4
Desmond Bagley
Cytadela W Andach
5
Rozdzia³ 1
Dzwonek brzêcza³ natarczywie.
OHara przez sen zmarszczy³ czo³o i g³êbiej wcisn¹³ twarz w poduszkê.
Naci¹gn¹³ na g³owê cienkie przecierad³o, pod którym spa³, obna¿aj¹c jed-
nak przy tym stopy i prowokuj¹c senny protest swej towarzyszki. Nie otwie-
raj¹c oczu, chwyci³ budzik z nocnego stolika i cisn¹³ nim przez pokój. Potem
znowu wbi³ siê w poduszkê.
Dzwonek nie przestawa³ brzêczeæ.
OHara uwiadomi³ sobie, ¿e to dzwoni telefon, i wreszcie otworzy³ oczy.
Wsparty na ³okciu, z wciek³oci¹ popatrzy³ w mrok. Odk¹d zamieszka³ w tym
hotelu, wielokrotnie prosi³ Ramona o przeniesienie telefonu na nocny stolik
i za ka¿dym razem otrzymywa³ zapewnienie, i¿ sprawa zostanie za³atwiona
nazajutrz. I tak min¹³ rok.
Nie zawracaj¹c sobie g³owy zapalaniem wiat³a, wsta³ z ³ó¿ka i pocz³a-
pa³ w stronê toaletki. Podniós³ s³uchawkê, jednoczenie uchylaj¹c zas³onê
i wygl¹daj¹c na zewn¹trz. By³o ciemno i zachodzi³ ksiê¿yc oceni³, ¿e do
witu pozosta³y jeszcze dwie godziny.
OHara burkn¹³ do telefonu.
Co siê z tob¹ dzieje, do cholery? zapyta³ Filson. Od kwadransa
próbujê siê do ciebie dodzwoniæ.
Spa³em odpar³ OHara. Noc¹ zwykle sypiam. S¹dzê, ¿e tak robi
wiêkszoæ ludzi, z wyj¹tkiem jankeskich przedsiêbiorców lotniczych.
Bardzo zabawne powiedzia³ Filson ze znu¿eniem. No to przywlecz
tu dupsko, bo na wit mamy zaplanowany lot.
Co, u diab³a? Wróci³em dopiero szeæ godzin temu. Jestem zmêczony.
A mylisz, ¿e ja nie? powiedzia³ Filson. To wa¿na sprawa. Boeing
727 linii Samair mia³ awaryjne l¹dowanie, a inspektor lotów go uziemi³.
6
Pasa¿erowie s¹ rozwcieczeni jak szerszenie, wiêc kapitan i stewardesy wy-
³owili najpilniejsze przypadki, które mamy dostarczyæ na wybrze¿e. Wiesz,
co dla nas znaczy wspó³praca z Samair. Jeli potraktujemy ich cacy, mo¿e
zawr¹ z nami sta³y kontrakt.
Ucho od ledzia odpar³ OHara. Wykorzystuj¹ ciê w sytuacji awaryj-
nej, ale nigdy nie za³apiesz siê na ich rozk³ady. Zarobisz najwy¿ej Bóg zap³aæ.
Warto jednak spróbowaæ upiera³ siê Filson.
OHara wa¿y³ w mylach, czy poinformowaæ Filsona, ¿e po dwóch deka-
dach ma ju¿ wylatan¹ ca³¹ miesiêczn¹ normê, ale tylko westchn¹³ i powiedzia³:
W porz¹dku, polecê.
Odwo³ywanie siê do regulaminów nie ociepli³oby stosunków miêdzy
nim a Filsonem; zdaniem tego osobnika o kamiennym sercu regulaminy IATA
wymylono tylko po to, by móc obchodziæ przepisy albo je ³amaæ. Gdyby
stosowa³ siê do wszystkich miêdzynarodowych wymogów, jego marna fir-
ma by³aby nieustannie do ty³u.
Poza tym, myla³ OHara, by³a to i dla niego stacja koñcowa. Utraciw-
szy tê robotê, mia³by k³opoty z przetrwaniem. W Ameryce Po³udniowej zbyt
wielu zrujnowanych pilotów ugania³o siê za nielicznymi posadami, a tandet-
ny interes Filsona lokowa³ siê w okolicach najni¿szego szczebla drabiny.
Cholera, pomyla³ z niesmakiem, trafi³em na kurewskie ruchome schody
sun¹ce w niew³aciwym kierunku trzeba zasuwaæ co si³ w nogach, ¿eby
przynajmniej zostaæ na tej samej wysokoci.
Gwa³townie od³o¿y³ s³uchawkê i znów patrzy³ w noc, badaj¹c niebo. Tu
wydawa³o siê w porz¹dku, ale jak jest w górach? O górach rozmyla³ za-
wsze, tych okrutnych górach z postrzêpionymi, bia³ymi turniami, mierz¹cy-
mi w niebo, jakby mia³y je przebiæ. Dobrze by by³o, gdyby Filson mia³ przy-
zwoity raport meteo.
Wyszed³ z pokoju i znalaz³ siê w jak zwykle nie owietlonym korytarzu.
By³ to ten typ hotelu, w którym o jedenastej wieczorem wy³¹czano wiat³a
we wszystkich pomieszczeniach ogólnego u¿ytku. Po raz tysiêczny pomy-
la³ ze zdumieniem, co robi w tym zakazanym kraju, w tym sennym miecie,
w tym marnym hotelu Nie przejmuj¹c siê tym, ¿e jest nagi, powêdrowa³
do ³azienki. Wedle jego filozofii, jeli kobieta widzia³a ju¿ kiedy nagiego
mê¿czyznê, rzecz nie ma znaczenia; jeli za nie widzia³a, to najwy¿szy czas,
¿eby zobaczy³a.
Wzi¹³ szybki prysznic, zmywaj¹c z siebie pot nocy. Wróci³ do pokoju
i w³¹czy³ lampkê przy ³ó¿ku, zastanawiaj¹c siê, czy siê zawieci. Z powodu
nieregularnych dostaw energii zawsze by³o to w¹tpliwe. W s³abej powiacie
anemicznie ¿arz¹cego siê w³ókna w³o¿y³ d³ugie kalesony, d¿insy, grub¹ ko-
szulê i skórzan¹ kurtkê. W gor¹cej tropikalnej nocy, jeszcze zanim skoñczy³
siê ubieraæ, znów sp³ywa³ potem. Podniós³ z toaletki metalow¹ flaszkê i po-
7
trz¹sn¹³ ni¹. Zmarszczy³ czo³o, bo by³a wype³niona tylko do po³owy. Móg³
obudziæ Ramona i dotankowaæ, jednak nie by³oby to zbyt rozwa¿ne: po pierw-
sze Ramon nie lubi³, gdy budzono go w nocy, a po drugie móg³ zacz¹æ
zadawaæ k³opotliwe pytania dotycz¹ce terminu zap³acenia rachunków. Mo¿e
zdo³a dostaæ co na lotnisku.
Zamierza³ ju¿ wyjæ, lecz zatrzyma³ siê w drzwiach i spojrza³ na wyci¹g-
niêt¹ na ³ó¿ku kobietê. Przecierad³o zsunê³o siê, obna¿aj¹c smag³e piersi
o jeszcze ciemniejszych sutkach. Pomyla³, ¿e przebijaj¹cy z jej skóry mie-
dziany po³ysk zdradza pokan¹ domieszkê krwi indiañskiej. Ze smêtnym
grymasem wyci¹gn¹³ z wewnêtrznej kieszeni skórzanej kurtki chudy portfel,
wyj¹³ dwa banknoty i rzuci³ je na stolik przy ³ó¿ku. Po chwili wyszed³, cicho
zamykaj¹c za sob¹ drzwi.
II
Zaparkowa³ w zatoczce swój zdezelowany samochód. Zaintrygowany
spojrza³ na dziwnie jaskrawe wiat³a lotniska. Choæ podrzêdne, dla Filsona
pe³ni³o rolê bazy g³ównej, ale powa¿ne linie klasyfikowa³y je jako l¹dowi-
sko awaryjne. Przed wie¿¹ kontroln¹ sta³ wysmuk³y boeing 727 linii Samair.
OHara popatrzy³ nañ przez chwilê z zazdroci¹, a póniej przeniós³ wzrok
na hangar w g³êbi.
Dokonywano tam za³adunku dakoty. wiat³a by³y na tyle jasne, ¿e na-
wet z tej odleg³oci OHara móg³ dostrzec emblemat na ogonie dwie sple-
cione litery A, wystylizowane na górskie wierzcho³ki. Umiechn¹³ siê pod
nosem. Nie bez powodu lata³ samolotem ozdobionym podwójnym A alko-
holicy wiata ³¹czcie siê. Szkoda, ¿e Filson nie chwyta³ dowcipu, by³ bo-
wiem dumny z Andes Airlift i nigdy z nich nie ¿artowa³ facet absolutnie
wyprany z poczucia humoru.
Pilot wysiad³ z samochodu i powêdrowa³ do g³ównego budynku, by przeko-
naæ siê, ¿e jest on pe³en ludzi zmêczonych, brutalnie rozbudzonych i w samym
rodku nocy wysadzonych w miejscu, w którym diabe³ mówi dobranoc. Prze-
cisn¹³ siê przez t³um do biura Filsona. Amerykañski g³os z zachodnim ak-
centem narzeka³ dononie i z gorycz¹:
Cholera, to skandal! Po powrocie do Rio zamierzam pomówiæ o tym
z panem Coulsonem.
Otwieraj¹c drzwi biura, OHara umiechn¹³ siê. Filson, z twarz¹ lni¹c¹
od potu, w koszuli z krótkimi rêkawami siedzia³ przy biurku. Zawsze siê
poci³, a szczególnie w sytuacjach awaryjnych. A skoro jego ¿ycie by³o nie-
przerwanym pasmem stresów, cud, ¿e nie rozpuci³ siê ca³kowicie. Podniós³
g³owê.
8
Wreszcie jeste.
Zawsze sprawia mi frajdê powitanie, na jakie mogê liczyæ zauwa¿y³
OHara.
Filson zignorowa³ zaczepkê.
W porz¹dku. Pos³uchaj, w czym rzecz powiedzia³. Zawar³em kon-
trakt z Samair, ¿e zabiorê do Santillany dziesiêciu pasa¿erów, tych, którzy
maj¹ przesi¹æ siê na statek. Bierzesz jedynkê, w³anie j¹ przygotowuj¹.
Jego g³os by³ o¿ywiony i rzeczowy; ze sposobu, w jaki delektowa³ siê
dwiêkiem s³ów zawar³em kontrakt z Samair, OHara wywnioskowa³, ¿e
Filson widzi siebie w roli rekina przemys³u lotniczego, który robi interesy
z równymi sobie, zapominaj¹c, kim jest naprawdê starzej¹cym siê eks-
pilotem, który zarabia na niepewne ¿ycie dwoma dwudziestopiêcioletnimi
turkocz¹cymi samolotami z wojskowego demobilu.
Kto ze mn¹ leci? zapyta³ OHara.
Grivas.
Ten zarozumia³y ma³y skurwysyn?
Zg³osi³ siê na ochotnika. Zrobi³ wiêc wiêcej ni¿ ty prychn¹³ Filson.
Czy¿by?!
By³ na miejscu, kiedy wyl¹dowa³ 727 powiedzia³ Filson. Umiech-
n¹³ siê z wy¿szoci¹. To by³ jego pomys³, by zaproponowaæ Samair przejê-
cie kilku najpilniejszych pasa¿erów, wiêc natychmiast do mnie zadzwoni³.
To ten rodzaj szybkiego mylenia, jakie najbardziej jest potrzebne w naszej
firmie.
Nie lubiê go mieæ na pok³adzie.
Przyznajê, jeste lepszym pilotem odpar³ Filson niechêtnie. Dlate-
go lecisz jako kapitan, a on jako drugi pilot. Z zadum¹ popatrzy³ w sufit.
Jeli ten uk³ad z Samair wypali, mo¿e przeniosê Grivasa do biura. Jest za
dobry na latanie.
Filson cierpia³ na maniê wy¿szoci. OHara powiedzia³ z premedytacj¹:
Jeste szajbniêty, jeli s¹dzisz, ¿e South American Air nawi¹¿¹ z tob¹
sta³¹ wspó³pracê. Zap³ac¹ za zabranie swoich pasa¿erów, podziêkuj¹ i na-
tychmiast ciê wylizgaj¹.
Filson wymierzy³ w OHarê pióro.
Bierzesz forsê tylko za pilotowanie. Mylenie to zajêcie dla mnie.
OHara da³ za wygran¹.
Co siê sta³o z 727?
Co nawali³o w systemie paliwowym. W³anie tego szukaj¹. Filson
podniós³ plik papierów. Mamy skrzyniê z urz¹dzeniami jad¹cymi na prze-
gl¹d. Oto lista przewozowa.
Chryste! powiedzia³ OHara. Ten lot jest pozaplanowy. Czy mu-
sisz to robiæ?
9
Pozaplanowy czy nie, lecisz z pe³nym ³adunkiem. Niech mnie diabli,
jeli mog¹c co przewieæ, wypuszczê samolot prawie pusty.
OHara by³ zrezygnowany.
Myla³em, ¿e dla odmiany bêdê mia³ ³atw¹ przeja¿d¿kê. Zawsze do-
walasz nadmierny ³adunek, a przejcie miêdzy szczytami to cholerny kawa³
roboty. Dakota kiwa siê jak hipopotam.
Ruszasz o najlepszej porze odpar³ Filson. Póniej, gdy wszystko
rozgrzeje siê od s³oñca, bêdzie gorzej. Teraz zrywaj siê i przestañ mi zawra-
caæ g³owê.
OHara wyszed³ z biura. G³ówny hall pustosza³, kiedy poirytowani pasa¿e-
rowie Samair t³oczyli siê, by wsi¹æ do starego autobusu lotniskowego. Tu i ów-
dzie nadal sta³o kilka osób ci, którzy mieli polecieæ do Santillany. OHara
zignorowa³ ich; pasa¿erowie czy fracht by³o mu wszystko jedno. Przewozi³ ich
ponad Andami, wysadza³ po drugiej stronie i zawieranie z nimi znajomoci nie
mia³o sensu. Kierowca autobusu, pomyla³, nie zadaje siê z pasa¿erami, a prze-
cie¿ nie jestem nikim wiêcej cholernym kierowc¹ powietrznego autobusu.
Zerkn¹³ na listê przewozow¹. Filson zrobi³ to co zawsze by³y dwie
skrzynie, a ich ciê¿ar zje¿y³ w³osy na g³owie OHary. Którego dnia, pomy-
la³ wciekle, trafi mi siê tam, na górze, we w³aciwym momencie inspektor
IATA i Filson powêdruje na ga³¹. Zgniót³ listê w d³oni i poszed³ dokonaæ
przegl¹du samolotu.
Sta³ przy nim Grivas, wsparty wdziêcznie o podwozie. Na widok OHa-
ry wyprostowa³ siê, pstrykniêciem pos³a³ niedopa³ek na pas startowy, ale nie
zrobi³ ani kroku.
OHara podszed³ i zapyta³:
£adunek na pok³adzie?
Grivas umiechn¹³ siê.
Tak.
Sprawdzi³e? Zabezpieczony?
Oczywicie, señor OHara. Sam dopilnowa³em.
OHara co odburkn¹³. Nie lubi³ Grivasa ani jako cz³owieka, ani jako
pilota. Nie ufa³ jego g³adkoci, liskiej patynie niby dobrego wychowania,
która niczym pow³oka pokrywa³a go od wybrylantynowanych w³osów i pod-
strzy¿onej szczoteczki w¹sika do lni¹cych jak lustro butów. Grivas by³ mê¿-
czyzn¹ niezbyt wysokim, szczup³ym, ¿ylastym i zawsze przystrojonym
w umiech. W³anie temu umiechowi OHara nie ufa³ najbardziej.
Jaka pogoda? spyta³.
Grivas spojrza³ na niebo.
Chyba w porz¹dku.
OHara pozwoli³ sobie na jadowitoæ w g³osie:
Przyda³by siê raport meteo, nie s¹dzisz?
10
Zaraz przyniosê odpar³ Grivas z umiechem.
OHara popatrzy³ za odchodz¹cym, a potem podszed³ do drzwi ³adowni.
Dakota by³a jednym z najbardziej udanych samolotów, jakie kiedykolwiek
zaprojektowano, koniem poci¹gowym alianckich si³ zbrojnych podczas wojny.
Przesz³o dziesiêæ tysiêcy tych maszyn dobrze siê zas³u¿y³o, rozwo¿¹c po
ca³ym wiecie niezliczone miliony ton bezcennego ³adunku. W swoim cza-
sie by³ to samolot doskona³y, jednak ten czas dawno min¹³.
Dwudziestopiêcioletnia dakota zosta³a nadwerê¿ona zbyt wieloma lota-
mi, przy mniej ni¿ skromnej dba³oci o stan techniczny. OHara zna³ dok³ad-
nie stopieñ zu¿ycia linek sterowniczych, wiedzia³, jak pielêgnowaæ wyeks-
ploatowane silniki, aby wykorzystaæ je do granic mo¿liwoci jakkolwiek
by³y to mo¿liwoci niewielkie; opanowa³ te¿ delikatn¹ technikê l¹dowania,
która nie nara¿a³a os³abionego podwozia na zbytnie przeci¹¿enie. Ale wie-
dzia³ równie¿, ¿e pewnego dnia, gdzie wysoko nad bia³ymi iglicami An-
dów, ta ca³a ¿a³osna kupa z³omu wykrêci mu miertelny numer.
Wszed³ do samolotu i rozejrza³ siê po przestronnym wnêtrzu. W jego
przedniej czêci by³o dziesiêæ siedzeñ; nie by³y to luksusowe fotele z regulo-
wanymi oparciami, lecz niewygodne, twarde, wycie³ane skór¹ krzese³ka,
które Filson mimo wciek³oci z powodu nadprogramowych wydatków
musia³ wyposa¿yæ w pasy bezpieczeñstwa. Resztê wnêtrza, przeznaczon¹ na
³adowniê, zajmowa³y w tej chwili dwie wielkie skrzynie.
OHara obszed³ je, sprawdzaj¹c pasy mocuj¹ce. Przeladowa³a go kosz-
marna wizja, ¿e pewnego dnia, podczas z³ego l¹dowania lub przy powa¿-
nych turbulencjach, ³adunek runie do przodu. By³by to koniec wszystkich
pasa¿erów, którzy fatalnym zrz¹dzeniem losu zmuszeni byli do podró¿owa-
nia liniami Andes Airlift. Zakl¹³, znalaz³szy nie doci¹gniêt¹ linê. Ten Grivas
i jego niedbalstwo wykoñcz¹ go kiedy.
Po sprawdzeniu ³adunku przeszed³ do kokpitu i dokona³ rutynowego
przegl¹du instrumentów. Przy silniku na lewym skrzydle pracowa³ mecha-
nik, wiêc OHara wychyli³ siê przez okno i po hiszpañsku zapyta³, czy wszyst-
ko w porz¹dku. Mechanik splun¹³, a potem przeci¹gn¹³ palcem po gardle
i wyda³ dwiêk mro¿¹cy krew w ¿y³ach.
De un momento a otro.
Skoñczy³ kontrolê aparatury i powêdrowa³ do hangaru w poszukiwaniu
Fernandeza, g³ównego mechanika, który zazwyczaj, dok³adnie wbrew zaka-
zom Filsona, mia³ zamelinowan¹ butelkê albo dwie. OHara lubi³ Fernande-
za i wiedzia³, ¿e równie¿ Fernandez go lubi; dobrze siê rozumieli. OHara
dba³ o utrzymanie takiego stanu rzeczy w tej robocie pójcie na udry z g³ów-
nym mechanikiem oznacza³o przepustkê do wiecznoci.
Przez chwilê pogawêdzi³ z Fernandezem, potem nape³ni³ flaszkê, a przed
oddaniem butelki poci¹gn¹³ z niej popiesznego ³yka. Kiedy wraca³ do dako-
11
ty, ju¿ wita³o. Siedz¹cy w kokpicie Grivas kombinowa³, gdzie upchn¹æ swój
neseser. Zabawne, pomyla³ OHara, ¿e neseser stanowi nieod³¹czny atrybut
pilota linii lotniczych, tak samo jak ka¿dego d¿entelmena z City. Jego w³as-
ny spoczywa³ pod fotelem; zawiera³ jedynie paczkê kanapek, z³apan¹ w czyn-
nej ca³¹ dobê kafejce.
Masz raport meteo? zapyta³.
Grivas poda³ mu arkusz papieru i OHara powiedzia³:
Mo¿esz ko³owaæ na p³ytê.
Studiowa³ raport. By³ niez³y by³ ca³kiem niez³y. Nad górami ¿adnych
burz, ¿adnych anomalii, ¿adnych k³opotów po prostu dobra pogoda. Lecz
OHara z dowiadczenia wiedzia³, ¿e meteorologowie mog¹ siê myliæ i dla-
tego nie zel¿a³o w nim napiêcie. W³anie to napiêcie, nie opuszczaj¹ce go
w powietrzu ani na chwilê, utrzymywa³o go przy ¿yciu, podczas gdy ginê³o
wielu od niego lepszych.
Kiedy dakota zatrzyma³a siê na p³ycie przed g³ównym budynkiem lotni-
ska, dostrzeg³ Filsona wioz¹cego niewielk¹ grupê pasa¿erów.
Dopilnuj, aby wszyscy dobrze zapiêli pasy poleci³ Grivasowi.
Nie jestem stewardes¹ odpar³ Grivas z rozdra¿nieniem.
Kiedy si¹dziesz po tej stronie kabiny, bêdziesz móg³ wydawaæ rozka-
zy powiedzia³ OHara oschle. Ale w tej chwili je wykonujesz i wola³-
bym, ¿eby wobec pasa¿erów odwali³ lepsz¹ robotê ni¿ z ³adunkiem.
Umiech znikn¹³ z twarzy Grivasa; odwróci³ siê bez s³owa i poszed³ do
g³ównej kabiny. Niebawem ukaza³ siê Filson i wyci¹gn¹³ ku OHarze jaki
formularz.
Podpisz.
By³ to certyfikat IATA dotycz¹cy ³adunku i paliwa. OHara zauwa¿y³,
¿e Filson, zreszt¹ jak zwykle, oszukuje na ³adunku, lecz bez s³owa komenta-
rza nabazgra³ swój podpis.
Zadzwoñ, jak tylko wyl¹dujesz powiedzia³ Filson. Mo¿e byæ ³adu-
nek powrotny.
OHara skin¹³ g³ow¹ i Filson wycofa³ siê. Rozleg³o siê podwójne trza-
niêcie drzwi.
Podko³uj na koniec pasa poleci³ OHara.
W³¹czy³ radio, ¿eby siê rozgrza³o.
Grivas by³ wci¹¿ obra¿ony i nic nie mówi³. Nie odezwa³ siê s³owem nawet
wtedy, kiedy ju¿ wrzuci³ pe³ne obroty silników i dakota, pokraczna i ciê¿ka,
kolebi¹c siê odjecha³a od g³ównego budynku w mrok. Przy koñcu pasa OHara
zamyli³ siê przez chwilê. Filson nie da³ mu numeru lotu. Do diab³a z tym, uzna³,
¿e wie¿a powinna wiedzieæ, co jest grane. W³¹czy³ mikrofon i powiedzia³:
Lot specjalny AA, cel Santillana AA do wie¿y San Croce gotów do
startu.
12
W jego uchu metalicznie zadwiêcza³ g³os:
Kontrola lotu San Croce do specjalnego samolotu AA. Zezwalam
czas 2.33 GMT.
Przyj¹³em. Bez odbioru.
Po³o¿y³ d³oñ na przepustnicy i poruszy³ dr¹¿kiem sterowniczym. Wyda-
wa³ siê lepki. Nie patrz¹c na Grivasa, powiedzia³:
Zabierz rêce ze sterów.
Pchn¹³ manetki przepustnicy i silniki ryknê³y. Cztery minuty póniej,
po niezwykle d³ugim rozbiegu, dakota unios³a siê w powietrze.
Siedzia³ przy sterach przez godzinê, osobicie nadzoruj¹c d³ugie wzno-
szenie siê na dach wiata. Chcia³ siê dowiedzieæ, czy stara dziwka nie zamie-
rza wywin¹æ jakiego numeru. Dostroi³ zmys³y do systemu nerwowego sa-
molotu. Ostro¿nie wykonywa³ ³agodne, prawie niedostrzegalne ewolucje.
Niekiedy spogl¹da³ na Grivasa, który z kamienn¹ twarz¹ siedzia³ w s¹sied-
nim fotelu, têpo gapi¹c siê w szybê. Na koniec usatysfakcjonowany w³¹czy³
automatycznego pilota, lecz jeszcze przez kwadrans nie spuszcza³ zeñ czuj-
nego oka. Podczas ostatniego lotu pilot p³ata³ figle, teraz jednak Fernandez
zapewni³ go, ¿e jest w porz¹dku. Ufa³ mechanikowi, lecz nie bezgranicznie
zawsze lepiej ostatecznej kontroli dokonaæ samemu.
Wreszcie rozluni³ siê i spojrza³ przed siebie. Tu, na du¿ej wysokoci,
by³o znacznie janiej i chocia¿ wit wstawa³ za ich plecami, niebo przed
nimi by³o osobliwie rozwietlone. OHara zna³ powód to migota³ nieg,
gdy pierwsze promienie s³oñca pada³y na wysokie, bia³e szczyty Andów.
Same góry, zagubione w porannej mgle, powstaj¹cej z rozci¹gaj¹cej siê w dole
d¿ungli, na razie by³y niewidoczne.
Zacz¹³ rozmylaæ o swoich pasa¿erach i zastanawiaæ siê, czy wiedz¹, w co
siê wpakowali. Nie by³ to hermetyczny samolot odrzutowy, a mieli lecieæ bar-
dzo wysoko bêdzie zimno, powietrze bêdzie rozrzedzone mia³ nadziejê, ¿e
¿aden z pasa¿erów nie cierpi na dolegliwoci sercowe. Nale¿a³oby przypusz-
czaæ, i¿ Filson ich ostrzeg³, jakkolwiek trzymanie mordy na k³ódkê pasowa³o
do stylu tego sukinsyna. By³ zbyt wielkim gównojadem, aby zaopatrzyæ samo-
lot w przyzwoite maski tlenowe by³y tylko ustniki po³¹czone rurami z butla-
mi tlenowymi pod praw¹ i lew¹ burt¹. Z zadum¹ podrapa³ siê w policzek.
Nie byli to zwykli pasa¿erowie, jakich wozi³ zazwyczaj amerykañscy
in¿ynierowie górnictwa podró¿uj¹cy do San Croce i pomniejsi z miejscowych
biznesmenów, których latanie lini¹ Andes Airlift napawa³o dum¹. Byli to pa-
sa¿erowie w stylu Samair bogaci i nie zanadto rozmi³owani w spartañskich
warunkach, no i chyba musieli siê pieszyæ, w przeciwnym razie bowiem oka-
zaliby doæ rozs¹dku, aby nie lecieæ Andes Airlift. Mo¿e powinien z³amaæ
swoj¹ zasadê i pójæ z nimi pogadaæ? Mog¹ byæ przestraszeni, dowiedziawszy
siê, ¿e polec¹ nie ponad Andami, lecz przez nie. Lepiej ostrzec ich zawczasu.
13
Zsun¹³ do ty³u mundurow¹ czapkê i powiedzia³:
Grivas, przejmij stery. Idê porozmawiaæ z pasa¿erami.
Grivas by³ tak zaskoczony, ¿e zapomnia³ o swym rozdra¿nieniu i zrobi³
wielkie oczy:
Dlaczego? Czemu ci pasa¿erowie s¹ tak wa¿ni? Czy to Samair? ro-
zemia³ siê bezdwiêcznie. Ale¿ tak, oczywicie, zauwa¿y³ pan dziewczy-
nê. Chce siê pan jej znowu przypatrzeæ, co?
Jak¹ dziewczynê?
Po prostu dziewczynê, kobietê. Bardzo piêkn¹. Chyba siê z ni¹ zazna-
jomiê i umówiê, kiedy dolecimy do Santillany powiedzia³ Grivas z na-
mys³em. K¹tem oka spojrza³ na OHarê.
OHara mrukn¹³ i z kieszeni na piersi wyci¹gn¹³ listê pasa¿erów. Jak
podejrzewa³, wiêkszoæ stanowili Amerykanie. Popiesznie przejrza³ spis.
Pan i pani Coughlin z Challis, Idaho turyci; doktor James Armstrong z Lon-
dynu bez podanego zawodu; Raymond Forester z Nowego Jorku biznes-
men; señor i señorita Montes, Argentyñczycy bez podanego zawodu; pan-
na Jennifer Ponsky z South Bridge, Connecticut turystka; doktor Willis
z Kalifornii; Miguel Rohde, bez podanej narodowoci, zawód importer;
Joseph Peabody z Chicago, Illinois biznesmen.
Strzeli³ palcem w listê i umiechn¹³ siê do Grivasa.
Jennifer to przyjemne imiê, ale Ponsky? Nie mogê sobie wyobraziæ,
jak prowadzasz siê z kim o nazwisku Ponsky.
Grivas sprawia³ wra¿enie zbitego z tropu, ale potem wybuchn¹³ kon-
wulsyjnym miechem.
Ach, przyjacielu, mo¿e pan sobie wzi¹æ piêkn¹ pannê Ponsky, a ja
zostanê przy swojej dziewczynie.
OHara ponownie popatrzy³ na listê.
Zatem musi to byæ señorita Montes, o ile nie chodzi o pani¹ Coughlin.
Grivas parskn¹³, odzyskawszy dobre samopoczucie.
Niech siê pan sam przekona.
W³anie tak zrobiê powiedzia³ OHara. Proszê przej¹æ stery.
Przeszed³ do g³ównej kabiny, gdzie powita³o go dziesiêæ podniesionych
g³ów. Pos³a³ jowialny umiech, stylizuj¹c siê na pilotów Samair, dla których
stosunki z klientami by³y równie wa¿ne jak umiejêtnoci fachowe. Usi³uj¹c
przekrzyczeæ ryk silników, powiedzia³:
S¹dzê, ¿e powinienem poinformowaæ pañstwa, ¿e za jak¹ godzinê
dotrzemy do gór. Bêdzie zimno. Sugerujê zatem, bycie za³o¿yli pañstwo
co ciep³ego. Pan Filson zapewne powiedzia³ wam, ¿e nasz samolot nie jest
hermetyczny. Ale na du¿ych wysokociach bêdziemy lecieæ przez nieca³¹
godzinê, tote¿ nic siê pañstwu nie stanie.
Masywny mê¿czyzna o cerze alkoholika wtr¹ci³:
14
Nikt mi o tym nie powiedzia³.
OHara pod nosem skl¹³ Filsona i jeszcze szerzej rozci¹gn¹³ usta w umie-
chu.
Có¿, nie ma siê czym przejmowaæ, panie
Peabody. Joe Peabody.
Panie Peabody, wszystko bêdzie w zupe³nym porz¹dku. Obok ka¿de-
go siedzenia jest ustnik tlenowy, z którego proponujê skorzystaæ w przypad-
ku k³opotów z oddychaniem. Przekrzykiwanie zgie³ku silników jest nieco
mêcz¹ce, wiêc porozmawiam z ka¿dym z pañstwa z osobna.
Umiechn¹³ siê do Peabodyego, który odpowiedzia³ mu spojrzeniem
spode ³ba. Pochyli³ siê nad pierwsz¹ par¹ krzese³ z lewej strony.
Czy móg³bym poznaæ nazwiska panów?
Pierwszy mê¿czyzna odrzek³:
Jestem Forester a drugi rzuci³: Willis.
Witam panów na pok³adzie.
Forester rzek³:
Wie pan, i¿ nie za to zap³aci³em. Nie s¹dzi³em, ¿e takie gruchoty s¹
jeszcze w u¿yciu.
OHara umiechn¹³ siê pob³a¿liwie.
Có¿, to lot awaryjny i zosta³ przygotowany w cholernym popiechu.
Jestem przekonany, ¿e pan Filson tylko przez zwyk³e przeoczenie nie powie-
dzia³ wam, i¿ samolot nie jest hermetyczny.
Sam nie mia³ w tej sprawie najmniejszej pewnoci.
Willis powiedzia³ z umiechem:
Przyjecha³em tu studiowaæ warunki wysokogórskie. Trudno zaprze-
czyæ, ¿e zaczynam badania od mocnego uderzenia. Jak wysoko lecimy, kapi-
tanie?
Najwy¿ej piêæ i pó³ tysi¹ca metrów odpar³ OHara. Przelatujemy
pomiêdzy szczytami, nie za ponad nimi. Przekonacie siê, panowie, ¿e ustni-
ki tlenowe s¹ proste w u¿yciu. Wystarczy tylko ssaæ.
Umiechn¹³ siê i chcia³ siê odwróciæ, ale stwierdzi³, ¿e jest przytrzymy-
wany. W jego rêkaw wczepi³ siê wychylony przez oparcie krzes³a Peabody.
Hej, szefie
Podejdê do pana za sekundkê, panie Peabody OHara wbi³ wzrok
w oczy Amerykanina.
Peabody zamruga³ gwa³townie, rozluni³ uchwyt i opad³ na krzes³o,
OHara za zwróci³ siê ku prawej burcie. Mê¿czyzna by³ w starszym wieku,
mia³ orli nos i krótk¹, siw¹ brodê. Towarzyszy³a mu m³oda dziewczyna o ude-
rzaj¹cej urodzie jeli móg³ s¹dziæ po tym, co widzia³ z jej twarzy, a nie
by³o tego wiele, poniewa¿ by³a wtulona w futro.
Señor Montes? zapyta³.
15
Mê¿czyzna uniós³ g³owê.
Proszê siê o nas nie martwiæ, kapitanie, wiemy, co nas czeka. Mach-
n¹³ d³oni¹ w rêkawiczce. Jak pan widzi, jestemy dobrze przygotowani.
Znam Andy, señor, i znam samoloty tego typu. Znam Andy dobrze; pokony-
wa³em je pieszo i na mule. W m³odoci zdoby³em kilka z najwy¿szych szczy-
tów, nieprawda¿ Benedetto?
Si, tio odpar³a bezbarwnym g³osem. Ale to by³o dawno. Nie wiem,
czy twoje serce
Poklepa³ j¹ po nodze.
Jeli siê rozluniê, bêdzie dobrze. Czy¿ nie tak, kapitanie?
Czy orientuje siê pan, jak korzystaæ z rury tlenowej?
Montes skin¹³ g³ow¹ z przekonaniem i OHara owiadczy³:
Wujowi pani nic siê nie stanie, señorita Montes.
Nie doczekawszy siê jej odpowiedzi, podszed³ do nastêpnego rzêdu krzese³.
Nie mogli to byæ Coughlinowie. Byli zbyt le dobrani, aby mogli stano-
wiæ parê amerykañskich turystów chocia¿ kobieta bez w¹tpienia pochodzi-
³a ze Stanów.
Panna Ponsky? zagadn¹³ pytaj¹co OHara.
Unios³a ostry nos i powiedzia³a:
Owiadczam, ¿e to wszystko jest do kitu. Musi pan natychmiast za-
wróciæ.
Z twarzy OHary niemal zelizgn¹³ siê wymuszony umiech.
Latam na tej trasie regularnie, panno Ponsky. Nie ma siê czego baæ.
Jednak na jej twarzy malowa³ siê strach lêk przestrzeni. Izolowana,
w klimatyzowanej ciszy odrzutowego nowoczesnego liniowca, umia³a st³u-
miæ lêk, ale prymitywizm dakoty wydoby³ go na powierzchniê. Nie by³o tu
przemylanego wystroju, który móg³by zwieæ j¹ i upewniæ, i¿ przebywa
w salonie. Wokó³ mia³a wyposa¿enie z nie malowanego aluminium, na do-
datek powgniatanego i porysowanego, z przewodami i rurami obna¿onymi
bezwstydnie jak trzewia otwartego cia³a.
Czym siê pani zajmuje, panno Ponsky? zapyta³ spokojnie OHara.
Jestem nauczycielk¹ w South Bridge odpar³a. Uczê tam od trzy-
dziestu lat.
Os¹dzi³, ¿e jest z natury gadatliwa i byæ mo¿e w tym tkwi sposób na
pokonanie jej strachu. Popatrzy³ na mê¿czyznê, który przedstawi³ siê:
Miguel Rohde.
Stanowi³ anomaliê rasow¹. Nosi³ hiszpañsko-niemieckie nazwisko i mia³
hiszpañsko-niemieckie rysy, w³osy koloru s³omy i paciorkowate czarne oczy.
Migracja niemiecka do Ameryki Po³udniowej trwa³a od wielu lat by³ jed-
nym z jej rezultatów.
Czy zna pan Andy, señor Rohde? zapyta³.
16
Bardzo dobrze odpar³ Rohde zgrzytliwym g³osem. Skin¹³ g³ow¹ przed
siebie. Mieszka³em w nich przez wiele lat i teraz wracam.
OHara ponownie zwróci³ siê do panny Ponsky:
A wiêc uczy pani geografii, panno Ponsky?
Przytaknê³a.
Tak. To jeden z powodów, dla których na wakacje przyjecha³am do
Ameryki Po³udniowej. O ile¿ ³atwiej opowiadaæ o czym, co siê samemu
widzia³o.
Zatem ma pani wietn¹ okazjê rzek³ OHara z entuzjazmem zoba-
czyæ Andy takie, jakich nigdy nie ujrza³aby pani z okien samolotu Samair.
I nie w¹tpiê, ¿e señor Rohde wska¿e pani interesuj¹ce widoki.
Rohde skin¹³ g³ow¹ ze zrozumieniem.
Si, bardzo interesuj¹ce. Dobrze znam ten górski region.
OHara umiechn¹³ siê krzepi¹co do panny Ponsky, a ta odpowiedzia³a
mu przelotnym, dr¿¹cym umiechem. Odwracaj¹c siê ponownie ku lewemu
rzêdowi krzese³, dostrzeg³ b³ysk w czarnych oczach Rohdego.
Mê¿czyzna siedz¹cy obok Peabodyego by³ niew¹tpliwie Brytyjczykiem.
OHara powiedzia³ wiêc:
Cieszê siê, ¿e leci pan z nami, doktorze Armstrong i pan, panie
Peabody.
Armstrong odrzek³:
Mi³o s³yszeæ angielski akcent, kapitanie. Po tym ca³ym hisz
Niech mnie cholera, jeli rad jestem, ¿e tu siedzê, szefie wtr¹ci³
Peabody. Na rany boskie, co to, u diab³a, za linia lotnicza?
Linia jest w³asnoci¹ Amerykanina, panie Peabody odpar³ spokojnie
OHara. Có¿ zatem chcia³ pan powiedzieæ, doktorze Armstrong?
W ¿yciu nie spodziewa³em siê spotkaæ tu angielskiego kapitana stwier-
dzi³ Armstrong.
Có¿, jestem Irlandczykiem, a my mamy sk³onnoæ do w³óczêgi po-
wiedzia³ OHara. Na pañskim miejscu w³o¿y³bym na siebie co ciep³ego.
I na pañskim tak¿e, panie Peabody.
Peabody rozemia³ siê i niespodziewanie zacz¹³ piewaæ Ciepe³ko da mi
moja mi³a. Machn¹³ wyci¹gniêt¹ flaszk¹.
To równie dobre jak p³aszcz.
Przez krótk¹ chwilê zaszokowany i przera¿ony OHara dostrzeg³ w Pe-
abodym siebie.
Jak pan woli powiedzia³ bezbarwnie i przeszed³ do ostatniej pary
krzese³ naprzeciwko pó³ek baga¿owych.
Coughlinowie byli starszym ma³¿eñstwem on musia³ dobiegaæ sie-
demdziesi¹tki, ona depta³a mu po piêtach. Jednak w ich oczach, pogodnych
i spragnionych ¿ycia, by³o co m³odzieñczego. OHara zapyta³:
17
Czy dobrze siê pani czuje, pani Coughlin?
Doskonale odpar³a. Czy¿ nie tak, Harry?
Jasne powiedzia³ Coughlin i podniós³ oczy na OHarê. Czy bêdzie-
my przelatywaæ przez Puerto de las Aguilas?
Tak jest odrzek³ OHara. Czy zna pan te tereny?
Coughlin wybuchn¹³ miechem.
Ostatni raz by³em w tych okolicach w 1912. Wracam tu, aby pokazaæ
¿onie, gdzie roztrwoni³em swoj¹ m³odoæ. Zwróci³ siê do niej. To Orla
Prze³êcz, wiesz. Pokonanie jej w 1910 roku zajê³o mi dwa tygodnie, a teraz
robimy to w godzinkê albo dwie. Czy¿ to nie cudowne?
Jasne odpar³a z przekonaniem.
Z Coughlinami nie ma ¿adnego problemu, uzna³ OHara, wiêc po wy-
mianie jeszcze kilku s³ów powróci³ do kokpitu. Grivas wci¹¿ korzysta³ z au-
topilota i patrz¹c przez szybê na góry, siedzia³ zupe³nie rozluniony. OHara
zaj¹³ swoje miejsce i w skupieniu spojrza³ na przybli¿aj¹c¹ siê cianê gór.
Sprawdzi³ kurs i powiedzia³:
Bierz namiar na Chimitaxl i daj mi znaæ, kiedy namiar rzeczywisty
wyniesie 210 stopni. Wiesz, co robiæ.
Spogl¹da³ w dó³, poszukuj¹c na ziemi punktów orientacyjnych, i skin¹³
g³ow¹ z zadowoleniem, dostrzeg³szy koryto Rio Sangre i przecinaj¹cy je
most kolejowy. Lataj¹c t¹ tras¹ w ci¹gu dnia i od tak dawna, zna³ teren na
pamiêæ i orientowa³ siê natychmiast, czy mieci siê w czasie. Oszacowa³, ¿e
zapowiadany przez meteorologów wiatr pó³nocno-zachodni jest odrobinê sil-
niejszy ni¿ mówi³a prognoza, i skorygowa³ kurs, a potem ponownie w³¹czy³
autopilota. Bêdzie spokój a¿ do chwili, gdy Grivas poda ¿¹dany namiar na
Chimitaxl. Odpoczywa³ i obserwowa³ umykaj¹cy pod nimi teren. Bure i oliw-
kowe podnó¿a gór, poszarpane nagie ska³y, a wy¿ej lni¹ce, pokryte nie-
giem szczyty. Niebawem wgryz³ siê w wyjête z neseseru kanapki. Pomyla³
o sp³ukaniu ich ³ykiem ze swojej piersiówki. Wówczas stan¹³ mu przed oczy-
ma Peabody, ze swoj¹ obrzmia³¹ od whisky twarz¹ i koniec koñców stwier-
dzi³, ¿e wcale nie potrzebuje drinka.
Grivas nagle od³o¿y³ kompas g³ówny.
Trzydzieci sekund powiedzia³.
OHara spojrza³ na rozci¹gaj¹cy siê przed nimi dziki bezmiar wysokich
szczytów, bezmiar jednak dobrze znany. Niektóre z tych gór by³y jego przy-
jació³mi, jak Chimitaxl wskazywa³y mu drogê. Inne by³y jego miertelny-
mi wrogami czyha³y poród nich diab³y i demony, utkane z powietrznych
pr¹dów, zamieci i mgie³. Jednak nie ba³ siê, poniewa¿ wszystko to by³o mu
znane, orientowa³ siê w niebezpieczeñstwach, rozumia³ je i wiedzia³, jak ich
unikn¹æ.
Teraz powiedzia³ Grivas.
2 Cytadela w Andach
18
OHara delikatnie odchyli³ dr¹¿ek sterowy do po³o¿enia, jakie podpo-
wiada³o mu dowiadczenie. Jego stopy odruchowo porusza³y siê w harmo-
nii z d³oñmi. Zakreliwszy obszerny, wdziêczny ³uk w lewo, dakota skiero-
wa³a siê ku luce w wypiêtrzonej przed nimi cianie. Grivas powiedzia³
cicho:
Señor OHara.
Nie zawracaj mi teraz g³owy.
Ale muszê odrzek³ Grivas. Rozleg³o siê nieg³one metaliczne szczêk-
niêcie.
OHara zerkn¹³ k¹tem oka i zesztywnia³ Grivas mierzy³ doñ z ma³ego
automatycznego pistoletu. Szarpn¹³ g³ow¹, a jego oczy rozszerzy³y siê z nie-
dowierzania.
Zwariowa³e?
Grivas umiechn¹³ siê szerzej.
Czy to wa¿ne? powiedzia³ beznamiêtnie. Liczy siê tylko fakt, ¿e
podczas tego lotu nie przechodzimy przez Puerto de las Aguilas, señor OHara.
Jego g³os sta³ siê stanowczy. Teraz proszê wzi¹æ kurs 1-8-4 do namiaru
rzeczywistego.
OHara g³êboko zaczerpn¹³ powietrza i utrzymywa³ dotychczasowy kurs.
Oszala³e rzek³. Od³ó¿ broñ, Grivas, a mo¿e o wszystkim zapomni-
my. Chyba dawa³em ci w koæ odrobinê za mocno, ale to jeszcze nie powód,
¿eby siêgaæ po spluwê. Od³ó¿ j¹, a kiedy dolecimy do Santillany, o wszyst-
kim pogadamy.
Grivas b³ysn¹³ zêbami.
Jeste durniem, OHara. Czy s¹dzisz, ¿e robiê to z powodów osobi-
stych? Skoro jednak o tym wspomnia³e: nie tak dawno temu mówi³e, ¿e
siedzenie na kapitañskim fotelu daje ci w³adzê. Nieznacznie uniós³ broñ.
By³e w b³êdzie, to daje w³adzê, ca³¹ w³adzê, jakiej potrzeba. Teraz zmieniaj
kurs albo rozwalê ci ³eb. Pamiêtaj, ¿e ja tak¿e potrafiê kierowaæ tym samo-
lotem.
Tamci w rodku us³ysz¹ strza³ powiedzia³ OHara.
Zaryglowa³em drzwi. Co mog¹ zrobiæ? Przecie¿ nie odbior¹ sterów
jedynemu pilotowi. Ale dla ciebie, OHara, bêdzie to ju¿ bez znaczenia, po-
niewa¿ bêdziesz trupem.
OHara dostrzeg³, ¿e palec Grivasa zaciska siê na spucie. Zagryz³ war-
gê, zanim przerzuci³ dr¹¿ek sterowniczy. Dakota zawróci³a na po³udnie, by
lecieæ równolegle do g³ównego grzbietu Andów. Grivas mia³ racjê, niech go
diabli nie ma sensu daæ siê zabiæ. Ale o co temu facetowi chodzi?
Wzi¹³ kurs podany przez Grivasa i siêgn¹³ do wy³¹cznika autopilota.
Grivas podrzuci³ broñ.
Nie, señor OHara, pan pilotuje. Bêdzie pan mia³ zajêcie.
19
OHara powoli cofn¹³ d³oñ i chwyci³ stery. Spojrza³ w prawo obok Gri-
vasa na przesuwaj¹ce siê wynios³e szczyty.
Dok¹d lecimy? zapyta³ ponuro.
Nie pañska sprawa odpar³ Grivas. Niezbyt daleko. Za piêæ minut
siadamy na lotnisku polowym.
OHara zastanowi³ siê. Nie wiedzia³ o ¿adnym l¹dowisku na tym kursie.
Na tej wysokoci nie by³o w górach ¿adnych l¹dowisk, wyj¹wszy po³o¿one
od strony Pacyfiku lotniska wojskowe. Musi poczekaæ, aby siê przekonaæ.
Rzuci³ okiem na mikrofon, zawieszony na haczyku w pobli¿u jego lewej
d³oni. Spojrza³ na Grivasa i stwierdzi³, ¿e ten nie ma na g³owie s³uchawek.
Gdyby mikrofon by³ w³¹czony, ka¿da g³oniejsza rozmowa posz³aby w eter,
przy pe³nej niewiadomoci Grivasa. Zdecydowanie warto by³o spróbowaæ.
Na tym kursie nie ma ¿adnych l¹dowisk powiedzia³.
Jego lewa d³oñ zsunê³a siê ze steru.
Nie wiesz wszystkiego, OHara.
Gdy pod pretekstem sprawdzania instrumentów pochyli³ siê na tyle, na
ile by³o to mo¿liwe, aby ograniczyæ pole widzenia Grivasa, jego palce do-
tknê³y mikrofonu. Znalaz³y prze³¹cznik, a kiedy go nacisnê³y, OHara opad³
na oparcie fotela i rozluni³ siê.
Grivas, nigdy siê z tego nie wypl¹czesz powiedzia³ dononie. Nie
mo¿na tak ³atwo ukraæ samolotu. Jeli dakota nie dotrze do Santillany na
czas, zarz¹dz¹ poszukiwania. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.
Grivas wybuchn¹³ miechem.
Och, jeste sprytny, OHara. Ale ja by³em sprytniejszy radio nie
dzia³a. Od³¹czy³em przewody, kiedy ty rozmawia³e z pasa¿erami.
OHara poczu³ nagle w ¿o³¹dku pustkê. Spojrza³ na gmatwaninê szczy-
tów i ogarn¹³ go strach. By³a to kraina, której nie zna³, nios¹ca niebezpie-
czeñstwa, jakich nie zdo³a przewidzieæ. Ba³ siê o siebie i o swoich pasa¿e-
rów.
III
W kabinie pasa¿erskiej panowa³ ch³ód, a powietrze by³o rozrzedzone.
Señor
Montes mia³ sine usta i poszarza³¹ twarz. Ssa³ rurê tlenow¹, a bratani-
ca, poszperawszy w torebce, wyjê³a niewielk¹ fiolkê z pastylkami. Umiechn¹³
siê bolenie, w³o¿y³ do ust jedn¹ z tabletek, pozwalaj¹c jej rozpuciæ siê na
jêzyku. Z wolna na jego twarz powróci³ s³aby rumieniec, naprawdê mizerny,
jednak Montes wygl¹da³ teraz lepiej ani¿eli przed za¿yciem pastylki.
Na krzele za nim zêby panny Ponsky szczêka³y nieustannie; powodem
jednak nie by³ ch³ód, lecz konwersacja. Miguel Rohde pozna³ ju¿ znaczny
20
fragment historii jej ¿ycia, która aczkolwiek nie dawa³ tego po sobie po-
znaæ zupe³nie go nie interesowa³a. Pozwala³ jej mówiæ, niekiedy nawet
zachêcaj¹c j¹ do tego, lecz przez ca³y czas nie spuszcza³ z karku Montesa
spojrzenia swych ¿ywych, czarnych oczu. Na probê panny Ponsky wyjrza³
przez okno i nagle spochmurnia³.
Tak¿e Coughlinowie wygl¹dali przez okno.
By³bym gotów przysi¹c, ¿e zd¹¿amy w tym kierunku, tam, przez prze-
³êcz stwierdzi³ pan Coughlin. Lecz nagle zmienilimy kurs na po³udnie.
Mnie to wszystko wydaje siê jednakowe powiedzia³a pani Coughlin.
Po prostu mnóstwo gór i niegu.
Z tego, co pamiêtam, El Puerto de las Aguilas jest tam, za nami.
Harry, jestem pewna, ¿e najzwyczajniej zapomnia³e. Od czasu kiedy
by³e tu po raz ostatni, minê³o piêædziesi¹t lat. A poza tym nigdy nie widzia-
³e tych stron z lotu ptaka.
Mo¿e odpar³ bez przekonania. Ale to naprawdê dziwne.
Daj spokój, pilot wie, co robi. Sprawia wra¿enie mi³ego, kompetent-
nego m³odzieñca.
Coughlin nadal wygl¹da³ przez okno, lecz nie odezwa³ siê ju¿ ani s³o-
wem.
James Armstrong z Londynu zaczyna³ byæ bardzo znudzony Joe Peabo-
dym z Chicago. Ten facet stanowi³ najprawdziwsze zagro¿enie. Opró¿ni³ ju¿
po³owê zawartoci swej, na oko, nadzwyczaj du¿ej flaszki i nabiera³ pijac-
kiej wojowniczoci.
No i co mylisz o bezczelnoci tego cholernego pilocika, który mnie
tak sp³awi³? zapyta³. Sadzi siê i udaje Bóg wie kogo, jak ka¿dy cholerny
d¿emojad.
Armstrong umiechn¹³ siê wyrozumiale.
Ja tak¿e jestem mhm cholernym d¿emojadem, jak siê pan orien-
tuje zauwa¿y³.
No, Jezu, z wyj¹tkiem tu obecnych powiedzia³ Peabody. Taka za-
wsze obowi¹zuje zasada, nie? W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko wam,
Angolom, chyba tylko to, ¿e wci¹gacie nas w swoje wojny.
Wnioskujê, ¿e czytuje pan Chicago Tribune powiedzia³ Armstrong
powa¿nie.
Forester i Willis nie rozmawiali wiele. Nic ich ze sob¹ nie ³¹czy³o. Led-
wie wyczerpali zasób rytualnych pogwarek, Willis wydoby³ wielk¹ ksiêgê,
która jako ¿e dotyczy³a matematyki sprawia³a na Foresterze wra¿enie
ciê¿kiej w ka¿dym tego s³owa znaczeniu.
Forester nie mia³ nic do roboty. Widzia³ przed sob¹ aluminiow¹ gród
z umocowanym toporem i apteczk¹. Wpatrywanie siê w te przedmioty nie
by³o czynnoci¹ zajmuj¹c¹, wiêc jego wzrok czêsto wêdrowa³ ku siedz¹ce-
21
mu po przeciwnej stronie Montesowi. Zauwa¿ywszy niezdrow¹ barwê jego
twarzy, Forester zacisn¹³ wargi i z zadum¹ popatrzy³ na apteczkê.
IV
To tu powiedzia³ Grivas. Tutaj l¹dujesz.
OHara wyprostowa³ siê i spojrza³ przed siebie ponad dziobem dakoty.
Na wprost przed nim, poród zwaliska ska³ i niegu, rozci¹ga³ siê krótki pas,
ledwie cie¿ka wyr¹bana na górskiej grani. Nim zdo³a³ siê jej przyjrzeæ, ju¿
umknê³a do ty³u.
Grivas machn¹³ pistoletem.
Okr¹¿ poleci³.
OHara zacz¹³ okr¹¿aæ l¹dowisko i uwa¿nie mu siê przygl¹daæ. By³y
tam jakie zabudowania kilka rozrzuconych prymitywnych chat i zbiega-
j¹ca w dó³ góry krêta, wij¹ca siê jak w¹¿ droga. Kto przewiduj¹co oczyci³
pas ze niegu, jednak nie by³o tam widaæ ¿adnego znaku ¿ycia.
Oceni³ odleg³oæ od ziemi i spojrza³ na wysokociomierz.
Grivas, jeste szalony powiedzia³. Nie mo¿emy l¹dowaæ na tym
pasie.
Ty mo¿esz odpar³ Grivas.
Niech mnie cholera, jeli mam zamiar. Samolot jest przeci¹¿ony, a ten
pas le¿y na wysokoci piêciu i pó³ tysi¹ca metrów. Powinien byæ trzykrotnie
d³u¿szy, aby mog³a na nim wyl¹dowaæ ta koby³a. Powietrze jest zbyt rozrze-
dzone, by utrzymaæ nas przy ma³ej prêdkoci l¹dowania r¹bniemy o ziemiê
z cholernym impetem i nie zdo³amy wyhamowaæ. Wystrzelimy z drugiego
koñca pasa i zwalimy siê na zbocze góry.
Potrafisz to zrobiæ.
Niech ciê diabli.
Grivas uniós³ broñ.
W porz¹dku, ja to zrobiê powiedzia³. Ale najpierw muszê ciê zabiæ.
OHara wpatrywa³ siê w czarny otwór, zwrócony nañ jak z³owró¿bne oko.
Dostrzeg³ gwintowanie w lufie, która wydawa³a mu siê tak wielka, jakby nale-
¿a³a do haubicy. Mimo zimna poci³ siê, czu³ ch³odne stru¿ki sp³ywaj¹ce po
plecach. Odwróci³ wzrok od Grivasa i ponownie przyjrza³ siê l¹dowisku.
Dlaczego to robisz? zapyta³.
Jeli nawet powiem, nic ci z tego nie przyjdzie odpar³ Grivas. Nie
zrozumiesz, jeste Anglikiem.
OHara westchn¹³. To bêdzie diablo ryzykowne: on mo¿e zdo³a³by po-
sadziæ dakotê w mniej wiêcej jednym kawa³ku, ale Grivas nie mia³ najmniej-
szej szansy. To pewne jak w banku, ¿e postawi samolot na dziobie.
22
Dobra, uprzed pasa¿erów, ka¿ im przejæ do ty³u kabiny powie-
dzia³.
Odpuæ sobie pasa¿erów odrzek³ Grivas beznamiêtnie. Chyba nie
s¹dzisz, ¿e wyjdê z kokpitu.
W porz¹dku, ty dyktujesz warunki. Lecz ostrzegam, nie tykaj sterów
nawet palcem. Dupa z ciebie, nie pilot, i sam o tym wiesz. Tylko jeden cz³o-
wiek mo¿e pilotowaæ samolot.
Zasuwaj powiedzia³ krótko Grivas.
Sam wybiorê moment. Przed t¹ cholern¹ robot¹ chcê siê dobrze przyj-
rzeæ.
Okr¹¿y³ l¹dowisko jeszcze cztery razy, a kiedy szaleñczo wirowa³o pod
brzuchem dakoty, obejrza³ je dok³adnie. Pasa¿erowie powinni ju¿ poj¹æ, ¿e
co siê sta³o, pomyla³. ¯aden zwyk³y samolot rejsowy nie podrygiwa³ tak i
nie stawa³ na skrzydle. Mo¿e zaniepokoj¹ siê i kto spróbuje zrobiæ co w tej
sprawie co, co mo¿e da mu szansê dobrania siê do Grivasa. Nie mia³
jednak pojêcia, co by to mog³o byæ.
Pas by³ zdecydowanie za krótki, a tak¿e bardzo w¹ski przewidziany
dla maszyn znacznie mniejszych. Bêdzie musia³ l¹dowaæ na samej krawê-
dzi, muskaj¹c koñcem skrzyd³a cianê skaln¹. By³ te¿ problem kierunku wia-
tru. Popatrzy³ w dó³ na chaty, maj¹c nadziejê dostrzec bij¹c¹ z komina smu-
gê dymu. Jednak niczego takiego nie zobaczy³.
Zamierzam przejæ nisko nad pasem owiadczy³. Ale tym razem
jeszcze nie l¹dujê.
Przesta³ kr¹¿yæ i szerokim ³ukiem podszed³ jak do l¹dowania. Ustawi³
dziób dakoty na pasie niczym muszkê w szczerbince i samolot wszed³ nad
l¹dowisko równo i szybko. Po prawej stronie zamajaczy³a smuga ska³ i nie-
gu, a OHara wstrzyma³ oddech. Jeli koniec skrzyd³a dotknie ska³y, bêdzie
po nich. W przodzie pas skraca³ siê, jak gdyby po³ykany przez dakotê. U je-
go kresu nie by³o nic po prostu g³êboka dolina i b³êkitne niebo. Przyci¹-
gn¹³ dr¹¿ek i samolot wystrzeli³ w górê.
Teraz pasa¿erowie chyba ju¿ pojm¹ cholernie dobrze, ¿e co jest nie
w porz¹dku, pomyla³, a do Grivasa powiedzia³:
¯adnym cudem nie posadzimy tej maszyny w jednym kawa³ku.
Wystarczy, ¿e wysadzisz bezpiecznie mnie odpar³ Grivas. Tylko ja
siê liczê.
OHara umiechn¹³ siê z przymusem.
Obchodzisz mnie tyle, co nic.
Wiêc myl o swoim w³asnym karku. Przy okazji i mój wyjdzie z tego ca³o.
Ale OHara rozmyla³ o dziesiêciu osobach w kabinie pasa¿erskiej. Po-
nownie zatoczy³ szeroki ³uk, by wykonaæ kolejne podejcie, i debatowa³ sam
ze sob¹, jak to zrobiæ najlepiej. Móg³ podchodziæ z podwoziem wystawio-
23
nym lub schowanym. Przy tej szybkoci l¹dowanie na brzuchu bêdzie brutal-
ne, lecz za spraw¹ zwiêkszonego tarcia samolot szybciej wyhamuje. Ale czy
zdo³a utrzymaæ go na prostym kursie? Z drugiej strony, podchodz¹c z podwo-
ziem wysuniêtym, wytraci prêdkoæ jeszcze przed zetkniêciem z ziemi¹, co
równie¿ mia³o swoje zalety.
Umiechn¹³ siê posêpnie, postanawiaj¹c zrobiæ obie te rzeczy naraz. Po
raz pierwszy b³ogos³awi³ Filsona za jego tandetne samoloty. Wiedzia³ do-
k³adnie, jakie napiêcie zdo³a wytrzymaæ podwozie. Dot¹d jego problemem
by³o sadzanie dakoty ³agodnie. Teraz podejdzie z wystawionym podwoziem,
co pozwoli mu wytraciæ prêdkoæ, lecz posadzi j¹ twardo na tyle twardo,
by os³abione wsporniki popêka³y jak zapa³ki. W ten sposób za³atwi równie¿
l¹dowanie na brzuchu.
Ponownie nakierowa³ dziób dakoty na pas.
Ano leci wielkie nic powiedzia³. Klapy w dó³, podwozie w dó³.
Gdy samolot wytraca³ prêdkoæ lotu, OHarze wyda³o siê, ¿e stery pod
jego palcami zamieniaj¹ siê w papkê. Zacisn¹³ zêby i skoncentrowa³ siê jak
nigdy dot¹d.
V
Kiedy samolot pochyli³ siê na skrzyd³o i zacz¹³ okr¹¿aæ l¹dowisko, Arm-
strong zosta³ gwa³townie rzucony na Peabodyego. Ten zajêty by³ w³anie po-
ch³anianiem kolejnego ³yka whisky i szyjka flaszki raptownie zderzy³a siê z jego
zêbami. Zabe³kota³, wrzasn¹³ niezrozumiale i mocno odepchn¹³ Armstronga.
Wyrzucony z siedzenia Rohde przekona³ siê nagle, ¿e wraz z Coughli-
nem i Montesem siedzi w przejciu pomiêdzy rzêdami krzese³. Gwa³townie
potrz¹saj¹c g³ow¹, z trudem wsta³, a potem wyrzucaj¹c z siebie jakie hisz-
pañskie s³owa pochyli³ siê i pomóg³ Montesowi. Coughlina wci¹gnê³a z po-
wrotem na krzes³o ¿ona.
Willis robi³ notatki na marginesie ksi¹¿ki; z³ama³ o³ówek, gdy przygniót³
go Forester. Ten nie podejmowa³ prób zajêcia poprzedniej pozycji, lecz igno-
ruj¹c anemiczne protesty Willisa, który utrzymywa³, ¿e jest zgniatany, z nie-
dowierzaniem wygl¹da³ przez okno. Forester by³ potê¿nym mê¿czyzn¹.
Ca³a kabina przemieni³a siê w istn¹ wie¿ê Babel, pe³n¹ angielskich i hisz-
pañskich okrzyków, wród których dominowa³ ostry i widruj¹cy g³os zrzê-
dliwej panny Ponsky.
Wiedzia³am! wrzeszcza³a. Wiedzia³am, ¿e co jest nie tak!
Zaczê³a miaæ siê histerycznie, wiêc Rohde, odwróciwszy siê od Mon-
tesa, wymierzy³ jej policzek swoj¹ ciê¿k¹ d³oni¹. Popatrzy³a na niego zasko-
czona i nagle wybuchnê³a p³aczem.
24
Peabody rykn¹³:
Do stu diab³ów, co ten d¿emojad wyprawia! Przylepiony do okna
patrzy³ na l¹dowisko. Ten sukinsyn zamierza l¹dowaæ!
Rohde mówi³ co szybko do Montesa, którego, jak siê zdawa³o, szok
pogr¹¿y³ w apatii. Potem Rohde zamieni³ po hiszpañsku kilka s³ów z dziew-
czyn¹ i wskaza³ jej na drzwi, prowadz¹ce do kokpitu. Gwa³townie skinê³a
g³ow¹ i wsta³a.
Pani Coughlin pochyli³a siê, dodaj¹c otuchy pannie Ponsky.
Nic siê nie stanie powtarza³a. Nie stanie siê nic z³ego.
OHara uczyni³ pierwsze podejcie i wyrówna³ lot maszyny. Rohde prze-
chyli³ siê przez Armstronga i wyjrza³, odwróci³ jednak g³owê, gdy panna
Ponsky wrzasnê³a ze zgrozy na widok przemykaj¹cej obok prawoburtowego
okna rozmytej smugi ska³ i niemal ocieraj¹cego siê o nie koñca skrzyd³a.
Potem OHara podniós³ maszynê i Rohde straci³ równowagê.
Pierwszy konstruktywny ruch by³ dzie³em Forestera. Siedz¹c najbli¿ej
drzwi kokpitu, uchwyci³ klamkê, przekrêci³ j¹ i pchn¹³. Napar³ na drzwi ra-
mieniem, lecz zosta³ odrzucony podczas raptownego zwrotu maszyny. OHara
definitywnie podchodzi³ do l¹dowania.
Forester wyrwa³ topór z uchwytów na grodzi i uniós³ go do uderzenia,
lecz jego ramiê zosta³o przytrzymane przez Rohdego.
Tak bêdzie szybciej powiedzia³ Rohde, unosz¹c w drugiej d³oni ciê¿ki
pistolet. Wymin¹³ Forestera i szybko w³adowa³ w zamek drzwi trzy kule.
VI
OHara us³ysza³ je na u³amek sekundy przed zetkniêciem siê dakoty
z ziemi¹. Nie tylko je us³ysza³, lecz tak¿e ujrza³ kiedy kule porazi³y deskê
rozdzielcz¹, altimetr i zakrêtomierz rozprysnê³y siê w drobny mak. Nie mia³
czasu przygl¹daæ siê, co siê dzieje za jego plecami, poniewa¿ w³anie w tym
momencie zbyt przeci¹¿ona dakota usiad³a têpo na samym skraju pasa, wci¹¿
zachowuj¹c znaczn¹ prêdkoæ. Rozleg³o siê przeraliwe t¹pniêcie i samolot
zadygota³, kiedy podwozie siê z³ama³o. Dakota, opad³szy na brzuch, jê³a
sun¹æ z przeraliwym zgrzytem ku przeciwleg³emu koñcowi pasa. OHara
toczy³ gor¹czkowy bój ze sterami, kopi¹cymi go w nogi i rêce, usi³uj¹c utrzy-
maæ lizgaj¹cy siê samolot na prostym kursie.
K¹tem oka spostrzeg³, ¿e Grivas z podniesionym pistoletem odwraca siê
do drzwi. OHara zaryzykowa³. Puci³ dr¹¿ek i uderzy³ na olep. Mia³ czas
na zadanie tylko jednego ciosu, który szczêliwie dosiêgn¹³ celu; poczu³, jak
kant jego d³oni uderza w cia³o. Ale potem by³ ju¿ zbyt zajêty, by sprawdziæ,
czy obezw³adni³ Grivasa.
25
Dakota wci¹¿ porusza³a siê zbyt szybko. Byli ju¿ w po³owie pasa i OHara
widzia³ pustkê otwieraj¹c¹ siê za jego krañcem. Zdesperowany gwa³townie
przerzuci³ orczyk i samolot przekrêci³ siê z dononym zgrzytem. Zapar³ siê,
przygotowuj¹c siê do przyjêcia uderzenia.
Koniec prawego skrzyd³a uderzy³ w cian¹ skaln¹ i dakota gwa³townie
skrêci³a w prawo. OHara nadal odpycha³ orczyk w prawo, widz¹c jak b³y-
skawicznie zbli¿a siê do urwiska. Dziób samolotu r¹bn¹³ w ska³ê, zapad³ siê,
a os³ona i szyby pokry³y siê pajêczyn¹ pêkniêæ. Potem co uderzy³o go w g³o-
wê. Straci³ przytomnoæ.
VII
Doszed³ do siebie, bo kto bi³ go po twarzy. Jego g³owa przechyla³a siê
z boku na bok. Chcia³, ¿eby dano mu spokój, bo we nie by³o mu dobrze. Ale
razy nie ustawa³y otworzy³ wiêc oczy.
Tym, który go drêczy³, by³ Forester. Uchyliwszy powieki, OHara zoba-
czy³, ¿e mê¿czyzna odwraca siê do stoj¹cego za nim Rohdego i mówi:
Trzymaj go pod luf¹.
Rohde umiechn¹³ siê. Mia³ w rêku pistolet, ale trzyma³ go jakby bez-
w³adnie i mierzy³ w pod³ogê. Nawet nie próbowa³ go unieæ.
Co, u diab³a, robisz najlepszego? zapyta³ Forester.
OHara z trudem uniós³ rêkê do g³owy. Na czaszce mia³ guza wielkoci jajka.
Gdzie jest Grivas? zapyta³ s³abym g³osem.
Kim jest ten Grivas?
Moim drugim pilotem.
Jest tu w kiepskiej formie.
Mam nadziejê, ¿e ten skurwysyn zdechnie powiedzia³ OHara z go-
rycz¹. Sterroryzowa³ mnie.
To ty siedzia³e za sterami rzuci³ Forester, mierz¹c go twardym spoj-
rzeniem. To ty posadzi³e tutaj samolot i chcemy wiedzieæ dlaczego.
To Grivas zmusi³ mnie do tego.
Señor Capitan mówi prawdê wtr¹ci³ Rohde. Ten Grivas zamierza³
do mnie strzeliæ i señor Capitan go uderzy³. Sk³oni³ siê sztywno. Muchos
gracias.
Forester obróci³ siê na piêcie, spojrza³ na Rohdego, a potem na Grivasa.
Czy jest przytomny?
OHara popatrzy³ w tamt¹ stronê. Bok kad³uba by³ wgnieciony i têpy
czubek ska³y uderzy³ Grivasa w pier, mia¿d¿¹c mu ¿ebra. Nie wygl¹da³o na
to, ¿e ma wielkie szanse na prze¿ycie. By³ jednak przytomny mia³ otwarte
oczy i spogl¹da³ na nich z nienawici¹.
26
Z kabiny pasa¿erskiej do uszu OHary dobiega³ nieprzerwany skowyt
kobiecy i monotonny jêk.
Rany boskie, co siê tam sta³o?
Nikt nie odpowiedzia³. Nagle Grivas zacz¹³ mówiæ. By³ to be³kotliwy
szept, który okrywa³ jego usta krwaw¹ pian¹.
Dostan¹ was mówi³. Bêd¹ tu lada chwila. Jego usta rozchyli³y siê
w upiornym umiechu. Mnie siê nic nie stanie. Zabior¹ mnie do szpitala.
Ale wy wy urwa³, ogarniêty napadem kaszlu, a potem podj¹³: Wy-
koñcz¹ was wszystkich. Uniós³ ramiê, zaciskaj¹c d³oñ w piêæ. Vivaca
Ramiê opad³o bezw³adnie, a wyraz nienawici w oczach Grivasa prze-
mieni³ siê w zdumienie ¿e umar³.
Rohde uj¹³ go za przegub d³oni i chwilê potrzyma³.
Nie ¿yje powiedzia³.
Wariat stwierdzi³ OHara. Najprawdziwszy wariat.
Kobieta wci¹¿ wrzeszcza³a i Forester rzek³:
Na rany boskie, wyprowadmy st¹d wszystkich.
W³anie wówczas dakota szarpnê³a przeraliwie i ca³y kokpit uniós³ siê
w powietrze. Rozleg³ siê odg³os rozdzierania, gdy ta sama iglica skalna, któ-
ra zabi³a Grivasa, poczê³a rozszarpywaæ aluminiowe poszycie kad³uba. Na-
gle z przera¿aj¹c¹ wyrazistoci¹ OHara uwiadomi³ sobie, co siê dzieje.
Niech nikt siê nie rusza! krzykn¹³. Pozostaæ na swoich miejscach!
Odwróci³ siê do Forestera. Wybij te okna!
Forester popatrzy³ zaskoczony na topór, który zapomniany wci¹¿ tkwi³
w jego d³oni, a potem uniós³ go i uderzy³ w nieprzezroczyst¹ szybê. Plastik
pomiêdzy dwoma warstwami szk³a nie wytrzyma³ ciosu i Forester wyr¹ba³
dziurê na tyle du¿¹, by móg³ przez ni¹ przejæ cz³owiek.
Ja wyjdê powiedzia³ OHara. I chyba wiem, co zobaczê. Niech
nikt z was nie przechodzi do ty³u. Przynajmniej jeszcze nie teraz. I krzyknij-
cie, by wszyscy, którzy mog¹ siê ruszaæ, przeszli do przodu.
Przecisn¹³ siê przez w¹sk¹ szczelinê, by ze zdumieniem stwierdziæ, ¿e
dakota nie ma ju¿ dzioba. Podci¹gn¹³ siê na grzbiet kad³uba i spojrza³ do
ty³u. Ogon i jedno skrzyd³o wisia³y w pustce ponad dolin¹, nad któr¹ ury-
wa³ siê pas. Samolot tkwi³ w stanie delikatnej równowagi. Na oczach OHary
ogon odrobinê siê pochyli³, a z kokpitu dobieg³ odg³os rozdzieranego me-
talu.
Przekrêci³ siê na brzuch i wij¹c siê przyj¹³ pozycjê, która po zwieszeniu
g³owy w dó³ pozwala³a mu zajrzeæ do kokpitu.
Wpadlimy w nielichy bigos powiedzia³ do Forestera. Wisimy nad
szeædziesiêciometrowym urwiskiem i jedyn¹ rzecz¹, która nie pozwala tej
cholernej maszynie zwaliæ siê na dó³, jest ten kawa³ek ska³y. Pokaza³ na
wystêp skalny wbity w cianê kokpitu. Po chwili doda³: Jestemy teraz
27
wywa¿eni jak hutawka. Jeli ktokolwiek przejdzie do ty³u, dodatkowy ciê-
¿ar poci¹gnie nas w przepaæ.
Forester odwróci³ g³owê i rykn¹³:
Ci, którzy mog¹ siê poruszaæ, do nas!
Nast¹pi³o poruszenie i w drzwiach ukaza³a siê okrwawiona g³owa st¹-
paj¹cego chwiejnie Willisa.
Kto jeszcze?! krzykn¹³ Forester.
Señor
ita Montes zawo³a³a ponaglaj¹co:
Proszê pomóc mojemu wujowi! Och, proszê!
Rohde odsun¹³ Willisa na bok i przest¹pi³ drzwi.
Nie id za daleko rzuci³ ostro Forester.
Rohde nawet na niego nie spojrza³. Pochyli³ siê, by dwign¹æ le¿¹cego
przy drzwiach Montesa. Na po³y zaniós³, na po³y wci¹gn¹³ go do kokpitu,
a señorita Montes pod¹¿y³a za nim.
Forester popatrzy³ na OHarê.
Robi siê t³ok. S¹dzê, ¿e powinnimy zacz¹æ ewakuowaæ ludzi na ze-
wn¹trz.
Najpierw musz¹ wejæ na grzbiet odrzek³ OHara. Im wiêkszy
ciê¿ar zgromadzimy na tym koñcu, tym lepiej. Niech pierwsza wychodzi
dziewczyna.
Pokrêci³a przecz¹co g³ow¹.
Najpierw wuj.
Rany boskie, jest nieprzytomny zaoponowa³ Forester. Niech pani
wychodzi. Ja siê nim zajmê.
Z uporem krêci³a g³ow¹; zniecierpliwiony OHara wtr¹ci³:
W porz¹dku. Willis, chod tutaj. Nie traæmy czasu.
Bola³a go g³owa, a w rozrzedzonym powietrzu oddycha³ z trudem. Nie
chcia³ traciæ czasu na niem¹dre dziewczêta.
Pomóg³ Willisowi wygramoliæ siê i usadowiæ na grzbiecie kad³uba.
Gdy ponownie zajrza³ do kokpitu, przekona³ siê, ¿e dziewczyna najwyra-
niej zmieni³a zdanie. Rohde mówi³ do niej cicho, lecz z naciskiem, ona za
podesz³a do okna i z pomoc¹ OHary wydosta³a siê na zewn¹trz. Nastêpny
by³ Armstrong, który tymczasem przedosta³ siê do kokpitu o w³asnych si-
³ach.
Tam z ty³u s¹ cholerne jatki powiedzia³. S¹dzê, ¿e stary z ostatnie-
go rzêdu nie ¿yje, a jego ¿ona jest ciê¿ko ranna. Chyba nie nale¿y jej ruszaæ.
A co z Peabodym?
Na nas obu runê³y baga¿e. Wci¹¿ pod nimi tkwi. Próbowa³em go wy-
ci¹gn¹æ, ale mi siê nie uda³o.
OHara przekaza³ to Foresterowi. Rohde klêcza³ obok Montesa, usi³u-
j¹c go ocuciæ. Forester zawaha³ siê, a potem powiedzia³:
28
Skoro mamy ju¿ obci¹¿ony przód, mo¿e móg³bym bezpiecznie przejæ
do ty³u.
St¹paj lekko odrzek³ OHara.
Forester umiechn¹³ siê nieweso³o i przest¹pi³ drzwi. Spojrza³ na pannê
Ponsky. Z oczyma nieruchomo wbitymi w nicoæ siedzia³a sztywno, z moc-
no przyciniêtymi do piersi, z³o¿onymi na krzy¿ ramionami. Zignorowa³ j¹
i pocz¹³ zsuwaæ walizki z Peabodyego, bacz¹c, by k³aæ je na przednich
siedzeniach. Peabody poruszy³ siê. Forester potrz¹sn¹³ nim, a kiedy wyda³o
mu siê, ¿e Peabody zaczyna kontaktowaæ, powiedzia³:
Id do kokpitu. Do kokpitu, rozumiesz?
Peabody przytakn¹³ têpo i Forester post¹pi³ krok ku ty³owi samolotu.
Bo¿e wszechmocny wyszepta³ zaszokowany tym, co zobaczy³.
Coughlin sta³ siê krwaw¹ miazg¹. Poruszony w chwili zderzenia ³adu-
nek przesun¹³ siê do przodu, mia¿d¿¹c dwa ostatnie siedzenia. Pani Cough-
lin ¿y³a, lecz obie jej nogi zosta³y odciête tu¿ poni¿ej kolan. Nie zginê³a
wraz z mê¿em tylko dlatego, ¿e wychyli³a siê do przodu, by dodaæ otuchy
pannie Ponsky.
Forester poczu³ czyj dotyk na swoich plecach i odwróci³ siê. By³ to
sun¹cy ku ty³owi maszyny Peabody.
Powiedzia³em: do kokpitu, ty cholerny g³upcze! wrzasn¹³.
Ja chcê wyjæ mamrota³ Peabody. Ja chcê wyjæ. Drzwi s¹ tam.
Forester nie traci³ czasu na zbêdne dyskusje. Bez chwili wahania ude-
rzy³ Peabodyego w ¿o³¹dek, a gdy ten z jêkiem siê zgi¹³, r¹bn¹³ go w pod-
stawê karku, pozbawiaj¹c natychmiast przytomnoci. Podci¹gn¹³ go ku
drzwiom kokpitu i powiedzia³ do Rohdego:
Zajmij siê tym b³aznem. Jeli bêdzie sprawiaæ k³opoty, do³ó¿ mu jesz-
cze raz.
Potem wróci³ i uj¹³ za ramiê pannê Ponsky.
Chodmy powiedzia³ ³agodnie.
Wsta³a i pod¹¿y³a za nim jak lunatyczka. Gdy znaleli siê w kokpicie,
przekaza³ j¹ OHarze. Montes odzyska³ przytomnoæ i by³ prawie gotów do
ewakuacji.
Ledwie OHara pokaza³ siê ponownie, Forester rzek³:
Nie s¹dzê, by ta druga starsza pani to przetrzyma³a.
Na rany boskie, trzeba j¹ wydostaæ powiedzia³ OHara z napiêciem
w g³osie.
Wiêc Forester wróci³. Nie mia³ pojêcia, czy pani Coughlin ¿yje. Jej cia-
³o nadal by³o ciep³e, wiêc wzi¹³ j¹ na rêce. Krew wci¹¿ tryska³a z potrzaska-
nych goleni. Kiedy znalaz³ siê w kokpicie, Rohde z sykiem wci¹gn¹³ powie-
trze.
Na fotel powiedzia³. Trzeba zrobiæ ³ubki. Natychmiast.
29
Zdj¹³ kurtkê, a potem koszulê, któr¹ zacz¹³ rwaæ na pasy.
Wyprowad starszego pana rzuci³ do Forestera.
Forester i OHara pomogli Montesowi wydostaæ siê przez okno; Fore-
ster wróci³ i przyjrza³ siê Rohdemu, zwracaj¹c uwagê na gêsi¹ skórkê, któr¹
zobaczy³ na jego plecach.
Ubrania powiedzia³ do OHary. Bêd¹ nam potrzebne ciep³e ubra-
nia. Noc¹ bêdzie tu ciê¿ko.
Do diab³a z ubraniami odpar³ OHara. To zwiêksza niebezpieczeñ-
stwo. Nie
Ma racjê wtr¹ci³ Rohde, nie odwracaj¹c g³owy. Bez ubrañ rano
bêdziemy martwi.
Dobra wycedzi³ OHara. Czy chcesz ryzykowaæ?
Spróbujê odrzek³ Forester.
Najpierw sprowadzê tych ludzi na ziemiê powiedzia³ OHara. Ale
przy okazji wydostañ mapy. W schowku obok mojego fotela jest trochê map
tych terenów.
Ja je wyjmê burkn¹³ Rohde.
OHara sprowadzi³ ludzi z grzbietu kad³uba na ziemiê. Forester zacz¹³
nosiæ walizki do kokpitu. Bezceremonialnie dwign¹³ Peabodyego i wy-
pchn¹³ go przez okno, OHara za równie bezceremonialnie upuci³ jego
bezw³adne cia³o na ziemiê. Potem Rohde poda³ nieprzytomn¹ pani¹ Cough-
lin. OHara zdumia³ siê, ¿e jest tak lekka. Wydostawszy siê na zewn¹trz,
Rohde wzi¹³ j¹ na rêce i zeskoczy³ na dó³, amortyzuj¹c zeskok.
Forester zacz¹³ podawaæ walizki, które OHara rzuca³ jak popad³o. Nie-
które pootwiera³y siê, wiêkszoæ jednak nie dozna³a ¿adnego uszczerbku.
Dakot¹ znów szarpnê³o.
Forester! wrzasn¹³ OHara. Wy³a!
Zosta³o jeszcze trochê.
Wy³a, idioto! krzykn¹³ OHara. Obsuwa siê!
Chwyci³ Forestera za ramiona, wyci¹gn¹³ go na si³ê i pozwoli³ mu spaæ
na ziemiê. Potem zeskoczy³ sam. I w³anie w tym momencie resztki nosa sa-
molotu unios³y siê w górê i ze zgrzytliwym ha³asem, w chmurze py³u maszyna
zsunê³a siê z krawêdzi urwiska. Spad³a szeædziesi¹t metrów ni¿ej; upadkowi
towarzyszy³ przeci¹g³y, donony, potem s³abn¹cy ³omot. Zapad³a cisza.
OHara popatrzy³ na otaczaj¹c¹ go grupkê milcz¹cych ludzi. Nastêpnie
przeniós³ wzrok na surowe, dzikie góry, które ich otacza³y. Zadr¿a³ z zimna,
poczuwszy na ciele przenikliwy, omiataj¹cy pola lodowe wiatr. Porozumia³
siê wzrokiem z Foresterem i znowu zadr¿a³, lecz tym razem z zupe³nie inne-
go powodu. Obaj wiedzieli, ¿e szanse ich przetrwania przedstawiaj¹ siê marnie
i ¿e wedle wszelkiego prawdopodobieñstwa ewakuacja z dakoty to zaledwie
preludium do d³ugiego umierania.
30
VIII
Pos³uchajmy teraz ca³ej historii powiedzia³ Forester.
Przenieli siê do najbli¿szej chaty. By³a zupe³nie pusta, lecz szczelna, i mia-
³a palenisko, w którym Armstrong roznieci³ ogieñ, wykorzystuj¹c drewno przy-
niesione przez Willisa z innej chaty. Montes, pielêgnowany przez bratanicê,
le¿a³ w rogu, Peabody za, mêczony kacem, spogl¹da³ spode ³ba na Forestera.
Panna Ponsky w zdumiewaj¹cy sposób otrz¹snê³a siê z wywo³anego strachem
parali¿u. Gdy spuszczono j¹ na ziemiê, upad³a i, ogarniêta ekstaz¹ ulgi, wbija-
³a palce w zmro¿ony piarg. OHara s¹dzi³, ¿e biedaczka ju¿ nigdy w ¿yciu nie
znajdzie w sobie doæ si³y, by wsi¹æ na pok³ad samolotu. Teraz jednak okazy-
wa³a zadziwiaj¹ce zami³owanie pielêgniarskie, pomagaj¹c Rohdemu opieko-
waæ siê pani¹ Coughlin. Niesamowity goæ, pomyla³ o nim OHara. Rohde
by³ cz³owiekiem o niewyczerpanych mo¿liwociach nie bêd¹c lekarzem, mia³
w tej dziedzinie niema³e umiejêtnoci praktyczne, które teraz okaza³y siê bez-
cenne. OHara niezw³ocznie zwróci³ siê do Willisa z prob¹ o pomoc przy pani
Coughlin, lecz ten odpar³:
Przykro mi, jestem fizykiem, a nie fizjologiem.
Doktor Armstrong? spróbowa³ OHara.
Niestety, równie¿ Armstrong pokrêci³ g³ow¹.
Jestem historykiem rzek³.
Spraw¹ zatem zaj¹³ siê Rohde lekarz bez wykszta³cenia medycznego
i cz³owiek nosz¹cy broñ.
OHara zwróci³ siê do Forestera:
Dobrze powiedzia³. By³o wiêc tak.
Opowiedzia³, co siê sta³o od chwili startu w San Croce, wygrzebuj¹c
z pamiêci wszystko, co powiedzia³ Grivas.
Mylê, ¿e mu odbi³o podsumowa³.
Forester zmarszczy³ czo³o.
Nie, to zosta³o zaplanowane zaoponowa³. A szaleñstw siê nie pla-
nuje. Grivas zna³ to l¹dowisko i wiedzia³, jaki przyj¹æ kurs. Powiadasz, ¿e
by³ na lotnisku w San Croce, kiedy uziemiono samolot Samair?
Racja. Ju¿ wówczas uzna³em to za nieco dziwne, bo nie by³o w stylu
Grivasa przesiadywanie na lotnisku w rodku nocy nie by³ a¿ tak napalony
na robotê.
Wygl¹da to tak, jak gdyby wiedzia³, ¿e boeing linii Samair bêdzie mia³
k³opoty z silnikiem zauwa¿y³ Willis.
Forester szybko podniós³ wzrok i Willis doda³:
To jedyna logiczna odpowied. Nie uprowadzi³ po prostu samolotu,
on uprowadzi³ jego zawartoæ. A zawartoæ samolotu stanowili ludzie z bo-
31
einga. OHara powiada, ¿e te wielkie skrzynie zawiera³y zwyk³e urz¹dzenia
górnicze i w¹tpiê, by w³anie na nich Grivasowi mog³o zale¿eæ.
Zak³ada to sabota¿ w boeingu powiedzia³ Forester. Jeli za Grivas
spodziewa³ siê, ¿e boeing wyl¹duje w San Croce, oznacza to równie¿, ¿e stoi
za nim pokana organizacja.
To ju¿ wiemy wtr¹ci³ OHara. Grivas spodziewa³ siê tutaj komitetu
powitalnego. Mówi³: Bêd¹ tu lada chwila. Ale gdzie s¹ ci oni?
I kim s¹? doda³ Forester.
OHara pomyla³ jeszcze o czym, co powiedzia³ Grivas: Wykoñcz¹
was wszystkich. Przemilcza³ to jednak i zapyta³:
Pamiêtacie jego ostatnie s³owo: Vivaca? Mnie ono nic nie mówi. Brzmi
jak hiszpañskie, ale go nie znam.
Dobrze mówiê po hiszpañsku powiedzia³ Forester z namys³em. Z iry-
tacj¹ uderzy³ siê w udo. Wiele bym da³ za informacjê, co tu siê dzieje i kto za
tym stoi.
Z koñca pomieszczenia dobieg³ s³aby g³os.
Obawiam siê, panowie, ¿e chyba ja za to odpowiadam.
Z wyj¹tkiem pani Coughlin wszyscy odwrócili g³owy i popatrzyli na
Montesa.
32
Rozdzia³ 2
Montes wygl¹da³ le, nawet gorzej ni¿ podczas lotu; upiornie blady,
gwa³townie wci¹ga³ rozrzedzone powietrze, a jego pier unosi³a siê ciê¿ko.
Kiedy otworzy³ usta, by mówiæ dalej, dziewczyna rzek³a:
Psst, tio, b¹d cicho. Ja im powiem odwróci³a siê i popatrzy³a na
OHarê i Forestera. Nazwisko mojego wuja nie brzmi Montes owiad-
czy³a lecz Aguillar. Powiedzia³a to w taki sposób, jak gdyby ju¿ t¹ infor-
macj¹ wyczerpa³a wszelkie wyjanienia.
Nast¹pi³ moment zupe³nej ciszy, a potem OHara strzeli³ palcami i po-
wiedzia³:
Na Boga, stary orze³ we w³asnej osobie. Wpatrywa³ siê w chorego
mê¿czyznê.
Tak, señor OHara wyszepta³ Aguillar. Lecz, jak siê obawiam,
orze³ okaleczony.
Do diab³a, gadajcie, o co tu chodzi burkn¹³ Peabody. Co w nim
takiego szczególnego?
Willis obdarzy³ Peabodyego niechêtnym spojrzeniem i wsta³.
Osobicie nie uj¹³bym tego w taki sposób powiedzia³. Ale rad bym
dowiedzieæ siê czego wiêcej.
OHara wyjani³:
A¿ do przewrotu wojskowego, piêæ lat temu, señor Aguillar by³ naj-
lepszym prezydentem, jakiego kiedykolwiek mia³ ten kraj. Uciek³ za granicê
dos³ownie sprzed luf plutonu egzekucyjnego.
Genera³ Lopez zawsze by³ cz³owiekiem gwa³townym przytakn¹³
Aguillar ze s³abym umiechem.
Chce pan powiedzieæ, ¿e to rz¹d zaaran¿owa³ to wszystko, ten bigos,
w który wpadlimy, tylko po to, by pana z³apaæ?
33
G³os Willisa by³ piskliwy z niedowierzania.
Aguillar pokrêci³ g³ow¹ i chcia³ mówiæ dalej, lecz dziewczyna przerwa³a mu.
Nie, musisz byæ cicho. Spojrza³a b³agalnie na OHarê. Proszê go
teraz nie wypytywaæ, señor, nie widzicie, ¿e jest chory?
Czy mo¿e pani mówiæ w imieniu wuja? zapyta³ ³agodnie Forester.
Popatrzy³a na starego cz³owieka, ten skin¹³ g³ow¹.
Czego chcia³by siê pan dowiedzieæ? spyta³a.
Co pani wuj robi znów w Kordylierze?
Wracamy, aby przywróciæ naszemu krajowi uczciwy rz¹d odpar³a.
Zamierzamy obaliæ Lopeza.
OHara prychn¹³ urywanym miechem.
Obaliæ Lopeza powiedzia³ bezbarwnym g³osem. Ot tak, po prostu.
Starzec i dziewczyna zamierzaj¹ obaliæ cz³owieka, który ma za sob¹ ca³¹ armiê.
Z niedowierzaniem pokrêci³ g³ow¹. Dziewczyna wybuchnê³a:
Co pan o tym mo¿e wiedzieæ?! Jest pan cudzoziemcem. Nic pan nie wie.
Lopez jest skoñczony. W Kordylierze wiedz¹ o tym wszyscy, nawet sam Lopez.
By³ zbyt zach³anny, zbyt skorumpowany i kraj ma go serdecznie dosyæ!
Forester w zadumie pociera³ podbródek.
Ona mo¿e mieæ racjê powiedzia³. W tej chwili do obalenia Lopeza
wystarczy podmuch wiatru. Przez piêæ ostatnich lat doprowadzi³ kraj do ban-
kructwa, wydoi³ do ostatniej kropli, a w bankach szwajcarskich zado³owa³ tyle
pieniêdzy, ¿e starczy³oby ich na kilka ¿ywotów. Nie przypuszczam, by w przy-
padku konfrontacji postawi³ siê okoniem, ryzykuj¹c utratê wszystkiego. Gdyby
kto popchn¹³ go dostatecznie mocno, zwin¹³by ¿agle i znikn¹³. Mylê, ¿e maj¹c
do wyboru bogactwo i wygody b¹d te¿ w³adzê i szansê zarobienia kulki od
jakiego nawiedzonego, zapalczywego studenta, wybra³by to pierwsze.
Lopez doprowadzi³ Kordylierê do ruiny powiedzia³a dziewczyna.
Z dum¹ unios³a g³owê. Kiedy mój wuj pojawi siê w Santillanie, ludzie
powstan¹ i bêdzie to koniec Lopeza.
To mo¿e siê udaæ zgodzi³ siê Forester. Pani wuj by³ cz³owiekiem
bardzo lubianym. S¹dzê, ¿e zawczasu przygotowalicie teren.
Przytaknê³a.
Demokratyczny Komitet Dzia³ania poczyni³ niezbêdne kroki. Pozo-
staje tylko jedno: wuj musi przybyæ do Santillany.
Mo¿e tam nie dotrzeæ powiedzia³ OHara. Kto go próbuje po-
wstrzymaæ. Jeli nie Lopez, to kto, u diab³a?
Comunistas dziewczyna wyplu³a te s³owa niemal z obrzydzeniem. Nie
mog¹ pozwoliæ, aby wuj odzyska³ w³adzê. Chc¹ Kordyliery tylko dla siebie.
To by siê zgadza³o stwierdzi³ Forester. Cokolwiek nast¹pi, Lopez
jest do odstrza³u. Zatem to gra pomiêdzy Aguillarem a komunistami. Stawk¹
za jest ca³y kraj.
3 Cytadela w Andach
34
Nie s¹ jeszcze dostatecznie przygotowani kontynuowa³a swoje wy-
janienia dziewczyna. Nie dysponuj¹ wystarczaj¹cym poparciem spo³ecz-
nym. Przez dwa ostatnie lata sprytnie przenikali do administracji i jeli wy-
ka¿¹ dostateczn¹ konsekwencjê w dzia³aniu, pewnego dnia ludzie obudz¹
siê, aby stwierdziæ, ¿e wprawdzie Lopez odszed³, ale jego miejsce zaj¹³ rz¹d
komunistyczny.
Zamiana jednej dyktatury na drug¹ wtr¹ci³ Forester. Bardzo zrêczne.
Lecz nie s¹ jeszcze doæ silni, by usun¹æ Lopeza powiedzia³a. Wuj
pokrzy¿uje im szyki. Gdy obali Lopeza i rz¹d, przeprowadzi pierwsze od
dziewiêciu lat wolne wybory. Wiêc komunici próbuj¹ go powstrzymaæ.
I s¹dzi pani, ¿e Grivas by³ komunist¹? dopytywa³ siê OHara.
Forester strzeli³ palcami.
Oczywicie. I to wyjania jego ostatnie s³owa. By³ stuprocentowym
komunist¹ odmiany latynoamerykañskiej mówi¹c vivaca, zamierza³ po-
wiedzieæ viva Castro. A teraz w ka¿dej chwili mo¿emy oczekiwaæ jego kum-
pli dorzuci³ gorzko.
Musimy szybko siê st¹d wydostaæ powiedzia³a dziewczyna. Nie
powinni znaleæ mojego wuja.
OHara obróci³ siê raptownie i popatrzy³ na Rohdego, który zachowy-
wa³ podejrzane milczenie.
Co pan importuje, señor Rohde? zapyta³.
Wszystko w porz¹dku, señor OHara powiedzia³ s³abym g³osem Agu-
illar. Miguel jest moim sekretarzem.
Forester spojrza³ na Rohdego.
Chyba raczej gorylem.
Aguillar anemicznie machn¹³ d³oni¹, jakby to rozró¿nienie nie by³o istot-
ne.
OHara, jak na to wpad³e? spyta³ Forester.
Nie przepadam za ludmi nosz¹cymi broñ wyjani³ OHara krótko.
W szczególnoci za tymi, którzy mog¹ byæ komunistami. Rozejrza³ siê po
izbie. Dobra, czy w tej talii s¹ jeszcze jakie d¿okery? A jak tam z tob¹,
Forester? Wydaje siê, ¿e jak na amerykañskiego biznesmena cholernie du¿o
wiesz o lokalnej polityce.
Nie b¹d zakutym durniem odpar³ Forester. Korporacja wywali³a-
by mnie z roboty, gdybym nie interesowa³ siê polityk¹. Posiadanie w³aci-
wego rz¹du jest dla nas spraw¹ istotn¹. I chyba jest oczywiste, ¿e nie ¿yczy-
my sobie w Kordylierze rz¹dów komunistycznych grandziarzy.
Wyj¹³ portfel, wydoby³ wizytówkê, któr¹ nastêpnie wrêczy³ OHarze.
Informowa³a, ¿e Raymond Forester kieruje w Ameryce Po³udniowej sprze-
da¿¹ produktów Fairfield Machine Tool Corporation.
OHara zwróci³ wizytówkê.
35
Czy Grivas by³ jedynym komunist¹ na pok³adzie? spyta³. W³anie
do tego zmierzam. Czy w chwili podchodzenia do l¹dowania którykolwiek
z pasa¿erów przedsiêwzi¹³ specjalne rodki ostro¿noci?
Forester przez chwilê zastanawia³ siê, potem pokrêci³ g³ow¹.
Wszyscy wydawali siê kompletnie zaskoczeni. Nie s¹dzê, by ktokol-
wiek z nas wiedzia³, co siê naprawdê dzieje. Z szacunkiem popatrzy³ na
OHarê. W tych okolicznociach by³o to bardzo celne pytanie.
Có¿, ja komunistk¹ nie jestem rzuci³a ostro panna Ponsky. Co za
pomys³?
OHara umiechn¹³ siê.
Proszê o wybaczenie, panno Ponsky powiedzia³ uprzejmie.
Rohde zajmowa³ siê pani¹ Coughlin. Nagle wsta³.
Pani umiera. Straci³a wiele krwi i jest w szoku. Poza tym ma soroche,
chorobê wysokociow¹. Jeli nie podamy jej tlenu, umrze. Jego czarne oczy
spogl¹da³y na Aguillara, który, jak siê zdawa³o, usn¹³. Señor równie¿ musi
dostaæ tlen, jest w niebezpieczeñstwie. Teraz spojrza³ na pozosta³ych.
Musimy zejæ ni¿ej. Pozostawanie na tej wysokoci jest bardzo ryzykowne.
OHara by³ wiadom uporczywego bólu g³owy i faktu, ¿e jego serce ³omota³o
gwa³townie. Mieszka³ w tym kraju dostatecznie d³ugo, by s³yszeæ o soroche i jej
skutkach. Niskie cinienie panuj¹ce w wysokich partiach gór oznacza³o mniej tle-
nu, a wraz z przypieszonym oddechem zwiêksza³o siê tempo pracy serca, gwa³-
towniej t³ocz¹cego krew. Dla s³abszych organizmów by³o to zabójcze.
W samolocie by³y butle tlenowe powiedzia³ powoli. Mo¿e nie
uleg³y zniszczeniu.
Doskonale stwierdzi³ Rohde. My obydwaj pójdziemy to spraw-
dziæ. Jeli to mo¿liwe, lepiej nie ruszaæ pani Coughlin. Ale jeli nie znaj-
dziemy tlenu, trzeba bêdzie zejæ ni¿ej.
Musimy podtrzymywaæ ogieñ doda³ Forester. Pozostali z nas ro-
zejrz¹ siê za drewnem. Zrobi³ pauzê. Przyniecie z samolotu nieco pali-
wa, mo¿e siê nam przydaæ.
Zgoda odpar³ OHara.
Ruszmy siê powiedzia³ Forester do Peabodyego.
Peabody nadal le¿a³ i ciê¿ko dysza³.
Jestem wykoñczony wykrztusi³ z siebie. I ³eb mi dokucza.
To tylko kac odpar³ Forester szorstko. Wstawaj, cz³owieku.
Rohde po³o¿y³ d³oñ na ramieniu Forestera.
Soroche rzuci³ ostrzegawczo. Niewiele zdo³a z siebie wykrzesaæ.
Chodmy, señor.
W lad za Rohdem OHara wyszed³ z chaty. Zadr¿a³ w przenikliwym
ch³odnym powietrzu. Rozejrza³ siê doko³a. Pas startowy urz¹dzono na jedy-
nym w ca³ej okolicy kawa³ku równego terenu. Wszêdzie wokó³ piêtrzy³y siê
36
strome zbocza gór i wyrazicie zarysowane w zimnym i krystalicznym po-
wietrzu iglice wysokich Andów. Strzela³y ku niebu, olepiaj¹co bia³e tam,
gdzie ich zbocza okrywa³ nieg, i ciemnoszare w miejscach, w których stro-
mizna nie pozwala³a niegom siê utrzymaæ. By³o to zimne i ca³kowicie mar-
twe pustkowie. Ani o¿ywczej zieleni rolinnoci, ani migniêcia ptasiego skrzy-
d³a, tylko czerñ, biel i b³êkit nieba. Twardy, ciemny, metaliczny b³êkit, równie
odpychaj¹cy jak ca³y pejza¿.
OHara cianiej owin¹³ siê kurtk¹ i spojrza³ na pozosta³e chaty.
Co to za miejsce?
Kopalnia odpar³ Rohde. Mied i cynk. Tam s¹ tunele. Wskaza³
na cianê urwiska przy koñcu pasa i OHara dostrzeg³ ciemne wloty kilku
wydr¹¿onych w skale otworów. Rohde pokrêci³ g³ow¹. Ale za wysoko, by
tu pracowaæ. Nie powinni byli próbowaæ. Nikt nie zdo³a pracowaæ na tej
wysokoci, nawet nasi górscy indios.
Wiêc znasz to miejsce?
Znam dobrze te góry odrzek³ Rohde. Urodzi³em siê niedaleko st¹d.
Kroczyli wzd³u¿ pasa i zanim uszli sto metrów, OHara by³ wyczerpany.
Bola³a go g³owa i zbiera³o mu siê na wymioty. Ciê¿ko oddychaj¹c, wci¹ga³
w p³uca rzadkie powietrze.
Rohde zatrzyma³ siê i powiedzia³:
Nie powiniene oddychaæ w sposób wymuszony.
A co innego robiæ? zapyta³ OHara posapuj¹c. Brakuje mi tlenu.
Oddychaj naturalnie, bez wysi³ku rzek³ Rohde. Wtedy z³apiesz
wystarczaj¹co du¿o powietrza. Oddychaj¹c w sposób wymuszony, usuwasz
z p³uc ca³y dwutlenek wêgla, co zak³óca równowagê kwasowo-zasadow¹
twojej krwi. I zaczniesz mieæ skurcze miêni. A to bardzo niedobre.
OHara wyregulowa³ oddech i powiedzia³:
Odnoszê wra¿enie, ¿e wiesz mnóstwo o tych sprawach.
Kiedy studiowa³em medycynê lakonicznie odpar³ Rohde.
Dotarli do koñca pasa i wyjrzeli znad grani urwiska. Dakota by³a niemal
zmia¿d¿ona lewe skrzyd³o od³ama³o siê, odpad³a te¿ ca³a czêæ ogonowa.
Rohde bada³ teren.
Nie musimy siê spuszczaæ z urwiska, ³atwiej bêdzie je obejæ.
Dotarcie do samolotu zajê³o im sporo czasu. Znaleli tylko jedn¹ nie uszko-
dzon¹ butlê z tlenem. Trudno by³o j¹ wydostaæ. Dokonali tego, wyr¹buj¹c w po-
szyciu dziurê toporem, który OHara znalaz³ na pod³odze w kokpicie. Wska-
zówka informowa³a, ¿e butla nape³niona jest tylko w jednej trzeciej. OHara
skl¹³ Filsona za jego wê¿a w kieszeni. Lecz Rohde wydawa³ siê zadowolony.
Wystarczy powiedzia³. Dzisiejsz¹ noc mo¿emy spêdziæ w chacie.
37
A co siê stanie, jeli przyjd¹ komunici? zapyta³ OHara.
Rohde nie sprawia³ wra¿enia poruszonego.
Wówczas bêdziemy siê broniæ odpowiedzia³ ze spokojem. Señor
OHara, nie wszystko naraz.
Grivas s¹dzi³ chyba, ¿e s¹ ju¿ na miejscu. Zastanawiam siê, co ich
zatrzyma³o?
Rohde wzruszy³ ramionami.
A czy to wa¿ne?
Bez pomocy nie byli w stanie zataszczyæ butli do chaty, wiêc Rohde
wróci³, bior¹c ze sob¹ kilka ustników i butelkê benzyny upuszczonej ze zbior-
nika w skrzydle. OHara przeszuka³ kad³ub, rozgl¹daj¹c siê za wszystkim,
co mog³oby okazaæ siê u¿yteczne, a w szczególnoci za jedzeniem. To bo-
wiem, pomyla³, mo¿e okazaæ siê powa¿nym problemem. Znalaz³ jedynie
pó³ tabliczki czekolady mlecznej w kieszeni przy fotelu Grivasa.
Rohde powróci³ z Foresterem, Willisem i Armstrongiem; zmieniali siê,
nios¹c butlê po dwóch. By³a to ciê¿ka praca i ka¿dorazowo udawa³o mi siê
przejæ nie wiêcej ni¿ dwadziecia metrów. OHara szacowa³, ¿e w San Cro-
ce móg³by tê butlê dwigaæ sam przez kilometr. Jednak tu wysokoæ zdawa³a
siê wysysaæ z ich miêni ca³¹ si³ê i mogli pracowaæ intensywnie tylko po
kilka minut, po czym padali kompletnie wyczerpani.
Gdy dotarli na miejsce, stwierdzili, ¿e panna Ponsky dok³ada do ognia
drewno z drzwi, które Armstrong i Willis wy³amali z jakiej chaty, a nastêp-
nie pracowicie porozbijali kamieniami. Szczególn¹ radoæ na widok topora
okaza³ Willis.
Teraz bêdzie ³atwiej powiedzia³.
Rohde poda³ tlen pani Coughlin i Aguillarowi. Jej nie przywróci³o to
przytomnoci, za to w nim dokona³a siê uderzaj¹ca przemiana. Gdy jego
policzki odzyska³y naturaln¹ barwê, dziewczyna po raz pierwszy od chwili
katastrofy umiechnê³a siê.
OHara usiad³ przy ogniu. Czu³, jak mile ws¹cza siê weñ ciep³o. Wyj¹³
swoje mapy lotnicze. Roz³o¿y³ na pod³odze mapê tego rejonu i nakreliwszy
o³ówkiem krzy¿yk, zaznaczy³ pierwsze po³o¿enie.
Tu bylimy w chwili zmiany kursu oznajmi³. Lecielimy kursem
l-8-4 nieco ponad piêæ minut. Wykreli³ na mapie liniê. Mielimy prêd-
koæ odrobinê przekraczaj¹c¹ dwiecie wêz³ów, powiedzmy: trzysta osiem-
dziesi¹t kilometrów na godzinê. Czyli pokonalimy mniej wiêcej trzydzieci
kilometrów, co lokuje nas, plus minus, tutaj.
Postawi³ nastêpny krzy¿yk. Forester zerkn¹³ mu przez ramiê.
Na mapie nie ma zaznaczonego ¿adnego l¹dowiska.
Rohde mówi, ¿e zosta³o opuszczone wyjani³ OHara.
Rohde podszed³, spojrza³ na mapê i skin¹³ g³ow¹.
38
Masz racjê powiedzia³. W³anie tu jestemy. Droga w dó³ prowa-
dzi do rafinerii. Z niej tak¿e ju¿ siê nie korzysta, ale s¹dzê, ¿e wci¹¿ miesz-
kaj¹ tam jacy indios.
Daleko st¹d? zapyta³ Forester.
Mniej wiêcej czterdzieci kilometrów odpar³ Rohde.
To w tych warunkach cholerny szmat drogi zdenerwowa³ siê Fore-
ster.
Nie bêdzie tak le powiedzia³ Rohde. Wspar³ palec na mapie. Gdy
znajdziemy siê w tej dolinie, któr¹ p³ynie rzeka, bêdziemy niemal tysi¹c sie-
demset metrów ni¿ej, gdzie oddychanie jest znacznie ³atwiejsze. Drog¹ jest
to jakie szesnacie kilometrów.
Ruszymy jutro z rana zaproponowa³ OHara.
Rohde przytakn¹³.
Gdybymy nie mieli tlenu, zaleca³bym wyruszenie natychmiast. Jed-
nak tej nocy lepiej skorzystaæ ze schronienia w chacie.
A co z pani¹ Coughlin? zapyta³ cicho OHara. Czy mo¿emy j¹
transportowaæ?
Bêdziemy musieli j¹ zabraæ odrzek³ Rohde z przekonaniem. Nie
prze¿yje na tej wysokoci.
Zmajstrujemy co w rodzaju noszy dorzuci³ Forester. Mo¿e z bre-
zentu i dr¹¿ków, a mo¿e z drzwi.
OHara spojrza³ przez izbê na troskliwie pielêgnowan¹ przez pannê Pon-
sky pani¹ Coughlin, z której piersi wydobywa³ siê rz꿹cy oddech.
Jeli mia³oby to przywróciæ jej nogi, wola³bym, ¿eby ten skurwysyn
Grivas prze¿y³ powiedzia³ ochryp³ym g³osem.
II
Pani Coughlin umar³a w nocy, nie odzyskawszy przytomnoci. Znaleli
j¹ rankiem zimn¹ i zesztywnia³¹. Panna Ponsky p³aka³a jak bóbr.
Powinnam by³a czuwaæ chlipa³a. D³ugo nie mog³am zasn¹æ, ale
potem mnie zmog³o.
Rohde posêpnie potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Musia³a umrzeæ powiedzia³. Nie moglimy nic dla niej zrobiæ.
Nikt z nas.
Forester, OHara i Peabody wygrzebali p³ytki grób. Peabody wydawa³ siê
byæ w lepszej formie. OHara pomyla³, ¿e mia³ racjê Forester mówi¹c, i¿ Pe-
abody cierpi tylko z powodu kaca. Wszyscy mieli za sob¹ z³¹ noc; nikt nie spa³
dobrze. Rohde utrzymywa³, ¿e to kolejny z objawów soroche i ¿e im prêdzej
zejd¹ ni¿ej, tym lepiej. OHara, któremu wci¹¿ pêka³a g³owa, zgadza³ siê z tym.
39
Butla tlenowa by³a pusta.
OHara postuka³ palcem w manometr, jednak wskazówka uporczywie
sta³a na zerze. Odkrêci³ kurek i pochyliwszy g³owê nas³uchiwa³, lecz z za-
woru nie wydobywa³ siê ¿aden odg³os. W nocy kilkakrotnie s³ysza³ cichy
syk tlenu i wyci¹gn¹³ st¹d wniosek, ¿e Rohde podaje go pani Coughlin albo
Aguillarowi. Gestem przywo³a³ Rohdego.
Czy w nocy zu¿y³e ca³y tlen?
Rohde z niedowierzaniem popatrzy³ na manometr.
Chcia³em zachowaæ trochê na dzi odpar³. Señor Aguillar go po-
trzebuje.
OHara zagryz³ wargê i spojrza³ na siedz¹cego w k¹cie Peabodyego.
Rano odnios³em wra¿enie, ¿e jest znacznie bardziej rzeki.
Rohde warkn¹³ co pod nosem i zrobi³ krok naprzód, lecz OHara przy-
trzyma³ go za ramiê.
Nie mam ¿adnych dowodów. Mogê siê myliæ. A poza tym w tej chwili
niepotrzebne s¹ nam k³ótnie. Z³amy z tej góry. Kopn¹³ butlê, która odpo-
wiedzia³a g³uchym dwiêkiem. Przynajmniej nie musimy tego dwigaæ.
Wówczas przypomnia³ sobie o czekoladzie. Osiem ma³ych cz¹stek nale¿a-
³o podzieliæ pomiêdzy dziesiêæ osób. Zatem on, Rohde i Forester obyli siê bez
posi³ku, za Aguillar otrzyma³ dwie kostki. OHara domyli³ siê, ¿e zjad³ nawet
trzy, poniewa¿ by³o ma³o prawdopodobne, by dziewczyna spo¿y³a swoj¹ racjê.
Odnosi³o siê wra¿enie, ¿e Armstrong i Willis tworz¹ zgrany tandem.
Toporem wyr¹bali jakie dr¹gi z jednej z chat i przeci¹gn¹wszy je przez
rêkawy dwóch p³aszczy, sporz¹dzili prymitywne nosze. By³y przeznaczone
dla Aguillara, który nie móg³ poruszaæ siê o w³asnych si³ach.
Za³o¿yli na siebie maksymalnie du¿o odzie¿y, resztê za pozostawili
w walizkach. Forester obdarowa³ OHarê grubym paltem.
Postaraj siê nie zniszczyæ go zanadto powiedzia³. To we³na z lamy.
Kosztowa³o masê forsy. Umiechn¹³ siê. ¯ona szefa prosi³a, abym przy-
wióz³ to z tej podró¿y, zbli¿aj¹ siê urodziny starego.
Peabody burcza³, kiedy nakazano mu pozostawienie baga¿u; lecz burcza³
jeszcze bardziej, gdy OHara wyznaczy³ go do niesienia noszy. OHara opiera³
siê pokusie przy³o¿enia mu. Po pierwsze nie chcia³ dodatkowych k³opotów, po
wtóre za nie wiedzia³, czy sam ma doæ si³y, aby zrobiæ to skutecznie. W tej
chwili pow³óczenie nogami to by³o wszystko, na co móg³ siê zdobyæ.
Opucili wiêc chatê i pozostawiwszy za plecami najwy¿sze szczyty, ru-
szyli drog¹ w dó³. By³ to zaledwie nierówny, szlak wykuty w zboczu góry. Wi³
siê seri¹ ostrych zakrêtów i Willis pokazywa³ miejsca, w których dokonywano
wybuchów. Szlak by³ szeroki tylko na tyle, by móg³ nim przejechaæ pojedyn-
czy pojazd. Jednak od czasu do czasu natrafiali na obszerniejsze mijanki.
OHara zapyta³ Rohdego:
40
Czy zamierzali ca³y urobek z kopalni wywoziæ ciê¿arówkami?
Mieli zbudowaæ wyci¹g elektryczny wyjani³ Rohde. Tak¹ nie-
zwykle d³ug¹ linê z wiadrami. Ale wci¹¿ testowali mo¿liwoci kopalni. Sil-
niki benzynowe nie sprawdzaj¹ siê na tej wysokoci, potrzebne s¹ te z do-
³adowaniem. Zatrzyma³ siê gwa³townie, wpatrzony w ziemiê.
Na niegu dostrzeg³ lad opony.
Kto têdy ostatnio przeje¿d¿a³ zauwa¿y³ OHara. Wiedzia³em o tym
wczeniej.
Sk¹d? zapyta³ Rohde.
L¹dowisko zosta³o oczyszczone ze niegu.
Rohde poklepa³ siê po piersi i odszed³ bez s³owa. OHara przypomnia³ so-
bie o pistolecie. Zastanawia³ siê, co nast¹pi, gdy natkn¹ siê na przeciwników.
Chocia¿ droga wiod³a w dó³ i poruszanie siê po niej nie przedstawia³o
wiêkszych trudnoci, okaza³o siê, ¿e z noszami mog¹ pokonywaæ jednorazo-
wo nie wiêcej ni¿ sto metrów. Forester zorganizowa³ system zmian; gdy jed-
na dwójka tragarzy pada³a z wyczerpania, zastêpowa³a j¹ inna. Aguillar by³
pó³przytomny. Krocz¹ca obok noszy dziewczyna obserwowa³a go z niepo-
kojem. Po przejciu kilometra zatrzymali siê na odpoczynek.
Mam piersiówkê z alkoholem powiedzia³ OHara do Rohdego.
Oszczêdza³em go na prawdziwie ciê¿k¹ chwilê. Czy s¹dzisz, ¿e móg³bym
pomóc starszemu panu?
Daj odpar³ Rohde.
OHara wyj¹³ flaszkê z tylnej kieszeni spodni i wrêczy³ j¹ Rohdemu,
który zdj¹³ nakrêtkê i pow¹cha³ zawartoæ.
Aguardiente powiedzia³. Paskudztwo, ale mo¿e byæ. Z zacieka-
wieniem popatrzy³ na OHarê. Pijasz to?
Jestem biedakiem odrzek³ usprawiedliwiaj¹co.
Jako student tak¿e by³em biedny i te¿ pija³em aguardiente, lecz niko-
mu tego nie polecam.
Zakrêci³ piersiówkê i poda³ j¹ OHarze. Wk³adaj¹c j¹ do kieszeni, OHara
pochwyci³ spojrzenie Peabodyego. Odpowiedzia³ ¿yczliwym umiechem.
Po pó³godzinnym odpoczynku ponownie ruszyli w drogê. OHara pro-
wadzi³, a kiedy odwróci³ siê do ty³u, pomyla³, ¿e wygl¹daj¹ jak gromadka
uciekinierów wojennych. Dwigaj¹cy nosze Willis i Armstrong rozpêdzeni
sunêli przed siebie, a dziewczyna dotrzymywa³a im kroku. Panna Ponsky
sz³a blisko Rohdego i mimo k³opotów z oddychaniem szczebiota³a jak na
niedzielnej przechadzce. Na koñcu szed³ Forester z pow³ócz¹cym nogami
Peabodym u boku.
Po trzecim postoju OHara stwierdzi³ wyran¹ poprawê. Jakkolwiek ból
g³owy nie ustêpowa³, sz³o mu siê i oddycha³o ³atwiej. Tragarze mogli teraz dwigaæ
nosze przez coraz d³u¿szy czas. Nagle Aguillar zacz¹³ patrzeæ przytomnie.
41
OHara wspomnia³ o tym Rohdemu, który pokaza³ na otaczaj¹ce ich
strome zbocza.
Szybko tracimy wysokoæ powiedzia³. Bêdzie coraz lepiej.
Po czwartym postoju dwiganie noszy przypad³o OHarze i Forestero-
wi. Aguillar s³abym g³osem przeprasza³ za sprawiane k³opoty. OHara nie
odpowiada³ wszystkie si³y musia³ powiêciæ zadaniu. Sprawy nie przed-
stawia³y siê zbyt dobrze.
Forester przystan¹³ raptownie i OHara z ulg¹ postawi³ nosze. Nogi mia³
jak z waty, z krtani dobywa³ siê charcz¹cy oddech. Umiechn¹³ siê do Fore-
stera, który zabija³ rêce o tors.
Nie przejmuj siê powiedzia³. W dolinie bêdzie cieplej.
Forester chuchn¹³ na palce.
Miejmy nadziejê. Popatrzy³ OHarze w oczy. Jeste niez³ym pilo-
tem. Polata³em sobie trochê w ¿yciu, ale nie s¹dzê, bym potrafi³ dokonaæ
tego, co uda³o ci siê zrobiæ wczoraj.
Maj¹c lufê przy skroni, na pewno by to zrobi³ odpar³ OHara. Wy-
krzywi³ usta z bólu. Poza tym nie mog³em siê zdaæ na Grivasa: wykoñczy³-
by nas wszystkich, ode mnie zaczynaj¹c.
Spojrza³ ponad ramieniem Forestera i dostrzeg³ Rohdego, który z pisto-
letem w d³oni, potykaj¹c siê, bieg³ pod górê.
Co siê dzieje powiedzia³.
Wyszed³ na spotkanie. Pier Rohdego falowa³a od ciê¿kiego oddechu.
Tam s¹ chaty wydysza³. Zapomnia³em o nich.
OHara popatrzy³ na broñ.
Czy to niezbêdne?
Rohde umiechn¹³ siê ponuro.
Mo¿liwe, señor.
Obojêtnie wskaza³ pistoletem w dó³ drogi.
Mylê, ¿e powinnimy zachowaæ ostro¿noæ. S¹dzê, ¿e zanim cokol-
wiek zrobimy, najpierw musimy wszystko obejrzeæ. Pan, ja i señor Forester.
Te¿ tak uwa¿am odpar³ Forester. Grivas mówi³, ¿e jego kumple bêd¹
siê tu krêciæ, a to wygl¹da na miejsce, w którym moglibymy ich spotkaæ.
W porz¹dku stwierdzi³ OHara i rozejrza³ siê doko³a. Droga nie da-
wa³a ¿adnej os³ony, ale niedaleko, w miejscu, które w³anie minêli, piêtrzy³o
siê zwalisko ska³. S¹dzê, ¿e wszyscy pozostali powinni siê za tym scho-
waæ. Jeli co siê wydarzy, by³oby bez sensu, gdyby ktokolwiek zosta³ za-
skoczony na otwartej przestrzeni.
Cofnêli siê do kryjówki za ska³ami i OHara poinformowa³ wszystkich
o sytuacji.
Jeli dojdzie do strzelaniny powiedzia³ na koniec nie róbcie, cholera,
nic a nic. Zamieniacie siê w s³upy soli i nie wyciubiacie nosa. Wprawdzie
42
wiem, ¿e nie jestemy wojskiem, skoro jednak mo¿emy znaleæ siê pod ostrza-
³em, na zastêpcê dowódcy wyznaczam doktora Willisa. Jeli nam siê co
przydarzy, rozkazy wydaje on.
Willis przytakn¹³.
Bratanica Aguillara rozmawia³a z Rohdem, a gdy OHara ruszy³, by
do³¹czyæ do Forestera, po³o¿y³a mu rêkê na ramieniu.
Señor.
Tak, señorita popatrzy³ na ni¹.
Proszê, b¹dcie ostro¿ni, pan i señor Forester. Nie chcê, by z naszego
powodu przytrafi³o siê wam co z³ego.
Bêdziemy ostro¿ni odpar³ OHara. Proszê mi powiedzieæ, czy nosi
pani takie samo nazwisko jak wuj?
Jestem Benedetta Aguillar.
Skin¹³ g³ow¹.
A ja Tim OHara. Bêdê uwa¿a³.
Do³¹czy³ do dwóch pozosta³ych. Zeszli drog¹ do zakrêtu.
W tych chatach mieszkali górnicy powiedzia³ Rohde. To, w przy-
bli¿eniu, najwiêksza wysokoæ, na jakiej ludzie mog¹ ¿yæ stale, ludzie za-
aklimatyzowani, tacy jak nasi górscy indios. S¹dzê, ¿e powinnimy zejæ
z drogi i podejæ z boku. Jeli Grivas mia³ przyjació³, tu ich znajdziemy.
Wdrapali siê na zbocze i zeszli nad osadê. Na wyrwanej przez buldo¿e-
ry ze skalnej ciany mniej wiêcej równej przestrzeni sta³o oko³o tuzina chat
z bali, prawie identycznych jak te przy l¹dowisku.
Nie jest dobrze powiedzia³ Forester. Zanim siê do nich dostanie-
my, bêdziemy musieli zejæ z tego niewielkiego urwiska.
Nie widzê dymu zauwa¿y³ OHara.
Mo¿e to o czym wiadczyæ, ale nie musi rzek³ Forester. S¹dzê, ¿e
ja z Rohdem powinnimy okr¹¿yæ chaty i podejæ do nich od do³u. Jeli
cokolwiek siê stanie, mo¿e zdo³asz odwróciæ ich uwagê.
I co mia³bym robiæ? zapyta³ OHara. Rzucaæ kamienie?
Forester zatrz¹s³ siê od bezg³onego miechu. Wskaza³ na zbocze za osad¹.
Wyjdziemy gdzie tam. Ze swojego stanowiska zobaczysz nas, lecz
bêdziemy poza polem widzenia kogokolwiek z osady. Jeli droga bêdzie
wolna, dasz nam znak, ¿e mo¿emy podchodziæ.
Forester i Rohde odeszli cicho, OHara za po³o¿y³ siê na brzuchu, przy-
gl¹daj¹c siê chatom. Nie przypuszcza³, by ktokolwiek w nich przebywa³.
L¹dowisko oddalone by³o od tego miejsca o niespe³na osiem kilometrów
drog¹ i kto, kto chcia³by tam dotrzeæ z osady, zrobi³by to bez przeszkód.
Jeli wspólnicy Grivasa w ogóle istnieli, to najprawdopodobniej znajdowali
siê gdzie indziej. Niemniej nale¿a³o siê upewniæ. Badawczo spogl¹da³ na
chaty, lecz nic tam nie dostrzeg³.
43
Niebawem dojrza³ Forestera; macha³ doñ zza ska³y, któr¹ wczeniej po-
kazywa³. Odpowiedzia³ gestem. Rohde szed³ pierwszy: podchodzi³ szero-
kim ³ukiem, tak aby dotrzeæ do osady z boku. Potem ruszy³ Forester, owym
osobliwym, przygarbionym, zygzakowatym biegiem dowiadczonego ¿o³-
nierza, który spodziewa siê ostrza³u. OHara rozmyla³ o Foresterze: ten fa-
cet, który wedle w³asnych s³ów potrafi pilotowaæ samolot, teraz zachowuje
siê jak wyszkolony ¿o³nierz piechoty. Dobrze orientuje siê w terenie i naj-
wyraniej jest przyzwyczajony równie¿ do wydawania rozkazów.
Forester skry³ siê za jedn¹ z chat, a potem, przy odleg³ym koñcu osady,
pojawi³ siê Rohde, st¹paj¹cy ostro¿nie z pistoletem w d³oni. Po chwili tak¿e
on znikn¹³. OHara poczu³ narastaj¹ce napiêcie. Po bardzo d³ugim, jak mu
siê wydawa³o, oczekiwaniu, spoza najbli¿szej chaty wy³oni³ siê krocz¹cy
najzupe³niej swobodnie Forester.
Mo¿esz zejæ! zawo³a³. Nie ma tu ¿ywej duszy.
OHara z ulg¹ wypuci³ powietrze i wsta³.
Wrócê i sprowadzê pozosta³ych! wrzasn¹³, a Forester ruchem rêki
wyrazi³ zgodê.
OHara cofn¹³ siê do drogi, przej¹³ grupkê i zszed³ z ni¹ do osady. Fore-
ster i Rohde czekali na g³ównej ulicy.
Mielimy szczêcie! zawo³a³ Forester. Tu jest mnóstwo ¿arcia!
Nagle OHara uzmys³owi³ sobie, ¿e nie jad³ ju¿ pó³tora dnia. Nie odczu-
wa³ szczególnego g³odu, jednak wiedzia³, ¿e bez jedzenia ani on, ani ktokol-
wiek inny nie poci¹gnie d³ugo. Znalezienie ¿ywnoci zasadniczo odmieni³o
sytuacjê na kolejnym etapie wêdrówki.
Wiêkszoæ chat jest pusta, lecz trzy z nich s¹ w pe³ni wyposa¿one, nie
brak nawet grzejników na ropê poinformowa³ Forester.
OHara spojrza³ na poznaczon¹ ladami kó³ ziemiê.
Dzieje siê tu co dziwnego. Rohde mówi³ mi, ¿e kopalnia jest opusz-
czona od dawna, a przecie¿ mamy wszêdzie lady ¿ycia i ani ¿ywej duszy
doko³a. Do diab³a, co jest grane?
Forester wzruszy³ ramionami.
Mo¿e u komuchów nawala organizacja powiedzia³. Latynosi nigdy
nie s³ynêli z dobrego planowania. Mo¿e kto wsadzi³ im kij w szprychy.
Niewykluczone zgodzi³ siê OHara. Tak czy owak, mo¿emy to
wykorzystaæ. Jak s¹dzisz, co powinnimy teraz zrobiæ? Jak d³ugo tu zosta-
niemy?
Forester popatrzy³ na grupkê w³anie wchodz¹c¹ do jednej z chat, a pó-
niej podniós³ wzrok na niebo.
Jestemy niele skonani stwierdzi³. Mo¿e powinnimy pozostaæ tu
do jutra? Posi³ek trochê potrwa i zanim bêdziemy mogli wyruszyæ, zrobi siê
póno. Powinnimy spêdziæ tu noc i dobrze siê wygrzaæ.
44
Poradzimy siê Rohdego rzek³ OHara. Jest ekspertem od gór i wy-
sokoci.
Chaty by³y dobrze wyposa¿one. Znajdowa³y siê w nich kuchenki nafto-
we, prycze, sporo koców, a tak¿e ¿ywnoæ w puszkach w du¿ym wyborze.
W jednym z domków zauwa¿yli na stole pozosta³oci po posi³ku: nie po-
zmywane talerze i zamarzniête fusy po kawie w cynowych kubkach. OHara
zbada³ gruboæ lodu, który pod naciskiem jego palca pêk³.
Odeszli st¹d niedawno powiedzia³. Gdyby chata nie by³a ogrzewana,
to wiñstwo zamarz³oby do dna. Poda³ kubek Rohdemu. Co o tym s¹dzisz?
Rohde uwa¿nie obejrza³ lód.
Jeli wychodz¹c wy³¹czyli grzejniki, ciep³o w chacie utrzyma³o siê
jeszcze przez pewien czas. Zbada³ lód i g³êboko siê zamyli³. Chyba byli
tu dwa dni temu oznajmi³ na koniec.
Powiedzmy: wczoraj rano zasugerowa³ OHara. Czyli mniej wiê-
cej wtedy, kiedy wystartowalimy z San Croce.
Forester jêkn¹³ w rozterce.
To wszystko nie trzyma siê kupy. Dlaczego najpierw zadali sobie tyle
trudu, poczynili te ca³e przygotowania, a potem siê zmyli? Jedno jest pewne:
Grivas liczy³ na komitet powitalny. I, do diab³a, gdzie on jest?
OHara zwróci³ siê do Rohdego:
Mylimy o pozostaniu tu na noc. Co o tym s¹dzisz?
Tu jest lepiej ni¿ przy kopalni odpar³ Rohde. Stracilimy du¿o wyso-
koci. Oceniam, ¿e jestemy teraz gdzie na czterech tysi¹cach metrów, mo¿e
nieco wy¿ej. Jedna noc spêdzona tutaj nam nie zaszkodzi. Lepiej pozostawaæ
pod os³on¹, ni¿ spêdzaæ noc pod go³ym niebem, nawet gdyby mia³o to byæ
jeszcze ni¿ej. Zmarszczy³ brwi. Jednak sugerujê, bymy czuwali.
Forester przytakn¹³.
Bêdziemy robiæ to na zmiany.
Panna Ponsky i Benedetta przygotowywa³y na kuchence zupê. Armstrong
w³¹czy³ ju¿ grzejnik, a Willis sortowa³ konserwy. Przywo³a³ OHarê.
Chyba powinnimy wzi¹æ co na drogê powiedzia³. Mo¿e siê przydaæ.
Dobry pomys³ odrzek³ OHara.
Willis umiechn¹³ siê.
To wszystko wygl¹da bardzo apetycznie, ale ja nie znam hiszpañskie-
go. Orientujê siê tylko na podstawie obrazków na etykietkach. Kiedy skoñ-
czê sortowanie, lepiej niech jeszcze kto siê temu przyjrzy.
Forester i Rohde zeszli drog¹ w dó³, by wybraæ najlepsze miejsce na
wystawienie warty. Po powrocie Forester powiedzia³:
Rohde bierze pierwsz¹ zmianê. Znalelimy niez³e miejsce, z którego
mo¿na obserwowaæ drogê na odcinku dobrych trzech kilometrów. A jeli nad-
jad¹ w nocy, na pewno bêd¹ mieli w³¹czone wiat³a. Spojrza³ na zegarek.
45
Mamy szeciu sprawnych mê¿czyzn. Zatem jeli wyruszymy wczesnym ran-
kiem, zmiany bêd¹ dwugodzinne. To niele. Wszyscy z³api¹ doæ snu.
Kiedy skoñczyli posi³ek, Benedetta zanios³a co do jedzenia Rohdemu.
OHara znalaz³ siê w towarzystwie Armstronga.
Mówi³e, ¿e jeste historykiem zagadn¹³. Przypuszczam, ¿e przy-
jecha³e tu z powodu Inków.
Och, nie odrzek³ Armstrong. Zupe³nie nie mieszcz¹ siê w obszarze
moich zainteresowañ. Zajmujê siê redniowieczem.
Ach, tak ma³o b³yskotliwie odpar³ OHara.
Nie mam pojêcia o Inkach i nieszczególnie chcê je mieæ wyzna³
otwarcie Armstrong. Umiechn¹³ siê pod nosem. Przez ostatnich dziesiêæ
lat nie mia³em prawdziwych wakacji. Jak ka¿dy kulturalny cz³owiek, jedzi-
³em do Francji lub W³och i zanim siê obejrza³em, ju¿ tkwi³em w robocie po
uszy. Wyj¹³ fajkê i niepewnie zajrza³ do kapciucha z tytoniem. Tego roku
postanowi³em pojechaæ na wakacje do Ameryki Po³udniowej. Wszystko, co
tu mamy, to historia przedeuropejska i wspó³czesna. ¯adnego redniowie-
cza. Sprytny jestem, prawda?
OHara umiechn¹³ siê, podejrzewaj¹c, ¿e Armstrong troszkê go pod-
puszcza.
A czym pan siê zajmuje, doktorze Willis? zapyta³.
Jestem fizykiem us³ysza³ w odpowiedzi. Interesuje mnie promie-
niowanie kosmiczne na du¿ych wysokociach, jakkolwiek nie mam w tym
znacz¹cych osi¹gniêæ.
Rzeczywicie stanowi¹ przedziwne towarzystwo, pomyla³ OHara, spo-
gl¹daj¹c na pannê Ponsky, która z o¿ywieniem przemawia³a do Aguillara.
Niezwyk³y by³ to widok. Stara panna, belferka z Nowej Anglii, urz¹dzaj¹ca
wyk³ad mê¿owi stanu. Bez w¹tpienia po powrocie do swej maleñkiej szkó³ki
bêdzie mia³a o czym opowiadaæ uczniom.
A co to w ogóle za miejsce? zapyta³ Willis.
Kwatery górników z tej kopalni na górze odpar³ OHara. Tak po-
wiedzia³ Rohde.
Willis ze zrozumieniem skin¹³ g³ow¹.
Mieli tu równie¿ warsztaty powiedzia³. Oczywicie zabrano ca³¹
maszyneriê, ale to i owo zosta³o. Zadr¿a³. Nie mogê powiedzieæ, abym
mia³ ochotê pracowaæ w podobnym miejscu.
OHara rozejrza³ siê po chacie.
Ani ja. Dostrzeg³ biegn¹c¹ w dó³ ciany rurê kablow¹. Zastana-
wiam siê, sk¹d brali elektrycznoæ?
Mieli w³asn¹ elektrowniê, tam s¹ jej pozosta³oci. Generator znikn¹³,
zapewne wymontowano go po zamkniêciu kopalni. Jak s¹dzê, rozkradli pra-
wie wszystko, zosta³o tyle co nic.
46
Armstrong poci¹gn¹³ ostatni raz fajkê, czemu towarzyszy³o smêtne bul-
gotanie.
Có¿, koniec z tytoniem. A¿ do powrotu do cywilizacji. Wystuka³ po-
pió³. Proszê powiedzieæ, kapitanie, co pan porabia w tych stronach wiata?
Och, pilotujê samoloty sk¹d siê da i dok¹d siê da odpowiedzia³ OHa-
ra. Ale z tym ju¿ koniec, pomyla³. U Filsona by³ skoñczony; ten nigdy nie
wybaczy pilotowi, który, obojêtnie z jakich powodów, skasowa³ jedn¹ z jego
maszyn. Straci³em robotê, pomyla³, parszywa to by³a praca, ale przecie¿
utrzymywa³a mnie na powierzchni.
Wróci³a dziewczyna. Podszed³ do niej.
Czy co siê dzieje na drodze? zapyta³.
Pokrêci³a g³ow¹.
Nic. Wszêdzie jest spokój.
To jest goæ. Na pewno doskonale zna te góry no i to i owo z medycyny.
Urodzi³ siê w tych stronach powiedzia³a Benedetta. Studiowa³
medycynê, zanim urwa³a.
Zanim co? zachêci³ OHara.
Zanim dokonano przewrotu. Spojrza³a na swe d³onie. Zginê³a ca³a
jego rodzina. Oto dlaczego nienawidzi Lopeza. Oto dlaczego wspó³pracuje
z moim wujem. Wie, ¿e wuj zniszczy Lopeza.
Wydawa³o mi siê, ¿e jest po prostu bardzo wojowniczy powiedzia³ OHara.
Szkoda tego Miguela. Mia³ przed sob¹ tak¹ przysz³oæ. Bardzo intere-
sowa³a go soroche, wiesz. Zamierza³ zaj¹æ siê jej badaniem natychmiast po
ukoñczeniu studiów. Kiedy jednak nast¹pi³ przewrót, musia³ opuciæ kraj,
a nie maj¹c pieniêdzy, nie móg³ kontynuowaæ nauki. Przez jaki czas praco-
wa³ w Argentynie, potem spotka³ mojego wuja. Ocali³ mu ¿ycie.
Jak to? OHara uniós³ brwi.
Pocz¹tkowo Lopez wiedzia³, ¿e nie jest bezpieczny, dopóki mój wuj
¿yje. Rozumiesz, zdawa³ sobie sprawê, ¿e wujaszek zorganizuje opozycjê,
nielegaln¹, rzecz jasna. Zatem wujkowi grozi³o niebezpieczeñstwo ze strony
wrogów, gdziekolwiek by³, nawet w Argentynie. Dokonano kilku prób za-
machu na jego ¿ycie i podczas jednej z nich ocali³ go Miguel.
Twój wujek musia³ siê czuæ jak drugi Trocki wtr¹ci³ OHara. Joe
Stalin za³atwi³ go w Meksyku.
Rzeczywicie wykrzywi³a usta z niesmakiem. Ale tamci byli ko-
munistami. Tak czy owak, od tej chwili Miguel trzyma siê nas. Owiadczy³,
¿e chce tylko strawy i miejsca do spania i ¿e pomo¿e wujkowi powróciæ do
Kordyliery. No i tak tu siê znalelimy.
Fakt, pomyla³ OHara; rozbitkowie na cholernej górze, u której podnó-
¿a czeka Bóg wie co. Niebawem Armstrong wyszed³ zast¹piæ Rohdego. Do
OHary podesz³a panna Ponsky.
47
Niech pan wybaczy mi to idiotyczne zachowanie w samolocie po-
wiedzia³a. Nie wiem, co mnie napad³o.
OHara pomyla³, ¿e nigdy nie nale¿y t³umaczyæ siê ze miertelnego
strachu; sam mia³ cholernego pietra. Ale nie móg³ siê do tego przyznaæ. W roz-
mowie z ni¹ nawet nie mia³ prawa u¿yæ s³owa strach. By³oby to niewyba-
czalne: nikt nie lubi, gdy przypomina mu siê chwile s³aboci, nawet taka
leciwa dziewoja. Umiechn¹³ siê i powiedzia³ dyplomatycznie:
Nie ka¿dy sprosta³by podobnemu dowiadczeniu równie znakomicie
jak pani, panno Ponsky.
Udobrucha³a siê. Zrozumia³, ¿e obawia³a siê ofukniêcia. Nale¿a³a do
tego typu ludzi, którzy s¹ gotowi dra¿niæ bol¹cy z¹b, zamiast próbowaæ o nim
zapomnieæ. Umiechnê³a siê i zapyta³a:
A zmieniaj¹c temat, kapitanie OHara, co s¹dzi pan o tej ca³ej gadani-
nie o komunistach?
Uwa¿am, ¿e s¹ zdolni do wszystkiego odpar³ OHara posêpnie.
Po powrocie zamierzam przedstawiæ raport w Departamencie Stanu.
¯eby pan s³ysza³, co señor Aguillar opowiada³ mi o generale Lopezie! Moim
zdaniem, Departament Stanu powinien poprzeæ Aguillara w jego walce prze-
ciwko Lopezowi i komunistom.
Sk³onny jestem zgodziæ siê z pani¹ odrzek³. Jednak wasz Departa-
ment Stanu byæ mo¿e nie wierzy w celowoæ interweniowania w wewnêtrz-
ne sprawy Kordyliery.
Zawracanie g³owy powiedzia³a z przek¹sem. Przecie¿ powinni-
my zwalczaæ komunistów, czy¿ nie tak? A poza tym señor Aguillar zapew-
nia mnie, ¿e natychmiast po usuniêciu Lopeza przeprowadzi wolne wybory.
Jest prawdziwym demokrat¹, takim jak pan czy ja.
OHara rozmyla³ nad konsekwencjami opanowania przez komunistów
kolejnego pañstwa po³udniowoamerykañskiego. Agenci Kuby dr¹¿yli ca³¹
Amerykê £aciñsk¹, jak korniki mebel. Próbowa³ zastanowiæ siê nad strate-
gicznym znaczeniem Kordyliery otacza³a Andy, dotyka³a Pacyfiku i jak
karabin mierzy³a w serce kontynentu. Uzna³, ¿e Amerykanie bêd¹ bardzo
niezadowoleni, je¿eli kraj ten wpadnie w rêce komunistów.
Wróci³ Rohde, przez kilka minut rozmawia³ z Aguillarem, a potem pod-
szed³ do OHary i ciszonym g³osem poinformowa³:
Señor Aguillar chcia³by z tob¹ pomówiæ.
Przywo³a³ gestem Forestera i wszyscy trzej podeszli do siedz¹cego na
pryczy Aguillara.
Humor mu dopisywa³ i, o dziwo, wygl¹da³ nader rzeko. Jego oczy pa-
trzy³y ¿ywo, a g³os pobrzmiewa³ moc¹ i w³adczoci¹, czego OHara dot¹d w
nim nie s³ysza³. Uwiadomi³ sobie, ¿e jest to mocny cz³owiek; mo¿e niezbyt
mocny cia³em, które starza³o siê i zaczyna³o zawodziæ, lecz na pewno mocny
48
duchem. OHara podejrzewa³, ¿e gdyby starszy pan nie mia³ silnej woli, jego
cia³o nie wytrzyma³oby trudów, przez jakie musia³o przejæ.
Aguillar powiedzia³:
Najpierw, panowie, muszê podziêkowaæ wam za wszystko, co uczyni-
licie, i wyraziæ szczere ubolewanie z powodu przykroci, na jakie was nara-
zi³em. Ze smutkiem pokiwa³ g³ow¹. Tym, który najczêciej doznaje
uszczerbku podczas naszych latynoskich spiêæ politycznych, jest niewinny
obserwator. Przykro mi, ¿e musia³o siê staæ co takiego i ¿e by³o wam dane
ujrzeæ moj¹ ojczyznê w tak niekorzystnym wietle.
Có¿ innego moglimy zrobiæ? zapyta³ Forester. Wszyscy jechali-
my na jednym wózku.
Rad jestem, ¿e tak to pan widzi odrzek³ Aguillar. A to z powodu
tego, co jeszcze mo¿e na nas spaæ. Co siê stanie, jeli natkniemy siê na
komunistów, których tu nie ma, choæ byæ powinni?
Zanim do tego dojdziemy, chcia³bym zadaæ jedno pytanie wtr¹ci³
OHara. Aguillar uniós³ brwi i gestem poleci³ mu kontynuowaæ, zatem OHara
rzek³ z namys³em: Sk¹d wiemy, ¿e chodzi tu o komunistów? Señorita Agu-
illar mówi³a mi, ¿e Lopez ju¿ kilkakrotnie próbowa³ pana zlikwidowaæ. Sk¹d
pan wie, ¿e to nie on wyniucha³ pañski powrót i nie próbuje po raz kolejny?
Aguillar pokrêci³ g³ow¹.
Lopez, mówi¹c najprociej, jest zgran¹ kart¹. Wiem o tym. Proszê nie
zapominaæ, ¿e jestem politykiem-praktykiem i proszê uwierzyæ, ¿e znam swój
zawód. Lopez zapomnia³ o mnie kilka lat temu, a obecnie jest zainteresowa-
ny tylko tym, by bezpiecznie wypuciæ z r¹k ster w³adzy i przejæ w stan
spoczynku. Co siê za tyczy komunistów, przez wiele lat obserwowa³em ich
robotê w tym kraju, by³em wiadkiem, jak podminowuj¹ rz¹d i flirtuj¹ ze
spo³eczeñstwem. Niedaleko w tym zaszli, w przeciwnym razie bowiem po-
zbyliby siê Lopeza wczeniej. Tylko ja stanowiê dla nich zagro¿enie. I mam
pewnoæ, ¿e to im zawdziêczamy sytuacjê, w której siê znalelimy.
Forester wtr¹ci³ mimochodem:
Umieraj¹c, Grivas usi³owa³ zasalutowaæ zaciniêt¹ piêci¹.
No dobra powiedzia³ OHara. Ale zacznijmy od tego, po co by³ ten
ca³y urz¹dzony przez Grivasa cyrk? Dlaczego po prostu nie umieci³ w da-
kocie bomby zegarowej, która z ³atwoci¹ wykona³aby zadanie?
Aguillar umiechn¹³ siê.
Señor OHara, w mojej karierze politycznej czterokrotnie rzucano na
mnie bomby i wszystkie zawiod³y. Nasza polityka opiera siê na emocjach,
a emocje nie sprzyjaj¹ starannemu wykonawstwu, nawet wykonawstwu bomb.
Jestem przekonany, ¿e komunizm nie jest w stanie odmieniæ wrodzonych
cech moich rodaków. Chcieli mieæ absolutn¹ pewnoæ, dlatego wybrali nie-
szczêsnego Grivasa. Czy uzna³by pan Grivasa za cz³owieka emocjonalnego?
49
Chyba tak odpar³ OHara, przypominaj¹c sobie przedmiertne unie-
sienie Grivasa. A poza tym by³ bardzo niedba³y.
Aguillar roz³o¿y³ rêce, pewien, ¿e dowiód³ swej tezy. Postawi³ jednak
kropkê nad i:
Grivas zapewne by³ szczêliwy, ¿e powierzono mu takie zadanie. Od-
wo³ywa³o siê do jego sk³onnoci teatralnych, a moi doradcy s¹ bardzo roz-
mi³owani w teatralnoci. Co siê za tyczy hm niedbalstwa. Grivas spar-
taczy³ pierwsz¹ czêæ operacji, daj¹c siê g³upio zabiæ, a jego kompani spar-
taczyli ca³¹ resztê, nie stawiaj¹c siê na spotkanie z nami.
OHara potar³ podbródek. Nakrelony przez Aguillara obraz nabiera³
dlañ dziwacznej spójnoci.
A teraz, przyjaciele, przejdmy do sprawy nastêpnej kontynuowa³
Aguillar. Za³ó¿my, ¿e podczas schodzenia z góry napotkamy tych ludzi
tych komunistów. Co siê wówczas stanie? Powiód³ po OHarze i Foreste-
rze spojrzeniem rozjanionych oczu. To nie wasza walka. Nie jestecie
obywatelami Kordyliery i ciekawi mnie, co wtedy zrobicie? Czy oddacie
tego latynoskiego polityka w rêce jego nieprzyjació³, czy te¿
Bêdziemy walczyæ dokoñczy³ za niego Forester.
To tak¿e moja walka powiedzia³ OHara szorstko. Wprawdzie nie
jestem z Kordyliery, lecz to we mnie Grivas skierowa³ broñ i zmusi³ do roz-
trzaskania samolotu. To mi siê nie spodoba³o. I nie przypad³ mi do gustu
widok, jaki przedstawiali sob¹ Coughlinowie. Tak czy owak, nie znoszê ko-
munistów i dlatego s¹dzê, ¿e w sumie to tak¿e moja walka.
Podpisujê siê pod tym rzuci³ Forester.
Aguillar uniós³ d³oñ.
To nie takie proste. Pod uwagê nale¿y braæ tak¿e innych. Czy to fair,
na przyk³ad, w stosunku do panny hm Ponsky? Otó¿ proponujê rzecz
nastêpuj¹c¹: Miguel, moja bratanica i ja oddalimy siê do innej chaty, daj¹c
wam mo¿liwoæ swobodnego przedyskutowania sprawy. Ja za zastosujê siê
do waszej wspólnie podjêtej decyzji.
Forester popatrzy³ badawczo na Peabodyego, który w³anie wychodzi³
z chaty. Potem przeniós³ wzrok na OHarê i powiedzia³:
S¹dzê, ¿e tê kwestiê powinnimy pozostawiæ do chwili, gdy bêdzie
z kim walczyæ. Mo¿liwe, ¿e po prostu bez przeszkód st¹d odejdziemy.
Aguillar dostrzeg³ rzucone Peabodyemu spojrzenie Forestera. Umiech-
n¹³ siê sardonicznie.
Widzê, ¿e i pan jest politykiem, señor Forester. Machn¹³ rêk¹ z rezy-
gnacj¹. Doskonale, chwilowo odk³adamy problem. Jednak s¹dzê, ¿e bê-
dziemy musieli do niego wróciæ.
Szkoda, ¿e musimy schodziæ z góry powiedzia³ Forester. Niew¹tpliwie
rozpoczn¹ siê poszukiwania z powietrza i mo¿e lepiej by³oby trzymaæ siê dakoty.
4 Cytadela w Andach
50
Nie wy¿ylibymy tam wtr¹ci³ Rohde.
Wiem. A jednak szkoda.
Moim zdaniem, nie ma to wiêkszego znaczenia stwierdzi³ OHara.
Z powietrza trudno bêdzie dostrzec wrak spoczywaj¹cy u samego podnó¿a
urwiska. Zawaha³ siê. I przynajmniej na razie nic nie wiem o wszczêciu
jakichkolwiek poszukiwañ.
Forester raptownie szarpn¹³ g³ow¹.
Do diab³a, co chcesz przez to powiedzieæ?
Andes Airlift to linia nie odznaczaj¹ca siê sprawn¹ organizacj¹, a Fil-
son, mój szef, nie jest specem od papierkowej roboty. Ten lot nie mia³ nawet
numeru; pamiêtam, ¿e przed startem z San Croce sam siê nad tym zastana-
wia³em. Pewne jak w banku, ¿e wie¿a San Croce nie zada³a sobie trudu po-
wiadomienia Santillany o naszym przylocie. Widz¹c za wyraz twarzy
Forestera, doda³: Ca³y ten biznes to jedno wielkie gówno.
Jednak twój szef z pewnoci¹ zaniepokoi siê, jeli nie dasz znaku ¿ycia.
Zapewne zgodzi³ siê OHara. Kaza³ mi zatelefonowaæ do siebie
z Santillany. Ale pocz¹tkowo nie bêdzie to wielki niepokój. Bywa³y sytu-
acje, kiedy nie dzwoni³em, mimo ¿e o to prosi³, i co najwy¿ej mia³em trucie
dupy z powodu straty ³adunku powrotnego. Nie s¹dzê, by przynajmniej przez
kilka dni martwi³ siê zaginiêciem samolotu.
Forester nad¹³ policzki i powiedzia³:
Fiu, fiu, organizacja w stylu japoñskim. Teraz naprawdê czujê siê za-
gubiony.
Mo¿emy liczyæ tylko na siebie doda³ Rohde. Jak widzê, tylko sie-
bie mo¿emy byæ pewni.
Poza tym zeszlimy z kursu powiedzia³ OHara. Poszukiwania
zaczn¹ na pó³noc od tego miejsca Jeli w ogóle zaczn¹.
Rohde popatrzy³ na zasypiaj¹cego Aguillara.
W tej chwili nie mo¿emy zrobiæ nic zauwa¿y³. Ale musimy spaæ.
Jutro czeka nas ciê¿ki dzieñ.
III
I tej nocy OHara nie spa³ dobrze. Jednak tym razem odpoczywa³ przynaj-
mniej z pe³nym brzuchem i na materacu, a nie na twardej pod³odze i z kiszka-
mi graj¹cymi marsza. Wartê pe³ni³ Peabody. OHara mia³ go zmieniæ o dru-
giej; by³ rad, kiedy nadesz³a jego pora. Za³o¿y³ swoj¹ skórzan¹ kurtkê
i otrzymane od Forestera palto. Podejrzewa³, ¿e w ci¹gu najbli¿szych dwóch
godzin bêdzie zadowolony z faktu, i¿ je ma. Kiedy wychodzi³, Forester poma-
cha³ mu, lecz nic nie powiedzia³.
51
Nocne powietrze by³o rozrzedzone i zimne. Schodz¹c drog¹ w dó³, OHa-
ra dygota³. Tak jak powiedzia³ Rohde, szanse przetrwania tu, chocia¿ wiêk-
sze ani¿eli przy l¹dowisku, by³y jednak nader nik³e. Mia³ wiadomoæ, ¿e
jego serce ³omocze i ¿e ma przypieszony oddech. By³oby znacznie lepiej,
gdyby zeszli do Quebrady, jak Rohde nazwa³ poprzeczn¹ dolinê, ku której
zamierzali siê skierowaæ. Dotar³ do zakrêtu, gdzie musia³ zejæ z drogi. Zbli-
¿y³ siê do nawis³ego wystêpu skalnego, który Rohde wybra³ na punkt obser-
wacyjny. Peabody powinien sterczeæ na szczycie tej ska³y i s³yszeæ, jak on
nadchodzi. Jednak nie by³o ladu jego obecnoci.
OHara zawo³a³ pó³g³osem: Peabody. Cisza. Okr¹¿y³ wystêp skalny,
by dostrzec jego obrys na tle nieba. Na grzbiecie zauwa¿y³ wybrzuszenie,
które nie do koñca potrafi³ zidentyfikowaæ. Zacz¹³ siê wspinaæ, a kiedy osi¹-
gn¹³ szczyt, us³ysza³ zduszone pochrapywanie. Potrz¹sn¹³ Peabodym, a jego
stopa potr¹ci³a butelkê. Peabody by³ pijany.
Ty cholerny g³upcze powiedzia³ i zacz¹³ policzkowaæ Peabodyego,
co jednak nie przynios³o oczekiwanego rezultatu. Peabody mamrota³ co
w pijackim oszo³omieniu, ale nie odzyskiwa³ wiadomoci.
Powinienem pozwoliæ zdechn¹æ ci tu z zimna wyszepta³ OHara jado-
wicie. Jednak wiedzia³, ¿e nie potrafi³by siê na to zdobyæ. Wiedzia³ tak¿e, ¿e
sam nie zdo³a zataszczyæ Peabodyego do osady. Musia³ wezwaæ pomoc.
Powiód³ spojrzeniem po zboczach, a poniewa¿ wszêdzie panowa³ spo-
kój, zsun¹³ siê ze ska³y i ruszy³ drog¹ pod górê. Kiedy wszed³ do chaty,
Forester wci¹¿ nie spa³.
O co chodzi? zapyta³ ogarniêty nag³ym niepokojem.
Peabody jest nieprzytomny odpar³ OHara. Potrzebujê pomocy,
¿eby go tu przytaszczyæ.
Niech cholera wemie te wysokoci powiedzia³ Forester wzuwaj¹c
buty.
To nie wysokoci odrzek³ OHara oziêble. Sukinsyn jest w trupa
pijany.
Forester zakl¹³ pod nosem.
Sk¹d wzi¹³ gorza³kê?
Przypuszczam, ¿e znalaz³ w jednej z chat. Ja ci¹gle mam swoj¹ pier-
siówkê. Oszczêdza³em dla Aguillara.
Dobra powiedzia³ Forester. Przywleczemy tego cholernego durnia.
Zadanie nie nale¿a³o do ³atwych. Peabody by³ wielkim, rozlaz³ym mê¿-
czyzn¹, a jego cia³o przewala³o siê opornie. Jednak wreszcie dopiêli celu i bez-
ceremonialnie zwalili go na pryczê. Forester wysapa³ siê i powiedzia³:
Jeli nie bêdziemy go mieæ na oku, ten idiota wykoñczy nas wszyst-
kich. Urwa³. Zejdê z tob¹. Mo¿e lepiej mieæ tam teraz dwie pary oczu
zamiast jednej.
52
Wrócili na stanowisko. Wbili wzrok w okryte ciemnociami zbocze góry.
Milczeli przez kwadrans. Jednak niczego nie dostrzegli i nie us³yszeli.
Chyba wszystko w porz¹dku powiedzia³ Forester na koniec. Zmieni³
pozycjê, by rozprostowaæ koci. Co s¹dzisz o starszym panu?
Chyba jest okay odpar³ OHara.
Przyzwoity goæ. Niez³y polityk. Jeli poci¹gnie d³u¿ej, ma szansê zo-
staæ dobrym, liberalnym mê¿em stanu. Ale w tej czêci wiata libera³om rzad-
ko udaje siê poci¹gn¹æ d³ugo, a s¹dzê, ¿e jest ciut za miêkki. Forester zachi-
chota³. Nawet kiedy chodzi o jego ¿ycie lub mieræ, ¿e nie wspomnê o brata-
nicy, wci¹¿ upiera siê przy procedurze demokratycznej. Chce, bymy g³oso-
wali nad tym, czy mamy go przekazaæ w ³apy komuchów. Tylko pomyl.
Komunistom nie odda³bym nikogo odpar³ OHara. Zerkn¹³ z ukosa na
ciemn¹ sylwetkê Forestera. Mówi³e, ¿e potrafisz pilotowaæ samolot. Do-
mylam siê, ¿e ma to zwi¹zek z twoim zawodem; samolot firmy i w ogóle.
Do diab³a, nie. Moja firma nie jest na to ani dostatecznie du¿a, ani
wystarczaj¹co bogata. S³u¿y³em w si³ach powietrznych i lata³em w Korei.
To tak samo jak ja. Ale ja by³em w RAF-ie.
No, no, kto by pomyla³ Forester by³ zachwycony. Gdzie stacjono-
wa³e?
OHara rzuci³ nazwê i doda³:
Wiêc tak samo jak ja lata³e na sabreach. Przeprowadzalimy wspól-
ne operacje. Cholera, wiêc na pewno odbywalimy wspólne loty.
Prawdopodobnie.
Przez chwilê le¿eli pogr¹¿eni w przyjacielskim milczeniu, a potem Fo-
rester zapyta³:
Za³atwi³e jakie migi? Ja dosta³em cztery. Ale potem mnie wycofali. By-
³em wciek³y jak diabli. Chcia³em byæ bohaterem wojennym, asem, kapujesz?
U was trzeba mieæ piêæ zestrzeleñ, prawda?
Tak odpar³ Forester. A ty mia³e co?
Kilka.
Zestrzeli³ osiem migów. Ale o tej czêci swego ¿ycia wola³ zapomnieæ. Fo-
rester wyczu³ jego rezerwê i nie dr¹¿y³ tematu. Po kilku minutach powiedzia³:
Chyba wrócê i z³apiê trochê snu, jeli zdo³am. Ruszamy w drogê wczenie.
Kiedy odszed³, OHara zapatrzy³ siê w mrok i rozmyla³ o Korei. By³ to
w jego ¿yciu punkt zwrotny. Przed Kore¹ pi¹³ siê coraz wy¿ej; po Korei by³
ju¿ tylko bezkresny zjazd w dó³, a¿ do Filsona, a teraz jeszcze ni¿ej. Zastana-
wia³ siê, gdzie skoñczy.
Rozmylania o Korei wywo³a³y z przesz³oci Margaret i list. Czyta³ go
podczas dy¿uru bojowego na zmro¿onym lotnisku. Amerykanie mieli swoje
okrelenie na ten rodzaj listów nazywali je Drogimi Johnami. By³a rzeczo-
wa i sugerowa³a, ¿e skoro s¹ doroli, powinni zachowaæ rozs¹dek a dalej
53
wszystkie te pospolite racjonalizacje, które maskowa³y najzwyklejsz¹ niewier-
noæ. Spogl¹daj¹c z perspektywy czasu, OHara dostrzeg³ w ca³ej tej sprawie
drobne aspekty humorystyczne. Nie by³o ich wiele, ale jednak Nale¿a³ do
tej niechlubnej, dziesiêcioprocentowej cz¹stki ka¿dej armii, walcz¹cej z dala
od domu, której ¿o³nierze trac¹ swe ¿ony na rzecz cywilów. Ale lektura tego
listu na zimnym lotnisku w Korei wcale na nale¿a³a do zabawnych.
Piêæ minut póniej rozleg³ siê sygna³ i ju¿ by³ w powietrzu, a pó³ godzi-
ny po tym toczy³ walkê. Podj¹³ j¹ z zimn¹ zaciek³oci¹ i absolutnym brakiem
rozwagi. W trzy minuty zestrzeli³ dwa migi, zaskoczywszy je po prostu swym
zuchwalstwem. Potem chiñski pilot z ch³odniejszym umys³em zestrzeli³ jego
i resztê wojny OHara spêdzi³ w bambusowej klatce.
Nie lubi³ rozmylaæ o tamtych czasach i o tym wszystkim, co go wów-
czas spotka³o. Wyszed³ z tego z honorem. Ale kiedy wróci³ do Anglii, psy-
chiatrzy mieli z nim u¿ywanie. Robili, co mogli, jednak nie potrafili skru-
szyæ skorupy, jak¹ wokó³ siebie zbudowa³ a i on sam nie potrafi³ wówczas
wydostaæ siê z niej. I tak to sz³o zdemobilizowany, z odpraw¹, któr¹ bez-
zw³ocznie roztrwoni³, najpierw ³apa³ dobre roboty, potem gorsze, a¿ trafi³ do
Filsona. I zawsze pi³. Coraz wiêcej i wiêcej gorza³y, która okazywa³a siê
coraz mniej i mniej skuteczna przy próbach wype³nienia i unicestwienia na-
rastaj¹cej w nim bolesnej pustki.
Niespokojnie poruszy³ siê na skale i us³ysza³ brzêk butelki. Wyci¹gn¹³
rêkê, chwyci³ j¹ i podniós³ ku niebu. Jaka jedna czwarta jeszcze pozosta³a.
Umiechn¹³ siê. Nie móg³ siê tym upiæ, ale i tyle chêtnie przyj¹³. Gdy ognisty
p³yn rozchodzi³ siê i rozgrzewa³ jego cia³o, dowiadczy³ jednak poczucia winy.
IV
Peabody okazywa³ pijack¹ wojowniczoæ, kiedy obudzi³ siê i stwier-
dzi³, ¿e spogl¹da na niego OHara. Wygl¹da³ na zastraszonego, lecz wkrótce
zwyciê¿y³ jego instynkt atakowania.
Nie chcê o niczym s³yszeæ wyj¹ka³. Nie od cholernego d¿emojada.
OHara patrzy³ na niego. Nie mia³ ochoty uje¿d¿aæ Peabodyego. Czy¿
nie s¹ cz³onkami tego samego klubu, pomyla³ sardonicznie, pijack¹ braci¹,
przecie¿ nawet pili z tej samej butelki. Czu³ siê okropnie.
Rohde post¹pi³ krok i Peabody wrzasn¹³:
Nie chcê nic s³yszeæ od ¿adnego Meksa!
Wiêc mo¿e zaakceptujesz mnie warkn¹³ Forester.
Zrobi³ krok do przodu i potê¿nie spoliczkowa³ Peabodyego. Ten osun¹³
siê na pryczê i z wyrazem strachu i oszo³omienia na twarzy spojrza³ w zimne
oczy Forestera. Zamierza³ co powiedzieæ, lecz Forester dgn¹³ go palcem.
54
Zamknij siê. Jeszcze jeden numer i zetrê ciê na miazgê. Teraz zwlecz
z wyrka swoje wielkie, t³uste dupsko i do roboty. A jeli znowu co wykrê-
cisz, przysiêgam na Boga, ¿e ciê zabijê.
Przebijaj¹ca z g³osu Forestera wciek³oæ zmrozi³a Peabodyego; w jed-
nej chwili wyciek³a zeñ ca³a wojowniczoæ.
Nie zamierza³em zacz¹³.
Stul pysk powiedzia³ Forester, odwracaj¹c siê do niego plecami.
Ruszajmy z tym cyrkiem w trasê zwróci³ siê do wszystkich.
Wziêli ¿ywnoæ, kuchenkê i paliwo. Nieli je w dziwacznie powi¹za-
nych tobo³ach, jakie porobili z p³aszczy. OHara nie s¹dzi³, by szef Forestera
podziêkowa³ mu za to, co zrobi³ z jego we³nianym paltem, które ju¿ teraz
wygl¹da³o na solidnie znoszone.
Aguillar owiadczy³, ¿e jest w stanie iæ o w³asnych si³ach, pod warun-
kiem ¿e nie bêdzie zmuszony do zbyt szybkiego tempa. Forester wzi¹³ zatem
dr¹¿ki od noszy, zwi¹za³ je i uczyni³ z nich co, co nazwa³ travois.
Indianie z równin u¿ywali tego jako rodka transportu wyjani³.
Skoro oni dawali sobie radê bez kó³, mo¿emy i my. Umiechn¹³ siê. Oni
u¿ywali koni, my dysponujemy tylko ludmi, ale za to ca³a nasza droga wie-
dzie w dó³.
Na travois mieci³o siê sporo, znacznie wiêcej ni¿ móg³by unieæ cz³o-
wiek. Forester i OHara jako pierwsi ci¹gnêli trójk¹tn¹ konstrukcjê, której
dolna czêæ ³omota³a i podskakiwa³a po kamienistym gruncie. Pozostali kro-
czyli za nimi gêsiego. Tak rozpoczê³a siê krêta wêdrówka w dó³.
OHara zerkn¹³ na zegarek by³a szósta rano. Pocz¹³ kalkulowaæ. Po-
przedniego dnia uszli niewiele najwy¿ej siedem lub osiem kilometrów.
Teraz jednak byli wypoczêci, wygrzani i najedzeni, co znacznie poprawia³o
sytuacjê. Ale i tak w¹tpi³, by zdo³ali pokonaæ wiêcej ni¿ szesnacie kilome-
trów dziennie, zatem wêdrówka do rafinerii musi potrwaæ dwa dni. Dyspo-
nowali zapasami ¿ywnoci na co najmniej cztery dni, wiêc wszystko powin-
no byæ w porz¹dku, nawet gdyby Aguillar opónia³ pochód. Perspektywy
rysowa³y siê nieporównanie janiej.
Teren zaczyna³ siê zmieniaæ. Pojawia³y siê rzadko rozrzucone kêpy traw,
niekiedy kwiaty, a w miarê wêdrówki te oznaki ¿ycia widoczne by³y coraz
czêciej. Poza tym byli w stanie poruszaæ siê szybciej.
Ni¿sze wysokoci chyba nam s³u¿¹ rzek³ OHara.
Tak. A do tego aklimatyzacja odpar³ Rohde. Umiechn¹³ siê niewe-
so³o. Jeli wysokoæ ciê nie zabije, w koñcu siê przyzwyczaisz.
W³anie dotarli do jednego z licznych zakrêtów. Rohde zatrzyma³ siê
i wskaza³ na srebrn¹ niæ.
To Quebrada. P³ynie tam rzeka. Przeprawimy siê i skrêcimy na pó³noc.
Rafineria znajduje siê mniej wiêcej dwadziecia cztery kilometry od mostu.
55
Ile to nad poziomem morza? zapyta³ OHara. Zaczyna³ okazywaæ wielkie
zainteresowanie wdychanym powietrzem, wiêksze ni¿ kiedykolwiek w ¿yciu.
Mniej wiêcej trzy tysi¹ce metrów odpar³ Rohde.
To ju¿ lepiej pomyla³ OHara. Utrzymywali niez³e tempo. Zadecydowali,
¿e urz¹dz¹ po³udniowy popas i zjedz¹ co ciep³ego po drugiej stronie mostu.
Ponad osiem kilometrów w pó³ dnia powiedzia³ Forester, ¿uj¹c pasek
suszonej wo³owiny. To by³by niez³y rezultat. W Bogu jednak pok³adam na-
dziejê, i¿ Rohde siê nie myli, mówi¹c, ¿e rafineria wci¹¿ jest zamieszkana.
Wszystko bêdzie dobrze rzek³ Rohde. Szesnacie kilometrów od
rafinerii jest wioska. I jeli oka¿e siê to niezbêdne, mo¿na sprowadziæ stam-
t¹d pomoc.
Kontynuowali marsz. I nagle stwierdzili, ¿e s¹ ju¿ w dolinie. Nie by³o tu
niegu, a ze skalistego gruntu wyrasta³o wiêcej kêpek szorstkiej trawy. By³o
równie¿ znacznie cieplej. OHara przekona³ siê, ¿e mo¿e maszerowaæ, nie
trac¹c tchu.
Uda³o siê, myla³ rozradowany.
Niebawem us³yszeli ryk rzeki, nios¹cej wody z topniej¹cych pól nie¿-
nych. I nagle wszystkich opanowa³a weso³oæ. Panna Ponsky bezustannie
wiergota³a, a raz nawet krzyknê³a swym piskliwym g³osem, dojrzawszy pta-
ka, pierwsz¹ ¿yw¹, poruszaj¹c¹ siê istotê, na jak¹ natknêli siê w ci¹gu dwóch
dni. OHara s³ysza³ gard³owy miech Aguillara; powesela³ nawet Peabody,
otrz¹sn¹wszy siê po porannej ch³ocie. OHara znalaz³ siê obok Benedetty.
Umiechnê³a siê do niego i zapyta³a:
Kto niesie kuchenkê? Wkrótce bêdzie nam potrzebna.
Wskaza³ do ty³u, gdzie Willis i Armstrong ci¹gnêli travois.
Tam j¹ zapakowa³em odpar³.
Byli ju¿ bardzo blisko rzeki i ocenia³, ¿e od mostu dzieli ich jeszcze
jeden zakrêt.
Chodmy rzek³. Zobaczymy, co jest za tym wystêpem.
Poczêli go obchodziæ, gdy OHara nagle przystan¹³. Na drugim brzegu
wezbranej, przep³ywaj¹cej tu¿ pod mostem rzeki byli ludzie i samochody.
Kiedy ich dostrze¿ono, ponad rykiem rzeki da³a siê s³yszeæ odleg³a wrza-
wa zmieszanych g³osów, a niektórzy z ludzi na drugim brzegu zerwali siê do
biegu. OHara zobaczy³ mê¿czyznê wyci¹gaj¹cego karabin ze skrzyni ciê¿a-
rówki. Rozleg³y siê trzaski tamci otworzyli ogieñ. Gwa³townie rzuci³ siê
na Benedettê, zwalaj¹c j¹ z nóg dok³adnie w chwili, gdy pad³ pierwszy strza³.
Dziewczyna chwiejnie, potykaj¹c siê, pobieg³a, by siê ukryæ, gubi¹c na rodku
drogi konserwy. OHara da³ za ni¹ susa. Jedna z puszek, trafiona kul¹, wy-
prysnê³a nagle w powietrze, krwawi¹c sw¹ pomidorow¹ zawartoci¹.
56
Rozdzia³ 3
Os³oniêci skupiskiem wielkich g³azów w pobli¿u grani w¹wozu OHa-
ra, Forester i Rohde spogl¹dali na most. W dole p³ynê³a rzeka. Sunê³a z g³ê-
bokim pomrukiem, a zielony nurt lodowatej wody lizga³ siê po dr¹¿onych
przez tysi¹clecia cianach. Kanion mia³ oko³o piêædziesiêciu metrów szero-
koci.
OHara wci¹¿ dr¿a³. Kiedy niespodziewanie znalaz³ siê pod ostrza³em,
rzuci³ siê na pobocze drogi, zwijaj¹c siê z bólu puszka w kieszeni palta
bolenie wbi³a mu siê w cia³o. Odzyska³ oddech i otêpia³ym wzrokiem popa-
trzy³ na le¿¹c¹ porodku drogi podziurawion¹ konserwê, która krwawi³a po-
midorami i mielonym miêsem. To mog³em byæ ja, pomyla³, albo Benedetta.
Zacz¹³ dygotaæ.
Kule karabinowe krzesa³y z nawierzchni traktu granitowe od³amki. Kry-
j¹c siê za kamieniami, wycofali siê za róg. Z niespokojn¹ twarz¹ i przygoto-
wan¹ do strza³u broni¹ czeka³ tu na nich Rohde. Spojrza³ na Benedettê, a je-
go usta wykrzywi³ obna¿aj¹cy zêby grymas.
Poczekaj powiedzia³ cicho Forester zza jego pleców. Nie pieszmy
siê zanadto. Po³o¿y³ d³oñ na ramieniu OHary. Co siê tam dzieje?
OHara wzi¹³ siê w garæ.
Nie mia³em czasu, aby dobrze siê przyjrzeæ. Chyba zawali³ siê most. Na
drugim brzegu jest kilka samochodów i, jak siê zdaje, cholernie du¿o ludzi.
Forester powiód³ po otoczeniu wprawnym okiem.
Wzd³u¿ rzeki jest mnóstwo kryjówek. Powinnimy znaleæ poród tych
ska³ dobre punkty obserwacyjne, sk¹d nie bêdziemy widziani. Chodmy.
Tak zrobili. Obserwowali teraz mrówcz¹ aktywnoæ na drugim brzegu
rzeki. By³o tam chyba dwudziestu ludzi; niektórzy zajmowali siê wy³adowy-
waniem z ciê¿arówki grubych belek, inni ciêli linê. Trzech mê¿czyzn wy-
57
znaczono najwyraniej na wartowników; stali z karabinami w d³oniach, nie
spuszczaj¹c oka z grani w¹wozu. W pewnym momencie jednemu z nich
musia³o siê wydawaæ, ¿e co dostrzeg³, poniewa¿ podniós³ broñ i wystrzeli³.
Jacy nerwowi powiedzia³ Forester. Wal¹ do cieni.
OHara bada³ wzrokiem w¹wóz. Rzeka by³a g³êboka i rw¹ca. Przep³y-
niêcie jej wydawa³o siê niemo¿liwoci¹. Ka¿dy, kto by tego spróbowa³, po-
chwycony przez rw¹cy nurt, zamarz³by na mieræ w ci¹gu dziesiêciu minut.
Poza tym pozostawa³ problem zejcia do wody po stromym urwisku i wspiê-
cia siê na drugi brzeg, nie wspominaj¹c ju¿ o znacznym prawdopodobieñ-
stwie zarobienia kuli.
Skreli³ rzekê ze sporz¹dzanej w mylach listy mo¿liwoci i skierowa³
uwagê na most. By³a to prymitywna konstrukcja, z dwoma linami nonymi,
przyczepionymi po obu stronach w¹wozu do masywnych, kamiennych przy-
pór. Zwieszaj¹ce siê z lin g³ównych inne liny o zró¿nicowanej d³ugoci pod-
trzymywa³y wykonan¹ z bali jezdniê mostu. Ale w rodku otwiera³a siê luka.
Brakowa³o tu wielu belek, a liny powiewa³y na wietrze.
Oto czemu nie powitali nas na l¹dowisku powiedzia³ cicho Forester.
Widzicie tê ciê¿arówkê w rzece, tam, w dole, rzucon¹ o cianê w¹wozu?
OHara obróci³ g³owê we wskazanym kierunku i ujrza³ niemal ca³kowi-
cie zatopion¹ ciê¿arówkê, przez której kabinê przewala³a siê spieniona fala.
Znów rzuci³ okiem na most.
Wydaje siê, ¿e jecha³a na tamten brzeg, kiedy nast¹pi³ wypadek.
To by siê zgadza³o rzek³ Forester. S¹dzê, ¿e wys³ali paru ludzi, aby
poczynili niezbêdne przygotowania, wiecie, zaopatrzenie obozu i tak dalej,
na przyjêcie grupy g³ównej. Kiedy ta mia³a przybyæ, z Bóg wie jakiego po-
wodu zjechali tutaj i zaczêli przeprawê. Nie wysz³o im. I przedziurawili most,
kiedy grupa g³ówna wci¹¿ by³a po tamtej stronie.
Reperuj¹ go teraz powiedzia³ OHara. Popatrzcie.
Na rozko³ysany most, popychaj¹c przed sob¹ belkê, wpe³z³o dwóch
mê¿czyzn. Wspomagani wrzaskliw¹ salw¹ porad z l¹du, umocowali belkê
i wycofali siê. OHara popatrzy³ na zegarek zajê³o im to pó³ godziny.
Ile belek jeszcze zosta³o? zapyta³.
Blisko trzydzieci mrukn¹³ Rohde.
To daje nam jakie piêtnacie godzin, zanim przedostan¹ siê na nasz¹
stronê.
Wiêcej zaoponowa³ Forester. Jest ma³o prawdopodobne, aby od-
stawiali ten cyrkowy numer w ciemnociach.
Rohde wyj¹³ pistolet i wspar³szy go na przedramieniu, starannie wyce-
lowa³ w most.
Cholera, to bez sensu powiedzia³ Forester. Z piêædziesiêciu me-
trów z pistoletu nie trafisz w nic.
58
Mogê spróbowaæ odrzek³ Rohde.
Forester westchn¹³.
Dobra. Ale tylko jeden strza³. Na próbê. Ile ci zosta³o nabojów?
Mam dwa magazynki z siedmioma w ka¿dym odpowiedzia³ Rohde.
Odda³em ju¿ trzy strza³y.
Puknij jeszcze raz i zostanie dziesiêæ. To niezbyt wiele.
Rohde uparcie zaciska³ usta i wci¹¿ mierzy³ z pistoletu. Forester mru-
gn¹³ do OHary i powiedzia³:
Jeli nie macie nic przeciwko temu, wycofam siê teraz.
Powoli przeszed³ do ty³u, potem odwróci³ siê, po³o¿y³ na wznak i pa-
trz¹c w niebo, gestem przywo³a³ OHarê.
Sytuacja dojrza³a chyba do zwo³ania narady wojennej powiedzia³.
Kapitulacja albo walka. Mo¿e jednak istnieje sposób, by siê z tego wywin¹æ.
Czy masz tê swoj¹ mapê lotnicz¹?
OHara wyj¹³ j¹.
Nie mo¿emy sforsowaæ rzeki. Przynajmniej nie w tym miejscu.
Forester roz³o¿y³ mapê i zacz¹³ j¹ studiowaæ. Zatrzyma³ palec.
To rzeka, a tu jestemy. Most nie zosta³ zaznaczony. Co znacz¹ te
ciemne smugi obok rzeki?
W¹wóz.
Forester gwizdn¹³.
Cholera. Zaczyna siê bardzo wysoko w górach, wiêc nie mo¿emy go
obejæ. A w przeciwn¹ stronê?
OHara z grubsza wymierzy³ odleg³oæ.
W¹wóz ci¹gnie siê w dó³ przez jakie sto trzydzieci kilometrów. Ale
mamy tu zaznaczony most osiemdziesi¹t kilometrów od nas.
Cholerny kawa³ drogi skomentowa³ Forester. W¹tpiê, czy starszy
pan zdo³a to pokonaæ w górskim terenie.
Jeli to towarzystwo na drugim brzegu ma choæ odrobinê oleju w g³o-
wie, wyle tam ciê¿arówkê z ludmi na nasze powitanie. Tak na wszelki
wypadek, gdybymy chcieli spróbowaæ powiedzia³ OHara. Maj¹ nad
nami tê przewagê, ¿e mog¹ przemieszczaæ siê szybko po drogach na ni¿-
szych terenach.
Sukinsyny zapêdzi³y nas do naro¿nika rzek³ Forester. Pozostaje
tylko poddaæ siê lub walczyæ.
Nie poddajê siê ¿adnym komunistom odpar³ OHara.
Rozleg³ siê suchy trzask Rohde strzeli³. I niemal natychmiast pad³a
odpowied w postaci salwy karabinowej, podwojonej echem wród okolicz-
nych szczytów. Odbita rykoszetem kula zawista³a ko³o g³owy OHary.
Podczo³ga³ siê do nich Rohde.
Chybi³em powiedzia³.
59
Wprawdzie Forester powstrzyma³ siê od komentarza w stylu: a nie
mówi³em, lecz ³atwo by³o go wyczytaæ z wyrazu jego twarzy. Rohde
umiechn¹³ siê.
Ale powstrzyma³o to robotê przy mocie. Wycofali siê na ³eb na szyjê
i belka spad³a do rzeki.
To ju¿ co stwierdzi³ OHara. Mo¿e w ten sposób bêdziemy ich
mogli hamowaæ.
Jak d³ugo? zapyta³ Forester. Maj¹c dziesiêæ nabojów, nie mo¿emy
powstrzymywaæ ich wiecznie. Lepiej zróbmy tê naradê wojenn¹. Miguel, ty
zostañ, ale wybierz sobie inny punkt obserwacyjny, bo ten mogli przyuwa¿yæ.
OHara i Forester wrócili do grupki na drodze. Gdy siê do niej zbli¿yli,
OHara powiedzia³ pó³g³osem:
Lepiej zróbmy co, ¿eby rozkrêciæ to towarzystwo. Wygl¹daj¹ na cho-
lernie roztrzêsionych.
Panowa³a atmosfera napiêcia. Peabody zduszonym g³osem mamrota³ co
do panny Ponsky, która ten jedyny raz zachowywa³a milczenie. Willis sie-
dzia³ na skale, nerwowo postukuj¹c nog¹, a nieco oddalony od grupy Aguil-
lar przemawia³ nerwowo do Benedetty. Jedyn¹ rozlunion¹ osob¹ wydawa³
siê Armstrong, który ss¹c pust¹ fajkê, ze stoickim spokojem, kreli³ paty-
kiem na ziemi jakie wzory.
OHara podszed³ do Aguillara.
Zamierzamy ustaliæ, co robimy dalej powiedzia³. Zgodnie z pañsk¹
sugesti¹.
Aguillar przytakn¹³ powa¿nie.
Mówi³em, ¿e musi do tego dojæ.
Proszê siê nie martwiæ odrzek³ OHara.
Popatrzy³ na Benedettê na tle bladej twarzy jej oczy rysowa³y siê jak
ciemne smugi.
Nie wiem, jak d³ugo to potrwa. Ale mo¿e zaczê³aby pani przygotowy-
waæ posi³ek. Wszyscy poczujemy siê po nim lepiej.
Zrób tak, dziecko powiedzia³ Aguillar. Pomogê ci. Jestem dobrym
kucharzem, señor OHara.
OHara umiechn¹³ siê do Benedetty.
Zatem pozostawiam to w waszych rêkach.
Podszed³ do miejsca, w którym Forester wyg³asza³ wprowadzenie w sy-
tuacjê bojow¹.
I tak to wygl¹da mówi³. Jestemy w lepym zau³ku, z którego na
pozór nie ma ¿adnego wyjcia. Jednak jeli wykorzysta siê g³owê i determi-
nacjê, mo¿na wybrn¹æ z najwiêkszych tarapatów. Tak czy owak, to kwestia
kapitulacji albo walki. Zamierzam walczyæ, zreszt¹ podobnie jak obecny tu
Tim OHara, nieprawda, Tim?
60
Jasne odpar³ OHara posêpnie.
Chcia³bym zapytaæ ka¿dego z pañstwa o zdanie. I ka¿dy musi osobi-
cie podj¹æ decyzjê kontynuowa³ Forester. Jaka jest pañska, doktorze
Willis?
Willis podniós³ twarz, na której malowa³ siê wysi³ek.
To trudne, prawda? Bo widzi pan, niespecjalny ze mnie wojak. No
i jest kwestia szans. Czy mo¿emy zwyciê¿yæ? Nie widzê wiêkszego sensu
podejmowania walki, jeli mamy pewnoæ przegranej, a nie dostrzegam naj-
mniejszej szansy zwyciêstwa. Urwa³, a potem doda³ z wahaniem: Ale
podporz¹dkujê siê postanowieniu wiêkszoci.
Willis, ty sukinsynu, jeste doskona³ym przyk³adem cz³owieka, który
umywa rêce od wszystkiego pomyla³ OHara.
Peabody?
G³os Forestera ci¹³ jak pejcz.
A jaki, do cholery, ma to zwi¹zek z nami? wybuchn¹³ Peabody.
Niech mnie diabli, jeli zamierzam ryzykowaæ ¿yciem dla jakiego zasrane-
go polityka. Oddajmy sukinsyna i zrywajmy siê st¹d.
A co pani powie, panno Ponsky?
Kobieta obdarzy³a Peabodyego pogardliwym spojrzeniem, ale po chwili
zawaha³a siê. Przez moment wydawa³o siê, ¿e wyparowa³a z niej ca³a gadatli-
woæ, co jakby j¹ pomniejszy³o. Na koniec powiedzia³a cienkim g³osikiem:
Wiem, ¿e jestem tylko kobiet¹ i nie bardzo przydam siê w walce. Je-
stem miertelnie przera¿ona. Ale uwa¿am, ¿e powinnimy walczyæ. Skoñ-
czy³a w popiechu i z wy¿szoci¹ popatrzy³a na Peabodyego. Takie jest
moje zdanie.
Sto lat, panno Ponsky! wykrzykn¹³ OHara. To ju¿ troje za walk¹.
Teraz wszystko zale¿y od Armstronga. Mo¿e zadecydowaæ o walce b¹d te¿
doprowadziæ do sytuacji patowej.
Co ma pan do powiedzenia, doktorze Armstrong? zapyta³ Forester.
Armstrong poci¹gn¹³ fajkê, czemu towarzyszy³ obsceniczny dwiêk.
S¹dzê, ¿e w sytuacji tego rodzaju jestem wiêkszym autorytetem ani¿e-
li ktokolwiek z tu obecnych zauwa¿y³. Mo¿e tylko z wyj¹tkiem señora
Aguillara, który, jak widzê, w tej chwili przyrz¹dza lunch. Maj¹c do dyspo-
zycji parê godzin, móg³bym przytoczyæ setkê zaczerpniêtych z historii ade-
kwatnych przyk³adów.
Ki diabe³? wymamrota³ Peabody z rozpacz¹.
Tematem kontrowersji jest kwestia: czy mamy przekazaæ señora Agu-
illara d¿entelmenom z drugiego brzegu rzeki? Moment istotny, jak go oce-
niam z naszego punktu widzenia, polega na tym, co z nim uczyni¹. I nie
widzê ¿adnej innej mo¿liwoci, jak tylko tê ¿e go zabij¹. Przetrzymywanie
prominentnych polityków w charakterze wiêniów wysz³o z mody ju¿ bar-
61
dzo dawno temu. Otó¿, zabiwszy go, zostan¹ automatycznie zmuszeni do
zabicia równie¿ nas. Nie odwa¿¹ siê podj¹æ ryzyka, ¿e historia ta rozniesie
siê po wiecie. Stan¹ siê obiektem najostrzejszej krytyki, mo¿e nawet tak
dokuczliwej, ¿e utrac¹ to, co postanowili zdobyæ. Krótko mówi¹c, spo³e-
czeñstwo Kordyliery tego nie zniesie. Widzicie zatem pañstwo, ¿e nie wal-
czymy tylko o ¿ycie señora Aguillara, walczymy o nasze w³asne ¿ycie.
Znów w³o¿y³ fajkê do ust i wyda³ kolejny nieprzystojny odg³os.
Czy to oznacza, ¿e opowiada siê pan za walk¹? zapyta³ Forester.
Oczywicie odrzek³ zdumiony Armstrong. Czy¿ nie s³ucha³ pan
tego, co mówi³em?
Peabody popatrzy³ nañ ze zgroz¹.
Jezu! W co ja siê wpakowa³em wydusi³ z siebie i zatopi³ g³owê
w d³oniach.
Forester umiechn¹³ siê do OHary i zapyta³:
A zatem, doktorze Willis?
Walka odpar³ Willis krótko.
OHara zachichota³. Jeden akademik przekona³ drugiego.
Gotów jeste zmieniæ zdanie, Peabody? spyta³ Forester.
Peabody podniós³ twarz.
Naprawdê s¹dzicie, ¿e zamierzaj¹ nas wszystkich skasowaæ?
Jeli zabij¹ Aguillara, nie widzê, co innego im jeszcze pozostaje
odrzek³ Armstrong. A zabij¹ go, rozumie pan.
O, do diab³a wystêka³ Peabody w udrêce niezdecydowania.
No, dalej rozkaza³ Forester szorstko. Wchodzisz czy wypadasz z gry?
No, chyba bêdê musia³ do was do³¹czyæ powiedzia³ Peabody ¿a³onie.
Wiêc postanowione podsumowa³ Forester. Jednog³onie. Powiem
Aguillarowi, a sposoby walki omówimy przy posi³ku.
Panna Ponsky pobieg³a pomóc Aguillarom przy gotowaniu, OHara za
wróci³ nad rzekê, by zobaczyæ, co robi Rohde. Odwróciwszy siê, dostrzeg³
Armstronga rozmawiaj¹cego z Willisem i znów rysuj¹cego co patykiem na
ziemi. Willis sprawia³ wra¿enie zainteresowanego.
Rohde wynalaz³ sobie lepszy punkt obserwacyjny i OHara nie móg³ go
znaleæ. Wypatrzywszy na koniec stercz¹c¹ zza ska³y podeszwê buta, do³¹-
czy³ do Rohdego, który wygl¹da³ na cz³owieka zadowolonego.
Nie wyleli jeszcze ze swoich dziur powiedzia³. I to ju¿ od godzi-
ny. Jeden niecelny strza³ powstrzyma³ ich na godzinê.
Bomba rzek³ OHara sardonicznie. Dziesiêæ kul to dziesiêæ godzin.
Jest nawet lepiej zaprotestowa³ Rohde. Maj¹ do umocowania trzy-
dzieci belek, co bez moich strza³ów zajmie im piêtnacie godzin, a ze strze-
lanin¹ dwadziecia cztery godziny. Nie bêd¹ pracowaæ w nocy, mamy wiêc
pe³ne dwa dni.
62
OHara skin¹³ g³ow¹.
Daje nam to czas, by zastanowiæ siê nad tym, co robiæ dalej przyzna³.
Kiedy jednak skoñcz¹ siê naboje, a most zostanie za³atany, na nasz brzeg
przeprawi siê tuzin uzbrojonych i bezwzglêdnych mê¿czyzn. I bêdzie jatka.
Zostanê tu powiedzia³ Rohde. Podelij mi co do jedzenia, kiedy bê-
dzie gotowe. Skinieniem g³owy pokaza³ na most. Wiedz¹c, ¿e znajdzie siê
pod ostrza³em, cz³owiek, który na to wejdzie, musi byæ odwa¿ny. A nie pos¹-
dzam tych facetów o odwagê. Mo¿e ka¿da kula da nam wiêcej ni¿ godzinê.
Do³¹czywszy do grupy, OHara wprowadzi³ Forestera w sytuacjê.
Dwa dni byæ mo¿e dwa dni, ¿eby co wykombinowaæ Forester
skrzywi³ twarz. Ale co?
S¹dzê, ¿e wskazane by³oby powo³anie Komitetu Si³ i rodków od-
par³ OHara.
Usiedli krêgiem na sk¹pej trawie. Benedetta i panna Ponsky serwowa³y
posi³ek na znalezionych w osadzie aluminiowych talerzach.
To jest narada wojenna powiedzia³ Forester. Zatem proszê mówiæ
konkretnie, bez czczej gadaniny. Nie mamy czasu do stracenia. Mile widzia-
na ka¿da sensowna sugestia.
Nast¹pi³a chwila martwej ciszy, któr¹ przerwa³a panna Ponsky.
S¹dzê, ¿e g³ówny problem polega na tym, jak powstrzymaæ ich przed
zreperowaniem mostu. Có¿, czy nie moglibymy zrobiæ czego z naszej stro-
ny poprzecinaæ liny czy co w tym rodzaju?
Myl w za³o¿eniu s³uszna powiedzia³ Forester. S¹ jakie zastrze¿enia?
Zerkn¹³ na OHarê, doskonale wiedz¹c, co ten powie.
OHara kwano popatrzy³ na Forestera; wygl¹da³o na to, ¿e zosta³ g³ów-
nym strategiem, a rola ta wcale go nie bawi³a. Odpowiedzia³ z namys³em:
Podejcie do mostu po naszej stronie jest zupe³nie otwarte. Na odcin-
ku przynajmniej stu metrów nie ma ¿adnej os³ony. Widzielicie, co tego ran-
ka przydarzy³o siê Benedetcie i mnie. Ka¿dy, kto spróbuje dostaæ siê do
mostu traktem, zostanie skoszony w pó³ drogi. To dystans, z jakiego nie mo¿na
chybiæ. Wcale nie musz¹ byæ strzelcami wyborowymi. Przerwa³. Zdajê
sobie sprawê, ¿e jest to jedyny sposób dostania siê na most, ale rzecz wydaje
mi siê niemo¿liwa.
Co powiecie o ataku nocnym? zapyta³ Willis.
Brzmi niele odpar³ Forester.
I jeszcze raz, choæ nie mia³ na to najmniejszej ochoty, OHara musia³
wypowiedzieæ swoje zdanie.
Nie chcê uchodziæ za pesymistê, lecz nie s¹dzê, by faceci po tamtej
stronie byli kompletnymi durniami. Dysponuj¹ dwiema ciê¿arówkami i przy-
najmniej czterema d¿ipami. Ka¿dy z tych pojazdów ma co najmniej dwa
reflektory. W nocy bêd¹ dobrze owietla³y ca³y most.
63
Znów zapad³o milczenie.
Armstrong chrz¹kn¹³.
Z Willisem odwalilimy trochê pracy koncepcyjnej i wpadlimy na
co, co mo¿e okazaæ siê pomocne. A mogê w tym uchodziæ za eksperta.
Wiedz¹ pañstwo, ¿e zajmujê siê histori¹ redniowiecza. I tak siê sk³ada, ¿e
mam w tej dziedzinie specjalizacjê, a jest ni¹ redniowieczna sztuka wojen-
na. Postrzegam nasze po³o¿enie tak, jak gdybymy znajdowali siê w zamku
otoczonym fos¹, z mostem zwodzonym. Przypadkiem most jest podniesio-
ny. Jednak nasi nieprzyjaciele usi³uj¹ zmieniæ ten stan rzeczy. Nasze zadanie
polega na tym, by ich powstrzymaæ.
W jaki sposób? zapyta³ OHara. Dgaæ pik¹?
Nie pogardza³bym zanadto redniowiecznym orê¿em, OHara od-
rzek³ Armstrong ³agodnie. Przyznajê, ¿e ludzie tamtych czasów nie byli
równie jak my zrêczni w sztuce zadawania masowej mierci, lecz mimo to
potrafili zabijaæ siê wzajem w zadowalaj¹cym tempie. Otó¿ broñ Rohdego
jest bardzo nieprecyzyjna na dystans, na jaki jest u¿ywana. Potrzebujemy
zatem broni sprawniejszej ani¿eli pistolet Rohdego.
Wiêc wszyscy poprzemieniamy siê w Robin Hoodów powiedzia³ Pe-
abody kpi¹co. Z dobrymi, starymi ³ukami. Nie, na rany boskie, profesorze.
Ach, nie odpar³ Armstrong. £uk w d³oniach nowicjusza jest bar-
dzo kapryny. Potrzeba przynajmniej piêciu lat, aby wyszkoliæ dobrego ³ucz-
nika.
Potrafiê pos³ugiwaæ siê ³ukiem wtr¹ci³a panna Ponsky. Poczerwie-
nia³a, gdy wszystkie oczy zwróci³y siê na ni¹. Jestem prezesk¹ damskiego
Klubu Zbójnickiego w South Bridge. W ubieg³ym roku odnios³am swoje
ma³e zwyciêstwo na zawodach okrêgowych.
To interesuj¹ce powiedzia³ Armstrong.
Czy potrafi pani strzelaæ z ³uku w pozycji le¿¹cej, panno Ponsky?
zapyta³ OHara.
Bêdzie to trudne odrzek³a. Mo¿e nawet niemo¿liwe.
Ruchem g³owy OHara wskaza³ na w¹wóz.
Kiedy stanie tam pani z ³ukiem, podziurawi¹ pani¹ jak sito.
Obruszy³a siê.
Panie OHara, by³oby lepiej, gdyby zamiast krytykowaæ, sam pan co
zaproponowa³.
Muszê to robiæ powiedzia³ beznamiêtnie. Nie chcê, by ktokolwiek
zgin¹³ niepotrzebnie.
Rany boskie! wykrzykn¹³ Willis. Kto tu mówi³ o ³ukach? Nie wcho-
dz¹ w grê. Nie dysponujemy odpowiednim materia³em. Mo¿e bêdziecie pañ-
stwo ³askawi wys³uchaæ, co ma do zaproponowania Armstrong? nieocze-
kiwanie jego g³os zabrzmia³ stanowczo.
64
Powietrze popo³udnia rozdar³ najpierw suchy trzask pistoletu Rohdego,
a potem grzechot salwy z drugiego brzegu w¹wozu. Peabody odruchowo
pochyli³ siê. OHara spojrza³ na zegarek. Minê³a godzina i dwadziecia mi-
nut pozosta³o im dziewiêæ kul.
Jedyny pozytywny aspekt sprawy powiedzia³ Forester polega na
tym, ¿e jestemy bezpieczni. Ich karabiny nie mog¹ nas tutaj dosiêgn¹æ. Niech
pan przedstawi swoj¹ propozycjê, doktorze Armstrong.
Myla³em o czym zbli¿onym do kuszy wyjani³. Ka¿dy, kto umie
strzelaæ z karabinu, potrafi³by pos³u¿yæ siê kusz¹, której efektywny zasiêg
przekracza sto metrów. Umiechn¹³ siê do OHary. Mo¿na z niej strzelaæ
równie¿ w pozycji le¿¹cej.
Przypad³o to OHarze do gustu. Mogliby nie tylko szachowaæ most, ale
tak¿e skrêcaj¹c¹ na pó³noc drogê po przeciwnej stronie, która bieg³a wzd³u¿
grani i na której sta³y pojazdy nieprzyjaciela.
Czy to ma jak¹kolwiek skuteczn¹ si³ê ra¿enia? zapyta³.
Uderzywszy pod k¹tem prostym, be³t z ³atwoci¹ przebija zbrojê
odpar³ Armstrong.
A na przyk³ad zbiornik paliwa?
Ach, bez wiêkszego trudu.
Nie tak szybko wtr¹ci³ Forester. Jak, do diab³a, mamy zmajstrowaæ
te kusze?
Musi pan zrozumieæ, ¿e w tych zagadnieniach jestem ledwie teorety-
kiem wyjani³ Armstrong nie za mechanikiem czy in¿ynierem. Ale
Willisowi opisa³em to, o co mi chodzi, a on stwierdzi³, ¿e potrafi to wyko-
naæ.
Myszkowalimy z Armstrongiem w osadzie w³¹czy³ siê Willis.
Jedna z chat s³u¿y³a jako warsztat i poniewiera siê tam mnóstwo odpadków.
Rozumiecie pañstwo, zwyk³e mieci, jakie zawalaj¹ warsztaty lusarskie.
Moim zdaniem, opuszczaj¹c to miejsce uznano, ¿e nie warto trudziæ siê ich
wywo¿eniem. Jest tam trochê sprê¿yn i kawa³ków metalowych prêtów. A poza
tym nieco stali zbrojeniowej, któr¹ mo¿na poci¹æ na strza³y.
Be³ty sprostowa³ pob³a¿liwie Armstrong. Myla³em zrazu o wyko-
naniu pewnego rodzaju kuszy, z której strzela siê kulami. Jednak Willis prze-
kona³ mnie, ¿e ³atwiej nam bêdzie wykonaæ be³ty.
A jak z narzêdziami? zapyta³ OHara. Czy macie co do ciêcia
metalu?
Jest trochê brzeszczotów odpar³ Willis. Widzia³em te¿ parê po-
szczerbionych pilników. No i przedpotopow¹ rêczn¹ szlifierkê. Dam sobie
radê. Mam zrêczne rêce i potrafiê dostosowaæ projekty Armstronga do do-
stêpnego materia³u.
OHara popatrzy³ na Forestera, a ten powiedzia³ powoli:
65
Zbudowana z odpadków broñ, która jest celna na odleg³oæ stu me-
trów to zbyt piêkne, by mog³o byæ prawdziwe. Czy ma pan absolutn¹ pew-
noæ, doktorze Armstrong?
Och, tak odrzek³ Armstrong pogodnie. W swoim czasie kusza
umierci³a tysi¹ce ludzi i nie widzê powodów, dla których nie mia³aby za³a-
twiæ jeszcze kilku. A poza tym Willis jest przekonany, ¿e potrafi j¹ wykonaæ.
Umiechn¹³ siê. Tu naszkicowa³em plan. Pokaza³ na kilka linii naryso-
wanych w pyle drogi.
Jeli mamy to zrobiæ, niezw³ocznie bierzmy siê do roboty powie-
dzia³ OHara.
Dobra Forester spojrza³ na s³oñce. Macie doæ czasu, by dotrzeæ
do osady przed zmrokiem. To pod górê, ale bêdziecie podró¿owaæ bez baga-
¿u. Peabody, ty te¿ pójdziesz. Willisowi przyda siê dodatkowa para r¹k.
Peabody przytakn¹³ ochoczo. Wola³ to ni¿ pozostanie w pobli¿u mostu.
Chwileczkê wtr¹ci³ Aguillar, zabieraj¹c g³os po raz pierwszy. Most
zbudowany jest z lin i drewna, a zatem z materia³ów ³atwopalnych. Czy roz-
wa¿alicie mo¿liwoæ u¿ycia ognia? Señor OHara podsun¹³ mi ten pomys³,
mówi¹c o zbiornikach paliwa.
Hm odpar³ OHara. Ale jak przeniesiemy ogieñ na most?
To temat do zastanowienia dla wszystkich podsumowa³ Forester.
Teraz bierzmy siê do roboty.
Armstrong, Willis i Peabody ruszyli niezw³ocznie w d³ug¹ wêdrówkê
do osady.
Do tej pory nie wiedzia³em, co myleæ o Willisie powiedzia³ Fore-
ster. Nie nale¿y do ludzi otwartych. Ale ju¿ go rozgryz³em: to facet prak-
tyczny. Daj mu co do wykonania, a zrobi to bez wzglêdu na przeszkody,
zrobi to na pewno.
Aguillar umiechn¹³ siê.
Armstrong równie¿ jest zdumiewaj¹cy.
Mój Bo¿e westchn¹³ Forester. Kusze w dzisiejszych czasach
Musimy pomyleæ o urz¹dzeniu obozowiska wtr¹ci³ OHara. Tu nie
ma wody, a poza tym nasze g³ówne si³y znajduj¹ siê zbyt blisko nieprzyjaciela.
Mniej wiêcej kilometr st¹d jest jeziorko. S¹dzê, ¿e to dobre miejsce.
Benedetta, zajmij siê tym rozkaza³ Aguillar. Panna Ponsky ci po-
mo¿e. Odprowadzi³ wzrokiem obie kobiety. Jest jeszcze co, co musimy
przedyskutowaæ. I to z udzia³em Miguela. Przejdmy do niego.
Rohde by³ rozradowany.
Jeszcze nie umiecili na mocie ani jednej belki. Rozbiegli siê jak
stadko królików.
Aguillar opowiedzia³ mu o wynikach narady.
Kusza? zapyta³ niepewnie.
5 Cytadela w Andach
66
Te¿ uwa¿am, ¿e to szaleñstwo stwierdzi³ Forester. Ale Armstrong
zapewnia, ¿e to zda egzamin.
Armstrong to wartociowy cz³owiek powiedzia³ Aguillar. Bierze
pod uwagê potrzeby chwili. Ale ja mylê o przysz³oci. Za³ó¿my, ¿e po-
wstrzymamy tych ludzi. Za³ó¿my, ¿e zniszczymy most. I co dalej?
Nasza sytuacja w gruncie rzeczy nie bêdzie lepsza odpar³ OHara
z zadum¹. Cokolwiek by siê sta³o, maj¹ nas w potrzasku.
Otó¿ to przytakn¹³ Aguillar. Prawda, mamy mnóstwo ¿ywnoci.
Nic to jednak nie znaczy. Czas jest dla tych ludzi równie wa¿ny jak dla mnie.
Uniemo¿liwiaj¹c mi dzia³anie, realizuj¹ swój cel.
Tak, trzymaj¹c pana w tym miejscu, eliminuj¹ pana z gry zgodzi³ siê
Forester. Pañskim zdaniem, ile czasu dzieli nas od zaplanowanego przez
komunistów coup detat?
Aguillar wzruszy³ ramionami.
Miesi¹c, mo¿e dwa, ale z pewnoci¹ nie wiêcej. My sami przypieszy-
limy przygotowania, widz¹c oznaki wzmo¿onej aktywnoci komunistów.
To wycig, którego stawk¹ jest los Kordyliery, a mo¿e nawet ca³ej Ameryki
£aciñskiej. A czas ucieka.
Pañska mapa, señor OHara powiedzia³ niespodziewanie Rohde.
OHara wyj¹³ mapê i roz³o¿y³ j¹ na skale. Rohde przeledzi³ palcem
szlak rzeki na po³udniu i pó³nocy, a potem pokrêci³ g³ow¹.
Ta rzeka, ten w¹wóz to potrzask przygwa¿d¿aj¹cy nas do gór owiadczy³.
Zgodzilimy siê, ¿e nie ma sensu ruszaæ ku mostowi w dole rzeki
powiedzia³ Forester. Z pewnoci¹ jest strze¿ony, a poza tym to szmat drogi.
A co niby mia³oby ich powstrzymaæ przed przeprawieniem siê przez
tamten most i oskrzydleniem nas?
Dopóki s¹dz¹, ¿e zdo³aj¹ nareperowaæ ten most, nie zrobi¹ tego od-
par³ Aguillar. Komunici to nie supermeni. S¹ równie leniwi jak wszyscy
inni i wcale im nie w smak osiemdziesiêciokilometrowa wêdrówka po gó-
rach, która zajmie przynajmniej cztery dni. Dlatego mylê, ¿e zadowol¹ siê
przytrzymaniem ptaszka w klatce.
Palce Rohdego przesunê³y siê po mapie ku zachodowi.
Wiêc pozostaj¹ nam tylko góry.
Forester odwróci³ g³owê i powiód³ spojrzeniem po stromych zboczach
i lodowatych wierzcho³kach.
To sprawa prawie beznadziejna. Wed³ug mnie, señor Aguillar, nie na
nasze si³y.
Wiem zgodzi³ siê Rohde. On tu musi pozostaæ. Lecz kto powinien
przejæ górami i wezwaæ pomoc.
Zastanówmy siê, czy to w ogóle mo¿liwe powiedzia³ OHara. Za-
mierza³em lecieæ przez Puerto de las Aguillas. Oznacza to, ¿e kto zmierza-
67
j¹cy w przeciwnym kierunku musia³by przejæ trzydzieci kilometrów na
pó³noc, zanim przez prze³êcz skieruje siê na zachód. No i musia³by wêdro-
waæ dosyæ wysoko, aby obejæ ten cholerny w¹wóz. Sama prze³êcz nie jest
taka straszna, to mniej ni¿ piêæ tysiêcy metrów.
W sumie mniej wiêcej, piêædziesi¹t kilometrów do Doliny Santos
wtr¹ci³ Forester. I to w linii prostej. Górami bêdzie to prawdopodobnie
osiemdziesi¹t.
Jest jeszcze inna droga wtr¹ci³ cicho Rohde i wskaza³ na góry. Ten
masyw jest wysoki, lecz niezbyt szeroki. Po tamtej stronie le¿y Dolina San-
tos. Nakreliwszy na mapie liniê od tego miejsca do Altemiros w dolinie
Santos, przekonacie siê, ¿e to najwy¿ej dwadziecia piêæ kilometrów.
OHara pochyli³ siê nad map¹ i zmierzy³ odleg³oæ.
S³usznie. To jakie dwadziecia piêæ kilometrów. Ale to same szczyty.
Jakie trzy kilometry na pó³nocny zachód od kopalni jest prze³êcz
powiedzia³ Rohde. Bezimienna, bo nie ma takich durniów, którzy by z niej
korzystali. Jakie piêæ tysiêcy osiemset metrów nad poziomem morza.
Forester szybko przeliczy³ na stopy.
Uhuhu!
Co z niedoborem tlenu? zapyta³ OHara. Mielimy z tym ju¿ doæ
k³opotów. Czy cz³owiek zdo³a przejæ przez tê prze³êcz bez butli tlenowej?
Dokona³em tego odpar³ Rohde. Fakt, ¿e w bardziej sprzyjaj¹cych
warunkach. To tylko kwestia aklimatyzacji. Wiedz¹ o tym alpinici. Dlatego
przez wiele dni pozostaj¹ na jednej wysokoci, potem przenosz¹ siê do obozo-
wiska po³o¿onego wy¿ej, gdzie równie¿ przed podjêciem dalszej wspinaczki
spêdzaj¹ kilka dni. Chodzi o to, by dostroiæ organizm do zmieniaj¹cych siê
warunków. Spojrza³ na góry. Gdybym jutro uda³ siê do osady, spêdzi³ tam
dzieñ, dwa przy kopalni, móg³bym, jak s¹dzê, sforsowaæ prze³êcz.
Nie mo¿esz iæ sam zaoponowa³ Forester.
Pójdê z tob¹ powiedzia³ OHara natychmiast.
Chwileczkê rzek³ Forester. Czy jeste wspinaczem?
Nie odpar³ OHara.
A ja jestem. To znaczy szwenda³em siê po Górach Skalistych. Prze-
cie¿ to siê powinno liczyæ. Czy¿ nie tak? zaapelowa³ do Rohdego.
Miguel, nie powiniene iæ sam stwierdzi³ Aguillar.
Doskonale zgodzi³ siê Rohde. Wezmê jedn¹ osobê ciebie. Ski-
n¹³ w stronê Forestera i umiechn¹³ siê ponuro. Ale ju¿ teraz mogê ci obie-
caæ, ¿e po¿a³ujesz.
Forester umiechn¹³ siê promiennie i odrzek³:
Có¿, Tim, pozostajesz jako dowódca garnizonu. Bêdziesz mia³ pe³ne
rêce roboty.
Si powiedzia³ Rohde. Musisz ich powstrzymaæ.
68
W charakterystyczny zgie³k rzeki wtargn¹³ nowy dwiêk i Rohde bez-
zw³ocznie poczo³ga³ siê na swój punkt obserwacyjny, sk¹d gestem przywo-
³a³ OHarê.
Uruchamiaj¹ silniki powiedzia³. Przypuszczam, ¿e odjad¹.
Jednak samochody ani drgnê³y.
Co oni robi¹? zapyta³ strapiony Rohde.
Pod³adowuj¹ akumulatory wyjani³ OHara. Upewniaj¹ siê, ¿e
dzisiejszej nocy nie zabraknie im wiat³a.
II
Rohde i Forester obserwowali most. OHara i Aguillar wrócili, by po-
móc kobietom przy urz¹dzaniu obozowiska. Nie istnia³a groba nag³ej prze-
prawy nieprzyjaciela, a o ka¿dym niezwyk³ym poruszeniu mo¿na by³o szyb-
ko zameldowaæ. Ledwie podjêto decyzjê o przejciu przez góry, a ju¿ Forester
zmieni³ sw¹ postawê. Najwyraniej rad, ¿e wszystko spada na OHarê, nie
wystêpowa³ z propozycjami podejmowania jakichkolwiek akcji. Taktownie
uzna³, ¿e dowódca mo¿e byæ tylko jeden i ¿e jest nim OHara.
Usta OHary wykrzywi³ lekki grymas. W mylach dokonywa³ przegl¹-
du swego garnizonu. Starzec i m³oda dziewczyna; dwa akademickie mole
ksi¹¿kowe; pijaczyna i czyja niezamê¿na ciotunia; wreszcie on sam zruj-
nowany pilot. Natomiast na drugim brzegu rzeki by³o przynajmniej dwu-
dziestu bezwzglêdnych mê¿czyzn, a w odwodach Bóg wie ilu jeszcze. Miê-
nie stê¿a³y mu na myl, ¿e jego przeciwnicy s¹ komunistami; wprawdzie
niezdarnymi komunistami z Ameryki Po³udniowej, ale jednak komunistami.
Cokolwiek siê zdarzy, nie dostan¹ mnie po raz drugi, pomyla³.
Benedetta nie odzywa³a siê i OHara zna³ powód jej milczenia. Gdy po
raz pierwszy jest siê obiektem strza³u, z cz³owieka uchodzi gdzie ca³a jego
¿ywotnoæ. Uwiadamia sobie nagle, ¿e jest miêkkim workiem powietrza
i p³ynów, podatnym i bezradnym wobec pocisków w stalowych koszulkach,
które mog¹ dziurkowaæ i rwaæ. Przypomnia³ sobie, kiedy po raz pierwszy
znalaz³ siê w akcji. Bardzo wspó³czu³ dziewczynie.
Spojrza³ na rozrzucone ska³y i martwe zbocze góry.
Zastanawiam siê, czy jest tam jaka jaskinia. Bardzo by siê teraz przy-
da³a. Zerkn¹³ na Benedettê. Chod, pomyszkujemy trochê.
Popatrzy³a na wuja, który pomaga³ pannie Ponsky porz¹dkowaæ konser-
wy.
Zgoda odpar³a.
Przeciêli drogê i trawersem wspiêli siê na stromiznê. Teren pokryty by³
g³azami i piargiem. Wêdrówka by³a trudna, poniewa¿ ich stopy osuwa³y siê
69
na niepewnym pod³o¿u. OHara pomyla³, ¿e z ³atwoci¹ mo¿na by tu z³a-
maæ nogê i gdzie w g³êbi jego umys³u s³abo zawita³ pewien pomys³.
Po jakim czasie rozdzielili siê. OHara poszed³ na lewo, a dziewczyna
na prawo. Przez godzinê przedzierali siê pomiêdzy ska³ami, poszukuj¹c choæ-
by najmniejszej kryjówki, która da³aby os³onê przed nocnymi wiatrami. OHa-
ra nie znalaz³ nic, lecz us³yszawszy s³aby okrzyk Benedetty, przeci¹³ zbocze,
by zobaczyæ, na co natrafi³a.
Nie by³a to pieczara, lecz zau³ek powsta³y z przypadkowego spiêtrzenia
kamieni. Wielki g³az stoczy³ siê z góry i zaklinowa³ pomiêdzy dwoma innymi,
tworz¹c co w rodzaju zadaszenia. Ca³oæ przypomina³a nieco kromlech, jaki
OHara ogl¹da³ w Dartmoor, lecz ta formacja by³a znacznie wiêksza. Oszacowa³
j¹ spojrzeniem. Przynajmniej da schronienie przed niegiem i deszczem, a tak¿e
trochê os³oni przed wiatrem. Wszed³ do rodka i w g³êbi znalaz³ spor¹ nieckê.
Doskonale powiedzia³. Pomieci siê w tym du¿o wody, mo¿e ze
dwadziecia galonów.
Odwróci³ siê i popatrzy³ na Benedettê. Wysi³ek pokry³ jej policzki lek-
kim rumieñcem i wygl¹da³a teraz znacznie lepiej. Wyj¹³ papierosa.
Palisz?
Nie pokrêci³a g³ow¹.
Bomba stwierdzi³ z zadowoleniem. W³anie na to liczy³em. Zer-
kn¹³ do paczki: zosta³o mu jedenacie sztuk. Widzisz, jestem typem samo-
luba. Wola³bym je zachowaæ dla siebie.
Przysiad³ na skale, zapali³ papierosa i zaci¹gn¹³ siê ³apczywie. Benedet-
ta usiad³a obok niego.
Cieszê siê, ¿e postanowi³e pomóc mojemu wujowi powiedzia³a.
OHara umiechn¹³ siê.
Kilku z nas wcale nie by³o zdecydowanych. Trzeba by³o mocnych
argumentów, aby przywieæ ich do rozs¹dku. Jednak w koñcu osi¹gnêlimy
jednomylnoæ.
Czy s¹dzisz zapyta³a ciszonym g³osem ¿e mamy jak¹kolwiek szansê
wyjæ z tego ca³o?
OHara zagryz³ wargi.
Nie ma sensu ukrywaæ prawdy. Mysz w ³apach kota ma wiêcej szans
ni¿ my. Jeli sforsuj¹ most, a my bêdziemy wówczas równie bezbronni jak
teraz, sprawa bêdzie beznadziejna. Powiód³ d³oni¹ po okolicy. Istnieje
jedna jedyna szansa: jeli rozdzielimy siê, a ka¿dy z nas ruszy w innym kie-
runku, tak¿e oni bêd¹ musieli siê rozdzieliæ. To ciê¿ki teren, ale mo¿e komu
z nas uda siê wymkn¹æ, aby opowiedzieæ, co przydarzy³o siê pozosta³ym.
Marna to jednak pociecha.
Dlaczego wobec tego postanowilicie podj¹æ walkê? zapyta³a zbita
z tropu.
70
OHara prychn¹³.
Armstrong przedstawi³ garæ nader spójnych argumentów. Zapozna³
j¹ z nimi, a potem doda³: Jednak ja walczy³bym tak czy owak. Nie podoba-
j¹ mi siê ci ch³optysie zza rzeki; nie podoba mi siê to, co robi¹ z ludmi: Nie
ma znaczenia, czy ich skóra jest ¿ó³ta, bia³a czy br¹zowa, ulepieni s¹ z tej
samej gliny.
Señor Forester mówi³ mi, ¿e walczylicie razem w Korei.
Mo¿liwe Prawdopodobnie walczylimy. S³u¿y³ w szwadronie ame-
rykañskim, z którym odbywalimy niekiedy wspólne loty, ale nigdy go oso-
bicie nie spotka³em.
To musia³o byæ okropne powiedzia³a. Ta ca³a wojna.
Nie za bardzo odpar³ OHara. Przynajmniej jej czêæ bojowa.
Umiechn¹³ siê. Przyzwyczajasz siê, ¿e do ciebie strzelaj¹. S¹dzê, ¿e lu-
dzie s¹ zdolni przyzwyczaiæ siê do wszystkiego, jeli trwa to dostatecznie
d³ugo. Prawie do wszystkiego. To jedyne, co umo¿liwia prowadzenie wojen:
fakt, ¿e ludzie adaptuj¹ siê i najwiêksze szaleñstwa zaczynaj¹ traktowaæ jako
co normalnego. Inaczej nie przetrzymaliby tego.
Wiem przytaknê³a. Wystarczy popatrzeæ na nas. Ci ludzie strzelaj¹
do nas, a Miguel odpowiada ogniem, bo uwa¿a to za najnormalniejsz¹ rzecz
na wiecie.
Bo to jest najnormalniejsza rzecz na wiecie odrzek³ szorstko.
Cz³owiek to zwierzê waleczne. Ta cecha pozwoli³a mu zaj¹æ miejsce, jakie
zajmuje obecnie w³adcy planety. Skrzywi³ wargi. Ta cecha nie pozwala
mu równie¿ dokonaæ rzeczy wiêkszych. Nagle rozemia³ siê. Chryste, to
nie czas na filozofowanie o wojnie, pozostawmy to Armstrongowi.
Powiedzia³e co dziwnego odezwa³a siê Benedetta. Otó¿ powie-
dzia³e, ¿e Korea nie by³a a¿ tak okropna, przynajmniej sama walka. Wiêc
jeli nie walka, có¿ by³o w niej okropnego?
Spojrzenie OHary uciek³o w dal.
Czas po zakoñczeniu walki. Kiedy przesta³em walczyæ kiedy nie
mog³em ju¿ walczyæ. Wtedy zaczê³o siê najpotworniejsze.
By³e jeñcem? W rêkach Chiñczyków? Forester wspomina³ co o tym.
OHara odrzek³ powoli:
Zabija³em ludzi w walce ogarniêty bojow¹ gor¹czk¹ i prawdopo-
dobnie bêdê to robiæ znowu, w dodatku ju¿ nied³ugo. Ale co te komunistycz-
ne sukinsyny mog¹ robiæ z wyrachowaniem, z zimn¹ krwi¹, to nie mieci
siê pokrêci³ g³ow¹ z rozdra¿nieniem. Wola³bym o tym nie mówiæ.
Nagle nasz³a go wizja pozbawionej wyrazu twarzy chiñskiego porucz-
nika Fenga. By³o to co, co od czasów Korei nawiedza³o go we snach i kaza-
³o budziæ siê z krzykiem. To by³ powód, dla którego wola³ przepocone, bez-
senne i bezmylne noce pijaka.
71
Porozmawiajmy o tobie zaproponowa³. Dobrze mówisz po angiel-
sku, gdzie siê tego nauczy³a?
Wyczu³a, ¿e wst¹pi³a na teren zakazany i bolesny.
Przepraszam, ¿e o to pana spyta³am powiedzia³a ze skruch¹.
Nic siê nie sta³o. Skoñczmy jednak z tym panem OHar¹. Mam na
imiê Tim.
Umiechnê³a siê delikatnie.
Kszta³ci³am siê w Stanach, Tim. Wujek wys³a³ mnie tam po przewro-
cie Lopeza. Wybuchnê³a miechem. Angielskiego uczy³a mnie nauczy-
cielka bardzo podobna do panny Ponsky.
Ach, to dopiero twarda turkaweczka powiedzia³. Wuj ciê wys³a³?
A co z rodzicami?
Matka umar³a, kiedy by³am dzieckiem, a ojciec Lopez kaza³ go roz-
strzelaæ.
OHara westchn¹³.
Chyba obydwoje dotykamy bolesnych ran, Benedetto. Wybacz.
Tak ju¿ jest na tym wiecie, Tim odrzek³a smutno.
Ka¿dy, kto na tym wiecie liczy na czyst¹ grê, jest cholernym g³up-
cem. W³anie dlatego wpakowalimy siê w ten bigos. Wracajmy, ta rozmo-
wa do niczego nie prowadzi.
Przyhartowa³ papierosa i skrzêtnie wetkn¹³ niedopa³ek do paczki.
Wstaj¹c, Benedetta zapyta³a:
Czy s¹dzisz, ¿e sprawdzi siê ten pomys³ señora Armstronga z kusz¹?
Nie odpar³ bez ogródek. Mylê, ¿e Armstrong jest romantykiem. Jest
specjalist¹-teoretykiem od wojen sprzed tysi¹ca lat, a nie przychodzi mi do
g³owy nic, co dzisiaj by³oby bardziej abstrakcyjne od nich. To facet z wie¿y
z koci s³oniowej, akademik, teoretycznie krwio¿erczy, ale na widok krwi ¿o-
³¹dek podejdzie mu do gard³a. A poza tym uwa¿am, ¿e jest lekko stukniêty.
III
Z bulgocz¹c¹ fajk¹ w zêbach Armstrong obserwowa³ Willisa, myszku-
j¹cego w zacielaj¹cej warsztat kupie odpadków. Serce Armstronga wali³o
gwa³townie i brakowa³o mu powietrza, chocia¿ tym razem wysokoæ nie
dawa³a mu siê tak we znaki, jak podczas poprzedniego pobytu w osadzie.
Przetrawia³ w umyle szczegó³y swej zawodowej wiedzy nauki o zabijaniu
bez u¿ycia prochu strzelniczego. Ch³odno i precyzyjnie rozmyla³ o zasiê-
gach, trajektoriach i sile ra¿enia, jakie mo¿na uzyskaæ z kawa³ków zgiêtej
stali i skrêconych jelit. Próbowa³ zarazem zaadaptowaæ owe pomys³owe me-
chanizmy, tak wyrazicie wyrysowane w jego g³owie, do materia³ów i potrzeb
72
chwili. Popatrzy³ na belki stropowe chaty i olni³ go nowy pomys³; przesta³
jednak o nim myleæ najpierw nale¿a³o zaj¹æ siê kusz¹.
Willis wyprostowa³ siê. Trzyma³ w d³oni p³ask¹ sprê¿ynê.
To z samochodu. Nada siê na kuszê?
Armstrong spróbowa³ j¹ zgi¹æ i przekona³ siê, ¿e jest bardzo sztywna.
Niezwykle mocna powiedzia³. Prawdopodobnie mocniejsza ni¿
wszystko, czym dysponowano w redniowieczu. Bêdzie z tego potê¿na broñ.
Mo¿e jest nawet za sztywna nie wiem, czy bêdziemy potrafili j¹ zgi¹æ.
Przeanalizujmy problem jeszcze raz zaproponowa³ Willis.
Armstrong zacz¹³ rysowaæ na odwrocie koperty.
W lekkich, sportowych kuszach u¿ywa siê strzemienia, które jednak
nie wystarczy dla broni, o jakiej mylimy. Przy ciê¿szych kuszach bojowych
stosowano dwie metody naci¹gania pierwsza to dwignia z zapadk¹ wy-
gl¹daj¹ca mniej wiêcej tak któr¹ zdominowano do strza³u, a druga to korba
poruszaj¹ca seriê trybów.
Willis spojrza³ na szkice i skin¹³ g³ow¹.
Najlepszym rozwi¹zaniem dla nas jest korba. Ten numer z zapadk¹ trud-
no by³oby wykonaæ. A jeli rzecz oka¿e siê niezbêdna, mo¿emy spi³owaæ sprê-
¿ynê i tym sposobem j¹ os³abiæ. Rozejrza³ siê doko³a. Gdzie jest Peabody?
Nie wiem odpar³ Armstrong. Zabieramy siê do roboty.
Lepiej go znajdmy powiedzia³ Willis. Zapêdzimy go do robienia
strza³. To powinno byæ proste zajêcie.
Be³tów poprawi³ go Armstrong cierpliwie.
Jak zwa³, tak zwa³. Bierzmy siê do roboty.
Znaleli Peabodyego w jednej z chat, gdzie podgrzewa³ sobie puszkê
fasoli. Niechêtnie wróci³ do warsztatu i przyst¹pili do roboty. Armstronga
zdumiewa³a sprawnoæ palców Willisa. Z niewiarygodnych materia³ów, pos³u-
guj¹c siê jeszcze gorszymi narzêdziami, wyczarowa³ nadaj¹ce siê do u¿ytku
czêci. Stwierdzili, ¿e stara szlifierka jest ich najsprawniejszym przyrz¹dem
tn¹cym, jakkolwiek ma sk³onnoæ do marnowania materia³u. Armstrong krêci³
korbk¹ w pocie czo³a, a ¿e si³ nie starcza³o mu na d³ugo, zaczêli to robiæ na
zmianê; przy czym on i Willis wykonywali swoje zadanie w milczeniu. Pe-
abody za ze stekiem przekleñstw na ustach.
Zerwali z chaty przewody elektryczne i odarli je z izolacji. Pociêli stal
zbrojeniow¹ na kawa³ki i ponacinali ich koñcówki, by mo¿na by³o zaopa-
trzyæ je w lotki. By³o zimno. Z ich odrêtwia³ych d³oni s¹czy³a siê krew.
Pracowali ca³¹ noc i wit rozjania³ ju¿ niebo, gdy Armstrong wzi¹³ w rêce
ukoñczon¹ broñ, przypatruj¹c siê jej trochê bez przekonania.
Wysz³a nieco inaczej, ni¿ sobie wyobra¿a³em, ale s¹dzê, ¿e bêdzie
dzia³aæ. Ospale potar³ oczy. Teraz zniosê j¹ na dó³, mo¿e siê tam przydaæ.
Willis ciê¿ko wspar³ siê o cianê chaty.
73
Mam pomys³ lepszego rozwi¹zania. To bydlê ciê¿ko bêdzie naci¹g-
n¹æ. Ale najpierw potrzebujê trochê jedzenia i snu. Jego g³os przeszed³
w mamrotanie i Willis gwa³townie zamruga³ oczami.
Ca³¹ noc reflektory nieprzyjacielskich pojazdów owietla³y most. By³o
oczywiste, ¿e wypad z zamiarem poprzecinania lin skazany by³ na niepowo-
dzenie. Wróg, nie maj¹c ochoty wchodziæ w wiat³o, kiedy z ciemnoci mo¿e
paæ strza³, zrezygnowa³ z nocnej pracy przy mocie.
Forester przepe³niony by³ wzgard¹.
Cholerni g³upcy powiedzia³. Jeli nie mo¿emy trafiæ ich przy wie-
tle dziennym, to pewne, ¿e nie trafimy ich noc¹. Ale gdyby mieli choæ odro-
binê oleju w g³owie, powinni wiedzieæ, ¿e w³anie w ciemnociach mog¹
naj³atwiej zorientowaæ siê, sk¹d strzelamy. Wys³aliby na most swojego cz³o-
wieka, aby ci¹gn¹³ na siebie ogieñ, a potem podziurkowaliby naszego jak
sito.
Za dnia nieprzyjaciel pracowa³. I znacznie mniej obawia³ siê strza³ów.
Dotychczas nikt nie zosta³ trafiony i sta³o siê jasne, ¿e bez niewiarygodnego
zbiegu okolicznoci nic z³ego staæ im siê nie mo¿e. Rankiem w pistolecie
Rohdego by³o tylko szeæ kul, a na mocie przyby³o dziewiêæ belek.
Do dziewi¹tej Rohde zmarnowa³ dwie kolejne kule i w³anie wówczas
drog¹ nadszed³ Armstrong, dwigaj¹c swoj¹ konstrukcjê.
Macie. To wasza kusza. Potar³ przekrwione, zmêczone oczy. Mó-
wi¹c fachowo, nazwa³bym to arbalest¹.
Dobry Bo¿e, szybko siê uwinêlicie powiedzia³ OHara.
Pracowalimy ca³¹ noc odpar³ ze znu¿eniem Armstrong. S¹dzili-
my, ¿e bêdzie wam pilnie potrzebna.
Jak dzia³a? OHara z zaciekawieniem ogl¹da³ orê¿.
Metalowa pêtla przy koñcu ³o¿a to strzemiê, stawiacie je na ziemi i wk³a-
dacie w nie stopê. Potem bierzecie tê linkê, chwytacie haczykiem za ciêciwê
i zaczynacie krêciæ t¹ korbk¹. Odci¹ga to ciêciwê do po³o¿enia, w którym zo-
stanie pochwycona przez zaczep spustowy. Wk³adacie be³t w ³o¿e i jestecie
gotowi do strza³u. Naciskacie spust i zaczep opada, zwalniaj¹c ciêciwê.
Kusza ci¹¿y³a w d³oniach OHary. Jej ³uk wykonany by³ z resoru samo-
chodowego, ciêciwa za z elektrycznego kabla, dla wiêkszej mocy splecio-
nego w szeciopasmow¹ linkê. Równie¿ linka odci¹gaj¹ca by³a potrójnie
skrêconym kablem. Korpus i spust zrobione zosta³y z drewna, a ³o¿e, w któ-
rym spoczywa³ be³t, z kawa³ka rury os³aniaj¹cej przewody elektryczne.
By³ to triumf improwizacji.
Musielimy os³abiæ resor powiedzia³ Armstrong lecz wci¹¿ ma
niez³¹ krzepê. A to jest be³t, wykonalimy takich tuzin.
74
Be³t by³ po prostu odcinkiem potê¿nie pordzewia³ego metalowego prêta
o d³ugoci czterdziestu centymetrów i o rednicy jednego centymetra. Na
jednym jego koñcu tkwi³y w naciêciach lotki wykonane z puszki po mleku
w proszku; drugi koniec by³ zaostrzony. OHara zwa¿y³ go w d³oni. By³ doæ
ciê¿ki.
Jeli ten interes nie zabije na miejscu, trafiony na pewno skona na
tê¿ec. Czy zasiêg jest taki, jaki przewidywa³e?
Odrobinê wiêkszy odrzek³ Armstrong. Te be³ty s¹ ciê¿sze ni¿ re-
dniowieczne orygina³y, poniewa¿ w ca³oci wykonane zosta³y ze stali, daw-
niejsze za mia³y drzewce. Ale rekompensuje to wiêksza si³a ³uku. Mo¿e
bycie spróbowali?
OHara wsun¹³ stopê w strzemiê i zakrêci³ korb¹. Sz³o to ciê¿ej, ni¿ siê
spodziewa³, poniewa¿ ³uk by³ bardzo sztywny. Umieszczaj¹c be³t w ³o¿u,
zapyta³:
Do czego mam strzeliæ? Co powiesz o tamtym nasypie?
Nasyp znajdowa³ siê w odleg³oci jakich szeædziesiêciu metrów. OHa-
ra uniós³ kuszê.
Spróbuj na le¿¹co wtr¹ci³ pospiesznie Armstrong. Tak, jak bêdzie-
my korzystaæ z tego w walce. Tor pocisku jest bardzo p³aski, wiêc nie powi-
niene mieæ wiêkszych k³opotów z celowaniem. Uzna³em, ¿e przestrzelimy
broñ dopiero tutaj. Wyj¹³ parê gad¿etów zrobionych z drutu. U¿yjemy pro-
stego celownika piercieniowego.
OHara po³o¿y³ siê, niezrêcznie przyciskaj¹c do ramienia toporn¹ drew-
nian¹ kolbê. Patrz¹c wzd³u¿ linii ³o¿a, najlepiej jak potrafi³ wycelowa³ w br¹-
zow¹ ³atê ziemi. Potem nacisn¹³ spust, a gdy ciêciwa zosta³a zwolniona, po-
czu³ mocne kopniêcie. Z samego skraju wybranego celu wzbi³ siê ob³oczek
kurzawy. OHara wsta³ i rozmasowa³ ramiê.
Dobry Bo¿e powiedzia³ zdumiony kopie jak diabli.
Na twarzy Armstronga zagoci³ nik³y umieszek.
Wydostañmy be³t.
Podeszli do nasypu, lecz OHara nie potrafi³ dostrzec pocisku:
Powinien byæ tu powiedzia³. Wyranie widzia³em kurz.
Armstrong umiechn¹³ siê.
Mówi³em, ¿e to potê¿na broñ. Be³t jest tu.
OHara mrukn¹³ ze zdumienia, widz¹c, co Armstrong ma na myli. Be³t
wszed³ w ziemiê g³êbiej ni¿ na ca³¹ sw¹ d³ugoæ i tkwi³ tam ca³kowicie scho-
wany. Gdy Armstrong go wydobywa³, OHara powiedzia³:
Niech ka¿dy spróbuje. Zorientujemy siê, kto strzela najlepiej. Spoj-
rza³ na Armstronga. A ty siê przepij, chyba jeste na ostatnich nogach.
Zaczekam. Chcê zobaczyæ kuszê w akcji. Mo¿e bêd¹ potrzebne jakie
modyfikacje. Willis robi ju¿ nastêpn¹, przysz³y mu do g³owy pewne udosko-
75
nalenia. Peabodyego zagonilimy do produkcji be³tów. Wyprostowa³ siê,
trzymaj¹c pocisk w d³oni. No i muszê ustawiæ celownik.
Wszyscy, z wyj¹tkiem Aguillara i Rohdego, podjêli æwiczenia z kusz¹
i co mo¿e nie by³o zaskoczeniem najlepszym strzelcem okaza³a siê pan-
na Ponsky, Forester by³ drugi, a OHara trzeci. Dla ramienia panny Ponsky
strzelanie z kuszy by³o bolesnym dowiadczeniem. Natychmiast zrobi³a miêk-
k¹ podk³adkê i odt¹d osiem razy na dziesiêæ wsadza³a be³t w trzydziestocen-
tymetrowy kr¹g, cmokaj¹c z dezaprobat¹, ilekroæ chybi³a.
Nie ma doæ si³y, ¿eby naci¹gn¹æ broñ powiedzia³ Forester ale jest
cholernie dobra w strzelaniu.
To rozstrzyga sprawê. Ona pierwsza zabiera siê za nieprzyjaciela.
Oczywicie, jeli zechce to zrobiæ. Podszed³ do niej i rzek³ z umiechem:
Wygl¹da na to, ¿e rusza pani do boju jako pierwsza. Spróbuje pani?
Jej twarz poblad³a, a nos wyda³ siê jeszcze ostrzejszy ni¿ zwykle.
O Bo¿e! jêknê³a oszo³omiona. Czy s¹dzi pan, ¿e siê do tego nadajê?
Po³o¿yli kolejne cztery belki powiedzia³ cicho OHara. I Rohde
postanowi³ zachowaæ cztery ostatnie kule do momentu, gdy zyska wzglêdn¹
pewnoæ trafienia. To jedyna nasza szansa. A pani jest naszym najlepszym
strzelcem.
Wziê³a siê w garæ. Z determinacj¹ unios³a brodê.
W porz¹dku powiedzia³a. Zrobiê, co potrafiê.
Doskonale! Chyba powinna pani spojrzeæ najpierw na most, aby oceniæ
dystans, a potem oddaæ kilka strza³ów próbnych z takiej w³anie odleg³oci.
Zaprowadzi³ j¹ na stanowisko Rohdego.
Panna Ponsky spróbuje szczêcia z kusz¹ wyjani³.
Rohde z zaciekawieniem popatrzy³ na broñ.
Dzia³a?
Ma du¿y zasiêg i si³ê ra¿enia odpar³ OHara. Powinna siê spraw-
dziæ. Spojrza³ na most. W³anie wycofali siê dwaj mê¿czyni, którzy przed
chwil¹ u³o¿yli kolejn¹ belkê. Wyrwa by³a ju¿ ca³kiem niewielka. Kiedy
wyjd¹ znowu, chyba powinna pani celowaæ do bli¿szego. Jak ocenia pani
dystans?
Panna Ponsky zamyli³a siê.
Odrobinê mniejszy od tego, na którym æwiczy³am odpar³a. Chyba
nie muszê próbowaæ. Jej g³os lekko dr¿a³.
OHara spojrza³ na ni¹.
Niech sie pani postara, panno Ponsky. Proszê pomyleæ o tym, co zro-
bili z pani¹ Coughlin i co zrobi¹ z nami wszystkimi, jeli zdo³aj¹ sforsowaæ
most.
W porz¹dku odpar³a przyciszonym g³osem.
OHara z satysfakcj¹ skin¹³ g³ow¹.
76
Zajmie pani miejsce Rohdego. Ja bêdê tu¿ obok. Proszê siê nie spieszyæ,
nic pani nie goni. Proszê to potraktowaæ jak jeszcze jedno strzelanie próbne.
Forester naci¹gn¹³ kuszê i poda³ j¹ pannie Ponsky. Umieci³a be³t w ³o¿u
i podpe³z³a na brzuchu do miejsca, z którego mia³a dobry widok na most.
OHara poczeka³, a¿ zajmie stanowisko, a potem przesun¹³ siê nieco dalej,
wzd³u¿ grani w¹wozu. Obejrzawszy siê, dostrzeg³ Forestera przemawiaj¹-
cego do Armstronga, który z zamkniêtymi oczami le¿a³ wyci¹gniêty na
ziemi.
OHara znalaz³ dobry punkt obserwacyjny i czeka³. Niebawem ci sami
dwaj ludzie pojawili siê przy mocie dwigaj¹c belkê. Potem poczo³gali siê
po mocie, popychaj¹c dr¹g przed sob¹, a¿ dotarli do wyrwy. Chocia¿ ¿aden
z nich nie zosta³ dot¹d trafiony, nie podejmowali zbêdnego ryzyka. Przy
wyrwie zabrali siê do roboty, przywi¹zuj¹c belkê do obu lin nonych.
Serce OHary wali³o jak wciek³e, a oczekiwanie wydawa³o siê niezno-
nie d³ugie. Mê¿czyzna na mocie mia³ na sobie skórzan¹ kurtkê, bardzo
podobn¹ do jego kurtki; gdy od czasu do czasu zerka³ niespokojnie ku prze-
ciwleg³emu brzegowi, OHara zupe³nie wyranie widzia³ b³ysk w jego oczach.
Zacisn¹³ piêci.
Teraz! wyszepta³. Na rany boskie, teraz!
Nie s³ysza³ jêkniêcia zwolnionej ciêciwy, lecz dostrzeg³ ob³oczek ku-
rzu, który uniós³ siê z kurtki mê¿czyzny, gdy be³t pogr¹¿y³ siê w jego piersi,
by nagle wyjæ z pleców dok³adnie miêdzy ³opatkami. Nad rykiem rzeki
poniós³ siê s³aby okrzyk i mê¿czyzna konwulsyjnie szarpn¹³ nogami. Wy-
rzuci³ przed siebie ramiona w gecie niemal b³agalnym, potem zwali³ siê na
bok i stoczy³ z krawêdzi mostu, by jak wiruj¹cy k³êbek spaæ do rozwcie-
czonej rzeki. Drugi mê¿czyzna znieruchomia³ na chwilê, niepewny co siê
sta³o, a potem lêkliwie, ogl¹daj¹c siê przez ramiê, popêdzi³ po mocie ku
brzegowi. Jego dudni¹ce stopy rozko³ysa³y ca³¹ konstrukcjê. Do³¹czy³ do
czekaj¹cej na l¹dzie grupy i OHara dostrzeg³, ¿e klepie siê po plecach, a ja-
ki inny mê¿czyzna z niedowierzaniem krêci g³ow¹.
Wycofa³ siê ostro¿nie i pobieg³ do miejsca, z którego panna Ponsky od-
da³a strza³. Wstrz¹sana ³kaniem le¿a³a na ziemi, a pochylony nad ni¹ Fore-
ster powtarza³:
Ju¿ dobrze, panno Ponsky, to trzeba by³o zrobiæ.
Ale zabi³am cz³owieka zawodzi³a. Odebra³am mu ¿ycie.
Forester podniós³ j¹ i przemawiaj¹c koj¹co, odprowadzi³ na bok. OHa-
ra schyli³ siê i podniós³ kuszê.
Có¿ to za tajna broñ powiedzia³ z podziwem. ¯adnego ha³asu,
¿adnego b³ysku. Rozemia³ siê. Wci¹¿ nie wiedz¹, co siê sta³o, a przynaj-
mniej nie maj¹ pewnoci. Armstrong, jeste cholernym geniuszem.
Ale Armstrong ju¿ spa³.
77
IV
Tego ranka wróg nie podj¹³ ju¿ prób naprawienia mostu. Prowadzi³ za
to nieustanny, choæ powolny ostrza³ karabinowy, macaj¹c ogniem labirynt
skalny w nadziei przypadkowych trafieñ. OHara kaza³ wycofaæ siê wszyst-
kim, równie¿ Rohdemu, poza zasiêg strza³ów. Potem, po¿yczywszy od Be-
nedetty ma³e lusterko, skonstruowa³ prowizoryczny peryskop. Uwa¿a³, by
szk³o pozostawa³o w cieniu ska³y i nie odbija³o promieni s³onecznych. Ob-
serwator móg³ le¿eæ bezpiecznie na wznak, a jednoczenie nie spuszczaæ
oka z mostu. Pierwsz¹ wachtê pe³ni³ Forester.
Jeli ponownie pojawi¹ siê na mocie powiedzia³ OHara oddaj
strza³, ale tylko jeden. Wytr¹cilimy ich z równowagi i s¹ teraz trochê pode-
nerwowani. Nie wiedz¹, czy ten facet spad³ z mostu przypadkiem, zosta³
postrzelony, a oni nie us³yszeli huku, czy te¿ sta³o siê co innego My wie-
my, ¿e by³o to co innego i wie o tym równie¿ ten drugi, który by³ na mocie,
ale s¹dzê, ¿e mu nie wierz¹. Kiedy ostatnio ich obserwowa³em, toczy³ siê na
ten temat spór jak cholera. W ka¿dym razie mylê, ¿e nie pali im siê do
ponownego wy³a¿enia. Jeden strza³ ich sp³oszy.
Forester sprawdzi³ pistolet i ponuro spojrza³ na ostatnie cztery kule.
Czujê siê jak cholernie bojowy ¿o³nierz, który za jednym zamachem
ma wypukaæ dwadziecia piêæ procent ca³ego zapasu amunicji.
Ale to najlepszy sposób powiedzia³ OHara. Nie znaj¹ naszych
zapasów amunicji. Kusza jest nasz¹ tajn¹ broni¹ i, na Boga, musimy wyko-
rzystaæ j¹ maksymalnie. Mam pewne pomys³y, ale chcê zaczekaæ na drug¹
kuszê. Przerwa³. Czy macie jakie wyobra¿enie, ilu tych sukinsynów jest
po drugiej stronie?
Próbowa³em ich z grubsza policzyæ odpar³ Forester. Wysz³o mi
dwudziestu trzech. Ich dowódc¹ jest chyba wielki goæ z brod¹ á la Castro.
Ma na sobie co w rodzaju munduru. Nosi zgni³ozielone portki i kurtkê safa-
ri. Potar³ podbródek i po namyle doda³: Przypuszczam, ¿e to kubañski
doradca.
Spróbujê go przyuwa¿yæ rzek³ OHara. Jeli go przyszpilimy, mo¿e
reszta zwinie ¿agle.
Byæ mo¿e powiedzia³ Forester bez przekonania.
OHara powêdrowa³ do obozowiska, które zosta³o ju¿ przeniesione do
skalnej kryjówki na zboczu góry. By³o to lepsze stanowisko obronne, bo-
wiem napastnicy musieliby atakowaæ na nierównym terenie. OHara nie pok³a-
da³ w nim jednak wiêkszych nadziei. Po sforsowaniu mostu nieprzyjaciel móg³
szybko podjechaæ w górê drogi i bez trudu oskrzydliæ ich skaln¹ kryjówkê. Wy-
tê¿a³ umys³, szukaj¹c sposobu zablokowania drogi, lecz nic sensownego nie
78
przychodzi³o mu do g³owy. Ale i tak dysponowali teraz miejscem zdecydo-
wanie lepszym ani¿eli obozowisko przy jeziorku i drodze. Zw³aszcza ¿e upo-
rali siê z podstawowym problemem pracowicie i przy sporych stratach
przetransportowali puszka po puszce dwadziecia piêæ galonów wody i wla-
li j¹ do niecki w g³êbi kryjówki. A poza tym by³o to równie¿ dobre miejsce
do spania.
Wprawdzie panna Ponsky otrz¹snê³a siê z histerii, lecz trwa³a w otêpie-
niu. By³a milcz¹ca, zamkniêta w sobie, nie odzywa³a siê do nikogo. Pomaga-
³a nosiæ wodê i ¿ywnoæ, ale robi³a to mechanicznie, jak gdyby nic j¹ nie
obchodzi³o. Aguillar sposêpnia³.
To le, ¿e siê tak sta³o powiedzia³. le, ¿e dama, taka jak panna
Ponsky, musi robiæ takie rzeczy.
OHara by³ rozdra¿niony.
Cholera, nie my rozpoczêlimy tê walkê rzek³. Coughlinowie nie
¿yj¹, a Benedetta o ma³y w³os nie zginê³a, ¿e nie wspomnê ju¿ o sobie. Spró-
bujê nie dopuciæ, aby siê to powtórzy³o. Ale panna Ponsky jest naszym
strzelcem, a przecie¿ walczymy o ¿ycie.
Jest pan ¿o³nierzem powiedzia³ Aguillar. Jak siê zdaje, powtarza
pan za Napoleonem, ¿e nie mo¿na usma¿yæ omletu nie rozbijaj¹c jajek
w jego g³osie pobrzmiewa³a ³agodna ironia.
OHara zbagatelizowa³ jego s³owa.
Wszyscy musimy æwiczyæ strzelanie z kuszy. Musimy nauczyæ siê
u¿ywaæ jej, póki jest na to czas.
Aguillar poklepa³ go po ramieniu.
Señor OHara, mo¿e ci ludzie zadowol¹ siê, je¿eli oddam siê w ich
rêce.
OHara wbi³ weñ wzrok.
Wie pan doskonale, ¿e nie. Maj¹c wiadomoæ, ¿e znamy ca³¹ prawdê,
absolutnie nie mog¹ nas puciæ.
Aguillar przytakn¹³.
Wiem o tym. Zastanawia³em siê tylko, czy i pan wie. Na po³y kpi¹co
wzruszy³ ramionami. Chcia³em, aby przekona³ mnie pan, ¿e w ten sposób
nie zyskujemy nic. I uczyni³ pan to. Przykro mi, ¿e ci¹gn¹³em co takiego
na g³owy tych wszystkich niewinnych ludzi.
OHara mrukn¹³ co ze zniecierpliwieniem, Aguillar za kontynuowa³:
Nadchodzi taki moment, kiedy sprawy z r¹k polityka przechodz¹ w rê-
ce ¿o³nierza. Jak siê zdaje, wszystkie drogi wiod¹ ku przemocy. Zatem mu-
szê przestaæ byæ politykiem i przeobraziæ siê w ¿o³nierza. Nauczê siê dobrze
strzelaæ z tej kuszy, señor.
Na pañskim miejscu nie forsowa³bym siê zanadto, señor Aguillar
powiedzia³ OHara. Musi pan oszczêdzaæ si³y na wypadek, gdyby musia³
79
pan wyruszyæ nagle i szybko. Nie jest tajemnic¹, ¿e nie jest pan w nadzwy-
czajnej formie fizycznej.
Señor, zrobiê to, co uznam za swój obowi¹zek g³os Aguillara za-
brzmia³ ostro.
OHara zamilk³, przypuszczaj¹c, ¿e urazi³ jego latynosk¹ dumê. Wróci³,
aby porozmawiaæ z pann¹ Ponsky. Klêcza³a przy kuchence, z pozoru po-
ch³oniêta pilnowaniem gotuj¹cej siê w puszce wody, lecz jej oczy patrzy³y
gdzie w przestrzeñ. Wiedzia³ na co na stalowy be³t, który jak monstrualna
rolina wyrós³ w samym rodku pleców cz³owieka.
Zabójstwo istoty ludzkiej powiedzia³ to rzecz straszna, panno
Ponsky. Wiem, robi³em to i póniej by³em chory przez wiele dni. Gdy po
raz pierwszy zestrzeli³em w Korei nieprzyjacielski myliwiec, towarzy-
szy³em mu w drodze do ziemi, rzecz strasznie niebezpieczna, lecz by³em
wówczas m³ody i niedowiadczony. Mig spada³ w p³omieniach, mecha-
nizm katapulty zaci¹³ siê, wiêc pilot rêcznie otworzy³ os³onê i skoczy³ wprost
w strumieñ zamig³owy. By³o to z jego strony desperackie, ale mia³ ów
chiñski albo rosyjski, sk¹d mogê wiedzieæ rodzaj odwagi. Bo widzi
pani, nie zna³em narodowoci ani koloru skóry cz³owieka, którego zabi-
³em. Spada³ ku ziemi jak wiruj¹cy czarny punkt. Jego spadochron nie otwo-
rzy³ siê. Wiedzia³em, ¿e jest ju¿ trupem. OHara zwil¿y³ usta. Po tej
historii mia³em niesmak, mdli³o mnie. Ale wówczas pomyla³em sobie, ¿e
przecie¿ ten sam cz³owiek próbowa³ mnie zabiæ. I niewiele brakowa³o, by
mu siê to uda³o. Zanim go dosta³em, podziurawi³ mój samolot i musia³em
przymusowo l¹dowaæ. Mia³em farta, ¿e siê z tego wyliza³em spêdzi³em
w szpitalu trzy tygodnie. W koñcu wyt³umaczy³em to sobie tak, ¿e by³a to
sytuacja: on albo ja. I to ja okaza³em siê szczêliwcem. Nie wiem, czy
gdyby to on mnie zabi³, drêczy³yby go podobne rozterki. Mylê, ¿e chyba
nie. Tych ludzi nie szkoli siê po to, by mieli dla ¿ycia zbyt wiele szacunku.
Przyjrza³ siê jej uwa¿nie. Tamci zza rzeki s¹ tacy sami jak ci, z którymi
walczy³em w Korei, choæ maj¹ skórê innego koloru. Nie bêdziemy z nimi
walczyæ, jeli pozwol¹ nam odejæ. Ale oni tego nie zrobi¹, panno Ponsky,
wiêc wracamy do spraw fundamentalnych zabij lub daj siê zabiæ, i niech
czort wemie przegranego. Post¹pi³a pani s³usznie, panno Ponsky. To, co
pani zrobi³a, mo¿e ocaliæ nasze ¿ycie, a mo¿e ¿ycie wielu ludzi w tym
kraju, kto wie.
Zamilk³, ona za odwróci³a siê ku niemu i powiedzia³a ochryp³ym, ury-
wanym g³osem:
Jestem niem¹dr¹, star¹ kobiet¹, panie OHara. Od lat, jak wszyscy
w Ameryce gard³owa³am za walk¹ z komunistami. Ale nie musia³am robiæ
tego sama, a kiedy wreszcie muszê, sprawa wygl¹da zupe³nie inaczej. Och,
my, kobiety, wiwatowa³ymy na czeæ naszych amerykañskich ch³opców,
80
wyruszaj¹cych do boju. Nikt nie jest bardziej krwio¿erczy ni¿ ten, kto nie
musi walczyæ osobicie. A jednak to przera¿aj¹ce, panie OHara, gdy ju¿
zabi³o siê samemu.
Wiem odrzek³. Jedyne, co pozwala pogodziæ siê z tym faktem, to
wiadomoæ, ¿e jeli nie zabijesz, zostaniesz zabity, czyli sprowadzenie wszyst-
kiego do najprostszej alternatywy.
Zdajê sobie z tego sprawê odpar³a. Teraz ju¿ bêdzie ze mn¹ wszystko
w porz¹dku.
Mam na imiê Tim powiedzia³. Jeli chodzi o przechodzenie na ty,
Anglicy s¹ doæ sztywni. Ale nie my, Irlandczycy.
Obdarzy³a go niepewnym umiechem.
Jestem Jennifer.
W porz¹dku, Jenny. Spróbujê nie wrabiaæ ciê wiêcej w takie sytuacje.
Odwróci³a od niego g³owê i powiedzia³a zduszonym g³osem:
Chyba siê rozp³aczê.
Popiesznie wsta³a i wybieg³a z kryjówki. Zza pleców OHara us³ysza³
g³os Benedetty.
To by³a dobra robota, Tim.
Odwróci³ siê i popatrzy³ na ni¹ z niedowierzaniem.
Naprawdê? A ja mylê, ¿e po prostu nale¿a³o to zrobiæ. Wsta³ i roz-
prostowa³ nogi. Chodmy poæwiczyæ z kusz¹.
V
Æwiczyli przez resztê dnia, ucz¹c siê braæ poprawkê na wiatr i uwzglêd-
niaæ zmiany dystansu. Panna Ponsky jeszcze mocniej wziê³a siê w garæ
i przyjê³a na siebie obowi¹zki instruktorki. Ogólna sprawnoæ strzelecka
ogromnie siê podnios³a.
OHara zszed³ nad w¹wóz i pos³uguj¹c siê triangulacj¹, starannie wy-
mierzy³ odleg³oæ do pojazdów nieprzyjaciela, by wreszcie stwierdziæ z za-
dowoleniem, ¿e uczyni³ to z dok³adnoci¹ co do centymetra. Wówczas wró-
ci³, odmierzy³ na ziemi taki sam dystans i poleci³ wszystkim æwiczenia strze-
leckie na odleg³oæ stu osiemdziesiêciu metrów.
Mianujê ciê szefem sztabu powiedzia³ do Benedetty. Czyli kim
w rodzaju kanonizowanej sekretarki genera³a. Czy masz o³ówek i papier?
Umiechnê³a siê i skinê³a g³ow¹. Wymieni³ tuzin spraw, które nale¿a³o
za³atwiæ.
Przeka¿esz to w³aciwym ludziom oznajmi³ gdybym przypadkiem
zapomnia³. Mam teraz cholernie du¿o na g³owie i móg³bym przeoczyæ co
istotnego, kiedy zacznie siê zamieszanie.
81
Zasadzi³ Aguillara do obwi¹zywania pó³ tuzina be³tów skrawkami szmat,
a potem poleci³ mu wystrzeliæ je do celu, by sprawdziæ, czy ten dodatek ma
jakikolwiek wp³yw na lot pocisku. Nie by³o istotnej ró¿nicy. Nas¹czy³ jedn¹
z nich naft¹ i zapali³ przed strza³em; jednak p³omieñ zgas³, zanim be³t dotar³
do celu. Zakl¹³ i eksperymentowa³ dalej, pozwalaj¹c nafcie zap³on¹æ pe³-
nym ogniem jeszcze przed naciniêciem spustu. Na koniec, kosztem osmo-
lonej twarzy, zdo³a³ umieciæ w celu trzy wciekle buzuj¹ce be³ty i z satys-
fakcj¹ obserwowa³, jak p³omieñ po¿era szmaty do koñca.
Musimy to zrobiæ za dnia powiedzia³. Po zapadniêciu zmroku by-
³oby cholernie niebezpiecznie. Wypatrzyliby p³omieñ, zanim zdo³alibymy
oddaæ strza³. Spojrza³ na s³oñce. Jutro. Musimy z tym zwlekaæ najd³u¿ej,
jak siê da.
Dopiero pónym popo³udniem nieprzyjaciel omieli³ siê ponownie wkro-
czyæ na most, ale po strzale Rohdego natychmiast siê wycofa³. Drugi strza³
Rohde odda³ tu¿ przed zachodem s³oñca. A potem ju¿ nie strzela³, zreszt¹
zgodnie z instrukcj¹ OHary, który powiedzia³:
Zachowaj ostatnie dwie kule. Bêd¹ nam potrzebne.
Nieprzyjaciel zatem u³o¿y³ trzy kolejne belki i tej nocy zwiêkszy³ ilumi-
nacjê, jakkolwiek po zmroku nie omieli³ siê wejæ na most.
6
82
Rozdzia³ 4
Forester obudzi³ siê o wicie. Po ca³onocnym nieprzerwanym nie czu³
siê odwie¿ony. OHara upiera³ siê, by on i Rohde nie pe³nili nocnych wart,
lecz pospali jak najd³u¿ej. Tego ranka mieli ruszyæ do osady, a stamt¹d, po
jednym dniu aklimatyzacji, przenieæ siê do kopalni.
Spojrza³ na onie¿one szczyty. I nagle mróz przenikn¹³ go a¿ do koci.
Oszuka³ OHarê mówi¹c, ¿e ³azi³ po Górach Skalistych. Najwy¿szym punk-
tem, na jaki siê wspi¹³, by³ Empire State Building, a dokona³ tego jad¹c
wind¹. W pierwszych promieniach s³oñca wierzcho³ki gór by³y olepiaj¹co
jaskrawe i musia³ zmru¿yæ oczy, by dostrzec wskazan¹ przez Rohdego prze-
³êcz. Uzna³, ¿e sekretarz Aguillara mia³ racjê, przepowiadaj¹c mu, ¿e bêdzie
tego ¿a³owa³. Rohde by³ twardzielem, cz³owiekiem nieskorym do przesady.
Po porannej toalecie zszed³ do mostu. Wartê pe³ni³ Armstrong. Le¿a³ na
wznak i co kilka minut zerka³ na lusterko. Ale tak naprawdê zajêty by³ szki-
cowaniem czego ogryzkiem o³ówka na skrawku papieru. Na widok podpe³-
zaj¹cego Forestera machn¹³ rêk¹, i powiedzia³:
Ca³kowity spokój. Przed chwil¹ wy³¹czyli wiat³a.
Forester zerkn¹³ na kartkê. Armstrong narysowa³ co, co przypomina³o
wagê laboratoryjn¹.
Co to jest? zapyta³. Szale sprawiedliwoci?
Armstrong najpierw sprawia³ wra¿enie zbitego z tropu, a póniej zado-
wolonego.
Có¿, odgad³ pan w³aciwie powiedzia³.
Forester nie dopytywa³ siê o nic wiêcej. S¹dzi³, ¿e Armstrong jest stuk-
niêty sprytny, lecz jednak stukniêty. Jego kusza okaza³a siê broni¹ skutecz-
n¹, ale tylko szajbus móg³ j¹ wymyliæ. Pos³a³ Armstrongowi umiech i od-
czo³ga³ siê na miejsce, z którego móg³ przypatrywaæ siê mostowi. Zagryz³
83
wargê, widz¹c, jak bardzo zmala³a wyrwa. Mo¿e, koniec koñców, nie bêdzie
musia³ wspinaæ siê na prze³êcz, mo¿e to tu stoczy walkê i umrze. Oszacowa³,
¿e po po³udniu ka¿dy cz³owiek zdo³a przeskoczyæ wyrwê i ¿e powinni raczej
przygotowaæ siê na zaskakuj¹cy atak. Ale OHara nie wydawa³ siê poruszo-
ny i wci¹¿ rozprawia³ o swym planie. Forester pok³ada³ nadziejê w Bogu, ¿e
ich dowódca wie, co robi.
Po powrocie do skalnej kryjówki stwierdzi³, ¿e z osady przyby³ Willis.
Przyci¹gn¹³ stamt¹d travois, które w³anie roz³adowywano. Przywióz³ ¿yw-
noæ, trochê koców i nastêpn¹ kuszê. W tej chwili demonstrowa³ j¹ OHarze.
Tu ³adowanie bêdzie szybsze. Znalaz³em trochê ma³ych trybów, ¿eby
u³atwiæ naci¹ganie, wbudowa³em je w ko³owrót. Jak siê sprawdzi³a tamta?
Cholernie dobrze odpar³ OHara. Zabi³a cz³owieka.
Willis trochê poblad³, a jego zarost zje¿y³ siê na tle bia³ej skóry. Forester
umiechn¹³ siê posêpnie. Ch³opcy od planowania okazywali nadmiern¹ wra¿-
liwoæ, s³ysz¹c o rezultatach swoich kombinacji.
Kiedy tylko zaczn¹ pracowaæ na mocie zwróci³ siê OHara do Fore-
stera zafundujemy im niespodziankê. Najwy¿szy czas pokrzy¿owaæ im
szyki. Zjemy niadanie, a potem podejdziemy do mostu. Lepiej trzymaæ siê
blisko, aby nie przegapiæ zabawy. Zaraz potem bêdziesz móg³ wyruszyæ.
Odwróci³ siê na piêcie. Jenny, daj sobie spokój z kucharzeniem. Jeste
gwiazd¹ naszego programu. We kuszê i poæwicz trochê, na tym samym dy-
stansie co wczoraj. Kiedy poblad³a, umiechn¹³ siê i doda³ ³agodnie:
Podejdziemy do mostu i bêdziesz strzelaæ do nieruchomego, martwego celu.
Gdzie jest Peabody? zapyta³ Forester Willisa.
W osadzie, produkuje strza³y.
Mia³e z nim jakie k³opoty?
Willis umiechn¹³ siê przelotnie.
To leniwa winia, ale parê kopniaków w dupê szybko go wyleczy³o
powiedzia³ z nieoczekiwan¹ brutalnoci¹. A gdzie Armstrong?
Pe³ni wartê przy mocie.
Willis potar³ podbródek.
Ten facet miewa pomys³y. To istny Projekt Manhattan w jednej osobie.
Ruszy³ zboczem na dó³. Forester zwróci³ siê do Rohdego, który po hisz-
pañsku gwarzy³ z Aguillarem i Benedett¹:
Co zabierzemy ze sob¹?
St¹d nic odpar³ Rohde. Wszystko, co bêdzie nam potrzebne, mo¿e-
my wzi¹æ z osady. Podró¿ujemy bez obci¹¿enia.
OHara podniós³ wzrok znad puszki z gulaszem.
Lepiej wecie ciep³e ubrania. Mogê wam daæ swoj¹ skórzan¹ kurtkê
zaproponowa³.
Dziêki odpar³ Forester.
84
OHara umiechn¹³ siê.
I lepiej zabierz palto swojego szefa, mo¿e mu siê przydaæ. Dochodz¹
mnie s³uchy, ¿e w Nowym Jorku zaczynaj¹ siê ch³ody.
Forester odwzajemni³ umiech i uj¹³ puszkê z gor¹cym gulaszem.
W¹tpiê, by pozna³ siê na tym gecie odpar³ oschle.
W³anie koñczyli niadanie, kiedy nadbieg³ Willis.
Zaczynaj¹ roboty na mocie! wrzasn¹³. Armstrong pyta, czy powi-
nien strzelaæ.
Cholera, nie rzuci³ OHara. Mamy ju¿ tylko dwie kule. Obróci³
siê do Rohdego. Zejd tam, we broñ od Armstronga, znajd sobie dobre
miejsce do oddania strza³u, ale nie strzelaj, dopóki ci nie powiem.
Rohde popêdzi³ w dó³ i OHara zwróci³ siê do pozosta³ych:
Wszyscy do mnie! rozkaza³. Gdzie jest Jenny?
Tu jestem! odkrzyknê³a panna Ponsky z kryjówki.
Jenny, wyjd, z ³aski swojej, grasz w ca³ej tej historii wa¿n¹ rolê.
OHara kucn¹³ i ostrym kamieniem wyrysowa³ w pyle dwie równoleg³e li-
nie. To jest w¹wóz, a to jest most. Tu mamy drogê; za mostem skrêca ostro
i biegnie równolegle do rzeki wzd³u¿ grani w¹wozu. Umieci³ na szkicu
niewielki kamieñ. Tu¿ obok mostu stoi d¿ip, a za nim drugi. Oba ustawio-
ne s¹ tak, aby ich reflektory owietla³y most. Za drugim d¿ipem jest wielka
ciê¿arówka, do po³owy za³adowana drewnem. OHara po³o¿y³ wiêkszy
kamieñ. Za ciê¿arówk¹ stoi kolejny d¿ip. Dalej s¹ jeszcze inne pojazdy,
jednak te chwilowo nas nie interesuj¹. Przesun¹³ siê. Teraz co siê tyczy
naszej strony w¹wozu. Miguel bêdzie tu, w górê od mostu; odda jeden strza³
w kierunku ludzi na mocie. Nikogo nie trafi, w ka¿dym razie nikogo dot¹d
nie trafi³, ale to nie ma znaczenia. Przestraszy ich i odwróci uwagê, a to jest
to, na czym mi zale¿y. Jenny bêdzie tu, w dó³ od mostu i dok³adnie naprze-
ciwko ciê¿arówki. Odleg³oæ wynosi sto osiem metrów i wiemy, ¿e dla ku-
szy jest to dystans skutecznego ra¿enia, poniewa¿ wczoraj po po³udniu Jen-
ny strzela³a na tê odleg³oæ ze sta³¹ precyzj¹. W chwili us³yszenia strza³u
wali w zbiornik paliwa ciê¿arówki. Spojrza³ na Forestera. Bêdziesz tu¿
za Jenny. Natychmiast po oddaniu strza³u przeka¿e ci kuszê i powie, czy
trafi³a w zbiornik. Jeli nie, naci¹gasz broñ, zak³adasz be³t i podajesz Jenny.
Jeli trafi³a, naci¹gasz kuszê, podbiegasz do miejsca, gdzie czeka Benedetta
i oddajesz jej broñ naci¹gniêt¹, lecz nie za³adowan¹. Po³o¿y³ nastêpny
kamyk. Ja bêdê tu, z Benedett¹ tu¿ za plecami. Bêdzie trzyma³a drug¹
kuszê naci¹gniêt¹ i z za³o¿onym be³tem zapalaj¹cym. Spojrza³ jej w oczy.
Kiedy dam ci sygna³, zapalisz nas¹czone naft¹ szmaty na be³cie, podasz mi
kuszê, a ja strzelê do ciê¿arówki. Byæ mo¿e w tym momencie bêdzie nam
potrzebna nawa³a ogniowa, wiêc lepiej, ¿eby obie kusze by³y przygotowane.
Dobrze uwa¿aj, aby przed podaniem mi broni be³ty przyzwoicie siê rozpali-
85
³y. Po prostu tak, jak to æwiczylimy wczoraj. Wsta³ i przeci¹gn¹³ siê.
Czy to dla wszystkich jasne?
A co ja robiê? zapyta³ Willis.
Wszyscy, którzy nie bior¹ bezporedniego udzia³u w akcji, nie wy-
ciubiaj¹ nosa i trzymaj¹ siê z daleka. Zrobi³ pauzê. Ale s¹ gotowi do
dzia³ania, na wypadek, gdyby w kuszach co nawali³o.
Mam kilka zapasowych ciêciw powiedzia³ Willis. Sprawdzê pierw-
sz¹ kuszê?
Dobra odpar³ OHara. Jakie pytania?
Pytañ nie by³o. Panna Ponsky wysunê³a podbródek jak cz³owiek pe³en
posêpnej determinacji. Benedetta bezzw³ocznie pobieg³a po be³ty zapalaj¹-
ce, którymi mia³a siê zajmowaæ.
Jeli o mnie chodzi, wszystko gra powiedzia³ krótko Forester. Jed-
nak kiedy schodzi³ w dó³, zwróci³ siê do OHary: To dobry plan, ale twoja
rola jest cholernie ryzykowna. Zobacz¹ pocisk zapalaj¹cy, zanim zdo³asz
wystrzeliæ. Masz spor¹ szansê, ¿e ciê zdmuchn¹.
Trudno toczyæ wojnê, nie podejmuj¹c ryzyka odpar³ OHara. A ka-
pujesz, w³anie toczymy wojnê, tak¹ sam¹ jak ka¿da inna.
Taak powiedzia³ Forester w zadumie. Z ukosa zerkn¹³ na OHarê.
A gdybym tak ja odwali³ ten numer z pociskami zapalaj¹cymi?
OHara rozemia³ siê.
Ty idziesz z Rohdem. Sam siê zg³osi³e. Powiedzia³e, ¿e to ja dowo-
dzê garnizonem, wiêc póki tu jeste, wype³niasz rozkazy bez szemrania.
Forester te¿ siê rozemia³.
Nie zaszkodzi³o spróbowaæ.
W pobli¿u w¹wozu napotkali Armstronga.
Co siê sta³o? zapyta³ zaciekawiony.
Willis ci wszystko opowie odpar³ OHara. Gdzie jest Rohde?
Armstrong wyci¹gn¹³ rêkê.
Tam.
Dopilnuj, ¿eby Jenny mia³a dobre stanowisko powiedzia³ OHara
i ruszy³ na poszukiwanie Rohdego.
Rohde, jak zwykle, dobrze wybra³ miejsce. OHara podpe³z³ do jego
boku i zapyta³:
Jak d³ugo, twoim zdaniem, bêd¹ mocowaæ tê belkê?
Jakie piêæ minut odrzek³ Rohde. Podniós³ pistolet, najwyraniej
pal¹c siê do strza³u.
Nie teraz rzuci³ OHara ostro. Kiedy pojawi¹ siê z nastêpn¹ belk¹,
daj im piêæ minut, a póniej wal. Szykujemy dla nich ma³¹ niespodziankê.
Rohde uniós³ brwi, ale o nic siê nie dopytywa³. OHara spojrza³ na ma-
sywne, kamienne przypory podtrzymuj¹ce liny mostu.
86
Szkoda, ¿e te rzeczy nie s¹ z drewna, piêknie by siê pali³y. Po jak¹
cholerê zbudowali je takie wielkie?
Inkowie zawsze budowali solidnie odpar³ Rohde.
Chcesz powiedzieæ, ¿e to jest robota Inków? zapyta³ zdumiony OHara.
Rohde przytakn¹³.
Most by³ tu jeszcze przed przybyciem Hiszpanów. Wymaga nieustan-
nych remontów, ale przypory bêd¹ trwa³y wiecznie.
Niech mnie cholera powiedzia³ OHara. Zastanawiam siê, po co
tutaj, na tym pustkowiu, potrzebny by³ Inkom most?
Inkowie robili wiele dziwnych rzeczy. Przypominam sobie, ¿e g³ówne
z³o¿e tej kopalni odnaleziono, pod¹¿aj¹c w lad za odkrywkowymi robotami
Inków. Jeli wydobywali tu metale, potrzebny by³ im most.
OHara obserwowa³ mê¿czyznê po drugiej stronie w¹wozu. Wypatrzy³
wielkiego, brodatego faceta w mundurowym stroju i z pistoletem u pasa,
którego Forester wytypowa³ na przywódcê. £azi³ to tu, to tam, rykiem wyda-
j¹c rozkazy, a kiedy krzycza³, ludzie rzeczywicie s³uchali go bez szemrania.
OHara umiechn¹³ siê posêpnie, widz¹c, ¿e nawet nie myl¹ o szukaniu
os³ony. Jeszcze nie strzelano do nikogo po tamtej stronie, lecz tylko do ludzi
znajduj¹cych siê na mocie. Teraz taktyka ta mia³a procentowaæ.
Wiesz, co robiæ powiedzia³ do Rohdego. Wracam dopilnowaæ reszty.
Odczo³ga³ siê ostro¿nie, a¿ móg³ bezpiecznie stan¹æ, a potem, unikaj¹c
odkrytych fragmentów przestrzeni na podejciu do mostu, podbieg³ do miej-
sca, gdzie czekali pozostali.
Moje stanowisko bêdzie tutaj oznajmi³ Benedetcie. Lepiej przygo-
tuj swój towar. Masz zapa³ki?
Mam zapalniczkê señora Forestera.
Dobra. Trzymaj j¹ zapalon¹ od samego pocz¹tku akcji. Jeszcze skoczê
sprawdziæ, co u Jenny, a potem wracam.
Panna Ponsky czeka³a z Foresterem nieco dalej. Mia³a b³yszcz¹ce oczy
i by³a trochê podniecona. OHara wiedzia³, ¿e jeli nie bêdzie musia³a niko-
go zabiæ, na pewno nie zawiedzie. I to mu odpowiada³o. Ona przygotuje
teren, a zabijaniem zajmie siê on.
Przyjrza³a siê? zapyta³.
Przytaknê³a popiesznie.
Zbiornik paliwa to ten du¿y pojemnik pod samochodem.
S³usznie, to du¿y cel. Ale próbuj trafiæ dok³adnie. Jeli nie strzelisz
w sam rodek, be³t mo¿e siê zelizgn¹æ.
Trafiê powiedzia³a z przekonaniem.
W³anie skoñczyli mocowanie belki. Kiedy zaczn¹ przywi¹zywaæ na-
stêpn¹, Rohde da im piêæ minut, a potem puknie. Bêdzie to sygna³ dla ciebie.
Obdarzy³a go umiechem.
87
Nie martw siê, Tim. Zrobiê to.
Bêdê czuwa³ wtr¹ci³ Forester. Kiedy pojawi¹ siê z belk¹, dopusz-
czê Jenny do g³osu.
Dobra powiedzia³ OHara i wróci³ na swoje stanowisko.
Armstrong naci¹gn¹³ kuszê, a Benedetta wbi³a w ziemiê pó³krêgiem
pociski zapalaj¹ce. Podnios³a puszkê.
To resztka naszej nafty. Bêdzie nam potrzebna do gotowania.
Ta gospodarska zapobiegliwoæ nie na czasie wywo³a³a umiech na twa-
rzy OHary.
W osadzie jest tego mnóstwo powiedzia³ Willis. Znalelimy dwie
czterdziestogalonowe beczki.
O rany, znalelicie? zapyta³ OHara z niedowierzaniem. To otwie-
ra masê mo¿liwoci.
Wdrapa³ siê na zawczasu wybrane miejsce miêdzy ska³ami i próbowa³
wykombinowaæ, co mo¿na zdzia³aæ z dwiema beczkami nafty. I oto na mo-
cie pojawi³o siê dwóch ludzi z belk¹ i OHara zastyg³ w bezruchu. Tim, mój
ch³opcze, nie wszystko naraz pomyla³.
Odwróci³ g³owê i powiedzia³ do stoj¹cej poni¿ej jego stanowiska Benedetty:
Piêæ minut.
Us³ysza³ trzask zapalniczki. Skoncentrowa³ uwagê na drugiej stronie
w¹wozu. Up³ywa³y minuty, a jego d³onie zaczyna³y potnieæ. Wytar³ je o ko-
szulê i nagle zakl¹³. Do ciê¿arówki podszed³ mê¿czyzna i zatrzyma³ siê do-
k³adnie przed zbiornikiem z paliwem.
Rany boskie, rusz siê wymamrota³ OHara. Wiedzia³, ¿e panna Pon-
sky ma mê¿czyznê na celowniku. Czy jednak starczy jej odwagi, by naci-
sn¹æ spust? W¹tpi³ w to.
Do wszystkich diab³ów, powinienem by³ powiedzieæ Rohdemu, o co
chodzi, pomyla³. Rohde nie ma pojêcia o kuszy i wystrzeli o umówionym
czasie, nie zwracaj¹c uwagi na zas³aniaj¹cego zbiornik cz³owieka. OHara
zazgrzyta³ zêbami, gdy mê¿czyzna, niski, krêpy facet w typie indiañskim,
wyci¹gn¹³ papierosa i beztrosko zapali³ zapa³kê.
Rohde odda³ swój strza³ i na mocie rozleg³ siê skowyt. Mê¿czyzna przy ciê-
¿arówce przez d³u¿sz¹ chwilê sta³ jak wryty, a potem zerwa³ siê do biegu. Od tej
chwili przesta³ dla OHary istnieæ znikn¹³ i tylko to siê liczy³o. Ca³¹ swoj¹ uwagê
skupi³ na zbiorniku paliwa. Nawet z tej odleg³oci us³ysza³ g³uche pang, ujrza³
mroczny cieñ wykwitaj¹cy nagle na ciance zbiornika, który zadr¿a³ gwa³townie.
Panna Ponsky trafi³a! OHara otar³ pot z oczu. ¯a³owa³, ¿e nie ma lor-
netki. Czy na drogê wycieka ropa? Czy rosn¹ca pod ciê¿arówk¹ ciemna pla-
ma to wyp³ywaj¹ce paliwo, czy te¿ twór jego wyobrani? Skorzy do strzela-
niny bandyci oddali ze wszystkiego, co mieli, sw¹ jak zwykle nieceln¹
salwê. Zignorowa³ jednak strzelaninê i wytê¿y³ zmêczone oczy.
88
Wróci³ Indianin i z wyrazem niepewnoci popatrzy³ na ciê¿arówkê. Po-
dejrzliwie poci¹gn¹³ nosem, a potem pochyli³ siê, by zajrzeæ pod pojazd.
Wówczas wrzasn¹³ i zacz¹³ gwa³townie wymachiwaæ rêkami.
Na Boga, pomyla³ OHara triumfuj¹co, to jest ropa!
Odwróci³ siê, strzeli³ palcami na Benedettê, która bezzw³ocznie zapali³a
pocisk umieszczony w ³o¿u kuszy. Kiedy czeka³a, a¿ zap³onie pe³nym ogniem,
OHara niecierpliwie uderzy³ piêci¹ w ska³ê. Jednak wiedzia³, ¿e tak musi
byæ jeli szmaty nie rozpal¹ siê dobrze, p³omieñ zostanie zduszony w locie.
Niespodziewanie wcisnê³a mu kuszê w d³onie, a gdy odwraca³ siê, p³o-
mieñ osmali³ mu twarz. Tymczasem nadbieg³ drugi mê¿czyzna i z niedowie-
rzaniem zagl¹da³ pod ciê¿arówkê. OHara patrzy³ przez prymitywny, drucia-
ny celownik na ogieñ p³on¹cego pocisku, z trudem opanowuj¹c popiech.
£agodnie nacisn¹³ spust.
Kolba uderzy³a go w ramiê. OHara szybko odwróci³ siê i przekaza³
kuszê Benedetcie. Mia³ jednak doæ czasu, by dostrzec, ¿e ognisty be³t prze-
latuje wysokim ³ukiem ponad ciê¿arówk¹ i pogr¹¿a siê w ziemi po drugiej
stronie drogi.
Ta nowa kusza przenosi³a.
Uchwyci³ drug¹ kuszê i ponowi³ próbê. Poparzy³ sobie palce, gdy nie-
ostro¿nie przybli¿y³ d³oñ do p³omienia. Celowa³ i czu³ jak ¿ar zwêgla jego
brwi, a kolba kopie go w ramiê. Pocisk poszybowa³ zbyt daleko w prawo
i l¹c fontannê iskier, odbi³ siê od nawierzchni drogi.
Ju¿ przy pierwszym strzale dwaj mê¿czyni przy ciê¿arówce z niepoko-
jem podnieli g³owy. Na widok drugiego be³ta krzyknêli, wyci¹gniêtymi rê-
kami wskazuj¹c na drugi brzeg w¹wozu.
Oby ten by³ celny, modli³ siê OHara, przejmuj¹c kuszê z r¹k Benedetty.
To ta, która przenosi, myla³, wiadomie celuj¹c w grañ w¹wozu. Kiedy na-
ciska³ spust, nieprzyjacielska kula od³upa³a kawa³ek ska³y nad jego g³ow¹
i granitowy odprysk napiêtnowa³ czo³o OHary krwaw¹ kresk¹. Be³t, niczym
ognista linia, która po³¹czywszy oba brzegi w¹wozu, urwa³a siê pod ciê¿a-
rówk¹, znalaz³ drogê do celu.
Z lekkim pykniêciem wyp³ywaj¹ca ropa zajê³a siê ogniem. I nagle p³o-
mienie spowi³y ciê¿arówkê. Indianin, wygl¹daj¹cy teraz jak pochodnia,
chwiejnie wybieg³ z ognistego piek³a i wbijaj¹c d³onie w oczy, z wrzaskiem
pogna³ drog¹. OHara nie dostrzeg³ drugiego mê¿czyzny. Odwróci³ siê, by
chwyciæ drug¹ kuszê.
Jednak nie zdo³a³ ju¿ oddaæ kolejnego strza³u. Ledwie naprowadzi³ ce-
lownik na jeden z d¿ipów, kusza r¹bnê³a go, zanim nacisn¹³ spust. Gwa³tow-
nie odrzucony do ty³u jeszcze dostrzeg³ p³on¹cy pocisk, który wystrzelony
bez jego udzia³u stromym ³ukiem pi¹³ siê ku niebu. Potem g³owa OHary
zderzy³a siê ze ska³¹ i straci³ przytomnoæ.
89
II
Kiedy doszed³ do siebie, stwierdzi³, ¿e zatroskana Benedetta obmywa
mu g³owê. Dalej sta³ Forester, przemawiaj¹cy z o¿ywieniem do Willisa, a jesz-
cze dalej by³o niebo, ska¿one spiral¹ czarnego dymu. Przy³o¿y³ d³onie do
g³owy i skrzywi³ siê.
Do diab³a, co mnie r¹bnê³o?
Psst, nie ruszaj siê powiedzia³a Benedetta.
Ze s³abym umiechem podniós³ siê na ³okciu. Forester spostrzeg³ jego
poruszenie.
Dobrze siê czujesz, Tim?
Nie wiem. Chyba nie. G³owa dokucza³a mu przeraliwie. Co siê
sta³o?
Willis uniós³ kuszê.
Trafi³a w to kula z karabinu. Zmia¿d¿y³a strzemiê. Mia³e szczêcie,
¿e nie ciebie. R¹bn¹³e g³ow¹ o ska³ê i straci³e przytomnoæ.
OHara umiechn¹³ siê z wysi³kiem do Benedetty.
Czujê siê ju¿ dobrze powiedzia³ i usiad³. Zrobilimy swoje?
Forester rozemia³ siê z satysfakcj¹.
Czy zrobilimy swoje? Och, ch³opie ukl¹k³ obok OHary. Po pierw-
sze, Rohde rzeczywicie trafi³ w cz³owieka na mocie; zrobi³ mu schludn¹
dziurkê w ramieniu. Spowodowa³o to takie zamieszanie, jakiego potrzebo-
walimy. Jenny Ponsky mia³a paskudny k³opot z facetem zas³aniaj¹cym zbior-
nik paliwa, ale na koniec zrobi³a to, co do niej nale¿a³o. Kiedy oddawa³a mi
kuszê, trzês³a siê jak osika.
A co z ciê¿arówk¹? zapyta³ OHara. Widzia³em, jak zajmuje siê
ogniem. To by³a ostatnia rzecz, jak¹ zobaczy³em.
Ciê¿arówka z g³owy powiedzia³ Forester. Ci¹gle jeszcze siê pali.
Gdy eksplodowa³ drugi bak, w p³omieniach stan¹³ równie¿ d¿ip znajduj¹cy siê
obok niej. ciszy³ g³os. Obaj faceci stoj¹cy przy ciê¿arówce zginêli. India-
nin, s¹dzê, ¿e olepiony, zwali³ siê na ³eb na szyjê z grani w¹wozu, a drugi
spiek³ siê na skwarkê. Jenny tego nie widzia³a, a ja jej tego nie mówi³em.
OHara przytakn¹³. Parszywie by jej siê ¿y³o z takim wspomnieniem.
I to by by³o tyle rzek³ Forester. Sp³onê³y ich zapasy drewna. Stracili
ciê¿arówkê i d¿ipa. Porzucili te¿ d¿ipa stoj¹cego przy mocie, bo nie mogli wy-
cofaæ go obok p³on¹cej ciê¿arówki. Wszystkie inne pojazdy przemiecili choler-
ny kawa³ drogi st¹d, do miejsca, gdzie droga odbija od w¹wozu. Powiedzia³-
bym, ¿e solidny kilometr. S¹dz¹c po reakcji, skakali jak wciekli, urz¹dzili naj-
bardziej kurewski ostrza³ karabinowy musz¹ mieæ tony amunicji.
Czy kto z naszych zosta³ ranny? zapyta³ OHara.
90
Jeste najpowa¿niejsz¹ ofiar¹. Nikt poza tob¹ nie zosta³ nawet dra-
niêty.
Muszê zabanda¿owaæ ci g³owê, Tim wtr¹ci³a siê Benedetta.
Pójdziemy nad jeziorko rzek³ OHara.
Podnosi³ siê na nogi, gdy podszed³ Aguillar.
Dobra robota, señor OHara powiedzia³.
OHara zachwia³ siê i wspar³ na Foresterze.
Ano niez³a. Ale na ten numer powtórnie nie dadz¹ siê ju¿ nabraæ.
Kupilimy sobie tylko nieco czasu. Jego g³os brzmia³ przytomnie.
Czas to co, czego potrzebujemy wtr¹ci³ Forester. Parê godzin
temu nie da³bym centa za nasz plan przeprawienia siê przez góry, ale teraz ja
i Rohde mo¿emy odejæ z czystym sumieniem. Spojrza³ na zegarek. Chy-
ba powinnimy ju¿ ruszaæ.
Nadesz³a panna Ponsky.
Czy czuje siê pan dobrze, panie OHara Tim?
wietnie odpar³. Znakomicie siê spisa³a, Jenny.
Zarumieni³a siê.
Có¿ dziêkujê. Ale prze¿y³am okropn¹ chwilê. Naprawdê s¹dzi³am,
¿e bêdê musia³a zastrzeliæ tego mê¿czyznê przy ciê¿arówce.
OHara umiechn¹³ siê lekko do Forestera, ten za zd³awi³ makabryczny
chichot.
Po prostu zrobi³a to, co mia³a zrobiæ powiedzia³ OHara. Wyko-
na³a to bardzo dobrze. Rozejrza³ siê. Willis, ty tu zostañ. We broñ od
Rohdego i jeli zacznie siê co dziaæ, wystrzel ostatni nabój. Ale nie s¹dzê,
by co nast¹pi³o, przynajmniej jeszcze przez jaki czas. Pozostali odbêd¹
przy jeziorku naradê wojenn¹. Chcia³bym to zrobiæ przed odejciem Raya.
Okay powiedzia³ Forester.
Powêdrowali nad jeziorko. OHara podszed³ do samego brzegu. Zanim
zaczerpn¹³ w garcie wody, dostrzeg³ swe odbicie i skrzywi³ siê z niesma-
kiem. By³ nieogolony, bardzo brudny, osmalony i zakrwawiony, a jego ob-
wiedzione czerwonymi obwódkami oczy by³y podra¿nione ¿arem pocisków
zapalaj¹cych. Mój Bo¿e, pomyla³, wygl¹dam jak w³óczêga. Spryska³ twarz
zimn¹ wod¹ i gwa³towny dreszcz wstrz¹sn¹³ jego cia³em. Potem odwróci³
siê. Sta³a za nim Benedetta, trzymaj¹c w d³oniach pasek materia³u.
Twoja g³owa powiedzia³a. Skóra jest przeciêta.
Przy³o¿y³ d³oñ do potylicy i poczu³ lepkoæ krzepn¹cej krwi.
Cholera, musia³em siê solidnie waln¹æ.
Mia³e szczêcie, ¿e nie zgin¹³e. Pozwól, ¿e siê tym zajmê.
Gdy obmywa³a jego ranê i banda¿owa³a g³owê, czu³ na skroniach ch³odny
dotyk jej palców. Powiód³ d³oni¹ po policzku. Armstrong zawsze jest staran-
nie ogolony, pomyla³, muszê siê dowiedzieæ, jak to robi.
91
Benedetta zawi¹za³a opatrunek i powiedzia³a:
Musisz siê dzi oszczêdzaæ, Tim. S¹dzê, ¿e dozna³e lekkiego wstrz¹-
su mózgu.
Przytakn¹³, a potem wykrzywi³ usta, czuj¹c w g³owie ostre dgniêcie bólu.
Chyba masz racjê. Ale co do oszczêdzania siê, nie zale¿y to ode mnie,
lecz od ch³optysiów z tamtego brzegu. Wracajmy do pozosta³ych.
Na ich widok Forester podniós³ siê.
Miguel s¹dzi, ¿e powinnimy ruszaæ powiedzia³.
Za chwilkê rzek³ OHara. Chcia³bym siê dowiedzieæ kilku rzeczy.
Zwróci³ siê do Rohdego. Spêdzicie dzieñ w osadzie i dzieñ przy kopalni.
To dwa zmarnowane dni. Czy niezbêdna jest a¿ taka strata czasu?
Niezbêdna i ledwie wystarczaj¹ca. To powinno potrwaæ d³u¿ej.
Ty jeste ekspertem od gór stwierdzi³ OHara. Przyjmujê twoj¹
opiniê. Jak d³ugo potrwa przeprawa?
Dwa dni odrzek³ Rohde zdecydowanie. Jeli mia³aby potrwaæ d³u-
¿ej, jestemy bez szans.
W sumie cztery dni powiedzia³ OHara. Dodajmy jeden dzieñ na
przekonanie kogo, ¿e jestemy w tarapatach, i jeszcze jeden, aby ów kto
móg³ w tej sprawie podj¹æ dzia³anie. Zatem musimy utrzymaæ siê przez szeæ
dni mo¿e nawet d³u¿ej.
Zdo³asz tego dokonaæ?
Musimy tego dokonaæ powiedzia³ OHara. Jak s¹dzê, zarobilimy
dzieñ. Bêd¹ musieli zdobyæ gdzie belki, a to oznacza jazdê do miasta odda-
lonego st¹d o dziewiêædziesi¹t kilometrów. Mo¿e równie¿ bêd¹ musieli po-
staraæ siê o inn¹ ciê¿arówkê, a to te¿ potrwa. Moim zdaniem, nie bêdziemy
niepokojeni a¿ do jutra, mo¿e nawet pojutrza. Ale mylê o k³opotach, które
was czekaj¹. Jak zamierzacie braæ siê do dzie³a po drugiej stronie gór?
Ja te¿ siê nad tym zastanawia³am wtr¹ci³a panna Ponsky. Przecie¿
nie mo¿ecie udaæ siê do administracji tego Lopeza. Nie zechce pomóc se-
ñor
owi Aguillarowi, prawda?
Forester umiechn¹³ siê niewyranie.
Nie ruszy nawet palcem. Czy w Altemiros ma pan jakich swoich
ludzi, señor Aguillar?
Dam panu adres odpar³ Aguillar. A poza tym Miguel bêdzie wie-
dzia³. Ale mo¿e nie bêdziecie musieli wêdrowaæ a¿ do Altemiros.
Na twarzy Forestera pojawi³ siê wyraz zainteresowania.
Lotnisko rzuci³ Aguillar do Rohdego.
Ach jêkn¹³ Rohde. Ale musimy byæ ostro¿ni.
Co z tym lotniskiem? zapyta³ Forester.
Miêdzy nimi a Altemiros znajduje siê wysokogórskie lotnisko wyjani³
Aguillar. To obiekt wojskowy, z którego na zmianê korzystaj¹ szwadrony
92
myliwców. Kordyliera dysponuje czterema szwadronami takich samolotów:
ósmym, dziesi¹tym, czternastym i dwudziestym pierwszym. Podobnie jak
komunici, równie¿ my infiltrowalimy si³y zbrojne. Szwadron czternasty
jest nasz; ósmy jest komunistyczny, natomiast dwa pozosta³e nadal s¹ wier-
ne Lopezowi.
Zatem szanse, ¿e szwadron korzystaj¹cy akurat z lotniska bêdzie mier-
dz¹cym jajem, przedstawiaj¹ siê jak trzy do jednego zauwa¿y³ Forester.
To fakt powiedzia³ Aguillar. Lotnisko le¿y dok³adnie na waszej
drodze do Altemiros. Poruszaj¹c siê ostro¿nie i dzia³aj¹c dyskretnie, mo¿e-
cie zaoszczêdziæ mnóstwo czasu. Komendant szwadronu czternastego, pu³-
kownik Rodriguez, jest moim starym przyjacielem i cz³owiekiem godnym
zaufania.
Jeli tam bêdzie doda³ Forester. Jednak warto sprawdziæ. Skieruje-
my siê ku lotnisku zaraz po przejciu gór.
A zatem postanowione powiedzia³ OHara, zamykaj¹c tê kwestiê.
Doktorze Armstrong, czy w swoim redniowiecznym rêkawie ma pan jakie
kolejne sztuczki?
Armstrong wyj¹³ fajkê z ust.
Mam pomys³ i ju¿ rozmawia³em o nim z Willisem, który s¹dzi, ¿e
zdo³a co z tego wykrzesaæ. Ruchem g³owy wskaza³ na w¹wóz. Po przy-
byciu z drewnem ci ludzie bêd¹ ostro¿niejsi. Nie bêd¹ staæ nieruchomo, by
mo¿na by³o waliæ do nich jak do blaszanych kaczek na strzelnicy. Znajd¹
jaki sposób obrony przed naszymi kuszami. Tym zatem, czego potrzebuje-
my teraz, jest modzierz.
Rany boskie! wybuchn¹³ OHara. Sk¹d, u diab³a, mamy wzi¹æ
modzierz?
Willis go zrobi powiedzia³ pojednawczo Armstrong. Z pomoc¹
señor
a Rohdego, pana Forestera i moj¹ i oczywicie pana Peabodyego,
aczkolwiek dotychczas niewielki by³ z niego po¿ytek.
A wiêc bêdê robiæ modzierz wycedzi³ Forester bezradnie. Wygl¹-
da³ na zbitego z tropu. Czego u¿yjemy jako rodków wybuchowych? Cze-
go przemylnie wypichconego z ³ebków zapa³ek?
Och, le mnie zrozumia³e powiedzia³ Armstrong. Mia³em na myli
redniowieczny odpowiednik modzierza. Potrzebujemy machiny, która po
wysokim ³uku wyrzuci pocisk tak, aby spad³ poza liniami obronnymi nie-
przyjaciela, jakie ów przed uczynieniem kolejnego ruchu niew¹tpliwie wznie-
sie. Wiecie pañstwo, w nowo¿ytnej sztuce wojennej w gruncie rzeczy nie
pojawi³y siê ¿adne nowe pomys³y, a jedynie nowe sposoby wykorzystania
starych zasad. A cz³owiek redniowiecza zna³ wszystkie te zasady. Popa-
trzy³ smêtnie na sw¹ pust¹ fajkê. W redniowieczu dysponowano mnogo-
ci¹ broni. Oczywicie, onager nie nadaje siê do naszych celów. Myla³em
93
te¿ o mangonelu i balicie, lecz zrezygnowa³em z nich, by w koñcu zdecydo-
waæ siê na trebusz. Napêdzany si³¹ ciê¿koci i bardzo efektywny.
Gdyby kusze nie sprawdzi³y siê tak doskonale, OHara wykpi³by Arm-
stronga, jednak teraz pohamowa³ siê, zadowalaj¹c siê rzuconym Forestero-
wi ironicznym umiechem. Forester, wci¹¿ stropiony, wzruszy³ ramionami.
Jaki rodzaj pocisków miota to urz¹dzenie? zapyta³.
Myla³em o g³azach powiedzia³ Armstrong. Wyjani³em zasadê
dzia³ania trebusza Willisowi, który to wszystko przemyla³. To po prostu
wykorzystanie podstawowych zasad mechaniki i Willis ma to wszystko w ma-
³ym palcu. Prawdopodobnie wykonamy lepszy trebusz, przerastaj¹cy mo¿li-
woci ludzi redniowiecza. W koñcu jestemy w stanie zastosowaæ prawa
naukowe z wiêkszym zrozumieniem. Willis s¹dzi, ¿e bez ¿adnych k³opotów
bêdziemy mogli miotaæ dziesiêciokilogramowe g³azy na odleg³oæ kilkuset
metrów.
Ohoho wymamrota³ OHara. Wyobrazi³ sobie diesiêciokilogramo-
wy g³az lec¹cy wysokim ³ukiem; przy tej odleg³oci spadnie z nieba niemal
pionowo. Czym takim mo¿emy nieco nadwerê¿yæ most.
Ile potrwa wykonanie? zapyta³ Forester.
Krótko odrzek³ Armstrong. Zdaniem Willisa, nie d³u¿ej ni¿ dwa-
nacie godzin. W gruncie rzeczy to bardzo prosta machina.
OHara pomaca³ w kieszeni i wy³owi³ paczkê papierosów. Wyj¹³ jedne-
go z ostatnich i wrêczy³ go Armstrongowi.
Nabij tym swoj¹ fajkê i wypal. Zas³u¿y³e sobie.
Armstrong umiechn¹³ siê promiennie i pocz¹³ wkruszaæ tytoñ do fajki.
Dziêki powiedzia³. Kiedy palê, myli mi siê znacznie lepiej.
Oddam ci wszystkie swoje papierosy dorzuci³ OHara jeli wy-
kombinujesz redniowieczn¹ wersjê bomby atomowej.
By³ ni¹ proch strzelniczy odrzek³ Armstrong powa¿nie który, jak
mniemam, w tej chwili jest poza naszym zasiêgiem.
Twój pomys³ ma tylko jeden s³aby punkt zauwa¿y³ OHara. Nie
mo¿emy pos³aæ do osady zbyt wielu ludzi. Kto musi pozostaæ przy mocie
na wypadek, gdyby nieprzyjaciel zrobi³ co nieprzewidzianego. Musimy utrzy-
mywaæ tu si³ê bojow¹.
Ja zostanê powiedzia³ Armstrong pykaj¹c fajkê z zadowoleniem.
Nie jestem z³ot¹ r¹czk¹, a szczerze mówi¹c, mam dwie lewe. Willis wie, co
robiæ, nie jestem mu potrzebny.
Wiêc postanowione. OHara zwróci³ siê do Forestera. Idziecie
z Miguelem do osady, pomagacie Willisowi i Peabodyemu, a jutro przeno-
sicie siê do kopalni. Teraz zejdê zast¹piæ Willisa przy mocie.
94
III
Wspinaczka do osady nie przychodzi³a Foresterowi ³atwo. Do wisz-
cz¹cego w krtani oddechu wkrótce dosz³y lekkie bóle w piersi. Rohde znosi³
wêdrówkê lepiej, natomiast u Willisa nie wystêpowa³y ¿adne z³e objawy.
To aklimatyzacja wyjani³ Rohde podczas piêtnastominutowego
odpoczynku w po³owie drogi. Señor Willis spêdzi³ w osadzie sporo czasu.
Zejcie na dó³ nic dla niego nie znaczy. Dla nas wspinaczka jest czym ca³-
kowicie nowym.
To prawda powiedzia³ Willis. Zejcie do mostu odczu³em jak zej-
cie do poziomu morza, choæ most musi znajdowaæ siê na wysokoci jakich
czterech tysiêcy metrów.
A na jakiej wysokoci le¿y osada? zapyta³ Forester.
Przypuszczam, ¿e wy¿ej odrzek³ Willis. A kopalnia mniej wiêcej
osiemset metrów wy¿ej.
Forester spojrza³ na szczyty.
A prze³êcz szeæ tysiêcy trzysta. Jak na mój gust, zbyt blisko nieba,
Miguelu.
Usta Rohdego wykrzywi³y siê.
To nie jest niebo to zimne piek³o.
Kiedy przybyli do osady, Forester nie ukrywa³, ¿e czuje siê le.
Jutro bêdzie lepiej pocieszy³ go Rohde.
Lecz jutro ruszamy wy¿ej stwierdzi³ Forester smêtnie.
Jeden dzieñ na ka¿dej wysokoci to za ma³o, by siê zaaklimatyzowaæ
przyzna³ Rohde. Ale tylko na tyle mo¿emy sobie pozwoliæ.
Willis rozejrza³ siê po osadzie.
Do cholery, gdzie jest Peabody? Pójdê go poszukaæ.
Gdy odszed³, Rohde powiedzia³:
S¹dzê, ¿e powinnimy starannie przeczesaæ wszystkie chaty. Mo¿e
byæ w nich wiele rzeczy u¿ytecznych dla OHary.
Na pewno jest nafta rzek³ Forester. Mo¿e urz¹dzenie Armstronga
potrafi miotaæ bomby zapalaj¹ce? By³by to jedyny sposób dobrania siê do
mostu i puszczenia go z dymem.
Rozpoczêli przeszukiwanie chat. Wiêkszoæ z nich by³a pusta i od daw-
na nie u¿ywana, jednak trzy przystosowane do zamieszkania zawiera³y spo-
ro ró¿nego sprzêtu. W jednej z chat spotkali Willisa potrz¹saj¹cego nieprzy-
tomnym, rozci¹gniêtym na pryczy Peabodym.
Piêæ strza³ powiedzia³ Willis z gorycz¹. To wszystko, co zrobi³ ten
skurwysyn. Piêæ strza³, zanim schla³ siê w trupa.
Sk¹d bierze gorza³kê? zapyta³ Forester.
95
W jednej z chat jest tego ca³a skrzynka.
Schowaj to w jakim zamkniêtym miejscu, jeli mo¿esz powiedzia³
Forester a jeli nie, wylej. Powinienem by³ ciê uprzedziæ, ale zapomnia-
³em. Na niewiele siê nam teraz przyda, spi³ siê do nieprzytomnoci.
Rohde, który myszkowa³ po chacie, mrukn¹³ nagle, zdejmuj¹c z pó³ki
niewielki skórzany woreczek.
Doskonale.
Forester popatrzy³ z zainteresowaniem na bladozielone licie, które Rohde
wytrz¹sn¹³ na d³oñ.
Co to?
Licie koki odpar³ Rohde. Pomog¹ nam, kiedy bêdziemy forsowaæ
góry.
Koka? powtórzy³ Forester bezmylnie.
Przekleñstwo Andów wyjani³ Rohde. W³anie z tego robi siê
kokainê. Sta³a siê, obok aguardiente, przyczyn¹ degeneracji indios. Po doj-
ciu do w³adzy señor Aguillar zamierza ograniczyæ uprawê koki. Próba ca³-
kowitego jej wyeliminowania by³aby przesad¹.
W jaki sposób nam to pomo¿e? zapyta³ Forester.
Rozejrzyj siê za podobnym woreczkiem zawieraj¹cym bia³y proszek
powiedzia³ Rohde. Kiedy szperali na pó³kach, kontynuowa³ swój wywód.
Za wielkich dni Inków koki mogli u¿ywaæ tylko arystokraci. Potem zezwo-
lono u¿ywaæ jej goñcom królewskim, poniewa¿ zwiêksza³a szybkoæ ich biegu
i wytrzyma³oæ. Teraz wszyscy indios ¿uj¹ kokê, jest tañsza ni¿ jedzenie.
Ale nie zastêpuje jedzenia, prawda?
Znieczula b³onê luzow¹ ¿o³¹dka wyjani³ Rohde. Cz³owiek g³o-
duj¹cy zrobi wszystko, aby odpêdziæ bolesny g³ód. Jest równie¿ narkoty-
kiem, przynosz¹cym spokój i pogodê, oczywicie za pewn¹ cenê.
Czy tego szuka³e? zapyta³ Forester. Otworzy³ znaleziony ma³y wo-
reczek i wysypa³ nieco proszku. Co to jest?
Wapno odpar³ Rohde. Kokaina jest alkaloidem i potrzebuje bazy,
aby siê wytr¹ciæ. Póki czekamy na señora Willisa, który powie nam, co ro-
biæ, przygotujê to dla nas.
Wysypa³ licie koki na talerzyk i pocz¹³ je ucieraæ, wykorzystuj¹c wypu-
k³¹ czêæ ³y¿eczki jako t³uczek. Licie by³y ³amliwe i suche i ³atwo siê kruszy-
³y. Zme³³ je na proszek, doda³ wapna i uciera³ dalej, a¿ dwie substancje zmie-
sza³y siê dok³adnie. Potem przesypa³ mieszaninê do pustej puszki, doda³ wody
i wyrabia³ a¿ do uzyskania jasnozielonej pasty. Wzi¹³ drug¹ puszkê, w której
dnie wybi³ dziurê i u¿ywaj¹c jej jak t³oka, przecisn¹³ przez ni¹ pastê.
W ka¿dej z okolicznych wiosek powiedzia³ mo¿ecie spotkaæ stare
kobiety, zajmuj¹ce siê dok³adnie tym samym. Czy móg³by mi przynieæ
kilka niezbyt du¿ych g³adkich kamieni?
96
Forester wyszed³ i przyniós³ kamienie. Rohde u¿y³ ich do rozwa³kowa-
nia i ugniecenia pasty, w sposób, w jaki czyni¹ to ciastkarze. Na koniec Roh-
de poci¹³ j¹ swoim scyzorykiem na prostok¹tne kawa³ki.
Musz¹ wyschn¹æ na s³oñcu, a potem w³o¿ymy je z powrotem do wo-
reczków.
Forester spogl¹da³ niepewnie na ma³e zielonkawe kwadraciki.
Czy ten towar powoduje uzale¿nienie?
W rzeczy samej odpar³ Rohde. Ale nie obawiaj siê. W takiej iloci
nie zaszkodzi nam, a tylko podniesie wytrzyma³oæ podczas wspinaczki.
Wróci³ Willis.
Mo¿emy zaczynaæ rzuci³ od progu. Mamy materia³, aby zbudowaæ
ten jak go tam Armstrong nazywa?
Trebusz wyjani³ Forester.
No, wiêc mo¿emy go zrobiæ rzek³ Willis. Zatrzyma³ siê i spojrza³ na
stó³. Co to za substancja?
Forester umiechn¹³ siê.
Namiastka pe³nokrwistego befsztyka. Miguel w³anie j¹ upichci³.
Pokrêci³ g³ow¹. redniowieczna artyleria i haj. Mieszanka piorunuj¹ca.
Ta wzmianka o befsztyku przypomnia³a mi, ¿e jestem g³odny powie-
dzia³ Willis. Posilmy siê przed t¹ robot¹.
Otworzyli kilka konserw z gulaszem i przygotowali posi³ek. Przy pierw-
szym kêsie Forester zapyta³:
Teraz wyjanij, czym, do cholery, jest ten trebusz?
Willis z umiechem wyci¹gn¹³ ogryzek o³ówka.
Po prostu mechanizmem wykorzystuj¹cym zasadê dwigni powie-
dzia³. Wyobra sobie urz¹dzenie podobne do nie zrównowa¿onej hutaw-
ki, co w tym rodzaju. Pocz¹³ popiesznie szkicowaæ na miêkkim sosno-
wym blacie sto³u. Punkt oparcia mamy tutaj, a jedno ramiê jest, powiedz-
my, cztery razy d³u¿sze od drugiego. Do ramienia krótkiego przywi¹zujemy
ciê¿ar wagi, dajmy na to, dwustu dwudziestu piêciu kilogramów, na drugim
za k³adziemy nasz pocisk, dziesiêciokilogramowy kamieñ. Zacz¹³ doko-
nywaæ obliczeñ. Ci redniowieczni faceci dzia³ali metod¹ prób i b³êdów,
nie znali pojêæ energii, jakimi my dysponujemy. My mo¿emy ca³¹ sprawê
wyliczyæ precyzyjnie od pocz¹tku. Przyjmijmy, ¿e nasz ciê¿ar opada z wy-
sokoci trzech metrów. Przyspieszenie grawitacyjne jest takie, ¿e bior¹c pod
uwagê straty zwi¹zane z tarciem w punkcie oparcia, upadek potrwa pó³ se-
kundy. To daje osiemnacie koni mechanicznych energii przy³o¿onych mo-
mentalnie do dziesiêciokilogramowego g³azu na koñcu d³ugiego ramienia.
To powinno wprawiæ go w ruch powiedzia³ Forester.
Mogê wam podaæ szybkoæ rzek³ Willis. Zak³adaj¹c, ze stosunek
pomiêdzy d³ugociami obu ramion ma siê jak cztery do jednego, prêd
97
Urwa³, przez chwilê stuka³ w stó³, a potem rozjani³ twarz w umiechu.
Powiedzmy, prêdkoæ wylotowa pocisku wyniesie trzydzieci metrów na se-
kundê.
Czy jest jakikolwiek sposób regulowania zasiêgu?
Jasne odpar³ Willis. Ciê¿kie kamienie nie polec¹ tak daleko jak
lekkie. Chcesz skróciæ zasiêg, u¿ywasz ciê¿szych. Muszê o tym powiedzieæ
OHarze. Lepiej niech siê zajm¹ zbieraniem amunicji ró¿nego kalibru.
Zacz¹³ kreliæ na stole bardziej szczegó³owy szkic. Osadzimy ramiona na
tylnej osi rozwalonej ciê¿arówki, która stoi za chatami, a same ramiona wy-
konamy z belki stropowej. Musi byæ tak¿e co w rodzaju miski do osadzania
pocisku, tu u¿yjemy dekla. Ca³e urz¹dzenie bêdzie potrzebowaæ jakiej pod-
stawy, ale pomylimy o tym we w³aciwym momencie.
Forester krytycznie popatrzy³ na szkic.
To bêdzie cholernie wielkie i ciê¿kie. Jak mamy ci¹gn¹æ to na dó³?
Willis umiechn¹³ siê.
O tym te¿ pomyla³em. Ca³oæ bêdzie mo¿na zdemontowaæ, a do trans-
portu u¿yjemy osi. Stoczy siê cholerne urz¹dzenie z góry i potem znów z³o¿y
do kupy przy mocie.
Dobra robota pochwali³ Forester.
Wymyli³ to Armstrong odrzek³ Willis. Jak na naukowca, ma cho-
lernie mordercze sk³onnoci. Zna jeszcze wiêcej sposobów umiercania lu-
dzi. S³ysza³e kiedy o greckim ogniu?
Pi¹te przez dziesi¹te.
Armstrong powiada, ¿e by³o to równie skuteczne jak napalm i ¿e sta-
ro¿ytni miewali miotacze ognia przymocowane do dziobów swych okrêtów
wojennych. Próbowalimy kombinowaæ co w tym kierunku, ale zabrnêli-
my w lep¹ uliczkê. Melancholijnie popatrzy³ na swój szkic. Mówi, ¿e
ten interes to betka w porównaniu z machinami oblê¿niczymi, jakimi dyspo-
nowali staro¿ytni. Na przyk³ad, przerzucali przez mury obronne zdech³e ko-
nie, ¿eby wznieciæ zarazê. Ile wa¿y koñ?
Mo¿e konie w owych czasach nie by³y takie wielkie powiedzia³ Fo-
rester.
¯aden koñ, zdolny udwign¹æ rycerza w pe³nej zbroi, nie móg³ byæ
kar³em. Willis wyskroba³ z talerza resztkê gulaszu. Lepiej bierzmy siê do
roboty. Nie chcê znów pracowaæ ca³¹ noc.
Rohde krótko skin¹³ g³ow¹, a Forester spojrza³ na chrapi¹cego na pry-
czy Peabodyego.
S¹dzê, ¿e zaczniemy od wiadra najzimniejszej wody, jak¹ zdo³amy
znaleæ.
7 Cytadela w Andach
98
IV
OHara spogl¹da³ na w¹wóz. Macki dymu wci¹¿ unosi³y siê ze spalonych
maszyn i czu³ odór pal¹cej siê gumy. Popatrzy³ z namys³em na nie uszkodzo-
nego d¿ipa przy wylocie mostu i pocz¹³ rozwa¿aæ, czy siê nim zaj¹æ. Jednak
ju¿ po chwili odrzuci³ ten pomys³. Nie mia³o sensu niszczenie jednego pojaz-
du, skoro nieprzyjaciel dysponowa³ wieloma, on za musia³ oszczêdzaæ swe
rezerwy na cele bardziej ¿ywotne. Nie chcia³ wszczynaæ wojny na wyniszcze-
nie, w której przeciwnik móg³ go pokonaæ, nie wyjmuj¹c r¹k z kieszeni.
Przeszed³ grani¹ w¹wozu w dó³ rzeki, jakie pó³ kilometra od mostu, a¿
do miejsca, gdzie droga skrêca³a, i wybra³ stanowiska, z których kusznicy
mogliby prowadziæ nêkaj¹cy ostrza³. Ponuro pomyla³ o tym, ¿e Armstrong
mia³ racjê: nieprzyjaciel nie zechce byæ d³u¿ej potulnym celem i z pewno-
ci¹ przedsiêwemie kroki, które os³oni¹ go przed nastêpnym atakiem. Teraz
w grê wchodzi³o ju¿ tylko ca³kowite zaskoczenie, co tak nieprawdopodob-
nego, jak królik chwytaj¹cy ³asicê za gard³o.
Nieprzyjaciel wci¹¿ zachowywa³ czujnoæ przy mocie. Raz wychyliw-
szy siê nieostro¿nie z ukrycia, OHara ci¹gn¹³ na siebie skoncentrowany
i zaskakuj¹co celny ogieñ. Przed kul¹ w g³owê ocali³ go tylko szybki refleks
i fakt, ¿e ukaza³ siê na bardzo krótk¹ chwilê. Nie mo¿emy szar¿owaæ, pomy-
la³, nie mo¿emy podejmowaæ ¿adnego ryzyka. Teraz spogl¹da³ na most, na
ziej¹c¹ w jego rodku dwunastostopow¹ dziurê i rozmyla³, jak siê do niego
dobraæ. Ogieñ wci¹¿ zdawa³ siê stwarzaæ najlepsz¹ szansê, a Willis mówi³,
¿e w osadzie s¹ dwie beczki nafty. Oszacowa³ wzrokiem stumetrowe podej-
cie do mostu. By³ tu niewielki spadek i pomyla³, ¿e silnie popchniêta becz-
ka dotoczy siê do samego mostu. Warto by³o spróbowaæ.
Niebawem przyby³ Armstrong, by go zluzowaæ.
Jest ju¿ papu powiedzia³.
OHara przypatrzy³ siê g³adkim policzkom Armstronga.
Nie zabra³em swoich przyrz¹dów do golenia. Za to ty najwyraniej tak.
Mam jeden z tych szwajcarskich aparacików do golenia na sucho
wyjani³ Armstrong. Jeli chcesz, mogê ci po¿yczyæ. Jest w kieszeni moje-
go p³aszcza.
OHara podziêkowa³ i pokaza³ mu nieprzyjacielskie punkty obserwa-
cyjne, jakie wyledzi³.
Moim zdaniem, dzisiaj nie podejm¹ próby sforsowania mostu po-
wiedzia³. Wiêc po po³udniu pójdê do osady. Potrzebujê tych beczek z naf-
t¹. Jeli jednak w czasie mojej nieobecnoci co siê stanie i sukinsyny przej-
d¹ na tê stronê, rozproszcie siê. Aguillar, Benedetta i Jenny maj¹ zebraæ siê
w kopalni, nie w osadzie, i wêdrowaæ pod górê, trzymaj¹c siê z dala od
99
drogi. Ty zasuwasz do osady drog¹, najszybciej jak mo¿esz, bo bêd¹ deptaæ
ci po piêtach.
Armstrong przytakn¹³.
Mam pomys³: zatrzymamy ich w osadzie, daj¹c innym czas na dotar-
cie do kopalni.
S³usznie powiedzia³ OHara. Ale pod moj¹ nieobecnoæ ty jeste
szefem i sam podejmujesz decyzje.
Zostawi³ Armstronga, wróci³ do kryjówki, a znalaz³szy p³aszcz doktora,
zacz¹³ myszkowaæ w kieszeniach. Benedetta umiechnê³a siê do niego i po-
wiedzia³a:
Lunch gotowy.
Wracam za kilka minut odrzek³. Wzi¹³ golarkê i zszed³ do jeziorka.
Aguillar cianiej owin¹³ siê p³aszczem i z zaciekawieniem odprowadzi³
wzrokiem oddalaj¹c¹ siê sylwetkê OHary.
Dziwny cz³owiek powiedzia³. Wojownik, ale zbyt opanowany, zbyt
zimny, nie ma w nim gor¹cej krwi, a to le w przypadku m³odego mê¿czy-
zny.
Benedetta pochyli³a g³owê i zajê³a siê gulaszem.
Mo¿e cierpia³ powiedzia³a.
Na widok odwróconej twarzy Benedetty usta Aguillara musn¹³ lekki
umiech.
Mówi³a, ¿e by³ jeñcem w Korei? zapyta³.
Przytaknê³a.
Wiêc na pewno cierpia³ zgodzi³ siê Aguillar. Mo¿e nie cia³em, lecz
duchem na pewno. Czy pyta³a go o to?
Nie chce o tym rozmawiaæ.
Aguillar pokiwa³ g³ow¹.
To tak¿e le. Nie jest dobrze, gdy cz³owiek t³umi wszelkie emocje
i zamyka siê w sobie. Przypomina to zakrêcanie zaworu bezpieczeñstwa przy
kotle parowym. Nale¿y spodziewaæ siê eksplozji. Skrzywi³ twarz. Mam
nadziejê, ¿e nie bêdzie mnie w pobli¿u, gdy ten m³odzieniec eksploduje.
Benedetta szarpnê³a g³ow¹.
Pleciesz bzdury, wujku. Jego gniew skierowany jest przeciwko tym po
drugiej stronie rzeki. Nam nie zrobi krzywdy.
Aguillar spojrza³ na ni¹ ze smutkiem.
Tak mylisz, dziecko? Jego gniew skierowany jest przeciwko niemu
samemu, tak jak ³adunek wybuchowy bomby skierowany jest przeciwko jej
pow³oce. Gdy pancerz pêka, uszczerbku doznaj¹ wszyscy doko³a. OHara
jest cz³owiekiem niebezpiecznym.
Benedetta zacisnê³a usta. W³anie zamierza³a co odpowiedzieæ, gdy
z kusz¹ pod pach¹ nadesz³a panna Ponsky. Sprawia³a wra¿enie rozæwierkanej,
100
a na jej policzki powoli wraca³y rumieñce. Wróci³a tak¿e jej zwyk³a gadatli-
woæ.
Przestrzeli³am obydwie kusze wyrzuci³a z siebie. Nios¹ teraz tak
samo i s¹ bardzo celne. No i bardzo mocne. Strzela³am do celu odleg³ego
o sto dwadziecia metrów. Drug¹ zostawi³am doktorowi Armstrongowi; po-
myla³am sobie, ¿e mo¿e jej potrzebowaæ.
Czy widzia³a pani señora OHarê? zapyta³a Benedetta.
Widzia³am go przy jeziorku odpar³a przyt³umionym g³osem. Co
mamy na lunch? podjê³a radonie.
Benedetta wybuchnê³a miechem.
Jak zwykle gulasz.
Panna Ponsky lekko zadr¿a³a.
Tylko to señor Willis przyniós³ z osady wyjani³a Benedetta. Kon-
serwy z gulaszem. Mo¿e to jego ulubione danie?
Powinien by³ pomyleæ tak¿e o innych poskar¿y³a siê panna Ponsky.
Aguillar poruszy³ siê.
Co s¹dzi pani o señorze Foresterze?
S¹dzê, ¿e to bardzo dzielny cz³owiek odpar³a zwyczajnie. Podob-
nie jak i señor Rohde.
Zgadzam siê powiedzia³ Aguillar lecz zarazem uwa¿am, ¿e jest
w nim co dziwnego. Jak na zwyk³ego biznesmena, zbyt wiele w nim z cz³o-
wieka czynu.
Och, sama nie wiem zaoponowa³a panna Ponsky. Dobry biznes-
men musi byæ równie¿ cz³owiekiem czynu, przynajmniej w Stanach.
Jako nie bardzo chce mi siê wierzyæ, ¿e tym, co powoduje Foreste-
rem, jest pogoñ za dolarem powiedzia³ z zadum¹. Tak bardzo ró¿ni siê od
Peabodyego.
Panna Ponsky eksplodowa³a.
Na myl o tym cz³owieku chce mi siê pluæ. Przez niego wstydzê siê, ¿e
jestem Amerykank¹.
Proszê siê nie wstydziæ rzek³ ³agodnie. Jest tchórzem nie dlatego,
¿e pochodzi z Ameryki. Tchórze zdarzaj¹ siê wród wszystkich narodów.
Wróci³ OHara. Po zgoleniu zarostu wygl¹da³ znacznie lepiej. Nie by³o
to ³atwe mechaniczna golarka zaprotestowa³a, gdy zmusi³ j¹ do zaatako-
wania gêstwy swej brody. Ale by³ uparty i dopi¹³ swego. Woda w jeziorku
by³a zbyt zimna, by siê w niej k¹paæ, lecz rozebra³ siê, obmy³ g¹bk¹ i poczu³
siê wie¿szy. K¹tem oka widzia³ pannê Ponsky, wspinaj¹c¹ siê z trudem ku
kryjówce, i mia³ nadziejê, ¿e ona go nie widzia³a. Nie chcia³ nara¿aæ na
szwank poczucia przyzwoitoci starej panny.
Co mamy? zapyta³.
Dla odmiany gulasz odpar³ Aguillar z ironi¹.
101
OHara jêkn¹³, a Benedetta umiechnê³a siê. Przyj¹³ aluminiowy talerz
i powiedzia³:
Kiedy dzi po po³udniu wyprawiê siê do osady, mo¿e uda mi siê przynieæ
co innego. Nie bêdê mia³ jednak wiele miejsca, bardziej interesuje mnie nafta.
Jak tam nad rzek¹? zapyta³a panna Ponsky.
Cicho odpar³. Na razie nie mog¹ zdzia³aæ zbyt wiele, wiêc zadowa-
laj¹ siê szachowaniem mostu. Mylê, ¿e bez obaw mogê dzisiaj iæ do osady.
Pójdê z tob¹ zaproponowa³a szybko Benedetta.
Przesta³ jeæ i zastyg³ z uniesionym widelcem.
Nie wiem, czy
Potrzebujemy ¿ywnoci powiedzia³a. A jeli ty nie bêdziesz móg³
jej nieæ, bêdzie to musia³ zrobiæ kto inny.
OHara zerkn¹³ na Aguillara, który z pogodn¹ min¹ skin¹³ g³ow¹.
Nic mi siê nie stanie powiedzia³.
OHara wzruszy³ ramionami.
Mo¿esz siê przydaæ przyzna³.
Benedetta odpowiedzia³a mu lekkim dygniêciem, lecz w jej oczach roz-
b³ys³o co, co ostrzeg³o OHarê, ¿e powinien st¹paæ ostro¿nie.
Dziêkujê powiedzia³a odrobinê za s³odko. Spróbujê nie przeszkadzaæ.
Powiem ci, kiedy to zrobiæ odpar³.
V
Podobnie jak Forester, i OHara rych³o przekona³ siê, ¿e wêdrówka do
osady nie jest ³atwa. Gdy w po³owie drogi urz¹dzili odpoczynek, ³apczywie
wci¹ga³ w p³uca rozrzedzone, ch³odne powietrze.
Mój Bo¿e, robi siê ciê¿ko wysapa³.
Oczy Benedetty powêdrowa³y ku szczytom.
A co mówiæ o Miguelu i señorze Foresterze. Im bêdzie jeszcze ciê¿ej.
OHara przytakn¹³, a potem powiedzia³:
S¹dzê, ¿e twój wuj powinien przenieæ siê do osady ju¿ jutro. Lepiej,
by zrobi³ to sam, tak jak pozwol¹ mu si³y, ni¿ z przeladowcami depcz¹cymi
mu po piêtach. No i bêdzie mia³ czas na aklimatyzacjê, jeli póniej musieli-
bymy wycofaæ siê do kopalni.
S¹dzê, ¿e to dobry pomys³ odpar³a. Pójdê z nim, a wracaj¹c przy-
niosê wiêcej ¿ywnoci.
Mo¿e zdo³a pomóc Willisowi w jego partaninkach powiedzia³ OHara.
W koñcu przy mocie nie ma wiele roboty, a Willisowi przyda siê dodatko-
wa para r¹k.
Benedetta cianiej owinê³a siê p³aszczem.
102
Czy w Korei by³o równie zimno?
Czasami. Pomyla³ o kamiennej celi, w której go trzymano. Sp³ywa-
j¹ca ze cian woda w nocy zamarza³a. A potem pogoda pogorszy³a siê i cia-
ny by³y oblodzone ca³¹ dobê. To wówczas porucznik Feng zabra³ mu ubra-
nie. Czasami powtórzy³ têpo.
S¹dzê, ¿e mielicie cieplejsz¹ odzie¿ ni¿ my teraz powiedzia³a.
Niepokojê siê o Forestera i Miguela. Na prze³êczy bêdzie bardzo zimno.
Nagle OHara zawstydzi³ siê siebie i swojego rozczulania siê nad sob¹. Szyb-
ko odwróci³ wzrok od Benedetty i spojrza³ na niegi w wy¿szych partiach gór.
Musimy zobaczyæ, czy nie da siê dla nich zaimprowizowaæ namiotu.
Spêdz¹ przynajmniej jedn¹ noc pod go³ym niebem. Wsta³. Lepiej ruszaj-
my dalej.
Osadê o¿ywia³ stukot m³otka. Na centralnym placyku pomiêdzy chata-
mi trebusz zaczyna³ nabieraæ wygl¹du. Nie zauwa¿ony OHara sta³ przez
chwilê i przygl¹da³ siê machinie. Ogromnie przypomina³a mu co, co wi-
dzia³ kiedy w awangardowym magazynie artystycznym wspó³czesny rze-
biarz po³¹czy³ mnóstwo z³omu w ob³êdn¹ ca³oæ, któr¹ opatrzy³ jakim na-
dêtym tytu³em. Trebusz sprawia³ identyczne wra¿enie czego szaleñczo
nieprawdopodobnego.
Forester przerwa³ pracê i wspar³ siê na kawa³ku stali, którego u¿ywa³
zamiast m³ota. Kiedy ociera³ pot z czo³a, dostrzeg³ nowo przyby³ych i mach-
n¹³ im na powitanie.
Co tu robicie, u diab³a? Czy co siê sta³o?
Wszystko w porz¹dku odpar³ OHara uspokajaj¹co. Przyszlimy
po jedn¹ z beczek nafty i trochê ¿arcia. Obszed³ trebusz. Czy ten interes
bêdzie dzia³aæ?
Willis jest tego pewien. A ja mu wierzê.
Bo ciebie tu nie bêdzie powiedzia³ OHara posêpnie. Ale mylê, ¿e
i ja powinienem ufaæ jajog³owym. Nawiasem mówi¹c, tam w górze bêdzie
cholernie zimno. Czy poczynilicie jakie przygotowania?
Jeszcze nie. Zajmowalimy siê tym urz¹dzeniem.
To za ma³o odrzek³ OHara surowo. Pok³adamy w was nadzieje.
Liczymy, ¿e ci¹gniecie nam na ratunek dobr¹, star¹ kawaleriê Stanów Zjed-
noczonych. Musicie przedostaæ siê przez prze³êcz, bo jeli nie, to ten kawa-
³ek durnej artylerii zda siê psu na budê. Czy jest tu co, z czego mo¿na by
zaimprowizowaæ namiot?
Chyba dobrze gadasz powiedzia³ Forester. Rozejrzê siê.
Zrób to. Gdzie jest parafina?
Parafina? Ach, chcesz powiedzieæ: nafta. W tamtej chacie. Willis j¹
zamkn¹³. Schowa³ tam te¿ ca³¹ gorza³kê musimy jako utrzymaæ Peabo-
dyego w stanie u¿ywalnoci.
103
Aha. A jak sobie daje radê?
Marny z niego po¿ytek. Brak mu kondycji, a i jego postawa te¿ nie
pomaga, musimy go popêdzaæ.
Czy ten cholerny dureñ nie zdaje sobie sprawy, ¿e jeli most zostanie
sforsowany, skoñczy z poder¿niêtym gard³em?
Forester westchn¹³.
Chyba nie ma to decyduj¹cego znaczenia. Logiczne mylenie nie jest
jego najmocniejsz¹ stron¹. Bumeluje przy ka¿dej okazji.
OHara dostrzeg³ Benedettê wchodz¹c¹ do jednej z chat.
Lepiej pójdê po naftê. Musimy mieæ j¹ przy mocie przed zmrokiem.
Wzi¹³ od Willisa klucz od chaty i otworzy³ drzwi. Tu¿ za nimi sta³a
skrzynka do po³owy za³adowana butelkami. Ich widok wywo³a³ w jego wnêtrz-
nociach ³akome ssanie, ale natychmiast je opanowa³ i zwróci³ uwagê na
dwie beczki z naft¹. Oceni³ ciê¿ar jednej z nich i pomyla³, ¿e zholowanie jej
na dó³ bêdzie diabeln¹ robot¹.
Przewróci³ beczkê na bok i wytoczy³ j¹ z chaty. Po przeciwleg³ej stronie
placyku dostrzeg³ Forestera, pomagaj¹cego Benedetcie sporz¹dziæ travois.
Podszed³ do nich.
Macie tu jak¹ linê?
Niby mamy odpar³ Forester. Ale Rohdego niepokoi ta kwestia. Po-
wiada, ¿e bêdziemy potrzebowaæ jej w górach, chocia¿ jest sparcia³a. A i Wil-
lis potrzebuje jej do katapulty. Ale mamy za to mnóstwo kabli, które Willis
wyrwa³ z myl¹ o robieniu ciêciw.
Muszê mieæ liny do zholowania beczki na dó³. Ale, jak widzê, bêdê
musia³ zadowoliæ siê kablami.
Przylaz³ Peabody. Jego obrzmia³a twarz mia³a niezdrowy wygl¹d. Ema-
nowa³ z niego strach.
Co tu jest grane? zapyta³. Willis powiada, ¿e dajesz z Meksem
drapaka przez góry.
Oczy Forestera by³y zimne.
Jeli chcesz uj¹æ to w ten sposób, to tak.
Ano, chcê iæ z wami powiedzia³ Peabody. Nie zostanê tu, ¿eby
mnie rozwali³a banda komuchów.
Oszala³e? zapyta³ Forester.
A co w tym takiego szalonego? Willis powiada, ¿e do tego Altemiros
jest tylko dwadziecia piêæ kilometrów.
Oniemia³y Forester popatrzy³ na OHarê.
Peabody, czy s¹dzisz, ¿e bêdzie to przypominaæ przechadzkê w Cen-
tral Parku? zapyta³ cicho OHara.
Do diab³a. Wolê szukaæ szczêcia w górach ni¿ z komuchami. Moim
zdaniem, to ty jeste szalony, s¹dz¹c, ¿e zdo³asz ich powstrzymaæ. Bo co
104
takiego masz? Starucha, durn¹ belferkê, dwóch pieprzniêtych naukowców
i dziewczynê. I, jak na ironiê, wojujesz ³ukami i strza³ami. Klepn¹³ Fore-
stera w pier. Jeli dajesz nogê, idê z tob¹.
Forester odepchn¹³ jego rêkê.
Peabody, teraz wbij sobie do ³ba, ¿e robisz to, co ci siê, do cholery, ka¿e.
Do diab³a, kim ty jeste, ¿eby wydawaæ mi rozkazy? Zacznijmy od
tego, ¿e nie przyjmujê rozkazów od ¿adnego d¿emojada i nie widzê powodu,
dlaczego i ty mia³by robiæ za wszechmocnego Boga. Postêpujê tak, jak mi
siê, cholera, chce.
OHara pochwyci³ spojrzenie Forestera.
Omówimy to z Rohdem powiedzia³ popiesznie.
Dostrzeg³ zaciskaj¹c¹ siê piêæ Forestera i chcia³ zapobiec k³opotom,
poniewa¿ w jego umyle krystalizowa³ siê pewien pomys³.
Rohde by³ zdecydowanie przeciwny.
Ten facet nie jest w stanie przejæ przez góry. Bêdzie nas opónia³,
a wtedy nikt z nas nie przedostanie siê na drug¹ stronê. Nie mo¿emy spêdziæ
pod go³ym niebem wiêcej ni¿ jedn¹ noc.
A co ty s¹dzisz? zapyta³ Forester OHarê.
Nie lubiê tego faceta. Jest s³aby i pod naciskiem za³amie siê, a to mo¿e
oznaczaæ koniec dla nas wszystkich.
Uczciwe postawienie sprawy zgodzi³ siê Forester. Ten goæ jest
s³abym ogniwem, zgoda. Zamierzam przeforsowaæ w³asne zdanie, Miguel:
on idzie z nami. Nie mo¿emy pozwoliæ, by pozosta³ z OHar¹.
Rohde otworzy³ usta, aby zaprotestowaæ, lecz powstrzyma³ go wyraz
twarzy Forestera. Forester umiecha³ siê z³owieszczo, a w jego g³osie za-
brzmia³y twarde tony.
Jeli bêdzie nas opónia³ powiedzia³ wrzucimy sukinsyna do naj-
bli¿szej rozpadliny. Dla Peabodyego to wóz albo przewóz. Przywo³a³ Pe-
abodyego. Dobra. Idziesz z nami. Ale od samego pocz¹tku miejmy pe³n¹
jasnoæ: to ty s³uchasz rozkazów.
Peabody skin¹³ g³ow¹.
W porz¹dku wymamrota³. Bêdê ciê s³uchaæ.
Forester by³ bezlitosny.
Od tej chwili s³uchasz rozkazów ka¿dego, kto bêdzie ci je wydawaæ.
Miguel jest ekspertem od tych stron i kiedy wyda ci rozkaz, wykonasz go
bez szemrania.
Oczy Peabodyego zab³ys³y, ale nie zaprotestowa³. Jeli chcia³ iæ z nimi,
nie mia³ wyboru. Rzuci³ w kierunku Rohdego niechêtne spojrzenie i powiedzia³:
Okay. Ale kiedy wrócê do domciu, Departament Stanu us³yszy ode
mnie niejedno. Co to za miejsce, gdzie dobrzy Amerykanie mog¹ byæ rozsta-
wiani po k¹tach przez Meksów i komuchów?
105
OHara szybko spojrza³ na Rohdego. Jego twarz by³a tak nieporuszona,
jakby nic nie s³ysza³. OHara podziwia³ jego opanowanie, ale ju¿ teraz lito-
wa³ siê nad losem Peabodyego podczas wêdrówki przez góry.
Pó³ godziny póniej on i Benedetta opucili osadê. Dziewczyna ci¹gnê-
³a travois, a on niezgrabnie popycha³ beczkê z naft¹. Beczkê owija³y dwie
pêtle drutu, umo¿liwiaj¹ce choæby czêciowe panowanie nad jej ruchami.
Na po¿egnanie z Rohdem i Foresterem stracili niewiele czasu, a jeszcze mniej
z Peabodym.
Zapraszamy ciê na jutro. Trebusz bêdzie wówczas gotowy powie-
dzia³ Willis.
Bêdê obieca³ OHara. Nie mam ¿adnych innych planów.
Schodzenie okaza³o siê nad wyraz k³opotliwe. Ci¹gn¹ca travois Bene-
detta czêsto musia³a odpoczywaæ, a jeszcze czêciej zatrzymywaæ siê, by
pomóc OHarze. Wa¿¹ca niemal sto kilogramów beczka zdawa³a siê mieæ
autonomiczn¹ z³oliw¹ duszê. Pomys³ z kierowaniem ni¹ przez poci¹ganie
drutami sprawdza³ siê kiepsko. Beczka przejmowa³a inicjatywê i sunê³a uko-
sem, by uwiêzn¹æ w rowie na poboczu. Potem, wyci¹gniêta kosztem potu
i znacznego wysi³ku, szar¿owa³a w stronê rowu po przeciwnej stronie.
Zanim dotarli na dó³, OHara czu³ siê tak, jakby stoczy³ walkê zapanicz¹
z przeciwnikiem wyj¹tkowo podstêpnym i wrednym. Bola³y go wszystkie miê-
nie. Mia³ wra¿enie, ¿e ca³e jego cia³o zosta³o obt³uczone m³otem. Co gorsza,
po to, by w ogóle doholowaæ beczkê na dó³, zosta³ zmuszony do zmniejszenia
jej ciê¿aru przez upuszczenie jednej czwartej jej zawartoci. Bezradnie pa-
trzy³, jak spragniony py³ poch³ania dziesiêæ galonów bezcennej nafty.
Gdy osi¹gnêli dolinê, Benedetta porzuci³a travois i popieszy³a z pomo-
c¹. OHara zerkn¹³ na niebo i powiedzia³:
Chcê mieæ tê beczkê przy mocie przed noc¹.
Na wschodnich stokach Andów noc zapada wczenie. Góry zas³aniaj¹
zachodz¹ce s³oñce i rzucaj¹ d³ugie cienie na gor¹ce d¿ungle interioru. O pi¹-
tej po po³udniu s³oñce ledwie muska³o najwy¿sze szczyty i OHara wiedzia³,
¿e w ci¹gu godziny zapadnie zmrok.
Z pomoc¹ przyby³ Armstrong i OHara zapyta³ niezw³ocznie:
Kto pe³ni wartê?
Jenny. Jest w dobrej formie. A poza tym nic siê nie dzieje.
We dwóch o wiele ³atwiej mogli kontrolowaæ swawolne ruchy beczki i po
dwóch godzinach dostarczyli j¹ w pobli¿e mostu. Nadbieg³a panna Ponsky.
W³anie w³¹czyli reflektory i s¹dzê, ¿e us³ysza³am stamt¹d warkot
silnika. Pokaza³a w dó³ rzeki. Mia³abym ochotê skasowaæ wiat³a tego
d¿ipa. Ale nie chcê marnowaæ strza³y be³ta, a poza tym co stoi przed
reflektorami.
Zrobili os³onê na wiat³a wtr¹ci³ Armstrong. Z grubej siatki.
106
Trzeba oszczêdzaæ be³ty powiedzia³ OHara. Peabody mia³ ich
trochê dorobiæ, ale opieprza³ siê.
Podczo³ga³ siê ostro¿nie i spojrza³ na przyczó³ek mostu. Reflektory d¿i-
pa owietla³y ca³y most i jego podjazdy, a ponadto wiedzia³, ¿e obserwuje go
przynajmniej tuzin par bystrych oczu. Wejcie tam by³oby samobójstwem.
Wycofa³ siê i w s³abn¹cym wietle popatrzy³ na beczkê. By³a solidnie
powgniatana po szalonym zjedzie w dó³, lecz s¹dzi³, ¿e potoczy siê jeszcze
kawa³ek.
Plan jest taki powiedzia³. Spróbujemy spaliæ most. Wykonamy
tak¹ sam¹ sztuczkê, jak dzisiaj rano, jednak tym razem po naszej stronie.
Wspar³ stopê na beczce i lekko j¹ rozko³ysa³. Jeli Armstrong dobrze j¹
popchnie i jeli dopisze nam szczêcie, powinna potoczyæ siê do samego
mostu. Jenny bêdzie sta³a z kusz¹ tutaj, a kiedy beczka znajdzie siê we w³a-
ciwym miejscu, przedziurawi j¹. Ja równie¿ bêdê na stanowisku, maj¹c przy
sobie Benedettê, która poda mi drug¹ kuszê z pociskiem zapalaj¹cym. Jeli
wszystko pójdzie dobrze, zdo³amy przepaliæ liny po naszej stronie i ca³y
cholerny most runie do wody.
Brzmi to niele powiedzia³ Armstrong.
Jenny, we kuszê rozkaza³ OHara i odprowadzi³ Armstronga na
bok, aby pozostali nie mogli ich s³yszeæ. To nieco bardziej ryzykowne.
¯eby dostarczyæ beczkê we w³aciwe miejsce, bêdziesz musia³ wyjæ na
otwart¹ przestrzeñ. Nastawi³ ucha; warkot samochodu umilk³. Wiêc chcê
to zrobiæ, zanim bêd¹ mieli do dyspozycji wiêcej wiate³.
Armstrong umiechn¹³ siê ³agodnie.
S¹dzê, ¿e twój numerek jest niebezpieczniejszy od mojego. Strzelaj¹c
tymi pociskami zapalaj¹cymi w ciemnociach, stanowisz doskona³y cel. Te-
raz bêdzie trudniej ni¿ dzi rano, kiedy przecie¿ omal nie zarobi³e kulki.
Mo¿e odpar³ OHara. Ale trzeba to zrobiæ. Kiedy ten drugi d¿ip,
czy cokolwiek to jest, tutaj podjedzie, mo¿e ci gocie po tamtej stronie nie
bêd¹ tak czujni. Przypuszczam, ¿e manewry pojazdu zajmuj¹cego stanowi-
sko odwróc¹ na chwilê ich uwagê. Moim zdaniem, to niezbyt zdyscyplino-
wane towarzystwo. I w³anie wtedy bêdzie czas na twój ruch.
W porz¹dku, mój ch³opcze powiedzia³ Armstrong. Mo¿esz na mnie
polegaæ.
OHara pomóg³ mu dopchn¹æ beczkê na najdogodniejsze stanowisko.
Wówczas nadesz³y z kuszami panna Ponsky i Benedetta.
Kiedy dam Armstrongowi znak do wypchniêcia beczki wyjani³
Benedetcie zapalisz pierwszy be³t. Musi to byæ zrobione szybko, jeli ma
byæ zrobione w ogóle.
W porz¹dku, Tim odpar³a.
Panna Ponsky powêdrowa³a na swoje stanowisko bez s³owa.
107
Znów us³ysza³, tym razem g³oniejszy, warkot silnika. Nie dostrzeg³ nic
na drodze wzd³u¿ dolnego biegu rzeki, przypuszcza³ wiêc, ¿e pojazd nad-
je¿d¿a powoli i z wygaszonymi wiat³ami. Podejrzewa³, ¿e musz¹ obawiaæ
siê ostrza³u na tym ostatnim kilometrowym odcinku. Na Boga, pomyla³,
maj¹c tuzin ludzi z tuzinem kusz, obrzydzi³bym im ¿ycie. Umiechn¹³ siê
kwano. Równie dobrze móg³by marzyæ o dru¿ynie karabinów maszynowych
by³o to tak samo nierealne.
Nagle samochód w³¹czy³ wiat³a. Znajdowa³ siê ju¿ zupe³nie blisko mostu
i OHara gotów by³ daæ Armstrongowi sygna³. Powstrzyma³ d³oñ, dopóki
samochód d¿ip nie zrówna³ siê z wypalon¹ ciê¿arówk¹, a potem krzykn¹³
zduszonym g³osem:
Teraz!
Us³ysza³ grzechot tocz¹cej siê po ska³ach beczki i k¹tem oka dostrzeg³
p³omieñ zapalanego przez Benedettê pocisku. Beczka pojawi³a siê w polu
jego widzenia po lewej stronie, ³omocz¹c w dó³ po prowadz¹cym ku mosto-
wi lekkim spadku. Zderzy³a siê z wiêkszym kamieniem, który odchyli³ jej
kurs. Chryste, pomyla³, schrzanilimy to. Potem zobaczy³ Armstronga, któ-
ry w pogoni za beczk¹ wpad³ na otwarty teren. Zza rzeki dobieg³o kilka
s³abych okrzyków i rozleg³ siê strza³.
Ty cholerny g³upcze! wrzasn¹³ OHara. Wracaj!
Lecz Armstrong bieg³ dalej, a¿ dopad³ beczki i, naprostowawszy j¹, pchniê-
ciem doda³ jej impetu. Nast¹pi³a salwa ognia karabinowego, fontanny kurzu
trysnê³y wokó³ stóp powracaj¹cego co si³ w nogach Armstronga. Potem z me-
talicznym odg³osem jaka kula trafi³a w beczkê, która wykona³a kolejny obrót
i OHara ujrza³ bij¹cy w powietrze srebrzysty strumieñ p³ynu. Nieprzyjaciele
podzielili siê nie bardzo wiedzieli, co stwarza wiêksze zagro¿enie: cz³owiek
czy beczka. I tylko dziêki temu Armstrong znalaz³ siê bezpiecznie w ukryciu.
Panna Ponsky unios³a kuszê.
Jenny, daj sobie spokój! rykn¹³ OHara. Zrobili to za nas.
Tocz¹ca siê ku mostowi beczka raz po raz trafiana by³a kulami, za naf-
ta, bij¹ca w powietrze po³yskliwymi strugami, tryska³a z kolejnych dziur, a¿
ca³a beczka wygl¹da³a niczym jakie osobliwe ko³o strzelaj¹ce p³ynnymi
fajerwerkami. Powtarzaj¹cy siê impet celnych kul spowolnia³ jej bieg, a po-
za tym tu¿ przed samym mostem musia³o znajdowaæ siê jakie nieznaczne
i niedostrzegalne wzniesienie terenu, beczka bowiem zatrzyma³a siê w nie-
wielkiej odleg³oci od przypór.
OHara zakl¹³. Obróci³ siê, aby przej¹æ od Benedetty kuszê. Strzelanie
w mroku pociskami zapalaj¹cymi by³o trudne. P³omienie zasnuwa³y mu cel.
Mimo to mierzy³ bez popiechu. Z nieprzyjacielskiego brzegu znów dobie-
g³a go wrzawa. Odbity od pobliskiej ska³y rykoszet ze wistem przelecia³
nad g³ow¹ OHary.
108
£agodnie nacisn¹³ spust i zwêglaj¹cy ¿ar gwa³townie uciek³ od jego
twarzy. Be³t poszybowa³ na spotkanie wiat³a reflektorów. Kiedy nastêpna
kula od³upa³a kawa³ek ska³y obok jego g³owy, OHara pochyli³ siê i wcisn¹³
kuszê w d³onie Benedetty do powtórnego na³adowania.
Nie by³o to ju¿ konieczne. Rozleg³a siê g³ucha eksplozja i z gwa³tow-
nym rozb³yskiem nafta wokó³ beczki zajê³a siê ogniem. Ciê¿ko dysz¹c, OHa-
ra przeniós³ siê na inne stanowisko, by zobaczyæ, co siê dzieje. G³upot¹ by-
³oby wystawianie g³owy w tym samym miejscu, z którego odda³ strza³.
Z uczuciem przegranej stwierdzi³, ¿e rozszala³e p³omienie bij¹ z du¿ej
ka³u¿y nafty o w³os od mostu. Beczka zatrzyma³a siê za wczenie. I jakkol-
wiek po¿ar prezentowa³ siê okazale, nie czyni³ mostowi najmniejszej szko-
dy. Czeka³. Ci¹gle mia³ nadziejê, ¿e beczka wybuchnie, zraszaj¹c most p³o-
n¹c¹ naft¹. Jednak nic takiego nie nast¹pi³o i ogieñ powoli wygas³.
Wycofa³ siê, aby do³¹czyæ do pozosta³ych.
Ano, spartaczylimy robotê rzuci³ gorzko.
Powinienem by³ pchn¹æ mocniej powiedzia³ Armstrong.
OHara wybuchn¹³ gniewem.
Ty cholerny g³upcze! Gdyby nie wybieg³ i nie pchn¹³ po raz drugi,
nie zajecha³aby tak daleko. Nigdy wiêcej nie rób podobnych idiotyzmów.
O ma³o ciê nie zabili!
Armstrong odpar³ cicho:
Wszyscy znajdujemy siê o w³os od mierci. I kto, oprócz ciebie mu-
sia³ zaryzykowaæ.
Powinienem by³ dok³adnie zbadaæ teren powiedzia³ OHara z poczu-
ciem winy.
Benedetta wspar³a d³oñ na jego ramieniu.
Tim, nie przejmuj siê. Zrobi³e wszystko, co by³o w twojej mocy.
Jasne, ¿e zrobi³e doda³a wojowniczo panna Ponsky. I pokazali-
my im, ¿e wci¹¿ ¿yjemy i walczymy. Pójdê o zak³ad, ¿e teraz boj¹ siê przejæ
przez most z obawy, ¿e sp³on¹ ¿ywcem.
Chodmy powiedzia³a Benedetta. Trzeba co zjeæ. W jej g³osie
zabrzmia³y ¿artobliwe nuty. Nie doci¹gnê³am travois na sam dó³, wiêc
znowu bêdzie gulasz.
OHara odchodzi³ od mostu z uczuciem znu¿enia. By³a to trzecia noc od
chwili katastrofy pozostawa³o ich jeszcze szeæ.
109
Rozdzia³ 5
Forester z apetytem zaatakowa³ swoj¹ pra¿on¹ fasolê. Pierwsze blaski
dnia os³abia³y jaskraw¹ powiatê lampy Colemana i wyg³adza³y ostre cienie
na jego twarzy.
Jeden dzieñ w kopalni powiedzia³ dwa dni na sforsowanie prze³ê-
czy i jeszcze dwa dni na sprowadzenie pomocy. Powinnimy to jako skró-
ciæ. Po przejciu na drug¹ stronê bêdziemy musieli dzia³aæ szybko.
Peabody têpo gapi³ siê w stó³, nie zwracaj¹c uwagi na Forestera. Zasta-
nawia³ siê, czy podj¹³ w³aciw¹ decyzjê. Uczyni³ to, co powinien zrobiæ Joe
Peabody. Ze sposobu, w jaki ci faceci rozmawiali, wynika³o, ¿e przejcie nie
bêdzie rzecz¹ ³atw¹. Och, do cholery, pomyla³, potrafiê wykonaæ to, co ka¿-
dy inny goæ, w szczególnoci Meks.
Zdawa³o mi siê, ¿e wczoraj, o zachodzie s³oñca, s³ysza³em ogieñ ka-
rabinowy. Na twarzy Rohdego malowa³o siê poczucie bezradnoci.
Nic z³ego nie powinno siê im przydarzyæ. Nie wiem, w jaki sposób
komuchy mog³yby nareperowaæ most i sforsowaæ go tak szybko zauwa¿y³
Forester rozs¹dnie. Ten OHara to szczwany lis, na pewno co wykombi-
nowa³ z t¹ beczk¹ nafty, któr¹ wczoraj zholowa³ na dó³. Prawdopodobnie
spali³ most.
Twarz Rohdego skrzywi³a siê w s³abym umiechu.
Mam nadziejê.
Forester skoñczy³ jeæ swoj¹ fasolê.
Okay. Ruszajmy z tym cyrkiem w trasê. Obróci³ siê na krzele i rzu-
ci³ okiem na stos koców na jednej z prycz.
Co z Willisem?
Niech pi odpar³ Rohde. Pracowa³ ciê¿ej i d³u¿ej ni¿ którykolwiek
z nas.
110
Forester wsta³ i badawczo popatrzy³ na tobo³ki, które przygotowali po-
przedniej nocy. Jak na czekaj¹ce ich zadanie, sprzêt by³ ¿a³onie nieodpo-
wiedni. Przypomnia³ sobie ksi¹¿ki o ekspedycjach wysokogórskich: specjal-
ne racje ¿ywnociowe, lekkie, nylonowe liny i namioty, wiatroszczelna odzie¿
i dodatkowe wyposa¿enie alpinistyczne buty wysokogórskie, czekany, raki.
Umiechn¹³ siê ponuro. Tak, i tragarze dwigaj¹cy ca³y ten towar.
Nie dysponowali niczym w tym rodzaju. Ich plecaki by³y prymitywny-
mi zawini¹tkami z koców; ich czekan, wykonany przez Willisa, z grubsza
obrobionym ¿elecem obsadzonym na kawa³ku starego trzonka od miot³y;
ich liny, wygrzebane ze stosu odpadków, by³y zbyt pozawêlane, porozdwa-
jane i sparcia³e, aby mog³y gwarantowaæ bezpieczeñstwo, a na dodatek by³o
ich za ma³o; ich buty górskie by³y po prostu niezgrabnymi butami górników,
ciê¿kimi i nieforemnymi wyrobami ze sztywnej skóry to Willis je odkry³,
czym wywo³a³ entuzjazm Rohdego.
Wa¿¹c w rêku tobó³, Forester zapragn¹³, aby by³ ciê¿szy ciê¿arem niezbêd-
nego im ekwipunku. Improwizowali d³ugo w noc, przy czym najwiêksz¹ inwencjê
wykazali Willis i Rohde. Pierwszy rwa³ koce na pasy, które mia³y s³u¿yæ jako
owijacze, a drugi, bez niczyjej pomocy, rozebra³ jedn¹ z chat, aby pozyskaæ nada-
j¹ce siê na haki najd³u¿sze gwodzie. Na ich widok Rohde pokrêci³ g³ow¹.
Metal jest zbyt miêkki, ale musz¹ wystarczyæ.
Forester zarzuci³ pakunek na plecy i zapi¹³ prymitywne pasy z kabli.
Mo¿e to i dobrze, ¿e spêdzimy dzieñ przy kopalni, pomyla³. Mo¿e zdo³amy
wykombinowaæ co lepszego. S¹ tam baga¿e z przyzwoitymi zapiêciami,
jest te¿ samolot, z pewnoci¹ znajdziemy w nim trochê u¿ytecznych drobia-
zgów. Zaci¹gn¹³ suwak skórzanej kurtki, wdziêczny OHarze za jej po¿ycze-
nie podejrzewa³, ¿e w wy¿szych partiach bêdzie wia³o. Wychodz¹c z cha-
ty, us³ysza³ Peabodyego kln¹cego z powodu wagi swego baga¿u. Nie
zareagowa³ na to, lecz powêdrowa³ przez osadê, by min¹wszy trebusz, przy-
cupniêty jak prehistoryczne monstrum, znaleæ siê na drodze wiod¹cej pod
górê. Rohde dogoni³ go w dwóch krokach, a zrównawszy siê z nim, wskaza³
na pod¹¿aj¹cego z ty³u Peabodyego.
Ten nam przysporzy k³opotów powiedzia³.
Twarz Forestera straci³a nagle wszelki wyraz.
Miguelu, mówi³em serio, je¿eli bêdzie k³opotliwy, pozbêdziemy siê go.
Przejcie do kopalni zajê³o im sporo czasu. Powietrze sta³o siê bardzo
rzadkie. Forester poczu³, ¿e ma przypieszony puls, a serce t³ucze mu siê
w piersi jak kamienne wahad³o. Oddycha³ coraz szybciej i Rohde przestrzeg³
go przed zbyt g³êbokim wci¹ganiem powietrza. Mój Bo¿e, pomyla³, jak to
bêdzie na prze³êczy?
Dotarli do l¹dowiska i kopalni oko³o po³udnia. Forester by³ oszo³omio-
ny i mia³ lekkie md³oci. Ledwie znalaz³ siê w najbli¿szej z opuszczonych
111
chat, zwali³ siê na pod³ogê. Z Peabodym rozstali siê dawno temu; zignoro-
wali jego proby o zrobienie postoju i Peabody odstawa³ coraz bardziej i bar-
dziej, a¿ wreszcie znikn¹³ z pola widzenia.
Dogoni nas powiedzia³ Forester. Bardziej boi siê komuchów ni¿
mnie. Skrzywi³ twarz w grymasie drapie¿nej satysfakcji. Ale to siê nie-
d³ugo zmieni.
Rohde, jakkolwiek bardziej przywyk³y do gór, by³ w niemal równie kiep-
skiej formie. Zbyt zmêczony, aby zrzuciæ z pleców baga¿, siedzia³ na pod³o-
dze chaty, ³apczywie chwytaj¹c powietrze. Odpoczywali przez przesz³o pó³
godziny, zanim Rohde wykona³ pierwszy konstruktywny ruch. Odrêtwia³y-
mi palcami zacz¹³ manipulowaæ przy paskach i powiedzia³:
Musimy siê ogrzaæ. Wydostañ naftê.
Kiedy Forester rozpakowywa³ swój tobó³, Rohde wzi¹³ zabrany jeszcze
z dakoty niewielki toporek i wyszed³ z chaty. Niebawem Forester us³ysza³,
¿e r¹bie co w jednej z chat i doszed³ do wniosku, ¿e organizuje opa³. Wyj¹³
butelkê z naft¹ i odstawi³ j¹ na bok. Godzinê póniej rozniecili na rodku
chaty ma³e ognisko. Rohde u¿y³ kilku kropli nafty i ustawionych w kszta³t
piramidy drewnianych drzazg. Forester zachichota³.
Pewnie by³e skautem.
By³em odrzek³ Rohde powa¿nie. To po¿yteczna organizacja. Teraz
powinnimy co zjeæ.
Nie czujê siê g³odny zaoponowa³ Forester.
Ja te¿ nie. Niemniej musimy siê posiliæ. Spojrza³ przez okno w stro-
nê prze³êczy. Musimy pod³adowaæ siê przed jutrzejsz¹ przepraw¹.
Podgrzali puszkê fasoli i Forester wdusi³ w siebie sw¹ porcjê. Nie mia³
najmniejszej ochoty na jedzenie ani na cokolwiek innego, z wyj¹tkiem odpo-
czynku. Jego cz³onki sprawia³y wra¿enie bezw³adnych i ciê¿kich i wydawa³o
mu siê, ¿e nie jest zdolny do najl¿ejszego wysi³ku. S³aboæ nie ominê³a tak¿e
jego duszy przekona³ siê, ¿e ma k³opoty z jasnym myleniem i z koncentra-
cj¹ uwagi. Siedzia³ zatem w k¹cie chaty, apatycznie prze¿uwaj¹c ledwie ciep³¹
fasolê, a ka¿da jej ³y¿ka by³a mu wstrêtna.
Chryste, czujê siê okropnie.
To soroche stwierdzi³ Rohde, wzruszaj¹c ramionami. Musimy li-
czyæ siê z tym, ¿e w³anie tak bêdziemy siê czuæ. Z ubolewaniem pokrêci³
g³ow¹. Nie dajemy sobie doæ czasu na aklimatyzacjê.
Ale kiedy opuszczalimy samolot, nie by³o tak le.
Wówczas mielimy tlen podkreli³ Rohde. I szybko zeszlimy w dó³.
Rozumiesz, ¿e jest to niebezpieczne?
Niebezpieczne? Wiem, ¿e czujê siê straszliwie chory.
Kilka lat temu na pó³noc od tego miejsca wspina³a siê grupa amery-
kañska. W krótkim czasie osi¹gnê³a wysokoæ piêciu tysiêcy metrów czyli
112
mniej wiêcej tak¹, na jakiej znajdujemy siê w tej chwili. Z powodu soroche
jeden z Amerykanów straci³ przytomnoæ i chocia¿ mia³ opiekê lekarsk¹,
zmar³ w trakcie znoszenia go na dó³. Tak, to niebezpieczne, señor Forester.
Forester umiechn¹³ siê s³abo.
W chwili niebezpieczeñstwa powinnimy mówiæ sobie po imieniu,
Miguel. Mów mi Ray.
Po chwili us³yszeli na zewn¹trz cz³apanie Peabodyego. Rohde dwi-
gn¹³ siê na nogi i ruszy³ ku drzwiom.
Señor, tu jestemy.
Peabody wtoczy³ siê do chaty i opad³ na pod³ogê.
Wy wredne sukinsyny wysapa³. Dlaczego nie zaczekalicie?
Forester obdarzy³ go umiechem.
Od tej chwili bêdziemy poruszaæ siê naprawdê szybko powiedzia³.
W porównaniu z tym, co nas czeka, droga do osady by³a niedzieln¹ prze-
chadzk¹. Nie bêdziemy na ciebie czekaæ, Peabody.
Ty skurwysynu, jeszcze policzê siê z tob¹ zagrozi³ Peabody.
Forester parskn¹³ miechem.
Wepchnê ci te s³owa z powrotem do gard³a. Ale nie teraz. Zd¹¿ê zro-
biæ to póniej.
Rohde wystawi³ puszkê fasoli.
Musisz co zjeæ, a my mamy robotê. Chodmy, Ray.
Nie chcê jeæ wyjêcza³ Peabody.
Jak sobie chcesz odpar³ Forester. Wisi mi, czy zdechniesz z g³odu,
czy nie. Wsta³ i w lad za Rohdem wyszed³ z chaty. Ten brak apetytu
czy to tak¿e efekt soroche?
Rohde przytakn¹³.
Od tej chwili bêdziemy jeæ niewiele. Musimy wykorzystywaæ rezer-
wy nagromadzone w organizmie. Cz³owiek sprawny jest do tego zdolny, ale
tamten Nie wiem, czy wytrzyma.
Szli wolno wzd³u¿ pasa startowego ku rozbitej dakocie. Foresterowi
wydawa³o siê niewiarygodne, ¿e OHara uzna³ l¹dowisko za zbyt krótkie;
teraz mia³ wra¿enie, ¿e pas liczy przynajmniej kilka kilometrów. Sun¹³ przed
siebie, mechanicznie stawiaj¹c stopy, zimne powietrze wiszcza³o mu w krta-
ni, a wysi³ek sprawia³, ¿e jego pier unosi³a siê w ciê¿kim oddechu.
Doszli do koñca pasa i trawersem ruszyli w dó³ urwiska, z którego zwa-
li³ siê samolot. wie¿y nieg pokry³ po³amane skrzyd³a i zaokr¹gli³ poszar-
pane kontury dziur wyrwanych w kad³ubie. Jeszcze przed zejciem Forester
popatrzy³ na dó³ i powiedzia³:
Nie s¹dzê, aby da³o siê to wypatrzyæ z powietrza. nieg doskonale
maskuje szcz¹tki. Moim zdaniem, nie znajd¹ nas, jeli bêd¹ prowadziæ po-
szukiwania z powietrza.
113
Z trudem posuwali siê po nierównym terenie. Dotarli do wraku i weszli
przez dziurê, któr¹ podczas wydostawania butli z tlenem wyr¹ba³ w poszy-
ciu OHara. We wnêtrzu samolotu panowa³ mrok. Forester zadr¿a³, nie z po-
wodu przenikliwego zimna, lecz na myl o tym, ¿e oto znalaz³ siê we wnê-
trzu trupa niegdy ¿ywej i aktywnej istoty. Otrz¹sn¹³ siê z tego wra¿enia
i powiedzia³:
Na pó³ce baga¿owej s¹ jakie pasy z klamrami. Mog¹ siê nam przy-
daæ. A OHara mówi³, ¿e w kabinie pilotów znajdziemy rêkawice.
Doskonale zgodzi³ siê Rohde. Rozejrzê siê bli¿ej dzioba.
Forester ruszy³ ku ty³owi. Z sykiem wypuci³ powietrze na widok zw³ok
Coughlina rozgniecionej miazgi zamarzniêtego cia³a i potrzaskanych ko-
ci. Odwracaj¹c oczy, zaj¹³ siê pó³k¹ baga¿ow¹ i zacz¹³ odpinaæ pasy. Jego
palce by³y odrêtwia³e z zimna, a ruchy niezdarne. Ale na koniec zdo³a³ od-
pi¹æ cztery szerokie pasy, doskonale nadaj¹ce siê do ich tobo³ów. Nasunê³o
mu to pewn¹ myl zwróci³ uwagê na pasy bezpieczeñstwa, które jednak
okaza³y siê zamocowane bardzo mocno i próba od³¹czenia ich bez narzêdzi
skazana by³a na niepowodzenie.
Ukaza³ siê Rohde, nios¹c zdjêt¹ z grodzi torbê pierwszej pomocy. Po³o-
¿y³ j¹ na krzele, otworzy³ i zacz¹³ ostro¿nie myszkowaæ palcami w zmiesza-
nej zawartoci. W pewnej chwili mrukn¹³:
Morfina.
Cholera powiedzia³ Forester moglimy j¹ podaæ pani Coughlin.
Rohde uniós³ w d³oni ampu³kê ze strzaskanym koñcem.
Nie moglimy. Wszystkie s¹ pot³uczone. Wsun¹³ do kieszeni nieco
banda¿y i doda³: O, to siê przyda: aspiryna.
Buteleczka, choæ popêkana, zawiera³a setkê tabletek. Obaj przyjêli po
dwie; resztê Rohde schowa³ do kieszeni. W torbie sanitarnej nie by³o nic
wiêcej godnego ich uwagi.
Forester przeszed³ do kokpitu. Le¿a³o tam ohydnie skrêcone cia³o Gri-
vasa, a jego martwe, wci¹¿ otwarte oczy, patrz¹ce na pogruchotan¹ deskê
rozdzielcz¹, mia³y wyraz najwiêkszego zdumienia. Przekonany, ¿e we wra-
ku samolotu musi byæ jeszcze co, co warto odzyskaæ, Forester zrobi³ krok
naprzód. I w³anie wtedy kopn¹³ jaki twardy przedmiot, który zsun¹³ siê po
pochy³ej pod³odze kabiny.
Opuci³ wzrok i dostrzeg³ pistolet automatyczny.
Mój Bo¿e, pomyla³, zapomnielimy o tym. By³a to broñ Grivasa, po-
rzucona podczas gor¹czkowej ewakuacji z dakoty. Przyda³aby siê przy mo-
cie. Podniós³ broñ. Metal ziêbi³ mu d³oñ i Forester przez chwilê sta³ niezde-
cydowany, a potem wsun¹³ broñ do kieszeni pomyla³ o Peabodym i o tym,
co czeka ich za prze³êcz¹.
Oto sprzêt niezbêdny dla wspinaczy jeden pistolet automatyczny.
8 Cytadela w Andach
114
Nie znaleli w dakocie niczego wiêcej, co by³oby dla nich u¿yteczne.
Wrócili do chaty t¹ sam¹ drog¹, któr¹ przyszli. Forester wzi¹³ pasy i pozosta-
wion¹ w samolocie niewielk¹ walizeczkê panny Ponsky. Z tych rzeczy spo-
rz¹dzi³ zupe³nie przyzwoity plecak, który u³o¿y³ mu siê na ramionach znacz-
nie lepiej ni¿ dotychczas niesiony tobó³.
Rohde wyszed³ przyjrzeæ siê kopalni. Peabody siedzia³ bezsilny w rogu
chaty, otêpia³ym wzrokiem obserwuj¹c krz¹taj¹cego siê Forestera. Nie zjad³
swojej fasoli i nawet nie próbowa³ podtrzymaæ ognia. Wróciwszy do chaty,
Forester spojrza³ nañ ze wzgard¹, ale nic nie powiedzia³. Uj¹³ toporek, od-
szczepi³ kilka wiórów z przyniesionego przez Rohdego polana i ponownie
roznieci³ ogieñ.
Wszed³ Rohde, otrz¹saj¹c nieg z butów.
Wybra³em tunel dla OHary powiedzia³. Jeli nieprzyjaciel sforsu-
je most, OHara musi przenieæ siê tutaj. S¹dzê, ¿e osada jest nie do obrony.
Forester przytakn¹³.
Ja te¿ nie mam co do tego ¿adnych z³udzeñ. Przypomnia³ sobie, jak
zdobyli osadê podczas schodzenia na dó³.
Wiêkszoæ tuneli biegnie prosto w g³¹b góry poinformowa³ Rohde.
Jest wszak¿e jeden z ostrym zakrêtem, jakie piêæ metrów do wlotu. Da os³onê
przed ogniem karabinowym.
Rzuæmy na niego okiem zaproponowa³ Forester.
Rohde poprowadzi³ do pn¹cego siê na ty³ach chat urwiska i pokaza³
tunele. W podstawie skalnej ciany wydr¹¿ono ich szeæ.
To ten oznajmi³.
Forester zbada³ go. Mia³ nieco ponad trzy metry wysokoci i niewiele
wiêcej szerokoci i by³ po prostu dziur¹ wybit¹ w twardej skale zbocza góry.
Wszed³ do rodka, a w miarê jak siê posuwa³, pó³mrok ustêpowa³ miejsca
kompletnym ciemnociom. Wyci¹gn¹³ przed siebie rêce i obmaca³ cianê
zgodnie ze s³owami Rohdego skrêca³a ostro w lewo. Obejrzawszy siê przez
ramiê, nie dostrzeg³ obrysowanego wlotem b³êkitnego skrawka nieba. Nie
szed³ ju¿ dalej, lecz obróci³ siê i zacz¹³ wycofywaæ, a¿ ujrza³ w wejciu
kontur sylwetki Rohdego. Zaskoczy³o go uczucie ulgi, jakiego dowiadczy³
wracaj¹c w wietle dnia.
Niezbyt tu przytulnie powiedzia³. Przyprawia cz³owieka o dresz-
cze.
Mo¿e dlatego, ¿e umierali tu ludzie?
Umierali?
A¿ nazbyt wielu ludzi wyjani³ Rohde. Kopalnia zosta³a zamkniê-
ta za prezydentury señora Aguillara.
Jestem zaskoczony, ¿e Lopez nie próbowa³ wycisn¹æ st¹d trochê forsy
zauwa¿y³ Forester.
115
Rohde wzruszy³ ramionami.
Jej ponowne uruchomienie kosztowa³oby mnóstwo pieniêdzy. Zreszt¹
eksploatacja by³a deficytowa, chodzi³o tylko o eksperyment w górnictwie
wysokogórskim. S¹dzê, ¿e zosta³aby zamkniêta tak czy owak.
Forester rozejrza³ siê doko³a.
OHara pojawi siê tu w cholernym popiechu. Mo¿e bymy wznieli
przy wejciu jaki mur? Zostawimy mu w chacie kartkê z informacj¹, który
tunel ma wybraæ.
Dobrze pomylane zgodzi³ siê Rohde. Kamieni tu nie brak.
Co trzy pary r¹k, to nie dwie powiedzia³ Forester. Popêdzê Peabo-
dyego.
Wróci³ do chaty, by stwierdziæ, ¿e Peabody siedzi w tym samym k¹cie,
gapi¹c siê bezmylnie w cianê.
Ojciec, ruszaj! rozkaza³ Forester. ¯wawo i weso³o. Mamy robótkê
do odwalenia.
Powieka Peabodyego zadr¿a³a.
Daj mi spokój powiedzia³ ochryp³ym g³osem.
Forester pochyli³ siê, chwyci³ Peabodyego za klapy i szarpniêciem po-
stawi³ na nogi.
A teraz pos³uchaj, zgni³ku. Mówi³em ci, ¿e musisz s³uchaæ rozkazów
i to bez najmniejszego szemrania. Mam ni¿sz¹ temperaturê wrzenia ni¿
Rohde, wiêc lepiej uwa¿aj.
Peabody pocz¹³ bezskutecznie ok³adaæ go rêkoma, a Forester rzuci³ nim
o cianê.
Jestem chory wysapa³ Peabody. Duszê siê.
Mo¿esz chodziæ i mo¿esz nosiæ kamienie odpar³ Forester szorstko.
A czy przy tym oddychasz, czy nie, to rzecz bez znaczenia. Osobicie by³-
bym cholernie rad, gdyby w ogóle przesta³ oddychaæ. A teraz, czy zamie-
rzasz wyjæ z chaty na w³asnych nogach, czy mam ciê wykopaæ?
Mamrocz¹c przekleñstwa, Peabody chwiejnie ruszy³ ku drzwiom. Fore-
ster, depcz¹cy mu po piêtach, pod¹¿y³ za nim do tunelu, gdzie kaza³ mu
zbieraæ kamienie. Sam te¿ przyst¹pi³ do roboty. By³a to ciê¿ka praca fizycz-
na i musia³ czêsto odpoczywaæ, ale bezlitonie popêdzaj¹c Peabodyego, pil-
nowa³, by ten siê nie obija³.
Nosili kamienie do wlotu tunelu, gdzie Rohde pocz¹³ wznosiæ prymi-
tywny mur. Kiedy zapad³y ciemnoci, budowla siêga³a niewiele wy¿ej ni¿
do piersi. Forester osun¹³ siê na ziemiê i zmêtnia³ym ze zmêczenia wzro-
kiem popatrzy³ na ich dzie³o.
Niewiele tego, ale musi wystarczyæ. Zabi³ rêce o cia³o. Bo¿e, jak
zimno.
Wracajmy do chaty powiedzia³ Rohde. Tu nie zdzia³amy ju¿ wiele.
116
Wrócili, rozpalili ogieñ i podgrzali konserwy. Peabody znów odmówi³
jedzenia; Forester i Rohde zmusili siê do tego, z trudem prze³ykaj¹c soczyste
miêso w gêstym sosie. Potem przygotowali siê do snu.
II
Kiedy Forester wsta³ nazajutrz o wicie ze zdziwieniem stwierdzi³, ¿e
nie jest zbyt zmêczony, a i oddychanie przychodzi³o mu znacznie ³atwiej.
Gdybymy mogli spêdziæ tu jeszcze jeden dzieñ, pomyla³, by³oby znacznie
lepiej, nie obawia³bym siê przejcia przez prze³êcz. Potem odrzuci³ te myli
nie by³o czasu do stracenia.
W szarym wietle dostrzeg³, ¿e Rohde owija nogi pasami pociêtego koca;
w milczeniu zacz¹³ go naladowaæ. ¯aden z nich nie mia³ ochoty na rozmo-
wy. Gdy za³o¿yli owijacze, podszed³ do k³êbka w rogu i lekko tr¹ci³ Peabo-
dyego.
Daj mi spokój wymamrota³ Peabody.
Forester westchn¹³ i opuci³ czubek buta na ¿ebra le¿¹cego. Poskutkowa-
³o. Peabody przeklinaj¹c usiad³, a Forester odwróci³ siê od niego bez s³owa.
Wygl¹da, ¿e nie jest najgorzej powiedzia³ Rohde od drzwi. Wpatry-
wa³ siê w góry.
Forester wyczu³ nutê niepewnoci w jego g³osie i podszed³ doñ. By³
krystalicznie jasny poranek, a szczyty, ledwo muskane promieniami wscho-
dz¹cego s³oñca, rysowa³y siê wyrazicie na tle jeszcze mrocznego nieba.
Co nie gra? zapyta³.
Jest bardzo pogodnie odpar³ Rohde. Znów w jego g³osie by³a wyczu-
walna niepewnoæ. Mo¿e nawet zbyt pogodnie.
Którêdy idziemy? zapyta³ Forester.
Rohde wyci¹gn¹³ rêkê.
Prze³êcz jest za t¹ gór¹. Okr¹¿ymy podstawê szczytu, potem sforsuje-
my prze³êcz i zejdziemy po przeciwnej stronie. Ale tam to ju¿ bêdzie betka.
Trudnoci czekaj¹ nas na podejciu.
Wskazywana przez Rohdego góra w przejrzystym powietrzu poranka
wydawa³a siê byæ tak blisko, ¿e Forester mia³ wra¿enie, jakby znajdowa³a
siê na wyci¹gniêcie rêki. Odetchn¹³ z ulg¹.
Wcale nie wygl¹da gronie.
Rohde prychn¹³.
Bêdzie gorzej, ni¿ jeste to sobie w stanie wyobraziæ. Odwróci³ siê.
Musimy co zjeæ.
Peabody znów odmówi³ jedzenia i Forester, po znacz¹cym spojrzeniu
Rohdego, powiedzia³:
117
Zjesz, nawet gdybym mia³ to ¿arcie wepchn¹æ ci do gard³a. Peabody,
wiele twoich idiotyzmów tolerowa³em. Nie spieprzysz nam ca³ej sprawy tyl-
ko dlatego, ¿e zemdlejesz z g³odu. Ale ostrzegam ciê, jeli padniesz, jeli
opónisz nas choæby o jedn¹ minutê, zostawimy ciê.
Peabody spojrza³ nañ jadowicie, lecz przyj¹³ podgrzan¹ puszkê i zacz¹³
z trudem jeæ.
Jak tam twoje buty? zapyta³ Forester.
Chyba w porz¹dku odpar³ Peabody opryskliwie.
Nie chybaj powiedzia³ Forester ostro. Nie bêdzie mnie obchodziæ,
jeli poucieraj¹ ci paluchy i zetr¹ stopy na miazgê. Nie bêdzie mnie obcho-
dziæ, jeli porobi¹ ci b¹ble jak pi³ki do golfa. To wszystko nie bêdzie mnie
obchodziæ, ale tylko w stosunku do ciebie. Ale nie mo¿e mi byæ obojêtne, ¿e
wówczas bêdziesz nas opónia³. Jeli te buty nie le¿¹ dobrze, powiedz to
teraz.
S¹ w porz¹dku odpar³ Peabody. Le¿¹ jak ula³.
Musimy ruszaæ powiedzia³ Rohde. Bierzcie tobo³y.
Forester podniós³ walizkê i za³o¿y³ pasy na ramiona. Wycieli³ dno wa-
lizki kocem ze swojego starego tobo³ka, wiêc spoczywa³a teraz wygodnie na
jego plecach i czu³ satysfakcjê ze swojej pomys³owoci.
Rohde uj¹³ prymitywny czekan, a krótki toporek zatkn¹³ za pas. Opuci³
pakunek na plecy, ¿eby dobrze siê u³o¿y³. Znacz¹co popatrzy³ na Peabo-
dyego, który pokutyka³ do rogu, gdzie spoczywa³ jego baga¿. I wówczas
co ze stukiem upad³o na pod³ogê.
By³a to piersiówka OHary.
Forester pochyli³ siê, podniós³ flaszkê, i potem przewidrowa³ Peabo-
dyego zimnym spojrzeniem.
Wiêc poza wszystkim jeste jeszcze cholernym z³odziejem.
Nie jestem! zawy³ Peabody. OHara mi to po¿yczy³.
OHara nie po¿yczy³by ci nawet zdrowia warkn¹³ Forester. Potrz¹-
sn¹³ piersiówk¹ i stwierdzi³, ¿e jest pusta. Ty gnojku! rykn¹³ i cisn¹³
flaszk¹ w Peabodyego.
Peabody stara³ siê uchyliæ, ale zrobi³ to zbyt wolno i pocisk ugodzi³ go
w czo³o, nad prawym okiem.
Rohde stukn¹³ w pod³ogê styliskiem czekana.
Doæ tego powiedzia³ rozkazuj¹co. Ten cz³owiek nie pójdzie z na-
mi. Nie mo¿emy mu ufaæ.
Peabody, macaj¹c siê d³oni¹ po czole, spojrza³ nañ z przera¿eniem.
Ale musicie mnie wzi¹æ wyszepta³. Musicie. Nie mo¿ecie zosta-
wiæ mnie tym skurwysynom z do³u.
Usta Rohdego zacisnê³y siê nieub³aganie i Peabody zacz¹³ skomleæ.
Forester g³êboko zaczerpn¹³ powietrza i powiedzia³:
118
Jeli go tutaj zostawimy, wróci do OHary i jak nic wszystko spieprzy.
Wcale mi siê to nie podoba rzek³ Rohde. Bardzo prawdopodobne,
¿e wykoñczy nas w czasie wspinaczki.
Forester, wa¿¹c w d³oni ukryty w kieszeni pistolet, podj¹³ decyzjê.
Peabody, idziesz z nami powiedzia³ szorstko. Ale jeszcze jeden
numer, a jeste trupem. Odwróci³ siê do Rohdego. Nie opóni nas nawet
o minutê, obiecujê. Spojrza³ Rohdemu w oczy, a ten ze zrozumieniem ski-
n¹³ g³ow¹.
Bierz tobó³, Peabody rzuci³. I ju¿ ciê nie ma w chacie.
Peabody oderwa³ siê od ciany, a kiedy podnosi³ swój baga¿, zdawa³ siê
kurczyæ. Przemkn¹³ przez izbê, omijaj¹c Forestera szerokim ³ukiem, i wy-
pad³ na zewn¹trz. Forester wy³owi³ z kieszeni kawa³ek papieru i o³ówek.
Zostawiê Timowi kartkê z informacj¹ o w³aciwym tunelu, a potem
ruszamy.
III
Pocz¹tkowo by³o wzglêdnie ³atwo, a przynajmniej tak siê Foresterowi
póniej zdawa³o. Chocia¿ zeszli z drogi i zd¹¿ali na prze³aj, utrzymywali
dobre tempo. Prowadzi³ Rohde, za nim Peabody, a na koñcu szed³ Forester,
gotów biczowaæ Peabodyego, gdyby ten zosta³ w tyle. Ale nie by³o to ko-
nieczne Peabody pêdzi³, jak gdyby sam diabe³ depta³ mu po piêtach.
Pocz¹tkowo nieg by³ p³ytki, suchy i sypki, lecz potem stawa³ siê coraz
g³êbszy i pokrywa³a go lodowa skorupa. Wówczas Rohde siê zatrzyma³.
Musimy u¿yæ lin.
Wyci¹gnêli swoje ¿a³osne kawa³ki sparcia³ej liny i Rohde uwa¿nie zba-
da³ ka¿dy wêze³. Potem, wci¹¿ zachowuj¹c dotychczasowy porz¹dek, po-
wi¹zali siê razem i szli dalej. Forester podniós³ wzrok na strome bia³e zbo-
cze, które zdawa³o siê pi¹æ bezkresnie ku niebu i pomyla³, ¿e Rohde mia³
s³usznoæ to nie bêdzie ³atwe.
Krok za krokiem sunêli przed siebie. Rohde na czele, za nim dwaj pozo-
stali, wdziêczni, ¿e toruje im drogê w coraz g³êbszym niegu. Zbocze, które
teraz trawersowali, by³o strome, a w dole przedstawia³o widok przyprawia-
j¹cy o zawroty g³owy. Forester przy³apa³ siê na tym, ¿e rozmyla, co by siê
sta³o, gdyby który z nich spad³. By³o bardzo prawdopodobne, ¿e poci¹gn¹³-
by za sob¹ dwóch pozosta³ych i toczyliby siê wszyscy razem, gmatwanina
ludzi i lin, a¿ do odleg³ego o setki metrów skupiska ostrych ska³ na dole.
Z irytacj¹ potrz¹sn¹³ g³ow¹. Ale przecie¿ tak siê nie stanie liny by³y
w³anie po to, aby zapobiec upadkowi cz³owieka.
Gdzie z przodu us³ysza³ gromowy pomruk i Rohde przystan¹³.
119
Co to jest?! wrzasn¹³ Forester.
Lawina odpar³ Rohde. Nie powiedzia³ nic wiêcej i ruszy³ ustalonym
tempem.
Mój Bo¿e, pomyla³ Forester, lawin nie wzi¹³em pod uwagê, to mo¿e
byæ cholernie niebezpieczne. Potem rozemia³ siê w duchu. Nie by³ w wiêk-
szym niebezpieczeñstwie ni¿ pozostaj¹cy przy mocie OHara i reszta, a byæ
mo¿e nawet w mniejszym. Jego umys³ tak d³ugo zabawia³ siê analizowa-
niem wzglêdnoci rzeczy, ¿e niebawem przesta³ myleæ w ogóle. Stawia³
stopê za stop¹, z bezduszn¹ precyzj¹ automat wlok¹cy siê przez bia³y, nie¿-
ny bezmiar, jak mrówka brn¹ca po przecieradle. Raptownie przywo³any
zosta³ do rzeczywistoci, gdy potkn¹³ siê o Peabodyego, który rozci¹gniêty
na niegu dysza³ ochryple, otwieraj¹c i zamykaj¹c usta jak z³ota rybka.
Wstawaj, Peabody wymamrota³. Uprzedza³em, co siê stanie, gdy
bêdziesz nas opónia³. Wstawaj, do cholery!
Rohde Rohde siê zatrzyma³ wycharcza³ Peabody.
Forester podniós³ wzrok i zosta³ olepiony gigantycznym fajerwerkiem
przed jego oczyma zatañczy³y plamy, które po chwili zgêstnia³y w zbli¿a-
j¹cy siê doñ niewyrany cieñ.
Przepraszam powiedzia³ Rohde z nieoczekiwanej bliskoci. Je-
stem g³upcem. Zapomnia³em o tym.
Forester potar³ oczy. lepnê, pomyla³ w przyp³ywie przera¿enia, tracê
wzrok.
Nie przejmuj siê pociesza³ go Rohde. Zamknij oczy. Pozwól im
odpocz¹æ.
Forester osun¹³ siê w nieg i zamkn¹³ oczy. Mia³ wra¿enie, ¿e pod po-
wiekami ma setki ziaren piasku, a na policzkach czu³ ch³odny dotyk ³ez.
Co to jest? zapyta³.
lepota nie¿na. Nie przejmuj siê, wszystko bêdzie w porz¹dku.
Zaciska³ powieki i stopniowo zacz¹³ odczuwaæ zel¿enie napiêcia miê-
ni. By³ wdziêczny za tê przerwê, czu³ siê zmêczony, zmêczony bardziej ni¿
kiedykolwiek dot¹d Zastanawia³ siê, ile uszli.
Jak daleko zaszlimy? zapyta³.
Niezbyt daleko odpar³ Rohde.
Która godzina?
Nast¹pi³a chwila ciszy, a potem Rohde powiedzia³:
Dziewi¹ta.
Forester by³ zaszokowany. Dopiero dziewi¹ta. Mia³ wra¿enie, ¿e id¹ ju¿
ca³y dzieñ.
Wetrê ci co w oczy rzek³ Rohde. Forester poczu³ zimne palce wcie-
raj¹ce w jego powieki substancjê zarazem miêkk¹ i ziarnist¹.
Miguel, co to jest?
120
Popió³ drzewny. Jest czarny, chyba przyæmi poblask. S³ysza³em, ¿e to
stary sposób Eskimosów. Mam nadziejê, ¿e poskutkuje.
Po chwili Forester odwa¿y³ siê otworzyæ oczy. Z ogromn¹ ulg¹ stwier-
dzi³, ¿e widzi wprawdzie nie tak dobrze, jak zazwyczaj, ale ju¿ nie by³
lepy, jak podczas owych pierwszych szokuj¹cych chwil, kiedy myla³, ¿e
straci³ wzrok. Skierowa³ oczy ku miejscu, gdzie Rohde zajmowa³ siê Peabo-
dym i pomyla³: tak, to jeszcze jedna rzecz, jak¹ musz¹ mieæ alpinici
ciemne okulary. Bolenie zamruga³ powiekami.
Rohde odwróci³ siê i jego wygl¹d rozbawi³ Forestera. Z szerok¹, czarn¹
smug¹ na oczach Rohde sprawia³ wra¿enie Indianina wstêpuj¹cego na cie¿-
kê wojenn¹. Rohde umiechn¹³ siê.
Ray, ty te¿ tak zabawnie wygl¹dasz. A potem doda³ z powag¹: Owiñ
wokó³ g³owy koc, jak kaptur, ¿eby chroni³ oczy przed lnieniem z boków.
Forester zdj¹³ pakunek i z ¿alem oderwa³ koc od dna walizki. Od tej
chwili jego baga¿ nie bêdzie tak wygodny. Koc wystarczy³ na kaptury dla
wszystkich trzech.
Musimy iæ dalej rzuci³ Rohde.
Forester spojrza³ za siebie. Wci¹¿ widzia³ chaty i ocenia³, ¿e jakkolwiek
przebyli znaczn¹ odleg³oæ, zyskali najwy¿ej sto piêædziesi¹t metrów wyso-
koci. Potem poczu³ w pasie szarpniêcie liny i w lad za potykaj¹cym siê
Peabodym ruszy³ przed siebie.
By³o po³udnie, kiedy okr¹¿ywszy boczny masyw góry, ujrzeli drogê na
prze³êcz. Forester osun¹³ siê na kolana, ³kaj¹c z wycieñczenia, Peabody za
pad³ jak ra¿ony piorunem. Tylko Rohde trzyma³ siê na nogach i mru¿¹c obo-
la³e oczy, spogl¹da³ ku prze³êczy.
Jest tak, jak zapamiêta³em powiedzia³. Tu odpoczniemy.
Ignoruj¹c Peabodyego, przykucn¹³ przy Foresterze.
Dobrze siê czujesz?
Trochê zmaltretowany odrzek³ Forester. Ale odpoczynek powinien
postawiæ mnie na nogi.
Rohde zdj¹³ i rozwi¹za³ swój tobo³ek.
Teraz co zjemy.
Bo¿e, nie mogê jêkn¹³ Forester.
To zdo³asz prze³kn¹æ odpar³ Rohde i wyj¹³ puszkê owoców. S³ody-
cze daj¹ energiê.
Zbocze góry smaga³ zimny wiatr i Forester cianiej owin¹³ siê kurtk¹.
Obserwowa³ Rohdego, który zacz¹³ kopaæ w niegu.
Co robisz?
Os³onê przed wiatrem.
Rohde wyj¹³ prymus i ustawi³ go w chroni¹cym przed wiatrem zag³ê-
bieniu. Zapali³ kuchenkê, a potem poda³ Foresterowi pust¹ puszkê po fasoli.
121
Nape³nij niegiem i stop. Musimy wypiæ co gor¹cego. Zajmê siê Pea-
bodym.
Przy niskim cinieniu atmosferycznym nieg topi³ siê d³ugo, a woda by³a
ledwie ciep³a. Rohde wrzuci³ do niej kostkê bulionow¹ i powiedzia³:
Ty pierwszy.
Forester krztusz¹c siê wypi³, a potem ponownie nape³ni³ puszkê nie-
giem. Druga porcja przypad³a Peabodyemu, który tymczasem doszed³ do
siebie. Na koniec Forester stopi³ nieg dla Rohdego.
Nie przygl¹da³em siê prze³êczy powiedzia³. Jak tam jest?
Rohde podniós³ wzrok znad otwieranej puszki owoców.
Kiepsko odpar³. Ale tego siê spodziewa³em. Przerwa³. Jest tam
lodowiec z mnóstwem rozpadlin.
Forester w milczeniu wzi¹³ puszkê i zacz¹³ jeæ. Stwierdzi³, ¿e owoce s¹ do
przyjêcia tak z punktu widzenia jego gustów, jak i ¿o³¹dka. Ten pierwszy od
czasu katastrofy zjedzony z apetytem posi³ek wla³ weñ nowe ¿ycie. Spojrza³ za
siebie kopalnia zniknê³a z pola widzenia, jednak w dali, wiele tysiêcy metrów
ni¿ej, widzia³ w¹wóz, którym p³ynê³a rzeka; samego mostu nie dostrzeg³.
Podniós³ siê i podrepta³ do miejsca, z którego móg³ dojrzeæ prze³êcz.
Tu¿ obok rozpoczyna³ siê lodowiec zwalisko lodowych z³omów i labirynt
rozpadlin. Koñczy³ siê mo¿e tysi¹ce metrów ni¿ej, gdzie lni³y wody b³êkit-
nego górskiego jeziora. Kiedy tak patrzy³, nagle us³ysza³ donony trzask, jak
gdyby uderzenie pioruna, pomruk odleg³ego grzmotu, za z b³êkitu jeziora
wystrzeli³ bia³y pióropusz.
Zza pleców us³ysza³ s³owa Rohdego:
To jest laguna. Lodowce wycofuj¹ siê z wolna, a miêdzy lodowcem
a moren¹ zawsze jest jezioro. Jednak ono nas nie interesuje. Musimy iæ
w tamtym kierunku wyci¹gn¹³ rêkê nad lodowcem i uniós³ j¹ w górê.
Na przeciwleg³ym zboczu prze³êczy pojawi³ siê nagle bia³y dym, a do-
bre dziesiêæ sekund póniej ich uszu dobieg³ g³uchy grzmot.
W górach zawsze co siê dzieje powiedzia³ Rohde. Lód oddzia³uje
na ska³ê i jest wiele lawin.
Forester podniós³ wzrok.
Jak wysoko musimy siê jeszcze wspinaæ?
Jakie piêæset metrów. Ale najpierw musimy nieco siê obni¿yæ, ¿eby
przeci¹æ lodowiec.
Czy nie mo¿emy go obejæ? zapyta³ Forester.
Rohde wskaza³ w dó³ na jezioro.
Stracimy tysi¹c metrów wysokoci, a to oznacza jeszcze jedn¹ noc
w górach. Dwie noce w takich warunkach nas wykoñcz¹.
Forester spogl¹da³ na lodowiec z niesmakiem. Nie podoba³o mu siê to, co
widzia³, i po raz pierwszy w jego brzuchu zacisn¹³ siê zimny wêze³ strachu. Do
122
tej chwili by³a to najwy¿ej wyczerpuj¹ca robota, trud przedzierania siê przez
g³êboki nieg w z³ych i niezwyk³ych dla nich warunkach, lecz teraz musia³
stawiæ czo³o niebezpieczeñstwu bardzo konkretnemu niebezpieczeñstwu
zwalenia siê lodowego bloku obruszonego na swej podstawie przez s³oñce czy
pu³apce zamaskowanej niegiem rozpadliny. Na jego oczach nast¹pi³o poru-
szenie lodowca, nag³a zmiana dekoracji, i us³ysza³ g³uchy pomruk.
Chodmy ju¿ powiedzia³ Rohde.
Wrócili do swoich baga¿y. Peabody siedzia³ w niegu, apatycznie ga-
pi¹c siê na splecione na piersiach rêce.
Rusz siê, cz³owieku rzuci³ Forester. Tobó³ na plecy. Ale Peabody
nawet nie drgn¹³; Forester westchn¹³ z ubolewaniem i kopn¹³ go w bok, choæ
niezbyt mocno. Peabody zdawa³ siê reagowaæ tylko na bodce fizyczne, na
grobê przemocy.
Powsta³ pos³usznie, za³o¿y³ pakunek, a Rohde obwi¹za³ go lin¹, upewniaj¹c
siê, czy wêz³y trzymaj¹ dobrze. Potem ruszyli w ustalonym porz¹dku: jako pierw-
szy najbardziej dowiadczony Rohde, potem Peabody, na koñcu Forester.
Schodzenie w dó³ lodowca kwestia jakich szeædziesiêciu metrów
by³o dla Forestera koszmarem, dla Rohdego rzecz¹ z pozoru zupe³nie ba-
naln¹, natomiast oszo³omiony Peabody zupe³nie nie zdawa³ sobie sprawy
z niebezpieczeñstwa. Szli po nagiej skale, oczyszczonej ze niegu przez omia-
taj¹cy prze³êcz silny wiatr. By³o to jednak pod³o¿e zwietrza³e, a ponadto
pokryte cienk¹ warstw¹ lodu, co powodowa³o, ¿e ka¿dy krok grozi³ upad-
kiem. Forester kl¹³, gdy jego nogi lizga³y siê po lodzie; chyba powinnimy
mieæ raki, pomyla³, to czyste szaleñstwo.
Zejcie z lodowca, którego ostatni kilkunastometrowy odcinek Rohde
nazywa³ abseil, zajê³o im godzinê. By³o tam pionowe oblodzone urwisko
i Rohde pokaza³ im, co maj¹ robiæ. Wbi³ w zwietrza³¹ ska³ê cztery z ich
prowizorycznych haków i przywi¹za³ do nich liny. Schodzili w kolejnoci
odwrotnej Forester pierwszy, Rohde za podawa³ linê. Pouczy³ Forestera,
jak ma siê obwi¹zaæ, aby niemal siedzia³, i jak kontrolowaæ schodzenie, gdy-
by zacz¹³ sun¹æ zbyt szybko.
Próbuj zje¿d¿aæ twarz¹ do urwiska powiedzia³. Wówczas bêdziesz
móg³ u¿ywaæ stóp, ¿eby siê od niego odpychaæ. No i staraj siê nie wpaæ
w korkoci¹g.
Forester by³ szczêliwy, kiedy ju¿ dotar³ na dó³ nie pasowa³o to do
jego koncepcji dobrej zabawy. Podj¹³ postanowienie, ¿e nastêpne wakacje
spêdzi jak najdalej od gór, najchêtniej w Kansas, w samej jego g³êbi.
Potem, mechanicznie wype³niaj¹c instrukcje Rohdego, zszed³ Peabody.
Nie znaæ by³o po nim strachu jego twarz by³a równie martwa jak wnêtrze,
a ca³y lêk wyciek³ z jego duszy ju¿ dawno, zreszt¹ razem ze wszystkimi
innymi uczuciami. By³ automatem, robi¹cym dok³adnie to, co mu kazano.
123
Rohde, nie asekurowany ju¿ przez nikogo, schodzi³ na koñcu. Z ostat-
nich trzech metrów zwali³ siê jak k³oda, gdy jeden po drugim wylecia³y
wszystkie haki; na jego rozci¹gniête cia³o spad³y zwoje lin. Forester pomóg³
mu wstaæ.
Dobrze siê czujesz?
Rohde zachwia³ siê.
Dobrze wysapa³. Haki Poszukajcie haków.
Grzebi¹c w niegu, Forester natrafi³ na trzy, ale nie móg³ znaleæ czwar-
tego. Rohde umiechn¹³ siê posêpnie.
W sumie dobrze, ¿e spad³em. W przeciwnym razie musielibymy zo-
stawiæ haki w górze, a s¹dzê, ¿e jeszcze siê nam przydadz¹. Ale musimy
omijaæ ska³y. Pokrywaj¹cy je lód to ponad nasze si³y, skoro nie mamy
raków.
Forester zgadza³ siê z nim, choæ nie wyrazi³ tego g³ono. Sklarowa³ linê
i obwi¹za³ siê jednym z jej koñców, podczas gdy Rohde zajmowa³ siê Peabo-
dym. Potem popatrzy³ na lodowiec.
By³ to pejza¿ fantastyczny i ksiê¿ycowy, równie jak ten ostatni martwy
i nieludzki. Cinienie z g³êbi Ziemi sprasowa³o wielkie masy lodu, które
wiatr i s³oñce porzebi³y w groteskowe kszta³ty, pokryte teraz grub¹ war-
stw¹ niegu. By³y tu wielkie urwiska z niebezpiecznymi, zagro¿onymi upad-
kiem nawisami, a tak¿e rozpadliny, po czêci otwarte, po czêci za, o czym
Forester wiedzia³, zdradziecko przykryte niegiem. I na tym bezludziu, w tym
lodowym labiryncie musieli znaleæ drogê.
Jak daleko na drug¹ stronê? zapyta³ Forester.
Rohde zastanawia³ siê.
Tysi¹c dwiecie metrów. Krzepko chwyci³ czekan. Ruszajmy. Czas
ucieka.
Prowadzi³, badaj¹c teren styliskiem czekana. Forester zauwa¿y³, ¿e skró-
ci³ dystans dziel¹cy poszczególnych cz³onków grupy, których dodatkowo
powi¹za³ podwójn¹ lin¹; implikacje tego zabiegu nie wprawi³y go w zachwyt.
Szli teraz bardzo blisko siebie; Rohde ponagla³ Peabodyego, ilekroæ ten
zwalnia³ tempo, o czym informowa³ go zwiêkszony nacisk na linê. Forester
schyli³ siê i chwyci³ nieco niegu by³ sypki i niespecjalnie nadawa³ siê na
kulê. Jednak od tej chwili, kiedy tylko zachodzi³a potrzeba, obrzuca³ Peabo-
dyego niegiem, mobilizuj¹c go w ten sposób do szybszego marszu.
Droga by³a krêta. Niekiedy Rohde wprowadza³ ich w lepe zau³ki, gdzie
drogê blokowa³y pionowe ciany skalne lub szerokie rozpadliny; wówczas
musieli cofaæ siê po w³asnych ladach i poszukiwaæ lepszego przejcia. Raz,
gdy wydawa³o siê, ¿e wpadli w pu³apkê lodowego labiryntu, Forester kom-
pletnie straci³ orientacjê w terenie. Z poczuciem bezradnoci zastanawia³
siê, czy zostan¹ skazani na wieczn¹ tu³aczkê w tym zimnym piekle.
124
Jego stopy by³y odrêtwia³e i nie mia³ czucia w palcach. Wspomnia³ o tym
Rohdemu, który natychmiast zarz¹dzi³ postój.
Usi¹d rozkaza³. Zdejmij buty.
Forester ci¹gn¹³ owijacze i zgrabia³ymi palcami usi³owa³ rozwi¹zaæ
sznurowad³a. To proste zadanie zajê³o mu piêtnacie minut. Sznurowad³a
by³y sztywne od lodu, palce przemarzniête, a mózg jak siê zdawa³o nie
by³ w stanie kontrolowaæ czynnoci cia³a. Na koniec ci¹gn¹³ buty i dwie
pary skarpet.
Rohde uwa¿nie przyjrza³ siê palcom jego nóg.
Masz pocz¹tki odmro¿enia powiedzia³. Trzyj lew¹ stopê, a ja zaj-
mê siê praw¹.
Forester tar³ gwa³townie. Paluch by³ na czubku bia³y jak koæ i zupe³nie
pozbawiony czucia. Rohde wykonywa³ zabieg bezlitonie. Zignorowa³ bole-
sny wrzask Forestera i energicznie kontynuowa³ masa¿.
Kiedy krew na powrót wdziera³a siê w zmarzniêt¹ tkankê, stopa Fore-
stera zdawa³a siê p³on¹æ. Pacjent jêcza³ z bólu.
Nie mo¿esz dopuciæ, by zdarzy³o siê to ponownie powiedzia³ Roh-
de surowo. Musisz ca³y czas poruszaæ palcami stóp. Wyobra sobie, ¿e
grasz nimi na pianinie. Poka¿ rêce.
Forester wyci¹gn¹³ d³onie i Rohde obejrza³ je uwa¿nie.
Dobra rzek³. Ale musisz uwa¿aæ na palce nóg, r¹k, czubek nosa
i koniuszki uszu. Trzyj je bez przerwy. Odwróci³ siê ku siedz¹cemu bez-
radnie Peabodyemu. A co z nim?
Z wielkim trudem Forester wcisn¹³ stopy w zmarzniête buty, zasznurowa³
je i okrêci³ nogi owijaczami. Potem pomóg³ Rohdemu ci¹gn¹æ buty Peabo-
dyego, który sprawia³ wra¿enie manekina ani siê nie opiera³, ani nie poma-
ga³, pozwalaj¹c poruszaæ swoimi cz³onkami jak bezw³adnymi kawa³kami miêsa.
Mia³ powa¿nie odmro¿one palce stóp, wiêc zaczêli je masowaæ. Po dzie-
siêciominutowej obróbce jêkn¹³ nagle i Forester spostrzeg³, ¿e w jego mar-
twych oczach pojawi³ siê b³ysk inteligencji.
Do diab³a zaprotestowa³ Peabody to boli.
Nie zwracali na niego uwagi i dalej robili swoje. Nagle Peabody wrzas-
n¹³, pocz¹³ rzucaæ siê jak wciek³y; Forester przygwodzi³ jego ramiona.
Cz³owieku, b¹d rozs¹dny! rykn¹³ i wbi³ w Peabodyego spojrzenie.
Poruszaj palcami stóp. Poruszaj nimi ca³y czas.
Peabody jêcza³ z bólu, lecz zdawa³o siê to mieæ tylko ten efekt, ¿e wyry-
wa³o go to z odrêtwienia. Zdo³a³ samodzielnie za³o¿yæ skarpety, buty i owi-
jacze, przy czym nieustannie kl¹³, bezbarwnym, monotonnym g³osem wy-
rzucaj¹c z siebie stek plugastw skierowanych przeciwko górom, przeciwko
Rohdemu i Foresterowi za to, ¿e okazali siê brutalami o kamiennych ser-
cach, a tak¿e przeciwko losowi w ogóle, za to, ¿e w³adowa³ go w taki bigos.
125
Forester zerkn¹³ na Rohdego i umiechn¹³ siê nieznacznie. Rohde uj¹³
czekan.
Musimy ruszaæ. Musimy siê st¹d wydostaæ powiedzia³.
Gdzie w rodku lodowca, po kilku bezowocnych próbach pod¹¿ania
w rozmaitych kierunkach, Rohde podprowadzi³ ich do rozpadliny i owiad-
czy³:
Musimy j¹ sforsowaæ. Innej drogi nie ma.
Brzegi rozpadliny spaja³ w¹t³y nie¿ny most. Forester podszed³ do kra-
wêdzi i zajrza³ w mroczn¹, zielonkaw¹ otch³añ.
nieg wytrzyma nasz ciê¿ar powiedzia³ Rohde je¿eli bêdziemy pe³-
zn¹æ na brzuchu. Poklepa³ Forestera po ramieniu. Ty ruszysz pierwszy.
Niespodziewanie odezwa³ siê Peabody.
Nie zamierzam przez to prze³aziæ. Jeszcze nie zwariowa³em.
Forester chcia³ powiedzieæ to samo, ale fakt, ¿e s³owa te wysz³y od cz³o-
wieka takiego jak Peabody, podniós³ go nieco na duchu. Powiedzia³ szorstko
a szorstkoæ tê kierowa³ przeciwko samemu sobie za chwilê s³aboci:
Zrobisz, co ci ka¿ê.
Rohde zmieni³ system zabezpieczenia tak, aby lina by³a d³u¿sza ani¿eli
maj¹ca cztery i pó³ metra szerokoci rozpadlina. Forester ruszy³ ostro¿nie.
Nie na ³okciach i kolanach powiedzia³ Rohde. Po³ó¿ siê p³asko
i pe³znij z szeroko rozrzuconymi nogami i ramionami.
Z dr¿eniem Forester leg³ przy rozpadlinie i poczo³ga³ siê w kierunku
mostu, który mia³ zaledwie dwa metry szerokoci. Pe³zn¹c w sposób, jakie-
go nauczy³ siê podczas szkolenia wojskowego, widzia³ nieg odpadaj¹cy od
krawêdzi mostu i z cichym poszumem lec¹cy w otch³añ.
B³ogos³awi³ wlok¹c¹ siê za nim linê, chocia¿ wiedzia³, ¿e prawdopo-
dobnie nie jest dostatecznie mocna, by wytrzymaæ nag³e szarpniêcie. A po-
tem z najg³êbsz¹ ulg¹ dotar³ na przeciwleg³y brzeg i z kropelkami potu na-
p³ywaj¹cymi do oczu le¿a³ na niegu, ciê¿ko dysz¹c. Po d³u¿szej chwili wsta³
i odwróci³ siê.
Wszystko w porz¹dku? zapyta³ Rohde.
W najlepszym odpar³. Otar³ z czo³a pot, zanim ów zdo³a³ zamarzn¹æ.
Do wszystkich diab³ów! wrzasn¹³ Peabody nie dam siê w to wrobiæ!
Bêdziesz asekurowany z obydwu stron powiedzia³ Forester. Nie
mo¿esz spaæ, czy¿ nie tak, Miguelu?
W³anie tak odrzek³ Rohde.
Peabody mia³ wygl¹d cz³owieka zaszczutego.
E, do diab³a z nim rzuci³ Forester. Miguelu, chod i zostaw tego
durnego sukinsyna.
Nie mo¿ecie zostawiæ mnie tutaj! wrzasn¹³ Peabody ³ami¹cym siê
g³osem.
126
Czy¿by? zapyta³ Forester nieporuszony. Powiedzia³em ci, co na-
st¹pi, jeli zaczniesz siê opóniaæ.
O Jezu! jêkn¹³ bliski ³ez Peabody i zacz¹³ powoli podchodziæ do
mostu.
K³ad siê! rozkaza³ Rohde.
Na brzuch! doda³ Forester.
Peabody po³o¿y³ siê i zacz¹³ przeprawê. Trz¹s³ siê potê¿nie. Dwukrot-
nie zatrzyma³ siê, us³yszawszy odg³os spadaj¹cego w przepaæ niegu z kru-
sz¹cej siê krawêdzi mostu. W miarê zbli¿ania siê do celu pe³z³ coraz szyb-
ciej. Forester skupi³ ca³¹ uwagê na utrzymywaniu liny w napiêciu, podobnie
zreszt¹, jak czyni³ to podaj¹cy j¹ Rohde.
Nieoczekiwanie Peabody straci³ resztki opanowania i, podniós³szy siê,
na czworakach j¹³ gramoliæ siê ku koñcowi mostu.
K³ad siê, cholerny g³upcze! wrzasn¹³ Forester.
Nagle spowi³a go chmura niegu i pad³ jak d³ugi, popchniêty przez roz-
pêdzonego Peabodyego. Rozleg³ siê ryk, gdy most, przy wtórze serii s³ab-
n¹cych ech, zapad³ siê w otch³añ. Podniós³ siê, spojrza³ przez wiruj¹cy tu-
man sypkiego niegu i zobaczy³ Rohdego, który sta³ bezradnie na drugim
brzegu przepaci. Odwróci³ siê i chwyci³ Peabodyego, który konwulsyjnie
wczepia³ siê w nieg, ogarniêty ekstatyczn¹ rozkosz¹, ¿e znów ma pod sob¹
twardy grunt. Forester podniós³ go na nogi i otwart¹ d³oni¹ wymierzy³ mu
mocn¹ dublê w oba policzki.
Ty samolubny skurwysynu! rykn¹³. Czy niczego nie potrafisz zro-
biæ dobrze?
G³owa Peabodyego opad³a na ramiê, a w jego oczach zagoci³ wyraz
obojêtnoci. Gdy Forester go puci³, osun¹³ siê na ziemiê mamrocz¹c co
niezrozumiale i zwin¹³ siê w k³êbek. Forester dokopa³ mu do pe³nego ra-
chunku i odwróci³ siê do Rohdego.
Do cholery, co teraz zrobimy?
Rohde nie wydawa³ siê poruszony. Uniós³ czekan jak tomahawk i rozka-
za³:
Odsuñ siê.
Potem rzuci³ czekan, który utkwi³ w niegu przed Foresterem.
Mylê, ¿e zdo³am przeskoczyæ powiedzia³. Wbij czekan w nieg
najg³êbiej jak mo¿esz.
Forester pomaca³ linê owijaj¹c¹ go w pasie.
Ale wiesz, ten towar nie jest za mocny. Nie wytrzyma wiêkszego ciê-
¿aru.
Rohde zmierzy³ wzrokiem szczelinê.
S¹dzê, ¿e mam doæ liny, aby j¹ skrêciæ potrójnie. A to powinno wy-
trzymaæ mój ciê¿ar.
127
Chodzi o twój kark rzuci³ Forester i zacz¹³ wbijaæ czekan w nieg.
Wiedzia³, ¿e stawk¹ jest ¿ycie ich wszystkich. Nie mia³ dostatecznego do-
wiadczenia, aby resztê podró¿y odbyæ samotnie; z Peabodym na karku jego
szanse przedstawia³y siê jeszcze gorzej. Pow¹tpiewa³, czy zdo³a³by bezpiecz-
nie wydostaæ siê z lodowca.
Wbi³ czekan w nieg i lód na trzy czwarte jego d³ugoci, po czym silnie
szarpn¹³, by sprawdziæ, czy dobrze go osadzi³. Nastêpnie odwin¹³ linê z ³ka-
j¹cego Peabodyego. Przerzuci³ j¹ Rohdemu. Ten obwi¹za³ siê ni¹ w pasie,
usiad³ na skraju przepaci i popatrzy³ w rozwieraj¹c¹ siê miêdzy kolanami
otch³añ równie nieporuszony, jakby siedzia³ w fotelu.
Forester przymocowa³ potrójnie skrêcon¹ linê do czekana, owin¹³ j¹
wokó³ pasa i butem wykopa³ w niegu do³ki na obcasy.
Przyj¹³em na siebie tyle impetu, ile mog³em! krzykn¹³.
Rohde na próbê szarpn¹³ naprê¿on¹ linê i jak siê zdawa³o by³ usatys-
fakcjonowany.
W³ó¿ co pomiêdzy linê a krawêd, ¿eby zapobiec tarciu! zawo³a³ po
chwili.
Forester zdj¹³ swój kaptur, z³o¿y³ go kilkakrotnie, a potem wcisn¹³ miê-
dzy linê a lodow¹ krawêd przepaci.
Rohde szarpn¹³ ponownie i wzrokiem poszuka³ po³o¿onego cztery i pó³
metra ni¿ej punktu, w którym prawdopodobnie zetknie siê ze cian¹ rozpa-
dliny.
Potem rzuci³ siê w przepaæ.
Forester widzia³, jak znika, poczu³ nag³e szarpniêcie, a wreszcie us³y-
sza³ uderzenie butów Rohdego o lodow¹ cianê. Z ulg¹ stwierdzi³, ¿e nie
czuje nag³ego zel¿enia napiêcia liny i zrozumia³, ¿e Rohdemu siê uda³o.
Zdawa³o siê, ¿e minê³y wieki, zanim nad krawêdzi¹ ukaza³a siê g³owa
Rohdego. Forester popieszy³ mu z pomoc¹. To jest goæ, pomyla³, to cho-
lerny kawa³ przyzwoitego faceta. Rohde usiad³ w pobli¿u przepaci i otar³
pot z czo³a.
Nie by³o to zbyt przyjemne powiedzia³.
Forester skinieniem g³owy pokaza³ na Peabodyego.
Co z nim zrobimy? Jeszcze nas wykoñczy. Wyj¹³ pistolet z kieszeni,
a oczy Rohdego rozszerzy³y siê. S¹dzê, ¿e dla Peabodyego to koniec drogi.
Forester mówi³ tak, jakby le¿¹cy w niegu i mamrocz¹cy co do siebie
Peabody by³ nieobecny; zreszt¹ w¹tpliwe, by Peabody cokolwiek s³ysza³.
Rohde popatrzy³ Foresterowi w oczy.
Czy móg³by zastrzeliæ bezbronnego cz³owieka, nawet jego?
B¹d pewny, ¿e móg³bym warkn¹³ Forester. Nie mo¿emy myleæ
tylko o ¿yciu twoim i moim s¹ jeszcze tamci przy mocie, którzy na nas
licz¹. Ten ob³¹kaniec za³atwi nas wszystkich.
128
Uniós³ pistolet i wymierzy³ w potylicê Peabodyego. Jego palec zaczy-
na³ odczuwaæ opór spustu, kiedy Rohde chwyci³ go za nadgarstek.
Nie, Ray, przecie¿ nie jeste morderc¹.
Forester naprê¿y³ miênie ramienia i przez chwilê próbowa³ wyszarp-
n¹æ d³oñ z ucisku Rohdego, lecz potem rozluni³ siê i powiedzia³:
W porz¹dku, Miguelu. Ale przekonasz siê, ¿e mia³em racjê. Jest sa-
molubny, nigdy nic nie zrobi jak nale¿y. Ale chyba jestemy na niego ska-
zani.
IV
Pokonanie lodowca zajê³o im trzy godziny. Forester by³ wyczerpany, ale
Rohde nie pozwala³ na odpoczynek.
Musimy dojæ najwy¿ej jak siê da, póki jest jasno powiedzia³.
Dzisiejsza noc znacznie nas os³abi. Nie jest dobrze spêdzaæ noc pod go³ym
niebem bez namiotów albo odpowiedniej odzie¿y.
Forester zdoby³ siê na umiech. Dla Rohdego wszystko by³o dobre lub
niedobre, czarne albo bia³e, bez ¿adnych odcieni szaroci. Kopniakiem po-
stawi³ Peabodyego na nogi i powiedzia³ ze znu¿eniem:
Okay. Prowad, wodzu.
Rohde spojrza³ na prze³êcz.
Przecinaj¹c lodowiec, stracilimy na wysokoci. Wci¹¿ czeka nas ja-
kie piêæset lub szeæset metrów trudnej wspinaczki.
Forester pod¹¿y³ za spojrzeniem Rohdego. Po lewej stronie mieli lodo-
wiec, sun¹cy niedostrzegalnie w dó³ i ocieraj¹cy siê o cianê skaln¹; powy-
¿ej czyst¹ po³aæ niegu przerywa³a w po³owie drogi ku prze³êczy linia
urwisk.
Czy bêdziemy siê na to wspinaæ? zapyta³.
Rohde uwa¿nie zbada³ teren, a potem pokrêci³ g³ow¹.
Chyba bêdziemy mogli obejæ urwiska w tamtym miejscu, z prawej
strony. W ten sposób znajdziemy siê na grani. Tam spêdzimy noc.
Wsun¹³ d³oñ do kieszeni i wydosta³ skórzany woreczek z kosteczkami
koki, które sporz¹dzi³ w osadzie.
Nadstaw rêkê powiedzia³. Teraz ci siê przydadz¹.
Wytrz¹sn¹³ na d³oñ Forestera tuzin zielonych kwadracików, a ten na-
tychmiast w³o¿y³ do ust jeden z nich i zacz¹³ ¿uæ. Jego ostry i lekko gorzka-
wy smak przyjemnie rozgrzewa³ usta.
Nie za du¿o na raz ostrzeg³ Rohde. Bo podra¿nisz luzówkê.
Dawanie koki Peabodyemu nie mia³o sensu. Na powrót pogr¹¿y³ siê
w letargu i, pos³uszny szarpniêciom liny, pod¹¿a³ za Rohdem jak pies na
129
smyczy. Kiedy Rohde rozpocz¹³ d³ug¹ wspinaczkê ku urwiskom, nalado-
wa³ go mechanicznie, wykonuj¹c w³aciwe ruchy, jakby powodowany czym,
co istnia³o poza nim. Obserwuj¹cy go z ty³u Forester mia³ nadziejê, ¿e nie
nast¹pi kryzys dopóki wszystko idzie g³adko, Peabody nie sprawi k³opo-
tów; jednak w sytuacji awaryjnej z pewnoci¹, jak prorokowa³ to OHara,
za³amie siê.
Niewiele pamiêta³ z tej d³ugiej harówki. Byæ mo¿e przyczyni³a siê do
tego koka, poniewa¿ stwierdzi³, ¿e popad³ w taki stan, w jakim jak s¹dzi³
znajduje siê Peabody. Miarowo ¿uj¹c kostkê pi¹³ siê automatycznie, postê-
puj¹c szlakiem wydeptanym przez niestrudzonego Rohdego.
Z pocz¹tku nieg by³ g³êboki i pokryty lodow¹ pow³ok¹, lecz potem,
w miarê zbli¿ania siê do prawego skraju linii urwisk, stromizna powiêkszy³a
siê, a pow³oka niegowa sta³a siê cieñsza; stwierdzili, ¿e rozci¹ga siê pod ni¹
warstwa lodu. Wspinaczka bez raków by³a w tych warunkach trudna. I, jak
wyzna³ Rohde nieco póniej, z pewnoci¹ zosta³aby uznana za niemo¿liw¹
przez ka¿dego, kto mia³ pojêcie o górach. Dopiero po dwóch d³ugich godzi-
nach wspinaczki dotarli do grani urwisk, aby tu doznaæ ogromnego rozcza-
rowania. Ponad urwiskami, odsadzona tu¿ obok nich, rozci¹ga³a siê przesz³o
szeciometrowa ciana lodowa, zwieñczona nawis³ym niegowym okapem.
ciana ta nieprzerwan¹ lini¹ ci¹gnê³a siê w poprzek prze³êczy.
Forester, walcz¹c o oddech w rozrzedzonym powietrzu, patrzy³ na ni¹
z uczuciem przegranej. To ju¿ koniec, pomyla³, jak siê przez to przedosta-
niemy? Lecz Rohde nie straci³ nadziei. Omiót³ spojrzeniem prze³êcz i wy-
ci¹gn¹³ rêkê.
S¹dzê, ¿e ciana lodowa jest ni¿sza tam, w rodku. Chodcie, ale nie
zbli¿ajcie siê zanadto do skraju urwiska.
Ruszyli zatem pó³k¹ pomiêdzy lodow¹ cian¹ a krawêdzi¹ urwiska. Na
pocz¹tku pó³ka by³a w¹ska, najwy¿ej kilkumetrowa, jednak dalej zrobi³a siê
szersza i Rohde szed³ pewniej i szybciej. Wygl¹da³ jednak na wyranie za-
niepokojonego.
Nie mo¿emy tu zostaæ powiedzia³. To bardzo niebezpieczne. Mu-
simy sforsowaæ cianê przed zapadniêciem nocy.
Po co ten popiech? zapyta³ Forester. Jeli tu zostaniemy, ciana
os³oni nas przed wiatrem, który wieje z zachodu i jest coraz silniejszy.
Chodzi o to odpar³ Rohde i rêk¹ pokaza³ w górê. W³anie tego siê
obawiam, nawisu. Nie mo¿emy pod nim zostaæ, bo mo¿e siê oberwaæ, a wiatr
z zachodu powiêkszy go na tyle, ¿e siê zarwie. No i bêdzie padaæ nieg,
spójrz w dó³.
Forester spojrza³ w zawrotn¹ otch³añ poni¿ej urwisk i dostrzeg³ gêst-
niej¹c¹, szar¹ mg³ê. Zadr¿a³ i wycofa³ siê w bezpieczne miejsce, a potem ru-
szy³ za pow³ócz¹cym nogami Peabodym. Nie minê³o piêæ minut, gdy poczu³,
9 Cytadela w Andach
130
¿e jego stopy zaczynaj¹ lizgaæ siê po lodzie. Podj¹³ gor¹czkow¹ próbê za-
chowania równowagi lecz bez efektu. Stwierdzi³, ¿e le¿y na plecach i sunie
ku grani urwiska. Spróbowa³ hamowaæ rêkami przez moment widzia³ na
lodzie smugê krwi, zanim z rozpaczliwym okrzykiem zsun¹³ siê z krawêdzi.
Rohde, us³yszawszy okrzyk i poczuwszy na linie szarpniêcie Peabo-
dyego, automatycznie wbi³ z wielk¹ si³¹ czekan w lód i przyj¹³ impet. Od-
wróciwszy g³owê, ujrza³ tylko Peabodyego, który gramol¹c siê po grani
urwiska, rozpaczliwie ratowa³ siê przed ci¹gniêciem w dó³. Wrzeszcza³ co
bez sensu. Po Foresterze nie by³o ladu.
Zawieszony na koñcu liny Forester ko³ysa³ siê nad dziewiêædziesiêcio-
metrow¹ otch³ani¹. wiat wirowa³ opêtañczo przed jego oczyma: najpierw
bezmiar nieba, potem niespodziewana panorama na po³y przes³oniêtych wieñ-
cami z mg³y dolin i gór, na koniec szara ska³a i tak na okr¹g³o. Czu³ ból
w piersiach i stwierdzi³, ¿e lina wer¿nê³a mu siê pod pachy i uciska ¿ebra.
Z góry dobiega³ go przeraliwy skowyt Peabodyego.
Rohde g³êboko zaczerpn¹³ tchu i naprê¿y³ miênie grzbietu. Mia³ na-
dziejê, ¿e sparcia³a lina nie pêknie.
Ci¹gnij linê, wyci¹gnij go! wrzasn¹³ do Peabodyego.
Lecz zamiast tego dostrzeg³ b³ysk stali i ujrza³, ¿e, Peabody r¿nie scyzo-
rykiem linê w miejscu, w którym styka siê ona z krawêdzi¹ urwiska.
Rohde nie waha³ siê. Jego d³oñ powêdrowa³a do boku i namaca³a zabra-
ny z dakoty ma³y toporek. Wyci¹gn¹³ go zza pasa, podrzuci³, aby chwyciæ za
rêkojeæ, uniós³, przez sekundê mierzy³ odleg³oæ, potem cisn¹³ w g³owê
Peabodyego.
Toporek trafi³ Peabodyego powy¿ej podstawy karku i rozszczepi³ mu
czaszkê. Przeraliwy skowyt umilk³. Zawieszony na linie Forester uwiado-
mi³ sobie, ¿e zapad³a niepokoj¹ca cisza, i podniós³ wzrok. Z grani zsun¹³ siê
nó¿, którego ostrze przed ostatecznym lotem w otch³añ zd¹¿y³o drasn¹æ jego
policzek z góry na g³owê Forestera pop³yn¹³ krwawy strumieñ.
131
Rozdzia³ 6
OHara zgubi³ swoj¹ piersiówkê.
Myla³, ¿e mo¿e zostawi³ j¹ w kieszeni skórzanej kurtki, któr¹ da³ Fore-
sterowi, ale potem przypomnia³ sobie, ¿e najpierw przeszuka³ kieszenie.
Usi³uj¹c nie zwracaæ na siebie uwagi, rozejrza³ siê po kryjówce, ale nie móg³
znaleæ zguby. Uzna³, ¿e musi byæ w osadzie. Strata irracjonalnie go zanie-
pokoi³a. Posiadanie pe³nej flaszki dawa³o mu poczucie komfortu psychicz-
nego; wiadomoæ, ¿e w ka¿dej chwili mo¿e sie napiæ, pozwala³a mu w jaki
osobliwy sposób opieraæ siê pokusie. Jednak teraz, gdzie w g³êbi jego istoty
obudzi³o siê drêcz¹ce pragnienie wychylenia kielicha, poczucia b³ogos³a-
wionej ulgi, jak¹ niesie alkohol, i zapomnienia, jakim obdarza.
By³ bardzo zdenerwowany.
Noc up³ynê³a spokojnie. Od nieudanej próby podpalenia mostu wczoraj
wieczorem nie wydarzy³o siê nic. Teraz, o wicie, zastanawia³ siê, czy rze-
cz¹ bezpieczn¹ bêdzie wyprawa po trebusz. Jego rezerwy ludzkie by³y bar-
dzo skromne, a ci¹gniêcie katapulty z osady oznacza³o pozostawienie mo-
stu bez obrony. Fakt, na razie nieprzyjaciel siedzia³ cicho; jednak nie dawa³o
to gwarancji, ¿e nadal pozostanie bezczynny. OHara nie mia³ pojêcia, ile
czasu potrzebuj¹ na zdobycie i dostarczenie nastêpnych belek.
By³ to typowy dylemat stratega, który usi³uje odgadn¹æ, co po drugiej
stronie wzgórza robi nieprzyjaciel, i przeprowadza bilans swoich si³ i rod-
ków.
Us³ysza³ stukot kamieni i odwróci³ g³owê. Ujrza³ zbli¿aj¹c¹ siê Bene-
dettê. Odpowiedzia³ na jej powitalny gest i zsun¹³ siê ze swojego punktu
obserwacyjnego.
Jenny zrobi³a kawê powiedzia³a. Przejmê wartê. Dzia³o siê co?
Pokrêci³ g³ow¹.
132
Absolutny spokój. Rzecz jasna, s¹ tam nadal. Jeli wystawisz g³owê,
to ci j¹ odstrzel¹; wiêc zachowaj ostro¿noæ. Przerwa³. Rozpaczliwie po-
trzebowa³ kogo, z kim móg³by przedyskutowaæ swoje problemy; nie po to,
by zrzuciæ z siebie odpowiedzialnoæ, lecz by samemu zyskaæ janiejszy
pogl¹d na sytuacjê. Brakowa³o mu Forestera.
Powiedzia³ Benedetcie, o czym myli, ona za odpar³a bezzw³ocznie:
Ale¿ oczywicie, pójdê do osady.
Powinienem by³ o tym wiedzieæ stwierdzi³ bezmylnie. Nie po-
zwolisz siê oddzieliæ od swego drogocennego wujaszka.
To nie tak powiedzia³a ostro. Do transportowania machiny potrzebni
s¹ wszyscy mê¿czyni. Ale jaki po¿ytek bêdzie tutaj z Jenny i ze mnie? Zaata-
kowane, mo¿emy tylko uciekaæ, a do obserwacji wystarczy tylko jedna. Czte-
ry osoby ci¹gn¹ machinê z osady szybciej ni¿ trzy, nawet jeli jedn¹ z nich
jest kobieta. A je¿eli nieprzyjaciel zaatakuje, Jenny nas ostrze¿e.
Oczywicie, musimy podj¹æ ryzyko powiedzia³ powoli. A im szyb-
ciej ruszymy, tym lepiej.
Przylij tu Jenny. Spotkamy siê przy jeziorku.
OHara pod¹¿y³ do kryjówki i z wdziêcznoci¹ przyj¹³ kubek gor¹cej
kawy. Pomiêdzy jednym ³ykiem a drugim popiesznie przedstawi³ swój plan.
Jenny, nak³ada to na ciebie ogromn¹ odpowiedzialnoæ. Przepraszam
ciê za to powiedzia³.
Nic siê nie sta³o odpar³a cicho.
Mo¿esz oddaæ dwa strza³y, nie wiêcej. Zostawimy ci dwie naci¹gniête
kusze. Jeli zaczn¹ roboty na mocie, wystrzel dwa be³ty, a potem ruszaj do
osady, najszybciej jak mo¿esz. Przy odrobinie szczêcia strza³y powstrzy-
maj¹ ich na tyle, bymy zdo³ali wróciæ i stawiæ im opór. I, na rany boskie, nie
strzelaj dwa razy z tego samego miejsca. Wycwanili siê i maj¹ na oku wszyst-
kie nasze ulubione stanowiska. Powiód³ wzrokiem po ma³ej grupce. Ja-
kie pytania?
Aguillar poruszy³ siê niespokojnie.
Zatem mam wycofaæ siê do osady. Czujê, ¿e jestem wam kul¹ u nogi.
Do tej chwili nie zdzia³a³em nic, absolutnie nic.
Dobry Bo¿e w niebiosach! wykrzykn¹³ OHara. Jest pan stawk¹ tej
gry, powodem ca³ej historii. Jeli pozwolimy im pana dostaæ, oka¿e siê, ¿e
bilimy siê o pietruszkê.
Aguillar umiechn¹³ siê ³agodnie.
Wie pan równie dobrze jak ja, ¿e nie chodzi tylko o mnie.
Fakt.
Chc¹ dostaæ mnie, lecz równie¿ was nie mog¹ pozostawiæ przy ¿yciu.
Czy¿ doktor Armstrong nie zaakcentowa³ w³anie tej kwestii?
Armstrong wyj¹³ fajkê z ust.
133
Mo¿e i tak jest. Ale pañski stan nie zezwala na udzia³ w walce powie-
dzia³ bez ogródek. Poza tym pozostaj¹c tutaj, odwraca pan uwagê OHary od
jego zadañ. By³oby lepiej, gdyby trzyma³ siê pan z daleka i siedzia³ w osadzie,
gdzie mo¿e pan robiæ rzeczy po¿yteczne, jak na przyk³ad nowe be³ty.
Aguillar pochyli³ g³owê.
Czujê siê s³usznie przywo³any do porz¹dku. Señor OHara, proszê
o wybaczenie, ¿e sprawiam tyle k³opotów.
Nie ma sprawy powiedzia³ OHara nieco skrêpowany. ¯al mu by³o
Aguillara. Ten cz³owiek mia³ odwagê, lecz tu sama odwaga nie wystarcza³a
a mo¿e nie by³ to ten w³aciwy rodzaj odwagi. mia³oæ intelektualna to
piêkna rzecz, ale we w³aciwym miejscu i czasie.
Droga do osady trwa³a bez ma³a trzy godziny, a powodem wolnego tempa
by³a s³aboæ Aguillara. OHara przez ca³y czas gryz³ siê myl¹ o tym, do czego
mog³o dojæ przy mocie. Wprawdzie nie s³ysza³ ognia karabinowego, jednak
skoro wiatr wia³ od gór, móg³ go nie us³yszeæ. Potêgowa³o to jego napiêcie.
Na spotkanie wyszed³ im Willis.
Czy Forester i Rohde, no i oczywicie nasz zacny druh Peabody wyru-
szyli zgodnie z planem? zapyta³ OHara.
Wyszli, kiedy jeszcze spa³em odpar³ Willis. Spojrza³ ku górom.
Powinni byæ teraz przy kopalni.
Armstrong okr¹¿y³ trebusz, pomrukuj¹c z zadowoleniem.
Powiedzia³bym, ¿e odwali³e kawa³ dobrej roboty, Willis.
Willis zarumieni³ siê odrobinê.
Zrobi³em, co mog³em. W czasie, jaki mi dano, i z materia³ów, jakimi
dysponowa³em.
Nie rozumiem, jakim cudem ta machina mo¿e dzia³aæ wtr¹ci³ OHara.
Willis umiechn¹³ siê.
Có¿, jest zdemontowana do transportu i le¿y jakby do góry nogami.
Mo¿emy potoczyæ j¹ drog¹ na osi.
Myla³em o wojnie rosyjsko-fiñskiej powiedzia³ Armstrong. Rzecz
trochê spoza mojej dziedziny, wiem, ale Finowie byli w sytuacji niezmiernie
podobnej do naszej. Mieli straszliwe braki w uzbrojeniu, co zmusza³o ich do
korzystania z w³asnej wynalazczoci. Co mi siê zdaje, ¿e to w³anie oni
wynaleli koktajl Mo³otowa.
OHara natychmiast pomyla³ o drugiej beczce nafty i poniewieraj¹-
cych siê po ca³ej osadzie butelkach.
Mój Bo¿e, znów trafi³e w sedno powiedzia³. Pozbierajcie wszyst-
kie butelki, jakie zdo³acie znaleæ.
Ruszy³ ku chacie, w której przechowywano naftê, i us³ysza³ z ty³u wo³a-
nie Willisa.
Jest otwarta, by³em tam rano.
134
Pchn¹³ drzwi i a¿ przystan¹³ na widok skrzyni wódki. Powoli pochyli³
siê i wyj¹³ butelkê. Zwa¿y³ j¹ w d³oni, potem podniós³ pod wiat³o; przejrzy-
sty p³yn móg³ byæ wod¹, ale wiedzia³, ¿e tak nie jest. To by³a woda letejska,
przynosz¹ca b³ogos³awione zapomnienie, woda, która rozwi¹zywa³a wêz³y
jego duszy. Obliza³ wargi.
Us³ysza³, ¿e kto zbli¿a siê do chaty, wiêc szybko odstawi³ butelkê na
pó³kê i ukry³ j¹ za skrzynk¹. Kiedy Benedetta wesz³a do rodka, pochylony
nad beczk¹ z naft¹ odkrêca³ korek.
Przysz³a ob³adowana pustymi butelkami.
Willis mówi³, ¿e s¹ ci potrzebne. Na co?
Bêdziemy robiæ co w rodzaju bomb. Potrzebujê trochê kawa³ków
tkaniny na lonty i zatyczki. Rozejrzyj siê za czym.
Pocz¹³ nape³niaæ butelki, a gdy po chwili Benedetta wróci³a z materia-
³em, pokaza³ jej, jak zatykaæ szyjki, pozostawiaj¹c ³atwy do zapalenia lont.
Gdzie reszta? zapyta³.
Willis mia³ jaki pomys³ odpar³a. Armstrong i wujek pomagaj¹ mu.
Nape³ni³ nastêpn¹ butelkê.
Czy masz co przeciwko temu, ¿eby zostawiæ tu wuja samego?
Nie mam innego wyjcia odpar³a. Pochyli³a g³owê. Zawsze by³
samotny. Wiesz, nigdy siê nie o¿eni³. A potem pozna³ odmienny rodzaj sa-
motnoci samotnoæ, jak¹ daje w³adza.
A ty by³a samotna od
Od wymordowania mojej rodziny? Podnios³a twarz i w jej oczach
pojawi³o siê co, czego nie potrafi³ zg³êbiæ. Tak, by³am. Do³¹czy³am do
wujka i bylimy dwojgiem samotnych ludzi w obcych krajach. Skrzywi³a
wargi. Tim, s¹dzê, ¿e ty tak¿e jeste cz³owiekiem samotnym.
Dajê sobie radê odrzek³ krótko i wytar³ d³onie w kawa³ek szmaty.
Wsta³a.
Co bêdziesz robi³, kiedy st¹d odejdziemy?
A nie chcia³a powiedzieæ: jeli st¹d odejdziemy? Tak¿e wsta³ i spoj-
rza³ w jej uniesion¹ twarz. Chyba ruszê dalej. W Kordylierze na nic ju¿ nie
mogê liczyæ. Filson nie wybaczy mi nigdy skasowania jednego z samolotów.
Czy nie ma ju¿ niczego, dla czego chcia³by zostaæ?
Mia³a rozchylone usta i powodowany impulsem pochyli³ g³owê i poca-
³owa³ j¹. Przywar³a doñ. Po d³ugiej chwili OHara westchn¹³. Eksplodowa³o
w nim nag³e zdumienie.
Tak, chyba mam po co zostaæ powiedzia³ z niedowierzaniem.
Przez kilka minut stali przytuleni. Milczeli. Snucie wspólnych planów
le¿y w naturze kochanków. Jednak co mogliby planowaæ? Wreszcie Bene-
detta powiedzia³a:
Musimy iæ, Tim. Czeka nas praca.
135
Uwolni³ j¹ z ucisku.
Zobaczê, co robi¹ pozostali. Lepiej wyrzuæ gorza³kê ze skrzynki i w³ó¿
do niej butelki z naft¹. Bêdziemy mogli przymocowaæ j¹ do katapulty.
Wyszed³ z chaty i ruszy³ ku przeciwleg³emu koñcowi osady, aby spraw-
dziæ, co siê dzieje. W po³owie drogi przystan¹³ pogr¹¿ony w g³êbokiej zadu-
mie i cicho zakl¹³. Wreszcie zrozumia³ ów osobliwy wyraz oczu Benedetty
to by³o wspó³czucie.
G³êboko zaczerpn¹³ powietrza, a potem wyprostowa³ ramiona i znów
ruszy³ naprzód, ze z³oci¹ kopi¹c przed sob¹ kamieñ. Z lewej strony us³ysza³
g³osy, wiêc podszed³ do zbocza, gdzie dostrzeg³ Willisa, Armstronga i Agu-
illara skupionych wokó³ starego bêbna kablowego.
O co chodzi? rzuci³.
Zabezpieczenie odrzek³ Armstrong pogodnie. Na wypadek, gdyby
nieprzyjaciel sforsowa³ most.
Willis jeszcze raz ³upn¹³ trzymanym w d³oni kamieniem i OHara do-
strzeg³, ¿e wbija klin unieruchamiaj¹cy bêben.
Wiesz, co to jest? powiedzia³. To jeden z tych drewnianych bêb-
nów u¿ywanych do transportowania ciê¿kiego kabla. Wygl¹da jak wielki
ko³owrotek, nie?
Rzeczywicie wygl¹da³ jak ko³owrotek o rednicy dwu i pó³ metra.
A wiêc? zapyta³ OHara.
Drewno jest, rzecz jasna, przegni³e. Musia³ staæ od lat na powietrzu
powiedzia³ Willis. Ale jest ciê¿ki i bêdzie siê toczyæ. Zejd parê kroków
w dó³ i powiedz, co widzisz.
OHara ruszy³ w dó³ wzgórza i doszed³ do urwiska. Z ty³u dobieg³y go
s³owa Willisa:
Z drogi bêben jest niewidoczny. Zaczekamy, a¿ bêdzie ni¹ przeje¿d¿aæ
d¿ip albo ciê¿arówka, a wówczas wyrwiemy kliny i przy odrobinie szczêcia
spowodujemy katastrofê i zablokujemy drogê.
OHara spojrza³ na Aguillara, którego poszarza³a twarz mówi³a o wysi³-
ku, na jaki siê zdoby³. Poczu³ narastaj¹cy w sobie gniew i krótko skin¹³ g³o-
w¹ na Willisa i Armstronga. Kiedy odeszli na tyle, by Aguillar nie móg³ ich
s³yszeæ, t³umi¹c wzburzenie powiedzia³:
S¹dzê, ¿e by³oby dobrze, gdybycie skupili siê na jednej sprawie, za-
miast robiæ dziesiêæ rozmaitych rzeczy na pó³ gwizdka.
Willis sprawia³ wra¿enie zaskoczonego, a na jego twarzy pojawi³ siê
rumieniec.
Ale
OHara przerwa³ mu w pó³ s³owa.
To cholernie dobry pomys³, ale nie zaszkodzi³oby, gdyby go skonsul-
towa³. Wówczas ja móg³bym pomóc w ustawieniu bêbna, a stary zaj¹³by siê
136
nape³nianiem butelek. Wiesz, ¿e ma k³opoty z sercem, a jeli padnie nam tu
trupem, te winie na drugim brzegu dopn¹ swego. Klepn¹³ Willisa w pier.
A zamierzam do tego nie dopuciæ, nawet gdybymy mieli przyp³aciæ to
¿yciem: ty, ja i inni cz³onkowie naszej grupy.
Willis wygl¹da³ na zaszokowanego.
Mów w swoim imieniu, OHara. Ja walczê o swoje ¿ycie.
Póki ja tu dowodzê, nie. Bêdziesz bez szemrania spe³niaæ rozkazy
i uzgadniaæ ze mn¹ wszystko, co robisz.
Willis eksplodowa³.
A kto ciê mianowa³ szefem?!
Ja sam odrzek³ OHara krótko. Wbi³ wzrok w Willisa. Chcesz to
zakwestionowaæ?
Krelisz czarny obraz, OHara rzek³ Armstrong.
Ale czy nieprawdziwy?
Niestety, obawiam siê, ¿e nie powiedzia³ Armstrong smêtnie.
OHara z irytacj¹ pokrêci³ g³ow¹.
To nie ma sensu. Lepiej podci¹gnijmy tê machinê do mostu.
II
Transportowanie trebusza górsk¹ drog¹ okaza³o siê nie tak znowu trud-
ne, jak spodziewa³ siê tego OHara. Willis dobrze siê spisa³ demontuj¹c go
i ca³a akcja zajê³a tylko trzy godziny, przy czym najwiêkszych k³opotów przy-
sporzy³o manewrowanie toporn¹ machin¹ na ostrych zakrêtach. Na ka¿dym
z nich OHara spodziewa³ siê ujrzeæ nadbiegaj¹c¹ pannê Ponsky z wiadomo-
ci¹, ¿e komunici zaatakowali. Ale panowa³ spokój. Nie us³ysza³ nawet
odg³osu strza³ów zupe³nie usta³a trwaj¹ca ca³y poprzedni dzieñ chaotycz-
na strzelanina. Podejrzana ta cisza, pomyla³, mo¿e koñczy siê im amunicja.
Zepchnêli trebusz z drogi na miejsce wskazane przez Willisa i wówczas
OHara powiedzia³ beznamiêtnie:
Benedetto, zmieñ Jenny. Powiedz, ¿eby do mnie przysz³a.
Spojrza³a na niego z zaciekawieniem, ale odwróci³ siê, aby pomóc Wil-
lisowi i Armstrongowi przy rozk³adaniu trebusza na czêci, zanim bêdzie
mo¿na przywróciæ mu w³aciw¹ postaæ. Zamierzali zmontowaæ go na nie-
wielkim wzgórku, by zyskaæ nieco wysokoci, co dawa³oby balastowi na
krótszym ramieniu d³u¿sz¹ drogê upadku.
Zjawi³a siê panna Ponsky i oznajmi³a, ¿e nic siê nie dzia³o. Zaduma³ siê
na moment, a póniej zapyta³:
Czy s³ysza³a jakie ciê¿arówki?
Nie, odk¹d rankiem odjechali d¿ipem.
137
Potar³ podbródek.
Mo¿e do³o¿ylimy im mocniej, ni¿ nam siê zdawa³o. Jeste pewna, ¿e
wci¹¿ tam s¹?
Och, tak odpar³a pogodnie. Kilka godzin temu i mnie przysz³o co
takiego do g³owy. Zala³a siê rumieñcem. Wiêc wystawi³am z kryjówki
kapelusz na kiju Widzia³am to na jakim starym filmie.
Umiechn¹³ siê.
Trafili?
Nie, ale niewiele brakowa³o.
Doskonale siê spisujesz, Jenny.
Musicie byæ g³odni. Zrobiê co do jedzenia. Jej wargi drgnê³y.
Wiesz, s¹dzê, ¿e to bardzo zabawne.
Odwróci³a siê i odesz³a popiesznie, pozostawiaj¹c go w oszo³omieniu.
Zabawne!
Monta¿ trebusza zaj¹³ dwie godziny, a kiedy zosta³ zakoñczony, Arm-
strong, usmolony, ale szczêliwy, oznajmi³ z satysfakcj¹:
No, nareszcie. Nigdy nie przypuszcza³em, ¿e zobaczê jedno z tych
urz¹dzeñ w akcji. Odwróci³ siê do OHary. Kiedy szkicowa³em Williso-
wi trebusz, zasta³ mnie przy tym Forester i zapyta³, czy rysujê szale sprawie-
dliwoci, a ja odpar³em, ¿e tak. Pewnie uzna³ mnie za wariata, ale okaza³
przenikliwoæ. Zamkn¹³ oczy i wyrecytowa³, jakby cytuj¹c notatkê ency-
klopedyczn¹: Od redniowiecznego ³aciñskiego trebuchetum, starofrancu-
skie trebuchet, dwie szale, waga z³otnicza. Otworzy³ oczy i doda³ z naci-
skiem: Dostrzegacie podobieñstwo?
OHara je dostrzega³. Trebusz wygl¹da³ jak zdeformowana i pozbawio-
na w³aciwych proporcji waga.
Czy ten interes ma silnego kopa, jaki odrzut? zapyta³.
Nic odczuwalnego. Impet jest absorbowany przez pod³o¿e.
OHara popatrzy³ na ob³êdny system lin i ko³owrotów.
Pozostaje kwestia, czy bestia zaryczy.
W g³osie Willisa pojawi³y siê nutki irytacji.
Dajmy jej szansê. Wskaza³ okr¹g³y kamieñ wielkoci mniej wiêcej
ludzkiej g³owy.
W porz¹dku odrzek³ OHara. Walnijmy sobie. Co mamy robiæ?
Najpierw ci¹gniemy tê linê.
Lina by³a po³¹czona z d³u¿szym ramieniem kombinacj¹ trzech bloczków.
Kiedy OHara i Willis zaczêli ci¹gn¹æ, ramiê siê obni¿y³o, krótsze za, obci¹-
¿one balastem, unios³o siê do góry. Rolê balastu pe³ni³o wielkie przerdzewia³e
¿elazne wiadro, które Willis nape³ni³ kamieniami. Gdy d³u¿sze ramiê dotknê³o
ziemi, Armstrong prze³o¿y³ dwignie i ramiê zosta³o zablokowane drewnian¹
belk¹. Willis podniós³ kamieñ i po³o¿y³ go na s³u¿¹cym jako ³y¿ka deklu.
138
Jestemy gotowi powiedzia³. Z grubsza zorientowa³em ju¿ kata-
pultê na most. Potrzebujemy tam kogo, kto poda miejsce trafienia.
Ja pójdê zadeklarowa³ siê OHara.
Podszed³ do stanowiska, z którego Benedetta prowadzi³a obserwacjê
i bacz¹c, by nie wychyliæ g³owy, opad³ na ziemiê obok niej.
Zaraz hukn¹ powiedzia³.
Odwróci³a g³owê, aby spojrzeæ na trebusz.
Czy s¹dzisz, ¿e zda to egzamin?
Nie wiem. Skrzywi³ siê. Wiem tylko, ¿e to cholernie dziwny spo-
sób prowadzenia wojny.
Jestemy gotowi! wrzasn¹³ Armstrong.
OHara machn¹³ rêk¹ i Armstrong ostro szarpn¹³ dwigniê. Balast opad³,
a d³ugie ramiê nios¹ce pocisk wystrzeli³o w powietrze. Z potê¿nym ³omotem
¿elazne wiadro r¹bnê³o o ziemiê. Ca³a uwaga OHary skupia³a siê teraz na
locie pocisku. Kamieñ poszybowa³ ³ukiem nad jego g³ow¹, by³ w powietrzu
d³ugo i zalecia³ bardzo wysoko; po osi¹gniêciu szczytowego punktu pocz¹³
spadaæ, wyranie nabieraj¹c szybkoci. Trafi³ w zbocze góry, daleko na dru-
gim brzegu, za drog¹ i spalonymi pojazdami. Miejsce jego upadku oznaczy³
pióropusz kurzawy.
Jezu wyszepta³ OHara ale¿ ten interes ma zasiêg. Zsun¹³ siê ze
stanowiska i pobieg³ z powrotem. Trzydzieci metrów za daleko i piêtna-
cie w prawo. Ile wa¿y³ ten kamieñ?
Jakie piêtnacie kiolgramów odrzek³ Willis bez namys³u. Potrzebny
nam wiêkszy. Wspar³ siê o trebusz. Przesuñmy go trochê w lewo.
Zza rzeki OHara us³ysza³ wrzawê g³osów i krótki grzechot salwy karabi-
nowej. A mo¿e, pomyla³, powinno siê mówiæ muszkietowej, ¿eby utrzymaæ
siê w stylistyce epoki? Rozemia³ siê i potê¿nie waln¹³ Armstronga w plecy.
Znów ci siê uda³o! rykn¹³. Roztrzaskamy ten most na drzazgi!
Jednak mia³o siê to okazaæ trudniejsze, ni¿ s¹dzi³. Oddanie szeciu na-
stêpnych strza³ów zajê³o godzinê i ¿aden z nich nie trafi³ w most. Dwa razy
chybili o w³os, a jeden z pocisków otar³ siê o lew¹ linê non¹, wprawiaj¹c
w dr¿enie ca³¹ konstrukcjê mostu. Jednak bezporednich trafieñ nie by³o.
Rzecz osobliwa, nie by³o równie¿ znacz¹cej reakcji ze strony nieprzyja-
ciela. Po ka¿dej próbie nastêpowa³o mnóstwo bieganiny i chaotycznych strza-
³ów, ale nie dosz³o do ¿adnej spójnej akcji. Bo i co mog¹ zrobiæ, pomyla³
OHara, wyrzuconego g³azu nic nie zdo³a zatrzymaæ.
Dlaczego nie mo¿emy w³aciwie ustawiæ odleg³oci? Co, u diab³a,
dzieje siê z t¹ machin¹? zapyta³ na koniec.
Wiesz, ¿e trebusz, ogólnie rzecz bior¹c, nie jest broni¹ precyzyjn¹, ale
w tym, co mówisz, jest sporo racji odrzek³ Armstrong ustêpliwie. Trochê
za du¿y rozrzut, prawda?
139
Willis wygl¹da³ na zaniepokojonego.
Ramiê ma za du¿¹ sprê¿ystoæ powiedzia³. Nie jest dostatecznie
sztywne. Poza tym nie dysponujemy standardowymi pociskami, te za ró¿-
ni¹ siê wag¹ i st¹d niedoloty i przeniesienia. Z kolei sprê¿ystoæ odpowiada
za wariacje boczne.
Czy móg³by co zrobiæ ze sprê¿ystoci¹ ramienia?
Willis pokrêci³ g³ow¹.
Pomóg³by stalowy dwigar powiedzia³ z ironi¹.
Ale musi byæ jaki sposób ustalenia standardowego ciê¿aru pocisku.
Willis sporz¹dzi³ prymitywn¹ wagê, która jak siê wyrazi³ okreli
ciê¿ar jednego g³azu wobec drugiego z dok³adnoci¹ do æwieræ kilograma.
I zaczêli od nowa. Cztery strza³y póniej odnieli najwiêkszy sukces po-
po³udnia. Trebusz hukn¹³ znowu i z miejsca, gdzie spad³o wiadro, unios³a siê
chmura kurzu. Ramiê wystrzeli³o jak gracz ciskaj¹cy pi³kê podczas gry w kry-
kieta i g³az poszybowa³ w niebo coraz wy¿ej i wy¿ej. Gdzie nad g³ow¹ OHa-
ry osi¹gn¹³ apogeum i pocz¹³ spadaæ jak siê zdawa³o wprost na cel.
To jest to wyrzuci³ z siebie OHara. To bêdzie dziesi¹tka.
G³az spada³ coraz szybciej i szybciej. OHara wstrzyma³ oddech. Spad³
idealnie pomiêdzy linami nonymi mostu i ku zaskoczeniu OHary przele-
cia³ dok³adnie przez sam rodek wyrwy, by z fontann¹ bia³ej wodnej mg³y,
która ochlapa³a od do³u belki mostu, pogr¹¿yæ siê w spienionej rzece.
Bo¿e wszechmog¹cy! zawy³. Idealny strza³, ale w cholernie nie-
w³aciwe miejsce.
Nagle wróci³a nadzieja, ¿e to, co mówi³ Willisowi w osadzie, oka¿e siê
nieprawd¹; ¿e nie by³ jeszcze trupem; ¿e przeciwnik nie sforsuje mostu; ¿e
ich walka ma sens. Przyp³ywowi nadziei towarzyszy³ tê¿ej¹cy skurcz w ¿o-
³¹dku. Póki nie by³o jasnej perspektywy, jego nerwy okazywa³y siê dosta-
tecznie mocne, ale pojawiaj¹ca siê teraz szansa ocalenia sprawi³a, ¿e ¿ycie
wyda³o mu siê znacznie cenniejsze, warte tego, by o nie walczyæ. To potêgo-
wa³o napiêcie. Cz³owiek, który uwa¿a siê za martwego, nie zna lêku przed
mierci¹, jednak wraz z nadziej¹ pojawia siê strach.
Wróci³ do machiny.
Jeste cholernie dobrym kanonierem powiedzia³ do Willisa kpi¹co-
-rozgoryczonym tonem.
Willis zaperzy³ siê.
Co chcesz przez to powiedzieæ?
Dok³adnie to, co powiedzia³em: jeste cholernie dobrym kanonierem.
Ostatni strza³ by³ idealny, tylko ¿e trafi³e w miejsce, gdzie akurat nie by³o
mostu kamieñ przelecia³ przez wyrwê.
Willis umiechn¹³ siê mimowolnie. Mia³ minê cz³owieka zadowolone-
go z siebie.
140
Wygl¹da na to, ¿e z³apalimy tê odleg³oæ.
Do roboty powiedzia³ OHara.
Przez resztê popo³udnia trebusz stêka³ i grzmia³ w nieregularnych od-
stêpach. Harowali jak niewolnicy, ci¹gn¹c liny i znosz¹c pociski. OHara
powierzy³ pannie Ponsky opiekê nad wag¹ i po jakim czasie sta³a siê w tej
dziedzinie ekspertem wcale nie by³o zabawne dwiganie osiemnastokilo-
gramowego g³azu z odleg³oci paruset metrów tylko po to, by zosta³ zdys-
kwalifikowany przez pannê Ponsky.
OHara spogl¹da³ na zegarek i notowa³ liczbê strza³ów, by wreszcie stwier-
dziæ, ¿e oddaj¹ ich ju¿ dwanacie na godzinê. W dwie i pó³ godziny wyrzucili
dwadziecia szeæ g³azów, zaliczaj¹c jakie siedem trafieñ, mniej wiêcej jedno
na cztery strza³y. OHara by³ wiadkiem tylko dwóch z nich, ale to, co widzia³,
przekona³o go, ¿e most nie wytrzyma d³ugo podobnej ³omotaniny. ¯a³owa³, ¿e
trafienia rozrzucone by³y po ca³ej powierzchni mostu koncentracja by³aby
lepsza, ale i tak zdo³ali zrobiæ now¹ wyrwê o szerokoci dwóch belek, a kilka
innych znacznie nadwerê¿yli. Wprawdzie nie by³o tego tyle, by przyprawiæ
o ból g³owy cz³owieka przechodz¹cego most przynajmniej jeszcze nie ale
nikt nie zaryzykowa³by przejazdu samochodem.
By³ zachwycony g³ównie tym, ¿e nieprzyjaciel jest bezradny. Tylko spro-
wadzenie modzierza, który móg³by zniszczyæ trebusz, dawa³o szansê uchro-
nienia mostu przed powolnym rozwaleniem go na kawa³ki. Z pocz¹tku ko-
munici próbowali, jak zwykle nieskutecznego, ostrza³u karabinowego, z któ-
rego jednak szybko zrezygnowali. Teraz tylko chóralne wiwaty z przeciwleg-
³ego brzegu towarzyszy³y strza³om niecelnym, jêki za precyzyjnym.
Pó³ godziny przed zmierzchem do OHary podszed³ Willis i powiedzia³:
Nie mo¿emy tego ci¹gn¹æ. Bestia bierze potê¿ne ciêgi i rozpada siê na
kawa³ki. Jeszcze dwa albo trzy strza³y i rozsypie siê zupe³nie.
OHara zakl¹³ i spojrza³ na szarego mê¿czyznê Willis od stóp do g³ów
pokryty by³ kurzem.
Mia³em nadziejê waliæ przez ca³¹ noc powiedzia³ powoli. Chcia-
³em zniszczyæ most do koñca.
To niemo¿liwe odpar³ Willis kategorycznie. Trebusz bardzo siê
rozregulowa³, a ramiê jest pêkniête. Z³amie siê, jeli go czym nie wzmocni-
my. A je¿eli do tego dojdzie, nasz miotacz przemieni siê w kupê z³omu,
z której siê pocz¹³.
OHara czu³, jak wzbiera w nim bezsilna furia. Odwróci³ siê bez s³owa
i zrobi³ kilka kroków, zanim rzuci³ przez ramiê:
Mo¿esz to naprawiæ?
Mogê spróbowaæ odpar³ Willis. Mylê, ¿e tak.
Nie próbuj, nie myl, tylko napraw powiedzia³ OHara szorstko.
Potem odszed³, nie ogl¹daj¹c siê za siebie.
141
III
Noc.
Ksiê¿yc skry³ siê w pó³przeroczystym etui z rzadkiej mg³y, lecz OHa-
ra wêdruj¹cy miêdzy ska³ami, wci¹¿ dobrze widzia³. Znalaz³ wygodne miej-
sce, usiad³ i opar³ siê o pionow¹ cianê. Mia³ przed sob¹ skaln¹ pó³kê, na
której ostro¿nie postawi³ butelkê. W jej krystalicznych g³êbinach odbija³ siê
ksiê¿yc. Wygl¹da³ jak uwiêziona per³a.
Patrzy³ na ni¹ d³ugo.
By³ zmêczony. Napiêcie kilku minionych dni leg³o na nim ciê¿ko, a ca³y
jego sen to kilka urwanych tu i tam godzin. Ale nocne warty pe³ni³y teraz
panna Ponsky i Benedetta, co czyni³o jego brzemiê l¿ejszym. Przy mocie
Willis i Armstrong naprawiali trebusz i OHara pomyla³, ¿e powinien im po-
móc. Do diab³a z tym, uzna³, ¿e jemu te¿ wolno mieæ jak¹ godzinê dla siebie.
Nieprzyjaciele owi szczególni nieprzyjaciele bez twarzy ci¹gnêli
nastêpnego d¿ipa; teren znowu by³ dobrze owietlony. Nie chcieli ryzyko-
waæ utraty mostu przy nag³ej próbie podpalenia. Oprócz nieskutecznych salw
karabinowych, od dwóch dni nie podjêli ¿adnego ruchu ofensywnego. Co
kombinuj¹, pomyla³ OHara, a kiedy przyst¹pi¹ do dzie³a, zostaniemy za-
skoczeni. Z zadum¹ popatrzy³ na butelkê.
O wicie Forester i Rohde rusz¹ z kopalni na prze³êcz. Zastanawia³ siê,
czy zdo³aj¹ j¹ przebyæ. W osadzie by³ z Willisem zupe³nie szczery napraw-
dê nie wierzy³, by mieli jakiekolwiek szanse. Tam, w górze, bêdzie zimno;
nie maj¹ namiotu, a s¹dz¹c po wygl¹dzie nieba, nast¹pi zmiana pogody. Jeli
nie sforsuj¹ prze³êczy a mo¿e nawet jeli to zrobi¹ wróg zwyciê¿y: bóg
wojny stoi po jego stronie, poniewa¿ ma liczniejsze pu³ki.
Z g³êbokim westchnieniem odkorkowa³ butelkê, kapituluj¹c wobec przy-
czajonych w swej duszy demonów.
IV
Wiesz, bawi mnie to wszystko powiedzia³a panna Ponsky. Na-
prawdê bawi.
Zaskoczona Benedetta podnios³a wzrok.
Bawi?
Tak odpar³a panna Ponsky beztrosko. Nigdy nie przypuszcza³am,
¿e prze¿yjê tak¹ przygodê.
Ale wiesz, ¿e wszyscy mo¿emy zgin¹æ powiedzia³a Benedetta
ostro¿nie.
142
Och, tak, dziecko, wiem. Ale teraz rozumiem, dlaczego mê¿czyni
prowadz¹ wojny. Robi¹ to z tego samego powodu, który popycha ich do
hazardu, lecz na wojnie graj¹ o najwy¿sz¹ ze wszystkich stawek o w³asne
¿ycie. A to ¿yciu przydaje smaku.
Cianiej owinê³a siê p³aszczem i powiedzia³a z umiechem:
Jestem nauczycielk¹ od trzydziestu lat, a wiesz, co siê mówi o belfer-
kach, które s¹ jednoczenie starymi pannami. S¹dzi siê o nich, ¿e s¹ pe³ne
zahamowañ, bezp³ciowe i nieromantyczne. Ale ja nigdy taka nie by³am.
Mia³am w sobie zbyt wiele romantyzmu, z pewnoci¹ zbyt wiele, aby mog³o
mi to wyjæ na dobre. Postrzega³am ¿ycie przez pryzmat starych legend i po-
wieci historycznych, no a ¿ycie, rzecz jasna, wcale takie nie jest. Bo wiesz,
by³ mê¿czyzna, kiedy
Benedetta milcza³a, nie chcia³a przerwaæ w¹tku tego osobliwego zwie-
rzenia.
By³o widaæ, jak panna Ponsky bierze siê w garæ.
Tak to ze mn¹ by³o. Bardzo romantyczna dziewczyna, wkraczaj¹ca
w wiek redni bez wielkich postêpów w karierze zawodowej. Zosta³am wy-
chowawczyni¹ dla niejednego dziecka rodzajem wiedmy. S¹dzê, ¿e mój
romantyzm ujawnia³ siê odrobinê w tym, co robi³am w chwilach wolnych.
W m³odszym wieku by³am zupe³nie dobrym szermierzem, a potem pojawi³o
siê ³ucznictwo. Zawsze ¿a³owa³am, ¿e nie jestem mê¿czyzn¹, który podró¿uje
i prze¿ywa przygody. Bo wiesz, mê¿czyni maj¹ o tyle wiêcej swobody. Ju¿
niemal straci³am wszelk¹ nadziejê. Zachichota³a radonie. I oto jestem.
Dobijaj¹ca do piêædziesiêciu piêciu lat niewiasta, wpl¹tana w niebezpieczn¹
przygodê. Oczywicie wiem, ¿e mogê zgin¹æ, ale gra jest warta wieczki.
Benedetta popatrzy³a na ni¹ ze smutkiem. To, co siê w³anie dzia³o, gro-
zi³o unicestwieniem nadziei jej wuja na ocalenie ojczyzny, a panna Ponsky
postrzega³a to przez pryzmat swego marzycielskiego romantyzmu, czego
przeniesionego ¿ywcem od Roberta Louisa Stevensona; czego, co ubarwi
jej monotonny ¿ywot. Wzdraga³a siê przed zabiciem cz³owieka, jednak te-
raz, maj¹c krew na rêkach, nigdy, ju¿ nigdy nie ujrzy ludzkiego ¿ycia w tym
samym wietle, co niegdy. A kiedy i jeli wróci w rodzinne strony,
dobry, stary, bezpieczny South Bridge w Connecticut wyda siê jej czym
trochê nierealnym; rzeczywistoci¹ bêdzie ta martwa kraina gór, mieræ nad-
chodz¹ca mostem i wra¿enie przypieszonego ¿ycia, które pobudza kr¹¿enie
krwi w jej wapniej¹cych ¿y³ach.
Jednak nie powinnam siê tak rozpêdzaæ powiedzia³a z o¿ywieniem
panna Ponsky. Muszê zejæ do mostu, obieca³am to panu OHarze. To taki
przystojny m³odzieniec, nieprawda? Ale czasem wydaje siê bardzo smutny.
Mylê, ¿e jest nieszczêliwy wtr¹ci³a niemia³o Benedetta.
Panna Ponsky przytaknê³a ze zrozumieniem.
143
Prze¿y³ w ¿yciu jak¹ wielk¹ tragediê powiedzia³a, a Benedetta po-
jê³a, ¿e w legendzie, jak¹ prze¿ywa, powierzy³a OHarze rolê chmurnego
bajronicznego bohatera. Ale to nie jest tak, krzyknê³a w duszy, to mê¿czyzna
z krwi i koci, niem¹dry mê¿czyzna, nie chce, by ktokolwiek mu pomóg³, by
podzieli³ jego k³opoty. Pomyla³a o tym, co wydarzy³o siê w osadzie o po-
ca³unkach OHary i o tym, jak j¹ wzburzy³y; a potem o jego nag³ym, niepo-
jêtym ch³odzie w stosunku do niej. Jeli nie chce oddaæ nic z siebie, pomy-
la³a, mo¿e nie nadaje siê dla mnie ale rozumia³a, ¿e tak naprawdê chcia³a-
by siê myliæ.
Panna Ponsky wysz³a z kryjówki.
Robi siê trochê mglicie. Musimy wykazywaæ wiêksz¹ czujnoæ.
Zejdê za dwie godziny powiedzia³a Benedetta.
Dobrze odpar³a pogodnie panna Ponsky i podrepta³a w stronê mostu.
Jeszcze przez chwilê Benedetta zajêta by³a napraw¹ swojego rozdartego
p³aszcza nitkê wyci¹gnê³a z lamówki, a ig³ê zawsze nosi³a wetkniêt¹ w pod-
szewkê torebki. Drobna robótka domowa skoñczona, pomyla³a. Koszula
Tima te¿ jest podarta, mo¿e powinnam j¹ zaszyæ?
Podczas kolacji zachowywa³ posêpne milczenie, a zaraz potem poszed³
gdzie w prawo wzd³u¿ zbocza góry. Zorientowa³a siê, ¿e co go gryzie.
Taktownie nie narzuca³a siê, zapamiêta³a jednak kierunek, w którym poszed³.
Teraz wsta³a i wysz³a z kryjówki.
Zasz³a go nagle od ty³u, prowadzona postukiwaniem szk³a o kamieñ.
Z butelk¹ w d³oni siedzia³ zagapiony w ksiê¿yc i cicho nuci³ piosenkê, której
nie zna³a. Butelka by³a do po³owy opró¿niona.
Kiedy wysz³a z cienia, obróci³ siê i wyci¹gn¹³ flaszkê.
Chlapnij sobie. To dobre na zgryzoty. Jego g³os by³ rozmazany
i jakby obcy.
Nie, dziêkujê, Tim. Zesz³a ni¿ej i usiad³a obok niego. Masz rozdar-
t¹ koszulê. Kiedy wrócisz do kryjówki, naprawiê ci j¹.
Ach, ty ma³a kobietko. Domowe ciepe³ko w jaskini. Rozemia³ siê
nieweso³o.
Pokaza³a na butelkê.
Czy s¹dzisz, ¿e to ci s³u¿y w tej chwili?
S³u¿y w tej i w ka¿dej innej chwili, ale w tej szczególnie. Machn¹³
butelk¹. Jedz, pij i wesel siê, bo jutro czeka nas mieræ. Wcisn¹³ flaszkê
w jej d³onie. No, strzel sobie.
Ujê³a podan¹ butelkê i szybkim ruchem rozbi³a j¹ o ska³ê. Uczyni³ gest,
jakby pragn¹³ j¹ ocaliæ.
Dlaczego, u diab³a, to zrobi³a? zapyta³ tonem cz³owieka pokrzyw-
dzonego.
Nie nazywasz siê Peabody odpar³a z przygan¹.
144
A co ty mo¿esz o tym wiedzieæ? Peabody i ja jestemy starymi druha-
mi, braæmi we flaszy, obaj. Pochyli³ siê i zacz¹³ szukaæ. Mo¿e nie wszyst-
ko wyciek³o, mo¿e co da siê ocaliæ? Szarpn¹³ siê raptownie. Niech to
diabli, skaleczy³em cholerny palec powiedzia³ i rozemia³ siê histerycznie.
Popatrz, z paluszka leci mi krew.
Dostrzeg³a, ¿e jego d³oñ istotnie ocieka czarn¹ w blasku ksiê¿yca krwi¹.
Jeste nieodpowiedzialny. Daj rêkê.
Unios³a r¹bek spódnicy i oderwa³a od niej pasek materia³u.
OHara wybuchn¹³ grzmi¹cym miechem.
Klasyczna sytuacja. Heroina opatruje rannego bohatera i odstawia te
wszystkie inne numery wymylone w Hollywood. Przypuszczam, ¿e powi-
nienem siê odwróciæ, jak przysta³o na d¿entelmena, którym niby jestem, ale
masz ³adne nogi i lubiê na nie patrzeæ.
W milczeniu banda¿owa³a jego palec. Spojrza³ z góry na jej ciemn¹
g³owê i powiedzia³:
Nieodpowiedzialny? Ano chyba jestem. No i co z tego? A niby za co
mam byæ odpowiedzialny? Jeli o mnie chodzi, ca³y wiat móg³by zapaæ siê
pod ziemiê. Zaintonowa³: Z prochu powsta³em i w proch siê obrócê,
a wszystko w rodku to jedna kupa gnoju.
To nieweso³a filozofia ¿ycia powiedzia³a nie podnosz¹c g³owy.
Uj¹³ j¹ d³oni¹ pod brodê, uniós³ g³owê i popatrzy³ jej w oczy.
¯ycie? A co ty wiesz o ¿yciu? Oto walczysz w tym zakazanym kraju
i po co? ¯eby kupie durnych Indian daæ co, co gdyby mieli jaja, zdobyliby
dla siebie sami? Ale dalej jest wielki wiat, który wiecznie siê wtr¹ca i na
d³u¿sz¹ metê skoñczycie, p³aszcz¹c siê przed Rosj¹ albo Ameryk¹, nie zdo-
³acie unikn¹æ takiego losu. Jeli s¹dzicie, ¿e mo¿ecie byæ panami we w³a-
snym kraju, jestecie nawet g³upsi, ni¿ was o to podejrzewa³em.
Wytrzyma³a jego spojrzenie, a potem g³osem cichym i spokojnym po-
wiedzia³a:
Ale mo¿emy spróbowaæ.
Nigdy siê wam nie uda odrzek³ opuszczaj¹c rêkê. To jest wiat
¿r¹cych siê psów, a wasze pañstwo to jeden z och³apów, o który walcz¹ wiel-
kie kundle. To wiat, w którym obowi¹zuje zasada: po¿ryj albo zostaniesz
po¿arty, zabij albo zginiesz.
Nie wierzê w to odpowiedzia³a.
Parskn¹³ urywanym miechem.
Czy¿by? To co tu robimy, do jasnej cholery? Dlaczego po prostu nie
spakujemy manatków i nie wrócimy do domu? Udawajmy, ¿e po drugiej
stronie rzeki nie ma nikogo, kto chcia³by nas na miejscu ukatrupiæ.
Nie potrafi³a na to odpowiedzieæ. Obj¹³ j¹ i poczu³a na kolanie jego
d³oñ, która pod spódnic¹ jê³a sun¹æ po udzie. Wyrwa³a siê i z ca³ej si³y ude-
145
rzy³a go w twarz otwart¹ d³oni¹. Patrzy³ na ni¹ z wyrazem zaskoczenia
w oczach i pociera³ policzek.
To ty jeste jednym z tych s³abeuszy, Timie OHara! wykrzyknê³a.
To ty jeste jednym z tych, którzy gin¹ i zostaj¹ po¿arci. Brak ci odwagi
i zawsze szukasz ucieczki w kieliszku, w ramionach kobiety, zreszt¹, co to
ma za znaczenie, w czym. Jeste ¿a³osnym, przetr¹conym cz³owiekiem.
Chryste, co ty o mnie wiesz? powiedzia³ dotkniêty wzgard¹ w jej
g³osie, ale wiadom, ¿e owa wzgarda podoba mu siê bardziej ni¿ wspó³czucie.
Niewiele. Ale to, co wiem, nie bardzo mi siê podoba. Jeste gorszy od
Peabodyego. Tamten jest s³abym cz³owiekiem, który nic na to nie mo¿e
poradziæ. Ty jeste cz³owiekiem silnym, który nie chce byæ silny. Przez ca³y
czas gapisz siê we w³asny pêpek, przewiadczony, ¿e to rodek wszechwia-
ta. I za grosz nie ma w tobie ludzkiego wspó³czucia.
Wspó³czucia?! wrzasn¹³. Nie potrzebujê twojego wspó³czucia. Nie
mam czasu dla ludzi, którzy siê nade mn¹ lituj¹. Nie potrzebujê tego.
Ka¿dy tego potrzebuje odpar³a. Boimy siê wszyscy. Lêk czy strach
to uczucia ludzkie i ka¿dy, kto twierdzi, ¿e siê nie boi, jest ³garzem. Zaczê-
³a mówiæ ciszej. Tim, przecie¿ nie zawsze by³e taki? Co spowodowa³o tê
zmianê?
Ukry³ g³owê w d³oniach. Czu³, jak co w nim siê prze³amuje; z trzaskiem
wali³y siê jego linie obronne, mury, za którymi ukrywa³ siê od tak dawna.
Uwiadomi³ sobie prawdziwoæ tego, co powiedzia³a mu Benedetta ¿e jego
strach nie jest ¿adnym odstêpstwem od normy, lecz zwyk³¹ przypad³oci¹ kon-
dycji ludzkiej i ¿e przyznanie siê do niego nie jest dowodem s³aboci.
Dobry Bo¿e, Benedetto, bojê siê powiedzia³ zd³awionym g³osem.
Bojê siê, ¿e znowu wpadnê w ich rêce.
Komunistów?
Skin¹³ g³ow¹.
Co ci zrobili?
Zacz¹³ opowiadaæ, a kiedy mówi³, jej twarz zbiela³a jak p³ótno. Mówi³ o ty-
godniach, gdy sk¹pany we w³asnych odchodach le¿a³ nagi w lodowatej celi;
o bezsennoci, do jakiej go zmuszano, o nie koñcz¹cych siê przes³uchaniach,
o olepiaj¹cych lampach i elektrowstrz¹sach, wreszcie o poruczniku Fengu.
Chcieli, ¿ebym siê przyzna³ do rozsiewania bakterii chorób zakanych
powiedzia³. Podniós³ g³owê i w blasku ksiê¿yca Benedetta ujrza³a lady
³ez na jego twarzy. Chcieli, ¿ebym siê przyzna³, ale nie przyzna³em siê; nie
by³o to prawd¹, wiêc nie przyzna³em siê. Prze³kn¹³ linê. Ale ma³o bra-
kowa³o.
W najg³êbszym zakamarku duszy poczu³a pal¹c¹ wzgardê dla samej sie-
bie tego mê¿czyznê nazwa³a s³abeuszem. Przytuli³a jego g³owê do piersi
i poczu³a wstrz¹saj¹ce nim dr¿enie.
10 Cytadela w Andach
146
Ju¿ dobrze, Tim. Ju¿ wszystko dobrze.
Poczu³ siê lekki, oczyszczony i uwolniony od tego wszystkiego, co od
tak dawna by³o w nim zamkniête. Jakim osobliwym sposobem, pozbywszy
siê tej psychicznej ropy, któr¹ obrzmia³a jego dusza, poczu³ siê wzmocniony
i pokrzepiony. Benedetta ze spokojem przyjê³a impet tych gwa³townych wy-
znañ, pocieszaj¹c go urywanymi czu³ymi s³owami. Czu³a siê zarazem m³od-
sza i starsza od niego, co wprawia³o j¹ w zak³opotanie i by³o ród³em nie-
pewnoci, jak ma siê zachowaæ. Na koniec gwa³townoæ potoku jego s³ów
os³ab³a i wreszcie umilk³. Ciê¿ko opar³ siê o ska³ê, jak gdyby by³ fizycznie
wyczerpany. Trzyma³a obie jego d³onie.
Przepraszam, Tim, za wszystko, co ode mnie us³ysza³e.
Zmusi³ siê do umiechu.
Mia³a racjê. By³em skoñczonym sukinsynem, prawda?
Mia³e po temu powody.
Muszê przeprosiæ pozosta³ych powiedzia³. Za mocno ich popêdza³em.
Tim, nie jestemy pionkami szachowymi powiedzia³a ostro¿nie
aby mo¿na nas by³o przesuwaæ, jak bymy nie mieli uczuæ. A wiesz, robi³e
w³anie co takiego, rozstawiaj¹c po k¹tach mojego wujka, Willisa i Arm-
stronga tak¿e Jenny jak gdyby byli tylko instrumentami s³u¿¹cymi roz-
wi¹zaniu problemu. Bo widzisz, ten problem nie jest tylko twój, jest wspól-
ny. Willis pracowa³ ciê¿ej ni¿ ktokolwiek z nas. Nie powiniene by³ zacho-
wywaæ siê wobec niego tak, jak zachowa³e siê, kiedy nawali³ trebusz.
OHara westchn¹³.
Wiem powiedzia³. Ale to chyba by³a ostatnia kropla. Czu³em siê
wtedy wkurzony na wszystko. Lecz go przeproszê.
Post¹pi³by lepiej, gdyby mu pomóg³.
Skin¹³ g³ow¹.
Pójdê ju¿. Popatrzy³ na ni¹, zastanawiaj¹c siê, czy zniechêci³ j¹ do
siebie ju¿ na zawsze. Wydawa³o mu siê, ¿e kobieta, która wie o nim tyle,
¿adnym cudem nie mog³aby go pokochaæ. Ale wtedy Benedetta umiechnê³a
siê promiennie i poj¹³ z ulg¹, ¿e wszystko bêdzie w porz¹dku.
Id powiedzia³a. Odprowadzê ciê do kryjówki. Czu³a, ¿e w jej
³onie nabrzmiewa niemal fizyczny ból, fala nieopanowanego, niepojêtego
szczêcia. I zrozumia³a, ¿e myli³a siê s¹dz¹c, i¿ Tim nie jest dla niej. To by³
mê¿czyzna, z którym mog³a dzieliæ swe ¿ycie i to ca³e ¿ycie.
Rozsta³ siê z ni¹ przy kryjówce. Zanim odszed³, poca³owa³a go. Widz¹c
jego mroczny cieñ schodz¹cy w dó³ zbocza, nagle co sobie przypomnia³a
i krzyknê³a:
A co z twoj¹ rozdart¹ koszul¹?!
Jutro! odkrzykn¹³ niemal radonie i ruszy³ ku migoc¹cemu wiat³u,
gdzie Willis prowadzi³ swój wycig z czasem.
147
V
Poranek wstawa³ we mgle, ale wschodz¹ce s³oñce rych³o j¹ rozproszy-
³o. O wicie odbyli przy trebuszu naradê, co maj¹ robiæ dalej.
Jak s¹dzisz? zapyta³ OHara Willisa. Ile to jeszcze potrwa?
Armstrong zacisn¹³ zêby na ustniku swojej fajki i z zainteresowaniem
przygl¹da³ siê OHarze. Co godnego uwagi przydarzy³o siê temu m³odzieñ-
cowi i to co dobrego. Spojrza³ ku miejscu, sk¹d Benedetta obserwowa³a
most. Tego ranka jej rozpromienienie by³o nieprawdopodobne; bi³ od niej ja-
ki wewnêtrzny blask, który zdawa³ siê otaczaæ j¹ niemal dostrzegaln¹ aure-
ol¹. Armstrong umiechn¹³ siê. Szczêcie tych dwojga by³o a¿ nieprzyzwoite.
Teraz, przy dobrej widocznoci, pójdzie szybciej odpar³ Willis. Daj-
my sobie jeszcze ze dwie godziny. Jego twarz by³a ci¹gniêta i zmêczona:
Zabierzmy siê do tego powiedzia³ OHara.
Zamierza³ kontynuowaæ, ale nagle przerwa³ i przechyli³ g³owê na bok.
Po kilku sekundach Armstrong zorientowa³ siê, co s³yszy OHara upiorny
powist przybli¿aj¹cego siê szybko odrzutowca.
Lec¹c na ma³ej wysokoci w górê rzeki, nagle znalaz³ siê nad nimi. Roz-
leg³ siê skowyt, ziemiê musn¹³ cieñ, kiedy samolot przemkn¹³ nad ich g³o-
wami, by zacz¹æ strome wznoszenie i ostry zakrêt.
Znaleli nas! Znaleli nas! wrzasn¹³ Willis. Ogarniêty gor¹czkowym
podnieceniem, zacz¹³ podskakiwaæ i wymachiwaæ ramionami.
To sabre! krzykn¹³ OHara. Wraca.
Obserwowali samolot, który osi¹gn¹wszy szczytowy punkt swojego ³u-
kowego wznoszenia siê, wraca³ ku nim w p³ytkim locie nurkowym. Panna
Ponsky krzycza³a co tchu w piersiach, wymachuj¹c ramionami jak semafor.
To mi siê nie podoba powiedzia³ nagle OHara. Rozproszcie siê,
ukryjcie.
W Korei widzia³ samoloty zachowuj¹ce siê w podobny sposób i sam to
robi³. Rzecz mia³a wszelkie znamiona pocz¹tku ataku na cele naziemne.
Rozproszyli siê jak kurczêta w obliczu nag³ej napaci soko³a. I znów
nad ich g³owami sabre przemkn¹³ z rykiem, lecz nie rozleg³ siê grzechot
karabinów, a tylko s³abn¹cy skowyt silnika gnaj¹cej w dó³ rzeki maszyny.
Nadlatywa³ nad nich jeszcze dwukrotnie, a trasê jego przelotu znaczy³o dr¿e-
nie sztywnych dbe³ trawy. A potem wystrzeli³ niemal pionowo w górê
i znikn¹³ za szczytami.
Wyszli z ukrycia i zbici w gromadkê spogl¹dali ku szczytom. Pierwszy
odezwa³ siê Willis.
Niech ciê cholera! wrzasn¹³ na OHarê. Dlaczego kaza³e nam siê
pochowaæ? Ten samolot na pewno nas szuka³!
148
Naprawdê? zapyta³ OHara. Benedetto, czy Kordyliera ma w swo-
ich si³ach zbrojnych samoloty sabre?
To by³ myliwiec naszego lotnictwa odpar³a. Ale nie wiem, z któ-
rego szwadronu.
Nie dostrzeg³em oznaczeñ powiedzia³ OHara. Mo¿e kto z was?
Nikt na nie nie zwróci³ uwagi.
Chcia³bym wiedzieæ, z którego by³ szwadronu powiedzia³ w zadu-
mie OHara. To mog³oby wiele wyjaniæ.
Powiadam ci, ¿e mia³o to zwi¹zek z poszukiwaniami upiera³ siê
Willis.
Nic z tych rzeczy odpar³ OHara. Pilot wiedzia³ dok³adnie, dok¹d
zmierza niczego nie szuka³. Kto poda³ mu precyzyjne namiary. W tych
przelotach nad nami nie by³o ¿adnej niepewnoci. Mymy mu nic nie powie-
dzieli; Forester nic mu nie powiedzia³, bo dopiero opuszczaj¹ kopalniê. Wiêc
kto to zrobi³?
Oni odpar³ Armstrong, wskazuj¹c fajk¹ drugi brzeg rzeki. Musimy
przyj¹æ, ¿e nie zwiastuje to niczego dobrego.
W OHarze obudzi³a siê chêæ dzia³ania.
Doprowadmy tê cholern¹ bestiê do porz¹dku. Chcê zniszczyæ most
najszybciej, jak to bêdzie mo¿liwe. Jenny, we kuszê i id w dó³ rzeki do
miejsca, z którego bêdziesz mia³a dobry widok na zakrêt drogi. Jeli cokol-
wiek bêdzie przeje¿d¿aæ strzel, a potem co si³ w nogach wracaj do nas. Be-
nedetta, obserwuj most. Pozostali do roboty.
Willis okaza³ nadmierny optymizm minê³y dwie godziny, a trebusz
ci¹gle by³ w kawa³kach i bardzo daleki od pe³nej sprawnoci. Otar³ twarz
usmolon¹ d³oni¹.
Nie jest ju¿ tak le. Jeszcze godzina i powinno byæ wszystko w po-
rz¹dku.
Jednak ta godzina nie zosta³a im ju¿ dana.
S³yszê ciê¿arówki! krzyknê³a Benedetta.
A zaraz po jej s³owach rozleg³ siê grzechot strza³ów karabinowych z do³u
rzeki i jeszcze jeden odg³os, który zmrozi³ OHarê, charakterystyczne ra-ta-ta-
ta broni maszynowej. Biegiem zbli¿y³ siê do Benedetty i wykrzykn¹³ bez tchu:
Widzisz co?!
Nie odpar³a, ale zaraz doda³a: Poczekaj Tak, trzy ciê¿arówki, du¿e.
Zejd tutaj powiedzia³ OHara. Chcê siê przyjrzeæ.
Zsunê³a siê spomiêdzy ska³ i OHara zaj¹³ jej stanowisko. Z du¿¹ szyb-
koci¹, ci¹gn¹c za sob¹ chmurê py³u, drog¹ nadje¿d¿a³a wielka, amerykañ-
ska ciê¿arówka, potem nastêpna i jeszcze jedna. Pierwsza by³a pe³na mê¿-
czyzn przynajmniej dwudziestu ludzi uzbrojonych w karabiny. By³o w niej
co dziwnego, czego zrazu OHara nie umia³ nazwaæ po imieniu; ale potem
149
dostrzeg³ siêgaj¹c¹ niemal ziemi stalow¹ p³ytê poni¿ej skrzyni, która zakry-
wa³a zbiornik paliwa nieprzyjaciel przedsiêwzi¹³ rodki ostro¿noci.
Ciê¿arówka zatrzyma³a siê obok mostu. Bacz¹c, by mieæ miêdzy sob¹
a rzek¹ samochód, wysypali siê z niej ludzie. Druga ciê¿arówka zatrzyma³a
siê nieco dalej; nie mia³a pasa¿erów, oprócz dwóch ludzi w kabinie; OHara
nie móg³ dostrzec, jaki wiezie ³adunek. W trzeciej ciê¿arówce równie¿ je-
chali ludzie, choæ nie w takiej liczbie, jak w pierwszej; OHarê przeszed³
dreszcz na widok zdejmowanego ze skrzyni i popiesznie unoszonego w ukry-
cie lekkiego karabinu maszynowego.
Odwróci³ siê i powiedzia³ do Benedetty:
Podaj mi kuszê i ci¹gnij tu pozosta³ych.
Gdy jednak powtórnie spojrza³ za rzekê, nie dostrzeg³ ¿adnego celu.
Droga i zbocze góry sprawia³y wra¿enie wymar³ych, a strzelanie do której-
kolwiek z ciê¿arówek nie przynios³oby ¿adnej korzyci.
Kiedy podeszli Armstrong i Willis, powiedzia³ im, co siê dzieje.
Broñ maszynowa, to brzmi gronie stwierdzi³ Willis. Wiem o tym,
ale co mog¹ ni¹ zdzia³aæ takiego, czego nie osi¹gnêli karabinami? Chyba nie
bardzo pogarsza nasze po³o¿enie?
Bêd¹ jej u¿ywaæ jak polewaczki odpar³ OHara. Mog¹c strzelaæ
ogniem ci¹g³ym, bêd¹ systematycznie macaæ tê stronê w¹wozu. Od tej chwi-
li u¿ywanie kuszy stanie siê bardzo niebezpieczne.
Mówi³e, ¿e druga ciê¿arówka jest pusta zauwa¿y³ Armstrong z zadum¹.
Powiedzia³em tylko, ¿e nie przywioz³a ludzi. Musi w niej co byæ, ale paka
zakryta jest brezentem i nie mog³em nic zobaczyæ. Prawdopodobnie maj¹ tam roz-
k³adan¹ haubicê górsk¹ albo modzierz, a jeli maj¹ co w tym rodzaju, to klops.
Armstrong w roztargnieniu wystuka³ o ska³ê fajkê, zapominaj¹c, ¿e jest pusta.
Rzecz¹ w tej chwili najw³aciwsz¹ bêd¹ pertraktacje powiedzia³ nie-
oczekiwanie. Podczas swoich studiów nad oblê¿eniem nigdy nie natkn¹-
³em siê na przypadek, by w którym momencie do nich nie dosz³o.
Rany boskie, gadaj do rzeczy rzek³ OHara. Mo¿esz pertraktowaæ
tylko wówczas, gdy masz co do zaoferowania. Te ch³opaki s¹ gór¹ i wiedz¹
o tym. Dlaczego mieliby pertraktowaæ? A, nawiasem mówi¹c, dlaczego mie-
libymy to robiæ my? Wiemy, ¿e obiecaj¹ nam gwiazdkê z nieba, ale wiemy
równie¿ cholernie dobrze, ¿e obietnic nie dotrzymaj¹. Wiêc jaki w tym sens?
Mamy co do zaoferowania powiedzia³ Armstrong spokojnie. Mamy
Aguillara i on jest im potrzebny, wiêc go zaproponujemy. Uniós³ d³oñ, by
uciszyæ protesty pozosta³ych. Wiemy, co zaoferuj¹ w zamian: ¿ycie. I wie-
my, co s¹ warte ich obietnice, lecz to rzecz bez znaczenia. Och, nie damy im
Aguillara, ale przy odrobinie szczêcia mo¿emy przeci¹gn¹æ pertraktacje do
kilku godzin. A kto wie, jakie znaczenie mog¹ mieæ te godziny póniej.
OHara zastanowi³ siê przez chwilê.
150
Willis, co o tym s¹dzisz?
Niczym nie ryzykujemy, a mamy szansê zyskaæ na czasie. Wszystko,
co robilimy dot¹d, by³o gr¹ na zw³okê.
Moglibymy doprowadziæ trebusz do porz¹dku kalkulowa³ OHara.
Ju¿ to warte jest grzechu. Dobra, spróbujemy.
Chwileczkê powiedzia³ Armstrong. Czy w tej chwili po tamtej
stronie co siê dzieje?
OHara spojrza³ na drugi brzeg w¹wozu; panowa³a tam cisza i spokój.
Nic.
S¹dzê, ¿e powinnimy zaczekaæ, a¿ co zaczn¹ doradza³ Armstrong.
Przypuszczam, ¿e nowo przybyli i stara gwardia odbywaj¹ teraz naradê;
mo¿e potrwaæ chwilê i nie ma sensu jej przerywaæ. Ka¿da chwila zw³oki
dzia³a na nasz¹ korzyæ, wiêc poczekajmy.
Benedetta, stoj¹ca dot¹d w milczeniu na uboczu, powiedzia³a:
Jenny jeszcze nie wróci³a.
OHara obróci³ siê na piêcie.
Naprawdê?
Mo¿e zosta³a trafiona. Ten karabin maszynowy g³os Willisa za-
mar³ w pó³ zdania.
Pójdê zobaczyæ zaproponowa³a Benedetta.
Nie zaprotestowa³ OHara ostro. To ja pójdê. Mo¿e trzeba j¹ bê-
dzie nieæ, a ty nie zdo³asz tego zrobiæ. Lepiej zostañ na stra¿y, a pozostali
zajm¹ siê napraw¹ trebusza.
Ruszy³ z kopyta i pobieg³ po równym terenie, omijaj¹c przyczó³ek mo-
stowy, gdzie nie móg³ liczyæ na ¿adn¹ os³onê, a potem, manewruj¹c pomiê-
dzy ska³ami po jego przeciwleg³ej stronie, zacz¹³ siê posuwaæ w dó³ rzeki.
Wiedzia³ prawie na pewno, które miejsce wybra³a panna Ponsky. Bieg³ i kl¹³
pod nosem jeli zginê³a, nigdy sobie tego nie wybaczy.
Droga zajê³a mu dwadziecia minut niez³y czas, bior¹c pod uwagê
ukszta³towanie terenu. Jednak kiedy przyby³ na wytypowane miejsce, nie
znalaz³ tam panny Ponsky. Znalaz³ trzy wbite grotami w ziemiê be³ty i co
jeszcze ka³u¿ê lepkiej krwi na skale.
Schyli³ siê i dojrza³ kolejny krwawy lad, a potem jeszcze jeden. Szed³
tym krwawym szlakiem blisko sto metrów i dopiero wówczas us³ysza³ s³aby
jêk i zobaczy³ pannê Ponsky, która le¿¹c w cieniu wielkiego g³azu, przycis-
ka³a d³oñ do lewego ramienia. Ukl¹k³ przy niej i uniós³ jej g³owê.
Jenny, gdzie ciê trafili, w ramiê?
Otworzy³a oczy i z wysi³kiem skinê³a g³ow¹.
Gdzie jeszcze?
Pokrêci³a przecz¹co g³ow¹ i wyszepta³a:
Och, Tim, jak¿e mi przykro. Straci³am kuszê.
151
Nie przejmuj siê tym powiedzia³ i uwa¿aj¹c, by nie naraziæ jej na
wstrz¹s, rozerwa³ jej bluzê na ramieniu. Odetchn¹³ z ulg¹; kula przesz³a tyl-
ko przez miêsieñ, nie ³ami¹c na ile siê móg³ zorientowaæ koci, zatem
rana nie by³a zbyt grona. Jednak Jenny straci³a du¿o krwi i to os³abi³o j¹
w stopniu nie mniejszym ni¿ szok fizyczny.
Ale nie mia³am prawa jej straciæ powiedzia³a nieco g³oniej. Po-
winnam by³a trzymaæ j¹ mocno. Spad³a do rzeki, Tim. Tak mi przykro.
Do cholery z kusz¹. Ty jeste wa¿niejsza.
Zatka³ oba wyloty rany kawa³kami materia³u wyrwanego ze swojej ko-
szuli i z grubsza obanda¿owa³.
Czy jeste w stanie iæ?
Spróbowa³a, ale nie mog³a, wiêc powiedzia³ beztrosko:
Bêdê ciê musia³ nieæ, po stra¿acku. Hop do góry!
Przerzuci³ j¹ przez ramiê i powoli ruszy³ w kierunku mostu. Gdy dotar³ do
kryjówki, przekaza³ j¹ w rêce Benedetty Jenny znów by³a nieprzytomna.
Tym bardziej potrzebne s¹ pertraktacje powiedzia³ posêpnie do Arm-
stronga. Musimy postawiæ Jenny na nogi, ¿eby by³a w stanie uciekaæ. Dzia³o
siê co po tamtej stronie?
Nic. Ale prawie skoñczylimy z trebuszem.
Niewiele póniej dwóch mê¿czyzn zaczê³o ci¹gaæ brezent z drugiej ciê-
¿arówki i OHara powiedzia³:
No, spróbujmy. Nabra³ w p³uca powietrza i krzykn¹³ po hiszpañsku:
Señores! Chcia³bym pomówiæ z waszym dowódc¹. Niech wyjdzie do przo-
du. Nie bêdziemy strzelaæ.
Obaj mê¿czyni stanêli jak wryci i popatrzyli po sobie. Potem, wci¹¿
niezdecydowani, popatrzyli na drug¹ stronê w¹wozu.
Wydawa³o siê, ¿e podjêli postanowienie. Jeden z nich odbieg³ i nieba-
wem spomiêdzy ska³ wyszed³ wielki, brodaty mê¿czyzna, zszed³ na dó³ i zbli-
¿y³ siê do przypór mostu.
Czy mówi señor Aguillar?! wrzasn¹³.
Nie! odkrzykn¹³ OHara, przechodz¹c na angielski. OHara.
Ach, pilot. Ros³y mê¿czyzna odpowiedzia³ po angielsku, w niema-
³ym stopniu zaskakuj¹c OHarê oczywist¹ znajomoci¹ ich to¿samoci.
Czego pan sobie ¿yczy, señor OHara?
Benedetta, która tymczasem wróci³a, powiedzia³a szybko:
Ten cz³owiek nie jest z Kordyliery. Ma kubañski akcent.
OHara puci³ do niej oko.
Señor Cubano, dlaczego do nas strzelacie?
Ros³y mê¿czyzna rozemia³ siê jowialnie.
Czy¿by nie spyta³ pan o to señora Aguillara? A mo¿e wci¹¿ u¿ywa
nazwiska Montes?
152
Nie mam z Aguillarem nic wspólnego! krzykn¹³ OHara. Nic mi
do jego spraw. I mam po dziurki w nosie tego strzelania do mnie.
Kubañczyk odrzuci³ g³owê i klepi¹c siê po udzie, ponownie siê roze-
mia³.
Zatem?
Chcê siê st¹d wydostaæ.
Co z Aguillarem?
Bierzcie go sobie. Przecie¿ po to tu jestecie, nieprawda?
Kubañczyk zamilk³, jak gdyby zastanawia³ siê g³êboko.
OHara powiedzia³ do Benedetty:
Kiedy ciê uszczypnê, wrzanij z ca³ych si³.
Popatrzy³a na niego zdumiona, a potem skinê³a g³ow¹.
Niech pan przyprowadzi Aguillara do mostu, a bêdzie pan móg³ odejæ
wolno, señor OHara.
A co z dziewczyn¹? zapyta³ OHara.
Dziewczynê, oczywicie, tak¿e chcemy mieæ.
OHara uszczypn¹³ Benedettê w ramiê, ona za wyda³a mro¿¹cy krew
w ¿y³ach okrzyk, artystycznie urwany, jakby przez d³oñ zaciniêt¹ raptem na
jej ustach. OHara umiechn¹³ siê do niej. Odczeka³ kilka chwil, zanim po-
nownie podniós³ g³os.
Proszê o wybaczenie, señor Cubano, mielimy drobne k³opoty. Po-
zwoli³, by do jego g³osu wliznê³a siê ostro¿noæ. Nie jestem tu sam s¹
równie¿ inni.
Wszyscy odejdziecie wolno powiedzia³ ros³y mê¿czyzna wspania³o-
mylnie. Osobicie dostarczê was do San Croce. Teraz doprowadcie Agu-
illara do mostu. Kiedy tylko go przejmiemy, wszyscy bêdziecie mogli odejæ.
To niemo¿liwe odpar³ OHara. Aguillar jest w pierwszej osadzie.
Poszed³ tam, widz¹c, co siê dzieje przy mocie. Potrzeba czasu, by sprowa-
dziæ go na dó³.
Kubañczyk podejrzliwie podniós³ twarz.
Aguillar uciek³? zapyta³ z niedowierzaniem.
OHara zakl¹³ w duchu; nie przypuszcza³, ¿e wrogowie maj¹ Aguillara
w takim powa¿aniu. Zaimprowizowa³ popiesznie:
Zosta³ odes³any przez swojego przyjaciela Rohdego. Ale Rohde zgi-
n¹³ od kuli z waszej broni maszynowej.
Ach, to ten cz³owiek, który niedawno do nas strzela³. Kubañczyk,
najwyraniej niezdecydowany, popatrzy³ na sw¹ postukuj¹c¹ o ziemiê sto-
pê. Potem podniós³ g³owê. Niech pan poczeka, señor OHara:
Jak d³ugo?
Tylko kilka minut.
Ruszy³ drog¹ pod górê i znikn¹³ pomiêdzy ska³ami.
153
Poszed³ naradziæ siê ze swoim zastêpc¹ powiedzia³ Armstrong.
Czy s¹dzisz, ¿e to kupi?
Mo¿e odpar³ Willis. To atrakcyjna propozycja. Dobrze j¹ sprzeda-
³e. S¹dzi, ¿e to Rohde sk³ania³ nas do oporu, a teraz, kiedy zgin¹³, zaczyna-
my siê ³amaæ. To by³a bardzo dobra robota.
Po dziesiêciu minutach Kubañczyk znowu podszed³ do mostu, tym razem
w towarzystwie niskiego, krzepkiego mê¿czyzny, przypominaj¹cego Indianina.
Doskonale! krzykn¹³. Jak powiadaj¹ norteamericanos, umowa stoi.
Ile czasu zajmie wam sprowadzenie Aguillara?
To d³uga droga! odkrzykn¹³ OHara. Trochê to potrwa. Powiedz-
my, piêæ godzin.
Dwaj mê¿czyni po drugiej stronie naradzili siê, a potem Kubañczyk
wrzasn¹³:
W porz¹dku! Piêæ godzin!
I mamy rozejm? zapyta³ OHara. ¯adnej strzelaniny z obu stron?
¯adnej strzelaniny obieca³ Kubañczyk.
OHara westchn¹³.
Uda³o siê. Musimy skoñczyæ trebusz. Mamy piêciogodzinne odrocze-
nie. Benedetta, jak czuje siê Jenny?
Bêdzie z ni¹ dobrze. Da³am jej gor¹cej zupy i owinê³am kocem. Musi
mieæ ciep³o.
Piêæ godzin to nie za du¿o powiedzia³ Armstrong. Wiem, ¿e zarobili-
my je dziêki szczêciu, ale to jednak ma³o. Mo¿e zdo³amy je nieco przeci¹gn¹æ.
Mo¿emy spróbowaæ rzek³ OHara. Ale tylko trochê. Nabior¹ cho-
lernych podejrzeñ, jeli po tym czasie nie zdo³amy im pokazaæ Aguillara.
Armstrong wzruszy³ ramionami.
I có¿ mog¹ zrobiæ takiego, czego nie próbowali robiæ w ci¹gu minio-
nych trzech dni?
VI
Mija³y godziny.
Trebusz zosta³ zreperowany i OHara robi³ plany w zwi¹zku z nieuchron-
nym oblê¿eniem.
Mamy jedn¹ kuszê i pistolet z jedn¹ kul¹ powiedzia³ a to ogranicza
nasze mo¿liwoci w walce na krótszy dystans. Benedetto, kiedy tylko Jenny
bêdzie mog³a chodziæ, zaprowadzisz j¹ do osady. Nie zdo³a poruszaæ siê
szybko, wiêc raczej wyruszcie zawczasu, na wypadek gdyby tu mia³o rozpê-
taæ siê piek³o. Wci¹¿ nie wiem, co maj¹ w drugiej ciê¿arówce, ale z pewno-
ci¹ nie jest to nic dla nas przyjemnego.
154
Benedetta i panna Ponsky wyruszy³y zatem, bior¹c ze sob¹ ³adunek kok-
tajli Mo³otowa. Armstrong i OHara obserwowali most, Willis za majstro-
wa³ przy trebuszu, wykonuj¹c mnóstwo niepotrzebnych czynnoci. Na dru-
gim brzegu rzeki ludzie powy³azili spomiêdzy ska³ i zaroili siê na zboczu
góry, beztrosko pal¹c i gwarz¹c. OHarze przypomnia³o to historie, jakie
s³ysza³ o pierwszym Bo¿ym Narodzeniu podczas I wojny.
Uwa¿nie policzy³ mê¿czyzn i wymieni³ spostrze¿enia z Armstrongiem.
Naliczy³em trzydziestu trzech powiedzia³.
A ja trzydziestu piêciu odrzek³ Armstrong. Ale nie s¹dzê, by to
cokolwiek zmienia³o. Popatrzy³ w cybuch swojej fajki. Chcia³bym mieæ
trochê tytoniu powiedzia³ poirytowany.
Przykro mi. Nie mam ju¿ papierosów.
Jeste wspó³czesnym ¿o³nierzem. Co by zrobi³ na ich miejscu? To
znaczy, jak by przeprowadzi³ nastêpny etap operacji?
OHara zamyli³ siê.
Trebuszem trochê zaszkodzilimy mostowi, lecz nie zanadto. Kiedy tyl-
ko za³ataj¹ g³ówn¹ wyrwê, mog¹ rzuciæ na drug¹ stronê ludzi, ale nie samo-
chody. Ostrzeliwuj¹c ogniem ci¹g³ym nasz brzeg, przypuci³bym atak, by
uchwyciæ przyczó³ek. Odepchn¹wszy nas od rzeki, doprowadz¹ resztê mostu
do stanu, który pozwoli na przerzucenie kilku d¿ipów. Potem u¿y³bym d¿ipów
w roli czo³gów i popêdzi³ nimi do kopalni najszybciej, jak to mo¿liwe dotr¹
tam przed nami. A dok¹d mamy siê wycofaæ, jeli opanuj¹ oba koñce drogi?
Niewiele mo¿emy zrobiæ, aby temu zapobiec. I to jest najgorsze.
Mhm zamamrota³ Armstrong posêpnie. Podobnie oceniam sytu-
acjê. Przekrêci³ siê na wznak. Popatrz, chmurzy siê.
OHara odwróci³ siê i spojrza³ do góry. Gêstnia³ szarobury ob³ok, który
oblepi³ ju¿ wy¿sze szczyty, a teraz s³a³ mgliste macki w kierunku kopalni.
Zanosi siê na nieg powiedzia³. Jeli kiedykolwiek istnia³a realna
szansa podjêcia skutecznych poszukiwañ z powietrza, to teraz ju¿ jej nie ma.
No i to musi z³apaæ Raya w po³owie drogi. Zadr¿a³. Wola³bym nie byæ
w ich skórze.
Obserwowali chmurê przez pewien czas i nagle Armstrong powiedzia³:
Jednak dla nas mo¿e to byæ korzystne. Chyba opada ni¿ej. Nam przy-
da³aby siê dobra, gêsta mg³a.
Kiedy do zakoñczenia rozejmu pozosta³a godzina, pierwsze szare macki
mg³y poczê³y owijaæ siê wokó³ mostu. OHara usiad³, us³yszawszy warkot
samochodu. By³a to du¿a limuzyna marki Mercedes. Gdy wóz zatrzyma³ siê
za ciê¿arówkami, wysiad³ z niego mê¿czyzna w eleganckim, cywilnym ubra-
niu. OHara obserwowa³, jak podchodzi do mostu; zwróci³ uwagê na jego
krêp¹ budowê i toporne rysy. Szturchn¹³ Armstronga.
Przyby³ komisarz powiedzia³.
155
Rosjanin?
Stawiam dolary przeciwko orzechom.
Rosjanin jeli istotnie nim by³ pocz¹³ konferowaæ z Kubañczykiem,
a ich spór z pozoru zaognia³ siê, Kubañczyk bowiem gwa³townie wymachi-
wa³ ramionami, a Rosjanin, wsadziwszy d³onie g³êboko w kieszenie mary-
narki, oponowa³ mu niewzruszenie. Postawi³ na swoim, gdy¿ nagle Kubañ-
czyk odwróci³ siê, rzuci³ seriê krótkich rozkazów i w mgnieniu oka zbocze
po drugiej stronie w¹wozu zmieni³o siê w rozbiegane mrowisko. Obijaj¹cy
siê dot¹d ludzie znów zniknêli za ska³ami, jakby poch³onê³a ich góra. W go-
r¹czkowym popiechu czterej mê¿czyni zd¹¿yli ci¹gn¹æ brezent z drugiej
ciê¿arówki, a Kubañczyk wrzasn¹³ do Rosjanina i machn¹³ rêkoma. Rosja-
nin, rzuciwszy jedno d³ugie spojrzenie na drugi brzeg, odwróci³ siê nonsza-
lancko i ruszy³ w stronê swego samochodu.
Rany boskie, zamierzaj¹ zerwaæ rozejm powiedzia³ OHara przez
zaciniête zêby. Uchwyci³ za³adowan¹ kuszê, gdy nagle rozszczeka³ siê ka-
rabin maszynowy, stebnuj¹c powietrze seri¹ pocisków. Wracaj do trebu-
sza. Uwa¿nie wycelowa³ w plecy Rosjanina, nacisn¹³ spust i ku swej roz-
paczy chybi³. Skuli³ siê, by na³adowaæ broñ ponownie, i w tym momencie
us³ysza³ ³omot katapulty Willis poci¹gn¹³ dwigniê.
Kiedy ponownie podniós³ g³owê, przekona³ siê, ¿e trebusz równie¿ chy-
bi³. A jednoczenie poblad³, widz¹c, co ci¹gniêto z ciê¿arówki: by³a to kra-
townica. Szeciu dwigaj¹cych j¹ ludzi dotar³o ju¿ do mostu. Za nimi pêdzi³
co si³ w nogach drugi oddzia³. ¯adnym cudem jeden be³t z kuszy nie zdo³a³-
by ich powstrzymaæ; a nie by³o ju¿ czasu na za³adowanie trebusza. Przejd¹
przez most w parê sekund, pomyla³. Wrzasn¹³ do Willisa i Armstronga:
Wycofaæ siê! W górê drogi, do osady! I z kusz¹ gotow¹ do strza³u
pobieg³ w kierunku przyczó³ka mostowego.
Pierwszy mê¿czyzna by³ ju¿ na drugim brzegu i gna³ zygzakami z przy-
gotowanym automatem. OHara przykucn¹³ za ska³¹ i czeka³. Mg³a gêstnia-
³a raptownie trudno by³o oceniæ odleg³oæ, wiêc z poci¹gniêciem za spust
zwleka³ a¿ do chwili, gdy mê¿czyzna by³ oddalony o nie wiêcej ni¿ dwadzie-
cia metrów.
Be³t a¿ po lotkê pogr¹¿y³ siê w piersi biegn¹cego; ten krzykn¹³ be³kotli-
wie i zwali³ siê na ziemiê wyrzucaj¹c rêce w górê, a zaciskaj¹c d³oñ w mier-
telnym skurczu, poci¹gn¹³ za spust. OHara widzia³ resztê oddzia³u biegn¹-
c¹ w tyle, ostatni¹ za rzecz¹, jak¹ dostrzeg³, zanim odwróciwszy siê, zacz¹³
uciekaæ, by³a rozci¹gniêta na ziemi postaæ postaæ drgaj¹ca w rytm godz¹-
cych w niebo pocisków z opró¿nianego magazynka.
156
Rozdzia³ 7
Rohde energicznie r¹ba³ lodow¹ cianê toporkiem. Wyj¹³ go z czaszki
Peabodyego odra¿aj¹ca robota ale teraz, odzyskawszy sw¹ oryginaln¹
funkcjê narzêdzia s³u¿¹cego przetrwaniu, toporek okazywa³ siê bardzo u¿y-
teczny. Przy samej cianie, a z dala od grani urwiska, jak skot³owany stos
³achów le¿a³ Forester. Rohde zdar³ z cia³a Peabodyego ca³¹ wierzchni¹ odzie¿
i u¿y³ jej do owiniêcia Forestera tak grubo, jak to by³o mo¿liwe. Dopiero
wówczas zepchn¹³ trupa w gêstniej¹ce w dole mg³y.
Potrzebowali ciep³a, poniewa¿ czeka³a ich straszna noc. Lodow¹ pó³kê
spowi³a teraz mg³a i w raptownych porywach zaczyna³ padaæ deszcz. Kry-
jówka by³a spraw¹ absolutnie niezbêdn¹. Rohde przerwa³ na moment pracê,
pochyli³ siê nad wci¹¿ przytomnym Foresterem i poprawi³ zsuniêty z twarzy
kaptur. Potem podj¹³ r¹banie ciany lodowej.
Nigdy w ¿yciu Forester nie by³ tak przemarzniêty. Mia³ odrêtwia³e d³o-
nie i stopy i nieopanowanie szczêka³ zêbami. By³o mu tak zimno, ¿e rozcho-
dz¹ce siê z jego piersi fale bólu zdawa³y siê go grzaæ i zapobiega³y utracie
przytomnoci. Wiedzia³, ¿e nie mo¿e do tego dopuciæ, poniewa¿ Rohde prze-
strzega³ go przed tym, podkrelaj¹c wagê ostrze¿eñ energicznie wymierza-
nymi policzkami.
Naprawdê niewiele brakowa³o, pomyla³, jeszcze parê ciêæ scyzoryka
Peabodyego, a lina zerwa³aby siê, l¹c go w ostatni¹ podró¿ ku zanie¿o-
nym zboczom g³êboko w dole. Mimo wczeniejszych obiekcji Rohde nie
zawaha³ siê zabiæ cz³owieka, gdy zasz³a taka koniecznoæ. A mo¿e to nie
by³o tak mo¿e wyznawa³ zasadê wydatkowania tylko takiej iloci energii,
jakiej wymaga³o zadanie? Forester, obserwuj¹c miarowe uderzenia toporka
i kolejno odpadaj¹ce z³omy lodu, nagle zachichota³. Klasyczny zabójca,
157
wprost z podrêcznika. Anemiczny chichot zamar³, kiedy porazi³a go kolejna
fala bólu. Zacisn¹³ zêby i czeka³, a¿ minie.
Zabiwszy Peabodyego, Rohde na d³u¿szy czas znieruchomia³; utrzy-
mywa³ linê w napiêciu w obawie, ¿e cia³o Peabodyego zsunie siê do
grani, poci¹gaj¹c za sob¹ Forestera. Potem zacz¹³ wbijaæ czekan w nieg.
Mia³ nadziejê zaczepiæ na nim linê; jednak pod cienk¹ warstw¹ niegu
napotka³ lód, a dysponuj¹c tylko jedn¹ woln¹ rêk¹, nie zdo³a³ wbiæ cze-
kana g³êbiej.
Wówczas zmieni³ taktykê. Wyci¹gn¹³ czekan i, przestraszony mo¿liwo-
ci¹ zelizgniêcia siê po g³adkim lodzie, najpierw wyr¹ba³ dwa solidne do³-
ki, w których zapar³ siê nogami. By stan¹æ, zacz¹³ podci¹gaæ siê na linie;
czu³, jak przesuwa siê przy tym cia³o Peabodyego. Zaprzesta³ tego, nie wie-
dzia³ bowiem, w jakim stopniu lina zosta³a nadwyrê¿ona; obawia³ siê, ¿e
mo¿e pêkn¹æ i Forester spadnie.
Uj¹³ czekan i pocz¹³ wyr¹bywaæ w lodzie du¿¹ kolist¹ bruzdê o rednicy
pó³ metra. Zadanie okaza³o siê wyj¹tkowo trudne, poniewa¿ zaimprowizo-
wane przez Willisa ostrze czekana by³o osadzone pod dziwnym k¹tem w sto-
sunku do rêkojeci i w zwi¹zku z tym k³opotliwe w u¿yciu. Po niemal go-
dzinnej pracy pog³êbi³ bruzdê na tyle, ¿e mog³a siê w niej pomieciæ lina,
któr¹ nastêpnie ostro¿nie rozwin¹³ z pasa i zaczepi³ na stworzonym przez
siebie lodowym grzybie.
To pozwoli³o mu podejæ do grani urwiska. Nie uczyni³ tego natych-
miast, lecz sta³ przez chwilê, tupi¹c nogami i rozprostowuj¹c miênie, aby
pobudziæ kr¹¿enie krwi; zbyt d³ugo le¿a³ w bardzo niewygodnej pozycji.
Kiedy spojrza³ z krawêdzi, dostrzeg³, ¿e Forester jest nieprzytomny i z po-
chylon¹ na ramiê g³ow¹ dynda na koñcu liny.
W miejscu, w którym naci¹³ j¹ Peabody, lina by³a bardzo wystrzêpiona.
Rohde odwin¹³ z pasa krótki odcinek i ostro¿nie przywi¹za³ go powy¿ej i po-
ni¿ej potencjalnego punktu pêkniêcia. Uporawszy siê z tym, pocz¹³ wci¹gaæ
bezw³adne i ciê¿kie cia³o Forestera. Bez sensu by³o podejmowanie dzisiaj
dalszego marszu. Stan Forestera nie pozwala³ mu praktycznie na ¿aden ruch;
upadek brutalnie zacisn¹³ linê na jego piersi i Rohde ostro¿nymi dotkniêcia-
mi stwierdzi³; ¿e kilka ¿eber co najmniej pêk³o, a mo¿e nawet zosta³o z³ama-
nych. Owin¹³ wiêc Forestera w ciep³e ubrania, a sam przysiad³ na pó³ce,
zastanawiaj¹c siê, co robiæ dalej.
By³o to z³e miejsce na spêdzenie nocy, nawet pogodnej a na tak¹ siê
nie zanosi³o. Lêka³ siê, ¿e jeli wicher osi¹gnie moc, jak¹ zwykle miewa
podczas zamieci, to wówczas nie¿ny nawis na lodowej cianie runie; a jeli
to nast¹pi, bêdzie po nich. Musieli mieæ schronienie przed wiatrem i nie-
giem. Uj¹³ toporek, wytar³ jego ostrze i zacz¹³ wyr¹bywaæ w lodowej cianie
p³ytk¹ niszê.
158
II
Tu¿ po zapadniêciu zmroku wiatr wzmóg³ siê, a Rohde pracowa³ dalej.
Gdy uderzy³y weñ pierwsze wciek³e podmuchy, przesta³ r¹baæ i popatrzy³
doko³a zmêczonym wzrokiem; harowa³ trzy godziny, ³upi¹c twardy lód narzê-
dziem têpym i zupe³nie siê do tego nie nadaj¹cym. Niewielkie wg³êbienie,
jakie wyr¹ba³, z ledwoci¹ mog³o pomieciæ ich obu, ale musia³o wystarczyæ.
Zaci¹gn¹³ Forestera do niszy i opar³ o cianê w g³êbi. Przyniós³ trzy
tobo³ki i u³o¿y³ je w wejciu na kszta³t niskiego i ca³kowicie niewystarczaj¹-
cego murku, który mia³ pe³niæ rolê zapory przed nawiewanym niegiem.
Poszpera³ w kieszeniach i zwróci³ siê do Forestera:
Masz powiedzia³ z naciskiem. ¯uj to.
Forester co wymamrota³, a Rohde wymierzy³ mu policzek.
Nie powiniene spaæ. Jeszcze nie Musisz ¿uæ kokê. Przemoc¹
otworzy³ usta Forestera i wsun¹³ w nie zielony kwadracik.
Rozwiniêcie tobo³u i z³o¿enie prymusa zajê³o mu pó³ godziny. Mia³ prze-
marzniête palce i odczuwa³ skutki choroby wysokociowej utratê energii
i psychiczne oszo³omienie, które zwielokrotnia³o czas ka¿dej czynnoci.
Wreszcie uruchomi³ kuchenkê, która dawa³a niewiele ciep³a i jeszcze mniej
wiat³a, ale jednak zdecydowanie poprawi³a sytuacjê.
Z kilku klamer i kawa³ków koca wykona³ prowizoryczn¹ os³onê przed
wiatrem. Na szczêcie wicher wia³ od prze³êczy, ponad cian¹ lodow¹; byli
zatem w miejscu stosunkowo dobrze os³oniêtym. Jednak jadowite zawiro-
wania wdziera³y siê niekiedy do niszy, nios¹c ze sob¹ rozszala³¹ chmurê
p³atków niegowych i sprawiaj¹c, ¿e p³omieñ prymusa rozb³yska³ i hucza³.
Kierunek wiej¹cego wiatru wpêdzi³ Rohdego w przygnêbienie. Jeli chodzi
o po³o¿enie kryjówki, by³o korzystne, ale jednoczenie nadbudowywa³ zas-
pê na szczycie ciany i wraz z jej rosn¹cym ciê¿arem zwiêksza³o siê prawdo-
podobieñstwo zawa³u. No, a poza tym, kiedy rankiem wyrusz¹ w drogê, bê-
dzie wia³ im prosto w twarz i przeszkadza³ we wspinaczce. Modli³ siê, aby
do tego czasu wiatr zmieni³ kierunek.
Niebawem stopi³ trochê niegu; wystarczy³o na ciep³y napój. Ale smak
bulionu wywo³ywa³ u Forestera odruch wymiotny. Rohde podgrza³ nieco
wiêcej wody ta przynajmniej nape³ni³a ich ¿o³¹dki odrobin¹ ciep³a.
Potem zabra³ siê za Forestera. Zbada³ jego rêce i nogi. Mimo wielu prote-
stów zacz¹³ je gwa³townie rozcieraæ. Po tym zabiegu Forester w pe³ni oprzytom-
nia³ i doszed³ do siebie. Teraz z kolei on rozmasowa³ d³oñmi stopy Rohdego.
Miguelu, czy s¹dzisz, ¿e nam siê uda? zapyta³.
Tak odpar³ Rohde krótko. Ale zaczyna³ mieæ w¹tpliwoci. Przed
ostatecznym atakiem na prze³êcz Forester nie by³ w najlepszym stanie. Nie
159
by³o to najodpowiedniejsze zajêcie dla cz³owieka z popêkanymi ¿ebrami.
Nie mo¿esz siedzieæ nieruchomo powiedzia³. Bez przerwy poruszaj pal-
cami r¹k i nóg, trzyj twarz, nos i uszy. Nie powiniene zasypiaæ.
Lepiej pogadajmy zasugerowa³ Forester. To nie pozwoli zasn¹æ nam
obu. Wyci¹gn¹³ szyjê i ws³ucha³ siê w zawodzenie wiatru. Jeli ten ha³as nie
ustanie, bêdzie to raczej wrzeszczenie do siebie. O czym bêdziemy rozmawiaæ?
Rohde mrukn¹³ i naci¹gn¹³ kaptur na uszy.
Od OHary s³ysza³em, ¿e by³e lotnikiem.
To prawda odrzek³ Forester. Lata³em pod koniec wojny, przede
wszystkim we W³oszech, na b³yskawicach. Potem, kiedy zaczê³a siê Korea,
wziêli mnie znowu, bo wiesz, by³em w rezerwie si³ powietrznych. Przesiad-
³em siê na odrzutowce i lata³em na sabreach przez ca³¹ wojnê koreañsk¹,
a przynajmniej do chwili, kiedy przeniesiono mnie do Stanów jako instruk-
tora. Chyba musia³em odbywaæ w Korei jakie wspólne misje z OHar¹.
Tak w³anie mówi³. A po Korei?
Forester wzruszy³ ramionami.
Wci¹¿ mia³em lotniczego bzika. Spó³ka, dla której pracujê, specjalizuje
siê w obs³udze samolotów. Umiechn¹³ siê. Kiedy zdarzy³a siê ta ca³a
afera, jecha³em w³anie do Santillany, ¿eby sfinalizowaæ umowê z waszym
lotnictwem na dostawê sprzêtu. Wiesz, wci¹¿ macie sabrey. Niekiedy udaje
mi siê na nich polataæ, pod warunkiem ¿e dowódca szwadronu jest przyzwo-
itym facetem. Przerwa³. Jeli Aguillar wykrêci ten swój coup de etat, inte-
res mog¹ diabli wzi¹æ. Nie wiem, po jak¹ cholerê zadajê sobie ten ca³y trud.
Rohde umiechn¹³ siê.
Dojcie do w³adzy señora Aguillara nie zaszkodzi twoim interesom.
Bêdzie ci to pamiêta³, a ty nie bêdziesz musia³ dawaæ ³apówek, które na pewno
uwzglêdni³e ju¿ w swoich kalkulacjach. Z jego g³osu przebija³a gorycz.
Do diab³a powiedzia³ Forester. Wiesz, jak to jest w tych stronach
wiata, a szczególnie pod rz¹dami Lopeza. Nie zrozum mnie le, jestem za
Aguillarem. My, biznesmeni, wolimy uczciwe rz¹dy, bo to znacznie u³atwia
wszystkie sprawy. Zabi³ rêce. Dlaczego popierasz Aguillara?
Kordyliera jest moj¹ ojczyzn¹ odrzek³ krótko, jak gdyby ju¿ to wyja-
nia³o wszystko. Foresterowi przysz³o na myl, ¿e spotkanie w Kordylierze
prawdziwego patrioty jest czym odrobinê niezwyk³ym, niczym spotkanie
hipopotama w Arktyce.
Milczeli przez chwilê, a potem Forester zapyta³:
Która godzina?
Rohde dogrzeba³ siê do zegarka.
Nieco po dziewi¹tej.
Forester zadygota³.
Jeszcze dziewiêæ godzin do wschodu s³oñca.
160
Ch³ód wgryza³ siê g³êboko w jego koci, a porywy wiatru ch³oszcz¹ce
p³ytk¹ nieckê, przenika³y ca³¹ jego odzie¿, nawet skórzan¹ kurtkê OHary.
Zastanawia³ siê, czy rankiem bêd¹ jeszcze ¿yli. Z opowieci i z lektur zna³
zbyt wiele historii o ludziach, którzy nawet w jego rodzinnym kraju i bli¿ej
cywilizacji umierali z zimna; nie mia³ z³udzeñ co do ich niepewnej sytuacji.
Rohde poruszy³ siê i zacz¹³ opró¿niaæ dwa tobo³ki. Starannie pouk³ada³
ich zawartoæ w miejscu, z którego nie mog³y wysun¹æ siê na zewn¹trz, a po-
tem poda³ pusty pakunek Foresterowi.
W³ó¿ do tego stopy powiedzia³. Da ci to pewn¹ ochronê przed
zimnem.
Forester wzi³¹³ pusty worek i szarpniêciem roz³ama³ pokrywaj¹c¹ go lodo-
w¹ pow³okê. W³o¿y³ do rodka stopy i zaci¹gn¹³ sznurek na wysokoci goleni.
S³ysza³em, ¿e kiedy by³e ju¿ w tych stronach? zapyta³.
W lepszych warunkach odpar³ Rohde. Kiedy studiowa³em, wiele lat
temu. To by³a ekspedycja wysokogórska na ten szczyt, ten na prawo od nas.
Uwieñczona sukcesem?
Rohde pokrêci³ g³ow¹.
Próbowali trzy razy, odwa¿ni byli ci Francuzi. Potem jeden z nich
zgin¹³ i dali za wygran¹.
Dlaczego przy³¹czy³e siê do nich? zapyta³ Forester z zaciekawie-
niem.
Rohde wzruszy³ ramionami.
Potrzebowa³em pieniêdzy, studenci zawsze ich potrzebuj¹, a traga-
rzom p³acono dobrze. A poza tym jako studenta medycyny interesowa³a mnie
soroche. Och, jaki sprzêt mieli ci faceci. Wycie³ane futrem ocieplacze, gru-
be skórzane buty, raki, puchowe kurtki, mocne nylonowe namioty i wielkie
zwoje liny, a do tego wietne haki, które nie giê³y siê przy wbijaniu w ska³ê.
By³ jak g³odomór, po¿¹dliwie wspominaj¹cy bankiet, w którym uczestni-
czy³.
I przechodzilicie prze³êcz?
Od tamtej strony. Tak by³o ³atwiej. Spojrza³em z góry na tê stronê
i by³em rad, ¿e nie musielimy siê têdy wspinaæ. Na prze³êczy za³o¿ylimy
obóz, trzeci obóz. Powoli zdobywalimy wysokoæ, zatrzymuj¹c siê w ka¿-
dym obozie przez kilka dni, aby unikn¹æ soroche.
Nie wiem, dlaczego ludzie ³a¿¹ po górach powiedzia³ Forester z nut¹
irytacji w g³osie. Bóg mi wiadkiem, ¿e robiê to wbrew mojej woli. Nie
pojmujê, jakim cudem mo¿na to robiæ dla przyjemnoci.
Ci Francuzi byli geologami rzek³ Rohde. Nie wspinali siê dla sa-
mej wspinaczki. Zebrali w okolicznych górach mnóstwo próbek. Widzia³em
mapê, jak¹ wówczas sporz¹dzili, póniej opublikowano j¹ w Pary¿u. Prze-
czyta³em, ¿e znaleli wiele bogatych z³ó¿ minera³ów.
161
No i jaki i tego po¿ytek? docieka³ Forester. Przecie¿ tu nikt nie
mo¿e pracowaæ.
Teraz nie zgodzi³ siê Rohde. Ale kto wie, co bêdzie kiedy.
Z jego g³osu przebija³a pogodna pewnoæ siebie.
Rozmawiali d³ugo. Ka¿dy z nich próbowa³ pogoniæ ospa³e wskazówki ze-
gara. Po jakim czasie Rohde zacz¹³ piewaæ ludowe piosenki z Kordyliery,
a potem zapomniane niemieckie, których nauczy³ go ojciec. Repertuar Forestera
sk³ada³ siê z kilku amerykañskich kawa³ków, przy czym Forester stara³ siê uni-
kaæ wspó³czesnego popu i raczej trzyma³ siê piosenek swojej m³odoci. By³
w po³owie I ve Been Working on the Railroad, kiedy gdzie z lewej strony roz-
leg³o siê silne grzmotniêcie, które na moment zag³uszy³o nawet wycie wichury.
Co to by³o? zapyta³ sp³oszony.
Za³amuje siê nawis nie¿ny odpowiedzia³ Rohde. Wiatr go nadbu-
dowa³, a teraz jest tak wielki, ¿e nie wytrzymuje w³asnego ciê¿aru. Uniós³
wzrok ku sklepieniu niszy. Módlmy siê, aby nie zawali³ siê tak¿e tutaj.
Zostalibymy pogrzebani ¿ywcem.
Która godzina?
Pó³noc. Jak siê czujesz?
Forester siedzia³ z ramionami skrzy¿owanymi na piersi.
Cholernie przemarzniêty.
A jak tam ¿ebra?
Nic nie czujê.
Rohde by³ zatroskany.
To niedobrze. Ruszaj siê, przyjacielu, ruszaj. Pocz¹³ policzkowaæ
i masowaæ Forestera, a¿ ten, wyj¹c o zlitowanie, znów poczu³ ból w piersi.
Nieco po drugiej nad ranem zawali³ siê nie¿ny nawis nad nisz¹, lecz
Rohde i Forester, zatopieni w na po³y rzeczywistym wiecie zimna i odrê-
twienia, ogarniêci byli niebezpiecznym letargiem. Rohde s³ysza³ poprzedza-
j¹ce zawa³ poskrzypywanie i poruszy³ siê anemicznie, ale potem opad³ bez
si³. Zawa³owi towarzyszy³ huk przypominaj¹cy wybuch bomby, a do niszy
wdar³a siê chmura suchego, sypkiego niegu, który dusi³ i ziêbi³.
Rohde toczy³ z nim bój, wykonuj¹c rêkoma p³ywackie ruchy. Fala nie-
gu wnet zakry³a jego nogi i podpe³z³a do piersi. Wrzasn¹³ do Forestera:
Oczyszczaj przestrzeñ przed sob¹!
Forester wyda³ z siebie jêk protestu i bezskutecznie machn¹³ ramiona-
mi. Na szczêcie nieg przesta³ nap³ywaæ, pozostawiaj¹c ich pogr¹¿onych
do wysokoci barków. Po d³ugim, s³abn¹cym pomruku, który zdawa³ siê do-
chodziæ gdzie z bardzo daleka, uwiadomili sobie, ¿e zapad³a nienaturalna
cisza. Odg³osy zamieci, które od tak dawna katowa³y ich uszy, ¿e przestali
zwracaæ na nie uwagê, umilk³y ca³kowicie i w ich uszach dzwoni³a teraz
rozdzieraj¹ca cisza.
11 Cytadela w Andach
162
Co siê dzieje? wymamrota³ Forester. Co wiêzi³o jego ramiona i nie
potrafi³ ich wyswobodziæ. Ogarniêty panik¹ zacz¹³ siê chaotycznie szamo-
taæ, a¿ Rohde krzykn¹³:
Spokojnie! W zamkniêtej przestrzeni jego g³os by³ bardzo donony.
Przez chwilê le¿eli nieruchomo, a potem Rohde poruszy³ siê ostro¿nie,
usi³uj¹c wymacaæ czekan. Otulaj¹cy go nieg by³ puszysty i sypki i Rohde
przekona³ siê, ¿e mo¿e unieæ ramiona w górê. Uwolniwszy je, zacz¹³ zgarniaæ
nieg z twarzy i przylepiaæ go do ciany niszy. Nakaza³ Foresterowi robiæ to
samo. Wkrótce oczycili przestrzeñ na tyle du¿¹, ¿e mogli siê w niej poruszaæ.
Rohde wyci¹gn¹³ z kieszeni zapa³ki i próbowa³ je zapaliæ, ale wszystkie prze-
mok³y i wilgotne ³ebki kruszy³y siê przy pocieraniu o pude³ko.
Mam zapalniczkê powiedzia³ Forester z trudem.
Rohde us³ysza³ trzaniêcie i ujrza³ jaskrawy punkt olepiaj¹cego wia-
t³a. Odwróci³ wzrok od p³omienia i rozejrza³ siê doko³a. P³omyk pali³ siê
nieruchomo, bez ¿adnego migotania, i Rohde poj¹³, ¿e zostali zasypani. Tam,
gdzie powinno znajdowaæ siê wejcie, wznosi³ siê nieprzerwany mur zbite-
go niegu.
Musimy wydr¹¿yæ otwór powiedzia³ albo siê udusimy.
Zacz¹³ szukaæ w niegu toporka. D³ugo to trwa³o, a zanim go znalaz³,
jego palce napotka³y kilka innych rzeczy z ich ubogiego wyposa¿enia. Od-
k³ada³ je skrzêtnie na bok od tej chwili wszystko sta³o siê wa¿ne.
Wzi¹³ toporek i siedz¹c z nogami przykrytymi niegiem, pocz¹³ ci¹æ
wznosz¹c¹ siê przed nim cianê. Chocia¿ zbita, nie by³a tak twarda jak lód,
w którym wyr¹ba³ niszê, czyni³ wiêc znaczne postêpy. Nie wiedzia³ jednak,
przez jak grub¹ warstwê bêdzie musia³ siê przebiæ. Zawa³ móg³ rozci¹gaæ siê
od lodowej ciany a¿ do samej grani urwiska wówczas przebije siê na
zewn¹trz tu¿ nad bezdenn¹ otch³ani¹.
Odsun¹³ tê myl od siebie i rytmicznie pracowa³ toporem, wycinaj¹c
otwór zaledwie takiej wielkoci, by móg³ posuwaæ siê dalej. Forester wygar-
nia³ z dziury wyr¹bany nieg i uklepywa³ go pod cian¹. Po jakim czasie
zauwa¿y³:
Jeli tak dalej pójdzie, nie zostanie nam wiele miejsca.
Rohde zachowywa³ milczenie. Wygasi³ p³omieñ zapalniczki i kontynu-
owa³ pracê w ciemnociach. Kierowa³ siê dotykiem. Wreszcie przenikn¹³
w g³¹b ciany na tyle, na ile móg³ siêgn¹æ uzbrojonym w toporek ramieniem.
Wci¹¿ nie przebi³ siê na drug¹ stronê.
Czekan rzuci³ krótko.
Forester poda³ narzêdzie. Rohde wsun¹³ czekan w otwór i zacz¹³ pchaæ
ze wszystkich si³. Nie móg³ ju¿ r¹baæ, wiêc tylko napiera³ si³¹ swych miêni.
Ku jego uldze nagle co siê podda³o i do pieczary wdar³ siê po¿¹dany stru-
mieñ zimnego powietrza. Dopiero wówczas uwiadomi³ sobie, jak wielka
163
duchota panowa³a w niszy. Zwali³ siê bez si³ na Forestera, dysz¹c z wysi³ku
i ³apczywie wci¹gaj¹c powietrze.
Forester zepchn¹³ go z siebie.
Obwa³ ma jakie dwa metry gruboci. Powinnimy przebiæ siê bez
trudu powiedzia³ Rohde po chwili.
No to lepiej bierzmy siê do roboty odpar³ Forester.
Rohde przemyla³ propozycjê, ale jej nie przyj¹³.
Mo¿e to najlepsze, co mog³o nas spotkaæ. Jest tu teraz cieplej, bo nieg
os³ania nas przed wiatrem. Musimy tylko nie dopuszczaæ do zasklepienia
otworu. No i nie bêdzie ju¿ nastêpnego obwa³u.
Dobra zgodzi³ siê Forester. Ty tu rz¹dzisz.
Ciep³o by³o tu pojêciem umownym. Rohde zlany by³ potem, a teraz czu³,
¿e pod jego ubraniem pot zamienia siê w lód. Niezgrabnie zacz¹³ siê rozbie-
raæ i kaza³ Foresterowi wymasowaæ ca³e swoje cia³o. W trakcie tego zabiegu
Forester wyda³ z siebie ciche parskniêcie i powiedzia³:
£ania turecka w temperaturach ujemnych. Muszê wprowadziæ to
w Nowym Jorku. Zarobimy furê pieniêdzy.
Rohde ubra³ siê i zapyta³:
Jak siê czujesz?
Diablo przemarzniêty odpar³ Forester. Ale poza tym w porz¹dku.
Ten szok dobrze nam zrobi³ powiedzia³ Rohde. Szybko popadli-
my w odrêtwienie. Nie mo¿emy do tego dopuciæ ponownie. Do witu zo-
sta³y nam jeszcze trzy godziny. Wiêc rozmawiajmy i piewajmy.
Zaczêli siê drzeæ, a dwiêk ko³acz¹cy siê w mizernej przestrzeni lodo-
wej niszy sprawia³, ¿e brzmieli, wedle s³ów Forestera, jak para cholernych
³azienkowych Carusów.
III
Pó³ godziny przed witem Rohde zacz¹³ wyr¹bywaæ przejcie. I wreszcie
wyszli w szary wiat porywistego wiatru i niesionego zamieci¹ niegu. Warun-
ki panuj¹ce poza pieczar¹ zaszokowa³y Forestera. Chocia¿ by³ ju¿ dzieñ, wi-
docznoæ ograniczona by³a do niespe³na dziesiêciu metrów, a wiatr zdawa³ siê
przewiewaæ cia³o na wylot. Przy³o¿y³ usta do ucha Rohdego i krzykn¹³:
Ciut wieje, co?!
Rohde popatrzy³ na niego. Skrzywi³ wargi w ponurym grymasie.
Jak twoje ¿ebra?
Pier bola³a Forestera przeraliwie, ale umiech mia³ pogodny.
W porz¹dku. Da siê wytrzymaæ. Wiedzia³, ¿e nie zdo³aj¹ prze¿yæ
kolejnej nocy w górach. Tego dnia musieli sforsowaæ prze³êcz. Albo zgin¹.
164
Rohde pokaza³ w górê czekanem.
Nawis formuje siê znowu. Ale nie jest taki straszny. Damy radê tam
wejæ. Uporz¹dkuj tobo³ki.
Podszed³ do lodowej ciany i zrêcznie pocz¹³ wyr¹bywaæ stopnie, Fore-
ster za zaj¹³ siê przepakowaniem sprzêtu. Nie by³o tego wiele. Trochê rze-
czy zagrzebanych pod niegiem, stracili, a kilka innych Rohde uzna³ za nie-
potrzebne obci¹¿enie podczas ostatniego desperackiego ataku. Pozostawili
tylko te absolutnie niezbêdne.
Rohde najpierw wyr¹ba³ w piêtnastostopowej cianie lodowej stopnie do
takiej wysokoci, do jakiej móg³ siêgn¹æ stoj¹c na wzglêdnie solidnym grun-
cie. Nastêpnie wpi¹³ siê do haków i korzystaj¹c z ju¿ wykutych stopni, z ani-
muszem r¹ba³ dalej. Z myl¹ o Foresterze robi³ stopnie bardzo g³êbokie.
Dopiero po godzinie uzna³, ¿e Forester mo¿e bezpiecznie wejæ po cianie.
Baga¿e zosta³y wci¹gniête na linie. Potem zacz¹³ siê wspinaæ asekuro-
wany przez Rohdego Forester. By³o to najtrudniejsze zadanie, jakiemu mu-
sia³ stawiæ czo³o w ca³ym swoim ¿yciu. W normalnych warunkach móg³by
niemal wbiec po szerokich i g³êbokich stopniach, ale teraz nagi lód parzy³ go
w d³onie przez rêkawice, dokucza³y mu ¿ebra, ból przenika³ go na wskro
przy ka¿dym uniesieniu ramion ponad g³owê i czu³ siê tak s³aby i zmêczony,
jak gdyby ¿ycie wyciek³o zeñ kropla po kropli. Osi¹gn¹³ jednak cel i jak
k³oda zwali³ siê u stóp Rohdego.
Wiatr by³ tu skowycz¹cym szatanem, który gna³ po prze³êczy, nios¹c ze
sob¹ szare chmury sypkiego niegu i lodowych cz¹steczek k³uj¹cych twarz
i d³onie. Panowa³ zgie³k nie do opisania. Og³uszaj¹ce, zimne pandemonium
z lodowatego piek³a. Rohde pochyli³ siê nad Foresterem, os³aniaj¹c go przed
najgorszym impetem wichury, i kaza³ mu usi¹æ.
Nie mo¿esz tu siedzieæ! wrzasn¹³. Musisz siê ruszaæ! Nie czeka
nas ju¿ ¿adna ciê¿ka wspinaczka, a jedynie wchodzenie po zboczu na prze-
³êcz, a potem zejcie na drug¹ stronê.
Forester wykrzywia³ twarz, gdy cz¹steczki lodu wbija³y siê w skórê jak
drzazgi. Spojrza³ w pe³ne determinacji oczy Rohdego.
W porz¹dku, brachu wychrypia³. Gdzie mo¿esz iæ ty, mogê i ja.
Rohde wcisn¹³ mu w d³oñ kilka kwadracików koki.
Bêd¹ ci potrzebne.
Sprawdzi³ linê, któr¹ Forester by³ obwi¹zany w pasie, a potem podniós³ oba
tobo³ki, wa¿¹c je w d³oniach. Otworzy³ je i upchn¹³ ca³¹ zawartoæ w jednym,
który nastêpnie, mimo protestów Forestera, zarzuci³ sobie na plecy. Pusty tobo-
³ek zosta³ porwany przez wiatr i znikn¹³ w szarych otch³aniach zamieci.
Forester chwiejnie wsta³ i ruszy³ szlakiem przecieranym przez Rohdego.
Przygarbi³ siê i opuci³ g³owê, aby ochroniæ twarz przed dokuczliw¹ wichur¹.
Doln¹ czêæ twarzy owin¹³ kapturem nie móg³ jednak os³oniæ oczu, które nie-
165
bawem poczerwienia³y i zaczê³y piec. W pewnej chwili podniós³ g³owê i wiatr
uderzy³ go wprost w usta, zapieraj¹c dech w piersi równie skutecznie, jak precy-
zyjny cios w splot s³oneczny. Popiesznie opuci³ g³owê i ruszy³ dalej.
Zbocze nie by³o zbyt strome, znacznie ³agodniejsze ni¿ to poni¿ej urwisk,
co oznacza³o jednak, ¿e aby zyskaæ na wysokoci, musieli przebyæ d³u¿sz¹
drogê. Próbowa³ siê w tym wszystkim po³apaæ. Musieli zrobiæ trzysta me-
trów wysokoci, a zbocze mia³o nachylenie, powiedzmy, trzydzieci stopni
ale zaraz potem jego oszo³omiony umys³ pogubi³ siê w subtelnociach trygo-
nometrii i Forester da³ sobie spokój z obliczeniami.
Rohde brn¹³ dalej, przecieraj¹c szlak w g³êbokim niegu i nieustannie bada-
j¹c czekanem teren przed sob¹, wiatr za skowycza³ i szarpa³ go swymi lodowa-
tymi pazurami. Widocznoæ nie siêga³a nawet dziesiêciu metrów, lecz wierzy³,
¿e zbocze oka¿e siê wystarczaj¹cym przewodnikiem. Nigdy nie przemierza³ tej
strony prze³êczy, ale ogl¹da³ j¹ z góry i mia³ nadziejê, ¿e jego pamiêæ jest precy-
zyjna i ¿e to, co mówi³ Foresterowi, oka¿e siê prawdziwe a mianowicie, ¿e nie
czeka ich ju¿ powa¿na wspinaczka, lecz tylko zwyk³y marsz.
Gdyby by³ sam, móg³by poruszaæ siê znacznie szybciej. Ale teraz mu-
sia³ pomóc Foresterowi, wiêc zwolni³ tempo. Poza wszystkim innym pozwa-
la³o mu to oszczêdzaæ energiê, która choæ by³ w formie lepszej ni¿ Forester
nie by³a niewyczerpana. Ale w koñcu nie zwali³ siê z urwiska. Tak samo
jak Forester, szed³ zgiêty we dwoje, wiatr szarpa³ jego ubraniem, a nieg
pokrywa³ kaptur coraz grubsz¹ warstw¹ lodu.
Po godzinie dotarli do niewielkiego progu, za którym zbocze by³o znacz-
nie ³agodniejsze, niemal p³askie. Zamieæ szala³a. W miarê marszu zalegaj¹-
ca tu warstwa niegu stawa³a siê coraz grubsza. Rohde uniós³ g³owê i prze-
s³aniaj¹c oczy d³oni¹, spojrza³ ku górze. Nic nie dawa³o siê dostrzec, poza
szarym, wiruj¹cym wiatem, który osacza³ ich ze wszystkich stron. Poczeka³
na Forestera i wrzasn¹³:
Zostañ tutaj, pójdê trochê do przodu!
Forester skin¹³ g³ow¹ ze znu¿eniem, osun¹³ siê w nieg i odwróciwszy
plecami do wichury, zwin¹³ siê w k³êbek. Rohde odwi¹za³ linê z bioder, rzu-
ci³ j¹ obok Forestera i ruszy³ przed siebie. Po przejciu kilku kroków odwró-
ci³ siê i dostrzeg³ kontur skulonej postaci Forestera, a miêdzy sob¹ a nim
g³êbokie lady w niegu. Stwierdziwszy z satysfakcj¹, ¿e zdo³a po nich wró-
ciæ, pogr¹¿y³ siê w szalej¹c¹ zamieæ.
Forester w³o¿y³ do ust nastêpny kawa³ek koki i zacz¹³ go powoli ¿uæ. Jego
rêka by³a niezdarna, wiêc musia³ zdj¹æ rêkawice, by podnieæ kwadracik z d³oni.
By³ odrêtwia³y, przemarzniêty do koci i tylko w ustach czu³ przyjemne cie-
p³o, sztuczne ciep³o koki. Straci³ poczucie czasu; jego zegarek stan¹³ dawno
temu. Nie umia³ okreliæ, od jak dawna drepcz¹ tak po zboczu góry. Ch³ód
zdawa³ siê mroziæ nie tylko jego cia³o, ale i umys³. Odnosi³ wra¿enie, ¿e szli
166
ju¿ tak od kilku godzin, a mo¿e tylko kilku minut; nie mia³ pojêcia. Wiedzia³
jedynie, ¿e zanadto siê tym nie przejmuje. ¯ywi³ przekonanie, ¿e skazany jest
na wieczny marsz i wspinaczkê w tym zimnym i martwym wiecie gór.
Ogarniêty apati¹ d³ugo le¿a³ w niegu, a potem, kiedy koka zaczê³a dzia-
³aæ, o¿ywi³ siê nieco i popatrzy³ w kierunku, w którym pod¹¿y³ Rohde. Wiatr
ci¹³ jego twarz, wiêc wzdrygn¹³ siê i w obronnym odruchu podniós³ d³oñ.
Zauwa¿y³, ¿e jego rêce sta³y siê ³uskowate i niebieskie jak skóra jaszczurki,
a palce s¹ pokaleczone w tysi¹cu miejsc przez gnane wiatrem drobiny lodu.
Po Rohdem nie by³o ladu. Forester znów siê odwróci³, czuj¹c w ¿o³¹dku
lekki przyp³yw paniki. Co siê stanie, je¿eli Rohde nie zdo³a go odnaleæ? Ale
jego umys³ by³ zbyt odrêtwia³y, zbyt oszo³omiony ch³odem i kok¹, by sk³oniæ
cia³o do jakiegokolwiek konstruktywnego wysi³ku. Ponownie osun¹³ siê w nieg.
Rohde przywo³a³ go do ¿ycia gwa³townym szarpniêciem za ramiê.
Cz³owieku, rusz siê. Nie powiniene tu siedzieæ i zamarzaæ. Wymasuj
sobie twarz i za³ó¿ rêkawice.
Mechanicznie podniós³ rêkê i nieskutecznie pocz¹³ wodziæ po policzku.
Nie czu³ ¿adnego dotyku. Tak twarz, jak i d³oñ zosta³y znieczulone przez
zimno. Rohde dwukrotnie wymierzy³ mu siarczysty policzek, co poirytowa-
³o Forestera.
Ju¿ dobrze wycharcza³. Nie musisz mnie biæ.
Uderzeniami r¹k o cia³o przywróci³ w nich kr¹¿enie, a potem zacz¹³
masowaæ twarz.
Przeszed³em jakie dwiecie metrów! krzykn¹³ Rohde. nieg tam
do pasa i robi siê coraz g³êbszy. Nie mo¿emy iæ w tym kierunku, musimy to
okr¹¿yæ.
Forester by³ zrozpaczony. Czy to siê nigdy nie skoñczy? Chwiejnie pod-
niós³ siê i zaczeka³, a¿ Rohde opasze siê lin¹. A potem pod¹¿y³ za nim szla-
kiem, odchodz¹cym od dotychczasowego pod k¹tem prostym. Teraz wiatr
atakowa³ ich z boku; przy gwa³towniejszych porywach grozi³ zwaleniem z nóg
i musieli dziwacznie siê krzywiæ, by utrzymaæ niepewn¹ równowagê.
Rohde wybra³ drogê umo¿liwiaj¹c¹ ominiêcie najg³êbszych zasp, ale
nie podoba³o mu siê, ¿e wi¹¿e siê to ze strat¹ wysokoci. Co jaki czas pró-
bowa³ skrêciæ w stronê prze³êczy i za ka¿dym razem musia³ kapitulowaæ.
W koñcu znalaz³ jednak drogê ku górze, gdzie zbocze by³o bardziej strome
a pokrywa nie¿na cieñsza. Znów szli pod wiatr i zyskali na wysokoci.
Forester otêpiale pod¹¿a³ za Rohdem. Mechanicznie stawia³ nogê za nog¹
w tym niekoñcz¹cym siê, szarpanym marszu. Od czasu do czasu podnosi³
g³owê i w nie¿nym pó³mroku widzia³ przed sob¹ sylwetkê przyjaciela. My-
la³ wtedy tylko o jednym: by nie straciæ Rohdego z oczu i nie naprê¿aæ liny.
Niekiedy potyka³ siê, pada³, czu³ szarpniêcie; wtedy Rohde cierpliwie cze-
ka³, a¿ podniesie siê i bêd¹ mogli ruszyæ w górê ci¹gle w górê.
167
Nagle Rohde zatrzyma³ siê i Forester przykutyka³ do jego boku. Rohde
wyci¹gn¹³ przed siebie czekan i z nut¹ desperacji w g³osie powiedzia³ powoli:
Ska³a. Znów natknêlimy siê na ska³y.
Uderzy³ czekanem w oblodzony wystêp i lód roztrzaska³ siê. Uderzy³
znowu w obna¿on¹ ska³ê i na nieskalan¹ biel niegu posypa³y siê brudnosza-
re od³amki.
Ta ska³a jest zerodowana powiedzia³ Rohde. Bardzo krucha i oblodzona.
Forester zmusi³ swój rozleniwiony umys³ do pracy.
Twoim zdaniem, jak daleko to siêga?
Kto wie? odpowiedzia³ pytaniem Rohde.
Odwróci³ siê i ukucn¹³ ty³em do wiatru. Forester poszed³ za jego przy-
k³adem.
Nie mo¿emy siê na to wspinaæ. By³o dostatecznie le wczoraj, po tam-
tej stronie lodowca, kiedy nie wia³ wiatr, a my bylimy wypoczêci. Podjêcie
takiej próby teraz by³oby szaleñstwem.
Zabi³ rêce.
Mo¿e to tylko pojedynczy wystêp zasugerowa³ Forester. Przecie¿
widocznoæ jest bardzo s³aba.
Rohde chwyci³ czekan.
Zostañ tu. Sprawdzê.
Znów opuci³ Forestera i zacz¹³ siê wspinaæ. Forester s³ysza³ przebijaj¹-
ce przez huk wiatru uderzenia czekana. W szarym zamêcie ginê³y kolejne
kawa³ki lodu i odpryski kamienia. Kierowany poci¹gniêciami Rohdego, wy-
dawa³ linê.
W³anie uniós³ rêkê, by owin¹æ twarz kapturem, kiedy Rohde odpad³.
Forester us³ysza³ s³aby okrzyk i dojrza³ bezkszta³tn¹ sylwetkê wal¹c¹ siê na
niego ze zgie³kliwego piek³a w górze. Chwyci³ linê, obróci³ siê i wbi³ nogi
g³êboko w nieg, gotów przyj¹æ uderzenie. Rohde przetoczy³ siê obok niego
na ³eb na szyjê i zacz¹³ zelizgiwaæ siê w dó³ zbocza. Nagle zosta³ gwa³tow-
nie zatrzymany. Szarpniêcie liny omal nie zwali³o Forestera z nóg.
Forester nie popuszcza³, dopóki nie uzyska³ pewnoci, ¿e Rohde ju¿ dalej
siê nie zsunie. Dostrzeg³, ¿e siê porusza, potem przekrêca i siada, a wreszcie
zaczyna masowaæ nogê.
Miguel, nic ci siê nie sta³o?! wrzasn¹³.
Zacz¹³ schodziæ.
Rohde podniós³ twarz i Forester ujrza³, ¿e ka¿dy w³osek jego kilkudnio-
wego zarostu pokryty jest szronem.
Noga powiedzia³ Rohde. Zrani³em siê w nogê.
Forester pochyli³ siê nad nim, wyprostowa³ mu nogê i obmaca³ j¹. No-
gawka by³a rozdarta. Wsun¹³ d³oñ pod materia³ i poczu³ lepk¹ wilgotnoæ krwi.
Nie jest z³amana, ale nielicho j¹ pokiereszowa³e stwierdzi³ po chwili.
168
Tam na górze jest strasznie powiedzia³ Rohde z twarz¹ skrzywion¹ gry-
masem bólu. Nikt nie zdo³a tego sforsowaæ nawet przy dobrej pogodzie.
Jak daleko siêga ska³a?
Nie widzia³em koñca, ale w ogóle widzia³em niewiele. Przerwa³.
Musimy wróciæ i spróbowaæ z drugiej strony.
Forester by³ przera¿ony.
Ale po drugiej stronie jest lodowiec. Przy takiej pogodzie nie zdo³amy
go przebyæ.
Mo¿e po tej stronie lodowca równie¿ jest przyzwoita droga powie-
dzia³ Rohde. Odwróci³ g³owê i spojrza³ ku ska³om, z których spad³. Jedno
jest pewne: ta jest nie do przejcia.
Potrzebujemy czego do obwi¹zania tej nogawki rzek³ Forester.
Nie jestem w tych sprawach specjalist¹, ale nie s¹dzê, by odmro¿enie skale-
czonego cia³a mog³o wyjæ na dobre.
Mój tobo³ek powiedzia³ Rohde. Pomó¿ mi.
Forester pomóg³ mu zdj¹æ baga¿, wysypa³ jego zawartoæ na nieg, a na-
stêpnie porwa³ kawa³ek koca na pasy, którymi obwi¹za³ mocno nogê Rohdego.
Mamy coraz mniej sprzêtu powiedzia³ nieweso³o. Mogê trochê
tego towaru upchn¹æ po kieszeniach, ale nie bêdzie tego wiele.
We prymus i naftê rzek³ Rohde. Skoro musimy dojæ do lodowca,
mo¿e znajdziemy chroni¹cy przed wiatrem nawis, gdzie da siê zrobiæ jakie
ciep³e picie.
Forester wsun¹³ do kieszeni butelkê nafty i garæ kostek roso³owych,
a potem przerzuci³ przez ramiê uwi¹zan¹ na kawa³ku kabla kuchenkê. W tym
czasie Rohde usiad³; skrzywi³ siê z bólu. Zacz¹³ przeczesywaæ nieg rozcza-
pierzonymi palcami.
Czekan powiedzia³ gor¹czkowo. Gdzie jest czekan?
Nie widzia³em go odpar³ Rohde.
Obaj wbili wzrok w rozwirowan¹ w dole szar¹ ciemnoæ. Rohde poczu³
w ¿o³¹dku nag³¹ pustkê. Czekan by³ bezcenny; bez niego nigdy nie zaszliby
a¿ tak daleko. W¹tpi³, czy bez niego zdo³aj¹ dotrzeæ na prze³êcz. Spojrza³
ni¿ej i ujrza³, ¿e jego d³onie trzês¹ siê nieopanowanie. Wówczas zrozumia³,
¿e dociera do kresu swych si³ tak fizycznych, jak i psychicznych.
Forester poczu³ nowy przyp³yw ducha.
No i co z tego? powiedzia³. Ta cholerna góra robi³a wszystko, co
mog³a, ¿eby nas wykoñczyæ. I jak dot¹d bez powodzenia. Przypuszczam,
¿e jej siê nie uda. Skoro doszlimy a¿ tu, zdo³amy przejæ resztê drogi. Do
prze³êczy zosta³o nieca³e dwiecie metrów, dwiecie parszywych metrów,
czy s³yszysz Miguelu?
Rohde umiechn¹³ siê ze znu¿eniem.
Ale znów bêdziemy musieli traciæ wysokoæ.
169
No to co? To po prostu jeden ze sposobów nabierania prêdkoci. Tym razem
ja poprowadzê. Do miejsca, gdzie skrêcalimy, mogê iæ po naszych ladach.
Ogarniêty takim niewyt³umaczalnym i nieracjonalnym optymizmem
Forester schodzi³ na dó³ z kutykaj¹cym za plecami Rohdem. Stwierdzi³, ¿e
marsz po ladach jest zupe³nie ³atwy, szed³ po nich nawet wówczas, gdy
bieg³y krêt¹ lini¹. Nie bardzo ufa³ swoim umiejêtnociom tropiciela i wie-
dzia³, ¿e raz zgubiwszy lad, w tej zamieci ju¿ nigdy go nie odnajdzie. Jak
siê okaza³o, w miejscu, gdzie odbili w prawo, szlak by³ prawie niewidoczny,
wiatr niemal ca³kowicie zasypa³ go puszystym niegiem.
Przystan¹³ i poczeka³ na Rohdego.
Jak tam noga?
Rohde umiechn¹³ siê, co wygl¹da³o raczej jak grymas.
Przesta³a boleæ. Jest odrêtwia³a z zimna i bardzo sztywna.
Wiêc ja bêdê przecieraæ szlak powiedzia³ Forester. Ty lepiej przez
jaki czas odpuæ to sobie. Umiechn¹³ siê, czuj¹c sztywnoæ swoich po-
liczków. Mo¿esz u¿ywaæ liny jak uzdy: jedno szarpniêcie iæ w lewo,
dwa szarpniêcia w prawo.
Rohde milcz¹co przytakn¹³ i ruszyli dalej. Rych³o Forester przekona³ siê,
¿e marsz po dziewiczym niegu jest znacznie trudniejszy, zw³aszcza ¿e nie
mia³ czekana, którym móg³by badaæ teren przed sob¹. Wcale nie jest tu tak le,
pomyla³, nie ma ¿adnych rozpadlin, ale rzecz stanie siê diablo ryzykowna,
jeli bêdziemy musieli przeci¹æ lodowiec. Mimo trudów wêdrówki, psychicz-
nie czu³ siê znacznie lepiej ni¿ dot¹d. Obowi¹zki przewodnika utrzymywa³y
go w stanie czujnoci i mobilizowa³y do pracy jego rozsychaj¹cy siê umys³.
Odnosi³ wra¿enie, ¿e wiatr nie jest ju¿ tak silny i mia³ nadziejê, ¿e nie-
bawem ucichnie. Od czasu do czasu, zreszt¹ zgodnie z instrukcj¹ Rohdego,
odbija³ w lewo lub w prawo, jednak za ka¿dym razem g³êbokie zaspy zmu-
sza³y go do powrotu na dotychczasowy szlak. Wreszcie, nie znalaz³szy do-
godnej drogi na prze³êcz, dotarli do labiryntu lodowych bloków.
Forester opad³ na kolana w nieg i poczu³ na policzkach ³zy zawodu.
Co teraz? zapyta³. Ale bynajmniej nie oczekiwa³ satysfakcjonuj¹cej
odpowiedzi.
Rohde zwali³ siê obok niego i na po³y siedzia³, na po³y le¿a³ ze stercz¹c¹
w przodzie sztywn¹ nog¹.
Wejdziemy nieco w g³¹b lodowca. Mo¿e znajdziemy jak¹ kryjówkê.
Wiatr nie bêdzie tam tak dokuczliwy. Popatrzy³ na zegarek, a potem przysta-
wi³ go do ucha. Jest druga. Do zmroku zosta³y cztery godziny. Szkoda czasu,
ale musimy zjeæ co gor¹cego, nawet gdyby mia³a to byæ tylko gor¹ca woda.
Druga powiedzia³ Forester z gorycz¹. Czujê siê tak, jak gdybym
³azi³ wokó³ tej góry od stu lat, zawieraj¹c osobist¹ znajomoæ z ka¿dym cho-
lernym p³atkiem niegu.
170
Wchodzili w powik³any labirynt lodowca. Forester czu³ miertelny lêk
przed zamaskowanymi rozpadlinami. Dwukrotnie wpad³ po pachy w g³êboki
nieg, z którego Rohde wyci¹ga³ go nie bez k³opotów. Wreszcie znaleli to,
czego szukali chroni¹cy przed wiatrem niewielki za³om w lodowej cianie.
Szczêliwi, ¿e nie smaga ich przenikliwy wicher, z ulg¹ osunêli siê w nieg.
Rohde zmontowa³ prymus, rozpali³, a potem stopi³ nieco niegu. Stwier-
dziwszy, ¿e tak jak poprzednio aromatyczny miêsny smak bulionu przypra-
wia ich o md³oci, musieli zadowoliæ siê gor¹c¹ wod¹. Czuj¹c promieniuj¹-
ce z ¿o³¹dka ciep³o, Forester dowiadczy³ osobliwego zadowolenia.
Jak daleko st¹d do prze³êczy? zapyta³.
Mo¿e trzysta metrów odpar³ Rohde.
Tak, podczas tego odwrotu stracilimy ze dwiecie metrów. Forester
ziewn¹³. Chryste, jak dobrze schowaæ siê przed tym wiatrem. Jest mi przy-
najmniej dwa razy cieplej, czyli mam mniej wiêcej temperaturê zamarzania.
Owin¹³ siê cianiej kurtk¹ i spojrza³ na Rohdego spod pó³przymkniêtych
powiek. Rohde, z oczyma przeszklonymi zmêczeniem, gapi³ siê apatycznie
na p³on¹cy prymus.
I tak le¿eli w swej lodowej kryjówce, gdy wokó³ hula³ wiatr, a smu¿ki
gnanego nim niegu sp³ywa³y w maleñkich zawirowaniach do tej oazy ciszy.
IV
Rohde ni³.
ni³, ¿e pi. pi w olbrzymim puchowym ³o¿u, w którym tonie przepo-
jony bezgraniczn¹ rozkosz¹. £o¿e otoczy³o go swym miêkkim komfortem,
jednoczenie podtrzymuj¹c jego strudzone cia³o i pozwalaj¹c mu zatopiæ siê
we nie. Powoli opada³ w ogromn¹ przepaæ, sp³ywaj¹c coraz ni¿ej i ni¿ej,
a¿ nagle ze zgroz¹ poj¹³, ¿e to ulga umierania i ¿e kiedy ju¿ dotrze do dna
otch³ani, bêdzie martwy.
Przera¿ony usi³owa³ wstaæ, ale ³o¿e nie chcia³o go puciæ i trzyma³o
swoimi chwytnymi mackami. Us³ysza³ ciche, ob³êdne wiergotanie namie-
waj¹cych siê zeñ wysokich g³osów. Odkry³, ¿e w rêku trzyma d³ugi, ostry
nó¿ i wznosz¹c ramiê raz za razem pocz¹³ dgaæ ³o¿e, rwaæ poszwy, wyzwa-
laj¹c przy tym tumany piór, które wirowa³y w powietrzu przed jego oczyma.
Szarpn¹³ siê, wrzasn¹³ i otworzy³ oczy. Jego krzyk by³ zaledwie ¿a³o-
snym charczeniem. Poj¹³, ¿e pierzem by³y tañcz¹ce na wietrze p³atki niegu
i ¿e za nimi rozpociera siê dzika pustynia lodowa. By³ odrêtwia³y z zimna.
Wiedzia³, ¿e jeli teraz zanie, nie obudzi siê ju¿ nigdy.
W otoczeniu by³o co dziwnego, co, czego z pocz¹tku nie potrafi³ zi-
dentyfikowaæ. Zmusi³ siê do wysi³ku mylowego i nagle poj¹³ wiatr ucich³.
171
Wsta³ sztywno i spojrza³ w niebo; mg³a rozwiewa³a siê gwa³townie i przez
rozbiegaj¹ce siê smugi dostrzeg³ skrawek b³êkitnego nieba.
Obróci³ siê ku Foresterowi, który wyci¹gniêty, z policzkiem przytulo-
nym do lodu le¿a³ nieruchomo. Zastanawia³ siê, czy Forester jest martwy.
Pochyli³ siê nad nim, potrz¹sn¹³, a jego g³owa opad³a na pier.
Obud siê powiedzia³ Rohde, a s³owa z najwy¿szym trudem prze-
chodzi³y mu przez gard³o. Obud siê no, dalej, obud siê. Z³apa³ go za
ramiê, mocno potrz¹sn¹³, a g³owa Forestera bezw³adnie przetoczy³a siê na
drug¹ stronê, jakby tkwi³a na przetr¹conym karku. Rohde uj¹³ nadgarstek
i zacz¹³ szukaæ pulsu; pod zimn¹ skór¹ wyczu³ s³abiutkie trzepotanie i zro-
zumia³, ¿e Forester wci¹¿ ¿yje, a zarazem ledwo ¿yje.
Prymus by³ pusty. Ale w butelce pozosta³o jeszcze kilka kropli nafty.
Przela³ j¹ do kuchenki i zagrza³ trochê wody, któr¹ nastêpnie zwil¿y³ twarz
Forestera. Mia³ nadziejê, ¿e ciep³o przeniknie jako w g³¹b i rozmrozi mózg.
Po chwili Forester poruszy³ siê i wymamrota³ co niezrozumiale.
Rohde wymierzy³ mu policzek.
Obud siê! Nie mo¿esz siê teraz poddawaæ! Postawi³ Forestera na
nogi, a ten natychmiast upad³. Podniós³ go znowu i tym razem przytrzyma³.
Musisz chodziæ! Nie mo¿esz spaæ! Pogrzeba³ w kieszeni i znalaz³ ostatni
kawa³ek koki, który wcisn¹³ Foresterowi do ust. ¯uj! ¯uj i ruszaj siê!
Stopniowo Forester zacz¹³ dochodziæ do siebie nie odzyska³ jeszcze
przytomnoci, ale móg³ ju¿ poruszaæ nogami jak automat. Rohde prowadza³
go w kó³ko, usi³uj¹c pobudziæ kr¹¿enie krwi. Ca³y czas przy tym mówi³. Nie
dlatego, by s¹dzi³, ¿e Forester go zrozumie, lecz aby przerwaæ mierteln¹
ciszê, która teraz, po ustaniu wiatru, trzyma³a górê w okowach.
Dwie godziny do zmierzchu powiedzia³. Za dwie godziny zrobi siê
ciemno. Musimy dotrzeæ na prze³êcz wczeniej, na d³ugo wczeniej. No, nie
ruszaj siê, zawi¹¿ê linê.
Forester sta³ pos³usznie, chwiej¹c siê lekko na nogach, a Rohde obwi¹-
zywa³ go lin¹ wokó³ bioder.
Mo¿esz iæ? Mo¿esz?
Forester skin¹³ powoli g³ow¹, wci¹¿ maj¹c pó³przymkniête oczy.
Wiêc chodmy.
Znów wyprowadzi³ ich z lodowca na zbocze góry. Mg³a rozwia³a siê ju¿
i dok³adnie widzia³ siod³o prze³êczy, która zdawa³a siê byæ odleg³a zaledwie
o krok ale d³ugi krok. Poni¿ej rozpociera³o siê nieprzerwane morze bia-
³ych chmur, z których s³oñce pónego popo³udnia krzesa³o olepiaj¹cy po-
blask. Sprawia³y wra¿enie tak materialnych, ¿e mo¿na by po nich chodziæ.
Popatrzy³ na rozci¹gaj¹ce siê przed nimi zanie¿one stoki i nagle do-
strzeg³ co, co przegapili w mroku zamieci wyran¹ grañ biegn¹c¹ do samej
prze³êczy. Warstwa niegu powinna byæ na niej cienka, co znacznie u³atwi
172
marsz. Szarpn¹³ linê i ruszy³ przed siebie, a potem obejrza³ siê przez ramiê
na Forestera, aby sprawdziæ, jak daje sobie radê.
Forester tkwi³ po uszy w mronym koszmarze. By³o mu tak mi³o, tak
przytulnie, tak cudownie ciep³o, a tu raptem Rohde brutalnie sprowadzi³ go
na powrót w góry. Do diab³a, co odbi³o temu facetowi? Dlaczego ci¹gnie go
na jaki szczyt, zamiast pozwoliæ spaæ, jeli w³anie tego chce? Ale Rohde
to przyzwoity goæ, wiêc zrobi, co mu ka¿e. Ale dlaczego w³aciwie to robi?
Dlaczego pcha siê na tê górê?
Próbowa³ tego dociec, ale powód stale mu siê wymyka³. Mglicie pa-
miêta³ upadek z urwiska i fakt, ¿e ten facet, ten Rohde ocali³ mu ¿ycie. Do
diab³a, czy to ci nie wystarczy? Jeli goæ ratuje ci ¿ycie, potem ma prawo
porozstawiaæ ciê trochê po k¹tach. Nie wiedzia³, o co Rohdemu chodzi, ale
kupowa³ to bez zastrze¿eñ.
I tak Forester wlók³ siê dalej, nie wiedz¹c dok¹d i dlaczego, zadowala-
j¹c siê tylko tym, ¿e idzie tam, gdzie prowadzi go Rohde. Ci¹gle upada³, bo
mia³ miêkkie nogi i nie potrafi³ sprawiæ, by czyni³y dok³adnie to, czego so-
bie ¿yczy. A ilekroæ pada³, Rohde cofa³ siê o d³ugoæ liny i pomaga³ mu
wstaæ. Raz zacz¹³ siê zelizgiwaæ i Rohde niemal straci³ równowagê; nie-
wiele brakowa³o, aby obaj potoczyli siê w dó³ zbocza, lecz Rohde wbi³ obca-
sy w nieg i zapobieg³ nieszczêciu.
Chocia¿ Rohdemu przeszkadza³a sztywna noga, a Forester jeszcze bar-
dziej, utrzymywali niez³e tempo i siod³o prze³êczy przybli¿a³o siê coraz wy-
raniej. Pozostawa³o im jeszcze szeædziesi¹t metrów wysokoci, kiedy Fore-
ster osun¹³ siê po raz ostatni. Rohde cofn¹³ siê, utrzymuj¹c linê w napiêciu, ale
Forester nie zdo³a³ wstaæ. Ch³ód i wycieñczenie wyssa³y ca³¹ energiê z tego
silnego mê¿czyzny, który le¿a³ teraz w niegu niezdolny do zrobienia ruchu.
Wróci³a mu jaka szczypta wiadomoci i popatrzy³ na Rohdego prze-
krwionymi oczyma. Z trudem prze³kn¹³ linê i wyszepta³:
Miguelu, zostaw mnie. Nie dam rady. Ty musisz przejæ.
Rohde przygl¹da³ mu siê w milczeniu.
Cholera, zabieraj siê st¹d, do diab³a wychrypia³ Forester.
By³o to ledwie s³yszalne. A przecie¿ by³ to najdoniolejszy krzyk, na
jaki potrafi³ siê zdobyæ. Gwa³townoæ tego wysi³ku przeros³a jego si³y i stra-
ci³ przytomnoæ.
Wci¹¿ milcz¹c, Rohde pochyli³ siê i pochwyci³ Forestera w ramiona.
Z niema³ym trudem a odgrywa³y tu rolê stromizna stoku, jego sztywna
noga i ogólne os³abienie zdo³a³ przerzuciæ go sobie przez ramiê. Chwiej¹c
siê nieco pod ciê¿arem, uczyni³ pierwszy krok.
Potem nastêpny.
I dalsze. Ci¹gle w górê. Rozrzedzone powietrze wista³o w jego krtani,
a miênie ud zdawa³y siê pêkaæ z wysi³ku. Sztywna noga nie bola³a, ale by³a
173
utrudnieniem, poniewa¿ aby zrobiæ krok, musia³ wyrzucaæ j¹ do przodu gro-
teskowym ³ukiem. Za to kiedy przejmowa³a ciê¿ar, by³a cudownie niewzru-
szona. Zwisaj¹ce bezw³adnie ramiona Forestera przy ka¿dym ruchu klepa³y
go po nogach, co by³o irytuj¹ce, ale tylko do chwili, gdy to czu³ potem
przesta³ odczuwaæ cokolwiek.
Jego cia³o by³o martwe. I tylko rozjarzona iskierka woli, p³on¹ca gdzie
w g³êbi jego duszy, utrzymywa³a go przy ¿yciu. Wpatrywa³ siê w ten p³o-
myk, jakby wzrokiem rozpala³ go janiej, kiedy zaczyna³ s³abn¹æ, i os³ania³
przed wszystkim, co mog³oby go wygasiæ. Nie dostrzega³ niegu, nieba, tur-
ni i szczytów, otaczaj¹cych go ze wszystkich stron nie widzia³ w ogóle nic
oprócz ciemniej¹cej mg³y haftowanej maleñkimi wietlnymi punkcikami,
rozb³yskuj¹cymi w g³êbi jego oczu.
Jedna stopa do przodu ³atwo, bo to ta zdrowa. Druga stopa zatacza
sztywny pó³³uk w poszukiwaniu punktu oparcia tu sprawa by³a trudniej-
sza, poniewa¿ stopa by³a martwa i nie wyczuwa³ gruntu. Wolno, bardzo wolno
przerzuciæ ciê¿ar. Doskonale to by³o dobre. Teraz druga stopa znów
uwa¿aæ.
Zacz¹³ liczyæ, ale kiedy doszed³ do jedenastu, straci³ rachubê. Zacz¹³
znowu tym razem doszed³ do omiu. Potem da³ ju¿ sobie spokój z licze-
niem, tylko szed³ przed siebie, rad, ¿e stawia stopê za stop¹.
Krok staæ wyrzuciæ st¹pn¹æ staæ krok staæ wyrzuciæ
st¹pn¹æ staæ krok staæ wyrzuciæ st¹pn¹æ staæ wyrzuciæ
Jaka jaskrawoæ przewierci³a jego opuszczone powieki i uniós³ je, by prze-
konaæ siê, ¿e patrzy wprost w s³oñce.
Przystan¹³, a potem z wysi³kiem zamkn¹³ oczy, ale uczyni³ to dopiero
wówczas, kiedy na horyzoncie dostrzeg³ srebrzyst¹ smugê i zrozumia³, ¿e to
morze. Ponownie otworzy³ oczy i spojrza³ w dó³, na zielon¹ dolinê i skupi-
sko bia³ych domów to by³o Altemiros, wciniête miêdzy górê a pomniejsze
wzniesienia w dali.
Obliza³ spierzchniête wargi.
Forester wyszepta³. Forester, jestemy na górze.
Ale dla Forestera, który bezw³adnie zwisa³ z szerokiego ramienia Roh-
dego, nie mia³o to ¿adnego znaczenia.
174
Rozdzia³ 8
Aguillar beznamiêtnie patrzy³ na swoje pokaleczone rêce. Nigdy nie bêdê
mechanikiem, pomyla³, mogê kierowaæ ludmi, ale w ¿adnym razie maszy-
nami. Od³o¿y³ u³omek brzeszczota i wytar³ krew, a potem wyssa³ ranê. Kie-
dy krew przesta³a p³yn¹æ, ponownie uj¹³ brzeszczot i zacz¹³ wypi³owywaæ
naciêcie w kawa³ku stali zbrojeniowej.
Wykona³ dziesiêæ be³tów, a przynajmniej ponacina³ je i zaopatrzy³ w lotki.
Jednak wyostrzenie ich przekracza³o jego mo¿liwoci; nie by³ w stanie obra-
caæ starego kamienia szlifierskiego i jednoczenie ostrzyæ be³tów maj¹c do
dyspozycji drug¹ parê r¹k, zrobi³by to w ci¹gu godziny. Dokona³ równie¿
inwentaryzacji tego, co znajdowa³o siê w osadzie. Sprawdzi³ zapasy ¿ywno-
ci i wody, no i w ogóle zachowywa³ siê jak kwatermistrz armii. Wycofanie
siê do osady budzi³o w nim na przemian uczucia rozgoryczenia i zadowole-
nia. Zdawa³ sobie sprawê, ¿e nie jest u¿yteczny w walce; by³ stary, s³aby
i mia³ k³opoty z sercem. Ale nie wyczerpywa³o to problemu. Wiedzia³, ¿e
jest cz³owiekiem idei, nie za czynu i ów fakt, bêd¹cy ród³em poczucia
pewnej ni¿szoci, nieco go dra¿ni³.
Jego dzia³anie polega³o na podejmowaniu decyzji i administrowaniu.
By znaleæ siê w pozycji umo¿liwiaj¹cej mu zajmowanie siê w³anie tym,
snu³ plany, spiskowa³ i manipulowa³ umys³ami ludzi, lecz nigdy nie toczy³
walki fizycznej. Nie wierzy³ w sens takiej walki, a do tej chwili myla³ o niej
wy³¹cznie abstrakcyjnie i w kategoriach konfliktu na wielk¹ skalê. Ten rap-
towny skok w rzeczywistoæ mierci na polu bitwy wytr¹ci³ go z jego ¿ywio-
³u. Taki by³ urodzony polityk. I byli ci inni, którym jak zwykle przypada³a
w udziale walka, umieranie i cierpienie a wród nich nawet jego bratanica.
Kiedy pomyla³ o Benedetcie, brzeszczot zelizn¹³ siê i znowu zrani³ mu
d³oñ. Wymamrota³ krótkie przekleñstwo, wyssa³ krew, a potem spojrza³ na
175
be³t i uzna³ naciêcie za dostatecznie g³êbokie. Nie bêdzie ju¿ wiêcej be³tów.
Zêby brzeszczota by³y starte do cna i z trudem przeciê³yby ser, a co dopiero
mówiæ o stali.
Wpasowa³ lotkê w naciêcie, przytwierdzaj¹c j¹, jak go nauczy³ Willis,
ma³ym klinem, a potem do³o¿y³ nie zaostrzony be³t do pozosta³ych. Dziwne,
pomyla³, ¿e noc zapada tu tak raptownie. Wyszed³ z chaty, by ku swojemu
zaskoczeniu stwierdziæ, ¿e otacza go gêstniej¹ca mg³a. Spojrza³ w kierunku
gór, ukrytych teraz przed jego wzrokiem, i z g³êbokim smutkiem pomyla³
o Rohdem. I o Foresterze. Tak, nie powinien zapominaæ o Foresterze, i o tym
drugim norteamericano, Peabodym. Znad rzeki dobieg³y go s³abe odg³osy
ognia z broni palnej i Aguillar nastawi³ ucha. Czy to aby nie karabin maszy-
nowy? Us³ysza³ ten dwiêk piêæ lat temu, kiedy popierany przez armiê Lo-
pez zacisn¹³ ³apê na gardle Kordyliery. Nie przypuszcza³, by móg³ siê myliæ.
Ws³ucha³ siê ponownie, lecz tym razem nie us³ysza³ nic widocznie ów
odg³os dotar³ do jego uszu tylko za spraw¹ kaprysu górskich wiatrów. £udzi³
siê nadziej¹, ¿e jednak nie by³ to karabin maszynowy.
Z westchnieniem wróci³ do chaty i wybra³ z pó³ki puszkê zupy na spó-
niony obiad. Kiedy pó³ godziny potem koñczy³ posi³ek, us³ysza³ nawo³uj¹cy
go g³os Benedetty. Wyszed³ z chaty i stwierdzi³, ¿e mg³a znacznie zgêstnia³a.
Krzykn¹³ do Benedetty, informuj¹c j¹, gdzie siê znajduje. Niebawem we
mgle zamajaczy³a niewyrana postaæ. Osobliwa postaæ nieforemna i gar-
bata. Przez chwilê Aguillar poczu³ lêk.
Lecz zaraz dostrzeg³, ¿e to Benedetta, która kogo podpiera. Podbieg³,
aby jej pomóc. Oddychaj¹c z wysi³kiem, wysapa³a:
To Jenny. Raniono j¹.
Raniono? Jak?
Zosta³a postrzelona odpowiedzia³a Benedetta krótko.
By³ wzburzony.
Postrzelono tê amerykañsk¹ damê! To zbrodnia!
Pomó¿ mi wprowadziæ j¹ do rodka.
Wprowadzili pannê Ponsky do chaty i po³o¿yli j¹ na pryczy. By³a przy-
tomna i umiechnê³a siê s³abo, gdy Benedetta otula³a j¹ kocem. A potem
z ulg¹ zamknê³a oczy. Benedetta popatrzy³a na wuja.
Zabi³a cz³owieka i pomaga³a zabijaæ innych, dlaczego nie mieliby do
niej strzelaæ? Chcia³abym byæ do niej podobna.
W oczach Aguillara mo¿na by³o wyczytaæ cierpienie.
Trudno mi w to wszystko uwierzyæ powiedzia³ powoli. Czujê, ¿e
niê. Dlaczego ci ludzie mieliby strzelaæ do kobiety?
Nie wiedzieli, ¿e jest kobiet¹ odpar³a zniecierpliwiona. Nie s¹dzê,
aby mia³o to dla nich znaczenie. W ka¿dym razie strzela³a do nich, kiedy to
siê sta³o. Chcia³abym zabiæ kilku z nich. Spojrza³a na Aguillara. Och,
176
wiem, zawsze agitowa³e za pokojem, ale jak¿e mo¿na zachowywaæ siê po-
kojowo, kiedy kto napada ciê z karabinem. Czy wówczas obna¿ysz pier
i powiesz: zabij mnie i we wszystko, co mam?
Aguillar nie odpowiedzia³. Popatrzy³ na pannê Ponsky i zapyta³:
Czy jest ciê¿ko ranna?
Niezbyt gronie odpar³a Benedetta. Ale straci³a sporo krwi. Prze-
rwa³a. Id¹c do osady, s³ysza³am broñ maszynow¹.
Przytakn¹³.
Te¿ mi siê zdawa³o, ¿e j¹ s³ysza³em Ale nie by³em pewien. Prze-
wierci³ j¹ spojrzeniem. Czy s¹dzisz, ¿e sforsuj¹ most?
Mo¿e odpowiedzia³a ze spokojem. Musimy siê przygotowaæ. Czy
zrobi³e be³ty? Tim ma kuszê i bêdzie ich potrzebowa³.
Tim? Ach, OHara. Lekko uniós³ brwi, a potem doda³: Trzeba je
naostrzyæ.
Pomogê ci.
Krêci³a korb¹ szlifierki, a Aguillar ostrzy³ stalowe prêty. W trakcie pra-
cy powiedzia³:
OHara to dziwny cz³owiek skomplikowany. Nie s¹dzê, abym go
w pe³ni rozumia³. Umiechn¹³ siê nieznacznie. Z mojej strony to mia³e
wyznanie.
A ja go rozumiem Teraz odpar³a. Mimo ch³odu jej czo³o pokrywa-
³y kropelki potu.
Czy¿by? Wiêc rozmawia³a z nim?
Kiedy lecia³y fontanny iskier, a powietrze wype³nia³ ostry zapach przy-
palonego metalu, opowiedzia³a Aguillarowi o OHarze.
Wiêc to jest ten wróg owiadczy³a na koniec. Ten sam, który znaj-
duje siê teraz na drugim brzegu rzeki.
Tak wiele jest z³a na wiecie. Tak wiele z³a jest w ludzkich sercach
powiedzia³ Aguillar st³umionym g³osem.
W milczeniu koñczyli ostrzenie be³tów. Dopiero kiedy zaostrzyli ostat-
ni, Benedetta powiedzia³a:
Wyjdê na drogê. Czy bêdziesz uwa¿aæ na Jenny?
Przytakn¹³ bez s³owa i dziewczyna ruszy³a uliczk¹ pomiêdzy dwoma
rzêdami chat. Mg³a zgêstnia³a jeszcze bardziej, wiêc Benedetta niewiele przed
sob¹ widzia³a. Na jej p³aszczu osiada³y maleñkie krople wilgoci. Jeli siê
oziêbi, zacznie padaæ nieg pomyla³a.
Na drodze by³o bardzo cicho i pusto. Nie s³ysza³a ¿adnych dwiêków,
prócz tych, jakie wydawa³y niekiedy spadaj¹ce ze ska³ krople wody. Tuman
mg³y spowija³ j¹ jak bawe³na; by³a to bardzo brudna bawe³na, ale Benedetta
lata³a samolotami dostatecznie czêsto, by wiedzieæ, ¿e widziana z góry owa
³awica chmur jest czysta i lni¹ca.
177
Po jakim czasie zesz³a z drogi i porusza³a siê po skalistym zboczu, a¿
zamajaczy³ przed ni¹ we mgle olbrzymi bêben kablowy. Zatrzyma³a siê przy
tym ogromnym ko³owrocie, a potem wesz³a nad wykop i spojrza³a w dó³. We
wszechobecnej szarej mgle nawierzchnia drogi by³a ledwie widoczna. Be-
nedetta sta³a przez chwilê, nie bardzo wiedz¹c, co robiæ dalej. Bo z pewno-
ci¹ by³o co, co zrobiæ powinna.
Ogieñ, pomyla³a nagle, mo¿emy walczyæ z nimi za pomoc¹ ognia. Bê-
ben by³ ju¿ ustawiony tak, by zderzyæ siê z nadje¿d¿aj¹cym drog¹ samocho-
dem, a ogieñ zwiêkszy zamieszanie. Popiesznie wróci³a do osady i zabra³a
przyniesione znad mostu butelki z naft¹, a potem wpad³a na chwilê do chaty,
by sprawdziæ, jak czuje siê panna Ponsky. Kiedy wesz³a, Aguillar podniós³
g³owê.
Jest zupa powiedzia³. Na to zimno dobrze ci zrobi, moja droga.
Benedetta z ulg¹ przysunê³a d³onie do ciep³a grzejnika naftowego, uwia-
damiaj¹c sobie, ¿e zmarz³a bardziej, ni¿ jej siê wydawa³o. Popatrzy³a na
pannê Ponsky.
Jenny, jak siê czujesz?
Panna Ponsky, siedz¹ca teraz na pryczy, odpar³a rzeko:
Dziêkujê, znacznie lepiej. Czy¿ to nie g³upota z mojej strony, ¿e da³am
siê postrzeliæ? Nie powinnam by³a wychylaæ siê tak bardzo. A poza tym
chybi³am. No i straci³am kuszê.
Ja bym siê tym nie przejmowa³a powiedzia³a Benedetta z przelot-
nym umiechem. Czy ramiê boli?
Niezbyt. Bêdzie zupe³nie dobrze, jeli za³o¿ê temblak. Zrobi³am go
z pomoc¹ señora Aguillara.
Benedetta popiesznie skoñczy³a zupê i wspomnia³a o butelkach, które
pozostawi³a na zewn¹trz.
Muszê je zabraæ na drogê powiedzia³a.
Pozwól, ¿e ci pomogê zaproponowa³ Aguillar.
Na dworze jest zbyt zimno, tio. Zostañ z Jenny.
Zanios³a butelki pod bêben, a potem nas³uchuj¹c usiad³a na skraju wy-
kopu. Wiatr tê¿a³, mg³a wirowa³a, to rzedn¹c, to gêstniej¹c, w zale¿noci od
kaprysów wiatru. Niekiedy siêga³a wzrokiem a¿ do zakrêtu drogi, kiedy in-
dziej nie widzia³a jej wcale, choæ by³a tu¿ nad ni¹. Wszêdzie panowa³a ci-
sza.
W³anie mia³a odejæ, pewna, ¿e ju¿ nic siê nie stanie, gdy gdzie z do³u
dobieg³o jej uszu s³abe postukiwanie o ska³ê. Poczu³a niepokój i poderwa³a
siê gwa³townie. Tamci pojawi¹ siê w osadzie tylko wówczas, jeli zostan¹
zmuszeni do ucieczki, a w takiej sytuacji nadchodz¹cy móg³ siê równie do-
brze okazaæ wrogiem, jak i przyjacielem. Odwróciwszy siê, chwyci³a jedn¹
z butelek i zaczê³a w kieszeni szukaæ zapa³ek.
12 Cytadela w Andach
178
Jaki czas póniej us³ysza³a nastêpne dwiêki. Tym razem by³ to tupot
nóg biegn¹cego cz³owieka. Mg³a na chwilê rozrzedzi³a siê i Benedetta ujrza-
³a, jak spoza zakrêtu wy³ania siê biegn¹ca ciê¿ko niewyrana postaæ. Kiedy
znalaz³a siê bli¿ej, Benedetta rozpozna³a Willisa.
Co siê dzieje?! zawo³a³a.
Podniós³ g³owê, przestraszony dobiegaj¹cym gdzie z góry g³osem,
i wpad³ w lekk¹ panikê, dopóki go nie rozpozna³. Zatrzyma³ siê, dysz¹c ciê¿-
ko, a potem zgi¹³ siê w napadzie kaszlu.
Przedarli siê wysapa³. Przedarli. Znów zacz¹³ kaszleæ. Pozosta-
li s¹ tu¿ za mn¹. S³ysza³em, jak biegn¹, o ile Popatrzy³ na Benedettê,
której sylwetka rysowa³a siê niewyranie na krawêdzi wysokiego wykopu.
Dojdê drog¹ powiedzia³ i szybkim krokiem pocz¹³ siê oddalaæ.
Zanim do³¹czy³ do niej, us³ysza³a, ¿e drog¹ nadchodzi kto jeszcze,
a wspomniawszy Willisowe o ile, chwyci³a butelkê i po³o¿y³a siê na skra-
ju wykopu.
By³ to jednak nadchodz¹cy popiesznie Armstrong.
Tutaj! zawo³a³a. Do bêbna!
Rzuci³ krótkie spojrzenie w górê, lecz nie traci³ czasu na pozdrowienia.
Nie zwalniaj¹c kroku, pogr¹¿y³ siê we mgle.
Obydwaj mê¿czyni byli wyczerpani po omiokilometrowej wêdrówce
pod górê, która zajê³a im niewiele ponad pó³torej godziny. Pozwoli³a im
trochê odsapn¹æ i z³apaæ oddech.
Co siê sta³o? zapyta³a.
Nie wiem odrzek³ Willis. Bylimy przy trebuszu. Na rozkaz OHa-
ry oddalimy strza³ trebusz by³ za³adowany a potem OHara wrzasn¹³,
¿eby zwiewaæ, wiêc ruszylimy biegiem. By³ tam cholerny ha³as, to znaczy
du¿a strzelanina.
Spojrza³a na Armstronga.
To mniej wiêcej wszystko powiedzia³. Chyba OHara jednego za-
³atwi³. S³ysza³em wrzask, jakby trochê zduszony. Ale przedarli siê przez most,
zobaczy³em to przez ramiê. No i widzia³em OHarê biegn¹cego ku ska³om.
Powinien tu byæ lada chwila.
Odetchnê³a z ulg¹.
No i bêdzie mu deptaæ po piêtach ca³a banda doda³ Willis. Do
cholery, co mamy robiæ? W jego g³osie przebrzmiewa³y nutki histerii.
Armstrong by³ spokojniejszy.
Nie s¹dzê. Rozmawia³em o tym z OHar¹ i doszlimy do wniosku, ¿e
bêd¹ szli na pewniaka: uzyskawszy tak¹ mo¿liwoæ, naprawi¹ most, a potem
pojad¹ d¿ipami do kopalni, zanim my zd¹¿ymy tam dotrzeæ. Popatrzy³ na
bêben. To wszystko, co mamy, aby ich zatrzymaæ.
Benedetta podnios³a butelkê.
179
l kilka sztuk tego.
Och, doskonale powiedzia³ Armstrong z aprobat¹. To powinno siê
przydaæ. Zastanawia³ siê przez chwilê. Twój wuj i panna Ponsky nie na
wiele siê przydadz¹. Proponujê, ¿eby bezzw³ocznie wyruszyli do kopalni.
A jeli us³ysz¹ na drodze co lub kogo, maj¹ skryæ siê pomiêdzy ska³ami, a¿
zyskaj¹ pewnoæ, ¿e niebezpieczeñstwo minê³o. Dziêki Bogu za tê mg³ê.
Benedetta nawet nie drgnê³a, wiêc Armstrong zapyta³:
Pójdziesz im o tym powiedzieæ?
Ja tu zostajê odrzek³a. Chcê walczyæ.
Ja pójdê zaofiarowa³ siê Willis. Wsta³ i znikn¹³ we mgle.
Armstrong wyczu³ nutê desperacji w g³osie Benedetty i ³agodnie, jak
ojciec, poklepa³ dziewczynê po ramieniu.
Wszyscy musimy daæ z siebie wszystko powiedzia³. Willis jest
wystraszony tak samo jak ja i nie w¹tpiê, ¿e ty tak¿e. Jego g³os dwiêcza³
ponurym rozbawieniem. OHara rozmawia³ ze mn¹ przy mocie o sytuacji
i odnios³em wra¿enie, ¿e o Willisie nie ma najlepszego zdania. Mówi³, ¿e nie
nadaje siê na przywódcê; w istocie u¿y³ sformu³owania: nie potrafi³by prze-
prowadziæ przez ulicê dru¿yny zuchów. S¹dzê, ¿e zbyt surowo oceni³ bied-
nego Willisa, ale, nawiasem mówi¹c, z tonu jego g³osu wywnioskowa³em,
¿e równie¿ mnie nie ceni zbyt wysoko. Wybuchn¹³ miechem.
Jestem pewna, ¿e tak nie myla³. Ostatnio ¿y³ w napiêciu.
Och, mia³ racjê zaoponowa³ Armstrong. Nie jestem cz³owiekiem
czynu, jestem cz³owiekiem idei. Tak jak Willis.
I mój wujek doda³a Benedetta. Raptownie usiad³a. Gdzie jest Tim?
Powinien ju¿ tu byæ. Wczepi³a siê w ramiê Armstronga. Gdzie on jest?
II
OHara le¿a³ w szczelinie skalnej, obserwuj¹c parê masywnych butów,
które stanê³y najwy¿ej pó³ metra od jego g³owy. Po ataku na most nast¹pi³o
zamieszanie, nie zdo³a³ wydostaæ siê na drogê na otwartej przestrzeni zo-
sta³by skoszony salw¹, zanim przebieg³by dziesiêæ metrów wiêc odbi³ w ska-
³y, kicaj¹c jak królik w poszukiwaniu kryjówki.
To w³anie wówczas polizn¹³ siê na wilgotnym kamieniu i run¹³ na zie-
miê ze skrêcon¹ kostk¹. Le¿a³ wiêc bez tchu, oczekuj¹c nios¹cych mu mieræ
têpych planiêæ kul. Jednak nic takiego nie nast¹pi³o. Us³ysza³ mnóstwo wrza-
sków i poj¹³, ¿e jego analiza zamierzeñ nieprzyjaciela okaza³a siê s³uszna:
wrogowie rozsypali siê wzd³u¿ grani w¹wozu i obstawiali podejcie do mostu.
Oczywicie, pomog³a mu mg³a. Wci¹¿ mia³ kuszê i by³ w zasiêgu g³osu
zgie³kliwego t³umku otaczaj¹cego mê¿czyznê, któremu przestrzeli³ pier.
180
Os¹dzi³, ¿e nie w smak im by³a myl tropienia na zboczu cz³owieka z bezg³o-
n¹ a zabójcz¹ broni¹, szczególnie ¿e mieræ mog³a im na spotkanie wybiec
z mg³y. W g³osach, jakie go dobiega³y, s³ysza³ warkliw¹ nerwowoæ i umiech-
n¹³ siê posêpnie ci ludzie znali no¿e i rozumieli karabiny, ale oto zetknêli
siê z czym nieznanym, z czym, co napawa³o ich przera¿eniem.
Obmaca³ nogê w kostce. By³a opuchniêta, obola³a i zastanawia³ siê, czy
utrzyma ciê¿ar cia³a, choæ nie by³ to czas ani miejsce, ¿eby wstawaæ. Wyj¹³
scyzoryk i z nogawki spodni wykroi³ pas materia³u. Nie zdejmowa³ buta, bo
wiedzia³, ¿e ponownie nie zdo³a go za³o¿yæ, wiêc tylko mocno obwi¹za³
tamê wokó³ opuchlizny i przeci¹gn¹³ j¹ pod podbiciem stopy, aby usztyw-
niæ kostkê.
Ta czynnoæ tak go zajê³a, ¿e nie zauwa¿y³ zbli¿aj¹cego siê cz³owieka.
Pierwszym sygna³em sta³o siê szurniêcie kopniêtego kamyka. OHara za-
mar³. K¹tem oka dostrzeg³ mê¿czyznê, który odwrócony do niego bokiem
obserwowa³ most. OHara le¿a³ zupe³nie nieruchomo i tylko jego ramiê
myszkowa³o w poszukiwaniu porêcznego kamienia. Mê¿czyzna w zadumie
podrapa³ siê po ¿ebrach, a potem ruszy³, by wnet uton¹æ we mgle.
OHara w cichym westchnieniu wypuci³ wstrzymywany dot¹d oddech
i przygotowa³ siê do startu. Mia³ kuszê i trzy be³ty, charakteryzuj¹ce siê gdy
tylko zapomina³ o ostro¿noci denerwuj¹c¹ sk³onnoci¹ do pobrzêkiwania.
Pe³z³ na brzuchu i wij¹c siê pomiêdzy ska³ami usi³owa³ posuwaæ siê ku górze
i jak najdalej od mostu. Grzechot kamieni ponownie ostrzeg³ go przed bezpo-
rednim niebezpieczeñstwem. Wtoczy³ siê w szczelinê miêdzy dwoma ska³ka-
mi. Ujrza³ buty wy³aniaj¹ce siê tu¿ przy jego twarzy. Próbowa³ opanowaæ ³a-
skotanie w gardle, które w ka¿dej chwili grozi³o kaszlniêciem.
Mê¿czyzna ha³aliwie przestêpowa³ z nogi na nogê i ciê¿ko sapi¹c zabi-
ja³ rêce. Nagle odwróci³ siê z dononym skrzypniêciem butów i OHara us³y-
sza³ metaliczny stuk odwodzonego kurka.
Quien?
Santos.
OHara rozpozna³ g³os Kubañczyka. Wiêc mia³ na imiê Santos zapa-
miêta to sobie, a jeli kiedykolwiek wykaraska siê z tych opa³ów, poszuka
gocia.
Wartownik zabezpieczy³ broñ, a Santos zapyta³ po hiszpañsku:
Widzia³e co?
Nic.
Santos wyda³ gard³owe mrukniêcie.
Rusz siê, id do góry, nie bêdziesz tu mantykowaæ.
Ale Ruski powiedzia³, ¿e mamy tu zostaæ.
Do diab³a z nim warkn¹³ Santos. Gdyby siê nie wtr¹ca³, ju¿ dawno
mielibymy starego w rêkach. Ruszaj do góry i pogoñ pozosta³ych.
181
Wartownik nic nie odrzek³, lecz odszed³ pos³usznie i OHara us³ysza³,
¿e siê wspina. Santos pozosta³ jeszcze tylko chwilê, a potem oddali³ siê,
ha³aliwie postukuj¹c swymi podbitymi stal¹ butami. Jeszcze raz OHara
cicho wypuci³ powietrze.
Przez moment zastanawia³ siê, co robiæ dalej. Jeli Santos przesuwa³
swoich ludzi w górê, jemu, co oczywiste, pozostawa³a droga w dó³. Lecz
nieprzyjaciel, przynajmniej takie odnosi³ wra¿enie, podzieli³ siê na dwie grupy
i Rosjanin móg³ paru ludzi zatrzymaæ na dole. Jednak bêdzie musia³ zaryzy-
kowaæ.
Wylizn¹³ siê ze szczeliny i uwa¿aj¹c na uszkodzon¹ kostkê, zacz¹³ pe³z-
n¹æ na brzuchu tym samym szlakiem, którym tu przyby³. Z zadowoleniem
stwierdzi³, ¿e mg³a gêstnieje; przez jej tumany s³ysza³ wrzaski od strony
mostu i stukanie stali w drewno. Posuwali siê z wpraw¹, rych³o ruch w oko-
licy mostu bêdzie du¿y, wiêc lepiej trzymaæ siê od tego miejsca z daleka.
Pragn¹³ znaleæ oddalonego od pozosta³ych i uzbrojonego po zêby samotne-
go cz³owieka. Kusza by³a ca³kiem porz¹dna, ale przyda³oby mu siê co bar-
dziej szybkostrzelnego.
Zmieni³ kierunek i przystaj¹c co kilka metrów, by nastawiæ ucha i wbiæ
oczy w mg³ê, szed³ ku trebuszowi. Kiedy siê do niego zbli¿a³, us³ysza³ miech
i kilka wywrzeszczanych po hiszpañsku ur¹gliwych komentarzy. Katapultê
otacza³ t³umek nieprzyjació³, którzy najwyraniej uznali j¹ za machinê doæ
zabawn¹. Przystan¹³ i wykorzystuj¹c zgie³k do zamaskowania wszelkich
szczêkniêæ, jakie móg³ sprowokowaæ, niezgrabnie naci¹gn¹³ kuszê. Potem
podpe³z³ bli¿ej i skry³ siê za g³azem.
Niebawem us³ysza³ ryk Santosa:
Ca³a banda, ruszaæ w górê! Na Chrystusa, czemu marnujecie tu czas?!
Juan, ty zostajesz. Reszta, ruszaæ siê!
OHara rozp³aszczy³ siê za g³azem, kiedy mê¿czyni, wród niechêt-
nych pomruków, zaczêli siê rozchodziæ. Odczeka³ kilka minut, a potem za-
cz¹³ siê czo³gaæ. Szuka³ pozostawionego tu wartownika. Reflektory owie-
tla³y most, a ich blask przesyca³ mg³ê upiorn¹ powiat¹. Kiedy na koniec
podkrad³ siê do wartownika, stwierdzi³, ¿e ten znajduje siê w najw³aciw-
szym miejscu i jego sylwetka obrysowana jest wiat³em.
Juan, wartownik, by³ bardzo m³ody, mia³ najwy¿ej dwadziecia lat. OHa-
ra zawaha³ siê przez chwilê. Potem wzi¹³ siê w karby stawk¹ by³o tu co
wiêcej ani¿eli ¿ycie jednego zb³¹kanego m³okosa. Uniós³ kuszê, starannie
wymierzy³ i z palcem na spucie zawaha³ siê powtórnie. Jednak tym razem
powód by³ zupe³nie odmienny Juan bawi³ siê w wojsko, maszeruj¹c to tu,
to tam z broni¹ w gotowoci i, jak podejrzewa³ OHara, tak¿e odbezpieczo-
n¹. Przypomnia³ sobie mê¿czyznê, którego zastrzeli³ przy mocie, i martw¹
d³oñ, opró¿niaj¹c¹ ca³y magazynek nie chcia³ ¿adnych ha³asów.
182
Wreszcie Juan zmêczy³ siê odgrywaniem roli wartownika i zacz¹³ oka-
zywaæ zainteresowanie trebuszem. Pochyli³ siê, by obejrzeæ mechanizm przy-
trzymuj¹cy d³ugie ramiê, a stwierdziwszy, ¿e automat przeszkadza mu w oglê-
dzinach, opuci³ go na pasie. Nawet nie wiedzia³, co go porazi³o, gdy wy-
strzelony z odleg³oci dziesiêciu metrów be³t wbi³ siê miêdzy jego ³opatki,
rzuci³ na d³ugie ramiê katapulty i przygwodzi³ do belki. Kiedy OHara do
niego dobieg³, by³ ju¿ trupem.
Dziesiêæ minut póniej, ponownie skryty poród ska³, OHara przegl¹-
da³ ³upy. Mia³ pistolet pó³automatyczny, trzy magazynki amunicji, na³ado-
wany pistolet i ciê¿ki nó¿ o szerokim ostrzu. Umiechn¹³ siê z zadowole-
niem oto staje siê niebezpieczny, bo zdoby³ kilka ostrych zêbów.
III
Otuleni zimn¹ mg³¹ Benedetta, Armstrong i Willis czekali przy bêb-
nie. Willisa nosi³o sprawdza³ klin blokuj¹cy bêben, ocenia³, ile si³y po-
trzeba, aby go wprawiæ w ruch. Benedetta i Armstrong zachowywali siê
zupe³nie spokojnie; w skupieniu nas³uchiwali dwiêków, które mog³o do-
nieæ tu z do³u.
Armstrong myla³, ¿e powinni zachowywaæ ostro¿noæ. Cz³owiekiem,
który nadejdzie z do³u, móg³ byæ OHara. Dlatego zanim kogokolwiek za-
atakuj¹, powinni zyskaæ absolutn¹ pewnoæ, a we mgle bêdzie to trudne.
Dusza Benedetty by³a wyprana ze wszystkiego z wyj¹tkiem g³êbokiego
smutku. Có¿ innego oprócz mierci lub co gorsza pojmania mog³o byæ
przyczyn¹ nieobecnoci OHary w osadzie? Spodziewa³a siê, jak móg³ zare-
agowaæ na mo¿liwoæ ponownego dostania siê w rêce komunistów i wie-
dzia³a, ¿e bêdzie siê przed tym broni³ ze wszystkich si³. Co z kolei zwiêksza-
³o prawdopodobieñstwo, ¿e jest martwy; i na myl o tym tak¿e w niej co
umiera³o.
Aguillara nie³atwo by³o sk³oniæ do odwrotu do kopalni. Mimo swego
wieku i s³aboci chcia³ zostaæ i walczyæ, ale Benedetta go przeg³osowa³a.
Zdumia³ siê, s³ysz¹c ostry, rozkazuj¹cy ton jej g³osu:
Tylko troje z nas jest zdolnych do walki powiedzia³a. I nie mo¿emy
sobie pozwoliæ na odes³anie kogo z tej trójki do pomocy Jenny. A kto musi
jej pomagaæ i tym kim bêdziesz ty. Poza tym kopalnia po³o¿ona jest wy¿ej.
Pamiêtaj, musisz podchodziæ powoli, wiêc powiniene wyruszyæ natychmiast.
Aguillar popatrzy³ na dwóch mê¿czyzn. Willis ponuro kopa³ butem w zie-
miê, Armstrong umiechn¹³ siê nieznacznie i Aguillar poj¹³, ¿e radzi s¹, mog¹c
pod nieobecnoæ OHary pozostawiæ wydawanie rozkazów Benedetcie. Po-
myla³, ¿e przemieni³a siê w amazonkê, m³od¹, rozdra¿nion¹ lwicê. Bez dal-
183
szych sporów ruszy³ z pann¹ Ponsky drog¹ wiod¹c¹ do kopalni. Willis prze-
sta³ kombinowaæ z klinem.
No i gdzie oni s¹? zapyta³ podniesionym g³osem. Dlaczego nie
przyjd¹ wreszcie, ¿eby z tym wszystkim skoñczyæ?
Benedetta zerknê³a na Armstronga, który przestrzeg³:
Ciszej! Nie tak g³ono!
Dobra odpar³ Willis szeptem. Ale co ich powstrzymuje przed za-
atakowaniem nas?
Ju¿ o tym dyskutowalimy powiedzia³a Benedetta. Zwróci³a siê do
Armstronga: Czy s¹dzisz, ¿e zdo³amy obroniæ osadê?
Pokrêci³ g³ow¹.
Jest nie do obrony. Nie mamy szans. Je¿eli zdo³amy zablokowaæ dro-
gê, naszym kolejnym krokiem bêdzie odwrót do kopalni.
Wiêc osada musi zostaæ spalona stwierdzi³a Benedetta stanowczo.
Nie powinnimy pozwoliæ, by dostarczy³a im wygód i schronienia. Prze-
nios³a wzrok na Willisa. Wracaj i porozlewaj naftê w chatach, we wszyst-
kich. A kiedy us³yszysz st¹d zgie³k i strza³y, puæ je z dymem.
Co potem? zapyta³.
Potem, najszybciej jak zdo³asz, id do kopalni. Umiechnê³a siê lek-
ko. Na twoim miejscu nie wraca³abym têdy. Id na prze³aj i zejd na drogê
dopiero gdzie wy¿ej. My te¿ ruszymy, kiedy to tylko bêdzie mo¿liwe.
Willis wycofa³ siê, a Benedetta powiedzia³a do Armstronga:
Jest wystraszony. Próbuje to ukryæ, ale nie bardzo mu wychodzi. Nie
mogê mu ufaæ na tym stanowisku.
Ja te¿ siê bojê. A ty nie? zapyta³ z zaciekawieniem.
Ba³am siê odpar³a. Czu³am strach, kiedy rozbi³ siê samolot i jesz-
cze d³ugo potem. Na myl o walce i umieraniu moje nogi robi³y siê jak z wa-
ty. Potem odby³am rozmowê z OHar¹, który nauczy³ mnie, jak nad tym
zapanowaæ. Przerwa³a. Wtedy gdy opowiedzia³ mi o swoim strachu.
Co za cholernie idiotyczna sytuacja powiedzia³ oszo³omiony Arm-
strong. Czekamy tu, aby zabijaæ ludzi, których nie znamy i którzy nie
znaj¹ nas. Ale, oczywicie, tak to zawsze bywa na wojnie. Skrzywi³ twarz
w umiechu. Lecz mimo wszystko to cholernie idiotyczne: profesor
w rednim wieku i m³oda kobieta przyczajeni jak zbóje na zboczu góry.
S¹dzê
Po³o¿y³a mu d³oñ na ramieniu.
Pst!
O co chodzi? nastawi³ ucha.
Chyba co s³ysza³am.
Le¿eli cicho. Wytê¿ali s³uch, lecz nie pochwycili niczego prócz zawo-
dzenia wiatru na pokrytych mg³¹ zboczach góry. Potem Benedetta mocniej
184
zacisnê³a d³oñ na ramieniu Armstronga, us³yszawszy w oddali charaktery-
styczny odg³os zmiany biegów.
Tim mia³ racjê wyszepta³a. Wje¿d¿aj¹ ciê¿arówk¹ albo d¿ipem.
Musimy siê przygotowaæ.
Zwolniê bêben powiedzia³ Armstrong. Stañ tu na krawêdzi i krzyk-
nij, kiedy uznasz, ¿e powinien siê stoczyæ.
Podniós³ siê i pobieg³ w stronê bêbna.
Benedetta podesz³a do miejsca na krawêdzi wykopu, gdzie ustawi³a bu-
telki z koktajlem Mo³otowa. Zapali³a lonty trzech z nich, co trwa³o doæ
d³ugo, szmaty bowiem zwilgotnia³y. Wokó³ ka¿dego utworzy³a siê we mgle
niewielka aureola. Choæ nie s¹dzi³a, by p³omienie mog³y zostaæ dostrze¿one
z drogi, odstawi³a butelki doæ daleko od krawêdzi.
Pojazd, z silnikiem pokas³uj¹cym w rozrzedzonym powietrzu, z trudem
pi¹³ siê pod górê. Dwakroæ przystan¹³ i Benedetta us³ysza³a skowyt rozruszni-
ka. Samochód nie mia³ przystosowanego do pracy na du¿ych wysokociach
silnika z turbodo³adowaniem, wiêc na strominie drogi nie móg³ robiæ wiêcej
ni¿ dziesiêæ albo jedenacie kilometrów na godzinê. Jednak i tak porusza³ siê
znacznie szybciej, ani¿eli w podobnych warunkach móg³ to czyniæ cz³owiek.
Le¿¹c na krawêdzi wykopu, Benedetta spogl¹da³a w dó³ na zakrêt drogi.
Mg³a by³a zbyt gêsta, aby mo¿na by³o widzieæ na tê odleg³oæ, ale dziewczy-
na ¿ywi³a nadziejê, ¿e samochód wyposa¿ony jest w reflektory na tyle silne,
by zdradzi³y jego po³o¿enie. Warkot potê¿nia³ i s³ab³ w miarê pokonywania
przez pojazd ostrych zakrêtów i Benedetta mia³a wra¿enie, ¿e s³yszy dwoja-
kiego typu odg³osy. Jeden czy dwa, pomyla³a, ale to bez znaczenia.
Armstrong, przykucniêty obok bêbna, ciska³ w d³oniach kawa³ek kabla
przywi¹zanego do klina. Spogl¹da³ w stronê wykopu, lecz widzia³ tylko le-
p¹ cianê szarej mg³y. Mia³ ci¹gniêt¹ twarz.
W dole drogi Benedetta dostrzeg³a w¹t³¹ powiatê i zrozumia³a, ¿e sa-
mochód jest tu¿ za zakrêtem. Upewni³a siê, czy nasycone naft¹ knoty nie
zgas³y. A potem podnios³a oczy i zobaczy³a dwa przymglone reflektory pierw-
szego pojazdu, w³anie bior¹cego zakrêt. Postanowi³a: krzyknie do Arm-
stronga w chwili, gdy wiat³a wozu zrównaj¹ siê z upatrzon¹ ska³¹.
Wstrzyma³a oddech, kiedy silnik kaszln¹³ i ucich³, a d¿ip mog³a ju¿
bowiem zidentyfikowaæ pojazd raptownie stan¹³. Zajêcza³ rozrusznik i d¿ip
ruszy³ ponownie. Z ty³u, spoza zakrêtu, wy³oni³y siê dwa nastêpne wiat³a.
Potem reflektory d¿ipa zrówna³y siê ze ska³¹ i Benedetta zerwa³a siê na
nogi krzycz¹c:
Teraz! Teraz! Teraz!
Odwróci³a siê i chwyci³a dwie zapalone butelki z naft¹. Bêben ruszy³
z grzmotem, stoczy³ siê ze zbocza jak rydwan Kriszny i zwali³ siê przez kra-
wêd wykopu.
185
Us³ysza³a trzask, odg³os zgniatanego metalu i ludzki krzyk. Wtedy pod-
bieg³a do krawêdzi i cisnê³a butelk¹ w rozszala³y na dole chaos.
Ciê¿ki bêben zwali³ siê z wysokoci piêciu metrów na maskê d¿ipa,
mia¿d¿¹c j¹ ca³kowicie i zabijaj¹c kierowcê. Butelka rozbi³a siê tu¿ obok
siedz¹cego na przednim siedzeniu oszo³omionego pasa¿era, którego natych-
miast spowi³y jêzory ognia. Zacz¹³ je t³umiæ rêkoma, usi³uj¹c jednoczenie
wyswobodziæ uwiêzione nogi. Dwaj ludzie siedz¹cy z ty³u wytoczyli siê z wo-
zu i pognali drog¹ w dó³ ku nadje¿d¿aj¹cej ciê¿arówce.
Armstrong podbieg³ do Benedetty w chwili, gdy rzuca³a drug¹ butelkê:
dwie trzymane w d³oni przypali³ od knota ostatniej z przygotowanych i po-
pêdzi³ skrajem wykopu ku ciê¿arówce, która tymczasem zatrzyma³a siê.
Us³ysza³ zgie³k okrzyków. Kiedy stan¹³ na krawêdzi, patrz¹c na pe³en mê¿-
czyzn pojazd, us³ysza³ odg³osy kilku pos³anych na olep i niegronych dla
niego strza³ów.
Wycelowa³ i z ca³¹ moc¹ cisn¹³ pierwsz¹ butelkê na dach kabiny. P³on¹-
ca nafta rozla³a siê i zaczê³a skapywaæ przez otwart¹ szybê; us³ysza³ krzyk
przera¿onego kierowcy. Drug¹ butelkê rzuci³ na pakê i ujrza³ szaleñcz¹ prze-
pychankê umykaj¹cych ludzi. ¯aden z nich nie mia³ ani czasu, ani sposobno-
ci, by do niego strzelaæ.
Wróci³ biegiem do Benedetty, która ochryple dysz¹c, dr¿¹cymi d³oñmi
usi³owa³a zapaliæ knot nastêpnej butelki. Wysi³ek i szok sprawi³y, ¿e zapo-
mnia³ o strachu.
Doæ wysapa³ Armstrong. Zbierajmy siê st¹d. Jego s³owom to-
warzyszy³ odg³os wybuchu i jaskrawy rozb³ysk nad d¿ipem. Armstrong skrzy-
wi³ usta w umiechu. To nie nafta, to by³a benzyna. Chod.
Kiedy zaczêli biec, dostrzegli ³unê nad osad¹ a potem nastêpn¹ i jesz-
cze jedn¹. Willis wywi¹zywa³ siê ze swych zadañ podpalacza.
IV
Kostka OHary by³a bardzo obola³a. Przed podjêciem wêdrówki pod
górê zmieni³ opatrunek, próbuj¹c usztywniæ stopê, która wci¹¿ nie mog³a
utrzymaæ ca³ego jego ciê¿aru. Utrudnia³o to kluczenie pomiêdzy ska³ami
i sprawia³o, ¿e czyni³ wiêcej ha³asu, ni¿by sobie tego ¿yczy³.
Szed³ szlakiem zorganizowanej przez Santosa ob³awy, która potykaj¹c
siê i padaj¹c we mgle, ha³asowa³a jeszcze bardziej ni¿ on. OHara pomyla³,
¿e nieprzyjaciel partaczy robotê. Mia³ jednak swoje w³asne k³opoty; trudno
by³o mu nieæ kuszê i automat, przez chwilê zastanawia³ siê, czy nie powi-
nien porzuciæ kuszy, ale wnet siê rozmyli³. By³a to dobra, cicha broñ, a wci¹¿
dysponowa³ dwoma be³tami.
186
Dozna³ szoku, us³yszawszy ryk Santosa, rozkazuj¹cego swoim powrót
na drogê. Przypad³ do ska³y, na wypadek gdyby który z ludzi szed³ wprost
na niego. Jednak ¿aden siê nie napatoczy³ i OHara umiechn¹³ siê na myl
o nucie rozdra¿nienia w g³osie Santosa. Najwyraniej, koniec koñców, Ro-
sjanin postawi³ na swoim; zyska³ co do tego pewnoæ, us³yszawszy od stro-
ny mostu warkot zapuszczanych silników.
W³anie to powinni byli zrobiæ na samym pocz¹tku przeszukiwanie
zbocza we mgle nie mia³o ¿adnego sensu. Rosjanin by³ zdecydowanie lep-
szym taktykiem ni¿ Santos; nie da³ siê nabraæ na obietnicê przekazania Agu-
illara, a teraz gotowa³ siê do ataku na kopalniê wszystkimi swoimi si³ami.
Na myl, co stanie siê w osadzie, OHara skrzywi³ twarz.
Teraz, skoro zbocze góry przed nim by³o wolne od nieprzyjaciela, roz-
wija³ lepsze tempo i z premedytacj¹ trzyma³ siê mo¿liwie blisko drogi. Wkrót-
ce znów us³ysza³ skowyt silników i poj¹³, ¿e komunistyczny oddzia³ zme-
chanizowany ruszy³ do ataku. Widzia³ wiat³a mijaj¹cego go d¿ipa i ciê¿a-
rówki. Nas³uchiwa³, co jedzie za nimi. Gdy upewni³ siê, ¿e najwyraniej
by³o to ju¿ wszystko, mia³o wkroczy³ na drogê i j¹³ kutykaæ po jej równej
nawierzchni.
Uzna³ to za ca³kowicie bezpieczne; gdy us³yszy nadje¿d¿aj¹cy z ty³u
wóz, bêdzie mia³ doæ czasu, by siê ukryæ. Mimo to porusza³ siê skrajem
drogi, trzyma³ broñ w pogotowiu i uwa¿nie omiata³ wzrokiem rozpociera-
j¹c¹ siê przed nim szaroæ.
Dotarcie w pobli¿e osady zajê³o mu bardzo du¿o czasu. Ju¿ znacznie
wczeniej us³ysza³ kilka pojedynczych strza³ów i co, co brzmia³o jak wy-
buch; mia³ równie¿ wra¿enie, i¿ widzi gdzie w górze ³unê nie mia³ jednak
pewnoci, czy oczy nie p³ataj¹ mu figla. Zdwoi³ czujnoæ i niebawem us³y-
sza³ przed sob¹ ³omot butów. Spocony z wysi³ku wsun¹³ siê pomiêdzy ska³y
na poboczu.
Obok jego kryjówki przegalopowa³ mê¿czyzna i OHara us³ysza³ jego
wiszcz¹cy oddech. Pozosta³ w ukryciu do chwili zapadniêcia ca³kowitej
ciszy, a potem wróci³ na drogê i podj¹³ swe kutykanie pod górê. Pó³ godziny
póniej, us³yszawszy za sob¹ warkot silnika, ukry³ siê znowu. Widzia³ prze-
je¿d¿aj¹cego d¿ipa. Zdawa³o mu siê, ¿e dostrzega Rosjanina, jednak nie mia³
pewnoci; zanim zd¹¿y³ pomyleæ o uniesieniu broni, pojazd znikn¹³.
Skl¹³ siebie za tê stracon¹ okazjê. Wiedzia³, ¿e nie ma sensu przypadko-
we umiercanie szeregowych, których jest zbyt wielu; gdyby jednak zdo³a³
za³atwiæ figury, ca³y atak nieprzyjacielski za³amie siê. Od tej chwili Rosja-
nin i Kubañczyk bêd¹ g³ównymi obiektami jego zainteresowania i wszystko
inne zostanie podporz¹dkowane jednemu wziêciu ich na celownik.
Rozumia³, ¿e wy¿ej musia³o siê co staæ i spróbowa³ przypieszyæ kro-
ku. Pos³ano po Rosjanina, co oznacza³o, ¿e nieprzyjaciel popad³ w tarapaty.
187
Zastanawia³ siê, czy Benedetta jest bezpieczna i poczu³ przyp³yw gniewu na
tych bezlitosnych ludzi, którzy cigaj¹ ich jak zwierzêta.
Wspi¹³ siê wy¿ej i stwierdzi³, ¿e oczy go nie zwodzi³y w przodzie zde-
cydowanie jania³a ³una, chocia¿ deformowa³a j¹ i przyt³umia³a wszechobec-
na mg³a. Ogieñ, jak siê zdawa³o, mia³ dwa punkty koncentracji: jeden by³ nie-
wielki i chyba po³o¿ony na drodze, drugi za sprawia³ wra¿enie tak ogromnego,
¿e OHara z pocz¹tku nie wierzy³ w³asnym oczom. Potem umiechn¹³ siê
oczywicie, to by³a osada. Ca³e cholerne skupisko sz³o z dymem.
Pomyla³, ¿e oba te punkty powinien obejæ szerokim ³ukiem i wróciæ
na drogê dopiero za osad¹. Ciekawoæ ci¹gnê³a go jednak ku miejscu, gdzie
p³on¹³ mniejszy ogieñ i gdzie, jak podejrzewa³, uda³ siê Rosjanin.
Mg³a by³a zbyt gêsta, aby dojrzeæ dok³adnie, co siê sta³o. Z okrzyków
móg³ wywnioskowaæ, ¿e droga zosta³a zablokowana. Do diab³a, pomyla³,
to w³anie ten wykop, gdzie Willis zamierza³ stoczyæ bêben kablowy. Chyba
siê uda³o. Jednak nie mog¹c wyjaniæ przyczyn s³abn¹cego ju¿ teraz po¿aru,
próbowa³ podejæ bli¿ej.
Nagle jego stopa skrêci³a siê gwa³townie i OHara upad³ na ³okieæ. Wy-
puci³ kuszê, która z przera¿aj¹co dononym ³oskotem uderzy³a o ska³ê. Le-
¿a³ przy samym skraju drogi, blisko d¿ipa Rosjanina. Sycza³ z bólu, usi³uj¹c
st³umiæ w sobie nieuchronny, jak mu siê zdawa³o, jêk i oczekiwa³ na okrzyk
zaskoczenia towarzysz¹cy swojej wpadce.
Lecz podczas prób oczyszczenia drogi ¿o³nierze robili zbyt wiele ha³a-
su, a d¿ip zosta³ uruchomiony i podjecha³ trochê do przodu. Z wolna ból
zacz¹³ odp³ywaæ i OHara spróbowa³ ostro¿nie wstaæ, lecz ku swojemu prze-
ra¿eniu stwierdzi³, ¿e jego ramiê uwiêz³o chyba w szczelinie skalnej. Lekko
szarpn¹³, ale us³yszawszy, ¿e trzymany w d³oni automat uderza przy tym
o ska³y, znieruchomia³. Potem napar³ na uwiêzione ramiê i nic nie poczu³.
W innych okolicznociach uzna³by to za zabawne. By³ jak ma³pa, która
wsadzi³a ³apê w szyjkê butelki, aby pochwyciæ jab³ko, lecz nie zdo³a jej
wyci¹gn¹æ, jeli nie puci zdobyczy. On równie¿ nie móg³ wyci¹gn¹æ rêki
bez puszczenia broni, tego za, obawiaj¹c siê ha³asu, nie omieli³by siê uczy-
niæ. Ostro¿nie przemieszcza³ cia³o, lecz zaniecha³ tego, s³ysz¹c w pobli¿u
g³osy.
Mówiê wam, ¿e mój sposób by³ najlepszy. To mówi³ Kubañczyk.
Drugi g³os by³ bezbarwny i twardy, a ponadto pos³ugiwa³ siê le akcen-
towanym hiszpañskim.
I co zyska³e? Dwie skrêcone kostki i z³aman¹ nogê. Traci³e ludzi
szybciej, ni¿by ich zdo³a³ zabijaæ Aguillar. Pomys³ z przeszukiwaniem góry
przy takiej pogodzie nie mia³ sensu. Spieprzy³e to od samego pocz¹tku.
A czy twoja propozycja okaza³a siê choæ trochê lepsza? zapyta³ Santos
z rozdra¿nieniem. Tylko popatrz, co siê sta³o: d¿ip i ciê¿arówka zniszczone,
188
dwóch ludzi zabitych, a droga zablokowana. Jestem przekonany, ¿e podcho-
dzenie piechot¹ mia³o wiêkszy sens.
Drugi mê¿czyzna, Rosjanin, odpowiedzia³ oziêble:
Dosz³o do tego, poniewa¿ jeste durniem. Jecha³e t¹ drog¹, jakby to
by³a ulica Hawany. Aguillar zrobi³ z ciebie idiotê i bardzo s³usznie. Santos,
zastanów siê: oto grupka bezbronnych pasa¿erów samolotu powstrzymuje
ciê przez cztery dni, zabija szeciu twoich ludzi, a za spraw¹ wy³¹cznie two-
jej g³upoty jeszcze wiêksza ich liczba odnosi rany i wypada z akcji. Od sa-
mego pocz¹tku powiniene by³ pilnowaæ mostu powiniene byæ przy ko-
palni, kiedy Grivas zmusi³ samolot do l¹dowania. Ale nawet to schrzani³e.
Od tej chwili ja przejmujê dowodzenie, a kiedy ju¿ napiszê raport, nie po-
g³aszcz¹ ciê w Hawanie po g³ówce ¿e nie wspomnê o Moskwie.
OHara zaczeka³, a¿ siê oddal¹, i sp³ywaj¹c potem ponowi³ próbê wy-
swobodzenia rêki. Mia³ ich obu jak na widelcu i nie móg³ nic zrobiæ. Jedn¹
salw¹ móg³ wykoñczyæ ich obu i próbowaæ ucieczki by³ jednak w pu³apce.
Us³ysza³, ¿e Santos niezdecydowanie szura stopami, a potem mamrocz¹c
pod nosem rusza w lad za Rosjaninem.
OHara le¿a³ i obserwowa³. Do d¿ipa Rosjanina podczepili spalon¹ ciê-
¿arówkê i odci¹gnêli j¹ na skraj drogi, by nastêpnie zepchn¹æ w przepaæ. To
samo zrobili z d¿ipem. Na koñcu usunêli bêben. Zajê³o im to dwie godziny,
które jednak OHarze, le¿¹cemu niespe³na szeæ metrów od miejsca ich pra-
cy, wydawa³y siê dwoma latami.
V
Willis walczy³ o odzyskanie oddechu; rad by³, ¿e wczeniej spêdzi³ tyle
godzin na du¿ej wysokoci. Spogl¹da³ na p³on¹c¹ osadê. Wdziêczny niebio-
som za mo¿liwoæ wykrêcenia siê od prawie nieuniknionej walki wrêcz,
pozostawi³ Benedettê i Armstronga bezbronnych, przeciwko bandzie bezli-
tosnych ¿o³daków, którzy nadchodzili, by ich wymordowaæ. Nie widzia³ ¿ad-
nej mo¿liwoci zwyciêstwa. Od kilku dni toczyli walkê z przeciwnikiem
maj¹cym mia¿d¿¹c¹ przewagê, a teraz sytuacja przedstawia³a siê jeszcze
gorzej. Nie chcia³ myleæ o nieuniknionej mierci.
Z trudem przetacza³ od chaty do chaty beczkê z naft¹ i najstaranniej, jak móg³,
oblewa³ wnêtrza. By³ w ostatniej, gdy zda³o mu siê, ¿e s³yszy warkot silnika. Wy-
szed³ na zewn¹trz, by to sprawdziæ dobieg³ go zgrzyt zmienianych biegów.
Potar³ zapa³kê. Nagle znieruchomia³. Benedetta kaza³a mu czekaæ na
odg³os strza³ów albo zgie³k, a nic takiego jeszcze nie nast¹pi³o. Jednak chaty
mog³y siê zaj¹æ ogniem nie od razu, a wyraz twarzy Benedetty powiedzia³
Willisowi, ¿e strzelanina jest nieuchronna.
189
Cisn¹³ zapa³kê w pobli¿e ka³u¿y nafty, która zap³onê³a natychmiast; p³o-
mieñ pobieg³ szybko ku drewnianej cianie. Willis popiesznie zapali³ k³¹b
nas¹czonych naft¹ szmat i biegn¹c wzd³u¿ linii chat, wrzuca³ je przez otwar-
te drzwi. Kiedy dotar³ do ostatniej chaty w pierwszym szeregu, us³ysza³ od
strony drogi odleg³y trzask i kilka wystrza³ów. Lepiej siê popieszyæ, pomy-
la³, i zwijaæ ¿agle.
Gdy opuszcza³ osadê, po¿ar ju¿ na dobre ogarn¹³ pierwszy szereg chat,
a z okien strzela³y wielkie jêzyki ognia. Manewruj¹c pomiêdzy ska³ami po-
wy¿ej osady, Willis dotar³ do drogi i dopiero wówczas obejrza³ siê na eks-
ploduj¹cy wulkan po¿ogi. Dozna³ satysfakcji zawsze lubi³ dobrze wykona-
n¹ robotê. Gêsta mg³a pozwala³a mu dostrzec tylko jaskrawo¿ó³t¹ i gniewnie
czerwon¹ powiatê, jednak móg³ siê zorientowaæ, ¿e wszystkie chaty p³on¹
nale¿ycie i ¿e w morzu ognia nie ma znacz¹cych luk. Dzi siê tutaj nie prze-
pi¹, pomyla³ i ruszy³ biegiem pod górê.
Bieg³ d³ugo, przystaj¹c od czasu do czasu, ¿eby z³apaæ oddech i nas³u-
chiwaæ. Zrazu dobiega³y go s³abe okrzyki, lecz teraz ciszê panuj¹c¹ na zbo-
czu góry zak³óca³o tylko niesamowite zawodzenie wiatru. Nie wiedzia³, czy
Armstrong i Benedetta wyprzedzaj¹ go, czy te¿ s¹ za nim. Czujnie nastawia³
ucha, by pochwyciæ jakikolwiek odg³os w dole drogi. Nie s³ysza³ nic. Kiedy
znalaz³ siê wy¿ej, zacz¹³ odczuwaæ pierwsze s³abe oznaki choroby wysoko-
ciowej.
Dogoni³ pozosta³ych w pobli¿u kopalni. Na dwiêk kroków Willisa Arm-
strong z niepokojem obróci³ siê na piêcie. Byli tam równie¿ Aguillar z pann¹
Ponsky, których wêdrówka trwa³a bardzo d³ugo.
Cholerne widowisko, nieprawda? powiedzia³ Armstrong z udawan¹
beztrosk¹.
Willis przystan¹³ z piersi¹ unoszon¹ ciê¿kim oddechem.
Zmarzn¹ dzi w nocy Mo¿e od³o¿¹ ostateczny atak do jutra?
W gêstniej¹cych ciemnociach Armstrong pokrêci³ g³ow¹.
W¹tpiê. S¹ napaleni i blisko zdobyczy. Popatrzy³ na dysz¹cego
jak pies Willisa. Lepiej przestañ pêdziæ i pomó¿ Jenny, jest w kiepskim
stanie. My z Benedett¹ pobiegniemy do kopalni i zobaczymy, co mo¿na zdzia-
³aæ.
Willis obejrza³ siê przez ramiê.
Czy s¹dzisz, ¿e s¹ daleko?
A czy to wa¿ne? spyta³a Benedetta. Bêdziemy walczyæ tu albo
w kopalni. W roztargnieniu poca³owa³a Aguillara, powiedzia³a doñ co po
hiszpañsku, a potem gestem przywo³a³a Armstronga i we dwójkê odeszli
w popiechu.
Wkrótce byli ju¿ w kopalni. Obejrzawszy trzy chaty, Armstrong powie-
dzia³ bezbarwnym g³osem:
190
Nie do obrony, tak samo jak osada. Ale zobaczymy, co siê da zrobiæ.
Wszed³ do jednej z chat i w pó³mroku rozejrza³ siê bezradnie. Dotkn¹³
drewnianej ciany i pomyla³, ¿e pociski przebij¹ j¹ jak papier ju¿ lepiej
by³oby rozbiec siê po zboczu góry i zaryzykowaæ mieræ z wych³odzenia.
Wyrwany z zadumy okrzykiem Benedetty, wybieg³ na zewn¹trz.
Przy wietle zapalonej zapa³ki patrzy³a na trzyman¹ w d³oni kartkê.
To od Forestera powiedzia³a podniecona. Przygotowali dla nas
jeden z tuneli.
Armstrong szybko podniós³ g³owê.
Gdzie? Uj¹³ kartkê, obejrza³ nakrelony na niej szkic i powiód³ spoj-
rzeniem doko³a. To tam owiadczy³ wyci¹gaj¹c ramiê.
Znalaz³ tunel i wzniesion¹ przez Forestera i Rohdego kamienn¹ cianê.
Nic nadzwyczajnego, ale musi wystarczyæ powiedzia³ spogl¹daj¹c
w mrok. Wróæ po tamtych, a ja zobaczê, co jest w rodku.
Zanim zebrali siê wszyscy u wlotu korytarza, zbada³ go nader starannie.
lepy zau³ek oznajmi³. W³anie tu stoczymy ostatni bój. Wyci¹-
gn¹³ pistolet zza pasa. Wci¹¿ mam broñ Rohdego, z jedn¹ kul¹. Czy kto
strzela lepiej ode mnie? Poda³ pistolet Willisowi. Mo¿e pan, generale
Custer?
Willis spojrza³ na pistolet.
W ¿yciu z niczego nie strzela³em.
Armstrong westchn¹³.
Ani ja. Ale wygl¹da na to, ¿e wreszcie mam okazjê. Wsun¹³ broñ za
pasek i rzek³ do Benedetty: Co tam masz?
Miguel zostawi³ nam trochê ¿ywnoci odpar³a. Wystarczy na zim-
ny posi³ek.
Có¿, nie umrzemy z pustymi brzuchami stwierdzi³ Armstrong sardo-
nicznie.
Willis zirytowa³ siê.
Rany boskie, przestañ gadaæ takie rzeczy.
Przepraszam powiedzia³ Armstrong. Jak tam panna Ponsky i señor
Aguillar?
Tak, jak siê mo¿na by³o spodziewaæ odrzek³a Benedetta z gorycz¹
po mê¿czynie z chorym sercem i po starszej pani z dziur¹ w ramieniu, usi-
³uj¹cych oddychaæ powietrzem, którego nie ma. Podnios³a oczy na Arm-
stronga. Czy mylisz, ¿e Tim ma jak¹kolwiek szansê?
Odwróci³a g³owê.
Nie powiedzia³ krótko. Poszed³ ku wlotowi tunelu i leg³ za kamien-
nym szañcem, k³ad¹c pistolet obok siebie. Jeli oka¿ê cierpliwoæ, mogê
kogo zabiæ, pomyla³, ale muszê zaczekaæ, a¿ podejd¹ blisko.
Zacz¹³ padaæ nieg.
191
VI
Przy wykopie panowa³a cisza, jakkolwiek z wy¿szego odcinka drogi
okolic p³on¹cej osady dobiega³y OHarê ludzkie g³osy. Przez mg³ê przebi-
ja³a siê teraz zaledwie s³aba ³una i os¹dzi³, ¿e chaty musia³y siê ju¿ wypalaæ
do fundamentów. Powoli rozprostowa³ palce i pozwoli³ automatowi upaæ.
Zadudni³ o kamienie. OHara wyci¹gn¹³ ramiê i zacz¹³ je masowaæ.
By³ przemoczony, zmarzniêty i ¿a³owa³, ¿e nie ci¹gn¹³ ze stra¿nika przy
trebuszu ko¿ucha z lamy m³odemu Juanowi na nic ju¿ siê nie przyda. Zajê-
cie musia³oby byæ nie tylko obrzydliwe, lecz równie¿ d³ugotrwa³e, a nie chcia³
traciæ czasu. Teraz ubolewa³, ¿e jednak nie podj¹³ ryzyka.
Siedzia³ i zastanawia³ siê, czy kto us³ysza³ szczêkniêcie broni o ka-
mieñ. Potem zabra³ siê do wydobywania automatu. Wy³owienie go ze szcze-
liny za pomoc¹ kuszy zajê³o mu dziesiêæ minut; potem ruszy³, trzymaj¹c siê
z dala od drogi. Wymuszony postój przynajmniej pozwoli³ mu odpocz¹æ.
W tym czasie podjecha³y trzy kolejne ciê¿arówki. Nie ruszy³y wprost do
kopalni przynajmniej na razie. Nieprzyjaciel podj¹³ daremn¹ próbê ugasze-
nia po¿aru, co zajê³o sporo czasu. Wiedz¹c, ¿e ciê¿arówki zaparkowane s¹
powy¿ej osady, OHara okr¹¿y³ je, aby podejæ do nich od góry. Jego kostka
prezentowa³a siê le, cia³o by³o miêkkie i obrzmia³e i OHara wiedzia³, ¿e nie
zajdzie daleko z pewnoci¹ nie do kopalni. Chodzi³o mu po g³owie zdobycie
ciê¿arówki w taki sam sposób, jak zdoby³ broñ za cenê czyjego ¿ycia.
Kiedy wróci³ na drogê, ze smutkiem stwierdzi³, ¿e do ciê¿arówek zbli¿a
siê t³um ludzi, jednak powesela³ nieco, stwierdziwszy, ¿e wykorzystane bêd¹
tylko dwie. Podjecha³ d¿ip i OHara us³ysza³ Rosjanina wydaj¹cego rozkazy
w swej pedantycznej hiszpañszczynie; ¿a³owa³, ¿e odleg³oæ nie pozwala
mu zrozumieæ s³ów. Potem d¿ip ruszy³ w górê, a dwie zgrzytaj¹ce biegami
ciê¿arówki pod¹¿y³y za nim. Trzecia zosta³a.
Nie wiedz¹c, czy strze¿e jej wartownik, OHara podczo³ga³ siê bardzo
cicho. Nie s¹dzi³, aby pozostawiono wartownika ma³o prawdopodobne, ¿e
nieprzyjaciel, przewiadczony, i¿ wszyscy zostali zapêdzeni do kopalni, przed-
siêwzi¹³ taki rodek ostro¿noci. Dozna³ wiêc niema³ego szoku, gdy dos³ow-
nie wpad³ na wartownika, który opuci³ stanowisko przy ciê¿arówce i folgo-
wa³ pêcherzowi poród ska³ na poboczu.
Mê¿czyzna stêkn¹³ ze zdumienia, kiedy napatoczy³ siê OHara.
Cuidado! powiedzia³, a potem podniós³ wzrok.
Otworzy³ usta, by wrzasn¹æ, lecz OHara, upuciwszy automat i kuszê,
zacisn¹³ d³oñ na jego twarzy. Mocowali siê w milczeniu. OHara odgina³
g³owê przeciwnika szukaj¹c palcami wra¿liwych oczu. Drug¹ rêk¹, owiniêt¹
wokó³ jego piersi, przyciska³ go do siebie.
192
Wartownik bi³ gor¹czkowo rêkoma i OHara zrozumia³, ¿e w jego stanie
zapasy z tym cz³owiekiem nie daj¹ mu wiêkszych szans. Przypomnia³ sobie
o no¿u za pasem i postanowi³ zaryzykowaæ. Od szybkoci akcji zale¿a³o, czy
zabije przeciwnika, zanim ten zdo³a krzykn¹æ. Puci³ go raptownie, odepchn¹³
i siêgn¹³ po nó¿. Wartownik zachwia³ siê, otworzy³ usta, lecz OHara post¹-
pi³ do przodu i prostym dgniêciem wbi³ nó¿ poni¿ej mostka, a potem pchn¹³
go ku górze.
Z ust mê¿czyzny wydar³o siê przypominaj¹ce czkawkê kaszlniêcie, po-
tem pochyli³ siê i pad³ wprost w ramiona OHary. Kiedy osun¹³ siê na zie-
miê, westchn¹³ g³êboko i skona³. Ciê¿ko dysz¹c, OHara wyszarpn¹³ nó¿; na
jego rêkê trysnê³a fontanna gor¹cej krwi. Sta³ przez chwilê i nas³uchiwa³,
a potem podniós³ swój automat. Dozna³ nag³ego szoku, gdy jego palec otar³
siê o bezpiecznik by³ ods³oniêty. Raptowne szarpniêcie mog³o spowodo-
waæ wystrza³, który zaalarmowa³by nieprzyjaciela.
Lecz by³a to ju¿ historia, któr¹ nie zamierza³ siê przejmowaæ. ¯y³ z mi-
nuty na minutê, a minione mo¿liwoci i dzia³ania nic go nie obchodzi³y.
Liczy³o siê tylko to, by jak najszybciej dotrzeæ do kopalni, za³atwiæ Rosjani-
na i Kubañczyka, odnaleæ Benedettê.
Podszed³ do samochodu i otworzy³ drzwi. By³a to wielka ciê¿arówka;
kiedy wdrapa³ siê do kabiny i usiad³ na miejscu kierowcy, widzia³ dopalaj¹-
ce siê zgliszcza osady. Jedynym ruchem, jaki tam dostrzeg³, by³y pe³zaj¹ce
gdzieniegdzie p³omienie i natychmiast roztapiaj¹ce siê we mgle spirale czar-
nego dymu. Odwróci³ g³owê i nacisn¹³ rozrusznik.
Silnik zapali³. OHara wrzuci³ bieg i z uczuciem lekkiego oszo³omienia
wyjecha³ na drogê. W bardzo krótkim czasie zabi³ trzech ludzi pierwszych,
jakich zabi³ twarz¹ w twarz i by³ gotowy zabijaæ tak d³ugo, jak d³ugo bê-
dzie to konieczne. Jego umys³ wróci³ do owego stanu napiêcia, który pamiê-
ta³ z Korei przed zestrzeleniem. Zmys³y mia³ niezwykle wyostrzone, a z mó-
zgu zosta³o usuniête wszystko prócz szczegó³ów misji.
Po chwili w³¹czy³ wiat³a. By³o to wielkie ryzyko, ale musia³ je podj¹æ.
Istnia³a mo¿liwoæ, ¿e na którym z zakrêtów zjedzie z drogi i zwali siê
w dó³. Jednak by³oby jeszcze gorzej, gdyby jad¹cy przed nim nieprzyjaciele
dostrzegli wiat³a i zastawili pu³apkê.
Ciê¿arówka z trudem sunê³a pod górê, a kierownica, przenosz¹c pod-
skoki kó³ na nierównociach drogi, dygota³a w d³oniach OHary. Ustali³ bez-
pieczn¹ szybkoæ, która w gruncie rzeczy oznacza³a jazdê bardzo powoln¹.
Lecz mimo to, min¹wszy szczególnie ostry zakrêt, dostrzeg³ przed sob¹ zni-
kaj¹ce w³anie czerwone wiat³a pozycyjne.
Natychmiast zwolni³, zadowalaj¹c siê utrzymywaniem bezpiecznego
dystansu. Na drodze nie móg³ zrobiæ nic jego chwila nadejdzie dopiero po
przybyciu do kopalni.
193
Wspar³ d³oñ na automacie, który le¿a³ na siedzeniu pasa¿erskim i przy-
sun¹³ go bli¿ej. Jego obecnoæ by³a bardzo pokrzepiaj¹ca.
Kiedy dotar³ do zakrêtu, który pamiêta³ jako ostatni przed równym tere-
nem kopalni, zjecha³ na pobocze, zaci¹gn¹³ hamulec, ale nie wy³¹cza³ silni-
ka. Z broni¹ w d³oni wyskoczy³ z kabiny, krzywi¹c twarz w grymasie bólu,
gdy obci¹¿y³ zwichniêt¹ kostkê. Pokutyka³ drog¹. W przodzie s³ysza³ ryk
zatrzymuj¹cych siê jeden po drugim samochodów, a kiedy znalaz³ dogodny
punkt obserwacyjny, dojrza³, ¿e ciê¿arówki stoj¹ przy chatach w wietle
reflektorów poruszali siê ludzie.
D¿ip zosta³ uruchomiony i sun¹c powoli, dga³ blaskiem reflektorów
podnó¿e urwiska, w którym wydr¹¿one by³y tunele. Najpierw owietli³ je-
den czarny wlot, potem drugi, a wreszcie rozleg³ siê dziki wrzask radoci,
gdy przelizn¹wszy siê po trzecim, wiat³a wróci³y doñ niemal natychmiast,
by z mroku niszy wy³owiæ kamienny szaniec i bia³¹ twarz cz³owieka, która
skry³a siê popiesznie.
OHara nie traci³ czasu na zastanawianie siê, kto to by³. Pokutyka³ z po-
wrotem do ciê¿arówki i wrzuci³ bieg. Teraz jego kolej teraz on wkracza³ na
pomrocznia³¹ arenê.
13
194
Rozdzia³ 9
Forester czu³ ciep³o i rozlunienie, a dwa te stany by³y dlañ to¿same. Oso-
bliwe, ¿e nieg jest tak ciep³y i miêkki, pomyla³; otworzy³ oczy i ujrza³ przed
sob¹ bia³e lnienie. Westchn¹³ i z uczuciem rozczarowania ponownie zamkn¹³
oczy. To by³ nieg. S¹dzi³, ¿e powinien uczyniæ wysi³ek, aby siê ruszyæ i oddaliæ
od tego rozkosznie ciep³ego niegu, bo umrze, ale uzna³, i¿ rzecz nie jest warta
trudu. Pozwoli³ tylko, by ciep³o otuli³o go wygodnie i na chwilê przed kolejn¹
utrat¹ przytomnoci pomyla³ w roztargnieniu, gdzie podzia³ siê Rohde.
Kiedy znów otworzy³ oczy, bia³e lnienie wci¹¿ trwa³o, teraz jednak
oprzytomnia³ na tyle, aby rozpoznaæ w nim s³oñce, jaskrawo odbijaj¹ce siê
od wykrochmalonej bia³ej pow³oki ko³dry, któr¹ by³ okryty. Zmru¿y³ oczy
i skupi³ wzrok, ból renic jednak sprawi³, ¿e zaraz zamkn¹³ oczy. Wiedzia³,
¿e powinien co zrobiæ, ale co nie potrafi³ sobie przypomnieæ i walcz¹c
o zachowanie przytomnoci przez doæ d³ugi czas, aby to co wyp³ynê³o z nie-
pamiêci, zasn¹³ znowu.
pi¹c, mglicie uwiadamia³ sobie up³ywu czasu: wiedzia³, ¿e musi z nim
walczyæ, ¿e musi zatrzymaæ zegar, zastopowaæ sun¹ce wskazówki, bo ma do
spe³nienia niezwykle wa¿n¹ misjê. Przewraca³ siê i jêcza³, a pielêgniarka
w bia³ym fartuchu ³agodnie ociera³a mu g¹bk¹ pot z czo³a.
Nie obudzi³a go jednak.
Wreszcie oprzytomnia³ zupe³nie i wpatrzy³ siê w sufit. Grube belki stro-
powe te¿ by³y pomalowane na bia³o. Odwróci³ g³owê i stwierdzi³, ¿e patrzy
w czyje ¿yczliwe oczy. Obliza³ wyschniête wargi i wyszepta³:
Co siê sta³o?
No comprendo odpar³a pielêgniarka. Nie mówiæ przyprowadzê
doktora.
Powiód³ za ni¹ wzrokiem, kiedy wychodzi³a z pokoju. Rozpaczliwie
pragn¹³, aby wróci³a, aby powiedzia³a mu, gdzie jest, co siê sta³o i gdzie
195
znaleæ Rohdego. Myl o Rohdem przywo³a³a z pamiêci wszystko: noc na
górze i frustruj¹ce próby znalezienia drogi na prze³êcz. Przypomnia³ sobie,
co siê zdarzy³o, choæ ostatnie momenty rysowa³y siê mglicie i przypo-
mnia³ sobie równie¿, dlaczego spróbowali niemo¿liwego.
Chcia³ usi¹æ, zawiod³y go jednak pozbawione si³y miênie, wiêc tylko
le¿a³ i ciê¿ko oddycha³. Czu³ siê tak, jak gdyby jego cia³o wa¿y³o pó³ tony
i by³o obite od stóp do g³ów gumow¹ rur¹. Wszystkie musku³y by³y rozdy-
gotane i obwis³e, nawet miênie karku, o czym siê przekona³, próbuj¹c dwig-
n¹æ g³owê. No i by³ bardzo, bardzo zmêczony.
D³ugo pozostawa³ w pokoju sam, a¿ wreszcie przysz³a pielêgniarka z tale-
rzem gor¹cej zupy. Nie pozwoli³a mu mówiæ, on za by³ zbyt s³aby, ¿eby usil-
nie próbowaæ, wiêc ilekroæ otwiera³ usta, pielêgniarka wsuwa³a w nie ³y¿kê
zupy. Bulion doda³ mu si³ i poczu³ siê lepiej; opró¿niwszy talerz, zapyta³:
Gdzie jest ten drugi mê¿czyzna el otro hombre?
Z pañskim przyjacielem wszystko bêdzie dobrze odpar³a po hisz-
pañsku i wymknê³a siê z pokoju, zanim zada³ nastêpne pytanie.
I znów przez d³ugi czas nikt siê nie zjawi³. Nie mia³ zegarka, ale z po³o-
¿enia s³oñca wnioskowa³, ¿e jest mniej wiêcej po³owa dnia. Tylko jakiego
dnia? Od jak dawna jest tutaj? Uniós³ d³oñ, ¿eby podrapaæ nieznonie swê-
dz¹c¹ pier i przy okazji odkry³, dlaczego czuje siê tak ociê¿a³y i skrêpowa-
ny: zdawa³o siê, ¿e spowija³y go ze dwie mile banda¿a.
Do pokoju wszed³ mê¿czyzna i zamkn¹³ za sob¹ drzwi. Po angielsku,
ale z akcentem amerykañskim, powiedzia³:
Có¿, panie Forester, s³yszê, ¿e czuje siê pan lepiej.
Mia³ na sobie szpitalny fartuch i móg³ byæ lekarzem. Mimo podesz³ego
wieku by³ potê¿nie zbudowany, mia³ gêst¹ siw¹ czuprynê i doko³a oczu ku-
rze ³apki od czêstego miechu.
Forester siê rozluni³.
Dziêki Bogu Amerykanin powiedzia³. Jego g³os by³ ju¿ du¿o silniejszy.
Jestem McGruder doktor McGruder.
Sk¹d zna pan moje nazwisko? zapyta³ Forester.
Dokumenty w pañskiej kieszeni wyjani³ McGruder. Mia³ pan
amerykañski paszport.
Proszê pos³uchaæ powiedzia³ Forester z naciskiem. Musi mnie pan
st¹d wypuciæ. Mam sprawy do za³atwienia. Muszê
D³ugo pan jeszcze st¹d nie wyjdzie odrzek³ McGruder stanowczo.
Nawet nie zdo³a pan wstaæ.
Forester bezw³adnie rozci¹gn¹³ siê w ³ó¿ku.
Gdzie jestemy?
W Misji wiêtego Antoniego odrzek³ McGruder. Jestem tu Wiel-
kim Bia³ym Wodzem. To znaczy prezbiteriañskim.
196
Jest tu gdzie w pobli¿u Altemiros?
Jasne. Wioska Altemiros le¿y przy tej samej drodze prawie trzy kilo-
metry w dó³.
Chcê przes³aæ wiadomoæ powiedzia³ Forester gwa³townie. Dwie
wiadomoci: jedn¹ do Ramona Sueguerry z Altemiros, drug¹ do Santillany,
dla
McGruder uniós³ d³oñ.
Hej, hej, nie tak szybko; jeli nie bêdzie pan na siebie uwa¿aæ, nast¹pi
nawrót choroby. Proszê siê uspokoiæ.
Na Boga powiedzia³ Forester z gorycz¹. To pilne.
Dla Boga nic nie jest pilne odrzek³ McGruder niewzruszenie. Ma
On tyle czasu, ile zapragnie. W tej chwili interesuje mnie zagadka, dlaczego
podczas zamieci z nieprzebytej prze³êczy nadszed³ jeden mê¿czyzna z dru-
gim na ramieniu.
To Rohde mnie przyniós³? Jak siê czuje?
Tak, jak nale¿a³o oczekiwaæ odpar³ McGruder. Interesowa³oby
mnie, dlaczego pana niós³?
Bo umiera³em powiedzia³ Forester. Z zadum¹ spogl¹da³ na McGru-
dera, usi³uj¹c go rozgryæ. Nie chcia³ pope³niæ omy³ki komunici miewali
nieoczekiwanych przyjació³ w najbardziej osobliwych miejscach lecz nie
s¹dzi³, by móg³ siê pomyliæ w stosunku do prezbiteriañskiego lekarza,
a McGruder sprawia³ wra¿enie, ¿e jest w porz¹dku. Dobra powiedzia³ na
koniec. Chyba muszê panu powiedzieæ. S¹dzê, ¿e jest pan okay.
McGruder uniós³ brwi, ale nic nie rzek³, a Forester opowiedzia³ mu o tym,
co siê dzieje na przeciwleg³ym zboczu góry; zacz¹³ od katastrofy samolotu,
lecz pomin¹³ takie b³ahostki, jak umiercenie Peabodyego, mog¹ce jego
zdaniem zaszkodziæ sprawie. W miarê opowieci brwi McGrudera pe³z³y
ku górze, a¿ siê prawie skry³y pod czupryn¹.
Kiedy Forester skoñczy³, McGruder zauwa¿y³:
Jest to najbardziej nieprawdopodobna historia, jak¹ w ¿yciu s³ysza-
³em. Bo widzi pan, panie Forester, nie ufam panu tak ca³kiem. Mia³em tele-
fon z bazy lotnictwa jest zupe³nie niedaleko i dowiedzia³em siê, ¿e pana
poszukuj¹. Co wiêcej, mia³ pan przy sobie to. Siêgn¹³ do kieszeni i wyj¹³
pistolet. Nie lubiê ludzi nosz¹cych broñ. To sprzeczne z moim wyznaniem.
Forester patrzy³, jak zrêcznie manipuluj¹c mechanizmem broni, McGru-
der opró¿ni³ j¹ z kul.
Jak na cz³owieka, który nie lubi pistoletów, wie pan ciut za du¿o o ich
dzia³aniu powiedzia³ Forester.
By³em w piechocie morskiej na Iwo Jima odrzek³ McGruder. Dla-
czego zatem mog³yby siê panem interesowaæ si³y zbrojne Kordyliery?
Bo siê skomunizowa³y.
197
Fuj! powiedzia³ McGruder z niesmakiem. Mówi pan jak stara baba,
która dostrzega w³amywacza pod ka¿dym ³ó¿kiem. Taki z pu³kownika Ro-
drigueza komunista, jak i ze mnie.
Forester poczu³ przyp³yw nadziei. Rodriguez by³ dowódc¹ Czternaste-
go Szwadronu i przyjacielem Aguillara.
Czy rozmawia³ pan z Rodriguezem? zapyta³.
Nie odpar³ McGruder. Z jakim ni¿szym oficerem. Przerwa³.
Niech pan pos³ucha, Forester, wojsko koniecznie chce pana dostaæ, a ja chcê
us³yszeæ dlaczego.
Czy Czternasty Szwadron wci¹¿ stacjonuje w bazie? skontrowa³
Forester.
Nie wiem. Rodriguez mówi³ mi co o przemieszczeniu ale nie wi-
dzia³em go prawie od miesi¹ca.
Wiêc mamy loteriê, pomyla³ Forester z niechêci¹. ¯o³nierze byli przy-
jació³mi albo wrogami, on za nie dysponowa³ ¿adn¹ natychmiastow¹ meto-
d¹, aby to sprawdziæ no i McGruder by³ ca³kowicie gotów oddaæ go w ich
rêce. Powiedzia³ z namys³em:
S¹dzê, ¿e nie wtyka pan nosa w nie swoje sprawy. S¹dzê, ¿e wspó³pra-
cuje pan z lokalnymi w³adzami i nie miesza siê do polityki.
W istocie, nie mieszam siê rzek³ McGruder. Nie chcê, ¿eby za-
mkniêto tê misjê. I bez tego mamy doæ k³opotów.
Uwa¿a pan, ¿e ma pan k³opoty z Lopezem, ale to nic w porównaniu
z k³opotami, jakie pana czekaj¹, kiedy do w³adzy dorw¹ siê komunici
warkn¹³ Forester. Proszê mi powiedzieæ, czy wasza religia nakazuje staæ
z za³o¿onymi rêkami, gdy tacy sami ludzie jak wy a wród nich pañscy
rodacy, choæ nie powinno to mieæ znaczenia s¹ mordowani dwadziecia
piêæ kilometrów od was?
McGruder zblad³, a zmarszczki wokó³ ust pog³êbi³y siê.
Niemal wierzê, i¿ mówi pan prawdê powiedzia³ powoli.
Mówiê cholern¹ prawdê.
Ignoruj¹c wulgaryzm McGruder powiedzia³:
Wymieni³ pan nazwisko: Sueguerra. Doskonale znam señora Sueguerrê.
Grywamy w szachy, ilekroæ odwiedzam wioskê. Jest uczciwym cz³owiekiem,
wiêc to punkt na pañsk¹ korzyæ. Jaka jest ta druga wiadomoæ do Santillany?
Taka sama wiadomoæ dla innego cz³owieka powiedzia³ Forester
cierpliwie. Boba Addisona z Ambasady Stanów Zjednoczonych. Proszê
przekazaæ im obu to, co panu opowiedzia³em i zasugerowaæ Addisonowi,
¿eby jak najszybciej ruszy³ odw³ok ze sto³ka.
McGruder zmarszczy³ brwi.
Addison? S¹dzê, ¿e znam ca³y personel ambasady, ale nie przypomi-
nam sobie ¿adnego Addisona.
198
Nie mo¿e go pan znaæ powiedzia³ Forester. Jest funkcjonariuszem
CIA, a my siê nie reklamujemy.
Brwi McGrudera znowu podpe³z³y do góry.
My?
Forester s³abo siê umiechn¹³.
Ja te¿ pracujê w CIA. Tylko ¿e musi mi pan uwierzyæ na s³owo nie
noszê wytatuowanych na piersi akt personalnych.
II
Forester dozna³ szoku na wieæ, ¿e Rohde mo¿e straciæ nogê.
Odmro¿enie powa¿nej rany otwartej nie rokuje pomylnie powiedzia³
McGruder sucho. Bardzo mi w zwi¹zku z tym przykro, oczywicie spróbujê
uratowaæ nogê szkoda, ¿e spotyka to cz³owieka tak dzielnego jak Rohde.
McGruder, jak siê zdawa³o, przyj¹³ do wiadomoci wersjê Forestera,
jakkolwiek dopiero po d³ugim przekonywaniu; pow¹tpiewa³ te¿ w rozwagê
Departamentu Stanu.
To durnie owiadczy³. Nie chcemy w tych stronach ingerencji
amerykañskiej, która w stu procentach obudzi³aby nastroje antyamerykañ-
skie. Da³aby komunistom doskona³e szanse.
Rany boskie, ja nie ingerujê aktywnie zaprotestowa³ Forester. Wie-
dzielimy, ¿e Aguillar zamierza uczyniæ swój ruch: moje zadanie polega³o
na tym, ¿eby ¿yczliwie mieæ go na oku, dopilnowaæ, aby przedosta³ siê bez-
piecznie. Popatrzy³ w sufit i powiedzia³ z gorycz¹: Chyba schrzani³em
robotê, prawda?
Moim zdaniem, zrobi³ pan wszystko, co w danych okolicznociach
by³o mo¿liwe zauwa¿y³ McGruder. Wsta³ z ³ó¿ka. Sprawdzê, który szwa-
dron stacjonuje na lotnisku i osobicie odwiedzê Sueguerrê.
Proszê nie zapomnieæ o ambasadzie.
Natychmiast tam zadzwoniê.
To jednak okaza³o siê trudne, bo linia by³a nieczynna. Co podobnego
zdarza³o siê przynajmniej raz w tygodniu, i to zawsze w momencie krytycz-
nym. McGruder siedzia³ jaki czas przy biurku, piekl¹c siê na milcz¹cy obo-
jêtnie telefon, wreszcie od³o¿y³ s³uchawkê, wsta³ i zacz¹³ zdejmowaæ swój
bia³y fartuch, lecz zawaha³ siê, s³ysz¹c na dziedziñcu pisk hamulców. Wyj-
rzawszy z okna gabinetu, spostrzeg³ zatrzymuj¹cy siê przed budynkiem woj-
skowy wóz sztabowy, za którym pod¹¿a³a ciê¿arówka i wojskowa karetka.
Przy wtórze warkliwych rozkazów podoficera z ciê¿arówki wysypa³ siê od-
dzia³ umundurowanych i uzbrojonych ¿o³nierzy, a z wozu sztabowego wy-
siad³ oficer.
199
McGruder zapi¹³ piesznie guziki fartucha, a kiedy do gabinetu wkro-
czy³ oficer, pracowicie pisa³ co przy biurku. Podniós³ g³owê i powiedzia³:
Dzieñ dobry, majorze. Czemu zawdziêczam ten zaszczyt?
Oficer przepisowo stukn¹³ obcasami.
Major Garcia, do us³ug.
Doktor opad³ na oparcie krzes³a i po³o¿y³ obie d³onie na blacie biurka.
Jestem McGruder. Co mogê dla pana zrobiæ, majorze?
Garcia trzepn¹³ rêkawiczk¹ o szew swych doskonale skrojonych bry-
czesów.
Uznalimy to znaczy Si³y Powietrzne Kordyliery ¿e mo¿emy oka-
zaæ siê pomocni powiedzia³ swobodnie. O ile wiemy, ma pan tu dwóch
powa¿nie poszkodowanych mê¿czyzn mê¿czyzn, którzy przyszli z gór.
Proponujemy us³ugi naszego personelu medycznego i szpitala w bazie.
Machn¹³ d³oni¹. Karetka czeka na dworze.
McGruder powêdrowa³ spojrzeniem ku oknu i dostrzeg³ przed nim zaj-
muj¹cych pozycje ¿o³nierzy. Wygl¹dali na gotowych do akcji. Znów prze-
niós³ wzrok na Garciê.
I to z jak¹ eskort¹!
Garcia umiechn¹³ siê.
No es nada powiedzia³. Prowadzi³em ma³e æwiczenia, kiedy otrzyma-
³em rozkaz, wola³em wiêc wzi¹æ ludzi ze sob¹, zamiast pozwoliæ im leniuchowaæ.
McGruder nie wierzy³ ani jednemu jego s³owu. Powiedzia³ uprzejmie:
Có¿, majorze, nie s¹dzê, bymy musieli k³opotaæ si³y zbrojne. Nie
by³em wprawdzie w waszym szpitalu, lecz i mój obiekt wyposa¿ony jest
dostatecznie dobrze, by zapewniæ tym ludziom w³aciw¹ opiekê. Moim zda-
niem, nie powinno siê ich przenosiæ.
Umiech Garcii znikn¹³.
Jednak nalegam rzek³ lodowato major.
Ruchliwe brwi McGrudera wystrzeli³y w górê.
Nalega pan, majorze Garcia? Nie s¹dzê, aby cokolwiek pana do tego
upowa¿nia³o.
Garcia popatrzy³ znacz¹co na wype³niaj¹cy dziedziniec oddzia³ ¿o³nierzy.
Czy¿by? zapyta³ jadowitym tonem.
Tak w³anie mylê odrzek³ McGruder stanowczo. Jako lekarz twier-
dzê, ¿e stan tych ludzi uniemo¿liwia transport. Jeli mi pan nie wierzy, pro-
szê wywo³aæ z karetki swojego lekarza i poleciæ mu dokonanie oglêdzin.
Jestem pewien, ¿e potwierdzi moj¹ opiniê.
Po raz pierwszy Garcia zdawa³ siê traciæ opanowanie.
Lekarza? powiedzia³ niepewnie. Ehm nie mamy ze sob¹ lekarza.
Nie macie lekarza? zapyta³ zdumiony McGruder.
Patrzy³ na Garciê spod zmarszczonych teraz brwi.
200
Jestem pewien, ¿e opacznie poj¹³ pan swe rozkazy, majorze Garcia.
Nie s¹dzê, aby pañski dowódca zaaprobowa³ przewo¿enie tych ludzi bez
fachowej opieki, ja za nie mam czasu, aby udaæ siê z panem na lotnisko
jestem cz³owiekiem zapracowanym.
Garcia zawaha³ siê, potem zapyta³ ponuro:
Czy mogê skorzystaæ z pañskiego telefonu?
Proszê bardzo odrzek³ McGruder. Ale nie dzia³a jak zwykle.
Garcia umiechn¹³ siê k¹tem ust i powiedzia³ co do s³uchawki. No i otrzy-
ma³ odpowied, co nie tylko McGrudera zaskoczy³o, lecz tak¿e pozwoli³o mu
poznaæ powagê sytuacji. Nie chodzi³o o zwyk³¹ awariê systemu telefonicznego
rzecz by³a zaplanowana; przypuszcza³ równie¿, ¿e linia jest na pods³uchu.
Przemówiwszy ponownie do s³uchawki, Garcia stan¹³ na bacznoæ i McGru-
der umiechn¹³ siê smutno; z pewnoci¹ Garcia rozmawia³ ze swoim dowódc¹
i z pewnoci¹ owym dowódc¹ nie by³ Rodriguez, który mia³ lekcewa¿¹cy stosu-
nek do drylu. Garcia zwiêle zrelacjonowa³ stanowisko McGrudera, a potem
wys³ucha³ salwy s³ów. Odk³adaj¹c s³uchawkê mia³ na twarzy posêpny umiech.
Informujê pana z ubolewaniem, doktorze McGruder, ¿e muszê zabraæ
tych ludzi.
Kiedy podszed³ do okna i przywo³ywa³ sier¿anta, McGruder gniewnie
siê poderwa³.
A ja powtarzam, ¿e ci ludzie s¹ zbyt chorzy, aby mo¿na ich by³o trans-
portowaæ. Jeden z nich jest Amerykaninem, majorze Garcia. Czy usi³uje pan
sprowokowaæ incydent miêdzynarodowy?
Wykonujê rozkazy odrzek³ Garcia sztywno. Wyda³ kilka poleceñ
stoj¹cemu przy oknie sier¿antowi i ponownie zwróci³ siê do McGrudera:
Mam obowi¹zek poinformowaæ pana, ¿e ci ludzie s¹ oskar¿eni o spiskowa-
nie przeciwko bezpieczeñstwu pañstwa. Mam rozkaz ich aresztowaæ.
Pan zwariowa³ powiedzia³ McGruder. Jeli ich pan zabierze, dy-
plomaci obskocz¹ pana ze wszystkich stron. Ruszy³ ku drzwiom.
Garcia zagrodzi³ mu drogê.
Muszê pana prosiæ, aby odsun¹³ siê pan od drzwi, doktorze McGruder,
albo bêdê zmuszony aresztowaæ równie¿ pana. Potem przez ramiê McGru-
dera powiedzia³ do stoj¹cego na zewn¹trz sier¿anta: Wyprowadziæ doktora
na dziedziniec.
Có¿, skoro takie jest pañskie stanowisko w tej kwestii, jestem bezsilny
powiedzia³ McGruder. A ten pañski dowódca jak¿e siê nazywa?
Pu³kownik Coello.
Pu³kownik Coello znajdzie siê w k³opotliwym po³o¿eniu. Odst¹pi³
na bok, a potem w lad za Garci¹ wyszed³ na korytarz.
Garcia przystan¹³, ze zniecierpliwieniem uderzaj¹c d³oni¹ o szew spodni.
Gdzie s¹ ci ludzie?
201
Operowa³em niedawno jednego z nich dochodzi w³anie do siebie
po narkozie. Drugi jest w bardzo ciê¿kim stanie i domagam siê, abym móg³
podaæ mu teraz rodek umierzaj¹cy.
Garcia zawaha³ siê, wiêc McGruder ci¹gn¹³:
Sam pan wie, majorze, i¿ karetki wojskowe nigdy nie s³ynê³y z miêk-
kich resorów; có¿ móg³by pan mieæ przeciwko znieczuleniu? Klepn¹³ Gar-
ciê w pier. To trafi na czo³ówki wszystkich gazet w Stanach. Czy chce pan
pogorszyæ sytuacjê, stwarzaj¹c pozór nieludzkiego traktowania rannych?
Wiêc dobrze powiedzia³ Garcia niechêtnie.
Przyniosê morfinê z zabiegowego powiedzia³ McGruder i zawróci³,
pozostawiaj¹c Garciê w korytarzu.
Opró¿niaj¹c talerz najlepszego jedzenia, jakiego skosztowa³ w ¿yciu, Fo-
rester s³ysza³ podniesione g³osy. Uwiadomi³ sobie, ¿e co tu nie gra i ¿e McGru-
der robi zeñ bardziej chorego, ani¿eli by³ w istocie. Chc¹c przystosowaæ siê do
tej gry, wepchn¹³ tacê pod ³ó¿ko, a kiedy otworzy³y siê drzwi, z zamkniêtymi
oczyma le¿a³ nieruchomo na wznak. Jêkn¹³, gdy McGruder go dotkn¹³.
McGruder powiedzia³:
Panie Forester, major Garcia s¹dzi, ¿e w szpitalu wojskowym mo¿e
pan liczyæ na lepsz¹ opiekê, zostanie wiêc pan tam przewieziony. Kiedy
Forester otworzy³ oczy, McGruder wbi³ weñ zasêpione spojrzenie. Nie
zgadzam siê z tym posuniêciem, przeprowadzanym pod presj¹, i zamierzam
zwróciæ siê w tej kwestii do odpowiednich czynników. Choæ jazda nie bê-
dzie d³uga zaledwie na lotnisko dam panu rodek umierzaj¹cy, aby zniós³
pan transport mo¿liwie bezbolenie.
Podwin¹³ rêkaw pi¿amy Forestera, przetar³ ramiê wacikiem, a potem
siêgn¹³ po strzykawkê, któr¹ nape³ni³ z ampu³ki. Mówi³ przy tym obojêtnie:
Opatrunek wokó³ klatki piersiowej podtrzymuje pañskie ¿ebra, jednak
nie radzi³bym siê poruszaæ bez szczególnej potrzeby. Na te ostatnie s³owa
po³o¿y³ subtelny nacisk i mrugn¹³ do Forestera.
Wbijaj¹c ig³ê w ramiê Forestera pochyli³ siê i wyszepta³:
To stymulant.
Co tam znowu? zapyta³ ostro Garcia.
Jakie znowu co? odpowiedzia³ pytaniem McGruder, mierz¹c Garciê lodo-
watym i surowym spojrzeniem. Zechce pan, z ³aski swojej, nie przeszkadzaæ
lekarzowi w wykonywaniu jego powinnoci. Pan Forester jest ciê¿ko chorym cz³o-
wiekiem i w imieniu rz¹du Stanów Zjednoczonych obci¹¿am pana i pu³kownika
Coello odpowiedzialnoci¹ za wszystko, co siê z nim stanie. Gdzie s¹ nosze?
Una camilla warkn¹³ Garcia do stoj¹cego u drzwi sier¿anta, który
rykn¹³ w g³¹b korytarza. Niebawem wniesiono nosze.
McGruder krz¹ta³ siê wokó³ podczas przenoszenia Forestera na nosze,
a gdy ludzie Garcii skoñczyli, powiedzia³:
202
Teraz mo¿ecie go zabieraæ.
Odst¹pi³, str¹caj¹c przy tym na pod³ogê pojemnik w kszta³cie nerki, prze-
znaczony na instrumenty medyczne. Korzystaj¹c z faktu, ¿e brzêk odwróci³
uwagê wszystkich obecnych w pokoju, McGruder pospiesznie wsun¹³ jaki
twardy przedmiot pod poduszkê Forestera.
Potem korytarzem wyniesiono Forestera na dziedziniec; zmru¿y³ oczy, gdy
porazi³o go s³oñce. W karetce d³ugo czeka³, a¿ cokolwiek siê stanie, wiêc udaj¹c
sen zamkn¹³ oczy, bo pilnuj¹cy go ¿o³nierz wpatrywa³ siê weñ z uporem. Powoli
przesuwaj¹c pod kocem d³oñ w stronê poduszki, dotkn¹³ kolby pistoletu.
Poczciwy stary McGruder, pomyla³; na komandosów zawsze mo¿na liczyæ.
Zaczepi³ palcem os³onê spustu, stopniowo przysun¹³ broñ do boku, a wreszcie
zatkn¹³ j¹ na plecach za pasek pi¿amy, gdzie nie mog³a zostaæ zauwa¿ona, gdyby
przenoszono go na inne ³ó¿ko. Umiechn¹³ siê w mylach; w innych okoliczno-
ciach le¿enie na twardym kawa³ku metalu uzna³by za skrajnie niewygodne, teraz
jednak dotkniêcie pistoletu dawa³o mu wielkie poczucie bezpieczeñstwa.
Pocieszaj¹ce by³y równie¿ s³owa McGrudera. Banda¿e utrzymuj¹ go
w kupie, a wstrzykniêty stymulant doda si³, aby móg³ siê ruszaæ. Nie, ¿eby
go naprawdê potrzebowa³; po zjedzeniu posi³ku si³y raptownie mu wróci³y,
bez w¹tpienia jednak posuniêcie doktora by³o s³uszne.
Wsuniêto do karetki Rohdego i Forester zerkn¹³ k¹tem oka na jego no-
sze. By³ nieprzytomny, a w miejscu nóg pod kocem piêtrzy³a siê spora wypu-
k³oæ. Mia³ blad¹, pokryt¹ kropelkami potu twarz i chrapliwie oddycha³.
Do karetki wskoczy³o jeszcze dwóch ¿o³nierzy i po kilku minutach sa-
mochód ruszy³. Z pocz¹tku Forester le¿a³ z zamkniêtymi oczyma chcia³
przekonaæ ¿o³nierzy, i¿ rodek umierzaj¹cy skutkuje doszed³szy jednak
do wniosku, ¿e ci szeregowi prawdopodobnie nie maj¹ pojêcia o zaordyno-
wanej mu terapii, otworzy³ je ponownie i spojrza³ w okno.
Ostry k¹t widzenia uniemo¿liwia³ mu prowadzenie przyzwoitej obser-
wacji, niebawem jednak karetka stanê³a i Forester ujrza³ kut¹ ¿elazn¹ bramê,
a za jej kratami du¿¹ tablicê. Wymalowano na niej or³a lec¹cego nad zanie-
¿onymi górami, za wokó³ emblematu widnia³ w kartuszu nakrelony ozdob-
nymi literami napis: ESQUADRON OCTAVO.
Z bólem zamkn¹³ oczy. Wyci¹gnêli niew³aciw¹ s³omkê; to by³ szwa-
dron komunistyczny.
III
McGruder przygl¹da³ siê, jak karetka z wozem sztabowym z ty³u wy-
je¿d¿a z dziedziñca. Wówczas wróci³ do gabinetu, zdj¹³ fartuch i za³o¿y³
kurtkê. Z szuflady wyj¹³ kluczyki od wozu i przeszed³ do szpitalnego gara¿u,
203
gdzie dozna³ szoku. Obok wielkich drzwi wspiera³ siê o cianê ¿o³nierz w nie-
chlujnym mundurze nie by³o jednak nic niechlujnego w karabinie ze lni¹-
cym bagnetem, jaki trzyma³ w rêkach.
Podszed³ do ¿o³nierza i warkn¹³ w³adczo:
Przepuæ mnie.
¯o³nierz popatrzy³ nañ spod pó³przymkniêtych powiek, pokrêci³ g³ow¹ i splu-
n¹³ na ziemiê. McGruder wpad³ we wciek³oæ i spróbowa³ przepchn¹æ siê si³¹, ale
stwierdzi³ nagle, ¿e czubek bagnetu k³uje go w gard³o. ¯o³nierz powiedzia³:
Pan pogada z sier¿antem. Jak powie, ¿e mo¿na wzi¹æ samochód, to
pan wemie.
McGruder wycofa³ siê, masuj¹c gard³o. Zawróci³ na piêcie i ruszy³ na
poszukiwanie sier¿anta, lecz siê z nim nie dogada³. Z dala od swych ofice-
rów, sier¿ant by³ sympatycznym cz³owiekiem, a jego szerokie indiañskie
oblicze wyra¿a³o ubolewanie.
Po prostu wykonujê rozkazy, a s¹ one takie, ¿e nikt do odwo³ania nie
ma prawa opuciæ misji.
Czyli do kiedy? zapyta³ McGruder.
Sier¿ant wzruszy³ ramionami.
Kto wie? odpar³ z fatalizmem cz³owieka, dla którego oficerowie
stanowi¹ odrêbn¹ kastê o niepojêtych zwyczajach.
McGruder prychn¹³ i wróci³ do gabinetu, gdzie podniós³ s³uchawkê. Z po-
zoru linia wci¹¿ by³a martwa, gdy jednak warkn¹³: Dajcie mi pu³kownika
Coello z lotniska wojskowego nagle siê o¿ywi³a i uzyska³ po³¹czenie; nie
z pu³kownikiem wprawdzie, lecz którym z jego podkomendnych.
Dopiero po piêtnastu minutach u których kresu McGruder sapa³ jak
parowóz z powodu ledwie powstrzymywanej wciek³oci doczeka³ siê roz-
mowy z Coello. Powiedzia³ zaczepnie:
Tu McGruder. Co to za historia z tym zamykaniem Misji wiêtego
Antoniego?
Coello by³ grzeczny.
Ale¿ misja nie jest zamkniêta, doktorze; wejæ mo¿e ka¿dy.
Ale ja nie mogê wyjæ powiedzia³ McGruder. Mam du¿o obowi¹zków.
Wiêc niech je pan wype³nia rzek³ Coello. Miejscem pañskiej pracy
jest misja; proszê siê trzymaæ swego zawodu jak szewc. Niech siê pan nie
miesza w sprawy, które pana nie dotycz¹.
Nie wiem, co, do jasnej cholery chce pan przez to powiedzieæ wark-
n¹³ McGruder z kwiecistoci¹, jakiej nie stosowa³ od czasów s³u¿by w mari-
nes. Muszê odebraæ transport leków ze stacji kolejowej w Altemiros. S¹
mi niezbêdne, a Si³y Powietrzne Kordyliery uniemo¿liwiaj¹ mi to. Tak to
wygl¹da z mojego punktu widzenia. Nie zbierze pan pochwa³, kiedy wyjdzie
to w wiat, pu³kowniku.
204
Ale¿ powinien pan by³ od tego zacz¹æ powiedzia³ Coello pojednaw-
czo. Wylê po nie jeden z naszych wozów. Jak pan wie, Si³y Powietrzne
Kordyliery s¹ zawsze gotowe pomagaæ pañskiej misji. S³yszê, ¿e prowadzi
pan doskona³y szpital, doktorze McGruder. Cierpimy w kraju na niedostatek
dobrych szpitali.
McGruder wyczu³ w jego g³osie cyniczne rozbawienie. Parskn¹³ gniewnie:
W porz¹dku i rzuci³ s³uchawkê. Ocieraj¹c czo³o pomyla³, ¿e szczê-
liwym zbiegiem okolicznoci w Altemiros istotnie czeka transport leków.
Przez chwilê zastanawia³ siê, co robiæ dalej, a potem wyj¹³ z szuflady czysty
arkusz papieru i zacz¹³ pisaæ.
Pó³ godziny póniej mia³ ju¿ na pimie zwiêz³¹ relacjê z opowieci Fo-
restera. Z³o¿one kartki wsun¹³ do koperty, tê za umieci³ w kieszeni. Ca³y
czas pamiêta³ o stoj¹cym przy oknie i dyskretnie obserwuj¹cym go ¿o³nie-
rzu. Kiedy wyszed³ na korytarz, stwierdzi³, ¿e inny ¿o³nierz strze¿e drzwi do
gabinetu; zignorowa³ go i ruszy³ w stronê sal chorych i bloku operacyjnego.
¯o³nierz najpierw patrzy³ za nim wypranym z ciekawoci wzrokiem, a po-
tem ruszy³ jego ladem po korytarzu.
McGruder szuka³ swego zastêpcy, Sancheza, i znalaz³ go w jednej z sal.
Spojrzawszy na twarz McGrudera, Sanchez uniós³ brwi.
Co siê dzieje, doktorze?
Miejscowe si³y zbrojne poszala³y odpar³ McGruder smêtnie. I chy-
ba jestem w to jako zamieszany nie pozwalaj¹ mi opuciæ misji.
Nie pozwalaj¹ opuciæ misji nikomu stwierdzi³ Sanchez. Próbowa³em.
Muszê siê dostaæ do Altemiros powiedzia³ McGruder. Czy mi pan
pomo¿e? Wie pan, ¿e zwykle nie mieszam siê do polityki, ale tym razem
sprawa jest inna. W górach dokonuje siê zbrodni.
Ósmy Szwadron pojawi³ siê na lotnisku dwa dni temu s³ysza³em
dziwne historie o Ósmym Szwadronie powiedzia³ Sanchez z zadum¹.
Pan mo¿e nie miesza siê do polityki, doktorze McGruder, ale ja tak. Oczywi-
cie, pomogê panu.
Odwróciwszy siê McGruder stwierdzi³, ¿e od drzwi sali têpo wpatruje
siê w nich ¿o³nierz.
Przejdmy do pañskiego gabinetu.
Weszli do gabinetu, gdzie McGruder w³¹czy³ przegl¹darkê zdjêæ rent-
genowskich i pocz¹³ omawiaæ z Sanchezem jeden z negatywów. Zostawi³
otwarte drzwi, a ¿o³nierz, wsparty o przeciwleg³¹ cianê korytarza, z na-
maszczeniem przyst¹pi³ do d³ubania w zêbach.
Chcê, ¿eby zrobi³ pan rzecz nastêpuj¹c¹ powiedzia³ McGruder
st³umionym g³osem.
Piêtnacie minut póniej wyszed³, odnalaz³ sier¿anta i zapyta³ go bez
ogródek:
205
Jakie dosta³ pan rozkazy co do misji?
Sier¿ant odrzek³:
Nie wypuszczaæ nikogo i mieæ na pana oko, doktorze McGruder.
Przerwa³. Przykro mi.
W³anie rzeczywicie odnios³em wra¿enie, ¿e jestem obserwowany
powiedzia³ McGruder z gorzk¹ ironi¹. Teraz zamierzam przeprowadziæ
operacjê. Trzeba siê przyjrzeæ nerkom starego Pedra, bo inaczej umrze. Nie
¿yczê sobie na sali operacyjnej ¿adnego z pañskich pluj¹cych na pod³ogê
ludzi. I bez tego mamy a¿ nadto k³opotów z utrzymaniem aseptyki.
Wszyscy wiedz¹, ¿e wy, norteamericanos, jestecie bardzo czyci
przyzna³ sier¿ant. Zmarszczy³ czo³o. Ta sala ile ma drzwi?
Jedne i ¿adnych okien odpar³ McGruder. Mo¿e pan obejrzeæ, jeli
wola; tylko proszê nie pluæ na pod³ogê.
Zaprowadzi³ sier¿anta na salê operacyjn¹ i dowiód³, ¿e istotnie prowa-
dz¹ do niej tylko jedne drzwi.
Doskonale stwierdzi³ sier¿ant. Postawiê na zewn¹trz dwóch ludzi
to powinno wystarczyæ.
McGruder wszed³ do pokoju przedoperacyjnego, gdzie przygotowa³ siê
do zabiegu, zak³adaj¹c kitel i czapeczkê; maskê luno zawi¹za³ na szyi. Kie-
dy na wózku wwo¿ono do sali operacyjnej pacjenta, McGruder sta³ przed
drzwiami. Sier¿ant zapyta³:
Jak d³ugo to potrwa?
McGruder zamyli³ siê.
Jakie dwie godziny mo¿e nieco d³u¿ej. To powa¿na operacja, sier-
¿ancie
Wszed³ na salê i zamkn¹³ za sob¹ drzwi. Piêæ minut póniej wypchniêto
pusty wózek; zajrzawszy do sali, sier¿ant ujrza³, ¿e doktor w masce pochyla
siê ze skalpelem w d³oni nad sto³em operacyjnym. Drzwi zosta³y zamkniête,
sier¿ant skin¹³ g³ow¹ wartownikom i powêdrowa³ na dziedziniec w poszuki-
waniu s³onecznego zak¹tka. Zupe³nie zignorowa³ pusty wózek, pchany ko-
rytarzem przez dwie szczebiocz¹ce pielêgniarki.
Dopiero w bezpiecznej suterenie McGruder odczepi³ siê od spodu wóz-
ka, do którego by³ przymocowany, i rozprostowa³ miênie. Jestem ju¿ za
stary na takie akrobacje, pomyla³, i ruchem g³owy odprawi³ pielêgniarki.
Zachichota³y i wysz³y, on za pospiesznie zmieni³ ubiór.
Zna³ miejsce, gdzie fala pokrywaj¹cych ca³e zbocze góry gruszkowa-
tych kaktusów wla³a siê na teren misji. Od tygodni przymierza³ siê do zwal-
czenia tej k³uj¹cej inwazji, teraz jednak by³ rad, ¿e koniec koñców, tego nie
zrobi³. ¯aden wartownik przy zdrowych zmys³ach, bez wzglêdu na wydane
rozkazy, nie bêdzie patrolowaæ gêstwy kolczastych kaktusów i McGruder
s¹dzi³, ¿e ma szansê wydostaæ siê w³anie tamtêdy.
206
Mia³ racjê. Dwadziecia minut póniej by³ na przeciwleg³ym zboczu
niewysokiego wzniesienia: teren misji znikn¹³ z pola widzenia, przed nim
za rozci¹ga³y siê budynki Altemiros. Kaktusy go nie oszczêdzi³y mia³
poszarpan¹ odzie¿ i podrapan¹ skórê.
Ruszy³ biegiem.
IV
Forester wci¹¿ le¿a³ na noszach. Spodziewa³ siê, ¿e zostanie przeniesio-
ny do sali szpitalnej i po³o¿ony do ³ó¿ka, jednak wniesiono go na noszach do
gabinetu i u³o¿ono na dwóch krzes³ach. Potem zosta³ sam, lecz s³ysza³ zza
drzwi kroki wartownika i wiedzia³, ¿e jest pilnie strze¿ony.
By³ to wielki gabinet z widokiem na lotnisko; Forester przypuszcza³, ¿e
nale¿y do dowódcy bazy. Na cianach wisia³o wiele map i nieco zdjêæ lotni-
czych, przedstawiaj¹cych g³ównie obszary górskie. Patrzy³ na wystrój pomiesz-
czenia bez ciekawoci; s³u¿¹c w lotnictwie amerykañskim, by³ w wielu takich
gabinetach i wszystko tu by³o mu dobrze znane od grupowego zdjêcia szwa-
dronu po zegar osadzony w wypuk³ej czêci starego drewnianego mig³a.
Zainteresowa³ go natomiast widok na zewn¹trz. Ca³a jedna ciana gabi-
netu by³a przeszklona i widzia³ przez ni¹ p³ytê przed wie¿¹ kontroln¹, a g³ê-
biej kilka hangarów. Cmokn¹³, kiedy rozpozna³ samoloty stoj¹ce na p³ycie
by³y to sabrey.
Poczciwy stary Wuj Sam, pomyla³ z niesmakiem; zawsze gotów do
rozdawania darmochy nawet militarnej darmochy swoim potencjalnym
wrogom. Z ogromnym zaciekawieniem przygl¹da³ siê myliwcom. By³y to
wczesne modele sabre, obecnie wycofane ze wszystkich wiêkszych armii,
lecz zupe³nie wystarczaj¹ce do obrony kraju takiego jak Kordyliera, który
nie ma licz¹cych siê pod wzglêdem potêgi militarnej przeciwników. Na ile
móg³ siê zorientowaæ, by³y to takie same maszyny, na jakich walczy³ w Ko-
rei. Móg³bym polecieæ jednym z nich, pomyla³, gdybym tylko dosta³ siê do
kokpitu.
Cztery samoloty sta³y w równym szeregu; wiedzia³, ¿e dokonywano ich
przegl¹du. Nagle usiad³ nie, to nie by³ przegl¹d techniczny pod skrzyd³a
podczepiano rakiety. A ci ludzie stoj¹cy na skrzyd³ach nie s¹ mechanikami,
lecz zbrojmistrzami ³aduj¹cymi pociski dzia³owe. Nie musia³ nawet wypa-
trywaæ tych pocisków; tyle razy widzia³ w Korei tê operacjê, ¿e poj¹³ z miej-
sca, i¿ maszyny przygotowywane s¹ do natychmiastowej akcji.
Chryste! pomyla³ z gorycz¹. To tak, jakby u¿ywaæ m³ota parowego
do ugniecenia orzecha. OHara i inni nie maj¹ najmniejszej szansy z tym
towarzystwem. Potem uwiadomi³ sobie co jeszcze musia³o to oznaczaæ,
207
¿e OHara wci¹¿ siê trzyma, ¿e komunici zza mostu s¹ wci¹¿ odpierani.
Obserwuj¹c przygotowania maszyn, czu³ zarazem ulgê i przygnêbienie.
Opad³ na wznak i poczu³ pistolet wbijaj¹cy siê mu w krêgos³up. Uwiado-
mi³ sobie, ¿e czas przysposobiæ siê do dzia³ania; nie spuszczaj¹c zatem z drzwi
czujnego wzroku, wyci¹gn¹³ i obejrza³ broñ. By³ to ten sam pistolet, który
przyniós³ z gór pistolet Grivasa. Zimno i wilgoæ nie zrobi³y mu najlepiej
smar wysech³, mechanizm dzia³a³ ciê¿ko ale uzna³, ¿e nie zawiedzie. Kilka-
krotnie odsun¹³ zamek, chwytaj¹c wyskakuj¹ce z komory pociski, potem po-
nownie za³adowa³ magazynek i raz jeszcze odci¹gn¹³ zamek, by wprowadziæ
nabój do komory i przygotowaæ broñ do natychmiastowego strza³u.
Potem ukry³ pistolet pod kocem obok siebie i wspar³ d³oñ na jego kol-
bie. By³ gotów w takim stopniu, w jakim to by³o mo¿liwe.
Czeka³ d³ugo i ju¿ zaczyna³ siê denerwowaæ. Czu³ tiki nerwowe na ca-
³ym ciele dr¿¹ce, napinaj¹ce siê i rozluniaj¹ce miênie nigdy w ¿yciu
nie by³ tak o¿ywiony. To stymulant McGrudera, pomyla³; zastanawia³ siê,
co to jest i jak zareaguje z kok¹, któr¹ wczeniej przyj¹³.
Nie spuszcza³ oka z sabreów na p³ycie. Dopiero du¿o póniej, po za-
koñczeniu przez personel naziemny pracy, kto otworzy³ drzwi gabinetu i Fo-
rester spostrzeg³, ¿e przygl¹da mu siê mê¿czyzna o poci¹g³ej marsowej twa-
rzy. Mê¿czyzna umiechn¹³ siê.
Colonel Coello, a sus ordines. Stukn¹³ obcasami.
Forester zamruga³ oczami, udaj¹c sennoæ.
Pu³kownik jaki? wymamrota³.
Pu³kownik usiad³ za biurkiem.
Coello powiedzia³ uprzejmie. Jestem dowódc¹ tego szwadronu
myliwców.
To co niesamowitego powiedzia³ Forester z oszo³omieniem na twa-
rzy. W jednej chwili jestem w szpitalu, w drugiej w tym gabinecie. Zna-
jome otoczenie; obudzi³em siê i zainteresowa³em tymi sabreami.
Lata³ pan? zapyta³ Coello grzecznie.
Jasne odpar³ Forester. By³em w Korei. Lata³em w³anie na sabreach.
Zatem mo¿emy rozmawiaæ ze sob¹ jak koledzy stwierdzi³ Coello
serdecznie. Czy pamiêta pan doktora McGrudera?
Nie bardzo odrzek³ Forester. Obudzi³em siê, a on mnie nafaszero-
wa³ jakim towarem, ¿ebym znowu zasn¹³ no i obudzi³em siê tutaj. Nie
powinienem przypadkiem byæ w szpitalu czy co w tym rodzaju?
Wiêc nie rozmawia³ pan z McGruderem o niczym absolutnie o niczym?
Nie mia³em okazji powiedzia³ Forester. Nie chcia³ w to wci¹gaæ
McGrudera. Pu³kowniku, rad jestem, ¿e pana widzê. Po drugiej stronie
góry rozpêta³o siê piek³o. Szajka bandytów usi³uje wymordowaæ grupê roz-
bitków z samolotu pasa¿erskiego. Szlimy tu, by panu o tym powiedzieæ.
208
Szlicie tu?
Jasne. Pewien Latynos kaza³ nam tu przyjæ jak¿e siê nazywa³?
Forester zmarszczy³ czo³o.
Mo¿e Aguillar?
Pierwszy raz s³yszê to nazwisko odpar³ Forester. Nie, ten facet
nazywa³ siê Montes.
I Montes kaza³ wam iæ w³anie tu? dopytywa³ siê Coello z niedo-
wierzaniem. Musia³ s¹dziæ, ¿e jest tu ten dureñ Rodriguez. Spóni³ siê pan
o dwa dni, panie Forester wybuchn¹³ miechem.
Forester poczu³, jak przechodzi go zimny dreszcz, ale nadal udawa³ naiwnego.
I co tu takiego zabawnego? zapyta³. Czemu, do cholery, mieje siê
pan, zamiast zrobiæ co w tej sprawie?
Coello wytar³ z oczu ³zy weso³oci.
Niech siê pan nie martwi, señor Forester, ju¿ o wszystkim wiemy.
Czynimy przygotowania do mhm ekspedycji ratunkowej.
Jasne, ¿e czynicie, pomyla³ Forester z gorycz¹, spogl¹daj¹c na gotowe
do startu sabrey. Powiedzia³:
Niech to diabli! Omal nie zabi³em siê bez sensu na tej górze. Ale¿ ze
mnie cholerny dureñ!
Coello otworzy³ le¿¹c¹ na swym biurku teczkê.
Nazywa siê pan Raymond Forester; jest pan kierownikiem sprzeda¿y
po³udniowoamerykañskiego dzia³u Fairfield Machine Tool Corporation
i zmierza³ pan do Santillany. Umiechn¹³ siê, spogl¹daj¹c na akta. Spraw-
dzilimy, rzecz jasna; istnieje Raymond Forester, który pracuje dla tej firmy
i jest szefem sprzeda¿y na Amerykê Po³udniow¹. CIA bywa kompetentna
w drobnych zagadnieniach, panie Forester.
Hê? powiedzia³ Forester. ClA? O czym, u diab³a, pan mówi?
Coello z afektacj¹ machn¹³ d³oni¹.
Szpiegostwo! Sabota¿! Przekupywanie funkcjonariuszy pañstwowych!
Os³abianie woli ludu! Proszê wymieniæ cokolwiek brudnego, a wymieni pan
CIA i jednoczenie siebie, panie Forester.
Jest pan wirem powiedzia³ Forester z niesmakiem.
A pan intryganckim Amerykaninem! odrzek³ Coello gniewnie.
Plutokratycznym, kapitalistycznym lokajem. Mo¿na by panu wybaczyæ, gdyby
pozostawa³ pan tylko narzêdziem; lecz wykonuje pan sw¹ plugaw¹ robotê,
maj¹c pe³n¹ wiadomoæ jej z³a. Przyby³ pan do Kordyliery, aby wznieciæ
rewolucjê imperialistyczn¹, pos³uguj¹c siê w swych machinacjach tym nik-
czemnym Aguillarem jako fasad¹.
Kim? powiedzia³ Forester. Jednak pan ma wira.
Niech siê pan podda, Forester, i przestanie graæ. Wiemy wszystko o Fair-
field Machine Tool Corporation. To przykrywka, zbudowana przez kapitali-
209
styczn¹ Wall Street dla ukrycia waszych imperialistycznych amerykañskich
s³u¿b specjalnych. Wiemy wszystko o panu i o Addisonie z Santillany. Zo-
sta³ wy³¹czony z gry tak samo jak pan, Forester.
Forester umiechn¹³ siê przewrotnie.
Akcent niby latynoamerykañski, ale tekst moskiewski a mo¿e tym
razem wprost z Pekinu? skiniêciem g³owy wskaza³ uzbrojone samoloty.
I kto w tych stronach naprawdê robi zamieszanie?
Coello umiechn¹³ siê.
S³u¿ê obecnemu rz¹dowi genera³a Lopeza. Zapewne bêdzie rad na
wieæ, ¿e Aguillar niebawem zginie.
Pójdê o zak³ad, ¿e nic mu pan nie powie rzek³ Forester. Wiem, jak
dzia³acie, ch³opaki. U¿yjecie Aguillara jako groby, by przepêdziæ Lopeza,
gdy tylko uznacie to za stosowne. Bez powodzenia próbowa³ podrapaæ
swêdz¹c¹ pier. Doæ szybko zwinêlicie mnie i Rohdego sk¹d wiedzie-
licie, ¿e jestemy w szpitalu McGrudera?
Jestem pewien, ¿e udaje pan g³upszego, ni¿ jest w istocie powiedzia³ Coello.
Mój drogi panie Forester, utrzymujemy ³¹cznoæ radiow¹ z naszymi si³ami po
drugiej stronie góry. W jego g³osie zabrzmia³a nagle gorycz. Przy ca³ej swej
niekompetencji uda³o im siê jednak nie zepsuæ radiostacji. Widziano was przy mo-
cie. A czy s¹dzi pan, ¿e pokonanie prze³êczy mo¿na utrzymaæ w tajemnicy? Ca³e
Altemiros wie o szalonym Amerykaninie, który dokona³ niemo¿liwego.
Ale nie wie dlaczego, pomyla³ Forester wciekle, i nigdy siê nie dowie,
jeli ten sukinsyn postawi na swoim.
Coello podniós³ fotografiê.
Podejrzewalimy, i¿ CIA mo¿e kogo postawiæ przy Aguillarze. To,
co z pocz¹tku by³o tylko podejrzeniem, rych³o sta³o siê faktem. Tê fotogra-
fiê zrobiono w Waszyngtonie szeæ miesiêcy temu.
Odwróci³ j¹ i Forester zobaczy³ siebie, rozmawiaj¹cego na schodach
budynku ze swym bezporednim prze³o¿onym.
Wywo³ane w Moskwie? zapyta³.
Coello umiechn¹³ siê i zapyta³ jadowicie:
Czy móg³by pan podaæ jakiekolwiek sensowne powody, dla których
nie powinien pan zostaæ rozstrzelany?
Niezbyt wiele odrzek³ Forester nonszalancko. Ale za to by³yby
wystarczaj¹ce. Wspar³ siê na ³okciu i czyni³ starania, by to, co mówi, brzmia-
³o przekonuj¹co: Po drugiej stronie góry zabijacie Amerykanów, Coello.
Rz¹d amerykañski za¿¹da wyjanieñ, ledztwa.
No i? Mia³a miejsce katastrofa lotnicza, nawet w Ameryce Pó³nocnej
zdarza siê wiele podobnych. W szczególnoci s¹ on mo¿liwe na liniach tak
lichych jak Andes Airlift ta, zbiegiem okolicznoci, nale¿y do jednego z pañ-
skich rodaków. Przestarza³y samolot, pijany pilot có¿ bardziej oczywistego?
14 Cytadela w Andach
210
Nie bêdzie zw³ok, które mo¿na by odes³aæ do Stanów Zjednoczonych, za-
pewniam pana. Czy¿ to nie godne ubolewania?
Nie zna pan ¿ycia powiedzia³ Forester. Mój rz¹d bêdzie bardzo zainte-
resowany. Otó¿ proszê nie zrozumieæ mnie opacznie: rz¹du nie interesuj¹ kata-
strofy lotnicze jako takie. Lecz tym samolotem lecia³em ja i to obudzi cholerne
podejrzenia. Nast¹pi oficjalne ledztwo IATA zostanie sk³oniona przez Wuja
Sama do jego podjêcia i równoleg³e dzia³ania wyjaniaj¹ce rozpocznie wy-
wiad. Za tydzieñ ten kraj zaroi siê od agentów nie zdo³a pan powstrzymaæ
wszystkich ani te¿ zataiæ dowodów. Prawda musi wyp³yn¹æ i rz¹d Stanów z naj-
wy¿sz¹ rozkosz¹ rozpêta piek³o. Nic mu nie sprawi wiêkszej przyjemnoci.
Zakaszla³, odrobinê spocony teraz to brzmia³o naprawdê przekonuj¹co. Otó¿
da siê tego unikn¹æ. Usiad³ na noszach. Czy ma pan papierosa?
Oczy Coello zwêzi³y siê, gdy wzi¹wszy z biurka paczkê papierosów,
podchodzi³ do Forestera. Poda³ mu otwarte pude³ko i zapyta³:
Czy mam rozumieæ, ¿e usi³uje pan wytargowaæ ¿ycie?
Stuprocentowa racja odrzek³ Forester. Zabarwi³ g³os lekk¹ p³aczli-
woci¹. Nie pali mi siê do noszenia drewnianej jesionki, a wiem, jak wy,
ch³opcy, traktujecie wiêniów.
Coello w zadumie pstrykn¹³ zapalniczk¹ i poda³ Foresterowi ogieñ.
Zatem?
Forester odpar³:
Za³ó¿my, pu³kowniku, ¿e jakim cudownym zrz¹dzeniem losu jako
jedyny uszed³em z katastrofy z ¿yciem. Wówczas móg³bym powiedzieæ, ¿e
sprawa jest czysta, ¿e katastrofa by³a okay. Czemu nie mieliby mi uwierzyæ?
Jestem jednym z ich bystrzaków.
Coello przytakn¹³:
Istotnie, jest pan bystry umiechn¹³ siê. Jak¹ mamy gwarancjê, ¿e
post¹pi pan w³anie tak?
Gwarancjê? Wie pan cholernie dobrze, i¿ nie mogê jej daæ. Ale powiem
panu rzecz tak¹: nie jest pan tu szefem i wiele panu do tego brakuje. No, a ja
jestem nafaszerowany informacj¹ o CIA regionami operacyjnymi, nazwiska-
mi, twarzami, adresami, przykrywkami czego dusza zapragnie. Bêdzie pan
w k³opotach, jeli pañski szef dowie siê kiedy, ¿e zmarnowa³ pan tak¹ szansê.
Wystarczy wiêc, ¿e przed³o¿y pan sprawê szefowi i niech to on powie tak albo
nie. Jeli co nawali, to on zbierze ciêgi od góry, a pan bêdzie kryty.
Coello pstrykn¹³ paznokciem w zêby.
S¹dzê, ¿e gra pan na zw³okê, Forester. Zamyli³ siê g³êboko. Mo¿e
jednak uwierzê panu, jeli uzyskam sensown¹ odpowied na nastêpne pyta-
nie. Jeli tak siê pan boi, to czemu zaryzykowa³ pan ¿ycie, podejmuj¹c wy-
prawê przez prze³êcz?
Forester pomyla³ o Peabodym i wybuchn¹³ miechem:
211
Wystarczy pokombinowaæ. Strzelano do mnie przy tym cholernym mo-
cie. Czy próbowa³ pan gadaæ rozs¹dnie z cz³owiekiem, który strzela, ledwie
mrugnie pan okiem? Ale pan do mnie nie strzela, pu³kowniku; mogê z panem
rozmawiaæ. Tak czy owak, uzna³em, ¿e bêdê o bezpieczniejszy w górach ni¿
przy mocie i okaza³o siê, ¿e mam racjê, nieprawda? Jestem tu i wci¹¿ ¿yjê.
Tak powiedzia³ Coello w zadumie. Wci¹¿ pan ¿yje. Podszed³ do
biurka. W³aciwie mo¿e pan ju¿ teraz zacz¹æ wykazywaæ dobr¹ wolê.
Wys³alimy samolot zwiadowczy, aby stwierdziæ, co siê dzieje, a pilot zrobi³
te zdjêcia. Co pan z nich rozumie?
Rzuci³ plik lni¹cych fotografii na brzeg noszy. Forester pochyli³ siê i jêkn¹³:
Niech¿e pan siê zlituje, pu³kowniku, jestem ca³y porozbijany, nie siêgnê.
Coello pochyli³ siê i linijk¹ przesun¹³ zdjêcia, a Forester roz³o¿y³ je w wa-
chlarzyk. By³y dobre; mo¿e troszkê rozmyte z powodu szybkoci samolotu,
lecz mimo to dostatecznie ostre, aby da³o siê dostrzec szczegó³y. Zobaczy³
most i kilka uniesionych twarzy: bia³e b¹belki na szarym tle. I zobaczy³ tre-
busz. Wiêc zdo³ali ci¹gn¹æ go z osady
Interesuj¹ce powiedzia³.
Coello pochyli³ siê.
Co to jest? zapyta³. Nasi eksperci nic z tego nie rozumiej¹ wska-
za³ palcem katapultê.
Forester umiechn¹³ siê.
Nie jestem zdziwiony odpar³. Mamy tam przypadek psychiczny,
faceta o nazwisku Armstrong. Wrobi³ pozosta³ych w zmajstrowanie tego
bajeru, który nazywa siê trebusz i miota kamienie. Armstrong powiada, ¿e
u¿yto go po raz ostatni, kiedy Cortez oblega³ Meksyk, i ¿e nie dzia³a³ wów-
czas nale¿ycie. Nie ma siê czym przejmowaæ.
Czy¿by? powiedzia³ Coello. Omal nie rozwalili tym mostu.
Forester wyda³ w duszy okrzyk triumfu, ale nie powiedzia³ nic. Swê-
dzia³a go rêka, ¿eby wyci¹gn¹æ broñ i w³adowaæ pu³kownikowi kulkê w naj-
bardziej czu³e miejsce, lecz nic by w ten sposób nie zyska³ najwy¿ej trochê
o³owiu w mózg od wartownika i pewnoæ, ¿e nie zdzia³a ju¿ nic wiêcej.
Coello zebra³ fotografie.
Wiêc dobrze powiedzia³. Nie zastrzelimy pana na razie. Byæ
mo¿e zyska³ pan godzinê ¿ycia lub znacznie wiêcej. Skontaktujê siê ze
swym prze³o¿onym i niechaj to on postanowi, co z panem pocz¹æ.
Podszed³ do drzwi, lecz obróci³ siê raz jeszcze.
Nie radzi³bym próbowaæ ¿adnych g³upot; zdaje pan sobie sprawê, ¿e
jest pilnie strze¿ony.
A co, u diab³a, mia³bym zrobiæ? warkn¹³ Forester. Jestem porozbi-
jany i zabanda¿owany od stóp do g³ów; s³aby jak kociê i nafaszerowany
lekami. Zupe³nie nieszkodliwy.
212
Gdy Coello zamkn¹³ za sob¹ drzwi, Forester zala³ siê potem. W ci¹gu
minionej pó³ godziny omal nie przesta³ byæ dla pu³kownika problemem, bo
w trzech ró¿nych momentach bliski by³ zawa³u. Mia³ nadziejê, ¿e postawi³
jasno te kwestie, na których mu zale¿a³o; ¿e jest do kupienia co mo¿e da
mu bezcenny czas; ¿e jest zbyt chory, aby siê ruszaæ dziêki czemu Coello
dozna wstrz¹su; i ¿e sam Coello nic nie straci na krótkiej zw³oce. Najwy¿ej
¿ycie, mia³ nadziejê Forester.
Dotkn¹³ kolby pistoletu i zapatrzy³ siê w okno. Wokó³ sabreów na p³y-
cie zacz¹³ siê ruch; podjecha³a ciê¿arówka, z której wysiedli ludzie w stro-
jach pilotów by³o ich trzech. Przez chwilê gawêdzili, a potem podeszli do
swych maszyn i z pomoc¹ personelu naziemnego usadowili siê w kabinach.
Forester us³ysza³ skowyt silników, gdy wóz rozruchu jedzi³ od jednego sa-
molotu do drugiego, potem kolejno maszyny zaczê³y z wolna ko³owaæ, a¿
zniknê³y z pola widzenia.
Popatrzy³ na ostatniego sabrea. Nie mia³ pojêcia o symbolice Si³ Po-
wietrznych Kordyliery, lecz trzy pasy na ogonie wygl¹da³y imponuj¹co. Mo¿e
zacny pu³kownik zamierza poprowadziæ akcjê osobicie i to w³anie jego
symbol: pomyla³ Forester z niechêci¹.
V
Ramon Sueguerra by³ ostatnim cz³owiekiem, jakiego mo¿na by podej-
rzewaæ o zaanga¿owanie w desperacki spisek prowadz¹cy do obalenia rz¹-
du, myla³ McGruder, zmierzaj¹c krêtymi uliczkami Altemiros do biura Su-
eguerry. Có¿ mo¿e mieæ wspólnego z rewolucj¹ pulchny i rozmi³owany w wy-
godach kupiec? Choæ jednak re¿im Lopeza móg³ go krzywdziæ bardziej ni¿
innych ³apówki po¿era³y wiêksz¹ czêæ zysków, rynki zbytu nieustannie
siê zawê¿a³y i wraz z ogarniaj¹cym kraj pod nieudolnymi rz¹dami Lopeza
kryzysem ekonomicznym upada³ ca³y interes Sueguerry. Nie wszystkie re-
wolucje s¹ dzie³em g³oduj¹cego proletariatu.
Do budynku, bêd¹cego central¹ rozlicznych przedsiêwziêæ Sueguerry,
wszed³ od ty³u. Drzwi frontowe nie wchodzi³y, rzecz jasna, w grê; po prze-
ciwnej stronie ulicy by³ urz¹d pocztowo-telegraficzny, okupowany jak po-
dejrzewa³ McGruder przez ludzi ze Szwadronu Ósmego. Wszed³ do gabi-
netu Sueguerry w taki sposób jak zwykle to znaczy weso³o pozdrawiaj¹c
sekretarkê i znalaz³ Sueguerrê wygl¹daj¹cego przez okno na ulicê.
Widok McGrudera go zaskoczy³.
Co ciê sprowadza? zapyta³. Za wczenie na szachy, przyjacielu.
Na ulicy ryknê³a ciê¿arówka, wzrok Sueguerry powêdrowa³ znów ku oknu,
a McGruder poj¹³, ¿e kupiec jest niespokojny i zatrwo¿ony.
213
Nie bêdê marnowaæ twego czasu powiedzia³ McGruder wyjmuj¹c
kopertê z kieszeni. Przeczytaj, to potrwa krócej ni¿ moje wyjanienia.
Czytaj¹c, z poblad³¹ twarz¹ osun¹³ siê na krzes³o.
Ale¿ to nieprawdopodobne powiedzia³. Czy jeste tego zupe³nie
pewien?
Zabrali z misji Forestera i Rohdego odpar³. Si³¹.
Tego Forestera nie znam, ale Miguel Rohde powinien tu byæ dwa dni
temu rzek³ Sueguerra. Mia³ obj¹æ dowodzenie w regionie górskim, kiedy
Kiedy zacznie siê rewolucja?
Sueguerra podniós³ wzrok.
Dobrze, nazwij to sobie rewolucj¹, jeli chcesz. Jak¿e inaczej mogli-
bymy pozbyæ siê Lopeza? Skin¹³ g³ow¹ w stronê ulicy. Mamy wiêc
wyjanienie tego, co siê tam dzieje. Zastanawia³em siê, o co chodzi.
Uj¹³ s³uchawkê bia³ego telefonu.
Przylijcie Juana.
Co zamierzasz zrobiæ? zapyta³ McGruder.
Sueguerra dgn¹³ palcem telefon czarny.
Ten jest bezu¿yteczny, przyjacielu, jak d³ugo bêd¹ okupowaæ pocztê.
A nasza lokalna centrala obs³uguje ca³¹ telekomunikacjê w regionie gór-
skim. Wylê przez góry mojego syna, Juana, ale to d³uga i trudna wyprawa.
Wiesz, jakie s¹ nasze drogi. To musi potrwaæ.
Cztery godziny albo d³u¿ej zgodzi³ siê McGruder.
Jednak go wylê. Jednoczenie rozpoczniemy akcjê bardziej bezpo-
redni¹.
Sueguerra podszed³ do okna i spojrza³ przez ulicê na budynek poczty.
Musimy zdobyæ pocztê.
McGruder poderwa³ g³owê.
Chcesz wojowaæ ze Szwadronem Ósmym?
Sueguerra obróci³ siê na piêcie.
Musimy. W grê wchodzi tu co wiêcej ani¿eli telefony. Podszed³ do
biurka i usiad³. Doktorze McGruder, wiedzielimy zawsze, ¿e jeli wybuch-
nie rewolucja, a w bazie bêdzie stacjonowaæ Szwadron Ósmy, to Szwadron
Ósmy powinien zostaæ wyeliminowany. Problem jednak polega³ na tym, jak to
zrobiæ. Umiechn¹³ siê lekko. Rozwi¹zanie okaza³o siê miesznie ³atwe.
Pu³kownik Rodriguez zaminowa³ wszystkie wa¿ne instalacje lotniska. Miny
mo¿na zdetonowaæ elektrycznie kable prowadz¹ z bazy do Altemiros; zosta-
³y przeci¹gniête pod pozorem k³adzenia przewodów telefonicznych. Wystar-
czy jedno wciniêcie bezw³adnika i Szwadron Ósmy zostanie sparali¿owany.
Potem uderzy³ piêci¹ w biurko i powiedzia³ wciekle:
Dzi rano mia³o byæ za³o¿one rozga³êzienie w moim biurze, ale w tej sytu-
acji pozostaje nam tylko zdobycie poczty, bo tam w³anie jest koñcówka kabla.
214
McGruder potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Nie jestem elektrykiem, lecz zapewne mo¿na znaleæ ten kabel poza
budynkiem poczty.
Technicy Szwadronu Czternastego robili to w popiechu odrzek³
Sueguerra i zostali wycofani, gdy nieoczekiwanie przyby³ Szwadron Ósmy.
Zarówno w sieci cywilnej, jak i wojskowej s¹ ca³e setki przewodów i nikt
nie wie, który jest w³aciwy. Znam jednak odpowiednie po³¹czenie wewn¹trz
budynku poczty. Rodriguez mi je pokaza³.
Us³yszeli przenikliwy wist odrzutowca, nadlatuj¹cego nad Altemiros
od strony lotniska, i Sueguerra powiedzia³:
Musimy dzia³aæ szybko. Nie mo¿na pozwoliæ, aby Szwadron Ósmy
znalaz³ siê w powietrzu.
McGruder poblad³ na widok skali jego przygotowañ. W biurze, jak za
dotkniêciem czarodziejskiej ró¿d¿ki, zaroi³o siê od mê¿czyzn, a ze zwyk³ych
skrzynek z herbat¹ i ze zwojów skór wyci¹gniêto niewiarygodn¹ iloæ broni
tak karabinów, jak pistoletów automatycznych. Zmarszczki na twarzy
McGrudera pog³êbi³y siê.
Ale ja nie bêdê walczyæ, wiesz powiedzia³ do Sueguerry.
Sueguerra klepn¹³ go w plecy.
Nie jeste nam potrzebny; jakie ma znaczenie jeden dodatkowy cz³o-
wiek? No i absolutnie nie chcemy, aby wpl¹ta³ siê w to norteamericano. To
rewolucja domowego chowu. Mo¿e jednak kiedy siê skoñczy, bêdziesz mu-
sia³ po³ataæ tego i owego.
Na poczcie jednak nie by³o wielkiej bitwy. Atak zosta³ przeprowadzony
tak nieoczekiwanie i tak¹ przewag¹ liczebn¹, ¿e jednostka ze Szwadronu
Ósmego nie stawia³a prawie ¿adnego oporu; jedyn¹ ofiar¹ okaza³ siê kapral,
który dosta³ kulê w nogê, bo niedowiadczony i pe³en entuzjazmu rewolu-
cjonista pozostawi³ odbezpieczon¹ broñ.
Sueguerra wkroczy³ do budynku poczty.
Jaime! Jaime! Gdzie¿ jest ten durny elektryk? Jaime!
Tu jestem powiedzia³ Jaime i wyszed³ z grupy, nios¹c pod pach¹
spore pud³o. Sueguerra zabra³ go do pomieszczenia centrali, a McGruder
poszed³ za nimi.
To trzecie pole stykowe piêtnasty z prawej i dziewiêtnasty od do³u
powiedzia³ Sueguerra, zerkn¹wszy na wistek papieru.
Jaime liczy³ uwa¿nie.
To tu powiedzia³. Te dwa zaciski. Wyci¹gn¹³ rubokrêt. To
potrwa ze dwie minuty.
Kiedy pracowa³, nad miasteczkiem przelecia³ z wizgiem samolot; po-
tem nastêpny i jeszcze jeden.
Mam nadziejê, ¿e siê nie spónilimy wyszepta³ Sueguerra.
215
McGruder po³o¿y³ mu d³oñ na ramieniu.
A co z Foresterem i Rohdem? spyta³ zaniepokojony. Przewieziono
ich na lotnisko.
My nie niszczymy szpitali odrzek³ Sueguerra. Zaminowane s¹ tylko
najwa¿niejsze obiekty: sk³ad paliwa i amunicji, hangary, pasy startowe, wie¿a
kontrolna. Chcemy ich tylko unieruchomiæ to przecie¿ obywatele Kordyliery.
Jaime powiedzia³:
Gotowe! a Sueguerra chwyci³ r¹czkê bezw³adnika.
To trzeba zrobiæ rzek³ i mocno j¹ wcisn¹³.
VI
Chyba Coello istotnie dowodzi³ akcj¹, kiedy bowiem ponownie wkro-
czy³ do biura, mia³ na sobie pe³ny rynsztunek, w³¹cznie ze spadochronem.
A tak¿e kwan¹ minê.
Zyska³ pan sobie nieco czasu, Forester powiedzia³. Decyzja w pañ-
skiej sprawie musi poczekaæ. Muszê zaj¹æ siê innymi sprawami, nieco pil-
niejszej natury. Chcia³bym jednak co panu pokazaæ ot, taka demonstracja
szkoleniowa.
Strzeli³ z palców; weszli dwaj ¿o³nierze i chwycili nosze.
Jaka znowu demonstracja?
Demonstracja niebezpieczeñstw, wynikaj¹cych z braku patriotyzmu
odrzek³ Coello z umiechem. Co, o co którego dnia mo¿e pan zostaæ
oskar¿ony przez swój rz¹d, panie Forester.
Gdy wynoszono go z budynku, Forester le¿a³ bezw³adnie i rozmyla³,
co siê, u diab³a, dzieje. ¯o³nierze szli po p³ycie przed wie¿¹ kontroln¹, a kie-
dy mijali osamotniony samolot, Coello rzuci³ do mechanika:
Diez momentos.
Mechanik zasalutowa³, a Forester pomyla³: Dziesiêæ minut? Cokolwiek
to bêdzie, nie potrwa d³ugo.
Us³yszawszy skowyt, odwróci³ g³owê i ujrza³, ¿e wci¹gaj¹c podwozie
od pasa odrywa siê sabre. Potem wystartowa³ nastêpny, a wreszcie jeszcze
jeden. Zniknê³y za horyzontem i Forester zastanowi³ siê, dok¹d zmierzaj¹
bo z pewnoci¹ w z³ym kierunku, jeli mia³y zaatakowaæ OHarê.
Zbli¿yli siê do jednego z hangarów. Wielkie rozsuwane wrota by³y za-
mkniête, lecz Coello wszed³ przez zwyk³e drzwi z boku, a ¿o³nierze z nosza-
mi pod¹¿yli za nim. W hangarze nie by³o ¿adnego samolotu, a metalowe
ciany g³ucho odbija³y dwiêk kroków. Niezgrabny w swym rynsztunku
Coello wszed³ do bocznego pokoju i gestem nakaza³ wniesienie tam noszy.
Poleci³ po³o¿yæ je na dwóch krzes³ach, a potem odes³a³ ¿o³nierzy na zewn¹trz.
216
Forester podniós³ na niego wzrok.
O co chodzi, do cholery? zapyta³.
Zobaczy pan odpar³ Coello ze spokojem i w³¹czy³ wiat³o. Podszed³
do okna, szarpniêciem za sznurek zaci¹gn¹³ zas³ony i mrukn¹³: Dobra.
Przemierzy³ pokój i drugim sznurkiem rozsun¹³ zas³ony z okna wychodz¹ce-
go na hangar.
Pokaz zacznie siê za chwilê powiedzia³ i przechyli³ g³owê w bok, jak
gdyby czego nas³uchiwa³.
Forester równie¿ s³ucha³ i podniós³ wzrok. By³ to upiorny dwiêk nurku-
j¹cego samolotu, narastaj¹cy i potê¿niej¹cy, a¿ zdawa³o siê, ¿e popêkaj¹ odeñ
bêbenki. Maszyna ze wistem przemknê³a nad hangarem, a Forester oceni³
z profesjonalnym zainteresowaniem, ¿e od dachu dzieli³a j¹ ma³a odleg³oæ.
Zaczynamy powiedzia³ Coello, ukazuj¹c hangar.
Jak gdyby nurkuj¹cy samolot da³ umówiony sygna³, do hangaru wma-
szerowa³ rz¹d ¿o³nierzy i przy wtórze warkniêæ oficera ustawi³ siê w szere-
gu. Ka¿dy z ludzi mia³ na ramieniu karabin i Forester dowiadczy³ niemi³e-
go przeczucia, co ma nast¹piæ.
Spojrza³ zimno na Coello i zacz¹³ mówiæ, ale jego s³owa utonê³y w zgie³ku
czynionym przez nastêpny nurkuj¹cy samolot. Kiedy sabre odlecia³, Fore-
ster odwróci³ g³owê i wciek³y ujrza³, ¿e do hangaru wci¹gany jest Rohde.
Nie móg³ chodziæ, wiêc z nogami sun¹cymi po betonowej pod³odze by³
na po³y niesiony, na po³y ci¹gniêty przez dwóch trzymaj¹cych go pod pachy
¿o³nierzy. Coello postuka³ o³ówkiem w szybê i ¿o³nierze zaprezentowali
Rohdego. By³ straszliwie pobity nad pokancerowanymi policzkami oczy
podchodzi³y czerni¹ i fioletem. Lecz te oczy by³y otwarte: Rohde popatrzy³
na Forestera matowym wzrokiem, otworzy³ usta i wyrzek³ kilka s³ów, któ-
rych Forester nie us³ysza³. Rohdemu brakowa³o kilku zêbów.
Skatowa³e go, skurwysynu! wybuchn¹³ Forester.
Coello rozemia³ siê.
Ten cz³owiek jest obywatelem Kordyliery, zdrajc¹ swego narodu, i spi-
skowa³ przeciwko legalnym w³adzom. Co siê robi ze zdrajcami w Stanach
Zjednoczonych, panie Forester?
Ty pierdolony hipokryto! powiedzia³ Forester z przekonaniem.
A co ty robisz innego, prócz podgryzania rz¹du?
Coello skrzywi³ twarz w umiechu.
Tu sytuacja jest odmienna; ja nie zosta³em schwytany. Poza tym mam
siê za cz³owieka stoj¹cego po w³aciwej stronie a stron¹ w³aciw¹ jest za-
wsze ta silniejsza, nieprawda? Zmia¿d¿ymy tych kwil¹cych i skaml¹cych libe-
ra³ów w rodzaju Rohdego i Aguillara. Obna¿y³ zêby. W istocie zmia¿d¿y-
my Rohdego zaraz a Aguillara najwy¿ej za czterdzieci piêæ minut. Mach-
n¹³ do oficera dowodz¹cego w hangarze i Rohdego odci¹gniêto. Forester za-
217
cz¹³ obrzucaæ Coello zniewagami, lecz jego s³owa rozp³ynê³y siê w wibruj¹-
cym powietrzu, gdy¿ nad hangarem zanurkowa³ kolejny samolot. Patrz¹c na
budz¹cego litoæ Rohdego, zaczeka³, a¿ zapadnie cisza, a potem spyta³:
Dlaczego pan to robi?
Mo¿e, ¿eby daæ nauczkê panu powiedzia³ Coelle lekko. Niechaj
bêdzie to ostrze¿eniem spotka pana to samo, jeli nas pan oszuka.
Ale nie jest pan zbyt pewien swojego szwadronu, prawda? zapyta³ Fore-
ster. Zamierza pan rozstrzelaæ Rohdego, a wojskowa pró¿noæ ka¿e siê panu
delektowaæ plutonem egzekucyjnym, lecz zarazem boi siê pan egzekucji pu-
blicznej bo ludzie z pañskiego szwadronu mog¹ tego nie znieæ. Mam racjê?
Coello z irytacj¹ machn¹³ rêk¹.
Proszê te obszary duszy pozostawiæ waszym bur¿uazyjnym psycho-
analitykom.
I robi pan wiele zgie³ku, aby zag³uszyæ strza³y upiera³ siê Forester,
s³ysz¹c nastêpny nurkuj¹cy samolot.
Coello powiedzia³ co niezrozumia³ego w ryku nadlatuj¹cej maszyny,
a Forester patrzy³ nañ ze zgroz¹. Nie wiedzia³, co robiæ. Móg³ zastrzeliæ pu³-
kownika, lecz nie pomog³oby to Rohdemu; w hangarze by³ tuzin uzbrojo-
nych ludzi, niektórzy z nich zagl¹dali przez okno. Coello zamia³ siê bezg³o-
nie i wyci¹gn¹³ rêkê. Kiedy Forester us³ysza³ wreszcie, co mówi, zadr¿a³.
Biedny dureñ nie mo¿e staæ, wiêc zostanie rozstrzelany na siedz¹co.
Niech ciê wszyscy diabli zacharcza³ Forester. Niech wszyscy dia-
bli porw¹ do piek³a twoj¹ plugaw¹ duszê.
Jeden z ¿o³nierzy przyniós³ zwyk³e kuchenne krzes³o; ustawiono je pod
cian¹ i usadzono na nim Rohdego z groteskowo wyci¹gniêt¹ sztywn¹ nog¹.
Na szyjê zarzucono mu pêtlê i przywi¹zano go do krzes³a. ¯o³nierze odst¹pi-
li, a oficer wyda³ rozkaz. ¯o³nierze jak jeden m¹¿ przy³o¿yli broñ do ramie-
nia i wycelowali, oficer rzuci³ rêkê do góry. Bezradny Forester, niezdolny
oderwaæ oczu od tej sceny, patrzy³ z jak¹ chorobliw¹ fascynacj¹. Mówi³ bez
przerwy, obrzucaj¹c pu³kownika Coello stekiem najbardziej ordynarnych
przekleñstw, jaki znaj¹ jêzyki angielski i hiszpañski.
Zacz¹³ nurkowaæ nastêpny sabre; rêka oficera drgnê³a, a kiedy zgie³k siêg-
n¹³ szczytu opad³a. Wzd³u¿ szeregu ¿o³nierzy przebieg³ ogieñ. Ra¿ony kulami
Rohde szarpn¹³ siê konwulsyjnie w krzele, a potem run¹³ na bok, poci¹gaj¹c
krzes³o za sob¹. Oficer wyci¹gn¹³ pistolet i podszed³, aby obejrzeæ zw³oki.
Coello poci¹gn¹³ za sznurek i zas³ony zesz³y siê, zas³aniaj¹c okropny
widok. Forester warkn¹³:
Hijo de puta!
Z wyzywania mnie nic dobrego panu nie przyjdzie powiedzia³ Coel-
lo. Aczkolwiek jako cz³owiek honoru gardzê wyzwiskami, podejmê nie-
zbêdne rodki. Umiechn¹³ siê. Teraz podam panu powód tej demonstracji.
218
Wnioskujê z pañskich raczej grubiañskich uwag, i¿ darzy³ pan sympati¹ nie-
szczêsnego Rohdego. Przeprowadzenie tego egzaminu zleci³ mi mój prze³o-
¿ony i z ¿alem informujê, ¿e pan obla³. Moim zdaniem, dowiód³ pan, i¿ w swej
wczeniejszej ofercie nie by³ pan rzetelny, obawiam siê zatem, ¿e musi pan
pod¹¿yæ w lad za Rohdem. Jego d³oñ powêdrowa³a do pistoletu przy pa-
sie. A za panem Aguillar. Ju¿ nied³ugo przywiedziemy go do rozs¹dku.
Naprawdê, Forester, powinien pan by³ okazaæ doæ rozwagi, aby
Jego s³owa utonê³y w ryku nastêpnego nurkuj¹cego myliwca i to wów-
czas, z wielkim ch³odem i precyzj¹, Forester dwakroæ postrzeli³ go w brzuch.
Nie wyci¹ga³ broni, lecz strzela³ spod koca.
Coello wrzasn¹³ z bólu i zaskoczenia, zaciskaj¹c rêce na brzuchu, jed-
nak w ogólnym zgie³ku nic nie by³o s³ychaæ. Forester postrzeli³ go raz jesz-
cze, tym razem miertelnie w serce, a Coello, rzucony impetem kuli na
biurko, osun¹³ siê na pod³ogê, poci¹gaj¹c za sob¹ suszkê i ka³amarz. Gapi³
siê w sufit martwymi oczyma i mia³ taki wyraz twarzy, jak gdyby ws³uchi-
wa³ siê w wizg odlatuj¹cego samolotu.
Forester zsun¹³ siê z noszy i z pistoletem w d³oni podszed³ do drzwi.
Cichutko zamkn¹³ je na klucz, a potem ostro¿nie rozchyli³ zas³ony i zajrza³
do hangaru. Pluton egzekucyjny, z oficerem zamykaj¹cym kolumnê, ju¿
wychodzi³, a dwaj ¿o³nierze okrywali cia³o Rohdego kawa³kiem brezentu.
Forester poczeka³, a¿ wyjd¹, podszed³ do drzwi i ws³ucha³ siê w szuraj¹-
ce na zewn¹trz kroki. By³ to pilnuj¹cy go stra¿nik, czekaj¹cy, aby odprowa-
dziæ go do gabinetu pu³kownika lub w inne wskazane przez Coello miejsce.
Nale¿a³o co z nim zrobiæ.
Niezgrabnie zgiêty w spowijaj¹cych go jak mumiê banda¿ach, pochyli³
siê i zacz¹³ rozbieraæ zw³oki Coello. ¯ebra dokucza³y mu tylko trochê, a ca³e
cia³o zdawa³o siê wykazywaæ wolê dzia³ania. Teraz, skoro zacz¹³ siê ruszaæ,
swêdzenie usta³o i Forester b³ogos³awi³ McGrudera za o¿ywczy zastrzyk.
By³ podobnego wzrostu co pu³kownik Coello, tak wiêc kombinezon bo-
jowy i buty pasowa³y wzglêdnie dobrze. Zapi¹³ pasy spadochronu, a potem
dwign¹³ Coello na nosze i u³o¿y³, okrywaj¹c kocem tak, aby twarz pozosta-
wa³a niewidoczna. Wówczas za³o¿y³ ciê¿ki plastikowy he³m ze zwisaj¹c¹
mask¹ tlenow¹ i podniós³ pistolet.
Kiedy otwiera³ drzwi, mia³ jak siê zdawa³o k³opoty z zapiêciem maski,
bo manipulowa³ przy paskach, aparat i d³oñ zakrywa³y mu twarz. Skin¹³ obo-
jêtnie pistoletem trzymanym w drugiej rêce i powiedzia³ do wartowników:
Vava usted por alli ukazuj¹c przeciwleg³y koniec hangaru.
By³ gotów strzelaæ, gdyby którykolwiek z ¿o³nierzy okaza³ podejrzli-
woæ, i jego palec nerwowo spoczywa³ na spucie. Oczy jednego z ¿o³nierzy
pobieg³y na chwilê do pokoju, gdzie na noszach spoczywa³o przykryte cia³o.
Forester liczy³ na dyscyplinê wojskow¹ i naturalny lêk tych ludzi przed ich
219
oficerami. Byli w³anie wiadkami jednej egzekucji i co ich obchodzi³o, ¿e
ten wciek³y pies, Coello, urz¹dzi³ sobie d³ug¹, bardziej kameraln¹?
Stanêli na bacznoæ, wydeklamowali:
Si, mio Colonel i sztywno pomaszerowali w g³¹b hangaru. Forester
patrzy³, jak wychodz¹ przez tylne drzwi, zaryglowa³ pokój, wsun¹³ pistolet
w górn¹ boczn¹ kieszeñ kombinezonu i wyszed³ z hangaru, zapinaj¹c po
drodze maskê.
S³ysza³ w górze wist silników odrzutowych i podniós³szy g³owê, ujrza³
trzy sabrey kr¹¿¹ce w zwartej formacji. Na jego oczach odesz³y prostym
kursem, zmierzaj¹c w stronê gór. Wcale nie czekaj¹ na pu³kownika, pomy-
la³, puszczaj¹c siê niezgrabnym biegiem.
Czekaj¹cy przy samolocie personel naziemny pogr¹¿y³ siê w gor¹czkowej
aktywnoci. Bêd¹c ju¿ blisko, Forester wskaza³ nikn¹ce maszyny, wrzasn¹³:
Rapidemente! Dese prisa! podbieg³ do sabrea z odwrócon¹ twarz¹
i zacz¹³ wspinaæ siê do kabiny, zdumiony, ¿e podsadza go kto z personelu
naziemnego.
Usadowi³ siê w fotelu i popatrzy³ na deskê rozdzielcz¹; by³a znajoma,
lecz zarazem obca po latach niewidzenia. Ciê¿arówka rozruchu by³a ju¿ pod-
³¹czona i twarze cz³onków jej za³ogi patrzy³y na niego z wyrazem oczekiwa-
nia. Do diab³a, pomyla³, nie znam regulaminowych hiszpañskich rozkazów.
Zamkn¹³ oczy, jego palce powêdrowa³y do w³aciwych prze³¹czników; wte-
dy machn¹³ rêk¹.
Okaza³o siê to najwyraniej wystarczaj¹ce; silnik zapiewa³ sw¹ ha³ali-
w¹ pieñ, a obs³uga naziemna ruszy³a biegiem, aby od³¹czyæ kabel rozruchu.
Kto klepn¹³ go w he³m i zamkn¹³ os³onê. Kolejnym machniêciem Forester
nakaza³ wyj¹æ klocki spod kó³. Potem by³ ju¿ w ruchu, zawraca³, aby podko³o-
waæ po pasie startowym, a jednoczenie pod³¹cza³ przewód tlenowy.
Przy koñcu pasa w³¹czy³ radio, maj¹c nadziejê, ¿e jest ju¿ nastrojone na
wie¿ê kontroln¹; nie, ¿eby mia³ ochotê wype³niaæ wydawane przez ni¹ cho-
lerne instrukcje, chcia³ po prostu wiedzieæ, co siê dzieje. W jego s³uchaw-
kach zaskrzecza³ g³os.
Colonel Coello?
Si wymamrota³.
Zezwalam na start.
Forester umiechn¹³ siê i pogna³ sabrea pasem startowym. Ledwie ko³a
oderwa³y siê od ziemi, a rozpêta³o siê piek³o. Pas startowy jakby eksplodo-
wa³ na ca³ej swojej d³ugoci i samolot zachybota³ siê w powietrzu. Forester
rozpocz¹³ strome wznoszenie, wszed³ w skrêt i ze zdumieniem popatrzy³ na
lotnisko. Ziemia dr¿a³a od ciemnoczerwonych b³ysków i gwa³townych eks-
plozji; na jego oczach wie¿a kontrolna zadygota³a i rozsypa³a siê w stos
od³amków, l¹c ku niebu spiraln¹ kolumnê dymu.
220
Musia³ walczyæ ze sterami, kiedy szczególnie gwa³towny wybuch roz-
dygota³ powietrze i zachwia³ maszyn¹.
Kto zacz¹³ tê cholern¹ wojnê? spyta³ sam siebie. W s³uchawkach
rozbrzmiewa³ tylko nerwowy trzask wie¿a kontrolna milcza³a.
Zrezygnowa³ z daremnych indagacji. Cokolwiek siê sta³o, by³o dlañ nie-
szkodliwe, Ósmy Szwadron za wygl¹da³ na trwale uziemiony. Rzuciwszy
ostatnie spojrzenie rozgrywaj¹cemu siê na ziemi zdumiewaj¹cemu spekta-
klowi, rozpocz¹³ d³ugie wznoszenie po kursie zachodnim i manipuluj¹c prze-
³¹cznikami radia, szuka³ trzech pozosta³ych myliwców. Dwa kana³y nie by³y
najwyraniej u¿ywane, lecz z³apa³ sabrey na trzecim: niewiadome z po-
wodu odleg³oci apokalipsy, jaka dotknê³a lotnisko, oddawa³y siê pustym
pogwarkom.
Niekompetentne, niezdyscyplinowane, lecz u¿yteczne towarzystwo,
pomyla³. Nas³uchuj¹c, spogl¹da³ w dó³: dostrzeg³ przep³ywaj¹c¹ pod sob¹
prze³êcz, miejsce, gdzie omal nie zgin¹³ i doszed³ do wniosku, ¿e latanie
bije na g³owê wêdrówki piesze. Potem w poszukiwaniu reszty eskadry za-
cz¹³ obserwowaæ niebo przed sob¹. Z pods³uchanych rozmów wywniosko-
wa³, ¿e w oczekiwaniu na Coello myliwce kr¹¿¹ nad zawczasu uzgodnio-
nym punktem; zastanawia³ siê, czy znaj¹ ju¿ cel akcji, czy te¿ pu³kownik
zamierza³ zdradziæ go dopiero po starcie. Mog³o to zadecydowaæ o jego tak-
tyce.
Na koniec je dostrzeg³: na du¿ej wysokoci okr¹¿a³y po³o¿ony w prawo
od prze³êczy szczyt górski. £agodnie przyci¹gn¹³ kolumnê steru i pod¹¿y³
im na spotkanie. Trzech komunistów czeka ogromna niespodzianka.
221
Rozdzia³ 10
Armstrong us³ysza³ ciê¿arówkê, ze zgrzytem pn¹c¹ siê drog¹ górsk¹.
Nadchodz¹ powiedzia³ i wygl¹daj¹c zza kamiennego szañca, zacis-
n¹³ palce na kolbie pistoletu.
Mg³a zdawa³a siê rzednieæ i swobodnie siêga³ spojrzeniem do chat oraz
miejsca, gdzie droga wchodzi³a na równy teren.
Z g³êbi tunelu nadbieg³a Benedetta i po³o¿y³a siê obok niego.
Lepiej wracaj, nic tu nie zdzia³asz powiedzia³ i podniós³ pistolet.
Jeden nabój. Oto ca³a walka, na jak¹ nas staæ.
Oni tego nie wiedz¹ odparowa³a.
Jak siê czuje twój wujek? zapyta³.
Lepiej, ale wysokoæ mu nie s³u¿y. Zawaha³a siê. Martwiê siê
o Jenny, ma gor¹czkê.
Nic nie powiedzia³; czym¿e jest gor¹czka albo choroba wysokociowa
wobec mo¿liwoci, ¿e za godzinê wszyscy bêd¹ martwi? Benedetta rzek³a:
W osadzie powstrzymalimy ich na jakie trzy godziny.
W gruncie rzeczy nie mia³a do powiedzenia nic sensownego; po prostu
wypowiedzia³a nieistotne s³owa, aby zag³uszyæ myli a wszystkie jej myli
dotyczy³y OHary. Armstrong popatrzy³ na ni¹ k¹tem oka.
Wybacz mi mój pesymizm powiedzia³ ale s¹dzê, ¿e to ju¿ ostatni
akt. Bior¹c pod uwagê rodki, jakimi dysponujemy, doskonale dawalimy
sobie radê, lecz nie mog³o to trwaæ wiecznie. Napoleon mia³ racjê Bóg stoi
po stronie liczniejszych batalionów.
W jej g³osie zabrzmia³o okrucieñstwo:
Nadal mo¿emy zabraæ ze sob¹ kilku z nich. Uchwyci³a go za ramiê.
Popatrz, nadje¿d¿aj¹.
Pierwszy pojazd wspina³ siê na grzbiet wzniesienia. By³ niewielki i Arm-
strong os¹dzi³, ze to d¿ip. Sun¹³ przed siebie, macaj¹c reflektorami mg³ê, za
222
nim za ukaza³a siê najpierw jedna wielka ciê¿arówka, a potem druga. Us³y-
sza³ okrzyki rozkazów: ciê¿arówki zatrzyma³y siê obok chat, wysypali siê
z nich ludzie, a do uszu Armstronga dotar³ stuk butów o ska³y.
D¿ip zatacza³ obszerny ³uk i ci¹³ mg³ê reflektorami jak sierpem; Arm-
strong uzmys³owi³ sobie nagle, ¿e przeszukuje podnó¿e urwiska, gdzie znaj-
dowa³y siê wloty tuneli. Nim zd¹¿y³ zareagowaæ, zosta³ oblany wiat³em, a kiedy
kry³ siê za szañcem, s³ysza³ zwierzêcy, triumfalny ryk nieprzyjaciela.
Cholera! powiedzia³. By³ durniem.
To bez znaczenia stwierdzi³a Benedetta. Szybko by nas odkryli.
Le¿¹c, wysunê³a ostro¿nie kamieñ z muru. Chyba mo¿na têdy patrzeæ
wyszepta³a. Nie trzeba wystawiaæ g³owy.
Armstrong us³ysza³ za sob¹ kroki; nadchodzi³ Willis.
Ni¿ej powiedzia³ cicho. Po³ó¿ siê na brzuchu.
Willis podpe³z³ do jego boku.
Co siê dzieje?
Wypatrzyli nas odrzek³ Armstrong. Rozwijaj¹ siê w tyralierê, przy-
gotowuj¹ do ataku. Zamia³ siê nieweso³o. Gdyby wiedzieli, jakie mamy
rodki obrony, po prostu podeszliby spacerkiem.
Nadje¿d¿a kolejna ciê¿arówka powiedzia³a Benedetta z gorycz¹.
Pewnie z nastêpnymi ludmi; potrzebuj¹ ca³ej armii, ¿eby nas zgnieæ.
Pozwól mi zerkn¹æ poprosi³ Armstrong. Benedetta ust¹pi³a mu miej-
sca przy szczelinie. Nie ma wiate³ to dziwne; ho i jedzie szybko. Teraz
zmienia kierunek, pêdzi w stronê chat. Chyba wcale nie zwalnia.
Us³yszeli ryk silnika, a Armstrong wrzasn¹³:
Przyspiesza! Zamierza ich staranowaæ! Jego g³os przeszed³ w sko-
wyt. Czy mylicie, ¿e to mo¿e byæ OHara?!
OHara mocno trzyma³ podskakuj¹c¹ kierownicê i wciska³ gaz do dechy.
Z pocz¹tku kierowa³ siê na d¿ipa, lecz wnet zobaczy³ co znacznie wa¿niejsze-
go: grupa ludzi ustawia³a lekki karabin maszynowy. Przerzuci³ kierownicê i wóz
zakrêci³, przy czym dwa ko³a oderwa³y siê od ziemi, by opaæ ponownie z prze-
raliwym trzaskiem. Ciê¿arówka zako³ysa³a siê niebezpiecznie, lecz utrzyma³
j¹ na nowym kursie; w³¹czy³ wiat³a i ujrza³ obracaj¹ce siê ku niemu blade
twarze i d³onie, os³aniaj¹ce oczy przed nieznonym blaskiem.
Ludzie rozbiegli siê na boki, lecz dwóch zrobi³o to za póno. OHary
jednak nie obchodzili ludzie interesowa³ go karabin maszynowy; wóz prze-
chyli³ siê lekko, gdy dwa zewnêtrzne ko³a ze zgrzytem wgniot³y broñ w ska-
³ê. By³ ju¿ daleko, gdy z ty³u rozpocz¹³ siê opóniony i chaotyczny ostrza³.
Rozejrza³ siê za d¿ipem, znów skrêci³ kierownicê i rozko³ysana ciê¿a-
rówka wystrzeli³a jak pocisk. Kierowca d¿ipa dostrzeg³ nadje¿d¿aj¹cy wóz
i spróbowa³ salwowaæ siê ucieczk¹, ale OHara kierownic¹ skontrowa³ ten
zabieg i, pojmawszy d¿ipa w wiat³a reflektorów, szed³ na zderzenie czo³o-
223
we. Ujrza³ Rosjanina unosz¹cego pistolet; b³ysnê³o i przednia szyba ciê¿a-
rówki pokry³a siê siatk¹ pêkniêæ. OHara pochyli³ siê mimowolnie.
Kierowca d¿ipa rozpaczliwie manewrowa³ kierownic¹, lecz skrêci³ w nie-
w³aciwym kierunku i gna³ wprost na podnó¿e urwiska. D¿ip znów zakrêci³,
b³¹d jego kierowcy da³ jednak OHarze mo¿liwoæ staranowania go z boku.
Rosjanin wyrzuci³ ramiona w górê i znikn¹³ z pola widzenia, kiedy ze zgrzy-
tem i ³omotem l¿ejszy pojazd przewali³ siê na burtê; OHara wrzuci³ wstecz-
ny bieg i ruszy³ do ty³u.
Zerkn¹wszy za siebie na ciê¿arówki, spostrzeg³, ¿e biegnie ku niemu grupa
mê¿czyzn, podniós³ wiêc automat z pod³ogi kabiny i wspar³ go na oknie. Naci-
sn¹³ spust trzykrotnie, z lekka zmieniaj¹c pomiêdzy salwami kierunek celowa-
nia, i atakuj¹cy rozsypali siê, pojedynczo tocz¹c siê po ziemi i szukaj¹c os³ony.
Kiedy OHara wrzuci³ jedynkê, najpierw jedna, a potem druga kula prze-
bi³a korpus wozu. Nie zwraca³ jednak na to ¿adnej uwagi. Zderzak ciê¿arów-
ki znów uderzy³ w przewróconego d¿ipa, a kiedy zaczepi³ o jego podwozie,
OHara nie zahamowa³, lecz swym wozem, niczym buldo¿erem, sun¹³ dalej
i z g³uchym zgrzytem mia¿d¿y³ d¿ipa o skalny mur. Kiedy skoñczy³, ze zgnie-
cionego pojazdu nie dochodzi³ ¿aden ludzki dwiêk.
Jednak ów akt gniewu i zemsty omal nie zakoñczy³ siê dlañ fatalnie.
Zanim zdo³a³ wycofaæ ciê¿arówkê i zawróciæ, znalaz³ siê pod ciê¿kim ogniem.
Próbowa³ jechaæ zygzakiem, ale ciê¿arówka nabiera³a szybkoci powoli,
ostrza³ za prowadzili ludzie rozrzuceni wokó³ niej pó³kolem. Potrzaskana
szyba ostatecznie zmatowia³a, i OHara nie widzia³ dok¹d zmierza.
Benedetta, Armstrong i Willis stali, krzycz¹c co si³, lecz ¿adne kule nie
lecia³y w ich stronê nie stwarzali takiego zagro¿enia jak OHara. Obserwo-
wali zataczaj¹c¹ siê ciê¿arówkê i widzieli skry, krzesane przez pociski z za-
instalowanych przez Santosa p³yt ochronnych. Willis wrzasn¹³:
Ma k³opoty! i zanim ktokolwiek zdo³a³ go powstrzymaæ, przewali³
siê przez szaniec i popêdzi³ ku ciê¿arówce.
OHara prowadzi³ jedn¹ rêk¹ i kolb¹ automatu usi³owa³, jak m³otem,
rozbiæ bezu¿yteczn¹ przedni¹ szybê. Willis skoczy³ na stopieñ, a ledwie
uchwyci³ skraj drzwi, OHara zosta³ trafiony. Kula karabinowa przelecia³a
w poprzek kabiny, zmia¿d¿y³a mu ramiê i rzuci³a o drzwi, omal nie str¹caj¹c
Willisa. Krzykn¹³ dononie i osun¹³ siê na fotel.
Willis uchwyci³ kierownicê jedn¹ rêk¹ i skrêci³ j¹ niezgrabnie. Wrzasn¹³:
Nie zdejmuj nogi z gazu! a OHara us³ysza³ go przez mg³ê udrêki
i nacisn¹³ peda³. Willis skierowa³ ciê¿arówkê w stronê urwiska, usi³uj¹c je-
chaæ wprost na tunel. Ujrza³, ¿e lusterko boczne rozpryskuje siê na kawa³ki
i poj¹³, ¿e kula, która w nie trafi³a, przesz³a pomiêdzy nim a kabin¹. Nie prze-
j¹³ siê liczy³o siê tylko to, aby doprowadziæ wóz w bezpieczne miejsce.
Armstrong zobaczy³, ¿e ciê¿arówka zakrêca i kieruje siê ku niemu.
224
Uciekaj! krzykn¹³ do Benedetty; chwyci³ j¹ za rêkê i pobieg³ w stro-
nê tunelu.
Widz¹c rozwart¹ przed sob¹ paszczê tunelu, Willis przywar³ do kabiny
ciê¿arówki. Maska uderzy³a w szaniec, a rzucone impetem kamienie pole-
cia³y w g³¹b korytarza, rozpryskuj¹c siê o jego ciany.
Wówczas Willis zosta³ trafiony. Kula wesz³a w kark, Willis puci³ kie-
rownicê i krawêd drzwi, a w chwilê póniej, zrzucony ze stopnia przez
wystêp skalny, upad³ tu¿ przy wejciu jak bezw³adny t³umok. Ciê¿arówka
z rykiem pogr¹¿y³a siê w tunelu, by na zakrêcie grzmotn¹æ w cianê.
Willis poruszy³ siê nieznacznie i wyci¹gn¹wszy przed siebie ramiona,
bezradnie drapa³ palcami zimn¹ skalê. Potem dwie kule porazi³y go niemal
jednoczenie. Drgn¹³ po raz ostatni i znieruchomia³.
II
Wydawa³o siê, ¿e panuje niesamowita cisza, kiedy Armstrong i Bene-
detta wyci¹gali OHarê z kabiny ciê¿arówki. Strzelanina ucich³a i oprócz
poszumu systemu ch³odniczego pod mask¹ jedynym ród³em dwiêku by³y
nogi Armstronga, potr¹caj¹ce rozrzucone na pod³odze kabiny przedmioty.
Pracowali w ciemnociach, bo dobrze wymierzony strza³ móg³ siê na tym
prostym odcinku tunelu okazaæ niebezpieczny.
Na koniec dotaszczyli OHarê do bezpiecznego miejsca za zakrêtem,
a Benedetta zapali³a knot ostatniej butelki z naft¹. OHara by³ nieprzytomny
i ciê¿ko ranny; prawa rêka zwisa³a bezw³adnie, a bark by³ koszmarnym cha-
osem poszarpanych miêni i strzaskanych koci. Mia³ równie¿ strasznie po-
kiereszowan¹ twarz, bo zderzenie ze ska³¹ rzuci³o go na szybê; Benedetta
patrzy³a nañ ze ³zami w oczach, nie maj¹c pojêcia, od czego zacz¹æ.
Przykutyka³ Aguillar i ³api¹c ze wistem oddech, zapyta³ z wysi³kiem:
Rany boskie, co siê sta³o?
Nic tu po tobie, tio odpar³a. Po³ó¿ siê.
Aguillar zaszokowany spogl¹da³ na OHarê dotar³o doñ wreszcie, ¿e
wojna jest rzemios³em krwawym. Potem zapyta³:
Gdzie jest señor Willis?
S¹dzê, ¿e nie ¿yje odpowiedzia³ Armstrong. Nie wróci³.
Z poszarza³¹ twarz¹ Aguillar osun¹³ siê obok OHary.
Niech mi wolno bêdzie pomóc poprosi³.
Wracam na wartê powiedzia³ Armstrong. Choæ nie wiem, jaki to
ma sens. Zaraz zapadnie mrok. Chyba na to czekaj¹.
Pogr¹¿y³ siê w ciemnociach, Benedetta za zbada³a roztrzaskane ramiê
OHary. Bezradnie popatrzy³a na Aguillara.
225
I co mogê zrobiæ? Tu jest potrzebny lekarz, szpital. Nie mo¿emy mu
pomóc.
A jednak musimy powiedzia³ Aguillar. Zanim odzyska przytom-
noæ. Przysuñ wiat³o.
Zacz¹³ usuwaæ z krwawi¹cej rany odpryski koci, a zanim skoñczy³,
Benedetta obanda¿owa³a ramiê i umieci³a je na temblaku. OHara by³ zu-
pe³nie przytomny i t³umi³ jêk. Popatrzy³ na Benedettê i zapyta³:
Gdzie jest Willis?
Powoli pokrêci³a g³ow¹ i OHara odwróci³ twarz. Czu³, jak narasta w nim
wciek³oæ na niesprawiedliwoæ losu; ledwie na powrót odnalaz³ ¿ycie, ju¿
musi siê z nim rozstaæ i to rozstaæ w taki sposób: zapêdzony w zimny,
wilgotny tunel, zdany na ³askê i nie³askê wilków w ludzkiej skórze. Gdzie
z bliska pos³ysza³ majaczenie kobiety.
Kto to?
Jenny odpar³a Benedetta. Jest w malignie.
U³o¿yli OHarê najwygodniej jak by³o mo¿na, i Benedetta wsta³a.
Muszê pomóc Armstrongowi. Aguillar podniós³ wzrok i ujrza³, ¿e jej
twarz stê¿a³a gniewem i zmêczeniem, ¿e skóra opina ciasno policzki, a pod
oczyma rysuj¹ siê ciemne pó³kola. Westchn¹³ cicho i zdusi³ kopc¹cy knot.
Armstrong siedzia³ w kucki obok ciê¿arówki.
Czeka³em na kogo powiedzia³.
A kogó¿ to oczekiwa³e? zapyta³a sarkastycznie. Tylko my dwoje
trzymamy siê na nogach. Potem doda³a cicho: Przepraszam.
Nie ma sprawy odrzek³ Armstrong. Jak Tim?
W jej g³osie zabrzmia³a gorycz:
Wy¿yje jeli dadz¹ mu szansê.
Armstrong d³ugo nic nie mówi³, czekaj¹c, a¿ odp³ynie z niej gniew i fru-
stracja, a potem rzek³:
Wszêdzie spokój; nie wykonali ¿adnego ruchu i nic z tego nie rozu-
miem. Chcia³bym wyjæ i rozejrzeæ siê, kiedy zapadn¹ zupe³ne ciemnoci.
Nie b¹d durniem powiedzia³a zaniepokojona Benedetta. Có¿ mo¿e
zdzia³aæ cz³owiek bezbronny?
Och, niczego nie bêdê próbowaæ odpar³ Armstrong. I nie bêdê tak
zupe³nie bezbronny. Tim mia³ ze sob¹ jeden z tych ma³ych automatów i jak
s¹dzê jest do niego kilka magazynków. W ciemnociach nie potrafi³em
wykombinowaæ, jak to dzia³a; chyba wrócê i przyjrzê siê przy wietle. Jest
tu tak¿e kusza i parê be³tów to ci zostawiê.
Chwyci³a go za ramiê.
Nie id jeszcze.
Ust¹pi³ wobec poczucia osamotnienia, jakie us³ysza³ w jej g³osie. Nie-
bawem powiedzia³:
15 Cytadela w Andach
226
Kto by pomyla³, ¿e Willis porwie siê na co takiego? By³ to postêpek
cz³owieka prawdziwie odwa¿nego, a nigdy mu mia³oci nie przypisywa³em.
Kto wie, co drzemie w cz³owieku? powiedzia³a Benedetta miêkko,
Armstrong za zrozumia³, ¿e myli o OHarze.
Pozosta³ z ni¹ jeszcze chwilê, próbuj¹c rozmow¹ roz³adowaæ jej napiê-
cie, potem wróci³ w g³¹b tunelu i zapali³ lampê. OHara popatrzy³ na niego
oczami pe³nymi cierpienia.
Ciê¿arówka za³atwiona odmownie? zapyta³.
Nie wiem odrzek³ Armstrong. Jeszcze siê nie przygl¹da³em.
S¹dzi³em, ¿e mo¿e zdo³amy ni¹ umkn¹æ rzek³ OHara.
Rzucê okiem. Chyba nie bardzo ucierpia³a od kuksañców ci ch³opcy
niele j¹ opancerzyli przeciwko naszym be³tom. Ale nie s¹dzê, by pos³u¿y³y
jej kule; tu os³ony mog³y okazaæ siê niewystarczaj¹ce.
Przysun¹³ siê do nich Aguillar.
Mo¿e spróbowalibymy w ciemnociach uciec?
Dok¹d? zapyta³ rzeczowo Armstrong. Obstawiaj¹ most, a poza
tym uwa¿am, ¿e próba przejechania przez niego noc¹ by³aby czystym samo-
bójstwem. No i tu nie brak im wiat³a; bêd¹ dobrze pilnowaæ wlotu tunelu.
Potar³ czubek g³owy. Nie wiem, dlaczego nie chc¹ nas za³atwiæ ju¿ teraz.
Chyba zabi³em ich szefa powiedzia³ OHara. Mam nadziejê. A nie
s¹dzê, by Santos mia³ doæ ikry, ¿eby atakowaæ boi siê tego, na co mo¿e trafiæ.
Kto to jest Santos? zapyta³ Aguillar.
Kubañczyk. OHara s³abo siê umiechn¹³. Tam, ni¿ej, podszed³em
do niego ca³kiem blisko.
Narobi³e im mnóstwo strat t¹ swoj¹ szar¿¹ w ciê¿arówce zauwa¿y³
Armstrong. Nic dziwnego, ¿e siê boj¹. Mo¿e dadz¹ za wygran¹.
Teraz ju¿ nie odpar³ OHara z przekonaniem. S¹ zbyt blisko sukce-
su, ¿eby zrezygnowaæ. Wystarczy, ¿e rozbij¹ obóz i zag³odz¹ nas na mieræ.
D³ugo milczeli, zastanawiaj¹c siê nad swym po³o¿eniem, a potem Arm-
strong stwierdzi³:
Ju¿ raczej wolê chwalebny koniec. Wyci¹gn¹³ przed siebie automat.
Czy wiesz, jak to dzia³a?
OHara zademonstrowa³ mu funkcjonowanie prostego mechanizmu,
a kiedy Armstrong wróci³ na stanowisko, Aguillar powiedzia³:
Przykro mi z powodu pañskiego ramienia, señor.
OHara ods³oni³ zêby w nik³ym umiechu.
Zapewne jednak nie tak przykro, jak mnie boli piekielnie. Ale, rozu-
mie pan, to bez znaczenia; ma³o prawdopodobne, abym mia³ odczuwaæ ból
specjalnie d³ugo.
Aguillar wstrzyma³ oddech i jego astmatyczne powistywanie na chwilê
ucich³o.
227
Myli pan, ¿e to koniec?
Tak.
Szkoda, señor. Bardzo by mi siê pan przyda³ w nowej Kordylierze.
Kto o mojej pozycji potrzebuje wartociowych ludzi, a trudniej o nich ni¿
o ig³ê w stogu siana.
Na co mia³by siê panu przydaæ zrujnowany pilot? Takich jak ja kupuje
siê na pêczki.
Nie s¹dzê odpar³ Aguillar z powag¹. W tej sytuacji okaza³ pan
wiele inicjatywy, a to nieczêsta cecha. Jak pan wie, si³y zbrojne Kordyliery
toczy zaraza polityki i potrzebujê ludzi, by je odpolityczniæ w szczególno-
ci szwadrony myliwców. Jeli zechce pan pozostaæ w Kordylierze, mogê
jak s¹dzê zaproponowaæ panu stanowisko w lotnictwie.
Na moment OHara zapomnia³, ¿e godziny, a mo¿e nawet minuty jego
¿ycia s¹ policzone. Odpowiedzia³ po prostu:
To by mi siê podoba³o.
Jestem rad stwierdzi³ Aguillar. Pañskie pierwsze zadanie bêdzie
polega³o na wziêciu w karby Szwadronu Ósmego. Nie powinien pan jednak
s¹dziæ, ¿e w¿eniaj¹c siê w rodzinê prezydenta u³atwi pan sobie karierê.
Zachichota³, czuj¹c, ¿e OHara siê obruszy³ Znam swoj¹ bratanicê do-
skonale, Tim. Nigdy nie odczuwa³a w stosunku do mê¿czyzny tego, co czuje
do pana. Mam nadziejê, ¿e bêdziecie ze sob¹ bardzo szczêliwi.
Bêdziemy odrzek³ OHara, a potem zamilk³, czuj¹c, jak wraca mu
poczucie rzeczywistoci wiadomoæ, ¿e to ca³e gadanie o ma³¿eñstwie
i planach na przysz³oæ nie ma sensu. Po chwili powiedzia³ têsknie: To
mrzonki, señor Aguillar, rzeczywistoæ jest znacznie bardziej przera¿aj¹ca.
Chcia³bym jednak
Wci¹¿ ¿yjemy powiedzia³ Aguillar. A nic nie jest dla cz³owieka
niemo¿liwe, dopóki w jego ¿y³ach p³ynie krew.
Nie powiedzia³ ju¿ nic wiêcej i OHara s³ysza³ w ciemnociach tylko
jego chrapliwy oddech.
III
Do³¹czywszy do Benedetty, Armstrong zerkn¹³ w stronê wlotu koryta-
rza, owietlonego po zapadniêciu ciemnoci jaskrawym blaskiem reflek-
torów. Wytê¿y³ wzrok i powiedzia³:
Mg³a gêstnieje, nie s¹dzisz?
Chyba tak odpar³a Benedetta apatycznie.
Czas na ma³y zwiad powiedzia³.
Nie id poprosi³a b³agalnie. Zobacz¹ ciê.
228
Nie s¹dzê, mg³a odbija wiat³o. Zobaczyliby mnie, gdybym wyszed³
na zewn¹trz, tego jednak nie zamierzam robiæ. A w tunelu, moim zdaniem,
nie widz¹ absolutnie nic.
Wiêc dobrze. Tylko b¹d ostro¿ny.
Pe³zn¹c do przodu, umiecha³ siê. W ich po³o¿eniu s³owo ostro¿ny
brzmia³o jak ¿art. Równie dobrze mo¿na by³o zalecaæ ostro¿noæ cz³owieko-
wi skacz¹cemu z samolotu bez spadochronu. Niemniej sun¹c w kierunku
wlotu wolno, bo powstrzymywa³y go rozrzucone kamienie z szañca sta-
ra³ siê czyniæ jak najmniej ha³asu.
Wiedz¹c, ¿e dalsza wêdrówka by³aby ryzykowna, zatrzyma³ siê trzy metry
od wlotu i wbi³ spojrzenie w rozwietlon¹ mg³ê. Z pocz¹tku nie widzia³ nic,
kiedy jednak przys³oni³ oczy d³oni¹, wypatrzy³ kilka szczegó³ów. Z obu stron
tunelu sta³y zaparkowane ukosem do urwiska dwie ciê¿arówki; wiat³a le-
wej zamigota³y i Armstrong zrozumia³, ¿e kto tamtêdy przeszed³.
Pozostawa³ w pobli¿u wyjcia przez jaki czas i dwukrotnie z premedy-
tacj¹ siê poruszy³, ale sta³o siê tak, jak przewidywa³ nie zosta³ spostrze¿o-
ny. Po chwili, pe³zaj¹c po dnie tunelu, zacz¹³ gromadziæ kamienie, z których
wzniós³ niziutk¹, ledwie piêædziesiêciocentymetrow¹ ciankê. Mimo skrom-
nych rozmiarów dawa³a le¿¹cemu cz³owiekowi solidne zabezpieczenie przed
ogniem karabinowym. Ta praca zajê³a mu sporo czasu, na zewn¹trz jednak
nie dzia³o siê nic; niekiedy s³ysza³ tylko pokas³ywanie i ludzkie g³osy.
Wzi¹³ automat i wróci³ do ciê¿arówki.
Co robi¹? wyszepta³a Benedetta z ciemnoci.
Niech mnie diabli, jeli mam pojêcie odpar³ ogl¹daj¹c siê przez ra-
miê. Panuje zupe³ny spokój. Teraz dobrze uwa¿aj, przyjrzê siê ciê¿arówce.
cisn¹³ jej rêkê i odnalaz³szy po omacku kabinê, wdrapa³ siê do rodka.
Na ile móg³ oceniæ, wszystko, z wyj¹tkiem potrzaskanej przedniej szyby,
by³o w porz¹dku. Usiad³ na miejscu kierowcy i zacz¹³ zastanawiaæ siê nad
ewentualnoci¹ ucieczki.
Po pierwsze, tylko on jeden móg³by prowadziæ wóz; po wtóre, bêdzie
musia³ wycofaæ go z tunelu. Jedna osoba usi¹dzie na miejscu pasa¿era, po-
zosta³e na skrzyni.
Raczej dotykiem ani¿eli wzrokiem zbada³ wóz. Dwie opony zosta³y po-
wa¿nie poszarpane kulami, lecz dêtkom jakim cudem nic siê nie sta³o. Rów-
nie¿ zbiorniki paliwa, chronione przez szerokie stalowe os³ony, za³o¿one
przeciwko be³tom z kuszy, nie mia³y ¿adnych dziur.
Obawia³ siê o ch³odnicê, przepe³zn¹wszy jednak pod ciê¿arówk¹, ku
swej uldze nie stwierdzi³ wycieków. Jedyne zatem obawy dotyczy³y mo¿li-
woci, ¿e ostatnie zderzenie uszkodzi³o system kierowniczy, to jednak da siê
sprawdziæ tylko praktycznie, w chwili ruszenia. Nie chcia³ uruchamiaæ silni-
ka teraz i kusiæ licha.
229
Do³¹czy³ do Benedetty.
To by by³o na razie tyle powiedzia³ z satysfakcj¹. Chyba trzyma siê
niele. Teraz ja przejmê wartê, a ty wracaj i zobacz, co u pozosta³ych.
Odwróci³a siê niezw³ocznie i poj¹³, ¿e bardzo pragnie pójæ do OHary.
Poczekaj chwilkê powiedzia³. Lepiej, ¿eby wiedzia³a co i jak, na
wypadek, gdybymy nagle musieli ruszyæ w drogê. Uniós³ automat. Wiesz,
jak siê tego u¿ywa?
Nie.
Armstrong zachichota³.
Ja te¿ nie mam pewnoci, czy wiem to dla mnie za nowoczesne.
Lecz OHara utrzymuje, ¿e to jest dziecinnie proste; naciskasz spust i wa-
lisz. Powiada, ¿eby mierzyæ lekko w dó³ i pamiêtaæ o bezpieczniku. Otó¿:
prowadziæ bêdê ja, a w kabinie bêdzie jeszcze twój wuj, si¹dzie na pod³odze;
OHara i Jenny pojad¹ z ty³u i bêd¹ le¿eæ p³asko. Ty te¿ pojedziesz na skrzy-
ni z tym automatem. Trochê niebezpieczna historia, bo bêdziesz siê musia-
³a podnieæ, jeli zechcesz strzelaæ.
Jej g³os by³ nieporuszony.
Bêdê strzelaæ.
Dobra dziewczynka powiedzia³, klepi¹c j¹ po ramieniu. Uca³uj
ode mnie Tima, jeli bêdziesz to robiæ od siebie.
S³ucha³, jak odchodzi, a potem podpe³z³ do wzniesionego przez siebie
murku i leg³ za nim z automatem pod rêk¹. Wsun¹³ d³oñ do kieszeni, szuka-
j¹c fajki, a znalaz³szy j¹, zakl¹³ zduszonym g³osem. By³a z³amana. Wsun¹³
ustnik w zêby i pocz¹³ go ¿uæ, nie spuszczaj¹c oka z wylotu korytarza.
IV
Dzieñ olepiaj¹ca bia³oæ u wrót tunelu wstawa³ we mgle. Arm-
strong po raz setny zmieni³ po³o¿enie cia³a, aby przynieæ ulgê swym obola-
³ym gnatom. Zerkn¹³ na OHarê le¿¹cego pod przeciwleg³¹ cian¹ tunelu;
jemu jest ciê¿ej ni¿ mnie, pomyla³.
Na wieæ o murku ochronnym OHara upar³ siê, by przejæ w jego po-
bli¿e.
Z tym ramieniem nie by³o mowy o spaniu powiedzia³. No i mam
pistolet z pe³nym magazynkiem. Równie dobrze jak tu, mogê na stoj¹co czy
le¿¹co czuwaæ tam. Przydam siê choæby w ten sposób, ¿e pozwolê pospaæ
komu innemu.
Mimo to jednak Armstrong nie zasn¹³. Wyczerpany jak nigdy w ¿yciu,
by³ jednak zbyt obola³y, by spaæ. Teraz, w narastaj¹cym blasku poranka,
umiechn¹³ siê weso³o do OHary i wystawi³ g³owê zza niskiego szañczyka.
230
Nie by³o widaæ nic, prócz nieprzeniknionej zas³ony z k³êbi¹cych siê
mgie³. Zapyta³ cicho:
Tim, dlaczego nie zaatakowali nas noc¹?
Wiedz¹, ¿e mam ten automat odpar³ OHara. Z tak¹ wiadomoci¹
i ja nie wbieg³bym w tunel, szczególnie noc¹.
Mhm mrukn¹³ Armstrong bez przekonania. Ale dlaczego nie pró-
bowali zmiêkczyæ nas ogniem karabinowym? Musz¹ wiedzieæ, ¿e jeli kula
wpadnie w tunel, bêd¹ rykoszety, nie trzeba nawet szczególnej celnoci.
OHara milcza³, Armstrong za ci¹gn¹³ z zadum¹:
Zastanawiam siê, czy tam w ogóle kto jest.
Nie b¹d cholernym g³upcem powiedzia³ OHara. Nie mo¿emy
ryzykowaæ, aby to sprawdziæ na razie. Poza tym znalaz³ siê jednak kto,
kto zupe³nie niedawno wy³¹czy³ wiat³a.
Fakt zgodzi³ siê Armstrong i s³ysz¹c ruch w tunelu, odwróci³ g³owê;
z zawini¹tkiem w rêku podczo³ga³a siê do nich Benedetta.
Ostatki jedzenia powiedzia³a. Niewiele tego, a wody nie mamy
wcale.
Kiepsko stwierdzi³ Armstrong smutno.
Kiedy dzielili siê z OHar¹ posi³kiem, us³yszeli na zewn¹trz poruszenie
i ludzkie g³osy.
Zmiana warty powiedzia³ OHara. S³ysza³em co takiego cztery
godziny temu, kiedy sobie przysn¹³e. Wiêc s¹ tam nadal.
Ja? Przysn¹³em?! spyta³ Armstrong z irytacj¹. Ca³¹ noc nie zmru-
¿y³em oka.
OHara umiechn¹³ siê.
Zmru¿y³e, i to ³adnych parê razy. Spowa¿nia³. Mo¿emy upuciæ
trochê wody z ch³odnicy, ale radzi³bym to zrobiæ tylko w ostatecznoci.
Benedetta spogl¹da³a na OHarê z trosk¹ w oczach. Mia³ niezdrowe wy-
pieki i wygl¹da³ na cz³owieka zbyt o¿ywionego jak na kogo, kto omal nie
zosta³ zastrzelony. Panna Ponsky zareagowa³a podobnie, a teraz, niezdolna
jeæ i pó³przytomna, miota³a siê w gor¹czce, b³agaj¹c o wodê. Powiedzia³a:
S¹dzê, ¿e nie mo¿emy czekaæ; Jenny potrzebuje wody.
Wobec tego wydoimy ch³odnicê powiedzia³ Armstrong. Mam na-
dziejê, ¿e ten dodatek przeciwko zamarzaniu nie jest truj¹cy, chyba to zwy-
k³y alkohol, wiêc wszystko powinno byæ w porz¹dku.
Wczo³ga³ siê pod ciê¿arówkê, odkrêci³ kurek spustowy i utoczy³ pó³
puszki rdzawo¿ó³tej wody, któr¹ poda³ Benedetcie.
To musi wystarczyæ powiedzia³. Nie powinnimy upuszczaæ zbyt
wiele, bo mo¿e bêdziemy musieli skorzystaæ z ciê¿arówki.
Dzieñ mija³ i nie dzia³o siê nic. W miarê wznoszenia siê s³oñca mg³a
rzed³a, a¿ wreszcie mogli zobaczyæ otoczenie. Nadzieje Armstronga rozsy-
231
pa³y siê w proch, kiedy ujrza³ stoj¹c¹ przy chatach grupê ludzi. Nawet ze
swego niewygodnego punktu obserwacyjnego mogli dostrzec, ¿e nieprzyja-
ciel jest w pe³nej sile.
Czy nas jednak widz¹? zastanawia³ siê OHara. Chyba nie. Ten tunel
musi siê z zewn¹trz wydawaæ tak ciemny jak Czarna Dziura w Kalkucie.
Co, u diab³a, robi¹? zapyta³ Armstrong, wystawiaj¹c zza szañca czu-
bek g³owy.
OHara przypatrywa³ siê d³ugo, a potem stwierdzi³ ze zdumieniem:
Uk³adaj¹ na ziemi kamienie, a poza tym nic.
Istotnie, jedynym zajêciem nieprzyjaciela by³o uk³adanie d³ugiego, od-
biegaj¹cego od tunelu kamiennego wa³u. Po jakim czasie strudzeni robot¹
komunici stanêli w grupkach, pal¹c i gwarz¹c. Sprawiali wra¿enie, jakby
na co czekali, na co jednak i po co uk³adali kamienie ani OHara, ani
Armstrong nie mieli najmniejszego pojêcia.
Oko³o po³udnia Armstrong, którego zaczê³y ju¿ zawodziæ nerwy, po-
wiedzia³:
Rany boskie, zróbmy co co konstruktywnego.
Co? g³os OHary by³ bezbarwny i znu¿ony.
Jeli mamy przebijaæ siê ciê¿arówk¹, spróbujmy zaraz. Sugerujê, aby
ju¿ teraz u³o¿yæ Jenny na skrzyni, a starego usadziæ z przodu. Pomyl, o ile
wygodniej bêdzie mu na miêkkim fotelu.
OHara skin¹³ g³ow¹.
Dobra. Zostaw mi automat. Mo¿e siê przydaæ.
Armstrong, ca³kiem wyprostowany, zbli¿y³ siê do ciê¿arówki. Do diab³a
z pe³zaniem na brzuchu jak w¹¿, pomyla³, chcê raz przejæ siê jak cz³owiek.
Nieprzyjaciele go nie dostrzegli albo zbagatelizowali. Nie pad³y ¿adne strza³y.
Bez k³opotów umieci³ pannê Ponsky na skrzyni ciê¿arówki, a potem
zaprowadzi³ Aguillara do kabiny. Aguillar by³ w kiepskim stanie, wyranie
gorszym ni¿ poprzednio. Mówi³ niedorzecznie, oddycha³ z trudem, by³ oszo-
³omiony i chyba nie wiedzia³, gdzie siê znajduje. Blada i zaniepokojona Be-
nedetta pozosta³a przy nim.
Pad³szy za kamiennym szañcem, Armstrong powiedzia³:
Jeli szybko siê st¹d nie zabierzemy, ta cholerna t³uszcza zwyciê¿y.
Dlaczego? OHara ze zdumieniem poderwa³ g³owê.
Aguillar chyba jest o krok od zawa³u; wykituje, jeli nie zabierzemy
go ni¿ej, gdzie bêdzie móg³ swobodnie oddychaæ.
OHara wyjrza³ na zewn¹trz i wyci¹gn¹³ zdrowe ramiê.
W polu widzenia s¹ dwa tuziny facetów, którzy rozwal¹ nas na kawa³-
ki, jeli spróbujemy ucieczki teraz. Przypomnij sobie, co maj¹c przeciwko
sobie mg³ê zrobili ze mn¹ wczoraj; teraz nie ma mg³y, a my jestemy bez
szans. Musimy poczekaæ.
232
Czekali wiêc i czeka³ nieprzyjaciel. Mija³ dzieñ, s³oñce poczyna³o chy-
liæ siê ku zachodowi. By³a trzecia po po³udniu, gdy OHara drgn¹³, a potem
rozluni³ siê i pokrêci³ g³ow¹.
Myla³em ale nie.
Po³o¿y³ siê, lecz chwilê póniej znów poderwa³ g³owê.
Tak s³yszysz?
Co mam s³yszeæ? zapyta³ Armstrong.
Samolot albo samoloty odpar³ OHara z podnieceniem.
Armstrong nastawi³ ucha i pochwyci³ widruj¹cy, choæ zarazem przy-
t³umiony i zniekszta³cony skowyt przelatuj¹cego odrzutowca.
Na Boga, masz racjê powiedzia³. Potem popatrzy³ na OHarê z nag³¹
konsternacj¹. Nasz czy ich?
Lecz OHara poj¹³ ju¿, ¿e to zag³ada. Wychyliwszy siê, patrzy³ ze zgro-
z¹ we wlot tunelu. W obramowanym nim fragmencie nieba widzia³ nurkuj¹-
cy wprost na nich samolot: na jego oczach w ob³oczkach pary co oderwa³o
siê od ka¿dego ze skrzyde³.
Rakiety! wrzasn¹³. Na rany Chrystusa, padnij!
V
Forester wznosi³ siê na spotkanie z trzema sabreami. Na widok jego
samolotu rozsypa³y siê w lun¹ formacjê. Nadlatywa³ na nie od ty³u i zwiêk-
szaj¹c szybkoæ, chwyta³ na celownik pierwsz¹ maszynê. Powiód³ d³oñmi
po bezpiecznikach i wspar³ kciuk na przycisku spustowym. Ten ch³opty
nigdy siê nie dowie, co go trafi³o.
Ca³y czas s³ysza³ w s³uchawkach jazgot, gdy pilot prowadz¹cy wywo³y-
wa³ pu³kownika Coello. Wreszcie, doszed³szy do wniosku, ¿e radio nie dzia-
³a, powiedzia³:
Skoro jest pan pozbawiony ³¹cznoci, mio Colonel, ja poprowadzê
atak.
Forester zrozumia³ zatem, ¿e instrukcje otrzymali jeszcze na ziemi. Przy-
cisn¹³ spust.
Znów poczu³ znajome szarpniêcie w powietrzu, nieomal zatrzymanie
i ujrza³ pociski smugowe lec¹ce do celu. Poszycie prowadz¹cego sabrea
pokry³y tañcuj¹ce rozb³yski, a potem nagle ca³y samolot eksplodowa³ w chmu-
rê czarnego dymu z czerwonym sercem w rodku.
Forester skrêci³ lekko, aby unikn¹æ zderzenia ze szcz¹tkami, potem za-
wróci³ i rozpocz¹³ wznoszenie, s³ysz¹c w s³uchawkach pe³ne zgrozy okrzyki
pozosta³ych pilotów. Paplali przez kilka chwil. Wreszcie jeden z nich owiad-
czy³:
233
Cisza. Ja go wezmê.
Przeszed³ go dreszcz; ci ch³opcy s¹ m³odzi, maj¹ szybki refleks i solidne
szkolenie za sob¹. On za, poza kilkoma godzinami szkolenia w roku, nie-
zbêdnymi dla utrzymania kategorii, nie lata³ od dziesiêciu lat. Ciekawe, jak
d³ugo zdo³a siê broniæ.
Znalaz³ nieprzyjació³. Jeden wdziêcznym ³ukiem nurkowa³ ku ziemi,
drugi wznosi³ siê obszernym krêgiem, aby si¹æ mu na ogonie. Na jego oczach
odpali³ bez celu dwie rakiety.
Nie, ty sukinsynu powiedzia³ Forester. Nie dostaniesz mnie tak
³atwo.
Wiedzia³, ¿e przeciwnik pozbywa siê rakiet, aby zredukowaæ ciê¿ar,
zyskuj¹c w zamian na ci¹gu i szybkoci. Przez chwilê kusi³o go, aby uczyniæ
to samo i podj¹æ walkê na pustym niebie, lecz wiedzia³, ¿e nie mo¿e ryzyko-
waæ. Poza tym mia³ dla rakiet lepsze zastosowanie.
Napar³ zatem na kolumnê steru i wszed³ w stromy lot nurkowy. By³o to
niebezpieczne przeciwnik móg³ nurkowaæ szybciej, a Foresterowi wbito do
g³owy, aby nigdy, nigdy nie traciæ wysokoci podczas boju. Nie spuszcza³ oczu
z lusterka i niebawem dostrzeg³ dochodz¹c¹ go szybko maszynê. Wyczeka³ do
ostatniej chwili, to jest do momentu, kiedy mia³ byæ ostrzelany, i wówczas jesz-
cze mocniej napar³ na dr¹¿ek i wszed³ w samobójcze nurkowanie pionowe.
Zaskoczony szaleñstwem tego manewru, wykonanego w dodatku tak
blisko ziemi, przeciwnik przemkn¹³ nad Foresterem, który pewien, ¿e chwi-
lowo siê go pozby³, skupi³ ca³¹ uwagê na tym, aby nie dopuciæ do rozbicia
swego samolotu o zbocze góry. Poczu³ drgania, gdy sabre zacz¹³ zbli¿aæ siê
do bariery dwiêku. Ka¿da cz¹stka maszyny jêknê³a, kiedy maj¹c nadzie-
jê, ¿e nie odpadn¹ skrzyd³a wyprowadzi³ j¹ z lotu nurkowego.
Gdy wszed³ wreszcie w lot poziomy, od ziemi dzieli³o go zaledwie szêæ-
dziesi¹t metrów: nieg i ska³a stapia³y siê w szar¹, rozmyt¹ smugê. Wzniós³-
szy siê kilkadziesi¹t metrów, zatacza³ szerokie krêgi, wypatruj¹c w¹wozu
i mostu. W¹wóz dostrzeg³ natychmiast, bo trudno go by³o przegapiæ, most
za minutê póniej. Wykona³ nad nim nawrót i pocz¹³ przepatrywaæ ziemiê;
nie ujrza³ nikogo, wiêc zostawiwszy most za sob¹, polecia³ nad krêt¹ drog¹,
któr¹ z takim trudem tylekroæ przemierza³ pieszo.
Potem nagle zmieni³ kurs, pragn¹c podejæ do kopalni równolegle ze
zboczem góry. Kiedy wykonywa³ ten manewr, ujrza³ trzysta metrów nad sob¹
sabrea, odpalaj¹cego dwie rakiety. To ten drugi, pomyla³, spóni³em siê.
Skrêci³ ponownie i z wyciem przemkn¹³ nad kopalni¹ i rozwijaj¹cym
siê w dole pasem startowym. Dostrzeg³ chaty, ciê¿arówki i wskazuj¹c¹ pod-
nó¿e urwiska wielk¹ kamienn¹ strza³ê. Za u samego jej ostrza, w miejscu,
gdzie rakiety trafi³y w cel, kipi¹c¹, chmurê dymu i kurzawy.
Jezu! powiedzia³ mimowolnie. Mam nadziejê, ¿e to prze¿yli.
234
Wykona³ nawrót. Ponownie nadlatuj¹c nad kopalniê, mia³ na karku prze-
ciwnika. Odnalaz³ go sabre, którego niedawno zgubi³. Prowadzi³ ju¿ ogieñ,
choæ dystans by³ zbyt wielki. Forester wiedzia³, ¿e oszukany pilot czeka na
jego kolejn¹ sztuczkê. Ten dowód braku dowiadczenia obudzi³ w nim na-
dziejê. Poniewa¿ jednak tamten sabre by³ szybszy, musia³ pozbyæ siê rakiet.
Mia³ na oku dobry, niczego nie podejrzewaj¹cy cel. By go wszak¿e tra-
fiæ, musia³ wejæ w ³agodne nurkowanie, wystawiaj¹c siê w ten sposób na
pociski przeladowcy. Zacisn¹³ zêby i utrzymywa³ kierunek lotu, bior¹c na
celownik ciê¿arówki, chaty i grupê ludzi. Jednym ruchem d³oni uzbroi³ ra-
kiety i niemal w tej samej chwili strzeli³.
Rakiety oderwa³y siê od skrzyde³, by pomkn¹æ ku ciê¿arówkom i spo-
gl¹daj¹cym w górê, wymachuj¹cym rêkoma ludziom. W ostatniej chwili
zorientowali siê, ¿e z nieba nadchodzi mieræ i poczêli siê rozbiegaæ. By³o
jednak za póno. Eksplodowa³o pomiêdzy nimi osiem rakiet. Forester do-
strzeg³, jak trzytonowa ciê¿arówka unosi siê ciê¿ko w powietrze i wali na
bok. G³ono siê rozemia³; rakieta, zdolna zatrzymaæ czo³g, z pewnoci¹
potrafi roztrzaskaæ ciê¿arówkê.
Z chwil¹ odpalenia rakiet pilotowanie sabrea sta³o siê znacznie ³atwiej-
sze i Forester odczu³ natychmiastowe zwiêkszenie szybkoci. Pochyli³ dziób
maszyny w dó³ i nie patrz¹c na poczynione przez siebie spustoszenia, prze-
mkn¹³ nad pasem na zerowej wysokoci. Usi³owa³ w ten sposób pozbyæ siê
przeladowcy. Przy koñcu pasa, za urwiskiem, opad³ jeszcze ni¿ej i nad wra-
kiem dakoty wszed³ w rozpaczliwy, równoleg³y do zbocza góry skrêt.
Zerkn¹wszy w lusterko, przekona³ siê, ¿e przeciwnik uczyni³ to samo,
znacznie jednak wy¿ej i o wiele obszerniejszym ³ukiem. Forester umiech-
n¹³ siê; sukinsyn nie odwa¿y³ siê zejæ nad pas, wiêc nie móg³ strzelaæ, a te-
raz w szerokim skrêcie straci³ dystans. Kolej na niego.
Wznosi³ siê, lec¹c zaledwie szeæ metrów nad zboczem. By³o to ryzy-
kowne, bo wystêpy skalne stercza³y zeñ jak czarne k³y, gotowe przy najmniej-
szym b³êdzie rozszarpaæ brzuch sabrea. W ci¹gu krótkich trzydziestu sekund,
jakich potrzebowa³, by osi¹gn¹æ czyste niebo, jego czo³o pokry³y krople potu.
Potem mia³ górê za sob¹, a przeciwnik, gotów do uderzenia, zacz¹³ zni-
¿aæ lot. Jednak Forester, który siê tego spodziewa³, rozpocz¹³ strome wzno-
szenie, z szybk¹ beczk¹ u szczytu pêtli, i polecia³ w przeciwnym kierunku.
Zerkn¹³ za siebie i skrzywi³ siê z satysfakcj¹; sprawdzi³ przeciwnika i prze-
kona³ siê o jego s³aboci ten m³ody cz³owiek ba³ siê ryzyka. Wiedz¹c, ¿e da
mu radê, Forester ruszy³ do ataku.
Atak by³ krótki i brutalny. Zawróci³ na spotkanie nadlatuj¹cej maszyny,
zachowuj¹c siê tak, jakby zamierza³ j¹ staranowaæ. Przy szybkoci zbli¿ania
siê bliskiej dwu tysiêcy czterystu kilometrów na godzinê tamten zgodnie
z kalkulacj¹ Forestera nie wytrzyma³ i odbi³ w bok. Zanim zdo³a³ przyjæ
235
do siebie, Forester siad³ mu na ogonie. Koniec by³ mi³osiernie szybki ostra
salwa z dzia³ek przy minimalnej odleg³oci i nieunikniona eksplozja w po-
wietrzu. I znów Forester odchyli³ kurs, aby unikn¹æ szcz¹tków. Kiedy rozpo-
cz¹³ wznoszenie, aby zorientowaæ siê w sytuacji, pomyla³, ¿e dowiadcze-
nie bojowe nie jest spraw¹ b³ah¹, a w³aciwa ocena przeciwnika spraw¹
jeszcze wa¿niejsz¹.
VI
Armstrong og³uch³; echa straszliwej eksplozji wci¹¿ t³uk³y siê po naj-
g³êbszych zakamarkach tunelu, ale on ich nie s³ysza³. Za spraw¹ zagêszcza-
j¹cych powietrze k³êbów kurzu widzia³ te¿ niewiele. By³ kompletnie roz-
trzêsiony i bez sensu usi³owa³ wbiæ palce w twarde skaliste dno tunelu.
Pierwszy doszed³ do siebie OHara. Stwierdziwszy, ¿e wci¹¿ ¿yje i mo-
¿e siê poruszaæ, podniós³ g³owê i spojrza³ w stronê wylotu korytarza. Przez
kurz przebija³o w¹t³e wiat³o. Chybi³y, pomyla³ z roztargnieniem, rakiety
chybi³y o w³os. Potem potrz¹sn¹³ g³ow¹, aby j¹ oczyciæ, i podszed³ do
wci¹¿ wczepionego w ziemiê Armstronga. Szarpn¹³ go za ramiê.
Do ciê¿arówki! krzykn¹³. Musimy zwiewaæ! Nastêpnym razem nie
chybi¹!
Armstrong uniós³ g³owê i têpo popatrzy³ na OHarê; OHara wskaza³ ciê-
¿arówkê i wykona³ pantomimê prowadzenia wozu. Armstrong chwiejnie po-
wsta³ i pod¹¿y³ za OHar¹, któremu w uszach wci¹¿ dzwoni³o od wybuchu.
OHara wrzasn¹³:
Benedetta, do samochodu! Pomóg³ jej wsi¹æ, poda³ automat, a wresz-
cie wdrapa³ siê sam i po³o¿y³ obok panny Ponsky. S³ysza³ wycie przelatuj¹-
cego odrzutowca, a gdzie dalej seriê wybuchów. Mia³ nadziejê, ¿e stan Arm-
stronga nie wyklucza mo¿liwoci prowadzenia wozu.
Armstrong wdrapa³ siê do kabiny i poczu³ obecnoæ Aguillara na s¹-
siednim fotelu.
Na pod³ogê powiedzia³ i zepchn¹³ go na dó³. Potem ca³¹ uwagê sku-
pi³ na czekaj¹cym go zadaniu. Wcisn¹³ guzik rozrusznika rozrusznik za-
³ka³ i zajêcza³. Armstrong dga³ palcem raz za razem, a kiedy zaczyna³ ju¿
traciæ nadziejê, silnik zaskoczy³ z urywanym rykiem.
Wrzuci³ wsteczny bieg, wychylony z kabiny spojrza³ w stronê wlotu
i puci³ sprzêg³o. Ocieraj¹c siê o ciany tunelu, ciê¿arówka potoczy³a siê
w podskokach. Uchwyci³ kierownicê o ile móg³ stwierdziæ, uk³ad kierow-
niczy nie zosta³ uszkodzony i usi³owa³ utrzymaæ prosty kierunek jazdy.
Pokonanie piêædziesiêciu metrów nie trwa³o d³ugo. Zatrzyma³ wóz przed
samym wlotem tunelu, gotuj¹c siê do skoku przez otwarty teren.
236
Benedetta, ciskaj¹c w d³oniach nie znan¹ sobie broñ, przycupnê³a przy
klapie ciê¿arówki. OHara z pistoletem w zdrowej d³oni usiad³ wiedzia³,
¿e w³adaj¹c tylko jedn¹ rêk¹, nie zdo³a podnieæ siê szybko z pozycji le¿¹-
cej. Panna Ponsky trwa³a w b³ogos³awionej niewiadomoci wszystkiego,
co siê dzieje; trochê majaczy³a w gor¹czce, ale umilk³a, kiedy wród wstrz¹-
sów ciê¿arówka zawróci³a na otwart¹ przestrzeñ.
Oczekuj¹c nawa³y ognia, OHara s³ysza³, jak Armstrong wybija bezu-
¿yteczn¹ szybê. Nie pad³ ¿aden strza³. Rozejrzawszy siê doko³a, OHara z nie-
dowierzaniem zamruga³ oczami. By³ to widok, jaki zna³ z przesz³oci, ale
jakiego nie spodziewa³ siê tutaj. Wród roztrzaskanych chat i ciê¿arówek
poniewiera³y siê zw³oki. Jaki ranny zawodzi³ ¿a³onie i tylko dwóch ludzi
trzyma³o siê na nogach; olepli i oszo³omieni, w³óczyli siê chwiejnie wród
rumowiska. Omiót³ upiorn¹ scenê spojrzeniem zawodowca i poj¹³, ¿e salw¹
z omiu rakiet samolot doszczêtnie zniszczy³ cel.
Wrzasn¹³:
Armstrong, zabierajmy siê st¹d, do diab³a, póki mo¿emy! Po chwili
umiechn¹³ siê do Benedetty. Który z tych ch³opaków w myliwcach po-
pe³ni³ omy³kê i skasowa³ niew³aciwy cel; obedr¹ go ze skóry, kiedy wróci
do bazy.
Armstrong usun¹³ z okna resztki szk³a, wrzuci³ bieg i omijaj¹c ruiny
chat, wyjecha³ na drogê. Dopiero tam otrz¹sn¹³ siê ze zgrozy i fascynacji, by
skupiæ ca³¹ uwagê na prowadzeniu niezgrabnej maszyny wyboistym i pe³-
nym ostrych zakrêtów górskim traktem. Us³ysza³ wycie przelatuj¹cego ni-
sko samolotu i stê¿a³ w oczekiwaniu huku kolejnych wybuchów, które jed-
nak nie nast¹pi³y, myliwiec za znikn¹³ w oddali.
Forester widzia³ z góry odje¿d¿aj¹c¹ ciê¿arówkê. Jeden siê wymiga³
pomyla³ i z palcem na przycisku spustowym wszed³ w lot nurkuj¹cy. W ostat-
niej chwili dostrzeg³ rozwiane w³osy stoj¹cej na pace kobiety i piesznie zdj¹³
palec ze spustu. Dobry Bo¿e, to by³a Benedetta zdobyli ciê¿arówkê!
Zacz¹³ siê wznosiæ i popatrzy³ doko³a. Nie zapomnia³ o trzecim samolo-
cie, mia³ jednak nadziejê, ¿e ocala³y pilot czmychn¹³ ogarnia³o go osobli-
we odrêtwienie i zrozumia³, ¿e stymulant McGrudera przestaje dzia³aæ. Kr¹-
¿y³, maj¹c na oku zje¿d¿aj¹c¹ ciê¿arówkê, i próbowa³ zapomnieæ o bólu
w piersi.
OHara spojrza³ na kr¹¿¹cego sabrea.
Nie wiem, co myleæ o tym facecie powiedzia³. Musi wiedzieæ, ¿e
tu jestemy, ale nic w tej sprawie nie robi.
Pewnie uwa¿a, ¿e reprezentujemy tê sam¹ stronê, co on odpar³a
Benedetta. S¹dzi, ¿e kto w ciê¿arówce, to swój.
Jest w tym jaka logika zgodzi³ siê OHara. Lecz kto dobrze siê
przy³o¿y³, ¿eby za³atwiæ naszych przyjació³ tam, na górze, a nie jest to po-
237
my³ka, jak¹ pope³ni³by dowiadczony pilot. Skrzywi³ siê, bo nag³y wstrz¹s
urazi³ jego ramiê. Lepiej przygotujmy siê do ewakuacji na pierwszy sy-
gna³, ¿e chce nas zaatakowaæ. Mo¿esz to uzgodniæ z Armstrongiem?
Benedetta wychyli³a siê i wyci¹gaj¹c szyjê, ze wszystkich si³ krzyknê³a
do Armstronga:
Mo¿emy zostaæ zaatakowani z powietrza! Jak ciê zatrzymaæ?!
Armstrong zwolni³, by wzi¹æ paskudny zakrêt.
Wal, ile wlezie, w dach kabiny zatrzymam siê od razu. Przed osad¹
stanê tak czy owak, bo mo¿e tam czekaæ komitet powitalny.
Benedetta przekaza³a odpowied OHarze, który skin¹³ g³ow¹.
Szkoda, ¿e nie mogê tego u¿ywaæ powiedzia³, wskazuj¹c automat.
Jeli bêdziesz zmuszona strzelaæ, celuj nieco w dó³; kopie jak cholera i jeli
nie bêdziesz uwa¿aæ, podziurawisz ca³e niebo.
Przyjrza³ siê Benedetcie. Wiatr rozwiewa³ jej czarne w³osy i oblepia³
cia³o strzêpami sukienki. Wpatrzona w samolot, ciska³a pistolet automa-
tyczny i OHara pomyla³ w nag³ym zdumieniu: dobry Bo¿e, cholerna ama-
zonka wygl¹da jak partyzancki plakat werbunkowy. Potem przypomnia³
sobie z³o¿on¹ przez Aguillara propozycjê wst¹pienia do lotnictwa i niespo-
dziewanie sp³ynê³o nañ ca³kowicie irracjonalne przekonanie, ¿e wyjd¹ z te-
go koszmaru bezpiecznie.
Benedetta wyrzuci³a ramiê i krzyknê³a z rozpacz¹:
Jeszcze jeden samolot, jeszcze jeden!
OHara szarpn¹³ g³ow¹: drugi sabre zatacza³ kr¹g znacznie wy¿ej ni¿
pierwszy, ów za ruszy³ mu na spotkanie. Benedetta powiedzia³a z gorycz¹:
Musz¹ zawsze polowaæ stadnie nawet wiedz¹c, ¿e jestemy bez-
bronni.
Lecz OHara, ogl¹daj¹c manewry samolotów swym dowiadczonym
okiem, nie by³ tego tak bardzo pewien.
Zamierzaj¹ ze sob¹ walczyæ powiedzia³ zdumiony. Szukaj¹ pozy-
cji. Na Boga, bêd¹ ze sob¹ walczyæ. Jego podniesionemu i pe³nemu niedo-
wierzania g³osowi wtórowa³ odleg³y terkot automatycznego dzia³ka.
Forester prawie da³ siê zaskoczyæ na drzemce. Dostrzeg³ trzeciego z nie-
przyjacielskich sabreów dopiero wówczas, gdy ten znalaz³ siê w nieprzy-
jemnej bliskoci. Zacz¹³ wznosiæ siê z desperacj¹, aby zdobyæ przewagê
wysokoci. Nieprzyjaciel jednak strzeli³ pierwszy i jak za dotkniêciem cza-
rodziejskiej ró¿d¿ki w skrzydle samolotu Forestera pojawi³a siê wielka dziu-
ra o poszarpanych krawêdziach. Zrobi³ unik w bok i z³o¿y³ maszynê w stro-
my spiralny lot wznosz¹cy.
Na ziemi OHara wrzeszcza³ z emocji i t³uk³ zdrow¹ rêk¹ w dach kabi-
ny.
Forester i Rohde przeszli przez góry na pewno!
238
Ciê¿arówka, gwa³townie szarpi¹c, stanê³a. Armstrong jak sp³oszony kró-
lik wyprysn¹³ z kabiny i da³ susa na pobocze. Z drugiej strony wygramoli³
siê Aguillar i zacz¹³ wolno odchodziæ, ale powstrzymywa³y go podniecone
okrzyki ze skrzyni ciê¿arówki. Odwróci³ siê, a potem podniós³ wzrok na
sczepione w boju sabrey.
Walka przesuwa³a siê ku zachodowi i niebawem obie maszyny zniknê³y
za gór¹, pozostawiaj¹c za sob¹ na b³êkicie niebios bia³y rysunek ze smug
kondensacyjnych. Do ciê¿arówki podszed³ Armstrong.
Co siê, u diab³a, dzieje? zapyta³ z irytacj¹. Ba³em siê, jak nigdy
¿yciu, kiedycie za³omotali w kabinê.
Niech mnie diabli, jeli wiem odrzek³ OHara bezradnie. Ale chy-
ba który z tych samolotów jest po naszej stronie: dwa w³anie ze sob¹ wal-
cz¹. Wyrzuci³ ramiê: Patrzcie, znów nadlatuj¹.
Jeden z sabreów depta³ po piêtach drugiemu, kiedy znacznie ni¿ej
tym razem wy³oni³y siê zza góry. Skrzyd³a drugiego samolotu rozb³ys³y
ognikami salwy z dzia³ek, a z pierwszego strzeli³a nagle smuga t³ustego dymu.
Opad³ w dó³ i oderwa³ siê odeñ czarny punkcik.
Katapultowa³ siê powiedzia³ OHara. Dosta³.
Zwyciêski samolot wyprysn¹³ w górê, pokonany za spikowa³ i roztrzas-
ka³ siê o zbocze. Z miejsca katastrofy uniós³ siê gêsty, czarny dym i w tej
samej chwili, na kszta³t olbrzymiego nasienia mniszka, pop³yn¹³ po niebie
otwarty nagle spadochron.
Armstrong odprowadza³ wzrokiem zwyciêzcê, który wchodzi³ w obszerny
skrêt, najwyraniej zamierzaj¹c powróciæ.
Wszystko doskonale powiedzia³ z niepokojem ale kto wygra³: my
czy oni?
Wszyscy wysiadaæ powiedzia³ OHara stanowczo. Armstrong,
pomó¿ Benedetcie zdj¹æ Jenny.
Nie zd¹¿yli siê jednak ewakuowaæ, bo nagle znalaz³ siê nad nimi sabre
i wykona³ powoln¹ beczkê. OHara, podtrzymuj¹c zdrowym ramieniem g³o-
wê panny Ponsky, wyda³ g³êbokie westchnienie.
Tym razem chyba zwyciê¿yli nasi powiedzia³ choæ chcia³bym wie-
dzieæ, kim, do diab³a, s¹. Patrzy³, jak sabre nadlatuje ponownie, machaj¹c
skrzyd³ami. Oczywicie, nie mo¿e to byæ Forester, to niemo¿liwe. A szko-
da. Tak chcia³ zostaæ asem i mieæ tych piêæ zestrzeleñ.
Po kolejnym nawrocie samolot skierowa³ siê w dó³ drogi i niebawem
znów us³yszeli kanonadê.
Wszyscy do wozu! rozkaza³ OHara. Ostrzeliwuje osadê, nie bê-
dziemy mieæ ¿adnych k³opotów. Armstrong, jedziesz i nie zatrzymujesz siê
pod ¿adnym pozorem, dopóki nie przebêdziemy mostu. Umiechn¹³ siê
z zadowoleniem. Mamy teraz wsparcie z powietrza.
239
Minêli osadê. Przy drodze p³onê³a ciê¿arówka, nie by³o jednak ladu
¿ycia. Pó³ godziny póniej dotarli do mostu: Armstrong ostro¿nie wyhamo-
wa³ ko³o przypór i rozejrza³ siê niespokojnie. Pokrzepiony dobiegaj¹cym
z góry rykiem samolotu, wrzuci³ bieg i centymetr po centymetrze j¹³ poko-
nywaæ w¹t³¹ konstrukcjê.
Forester obserwowa³ z góry jego manewry. Pomyla³, ¿e tam, na dole, jest
silny wiatr, bo most zdawa³ siê ko³ysaæ i dr¿eæ lub mo¿e p³ataj¹ mu figle jego
zmêczone oczy. Rzuci³ zaniepokojone spojrzenie na wskaniki paliwa i uzna³,
¿e czas l¹dowaæ; mia³ nadziejê, ¿e zdo³a posadziæ maszynê w jednym kawa³-
ku. Czu³ siê rozpaczliwie zmêczony i obola³y na ca³ym ciele.
Przeleciawszy nad mostem po raz ostatni, ruszy³ wzd³u¿ drogi i zaled-
wie po kilku kilometrach dostrzeg³ jad¹cy w górê konwój. Niektóre pojazdy
nosi³y wyrane oznakowanie Czerwonego Krzy¿a. A jednak, pomyla³,
McGruder siê wymkn¹³, kto zatelefonowa³ na tê stronê gór i narobi³ zamie-
szania. Bo przecie¿ nie mog³a to byæ kolejna banda komunistów po diab³a
potrzebowaliby karetek?
Podniós³ wzrok i j¹³ siê rozgl¹daæ za nadaj¹cym siê do l¹dowania ka-
wa³kiem p³askiego terenu.
Aguillar dostrzeg³, ¿e twarz Armstronga pojania³a, kiedy tylne ko³a ciê-
¿arówki stoczy³y siê z mostu. Tylu wspania³ych ludzi, pomyla³, tylu wspa-
nia³ych ludzi zginê³o Coughlinowie, señor Willis panna Ponsky tak strasz-
nie raniona i OHara. Ale OHara wyzdrowieje, ju¿ Benedetta tego dopil-
nuje. Umiechn¹³ siê na myl o tych dwojgu, o wszystkich latach ich przy-
sz³ego szczêcia. No i pozostali Miguel i ci dwaj Amerykanie, Forester
i Peabody. Kordyliera wszystkich ich uhonoruje tak, nawet Peabodyego.
Ale przede wszystkim Miguela.
OHara popatrzy³ na pannê Ponsky.
Czy wyzdrowieje?
Rana jest czysta, nie tak grona jak twoja, Tim. Szpital przyda siê
wam obojgu. Benedetta umilk³a. Co bêdziesz robiæ potem?
Chyba pojadê do San Croce wrêczyæ Filsonowi rezygnacjê. I strzeliæ
go w pysk, chocia¿ pewnie tego nie zrobiê. Nie jest tego wart, wiêc po co
zawracaæ sobie g³owê.
Wiêc wracasz do Anglii? sprawia³a wra¿enie przygnêbionej.
OHara umiechn¹³ siê.
Przysz³y prezydent pewnego po³udniowoamerykañskiego pañstwa
zaproponowa³ mi ciekaw¹ robotê. Bêdê siê jej trzymaæ, jeli pensja oka¿e
siê przyzwoita.
Stêkn¹³, gdy Benedetta rzuci³a siê w jego jednoramienne objêcie.
240
Uuu! Ostro¿nie z t¹ rêk¹! I, na Boga, od³ó¿ tê cholern¹ spluwê, bo
spowodujesz wypadek.
Armstrong co do siebie mrucza³ i Aguillar odwróci³ ku niemu twarz.
Czy pan co mówi³, señor?
Armstrong przesta³ mruczeæ i wybuchn¹³ miechem.
Ach, to rzecz o pewnej redniowiecznej bitwie; s³awnej z tego, ¿e
szanse zwyciêstwa jednej ze stron by³y marne. Szekspir napisa³ o tym co,
czego zawsze próbowa³em nauczyæ siê na pamiêæ, choæ w gruncie rzeczy za
nim nie przepadam: jest s³aby w szczegó³ach, ale stan ducha oddaje wiet-
nie. To mniej wiêcej co takiego:
Kto dzi prze¿yje, a do domu wróci,
W górê podronie na dnia tego wzmiankê,
Podniesie g³owê na imiê Kryspina.
Kto dzi prze¿yje i dopi staroci,
Co rok s¹siadów swoich w wiliê racz¹c,
Powie: wiêtego dzieñ jutro Kryspina,
Zawinie rêkaw, swe poka¿e rany.
Z staroci¹ pamiêæ ganie, on jednak¿e
Choæby o wszystkim zapomnia³, spamiêta
Swoje rycerskie w potrzebie tej czyny.*
Zamilk³, ale po kilku chwilach zachichota³ z cicha.
Mylê, ¿e po powrocie do szko³y Jenny Ponsky bêdzie mog³a wyk³a-
daæ ten temat z wielk¹ ekspresj¹. Czy s¹dzi pan, ¿e zawinie równie¿ rêkaw
i poka¿e swe rany?
Podskakuj¹c, ciê¿arówka toczy³a siê ku wolnoci.
* William Szekspir: Zwyciêstwa Henryka V (t³um. Leon Ulrich).
241