi  z  Zębem-Psa  i  Wielkim-Tłuściochem  i  innemi  posiadaczami,  i  wszyscy  zgodnie 
postanowili, że on jeden będzie miał prawo warzenia trunku ognistego. Ale Krzywe-Oko nie 
pracował  sam.  Ludzie  warzyli  za  niego  trunek  ognisty,  a  on  płacił  im  za  to  pieniędzmi. 
Otrzymywał  zaś  te  pieniądze  za  sprzedawany  trunek,  który  wszyscy  kupowali  od  niego. 

background image

Wiele sznurków pieniędzy dawał on Zębowi-Psa i Lwu-Morskiemu i im wszystkim. 

Wielki-Tłuścioch  i  Złamane-Żebro  stanęli  w  obronie  Zęba-Psa,  kiedy  wziął  on  sobie 

drugą, a potem trzecią żonę. Powiedzieli oni, że Ząb-Psa jest innym niż inni ludzie i drugim 
zaraz po Bogu, którego Wielki-Tłuścioch ukrywał w swoim strzeżonym przez żerdzie domu. 
Ząb-Psa mówił tak również i chciał wiedzieć, kim byli ci, którzy sarkali na liczbę jego żon. 

Ząb-Psa kazał wydrążyć sobie wielkie czółno i odciągnął od pracy wielu ludzi, których 

całem zajęciem było leżenie na trawie w słońcu z wyjątkiem jedynie tych chwil, kiedy Ząb-
Psa chciał popłynąć łodzią, którą oni popychali i kierowali za niego.  Zrobił on  Lik-Tygrysa 
nadzorcą całej straży, tak że Lik-Tygrysa stał się prawą jego ręką i ktokolwiek sprzeciwił mu 
się  lub  kogokolwiek  nie  lubił,  Lik-Tygrysa  zabijał  go  za  niego.  A  znów  Lik-Tygrysa  zrobił 
innego człowieka swoją prawą ręką, aby wykonywał jego rozkazy i zabijał za niego ludzi. 

Dziwnie  się  jednak  złożyło,  że  z  biegiem  czasu  my,  którzy  pozostaliśmy  przy  pracy, 

zmuszeni byliśmy pracować coraz ciężej i ciężej, a mimo to coraz mniej i mniej mieliśmy do 
jedzenia. 

— Ale cóż się stało z kozami, i ze zbożem, i z tłustemi korzeniami, i z szluzą na ryby? 

— zapytał Lęk-Mroku — cóż się stało z tem wszystkiem? Czy nie było już więcej żywności, 
na którą mogliby ludzie zapracować? 

—  Była  —  potwierdził  Długa-Broda.  Trzej  ludzie  przy  szluzie  zdobywali  więcej  ryb, 

niż  mogło  nałowić  całe  plemię  przed  zrobieniem  szluzy.  Ale  powiedziałem  przecież,  że 
pogłupieliśmy. Im więcej żywności mogliśmy zdobyć, tem mniej mieliśmy do jedzenia. 

— Czyż jednak nie było widocznem, że ci wszyscy, którzy nie pracowali, zjadali wszy-

stko sami? — zadał pytanie Żółta-Głowa. 

Długa-Broda smutnie skinął głową.  
— Psy Zęba-Psa obżerały się mięsem, i ci, którzy leżeli na trawie i wygrzewali się na 

słońcu i nic nie robili, porastali tłuszczem, a równocześnie pełno było małych dzieci, zapłaku-
jących się z głodu, usypiających z tym płaczem, który kąsał im za każdym szlochem wnętrz-
ności. 

Opowiadanie o głodzie pobudziło Zwierzo-Łowa do wyrwania kawała mięsa niedźwie-

dziego  i  przypieczenia  go  na  kiju  nad  rozżarzonemi  węglami.  Podczas  kiedy  pochłaniał  je, 
mlaskając smakowicie wargami, mówił Długa-Broda dalej:  

— Zaczęliśmy sarkać; wówczas powstał Wielki-Tłuścioch i głosem bożym przemówił, 

że  Bóg  wybrał  mądrych  ludzi,  aby  podzielili  między  sobą  ziemię,  i  kozy,  i  szluzy  i  trunek 
ognisty,  i  że  bez  tych  mądrych  ludzi  żylibyśmy  wszyscy  jak  dzikie  zwierzęta,  tak  samo  jak 
wówczas, kiedy mieszkaliśmy na drzewach. 

Wówczas  to  znalazł  się  człowiek,  który  stał  się  piewcą  pieśni  dla  króla.  Nazwali  go 

Pluskwą, bowiem mały był i niepozorny z wyglądu, utykał na nogę i nic nie umiał robić spra-
wnie. Lubił najtłuściejsze kości szpikowe, najsmakowitsze ryby, mleko ciepłe jeszcze wprost 
od  kóz,  pierwsze  ziarno,  jakie  dojrzewało  i  przytulny  kącik  przy  ognisku.  I  on  właśnie  sta-
wszy się piewcą pieśni dla króla, znalazł sposób nierobienia niczego i porastania tłuszczem. 

A kiedy ludzie coraz głośniej sarkać zaczęli i ciskać kamienie w trzcinowy dom króla, 

zaśpiewał  Pluskwa  pieśń,  jak  dobrze  jest  być  Rybo-Jadem.  W  pieśni  tej  śpiewał,  że  Rybo-
Jady są wybrańcami Boga i najlepszymi, jakich mógł Bóg stworzyć. O Mięso-Żercach śpie-
wał jako o wieprzach i wronach i o tem, jak pięknie i miło winno być Rybo-Jadom walczyć i 
umierać, pełniąc służbę bożą, jaką jest zabijanie Mięso-Żerców. 

Słowa jego pieśni nieciły ogień w żyłach naszych, domagaliśmy się też, aby poprowa-

dzono nas na Mięso-Żerców. Zapomnieliśmy, że byliśmy głodni i zapomnieliśmy o powodzie 
naszego sarkania i szczęśliwi byliśmy, że wiedzie nas Lik-Tygrysa po za granicę, gdzie poza-
bijaliśmy moc Mięso-Żerców i byliśmy zadowoleni. 

Tymczasem  jednak  nie  poprawił  się  stan  rzeczy  w  Morskiej-Dolinie.  Jedynym  sposo-

bem zdobycia żywności była praca dla Trój-Noga, dla Małego-Brzucha lub Wieprzej-Szczęki; 

background image

bowiem nie było wolnej ziemi, którą człowiek mógłby obsiać zbożem sam dla siebie. 

Często też więcej było ludzi, aniżeli mogli zatrudnić ich Trój-Nóg i inni posiadacze. Ci 

niezatrudnieni ludzie chodzili głodni, i głodne były też żony ich, dzieci i stare ich matki. Lik-
Tygrysa powiedział im, że jeśli chcą, mogą zostać strażnikami lub obrońcami, i tak też wielu 
z nich uczyniło i odtąd nie trudnili się żadną inną pracą prócz przebijania włóczniami ludzi, 
którzy pracowali i sarkali, że muszą wyżywić tylu próżniaków. 

Ilekroć zaczynaliśmy sarkać, śpiewał nam Pluskwa nowe pieśni. Śpiewał, że Trój-Nóg i 

Wieprza-Szczęka i inni są silni, i że dlatego właśnie posiadają tak wiele. Śpiewał, że powinni-
śmy być szczęśliwi z posiadania tak silnych ludzi śród nas, bowiem, gdyby nie oni, zginęli-
byśmy  wskutek  własnej  naszej  bezwartości  i  przewagi  Mięso-Żerców.  Dlatego  też  chętnie 
powinniśmy użyczać silnym takim ludziom posiadania wszystkiego, co tylko mogą zdobyć. A 
Wielki-Tłuścioch i Wieprza-Szczęka i Lik-Tygrysa i wszyscy inni potakiwali mu, mówiąc, że 
to prawda. 

—  Bardzo  pięknie  —  rzekł  Długi-Pazur  —  ja  także  chcę  być  w  takim  razie  silnym 

człowiekiem. 

Zdobył  tedy  trochę  zboża,  zaczął  warzyć  z  niego  ognisty  trunek  i  sprzedawać  go  za 

sznurki monet. A kiedy  Kose-Oko uskarżał się na to, oznajmił mu Długi-Pazur, że i on jest 
silnym człowiekiem i że jeśli Kose-Oko będzie dalej hałasował, rozwali mu łeb, aż wytryśnie 
z  niego  mózg.  Zląkł  się  Kose-Oko  tej  pogróżki  i  poszedł  naradzić  się  z  Trój-Nogiem  i 
Wieprzą-Szczęką. I wszyscy trzej razem poszli naradzić się z Zębem-Psa. Ząb-Psa rozmówił 
się z Morskim-Lwem, a Lew-Morski posłał gońca z pytaniem do Liku-Tygrysa. A Lik-Tygry-
sa posłał straże swoje, które spaliły dom Długiego-Pazura wraz z wytwarzanym przez niego 
trunkiem ognistym. Pozabijała też straż jego i jego rodzinę. 

Wielki-Tłuścioch  powiedział,  że  stało  się  wedle  sprawiedliwości,  a  Pluskwa  ułożył  i 

zaśpiewał nową pieśń o tem, jak dobrze jest stosować się do przepisu prawa i jakim pięknym 
krajem  jest  Morska-Dolina  i  o  tem,  że  każdy,  komu  drogą  jest  Morska-Dolina,  winien  iść 
zabijać złych Mięso-Żerców. 

I znów pieśń jego ogień nieciła w sercach naszych i zapominaliśmy o sarkaniu. 
Dziwne też zachodziły rzeczy. Kiedy zdarzało się Małemu-Brzuchowi złowić tak wiele 

ryb,  że  trzeba  było  sprzedać  bardzo  dużą  ich  ilość  za  mało  pieniędzy,  rzucał  znaczną  część 
ryb z powrotem do morza, tak żeby wypadło zapłacić więcej pieniędzy za to, co pozostało. A 
znów Trój-Nóg często pozostawiał wiele rozległych pól odłogiem, ażeby dostać za swoje zbo-
że  więcej  pieniędzy.  A  kiedy  kobiety  przygotowywały  z  muszel  tak  wiele  monet,  że  trzeba 
było na kupno ich użyć wiele pieniędzy, wstrzymał Ząb-Psa wyrób monet, tak że kobiety nie 
miały zajęcia i wynajmowały się do pracy zamiast mężczyzn. 

Pracowałem  wówczas  przy  szluzie,  za  co  dostawałem  co  pięć  dni  sznurek  monet.  Ale 

siostra moja, utraciwszy zarobek, zajęła moje miejsce, za co dawano jej jeden sznurek monet 
tylko  raz  na  dziesięć  dni.  Kobiety  pracowały  taniej  i  mieliśmy  mniej  żywności,  tak  że  Lik-
Tygrysa poradził nam, abyśmy wynajęli się do straży. Ja tylko nie mogłem być strażnikiem, 
gdyż kulałem na jedną nogę i Lik-Tygrysa nie chciał mnie przyjąć. 

Takich  jak  ja  było  wielu.  Byliśmy  zupełnie  zmarnowani  i  jedynie  pozostawało  nam 

żebrać o pracę albo pilnować dzieci, podczas kiedy matki zajęte były zarobkowaniem. 

Opowiadanie  to  zaostrzyło  również  apetyt  Żółto-Głowa,  który  przypiekł  sobie  kawał 

mięsa na węglach. 

— Nie rozumiem, jak mogliście nie powstać wszyscy i nie pozabijać Trój-Noga, Wie-

przej-Szczęki,  Wielkiego-Tłuściocha  i  tamtych  innych  i  dostać  jedzenia  do  syta?  —  zapytał 
Lęk-Mroku. 

— Bo nie mogliśmy zrozumieć — odparł Długa- Broda.  Za dużo było do myślenia,  a 

przede wszystkim były przebijające nas włóczniami straże, był Wielki-Tłuścioch, prawiący o 
Bogu, i Pluskwa, śpiewający nowe wciąż pieśni. A jeśli znalazł się taki, co słuszne wypowia-

background image

dał myśli, chwytały go w swoje szpony straże Lika-Tygrysa i on sam, przywiązywały go do 
skały podczas odpływu, tak że podczas przypływu zatapiała go woda. 

— Dziwna też była rzecz z pieniędzmi. Było z niemi to samo, co z pieśniami Pluskwy. 

Zdawało się być wszystko w porządku, a nie było, a nam trudno to było zrozumieć. 

Ząb-Psa zaczął zbierać pieniądze. Złożył je w wielki stos w oddzielnym domu z trzciny 

i postawił straże, czuwające nad niemi we dnie i w nocy. A im więcej gromadził pieniędzy w 
owym domu, tem droższemi stawały się one, tak że trzeba było dłużej pracować na sznurek 
monet niż dawniej. Nadto, wciąż była mowa o wojnie z Mięso-Żercami, więc Ząb-Psa i Lik-
Tygrysa  napełniali  wiele  domów  zbożem,  suszonemi  rybami,  uwędzonem  mięsem  koziem  i 
serem. I pomimo wszystkich tych ogromnych zapasów żywności, zgromadzonych w domach, 
ludzie nie mieli pod dostatkiem jedzenia. Ale co to obchodziło ludzi silnych? 

Ilekroć  zaczynano  głośniej  sarkać,  śpiewał  Pluskwa  nowy  śpiew;  Wielki-Tłuścioch 

mówił,  że  głos  boży  nakazywał  nam  zabijać  Mięso-Żerców,  a  Lik-Tygrysi  wiódł  nas  po  za 
granicę naszej doliny, abyśmy zabijali i byli zabijani. 

Nie nadawałem się na to, aby być strażnikiem, wylegiwałem się też na słońcu, ale jak 

była wojna, chętnie zabierał mnie Lik-Tygrysi ze sobą. A kiedy zjadaliśmy wszystkie zapasy 
nagromadzone  w  domach,  przestawaliśmy  bić  się  i  wracaliśmy,  aby  zebrać  nowe  zapasy 
żywności. 

— Poszaleliście więc chyba wszyscy! wykrzyknął Zwierzo-Łów. 
— Tak, poszaleliśmy istotnie — zgodził się Długa-Broda. — Wszystko to było bardzo 

dziwne.  Był  pomiędzy  nami  Dwój-Nos.  Mówił  on,  że  wszystko  jest  złe.  Mówił,  że  prawdą 
jest, iż stajemy się silni, łącząc wzajem nasze siły. I powiedział też z samego początku, kiedy 
utworzyliśmy plemię, że słusznem jest, aby ludzie, których siła krzywdzi plemię, pozbawiani 
byli  tej  siły  —  to  znaczy,  ludzie,  którzy  miażdżyli  czerepy  swoich  braci  i  uprowadzali  ich 
żony. A teraz, mówił, plemię nie staje się silniejszem. ale słabnie, bowiem są śród nas ludzie, 
którzy posiadają innego rodzaju siłę i którzy krzywdzą plemię — ludzie, obdarzeni silą posia-
dania ziemi, jak Trój-Nóg, siłą posiadania śluzy do łowienia ryb, jak Mały-Brzuch, siłą wła-
dania całem mięsem koziem, jak Wieprza-Szczęka. 

Jedyną rzeczą do zrobienia — mówił Dwój-Nos — jest pozbawienie tych ludzi ich złej 

siły,  zapędzenie  ich  wszystkich  do  pracy  i  niepozwalanie,  aby  człowiek,  który  nie  pracuje, 
jadł. 

Wtedy  Pluskwa  ułożył  i  zaśpiewał  inną  pieśń  o  ludziach  takich  jak  Dwój-Nos,  którzy 

chcą iść wstecz, i żyć znów na drzewach.  

Ale  Dwój-Nos  zaprzeczył,  aby  miał  dążyć  do  cofania  się  i  do  ponownego  życia  na 

drzewach; mówił, że, przeciwnie, pragnie iść naprzód; i mówił, że ludzie stają się silniejszymi 
jedynie przez łączenie pospołu sił swoich; że gdyby Rybo-Jady połączyli siły swoje z Mięso-
Żercami, ustałyby wojny i nie byłoby już potrzeba ani straży ani obrońców, i że gdyby wszy-
scy ludzie pracowali, tyle byłoby żywności, że wystarczyłoby, aby każdy człowiek pracował 
tylko dwie godziny dziennie. 

Wtedy znów śpiewać zaczął Pluskwa o tem, że Dwój-Nos jest leniuchem i zaśpiewał też 

„Pieśń o Pszczołach”. Dziwna to była pieśń i ci, którzy jej słuchali, tak byli nią upojeni, jak 
gdyby napili się najmocniejszego trunku ognistego. Pieśń mówiła o roju pszczół i o grabież-
czym trutniu, który zamieszkał razem z pszczołami i kradł cały ich miód. Truteń był leniwy i 
prawił  im,  że  niema  potrzeby  pracować;  namawiał  ich  do  zawarcia  przyjaźni  z  niedźwie-
dziami, którzy, jak dowodził, wcale nie są rabusiami miodu, ale dobrymi przyjaciółmi. 

I tak śpiewał Pluskwa wykrętnemi słowy, tak że ci, którzy słuchali, wiedzieli, iż rój to 

plemię  z  Morskiej-Doliny,  że  niedźwiedzie  to  Mięso-Żercy  i  że  leniwy  truteń  —  to  sam 
Dwój-Nos. A kiedy Pluskwa zaśpiewał, że pszczoły usłuchały trutnia, aż wreszcie rój bliski 
był wyginięcia, ludzie zaczęli szemrać i groźnie pomrukiwać, a kiedy zaśpiewał Pluskwa, że 
potulne  pszczoły  zbuntowały  się  i  w  końcu  na  śmierć  zakłuły  trutnia,  ludzie  zebrali  głazy  z 

background image

ziemi i ukamienowali Dwój-Nosa na śmierć, aż dopóki nic nie było z niego widać prócz kupy 
kamieni, któremi zarzucili jego trupa. 

I wielu biednych, ciężko przez długie codziennie godziny pracujących, ludzi pomagało 

ciskać  kamienie  na  Dwój-Nosa.  Po  śmierci  Dwój-Nosa  jeden  tylko  jeszcze  był  człowiek, 
który odważył się powstać i powiedzieć, co myśli, a tym człowiekiem był Włosy-na-Twarzy. 

—  Na  czem  polegała  siła  silnego?  —  zapytał.  —  My  wszyscy  silni  jesteśmy,  silniejsi 

niż Ząb-Psa i Wieprza-Szczęka i Lik-Tygrysa i Trój-Nóg i ci inni, którzy nic nie robią i obże-
rają się i osłabiają nas krzywdzeniem siłami swojemi, które są złemi siłami. Ludzie, którzy są 
niewolnikami, nie są silni. Gdyby  człowiek, który pierwszy odkrył wartość i pożytek ognia, 
wykorzystał swoją siłę,  bylibyśmy  wszyscy stali się jego niewolnikami, jak jesteśmy  dzisiaj 
niewolnikami Małego-Brzucha, który wynalazł wartość i użytek szluzy, jako pułapki na ryby, 
i ludzi, którzy pierwsi zrozumieli korzyść z posiadania ziemi, kóz i warzenia trunku ogniste-
go. Dawniej, o bracia moi, żyliśmy na drzewach i nikt z nas nie był bezpieczny. Obecnie nie 
walczymy już z sobą wzajem. Zespoliliśmy nasze siły. A teraz zaprzestańmy walki z Mięso-
Żercami. Złączmy poprostu nasze siły z ich siłami. Wtedy prawdziwie będziemy silni. Wyru-
szymy  wtedy  wszyscy  razem,  Rybo-Jady  i  Mięso-Żercy,  i  pozabijamy  tygrysy,  lwy,  wilki  i 
dzikie psy, wypasać będziemy kozy nasze na zboczach wszystkich naszych pagórków i obsie-
wać wszystkie doliny górskie naszem ziarnem i tłustemi korzonkami. Wówczas staniemy się 
tak silni, że wszystkie zwierzęta umkną przed nami i wyginą. I nic nie oprze się nam, bowiem 
siła każdego człowieka będzie siłą wszystkich ludzi na świecie. 

Tak  mówił  Włosy-na-Twarzy,  a  oni  uśmiercili  go,  powiedzieli  bowiem,  że  jest  dziku-

sem i chce cofnąć się wstecz i zamieszkać znów na drzewie. Dziwne to było, bardzo dziwne. 

Ilekroć powstawał który z nas i chciał iść naprzód, ci, którzy nie ruszali się z miejsca, 

mówili,  że  idzie  on  wstecz  i  że  należy  go  zabić.  I  ludzie  biedni  pomagali  kamienować  go  i 
dawali  się  ogłupiać.  Wszyscy  byliśmy  głupi  z  wyjątkiem  tłuściochów,  którzy  nic  nie  robili. 
Głupców nazywano mądrymi, a mądrych kamienowano.  Ludzie, którzy pracowali, nie mieli 
co jeść, a ludzie, którzy nic nie robili, obżerali się nadmiernie. 

A tymczasem plemię słabło coraz bardziej. Dzieci były wątłe i chorowite. A ponieważ 

nie jedliśmy do syta, szerzyć się zaczęła śród nas nieznana jakaś choroba i ludzie padali jak 
muchy. 

Potem  napadli  na  nas  Mięso-Żercy.  Zbyt  często  przekraczaliśmy  za  przewodem  Lika-

Tygrysa  granicę i zabijaliśmy ich. A teraz przyszli do nas odpłacić nam tym samem przele-
wem  krwi.  Byliśmy  zbyt  słabi  i  chorzy,  żeby  bronić  im  dostępu  do  wysokiego  muru.  A  oni 
powyrzynali wszystkich nas prócz garstki kobiet, które uprowadzili z sobą. 

Ja  i  Pluskwa  wymknęliśmy  się  im.  Ukrywałem  się  po  najdzikszych  zakątkach,  stałem 

się łowcą mięsa i nigdy już nie bywałem głodny. Ukradłem żonę jednemu z Mięso-Żerców i 
zamieszkałem z nią w pieczarach wysokich  gór,  gdzie nie mógł on mnie  odnaleźć. Urodzili 
się nam trzej synowie i każdy z nich wykradł żonę jednemu z Mięso-Żerców. 

Co było potem, wiecie, bowiem jesteście synami moich synów. 
— A Pluskwa — badał Zwierzo-Łów. Co się z nim stało? 
—  Poszedł  do  Mięso-Żerców,  ażeby  być  piewcą  pieśni  dla  ich  króla.  Jest  już  teraz 

starcem, ale śpiewa wciąż jeszcze te same dawne pieśni, a kiedy który z  nich powstaje, aby 
iść naprzód, śpiewa on, że ów człowiek cofa się wstecz i chce znów zamieszkać na drzewie. 

Długa-Broda zanurzył łapę w mięso niedźwiedzie i oblizał bezzębnemi wargami zatłu-

szczoną pięść. 

— Przyjdzie dzień — rzekł, ocierając ręce o nagie boki swoje, — kiedy wszyscy głupcy 

powymierają i  wtedy wszyscy żywi ludzie pójdą naprzód. Posiądą oni siłę silnego i zespolą 
swoje  siły,  tak  że  ani  jeden  z  ludzi,  żyjących  na  świecie,  nie  będzie  walczył  z  drugim.  Nie 
będzie  ani  straży  na  murach,  ani  obrońców,  noszących  oręż.  I  powybijane  będą  wszystkie 
polujące zwierzęta i — jak przepowiedział Włosy-na-Twarzy  — wszystkie zbocza gór będą 

background image

pastwiskami dla kóz i wszystkie wysokie góry obsiane będą ziarnem i tłustemi korzeniami. 

I  wszyscy ludzie będą braćmi i nikt nie będzie leżał bezczynnie na słońcu, żywiąc się 

cudzą pracą. A wszystko to stanie się wówczas,  kiedy wszyscy  głupcy powymierają i kiedy 
nie będzie już więcej piewców stojących bezczynnie i śpiewających: „Pieśń o Pszczołach”. 

Pszczoły nie są ludźmi. 

 
 
 
 

NA POŁUDNIE OD RUBIEŻY 

 
 

Stare  San  Francisco,  będące  miastem  wczorajszem  zaledwie,  lecz  z  owego  wczoraj, 

poprzedzającego trzęsienie ziemi, rozdzielone było w pośrodku Rubieżą. 

Rubież  tę  stanowiła  żelazna  szyna,  biegnąca  wzdłuż  centrum  ulicy  Targowej,  zaś  od 

szyny  tej  szedł  zgrzyt  nieustającej,  niekończącej  się  liny,  dowolnie  zaczepianej  o  wagony, 
które wciągała ona w górę i ściągała na dół. Właściwie dwie były szyny, w pobieżnej wszakże 
mowie  mieszkańców  Zachodu  nazywane  one  były,  bardziej  odpowiadającem  może  istocie 
ich, mianem „Rubieży”. 

Na północ od Rubieży znajdowały się teatry, hotele i główne sklepy, banki i poważne 

domy handlowe. Na południe od niej mieściły się fabryki, zaułki, pralnie, warsztaty mecha-
niczne, kotlarnie oraz domki robotnicze i mieszkania klasy pracującej. 

Rubież  była  przenośnią,  określającą  podział  klasowy  ludności  i  nikt  może  z  jej  człon-

ków nie przekraczał jej w jednym i drugim kierunku z większem powodzeniem, aniżeli Fred 
Drummond.  Przywykł  on  żyć  i  obracać  się  w  obu  światach,  i  w  obu  żył  i  obracał  się  z  jak 
największą swobodą. 

Fred  Drummond  był  profesorem  socjologii  w  uniwersytecie  Kalifornijskim  i  w  tym 

właśnie charakterze przekroczył po raz pierwszy Rubież i zamieszkał w ciągu sześciu miesię-
cy w owem ghetto pracy, gdzie napisał swoje dzieło: „Niewykwalifikowany robotnik”. Dzieło 
to przyjęte było wszędzie z wielkiem uznaniem, jako cenny przyczynek do literatury postępu 
oraz  jako  świetna  odpowiedź,  zbijająca  zarzuty  literatury  nieukontentowania.  Politycznie  i 
ekonomicznie  nosiło  ono  wyraźny  charakter  zachowawczy.  Kierownicy  wielkich  sieci  kolei 
żelaznych nabywali całe jego wydania i rozdawali je swoim podwładnym. Sam tylko Związek 
Manufakturowy rozdał około pięćdziesięciu tysięcy jego egzemplarzy. Było ono do pewnego 
stopnia  nieomal  równie  niemoralne  jak  Odprawa  Garcji,  zaś  złośliwem  swojem  nakazywa-
niem  oszczędności  i  zadawalniania  się  małem  ustępowało  jedynie  słynnej:  „Pani  Wiggs  z 
Kapuścianej Grzędy”

Zrazu  wydało  się  Fredowi  Drummondowi  potwornie  trudnem  przystosowanie  się  do 

sposobu życia klasy pracującej. Nie przywykł do ich obyczajów, ich zaś napewno razić mu-
siało  jego  zachowanie.  Wydało  im  się  podejrzanem.  Nigdy  nie  spotkali  się  z  niczem  podo-
bnem. Nie mógł mówić  o żadnem poprzedniem swojem zatrudnieniu. Ręce jego były mięk-
kie. Jego niezwykła uprzejmość nie zapowiadała nic dobrego.  

Rolę, jaką zamierzał odegrać, wyobrażał sobie pierwotnie, jako rolę wolnego i niezależ-

nego  Amerykanina,  któremu  zachciało  się  poświęcić  pracy  ręcznej  bez  potrzeby  dawania 
jakichkolwiek  w  tej  mierze  wyjaśnień.  Nie  było  to  jednak  tak  proste,  jak  sobie  wyobrażał. 
Bardzo rychło przekonał się o tem. Zrazu przyjęli wystąpienie jego za przemijającą zachcian-
kę.  W  następstwie  wszakże,  kiedy  bardziej  wżył  się  w  swoją  rolę,  zmienił  niedostrzegalnie 
taktykę  —  udawać  zaczął  człowieka,  któremu  niegdyś  wiodło  się  lepiej,  znacznie  lepiej,  a 
który — chwilowo oczywiście — znalazł się w trudnem położeniu. 

Nauczył się wielu rzeczy i porobił wiele spostrzeżeń, na których podstawie wnioskował 

background image

i uogólniał — często fałszywie — co wszystko znaleźć można na kartkach jego „Niewykwali-
fikowanego Robotnika”

Zastrzegł się jednak, zachowując rozsądną przezorność ludzi własnego pokroju i nada-

jąc wnioskom swoim i uogólnieniom charakter badań „próbnych”. 

Jedną  z  pierwszych  jego  stacji  doświadczalnych  była  wielka  Przetwórnia  Owoców 

Wilmax,  gdzie  użyto  go  do  pracy  od  sztuki  przy  robieniu  małych  skrzynek  do  pakowania. 
Fabryka dostarczała gotowych części tych skrzynek i cała robota Freda polegała na składaniu 
ich i wbijaniu lekkim młotkiem gwoździ w spajający je drut. Nic była to praca, wymagająca 
szczególnych  kwalifikacji,  ale  była  robota  akordowa.  Przeciętny  robotnik  w  Przetwórni 
zarabiał półtora dolara dziennie. Niektórzy z współtowarzyszy Freda, wykonywający tę samą 
co on robotę, dochodzili do dolara i siedemdziesięciu pięciu centów dziennie. On zaś już trze-
ciego dnia był w stanie zarobić to samo. Ambicja jego sięgała jednak wyżej. Nie licząc się z 
tem,  że  wyprzedza  innych,  korzystał  z  wyjątkowej  swej  zręczności  i  umiejętności  pracy  i 
czwartego  dnia  zarobił  już  dwa  dolary.  Nazajutrz,  wytężywszy  wszystkie  siły,  doszedł  do 
dwóch i pół. Współtowarzysze spoglądali na niego z podełba, zaczęli mu urągać i pozwalać 
sobie  na  gminne  żarty,  których  nie  rozumiał,  o  podlizywaniu  się  właścicielom,  o  kopaniu 
dołków  pod  innymi  i  t.  p.  On,  natomiast,  dziwił  się  opieszałości  ich  przy  pracowaniu  na 
akord,  i  wyprowadził  z niej,  zbyt  pochopnie  może,  uogólnienie  o  wrodzonem  lenistwie  nie-
wykwalifikowanego robotnika, sam zaś zawinął się tak energicznie, że zbił następnego dnia 
skrzynek za trzy dolary. 

Tego samego wieczora, po wyjściu z fabryki, zatrzymany został przez swoich współto-

warzyszy, który w mało zrozumiałej przedmiejskiej gwarze swojej gniewnie zażądali od nie-
go wyjaśnień. Nie był w stanie pojąć motywu ich wystąpienia. 

Kiedy wreszcie, zrozumiawszy, o co im chodzi, odmówił zwolnienia tempa, powołując 

się  na  wolność  umowy,  na  amerykańską  niezależność  i  godność  pracy,  zrobili  wszystko,  co 
możliwe,  aby  wleźć  mu  w  drogę  i  zniweczyć  jego  sprawność.  Zawrzała  walka  zajadła, 
bowiem Drummond był rosłym mężczyzną i siłaczem, w końcu jednak zwyciężył tłum i tak 
mu  pogniótł  żebra,  pocharatał  twarz  i  poobtłukiwał  palce,  że  zaledwie  po  całotygodniowem 
leżeniu w łóżku był w stanie dźwignąć się, aby poszukać innego zajęcia. 

Wszystkie te osobiste jego przejścia wiernie opowiedziane są w pierwszej książce jego, 

w rozdziale, noszącym tytuł: „Tyranja Pracy”. 

Potem, w innym gmachu tej samej „Przetwórni Wilmax, pracując wraz z kobietami jako 

roznosiciel  owoców,  próbował  brać  po  dwie  skrzynie  owoców  naraz,  naraził  się  wszakże  z 
samego  początku  na  ostre  zarzuty  pozostałych  roznosicieli  i  roznosicielek.  Była  to  wyraźna 
opieszałość z ich strony; powiedział sobie jednak, że zaprzągł się do pracy fabrycznej nie po 
to, aby zmienić jej warunki, ale aby umożliwić sobie osobiste obserwacje. 

Odtąd  brał  po  jednej  tylko  skrzynce  i  tak  dobrze  wystudjował  sztukę  podstępnego 

ułatwiania  sobie  zadania  i  uchylania  się  od  pracy,  że  napisał  w  następstwie  cały  specjalny 
rozdział, którego ostatnie paragrafy zawierały, jak zwykle, szereg wniosków i uogólnień w tej 
sprawie. 

W  ciągu  sześciu  miesięcy  pracował  w  rozmaitych  działach  fabrykacji  i  wyrobił  się  na 

zupełnie dobrą kopję prawdziwego robotnika.  

Był  z  umiłowania  językoznawcą,  pilnie  też  zapisywał  w  notatniku  —  celem  przepro-

wadzenia ściśle naukowych badań gwarę robotniczą, aż wreszcie sam doszedł do biegłego nią 
władania. Wyuczenie się języka robotników ułatwiło mu wczucie się w ich proces myślowy i 
dzięki temu zebranie licznych danych do projektowanego rozdziału następnej książki, której 
zamierzał dać tytuł: „Synteza psychologii warstwy pracującej”

Zanim  wypłynął  znów  na  powierzchnię  po  pierwszem  tem  pogrążeniu  się  w  świat 

niższy,  przekonał  się,  że  jest  dobrym  aktorem  i  że  dał  dowód  elastyczności  swojej  natury. 
Zdziwiony  był  własną  łatwością  przystosowywania  się.  Opanowawszy  trudności  językowe  i 

background image

przezwyciężywszy liczne przykrości i dokuczliwości pracy, mógł przedzierzgnąć się w każdy 
rodzaj  robotnika  i  znaleźć  się  w  każdem  środowisku  roboczem,  czując  się  w  niem  zupełnie 
zadomowionym i swobodnym. Jak sam zaznaczył w przedmowie do jednej z książek swoich, 
pod  tytułem  „Robotnik”,  starał  się  poznać  dokładnie  klasę  pracującą,  uważając,  że  jedyną 
drogą uskutecznienia tego, jest pracowanie wraz z nimi, jedzenie ich żywności, spanie na ich 
pościeli, bawienie się ich zabawami i odczuwanie ich uczuciami. 

Nie  był  on  głębokim  myślicielem.  Nie  wierzył  w  nowe  teorje.  Wszystkie  normy  jego 

życiowe i poglądy nie odbiegały od przeciętności przyjętej umowy społecznej. Jego rozprawa 
o Rewolucji francuskiej zaznaczona była jako znamiona w pamiętnikach kolegjum nietylko z 
powodu pracowitej i szczegółowej jej ścisłości, lecz i dlatego, że było to najsuchsze, najbar-
dziej formalistyczne i najbardziej zachowawcze wypracowanie, jakie napisano kiedykolwiek 
na ten temat. 

Był z natury wielce powściągliwy i zakazy, jakie sam sobie stawiał, liczne były co do 

ilości i stalowo niezłomne co do jakości. Bardzo niewielu też miał przyjaciół. Był zbyt mało 
uzewnętrzniający się, zbyt oziębły. Nie posiadał wyraźnych wad ani namiętności, nikt też nie 
mógł złapać go na uleganiu drobnym bodaj pokusom. Nie znosił tytoniu, nie cierpiał piwa, i 
nigdy nic pił nic po za lekkiem winem przy stole i to w wypadkach wyjątkowych. 

Jako  nowicjusz  w  kolegjum  przezywany  był  przez  bardziej  temperamentowych  kole-

gów „Lodownią”, a jako student wydziału nosił przydomek „Chłodni” lub „Zimnego akumu-
latora”. Jedno miał tylko strapienie, a było niem zdrobniałe imię „Fred”. Nadano mu je, kiedy 
w  meczu  bokserskim  położył  przeciwnika  na  obie  łopatki  i  formalistyczna  dusza  jego  nie 
mogła nigdy pogodzić się z niem. Wiedział, że nic mu już nie pomoże i że zostanie „Fredem” 
nazawsze. Jak zmora prześladowała go też myśl o przyszłości, kiedy, mówiąc o nim, będą go 
nazywali „starym Fredem”. 

Bowiem  stopień  doktora  socjologji  zyskał,  będąc  bardzo  jeszcze  młodym,  zaledwie 

dwudziestosiedmioletnim, a wyglądał jeszcze młodziej. Z powierzchowności i zachowania się 
był  typem  człowieka  uniwersyteckiego,  o  wygolonej  twarzy  i  gładkich  manierach,  dobrze 
ubranego, czystego i zdrowego, mającego wyrobioną opinję wspaniałego siłacza, osobnika o 
wielkiej  nabytej  kulturze,  ale  z  gatunku  powściągliwych.  Nigdy  nie  wynosił  nazewnątrz 
tajemnic kursu, koła ani zebrań kolegjalnych, jedynie w następstwie, kiedy dzieła jego ściąg-
nęły na niego napaści w pismach, nie potrafił oprzeć się pokusie odczytania pewnych sprawo-
zdań przed forum niektórych stowarzyszeń literackich i ekonomicznych.  

Robił  wszystko  dokładnie,  —  zbyt  dokładnie;  w  ubraniu  i  zachowaniu  się  był  zawsze 

najściślej  nienaganny.  Bynajmniej  wszakże  nie  był  elegantem.  Ani  mu  to  na  myśl  przyszło. 
Był typem człowieka uniwersyteckiego w każdym calu, podobnym jak dwie krople wody do 
obowiązującego  arcywzoru  przedstawiciela  amerykańskich  wyższych  uczelni.  Podawał  rękę 
w  sposób  uroczysty  i  potrząsał  nią  mocno.  Jego  niebieskie  oczy  były  stalowo  niebieskie  i 
przekonywająco  szczere.  Głos  jego,  silny  i  męski,  donośny  i  wyraźny,  miłym  był  dla  ucha. 
Jedyną,  ujemną  stroną  Freda  Drummonda  była  jego  nieugiętość.  Nie  pobłażał  ani  sobie,  ani 
nikomu. Im większem było napięcie gry, tem zimniejszym i surowszym się stawał. Znany był 
jako wytrawny bokser, uważany był wszakże za rodzaj automatu z nadludzką precyzyjnością 
maszyny w określaniu odległości, ocenianiu ciosów, pilnowaniu, blokowaniu i rozmieszcza-
niu. Rzadko bywał sam karany i rzadko karał przeciwnika. Był zbyt mądry i zbyt przezorny, 
aby pozwolić sobie na położenie jednego funta ciężaru więcej aniżeli zamierzał. Współzawo-
dniczył jedynie wprawą. Pod tym względem zawsze był gotów i dorównywał każdemu. 

Z biegiem czasu coraz częściej przekraczał Rubież i zagłębiał się w czeluściach strony 

południowej.  Tam  spędzał  wakacje  zimowe  i  letnie,  i  zarówno  środek,  jak  koniec  tygodnia, 
wydawał mu się przeżytym tam korzystnie i przyjemnie. Tyle było tam materiału do zbiera-
nia! 

Jego trzecia książka „Pan i Gromada” stała się podręcznikiem, rozpowszechnionym we 

background image

wszystkich uniwersytetach amerykańskich; zanim się też opatrzył, już gromadził materjały do 
czwartej: „Zawodność opieszałości”

Dziwnie jednak uwikłał się w tę dobrowolnie przyjętą na siebie rolę. Może działała tu 

przyjemność  wyzwolenia  się  ze  zwykłego  swojego  otoczenia  ze  zwykłych  warunków  życia 
lub dziedzicznie przekazanych mu instynktów przez przodków, którzy w ciągu szeregu poko-
leń wyłącznie byli książkowcami; faktem jest wszakże, że szczególną znajdował przyjemność 
w bliskiem tem obcowaniu z środowiskiem klasy roboczej. 

W swoim własnym świecie był „Zimnym akumulatorem” lub Fredem Drummondem, a 

tam,  na  dole,  był  „Dużym”  Billem  Tottsem,  który  umiał  pić  i  kurzyć  fajkę,  mówić  gwarą  i 
walczyć  na  pięści  i  byt  ulubieńcem  wszystkich.  Nie  było  człowieka,  który  nie  lubiłby  Billa 
Tottsa  i  niejedna  młoda  robotnica  kochała  się  w  nim.  Zrazu  był  tylko  dobrym  aktorem,  z 
czasem  jednak  stało  się  udawanie  drugą  jego  naturą.  Nie  grał  już  roli,  ale  szczerze  polubił 
kiełbasę z kapustą, nad którą we właściwym jego świecie nie było jadła bardziej pogardzane-
go. 

Zacząwszy od robienia tej rzeczy dla swoich celów naukowych, skończył na czynieniu 

jej dla niej samej. Wprost żałować zaczął, widząc, że zbliża się czas cofnięcia się z powrotem 
do auli i życia w obrębie własnej sfery. 

Niejednokrotnie wyczekiwał z utęsknieniem, aby jaknajrychlej upłynął nudny czas i na-

stąpiła chwila, w której będzie mógł przejść na tamtą stronę Rubieży, zrzucić z siebie jarzmo i 
żyć swobodnie. 

Nie  był  rozpustnikiem,  ale  jako  „Duży”  Bill  Totts  robił  tysiące  rzeczy,,  których  nie 

śmiałby robić Fred Drummond, co bardziej, których Fred Drummond nie czułby najmniejszej 
potrzeby robić. 

I  to  właśnie  najciekawszą  było  rzeczą,  do  której  zrozumienia  doszedł  wreszcie:  Fred 

Drummond i Bill Totts byli dwiema najzupełniej różnemi osobistościami. Pragnienia, gusty, 
umiłowania i popędy każdego z nich wręcz sobie przeczyły. 

Bill  Totts  potrafił  wykręcać  się  od  roboty  z  najczystszem  w  świecie  sumieniem,  gdy 

Fred Drummond potępiał wykręcanie się, jako występne, niegodne Amerykanina i poświęcał 
całe rozdziały wytykaniu tego błędu. Fred Drummond gardził tańcem, zaś Bill Totts nie opu-
ścił nigdy wieczoru, w którym odbywały się tańce w przeróżnych klubach robotniczych, jak 
„Magnolja”, „Gwiazda Zachodu” czy „Elita". Raz nawet wygrał masywny kubek srebrny za 
podskoki  na  trzydzieści  cali  w  górę  oraz  za  najudatniejszy  kostjum  na  wielkiej  maskaradzie 
dorocznej cechu pracowników rzeźnickich. 

A co najgłówniejsze, Bill Totts lubił dziewczęta i dziewczęta lubiły wzamian jego, gdy 

Fred  lubił  udawać  w  tym  względzie  ascetę,  gorąco  zwalczał  równouprawnienie  kobiet  i  z 
całym cynizmem krytykował koedukację. 

Wraz ze zmianą stroju zmieniał Fred Drummond bez żadnego trudu całe swoje zacho-

wanie. Wchodząc do małego, ciemnego pokoju, w którym dokonywał przeistoczenia własnej 
osoby, był zawsze nad miarę już sztywny. Trzymał się zbyt prosto, ramiona były o cal jeden 
zbyt  podane  w  tył,  zaś  twarz  przybierała  wyraz  poważny,  nieomal  surowy,  a  właściwie 
obojętny. 

Kiedy natomiast przebierał się w strój Billa Tottsa, stawał się innym zupełnie człowie-

kiem,  Bill  Totts  nie  kołysał  się  na  biodrach,  mimo  to  cała  jego  postać  nabierała  miękkiego 
jakiegoś,  kołyszącego  się  wdzięku.  Zmieniało  się  nawet  samo  brzmienie  jego  głosu;  śmiech 
jego  był  donośny  i  serdeczny,  i  rubaszne,  nieraz  i  sprośne  słowa,  tu  i  ówdzie  przekleństwa, 
same cisnęły się na jego usta. 

Bill Totts lubił przesiadywać późno w noc, a czasem przy szklance wina  skory był do 

rozprawy  na  pięści  z  innymi  robotnikami.  Na  zabawach  niedzielnych  i  podczas  powrotu  do 
domu z tańców i jedno i drugie ramię zbyt wyraźny zdradzało nawyk do opasywania bioder 
dziewczęcych,  a  usta  nie  szczędziły  wesołych  i  zalotnych  słówek,  zwykłych  u  młodego 

background image

chłopaka jego sfery. 

Tak był całkowicie sobą, tak nawskroś robotnikiem, prawdziwym obywatelem południa 

Rubieży,  że  w  swojej  świadomości  klasowej  nie  ustępował  żadnemu  z  towarzyszy,  a  jego 
nienawiść  do  „wyzyskiwaczy”  przewyższała  nawet  miarę  nienawiści  przeciętnego  związko-
wca. 

Podczas  strejku  tragarzy  portowych  udało  się  jednak  Fredowi  Drummondowi  trzymać 

zdała od zwykłej tej kombinacji i z chłodnym krytycyzmem obserwować Billa Tottsa, energi-
cznie kułakującego tragarzy-łamistrejków. Bowiem Bill Totts, który nie zalegał w opłacaniu 
składek jako członek Związku Tragarzy Portowych, zupełne miał prawo czynnego wyrażania 
swojego oburzenia na tych, co pozbawiali go w ten sposób pracy. „Duży” Bill Totts był tak 
duży  i  tak  zręczny,  że  zawsze  wysuwano  go  na  czoło,  ilekroć  wikłały  się  sprawy  w  sposób 
groźny. 

Od  udawania  obrażonych  uczuć  rychło  przeszedł  Fred  Drummond  w  roli  drugiego 

swojego ja do faktycznego odczuwania krzywdy, jaka mu się jakoby dziać miała. Dopiero z 
chwilą powrotu do klasycznej atmosfery uniwersyteckiej odzyskiwał znów możność trzeźwe-
go, powściągliwego i zachowawczego uogólniania przeżyć swoich w niższym świecie i dawa-
nia  im  wyrazu  na  piśmie,  jak  przystało  na  uczonego  socjologa.  Że  Billowi  Tottsowi  brakło 
perspektywicznego ujęcia całokształtu, które pozwoliłoby mu wznieść się po nad świadomość 
klasową, z tego Fred Drummond jasno zdawał sobie sprawę. Ale Bill Totts nie był w stanie 
tego  zrozumieć.  Na  widok  włażącego  mu  w  paradę  łamistrejka  zalewała  mu  krew  oczy,  nie 
mógł  więc  widzieć  jasno.  Dopiero  Fred  Drummond,  nieskazitelnie  ubrany,  zachowujący  się 
jak  skończony  gentleman,  siedzący  przy  biurku  w  swoim  gabinecie  lub  na  katedrze  auli 
wobec  tłumu  słuchaczy,  trzeźwo  oceniał  sytuację,  widział  wyraźnie  Billa  Tottsa  i  wszystko 
dokoła  Billa  Tottsa,  całe  zagadnienie  pracy,  stosunek  związkowców  do  łamistrejków  oraz 
łączność,  jaka  zachodziła  pomiędzy  zagadnieniem  tem  a  sprawą  ekonomicznego  dobrobytu 
Stanów w ich walce o rynki wszechświatowe. Bill Totts, natomiast, nie potrafił patrzeć dalej 
po za najbliższy posiłek  lub konkurs walki na pięście następnego wieczora w Klubie Weso-
łych Atletów. 

Pierwsze ostrzeżenie o grożącem mu niebezpieczeństwie spadło na Freda Drummonda 

w  trakcie  zbierania  przez  niego  materjału  do  dzieła  pod  tytułem:  „Kobiety  i  Praca”.  Zbyt 
wielkie miał powodzenie, żyjąc w jednym i drugim świecie. Dziwny ten dualizm jego życia 
był,  bądź  co  bądź,  bardzo  nietrwały,  widział  też,  siedząc  w  gabinecie  swoim  i  myśląc  o  tej 
sprawie, że musi położony być mu kres. 

Był to w istocie stan przejściowy i, o ile ma utrzymać się, widział, że musi nieuniknie-

nie rzucić albo jeden świat, albo drugi. Nie mógł istnieć w obu. 

Spojrzał  na  szereg  tomów,  zdobiących  górną  półkę  ruchomej  szafki  do  książek,  wła-

snych jego tomów, począwszy od rozprawy doktorskiej i kończąc na „Kobietach i Pracy” — 
i zdecydował, że to był świat, do którego należy, w którym pozostanie i do którego przylgnie 
trwale.  Bill  Totts  spełnił  swoją  powinność,  odegrał  wyznaczoną  mu  rolę,  był  wszakże  zbyt 
niebezpiecznym wspólnikiem. Musi więc Bill Totts przestać istnieć.  

Głównym powodem przerażenia Freda Drummonda była Mary Condon, przewodniczą-

ca  Międzynarodowego  Związku  Rękawiczniczek,  Nr.  974.  Widział  ją  po  raz  pierwszy  z 
galerji  widzów  na  dorocznem  walnem  zgromadzeniu  Północno-Zachodniej  Federacji  Pracy. 
Patrzył  wówczas  na  nią  oczami  Billa  Tottsa,  na  którym  wywarła  ona  jaknajkorzystniejsze 
wrażenie.  Nie  była  natomiast  bynajmniej  w  guście  Freda  Drummonda.  Cóż  z  tego,  że  była 
budowy  królewskiej,  zręczna  i  gibka,  jak  pantera,  z  olśniewającemi  czarnemi  oczami,  które 
umiały ciskać płomienie, skrzyć się chochlikami śmiechu lub gorzeć miłością — zależnie od 
nastroju? Nie cierpiał kobiet ze zbyt bujną żywotnością, kobiet, którym brakło daru panowa-
nia  nad  sobą.  Fred  Drummond  uznawał  teorję  rozwoju,  bowiem  uznawana  była  ona  po-
wszechnie  przez  świat  uniwersytecki.  Wierzył  też,  że  człowiek  wzniósł  się  po  szczeblach 

background image

istnienia z mgławicy jestestw organicznych, poprzez szeregi niższych tworów niewykształco-
nych. Czuł się jednak nieco zawstydzony tą genealogją i wolał nie myśleć o tem. Tu prawdo-
podobnie  tkwiło  źródło  żelaznej  powściągliwości,  którą  nakazywał  zarówno  sobie,  jak  i  in-
nym. Ztąd też wolał kobiety własnego typu, umiejące zrzucić z siebie to opłakane zwierzęce 
dziedzictwo oraz pogłębić surową dyscypliną i umiejętnością panowania  nad sobą przepaść, 
jaka oddzielała je od tego, czem byli, tonący we mgle przeszłości, dalecy ich przodkowie. 

Bill  Totts  nie  kierował  się  podobnemi  względami.  Podobała  mu  się  Mary  Condon  od 

pierwszego  wejrzenia, od pierwszej chwili, kiedy  oczy jego spoczęły po raz pierwszy na jej 
postaci  w  sali  zgromadzenia.  Odrazu  też  postanowił  sobie  dowiedzieć  się,  kim  ona  jest. 
Następnym razem spotkanie ich odbyło się przy okazji powożenia przez niego wozu frachto-
wego zamiast Pata Morrissea. Było to w domu, złożonym z drobnych, pojedynczych miesz-
kań,  przy  ulicy  Misyjnej,  dokąd  był  wezwany  celem  odwiezienia  jakiegoś  kufra  na  skład. 
Wezwała go córka właściciela domu i zaprowadziła do małej sypialki, której lokatorka, ręka-
wiczniczka, odwieziona została właśnie do szpitala. Ale Bill nie wiedział o' tern. Nachylił się, 
uniósł za jeden koniec kufer potężnych rozmiarów, dźwignął go sobie na plecy i podniósł się 
z wysiłkiem, opierając się plecami o drzwi. W tej samej chwili usłyszał głos kobiecy: 

— Związkowy? 
— O, a to czyj interes? — odburknął. — No, dalej go! Usuńta mi się z drogi. Nie mogę 

wykręcić. 

Nie zdążył opamiętać się, a już, tak wielki jak był, kopnięty został z taką siłą, że zato-

czył się w tył, stracił równowagę pod ciężarem wielkiego kufra, aż z wielkim łomotem walnął 
nim o ścianę. Otworzył usta, aby zakląć siarczyście, gdy nagle stanął oko w oko z piorunują-
cą, nasrożoną Mary Condon. 

— To się wi, że należący  do  Związku — probował wytłómaczyć się — to ino tak, na 

kpiny, przekomarzałem się. 

— Gdzie karta? — zapytała urzędowym tonem 
—  W  kiesieni.  Nie  mogę  tera  wydobyć.  Ciężka  bestyja  te  kufrzysko.  Jak  zeńde  do 

woza, to jom pokaże. 

— Zrzućta kufer! — rzekła krótko. 
— Po co? Mówię jako mam oną kartę. 
—  Zrzućta,  pókim  dobra.  Nic  dam  łamistrejkowi  tknońć  kufra.  Nie  wstyd  to  takiemu 

wielgaśnemu  chłopu  wynajmać  się  za  łamistrejka  i  krzywdzić  biednych  ludzi.  Nic  lepiej  to 
ućciwie przystąpić do Związku? 

Widać było, że wściekłość ogarnęła dziewczynę, której twarz pociemniała nagle i zbla-

dła. 

— Pomyśleć ino, że taki mocny, duży chłop jest zdrajcom swoim braciom! Co? świerz-

biom cie rence, żeby najońć sie za policaja i strzylać do bidnego narodu? A kto cie wi, może 
ty już jeden z nich? Coś mi na to patrzysz! 

— Stul gembe, mówię! Co nadto, to nadto! 
Bill spuścił z hukiem kufer na ziemię, wyprostował się i zapuścił rękę w kieszeń bluzy. 
— Mówiłem, co ino na drwinę. O, jest karta. 
Była to uczciwa, niepodrobiona karta związkowa. 
— Dobra, możeta schować. A na drugi raz nima co kpinkować. 
Twarz jej wypogodziła się na widok łatwości, z jaką Bill zarzucił na plecy ciężki kufer i 

oczy  jej  zabłysły,  ogarniając  pełną  siły  i  zręczności  postać  mężczyzny.  Ale  Bill  nie  widział 
tego. Zbyt zajęty był swoim kufrem. 

Po raz trzeci zobaczył Mary Condon podczas strejku praczek. Niedawno zorganizowane 

w związek, nie umiały sobie jeszcze radzić, zwróciły się więc do Mary Condon, aby stanęła 
na  ich  czele.  Fred  Drummond  zwęszył  nadchodzące  wypadki,  posłał  więc  Billa  Tottsa,  aby 
połączył  się  ze  związkowcami  i  spenetrował  rzecz  całą.  Bill  dostał  zajęcie  w  kotłowni  i 

background image

mężczyźni odwołani zostali pierwsi, aby dodać odwagi dziewczynom. Złożyło się tak, że Bill 
stał  w  pobliżu  drzwi  do maglowni,  kiedy  na  progu  ukazała  się  Mary  Condon.  Wielki,  brzu-
chaty  nadzorca  zagrodził  jej  drogę.  Nie  miał  zamiaru  pozwolić,  aby  mu  odwoływano  dzie-
wczęta, chciał też dać jej porządną nauczkę, aby nie mieszała się do nieswoich spraw. To też, 
kiedy  Mary  spróbowała  prześlizgnąć  się  obok  niego,  odepchnął  ją,  chwyciwszy  dziewczynę 
tłustą łapą swoją za ramię. Rozejrzała się dokoła i ujrzała Billa. 

— Na pomoc, panie Totts. Z drogi go. Muszę wejść!  
Fala ciepłego uczucia owionęła Billa. Zapamiętała nazwisko jego z karty związkowej! 

W mgnieniu oka odepchnięty został z przejścia przy drzwiach nadzorca, wściekle coś mamro-
czący  o  pogwałceniu  prawa,  a  dziewczęta,  wszystkie  odrazu,  porzuciły  swoje  maszyny.  W 
ciągu całego przebiegu tego krótkiego i uwieńczonego powodzeniem strejku stanął Bill przy 
boku Mary w charakterze jej adjutanta i kurjera, zaś po ukończeniu go, powrócił do uniwersy-
tetu, jako  Fred Drummond, który nie był w stanie zrozumieć, co Bill Totts mógł widzieć w 
podobnej kobiecie. 

Fred  Drummond  pozostał  zupełnie  nietknięty,  ale  Bill  Totts  zakochał  się  po  uszy. 

Trzeba  było  pogodzić  się  z  tym  faktem,  i  ten  właśnie  fakt  poważnem  był  ostrzeżeniem  dla 
Freda Drummonda. 

Plan jego został uskuteczniony w całej pełni, należało więc położyć kres  jego przygo-

dom. Nie było już potrzeby przekraczania Rubieży. Ostatnie jego dzieło: „Taktyka i strategia 
pracy”
  ukończone  było  z  wyjątkiem  trzech  ostatnich  rozdziałów,  do  których  miał  zebrany 
wystarczający materjał. 

Nadto do innego jeszcze w rozmyślaniach swoich doszedł wniosku. Zdecydował, że za-

dzierzgnięcie ściślejszych węzłów i stosunków konieczne było do trwałego zarzucenia kotwi-
cy w środowisku jego, jako Freda Drummonda. Czas był najwyższy na żeniaczkę, doskonale 
też zdawał sobie sprawę, że jeżeli Fred Drummond nie ożeni się, uczyni to niezawodnie Bill 
Totts, co doprowadziłoby do fatalnych i tak przerażających komplikacji, że nie chciał nawet 
myśleć o nich. 

W ten sposób właśnie ukazała się na widnokręgu jego życia Katarzyna Van Vorst. 
Należała ona również do świata uniwersyteckiego i ojciec jej, jedyny zamożny członek 

fakultetu, był zarazem rektorem Wydziału Filozoficznego. Będzie to pod każdym względem 
rozumny  ożenek  —  zdecydował  Fred  Drummond,  kiedy  zaręczyny  jego  stały  się  faktem 
dokonanym.  Zimna, powściągliwa, arystokratyczna i zachowawcza na pozór Katarzyna Van 
Vorst, mimo że zdolna na swój sposób do uczuć gorących, posiadała dar panowania nad sobą 
niemniejszy od Drummondowego. 

Wszystko zdawało się zapowiadać jaknajlepiej, ale Fred Drummond nie mógł w zupeł-

ności  zagłuszyć  głosu  niższego  świata,  czaru  życia  na  swobodzie  i  na  wolnem  powietrzu, 
nieskrępowanego  żadnemi  ograniczeniami,  żadną  odpowiedzialnością,  życia  na  południe  od 
Rubieży. W miarę zbliżania się dnia ślubu czuł coraz bardziej, jak łatwo mógł posiać burzę, 
zarazem  jednak  przychodziło  mu  na  myśl,  że  dobrze  byłoby  wydostać  się  raz  jeszcze, 
chociażby na krótko, aby zabawić się poraź ostatni bez przymusu, jako dobre, Wesołe ladaco, 
zanim  osiądzie  na  stałe  w  szarych,  ponurych  aulach  i  zanim  nie  zwiąże  się  pętami  małżeń-
stwa.  Jak  gdyby  na  pokusę,  ostatni,  końcowy  rozdział  „Taktyki  i  strategii  Pracy”  pozostał 
nienapisany z powodu braku pewnych drobnych, ale zasadniczych, szczegółów, które zanie-
dbał zebrać. 

Dlatego  też  przeszedł  Fred  Drummond  po  raz  ostatni,  jako  Bill  Totts,  po  za  Rubież, 

zebrał dane i, na nieszczęście swoje, spotkał Mary Condon. 

Po  powrocie  do  auli  i  do  gabinetu  z  przykrością  przeżywał  pamięcią  te  momenty. 

Podwajały  one  doniosłość  i  nieodzowność  ostrzeżeń.  Bill  Totts  zachował  się  haniebnie. 
Nietylko spotkał Mary Condon na posiedzeniu Centralnego Kom. Robotniczego, ale wstąpił z 
nią po drodze domu do traktjerni i poczęstował ostrygami. I, zanim rozstali się przy bramie jej 

background image

domu, ramiona jego otoczyły jej kibić, a usta spoczęły na jej ustach, nie raz, ale wiele razy. 
Ostatnie wyrazy jej, wyszeptane do jego ucha, miękko, z źle ukrywanem łkaniem, dławiącem 
jej krtań, były wyraźnym okrzykiem miłosnym: „Billu... drogi, ukochany Billu!”. 

Fred Drummond wzdrygnął się na to wspomnienie. Widział przed sobą ziejącą otchłań. 

Nie był z natury usposobiony poligamicznie, przerażały go więc konsekwencje i możliwości 
sytuacji.  Trzeba  raz  położyć  temu  kres  stanowczy.  Wyjście  może  być  dwojakie:  albo  musi 
przedzierzgnąć  się  w  zupełności  w  Billa  Tottsa  i  ożenić  się  z  Mary  Condon,  albo  też  musi 
pozostać  wyłącznie  Fredem  Drummondem  i  poślubić  Katarzynę  Van  Vorst.  W  przeciwnym 
razie postępowanie jego byłoby potworne, niżej wszelkiej krytyki.  

W  ciągu  kilku  następnych  miesięcy  przechodziło  San  Francisco  silne  wstrząśnienia, 

spowodowane  ciągłemi  tarciami  między  kapitałem  a  pracą.  Związki  robotnicze  z  jednej 
strony i zrzeszenia pracodawców z drugiej zawzięły się tak nieustępliwie, że wyglądało to na 
chęć ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy w tę lub w inną stronę. 

Fred  Drummond  w  dalszym  ciągu  spokojnie  robił  korekty,  wygłaszał  wykłady  i  nie 

ruszał  się  z  miejsca.  Cały  czas  wolny  poświęcał  Katarzynie  Van  Vorst  i  z  dniem  każdym 
nowe odkrywał w niej zalety, budzące jego szacunek, podziw, a nawet miłość dla niej. Strejk 
tramwajowy kusił go, ale nie tak gwałtownie, jak byłby się spodziewał; a wielki strejk Czela-
dzi Rzeźniczej minął, pozostawiając go zupełnie obojętnym. Widmo Billa Tottsa szczęśliwie 
zostało pogrzebane, i Fred Drummond z odrodzonym zapałem sklecił dawno planowaną bro-
szurę na temat „malejących zysków”. 

Ślub miał się odbyć za dwa tygodnie, kiedy pewnego dnia Katarzyna Van Vorst przyje-

chała do niego, aby zawieźć go do Klubu Chłopców, zorganizowanego niedawno w osiedlach 
roboczych, któremi specjalnie się interesowała. Wzięła samochód brata, którym jechali wsze-
lako sami, po za szoferem oczywiście. Ulica Targowa zbiega się w pewnym punkcie z dwie-
ma innemi, tworząc wraz z niemi ostrokąt w postaci piątki rzymskiej. Samochód ich pędził w 
dół ulicą Targową z zamiarem ominięcia ostrego zakrętu. Szofer nie wiedział jednak, co się 
dzieje na jednej z krzyżujących się z nią ulic i co, wstrzymane przez przypadek, zagrodzi im 
drogę na zakręcie. 

Fred Drummond wiedział z gazet o strejku czeladzi rzeźniczej, wiedział nawet, że strejk 

ten przybrał bardzo poważne rozmiary i szczególnie był zacięty, w tej chwili wszakże możli-
wie daleką była od niego wszelka myśl o nim. Czyż nie siedział w samochodzie obok Kata-
rzyny  Van  Vorst?  Nadto,  wykładał  jej  właśnie  w  tej  chwili  szczegółowo  poglądy  swoje  na 
społeczne  znaczenie  osiedli  —  poglądy,  których  sformułowanie  po  części  pozostawało  w 
związku z przygodami Billa Tottsa. 

Od  strony  ulicy  Towarowej  (jednej  z  krzyżującej  się  bocznic  ulicy  Targowej)  nadjeż-

dżało  sześć  wozów,  naładowanych  mięsem.  Obok  każdego  woźnicy-łamistrejka  siedział 
policjant. Z przodu i z tyłu oraz z obu stron tej procesji maszerowała ochronna eskorta, zło-
żona ze stu policjantów. Po za tylnym kordonem policji, w przyzwoitej od niego odległości, 
podążał, głośno wykrzykując, tłum, który  w kilku zwartych szeregach wypełniał całą szero-
kość ulicy. Trust Mięsny usiłował zaopatrzyć hotele i przy tej okazji przełamać strejk. Wielki 
hotel  Św.  Franciszka  został  już  obsłużony  za  cenę  wielu  wybitych  szyb  i  rozbitych  głów,  i 
wyprawa posuwała się naprzód na pomoc Grand Hotelowi. 

Fred Drummond, nie mający pojęcia o niczem, siedział obok Katarzyny, rozwodząc się 

w  dalszym  ciągu  szeroko  nad  sprawą  osiedli,  kiedy  samochód,  rycząc  wciąż  ostrzegawczo, 
aby uniknąć zderzenia się z innemi wehikułami, zrobił szeroki zakręt dokoła wspomnianego 
zbiegu ulic. Wielki wóz, naładowany bryłami węgla i ciągniony przez cztery rosłe konie, wy-
jeżdżał z trzeciej ulicy i, chcąc skręcić na Targową, zatarasował samochodowi drogę. Woźni-
ca  wozu  zdawał  się  niezdecydowany,  a  szofer,  który  posuwał  się  ze  swoją  maszyną  wolno 
naprzód,  nie  zważając  na  ostrzegawcze  nawoływania  posterunkowego  policjanta,  skręcił  w 
lewo, gwałcąc w ten sposób przepisy jazdy, byleby wyminąć wóz węglowy. 

background image

W  tym  momencie  przerwał  Fred  Drummond  swoje  dowodzenie.  Nie  nawiązał  ich  też 

ponownie,  bowiem  sytuacja  wikłała  się  z  szybkością  iście  kinematograficzną.  Słyszał  ryk 
tłumu w tyle i dostrzegł błyski hełmów na głowach policjantów oraz wyłaniające się chwilami 
zarysy wozów mięsnych. W tej samej chwili woźnica wozu węglowego, ogarnąwszy w mig 
sytuację i zrozumiawszy, na czem w danej chwili polega jego zadanie, zaciął konie biczem i 
popędził je wraz z wozem wprost przed nadjeżdżający pochód, poczem ściągnął gwałtownie 
lejce i zakręcił korbę hamulca, omotał dokoła niej lejce i rozsiadł się wygodnie, jak człowiek, 
który  ani  myśli  ruszać  się  z  miejsca.  Zmusiło  to  i  samochód  również  do  zatrzymania  się, 
bowiem wielka, zadyszana, przednia para koni wtłoczyła się wprost na dziób maszyny. 

Zanim szofer mógł cofnąć maszynę w tył, stary jakiś Irlandczyk, powożący roztrzęsio-

nym  wozem  frachtowym,  zaciął  jedynego  konia  swego  do  galopu  i  zczepił  się  kołami  z 
autem.  Drummond  poznał  konia  i  wóz,  którym  sam  często  powoził.  Irlandczykiem  tym  był 
Pat Morrissey. Z drugiej strony wóz piwowarski zczepił się z wozem węglowym, a, nadomiar 
złego,  woźnica  tramwaju,  nadjeżdżającego  w  kierunku  ulicy  Towarowej,  wściekle  bijąc  w 
swój  gong  i  wrzeszcząc  z  całych  sił  na  posterunkowego,  pędził  naprzód  i  uzupełniał  w  ten 
sposób  blokadę.  Nadjeżdżające  jeden  po  drugim  wagony  tramwajowe  i  wozy  zczepiły  się 
wzajem  i  tarasowały  przejście,  powiększając  zamęt  i  zator.  Wozy  z  mięsem  zatrzymały  się. 
Policja dostała się w pułapkę. Ryk na tyłach wzmógł się wraz z natarciem tłumu, zaś awan-
garda policji rzuciła się na tamujące drogę wozy i wagony tramwajowe. 

— Wpadliśmy. Nic wydostaniemy się ztąd — rzucił Drummond chłodno Katarzynie. 
—  Tak,  wpadliśmy  —  skinęła  potakująco  głową,  zachowując  niemniejszą  obojętność. 

— Cóż to za dzicy ludzie! 

Podziw jego dla niej podwoił się. Naprawdę, właściwa żona dla niego. Byłby zadowolo-

ny z niej, nawet gdyby krzyczała ze strachu i tuliła się do niego, ale to, to było wręcz wspa-
niałe. Siedziała wpośród całej tej burzy z takim  spokojem, jakgdyby był  to zwyczajny zator 
pojazdów przed operą. 

Policja walczyła z całych sił, aby oczyścić drogę. Woźnica wozu węglowego, okazały 

mężczyzna, w kamizelce, bez kurtki, zapalił najspokojniej fajkę i rozsiadł się wygodnie, py-
kając z niej kłęby dymu. Patrzył pobłażliwie na oficera policji, wściekającego się i klnącego, i 
za  całą  odpowiedź  wzruszał  tylko  obojętnie  ramionami.  Na  tyłach  rozlegał  się  trzask  pałek, 
rozbijanych  o  głowy,  piekło  wrzasków,  jęków  i  klątw.  Gwałtowne  wzmożenie  się  ryków 
świadczyło, że tłum przebił się przez kordon i ściągał z wozu jednego z łamistrejków. Oficer 
policji odbił go przy pomocy swojej awangardy i tłum na tyłach został chwilowo odparty. 

Równocześnie  niemal  otwierało  się  okno  po  oknie  w  wielkim  gmachu  rządowym  na 

prawo i uświadomieni klasowo urzędnicy rzucać zaczęli na głowy policjantów i łamistrejków 
deszcz najprzeróżniejszych sprzętów biurowych. Kosze do papieru, butelki atramentu, ważki 
do listów, maszyny do pisania — wszystko, co wpadło pod rękę, ciskane było na dół. 

Jeden z policjantów na rozkaz oficera swojego wdrapał się na wysokie siedzenie wozu 

węglowego, aby zaaresztować woźnicę. A woźnica, podnosząc się spokojnie, bez pośpiechu, 
na  spotkanie  policjanta,  ścisnął  go  nagle  w  ramionach,  niby  kleszczami  żelaznemi  i  rzucił 
wprost na głowę oficera. Woźnicą był młody olbrzym, i kiedy wlazł na szczyt swojego ładun-
ku i chwycił w obie ręce olbrzymią bryłę węgla, policjant, który  gramolił się w tej chwili z 
boku na wóz, czemprędzej zsunął się na ziemię. Oficer rozkazał półtuzinowi podkomendnych 
wziąć  szturmem  wóz.  Woźnica,  uwijający  się  po  wierzchu  to  z  jednej,  to  z  drugiej  strony, 
strącił ich, jednego po drugim, potężnemi kawałami węgla. 

Tłum po obu stronach i woźnice na zczepionych wozach zachęcali go głośnemi okrzy-

kami i objawianiem zachwytu, ilekroć udawało mu się odeprzeć natręta. Motorniczy tramwa-
ju, który wjechał buforem na przedni szereg policjantów, pobity został przez nich do nieprzy-
tomności i ściągnięty z platformy. Oficer policyjny, rozwścieczony z powodu odparcia swo-
ich podwładnych, sam poprowadził następny atak na wóz węglowy. Dwudziestu policjantów 

background image

uwijało się dokoła  wysokich ścian twierdzy. Ale woźnica jak  gdyby  pomnożył wielokrotnie 
swoje siły. Chwilami sześciu, a nawet ośmiu policjantów koziołkowało równocześnie w po-
wietrzu i staczało się pod wóz. Zajęty odpieraniem ataku na tyłach wozu, odwrócił się woźni-
ca  właśnie  w  chwili,  kiedy  oficer  gramolił  się  już  z  konia  swojego  na  siedzenie  od  przodu. 
Zawieszony  był  jeszcze  w  powietrzu  w  stanie  najchwiejniejszej  równowagi,  kiedy  woźnica 
cisnął w niego trzydziestofuntową bryłą węgla. Trafiła ona prosto w pierś atakującego, który 
zakreślił łuk w powietrzu, zawadził o tył koleśnika i, wyrżnąwszy się o tylne koło samochodu, 
zwalił się na ziemię. 

Katarzyna pewna była, że nie żyje, podniósł się jednak i wskoczył na konia, aby natrzeć 

ponownie. Wyciągnęła urękawiczkowaną dłoń i pogłaskała nią parskającego, drżącego gwał-
townie wierzchowca. Ale Drummond nie zauważył tego ruchu. Nie widział nic prócz walki na 
wozie  węglowym,  w  której  toku  gdzieś  w  zakamarkach  skomplikowanej  jego  psychologji, 
budził się z drętwoty Bill Totts i usiłował powrócić do życia. 

Drummond niezłomną pokładał wiarę w prawo, porządek i utrzymanie istniejącego sta-

nu rzeczy, o co ów, budzący się w głębi jego świadomości, buntownik nie dbał najzupełniej. 
W tej chwili decydującej wezwał Fred Drummond na pomoc zagrożonej własnej równowagi 
żelazną swoją umiejętność panowania nad sobą. Wiadomo, że dom, przecięty na dwoje, musi 
runąć.  A  Fred  Drummond  przepołowił  całą  swoją  energję  i  wolę  pomiędzy  siebie  i  Billa 
Tottsa i całość, na którą składali się oni obaj, podzielona została na dwie polowy. 

Fred  Drummond  siedział  w  samochodzie  obok  Katarzyny  Van  Vorst,  zachowując 

pozornie  zupełny  spokój.  Oczami  Freda  Drummonda  patrzył  wszelako  Bill  Totts;  w  głębi 
jednak,  gdzieś  w  tyle  po  za  oczami  temi,  walcząc  wzajem  o  panowanie  nad  ciałami  swemi, 
przyczaili  się  obydwaj:  zrównoważony  i  zachowawczy  socjolog,  Fred  Drummond,  oraz 
uświadomiony klasowo, wojowniczy robotnik związkowy, Bill Totts. 

On właśnie, patrząc oczami, osadzonemi na obliczu Freda Drummonda,  dostrzegł nie-

unikniony koniec walki na wozie węglowym. Widział, jak jeden z policjantów dostał się na 
wierzch ładunku, potem drugi, trzeci. Windowali się oni niezdarnie po ruchomych stopniach, 
mimo to wymachiwali na wszystkie strony palicami, aż wreszcie cios jeden trafił woźnicę w 
głowę.  Gdyby  nie  to,  że  w  porę  się  pochylił,  byłby  tak  samo  trafił  go  i  drugi,  który  jednak 
musnął  mu  tylko  ramię.  Widoczne  było,  że  musi  uledz.  W  ostatniej  jednak  jeszcze  chwili 
skoczył, ścisnął dwóch policjantów kleszczami obu ramion swoich i stoczył się wraz z nimi 
na ziemię, nie wypuszczając ani na sekundę zaborców swoich z żelaznej swojej garści. 

Widok krwi i brutalnej walki omal nie doprowadził Katarzyny Van Vorst do omdlenia. 

Opanowała jednak odrazu mdłości wobec najsensacyjniejszego i najmniej oczekiwanego na-
głego zwrotu wypadków. Mężczyzna, siedzący obok niej, wydał nieludzki, dziki ryk i zerwał 
się na równe nogi. W oczach jej przesadził przez przednie siedzenie, stanął obiema nogami na 
szerokim kadłubie koleśnika i ztąd wskoczył na wóz. Atak jego dokonany był z gwałtowno-
ścią wichru. 

Zanim  oszołomiony  oficer  na  szczycie  wozu  zorjentował  się,  co  się  stało  i  w  jakim 

zamiarze ten elegancko ubrany, ale wyraźnie podniecony pan mógł dostać się na teren walki, 
otrzymał potężny cios, pod którego wpływem wyleciał w powietrze, jak  z procy, zawirował 
kilkakrotnie i potoczył się na bruk. Kopnięcie w twarz posłało w ślad za nim gramolącego się 
na  wóz  policjanta.  Trzej  następni,  którym  udało  się  wleźć  na  szczyt  ładunku,  zczepili  się  z 
Billem  Tottsem  w  walczący  zajadle  jeden  olbrzymi  kłęb  i  w  toku  walki,  przecięli  Billowi 
skórę na czaszce, rozerwali na nim surdut, kamizelkę i zdarli z niego połowę sztywnego gorsu 
koszuli. Ale rychło rozepchnął ich Bill potężnym rzutem ramion i cisnął daleko w trzy różne 
strony, a sam, prażąc ich deszczem brył węglowych, utrzymał się w pozycji obronnej. 

Oficer ruszył raz jeszcze śmiało na czele ataku, powalony wnet jednak został olbrzymią 

kłodą,  która  rozprysnęła  się  o  jego  głowę,  znacząc  ją  bojowym  chrztem  czarnym.  Zadanie 
policji polegało na przełamaniu blokady na froncie, zanim tłum zdoła przebić się z tyłu, zaś 

background image

zadaniem  Billa  Tottsa  było  utrzymanie  się  na  wozie  węglowym,  dopóki  tłum  nie  przebije 
sobie drogi. I dlatego walka węglowa trwała w dalszym ciągu. 

Tłum poznał swojego szermierza. „Duży” Bill stanął, jak zawsze, na czele i o zdumio-

ne,  oszołomione  uszy  Katarzyny  Van  Vorst  obiły  się  nawoływania:  „Bill!  To  nasz  Bill!”, 
rozlegające się ze wszystkich stron. Pat Morrissey podskakiwał na swojem siedzeniu na wozie 
i krzyczał w zachwycie: „Nie puść płazem, Billu! Zdziel ich! Nie wypuść ani jednego!” — Z 
chodnika dolatywał jakiś głos kobiecy: „Billu, uwaga! Na przodzie, Billu!” 

Posłuszny  ostrzeżeniu,  schwycił  Bill  bryłę  węgla  i  wymierzywszy  nią  trafny  cios,  za 

jednym  zamachem  uwolnił  wóz  od  czterech  napastników.  Katarzyna  Van  Vorst  odwróciła 
głowę  i  ujrzała  na  krawędzi  chodnika  kobietę  rozognioną,  ciskającą  płomienie  z  wielkich 
czarnych  oczu,  wlepionych,  jak  w  obraz,  w  postać  człowieka,  który  przed  kilkoma  jeszcze 
minutami był Fredem Drummondem. 

Z okien gmachu rządowego huknął grzmot ogłuszających oklasków. Posypał się z nich 

świeży deszcz krzeseł, szafek i wszelkich możliwych sprzętów. Tłum, przedarłszy się z jednej 
strony przez szereg wozów, parł naprzód, biorąc oddzielnemi grupami poszczególnych poli-
cjantów w obroty, tak że niebawem każdy z nich znalazł się w samym środku walczącego z 
nim oddziału. Łamistrejków ściągnięto z wozów, odcięto popręgi, wskutek czego wystraszone 
konie rzuciły się do ucieczki. Wielu policjantów powłaziło pod wozy, aby uchronić się przed 
ciosami, podczas kiedy uciekające konie, które tu i owdzie powstrzymać usiłowali policjanci 
za łby albo za tyły, śmigały poprzez chodnik przeciwległy i znikały w głębiach ulicy Targo-
wej. 

Katarzyna Van Vorst usłyszała głos kobiecy, wciąż jeszcze nawołujący: 
— Wal ich, Billu! Zadaj im, a dobrze! Uwaga! z tyłu! Trzaśnij go! 
Wreszcie udało się tłumowi oczyścić plac z policji. Bill Totts zeskoczył na bruk uliczny 

i przecisnął się do kobiety na chodniku. Katarzyna Van Vorst widziała, jak kobieta zarzuciła 
mu ramiona na szyję i ucałowała go w same usta. I Katarzyna Van Vorst śledziła go z zacie-
kawieniem, idącego po chodniku objąwszy wpół dziewczynę, rozmawiającego z nią i śmieją-
cego się z taką żywością, o jaką nigdy nie mogłaby go nawet posądzić. 

Policja powróciła ponownie i w oczekiwaniu posiłków oraz nowych koni i woźniców, 

rozganiać zaczęła zbiegowisko. Tłum, dokonawszy  dzieła, rozchodził się bez pośpiechu, tak 
że Katarzyna Van Vorst, uważnie śledząc wciąż przebieg wypadków, nie traciła z oczu czło-
wieka,  którego  znała  jako  Freda  Drummonda.  Przewyższał  on  wszystkich  prawie  o  głowę. 
Ramię jego opasywało wciąż jeszcze kibić kobiety. Siedząc w swoim samochodzie, widziała 
Katarzyna  Van  Vorst  młodą  parę,  idącą  wzdłuż  ulicy  Targowej,  przekraczającą  Rubież  i 
niknącą w głębiach ulicy Trzeciej, w samem centrum ghetta pracy. 
 

* * * 

 

W ciągu szeregu lat, jakie nastąpiły po wyżej opisanych wypadkach, nie było więcej w 

uniwersytecie  Kalifornijskim  wykładów  Freda  Drummonda  i  przestały  też  ukazywać  się 
książki,  podpisane  imieniem  i  nazwiskiem  profesora  Fryderyka  Drummonda  i  rozpatrujące 
sprawy ekonomiczne i kwestje robotnicze. 

Z  tamtej  zaś  strony  Rubieży  wsławił  się  nowy  przywódca  pracy,  zwany  Williamem 

Tottsem. On właśnie był tym, który poślubił Mary  Condon, przewodniczącą Międzynarodo-
wego  Związku  Rękawiczniczek  Nr.  974.  On  też  zorganizował  słynny  strejk  Kucharzy  i 
Garsonów  Hotelowych,  który,  przed  pomyślnem  swojem  zakończeniem,  pociągnął  za  sobą 
powstanie dziesiątków związków, pomiędzy innemi, pozostającego w bardzo odległej z nim 
łączności, Związku Oskubywaczy Kurcząt oraz Zrzeszenia Hodowców ich. 
 
 

background image

 

NIESŁYCHANY NAJAZD 

 
 

W roku 1976 doszły wichrzenia pomiędzy Chinami i całym światem do punktu kulmi-

nacyjnego. Odłożono z tego powodu uroczysty obchód drugiego stulecia Wolności Ameryki. 
Z tego też powodu uległo przeistoczeniu, powikłaniu i zwłoce wiele innych planów rozmai-
tych  narodów.  Świat  nagle  uświadomił  sobie  ogrom  zagrażającego  mu  niebezpieczeństwa, 
jakkolwiek w ciągu z górą lat siedemdziesięciu zmierzało wszystko do takiego, a nie innego, 
końca, 

Rok 1904 stanowi logiczny początek rozwoju wypadków, które, w siedemdziesiąt dwa 

lata później wstrząsnąć miały straszliwie całym światem. 

W roku 1904 wybuchła wojna rosyjsko-japońska i historycy ówcześni zaznaczali z całą 

powagą,  że  wydarzenie  to  jest  ważnym  momentem  wstąpienia  Japonji  do  rodziny  narodów. 
W  rzeczywistości  wszakże  doniosłość  tego  faktu  polegała  na  zbudzeniu  wskutek  niego  do 
życia Chin. 

Zbudzeniu  temu,  do  którego  dążono  oddawna,  dano  w  końcu  za  wygranę.  Narody 

zachodnie próbowały dokonać zbudzenia umysłów w Chinach, bezskutecznie wszakże. Wro-
dzony optymizm i egoizm rasowy doprowadził je do wniosku, że zadanie to niemożliwem jest 
do uskutecznienia i że Chiny będą spały snem nieprzerwanym. 

W  rozumowaniu  swojem  wszakże  nie  brały  pod  uwagę  faktu,  że  pomiędzy  niemi  a 

Chinami nie było możliwości psychologicznego porozumienia. 

Procesy ich myślowe były zasadniczo odmienne. Nie istniał słownik wspólny. Wystar-

czało umysłowi zachodniemu zetknąć się na bliski dystans z umysłem chińskim, aby doznać 
uczucia nieopisanego zdumienia. Zaś umysł chiński, starając się przeniknąć na taki sam bliski 
dystans  do  umysłu  zachodniego,  natrafiał  na  ślepy,  zupełnie  niemożliwy  do  przebycia  mur. 
Polegało to głównie na odrębności języka. Nie było sposobu przeszczepienia idei zachodnich 
do  mózgów  chińskich.  Chiny  pozostawały  w  uśpieniu.  Udoskonalenia  techniczne  i  postęp 
Zachodu  pozostawały  dla  Chin  księgą  zamkniętą  na  siedem  pieczęci,  której  ludzie  Zachodu 
nie byli w stanie otworzyć dla nich.  

Krótkie  anglosaskie  wyrazy  zdolne  były  budzić  oddźwięk  w  fałdach  zwojów  mózgo-

wych  rasy,  używającej  języka  angielskiego;  w  głębi  zwojów  mózgowych  chińczyka  tkwiła 
zdolność czujnego odzewu na własne jego hieroglify; ale mózgu chińskiego nie wprawiały w 
drganie krótkie, anglosaskie wyrazy, ani też nie było w mózgach ludzi, mówiących po angiel-
sku, odzewu na hieroglify. Szara substancja jednych i drugich utkana była z zupełnie odmien-
nej materji. Byli dla siebie wzajem umysłowo obcy. I dla tego też ani udoskonalenia techni-
czne,  ani  postęp zachodni,  nie  trafiały  do  świadomości  Chińczyków  i  tem  samem  niezdolne 
były zbudzić ich z odwiecznego uśpienia. 

W 1904 przyszła wojna japońsko-rosyjska, zakończona świetnem zwycięstwem Japonji 

nad  Rosją.  Otóż  Japonja  była  odmieńcem,  a  zarazem  paradoksem  śród  narodów  Wschodu. 
Dziwnym,  niezrozumiałym  trafem  okazała  się  ona  wrażliwą  na  wszystko,  co  pochodziło  z 
Zachodu,  asymilującą  szybko  idee  zachodnie,  przetrawiającą  je  gruntownie  i  tak  umiejętnie 
przystosowującą do potrzeb własnego kraju, że rozwinęła się nagle i ukazała światu w całej 
swojej potędze. 

Niepodobna znaleźć wytłomaczenia tej szczególnej łatwości wchłaniania przez Japonję 

obcej  jej  kultury  Zachodu.  Tak  samo  jak  niepodobna  zrozumieć  biologicznych  dziwolągów 
świata zwierzęcego. 

Pokonawszy  ostatecznie  wielkie  Imperjum  Rosyjskie,  zaczęła  Japonja  marzyć  sama 

wspaniały  sen  o  potędze  państwowej  dla  siebie.  Z  Korei  zrobiła  śpichlerz  swój  i  kolonję; 
uprzywilejowania  traktatów  i  lisia  iście  dyplomacja  zapewniły  jej  wyłączne  władanie  Man-

background image

dżurją.  Nie  zadowolniło  to  wszakże  zaborczych  jej  apetytów.  Uwagę  swoją  skierowała  na 
Chiny.  

Miała tutaj przed sobą niezmierzone terytorjum ze złożonemi w niem największemi w 

świecie skarbami żelaza i węgla — tej najistotniejszej podstawy uprzemysłowienia. Po za na-
turalnemi bogactwami, drugim potężnym czynnikiem jest praca. Terytorjum chińskie zamie-
szkiwało czterysta miljonów ludzi czyli jedna czwarta całej ludności kuli ziemskiej. Ponadto, 
byli Chińczycy świetnymi robotnikami, zaś fatalistyczna filozofja ich (czy religja) i tępa ich 
organizacja nerwowa czyniły ich świetnymi żołnierzami — o ile umianoby odpowiednio nimi 
kierować. Zbytecznem byłoby dodawać, że Japonja gotowa była podjąć się tej roli. 

Ale, co najważniejsze ze stanowiska Japonji, były Chiny pokrewne jej rasą. Nierozwią-

zalna dla mieszkańców Zachodu zagadka umysłowości chińskiej nie była ani nierozwiązalną, 
ani nawet zagadką dla Japończyka. Japończyk rozumiał Chińczyka tak, jak my nie mogliby-
śmy nawet marzyć, aby módz kiedykolwiek go zrozumieć. Ich procesy myślowe były jedna-
kie.  Japończyk  myślał  takiemi  samemi  symbolami,  jak  Chińczyk  i  takie  same  były  też  linje 
ich  myślenia.  Myśl  Japończyka  torowała  sobie  z  łatwością  drogę  do  mózgu  Chińczyka,  gdy 
nam  tarasowała  dostęp  do  niego  przeszkoda  wzajemnego  niezrozumienia  się.  Japończycy 
zabrali  się  do  rzeczy  w  sposób,  na  który  nigdy  nie  bylibyśmy  wpadli;  obchodzili  poprostu 
przeszkody i tonęli odrazu w rozgałęzieniach mózgu chińskiego, dokąd my nie bylibyśmy w 
stanie za nimi dotrzeć. 

Byli  braćmi.  Dawno  już  temu  jeden  zapożyczył  od  drugiego  pisany  język  i  przed  nie-

skończonemi  pokoleniami  oderwały  się  oba  szczepy  od  wspólnego  pnia  mongolskiego.  W 
następstwie  zaszły  zmiany  i  wyodrębnienia,  zależne  od  odmiennych  warunków  i  domieszek 
obcych  krwi;  u  podstawy  wszakże  obu  istnień,  wplecione  w  osnowę  tkanek  ich  ciał,  tkwiło 
wspólne dziedzictwo, pokrewność pochodzenia, której czas nawet nie zdołał zatrzeć. 

I  dla  tego  Japonja  wzięła  na  siebie  rolę  kierowniczki  Chin.  Bezpośrednio  po  wojnie  z 

Rosją emisarjusze jej zalali całe państwo Chińskie. O tysiące mil po za ostatnim posterunkiem 
misyjnym uwijali się szpiedzy jej i inżynierowie, przebrani za tragarzy chińskich, zgrupowani 
pod przewodem wędrownych kupców lub, krzewiących zasady wiary, kapłanów buddyjskich; 
skrzętnie  notowali  siłę  każdego  wodospadu;  wyznaczali  miejsca  odpowiednie  na  fabryki; 
mierzyli wysokość gór i przełęczy; obrachowywali strategiczne ich korzyści i strony ujemne, 
stopień  wydajności  obsianych  dolin,  liczbę  bawołów  w  okręgu  lub  też  liczbę  rolników,  któ-
rych możnaby zgromadzić drogą przymusowego zaciągu. Nigdy nie wykazał spis ludności tak 
wysokiej liczby i żaden inny naród, prócz cierpliwych, wytrwałych, patrjotycznych Japończy-
ków nie byłby w stanie go przeprowadzić. 

Po krótkim wszakże czasie zaniechano wszelkiego ukrywania się. Japońscy oficerowie 

zreorganizowali armję chińską; jej wyszkoleni sierżanci przekształcili wojaków średniowiecz-
nych w żołnierzy dwudziestego wieku, obeznanych z nowoczesną techniką wojenną i posia-
dających  umiejętność  obchodzenia  się  z  bronią  w  wyższej  mierze,  aniżeli  żołnierze  krajów 
zachodnich. Inżynierowie japońscy pogłębili i rozszerzyli rozgałęziony system kanałów; zbu-
dowali fabryki i huty; opasali państwo siecią telegrafów i telefonów i rozpoczęli erę intensy-
wnego  budowania  kolei  żelaznych.  On  również  odkryli  bogate  wytryski  olejów  skalnych  w 
Chunsanie, żelazne góry Whang-Singu, pokłady miedzi w Chinchi i zbadali źródła gazowe w 
Wow-Wee, owe najcudowniejsze na całym świecie zbiorniki gazu. 

W chińskiej Radzie państwowej zasiadali emisarjusze japońscy. Chińskim mężom stanu 

podpowiadali, co mają mówić, japońscy mężowie stanu. Polityczna rekonstrukcja państwa ich 
była  dziełem.  Wyrugowali  klasę  uczonych,  rządzących  dotychczas  krajem,  a  na  ich  miejsce 
obsadzili urzędy państwowe nowoczesnymi urzędnikami. W każdem mieście zakładano reda-
kcje  pism  i  dzienników.  Redaktorami  ich  byli  oczywiście  Japończycy,  którzy  objęli  nade 
wszystko  dział  polityczny,  inspirowany  wprost  z  Tokjo.  Pisma  te  kształciły  całą  ludność, 
szerząc śród niej idee postępu. 

background image

Chiny  zostały  nareszcie  zbudzone  ze  snu  odwiecznego.  Gdzie  Zachód  poniósł  klęskę, 

odniosła zdecydowany sukces Japonja. Wprowadziła ona kulturę i technikę Zachodu, używa-
jąc języka zrozumiałego dla chińskich umysłów. Już samo nagłe zbudzenie się Japonji wpra-
wiło  w  zdumienie  świat.  W  owym  czasie  jednak  uosabiała  ona  siłę  czterdziestu  jedynie 
miljonów mieszkańców. Zbudzenie się Chin z ich czterystu miljonami ludzi, z ich wyprzedze-
niem na punkcie nauki całego świata, było przerażająco osłupiającem. 

Były one kolosem narodów i wnet też głos ich rozległ się w tonie bynajmniej nie nie-

zdecydowanym w sprawach i na zgromadzeniach międzypaństwowych. Japonja podszczuwa-
ła je i dumne narody zachodnie słuchały ich z całym szacunkiem. 

Szybkie  i  zadziwiające  wzniesienie  się  swoje  zawdzięczały  Chiny,  bardziej  może  niż 

wszystkiemu innemu, wysokiej wartości swojej pracy. Chińczyk był arcywzorem pracowito-
ści.  Zawsze  nim  był.  Wydajnością  pracy  nie  mógł  zmierzyć  się  z  nim  żaden  na  świecie 
robotnik.  Praca  była  tchnieniem  jego  nozdrzy.  Była  dla  niego  tem,  czem  włóczenie  się  po 
świecie,  walki  w  dalekich  krajach  i  szukanie  przygód  najprzeróżniejszych  dla  innych  naro-
dów. Pojęcie wolności streszczało się dla niego w wolnym dostępie do narzędzi pracy. Nicze-
go więcej nie pragnął od życia i władz rządzących, jak módz uprawiać ziemię i pracować bez 
końca.  A  zbudzenie  się  Chin  dało  olbrzymiej  liczebnie  ludności  ich  nietylko  wolny  i  nieo-
graniczony  dostęp  do  narzędzi  pracy,  lecz  zarazem  umożliwiło  im  korzystanie  z  najbardziej 
udoskonalonych, najściślej odpowiadających postępowi techniki, maszyn i ułatwień. 

Chiny  odmłodzone!  Tylko  krok  już  był  ztąd  do  Chin  bujnie  rozkwitłych.  Zaczęły  być 

dumne z siebie samych i poczuły w sobie wolę i siłę. Pobudzone do działania przez Japonię, 
nie  dały  się  wszakże  długo  przez  nią  pobudzać.  Za  poradą  Japonji  wydaliły  z  początku  z 
państwa wszystkich zachodnich misjonarzy, inżynierów, instruktorów wojskowych, kupców i 
nauczycieli. Teraz zaczęły z kolei wydalać takich samych przedstawicieli japońskich. Dorad-
czy  japońscy  mężowie  stanu  zostali  obsypani  zaszczytami,  orderami  i  odznaczeniami  i... 
wysłani z powrotem do domu. 

Zachód  zbudził  z  uśpienia  Japonję,  ale  Chiny  nie  wywdzięczyły  się  Japonji  tak,  jak 

Japonja wywdzięczyła się Zachodowi. Chiny uprzejmie podziękowały Japonji za łaskawą jej 
pomoc i wyrzuciły ją ze wszystkiemi manatkami z obrębu swoich granic. Taka była zapłata i 
takie wywdzięczenie się potężnego protegowanego swojej opiekunce i kierowniczce. 

Zachód śmiał sie z Japonji, której tęczowy sen zbladł i rozwiał się. Rozgniewało ją to. 

Chiny też ją wyśmiewały. Krew i oręż samurajów nie zniosły szyderstwa i Japonja wypowie-
działa  wojnę.  Miało  to  miejsce  w  1932  i  w  ciągu  siedmiu  krwawych  miesięcy  Mandżurja, 
Korea i Formoza zostały jej odebrane, a ona sama cofnięta w głąb swoich granic, zbankruto-
wana, zdławiona w obrębie drobnych swoich, przeludnionych wysepek. Równało się to zupeł-
nemu wycofaniu Japonji ze sceny świata. 

Po  tej  klęsce  poświęciła  się  ona  wyłącznie  sztuce  i  zadaniem  jej  stało  się  olśniewanie 

świata arcydziełami piękna i twórczości.  

Wbrew oczekiwaniom Chiny nie rozbudziły w sobie zapału wojennego. Nie snuły one 

napoleonowych  rojeń  o  władaniu  wszechświatem  i  chętnie  oddały  się  pracy  pokojowej.  Po 
przeminięciu  pierwszego  czasu  ogólnego  zaniepokojenia  uznano  powszechnie,  że  Chiny  za-
grażają nie na polu walki orężnej, ale w dziedzinie handlu. Zobaczymy w następstwie, że nie 
zdawano sobie sprawy z właściwej istoty niebezpieczeństwa. 

Chiny  w  dalszym  ciągu  rozwijały  i  doskonaliły  swoją  technikę  maszynową.  Zamiast 

licznej stałej armji zorganizowały nieporównanie liczniejszą i świetnie funkcjonującą milicję. 
Ich marynarka wojenna była tak mikroskopijna, że stała się celem pośmiewiska całego świata; 
nie obchodziło ich to wszakże i nie pobudzało do jej wzmacniania. Żaden z chińskich okrętów 
wojennych  nie  zawinął  nigdy  celem  pokojowych  odwiedzin  do  żadnego  z  portów  całego 
świata. 

Właściwe  niebezpieczeństwo  tkwiło  w  nadzwyczajnej  płodności  łon  chińskich  matek. 

background image

Dopiero jednak w 1970 rozległ się pierwszy w tym kierunku dzwon alarmowy. 

Od  dłuższego  już  czasu  sarkały  wszystkie  sąsiadujące  z  Chinami  terytorja  na  chińską 

imigrację. Dopiero teraz jednak, w 1970, otworzyły się oczy świata na fakt, że ludność Chin 
wzrosła do pięciuset miljonów. Powiększyła się o sto miljonów od czasu swojego zbudzenia 
się. Burchaldter zwrócił uwagę uczonego świata, że więcej jest na kuli ziemskiej Chińczyków 
niż ludzi białej rasy. Zrobił proste wyliczenie arytmetyczne. Zsumował cyfry ludności Stanów 
Zjednoczonych,  Kanady,  Nowej  Zelandji,  Australji,  południowej  Afryki,  Anglji,  Francji, 
Niemiec,  Włoch,  Austrji,  Rosji  Europejskiej  i  całej  Skandynawji.  Suma  wykazała  495 
miljonów, zatem cyfra ludności Chin przewyższała tę liczbę o pięć miljonów. 

Wyliczenie Burchaldter obiegło świat i świat zadrżał. 
W  ciągu  wielu  stuleci  cyfra  ludności  Chin  była  stała.  Terytorjum  ich  było  nasycone 

ludnością,  czyli,  że  terytorjum  to,  przy  prymitywnych  sposobach  wytwórczości,  wyżywiało 
maksymalną liczbę mieszkańców.  Z chwilą  wszakże, gdy Chiny zbudziły się i wprowadziły 
cywilizację maszynową,  ich siła produkcyjna olbrzymio została spotęgowana. W ten sposób 
na tym samym obszarze zdolne one były  wyżywić znacznie liczniejszą ludność. Równocze-
śnie też wzrastać zaczęła liczba narodzin i zniżać się odsetka śmiertelności. Poprzednio, kiedy 
ludność walczyć musiała o środki wyżywienia, nadmiar jej wymiatały epidemje głodu. Teraz 
jednak,  dzięki  postępom  techniki,  olbrzymio  wzrosły  środki  wyżywienia  w  Chinach,  dzięki 
czemu  ustały  epidemje  głodu,  a  ludność  kraju  powiększała  się  liczebnie  równocześnie  z 
wzrostem środków wyżywienia. 

W ciągu całego tego czasu przejściowego, podczas którego dokonywał się proces roz-

woju potęgi Chin, nie żywiły one żadnych dążeń zaborczych. Chińczycy nie byli rasą imper-
jalistyczną.  Byli  pracowici,  oszczędni  i  nastrojeni  pokojowo.  Wojnę  uważali  za  przykre,  ale 
konieczne zło, które w pewnych momentach należało z konieczności przedsiębrać. 

I tak, podczas kiedy rasy zachodnie waśniły się, walczyły z sobą i uganiały po szerokim 

świecie w poszukiwaniu przygód, Chiny oddawały się nieustannej pracy pokojowej, doskona-
liły  narzędzia  swojej  wytwórczości  i  wzrastały.  Teraz  zaczęły  rozlewać  się  po  za  granice 
swojego państwa po prostu rozlewać się na sąsiednie terytorja z niepokonaną i przerażającą, 
chociaż powolną, potęgą topniejącego lodowca. 

Pod  wpływem  Burchaldterowego  dzwonu  na  alarm  Francja  w  1970-ym  pierwsza 

wydała  dawno  grożące  Chinom  hasło  wstrzymania  ich  ekspansji.  Indo-Chiny  francuskie 
przepełnione  były  chińskimi  imigrantami.  Francja  wydała  zakaz  dalszej  imigracji.  Ale  fale 
chińskie  nie  przestały  mimo  to  przypływać.  Francja  zgromadziła  na  granicy,  pomiędzy 
nieszczęśliwą  kolonją  swoją  a  Chinami,  stutysięczną  armję,  a  Chiny  w  odpowiedzi  na  to 
posłały  milicję  w  liczbie  miljona  żołnierzy.  Za  armją  tą  szła  druga,  złożona  z  żon,  dzieci  i 
krewnych milicjantów-żołnierzy z całym taborem ich gospodarstwa domowego. Armja fran-
cuska została zgnieciona jak mucha. Chińska armja milicyjna wraz z rodzinami żołnierzy, w 
liczbie  ogólnej  przekraczającej,  jak  mówiono,  pięć  miljonów  ludzi,  spokojnie  zajęła  Indo-
Chiny i osiadła na ich obszarze na przeciąg paru tysięcy lat. 

Obrażona Francja uzbroiła się. Flotę po flocie posyłała ku wybrzeżom chińskim i omal 

nie zbankrutowała sama wskutek tego wysiłku. Chiny nie posiadały marynarki. Cofnęły się i 
jak żółw zamknęły się w swojej skorupie. W ciągu roku blokowała flota francuska wybrzeża i 
bombardowała  nadbrzeżne  miasta  i  wioski.  Chiny  nic  sobie  z  tego  nie  robiły.  Nie  były  w 
niczem zależne od reszty świata. Spokojnie wycofały się z obszaru zagrożonego przez armaty 
francuskie i pracowały w dalszym ciągu. Francja płakała, jęczała, załamywała bezsilne dłonie 
i zwracała się o pomoc do oszołomionych, przerażonych narodów. Wówczas zdecydowała się 
wysłać ekspedycję karną. 

Dwieście  pięćdziesiąt  tysięcy  żołnierza,  kwiat  Francji,  otrzymało  rozkaz  marszu  na 

Pekin.  Armja  ta  wylądowała  bez  sprzeciwu  ze  strony  Chin  i  pomaszerowała  w  głąb  kraju. 
Odtąd zaginął wszelki ślad po niej. Linja komunikacyjna przerwana została zaraz następnego 

background image

dnia. Ani jeden z wysłanych nie wrócił, aby módz opowiedzieć, co zaszło. Pochłonięta została 
cała ekspedycja przez smoka chińskiego i utonęła w bezdennej jego czeluści. 

W  ciągu  następnych  pięciu  lat  szła  naprzód  ekspansja  chińska  we  wszystkich  kierun-

kach  tym  samym,  co  poprzednio,  krokiem.  Sjam  wcielony  został  do  państwa  Chińskiego  i, 
wbrew wszelkiemu oporowi Anglji, Birma i półwysep Malajski zalane zostały przez chińską 
imigrację;  równocześnie  też  wzdłuż  całej  południowej  granicy  syberyjskiej  silnie  naciskana 
była Rosja przez nadciągające hordy chińskie. Cały ten proces odbywał się w sposób bardzo 
prosty. Pierwszem jego stadjum była imigracja chińska (która była już zresztą faktem doko-
nanym  uprzednio,  bowiem  fale  jej  nadpływały  zwolna  i  podstępnie  w  ciągu  szeregu  lat 
poprzedzających).  Potem  dopiero  rozlegał  się  szczęk  broni  i  dławienie  wszelkiej  opozycji 
przez potworną armję milicji, za którą szły  rodziny żołnierzy-milicjantów oraz tabor  gospo-
darczy. Aktem ostatecznym, stanowiącym zakończenie całego procesu, była kolonizacja zdo-
bytego kraju. Nie stosowano nigdy dziwniejszej, a zarazem skuteczniejszej, metody podboju 
świata. 

Po Birmie i półwyspie Malajskim nastąpił zalew Bhutanu i całego północnego pograni-

cza Indji, z którego straszliwa, nieustannie przypływająca fala, wyparła ludność tubylczą. Na 
zachód,  a  także  na  południe,  pochłonięte  zostały:  Buchara  i  Afganistan.  Persja,  Turkiestan  i 
cała Azja Centralna ugięły się również pod naporem zaborczego przypływu. 

W tym właśnie okresie dokonał Burchaldter rewizji podanych przez siebie cyfr. Przeko-

nał się, że popełnił omyłkę. Ludność Chin wynosić musiała siedemset, ośmset, nikt właściwie 
nie wiedział, ile miljonów, w każdym razie wkrótce dosięgnąć miała miljarda. — Na każdego 
biało-skórego mieszkańca świata przypadali dwaj Chińczycy — oznajmił Burchaldter i świat 
zadrżał. Wzrost ludności Chin rozpocząć się musiał bezpośrednio po roku 1904. Przypomnia-
no sobie, że od tej daty nie było w Chinach ani jednej epidemji głodu. Licząc coroczny przy-
bytek  pięciu  miljonów,  musiał  wynosić  ogólny  przyrost  ich  ludności  trzysta  pięćdziesiąt 
miljonów.  Ale  jak  można  było  to  sprawdzić?  Mogło  być  i  więcej.  Niewiadomo  było  nic  o 
niebywałem nowem tem niebezpieczeństwie, zagrażającem całemu światu, o nowej tej klęsce 
dwudziestego wieku, o Chinach, o starożytnych Chinach, odmłodzonych, płodnych i wojują-
cych! 

W  1975  roku  zwołany  został  Kongres  w  Filadelfji.  Wszystkie  państwa  zachodnie  i 

niektóre wschodnie przysłały swoich przedstawicieli. Nie doszło jednak do żadnych wyników 
pozytywnych.  Dużo  było  mowy  o  premjach,  jakie  każdy  naród  wyznaczać  miał  matkom  za 
dzieci, aby podnieść liczbę narodzin; matematycy wyśmieli jednak ten projekt, wykazując, że 
Chiny  zanadto  wyprzedziły  pod  tym  względem  inne  narody,  aby  można  było  im  dorównać. 
Nikt nie umiał wskazać wykonalnego sposobu sprostania im. 

Jedynym konkretnym wynikiem Kongresu było zwrócenie się jego, w imieniu Związku 

Państw, do Chin z groźbą, ale Chiny kpiły i z Kongresu i ze Związku Państw. Li Tang Fwung, 
najwyższy przedstawiciel władzy, obok tronu Smoka, raczył odpowiedzieć:  

„Cóż  może  obchodzić  Chiny  Związek  Państw?  Jesteśmy  najstarszą,  najdostojniejszą, 

najbardziej królewską ze wszystkich ras. Musimy spełnić własne nasze przeznaczenie. Przy-
kre  to,  że  nasze  przeznaczenie  nie  dostosowuje  się  do  przeznaczeń  reszty  świata,  ale  cóż 
możemy na to poradzić? Rzucaliście puste słowa o rasach władczych i o dziedzictwie świata, 
na co możemy jedynie odpowiedzieć, że czas pokaże, po czyjej stronie słuszność. Nie może-
cie  zrobić  najścia  na  nas.  Nie  groźcie  nam  waszemi  flotami  wojennemi.  Nie  krzyczcie 
nadaremnie.  Wiemy,  że  nasza  marynarka  jest  nieliczna.  Używamy  jej  jedynie  dla  celów 
policyjnych.  Siłą  naszą  jest  nasza  ludność,  której  liczba  dosięgnie  wkrótce  miljarda.  Dzięki 
wam  zaopatrzeni  jesteśmy  w  cały  nowoczesny  rynsztunek  wojenny.  Możecie  nasłać  na  nas 
waszą  flotę.  Nie  zwrócimy  na  nią  wcale  uwagi.  Przysyłajcie  wasze  ekspedycje  karne,  ale, 
zanim  się  na  to  ważycie,  przypomnijcie  sobie  los  Francji.  Wysadzenie  miljona  żołnierzy  na 
nasze  brzegi  wyczerpie  siły  każdego  z  was.  A  nasze  tysiąc  miljonów  połknie  je  jednym 

background image

haustem.  Przyślijcie  pięć  miljonów;  przełkniemy  je  z  równą  łatwością.  Dla  nas  to  drobiazg! 
Mały kęsek zaledwie! Powyrzynajcie — jak nam groziliście, wy, Związek Państw — dziesięć 
miljonów naszych tragarzy, których nasłaliśmy wam na wasze wybrzeża; — głupstwo, zale-
dwie wynosi liczba ta połowę rocznego przyrostu naszej ludności”. 

Tak  mówił  Li  Tang  Fwung.  Świat  był  oszołomiony,  przerażony,  bezradny.  Słowa 

chińskiego  dostojnika  nie  były  kłamstwem,  ani  przesadą.  Nie  było  sposobu  na  zwalczenie 
zdumiewającego  wzmożenia  się  ludności  Chin.  Jeśli  liczba  jej  wynosiła  miljard,  a  przyrost 
coroczny dwadzieścia miljonów, wyniesie ona po dwudziestu pięciu latach półtora miljarda, 
to znaczy tyle, ile wynosiła ludność całego świata razem wzięta w 1904-ym! 

I  nic  nie  można  było  na  to  poradzić.  Nie  było  sposobu  zatamowania  rozlewającej  się 

olbrzymiej  fali  życia.  Wojna  z  nią  była  bezcelowa.  Chiny  kpiły  z  blokady  ich  wybrzeży. 
Przyjmowały najazdy z otwartemi ramionami. W ich potwornej paszczy dość było miejsca dla 
wszystkich gości świata, których chcianoby rzucić im. 

A tymczasem fala żółtego życia przelewała się nieustannie po za brzegi Chin i zalewała 

całą  Azję.  Chiny  zacierały  ręce  i  odczytywały  w  miesięcznikach  swoich  uczone  wywody 
przerażonych, oszołomionych profesorów Zachodu. 

Istniał  wszakże  jeden  uczony,  z  którym  Chiny  zapomniały  się  liczyć  —  Jacobus 

Laningdale. Nie był właściwie profesorem w ścisłem znaczeniu tego wyrazu. Pierwotnie był 
on raczej uczonym samoukiem i, do tego czasu nawet, mało znanym asystentem laboratorjum 
w  nowojorskiem  Ministerjum  Zdrowia.  Głowa  jego  nie  różniła  się  od  innych  głów,  ale  w 
mózgu  zawartym  w  tej  głowie  szczególny  wykluł  się  pomysł.  W  tym  samym  też  mózgu 
tkwiła  świadomość,  ze  pomysł  ten  musi  być  trzymany  w  tajemnicy.  Nie  napisał  o  nim  ani 
słowa do żadnego z naukowych miesięczników. Zamiast tego zażądał urlopu. 

19  września  1975-go  roku  przybył  do  Washingtonu.  Pociąg  przybył  późnym  wieczo-

rem,  mimo  to  udał  się  Jacobus  Laningdale  wprost  do  Białego  Domu,  bowiem  naprzód  już 
zapewnił  sobie  audjencję  u  Prezydenta.  Przez  trzy  godziny  zamknięty  był  z  prezydentem 
Mayerem w jego  gabinecie. Świat znacznie, później dopiero dowiedział się o treści ich roz-
mowy; w owym czasie mało się interesowano osobą Jacobusa Laningdala.  

Nazajutrz  zwołał  Prezydent  Radę  Ministrów.  Jacobus  Laningdale  był  obecny.  Treść 

obrad utrzymana była w ścisłej tajemnicy. Tego samego wszakże popołudnia Rufus Cowdery, 
Sekretarz  Stanu,  opuścił  Washington  i  wczesnym  rankiem  wsiadł  na  okręt,  udający  się  do 
Anglji. Tajemnica, którą wiózł, zaczęła się szerzyć, ale szerzyła się wyłącznie wśród najwyż-
szych  przedstawicieli  Rządów.  Conajwyżej  półtuzinowi  ludzi  w  każdym  kraju  powierzona 
została tajemnica pomysłu, jaki wylęgł się w głowie Jacobusa Laningdala. Wraz z szerzeniem 
się jej tą drogą rozpoczęła się żywa działalność we wszystkich warsztatach okrętowych, arse-
nałach  i  portach.  Obudziło  to  wreszcie  podejrzliwość  ludów  Francji  i  Austrji,  tak  jednak 
gorące były wezwania odnośnych rządów o obdarzenie ich zupełnem zaufaniem, że ludność 
obu krajów udzieliła milczącego przyzwolenia na wyraźnie czynione przygotowania do reali-
zacji nieznanych projektów. 

Był to okres Wielkiego Rozejmu. Wszystkie kraje zobowiązały się uroczyście nie przy-

stępować  do  wojny  z  sobą  wzajem.  Pierwszym  wyraźnym  łącznym  czynem  było  stopniowe 
zmobilizowanie  armji  rosyjskiej,  niemieckiej,  austrjackiej,  włoskiej,  greckiej  i  tureckiej.  Po 
dokonaniu tego rozpoczął się marsz w kierunku wschodnim. Wszystkie drogi żelazne, prowa-
dzące ku Azji, przeładowane były pociągami wojskowemi. Wiadomo było jedynie, że celem 
wyprawy były Chiny. 

Nieco później rozpoczął się wielki ruch morski. Wyprawy statków wojennych wyrusza-

ły z portów wszystkich krajów. Flota po flocie wypływała na otwarte morze i wszystkie zmie-
rzały ku wybrzeżu Chin. Państwa opróżniały swoje porty i warsztaty okrętowe z wszelakiego 
rodzaju statków. Wysyłały zarówno swoje parowce kurjerskie, łodzie pocztowe i tendry, ob-
sługujące latarnie morskie, jak wycofane z użytku krążowniki i statki wojenne. Nie zadawa-

background image

lniając  się  tem,  zajęły  również  marynarkę  handlową.  Statystyka  ówczesna  wykazuje,  że 
58,640  parowców  handlowych,  zaopatrzonych  w  reflektory  i  armaty  szybkostrzelne,  wysła-
nych zostało przez rozmaite państwa do Chin. 

A  Chiny  śmiały  się  i  czekały.  U  ich  wybrzeży,  wzdłuż  ich  granic,  zgromadziły  się 

miljonowe floty i armje europejskie. Zmobilizowały pięciokrotnie liczniejszą milicję i czekały 
spokojnie na najazd. Na wybrzeżach zrobiły to samo. Zdumione wszakże były. Po wszystkich 
olbrzymich tych przygotowaniach nie było najazdu. Nie mogły tego zrozumieć. Wzdłuż wiel-
kiej granicy syberyjskiej panowała zupełna cisza. Miasta i wsie, położone w pobliżu wybrze-
ży, nie były nawet ostrzeliwane. Nigdy jeszcze w całej historji wojen nie było tak potężnego 
nagromadzenia flot wojennych. Floty całego świata znalazły się tutaj. I dniem i nocą miljony 
ton okrętowych radliły fale przybrzeżne i wciąż panowała cisza. 

Nie  przedsiębrano  żadnych  działań.  Czy  chciano  zmusić  Chiny  do  wyłonienia  się  ze 

swojej  skorupy?  podrwiwały.  Czy  sądzono,  że  znuży  je  wyczekiwanie,  a  bodaj,  że  zostaną 
ogłodzone? Chiny śmiały się ponownie.  

Ale gdyby który z czytelników mógł być 1-go maja 1976-go roku w Pekinie, liczącym 

wówczas jedenaście miljonów ludności, byłby świadkiem szczególnego widowiska. Widział-
by ulice, natłoczone rozgadanym żółtym tłumem gapiów z odchylonemi w tył i zadartemi do 
góry głowami i kosemi oczami wlepionemi w niebo. Wysoko w chmurach dostrzegłby drobną 
kropkę  czarną,  którą,  z  racji  regularnych  jej  ewolucji,  przyjąłby  za  statek  powietrzny.  Ze 
statku tego, w miarą jak przesuwał się tam i z powrotem po nad miastem, padały pociski — 
dziwne, niewinne, nie czyniące żadnej szkody, pociski-rurki z kruchego szkła, rozpryskujące 
się w tysiące kawałków na ulicach i na dachach. Nic jednak nie było na razie śmiercionośne-
go w tych rurkach szklanych. Nic się nikomu nie stało. Nie nastąpił ani jeden wybuch. Trzech 
tylko Chińczyków zabiły rurki te, spadając na ich głowy z tak olbrzymiej wysokości; czemże 
jednak były trzy istnienia wobec dwudziestomiljonowego corocznie przyrostu ludności? 

Jedna z rurek wpadła prostopadle do zarybionego stawu w ogrodzie i pozostała niena-

ruszona. Właściciel domu, ogrodu i stawu wyciągnął ją na brzeg. Nie odważył się sam otwo-
rzyć  jej,  ale  w  towarzystwie  przyjaciół  i  w  otoczeniu  rosnącego  wciąż  tłumu  zaniósł  taje-
mniczą  rurkę  urzędnikowi  policyjnemu  swojego  okręgu.  Urzędnik  był  człowiekiem  odważ-
nym. Podczas kiedy wszyscy wpatrzeni byli w niego, rozbił rurkę uderzeniem w nią oprawną 
w mosiądz fajeczką. Nic się nie stało. Jednej czy dwom osobom, znajdującym się najbliżej, 
wydało  się,  że  widział  kilka  wylatujących  z  rurki  komarów.  I  nic  więcej.  Tłum  wybuchnął 
śmiechem i rozszedł się do domów. 

Tak samo jak Pekin bombardowane były całe Chiny szklanemi takiemi rurkami. Każdy 

z  drobnych  statków  powietrznych,  wysyłanych  z  okrętów  wojennych,  mieścił  na  pokładzie 
swoim dwóch tylko ludzi. Statki te kołowały i szybowały po nad miastami, osadami i wioska-
mi, przy czem jeden z dwóch ludzi sterował, a drugi rozrzucał rurki szklane. 

Gdyby który z czytelników odwiedził ponownie Pekin w sześć tygodni później, byłby 

szukał  nadaremnie  jego  jedenastu  miljonów  mieszkańców.  Byłby  może  znalazł  parę  setek 
tysięcy martwych ich ciał rozrzuconych w stanie posuniętego rozkładu po domach i na opu-
szczonych  ulicach  lub  spiętrzonych  wielkiemi  stosami  na  karawanach.  Pozostałych  wszakże 
musiałby szukać po gościńcach i bocznych drogach całego państwa. I niewszystkich znalazł-
by  uciekających  z  dotkniętego  zarazą  Pekinu,  bowiem,  po  za  nimi,  z  setek  tysięcy  niepo-
grzebanych ciał na drogach i polach mógłby wykreślić kierunek ich ucieczki. 

To samo działo się w Pekinie, powtarzało się we wszystkich miastach, osadach i wsiach 

całego państwa. Zaraza wymiotła wszystkich. Nie była to jedna, ani były to dwie zarazy; było 
dwadzieścia zaraz. Wszelkie złośliwe formy chorób zakaźnych szerzyły się po kraju. 

Zbyt późno zrozumiał rząd chiński znaczenie olbrzymich przygotowań, zagadkę zacho-

wania się gości światowych, wzlotów drobnych statków powietrznych i deszczu rurek szkla-
nych. Wszelkie odezwy rządu były nadaremne. Nie były one w stanie powstrzymać jedenastu 

background image

miljonów  dotkniętych  zarazą  nieszczęśliwców  od  uciekania  z  Pekinu  i  szerzenia  chorób  po 
całym kraju. Lekarze i urzędnicy sanitarni umierali na posterunkach; śmierć, wszechpotężna 
władczyni,  pokonywała  dekrety  cesarza  i  Li  Tan  Fwunga.  Pokonała  również  ich  samych, 
bowiem Li Tang Fwung umarł w-drugim tygodniu, a cesarz, ukryty w swoim pałacu letnim, 
w czwartym tygodniu wybuchu zarazy. 

Gdyby była tylko jedna zaraza, byłyby może Chiny poradziły sobie z nią. Ale od dwu-

dziestu  zaraz  nikt  nie  mógł  być  zabezpieczony.  Człowiek  odporny  na  zarazek  ospy  ulegał 
zarazkowi szkarlatyny. Człowiek, nie ulegający żółtej febrze, ginął na cholerę; a gdyby okazał 
się  odpornym  i  na  nią,  czyhała  na  niego  i  zmiatała  ze  świata  Czarna  Śmierć,  czyli  zaraza 
morowa. 

Wszystkie bowiem bakterje te, zarazki, mikroby i bacylle, wyhodowane w laboratorjach 

Zachodu, zalały Chiny wraz z deszczem rurek szklanych. 

Cała  organizacja  państwa  rozprzęgła  się.  Rząd  przestał  istnieć.  Dekrety  i  proklamacje 

stawały się martwą literą, gdyż ludzie, którzy je podpisywali dzisiaj, byli nazajutrz trupami. 
Nie  mogły  też  liczyć  się  z  niczem  oszalałe  miljony,  które  śmierć  podniecała  do  ucieczki  i 
których nic nie było w stanie powstrzymać od niej. Uciekali z miast i zarażali wsie, i dokąd-
kolwiek uciekali, nieśli z sobą zarazę. 

Skwarne lato było w pełnym rozwoju — Jacobus Laningdale chytrze wybrał właściwą 

porę — i zaraza szerzyła się wszędzie. 

O straszliwych wypadkach, jakie miały wówczas miejsce, snuć możemy jedynie domy-

sły,  o  pewnych  wszakże  szczegółach  dowiadujemy  się  z  opowiadań  nielicznych  świadków 
naocznych,  którzy  utrzymali  się  przy  życiu.  Nieszczęśni  mieszkańcy  Chin  rozsypali  się  po 
całem państwie wielomiljonową falangą uciekinierów. Stajały też olbrzymie armje, zgroma-
dzone  przez  Chiny  na  pograniczach.  Wsie  całe  pustoszone  były  w  poszukiwaniu  żywności; 
nie obsiewano pól; dojrzałe już zboża pozostawiano niezżęte, bowiem nie było komu zająć się 
tem. 

Najstraszliwszą  jednak  plagą  byli  uciekinierzy.  Miljony  ich  docierały  do  granic  pań-

stwa, zkąd odpędzały ich z powrotem olbrzymie armje zachodnie. Potworne rzezie oszalałych 
zastępów były stałem na granicach zjawiskiem. Linje obronne odsuwane były co pewien czas 
o dwadzieścia, trzydzieści mil w tył celem uniknięcia zawleczenia zarazy. 

Raz  jeden  wszakże  przedostała  się  zaraza  i  szerzyć  się  zaczęła  wśród  niemieckich  i 

austryjackich żołnierzy, strzegących granic Turkiestanu. Porobiono wszakże wszelkie przygo-
towania  na  podobny  wypadek  i,  jakkolwiek  sześćdziesiąt  tysięcy  żołnierzy  europejskich  pa-
dło, udało się międzynarodowemu sztabowi lekarskiemu izolować zarazę i zatamować dalszy 
jej dopływ. 

W  czasie  trwania  tej  walki  dowiedziano  się,  że  zrodzony  został  nowy  zarazek,  raczej 

rodzaj skrzyżowania się różnych typów zarazków, które stworzyło nową, niesłychanie zabój-
czą ich formę. Pierwszy wpadł na tę myśl Vomberg, który zakaził się nowym typem zarazka i 
umarł wskutek niego; potem wyodrębnili go i badali: Stevens, Hazenfeldt, Norman i Landers. 

Taki był przebieg niezrównanego najazdu na Chiny. Cały miljard jej ludności skazany 

był na nieuniknioną zagładę. Zamknięty w bezmiernej, zapowietrzonej swojej trupiarni, wyła-
many z pod wszelkiej organizacji i łączności, nie był w stanie stawiać żadnego już oporu — 
musiał wymrzeć. Nikt nie mógł ustrzedz się, ani uciec, przed nieuchronną śmiercią. Tak samo 
jak  odpędzano  ich  od  granic  lądowych,  odepchnięto  ich  od  morza.  Siedemdziesiąt  pięć 
tysięcy okrętów patrolowało wybrzeża. W ciągu dnia dymiące ich kominy zasnuwały czarną 
chmurą widnokrąg, a w ciągu nocy ich, buchające snopami światła, reflektory pruły ciemno-
ści,  nie  przepuszczając  najmniejszej,  usiłującej  wymknąć  się,  szalupy.  Próby  przedsiębrane 
przez  nieskończone zastępy  tych  szalup  kończyły  się  żałośnie.  Ani  jednej  nie  udało  się  ujść 
czujności  psów  morskich.  Nowoczesne  działa  wojenne  skutecznie  trzymały  w  odwodzie 
zdezorganizowane masy chińskie, reszty dokonywała zaraza. 

background image

Dawne  metody  działań  wojennych  stały  się  wręcz  igraszką.  Nic  nie  pozostało  z  nich 

prócz obowiązku patrolowania. Chiny lekceważyły wojnę, i wojna pokonała je. Była to wojna 
najnowocześniejsza,  wojna  dwudziestego  stulecia,  wojna  uczonych,  wojna  laboratoryjna, 
wojna Jacobusa Laningdala. Stutonnowe armaty były zabawką w porównaniu z mikroorgani-
zmowemi  pociskami,  wyrzucanemi  z  laboratorjów,  zwiastunami  śmierci,  aniołami  zniszcze-
nia, przebiegającemi państwo miljarda dusz. 

W ciągu całego lata i schyłku 1970 roku były Chiny istnym obrazem piekła. Nie było 

ucieczki przed mikroskopijnemi pociskami, których deszcz zalewał najodleglejsze kryjówki. 
Setki miljonów trupów leżały niepogrzebane, zarazki mnożyły się same, i wreszcie ku końco-
wi  roku  miljony  ginęły  codziennie  głodową  śmiercią.  Głód  osłabiał  nadto  ofiary  i  niweczył 
naturalną ich odporność na zarazę. Ludożerstwo, rzezie i szał rozpętały się w sposób niepra-
wdopodobny. 

W taki sposób zginęły Chiny. 
Dopiero około lutego następnego roku zorganizowane zostały pierwsze wyprawy wgłąb 

kraju.  Wyprawy  te  były  nieliczne,  złożone  z  uczonych  oraz  drobnych  oddziałów  wojsk; 
wchodziły one wszakże do kraju ze wszystkich stron. Pomimo najdrobiazgowszych środków 
ostrożności  przeciw  zarazie,  padli  liczni  żołnierze  i  kilku  uczonych.  Nie  powstrzymało  to 
jednak  dalszego  pochodu  wypraw.  Odważni  pjonierzy  znaleźli  Chiny  spustoszone,  wyjące 
głodem pustkowia, przez które przeciągały dzikie psy i oszalałe, pozostałe przy życiu, jedno-
stki,  żyjące  jedynie  bandytyzmem.  Wszyscy  znajdowani  przy  życiu  zostawali  bezlitośnie 
uśmiercani. I wtedy dopiero przystąpić można było do wielkiego dzieła sanacji Chin. 

Pięć lat pracy i setki miljonów pieniędzy pochłonęły przedsiębrane zabiegi — i potem 

dopiero  zaczął  świat  przedostawać  się  swobodnie  na  obszary  dawnego  państwa  Chińskiego, 
nie strefami, jak proponował baton Albrecht, lecz z różnych stron, w myśl demokratycznego 
programu amerykańskiego. 

W  roku  1982  osiedliła  się  na  terytorjum  chińskiem  niezliczona  szczęśliwa  mieszanina 

narodowości i lata następne były, przeprowadzoną na olbrzymią skalę i uwieńczoną świetnem 
powodzeniem,  próbą  owocnego  krzyżowania  się  ras.  Wiemy  dzisiaj,  jaki  wspaniały  rozkwit 
sztuki, techniki i nauki był jej wynikiem. 

W roku 1987, wraz z zakończeniem okresu Wielkiego Rozejmu, rozjątrzył się na nowo 

odwieczny spór pomiędzy  Francją a Niemcami o Alzację i  Lotaryngję. Horyzont polityczny 
zasnuły  czarne  chmury  wojenne,  zagrażając  rozpętaniem  się  żywiołów  na  wiosnę.  Na  17 
kwietnia zwołany został Kongres w Kopenhadze. Obecni na nim przedstawiciele wszystkich 
narodów uroczyście zobowiązali się, imieniem mocodawców swoich, nie używać nigdy wza-
jem przeciwko sobie laboratoryjnych metod wojennych, użytych podczas najazdu na Chiny. 
 
 
 
 

MARZENIE DEBSA 

 
 

Obudziłem się o całą godzinę wcześniej, niż zwykle. Już to samo było rzeczą zdumie-

wającą, leżałem też zupełnie rozbudzony, rozmyślając nad tym faktem. Coś musiało być nie 
w porządku, coś musiało się stać — ale co właściwie, nie miałem pojęcia. 

Miałem  przeczucie  czegoś  strasznego,  co  albo  już  zaszło,  albo  miało  zajść!  Ale  co  to 

być mogło? Usiłowałem zorjentować się. Przypomniałem sobie, że w czasie wielkiego trzę-
sienia ziemi w 1906 r. wielu utrzymywało, jakoby obudzić się mieli na kilka minut przed pier-
wszem wstrząśnieniem i w ciągu tych kilku minut doświadczyć szczególnego uczucia strachu. 
Czy znów nastąpić miało w San Francisco trzęsienie ziemi? 

background image

Leżałem  przez  dłuższą  chwilę  w  niemem  oczekiwaniu,  nie  nastąpiło  jednak  żadne 

zachwianie się ścian, żadne wstrząśnienie, ani łoskot opadającego tynku. Panowała najzupeł-
niejsza cisza. 

Cisza!... Właśnie to było przyczyną! Cisza!... Nic dziwnego, że byłem zaniepokojony. 
W  dziwny  sposób  niedostawało  mi  gwaru  wielkiego  ożywionego  miasta.  O  tej  porze 

dnia  przebiegały  ulicą,  przy  której  mieszkałem,  tramwaje  przeciętnie  raz  na  trzy  minuty;  w 
ciągu jednak dziesięciu minut po mojem obudzeniu się nie przejechał ani jeden. Może strejk 
tramwajarzy? — pomyślałem. A może stał się jakiś wypadek i zbrakło prądu? 

Ale nie, cisza była zbyt głęboka. 
Nie słychać też było skrzypu,  ani turkotu kół, ani dudnienia podkutych żelazem kopyt 

końskich po stromym, kamienistym bruku. 

Nacisnąwszy  guzik  dzwonka  elektrycznego  przy  łóżku,  starałem  się  usłyszeć  dźwięk, 

jakkolwiek  dobrze  wiedziałem,  że  niemożliwem  było,  aby  mógł  on  dojść  do  moich  uszu  na 
odległość trzech pięter, nawet gdyby dzwonek dzwonił istotnie. Zadzwonił jednak, bowiem w 
kilka chwil później wszedł do pokoju Brown z tacą i dziennikiem porannym. Chociaż twarz 
jego  była  nieporuszona,  jak  zawsze,  dostrzegłem  jednak  niespokojny,  trwożny  błysk  w  jego 
oczach. Zauważyłem też, że nie było na tacy dzbanuszka ze śmietanką. 

—  Nie  dostarczono  dzisiaj  rano  z  mleczarni  —  objaśnił.  —  Nie  przywieziono  też 

świeżego pieczywa. 

Rzuciłem ponownie okiem na tacę. Nie było chrupiących francuskich bułeczek — jedy-

nie kromki czerstwego, wczorajszego grahama, najnieznośniejszego dla mnie rodzaju pieczy-
wa. 

— Nikt nic nie dostarczył nam dzisiaj z rana — próbował Brown tłómaczyć się; przer-

wałem mu jednak. 

— A gazeta? 
—  Tak,  proszę  pana,  była  w  skrzynce,  ale  tylko  gazeta  i  to  po  raz  ostatni.  Jutro  nie 

wyjdą żadne pisma. Czy mam posłać po skondensowane mleko? 

Potrząsnąłem  przecząco  głową,  zażądałem  czarnej  kawy  i  otworzyłem  gazetę.  Nagłó-

wek wyjaśniał wszystko — zawiele nawet, bowiem pesymistyczne przewidywania, wyrażone 
w nim, sięgały zbyt daleko, były wręcz śmieszne. Strejk generalny ogłoszony miał być jakoby 
na całym obszarze Stanów Zjednoczonych; przewidywana też była jaknajgroźniejsza sytuacja 
odnośnie do aprowizacji wielkich miast. 

Przeczytałem  gazetę  pobieżnie,  przypominając  sobie  dotychczasowy  przebieg  podo-

bnych zaburzeń i scysji robotniczych. 

Od ćwierć wieku z górą był strejk powszechny marzeniem zorganizowanych przedsta-

wicieli pracy. Myśl ta zrodziła się pierwotnie w głowie Debsa, jednego z wielkich przywód-
ców  robotniczych  z  przed  lat  trzydziestu.  Przypomniałem  sobie,  że,  będąc  młodziutkim  stu-
dentem  Kolegjum,  napisałem  artykuł  w  tej  sprawie  do  jednego  z  miesięczników  i  zatytuło-
wałem go: „Marzenie Debsa”. Przyznać muszę, że potraktowałem temat mój bardzo objekty-
wnie, uważając rzecz całą za marzenie i nic więcej. 

Czas minął. Świat poszedł dalej swoją drogą. Nie stało Gompersa. Rozpadła się Amery-

kańska  Federacja  Pracy.  Nie  stało  też  Debsa  z  całą  dziką  jego  teorją  rewolucyjną...  Ale 
marzenie trwało i oto urzeczywistniło sie wreszcie jako fakt. Śmiałem się jednak z pewnych 
przewidywań dziennika. Wiedziałem lepiej, jak rzeczy stoją. Za parę dni wszystko wróci do 
normy. To tylko miejscowy strejk i władze rychło uporają się z nim. 

Cisnąłem  niecierpliwie  gazetę  i  zacząłem  się  ubierać.  Ciekaw  byłem,  jak  wyglądają 

ulice  San  Francisco,  po  których  nie  toczy  się  ani  jedno  koło  i  których  cała  ludność  zażywa 
przymusowych wakacji. 

— Proszę pana — rzekł Brown, lokaj mój, podając mi papierośnicę. — Pan Harmmed 

prosił, czy może rozmówić się z panem, zanim pan wyjdzie? 

background image

— Przyślij mi go zaraz tutaj — odpowiedziałem. 
Harmmed było nazwisko kamerdynera. Jak tylko wszedł, zauważyłem,  że usiłuje opa-

nować wzruszenie. Przystąpił odrazu do rzeczy. 

—  Jak  będzie,  proszę  pana?  Trzeba  porobić  zapasy,  a  woźnice  przewozowi  zastrejko-

wali. Elektryczność także nie działa. Pewnie zastrejkowali robotnicy. 

— Czy sklepy otwarte? — zapytałem. 
— Tylko małe sklepiki. Sprzedający przystąpili do strejku i dlatego nie można otworzyć 

większych sklepów. W mniejszych obsługują publiczność właściciele i ich rodziny. 

— W takim razie proszę wziąć mój samochód — rzekłem — objechać sklepy i porobić 

zakupy.  Należy  zakupić  dużo  wszystkiego,  czego  potrzeba,  proszę  powiedzieć  Harrisonowi 
(Harrison było nazwisko mojego szofera), aby przyjechał po mnie do klubu, w każdym razie 
nic później, niż o jedenastej. 

Harmmed smutnie potrząsnął głową: 
— Pan Harrison należy do Związku Szoferów, zastrejkował więc razem z nimi, a ja nie 

umiem kierować. 

— Co? I on także? — zawołałem. — Ślicznie. Ale jak  p a n  Harrison raczy się zjawić, 

proszę mu powiedzieć, że może iść gdzieindziej starać się o miejsce. 

— Dobrze, proszę pana. 
— A może i Harmmed należy do Związku kamerdynerów? Co? Proszę mi powiedzieć. 
— Nie, proszę pana — brzmiała odpowiedź. — A nawet gdybym należał, nie opuścił-

bym swojego chlebodawcy w takiej chwili. Nie, proszę pana, ja nie z takich. 

— Dobrze, dobrze, dziękuję, teraz proszę ubrać się i pojechać ze mną. Sam będę kiero-

wał i porobimy takie mnóstwo zapasów, żeby módz wytrzymać oblężenie choćby. 

Był  prześliczny  pierwszy  maja,  dzień  niezwykle  piękny,  jak  na  maj.  Niebo  było  bez 

chmurki, nie było wiatru, a powietrze dobrze ogrzane, nieomal balsamiczne. Na ulicach kur-
sowało dużo samochodów, ale kierowali niemi sami właściciele. Ulice były natłoczone, mimo 
to zupełny panował spokój. Klasa robotnicza, przystrojona odświętnie, używała świeżego po-
wietrza i przyglądała się wynikom strejku. Wszystko było takie niezwykłe, a zarazem nastrój 
taki był spokojny, że bardzo miłego doznałem uczucia. Nerwy moje przyjemnie były podnie-
cone. Był to rodzaj niewinnej, niczem nie grożącej rozrywki. 

Wyminąłem miss Chickering. 
Kierowała swoją małą dwuosobową karetką i zobaczywszy mnie, zawróciła i dopędziła 

mnie na rogu ulicy. 

— O, panie Janie! — zawołała. — Może pan wie, gdzie można dostać świec? Objecha-

łam już z tuzin sklepów i wszędzie wszystko wyprzedane. To straszne, fatalne, prawda? 

Ale jej błyszczące oczy zadawały kłam jej słowom. Jak my wszyscy, bawiła się wybor-

nie.  Cała  była  awantura  z  dostaniem  tych  świec.  Dopiero  po  przejechaniu  połowy  miasta  i 
przedostaniu  się  do  dzielnicy  robotniczej,  na  południe  od  ulicy  Targowej,  znaleźliśmy  małe 
sklepiki korzenne, które jeszcze nie zdążyły wyprzedać całego towaru. Miss Chickering uwa-
żała, że jedna skrzynka zupełnie wystarczy, ale namówiłem ją, żeby wzięła cztery. Mój samo-
chód był duży, umieściłem więc dwanaście skrzynek. Trudno było przewidzieć, jaka zwłoka 
może  nastąpić  w  zażegnaniu  strejku.  Napełniłem  też  samochód  workami  mąki,  paczkami 
proszku do pieczenia ciast, najrozmaitszemi konserwami i wszelkiemi najpotrzebniejszemi w 
codziennym życiu produktami, jakie wymieniał mi Harmmed, żwawo uwijający się i gdaczą-
cy bez przerwy, niby wystraszona kura. 

Charakterystyczną cechą tego pierwszego dnia strejku było, że nikt nie obawiał się ża-

dnych poważnych trudności. Oświadczenie zorganizowanych przedstawicieli pracy, że poczy-
nione zostały wszelkie przygotowania do przedłużenia strejku na miesiąc, bodaj nawet na trzy 
miesiące, przyjęto wszędzie kpinami. A jednak już tego pierwszego dnia powinien był zwró-
cić  uwagę  naszą  fakt,  że  warstwa  pracująca  nie  przyjmowała  żadnego  udziału  w  wielkim 

background image

runie na sklepy z żywnością. 

Bardzo naturalnie, że nie przyjmowała. W ciągu tygodni i miesięcy, przezornie i cicha-

czem  gromadziła  prywatne  składy  zapasów.  Dzięki  temu  pozwolono  nam  wykupić  resztę 
towaru z małych sklepów korzennych w dzielnicy robotniczej. 

Dopiero  po  przybyciu  do  klubu  po  południu  pierwszego  tego  dnia  zaniepokoiłem  się 

nieco. Panował tam zupełny bezład. Nic było oliwek do przekąsek i cała wogóle obsługa szła, 
jak  Bóg  dał.  Prawie  wszyscy  byli  źli,  a  już  wszyscy  bez  wyjątku  zaniepokojeni.  Skłócony 
chór głosów powitał mnie przy wejściu. Generał Tolsom, klepiąc się po okazałym brzuchu i 
siedząc w  fotelu przy oknie, bronił się przeciw napaściom półtuzina rozgorączkowanych je-
gomościów, wymyślających mu, dlaczego nie przedsięwziął żadnych kroków. 

— Cóż można zrobić więcej, niż zrobiono? — pytał. — Nic mamy żadnych dyspozycji 

z  Washingtonu.  Jeżeli  uda  się  panom  wysłać  tam  depeszę,  zrobię  wszystko,  co  mi  rozkaże 
moja władza. Nie widzę jednak, jaka na to może być rada. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem dziś 
z  rana,  jak  tylko  dowiedziałem  się  o  strejku,  było  ściągnięcie  trzech  tysięcy  żołnierzy  do 
miasta. Rozkazałem im obsadzić banki, mennice, urząd pocztowy i wszystkie gmachy publi-
czne.  Panuje  jednak  zupełny  spokój.  Strejkujący  pilnują  sami,  aby  nie  było  żadnych  niepo-
rządków. Nie możecie panowie przecież żądać odemnie, abym kazał wojsku strzelać do spo-
kojnie spacerujących po ulicach z żonami i dziećmi, wystrojonemi odświętnie. 

—  Chciałbym  wiedzieć,  co  się  dzieje  na  Giełdzie  Nowojorskiej?  —  westchnął  Jimmy 

Wombold. 

Łatwo mogłem wyobrazić sobie jego niepokój, wiedziałem bowiem, że grubo zaangażo-

wany jest w akcjach pewnego przedsiębiorstwa. 

— Słuchaj, Janku — wpadł na mnie Fred Atkinson — czy twój samochód jest w stanie 

używalności? 

— Tak — odpowiedziałem. — Ale co się stało z twoim? 
—  Poważnie  uszkodzony,  a  wszystkie  warsztaty  zamknięte.  Moja  żona  wyjechała. 

Utknęła  na  wyspie.  Nic  mam  żadnego  sposobu  skomunikowania  się  z  nią.  Miała  wrócić 
dzisiaj wieczorem. Kto wie, może nie ma co jeść. Pożycz mi twoje auto. 

— Ale jak je przedostaniesz przez zatokę? — wtrącił Halstead. — Promy nie kursują. 

Ale  wiesz,  co  możesz  zrobić?  Idzie  tu  Rollinson  —  i  zwracając  się  do  wchodzącego:  — 
Słuchaj,  Dicku,  Fred  musi  przedostać  samochód  przez  zatokę.  Żona  jego  utknęła  z  tamtej 
strony wody, w Truckee. Nie mógłbyś sprowadzić twojej „Lurletty” z Tiburon i przewieźć na 
niej jego samochodu? 

„Lurletta” — był to dwustutonnowy oceaniczny yacht dwumasztowy. 
Rollinson potrząsnął głową. 
— Bardzo chętnie. Ale znajdź mi ludzi, którzy zgodziliby się przyciągnąć ją do brzegu. 

A  zresztą,  i  to  na  nic  nie  przyda  się.  Cała  załoga  należy  do  Związku  Marynarzy  Nadbrzeż-
nych, oczywiście więc zastrejkowała wraz ze wszystkimi Związkami. 

— Ależ moja żona może umiera tam z głodu — jęczał bezradnie Atkinson. 
Na drugim końcu palarni wpadłem na grupę ludzi skupionych dokoła Bertie Messenera 

i gniewnie dowodzących. 

Bertie wyraźnie jątrzył ich i kpił z nich w zwykły mu, chłodny, cyniczny sposób. 
Mało go obchodził strejk. Nie obchodziło go wogóle nic.  Był zblazowany  — przynaj-

mniej co do wszystkich  uczciwych stron życia; nieuczciwe nie miały już  dla niego żadnego 
uroku. Był wart (jak wyrażano się na giełdzie) okrągłe dwadzieścia miljonów, wszystko to w 
solidnych lokatach, i nigdy w całem swojem życiu nie dokonał ani źdźbła produkcyjnej pracy 
— odziedziczył wszystko po ojcu i po dwóch stryjach. Był wszędzie, widział wszystko, prze-
szedł przez wszystko, z wyjątkiem małżeństwa, pomimo gwałtownego, nieubłaganego sztur-
mu  kilku  setek  ambitnych  matek  i  ciotek.  Potrafił  się  jednak  wykręcić.  Nie  dał  się  ku  po-
wszechnemu zgorszeniu. 

background image

A taką świetną był partją! Po za bogactwem swojem był młody, przystojny, i — jak już 

powiedziałem — przyzwoity. Był wielkim siłaczem; młody, jasnowłosy bóg, który wszystko 
robił doskonale,  cudownie — z jedynym  wyjątkiem małżeństwa. W dodatku nie dbał o nic; 
wszystko było mu obojętne; nie miał żadnych ambicji, żadnych namiętności; nic nie ciągnęło 
go do tych rzeczy nawet, w których celował i co do których przewyższał wszystkich innych. 

— To wyraźny bunt! — krzyczał jeden z otaczających Messenera. Ktoś inny nazywał to 

gwałtem; jedni wołali, że to rewolucja, inni, że anarchja. 

—  Wcale  tego  nie  widzę  —  zaprzeczył  Bertie  z  flegmą.  —  Obchodziłem  ulice  przez 

całe  rano.  Wszędzie  wzorowy  porządek.  Nie  spotkałem  nigdy  bardziej  karnego  tłumu.  Nie 
widzę  racji  irytowania  się  i  obrzucania  strejkującego  tłumu  przezwiskami.  Ani  to  bunt,  ani 
gwałt,  ani  rewolucja,  ani  anarchja.  Jest  poprostu  to,  czem  ma  być,  —  strejk  powszechny. 
Teraz na was, panowie, przyszła kolej działać. 

—  I  napewno  nie  damy  im  się!  —  zawołał  Garfield,  jeden  z  milionerów  kolejowych. 

Pokażemy tej hołocie, gdzie jej miejsce — bydło! Czekajcie, czekajcie,  niech się tylko rząd 
zabierze do was. 

— Ale gdzie jest rząd? — zapytał Bertie. — Możecie liczyć na pomoc rządową akurat 

tak  samo,  jak  gdyby  rząd  leżał  na  dnie  morza.  Nie  mamy  przecież  pojęcia,  co  się  dzieje  w 
Waszyngtonie. Nie wiemy, czy istnieje jeszcze jakiś rząd, czy już go niema. 

— Już ty się o to nie kłopocz — mruknął Garfield. 
— Zapewniam cię, że się o nic nie kłopoczę — słabo uśmiechnął się Bertie. — Zdaje 

mi się, że to wy raczej kłopoczecie się. Spójrz w lustro — a przekonasz się. 

Garfield nie spojrzał, ale gdyby to był zrobił, byłby zobaczył wielce wzburzonego jego-

mościa  ze  zwichrzoną,  siwiejącą  czupryną,  z  rozognioną  twarzą,  z  zaciśniętemi  gniewnie 
ustami i dziko błyszczącemi oczami. 

— To nie w porządku, nic, nie, mówię wam — zapewniał mały Hanower; — i ton jego 

wyraźnie wskazywał, że powtarzał już te same słowa tysiące razy. 

— No, mam tego dość, moi kochani — oznajmił Bertie. — Znudziliście mi się, jak flaki 

z olejem. Przedziurawiliście mi bębenki uszne waszem skrzeczeniem o prawo  człowieka do 
pracy,  o  dowolne  otwieranie  sklepów.  Powtarzaliście  to  wszystko  do  znudzenia  przez  cały 
szereg lat. Nie pojmuję, co możecie widzieć złego w tem, że przedstawiciele pracy urządzili 
powszechny  strejk.  Gdzie  tu  pogwałcenie  praw  boskich  czy  ludzkich?  Nie  macie  prawa  do 
narzekania.  Zawsze  przecież  broniliście  przyrodzonego  prawa  człowieka  do  pracowania... 
albo niepracowania, zależnie od woli. Macie teraz to, czego chcieliście sami. Dotychczas wy 
byliście  panami  pracy  i  wyzyskiwaliście  ją,  a  teraz  praca  górą  i  z  kolei  was  wyzyskuje.  To 
wszystko, niema więc na co oburzać się. 

Jednogłośny  protest  był  odpowiedzią  na  jego  słowa.  Wszyscy  przeczyli,  jakoby  praca 

była wyzyskiwana kiedykolwiek, aby kiedykolwiek kapitaliści świadomie oszukiwali przed-
stawicieli pracy. 

— Nie, mój kochany! — wrzeszczał Garfield — robiliśmy dla pracowników, co tylko 

mogliśmy. Nie tylko nie wyzyskiwaliśmy i nic oszukiwaliśmy ich, ale dawaliśmy im możność 
egzystencji. Stwarzaliśmy im pole pracy. Jak wyglądaliby teraz, gdyby nie my? 

— O, daleko lepiej, niż  wyglądają — szydził Bertie.— Braliście pracowników za łeb, 

oszukiwaliście i wyzyskiwaliście ich, ilekroć tylko nadarzała się po temu sposobność i robi-
liście wszystko, co tylko mogliście, aby taka sposobność nadarzała się jak najczęściej. 

— Nie! Nie! Kłamstwo! — krzyczano zewsząd. 
— Mieliśmy naprzykład w San - Francisko strejk woźniców — mówił dalej niezrażony 

Bertie.  —  Stowarzyszenie  Pracodawców  wywołało  ten  strejk.  Wiecie  o  tem  bardzo  dobrze. 
Wiecie też, że i ja o tem wiem, bo siedziałem tutaj, w tym samym klubie, i słyszałem, co mó-
wiono w jego murach, i jak reagowano na wiadomości z zewnątrz o przebiegu walki. Naprzód 
wywołaliście strejk, a potem przekupiliście prezydenta miasta i szefa policji, aby złamać opór. 

background image

Piękny  widok  —  panowie  filantropi,  panowie  społecznicy,  zwalczający  woźniców,  aby  tem 
lepiej módz ich potem wyzyskać. 

— To jeszcze nie koniec. W zeszłym roku partia robotnicza w Colorado obrała guber-

natora. Nic doszło jednak do tego, aby mógł zająć powierzone mu stanowisko. Wiecie wszy-
scy dla czego. To była sprawka naszych braci, filantropów i kapitalistów z Colorado. I znów 
udało wam się wziąć przedstawicieli pracy za łeb i oszukać ich. 

— Zaraz, zaraz, posłuchajcie jeszcze. Trzymaliście, pod fałszywym — doskonale wie-

dzieliście  o  tem  —  zarzutem  morderstwa  prezesa  południowo-zachodniego  Związku  Górni-
ków przez trzy lata w więzieniu, dzięki czemu udało wam się wreszcie rozbić Związek. Przy-
znacie  chyba,  że  to  klasyczny  przykład  podejścia  i  wyzysku  pracy.  W  tym  samym  też  celu 
przeprowadziliście uznanie projektu postępowego wymiaru podatków za anti - konstytucyjny. 
I tem samem, a niczem innem, było utrącenie na ostatnim Zjeździe prawa o ośmiogodzinnym 
dniu roboczym. 

—  A  już  szczytem  wyzysku  i  oszustwa  było  obalenie  zasady  zamykania  sklepów. 

Wiecie  najlepiej,  jak  sprytnie  było  to  przeprowadzone.  Przekupiliście  Farburga,  ostatniego 
prezesa  dawnej  Amerykańskiej  Federacji  Pracy.  Był  waszym  człowiekiem  —  narzędziem 
wszystkich zrzeszeń pracodawców i przedstawicieli trustów, co na jedno wychodzi. Wywoła-
liście strejk wielkich magazynów, zamykanych w południowych godzinach. Farburg zdradził 
ten strejk. Wygraliście kampanię i dawna Amerykańska Federacja Pracy rozpadła się. To wy 
ją zburzyliście, ale czyniąc to, ściągnęliście samochcąc nieszczęście na własne głowy. 

— Na szczątkach tej dawnej Federacji powstał obecny Międzynarodowy Związek Pracy 

— najpotężniejsza, największa organizacja, jaka istniała kiedykolwiek i za jakiej istnienie wy 
właśnie jesteście odpowiedzialni. 

— Tem samem też wy głównie ponosicie odpowiedzialność za obecny strejk powszech-

ny. Obalając dawną Federacje, sami wciągnęliście warstwę pracującą do M. Z. P. i tenże M. 
Z. P. ogłosił strejk powszechny właśnie w obronie zamykania sklepów. 

— I po tem wszystkiem macie jeszcze czelność stać tutaj wobec mnie i dowodzić mi, że 

nigdy nic pokrzywdziliście przedstawicieli pracy, nigdy nic wyzyskiwaliście ich i nie oszuki-
waliście?!... 

Tym  razem  nie  odezwał  się  ani  jeden  głos  protestu.  Jeden  tylko  Garfield  probował 

bronić się: 

— Robiliśmy tylko to, co musieliśmy robić, aby wygrać kampanię.  
—  Nie  mam  nic  przeciwko  temu,  —  zapewnił  go  Bertie.  —  Nic  widzę  tylko  powodu 

jęczenia  i  oburzania  się  na  to,  że  musicie  teraz  wypić  piwo,  które  sami  nawarzyliście.  Ile 
strejków  przełamaliście,  zmuszając  pracowników  głodem  do  poddania  się?  Otóż  teraz  oni 
obmyślili  plan,  jak  zmusić  was  głodem  do  ustąpienia.  Chcą  mieć  sklepy  zamykane  w  połu-
dniowych godzinach i, jeśli nie mogą przeprowadzić swojej woli inaczej, niż przez zagłodze-
nie was, będziecie zagłodzeni. 

—  Pozwolę  sobie  zauważyć,  że  i  pan  ciągnął  w  przeszłości  korzyści  z  owego  oszuki-

wania  i  wyzyskiwania  pracy,  o  jakiem  pan  mówi  —  wtrącił  zjadliwie  Brentwood,  jeden  z 
najsprytniejszych,  najprzebieglejszych  adwokatów  Zrzeszenia  Pracodawców.  —  Paser  nie 
lepszy od złodzieja — dodał szyderczo. —Nie brał pan może udziału w oszukiwaniu i wyzy-
skiwaniu, ale ciągnął pan korzyści z tego, że inni oszukiwali i wyzyskiwali. 

— Jedno nie ma z drugiem nic wspólnego — odciął się spokojnie Bertie. — Tyle pan 

ma racji, co Hanower, usiłujący wprowadzić do całej sprawy pierwiastek moralny. Wcale nic 
mówiłem, aby coś tyło słuszne, albo niesłuszne. Wszystko to razem niewarte ani złamanego 
szeląga.  Nie  mogę  tylko  znieść  waszych  jęków,  że  teraz  wy  jesteście  pod  wozem,  a  przed-
stawiciele pracy na wozie i że oni was teraz mają w ręku, a nie wy ich, jak dotychczas. 

Rozumie się, że ciągnąłem zyski z wyzyskiwania pracy i dzięki wam, moi panowie, nie 

miałem  potrzeby  maczania  samemu  rąk  w  tej  brudnej  robocie.  Robiliście  to  za  mnie...  O, 

background image

wierzcie mi, bynajmniej  nie dla tego,  abym był lepszym od  was, ale dla tego, że mój zacny 
papa i jego braciszkowie zostawili mi tyle pieniędzy, że mogłem pozwolić sobie na opłacanie 
tych, którzy wyręczali mnie w brudnej tej robocie. 

— Co pan chce przez to powiedzieć? — zaperzył się Brentwood. 
— Daj pan spokój. Nie swarzmy się. Lepiej nie poruszać niektórych rzeczy — ostrzegł 

go Bertie znacząco. — Po co udawać świętoszków w tem złodziejskiem gnieździe. Wzniosłe 
słowa, deklamacje, są dobre dla gazet, dla klubów młodzieży, dla kursów niedzielnych — to 
ich  wydział.  Ale,  na  Boga,  dajmy  my  temu  spokój.  Wiecie  wszyscy  dobrze,  i  wiecie,  że  ja 
wiem,  jakie  szacherki  urządzane  były  podczas  ostatniego  strejku  mularzy?  Kto  brał  pienią-
dze? Kto przeprowadzał całą sprawę? i kto ciągnął z tego zyski? (Brentwood spąsowiał). 

— Ale my wszyscy usmarowani jesteśmy tem samem błotem, najlepiej więc zrobimy, 

nie  wywołując  wilka  z  lasu  i  nie  wspominając  nic  o  moralności  Mówię  wam  raz  jeszcze, 
podnieście rzuconą rękawicę, grajcie waszą grę do końca, ale, na litość boską nie jęczcie, że 
was uderzono. 

Odszedłem wreszcie od tej grupy. Bertie wsiadł tymczasem na nowego konika i gnębić 

zaczął  słuchaczy  pesymistycznemu  poglądami  na  stan  rzeczy,  wskazując  na  dający  się  już 
odczuwać brak zapasów i zapytując, jaką mają na to radę? W kilka chwil później spotkałem 
go w szatni i odwiozłem moim samochodem do domu. 

— Oho, nielada atut ten strejk powszechny — zauważył, kiedy torowaliśmy sobie zwo-

lna drogę przez natłoczone, ale zupełne spokojne ulice. — To cios druzgocący. Przedstawicie-
le  pracy  przyłapali  nas  na  wygodnej  drzemce  i  wycelowali  w  najsłabszą  naszą  stronę  —  w 
żołądek.  Wyjeżdżam  z  San-Francisko.  Radzę  ci,  zrób  to  samo.  Byle  gdzie  na  wieś.  Łatwiej 
tam  się  wyżywisz.  Nakup,  ile  możesz,  zapasów  i  zamieszkaj  gdzieś  w  namiocie,  albo  w 
chatce. Wkrótce dla takich jak my nie będzie nic do roboty w tem mieście. Nic, tylko umrzeć 
z głodu. 

Nie  domyślałem  się  nawet,  jak  dalece  miał  Bertie  Messener  słuszność.  Pomyślałem 

sobie wówczas, że to zbyteczny alarm. Zresztą rad byłem przyglądać się na własne oczy całej 
tej  zabawie.  Po  odwiezieniu  go  na  miejsce,  zamiast  wrócić  do  siebie,  udałem  się  na  dalszy 
objazd  po  sklepach  w  pogoń  za  dalszym  ciągiem  zapasów.  Ku  zdumieniu  mojemu  wszakże 
przekonałem się, że drobni korzennicy, u których kupowałem z rana, wyprzedali wszystko, co 
mieli. 

Niezrażony  tem,  zapuściłem  się  w  najdalsze  przedmieścia  i  szczęśliwie  udało  mi  się 

zdobyć jeszcze skrzynię świec, dwa worki mąki pszennej, dziesięć funtów razowej (dla służ-
by), skrzynię konserw mięsnych, dwie skrzynie konserw z pomidorów. Wyglądało na to, że 
chwilowo  przynajmniej  zapanuje  brak  żywności,  winszowałem  więc  sobie,  że  udało  mi  się 
nagromadzić tyle zapasów.  

Nazajutrz wypiłem z rana kawę w łóżku, jak zwykle, bardziej wszakże, niż brak śmie-

tanki,  dał  mi  się  odczuć  brak  gazety.  To  zupełne  odcięcie  od  świata  i  absolutna  nieświado-
mość, co się dzieje po za  granicami San-Francisko, najcięższą zdawały  mi się do zniesienia 
klęską.  W  klubie  niewiele  mogłem  się  dowiedzieć.  Rider  przybył  z  Oaklandu  w  swojej 
motorówce, a Halstead dotarł do San Jose i powrócił stamtąd w swoim samochodzie. Sądząc 
ze słów ich, panował w obu tych miejscowościach identycznie taki sam stan rzeczy, jak w San 
Francisko. Wszystko stanęło. Zapasy u korzenników były wyprzedane do ostatka. Wykupiły 
je warstwy posiadające. Panował idealny porządek. Ale co się działo w dalszych dzielnicach 
kraju? W Chicago? W New-Yorku? w Washingtonie? Najprawdopodobniej to samo, co u nas 
— jak przypuszczaliśmy; mimo to, sam fakt, że nie wiedzieliśmy nic na pewno, był wysoce 
drażniący. 

Generał Folsom miał garstkę nowin. Zrobiono próbę zastąpienia telegrafistów odpowie-

dnio  wyszkolonymi  żołnierzami;  okazało  się  wszakże,  iż  poprzecinano  druty  we  wszystkich 
kierunkach. Był to, jak dotychczas, jedyny bezprawny krok ze strony strejkujących. 

background image

Że zaś był to akt, przeprowadzony w łącznem porozumieniu, żadnej nie ulegało kwestji. 

Udało  się  generałowi  skomunikować  telegrafem  iskrowym  z  posterunkiem  wojskowym  w 
Benicji  wówczas,  kiedy  linje  telegraficzne  były  strzeżone  przez  wojsko  na  całej  drodze  do 
Sacramento. Raz jeden, na krótką chwilę, otrzymał połączenie z Sacramento, poczem odrazu 
przecięte zostały druty. Wywnioskował stąd, że podobne próby nawiązania komunikacji mu-
siały  być  czynione  przez  władze  na  całym  kontynencie,  nie  miał  jednak  pewności,  czy 
powiodły się one. Niepokoiło go tylko przecinanie drutów; widział w tem, oczywiście, nader 
ważny  szczegół  gruntownie  obmyślonej  konspiracji.  Żałował  też,  że  władze  nie  zdążyły 
jeszcze urządzić dawno projektowanego łańcucha stacji telegrafu iskrowego. 

Dni mijały i przez czas pewien dość monotonnie. Żadne wybryki tłumu nie urozmaicały 

tej  jednostajności.  Pierwotne  podniecenie  stępiło  się.  Ulice  były  dużo  mniej  natłoczone. 
Warstwy pracujące nie dążyły już z takiem zaciekawieniem do północnej części miasta, aby 
przekonać  się  naocznie,  jak  ludność  jej  reaguje  na  strejk.  Znacznie  mniej  też  kursowało 
samochodów;  warsztaty  reperacyjne  i  garaże  były  pozamykane  i  przy  lada  poważniejszem 
uszkodzeniu  stawały  się  auta  niezdolnemi  do  użytku.  Przy  moim  złamała  się  korba  i  ani 
prośbą, ani  groźbą, niepodobna było skłonić nikogo do jej naprawienia.  Musiałem więc, jak 
wszyscy inni, chodzić piechotą. San Francisko było odcięte na głucho od reszty kuli ziemskiej 
i nie mieliśmy nawet pojęcia, co się dzieje w całej reszcie własnego naszego kraju. 

Sam  wszakże  fakt  ten,  że  nic  o  niej  nie  wiedzieliśmy,  kazał  nam  wnioskować,  że  w 

całym kraju panowała taka sama martwa cisza, jak w San Francisko. Od czasu do czasu rozle-
piano  na  ulicach  odezwy  zorganizowanych  pracowników.  Plakaty  te  wydrukowane  już  były 
przed kilku miesiącami, co najlepiej świadczyło, jak gruntownie przygotował wszystko M. Z. 
P.  do  strejku.  Każdy  jego  szczegół  opracowany  był  na  długo  naprzód.  Przebieg  strejku  nie 
zaznaczył dotychczas ani jednego aktu gwałtu, z wyjątkiem postrzelenia przez żołnierzy kilku 
przecinaczy drutów telegraficznych; jedynie ludność zaułków cierpiała głód i zdradzać zaczę-
ła złowróżbny niepokój. 

Przemysłowcy, kupcy, miljonerzy i przedstawiciele wolnych zawodów zwoływali obra-

dy i uchwalali rezolucje, nie mieli wszakże możności publikowania ich. Nie mogli nawet dru-
kować ich. Jedynym wynikiem tych obrad było  przekonanie  generała Folsoma, że powinien 
obsadzić  wojskiem  wszystkie  składy  portowe  i  skonfiskować  wszelkie  składy  mąki,  zboża  i 
wogóle żywności. 

Był  już  najwyższy  po  temu  czas,  bowiem  głód  zaczął  mocno  doskwierać  wielu  boga-

czom,  tak  że  trzeba  było  wyznaczyć  racje  chlebowe.  Wiedziałem,  że  służba  moja  zaczyna 
sarkać  coraz  bardziej;  zdumiewającem  też  było,  jak  szybko  topniały  moje  zapasy.  Później 
dopiero przekonałem się, że każdy ze służących okradał mnie i cichaczem gromadził zapasik 
na własne potrzeby. 

Wraz jednak z wyznaczeniem racji chlebowych nowe rozpoczęły się niepokoje. Wiado-

mo już było, ile jest żywności w San-Francisko i nie ulegało kwestji, że zapas ten nie może 
starczyć  na  długo.  Wiedzieliśmy  doskonale,  że  pracujący  mają  swoje  prywatne  dostawy, 
mimo to wszyscy ich przedstawiciele korzystali bez skrupułu z racji chlebowych. Wynikiem 
tego stanu rzeczy było, że zapasy, zajęte przez generała Folsoma, zmniejszały się z przeraźli-
wą  szybkością.  Jakim  sposobem  mogli  żołnierze  odróżnić  wynędzniałego  przedstawiciela 
klasy średniej od członka M. Z. P., lub mieszkańca zaułka? 

Właściwie tylko pierwszym i ostatnim należała się wydzielana z publicznych zapasów 

żywność,  żołnierze  nie  mogli  jednak  znać  wszystkich  związkowców,  a  tem  mniej  żon  ich, 
synów  i  córek.  Dzięki  pomocy  pracodawców  udało  się  przepędzić  z  ogonków  chlebowych 
kilku  bardziej  znanych  członków  M.  Z.  P.,  była  to  jednak  kropla  w  morzu.  Dla  dopełnienia 
grozy  sytuacji  holowniki  rządowe,  zwożące  żywność  z  magazynów  wojskowych  z  wyspy 
Mare  na  wyspę  Anioła  nie  miały  już  co  holować.  Żołnierze  otrzymywali  więc  racje  ze 
skonfiskowanych zapasów i nadto otrzymywali je oni pierwsi. 

background image

Zapowiadał się początek końca. Rozpoczęły się akty gwałtów. Coraz bardziej lekcewa-

żono  prawo  i  porządek,  a  czyniła  to,  przyznać  należy,  głównie  ludność  zaułków  i  warstwy 
zamożne.  Zorganizowani  pracownicy  wciąż  jeszcze  utrzymywali  ład  wzorowy.  Mogli  sobie 
pozwolić na ten zbytek — nie cierpieli głodu. 

Pamiętam pewne popołudnie w klubie, kiedy złapałem Halsteada i Brentwooda, szepcą-

cych coś wzajem do siebie w kącie. Wtajemniczyli mnie w swoje zamiary. Samochód Brent-
wooda wciąż jeszcze był w stanie używalności, wybierali się więc obaj na wyprawę po kro-
wy. Oczywiście na wyprawę złodziejską. Halstead posiadał długi nóż rzeźnicki i topór. Wyru-
szyliśmy za krańce miasta. Tu i ówdzie pasły się krowy, strzeżone zawsze jednak przez ich 
właścicieli. Prowadziliśmy więc w dalszym ciągu poszukiwania, posuwając się wzdłuż krań-
ców  miasta,  w  kierunku  wschodnim,  aż  wreszcie  na  pagórkach,  w  pobliżu  Węzła  Myśli-
wskiego, natrafiliśmy na krowę, pasącą się pod opieką małej dziewczynki. Obok krowy pod-
skakiwało też małe celę. Nie traciliśmy czasu na długie wstępy. Dziewczynka uciekła z pła-
czem i wrzaskiem, my zaś pośpiesznie zarznęliśmy krowę. Nie opisuję szczegółów, gdyż nie 
są one miłe — nie byliśmy przyzwyczajeni do tej roboty, wykonaliśmy ją więc po partacku. 

Nagle  w  samym  środku  jej,  gnani  do  pośpiechu  niepokojem,  usłyszeliśmy  krzyki  i 

ujrzeliśmy  kilku  ludzi  biegnących  ku  nam.  Pozostawiając  na  placu  niedokończone  resztki, 
uciekliśmy,  ile  było  sił.  Ku  zdumieniu  naszemu  jednak  przekonaliśmy  się,  że  nie  jesteśmy 
ścigani. Obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy, że owi ludzie kończą pośpiesznie naszą robotę. Byli 
to  więc  naśladowcy,  a  nie  prześladowcy  nasi.  Uważaliśmy,  że  starczy  zdobyczy  dla  wszy-
stkich i wróciliśmy. Scena, jaka rozegrała się, urąga wszelkiemu opisowi. Walczyliśmy i dar-
liśmy się przy podziale jak dzikusy. Brentwood, o ile pamiętam, zachował się jak skończony 
brutal;  wrzeszczał,  szarpał  i  groził,  że  porozbija  im  łby,  jeśli  nie  dostaniemy  sprawiedliwie 
należnej nam części. 

Dostała  nam  się  ona,  kiedy  nagle  nowy  spadł  na  nas  cios.  Tym  razem  ze  strony  tych, 

których  najwięcej  obawialiśmy  się  —  ze  strony  straży  M.  Z.  P.  Sprowadziła  ją  mała  dzie-
wczynka. Straż była liczna, uzbrojona w baty i pałki. Dziewczyna skakała dokoła nas, a łzy 
ciurkiem  leciały  jej  po  twarzy.  Co  chwila  wykrzykiwania:  —  Kropcie  go  dobrze!  Nie  pu-
szczajcie go! To ten młody w okularach — on to zrobił! Nie żałujcie mu. Walcie — a dobrze! 
Prosto w gębę! 

Tym młodym w okularach byłem ja i dobrze mi się dostało, prosto „w gębę”; choć tyle 

miałem przytomności umysłu, że czemprędzej zerwałem z nosa okulary. „Skropili” nas zdro-
wo, zanim zdążyliśmy rozpierzchnąć się we wszystkich kierunkach. Brentwood, Halstead i ja, 
uciekliśmy  ku  samochodowi.  Brentwoodowi  lała  się  krew  z  nosa,  Halstead  miał  policzek 
przecięty smugą szkarłatną od dobrze wymierzonego śmignięcia batem. 

Kiedy  wreszcie  ustała  pogoń  i  dorwaliśmy  się  'do  auta,  dostrzegliśmy  ukryte  za  niem, 

wystraszone  cielę.  Brentwood  dał  nam  znak,  abyśmy  się  zachowali  ostrożnie  i  rzucił  się  na 
nie jak wilk, czy tygrys. Zostawiliśmy na polu walki nóż i topór, ale Brentwoodowi pozostały 
szczęśliwie ręce... Za chwilę oboje, on i nieszczęśliwe cielę, duszone przez niego za gardło,  
tarzali się po ziemi. Wrzuciliśmy martwe cielę do samochodu, nakryliśmy je pledem i puści-
liśmy się pędem do domu. 

Ale był to zaledwie początek naszych klęsk. Pękła nam guma. Nie mieliśmy możności 

naprawienia jej, a zapadał już zmierzch. Nie było rady. Pozostawiliśmy samochód na drodze. 
Brentwood, stękając i sapiąc, chwiejąc się na nogach i potykając się co krok, szedł naprzód, 
zarzuciwszy sobie na plecy owiniętego w pled cielaka. Wszyscy po kolei dźwigaliśmy cielę, 
które omal nas nie zabiło. Na dobitek zbłądziliśmy. Wreszcie, po paru godzinach błądzenia i 
dźwigania, spotkaliśmy się z bandą takich samych jak my włóczęgów. Nie byli to ludzie M. 
Z. P. i niewątpliwie byli tak samo głodni jak my. Faktem jest w każdym razie, że im dostało 
się cielę, a nam cięgi. Brentwood wściekał się jak opętaniec przez całą resztę drogi. Wyglądał 
też, jak furjat w porozdzieranem swojem ubraniu, ze spuchniętym nosem i podbitemi oczami.  

background image

Po tej przygodzie nie mogło już być mowy o kradzeniu krów.  Generał  Folsom wysłał 

swoich żołnierzy i milicję, aby skonfiskowali wszystkie krowy, ale, niestety, żołnierze z po-
mocą milicji, zjedli sami większą część mięsa. Nie można było mieć o to pretensji do genera-
ła. Obowiązkiem jego było utrzymywać porządek i ściśle przestrzegać litery prawa. Czynił to 
przy pomocy żołnierzy i dla tego też musiał dbać o wyżywienie ich przedewszystkiem. 

W tym samym mniej więcej czasie ogarnęła ludność wielka panika. Warstwy zamożne 

rzuciły się do ucieczki, za niemi poszła biedota z zaułków i wszyscy, jak oszaleli, gnali precz 
z miasta. Generał Folsom był zachwycony. Obliczano, że conajmniej 200.000 ludzi uciekło z 
San Francisko i dzięki temu sprawa wyżywienia była na razie rozwiązana. 

Pamiętam  doskonale  ten  dzień.  Z  rana  zjadłem  tylko  kawałek  skórki  chleba.  Połowę 

popołudnia  stałem  w  ogonku  żywnościowym;  o  zmierzchu  wróciłem  do  domu,  zmęczony  i 
zgłodniały,  ale zdobyłem kwaterkę  ryżu i kawałek słoniny.  Brown wyszedł na moje spotka-
nie.  Był  zgryziony  i  przerażony.  Cała  służba  uciekła  —  oznajmił.  On  jeden  tylko  pozostał. 
Wzruszony jego wiernością, podzieliłem się z nim moją ciężko zdobytą racją żywności. Ugo-
towaliśmy połowę ryżu i połowę słoniny, pozostawiając resztę na następny dzień. Położyłem 
się  spać  głodny  i  całą  noc  przewracałem  się  z  boku  na  bok,  nie  mogąc  zasnąć.  Z  rana,  po 
wstaniu,  przekonałem  się,  że  i  Brown  opuścił  mnie  i,  co  gorsze,  zabrał  resztę  pozostałego 
jedzenia. 

Ponuro nastrojona garstka ludzi zebrała się tego dnia w klubie. Stół był nienakryty. Nie 

było nikogo ze służby.  Nie było też, jak zauważyłem, i srebra stołowego. Służba jednak nie 
zabrała go z tej prostej przyczyny, że wcześniej już zdążyli uczynić to członkowie klubu. Ich 
sposób  zużytkowania  sreber  był  nader  prosty.  Na  południe  od  Targowej  ulicy,  w  mieszka-
niach członków M. Z. P. gospodynie wydawały wzamian za nie skromne posiłki. 

Dowiedziawszy  się  o  tem,  pospieszyłem  czemprędzej  do  domu.  I  moje  srebro  poszło, 

został  tylko  masywny  srebrny  dzban.  Zawinąłem  go  w  papier  i  zaniosłem  do  południowej 
części miasta. 

Podjadłszy, poczułem się rzeźwiejszym, powróciłem więc do klubu, aby dowiedzieć się, 

czy  nie  zaszło  nic  nowego.  Hanower,  Collins  i  Dakon  wychodzili  właśnie.  Zapewnili,  że 
niema  nikogo  w  klubie  i  zaproponowali,  abym  poszedł  razem  z  nimi.  Zamierzali  opuścić 
miasto  wierzchem  na  koniach  Dakona.  Pozostał  jeszcze  jeden  koń  do  mojej  dyspozycji. 
Dakon  posiadał  cztery  wspaniałe  konie  cugowe,  które  chciał  uratować,  a  generał  Folsom 
cichaczem uprzedził go,  że nazajutrz wszystkie pozostałe w mieście konie mają być skonfi-
skowane na żywność. Nie było już zresztą dużo koni, bowiem dziesiątki tysięcy ich puszczo-
no luzem na pola wobec wyczerpania się w pierwszych zaraz dniach strejku siana i owsa. Bie-
dall,  właściciel  wielkiego  domu  przewozowego,  puścił  luzem  trzysta  koni  zaprzęgowych. 
Licząc  przeciętnie  wartość  konia  po  pięćset  dolarów,  wyniosło  to  150.000  dolarów.  Miał 
nadzieję  odzyskać  część  koni  po  ukończeniu  strejku,  o  ile  wiem  jednak,  nie  odzyskał  ani 
jednego. Wszystkie zostały zjedzone przez uciekających z San Francisko. W tym samym też 
celu zabijać zaczęto muły i konie wojskowe. 

Na szczęście Dakona stajnia jego obficie zaopatrzona była w siano i owies. Udało nam 

się zdobyć cztery siodła, znaleźliśmy też konie w dobrej kondycji, żwawe, nienawykłe wszak-
że do siodłania. 

Przypomniało  mi  się  San  Francisko  podczas  wielkiego  trzęsienia  ziemi.  Przejeżdżali-

śmy przez ulice bardziej jeszcze opustoszałe niż wówczas. Tym razem jednak nie kataklizm 
natury spowodował smutny stan rzeczy, ale tyranja związków pracowniczych. Mijaliśmy Plac 
Zgody,  przejeżdżaliśmy  obok  teatru  i  dzielnicy  wspaniałych  hoteli  i  sklepów.  Ulice  były 
puste. Tu i ówdzie stały samochody, pozostawione przez właścicieli bądź z powodu większe-
go  uszkodzenia,  bądź  wyczerpania  benzyny.  Nie  było  znaku  życia,  z  wyjątkiem  zrzadka 
policjanta  lub  żołnierza,  pilnujących  banków  i  gmachów  rządowych.  Raz  natrafiliśmy  na 
członka M. Z. P., rozlepiającego ostatnią odezwę. Zatrzymaliśmy się, aby ją przeczytać. 

background image

„Utrzymaliśmy strejk w całej pełni z zachowaniem wzorowego porządku i utrzymamy 

go w całej pełni i przy zachowaniu wzorowego porządku do końca. Koniec nastąpi, kiedy na-
sze  żądania  zostaną  uwzględnione,  a  żądania  nasze  zostaną  uwzględnione,  jak  wygłodzimy 
naszych pracodawców do reszty i zmusimy ich do ustąpienia, tak samo, jak niejednokrotnie w 
przeszłości oni doprowadzali nas głodem do ustępowania.” 

—  Dalibóg,  słowa  Messenera  —  rzekł  Collins.  —  Co  się  mnie  tyczy,  gotów  jestem 

ustąpić, ale nie pozwolą na to inni. Od wieków już nie jadłem dosyta. Myślę już nawet o tem, 
żeby spróbować, jaki ma smak obrok koński. 

Zatrzymaliśmy się znów, aby przeczytać inną odezwę. 
„Jak  tylko  przekonamy  się,  że  pracodawcy  nasi  gotowi  są  ustąpić,  otworzymy  biura 

telegraficzne  i  skomunikujemy  ze  sobą  wszystkie  zrzeszenia  pracodawców  w  Stanach  Zje-
dnoczonych. Przyjmować będziemy jednak wyłącznie depesze, omawiające warunki pokoju”. 

Popędziliśmy dalej, minęliśmy ulicę Targową i w chwilę później przejeżdżaliśmy przez 

dzielnicę robotniczą. Tutaj ulice nie były puste. Oparci o sztachety lub zebrani w gromadki, 
stali członkowie M. Z. P. Wesołe, dobrze odżywione dzieci, bawiły się w rozmaite gry, zaży-
wne  gospodynie  siedziały  w  ogródkach,  albo  na  stopniach  drzwi  frontowych,  gawędząc  z 
sąsiadkami.  Wszystkie  obrzucały  nas  drwiącemi  spojrzeniami.  Małe  dzieci  biegły  za  nami, 
wołając: — Panie, panie, może pan głodny? A jedna z kobiet, mająca dziecko przy piersi, wo-
łała za Dakonem: — Tłuścioszku, tłuścioszku, dam ci się najeść porządnie za twojego konia 
— szynkę z kartoflami, galaretkę porzeczkową, białą bułkę, masło i dwie filiżanki kawy. 

— Zauważyłeś, — zwrócił się do mnie Hanower — że od kilku dni nie można spotkać 

ani jednego wałęsającego się po ulicy psa? 

Zauważyłem to, ale nie pomyślałem dotychczas z jakiego powodu. Najwyższy był czas 

uciec z nieszczęśliwego miasta. Udało nam się wreszcie wydostać na drogę, która wiodła do 
San Bruno i którą pokłusowaliśmy w kierunku południowym. Miałem posiadłość w pobliżu 
Menlo i tam też zdążaliśmy. Wkrótce jednak zaczęliśmy uświadamiać sobie, że na wsi gorzej 
jeszcze się działo i o wiele było niebezpieczniej  niż w mieście. Tam żołnierze i członkowie 
M.  Z.  P.  pilnowali  porządku,  wieś  natomiast  stała  się  siedliskiem  kompletnej  anarchji. 
Dwieście  tysięcy  ludzi  uciekło  z  San  Francisko,  niezliczone  też  spotykaliśmy  na  każdym 
kroku dowody, że ich ucieczka była istnem najściem szarańczy. 

Zmietli wszystko do cna. Nie obeszło się bez rabunków i walk. Tu i ówdzie natrafiali-

śmy na martwe ciała w  rowach przydrożnych i na zwęglone  ruiny budynków folwarcznych. 
Sztachety  były  wszędzie  pozrywane,  a  zboże  potratowane  setkami  tysięcy  stóp.  Zagony 
warzywne  ogołocone  były  z  korzeniem  przez  zgłodniałe  hordy.  Wszystkie  kurczęta  i  cały 
inwentarz folwarczny powyrzynany. 

Dotyczyło  to  nadewszystko  zabudowań  wzdłuż  głównego  gościńca,  prowadzącego  z 

San Francisko. Tu i ówdzie, zdala od drogi, farmerzy czuwali nad swojem dobrem, uzbrojeni 
w rewolwery i fuzje, i dotychczas zdołali ocalić  dobytek. Odpędzili nas  bez ceremonji i nie 
chcieli wchodzić w żadne z nami układy. 

Całe  to  zniszczenie  i  wszystkie  gwałty  były  dziełem  zarówno  mieszkańców  ubogich 

zaułków, jak warstw wyższych. Członkowie M. Z. P. zaopatrzeni suto w żywność, pozostali 
spokojnie w swoich mieszkaniach w mieście. 

W  samym  nieomal  początku  drogi  natrafiliśmy  na  konkretne  dowody,  jak  dalece 

rozpaczliwem było położenie. Na prawo od gościńca usłyszeliśmy krzyki i strzelaninę. Kule 
świstały tuż nad naszemi głowami. W tej samej chwili rozległ się trzask i chrzęst śród krza-
ków i wspaniały koń wrony wyrwał się na drogę i pomknął tuż przed nami. Zdążyliśmy za-
uważyć, że krwawi i utyka. W ślad za nim biegli trzej żołnierze. Czwarty żołnierz, chromając, 
wylazł na drogę, usiadł na kamieniu i otarł twarz, ociekającą potem. 

— Milicja — szepnął Dakon — dezerterzy. 
Żołnierz wyszczerzył na nas zęby i poprosił o zapałkę. Na zapytanie Dakona: — Jakie 

background image

jest hasło? — odpowiedział, że milicja dezerteruje. — Niema co włożyć  do gęby — wytłu-
maczył — dają jeść tylko żołnierzom. 

Od  niego  też  dowiedzieliśmy  się,  że  więźniowie  wojskowi  wypuszczeni  zostali  z 

więzienia na Alcatraz, bo nie było już czem ich żywić. 

Nigdy nie zapomnę widoku, jaki ukazał się nam wnet potem. Natknęliśmy się nań nie-

spodzianie na zakręcie drogi. Nad nami tworzyły gałęzie dach kopulasty. Słońce przesączało 
przez nie swoje promienie. Motyle wesoło fruwały w nagrzanem powietrzu, a z pól dolatywał 
śpiew skowronka. W pośrodku drogi stał potężny samochód podróżny. Dokoła niego i w nim 
leżały liczne trupy. Obraz był aż nadto wymowny. Pasażerowie auta, napadnięci zostali pod-
czas  ucieczki  z  miasta  i  ściągnięci  z  wozu  przez  bandę  uciekających  również  mieszkańców 
zaułków miejskich. Cała rzecz musiała stać się niedawniej jak w ciągu ostatniej doby. Świeżo 
otwarte  puszki  konserw  mięsnych  i  owocowych  starczyły  za  wyjaśnienie  powodu  napaści. 
Dakon obejrzał ciała. 

— Odrazu zdawało mi się tak — rzekł, — jeździłem tem autem. Należało do Perkinsa. 

To on i cała jego rodzina. Musimy teraz dobrze pilnować się sami. 

—  Nie  mamy  przecież  przy  sobie  żywności,  niema  więc  po  co  napadać  na  nas  — 

zauważyłem. 

Dakon wskazał na konia, na którym jechałem. Zrozumiałem i przyznałem mu słuszność. 
Wczesnym rankiem zgubił koń Dakona podkowę. Delikatne kopyto pękło i około połu-

dnia biedne zwierzę zaczęło kuleć. Dakon nie chciał ani męczyć konia jazdą, ani pozostawić 
go na drodze. Na żądanie jego pojechaliśmy naprzód sami, on zaś, prowadząc konia za uzdę, 
dotrzeć miał za nami do mojej posiadłości. Nie oglądaliśmy go już więcej na oczy; nie dowie-
dzieliśmy się też nigdy, jaki był jego koniec. 

Około  1-szej  popołudniu  dotarliśmy  do  miasteczka  Menlo,  a  raczej  do  tego,  co  było 

niem  niegdyś,  bowiem  zastaliśmy  tylko  ruiny  i  zgliszcza.  Na  ulicach  pełno  było  leżących 
trupów. Część handlowa miasteczka oraz dzielnica will prywatnych stały się pastwą płomieni. 
Tu i ówdzie ocalał jakiś dom, niepodobna było wszakże dostać się do wnętrza. Ilekroć próbo-
waliśmy zbliżyć się nieco, ostrzeliwano nas gęsto. Spotkaliśmy jakąś kobietę, przeszukującą 
tlejące  zgliszcza  jej  domku.  Pierwszy  atak  —  opowiedziała  nam  —  poprowadzony  był  na 
składy.  Słowa  jej  ognistemi  zgłoskami  kreśliły  przed  nami  obraz  rozwścieczonej,  oszalałej, 
wyjącej, głodnej tłuszczy, rzucającej się na garstkę spokojnych mieszkańców miasteczka. 

Miljonerzy  i  nędzarze  walczyli  ramię  przy  ramieniu  o  trochę  strawy,  a  potem,  zdoby-

wszy ją, walczyli o nią wzajem z sobą. Dowiedzieliśmy się, że miasto Palo Alfo oraz uniwer-
sytecka osada, Stanfield, obrabowane były w ten sam sposób. 

Przed nami leżała wielka, ogołocona, zrujnowana połać ziemi; zdawało nam się też, że 

najrozsądniej  zrobimy,  kierując  się  odrazu  ku  mojej  posiadłości.  Położona  ona  była  o  trzy 
mile angielskie na zachód, ukryta śród falujących tam pagórków. 

Zjechawszy wszakże w bok, przekonaliśmy się, że spustoszenie nie ograniczyło się ty-

lko do głównych traktów. Przednia straż uciekinierów trzymała się głównego gościńca, łupiąc 
po drodze małe miasteczka i osady; ci natomiast, którzy uciekali ich śladami, rozpierzchli się 
na wszystkie strony i oprzątnęli całą okolicę do czysta, niby miotłą. 

Mój  dom  wiejski  zbudowany  był  masywnie,  z  cegieł  i  dachówek,  trudno  więc  było 

spalić  go,  wypatroszony  został  wszakże  do  cna.  Znaleźliśmy  w  młynie  ciało  ogrodnika  z 
porozrzucanem dokoła niego mnóstwem wystrzelonych nabojów. Stoczył widać zażartą wal-
kę z napastnikami. Nie pozostała ani jedna żywa istota. Cielęta, źrebaki, cały wspaniały raso-
wy  drób,  rozpłodowy  inwentarz  —  wszystko  to  znikło  bez  śladu.  Kuchnia  i  ogniska,  na 
których tłum warzył strawę, nosiły ślady ucztowania, a wiele ognisk, porozkładanych w polu, 
świadczyło  o  olbrzymiej  liczbie  ludzi,  którzy  żywili  się  moim  kosztem  i  spędzali  w  mojej 
posiadłości noce. Czego nie mogli zjeść, zabrali z sobą. Dla nas nie pozostała ani okruszynka. 

Spędziliśmy  resztę  nocy,  nadaremnie  wyczekując  Dakona,  a  z  rana  zmuszeni  byliśmy 

background image

odpędzić strzałami dobre pół tuzina włóczęgów. 

Zdecydowaliśmy się zabić jednego z Dakonowych koni i ukryliśmy na później pozosta-

łą część mięsa, której nie mogliśmy zjeść odrazu. Popołudniu wyszedł Collin rozejrzeć się po 
okolicy i nie powrócił więcej. 

Wraz z nim znikła ostatnia ostoja Hanovera. Chciał odrazu uciekać dalej i zaledwie uda-

ło mi się przekonać go, aby zaczekał do rana. Ja sam, natomiast, przekonany, że bliski już jest 
koniec powszechnego strejku, zdecydowany byłem powrócić do San Francisko. 

Po  przebyciu  nocy  wśród  pustych  ścian  mojego  domu,  rozstaliśmy  się.  Hanover,  z 

przytroczonemi  do  siodła  pięćdziesięcioma  funtami  mięsa  końskiego,  kierował  się  dalej  na 
południe; ja, z takim samym ładunkiem — na północ. Przebrnął on szczęśliwie do końca i do 
ostatnich  chyba  dni  życia  swojego  będzie  zanudzał  ludzi  opowiadaniem  o  najrozmaitszych 
swoich przygodach. 

Ja zaś dotarłem do Belmontu, położonego przy głównym gościńcu, gdzie zaraz na wstę-

pie  zostałem  obrabowany  przez  trzech  milicjantów  z  mojego  ładunku.  Sytuacja  nie  uległa 
żadnej zmianie, jak mnie zapewniali, raczej pogorszyła się jeszcze. Członkowie M. Z. P. mieli 
moc dobrze ukrytych zapasów i mogli przetrwać jeszcze przez miesiące. 

Udało mi się dotrzeć dalej do Badenu, ale tu napadło na mnie dwunastu ludzi, którzy w 

końcu  zabrali  mi  konia. Dwaj  z  nich  byli  policjantami  z  San  Francisko,  reszta  — żołnierze. 
Był  to  już  znak  tragicznie  złowróżbny.  Położenie  musiało  być  rozpaczliwe,  skoro  żołnierze 
armji regularnej zaczynali dezerterować. Poszedłem pieszo dalej, ale zaledwie zdążyłem ujść 
kilka kroków, rozległ się strzał i ostatni koń Dakona padł trupem. 

Szczęśliwie,  czy  nieszczęśliwie,  skręciłem  nogę  w  kostce  i  zaledwie  zdołałem  dowlec 

się do południowej części San Francisko. Przeleżałem tam całą noc w jakiejś szopie, drżąc z 
zimna i zarazem płonąc gorączką. Dwa dni przeleżałem, zbyt słaby, aby módz dźwignąć się, i 
wreszcie,  trzeciego  dnia,  trzęsąc  się  i  chwiejąc  na  nogach,  opierając  się  na  zaimprowizowa-
nych kulach, powlokłem się w kierunku San Francisko. Byłem osłabiony i wyczerpany, gdyż 
od trzech dni nic przełknąłem ani źdźbła pożywienia. Był to dla mnie dzień niesłychanej, nie 
do  opisania  udręki.  Jak  we  śnie  mijałem  setki  regularnych  żołnierzy,  zdążających  w  przeci-
wnym kierunku, oraz wielu policjantów z rodzinami, zorganizowanych w liczne grupy, celem 
udzielania sobie wzajem opieki i pomocy. 

Wszedłszy  do  miasta,  przypomniałem  sobie  domek  robotniczy,  w  którym  zamieniłem 

na  jadło  mój  masywny,  srebrny  dzban,  i  w  tym  też  kierunku  pognał  mnie  głód.  Zmierzch 
zapadał, kiedy stanąłem na miejscu. Usiłowałem jedną z zaimprowizowanych kul sięgnąć do 
drzwi, aby stuknąć w nie. Musiałem wszakże zemdleć w tej samej chwili, bowiem ocknąłem 
się dopiero w kuchni, cały oblany wodą, czując kilka kropel konjaku w ustach. Zachłysnąłem 
się, usiłując przełknąć je i chciałem coś powiedzieć. 

Zacząłem  bełkotać,  że  nie  mam  już  dzbana  do  oddania,  ale  że  wywdzięczę  im  się 

potem, jeśli zechcą dać mi cośkolwiek do zjedzenia. Ale gospodyni przerwała mi: 

— Jakto, biedaku, nic pan nie słyszał? Strejk odwołany został dzisiaj z rana. Rozumie 

się, że dam panu jeść. 

Zaczęła się krzątać i otworzyła puszkę ze słoniną, którą chciała przysmażyć. 
—  Proszę,  niech  mi  pani  da  trochę  zaraz  —  zawołałem  błagalnie  i  zjadłem  surową 

słoninę na dużej kromce chleba, podczas kiedy mąż jej opowiedział mi, że żądania M. Z. P. 
zostały  w  zupełności  uwzględnione.  Linje  telegraficzne  funkcjonują  od  południa  i  wszędzie 
zrzeszenia pracodawców wyrażają zgodę. 

W San Francisko nie pozostał ani jeden z pracodawców, ale generał Folsom wypowie-

dział się w ich imieniu. Pociągi i statki parowe miały zacząć kursować nazajutrz, przywróco-
ny też ma być normalny ruch wszędzie, jak tylko uda się doprowadzić wszystko do porządku. 

Taki był koniec powszechnego strejku. 
Nie chciałbym za nic na świecie przeżyć go powtórnie. Był stokroć gorszy, niż wojna. 

background image

Strejk powszechny jest  okrutną, niemoralną rzeczą i mózg ludzki powinienby wysilić się na 
inny, bardziej racjonalny, sposób załatwiania sprawy. 

Harrison jest w dalszym ciągu moim szoferem. Jeden z warunków M. Z. P. głosił wy-

raźnie,  że  wszyscy  członkowie  związku  muszą  powrócić  na  poprzednie  stanowiska.  Brown 
nie  powrócił  więcej,  ale  reszta  służby  jest  w  moim  domu.  Nie  miałem  serca  wymówić  im 
miejsca — biedacy, mocno byli przyciśnięci, kiedy uciekali z żywnością i srebrem. 

A teraz nie wolno mi wymawiać im miejsc. Wstąpili wszyscy do M. Z. P. 
Tyranja zorganizowanej pracy staje się absolutnie nie do zniesienia. 
Trzeba coś na to poradzić. 

 
 
 
 

PAN TAJEMNICY 

 
 

Rozpacz  zapanowała  we  wsi.  Kobiety  przekrzykiwały  się  wzajem  donośnemi,  ostremi 

głosami. Mężczyźni spoglądali ponuro i niezdecydowanie; psy nawet wałęsały się niepewnie, 
zaniepokojone poruszeniem w obozie i gotowe, przy pierwszym wybuchu ruchawki, umknąć 
do  lasów.  Powietrze  dyszało  wzajemną  nieufnością.  Nikt  nie  był  pewien  swojego  sąsiada  i 
każdy  miał  świadomość,  że  towarzysze  jego  czują  się  tak  samo  niepewni  w  stosunku  do 
niego.  Dzieci  nawet  ogarnął  jakiś  zgnębiony  i  uroczysty  nastrój,  a  mały  Di  Ya,  przyczyna 
wszystkiego,  dostał  najpierw  od  matki  swojej,  Hoonji,  a  potem  od  ojca  swojego,  Bowna, 
porządną  porcję  batów,  a  teraz  jęczał  i,  pod  ochroną  przewróconych  czółen  na  wybrzeżu, 
spoglądał z wyrzutem na świat. 

Na domiar złego wpadł szaman, Scundoo, w niełaskę, nie można więc było udać się pod 

opiekę  jego  czarów,  aby  odnaleźć  złoczyńcę.  Czyż  nie  zapowiedział  Scundoo  przed  miesią-
cem  dobrego  wiatru  .południowego,  aby  plemię  przepłynąć  mogło  do  Potlatch  w  Tonkinie, 
gdzie Taku Jim zamierzał wydać wszystkie oszczędności swoje, zebrane w ciągu dwudziestu 
lat?  Tymczasem,  kiedy  nastąpił  ów  dzień,  dął  ostry  wiatr  północny  i  z  trzech  pierwszych 
kanu, które odważyły się wyruszyć, zostało jedno obalone przez spiętrzone fale, a dwa drugie 
rozbiły się o skały, przy czem utonęło jedno dziecko. 

Scundoo  tłomaczył  się,  że  otworzył  przez  pomyłkę  fałszywy  worek.  Ale  ludzie  nie 

chcieli go słuchać; ofiary z mięsa, ryb i skór przestały znajdować drogę do jego drzwi, i teraz 
siedział on wewnątrz chaty nadąsany i  gorzką odbywał pokutę, poszcząc — jak sądzono; w 
rzeczywistości zaś suto raczył się bogatemi zapasami swojemi i ponuro rozmyślał nad zmien-
nem usposobieniem tłumu.  

Zginęły koce Hoonji. Były to dobre koce, grube i ciepłe, i dumę Hoonji z posiadania ich 

potęgował jeszcze fakt, że tanim kosztem nabyła je. Ty-Kwan ze wsi sąsiedniej był głupcem, 
że oddał je za tak niską cenę. Nie wiedziała, oczywiście, że były niegdyś własnością zamor-
dowanego Anglika, z powodu którego kuter Stanów Zjednoczonych w ciągu długiego czasu 
krążył  wzdłuż  wybrzeża,  gdy  równocześnie  jolle  przetrząsały  i  przeszukiwały  skrycie  wpły-
wające statki. Nie wiedząc tedy, że Ty-Kwanowi zależało na jak najśpieszniejszem pozbyciu 
się koców, aby uchronić bliskich swoich od zdawania sprawy rządowi, dumna była Hoonja ze 
swojego nabytku i nic dumy tej nie osłabiało. Że zaś inne kobiety pękały z zazdrości, stała się 
duma jej bezgraniczną i nieskończoną, i sięgała po za granice wsi, szerząc się wzdłuż całego 
wybrzeża Alaski, od Dutch Harbour do St. Mary. Totem jej słusznej zażywał sławy, a imię jej 
nie schodziło z ust mężczyzn, gdziekolwiek mężczyźni gromadzili się pospołu, czy to celem 
łowienia ryb, czy wspólnego biesiadowania, właśnie z powodu owych koców i cudownej ich 
grubości i ciepła. 

background image

A teraz znikły, nie było ich — i stano w obliczu tajemnicy. 
— Wywiesiłam je właśnie na zewnątrz, na słońce, do wysuszenia — wyjaśniała Hoonja 

po raz tysiączny swoim współtowarzyszkom. —  Powiesiłam je i odwróciłem się, bo Di Ya, 
gałgan, kradnący mi zawsze ciasto i mąkę, wpadł głową na dół do wielkiego żelaznego saga-
na,  tak  że  nogi  jego  kołysały  się  w  powietrzu  niby  gałęzie  drzewa.  Zaledwie  zdążyłam 
wyciągnąć go i dwa razy trzasnąć łbem jego o drzwi, aby nauczyć go rozumu — i wyobraźcie 
sobie: już nie było moich koców! 

— Już nie było koców — powtórzyły kobiety pełnym szacunku szeptem. 
— Ciężka strata — rzekła jedna. 
— Nie było nigdy podobnych koców — dodała druga; 
— Żal nam cię, Hoonjo, żeś poniosła taką stratę — współczuła trzecia. 
W rzeczywistości wszakże była każda z kobiet rada w głębi duszy, że obrzydliwe koce, 

będące powodem zawiści i niezgody, znikły wreszcie. 

— Powiesiłam je tylko co na słońcu — zaczęła Hoonja po raz tysiączny i pierwszy. 
—  Tak,  tak  —  potakiwał  jej  znudzony  Bown  —  Nie  było  jednak  żadnego  łobuza  z 

innych wsi. I dla tego jasnem jest, że musiał je ukraść ktoś z własnego naszego plemienia. 

— Jakże to możliwe, o, Bawnie? — zabrzmiał gniewny chór kobiecy. — Któż mógłby 

to być? 

— W takim razie to chyba czary — dodał tępo Bawn, ogarniając zarazem twarze kobiet 

chytrem spojrzeniem. 

— Czary! — Na dźwięk strasznego tego wyrazu przycichły głosy, a oczy kobiet przy-

brały wyraz trwożny. 

—  Tak  —  potwierdziła  Hoonja  i  na  chwilę  rozjaśniła  ukryta  złośliwość  zasępione  jej 

oblicze. — Posłano już po Klok-No-Tona i dano mocne wiosła. Przybędzie napewno wraz z 
przypływem popołudniowym. 

Drobne  grupki  rozpierzchły  się  i  trwoga  zaległa  wieś.  Ze  wszystkich  nieszczęść  były 

czary najstraszliwszem. Z niedościgłemi i niewidzialnemi mocami mogli zmierzyć się szama-
ni jedynie i nikt — żaden z mężczyzn, żadna z kobiet, żadne dziecko nawet, — nie mógł być 
pewien, czy duszy ich nie opętał szatan. Zaś ze wszystkich szamanów, mieszkających we wsi 
sąsiedniej,  był  Klo-No-Ton  najgroźniejszym.  Nikt  nie  znajdował  tylu  złych  duchów,  ile  on, 
nikt  nie  mścił  się  na  swoich  ofiarach  zadawaniem  im  okrutniejszych,  niż  on,  męczarni.  Raz 
nawet znalazł diabła, który obrał sobie siedlisko w ciele trzymiesięcznego dziecka — niesły-
chanie  uporczywego  szatana,  którego  udało  się  wypędzić  dopiero  po  przetrzymaniu  dziecka 
przez  cały  tydzień  na  cierniach.  Ciałko  jego  potem  zatopiono  w  morzu,  ale  fale  wciąż  wy-
rzucały je z powrotem na brzeg, jak gdyby klątwę na wieś. Klątwę tę zdjąć się udało dopiero 
po  przywiązaniu  do  pali  podczas  odpływu  dwóch  silnych  mężczyzn,  których  potem  zatopił 
przypływ. 

Otóż do tego właśnie Klok-No-Tona posłała teraz Hoonja. Lepiej byłoby, gdyby własny 

ich szaman, Scundoo, nie był okrył się hańbą. Przystępował on zawsze łagodniej do rzeczy i 
kiedyś wypędził dwa złe duchy naraz z pewnego mężczyzny, który spłodził potem siedmioro 
zdrowych dzieci. Ale Klok-No-Ton! Lęk ogarniał i dreszcz zdejmował na sambą myśl o nim, 
i każdy poszczególnie  czuł się już celem oskarżających jego oczu i rzucał oskarżające spoj-
rzenia na innych — każdy, z wyjątkiem Simy.  Ale Sime był bezbożnikiem, którego zły ko-
niec  przewidywać  można  było  z  całą  pewnością  i  nic,  nawet  wielkie  dotychczasowe  jego 
powodzenie, nie mogło jej zachwiać. 

— Ho! ho! — roześmiał się. Djabeł i Klok-No-Ton! Niema w całym kraju Thlinkelów 

większego djabła, niż on sam. 

— Błaźnie jeden! Teraz, kiedy przybywa on ze swojemi czarami i sztuczkami czarno-

księskiemi! zatkaj gębę, żeby cię co złego nie spotkało i nie nastąpił zbyt rychło kres twoich 
dni tutaj. 

background image

Tak mówił La-lah, nazywany również grzesznikiem, a Sime roześmiał się szydersko. 
— Nie wiesz, że jestem Sime, który nie zna lęku i nie boi się ciemności. Jestem silnym 

człowiekiem, takim samym, jakim był przede mną mój ojciec i widzę rzeczy jasno. Ani ty, ani 
ja, żaden z nas nie oglądał na własne oczy niewidzialnych złych mocy. 

— Ale Scundoo widział je — odparł La-lah. — I Klok-No-Ton również. Wiemy o tem 

wszyscy. 

—  Skąd  wiesz  o  tem,  synu  głupca?  —  zagrzmiał  Sime  i  gorąca  krew  zabarwiła  jego 

gruby, bawoli kark. 

— Z ich własnych ust, wiedz o tem. 
Sime parsknął.  
—  Szaman  jest  także  człowiekiem  tylko.  Czyż  słowa  jego  nie  mogą  być  fałszem,  tak 

samo jak twoje i moje? Ha! Ha! Nie dałbym końca paznokcia za wszystkich twoich szama-
nów i za wszystkie szatany twoich szamanów! — i, wskazując palcami na lewo i na prawo, 
opuścił Sime koło zebranych, którzy trwożnie i spiesznie usuwali mu się z drogi. 

— Dobry rybak i silny strzelec, ale zły człowiek — odezwał się jeden z obecnych. 
— Dobrze mu się jednak powodzi — głośno wyraził myśl swoją drugi. 
— W takim razie bądź i ty zły i niech ci się także dobrze powodzi — rzucił mu Sime na 

odchodnem.—  Gdybyście  wszyscy  byli  źli,  nie  potrzebowalibyście  szamana.  Ph!  Jesteście 
dziećmi, które boją się ciemności! 

Kiedy  wraz  z  południowym  przypływem  przybył  Klok-No-Ton,  brzmiał  wyzywający 

śmiech Simy niemniej zuchwale, a nawet pozwolił on sobie na żart na widok szamana, który 
potknął  się  na  piasku  przy  wylądowaniu.  Klok-No-Ton  obrzucił  go  złem  spojrzeniem  i  po-
szedł, nie skinąwszy nikomu głową na powitanie, ku domowi Scunda. 

Nikt z całego plemienia nie dowiedział się nic o jego spotkaniu z dawnym szamanem, 

bowiem  wszyscy  skupili  się  czołobitnie  w  pewnem  oddaleniu  i  szeptali  pomiędzy  sobą 
podczas wzajemnego powitania obu panów tajemnicy. 

—  Bądź  pozdrowion,  o,  Scundoo!  —  mruknął  Klok-No-Ton,  wyraźnie  nie  będąc  pe-

wnym, jak tamten go przyjmie. 

Był to prawdziwy olbrzym i górował znacznie nad małym kolegą swoim, którego cienki 

głosik pobrzękiwał niby słabe ćwierkanie świerszcza. 

—  Bądź  pozdrowion  Klok-No-Tonie!  —  odparł.  —  Przybycie  twoje  czyni  pięknem 

światło dnia.  

— Wszakże zdaje się — zaczął niepewnie Klok-No-Ton. 
— Tak, tak — przerwał Scundoo niecierpliwie. — że przyszły na mnie złe dni, bowiem 

w przeciwnym razie nie miałbym potrzeby dziękować ci, że odrabiasz za mnie moją robotę. 

— Bardzo mi przykro, przyjacielu Scundoo... 
— Ależ przeciwnie, cieszę się, Klok-No-Tonie. 
— Zamierzam oddać ci połowę tego, co sam dostanę. 
— Nie, nie, dobry mój Klok-No-Tonie — zaprotestował Scundoo z odmownym gestem 

ręki. Jestem twoim niewolnikiem i dni moje pełne są pragnień wyświadczenia ci usług przyja-
cielskich. 

— I ja również. 
— I ty również wyświadczasz mi teraz przyjacielską przysługę. 
— Jeśli tak jest istotnie, powiedz mi, czy to kiepska sprawa tej jejmości Hoonji? 
Wielki szaman badał ostrożnie grunt, a Scundoo uśmiechał się bladym, słabym uśmie-

chem, przywykł bowiem czytać w sercach ludzkich i wszyscy ludzie wydawali mu się bardzo 
mali. 

— Stosowałeś zawsze mocne leki — rzekł. — Niewątpliwie wykryjesz odrazu sprawę. 
— Tak, natychmiast, jak tylko ujrzą go oczy moje. —I znów zawahał się Klok-No-Ton. 

— Czy byli tutaj jacyś łotrzykowie z innych stron? — zapytał. 

background image

Scundoo potrząsnął głową.  
— Patrz! Jaki wspaniały kamik! 
Pokazał  mu  ciżmę,  sporządzoną  z  futra  foki  i  skóry  morsa,  której  gość  przyjrzał  się 

uważnie z tajonem zainteresowaniem. 

— Tanio ją dostałem. 
Klok-No-Ton skinął uważnie głową. 
— Kupiłem ją od jednego z tubylców, imieniem La-lach. Dziwny to człowiek i nieraz 

myślałem... 

— Tak? — przerwał Klok-No-Ton niecierpliwie, na chybił trafił. 
—  Często  myślałem  —  dokończył  Scundoo,  zniżając  głos  i  robiąc  dłuższą  pauzę.  — 

Piękną mamy dzisiaj pogodę i leki twoje silne są, Klok-No-Tonie. 

Twarz Klok-No-Tona rozjaśniła się.  
— Wielkim jesteś, Scundoo, szamanem z pośród szamanów. Idę już teraz. Będę zawsze 

myślał o tobie... Powiadasz więc, że La-lah dziwnym jest człowiekiem. 

Scundoo  uśmiechnął  się  jeszcze  bledziej  i  słabiej,  zamknął  drzwi  za  oddalającym  się 

gościem i starannie zaryglował je. 

Sime narządzał swoje kanu w chwili, kiedy Klok-No-Ton ukazał się na wybrzeżu, o tyle 

też tylko przerwał swoją pracę, aby wyzywająco nabić strzelbę swoją i położyć ją obok siebie. 

Szaman zauważył to i zawołał: 
—  Wszyscy  mają  zebrać  się  na  tem  miejscu!  Tak  nakazuje  Klok-No-Ton,  ten,  który 

odnajduje i wypędza szatana!  

Chciał właściwie zgromadzić wszystkich przy domu Hoonji, koniecznem wszakże było, 

aby zebrali się wszyscy, powątpiewał jednak o posłuszeństwie Simy i nie miał ochoty  wda-
wać się z nim w spory. Sime był w jego pojęciu człowiekiem, z którym lepiej nie zaczynać i z 
którym wdawanie się w dysputy nie jest wskazane dla szamana. 

— Niech pierwsza przemówi Hoonja — rozkazał Klok-No-Ton i z wściekłością rozglą-

dał się dokoła, tak, że tym, na których padał jego wzrok, dreszcz lodowaty wstrząsał plecy. 

Hoonja wytoczyła się naprzód ze spuszczoną głową i odwróconemi w bok oczami. 
— Gdzie twoje koce? 
— Wywiesiłam je właśnie na słońcu i wnet potem znikły! — wyjęczała. 
— Tak? 
— To była wina Di Yasa. 
— Tak? 
— Dostał porządne baty i dostanie jeszcze więcej za to, że sprowadził na nas, biednych, 

takie nieszczęście. 

—  Koce!  —  ryknął  ochryple  Klok-No-Ton,  przewidując,  że  lamentująca  niewiasta  w 

ten  sposób  odtargować  chce  coś  z  ceny,  jaką  miała  zapłacić.  —  Koce,  kobieto!  Że  jesteś 
bogata, wiemy wszyscy. 

— Wywiesiłam je właśnie na słońce — zawodziła. — Jesteśmy biedni i nie mamy nic. 
Całe  ciało  jego  zesztywniało  nagle,  twarz  wykrzywił  mu  grymas  szkaradny  i  Hoonja 

cofnęła się przerażona. 

Wtem przyskoczył do niej, przewracając białkami oczu, z opadającą dolną szczęką, tak, 

że  potknęła  się  i  upadła  przed  nim  i  tak  pozostała,  skulona  trwożnie.  Zaczął  wykonywać 
dzikie  jakieś  ruchy,  rękami  śmigał  w  powietrzu,  a  całe  ciało  jego  prężyło  się  jak  gdyby  w 
kurczach bólu. Wyglądał jak człowiek w napadzie epileptycznym. Biała piana wystąpiła mu 
na usta, a całe ciało jego wstrząsały drgawki konwulsyjne. 

Kobiety zawyły zawodzącemi jękami, kołysząc się i przeginając naprzód i w tył; za nie-

mi poszli mężczyźni, którym stopniowo, jednemu po drugim — z wyjątkiem jedynie Simego 
— udzielało się wzruszenie. Sime siedział okrakiem na swojem kanu i przyglądał się szyder-
czo  całemu  widowisku.  Mimo  to  jednak  ciążyć  musiały  na  umyśle  jego  cienie  przodków, 

background image

których był potomkiem, bowiem zmuszony był do najsroższych również  uciekać się zaklęć, 
aby dodać sobie odwagi. 

Widok Klok-No-Tona był w istocie przerażający. Zerwał on opończę i odzież ze swoje-

go  ciała,  tak,  że  zupełnie  był  obnażony  z  wyjątkiem  pasa  z  orlich  szpon  na  biodrach.  Przy 
akompaniamencie wycia i wrzasków biegał dokoła z rozwianemi, długiemi, kruczemi włosa-
mi, niby potworny cień nocny. Szal jego wyrażał się w dzikim jakimś rytmie, który w końcu 
udzielił się wszystkim, tak, że ciała ich przeginać się zaczęły w takt z jego własnem przegi-
naniem i wrzaski ich wtórowały jego wrzaskom. Nagle wyprężył się w pozycji siedzącej i wy-
ciągnął długi, krogulczo zagięty palec. Rozległ się cichy jęk, jak gdyby jęk agonji i wszyscy 
tubylcy osunęli się na dygocące ze strachu kolana, pełznąc na nich, podczas kiedy przeraźliwy 
palec przesuwał się po ich głowach. 

Bowiem wraz z palcem tym sunęła śmierć i życie pozostało przy tych, po nad głowami 

których przesunął się on dalej,  a  ci, po nad  głowami których przesunął się on dalej, śledzili 
ruch jego z żarliwem zainteresowaniem. 

Wreszcie rozległ się krzyk straszliwy i złowróżbny palec zatrzymał się nad głową tubyl-

ca imieniem La-lah. 

Nieszczęśliwy wybraniec zadygotał niczem liść osikowy i w duchu widział się już mart-

wym,  majątek  swój  rozsiany  na  cztery  wiatry,  a  wdowę  po  samym  sobie  poślubioną  bratu 
jego.  Próbował  przemówić,  zaprzeczyć,  ale  język  przywarł  mu  do  podniebienia,  a  krtań 
wyschła jak gdyby wysuszona pragnieniem nieznośnem. 

Klok-No-Ton  po  dokonaniu  dzieła  swojego  zdawał  się  pogrążonym  w  półomdlenie; 

czekał wszelako z przymkniętemi oczami i nasłuchiwał wybuchu wielkiego okrzyku krwi — 
wielkiego  okrzyku  krwi,  tak  dobrze  znanego  jego  uszom  z  tysiącznych  zaklinań.  Z  zewem 
tym, z tym potężnym okrzykiem, rzucało się plemię całe, niby stado wilków rozjątrzonych, na 
nieszczęsną, dygocącą z przerażenia ofiarę. 

Tutaj  wszakże  panowała  cisza,  po  której  rozległ  się  chichot  wciąż  rosnący,  aż  reszcie 

wybuchł potężną, sięgającą stropu nieba, falą śmiechu. 

— Co to znaczy? — zawołał. 
— Ha! ha! ha! — śmiał się lud cały. — Leki twoje nie warte nic, o Klok-No-Tonie! 
—  Wszystkim  wiadomo  —  wybełkotał  La-lah,  że  w  ciągu  ośmiu  długich  miesięcy 

polowałem z Siwashami na foki i dopiero dzisiaj z rana powróciłem do domu, gdzie dowie-
działem się, że koce Hoonji znikły przed moim powrotem! 

—  Nie  dostaniesz  żadnej  zapłaty  za  twoje  leki,  które  nic  nie  są  warte  —  oświadczyła 

Hoonja, która wstała, cierpiąc na myśl, że niepotrzebnie naraziła się na ośmieszenie. 

Ale  Klok-No-Ton  widział  tylko  przed  sobą  oblicze  Scunda  z  bladym,  słabym  uśmie-

chem, i słyszał tylko stałe, dalekie ćwierkanie świerszczyka: 

—  Kupiłem  go  od  jednego  z  tubylców,  zwanego  La-lah,  i  często  myślałem  —  i... 

Dzisiaj piękna jest pogoda i leki twoje są silne. 

Zerwał  się  i  lotem  strzały  pobiegł,  wymijając  Hoonję,  a  cała  gromada  instynktownie 

usunęła się z drogi. Sime rzucił za nim ze swojego kanu uszczypliwy, sprośny żart; kobiety 
zachichotały  mu  prosto  w  twarz;  szydercze  śmiechy  mężczyzn  rozległy  się  też  za  nim,  on 
wszakże  nie  zważał  na  nic  i  pędził  ku  chacie  dawnego  szamana.  Dobiegłszy  do  niej,  zaczął 
walić pięściami w zawarte na głucho drzwi; wrzeszcząc i wyjąc przekleństwa. Nikt jednak nie 
odpowiadał  mu,  w  przerwach  jedynie  rozbrzmiewał  głos  Scunda  niepokojąco  tajemniczemi 
pieśniami czarodziejskiemi. Klok-No-Ton szalał jak opętaniec, kiedy jednak wybić probował 
drzwi wielkim kamieniem, rozległ się groźny pomruk mężczyzn i kobiet. 

Klok-No-Ton wiedział dobrze, że stoi tutaj, pozbawiony siły i władzy, wobec zupełnie 

obcego sobie plemienia.  Dostrzegł, jak jeden z mężczyzn nachylił się, aby  podnieść z ziemi 
kamień, jak drugi uczynił to samo, zdjął go więc strach. 

— Nie czyń nic naszemu szamanowi, to mistrz — zawołała jedna z kobiet. 

background image

—  Najlepiej  zrobisz,  jeśli  wrócisz,  zkąd  przybyłeś  —  krzyknął  groźnie  jeden  z  męż-

czyzn. 

Klok-No-Ton zawrócił i pospieszył po przez ciżbę na wybrzeże, z szałem wściekłości w 

sercu  i  myślą,  zaprzątniętą  usprawiedliwionym  niepokojem  o  mocno  nadszarpniętą  sławę 
swoją. Nie rzucono za nim wszelako ani jednego kamienia. Dzieci tylko okrążyły go, rzucając 
mu prosto w twarz drwiny okrutne, powietrze ogłuszył śmiech szyderczy, ale to było wszy-
stko. 

Dopiero  jednak,  znalazłszy  się  w  swojem  kanu  na  otwartem  morzu,  odetchnął  z  ulgą. 

Podniósł się, wyprostował i rzucił bezsilną klątwę na całą wieś i wszystkich jej mieszkańców, 
nie zapominając wymienić specjalnie Scunda, który tak niecnie go oszukał. 

Pozostali  na  lądzie  zaczęli  wzywać  Scunda.  Cala  ludność  stłoczyła  się  dokoła  jego 

drzwi,  prosząc  i  błagając  w  iście  babilońskim  odmęcie  tak  długo,  aż  wreszcie  ukazał  się  w 
otwartych drzwiach z podniesioną ręką. 

— Skoro jesteście dziećmi mojemi, gotów jestem wybaczyć wam — rzekł. — Ale tylko 

ten  ostatni  raz.  Po  raz  ostatni  puszczam  wam  płazem  waszą  głupotę.  Spełni  się,  czego  pra-
gniecie;  wiem  już,  o  co  idzie.  Dzisiaj  w  nocy,  kiedy  księżyc  skryje  się  po  za  światem,  aby 
przyjrzeć się potężnym zmarłym, ma zgromadzić się cała ludność przy domu Hoonji. Wów-
czas winowajca wystąpić winien przed wami i otrzymać zasłużoną karę. Rzekłem. 

—  Winien  ponieść  śmierć!  —  ryknął  Bawn,—  bowiem  okrył  nas  wstydem,  a  serca 

nasze napełni! smutkiem. 

— Tak ma się stać! — odpowiedział Scundoo i zaniknął drzwi swojego domu. 
— Teraz wyjdzie wszystko na jaw i zadowolenie zapanuje znów śród nas — oznajmił 

La-lah wieszczo. 

— Dzięki pomocy Scunda, małego człowieka. 
— Dzieci głupoty z tego ludu Thlinkelów! — Sime klasnął się głośno w udo. — Niepo-

dobna zrozumieć, że dorosłe kobiety i dorośli mężczyźni decydują się leść w błoto, aby śnić 
jakieś bajki. 

— Dużo jeździłem po świecie — odpowiedział La-lah. — Przepłynąłem głębokie mo-

rza, widziałem znaki i cuda, i wiem, że tak jest. Imię moje La-lah. 

— Oszust. 
— Tak mnie nazywają, ale właściwe moje imię byłoby: obieżyświat. 
— Ja nie jestem tak wielkim podróżnikiem — zaczął Sime. 
— W takim razie stulić masz gębę — przerwał mu Bawn. Rozstali się w niezgodzie. 
Kiedy  ostatni  srebrny  błysk  księżyca  znikł  po  tamtej  stronie  świata,  wstąpił  Scundoo 

pomiędzy  tłum,  zgromadzony  przy  domu  Hoonji.  Szedł  szybkimi,  lekkiemi  krokami  i  kto 
patrzył tak na niego w świetle tranowej lampy, płonącej w izbie Hoonji, mógł zauważyć, że 
przybywał on z pustemi rękami, bez grzechotek, masek, czy innych akcesorjów szamana, po 
za wielkim, sennym krukiem, którego wsunął sobie pod pachę. 

— Czy narządzono drzewo na ognisko, aby wszyscy widzieć mogli, jak się cała rzecz 

odbędzie? 

— Tak — odrzekł Bawn. — Mamy tu drzewa poddostatkiem.  
— A więc słuchajcie, gdyż niewiele słów rzeknę. Przyniosłem kruka, Jelchsa, który ma 

dar odgadywania tajemnic i dostrzegania rzeczy ukrytych. Jego, czarnego, posadzę pod wiel-
kim  czarnym  garnkiem  Hoonji  w  najciemniejszym  kącie  izby.  Lampa  tranowa  musi  być 
zagaszona,  aby  było  zupełnie  ciemno.  Jeden  po  drugim  wchodzić  macie  do  izby  i  zostać  w 
niej  tyle  tylko  czasu,  ile  potrzeba,  aby  odetchnąć,  zaczerpnąć  powietrza,  przyłożyć  rękę  do 
garnka i odjąć ją. Nie ulega wątpliwości, że Jelchs zakracze, kiedy ręka winowajcy znajdzie 
się w jego pobliżu i dotknie garnka. Gdyby jednak ktoś inny miał okazać się mędrszym ode 
mnie, niech okaże swoją mądrość. Jesteście gotowi? 

— Jesteśmy gotowi — zabrzmiało z wielu krtani. 

background image

—  Wywołam  zatem  po  porządku  imiona  wszystkich  kobiet  i  wszystkich  mężczyzn, 

dopóki nie zostaniecie nazwani wszyscy. 

Pierwszy wezwany został La-lah, który zaraz wszedł. Wszyscy nastawili uszu i w ciszy 

słyszeć  mogli  jego  kroki,  skrzypiące  po  podłodze.  Jelchs  nie  zakrakał  i  nie  wydał  żadnego 
głosu.  Następnym  był  Bawn,  bowiem  dopuszczalną  było  rzeczą,  że  człowiek  mógł  ukraść 
własne koce, aby okryć  hańbą swoich sąsiadów.  Potem poszły: Hoonja, inne kobiety, dzieci 
— ale wszyscy bez żadnego wyniku. 

— Sime — zawołał Scundoo. 
— Sime! — powtórzył jeszcze raz. 
—Czy boisz się ciemności? — zapytał go szorstko La-lah, którego własna niewinność 

została dowiedziona. 

Sime zachichotał. 
— Śmieję się, gdyż uważam to za wielkie głupstwo. Wejdę jednak nie dla tego, abym 

miał wierzyć w cuda, ale na dowód, że się nie obawiam. 

I wszedł zuchwale i wyszedł, wciąż drwiąc jeszcze. 
—  Pewnego  dnia  umrzesz  naglą,  niespodziewaną  śmiercią  —  szepnął  La-lah  w  słu-

sznym gniewie. 

— Nie wątpię o tem — szybko odrzekł szyderca. — Rzadko który z mężczyzn naszego 

plemienia umiera w łożu; od tego mamy szamanów i głębokie morze. 

Kiedy  przeszło  połowa  ludzi  wytrzymała  próbę,  stało  się  naprężenie  wprost  boleśnie 

gwałtownem,  właśnie  dla  tego,  że  musiało  być  powściągane.  Kiedy  dwie  trzecie  przeszły 
przez próbę ogniową, dostała jedna z młodych kobiet, mająca wkrótce rodzić po raz pierwszy, 
ataku nerwowego, który wyraził się w postaci histerycznego krzyku i śmiechu. 

Wreszcie przyszła kolej na ostatniego ze wszystkich i wciąż jeszcze nic się nie stało. Di 

Ya  był  ostatnim  ze  wszystkich.  Napewno  on  musiał  być  złoczyńcą.  Hoonja  zaniosła  skargę 
żałosną ku gwiazdom, zaś wszyscy pozostali odwrócili się od nędznika. 

Biedny chłopak nawpół żywy był ze strachu; nogi uginały się pod nim, tak, że zachwiał 

się na progu i omal nie upadł. Scundoo wepchnął go i zamknął za nim drzwi. Upłynęła długa 
chwila, podczas której słychać było tylko płacz dziecka. Potem, bardzo powoli, jego skrzypią-
ce kroki w najdalszym kącie; pauza; potem znów skrzypienie kroków: — chłopak powracał. 
Drzwi otworzyły się, wyszedł na zewnątrz. Nic się nie stało. Był ostatnim. 

— Rozpalcie ognisko — rozkazał Scundoo. 
Buchnęły jasne płomienie, oświetlając twarze, które nosiły jeszcze na sobie ślady prze-

żytego strachu, a zarazem zgnębione były zwątpieniem. 

— Napewno nie udało się — szepnęła Hoonja. 
—  Tak  —  odparł  Bawn  zadowolony.  —  Scundoo  starzeje  się.  Potrzeba  nam  nowego 

szamana. 

— Gdzie ów rozum Jelchsy? — naigrawał się Sime w samo ucho La-laha. 
La-lah potarł czoło z wyrazem zdumienia i nic odpowiedział nic. 
Sime nadął się pyszałkowato i szydził z małego szamana. 
— Ha! ha! mówiłem przecie, że wszystko to na nic się nie zdało. 
— Tak się zdaje, tak się zdaje — odpowiedział Scundoo z pokorą. — Tym, którzy nie 

są obeznani z tajemnicami, musi wydawać się to dziwnem. 

— Jak tobie samemu naprzykład, co? — hardo zapytał Sime. 
— Tak, może jak mnie właśnie. Głos Scunda brzmiał łagodnie, ale powieki jego opada-

ły coraz niżej, aż wreszcie oczy jego zdawały się nieomal ukrytemi pod ich osłoną. — I dla 
tego  myślę  teraz  o  nowej  próbie.  Niech  każdy  mężczyzna,  każda  kobieta  i  każde  dziecko 
podniesie obie ręce wysoko nad głową. 

Rozkaz  dany  był  tak  nagle  i  wypowiedziany  był  tak  władczym  tonem,  że  wszyscy 

usłuchali odrazu bez wahania. Wszystkie ręce wyprężyły się odrazu w górę. 

background image

— Niech każdy z was przyjrzy się rękom wszystkich innych i patrzcie wszyscy — roz-

kazał Scundoo — że... 

Ale  głos jego utonął w  wybuchu śmiechu. Oczy wszystkich utkwione były w jednej z 

rąk  Simego.  Wszystkie  ręce,  z  wyjątkiem  jego  ręki,  poczernione  były  sadzą,  zaś  jego  ręka 
była jedyną, której nie posmoliło dotknięcie się Hoonjowego garnka. 

W powietrzu świsnął kamień i wyciął go w policzek. 
— To kłamstwo!—zawołał. — Kłamstwo! Nie wiem nic o kocach Hoonji! 
Drugi  kamień  zranił  go  w  czoło,  trzeci  przeleciał  tuż  obok  jego  głowy;  rozbrzmiał 

wielki  krzyk  krwi  i  wszyscy  pochylili  się  nad  ziemią  w  poszukiwaniu  pocisków.  Cel  ich 
zachwiał się i upadł na ziemię. 

— To był tylko żart! Tylko żart! — wołał. — Zrobiłem to na żarty! 
— Gdzie je ukryłeś? — Przeraźliwy, świszczący głos szamana niby ostry nóż przeciął 

wrzawę. 

— W wielkiej skrzyni z futrami, co wisi pod pułapem w moim domu. Ale to był tylko 

żart, mówię wam, tylko... 

Scundoo skinął głową i w jednej chwili poczerniało od rzucanych kamieni. Żona kamie-

nowanego płakała w milczeniu z głową opuszczoną na kolana, natomiast mały jego chłopak 
ciskał kamienie wraz z innymi pośród krzyków i śmiechów. 

Hoonja przytaszczyła cenne koce. Scundoo zatrzymał ją. 
—  Jesteśmy  biedni  i  posiadamy  bardzo  niewiele,  —  jęknęła.  —  Nie  bądź  więc  zbyt 

srogim dla nas, o, Scundoo! 

Lud odstąpił od poruszającego się stosu kamieni, który sam usypał i przysłuchiwał się 

rozmowie Hoonji z szamanem. 

— Nie, nigdy nie było to moim zwyczajem, dobra Hoonjo, — odparł Scundoo i wyciąg-

nął rękę ku kocom. — Na dowód, że nie jestem zbyt srogim, zadowolę się kilkoma z nich. 

— Czyż nie jestem mądrym, dzieci moje? - zapytał. 
— Oczywiście, jesteś mądrym, o, Scundoo! — krzyknęli wszyscy jednogłośnie. 
A on poszedł w noc ciemną, obładowany kocami, z zaspanym Jelchsem pod pachą. 

 
 
 
 
 
 
 

SPIS TREŚCI 

 
 
 

Wróg świata   

 

 

 

 

 

 

 

02 

 

Siła silnego 

 

 

 

 

 

 

 

 

11 

 

Na południe od rubieży 

 

 

 

 

 

 

21 

 

Niesłychany najazd   

 

 

 

 

 

 

32 

 

Marzenie Debsa 

 

 

 

 

 

 

 

40 

 

Pan tajemnicy  

 

 

 

 

 

 

 

53