Ludwig WITTGENSTEIN WYKŁAD O ETYCE
Z angielskiego przełożył Wojciech Sady
(W klamrach numery stron wg wydania: Ludwig Wittgenstein,
Wykłady o religii i etyce, Wydawnictwo Znak, Kraków 1995, ss.
75-85.)
Ukończywszy w 1918 r. Traktat logiczno-filozoficzny,
Wittgenstein przestał się filozofią zajmować. W styczniu 1929 r.
powrócił niespodziewanie do Cambridge, aby podjąć przerwane
dociekania. Wkrótce napisał, po angielsku, dwa niewielkie
teksty.
Pierwszym był artykuł "Some Remarks on Logical Form",
Proceedings of the Aristotelian Society, Supplemantary Volume
t. 9, 1929, s. 162-171 (tłum. pol. Macieja Świerczyńskiego,
"Kilka uwag o formie logicznej", Przegląd Filozoficzny - Nowa
Seria nr 1, 1997, 151-156). Stanowił próbę usunięcia wady,
jaką Frank Ramsey ujawnił w - stanowiącej fundament Traktatu
- teorii obrazowania logicznego. Próba okazała się nieudana.
Drugi to Wykład o etyce, wygłoszony dla Stowarzyszenia
Heretyków pod koniec 1929 r. Zachował się maszynopis z
tekstem tego odczytu; Wittgenstein nie próbował ogłaszać go
drukiem. W tym czasie nadal wyznawał, jeśli chodzi o idee
zasadnicze, teorię obrazowania logicznego, sam Wykład
natomiast kojarzy się z "mistycznymi" partiami Traktatu. Bez
zmian pozostaje pogląd, że w języku można przedstawić fakty -
i tylko fakty. Każda próba powiedzenia czegoś o wartościach
absolutnych wiedzie do niedorzeczności: zdań, które - choć
poprawne gramatycznie - w rzeczywistości niczego nie
przedstawiają. Nadal Wittgenstein wyraźnie daje do
zrozumienia, że istnieje coś niewyrażalnego - i tam lokuje
wartości absolutne. Zachowana zostaje więź między etyką a
estetyką. Pojawia się natomiast, nieobecne wcześniej,
powiązanie wyrażeń etycznych z religijnymi. Podobnie jak w
Traktacie, teza o niewyrażalności wartości nie jest w Wykładzie
o etyce poparta żadnymi argumentami - głosi się ją niczym
prawdę bezpośrednio doznaną. Teraz, w przeciwieństwie do
swej młodzieńczej książki, Wittgenstein pisze wprost: "widzę
jasno, jak gdyby w błysku światła".
Jest w Wykładzie o etyce coś, czego nie znajdziemy w
Traktacie: przypisanie wartości absolutnej pewnego rodzaju -
niewyrażalnym - doznaniom. Trudno powiedzieć, czy taki
pogląd da się pogodzić z mistycyzmem Traktatu (słowo
"mistyczny" w Wykładzie się nie pojawia).
Zanim przejdę do właściwego tematu, chciałbym poczynić
parę uwag wstępnych. Czuję, że będzie mi bardzo trudno
przekazać wam swe myśli i sądzę, że część z tych trudności
można zmniejszyć z góry je nadmieniając. Pierwsza, o której
niemal nie muszę wspominać, bierze się stąd, że angielski nie
jest mym językiem ojczystym, toteż moim słowom brak będzie
tej precyzji i subtelności, jakich wymaga mówienie na trudny
temat. Mogę tylko prosić was, byście ułatwili moje zadanie
próbując pojąć, o co mi chodzi, mimo błędów gramatycznych, w
jakie obfitować będzie moja angielszczyzna. Druga trudność, o
jakiej wspomnę, polega na tym, że zapewne wielu z was
przyszło na ten wykład z nieco niewłaściwymi oczekiwaniami. I
aby zapobiec związanym z tym nieporozumieniom, powiem
pokrótce, dlaczego wybrałem taki właśnie temat. Kiedy
poprzedni sekretarz zaszczycił mnie propozycją wygłoszenia
odczytu dla waszego stowarzyszenia, pomyślałem zrazu, iż z
pewnością to uczynię, potem zaś pomyślałem, że skoro nadarza
mi się sposobność przemówienia do was, to powinienem
powiedzieć o czymś, co bardzo bym chciał wam przekazać, i że
nie powinienem zmarnować tej okazji, wygłaszając wykład na
przykład o logice. Określam to mianem zmarnowanej okazji
dlatego, iż aby wyjaśnić wam jakąś kwestię naukową,
potrzebny byłby cykl wykładów, a nie godzinny odczyt.
Mógłbym też wygłosić dla was tak zwany wykład
popularnonaukowy, czyli wykład mający sprawić, byście
uwierzyli, że rozumiecie coś, czego naprawdę nie rozumiecie i
zaspokoić to, co stanowi, moim zdaniem, jedno z
najpośledniejszych pragnień ludzi współczesnych, a mianowicie
powierzchowne zainteresowanie najnowszymi odkryciami
naukowymi. Odrzuciłem te możliwości i postanowiłem
powiedzieć wam o sprawach ogólnie, jak mi się wydaje,
doniosłych, w nadziei, że pomoże to wam rozjaśnić wasze na
ten temat myśli (nawet jeśli zupełnie nie zgodzicie się z tym, co
powiem). Trzecia i ostatnia trudność, o jakiej wspomnę,
towarzyszy większości dłuższych wykładów filozoficznych, a
polega na tym, że słuchacz nie jest w stanie jednocześnie
widzieć drogi, po której się go prowadzi, i celu, do którego ona
wiedzie. To znaczy: myśli albo: "Rozumiem wszystko, co on
mówi, ale dokąd zmierza", albo: "Pojmuję, dokąd on zmierza,
ale jak zamierza tam dotrzeć". Mogę jedynie znów prosić was o
cierpliwość, w nadziei, że w końcu ujrzycie zarówno drogę, jak i
cel, do którego ona prowadzi,
A więc zaczynam. Moim tematem jest, jak wiecie, Etyka.
Przyjmę objaśnienie tego terminu podane przez profesora
Moore'a w jego książce Principia Ethica. Powiada on: "Etyka to
ogólne rozważania nad tym, co jest dobre". Tu zamierzam użyć
terminu Etyka w nieco szerszym sensie, faktycznie
obejmującym najistotniejszą, jak sądzę, część tego, co
powszechnie określa się mianem Estetyki. I aby sprawić, byście
najjaśniej, jak to tylko możliwe, pojęli, co uważam za przedmiot
Etyki, przedłożę wam kilka mniej lub bardziej synonimicznych
wyrażeń, z których każde można by podstawić za powyższą
definicję, a poprzez ich wyliczenie chcę osiągnąć efekt tego
samego rodzaju, jaki osiągnął Galton robiąc szereg fotografii
różnych twarzy na tej samej płycie fotograficznej, aby otrzymać
obraz typowych cech, wspólnych dla nich wszystkich. I tak jak
pokazując taką zbiorową fotografię mógłbym ukazać wam, jak
wygląda typowa - powiedzmy - twarz chińska, tak jeśli
spojrzycie przez szereg synonimów, jakie wam przedłożę,
zdołacie, mam nadzieję, dostrzec ich charakterystyczne cechy
wspólne, a to są charakterystyczne cechy Etyki. Zamiast mówić
Etyka to ogólne rozważania nad tym, co jest dobre, mógłbym
powiedzieć: Etyka to rozważania nad tym, co wartościowe, lub
nad tym, co jest rzeczywiście ważne; a mógłbym też
powiedzieć: Etyka to {77} rozważania nad sensem życia, czy
nad tym, co powoduje, że warto żyć, lub nad właściwym
sposobem życia. Wierzę, że jeśli spojrzycie na te wszystkie
zwroty, pojmiecie z grubsza, czego dotyczy Etyka. A we
wszystkich tych wyrażeniach z miejsca uderza mnie to, że
każde z nich zostało użyte w dwóch bardzo różnych sensach.
Nazwę je sensem trywialnym lub względnym z jednej strony, a
sensem etycznym lub absolutnym z drugiej. Gdy powiadam, na
przykład, że to jest dobre krzesło, znaczy to, że służy ono
pewnemu z góry przyjętemu celowi, a słowo dobry ma tutaj
znaczenie tylko o tyle, o ile cel ten został wcześniej ustalony.
Faktycznie słowo dobry w sensie względnym oznacza po prostu,
że coś odpowiada pewnej z góry przyjętej normie. A więc gdy
mówimy, że ten człowiek jest dobrym pianistą, to chodzi nam o
to, że może on grać utwory o pewnym stopniu trudności z
pewnym stopniem wirtuozerii. I podobnie gdy mówię, że
przywiązuję wagę do tego, by się nie zakatarzyć, chodzi mi o
to, iż katar powoduje pewne opisywalne zakłócenia w moim
życiu; a gdy znów powiadam, że to jest właściwa droga, chodzi
mi o to, iż jest ona właściwa w odniesieniu do pewnego celu.
Wyrażenia te, użyte w taki sposób, nie wywołują żadnych
trudnych czy głębokich problemów. Ale nie tak używa ich Etyka.
Załóżmy, że grałbym w tenisa, a ktoś z was powiedziałby,
przyglądając się grze: "Cóż, grasz dość kiepsko", ja zaś bym
odparł "Wiem, że gram kiepsko, ale wcale nie chcę grać lepiej";
temu człowiekowi pozostałoby stwierdzić jedynie "Ach, więc
wszystko w porządku". Ale załóżmy, że kogoś z was bezczelnie
okłamałem, on zaś podszedł do mnie i rzekł "Postępujesz jak
bydlę", na co ja bym odparł "Wiem, że postępuję źle, ale wcale
nie chcę postępować lepiej"; czy wtedy stwierdziłby on może
"Ach, więc wszystko w porządku"? Z pewnością nie;
powiedziałby "No, powinieneś chcieć postępować lepiej". Oto
jest absolutny sąd o wartości, wcześniej natomiast
przytoczyliśmy przykład sądu względnego. Wydaje się
oczywiste, że istota tej różnicy jest następująca: Każdy sąd o
wartości względnej jest zwykłym stwierdzeniem faktów, a
zatem można go wyrazić w postaci, w jakiej traci wszelkie
znamiona {78} sądu o wartości: Zamiast mówić "To jest
właściwa droga do Granchester", mógłbym równie dobrze
powiedzieć "To jest właściwa droga, jaką musisz pójść, jeśli
chcesz dotrzeć do Granchester w możliwie najkrótszym czasie";
"Ten człowiek jest dobrym biegaczem" znaczy po prostu, że
przebiega on pewną liczbę kilometrów w ciągu danego czasu
itd. I twierdzę, że chociaż można wykazać, iż wszystkie sądy o
wartości względnej są zwykłymi stwierdzeniami faktów, to
żadne stwierdzenie faktu nie może być sądem o wartości
absolutnej, ani taki sąd nie może zeń wynikać. Pozwólcie mi to
wyjaśnić: Przypuśćmy, że ktoś z was byłby osobą
wszechwiedzącą, a zatem znałby wszystkie ruchy wszystkich
ciał żywych i martwych w świecie i znałby również wszystkie
stany umysłów wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek żyli, i
przypuśćmy, iż człowiek ów spisał całą swą wiedzę w wielkiej
księdze, tak że zawierałaby ona całkowity opis świata. I chcę
powiedzieć, iż ta księga nie zawierałaby niczego, co
nazwalibyśmy sądem etycznym, lub czegoś, z czego by
logicznie taki sąd wynikał. Zawierałaby ona oczywiście
wszystkie względne sądy o wartości i wszystkie prawdziwe
zdania naukowe, i faktycznie wszystkie prawdziwe zdania, jakie
można sformułować. Ale wszystkie te opisane fakty
znajdowałyby się, niejako, na tym samym poziomie i podobnie
wszystkie zdania znajdują się na tym samym poziomie. Nie
istnieją zdania, które w jakimś absolutnym sensie są wzniosłe,
ważne czy trywialne. Niektórzy z was może się z tym zgodzą i
wspomną słowa Hamleta: "Nic nie jest dobre ani złe, ale
myślenie takim je czyni". Ale to znów prowadzić może do
nieporozumień. Ze słów Hamleta zdaje się wynikać, że choć
dobro i zło nie są cechami świata zewnętrznego, to są
atrybutami naszych stanów umysłowych. Mnie chodzi natomiast
o to, że stan umysłu, o ile rozumiemy przez to fakt, jaki
możemy opisać, nie jest w żadnym etycznym sensie dobry lub
zły. Jeśli, na przykład, w naszej księdze świata przeczytamy
opis morderstwa ze wszystkimi szczegółami fizycznymi i
psychologicznymi, to zwykły opis tych faktów nie będzie
zawierał niczego, co nazwać byśmy mogli zdaniem etycznym.
Morderstwo znajdzie się {79} dokładnie na tym samym
poziomie, co każde inne zdarzenie, na przykład upadek
kamienia. Oczywiście lektura tego opisu może sprawić nam ból,
wzbudzić w nas gniew czy jakieś inne emocje, a może
przeczytamy o bólu lub gniewie, jakie wieść o morderstwie
wywołała u innych ludzi; ale to będą po prostu fakty, fakty i
fakty, a nie Etyka. I muszę stwierdzić, że gdy rozważam, czym
naprawdę musiałaby być Etyka, gdyby istniała taka nauka, to
wynik wydaje mi się dość oczywisty. Wydaje mi się oczywiste,
iż nic, co moglibyśmy kiedykolwiek pomyśleć czy powiedzieć,
nie byłoby tym czymś. Że nie możemy napisać naukowej
książki, której temat byłby wewnętrznie wzniosły i
przewyższający wszelkie inne tematy. Mogę jedynie opisać swe
uczucie za pomocą metafory, iż gdyby człowiek mógł napisać
książkę o Etyce, która naprawdę byłaby książką o Etyce, to z
hukiem zniszczyłaby ona wszystkie inne książki na świecie.
Nasze słowa użyte tak, jak używamy ich w nauce, są
naczyniami zdolnymi pomieścić i przekazać znaczenie i sens,
naturalne znaczenie i sens. Etyka, jeśli jest czymkolwiek, to jest
ponadnaturalna, nasze słowa zaś będą jedynie wyrażać fakty,
tak jak filiżanka pomieści tylko określoną ilość wody, choćbym
wylał na nią kilka litrów. Powiedziałem, że o ile chodzi o fakty i
zdania, to istnieje jedynie względna wartość, względne dobro,
względna słuszność itd. A zanim przejdę dalej, niech mi będzie
wolno zilustrować to za pomocą oczywistego dość przykładu.
Właściwa droga jest drogą prowadzącą do wcześniej arbitralnie
określonego celu i chyba dla każdego jest jasne, że nie ma
sensu mówienie o właściwej drodze niezależnie od takiego celu
przyjętego z góry. A teraz zastanówmy się, co moglibyśmy
rozumieć przez wyrażenie "ta absolutnie właściwa droga".
Myślę, że byłaby to droga, którą każdy, ujrzawszy ją, musiałby,
przymuszony przez logikę [with logical necessity], pójść, lub
wstydziłby się, że nią nie idzie. I podobnie absolutne dobro,
gdyby było opisywalnym stanem rzeczy, byłoby czymś, co
każdy, niezależnie od swych gustów czy skłonności,
nieuniknienie [necessarily] by czynił, lub czułby się winny, iż
tego nie czyni. A chcę powiedzieć, że taki stan rzeczy jest
chimerą. {80} Żaden stan rzeczy nie ma, sam w sobie, tego, co
chciałbym nazwać przemożną siłą sądu absolutnego. A zatem
co takiego my wszyscy, którzy, tak jak i ja, wciąż odczuwamy
pokusę, by używać wyrażeń w rodzaju "absolutne dobro",
"absolutna wartość" itp., co mamy na myśli i co próbujemy
wyrazić? Ilekroć próbuję sobie to jasno przedstawić, to
naturalnie powinienem uzmysłowić sobie przypadki, w których z
pewnością użyłbym tych wyrażeń; jestem zaś wówczas w takiej
sytuacji, w jakiej wy byście się znaleźli, gdybym, na przykład,
miał wygłosić dla was wykład z psychologii przyjemności.
Usiłowalibyście wówczas uzmysłowić sobie pewną typową
sytuację, w jakiej zawsze odczuwaliście przyjemność.
Gdybyście bowiem mieli tę sytuację na myśli, wszystko, co bym
do was mówił, stałoby się konkretne i, niejako, kontrolowalne.
Ktoś przywołać mógłby wrażenia, jakich doznał podczas spaceru
w pogodny, letni dzień. W takiej właśnie jestem sytuacji,
próbując skoncentrować się na tym, co rozumiem przez
absolutną lub etyczną wartość. I w moim przypadku jest
zawsze tak, że jawi mi się idea pewnego szczególnego
doznania, które stanowi zatem, w pewnym sensie, moje
doznanie par excellence i dlatego właśnie, mówiąc teraz do
was, posłużę się nim jako swym pierwszym i najważniejszym
przykładem. (Jak już powiedziałem, jest to kwestia najzupełniej
osobista i inni inne przykłady uznać by mogli za bardziej
uderzające.) Opiszę to doznanie, aby, jeśli to możliwe, pobudzić
was do przywołania takich samych lub podobnych doznań, tak
aby nasze dociekania opierały się na wspólnej podstawie.
Uważam, że najlepiej można opisać je mówiąc, że kiedy je
mam, dziwię się istnieniu świata. I czuję wtedy skłonność do
używania zwrotów w rodzaju "Jakież to nadzwyczajne, że coś
istnieje" lub "jakież to nadzwyczajne, że świat istnieje".
Wspomnę od razu o innym doznaniu, jakie również znam i z
jakim obeznani mogą być niektórzy z was: jest to, można by
rzec, doznanie uczucia absolutnego bezpieczeństwa. Chodzi mi
o stan umysłu, w jakim ma się skłonność rzec: "Jestem
bezpieczny, nic, cokolwiek się zdarzy, nie może wyrządzić mi
krzywdy". Pozwólcie mi teraz rozważyć te doznania, ujawniają
one {81} bowiem, jak sądzę, te właśnie cechy, co do których
próbujemy zyskać jasność. I od razu muszę stwierdzić, że
słowny wyraz, jaki nadajemy tym doznaniom, jest
niedorzecznością! Jeśli powiadam "dziwię się istnieniu świata",
to błędnie używam języka. Spróbuję to wyjaśnić: Doskonale
poprawny i jasny sens ma stwierdzenie, że dziwię się czemuś,
co jest faktem. Wszyscy rozumiemy, co znaczy powiedzenie, iż
zdumiewa mnie wielkość psa, który jest większy od innych
psów, jakie widziałem wcześniej, lub coś innego, co, w zwykłym
tego słowa znaczeniu, jest niezwykłe. W każdym takim
przypadku dziwię się czemuś, co jest faktem, o którym
mógłbym sobie wyobrazić, że faktem nie jest. Dziwi mnie
wielkość tego psa, ponieważ mógłbym wyobrazić sobie psa
innej, a mianowicie zwykłej wielkości, która by mnie nie dziwiła.
Powiedzenie "dziwię się, że to a to jest faktem" ma sens tylko
wtedy, gdy mogę sobie wyobrazić, że to faktem nie jest. W tym
sensie ktoś może dziwić się istnieniu, powiedzmy, domu, który
widzi, a w którym dawno nie był i sądził, iż go tymczasem
zburzono. Ale niedorzeczne jest powiedzenie, że dziwię się
istnieniu świata, ponieważ nie mogę wyobrazić sobie, by on nie
istniał. Mogę oczywiście dziwić się temu, że świat wokół mnie
jest taki, jaki jest. Jeśli, na przykład, mam to doznanie patrząc
na błękitne niebo, mogę dziwić się temu, że jest ono tak
błękitne, w przeciwieństwie do przypadku, gdy jest
zachmurzone. Nie o to mi jednak chodzi. Dziwię się niebu
jakiekolwiek by ono było. Ktoś miałby może ochotę powiedzieć,
że to, czemu się dziwię, jest tautologią, a mianowicie niebu,
które jest lub nie jest błękitne. Jest jednak niedorzecznością
powiedzieć, że kogoś zdumiewa tautologia. To samo zaś odnosi
się do drugiego ze wspomnianych przeze mnie doznań,
doznania absolutnego bezpieczeństwa. Wszyscy wiemy, co
znaczy być bezpiecznym w życiu codziennym. Jestem
bezpieczny w swoim pokoju, gdy nie może przejechać mnie
autobus. Jestem bezpieczny, jeśli przeszedłem koklusz, a zatem
nie mogę znów nań zachorować. Być bezpiecznym znaczy w
istocie, że jest fizycznie niemożliwe, iż przydarzą mi się pewne
rzeczy, a zatem jest niedorzecznością powiedzieć, że jestem
bezpieczny {82} cokolwiek się zdarzy. Mamy tu znów do
czynienia z błędnym użyciem słowa "bezpieczny", tak jak
poprzednio mieliśmy przykład błędnego użycia słowa "istnienie"
lub "zdziwienie". A teraz chcę wbić wam do głów, że pewne
charakterystyczne błędne użycie naszego języka występuje we
wszystkich wyrażeniach etycznych i religijnych. Wszystkie te
wyrażenia, na pierwszy rzut oka, wyglądają po prostu na
porównania. Wydaje się więc, że gdy używamy słowa właściwy
w sensie etycznym, to choć rozumiemy przez nie coś innego niż
to, co oznacza ono w swym sensie trywialnym, to zachodzi tu
pewne podobieństwo; a gdy mówimy "To jest dobry chłopak",
to choć słowo dobry nie oznacza tu tego, co oznacza w zdaniu
"To jest dobry piłkarz", to znaczenia te wydają się podobne. A
gdy mówimy "Życie tego człowieka było wartościowe", to choć
nie rozumiemy tego w tym samym sensie, w jakim
mówilibyśmy o jakichś wartościowych klejnotach, to zdaje się
tu zachodzić pewnego rodzaju analogia. Wygląda więc na to, że
w tym sensie wszystkich terminów religijnych używa się jako
podobieństw lub alegorii. Gdy bowiem mówimy o Bogu i o tym,
iż widzi on wszystko, i gdy klękamy i modlimy się do niego, to
wszystkie nasze wyrażenia i czyny zdają się stanowić części
wielkiej i zawiłej alegorii, która przedstawia Go jako istotę
ludzką o wielkiej mocy, której łaski próbujemy uzyskać itd., itd.
Ale ta alegoria również opisuje te doznania, do jakich się przed
chwilą odwołałem. Pierwsze z nich bowiem jest dokładnie tym,
do którego ludzie odwoływali się mówiąc, że Bóg stworzył
świat; uczucie zaś absolutnego bezpieczeństwa opisane zostało
słowami, iż czujemy się bezpieczni w ręku Boga. Trzecim
doznaniem tego samego rodzaju jest poczucie winy, a to znów
opisane zostało za pomocą zwrotu, że Bóg gani nasze
postępowanie. Tak więc zdaje się, że w języku etycznym i
religijnym stale używamy porównań. Ale porównanie musi być
porównaniem do czegoś. I jeśli mogę opisać fakt za pomocą
porównania, to muszę również być w stanie porównanie to
opuścić i opisać fakt bez jego pomocy. W naszym zaś
przypadku, gdy tylko próbujemy porównanie opuścić i po {83}
prostu wyrazić kryjące się za nim fakty, stwierdzamy, że takich
faktów nie ma. Tak więc to, co pierwotnie wydawało się
porównaniem, teraz wygląda na zwykłą niedorzeczność. A te
trzy doznania, o jakich wam wspomniałem (a mógłbym dodać
inne), wydają się tym, którzy ich doświadczyli, na przykład
mnie, mieć w pewnym sensie wewnętrzną, absolutną wartość.
Gdy powiadam jednak, że są doznaniami, to oczywiście są one
faktami; miały miejsce tam i wtedy, trwały przez pewien
określony czas i w rezultacie są opisywalne. Tak więc zgodnie z
tym, co powiedziałem kilka minut temu, przyznać muszę, że
stwierdzenie, iż mają one wartość absolutną, jest niedorzeczne.
A jeszcze bardziej to uwyraźnię mówiąc "Jest paradoksem, by
doznanie, fakt, zdawało się mieć ponadnaturalną wartość".
Istnieje pewien sposób, na jaki skłonny byłbym stawić temu
paradoksowi czoło. Pozwólcie mi najpierw znów rozważyć nasze
pierwsze doznanie zdziwienia istnieniem świata i niech mi
będzie wolno opisać go w nieco inny sposób. Wszyscy wiemy,
co w życiu codziennym nazwalibyśmy cudem. Jest to oczywiście
zdarzenie takiego rodzaju, z jakim nigdy wcześniej się nie
zetknęliśmy. I przypuśćmy, że takie zdarzenie zaszło.
Rozważmy przypadek, że komuś z was nagle wyrosła głowa lwa
i zaczęła ryczeć. Trudno mi wyobrazić sobie coś równie
niezwykłego. Gdy już ocknęlibyśmy się ze zdziwienia,
zaproponowałbym, by sprowadzić doktora i zbadać ten
przypadek naukowo, gdyby zaś to nie wyrządziło mu krzywdy,
dokonałbym na nim wiwisekcji. I gdzie podział się cud? Jasne
jest bowiem, że gdy patrzymy na to w taki sposób, wszystko,
co cudowne, niknie; chyba że przez to słowo rozumiemy po
prostu, iż pewien fakt nie został jeszcze wyjaśniony przez
naukę, a to znów oznacza, że jak dotąd nie udało nam się
połączyć tego faktu z innymi w systemie naukowym. To
pokazuje, iż absurdem jest mówić "Nauka udowodniła, że nie
ma cudów". Prawdą jest, iż naukowy sposób patrzenia na fakt
nie polega na patrzeniu nań jako na cud. Jakikolwiek bowiem
fakt zdołamy sobie wyobrazić, to sam w sobie nie jest on
cudowny w absolutnym tego słowa znaczeniu. Widzimy teraz,
że używaliśmy słowa "cud" w sensie {84} względnym i w sensie
absolutnym. I opiszę teraz doznanie zdziwienia istnieniem
świata, mówiąc: jest to doznanie postrzegania świata jako
cudu. A teraz skłonny jestem rzec, iż właściwym wyrazem w
języku cudu istnienia świata, choć nie jest to żadne zdanie w
języku, jest istnienie samego języka. Co jednak wobec tego
znaczy, że uświadamiamy sobie ten cud w tym a nie w innym
czasie? Wszystko bowiem, co powiedziałem, przenosząc
wyrażenie tego, co cudowne, z wyrażenia za pomocą środków
językowych, na wyrażenie za pomocą istnienia języka,
wszystko, co powiedziałem, to znów tyle, iż nie możemy
wyrazić tego, co wyrazić chcemy, i że wszystko, co mówimy o
tym, co cudowne w sensie absolutnym, pozostaje
niedorzecznością. Wielu z was wyda się teraz, że na to
wszystko udzielić można jasnej odpowiedzi. Powiecie: Cóż, jeśli
pewne doznania stale skłaniają nas do tego, by przypisywać im
własność, którą nazywamy absolutną lub etyczną wartością i
doniosłością, to po prostu widać stąd, iż za pomocą tych słów
nie wyrażamy niedorzeczności; że koniec końców to, co mamy
na myśli, mówiąc, iż pewne doznanie ma wartość absolutną,
jest tak samo faktem jak inne fakty i że rzecz tylko w tym, iż
jak dotąd nie udało nam się znaleźć poprawnej analizy logicznej
tego, co rozumiemy przez nasze wyrażenia etyczne i religijne.
Ale gdy postawiono mi ten zarzut, od razu widzę jasno, jak
gdyby w błysku światła, nie tylko to, że żadne słowa, o jakich
mogę pomyśleć, nie zdołają opisać tego, co rozumiem przez
wartość absolutną, ale iż odrzuciłbym każdy sensowny opis, jaki
ktokolwiek mógłby zasugerować, ab initio, na tej podstawie, że
jest sensowny. To znaczy: widzę teraz, iż te niedorzeczne
wyrażenia nie były niedorzeczne dlatego, że jak dotąd nie
znalazłem wyrażeń poprawnych, ale iż ich niedorzeczność
stanowi samą ich istotę. Albowiem za ich pomocą chciałem po
prostu przekroczyć granice świata, a zatem granice sensownego
języka. Wszystkie moje skłonności i, jak sądzę, skłonności
każdego z ludzi, którzy kiedykolwiek próbowali pisać czy mówić
o Etyce lub Religii, sprowadzały się do zmagań z granicami
języka. To zmaganie się ze ścianami naszego {85} więzienia
jest doskonale, absolutnie beznadziejne. Etyka na tyle, na ile
wypływa z pragnienia, by powiedzieć coś o ostatecznym sensie
życia, o absolutnym dobru, o tym, co ma wartość absolutną, nie
może być nauką. To, co ona mówi, w żadnym sensie nie wnosi
niczego do naszej wiedzy. Ale jest ona dokumentem skłonności
tkwiącej w ludzkim umyśle, której osobiście nie potrafię
głęboko nie poważać i której nigdy w życiu bym nie lekceważył.