Lilian Jackson Braun
Kot, który wykradał banany
Kot tom 27.
Przełożyła Maja Szybińska
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Went Bananas
PODZIĘKOWANIA
Dla Earla, mojej drugiej połowy - za mężowską miłość, zachętę oraz pomoc w
niezliczonych kwestiach.
Dla mojej asystentki Shirley Bradley - za fachowość i entuzjazm.
Dla mojej wydawczyni Natalee Rosenstein - za jej wiarę w Kota, który... od samego
początku.
Dla mojej agentki Blanche C. Gregory, Inc. - za długoletnią, zgodną współpracę.
Dla prawdziwych Koko i Yum Yum - za pięćdziesięcioletnią inspirację.
Prolog
- Połam nogi, Frań, kochanie!
- Ty też, Alden!
- Połamania, Derek!
Była to noc premiery nowego przedstawienia w Pickax, czterysta mil na północ od
wszystkiego. Wszyscy trzymali kciuki i życzyli aktorom powodzenia. Klub Teatralny wystawiał
komedię absurdu Oscara Wilde’a z życia wyższych klas Bądźmy poważni na serio.
Frań Brodie, dekoratorka wnętrz, grała Gwendolen. W głównej roli męskiej obsadzono
Aldena Wade’a, nową twarz w mieście. Larry Lanspeak, właściciel domu towarowego, był
perfekcyjnym lokajem. W nieznośnie wyniosłą lady Bracknell wcielił się Derek Cuttlebrink. Nie
była to rzecz niezwykła, że rolę tę powierzano mężczyźnie. Cała różnica polegała w tym
przypadku na tym, że Derek, szef kuchni z drogiej restauracji, miał dwa metry wzrostu. Sztukę
reżyserowała Carol Lanspeak, a Qwilleran ją recenzował.
Rozdział pierwszy
Początkowo Jim Qwilleran był w „Moose County coś tam” tylko felietonistą, ale obecnie
spoczywało na nim znacznie więcej obowiązków. Dawniej był też dziennikarzem śledczym w
wielkich krajowych dziennikach, ale po odziedziczeniu fortuny Klingenschoenów przeniósł się
na północ. Majątek scedował na filantropijną fundację, twierdząc, że taka ilość pieniędzy tylko
go przytłacza. Fundacja K, jak ją nazywano, finansowała szkoły, służbę zdrowia i wszystkie inne
instytucje, które miały wpływ na jakość życia w Moose County. Tym samym Qwilleran mógł
swobodnie przebywać wśród miejscowych ludzi, słuchać ich historii, pisać swoje felietony i
poświęcać się opiece nad dwoma syjamskimi kotami.
Cała trójka mieszkała w przebudowanym składzie na jabłka, na skraju miasta Pickax.
Właśnie tam pewnego wrześniowego poranka Qwilleran przygotowywał kotom śniadanie:
łososia obłożonego kraszonym roquefortem. (Koty były nieco rozpuszczone). Siedziały na barze,
skulone w jednakowe futrzane kulki, i nadzorowały przygotowanie jedzenia.
Nazywały się Koko i Yum Yum i były doskonale znane czytelnikom kolumny „Piórkiem
Qwilla”. Samiec był giętki, muskularny i pewny siebie. Kotka, choć mniejsza, delikatniejsza i
skromna, potrafiła dochodzić swoich praw.
Oba miały płowe futerko z wyrazistymi brązowymi plamkami i niebieskie oczy typowe
dla swojej rasy, jak również charakterystyczną dla syjamczyków skłonność do komentowania
wszelkich zjawisk. Zawołaniem Koko było energiczne „Yow”, a Yum Yum wysokie sopranowe
„Now-ow!”.
Dokładnie w chwili, kiedy Qwilleran kładł talerze na kuchennym stole, uwagę
syjamczyków przykuła plamka na ścianie. Chwilę później zadzwonił telefon.
Zanim rozbrzmiały dwa dzwonki, Qwilleran mówił już grzecznym głosem do telefonu:
- Dzień dobry.
- Jesteś szybki jak błyskawica, Qwill - usłyszał dobrze ułożony, znajomy kobiecy głos
Carol Lanspeak.
- Mam tu elektroniczny czujnik - wyjaśnił. - Informuje mnie, kiedy zadzwoni telefon, a
nawet czy to miły, czy niemiły telefon. O co chodzi, Carol?
- Chciałam tylko zapytać, czy nie napisałbyś tekstów do nowego programu?
- Właściwie to mam inny pomysł, który chciałbym z tobą przedyskutować. Będziesz
dzisiaj w sklepie?
- Cały dzień! Co powiesz na kawę i pączki o dziesiątej? - Nie dzisiaj - odparł z żalem. -
Właśnie odbyłem coroczną kontrolę lekarską. Doktor Diane pouczyła mnie co do mojej diety.
Lanspeakowie byli w Moose County od czterech pokoleń. Historia rodziny na tych
ziemiach sięgała czasów pionierskich. Babka Larry’ego prowadziła sklep, w którym
sprzedawano naftę, perkal i cukierki. Ojciec Larry’ego otworzył dom towarowy na Main Street.
Lany, obdarzony zdolnościami aktorskimi, pojechał do Nowego Jorku, gdzie odniósł pewien
sukces, ale później ożenił się z aktorką i razem wrócili do Pickax prowadzić rodzinny interes i
założyć klub teatralny. Córka Larry’ego była lekarzem i to ona zaleciła Qwilleranowi
ograniczenie kawy, jedzenie brokułów i jednego banana dziennie.
Qwilleran pożegnał się z kotami i ruszył do domu towarowego Lanspeaków. Z podwórka
zszedł na nieutwardzoną ścieżką, która przez gęste kępy drzew prowadziła do Park Circle, gdzie
Main Street okrążała mały park. Przy rondzie stały dwa kościoły, ratusz, publiczna biblioteka i
ogromny kamienny budynek, dawniej rezydencja Klingenschoenów. Obecnie mieściła się w nim
duża scena i siedziba Klubu Teatralnego Pickax. W kierunku północnym Main Street była
ciągiem kamiennych stuletnich budynków przerobionych na domy mieszkalne, biura i świeżo
odnowiony hotel „Mackintosh Inn”.
Dom towarowy Lanspeaków, mający za sobą stuletnią tradycję, reklamował się hasłem
„nowoczesne pomysły, staroświecka obsługa”.
Qwilleran wszedł do sklepu i mijając szklane gabloty z kosmetykami, biżuterią,
apaszkami i torebkami, kłaniał się pozdrawiającym go sprzedawcom: „Dzień dobry, panie Q! Jak
się ma Koko, panie Q?” Skierował się w stronę zaplecza, gdzie mieściło się biuro szefowej.
Qwilleran był słynny nie tylko z popularnej kolumny w gazecie, filantropii i miłości do
dwóch syjamczyków, ale również z powodu sumiastych szpakowatych wąsów. Żadne nie mogły
się im równać od czasu, kiedy w 1895 do miasta zawitał na wykład sam Mark Twain. Qwilleran
był dobrze zbudowanym pięćdziesięciolatkiem, mającym sto osiemdziesiąt osiem centymetrów
wzrostu, o dobrych manierach i upojnym głosie. Uwagę ludzi przykuwały jednak jego
imponujące wąsy i melancholijne spojrzenie. Jego zdjęcie ukazywało się na szczycie kolumny
„Piórkiem Qwilla”.
Oboje Lanspeakowie pracowali w biurze. Nic poza szczególnymi właściwościami ich
głosów nie wskazywało na to, że są aktorami. W ich wyglądzie nie było nic charakterystycznego,
ale na scenie potrafili przedzierzgnąć się w skrajnie różne postacie z profesjonalną wprawą. W
chwili kiedy Qwilleran wszedł do ich biura, byli jednak zwykłymi właścicielami domu
towarowego.
- Siadaj, Qwill. Przypuszczam, że nasza sztuka jest ci dobrze znana - powiedział Larry.
- W college’u to była nasza obowiązkowa lektura. Do końca semestru chodziliśmy,
powtarzając kwestie lady Bracknell. Kilka razy widziałem ją też na scenie. To stylowa komedia.
Jestem ciekaw, dlaczego wystawiacie ją w tej zapadłej dziurze, przepraszam za wyrażenie.
- Dobre pytanie! - odpowiedział Larry. - Jej zapytaj! Żony pchają się czasem tam, gdzie
mężowie nie mają śmiałości.
Carol rzuciła mu rozbawione spojrzenie i zaczęła wyjaśniać.
- Klub prezentuje jedną klasyczną sztukę rocznie. Tak się składa, że oboje z Larrym
zgadzamy się, że Wilde jest naj dowcipniej szym dramaturgiem, jaki kiedykolwiek żył na tym
świecie. Grupa z Lockmaster wystawiała sztukę dwa lata temu w ramach Akademii Sztuk.
Przedstawienie wypadło wspaniale. A Alden Wadę, który zagrał w nim Jacka Worthinga,
przeprowadził się do Pickax i dołączył do Klubu Teatralnego. Jest niezwykle utalentowany i
przystojny.
- Co go sprowadza do Moose County? - zapytał Qwilleran.
- Tragiczna strata żony - powiedziała Carol. - Potrzebował drastycznej zmiany scenerii.
Poza tym sprzedał swoją stadninę. Wygląda na to, że zamierza tu zostać.
- Ten facet - wtrącił Larry - w roli członka wyższych sfer jest tak przekonujący, że reszta
zespołu zaraża się jego zapałem.
- Mieliśmy problem z obsadzeniem roli Algernona - kontynuowała Carol - więc Alden
zaproponował Ronniego Dicksona, który grał go w przedstawieniu w Lockmaster i był chętny do
pomocy. Nie opuścił ani jednej próby, mimo że to oznacza sześćdziesiąt mil w obie strony za
każdym razem.
- Czego nie mogę powiedzieć o naszych ludziach - dodał Larry. - Jedyne, o co musimy się
teraz martwić, to publiczność. Zobaczą aktorów, którzy z kamiennymi twarzami będą recytować
zupełnie bezsensowne kwestie. Jak zareagują? Znam kilku, którzy powiedzą, że to głupie, i
wyjdą.
- Ludzie w Moose County lubią się śmiać, ale czy załapią dowcip? Zastanawiałam się,
czy mógłbyś napisać wprowadzenie do programu, mając na względzie charakter sztuki.
- Właśnie dlatego tu jestem! Zauważyłem, że nasza publiczność nigdy nie czyta programu
przed przedstawieniem. Ludzie są zbyt zajęci rozmowami ze znajomymi. To, czego im trzeba,
żeby w pełni cieszyć się wieczorem, to nie czytać programu, zanim nie wrócą do domu. Dlatego
mam lepszy pomysł. Poświęcę wtorkową kolumnę wyjaśnieniu sztuki Wilde’a.
- To mi się podoba! - zawołała Carol. - Wszyscy czytają „Piórkiem Qwilla”, a ty masz
umiejętność edukowania ludzi bez ich wiedzy.
- To prawda! - powiedział Larry. - Miejscowi mająpoczucie humoru, trzeba ich tylko
naprowadzić. Daj mu tekst sztuki, Carol.
Po spotkaniu Carol odprowadziła Cjwillerana do drzwi, a Larry zagłębił się w stos
papierów.
- Czy Polly Duncan jest zadowolona ze zmiany pracy?
- Jest smutna, że zostawia bibliotekę po dwudziestu latach kierowania nią, ale też
podniecona wyzwaniami, jakie stawia przed nią prowadzenie księgarni. Co byś mi
zaproponowała na prezent dla niej na tę okazję? Ma już dosyć biżuterii.
- Czekamy na dostawę uroczych wyrobów z kaszmiru. Znajdzie się coś w odcieniu
błękitu, który spodoba się Polly.
Qwilleran nigdy nie kierował się wprost do domu. Zawsze trzeba było kupić pastę do
zębów albo nowe krawaty do zabaw z kotami. Tego dnia ciekawość zawiodła Qwillerana na
Walnut Street, gdzie znajdowała się nowa księgarnia sponsorowana przez Fundację K.
Po przeciwnej stronie ulicy był pusty parking, który przez długi czas był solą w oku
mieszkańców Pickax. Niedawno kupiła go Fundacja K. Wysokie chwasty i rudery zastąpił park, a
za nim bloki z mieszkaniami, na których wynajęcie stać było młodych singli pracujących w
biurach i sklepach śródmieścia. Osiedle nazwano Winston Park. Otwarcie księgarni miało
polepszyć wizerunek okolicy.
Wtorkowy felieton Qwillerana był napisany w stylu, który podobał się czytelnikom.
Przyjaciele, kiedy pójdziecie zobaczyć nową sztukę, spodziewajcie się niespodziewanego.
Bądźmy poważni na serio jest nazywana arcydziełem dziewiętnastowiecznego dramatopisarstwa
i dowcipu w najlepszym wydaniu Oscara Wildea.
Przygotujcie się na komedię obyczajową, satyrę na snobistyczną londyńską socjetę.
Zdaniem reżyser Carol Lanspeak takie dzieło wymaga wystylizowanej gry, a nie realizmu.
Wystudiowane pozy idą w parze z górnolotnymi opiniami. Tak na przykład:
„Strata jednego z rodziców, pani Worthing, może być uznawana za nieszczęście.
Jednakże strata obojga wygląda na niedbałość”.
Wątek jest niemądry, by nie rzec kompletnie niedorzeczny. Jeden z młodych kawalerów
wymyśla sobie złego brata o imieniu Ernest, inny zaś niepełnosprawnego krewnego Bunbury. Po
co? Musicie zobaczyć sztukę.
Istotną rolę w sztuce odgrywa torebka, nie damska, ale mała walizeczka, wystarczająco
duża, by pomieścić... Sami zobaczcie!
Poruszana jest również kwestia kanapek z ogórkami. Młody dżentelmen rozsyła
zaproszenia na popołudniową herbatę i zamawia ogórkowe kanapeczki i drinki. Są tak smaczne,
że przed przybyciem gości zjada cały talerz.
Spytałem Mildred Riker, naszej specjalistki od kulinariów, co jest takiego szczególnego w
kanapkach z ogórkiem. Powiedziała:
„Żeby przygotować kanapki z ogórkiem, pokrój okrągły chleb, posmaruj go miękkim
masłem, połóż cieniutko pokrojone plasterki z ogórka i przykryj drugim kawałkiem chleba. Są
cudowne! Nie można się im oprzeć!”
Niektóre z dowcipnych kwestii są nadal cytowane: trzydzieści pięć lat to atrakcyjny wiek.
Londyn jest pełen kobiet z wyższych sfer, które przez lata nie przekroczyły tego magicznego
wieku”.
Każdego dnia o jedenastej wieczorem Qwilleran dzwonił do Polly Duncan, kobiety numer
jeden w jego życiu. Tego wieczoru jej głos był znużony.
- Znów pracowałaś do późna! - skarcił ją.
- Jest tyle do zrobienia! - zawołała. - Rano jestem w bibliotece, a później przez siedem
czy osiem godzin w księgarni.
- Musisz trochę odpocząć. Przyjdź na premierę nowej sztuki, wiem, że lubisz Wilde’a.
- Och, tego dnia rada biblioteczna organizuje dla mnie bankiet pożegnalny!
- Cóż, to zmienia postać rzeczy. Spotkamy się później. Grają przez trzy weekendy. Będzie
mi ciebie brakowało na premierze. Wszyscy będą o ciebie pytać.
Rozmowa potoczyła się w atmosferze lekkiej wymiany nieistotnych informacji, jak to
bywa między osobami, które znają się od lat. W końcu Qwilleran poradził:
- Powinnaś wypić filiżankę kakao i położyć się. Mogę coś dla ciebie jutro zrobić?
- Tak! - powiedziała bez wahania. - Możesz odebrać Dundeego.
Rozdział drugi
Dundee był kotem o marmoladowym umaszczeniu, którego nazwano na cześć szkockiego
miasta znanego z wyrobu marmolady. Jeszcze jako kociaka podarowano go powstającej w Pickax
księgarni. Miał przyjazne usposobienie, które ułatwiało kontakty z ludźmi i miało się przysłużyć
dobrej atmosferze w księgarni. Jego aksamitne futerko było w kremowomorełowe ciapki, a oczy
miały głęboki zielony kolor. Przygotowano dla niego mały kącik na tyłach biura, gdzie czekały
już kosz do spania, miseczka na wodę i jedzenie oraz kuweta.
Polly wyjaśniła Qwilleranowi:
- Uważamy, że powinien się już przyzwyczajać do nowego otoczenia, kiedy
zaprzyjaźnieni pracownicy będą je urządzać i zanim pojawią się hałaśliwi klienci.
Kotem opiekowała się żona Kipa MacDiarmida, szefa „Lockmaster Ledger”,
wieloletniego przyjaciela Qwillerana. Często spotykali się na lunchu u Inglehartów w
Lockmaster. W dniu „Akcji Dundee”, jak go potem nazwie Qwilleran w swoim dzienniku,
spotkali się w tymże właśnie lokalu.
W drodze do Lockmaster Qwilleran przypomniał sobie Winstona, długowłosego kota o
sierści w kolorze pyłu, który odkurzał książki w antykwariacie zmarłego Eddingtona Smitha.
Klienci przychodzili do księgarenki przywitać się z Winstonem. U Edda można było zawsze
znaleźć coś dla siebie za kilka dolarów. Większość, jeśli nie wszystkie, książek Qwillerana
pochodziła ze sklepu Smitha, zanim pożar nie obrócił go w popiół. Winstonowi udało się uciec
przed pożarem i schronił się na pustym, porośniętym chwastami placu naprzeciwko, gdzie
powstało obecnie osiedle noszące jego imię. Tak naprawdę nazywał się Winston Churchill, ale
nie każdy wiedział, że imię to otrzymał po znanym amerykańskim pisarzu, a nie brytyjskim
premierze.
Kiedy usiedli w restauracji, Kip zaczął rozmowę w swoim zwykłym, zaczepnym stylu:
- Widzę, że wy, tam na antypodach, trzymacie się starych sztuczek i wykradacie nam
najlepszych ludzi. Najpierw zwabiliście naszego prezentera pogody, potem lekarzy, a teraz
Aldena Wade’a.
Qwilleran pospieszył z ripostą:
- Co możemy poradzić na to, że warunki życia u nas wydają im się bardziej atrakcyjne?
- Mówiąc poważnie - Kip zmienił ton - przypadek Aldena jest raczej smutny. Pamiętasz
wypadek na polowaniu w zeszłym roku? Ofiarą padła żona Aldena. Sprawy nie rozwiązano.
Zewsząd napływały wyrazy współczucia, ale ciężko jest żyć wśród ludzi, którzy nie dają
zapomnieć o tragedii. Kiedy ich syn wyjechał, Alden sprzedał dom i przeprowadził się.
- Trudno go winić. Nie poznałem go, ale rozumiem, dlaczego dołączył do Klubu
Teatralnego. To może mieć wpływ terapeutyczny.
Do stolika podeszła kelnerka, żeby przyjąć zamówienie. Postawiła na stole wazon z
pojedynczą żółtą różą.
- Szefowa pragnie, żebyście panowie cieszyli się nią podczas waszego lunchu. Kwiat jest
w czwartym dniu kwitnienia.
- Proszę przekazać pannie Inglehart, że jesteśmy zaszczyceni - odpowiedział poważnie
Kip.
Złożyli zamówienie i Qwilleran zapytał:
- Kip, czy możesz wyjaśnić mi znaczenie żółtej róży?
- Nie wiesz? Moose County jest bardziej zacofane, niż myślałem. Nie słyszałeś o
obserwowaniu kwiatów? To ostatni krzyk mody. Ludzie kupują pojedyncze pąki i dzień po dniu
śledzą ich rozkwitanie.
- Lockmaster jest bardziej zakręcone, niż myślałem - skwitował Qwilleran. - Kto zaczął tę
manię? Stowarzyszenie kwiaciarzy? Jaki to ma sens? Czy wielbiciele porównują obserwacje w
Internecie? Jest jakaś nagroda?
- Moira jest bardziej wtajemniczona ode mnie. Zapytaj ją, jak będziesz odbierał
Dundeego.
Podano kanapki. Specjalnością zakładu w porze lunchu były frytki z francuskim dipem i
przy stole zapadła cisza. W końcu Qwilleran zapytał:
- Jak twoja córka radzi sobie w szkole, Kip?
- Świetnie! Kathie ją uwielbia. Ma dziennikarstwo w genach. Razem ze swoim
chłopakiem Wesleyem mieli pójść na uniwersytet w tym roku, ale on zniknął. Szkoda. Razem
pisali do szkolnej gazety i pracowali w „Lockmaster Ledger”. To dobry dzieciak. Dobre stopnie,
żadnych złych nawyków. Widziałem w nim zięcia, myślałem, że przejmą w przyszłości gazetę.
To nie „Washington Post”, ale szanuję lokalne gazety. Jedyne, czego brakuje naszej, to
„Piórkiem Qwilla”. Wsadzilibyśmy cię na pierwszą stronę, gdybyś tylko chciał.
- To by nie wyszło - zaprotestował Qwilleran. - Większość tematów czerpię z
codziennego życia Moose County.
- Nic w tym złego - kontynuował redaktor. - To mógłby być dobry początek współpracy
między naszymi okręgami zamiast wzajemnego snobizmu, który nas dzieli. Wszyscy mogliby z
tego skorzystać. Pomyśl o tym, Qwill. Jesz deser?
MacDiarmidowie mieszkali w zadbanej okolicy, w piętrowym kolonialnym domu z około
1940 roku, do którego dobudowano dwa garaże stojące na końcach uroczych alejek. W Moose
County nie było niczego podobnego. W drodze na spotkanie z Moirą Qwilleran przypomniał
sobie słowa Polly: „Zobaczysz, że Moira jest znacznie pogodniejsza, odkąd zabrała się do
hodowli kotów i od czasu kiedy jej córka wyjechała do college’u. Porzuciła rolę matki i żony”.
Kiedy Qwilleran przyjechał, Moira otworzyła drzwi i zawołała:
- Chodź! Chodź! Dundee jest już gotowy do drogi, jego ekwipunek też. Jest na dole, w
kociarni, żegna się z towarzyszami. Idź i usiądź w salonie, Qwill. Przyniosę go. Oswoicie się ze
sobą przed wyjazdem.
Tymczasem Qwilleran przysłuchiwał się falsetowi Moiry, która przemawiała do swojego
stadka. Jej przyjście zapowiedział przystojny marmoladowy kociak. Miał przepiękne zielone
oczy i charakteryzowała go młodzieńcza szczupłość i energiczny chód. Podszedł wprost do fotela
Qwillerana i sprawdził słynne wąsy.
- Twoje wąsy są pierwszymi, jakie widzi - powiedziała Moira. - Ma wspaniałe, pogodne i
nieustraszone usposobienie. - Do kota zaś powiedziała: - To twój wujek, Dundee, ma na imię
Qwilleran. Zabierze cię do księgarni, gdzie będziesz oficjalnym kocim księgarzem.
- Czy jest coś, co powinienem przekazać Polly?
- Jesteśmy w regularnym kontakcie telefonicznym. Jest tak samo podekscytowana jak my.
Dundee pojedzie w swoim własnym koszyku i zabierze swój ulubiony drapak. Jest pokryty
zieloną wykładziną. Polly ma dla niego posłanie, ale przesyłamy jego ulubioną poduszkę.
W tym momencie Dundee wskoczył Qwilleranowi na kolana i obdarzył go małą
szmacianą lalką, dobrze przeżutą i wciąż mokrą.
- Czy to nie słodkie? Daje ci Rebeccę, swoją ukochaną zabawkę! Polly prosiła, żebyśmy
zapakowali wszystkie zabawki, które zna. Ma nawet starą szczoteczkę do zębów, z którą się nie
rozstaje. Paraduje z nią po domu, trzymając w zaciśniętych drobnych szczękach. Pomówmy teraz
o czymś innym i porzućmy go na chwilę.
- Na początek powiedz mi o obserwowaniu róż, czy to jakiś żart?
- Wcale a wcale! Powinieneś napisać o tym w swojej kolumnie, Qwill. To prosty i
dyskretny sposób ukojenia nerwów w czasach terrorystów i snajperów.
- Ty także jesteś obserwatorem, Moiro?
- Oczywiście. Kip także widzi w tym dobry sposób na rozwiązywanie problemów. To koi
nerwy.
Hmmm... - pomyślał Qwilleran. Ten oszust nigdy nie przyznał się, że sam to robi.
Skorzystał z okazji, żeby spytać:
- Czy myślisz, że Alden Wadę też je ogląda?
- Ten biedny człowiek? To by mu z pewnością pomogło. Co gorsze, kiedy na pogrzeb
przyjechał jego pasierb, w domu pogrzebowym rozegrała się okropna awantura i chłopak
wyjechał. Od tego czasu Kathie nic o nim nie słyszała. Mówi, że nie dogadywali się z ojczymem.
Wesley idealizował prawdziwego ojca i miał żal do matki, że tak szybko wyszła powtórnie za
mąż.
- Rozumiem, że Alden ożenił się ze starszą kobietą?
- Tak, ale to była wysportowana kobieta, jeździła konno, nigdy byś nie zgadł jej wieku.
Świetnie się trzymała. To, co ci mówię, jest poufne.
- Oczywiście.
W drodze powrotnej do Pickax, z zadowolonym kotem na tylnym siedzeniu, Qwilleran
zatrzymał się, żeby zadzwonić do Polly, do biblioteki. Powiedziano mu, że wyszła wcześniej, bo
wezwano ją do księgarni. Zadzwonił więc do księgarni.
- Mam go - zrelacjonował. - Właśnie przekroczyliśmy granicę okręgu. Będziemy za
dwadzieścia osiem minut.
- Jest zdenerwowany? - zapytała zaniepokojona.
- Nie tak jak ja. Leży w swoim koszu i nic nie mówi. Żadnego miauczenia! Żadnego
pisku!
- Będzie dobrym kotem księgarnianym. Czy Moira przekazała ci jego rzeczy?
- Tak. Poduszkę, drapak, szczotkę do zębów... Zobaczymy się za chwilę. Rozwiń
czerwony dywan.
Nowa księgarnia znajdowała się na miejscu dawnego antykwariatu Eddingtona Smitha, w
którym staruszek sprzedawał używane książki, na zapleczu świadczył usługi introligatorskie i
trzymał kota karmionego sardynkami. Było to dziwne miejsce, wynik błędu w architektonicznych
obliczeniach: zbyt wąskie i zbyt długie, wciśnięte między Walnut Street i Book Alley.
Tak więc nowa księgarnia także musiała być wąska i długa, ale stała tyłem do Book Alley
i wychodziła na skwer. Front był pokryty szarym tynkiem, pasującym do kamiennej zabudowy
Pickax, ale budynek przykryto czerwoną dachówką. Nazwę sklepu, wykonaną z drukowanych
aluminiowych liter, zamontowano na dachu. Księgarnia nazywała się „Skrzynia Pirata”. Drzwi
wejściowe, umieszczone między dwiema wystawami, znajdowały się na środku fasady.
Wewnątrz po obu stronach przejścia umieszczono książki, a w głębi schody prowadzące na
niższy poziom. Nad schodami zawieszono prawdziwą piracką skrzynię okutą żelazem, która
przez półtora stulecia spoczywała zakopana pod domostwem.
Kiedy Qwilleran z koszem w ręku wszedł do środka, obsługa nadal wyładowywała
książki i zapełniała półki. Wszyscy jednak zgromadzili się wokół Qwillerana, krzycząc:
- Już tu jest, zobaczcie, to Dundee! Czyż nie jest wspaniały?
- Nie przestraszcie go! - powiedziała Polly. - Zabierz go do biura, Qwill. Otwórz kosz i
niech wyjdzie, kiedy będzie miał na to ochotę.
Pół godziny później Dundee wyjrzał ze schronienia. Przeprowadził inspekcję kwatery,
zjadł, sprawdził kuwetę i pewnym krokiem, ściskając w pyszczku szczotkę do zębów, ruszył do
sklepu.
Później tego wieczoru, zanim Qwilleran zdążył zadzwonić do Polly, ona zadzwoniła do
niego.
- Idę wcześniej spać i wyłączam telefon. Nie chciałam, żebyś się martwił.
Tylko raz widział, jak się przeforsowuje, i wtedy wylądowała w szpitalu.
- Ale i tak się martwię o ciebie, Polly. Powinnaś wyhamować z pracą w bibliotece. Nigdy
cię nie puszczą, jeśli sama nie przetniesz pępowiny. I jeszcze jedno, kochanie: nie nastawiaj
budzika!
- Nie będę. Dobranoc, kochanie.
Rozdział trzeci
- Przyjeżdża wasz wujek George - Qwilleran poinformował syjamczyki, kiedy
szczotkował ich jedwabiste futerko. - Sprawujcie się grzecznie. Pamiętajcie o dobrych
manierach. Nie przerywajcie rozmowy niestosownymi uwagami.
Qwilleran wierzył, że im więcej mówi się do kotów, tym stają się sprytniejsze. Nieważne,
co się mówiło, liczył się ton: poważny, sensowny.
Wujek George, jak go żartobliwie nazywał Qwilleran, był nowym adwokatem z Nizin.
Barter dołączył do prestiżowej kancelarii Hasselrichów i reprezentował Qwillerana we
wszystkich sprawach związanych z Fundacją K. Prezenter radia PKX FM przejęzyczył się,
przedstawiając nowego prawnika jako George’a Breze’a. George Breze był zaś barwną
miejscową postacią, tyle że niewątpliwie pomyloną. Cytowano jego dziwaczne powiedzonka:
„Dlaczego mam się uczyć pisać i czytać? Mogę przecież wynająć kogoś, żeby robił to za mnie”.
Po tej wpadce PKX FM żartownisie w barach naśmiewali się przez tydzień, a prawnik
zmienił swoją wizytówkę na „G. Allen Barter”. Miejscowi znali go jako Allena, ale na zawsze
pozostał George’em dla urzędu skarbowego i zakładu ubezpieczeń.
Ich spotkania odbywały się w dawnym składzie jabłek. Bart, jak go nazywał Qwilleran,
twierdził, że wizyty w składzie są zawsze bardzo stymulujące.
Stuletni skład mierzył dwanaście metrów wysokości.
Zbudowano go na ośmiokątnej podstawie, na kamiennych fundamentach. Stary
drewniany szalunek nabrał miodowej patyny, która kontrastowała z wybielonymi krokwiami
wewnątrz budynku.
Dzień zaczął się od biznesowego telefonu od Barta, który uważał za swój obowiązek zdać
Qwilleranowi relację z finansów Fundacji, co nużyło Qwillerana niezmiernie, ale starał się ukryć
swój stosunek do spraw formalnych.
Potem przyszła kolej na niego: „Skrzynia Pirata” zaczyna wyglądać jak księgarnia.
Będzie gotowa na otwarcie w przyszłym tygodniu. Kot się wprowadził i zachowuje się, jakby
wziął miejsce w swoje posiadanie. Polly zatrudniła asystentkę z doświadczeniem. Pomocnicy
byli zawsze gotowi, kiedy ich potrzebowano, szczęśliwi, że mogą pomóc przy powstaniu nowego
sklepu.
- Możesz mi wierzyć bądź nie - powiedział Qwilleran - ale są głupcy podobni do mnie,
którzy chętnie pracują dla czystej przyjemności bycia blisko pomysłów, książek i książkowych
opraw.
- Powinieneś napisać o tym esej - zachęcał Bart.
- Właśnie to zrobiłem, przed twoim przyjściem. Właściwie to hołd złożony Eddingtonowi
Smithowi. Książki były całym jego życiem. Chociaż nigdy nie starczyło mu czasu, żeby usiąść i
jakąś przeczytać, to kolekcjonował je, sprawdzał, rozmawiał o nich i naprawiał je.
Qwilleran zamilkł, przypominając sobie małego szarego człowieczka, jego zakurzony
sklep, jego zaniedbane mieszkanie na zapleczu księgarni, które zapełniał sprzęt introligatorski,
wieczny zapach wędzonych sardynek i zupy rybnej. Przypomniał sobie zbite lusterko nad
zardzewiałym zlewem i rewolwer na półce pod nim.
- W każdym razie wolontariusze zabijają się, żeby tylko wziąć udział w urządzaniu Sali
Edda Smitha w piwnicy. Nazywają siebie ludźmi Eddingtona Smitha i noszą znaczki z inicjałami
SES. Sala zajmuje połowę piwnicy. Reszta jest przeznaczona na specjalne okazje.
- Jakiego rodzaju?
- Promocje książek, czytelnię dla dzieci, spotkania Klubu Literackiego i tak dalej. Jest
ktoś nowy w mieście, kto ma się tym zająć po godzinach. Nazywa się Alden Wadę i właśnie
przeprowadził się z Lockmaster po tym, jak jego żona zginęła od strzału snajpera.
Bart przypomniał sobie tę sprawę.
- Czy znaleziono strzelca?
- Nie, a ci, którzy zostają przy życiu, cierpią jeszcze bardziej, jeśli nie znajdzie się
winnego. Alden przyjechał tutaj, żeby uciec od całej sprawy. Praca w księgarni i Klubie
Teatralnym ma mieć wpływ terapeutyczny. Zobaczysz go w sztuce Wilde’a, jeśli wybierzesz się
na przedstawienie.
- Mamy bilety na sobotni wieczór.
- A propos, Bart. Myślę, że przyszedł czas, żeby Teatr K otrzymał lepszą nazwę.
Mówił o gigantycznym stosie kamieni, który niegdyś był rezydencją Klingeńschoenów, a
w której teraz mieścił się teatr.
- Zgadzam się, że nazwa nie jest zbyt wyszukana.
- Brzmi jak nazwa płatków albo tytuł folderu biura rachunkowego.
- Co byś zaproponował?
- Coś jak Teatr Sztuk, pisane tą samą czcionką co nazwa księgarni i „Mackintosh Inn”.
Można by zorganizować kursy aktorskie i zajęcia z emisji głosu.
- A kto by je poprowadził?
- Ten sam Alden Wadę, który gra główną męską rolę w sztuce Wilde’a.
- Odrobiłeś pracę domową, Qwill. Pchnę pomysł dalej - podsumował Bart.
Wujek George niewiele wiedział o tym, że Koko przez cały czas wpatrywał się w
Qwillerana. Ten zgadzał się z osiemnastowiecznym poetą Christopherem Smartem, że koty
potrafią inspirować ludzi i przekazywać ludziom swoje idee. Nie tylko te związane zjedzeniem.
- A na razie powiedz mi, co słychać w Winston Park. Widziałem ciężarówki, ale ciężko
mi się rozeznać, co właściwie tam robią.
Z umiarkowanym entuzjazmem Qwilleran wyjaśniał:
- To pomysł tych jajogłowych z Chicago. Zobaczymy, czy się sprawdzi na antypodach.
Idea parku zasadza się na takich praktycznych sprawach jak pogoda, utrzymanie i ludzkie
zachowanie. Po pierwsze jesteśmy w strefie mroźnych zim, więc fontanna na środku parku
byłaby czynna przez pięć miesięcy w roku. W zamian za nią proponują pomnik na środku. Tylko
Polly wie, co to będzie, i nie chce powiedzieć. Wiem tylko tyle, że będzie wysoki i pionowy.
Bart był zaniepokojony:
- Mam nadzieję, że to nie goła ludzka postać. To by nie było dobrze widziane, obawiam
się.
- To się zobaczy. Pomnik ma być zawinięty w płótno do czasu odsłonięcia na konferencji
prasowej. Jesteś gotowy na ekspercką decyzję numer dwa? Żadnych parkowych ławek. To
przyciąga bezrobotnych i amatorów pikników, którzy rozrzucają puszki po piwie i papiery,
zamiast wkładać je do koszy, które i tak są przepełnione.
- Hmmm... - mruknął w zamyśleniu prawnik.
- Decyzja numer trzy brzmi: zamiast trawy, która wymaga koszenia i grabienia przez
siedem miesięcy w roku, będzie ziemia. No i drzewa iglaste zamiast liściastych, które gubią liście
i są gołe przez większość roku, a do tego podnoszą koszty utrzymania parku.
- A są jakieś dobre wieści?
- Tak, ogłosimy je w gazecie. Będzie coś nowego i innego: ścieżki spacerowe między
iglakami, które będą opatrzone tabliczkami informującymi o pochodzeniu krzewów. Nauczyciele
będą mogli przyprowadzać klasy do parku na testy, a ci, którzy uzyskają najlepsze wyniki,
zobaczą swoje zdjęcia w gazecie.
- Mam nadzieję, że eksperci wiedzą, co robią - westchnął Bart. - Do widzenia, koty!
- Yow! - odpowiedział Koko. Miał ograniczone słownictwo, ale dysponował
zróżnicowaną intonacją. Mógł przybrać ton zgodny, krytyczny, przepraszający, oczekujący,
ostrzegający lub zły.
Bart zebrał swoje papiery i wyszedł odprowadzany przez koty, które chciały przyspieszyć
jego wyjście. Ich południowa przekąska była już spóźniona.
Wieczór po spotkaniu z prawnikiem trójka mieszkańców składu jabłek spędziła na
czytaniu. Wystarczyło, że Qwilleran zakrzyknął: „Czytam!”, i koty przybiegały do
bibliotecznego kącika. Yum Yum zajmowała miejsce na kolanach Qwillerana, a Koko wybierał
tytuł. Był zaciętym bibliofilem i swój obowiązek wybierania lektury na wspólne czytanie
traktował śmiertelnie poważnie. Cała dostępna przestrzeń na ścianach zajęta była przez używane
książki, zakupione w antykwariacie świętej pamięci Eddingtona Smitha. Przed podjęciem
ostatecznej decyzji Koko spacerował wzdłuż półek tam i z powrotem. Zatrzymywał się i
przyglądał się tytułom. Podejmował decyzję, przykucał i wyskakiwał wysoko w powietrze. Silne
tylne nogi potrafiły go wynieść na odpowiednią wysokość, nawet do trzech i pół metra. Nigdy nie
chybił celu, co zadziwiało Qwillerana, uzależnionego od mierzenia i wyliczania. Potem Koko
wciskał się za książki i wąchał oprawy, aż znalazł właściwy tytuł. Nie potrzebował czytać
napisów na grzbiecie. Popychając tom nosem, strącał go na ziemię. Zazwyczaj Qwilleran był już
tam i łapał spadającą książkę.
Ostatnimi czasy na półkach pojawiło się wolne miejsce po tym, jak blisko sto książek
powędrowało do Sali Eddingtona Smitha. Mała armia wolontariuszy zbierała książki po
bibliotekach całego okręgu. Ochotnicy pomagali też w sklepie. Ze środków zebranych podczas
sprzedaży książek miało powstać stypendium Eddingtona Smitha.
Książki przyjmowane do SES musiały spełniać pewne warunki. Zaplamione książki
kucharskie i podręczniki do algebry z podstawówek nie były akceptowane. Qwilleran miał zostać
pierwszym klientem sali.
Noc premiery w Teatrze K Polly i Qwilleran spędzali tradycyjnie razem. Jednak tej
jesieni nadmiar obowiązków osłabił entuzjazm Polly i wyczerpał jej energię. Qwilleran, choć z
żalem, wybrał się na przedstawienie sam. Kiedy tylko występował w roli recenzenta, nie miał
obiekcji, żeby spędzić wieczór w pojedynkę. Wykorzystywał samotność do wyrobienia sobie
opinii i sformułowania okrągłych zdań. Celowo przyjechał późno, kiedy publiczność zajęła już
swoje miejsca i wygaszano światła. Zaparkował samochód na miejscu zarezerwowanym dla
prasy, zszedł cicho ku scenie i zajął tradycyjne miejsce recenzenta w piątym rzędzie.
Zapadło milczące oczekiwanie, ale już po chwili kurtyna podniosła się wolno i kiedy
wszyscy wstrzymali oddechy, Qwilleran usłyszał za sobą dwa szepczące głosy:
- To pan Q!
- Napisze recenzję do gazety!
- Jest sam!
- Gdzie jego przyjaciółka?
- Może ze sobą zerwali.
Akcja na scenie osadzona w dziewiętnastowiecznym
Londynie rozgrywała się w mieszkaniu snobistycznego kawalera. Lokaj z boleśnie
sztywną miną wszedł na scenę wolnym krokiem, niosąc srebrną tacę zastawioną kanapeczkami z
ogórkiem.
Szept w szóstym rzędzie oznajmił:
- Jest właścicielem domu towarowego.
Kiedy na scenie pojawiła się olśniewająca Gwendolen, szeptano:
- Jej ojciec jest komendantem policji.
Wszyscy w jego najbliższym otoczeniu byli znudzeni. Qwilleran zastanawiał się, jak
stłumić komentarze, nie wywołując przy tym wzburzenia na sali. Później jeden z aktorów
wypowiedział jakąś pełną znaczeń kwestię głębokim barytonem i głos za Qwilleranem wypalił:
- To on! To on! Jego żona została zastrzelona! Gromki głos z tego samego rzędu
zagrzmiał:
- Zamknij się!
Szepty ucichły. Dialog na scenie rozwijał się gładko, spotykając się z życzliwym
zrozumieniem widzów i ich żywą reakcjąna dowcipne kwestie. Absurdalne postacie wywoływały
rozbawienie i pomruki zadowolenia. Lady Bracknell, z kapeluszem w stylu królowej Marii, który
dodawał postaci kilka centymetrów, została przywitana z cichym rozbawieniem.
W przerwie Qwilleran poszedł rozprostować nogi. W lobby spotkał Comptonów, którzy
stali przy ujęciu wody. Lyle był szkolnym kuratorem, a Lisa emerytowaną nauczycielką, która
nadzorowała obecnie pracę ludzi Eddingtona Smitha.
- Co myślisz o sprzeczce w szóstym rzędzie? - spytał Lyle. - Mieszkańcy Lockmaster
uważają nas niechybnie za barbarzyńców.
- Na pomoc przyszedł nasz nieustraszony Ernie Kemple. Trzeba było odwagi, żeby zrobić
to co on, ale nie rozproszyło to członków zespołu - dodała Lisa.
- Aktorzy nie mogą sobie pozwolić na dostrzeganie reakcji publiczności. Raz byłem na
scenie z jedną aktorką w sztuce Noela Cowarda Życie prywatne. Głośny wybuch śmiechu w
pierwszym rzędzie sprawił, że zapomniała swojej roli, i to kompletnie! Nigdy nie zapomnę tego
doświadczenia, a było to blisko trzydzieści lat temu.
Światła w lobby zamigotały. Qwilleran dodał jeszcze pospiesznie:
- Liso, czy możemy się spotkać w księgarni? Chciałbym przeprowadzić z tobą wywiad na
temat SES.
- Będę tam jutro przez cały dzień.
Wrócili na widownię. Dwa miejsca za Qwilleranem zostały puste do końca
przedstawienia.
Jakże Polly podobałaby się sztuka! W pewnym sensie to była jego wina, że zabrakło jej
na przedstawieniu. Nie powinien był się zgodzić na powierzenie Polly księgarni. Zaproponował
to Fundacji K, ponieważ była rozczarowana pracą w bibliotece. Nowe wyzwanie pochłonęło
jązupełnie. Tęsknił za wspólnymi kolacjami, które kiedyś jadali dwa bądź trzy razy na tydzień.
Brakowało mu spacerów wzdłuż brzegu jeziora lub nad rzeką Ittibittiwassee w weekendy,
wieczorów klasycznej muzyki w składzie jabłek, gdzie sprzęt i akustyka były bezkonkurencyjne.
Przypomniał sobie, jak pewnego razu jedli kolację w „Old Grist Mili” i przez dziesięć minut
dyskutowali o znaczeniu słów „transcendentny” i „transcendentalny”. Opuścili nawet deser, żeby
jak najszybciej znaleźć się w domu i sprawdzić zakres znaczeniowy w słowniku. Zastanawiali się
tylko, gdzie pójść, do niego czy do niej? Ona miała nowszą wersję słownika, trzecie wydanie, on
drugie, które wydawało mu się lepsze. Kupił trzecie wydanie, ale, jak twierdził, leżało w pokoju
kotów, które używały go jako drapaka. Qwilleran miał nadzieję, że jego życie z Polly wróci
wkrótce na dawne tory. Wrócił do domu i zjadł dużą porcję lodów. Pal licho dietę!
Rozdział czwarty
W sobotę rano Qwilleran poszedł do księgarni, żeby porozmawiać z Lisa Compton. Szedł
przez las do Main Street, potem chodnikiem na tyłach poczty. W zmotoryzowanym Pickax
wszyscy przyzwyczajeni byli do widoku spacerującego dziennikarza w pomarańczowej
bejsbolowej czapce. Czapka była jego ochroną, i to nie tylko na ulicy, ale też i w lesie, gdzie
drapieżne sowy mogły pomylić jego bujną szarą czuprynę z futrem mniejszego zwierzęcia.
Księgarnia stała tyłem do poczty. Podwójne drzwi wychodziły na sień, gdzie leżała wielka
słomianka - rzecz nieodzowna w mieście, które chlubiło się mianem „Klamry” osławionego
„Śnieżnego Pasa”. Zwyczajowy napis na wycieraczce nie głosił: „Witajcie w «Skrzyni
Pirata»„czy „Proszę wycierać buty”, ale „Proszę nie wypuszczać kota!”.
Z powodów praktycznych zdecydowano się położyć wewnątrz szarą wykładzinę, a nie
zieloną, która pasowałaby do magicznych kocich oczu. Kompromis osiągnięto, zamawiając
soczyste zielone koszulki dla personelu. Obsługa energicznie uwijała się przy książkach, ale nie
było śladu Polly. Albo skorzystała z jego rady i nie nastawiła budzika, albo też nie posłuchała jej
i wzięła dodatkowe godziny w bibliotece.
Żadne z dwojga nie było prawdą.
- Pani Duncan wyszła do fryzjera - poinformowano go. - Pani Compton czeka na pana w
piwnicy.
Nie było nic przygnębiającego w piwnicy. Schodząc szerokimi schodami, doznawało się
uczucia wzniosłości.
Szczególnie autentyczna piracka skrzynia zamocowana na ścianie wyglądała dostojnie.
Na prawo znajdowały się pokoje konferencyjne, a na lewo Sala Eddingtona Smitha.
Wolontariusze w zielonych kamizelkach z logo SES krzątali się przy komputerze, drabinie i przy
innych zajęciach, którym ochoczo towarzyszył Dundee. Lisa Compton przedstawiła wszystkich i
zabrała Qwillerana do pokoju, gdzie mogli nagrać rozmowę.
- Jaka była pierwsza książka w historii Moose County? Zgaduj.
- Prawdopodobnie modlitewnik należący do pastora, który przybył tu ze swoimi
owieczkami. Pionierzy byli nieustraszeni i ciężko pracowali, ale niewielu potrafiło pisać i czytać.
Nawet w czasach boomu właściciel wszystkich tartaków na wybrzeżu mógł być analfabetą. Pod
koniec dziewiętnastego wieku bogate rodziny budowały rezydencje z imponującymi
bibliotekami, które świadczyły o materialnym statusie rodu. Półki uginały się pod ciężarem
oprawnych w skórę złoconych tomów, których nigdy nie rozcięto. Dopiero w wieku
dwudziestym pojawiła się klasa średnia, której członkowie czytali dla przyjemności.
- Co czytali?
- Klasyków, ale też nowe powieści, książki przygodowe i kryminały. Kupowali książki o
sztuce, poezji, etykiecie. Ojciec Eddingtona Smitha prowadził obwoźny handel książkami za pięć
i dziesięć centów. Właśnie takie książki dzisiaj wracają do SES.
- Jak funkcjonuje SES?
- „Skrzynia Pirata”przeznaczyła na SES połowę dolnego poziomu. Wolontariusze,
nazwani ludźmi Eddingtona Smitha, obsługują przedsięwzięcie, a dochód przeznaczony jest na
Radę Krzewienia Czytelnictwa i coroczne stypendium Edda Smitha.
- Czy ludzie dają wystarczającą ilość książek, żeby zapełnić półki?
- No cóż, na początek było duże ogłoszenie, że wpływowy obywatel miasta podarował sto
książek, ale nie wymieniono nazwiska. Wszyscy zgadywali, że to ty, i nie chcieli być gorsi.
Wolontariusze wypraszali też książki, odbierali je od chętnych donatorów i katalogowali.
Wszystko w imię pamięci o Eddingtonie, tym drobnym człowieczku. Każdy chciał kontynuować
jego pracę.
- Czy nadzorowanie tego przedsięwzięcia nie jest olbrzymim zadaniem?
- Nie podołałabym temu bez pomocy rady dyrektorskiej. Jej członkowie pomagają mi
podejmować decyzje, rozwiązać problemy i podtrzymać entuzjazm wolontariuszy. Jestem
niezwykle wdzięczna za wsparcie Burgessowi Campbellowi, Maggie Sprenkle, doktorowi
Abernethy i Violet Hibbard.
Qwilleran wyłączył dyktafon.
- Nigdy nie spotkałem Violet Hibbard - powiedział przygnębionym tonem. Jako
dziennikarz spodziewał się znać wszystkich na swoim podwórku.
- Jest wspaniałą kobietą. Niedawno poszła na emeryturę. Uczyła angielskiego w
college’ach na wschodzie.
- Ile ma lat?
- Jest mniej więcej w naszym wieku. Zrezygnowała z pracy, kiedy odziedziczyła dom
Hibbardów. Jest ostatnia z rodu. Deweloper chciał go rozebrać i wybudować w tym miejscu
blokowisko. Na samą myśl dostaję gęsiej skórki. Znasz rezydencję Hibbardów, Qwill?
- Wiem, gdzie się znajduje, ale nie widziałem jej. Pewnie była w jakichś popularnych
magazynach.
- Tak. W okręgu, gdzie dominuje kamienna zabudowa, ten dom jest cały drewniany. To
cud, że przetrwał pożary lasu, burze i nieszczęśliwe pożary wywołane przez niesprawne kominy i
kuchnie, że nie wspomnę ludzkiej bezmyślności. Violet postanowiła go zachować jako dom
gościnny dla wyższych sfer... To pole do popisu dla ciebie, Qwill. Violet z chęcią się z tobą
spotka. Uwielbia twoje felietony.
Qwilleran czuł instynktowną sympatię do ludzi, którzy uwielbiali jego artykuły. Wzruszył
nonszalancko ramionami.
- Daj mi znać, kiedy będzie w sklepie. Wpadnę.
Kiedy Qwilleran, wracając do domu, wyłonił się z lasu, Koko skakał już przy kuchennym
oknie, co oznaczało, że na automatycznej sekretarce zastanie wiadomość. Jak to przewidział, na
automacie migało czerwone światełko. Dzwonił Pogodny Jimmy, meteorolog z PKX FM
(prawdziwe nazwisko Joe Bunker). „Cześć, Qwill! Tu Joe. Czy Polly przekazała ci najświeższe
wieści z Indian Village? Wpadnę w drodze do rozgłośni, to zamienimy kilka słów. Będziesz koło
trzeciej trzydzieści? Zostaw «tak» albo «nie» na sekretarce”.
Odpowiedź Qwillerana była pozytywna. Co to były za wieści, którymi Polly się z nim nie
podzieliła?
Indian Village było ekskluzywną dzielnicą apartamentowców za granicami miasta.
Apartamenty w niedużych blokach umieszczono na lesistym terenie. Były tam naturalne ścieżki
spacerowe wzdłuż rzeki Ittibittiwassee i klub z barem, klubem brydżowym, salą wykładową i
stowarzyszeniem obserwatorów ptaków.
Zimą, kiedy nie można było ogrzać składu, Qwilleran mieszkał w apartamencie numer
cztery na osiedlu „Wierzby”. Pogodny Jimmy i jego kot Huragan byli jego sąsiadami przez
ścianę. Polly mieszkała pod jedynką z kotami Brutusem i Cattą. Przez pewien czas dwójkę
zajmował ailurofob, ale w końcu się wyprowadził. Jak z przymrużeniem oka mawiali sąsiedzi,
był uczulony na kocią sierść. Nikt nie chciał zagłębiać się w szczegóły.
Pogodny Jimmy wpadł, jak zapowiadał. Usiedli przy barze. On napił się piwa, a
Qwilleran piwa imbirowego.
- Widziałeś wczoraj przedstawienie, Joe? - zapytał Qwilleran.
- Pewnie! Świetna robota. Wyobrażam sobie, że to wielkie wyzwanie dla aktorów, ale
Carol okazała się wspaniałą reżyserką.
- Słyszałeś poruszenie na początku?
- Jasne, że tak. Tylko Ernie Kemple ma dość jaj, żeby uciszyć chamów w ten sposób. Ma
głos jak dźwięk rogu.
- Sprawcy się zresztą obrazili i nie wrócili na drugi akt.
- Wiesz, Qwill, ludzie przywykli do rozmów przed telewizorem i wydaje im się, że mogą
to samo robić w teatrze. Wyszli, bo ich uczucia zostały zranione.
Koko wskoczył na sąsiedni stołek barowy, jakby chciał dołączyć do rozmowy.
- Jak się ma Huragan? - spytał Qwilleran.
- Chce wiedzieć, kiedy przeprowadzacie się z powrotem do Indian Village, chłopaki.
- Zazwyczaj pierwszego listopada. Ale, ale... Jakie to wielkie wieści zapowiadałeś przez
telefon? Czyżby obserwatorzy ptaków wyśledzili oskomika?
- Wiadomość jest taka, że dwójka została kupiona przez Aldena Wade’a. Lepiej zamknij
na klucz swoją dziewczynę. Mówią o nim, że to pogromca kobiecych serc.
Dlaczego Polly o tym nie wspomniała? - zastanawiał się Qwilleran. Zawsze pierwsza
słyszała plotki. Zauważył jednak spokojnie:
- Najwyższy czas, żeby ktoś zajął ten apartament na stałe. Jeśli apartament stoi zbyt długo
pusty, to traci na tym cała okolica. Napijesz się jeszcze, Joe?
- Nie, dzięki. Muszę się zbierać do studia.
- Mam nadzieję, że nowy sąsiad lubi koty - powiedział Qwilleran.
Po wyjściu Pogodnego Jimmy’ego Qwilleran zastanawiał się, czy to Polly zaproponowała
apartament numer dwa ujmującemu wdowcowi, który miał rozpocząć pracę w księgarni i o
którym mówiono, że jest kobieciarzem. Pogodny Jimmy urodził się w Lockmaster, musiał coś o
tym wiedzieć.
Koty stały ramię w ramię, wachlując się równomiernie ogonami, czym przypominały
dyskretnie Qwilleranowi, że najwyższy czas na obiad.
- Co powiedzielibyście na wcześniejszy powrót do Indian Village, przyjaciele?
Spędził wieczór na pisaniu recenzji do poniedziałkowego wydania. Uważał, by nie
chwalić zbytnio dwóch aktorów z Lockmaster, a przynajmniej nie więcej niż rodzimych
członków Klubu Teatralnego. Często też spoglądał na zegarek.
O dziesiątej zadzwonił do Polly. Nikt nie odbierał. Zostawił wiadomość.
Dał kotom wieczorną przekąskę i odprowadził je do pokoju na drugim piętrze. Wtedy
zadzwoniła Polly. Była wyjątkowo podekscytowana, po wczorajszym wyczerpaniu nie było
śladu.
- Qwill, nigdy nie zgadniesz, gdzie dzisiaj byłam! Na sztuce Oscara Wilde’a! Alden,
jeden z naszych ludzi, gra w przedstawieniu, więc wydało mi się to właściwe, żeby zabrać
„zielone kamizelki”, jak nazywamy dziewczyny, żeby zobaczyły pokaz. Na mój koszt! Były
zauroczone! Wszystkie czytały twój wtorkowy artykuł, co obudziło ich zainteresowanie.
Przerwała, żeby wziąć oddech.
- Cieszę się, że wy dobrzałaś po wczorajszej niedyspozycji - wtrącił Qwilleran. - Mamy
dziękować Oscarowi Wilde’owi czy twojej fryzjerce?
- Obu! - zaśmiała się perlistym śmiechem, którego nie słyszał od dłuższego czasu -
przynajmniej od kiedy zaczęła studiować przewodnik encyklopedyczny o prowadzeniu księgarni.
Zanim zdążył to skomentować, zapytała: - A jak twój wywiad z Lisa Compton?
- Całkiem dobrze. Są pewne kwestie, które chciałbym z tobą przedyskutować. Co powiesz
na niedzielny obiad w „Tipsy”? Później moglibyśmy wpaść na wieczór muzyczny do składu.
Mam nowe wykonanie La Symphonie Fantastique, które powinno ci się spodobać.
- Cóż... Chyba powinnam wyjąć moją zimową garderobę i przygotować się na zimową
pogodę.
- Dobry pomysł! Zastanawiam się, czy nie przeprowadzić się w tym roku wcześniej do
Indian Village. Prognoza pogody jest niekorzystna... A przy okazji, słyszałem, że sprzedano
apartament numer dwa?
Zawahała się, zanim odpowiedziała:
- Naprawdę?
Zawsze tak mówiła, kiedy nie czuła się swobodnie, kiedy była podejrzliwa,
zaniepokojona i chciała uniknąć tematu.
- Nie wiem, kto to jest, tylko tyle, że to samotny mężczyzna. Mam nadzieję, że lubi koty -
dodał.
- Gdzie to słyszałeś? - zapytała defensywnie, jak mu się zdało.
- Nie pamiętam. W piątek wieczorem w teatrze albo dzisiaj w księgarni. Dobrze, że w
końcu nie będzie stał pusty. Mam nadzieję, że sąsiad będzie człowiekiem zgodnym... Cóż, śpij
dobrze! A bientót!
- A bientót! - powtórzyła, a w jej głosie brakowało już energii.
Teraz Qwilleran był już pewien, że to Polly zaproponowała dwójkę nowemu
pracownikowi. Zawsze odkrywała interesujących mężczyzn: architekta z Chicago, kanadyjskiego
profesora, handlarza antyków z Ohio... a teraz tego aktora! Dlaczego kobiety tak łatwo ulegają
aktorom? Jego własna matka zakochała się w aktorze z wędrownej trupy, ale to nie był jeszcze
najgorszy wybór.
Qwilleran poczuł nieodzowną potrzebę zjedzenia pucharka lodów, ale po kuchni
rozchodził się zapach przejrzałych bananów. Zupełnie nie stosował się do lekarskich porad. W
misce na barze były trzy banany, wyglądała jak kosz na odpadki.
Wyrzucił wszystko do śmieci i nałożył sobie lodów.
Rozdział piąty
W niedzielę Qwilleran był oczekiwanym gościem na zaimprowizowanej kolacji, której
celem było opróżnienie lodówki Rikerów. Mildred Riker redagowała dział kulinarny w „Moose
County coś tam”. Jej mąż Arch był zaś redaktorem naczelnym i długoletnim przyjacielem autora
„Piórkiem Qwilla”. Para podjęła niespodziewaną decyzję, żeby zamknąć dom nad jeziorem i
wrócić do apartamentu w Indian Village.
Kiedy Mildred zadzwoniła do Qwilla z zaproszeniem, powiedziała:
- Po pierwszym weekendzie listopada letnicy zaczynają się wyprowadzać, a wybrzeże
pustoszeje. Jeśli nie masz nic przeciwko, mógłbyś pomóc nam wyczyścić lodówkę.
- Zawsze służę pomocą - powiedział szybko. - Jestem świetny w opróżnianiu lodówek. Ile
dań możesz wycisnąć ze starego pudła?
- Przynajmniej pięć. Dzwoniłam do Polly, ale nie złapałam jej. Dzwoniłam też do
Comptonów. Lyle wyjechał z miasta, ale Lisa przyjdzie. Powie nam o rzadkich książkach, które
znaleźli wśród podarunków dla SES.
Dzień był wystarczająco słoneczny, a bryza wystarczająco łagodna, żeby można było
podać koktajle na werandzie od strony jeziora. Arch serwował drinki. Był to mężczyzna w
średnim wieku, nieco zbyt otyły od nadmiernej ilości dobrego jedzenia. Mildred była pulchna, ale
ładna. Toulouse, na wpół zagłodzony kotek, którego uratowali, wylegiwał się na poręczy. Teraz i
on był pulchny.
- Gdzie peregrynuje twój niestrudzony mąż? - Qwilleran zapytał Lisy.
- Musiał wyjechać dziś rano na trzydniowe seminarium do Saint Paul.
- Chciałbym dostać jego posadę. Wyjeżdża na te wszystkie zamiejscowe konferencje
opłacane przez okręg i nigdy nie zauważa żadnej poprawy w systemie szkolnictwa. Ciekawe, co
oni tam robią w tym Saint Paul?
- Mogę was zacytować? - spytała słodko Lisa.
Lisa była miła, ale nazbyt władcza, jak uważał Qwilleran. Zupełnie jak dyrektor szkoły na
wakacjach. Farbowała włosy. Lyle był pełnym humoru zrzędą, który walczył o uratowanie
resztki swojego owłosienia. Kiedy ktoś pytał o ich życie prywatne, Lisa powtarzała: „Dobrze się
bawimy, nie wypuszczam go z chłopakami na piwo”.
- Szkoda, że Lyle nie może tu dzisiaj być - powiedział Qwilleran. - Zamierzałem
uhonorować go limerykiem.
Lyle, szkolny kurator, słynie jako wielki orator. Uczy innych, jak uczyć, lecz nie można
wykluczyć, że samotności z niego adorator.
Jego żona wykrzyknęła:
- Będzie zachwycony. Oprawi go i powiesi w swoim biurze!
Arch żalił się:
- Dlaczego nikt nigdy nie pisze limeryków o mnie?
- Próbowałem - powiedział Qwilleran. - Przez lata próbowałem. Ale jak tu znaleźć rym do
twojego imienia, chłopie? A przy okazji powiedzcie mi, czy ktoś z was zna Billa Tumerica, który
pisze te dowcipne listy do rubryki „Głos Ludu”?
- Lyle go zna - powiedziała Lisa. - Uczy angielskiego w Sawdust City.
- Tak, ostatnio dowodził, że „Idź” to najkrótsze zdanie w naszym języku - wtrąciła
Mildred.
Qwilleran zaprotestował.
- W naszej rodzinie „Nie!” jest równie krótkie i sensowne, problem polega na tym, że nie
wszyscy zwracają na nie uwagę.
Mildred sprawiła Lisie komplement, mówiąc, że wygląda wspaniale, odkąd udziela się w
księgarni i przy SES.
- Dziękuję, jestem tak przejęta tym wyzwaniem, że czuję się jak dwudziestolatka.
Szczególnie w takich chwilach jak te, kiedy okazuje się, że podarowano nam książki warte po
pięć tysięcy.
- Skąd to wiecie?
- Fundacja K skontaktowała nas z handlarzem rzadkich książek z Chicago, który
powiedział nam, na co zwracać uwagę: ważny autor, pierwsze wydanie, autografy, no i
oczywiście dobry stan książki. Przesłaliśmy mu listę naszych kandydatów. Wiele z tych książek
jest warte po pół tysiąca, a niektóre nawet więcej.
- Nigdy mnie nie przekonacie, żebym zapłacił pięćset dolarów za książkę - powiedział
Arch.
- Ależ kochanie - tyle zapłaciłeś za zardzewiały kawał blachy.
- To był przykład prymitywnej sztuki ludowej o udokumentowanym pochodzeniu, no i to
była aukcja na słuszne cele!
- SES promuje czytelnictwo, a to jest słuszna sprawa - powiedział Qwilleran, dodając
przebiegle: - Im więcej ludzi w Moose County będzie umiało czytać, tym więcej czytelników
zyska twoja gazeta.
- Chyba potrzebuję drinka - sapnął Arch. - Ktoś jeszcze?
- Kotku, teraz będę podawać do stołu - powiedziała Mildred. - Nalejesz wina i nakarmisz
Toulouse’a?
Kolacja zaczęła się od tajemniczej zupy, po której podano równie tajemniczą potrawę z
kociołka i inne niezidentyfikowane danie nazwane „smakołyk”. Deser nie odbiegał
tajemniczością od reszty posiłku, ale wszystko było bardzo smaczne.
W trakcie jedzenia omawiali nową sztukę, dyskutowali o dwóch rewelacyjnych aktorach
z Lockmaster i o tym, że sztuka ma szansę pobić rekord w ilości wystawianych spektakli.
W końcu Qwilleran zapytał:
- Czy ktoś z was słyszał, że Alden Wadę przeprowadza się do Indian Village?
- Raczej w to wątpię - powiedziała Lisa. - Mieszka w domu gościnnym Hibbardów i był
zachwycony. Violet Hibbard jest w radzie dyrektorskiej SES.
- Znałam ją w liceum - powiedziała Mildred. - Była zawsze poważna. Nie miała
rodzeństwa i przywykła do przebywania z dorosłymi. Zawsze miała same piątki. Przy niej
zawsze czuliśmy się gorsi, więc nikt nie płakał, kiedy posłano ją do prywatnej szkoły na
wschodzie.
- Nadal jest poważna - wtrąciła Lisa - ale nabrała jakiegoś ciepłego stosunku do ludzi.
Maggie Sprenkle, jej jedyna długoletnia przyjaciółka, mówi, że Violet na początku swojej kariery
uczyła na amerykańskim uniwersytecie we Włoszech, a po powrocie stała się zupełnie inną
osobą.
- To ci Włosi - skomentował Arch.
- Ach, kotku! - zaprotestowała jego żona.
- Nigdy nie wyszła za mąż? - zapytał Qwilleran.
- Nie, a jest ostatnią z Hibbardów. Nigdy nie byli dużą rodziną. Epidemia grypy z 1919
roku wybiła prawie całe pokolenie. Tak mówi Maggie.
- Mówię wam to nieoficjalnie, ale to ona podarowała większość książek, które okazały się
cenne.
- Czy może odliczyć tę darowiznę od podatku? - spytał Arch.
- Myślę, że tak.
- Macie spis tego, kto co podarował?
- Tak. Informacje gromadzimy w komputerze, ale nie są przeznaczone do publikacji.
- To wszystko jest takie interesujące - westchnęła Mildred.
Lisa kontynuowała:
- Faulkner, Hemingway, Virginia Woolf, T.S. Eliot, Raymond Chandler i doktor Seuss to
cenniejsi autorzy. Co dziwne doktor Seuss rzadko pojawia się na rynku cennych książek. Może
dlatego, że większość egzemplarzy nie przetrwało, ponieważ w rodzinach wydzierano je sobie z
rąk. Mamy jednak Kota w kapeluszu, który nie został przeżuty przez żadnego psa.
- Biorę go! - powiedział Qwilleran. - Koko będzie na nim siedział i ogrzewał go. Potrafi
wyczuć wartościową książkę.
- Mam nadzieję, że te wszystkie cenne egzemplarze będą przechowywane w bezpiecznym
miejscu - zaniepokoił się Arch.
- Trzymamy je pod kluczem i pokazujemy potencjalnym klientom spis. Przypomniało mi
się, że Violet wypatrzyła u Susan Exbridge piękny stary kabinet, wyceniony na trzy tysiące, ale
Susan sprzeda go nam za połowę ceny.
- A co wspólnego ma kabinet z książkami? Mam nadzieję, że to nie jest idiotyczne
pytanie - spytał Arch.
- Dawniej w podobnych kabinetach trzymano domowe wiktuały, zamknięte na klucz -
wyjaśniła Lisa. - Nie pytaj mnie dlaczego. Tak zwany kabinet może pomieścić ponad sto książek
na wszystkich półkach, które mają zamki.
- Widziałam ten mebel u Susan. To elegancki i prosty sosnowy kredens.
- Dokładnie tak! To będzie centralny punkt SES.
- Jak to możliwe, że sprzedaje go za połowę ceny? - zainteresował się Arch. - Powinna go
wam oddać za darmo. Jeśli boicie się poprosić, to poślijcie Qwillerana, żeby wykręcił jej ramię.
- Popieram! - wykrzyknęła Lisa.
- To bezduszne! - zawołała Mildred. - Jest w tym naprawdę dobry!
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Jak szybko go potrzebujecie?
- Nie później niż w środę. Jeden z wolontariuszy ma samochód ciężarowy i mógłby go
odebrać.
- Kto ma ochotę na pokolacyjnego drinka? - spytał Arch.
Qwilleran powiedział, że musi wracać do domu i nakarmić koty, zanim zaczną żuć
dywany. Lisa wolała dostać się do domu przed zmierzchem. Letni domek Comptonów był ćwierć
mili dalej i trzeba było iść plażą.
Qwilleran cieszył się, że może ją odwieźć do domu. Chciał jej zadać pytanie.
- Poznałaś Aldena Wade’a? Na scenie ma silną osobowość, jaki jest prywatnie?
- Czarujący! I taki pomocny. Został zatrudniony do szczególnych zadań, ale przychodzi
na dół i pyta, czy mógłby coś zrobić dla SES. I to nie wszystko! Kilka tygodni temu przyniósł mi
długą różę i powiedział, żebym obserwowała, jak dzień po dniu rozkwita. Mówi, że to
inspirujące!... Potem okazało się, że Polly również jedną podarował. I Violet też. Moim zdaniem
to słodkie. Zdaje się, że jest samotny.
Albo gra na wszystkie fronty, pomyślał Qwilleran. Zastanawiał się, dlaczego Polly nie
wspomniała o róży podczas jednej z ich nocnych rozmów. Zastanawiał się też nad pogłoskami,
że kupuje apartament. Może poszedł go obejrzeć, żeby zrobić przyjemność Polly, która mu to
zaproponowała.
- Dzięki za podwiezienie, Qwill. Skoro tu jesteś, dam ci listę naszych cennych tytułów.
Daj znać, jeśli będziesz chciał kupić doktora Seussa dla Koko.
W domu czekały na niego dwa głodne koty, pogrążone w żałobie po niedoszłej kolacji.
- Przepraszam! Ale zobaczcie tylko, co Mildred wam przesyła!
Kwadratowy pojemnik zawierał nie tylko resztki kociołka, ale też kilka produktów dla
Qwillerana: ciasteczka, paszteciki, jabłka i dwa banany, które świetność miały już za sobą.
Qwilleran podzielił danie na dwie części i ustawił talerzyki pod kuchennym stołem.
Stanął z boku, żeby zobaczyć, jak będą łapczywie pochłaniać ich zawartość. Zamiast tego
powąchały talerze i odeszły, machając z irytacją ogonami.
- No proszę! - zaprotestował Qwilleran. - Macie prawo do wyrażania własnych opinii, ale
posuwacie się za daleko!
Wiedział, że jak tylko odwróci się do nich plecami, pochłoną delicje Mildred w
okamgnieniu.
Później tego wieczoru Qwilleran rozpostarł się w swoim ulubionym fotelu do myślenia i
zastanawiał się nad przypadkiem Susan Exbridge, której ramię miał wykręcić.
Z zamyślenia wyrwało go na moment mrożące krew w żyłach wycie Koko, które znane
było jako śmiertelna pieśń. Uznał jednak, że był to skutek trawienia tajemniczej potrawy.
Susan Exbridge to był charakterek, nie ma co! Śmieszyły go jej pretensje i afektowane
maniery. Lubił się z nią drażnić i podpuszczał ją przy byle okazji. Uchodziło mu to na sucho ze
względu na jego powiązania z Fundacją K.
Susan żywiła wielki szacunek do pieniędzy. W Pickax uchodziła za snobkę. Otrzymywała
spore alimenty, kupowała ubrania w Chicago i jeździła drogim samochodem. Jej sklep „Exbridge
& Cobb. Antyki” był tak ekskluzywny, że miejscowi bali się zaglądać do środka. Może z
wyjątkiem przypadków, kiedy przemykali się do aneksu, w którym Susan trzymała zbiór sztuki
prymitywnej, stłoczonej na tyłach jak ubodzy krewni w czworakach. Była to kolekcja zmarłej Iris
Cobb, która zostawiła wszystko swojej partnerce. Obszerny zbiór książek o antykach zapełniał
teraz półki w biurze Susan, chociaż Polly powtarzała, że pani Exbridge nie przeczytała ani jednej
książki w całym swoim życiu. Było w tym trochę przesady, wynikającej z konfliktu osobowości i
nieznośnego zwyczaju Susan, która zwykła witać Qwillerana wylewnym „kochanie”.
Miał ją teraz przekonać, żeby podarowała kredens w słusznej sprawie. Fundacja K z
łatwością mogła go nabyć, ale pomysł był taki, żeby nauczyć Susan, jak się działa na rzecz i w
obrębie wspólnoty.
Najłatwiej byłoby wtargnąć do jej sklepu i powiedzieć: „Susan, słyszałem, że sprzedajesz
SES kredens Iris Cobb! Czy to aby w porządku? W końcu należał do Iris Cobb, a ty nie
zapłaciłaś za niego ani centa. Twoi bogaci przyjaciele ofiarowują książki warte pięć tysięcy
dolarów każda! Stać cię z pewnością na podarowanie kredensu za trzy... No wiesz, mogłabyś to
sobie odliczyć od podatku”.
Konfrontacja byłaby prosta i skuteczna, ale zbyt oczywista. Cjwilleran wolał działać w
sposób subtelny i bardziej anonimowy.
Potem pomyślał o metodzie, jaką stosowano w Moose
County: tutaj po prostu działano metodą faktów dokonanych. Wystarczyło rozpuścić
plotkę, a już po chwili była ona rzeczywistością.
Zadzwonił do Polly Duncan. Najpierw wysłuchał cierpliwie szczegółów wietrzenia i
przeglądania zimowej garderoby, a później opisał jej zaimprowizowaną kolację, która ją ominęła.
Na koniec dodał:
- A przy okazji, słyszałaś o Susan? To zadziwiające! Susan Exbridge podarowała SES
kabinet wart trzy tysiące dolarów.
- Nie wierzę! - zawołała Polly. - Nigdy niczego nie daje za darmo! A o Eddingtonie nie
mówiła inaczej jak tylko „ten okropny, malutki człeczyna”. Jak to wytłumaczysz.
- Trudno powiedzieć. Mogłabyś to sprawdzić w kilku twoich źródłach. Jeśli to prawda, to
z pewnością dobre wieści.
- Zaraz wykonam kilka telefonów. Rozłączam się. Dziękuję, że dałeś mi znać. A bientót!
- A bientót!
Qwilleran odłożył słuchawkę z satysfakcją. Rano odwiedzi antykwariat Susan Exbridge i
pogratuluje jej.
Uknuwszy strategię pozyskania kabinetu, włączył rozluźniony wiadomości na PKX FM.
Jedna z informacji przykuła jego uwagę: zdarzył się śmiertelny wypadek samochodowy na
moście Black Creek o ósmej wieczorem. Dokładnie w tym momencie, jak sobie przypominał,
Koko wydał z siebie ten przeszywający uszy dźwięk. Śmiertelny dźwięk. Qwilleran słyszał go
już przedtem wiele razy. Oznaczał zawsze nieprzypadkową śmierć. W wiadomościach nie
podano nazwiska ofiary.
Rozdział szósty
Był wczesny poniedziałkowy poranek. Zaspany Qwilleran przyciskał nieprzytomnie
guzik w automatycznym ekspresie do kawy. Koty schodziły niechętnie po rampie ze swojego
pokoju na trzeciej galerii. Szły, przeciągając się i ziewając. Próbowały dobudzić się, wstrząsając
energicznie swoje futerko.
Nie pamiętał o wczorajszym wydaniu wiadomości aż do czasu, kiedy zadzwoniła Carol
Lanspeak.
- Qwill! Słyszałeś o wypadku, który wydarzył się wczoraj wieczorem? Właśnie
ujawniono tożsamość ofiary! To był Ronnie. Nasz Ronnie! Wiesz, Ronald Dickson, który grał
Algernona! Czuję się okropnie, taki młody człowiek. Niedługo miał się żenić...
- Smutne wieści - mruknął Qwilleran. - W jakich okolicznościach zginął? Ktoś wie?
- Kilku członków zespołu pojechało do „Onoosh’s Cafe” świętować po popołudniowym
przedstawieniu, on musiał wrócić do Lockmaster. Nie wyrobił się na zakręcie przed mostem.
Odwołujemy wszystkie przedstawienia i zwracamy pieniądze. Czy twoja recenzja ukaże się
mimo wszystko?
- Na stronie kulturalnej, ale zadzwoń do działu miejskiego i poproś o informację na
pierwszej stronie: „Wszystkie przedstawienia odwołane z powodu niespodziewanej śmierci
jednego z członków zespołu”. Kiedy pojadę oddać tekst, sprawdzę, czy informacja została
umieszczona w widocznym miejscu.
Kiedy Qwilleran dopełnił wszystkich obowiązków w składzie, mógł spokojnie pojechać
do redakcji „Moose County coś tam”. Szedł korytarzem do biura redaktora prowadzącego, kiedy
minął go w pośpiechu młody chłopak z naręczem tekstów.
- Cześć! - przywitał go Qwilleran.
To pewnie młody stażysta, pomyślał Qwilleran. Tylko stażyści się spieszą. Ten miał
brodę i dość długie włosy.
- Nowy stażysta? - spytał Juniora Goodwintera.
- Asystent - poprawił go Junior.
- Straszny włochacz.
- Czasy się zmieniły, od kiedy ty dorabiałeś jako chłopiec na posyłki... To twoja recenzja?
Qwilleran wręczył mu tekst.
- Czy ty i Jody widzieliście przedstawienie?
- W niedzielę po południu. Ogromnie nam się podobało! Fatalna sprawa z tym
wypadkiem. Na pierwszej stronie drukujemy informację w czarnej ramce. Wspomnienie i
nekrolog jutro. Kto jest najlepszym źródłem?
- Pogodny Jimmy z PKX FM i Alden Wadę z księgarni.
- A o czym mamy jutrzejsze „Piórkiem Qwilla”?
- Krótka historia czytelnictwa w Moose County, aż do powstania, dzięki zaangażowaniu
członków wspólnoty, SES.
- To wielki tydzień dla Moose County. Dwight Somers gwarantuje, że dostaniemy
ogólnokrajową prasę i telewizję. Roger, Bushy i Jill piszą wstępniaki. W piątek poświęcimy
wydarzeniu pierwszą stronę i damy zdjęcia.
- Dobrze by było, żeby w sobotę szeryf zapewnił konne oddziały na otwarcie dla
publiczności. Na otwarcie dla VIPów przyjdą setki ludzi, a na publiczne? Tysiące!
Cjwilleran poczekał do chwili, kiedy miał pewność, że sklep z antykami będzie otwarty, i
z entuzjazmem wkroczył przez frontowe drzwi lokalu Susan Exbridge.
Rozmawiała właśnie z dwoma klientami i spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Kochanie! Co sprowadza cię do mnie w tak radosnym nastroju?
- Przyszedłem pogratulować ci, Susan, twojej hojności! Słyszałem, że podarowałaś
kabinet dla SES!
- Skąd to słyszałeś? - spytała ostrożnie.
Wszyscy o tym mówią. W naszym małym miasteczku nic się nie ukryje!
Nawet jeśli chciała zaprzeczyć, to obecność dwóch klientów uniemożliwiła jej to.
Rzeczywiście trudno było sobie wyobrazić sprytniejsze posunięcie.
- Ktoś przyjedzie go odebrać przed czwartkiem, wtedy przyjeżdżają zamiejscowe media.
Mogę na niego spojrzeć?
Na wypadek, gdybym miał okazję napisać o nim w „Piórkiem Qwilla”?
Susan machnęła z rezygnacją w kierunku zaplecza, mówiąc słabe „przepraszam” do
klientów.
- Piękne wykończenie sosnowego materiału - powiedział Qwilleran. - Jak mógłbym go
opisać?
Zawahała się nieznacznie:
- Patyna czasu i czuła opieka.
- Czy znane jest jego pochodzenie?
- Należał do starej rodziny w Purple Point.
Kłamstwo zdziwiło Qwillerana. Był pewien, że widział mebel w mieszkaniu Iris Cobb w
Junktown, na Nizinach.
- Wolontariusz z SES przyjedzie po niego. Uprzedzi cię telefonicznie - powiedział tylko.
Qwilleran miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia w mieście. Raz w tygodniu robił dla
Polly zakupy spożywcze. Wsadzał je do bagażnika jej samochodu. W normalnych
okolicznościach zostawał zaproszony na domową kolację z zeszłotygodniowych resztek. Jednak
odkąd Polly zajęła się księgarnią, nie można było mówić o normalnych okolicznościach. Mimo to
nadal prowadził rejestr, winna mu już była dwadzieścia kolacji.
Szedł z jej listą do „Toodle’s Market” i babcia Toodle pomagała mu przy wybieraniu
owoców i warzyw. Kupował dla siebie trochę zielonych jabłek, a ostatnio banany. Skorzystał z
okazji, żeby pożalić się babci Toodle na to, że banany przejrzewają, zanim zdoła je zjeść.
- Ile jest osób w twojej rodzinie?
- Trzy, ale tylko jedna je banany.
- W takim razie nie kupuj tyle naraz - poradziła. - I upewnij się, że nie mają żadnych
brązowych plam.
Wybrał cztery i miał przepchnąć wózek, kiedy okazało się, że został zablokowany przez
inny, załadowany płatkami, mąką, kocim żwirkiem, workami ziemniaków i butelkami mleka.
Stała za nim rumiana kobieta o uroku spełnionej gospodyni domowej.
- Pan Q! - powiedziała, rozpoznając jego słynne wąsy. - Potrzebuje pan haka na banany.
- Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje - odparł.
- Jedyne, czego panu potrzeba, to staroświecki metalowy hak na płaszcze, taki jaki widuje
się po domach. Proszę go przykręcić z boku drewnianego kredensu i zawiesić na nim banany.
Proszę ich nie zostawiać ani w misce, ani na blacie.
Podziękował i ukłonił się, zastanawiając się, czy mógłby napisać tysiąc słów do
„Piórkiem Qwilla” o konieczności posiadania haka na banany. W przeciwieństwie do jabłek i
pomarańczy banany były przynajmniej zabawne. Mógłby nadać tekstowi wydźwięk
humorystyczny. Było coś zabawnego w obieraniu bananów ze skórki.
W domu znalazł w schowku stary haczyk na płaszcze i przykręcił go do kredensu.
Problem rozwiązany!... Tak przynajmniej myślał.
Tego wieczoru Qwilleran postanowił przekonać się do jedzenia bananów. Przywołał
dziecięce wspomnienia, kiedy przyjemność sprawiało mu zjadanie owocu kawałek po kawałku,
systematyczne odsłanianie miąższu, tak jak lodowego wnętrza z waflowego rożku. Przypomniało
mu się chłopięce marzenie o bananowym torcie, nigdy niezrealizowane, bo matka mówiła mu, że
jest za drogi. Tak wzmocniony psychologicznie zdjął banana z haczyka i zaczął go obierać.
Zanim skończył, zadzwonił telefon. Położył obrany owoc na kawałku skórki i odebrał po trzecim
dzwonku. Pomyślał, że to może być Polly, i wolał usiąść przy biurku niż stać przy kuchennym
stole.
To nie była Polly. W słuchawce zabrzmiał ochrypły kobiecy głos, który pytał o Ralpha.
- Nie ma tu nikogo o tym imieniu - powiedział. Powinien od razu odłożyć słuchawkę,
ale... być może chciał odwlec jedzenie banana.
- Jest pan pewien? - zapytała.
- W zupełności.
- Czy to bar Wilsona?
- Nie, to nie jest bar Wilsona. Pod jaki numer pani dzwoni?
Podała mu numer do składu.
- Wykręciła pani dobrze, ale dostała pani zły numer. Kto go pani dał?
Na tym etapie rozmowa zaczynała sprawiać mu przyjemność. Całość robiła wrażenie aktu
z komedii. Być może był to figiel, który postanowił mu spłatać ktoś z przyjaciół. Jedyny, kto mu
przychodził do głowy, to Pogodny Jimmy. - Ralph powiedział mi, że będę go mogła złapać pod
tym numerem - kontynuowała kobieta.
- Cóż, obawiam się, że panią okłamał, madarne.
Rzuciła słuchawką, a Qwilleran zachichotał. Był w drodze do kuchni, kiedy telefon
znowu zadzwonił. Tym razem był pewien, że to Polly.
- Dobry wieczór - odezwał się wyjątkowo miłym tonem, który zadziwił rozmówczynię.
- Czy jest Ralph? - Był to ten sam ochrypły głos.
Tym razem to Qwilleran rzucił słuchawkę. Nie w gniewie, ale ciesząc się na samą myśl,
jak będzie opowiadał zdarzenie Polly, kiedy zadzwoni.
Banan czekał na niego, ale skórka zniknęła. Gdzie mogła się podziać? Był pewien, że
zostawił ją na blacie!
Kątem oka zobaczył na podłodze coś żółtego. Kawałek bananowej skórki ze śladami
drobnych ząbków.
- Łobuzy! - zakrzyknął. To była tylko jedna czwarta całej skórki. Gdzie podziała się
reszta? Pod stopami mogła okazać się śmiertelnie niebezpieczna. Najpierw zbadał wszystkie
twarde powierzchnie: podłogę, kafelki, terakotę. Syjamczyki nie były za grosz pomocne.
Normalnie dołączyłyby do poszukiwań, węsząc i skrobiąc, ale tym razem ukrywały się w
poczuciu winy.
Spojrzał do śmietników, gdzie Yum Yum chowała swoje skarby, ale tam jej nie było.
Ostrożnie wszedł po rampie, naokoło trzech antresoli. Wiedział, że jeśli znajdzie koty, znajdzie i
skórkę.
Rozmyślania przerwał mu telefon od Polly.
- Nie dzwonię za późno? - spytała. - Właśnie przyszłam do domu. Wspaniale się
bawiliśmy!
Qwilleran, zajęty własnym problemem, słuchał nieuważnie. W skrócie chodziło o to, że
Dwight Somers z „Somers
& Beard”, miejscowej firmy public relations, został zatradniony przez Fundację K do
organizacji kampanii reklamowej dla „Skrzyni Pirata”.
Dwight zabrał cały personel na kolację do „Mackintosh Inn”. To znaczy Polly, jej
asystentkę, dziewczyny w zielonych kamizelkach i Aldena Wade’a.
- Dostaliśmy osobną salę - mówiła dalej. - Dwight i Alden snuli nonsensowną opowieść o
Dundeem i tajemniczym zakrytym pomniku w parku, rzadkich książkach w kabinecie,
pożyczaniu limuzyn z domu pogrzebowego, które mają odebrać zamiejscową prasę z lotniska, i
tak dalej. A ty co dzisiaj robiłeś? - zakończyła.
- Nic szczególnego - powiedział.
- Bardzo dziękuję za zakupy, kotku.
- Cała przyjemność po mojej stronie. A bientót! - A bientót!
Jeszcze raz tego wieczoru zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał gburowaty szkocki
głos:
- Nadal podajecie alkohol bez licencji?
- Tylko policjantom. Wpadaj, Andy.
Qwilleran wystawił szkocką, kostki lodu, wodę squunk, szklanki i półmisek z serami i
krakersami, a potem wyszedł przed dom przywitać swojego gościa.
Andrew Brodie był postawnym Szkotem, którego postać w policyjnym mundurze budziła
postrach. Kiedy zaś wkładał kilt kobziarza, nie było bardziej uwielbianego mężczyzny. Nawet po
cywilnemu otaczał go autorytet i posłuch. Koty czekały na niego przy kuchennych drzwiach.
Wiedziały, że wysoki mężczyzna o donośnym głosie zawsze podrzuci im kęs cheddara albo
goudy.
Obaj usiedli przy barze i nalali sobie drinki.
- Nadal pijesz wodę squunk? Nic mocniejszego?
- Lepiej tak niż skończyć pod mostem Black Creek - skomentował Qwilleran. - Frań coś
wspominała?
- Nie widziałem jej. Moja żona i córki widziały przedstawienie. Mówiły, że niezłe.
- A nie wiesz przypadkiem, czy Frań była z resztą zespołu świętować sukces?
- Nie.
- Facet, który zginął, przyjeżdżał na próby z Lockmaster. Powinien wiedzieć o
zdradliwym zakręcie.
- Nie powinni sprowadzać obcych na przedstawienia do Pickax - mówił dalej Brodie. -
Nigdy nie wiadomo, co to za jedni. Koroner powiedział, że facet był naćpany. Alkohol i
narkotyki - to są prawdziwi mordercy! Larry i Carol nie pozwalają na narkotyki w klubie. Ich
najmłodszy syn był na haju, kiedy jego samochód uderzył w wagon pociągu towarowego.
- Jestem zszokowany raportem medycznym, Andy. Zastanawiam się, czy Lanspeakowie
wiedzą.
- Wściekną się, jak się dowiedzą... To dobry ser, prawda?
Rozdział siódmy
Qwilleran wybrał się do miasta, żeby jak zwykle we wtorek doręczyć artykuł do
„Piórkiem Qwilla”. Wracając, wstąpił do „Babcinego Sklepu Słodkości”. Niedawne
wspomnienia o bananowym torcie skłoniły go do wypróbowania jednego na lunch. Tłumaczył
sobie, że to zwolni go z dziennej dawki bananów. Wracał do składu w dobrym nastroju. Wszedł
w samą porę, żeby odebrać telefon. Usłyszał męski głos:
- Pan Qwilleran? Pani Duncan dała mi pana numer.
- Proszę poczekać, niech zgadnę. Pan Jack Worthing alias Ernest.
- Ma pan dobre ucho.
- Ma pan charakterystyczny głos. W czym mogę panu pomóc?
- Pani Duncan powierzyła mi prowadzenie Klubu Literackiego pod auspicjami nowej
księgarni. Uważa, że może pan mieć jakieś pomysły. Czy udałoby się panu znaleźć chwilę dzisiaj
po południu?
- Z radością. W sklepie czy u mnie?
- Na dwa dni przed otwarciem dla prasy sytuacja w księgarni jest raczej chaotyczna i
napięta.
- W takim razie zapraszam do składu. Wie pan, jak trafić?
- Za teatrem, przez las?
- Ma pan ochotę na kawę czy coś zimnego?
- Chyba skuszę się na pana niesławną kawę. Qwilleran polubił tembr głosu swojego
rozmówcy i oszczędność w słowach, mimo że nie miał okazji go poznać. Kilka minut później na
podwórku przed składem wymienili uściski dłoni i nazwiska.
Alden przyglądał się wysokiemu ośmiokątnemu budynkowi.
- To przekracza najśmielsze wyobrażenia, Qwill. Mieszkasz tu sam?
- Nie. Mieszkam z dwoma syjamskimi kotami, które zastępują mi rodzinę.
Spojrzał na teczkę, którą przyniósł ze sobą gość.
- Usiądziemy przy stole?
Stół w jadalni, na którym rozłożono papiery, rzadko kiedy był wykorzystywany przy
innych okazjach niż podczas dużych przyjęć takich jak to, kiedy Koko wpadł w szał i
zdemolował wnętrze. Wyfraczeni ludzie, którzy zapłacili za bilet po trzysta dolarów na cele
charytatywne, nigdy go chyba nie zapomną.
- Mam tu listę pięćdziesięciu ludzi, którzy wykazali zainteresowanie klubem
wzorowanym na tym, jaki jest w Lockmaster - powiedział Alden.
Qwilleran rzucił okiem na listę. Znalazł tam nazwisko kuratora szkolnego, rektora
college’u, dwóch adwokatów, lekarzy, emerytowanych profesorów, zawodowego astrologa i
wielu artystów.
- Jaki program by pan zaproponował?
- Recenzowanie książek, wykłady, dyskusje nad książkami. Osoby z listy będą
zaproszone na zebranie organizacyjne. Na kolejnym spotkaniu chcielibyśmy, żeby był pan
pierwszym mówcą.
- Hmm... - mruknął pod nosem Qwilleran. - Co by pan sugerował?
- A co by pan powiedział na sylwetkę Eddingtona Smitha? Znał go pan prawdopodobnie
lepiej niż inni klienci.
- Ile czasu mam do dyspozycji? - zapytał Qwill.
Ustaliwszy tę kwestię, rozmawiali dalej. O pani Duncan Alden wyrażał się z nadmierną
formalnością:
- Ujmująca kobieta. Dobrze ułożony głos. Wprawna organizatorka.
O Ronaldzie Dicksonie:
- To smutne! Bardzo smutne! Uczył się aktorstwa na moim kursie w Akademii. Jego gra
była naturalna, ale brakowało mu pewności siebie. Wydawało mu się, że pigułki rozwiążą
problem, ale to nieprawda! Nie popieram zażywania amfetaminy. Można nauczyć się technik
relaksacyjnych. Chciał iść na skróty. Biedny Ronnie!
- Znalazł pan satysfakcjonujące miejsce do mieszkania? - spytał swojego gościa
Qwilleran.
- Dom gościnny Hibbardów. Wspaniałe zakwaterowanie. Dobry kucharz. Bardzo układni
goście. Zawsze można znaleźć czwórkę do brydża albo chętnych na polowanie na kaczki. Jest też
dobra biblioteka i salon ze steinwayem.
- A zwierzęta? - zapytał Qwilleran.
- Domowe nie, ale Violet ma stróżującego psa, który wabi się Tasso. Zupełnie uległem
jego urokowi. A nawet poprosiłem Violet, czy nie pozwoliłaby mi wziąć za niego całkowitej
odpowiedzialności. Zawsze miałem przynajmniej dwa psy i brakuje mi ich.
- Wiem, jak się czujesz - powiedział Qwilleran, myśląc o Koko i Yum Yum.
- Panuje tam jedna sztywna zasada. Żadnych papierosów. Dom ma ponad sto lat i jest cały
z drewna. Wszędzie są gaśnice, niektóre z nich wyglądają jak dzieła sztuki.
- A ten pies, gdzie ma swoje miejsce w tym wspaniałym domostwie? - zapytał Qwilleran.
- Ma własny pokój za kuchnią i własną werandę. To włoska rasa, bracco. A przy okazji to
najlepszy pies myśliwski, jakiego spotkałem. Musisz wybrać się z nami któregoś weekendu.
- Jak się dowiedziałeś o tym domu?
- Violet Hibbard jest członkiem rady SES. Pani Compton nas przedstawiła.
Wdowca otaczała aura współczucia. Był to przystojny mężczyzna o eleganckich
manierach. Powszechnie było wiadomo, że na zakwaterowanie w domu Hibbardów czekało wiele
osób. Lisa musiała pociągnąć za odpowiednie sznurki.
Dobrze ułożony gość wyszedł, uzyskawszy zapewnienie, że Qwilleran wystąpi na
pierwszym posiedzeniu Klubu Literackiego. Dopiero po jego wyjściu Qwilleran zdał sobie
sprawę, że koty nie pojawiły się ani razu podczas jego wizyty. Czy wyczuły obecność psiarza?
Teraz nieufnie wyszły z ukrycia. Ich sztywny chód i wyprężone ogony wskazywały na
dezaprobatę.
Jednocześnie Cjwilleran uświadomił sobie, że koty witały zawsze Culverta McBee,
chłopca z sąsiedniej farmy, który zajmował się psami. Przygarniał bezpańskie zwierzęta i dawał
im schronienie na rodzinnej farmie. Rodzice zachęcali go do tego zajęcia. Podobnie Qwilleran,
który ustanowił fundację imienia Koko, która pokrywała koszty wizyt u weterynarza. Aby zebrać
pieniądze najedzenie dla zwierząt, Culvert sprzedawał drobne rękodzielnicze wyroby, ciastka
domowego wypieku i gruszki ze starego sadu, o którym mówiono, że jest starszy niż Pickax.
Gruszki były obok bananów na końcu listy ulubionych owoców Qwillerana, ale członkowie
zespołu redakcyjnego „Coś tam” przyjmowali je z chęcią.
Tak więc to nie kontakt z psem nastawiał koty negatywnie do Aldena Wade’a. Czyżby
zostawił zapach, który był czytelny tylko dla kocich nosów? A może to jego nosowy głos obrażał
ich delikatne uszy? Yum Yum nie wyszła nawet, żeby dokonać zwyczajowej rewizji w
poszukiwaniu czegoś świecącego. Zdziwienie, jakie wywołało w Qwilleranie zachowanie
syjamczyków, pobudziło tylko jego zainteresowanie nowym przybyszem.
To popołudnie było dla mieszkańców składu pełne wrażeń. Najpierw był Alden Wadę i
jego interesujące wieści o domu Hibbardów... Po nim zjawił się Culvert McBee z kolejną porcją
gruszek... W końcu przyszedł Dwight Somers z wiadomościami dotyczącymi wtorkowego
otwarcia dla prasy. Publicysta z Nizin miał smykałkę do dramatyzowania wydarzeń na
antypodach.
- Szklaneczkę wina? - zaproponował mu Qwilleran.
- Nie tym razem, dzięki. Mam na dzisiaj dużo pracy. Ale spróbuję szklankę tego czegoś,
co pijesz.
Usiedli przy barze ze szklankami wody squunk z lodem i cytryną. Dwight wyciągnął z
teczki plik papierów - dossier dla prasy na cztery niezależne wydarzenia.
- Zdam ci krótki raport: dziennikarze prasowi i telewizyjni przylecą wyczarterowanymi
samolotami z czterech głównych miast. Lubią się pokazywać na egzotycznych wydarzeniach w
dalekich mieścinach. Z lotniska zabiorą ich limuzyny, postaramy się, żeby wiedzieli, że
wypożyczyliśmy je z domu pogrzebowego Dingleberrych. Główną atrakcją będzie przecięcie
wstęgi. Zrobi to burmistrz Amanda Goodwinter w swoich zwykłych pokutnych strojach i ze złym
wyrazem twarzy. Nie ma w niej nic dyplomatycznego. Mówi, że przecinanie wstęgi to głupi
zwyczaj i nie zamierza się mu podporządkowywać. Będzie tam również przewodniczący rady
miejskiej Scott Gippel i jego sto trzydzieści osiem kilogramów żywej wagi. Twój prawnik będzie
reprezentował Fundację K, a Polly księgarnię. Nie wiadomo, czy będą chcieli, żeby Polly
trzymała na rękach kota. Tak czy inaczej, Dundee będzie gwiazdą otwarcia. Jest taki przyjazny i
ciekawski. Wewnątrz można zrobić świetne ujęcia ze skrzynią, wiesz, ludzie patrzą w górę
wprost na skrzynię zawieszoną nad schodami. Historia skrzyni jest w materiałach dla prasy.
Dwight przerwał na łyk wody. Potem kontynuował:
- Hej, to nie jest takie złe. Orzeźwia! Teraz kolej na Salę Edda Smitha. To niezwykłe, że
komercyjna księgarnia oddaje jedną trzecią powierzchni na handel używanymi książkami.
Podarowano setki książek, w tym niektóre warte grubo ponad pięć patyków. W materiałach
załączymy też opis i historię budynku, który stał na miejscu księgarni przez sto pięćdziesiąt lat,
zanim nie spłonął podpalony. Wspominamy o Winstonie Churchillu, kocie, który odkurzał
książki i cudownie ocalał z pożaru. To nas prowadzi do ostatniej kwestii - planowanego parku.
Znajdą się tu ścieżki edukacyjne wijące się między setkami iglaków: sosny, cedry, świerki,
wiecznie zielone ostrokrzewy, tuje i jałowce, wszystkie typowe dla północnej strefy
klimatycznej. Centralnym punktem będzie odsłonięcie tajemniczej figury na środku parku.
- Twoja relacja każe mi żałować, że nie pracuję dla „Daily Fluxion” i „Morning
Rampage”. Chętnie bym się z którymś zamienił. Ile czasu zajmie im nakręcenie wszystkich
miejsc? I co z wiecznie głodnymi dziennikarzami?
- Dobrze, że pytasz, Qwill. Lunch będzie podany w jednej z sal konferencyjnych
księgarni, gdzie są krzesła i stoły. Jadłodajnia Lois przygotowuje posiłek. Sama Lois będzie się
puszyć i droczyć, kiedy przed kamerami będzie kroić indyka i wołowinę i robić kanapki z
„prawdziwego chleba”. Jej syn Lenny będzie podawał szarlotkę i kawę. Myślisz, że będzie z tego
historia?
Kiedy Qwilleran rozmawiał wieczorem z Polly, powiedział:
- Był u mnie Dwight Somers, opowiadał o otwarciu prasowym. To prawdziwy
profesjonalista! Powiedział mi wszystko z wyjątkiem tego, co jest ukryte w parku pod płachtą.
- To dlatego, że nie wie. Ja wiem, ale ci nie powiem - powiedziała z ewidentną
satysfakcją, wiedząc, że pytania bez odpowiedzi zadręczają Qwillerana.
- A to, co będziesz dzisiaj robiła, też jest objęte ścisłą tajemnicą?
- Wszyscy snują domysły na temat pomnika. Ostatnia wersja jest taka, że to kapsuła
kosmiczna... Ale powiem ci,jaką podjęłam dzisiaj decyzję. Stworzyłam dodatkowe stanowisko,
będziemy mieć pomoc dla Dundeego. Peggy, jedna z „zielonych kamizelek”, przeprowadza się
do apartamentu w Winston Park. Zaproponowała, że będzie przychodzić codziennie do Winstona
i zajmie się jego potrzebami. Nagle dotarło do mnie, że ktoś musi kupować mu jedzenie, czyścić
jego kuwetę, no i karmić go dwa razy dziennie. Dlaczego nie przypisać tej odpowiedzialności
jednej z dziewczyn?
- Czy można na niej polegać?
- Jak najbardziej! Poza tym uwielbia Dundeego. Co o tym myślisz?
- Chciałbym zaproponować swą osobę na stanowisko asystenta asystentki Dundeego. Ile
płacą?
Rozdział ósmy
Qwilleran zabrał się niechętnie do miski płatków z bananem. Zamiast słodkiego
kawalerskiego śniadania, jakie zwykł był jadać, postanowił przygotować sobie coś pożywnego.
Zastanawiał się przy tym, czy dzięki temu jego produktywność wzrośnie. Czy zaczną mu
przychodzić do głowy lepsze pomysły? Raczej nie... chociaż kto wie? Napisał ostatnio trzy
książki. Zbiór miejscowych legend, kocie anegdoty i tekst do albumu z fotografiami Moose
County. Wszystkie trzy wydane przez Fundację K. A może by tak teraz...? Zadzwonił do domu
miejscowego historyka.
- Thorn, co myślisz o domu gościnnym Hibbardów?
- Nie wiem, jak tam teraz jest, ale wiem, jaki był kiedyś. Hibbardowie należą do jednej z
tych czteropokoleniowych rodzin, które były tu od czasów pionierów. Ten, który zbudował dom,
był bogatym analfabetą. Jego prawnuczka jest profesorem literatury i też nie należy do biednych.
- Co wiesz o samym domu?
- Właściciel był ekscentrykiem. Wybudował największy dom na najwyższym wzgórzu w
niezwykłym stylu i co rzadkie w tej okolicy cały dom jest drewniany. Był właścicielem tartaków.
Zadziwiające, że ta chałupa nadal stoi! A dlaczego pytasz?
- Czy myślisz, że to dobry pomysł, żeby napisać o nim książkę dla wydawnictwa
Fundacji?
- Z pewnością jest pełen duchów, jeśli zdołasz przeprowadzić z nimi wywiad. Jako
przykład dziewiętnastowiecznej architektury jest na pewno wyjątkowy.
Historyk użył magicznego słowa. W języku Qwillerana słowo „wyjątkowy” oznaczało
wart zachodu.
- Coś mi się zdaje, Thorn, że należysz do jednej z tych czteropokoleniowych rodzin, która
doczeka się okrągłej rocznicy tego okręgu.
- Tak... myśleliśmy o zebraniu całego rodu na stupięćdziesięciolecie Pickax, ale co my
zrobimy z tymi ludźmi?
- Dobre pytanie - zgodził się Qwilleran.
Kiedy wrócił do kuchni, żeby umyć miskę po płatkach i posprzątać blat, zdał sobie
sprawę, że nie zamknął na klucz skórki od banana. Zanim zdążył wrócić jej poszukać, za.
dzwonił telefon.
- Tak? - warknął do słuchawki.
- Qwill! Brzmisz, jakbyś był wściekły jak cholera! Mam zadzwonić później? Tu mówi
Lisa.
- Przepraszam. Oto co robią ze mnie banany. Dzwoniłem z pytaniem, czy Violet Hibbard
będzie dzisiaj w księgarni.
- Od drugiej. Umiera z ciekawości, żeby cię poznać.
Oba koty czuły się winne zniknięciu skórki od banana i nie odpowiedziały, kiedy
oznajmił:
- Wasz wujek George będzie tu dzisiaj! Prawnik przychodził po kolejną porcję inspiracji.
Przy stole Allen Barter otworzył teczkę i zaczął relacjonować sytuację w apartamentach
w Winston Park. Wszystkie mieszkania zostały wynajęte, a mieszkańcy zaczęli się już
wprowadzać.
Kiedy przyszła kolej na Qwillerana, przedstawił pomysł na książkę o historycznym domu
Hibbardów, jak mówią „wyjątkowym”.
- To jeden z najstarszych budynków w naszym okręgu.
Fundacja K powinna wydać coś na jego temat, zanim spłonie.
- To ten duży dom na wzgórzu? - zapytał prawnik. - Mijam bramę wjazdową w drodze do
miasta.
- To jedna z tych czteropokoleniowych rodzin. Dzisiaj po południu spotykam się z
ostatnią z klanu. To emerytowana profesor literatury. Jej pradziadek był analfabetą, który
zgromadził fortunę i wybudował dom. Muszę jeszcze zobaczyć dom, ale jestem pewien, że John
Bushland miałby pole do popisu, a jest tam wystarczająco dużo historii, żeby napisać dobry tekst.
- Jajogłowi z Chicago są zadowoleni ze sprzedaży twoich poprzednich tytułów. Jestem
pewien, że z radością powitają następny.
Kiedy Qwilleran przyjechał do SES, wolontariusze w zielonych kamizelkach krzątali się
po sklepie, a Dundee obwąchiwał komputer. Elegancka kobieta w spodnium szytym na miarę
podeszła do niego z ręką wyciągniętą do powitania.
- Jestem Violet Hibbard, a pan jest słynnym Qwilleranem.
Ujął jej rękę i skłonił się z dworskim gestem, który rezerwował dla kobiet w pewnym
wieku.
- Zawsze pragnąłem poznać kogoś o imieniu Violet. Czy jest pani gotowa opowiedzieć mi
wszystko?
- Czekam na to z utęsknieniem. Może przejdziemy do sali konferencyjnej?
Podobało mu się jej słownictwo i osobowość. Nie nazbyt przyjacielska, nie podejrzanie
czarująca, ale... inteligentna i energiczna. Kiedy szli korytarzem, wyczuł delikatny zapach,
prawdopodobnie fiołków. Usiedli w jednym z pokojów.
Na początek Qwilleran powiedział:
- Mówi się o wydaniu książki o domu Hibbardów, historycznym pomniku tutejszej
architektury.
- Sprawiłoby mi to ogromną radość, a pan jest jedynym, któremu powierzyłabym jej
autorstwo, panie Q.
- Proszę mówić mi Qwill, a ja nazywać panią będę Violet.
- Czy w takim razie mogę zadać ci pytanie? Grałeś kiedyś na scenie? Rozpoznaję to coś w
twoim głosie, a i w sposobie zachowania, co sugeruje aktorską przeszłość.
Zadowolony z komplementu, Qwilleran odpowiedział:
- W liceum byłem najmłodszym Królem Learem w historii. Zadziwiające, że nikt nie
śmiał się z mojej siwej brody.
- To dlatego, że byłeś szczery. A nie grałeś zawodowo?
- Nie. Odegrałem kilka ról w college’u, ale później zająłem się dziennikarstwem. Ostatnio
jednak odkryłem, że aktorstwo tkwi w moich genach. Mój ojciec, który zmarł przed moim
urodzeniem, był zawodowym aktorem w zespole grającym w Chicago. Otrzymał główną rolę w
rosyjskiej sztuce.
- Bez wątpienia było to Na dnie, to najlepsza sztuka Gorkiego i jedyna, jaką w tamtych
czasach grano w Stanach Zjednoczonych.
- Naprawdę? - zapytał zdumiony. - W takim razie proszę posłuchaj tego. Dwadzieścia lat
temu grałem w college’u rolę Satine’a, filozofa, właśnie w Na dnie. W ostatnim akcie ma długą,
dość dramatyczną kwestię. Kiedy z przejęciem recytowałem ostatnie linijki, gwałtownie
gestykulując, doznałem nagłego uczucia deja vu, które przyprawiło mnie o gęsią skórkę. Dopiero
ostatnio przeglądałem korespondencję mojej matki z tamtych czasów, w której wspomina ona o
rosyjskiej sztuce.
- Pamiętasz jeszcze jakieś wersy?
- Kilka.
Zastanawiał się przez chwilę, wstał i zadeklamował głosem, który określał jako styl
Carnegie Hali:
- Zamknijcie się, głupcy, kłamliwi jak szatan! Jesteście głusi jak głazy!... Wiem, co
znaczą wasze oszczercze słowa! Tracicie siły! A ktokolwiek pasożytuje na własnej słabości,
potrzebuje kłamstwa. Lecz człowiek wolny i silny nie potrzebuje kłamać! Prawda jest religią
wolnych ludzi... ale dlaczego złoczyńcy nie mówią prawdy, choć uczciwym ludziom zdarza się
mówić jak złoczyńcom?
Qwilleran spojrzał na swoje ręce, jakby zastanawiając się, jak używał ich przy tej kwestii.
- Brawo! - zawołała Violet. - Sama poczułam dreszcz emocji!
Dundee przybiegł zobaczyć, co się dzieje.
- Interesujesz się w sposób szczególny dramatem?
- Dramatem i poezją. To była moja specjalność. Potem ze zbójeckim spojrzeniem dodała:
- A grałeś w dramatach Szekspira od czasu Króla Learal - w jej spojrzeniu był jakiś blask.
Nagle Qwilleran zdał sobie sprawę, że jej oczy są fioletowe. Czy to możliwe? A może to szkła
kontaktowe. Czy Elizabeth nie miała przypadkiem fioletowych oczu? Niebieskie oczy Yum Yum
miały fioletowawy odcień.
Wyrwany z zamyślenia, odpowiedział:
- W college’u grałem Brutusa w Juliuszu Cezarze i Spodka w Śnie nocy letniej. Całkiem
niedawno brałem udział w przesłuchaniach do Arszeniku i starych koronek. Sztuka miała być
wystawiana w Klubie Teatralnym. Ubiegałem się o rolę szalonego brata. Przedstawienie nie
doszło do skutku, ale to długa historia.
- Z twoimi wąsami Teddy’ego Roosevelta byłbyś dobrze obsadzony. Czy kiedykolwiek
próbowałeś Marka Twaina?
Było jasne, że mają sobie dużo do powiedzenia.
- Wydaje mi się, że powinniśmy zjeść razem kolację któregoś wieczoru. Nie mówiliśmy
jeszcze o Molierze, Ibsenie i Eurypidesie. Proponuję piątek wieczorem w „Old Grist Mili”.
- Będę zaszczycona! - zawołała, a jej oczy znów błysnęły fioletem.
Później zadzwonił do restauracji.
- Chciałbym zarezerwować stolik dla dwóch osób. Mówi Jim Qwilleran.
- Dzień dobry, panie Q! Derek przy telefonie. Już dawno nie widzieliśmy pana i pani
Duncan.
- Nie zabieram pani Duncan, więc uważaj na to, co mówisz.
- Ho, ho! Milknę! Czy chce pan wybrać stolik?
- Ten pod kosą, jeśli jest wolny - powiedział łagodniejszym tonem Qwilleran.
Ściany restauracji były ozdobione starymi sprzętami z wiejskich domów i zagród.
- Tylko upewnij się, że jest dobrze przytwierdzona do ściany!
Qwilleran przygotowywał kolację, śmiejąc się w duchu z niewinnego faux pas Dereka.
Koty siedziały ramię w ramię, wyprostowane. Czekały. Co działo się w tych małych brązowych
główkach? - zastanawiał się. Skończyły mu się już pogadanki, które miały je zainspirować, i
dowcipy, które miały je rozbawić. Sparafrazował Szekspira:
- Być nakarmionym albo nie być nakarmionym, oto jest pytanie!
Nie poruszyły ani uchem, ani wąsem. Jedyne, czego pragnęły, to jedzenie.
- W porządku, wy niewdzięczne łobuzy. Wychodzę na kolację do Lois. Przyniosę, albo
też nie przyniosę, wam coś dobrego, a specjalnością dnia jest placek mięsny.
Qwilleran wiedział doskonale, dlaczego mówił do kotów. Chciał usłyszeć brzmienie
ludzkiego głosu w piwnicznej pustce składu.
Włożył swoją pomarańczową czapkę przeciwko sowom i wziął latarkę. Dni stawały się
coraz krótsze. Wybrał drogę przez Walnut Street, żeby zobaczyć stan przygotowań do otwarcia.
Zakryty pomnik czekał spokojnie na piątkowe odsłonięcie i jutrzejszą kolumnę „Piórkiem
Qwilla”, która opisywała wszystkie domysły co do tego, co przedstawia zasłonięta figura.
Niektóre pomysły miały sens, inne były absurdalne, inne jeszcze nie nadawały się do druku.
Tajemniczy obelisk spowity w czerń był nierozpoznawalny. Do odsłonięcia potrzebny będzie hak
zawieszony na linie spuszczonej z helikoptera, domyślał się Qwilleran. W Pickax wszystko było
możliwe, tego się nauczył.
Tuż za nim odezwał się męski głos.
- Dzień dobry, panie Q. Już pan go rozgryzł? - Był to brodaty pomocnik z gazety.
- Zastanawiałem się tylko, jak zamierzają go odsłonić. Na ścieżkach nie ma wystarczająco
dużo miejsca na dźwig. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że lepiej będzie, jeśli to coś dobrego,
inaczej publiczność rozpęta zamieszki... Jak ci się podoba twoja nowa praca?
- Podoba. Wszyscy są bardzo przyjaźni.
- Obawiam się, że nie wiem, jak masz na imię.
- Kenneth. W dziale miejskim nazywają mnie Whiskers - powiedział z grymasem.
- Serio? - zapytał poważnie Qwilleran. - Mam kota o tym przezwisku. Bardzo inteligentne
zwierzę. To dlatego, że ma sześćdziesiąt wąsów zamiast czterdziestu ośmiu.
Chłopak spojrzał sceptycznie i zmienił nagle temat.
- Panie Q, czy mogę pana prosić o przysługę?
- Oczywiście. Ale zastrzegam sobie prawo do odmowy, jeśli to będzie rzecz nielegalna
albo ryzykowna dla zdrowia.
- Mam jedną z pana książek. Zadedykuje ją pan dla mnie?
- Jeśli ją napisałem, podpiszę. Którą masz? - zapytał Qwilleran, mając na myśli ostatnie
trzy. Był więc zaskoczony, kiedy Ken powiedział, że ma Miasto bratniej zbrodni.
- Jak to? Skąd? Gdzie?
- Kupiłem ją w Ohio. Tamtejsza biblioteka robiła wyprzedaż.
- Zadziwiające! Nie wznawiano jej od ponad dwudziestu lat! Mam egzemplarz, który Edd
Smith znalazł po długim poszukiwaniu.
- Musi więc być cenna, chociaż zapłaciłem za nią grosze. Jest w moim bagażu. Nie
rozpakowałem się jeszcze. Właśnie wprowadziłem się do jednego z tych apartamentów.
- W takim razie zabierz ją do pracy w piątek rano. Chętnie ją podpiszę, kiedy przyjdę
oddać tekst.
Szczęśliwszy, niż można było przypuszczać, Qwilleran poszedł na kolację. Nigdy nie
przypuszczał, że zostanie poproszony o podpisanie zapomnianego tomu. Napisał go w Filadelfii i
nie przysporzył mu on przyjaciół.
Qwilleran zjadł placek mięsny z ziemniakami u Lois, gdzie wysłuchał plotek o parach,
które zbiegły do Bixby, okręgu znanego z liberalnego podejścia do małżeństwa i układnych
sędziów. Qwilleran wracał do domu okrężną drogą koło księgarni. Jedyny samochód na parkingu
należał do Polly. Siedziała do późna. Zadzwonił do bocznego wejścia.
Zapadał zmierzch, otworzyła ostrożnie.
- Qwill! - zawołała. - Co za miła niespodzianka. Wejdź. Siadaj!
- Znów pracujesz do późna - powiedział z nutą dezaprobaty.
- Jest tyle do zrobienia. Muszę podjąć decyzje, rozwiązać tyle problemów - wyjaśniła.
Delikatny, melodyjny głos, który zawsze wywoływał w nim przyjemne dreszcze, był
teraz płaski i znużony.
- Wytrzymaj jeszcze tylko trzy dni, a potem nasze życie wróci na dawne tory. Brakuje mi
naszych kolacji i wieczorów muzyki. Co zdecydowałaś z kluczami?
Rozpogodziła się odrobinę.
- Zamówiliśmy pięć par. Jedne dla ciebie. W końcu, było nie było, jesteś ojcem
chrzestnym tego sklepu.
- Nie wiem, czy dobrze rozumiem ten tytuł. A dla kogo są pozostałe cztery?
- Klucz numer jeden jest dla mnie. Będę wchodzić bocznymi drzwiami i od wewnątrz
otwierać frontowe wejście, gdzie, jak mamy nadzieję, będą czekali klienci. Klucz numer dwa jest
dla mojej asystentki, która ma takie same obowiązki, kiedy ja biorę wolne. Klucz numer trzy dla
opiekunki Dundeego, która będzie przychodziła dwa razy dziennie przez cały tydzień, żeby go
karmić.
- To bardzo odpowiedzialne zadanie, mam nadzieję, że dobrze jej płacisz.
- Wygląda na zadowoloną. Wprowadza się do apartamentu w Winston Park i będzie
dyspozycyjna. Jest programistką i może to równie dobrze robić w domu. Klucz numer cztery jest
przeznaczony dla Aldena Wade’a, bo wiele zajęć przez niego organizowanych odbywać się
będzie wieczorami.
Kiedy przerwała, żeby nabrać powietrza, zapytał:
- A SES będzie miała swój klucz?
- Dobre pytanie, Qwill. Rada zarządzająca SES zgodziła się ze mną, że projekt jest
charytatywnym przedsięwzięciem na rzecz lokalnej wspólnoty i gości w naszym budynku jako
taki właśnie. Dlatego powinno się przestrzegać godzin pracy księgarni, a wolontariusze powinni
wchodzić przez frontowe drzwi. Poza tym zadecydowałam, że będą meldować się przy ladzie i
parkować na północnym parkingu.
- Jak rozumiem, drzwi na dole do SES będą zamknięte, kiedy nie będzie żadnych
wolontariuszy.
- Oczywiście! A godziny otwarcia antykwariatu będą wywieszone właśnie na tych
drzwiach.
- Nadal mają tylu chętnych do pomocy?
- Armia wolontariuszy zakończyła swoje zadanie zbierania i katalogowania książek.
Teraz Lisa ma pod sobą wolontariuszy, którzy zajmą się sklepem w godzinach otwarcia. Będą
odbierali klucz do pokoju przy ladzie i zwracali go tam przy wyjściu. Lisa będzie ustalać dyżury
wolontariuszy z domu. Będą pracować pojedynczo albo po dwóch, ale nie więcej niż trzech
naraz. Zadajesz dużo pytań, Qwill. Masz zamiar coś napisać?
- Nie od razu. Jestem ciekaw - wstał. - A teraz pozwolę ci wrócić do pracy.
- Nie tak szybko! - powiedziała Polly. - Tu jest twój klucz do frontowych drzwi.
- Hmm... - mruknął. - Czy to gest honorowy, czy wiąże się to z jakimiś obowiązkami?
Czy jeśli opiekunka Dundeego będzie miała sobotniego kaca, to wezwiecie mnie na zastępstwo?
- Och, Qwill! Nie przyszło mi to wcześniej na myśl, ale skoro o tym wspomniałeś, to
dlaczego nie?
Rozdział dziewiąty
W czwartek rano syjamczyki jadły placek mięsny od Lois, a Qwilleran niechętnie kroił
banana do miski z musli, zastanawiając się, jak mógł lubić w dzieciństwie płatki. Wyrósł z
paczką mieszanych płatków pod bokiem, a dzięki samemu opakowaniu poprawił umiejętność
czytania. Potrafił przełiterować słowo „ingrediencje”, kiedy inne dzieci uczyły się pisać „kot” i
„pies”. Teraz, przeglądając półki z płatkami w „Toodle’s Market”, był zadziwiony ogromnym
wyborem. W końcu wypatrzył sławny slogan: „No to chrup!” Kupił dwa pudełka, ale efekty
dźwiękowe były w jego pięćdziesięcioletnich uszach nieco przytłumione. Drugie pudełko
zapakował w kolorowy papier i wysłał je kurierem na adres biura Archa Rikera, nie podając
nadawcy.
Po kilku minutach zadzwonił telefon, dzwonek brzmiał ponaglająco. Uprzejmym tonem
powiedział do słuchawki:
- Dzień dobry.
- O co ci chodzi? - spytał zezłoszczony głos. - Oszalałeś?
- To tylko sentymentalne wspomnienie starych dobrych czasów, Arch.
- To ty jadłeś to świństwo! Ja go nie jadłem. W moich czasach były karty z zawodnikami
bejsbolu i zdjęcia z wodospadem Niagara.
- Liczą się intencje - dodał Qwilleran słodkim głosem. Arch mruknął do słuchawki:
- Jeśli nie masz nic lepszego do roboty, to chodź tutaj i pomóż nam złożyć gazetę!
Rzucił słuchawkę, a Qwilleran z satysfakcją zabrał się do porannych obowiązków.
Był to dzień odsłonięcia pomnika i Qwilleran wybrał się do parku z identyfikatorem
prasowym przypiętym do kieszeni marynarki i z pomarańczową czapką na głowie. Słychać było
syreny policyjnych wozów, które eskortowały z lotniska zamiejscową prasę.
Żółta taśma odgradzała przestrzeń zarezerwowaną dla dziennikarzy i ekip telewizyjnych.
W centrum znajdowało się wzniesienie uformowane z kamieni i odłamków skalnych, które
mogłoby powstać po jakimś prehistorycznym trzęsieniu ziemi, obsadzone krzakami ostrokrzewu.
Na szczycie ustawiono bryłę wypolerowanego granitu. Na jej czterech ścianach znajdował się
wyryty napis „Winston Park”. Na granitowej podstawie miał stanąć cylindryczny wysoki
postument.
Wydarzeniu nie towarzyszyła żadna akcja reklamowa, jednak wokół odgrodzonej strefy
zebrał się spory tłum, który musiał się rozstąpić, kiedy na plac podjechał szkolny autobus.
Przywiózł grupę akrobatów w czarnych strojach i dwóch studentów z bębnami.
Pogłoski, że pokrowiec zostanie zdjęty przez dźwig, okazały się słuszne, tyle że był to
ludzki dźwig. Ubrane na czarno postacie rozstawiły się między kamieniami i uformowały
piramidę. Akrobata na jej szczycie trzymał w dłoniach olbrzymią wędkę. Rozpoczęło się
powolne bębnienie. Welon zaczął się podnosić, odsłaniając nieregularny stos książek wykutych
w granicie, trzy razy większych niż prawdziwe. Bębny przyspieszyły, książki tworzyły stos, na
którym stała figura: kot z brązu, dwa razy większy niż w naturze. Miał inteligentne spojrzenie i
dostojną postać. Jego puszysty ogon okalał kolumnę książek.
- Winston! - krzyczeli gapie, bijąc brawo.
Gdyby tylko Edd Smith mógł to zobaczyć, pomyślał Qwilleran.
Następnym punktem programu było oficjalne przecięcie wstęgi. Został, żeby popatrzeć,
ale tylko dlatego, że mogło to sprawić przyjemność Polly. Później opisał to w swoim osobistym
dzienniku.
Qwilleran wrócił do domu tak samo, jak przyszedł, na piechotę, machając do kierowców i
przechodniów, którzy go pozdrawiali.
W składzie przy kuchennym oknie czekały na niego dwa koty. Ich ogony wygięte były w
znaki zapytania, a uszy czujnie nastawione. Kiedy Qwilleran spojrzał na zegarek, uznał, że czułe,
jak się na pierwszy rzut oka zdawało, powitanie było raczej przypomnieniem o spóźnionym
posiłku. Zanim zdjął czapkę i odwiesił klucze, przygotował dwa talerzyki kabibbli, na których
dnie skrywał się kawałeczek sera, jak nagroda na dnie paczki chrupek.
Potem przyniósł sobie miseczkę lodów do gabinetu na drugim piętrze, gdzie pracował nad
piątkową kolumną.
Po południu zadzwoniła Lisa Compton.
- Qwill! Mam dobre wieści. Sala Eddingtona Smitha dostała swój własny numer
telefoniczny! Używaliśmy wewnętrznej centralki w księgarni i Burgess Campbell powiedział, że
to nieuczciwa praktyka. Będzie opłacał nasz rachunek. SES będzie miała oddzielny wpis w
książce telefonicznej. Masz pod ręką ołówek? Podam ci numer.
- Kto opisuje historię SES dla „Coś tam”?
- Roger zrobił zdjęcia, a Jill pisze tekst. Roger ma świetne ujęcie Dundeego, jak
obwąchuje książkę Ernesta Hemingwaya wartą pięć tysięcy.
- Mówiłaś Jill o telefonie?
- Nie wiedzieliśmy jeszcze o tym, kiedy tu była - powiedziała Lisa.
- W takim razie zadzwoń do gazety i podaj jej numer. Powiedz Jill: „Jeśli odbierze kot,
dzwoniącym będziemy radzili nacisnąć jedynkę i zostawić wiadomość”.
- Och, Qwill! - zaśmiała się. - Wydrukują to?
- Dlaczego nie? Czytelnicy lubią się śmiać. A jak poszła sesja zdjęciowa?
- Dundee podbił serca wszystkich. Jest takim otwartym kotem. W materiałach
przygotowanych przez Dwighta figurował jako oficjalny kot księgarni. Poza tym była tam
informacja, że SES sprzedaje używane książki od dolara po pięć tysięcy za jedną. Dziennikarze
chcieli oczywiście zobaczyć, jak wygląda taka za pięć tysięcy. Alden Wadę zadeklarował pomoc,
więc ustawiliśmy go na straży kredensu. Powiesił sobie klucze na szyi jak podczaszy i miał na
oku każdą cenną książkę, którą wyjmował z szafki.
- Nie zapomnij, że zamawiałem doktora Seussa - powiedział na pożegnanie Qwilleran.
Następny telefon był od Pogodnego Jimmy’ego, który chciał wpaść na moment do składu
w drodze do radiostacji. Kiedy przyjechał, Qwilleran zapytał:
- Masz czas na drinka?
- Tylko na łyka.
Usiedli przy barze w towarzystwie przyjaźnie nastawionych syjamczyków, które lubiły
prezentera pogody.
- Co myślisz o odsłonięciu? - zapytał Cjwilleran.
- Przygotowali niezły pokaz, co? Sam pomysł na pomnik był według mnie trafiony. W
dzisiejszym programie sam zamierzam złożyć hołd Winstonowi.
- Wiesz, że on nadal żyje? Mieszka z Bethune’ami na ulicy Miłej. A na czym ma polegać
ów hołd?
- To taka parodia, którą skrobnąłem w wolnej chwili: „Drogi stary Winstonie! Drogi stary
Winstonie!” Pamiętaj, żeby nastawić radio o jedenastej.
- Za nic bym tego nie przegapił, Joe. Powiedz, nadal spędzasz weekendy w Horseradish?
Prezenter spędzał ogromną ilość czasu w swojej rodzinnej miejscowości i nie chciał
powiedzieć dlaczego.
- Już nie. Czasy się zmieniają.
- A nie wiesz przypadkiem, czy mówi się na mieście o wypadku Ronniego?
- Tak, i wszyscy są w szoku z powodu tych okropnych plotek. Ludzie mówią, że to przez
narkotyki i alkohol. Jego rodzice są zdruzgotani. Ja jestem wściekły. To nie może być prawda.
- Taki był raport koronera, Joe.
- Posłuchaj. Dorastałem wraz z nim. Ten facet był okazem zdrowia. Dobrze się odżywiał,
brał witaminy, nigdy nie pił niczego mocniejszego niż piwo. Nie przekonasz mnie, że ci z
Lockmaster wciągnęli go w narkotyki. Alden Wadę dzwonił do jego rodziców z wyrazami
współczucia. On też nie mógł uwierzyć w pogłoski... Wiedziałeś, że Alden też jest z
Horseradish?
- Wszyscy utalentowani ludzie... - zaczął Qwilleran.
- Tak... Jest coś w tamtejszej wodzie. Tyle że wszyscy zmieniają imiona po wyjeździe.
Alden nazywał się George, wiedziałeś o tym? Powiedział, że George to dobre imię dla
przywódcy politycznego, ale aktor potrzebuje czegoś z większym seksapilem, czegoś jak Alex,
Alan, Alfie - imienia, które zaczyna się na AL Oficjalnie zmienił imię na Alden. Od tamtej pory
babki lecą na niego jak pszczoły do miodu.
- A co z tobą, Joe, czy zmieniłeś sobie imię na Pogodny Jimmy?
- Nie... to tylko przezwisko. Dla prezentera pogody to znacznie lepsze niż Joe Bunker.
- Yow! - skomentował dźwięcznie Koko. Pogodny Jimmy zerwał się na nogi.
- Muszę pędzić do stacji... A co tam leży na podłodze?
- Uważaj! - Qwilleran podniósł owo coś z podłogi. - Koko kolekcjonuje skórki od banana.
A twój Huragan ma jakieś interesujące hobby?
Póki wspomnienia ceremonii otwarcia były świeże w pamięci, Qwilleran zasiadł do
spisania ich w swoim osobistym dzienniku.
Czwartek, dwudziesty piąty września, Zgadzam się z Amandą Goodwinter: musi być jakiś
lepszy sposób! Kiedy woduje się statek, rozbija się butelkę szampana o rufę. Na otwarcie nowego
budynku rozciąga się czerwoną wstążkę i miejscowy oficjel albo jego pięcioletnia córeczka w
falbaniastej sukience przecinają taśmę. W każdym razie w połowie drogi między butelką
szampana a pięcioma metrami czerwonej wstęgi musi istnieć jakiś kompromis!... Tak czy
inaczej...
Po pamiętnym odsłonięciu pomnika w Winston Park kamery telewizyjne skupiły się na
księgarni. Trzy metry zielonej wstęgi rozciągały się wzdłuż wejściowych drzwi i okien
wystawowych budynku. Dwight Somers z wielkimi nożycami krawieckimi w ręku kierował
urzędników i oficjalnych gości ku wejściu. Polly i Bart, reprezentujący Fundację K, w swoich
oficjalnych strojach wyglądali niezwykle poważnie. Burgess Campbell, delegowany z ramienia
rady SES, włożył strój szkockiego górala: kilt, getry, szkocką furażerkę Glengarry, i wystąpił w
towarzystwie swojego psa Alexandra. Kiedy w sąsiedztwie są fotografowie, ta para zawsze
przykuwa ich uwagę.
Ale gdzie podziewają się miejscy urzędnicy? Zdenerwowany Dwight rozmawia przez
telefon. Nagle podjeżdża samochód policyjny i wysiada z niego para reprezentująca ratusz. Jej
wysokość pani burmistrz w szarym kapeluszu naciśniętym na szare włosy wygląda, jakby
odciągnięto ją od zamiatania liści na trawniku przed urzędem. Przewodniczący rady miejskiej to
całe sto trzydzieści osiem kilogramów wciśnięte w wytłuszczony kombinezon mechanika
samochodowego. Dwight odprowadził ich do wstęgi.
- Ja nie! - warknęła Amanda. - Nie ma mowy!
- Ja nie przecinam wstęg! - mruknął Gippel.
Bez chwili wahania prawnik wystąpił naprzód i pełnym autorytetu donośnym głosem
oświadczył:
- Jest rzeczą słuszną i zgodną z tradycją, że przywódcy wspólnoty przecinają wstęgi w
geście powitania nowego przedsięwzięcia handlowego, które przyniesie korzyść całej
wspólnocie.
Cóż to za facet z tego Barta! Urnie zyskać przychylność. Polly ulżyło. Alexander
zaskomlał.
- W porządku. Dawaj te zakichane nożyczki, to przetnę tę zakichaną wstążkę.
Nie wiem, ile z tej rozmowy wyłapały mikrofony, ale powtarzano ją w całym parku.
Rozdział dziesiąty
Dla syjamczyków był to dzień jak co dzień, ale dla całej cywilizowanej reszty Moose
County był to gorący dzień między otwarciem księgarni dla prasy a momentem otwarcia dla
szerokiej publiczności. Qwilleran, który napisał wcześniej swój piątkowy tekst, spędził
większość poranka na szczotkowaniu kotów, sprawnościowej grze w łapanie krawata i czytaniu
im na głos dobrej literatury. Wybór tytułu i zepchnięcie pozycji z półki należało do obowiązków
Koko, obowiązkiem zaś Qwillerana było złapać książkę, zanim spadnie na podłogę.
Z sobie tylko wiadomych powodów tym razem kot wybrał Balzaca po angielsku, Emily
Dickinson i Zane Gray. Ostatnio wykazywał także zainteresowanie Szekspirem. Polly
podarowała Qwilleranowi dzieła zebrane, każdy dramat w oddzielnym tomie. Miały idealną
wielkość do wypychania z półki. W zeszłym tygodniu wybór Koko padł na Otella i Hamleta.
Po odczytaniu dramatycznej rozmowy Hamleta z duchem ojca Qwilleran powiedział:
- Ciąg dalszy nastąpi! - A potem dodał: - Zaraz przychodzi pani Fulgrove.
Była to pracowita, kompetentna i godna zaufania gospodyni, która wpadała do składu
„omieść go”, jak powiadała, między wizytami zmechanizowanego oddziału sprzątaczek.
Qwilleran starał się być przy tym nieobecny, a kiedy wracał, czekał na niego delikatny zapach
pszczelego wosku i wyrabianego metodą chałupniczą środka do czyszczenia, prostej mieszanki
octu i soli, który przypominał mu o sosie winegret.
Qwilleran doprawiłby go czosnkiem, ale nigdy nie przyszło mu na myśl, żeby zwrócić się
z podobną propozycją do śmiertelnie poważnej gospodyni.
Zostawił pani Fulgrove liścik, w którym prosił ją o sprawdzenie źródła dziwnego zapachu
na pierwszej antresoli. Poinstruował koty, żeby nie wchodziły gospodyni w drogę, i wyszedł do
redakcji.
Na drugiej stronie rezerwowano zawsze miejsce na „Piórkiem Qwilla”, a Qwilleran
oddawał tekst najpóźniej, jak to było możliwe, głównie po to, aby usłyszeć przyjacielską naganę
z ust starego kumpla Juniora Goodwintera, redaktora „Coś tam”. Po kilku szorstkich słowach
Junior pokazał mu w końcu makietę pierwszej strony, na której przedstawiono relację z otwarcia
księgarni.
Fotograf, stojący na wysokiej drabinie, zdołał zrobić zbliżenie pomnika Winstona z
nowym budynkiem w tle. Dla kontrastu obok umieszczono przedruk zdjęcia z 1850 roku,
przedstawiającego starą księgarnię, która spłonęła w pożarze. Było też zbliżenie wycieraczki z
napisem „Proszę nie wypuszczać kota”, a w tle znajdowały się drzwi wejściowe, przez które
wyglądał zaciekawiony Dundee. Na kolejnym zdjęciu Dundee obwąchiwał wart pięć tysięcy
egzemplarz Śmierci po południu Ernesta Hemingwaya.
Junior przeleciał wzrokiem tekst Qwillerana i zadzwonił po asystenta.
- Witam, panie Q! - powiedział Kenneth. - Mam tu pana książkę.
- Pokój konferencyjny jest pusty, tam się spotkajmy. Kilka minut później Qwilleran
podpisywał książkę, wymyślając odpowiednią dedykację.
- Mam nadzieję, że się spodoba - powiedział jak zwykle w podobnych okolicznościach.
- Czytałem ją już dwa razy! Dużo się nauczyłem! - powiedział Kenneth. - Jeśli jest coś,
do czego mogę się przydać, panie Q, to mam wolne weekendy i chętnie zrobię to za darmo, żeby
zdobyć trochę doświadczenia. Wie pan: przynieś, podaj, pozamiataj.
- To nie fair pracować za darmo. Wybij to sobie z głowy - odpowiedział Qwilleran. - Jak
dotąd nigdy nie był mi potrzebny chłopiec na posyłki, ale jeśli zajdzie taka potrzeba... Daj mi
swój numer telefonu.
Qwilleran musiał wymyślić sobie zajęcie, żeby tego popołudnia nie spotkać się z panią
Fulgrove. Pierwszym pomysłem, jaki przyszedł mu do głowy, było zjedzenie lunchu w „Lois’s
Luncheonette”.
- Słyszałem, że zrobiłaś wielkie wrażenie na kowbojach z Nizin i ich aparatach.
- Miła paczka. Mieliśmy dobry ubaw. Zrobili mi zdjęcie.
- Właśnie w tej chwili twoja podobizna miga na ekranach telewizorów w całych Stanach.
- Nic mi nie wiadomo o podobiźnie, myślałam, że robią zdjęcie mojej twarzy.
Po lunchu Qwilleran poszedł na godzinę do biblioteki, żeby poszukać informacji na temat
lorda Byrona, ulubionego poety Violet, i Tassa, włoskiego poety, po którym nazwała swojego
psa. Obarczony brzemieniem nadmiaru informacji, których nie potrzebował, wrócił do składu,
żeby zobaczyć, czy pani Fulgrove rozwiązała zagadkę. Znalazł kartkę z jej starannym
charakterem pisma. Ortografia była poprawna, ale reguły gramatyki dziwaczne, jak zresztą
sposób mówienia autorki. Qwilleran nazywał to „zaczymowaniem”.
Drogi Panie, znalazłam skórkę od banana w jednym z Pana butów, zaczym powinien Pan
trzymać drzwi do szafy zamknięte. Wystawiłam buty, zaczym powinny zostać tam do jutra rana.
Pani Fulgrove
Przed kolacją z Violet Qwilleran przejrzał dokładnie swoją garderobę. Dawniej nie
przywiązywał wagi do stylu, ale odkąd zaczął wychodzić z Polly, wszystko się zmieniło. Miał
blezery w wielu kolorach. Do tego dopasowane modne koszule i krawaty, i więcej niż jeden
garnitur. Przed wyjściem porównywali uwagi: „Co wkładasz?” Tym samym unikali zgrzytów, a
przyjaciele mówili zawsze, że tak dobrze razem wyglądają.
W piątkowy wieczór postanowił włożyć coś neutralnego: sweter z naturalnej wielbłądziej
wełny, brązowe spodnie, kremową koszulę i jednokolorowy krawat. Był to wybór trafiony, gdyż
Violet pojawiła się w szytym na miarę kostiumie w ostrym fioletowym odcieniu, bez kapelusza.
Polly zawsze wkładała kapelusz, kiedy jedli w restauracji.
Pomysłem Violet było, żeby spotkali się w księgarni, gdzie przywiózł ją Alden i gdzie
tego dnia pomagała Lisie w SES. Qwilleran miał ją odwieźć po kolacji do domu Hibbardów,
żeby rzucić okiem na słynny budynek i poznać kilku jego mieszkańców. Wszyscy oni, jak
zapewniała Violet, czytali „Piórkiem Qwilla” i niezmiernie pragnęli go poznać.
Kiedy przyjechał o piątej trzydzieści, wszyscy pracowali zapamiętale, żeby zdążyć na
publiczne otwarcie.
Personel powtarzał:
- Wyglądacie oboje cudownie! Polly powiedziała uprzejmie:
- Udanej... kolacji.
W drodze do restauracji Qwilleran zapytał Violet, czy jadła w „Old Grist Mili” od
powrotu do Moose County. Odpowiedziała, że nie. Opowiedział jej o pochodzeniu właścicielki
Liz Hart i kierownika sali Dereka Cuttlebrinka, który odgrywał rolę lady Bracknell w ostatnio
wystawianej sztuce.
- W twoich ustach wszystko jest takie interesujące! - powiedziała. - Jestem pewna, że
napiszesz fascynującą książkę o domu Hibbardów.
Derek przywitał ich z profesjonalną elegancją, ale ukradkiem rzucił pytające spojrzenie
na Qwillerana i sześćdziesięcioletnią kobietę.
Kiedy dostali menu, Qwilleran zapytał:
- Co dzisiaj podają w domu Hibbardów?
- Jeśli ktoś poszedł na ryby, to kucharz przygotuje to, co zostało złowione, ale w
zamrażalniku jest zawsze zapas krewetek i homara.
Qwilleran zręcznie poprowadził wieczorną rozmowę w tonie przyjacielskim wokół spraw
domowych i zamawiania jedzenia.
- Violet, zawsze chciałem usłyszeć historię twojej barwnej rodziny - powiedział. - Nie
opieraj się. Obiecałaś, że wyjawisz wszystko. Mam w kieszeni dyktafon.
Później spisał nagranie:
Mój pradziadek Cyrus przybył do tej krainy, kiedy panowała tu dzicz i kiedy on sam był
młody i pełen ambicji. Nie miał nic poza umiejętnościami drwala, ale też miał genialny zmysł do
robienia interesów. W końcu został właścicielem wszystkich tartaków wzdłuż wybrzeża, przy
ujściu rzek i strumieni, którymi z lasów spławiano drewno. Tak jak wielu jemu podobnych
niezależnych samotników był ekscentrykiem. Nigdy nie nauczył się ani pisać, ani czytać.
Postanowił zbudować dom, jakiego nie było ani tu, ani też gdziekolwiek indziej. Podczas gdy
inni przedsiębiorcy, którzy odnieśli sukces, budowali rezydencje z kamienia i cegły, Cyrus
postawił swój drewniany dwór. Większy, bardziej oryginalny, ale też bardzo niebezpieczny. W
czasach świec i kominków powinien był już wielokrotnie spłonąć, ale przetrwał trzy pokolenia
Hibbardów!
Mój dziadek Geoffrey uczył się w prywatnych szkołach i prowadził życie wiejskiego
dżentelmena. Mój ojciec Jesmore poszedł na Harvard i wiódł żywot uniwersyteckiego uczonego,
ale wszyscy mieszkali w domu, który lada dzień miał spłonąć w jednym z licznych pożarów. Ja
też tam wyrosłam i teraz wróciłam po zakończeniu kariery.
Violet poprosiła o wyłączenie dyktafonu i powiedziała:
- Mogę zadać ci niegrzeczne pytanie, Qwill?
- Jeśli nie masz nic przeciwko otrzymaniu niegrzecznej odpowiedzi.
- Byłeś kiedyś żonaty?
- Raz. Krótko. Szczegóły są objęte tajemnicą aż do czasu pośmiertnej publikacji moich
wspomnień. A ty?
- Prawie... Na początku mojej kariery uczyłam na amerykańskim uniwersytecie we
Włoszech i prawie poślubiłam włoskiego artystę, ale mój ojciec wezwał mnie do domu, bo moja
matka była umierająca. Nigdy nie wróciłam. Resztę życia pracowałam w kraju.
- Dlaczego zdecydowałaś się na wcześniejszą emeryturę? - zapytał Qwilleran.
Nie odpowiedziała od razu.
- Kiedy mój ojciec umierał, wymógł na mnie obietnicę, że będę mieszkała w domu
Hibbardów i dochowam wierności temu, co uważał za powierzoną mu rodzinną świętość. Jestem
ostatnią z rodu.
- Zaczynam rozumieć, dlaczego chcesz powstania tej książki. Teraz i ja pragnę ją napisać.
John Bushland zadzwoni do ciebie w sprawie umówienia terminu na zrobienie zdjęć. Fundacja K
wyda album o domu Hibbardów.
Po tej solennej obietnicy przy stoliku zapadła cisza. W końcu Qwilleran zapytał:
- Alden wspominał, że nazwałaś swojego psa Tasso. Czy to z powodu twojej włoskiej
przygody?
- Znasz Tassa? - spytała ożywiona.
- Tylko przez poezję Byrona.
- Uwielbiam Byrona! Jest taki romantyczny!
- Jak dla mnie jest zbyt rozwlekły - przyznał Qwilleran - trudno mi skupić uwagę na tak
długo. Sonet to forma w sam raz dla mnie. Czternaście linijek.
- Czy pisywałeś sonety, Qwill?
- Nie, ale uważam się za znawcę formy. Uważam, że dobry sonet powinien nie tylko
odmalować pewną scenę, wyrazić emocje czy też filozoficzny stosunek do świata, ale również
powinien dać się dobrze czytać na głos. Spółgłoski i samogłoski powinny pasować do siebie i dać
się gładko wymówić. Nie będę wymieniał nazwisk, ale posłuchaj tylko tego wersu: „Tu swe lica
w łagodność, tu w powagę stroi...” Porównaj go z szeleszczącym: „Bo nasze chciwości od swej
szczęśliwości”, co trudno wymówić, nie sepleniąc i nie plując przy tym. Kiedy czytam go
mojemu kotu, syczy dokładnie tak samo, jak kiedy widzi ogrodowy wąż, ale to dygresja.
Rozmawialiśmy o domu Hibbardów. Czy nie masz przy sobie przypadkiem zdjęć domu? Nigdy
go nie widziałem.
- Mam jedno w torebce.
Po krótkim wahaniu Violet wyciągnęła zdjęcie, po którego obejrzeniu Qwilleran nie mógł
się pozbierać. Słyszał, jak mówiono o budynku, że jest historyczny, jedyny w swoim rodzaju,
imponujący, oryginalny albo po prostu wielki. Nikt nie nazwał go ładnym ani nawet
atrakcyjnym. Teraz wiedział dlaczego. Słynny dom Hibbardów był okropny!
Dyplomatycznie zagadnął:
- Nie znam się zbyt dobrze na stylach architektonicznych. Czy wiesz może, jaki styl
reprezentuje twój dom?
- Mój dziadek Geoffrey opisał go jako eklektyzm.
- Czy powiedział ci, kto go zaprojektował?
- Powiedział, że nikt go nie projektował. Ktoś go po prostu zbudował. Cyrus kupił
trzydzieści akrów w Middle Hummock i wziął ekipę cieśli, żeby zobaczyli posiadłość. Na środku
było wzniesienie. Tam miał powstać duży, prostokątny, trzykondygnacyjny dom ze spadzistym
dachem, nad którym wznosiłaby się wieża obserwacyjna. Chciał, żeby miał wiele ceglanych
kominów, wiele werand, zarówno na górze, jak i na dole, duże frontowe wejście z czterema
kolumnami i salę balową na drugim piętrze.
- Rozumiem - powiedział Qwilleran, skubiąc wąsy. - Zamówimy deser? Polecam
śliwkową roladkę.
Nieoświetlona droga prowadząca do domu Hibbardów wiła się między zalesionymi
wzgórzami. Kończyła się nagle na małym oświetlonym wzgórzu, które wedle Qwillerana robiło
wrażenie nawiedzonego.
- Czy wejdziesz do środka? Przedstawię ci kilku mieszkańców, jeśli jeszcze nie śpią.
Zostawiła polecenie, żeby wszystkie światła były włączone. Zaproponowała
Qwilleranowi spacer po głównych pomieszczeniach, co miało wywrzeć odpowiedni efekt.
Wszystko było nierzeczywiste, jak plan filmowy, bajkowa sceneria.
- Czarujące! - powiedział Qwilleran.
Był pewien, że wszystko było zaplanowane, jak choćby to, że Alden grał w salonie na
fortepianie. Ktoś czytał w bibliotece. W pracowni malarskiej grano zapamiętale w brydża. Jeden
z graczy pomachał do Qwillerana, była to weterynarz kotów. Dwaj młodzi mężczyźni wracali z
pingponga na niższym poziomie. Violet przedstawiła ich jako „polujących na kaczki”. Zaprosili
go na niedzielne polowanie.
- Nie nadaję się do fuzji, ale interesują mnie kacze zwyczaje i środowisko, w którym żyją
te ptaki.
- Mamy w biurze książkę na ten temat, możemy ją panu pożyczyć.
Wtedy Alden zaczął grać Chopina. To już przesada, pomyślał Qwilleran.
Był tam wysoki, wyprostowany mężczyzna o białych włosach, którego Violet
przedstawiła jako Judda Amhursta, emerytowanego inżyniera.
- Dzięki niemu unikamy kłopotów - powiedziała Violet, obdarzając go wdzięcznym
spojrzeniem.
- Wiem, kim on jest! - powiedział Amhurst. - Jestem jego zagorzałym fanem. Wygrałem
żółty ołówek w jednym z jego konkursów!
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
- Proszę przyjąć jeszcze jeden - powiedział Qwilleran, sięgając do wewnętrznej kieszeni
marynarki po jeden z grubych ołówków opatrzonych inskrypcją „Piórko Qwilla”, które zawsze
nosił przy sobie.
- Czekajcie no, aż chłopaki z baru o tym usłyszą! - powiedział Judd.
- Nigdy nie pije niczego mocniejszego niż woda squunk - zaśmiała się Violet, szturchając
po przyjacielsku Judda.
Ty też należysz do naszego zwariowanego grona?
Mężczyźni powtórnie uścisnęli sobie dłonie, ale tym razem w szczególny braterski sposób
znany tylko wielbicielom wody squunk.
Qwilleran uznał emerytowanego inżyniera za równego faceta, podobny stosunek miała do
niego Violet. Dodała, że Judd znał jej ojca i mógłby dostarczyć Qwilleranowi jakichś informacji
do książki.
Cjwilleran pożegnał się, proponując kolejne spotkanie, na którym mogliby porozmawiać
o Czechowie i Wordsworcie.
Po kolacji z dziedziczką domu Hibbardów Qwilleran zapisał w swoim osobistym
dzienniku, co następuje:
Piątek, dwudziesty szósty września
Dlaczego zgodziłem się napisać książkę o tej monstrualnej rezydencji? Nie tylko wygląda
groteskowo, ale też trudno ją sfotografować. Chyba zwariowałem! Po tym, jak zobaczyłem to
ciemne drewno i ciężkie meble, próbowałem odłożyć cały projekt, ale naszej drogiej Violet
trochę się spieszy. Czyżby myślała, że po tych wszystkich latach chałupa spali się w przyszłym
tygodniu? Jak zdołałem się zorientować, jej największą obawą jest to, że dom wpadnie w ręce
deweloperów, którzy rozbiorą go na kawałki i zbudują na działce bloki i supermarket. Publikacja
książki nadałaby rezydencji status dziedzictwa narodowego i władze okręgu mogłyby wydać
zakaz komercjalizacji posiadłości... ale żeby od razu dziedzictwo narodowe?
W każdym razie obiecałem, że umówię fotografa najszybciej, jak to będzie możliwe. I
przeczytam stos dokumentów, które mi dała. Najstarsze pochodzą z 1925 roku. Mam zlecenie dla
Kennetha, i to szybciej, niż się spodziewałem.
Później tego wieczoru zadzwoniła Moira MacDiarmid.
- Och, Qwill! Widzieliśmy w telewizji Dundeego! Jesteśmy z niego tacy dumni!
- Jest skarbem dla tej księgarni - powiedział Qwilleran. - Nie wiem, czy sprzedaż książek
dzięki jego obecności wzrośnie, ale na pewno wzrośnie zapotrzebowanie na marmoladowe koty!
Co mogę dla ciebie zrobić?
- Nasza córka właśnie przyleciała z Nizin na ślub swojej najlepszej przyjaciółki. Strasznie
chciałaby zobaczyć Dundeego w nowym środowisku. Wiesz, to ona przygotowywała go do
publicznej kariery. Niestety w niedzielę w nocy musi wracać do szkoły. Zastanawialiśmy się, czy
nie mógłbyś nas wpuścić w niedzielę na zaplecze, na chwilkę!
- Mam klucze. Nie ma problemu. O której?
Rozdział jedenasty
W piątek wieczorem Qwilleran nastawił budzik na wcześniejszą godzinę, spodziewając
się, że publiczne otwarcie księgarni przysporzy więcej kłopotów niż sukcesu. Najpierw
zadzwonił do Polly, do Indian Village, ale wiadomość na sekretarce poinformowała go, że po
ósmej można ją zastać tylko w księgarni.
.Sklep otwierano o dziewiątej trzydzieści. Qwilleran domyślał się, że musiała wyjechać
bardzo, bardzo wcześnie... albo spędziła noc w śródmieściu Pickax. U przyjaciół, w hotelu albo
na podłodze księgarni.
Zadzwonił do księgarni, gdzie usłyszał, że „Skrzynia Pirata” jest otwarta od dziewiątej
trzydzieści. Włączył ekspres do kawy i nakarmił koty, ale tym razem nie wykazywały
zainteresowania przygotowaniami do posiłku. Nerwowo wskakiwały i zeskakiwały z kuchennego
blatu. Ich uszy wskazywały najwyższy poziom niepokoju. Qwilleran wyszedł na zewnątrz. Od
razu zorientował się, co było źródłem ich niepokoju. Na zachodzie, od strony Main Street,
słychać było natężony uliczny hałas wzmocniony krzykami i syrenami policyjnych wozów i
karetek. Chwycił pomarańczową czapkę, identyfikator prasowy, telefon komórkowy i ruszył do
akcji.
Droga przez las wychodziła na parking przed teatrem, który był zapchany samochodami!
Main Street była zakorkowana! Wszystkie krawężniki były zajęte, zderzak w zderzak. Legalnie i
nielegalnie. Chodniki pełne były pieszych, którzy zostawili swoje samochody na parkingach obu
kościołów, biblioteki i urzędów. Rzeka ludzi płynęła w stronę centrum miasta.
Qwilleran przepchał się przez tłum, warcząc:
- Proszę o przejście! Proszę się rozstąpić!
Ludzie z przyjemnością przepuszczali go przodem. Byli w świątecznym nastroju. Mówili:
- Witamy, panie Q! Zabiera pan Koko na spotkanie z Dundeem?
Szli, żeby zobaczyć prawdziwą piracką skrzynię, pomnik Winstona, żywego
księgarnianego kota i książki za pięć tysięcy dolarów.
Qwilleran przeciskał się dalej przez tłum. Zatrzymał się raz, w bramie domu, żeby
zadzwonić.
- Wcześnie przyszłaś - powiedział, kiedy Polly odebrała.
- Wszyscy tutaj planujemy strategię - wyjaśniła ze zwykłym u niej spokojem. - Jest tu
cały personel plus trzech ochroniarzy. Klienci będą wpuszczani po kilku naraz, oprowadzani po
sklepie i SES, a potem wypuszczani tylnym wyjściem.
- Gdzie będzie Dundee?
- Na południowej wystawie, tam gdzie wystawiamy książki. Razem z poduszką,
szmacianą lalką i szczotką do zębów. Ludzie czekający w kolejce będą mijać właśnie to okno.
Ochroniarze w środku mają zadbać, żeby tłum się przesuwał. Mają mówić: „Do przodu, ludzie.
Dziesięć tysięcy czeka jeszcze na wejście!” - Mówiła bez podniecenia, jakby czytała tekst z
podręcznika, jak prowadzić księgarnię.
- Dasz mi znać, jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić?
- Dziękuję, Qwill, ale Alden Wadę jest tutaj i zadba o ludzi na poziomie księgarni, a Lisa
ma całą załogę wolontariuszy na dole. Młody człowiek z osiedla Winston Park zaoferował się, że
będzie oprowadzał klientów. Jest trochę zapyziały, ale miły. To przyjaciel Peggy, opiekunki
Dundeego. To był jej pomysł, żeby zostawić kota na wystawie, gdzie nie stanie mu się żadna
krzywda.
- Jak on się miewa? - zapytał Qwilleran, przyzwyczajony do kocura, który miał swoje
zdanie na każdy temat.
- Dundee zgadza się na wszystko i łatwo się przyzwyczaja.
- Ach, rozumiem... Cóż, zadzwonię później, jeśli ci to nie przeszkadza.
- W żadnym wypadku - głos Polly brzmiał tak oficjalnie. Qwilleran obrócił się na pięcie i
poszedł w stronę domu.
Nie potrzebowała od niego niczego.
W składzie czekały na niego koty, które w plamach słońca spokojnie trawiły swoje
śniadanie. Za kilka minut trójkątna plama rzucana przez stare witrażowe okno przesunie się w
inne miejsce, ale koty, nie budząc się wcale, w jakiś tajemniczy sposób podążą za nią.
Qwilleran przygotował sobie świeżą kawę i sięgnął po plik dokumentów od Violet,
stuletnią historię drewnianego domostwa. Jej uczony ojciec zredukował ilość papierów z tysięcy
do setki i poukładał je w porządku chronologicznym. Mimo to ich przejrzenie wymagało wielkiej
pracy. Zadzwonił do Kennetha i zostawił mu wiadomość.
Młody człowiek oddzwonił za kilka minut, brakowało mu tchu.
- Dzień dobry, panie Q! Oprowadzałem klientów po księgarni. Latałem z kawą i tak dalej.
Co się stało? Mam nadzieję, że coś interesującego.
- Mam nadzieję, że tak właśnie powiesz. To projekt badawczy. Oznacza przekopywanie
się przez stos starych dokumentów w poszukiwaniu materiału, który mógłby być użyty w
książce.
- Już mi się podoba! Kiedy mam zacząć?
- Wczoraj. Mam krótki termin. Jak tylko zelżeje ruch, dostarczę ci materiały. Proponuję
też rozmowę przy kolacji, jeśli masz czas. „Onoosh’s Cafe” wydaje się dobrym miejscem na
spokojną rozmowę. Lubisz śródziemnomorską kuchnię?
- Nigdy nie próbowałem. W Lockmaster jest jedna knajpa ze śródziemnomorskim
jedzeniem, nazywa się „Porty Cali”, ale zawsze jadaliśmy w „Zielonej Rzepie”.
- Nie mam śmiałości zapytać o menu - powiedział Qwilleran.
- To tylko bar z hamburgerami, ale imię otrzymał po koniu. Zielona Rzepa nigdy nie
wygrała żadnego wyścigu, ale wszyscy ją kochali.
- To pewnie taki typ restauracji, gdzie nie wpuszczają bez wizyty u fryzjera.
- Dziewczyna z naprzeciwka obetnie mi włosy - powiedział Kenneth.
- To może być dobry pomysł - zauważył Qwilleran. Umowa stanęła i spotkanie zostało
ustalone.
O piątej, kiedy drzwi do księgarni powinny się były zamknąć za ostatnim klientem,
Qwilleran zadzwonił do Polly. Nie zdziwił go jej zmęczony głos.
- Qwill, jestem wykończona! Kolejka nie zmniejszała się przez osiem godzin. Nie żebym
pracowała fizycznie, ale sama obecność takiej ilości ludzi potrafi wykończyć. Rozumiesz?
Miałam nadzieję, że zjemy dzisiaj razem kolację, ale obawiam się, że...
- Wszystko w porządku, Polly.
Zważywszy na umówione spotkanie, Qwilleran nie tylko się nie zmartwił, ale był jak
najbardziej zadowolony. Znał ją wystarczająco długo, żeby przewidzieć, jak zareaguje.
Nie akceptowała banalnych książek, które pisał, nazywając je zaprzepaszczaniem
prawdziwego talentu, którym był obdarzony. Książkę poświęconą domowi Hibbardów o
wątpliwej wartości uznałaby za szczyt banału. Nigdy nie zrozumiała, że Qwilleran uważał się za
reportera, nie krytyka. To była czysta reporterska robota, którą trzeba było solidnie wykonać. Za
młodych czasów był reporterem kryminalnym, teraz zdawał sprawę z życia, które toczyło się
czterysta mil na północ od wszystkiego. Dom Hibbardów nie był może klejnotem architektury,
ale był częścią historii Moose County. Należało mu się zrozumienie i obiektywizm.
W stosie dokumentów Violet znajdowała się koperta z rodzinnymi fotografiami.
Qwilleran wybrał cztery, reprezentujące cztery pokolenia dynastii indywidualistów.
Cyrus, jako stary już mężczyzna, dzierżący dwie laski, po jednej w każdej dłoni, owinięty
szalem. Geoffrey jako zamożny ziemianin w stroju do jazdy konnej i ze zwiniętym biczem w
ręce. Jesmore, uczony w tweedach, na tle imponującej biblioteki. Violet, profesorka w todze, z
wielkim tomem w dłoniach, prawdopodobnie dziełem Byrona.
- Yow! - w uszach Qwillerana rozbrzmiało rozdzierające oświadczenie. Czas na kolację.
Kenneth był pod wrażeniem mosiężnych blatów w „Onoosh’s Cafe”, kryształowych
żyrandoli i egzotycznych zapachów, jak również uwagi, jaka otaczała jego gospodarza. Onoosh
wyszła z kuchni ubrana w strój szefa kuchni, żeby ich powitać. Kelnerzy byli przemili.
- Czego się napijesz, kiedy będziemy czekali na kolację? - zapytał Qwilleran.
- A ty co pijesz?
- Koktajl Q, bezalkoholowy, czyli wodę squunk z odrobiną soku z żurawin.
- Nie brzmi zachęcająco, ale spróbuję.
- Życie bez ryzyka nic nie jest warte - sentencjonalnie zauważył Qwilleran. - A na razie
zastanawiasz się pewnie, o co w tym wszystkim chodzi. Masz notes albo dyktafon?
Najpierw Qwilleran wyjaśnił mu istotę projektu: chodzi o książkę o historycznym domu
Hibbardów, zbudowanym około 1850 roku, najstarszym drewnianym budynku w okręgu,
siedzibie czteropokoleniowego rodu.
- Twoje zadanie - kontynuował Qwilleran - zasadza się na dziennikarskim nosie. Masz
szukać historii, a nie statystyk. Historie kryją się w stosie dokumentów, które ci dostarczyłem: w
listach, dokumentach, wycinkach prasowych. Co się działo z rodziną Hibbardów przez półtora
wieku? W jaki sposób dotknęły ich wojny, epidemie, wielkie burze, wypadki, zbrodnie? Szukaj
też zaszczytów i nagród, jakie stały się ich udziałem. Informacji o ślubach, pogrzebach,
przyjęciach i hobby. Kapujesz?
- Tak - odpowiedział Kenneth. - Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę.
- Dobrze. W takim razie spójrzmy na menu. Zaproponował humus na przystawkę, później
shish kebab z jagnięciny z chlebem pita i baklawę na deser.
Przy filiżance greckiej kawy Qwilleran postanowił zaspokoić swoją ciekawość i
dowiedzieć się czegoś o Wiskersie, jak nazywano Kennetha. Młody człowiek niechętnie mówił o
sobie, ale w końcu zdanie po zdaniu odkrył kilka faktów ze swojego życia.
Podobały mu się mieszkania w Winston Park. Wszyscy byli młodzi. Czynsz był
umiarkowany. Można było iść do pracy pieszo. Nie miał samochodu. Jadłodajnia była tuż za
rogiem. Podobali mu się ludzie w księgarni. Wszyscy byli przyjaźni, nawet kot.
- Lubisz koty? - zapytał Cjwilleran.
- Nie wiem. Na farmie mieliśmy wiejskie koty. Przeważnie miałem jednak kontakt z
psami i końmi. Skąd Dundee ma swoje imię?
- Pomarańczowe koty określa się jako marmoladowe. Dundee jest szkockim miastem
znanym z pomarańczowej marmolady. Wiesz, skąd pochodzi zwyczaj trzymania kotów w
księgarniach? Pomyśl.
- Przypuszczam, że chodzi tu o ten sam powód, dla którego trzyma się myszy w stajniach.
Żeby pozbyć się gryzoni.
- Właśnie! Nadal odwiedzasz swoją farmę? Po chwili wahania Kenneth powiedział:
- Farma została sprzedana. Moi oboje rodzice nie żyją.
- Przykro mi - mruknął Qwilleran. Przychodziły mu do głowy kolejne pytania, ale
Kenneth wykazywał oznaki zniecierpliwienia. Zapytał więc tylko: - Czy chcesz jeszcze coś
wiedzieć na temat twojego zlecenia?
- Co mam zrobić z wiadomościami, które uznam za ciekawe?
- Nadaj każdej numer. Włóż do oddzielnego pudełka. Spisz je razem z numerem.
- Zaczynam jutro!
Rozdział dwunasty
W niedzielę w południe syjamczyki zjadły obiad i rozpoczęły zwykłą toaletę. Qwilleran
usiadł przy biurku, żeby znaleźć numer w książce telefonicznej. Yum Yum natychmiast znalazła
się na blacie i przyjęła wrogą pozycję. Skąd wiedziała, że miał zamiar zadzwonić do Frań
Brodie? Dwie „baby” nie cierpiały się od pierwszego spotkania.
Frań była najbardziej atrakcyjną kobietą w mieście - utalentowaną członkinią Klubu
Teatralnego, córką komendanta policji, drugą osobą w „Studiu Dekoracji Wnętrz Amandy”.
Odebrała telefon zaspanym tonem osoby, która poszła spać nad ranem.
Qwilleran zaczął pełen entuzjazmu:
- Frań, niech ci pogratuluję, choć z opóźnieniem, twojej kreacji Gwendolen.
- Dziękuję, szkoda, że trzeba było odwołać występ... Słyszałam, że zaczynasz wspaniały
projekt!
- Skąd słyszałaś?
- Nieważne skąd. Powiedz, że to nieprawda z tym monstrualnym starym pudłem.
Autorytatywnym tonem Qwilleran zaczął wyjaśniać:
- Gdzie indziej mają dąb Waszyngtona i prasę Benjamina Franklina, a my mamy dom
Hibbardów. Nie twoja rzecz krytykować. Dom powstał z tysięcy drzew ponad sto pięćdziesiąt lat
temu, na przekór powodziom, pożarom, huraganom i dekoracyjnym snobom stoi do dzisiaj.
Wiedział, że nazwanie projektowania wnętrz „dekorowaniem” zirytuje ją.
- W porządku. O coś chodzi czy dzwonisz towarzysko? - powiedziała, wzdychając.
- Jak rozumiem, pokoje są tam duże, ciemne i przeładowane meblami. Masz jakieś
sugestie dla Bushy’ego, jak je fotografować?
- Amanda pomagała im w meblowaniu, jeszcze za życia Jesmore’a. Ja zrobiłam kilka
rzeczy dla Violet, ale właściwie nie wiem, gdzie zacząć.
- Daj mi tylko kilka wskazówek dla fotografa - powiedział miększym głosem Qwilleran -
zrobię notatki dla Bushy’ego. W przeciwnym wypadku nie będę ci dłużej zawracać głowy, może
tylko spytam, co myślisz o Aldenie Wadzie?
- Ten facet - odpowiedziała z nieskrywanym uwielbieniem - jest nie tylko naładowany
energią, ale też utalentowany, przystojny i seksowny!
- Cieszę się, że ma twoje uznanie, Frań.
Qwilleran zastanawiał się, co się stało z doktorem Prelligate, rektorem college’u,
numerem jeden na liście Frań. Co się stało z wszystkimi pozostałymi? Co komendant Brodie
powiedziałby o swojej figlarnej córce?
Panie MacDiarmid, matka i córka, miały przyjść o pierwszej. Qwilleran przyszedł do
księgarni wcześniej. Dundee wygrzewał się w słońcu na swojej poduszce w oknie wystawowym.
Z nonszalancją przyjmował liczne wyrazy sympatii, którymi obdarowywali go przechodnie.
Kiedy panie MacDiarmid przyjechały i otworzyły się drzwi, kot ruszył biegiem na powitanie.
- Poznaje mnie! - zawołała Kathie, wylewając łzy radości na marmoladowego kota. Była
wysoka po ojcu i miała pomarańczowe włosy po matce. Spacerując po księgarni, trzymała
Dundeego na rękach. Przyglądała się pirackiej skrzyni, wycieraczce z napisem i wystawie, z
której kot emablował dzień wcześniej prasę. SES była zamknięta, ale mogli spojrzeć przez szybę
na kredens i ukrytą w nim książkową fortunę.
- Musimy pilnować godziny. Kathie musi zdążyć na samolot.
- Zdążycie wpaść ze mną do cukierni, jest tuż za rogiem? Słynie z tortów bananowych -
zaproponował Qwilleran.
Właścicielka była prawdziwą babcią, której wszystkie wnuki pracowały w cukierni.
Stanowili na pierwszy rzut oka szczęśliwy zespół. Krzesła i stoły były w starym stylu, z giętymi
nogami i oparciami.
Kathie zamówiła tort bananowy i podczas gdy jej rodzice jedli desery lodowe, ona
patrzyła przez salę, potem zniżyła głos i szeptem zwróciła się do matki. Moira spojrzała w tym
samym kierunku i potrząsnęła głową. Kathie nalegała.
- Wiem, że to Wesley. Tylko zapuścił brodę. Qwilleran też spojrzał.
- Ma na imię Kenneth. Jest gońcem w „Coś tam”. Zanim goście opuścili lokal, żeby udać
się na lotnisko.
Kenneth zniknął. Qwilleran zapytał właścicielki cukierni, co myśli o sobotnich
uroczystościach.
- Nigdy nie widziałam czegoś podobnego! - zawołała, uderzając się w czoło. - Ustawiali
się w kolejce do wejścia przez cały dzień. O trzeciej skończyły nam się lody i musieliśmy
zamknąć cukiernię!
- Czy z apartamentów w Winston Park macie dużo zamówień?
- Tak, to mili ludzie. Przychodzą tu na lodowe koktajle. Lepsze to niż te wszystkie
świństwa, które mogliby pić.
- Ta dwójka, która przed chwilą wyszła, wygląda znajomo - powiedział Qwilleran.
- Ona ma na imię Peggy, a na niego wołają Whiskers. Miłe dzieciaki.
Qwilleran zauważył, że to Peggy odebrała rachunek. Kenneth stał z rękami w kieszeniach,
kiedy płaciła.
Qwilleran wrócił do składu piechotą. Już z dałeka dostrzegł kota stojącego w kuchennym
oknie. Stał na tylnych nogach, był roztrzęsiony. Qwilleranowi nieobca była kocia telepatia.
Podekscytowany kot w kuchennym oknie nie mógł oznaczać nic innego jak tylko wiadomość na
automatycznej sekretarce. Dwa koty znaczyły: Nakarm nas! Umieramy z głodu!
Wiadomość zostawił Alden Wadę: „Qwill, daj mi znać, jeśli potrzebujesz czegoś do
swojej pogadanki w następny czwartek. Pulpit? Sztalugi? Projektor i ekran? Tańczące
dziewczęta?”
Qwilleran żachnął się i wymamrotał podziękowanie. Zupełnie zapomniał o pierwszym
spotkaniu Klubu Literackiego. Myślał szybko. Było wiele rzeczy, które mógłby powiedzieć o
barwnym antykwariuszu, ale potrzebował jakichś wizualizacji, żeby przyciągnąć uwagę
słuchaczy. Na przykład dużych kolorowych fotografii rzucanych z projektora na ścianę.
Zadzwonił do Kennetha.
- Zrób coś dla mnie, kiedy pójdziesz jutro do redakcji. Poszukaj w archiwum zdjęć Edda
Smitha, jego antykwariatu i kota. Winston pojawił się na pierwszej stronie po pożarze. Przydadzą
mi się też zdjęcia pogorzeliska.
- Zajmę się tym. Czy mam je gdzieś dostarczyć?
- Zostaw je na moje nazwisko u Juniora Goodwintera. Powiedz mu, że je odbiorę we
wtorek, kiedy przyjdę z tekstem.
- W porządku, zajmę się tym.
- Widziałem cię w „Babcinym Sklepie Słodkości”, Ken. Jadłeś jeden z ich słynnych
tortów bananowych?
- Tak. Peggy stawiała. Robiłem dla niej kilka zleceń.
- Przystojna kobieta! Czy to ona zajmuje się Dundeem?
- Tak, uwielbia to! Zapłaciłaby za przyjemność, jaką z tego czerpie. Podoba się panu, jak
obcięła mi włosy, panie Q?
- Sam bym tego lepiej nie zrobił! - Qwilleran zastanawiał się, kto obcina włosy Peggy,
grzywka wchodziła jej do oczu.
Później zadzwonił do Thorntona Haggisa, miejscowego historyka, który zastępował
Homera Tibbitta, historyka na emeryturze.
- Thorn, czy dział historyczny miejskiej biblioteki ma może w swojej kolekcji jakieś
przyzwoite zdjęcia Edda Smitha i jego sklepu? Jeśli coś przychodzi ci do głowy, to powiedz,
odbiorę je.
- Jestem prawie pewien, że tak, ale jeszcze spojrzę. Czy to do twojego wykładu? Oboje z
żoną się wybieramy. Zachowuje się jak nastoletnia fanka twoich przemów. Powtarzam jej, że
idzie tylko zobaczyć twoje wąsy, jak u Marka Twaina.
- Dobrze to słyszeć. Nie będę się przepracowywał nad tekstem - zaśmiał się Qwilleran. -
Powiem też fryzjerowi, żeby nie ścinał zbyt krótko mojego głównego atutu.
- Wasz wujcio Bushy przychodzi dzisiaj po południu. Ale nie musicie się ukrywać, nie
będzie miał ze sobą aparatu - powiedział do kotów.
Fotograf John Bushland mieszkał na niedalekiej ulicy Miłej ze swoją nową żoną Janice i
czterema amazońskimi papugami. Spotykali się, żeby przedyskutować projekt albumu o domu
Hibbardów. i oo
Było to spokojne, przyjemne popołudnie, więc zabrali drinki do ośmiokątnej altanki,
przeszklonej na wszystkie osiem stron świata. Koty towarzyszyły im niesione w lnianych
torbach.
- Jak tam słonecznie! - zawołała Janice. - Może też byśmy sobie taką zafundowali
następnego lata, Bushy?
Jej mąż, któremu pozostało już niewiele włosów, lubił to przezwisko, które oznaczało
kogoś włochatego.
- Jak papugi przystosowały się do nowej rodziny? - spytał Qwilleran.
- Uwielbiają moją błyszczącą głowę - powiedział fotograf.
- Mamy też dwa kocięta, które urodziły się u sąsiadów.
- Jedno jest brązowe, a drugie cętkowane - dodała jego żona podekscytowana.
- Zdołałeś je sfotografować?
- Tyle razy, ile przyszło mi to na myśl - powiedział fotograf. - Jak tylko dostają równe
działki jedzenia, nie są uciążliwe... A teraz powiedz mi o zleceniu, jakie dla mnie masz.
- Jak dużo czasu zajmie ci zrobienie slajdów z czarnobiałych zdjęć?
- Niewiele. Kiedy tylko chcesz. Mogę wszystko zorganizować. Mam projektor, cały
sprzęt. Dla kogo to?
Qwilleran opowiedział o nadchodzącym spotkaniu w Klubie Literackim. Bushy
przypomniał sobie, że może mieć jakieś zdjęcia Edda w swoim archiwum. Pamiętał zwłaszcza
jedno, jak stary człowiek stoi na stopniu drabiny, i drugie, kiedy na chodniku karmi gołębie.
Później wymienili pytania w sprawie fotografowania domu Hibbardów.
- Kiedy zadzwoniłem do pani Hibbard, żeby umówić się na spotkanie, zaprosiła mnie,
żebym najpierw obejrzał dom. Wnętrza są olbrzymie, ciemne i zagracone. Uwierz mi, to nie
będzie łatwe zadanie!
Qwilleran zwrócił się do Janice:
- Jeszcze nigdy nie słyszałem od fotografa, że to, co ma wykonać, będzie łatwym
zadaniem. To sprytne plemię. Jeśli zdjęcia się udadzą, oni wychodzą na bohaterów.
Janice zapiszczała z rozbawienia.
- Zabrał mnie ze sobą, kiedy pojechał sprawdzić światło na zewnątrz. To bardzo dziwna
architektura. Co to ma być za styl? Myślałam, że widziałam wszystko, kiedy mieszkałam w
Kalifornii.
- Cóż, według Frań Brodie ma kolonialne wejście, gotycki dach, wenecką wieżę.
Wiktoriańskie werandy zostały dodane później. Wnętrza są głównie w stylu króla Jakuba.
- Mówiłem Violet, kiedy do niej zadzwoniłem, żeby zamówiła dużo białych kwiatów i
położyła biały obrus na stół w jadalni. Nie zamierzam też umieszczać na zdjęciach żadnych ludzi.
- Ja też jadę - wtrąciła Janice - jako jego asystentka.
- Tak! Trenowała, jest coraz lepsza! W tym zawodzie trzeba się nauczyć dwóch rzeczy:
używania niebezpośredniego źródła światła i krótkiego czasu naświetlania. W samochodzie mam
duże ekrany, dzięki którym odbijemy światło.
Dwaj mężczyźni zabawiali Janice opowieściami z początku ich znajomości, kiedy Bushy
mieszkał jeszcze w Lockmaster.
- Cieszę się, że przeprowadziliśmy się do Pickax - powiedział Bushy.
- Wszyscy najlepsi ludzie przyjeżdżają tu z Lockmaster - powiedział mu Qwilleran. -
Ostatnio Alden Wadę. Bierze miasto szturmem... Znasz Aldena, Bushy?
- Tylko ze słyszenia - powiedział to tonem, który zaostrzył ciekawość Qwillerana.
- Widziałam go w sztuce - powiedziała Janice - i był wspaniały! Będzie prowadził zajęcia
z aktorstwa, tak przynajmniej słyszeliśmy. Chętnie wzięłabym w nich udział.
- Tak się składa, że mieszka w domu Hibbardów.
- Yow! - odezwał się Koko, który obserwował kruki z przeszklonej altanki.
Janice podskoczyła.
- Koko jest głodny, powinniśmy już iść i nakarmić Bonnie i Clyde’a.
Janice przeprosiła i pobiegła do toalety, a Qwilleran odprowadził Bushy’ego na
podwórko.
- Słyszałem różne plotki o Aldenie, Bushy. Martwi mnie to ze względu na Polly.
Zatrudniła go w księgarni do organizacji imprez. To właśnie on zaprosił mnie na spotkanie Klubu
Literackiego.
- Tak... No cóż... przypuszczam, że zna się na swoim fachu, ale ma reputację osoby, która
niszczy domowy spokój.
- Przystojni faceci są zawsze podejrzani, prawda?
- Nie wiem, nigdy nie byłem przystojny - powiedział Bushy, przesuwając ręką po łysej
głowie. - Ale Alden ma co nieco na koncie.
Rozdział trzynasty
W poniedziałek rano „Skrzynia Pirata” została oficjalnie otwarta dla kupujących. Ćo
więcej Qwilleran obiecał, że kupi pierwszą książkę w SES. Miał się stawić z grubą książeczką
czekową i miała być ona grubsza, niż się spodziewał.
Na razie jednak nakarmił wcześniej niż zwykle koty i przygotował dla siebie miskę
płatków. Krojąc banana, przyglądał się badawczo Koko, który siedział na barze.
O dziewiątej trzydzieści Lisa czekała z kluczem do kabinetu na pierwszego klienta.
- Wiedziałam, że nie pragniesz rozgłosu, Qwill, ale to by była historia na pierwszą stronę
gazety. Znany obywatel kupuje rzadką książkę dla swojego kota na otwarciu SES. Ale wtedy
musiałbyś zabrać tu Koko, a mogliby się nie dogadać z Dundeem.
- Lisa, co ty opowiadasz?
- Violet chciała tu być, ale ma wizytę u lekarza w Lockmaster. Ktoś ją tam zawiózł.
- Mam nadzieję, że nie czuje się słabo.
- To stara sprawa, którą musi monitorować od czasu do czasu. Spodziewam się, że pójdą
na lunch do Inglehartów i zrobią z tego święto. Jesteś gotowy?
Wyciągnęła książkę z półki i wręczyła swojemu pierwszemu klientowi.
Książka miała normalną wielkość książki dla dzieci z błyszczącą jasnoniebieską obwolutą
i rysunkiem kota w pasiastym, białoczerwonym kapeluszu. Na sześćdziesięciu stronach
znajdowały się rysunki i tekst.
- Czy Koko się spodoba? - spytała Lisa.
- Lubi cienkie książki, bo łatwo się je spycha z półek. To tyle na temat jego literackich
gustów. Ale ta będzie trzymana w zamknięciu i wyciągana na specjalne okazje na kawowy stolik,
gdzie wolno mu będzie na znak szacunku przez chwilę na niej posiedzieć. Ten kot czuje, że
książka ma wartość.
Lisa wyglądała na nieprzekonaną.
- Cóż... skoro tak mówisz! A teraz mam dla ciebie niespodziankę! Violet pozwoliła mi
przekazać ci tę wiadomość. Jej ojciec był wielbicielem dziennikarzy. Zbierał książki o
dziennikarzach i te przez nich napisane. Jest ich czterdzieści albo pięćdziesiąt tytułów.
- Kupuję je - przerwał jej Qwilleran, wyciągając książeczkę czekową.
- Nie! Violet chciała ci je podarować w ramach podziękowania za to, że piszesz książkę
ojej domu.
- Powiedz jej, żeby przekazała całość SES, a ja je kupię. Ona zyska ulgę podatkową, ja
zyskam życiową szansę, a SES dostanie niemałą sumkę. To czysta arytmetyka! Czy książki są
tutaj?
- Nie. Są w domu Hibbardów. Pięć albo sześć pudeł. Alden będzie ci je mógł podrzucić
dzisiaj po południu.
- Będę czekał. Wypiszę czek na SES. Ty i Violet zdecydujcie, na ile ma opiewać.
Cjwilleran wrócił do domu z Kotem w kapeluszu pod pachą. Lisa włożyła książkę do
jednej z plastikowych toreb podarowanych przez drogerię. Kiedy wszedł do składu, oba koty
bawiły się w kuchennym oknie, niewątpliwie oczekując placka mięsnego od Lois. Były ze
wszech miar rozczarowane, kiedy zaprezentowano im rzadką książkę. Obwąchały ją z
niezrozumieniem i jeszcze raz, tym razem z niedowierzaniem. Nawet Koko, główny bibliofil, nie
wykazywał zainteresowania nowym zakupem.
Ach ten Koko! - mruknął do siebie Qwilleran. Wolałby pewnie biografię Jerzego
Waszyngtona!
Wrócił do załatwiania swoich spraw w mieście. Właśnie tam przed budynkiem
Sprenkle’ów zobaczył Maggie Sprenkłe, jak rozgląda się po Main Street.
- Czekasz na tramwaj? - zapytał.
- Och, Qwill! - zaśmiała się. - Zawsze potrafisz mnie rozbawić. Nie mogłam się
zdecydować, w którą stronę najpierw pójść. Na pocztę czy do banku.
- Zważywszy na to, jak wzrastają opłaty pocztowe - doradził - idź najpierw do banku...
Wyglądasz świetnie, Maggie. Jak się mają twoje panie?
Zauważył kocią sierść na jej granatowym żakiecie.
- Nasza kochana Charlotte zmarła już ze starości, brakuje jej nam, ale mamy maleńką
szarą kotkę ze schroniska. Nazywamy ją Emily. Miałbyś ochotę wpaść na herbatę i poznać ją?
- Chętnie wstąpię, chciałbym z tobą o czymś porozmawiać, ale za herbatę podziękuję.
Właśnie wypiłem trzy filiżanki kawy.
Nie była to prawda, ale w ten sposób mógł uniknąć słabej jaśminowej herbaty, jaką
podawała Maggie. W dodatku zawsze pływały w niej kocie włosy.
Dom Sprenkle’ów pochodził z dawnych czasów, kiedy bogaci kupcy sprzedawali towary
na parterze swoich kamienic, a na piętrach wychowywali liczne potomstwo. Teraz na parterze
mieściła się agencja nieruchomości i agencja ubezpieczeniowa, podczas gdy Maggie mieszkała w
wiktoriańskich apartamentach na pierwszym i drugim piętrze. Po śmierci męża, Jeremy’ego,
sprzedała ich wiejski dom otoczony różanymi ogrodami, które uprawiał, i przeprowadziła się do
śródmieścia, gdzie mogła swobodnie oddawać się pracy w wolontariacie.
Spytała Qwillerana, czy chce wejść schodami od frontu, czy też wejdzie od tyłu i
skorzysta z windy. Strome i wąskie schody w dawnym stylu pokryte były grubym dywanem,
który dodatkowo spłycał stopnie. Nie mieściła się na nich nawet nie największa stopa Qwillerana.
Winda, dostępna z parkingu na tyłach kamienicy, była niedawnym udogodnieniem.
- Jestem ryzykantem. Chyba skorzystam z niebezpiecznego skrótu.
Schody wyłożone były chodnikiem w czerwone róże. Ściany pomalowano na głęboki
czerwony kolor i obwieszono je niezliczonymi szkicami. Dekoratorka wnętrz Amanda
Goodwinter powtarzała Qwilleranowi: „Daję klientom to, czego chcą! To ich pieniądze i oni
muszą żyć w swoich mieszkaniach”.
Na górze było jeszcze więcej róż i więcej czerwonych ścian obwieszonych wielkimi
olejnymi płótnami w złoconych ramach.
Rozmowa odbyła się przy bogato rzeźbionym marmurowym stole, wokół którego stały
obite aksamitem krzesła.
- Na pewno nie chcesz herbaty? - spytała Maggie. Qwilleran odmówił i zaczął:
- Piszę książkę o domu Hibbardów. Ma ją wydać Fundacja K.
- Wiem! Violet mi mówiła! Jestem zachwycona! Mogę jakoś pomóc? Jestem od niej
starsza, ale wyrosłyśmy razem.
- Idealna sytuacja. Zbieram wspomnienia mieszkańców miasta o ich rezydencji - położył
kieszonkowy dyktafon na blacie.
- Och, pamiętam, jak wspinałyśmy się na wieżę, żeby zobaczyć jezioro oddalone o
dziesięć mil. Zjeżdżanie na sankach ze wzgórza, spanie latem w śpiworach na werandzie...
siadywanie przy kominku w bibliotece, kiedy ojciec Violet nam czytał. Wyjechała na studia, a
potem do Włoch, a ja wyszłam za Jeremy’ego i byłam szaleńczo szczęśliwa. On kochał hodować
róże. Każdego dnia przynosił mi jedną i śpiewał Tylko różę z operetki Rudolfa Frimla. Miał
piękny baryton. Korespondowałam z Violet, kiedy była we Włoszech. Niezmiernie ucieszyłam
się, że ma zamiar poślubić tam artystę. Niestety, kiedy jej rodzice dowiedzieli się, że wybranek
jest nie tylko artystą, ale też obcokrajowcem, wpadli w furię. Powiedzieli Violet, że to zabije jej
matkę! Wróciła do domu.
- Nigdy nie wyszła za mąż? - spytał Qwilleran. Maggie pokiwała smutno głową.
- Chyba na przekór rodzicom. Była jedynaczką. Z nią skończy się ród Hibbardów. Nigdy
nie zapomnę, jak płakała dzień po dniu, kiedy pierwszy raz wróciła z Włoch. A ja płakałam wraz
z nią.
Oczy Maggie zaszły łzami.
- Chyba napiję się herbaty - powiedział Qwilleran. Kiedy Maggie wróciła z tacą, jej twarz
była już spokojna.
- Było mi okropnie żal Maggie. Byliśmy z Jeremym szczęśliwym małżeństwem. On z
pasją hodował róże. Pewnego dnia posłał jej pojedynczą różę na długiej łodydze z wierszem
Hafeza Szirazi, który pewnie znasz.
Wyrecytowała wersy trzynastowiecznego poematu:
Me wypuszczaj czary wina ze swej dłoni ani róży długiej łodygi.
Zły ci świat splótł los, lecz ty nie chyl czoła przed wrogim zamysłem.
- Mmm... - mruknął Qwilleran. - Inspirujący gest!
- Właśnie tego potrzebowała, Qwill. Nie wiem, czy to wiersz, czy róża, ale pomogło.
Jeremy zaczął obserwować róże dwadzieścia lat wcześniej, niż to się stało modne w Lockmaster.
Specjalnie w tym celu hodował w cieplarni rośliny o długich łodygach. To specjalna odmiana,
sadzi się je blisko siebie, tak żeby rosły wysokie. Tak żałuję, że ty i Jeremy nie poznaliście się...
Słyszałeś o problemach zdrowotnych Violet?
- Wiem, że pojechała dzisiaj na kontrolę do Lockmaster.
- Od lat ma tętniaka. Może ją powalić każdego dnia, i to bez ostrzeżenia.
Przez chwilę Qwilleran wpatrywał się w Maggie.
- Jestem zszokowany! Nie mogę uwierzyć! Znosi to z takim spokojem i podchodzi do
świata z takim entuzjazmem. To zadziwiające!
- Przyzwyczaiła się wykorzystywać każdą chwilę. Dlatego też cieszę się, że pracujesz nad
książką o domu Hibbardów. Z drugiej strony może dożyć setki. Zastanawiam się nad
wcześniejszymi wspomnieniami.
- Nagrywaj je na taśmę, a ja wrócę za tydzień.
Kiedy Alden zajechał przed skład oficjalnym samochodem domu Hibbardów, Qwilleran
wyszedł i zaproponował mu, żeby zaparkował od kuchni, gdzie łatwiej było rozpakowywać
pudła. Koko i Yum Yum obserwowały scenę z okna, ale wobec zamieszania pierzchły, jak to
powiadał Qwilleran, na cztery strony.
Mężczyźni zanieśli książki pod kominek i Alden zaofiarował się, że porozkłada je na
półkach.
- Muszę je najpierw skatalogować, więc ja je wyjmę, a ty idź na balkon i wypróbuj
akustykę tego składu. Może zadeklamujesz Szekspira?
- To życiowa szansa! - oświadczył gość, stając przed dziełami zebranymi dramatopisarza.
- Widzę, że jesteś w posiadaniu kolekcji Ardena, szczęściarzu!
- Weź Henryka V i przeczytaj prolog - zasugerował Qwilleran. Potem słuchał z
niekłamaną fascynacją trzydziestu czterech wersów. Głos spod dachu rozchodził się wspaniale.
Nigdy nie było tu tak pięknego brzmienia, a i aktor nigdy nie brzmiał tak głęboko. - Zaśpiewaj
coś, Alden! - krzyknął z parteru.
Alden zaśpiewał: „Pokażcie mi nieustraszonego męża...” Qwilleran bił brawo. Alden
ruszył w dół rampy pełen uniesienia. Chwilę później runął na ziemię z głośnym łoskotem.
Qwilleran krzyknął i pobiegł mu na ratunek. Zobaczył jeszcze kłębek futra znikający na
wyższych kondygnacjach.
- Alden, jesteś ranny? Co się stało?
- Nie wiem, ale wszystko w porządku. Na kursach teatralnych uczymy się, jak się
wywracać.
- Co powiesz na drinka na ukojenie nerwów?
- Nie potrzebuję ukojenia. Dziękuję, ale muszę wracać do domu odkorkować wino.
- Powiedz Violet, że piszę wylewne podziękowanie.
Qwilleran cieszył się w gruncie rzeczy, że Alden nie przyjął zaproszenia na drinka.
Spieszno mu było zająć się porządkowaniem tuzów dziennikarstwa z przełomu dziewiętnastego i
dwudziestego wieku. Były wśród nich takie nazwiska jak: Mencken, Hearst, Patterson, Luce...
Także kobiety: Nellie Bly, Ida Tarbell... Mark Twain, Artemus Ward, lrvin S. Cobb, Will Rogers,
George Ade, Stephen Crane, Ambrose Bierce i wielu innych. Syjamczyki wracały na scenę,
obwąchując pomieszczenie uważnie. Koko szedł w pewien szczególny sztywny sposób, co było
jednoznacznym dowodem winy. Qwilleran wszedł za nimi na rampę, gdzie, tak jak przypuszczał,
znalazł wąski pasek skórki od banana.
Kiedy później przy kawie zastanawiał się nad całym zdarzeniem, nie mógł powstrzymać
śmiechu wobec okropnego upadku Aldena. Od początku ślizganie się na bananowej skórce było
niejako wliczone w historię. Qwilleran musiał po prostu przyznać, że Koko nie lubi Aldena
Wade’a mimo jego pięknego głosu i gładkich manier, co zainspirowało go do napisania parodii
słynnych wersów Samuela Johnsona:
Och, panie Wadę, on pana nie lubi, choć, co tu dużo kryć, nikt się tym nie chlubi.
To tylko wiem, że to nie sen, och, panie Wadę, on pana nie lubił
Rozdział czternasty
Zanim we wtorek rano Qwilleran zdążył nastawić ekspres do kawy, zadzwonił Bushy.
- Cześć, Qwill! Chciałem tylko, żebyś wiedział, że spędziłem wczoraj cały dzień, robiąc
zdjęcia domu Hibbardów z zewnątrz. Przez cały dzień utrzymywała się wyjątkowo dobra pogoda
na zdjęcia w plenerze. Pani Hibbard nie było w pobliżu, ale obszedłem się bez niej. Dzisiaj
zabieram Janice i zaczynamy wewnątrz.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie potrzebujesz mnie tym razem na przybocznego? Jestem
zwolniony?
- Jesteś zwolniony! Przez cały dzień mam zapewnione usługi gospodyni i chłopca na
posyłki, ale zabieram ze sobą Janice jako oficjalną asystentkę, bo okropnie chce zobaczyć dom.
Dobra, a jeśli chodzi o te zdjęcia do Klubu Literackiego: odbierasz je dzisiaj z gazety?
- Chcesz, żebym je wieczorem podwiózł do ciebie? - zapytał Qwilleran.
- Jeśli możesz. Sam bym to zrobił, ale mam robotę dla gazety.
- Zapracowujesz się, Bushy. Gdybyś tyle nie pracował, może byś miał więcej włosów na
głowie.
- Żebym jeszcze się przy tym wzbogacił... W takim razie powiem Jan, że może się ciebie
spodziewać.
Qwilleran też musiał ścigać się z czasem. Na dwunastą miał dostarczyć do gazety tekst, a
jeszcze nawet o nim nie myślał. W takich sytuacjach stosował różne triki: albo wykorzysta
czytelników i stworzy kolumnę z ich opinii, pomysłów i zażaleń, albo ściągnie stronę z
osobistego dziennika i rozciągnie ją do tysiąca słów.
Innym zadaniem, które czekało Qwillerana w tym tygodniu, było przygotowanie
wystąpienia w Klubie Literackim.
Tekst, zgrabną mieszaninę uwag czytelników, wręczył na czas. Odebrał kopertę od
Kennetha ze zdjęciami Eddingtona Smitha i sprawdził kolekcję starych fotografii w zbiorach
biblioteki. Znalazł tam liczne zdjęcia właściciela księgarni, samego budynku i wreszcie
zasłużonego kota. Winston miał kilku poprzedników, ale wszyscy wyglądali tak samo: były szare
i skudłacone, z puszystym ogonem.
Qwilleran wrócił do domu, do składu, żeby popracować nad swoim wystąpieniem. Nigdy
przedtem nie czytał przemowy przed publicznością. Zazwyczaj robił notatki i mówił z pamięci.
Tym razem wyciągnął się na fotelu z ołówkiem i notatnikiem. Wpierw musiał zebrać
wszystko, co wiedział o Eddingtonie. Byli przyjaciółmi, odkąd Qwilleran przyjechał do Pickax i
uzależnił się od używanych książek. Za każdym razem, kiedy szedł do miasta, skręcał za pocztą
do staroświeckiego sklepiku. Przeglądał, kupował jedną albo dwie i zawsze przynosił puszkę
sardynek dla Winstona. Edd uważał go za najlepszego przyjaciela i powierzał mu rodzinne
tajemnice. Czy można było wierzyć tym opowieściom? Był potomkiem pionierów, którzy z
natury byli dowcipni i lubili opowiadać historie. To, co mówili, mogło być prawdą, ale też
wytworem wyobraźni lub humorystyczną przypowiastką.
Teraz Qwilleran musiał zdecydować, ile może przekazać swojej czwartkowej
publiczności. Na kartce zapisał: „stary dąb... skauci... Edd i pistolet... wątróbka i cebula...
«dzwoń na policję!»... stara ciężarówka Edda... skandaliczny sekret jego babki, prawdziwy czy
też nie”.
Kiedy Qwilleran odgrzebywał w pamięci wszystkie te opowieści, zdał sobie sprawę, że
Koko cały czas siedzi skoncentrowany, zwinięty w kłębek, jakby chciał mu pomóc. Nie po raz
pierwszy kot pomagał człowiekowi znaleźć odpowiednie słowo, zapomniany szczegół czy trafną
myśl.
Jeśli zaś chodzi o slajdy, które zrobił Bushy, to nie było w czym wybierać. Można je było
podzielić na dwie grupy: „Edd przed sklepem z kotem” i „Edd przed sklepem bez kota”. Zawsze
ta sama drewniana poza i poważny wyraz twarzy. Z czasem księgarz i jego odzienie byli tylko
coraz starsi.
Z rozmyślań wyrwało go nagłe uderzenie książki o podłogę. Były to opowiastki gwarą
George’a Ade’a. W pustym miejscu na półce pojawiła się głowa Koko, spoglądająca w dół.
Książka otworzyła się na opowiadaniu Siostra Mae, która zrobiła tak, jak się tego spodziewano.
To oznaczało, że Qwilleran ma przeczytać opowiadanie o siostrze Mae na głos. Szczerze
mówiąc, nie był entuzjastą slangu George’a Ade’a ani pikantnej tematyki jego opowiastek, jak o
nich pisano w 1899 roku, a i Koko zasnął, zanim Qwilleran skończył czytać.
Była to mała zgrabna książeczka kieszonkowej wielkości, ale jej sztywna oprawa obita
była materiałem, który wyglądał jak droga tkanina dekoracyjna. Można było tylko gdybać, ile
kosztowała w czasach, kiedy niedzielne wydanie „New York Timesa” kosztowało pięć centów.
W każdym razie według Qwillerana Koko spodobała się ta książeczka, bo była niewielka.
Odłożył tomik na półkę i zabrał się do przygotowywania wieczornego posiłku dla kotów.
Po kolacji wziął kopertę ze zdjęciami Edda Smitha do domu przy ulicy Miłej. Janice
odziedziczyła dom po swojej zmarłej szefowej, Thelmie Thackeray, razem z czterema
amazońskimi papugami.
- Idź do woliery - powiedziała Janice - a ja przyniosę tacę. Mam nadzieję, że nie jadłeś
deseru. Zrobiłam morelowe ciasteczka.
- Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie - przyznał się Qwilleran. - Jadłem deser, ale
zamierzam pominąć ten fakt i oddać się przyjemności zjedzenia morelowych ciasteczek.
- Thelma zawsze powtarzała, że masz szlachetny charakter, Qwill.
Woliera zajmowała pomieszczenie, które nazywano niegdyś drugim salonem. Siatka
dzieliła pomieszczenie na dwie części. Po jednej znajdowały się klatki dla ptaków, ich drążki i
zabawki, a drugą wypełniały wiklinowe meble.
- Co to za robota, którą ma dzisiaj Bushy? - spytał Qwilleran.
- Szkocka noc w loży.
- Dobrze się dzisiaj bawiłaś?
- Fantastycznie! Nigdy nie widziałam takiego domu!
- Nikt z nas nie widział.
- Całe te rzeźbienia! Wszędzie! Wielkie schody, kominki, ramy! Stół w jadalni był
przykryty białymi obrusami i zastawiony porcelaną, kryształami, a na środku stały dwa srebrne
świeczniki i wazy z kwiatami. Krzesła były w białych pokrowcach i kwiaty były wszędzie, tak
jak Bushy prosił! Bushy mówi, że nie ma znaczenia, jak stary jest dom, cięte kwiaty zawsze
sprawiają, że wygląda świeżo!
- Poznałaś pannę Hibbard? - spytał Qwilleran.
- Dopiero po południu. Rano pracowała w SES. Powiedziałam, że zrobiłam wszystkie
potrzebne notatki, i poprosiłam, żebyśmy usiadły i porozmawiały. Cóż! Nie uwierzyłbyś, Qwill!
Rozmawiałyśmy jak para młodych dziewcząt! A ona ma co najmniej sześćdziesiąt lat!
Chichrałyśmy się i wymieniałyśmy sekretami! Chciała wiedzieć wszystko o Bushym. Łysi
mężczyźni, powiedziała, są seksowni. Powiedziałam jej, że jesteśmy małżeństwem od niedawna,
że mamy łódź motorową i że chcielibyśmy zabrać ją któregoś dnia na jezioro. Powiedziałam jej,
że mogłaby kogoś ze sobą zabrać. Wtedy cała się spłoniła i wyznała, że też jest świeżo upieczoną
mężatką!
Qwilleran, który zazwyczaj był spokojny, omal nie zachłysnął się kawą.
- Zareagowałam w ten sam sposób, Qwill. Z trudnością zachowałam spokój. Nie chciałam
naciskać, więc zadawałam pytania naokoło. Strasznie chciała mi się zwierzyć, ale powiedziała, że
ogłoszą to dopiero w piątkowej gazecie, w kronice towarzyskiej.
Nagła myśl przebiegła przez głowę Qwillerana: Czy nie byłaby to ironia losu, gdyby
nowo poślubionym mężem Violet okazał się dawny włoski artysta, który cudem powrócił do jej
życia? Bardziej prawdopodobne, że był to Judd Amhurst, sympatyczny, przystojny inżynier o
siwych włosach na emeryturze. Violet, zarządca dużego domu, postąpiłaby nader praktycznie,
gdyby ożeniła się z inżynierem. Niestety ślub Violet oznaczał dla Qwillerana koniec intymnych
kolacji i dyskusji o Czechowie i Wordsworcie.
- Wiem, że nie puścisz pary z ust, prawda, Qwill? Violet chciała zmienić swój testament,
zanim wieści się rozejdą. Spędziła dzisiejszy ranek w kancelarii prawniczej, a nie w SES.
- Odrobina dwulicowości dodaje tylko życiu pikanterii. Czy to nie samochód Bushy’ego?
Poszli do tylnego wejścia, żeby się z nim przywitać.
- Jesteś pełen szkockiej i haggisu?
- Nie, nie tykam tych rzeczy. Macie kawę?
Usiedli przy kuchennym stole ze zdjęciami Edda, odkładając podobne zdjęcia.
Zdecydowali, że lepiej mieć tuzin dobrych zdjęć i rzucać je co jakiś czas na ścianę niż
dwadzieścia podobnych.
- Byłem w księgarni. Przyjrzałem się sali konferencyjnej. Ściana za pulpitem jest duża i
gładka. Myślę, że nie powinniśmy wyświetlać ostrych zdjęć na małym ekranie, tylko rzucać je na
ścianę za tobą, powoli wyostrzając obraz i stopniowo wygaszając go. Jeśli kilka powtórzymy, to
przecież nic się nie stanie. Zdjęcia są dla stworzenia atmosfery.
- Mogę się włączyć do rozmowy? - przerwała Janice. - Mogłabym śledzić twój scenariusz
i podawać Bushy’emu odpowiedni slajd.
- Nie korzystam ze scenariusza - powiedział Qwilleran. - Ale mogę wam dać listę
kolejnych tematów.
Qwilleran zebrał się do wyjścia. Groził, że weźmie ze sobą Bonnie i Clyde’a, które
rozsiadły się na jego kolanach, obwąchiwały uszy i przymilały się na różne sposoby.
Kiedy Qwilleran wchodził do składu, zbliżała się jedenasta, godzina, o której zazwyczaj
dzwonił do Polly albo Polly dzwoniła do niego. Stresy i natłok zajęć w nowej pracy osłabiły ich
braterskie stosunki. Nadal robił jej raz w tygodniu zakupy, ale była zawsze zbyt zajęta albo zbyt
zmęczona, żeby wyjść z nim na kolację, spędzić wieczór na słuchaniu muzyki albo weekend za
miastem.
Ich spotkania w ostatnich tygodniach zdominowane były przez rozmowy o wyborze,
zamawianiu i dostawach książek. Przeżył wszystkie obawy związane z zatrudnianiem i
wynagrodzeniami pracowników. Od najlepszego przyjaciela Polly oczekiwała porady co do
szerokości przejścia i komfortu klientów. Za to nie miała nastroju na chwilę relaksu przy
klasycznej muzyce odtwarzanej na wspaniałym sprzęcie. Teraz, kiedy sklep został w końcu
otwarty, była zbyt podekscytowana, żeby się zrelaksować. Ciekawe, co będzie dalej, zastanawiał
się Qwilleran.
Zadzwonił telefon. Była dokładnie jedenasta i miał nadzieję, że to Polly dzwoni odnowić
ich wieczorną ceremonię.
Dzwonił jednak komendant policji.
- Mam dla ciebie wieści! - powiedział.
- Dobre czy złe?
- Dziwne.
- Może wpadniesz na kieliszeczek? - zaproponował Qwilleran.
Qwilleran postawił na barze butelkę szkockiej, kostki lodu, tacę z serem i szklankę wody
squunk dla siebie, a na półce, dokładnie nad barem, położył rzadką książkę, którą wyjął z
zamykanej na klucz szuflady z nadzieją, że Koko zademonstruje swoje literackie zamiłowania.
Po kilku minutach zwalisty, muskularny Szkot w oliwkowym uniformie wparował do
kuchni.
- Gdzie jest ten sprytny kot? Mam dla niego zlecenie!
- Andy, usiądź i nalej sobie drinka. Grałeś na kobzie podczas szkockiej nocy?
- A pewnie! Straciłeś dobry haggis!
- To jakie są te wieści?
- Kradzież w SES. Książka za pięć tysięcy. Jakiś włamywacz z Nizin, to pewne. To przez
tę reklamę w telewizji. Przekazaliśmy sprawę policji stanowej.
- Jaki to był tytuł? Jaki autor?
- Śmierć po południu, tego jak mu tam...
- Kto zgłosił kradzież?
- Ten nowy gość - Alden Wadę. Pracuje dla pani Duncan i udziela się charytatywnie w
SES.
W tym momencie Koko, wiedziony jakimś tajemniczym instynktem, skoczył
bezszelestnie na półkę nad barem i usiadł na swojej książce.
- To jego książka - oznajmił Qwilleran. - Kupiłem mu ją pierwszego dnia po otwarciu.
Nie było mowy o cenie, Brodie zakrztusiłby się serem.
- Całkiem niezły, smakuje jak stilton.
- Bo to właśnie jest stilton.
Rozdział piętnasty
W środę rano Qwilleran nakarmił najpierw koty. Czynność tę powtarzał średnio
siedemset razy do roku. Aby rozerwać się przy tym trochę, zwracał się do nich inteligentnie, co,
jak twierdził, miało pobudzić ich psychiczną wrażliwość. Koko słuchał go zawsze uważnie,
przechylając lekko na bok głowę. Yum Yum wylizywała jakąś wyimaginowaną plamkę na piersi.
Tego dnia Qwilleran wypróbował na swych towarzyszach łacinę: Sic transitgloria
mundi... Epluribus unum... Tempus fugit... Oba koty przetaczały się po dywanie, złączone w
przyjaznych zapasach. I to by było na tyle - pomyślał Qwilleran, kończąc na dziś edukowanie
zwierząt domowych.
Kiedy jadł śniadanie, zadzwonił telefon. To był Kenneth, telefonował z redakcji.
- Witam, panie Q! Mam niesamowite wieści! Skradziono książkę za pięć tysięcy! Tę
samą, którą Dundee obwąchiwał na zdjęciu! Informacja będzie na pierwszej stronie!
- No... sprzedacie kilka egzemplarzy więcej - powiedział Qwilleran. - Na szczęście
ukradli książkę, a nie kota!
- Tak... cóż, pomyślałem, że chciałby pan wiedzieć... Skończyłem z tymi papierami dla
pana, panie Q!
- Świetnie! Odbiorę je wieczorem!
- Peggy mogłaby mnie do pana podrzucić, zapłaci każdą cenę, żeby tylko zobaczyć pana
koty.
- O której?
- Zaraz po pracy.
- W takim razie do zobaczenia.
Zaśmiał się nad niesamowitymi wieściami Kennetha.
- Twój kuzyn Kenneth przyjdzie tu dzisiaj. Zabierze ze sobą dworzanina Dundeego, który
pragnie cię poznać - zwrócił się do Koko, który kręcił się w pobliżu, czekając na okazję, żeby
podwędzić skórkę banana. Zastanawiał się, jak Koko zareaguje na ciężkie kosmyki włosów
zwisające nad oczami Peggy. Dla kota mogą się wydać interesujące, mogą mu przypominać
pewną rasę psa.
Wyszczotkował porządnie syjamczyki, a potem czytał im z Opowiastek gwarę, które
ponownie spadły z łoskotem z półki. Dowcip autora nie był ani trochę bardziej ujmujący niż przy
poprzedniej lekturze. Postanowił sprawdzić hasło George Ade w encyklopedii: popularny
humorysta i dramatopisarz (1866-1944).
Później zadzwonił do naczelnego historyka okręgu, Thorntona Haggisa, który wiedział
wszystko o dawnych czasach.
- Co wiesz o George’u Ade? - zapytał Thorna.
- Moi synowie piją to na boisku. Podobno dodaje energii. Dlaczego pytasz?
- Brzydki żart, Thorn... Będziesz z żoną na czwartkowym spotkaniu?
- Za nic bym go nie przegapił. Jak ci mówiłem, moja żona zachowuje się jak twoja
nastoletnia fanka. Myślę, że chodzi jej o te wąsy.
- Mam jeszcze jedno pytanie. Czy wasz zakład wykonał jakieś nagrobki dla rodziny
Hibbardów?
- Wszystkie tablice powstały w naszym warsztacie. Robił je mój dziadek i ojciec. Ja sam
też kilka wykonałem. Lubili, żeby tablice były duże, dekoracyjne i drogie. Dlaczego pytasz?
- Piszę książkę o rodzinie Hibbardów, myślałem, że będziesz miał jakiś wkład.
- Możesz napisać cały rozdział na ten temat. Na terenie ich posiadłości jest prywatny
cmentarz. Mogę pokazać ci rejestr dat, imion i szkice pomników. Rzeźbiliśmy anioły, kosze
kwiatów, jagniątka, portrety zmarłych, długie inskrypcje... Był tylko jeden gładki kamień, dla
córki, która umarła w niełasce.
To cenne informacje, Thorn. Przyjrzę się temu, chciałbym też zobaczyć ten rejestr. Na
razie chciałem ci powiedzieć, że znalazłem w archiwach coś, co tylko ty potrafisz docenić.
Pierwszą stronę „New York Timesa” z 1899 roku! Podarował ją ojciec Violet. Nagłówek
informuje o napadzie na bank, zabójstwie, tajemniczej truciźnie, pożarze w studzience
kanalizacyjnej i upadku firmy wartej miliard dolarów.
- Co dowodzi - powiedział Thornton - że świat nie jest coraz gorszy, ale tylko inny.
- A żeby dowieść ci, jak inny - odpowiedział Qwilleran - powiem ci, Thorn, że niedzielne
dwudziestodwustronicowe wydanie „Timesa” kosztowało dziesięć centów!
Później tego dnia Qwilleran wybrał się do „Toodle’s Market” po zakupy spożywcze dla
Polly i banany dla siebie. Wybierał właśnie warzywa, kiedy ktoś stojący za jego plecami
powiedział:
- Pan Q we własnej osobie, jak mniemam. Odwrócił się i zobaczył schludnego mężczyznę
około czterdziestki, który przedstawił się jako Bili Turmeric, nauczyciel angielskiego z Sawdust
City. Ten sam, który pisał zabawne listy do „Piórkiem Qwilla” i na stronę redakcyjną.
Qwilleran uścisnął wyciągniętą dłoń.
- Miło mi pana poznać, proszę się poczęstować bananem. Doktor Diane twierdzi, że są dla
pana zdrowe.
- Moja żona też je nieustannie zachwala. Jej ciotka, która przy okazji wygrała z panem
kolację na aukcji charytatywnej kilka lat temu, nigdy nie przestała o tym opowiadać.
- Sarah Plensdorf - powiedział Qwilleran. - Czarująca dama!
- Jak się mają Koko i Yum Yum? Moje dzieci chciałyby wiedzieć.
- Koko jest chłodny, a Yum Yum bezczelna, czasem na odwrót.
Zebrał się wokół nich mały tłumek kupujących, którzy z uśmiechem przysłuchiwali się
ich rozmowie.
- Zejdźmy z drogi, żeby ci wszyscy dobrzy ludzie mogli kupić banany! - dodał jeszcze
Qwilleran.
Nagle dwaj mężczyźni z wózkami znaleźli się pośrodku pustej alejki.
- Ma pan czas na kawę? Ja stawiam - zaproponował Qwilleran.
- To najlepsza propozycja w tym tygodniu.
W barze usiedli na niewygodnych stołkach, które miały zniechęcać do zbyt długiego
zajmowania miejsca przy ladzie.
- Czy mogę uczcić ten moment pytaniem? - spytał Qwilleran. - Moja gospodyni mówi:
„Moja córka przyjeżdża w odwiedziny, zaczym nie mogę sprzątać w przyszłą środę”. Czy to
jakaś miejscowa gwara?
- Nie. To dziwactwo syntaktyczne spotyka się też w innych regionach. Przyimek
„zaczym” wprowadza zdanie podrzędne, niewynikające bezpośrednio z poprzedniego zdania, i
jednocześnie ma zastąpić frazę „w związku z czym”. Czy to wystarczająca odpowiedź na pana
pytanie?
- „W związku z czym”... Mniej więcej - odpowiedział szczerze Qwilleran.
Wśród osób, które zadzwoniły tego popołudnia do składu, był Pogodny Jimmy.
- Kiedy przeniesiesz się z powrotem do Indian Village, żebym mógł ci donosić o
najświeższych plotkach zza miedzy?
- A sąjakieś plotki, o których nic mi nie wiadomo?
- Apartament numer dwa został w końcu wynajęty, to pewna wiadomość.
- Przez kogo?
- Wpadnę do ciebie w drodze do stacji, to pogadamy.
Przez resztę popołudnia Qwilleran zamęczał się zagadką, na której rozwiązanie przyszło
mu czekać do wieczora. Pytania bez odpowiedzi doprowadzały go do pasji. Kiedy prezenter
pogody pojawił się wreszcie w składzie, czekał na niego jego ulubiony drink na srebrnej tacy.
- W porządku. Kto to jest?
- Nasza weterynarz!
- Doktor Constabłe? Przecież ona mieszka w domu gościnnym Hibbardów. Czy masz tę
informację z tego samego wiarygodnego źródła co poprzednio?
- Jestem łatwowierny, wierzę nawet we własne prognozy pogody.
- Z jakiego powodu się przeprowadza?
- Nie można tam trzymać zwierząt. Kiedy człowiek opiekuje się cudzymi zwierzakami, a
sam nie może mieć własnego, to zaczyna się frustrować. Tak powiedziała menedżerowi w Indian
Village. W samych „Wierzbach” będzie miała pięciu pacjentów. Jak dla mnie to bardzo wygodna
sytuacja. Powinniśmy wydać wielkie przyjęcie powitalne.
Tylko nie przesadzaj, Joe. A przynajmniej do czasu, kiedy się nie upewnimy, że
przyjmuje nocne wezwania.
Weszli do środka i usiedli przy barze. Nagle Pogodny Jimmy spytał:
- Jesteś czyimś pierwszym mężem?
- Czyimś pierwszym i ostatnim. Dlaczego pytasz?
- Moja siostra z Horseradish właśnie rozwiodła się ze swoim pierwszym mężem i
dołączyła do Klubu Byłych Pierwszych Żon. Baby spotykają się razem i obgadują byłych
mężów. Podobno mają niezły ubaw!
- Wyobrażam sobie! Chciałbym usłyszeć nagrania z takich spotkań.
- To nic złośliwego, tylko takie żarty!
- A... rozumiem. Czy ta organizacja działa tylko w Horseradish? Czy też ma swoje
oddziały w całym kraju?
- Wydaje mi się, że jak na razie ma zasięg lokalny. Sam wiesz, w tym mieście wszyscy są
trochę pokręceni... no dobra, czas na mnie, muszę jechać do roboty. Szykuje się gwałtowna
zmiana pogody.
Kiedy Qwilleran odprowadzał Pogodnego Jimmy’ego, na podwórze podjechał kolejny
wóz, który przywiózł Peggy, Kennetha i stos dokumentów. Trzej goście zostali sobie
przedstawieni.
- Och, pan Pogodny! Pana prognozy są takie... takie dobre!
- Dzięki. Mów do mnie Joe - wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z komplementu.
Peggy miała na sobie dość obcisły jednoczęściowy czerwony kostium i wyglądała, jak by
to powiedział Qwilleran, „interesująco”.
- Peggy jest nowo mianowaną opiekunką Dundeego, księgarnianego kota. Ja jestem jej
asystentem. A to Kenneth, nowy asystent w redakcji.
- Chciałbym zostać - powiedział ze szczerym żalem Pogodny Jimmy - ale muszę pędzić
do stacji.
W drodze do samochodu obejrzał się jeszcze na Peggy, a kiedy Qwilleran prowadził
dwójkę młodych ludzi do składu, Peggy odwróciła się w kierunku Pogodnego Jimmy’ego.
- Czy mam przynieść teczki, panie Q? - spytał Kenneth.
- Najpierw wejdźcie i obejrzyjcie skład. Napijemy się, a potem usiądziemy do roboty.
- O kurcze! - westchnął chłopak, rozkładając szeroko ramiona.
- Jeśli jesteś żądny wrażeń, to wejdź na szczyt. Widok robi wrażenie. Tylko uważaj, gdzie
stawiasz stopy, Koko zaczął wykradać skórki od bananów.
Peggy klęczała, przytulając i pieszcząc koty, które przybiegły zobaczyć nowych gości.
A to łobuzy, pomyślał Qwilleran. Umieją się poznać na człowieku. Wyczują każdą
słabość i wykorzystają ją do kpńca. Peggy podziękowała za drinka. Miała jeszcze nakarmić
Dundeego i jakąś pracę przy komputerze na wieczór.
Widać było, że Kenneth chce zostać. Powiedział, że wróci na piechotę.
- Przyjemna kobieta - powiedział Qwilleran, kiedy Peggy odjechała do domu.
- Ma świra na punkcie kotów - skomentował młody człowiek.
- Każdy ma świra na jakimś punkcie. Widać, że nie jest stąd. Co ją tu przyniosło?
- Jest z Vegas. Wróżka powiedziała jej, że powinna tu przyjechać. Jest po okropnym
rozwodzie. Widział pan, jak zaczesuje włosy na czoło? Przykrywa brzydką bliznę, za którą wini
byłego męża.
- Cóż... Mam nadzieję, że jest tu szczęśliwa. Robi pożyteczne rzeczy dla wspólnoty...
Przyniesiesz teraz dokumenty?
Papiery były skrupulatnie uporządkowane. Kenneth dobrze się spisał. Cjwilleran
powtórzył raz jeszcze, że wyliczy jego zasługi.
- Jak ci się podoba praca w „Coś tam”? Co cię skłoniło do zamieszkania w Pickax?
Spodziewam się, że nie była to przepowiednia?
Chciał mówić, ale z jakiegoś powodu obawiał się, że nie powinien. Nie patrzył wprost na
Qwillerana.
Dziennikarz potrafił milczeć. Potrafił też przybrać współczujący wyraz twarzy. Coś w
jego melancholijnym spojrzeniu i obwisłych wąsach skłaniało do zwierzeń.
- Obserwuję podejrzanego - powiedział ni stąd, ni zowąd Kenneth.
- Nie mów nic więcej. Rozumiem.
Rozumiał tylko tyle, że miał przed sobą chłopca na posyłki, który grał detektywa, albo
detektywa działającego pod przykrywką chłopca na posyłki. Tak czy inaczej nie chciał zepsuć
jego gry. Mając w pamięci zainteresowanie Kennetha Miastem bratniej zbrodni, stawiał na to, że
chłopak bawi się w detektywa. Tak jak Celia Robinson, która podczas pierwszej wizyty w Moose
County grała tajnego agenta.
Była prawie jedenasta, kiedy zadzwonił telefon. Qwilleran czytał na dobranoc kotom. W
nadziei, że to Polly, zmienił ton na głęboki, taki jaki za dawnych czasów (przed „Skrzynią
Pirata”) sprawiał Polly taką radość.
- Qwill, stary brachu! - w słuchawce rozległ się doniosły, dobrze znany głos.
- Lyle, stary draniu! Wróciłeś żywy z Saint Paul!
- Jestem już od tygodnia. Zdążyłem na wszystkie atrakcje. Lisa była wniebowzięta,
dopóki nie rozeszła się wieść o kradzieży. Co o tym myślisz?
- Zgadzam się z policją. Według mnie to człowiek z Nizin. Powiedz Lisie, że korzyść z tej
dodatkowej reklamy może być taka, że sprzeda wszystkie książki z kabinetu.
- Zawsze byłeś niepoprawnym optymistą, Qwill!. Jesteś przygotowany na jutrzejsze
wystąpienie?
- Nie martw się o prelegenta, Lyle. Martw się lepiej o widownię. Zważywszy na to, że nie
serwujemy drinków, z publicznością może być krucho.
Żeby odegnać myśli o Eddingtonie, które zajmowały go przez ostatnie czterdzieści osiem
godzin, Qwilleran wybrał ze swojej dziennikarskiej biblioteczki jedną z książek, które chciała mu
podarować Violet Hibbard. Przyszło mu do głowy, że ich pierwsza uduchowiona kolacja już się
nie powtórzy. Widział w niej towarzyszkę wieczornych posiłków, następczynię tej, którą
najwyraźniej tracił. To poziom i przedmiot rozmowy czyniły obie kobiety interesującymi.
Oboje, Qwilleran i emerytowana profesor, lubili Szekspira. Miał zamiar zająć się
poważnie dziełami Byrona. Teraz jednak dama zyskała męża. Czy był to Judd, emerytowany
inżynier? Był w odpowiednim wieku, a jedno spotkanie z nim wystarczyło, żeby dowieść jego
zalet, choć być może jego mocną stroną nie były sonety i rosyjskie sztuki.
Polly rozpieściła go pod tym względem. Potrafiła poświęcić pół godziny na dyskusję o
jednym pojedynczym słowie.
Rozdział szesnasty
Rankiem w dniu debiutu w Klubie Literackim Qwilleran spotkał się w księgarni z
Aldenem Wade’em, żeby przedyskutować szczegóły wystąpienia. Dwa pomieszczenia
konferencyjne na dolnym poziomie miały utworzyć jedno, aby pomieścić pięćdziesiąt krzeseł i
rzutnik, ustawiony na środku przejścia.
Z przodu sali miał się znajdować mały podest, a na nim pulpit i kilka doniczkowych
kwiatów przesłanych przez życzliwych klientów. Duża ściana za mówcą miała służyć za ekran
do wyświetlania slajdów dla stworzenia nastrojowej atmosfery. John Bushland miał sprawdzić
jeszcze sprzęt przed wykładem.
- Co do godzin - powiedział Alden - drzwi otwieramy o siódmej trzydzieści. Oficjalna
część spotkania zaczyna się od wybrania władz.
- O której w takim razie mam przyjść?
- Między ósmą a ósmą trzydzieści. Skorzystaj z klucza i wejdź bocznymi drzwiami.
Możesz poczekać z Dundeem w biurze, aż cię zapowiemy.
- Czy Dundee ma wejść ze mną? - spytał Qwilleran.
- Dundee spędzi wieczór w biurze. Za bardzo rozprasza. Masz jakieś pytania?
- Co mam włożyć?
- Ja wiem... marynarkę, ale bez krawata. I jeszcze jedno, parking północny i południowy
będą zajęte, ale przy bocznym wejściu będzie dla ciebie zarezerwowane miejsce.
Przyjemnie było robić interesy z Aldenem, pomyślał Qwilleran. Był zawsze tak dobrze
zorganizowany.
Koko skakał niecierpliwie w kuchennym oknie. Co dziwne, na automatycznej sekretarce
nie było żadnej wiadomości ani też nikt nie zadzwonił w przeciągu kilku minut. Po jakimś czasie
Qwilleran otrzymał nietypowy telefon od Moiry MacDiarmid.
- Qwill, muszę z tobą o czymś pomówić, czy to odpowiednia pora?
- Nie ma tu nikogo poza dwoma wścibskimi kotami, ale można im zaufać. O co chodzi,
Moiro?
- Chciałabym zaprosić ciebie i Polly na kolację w niedługim czasie, ale znam Kipa, on nie
cierpi plotek, a to, o czym chciałam pogadać, to raczej... spekulacje.
Ciekawość Qwillerana sięgała zenitu. Choć sam nie był skłonny rozsiewać plotek, to
zawsze chętnie ich słuchał, a zwłaszcza kiedy nazywano je spekulacjami. To, co sugerowała żona
jego przyjaciela, miało być prywatnym spotkaniem, a o to niełatwo było ani w Lockmaster, ani w
Pickax. Zrozumiał przesłanie.
- Jesteś tam, Qwill?
- Jestem. Myślę. Potrzebuję tematu na felieton do gazety, a skoro już Dundee zrobił taką
karierę, dysertacje na temat pomarańczowej rasy mogą zainteresować moich czytelników. A
skoro ty jesteś w tym względzie ekspertem, to wywiad z tobą jest całkowicie na miejscu. Masz
czas jutro po południu?
- Och, Qwill!
- Ile kociąt macie obecnie w swojej zagrodzie? Będą gotowe na wywiad jutro około
pierwszej trzydzieści?
Po kilku ostrożnych słowach ze strony Moiry i kolejnych niezobowiązujących ze strony
Qwillerana rozłączyli się.
Zaśmiał się w duchu. Nic tak nie dodawało uroku codziennej rutynie jak szczypta intrygi.
Koko siedział na kuchennym blacie, słuchał. Skąd wiedział, że telefon w końcu zadzwoni? Skąd
wiedział, że rozmówca okaże się hodowcą kotów z sąsiedniego okręgu?
Koko zeskoczył z blatu i wszedł pod kuchenny stół. Wpatrywał się w swój pusty talerz.
Qwilleran położył mu kawałek goudy i ukroił drugi dla siebie.
Tego wieczoru pięćdziesięciu sprawiedliwych obywateli Pickax spotkało się w „Skrzyni
Pirata”, aby założyć Klub Literacki. Na prezesa wybrano Lyle’a Comptona, na wiceprezesa
Mavisa Adamsa, a Jill Handley na jego sekretarkę. Gordie Shaw została skarbnikiem, a Alden
Wadę przewodniczącym zebrania.
Główny mówca, ubrany w zielony blezer, z przystrzyżonymi wąsami, podjechał pod
księgarnię, odnalazł zarezerwowane dla niego miejsce i wszedł do środka bocznymi drzwiami.
Peggy karmiła w tym czasie kota.
- Dziś wieczór Dundee je późno, po światowemu - zauważył Qwilleran.
- Jestem ciągle do tyłu z robotą, ale on nie ma mi tego za złe - powiedziała. - Dlaczego
wślizguje się pan tylnym wejściem, panie Q? Jest pan przecież gwiazdą wieczoru!
- Poproszono mnie, żebym przyszedł właśnie tutaj i czekał na wezwanie... A przy okazji,
czy twój przepracowany komputer zdoła jeszcze przeprowadzić małe poszukiwanie do „Piórkiem
Qwilla”?
- Z radością! Proszę usiąść i opowiedzieć mi, o co chodzi.
- Byłaś na otwarciu, prawda? Widziałaś zamieszanie przy przecinaniu wstęgi. Interesuje
mnie to, jak zaczął się ten zwyczaj? Kiedy? Gdzie? Dlaczego? Potrzebuję tego na początek
następnego tygodnia.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i Qwilleran ruszył za Aldenem do sali
konferencyjnej.
- Poczekaj za drzwiami, aż cię należycie zapowiem. Będzie wszystko z wyjątkiem fanfar.
Wejdź pewnym krokiem i kieruj się od razu ku podium. Sam zresztą wiesz, jak zawładnąć
publicznością!
Qwilleran poczekał i kiedy usłyszał: „James Mackintosh Qwilleran!”, odczekał jeszcze
trzy sekundy i wszedł energicznym krokiem, pozdrawiając zebranych w sposób, który tak dobrze
znali. Pół setki zebranych zgotowało mu owację na stojąco. W końcu był kimś więcej niż tylko
popularnym felietonistą i współczującym słuchaczem dla każdego, kto się do niego zwrócił. Był
szarą eminencją Fundacji K i stał za wszystkim, co dobrego zrobiła dla okręgu.
Skłonił się wdzięcznie i ruchem obu dłoni zachęcił ich do zajęcia miejsc. Światła, z
wyjątkiem jednego nad mównicą, przygasły. W tle na ścianie pojawiło się czarnobiałe zdjęcie
drobnej zgarbionej postaci przed małą starą księgarnią.
- Panie i panowie, nie byłoby nas tu dzisiaj, by założyć Klub Literacki pod auspicjami
pierwszorzędnej księgarni, gdyby nie świętej pamięci Eddington Smith.
(Oklaski).
- Przez pięćdziesiąt lat sprzedawał używane książki w miejscu, gdzie obecnie znajduje się
ten budynek. Jego ojciec sprzedawał książki, pukając od drzwi do drzwi, a mały Edd pomagał mu
chętnie, kiedy nie musiał iść do szkoły.
Na ścianie pojawił się slajd przedstawiający ojca i syna przy wozie z napisem „Obwoźny
handel książkami - Smith”.
- Książki sprzedawano wówczas na kredyt. Dziesięć centów z góry, a reszta przy
następnej wizycie. Eddington wielokrotnie powtarzał, że żaden z ich klientów nigdy nie
próbował ich oszukać. Czy nie wydaje wam się, że
Eddington było zbyt eleganckim imieniem dla skromnego Edda, którego znaliśmy?
Eddington było panieńskim nazwiskiem jego matki, która była nauczycielką za czasów
jednoizbowej szkoły.
Na ścianie pojawił się slajd: Kobieta o surowej twarzy, ubrana w staroświecką bluzkę z
wysokim kołnierzykiem, trzyma w ręce linijkę i książkę.
- Jak możemy przypuszczać, linijki używała wobec niesfornych uczniów. Edd chętnie
wspominał swojego ojca, ale nie opowiadał o matce. Być może ta linijka wymierzyła mu o jeden
raz za dużo.
(Śmiech).
- Zanim jednak pojawiła się surowa matka i kochający książki ojciec, był dziadek
Eddingtona.
Slajd ukazał stary dąb.
- I tu zawieśmy na chwilę naszą historię. Przed powstaniem okręgu ojcowie założyciele
musieli wyznaczyć mu centralnie położoną stolicę. Tam gdzie w środku głuszy przecinały się
dwie drogi, znaleźli zardzewiały kilof wbity w pień drzewa. To był znak! Z dnia na dzień
wybuchła prawdziwa budowlana gorączka. Napływali osadnicy, a miejscowy kowal nie nadążał z
wyrabianiem gwoździ do budowy domów i sklepów. Pewnego dnia kowala kopnął w głowę koń!
Skończyły się gwoździe... Kiedy zapanowała panika, w mieście pojawił się młody, dobrze
zbudowany mężczyzna, który oświadczył, że jest kowalem. „Potrafisz robić gwoździe?” - pytano
go. „Oczywiście, że potrafię”. „Jak masz na imię?” „John”. „John jaki?” Buńczuczny młody
chłopak odpowiedział: „John, tyle wystarczy, żeby robić gwoździe”.
Nie było to w zwyczaju, ale mieszkańcy byli w wielkiej potrzebie. Zaznaczono więc w
miejskich dokumentach przybycie Johna K. Smitha, gdzie K miało oznaczać kowala.
John był wysokim, kędzierzawym chłopem. Zacytuję poetę: „Miał duże, żylaste ręce i
muskuły jak sztaby żelaza”. Szalały za nim dziewczęta. Ta, którą poślubił, uważana była za
najlepszą partię. Nie tylko potrafiła szyć i gotować, ale także umiała czytać i pisać, a były to
cnoty rzadkie wśród wczesnych osadników.
John wybudował dla swojej rodziny dom ze skalenia, który iskrzył się w słońcu.
Wybudował go własnymi rękami. Na podwórzu rósł potężny dąb. Pod jego rozłożystymi
konarami ustawił swój warsztat.
Dębu od dawna już nie ma. Powalił go upływ czasu albo Edd wyciął stare drzewo, żeby
zrobić więcej miejsca na parking, który wynajmował robotnikom ze śródmieścia. Przy całej
nieśmiałości Edd był praktycznym człowiekiem. On pierwszy zatrudnił kota, aby łowił myszy
harcujące między książkami. Pokolenia Winstonów stały się jednak nie tylko miejscową, ale też i
turystyczną atrakcją. Wszyscy już pewnie wiecie, że słynny Churchill odziedziczył swoje imię po
amerykańskim pisarzu, a nie brytyjskim premierze.
Slajd ukazał Winstona odkurzającego książki puszystym ogonem.
- Obecność kota nie była jednak w pełni praktyczna ze względu na zapach jedzenia, który
mieszał się ze stęchlizną starych książek. Oprócz sardynek Winstona w antykwariacie
rozchodziła się woń ulubionych potraw Edda: wątróbki z cebulą, puszkowanej zupy rybnej i
ziemniaków z czosnkiem.
(Śmiech).
- W antykwariacie stała chybotliwa dwuipółmetrowa drabina, której Edd używał do
wkładania książek, a Winston do nadzorowania hałaśliwych dzieci. Używali jej także
poszukiwacze z Nizin, którzy mieli nadzieję znaleźć u Edda wartościowe rzadkie książki za dwa
dolary. Edd lubił się z nimi droczyć. Jeśli zdarzyło się, że był obecny przy poszukiwaniach,
opowiadał niestworzone historie o nieziemskich znaleziskach, jakich dokonano na górnych
półkach. Biedny poszukiwacz omal nie spadał z drabiny. (Pomruk rozbawienia).
- Sam Edd nie był zagorzałym czytelnikiem, choć często cytował sławnych pisarzy.
Zwierzył mi się, że skorzystał z rady brytyjskiego męża stanu: „Jeśli człowiek nie jest dobrze
wykształcony, to powinien przynajmniej posiadać zbiór cytatów”.
(Rozbawienie).
- Naprawiał też książki dla szkół, bibliotek i należące do prywatnych księgozbiorów.
Sprzęt introligatorski trzymał na zapleczu księgarenki, gdzie znajdowała się też jego prycza,
dwupalnikowa kuchenka i przenośna chłodziarka. Nad zardzewiałym zlewem wisiało potłuczone
lusterko, a pod nim półeczka ze staroświecką maszynką do golenia i rewolwerem, który nigdy nie
był nabity.
(Śmiech).
- Czy była to prawdziwa słabość starszego człowieka, czy tylko pionierskie poczucie
humoru? Edd, potomek pionierów, odziedziczył po nich skłonność do żartów, choć nie był
wiejskim dowcipnisiem w stylu tych, z których figlów śmieją się ludzie w barach. Razem z
Eddem przeżyłem kilka przygód. Pewnego razu groził nam niedoszły morderca. Zdołałem go
obezwładnić i krzyknąłem do Edda: „Zadzwoń na policję!” Pełnym wątpliwości głosem spytał:
„I co mam im powiedzieć?”
(Śmiech).
- Podczas jednej z moich wizyt w antykwariacie Edd przekazał mi dobre wieści. Klub
Entuzjastów Pickax mianował go sklepikarzem roku. „Wprost nie mogę się doczekać, aż powiem
o tym mojemu ojcu!” - powiedział Edd. Spojrzałem na niego zaciekawiony, gdyż byłem pewien,
że jego ojciec nie żyje. „Rozmawiam z nim co wieczór” - wyjaśnił Edd. „Od jak dawna nie
żyje?” - spytałem najspokojniejszym tonem, na jaki było mnie stać. „Od czternastu lat -
odpowiedział. - Odszedł do lepszego świata daleko, daleko stąd”. Jego twarz rozpogodziła się
cichą radością.
Slajdy na ścianie zaczęły powoli się zmieniać, przechodząc jedne w drugie. Dwa z nich
wyświetlane były dłużej: jeden przedstawiający wielki dąb, drugi starą piracką skrzynię
znalezioną podczas prac przy budowie nowej księgarni.
- A teraz, drodzy państwo, przejdźmy do skandalicznej plotki, jakoby John K. Smith,
twórca gwoździ, z których zbudowano Pickax, był weekendowym piratem. Czy jesteśmy w
stanie uwierzyć, że ten ciężko pracujący mąż i ojciec, który prowadził swoją rodzinę do kościoła
dwa razy na tydzień, który zbudował im własnoręcznie dom i zapraszał często do siebie starą
matkę - czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że on właśnie zakładał na głowę czerwoną
bandanę i złoty kolczyk do ucha i wymuszał na niewinnych ofiarach, grożąc im nożem, okup? A
i owszem, na jeziorach grasowali piraci czyhający na statki handlowe. Prawdąjest też, że ojciec
Edda nie wrócił z wyprawy „w odwiedziny do swojej starej matki”. Prawdąjest też to, że pod
starym dębem znaleziono piracką skrzynię z żelaznymi okuciami. Miejmy jednak na uwadze
jedną rzecz. W owych dawnych czasach nie było banków i wielu zakopywało pieniądze, zwykle
na podwórzu za domem.
(Chichot).
- Jest całkiem prawdopodobne, że kowal wyrabiał solidne skrzynie właśnie w tym celu.
Jest całkiem prawdopodobne, że odwiedzał swoją starą matkę, żeby naprawić jej dach, przekopać
ogródek i zamieść podłogę. Jest również prawdopodobne, że Edd Smith przysłuchiwał się
gorączkowej paplaninie umierającej kobiety, kiedy wyjawiała rzekomy skandaliczny sekret.
Osobiście uważam, że kompromitująca tajemnica żony kowala to bajka wyssana z palca. Czy
ktoś z was zgadza się ze mną? Jeśli tak, to proszę, niech wstanie.
Naczelny historyk Thornton był pierwszym, który wstał. W ślad za nim poszły władze
klubu, jego prezes, prawnik Fundacji K, wydawca gazety, nauczyciele, a w końcu wszyscy inni
na widowni.
Zapalono światła i Qwilleran zszedł ze sceny i uścisnął dłonie wszystkim gościom.
Ostatnia podeszła do niego Poiiy.
- Qwill! Byłeś wspaniały! Jestem taka dumna, nie mogłam powstrzymać łez!... Skoro
mówisz, że to mit, wierzę ci. Tak mi ciebie brakowało przez ostatnie tygodnie...
- Ja też za tobą tęskniłem, Polly. Za telefonami o jedenastej... i obiadami przy miłej
rozmowie...
- I za sesjami muzyki...
- Mam rewelacyjne nagranie Piątej Symfonii Czajkowskiego. Miałabyś ochotę przyjść
posłuchać? Obiecuję, że odstawię cię do domu o przyzwoitej porze.
- Dzisiaj nie musimy się tym przejmować. Jutro mam wolne.
Rozdział siedemnasty
W piątek rano Qwilleran bez narzekań zjadł płatki i wkroił do nich banana. Dla kotów
otworzył przeznaczoną na szczególne okazje puszkę z krewetkami. On i Polly byli znów razem.
Będą jedli kolacje w „Old Grist Mili”, słuchali wspaniałej muzyki, dyskutowali zapamiętale o
słowach i w końcu dzwonili do siebie wieczorami.
Po spotkaniu w Klubie Literackim w składzie nie padło już ani jedno słowo o
komputerowym systemie katalogowania książek. Qwilleran podarował Polly kaszmirową
narzutkę, żeby uczcić jej przejście z biblioteki do księgarni.
Pozostało mu zamknąć skład na zimę i przenieść się do Indian Village. Apartament numer
cztery miał zostać odczyszczony przez zespół Pata O’Della i dopieszczony przez niedowierzającą
nikomu panią Fulgrove.
Qwilleran szedł do redakcji z lekkim sercem. Miał oddać tekst do piątkowej kolumny i
wrócić na lunch do „Mackintosh Inn”. Po drodze mijał dom Sprenkle’ów. Z agencji
nieruchomości „Wix & Wix” wybiegł za nim młody człowiek.
- Panie Q! Panie Q! Mam dla pana tę książkę! Może pan zajrzeć do nas na chwilę?
Był to jeden z myśliwych z domu Hibbardów polujący na kaczki, który zapraszał go na
niedzielne polowanie.
Qwilleran powiedział mu, że nie nadaje się do strzelania, ale że interesuje go życie
kaczek.
- Mam w biurze książkę, którą mógłby pan pożyczyć - powiedział młodszy Wix. - Zaraz
ją wykopię.
Chłopak wszedł do biura i odnalazł książkę o kaczkach.
- Przyjemne biuro - zauważył Qwilleran. - Jesteście braćmi? Czy Wixowie pochodzą z
Moose County?
- Tak naprawdę nasze nazwisko brzmi Wickes, ale uznaliśmy z Budem, że krótsza
pisownia będzie bardziej przyciągać uwagę i będzie łatwiejsza do zapamiętania. Alden opowiadał
nam o twoim składzie. Jeśli kiedykolwiek będziesz chciał się go pozbyć, wezwij nas.
- Wezmę waszą wizytówkę - powiedział układnie Qwilleran.
- Alden to wspaniały facet! Nie tylko jest świetnym strzelcem, ale też potrafi nieźle grać
na pianinie. Jest wspaniałym aktorem. Kobiety szaleją za nim. To dobry organizator. Ma tysiące
pomysłów... Jak postępuje praca nad książką o domu Hibbardów?
- Dom został sfotografowany, a ja zbieram materiały do tekstu. Macie do dodania jakieś
historie?
- Nic szczególnego, tylko to, o czym rozmawiamy na łodzi. O tym, co będzie, kiedy
Violet znudzi się prowadzenie domu gościnnego. Budynek można by przerobić na spa,
dobudować apartamenty.
- Mam nadzieję, że nie na supermarket - powiedział Qwilleran z zawoalowanym
sarkazmem.
- Nie, ale znalazłoby się tam miejsce na dwie dobre restauracje.
Qwilleran wstał.
- Dziękuję za książkę! Zwrócę ją. Przepraszam, muszę lecieć, mam spotkanie w
Lockmaster.
Wczesnym popołudniem Qwilleran pojechał do Lockmaster zebrać materiał do „Piórkiem
Qwilla” i po szczyptę spekulacji.
Moira MacDiarmid czekała na niego z kawą i morelowymi ciastkami.
- Jak się ma nasze małe kochanie? - spytała.
- Zakładając, że masz na myśli Dundeego, to z rozkoszą zbiera naręcza komplementów.
Masz jakieś dobre wiadomości o jego rasie? Przed Jego Wysokością Dundeem Pierwszym
jedyny kontakt, jaki miałem z rudym kotem, był na Goodwinter Boulevard. Był tam taki
pomarańczowy kocur, gruby jak prosiak. Brzydko pachniało mu z pyszczka. Przychodził do
tylnego wejścia i zamęczał syjamczyki.
- Niektóre pomarańczowe koty są olbrzymie i ich właściciele szczycą się ich wagą.
Hodujemy nasze marmoladowe koty według współczesnego gustu. Pomarańczowe mogą być
pręgowane, dropiate lub jednolite. Nasze są w kolorze morelowym i kremowym i nie mają
odstraszających pręg. Czy wiedziałeś, że sir Winston Churchill trzymał zawsze w domu rudego
kota? W jego testamencie znajdował się zapis, że w rezydencji w Chartwell mają zawsze żyć
rude koty.
Qwilleran wypytał o nazwiska i telefony wielbicieli rudych kotów, którzy zechcieliby
udzielić wywiadów. I tak rozmowa w nieubłagany sposób zbliżała się do tematu spekulacji.
- Miałaś coś interesującego na myśli, kiedy do mnie dzwoniłaś, prawda?
- Tak, Kathie chciała, żebym z tobą o tym porozmawiała. Kiedy byłeś tak miły i
wpuściłeś nas do księgarni, a potem zaprosiłeś nas na lody do tej uroczej cukierenki, był tam
młody człowiek, którego Kathie, jak jej się zdawało, rozpoznała. Mimo że miał brodę, Kathie
uważała, że to jej dawny chłopak Wesley. Ty jednak powiedziałeś, że ma na imię Kenneth i jest
stażystą w „Coś tam”. Nie było czasu na sprzeczki. Musiała zdążyć na samolot.
- Jest jakoś szczególnie zainteresowana Wesleyem alias Kennethem?
- To chyba nic poważnego, ale znaliśmy go przez całe liceum. W tym samym czasie zdali
na wydział dziennikarstwa na stanowym uniwersytecie. Kiedy Wesley przestał pokazywać się na
zajęciach, zaczęła się martwić. Okazało się, że po prostu zniknął.
- A jego rodzice? Czy oni się martwią?
- Oboje nie żyją. Kip znał ojca Wesleya. Grał wysoko na giełdzie i wszystko stracił.
Zastrzelił się. Wydaje mi się, że nie tylko dlatego - zamilkła na chwilę i spojrzała poważnie na
Qwillerana. - Myślę, że żona go zdradzała. To był dumny człowiek... Po jego samobójstwie żona
wyszła szybko za mąż... o wiele za szybko.
- Klasyczna sytuacja - mruknął Qwilleran. - Prosto z Szekspira!
- Kathie mówi, że Wesley uwielbiał ojca i nienawidził ojczyma. Zatrzymał nazwisko
ojca... Gadam tak i gadam, zapominając o manierach. Napijesz się jeszcze kawy.
Pokiwał głową. Nalała i mówiła dalej:
- Kathie obawiała się, że Wesley może pójść w ślady ojca... Kip przeprowadził ciche
śledztwo w banku i odkrył, że z funduszu powierniczego Wesleya nadal robione są wypłaty.
Rozumiesz teraz, dlaczego Kathie tak bardzo chciała, żeby Kenneth był Wesleyem z brodą.
- Powiedz Kathie, że Kenneth pracuje dla mnie i być może będę mógł się czegoś
dowiedzieć.
W drodze do Pickax Qwilleran zastanawiał się nad tym, ile się wydarzyło od czasu, kiedy
przebywał tę drogę razem z Dundeem na tylnym siedzeniu. Pomyślał, że z ulgą zamknie skład na
zimę i przeniesie się do Indian Village. Tam będzie mógł się skupić. Popracuje spokojnie nad
książką o domu Hibbardów. Będzie kilka kroków od Polly, za ścianą będzie miał szalonego
prezentera pogody, a teraz nawet weterynarza. Ciekawe, jak koty zareagują na doktor Constable
jako sąsiadkę, która wpada na kawę. Yum Yum schowa się pewnie pod łóżkiem, a Koko powitają
gardłowym mruknięciem, myśląc, że przyniosła ze sobą termometr. Zabawna wizja zimowych
odwiedzin została przerwana przez telefon. Zjechał na pobocze. Dzwoniła Janice.
- Qwill, Bushy powiedział, że mogę zadzwonić na twoją komórkę. Widziałeś dzisiejszą
gazetę?
-, Nie, robiłem wywiad w Lockmaster do mojej kolumny. Co straciłem?
- Ogłoszenia matrymonialne. Viołet poślubiła Aldena Wade’a!
- Naprawdę? Myślałem, że to będzie białowłosy inżynier. Dobrze jest mieć pod ręką
inżyniera.
- Tak, mnie także wydali się miłą parą.
- A Bushy co na to mówi?
- On mówi, że Alden... to partia kompletnie nieodpowiednia dla Violet.
Tylko tyle Janice ośmieliła się powiedzieć przez telefon. Resztę drogi do domu Qwilleran
spędził na fantastycznych domysłach. Co na to powiedzą Polly, Lisa, Maggie, Pogodny Jimmy?
A przede wszystkim co na to Koko?
Mniej więcej w porze obiadowej Qwilleran zjechał z Ittibittiwassee Road do Indian
Village. Miał odebrać Polly z osiedla „Wierzby”. Weterynarz musiała się już wprowadzić, bo
okna były pootwierane. O tej porze Pogodny Jimmy był zapewne w stacji i bajerował swoich
słuchaczy opowiastkami na temat nieprzewidywalnej pogody. Qwilleran lubił się z nim na ten
temat drażnić.
Otworzył drzwi do mieszkania Polly kluczem, ale uprzedził ją przedtem umówionym
sygnałem dzwonka. Były to pierwsze cztery nuty Piątej Symfonii Beethovena.
Brutus i Catta przybiegły się z nim przywitać. Za nimi nadeszła Polly w śliwkowym
kostiumie, różowej bluzce i opałowych kolczykach. Była u fryzjera. Qwilleran ubrany był w
szarości, które współgrały z jego szpakowatymi włosami i wąsami.
- Widzisz? Maluchy cieszą się na twój widok!
- Cieszą się, bo wiedzą, że nie zostanę długo. Kiedy ruszali, Polly zauważyła:
- Przyjechały meble doktor Constable. Trzymała je w przechowalni, czekając na
orzeczenie rozwodowe. Podobno z radością wyprowadzała się z domu gościnnego. Mówiła, że
atmosfera bardzo się zmieniła po tym, jak zamieszkał tam Alden.
- Z jakiej na jaką?
- Z rodzinnego ciepła na poprawny formalizm. Wiem, że nie powiesz tego nikomu.
- Widziałaś ogłoszenia matrymonialne w dzisiejszej gazecie, Polly?
- Nie, ale wielu ludzi do mnie dzwoniło. Jaka była jej motywacja? Miłość? Samotność?
Jakieś pobudki praktyczne? Kobiety uważają go za atrakcyjnego mężczyznę. Nie wiem, czy
powinnam to mówić, ale moja asystentka z Lockmaster twierdzi, że miał tam opinię łowcy
fortun.
Nieprzyjemna myśl przemknęła przez głowę Qwillerana, ale zdusił ją w sobie.
- Violet spieszy się z wydaniem książki, tak jakby się obawiała, że dom spłonie. Bushy
sfotografował go wewnątrz i na zewnątrz, więc... Tak czy inaczej, pozostaje mi tylko
opowiedzieć historię rodziny Hibbardów piękną prozą.
Polly, która uwielbiała jego pisarski styl, wzięła autoironiczną uwagę na serio.
W „Old Grist Mili” przywitały ich pełne podziwu spojrzenia gości i pytający wzrok
Dereka Cuttlebrinka. Posadził ich pod zabójczą kosą.
- Właśnie odkryłem, że jest zrobiona z plastiku. Jeśli spadnie ze ściany, może rozbryzgać
zupę, ale z pewnością nikogo nie skróci o głowę.
- Bon appetit! - powiedział Qwilleran.
On zamówił polędwicę w marsali, a ona kurczaka po wenecku. Rozmowa przy stole
toczyła się wokół... słów. Mówiono o tym, jak Bili Turmeric wyjaśnił używane przez panią
Fulgrove „zaczym”. O tym, jak Koko fascynował się Opowiastkami gwarę George’a Ade’a tylko
dlatego, że książka była nieduża, i o tym jak Violet poprawnie się wyraża.
Na deser zjedli śliwkowe roladki.
Rozdział osiemnasty
W sobotę rano nie było tłumów. Nie było oklasków ani orkiestry dętej. Zabrakło kamer
telewizyjnych. Był tylko Roger MacGillivray, weekendowy fotoreporter, który obsługiwał
wydarzenie dla „Coś tam”. Teatr K zmieniał nazwę na Teatr Sztuk.
Duże drukowane litery wycięte z aluminiowej blachy przytwierdzano blisko siebie wprost
na ścianie budynku. Krój czcionki był taki sam jak w nazwie „Mackintosh Inn”, a zaproponowali
go graficy Fundacji K. Stawał się on ostatnio popularny w Kamiennym Mieście. Litery zostały
zamontowane pod osłonąnocy. Przykryto je tkaniną aż do oficjalnego odsłonięcia. Przy
uroczystości obecny był tylko Alden Wadę i Larry Lanspeak, oni też wydali oświadczenie dla
prasy. Qwilleran był jedynym zaproszonym gościem, ale w końcu zmiana nazwy była jego
pomysłem. Dziennikarz zabawiał się rozmyślaniem, jakie by to było zabawne, gdyby robotnicy
pomylili się i poprzestawiali w pośpiechu litery.
Nowa nazwa miała podkreślić nowy profil działalności Klubu Teatralnego: kursy
aktorskie, zajęcia z emisji głosu i kursy scenograficzne prowadzone przez Aldena Wade’a.
Qwilleran życzył im powodzenia i poszedł do domu, żeby zająć się własnymi sprawami, a
konkretnie przetransportowaniem dobytku do Indian Village i pisaniem książki o historycznym
domostwie Hibbardów. Musiał zebrać opowieści o „wielkim domu na wzgórzu” od ludzi, którzy
w nim mieszkali.
Postanowił zadzwonić do Whiskersa i zlecić mu kolejne zadanie. Miał też osobisty
powód, żeby chcieć porozmawiać z młodym człowiekiem.
Koty wyczuły, że od strony lasu zbliża się przyjaciel, i zgotowały mu powitalne przyjęcie
w kuchennym oknie.
- Dlaczego są takie podekscytowane? - spytał Kenneth.
- Z twojego powodu. Powiedz coś do nich.
- Cześć koty!
- Usiądź przy barze. Odmroziłem kilka rogalików od Celii Robinson. Mam nadzieję, że
lubisz mocną kawę. Znasz Celię Robinson? Wspaniała kobieta. Kiedy się tu wprowadziłem,
przeprowadzała dla mnie prywatne śledztwo, była moim tajnym agentem.
Obserwował reakcję Kennetha. Słuchał uważnie, ale był czujny.
- A teraz do rzeczy. Wspaniale poradziłeś sobie z dokumentami. Musimy teraz zebrać
osobiste relacje i wspomnienia od dawnych bywalców i przyjaciół rodziny. Twoim pierwszym
źródłem będzie zbiór historyczny biblioteki. Później zadzwonisz do Thorntona Haggisa,
historyka, po imiona członków Klubu Złotej Jesieni. Powiem mu, żeby spodziewał się twojego
telefonu.
Kenneth robił notatki.
- Powiem Thornowi - lubi, by go tak nazywać - że trzy gorące tematy są lepsze od tuzina
ciepłych klusek. Proponuję, żebyś robił wywiady w weekendy, będziesz potrzebował samochodu.
- Mogę pożyczyć od Peg.
- Nie, bądźmy profesjonalistami. Wynajmij wóz i dolicz koszt do rachunku. Dam ci
kieszonkowy dyktafon. Jakieś pytania?
Kenneth zadawał inteligentne pytania. Potem przyszła kolej na Qwillerana.
- Znasz Kathie MacDiarmid z Lockmaster? Jest w szkole dziennikarstwa. Przyjechała z
matką odwiedzić Dundeego. Kot pochodzi z hodowli pani MacDiarmid.
Krótkie zdania miały pozwolić młodemu człowiekowi przygotować się na najważniejsze
pytanie.
- Zabrałem je do „Babcinego Sklepu Słodkości”. Byłeś tam z Peggy. Kathie myślała, że
jesteś kimś, kogo znała.
- Tak, byliśmy razem w liceum.
- Ona twierdzi, że masz na imię Wesley. Wyprowadziłem ją z błędu.
Kenneth przełknął ślinę i rozejrzał się na boki.
- Miałem problemy rodzinne. Chciałem pracować dla „Coś tam”, ale nie chciałem, żeby
ktokolwiek wiedział, że tu jestem.
Cjwilleran zaczął mówić pełnym współczucia głosem, patrząc w oczy młodemu
chłopakowi.
- Wiem, że czasem tak bywa. Jeśli mogę ci jakoś pomóc, to wszystko zostanie między
nami. Nie wahaj się, proś.
Zapadła długa, ponura cisza, aż nagle Kenneth powiedział:
- Co on robi?
Koko trącał głową kostki Kennetha.
- Koty są sprytne. Umieją odróżnić dobro od zła. Koko ma w tym względzie duże
wyczucie. Odróżnia dobrych ludzi od złych. Popiera to, co robisz. Nie musisz się tłumaczyć.
Kenneth nadal przełykał głośno ślinę, a Koko nadal trącał go głową.
- Chcę o tym porozmawiać - powiedział w końcu. - Mój ojczym mieszka tutaj. Uważam,
że nie wolno mu ufać. Nie mam żadnego dowodu, żadnego świadka. Jedyne, co mogę zrobić, to
obserwować go. Nie chodzi tu o zwykłą niechęć pasierba do ojczyma. Tylko że... Nie wiem...
Mylę się?
Qwilleran położył rękę na wąsach.
- Wiem, co masz na myśli. Sam miewam czasem niewyjaśnione uczucia. Nazywam je
przeczuciami. Dziwne jest to, że... prawie zawsze mam rację. Co mogę ci powiedzieć? Musisz iść
za wewnętrznym głosem. Rób to, co robiłeś dotąd, ale miej oczy i umysł otwarte. Jeśli znów
będziesz chciał o tym porozmawiać, to masz we mnie współczującego słuchacza. Wliczając
Koko, nawet dwóch.
Wizyta Kennetha przyniosła Qwilleranowi zadowolenie z postępu prac nad książką o
domu Hibbardów. Musiał jeszcze zadzwonić do Thorntona Haggisa i uprzedzić go, że Kenneth
będzie potrzebować telefonów do staruszków.
Z drugiej strony pełne emocji zwierzenia chłopaka wywołały znaczące mrowienie w
górnej wardze Qwillerana, u nasady wąsów. Nagle zdał sobie sprawę, że nader często
przyklepuje swoje wąsy. Złym ojczymem z baśni był z pewnością Alden Wadę, Kenneth był zaś
Wesleyem, którego ojciec popełnił samobójstwo, a matka padła ofiarą strzału snajpera.
O Aldenie Wadzie było w Pickax głośno z powodu jego osobistego uroku, chęci do
pomocy, gładkich manier i wielu innych umiejętności. Qwilleran osobiście doceniał jego talent
aktorski, głos o przyjemnej barwie i zdolności organizacyjne. Jednak wielu przyjaciół Qwillerana
nazywało Aldena łowcą fortun, pogromcą niewieścich serc, wichrzycielem domowego porządku.
Qwilleran miał dwa powody, żeby ponownie odwiedzić Maggie Sprenkle. Zadzwonił do
niej, żeby umówić się na spotkanie. Musiał odebrać dyktafon z jej wczesnymi wspomnieniami z
domu Hibbardów. Zapyta też przy okazji o jej stosunek do nagłego małżeństwa Violet. Przez
telefon spytał niewinnie, czy przypomniała sobie jakieś wydarzenia z dawnych dobrych czasów
w domu Hibbardow.
- Tak! I właśnie o tobie myślałam. Może wpadniesz na filiżankę herbaty?
Po raz ostatni przed zimą przeszedł się spacerem do centrum. Po kilkunastu minutach
siedział w aksamitnym wiktoriańskim salonie, pijąc jaśminową herbatę i słuchając wspomnień
Maggie. Usłyszał o wiązce sztucznych ogni, przygotowanej na Święto Niepodległości, która
wyrwała się z rąk i napędziła wszystkim strachu... o niedźwiedziu, który podszedł do tylnych
drzwi i wystraszył kucharza... o tym, jak podczas zbierania jagód towarzystwo zgubiło się w
trzydziestoakrowym lesie.
- Idziesz dobrym tropem, Maggie, myśl dalej. Przeprowadzam się na zimę do Indian
Village i zamierzam tam zacząć pisanie, ale najpierw muszę w głowie ułożyć sobie całą książkę.
Dopił herbatę i wstał z miejsca.
- Zaczekaj chwilę! Usiądź! - powiedziała. Usiadł.
- Co myślisz o tym nagłym małżeństwie Violet, Qwill?
- Co mam powiedzieć? Miłość jest jak błyskawica. Może uderzyć gdziekolwiek.
- Starasz się być uprzejmy. Wiesz doskonale, że to było małżeństwo z rozsądku! Violet
jest od niego starsza o dwadzieścia lat i niezwykle bogata! Mówiłam ci o jej problemach
zdrowotnych. Ostatnio męczyły ją bóle głowy i ataki duszności, które mnie martwią. Jestem
pewna, że ją też to martwi, chociaż stara się tego nie okazywać. Znam ją, Qwill! Kiedy
dorastałyśmy, byłyśmy jak siostry. Nadal jesteśmy bliskimi przyjaciółkami. Dlaczego nie
powiedziała mi o swoich zamiarach? Czyżby myślała, że będę próbowała ją zatrzymać?... Co
wiesz o Aldenie Wadzie, Qwill?
- Tylko tyle, że ma rozliczne talenty i miłą powierzchowność.
- I gustuje w starszych kobietach z grubym portfelem! Qwilleran przypomniał sobie
relację Janice o tym, że ogłoszenie małżeństwa zostało opóźnione ze względu na to, że Violet
miała zmienić zapisy w testamencie. Nie zapomniał też o marzeniach agenta nieruchomości,
który śnił o rozbudowie domu Hibbardów.
Maggie przerwała, żeby nabrać oddechu, jej twarz nabiegła krwią.
- Uspokój się, Maggie. Weź głęboki oddech. Violet jest inteligentną kobietą, wie, co robi.
Kto jest jej prawnikiem? Prawdopodobnie dobrze jej doradza.
- Rodzina trzymała się zawsze kancelarii Hasselrichów. Po śmierci starszego pana
Hasselricha z pewnością nie zmieniła firmy.
- Mają świetną reputację. Nie pozwoliliby Violet popełnić głupstwa.
- Przepraszam, Qwill. Wybacz mi ten wybuch. To dlatego, że... nie miałam z kim
porozmawiać.
- Rozumiem cię doskonale. Także Fundacja K jest zainteresowana losem domu
Hibbardów. Poproszę, żeby się temu przyjrzeli. Czy Violet kontaktowała się z tobą po
piątkowym ogłoszeniu?
- Nie. Próbowałam dzwonić. Myślę, że mnie unika.
- To dopiero czterdzieści osiem godzin.
- Masz rację, Qwill. Powiedziałeś dokładnie to samo, co powiedziałby Jeremy, gdyby tu
był ze mną.
Tego wieczoru, kiedy Qwilleran i Polly wybrali się do gospody „Boulder House” na
brzegu jeziora, była to ich pierwsza wspólna kolacja od długiego czasu. Nie mówili o
komputerowym systemie katalogowania książek.
- Jak się ma Dundee? - spytał Qwilleran.
- Och! Jest taki szczęśliwy! Nie jest rozbrykany, ale interesuje go wszystko, co się dzieje
naokoło. Znasz ten stolik, na którym wystawiamy książkę tygodnia? Tak więc ostatnio znalazł się
tam tom Miejsce zwane szczęściem. Dundee wskoczył na stolik i siedział przed książką jak autor
gotowy rozdawać autografy.
- Kto ją napisał?
- Psycholog, doktor Dori Seider. Bardzo dobrze się sprzedaje, ma być dyskutowana na
następnym spotkaniu Klubu Literackiego. Jedna z naszych dziewczyn uważa, że powinniśmy
posłać anonimowo egzemplarz naszej pani burmistrz.
- Amanda by jej nie przeczytała - powiedział Qwilleran. - Rzuciłaby nią w posłańca.
- Ucieszy cię zapewne wiadomość, że doktor Seider ma dwa koty. Mam egzemplarz z
dedykacją, jeśli chcesz pożyczyć, Qwill. Cytuje Raj utracony Miltona: „Umysł jest swoją własną
siedzibą i w sobie samym może zamienić niebo w piekło i piekło w niebo”.
Resztę wieczoru Qwilleran upamiętnił w swoim osobistym dzienniku.
Sobota, czwarty października
W „Boulder House” jest coś magicznego: widok na jezioro, niebo zaróżowione pełnym
zachodem słońca, woda squunk na balustradzie. Nie wspominając już o Rockym, kocie, który
wita nas zawsze, ocierając się o nasze kostki.
Polly odzyskała miękki ton głosu i melodyjny śmiech. Najpierw podarowałem jej
limeryk, który napisałem kilka tygodni temu, kiedy zabrakło jej poczucia humoru.
Pewna bibliotekarka o imieniu Polly zwierzyła mi się raz, że bardziej niż goli turyści na
plaży ją brzydkie wyrazy drażnią, że aż ząb trzonowy z rozdrażnienia boli.
Później dałem jej genialne nagranie Trzeciej Symfonii SaintSaensa i poszliśmy do składu
posłuchać muzyki.
Rozdział dziewiętnasty
W niedzielę po południu Qwilleran i dwa podenerwowane syjamczyki przenieśli się pod
swój zimowy adres. Im bardziej przeprowadzka się opóźniała, tym bardziej, jak zauważył
Qwilleran, koty były zdenerwowane. Tak jakby bały się, że o nich zapomni.
Przeprowadzka do Indian Village, oddalonego o piętnaście mil, nie była łatwiejsza niż
przeprowadzka na inny kontynent. Trzeba było powiadomić przyjaciół, sąsiadów i partnerów.
Komendant policji Brodie zawsze chętnie dopilnował posiadłości. Pani Fulgrove miała
opróżnić lodówkę i zabrać do domu całe jedzenie, które będzie w stanie zjeść. Qwilleran kupił
kilka słodkości, żeby jej staranie nie poszło na marne. Załoga Pata O’Della miała zabezpieczyć
dom na zimowe zawieruchy.
Przed wyjazdem z miasta Qwilleran postanowił wybrać się na ostatni spacer po lesie i
wokół Winston Park. Uświadomił sobie, że będzie pozbawiony tej przyjemności przez kolejnych
sześć miesięcy. Nie będzie więcej powitalnych harców w kuchennym oknie ani przedzierania się
przez gęste zarośla, otwierania drzwi, wachlujących się ogonów... Jak opisać te uczucia?
W niedzielę po południu tylko jeden kot nadawał sygnały z kuchennego parapetu. Na
automatycznej sekretarce zastał wiadomość od Pogodnego Jimmy’ego. Nie odpowiedział
natychmiast, najpierw zadzwonił do prawnika.
- Przepraszam, że zawracam ci głowę w niedzielę, Bart.
- Nic nie szkodzi, to miło, że dzwonisz. Dostaliśmy dzisiaj wiadomość, że przenosisz się
do Indian Village.
- Właśnie. Zastanawiałem się, czy nie znalazłbyś chwili jutro rano, żeby wpaść do mojego
apartamentu po drodze do pracy. Chcę przedyskutować coś ciekawego. Ten sam blok, osiedle
„Wierzby”, Indian Village.
Qwilleran rozłączył się i oddzwonił do apartamentu numer trzy.
- Cześć Joe. Wyruszamy do Indian Village, o co chodzi?
- Doktor Connie jest już pod dwójką. „Wierzby” są znów pełne. Co powiesz na powitalną
pizzę dziś wieczorem u mnie? Polly zrobi sałatkę. Linguini dostarczą pizzę i wino. Będzie piwo i
woda squunk dla skunksów.
- Świetnie. Czy mogę się przydać?
- Możesz zaśpiewać piosenkę. Ja zagram na pianinie.
Syjamczyki miały już za sobą wiele zim w Indian Village, ale kiedy wyjrzały z
podróżnych koszów, wszystko wydawało się im nowe i dziwne. Nawet woda w miseczce i
szmaciany dywanik przed kominkiem były podejrzane. Nieznajome wydawały się też talerze, na
których dostały kolację. Jednak już przed powrotem Qwillerana z pizzy ganiały się bez
opamiętania po schodach, tarzały po chodniczku i zakopywały pod poduszkami na sofie w
poszukiwaniu zimowych skarbów.
Przed wyjściem Qwilleran przebrał się w strój, który zaimponował gospodarzowi i
wywołał falę uwielbienia u Polly i doktor Constable. W apartamencie numer trzy powitał go
Huragan, umięśniony tygrys, równie otwarty co człowiek, z którym mieszkał.
- Doktor Constable, co wygnało panią z domu Hibbardów? - zwrócił się do weterynarz.
- Nazywaj mnie Connie. Cóż, zakończył się mój rozwód, chciałam zacząć nowe życie.
Chciałam mieć możliwość gotowania i przyjmowania gości, a przede wszystkim trzymania
zwierząt. Jak się mają Koko i Yum Yum?
- Cieszą się, że będą miały swoją ulubioną weterynarz pod ręką. Nosi pani niebieski
fartuch? Wszyscy inni w klinice noszą białe.
- To nie jest przeznaczone do publikacji - powiedziała Connie, ubrana w niebieski dżins. -
Noszę niebieskie ubrania, żeby moje oczy wyglądały niebiesko.
- Ale to prawda, że koty reagują na niebieski. Najlepiej widzą niebieski i żółty, choć żyją
w świecie przy gaszonych pasteli.
Rozmawiali dalej o wzroku kotów, aż przerwał im Pogodny Jimmy.
- Czy planujecie obrobić bank? Jest już pizza. Nakładajcie sobie, póki gorąca!
Kiedy szli w stronę jadalni, Qwilleran zwrócił się do Connie:
- Jak wiesz, piszę książkę o domu Hibbardów, jeśli znasz jakieś historie o tym domostwie,
które mógłbym wykorzystać, a nawet jeśli nie mógłbym, to daj mi znać.
Przy stole Joe zwrócił się do Connie:
- Connie, masz szczęście, że wprowadzasz się właśnie teraz, kiedy Fundacja K zarządza
Indian Village. Dach nie cieknie, okna są szczelne, podłoga nie skrzypi i ściany między
apartamentami są dźwiękoszczelne. Wchodzimy w erę cywilizacji.
- Na osiedlu działa klub obserwatorów ptaków. Spotykamy się w świetlicy raz w
tygodniu. Ścieżka wzdłuż rzeki jest wprost stworzona do obserwacji ptaków. Mamy też klub
brydżowy i artystyczny - zachwalała Polly.
- Poza tym - wtrącił Qwilleran - drogi i chodniki są odśnieżane. Restauracja Linguinich i
tawerna „Tipsy” są niedaleko. Właściwie jesteśmy blisko Hummock i niezbyt daleko od domu
Hibbardów.
- A widok na rzekę jest cudowny! Zapytaj Huragana... Spytaj Brutusa i Cattę, Koko i
Yum Yum! - zachwalał Joe.
Później, kiedy przeszli do salonu na kawę, dodał:
- A teraz Qwill zaśpiewa piosenkę.
- Przykro mi, ale zostawiłem nuty w domu. Ale mogę was zabawić limerykiem o naszym
wspaniałym gospodarzu.
Odczytał go z jednej z wizytówek, które zawsze nosił przy sobie.
Mieszkał w Indian Village człowiek zwany Joe, o prognozę pogody wszyscy pytali się go,
wskutek czego, nic w tym złego, zimą szorty, a latem wkładali futro.
Wszyscy się śmiali. Joe zaproponował pożegnalnego drinka. Goście pożegnali się i
Qwilleran odprowadził dwie panie do drzwi ich mieszkań.
U siebie zastał dwa wyczekujące przekąski koty i wiadomość od Kennetha: „Witam,
panie Q! Udało mi się zebrać niezły materiał. Czy chce pan, żebym wpadł jutro wieczorem?”
Qwilleran oddzwonił natychmiast.
- Tak, chciałbym wiedzieć, co tam masz. Czy jeśli zamówię dwa obiady u Lois, to
mógłbyś wpaść do mnie? Co myślisz?
- Pewnie! - odpowiedział Kenneth.
Rozdział dwudziesty
Szklane ściany mieszkań w Indian Village wychodziły na wschód, co nie tylko
zapewniało piękny widok na rzekę, ale też słoneczne ciepłe poranki, doceniane zwłaszcza przez
koty, które w świetle słońca dopełniały swojej toalety. Qwilleran wygrzewał się w cieple przy
drugiej filiżance kawy, kiedy przyszedł prawnik.
- Miłe miejsce, wspaniały widok - powiedział, porzucając teczkę na stoliku kawowym.
- Być może nie podniesie cię tak na duchu jak przebywanie w składzie, ale z pewnością
dobrze cię nastroi. - Rodzina Berta mieszkała na wsi, ale wśród wzgórz i owczych farm. - Kawy?
- Koniecznie. Kupiłem po drodze paczkę duńskich ciasteczek w „Tipsy”.
Usiedli przy małym stoliku przy oknie.
- Jechałeś przez West Kennebeck? Musiałeś mijać posiadłość Hibbardów.
- Tak, ale jest otoczona gęstym lasem. Widać tylko czerwony dach i wieżę. A jak
książka?
- Zaznajamiam się z dziejami rodziny i domu, jak również z historią Violet, jedynej
pozostałej dziedziczki. Z jej powodu zadzwoniłem do ciebie. Ma sześćdziesiąt lat. Jest
inteligentna, oczywiście zamożna, jej stan zdrowia każe nam stawiać pod znakiem zapytania
długość życia, jakie jej pozostało. A tak między nami, właśnie wyszła za mąż za mężczyznę dużo
od siebie młodszego.
- Może powinieneś pisać powieści, Qwill. Kim on jest?
- To aktor, którego widziałeś w sztuce Wilde’a. Zajmuje się specjalnymi wydarzeniami w
księgarni. Poprowadzi też kursy teatralne.
- A tak, pamiętam go. Zapowiadał cię na spotkaniu Klubu Literackiego. Utalentowany
facet, ma dużo ogłady. W czym problem? Jesteś zazdrosny? Jest tu obcy.
- Problem polega na tym, że w Lockmaster ma opinię łowcy fortun.
- Hmmm... akcja się zagęszcza.
- Zwierzyła się innej kobiecie, że poszła w poniedziałek do prawnika zmienić swój
testament. Można tylko zgadywać, jaki zapis zmieniła. Rozmawiałem z Violet i jej najlepszą
przyjaciółką, obie kobiety są zgodne, że zachowanie domu Hibbardów w obecnym stanie ma
ogromne znaczenie. Wiem, że to może zabrzmieć, jakbym bawił się w prywatnego detektywa, ale
w tym mieście są agenci od nieruchomości, którzy czyhają tylko, żeby z posiadłości zrobić
wielkie komercyjne przedsięwzięcie.
- Nie ma żadnego prawa, które zakazywałoby marzeń.
- Tak, ale owi agenci są nie tylko mieszkańcami domu Hibbardów, ale też kumają się z
nowym mężem. W weekendy chodzą razem na polowania.
- Wszystko to bardzo interesujące - powiedział prawnik. - Czego ode mnie oczekujesz?
- Hibbardowie, jak twierdzi Maggie Sprenkle, zawsze byli klientami twojej kancelarii.
Skoro Fundacja K wydaje książkę o domu Hibbardów, to upoważnia nas do zainteresowania się
przyszłością posiadłości. Będzie tam muzeum? Szkoła? Spa? Kasyno?
- Już rozumiem, Qwill.
- Nie chcę wiedzieć, co ta cnotliwa kobieta napisała w swoim testamencie. Chciałbym
tylko wiedzieć, czy majątek jest chroniony przed inwestorami komercyjnymi.
W przeciwnym razie dlaczego mam tracić czas na pisanie tej książki?
- Masz całkowitą rację, Qwill. Jak pilna jest ta sprawa? Bardzo pilna! Jej stan zdrowia jest
zły.
Podczas kolacji u Joego Connie wspominała, że wzięła tydzień wolnego, żeby się
urządzić w nowym mieszkaniu, a Qwilleran wspominał, że chciałby wypytać ją, jak współcześnie
wygląda życie w domu Hibbardow.
- U ciebie czy u mnie? - zapytała. - U mnie jest bałagan.
W poniedziałek po południu zapukała do jego drzwi. Przeprosiła za niezapowiedziane
przyjście, ale tłumaczyła, że musi odpocząć przez pół godziny.
Zaproponował coś do picia. Nie wybrała kawy.
- Ostrzeżono mnie przed twoją kawą, Qwill. Powiadają, że jej stężenie jest nielegalne.
- Gdzie chcesz usiąść? - spytał. - Przy oknie czy na kanapie?
- Kanapa jest pokryta kocią sierścią! Nie tym razem! Qwilleran podał napój i postawił
dyktafon na stoliku przy oknie.
- Jak stare domostwo przystosowało się do współczesnego życia?
- Na piętrze są cztery duże i wysokie sypialnie, a w nich łoża z baldachimem. Każda ma
swój salon i ekskluzywną łazienkę, którą dawniej, za czasów, gdy nie było jeszcze kanalizacji,
nazywano toaletą. Drugie pokolenie Hibbardow lubiło rozrywki i goście przyjeżdżali nawet na
cały miesiąc. To miejsce jest jak plan filmowy, przebywanie tam sprawia przyjemność przez rok
albo dwa, ale nie jest to dom marzeń, w którym chciałbyś spędzić resztę życia. Przy okazji, dwie
pozostałe kobiety także się wyprowadzają. Jedna, która jest menedżerem w szpitalu, dostała
posadę w Rochester, a druga, nauczycielka, wychodzi za mąż.
- W takim razie zostają tylko mężczyźni?
- Podobno jest lista oczekujących na zakwaterowanie, ale ostatnio większość stanowili
mężczyźni. Męskie pokoje są w starym domku gościnnym, sto metrów od głównego domu.
Nigdy nie zostałam zaproszona na jedno z tych hałaśliwych przyjęć, ale możesz wypytać Judda
Amhursta albo braci Wix. Judd jest niezwykle miły. Szczerze mówiąc, myślałyśmy, że Violet
powinna wyjść za niego, ale on ma rodzinę w Teksasie, która chce, żeby się tam przeprowadził
do wnuków.
Dalej Connie opowiadała o sześciometrowej choince ustawionej pewnego roku w foyer,
piknikach latem na werandzie, kiedy łanie podchodziły pod balkon na wyciągnięcie ręki,
turniejach brydżowych i zawodach w pingponga i w końcu o przybyciu Aldena, czytaniu sztuk w
bibliotece i koncertach muzyki klasycznej w pokoju muzycznym.
Qwilleran z rozbawieniem myślał o braciach Wix, którzy siedzieli sztywno w czasie
lektury dramatów w bibliotece.
- Czy wszyscy chętnie uczestniczyli w tych zajęciach? - spytał Qwilleran.
Connie zastanawiała się przez chwilę.
- Kiedy Violet była zarządcą i opiekunką domu, zgodnie postępowaliśmy według jej
sugestii. Ma tyle wdzięku, sam zresztą wiesz. Ale kiedy Alden dołączył do naszej szczęśliwej
gromady, nic nie było tak jak dawniej. Violet bardzo zaimponowały jego wyrafinowane gusta.
Pozwoliła mu decydować o wielu sprawach... czy mogę ci powiedzieć coś w zaufaniu?
- Jak najbardziej - zapewnił ją. Dodał jeszcze konfidencjonalnym tonem, który kruszył
lody: - Zapytam nieformalnie, czy małżeństwo Violet zostało dobrze przyjęte?
Connie, marszcząc brwi, powiedziała: - Niezupełnie. Nie wiem, jak mężczyźni, ale
dziewczyny uważały to za zły wybór. To tylko przeczucie, ale...
O szóstej przyjechał wynajętym samochodem Kenneth. Przywiózł ze sobą jedzenie od
Lois. Przywitała go cała trójka.
- Poczekaj, aż usłyszysz, czego się dowiedziałem - powiedział, poklepując dyktafon.
- Wchodź! Posłuchamy, kiedy jedzenie będzie się podgrzewało. Siadaj tam. - Qwilleran
wskazał dwie sofy, stojące naprzeciwko siebie, po dwóch stronach kudłatego chodnika. Był
robiony ręcznie, z grubej nierównej przędzy.
- Niezły dywan! - zauważył Kenneth.
- Koty też tak myślą.
Qwilleran podał koktajle Q i Kenneth włączył nagranie. Usłyszeli męski głos, ani stary,
ani młody.
Nazywam się Henry Newsome. Jestem emerytowanym malarzem pokojowym i
tapeciarzem. Nigdy nie pracowałem w domu Hibbardów. Zawsze zatrudniali drogich
dekoratorów z Nizin, ale kiedy dorastałem, moja matka o nich opowiadała. Mieszkała u nich jako
służąca, kiedy była młodą dziewczyną. To było ponad sto lat temu, ja mam osiemdziesiąt lat.
Nazywała się Lavinia i ja także ją tak nazywałem.
(Kaszel).
Przepraszam, to uczulenie. Pan MacMurchy mówi, że interesują pana opowieści o tej
dużej stodole. Nie mam zamiaru nikogo obrażać, ale tak właśnie wygląda, jak stodoła. Moja
matka opowiadała pewną historię, z której byłby niezły film. Tak przynajmniej myśleliśmy,
kiedy byliśmy dziećmi. W każdym razie było tak:
Pan Geoffrey był wtedy głową rodziny. Lavinia mówiła, że był miłym człowiekiem.
Panią ciężko było zadowolić. Mieli jedną córkę, która sprawiała im kłopoty. W tamtych czasach
mówiono o niej, że to zła dziewczyna. Uciekła z mężczyzną z Milwaukee. Od tamtego czasu nie
wolno było wymawiać jej imienia.
(Kaszel).
Cóż, okazało się, że ją bił, więc wróciła do domu, ale z dzieckiem. Przyjęli ją, ale była w
niełasce. Jej matka ciągle powtarzała: A nie mówiłam! Lavinii było jej żal.
(Kaszel).
Jednym z obowiązków Lavinii było wyprowadzanie dziecka na spacer, jeśli pozwalała na
to pogoda. Mieli prawdziwy wózek i Lavinia woziła nim dziecko po zakurzonych drogach
posiadłości. W tamtych czasach nie było chodników. Samochody dopiero wchodziły do użycia.
Hibbardowie mieli jeden, z zasłonkami po bokach.
Pewnego dnia Lavinia była z dzieckiem na spacerze, kiedy nagle podjechał samochód.
Przeraził ją na śmierć. W środku było dwóch mężczyzn. Jeden wyskoczył i chwycił dziecko.
Odjechali w tumanach kurzu. „Porwali dziecko! Porwali dziecko!” - krzyczała. Myślała, że to jej
wina. Rozchorowała się i musieli położyć ją do łóżka. Pani Hibbard powiedziała do swojej
pohańbionej córki: „A nie mówiłam!” Biedna dziewczyna poszła nad staw i utopiła się.
(Kaszel).
Lavinia nie chciała już tam dłużej pracować. Odeszła. Powiedziała nam, że nikt nie wie,
co się stało z dzieckiem, nikt nie starał się go odnaleźć.
- Dobra historia, Ken! Zdobądź jeszcze kilka takich, a wymienimy cię jako asystenta
wydawcy.
- Serio? Pan Haggis wskazał mi jeszcze jedną historię. Jak dom Hibbardów przeżył burzę
śniegową stulecia, kiedy nie było ani radia, ani telefonów, nie mówiąc o pługach śnieżnych. W
domu opieki znalazłem kobietę, której matka pracowała dla Hibbardów. Myślałem, że pójdę do
niej jutro po pracy, ale goście nie są wpuszczani wieczorem. Zapytałem szefa, czy nie da mi kilku
godzin wolnego przed południem, po złożeniu gazety. Powiedziałem mu, że to robota dla pana,
zgodził się.
Zjedli kolację przy oknie. Koty kręciły się w pobliżu.
- Nie żebrzą - wyjaśnił Qwilleran - lubią towarzystwo.
Przez chwilę jedli w ciszy. Potem Kenneth zapytał:
- Kto jeszcze mieszka w tym domu?
- Pani Duncan z księgarni, weterynarz i prezenter pogody.
- Pogodny Jimmy? Jest szalony!
- Pochodzi z Horseradish, oni wszyscy są trochę szaleni! Ma kota, który nazywa się
Huragan, to imię pasuje do niego z wielu powodów. A skoro jesteśmy przy Horseradish. Ostatnia
z rodu Hibbardów właśnie wyszła za człowieka z tego miasteczka. Ogłoszono to w piątkowej
gazecie. Wszyscy o tym mówią.
Qwilleran zawiesił głos, wyczuwając u swojego gościa zmianę nastroju. Mówił dalej:
- Jest od niej o wiele młodszy, utalentowany, o ciekawej osobowości, mówi się, że to
niezła partia. Jednak ona jest jedyną dziedziczką fortuny Hibbardów, czarująca, inteligentna,
więc i ona była niezłą partią, szczególnie że nie cieszy się dobrym zdrowiem. Wszyscy
zastanawiają się nad ich motywacjami.
Tego rodzaju plotki cieszyły Qwillerana za czasów klubu prasowego, gdzie swobodnie
wymieniało się uwagi niestosowane, a nawet niedyskretne.
Kenneth przestał jeść. Twarz mu poczerwieniała. W końcu przerwał:
- On jest moim ojczymem.
- Czyżby? - Qwilleran udał zdziwienie, chociaż tego się już domyślił. - W takim razie
jego poprzednia żona, zastrzelona przez snajpera, musiała być twoją matką! Dławiącym głosem
Kenneth zaczął opowiadać.
- Wyszła za niego zaraz po śmierci mojego ojca. Wielu ludzi w Lockmaster dziwiło się,
że tak szybko. Po kilku latach zginęła od kuli snajpera, jadąc na koniu polną drogą. Strzelca nie
zidentyfikowano. Wie pan, co ludzie mówili! Mój ojczym poluje na kaczki, ma różne rodzaje
broni, w tym remingtona, kaliber trzydzieści sześć, który nadawał się do strzału.
- A jakie były wyniki oficjalnego śledztwa?
- Nie zebrano wystarczających dowodów. Dlatego poszedłem do akademii policyjnej na
zachodzie zamiast do szkoły dziennikarstwa.
- Rozumiem, co czujesz.
Qwilleran zwrócił się do niego współczującym głębokim głosem, który sprzyjał
zwierzeniom i łzom. Kenneth zerwał się na nogi i zaczął krążyć po pokoju z rękami w
kieszeniach.
- Zjemy deser? - spytał Qwilleran.
- Dziękuję, ale muszę iść do domu.
- Cokolwiek mówimy, nie wyjdzie poza ściany tego pokoju, Ken.
Chłopak wyszedł. Koty odprowadziły go do drzwi. Słuchały tego, co mówił.
Qwilleran spędził popołudnie na tworzeniu z niczego, czyli pisaniu tekstu do kolumny.
Książka o kaczkach, pożyczona od Wixów, mogła posłużyć za inspirację. Esej o środowisku
życia i zwyczajach kaczek byłby odpowiedni w środku sezonu na polowania. Problem polegał na
tym, że bogato ilustrowana książka cała poświęcona była polowaniu, co zresztą sugerował tytuł.
Polowanie zaś nie mieściło się w zakresie zainteresowań Qwillerana.
Kiedy bracia Wix zaprosili go na jedno, powiedział:
- Nie nadaję się do broni.
Nie była to prawda. W młodości wygrywał maskotki na strzelnicy z ruchomym celem.
Wiele dziewcząt obdarował takimi nagrodami. Urodził się i wychował w wielkim mieście, gdzie
zwierzęta spotykało się głównie w zoo i nie mówiło się o polowaniach. Nie wyobrażał sobie
siebie celującego w zwierzę, ani to pokryte piórami, ani futrem. Co do kaczek, to pamiętał ich
przyjacielskie zachowanie, kiedy odwiedzały go podczas pobytów w Black Creek. Kaczki i
kaczątka przepływały bezszelestnie przez jezioro. Potrafiły zrobić to bez jednego plusku. Nie
mógłby ich zabić, a potem zabrać do domu na kolację.
Książka opowiedziała mu więcej, niż chciał wiedzieć, o kulach, kamuflażu, kaczym
śrucie i przynętach, o tym, że dzienny limit pozwala odstrzelić więcej samców niż samic, że są
kaczki sterniczki, tracze, grążyce. Gatunki, które brzmiały znajomo, to: mandarynka, cyranka,
kazarka.
Książka była rzeczowa i ładnie wydana, ale powiedziała mu więcej, niż potrzebował.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Piątkowy felieton Qwilleran wysłał motocyklowym kurierem. Chciał uniknąć spotkania z
Kennethem. W tym jego wczorajszym wybuchu było coś dziwnego. Rzadko ktoś tak ni stąd, ni
zowąd powierza innym rodzinne sekrety. Nic nie wskazywało na to, by „za dużo wypił”. W
końcu Qwilleran zaserwował mu to samo co sobie, czyli szklaneczkę wody squunk z cytryną.
Zdaje się, że wszystko to zbierało się w nim od pewnego czasu, aż wreszcie w sprzyjających
okolicznościach i wrażliwym towarzystwie wylał swoje żale. Qwilleran uznał za stosowne
poczekać, aż rozum ponownie weźmie górę nad emocjami.
Przekazał też przez kuriera książkę o polowaniu na kaczki dla właścicieli agencji
nieruchomości „Wix & Wix”. Wtorkowy felieton poświęcony był właśnie kaczkom, ale
Qwilleran ani słowem nie zająknął się o ich zabijaniu. Nie chciał maczać palców w tym
zbrodniczym procederze. Zresztą w „Coś tam” pracowali amatorzy polowań piszący na ten temat
obszerne elaboraty.
Wszystkie te decyzje podjął dziennikarz nad miseczką płatków z plasterkami banana.
Śniadanie przerwał mu telefon od prawnika.
- Nie ma się o co martwić, Qwill. Sprawdziłem całą dokumentację. Dom Hibbardów jest
prawnie zabezpieczony. Więc cała naprzód.
Mimo to Qwilleran czuł się rozbity i zdezorientowany. Ale pamiętał złotą zasadę, którą
wpoiła mu matka: „Jeśli nie wiesz, co ze sobą począć, po prostu pomóż innemu człowiekowi”.
Qwilleran poszedł do drugiego budynku i zapukał do drzwi.
- Czy potrzebujesz do pomocy jakiegoś fizycznego? Dziś pracuję za friko, byle długo i
ciężko.
- Nie martw się, na pewno coś dla ciebie znajdę - zaśmiała się Connie. - Może
rozpakujesz książki?
Na podłodze obok pustego regału na książki stało dwadzieścia pudeł.
- Gdyby nie ten regał, wybrałabym inne mieszkanie - powiedziała.
- Przed tobą mieszkał tu znany bibliofil - wyjaśnił Qwilleran. - Ale nie zabawił tu długo.
Był ailurofobem, a tutaj czuł się oblężony przez koty. W dodatku tym pomieszczeniom daleko do
dźwiękoszczelności, więc... Według jakiego klucza mam je ułożyć?
- Kategoriami. Nie będziesz miał z tym wielkiej pracy, bo pudła są podpisane. O popatrz,
„biologia”, „historia” i tak dalej. A ja tymczasem pójdę do kuchni rozpakować sztućce i talerze.
- Wiele pudeł jest podpisane po prostu „nauki”. Czy chodzi tu o nauki weterynaryjne?
- Nie. To książki mojego ojca. Uczył w szkole przedmiotów ścisłych, a w wolnych
chwilach się doszkalał. Próbowałam podrzucać mu prozę i coś bardziej relaksującego, ale on
uważał relaks za marnowanie czasu.
Qwilleran uwielbiał przeglądać, dotykać, a nawet ustawiać książki na półkach. Musiał się
powstrzymywać od zaglądania do każdej z nich, na przykład do tej, której tytuł brzmiał
Elektrodynamika kwantowa i jej zastosowanie we współczesnej nanotechnologii.
Kiedy wreszcie robota była skończona, zaniósł puste kartony do garażu w piwnicy.
- Pamiętaj, że kiedy tylko będziesz miała ochotę na pyszną kawę i duńskiego rogalika,
wpadaj do mnie! Może rozpoczniemy tę świecką tradycję, kiedy tylko uwiniesz się ze swoją
robotą?
Wkrótce Connie zapukała do niego. Ubrana była w obcisłe dżinsy i długi sweter. Koko od
razu wiedział, z kim ma do czynienia, i zachowywał się w stosunku do niej dosyć nieufnie.
Kiedy siedli przy stoliku koło okna, Qwilleran rzekł:
- Wiem, że rozmawialiśmy już o tym, ale chciałem cię jeszcze raz spytać o reakcję
rezydentów Hibbardów na pojawienie się tam Aldena i tak niespodziane zamążpójście Violet.
- No cóż, jak już ci mówiłam, Qwill, ostatnio dużo się tam zmieniło i dlatego właśnie
postanowiłam się wyprowadzić. Przedtem panowała tam iście rodzinna atmosfera. Violet była dla
nas jak starsza siostra. Ale później zjawił się Alden, zaczął sam układać menu i plan wieczornych
spotkań. Przede wszystkim zajął się piwniczką z winami i przejął całą opiekę nad Tassem,
tamtejszym psem. Wiem, że Alden jest w nim zakochany, ale dotychczas opiekowaliśmy się nim
wszyscy pospołu... To małżeństwo nas nie zaszokowało, ale... rozczarowało. Dziewczyny
wolałyby Judda Amhursta... Ale nie wiem, czy powinnam ci to wszystko mówić...
- Pytam o to wszystko, ponieważ zależy mi na dobru tej starej rezydencji i jej właścicielki
- wytłumaczył Qwilleran. - Jak wiesz, przygotowuję się do pisania książki o domu Hibbardów.
Czy znasz jakieś anegdoty, które mógłbym w niej zamieścić?
- Teraz nic nie przychodzi mi na myśl. Ale pomyślę o tym.
- A jak Alden Wadę wpłynął na atmosferę panującą w domu?
- No wiesz... Grywa na pianinie, więc czasami bywało zabawnie. Sam gotuje, a nawet
nauczył gospodynię, jak się przyrządza kaczkę a lorange. Słyszałam też, że wspólnie z
mieszkającymi u nas mężczyznami do późna w nocy gra w karty... Coś jeszcze cię interesuje?
Po południu do Qwillerana odezwała się Hixie Rice, dyrektor do spraw promocji „Moose
County coś tam”. Jakość połączenia wskazywała na to, że dzwoni z komórki.
- Czy mógłbyś teraz do nas wpaść? Mam dla ciebie paczkę.
- Od kogo? Kto ją dla mnie zostawił? Jakieś imię, nazwisko? Wszystko to wygląda
bardzo podejrzanie.
- Jak zawsze żarty się ciebie trzymają. To nagranie od stażysty. Twierdził, że bardzo
pilnie go potrzebujesz, więc dzwonię.
- A nie mogłabyś mi go przywieźć? Mój bar jest do twoich usług.
- Nie dzisiaj. Jestem umówiona na kolację z... chodzi o naprawdę dochodowy interes.
- Nie wątpię.
Parę minut później na podjeździe zaparkował samochód. Hixie wypadła z niego, nie
gasząc nawet silnika, i wbiegła zdyszana na górę. Zadyszka na twarzy plus rumieńce i rozwiany
włos świadczyły o normalnym dla niej stanie ducha: ekstatycznym podnieceniu.
Wręczyła Qwilleranowi taśmę i w locie musnęła dłonią sierść kocura.
- W piątek wieczorem w hotelu jest zebranie dotyczące obchodów sto pięćdziesiątej
rocznicy! Czuj się zaproszony!
Znikła, zostawiając po sobie zapach drogich perfum. Stopięćdziesięciolecie Pickax miało
być fetowane tego lata, ale ktoś - być może Hixie - odkrył, że właściwa jest data zimowa.
Qwilleran był przekonany, że ta zmiana wyjdzie Pickax na dobre. Otwarcie księgarni z Dundeem
w roli głównej plus obchody rocznicowe w jednym roku to dla takiej mieściny zdecydowanie za
dużo.
Włączył magnetofon. Z głośników dobył się chrapliwy głos:
Nazywam się Helen Wentley. Tę straszne opowieść słyszałam w dzieciństwie wiele razy.
Moi przodkowie przybyli z Finlandii, do pracy w kopalni. Babka pracowała jako gosposia u
Hibbardów i często opowiadała o śnieżycy, która trwała trzy tygodnie i która uwięziła ich w
domu na wzgórzu. Nie było wtedy telefonów, aby wezwać pomoc, ani pługów śnieżnych, aby
usunąć zaspy.
Od czego tu zacząć... Mówiono, że to była największa klęska żywiołowa w dziejach
Moose County. Działo się to jakieś sto lat temu.
Kiedy się zaczęło, wszyscy skupili się w salonie, przy kominku. Rozpoczęły się długie
opowieści, a śnieg wciąż padał i padał. Dom też z godziny na godzinę się wychładzał. Mieli
wprawdzie spory zapas opału, ale z czasem zaczął on topnieć i pan Hibbard zadecydował, że
muszą się przenieść do biblioteki, która była mniejsza i łatwiejsza do ogrzania. Tam zamieszkali
wszyscy, państwo Hibbardowie i służba, w tym moja babcia.
Babcia opowiadała o tym, jak gotowali w kominku zupę i owsiankę. Po pewnym czasie
zapasy drewna się skończyły i trzeba było porąbać meble, a nawet palić książkami z biblioteki. A
śnieżyca trwała w najlepsze.
Do biblioteki zniesiono pierzyny, kołdry i poduszki. Wszyscy spali na podłodze. W dzień
siedzieli opatuleni, a pan Hibbard czytał na głos. Pani Hibbard w przerwach między głośną
lekturą zachęcała zebranych do śpiewania piosenek i wymyślała zagadki.
Wkrótce jednak zabrakło i jedzenia. Wprawdzie Hibbardowie mieli pełną oborę krów
oraz kurnik, ale dotarcie tam było bardzo trudne. A urozmaicenie diety by się przydało, bo po
paru tygodniach na owocach i owsiance wszyscy latali co kwadrans do łazienki.
Pan Hibbard zadecydował, że trzeba będzie jakoś przedrzeć się do budynków
gospodarczych i ubić krowę oraz kurczaki. W końcu i tak prędzej czy później umarłyby z głodu i
zimna. Tak się stało z końmi w stajni. Zamarzły na śmierć.
Kiedy ktoś zaproponował, aby przy okazji przyprowadzić do domu konie, wszyscy się
śmiali, a moja babka powiedziała nawet, że nie warto, bo w domu mogą się rozpuścić.
Wtedy to jeden z pomocników postanowił przedostać się do miasta i wezwać pomoc. To
było jakieś siedem mil drogi i wciąż padał śnieg. Śmiałka odnaleziono martwego na wiosnę, po
roztopach.
Śnieg wciąż padał i padał. Nawet pan Hibbard podupadł na duchu. Babcia powiedziała, że
w takich chwilach pozostaje człowiekowi tylko modlitwa. Nie była religijna. Ale zaczęła się
głośno modlić, a cała reszta przyłączyła się do niej.
I wtedy zdaniem mojej babci stał się cud. Ekipa ratowników, która wyruszyła z małego
kościółka w Kennebeck na poszukiwanie zaginionych, postanowiła wpaść zobaczyć, jak się
sprawy mają w wielkiej rezydencji Hibbardów.
Qwilleran był pod wrażeniem. Chwycił za słuchawkę, aby pogratulować młodemu
dziennikarzowi, ale się rozmyślił. Postanowił poczekać do wieczora. Zapewne Kenneth
przyjmował właśnie znajomych u siebie, w Winston Park. Peggy mówiła, że robi to dwa razy w
tygodniu.
Zadzwonił więc około dziewiątej. Ku swemu zaskoczeniu w słuchawce usłyszał głos
operatora: „Nie ma takiego numeru”.
Właściwie Qwilleran mógł się tego spodziewać. Wyglądało na to, że Kenneth chce
zamieszkać gdzie indziej, aby nieco zaoszczędzić na czynszu. Ale u kogo, tego Qwilleran nie
wiedział.
Znowu jednak poczuł znajome mrowienie nad górną wargą. Odruchowo przygładził
dłonią wąsy.
Nagle zerwał się z fotela i wrzasnął: - Czytamy! - W tej chwili jak spod ziemi wyrósł
Koko. Wskoczył na półkę z książkami i bez chwili zastanowienia strącił stamtąd Opowiastki
gwarę George’a Ade’a.
Kiedy o jedenastej w nocy Qwilleran zadzwonił do Polly, jego pierwsze słowa brzmiały:
- Powiedz mi cokolwiek o George’u Adzie!
- Amerykański satyryk - odpowiedziała. - Początek dwudziestego wieku.
- Jednak bibliotekarz zawsze pozostanie bibliotekarzem.
Rozdział dwudziesty drugi
W środę rano Qwilleran nakarmił koty i wyrecytował kilka linijek z Kiplinga, które miały
być mottem tego dnia. Sam zjadł miskę płatków z bananem i wypił kawę. Tak wzmocniony
zadzwonił do działu miejskiego w gazecie i poprosił Whiskersa.
- Nie pracuje już tutaj - powiedział dyżurny.
- Od kiedy? - Qwilleran był zaskoczony.
- Od wczoraj.
- Co się stało?
- Nie wiem. Rozmawiaj z szefem.
Qwilleran usiadł z drugą filiżanką kawy i myślał. Zwolnili go? Zrezygnował? Jakie mogły
być powody? Miał kłopoty? Czyżby wygadał zbyt dużo pod wpływem wody squunk i głosu
współczującego słuchacza?
Qwilleran zadzwonił do naczelnego.
- Junior! Co się stało z Whiskersem?
- Zrezygnował, żeby wrócić do szkoły.
- Tak nagle?
- Cóż, wiesz... te dzieciaki nie wiedzą, co będą robić jutro.
- Zostawił adres? Wiszę mu pieniądze za prace, które dla mnie robił.
- Nie. Pewnie prześle ci rachunek. Co powiesz na zajęcie jego stanowiska, zanim
znajdziemy kogoś na stałe?
- Nie byłoby was na mnie stać.
Qwilleran odłożył słuchawkę i zadzwonił do Peggy.
- Mówi Qwill. Co się stało z twoim wąsatym sąsiadem?
- Nie wiem. Byłam umówiona na kolację - zgadnij z kim - z Pogodnym Jimmym!
Poszliśmy - zgadnij gdzie - do „Palomino Paddock”. Kiedy wróciłam do domu, zastałam
wiadomość od Kennetha z prośbą o zwrócenie samochodu do wypożyczalni i odebranie od ciebie
wypłaty za zlecenia. Czy to ma sens?
- Rozumiem, o co chodzi, ale nie rozumiem dlaczego. Zostawił adres?
- Nie. Myślałam, że ty i Ken dobrze się dogadywaliście.
- Tak, i wykonał dla mnie kawał dobrej roboty. Jestem zdziwiony jego zniknięciem. Daj
mi znać, jakie koszty mam pokryć. Jak ci się podobało w „Palomino Paddock”?
- Super! Pogodny Jimmy mówił, że nie jest tam bardzo oficjalnie, więc spodziewałam się
jakiejś wiejskiej karczmy, ale nie! Atmosfera bardzo elegancka, żadnych koni!
Pewnego wieczoru Qwilleran spotkał się na krótko z Juddem Amhurstem w domu
Hibbardów. Wymienili braterski uścisk wielbicieli wody squunk. Coraz więcej spragnionych
miejscowych mieszkańców sięgało po ten trunek. Teraz Connie poleciła go jako najlepsze źródło
wiedzy o codzienności w wielkim domu na wzgórzu. Qwilleran zadzwonił do Hibbardów i
zaprosił Judda do Indian Village na wieczór wspomnień o domu Hibbardów. Qwilleran
przypominał sobie, że Judd był emerytowanym inżynierem o charakterystycznej bujnej białej
czuprynie. Nie była aż taka bujna i niesforna jak ta Thorntona Haggisa, ale równie atrakcyjna dla
Koko i Yum Yum.
Koty powitały go w foyer, machając przyjaźnie ogonami.
- Czy to są słynni autorzy „Piórkiem Qwilla”?
- No i po sekrecie! Mam nadzieję, że nie zdradzisz mnie przed resztą czytelników. Byłeś
już kiedyś w osiedlu Indian Village?
- Brałem udział w kilku spotkaniach obserwatorów ptaków. Miałem nawet wystąpienie o
ptakach zamieszkujących posiadłość Hibbardów. Kosztowało mnie to dużo pracy, ale było
przyjemne.
- To mogłoby mi się przydać do książki. Masz notatki?
- Więcej niż notatki. Klub zrobił nagranie wykładu. Zapis powinien być dostępny.
Usiedli na sofach, ustawionych naprzeciw siebie przy grubym chodniku.
- Jest nawet bardziej zmierzwiony niż dywan u Aldena. Jego pokój jest urządzony w
nowoczesnym stylu.
Wyjaśnił, że trzech mężczyzn mieszkających w rezydencji ma swoje kwatery w
kamiennym domku gościnnym na zboczu wzgórza, z dala od głównego budynku.
- Cyrus, pierwszy Hibbard, pracował w przemyśle drzewnym i miał drzewa pod
dostatkiem, nic w tym złego, ale jego potomkowie musieli żyć w ciągłym strachu przed pożarem.
- Chciałbym to nagrać - powiedział Qwilleran. Oto jak wygląda zapis tego nagrania:
Dziadek Violet, Geoffrey, wykształcił się w szkołach Nowej Anglii i za granicę. Miał
bardzo towarzyskie usposobienie. Zapraszał znajomych przez całe lato, po kilku naraz.
Przyjeżdżali pociągiem, który zastąpił dyliżans. Zostawali na kilka tygodni. Mieszkali w domku
gościnnym nad brzegiem malowniczego stawu. Był to zwykły staw, pełen żab. Ich rechot budził
gości nad ranem. Hibbard nadał domkowi dziwaczną francuską nazwę, ale przekorni goście
przechrzcili go na „Żabiarnię”, a żabie udka a la Provencal były częstą potrawą w menu. Kolacje
były zawsze pod muszką, przy akompaniamencie tria smyczkowego. Do stołu podawali kelnerzy.
Wiek dwudziesty nie celebrował już tak rozrywki. Ojca Violet, Jesmorea, bardziej
interesowała literatura niż zabawa i domek gościnny stał pusty. Dopiero Violet przywróciła go do
życia. Otrzymał też wtedy nowe imię.
Udogodnienia są wspaniałe. Każdy z apartamentów ma luksusowo umeblowany salon i
łazienkę z wanną. Dzięki gościnności Violet wieczory w głównym domu są zawsze specjalnym
wydarzeniem. Ot i cała historia!
Qwilleran wyłączył dyktafon i spytał:
- Jesteś myśliwym, tak jak reszta towarzystwa?
- Nie. Jestem molem książkowym. Do rezydencji zwabiła mnie rozległa biblioteka. Violet
podarowała wiele książek SES, ale zostały ich setki. Nie najświeższe tytuły, ale słynne
arcydzieła. Portret damy, Młyn nad Flossą... To, co lubię w Aldenie, to jego umiejętność
dyskutowania o książkach. Nigdy przedtem nie znałem nikogo, kto podzielałby to
zainteresowanie. Poza tym oglądamy telewizję i gramy w karty.
Qwilleran dopytywał się delikatnie, czy małżeństwo Aldena wywarło wpływ na zawody
pingpongowe, gry karciane i inne rozrywki.
- Nie - odpowiedział. - Jest od niego dużo starsza, wiesz, i nie najlepszego zdrowia, więc
kładzie się wcześniej i Alden spędza wieczory z nami. A skoro mówimy o SES, byłem
regularnym gościem w antykwariacie Edda. Spędziłem dużo czasu na jego drabinie i kupiłem
wiele puszek sardynek. Twoja przemowa w klubie odświeżyła te wspomnienia.
Dwaj mężczyźni zamyślili się na chwilę. W końcu Qwilleran spytał:
- Jak mieszkańcy domu zareagowali na nagły ślub Violet?
- Wszyscy mówili to, co należy w takich sytuacjach powiedzieć, ale nie to, co myśleli
naprawdę. Alden to dobry facet, utalentowany i tak dalej, ale gra za ostro... Mówię więcej, niż
powinienem. Nie cytuj mnie.
- Nie obawiaj się. To tylko z ciekawości. To, co mówisz, jest przeznaczone dla moich
uszu. To, czego potrzebuję, to odrobina lokalnego kolorytu, którym przesiąkły ściany starego
budynku, mity i legendy.
- Poszperam po bibliotece. Ojciec Violet zostawił pamiętnik.
- Wspaniale!
- Zapytam ją, czy mogę go zobaczyć... a nawet jeśli powie, że nie, to i tak wiem, gdzie
jest.
Wstał do wyjścia, a koty, które przysłuchiwały się uważnie każdemu słowu, rozstąpiły
się, żeby zrobić mu przejście.
- Miłe koty! - powiedział.
- Starają się. Powinieneś tu być, kiedy zbliża się burza i dostają świra!
- Nie wypuszczasz ich?
- Nigdy!
- To dobrze! - powiedział Judd. - W tym roku w lesie pojawiły się kojoty.
Później tego popołudnia Qwilleran wyczuł wibracje dochodzące przez ścianę od północy.
Koty także je wyczuły i gapiły się w ścianę. Wiedział to, czego one nie wiedziały. To Pogodny
Jimmy przesłuchiwał muzykę do popołudniowej audycji.
Kiedy wibracje ustały, Qwilleran zadzwonił do sąsiada.
- Joe, potrzebujesz wzmocnienia przed audycją?
- Wskoczę do ciebie.
- Zabierz swój zestaw do wróżenia!
Koko i Yum Yum powitały go przy drzwiach. Wiedziały, że mieszka z Huraganem.
Drinki były gotowe i obaj mężczyźni usiedli na sofach naprzeciwko siebie. Koty zajęły swoje
miejsca na chodniku.
- Doniesiono mi, że widziano cię w „Palomino Paddock”, jak zabawiałeś się z
niezidentyfikowaną kobietą. Co masz do powiedzenia?
- Kim ty jesteś? Gliną? Nigdy się nie „zabawiam”! Nawet nie wiem, co to znaczy! Twoi
szpiedzy musieli mnie pomylić z kimś innym. Prawda jest taka, że byłem z dziewczyną, którą mi
przedstawiłeś, i spędziliśmy miło czas, tyle że ona ma świra na punkcie komputerów. Namawiała
mnie na zakup jednego. Powiedziałem jej, że wolę pianino.
- Jaki masz utwór na dzisiaj? Odkąd uszczelnili ściany, muszę czekać na program, żeby
się dowiedzieć.
Pogodny Jimmy wykrzyknął melodyjnie:
- Słońca nie będzie! Burzowa pogoda!
Koty, słysząc gromkie pokrzykiwanie, wyskoczyły w powietrze i uciekły z pokoju.
- Dzięki! - krzyknął za nimi Pogodny Jimmy. - A tak na serio, Qwill, zbliża się
gwałtowna burza. Zgromadź drewno, baterie, wodę w butelkach i puszkowane zupy.
Jak zwykle o jedenastej Qwilleran i Polly rozmawiali przez telefon. Polly znalazła przepis
na zupę mulligatawny. On czytał w ciągu dnia Menckena. Ona zastanawiała się nad kupnem
nowego płaszcza na zimę. On żartował z Joego i jego nieznajomej. Oboje powiedzieli sobie czułe
A bientót.
Qwilleran zasnął szybko i spał kamiennym snem do pierwszej w nocy, kiedy nagle przy
jego łóżku zadzwonił telefon. Qwilleran wymamrotał coś nieskładnie do słuchawki.
Usłyszał kobiece łkanie.
- Wybacz mi, Qwill, że dzwonię tak późno. Tu Maggie. Mam złe wieści. Muszę to komuś
powiedzieć.
- W porządku, Maggie. Co się stało?
- Straciliśmy Violet! Wybuchła płaczem.
Spodziewał się podobnego telefonu, ale nie tak szybko.
- To smutne, rzeczywiście - wymamrotał.
- Zadzwonili do mnie pół godziny temu. To było nieuniknione. Ale kiedy się w końcu
stało, jestem w szoku. Nie wiem, jak sobie z tym poradzę. Byłyśmy jak siostry.
- Płacz, Maggie. Łzy są dobrym lekarstwem, nie obawiaj się, że wypłaczesz oczy. Kiedy
nie będziesz już mogła płakać, poczujesz wielką ulgę i pomyślisz nad tym, jak uhonorować
pamięć o Violet.
- Masz rację, Qwill. Tak właśnie powiedziałby Jeremy. Zamilkła i Qwilleranowi zdawało
się, że usłyszał drżące westchnienie, zanim odłożyła słuchawkę.
Radził jej z głębi serca, nauczony doświadczeniem. Wyobrażał sobie, jak pociesza ją jej
pięć kotek. Koty wiedzą, jak to robić. Syjamczyki wyczuły, że coś się dzieje, i stały przed jego
pokojem, drapiąc w drzwi. Wstał i wpuścił je do środka.
Rozdział dwudziesty trzeci
W czwartek rano Qwilleran zastanawiał się nad Viołet. Karmiąc koty, a potem siebie,
myślał ojej wdzięcznej osobowości i inteligencji, umiłowaniu poezji i dramatu. O jej przerwanym
młodzieńczym romansie i małżeństwie w późnym wieku. Wahał się, żeby nazwać je romansem.
Kto by je tak określił? Co się teraz stanie? Cokolwiek by to nie było, czuł się zobowiązany do
skończenia książki. Wyobrażał sobie, jaką sprawiłaby jej radość. Fotografie przytulnych kątów,
rodzinne skarby, architektoniczne dziwactwa. Tekst także by ją zadowolił. Musiał się teraz
skoncentrować właśnie na nim. Trzeba było powiązać historyczne wydarzenia uczuciem i
humorem, a nie, jak mu się wpierw zdawało, dziennikarskim obiektywizmem. Innymi słowy
zamierzał napisać coś, co ona chciałaby przeczytać. Zadedykuje książkę najprościej, jak można:
„Dla Viołet”. Umieści jej zdjęcie, wybrane z pomocą Maggie z archiwum Hibbardów.
Najpierw jednak były rzeczy do zrobienia. Na pierwszym miejscu były zakupy dla Polly.
Miał klucz do jej mieszkania, co pozwalało na skontrolowanie zasobów lodówki. Podtrzymywała
też swoje zaproszenie na kolację z resztek jako nagrodę za jego uprzejmość. Trzeba było załatwić
sprawy w banku i na poczcie, w drogerii i w „Toodle’s Market”. Przy okazji mógł też załatwić
pilną sprawę u Andy’ego Brodie. Komisariat policji był na tyłach ratusza. Dyżurny wpuścił
Qwillerana do przeszklonego biura, gdzie komendant gderał do komputera.
- Wejdź, chłopie, daj odpocząć kościom! - warknął komendant ze szkockim akcentem. -
Jak tam surowe życie w dziczy?
- Brakuje mi naszych wieczornych spotkań, Andy. Koty tęsknią za tobą. Koko chciał,
żebym cię zapytał, czy sprawa snajpera z Lockmaster została kiedykolwiek zamknięta.
- Nie.
- Było tam jakieś podejrzenie, że zaangażowany był członek rodziny. Czy zostało to
zbadane?
- Tak, i odrzucono tę hipotezę z powodu braku dowodów. Musieli postępować ostrożnie,
bo ów krewny był prominentnym obywatelem.
- Jak się zdaje, atmosfera w Lockmaster musiała być dość nieżyczliwa, skoro ów
prominentny obywatel przeniósł się do Moose County. Wiedziałeś o tym?
- Tak.
- Robi tu karierę. Poślubił starszą od siebie kobietę, jedyną dziedziczkę
czteropokołeniowej fortuny. Z pewnością o tym wiesz. Pisali o tym w piątkowej gazecie.
- Tak.
- Panna młoda zmarła dzisiaj wczesnym rankiem - powiedział Qwilleran. - Na pierwszej
stronie ukaże się informacja. Przyczyną śmierci był tętniak mózgu.
- O Boże! I co twój sprytny kot myśli o tych hockachklockach?
- Cóż, facet był dwukrotnie w naszym składzie i za każdym razem Koko schodził mu z
drogi. Za drugim podrzucił mu pod nogi skórkę od banana. Wyobrażasz sobie?
Wracając do domu na osiedle „Wierzby”, Qwilleran zdał sobie sprawę, że apartament
stwarzał Koko większe pole do popisu niż to, które kiedykolwiek oferował skład. Zamiast
jednego kuchennego okna miał do dyspozycji aż trzy. Szerokie parapety wzdłuż poziomych
okien pozwalały mu swobodnie przeskakiwać z kuchni do pokoju. Kiedy Qwilleran podjechał
pod dom, Koko tańczył w trzech oknach naraz. Nie było to łatwe, ale Koko był zwinny i szybki.
Podniecenie kota wskazywało na to, że na automatycznej sekretarce czekająna Qwillerana
wiadomości. Zostawili je Lisa Compton, Burgess Campbell, Lanspeakowie i inni pragnący
porozmawiać z przyjaciółmi w chwili żałoby.
Najpierw zadzwonił do Maggie.
- Och, Qwill! Dziękuję ci za to, co zrobiłeś ostatniej nocy. Dzisiaj czuję spokój, zabrałam
się do konstruktywnego działania.
- Świetnie! Mogę w czymś pomóc?
- Pomoc w ceremonii pogrzebowej bardzo by mi się przydała. Jestem wykonawcą
ostatniej woli Violet. Chciałabym przygotować pożegnanie, które by się jej spodobało.
Zastanawiałam się, czy nie wygłosiłbyś mowy, masz taki wspaniały głos, potrafisz wlać w serca
otuchę.
- Maggie, nie uważam, żeby to było stosowne. Ktoś taki jak Burgess Campbell byłby
bardziej odpowiedni. Jego rodzina zna Hibbardów od pokoleń. Pracowali razem z Violet w radzie
SES. Jego wykłady w college’u są przykładem stylu i zwięzłości, że nie wspomnę o jego
donośnym szkockim głosie. Z Alexandrem u boku zgotują przyjaciółce godne i wzruszające
pożegnanie. Violet lubiła psy.
- Wspaniale! Wspaniale! Cieszę się, że się ciebie poradziłam, Qwill.
- Jeszcze jedno, Maggie. Poezja i dramat były wielką miłością Violet. Odczytanie
fragmentów z jej ulubionych autorów wydaje mi się jak najbardziej wskazane. Polly mogłaby
odczytać jeden albo dwa krótsze utwory Byrona. Dla mnie byłoby zaszczytem odczytanie
fragmentu Szekspira.
Później tego popołudnia zadzwonił Alden Wade. Qwilleran złożył mu kondolencje i
obiecał, że poprowadzi projekt książki do końca, z nową dedykacją jako hołdem dla wspaniałej
kobiety.
- Szczerze współczuję. Czy mogę jakoś pomóc? - spytał Qwilleran.
- Chciałem ci powiedzieć o rozmowie, jaką odbyliśmy ostatniego wieczoru z Violet.
Masz kilka minut?
- Oczywiście. Mieszkamy teraz w Indian Village. Podał Aldenowi wskazówki, jak
dojechać, a Koko, jak się zachowywać.
- Biedak właśnie stracił żonę. Koko, postaraj się okazać odrobinę ciepła, trochę
zrozumienia!
Koko oddalił się ze spuszczoną głową i ogonem. Nikt nie widział go przez następnych
kilka godzin.
Kiedy Alden przyjechał, Qwilleran uścisnął z uczuciem jego dłoń i poprowadził do jednej
z kanap.
Gość podziękował za drinka i przeszedł od razu do opowiadania.
- Wiesz prawdopodobnie, że dziadek Violet lubił się zabawić. To on zbudował
ekstrawagancki domek dla gości na zboczu wzgórza. Obecnie jest nazywany Szałasem na Starej
Skale, nie przez brak szacunku, ale pieszczotliwie. Jego goście zostawali tam tygodniami. Za
dnia cieszyli się przyrodą, a wieczorem przebierali się, aby stawić się w sali balowej głównego
domu na kolację albo gry. Grasz w karty.
- Obawiam się, że nie. Jako dziecko grywałem w durnia albo wojnę, ale to wszystko.
- Cóż, Geoffrey oferował swoim gościom galerię gier z ponad stoma grami. Wszystko od
szachów po mahjonga. Młodsi mogli skorzystać z kart, a starsi z domina lub zasiąść do wista.
Było tam wszystko: monopol, mała ruletka... Galeria działała między 1900 a 1950 rokiem.
- Wygląda na to, że macie tam muzeum, Aldenie.
- Tak to nazwała Violet. Nawet zwykłe talie kart są w pięknych pudełkach: rzeźbionych,
ręcznie malowanych, wykładanych masą perłową. Pomyślała, że opis galerii mógłby znaleźć się
w książce, ale musiałbyś ją zobaczyć.
- Świetnie. Może jutro?
Ustalili spotkanie. Alden wyszedł. Koko, węsząc, wyszedł spod sofy.
- Co się z tobą dzieje? - spytał Qwilleran.
Na kolację Qwilleran był zaproszony do Polly. W drzwiach przywitał go ochroniarz
Brutus i Catta, która miała usposobienie nieśmiałej chłopczycy. Pilnowały go, kiedy rozkładał
pod oknem stół, nakrywał do posiłku i wybierał muzykę do kolacji. Polly podała kociołek z
resztek posypany pietruszką i prażonymi migdałami. Qwilleran nigdy nie pytał, co było w
środku. Podczas gdy z głośników dochodziły nokturny Szopena, rozmawiali o nadchodzącej
burzy i statusie Dundeego.
- Widzisz - powiedziała Polly - ludzie przychodzą go zobaczyć i kupują książkę.
Dziewczyny twierdzą, że pięćdziesiąt procent sprzedaży zawdzięczamy osobistemu urokowi tego
kota. W takiej sytuacji możemy wliczyć w koszty wszystkie wydatki na niego. Albo też wciągnąć
go na listę płac i pozwolić mu płacić za utrzymanie i ubezpieczenie zdrowotne. Czy w takiej
sytuacji kot powinien dostać NIP i wypełnić zeznanie podatkowe?
Wydawała się szczerze przejęta tą kwestią, więc Qwilleran odpowiedział jej całkiem
poważnie:
- Za nic w świecie nie chciałbym, żebyście mieli kłopoty z urzędem skarbowym, lepiej
zapytaj doradcy podatkowego albo zwróć się do urzędu.
Po kolacji wyłączyli muzykę i omówili kwestię tekstów na ceremonię pogrzebową Violet.
Polly zaproponowała, że przeczyta krótki utwór Byrona Szła piękna jak noc. Qwilleran
powiedział, że Violet przypominała mu Portię z Kupca weneckiego. Mógłby odczytać słynną
mowę z ostatniego aktu.
Był to jeden z tych książkowych wieczorów, które tak lubili i które zniknęły z ich życia
na długie tygodnie, kiedy Polly przygotowywała się do otwarcia księgarni.
Nagle niebo rozświetliła błyskawica.
- Nadchodzi burza - powiedział Qwilleran. - Już od kilku dni Joe zapowiadał gwałtowną
wichurę i burzę. Lepiej pójdę do domu, zanim mnie zaleje.
Kiedy podchodził do budynku numer cztery, na osiedle wjechał samochód.
- Podwieźć cię? - spytał Pogodny Jimmy. Wracał do domu po wieczornej audycji w PKX
FM.
- Napijesz się po ciężkiej pracy na radiowych falach? - odpowiedział pytaniem Qwilleran.
- Dzięki, zaparkuję wóz i pędzę tam! - pokazał na tę stronę nieba, którą rozświetlały
błyskawice. - Błyska się, i to potężnie!
Po kilku minutach stawił się u Qwillerana.
- Gdzie są koty? - spytał.
- Koko jest na górze, przepowiada pogodę. Będzie się ubiegał o twoje stanowisko. Yum
Yum jest pod sofą, nie przepada za błyskawicami.
- A kto przepada? Miałem w zeszłym roku wykład w klubie o burzy. Zapytałem, kto lubi
błyskawice. Nikt nie podniósł ręki. Kilku ludzi powiedziało, że grzmoty są ekscytujące, o ile nie
są zbyt blisko i ma się pod ręką coś do picia.
- Czy to prawda, że nie powinno się stać pod drzewem podczas burzy?
- Jak najbardziej prawda. Drzewa są wysokie, ściągają prąd. Mocne uderzenie wysadza
drzewo w powietrze.
- Jeszcze jedno pytanie, Joe, dlaczego błyskawica daje tyle światła?
- Czasami błyskawica zasłonięta jest przez chmury, które potem mocno rozświetla.
Czasem zaś wydaje się, że rozświetla całe niebo i nie wiadomo, z jakiego kierunku strzela.
Właśnie takie uderzały od godziny. Ale dosyć o burzy. Dowiedziałem się w Horseradish czegoś
interesującego. Pojechałem tam przed audycją na urodzinowe przyjęcie, gdzie spotkałem
dziewczynę Ronniego Dicksona, tę, z którą miał się ożenić. Pamiętasz jego wypadek, Qwill?
- Pamiętam. Oficjalny raport mówił o narkotykach i alkoholu.
- No cóż, zgodnie z tym, co mówi ta dziewczyna, to Alden Wadę zasugerował Ronniemu
dopalacze, mówiąc, że powszechnie się ich używa, żeby zwalczyć tremę na scenie. Ona i jej
przyjaciele uważają, że Alden chciał się pozbyć Ronniego. W Horseradish chodziły plotki o
zastrzeleniu pani Wadę. Pasierb Aldena i Ronnie prowadzili prywatne śledztwo. Nikt nie wie, co
się stało z chłopakiem, ale Ronnie już nikomu nie zagraża.
- Ciekawe... - powiedział Qwilleran. - Kupujesz to, Joe?
- Hmmm... to inteligentna dziewczyna, bardzo poważna, szczera... Dziękuję za drinka,
Qwill. - Podniósł się. - Muszę dostać się do domu i przytulić Huragana. To duży, silny kot, ale
kiedy przychodzi burza, muszę siedzieć przy nim i trzymać go za łapkę.
- Rób, co do ciebie należy, Joe - powiedział Qwilleran, odprowadzając sąsiada do drzwi.
Kiedy wrócił, Koko i Yum Yum siedziały na podłodze, wpatrując się w niego uważnie.
Czas kolacji dawno minął.
Rozdział dwudziesty czwarty
Qwilleran odprowadził syjamczyki do ich pokoju na antresoli, powiedział dobranoc i
zamknął drzwi, co było tylko symbolicznym pożegnalnym gestem. Koko mógł otworzyć je,
kiedy tylko przyszła mu ochota zejść na dół i obserwować nocne życie na brzegu rzeki.
Qwilleran dokończył swojej wieczornej toalety i usadawiał się właśnie do kilku stron
lektury „Wilson Quarterly”, co czynił przed położeniem się spać, kiedy usłyszał łoskot i odgłosy
sprzeczki. Podbiegł do balustrady i spojrzał na dół, skąd dochodziło syczenie i warczenie.
Pierwszą myślą Qwillerana było, że to Koko wszczął bójkę z kojotem przez kuchenną
szybę, ale nie, to tylko sam Koko dostawał małpiego rozumu, jak zwykle przed większą burzą.
Biegał w kółko, strącając lampy, bibeloty, wywracając krzesła, przybory kuchenne i wszystkie
inne przedmioty z biurka Qwillerana.
- Koko! Nie! - jego głos zagrzmiał potężnie i miał uspokoić kota, ale ten szalał nadal,
pogrążając dom w chaosie. - Smakołyk! - magiczne słowo nie zrobiło na kocie żadnego
wrażenia. Zwierzę tarzało się teraz w mięsistym chodniku zasypanym słonymi migdałami z miski
na orzechy.
Z daleka słychać było serię grzmotów i jeden głośny grom zakończony suchymi
trzaskami, jakby serią z karabinu.
Koko wstał spokojnie, otrząsnął się elegancko i oczyścił futerko z soli. Potem wolno
wszedł po schodach, zostawiając Qwillerana z bałaganem. Ten nie miał jednak ochoty sprzątać o
tej porze, podniósł więc tylko kilka mebli i lampę. Było późno, a on był zmęczony. Pokręcił
głową nad zaśmieconym dywanikiem i poszedł w ślady kota.
Grzmoty roznosiły się nad zachodnim niebem. Błyskawice rozczapierzały się nad
chmurami. Qwilleran obserwował przez okno w dachu elektryczne wyładowania, jakich nie miał
już nigdy więcej zobaczyć. Nagłe zdało mu się, że świetlista kula przecięła wierzchołki drzew
jakby w poszukiwaniu godnego celu. Przejęty sceną nie usłyszał nawet policyjnych syren.
Dostrzegł jednak nagły wybuch światła na północnym niebie i usłyszał wycie wozów strażackich
nadjeżdżających z trzech różnych kierunków! Zmroziło mu krew w żyłach. Błyskawice
uderzająw najwyższy cel! Tam, na północy, był wielki dom na wzgórzu!
Włączył CBRadio i usłyszał skrzeczący głos:
- Pożar w domu Hibbardów przy drodze do West Kennebeck. Prosimy o zgłaszanie się
jednostek...
Pierwszą myślą Qwillerana było: jak dobrze, że Violet nie dożyła tego pożaru!
Tej nocy prawie nie spał. Koty wślizgnęły się cicho do jego pokoju, jakby wiedziały, że
potrzebuje pocieszenia. Łuna na niebie nie zblakła nawet, kiedy grzmoty i błyskawice ustały. Nie
było nikogo, do kogo mógłby zadzwonić w środku nocy, i nikt nie zadzwonił do niego do szóstej
trzydzieści rano.
Ponaglający głos w słuchawce powiedział:
- Qwill, tu Junior. Słyszałeś...
- Tak, słyszałem.
- Wydajemy specjalny dodatek. Wczesny termin. Mógłbyś przyjechać pomóc?
Qwilleran ubrał się w pośpiechu, zrezygnował z kawy, wrzucił suche jedzenie do kocich
misek i pojechał do redakcji. Cokolwiek chcieli, żeby zrobił, pomoże mu ukoić nerwy i emocje.
Przygotował opis domu, podpisy do zdjęć Bushlanda i zasugerował osoby, które mogłyby
udzielić informacji. Wiadomości o pożarze zapełniały pierwszą stronę. Nagłówek głosił:
HISTORYCZNY DOM HiBBARDÓW SPALONY DO FUNDAMENTÓW
Podtytuł brzmiał:
BOHATER GINIE, RATUJĄC PSA
Po tym, jak wydanie zostało ukończone, Qwilleran poszedł wprost do domu, unikając
miejskich plotek. I tak prędzej czy później do niego dotrą.
Wykasował wszystkie wiadomości z sekretarki z wyjątkiem jednej. Inni mogą kupić
gazetę albo zadzwonią później. Jedyna osoba, z którą chciał rozmawiać, to Judd Amhurst. Polecił
Judda wydawcy jako najlepsze źródło informacji. Teraz zadzwonił na jego prywatny numer do
Szałasu na Starej Skale. Kiedy stary Geoffrey Hibbard wybudował ten domek u podnóży
wzgórza, z dala od głównego domu, nie przypuszczał nawet, że będzie to jedyny budynek, który
zostanie na jego posiadłości, kiedy wszystko inne spłonie.
Judd przyjechał do Indian Village o dziesięć lat starszy niż przed pożarem. Qwilleran zaś
czuł się o dziesięć lat starszy.
Uścisnęli sobie mocno dłonie, zapominając o braterskim uścisku wymienianym przez
wielbicieli wody squunk. Qwilleran wskazał mu sofę.
- Usiądź wygodnie.
Judd miał ze sobą walizkę, położył ją na stoliku kawowym.
- Dobrze jest móc uciec od tego na chwilę. Widok góry popiołów przyprawia mnie o
mdłości. To przygnębiające być świadkiem końca. Ostatniej nocy w szałasie graliśmy w karty.
Robiło się już prawie jasno, kiedy rozległ się ogłuszający grzmot i niebo rozświetliła oślepiająca
błyskawica. Zbyt blisko! Odskoczyliśmy od stolika i wybiegliśmy na dwór. Potem nastąpiła
jakby eksplozja! Alden wezwał straż. Widzieliśmy płomienie. Wyły syreny. Nagle Alden
zawołał: „Pies! Pies! Pies!” Tasso był zamknięty w pokoju przy kuchni. Próbowaliśmy zatrzymać
Aldena, ale pobiegł wprost do płonącego domu, wykrzykując imię psa. Strażacy krzyczeli do
niego, ale on parł do przodu... Wtedy widziałem go po raz ostatni. W gazecie napisali, że i Alden,
i pies musieli się zaczadzić, ale według mnie spłonęli razem z tym starym domostwem.
- Musiałeś być zupełnie oszołomiony! - powiedział Qwilleran.
Judd pokiwał głową.
- Nie mogłem myśleć, nie mogłem z sensem nic powiedzieć. Nie mogliśmy oczywiście
spać, ale byliśmy uwięzieni w domku. Naokoło pełno było dymu. Wixowie znaleźli w pokoju
Aldena butelkę i spili się. Rozejrzałem się po jego regale na książki w poszukiwaniu czegoś,
czym mógłbym zająć umysł, i oto co znalazłem. Zaraz odzyskałem zmysły.
Judd sięgnął do teczki i otworzył ją.
- Oto egzemplarz Śmierci po południu skradziony zSES.
- Ależ wydrukowano tysiące egzemplarzy tej książki - przypomniał mu Qwilleran.
- Tak, ale ten egzemplarz ma autograf i pieczątkę SES z numerem katalogowym.
Sięgnął do teczki i podał Qwilleranowi książkę. Qwilleran spojrzał na pieczątkę i
mruknął.
- Co mogę powiedzieć? Trudno uwierzyć, że Alden ukradł ją, a potem sam zgłosił
kradzież!
- Pytanie raczej brzmi: co ja mam z nią zrobić? Nauczono mnie, że nigdy nie mówi się źle
o zmarłych. Nie mogę zwrócić jej do SES, nie mówiąc, gdzie ją znalazłem.
- Prześlij ją anonimowo pocztą, Judd. Najlepiej z Lockmaster albo okręgu Bixby. Mam
posłańca, którego możesz wykorzystać.
- Dziękuję, Qwill. Wiedziałem, że znajdziesz jakieś rozwiązanie!
- Gdzie się na razie zatrzymaliście?
- Bracia wrócili do rodziców. Ja wynajmę pokój w motelu w Kennebeck. Prawnik Violet
ma przysłać kogoś po klucze, kto zajmie się szałasem. Nie chcę go więcej widzieć.
Podczas wieczornej rozmowy Qwilleran i Polly użalali się nad tragedią domu Hibbardów.
Wyrażali podziw nad poświęceniem Aldena.
- Wiedziałam, że kocha psy. Ignorował Dundeego, ale często wspominał o psie Violet.
Był jakiejś włoskiej rasy, o której nigdy nie słyszałam - powiedziała Polly.
- Potrafię zrozumieć jego determinację, żeby uratować Tassa - powiedział Qwilleran. -
Przypuszczam, że zrobiłbym to samo dla Koko i Yum Yum, gdyby były uwięzione w płonącym
budynku.
- Nie wiem, jak zastąpię Aldena. Był dobry w organizacji specjalnych wydarzeń. Wyjątek
stanowiły zajęcia dla dzieci. Nie czuł się swobodnie z dzieciakami.
- Wątpię, czy i one dobrze się z nim czuły, Polly. Mogę zaproponować kogoś na jego
miejsce. Jest na emeryturze, zażarty czytelnik, członek Klubu Literackiego, dawny klient Edda
Smitha i na dodatek dziadek o białych włosach. Dzieci będą do niego lgnęły. Nazywa się Judd
Amhurst. Możesz go złapać w motelu w Kennebeck.
- A bientót, kochanie, i dziękuję!
- A bientót!
Qwilleran zaszył się w swoim gabinecie we wnęce kuchennej, żeby poświęcić się
zapiskom w pamiętniku. Pisał starym złotym piórem, trochę z sentymentu, a trochę dlatego, że
dobrze się nim pisało. Trzeba go było tylko pilnować, kiedy Yum Yum była w pobliżu, ale teraz
oba koty pogrążone były w słodkim śnie w swoim pokoju.
Piątek, dziesiąty października
Dzień, który pozostanie w zbiorowej pamięci, i zagadka, która nie zostanie nigdy
rozwiązana. Kto ukradł rzadką książkę z SES i anonimowo ją zwrócił? Kim był snajper, który
zabił pierwszą żonę Aldena Wadea? Plotki ciągnąć się będą w nieskończoność.
Złośliwe obmowy zawsze otaczają ludzi, którym nazbyt się powodzi, którzy są zbyt
poprawni, zbyt utalentowani, za dobrze ubrani, zbyt jacyś. A.W. miał to wszystko. Pytania
krążyły wokół niego jak natrętne muchy. Odpowiedzi udzielano z uniesionymi brwiami i
złośliwymi uśmieszkami. Co stało za krótkim małżeństwem Violet i A.D.? Dlaczego jego
pierwsza żona poślubiła go tak szybko po śmierci pierwszego męża? Czy to było samobójstwo?
Czy Ronnie Dickson brał dopalacze z własnej inicjatywy, czy też A. mu to zasugerował? I
dlaczego?
Co powiedziałaby Polly gdyby wiedziała o Aldenie i skradzionej książce?
Prawdopodobnie zacytowałaby swojego ojca: „Jest odrobina dobra w najgorszym z nas i
odrobina zła w najlepszym”.
Można się zastanawiać, czy był winny przypisywanych mu przestępstw. Można by się
zastanawiać, czy Koko wyczuł w nim coś złego. A co zrobić z nagłym zainteresowaniem Koko
pewnymi sztukami Szekspira? Matka Hamleta wyszła za mąż zbyt szybko po śmierci męża,
Otello zamordował swoją żonę.
A „Opowiastki gwarą” Georgea Adea? Prawdziwe imię Aldena brzmiało George Wadę.
Byłby to zabawny zbieg okoliczności, gdyby go brać na poważnie. Znam kartotekę Koko i
szczerze mówiąc, wszystko to przyprawia mnie o gęsią skórkę.
Dość tego! Zaczynam popadać w przesadę!
- Yow! - zabrzmiało zbyt blisko ucha Qwillerana. Koko otworzył drzwi od swojego
pokoju, zszedł bezszelestnie na dół i wślizgnął się do kuchni, na oparcie krzesła Qwillerana,
gdzie się teraz kołysał.
- Co ty tu robisz? - zażądał wyjaśnień Qwilleran. Koko skoczył na biurko i usiadł na
stercie papierów w pozie gotowości do rozmowy o interesach.
Jego obecność przyniosła wiele wspomnień. Koko wykazywał wyjątkową niechęć do
Aldena i unikał go. I te skórki!
Qwilleran zamknął dziennik.
- W porządku - powiedział do Koko. - Zobaczmy, co znajdziemy w kuchni.
Nasypał trochę kabibbli do miseczek, a sobie nałożył dużą porcję lodów.