background image

 

Lilian Jackson Braun 

 

Kot, który wykradał banany 

 

 

Kot tom 27. 

Przełożyła Maja Szybińska 

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series! 

Tytuł oryginału: The Cat Who Went Bananas 

 

background image

 

PODZIĘKOWANIA 

Dla  Earla,  mojej  drugiej  połowy  -  za  mężowską  miłość,  zachętę  oraz  pomoc  w 

niezliczonych kwestiach. 

Dla mojej asystentki Shirley Bradley - za fachowość i entuzjazm. 

Dla  mojej  wydawczyni  Natalee  Rosenstein  -  za  jej  wiarę  w  Kota,  który...  od  samego 

początku. 

Dla mojej agentki Blanche C. Gregory, Inc. - za długoletnią, zgodną współpracę. 

Dla prawdziwych Koko i Yum Yum - za pięćdziesięcioletnią inspirację. 

 

background image

 

Prolog   

- Połam nogi, Frań, kochanie! 

- Ty też, Alden! 

- Połamania, Derek! 

Była  to  noc  premiery  nowego  przedstawienia  w  Pickax,  czterysta  mil  na  północ  od 

wszystkiego. Wszyscy trzymali kciuki i życzyli aktorom powodzenia. Klub Teatralny wystawiał 

komedię absurdu Oscara Wilde’a z życia wyższych klas Bądźmy poważni na serio. 

Frań  Brodie,  dekoratorka  wnętrz,  grała  Gwendolen.  W  głównej  roli  męskiej  obsadzono 

Aldena  Wade’a,  nową  twarz  w  mieście.  Larry  Lanspeak,  właściciel  domu  towarowego,  był 

perfekcyjnym lokajem. W nieznośnie wyniosłą lady Bracknell wcielił się Derek Cuttlebrink. Nie 

była  to  rzecz  niezwykła,  że  rolę  tę  powierzano  mężczyźnie.  Cała  różnica  polegała  w  tym 

przypadku na tym, że Derek, szef kuchni z drogiej restauracji, miał dwa metry wzrostu. Sztukę 

reżyserowała Carol Lanspeak, a Qwilleran ją recenzował. 

Rozdział pierwszy 

 

 

Początkowo Jim Qwilleran był w „Moose County coś tam” tylko felietonistą, ale obecnie 

spoczywało  na  nim  znacznie  więcej  obowiązków.  Dawniej  był  też  dziennikarzem  śledczym  w 

wielkich  krajowych  dziennikach,  ale  po  odziedziczeniu  fortuny  Klingenschoenów  przeniósł  się 

na północ.  Majątek scedował na  filantropijną  fundację,  twierdząc,  że  taka ilość pieniędzy  tylko 

go przytłacza. Fundacja K, jak ją nazywano, finansowała szkoły, służbę zdrowia i wszystkie inne 

instytucje,  które  miały  wpływ  na  jakość  życia  w  Moose  County.  Tym  samym  Qwilleran  mógł 

swobodnie  przebywać  wśród  miejscowych  ludzi,  słuchać  ich  historii,  pisać  swoje  felietony  i 

poświęcać się opiece nad dwoma syjamskimi kotami. 

Cała  trójka  mieszkała  w  przebudowanym  składzie  na  jabłka,  na  skraju  miasta  Pickax. 

Właśnie  tam  pewnego  wrześniowego  poranka  Qwilleran  przygotowywał  kotom  śniadanie: 

łososia obłożonego kraszonym roquefortem. (Koty były nieco rozpuszczone). Siedziały na barze, 

skulone w jednakowe futrzane kulki, i nadzorowały przygotowanie jedzenia. 

background image

Nazywały się Koko i Yum Yum i były doskonale znane czytelnikom kolumny „Piórkiem 

Qwilla”.  Samiec  był  giętki,  muskularny  i  pewny  siebie.  Kotka,  choć  mniejsza,  delikatniejsza  i 

skromna, potrafiła dochodzić swoich praw. 

Oba miały  płowe  futerko  z  wyrazistymi  brązowymi plamkami  i  niebieskie  oczy  typowe 

dla  swojej  rasy,  jak  również  charakterystyczną  dla  syjamczyków  skłonność  do  komentowania 

wszelkich zjawisk. Zawołaniem Koko było energiczne „Yow”, a Yum Yum wysokie sopranowe 

„Now-ow!”. 

Dokładnie  w  chwili,  kiedy  Qwilleran  kładł  talerze  na  kuchennym  stole,  uwagę 

syjamczyków przykuła plamka na ścianie. Chwilę później zadzwonił telefon. 

Zanim rozbrzmiały dwa dzwonki, Qwilleran mówił już grzecznym głosem do telefonu: 

- Dzień dobry. 

-  Jesteś  szybki  jak  błyskawica,  Qwill  -  usłyszał  dobrze  ułożony,  znajomy  kobiecy  głos 

Carol Lanspeak. 

- Mam  tu elektroniczny  czujnik - wyjaśnił. -  Informuje mnie,  kiedy  zadzwoni  telefon,  a 

nawet czy to miły, czy niemiły telefon. O co chodzi, Carol? 

- Chciałam tylko zapytać, czy nie napisałbyś tekstów do nowego programu? 

-  Właściwie  to  mam  inny  pomysł,  który  chciałbym  z  tobą  przedyskutować.  Będziesz 

dzisiaj w sklepie? 

- Cały dzień! Co powiesz na kawę i pączki o dziesiątej? - Nie dzisiaj - odparł z żalem. - 

Właśnie odbyłem coroczną kontrolę lekarską. Doktor Diane pouczyła mnie co do mojej diety. 

Lanspeakowie  byli  w  Moose  County  od  czterech  pokoleń.  Historia  rodziny  na  tych 

ziemiach  sięgała  czasów  pionierskich.  Babka  Larry’ego  prowadziła  sklep,  w  którym 

sprzedawano naftę, perkal i cukierki. Ojciec Larry’ego otworzył dom towarowy na Main Street. 

Lany,  obdarzony  zdolnościami  aktorskimi,  pojechał  do  Nowego  Jorku,  gdzie  odniósł  pewien 

sukces,  ale  później ożenił  się z  aktorką i razem  wrócili do  Pickax  prowadzić rodzinny interes i 

założyć  klub  teatralny.  Córka  Larry’ego  była  lekarzem  i  to  ona  zaleciła  Qwilleranowi 

ograniczenie kawy, jedzenie brokułów i jednego banana dziennie. 

Qwilleran pożegnał się z kotami i ruszył do domu towarowego Lanspeaków. Z podwórka 

zszedł na nieutwardzoną ścieżką, która przez gęste kępy drzew prowadziła do Park Circle, gdzie 

Main  Street okrążała mały park. Przy  rondzie  stały  dwa  kościoły,  ratusz,  publiczna biblioteka i 

ogromny kamienny budynek, dawniej rezydencja Klingenschoenów. Obecnie mieściła się w nim 

background image

duża  scena  i  siedziba  Klubu  Teatralnego  Pickax.  W  kierunku  północnym  Main  Street  była 

ciągiem  kamiennych  stuletnich  budynków  przerobionych  na  domy  mieszkalne,  biura  i  świeżo 

odnowiony hotel „Mackintosh Inn”. 

Dom  towarowy  Lanspeaków,  mający  za  sobą  stuletnią  tradycję,  reklamował  się  hasłem 

„nowoczesne pomysły, staroświecka obsługa”. 

Qwilleran  wszedł  do  sklepu  i  mijając  szklane  gabloty  z  kosmetykami,  biżuterią, 

apaszkami i torebkami, kłaniał się pozdrawiającym go sprzedawcom: „Dzień dobry, panie Q! Jak 

się ma Koko, panie Q?” Skierował się w stronę zaplecza, gdzie mieściło się biuro szefowej. 

Qwilleran był słynny nie tylko  z popularnej  kolumny w gazecie,  filantropii i  miłości do 

dwóch syjamczyków, ale również z powodu sumiastych szpakowatych wąsów. Żadne nie mogły 

się im równać od czasu, kiedy w 1895 do miasta zawitał na wykład sam Mark Twain. Qwilleran 

był  dobrze  zbudowanym  pięćdziesięciolatkiem,  mającym  sto  osiemdziesiąt  osiem  centymetrów 

wzrostu,  o  dobrych  manierach  i  upojnym  głosie.  Uwagę  ludzi  przykuwały  jednak  jego 

imponujące  wąsy  i  melancholijne  spojrzenie.  Jego  zdjęcie  ukazywało  się  na  szczycie  kolumny 

„Piórkiem Qwilla”. 

Oboje  Lanspeakowie  pracowali  w  biurze.  Nic  poza  szczególnymi  właściwościami  ich 

głosów nie wskazywało na to, że są aktorami. W ich wyglądzie nie było nic charakterystycznego, 

ale na scenie potrafili  przedzierzgnąć się w  skrajnie różne postacie  z profesjonalną wprawą.  W 

chwili  kiedy  Qwilleran  wszedł  do  ich  biura,  byli  jednak  zwykłymi  właścicielami  domu 

towarowego. 

- Siadaj, Qwill. Przypuszczam, że nasza sztuka jest ci dobrze znana - powiedział Larry. 

-  W  college’u  to  była  nasza  obowiązkowa  lektura.  Do  końca  semestru  chodziliśmy, 

powtarzając kwestie lady Bracknell. Kilka razy widziałem ją też na scenie. To stylowa komedia. 

Jestem ciekaw, dlaczego wystawiacie ją w tej zapadłej dziurze, przepraszam za wyrażenie. 

- Dobre pytanie!  - odpowiedział Larry.  - Jej zapytaj! Żony pchają się czasem tam, gdzie 

mężowie nie mają śmiałości. 

Carol rzuciła mu rozbawione spojrzenie i zaczęła wyjaśniać. 

-  Klub  prezentuje  jedną  klasyczną  sztukę  rocznie.  Tak  się  składa,  że  oboje  z  Larrym 

zgadzamy  się,  że  Wilde  jest naj dowcipniej  szym  dramaturgiem,  jaki  kiedykolwiek  żył  na  tym 

świecie.  Grupa  z  Lockmaster  wystawiała  sztukę  dwa  lata  temu  w  ramach  Akademii  Sztuk. 

Przedstawienie  wypadło  wspaniale.  A  Alden  Wadę,  który  zagrał  w  nim  Jacka  Worthinga, 

background image

przeprowadził  się  do  Pickax  i  dołączył  do  Klubu  Teatralnego.  Jest  niezwykle  utalentowany  i 

przystojny. 

- Co go sprowadza do Moose County? - zapytał Qwilleran. 

- Tragiczna strata żony  - powiedziała Carol. -  Potrzebował drastycznej  zmiany scenerii. 

Poza tym sprzedał swoją stadninę. Wygląda na to, że zamierza tu zostać. 

- Ten facet - wtrącił Larry - w roli członka wyższych sfer jest tak przekonujący, że reszta 

zespołu zaraża się jego zapałem. 

-  Mieliśmy  problem  z  obsadzeniem  roli  Algernona  -  kontynuowała  Carol  -  więc  Alden 

zaproponował Ronniego Dicksona, który grał go w przedstawieniu w Lockmaster i był chętny do 

pomocy.  Nie  opuścił  ani  jednej  próby,  mimo  że  to  oznacza  sześćdziesiąt  mil  w  obie  strony  za 

każdym razem. 

- Czego nie mogę powiedzieć o naszych ludziach - dodał Larry. - Jedyne, o co musimy się 

teraz martwić, to publiczność. Zobaczą aktorów, którzy z kamiennymi twarzami będą recytować 

zupełnie  bezsensowne  kwestie.  Jak  zareagują?  Znam  kilku,  którzy  powiedzą,  że  to  głupie,  i 

wyjdą. 

-  Ludzie  w  Moose  County  lubią  się  śmiać,  ale  czy  załapią  dowcip?  Zastanawiałam  się, 

czy mógłbyś napisać wprowadzenie do programu, mając na względzie charakter sztuki. 

- Właśnie dlatego tu jestem! Zauważyłem, że nasza publiczność nigdy nie czyta programu 

przed  przedstawieniem.  Ludzie  są  zbyt  zajęci  rozmowami  ze znajomymi.  To,  czego  im  trzeba, 

żeby w pełni cieszyć się wieczorem, to nie czytać programu, zanim nie wrócą do domu. Dlatego 

mam lepszy pomysł. Poświęcę wtorkową kolumnę wyjaśnieniu sztuki Wilde’a. 

- To mi się podoba!  -  zawołała Carol.  -  Wszyscy  czytają  „Piórkiem Qwilla”, a ty  masz 

umiejętność edukowania ludzi bez ich wiedzy. 

-  To  prawda!  -  powiedział  Larry.  -  Miejscowi  mająpoczucie  humoru,  trzeba  ich  tylko 

naprowadzić. Daj mu tekst sztuki, Carol. 

Po  spotkaniu  Carol  odprowadziła  Cjwillerana  do  drzwi,  a  Larry  zagłębił  się  w  stos 

papierów. 

- Czy Polly Duncan jest zadowolona ze zmiany pracy? 

-  Jest  smutna,  że  zostawia  bibliotekę  po  dwudziestu  latach  kierowania  nią,  ale  też 

podniecona  wyzwaniami,  jakie  stawia  przed  nią  prowadzenie  księgarni.  Co  byś  mi 

zaproponowała na prezent dla niej na tę okazję? Ma już dosyć biżuterii. 

background image

-  Czekamy  na  dostawę  uroczych  wyrobów  z  kaszmiru.  Znajdzie  się  coś  w  odcieniu 

błękitu, który spodoba się Polly. 

Qwilleran  nigdy  nie  kierował  się  wprost  do  domu.  Zawsze  trzeba  było  kupić  pastę  do 

zębów albo nowe krawaty do zabaw z kotami. Tego dnia ciekawość zawiodła Qwillerana na 

Walnut Street, gdzie znajdowała się nowa księgarnia sponsorowana przez Fundację K. 

Po  przeciwnej  stronie  ulicy  był  pusty  parking,  który  przez  długi  czas  był  solą  w  oku 

mieszkańców Pickax. Niedawno kupiła go Fundacja K. Wysokie chwasty i rudery zastąpił park, a 

za  nim  bloki  z  mieszkaniami,  na  których  wynajęcie  stać  było  młodych  singli  pracujących  w 

biurach  i  sklepach  śródmieścia.  Osiedle  nazwano  Winston  Park.  Otwarcie  księgarni  miało 

polepszyć wizerunek okolicy. 

Wtorkowy felieton Qwillerana był napisany w stylu, który podobał się czytelnikom. 

Przyjaciele, kiedy pójdziecie zobaczyć nową sztukę, spodziewajcie się niespodziewanego. 

Bądźmy poważni na serio jest nazywana arcydziełem dziewiętnastowiecznego dramatopisarstwa 

i dowcipu w najlepszym wydaniu Oscara Wildea. 

Przygotujcie  się  na  komedię  obyczajową,  satyrę  na  snobistyczną  londyńską  socjetę. 

Zdaniem  reżyser  Carol  Lanspeak  takie  dzieło  wymaga  wystylizowanej  gry,  a  nie  realizmu. 

Wystudiowane pozy idą w parze z górnolotnymi opiniami. Tak na przykład: 

„Strata  jednego  z  rodziców,  pani  Worthing,  może  być  uznawana  za  nieszczęście. 

Jednakże strata obojga wygląda na niedbałość”. 

Wątek jest niemądry, by nie rzec kompletnie niedorzeczny. Jeden z młodych kawalerów 

wymyśla sobie złego brata o imieniu Ernest, inny zaś niepełnosprawnego krewnego Bunbury. Po 

co? Musicie zobaczyć sztukę. 

Istotną rolę  w sztuce odgrywa torebka, nie damska, ale mała walizeczka, wystarczająco 

duża, by pomieścić... Sami zobaczcie! 

Poruszana  jest  również  kwestia  kanapek  z  ogórkami.  Młody  dżentelmen  rozsyła 

zaproszenia na popołudniową herbatę i zamawia ogórkowe kanapeczki i drinki. Są tak smaczne, 

że przed przybyciem gości zjada cały talerz. 

Spytałem Mildred Riker, naszej specjalistki od kulinariów, co jest takiego szczególnego w 

kanapkach z ogórkiem. Powiedziała: 

„Żeby  przygotować  kanapki  z  ogórkiem,  pokrój  okrągły  chleb,  posmaruj  go  miękkim 

masłem,  połóż  cieniutko  pokrojone  plasterki  z ogórka  i  przykryj  drugim  kawałkiem  chleba.  Są 

background image

cudowne! Nie można się im oprzeć!” 

Niektóre z dowcipnych kwestii są nadal cytowane: trzydzieści pięć lat to atrakcyjny wiek. 

Londyn  jest  pełen  kobiet  z  wyższych  sfer,  które  przez  lata  nie  przekroczyły  tego  magicznego 

wieku”. 

Każdego dnia o jedenastej wieczorem Qwilleran dzwonił do Polly Duncan, kobiety numer 

jeden w jego życiu. Tego wieczoru jej głos był znużony. 

- Znów pracowałaś do późna! - skarcił ją. 

- Jest  tyle do zrobienia!  -  zawołała.  - Rano  jestem w  bibliotece,  a później  przez  siedem 

czy osiem godzin w księgarni. 

- Musisz trochę odpocząć. Przyjdź na premierę nowej sztuki, wiem, że lubisz Wilde’a. 

- Och, tego dnia rada biblioteczna organizuje dla mnie bankiet pożegnalny! 

- Cóż, to zmienia postać rzeczy. Spotkamy się później. Grają przez trzy weekendy. Będzie 

mi ciebie brakowało na premierze. Wszyscy będą o ciebie pytać. 

Rozmowa  potoczyła  się  w  atmosferze  lekkiej  wymiany  nieistotnych  informacji,  jak  to 

bywa między osobami, które znają się od lat. W końcu Qwilleran poradził: 

- Powinnaś wypić filiżankę kakao i położyć się. Mogę coś dla ciebie jutro zrobić? 

- Tak! - powiedziała bez wahania. - Możesz odebrać Dundeego. 

Rozdział drugi 

 

 

Dundee był kotem o marmoladowym umaszczeniu, którego nazwano na cześć szkockiego 

miasta znanego z wyrobu marmolady. Jeszcze jako kociaka podarowano go powstającej w Pickax 

księgarni. Miał przyjazne usposobienie, które ułatwiało kontakty z ludźmi i miało się przysłużyć 

dobrej atmosferze w księgarni. Jego aksamitne futerko było w kremowomorełowe ciapki, a oczy 

miały głęboki zielony kolor. Przygotowano dla niego mały kącik na tyłach biura, gdzie czekały 

już kosz do spania, miseczka na wodę i jedzenie oraz kuweta. 

Polly wyjaśniła Qwilleranowi: 

-  Uważamy,  że  powinien  się  już  przyzwyczajać  do  nowego  otoczenia,  kiedy 

zaprzyjaźnieni pracownicy będą je urządzać i zanim pojawią się hałaśliwi klienci. 

Kotem  opiekowała  się  żona  Kipa  MacDiarmida,  szefa  „Lockmaster  Ledger”, 

background image

wieloletniego  przyjaciela  Qwillerana.  Często  spotykali  się  na  lunchu  u  Inglehartów  w 

Lockmaster.  W  dniu  „Akcji  Dundee”,  jak  go  potem  nazwie  Qwilleran  w  swoim  dzienniku, 

spotkali się w tymże właśnie lokalu. 

W  drodze do  Lockmaster  Qwilleran  przypomniał  sobie  Winstona,  długowłosego  kota  o 

sierści  w  kolorze  pyłu,  który  odkurzał  książki  w  antykwariacie  zmarłego  Eddingtona  Smitha. 

Klienci  przychodzili  do  księgarenki  przywitać  się  z  Winstonem.  U  Edda  można  było  zawsze 

znaleźć  coś  dla  siebie  za  kilka  dolarów.  Większość,  jeśli  nie  wszystkie,  książek  Qwillerana 

pochodziła ze sklepu Smitha, zanim pożar nie obrócił go w popiół. Winstonowi udało się uciec 

przed  pożarem  i  schronił  się  na  pustym,  porośniętym  chwastami  placu  naprzeciwko,  gdzie 

powstało obecnie osiedle  noszące jego  imię. Tak  naprawdę nazywał się Winston Churchill,  ale 

nie  każdy  wiedział,  że  imię  to  otrzymał  po  znanym  amerykańskim  pisarzu,  a  nie  brytyjskim 

premierze. 

Kiedy usiedli w restauracji, Kip zaczął rozmowę w swoim zwykłym, zaczepnym stylu: 

-  Widzę,  że  wy,  tam  na  antypodach,  trzymacie  się  starych  sztuczek  i  wykradacie  nam 

najlepszych  ludzi.  Najpierw  zwabiliście  naszego  prezentera  pogody,  potem  lekarzy,  a  teraz 

Aldena Wade’a. 

Qwilleran pospieszył z ripostą: 

- Co możemy poradzić na to, że warunki życia u nas wydają im się bardziej atrakcyjne? 

- Mówiąc poważnie - Kip zmienił ton - przypadek Aldena jest raczej smutny. Pamiętasz 

wypadek  na  polowaniu  w  zeszłym  roku?  Ofiarą  padła  żona  Aldena.  Sprawy  nie  rozwiązano. 

Zewsząd  napływały  wyrazy  współczucia,  ale  ciężko  jest  żyć  wśród  ludzi,  którzy  nie  dają 

zapomnieć o tragedii. Kiedy ich syn wyjechał, Alden sprzedał dom i przeprowadził się. 

-  Trudno  go  winić.  Nie  poznałem  go,  ale  rozumiem,  dlaczego  dołączył  do  Klubu 

Teatralnego. To może mieć wpływ terapeutyczny. 

Do  stolika  podeszła  kelnerka,  żeby  przyjąć  zamówienie.  Postawiła  na  stole  wazon  z 

pojedynczą żółtą różą. 

- Szefowa pragnie, żebyście panowie cieszyli się nią podczas waszego lunchu. Kwiat jest 

w czwartym dniu kwitnienia. 

-  Proszę  przekazać  pannie  Inglehart,  że  jesteśmy  zaszczyceni  -  odpowiedział  poważnie 

Kip. 

Złożyli zamówienie i Qwilleran zapytał: 

background image

- Kip, czy możesz wyjaśnić mi znaczenie żółtej róży? 

-  Nie  wiesz?  Moose  County  jest  bardziej  zacofane,  niż  myślałem.  Nie  słyszałeś  o 

obserwowaniu kwiatów? To ostatni krzyk mody. Ludzie kupują pojedyncze pąki i dzień po dniu 

śledzą ich rozkwitanie. 

- Lockmaster jest bardziej zakręcone, niż myślałem - skwitował Qwilleran. - Kto zaczął tę 

manię?  Stowarzyszenie  kwiaciarzy? Jaki to  ma  sens? Czy  wielbiciele  porównują obserwacje  w 

Internecie? Jest jakaś nagroda? 

-  Moira  jest  bardziej  wtajemniczona  ode  mnie.  Zapytaj  ją,  jak  będziesz  odbierał 

Dundeego. 

Podano kanapki. Specjalnością zakładu w porze lunchu były frytki z francuskim dipem i 

przy stole zapadła cisza. W końcu Qwilleran zapytał: 

- Jak twoja córka radzi sobie w szkole, Kip? 

-  Świetnie!  Kathie  ją  uwielbia.  Ma  dziennikarstwo  w  genach.  Razem  ze  swoim 

chłopakiem  Wesleyem  mieli  pójść  na  uniwersytet  w  tym  roku,  ale  on  zniknął.  Szkoda.  Razem 

pisali do szkolnej gazety i pracowali w „Lockmaster Ledger”. To dobry dzieciak. Dobre stopnie, 

żadnych złych nawyków. Widziałem w nim zięcia, myślałem, że przejmą w przyszłości gazetę. 

To  nie  „Washington  Post”,  ale  szanuję  lokalne  gazety.  Jedyne,  czego  brakuje  naszej,  to 

„Piórkiem Qwilla”. Wsadzilibyśmy cię na pierwszą stronę, gdybyś tylko chciał. 

-  To  by  nie  wyszło  -  zaprotestował  Qwilleran.  -  Większość  tematów  czerpię  z 

codziennego życia Moose County. 

- Nic w tym złego - kontynuował redaktor. - To mógłby być dobry początek współpracy 

między naszymi okręgami zamiast wzajemnego snobizmu, który nas dzieli. Wszyscy mogliby z 

tego skorzystać. Pomyśl o tym, Qwill. Jesz deser? 

MacDiarmidowie mieszkali w zadbanej okolicy, w piętrowym kolonialnym domu z około 

1940  roku,  do  którego dobudowano dwa garaże stojące na końcach  uroczych alejek. W  Moose 

County  nie  było  niczego  podobnego.  W  drodze  na  spotkanie  z  Moirą  Qwilleran  przypomniał 

sobie  słowa  Polly:  „Zobaczysz,  że  Moira  jest  znacznie  pogodniejsza,  odkąd  zabrała  się  do 

hodowli kotów i od czasu kiedy jej córka wyjechała do college’u. Porzuciła rolę matki i żony”. 

Kiedy Qwilleran przyjechał, Moira otworzyła drzwi i zawołała: 

- Chodź!  Chodź!  Dundee  jest  już gotowy  do drogi,  jego ekwipunek też. Jest  na dole,  w 

kociarni, żegna się z towarzyszami. Idź i usiądź w salonie, Qwill. Przyniosę go. Oswoicie się ze 

background image

sobą przed wyjazdem. 

Tymczasem Qwilleran przysłuchiwał się falsetowi Moiry, która przemawiała do swojego 

stadka.  Jej  przyjście  zapowiedział  przystojny  marmoladowy  kociak.  Miał  przepiękne  zielone 

oczy i charakteryzowała go młodzieńcza szczupłość i energiczny chód. Podszedł wprost do fotela 

Qwillerana i sprawdził słynne wąsy. 

- Twoje wąsy są pierwszymi, jakie widzi - powiedziała Moira. - Ma wspaniałe, pogodne i 

nieustraszone  usposobienie.  -  Do  kota  zaś  powiedziała:  -  To  twój  wujek,  Dundee,  ma  na  imię 

Qwilleran. Zabierze cię do księgarni, gdzie będziesz oficjalnym kocim księgarzem. 

- Czy jest coś, co powinienem przekazać Polly? 

- Jesteśmy w regularnym kontakcie telefonicznym. Jest tak samo podekscytowana jak my. 

Dundee  pojedzie  w  swoim  własnym  koszyku  i  zabierze  swój  ulubiony  drapak.  Jest  pokryty 

zieloną wykładziną. Polly ma dla niego posłanie, ale przesyłamy jego ulubioną poduszkę. 

W  tym  momencie  Dundee  wskoczył  Qwilleranowi  na  kolana  i  obdarzył  go  małą 

szmacianą lalką, dobrze przeżutą i wciąż mokrą. 

- Czy to nie słodkie? Daje ci Rebeccę, swoją ukochaną zabawkę! Polly prosiła, żebyśmy 

zapakowali wszystkie zabawki, które zna. Ma nawet starą szczoteczkę do zębów, z którą się nie 

rozstaje. Paraduje z nią po domu, trzymając w zaciśniętych drobnych szczękach. Pomówmy teraz 

o czymś innym i porzućmy go na chwilę. 

- Na początek powiedz mi o obserwowaniu róż, czy to jakiś żart? 

-  Wcale  a  wcale!  Powinieneś  napisać  o  tym  w  swojej  kolumnie,  Qwill.  To  prosty  i 

dyskretny sposób ukojenia nerwów w czasach terrorystów i snajperów. 

- Ty także jesteś obserwatorem, Moiro? 

- Oczywiście. Kip także widzi w tym dobry sposób na rozwiązywanie problemów. To koi 

nerwy. 

Hmmm...  -  pomyślał  Qwilleran.  Ten  oszust  nigdy  nie  przyznał  się,  że  sam  to  robi. 

Skorzystał z okazji, żeby spytać: 

- Czy myślisz, że Alden Wadę też je ogląda? 

-  Ten  biedny  człowiek?  To  by  mu  z  pewnością  pomogło.  Co  gorsze,  kiedy  na  pogrzeb 

przyjechał  jego  pasierb,  w  domu  pogrzebowym  rozegrała  się  okropna  awantura  i  chłopak 

wyjechał. Od tego czasu Kathie nic o nim nie słyszała. Mówi, że nie dogadywali się z ojczymem. 

Wesley  idealizował  prawdziwego ojca  i  miał  żal  do  matki,  że  tak  szybko  wyszła  powtórnie za 

background image

mąż. 

- Rozumiem, że Alden ożenił się ze starszą kobietą? 

- Tak, ale to była wysportowana kobieta, jeździła konno, nigdy byś nie zgadł jej wieku. 

Świetnie się trzymała. To, co ci mówię, jest poufne. 

- Oczywiście. 

W  drodze powrotnej  do  Pickax, z  zadowolonym  kotem  na  tylnym  siedzeniu,  Qwilleran 

zatrzymał się, żeby zadzwonić do Polly, do biblioteki. Powiedziano mu, że wyszła wcześniej, bo 

wezwano ją do księgarni. Zadzwonił więc do księgarni. 

-  Mam  go  -  zrelacjonował.  -  Właśnie  przekroczyliśmy  granicę  okręgu.  Będziemy  za 

dwadzieścia osiem minut. 

- Jest zdenerwowany? - zapytała zaniepokojona. 

-  Nie  tak  jak  ja.  Leży  w  swoim  koszu  i  nic  nie  mówi.  Żadnego  miauczenia!  Żadnego 

pisku! 

- Będzie dobrym kotem księgarnianym. Czy Moira przekazała ci jego rzeczy? 

-  Tak.  Poduszkę,  drapak,  szczotkę  do  zębów...  Zobaczymy  się  za  chwilę.  Rozwiń 

czerwony dywan. 

Nowa księgarnia znajdowała się na miejscu dawnego antykwariatu Eddingtona Smitha, w 

którym  staruszek  sprzedawał  używane  książki,  na  zapleczu  świadczył  usługi  introligatorskie  i 

trzymał kota karmionego sardynkami. Było to dziwne miejsce, wynik błędu w architektonicznych 

obliczeniach: zbyt wąskie i zbyt długie, wciśnięte między Walnut Street i Book Alley. 

Tak więc nowa księgarnia także musiała być wąska i długa, ale stała tyłem do Book Alley 

i wychodziła na  skwer.  Front był pokryty  szarym  tynkiem, pasującym do kamiennej zabudowy 

Pickax,  ale  budynek  przykryto  czerwoną  dachówką.  Nazwę  sklepu,  wykonaną  z  drukowanych 

aluminiowych  liter,  zamontowano  na dachu.  Księgarnia  nazywała  się  „Skrzynia  Pirata”.  Drzwi 

wejściowe,  umieszczone  między  dwiema  wystawami,  znajdowały  się  na  środku  fasady. 

Wewnątrz  po  obu  stronach  przejścia  umieszczono  książki,  a  w  głębi  schody  prowadzące  na 

niższy  poziom.  Nad  schodami  zawieszono  prawdziwą  piracką  skrzynię  okutą  żelazem,  która 

przez półtora stulecia spoczywała zakopana pod domostwem. 

Kiedy  Qwilleran  z  koszem  w  ręku  wszedł  do  środka,  obsługa  nadal  wyładowywała 

książki i zapełniała półki. Wszyscy jednak zgromadzili się wokół Qwillerana, krzycząc: 

- Już tu jest, zobaczcie, to Dundee! Czyż nie jest wspaniały? 

background image

- Nie przestraszcie go! - powiedziała Polly.  - Zabierz go do biura, Qwill. Otwórz kosz i 

niech wyjdzie, kiedy będzie miał na to ochotę. 

Pół  godziny  później  Dundee  wyjrzał  ze  schronienia.  Przeprowadził  inspekcję  kwatery, 

zjadł, sprawdził kuwetę i pewnym krokiem, ściskając w pyszczku szczotkę do zębów, ruszył do 

sklepu. 

Później  tego  wieczoru, zanim Qwilleran  zdążył zadzwonić do  Polly, ona  zadzwoniła do 

niego. 

- Idę wcześniej spać i wyłączam telefon. Nie chciałam, żebyś się martwił. 

Tylko raz widział, jak się przeforsowuje, i wtedy wylądowała w szpitalu. 

- Ale i tak się martwię o ciebie, Polly. Powinnaś wyhamować z pracą w bibliotece. Nigdy 

cię  nie  puszczą,  jeśli  sama  nie  przetniesz  pępowiny.  I  jeszcze  jedno,  kochanie:  nie  nastawiaj 

budzika! 

- Nie będę. Dobranoc, kochanie. 

Rozdział trzeci   

 

 

-  Przyjeżdża  wasz  wujek  George  -  Qwilleran  poinformował  syjamczyki,  kiedy 

szczotkował  ich  jedwabiste  futerko.  -  Sprawujcie  się  grzecznie.  Pamiętajcie  o  dobrych 

manierach. Nie przerywajcie rozmowy niestosownymi uwagami. 

Qwilleran wierzył, że im więcej mówi się do kotów, tym stają się sprytniejsze. Nieważne, 

co się mówiło, liczył się ton: poważny, sensowny. 

Wujek  George,  jak  go  żartobliwie  nazywał  Qwilleran,  był  nowym  adwokatem  z  Nizin. 

Barter  dołączył  do  prestiżowej  kancelarii  Hasselrichów  i  reprezentował  Qwillerana  we 

wszystkich  sprawach  związanych  z  Fundacją  K.  Prezenter  radia  PKX  FM  przejęzyczył  się, 

przedstawiając  nowego  prawnika  jako  George’a  Breze’a.  George  Breze  był  zaś  barwną 

miejscową  postacią,  tyle  że  niewątpliwie  pomyloną.  Cytowano  jego  dziwaczne  powiedzonka: 

„Dlaczego mam się uczyć pisać i czytać? Mogę przecież wynająć kogoś, żeby robił to za mnie”. 

Po  tej  wpadce  PKX  FM  żartownisie  w  barach  naśmiewali  się  przez  tydzień,  a  prawnik 

zmienił  swoją wizytówkę na „G.  Allen Barter”.  Miejscowi znali go  jako  Allena,  ale  na  zawsze 

pozostał George’em dla urzędu skarbowego i zakładu ubezpieczeń. 

background image

Ich  spotkania odbywały  się  w dawnym składzie jabłek. Bart, jak go nazywał  Qwilleran, 

twierdził, że wizyty w składzie są zawsze bardzo stymulujące. 

Stuletni skład mierzył dwanaście metrów wysokości. 

Zbudowano  go  na  ośmiokątnej  podstawie,  na  kamiennych  fundamentach.  Stary 

drewniany  szalunek  nabrał  miodowej  patyny,  która  kontrastowała  z  wybielonymi  krokwiami 

wewnątrz budynku. 

Dzień zaczął się od biznesowego telefonu od Barta, który uważał za swój obowiązek zdać 

Qwilleranowi relację z finansów Fundacji, co nużyło Qwillerana niezmiernie, ale starał się ukryć 

swój stosunek do spraw formalnych. 

Potem  przyszła  kolej  na  niego:  „Skrzynia  Pirata”  zaczyna  wyglądać  jak  księgarnia. 

Będzie  gotowa  na  otwarcie  w  przyszłym  tygodniu.  Kot  się  wprowadził  i  zachowuje  się,  jakby 

wziął  miejsce  w  swoje  posiadanie.  Polly  zatrudniła  asystentkę  z  doświadczeniem.  Pomocnicy 

byli zawsze gotowi, kiedy ich potrzebowano, szczęśliwi, że mogą pomóc przy powstaniu nowego 

sklepu. 

- Możesz  mi  wierzyć bądź nie  - powiedział  Qwilleran - ale są  głupcy  podobni do  mnie, 

którzy chętnie pracują  dla czystej przyjemności  bycia blisko  pomysłów, książek  i  książkowych 

opraw. 

- Powinieneś napisać o tym esej - zachęcał Bart. 

- Właśnie to zrobiłem, przed twoim przyjściem. Właściwie to hołd złożony Eddingtonowi 

Smithowi. Książki były całym jego życiem. Chociaż nigdy nie starczyło mu czasu, żeby usiąść i 

jakąś przeczytać, to kolekcjonował je, sprawdzał, rozmawiał o nich i naprawiał je. 

Qwilleran  zamilkł,  przypominając  sobie  małego  szarego  człowieczka,  jego  zakurzony 

sklep,  jego  zaniedbane  mieszkanie  na  zapleczu  księgarni,  które  zapełniał  sprzęt  introligatorski, 

wieczny  zapach  wędzonych  sardynek  i  zupy  rybnej.  Przypomniał  sobie  zbite  lusterko  nad 

zardzewiałym zlewem i rewolwer na półce pod nim. 

- W każdym  razie wolontariusze zabijają się, żeby tylko wziąć udział w urządzaniu Sali 

Edda Smitha w piwnicy. Nazywają siebie ludźmi Eddingtona Smitha i noszą znaczki z inicjałami 

SES. Sala zajmuje połowę piwnicy. Reszta jest przeznaczona na specjalne okazje. 

- Jakiego rodzaju? 

-  Promocje  książek,  czytelnię  dla  dzieci,  spotkania  Klubu  Literackiego  i  tak  dalej.  Jest 

ktoś  nowy  w  mieście,  kto  ma  się  tym  zająć  po  godzinach.  Nazywa  się  Alden  Wadę  i  właśnie 

background image

przeprowadził się z Lockmaster po tym, jak jego żona zginęła od strzału snajpera. 

Bart przypomniał sobie tę sprawę. 

- Czy znaleziono strzelca? 

-  Nie,  a  ci,  którzy  zostają  przy  życiu,  cierpią  jeszcze  bardziej,  jeśli  nie  znajdzie  się 

winnego.  Alden  przyjechał  tutaj,  żeby  uciec  od  całej  sprawy.  Praca  w  księgarni  i  Klubie 

Teatralnym ma mieć wpływ terapeutyczny. Zobaczysz go w sztuce Wilde’a, jeśli wybierzesz się 

na przedstawienie. 

- Mamy bilety na sobotni wieczór. 

- A propos, Bart. Myślę, że przyszedł czas, żeby Teatr K otrzymał lepszą nazwę. 

Mówił o gigantycznym stosie kamieni, który niegdyś był rezydencją Klingeńschoenów, a 

w której teraz mieścił się teatr. 

- Zgadzam się, że nazwa nie jest zbyt wyszukana. 

- Brzmi jak nazwa płatków albo tytuł folderu biura rachunkowego. 

- Co byś zaproponował? 

- Coś  jak  Teatr Sztuk, pisane  tą samą czcionką  co  nazwa księgarni  i  „Mackintosh  Inn”. 

Można by zorganizować kursy aktorskie i zajęcia z emisji głosu. 

- A kto by je poprowadził? 

- Ten sam Alden Wadę, który gra główną męską rolę w sztuce Wilde’a. 

- Odrobiłeś pracę domową, Qwill. Pchnę pomysł dalej - podsumował Bart. 

Wujek  George  niewiele  wiedział  o  tym,  że  Koko  przez  cały  czas  wpatrywał  się  w 

Qwillerana.  Ten  zgadzał  się  z  osiemnastowiecznym  poetą  Christopherem  Smartem,  że  koty 

potrafią inspirować ludzi i przekazywać ludziom swoje idee. Nie tylko te związane zjedzeniem. 

- A na razie powiedz mi, co słychać w Winston Park. Widziałem ciężarówki, ale ciężko 

mi się rozeznać, co właściwie tam robią. 

Z umiarkowanym entuzjazmem Qwilleran wyjaśniał: 

- To pomysł  tych jajogłowych z  Chicago.  Zobaczymy,  czy się sprawdzi na antypodach. 

Idea  parku  zasadza  się  na  takich  praktycznych  sprawach  jak  pogoda,  utrzymanie  i  ludzkie 

zachowanie.  Po  pierwsze  jesteśmy  w  strefie  mroźnych  zim,  więc  fontanna  na  środku  parku 

byłaby czynna przez pięć miesięcy w roku. W zamian za nią proponują pomnik na środku. Tylko 

Polly wie, co to będzie, i nie chce powiedzieć. Wiem tylko tyle, że będzie wysoki i pionowy. 

Bart był zaniepokojony: 

background image

- Mam nadzieję, że to nie goła ludzka postać. To by nie było dobrze widziane, obawiam 

się. 

- To się zobaczy. Pomnik ma być zawinięty w płótno do czasu odsłonięcia na konferencji 

prasowej.  Jesteś  gotowy  na  ekspercką  decyzję  numer  dwa?  Żadnych  parkowych  ławek.  To 

przyciąga  bezrobotnych  i  amatorów  pikników,  którzy  rozrzucają  puszki  po  piwie  i  papiery, 

zamiast wkładać je do koszy, które i tak są przepełnione. 

- Hmmm... - mruknął w zamyśleniu prawnik. 

-  Decyzja  numer  trzy  brzmi:  zamiast  trawy,  która  wymaga  koszenia  i  grabienia  przez 

siedem miesięcy w roku, będzie ziemia. No i drzewa iglaste zamiast liściastych, które gubią liście 

i są gołe przez większość roku, a do tego podnoszą koszty utrzymania parku. 

- A są jakieś dobre wieści? 

-  Tak,  ogłosimy  je  w  gazecie.  Będzie  coś  nowego  i  innego:  ścieżki  spacerowe  między 

iglakami, które będą opatrzone tabliczkami informującymi o pochodzeniu krzewów. Nauczyciele 

będą  mogli  przyprowadzać  klasy  do  parku  na  testy,  a  ci,  którzy  uzyskają  najlepsze  wyniki, 

zobaczą swoje zdjęcia w gazecie. 

- Mam nadzieję, że eksperci wiedzą, co robią - westchnął Bart. - Do widzenia, koty! 

-  Yow!  -  odpowiedział  Koko.  Miał  ograniczone  słownictwo,  ale  dysponował 

zróżnicowaną  intonacją.  Mógł  przybrać  ton  zgodny,  krytyczny,  przepraszający,  oczekujący, 

ostrzegający lub zły. 

Bart zebrał swoje papiery i wyszedł odprowadzany przez koty, które chciały przyspieszyć 

jego wyjście. Ich południowa przekąska była już spóźniona. 

Wieczór  po  spotkaniu  z  prawnikiem  trójka  mieszkańców  składu  jabłek  spędziła  na 

czytaniu.  Wystarczyło,  że  Qwilleran  zakrzyknął:  „Czytam!”,  i  koty  przybiegały  do 

bibliotecznego kącika. Yum Yum zajmowała miejsce na kolanach Qwillerana, a Koko wybierał 

tytuł.  Był  zaciętym  bibliofilem  i  swój  obowiązek  wybierania  lektury  na  wspólne  czytanie 

traktował śmiertelnie poważnie. Cała dostępna przestrzeń na ścianach zajęta była przez używane 

książki,  zakupione  w  antykwariacie  świętej  pamięci  Eddingtona  Smitha.  Przed  podjęciem 

ostatecznej  decyzji  Koko  spacerował  wzdłuż  półek  tam  i  z  powrotem.  Zatrzymywał  się  i 

przyglądał się tytułom. Podejmował decyzję, przykucał i wyskakiwał wysoko w powietrze. Silne 

tylne nogi potrafiły go wynieść na odpowiednią wysokość, nawet do trzech i pół metra. Nigdy nie 

chybił  celu,  co  zadziwiało  Qwillerana,  uzależnionego  od  mierzenia  i  wyliczania.  Potem  Koko 

background image

wciskał  się  za  książki  i  wąchał  oprawy,  aż  znalazł  właściwy  tytuł.  Nie  potrzebował  czytać 

napisów na grzbiecie. Popychając tom nosem, strącał go na ziemię. Zazwyczaj Qwilleran był już 

tam i łapał spadającą książkę. 

Ostatnimi  czasy  na  półkach  pojawiło  się  wolne  miejsce  po  tym,  jak  blisko  sto  książek 

powędrowało  do  Sali  Eddingtona  Smitha.  Mała  armia  wolontariuszy  zbierała  książki  po 

bibliotekach całego okręgu.  Ochotnicy  pomagali też w  sklepie. Ze środków zebranych podczas 

sprzedaży książek miało powstać stypendium Eddingtona Smitha. 

Książki  przyjmowane  do  SES  musiały  spełniać  pewne  warunki.  Zaplamione  książki 

kucharskie i podręczniki do algebry z podstawówek nie były akceptowane. Qwilleran miał zostać 

pierwszym klientem sali. 

Noc  premiery  w  Teatrze  K  Polly  i  Qwilleran  spędzali  tradycyjnie  razem.  Jednak  tej 

jesieni nadmiar obowiązków osłabił entuzjazm Polly  i wyczerpał jej energię.  Qwilleran, choć z 

żalem,  wybrał  się  na  przedstawienie  sam.  Kiedy  tylko  występował  w  roli  recenzenta,  nie  miał 

obiekcji,  żeby  spędzić  wieczór  w  pojedynkę.  Wykorzystywał  samotność  do  wyrobienia  sobie 

opinii  i  sformułowania okrągłych zdań. Celowo przyjechał późno, kiedy  publiczność zajęła  już 

swoje  miejsca  i  wygaszano  światła.  Zaparkował  samochód  na  miejscu  zarezerwowanym  dla 

prasy, zszedł cicho ku scenie i zajął tradycyjne miejsce recenzenta w piątym rzędzie. 

Zapadło  milczące  oczekiwanie,  ale  już  po  chwili  kurtyna  podniosła  się  wolno  i  kiedy 

wszyscy wstrzymali oddechy, Qwilleran usłyszał za sobą dwa szepczące głosy: 

- To pan Q! 

- Napisze recenzję do gazety! 

- Jest sam! 

- Gdzie jego przyjaciółka? 

- Może ze sobą zerwali. 

Akcja na scenie osadzona w dziewiętnastowiecznym 

Londynie  rozgrywała  się  w  mieszkaniu  snobistycznego  kawalera.  Lokaj  z  boleśnie 

sztywną miną wszedł na scenę wolnym krokiem, niosąc srebrną tacę zastawioną kanapeczkami z 

ogórkiem. 

Szept w szóstym rzędzie oznajmił: 

- Jest właścicielem domu towarowego. 

Kiedy na scenie pojawiła się olśniewająca Gwendolen, szeptano: 

background image

- Jej ojciec jest komendantem policji. 

Wszyscy  w  jego  najbliższym  otoczeniu  byli  znudzeni.  Qwilleran  zastanawiał  się,  jak 

stłumić  komentarze,  nie  wywołując  przy  tym  wzburzenia  na  sali.  Później  jeden  z  aktorów 

wypowiedział jakąś pełną znaczeń kwestię głębokim barytonem i głos za Qwilleranem wypalił: 

-  To  on!  To  on!  Jego  żona  została  zastrzelona!  Gromki  głos  z  tego  samego  rzędu 

zagrzmiał: 

- Zamknij się! 

Szepty  ucichły.  Dialog  na  scenie  rozwijał  się  gładko,  spotykając  się  z  życzliwym 

zrozumieniem widzów i ich żywą reakcjąna dowcipne kwestie. Absurdalne postacie wywoływały 

rozbawienie i pomruki zadowolenia. Lady Bracknell, z kapeluszem w stylu królowej Marii, który 

dodawał postaci kilka centymetrów, została przywitana z cichym rozbawieniem. 

W przerwie Qwilleran poszedł  rozprostować nogi. W  lobby  spotkał Comptonów, którzy 

stali  przy  ujęciu  wody.  Lyle  był  szkolnym  kuratorem,  a  Lisa  emerytowaną nauczycielką,  która 

nadzorowała obecnie pracę ludzi Eddingtona Smitha. 

-  Co  myślisz  o  sprzeczce  w  szóstym  rzędzie?  -  spytał  Lyle.  -  Mieszkańcy  Lockmaster 

uważają nas niechybnie za barbarzyńców. 

- Na pomoc przyszedł nasz nieustraszony Ernie Kemple. Trzeba było odwagi, żeby zrobić 

to co on, ale nie rozproszyło to członków zespołu - dodała Lisa. 

-  Aktorzy  nie  mogą  sobie  pozwolić na dostrzeganie  reakcji publiczności.  Raz  byłem na 

scenie  z  jedną  aktorką  w  sztuce  Noela  Cowarda  Życie  prywatne.  Głośny  wybuch  śmiechu  w 

pierwszym rzędzie sprawił, że zapomniała swojej roli, i to kompletnie! Nigdy nie zapomnę tego 

doświadczenia, a było to blisko trzydzieści lat temu. 

Światła w lobby zamigotały. Qwilleran dodał jeszcze pospiesznie: 

- Liso, czy możemy się spotkać w księgarni? Chciałbym przeprowadzić z tobą wywiad na 

temat SES. 

- Będę tam jutro przez cały dzień. 

Wrócili  na  widownię.  Dwa  miejsca  za  Qwilleranem  zostały  puste  do  końca 

przedstawienia. 

Jakże Polly podobałaby się sztuka! W pewnym sensie to była jego wina, że zabrakło jej 

na przedstawieniu. Nie powinien był się zgodzić na powierzenie Polly księgarni. Zaproponował 

to  Fundacji  K,  ponieważ  była  rozczarowana  pracą  w  bibliotece.  Nowe  wyzwanie  pochłonęło 

background image

jązupełnie.  Tęsknił za  wspólnymi kolacjami, które kiedyś jadali dwa bądź trzy  razy  na tydzień. 

Brakowało  mu  spacerów  wzdłuż  brzegu  jeziora  lub  nad  rzeką  Ittibittiwassee  w  weekendy, 

wieczorów klasycznej muzyki w składzie jabłek, gdzie sprzęt i akustyka były bezkonkurencyjne. 

Przypomniał  sobie,  jak  pewnego  razu  jedli  kolację  w  „Old  Grist  Mili”  i  przez  dziesięć  minut 

dyskutowali o znaczeniu słów „transcendentny” i „transcendentalny”. Opuścili nawet deser, żeby 

jak najszybciej znaleźć się w domu i sprawdzić zakres znaczeniowy w słowniku. Zastanawiali się 

tylko, gdzie pójść, do niego czy do niej? Ona miała nowszą wersję słownika, trzecie wydanie, on 

drugie, które wydawało mu się lepsze. Kupił trzecie wydanie, ale, jak twierdził, leżało w pokoju 

kotów,  które  używały  go  jako  drapaka.  Qwilleran  miał  nadzieję,  że  jego  życie  z  Polly  wróci 

wkrótce na dawne tory. Wrócił do domu i zjadł dużą porcję lodów. Pal licho dietę! 

Rozdział czwarty 

 

 

W sobotę rano Qwilleran poszedł do księgarni, żeby porozmawiać z Lisa Compton. Szedł 

przez  las  do  Main  Street,  potem  chodnikiem  na  tyłach  poczty.  W  zmotoryzowanym  Pickax 

wszyscy  przyzwyczajeni  byli  do  widoku  spacerującego  dziennikarza  w  pomarańczowej 

bejsbolowej  czapce.  Czapka  była  jego  ochroną,  i  to  nie  tylko  na  ulicy,  ale  też  i  w  lesie,  gdzie 

drapieżne  sowy  mogły  pomylić  jego  bujną  szarą  czuprynę  z  futrem  mniejszego  zwierzęcia. 

Księgarnia  stała  tyłem  do  poczty.  Podwójne  drzwi  wychodziły  na  sień,  gdzie  leżała  wielka 

słomianka  -  rzecz  nieodzowna  w  mieście,  które  chlubiło  się  mianem  „Klamry”  osławionego 

„Śnieżnego  Pasa”.  Zwyczajowy  napis  na  wycieraczce  nie  głosił:  „Witajcie  w  «Skrzyni 

Pirata»„czy „Proszę wycierać buty”, ale „Proszę nie wypuszczać kota!”. 

Z  powodów  praktycznych  zdecydowano  się  położyć  wewnątrz  szarą  wykładzinę,  a  nie 

zieloną,  która  pasowałaby  do  magicznych  kocich  oczu.  Kompromis  osiągnięto,  zamawiając 

soczyste zielone koszulki dla personelu. Obsługa energicznie uwijała się przy książkach, ale nie 

było śladu Polly. Albo skorzystała z jego rady i nie nastawiła budzika, albo też nie posłuchała jej 

i wzięła dodatkowe godziny w bibliotece. 

Żadne z dwojga nie było prawdą. 

- Pani Duncan wyszła do fryzjera - poinformowano go. - Pani Compton czeka na pana w 

piwnicy. 

background image

Nie było nic przygnębiającego w piwnicy. Schodząc szerokimi schodami, doznawało się 

uczucia wzniosłości. 

Szczególnie autentyczna piracka skrzynia zamocowana na ścianie wyglądała dostojnie. 

Na  prawo  znajdowały  się  pokoje  konferencyjne,  a  na  lewo  Sala  Eddingtona  Smitha. 

Wolontariusze w zielonych kamizelkach z logo SES krzątali się przy komputerze, drabinie i przy 

innych zajęciach, którym ochoczo towarzyszył Dundee. Lisa Compton przedstawiła wszystkich i 

zabrała Qwillerana do pokoju, gdzie mogli nagrać rozmowę. 

- Jaka była pierwsza książka w historii Moose County? Zgaduj. 

-  Prawdopodobnie  modlitewnik  należący  do  pastora,  który  przybył  tu  ze  swoimi 

owieczkami. Pionierzy byli nieustraszeni i ciężko pracowali, ale niewielu potrafiło pisać i czytać. 

Nawet w czasach boomu właściciel wszystkich tartaków na wybrzeżu mógł być analfabetą. Pod 

koniec  dziewiętnastego  wieku  bogate  rodziny  budowały  rezydencje  z  imponującymi 

bibliotekami,  które  świadczyły  o  materialnym  statusie  rodu.  Półki  uginały  się  pod  ciężarem 

oprawnych  w  skórę  złoconych  tomów,  których  nigdy  nie  rozcięto.  Dopiero  w  wieku 

dwudziestym pojawiła się klasa średnia, której członkowie czytali dla przyjemności. 

- Co czytali? 

- Klasyków, ale też nowe powieści, książki przygodowe i kryminały. Kupowali książki o 

sztuce, poezji, etykiecie. Ojciec Eddingtona Smitha prowadził obwoźny handel książkami za pięć 

i dziesięć centów. Właśnie takie książki dzisiaj wracają do SES. 

- Jak funkcjonuje SES? 

-  „Skrzynia  Pirata”przeznaczyła  na  SES  połowę  dolnego  poziomu.  Wolontariusze, 

nazwani  ludźmi  Eddingtona  Smitha,  obsługują  przedsięwzięcie,  a  dochód przeznaczony  jest na 

Radę Krzewienia Czytelnictwa i coroczne stypendium Edda Smitha. 

- Czy ludzie dają wystarczającą ilość książek, żeby zapełnić półki? 

- No cóż, na początek było duże ogłoszenie, że wpływowy obywatel miasta podarował sto 

książek,  ale  nie  wymieniono  nazwiska.  Wszyscy  zgadywali,  że  to  ty,  i  nie  chcieli  być  gorsi. 

Wolontariusze  wypraszali  też  książki,  odbierali  je  od  chętnych  donatorów  i  katalogowali. 

Wszystko w imię pamięci o Eddingtonie, tym drobnym człowieczku. Każdy chciał kontynuować 

jego pracę. 

- Czy nadzorowanie tego przedsięwzięcia nie jest olbrzymim zadaniem? 

-  Nie  podołałabym  temu  bez  pomocy  rady  dyrektorskiej.  Jej  członkowie  pomagają  mi 

background image

podejmować  decyzje,  rozwiązać  problemy  i  podtrzymać  entuzjazm  wolontariuszy.  Jestem 

niezwykle  wdzięczna  za  wsparcie  Burgessowi  Campbellowi,  Maggie  Sprenkle,  doktorowi 

Abernethy i Violet Hibbard. 

Qwilleran wyłączył dyktafon. 

-  Nigdy  nie  spotkałem  Violet  Hibbard  -  powiedział  przygnębionym  tonem.  Jako 

dziennikarz spodziewał się znać wszystkich na swoim podwórku. 

-  Jest  wspaniałą  kobietą.  Niedawno  poszła  na  emeryturę.  Uczyła  angielskiego  w 

college’ach na wschodzie. 

- Ile ma lat? 

-  Jest  mniej  więcej  w  naszym  wieku.  Zrezygnowała  z  pracy,  kiedy  odziedziczyła  dom 

Hibbardów.  Jest  ostatnia  z  rodu.  Deweloper  chciał  go  rozebrać  i  wybudować  w  tym  miejscu 

blokowisko. Na samą myśl dostaję gęsiej skórki. Znasz rezydencję Hibbardów, Qwill? 

-  Wiem,  gdzie  się  znajduje,  ale  nie  widziałem  jej.  Pewnie  była  w  jakichś  popularnych 

magazynach. 

- Tak. W okręgu, gdzie dominuje kamienna zabudowa, ten dom jest cały drewniany. To 

cud, że przetrwał pożary lasu, burze i nieszczęśliwe pożary wywołane przez niesprawne kominy i 

kuchnie,  że  nie  wspomnę  ludzkiej  bezmyślności.  Violet  postanowiła  go  zachować  jako  dom 

gościnny  dla  wyższych  sfer...  To  pole  do  popisu  dla  ciebie,  Qwill.  Violet  z  chęcią  się  z  tobą 

spotka. Uwielbia twoje felietony. 

Qwilleran czuł instynktowną sympatię do ludzi, którzy uwielbiali jego artykuły. Wzruszył 

nonszalancko ramionami. 

- Daj mi znać, kiedy będzie w sklepie. Wpadnę. 

Kiedy Qwilleran, wracając do domu, wyłonił się z lasu, Koko skakał już przy kuchennym 

oknie, co oznaczało, że na automatycznej sekretarce zastanie wiadomość. Jak to przewidział, na 

automacie  migało  czerwone  światełko.  Dzwonił  Pogodny  Jimmy,  meteorolog  z  PKX  FM 

(prawdziwe nazwisko Joe Bunker). „Cześć, Qwill! Tu Joe. Czy Polly przekazała ci najświeższe 

wieści z Indian Village? Wpadnę w drodze do rozgłośni, to zamienimy kilka słów. Będziesz koło 

trzeciej trzydzieści? Zostaw «tak» albo «nie» na sekretarce”. 

Odpowiedź Qwillerana była pozytywna. Co to były za wieści, którymi Polly się z nim nie 

podzieliła? 

Indian  Village  było  ekskluzywną  dzielnicą  apartamentowców  za  granicami  miasta. 

background image

Apartamenty w niedużych blokach umieszczono na lesistym terenie. Były tam naturalne ścieżki 

spacerowe  wzdłuż  rzeki  Ittibittiwassee  i  klub  z  barem,  klubem  brydżowym,  salą  wykładową  i 

stowarzyszeniem obserwatorów ptaków. 

Zimą,  kiedy  nie  można  było  ogrzać  składu,  Qwilleran  mieszkał  w  apartamencie  numer 

cztery  na  osiedlu  „Wierzby”.  Pogodny  Jimmy  i  jego  kot  Huragan  byli  jego  sąsiadami  przez 

ścianę.  Polly  mieszkała  pod  jedynką  z  kotami  Brutusem  i  Cattą.  Przez  pewien  czas  dwójkę 

zajmował  ailurofob,  ale  w  końcu  się  wyprowadził.  Jak  z  przymrużeniem  oka  mawiali  sąsiedzi, 

był uczulony na kocią sierść. Nikt nie chciał zagłębiać się w szczegóły. 

Pogodny  Jimmy  wpadł,  jak  zapowiadał.  Usiedli  przy  barze.  On  napił  się  piwa,  a 

Qwilleran piwa imbirowego. 

- Widziałeś wczoraj przedstawienie, Joe? - zapytał Qwilleran. 

-  Pewnie!  Świetna  robota.  Wyobrażam  sobie,  że  to  wielkie  wyzwanie  dla  aktorów,  ale 

Carol okazała się wspaniałą reżyserką. 

- Słyszałeś poruszenie na początku? 

- Jasne, że tak. Tylko Ernie Kemple ma dość jaj, żeby uciszyć chamów w ten sposób. Ma 

głos jak dźwięk rogu. 

- Sprawcy się zresztą obrazili i nie wrócili na drugi akt. 

- Wiesz, Qwill, ludzie przywykli do rozmów przed telewizorem i wydaje im się, że mogą 

to samo robić w teatrze. Wyszli, bo ich uczucia zostały zranione. 

Koko wskoczył na sąsiedni stołek barowy, jakby chciał dołączyć do rozmowy. 

- Jak się ma Huragan? - spytał Qwilleran. 

- Chce wiedzieć, kiedy przeprowadzacie się z powrotem do Indian Village, chłopaki. 

- Zazwyczaj pierwszego listopada.  Ale, ale... Jakie to wielkie wieści zapowiadałeś przez 

telefon? Czyżby obserwatorzy ptaków wyśledzili oskomika? 

- Wiadomość jest taka, że dwójka została kupiona przez Aldena Wade’a. Lepiej zamknij 

na klucz swoją dziewczynę. Mówią o nim, że to pogromca kobiecych serc. 

Dlaczego  Polly  o  tym  nie  wspomniała?  -  zastanawiał  się  Qwilleran.  Zawsze  pierwsza 

słyszała plotki. Zauważył jednak spokojnie: 

- Najwyższy czas, żeby ktoś zajął ten apartament na stałe. Jeśli apartament stoi zbyt długo 

pusty, to traci na tym cała okolica. Napijesz się jeszcze, Joe? 

- Nie, dzięki. Muszę się zbierać do studia. 

background image

- Mam nadzieję, że nowy sąsiad lubi koty - powiedział Qwilleran. 

Po wyjściu Pogodnego Jimmy’ego Qwilleran zastanawiał się, czy to Polly zaproponowała 

apartament  numer  dwa  ujmującemu  wdowcowi,  który  miał  rozpocząć  pracę  w  księgarni  i  o 

którym mówiono, że jest kobieciarzem. Pogodny Jimmy urodził się w Lockmaster, musiał coś o 

tym wiedzieć. 

Koty  stały  ramię  w  ramię,  wachlując  się  równomiernie  ogonami,  czym  przypominały 

dyskretnie Qwilleranowi, że najwyższy czas na obiad. 

- Co powiedzielibyście na wcześniejszy powrót do Indian Village, przyjaciele? 

Spędził  wieczór  na  pisaniu  recenzji  do  poniedziałkowego  wydania.  Uważał,  by  nie 

chwalić  zbytnio  dwóch  aktorów  z  Lockmaster,  a  przynajmniej  nie  więcej  niż  rodzimych 

członków Klubu Teatralnego. Często też spoglądał na zegarek. 

O dziesiątej zadzwonił do Polly. Nikt nie odbierał. Zostawił wiadomość. 

Dał  kotom  wieczorną  przekąskę  i  odprowadził  je  do  pokoju  na  drugim  piętrze.  Wtedy 

zadzwoniła  Polly.  Była  wyjątkowo  podekscytowana,  po  wczorajszym  wyczerpaniu  nie  było 

śladu. 

-  Qwill,  nigdy  nie  zgadniesz,  gdzie  dzisiaj  byłam!  Na  sztuce  Oscara  Wilde’a!  Alden, 

jeden  z  naszych  ludzi,  gra  w  przedstawieniu,  więc  wydało  mi  się  to  właściwe,  żeby  zabrać 

„zielone  kamizelki”,  jak  nazywamy  dziewczyny,  żeby  zobaczyły  pokaz.  Na  mój  koszt!  Były 

zauroczone! Wszystkie czytały twój wtorkowy artykuł, co obudziło ich zainteresowanie. 

Przerwała, żeby wziąć oddech. 

- Cieszę się, że wy dobrzałaś po wczorajszej niedyspozycji - wtrącił Qwilleran. - Mamy 

dziękować Oscarowi Wilde’owi czy twojej fryzjerce? 

-  Obu!  -  zaśmiała  się  perlistym  śmiechem,  którego  nie  słyszał  od  dłuższego  czasu  - 

przynajmniej od kiedy zaczęła studiować przewodnik encyklopedyczny o prowadzeniu księgarni. 

Zanim zdążył to skomentować, zapytała: - A jak twój wywiad z Lisa Compton? 

- Całkiem dobrze. Są pewne kwestie, które chciałbym z tobą przedyskutować. Co powiesz 

na  niedzielny  obiad  w  „Tipsy”?  Później  moglibyśmy  wpaść  na  wieczór  muzyczny  do  składu. 

Mam nowe wykonanie La Symphonie Fantastique, które powinno ci się spodobać. 

-  Cóż...  Chyba  powinnam  wyjąć  moją  zimową  garderobę  i  przygotować  się  na  zimową 

pogodę. 

- Dobry pomysł!  Zastanawiam  się,  czy nie przeprowadzić  się  w  tym  roku  wcześniej do 

background image

Indian  Village.  Prognoza  pogody  jest  niekorzystna...  A  przy  okazji,  słyszałem,  że  sprzedano 

apartament numer dwa? 

Zawahała się, zanim odpowiedziała: 

- Naprawdę? 

Zawsze  tak  mówiła,  kiedy  nie  czuła  się  swobodnie,  kiedy  była  podejrzliwa, 

zaniepokojona i chciała uniknąć tematu. 

- Nie wiem, kto to jest, tylko tyle, że to samotny mężczyzna. Mam nadzieję, że lubi koty - 

dodał. 

- Gdzie to słyszałeś? - zapytała defensywnie, jak mu się zdało. 

-  Nie  pamiętam.  W  piątek  wieczorem  w  teatrze  albo  dzisiaj  w  księgarni.  Dobrze,  że  w 

końcu nie będzie stał pusty. Mam nadzieję,  że sąsiad będzie człowiekiem zgodnym...  Cóż,  śpij 

dobrze! A bientót! 

- A bientót! - powtórzyła, a w jej głosie brakowało już energii. 

Teraz  Qwilleran  był  już  pewien,  że  to  Polly  zaproponowała  dwójkę  nowemu 

pracownikowi. Zawsze odkrywała interesujących mężczyzn: architekta z Chicago, kanadyjskiego 

profesora, handlarza  antyków  z  Ohio... a teraz tego  aktora! Dlaczego  kobiety tak łatwo  ulegają 

aktorom? Jego własna matka zakochała się w aktorze z wędrownej trupy, ale to nie był jeszcze 

najgorszy wybór. 

Qwilleran  poczuł  nieodzowną  potrzebę  zjedzenia  pucharka  lodów,  ale  po  kuchni 

rozchodził się zapach  przejrzałych  bananów. Zupełnie  nie  stosował  się  do  lekarskich  porad. W 

misce na barze były trzy banany, wyglądała jak kosz na odpadki. 

Wyrzucił wszystko do śmieci i nałożył sobie lodów. 

Rozdział piąty 

 

 

W  niedzielę  Qwilleran  był  oczekiwanym  gościem  na  zaimprowizowanej  kolacji,  której 

celem było opróżnienie lodówki Rikerów. Mildred Riker redagowała dział kulinarny w „Moose 

County coś tam”. Jej mąż Arch był zaś redaktorem naczelnym i długoletnim przyjacielem autora 

„Piórkiem  Qwilla”.  Para  podjęła  niespodziewaną  decyzję,  żeby  zamknąć  dom  nad  jeziorem  i 

wrócić do apartamentu w Indian Village. 

background image

Kiedy Mildred zadzwoniła do Qwilla z zaproszeniem, powiedziała: 

-  Po  pierwszym  weekendzie  listopada  letnicy  zaczynają  się  wyprowadzać,  a  wybrzeże 

pustoszeje. Jeśli nie masz nic przeciwko, mógłbyś pomóc nam wyczyścić lodówkę. 

- Zawsze służę pomocą - powiedział szybko. - Jestem świetny w opróżnianiu lodówek. Ile 

dań możesz wycisnąć ze starego pudła? 

-  Przynajmniej  pięć.  Dzwoniłam  do  Polly,  ale  nie  złapałam  jej.  Dzwoniłam  też  do 

Comptonów. Lyle wyjechał z miasta, ale Lisa przyjdzie. Powie nam o rzadkich książkach, które 

znaleźli wśród podarunków dla SES. 

Dzień  był  wystarczająco  słoneczny,  a  bryza  wystarczająco  łagodna,  żeby  można  było 

podać  koktajle  na  werandzie  od  strony  jeziora.  Arch  serwował  drinki.  Był  to  mężczyzna  w 

średnim wieku, nieco zbyt otyły od nadmiernej ilości dobrego jedzenia. Mildred była pulchna, ale 

ładna. Toulouse, na wpół zagłodzony kotek, którego uratowali, wylegiwał się na poręczy. Teraz i 

on był pulchny. 

- Gdzie peregrynuje twój niestrudzony mąż? - Qwilleran zapytał Lisy. 

- Musiał wyjechać dziś rano na trzydniowe seminarium do Saint Paul. 

-  Chciałbym  dostać  jego  posadę.  Wyjeżdża  na  te  wszystkie  zamiejscowe  konferencje 

opłacane przez okręg i nigdy nie zauważa żadnej poprawy w systemie szkolnictwa. Ciekawe, co 

oni tam robią w tym Saint Paul? 

- Mogę was zacytować? - spytała słodko Lisa. 

Lisa była miła, ale nazbyt władcza, jak uważał Qwilleran. Zupełnie jak dyrektor szkoły na 

wakacjach.  Farbowała  włosy.  Lyle  był  pełnym  humoru  zrzędą,  który  walczył  o  uratowanie 

resztki swojego owłosienia. Kiedy ktoś pytał o ich życie prywatne, Lisa powtarzała: „Dobrze się 

bawimy, nie wypuszczam go z chłopakami na piwo”. 

-  Szkoda,  że  Lyle  nie  może  tu  dzisiaj  być  -  powiedział  Qwilleran.  -  Zamierzałem 

uhonorować go limerykiem. 

Lyle, szkolny kurator, słynie jako wielki orator.  Uczy innych, jak uczyć, lecz nie można 

wykluczyć, że samotności z niego adorator. 

Jego żona wykrzyknęła: 

- Będzie zachwycony. Oprawi go i powiesi w swoim biurze! 

Arch żalił się: 

- Dlaczego nikt nigdy nie pisze limeryków o mnie? 

background image

- Próbowałem - powiedział Qwilleran. - Przez lata próbowałem. Ale jak tu znaleźć rym do 

twojego imienia, chłopie? A przy okazji powiedzcie mi, czy ktoś z was zna Billa Tumerica, który 

pisze te dowcipne listy do rubryki „Głos Ludu”? 

- Lyle go zna - powiedziała Lisa. - Uczy angielskiego w Sawdust City. 

-  Tak,  ostatnio  dowodził,  że  „Idź”  to  najkrótsze  zdanie  w  naszym  języku  -  wtrąciła 

Mildred. 

Qwilleran zaprotestował. 

- W naszej rodzinie „Nie!” jest równie krótkie i sensowne, problem polega na tym, że nie 

wszyscy zwracają na nie uwagę. 

Mildred sprawiła Lisie komplement, mówiąc, że wygląda wspaniale, odkąd udziela się w 

księgarni i przy SES. 

-  Dziękuję,  jestem  tak  przejęta  tym  wyzwaniem,  że  czuję  się  jak  dwudziestolatka. 

Szczególnie  w  takich  chwilach  jak  te,  kiedy  okazuje  się,  że  podarowano  nam  książki  warte  po 

pięć tysięcy. 

- Skąd to wiecie? 

-  Fundacja  K  skontaktowała  nas  z  handlarzem  rzadkich  książek  z  Chicago,  który 

powiedział  nam,  na  co  zwracać  uwagę:  ważny  autor,  pierwsze  wydanie,  autografy,  no  i 

oczywiście dobry stan książki. Przesłaliśmy mu listę naszych kandydatów. Wiele z tych książek 

jest warte po pół tysiąca, a niektóre nawet więcej. 

-  Nigdy  mnie  nie  przekonacie,  żebym  zapłacił  pięćset  dolarów  za  książkę  -  powiedział 

Arch. 

- Ależ kochanie - tyle zapłaciłeś za zardzewiały kawał blachy. 

- To był przykład prymitywnej sztuki ludowej o udokumentowanym pochodzeniu, no i to 

była aukcja na słuszne cele! 

-  SES  promuje  czytelnictwo,  a  to  jest  słuszna  sprawa  -  powiedział  Qwilleran,  dodając 

przebiegle:  -  Im  więcej  ludzi  w  Moose  County  będzie  umiało  czytać,  tym  więcej  czytelników 

zyska twoja gazeta. 

- Chyba potrzebuję drinka - sapnął Arch. - Ktoś jeszcze? 

- Kotku, teraz będę podawać do stołu - powiedziała Mildred. - Nalejesz wina i nakarmisz 

Toulouse’a? 

Kolacja  zaczęła się od tajemniczej  zupy, po  której  podano  równie tajemniczą potrawę z 

background image

kociołka  i  inne  niezidentyfikowane  danie  nazwane  „smakołyk”.  Deser  nie  odbiegał 

tajemniczością od reszty posiłku, ale wszystko było bardzo smaczne. 

W trakcie jedzenia omawiali nową sztukę, dyskutowali o dwóch rewelacyjnych aktorach 

z Lockmaster i o tym, że sztuka ma szansę pobić rekord w ilości wystawianych spektakli. 

W końcu Qwilleran zapytał: 

- Czy ktoś z was słyszał, że Alden Wadę przeprowadza się do Indian Village? 

- Raczej w to wątpię - powiedziała Lisa. - Mieszka w domu gościnnym Hibbardów i był 

zachwycony. Violet Hibbard jest w radzie dyrektorskiej SES. 

-  Znałam  ją  w  liceum  -  powiedziała  Mildred.  -  Była  zawsze  poważna.  Nie  miała 

rodzeństwa  i  przywykła  do  przebywania  z  dorosłymi.  Zawsze  miała  same  piątki.  Przy  niej 

zawsze  czuliśmy  się  gorsi,  więc  nikt  nie  płakał,  kiedy  posłano  ją  do  prywatnej  szkoły  na 

wschodzie. 

-  Nadal  jest  poważna  -  wtrąciła  Lisa  -  ale  nabrała  jakiegoś  ciepłego  stosunku  do  ludzi. 

Maggie Sprenkle, jej jedyna długoletnia przyjaciółka, mówi, że Violet na początku swojej kariery 

uczyła  na  amerykańskim  uniwersytecie  we  Włoszech,  a  po  powrocie  stała  się  zupełnie  inną 

osobą. 

- To ci Włosi - skomentował Arch. 

- Ach, kotku! - zaprotestowała jego żona. 

- Nigdy nie wyszła za mąż? - zapytał Qwilleran. 

- Nie, a jest ostatnią z Hibbardów. Nigdy nie byli dużą rodziną. Epidemia grypy z 1919 

roku wybiła prawie całe pokolenie. Tak mówi Maggie. 

- Mówię wam to nieoficjalnie, ale to ona podarowała większość książek, które okazały się 

cenne. 

- Czy może odliczyć tę darowiznę od podatku? - spytał Arch. 

- Myślę, że tak. 

- Macie spis tego, kto co podarował? 

- Tak. Informacje gromadzimy w komputerze, ale nie są przeznaczone do publikacji. 

- To wszystko jest takie interesujące - westchnęła Mildred. 

Lisa kontynuowała: 

- Faulkner, Hemingway, Virginia Woolf, T.S. Eliot, Raymond Chandler i doktor Seuss to 

cenniejsi autorzy. Co dziwne doktor Seuss rzadko pojawia się na rynku cennych książek. Może 

background image

dlatego, że większość egzemplarzy nie przetrwało, ponieważ w rodzinach wydzierano je sobie z 

rąk. Mamy jednak Kota w kapeluszu, który nie został przeżuty przez żadnego psa. 

- Biorę go! - powiedział Qwilleran. - Koko będzie na nim siedział i ogrzewał go. Potrafi 

wyczuć wartościową książkę. 

- Mam nadzieję, że te wszystkie cenne egzemplarze będą przechowywane w bezpiecznym 

miejscu - zaniepokoił się Arch. 

- Trzymamy je pod kluczem i pokazujemy potencjalnym klientom spis. Przypomniało mi 

się, że Violet wypatrzyła u Susan Exbridge piękny stary kabinet, wyceniony na trzy tysiące, ale 

Susan sprzeda go nam za połowę ceny. 

-  A  co  wspólnego  ma  kabinet  z  książkami?  Mam  nadzieję,  że  to  nie  jest  idiotyczne 

pytanie - spytał Arch. 

-  Dawniej  w  podobnych  kabinetach  trzymano  domowe  wiktuały,  zamknięte  na  klucz  - 

wyjaśniła Lisa. - Nie pytaj mnie dlaczego. Tak zwany kabinet może pomieścić ponad sto książek 

na wszystkich półkach, które mają zamki. 

- Widziałam ten mebel u Susan. To elegancki i prosty sosnowy kredens. 

- Dokładnie tak! To będzie centralny punkt SES. 

- Jak to możliwe, że sprzedaje go za połowę ceny? - zainteresował się Arch. - Powinna go 

wam oddać za darmo. Jeśli boicie się poprosić, to poślijcie Qwillerana, żeby wykręcił jej ramię. 

- Popieram! - wykrzyknęła Lisa. 

- To bezduszne! - zawołała Mildred. - Jest w tym naprawdę dobry! 

Qwilleran dmuchnął w wąsy. 

- Jak szybko go potrzebujecie? 

- Nie  później niż w  środę. Jeden  z  wolontariuszy  ma  samochód  ciężarowy  i  mógłby go 

odebrać. 

- Kto ma ochotę na pokolacyjnego drinka? - spytał Arch. 

Qwilleran  powiedział,  że  musi  wracać  do  domu  i  nakarmić  koty,  zanim  zaczną  żuć 

dywany. Lisa wolała dostać się do domu przed zmierzchem. Letni domek Comptonów był ćwierć 

mili dalej i trzeba było iść plażą. 

Qwilleran cieszył się, że może ją odwieźć do domu. Chciał jej zadać pytanie. 

- Poznałaś Aldena Wade’a? Na scenie ma silną osobowość, jaki jest prywatnie? 

- Czarujący!  I taki  pomocny.  Został zatrudniony do szczególnych zadań,  ale przychodzi 

background image

na dół i pyta, czy mógłby coś zrobić dla SES. I to nie wszystko! Kilka tygodni temu przyniósł mi 

długą  różę  i  powiedział,  żebym  obserwowała,  jak  dzień  po  dniu  rozkwita.  Mówi,  że  to 

inspirujące!... Potem okazało się, że Polly również jedną podarował. I Violet też. Moim zdaniem 

to słodkie. Zdaje się, że jest samotny. 

Albo  gra  na  wszystkie  fronty,  pomyślał  Qwilleran.  Zastanawiał  się,  dlaczego  Polly  nie 

wspomniała o róży podczas jednej z ich nocnych rozmów. Zastanawiał się też nad pogłoskami, 

że  kupuje  apartament.  Może  poszedł  go  obejrzeć,  żeby  zrobić  przyjemność  Polly,  która  mu  to 

zaproponowała. 

- Dzięki za  podwiezienie,  Qwill.  Skoro tu  jesteś,  dam ci  listę naszych cennych tytułów. 

Daj znać, jeśli będziesz chciał kupić doktora Seussa dla Koko. 

W domu czekały na niego dwa głodne koty, pogrążone w żałobie po niedoszłej kolacji. 

- Przepraszam! Ale zobaczcie tylko, co Mildred wam przesyła! 

Kwadratowy  pojemnik  zawierał  nie  tylko  resztki  kociołka,  ale  też  kilka  produktów  dla 

Qwillerana: ciasteczka, paszteciki, jabłka i dwa banany, które świetność miały już za sobą. 

Qwilleran  podzielił  danie  na  dwie  części  i  ustawił  talerzyki  pod  kuchennym  stołem. 

Stanął  z  boku,  żeby  zobaczyć,  jak  będą  łapczywie  pochłaniać  ich  zawartość.  Zamiast  tego 

powąchały talerze i odeszły, machając z irytacją ogonami. 

- No proszę! - zaprotestował Qwilleran. - Macie prawo do wyrażania własnych opinii, ale 

posuwacie się za daleko! 

Wiedział,  że  jak  tylko  odwróci  się  do  nich  plecami,  pochłoną  delicje  Mildred  w 

okamgnieniu. 

Później tego wieczoru Qwilleran rozpostarł się w swoim ulubionym fotelu do myślenia i 

zastanawiał się nad przypadkiem Susan Exbridge, której ramię miał wykręcić. 

Z zamyślenia wyrwało go na moment mrożące krew w żyłach wycie Koko, które znane 

było jako śmiertelna pieśń. Uznał jednak, że był to skutek trawienia tajemniczej potrawy. 

Susan  Exbridge  to  był  charakterek,  nie  ma  co!  Śmieszyły  go  jej  pretensje  i  afektowane 

maniery. Lubił się z nią drażnić i podpuszczał ją przy byle okazji. Uchodziło mu to na sucho ze 

względu na jego powiązania z Fundacją K. 

Susan żywiła wielki szacunek do pieniędzy. W Pickax uchodziła za snobkę. Otrzymywała 

spore alimenty, kupowała ubrania w Chicago i jeździła drogim samochodem. Jej sklep „Exbridge 

&  Cobb.  Antyki”  był  tak  ekskluzywny,  że  miejscowi  bali  się  zaglądać  do  środka.  Może  z 

background image

wyjątkiem przypadków, kiedy przemykali się do aneksu, w którym Susan trzymała zbiór sztuki 

prymitywnej, stłoczonej na tyłach jak ubodzy krewni w czworakach. Była to kolekcja zmarłej Iris 

Cobb,  która  zostawiła  wszystko  swojej  partnerce.  Obszerny  zbiór  książek  o  antykach  zapełniał 

teraz półki w biurze Susan, chociaż Polly powtarzała, że pani Exbridge nie przeczytała ani jednej 

książki w całym swoim życiu. Było w tym trochę przesady, wynikającej z konfliktu osobowości i 

nieznośnego zwyczaju Susan, która zwykła witać Qwillerana wylewnym „kochanie”. 

Miał  ją  teraz  przekonać,  żeby  podarowała  kredens  w  słusznej  sprawie.  Fundacja  K  z 

łatwością mogła go nabyć, ale pomysł był taki, żeby nauczyć Susan, jak się działa na rzecz i w 

obrębie wspólnoty. 

Najłatwiej byłoby wtargnąć do jej sklepu i powiedzieć: „Susan, słyszałem, że sprzedajesz 

SES  kredens  Iris  Cobb!  Czy  to  aby  w  porządku?  W  końcu  należał  do  Iris  Cobb,  a  ty  nie 

zapłaciłaś  za  niego  ani  centa.  Twoi  bogaci  przyjaciele  ofiarowują  książki  warte  pięć  tysięcy 

dolarów każda! Stać cię z pewnością na podarowanie kredensu za trzy... No wiesz, mogłabyś to 

sobie odliczyć od podatku”. 

Konfrontacja  byłaby  prosta  i  skuteczna,  ale  zbyt  oczywista.  Cjwilleran  wolał  działać  w 

sposób subtelny i bardziej anonimowy. 

Potem pomyślał o metodzie, jaką stosowano w Moose 

County:  tutaj  po  prostu  działano  metodą  faktów  dokonanych.  Wystarczyło  rozpuścić 

plotkę, a już po chwili była ona rzeczywistością. 

Zadzwonił  do  Polly  Duncan.  Najpierw  wysłuchał  cierpliwie  szczegółów  wietrzenia  i 

przeglądania zimowej garderoby, a później opisał jej zaimprowizowaną kolację, która ją ominęła. 

Na koniec dodał: 

-  A  przy  okazji,  słyszałaś  o  Susan?  To  zadziwiające!  Susan  Exbridge  podarowała  SES 

kabinet wart trzy tysiące dolarów. 

- Nie wierzę! - zawołała Polly.  - Nigdy niczego nie daje za darmo!  A o Eddingtonie nie 

mówiła inaczej jak tylko „ten okropny, malutki człeczyna”. Jak to wytłumaczysz. 

- Trudno powiedzieć. Mogłabyś to sprawdzić w kilku twoich źródłach. Jeśli to prawda, to 

z pewnością dobre wieści. 

- Zaraz wykonam kilka telefonów. Rozłączam się. Dziękuję, że dałeś mi znać. A bientót! 

- A bientót! 

Qwilleran odłożył słuchawkę z satysfakcją. Rano odwiedzi antykwariat Susan Exbridge i 

background image

pogratuluje jej. 

Uknuwszy strategię pozyskania kabinetu, włączył rozluźniony wiadomości na PKX FM. 

Jedna  z  informacji  przykuła  jego  uwagę:  zdarzył  się  śmiertelny  wypadek  samochodowy  na 

moście  Black  Creek  o  ósmej  wieczorem.  Dokładnie  w  tym  momencie,  jak  sobie  przypominał, 

Koko  wydał  z  siebie  ten przeszywający  uszy  dźwięk.  Śmiertelny  dźwięk.  Qwilleran  słyszał  go 

już  przedtem  wiele  razy.  Oznaczał  zawsze  nieprzypadkową  śmierć.  W  wiadomościach  nie 

podano nazwiska ofiary. 

Rozdział szósty 

 

 

Był  wczesny  poniedziałkowy  poranek.  Zaspany  Qwilleran  przyciskał  nieprzytomnie 

guzik  w  automatycznym  ekspresie  do  kawy.  Koty  schodziły  niechętnie  po  rampie  ze  swojego 

pokoju na trzeciej galerii. Szły, przeciągając się i ziewając. Próbowały dobudzić się, wstrząsając 

energicznie swoje futerko. 

Nie  pamiętał  o  wczorajszym wydaniu  wiadomości aż do  czasu,  kiedy zadzwoniła  Carol 

Lanspeak. 

-  Qwill!  Słyszałeś  o  wypadku,  który  wydarzył  się  wczoraj  wieczorem?  Właśnie 

ujawniono  tożsamość  ofiary!  To  był  Ronnie.  Nasz  Ronnie!  Wiesz,  Ronald  Dickson,  który  grał 

Algernona! Czuję się okropnie, taki młody człowiek. Niedługo miał się żenić... 

- Smutne wieści - mruknął Qwilleran. - W jakich okolicznościach zginął? Ktoś wie? 

- Kilku członków zespołu pojechało do „Onoosh’s Cafe” świętować po popołudniowym 

przedstawieniu,  on  musiał  wrócić  do  Lockmaster.  Nie  wyrobił  się  na  zakręcie  przed  mostem. 

Odwołujemy  wszystkie  przedstawienia  i  zwracamy  pieniądze.  Czy  twoja  recenzja  ukaże  się 

mimo wszystko? 

-  Na  stronie  kulturalnej,  ale  zadzwoń  do  działu  miejskiego  i  poproś  o  informację  na 

pierwszej  stronie:  „Wszystkie  przedstawienia  odwołane  z  powodu  niespodziewanej  śmierci 

jednego  z  członków  zespołu”.  Kiedy  pojadę  oddać  tekst,  sprawdzę,  czy  informacja  została 

umieszczona w widocznym miejscu. 

Kiedy Qwilleran  dopełnił  wszystkich obowiązków w  składzie,  mógł spokojnie  pojechać 

do redakcji „Moose County coś tam”. Szedł korytarzem do biura redaktora prowadzącego, kiedy 

background image

minął go w pośpiechu młody chłopak z naręczem tekstów. 

- Cześć! - przywitał go Qwilleran. 

To  pewnie  młody  stażysta,  pomyślał  Qwilleran.  Tylko  stażyści  się  spieszą.  Ten  miał 

brodę i dość długie włosy. 

- Nowy stażysta? - spytał Juniora Goodwintera. 

- Asystent - poprawił go Junior. 

- Straszny włochacz. 

- Czasy się zmieniły, od kiedy ty dorabiałeś jako chłopiec na posyłki... To twoja recenzja? 

Qwilleran wręczył mu tekst. 

- Czy ty i Jody widzieliście przedstawienie? 

-  W  niedzielę  po  południu.  Ogromnie  nam  się  podobało!  Fatalna  sprawa  z  tym 

wypadkiem.  Na  pierwszej  stronie  drukujemy  informację  w  czarnej  ramce.  Wspomnienie  i 

nekrolog jutro. Kto jest najlepszym źródłem? 

- Pogodny Jimmy z PKX FM i Alden Wadę z księgarni. 

- A o czym mamy jutrzejsze „Piórkiem Qwilla”? 

- Krótka historia czytelnictwa w Moose County, aż do powstania, dzięki zaangażowaniu 

członków wspólnoty, SES. 

-  To  wielki  tydzień  dla  Moose  County.  Dwight  Somers  gwarantuje,  że  dostaniemy 

ogólnokrajową  prasę  i  telewizję.  Roger,  Bushy  i  Jill  piszą  wstępniaki.  W  piątek  poświęcimy 

wydarzeniu pierwszą stronę i damy zdjęcia. 

-  Dobrze  by  było,  żeby  w  sobotę  szeryf  zapewnił  konne  oddziały  na  otwarcie  dla 

publiczności. Na otwarcie dla VIPów przyjdą setki ludzi, a na publiczne? Tysiące! 

Cjwilleran poczekał do chwili, kiedy miał pewność, że sklep z antykami będzie otwarty, i 

z entuzjazmem wkroczył przez frontowe drzwi lokalu Susan Exbridge. 

Rozmawiała właśnie z dwoma klientami i spojrzała na niego ze zdziwieniem. 

- Kochanie! Co sprowadza cię do mnie w tak radosnym nastroju? 

-  Przyszedłem  pogratulować  ci,  Susan,  twojej  hojności!  Słyszałem,  że  podarowałaś 

kabinet dla SES! 

- Skąd to słyszałeś? - spytała ostrożnie. 

Wszyscy o tym mówią. W naszym małym miasteczku nic się nie ukryje! 

Nawet  jeśli  chciała  zaprzeczyć,  to  obecność  dwóch  klientów  uniemożliwiła  jej  to. 

background image

Rzeczywiście trudno było sobie wyobrazić sprytniejsze posunięcie. 

- Ktoś przyjedzie go odebrać przed czwartkiem, wtedy przyjeżdżają zamiejscowe media. 

Mogę na niego spojrzeć? 

Na wypadek, gdybym miał okazję napisać o nim w „Piórkiem Qwilla”? 

Susan  machnęła  z  rezygnacją  w  kierunku  zaplecza,  mówiąc  słabe  „przepraszam”  do 

klientów. 

-  Piękne  wykończenie  sosnowego  materiału  -  powiedział  Qwilleran.  -  Jak  mógłbym  go 

opisać? 

Zawahała się nieznacznie: 

- Patyna czasu i czuła opieka. 

- Czy znane jest jego pochodzenie? 

- Należał do starej rodziny w Purple Point. 

Kłamstwo zdziwiło Qwillerana. Był pewien, że widział mebel w mieszkaniu Iris Cobb w 

Junktown, na Nizinach. 

- Wolontariusz z SES przyjedzie po niego. Uprzedzi cię telefonicznie - powiedział tylko. 

Qwilleran miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia w mieście. Raz w tygodniu robił dla 

Polly  zakupy  spożywcze.  Wsadzał  je  do  bagażnika  jej  samochodu.  W  normalnych 

okolicznościach zostawał zaproszony na domową kolację z zeszłotygodniowych resztek. Jednak 

odkąd Polly zajęła się księgarnią, nie można było mówić o normalnych okolicznościach. Mimo to 

nadal prowadził rejestr, winna mu już była dwadzieścia kolacji. 

Szedł  z  jej  listą  do  „Toodle’s  Market”  i  babcia  Toodle  pomagała  mu  przy  wybieraniu 

owoców i warzyw. Kupował dla siebie trochę zielonych jabłek, a ostatnio banany. Skorzystał z 

okazji, żeby pożalić się babci Toodle na to, że banany przejrzewają, zanim zdoła je zjeść. 

- Ile jest osób w twojej rodzinie? 

- Trzy, ale tylko jedna je banany. 

-  W  takim  razie  nie  kupuj  tyle  naraz  -  poradziła.  -  I  upewnij  się,  że  nie  mają  żadnych 

brązowych plam. 

Wybrał cztery i miał przepchnąć wózek, kiedy okazało się, że został zablokowany przez 

inny,  załadowany  płatkami,  mąką,  kocim  żwirkiem,  workami  ziemniaków  i  butelkami  mleka. 

Stała za nim rumiana kobieta o uroku spełnionej gospodyni domowej. 

- Pan Q! - powiedziała, rozpoznając jego słynne wąsy. - Potrzebuje pan haka na banany. 

background image

- Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje - odparł. 

- Jedyne, czego panu potrzeba, to staroświecki metalowy hak na płaszcze, taki jaki widuje 

się po  domach.  Proszę  go przykręcić  z  boku drewnianego  kredensu  i  zawiesić na  nim banany. 

Proszę ich nie zostawiać ani w misce, ani na blacie. 

Podziękował  i  ukłonił  się,  zastanawiając  się,  czy  mógłby  napisać  tysiąc  słów  do 

„Piórkiem  Qwilla”  o  konieczności  posiadania  haka  na  banany.  W  przeciwieństwie  do  jabłek  i 

pomarańczy  banany  były  przynajmniej  zabawne.  Mógłby  nadać  tekstowi  wydźwięk 

humorystyczny. Było coś zabawnego w obieraniu bananów ze skórki. 

W  domu  znalazł  w  schowku  stary  haczyk  na  płaszcze  i  przykręcił  go  do  kredensu. 

Problem rozwiązany!... Tak przynajmniej myślał. 

Tego  wieczoru  Qwilleran  postanowił  przekonać  się  do  jedzenia  bananów.  Przywołał 

dziecięce  wspomnienia,  kiedy przyjemność sprawiało  mu zjadanie owocu kawałek po  kawałku, 

systematyczne odsłanianie miąższu, tak jak lodowego wnętrza z waflowego rożku. Przypomniało 

mu się chłopięce marzenie o bananowym torcie, nigdy niezrealizowane, bo matka mówiła mu, że 

jest  za  drogi.  Tak  wzmocniony  psychologicznie  zdjął  banana  z  haczyka  i  zaczął  go  obierać. 

Zanim skończył, zadzwonił telefon. Położył obrany owoc na kawałku skórki i odebrał po trzecim 

dzwonku. Pomyślał,  że to  może być  Polly, i wolał usiąść przy  biurku niż stać przy kuchennym 

stole. 

To nie była Polly. W słuchawce zabrzmiał ochrypły kobiecy głos, który pytał o Ralpha. 

-  Nie  ma  tu  nikogo  o  tym  imieniu  -  powiedział.  Powinien  od  razu  odłożyć  słuchawkę, 

ale... być może chciał odwlec jedzenie banana. 

- Jest pan pewien? - zapytała. 

- W zupełności. 

- Czy to bar Wilsona? 

- Nie, to nie jest bar Wilsona. Pod jaki numer pani dzwoni? 

Podała mu numer do składu. 

- Wykręciła pani dobrze, ale dostała pani zły numer. Kto go pani dał? 

Na tym etapie rozmowa zaczynała sprawiać mu przyjemność. Całość robiła wrażenie aktu 

z komedii. Być może był to figiel, który postanowił mu spłatać ktoś z przyjaciół. Jedyny, kto mu 

przychodził do głowy, to Pogodny Jimmy. - Ralph powiedział mi, że będę go mogła złapać pod 

tym numerem - kontynuowała kobieta. 

background image

- Cóż, obawiam się, że panią okłamał, madarne. 

Rzuciła  słuchawką,  a  Qwilleran  zachichotał.  Był  w  drodze  do  kuchni,  kiedy  telefon 

znowu zadzwonił. Tym razem był pewien, że to Polly. 

- Dobry wieczór - odezwał się wyjątkowo miłym tonem, który zadziwił rozmówczynię. 

- Czy jest Ralph? - Był to ten sam ochrypły głos. 

Tym razem to Qwilleran rzucił słuchawkę. Nie w gniewie, ale ciesząc się na samą myśl, 

jak będzie opowiadał zdarzenie Polly, kiedy zadzwoni. 

Banan  czekał  na  niego,  ale  skórka  zniknęła.  Gdzie  mogła  się  podziać?  Był  pewien,  że 

zostawił ją na blacie! 

Kątem  oka  zobaczył  na  podłodze  coś  żółtego.  Kawałek  bananowej  skórki  ze  śladami 

drobnych ząbków. 

-  Łobuzy!  -  zakrzyknął.  To  była  tylko  jedna  czwarta  całej  skórki.  Gdzie  podziała  się 

reszta?  Pod  stopami  mogła  okazać  się  śmiertelnie  niebezpieczna.  Najpierw  zbadał  wszystkie 

twarde  powierzchnie:  podłogę,  kafelki,  terakotę.  Syjamczyki  nie  były  za  grosz  pomocne. 

Normalnie  dołączyłyby  do  poszukiwań,  węsząc  i  skrobiąc,  ale  tym  razem  ukrywały  się  w 

poczuciu winy. 

Spojrzał  do  śmietników,  gdzie  Yum  Yum  chowała  swoje  skarby,  ale  tam  jej  nie  było. 

Ostrożnie wszedł po rampie, naokoło trzech antresoli. Wiedział, że jeśli znajdzie koty, znajdzie i 

skórkę. 

Rozmyślania przerwał mu telefon od Polly. 

-  Nie  dzwonię  za  późno?  -  spytała.  -  Właśnie  przyszłam  do  domu.  Wspaniale  się 

bawiliśmy! 

Qwilleran,  zajęty własnym problemem, słuchał  nieuważnie. W skrócie chodziło o  to, że 

Dwight Somers z „Somers 

&  Beard”,  miejscowej  firmy  public  relations,  został  zatradniony  przez  Fundację  K  do 

organizacji kampanii reklamowej dla „Skrzyni Pirata”. 

Dwight  zabrał  cały  personel  na  kolację  do  „Mackintosh  Inn”.  To  znaczy  Polly,  jej 

asystentkę, dziewczyny w zielonych kamizelkach i Aldena Wade’a. 

- Dostaliśmy osobną salę - mówiła dalej. - Dwight i Alden snuli nonsensowną opowieść o 

Dundeem  i  tajemniczym  zakrytym  pomniku  w  parku,  rzadkich  książkach  w  kabinecie, 

pożyczaniu limuzyn z domu pogrzebowego, które mają odebrać zamiejscową prasę z lotniska, i 

background image

tak dalej. A ty co dzisiaj robiłeś? - zakończyła. 

- Nic szczególnego - powiedział. 

- Bardzo dziękuję za zakupy, kotku. 

- Cała przyjemność po mojej stronie. A bientót! - A bientót! 

Jeszcze raz tego wieczoru zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał gburowaty szkocki 

głos: 

- Nadal podajecie alkohol bez licencji? 

- Tylko policjantom. Wpadaj, Andy. 

Qwilleran  wystawił  szkocką,  kostki  lodu,  wodę  squunk,  szklanki  i  półmisek  z  serami  i 

krakersami, a potem wyszedł przed dom przywitać swojego gościa. 

Andrew Brodie był postawnym Szkotem, którego postać w policyjnym mundurze budziła 

postrach. Kiedy zaś wkładał kilt kobziarza, nie było bardziej uwielbianego mężczyzny. Nawet po 

cywilnemu  otaczał  go  autorytet  i  posłuch.  Koty  czekały  na  niego  przy  kuchennych  drzwiach. 

Wiedziały,  że  wysoki  mężczyzna  o  donośnym  głosie  zawsze  podrzuci  im  kęs  cheddara  albo 

goudy. 

Obaj usiedli przy barze i nalali sobie drinki. 

- Nadal pijesz wodę squunk? Nic mocniejszego? 

- Lepiej tak niż skończyć pod mostem Black Creek - skomentował Qwilleran. - Frań coś 

wspominała? 

- Nie widziałem jej. Moja żona i córki widziały przedstawienie. Mówiły, że niezłe. 

- A nie wiesz przypadkiem, czy Frań była z resztą zespołu świętować sukces? 

- Nie. 

-  Facet,  który  zginął,  przyjeżdżał  na  próby  z  Lockmaster.  Powinien  wiedzieć  o 

zdradliwym zakręcie. 

-  Nie  powinni  sprowadzać obcych  na przedstawienia  do  Pickax  -  mówił  dalej  Brodie.  - 

Nigdy  nie  wiadomo,  co  to  za  jedni.  Koroner  powiedział,  że  facet  był  naćpany.  Alkohol  i 

narkotyki  -  to  są  prawdziwi  mordercy!  Larry  i  Carol  nie  pozwalają  na  narkotyki  w  klubie.  Ich 

najmłodszy syn był na haju, kiedy jego samochód uderzył w wagon pociągu towarowego. 

- Jestem zszokowany raportem  medycznym,  Andy.  Zastanawiam się,  czy  Lanspeakowie 

wiedzą. 

- Wściekną się, jak się dowiedzą... To dobry ser, prawda? 

background image

Rozdział siódmy 

 

 

Qwilleran  wybrał  się  do  miasta,  żeby  jak  zwykle  we  wtorek  doręczyć  artykuł  do 

„Piórkiem  Qwilla”.  Wracając,  wstąpił  do  „Babcinego  Sklepu  Słodkości”.  Niedawne 

wspomnienia  o  bananowym  torcie  skłoniły  go  do  wypróbowania  jednego  na  lunch.  Tłumaczył 

sobie, że to zwolni go z dziennej dawki bananów. Wracał do składu w dobrym nastroju. Wszedł 

w samą porę, żeby odebrać telefon. Usłyszał męski głos: 

- Pan Qwilleran? Pani Duncan dała mi pana numer. 

- Proszę poczekać, niech zgadnę. Pan Jack Worthing alias Ernest. 

- Ma pan dobre ucho. 

- Ma pan charakterystyczny głos. W czym mogę panu pomóc? 

-  Pani  Duncan  powierzyła  mi  prowadzenie  Klubu  Literackiego  pod  auspicjami  nowej 

księgarni. Uważa, że może pan mieć jakieś pomysły. Czy udałoby się panu znaleźć chwilę dzisiaj 

po południu? 

- Z radością. W sklepie czy u mnie? 

-  Na  dwa  dni  przed  otwarciem  dla  prasy  sytuacja  w  księgarni  jest  raczej  chaotyczna  i 

napięta. 

- W takim razie zapraszam do składu. Wie pan, jak trafić? 

- Za teatrem, przez las? 

- Ma pan ochotę na kawę czy coś zimnego? 

-  Chyba  skuszę  się  na  pana  niesławną  kawę.  Qwilleran  polubił  tembr  głosu  swojego 

rozmówcy i oszczędność w słowach, mimo że nie miał okazji go poznać. Kilka minut później na 

podwórku przed składem wymienili uściski dłoni i nazwiska. 

Alden przyglądał się wysokiemu ośmiokątnemu budynkowi. 

- To przekracza najśmielsze wyobrażenia, Qwill. Mieszkasz tu sam? 

- Nie. Mieszkam z dwoma syjamskimi kotami, które zastępują mi rodzinę. 

Spojrzał na teczkę, którą przyniósł ze sobą gość. 

- Usiądziemy przy stole? 

Stół  w  jadalni,  na  którym  rozłożono  papiery,  rzadko  kiedy  był  wykorzystywany  przy 

innych  okazjach  niż  podczas  dużych  przyjęć  takich  jak  to,  kiedy  Koko  wpadł  w  szał  i 

background image

zdemolował  wnętrze.  Wyfraczeni  ludzie,  którzy  zapłacili  za  bilet  po  trzysta  dolarów  na  cele 

charytatywne, nigdy go chyba nie zapomną. 

-  Mam  tu  listę  pięćdziesięciu  ludzi,  którzy  wykazali  zainteresowanie  klubem 

wzorowanym na tym, jaki jest w Lockmaster - powiedział Alden. 

Qwilleran  rzucił  okiem  na  listę.  Znalazł  tam  nazwisko  kuratora  szkolnego,  rektora 

college’u,  dwóch  adwokatów,  lekarzy,  emerytowanych  profesorów,  zawodowego  astrologa  i 

wielu artystów. 

- Jaki program by pan zaproponował? 

-  Recenzowanie  książek,  wykłady,  dyskusje  nad  książkami.  Osoby  z  listy  będą 

zaproszone  na  zebranie  organizacyjne.  Na  kolejnym  spotkaniu  chcielibyśmy,  żeby  był  pan 

pierwszym mówcą. 

- Hmm... - mruknął pod nosem Qwilleran. - Co by pan sugerował? 

- A co by pan powiedział na sylwetkę Eddingtona Smitha? Znał go pan prawdopodobnie 

lepiej niż inni klienci. 

- Ile czasu mam do dyspozycji? - zapytał Qwill. 

Ustaliwszy  tę kwestię, rozmawiali  dalej.  O pani Duncan  Alden wyrażał  się z nadmierną 

formalnością: 

- Ujmująca kobieta. Dobrze ułożony głos. Wprawna organizatorka. 

O Ronaldzie Dicksonie: 

- To smutne! Bardzo smutne! Uczył się aktorstwa na moim kursie w Akademii. Jego gra 

była  naturalna,  ale  brakowało  mu  pewności  siebie.  Wydawało  mu  się,  że  pigułki  rozwiążą 

problem,  ale  to  nieprawda!  Nie  popieram  zażywania  amfetaminy.  Można  nauczyć  się  technik 

relaksacyjnych. Chciał iść na skróty. Biedny Ronnie! 

-  Znalazł  pan  satysfakcjonujące  miejsce  do  mieszkania?  -  spytał  swojego  gościa 

Qwilleran. 

- Dom gościnny Hibbardów. Wspaniałe zakwaterowanie. Dobry kucharz. Bardzo układni 

goście. Zawsze można znaleźć czwórkę do brydża albo chętnych na polowanie na kaczki. Jest też 

dobra biblioteka i salon ze steinwayem. 

- A zwierzęta? - zapytał Qwilleran. 

- Domowe  nie, ale Violet  ma stróżującego psa,  który wabi się Tasso. Zupełnie uległem 

jego  urokowi.  A  nawet  poprosiłem  Violet,  czy  nie  pozwoliłaby  mi  wziąć  za  niego  całkowitej 

background image

odpowiedzialności. Zawsze miałem przynajmniej dwa psy i brakuje mi ich. 

- Wiem, jak się czujesz - powiedział Qwilleran, myśląc o Koko i Yum Yum. 

- Panuje tam jedna sztywna zasada. Żadnych papierosów. Dom ma ponad sto lat i jest cały 

z drewna. Wszędzie są gaśnice, niektóre z nich wyglądają jak dzieła sztuki. 

- A ten pies, gdzie ma swoje miejsce w tym wspaniałym domostwie? - zapytał Qwilleran. 

- Ma własny pokój za kuchnią i własną werandę. To włoska rasa, bracco. A przy okazji to 

najlepszy pies myśliwski, jakiego spotkałem. Musisz wybrać się z nami któregoś weekendu. 

- Jak się dowiedziałeś o tym domu? 

- Violet Hibbard jest członkiem rady SES. Pani Compton nas przedstawiła. 

Wdowca  otaczała  aura  współczucia.  Był  to  przystojny  mężczyzna  o  eleganckich 

manierach. Powszechnie było wiadomo, że na zakwaterowanie w domu Hibbardów czekało wiele 

osób. Lisa musiała pociągnąć za odpowiednie sznurki. 

Dobrze  ułożony  gość  wyszedł,  uzyskawszy  zapewnienie,  że  Qwilleran  wystąpi  na 

pierwszym  posiedzeniu  Klubu  Literackiego.  Dopiero  po  jego  wyjściu  Qwilleran  zdał  sobie 

sprawę,  że  koty nie pojawiły  się  ani  razu podczas jego  wizyty. Czy  wyczuły  obecność psiarza? 

Teraz  nieufnie  wyszły  z  ukrycia.  Ich  sztywny  chód  i  wyprężone  ogony  wskazywały  na 

dezaprobatę. 

Jednocześnie  Cjwilleran  uświadomił  sobie,  że  koty  witały  zawsze  Culverta  McBee, 

chłopca z sąsiedniej farmy, który zajmował się psami. Przygarniał bezpańskie zwierzęta i dawał 

im schronienie na  rodzinnej farmie. Rodzice zachęcali  go do tego zajęcia. Podobnie  Qwilleran, 

który ustanowił fundację imienia Koko, która pokrywała koszty wizyt u weterynarza. Aby zebrać 

pieniądze  najedzenie  dla  zwierząt,  Culvert  sprzedawał  drobne  rękodzielnicze  wyroby,  ciastka 

domowego  wypieku  i  gruszki  ze  starego  sadu,  o  którym  mówiono,  że  jest  starszy  niż  Pickax. 

Gruszki  były  obok  bananów  na  końcu  listy  ulubionych  owoców  Qwillerana,  ale  członkowie 

zespołu redakcyjnego „Coś tam” przyjmowali je z chęcią. 

Tak  więc  to  nie  kontakt z psem nastawiał  koty  negatywnie  do  Aldena  Wade’a.  Czyżby 

zostawił zapach, który był czytelny tylko dla kocich nosów? A może to jego nosowy głos obrażał 

ich  delikatne  uszy?  Yum  Yum  nie  wyszła  nawet,  żeby  dokonać  zwyczajowej  rewizji  w 

poszukiwaniu  czegoś  świecącego.  Zdziwienie,  jakie  wywołało  w  Qwilleranie  zachowanie 

syjamczyków, pobudziło tylko jego zainteresowanie nowym przybyszem. 

To popołudnie było  dla mieszkańców składu pełne  wrażeń. Najpierw  był  Alden  Wadę i 

background image

jego interesujące wieści o domu Hibbardów... Po nim zjawił się Culvert McBee z kolejną porcją 

gruszek...  W  końcu  przyszedł  Dwight  Somers  z  wiadomościami  dotyczącymi  wtorkowego 

otwarcia  dla  prasy.  Publicysta  z  Nizin  miał  smykałkę  do  dramatyzowania  wydarzeń  na 

antypodach. 

- Szklaneczkę wina? - zaproponował mu Qwilleran. 

- Nie tym razem, dzięki. Mam na dzisiaj dużo pracy. Ale spróbuję szklankę tego czegoś, 

co pijesz. 

Usiedli  przy  barze  ze  szklankami  wody  squunk  z  lodem  i  cytryną.  Dwight  wyciągnął  z 

teczki plik papierów - dossier dla prasy na cztery niezależne wydarzenia. 

-  Zdam  ci  krótki  raport:  dziennikarze  prasowi  i  telewizyjni  przylecą  wyczarterowanymi 

samolotami z czterech głównych miast. Lubią się pokazywać na egzotycznych wydarzeniach w 

dalekich  mieścinach.  Z  lotniska  zabiorą  ich  limuzyny,  postaramy  się,  żeby  wiedzieli,  że 

wypożyczyliśmy  je  z  domu  pogrzebowego  Dingleberrych.  Główną  atrakcją  będzie  przecięcie 

wstęgi. Zrobi to burmistrz Amanda Goodwinter w swoich zwykłych pokutnych strojach i ze złym 

wyrazem  twarzy.  Nie  ma  w  niej  nic  dyplomatycznego.  Mówi,  że  przecinanie  wstęgi  to  głupi 

zwyczaj  i  nie  zamierza  się  mu  podporządkowywać.  Będzie  tam  również  przewodniczący  rady 

miejskiej Scott Gippel i jego sto trzydzieści osiem kilogramów żywej wagi. Twój prawnik będzie 

reprezentował  Fundację  K,  a  Polly  księgarnię.  Nie  wiadomo,  czy  będą  chcieli,  żeby  Polly 

trzymała na rękach kota. Tak czy inaczej, Dundee będzie gwiazdą otwarcia. Jest taki przyjazny i 

ciekawski.  Wewnątrz  można  zrobić  świetne  ujęcia  ze  skrzynią,  wiesz,  ludzie  patrzą  w  górę 

wprost na skrzynię zawieszoną nad schodami. Historia skrzyni jest w materiałach dla prasy. 

Dwight przerwał na łyk wody. Potem kontynuował: 

- Hej, to nie jest takie złe. Orzeźwia! Teraz kolej na Salę Edda Smitha. To niezwykłe, że 

komercyjna  księgarnia  oddaje  jedną  trzecią  powierzchni  na  handel  używanymi  książkami. 

Podarowano  setki  książek,  w  tym  niektóre  warte  grubo  ponad  pięć  patyków.  W  materiałach 

załączymy też opis i historię budynku, który stał na miejscu księgarni przez sto pięćdziesiąt lat, 

zanim  nie  spłonął  podpalony.  Wspominamy  o  Winstonie  Churchillu,  kocie,  który  odkurzał 

książki i cudownie ocalał z pożaru. To nas prowadzi do ostatniej kwestii - planowanego parku. 

Znajdą  się  tu  ścieżki  edukacyjne  wijące  się  między  setkami  iglaków:  sosny,  cedry,  świerki, 

wiecznie  zielone  ostrokrzewy,  tuje  i  jałowce,  wszystkie  typowe  dla  północnej  strefy 

klimatycznej. Centralnym punktem będzie odsłonięcie tajemniczej figury na środku parku. 

background image

-  Twoja  relacja  każe  mi  żałować,  że  nie  pracuję  dla  „Daily  Fluxion”  i  „Morning 

Rampage”.  Chętnie  bym  się  z  którymś  zamienił.  Ile  czasu  zajmie  im  nakręcenie  wszystkich 

miejsc? I co z wiecznie głodnymi dziennikarzami? 

-  Dobrze,  że  pytasz,  Qwill.  Lunch  będzie  podany  w  jednej  z  sal  konferencyjnych 

księgarni, gdzie są krzesła i stoły. Jadłodajnia Lois przygotowuje posiłek. Sama Lois będzie się 

puszyć  i  droczyć,  kiedy  przed  kamerami  będzie  kroić  indyka  i  wołowinę  i  robić  kanapki  z 

„prawdziwego chleba”. Jej syn Lenny będzie podawał szarlotkę i kawę. Myślisz, że będzie z tego 

historia? 

Kiedy Qwilleran rozmawiał wieczorem z Polly, powiedział: 

-  Był  u  mnie  Dwight  Somers,  opowiadał  o  otwarciu  prasowym.  To  prawdziwy 

profesjonalista! Powiedział mi wszystko z wyjątkiem tego, co jest ukryte w parku pod płachtą. 

-  To  dlatego,  że  nie  wie.  Ja  wiem,  ale  ci  nie  powiem  -  powiedziała  z  ewidentną 

satysfakcją, wiedząc, że pytania bez odpowiedzi zadręczają Qwillerana. 

- A to, co będziesz dzisiaj robiła, też jest objęte ścisłą tajemnicą? 

-  Wszyscy  snują  domysły  na  temat  pomnika.  Ostatnia  wersja  jest  taka,  że  to  kapsuła 

kosmiczna...  Ale  powiem  ci,jaką  podjęłam dzisiaj  decyzję.  Stworzyłam  dodatkowe  stanowisko, 

będziemy  mieć pomoc dla Dundeego.  Peggy,  jedna z „zielonych kamizelek”, przeprowadza się 

do apartamentu w Winston Park. Zaproponowała, że będzie przychodzić codziennie do Winstona 

i zajmie się jego potrzebami. Nagle dotarło do mnie, że ktoś musi kupować mu jedzenie, czyścić 

jego  kuwetę,  no  i  karmić  go  dwa  razy  dziennie.  Dlaczego  nie  przypisać  tej  odpowiedzialności 

jednej z dziewczyn? 

- Czy można na niej polegać? 

- Jak najbardziej! Poza tym uwielbia Dundeego. Co o tym myślisz? 

- Chciałbym zaproponować swą osobę na stanowisko asystenta asystentki Dundeego. Ile 

płacą? 

Rozdział ósmy 

 

 

Qwilleran  zabrał  się  niechętnie  do  miski  płatków  z  bananem.  Zamiast  słodkiego 

kawalerskiego  śniadania, jakie zwykł był jadać,  postanowił przygotować  sobie  coś pożywnego. 

background image

Zastanawiał  się  przy  tym,  czy  dzięki  temu  jego  produktywność  wzrośnie.  Czy  zaczną  mu 

przychodzić  do  głowy  lepsze  pomysły?  Raczej  nie...  chociaż  kto  wie?  Napisał  ostatnio  trzy 

książki.  Zbiór  miejscowych  legend,  kocie  anegdoty  i  tekst  do  albumu  z  fotografiami  Moose 

County. Wszystkie trzy wydane przez Fundację K.  A może by tak teraz...? Zadzwonił do domu 

miejscowego historyka. 

- Thorn, co myślisz o domu gościnnym Hibbardów? 

- Nie wiem, jak tam teraz jest, ale wiem, jaki był kiedyś. Hibbardowie należą do jednej z 

tych czteropokoleniowych rodzin, które były tu od czasów pionierów. Ten, który zbudował dom, 

był bogatym analfabetą. Jego prawnuczka jest profesorem literatury i też nie należy do biednych. 

- Co wiesz o samym domu? 

- Właściciel był ekscentrykiem. Wybudował największy dom na najwyższym wzgórzu w 

niezwykłym stylu i co rzadkie w tej okolicy cały dom jest drewniany. Był właścicielem tartaków. 

Zadziwiające, że ta chałupa nadal stoi! A dlaczego pytasz? 

-  Czy  myślisz,  że  to  dobry  pomysł,  żeby  napisać  o  nim  książkę  dla  wydawnictwa 

Fundacji? 

-  Z  pewnością  jest  pełen  duchów,  jeśli  zdołasz  przeprowadzić  z  nimi  wywiad.  Jako 

przykład dziewiętnastowiecznej architektury jest na pewno wyjątkowy. 

Historyk  użył  magicznego  słowa.  W  języku  Qwillerana  słowo  „wyjątkowy”  oznaczało 

wart zachodu. 

- Coś mi się zdaje, Thorn, że należysz do jednej z tych czteropokoleniowych rodzin, która 

doczeka się okrągłej rocznicy tego okręgu. 

-  Tak...  myśleliśmy  o  zebraniu  całego  rodu  na  stupięćdziesięciolecie  Pickax,  ale  co  my 

zrobimy z tymi ludźmi? 

- Dobre pytanie - zgodził się Qwilleran. 

Kiedy  wrócił  do  kuchni,  żeby  umyć  miskę  po  płatkach  i  posprzątać  blat,  zdał  sobie 

sprawę,  że  nie  zamknął  na  klucz  skórki  od  banana.  Zanim  zdążył  wrócić  jej  poszukać,  za. 

dzwonił telefon. 

- Tak? - warknął do słuchawki. 

-  Qwill!  Brzmisz,  jakbyś  był  wściekły  jak  cholera!  Mam  zadzwonić  później?  Tu  mówi 

Lisa. 

- Przepraszam. Oto co robią ze mnie banany. Dzwoniłem z pytaniem, czy Violet Hibbard 

background image

będzie dzisiaj w księgarni. 

- Od drugiej. Umiera z ciekawości, żeby cię poznać. 

Oba  koty  czuły  się  winne  zniknięciu  skórki  od  banana  i  nie  odpowiedziały,  kiedy 

oznajmił: 

- Wasz wujek George będzie tu dzisiaj! Prawnik przychodził po kolejną porcję inspiracji. 

Przy stole Allen Barter otworzył teczkę i zaczął relacjonować sytuację w apartamentach 

w  Winston  Park.  Wszystkie  mieszkania  zostały  wynajęte,  a  mieszkańcy  zaczęli  się  już 

wprowadzać. 

Kiedy przyszła kolej na Qwillerana, przedstawił pomysł na książkę o historycznym domu 

Hibbardów, jak mówią „wyjątkowym”. 

- To jeden z najstarszych budynków w naszym okręgu. 

Fundacja K powinna wydać coś na jego temat, zanim spłonie. 

- To ten duży dom na wzgórzu? - zapytał prawnik. - Mijam bramę wjazdową w drodze do 

miasta. 

-  To  jedna  z  tych  czteropokoleniowych  rodzin.  Dzisiaj  po  południu  spotykam  się  z 

ostatnią  z  klanu.  To  emerytowana  profesor  literatury.  Jej  pradziadek  był  analfabetą,  który 

zgromadził fortunę i wybudował dom. Muszę jeszcze zobaczyć dom, ale jestem pewien, że John 

Bushland miałby pole do popisu, a jest tam wystarczająco dużo historii, żeby napisać dobry tekst. 

-  Jajogłowi  z  Chicago  są  zadowoleni  ze  sprzedaży  twoich  poprzednich  tytułów.  Jestem 

pewien, że z radością powitają następny. 

Kiedy Qwilleran przyjechał do SES, wolontariusze w zielonych kamizelkach krzątali się 

po  sklepie,  a  Dundee  obwąchiwał  komputer.  Elegancka  kobieta  w  spodnium  szytym  na  miarę 

podeszła do niego z ręką wyciągniętą do powitania. 

- Jestem Violet Hibbard, a pan jest słynnym Qwilleranem. 

Ujął  jej  rękę  i  skłonił  się  z  dworskim  gestem,  który  rezerwował  dla  kobiet  w  pewnym 

wieku. 

- Zawsze pragnąłem poznać kogoś o imieniu Violet. Czy jest pani gotowa opowiedzieć mi 

wszystko? 

- Czekam na to z utęsknieniem. Może przejdziemy do sali konferencyjnej? 

Podobało  mu się  jej  słownictwo i osobowość. Nie nazbyt przyjacielska, nie podejrzanie 

czarująca,  ale...  inteligentna  i  energiczna.  Kiedy  szli  korytarzem,  wyczuł  delikatny  zapach, 

background image

prawdopodobnie fiołków. Usiedli w jednym z pokojów. 

Na początek Qwilleran powiedział: 

-  Mówi  się  o  wydaniu  książki  o  domu  Hibbardów,  historycznym  pomniku  tutejszej 

architektury. 

-  Sprawiłoby  mi  to  ogromną  radość,  a  pan  jest  jedynym,  któremu  powierzyłabym  jej 

autorstwo, panie Q. 

- Proszę mówić mi Qwill, a ja nazywać panią będę Violet. 

- Czy w takim razie mogę zadać ci pytanie? Grałeś kiedyś na scenie? Rozpoznaję to coś w 

twoim głosie, a i w sposobie zachowania, co sugeruje aktorską przeszłość. 

Zadowolony z komplementu, Qwilleran odpowiedział: 

-  W  liceum  byłem  najmłodszym  Królem  Learem  w  historii.  Zadziwiające,  że  nikt  nie 

śmiał się z mojej siwej brody. 

- To dlatego, że byłeś szczery. A nie grałeś zawodowo? 

- Nie. Odegrałem kilka ról w college’u, ale później zająłem się dziennikarstwem. Ostatnio 

jednak  odkryłem,  że  aktorstwo  tkwi  w  moich  genach.  Mój  ojciec,  który  zmarł  przed  moim 

urodzeniem, był zawodowym aktorem w zespole grającym w Chicago. Otrzymał główną rolę w 

rosyjskiej sztuce. 

- Bez wątpienia było to Na dnie, to najlepsza sztuka Gorkiego i jedyna, jaką w tamtych 

czasach grano w Stanach Zjednoczonych. 

- Naprawdę? - zapytał zdumiony. - W takim razie proszę posłuchaj tego. Dwadzieścia lat 

temu grałem w college’u rolę Satine’a, filozofa, właśnie w Na dnie. W ostatnim akcie ma długą, 

dość  dramatyczną  kwestię.  Kiedy  z  przejęciem  recytowałem  ostatnie  linijki,  gwałtownie 

gestykulując, doznałem nagłego uczucia deja vu, które przyprawiło mnie o gęsią skórkę. Dopiero 

ostatnio przeglądałem korespondencję mojej matki z tamtych czasów, w której wspomina ona o 

rosyjskiej sztuce. 

- Pamiętasz jeszcze jakieś wersy? 

- Kilka. 

Zastanawiał  się  przez  chwilę,  wstał  i  zadeklamował  głosem,  który  określał  jako  styl 

Carnegie Hali: 

-  Zamknijcie  się,  głupcy,  kłamliwi  jak  szatan!  Jesteście  głusi  jak  głazy!...  Wiem,  co 

znaczą  wasze  oszczercze  słowa!  Tracicie  siły!  A  ktokolwiek  pasożytuje  na  własnej  słabości, 

background image

potrzebuje  kłamstwa.  Lecz  człowiek  wolny  i  silny  nie  potrzebuje  kłamać!  Prawda  jest  religią 

wolnych ludzi... ale dlaczego złoczyńcy nie mówią prawdy, choć uczciwym ludziom zdarza się 

mówić jak złoczyńcom? 

Qwilleran spojrzał na swoje ręce, jakby zastanawiając się, jak używał ich przy tej kwestii. 

- Brawo! - zawołała Violet. - Sama poczułam dreszcz emocji! 

Dundee przybiegł zobaczyć, co się dzieje. 

- Interesujesz się w sposób szczególny dramatem? 

- Dramatem i poezją. To była moja specjalność. Potem ze zbójeckim spojrzeniem dodała: 

- A grałeś w dramatach Szekspira od czasu Króla Learal - w jej spojrzeniu był jakiś blask. 

Nagle Qwilleran zdał sobie sprawę, że jej oczy są fioletowe. Czy to możliwe? A może to szkła 

kontaktowe. Czy Elizabeth nie miała przypadkiem fioletowych oczu? Niebieskie oczy Yum Yum 

miały fioletowawy odcień. 

Wyrwany z zamyślenia, odpowiedział: 

- W college’u grałem Brutusa w Juliuszu Cezarze i Spodka w Śnie nocy letniej. Całkiem 

niedawno  brałem  udział  w  przesłuchaniach  do  Arszeniku  i  starych  koronek.  Sztuka  miała  być 

wystawiana  w  Klubie  Teatralnym.  Ubiegałem  się  o  rolę  szalonego  brata.  Przedstawienie  nie 

doszło do skutku, ale to długa historia. 

-  Z  twoimi  wąsami Teddy’ego  Roosevelta  byłbyś  dobrze obsadzony.  Czy  kiedykolwiek 

próbowałeś Marka Twaina? 

Było jasne, że mają sobie dużo do powiedzenia. 

- Wydaje mi się, że powinniśmy zjeść razem kolację któregoś wieczoru. Nie mówiliśmy 

jeszcze o Molierze, Ibsenie i Eurypidesie. Proponuję piątek wieczorem w „Old Grist Mili”. 

- Będę zaszczycona! - zawołała, a jej oczy znów błysnęły fioletem. 

Później zadzwonił do restauracji. 

- Chciałbym zarezerwować stolik dla dwóch osób. Mówi Jim Qwilleran. 

-  Dzień  dobry,  panie  Q!  Derek  przy  telefonie.  Już  dawno  nie  widzieliśmy  pana  i  pani 

Duncan. 

- Nie zabieram pani Duncan, więc uważaj na to, co mówisz. 

- Ho, ho! Milknę! Czy chce pan wybrać stolik? 

- Ten pod kosą, jeśli jest wolny - powiedział łagodniejszym tonem Qwilleran. 

Ściany restauracji były ozdobione starymi sprzętami z wiejskich domów i zagród. 

background image

- Tylko upewnij się, że jest dobrze przytwierdzona do ściany! 

Qwilleran  przygotowywał  kolację,  śmiejąc  się  w  duchu  z  niewinnego  faux  pas  Dereka. 

Koty siedziały ramię w ramię, wyprostowane. Czekały. Co działo się w tych małych brązowych 

główkach?  -  zastanawiał  się.  Skończyły  mu  się  już  pogadanki,  które  miały  je  zainspirować,  i 

dowcipy, które miały je rozbawić. Sparafrazował Szekspira: 

- Być nakarmionym albo nie być nakarmionym, oto jest pytanie! 

Nie poruszyły ani uchem, ani wąsem. Jedyne, czego pragnęły, to jedzenie. 

-  W  porządku,  wy  niewdzięczne  łobuzy.  Wychodzę na  kolację do Lois. Przyniosę, albo 

też nie przyniosę, wam coś dobrego, a specjalnością dnia jest placek mięsny. 

Qwilleran  wiedział  doskonale,  dlaczego  mówił  do  kotów.  Chciał  usłyszeć  brzmienie 

ludzkiego głosu w piwnicznej pustce składu. 

Włożył  swoją pomarańczową  czapkę przeciwko sowom i wziął  latarkę. Dni  stawały się 

coraz krótsze. Wybrał drogę przez Walnut Street, żeby zobaczyć stan przygotowań do otwarcia. 

Zakryty pomnik czekał spokojnie na piątkowe odsłonięcie i jutrzejszą kolumnę „Piórkiem 

Qwilla”,  która  opisywała  wszystkie  domysły  co  do  tego,  co  przedstawia  zasłonięta  figura. 

Niektóre  pomysły  miały  sens,  inne  były  absurdalne,  inne  jeszcze  nie  nadawały  się  do  druku. 

Tajemniczy obelisk spowity w czerń był nierozpoznawalny. Do odsłonięcia potrzebny będzie hak 

zawieszony na linie spuszczonej z helikoptera, domyślał się Qwilleran. W Pickax wszystko było 

możliwe, tego się nauczył. 

Tuż za nim odezwał się męski głos. 

- Dzień dobry, panie Q. Już pan go rozgryzł? - Był to brodaty pomocnik z gazety. 

- Zastanawiałem się tylko, jak zamierzają go odsłonić. Na ścieżkach nie ma wystarczająco 

dużo  miejsca  na  dźwig.  Jedyne,  co  mogę  powiedzieć,  to  że  lepiej  będzie,  jeśli  to  coś  dobrego, 

inaczej publiczność rozpęta zamieszki... Jak ci się podoba twoja nowa praca? 

- Podoba. Wszyscy są bardzo przyjaźni. 

- Obawiam się, że nie wiem, jak masz na imię. 

- Kenneth. W dziale miejskim nazywają mnie Whiskers - powiedział z grymasem. 

- Serio? - zapytał poważnie Qwilleran. - Mam kota o tym przezwisku. Bardzo inteligentne 

zwierzę. To dlatego, że ma sześćdziesiąt wąsów zamiast czterdziestu ośmiu. 

Chłopak spojrzał sceptycznie i zmienił nagle temat. 

- Panie Q, czy mogę pana prosić o przysługę? 

background image

-  Oczywiście.  Ale  zastrzegam  sobie  prawo do odmowy,  jeśli  to  będzie  rzecz  nielegalna 

albo ryzykowna dla zdrowia. 

- Mam jedną z pana książek. Zadedykuje ją pan dla mnie? 

- Jeśli ją napisałem, podpiszę. Którą masz? - zapytał Qwilleran, mając na myśli ostatnie 

trzy. Był więc zaskoczony, kiedy Ken powiedział, że ma Miasto bratniej zbrodni. 

- Jak to? Skąd? Gdzie? 

- Kupiłem ją w Ohio. Tamtejsza biblioteka robiła wyprzedaż. 

- Zadziwiające! Nie wznawiano jej od ponad dwudziestu lat! Mam egzemplarz, który Edd 

Smith znalazł po długim poszukiwaniu. 

-  Musi  więc  być  cenna,  chociaż  zapłaciłem  za  nią  grosze.  Jest  w  moim  bagażu.  Nie 

rozpakowałem się jeszcze. Właśnie wprowadziłem się do jednego z tych apartamentów. 

-  W  takim  razie  zabierz  ją  do  pracy  w  piątek  rano.  Chętnie  ją  podpiszę,  kiedy  przyjdę 

oddać tekst. 

Szczęśliwszy,  niż  można  było  przypuszczać,  Qwilleran  poszedł  na  kolację.  Nigdy  nie 

przypuszczał, że zostanie poproszony o podpisanie zapomnianego tomu. Napisał go w Filadelfii i 

nie przysporzył mu on przyjaciół. 

Qwilleran  zjadł placek  mięsny  z  ziemniakami  u  Lois,  gdzie  wysłuchał  plotek  o  parach, 

które  zbiegły  do  Bixby,  okręgu  znanego  z  liberalnego  podejścia  do  małżeństwa  i  układnych 

sędziów. Qwilleran wracał do domu okrężną drogą koło księgarni. Jedyny samochód na parkingu 

należał do Polly. Siedziała do późna. Zadzwonił do bocznego wejścia. 

Zapadał zmierzch, otworzyła ostrożnie. 

- Qwill! - zawołała. - Co za miła niespodzianka. Wejdź. Siadaj! 

- Znów pracujesz do późna - powiedział z nutą dezaprobaty. 

- Jest tyle do zrobienia. Muszę podjąć decyzje, rozwiązać tyle problemów - wyjaśniła. 

Delikatny,  melodyjny  głos,  który  zawsze  wywoływał  w  nim  przyjemne  dreszcze,  był 

teraz płaski i znużony. 

- Wytrzymaj jeszcze tylko trzy dni, a potem nasze życie wróci na dawne tory. Brakuje mi 

naszych kolacji i wieczorów muzyki. Co zdecydowałaś z kluczami? 

Rozpogodziła się odrobinę. 

-  Zamówiliśmy  pięć  par.  Jedne  dla  ciebie.  W  końcu,  było  nie  było,  jesteś  ojcem 

chrzestnym tego sklepu. 

background image

- Nie wiem, czy dobrze rozumiem ten tytuł. A dla kogo są pozostałe cztery? 

-  Klucz  numer  jeden  jest  dla  mnie.  Będę  wchodzić  bocznymi  drzwiami  i  od  wewnątrz 

otwierać frontowe wejście, gdzie, jak mamy nadzieję, będą czekali klienci. Klucz numer dwa jest 

dla mojej asystentki, która ma takie same obowiązki, kiedy ja biorę wolne. Klucz numer trzy dla 

opiekunki Dundeego, która  będzie  przychodziła  dwa  razy dziennie  przez  cały  tydzień, żeby go 

karmić. 

- To bardzo odpowiedzialne zadanie, mam nadzieję, że dobrze jej płacisz. 

-  Wygląda  na  zadowoloną.  Wprowadza  się  do  apartamentu  w  Winston  Park  i  będzie 

dyspozycyjna. Jest programistką i może to równie dobrze robić w domu. Klucz numer cztery jest 

przeznaczony  dla  Aldena  Wade’a,  bo  wiele  zajęć  przez  niego  organizowanych  odbywać  się 

będzie wieczorami. 

Kiedy przerwała, żeby nabrać powietrza, zapytał: 

- A SES będzie miała swój klucz? 

-  Dobre  pytanie,  Qwill.  Rada  zarządzająca  SES  zgodziła  się  ze  mną,  że  projekt  jest 

charytatywnym  przedsięwzięciem na  rzecz  lokalnej  wspólnoty  i  gości  w  naszym  budynku  jako 

taki właśnie. Dlatego powinno się przestrzegać godzin pracy księgarni, a wolontariusze powinni 

wchodzić przez frontowe drzwi. Poza tym  zadecydowałam, że będą  meldować  się przy  ladzie i 

parkować na północnym parkingu. 

-  Jak  rozumiem,  drzwi  na  dole  do  SES  będą  zamknięte,  kiedy  nie  będzie  żadnych 

wolontariuszy. 

-  Oczywiście!  A  godziny  otwarcia  antykwariatu  będą  wywieszone  właśnie  na  tych 

drzwiach. 

- Nadal mają tylu chętnych do pomocy? 

-  Armia  wolontariuszy  zakończyła  swoje  zadanie  zbierania  i  katalogowania  książek. 

Teraz  Lisa  ma  pod  sobą  wolontariuszy,  którzy  zajmą  się  sklepem  w  godzinach otwarcia.  Będą 

odbierali klucz do pokoju przy ladzie i zwracali go tam przy wyjściu. Lisa będzie ustalać dyżury 

wolontariuszy  z  domu.  Będą  pracować  pojedynczo  albo  po  dwóch,  ale  nie  więcej  niż  trzech 

naraz. Zadajesz dużo pytań, Qwill. Masz zamiar coś napisać? 

- Nie od razu. Jestem ciekaw - wstał. - A teraz pozwolę ci wrócić do pracy. 

- Nie tak szybko! - powiedziała Polly. - Tu jest twój klucz do frontowych drzwi. 

-  Hmm...  -  mruknął.  -  Czy  to  gest  honorowy,  czy  wiąże  się  to  z  jakimiś  obowiązkami? 

background image

Czy jeśli opiekunka Dundeego będzie miała sobotniego kaca, to wezwiecie mnie na zastępstwo? 

-  Och,  Qwill!  Nie  przyszło  mi  to  wcześniej  na  myśl,  ale  skoro  o  tym  wspomniałeś,  to 

dlaczego nie? 

Rozdział dziewiąty 

 

 

W  czwartek  rano syjamczyki  jadły  placek  mięsny  od  Lois,  a  Qwilleran niechętnie  kroił 

banana  do  miski  z  musli,  zastanawiając  się,  jak  mógł  lubić  w  dzieciństwie  płatki.  Wyrósł  z 

paczką  mieszanych  płatków  pod  bokiem,  a  dzięki  samemu  opakowaniu  poprawił  umiejętność 

czytania.  Potrafił przełiterować  słowo „ingrediencje”,  kiedy inne dzieci  uczyły  się pisać  „kot” i 

„pies”.  Teraz,  przeglądając  półki  z  płatkami  w  „Toodle’s  Market”,  był  zadziwiony  ogromnym 

wyborem.  W  końcu  wypatrzył  sławny  slogan:  „No  to  chrup!”  Kupił  dwa  pudełka,  ale  efekty 

dźwiękowe  były  w  jego  pięćdziesięcioletnich  uszach  nieco  przytłumione.  Drugie  pudełko 

zapakował  w  kolorowy  papier  i  wysłał  je  kurierem  na  adres  biura  Archa  Rikera,  nie  podając 

nadawcy. 

Po kilku minutach  zadzwonił  telefon, dzwonek  brzmiał ponaglająco. Uprzejmym tonem 

powiedział do słuchawki: 

- Dzień dobry. 

- O co ci chodzi? - spytał zezłoszczony głos. - Oszalałeś? 

- To tylko sentymentalne wspomnienie starych dobrych czasów, Arch. 

- To ty jadłeś to świństwo! Ja go nie jadłem. W moich czasach były karty z zawodnikami 

bejsbolu i zdjęcia z wodospadem Niagara. 

- Liczą się intencje - dodał Qwilleran słodkim głosem. Arch mruknął do słuchawki: 

- Jeśli nie masz nic lepszego do roboty, to chodź tutaj i pomóż nam złożyć gazetę! 

Rzucił słuchawkę, a Qwilleran z satysfakcją zabrał się do porannych obowiązków. 

Był  to  dzień  odsłonięcia  pomnika  i  Qwilleran  wybrał  się  do  parku  z  identyfikatorem 

prasowym przypiętym do kieszeni marynarki i z pomarańczową czapką na głowie. Słychać było 

syreny policyjnych wozów, które eskortowały z lotniska zamiejscową prasę. 

Żółta taśma odgradzała przestrzeń zarezerwowaną dla dziennikarzy i ekip telewizyjnych. 

W  centrum  znajdowało  się  wzniesienie  uformowane  z  kamieni  i  odłamków  skalnych,  które 

background image

mogłoby powstać po jakimś prehistorycznym trzęsieniu ziemi, obsadzone krzakami ostrokrzewu. 

Na  szczycie  ustawiono  bryłę  wypolerowanego  granitu.  Na  jej  czterech  ścianach  znajdował  się 

wyryty  napis  „Winston  Park”.  Na  granitowej  podstawie  miał  stanąć  cylindryczny  wysoki 

postument. 

Wydarzeniu nie towarzyszyła  żadna  akcja  reklamowa,  jednak  wokół odgrodzonej  strefy 

zebrał  się  spory  tłum,  który  musiał  się  rozstąpić,  kiedy  na  plac  podjechał  szkolny  autobus. 

Przywiózł grupę akrobatów w czarnych strojach i dwóch studentów z bębnami. 

Pogłoski,  że  pokrowiec  zostanie  zdjęty  przez  dźwig,  okazały  się  słuszne,  tyle  że  był  to 

ludzki  dźwig.  Ubrane  na  czarno  postacie  rozstawiły  się  między  kamieniami  i  uformowały 

piramidę.  Akrobata  na  jej  szczycie  trzymał  w  dłoniach  olbrzymią  wędkę.  Rozpoczęło  się 

powolne bębnienie. Welon zaczął się podnosić, odsłaniając nieregularny stos  książek wykutych 

w  granicie,  trzy  razy  większych niż prawdziwe.  Bębny  przyspieszyły,  książki tworzyły stos, na 

którym stała  figura: kot z brązu, dwa razy większy niż w naturze. Miał inteligentne spojrzenie i 

dostojną postać. Jego puszysty ogon okalał kolumnę książek. 

- Winston! - krzyczeli gapie, bijąc brawo. 

Gdyby tylko Edd Smith mógł to zobaczyć, pomyślał Qwilleran. 

Następnym  punktem programu  było  oficjalne  przecięcie  wstęgi.  Został,  żeby  popatrzeć, 

ale tylko dlatego, że mogło to sprawić przyjemność Polly. Później opisał to w swoim osobistym 

dzienniku. 

Qwilleran wrócił do domu tak samo, jak przyszedł, na piechotę, machając do kierowców i 

przechodniów, którzy go pozdrawiali. 

W składzie przy kuchennym oknie czekały na niego dwa koty. Ich ogony wygięte były w 

znaki zapytania, a uszy czujnie nastawione. Kiedy Qwilleran spojrzał na zegarek, uznał, że czułe, 

jak  się  na  pierwszy  rzut  oka  zdawało,  powitanie  było  raczej  przypomnieniem  o  spóźnionym 

posiłku.  Zanim  zdjął  czapkę  i  odwiesił  klucze,  przygotował  dwa  talerzyki  kabibbli,  na  których 

dnie skrywał się kawałeczek sera, jak nagroda na dnie paczki chrupek. 

Potem przyniósł sobie miseczkę lodów do gabinetu na drugim piętrze, gdzie pracował nad 

piątkową kolumną. 

Po południu zadzwoniła Lisa Compton. 

-  Qwill!  Mam  dobre  wieści.  Sala  Eddingtona  Smitha  dostała  swój  własny  numer 

telefoniczny! Używaliśmy wewnętrznej centralki w księgarni i Burgess Campbell powiedział, że 

background image

to  nieuczciwa  praktyka.  Będzie  opłacał  nasz  rachunek.  SES  będzie  miała  oddzielny  wpis  w 

książce telefonicznej. Masz pod ręką ołówek? Podam ci numer. 

- Kto opisuje historię SES dla „Coś tam”? 

-  Roger  zrobił  zdjęcia,  a  Jill  pisze  tekst.  Roger  ma  świetne  ujęcie  Dundeego,  jak 

obwąchuje książkę Ernesta Hemingwaya wartą pięć tysięcy. 

- Mówiłaś Jill o telefonie? 

- Nie wiedzieliśmy jeszcze o tym, kiedy tu była - powiedziała Lisa. 

- W takim razie zadzwoń do gazety i podaj jej numer. Powiedz Jill: „Jeśli odbierze kot, 

dzwoniącym będziemy radzili nacisnąć jedynkę i zostawić wiadomość”. 

- Och, Qwill! - zaśmiała się. - Wydrukują to? 

- Dlaczego nie? Czytelnicy lubią się śmiać. A jak poszła sesja zdjęciowa? 

-  Dundee  podbił  serca  wszystkich.  Jest  takim  otwartym  kotem.  W  materiałach 

przygotowanych  przez  Dwighta  figurował  jako  oficjalny  kot  księgarni.  Poza  tym  była  tam 

informacja, że SES sprzedaje używane książki od dolara po pięć tysięcy za jedną. Dziennikarze 

chcieli oczywiście zobaczyć, jak wygląda taka za pięć tysięcy. Alden Wadę zadeklarował pomoc, 

więc ustawiliśmy go na  straży kredensu.  Powiesił sobie klucze na  szyi jak podczaszy  i  miał na 

oku każdą cenną książkę, którą wyjmował z szafki. 

- Nie zapomnij, że zamawiałem doktora Seussa - powiedział na pożegnanie Qwilleran. 

Następny telefon był od Pogodnego Jimmy’ego, który chciał wpaść na moment do składu 

w drodze do radiostacji. Kiedy przyjechał, Qwilleran zapytał: 

- Masz czas na drinka? 

- Tylko na łyka. 

Usiedli  przy  barze  w  towarzystwie  przyjaźnie  nastawionych  syjamczyków,  które  lubiły 

prezentera pogody. 

- Co myślisz o odsłonięciu? - zapytał Cjwilleran. 

-  Przygotowali  niezły  pokaz,  co?  Sam  pomysł  na  pomnik  był  według  mnie  trafiony.  W 

dzisiejszym programie sam zamierzam złożyć hołd Winstonowi. 

- Wiesz, że on nadal żyje? Mieszka z Bethune’ami na ulicy Miłej. A na czym ma polegać 

ów hołd? 

- To taka parodia, którą skrobnąłem w wolnej chwili: „Drogi stary Winstonie! Drogi stary 

Winstonie!” Pamiętaj, żeby nastawić radio o jedenastej. 

background image

- Za nic bym tego nie przegapił, Joe. Powiedz, nadal spędzasz weekendy w Horseradish? 

Prezenter  spędzał  ogromną  ilość  czasu  w  swojej  rodzinnej  miejscowości  i  nie  chciał 

powiedzieć dlaczego. 

- Już nie. Czasy się zmieniają. 

- A nie wiesz przypadkiem, czy mówi się na mieście o wypadku Ronniego? 

- Tak, i wszyscy są w szoku z powodu tych okropnych plotek. Ludzie mówią, że to przez 

narkotyki i alkohol. Jego rodzice są zdruzgotani. Ja jestem wściekły. To nie może być prawda. 

- Taki był raport koronera, Joe. 

- Posłuchaj. Dorastałem wraz z nim. Ten facet był okazem zdrowia. Dobrze się odżywiał, 

brał  witaminy,  nigdy  nie  pił  niczego  mocniejszego  niż  piwo.  Nie  przekonasz  mnie,  że  ci  z 

Lockmaster  wciągnęli  go  w  narkotyki.  Alden  Wadę  dzwonił  do  jego  rodziców  z  wyrazami 

współczucia.  On  też  nie  mógł  uwierzyć  w  pogłoski...  Wiedziałeś,  że  Alden  też  jest  z 

Horseradish? 

- Wszyscy utalentowani ludzie... - zaczął Qwilleran. 

-  Tak...  Jest  coś  w  tamtejszej  wodzie.  Tyle  że  wszyscy  zmieniają  imiona po  wyjeździe. 

Alden  nazywał  się  George,  wiedziałeś  o  tym?  Powiedział,  że  George  to  dobre  imię  dla 

przywódcy  politycznego, ale aktor  potrzebuje czegoś  z  większym  seksapilem,  czegoś  jak Alex, 

Alan, Alfie - imienia, które zaczyna się na AL Oficjalnie zmienił imię na Alden. Od tamtej pory 

babki lecą na niego jak pszczoły do miodu. 

- A co z tobą, Joe, czy zmieniłeś sobie imię na Pogodny Jimmy? 

- Nie... to tylko przezwisko. Dla prezentera pogody to znacznie lepsze niż Joe Bunker. 

- Yow! - skomentował dźwięcznie Koko. Pogodny Jimmy zerwał się na nogi. 

- Muszę pędzić do stacji... A co tam leży na podłodze? 

- Uważaj! - Qwilleran podniósł owo coś z podłogi. - Koko kolekcjonuje skórki od banana. 

A twój Huragan ma jakieś interesujące hobby? 

Póki  wspomnienia  ceremonii  otwarcia  były  świeże  w  pamięci,  Qwilleran  zasiadł  do 

spisania ich w swoim osobistym dzienniku. 

Czwartek, dwudziesty piąty września, Zgadzam się z Amandą Goodwinter: musi być jakiś 

lepszy sposób! Kiedy woduje się statek, rozbija się butelkę szampana o rufę. Na otwarcie nowego 

budynku  rozciąga  się  czerwoną  wstążkę  i  miejscowy  oficjel  albo  jego  pięcioletnia  córeczka  w 

falbaniastej  sukience  przecinają  taśmę.  W  każdym  razie  w  połowie  drogi  między  butelką 

background image

szampana  a  pięcioma  metrami  czerwonej  wstęgi  musi  istnieć  jakiś  kompromis!...  Tak  czy 

inaczej... 

Po pamiętnym  odsłonięciu pomnika  w  Winston  Park  kamery  telewizyjne  skupiły  się na 

księgarni.  Trzy  metry  zielonej  wstęgi  rozciągały  się  wzdłuż  wejściowych  drzwi  i  okien 

wystawowych  budynku.  Dwight  Somers  z  wielkimi  nożycami  krawieckimi  w  ręku  kierował 

urzędników  i  oficjalnych  gości  ku  wejściu.  Polly  i  Bart,  reprezentujący  Fundację  K,  w  swoich 

oficjalnych  strojach  wyglądali  niezwykle poważnie.  Burgess  Campbell,  delegowany  z  ramienia 

rady SES, włożył strój szkockiego górala: kilt, getry, szkocką furażerkę Glengarry, i wystąpił w 

towarzystwie  swojego  psa  Alexandra.  Kiedy  w  sąsiedztwie  są  fotografowie,  ta  para  zawsze 

przykuwa ich uwagę. 

Ale  gdzie  podziewają  się  miejscy  urzędnicy?  Zdenerwowany  Dwight  rozmawia  przez 

telefon.  Nagle  podjeżdża samochód policyjny  i  wysiada  z  niego para  reprezentująca  ratusz.  Jej 

wysokość  pani  burmistrz  w  szarym  kapeluszu  naciśniętym  na  szare  włosy  wygląda,  jakby 

odciągnięto ją od zamiatania liści na trawniku przed urzędem. Przewodniczący rady miejskiej to 

całe  sto  trzydzieści  osiem  kilogramów  wciśnięte  w  wytłuszczony  kombinezon  mechanika 

samochodowego. Dwight odprowadził ich do wstęgi. 

- Ja nie! - warknęła Amanda. - Nie ma mowy! 

- Ja nie przecinam wstęg! - mruknął Gippel. 

Bez  chwili  wahania  prawnik  wystąpił  naprzód  i  pełnym  autorytetu  donośnym  głosem 

oświadczył: 

-  Jest  rzeczą  słuszną  i  zgodną  z  tradycją,  że przywódcy  wspólnoty  przecinają  wstęgi  w 

geście  powitania  nowego  przedsięwzięcia  handlowego,  które  przyniesie  korzyść  całej 

wspólnocie. 

Cóż  to  za  facet  z  tego  Barta!  Urnie  zyskać  przychylność.  Polly  ulżyło.  Alexander 

zaskomlał. 

- W porządku. Dawaj te zakichane nożyczki, to przetnę tę zakichaną wstążkę. 

Nie wiem, ile z tej rozmowy wyłapały mikrofony, ale powtarzano ją w całym parku. 

Rozdział dziesiąty 

 

 

background image

Dla  syjamczyków  był  to  dzień  jak  co  dzień,  ale  dla  całej  cywilizowanej  reszty  Moose 

County  był  to  gorący  dzień  między  otwarciem  księgarni  dla  prasy  a  momentem  otwarcia  dla 

szerokiej  publiczności.  Qwilleran,  który  napisał  wcześniej  swój  piątkowy  tekst,  spędził 

większość poranka na szczotkowaniu kotów, sprawnościowej grze w łapanie krawata i czytaniu 

im na głos dobrej literatury. Wybór tytułu i zepchnięcie pozycji z półki należało do obowiązków 

Koko, obowiązkiem zaś Qwillerana było złapać książkę, zanim spadnie na podłogę. 

Z sobie tylko wiadomych powodów tym razem kot wybrał Balzaca po angielsku, Emily 

Dickinson  i  Zane  Gray.  Ostatnio  wykazywał  także  zainteresowanie  Szekspirem.  Polly 

podarowała  Qwilleranowi  dzieła  zebrane,  każdy  dramat  w  oddzielnym  tomie.  Miały  idealną 

wielkość do wypychania z półki. W zeszłym tygodniu wybór Koko padł na Otella i Hamleta. 

Po odczytaniu dramatycznej rozmowy Hamleta z duchem ojca Qwilleran powiedział: 

- Ciąg dalszy nastąpi! - A potem dodał: - Zaraz przychodzi pani Fulgrove. 

Była  to  pracowita,  kompetentna  i  godna  zaufania  gospodyni,  która  wpadała  do  składu 

„omieść  go”,  jak  powiadała,  między  wizytami  zmechanizowanego  oddziału  sprzątaczek. 

Qwilleran starał  się  być  przy  tym nieobecny,  a  kiedy wracał, czekał na niego  delikatny  zapach 

pszczelego  wosku  i  wyrabianego  metodą chałupniczą środka do  czyszczenia, prostej mieszanki 

octu i soli, który przypominał mu o sosie winegret. 

Qwilleran doprawiłby go czosnkiem, ale nigdy nie przyszło mu na myśl, żeby zwrócić się 

z podobną propozycją do śmiertelnie poważnej gospodyni. 

Zostawił pani Fulgrove liścik, w którym prosił ją o sprawdzenie źródła dziwnego zapachu 

na pierwszej antresoli. Poinstruował koty, żeby nie wchodziły gospodyni w drogę, i wyszedł do 

redakcji. 

Na  drugiej  stronie  rezerwowano  zawsze  miejsce  na  „Piórkiem  Qwilla”,  a  Qwilleran 

oddawał tekst najpóźniej, jak to było możliwe, głównie po to, aby usłyszeć przyjacielską naganę 

z  ust  starego  kumpla  Juniora  Goodwintera,  redaktora  „Coś  tam”.  Po  kilku  szorstkich  słowach 

Junior pokazał mu w końcu makietę pierwszej strony, na której przedstawiono relację z otwarcia 

księgarni. 

Fotograf,  stojący  na  wysokiej  drabinie,  zdołał  zrobić  zbliżenie  pomnika  Winstona  z 

nowym  budynkiem  w  tle.  Dla  kontrastu  obok  umieszczono  przedruk  zdjęcia  z  1850  roku, 

przedstawiającego  starą  księgarnię,  która  spłonęła  w  pożarze.  Było  też  zbliżenie  wycieraczki  z 

napisem  „Proszę  nie  wypuszczać  kota”,  a  w  tle  znajdowały  się  drzwi  wejściowe,  przez  które 

background image

wyglądał  zaciekawiony  Dundee.  Na  kolejnym  zdjęciu  Dundee  obwąchiwał  wart  pięć  tysięcy 

egzemplarz Śmierci po południu Ernesta Hemingwaya. 

Junior przeleciał wzrokiem tekst Qwillerana i zadzwonił po asystenta. 

- Witam, panie Q! - powiedział Kenneth. - Mam tu pana książkę. 

-  Pokój  konferencyjny  jest  pusty,  tam  się  spotkajmy.  Kilka  minut  później  Qwilleran 

podpisywał książkę, wymyślając odpowiednią dedykację. 

- Mam nadzieję, że się spodoba - powiedział jak zwykle w podobnych okolicznościach. 

- Czytałem ją już dwa razy! Dużo się nauczyłem! - powiedział Kenneth. - Jeśli jest coś, 

do czego mogę się przydać, panie Q, to mam wolne weekendy i chętnie zrobię to za darmo, żeby 

zdobyć trochę doświadczenia. Wie pan: przynieś, podaj, pozamiataj. 

- To nie fair pracować za darmo. Wybij to sobie z głowy - odpowiedział Qwilleran. - Jak 

dotąd  nigdy  nie  był  mi  potrzebny  chłopiec na  posyłki,  ale  jeśli  zajdzie  taka  potrzeba...  Daj  mi 

swój numer telefonu. 

Qwilleran  musiał  wymyślić  sobie  zajęcie,  żeby  tego  popołudnia  nie  spotkać  się  z  panią 

Fulgrove.  Pierwszym pomysłem,  jaki przyszedł mu do  głowy,  było  zjedzenie lunchu w  „Lois’s 

Luncheonette”. 

- Słyszałem, że zrobiłaś wielkie wrażenie na kowbojach z Nizin i ich aparatach. 

- Miła paczka. Mieliśmy dobry ubaw. Zrobili mi zdjęcie. 

- Właśnie w tej chwili twoja podobizna miga na ekranach telewizorów w całych Stanach. 

- Nic mi nie wiadomo o podobiźnie, myślałam, że robią zdjęcie mojej twarzy. 

Po lunchu Qwilleran poszedł na godzinę do biblioteki, żeby poszukać informacji na temat 

lorda  Byrona,  ulubionego  poety  Violet,  i  Tassa,  włoskiego  poety,  po  którym  nazwała  swojego 

psa.  Obarczony  brzemieniem  nadmiaru  informacji,  których  nie  potrzebował,  wrócił  do  składu, 

żeby  zobaczyć,  czy  pani  Fulgrove  rozwiązała  zagadkę.  Znalazł  kartkę  z  jej  starannym 

charakterem  pisma.  Ortografia  była  poprawna,  ale  reguły  gramatyki  dziwaczne,  jak  zresztą 

sposób mówienia autorki. Qwilleran nazywał to „zaczymowaniem”. 

Drogi Panie, znalazłam skórkę od banana w jednym z Pana butów, zaczym powinien Pan 

trzymać drzwi do szafy zamknięte. Wystawiłam buty, zaczym powinny zostać tam do jutra rana. 

Pani Fulgrove 

Przed  kolacją  z  Violet  Qwilleran  przejrzał  dokładnie  swoją  garderobę.  Dawniej  nie 

przywiązywał  wagi  do  stylu,  ale  odkąd zaczął  wychodzić  z  Polly,  wszystko  się  zmieniło.  Miał 

background image

blezery  w  wielu  kolorach.  Do  tego  dopasowane  modne  koszule  i  krawaty,  i  więcej  niż  jeden 

garnitur. Przed wyjściem porównywali uwagi: „Co wkładasz?” Tym samym unikali zgrzytów, a 

przyjaciele mówili zawsze, że tak dobrze razem wyglądają. 

W piątkowy wieczór postanowił włożyć coś neutralnego: sweter z naturalnej wielbłądziej 

wełny, brązowe spodnie, kremową koszulę i jednokolorowy krawat. Był to wybór trafiony, gdyż 

Violet pojawiła się w szytym na miarę kostiumie w ostrym fioletowym odcieniu, bez kapelusza. 

Polly zawsze wkładała kapelusz, kiedy jedli w restauracji. 

Pomysłem  Violet było,  żeby  spotkali  się  w  księgarni,  gdzie  przywiózł  ją  Alden  i  gdzie 

tego  dnia  pomagała  Lisie  w  SES.  Qwilleran  miał  ją  odwieźć  po  kolacji  do  domu  Hibbardów, 

żeby  rzucić  okiem  na  słynny  budynek  i  poznać  kilku  jego  mieszkańców.  Wszyscy  oni,  jak 

zapewniała Violet, czytali „Piórkiem Qwilla” i niezmiernie pragnęli go poznać. 

Kiedy  przyjechał  o  piątej  trzydzieści,  wszyscy  pracowali  zapamiętale,  żeby  zdążyć  na 

publiczne otwarcie. 

Personel powtarzał: 

- Wyglądacie oboje cudownie! Polly powiedziała uprzejmie: 

- Udanej... kolacji. 

W  drodze  do  restauracji  Qwilleran  zapytał  Violet,  czy  jadła  w  „Old  Grist  Mili”  od 

powrotu do Moose County.  Odpowiedziała,  że nie.  Opowiedział jej  o pochodzeniu właścicielki 

Liz  Hart  i  kierownika  sali  Dereka  Cuttlebrinka,  który  odgrywał  rolę  lady  Bracknell  w  ostatnio 

wystawianej sztuce. 

-  W  twoich  ustach  wszystko  jest  takie  interesujące!  -  powiedziała.  -  Jestem  pewna,  że 

napiszesz fascynującą książkę o domu Hibbardów. 

Derek  przywitał  ich  z  profesjonalną  elegancją,  ale  ukradkiem  rzucił pytające spojrzenie 

na Qwillerana i sześćdziesięcioletnią kobietę. 

Kiedy dostali menu, Qwilleran zapytał: 

- Co dzisiaj podają w domu Hibbardów? 

-  Jeśli  ktoś  poszedł  na  ryby,  to  kucharz  przygotuje  to,  co  zostało  złowione,  ale  w 

zamrażalniku jest zawsze zapas krewetek i homara. 

Qwilleran zręcznie poprowadził wieczorną rozmowę w tonie przyjacielskim wokół spraw 

domowych i zamawiania jedzenia. 

-  Violet,  zawsze  chciałem  usłyszeć  historię  twojej  barwnej  rodziny  -  powiedział.  -  Nie 

background image

opieraj się. Obiecałaś, że wyjawisz wszystko. Mam w kieszeni dyktafon. 

Później spisał nagranie: 

Mój pradziadek Cyrus przybył do tej krainy, kiedy panowała tu dzicz i kiedy on sam był 

młody i pełen ambicji. Nie miał nic poza umiejętnościami drwala, ale też miał genialny zmysł do 

robienia  interesów.  W  końcu  został  właścicielem  wszystkich  tartaków  wzdłuż  wybrzeża,  przy 

ujściu  rzek  i  strumieni,  którymi  z  lasów  spławiano  drewno.  Tak  jak  wielu  jemu  podobnych 

niezależnych  samotników  był  ekscentrykiem.  Nigdy  nie  nauczył  się  ani  pisać,  ani  czytać. 

Postanowił  zbudować  dom,  jakiego  nie  było  ani  tu,  ani  też  gdziekolwiek  indziej.  Podczas  gdy 

inni  przedsiębiorcy,  którzy  odnieśli  sukces,  budowali  rezydencje  z  kamienia  i  cegły,  Cyrus 

postawił swój drewniany dwór.  Większy, bardziej oryginalny,  ale  też  bardzo  niebezpieczny. W 

czasach  świec  i kominków powinien był już wielokrotnie spłonąć, ale przetrwał  trzy pokolenia 

Hibbardów! 

Mój  dziadek  Geoffrey  uczył  się  w  prywatnych  szkołach  i  prowadził  życie  wiejskiego 

dżentelmena. Mój ojciec Jesmore poszedł na Harvard i wiódł żywot uniwersyteckiego uczonego, 

ale wszyscy mieszkali w domu, który lada dzień miał spłonąć w jednym z licznych pożarów. Ja 

też tam wyrosłam i teraz wróciłam po zakończeniu kariery. 

Violet poprosiła o wyłączenie dyktafonu i powiedziała: 

- Mogę zadać ci niegrzeczne pytanie, Qwill? 

- Jeśli nie masz nic przeciwko otrzymaniu niegrzecznej odpowiedzi. 

- Byłeś kiedyś żonaty? 

-  Raz.  Krótko.  Szczegóły  są  objęte  tajemnicą  aż  do czasu  pośmiertnej  publikacji  moich 

wspomnień. A ty? 

-  Prawie...  Na  początku  mojej  kariery  uczyłam  na  amerykańskim  uniwersytecie  we 

Włoszech i prawie poślubiłam włoskiego artystę, ale mój ojciec wezwał mnie do domu, bo moja 

matka była umierająca. Nigdy nie wróciłam. Resztę życia pracowałam w kraju. 

- Dlaczego zdecydowałaś się na wcześniejszą emeryturę? - zapytał Qwilleran. 

Nie odpowiedziała od razu. 

-  Kiedy  mój  ojciec  umierał,  wymógł  na  mnie  obietnicę,  że  będę  mieszkała  w  domu 

Hibbardów i dochowam wierności temu, co uważał za powierzoną mu rodzinną świętość. Jestem 

ostatnią z rodu. 

- Zaczynam rozumieć, dlaczego chcesz powstania tej książki. Teraz i ja pragnę ją napisać. 

background image

John Bushland zadzwoni do ciebie w sprawie umówienia terminu na zrobienie zdjęć. Fundacja K 

wyda album o domu Hibbardów. 

Po tej solennej obietnicy przy stoliku zapadła cisza. W końcu Qwilleran zapytał: 

-  Alden  wspominał,  że  nazwałaś  swojego  psa  Tasso.  Czy  to  z  powodu  twojej  włoskiej 

przygody? 

- Znasz Tassa? - spytała ożywiona. 

- Tylko przez poezję Byrona. 

- Uwielbiam Byrona! Jest taki romantyczny! 

- Jak dla mnie jest zbyt rozwlekły - przyznał Qwilleran - trudno mi skupić uwagę na tak 

długo. Sonet to forma w sam raz dla mnie. Czternaście linijek. 

- Czy pisywałeś sonety, Qwill? 

-  Nie,  ale  uważam  się  za  znawcę  formy.  Uważam,  że  dobry  sonet  powinien  nie  tylko 

odmalować  pewną  scenę,  wyrazić  emocje  czy  też  filozoficzny  stosunek do  świata,  ale  również 

powinien dać się dobrze czytać na głos. Spółgłoski i samogłoski powinny pasować do siebie i dać 

się gładko wymówić. Nie będę wymieniał nazwisk, ale posłuchaj tylko tego wersu: „Tu swe lica 

w łagodność, tu w powagę stroi...” Porównaj go z szeleszczącym: „Bo nasze chciwości od swej 

szczęśliwości”,  co  trudno  wymówić,  nie  sepleniąc  i  nie  plując  przy  tym.  Kiedy  czytam  go 

mojemu  kotu,  syczy  dokładnie  tak  samo,  jak  kiedy  widzi  ogrodowy  wąż,  ale  to  dygresja. 

Rozmawialiśmy o domu Hibbardów. Czy nie masz przy sobie przypadkiem zdjęć domu? Nigdy 

go nie widziałem. 

- Mam jedno w torebce. 

Po krótkim wahaniu Violet wyciągnęła zdjęcie, po którego obejrzeniu Qwilleran nie mógł 

się  pozbierać.  Słyszał,  jak  mówiono  o  budynku,  że  jest  historyczny,  jedyny  w  swoim  rodzaju, 

imponujący,  oryginalny  albo  po  prostu  wielki.  Nikt  nie  nazwał  go  ładnym  ani  nawet 

atrakcyjnym. Teraz wiedział dlaczego. Słynny dom Hibbardów był okropny! 

Dyplomatycznie zagadnął: 

-  Nie  znam  się  zbyt  dobrze  na  stylach  architektonicznych.  Czy  wiesz  może,  jaki  styl 

reprezentuje twój dom? 

- Mój dziadek Geoffrey opisał go jako eklektyzm. 

- Czy powiedział ci, kto go zaprojektował? 

-  Powiedział,  że  nikt  go  nie  projektował.  Ktoś  go  po  prostu  zbudował.  Cyrus  kupił 

background image

trzydzieści akrów w Middle Hummock i wziął ekipę cieśli, żeby zobaczyli posiadłość. Na środku 

było wzniesienie. Tam miał powstać duży, prostokątny, trzykondygnacyjny dom  ze  spadzistym 

dachem,  nad  którym  wznosiłaby  się  wieża  obserwacyjna.  Chciał,  żeby  miał  wiele  ceglanych 

kominów,  wiele  werand,  zarówno  na  górze,  jak  i  na  dole,  duże  frontowe  wejście  z  czterema 

kolumnami i salę balową na drugim piętrze. 

-  Rozumiem  -  powiedział  Qwilleran,  skubiąc  wąsy.  -  Zamówimy  deser?  Polecam 

śliwkową roladkę. 

Nieoświetlona  droga  prowadząca  do  domu  Hibbardów  wiła  się  między  zalesionymi 

wzgórzami. Kończyła się nagle na małym oświetlonym wzgórzu, które wedle Qwillerana robiło 

wrażenie nawiedzonego. 

- Czy wejdziesz do środka? Przedstawię ci kilku mieszkańców, jeśli jeszcze nie śpią. 

Zostawiła  polecenie,  żeby  wszystkie  światła  były  włączone.  Zaproponowała 

Qwilleranowi spacer po głównych pomieszczeniach, co miało wywrzeć odpowiedni efekt. 

Wszystko było nierzeczywiste, jak plan filmowy, bajkowa sceneria. 

- Czarujące! - powiedział Qwilleran. 

Był  pewien,  że  wszystko  było  zaplanowane,  jak  choćby  to,  że  Alden  grał  w  salonie na 

fortepianie. Ktoś czytał w bibliotece. W pracowni malarskiej grano zapamiętale w brydża. Jeden 

z graczy pomachał do Qwillerana, była to weterynarz kotów. Dwaj młodzi mężczyźni wracali z 

pingponga na niższym poziomie. Violet przedstawiła ich jako „polujących na kaczki”. Zaprosili 

go na niedzielne polowanie. 

- Nie nadaję się do fuzji, ale interesują mnie kacze zwyczaje i środowisko, w którym żyją 

te ptaki. 

- Mamy w biurze książkę na ten temat, możemy ją panu pożyczyć. 

Wtedy Alden zaczął grać Chopina. To już przesada, pomyślał Qwilleran. 

Był  tam  wysoki,  wyprostowany  mężczyzna  o  białych  włosach,  którego  Violet 

przedstawiła jako Judda Amhursta, emerytowanego inżyniera. 

-  Dzięki  niemu  unikamy  kłopotów  -  powiedziała  Violet,  obdarzając  go  wdzięcznym 

spojrzeniem. 

- Wiem, kim on jest! - powiedział Amhurst. - Jestem jego zagorzałym fanem. Wygrałem 

żółty ołówek w jednym z jego konkursów! 

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. 

background image

- Proszę przyjąć jeszcze jeden - powiedział Qwilleran, sięgając do wewnętrznej kieszeni 

marynarki po jeden  z  grubych ołówków  opatrzonych  inskrypcją  „Piórko  Qwilla”,  które  zawsze 

nosił przy sobie. 

- Czekajcie no, aż chłopaki z baru o tym usłyszą! - powiedział Judd. 

- Nigdy nie pije niczego mocniejszego niż woda squunk - zaśmiała się Violet, szturchając 

po przyjacielsku Judda. 

Ty też należysz do naszego zwariowanego grona? 

Mężczyźni powtórnie uścisnęli sobie dłonie, ale tym razem w szczególny braterski sposób 

znany tylko wielbicielom wody squunk. 

Qwilleran uznał emerytowanego inżyniera za równego faceta, podobny stosunek miała do 

niego Violet. Dodała, że Judd znał jej ojca i mógłby dostarczyć Qwilleranowi jakichś informacji 

do książki. 

Cjwilleran pożegnał się, proponując kolejne spotkanie, na którym mogliby porozmawiać 

o Czechowie i Wordsworcie. 

Po  kolacji  z  dziedziczką  domu  Hibbardów  Qwilleran  zapisał  w  swoim  osobistym 

dzienniku, co następuje: 

Piątek, dwudziesty szósty września 

Dlaczego zgodziłem się napisać książkę o tej monstrualnej rezydencji? Nie tylko wygląda 

groteskowo,  ale  też  trudno  ją  sfotografować.  Chyba  zwariowałem!  Po  tym,  jak  zobaczyłem  to 

ciemne  drewno  i  ciężkie  meble,  próbowałem  odłożyć  cały  projekt,  ale  naszej  drogiej  Violet 

trochę się spieszy. Czyżby myślała, że po tych wszystkich latach chałupa spali się w przyszłym 

tygodniu? Jak zdołałem  się  zorientować, jej  największą obawą jest  to, że dom  wpadnie  w ręce 

deweloperów, którzy rozbiorą go na kawałki i zbudują na działce bloki i supermarket. Publikacja 

książki  nadałaby  rezydencji  status  dziedzictwa  narodowego  i  władze  okręgu  mogłyby  wydać 

zakaz komercjalizacji posiadłości... ale żeby od razu dziedzictwo narodowe? 

W  każdym  razie  obiecałem,  że  umówię  fotografa  najszybciej,  jak  to  będzie  możliwe.  I 

przeczytam stos dokumentów, które mi dała. Najstarsze pochodzą z 1925 roku. Mam zlecenie dla 

Kennetha, i to szybciej, niż się spodziewałem. 

Później tego wieczoru zadzwoniła Moira MacDiarmid. 

- Och, Qwill! Widzieliśmy w telewizji Dundeego! Jesteśmy z niego tacy dumni! 

- Jest skarbem dla tej księgarni - powiedział Qwilleran. - Nie wiem, czy sprzedaż książek 

background image

dzięki jego obecności wzrośnie, ale na pewno wzrośnie zapotrzebowanie na marmoladowe koty! 

Co mogę dla ciebie zrobić? 

- Nasza córka właśnie przyleciała z Nizin na ślub swojej najlepszej przyjaciółki. Strasznie 

chciałaby  zobaczyć  Dundeego  w  nowym  środowisku.  Wiesz,  to  ona  przygotowywała  go  do 

publicznej kariery. Niestety w niedzielę w nocy musi wracać do szkoły. Zastanawialiśmy się, czy 

nie mógłbyś nas wpuścić w niedzielę na zaplecze, na chwilkę! 

- Mam klucze. Nie ma problemu. O której? 

Rozdział jedenasty 

 

 

W  piątek  wieczorem  Qwilleran  nastawił  budzik  na  wcześniejszą  godzinę,  spodziewając 

się,  że  publiczne  otwarcie  księgarni  przysporzy  więcej  kłopotów  niż  sukcesu.  Najpierw 

zadzwonił  do  Polly,  do  Indian  Village,  ale  wiadomość  na  sekretarce  poinformowała  go,  że  po 

ósmej można ją zastać tylko w księgarni. 

.Sklep  otwierano o dziewiątej  trzydzieści.  Qwilleran  domyślał  się,  że  musiała  wyjechać 

bardzo, bardzo wcześnie... albo spędziła noc w śródmieściu Pickax. U przyjaciół, w hotelu albo 

na podłodze księgarni. 

Zadzwonił  do  księgarni,  gdzie  usłyszał,  że  „Skrzynia  Pirata”  jest  otwarta  od  dziewiątej 

trzydzieści.  Włączył  ekspres  do  kawy  i  nakarmił  koty,  ale  tym  razem  nie  wykazywały 

zainteresowania przygotowaniami do posiłku. Nerwowo wskakiwały i zeskakiwały z kuchennego 

blatu.  Ich  uszy  wskazywały  najwyższy  poziom  niepokoju.  Qwilleran  wyszedł  na  zewnątrz.  Od 

razu  zorientował  się,  co  było  źródłem  ich  niepokoju.  Na  zachodzie,  od  strony  Main  Street, 

słychać  było  natężony  uliczny  hałas  wzmocniony  krzykami  i  syrenami  policyjnych  wozów  i 

karetek. Chwycił pomarańczową czapkę, identyfikator prasowy, telefon komórkowy i  ruszył do 

akcji. 

Droga przez las wychodziła na parking przed teatrem, który był zapchany samochodami! 

Main Street była zakorkowana! Wszystkie krawężniki były zajęte, zderzak w zderzak. Legalnie i 

nielegalnie. Chodniki pełne były pieszych, którzy zostawili swoje samochody na parkingach obu 

kościołów, biblioteki i urzędów. Rzeka ludzi płynęła w stronę centrum miasta. 

Qwilleran przepchał się przez tłum, warcząc: 

background image

- Proszę o przejście! Proszę się rozstąpić! 

Ludzie z przyjemnością przepuszczali go przodem. Byli w świątecznym nastroju. Mówili: 

- Witamy, panie Q! Zabiera pan Koko na spotkanie z Dundeem? 

Szli,  żeby  zobaczyć  prawdziwą  piracką  skrzynię,  pomnik  Winstona,  żywego 

księgarnianego kota i książki za pięć tysięcy dolarów. 

Qwilleran  przeciskał  się  dalej  przez  tłum.  Zatrzymał  się  raz,  w  bramie  domu,  żeby 

zadzwonić. 

- Wcześnie przyszłaś - powiedział, kiedy Polly odebrała. 

-  Wszyscy  tutaj  planujemy  strategię  -  wyjaśniła  ze  zwykłym  u  niej  spokojem.  -  Jest  tu 

cały personel plus trzech ochroniarzy. Klienci będą wpuszczani po kilku naraz, oprowadzani po 

sklepie i SES, a potem wypuszczani tylnym wyjściem. 

- Gdzie będzie Dundee? 

-  Na  południowej  wystawie,  tam  gdzie  wystawiamy  książki.  Razem  z  poduszką, 

szmacianą lalką i szczotką do zębów. Ludzie  czekający w  kolejce będą mijać  właśnie to  okno. 

Ochroniarze w środku mają zadbać, żeby tłum się przesuwał. Mają mówić: „Do przodu, ludzie. 

Dziesięć  tysięcy  czeka  jeszcze  na  wejście!”  -  Mówiła  bez  podniecenia,  jakby  czytała  tekst  z 

podręcznika, jak prowadzić księgarnię. 

- Dasz mi znać, jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić? 

- Dziękuję, Qwill, ale Alden Wadę jest tutaj i zadba o ludzi na poziomie księgarni, a Lisa 

ma całą załogę wolontariuszy na dole. Młody człowiek z osiedla Winston Park zaoferował się, że 

będzie  oprowadzał  klientów.  Jest  trochę  zapyziały,  ale  miły.  To  przyjaciel  Peggy,  opiekunki 

Dundeego.  To  był  jej  pomysł,  żeby  zostawić  kota  na  wystawie,  gdzie  nie  stanie  mu  się  żadna 

krzywda. 

-  Jak  on  się  miewa?  -  zapytał  Qwilleran,  przyzwyczajony  do  kocura,  który  miał  swoje 

zdanie na każdy temat. 

- Dundee zgadza się na wszystko i łatwo się przyzwyczaja. 

- Ach, rozumiem... Cóż, zadzwonię później, jeśli ci to nie przeszkadza. 

- W żadnym wypadku - głos Polly brzmiał tak oficjalnie. Qwilleran obrócił się na pięcie i 

poszedł w stronę domu. 

Nie potrzebowała od niego niczego. 

W  składzie  czekały  na  niego  koty,  które  w  plamach  słońca  spokojnie  trawiły  swoje 

background image

śniadanie.  Za  kilka  minut  trójkątna plama  rzucana  przez  stare  witrażowe  okno przesunie  się  w 

inne miejsce, ale koty, nie budząc się wcale, w jakiś tajemniczy sposób podążą za nią. 

Qwilleran  przygotował  sobie  świeżą  kawę  i  sięgnął  po  plik  dokumentów  od  Violet, 

stuletnią historię drewnianego domostwa. Jej uczony ojciec zredukował ilość papierów z tysięcy 

do setki i poukładał je w porządku chronologicznym. Mimo to ich przejrzenie wymagało wielkiej 

pracy. Zadzwonił do Kennetha i zostawił mu wiadomość. 

Młody człowiek oddzwonił za kilka minut, brakowało mu tchu. 

- Dzień dobry, panie Q! Oprowadzałem klientów po księgarni. Latałem z kawą i tak dalej. 

Co się stało? Mam nadzieję, że coś interesującego. 

- Mam nadzieję, że tak właśnie powiesz. To projekt badawczy. Oznacza przekopywanie 

się  przez  stos  starych  dokumentów  w  poszukiwaniu  materiału,  który  mógłby  być  użyty  w 

książce. 

- Już mi się podoba! Kiedy mam zacząć? 

- Wczoraj. Mam krótki termin. Jak tylko zelżeje ruch, dostarczę ci materiały. Proponuję 

też  rozmowę  przy  kolacji,  jeśli  masz  czas.  „Onoosh’s  Cafe”  wydaje  się  dobrym  miejscem  na 

spokojną rozmowę. Lubisz śródziemnomorską kuchnię? 

-  Nigdy  nie  próbowałem.  W  Lockmaster  jest  jedna  knajpa  ze  śródziemnomorskim 

jedzeniem, nazywa się „Porty Cali”, ale zawsze jadaliśmy w „Zielonej Rzepie”. 

- Nie mam śmiałości zapytać o menu - powiedział Qwilleran. 

-  To  tylko  bar  z  hamburgerami,  ale  imię  otrzymał  po  koniu.  Zielona  Rzepa  nigdy  nie 

wygrała żadnego wyścigu, ale wszyscy ją kochali. 

- To pewnie taki typ restauracji, gdzie nie wpuszczają bez wizyty u fryzjera. 

- Dziewczyna z naprzeciwka obetnie mi włosy - powiedział Kenneth. 

- To może  być  dobry  pomysł  -  zauważył Qwilleran.  Umowa stanęła i spotkanie  zostało 

ustalone. 

O  piątej,  kiedy  drzwi  do  księgarni  powinny  się  były  zamknąć  za  ostatnim  klientem, 

Qwilleran zadzwonił do Polly. Nie zdziwił go jej zmęczony głos. 

- Qwill, jestem wykończona! Kolejka nie zmniejszała się przez osiem godzin. Nie żebym 

pracowała  fizycznie,  ale  sama  obecność  takiej  ilości  ludzi  potrafi  wykończyć.  Rozumiesz? 

Miałam nadzieję, że zjemy dzisiaj razem kolację, ale obawiam się, że... 

- Wszystko w porządku, Polly. 

background image

Zważywszy  na  umówione  spotkanie,  Qwilleran  nie  tylko  się  nie  zmartwił,  ale  był  jak 

najbardziej zadowolony. Znał ją wystarczająco długo, żeby przewidzieć, jak zareaguje. 

Nie  akceptowała  banalnych  książek,  które  pisał,  nazywając  je  zaprzepaszczaniem 

prawdziwego  talentu,  którym  był  obdarzony.  Książkę  poświęconą  domowi  Hibbardów  o 

wątpliwej wartości uznałaby za szczyt banału. Nigdy nie zrozumiała, że Qwilleran uważał się za 

reportera, nie krytyka. To była czysta reporterska robota, którą trzeba było solidnie wykonać. Za 

młodych  czasów  był  reporterem  kryminalnym,  teraz  zdawał  sprawę  z  życia,  które  toczyło  się 

czterysta  mil  na  północ  od wszystkiego.  Dom  Hibbardów nie był  może klejnotem  architektury, 

ale był częścią historii Moose County. Należało mu się zrozumienie i obiektywizm. 

W  stosie  dokumentów  Violet  znajdowała  się  koperta  z  rodzinnymi  fotografiami. 

Qwilleran wybrał cztery, reprezentujące cztery pokolenia dynastii indywidualistów. 

Cyrus, jako stary już mężczyzna, dzierżący dwie laski, po jednej w każdej dłoni, owinięty 

szalem.  Geoffrey  jako  zamożny  ziemianin  w  stroju  do  jazdy  konnej  i  ze  zwiniętym  biczem  w 

ręce. Jesmore,  uczony  w tweedach, na  tle  imponującej  biblioteki.  Violet,  profesorka  w todze, z 

wielkim tomem w dłoniach, prawdopodobnie dziełem Byrona. 

- Yow! - w uszach Qwillerana rozbrzmiało rozdzierające oświadczenie. Czas na kolację. 

Kenneth  był  pod  wrażeniem  mosiężnych  blatów  w  „Onoosh’s  Cafe”,  kryształowych 

żyrandoli i egzotycznych zapachów, jak również uwagi, jaka otaczała jego gospodarza. Onoosh 

wyszła z kuchni ubrana w strój szefa kuchni, żeby ich powitać. Kelnerzy byli przemili. 

- Czego się napijesz, kiedy będziemy czekali na kolację? - zapytał Qwilleran. 

- A ty co pijesz? 

- Koktajl Q, bezalkoholowy, czyli wodę squunk z odrobiną soku z żurawin. 

- Nie brzmi zachęcająco, ale spróbuję. 

- Życie bez ryzyka nic nie jest warte - sentencjonalnie zauważył Qwilleran. -  A na razie 

zastanawiasz się pewnie, o co w tym wszystkim chodzi. Masz notes albo dyktafon? 

Najpierw Qwilleran wyjaśnił mu istotę projektu: chodzi o książkę o historycznym domu 

Hibbardów,  zbudowanym  około  1850  roku,  najstarszym  drewnianym  budynku  w  okręgu, 

siedzibie czteropokoleniowego rodu. 

-  Twoje  zadanie  -  kontynuował  Qwilleran  -  zasadza  się  na  dziennikarskim nosie.  Masz 

szukać historii, a nie statystyk. Historie kryją się w stosie dokumentów, które ci dostarczyłem: w 

listach,  dokumentach,  wycinkach  prasowych.  Co  się  działo  z  rodziną  Hibbardów przez  półtora 

background image

wieku? W jaki sposób dotknęły ich wojny, epidemie, wielkie burze, wypadki, zbrodnie? Szukaj 

też  zaszczytów  i  nagród,  jakie  stały  się  ich  udziałem.  Informacji  o  ślubach,  pogrzebach, 

przyjęciach i hobby. Kapujesz? 

- Tak - odpowiedział Kenneth. - Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę. 

- Dobrze. W takim razie spójrzmy na menu. Zaproponował humus na przystawkę, później 

shish kebab z jagnięciny z chlebem pita i baklawę na deser. 

Przy  filiżance  greckiej  kawy  Qwilleran  postanowił  zaspokoić  swoją  ciekawość  i 

dowiedzieć się czegoś o Wiskersie, jak nazywano Kennetha. Młody człowiek niechętnie mówił o 

sobie, ale w końcu zdanie po zdaniu odkrył kilka faktów ze swojego życia. 

Podobały  mu  się  mieszkania  w  Winston  Park.  Wszyscy  byli  młodzi.  Czynsz  był 

umiarkowany.  Można  było  iść  do  pracy  pieszo.  Nie  miał  samochodu.  Jadłodajnia  była  tuż  za 

rogiem. Podobali mu się ludzie w księgarni. Wszyscy byli przyjaźni, nawet kot. 

- Lubisz koty? - zapytał Cjwilleran. 

-  Nie  wiem.  Na  farmie  mieliśmy  wiejskie  koty.  Przeważnie  miałem  jednak  kontakt  z 

psami i końmi. Skąd Dundee ma swoje imię? 

-  Pomarańczowe  koty  określa  się  jako  marmoladowe.  Dundee  jest  szkockim  miastem 

znanym  z  pomarańczowej  marmolady.  Wiesz,  skąd  pochodzi  zwyczaj  trzymania  kotów  w 

księgarniach? Pomyśl. 

- Przypuszczam, że chodzi tu o ten sam powód, dla którego trzyma się myszy w stajniach. 

Żeby pozbyć się gryzoni. 

- Właśnie! Nadal odwiedzasz swoją farmę? Po chwili wahania Kenneth powiedział: 

- Farma została sprzedana. Moi oboje rodzice nie żyją. 

-  Przykro  mi  -  mruknął  Qwilleran.  Przychodziły  mu  do  głowy  kolejne  pytania,  ale 

Kenneth  wykazywał  oznaki  zniecierpliwienia.  Zapytał  więc  tylko:  -  Czy  chcesz  jeszcze  coś 

wiedzieć na temat twojego zlecenia? 

- Co mam zrobić z wiadomościami, które uznam za ciekawe? 

- Nadaj każdej numer. Włóż do oddzielnego pudełka. Spisz je razem z numerem. 

- Zaczynam jutro! 

Rozdział dwunasty 

 

background image

 

W niedzielę w południe syjamczyki zjadły obiad i rozpoczęły zwykłą toaletę. Qwilleran 

usiadł przy biurku, żeby znaleźć numer w książce telefonicznej. Yum Yum natychmiast znalazła 

się  na  blacie  i  przyjęła  wrogą  pozycję.  Skąd  wiedziała,  że  miał  zamiar  zadzwonić  do  Frań 

Brodie? Dwie „baby” nie cierpiały się od pierwszego spotkania. 

Frań  była  najbardziej  atrakcyjną  kobietą  w  mieście  -  utalentowaną  członkinią  Klubu 

Teatralnego, córką komendanta policji, drugą osobą w „Studiu Dekoracji Wnętrz Amandy”. 

Odebrała telefon zaspanym tonem osoby, która poszła spać nad ranem. 

Qwilleran zaczął pełen entuzjazmu: 

- Frań, niech ci pogratuluję, choć z opóźnieniem, twojej kreacji Gwendolen. 

- Dziękuję, szkoda, że trzeba było odwołać występ... Słyszałam, że zaczynasz wspaniały 

projekt! 

- Skąd słyszałaś? 

- Nieważne skąd. Powiedz, że to nieprawda z tym monstrualnym starym pudłem. 

Autorytatywnym tonem Qwilleran zaczął wyjaśniać: 

-  Gdzie  indziej  mają  dąb  Waszyngtona  i  prasę  Benjamina  Franklina,  a  my  mamy  dom 

Hibbardów. Nie twoja rzecz krytykować. Dom powstał z tysięcy drzew ponad sto pięćdziesiąt lat 

temu, na przekór powodziom, pożarom, huraganom i dekoracyjnym snobom stoi do dzisiaj. 

Wiedział, że nazwanie projektowania wnętrz „dekorowaniem” zirytuje ją. 

- W porządku. O coś chodzi czy dzwonisz towarzysko? - powiedziała, wzdychając. 

-  Jak  rozumiem,  pokoje  są  tam  duże,  ciemne  i  przeładowane  meblami.  Masz  jakieś 

sugestie dla Bushy’ego, jak je fotografować? 

-  Amanda  pomagała  im  w  meblowaniu,  jeszcze  za  życia  Jesmore’a.  Ja  zrobiłam  kilka 

rzeczy dla Violet, ale właściwie nie wiem, gdzie zacząć. 

- Daj mi tylko kilka wskazówek dla fotografa - powiedział miększym głosem Qwilleran - 

zrobię notatki dla Bushy’ego. W przeciwnym wypadku nie będę ci dłużej zawracać głowy, może 

tylko spytam, co myślisz o Aldenie Wadzie? 

-  Ten  facet  -  odpowiedziała  z  nieskrywanym  uwielbieniem  -  jest  nie  tylko  naładowany 

energią, ale też utalentowany, przystojny i seksowny! 

- Cieszę się, że ma twoje uznanie, Frań. 

Qwilleran  zastanawiał  się,  co  się  stało  z  doktorem  Prelligate,  rektorem  college’u, 

background image

numerem  jeden  na  liście  Frań.  Co  się  stało  z  wszystkimi  pozostałymi?  Co  komendant  Brodie 

powiedziałby o swojej figlarnej córce? 

Panie  MacDiarmid,  matka  i  córka,  miały  przyjść  o  pierwszej.  Qwilleran  przyszedł  do 

księgarni wcześniej. Dundee wygrzewał się w słońcu na swojej poduszce w oknie wystawowym. 

Z  nonszalancją  przyjmował  liczne  wyrazy  sympatii,  którymi  obdarowywali  go  przechodnie. 

Kiedy panie MacDiarmid przyjechały i otworzyły się drzwi, kot ruszył biegiem na powitanie. 

- Poznaje mnie! - zawołała Kathie, wylewając łzy radości na marmoladowego kota. Była 

wysoka  po  ojcu  i  miała  pomarańczowe  włosy  po  matce.  Spacerując  po  księgarni,  trzymała 

Dundeego  na  rękach.  Przyglądała  się  pirackiej  skrzyni,  wycieraczce  z  napisem  i  wystawie,  z 

której kot emablował dzień wcześniej prasę. SES była zamknięta, ale mogli spojrzeć przez szybę 

na kredens i ukrytą w nim książkową fortunę. 

- Musimy pilnować godziny. Kathie musi zdążyć na samolot. 

- Zdążycie wpaść ze mną do cukierni, jest tuż za rogiem? Słynie z tortów bananowych - 

zaproponował Qwilleran. 

Właścicielka  była  prawdziwą  babcią,  której  wszystkie  wnuki  pracowały  w  cukierni. 

Stanowili na pierwszy rzut oka szczęśliwy zespół. Krzesła i stoły były w starym stylu, z giętymi 

nogami i oparciami. 

Kathie  zamówiła  tort  bananowy  i  podczas  gdy  jej  rodzice  jedli  desery  lodowe,  ona 

patrzyła przez salę, potem zniżyła głos i szeptem zwróciła się do matki. Moira spojrzała w tym 

samym kierunku i potrząsnęła głową. Kathie nalegała. 

- Wiem, że to Wesley. Tylko zapuścił brodę. Qwilleran też spojrzał. 

- Ma na imię Kenneth. Jest gońcem w „Coś tam”. Zanim goście opuścili lokal, żeby udać 

się na lotnisko. 

Kenneth  zniknął.  Qwilleran  zapytał  właścicielki  cukierni,  co  myśli  o  sobotnich 

uroczystościach. 

- Nigdy nie widziałam czegoś podobnego! - zawołała, uderzając się w czoło. - Ustawiali 

się  w  kolejce  do  wejścia  przez  cały  dzień.  O  trzeciej  skończyły  nam  się  lody  i  musieliśmy 

zamknąć cukiernię! 

- Czy z apartamentów w Winston Park macie dużo zamówień? 

-  Tak,  to  mili  ludzie.  Przychodzą  tu  na  lodowe  koktajle.  Lepsze  to  niż  te  wszystkie 

świństwa, które mogliby pić. 

background image

- Ta dwójka, która przed chwilą wyszła, wygląda znajomo - powiedział Qwilleran. 

- Ona ma na imię Peggy, a na niego wołają Whiskers. Miłe dzieciaki. 

Qwilleran zauważył, że to Peggy odebrała rachunek. Kenneth stał z rękami w kieszeniach, 

kiedy płaciła. 

Qwilleran wrócił do składu piechotą. Już z dałeka dostrzegł kota stojącego w kuchennym 

oknie.  Stał  na  tylnych  nogach,  był  roztrzęsiony.  Qwilleranowi  nieobca  była  kocia  telepatia. 

Podekscytowany kot w kuchennym oknie nie mógł oznaczać nic innego jak tylko wiadomość na 

automatycznej sekretarce. Dwa koty znaczyły: Nakarm nas! Umieramy z głodu! 

Wiadomość  zostawił  Alden  Wadę:  „Qwill,  daj  mi  znać,  jeśli  potrzebujesz  czegoś  do 

swojej  pogadanki  w  następny  czwartek.  Pulpit?  Sztalugi?  Projektor  i  ekran?  Tańczące 

dziewczęta?” 

Qwilleran  żachnął  się  i  wymamrotał  podziękowanie.  Zupełnie  zapomniał  o  pierwszym 

spotkaniu  Klubu  Literackiego.  Myślał  szybko.  Było  wiele  rzeczy,  które  mógłby  powiedzieć  o 

barwnym  antykwariuszu,  ale  potrzebował  jakichś  wizualizacji,  żeby  przyciągnąć  uwagę 

słuchaczy. Na przykład dużych kolorowych fotografii rzucanych z projektora na ścianę. 

Zadzwonił do Kennetha. 

- Zrób coś dla mnie, kiedy pójdziesz jutro do redakcji. Poszukaj w archiwum zdjęć Edda 

Smitha, jego antykwariatu i kota. Winston pojawił się na pierwszej stronie po pożarze. Przydadzą 

mi się też zdjęcia pogorzeliska. 

- Zajmę się tym. Czy mam je gdzieś dostarczyć? 

-  Zostaw  je  na  moje  nazwisko  u  Juniora  Goodwintera.  Powiedz  mu,  że  je  odbiorę  we 

wtorek, kiedy przyjdę z tekstem. 

- W porządku, zajmę się tym. 

-  Widziałem  cię  w  „Babcinym  Sklepie  Słodkości”,  Ken.  Jadłeś  jeden  z  ich  słynnych 

tortów bananowych? 

- Tak. Peggy stawiała. Robiłem dla niej kilka zleceń. 

- Przystojna kobieta! Czy to ona zajmuje się Dundeem? 

- Tak, uwielbia to! Zapłaciłaby za przyjemność, jaką z tego czerpie. Podoba się panu, jak 

obcięła mi włosy, panie Q? 

- Sam bym  tego  lepiej nie zrobił! - Qwilleran zastanawiał  się, kto obcina włosy  Peggy, 

grzywka wchodziła jej do oczu. 

background image

Później  zadzwonił  do  Thorntona  Haggisa,  miejscowego  historyka,  który  zastępował 

Homera Tibbitta, historyka na emeryturze. 

-  Thorn,  czy  dział  historyczny  miejskiej  biblioteki  ma  może  w  swojej  kolekcji  jakieś 

przyzwoite  zdjęcia  Edda  Smitha  i  jego  sklepu?  Jeśli  coś  przychodzi  ci  do  głowy,  to  powiedz, 

odbiorę je. 

- Jestem prawie pewien, że tak, ale jeszcze spojrzę. Czy to do twojego wykładu? Oboje z 

żoną  się  wybieramy.  Zachowuje  się  jak  nastoletnia  fanka  twoich  przemów.  Powtarzam  jej,  że 

idzie tylko zobaczyć twoje wąsy, jak u Marka Twaina. 

- Dobrze to słyszeć. Nie będę się przepracowywał nad tekstem - zaśmiał się Qwilleran. - 

Powiem też fryzjerowi, żeby nie ścinał zbyt krótko mojego głównego atutu. 

-  Wasz  wujcio  Bushy  przychodzi dzisiaj  po  południu.  Ale  nie  musicie  się  ukrywać,  nie 

będzie miał ze sobą aparatu - powiedział do kotów. 

Fotograf John Bushland mieszkał na niedalekiej ulicy Miłej ze swoją nową żoną Janice i 

czterema  amazońskimi  papugami.  Spotykali  się,  żeby  przedyskutować  projekt  albumu  o  domu 

Hibbardów. i oo 

Było  to  spokojne,  przyjemne  popołudnie,  więc  zabrali  drinki  do  ośmiokątnej  altanki, 

przeszklonej  na  wszystkie  osiem  stron  świata.  Koty  towarzyszyły  im  niesione  w  lnianych 

torbach. 

-  Jak  tam  słonecznie!  -  zawołała  Janice.  -  Może  też  byśmy  sobie  taką  zafundowali 

następnego lata, Bushy? 

Jej  mąż,  któremu  pozostało  już  niewiele  włosów,  lubił  to  przezwisko,  które  oznaczało 

kogoś włochatego. 

- Jak papugi przystosowały się do nowej rodziny? - spytał Qwilleran. 

- Uwielbiają moją błyszczącą głowę - powiedział fotograf. 

- Mamy też dwa kocięta, które urodziły się u sąsiadów. 

- Jedno jest brązowe, a drugie cętkowane - dodała jego żona podekscytowana. 

- Zdołałeś je sfotografować? 

- Tyle  razy, ile przyszło mi  to  na myśl - powiedział  fotograf.  -  Jak  tylko  dostają równe 

działki jedzenia, nie są uciążliwe... A teraz powiedz mi o zleceniu, jakie dla mnie masz. 

- Jak dużo czasu zajmie ci zrobienie slajdów z czarnobiałych zdjęć? 

-  Niewiele.  Kiedy  tylko  chcesz.  Mogę  wszystko  zorganizować.  Mam  projektor,  cały 

background image

sprzęt. Dla kogo to? 

Qwilleran  opowiedział  o  nadchodzącym  spotkaniu  w  Klubie  Literackim.  Bushy 

przypomniał  sobie,  że  może  mieć  jakieś  zdjęcia Edda  w  swoim  archiwum.  Pamiętał  zwłaszcza 

jedno,  jak  stary  człowiek  stoi  na  stopniu  drabiny,  i  drugie,  kiedy  na  chodniku  karmi  gołębie. 

Później wymienili pytania w sprawie fotografowania domu Hibbardów. 

-  Kiedy  zadzwoniłem  do  pani  Hibbard,  żeby  umówić  się  na  spotkanie,  zaprosiła  mnie, 

żebym  najpierw  obejrzał  dom.  Wnętrza  są  olbrzymie,  ciemne  i  zagracone.  Uwierz  mi,  to  nie 

będzie łatwe zadanie! 

Qwilleran zwrócił się do Janice: 

-  Jeszcze  nigdy  nie  słyszałem  od  fotografa,  że  to,  co  ma  wykonać,  będzie  łatwym 

zadaniem. To sprytne plemię. Jeśli zdjęcia się udadzą, oni wychodzą na bohaterów. 

Janice zapiszczała z rozbawienia. 

- Zabrał mnie ze sobą, kiedy pojechał sprawdzić światło na zewnątrz. To bardzo dziwna 

architektura.  Co  to  ma  być  za  styl?  Myślałam,  że  widziałam  wszystko,  kiedy  mieszkałam  w 

Kalifornii. 

-  Cóż,  według  Frań  Brodie  ma  kolonialne  wejście,  gotycki  dach,  wenecką  wieżę. 

Wiktoriańskie werandy zostały dodane później. Wnętrza są głównie w stylu króla Jakuba. 

-  Mówiłem  Violet,  kiedy  do  niej  zadzwoniłem,  żeby  zamówiła  dużo  białych  kwiatów  i 

położyła biały obrus na stół w jadalni. Nie zamierzam też umieszczać na zdjęciach żadnych ludzi. 

- Ja też jadę - wtrąciła Janice - jako jego asystentka. 

- Tak! Trenowała, jest coraz lepsza! W tym zawodzie trzeba się nauczyć dwóch rzeczy: 

używania niebezpośredniego źródła światła i krótkiego czasu naświetlania. W samochodzie mam 

duże ekrany, dzięki którym odbijemy światło. 

Dwaj mężczyźni zabawiali Janice opowieściami z początku ich znajomości, kiedy Bushy 

mieszkał jeszcze w Lockmaster. 

- Cieszę się, że przeprowadziliśmy się do Pickax - powiedział Bushy. 

-  Wszyscy  najlepsi  ludzie  przyjeżdżają  tu  z  Lockmaster  -  powiedział  mu  Qwilleran.  - 

Ostatnio Alden Wadę. Bierze miasto szturmem... Znasz Aldena, Bushy? 

- Tylko ze słyszenia - powiedział to tonem, który zaostrzył ciekawość Qwillerana. 

- Widziałam go w sztuce - powiedziała Janice - i był wspaniały! Będzie prowadził zajęcia 

z aktorstwa, tak przynajmniej słyszeliśmy. Chętnie wzięłabym w nich udział. 

background image

- Tak się składa, że mieszka w domu Hibbardów. 

- Yow! - odezwał się Koko, który obserwował kruki z przeszklonej altanki. 

Janice podskoczyła. 

- Koko jest głodny, powinniśmy już iść i nakarmić Bonnie i Clyde’a. 

Janice  przeprosiła  i  pobiegła  do  toalety,  a  Qwilleran  odprowadził  Bushy’ego  na 

podwórko. 

-  Słyszałem  różne  plotki  o  Aldenie,  Bushy.  Martwi  mnie  to  ze  względu  na  Polly. 

Zatrudniła go w księgarni do organizacji imprez. To właśnie on zaprosił mnie na spotkanie Klubu 

Literackiego. 

- Tak... No cóż... przypuszczam, że zna się na swoim fachu, ale ma reputację osoby, która 

niszczy domowy spokój. 

- Przystojni faceci są zawsze podejrzani, prawda? 

- Nie  wiem, nigdy  nie byłem przystojny  -  powiedział Bushy, przesuwając  ręką po łysej 

głowie. - Ale Alden ma co nieco na koncie. 

Rozdział trzynasty 

 

 

W  poniedziałek  rano  „Skrzynia  Pirata”  została  oficjalnie  otwarta  dla  kupujących.  Ćo 

więcej Qwilleran obiecał,  że kupi pierwszą książkę  w SES. Miał się stawić z grubą  książeczką 

czekową i miała być ona grubsza, niż się spodziewał. 

Na  razie  jednak  nakarmił  wcześniej  niż  zwykle  koty  i  przygotował  dla  siebie  miskę 

płatków. Krojąc banana, przyglądał się badawczo Koko, który siedział na barze. 

O dziewiątej trzydzieści Lisa czekała z kluczem do kabinetu na pierwszego klienta. 

- Wiedziałam, że nie pragniesz rozgłosu, Qwill, ale to by była historia na pierwszą stronę 

gazety.  Znany  obywatel  kupuje  rzadką  książkę  dla  swojego  kota  na  otwarciu  SES.  Ale  wtedy 

musiałbyś zabrać tu Koko, a mogliby się nie dogadać z Dundeem. 

- Lisa, co ty opowiadasz? 

- Violet chciała tu być, ale ma wizytę u lekarza w Lockmaster. Ktoś ją tam zawiózł. 

- Mam nadzieję, że nie czuje się słabo. 

- To stara sprawa, którą musi monitorować od czasu do czasu. Spodziewam się, że pójdą 

background image

na lunch do Inglehartów i zrobią z tego święto. Jesteś gotowy? 

Wyciągnęła książkę z półki i wręczyła swojemu pierwszemu klientowi. 

Książka miała normalną wielkość książki dla dzieci z błyszczącą jasnoniebieską obwolutą 

i  rysunkiem  kota  w  pasiastym,  białoczerwonym  kapeluszu.  Na  sześćdziesięciu  stronach 

znajdowały się rysunki i tekst. 

- Czy Koko się spodoba? - spytała Lisa. 

- Lubi cienkie  książki, bo  łatwo się je  spycha  z półek. To  tyle na  temat jego  literackich 

gustów. Ale ta będzie trzymana w zamknięciu i wyciągana na specjalne okazje na kawowy stolik, 

gdzie  wolno  mu  będzie  na  znak  szacunku  przez  chwilę  na  niej  posiedzieć.  Ten  kot  czuje,  że 

książka ma wartość. 

Lisa wyglądała na nieprzekonaną. 

-  Cóż...  skoro  tak  mówisz!  A  teraz  mam  dla  ciebie niespodziankę!  Violet  pozwoliła  mi 

przekazać  ci  tę  wiadomość.  Jej  ojciec  był  wielbicielem  dziennikarzy.  Zbierał  książki  o 

dziennikarzach i te przez nich napisane. Jest ich czterdzieści albo pięćdziesiąt tytułów. 

- Kupuję je - przerwał jej Qwilleran, wyciągając książeczkę czekową. 

- Nie! Violet chciała ci je podarować w ramach podziękowania za to, że piszesz książkę 

ojej domu. 

- Powiedz jej, żeby przekazała całość SES, a  ja  je kupię. Ona  zyska ulgę podatkową,  ja 

zyskam  życiową  szansę,  a  SES  dostanie  niemałą  sumkę.  To  czysta  arytmetyka!  Czy  książki  są 

tutaj? 

- Nie. Są w domu Hibbardów. Pięć albo sześć pudeł. Alden będzie ci je mógł podrzucić 

dzisiaj po południu. 

- Będę czekał. Wypiszę czek na SES. Ty i Violet zdecydujcie, na ile ma opiewać. 

Cjwilleran  wrócił  do  domu  z  Kotem  w  kapeluszu  pod  pachą.  Lisa  włożyła  książkę  do 

jednej  z  plastikowych  toreb  podarowanych  przez  drogerię.  Kiedy  wszedł  do  składu,  oba  koty 

bawiły  się  w  kuchennym  oknie,  niewątpliwie  oczekując  placka  mięsnego  od  Lois.  Były  ze 

wszech  miar  rozczarowane,  kiedy  zaprezentowano  im  rzadką  książkę.  Obwąchały  ją  z 

niezrozumieniem i jeszcze raz, tym razem z niedowierzaniem. Nawet Koko, główny bibliofil, nie 

wykazywał zainteresowania nowym zakupem. 

Ach  ten  Koko!  -  mruknął  do  siebie  Qwilleran.  Wolałby  pewnie  biografię  Jerzego 

Waszyngtona! 

background image

Wrócił  do  załatwiania  swoich  spraw  w  mieście.  Właśnie  tam  przed  budynkiem 

Sprenkle’ów zobaczył Maggie Sprenkłe, jak rozgląda się po Main Street. 

- Czekasz na tramwaj? - zapytał. 

-  Och,  Qwill!  -  zaśmiała  się.  -  Zawsze  potrafisz  mnie  rozbawić.  Nie  mogłam  się 

zdecydować, w którą stronę najpierw pójść. Na pocztę czy do banku. 

- Zważywszy na  to,  jak  wzrastają opłaty pocztowe  -  doradził - idź najpierw  do banku... 

Wyglądasz świetnie, Maggie. Jak się mają twoje panie? 

Zauważył kocią sierść na jej granatowym żakiecie. 

-  Nasza  kochana  Charlotte  zmarła  już  ze  starości,  brakuje  jej  nam,  ale  mamy  maleńką 

szarą kotkę ze schroniska. Nazywamy ją Emily. Miałbyś ochotę wpaść na herbatę i poznać ją? 

-  Chętnie  wstąpię,  chciałbym  z  tobą  o  czymś  porozmawiać,  ale  za  herbatę  podziękuję. 

Właśnie wypiłem trzy filiżanki kawy. 

Nie  była  to  prawda,  ale  w  ten  sposób  mógł  uniknąć  słabej  jaśminowej  herbaty,  jaką 

podawała Maggie. W dodatku zawsze pływały w niej kocie włosy. 

Dom Sprenkle’ów pochodził z dawnych czasów, kiedy bogaci kupcy sprzedawali towary 

na  parterze  swoich  kamienic,  a  na  piętrach  wychowywali  liczne  potomstwo.  Teraz  na  parterze 

mieściła się agencja nieruchomości i agencja ubezpieczeniowa, podczas gdy Maggie mieszkała w 

wiktoriańskich  apartamentach  na  pierwszym  i  drugim  piętrze.  Po  śmierci  męża,  Jeremy’ego, 

sprzedała ich wiejski dom otoczony różanymi ogrodami, które uprawiał, i przeprowadziła się do 

śródmieścia, gdzie mogła swobodnie oddawać się pracy w wolontariacie. 

Spytała  Qwillerana,  czy  chce  wejść  schodami  od  frontu,  czy  też  wejdzie  od  tyłu  i 

skorzysta  z  windy.  Strome  i  wąskie  schody  w  dawnym  stylu  pokryte  były  grubym  dywanem, 

który dodatkowo spłycał stopnie. Nie mieściła się na nich nawet nie największa stopa Qwillerana. 

Winda, dostępna z parkingu na tyłach kamienicy, była niedawnym udogodnieniem. 

- Jestem ryzykantem. Chyba skorzystam z niebezpiecznego skrótu. 

Schody  wyłożone  były  chodnikiem  w  czerwone  róże.  Ściany  pomalowano  na  głęboki 

czerwony  kolor  i  obwieszono  je  niezliczonymi  szkicami.  Dekoratorka  wnętrz  Amanda 

Goodwinter  powtarzała  Qwilleranowi:  „Daję  klientom  to,  czego  chcą!  To  ich  pieniądze  i  oni 

muszą żyć w swoich mieszkaniach”. 

Na  górze  było  jeszcze  więcej  róż  i  więcej  czerwonych  ścian  obwieszonych  wielkimi 

olejnymi płótnami w złoconych ramach. 

background image

Rozmowa  odbyła  się  przy  bogato  rzeźbionym  marmurowym  stole,  wokół  którego  stały 

obite aksamitem krzesła. 

- Na pewno nie chcesz herbaty? - spytała Maggie. Qwilleran odmówił i zaczął: 

- Piszę książkę o domu Hibbardów. Ma ją wydać Fundacja K. 

-  Wiem!  Violet  mi  mówiła!  Jestem  zachwycona!  Mogę  jakoś  pomóc?  Jestem  od  niej 

starsza, ale wyrosłyśmy razem. 

- Idealna sytuacja. Zbieram wspomnienia mieszkańców miasta o ich rezydencji - położył 

kieszonkowy dyktafon na blacie. 

-  Och,  pamiętam,  jak  wspinałyśmy  się  na  wieżę,  żeby  zobaczyć  jezioro  oddalone  o 

dziesięć  mil.  Zjeżdżanie  na  sankach  ze  wzgórza,  spanie  latem  w  śpiworach  na  werandzie... 

siadywanie  przy  kominku  w bibliotece, kiedy  ojciec  Violet nam czytał. Wyjechała na  studia,  a 

potem do Włoch, a ja wyszłam za Jeremy’ego i byłam szaleńczo szczęśliwa. On kochał hodować 

róże.  Każdego  dnia  przynosił  mi  jedną  i  śpiewał  Tylko  różę  z  operetki  Rudolfa  Frimla.  Miał 

piękny  baryton.  Korespondowałam  z  Violet,  kiedy  była  we  Włoszech.  Niezmiernie  ucieszyłam 

się, że ma zamiar poślubić tam artystę. Niestety, kiedy jej rodzice dowiedzieli się, że wybranek 

jest nie tylko artystą, ale też obcokrajowcem, wpadli w furię. Powiedzieli Violet, że to zabije jej 

matkę! Wróciła do domu. 

- Nigdy nie wyszła za mąż? - spytał Qwilleran. Maggie pokiwała smutno głową. 

- Chyba na przekór rodzicom. Była jedynaczką. Z nią skończy się ród Hibbardów. Nigdy 

nie zapomnę, jak płakała dzień po dniu, kiedy pierwszy raz wróciła z Włoch. A ja płakałam wraz 

z nią. 

Oczy Maggie zaszły łzami. 

- Chyba napiję się herbaty - powiedział Qwilleran. Kiedy Maggie wróciła z tacą, jej twarz 

była już spokojna. 

-  Było  mi  okropnie  żal  Maggie.  Byliśmy  z  Jeremym  szczęśliwym  małżeństwem.  On  z 

pasją  hodował  róże.  Pewnego  dnia  posłał  jej  pojedynczą  różę  na  długiej  łodydze  z  wierszem 

Hafeza Szirazi, który pewnie znasz. 

Wyrecytowała wersy trzynastowiecznego poematu: 

Me wypuszczaj czary wina ze swej dłoni ani róży długiej łodygi. 

Zły ci świat splótł los, lecz ty nie chyl czoła przed wrogim zamysłem. 

- Mmm... - mruknął Qwilleran. - Inspirujący gest! 

background image

-  Właśnie  tego  potrzebowała,  Qwill.  Nie  wiem,  czy  to  wiersz,  czy  róża,  ale  pomogło. 

Jeremy zaczął obserwować róże dwadzieścia lat wcześniej, niż to się stało modne w Lockmaster. 

Specjalnie  w  tym  celu hodował  w  cieplarni  rośliny  o długich  łodygach.  To specjalna  odmiana, 

sadzi się je blisko siebie, tak żeby rosły wysokie. Tak żałuję, że ty i Jeremy nie poznaliście się... 

Słyszałeś o problemach zdrowotnych Violet? 

- Wiem, że pojechała dzisiaj na kontrolę do Lockmaster. 

- Od lat ma tętniaka. Może ją powalić każdego dnia, i to bez ostrzeżenia. 

Przez chwilę Qwilleran wpatrywał się w Maggie. 

-  Jestem  zszokowany!  Nie  mogę  uwierzyć!  Znosi  to  z  takim  spokojem  i  podchodzi  do 

świata z takim entuzjazmem. To zadziwiające! 

- Przyzwyczaiła się wykorzystywać każdą chwilę. Dlatego też cieszę się, że pracujesz nad 

książką  o  domu  Hibbardów.  Z  drugiej  strony  może  dożyć  setki.  Zastanawiam  się  nad 

wcześniejszymi wspomnieniami. 

- Nagrywaj je na taśmę, a ja wrócę za tydzień. 

Kiedy Alden  zajechał przed skład oficjalnym  samochodem domu  Hibbardów, Qwilleran 

wyszedł  i  zaproponował  mu,  żeby  zaparkował  od  kuchni,  gdzie  łatwiej  było  rozpakowywać 

pudła.  Koko  i  Yum  Yum  obserwowały  scenę  z  okna,  ale  wobec  zamieszania  pierzchły,  jak  to 

powiadał Qwilleran, na cztery strony. 

Mężczyźni  zanieśli  książki  pod  kominek  i  Alden  zaofiarował  się,  że  porozkłada  je  na 

półkach. 

-  Muszę  je  najpierw  skatalogować,  więc  ja  je  wyjmę,  a  ty  idź  na  balkon  i  wypróbuj 

akustykę tego składu. Może zadeklamujesz Szekspira? 

- To życiowa szansa! - oświadczył gość, stając przed dziełami zebranymi dramatopisarza. 

- Widzę, że jesteś w posiadaniu kolekcji Ardena, szczęściarzu! 

-  Weź  Henryka  V  i  przeczytaj  prolog  -  zasugerował  Qwilleran.  Potem  słuchał  z 

niekłamaną  fascynacją trzydziestu czterech wersów. Głos spod dachu  rozchodził  się  wspaniale. 

Nigdy nie było tu tak pięknego brzmienia, a i aktor nigdy nie brzmiał tak głęboko. - Zaśpiewaj 

coś, Alden! - krzyknął z parteru. 

Alden  zaśpiewał:  „Pokażcie  mi  nieustraszonego  męża...”  Qwilleran  bił  brawo.  Alden 

ruszył w dół rampy pełen uniesienia. Chwilę później runął na ziemię z głośnym łoskotem. 

Qwilleran krzyknął i pobiegł mu na ratunek. Zobaczył jeszcze kłębek  futra znikający na 

background image

wyższych kondygnacjach. 

- Alden, jesteś ranny? Co się stało? 

-  Nie  wiem,  ale  wszystko  w  porządku.  Na  kursach  teatralnych  uczymy  się,  jak  się 

wywracać. 

- Co powiesz na drinka na ukojenie nerwów? 

- Nie potrzebuję ukojenia. Dziękuję, ale muszę wracać do domu odkorkować wino. 

- Powiedz Violet, że piszę wylewne podziękowanie. 

Qwilleran  cieszył  się  w  gruncie  rzeczy,  że  Alden  nie  przyjął  zaproszenia  na  drinka. 

Spieszno mu było zająć się porządkowaniem tuzów dziennikarstwa z przełomu dziewiętnastego i 

dwudziestego  wieku.  Były  wśród  nich  takie  nazwiska  jak:  Mencken,  Hearst,  Patterson,  Luce... 

Także kobiety: Nellie Bly, Ida Tarbell... Mark Twain, Artemus Ward, lrvin S. Cobb, Will Rogers, 

George  Ade,  Stephen  Crane,  Ambrose  Bierce  i  wielu  innych.  Syjamczyki  wracały  na  scenę, 

obwąchując pomieszczenie uważnie. Koko szedł w pewien szczególny sztywny sposób, co było 

jednoznacznym dowodem winy. Qwilleran wszedł za nimi na rampę, gdzie, tak jak przypuszczał, 

znalazł wąski pasek skórki od banana. 

Kiedy później przy kawie zastanawiał się nad całym zdarzeniem, nie mógł powstrzymać 

śmiechu wobec okropnego upadku Aldena. Od początku ślizganie się na bananowej skórce było 

niejako  wliczone  w  historię.  Qwilleran  musiał  po  prostu  przyznać,  że  Koko  nie  lubi  Aldena 

Wade’a mimo jego pięknego głosu i gładkich manier, co zainspirowało go do napisania parodii 

słynnych wersów Samuela Johnsona: 

Och, panie Wadę, on pana nie lubi, choć, co tu dużo kryć, nikt się tym nie chlubi. 

To tylko wiem, że to nie sen, och, panie Wadę, on pana nie lubił 

Rozdział czternasty 

 

 

Zanim we wtorek rano Qwilleran zdążył nastawić ekspres do kawy, zadzwonił Bushy. 

- Cześć, Qwill! Chciałem tylko, żebyś wiedział, że spędziłem wczoraj cały dzień, robiąc 

zdjęcia domu Hibbardów z zewnątrz. Przez cały dzień utrzymywała się wyjątkowo dobra pogoda 

na  zdjęcia  w  plenerze.  Pani  Hibbard  nie  było  w  pobliżu,  ale  obszedłem  się  bez  niej.  Dzisiaj 

zabieram Janice i zaczynamy wewnątrz. 

background image

- Chcesz  mi  powiedzieć, że nie potrzebujesz mnie tym  razem  na przybocznego?  Jestem 

zwolniony? 

-  Jesteś  zwolniony!  Przez  cały  dzień  mam  zapewnione  usługi  gospodyni  i  chłopca  na 

posyłki, ale zabieram ze sobą Janice jako oficjalną asystentkę, bo okropnie chce zobaczyć dom. 

Dobra, a jeśli chodzi o te zdjęcia do Klubu Literackiego: odbierasz je dzisiaj z gazety? 

- Chcesz, żebym je wieczorem podwiózł do ciebie? - zapytał Qwilleran. 

- Jeśli możesz. Sam bym to zrobił, ale mam robotę dla gazety. 

- Zapracowujesz się, Bushy. Gdybyś tyle nie pracował, może byś miał więcej włosów na 

głowie. 

- Żebym jeszcze się przy tym wzbogacił... W takim razie powiem Jan, że może się ciebie 

spodziewać. 

Qwilleran też musiał ścigać się z czasem. Na dwunastą miał dostarczyć do gazety tekst, a 

jeszcze  nawet  o  nim  nie  myślał.  W  takich  sytuacjach  stosował  różne  triki:  albo  wykorzysta 

czytelników  i  stworzy  kolumnę  z  ich  opinii,  pomysłów  i  zażaleń,  albo  ściągnie  stronę  z 

osobistego dziennika i rozciągnie ją do tysiąca słów. 

Innym  zadaniem,  które  czekało  Qwillerana  w  tym  tygodniu,  było  przygotowanie 

wystąpienia w Klubie Literackim. 

Tekst,  zgrabną  mieszaninę  uwag  czytelników,  wręczył  na  czas.  Odebrał  kopertę  od 

Kennetha  ze  zdjęciami  Eddingtona  Smitha  i  sprawdził  kolekcję  starych  fotografii  w  zbiorach 

biblioteki.  Znalazł  tam  liczne  zdjęcia  właściciela  księgarni,  samego  budynku  i  wreszcie 

zasłużonego kota. Winston miał kilku poprzedników, ale wszyscy wyglądali tak samo: były szare 

i skudłacone, z puszystym ogonem. 

Qwilleran wrócił do domu, do składu, żeby popracować nad swoim wystąpieniem. Nigdy 

przedtem nie czytał przemowy przed publicznością. Zazwyczaj robił notatki i mówił z pamięci. 

Tym  razem  wyciągnął  się  na  fotelu  z  ołówkiem  i  notatnikiem.  Wpierw  musiał  zebrać 

wszystko, co wiedział o Eddingtonie. Byli przyjaciółmi, odkąd Qwilleran przyjechał do Pickax i 

uzależnił się od używanych książek. Za każdym razem, kiedy szedł do miasta, skręcał za pocztą 

do  staroświeckiego  sklepiku.  Przeglądał,  kupował  jedną  albo  dwie  i  zawsze  przynosił  puszkę 

sardynek  dla  Winstona.  Edd  uważał  go  za  najlepszego  przyjaciela  i  powierzał  mu  rodzinne 

tajemnice.  Czy  można  było  wierzyć  tym  opowieściom?  Był  potomkiem  pionierów,  którzy  z 

natury  byli  dowcipni  i  lubili  opowiadać  historie.  To,  co  mówili,  mogło  być  prawdą,  ale  też 

background image

wytworem wyobraźni lub humorystyczną przypowiastką. 

Teraz  Qwilleran  musiał  zdecydować,  ile  może  przekazać  swojej  czwartkowej 

publiczności.  Na  kartce  zapisał:  „stary  dąb...  skauci...  Edd  i  pistolet...  wątróbka  i  cebula... 

«dzwoń na  policję!»...  stara  ciężarówka  Edda...  skandaliczny sekret  jego  babki, prawdziwy  czy 

też nie”. 

Kiedy  Qwilleran  odgrzebywał  w  pamięci  wszystkie  te  opowieści,  zdał  sobie  sprawę,  że 

Koko  cały czas siedzi  skoncentrowany, zwinięty w  kłębek, jakby  chciał mu pomóc.  Nie po  raz 

pierwszy kot pomagał człowiekowi znaleźć odpowiednie słowo, zapomniany szczegół czy trafną 

myśl. 

Jeśli zaś chodzi o slajdy, które zrobił Bushy, to nie było w czym wybierać. Można je było 

podzielić na dwie grupy: „Edd przed sklepem z kotem” i „Edd przed sklepem bez kota”. Zawsze 

ta  sama  drewniana  poza  i  poważny wyraz  twarzy. Z  czasem  księgarz  i  jego odzienie byli  tylko 

coraz starsi. 

Z  rozmyślań  wyrwało  go  nagłe  uderzenie  książki  o  podłogę.  Były  to  opowiastki  gwarą 

George’a  Ade’a.  W  pustym  miejscu  na  półce  pojawiła  się  głowa  Koko,  spoglądająca  w  dół. 

Książka otworzyła się na opowiadaniu Siostra Mae, która zrobiła tak, jak się tego spodziewano. 

To  oznaczało,  że  Qwilleran  ma  przeczytać  opowiadanie  o  siostrze  Mae  na  głos.  Szczerze 

mówiąc, nie był entuzjastą slangu George’a Ade’a ani pikantnej tematyki jego opowiastek, jak o 

nich pisano w 1899 roku, a i Koko zasnął, zanim Qwilleran skończył czytać. 

Była  to  mała  zgrabna  książeczka  kieszonkowej  wielkości,  ale  jej  sztywna  oprawa  obita 

była  materiałem,  który  wyglądał  jak  droga  tkanina  dekoracyjna.  Można  było  tylko  gdybać,  ile 

kosztowała  w czasach, kiedy  niedzielne  wydanie „New York Timesa” kosztowało pięć centów. 

W  każdym  razie  według  Qwillerana  Koko  spodobała  się  ta  książeczka,  bo  była  niewielka. 

Odłożył tomik na półkę i zabrał się do przygotowywania wieczornego posiłku dla kotów. 

Po  kolacji  wziął  kopertę  ze  zdjęciami  Edda  Smitha  do  domu  przy  ulicy  Miłej.  Janice 

odziedziczyła  dom  po  swojej  zmarłej  szefowej,  Thelmie  Thackeray,  razem  z  czterema 

amazońskimi papugami. 

-  Idź do woliery  -  powiedziała  Janice - a ja  przyniosę tacę. Mam nadzieję,  że nie  jadłeś 

deseru. Zrobiłam morelowe ciasteczka. 

-  Skłamałbym,  gdybym  powiedział,  że  nie  -  przyznał  się  Qwilleran.  -  Jadłem deser,  ale 

zamierzam pominąć ten fakt i oddać się przyjemności zjedzenia morelowych ciasteczek. 

background image

- Thelma zawsze powtarzała, że masz szlachetny charakter, Qwill. 

Woliera  zajmowała  pomieszczenie,  które  nazywano  niegdyś  drugim  salonem.  Siatka 

dzieliła  pomieszczenie na  dwie  części. Po  jednej znajdowały się  klatki  dla ptaków, ich drążki i 

zabawki, a drugą wypełniały wiklinowe meble. 

- Co to za robota, którą ma dzisiaj Bushy? - spytał Qwilleran. 

- Szkocka noc w loży. 

- Dobrze się dzisiaj bawiłaś? 

- Fantastycznie! Nigdy nie widziałam takiego domu! 

- Nikt z nas nie widział. 

-  Całe  te  rzeźbienia!  Wszędzie!  Wielkie  schody,  kominki,  ramy!  Stół  w  jadalni  był 

przykryty  białymi  obrusami  i zastawiony porcelaną, kryształami, a na  środku stały  dwa  srebrne 

świeczniki  i wazy  z  kwiatami. Krzesła  były  w białych pokrowcach  i kwiaty były wszędzie,  tak 

jak  Bushy  prosił!  Bushy  mówi,  że  nie  ma  znaczenia,  jak  stary  jest  dom,  cięte  kwiaty  zawsze 

sprawiają, że wygląda świeżo! 

- Poznałaś pannę Hibbard? - spytał Qwilleran. 

-  Dopiero  po  południu.  Rano  pracowała  w  SES.  Powiedziałam,  że  zrobiłam  wszystkie 

potrzebne notatki, i poprosiłam, żebyśmy usiadły i porozmawiały. Cóż! Nie uwierzyłbyś, Qwill! 

Rozmawiałyśmy  jak  para  młodych  dziewcząt!  A  ona  ma  co  najmniej  sześćdziesiąt  lat! 

Chichrałyśmy  się  i  wymieniałyśmy  sekretami!  Chciała  wiedzieć  wszystko  o  Bushym.  Łysi 

mężczyźni, powiedziała, są seksowni. Powiedziałam jej, że jesteśmy małżeństwem od niedawna, 

że mamy łódź motorową i że chcielibyśmy zabrać ją któregoś dnia na jezioro. Powiedziałam jej, 

że mogłaby kogoś ze sobą zabrać. Wtedy cała się spłoniła i wyznała, że też jest świeżo upieczoną 

mężatką! 

Qwilleran, który zazwyczaj był spokojny, omal nie zachłysnął się kawą. 

- Zareagowałam w ten sam sposób, Qwill. Z trudnością zachowałam spokój. Nie chciałam 

naciskać, więc zadawałam pytania naokoło. Strasznie chciała mi się zwierzyć, ale powiedziała, że 

ogłoszą to dopiero w piątkowej gazecie, w kronice towarzyskiej. 

Nagła  myśl  przebiegła  przez  głowę  Qwillerana:  Czy  nie  byłaby  to  ironia  losu,  gdyby 

nowo poślubionym mężem Violet okazał się dawny włoski artysta, który cudem powrócił do jej 

życia?  Bardziej  prawdopodobne,  że  był  to  Judd  Amhurst,  sympatyczny,  przystojny  inżynier  o 

siwych  włosach  na  emeryturze.  Violet,  zarządca  dużego  domu,  postąpiłaby  nader  praktycznie, 

background image

gdyby ożeniła się z inżynierem. Niestety ślub Violet oznaczał dla Qwillerana koniec intymnych 

kolacji i dyskusji o Czechowie i Wordsworcie. 

- Wiem, że nie puścisz pary z ust, prawda, Qwill? Violet chciała zmienić swój testament, 

zanim wieści się rozejdą. Spędziła dzisiejszy ranek w kancelarii prawniczej, a nie w SES. 

- Odrobina dwulicowości dodaje tylko życiu pikanterii. Czy to nie samochód Bushy’ego? 

Poszli do tylnego wejścia, żeby się z nim przywitać. 

- Jesteś pełen szkockiej i haggisu? 

- Nie, nie tykam tych rzeczy. Macie kawę? 

Usiedli  przy  kuchennym  stole  ze  zdjęciami  Edda,  odkładając  podobne  zdjęcia. 

Zdecydowali,  że  lepiej  mieć  tuzin  dobrych  zdjęć  i  rzucać  je  co  jakiś  czas  na  ścianę  niż 

dwadzieścia podobnych. 

- Byłem w księgarni. Przyjrzałem się sali konferencyjnej. Ściana za pulpitem jest duża i 

gładka. Myślę, że nie powinniśmy wyświetlać ostrych zdjęć na małym ekranie, tylko rzucać je na 

ścianę za tobą, powoli wyostrzając obraz i stopniowo wygaszając go. Jeśli kilka powtórzymy, to 

przecież nic się nie stanie. Zdjęcia są dla stworzenia atmosfery. 

- Mogę się włączyć do rozmowy? - przerwała Janice. - Mogłabym śledzić twój scenariusz 

i podawać Bushy’emu odpowiedni slajd. 

-  Nie  korzystam  ze  scenariusza  -  powiedział  Qwilleran.  -  Ale  mogę  wam  dać  listę 

kolejnych tematów. 

Qwilleran  zebrał  się  do  wyjścia.  Groził,  że  weźmie  ze  sobą  Bonnie  i  Clyde’a,  które 

rozsiadły się na jego kolanach, obwąchiwały uszy i przymilały się na różne sposoby. 

Kiedy Qwilleran wchodził do składu, zbliżała się jedenasta, godzina, o której zazwyczaj 

dzwonił do Polly albo Polly dzwoniła do niego. Stresy i natłok zajęć w nowej pracy osłabiły ich 

braterskie stosunki. Nadal robił jej raz w tygodniu zakupy, ale była zawsze zbyt zajęta albo zbyt 

zmęczona, żeby wyjść z nim na kolację, spędzić wieczór na słuchaniu muzyki albo weekend za 

miastem. 

Ich  spotkania  w  ostatnich  tygodniach  zdominowane  były  przez  rozmowy  o  wyborze, 

zamawianiu  i  dostawach  książek.  Przeżył  wszystkie  obawy  związane  z  zatrudnianiem  i 

wynagrodzeniami  pracowników.  Od  najlepszego  przyjaciela  Polly  oczekiwała  porady  co  do 

szerokości  przejścia  i  komfortu  klientów.  Za  to  nie  miała  nastroju  na  chwilę  relaksu  przy 

klasycznej  muzyce  odtwarzanej  na  wspaniałym  sprzęcie.  Teraz,  kiedy  sklep  został  w  końcu 

background image

otwarty, była zbyt podekscytowana, żeby się zrelaksować. Ciekawe, co będzie dalej, zastanawiał 

się Qwilleran. 

Zadzwonił telefon. Była dokładnie jedenasta i miał nadzieję, że to Polly dzwoni odnowić 

ich wieczorną ceremonię. 

Dzwonił jednak komendant policji. 

- Mam dla ciebie wieści! - powiedział. 

- Dobre czy złe? 

- Dziwne. 

- Może wpadniesz na kieliszeczek? - zaproponował Qwilleran. 

Qwilleran postawił na barze butelkę szkockiej, kostki lodu, tacę z serem i szklankę wody 

squunk  dla  siebie,  a  na  półce,  dokładnie  nad  barem,  położył  rzadką  książkę,  którą  wyjął  z 

zamykanej na klucz szuflady z nadzieją, że Koko zademonstruje swoje literackie zamiłowania. 

Po  kilku  minutach  zwalisty,  muskularny  Szkot  w  oliwkowym  uniformie  wparował  do 

kuchni. 

- Gdzie jest ten sprytny kot? Mam dla niego zlecenie! 

- Andy, usiądź i nalej sobie drinka. Grałeś na kobzie podczas szkockiej nocy? 

- A pewnie! Straciłeś dobry haggis! 

- To jakie są te wieści? 

- Kradzież w SES. Książka za pięć tysięcy. Jakiś włamywacz z Nizin, to pewne. To przez 

tę reklamę w telewizji. Przekazaliśmy sprawę policji stanowej. 

- Jaki to był tytuł? Jaki autor? 

- Śmierć po południu, tego jak mu tam... 

- Kto zgłosił kradzież? 

- Ten nowy gość - Alden  Wadę.  Pracuje dla pani  Duncan  i udziela  się  charytatywnie  w 

SES. 

W  tym  momencie  Koko,  wiedziony  jakimś  tajemniczym  instynktem,  skoczył 

bezszelestnie na półkę nad barem i usiadł na swojej książce. 

- To jego książka - oznajmił Qwilleran. - Kupiłem mu ją pierwszego dnia po otwarciu. 

Nie było mowy o cenie, Brodie zakrztusiłby się serem. 

- Całkiem niezły, smakuje jak stilton. 

- Bo to właśnie jest stilton. 

background image

Rozdział piętnasty 

 

 

W  środę  rano  Qwilleran  nakarmił  najpierw  koty.  Czynność  tę  powtarzał  średnio 

siedemset razy do roku. Aby rozerwać się przy tym trochę, zwracał się do nich inteligentnie, co, 

jak  twierdził,  miało  pobudzić  ich  psychiczną  wrażliwość.  Koko  słuchał  go  zawsze  uważnie, 

przechylając lekko na bok głowę. Yum Yum wylizywała jakąś wyimaginowaną plamkę na piersi. 

Tego  dnia  Qwilleran  wypróbował  na  swych  towarzyszach  łacinę:  Sic  transitgloria 

mundi...  Epluribus  unum...  Tempus  fugit...  Oba  koty  przetaczały  się  po  dywanie,  złączone  w 

przyjaznych  zapasach.  I  to  by  było  na  tyle  -  pomyślał  Qwilleran,  kończąc  na  dziś edukowanie 

zwierząt domowych. 

Kiedy jadł śniadanie, zadzwonił telefon. To był Kenneth, telefonował z redakcji. 

-  Witam,  panie  Q!  Mam  niesamowite  wieści!  Skradziono  książkę  za  pięć  tysięcy!  Tę 

samą, którą Dundee obwąchiwał na zdjęciu! Informacja będzie na pierwszej stronie! 

-  No...  sprzedacie  kilka  egzemplarzy  więcej  -  powiedział  Qwilleran.  -  Na  szczęście 

ukradli książkę, a nie kota! 

- Tak... cóż, pomyślałem,  że chciałby pan  wiedzieć... Skończyłem z tymi papierami  dla 

pana, panie Q! 

- Świetnie! Odbiorę je wieczorem! 

- Peggy mogłaby mnie do pana podrzucić, zapłaci każdą cenę, żeby tylko zobaczyć pana 

koty. 

- O której? 

- Zaraz po pracy. 

- W takim razie do zobaczenia. 

Zaśmiał się nad niesamowitymi wieściami Kennetha. 

- Twój kuzyn Kenneth przyjdzie tu dzisiaj. Zabierze ze sobą dworzanina Dundeego, który 

pragnie  cię  poznać -  zwrócił  się do Koko,  który  kręcił  się  w pobliżu, czekając na  okazję, żeby 

podwędzić  skórkę  banana.  Zastanawiał  się,  jak  Koko  zareaguje  na  ciężkie  kosmyki  włosów 

zwisające  nad  oczami  Peggy.  Dla  kota  mogą  się  wydać  interesujące,  mogą  mu  przypominać 

pewną rasę psa. 

Wyszczotkował  porządnie  syjamczyki,  a  potem  czytał  im  z  Opowiastek  gwarę,  które 

background image

ponownie spadły z łoskotem z półki. Dowcip autora nie był ani trochę bardziej ujmujący niż przy 

poprzedniej  lekturze.  Postanowił  sprawdzić  hasło  George  Ade  w  encyklopedii:  popularny 

humorysta i dramatopisarz (1866-1944). 

Później  zadzwonił  do  naczelnego  historyka  okręgu,  Thorntona  Haggisa,  który  wiedział 

wszystko o dawnych czasach. 

- Co wiesz o George’u Ade? - zapytał Thorna. 

- Moi synowie piją to na boisku. Podobno dodaje energii. Dlaczego pytasz? 

- Brzydki żart, Thorn... Będziesz z żoną na czwartkowym spotkaniu? 

-  Za  nic  bym  go  nie  przegapił.  Jak  ci  mówiłem,  moja  żona  zachowuje  się  jak  twoja 

nastoletnia fanka. Myślę, że chodzi jej o te wąsy. 

-  Mam  jeszcze  jedno  pytanie.  Czy  wasz  zakład  wykonał  jakieś  nagrobki  dla  rodziny 

Hibbardów? 

- Wszystkie tablice powstały w naszym warsztacie. Robił je mój dziadek i ojciec. Ja sam 

też kilka wykonałem. Lubili, żeby tablice były duże, dekoracyjne i drogie. Dlaczego pytasz? 

- Piszę książkę o rodzinie Hibbardów, myślałem, że będziesz miał jakiś wkład. 

-  Możesz  napisać  cały  rozdział  na  ten  temat.  Na  terenie  ich  posiadłości  jest  prywatny 

cmentarz.  Mogę  pokazać  ci  rejestr  dat,  imion  i  szkice  pomników.  Rzeźbiliśmy  anioły,  kosze 

kwiatów,  jagniątka,  portrety  zmarłych,  długie  inskrypcje...  Był  tylko  jeden  gładki  kamień,  dla 

córki, która umarła w niełasce. 

To  cenne  informacje,  Thorn.  Przyjrzę  się  temu,  chciałbym  też  zobaczyć  ten  rejestr.  Na 

razie  chciałem  ci  powiedzieć,  że  znalazłem  w  archiwach  coś,  co  tylko  ty  potrafisz  docenić. 

Pierwszą  stronę  „New  York  Timesa”  z  1899  roku!  Podarował  ją  ojciec  Violet.  Nagłówek 

informuje  o  napadzie  na  bank,  zabójstwie,  tajemniczej  truciźnie,  pożarze  w  studzience 

kanalizacyjnej i upadku firmy wartej miliard dolarów. 

- Co dowodzi - powiedział Thornton - że świat nie jest coraz gorszy, ale tylko inny. 

- A żeby dowieść ci, jak inny - odpowiedział Qwilleran - powiem ci, Thorn, że niedzielne 

dwudziestodwustronicowe wydanie „Timesa” kosztowało dziesięć centów! 

Później tego dnia Qwilleran wybrał się do „Toodle’s Market” po zakupy spożywcze dla 

Polly  i  banany  dla  siebie.  Wybierał  właśnie  warzywa,  kiedy  ktoś  stojący  za  jego  plecami 

powiedział: 

- Pan Q we własnej osobie, jak mniemam. Odwrócił się i zobaczył schludnego mężczyznę 

background image

około czterdziestki, który przedstawił się jako Bili Turmeric, nauczyciel angielskiego z Sawdust 

City. Ten sam, który pisał zabawne listy do „Piórkiem Qwilla” i na stronę redakcyjną. 

Qwilleran uścisnął wyciągniętą dłoń. 

- Miło mi pana poznać, proszę się poczęstować bananem. Doktor Diane twierdzi, że są dla 

pana zdrowe. 

- Moja  żona  też  je nieustannie  zachwala.  Jej ciotka,  która  przy  okazji  wygrała  z  panem 

kolację na aukcji charytatywnej kilka lat temu, nigdy nie przestała o tym opowiadać. 

- Sarah Plensdorf - powiedział Qwilleran. - Czarująca dama! 

- Jak się mają Koko i Yum Yum? Moje dzieci chciałyby wiedzieć. 

- Koko jest chłodny, a Yum Yum bezczelna, czasem na odwrót. 

Zebrał  się  wokół nich  mały  tłumek  kupujących,  którzy  z  uśmiechem  przysłuchiwali  się 

ich rozmowie. 

-  Zejdźmy  z  drogi,  żeby  ci  wszyscy  dobrzy  ludzie  mogli  kupić  banany!  -  dodał  jeszcze 

Qwilleran. 

Nagle dwaj mężczyźni z wózkami znaleźli się pośrodku pustej alejki. 

- Ma pan czas na kawę? Ja stawiam - zaproponował Qwilleran. 

- To najlepsza propozycja w tym tygodniu. 

W  barze  usiedli  na  niewygodnych  stołkach,  które  miały  zniechęcać  do  zbyt  długiego 

zajmowania miejsca przy ladzie. 

- Czy  mogę uczcić ten moment pytaniem? - spytał  Qwilleran.  -  Moja gospodyni mówi: 

„Moja  córka  przyjeżdża  w  odwiedziny,  zaczym  nie  mogę  sprzątać  w  przyszłą  środę”.  Czy  to 

jakaś miejscowa gwara? 

-  Nie.  To  dziwactwo  syntaktyczne  spotyka  się  też  w  innych  regionach.  Przyimek 

„zaczym”  wprowadza  zdanie  podrzędne,  niewynikające  bezpośrednio  z  poprzedniego  zdania,  i 

jednocześnie  ma zastąpić  frazę  „w  związku  z czym”.  Czy  to wystarczająca odpowiedź na pana 

pytanie? 

- „W związku z czym”... Mniej więcej - odpowiedział szczerze Qwilleran. 

Wśród osób, które zadzwoniły tego popołudnia do składu, był Pogodny Jimmy. 

-  Kiedy  przeniesiesz  się  z  powrotem  do  Indian  Village,  żebym  mógł  ci  donosić  o 

najświeższych plotkach zza miedzy? 

- A sąjakieś plotki, o których nic mi nie wiadomo? 

background image

- Apartament numer dwa został w końcu wynajęty, to pewna wiadomość. 

- Przez kogo? 

- Wpadnę do ciebie w drodze do stacji, to pogadamy. 

Przez resztę popołudnia Qwilleran zamęczał się zagadką, na której rozwiązanie przyszło 

mu  czekać  do  wieczora.  Pytania  bez  odpowiedzi  doprowadzały  go  do  pasji.  Kiedy  prezenter 

pogody pojawił się wreszcie w składzie, czekał na niego jego ulubiony drink na srebrnej tacy. 

- W porządku. Kto to jest? 

- Nasza weterynarz! 

- Doktor Constabłe? Przecież ona mieszka w domu gościnnym Hibbardów. Czy masz tę 

informację z tego samego wiarygodnego źródła co poprzednio? 

- Jestem łatwowierny, wierzę nawet we własne prognozy pogody. 

- Z jakiego powodu się przeprowadza? 

- Nie można tam trzymać zwierząt. Kiedy człowiek opiekuje się cudzymi zwierzakami, a 

sam nie może mieć własnego, to zaczyna się frustrować. Tak powiedziała menedżerowi w Indian 

Village. W samych „Wierzbach” będzie miała pięciu pacjentów. Jak dla mnie to bardzo wygodna 

sytuacja. Powinniśmy wydać wielkie przyjęcie powitalne. 

Tylko  nie  przesadzaj,  Joe.  A  przynajmniej  do  czasu,  kiedy  się  nie  upewnimy,  że 

przyjmuje nocne wezwania. 

Weszli do środka i usiedli przy barze. Nagle Pogodny Jimmy spytał: 

- Jesteś czyimś pierwszym mężem? 

- Czyimś pierwszym i ostatnim. Dlaczego pytasz? 

-  Moja  siostra  z  Horseradish  właśnie  rozwiodła  się  ze  swoim  pierwszym  mężem  i 

dołączyła  do  Klubu  Byłych  Pierwszych  Żon.  Baby  spotykają  się  razem  i  obgadują  byłych 

mężów. Podobno mają niezły ubaw! 

- Wyobrażam sobie! Chciałbym usłyszeć nagrania z takich spotkań. 

- To nic złośliwego, tylko takie żarty! 

-  A...  rozumiem.  Czy  ta  organizacja  działa  tylko  w  Horseradish?  Czy  też  ma  swoje 

oddziały w całym kraju? 

- Wydaje mi się, że jak na razie ma zasięg lokalny. Sam wiesz, w tym mieście wszyscy są 

trochę  pokręceni...  no  dobra,  czas  na  mnie,  muszę  jechać  do  roboty.  Szykuje  się  gwałtowna 

zmiana pogody. 

background image

Kiedy  Qwilleran  odprowadzał  Pogodnego  Jimmy’ego,  na  podwórze  podjechał  kolejny 

wóz,  który  przywiózł  Peggy,  Kennetha  i  stos  dokumentów.  Trzej  goście  zostali  sobie 

przedstawieni. 

- Och, pan Pogodny! Pana prognozy są takie... takie dobre! 

- Dzięki. Mów do mnie Joe - wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z komplementu. 

Peggy miała na sobie dość obcisły jednoczęściowy czerwony kostium i wyglądała, jak by 

to powiedział Qwilleran, „interesująco”. 

-  Peggy  jest  nowo  mianowaną  opiekunką  Dundeego,  księgarnianego  kota.  Ja  jestem  jej 

asystentem. A to Kenneth, nowy asystent w redakcji. 

- Chciałbym zostać - powiedział ze szczerym żalem Pogodny Jimmy - ale muszę pędzić 

do stacji. 

W  drodze  do  samochodu  obejrzał  się  jeszcze  na  Peggy,  a  kiedy  Qwilleran  prowadził 

dwójkę młodych ludzi do składu, Peggy odwróciła się w kierunku Pogodnego Jimmy’ego. 

- Czy mam przynieść teczki, panie Q? - spytał Kenneth. 

- Najpierw wejdźcie i obejrzyjcie skład. Napijemy się, a potem usiądziemy do roboty. 

- O kurcze! - westchnął chłopak, rozkładając szeroko ramiona. 

- Jeśli jesteś żądny wrażeń, to wejdź na szczyt. Widok robi wrażenie. Tylko uważaj, gdzie 

stawiasz stopy, Koko zaczął wykradać skórki od bananów. 

Peggy klęczała, przytulając i pieszcząc koty, które przybiegły zobaczyć nowych gości. 

A  to  łobuzy,  pomyślał  Qwilleran.  Umieją  się  poznać  na  człowieku.  Wyczują  każdą 

słabość  i  wykorzystają  ją  do  kpńca.  Peggy  podziękowała  za  drinka.  Miała  jeszcze  nakarmić 

Dundeego i jakąś pracę przy komputerze na wieczór. 

Widać było, że Kenneth chce zostać. Powiedział, że wróci na piechotę. 

- Przyjemna kobieta - powiedział Qwilleran, kiedy Peggy odjechała do domu. 

- Ma świra na punkcie kotów - skomentował młody człowiek. 

- Każdy ma świra na jakimś punkcie. Widać, że nie jest stąd. Co ją tu przyniosło? 

-  Jest  z  Vegas.  Wróżka  powiedziała  jej,  że  powinna  tu  przyjechać.  Jest  po  okropnym 

rozwodzie. Widział pan, jak zaczesuje włosy na czoło? Przykrywa brzydką bliznę, za którą wini 

byłego męża. 

-  Cóż...  Mam  nadzieję,  że  jest  tu  szczęśliwa.  Robi  pożyteczne  rzeczy  dla  wspólnoty... 

Przyniesiesz teraz dokumenty? 

background image

Papiery  były  skrupulatnie  uporządkowane.  Kenneth  dobrze  się  spisał.  Cjwilleran 

powtórzył raz jeszcze, że wyliczy jego zasługi. 

-  Jak  ci  się  podoba  praca  w  „Coś  tam”?  Co  cię  skłoniło  do  zamieszkania  w  Pickax? 

Spodziewam się, że nie była to przepowiednia? 

Chciał mówić, ale z jakiegoś powodu obawiał się, że nie powinien. Nie patrzył wprost na 

Qwillerana. 

Dziennikarz  potrafił  milczeć.  Potrafił  też  przybrać  współczujący  wyraz  twarzy.  Coś  w 

jego melancholijnym spojrzeniu i obwisłych wąsach skłaniało do zwierzeń. 

- Obserwuję podejrzanego - powiedział ni stąd, ni zowąd Kenneth. 

- Nie mów nic więcej. Rozumiem. 

Rozumiał  tylko  tyle,  że  miał  przed  sobą  chłopca  na  posyłki, który  grał  detektywa,  albo 

detektywa  działającego  pod  przykrywką  chłopca  na  posyłki.  Tak  czy  inaczej nie  chciał  zepsuć 

jego gry. Mając w pamięci zainteresowanie Kennetha Miastem bratniej zbrodni, stawiał na to, że 

chłopak bawi się w detektywa. Tak jak Celia Robinson, która podczas pierwszej wizyty w Moose 

County grała tajnego agenta. 

Była prawie jedenasta, kiedy zadzwonił telefon. Qwilleran czytał na dobranoc kotom. W 

nadziei,  że  to  Polly,  zmienił  ton  na  głęboki,  taki  jaki  za  dawnych  czasów  (przed  „Skrzynią 

Pirata”) sprawiał Polly taką radość. 

- Qwill, stary brachu! - w słuchawce rozległ się doniosły, dobrze znany głos. 

- Lyle, stary draniu! Wróciłeś żywy z Saint Paul! 

-  Jestem  już  od  tygodnia.  Zdążyłem  na  wszystkie  atrakcje.  Lisa  była  wniebowzięta, 

dopóki nie rozeszła się wieść o kradzieży. Co o tym myślisz? 

- Zgadzam się z policją. Według mnie to człowiek z Nizin. Powiedz Lisie, że korzyść z tej 

dodatkowej reklamy może być taka, że sprzeda wszystkie książki z kabinetu. 

-  Zawsze  byłeś  niepoprawnym  optymistą,  Qwill!.  Jesteś  przygotowany  na  jutrzejsze 

wystąpienie? 

- Nie martw się o prelegenta, Lyle. Martw się lepiej o widownię. Zważywszy na to, że nie 

serwujemy drinków, z publicznością może być krucho. 

Żeby odegnać myśli o Eddingtonie, które zajmowały go przez ostatnie czterdzieści osiem 

godzin, Qwilleran wybrał ze swojej dziennikarskiej biblioteczki jedną z książek, które chciała mu 

podarować Violet Hibbard. Przyszło mu do głowy, że ich pierwsza uduchowiona kolacja już się 

background image

nie  powtórzy.  Widział  w  niej  towarzyszkę  wieczornych  posiłków,  następczynię  tej,  którą 

najwyraźniej tracił. To poziom i przedmiot rozmowy czyniły obie kobiety interesującymi. 

Oboje,  Qwilleran  i  emerytowana  profesor,  lubili  Szekspira.  Miał  zamiar  zająć  się 

poważnie  dziełami  Byrona.  Teraz  jednak  dama  zyskała  męża.  Czy  był  to  Judd,  emerytowany 

inżynier? Był w  odpowiednim wieku,  a  jedno  spotkanie  z  nim wystarczyło, żeby dowieść jego 

zalet, choć być może jego mocną stroną nie były sonety i rosyjskie sztuki. 

Polly  rozpieściła  go  pod  tym  względem.  Potrafiła  poświęcić pół  godziny  na  dyskusję  o 

jednym pojedynczym słowie. 

Rozdział szesnasty 

 

 

Rankiem  w  dniu  debiutu  w  Klubie  Literackim  Qwilleran  spotkał  się  w  księgarni  z 

Aldenem  Wade’em,  żeby  przedyskutować  szczegóły  wystąpienia.  Dwa  pomieszczenia 

konferencyjne na dolnym  poziomie miały  utworzyć jedno,  aby pomieścić pięćdziesiąt  krzeseł i 

rzutnik, ustawiony na środku przejścia. 

Z  przodu  sali  miał  się  znajdować  mały  podest,  a  na  nim  pulpit  i  kilka  doniczkowych 

kwiatów przesłanych przez  życzliwych klientów.  Duża  ściana  za mówcą  miała służyć  za  ekran 

do  wyświetlania  slajdów  dla  stworzenia  nastrojowej  atmosfery.  John  Bushland  miał  sprawdzić 

jeszcze sprzęt przed wykładem. 

-  Co  do  godzin  -  powiedział  Alden  -  drzwi  otwieramy  o  siódmej  trzydzieści.  Oficjalna 

część spotkania zaczyna się od wybrania władz. 

- O której w takim razie mam przyjść? 

-  Między  ósmą  a  ósmą  trzydzieści.  Skorzystaj  z  klucza  i  wejdź  bocznymi  drzwiami. 

Możesz poczekać z Dundeem w biurze, aż cię zapowiemy. 

- Czy Dundee ma wejść ze mną? - spytał Qwilleran. 

- Dundee spędzi wieczór w biurze. Za bardzo rozprasza. Masz jakieś pytania? 

- Co mam włożyć? 

- Ja wiem... marynarkę, ale bez krawata. I jeszcze jedno, parking północny i południowy 

będą zajęte, ale przy bocznym wejściu będzie dla ciebie zarezerwowane miejsce. 

Przyjemnie  było  robić  interesy  z  Aldenem,  pomyślał  Qwilleran.  Był  zawsze  tak  dobrze 

background image

zorganizowany. 

Koko skakał niecierpliwie w kuchennym oknie. Co dziwne, na automatycznej sekretarce 

nie było żadnej wiadomości ani też nikt nie zadzwonił w przeciągu kilku minut. Po jakimś czasie 

Qwilleran otrzymał nietypowy telefon od Moiry MacDiarmid. 

- Qwill, muszę z tobą o czymś pomówić, czy to odpowiednia pora? 

- Nie ma tu nikogo poza dwoma wścibskimi kotami, ale można im zaufać. O co chodzi, 

Moiro? 

- Chciałabym zaprosić ciebie i Polly na kolację w niedługim czasie, ale znam Kipa, on nie 

cierpi plotek, a to, o czym chciałam pogadać, to raczej... spekulacje. 

Ciekawość  Qwillerana  sięgała  zenitu.  Choć  sam  nie  był  skłonny  rozsiewać  plotek,  to 

zawsze chętnie ich słuchał, a zwłaszcza kiedy nazywano je spekulacjami. To, co sugerowała żona 

jego przyjaciela, miało być prywatnym spotkaniem, a o to niełatwo było ani w Lockmaster, ani w 

Pickax. Zrozumiał przesłanie. 

- Jesteś tam, Qwill? 

- Jestem. Myślę. Potrzebuję tematu na felieton do gazety, a skoro już Dundee zrobił taką 

karierę,  dysertacje  na  temat  pomarańczowej  rasy  mogą  zainteresować  moich  czytelników.  A 

skoro ty jesteś w tym względzie ekspertem, to wywiad z tobą jest całkowicie na miejscu. Masz 

czas jutro po południu? 

- Och, Qwill! 

-  Ile  kociąt  macie  obecnie  w  swojej  zagrodzie?  Będą  gotowe  na  wywiad  jutro  około 

pierwszej trzydzieści? 

Po kilku ostrożnych  słowach ze strony  Moiry  i  kolejnych niezobowiązujących  ze strony 

Qwillerana rozłączyli się. 

Zaśmiał się w duchu. Nic tak nie dodawało uroku codziennej rutynie jak szczypta intrygi. 

Koko siedział na kuchennym blacie, słuchał. Skąd wiedział, że telefon w końcu zadzwoni? Skąd 

wiedział, że rozmówca okaże się hodowcą kotów z sąsiedniego okręgu? 

Koko zeskoczył z blatu i wszedł pod kuchenny stół. Wpatrywał się w swój pusty talerz. 

Qwilleran położył mu kawałek goudy i ukroił drugi dla siebie. 

Tego wieczoru pięćdziesięciu sprawiedliwych obywateli Pickax spotkało się w „Skrzyni 

Pirata”,  aby  założyć  Klub  Literacki.  Na  prezesa  wybrano  Lyle’a  Comptona,  na  wiceprezesa 

Mavisa  Adamsa,  a  Jill  Handley  na  jego  sekretarkę.  Gordie  Shaw  została  skarbnikiem,  a  Alden 

background image

Wadę przewodniczącym zebrania. 

Główny  mówca,  ubrany  w  zielony  blezer,  z  przystrzyżonymi  wąsami,  podjechał  pod 

księgarnię,  odnalazł  zarezerwowane dla  niego  miejsce  i  wszedł  do  środka  bocznymi  drzwiami. 

Peggy karmiła w tym czasie kota. 

- Dziś wieczór Dundee je późno, po światowemu - zauważył Qwilleran. 

- Jestem ciągle do tyłu z robotą, ale on nie ma mi tego za złe - powiedziała. - Dlaczego 

wślizguje się pan tylnym wejściem, panie Q? Jest pan przecież gwiazdą wieczoru! 

- Poproszono mnie, żebym przyszedł właśnie tutaj i czekał na wezwanie... A przy okazji, 

czy twój przepracowany komputer zdoła jeszcze przeprowadzić małe poszukiwanie do „Piórkiem 

Qwilla”? 

- Z radością! Proszę usiąść i opowiedzieć mi, o co chodzi. 

- Byłaś na otwarciu, prawda? Widziałaś zamieszanie przy przecinaniu wstęgi. Interesuje 

mnie  to,  jak  zaczął  się  ten  zwyczaj?  Kiedy?  Gdzie?  Dlaczego?  Potrzebuję  tego  na  początek 

następnego tygodnia. 

W tym  momencie  rozległo  się  pukanie do  drzwi  i Qwilleran ruszył  za  Aldenem do  sali 

konferencyjnej. 

- Poczekaj za drzwiami, aż cię należycie zapowiem. Będzie wszystko z wyjątkiem fanfar. 

Wejdź  pewnym  krokiem  i  kieruj  się  od  razu  ku  podium.  Sam  zresztą  wiesz,  jak  zawładnąć 

publicznością! 

Qwilleran  poczekał  i  kiedy  usłyszał:  „James  Mackintosh  Qwilleran!”,  odczekał  jeszcze 

trzy sekundy i wszedł energicznym krokiem, pozdrawiając zebranych w sposób, który tak dobrze 

znali. Pół setki zebranych zgotowało mu owację na stojąco. W końcu był kimś więcej niż tylko 

popularnym felietonistą i współczującym słuchaczem dla każdego, kto się do niego zwrócił. Był 

szarą eminencją Fundacji K i stał za wszystkim, co dobrego zrobiła dla okręgu. 

Skłonił  się  wdzięcznie  i  ruchem  obu  dłoni  zachęcił  ich  do  zajęcia  miejsc.  Światła,  z 

wyjątkiem  jednego  nad  mównicą,  przygasły.  W  tle  na  ścianie  pojawiło  się  czarnobiałe  zdjęcie 

drobnej zgarbionej postaci przed małą starą księgarnią. 

-  Panie  i  panowie,  nie byłoby  nas  tu  dzisiaj,  by  założyć  Klub  Literacki pod  auspicjami 

pierwszorzędnej księgarni, gdyby nie świętej pamięci Eddington Smith. 

(Oklaski). 

- Przez pięćdziesiąt lat sprzedawał używane książki w miejscu, gdzie obecnie znajduje się 

background image

ten budynek. Jego ojciec sprzedawał książki, pukając od drzwi do drzwi, a mały Edd pomagał mu 

chętnie, kiedy nie musiał iść do szkoły. 

Na ścianie pojawił się slajd przedstawiający ojca i syna przy wozie z napisem „Obwoźny 

handel książkami - Smith”. 

-  Książki  sprzedawano  wówczas  na  kredyt.  Dziesięć  centów  z  góry,  a  reszta  przy 

następnej  wizycie.  Eddington  wielokrotnie  powtarzał,  że  żaden  z  ich  klientów  nigdy  nie 

próbował ich oszukać. Czy nie wydaje wam się, że 

Eddington  było  zbyt  eleganckim  imieniem  dla  skromnego  Edda,  którego  znaliśmy? 

Eddington  było  panieńskim  nazwiskiem  jego  matki,  która  była  nauczycielką  za  czasów 

jednoizbowej szkoły. 

Na ścianie pojawił  się  slajd: Kobieta o surowej  twarzy, ubrana w  staroświecką bluzkę z 

wysokim kołnierzykiem, trzyma w ręce linijkę i książkę. 

-  Jak  możemy  przypuszczać,  linijki  używała  wobec  niesfornych  uczniów.  Edd  chętnie 

wspominał swojego ojca, ale nie opowiadał o matce. Być może ta linijka wymierzyła mu o jeden 

raz za dużo. 

(Śmiech). 

-  Zanim  jednak  pojawiła  się  surowa  matka  i  kochający  książki  ojciec,  był  dziadek 

Eddingtona. 

Slajd ukazał stary dąb. 

-  I tu  zawieśmy na chwilę naszą  historię. Przed powstaniem okręgu ojcowie założyciele 

musieli  wyznaczyć  mu  centralnie  położoną  stolicę.  Tam  gdzie  w  środku  głuszy  przecinały  się 

dwie  drogi,  znaleźli  zardzewiały  kilof  wbity  w  pień  drzewa.  To  był  znak!  Z  dnia  na  dzień 

wybuchła prawdziwa budowlana gorączka. Napływali osadnicy, a miejscowy kowal nie nadążał z 

wyrabianiem gwoździ do budowy domów i sklepów. Pewnego dnia kowala kopnął w głowę koń! 

Skończyły  się  gwoździe...  Kiedy  zapanowała  panika,  w  mieście  pojawił  się  młody,  dobrze 

zbudowany mężczyzna, który oświadczył, że jest kowalem. „Potrafisz robić gwoździe?” - pytano 

go.  „Oczywiście,  że  potrafię”.  „Jak  masz  na  imię?”  „John”.  „John  jaki?”  Buńczuczny  młody 

chłopak odpowiedział: „John, tyle wystarczy, żeby robić gwoździe”. 

Nie  było  to w  zwyczaju, ale mieszkańcy byli  w  wielkiej  potrzebie.  Zaznaczono  więc  w 

miejskich dokumentach przybycie Johna K. Smitha, gdzie K miało oznaczać kowala. 

John  był  wysokim,  kędzierzawym  chłopem.  Zacytuję  poetę:  „Miał  duże,  żylaste  ręce  i 

background image

muskuły  jak  sztaby  żelaza”.  Szalały  za  nim  dziewczęta.  Ta,  którą  poślubił,  uważana  była  za 

najlepszą  partię.  Nie  tylko  potrafiła  szyć  i  gotować,  ale  także  umiała  czytać  i  pisać,  a  były  to 

cnoty rzadkie wśród wczesnych osadników. 

John  wybudował  dla  swojej  rodziny  dom  ze  skalenia,  który  iskrzył  się  w  słońcu. 

Wybudował  go  własnymi  rękami.  Na  podwórzu  rósł  potężny  dąb.  Pod  jego  rozłożystymi 

konarami ustawił swój warsztat. 

Dębu od dawna już nie ma. Powalił go upływ czasu albo Edd wyciął stare drzewo, żeby 

zrobić  więcej  miejsca  na  parking,  który  wynajmował  robotnikom  ze  śródmieścia.  Przy  całej 

nieśmiałości  Edd  był  praktycznym  człowiekiem.  On  pierwszy  zatrudnił  kota,  aby  łowił  myszy 

harcujące między książkami. Pokolenia Winstonów stały się jednak nie tylko miejscową, ale też i 

turystyczną atrakcją. Wszyscy już pewnie wiecie, że słynny Churchill odziedziczył swoje imię po 

amerykańskim pisarzu, a nie brytyjskim premierze. 

Slajd ukazał Winstona odkurzającego książki puszystym ogonem. 

- Obecność kota nie była jednak w pełni praktyczna ze względu na zapach jedzenia, który 

mieszał  się  ze  stęchlizną  starych  książek.  Oprócz  sardynek  Winstona  w  antykwariacie 

rozchodziła  się  woń  ulubionych  potraw  Edda:  wątróbki  z  cebulą,  puszkowanej  zupy  rybnej  i 

ziemniaków z czosnkiem. 

(Śmiech). 

-  W  antykwariacie  stała  chybotliwa  dwuipółmetrowa  drabina,  której  Edd  używał  do 

wkładania  książek,  a  Winston  do  nadzorowania  hałaśliwych  dzieci.  Używali  jej  także 

poszukiwacze z Nizin, którzy mieli nadzieję znaleźć u Edda wartościowe rzadkie książki za dwa 

dolary.  Edd  lubił  się  z  nimi  droczyć.  Jeśli  zdarzyło  się,  że  był  obecny  przy  poszukiwaniach, 

opowiadał  niestworzone  historie  o  nieziemskich  znaleziskach,  jakich  dokonano  na  górnych 

półkach. Biedny poszukiwacz omal nie spadał z drabiny. (Pomruk rozbawienia). 

-  Sam  Edd  nie  był  zagorzałym  czytelnikiem,  choć  często  cytował  sławnych  pisarzy. 

Zwierzył  mi  się,  że  skorzystał  z  rady  brytyjskiego  męża  stanu:  „Jeśli  człowiek  nie  jest  dobrze 

wykształcony, to powinien przynajmniej posiadać zbiór cytatów”. 

(Rozbawienie). 

-  Naprawiał  też  książki  dla  szkół,  bibliotek  i  należące  do  prywatnych  księgozbiorów. 

Sprzęt  introligatorski  trzymał  na  zapleczu  księgarenki,  gdzie  znajdowała  się  też  jego  prycza, 

dwupalnikowa kuchenka i przenośna chłodziarka. Nad zardzewiałym zlewem wisiało potłuczone 

background image

lusterko, a pod nim półeczka ze staroświecką maszynką do golenia i rewolwerem, który nigdy nie 

był nabity. 

(Śmiech). 

-  Czy  była  to  prawdziwa  słabość  starszego  człowieka,  czy  tylko  pionierskie  poczucie 

humoru?  Edd,  potomek  pionierów,  odziedziczył  po  nich  skłonność  do  żartów,  choć  nie  był 

wiejskim  dowcipnisiem  w  stylu  tych,  z  których  figlów  śmieją  się  ludzie  w  barach.  Razem  z 

Eddem  przeżyłem  kilka  przygód.  Pewnego  razu  groził  nam  niedoszły  morderca.  Zdołałem  go 

obezwładnić  i krzyknąłem do Edda:  „Zadzwoń na policję!” Pełnym  wątpliwości  głosem spytał: 

„I co mam im powiedzieć?” 

(Śmiech). 

-  Podczas  jednej  z  moich  wizyt  w  antykwariacie  Edd  przekazał  mi  dobre  wieści.  Klub 

Entuzjastów Pickax mianował go sklepikarzem roku. „Wprost nie mogę się doczekać, aż powiem 

o tym mojemu ojcu!” - powiedział Edd. Spojrzałem na niego zaciekawiony, gdyż byłem pewien, 

że  jego  ojciec  nie  żyje.  „Rozmawiam  z  nim  co  wieczór”  -  wyjaśnił  Edd.  „Od  jak  dawna  nie 

żyje?”  -  spytałem  najspokojniejszym  tonem,  na  jaki  było  mnie  stać.  „Od  czternastu  lat  - 

odpowiedział.  -  Odszedł  do  lepszego  świata  daleko,  daleko  stąd”.  Jego  twarz  rozpogodziła  się 

cichą radością. 

Slajdy na ścianie zaczęły  powoli się zmieniać, przechodząc jedne  w drugie. Dwa z nich 

wyświetlane  były  dłużej:  jeden  przedstawiający  wielki  dąb,  drugi  starą  piracką  skrzynię 

znalezioną podczas prac przy budowie nowej księgarni. 

-  A  teraz,  drodzy  państwo,  przejdźmy  do  skandalicznej  plotki,  jakoby  John  K.  Smith, 

twórca  gwoździ,  z  których  zbudowano  Pickax,  był  weekendowym  piratem.  Czy  jesteśmy  w 

stanie uwierzyć, że ten ciężko pracujący mąż i ojciec, który prowadził swoją rodzinę do kościoła 

dwa  razy  na  tydzień,  który  zbudował  im  własnoręcznie  dom  i  zapraszał  często  do  siebie  starą 

matkę  -  czy  jesteśmy  sobie  w  stanie  wyobrazić,  że  on  właśnie  zakładał  na  głowę  czerwoną 

bandanę i złoty kolczyk do ucha i wymuszał na niewinnych ofiarach, grożąc im nożem, okup? A 

i owszem, na jeziorach grasowali piraci czyhający na statki handlowe. Prawdąjest też, że ojciec 

Edda  nie  wrócił  z  wyprawy  „w  odwiedziny  do  swojej  starej  matki”.  Prawdąjest  też  to,  że  pod 

starym  dębem  znaleziono  piracką  skrzynię  z  żelaznymi  okuciami.  Miejmy  jednak  na  uwadze 

jedną rzecz. W owych dawnych czasach nie było banków i wielu zakopywało pieniądze, zwykle 

na podwórzu za domem. 

background image

(Chichot). 

- Jest całkiem prawdopodobne,  że kowal wyrabiał solidne skrzynie  właśnie w  tym  celu. 

Jest całkiem prawdopodobne, że odwiedzał swoją starą matkę, żeby naprawić jej dach, przekopać 

ogródek  i  zamieść  podłogę.  Jest  również  prawdopodobne,  że  Edd  Smith  przysłuchiwał  się 

gorączkowej  paplaninie  umierającej  kobiety,  kiedy  wyjawiała  rzekomy  skandaliczny  sekret. 

Osobiście  uważam,  że  kompromitująca  tajemnica  żony  kowala  to  bajka  wyssana  z  palca.  Czy 

ktoś z was zgadza się ze mną? Jeśli tak, to proszę, niech wstanie. 

Naczelny  historyk  Thornton  był  pierwszym,  który  wstał.  W  ślad  za  nim  poszły  władze 

klubu, jego prezes, prawnik Fundacji K, wydawca gazety, nauczyciele, a w końcu wszyscy inni 

na widowni. 

Zapalono  światła  i  Qwilleran  zszedł  ze  sceny  i  uścisnął  dłonie  wszystkim  gościom. 

Ostatnia podeszła do niego Poiiy. 

-  Qwill!  Byłeś  wspaniały!  Jestem  taka  dumna,  nie  mogłam  powstrzymać  łez!...  Skoro 

mówisz, że to mit, wierzę ci. Tak mi ciebie brakowało przez ostatnie tygodnie... 

-  Ja  też  za  tobą  tęskniłem,  Polly.  Za  telefonami  o  jedenastej...  i  obiadami  przy  miłej 

rozmowie... 

- I za sesjami muzyki... 

-  Mam  rewelacyjne  nagranie  Piątej  Symfonii  Czajkowskiego.  Miałabyś  ochotę  przyjść 

posłuchać? Obiecuję, że odstawię cię do domu o przyzwoitej porze. 

- Dzisiaj nie musimy się tym przejmować. Jutro mam wolne. 

Rozdział siedemnasty 

 

 

W  piątek  rano  Qwilleran  bez  narzekań  zjadł płatki  i  wkroił  do nich  banana.  Dla  kotów 

otworzył przeznaczoną na szczególne okazje puszkę z krewetkami. On i Polly byli znów razem. 

Będą  jedli  kolacje  w  „Old  Grist  Mili”,  słuchali  wspaniałej  muzyki,  dyskutowali  zapamiętale  o 

słowach i w końcu dzwonili do siebie wieczorami. 

Po  spotkaniu  w  Klubie  Literackim  w  składzie  nie  padło  już  ani  jedno  słowo  o 

komputerowym  systemie  katalogowania  książek.  Qwilleran  podarował  Polly  kaszmirową 

narzutkę, żeby uczcić jej przejście z biblioteki do księgarni. 

background image

Pozostało mu zamknąć skład na zimę i przenieść się do Indian Village. Apartament numer 

cztery miał zostać odczyszczony przez zespół Pata O’Della i dopieszczony przez niedowierzającą 

nikomu panią Fulgrove. 

Qwilleran szedł do redakcji  z lekkim sercem.  Miał  oddać tekst  do piątkowej kolumny i 

wrócić  na  lunch  do  „Mackintosh  Inn”.  Po  drodze  mijał  dom  Sprenkle’ów.  Z  agencji 

nieruchomości „Wix & Wix” wybiegł za nim młody człowiek. 

- Panie Q! Panie Q! Mam dla pana tę książkę! Może pan zajrzeć do nas na chwilę? 

Był to jeden z myśliwych z domu Hibbardów polujący na kaczki, który zapraszał go na 

niedzielne polowanie. 

Qwilleran  powiedział  mu,  że  nie  nadaje  się  do  strzelania,  ale  że  interesuje  go  życie 

kaczek. 

- Mam w biurze książkę, którą mógłby pan pożyczyć - powiedział młodszy Wix. - Zaraz 

ją wykopię. 

Chłopak wszedł do biura i odnalazł książkę o kaczkach. 

-  Przyjemne  biuro  -  zauważył  Qwilleran.  -  Jesteście  braćmi?  Czy  Wixowie  pochodzą  z 

Moose County? 

-  Tak  naprawdę  nasze  nazwisko  brzmi  Wickes,  ale  uznaliśmy  z  Budem,  że  krótsza 

pisownia będzie bardziej przyciągać uwagę i będzie łatwiejsza do zapamiętania. Alden opowiadał 

nam o twoim składzie. Jeśli kiedykolwiek będziesz chciał się go pozbyć, wezwij nas. 

- Wezmę waszą wizytówkę - powiedział układnie Qwilleran. 

- Alden to wspaniały facet! Nie tylko jest świetnym strzelcem, ale też potrafi nieźle grać 

na pianinie. Jest wspaniałym aktorem. Kobiety szaleją za nim. To dobry organizator. Ma tysiące 

pomysłów... Jak postępuje praca nad książką o domu Hibbardów? 

- Dom został sfotografowany, a ja zbieram materiały do tekstu. Macie do dodania jakieś 

historie? 

-  Nic  szczególnego,  tylko  to,  o  czym  rozmawiamy  na  łodzi.  O  tym,  co  będzie,  kiedy 

Violet  znudzi  się  prowadzenie  domu  gościnnego.  Budynek  można  by  przerobić  na  spa, 

dobudować apartamenty. 

-  Mam  nadzieję,  że  nie  na  supermarket  -  powiedział  Qwilleran  z  zawoalowanym 

sarkazmem. 

- Nie, ale znalazłoby się tam miejsce na dwie dobre restauracje. 

background image

Qwilleran wstał. 

-  Dziękuję  za  książkę!  Zwrócę  ją.  Przepraszam,  muszę  lecieć,  mam  spotkanie  w 

Lockmaster. 

Wczesnym popołudniem Qwilleran pojechał do Lockmaster zebrać materiał do „Piórkiem 

Qwilla” i po szczyptę spekulacji. 

Moira MacDiarmid czekała na niego z kawą i morelowymi ciastkami. 

- Jak się ma nasze małe kochanie? - spytała. 

- Zakładając, że masz na myśli Dundeego, to z rozkoszą zbiera naręcza komplementów. 

Masz  jakieś  dobre  wiadomości  o  jego  rasie?  Przed  Jego  Wysokością  Dundeem  Pierwszym 

jedyny  kontakt,  jaki  miałem  z  rudym  kotem,  był  na  Goodwinter  Boulevard.  Był  tam  taki 

pomarańczowy  kocur,  gruby  jak  prosiak.  Brzydko  pachniało  mu  z  pyszczka.  Przychodził  do 

tylnego wejścia i zamęczał syjamczyki. 

-  Niektóre  pomarańczowe  koty  są  olbrzymie  i  ich  właściciele  szczycą  się  ich  wagą. 

Hodujemy  nasze  marmoladowe  koty  według  współczesnego  gustu.  Pomarańczowe  mogą  być 

pręgowane,  dropiate  lub  jednolite.  Nasze  są  w  kolorze  morelowym  i  kremowym  i  nie  mają 

odstraszających pręg. Czy wiedziałeś, że sir Winston Churchill trzymał zawsze w domu rudego 

kota?  W  jego  testamencie  znajdował  się  zapis,  że  w  rezydencji  w  Chartwell  mają  zawsze  żyć 

rude koty. 

Qwilleran  wypytał  o  nazwiska  i  telefony  wielbicieli  rudych  kotów,  którzy  zechcieliby 

udzielić wywiadów. I tak rozmowa w nieubłagany sposób zbliżała się do tematu spekulacji. 

- Miałaś coś interesującego na myśli, kiedy do mnie dzwoniłaś, prawda? 

-  Tak,  Kathie  chciała,  żebym  z  tobą  o  tym  porozmawiała.  Kiedy  byłeś  tak  miły  i 

wpuściłeś  nas  do  księgarni,  a  potem  zaprosiłeś  nas  na  lody  do  tej  uroczej  cukierenki,  był  tam 

młody  człowiek,  którego  Kathie,  jak  jej  się  zdawało,  rozpoznała.  Mimo  że  miał  brodę,  Kathie 

uważała, że to jej dawny chłopak Wesley. Ty jednak powiedziałeś, że ma na imię Kenneth i jest 

stażystą w „Coś tam”. Nie było czasu na sprzeczki. Musiała zdążyć na samolot. 

- Jest jakoś szczególnie zainteresowana Wesleyem alias Kennethem? 

- To chyba nic poważnego, ale znaliśmy go przez całe liceum. W tym samym czasie zdali 

na wydział dziennikarstwa na stanowym uniwersytecie. Kiedy Wesley przestał pokazywać się na 

zajęciach, zaczęła się martwić. Okazało się, że po prostu zniknął. 

- A jego rodzice? Czy oni się martwią? 

background image

-  Oboje  nie  żyją.  Kip  znał  ojca  Wesleya.  Grał  wysoko  na  giełdzie  i  wszystko  stracił. 

Zastrzelił się. Wydaje mi się, że nie tylko dlatego - zamilkła na chwilę i spojrzała poważnie na 

Qwillerana. - Myślę, że żona go zdradzała. To był dumny człowiek... Po jego samobójstwie żona 

wyszła szybko za mąż... o wiele za szybko. 

- Klasyczna sytuacja - mruknął Qwilleran. - Prosto z Szekspira! 

-  Kathie  mówi,  że  Wesley  uwielbiał  ojca  i  nienawidził  ojczyma.  Zatrzymał  nazwisko 

ojca... Gadam tak i gadam, zapominając o manierach. Napijesz się jeszcze kawy. 

Pokiwał głową. Nalała i mówiła dalej: 

-  Kathie  obawiała  się,  że  Wesley  może  pójść  w  ślady  ojca...  Kip  przeprowadził  ciche 

śledztwo  w  banku  i  odkrył,  że  z  funduszu  powierniczego  Wesleya  nadal  robione  są  wypłaty. 

Rozumiesz teraz, dlaczego Kathie tak bardzo chciała, żeby Kenneth był Wesleyem z brodą. 

-  Powiedz  Kathie,  że  Kenneth  pracuje  dla  mnie  i  być  może  będę  mógł  się  czegoś 

dowiedzieć. 

W drodze do Pickax Qwilleran zastanawiał się nad tym, ile się wydarzyło od czasu, kiedy 

przebywał tę drogę razem z Dundeem na tylnym siedzeniu. Pomyślał, że z ulgą zamknie skład na 

zimę  i  przeniesie  się do  Indian  Village.  Tam  będzie  mógł  się  skupić.  Popracuje  spokojnie  nad 

książką  o  domu  Hibbardów.  Będzie  kilka  kroków  od  Polly,  za  ścianą  będzie  miał  szalonego 

prezentera pogody, a teraz nawet weterynarza. Ciekawe, jak koty zareagują na doktor Constable 

jako sąsiadkę, która wpada na kawę. Yum Yum schowa się pewnie pod łóżkiem, a Koko powitają 

gardłowym  mruknięciem,  myśląc,  że  przyniosła  ze  sobą  termometr.  Zabawna  wizja  zimowych 

odwiedzin została przerwana przez telefon. Zjechał na pobocze. Dzwoniła Janice. 

- Qwill, Bushy  powiedział,  że mogę  zadzwonić  na  twoją komórkę.  Widziałeś dzisiejszą 

gazetę? 

-, Nie, robiłem wywiad w Lockmaster do mojej kolumny. Co straciłem? 

- Ogłoszenia matrymonialne. Viołet poślubiła Aldena Wade’a! 

-  Naprawdę?  Myślałem,  że  to  będzie  białowłosy  inżynier.  Dobrze  jest  mieć  pod  ręką 

inżyniera. 

- Tak, mnie także wydali się miłą parą. 

- A Bushy co na to mówi? 

- On mówi, że Alden... to partia kompletnie nieodpowiednia dla Violet. 

Tylko tyle Janice ośmieliła się powiedzieć przez telefon. Resztę drogi do domu Qwilleran 

background image

spędził na fantastycznych domysłach. Co na to powiedzą Polly, Lisa, Maggie, Pogodny Jimmy? 

A przede wszystkim co na to Koko? 

Mniej  więcej  w  porze  obiadowej  Qwilleran  zjechał  z  Ittibittiwassee  Road  do  Indian 

Village.  Miał  odebrać  Polly  z  osiedla  „Wierzby”.  Weterynarz  musiała  się  już  wprowadzić,  bo 

okna  były  pootwierane.  O  tej  porze  Pogodny  Jimmy  był  zapewne  w  stacji  i  bajerował  swoich 

słuchaczy  opowiastkami  na  temat  nieprzewidywalnej  pogody.  Qwilleran  lubił  się  z  nim  na  ten 

temat drażnić. 

Otworzył  drzwi  do  mieszkania  Polly  kluczem,  ale  uprzedził  ją  przedtem  umówionym 

sygnałem dzwonka. Były to pierwsze cztery nuty Piątej Symfonii Beethovena. 

Brutus  i  Catta  przybiegły  się  z  nim  przywitać.  Za  nimi  nadeszła  Polly  w  śliwkowym 

kostiumie,  różowej  bluzce  i  opałowych  kolczykach.  Była  u  fryzjera.  Qwilleran  ubrany  był  w 

szarości, które współgrały z jego szpakowatymi włosami i wąsami. 

- Widzisz? Maluchy cieszą się na twój widok! 

- Cieszą się, bo wiedzą, że nie zostanę długo. Kiedy ruszali, Polly zauważyła: 

-  Przyjechały  meble  doktor  Constable.  Trzymała  je  w  przechowalni,  czekając  na 

orzeczenie  rozwodowe.  Podobno  z  radością  wyprowadzała się  z domu  gościnnego. Mówiła, że 

atmosfera bardzo się zmieniła po tym, jak zamieszkał tam Alden. 

- Z jakiej na jaką? 

- Z rodzinnego ciepła na poprawny formalizm. Wiem, że nie powiesz tego nikomu. 

- Widziałaś ogłoszenia matrymonialne w dzisiejszej gazecie, Polly? 

- Nie,  ale  wielu ludzi do mnie dzwoniło. Jaka była  jej  motywacja? Miłość? Samotność? 

Jakieś  pobudki  praktyczne?  Kobiety  uważają  go  za  atrakcyjnego  mężczyznę.  Nie  wiem,  czy 

powinnam  to  mówić,  ale  moja  asystentka  z  Lockmaster  twierdzi,  że  miał  tam  opinię  łowcy 

fortun. 

Nieprzyjemna myśl przemknęła przez głowę Qwillerana, ale zdusił ją w sobie. 

- Violet spieszy się z wydaniem książki, tak jakby  się obawiała, że dom  spłonie. Bushy 

sfotografował  go  wewnątrz  i  na  zewnątrz,  więc...  Tak  czy  inaczej,  pozostaje  mi  tylko 

opowiedzieć historię rodziny Hibbardów piękną prozą. 

Polly, która uwielbiała jego pisarski styl, wzięła autoironiczną uwagę na serio. 

W  „Old  Grist  Mili”  przywitały  ich  pełne  podziwu  spojrzenia  gości  i  pytający  wzrok 

Dereka Cuttlebrinka. Posadził ich pod zabójczą kosą. 

background image

- Właśnie odkryłem, że jest zrobiona z plastiku. Jeśli spadnie ze ściany, może rozbryzgać 

zupę, ale z pewnością nikogo nie skróci o głowę. 

- Bon appetit! - powiedział Qwilleran. 

On  zamówił  polędwicę  w  marsali,  a  ona  kurczaka  po  wenecku.  Rozmowa  przy  stole 

toczyła  się  wokół...  słów.  Mówiono  o  tym,  jak  Bili  Turmeric  wyjaśnił  używane  przez  panią 

Fulgrove „zaczym”. O tym, jak Koko fascynował się Opowiastkami gwarę George’a Ade’a tylko 

dlatego, że książka była nieduża, i o tym jak Violet poprawnie się wyraża. 

Na deser zjedli śliwkowe roladki. 

Rozdział osiemnasty 

 

 

W sobotę rano nie było tłumów.  Nie było oklasków ani orkiestry  dętej.  Zabrakło kamer 

telewizyjnych.  Był  tylko  Roger  MacGillivray,  weekendowy  fotoreporter,  który  obsługiwał 

wydarzenie dla „Coś tam”. Teatr K zmieniał nazwę na Teatr Sztuk. 

Duże drukowane litery wycięte z aluminiowej blachy przytwierdzano blisko siebie wprost 

na ścianie budynku. Krój czcionki był taki sam jak w nazwie „Mackintosh Inn”, a zaproponowali 

go graficy Fundacji  K. Stawał się on ostatnio popularny  w Kamiennym Mieście. Litery  zostały 

zamontowane  pod  osłonąnocy.  Przykryto  je  tkaniną  aż  do  oficjalnego  odsłonięcia.  Przy 

uroczystości  obecny  był  tylko  Alden  Wadę  i  Larry  Lanspeak,  oni  też  wydali  oświadczenie  dla 

prasy.  Qwilleran  był  jedynym  zaproszonym  gościem,  ale  w  końcu  zmiana  nazwy  była  jego 

pomysłem. Dziennikarz zabawiał się rozmyślaniem, jakie by to było zabawne, gdyby robotnicy 

pomylili się i poprzestawiali w pośpiechu litery. 

Nowa  nazwa  miała  podkreślić  nowy  profil  działalności  Klubu  Teatralnego:  kursy 

aktorskie, zajęcia z emisji głosu i kursy scenograficzne prowadzone przez Aldena Wade’a. 

Qwilleran życzył im powodzenia i poszedł do domu, żeby zająć się własnymi sprawami, a 

konkretnie przetransportowaniem  dobytku  do  Indian Village  i  pisaniem  książki o historycznym 

domostwie Hibbardów. Musiał zebrać opowieści o „wielkim domu na wzgórzu” od ludzi, którzy 

w nim mieszkali. 

Postanowił  zadzwonić  do  Whiskersa  i  zlecić  mu  kolejne  zadanie.  Miał  też  osobisty 

powód, żeby chcieć porozmawiać z młodym człowiekiem. 

background image

Koty wyczuły, że od strony lasu zbliża się przyjaciel, i zgotowały mu powitalne przyjęcie 

w kuchennym oknie. 

- Dlaczego są takie podekscytowane? - spytał Kenneth. 

- Z twojego powodu. Powiedz coś do nich. 

- Cześć koty! 

- Usiądź przy barze.  Odmroziłem kilka rogalików od  Celii Robinson.  Mam nadzieję, że 

lubisz  mocną  kawę.  Znasz  Celię  Robinson?  Wspaniała  kobieta.  Kiedy  się  tu  wprowadziłem, 

przeprowadzała dla mnie prywatne śledztwo, była moim tajnym agentem. 

Obserwował reakcję Kennetha. Słuchał uważnie, ale był czujny. 

-  A  teraz  do  rzeczy.  Wspaniale  poradziłeś  sobie  z  dokumentami.  Musimy  teraz  zebrać 

osobiste  relacje  i  wspomnienia  od  dawnych  bywalców  i  przyjaciół  rodziny.  Twoim  pierwszym 

źródłem  będzie  zbiór  historyczny  biblioteki.  Później  zadzwonisz  do  Thorntona  Haggisa, 

historyka, po  imiona członków  Klubu  Złotej Jesieni.  Powiem mu,  żeby  spodziewał się twojego 

telefonu. 

Kenneth robił notatki. 

- Powiem Thornowi - lubi, by go tak nazywać - że trzy gorące tematy są lepsze od tuzina 

ciepłych klusek. Proponuję, żebyś robił wywiady w weekendy, będziesz potrzebował samochodu. 

- Mogę pożyczyć od Peg. 

-  Nie,  bądźmy  profesjonalistami.  Wynajmij  wóz  i  dolicz  koszt  do  rachunku.  Dam  ci 

kieszonkowy dyktafon. Jakieś pytania? 

Kenneth zadawał inteligentne pytania. Potem przyszła kolej na Qwillerana. 

- Znasz  Kathie  MacDiarmid z Lockmaster?  Jest w  szkole dziennikarstwa. Przyjechała  z 

matką odwiedzić Dundeego. Kot pochodzi z hodowli pani MacDiarmid. 

Krótkie zdania miały pozwolić młodemu człowiekowi przygotować się na najważniejsze 

pytanie. 

- Zabrałem je do „Babcinego Sklepu Słodkości”. Byłeś tam z Peggy.  Kathie myślała, że 

jesteś kimś, kogo znała. 

- Tak, byliśmy razem w liceum. 

- Ona twierdzi, że masz na imię Wesley. Wyprowadziłem ją z błędu. 

Kenneth przełknął ślinę i rozejrzał się na boki. 

- Miałem problemy rodzinne. Chciałem pracować dla „Coś tam”, ale nie chciałem, żeby 

background image

ktokolwiek wiedział, że tu jestem. 

Cjwilleran  zaczął  mówić  pełnym  współczucia  głosem,  patrząc  w  oczy  młodemu 

chłopakowi. 

-  Wiem,  że  czasem  tak  bywa.  Jeśli  mogę  ci  jakoś  pomóc,  to  wszystko  zostanie  między 

nami. Nie wahaj się, proś. 

Zapadła długa, ponura cisza, aż nagle Kenneth powiedział: 

- Co on robi? 

Koko trącał głową kostki Kennetha. 

-  Koty  są  sprytne.  Umieją  odróżnić  dobro  od  zła.  Koko  ma  w  tym  względzie  duże 

wyczucie. Odróżnia dobrych ludzi od złych. Popiera to, co robisz. Nie musisz się tłumaczyć. 

Kenneth nadal przełykał głośno ślinę, a Koko nadal trącał go głową. 

- Chcę o tym porozmawiać - powiedział w końcu. - Mój ojczym mieszka tutaj. Uważam, 

że nie wolno mu ufać. Nie mam żadnego dowodu, żadnego świadka. Jedyne, co mogę zrobić, to 

obserwować  go.  Nie  chodzi  tu  o  zwykłą  niechęć  pasierba  do  ojczyma.  Tylko  że...  Nie  wiem... 

Mylę się? 

Qwilleran położył rękę na wąsach. 

-  Wiem,  co  masz  na  myśli.  Sam  miewam  czasem  niewyjaśnione  uczucia.  Nazywam  je 

przeczuciami. Dziwne jest to, że... prawie zawsze mam rację. Co mogę ci powiedzieć? Musisz iść 

za  wewnętrznym  głosem.  Rób  to,  co  robiłeś  dotąd,  ale  miej  oczy  i  umysł  otwarte.  Jeśli  znów 

będziesz  chciał  o  tym  porozmawiać,  to  masz  we  mnie  współczującego  słuchacza.  Wliczając 

Koko, nawet dwóch. 

Wizyta  Kennetha  przyniosła  Qwilleranowi  zadowolenie  z  postępu  prac  nad  książką  o 

domu  Hibbardów.  Musiał  jeszcze zadzwonić do Thorntona Haggisa  i uprzedzić go, że Kenneth 

będzie potrzebować telefonów do staruszków. 

Z  drugiej  strony  pełne  emocji  zwierzenia  chłopaka  wywołały  znaczące  mrowienie  w 

górnej  wardze  Qwillerana,  u  nasady  wąsów.  Nagle  zdał  sobie  sprawę,  że  nader  często 

przyklepuje swoje wąsy. Złym ojczymem z baśni był z pewnością Alden Wadę, Kenneth był zaś 

Wesleyem, którego ojciec popełnił samobójstwo, a matka padła ofiarą strzału snajpera. 

O  Aldenie  Wadzie  było  w  Pickax  głośno  z  powodu  jego  osobistego  uroku,  chęci  do 

pomocy, gładkich  manier  i  wielu  innych umiejętności.  Qwilleran osobiście  doceniał  jego  talent 

aktorski, głos o przyjemnej barwie i zdolności organizacyjne. Jednak wielu przyjaciół Qwillerana 

background image

nazywało Aldena łowcą fortun, pogromcą niewieścich serc, wichrzycielem domowego porządku. 

Qwilleran miał dwa powody, żeby ponownie odwiedzić Maggie Sprenkle. Zadzwonił do 

niej, żeby umówić się na spotkanie. Musiał odebrać dyktafon z jej wczesnymi wspomnieniami z 

domu  Hibbardów.  Zapyta  też  przy  okazji  o  jej  stosunek  do  nagłego  małżeństwa  Violet.  Przez 

telefon spytał niewinnie, czy przypomniała sobie jakieś wydarzenia z dawnych dobrych czasów 

w domu Hibbardow. 

- Tak! I właśnie o tobie myślałam. Może wpadniesz na filiżankę herbaty? 

Po  raz  ostatni  przed  zimą  przeszedł  się  spacerem  do  centrum.  Po  kilkunastu  minutach 

siedział  w  aksamitnym  wiktoriańskim  salonie,  pijąc  jaśminową  herbatę  i  słuchając  wspomnień 

Maggie.  Usłyszał  o  wiązce  sztucznych  ogni,  przygotowanej  na  Święto  Niepodległości,  która 

wyrwała  się  z  rąk  i  napędziła  wszystkim  strachu...  o  niedźwiedziu,  który  podszedł  do  tylnych 

drzwi  i  wystraszył  kucharza...  o  tym,  jak  podczas  zbierania  jagód  towarzystwo  zgubiło  się  w 

trzydziestoakrowym lesie. 

-  Idziesz  dobrym  tropem,  Maggie,  myśl  dalej.  Przeprowadzam  się  na  zimę  do  Indian 

Village i zamierzam tam zacząć pisanie, ale najpierw muszę w głowie ułożyć sobie całą książkę. 

Dopił herbatę i wstał z miejsca. 

- Zaczekaj chwilę! Usiądź! - powiedziała. Usiadł. 

- Co myślisz o tym nagłym małżeństwie Violet, Qwill? 

- Co mam powiedzieć? Miłość jest jak błyskawica. Może uderzyć gdziekolwiek. 

- Starasz  się być  uprzejmy.  Wiesz doskonale,  że to było  małżeństwo z  rozsądku! Violet 

jest  od  niego  starsza  o  dwadzieścia  lat  i  niezwykle  bogata!  Mówiłam  ci  o  jej  problemach 

zdrowotnych.  Ostatnio  męczyły  ją  bóle  głowy  i  ataki  duszności,  które  mnie  martwią.  Jestem 

pewna,  że  ją  też  to  martwi,  chociaż  stara  się  tego  nie  okazywać.  Znam  ją,  Qwill!  Kiedy 

dorastałyśmy,  byłyśmy  jak  siostry.  Nadal  jesteśmy  bliskimi  przyjaciółkami.  Dlaczego  nie 

powiedziała  mi  o  swoich  zamiarach?  Czyżby  myślała,  że  będę  próbowała  ją  zatrzymać?...  Co 

wiesz o Aldenie Wadzie, Qwill? 

- Tylko tyle, że ma rozliczne talenty i miłą powierzchowność. 

-  I  gustuje  w  starszych  kobietach  z  grubym  portfelem!  Qwilleran  przypomniał  sobie 

relację  Janice o  tym,  że  ogłoszenie  małżeństwa  zostało  opóźnione  ze  względu  na  to,  że  Violet 

miała  zmienić  zapisy  w  testamencie.  Nie  zapomniał  też  o  marzeniach  agenta  nieruchomości, 

który śnił o rozbudowie domu Hibbardów. 

background image

Maggie przerwała, żeby nabrać oddechu, jej twarz nabiegła krwią. 

- Uspokój się, Maggie. Weź głęboki oddech. Violet jest inteligentną kobietą, wie, co robi. 

Kto jest jej prawnikiem? Prawdopodobnie dobrze jej doradza. 

-  Rodzina  trzymała  się  zawsze  kancelarii  Hasselrichów.  Po  śmierci  starszego  pana 

Hasselricha z pewnością nie zmieniła firmy. 

- Mają świetną reputację. Nie pozwoliliby Violet popełnić głupstwa. 

-  Przepraszam,  Qwill.  Wybacz  mi  ten  wybuch.  To  dlatego,  że...  nie  miałam  z  kim 

porozmawiać. 

-  Rozumiem  cię  doskonale.  Także  Fundacja  K  jest  zainteresowana  losem  domu 

Hibbardów.  Poproszę,  żeby  się  temu  przyjrzeli.  Czy  Violet  kontaktowała  się  z  tobą  po 

piątkowym ogłoszeniu? 

- Nie. Próbowałam dzwonić. Myślę, że mnie unika. 

- To dopiero czterdzieści osiem godzin. 

- Masz rację, Qwill. Powiedziałeś dokładnie to samo, co powiedziałby Jeremy, gdyby tu 

był ze mną. 

Tego  wieczoru,  kiedy  Qwilleran  i  Polly  wybrali  się  do  gospody  „Boulder  House”  na 

brzegu  jeziora,  była  to  ich  pierwsza  wspólna  kolacja  od  długiego  czasu.  Nie  mówili  o 

komputerowym systemie katalogowania książek. 

- Jak się ma Dundee? - spytał Qwilleran. 

- Och! Jest taki szczęśliwy! Nie jest rozbrykany, ale interesuje go wszystko, co się dzieje 

naokoło. Znasz ten stolik, na którym wystawiamy książkę tygodnia? Tak więc ostatnio znalazł się 

tam tom Miejsce zwane szczęściem. Dundee wskoczył na stolik i siedział przed książką jak autor 

gotowy rozdawać autografy. 

- Kto ją napisał? 

-  Psycholog,  doktor  Dori  Seider.  Bardzo  dobrze  się  sprzedaje,  ma  być  dyskutowana  na 

następnym  spotkaniu  Klubu  Literackiego.  Jedna  z  naszych  dziewczyn  uważa,  że  powinniśmy 

posłać anonimowo egzemplarz naszej pani burmistrz. 

- Amanda by jej nie przeczytała - powiedział Qwilleran. - Rzuciłaby nią w posłańca. 

-  Ucieszy  cię  zapewne  wiadomość,  że  doktor  Seider  ma  dwa  koty.  Mam  egzemplarz  z 

dedykacją, jeśli chcesz pożyczyć, Qwill. Cytuje Raj utracony Miltona: „Umysł jest swoją własną 

siedzibą i w sobie samym może zamienić niebo w piekło i piekło w niebo”. 

background image

Resztę wieczoru Qwilleran upamiętnił w swoim osobistym dzienniku. 

Sobota, czwarty października 

W „Boulder House”  jest coś  magicznego:  widok  na jezioro,  niebo zaróżowione  pełnym 

zachodem  słońca,  woda  squunk  na  balustradzie.  Nie  wspominając  już  o  Rockym,  kocie,  który 

wita nas zawsze, ocierając się o nasze kostki. 

Polly  odzyskała  miękki  ton  głosu  i  melodyjny  śmiech.  Najpierw  podarowałem  jej 

limeryk, który napisałem kilka tygodni temu, kiedy zabrakło jej poczucia humoru. 

Pewna bibliotekarka o imieniu Polly zwierzyła mi się raz, że bardziej niż goli turyści na 

plaży ją brzydkie wyrazy drażnią, że aż ząb trzonowy z rozdrażnienia boli. 

Później dałem jej genialne nagranie Trzeciej Symfonii SaintSaensa i poszliśmy do składu 

posłuchać muzyki. 

Rozdział dziewiętnasty 

 

 

W niedzielę po południu Qwilleran i dwa podenerwowane syjamczyki przenieśli się pod 

swój  zimowy  adres.  Im  bardziej  przeprowadzka  się  opóźniała,  tym  bardziej,  jak  zauważył 

Qwilleran, koty były zdenerwowane. Tak jakby bały się, że o nich zapomni. 

Przeprowadzka  do  Indian  Village,  oddalonego  o  piętnaście  mil,  nie  była  łatwiejsza  niż 

przeprowadzka na inny kontynent. Trzeba było powiadomić przyjaciół, sąsiadów i partnerów. 

Komendant  policji  Brodie  zawsze  chętnie  dopilnował  posiadłości.  Pani  Fulgrove  miała 

opróżnić  lodówkę  i zabrać do domu  całe jedzenie, które będzie  w stanie  zjeść. Qwilleran  kupił 

kilka słodkości, żeby jej staranie nie poszło na marne. Załoga Pata O’Della miała zabezpieczyć 

dom na zimowe zawieruchy. 

Przed  wyjazdem  z  miasta  Qwilleran  postanowił  wybrać  się  na  ostatni  spacer  po  lesie  i 

wokół Winston Park. Uświadomił sobie, że będzie pozbawiony tej przyjemności przez kolejnych 

sześć miesięcy. Nie będzie więcej powitalnych harców w kuchennym oknie ani przedzierania się 

przez gęste zarośla, otwierania drzwi, wachlujących się ogonów... Jak opisać te uczucia? 

W  niedzielę  po  południu  tylko  jeden  kot  nadawał  sygnały  z  kuchennego  parapetu.  Na 

automatycznej  sekretarce  zastał  wiadomość  od  Pogodnego  Jimmy’ego.  Nie  odpowiedział 

natychmiast, najpierw zadzwonił do prawnika. 

background image

- Przepraszam, że zawracam ci głowę w niedzielę, Bart. 

- Nic nie szkodzi, to miło, że dzwonisz. Dostaliśmy dzisiaj wiadomość, że przenosisz się 

do Indian Village. 

- Właśnie. Zastanawiałem się, czy nie znalazłbyś chwili jutro rano, żeby wpaść do mojego 

apartamentu  po  drodze  do  pracy.  Chcę  przedyskutować  coś  ciekawego.  Ten  sam  blok,  osiedle 

„Wierzby”, Indian Village. 

Qwilleran rozłączył się i oddzwonił do apartamentu numer trzy. 

- Cześć Joe. Wyruszamy do Indian Village, o co chodzi? 

- Doktor Connie jest już pod dwójką. „Wierzby” są znów pełne. Co powiesz na powitalną 

pizzę dziś wieczorem u mnie? Polly zrobi sałatkę. Linguini dostarczą pizzę i wino. Będzie piwo i 

woda squunk dla skunksów. 

- Świetnie. Czy mogę się przydać? 

- Możesz zaśpiewać piosenkę. Ja zagram na pianinie. 

Syjamczyki  miały  już  za  sobą  wiele  zim  w  Indian  Village,  ale  kiedy  wyjrzały  z 

podróżnych  koszów,  wszystko  wydawało  się  im  nowe  i  dziwne.  Nawet  woda  w  miseczce  i 

szmaciany dywanik przed kominkiem były podejrzane. Nieznajome wydawały się też talerze, na 

których  dostały  kolację.  Jednak  już  przed  powrotem  Qwillerana  z  pizzy  ganiały  się  bez 

opamiętania  po  schodach,  tarzały  po  chodniczku  i  zakopywały  pod  poduszkami  na  sofie  w 

poszukiwaniu zimowych skarbów. 

Przed  wyjściem  Qwilleran  przebrał  się  w  strój,  który  zaimponował  gospodarzowi  i 

wywołał  falę  uwielbienia  u  Polly  i  doktor  Constable.  W  apartamencie  numer  trzy  powitał  go 

Huragan, umięśniony tygrys, równie otwarty co człowiek, z którym mieszkał. 

- Doktor Constable, co wygnało panią z domu Hibbardów? - zwrócił się do weterynarz. 

-  Nazywaj  mnie  Connie.  Cóż,  zakończył  się  mój  rozwód,  chciałam  zacząć  nowe  życie. 

Chciałam  mieć  możliwość  gotowania  i  przyjmowania  gości,  a  przede  wszystkim  trzymania 

zwierząt. Jak się mają Koko i Yum Yum? 

-  Cieszą  się,  że  będą  miały  swoją  ulubioną  weterynarz  pod  ręką.  Nosi  pani  niebieski 

fartuch? Wszyscy inni w klinice noszą białe. 

- To nie jest przeznaczone do publikacji - powiedziała Connie, ubrana w niebieski dżins. - 

Noszę niebieskie ubrania, żeby moje oczy wyglądały niebiesko. 

- Ale to prawda, że koty reagują na niebieski. Najlepiej widzą niebieski i żółty, choć żyją 

background image

w świecie przy gaszonych pasteli. 

Rozmawiali dalej o wzroku kotów, aż przerwał im Pogodny Jimmy. 

- Czy planujecie obrobić bank? Jest już pizza. Nakładajcie sobie, póki gorąca! 

Kiedy szli w stronę jadalni, Qwilleran zwrócił się do Connie: 

- Jak wiesz, piszę książkę o domu Hibbardów, jeśli znasz jakieś historie o tym domostwie, 

które mógłbym wykorzystać, a nawet jeśli nie mógłbym, to daj mi znać. 

Przy stole Joe zwrócił się do Connie: 

- Connie, masz szczęście, że wprowadzasz się właśnie teraz, kiedy Fundacja K zarządza 

Indian  Village.  Dach  nie  cieknie,  okna  są  szczelne,  podłoga  nie  skrzypi  i  ściany  między 

apartamentami są dźwiękoszczelne. Wchodzimy w erę cywilizacji. 

-  Na  osiedlu  działa  klub  obserwatorów  ptaków.  Spotykamy  się  w  świetlicy  raz  w 

tygodniu.  Ścieżka  wzdłuż  rzeki  jest  wprost  stworzona  do  obserwacji  ptaków.  Mamy  też  klub 

brydżowy i artystyczny - zachwalała Polly. 

- Poza tym - wtrącił Qwilleran - drogi i chodniki są odśnieżane. Restauracja Linguinich i 

tawerna  „Tipsy”  są niedaleko.  Właściwie  jesteśmy  blisko  Hummock  i niezbyt  daleko  od  domu 

Hibbardów. 

-  A  widok  na  rzekę  jest  cudowny!  Zapytaj  Huragana...  Spytaj  Brutusa  i  Cattę,  Koko  i 

Yum Yum! - zachwalał Joe. 

Później, kiedy przeszli do salonu na kawę, dodał: 

- A teraz Qwill zaśpiewa piosenkę. 

- Przykro mi, ale zostawiłem nuty w domu. Ale mogę was zabawić limerykiem o naszym 

wspaniałym gospodarzu. 

Odczytał go z jednej z wizytówek, które zawsze nosił przy sobie. 

Mieszkał w Indian Village człowiek zwany Joe, o prognozę pogody wszyscy pytali się go, 

wskutek czego, nic w tym złego, zimą szorty, a latem wkładali futro. 

Wszyscy  się  śmiali.  Joe  zaproponował  pożegnalnego  drinka.  Goście  pożegnali  się  i 

Qwilleran odprowadził dwie panie do drzwi ich mieszkań. 

U  siebie  zastał  dwa  wyczekujące  przekąski  koty  i  wiadomość  od  Kennetha:  „Witam, 

panie Q! Udało mi się zebrać niezły materiał. Czy chce pan, żebym wpadł jutro wieczorem?” 

Qwilleran oddzwonił natychmiast. 

-  Tak,  chciałbym  wiedzieć,  co  tam  masz.  Czy  jeśli  zamówię  dwa  obiady  u  Lois,  to 

background image

mógłbyś wpaść do mnie? Co myślisz? 

- Pewnie! - odpowiedział Kenneth. 

Rozdział dwudziesty 

 

 

Szklane  ściany  mieszkań  w  Indian  Village  wychodziły  na  wschód,  co  nie  tylko 

zapewniało piękny widok na rzekę, ale też słoneczne ciepłe poranki, doceniane zwłaszcza przez 

koty,  które  w  świetle  słońca  dopełniały  swojej  toalety.  Qwilleran  wygrzewał  się  w  cieple  przy 

drugiej filiżance kawy, kiedy przyszedł prawnik. 

- Miłe miejsce, wspaniały widok - powiedział, porzucając teczkę na stoliku kawowym. 

- Być może nie podniesie cię tak na duchu jak przebywanie w składzie, ale z pewnością 

dobrze cię nastroi. - Rodzina Berta mieszkała na wsi, ale wśród wzgórz i owczych farm. - Kawy? 

- Koniecznie. Kupiłem po drodze paczkę duńskich ciasteczek w „Tipsy”. 

Usiedli przy małym stoliku przy oknie. 

- Jechałeś przez West Kennebeck? Musiałeś mijać posiadłość Hibbardów. 

-  Tak,  ale  jest  otoczona  gęstym  lasem.  Widać  tylko  czerwony  dach  i  wieżę.  A  jak 

książka? 

-  Zaznajamiam  się  z  dziejami  rodziny  i  domu,  jak  również  z  historią  Violet,  jedynej 

pozostałej  dziedziczki.  Z  jej  powodu  zadzwoniłem  do  ciebie.  Ma  sześćdziesiąt  lat.  Jest 

inteligentna,  oczywiście  zamożna,  jej  stan  zdrowia  każe  nam  stawiać  pod  znakiem  zapytania 

długość życia, jakie jej pozostało. A tak między nami, właśnie wyszła za mąż za mężczyznę dużo 

od siebie młodszego. 

- Może powinieneś pisać powieści, Qwill. Kim on jest? 

- To aktor, którego widziałeś w sztuce Wilde’a. Zajmuje się specjalnymi wydarzeniami w 

księgarni. Poprowadzi też kursy teatralne. 

-  A  tak,  pamiętam  go.  Zapowiadał  cię  na  spotkaniu  Klubu  Literackiego.  Utalentowany 

facet, ma dużo ogłady. W czym problem? Jesteś zazdrosny? Jest tu obcy. 

- Problem polega na tym, że w Lockmaster ma opinię łowcy fortun. 

- Hmmm... akcja się zagęszcza. 

-  Zwierzyła  się  innej  kobiecie,  że  poszła  w  poniedziałek  do  prawnika  zmienić  swój 

background image

testament.  Można  tylko  zgadywać,  jaki  zapis  zmieniła.  Rozmawiałem  z  Violet  i  jej  najlepszą 

przyjaciółką,  obie  kobiety  są  zgodne,  że  zachowanie  domu  Hibbardów  w  obecnym  stanie  ma 

ogromne znaczenie. Wiem, że to może zabrzmieć, jakbym bawił się w prywatnego detektywa, ale 

w  tym  mieście  są  agenci  od  nieruchomości,  którzy  czyhają  tylko,  żeby  z  posiadłości  zrobić 

wielkie komercyjne przedsięwzięcie. 

- Nie ma żadnego prawa, które zakazywałoby marzeń. 

- Tak, ale owi agenci są nie tylko mieszkańcami domu Hibbardów, ale też kumają się z 

nowym mężem. W weekendy chodzą razem na polowania. 

- Wszystko to bardzo interesujące - powiedział prawnik. - Czego ode mnie oczekujesz? 

-  Hibbardowie,  jak  twierdzi  Maggie  Sprenkle,  zawsze  byli  klientami  twojej  kancelarii. 

Skoro Fundacja K wydaje książkę o domu Hibbardów, to upoważnia nas do zainteresowania się 

przyszłością posiadłości. Będzie tam muzeum? Szkoła? Spa? Kasyno? 

- Już rozumiem, Qwill. 

-  Nie  chcę  wiedzieć,  co  ta  cnotliwa  kobieta  napisała  w  swoim  testamencie.  Chciałbym 

tylko wiedzieć, czy majątek jest chroniony przed inwestorami komercyjnymi. 

W przeciwnym razie dlaczego mam tracić czas na pisanie tej książki? 

- Masz całkowitą rację, Qwill. Jak pilna jest ta sprawa? Bardzo pilna! Jej stan zdrowia jest 

zły. 

Podczas  kolacji  u  Joego  Connie  wspominała,  że  wzięła  tydzień  wolnego,  żeby  się 

urządzić w nowym mieszkaniu, a Qwilleran wspominał, że chciałby wypytać ją, jak współcześnie 

wygląda życie w domu Hibbardow. 

- U ciebie czy u mnie? - zapytała. - U mnie jest bałagan. 

W  poniedziałek  po  południu  zapukała  do  jego  drzwi.  Przeprosiła  za  niezapowiedziane 

przyjście, ale tłumaczyła, że musi odpocząć przez pół godziny. 

Zaproponował coś do picia. Nie wybrała kawy. 

- Ostrzeżono mnie przed twoją kawą, Qwill. Powiadają, że jej stężenie jest nielegalne. 

- Gdzie chcesz usiąść? - spytał. - Przy oknie czy na kanapie? 

-  Kanapa  jest  pokryta  kocią  sierścią!  Nie  tym  razem!  Qwilleran  podał  napój  i  postawił 

dyktafon na stoliku przy oknie. 

- Jak stare domostwo przystosowało się do współczesnego życia? 

- Na piętrze są cztery duże i wysokie sypialnie, a w nich łoża z baldachimem. Każda ma 

background image

swój salon  i  ekskluzywną  łazienkę, którą dawniej, za  czasów,  gdy nie było jeszcze  kanalizacji, 

nazywano  toaletą.  Drugie  pokolenie  Hibbardow  lubiło  rozrywki  i  goście  przyjeżdżali  nawet na 

cały miesiąc. To miejsce jest jak plan filmowy, przebywanie tam sprawia przyjemność przez rok 

albo dwa, ale nie jest to dom marzeń, w którym chciałbyś spędzić resztę życia. Przy okazji, dwie 

pozostałe  kobiety  także  się  wyprowadzają.  Jedna,  która  jest  menedżerem  w  szpitalu,  dostała 

posadę w Rochester, a druga, nauczycielka, wychodzi za mąż. 

- W takim razie zostają tylko mężczyźni? 

-  Podobno  jest  lista  oczekujących  na  zakwaterowanie,  ale  ostatnio  większość  stanowili 

mężczyźni.  Męskie  pokoje  są  w  starym  domku  gościnnym,  sto  metrów  od  głównego  domu. 

Nigdy nie zostałam zaproszona na jedno z tych hałaśliwych przyjęć, ale możesz wypytać Judda 

Amhursta  albo  braci  Wix.  Judd  jest  niezwykle  miły.  Szczerze  mówiąc,  myślałyśmy,  że  Violet 

powinna wyjść za niego, ale on ma rodzinę w Teksasie, która chce, żeby się tam przeprowadził 

do wnuków. 

Dalej Connie opowiadała o sześciometrowej choince ustawionej pewnego roku w foyer, 

piknikach  latem  na  werandzie,  kiedy  łanie  podchodziły  pod  balkon  na  wyciągnięcie  ręki, 

turniejach brydżowych i zawodach w pingponga i w końcu o przybyciu Aldena, czytaniu sztuk w 

bibliotece i koncertach muzyki klasycznej w pokoju muzycznym. 

Qwilleran  z  rozbawieniem  myślał  o  braciach  Wix,  którzy  siedzieli  sztywno  w  czasie 

lektury dramatów w bibliotece. 

- Czy wszyscy chętnie uczestniczyli w tych zajęciach? - spytał Qwilleran. 

Connie zastanawiała się przez chwilę. 

-  Kiedy  Violet  była  zarządcą  i  opiekunką  domu,  zgodnie  postępowaliśmy  według  jej 

sugestii.  Ma  tyle  wdzięku,  sam  zresztą  wiesz.  Ale  kiedy  Alden  dołączył  do  naszej  szczęśliwej 

gromady,  nic nie było  tak  jak  dawniej.  Violet  bardzo zaimponowały  jego  wyrafinowane  gusta. 

Pozwoliła mu decydować o wielu sprawach... czy mogę ci powiedzieć coś w zaufaniu? 

-  Jak  najbardziej  -  zapewnił  ją.  Dodał  jeszcze  konfidencjonalnym  tonem,  który  kruszył 

lody: - Zapytam nieformalnie, czy małżeństwo Violet zostało dobrze przyjęte? 

Connie,  marszcząc  brwi,  powiedziała:  -  Niezupełnie.  Nie  wiem,  jak  mężczyźni,  ale 

dziewczyny uważały to za zły wybór. To tylko przeczucie, ale... 

O  szóstej  przyjechał  wynajętym  samochodem  Kenneth.  Przywiózł  ze  sobą  jedzenie  od 

Lois. Przywitała go cała trójka. 

background image

- Poczekaj, aż usłyszysz, czego się dowiedziałem - powiedział, poklepując dyktafon. 

- Wchodź!  Posłuchamy,  kiedy jedzenie będzie się podgrzewało.  Siadaj  tam. - Qwilleran 

wskazał  dwie  sofy,  stojące  naprzeciwko  siebie,  po  dwóch  stronach  kudłatego  chodnika.  Był 

robiony ręcznie, z grubej nierównej przędzy. 

- Niezły dywan! - zauważył Kenneth. 

- Koty też tak myślą. 

Qwilleran podał  koktajle Q  i  Kenneth  włączył nagranie.  Usłyszeli  męski  głos,  ani  stary, 

ani młody. 

Nazywam  się  Henry  Newsome.  Jestem  emerytowanym  malarzem  pokojowym  i 

tapeciarzem.  Nigdy  nie  pracowałem  w  domu  Hibbardów.  Zawsze  zatrudniali  drogich 

dekoratorów z Nizin, ale kiedy dorastałem, moja matka o nich opowiadała. Mieszkała u nich jako 

służąca,  kiedy  była  młodą  dziewczyną.  To  było  ponad  sto  lat  temu,  ja  mam  osiemdziesiąt  lat. 

Nazywała się Lavinia i ja także ją tak nazywałem. 

(Kaszel). 

Przepraszam,  to  uczulenie.  Pan  MacMurchy  mówi,  że  interesują  pana  opowieści  o  tej 

dużej  stodole.  Nie  mam  zamiaru  nikogo  obrażać,  ale  tak  właśnie  wygląda,  jak  stodoła.  Moja 

matka  opowiadała  pewną  historię,  z  której  byłby  niezły  film.  Tak  przynajmniej  myśleliśmy, 

kiedy byliśmy dziećmi. W każdym razie było tak: 

Pan  Geoffrey  był  wtedy  głową  rodziny.  Lavinia  mówiła,  że  był  miłym  człowiekiem. 

Panią ciężko było zadowolić. Mieli jedną córkę, która sprawiała im kłopoty. W tamtych czasach 

mówiono o niej, że to zła dziewczyna. Uciekła z mężczyzną z Milwaukee. Od tamtego czasu nie 

wolno było wymawiać jej imienia. 

(Kaszel). 

Cóż, okazało się, że ją bił, więc wróciła do domu, ale z dzieckiem. Przyjęli ją, ale była w 

niełasce. Jej matka ciągle powtarzała: A nie mówiłam! Lavinii było jej żal. 

(Kaszel). 

Jednym z obowiązków Lavinii było wyprowadzanie dziecka na spacer, jeśli pozwalała na 

to  pogoda.  Mieli  prawdziwy  wózek  i  Lavinia  woziła  nim  dziecko  po  zakurzonych  drogach 

posiadłości. W tamtych czasach nie było chodników. Samochody dopiero wchodziły do użycia. 

Hibbardowie mieli jeden, z zasłonkami po bokach. 

Pewnego  dnia  Lavinia  była  z  dzieckiem  na  spacerze,  kiedy  nagle  podjechał  samochód. 

background image

Przeraził  ją  na  śmierć.  W  środku  było  dwóch  mężczyzn.  Jeden  wyskoczył  i  chwycił  dziecko. 

Odjechali w tumanach kurzu. „Porwali dziecko! Porwali dziecko!” - krzyczała. Myślała, że to jej 

wina.  Rozchorowała  się  i  musieli  położyć  ją  do  łóżka.  Pani  Hibbard  powiedziała  do  swojej 

pohańbionej córki: „A nie mówiłam!” Biedna dziewczyna poszła nad staw i utopiła się. 

(Kaszel). 

Lavinia nie chciała już tam dłużej pracować. Odeszła. Powiedziała nam, że nikt nie wie, 

co się stało z dzieckiem, nikt nie starał się go odnaleźć. 

-  Dobra  historia,  Ken!  Zdobądź  jeszcze  kilka  takich,  a  wymienimy  cię  jako  asystenta 

wydawcy. 

- Serio? Pan Haggis wskazał mi jeszcze jedną historię. Jak dom Hibbardów przeżył burzę 

śniegową stulecia, kiedy nie było ani radia, ani telefonów, nie mówiąc o pługach śnieżnych. W 

domu opieki znalazłem kobietę, której matka pracowała dla Hibbardów. Myślałem, że pójdę do 

niej jutro po pracy, ale goście nie są wpuszczani wieczorem. Zapytałem szefa, czy nie da mi kilku 

godzin wolnego przed południem, po złożeniu gazety. Powiedziałem mu, że to robota dla pana, 

zgodził się. 

Zjedli kolację przy oknie. Koty kręciły się w pobliżu. 

- Nie żebrzą - wyjaśnił Qwilleran - lubią towarzystwo. 

Przez chwilę jedli w ciszy. Potem Kenneth zapytał: 

- Kto jeszcze mieszka w tym domu? 

- Pani Duncan z księgarni, weterynarz i prezenter pogody. 

- Pogodny Jimmy? Jest szalony! 

-  Pochodzi  z  Horseradish,  oni  wszyscy  są  trochę  szaleni!  Ma  kota,  który  nazywa  się 

Huragan, to imię pasuje do niego z wielu powodów. A skoro jesteśmy przy Horseradish. Ostatnia 

z  rodu  Hibbardów  właśnie  wyszła  za  człowieka  z  tego  miasteczka.  Ogłoszono  to  w  piątkowej 

gazecie. Wszyscy o tym mówią. 

Qwilleran zawiesił głos, wyczuwając u swojego gościa zmianę nastroju. Mówił dalej: 

-  Jest  od  niej  o  wiele  młodszy,  utalentowany,  o  ciekawej  osobowości,  mówi  się,  że  to 

niezła  partia.  Jednak  ona  jest  jedyną  dziedziczką  fortuny  Hibbardów,  czarująca,  inteligentna, 

więc  i  ona  była  niezłą  partią,  szczególnie  że  nie  cieszy  się  dobrym  zdrowiem.  Wszyscy 

zastanawiają się nad ich motywacjami. 

Tego  rodzaju  plotki  cieszyły  Qwillerana  za  czasów  klubu  prasowego,  gdzie  swobodnie 

background image

wymieniało się uwagi niestosowane, a nawet niedyskretne. 

Kenneth przestał jeść. Twarz mu poczerwieniała. W końcu przerwał: 

- On jest moim ojczymem. 

-  Czyżby?  -  Qwilleran  udał  zdziwienie,  chociaż  tego  się  już  domyślił.  -  W  takim  razie 

jego poprzednia żona, zastrzelona przez snajpera, musiała być twoją matką! Dławiącym głosem 

Kenneth zaczął opowiadać. 

- Wyszła za niego zaraz po śmierci mojego ojca. Wielu ludzi w Lockmaster dziwiło się, 

że tak szybko. Po kilku latach zginęła od kuli snajpera, jadąc na koniu polną drogą. Strzelca nie 

zidentyfikowano.  Wie  pan,  co  ludzie  mówili!  Mój  ojczym  poluje  na  kaczki,  ma  różne  rodzaje 

broni, w tym remingtona, kaliber trzydzieści sześć, który nadawał się do strzału. 

- A jakie były wyniki oficjalnego śledztwa? 

- Nie zebrano wystarczających dowodów. Dlatego poszedłem do akademii policyjnej na 

zachodzie zamiast do szkoły dziennikarstwa. 

- Rozumiem, co czujesz. 

Qwilleran  zwrócił  się  do  niego  współczującym  głębokim  głosem,  który  sprzyjał 

zwierzeniom  i  łzom.  Kenneth  zerwał  się  na  nogi  i  zaczął  krążyć  po  pokoju  z  rękami  w 

kieszeniach. 

- Zjemy deser? - spytał Qwilleran. 

- Dziękuję, ale muszę iść do domu. 

- Cokolwiek mówimy, nie wyjdzie poza ściany tego pokoju, Ken. 

Chłopak wyszedł. Koty odprowadziły go do drzwi. Słuchały tego, co mówił. 

Qwilleran  spędził  popołudnie  na  tworzeniu  z  niczego,  czyli  pisaniu  tekstu  do  kolumny. 

Książka  o  kaczkach,  pożyczona  od  Wixów,  mogła  posłużyć  za  inspirację.  Esej  o  środowisku 

życia i zwyczajach kaczek byłby odpowiedni w środku sezonu na polowania. Problem polegał na 

tym, że bogato ilustrowana książka cała poświęcona była polowaniu, co zresztą sugerował tytuł. 

Polowanie zaś nie mieściło się w zakresie zainteresowań Qwillerana. 

Kiedy bracia Wix zaprosili go na jedno, powiedział: 

- Nie nadaję się do broni. 

Nie  była  to  prawda.  W  młodości  wygrywał  maskotki  na  strzelnicy  z  ruchomym  celem. 

Wiele dziewcząt obdarował takimi nagrodami. Urodził się i wychował w wielkim mieście, gdzie 

zwierzęta  spotykało  się  głównie  w  zoo  i  nie  mówiło  się  o  polowaniach.  Nie  wyobrażał  sobie 

background image

siebie  celującego w  zwierzę,  ani  to pokryte  piórami,  ani  futrem. Co do  kaczek, to  pamiętał  ich 

przyjacielskie  zachowanie,  kiedy  odwiedzały  go  podczas  pobytów  w  Black  Creek.  Kaczki  i 

kaczątka  przepływały  bezszelestnie  przez  jezioro.  Potrafiły  zrobić  to  bez  jednego  plusku.  Nie 

mógłby ich zabić, a potem zabrać do domu na kolację. 

Książka  opowiedziała  mu  więcej,  niż  chciał  wiedzieć,  o  kulach,  kamuflażu,  kaczym 

śrucie i przynętach, o tym, że dzienny limit pozwala odstrzelić więcej samców niż samic, że są 

kaczki  sterniczki,  tracze,  grążyce.  Gatunki,  które  brzmiały  znajomo,  to:  mandarynka,  cyranka, 

kazarka. 

Książka była rzeczowa i ładnie wydana, ale powiedziała mu więcej, niż potrzebował. 

Rozdział dwudziesty pierwszy 

 

 

Piątkowy felieton Qwilleran wysłał motocyklowym kurierem. Chciał uniknąć spotkania z 

Kennethem. W tym jego wczorajszym wybuchu było coś dziwnego. Rzadko ktoś tak ni stąd, ni 

zowąd  powierza  innym  rodzinne  sekrety.  Nic  nie  wskazywało  na  to,  by  „za  dużo  wypił”.  W 

końcu  Qwilleran  zaserwował  mu  to  samo  co  sobie,  czyli  szklaneczkę  wody  squunk  z  cytryną. 

Zdaje  się,  że  wszystko  to  zbierało  się  w  nim  od  pewnego  czasu,  aż  wreszcie  w  sprzyjających 

okolicznościach  i  wrażliwym  towarzystwie  wylał  swoje  żale.  Qwilleran  uznał  za  stosowne 

poczekać, aż rozum ponownie weźmie górę nad emocjami. 

Przekazał  też  przez  kuriera  książkę  o  polowaniu  na  kaczki  dla  właścicieli  agencji 

nieruchomości  „Wix  &  Wix”.  Wtorkowy  felieton  poświęcony  był  właśnie  kaczkom,  ale 

Qwilleran  ani  słowem  nie  zająknął  się  o  ich  zabijaniu.  Nie  chciał  maczać  palców  w  tym 

zbrodniczym procederze. Zresztą w „Coś tam” pracowali amatorzy polowań piszący na ten temat 

obszerne elaboraty. 

Wszystkie  te  decyzje  podjął  dziennikarz  nad  miseczką  płatków  z  plasterkami  banana. 

Śniadanie przerwał mu telefon od prawnika. 

- Nie ma się o co martwić, Qwill. Sprawdziłem całą dokumentację. Dom Hibbardów jest 

prawnie zabezpieczony. Więc cała naprzód. 

Mimo to  Qwilleran czuł się rozbity i zdezorientowany.  Ale pamiętał  złotą zasadę,  którą 

wpoiła mu matka: „Jeśli nie wiesz, co ze sobą począć, po prostu pomóż innemu człowiekowi”. 

background image

Qwilleran poszedł do drugiego budynku i zapukał do drzwi. 

- Czy  potrzebujesz do  pomocy  jakiegoś  fizycznego?  Dziś  pracuję  za  friko,  byle  długo i 

ciężko. 

-  Nie  martw  się,  na  pewno  coś  dla  ciebie  znajdę  -  zaśmiała  się  Connie.  -  Może 

rozpakujesz książki? 

Na podłodze obok pustego regału na książki stało dwadzieścia pudeł. 

- Gdyby nie ten regał, wybrałabym inne mieszkanie - powiedziała. 

- Przed tobą mieszkał tu znany bibliofil - wyjaśnił Qwilleran. - Ale nie zabawił tu długo. 

Był ailurofobem, a tutaj czuł się oblężony przez koty. W dodatku tym pomieszczeniom daleko do 

dźwiękoszczelności, więc... Według jakiego klucza mam je ułożyć? 

- Kategoriami. Nie będziesz miał z tym wielkiej pracy, bo pudła są podpisane. O popatrz, 

„biologia”, „historia” i tak dalej. A ja tymczasem pójdę do kuchni rozpakować sztućce i talerze. 

- Wiele pudeł jest podpisane po prostu „nauki”. Czy chodzi tu o nauki weterynaryjne? 

-  Nie.  To  książki  mojego  ojca.  Uczył  w  szkole  przedmiotów  ścisłych,  a  w  wolnych 

chwilach  się  doszkalał.  Próbowałam  podrzucać  mu  prozę  i  coś  bardziej  relaksującego,  ale  on 

uważał relaks za marnowanie czasu. 

Qwilleran uwielbiał przeglądać, dotykać, a nawet ustawiać książki na półkach. Musiał się 

powstrzymywać  od  zaglądania  do  każdej  z  nich,  na  przykład  do  tej,  której  tytuł  brzmiał 

Elektrodynamika kwantowa i jej zastosowanie we współczesnej nanotechnologii. 

Kiedy wreszcie robota była skończona, zaniósł puste kartony do garażu w piwnicy. 

-  Pamiętaj,  że  kiedy  tylko  będziesz  miała  ochotę  na  pyszną  kawę  i  duńskiego  rogalika, 

wpadaj  do  mnie!  Może  rozpoczniemy  tę  świecką  tradycję,  kiedy  tylko  uwiniesz  się  ze  swoją 

robotą? 

Wkrótce Connie zapukała do niego. Ubrana była w obcisłe dżinsy i długi sweter. Koko od 

razu wiedział, z kim ma do czynienia, i zachowywał się w stosunku do niej dosyć nieufnie. 

Kiedy siedli przy stoliku koło okna, Qwilleran rzekł: 

-  Wiem,  że  rozmawialiśmy  już  o  tym,  ale  chciałem  cię  jeszcze  raz  spytać  o  reakcję 

rezydentów Hibbardów na pojawienie się tam Aldena i tak niespodziane zamążpójście Violet. 

-  No  cóż,  jak  już  ci  mówiłam,  Qwill,  ostatnio  dużo  się  tam  zmieniło  i  dlatego  właśnie 

postanowiłam się wyprowadzić. Przedtem panowała tam iście rodzinna atmosfera. Violet była dla 

nas jak starsza siostra. Ale później zjawił się Alden, zaczął sam układać menu i plan wieczornych 

background image

spotkań.  Przede  wszystkim  zajął  się  piwniczką  z  winami  i  przejął  całą  opiekę  nad  Tassem, 

tamtejszym psem. Wiem, że Alden jest w nim zakochany, ale dotychczas opiekowaliśmy się nim 

wszyscy  pospołu...  To  małżeństwo  nas  nie  zaszokowało,  ale...  rozczarowało.  Dziewczyny 

wolałyby Judda Amhursta... Ale nie wiem, czy powinnam ci to wszystko mówić... 

- Pytam o to wszystko, ponieważ zależy mi na dobru tej starej rezydencji i jej właścicielki 

- wytłumaczył Qwilleran.  -  Jak  wiesz,  przygotowuję  się do pisania książki o domu Hibbardów. 

Czy znasz jakieś anegdoty, które mógłbym w niej zamieścić? 

- Teraz nic nie przychodzi mi na myśl. Ale pomyślę o tym. 

- A jak Alden Wadę wpłynął na atmosferę panującą w domu? 

-  No  wiesz...  Grywa  na  pianinie,  więc  czasami  bywało  zabawnie.  Sam  gotuje,  a  nawet 

nauczył  gospodynię,  jak  się  przyrządza  kaczkę  a  lorange.  Słyszałam  też,  że  wspólnie  z 

mieszkającymi u nas mężczyznami do późna w nocy gra w karty... Coś jeszcze cię interesuje? 

Po południu do Qwillerana odezwała się Hixie Rice, dyrektor do spraw promocji „Moose 

County coś tam”. Jakość połączenia wskazywała na to, że dzwoni z komórki. 

- Czy mógłbyś teraz do nas wpaść? Mam dla ciebie paczkę. 

-  Od  kogo?  Kto  ją  dla  mnie  zostawił?  Jakieś  imię,  nazwisko?  Wszystko  to  wygląda 

bardzo podejrzanie. 

-  Jak  zawsze  żarty  się  ciebie  trzymają.  To  nagranie  od  stażysty.  Twierdził,  że  bardzo 

pilnie go potrzebujesz, więc dzwonię. 

- A nie mogłabyś mi go przywieźć? Mój bar jest do twoich usług. 

- Nie dzisiaj. Jestem umówiona na kolację z... chodzi o naprawdę dochodowy interes. 

- Nie wątpię. 

Parę  minut  później  na  podjeździe  zaparkował  samochód.  Hixie  wypadła  z  niego,  nie 

gasząc nawet silnika, i wbiegła zdyszana na górę. Zadyszka na twarzy plus rumieńce i rozwiany 

włos świadczyły o normalnym dla niej stanie ducha: ekstatycznym podnieceniu. 

Wręczyła Qwilleranowi taśmę i w locie musnęła dłonią sierść kocura. 

-  W  piątek  wieczorem  w  hotelu  jest  zebranie  dotyczące  obchodów  sto  pięćdziesiątej 

rocznicy! Czuj się zaproszony! 

Znikła, zostawiając po sobie zapach drogich perfum. Stopięćdziesięciolecie Pickax miało 

być  fetowane  tego  lata,  ale  ktoś  -  być  może  Hixie  -  odkrył,  że  właściwa  jest  data  zimowa. 

Qwilleran był przekonany, że ta zmiana wyjdzie Pickax na dobre. Otwarcie księgarni z Dundeem 

background image

w roli głównej plus obchody rocznicowe w jednym roku to dla takiej mieściny zdecydowanie za 

dużo. 

Włączył magnetofon. Z głośników dobył się chrapliwy głos: 

Nazywam się Helen Wentley. Tę straszne opowieść słyszałam w dzieciństwie wiele razy. 

Moi  przodkowie  przybyli  z  Finlandii,  do  pracy  w  kopalni.  Babka  pracowała  jako  gosposia  u 

Hibbardów  i  często  opowiadała  o  śnieżycy,  która  trwała  trzy  tygodnie  i  która  uwięziła  ich  w 

domu  na  wzgórzu.  Nie  było  wtedy  telefonów,  aby  wezwać  pomoc,  ani  pługów  śnieżnych,  aby 

usunąć zaspy. 

Od  czego  tu  zacząć...  Mówiono,  że  to  była  największa  klęska  żywiołowa  w  dziejach 

Moose County. Działo się to jakieś sto lat temu. 

Kiedy  się  zaczęło,  wszyscy  skupili  się  w  salonie,  przy  kominku.  Rozpoczęły  się długie 

opowieści,  a  śnieg  wciąż  padał  i  padał.  Dom  też  z  godziny  na  godzinę  się  wychładzał.  Mieli 

wprawdzie  spory  zapas  opału,  ale  z  czasem  zaczął  on  topnieć  i  pan  Hibbard  zadecydował,  że 

muszą się przenieść do biblioteki, która była mniejsza i łatwiejsza do ogrzania. Tam zamieszkali 

wszyscy, państwo Hibbardowie i służba, w tym moja babcia. 

Babcia opowiadała o tym, jak gotowali w kominku zupę i owsiankę. Po pewnym czasie 

zapasy drewna się skończyły i trzeba było porąbać meble, a nawet palić książkami z biblioteki. A 

śnieżyca trwała w najlepsze. 

Do biblioteki zniesiono pierzyny, kołdry i poduszki. Wszyscy spali na podłodze. W dzień 

siedzieli  opatuleni,  a  pan  Hibbard  czytał  na  głos.  Pani  Hibbard  w  przerwach  między  głośną 

lekturą zachęcała zebranych do śpiewania piosenek i wymyślała zagadki. 

Wkrótce  jednak  zabrakło  i  jedzenia.  Wprawdzie  Hibbardowie  mieli  pełną  oborę  krów 

oraz  kurnik,  ale  dotarcie  tam  było  bardzo  trudne.  A  urozmaicenie  diety  by  się  przydało, bo  po 

paru tygodniach na owocach i owsiance wszyscy latali co kwadrans do łazienki. 

Pan  Hibbard  zadecydował,  że  trzeba  będzie  jakoś  przedrzeć  się  do  budynków 

gospodarczych i ubić krowę oraz kurczaki. W końcu i tak prędzej czy później umarłyby z głodu i 

zimna. Tak się stało z końmi w stajni. Zamarzły na śmierć. 

Kiedy  ktoś  zaproponował,  aby  przy  okazji  przyprowadzić  do  domu  konie,  wszyscy  się 

śmiali, a moja babka powiedziała nawet, że nie warto, bo w domu mogą się rozpuścić. 

Wtedy to jeden z pomocników postanowił przedostać się do miasta i wezwać pomoc. To 

było jakieś siedem mil drogi i wciąż padał śnieg. Śmiałka odnaleziono martwego na wiosnę, po 

background image

roztopach. 

Śnieg wciąż padał i padał. Nawet pan Hibbard podupadł na duchu. Babcia powiedziała, że 

w  takich  chwilach  pozostaje  człowiekowi  tylko  modlitwa.  Nie  była  religijna.  Ale  zaczęła  się 

głośno modlić, a cała reszta przyłączyła się do niej. 

I wtedy  zdaniem  mojej babci  stał się cud.  Ekipa ratowników,  która  wyruszyła  z  małego 

kościółka  w  Kennebeck  na  poszukiwanie  zaginionych,  postanowiła  wpaść  zobaczyć,  jak  się 

sprawy mają w wielkiej rezydencji Hibbardów. 

Qwilleran  był  pod  wrażeniem.  Chwycił  za  słuchawkę,  aby  pogratulować  młodemu 

dziennikarzowi,  ale  się  rozmyślił.  Postanowił  poczekać  do  wieczora.  Zapewne  Kenneth 

przyjmował właśnie znajomych u siebie, w Winston Park. Peggy mówiła, że robi to dwa razy w 

tygodniu. 

Zadzwonił  więc  około  dziewiątej.  Ku  swemu  zaskoczeniu  w  słuchawce  usłyszał  głos 

operatora: „Nie ma takiego numeru”. 

Właściwie  Qwilleran  mógł  się  tego  spodziewać.  Wyglądało  na  to,  że  Kenneth  chce 

zamieszkać  gdzie  indziej,  aby  nieco  zaoszczędzić  na  czynszu.  Ale  u  kogo,  tego  Qwilleran  nie 

wiedział. 

Znowu  jednak  poczuł  znajome  mrowienie  nad  górną  wargą.  Odruchowo  przygładził 

dłonią wąsy. 

Nagle  zerwał  się  z  fotela  i  wrzasnął:  -  Czytamy!  -  W  tej  chwili  jak  spod  ziemi  wyrósł 

Koko.  Wskoczył  na  półkę  z  książkami  i  bez  chwili  zastanowienia  strącił  stamtąd  Opowiastki 

gwarę George’a Ade’a. 

Kiedy o jedenastej w nocy Qwilleran zadzwonił do Polly, jego pierwsze słowa brzmiały: 

- Powiedz mi cokolwiek o George’u Adzie! 

- Amerykański satyryk - odpowiedziała. - Początek dwudziestego wieku. 

- Jednak bibliotekarz zawsze pozostanie bibliotekarzem. 

Rozdział dwudziesty drugi 

 

 

W środę rano Qwilleran nakarmił koty i wyrecytował kilka linijek z Kiplinga, które miały 

być  mottem  tego  dnia.  Sam  zjadł  miskę  płatków  z  bananem  i  wypił  kawę.  Tak  wzmocniony 

background image

zadzwonił do działu miejskiego w gazecie i poprosił Whiskersa. 

- Nie pracuje już tutaj - powiedział dyżurny. 

- Od kiedy? - Qwilleran był zaskoczony. 

- Od wczoraj. 

- Co się stało? 

- Nie wiem. Rozmawiaj z szefem. 

Qwilleran usiadł z drugą filiżanką kawy i myślał. Zwolnili go? Zrezygnował? Jakie mogły 

być  powody?  Miał  kłopoty?  Czyżby  wygadał  zbyt  dużo  pod  wpływem  wody  squunk  i  głosu 

współczującego słuchacza? 

Qwilleran zadzwonił do naczelnego. 

- Junior! Co się stało z Whiskersem? 

- Zrezygnował, żeby wrócić do szkoły. 

- Tak nagle? 

- Cóż, wiesz... te dzieciaki nie wiedzą, co będą robić jutro. 

- Zostawił adres? Wiszę mu pieniądze za prace, które dla mnie robił. 

-  Nie.  Pewnie  prześle  ci  rachunek.  Co  powiesz  na  zajęcie  jego  stanowiska,  zanim 

znajdziemy kogoś na stałe? 

- Nie byłoby was na mnie stać. 

Qwilleran odłożył słuchawkę i zadzwonił do Peggy. 

- Mówi Qwill. Co się stało z twoim wąsatym sąsiadem? 

-  Nie  wiem.  Byłam  umówiona  na  kolację  -  zgadnij  z  kim  -  z  Pogodnym  Jimmym! 

Poszliśmy  -  zgadnij  gdzie  -  do  „Palomino  Paddock”.  Kiedy  wróciłam  do  domu,  zastałam 

wiadomość od Kennetha z prośbą o zwrócenie samochodu do wypożyczalni i odebranie od ciebie 

wypłaty za zlecenia. Czy to ma sens? 

- Rozumiem, o co chodzi, ale nie rozumiem dlaczego. Zostawił adres? 

- Nie. Myślałam, że ty i Ken dobrze się dogadywaliście. 

- Tak, i wykonał dla mnie kawał dobrej roboty. Jestem zdziwiony jego zniknięciem. Daj 

mi znać, jakie koszty mam pokryć. Jak ci się podobało w „Palomino Paddock”? 

- Super! Pogodny Jimmy mówił, że nie jest tam bardzo oficjalnie, więc spodziewałam się 

jakiejś wiejskiej karczmy, ale nie! Atmosfera bardzo elegancka, żadnych koni! 

Pewnego  wieczoru  Qwilleran  spotkał  się  na  krótko  z  Juddem  Amhurstem  w  domu 

background image

Hibbardów.  Wymienili  braterski  uścisk  wielbicieli  wody  squunk.  Coraz  więcej  spragnionych 

miejscowych mieszkańców sięgało po ten trunek. Teraz Connie poleciła go jako najlepsze źródło 

wiedzy  o  codzienności  w  wielkim  domu  na  wzgórzu.  Qwilleran  zadzwonił  do  Hibbardów  i 

zaprosił  Judda  do  Indian  Village  na  wieczór  wspomnień  o  domu  Hibbardów.  Qwilleran 

przypominał  sobie,  że  Judd  był  emerytowanym  inżynierem  o  charakterystycznej  bujnej  białej 

czuprynie. Nie była aż taka bujna i niesforna jak ta Thorntona Haggisa, ale równie atrakcyjna dla 

Koko i Yum Yum. 

Koty powitały go w foyer, machając przyjaźnie ogonami. 

- Czy to są słynni autorzy „Piórkiem Qwilla”? 

- No i po sekrecie! Mam nadzieję, że nie zdradzisz mnie przed resztą czytelników. Byłeś 

już kiedyś w osiedlu Indian Village? 

- Brałem udział w kilku spotkaniach obserwatorów ptaków. Miałem nawet wystąpienie o 

ptakach  zamieszkujących  posiadłość  Hibbardów.  Kosztowało  mnie  to  dużo  pracy,  ale  było 

przyjemne. 

- To mogłoby mi się przydać do książki. Masz notatki? 

- Więcej niż notatki. Klub zrobił nagranie wykładu. Zapis powinien być dostępny. 

Usiedli na sofach, ustawionych naprzeciw siebie przy grubym chodniku. 

-  Jest  nawet  bardziej  zmierzwiony  niż  dywan  u  Aldena.  Jego  pokój  jest  urządzony  w 

nowoczesnym stylu. 

Wyjaśnił,  że  trzech  mężczyzn  mieszkających  w  rezydencji  ma  swoje  kwatery  w 

kamiennym domku gościnnym na zboczu wzgórza, z dala od głównego budynku. 

-  Cyrus,  pierwszy  Hibbard,  pracował  w  przemyśle  drzewnym  i  miał  drzewa  pod 

dostatkiem, nic w tym złego, ale jego potomkowie musieli żyć w ciągłym strachu przed pożarem. 

- Chciałbym to nagrać - powiedział Qwilleran. Oto jak wygląda zapis tego nagrania: 

Dziadek  Violet,  Geoffrey,  wykształcił  się  w  szkołach  Nowej  Anglii  i  za  granicę.  Miał 

bardzo  towarzyskie  usposobienie.  Zapraszał  znajomych  przez  całe  lato,  po  kilku  naraz. 

Przyjeżdżali pociągiem, który zastąpił dyliżans. Zostawali na kilka tygodni. Mieszkali w domku 

gościnnym nad brzegiem malowniczego stawu. Był to zwykły staw, pełen żab. Ich rechot budził 

gości  nad  ranem.  Hibbard  nadał  domkowi  dziwaczną  francuską  nazwę,  ale  przekorni  goście 

przechrzcili go na „Żabiarnię”, a żabie udka a la Provencal były częstą potrawą w menu. Kolacje 

były zawsze pod muszką, przy akompaniamencie tria smyczkowego. Do stołu podawali kelnerzy. 

background image

Wiek  dwudziesty  nie  celebrował  już  tak  rozrywki.  Ojca  Violet,  Jesmorea,  bardziej 

interesowała literatura niż zabawa i domek gościnny stał pusty. Dopiero Violet przywróciła go do 

życia. Otrzymał też wtedy nowe imię. 

Udogodnienia  są  wspaniałe.  Każdy  z  apartamentów  ma  luksusowo  umeblowany  salon  i 

łazienkę z wanną. Dzięki gościnności Violet wieczory w głównym domu są zawsze specjalnym 

wydarzeniem. Ot i cała historia! 

Qwilleran wyłączył dyktafon i spytał: 

- Jesteś myśliwym, tak jak reszta towarzystwa? 

- Nie. Jestem molem książkowym. Do rezydencji zwabiła mnie rozległa biblioteka. Violet 

podarowała  wiele  książek  SES,  ale  zostały  ich  setki.  Nie  najświeższe  tytuły,  ale  słynne 

arcydzieła.  Portret  damy,  Młyn  nad  Flossą...  To,  co  lubię  w  Aldenie,  to  jego  umiejętność 

dyskutowania  o  książkach.  Nigdy  przedtem  nie  znałem  nikogo,  kto  podzielałby  to 

zainteresowanie. Poza tym oglądamy telewizję i gramy w karty. 

Qwilleran dopytywał się delikatnie, czy małżeństwo Aldena wywarło wpływ na zawody 

pingpongowe, gry karciane i inne rozrywki. 

- Nie - odpowiedział. - Jest od niego dużo starsza, wiesz, i nie najlepszego zdrowia, więc 

kładzie  się  wcześniej  i  Alden  spędza  wieczory  z  nami.  A  skoro  mówimy  o  SES,  byłem 

regularnym  gościem  w  antykwariacie  Edda.  Spędziłem  dużo  czasu  na  jego  drabinie  i  kupiłem 

wiele puszek sardynek. Twoja przemowa w klubie odświeżyła te wspomnienia. 

Dwaj mężczyźni zamyślili się na chwilę. W końcu Qwilleran spytał: 

- Jak mieszkańcy domu zareagowali na nagły ślub Violet? 

-  Wszyscy  mówili  to,  co  należy  w  takich  sytuacjach  powiedzieć,  ale  nie  to,  co  myśleli 

naprawdę. Alden to dobry  facet,  utalentowany i  tak dalej,  ale  gra  za ostro... Mówię  więcej,  niż 

powinienem. Nie cytuj mnie. 

-  Nie  obawiaj  się.  To  tylko  z  ciekawości.  To,  co  mówisz,  jest  przeznaczone  dla  moich 

uszu.  To,  czego  potrzebuję,  to  odrobina  lokalnego  kolorytu,  którym  przesiąkły  ściany  starego 

budynku, mity i legendy. 

- Poszperam po bibliotece. Ojciec Violet zostawił pamiętnik. 

- Wspaniale! 

- Zapytam ją, czy  mogę  go  zobaczyć... a nawet  jeśli powie, że nie,  to i  tak  wiem,  gdzie 

jest. 

background image

Wstał  do  wyjścia,  a  koty,  które  przysłuchiwały  się  uważnie  każdemu  słowu,  rozstąpiły 

się, żeby zrobić mu przejście. 

- Miłe koty! - powiedział. 

- Starają się. Powinieneś tu być, kiedy zbliża się burza i dostają świra! 

- Nie wypuszczasz ich? 

- Nigdy! 

- To dobrze! - powiedział Judd. - W tym roku w lesie pojawiły się kojoty. 

Później tego popołudnia Qwilleran wyczuł wibracje dochodzące przez ścianę od północy. 

Koty także je wyczuły i gapiły się w ścianę. Wiedział to, czego one nie wiedziały. To Pogodny 

Jimmy przesłuchiwał muzykę do popołudniowej audycji. 

Kiedy wibracje ustały, Qwilleran zadzwonił do sąsiada. 

- Joe, potrzebujesz wzmocnienia przed audycją? 

- Wskoczę do ciebie. 

- Zabierz swój zestaw do wróżenia! 

Koko  i  Yum  Yum  powitały  go  przy  drzwiach.  Wiedziały,  że  mieszka  z  Huraganem. 

Drinki  były  gotowe  i  obaj  mężczyźni  usiedli  na  sofach  naprzeciwko  siebie.  Koty  zajęły  swoje 

miejsca na chodniku. 

-  Doniesiono  mi,  że  widziano  cię  w  „Palomino  Paddock”,  jak  zabawiałeś  się  z 

niezidentyfikowaną kobietą. Co masz do powiedzenia? 

- Kim ty jesteś? Gliną? Nigdy się nie „zabawiam”! Nawet nie wiem, co to znaczy! Twoi 

szpiedzy musieli mnie pomylić z kimś innym. Prawda jest taka, że byłem z dziewczyną, którą mi 

przedstawiłeś, i spędziliśmy miło czas, tyle że ona ma świra na punkcie komputerów. Namawiała 

mnie na zakup jednego. Powiedziałem jej, że wolę pianino. 

- Jaki masz utwór na dzisiaj? Odkąd uszczelnili ściany, muszę czekać na program, żeby 

się dowiedzieć. 

Pogodny Jimmy wykrzyknął melodyjnie: 

- Słońca nie będzie! Burzowa pogoda! 

Koty, słysząc gromkie pokrzykiwanie, wyskoczyły w powietrze i uciekły z pokoju. 

-  Dzięki!  -  krzyknął  za  nimi  Pogodny  Jimmy.  -  A  tak  na  serio,  Qwill,  zbliża  się 

gwałtowna burza. Zgromadź drewno, baterie, wodę w butelkach i puszkowane zupy. 

Jak zwykle o jedenastej Qwilleran i Polly rozmawiali przez telefon. Polly znalazła przepis 

background image

na  zupę  mulligatawny.  On  czytał  w  ciągu  dnia  Menckena.  Ona  zastanawiała  się  nad  kupnem 

nowego płaszcza na zimę. On żartował z Joego i jego nieznajomej. Oboje powiedzieli sobie czułe 

A bientót. 

Qwilleran zasnął szybko i spał kamiennym snem do pierwszej w nocy, kiedy nagle przy 

jego łóżku zadzwonił telefon. Qwilleran wymamrotał coś nieskładnie do słuchawki. 

Usłyszał kobiece łkanie. 

- Wybacz mi, Qwill, że dzwonię tak późno. Tu Maggie. Mam złe wieści. Muszę to komuś 

powiedzieć. 

- W porządku, Maggie. Co się stało? 

- Straciliśmy Violet! Wybuchła płaczem. 

Spodziewał się podobnego telefonu, ale nie tak szybko. 

- To smutne, rzeczywiście - wymamrotał. 

-  Zadzwonili  do  mnie  pół  godziny  temu.  To było  nieuniknione.  Ale  kiedy  się  w  końcu 

stało, jestem w szoku. Nie wiem, jak sobie z tym poradzę. Byłyśmy jak siostry. 

- Płacz, Maggie. Łzy są dobrym lekarstwem, nie obawiaj się, że wypłaczesz oczy. Kiedy 

nie  będziesz  już  mogła  płakać,  poczujesz  wielką  ulgę  i  pomyślisz  nad  tym,  jak  uhonorować 

pamięć o Violet. 

- Masz rację, Qwill. Tak właśnie powiedziałby Jeremy. Zamilkła i Qwilleranowi zdawało 

się, że usłyszał drżące westchnienie, zanim odłożyła słuchawkę. 

Radził jej z głębi serca, nauczony doświadczeniem. Wyobrażał sobie, jak pociesza ją jej 

pięć kotek. Koty wiedzą, jak to robić. Syjamczyki wyczuły, że coś się dzieje, i stały przed jego 

pokojem, drapiąc w drzwi. Wstał i wpuścił je do środka. 

Rozdział dwudziesty trzeci 

 

 

W  czwartek  rano  Qwilleran  zastanawiał  się  nad  Viołet.  Karmiąc  koty,  a  potem  siebie, 

myślał ojej wdzięcznej osobowości i inteligencji, umiłowaniu poezji i dramatu. O jej przerwanym 

młodzieńczym romansie i małżeństwie w późnym wieku. Wahał się, żeby nazwać je romansem. 

Kto by  je tak określił? Co się teraz stanie? Cokolwiek by to  nie było, czuł się  zobowiązany do 

skończenia książki. Wyobrażał sobie, jaką sprawiłaby jej radość. Fotografie przytulnych kątów, 

background image

rodzinne  skarby,  architektoniczne  dziwactwa.  Tekst  także  by  ją  zadowolił.  Musiał  się  teraz 

skoncentrować  właśnie  na  nim.  Trzeba  było  powiązać  historyczne  wydarzenia  uczuciem  i 

humorem,  a  nie,  jak  mu  się  wpierw  zdawało,  dziennikarskim  obiektywizmem.  Innymi  słowy 

zamierzał napisać coś, co ona chciałaby przeczytać. Zadedykuje książkę najprościej, jak można: 

„Dla Viołet”. Umieści jej zdjęcie, wybrane z pomocą Maggie z archiwum Hibbardów. 

Najpierw jednak były rzeczy do zrobienia. Na pierwszym miejscu były zakupy dla Polly. 

Miał klucz do jej mieszkania, co pozwalało na skontrolowanie zasobów lodówki. Podtrzymywała 

też swoje zaproszenie na kolację z resztek jako nagrodę za jego uprzejmość. Trzeba było załatwić 

sprawy w banku i na poczcie, w drogerii i w „Toodle’s Market”. Przy okazji mógł też załatwić 

pilną  sprawę  u  Andy’ego  Brodie.  Komisariat  policji  był  na  tyłach  ratusza.  Dyżurny  wpuścił 

Qwillerana do przeszklonego biura, gdzie komendant gderał do komputera. 

- Wejdź, chłopie, daj odpocząć kościom! - warknął komendant ze szkockim akcentem. - 

Jak tam surowe życie w dziczy? 

-  Brakuje  mi  naszych  wieczornych  spotkań,  Andy.  Koty  tęsknią  za  tobą.  Koko  chciał, 

żebym cię zapytał, czy sprawa snajpera z Lockmaster została kiedykolwiek zamknięta. 

- Nie. 

-  Było  tam  jakieś  podejrzenie,  że  zaangażowany  był  członek  rodziny.  Czy  zostało  to 

zbadane? 

- Tak, i odrzucono tę hipotezę z powodu braku dowodów. Musieli postępować ostrożnie, 

bo ów krewny był prominentnym obywatelem. 

-  Jak  się  zdaje,  atmosfera  w  Lockmaster  musiała  być  dość  nieżyczliwa,  skoro  ów 

prominentny obywatel przeniósł się do Moose County. Wiedziałeś o tym? 

- Tak. 

-  Robi  tu  karierę.  Poślubił  starszą  od  siebie  kobietę,  jedyną  dziedziczkę 

czteropokołeniowej fortuny. Z pewnością o tym wiesz. Pisali o tym w piątkowej gazecie. 

- Tak. 

- Panna młoda zmarła dzisiaj wczesnym rankiem - powiedział Qwilleran. - Na pierwszej 

stronie ukaże się informacja. Przyczyną śmierci był tętniak mózgu. 

- O Boże! I co twój sprytny kot myśli o tych hockachklockach? 

- Cóż, facet był dwukrotnie  w naszym  składzie  i za każdym  razem  Koko  schodził  mu z 

drogi. Za drugim podrzucił mu pod nogi skórkę od banana. Wyobrażasz sobie? 

background image

Wracając  do  domu  na  osiedle  „Wierzby”,  Qwilleran  zdał  sobie  sprawę,  że  apartament 

stwarzał  Koko  większe  pole  do  popisu  niż  to,  które  kiedykolwiek  oferował  skład.  Zamiast 

jednego  kuchennego  okna  miał  do  dyspozycji  aż  trzy.  Szerokie  parapety  wzdłuż  poziomych 

okien  pozwalały  mu  swobodnie  przeskakiwać  z  kuchni  do  pokoju.  Kiedy  Qwilleran  podjechał 

pod dom, Koko tańczył w trzech oknach naraz. Nie było to łatwe, ale Koko był zwinny i szybki. 

Podniecenie kota wskazywało na to, że na automatycznej sekretarce czekająna Qwillerana 

wiadomości.  Zostawili  je  Lisa  Compton,  Burgess  Campbell,  Lanspeakowie  i  inni  pragnący 

porozmawiać z przyjaciółmi w chwili żałoby. 

Najpierw zadzwonił do Maggie. 

- Och, Qwill! Dziękuję ci za to, co zrobiłeś ostatniej nocy. Dzisiaj czuję spokój, zabrałam 

się do konstruktywnego działania. 

- Świetnie! Mogę w czymś pomóc? 

-  Pomoc  w  ceremonii  pogrzebowej  bardzo  by  mi  się  przydała.  Jestem  wykonawcą 

ostatniej  woli  Violet.  Chciałabym  przygotować  pożegnanie,  które  by  się  jej  spodobało. 

Zastanawiałam się, czy nie wygłosiłbyś mowy, masz taki wspaniały głos, potrafisz wlać w serca 

otuchę. 

-  Maggie,  nie  uważam,  żeby  to  było  stosowne.  Ktoś  taki  jak  Burgess  Campbell  byłby 

bardziej odpowiedni. Jego rodzina zna Hibbardów od pokoleń. Pracowali razem z Violet w radzie 

SES.  Jego  wykłady  w  college’u  są  przykładem  stylu  i  zwięzłości,  że  nie  wspomnę  o  jego 

donośnym  szkockim  głosie.  Z  Alexandrem  u  boku  zgotują  przyjaciółce  godne  i  wzruszające 

pożegnanie. Violet lubiła psy. 

- Wspaniale! Wspaniale! Cieszę się, że się ciebie poradziłam, Qwill. 

-  Jeszcze  jedno,  Maggie.  Poezja  i  dramat  były  wielką  miłością  Violet.  Odczytanie 

fragmentów  z  jej  ulubionych  autorów  wydaje  mi  się  jak  najbardziej  wskazane.  Polly  mogłaby 

odczytać  jeden  albo  dwa  krótsze  utwory  Byrona.  Dla  mnie  byłoby  zaszczytem  odczytanie 

fragmentu Szekspira. 

Później  tego  popołudnia  zadzwonił  Alden  Wade.  Qwilleran  złożył  mu  kondolencje  i 

obiecał, że poprowadzi projekt książki do końca, z nową dedykacją jako hołdem dla wspaniałej 

kobiety. 

- Szczerze współczuję. Czy mogę jakoś pomóc? - spytał Qwilleran. 

-  Chciałem  ci  powiedzieć  o  rozmowie,  jaką  odbyliśmy  ostatniego  wieczoru  z  Violet. 

background image

Masz kilka minut? 

-  Oczywiście.  Mieszkamy  teraz  w  Indian  Village.  Podał  Aldenowi  wskazówki,  jak 

dojechać, a Koko, jak się zachowywać. 

-  Biedak  właśnie  stracił  żonę.  Koko,  postaraj  się  okazać  odrobinę  ciepła,  trochę 

zrozumienia! 

Koko  oddalił  się  ze  spuszczoną  głową  i  ogonem.  Nikt  nie  widział  go przez  następnych 

kilka godzin. 

Kiedy Alden przyjechał, Qwilleran uścisnął z uczuciem jego dłoń i poprowadził do jednej 

z kanap. 

Gość podziękował za drinka i przeszedł od razu do opowiadania. 

-  Wiesz  prawdopodobnie,  że  dziadek  Violet  lubił  się  zabawić.  To  on  zbudował 

ekstrawagancki domek dla gości na zboczu wzgórza. Obecnie jest nazywany Szałasem na Starej 

Skale,  nie  przez  brak  szacunku,  ale  pieszczotliwie.  Jego  goście  zostawali  tam  tygodniami.  Za 

dnia cieszyli się przyrodą, a wieczorem przebierali się, aby stawić się w sali balowej głównego 

domu na kolację albo gry. Grasz w karty. 

- Obawiam się, że nie. Jako dziecko grywałem w durnia albo wojnę, ale to wszystko. 

- Cóż, Geoffrey oferował swoim gościom galerię gier z ponad stoma grami. Wszystko od 

szachów po  mahjonga.  Młodsi  mogli skorzystać z  kart,  a  starsi  z  domina  lub zasiąść  do  wista. 

Było tam wszystko: monopol, mała ruletka... Galeria działała między 1900 a 1950 rokiem. 

- Wygląda na to, że macie tam muzeum, Aldenie. 

- Tak to nazwała Violet. Nawet zwykłe talie kart są w pięknych pudełkach: rzeźbionych, 

ręcznie malowanych, wykładanych masą perłową. Pomyślała, że opis galerii mógłby znaleźć się 

w książce, ale musiałbyś ją zobaczyć. 

- Świetnie. Może jutro? 

Ustalili spotkanie. Alden wyszedł. Koko, węsząc, wyszedł spod sofy. 

- Co się z tobą dzieje? - spytał Qwilleran. 

Na  kolację  Qwilleran  był  zaproszony  do  Polly.  W  drzwiach  przywitał  go  ochroniarz 

Brutus  i  Catta,  która  miała  usposobienie  nieśmiałej  chłopczycy.  Pilnowały  go,  kiedy  rozkładał 

pod  oknem  stół,  nakrywał  do  posiłku  i  wybierał  muzykę  do  kolacji.  Polly  podała  kociołek  z 

resztek  posypany  pietruszką  i  prażonymi  migdałami.  Qwilleran  nigdy  nie  pytał,  co  było  w 

środku.  Podczas  gdy  z  głośników  dochodziły  nokturny  Szopena,  rozmawiali  o  nadchodzącej 

background image

burzy i statusie Dundeego. 

-  Widzisz  -  powiedziała  Polly  -  ludzie  przychodzą  go  zobaczyć  i  kupują  książkę. 

Dziewczyny twierdzą, że pięćdziesiąt procent sprzedaży zawdzięczamy osobistemu urokowi tego 

kota. W takiej sytuacji możemy wliczyć w koszty wszystkie wydatki na niego. Albo też wciągnąć 

go  na  listę  płac  i  pozwolić  mu  płacić  za  utrzymanie  i  ubezpieczenie  zdrowotne.  Czy  w  takiej 

sytuacji kot powinien dostać NIP i wypełnić zeznanie podatkowe? 

Wydawała  się  szczerze  przejęta  tą  kwestią,  więc  Qwilleran  odpowiedział  jej  całkiem 

poważnie: 

- Za nic w  świecie nie chciałbym,  żebyście  mieli  kłopoty z  urzędem  skarbowym,  lepiej 

zapytaj doradcy podatkowego albo zwróć się do urzędu. 

Po kolacji wyłączyli muzykę i omówili kwestię tekstów na ceremonię pogrzebową Violet. 

Polly  zaproponowała,  że  przeczyta  krótki  utwór  Byrona  Szła  piękna  jak  noc.  Qwilleran 

powiedział,  że  Violet  przypominała  mu  Portię  z  Kupca  weneckiego.  Mógłby  odczytać  słynną 

mowę z ostatniego aktu. 

Był to jeden z tych książkowych wieczorów, które tak lubili i które zniknęły z ich życia 

na długie tygodnie, kiedy Polly przygotowywała się do otwarcia księgarni. 

Nagle niebo rozświetliła błyskawica. 

- Nadchodzi burza - powiedział Qwilleran. - Już od kilku dni Joe zapowiadał gwałtowną 

wichurę i burzę. Lepiej pójdę do domu, zanim mnie zaleje. 

Kiedy podchodził do budynku numer cztery, na osiedle wjechał samochód. 

- Podwieźć cię? - spytał Pogodny Jimmy. Wracał do domu po wieczornej audycji w PKX 

FM. 

- Napijesz się po ciężkiej pracy na radiowych falach? - odpowiedział pytaniem Qwilleran. 

-  Dzięki,  zaparkuję  wóz  i  pędzę  tam!  -  pokazał  na  tę  stronę  nieba,  którą  rozświetlały 

błyskawice. - Błyska się, i to potężnie! 

Po kilku minutach stawił się u Qwillerana. 

- Gdzie są koty? - spytał. 

- Koko jest na górze, przepowiada pogodę. Będzie się ubiegał o twoje stanowisko. Yum 

Yum jest pod sofą, nie przepada za błyskawicami. 

- A kto przepada? Miałem w zeszłym roku wykład w klubie o burzy. Zapytałem, kto lubi 

błyskawice. Nikt nie podniósł ręki. Kilku ludzi powiedziało, że grzmoty są ekscytujące, o ile nie 

background image

są zbyt blisko i ma się pod ręką coś do picia. 

- Czy to prawda, że nie powinno się stać pod drzewem podczas burzy? 

-  Jak  najbardziej  prawda.  Drzewa  są  wysokie,  ściągają  prąd.  Mocne uderzenie  wysadza 

drzewo w powietrze. 

- Jeszcze jedno pytanie, Joe, dlaczego błyskawica daje tyle światła? 

-  Czasami  błyskawica  zasłonięta  jest  przez  chmury,  które  potem  mocno  rozświetla. 

Czasem  zaś  wydaje  się,  że  rozświetla  całe  niebo  i  nie  wiadomo,  z  jakiego  kierunku  strzela. 

Właśnie takie uderzały od godziny. Ale dosyć o burzy. Dowiedziałem się w Horseradish czegoś 

interesującego.  Pojechałem  tam  przed  audycją  na  urodzinowe  przyjęcie,  gdzie  spotkałem 

dziewczynę Ronniego Dicksona, tę, z którą miał się ożenić. Pamiętasz jego wypadek, Qwill? 

- Pamiętam. Oficjalny raport mówił o narkotykach i alkoholu. 

- No cóż, zgodnie z tym, co mówi ta dziewczyna, to Alden Wadę zasugerował Ronniemu 

dopalacze,  mówiąc,  że  powszechnie  się  ich  używa,  żeby  zwalczyć  tremę  na  scenie.  Ona  i  jej 

przyjaciele  uważają,  że  Alden  chciał  się  pozbyć  Ronniego.  W  Horseradish  chodziły  plotki  o 

zastrzeleniu pani Wadę. Pasierb Aldena i Ronnie prowadzili prywatne śledztwo. Nikt nie wie, co 

się stało z chłopakiem, ale Ronnie już nikomu nie zagraża. 

- Ciekawe... - powiedział Qwilleran. - Kupujesz to, Joe? 

-  Hmmm...  to  inteligentna  dziewczyna,  bardzo  poważna,  szczera...  Dziękuję  za  drinka, 

Qwill. - Podniósł się. - Muszę dostać się do domu i przytulić Huragana. To duży, silny kot, ale 

kiedy przychodzi burza, muszę siedzieć przy nim i trzymać go za łapkę. 

- Rób, co do ciebie należy, Joe - powiedział Qwilleran, odprowadzając sąsiada do drzwi. 

Kiedy wrócił, Koko  i  Yum  Yum siedziały  na podłodze, wpatrując się w niego uważnie. 

Czas kolacji dawno minął. 

Rozdział dwudziesty czwarty 

 

 

Qwilleran  odprowadził  syjamczyki  do  ich  pokoju  na  antresoli,  powiedział  dobranoc  i 

zamknął  drzwi,  co  było  tylko  symbolicznym  pożegnalnym  gestem.  Koko  mógł  otworzyć  je, 

kiedy tylko przyszła mu ochota zejść na dół i obserwować nocne życie na brzegu rzeki. 

Qwilleran  dokończył  swojej  wieczornej  toalety  i  usadawiał  się  właśnie  do  kilku  stron 

background image

lektury „Wilson Quarterly”, co czynił przed położeniem się spać, kiedy usłyszał łoskot i odgłosy 

sprzeczki. Podbiegł do balustrady i spojrzał na dół, skąd dochodziło syczenie i warczenie. 

Pierwszą  myślą  Qwillerana  było,  że  to  Koko  wszczął  bójkę  z  kojotem  przez  kuchenną 

szybę, ale nie, to tylko sam Koko dostawał małpiego rozumu, jak zwykle przed większą burzą. 

Biegał  w  kółko,  strącając  lampy,  bibeloty,  wywracając  krzesła,  przybory  kuchenne  i  wszystkie 

inne przedmioty z biurka Qwillerana. 

-  Koko!  Nie!  -  jego  głos  zagrzmiał  potężnie  i  miał  uspokoić  kota,  ale  ten  szalał  nadal, 

pogrążając  dom  w  chaosie.  -  Smakołyk!  -  magiczne  słowo  nie  zrobiło  na  kocie  żadnego 

wrażenia. Zwierzę tarzało się teraz w mięsistym chodniku zasypanym słonymi migdałami z miski 

na orzechy. 

Z  daleka  słychać  było  serię  grzmotów  i  jeden  głośny  grom  zakończony  suchymi 

trzaskami, jakby serią z karabinu. 

Koko  wstał  spokojnie,  otrząsnął  się  elegancko  i  oczyścił  futerko  z  soli.  Potem  wolno 

wszedł po schodach, zostawiając Qwillerana z bałaganem. Ten nie miał jednak ochoty sprzątać o 

tej  porze,  podniósł  więc  tylko  kilka  mebli  i  lampę.  Było  późno,  a  on  był  zmęczony.  Pokręcił 

głową nad zaśmieconym dywanikiem i poszedł w ślady kota. 

Grzmoty  roznosiły  się  nad  zachodnim  niebem.  Błyskawice  rozczapierzały  się  nad 

chmurami. Qwilleran obserwował przez okno w dachu elektryczne wyładowania, jakich nie miał 

już nigdy  więcej  zobaczyć.  Nagłe  zdało  mu  się,  że  świetlista  kula przecięła  wierzchołki drzew 

jakby  w  poszukiwaniu  godnego  celu.  Przejęty  sceną  nie  usłyszał  nawet  policyjnych  syren. 

Dostrzegł jednak nagły wybuch światła na północnym niebie i usłyszał wycie wozów strażackich 

nadjeżdżających  z  trzech  różnych  kierunków!  Zmroziło  mu  krew  w  żyłach.  Błyskawice 

uderzająw najwyższy cel! Tam, na północy, był wielki dom na wzgórzu! 

Włączył CBRadio i usłyszał skrzeczący głos: 

- Pożar  w domu  Hibbardów przy drodze do  West Kennebeck.  Prosimy  o zgłaszanie się 

jednostek... 

Pierwszą myślą Qwillerana było: jak dobrze, że Violet nie dożyła tego pożaru! 

Tej nocy prawie nie spał. Koty wślizgnęły się cicho do jego pokoju, jakby wiedziały, że 

potrzebuje pocieszenia. Łuna na niebie nie zblakła nawet, kiedy grzmoty i błyskawice ustały. Nie 

było nikogo, do kogo mógłby zadzwonić w środku nocy, i nikt nie zadzwonił do niego do szóstej 

trzydzieści rano. 

background image

Ponaglający głos w słuchawce powiedział: 

- Qwill, tu Junior. Słyszałeś... 

- Tak, słyszałem. 

- Wydajemy specjalny dodatek. Wczesny termin. Mógłbyś przyjechać pomóc? 

Qwilleran ubrał się w pośpiechu, zrezygnował z kawy, wrzucił suche jedzenie do kocich 

misek i pojechał do redakcji. Cokolwiek chcieli, żeby zrobił, pomoże mu ukoić nerwy i emocje. 

Przygotował opis domu, podpisy do zdjęć Bushlanda i zasugerował osoby, które mogłyby 

udzielić informacji. Wiadomości o pożarze zapełniały pierwszą stronę. Nagłówek głosił: 

HISTORYCZNY DOM HiBBARDÓW SPALONY DO FUNDAMENTÓW 

Podtytuł brzmiał: 

BOHATER GINIE, RATUJĄC PSA 

Po  tym,  jak  wydanie  zostało  ukończone,  Qwilleran  poszedł  wprost  do  domu,  unikając 

miejskich plotek. I tak prędzej czy później do niego dotrą. 

Wykasował  wszystkie  wiadomości  z  sekretarki  z  wyjątkiem  jednej.  Inni  mogą  kupić 

gazetę albo zadzwonią później. Jedyna osoba, z którą chciał rozmawiać, to Judd Amhurst. Polecił 

Judda  wydawcy  jako najlepsze  źródło  informacji.  Teraz zadzwonił na jego  prywatny numer do 

Szałasu  na  Starej  Skale.  Kiedy  stary  Geoffrey  Hibbard  wybudował  ten  domek  u  podnóży 

wzgórza, z dala od głównego domu, nie przypuszczał nawet, że będzie to jedyny budynek, który 

zostanie na jego posiadłości, kiedy wszystko inne spłonie. 

Judd przyjechał do Indian Village o dziesięć lat starszy niż przed pożarem. Qwilleran zaś 

czuł się o dziesięć lat starszy. 

Uścisnęli  sobie  mocno  dłonie,  zapominając  o  braterskim  uścisku  wymienianym  przez 

wielbicieli wody squunk. Qwilleran wskazał mu sofę. 

- Usiądź wygodnie. 

Judd miał ze sobą walizkę, położył ją na stoliku kawowym. 

-  Dobrze  jest  móc  uciec  od  tego  na  chwilę.  Widok  góry  popiołów  przyprawia  mnie  o 

mdłości. To przygnębiające być świadkiem  końca.  Ostatniej  nocy  w szałasie  graliśmy w  karty. 

Robiło się już prawie jasno, kiedy rozległ się ogłuszający grzmot i niebo rozświetliła oślepiająca 

błyskawica.  Zbyt  blisko!  Odskoczyliśmy  od  stolika  i  wybiegliśmy  na  dwór.  Potem  nastąpiła 

jakby  eksplozja!  Alden  wezwał  straż.  Widzieliśmy  płomienie.  Wyły  syreny.  Nagle  Alden 

zawołał: „Pies! Pies! Pies!” Tasso był zamknięty w pokoju przy kuchni. Próbowaliśmy zatrzymać 

background image

Aldena,  ale  pobiegł  wprost  do  płonącego  domu,  wykrzykując  imię  psa.  Strażacy  krzyczeli  do 

niego, ale on parł do przodu... Wtedy widziałem go po raz ostatni. W gazecie napisali, że i Alden, 

i pies musieli się zaczadzić, ale według mnie spłonęli razem z tym starym domostwem. 

- Musiałeś być zupełnie oszołomiony! - powiedział Qwilleran. 

Judd pokiwał głową. 

- Nie  mogłem  myśleć, nie mogłem z sensem  nic  powiedzieć.  Nie  mogliśmy  oczywiście 

spać,  ale  byliśmy  uwięzieni  w  domku.  Naokoło pełno  było  dymu.  Wixowie  znaleźli  w  pokoju 

Aldena  butelkę  i  spili  się.  Rozejrzałem  się  po  jego  regale  na  książki  w  poszukiwaniu  czegoś, 

czym mógłbym zająć umysł, i oto co znalazłem. Zaraz odzyskałem zmysły. 

Judd sięgnął do teczki i otworzył ją. 

- Oto egzemplarz Śmierci po południu skradziony zSES. 

- Ależ wydrukowano tysiące egzemplarzy tej książki - przypomniał mu Qwilleran. 

- Tak, ale ten egzemplarz ma autograf i pieczątkę SES z numerem katalogowym. 

Sięgnął  do  teczki  i  podał  Qwilleranowi  książkę.  Qwilleran  spojrzał  na  pieczątkę  i 

mruknął. 

-  Co  mogę  powiedzieć?  Trudno  uwierzyć,  że  Alden  ukradł  ją,  a  potem  sam  zgłosił 

kradzież! 

- Pytanie raczej brzmi: co ja mam z nią zrobić? Nauczono mnie, że nigdy nie mówi się źle 

o zmarłych. Nie mogę zwrócić jej do SES, nie mówiąc, gdzie ją znalazłem. 

- Prześlij  ją anonimowo  pocztą, Judd.  Najlepiej  z  Lockmaster  albo  okręgu  Bixby.  Mam 

posłańca, którego możesz wykorzystać. 

- Dziękuję, Qwill. Wiedziałem, że znajdziesz jakieś rozwiązanie! 

- Gdzie się na razie zatrzymaliście? 

- Bracia wrócili do rodziców. Ja wynajmę pokój w motelu w Kennebeck. Prawnik Violet 

ma przysłać kogoś po klucze, kto zajmie się szałasem. Nie chcę go więcej widzieć. 

Podczas wieczornej rozmowy Qwilleran i Polly użalali się nad tragedią domu Hibbardów. 

Wyrażali podziw nad poświęceniem Aldena. 

-  Wiedziałam,  że  kocha  psy.  Ignorował  Dundeego,  ale  często  wspominał  o psie  Violet. 

Był jakiejś włoskiej rasy, o której nigdy nie słyszałam - powiedziała Polly. 

-  Potrafię  zrozumieć  jego  determinację,  żeby  uratować  Tassa  -  powiedział  Qwilleran.  - 

Przypuszczam, że zrobiłbym to samo dla Koko i Yum Yum, gdyby były uwięzione w płonącym 

background image

budynku. 

- Nie wiem, jak zastąpię Aldena. Był dobry w organizacji specjalnych wydarzeń. Wyjątek 

stanowiły zajęcia dla dzieci. Nie czuł się swobodnie z dzieciakami. 

-  Wątpię,  czy  i  one  dobrze  się  z  nim  czuły,  Polly.  Mogę  zaproponować  kogoś  na  jego 

miejsce.  Jest  na  emeryturze, zażarty  czytelnik,  członek  Klubu  Literackiego, dawny  klient  Edda 

Smitha  i na dodatek  dziadek o białych  włosach. Dzieci będą do niego lgnęły. Nazywa się Judd 

Amhurst. Możesz go złapać w motelu w Kennebeck. 

- A bientót, kochanie, i dziękuję! 

- A bientót! 

Qwilleran  zaszył  się  w  swoim  gabinecie  we  wnęce  kuchennej,  żeby  poświęcić  się 

zapiskom  w pamiętniku. Pisał starym złotym  piórem, trochę  z sentymentu,  a  trochę dlatego, że 

dobrze się nim pisało. Trzeba go było tylko pilnować, kiedy Yum Yum była w pobliżu, ale teraz 

oba koty pogrążone były w słodkim śnie w swoim pokoju. 

Piątek, dziesiąty października 

Dzień,  który  pozostanie  w  zbiorowej  pamięci,  i  zagadka,  która  nie  zostanie  nigdy 

rozwiązana. Kto  ukradł  rzadką  książkę z SES  i  anonimowo  ją  zwrócił? Kim  był snajper,  który 

zabił pierwszą żonę Aldena Wadea? Plotki ciągnąć się będą w nieskończoność. 

Złośliwe  obmowy  zawsze  otaczają  ludzi,  którym  nazbyt  się  powodzi,  którzy  są  zbyt 

poprawni,  zbyt  utalentowani,  za  dobrze  ubrani,  zbyt  jacyś.  A.W.  miał  to  wszystko.  Pytania 

krążyły  wokół  niego  jak  natrętne  muchy.  Odpowiedzi  udzielano  z  uniesionymi  brwiami  i 

złośliwymi  uśmieszkami.  Co  stało  za  krótkim  małżeństwem  Violet  i  A.D.?  Dlaczego  jego 

pierwsza żona poślubiła go tak szybko po śmierci pierwszego męża? Czy to było samobójstwo? 

Czy  Ronnie  Dickson  brał  dopalacze  z  własnej  inicjatywy,  czy  też  A.  mu  to  zasugerował?  I 

dlaczego? 

Co  powiedziałaby  Polly  gdyby  wiedziała  o  Aldenie  i  skradzionej  książce? 

Prawdopodobnie  zacytowałaby  swojego  ojca:  „Jest  odrobina  dobra  w  najgorszym  z  nas  i 

odrobina zła w najlepszym”. 

Można  się  zastanawiać,  czy  był  winny  przypisywanych  mu  przestępstw.  Można  by  się 

zastanawiać, czy Koko wyczuł w nim coś złego. A co zrobić z nagłym zainteresowaniem Koko 

pewnymi  sztukami  Szekspira?  Matka  Hamleta  wyszła  za  mąż  zbyt  szybko  po  śmierci  męża, 

Otello zamordował swoją żonę. 

background image

A  „Opowiastki  gwarą” Georgea Adea? Prawdziwe  imię Aldena brzmiało  George Wadę. 

Byłby  to  zabawny  zbieg  okoliczności,  gdyby  go  brać  na  poważnie.  Znam  kartotekę  Koko  i 

szczerze mówiąc, wszystko to przyprawia mnie o gęsią skórkę. 

Dość tego! Zaczynam popadać w przesadę! 

-  Yow!  -  zabrzmiało  zbyt  blisko  ucha  Qwillerana.  Koko  otworzył  drzwi  od  swojego 

pokoju,  zszedł  bezszelestnie  na  dół  i  wślizgnął  się  do  kuchni,  na  oparcie  krzesła  Qwillerana, 

gdzie się teraz kołysał. 

-  Co  ty  tu  robisz?  -  zażądał  wyjaśnień  Qwilleran.  Koko  skoczył  na  biurko  i  usiadł  na 

stercie papierów w pozie gotowości do rozmowy o interesach. 

Jego  obecność  przyniosła  wiele  wspomnień.  Koko  wykazywał  wyjątkową  niechęć  do 

Aldena i unikał go. I te skórki! 

Qwilleran zamknął dziennik. 

- W porządku - powiedział do Koko. - Zobaczmy, co znajdziemy w kuchni. 

Nasypał trochę kabibbli do miseczek, a sobie nałożył dużą porcję lodów.