HEATHER ALLISON
NAWIEDZONA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lizzie Wilcox wrzasnęła.
W bladym świetle pomarańczowej żarówki ujrzała obrzydliwie
zdeformowaną mumię, która zachichotała upiornie, po czym zniknęła za
ukrytymi drzwiami, pozostawiając Lizzie w absolutnej ciemności.
Lizzie odczekała, aż jej serce się nieco uspokoi, ostrożnie wysunęła rękę,
przejeżdżając palcami po chropowatej ścianie. Nagle ściana zniknęła.
Raz jeszcze próbowała wymacać ją, ale bezskutecznie. Nie widziała
absolutnie nic w panujących tu egipskich ciemnościach. To dobrze.
Zrobiła mały krok. Potem jeszcze jeden.
Nagle gwałtownie podskoczyła, czując na nogach podmuch lodowatego
powietrza.
Zatrzepotała rękami, walcząc o zachowanie równowagi, zanim wreszcie
znalazła jakieś oparcie. Cokolwiek to było, było ciepłe, kudłate i warczało.
Pisnęła, cofając się na oślep. W tym momencie zielona żarówka oświetliła
wejście do kolejnego korytarza. Ponieważ warczenie przeszło w ryk, Lizzie
postanowiła uciekać.
Gdy tylko wbiegła do korytarza, usłyszała przejmujące jęki i zawodzenie.
Znajdowała się w lochu, w celach potępionych duszyczek. Wokół niej
szybowały przezroczyste zjawy, o skórze pomarszczonej niczym stary
pergamin. W powietrzu unosił się odór stęchlizny i gnijących ubrań. Słychać
było szczęk łańcuchów oraz, a jakże, nieustające jęki.
Puściła się pędem w głąb korytarza. W ostatniej celi jakaś postać w głębi
pomieszczenia uniosła lśniącą kulę i skinęła na Lizzie, przywołując ją do
siebie. Choć wiedziała, że to nierozsądne, podeszła powoli do barierki.
Niespodziewanie zjawa pojawiła się tuż przy jej twarzy, jęcząc prosto w
ucho.
Odskoczyła w popłochu, zbliżając się nieopatrznie do cel po drugiej
stronie korytarza. Natychmiast wysunęły się w stronę jej kręconych włosów
kościste ręce.
1
RS
- Nie! - wrzasnęła, uciekając od zielonego światła w stronę całkowitej
ciemności.
Nagle zapadła się pod nią podłoga. Z trudem utrzymując równowagę,
skierowała się w przeciwną stronę, słysząc głuche dudnienie własnych
kroków.
Podłoga lśniła żółtym blaskiem, a między deskami widziała ogień i
wrzeszczące dziko potwory, bijące pięściami w sufit swego więzienia.
Poruszając się tak szybko, jak to było możliwe, zniknęła za kolejnym
zakrętem.
Coś lepkiego musnęło jej twarz. Lizzie z obrzydzeniem wyplątała się z
cienkich pasm kolejnej przeszkody. „Pfuj, nienawidzę pajęczyny", mruczała
pod nosem.
- No to zmykaj stąd - usłyszała obok czyjś głos. Tak też zrobiła. Nie
zważając na towarzyszące jej wrzaski i krzyki, biegła tak długo, póki nie
oślepiły jej ostre promienie słońca.
Zmrużyła oczy, ale i tak poczuła duże spływające łzy. Panująca na dworze
duchota i tak charakterystyczna dla Houston wysoka temperatura
przypomniały jej, że nie posmarowała się rano kremem. Wiedziała, iż
rudzielcom, szczególnie gdy mieszkali w południowym Teksasie, nie
powinno się to nigdy zdarzać. Zaczesała za ucho pasmo potarganych włosów.
- No i jak? - spytał mnich z gołą czaszką zamiast twarzy. - Jak nam
poszło? Podobało ci się?
- Przestraszyłaś się trochę? - dodał wilkołak, zacierając owłosione dłonie.
Lizzie przypomniała sobie swój wrzask. Wiedziała, że i oni go słyszeli. Z
pewnością też musieli zauważyć, iż nie był udawany, tak jak inne jej reakcje.
- Owszem, trochę - przyznała. - Nie spodziewałam się pomarańczowej
strefy strachu.
- Świetnie! - zawołało kilka nowoprzybyłych potworów, ciesząc *się i
podskakując. Ściągali z głów maski, odsłaniając spocone, ludzkie oblicza. -
Skoro udało nam się nastraszyć Lizzie, nastraszymy każdego! - wołali.
- Jedną chwileczkę! - starała się ich przekrzyczeć Lizzie. - W tym
wypadku nie mam nic przeciwko wprowadzonym przez was zmianom, ale
2
RS
pozwólcie, że pokażę wam, dlaczego nie umieściłam tam strefy strachu.
Powiedziawszy to, ruszyła w stronę wejścia do Panhelleńskiego Domu
Strachów przy Houston Junior College, powstałego pod patronatem żeńskiej i
męskiej korporacji studenckiej. Zyski ze sprzedaży biletów w październiku
miały pójść na budowę schroniska dla bezdomnych. Na pobliskim drzewie
powiewał już od dłuższego czasu wymowny transparent: „Bycie bezdomnym
jest straszne!".
Lizżie, a właściwie Elizabeth Wilcox, z Biura Architektonicznego
Elizabeth Wilcox, od lat specjalizowała się w projektowaniu domów
rozrywki i domów strachów. Przez kilka miesięcy w roku starała się
nastraszyć jak najwięcej ludzi tak, by łomotały im serca, pociły się dłonie, a
ciało odczuwało gwałtowny przypływ adrenaliny.
Weszła do domu, który sama zaprojektowała i którego budowę
nadzorowała, i zapaliła wszystkie światła.
Następnie ruszyła wąskim, krętym korytarzem w głąb budynku.
- To gdzieś tutaj umieściliście tę pomarańczową mumię?
Wszyscy przytaknęli. W pobliskich drzwiach pojawiło się omawiane
straszydło. Lizzie wskazała drzwi.
- Zazwyczaj pozostają zamknięte, gdyż siedzą tam osoby obsługujące
mgłę w drugim korytarzu.
- To ja zajmuję się mgłą - oznajmiła mumia.
Lizzie skinęła głową i przyjrzała się bacznie drzwiom i przeciwległej
ścianie.
- Jesteś pewien, że możesz obsługiwać jedno i drugie?
- Pewnie - potwierdził student z młodzieńczym optymizmem.
- Przeszłam tę drogę w pojedynkę - zauważyła Lizzie. - Zazwyczaj w
domu strachów znajduje się kilka grup jednocześnie. Krzyki idących przodem
są słyszane przez tych, którzy idą za nimi, co przyczynia się do zwiększenia
ich oczekiwań, ale i wzmożonej niepewności. Musicie wszystko tak wyuczyć,
by strasząc tutaj, nie zapomnieć o obsłudze mgły z drugiej strony - nie chcąc
jednak ograniczać ich twórczego zapału, szybko dodała: - Myślę, że to się
może udać, jeśli będziecie wystarczająco szybcy.
3
RS
- Czy są jeszcze jakieś zastrzeżenia? - spytał wilkołak.
- Zbyt późno włączyliście światła po drugiej stronie pieczary. Ludzie nie
powinni się tam zatrzymywać i czekać długo. Pamiętajcie, trzeba zawsze
straszyć „do przodu". Zbyt powolna była obsługa pajęczyny. Nie paliło się
też światło, wskazujące wyjście z budynku. Trzeba to będzie sprawdzić.
Widząc ich poważne twarze, Lizzie uśmiechnęła się.
- Za to scena w lochu była naprawdę wyśmienita - pochwaliła. - A tak przy
okazji, skąd się wziął ten zapach?
- To nasze pranie - odparł mnich.
-Też macie pomysły! - zachichotała, uderzając pięścią w ścianę. -
Pamiętajcie, mumia musi pojawiać się i znikać niezwykle szybko. Nie
chcemy przecież, żeby ktoś wyrżnął w te drzwi. W ciemności ich nie widać.
Bezpieczeństwo zwiedzających jest podstawowym problemem, o który
musimy zadbać - kopnęła mocno w ścianę. - Widząc mumię, ludzie cofną się
i uderzą w tę ścianę, tak jak to właśnie pokazałam. Trzeba ją będzie nieco
wzmocnić.
Rozległy się jęki dezaprobaty. Lizzie roześmiała się.
- Przecież macie jeszcze sporo czasu. Otwarcie dopiero pod koniec
tygodnia.
- Ale my mamy egzaminy śródsemestralne - poskarżył się mnich. - To
dlatego chcieliśmy wcześniej skończyć. Jesteś pewna, że ta ściana nie może
pozostać tak jak jest?
- Nie mogę ryzykować - odparła Lizzie - że jakiś wyrośnięty osiłek ją
rozwali, narażając siebie i was na niebezpieczeństwo. Będę tu w piątek na
końcową inspekcję - oznajmiła.
Wsiadając do samochodu zastanawiała się jednak, jakim cudem uda jej się
upchnąć w piątek jeszcze jedną inspekcję. Myślała, że tę tutaj będzie miała
dziś z głowy. Było jeszcze kilka innych domów, wymagających jej uwagi, w
tym ten, do którego właśnie zmierzała. Hotel Grozy w miasteczku duchów,
jednej z miejscowych atrakcji turystycznych.
Do święta Halloween
[wilia Wszystkich Świętych, połączona ze
straszeniem, maskaradą i płataniem figli, przyp. tłum.]
pozostał jeszcze
4
RS
prawie cały miesiąc. W październiku studenci zamierzali pracować w domu
strachów we wszystkie weekendy, starając się zarobić jak najwięcej. Lizzie z
całego serca popierała ten pomysł. Tym bardziej że od tego zależało jej
wynagrodzenie. Miała otrzymywać określony procent od zysków. Młodzieży
nie stać było na zapłacenie jej z góry.
Zachichotała. Pomysł z pomarańczową mumią był naprawdę niezły. Już
dawno nikt jej tak nie nastraszył.
Jared Rutledge był bliski załamania. W skrzyni pełnej różnych części ciała
nie znalazł nic, co mogłoby kogokolwiek przestraszyć. Nawet w półmroku
już z daleka było widać, że to plastikowe barachło. Zwykły kicz.
Wszedł do drugiego pomieszczenia. Jeszcze jedna trumna, tym razem z
Draculą. Co za nuda!
To samo, jeśli chodzi o pozbawione głowy ciało.
Po co w ogóle zaangażował się w ten projekt domu strachów? Obiecywał
sobie przecież, że nigdy więcej tego nie zrobi. W dodatku sam zgłosił się na
ochotnika.
Wreszcie, dlaczego te wszystkie akcesoria były takie brzydkie i
nieciekawe? Czyżby doszło już do tego, że nawet pełen asortyment różnych
części ciała nie robił na nim najmniejszego wrażenia?
- Włóż tutaj dłoń - polecił towarzyszący mu szkielet-przewodnik.
Powstrzymując zniecierpliwienie, Jared wsunął rękę do dziury w pudełku i
dotknął zimnej, galaretowatej masy.
- Móżżżżżdżek - syknat szkielet.
- Sssspaghetti - odsyknął Jared.
- Gałki oczne? - próbował targować się szkielet. Jared pociągnął nosem,
wyczuwając słodki zapach i raz jeszcze dotknął lepkiej masy.
- Obrane winogrona.
- Panie Rutledge, nie mógłby pan chociaż trochę udawać?
- Nie mam zamiaru nic udawać - warknął Jared, szukając czegoś, w co
mógłby wytrzeć ręce. - Chcę, by to było przekonujące. Chcę, by ludzie w to
uwierzyli.
Szkielet odstawił na bok karton z winogronami i podał Jaredowi
papierowy ręcznik.
- Niech pan obejrzy jeszcze laboratorium oszalałego naukowca. To tuż
obok.
Walcząc z ogarniającym go poczuciem bezsilności, Jared wzruszył tylko
ramionami i, chcąc nie chcąc, podążył za swym towarzyszem do
przylegającego pomieszczenia.
Tak, jak się tego spodziewał, zastał tam postać ubranego w zakrwawiony
fartuch szaleńca, ze strzechą potarganych włosów na głowie. Osobnik ten
pochylał się nad leżącym na stole nieszczęśnikiem o dwóch głowach. Gdzieś
w kącie, w cieniu, stał jego garbaty asystent.
Jared zniecierpliwiony pokręcił głową.
- O co chodzi tym razem? - spytał szkielet.
- To po prostu nikogo nie przestraszy - oznajmił Jared masując czoło.
Czuł zbliżający się ból głowy. W tym domu nie było nic, co zachęcałoby
do jego oglądania, a tym bardziej płacenia za ten wątpliwy przywilej.
- To dlatego, że pan wie, czego się można spodziewać. Przecież to pana
własny projekt.
Jared westchnął. Bez wątpienia był to jego własny projekt, a w każdym
razie jego główne założenia. Budowa tego domu strachu była zresztą też jego
pomysłem, niestety, niezbyt fortunnym.
A wydawało się, że będzie to strzał w dziesiątkę. Pomysł był całkiem
prosty: sądził, iż wystarczy zrobić projekt budynku, a młodzież, która
pracowała ochotniczo w położonym blisko jego biura w Dallas centrum
rehabilitacyjnym, wybuduje go i wyposaży. Wszyscy będą mieli niezłą
zabawę, a klinika zbierze sporo pieniędzy.
Rzeczywistość wyglądała jednak zgoła inaczej. Przede wszystkim
brakowało owej aury grozy, która przyciągała zwiedzających.
Pochylając się nad naukowcem, Jared niechcący uderzył w stół
operacyjny. Jedna z głów pacjenta oderwała się od tułowia, spadła ze stołu i
poturlała w kąt pokoju.
- Ja to zrobię - mruknął szkielet i schylił się, by podnieść głowę. Nieco
6
RS
speszony, przymocował ją znów do ciała. - Może to wszystko będzie lepiej
wyglądać, gdy zakończymy malowanie i wszyscy się poprzebierają?
- Tu potrzeba dużo więcej niż tylko farby.
- Może więcej krwi?
Jared przemyślał to przez chwilę.
- Żadnej krwi.
Zaoferował pomoc, ponieważ wiedział, że klinika pilnie potrzebuje
pieniędzy. Kto wie? Może nawet uda im się nieco zarobić dzięki wizytom
pacjentów, ich rodzin i przyjaciołom młodzieży, która będzie obsługiwać
dom strachów. Czuł jednak, że nie będzie tego zbyt wiele.
Poczuł narastający ból głowy. Personel kliniki pokładał w nim wielkie
nadzieje. Tak samo pacjenci i ich rodziny. Liczył się przecież każdy grosz.
Nie mógł ich zawieść.
Uśmiechnął się, aby ukryć rozdrażnienie.
- Zapomnijmy na chwilę, że to ma straszyć, i spójrzmy na to z innej
strony. Naszym głównym zadaniem jest uszczęśliwić całą masę dzieciaków;
tych na wózkach inwalidzkich i tych chodzących o kulach, które w innych
domach potykały się o zapadające się podłogi, i nie mieściły się w zbyt
wąskich korytarzach. To przede wszystkim o tym musimy pamiętać.
- Taaak, wiem. Ale widzi pan, chciałbym ich też trochę postraszyć - odparł
szkielet, wyraźnie rozczarowany.
Jared miał do siebie preterisje za takie postawienie sprawy, ale uznał, że
lepiej przeżyć rozczarowanie teraz niż później, gdy przyjdzie do obliczania
zysków.
- Myślę, że młodszym dzieciom może się to spodobać - mruknął pod
nosem.
- Naprawdę tak pan sądzi?
- Oczywiście. Skoncentruj się na tym, czym ten dom jest, a nie, czym nie
jest.
- W porządku - pokiwał głową szkielet, wpierw wolno, później nieco
bardziej energicznie. - No cóż. W końcu to nie dom projektu firmy Wilcox.
Jared poczuł, jak uśmiech zamiera mu na ustach. Było to nazwisko, które
7
RS
najmniej pragnął usłyszeć. Kiedy zaczynał pracę nad projektem, zakładał, że
jego dom będzie co najmniej równie dobry, jeśli nie lepszy.
- I tak nie byłoby nas na nią stać. Jest sławna. Mnóstwo wielkich firm
zamawia u niej domy - ciągnął dalej chłopak.
- Tak, wiem - odparł Jared.
Nawet nie wiesz jak dobrze, dodał w duchu. Co roku, w październiku,
miejscowe gazety poświęcały Elizabeth Wilcox, architektowi i projektantce
domów strachu sporo uwagi. Artykułom tym zazwyczaj towarzyszyła
fotografia, z której patrzyła na niego młoda twarz, okolona burzą
pomarańczowoczerwonych włosów. Jej zdjęcie zawsze ukazywało się w
kolorze.
- Gdyby to ona zaprojektowała nasz dom, zgarnęlibyśmy masę pieniędzy.
Jared postanowił przełknąć tę niezamierzoną zniewagę.
- Ach... przepraszam... - speszył się Danny. Zerwał z siebie przebranie
szkieleta i ściągnął maskę z głowy.
- Nie chciałem... przecież pan się tym zazwyczaj nie zajmuje.
- Byłeś kiedyś w projektowanym przez nią domu strachów? - spytał Jared,
ruszając w stronę wyjścia.
- Tak. Tam to dopiero straszyło! - zachwycił się Danny.
- A co w nim było takiego... hm... strasznego?
- Człowiek nigdy nie wiedział, co się zaraz stanie. To znaczy... - Danny z
przejęcia zaczął gestykulować.
- Był to taki niewielki domek, ale kiedy się do niego weszło, człowiek
tylko szedł i szedł, jakby trafił w jakieś zaczarowane miejsce.
- Czyli mnóstwo schodów - mruknął Jared do siebie.
Było to całkiem w jej stylu. Wiedział, że uwielbiała dezorientować ludzi,
przyłapywać ich w chwilach, gdy przestawali się mieć na baczności.
- Byłem tam co najmniej pięć razy i za każdym razem zauważałem coś
nowego.
Pięć razy. Ponowny obrót. Interes najlepszy z możliwych i przynoszący
największe zyski. Na samo hasło „według projektu Elizabeth Wilcox"
ściągały tłumy.
8
RS
Jared nie znosił Elizabeth Wilcox.
- A potem nagle pojąłem, gdzie usytuowane są te wszystkie strachy.
Zacząłem zabierać tam dziewczyny.
Ja, zupełnie spokojny i opanowany, one, wrzeszczące i tulące się do
mnie...
Danny gadał jak najęty, póki nie dotarli do ścieżki tuż przed wejściem do
Hanes Memorial Rehabilitation Clinic, centrum rehabilitacyjnego położonego
niemal w centrum Dallas. Na podjeździe stanął właśnie niewielki mikrobus.
Wysiadła z niego kobieta i otworzyła tylne drzwi, żeby wyjąć składany fotel
inwalidzki. Następnie pomogła usadowić się w nim dziewczynce.
Wiedział, że matka i córka będą musiały długo czekać, bez względu na
wyznaczony termin wizyty. W klinice, z powodu braku sprzętu, zawsze
wszystko się opóźniało. Jared przyjrzał się nieruchomym nogom
dziewczynki, potem zerknął na swoje własne. Jego pobyt w klinice kończył
się, ale ona pozostanie tu jeszcze długo, tracąc najlepsze lata życia w
zatłoczonych poczekalniach.
Nie mógł się z tym pogodzić i postanowił zebrać środki dla kliniki, nawet
gdyby musiał w tym celu wybudować dom strachów.
Nawet gdyby musiał zadzwonić do Lizzie Wilcox, swojej byłej żony.
Lizzie po raz ostatni zerknęła na dwupiętrowy budynek, po czym wsiadła
do samochodu. Szkielet Hotelu Grozy był gotowy. Teraz ekipa budowlana
powinna skoncentrować się na wnętrzu. Jak dotąd wszystko przebiegało
według harmonogramu. Uroczyste otwarcie przewidziano w święto-
Halloween.
Nie mogła się już doczekać! Było to największe i najpoważniejsze
zlecenie w całej jej dotychczasowej karierze. Jeśli odniesie sukces, czekają
nie tylko sława, ale także, po raz pierwszy, niezły stały roczny dochód. Hotel
stał na terenie nowo powstającego miasteczka duchów w południowo-
zachodniej części Houston. Miało ono zachęcić turystów do odwiedzania tej
części miasta. Pragnąc przyciągnąć publiczność na oficjalne otwarcie
miasteczka wiosną przyszłego roku, rada miejska zdecydowała się uchylić
rąbka tajemnicy i dokonać prezentacji Hotelu Grozy w święto Halloween.
9
RS
Dla Lizzie ta budowa była absolutnie priorytetowa. Wszystko musiało
działać bez zarzutu.
Pół godziny później wpadła do swojego biura, zajmującego trzy piętra w
reprezentacyjnej kamienicy.
- Są może jakieś wiadomości, Carleen? - rzuciła w biegu pulchnej
sekretarce.
- A jak myślisz? Oczywiście, że są. Jak zwykle o tej porze roku.
Lizzie z westchnieniem opadła na blat biurka Carleen i przerzuciła plik
kartek przyciętych na kształt ducha.
- Pamiętam czasy, kiedy nie było żadnych wiadomości.
- Ja już tego nie pamiętam - mruknęła Carleen.
- Przez cały dzień nie mogę się od niego oderwać.
- powiedziała, zerkając wymownie na telefon, który w tej samej chwili
zadzwonił. - Świetnie! Sama widzisz. Nawet nie mam czasu, żeby rozwiesić
świąteczne ozdoby.
Lizzie roześmiała się i zeskoczyła z biurka.
- Jeśli to do mnie, to przyjmę rozmowę w gabinecie. Carleen kiwnęła
głową i podniosła słuchawkę, ale zaraz przysłoniła mikrofon dłonią.
- Niemożliwe! To znowu do ciebie.
Lizzie uśmiechnęła się i ruszyła w kierunku swojego pokoju. Przystanęła
na chwilę w drzwiach, przyglądając się z przyjemnością obszernemu,
widnemu pomieszczeniu. Ogarnęło ją poczucie dumy i samozadowolenia.
Była wprawdzie bardzo zapracowana, ale i szczęśliwa. Zastanawiała się, jak
wiele osób naprawdę kochało swoją pracę?
Podeszła do biurka i przyciągnęła telefon, tak że mogła rozmawiać siedząc
na parapecie i wyglądać przez okno... Uwielbiała jesień, chociaż tu, w
Houston, nie miała ona wiele wspólnego z rześkim powietrzem i kolorowymi
liśćmi, jakie pamiętała ze swego dzieciństwa.
Uwielbiała również październik. W październiku przytrafiały jej się
cudowne meczy.
- Słucham - rzuciła wesoło do słuchawki.
- Elizabeth?
10
RS
Na dźwięk tego głosu dobry humor natychmiast ją opuścił.
- Tak - wykrztusiła z trudem.
- Tu Jared.
Wiedziała, że to on. Od razu poznała jego głos. Nie wiedziała tylko, po co
do niej dzwoni. Minęły trzy lata. Doskonale pamiętała ostatnią rzecz, jaką mu
wtedy powiedziała: „Jeśli zmienisz zdanie, zadzwoń". Wątpiła jednak, by
miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
- Jared Rutledge - dodał z nutą poirytowania w głosie, mylnie interpretując
jej milczenie.
- Tak, słucham cię.
Przez trzy lata czekała na jakiś sygnał od niego, a teraz jedyne, co
przychodzi jej do głowy, to „tak, słucham"?
- Jak ci leci, Elizabeth?
- Świetnie.
Co za głupia rozmowa. Ale przynajmniej grzeczna i spokojna. Tak jak
wszystkie rozmowy podczas tamtych okropnych dni, kiedy spotykali się z
prawnikami, którzy pomagali im rozwiązać firmę.
A także ich małżeństwo.
- Jak się mają twoi rodzice? - spytała przez grzeczność.
- Dziękuję, dobrze - odparł.
Rodzice Jareda mieszkali w Sweetwater, niewielkim osiedlu wiejskich
posiadłości na południu Houston. Prawdopodobnie przyjechał do nich z
wizytą.
- Słyszałem ostatnio wiele o twojej... pracy - dodał.
Wahanie przy ostatnim słowie było ledwie wyczuwalne, ale Lizzie
wyraźnie je słyszała. Niemal słyszała wysiłek, z jakim Jared zaliczał jej
projekty do kategorii „pracy".
Również w przeszłości zawsze odnosił się z pogardą do jej projektów
domów strachów.
Mimochodem i ją zaczął tak traktować. Odsunęła od siebie tamte przykre
wspomnienia.
- Ostatnio udzieliłam sporo wywiadów. Domy strachów to czysto
11
RS
sezonowa sprawa i stąd to zainteresowanie. Nie ukrywam, że jestem
niezwykle zajęta. - Najwyższy czas, by przystąpił wreszcie do rzeczy.
- Widzisz... - z trudem wykrztusił z siebie Jared - ja... zaprojektowałem
dom strachów...
- Co takiego? Ty? - Lizzie wybuchnęła śmiechem.
- Myślałam, że nie chcesz mieć z nimi nigdy więcej do czynienia. Lub z
kimkolwiek, kto je projektuje.
- Domy strachów też są potrzebne. Tylko że ja nigdy nie zamierzałem
czynić z ich projektowania treści mego życia.
Tak jak to uczyniła Lizze. Natychmiast pojęła zawartą w tym stwierdzeniu
aluzję i zjeżyła się.
- Ostatnio mam tu, w Dallas, do czynienia z pewnym centrum rehabilitacji.
Chciałbym pomóc im zebrać trochę funduszy. Dom strachów wydawał mi się
dobrym pomysłem - kontynuował tymczasem Jared.
- Ponieważ wydawało ci się, że to prosta sprawa - oznajmiła drwiąco
Lizzie. W słuchawce zapadła cisza.
- O ile pamiętam, domy strachów, które budowaliśmy wspólnie na
studiach, nie były specjalnie skomplikowane.
- To było dawno temu.
Zebrali wówczas więcej pieniędzy niż jakikolwiek inny projekt w historii
szkoły. Dostali nawet jakąś nagrodę i dyplom.
- Całkiem dobrze nam się wtedy pracowało, prawda?
Lizzie mocniej ścisnęła słuchawkę. Dobrze pamiętała ten jego słodziutki
ton. Używał go zawsze wtedy, gdy czegoś potrzebował.
- Czego chcesz?
Zachichotał, wyraźnie nie zrażony, że tak szybko go rozszyfrowała.
- Chcę, byś pomogła mi zbudować ten dom.
- Dlaczego?
- Przecież tym właśnie się zajmujesz?
- To prawda. Chodzi mi o to, dlaczego właśnie ja?
- Podobno jesteś w tym najlepsza.
Gdyby nie to „podobno", potraktowałaby jego słowa jako komplement.
12
RS
Nie odpowiedziała.
- Oczekujesz może, że zacznę cię błagać? - spytał pogardliwie.
Dawno już przestała się tym przejmować. Nie po raz pierwszy słyszała w
jego głosie pogardę.
- To zależy od tego, jak bardzo ci na tym zależy. Liczyła, że to
stwierdzenie zakończy ich konwersację. Ku jej zdumieniu Jared odpowiedział
cicho:
- Bardzo mi zależy na tym projekcie, a także na ludziach, którzy mi
zawierzyli. To się po prostu musi udać. - Słyszała, jak wziął głęboki oddech,
zanim odważył się spytać: - Mogłabyś przyjechać i go obejrzeć?
- Co takiego? - odrzekła zdumiona. - Chcesz bym przyjechała do Dallas?
- Tak. Chcę, byś obejrzała dom, a potem powiesz mi, jak go
przeprojektować.
- Nawet nie wiesz, o co prosisz! - wykrztusiła z trudem.
- To wszystko na zbożny cel...
- To dla mnie żadna nowość...
- W porządku. W takim razie może podam ci teraz kilka danych, a ty
zastanowisz się i prześlesz mi swoje uwagi faksem?
- Nie potrafię tak pracować. Każdy projekt zajmuje mi dziesięć do
czternastu dni!
Nic bardziej nie doprowadzało jej do pasji, jak ludzie, którzy za wszelką
cenę starali się pomniejszyć jej osiągnięcia. - Na budowę moich domów
potrzeba dwu do trzech miesięcy. Mamy pierwszy października.
Nie ma szans, by twój dom stanął jeszcze w tym roku. Jeśli jednak chcesz
zamówić projekt na przyszły rok, to bardzo proszę, umieszczę cię w grafiku.
- Wobec tego przyjedź do Dallas i powiedz mi, jak go ulepszyć.
Teraz już bardziej przypominał Jareda, jakiego pamiętała, dla którego nie
istniały rzeczy niemożliwe. Wyjazd do Dallas nie wchodził jednak w
rachubę. Choć musiała przyznać, że sam pomysł bardzo ją pociągał. Mogłaby
tam zabłysnąć. Pokazać mu, jaki odniosła sukces. Jaka szkoda, że nie,
zadzwonił do niej w marcu!
- Naprawdę nie mam czasu.
13
RS
- Dla tego projektu czy dla mnie?
- To nie fair. Dla nikogo.
- Samoloty z Houston do Dallas odlatują co pół godziny - Jared nigdy się
nie poddawał. - Mogłabyś przylecieć z samego rana, obejrzeć obiekt i być tuż
po obiedzie w swoim biurze.
Nawet nie przyszło mu do głowy, że ona może nie mieć aż pół dnia
wolnego.
- Nie rozumiesz, że to dla mnie najgorętszy okres w roku? Mam
zagospodarowaną każdą godzinę. Poczynając od teraz aż do Halloween.
- Proszę...
Lizzie czuła, jak powoli mięknie.
- Zrób to w takim razie dla dzieci. Upośledzonych dzieci, Elizabeth.
- Widzę, że starasz się jak możesz.
- Jak długo tylko będzie trzeba.
Pamiętała, że zazwyczaj nie zajmowało mu to wiele czasu. Ona i Jared
byli kiedyś doprawdy zgraną parą. Pod każdym względem. Ale to były dawne
czasy.
- Wiem, że podejrzewasz mnie, iż odmawiając ci pomocy, odgrywam się
za stare dzieje, aleja naprawdę nie mam czasu, by ci pomóc.
Wiedziała, że jej nie uwierzył.
- Zapłacę ci.
Chciał ją zawstydzić, ale to mir się nie udało.
- Gdybym miała czas, oczekiwałabym, że mi zapłacisz. W taki sposób
bowiem zarabiam na życie.
- Czy twoja firma aż tak dobrze prosperuje, że stać cię na odrzucenie
korzystnej oferty tylko dlatego, że jesteś rozżalona?
- Owszem, tak się składa, że stać mnie na to - odpowiedziała z dużym
zadowoleniem. - A teraz wybacz, ale muszę się pożegnać.
- Elizabeth... poczekaj. Proszę, nie rozłączaj się. Gdyby tego od niej
zażądał, natychmiast rzuciłaby słuchawką. Nie potrafiła jednak oprzeć się
jego cichej prośbie.
14
RS
- No dobrze. Opowiedz mi o domu - poddała się, wiedząc, że popełnia
błąd. No cóż, nikt nie jest doskonały.
Jared natychmiast przystąpił do rzeczy.
- Ten dom musi spełniać określone wymagania. Musi być dostępny dla
wózków inwalidzkich. A to oznacza brak wahadłowych drzwi i innych
utrudnień.
Lizzie z satysfakcją poinformowała go, że po wszystkich jej domach mogą
się poruszać wózki inwalidzkie. Stało się tak na długo przed tym, zanim
zaczęto tego oficjalnie wymagać.
- Widzisz, tylko że nie wystarczy, że oni tam wjadą. Muszą jeszcze coś
widzieć - wtrącił Jared. - Abstrahując od chęci zebrania pieniędzy, chcę, by te
dzieciaki naprawdę dobrze się bawiły. Starałem się dostosować wnętrze do
poziomu osoby siedzącej na wózku inwalidzkim. Zamiast wąskich korytarzy
stworzyłem cały system przylegających do siebie pokoi, ale to wszystko nie
jest takie jak trzeba.
- Przyciemniłeś wszystkie światła? -Tak.
- Opowiedz mi, co zobaczyłabym odbywając całą trasę.
-Twoim przewodnikiem byłby szkielet. - Lizzie pomyślała, że to błąd, iż
zdecydował się na przewodnika. - Na początku jest krypta, później lochy,
trumna Draculi, laboratorium szalonego profesora...
Lizzie przymknęła oczy, słuchając wyjaśnień Jareda. Jego projekt nie
zawierał ani jednej oryginalnej rzeczy, niczego, co mogłoby zaskoczyć.
Powielał dokładnie wszystkie standardowe domy strachów. Czuła przez
skórę, że potrzebne będą ogromne zmiany. Inaczej jego dom nie miał szans
konkurować z innymi domami prawdziwych profesjonalistów. Do których
zresztą i siebie zaliczała.
Od czasu, kiedy zaczynała projektować tego typu budowle, publiczność
stała się bardziej wymagająca. Z drugiej strony jednak, Jared uprzedzał, iż
dom przeznaczony jest głównie dla ludzi na wózkach inwalidzkich. Ciekawy
problem. Z przyjemnością podjęłaby takie wyzwanie. Ale nie w tym roku.
- Jestem pewna, że twój dom będzie bardzo ciekawy.
15
RS
- Przestań opowiadać takie rzeczy! Gdyby tak było, nie zwracałbym się do
ciebie o pomoc!
- Rozumiem.
- Elizabeth...
- Jared Rutledge poświęca się w imię wyższych celów. Jakże szlachetnie z
twojej strony, że zniżasz się do projektowania „frywolnych budowli".
Lizzie odczuwała dużą satysfakcję, mogąc rzucić Jaredowi w twarz jego
własne słowa. „Prędzej umrę z głodu, niż zacznę zarabiać na życie
projektowaniem frywolnych budowli", powiedział kiedyś. A ona na to
odparła: „Jeśli zmienisz zdanie, zadzwoń".
Nigdy tego nie uczynił. Dopiero dzisiaj.
- Myślę, że sobie na to zasłużyłem.
- Owszem, zasłużyłeś.
- Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
- Jeśli mnie uraziłeś?! - wymknęło jej się nieopacznie. Żałowała, że nie
mogła cofnąć tych słów.
- Zapewne gardzisz mną. Może nawet mnie nienawidzisz -jego słowa
brzmiały szczerze.
Lizzie roześmiała się z wysiłkiem. Jared był niebezpiecznie bliski prawdy.
- Nie zaprzątam sobie tobą głowy.
- Założę się, że czekałaś tylko na sposobność, by zademonstrować mi, jaki
odniosłaś sukces.
- Nonsens - pomimo że była sama w pokoju, poczuła, że się rumieni.
- Pomyśl tylko, Elizabeth. To ty będziesz szefem. Będziesz mogła się na
mnie do woli wyżywać i mną pomiatać. Drugi raz nie trafi ci się taka okazja...
- jego głos znów był kuszący i słodki jak miód.
- Jared, ta rozmowa nie ma sensu. Nie mam czasu...
- To twoja ostatnia szansa. To wyzwanie. A może nie stać cię na to, by mu
sprostać?
16
RS
ROZDZIAŁ DRUGI
Tylko ktoś głupi dałby się na to nabrać.
Wobec tego dlaczego zgodziła się lecieć do Dallas?
Jared musiał być w niezłym kłopocie, skoro do niej zadzwonił. Nie tylko
obiecała mu, ze przyjedzie, ale powiedziała też, że zrobi to dzisiaj.
Miał absolutną rację twierdząc, iż powinna mu pomóc, chociażby po to, by
się na nim odegrać. Ó niczym innym nie marzyła. Chciała naprawić to, co on
sknocił i uczynić go swym dłużnikiem. Po czym często mu o tym
przypominać.
Chciała napawać się zwycięstwem. Chciała przeprosin za sposób, w jaki
dotąd odnosił się do jej pracy. Chciała, usłyszeć: Elizabeth, myliłem się, to ty
miałaś rację. Łaknęła pochwał i uznania. Co ją zresztą martwiło.
Tak długo liczyła się z jego zdaniem, iż weszło jej to niemal w krew.
Teraz nie miała już jednak powodu, by się tym przejmować. Przecież do tej
pory w ogóle o nim nie myślała.
Przebiegła wzrokiem po wiszących w szafie ubraniach. Nagle złapała się
na tym, iż zastanawia się, które z nich znalazłoby uznanie w oczach Jareda.
Zgrzytając zębami, sięgnęła po pierwszą lepszą rzecz z brzegu.
Na szczęście jej wybór okazał się trafny. Elegancki kostium w kolorze
dyni, na który składały się sięgające kolan spodnie i żakiet, był dokładnie
tym, czego potrzebowała.
Uwielbiała ciepłe, przygaszone barwy jesieni i z upodobaniem nosiła
wszelkie odcienie złota, oranżu i cynamonu, a także brązy i leśne zielenie,
które znakomicie podkreślały pomarańczowo-rudy kolor jej włosów.
Zauważyła, że zrobiło się późno. Wiedziała, że lada chwila pojawi się
Carleen, która miała polecenie budzić ją, gdy nie zjawiała się na dole do wpół
do dziewiątej.
Lizzie zajmowała przestronny apartament na trzecim piętrze domu, w
którym mieściła się jej firma. Nierzadko zdarzało jej się pracować do późna
w nocy i zasypiać w ubraniu na kanapie.
Ubiegłej nocy właśnie tak się stało. Chcąc wygospodarować całe
17
RS
przedpołudnie, musiała popracować nad kilkoma projektami i zostawić
dyspozycje dla Carleen.
- Lizzie, wstałaś już? - usłyszała. Carleen była jak zwykle punktualna.
- Już idę! - odpowiedziała, otwierając drzwi.
- Zobacz, co przyniosłam - zawołała Carleen, wpadając jak burza do
pokoju.
Lizzie z uwagą wpatrywała się w słomiany wieniec przyozdobiony
duchami, nietoperzami, dyniami i szkieletami. Gdzieniegdzie zwisało nawet
kilka pająków, a nad wszystkim górował żółty księżyc.
- Jaki piękny wieniec na Halloween - pochwaliła. - Będzie się świetnie
prezentował na drzwiach frontowych. - Nagle zauważyła dyndające w uszach
Carleen kolczyki w kształcie ducha. - Są świetne - roześmiała się dotykając
ich.
- Cieszę się, że ci się podobają - oznajmiła wesoło Carleen, wręczając jej
małe białe puzderko. - Kupiłam takie same dla ciebie. No, muszę znikać,
mam mnóstwo roboty.
- Dziękuję. Jesteś jedyną znaną mi osobą, która kocha Halloween jeszcze
bardziej niż ja - powiedziała Lizzie i podeszła do zawieszonego nad
kominkiem lustra, żeby przymierzyć kolczyki.
Potrząsnęła głową. Leciutkie duszki w jej uszach podskakiwały wesoło.
Nie był to jednak odpowiedni dzień na noszenie zwariowanych ozdób.
Chciała przecież, by Jared poważnie ją traktował.
Najwyższy czas, by przyznała, jak bardzo jej na tym zależało. Chciała, by
zobaczył, jak wiele udało jej się osiągnąć. Ostrzegał ją przecież, że nie da
sobie rady, projektując wyłącznie domy strachów. Sądził, iż prędzej czy
później powinie jej się noga. Tak się jednak nie stało.
Lizzie szybko wskoczyła w kostium, przyozdabiając go gustownymi
złotymi kolczykami, a na nogi wsunęła proste, czarne tenisówki. Weszła do
łazienki, żeby obejrzeć się w dużym lustrze. Jej bermudy były zarówno
modne, jak i praktyczne. W przeciwieństwie do sukienek, znakomicie
zdawały egzamin, gdy przychodziło jej wspinać się po rusztowaniach, a na
długie spodnie było zbyt gorąco.
18
RS
Na głowie jednak miała jedno wielkie siano. Jej naturalnie skręcone włosy
rzadko kiedy dawały się okiełznać w wilgotnym klimacie Houston. Niewiele
myśląc zgarnęła je do tyłu i spięła szylkretową spinką w kształcie muszli.
Wyglądała porządnie i... nudnie. Wiedziała, że Ja-redowi się to z
pewnością spodoba. Lubił ten styl u kobiet interesu. Uważał, że im mniej
uwagi przywiązują do strojów, tym większe sukcesy odnoszą w pracy.
Pewnie dlatego, że nie tracą czasu na bieganie po sklepach w poszukiwaniu
ciuchów.
Po krótkim wahaniu wpięła w klapę marynarki złotą szpilkę w kształcie
domu. W każdym razie z oddali tak wyglądała. Niezwykła, ale gustowna.
Całkiem naturalna na ubraniu kobiety architekta. Dopiero wpatrując się przez
dłuższą chwilę w jej lewą pierś, ktoś mógłby dostrzec poskręcane gałęzie
drzew, dynie, duchy i nietoperze.
A jeśli Jared zauważy?
Uśmiechnęła się pod nosem. Powinien się cieszyć, że nie przypięła czaszki
z błyszczącymi czerwonymi oczkami.
Kiedy po chwili zeszła na dół, znalazła Carleen przed domem, zajętą
rozwieszaniem na drzewach lampionów z dyni.
- Dokąd się wybierasz? - spytała sekretarka.
- Do Dallas - odparła Lizzie.
- O nie. Nic z tego. O dziesiątej masz spotkanie z radą miejską w Pearland,
a po południu oczekują cię studenci, którym obiecałaś przyjazd na końcową
inspekcję.
- Bądź taka dobra... Przeproś ludzi z rady i umów mnie na inny termin.
Możesz im przesłać faksem kilka wstępnych rysunków, które wykonałam tej
nocy. Jeśli będą mieli jakieś pytania, to niech zwrócą się z nimi do Edwarda.
Edward był jej asystentem, świeżo upieczonym absolwentem uczelni,
który przed obroną dyplomu odbywał u niej praktykę.
- Ale oni nie zatrudnili Edwarda, tylko ciebie!
- Zatrudnili Firmę Architektoniczną Elizabeth Wilcox, w której nie jestem
jedynym architektem. Zresztą to ja zrobiłam rysunki i ja sporządzę projekt.
Na dzisiejsze spotkanie jednak nie pójdę.
19
RS
- A co z dzieciakami? - mruknęła Carleen. -Powiedz im, że przyjadę do
nich późnym popołudniem.
- Spojrzę do kalendarza i zastanowię się, czy uda mi się wepchnąć gdzieś
spotkanie z radą miejską - westchnęła Carleen, wchodząc do budynku.
Lizzie podążyła za nią. Pięć minut później Carleen podsunęła jej kalendarz
pod nos i spytała z przekąsem: - I co ty na to? Sama zobacz.
- A Edward?
- On jest niemal równie zajęty jak ty. Lizzie przygryzła wargę i zerknęła
na zegarek.
- Słuchaj, muszę pędzić na lotnisko - powiedziała - albo całkowicie
zdezorganizuję sobie dzień. Zobacz, co się da zrobić. Około czwartej
powinnam być z powrotem.
- Miałaś przecież jechać do Dallas dopiero za dwa tygodnie. Są jakieś
problemy z naszym projektem?
- Nie.
Lizzie zajrzała do swej teczki, chcąc uniknąć badawczego spojrzenia
Carleen.
- Jak cię tam można osiągnąć?
- Poprzez Firmę Architektoniczną Rutledge'a.
- Chyba żartujesz.
- Bynajmniej.
Lizzie żałowała teraz, iż zwierzyła się kiedyś Carleen ze swych perypetii
małżeńskich.
- Czy to ten sam Rutledge, który był kiedyś twoim wspólnikiem?
- Tak.
- A przez cztery lata twoim mężem?
- Cztery i pół - poprawiła Lizzie.
- Ten sam Jared Ruthledge, przez którego tyle się napłakałaś, kiedy
myślałaś, że tego nie widzę?
- Idź już wreszcie rozwieszać te lampiony - burknęła Lizzie. - Nie martw
się o mnie. On potrzebuje mojej pomocy.
- To znaczy?
20
RS
- Zabrał się za budowę domu strachów.
- To powiedz mu, żeby stanął na końcu kolejki.
- Pojadę dzisiaj i omówię z nim wszystko co trzeba - oświadczyła
stanowczo Lizzie biorąc teczkę do ręki i ruszyła w kierunku drzwi. - Poza
tym wiem, ile go musiał kosztować ten telefon. Chyba naprawdę potrzebuje
pomocy.
- Bądź ostrożna - ostrzegła ją Carleen. - Żebyś później tego nie żałowała.
- Nie martw się - zaśmiała się Lizzie. - To po prostu zwykła konsultacja.
Już od dawna nic do niego nie czuję.
Kłamała jednak.
W głębi duszy liczyła przecież na to, iż Jared wykorzystał swoje kłopoty,
żeby się z nią zobaczyć i przeprosić ją w ten sposób za wszystkie zniewagi.
Podczas godzinnego lotu Lizzie oddawała się wspomnieniom.
Myślała o Jaredzie i jego zabójczym uśmiechu, zapale i entuzjazmie, jaki
wkładał we wspólne projekty. Ogniu w jego oczach, gdy planowali wspólną
przyszłość. Wspólnym nocnym wkuwaniu. Sprzeczkach, gdy zakładali
własną firmę.
Starała się jednak zdusić te wspomnienia, przypominając sobie późniejsze
zażarte kłótnie i bolesne zniewagi. Mimo to, gdy samolot wylądował, była
mocno podekscytowana.
Odczekała, aż prawie wszyscy wyjdą i dopiero wtedy opuściła kabinę.
Przy wyjściu niespokojnie rozglądała się za wysoką sylwetką swego byłego
męża.
Nie było go tam jednak. Zaczęła się rozglądać za kimś innym. Wiedzieli
przecież ojej przyjeździe. Dzwoniła w tej sprawie z lotniska w Houston.
Dość szybko przekonała się, że nikt na nią nie czeka. Podenerwowana
zadzwoniła do Jareda do biura i dowiedziała się, że wyjechał już na teren
budowy.
Zirytowana zagryzła wargi. Żałowała, że w ogóle przyleciała. Przecież to
on prosił ją o pomoc. Mimo nawału zajęć rzuciła wszystko i przyjechała.
Mógłby przynajmniej okazać jej nieco wdzięczności i pomocy.
Nie miała innego wyjścia, jak wynająć samochód. Lotnisko Dallas-Fort
21
RS
Worth leżało daleko poza miastem i taksówka kosztowałaby majątek. Przez
całą drogę tkwiła pogrążona w ponurych myślach.
Wjeżdżając na parking przy Hanes Memoriał Rehabilitation Clinic
zauważyła, że klinika nie była zbyt wielka. Nie wyglądała na taką, którą stać
na porządne zainwestowanie w dom strachów.
Prawidłowo skonstruowane domy strachów przynosiły masę pieniędzy,
pod warunkiem jednak, że inwestora stać było na zaangażowanie pokaźnych
sił i środków, sięgających często kilku tysięcy dolarów.
Dla Jareda musiało to być niewielkie zlecenie. Szybko jednak przywołała
się do porządku. Jared, z którym chodziła do szkoły, uważał, że każde
zlecenie, duże czy ' małe, musi być jednakowo poważnie traktowane.
Z drugiej strony pamiętała również, że Jared, którego opuściła, traktował
życie tak śmiertelnie poważnie, iż prawie zapomniał, że można się jeszcze
bawić.
Ciekawa była, który z nich dzwonił do niej dwa dni temu. Zaparkowała
samochód, uważnie się rozglądając. W okolicy nie było żywej duszy, z
wyjątkiem dwóch furgonetek przed wejściem do kliniki.
Hanes Memoriał, na który składało się kilka wolno stojących budynków,
położony był na wyjątkowo pięknych terenach. Słońce oświetlało je tego dnia
pełnym blaskiem.
Dom strachów stał nieco na uboczu i niewątpliwie rzucał się w oczy.
Dokładnie tak, jak powinien. Położony na skrzyżowaniu kilku ścieżek, był
łatwo dostępny i należycie wyeksponowany.
Z wnętrza domu doszły ją odgłosy stukania, ruszyła więc w tamtym
kierunku, co chwila potykając się o jakieś deski. Stukanie nie ustawało.
Otworzyła usta, by głośno zawołać i wciągnęła w nozdrza zapach
ogniotrwałej farby.
- Witaj, Elizabeth.
Lizzie aż podskoczyła, słysząc za sobą głos Jareda. Odwróciła się,
podnosząc machinalnie głowę do góry. Nie zapomniała, jaki jest wysoki.
- Cześć, Jared... - urwała, koncentrując wzrok na siedzącym przed nią
mężczyźnie. Mężczyźnie na wózku inwalidzkim.
22
RS
Zamarła z przerażenia. Poczuła nagły zawrót głowy.
- Jared - szepnęła. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
Upuszczając teczkę, osunęła się przed nim na kolana, ściskając z całej sity
poręcz fotela. Łzy napłynęły jej do oczu. Nic dziwnego, że nie wyjechał po
nią na lotnisko.
- Elizabeth... przestań... nie płacz. Nie jest tak źle... Poczuła jego dłonie na
plecach. Jared, jej Jared,
cierpiał, potrzebował jej, a ona nic o tym nie wiedziała.
- Jak to nie? - spytała przez łzy. - Przecież siedzisz na wózku inwalidzkim!
- Już niedługo - wzruszył ramionami - Elizabeth... Był taki dzielny.
Spojrzała w jego czekoladowo-
brązowe oczy, obramowane grubymi czarnymi brwiami. Miał ciemne,
gęste włosy, a mocna szczęka zdradzała upór i siłę charakteru.
- Jak... jak to się stało? - spytała drżącym głosem. Uścisnął lekko jej dłoń.
- To był wypadek. A teraz posłuchaj - powiedział głosem zdradzającym
pierwsze oznaki irytacji. - To naprawdę tylko chwilowa niedyspozycja.
Wkrótce znów będę chodził.
- Nie oszukujesz? - upewniła się Lizzie, pociągając nosem.
- Nie oszukuję.
- Ach.
- Czyżbyś była rozczarowana? - uśmiechnął się.
- To nieprawda! - odparła Lizzie, gwałtownie cofając dłoń. W głębi duszy
była jednak zła, że tak się rozkleiła. - Wręcz przeciwnie... bardzo się cieszę -
chcąc mu to udowodnić, uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Wystraszyłeś mnie.
Powoli podniosła się z klęczek i otrzepała kurz z kolan. Dzięki temu
mogła ukryć zmieszanie spowodowane odkryciem, iż jej uczucia do Jareda
nie tylko nie wygasły, ale wciąż jeszcze są żywe. I to bardzo.
Za bardzo.
Uświadomiła sobie poniewczasie, że Jared potrafi czytać w jej twarzy jak
w otwartej księdze.
- Mogłeś mnie po prostu uprzedzić. To wszystko.
23
RS
- Jakoś nie przyszło mi to do głowy - odparł.
- Zapomniałem, że pfzecież nic nie wiesz.
Zlustrował ją uważnie od stóp do głów, zatrzymując nieco dłużej wzrok w
okolicy jej lewej piersi. Lizzie miała nadzieję, że nie widać, jak szybko bije
jej serce. Wszystkie jej plany legły w gruzach. Obiecywała sobie, że będzie
chłodna i opanowana. Profesjonalistka w każdym calu. Tymczasem czuła się
tak, jakby za chwilę miała zemdleć.
Podniosła z ziemi teczkę i otrzepała ją z liści i kurzu. Postanowiła
traktować go jak starego, dobrego przyjaciela, który przez przypadek był
kiedyś jej mężem.
- W takim razie, powiedz mi, jak się miewasz, poza tym, że... - Lizzie
wykonała bliżej nieokreślony gest ręką.
- Poza tym, że skręciłem kostkę i od pięciu tygodni muszę żyć w "tym
więzieniu na kółkach? - spytał rozdrażniony.
- No właśnie, Bardzo cię boli?
- A jak myślisz? Oczywiście, że boli!
Zaczynał grymasić, ale w jego sytuacji było to zrozumiałe.
- Biedny Jared!
- Przestań się nade mną użalać! Nie jestem jakimś kanapowym pieskiem.
- Oczywiście, jak sobie życzysz - mruknęła Lizzie, poklepując go po dłoni.
Zaczynali sobie znów dokuczać. A ona była w tym doskonała. Jared
uśmiechnął się ironicznie.
- Elizabeth, powiedz mi, jakim cudem dawałem sobie dotąd bez ciebie
radę?
- No i nie najlepiej ci to szło - odparowała, pociągając go za szelki. - Ktoś
musi cię wreszcie trochę rozruszać.
Przez moment dostrzegła jakiś błysk w jego oku.
- A twoim zdaniem Kudłata Lizzie, Królowa Strachu, jest odpowiednią
osobą, by tego dokonać? - spytał kpiąco.
- Być może. - W ostatniej chwili ugryzła się w język i przełknęła zjadliwą
uwagę. Dokuczanie sobie miało niestety tę niemiłą właściwość, że zbyt
szybko przeradzało się w kłótnię. Nie zamierzała kłócić się z nim tylko
24
RS
dlatego, że użył jej dawnego przezwiska. Prawdopodobnie dawno już
zapomniał, jak bardzo tego nie lubiła. Postanowiła skierować rozmowę na
bardziej bezpieczne, zawodowe, tory. - Może pokażesz mi teraz swój dom?
Jared wskazał ręką na wejście.
- Pamiętaj, że ten dom jest przeznaczony dla ludzi na wózkach
inwalidzkich.
- Będę o tym pamiętać - zapewniła go Lizzie, wchodząc do przestronnego
pomieszczenia. Natychmiast pomyślała, jak dużo miejsca się tu marnuje. -
Gdzie jest straszydło przy wejściu?
- Nie mamy czegoś takiego. Nie chcemy zdradzić niczego ludziom,
czekającym na zewnątrz.
- W porządku. Widzę, że chcecie osłabić czujność waszych klientów. To
dobrze. Trzeba im pokazać, że to robota fachowca. No dobrze, a co teraz?
Jared podjechał wózkiem w pobliże trumny.
- Pozwalamy im tu zajrzeć. - Uchylił wieko trumny i pokazał spowity
całunem szkielet. - Podczas gdy cała uwaga zwiedzających koncentruje się na
tej trumnie, zza ich pleców wyskakuje inny szkielet.
- Wyskakuje skąd?
Jared wskazał ręką leżący przed nimi korytarz. Lizzie pokręciła głową.
- Pamiętaj o jednej zasadzie: musisz straszyć „do przodu". Jeśli szkielet
wyskoczy z miejsca, które wskazałeś, ludzie cofną się i zaczną uciekać w
przeciwną stronę, w stronę wyjścia, i zderzą się z nadchodzącą grupą.
Jared zastanowił się nad jej słowami.
- W takim razie nie wpuścimy kolejnej grupy, zanim ta stąd nie wyjdzie.
Lizzie położyła aktówkę na trumnie i wyjęła z niej kartkę papieru.
-W ten sposób obsłużysz o połowę mniej ludzi. A może postawimy w tym
miejscu zastawkę? - zaproponowała, wskazując ręką pobliskie drzwi. -
Ukryjemy za nią szkielet. Dzięki temu pozbędziesz się ludzi z pomieszczenia
i będziesz mógł wpuścić następną grupę.
Dobry pomysł! - zgodził się z nią Jared. - Nie wiem, dlaczego sam na to
nie wpadłem.
Serce Lizzie podskoczyło, gdy usłyszała ten komplement.
25
RS
- To dlatego, że nie ślęczysz przez cały rok nad projektami takich domów -
powiedziała w nadziei, że Jared zrozumie wreszcie, ile wysiłku trzeba
wkładać w tę pracę.
- Dzięki Bogu, że nie muszę! - westchnął Jared, pochylając się nad jej
rysunkiem.
Lizzie poczuła stary, znajomy ból, lecz postanowiła trzymać język za
zębami. Chciała przecież, by Jared wspominał ją jako świetnego,
kompetentnego fachowca.
- Wiedziałem, że wystarczy ci kilka minut, żeby doprowadzić to do
porządku - powiedział, przyglądając się jej gdy rysowała.
- No, może nieco dłużej - mruknęła Lizzie.
- Wiesz, ty naprawdę masz talent - dodał po chwili z niekłamanym
podziwem.
Lizzie pokraśniała z zadowolenia. Przestała rysować i zerknęła na niego.
Na jego ustach błąkał się dobrze jej znany krzywy uśmiech, na widok którego
niegdyś miękły jej kolana.
- Dziękuję - powiedziała łagodnie.
- Elizabeth, powiedz mi... - Jared pochylił się nieco do przodu, a jego
twarz przybrała skupiony wyraz. - Dlaczego nie zajmiesz się projektowaniem
czegoś naprawdę ważnego?
W pomieszczeniu zapadła głucha cisza. W jednej chwili zniknęły
nostalgiczne wspomnienia, które prześladowały ją od chwili przyjazdu.
- Wiem, że potrafiłabyś - naciskał. - Gdybyś tylko naprawdę chciała.
- Wydawało mi się, że to tutaj - pokazała wokół ręką - jest ważne. Tak
ważne, że zmusiłeś mnie, bym rzuciła wszystko i przyjechała.
- Wiesz, co mam na myśli - parsknął Jared.
Lizzie popatrzyła na niego uważnie.
- Taaak, myślę, że wiem.
Gardził jej pracą i ani myślał zmienić zdanie. Dobrze pamiętała
lekceważenie i pogardę, jakie okazywał jej i jej pracy pod koniec małżeństwa.
Pamiętała również swoje wysiłki, by się zmienić. Zazwyczaj bowiem to
ona była stroną, która dążyła do zgody.
26
RS
Nawet dzisiaj siedziała cicho i ignorowała jego zaczepki. Kiedyś musiała
wysłuchiwać jego zjadliwych uwag, by ratować małżeństwo. Dzisiaj nie było
już co ratować.
Pomyślała, że jeśli się pospieszy, zdąży jeszcze na spotkanie z dzieciakami
z college'u, a może nawet uda jej się wpaść na chwilę do Hotelu Grozy.
Wsunęła rysunki do teczki, a następnie bez słowa wyszła przez frontowe
drzwi i skierowała się w stronę parkingu.
- Elizabeth, co ty wyprawiasz? - krzyknął za nią Jared.
Lizzie otworzyła drzwi samochodu.
- Elizabeth! - wołał Jared w drzwiach budynku.
Wrzuciła teczkę do samochodu i siadła za kierownicą. Jednym ruchem
rozpięła szylkretową spinkę, uwalniając włosy.
- Elizabeth!! - wrzeszczał Jared.
Zatrzasnęła drzwi i przekręciła kluczyk w stacyjce.
- E-liiizzz-a-beeeth!
Lizzie uśmiechnęła się szeroko i ustawiła wsteczne lusterko tak, że mogła
w nim widzieć twarz Jareda. Po czym odjechała.
27
RS
ROZDZIAŁ TRZECI
Jared uderzył dłońmi w poręcze swego fotela i zmełł w ustach
przekleństwo. Pomyślał w duchu, że Elizabeth nic a nic się nie zmieniła. Jak
zwykle pełna temperamentu, wciąż uważała, że jej groteskowe projekty to
wielka sztuka.
Kiedyś jej wyskoki były nawet zabawne. Pod koniec ich małżeństwa
jednak stały się irytująco męczące. Miał nadzieję, że przez te lata może nieco
wydoroślała, ale widać mylił się. Nadal robiła wiele hałasu o nic i uciekała,
gdy tylko coś szło nie po jej myśli.
Tym razem nie mógł za nią pobiec.
Ostatnim razem nie chciał za nią pobiec.
Wówczas nie wróciła. Nie miał wątpliwości, że i tym razem nie wróci.
Nie do końca był pewien, co takiego spowodowało jej nagły odwrót.
Podejrzewał, że to jego uwaga, iż powinna się wziąć za projektowanie czegoś
naprawdę ważnego. A przecież chciał jedynie wyrazić jej w ten sposób swoje
uznanie. Uważał, że jest niezwykle bystra i utalentowana, i od dawna
ubolewał, że nie udało jej się zdobyć jakiegoś naprawdę dużego zlecenia.
Nie powienien był w ogóle poruszać tego tematu. W gruncie rzeczy
przecież oskarżył ją, iż marnuje swój talent, projektując bezwartościowe
rzeczy. Ale przecież dokładnie to robiła. Projektowała budynki, które nie
przetrwają, o których nigdy nie będzie mogła z dumą powiedzieć: „Ja to
zrobiłam".
Może zresztą wcale jej na tym nie zależało? Dlaczego więc miałoby
zależeć jemu?
Jared przejechał palcami po włosach. Wiedział już, że nie powinien był jej
krytykować, ale dlaczego po prostu nie powiedziała: „Jared, to moja sprawa,
czy chcę projektować chłam, czy nie".
Nie zrobiła tak, bo zepsułoby to cały efekt.
- Czy ona jeszcze tu jest? - usłyszał za plecami głos Danny'ego.
Popatrzył na puste miejsce na parkingu.
- Była, ale się zmyła.
28
RS
- Niemożliwe! Już? Czy chociaż rzuciła okium na dom? - spytał Danny
zdumiony. - No i co? Pomoże nam?
- Nie wiem - odparł, wyjeżdżając wózkiem na zewnątrz.
- Co się stało? - spytał Danny, podążając za nim.
- Poróżniliśmy się.
- Naprawdę?
- To moja była żona - wyjaśnił Jared.
- Ale numer! - zawołał Danny, patrząc na niego z podziwem. - Był pan jej
mężem? To dlaczego nie projektuje pan domów strachów, tak jak ona?
Jared wykrzywił usta w grymasie.
- Właśnie o to się pokłóciliśmy.
- No tak - mruknął Danny rozczarowany, kopiąc walający się na ziemi
kawałek deski. - To by było chyba na tyle...
Jared uznał, że jest mu winien wyjaśnienie.
- Widzisz, Elizabeth ma niezwykle trudny charakter. Gdy tylko coś ją
gryzie, po prostu eksploduje. Dam ci przykład. Miałem kiedyś taki zwyczaj,
że gdy koncentrowałem się na czymś, stukałem długopisem w blat biurka.
Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tak się składa, że ją to irytowało.
Zamiast mi spokojnie o tym powiedzieć, pewnego wieczora wrzasnęła
wniebogłosy, podbiegła do mojego biurka i złamała na pół wszystkie ołówki,
po czym rozrzuciła kawałki po całym pokoju.
Mówiąc teraz o tym uznał nagle, że cały ten incydent był w gruncie rzeczy
nawet zabawny.
- Co pan powie?
- No cóż, taka właśnie jest Elizabeth. Pozwala, by gniew narastał w niej do
pewnego momentu, aż nagle... wybucha. I nigdy nie wiesz, kiedy to się
zdarzy - uśmiechnął się z wysiłkiem. - U artystów nazywa się to
temperamentem.
- To zupełnie jak moja siostra, gdy ma napad złego humoru.
- No właśnie - roześmiał się Jared.
- Dobrze, ale co będzie z naszym domem? - spytał Danny. - Zadzwoni pan
do niej jeszcze?
29
RS
Dobre pytanie. Jared sam nie znał na nie odpowiedzi.
Przez długie lata tolerował humorki Elizabeth i jej wybuchowy
temperament. Było to niezwykle wyczerpujące. Musiał jednak przyznać, że
nigdy się z nią nie nudził.
Nie spodziewał się, że będzie aż tak przerażona na widok jego wózka
inwalidzkiego. Nie pomyślał, by ją na to przygotować. Jej reakcja zaskoczyła
go. Zrozumiał wtedy, jak bardzo wciąż jej na nim zależy. Jak również to, że i
jemu wciąż zależy na niej. Musi o niej jak najszybciej zapomnieć.
- Wyznacz mu jakiś termin.
- Ale on chce rozmawiać tylko z tobą. Sprawia wrażenie miłego faceta.
Lizzie zmarszczyła czoło. Czyżby Carleen przeszła do obozu wroga?
- Rzeczywiście sprawia takie wrażenie. Ale mylisz się. Jest uparty jak
osioł, a do tego arogancki.
- Ależ, Lizzie...
- Nie ma żadnego „ależ". Podoba ci się, bo przysłał ten głupi balon.
Jak na Jareda, był to dziwaczny pomysł.
- Świetny pomysł - powiedziała Carleen, podchodząc do przedmiotu
sporu.
Napełniony helem balon zajmował pół biura i działał Lizzie niesłychanie
na nerwy. Najchętniej by go przekłuła, ale obawiała się, że Carleen zemdleje.
Miał kształt i kolor dyni, a po bokach zwisały mu papierowe ręce i nogi. Na
jego pyzatej twarzy, tuż obok szerokiego uśmiechu, Jared wypisał wielkimi
literami „przepraszam".
Carleen bawiła się nim, podbijając do góry i ganiając po całym holu tak
długo, póki nie lądował w pokoju Lizzie.
- Naprawdę jest mu przykro - przekonywała Carleen swoją szefową. -
Mówię to bynajmniej me ze względu na balon.
- Co jeszcze przysłał? - spytała Lizzie podejrzliwie. Spojrzenie Carleen
uciekło w bok i spoczęło na pomarańczowej bombonierce. Lizzie jęknęła.
- No nie! Nie chcesz chyba powiedzieć...? Te czekoladowe duszki...? -
Przed chwilą sama zjadła kilka sztuk.
- A także galaretki z dyni - dodała wesoło Carleen.
30
RS
- A niech tam, możesz je sobie jeść. Chwileczkę... a to co? - spytała,
wskazując na wiszącą w sekretariacie figurkę czarownicy na miotle.
Carleen wzruszyła tylko ramionami.
- Jakie to upokarzające - mruknęła Lizzie. - Mam przekupną sekretarkę.
- Nie martw się, tak łatwo się nie sprzedaję - odparła Carleen. Zadzwonił
telefon. - To prawdopodobnie Jared. Zazwyczaj dzwoni o tej porze. Co mam
mu przekazać?
- Wyznacz mu jakiś termin.
Tak też się stało, z tym, że Carleen postarała się, by nie musiał czekać zbyt
długo.
W dniu przyjazdu Jareda Lizzie postanowiła ubrać się tak samo jak
zawsze. Wybrała czerń, gdyż kolor ten znakomicie oddawał jej nastrój.
Próbowała wmówić sobie, że jest to dzień jak każdy inny.
Wiedziała dokładnie, kiedy przyjechał, gdyż wyglądała przez okno.
Chciała zobaczyć, jak zareaguje na widok jej domu i biura.
Uwielbiała ten stary dom, w którego remont włożyła całe serce. W tej
dzielnicy pełno było podobnych starych domów. Wokół panowała cisza i
spokój. Szerokie gałęzie starych dębów tworzyły nad ulicą zielony
baldachim.
Niestety, zarówno ulice, jak i krawężniki powstały w czasach, gdy
samochody miały jeszcze wysoko osadzone podwozia. Jared musiał wjechać
na podjazd, by móc wysiąść z samochodu. Lizzie jęknęła widząc, jak zmaga
się z kostką brukową, usiłując podjechać wózkiem do wejścia.
Zawsze uważała, że kostka brukowa jest ładna i tak też zapewne było. Nie
było jednak nic ładnego w walce, jaką musiał z nią stoczyć Jared i jego
wózek. W pierwszym odruchu ruszyła do drzwi, by mu pomóc. Powstrzymała
się jednak. Jared był zbyt dumny, by korzystać z pomocy.
Nagle przypomniała sobie o dwóch schodkach tuż przed drzwiami. Nigdy
nie przypuszczała, że mogą stanowić jakiś problem.
Natychmiast zanotowała w kalendarzu, że trzeba będzie je wymienić na
pochyły podjazd. To, że Jared już z niego nie skorzysta, nie miało nic do
rzeczy. Mógł jej się przecież trafić jakiś inny klient na wózku inwalidzkim.
31
RS
Wyrzucała sobie, że wcześniej o tym nie pomyślała.
- Elizabeth? - usłyszała w drzwiach głos Jareda. - Twoja sekretarka
pomogła mi się tu dostać.
- Wejdź, proszę - odparła Lizzie, dostrzegając krople potu na jego czole i
zarumienioną z wysiłku twarz.
Jared wjechał do pokoju, zahaczając wózkiem o futrynę i zdrapując z niej
farbę. Jęknął.
- Strasznie mi przykro. Nigdy się tego chyba nie nauczę.
- Nic nie szkodzi. To ja przepraszam, że nie mam odpowiedniego
podjazdu. Natychmiast każę to zmienić. Te dwa schodki są tak małe, iż nie
zdawałam sobie sprawy, że mogą stanowić taki problem.
- Wierz mi, dopiero teraz rozumiem, z jakimi problemami borykają się
ludzie na wózkach inwalidzkich.
- Nie przejmuj się. Moi przyjaciele z wózkami dziecięcymi też narzekają.
Uśmiechnęli się do siebie. Lizzie pomyślała, że dobrze im się ze sobą
rozmawia. Dobrze, dopóki rozmowa nie dotyczy pracy... lub ich samych.
Jak na razie całkiem nieźle, pomyślał Jared. Jeszcze go nie wyrzuciła, no,
ale miał umówione spotkanie.
Gabinet Elizabeth był ogromny, prawdopodobnie największy w całym
budynku. Umeblowany z zadziwiająco dobrym smakiem, jeśli pomyśleć o
zamiłowaniu Elizabeth do ekscentryczności. Na ścianach wisiały oprawione
zdjęcia jakichś ruder. Jej domy strachów. Zastanawiał się, jak można coś
takiego wystawiać.
Najwyraźniej bardzo dobrze jej się powodziło. Cieszyło go to, choć
pewnie by nie uwierzyła, gdyby jej powiedział.
Podjechał bliżej do biurka widząc, że Elizabeth mu się przygląda. Byk
zdenerwowana. Jej stopa, w czerwonej tenisówce z czarnymi sznurowadłami,
lekko drżała. Miał zamiar wykorzystać jej słabość, by uzyskać pomoc, jakiej
potrzebował.
- W jaki sposób doszło do wypadku?
- Na budowie - odparł nieco zdziwiony, gdyż myślał, że jej o tym
powiedział. - Mieliśmy trochę kłopotów z podwykonawcą, stosującym
32
RS
materiały gorszej jakości. Poniosły mnie trochę nerwy i postanowiłem
zademonstrować im, czym mogą grozić takie namiastki. Na nieszczęście
zapomniałem, że robię to na drugim piętrze nowo stawianego budynku.
Lizzie spojrzała na niego przerażona. Zapomniał już, jak niebieskie były
jej oczy.
- Spadłeś? - spytała.
- Tak. Po drodze zahaczyłem o coś nogą. Gdyby nie to, że ją paskudnie
poharatałem, mógłbym po prostu chodzić w gipsie.
- Bardzo mi przykro - powiedziała i zabrzmiało to szczerze.
Musiał przyznać, że, abstrahując od obrzydliwej broszki w kształcie
czaszki z błyszczącymi oczami, którą wpięła w klapę marynarki, wyglądała
niezwykle ponętnie. Zwłaszcza gdy promienie porannego słońca tańczyły w
jej płomiennorudych, długich włosach.
„Elusia, Elusia, loczki i piegusia". Dobrze pamiętał, jak naśmiewali się z
niej na dorocznym szkolnym święcie wiosny.
Wprawdzie maturzyści zawsze nabijali się z młodszych roczników, ale
Elizabeth wcale nie było do śmiechu. Następnego dnia kupiła sobie jakiś
środek do rozprostowywania włosów i użyła go - ze strasznym zresztą
rezultatem. Włosy, które nie spaliły się, musiały zostać ścięte aż do skóry.
Nic więc dziwnego, że przez kilka kolejnych miesięcy przejawiała ogromne
upodobanie do chustek i szalików.
Jared odnalazł ją płaczącą w akademiku. Trwała właśnie ceremonia
rozdawania świadectw.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy mieli odbierać swoje dyplomy,
Jared Rutledge poprosił Elizabeth Wilcox o rękę.
- Dlaczego się uśmiechasz? - spytała Elizabeth nieufnie, widząc dziwny
wyraz jego twarzy.
- Ach, wspomnienia.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym rozejrzał się wokół.
- Jak widzę, nieźle ci się powodzi. Jaką część budynku wynajmujesz?
Odpowiedziała mu z nie ukrywaną satysfakcją:
- Całość. Jestem jego właścicielką.
33
RS
- Moje gratulacje - Jared spuścił wzrok na kartonową tubę z rysunkami,
którą trzymał na kolanach. - Elizabeth, jeśli nie masz nic przeciwko temu,
chciałbym współpracować z tobą nad tym projektem.
- W porządku, jeśli przestaniesz mnie obrażać.
- W porządku, jeśli ty przestaniesz okazywać swoje humorki.
- A co to ma znowu znaczyć?
- No wiesz, jak wtedy... kiedy uciekłaś.
Lizzie mocno zacisnęła zęby. Wstała, obeszła biurko, a następnie oparła
się o nie, krzyżując ręce. Popatrzyła na niego z góry. ' - Odeszłam, ponieważ
nie musiałam zostawać.
- Co takiego? - wykrztusił Jared, szczerze zdumiony.
- Odwołałam wszystkie spotkania i poświeciłam swój czas, by przyjechać
do Dallas. Ty natomiast obraziłeś mnie. Kiedyś, starałabym się to
zignorować, zapomnieć... zrobiłabym wszystko, by ratować naszą firmę,
nasze małżeństwo. Ale teraz nie ma już o co walczyć. Nie muszę się godzić
na twoje obelgi...
- Obelgi...? - Jared nadal nic nie rozumiał. - ...i nie będę.
Widziała, jak starał się opanować gniew. Zawsze tak było, kiedy się
kłócili. Nie potrafił po prostu wybuchnąć. Wrzasnąć, rzucić czymś.
- Byliśmy wtedy tacy młodzi - odparł uspokajającym tonem, który zawsze
doprowadzał ją do szału - i w odmienny sposób pojmowaliśmy nasze życie
zawodowe.
- Jak również życie osobiste.
Po tych słowach zapadła cisza. Dopiero po dłuższej chwili przerwał ją
Jared.
- Zawsze z dużą czułością wspominałem okres, gdy byliśmy razem.
Niedobrze jej się robiło, gdy to słyszała. Byli kiedyś w sobie szaleńczo
zakochani. Zawsze myślała, że spędzą z sobą resztę życia. Małżeństwo
przetrwało cztery lata. Teraz zaś zachowywał się tak, jakby była jakąś
przelotną znajomością z zamierzchłych czasów. Z trudem zmusiła się, by
słuchać, co do niej mówił.
- Czy nie czas, żebyśmy ogłosili zawieszenie broni?- spytał. - Wiem, że
34
RS
wyświadczasz mi dużą uprzejmość i będę twoim dłużnikiem. Dlaczego, jako
zwycięzca, nie okażesz odrobiny miłosierdzia? - Wyciągnął do niej dłoń,
którą Lizzie, choć niechętnie, przyjęła. - Kto wie - ciągnął, patrząc jej
głęboko w oczy - może pewnego dnia ty będziesz potrzebowała czegoś ode
mnie?
W pierwszym odruchu chciała zaprzeczyć, ale ugryzła się w język. Życie
nauczyło ją, że nigdy nic nie wiadomo.
Powoli cofnęła swoją dłoń, czując każde, najmniejsze nawet muśnięcie
opuszka palców. Nieomal żałowała, że musi go puścić.
Jared rozwinął rulon z planami domu i rozłożył je na biurku. W jednym
rogu postawił kubek z ołówkami, w drugim ciężką szklaną popielniczkę,
wypełnioną jakimiś słodyczami.
Lizzie postanowiła skoncentrować się na pracy.
- Widzę tu mnóstwo nie wykorzystanego miejsca - rzekła.
- Nie zgadzam się z tobą. Pamiętaj, że to jest dom dla ludzi na wózkach
inwalidzkich.
- Taaak - mruknęła, przysiadając na rogu biurka. Jęknęła w duchu na
widok ogromu pracy, jaki ich czekał.
- Bardzo bym chciał, by ten dom zarobił na siebie i zebrał mnóstwo
pieniędzy dla centrum rehabilitacji. Na rozbudowę potrzebne są olbrzymie
środki. Może wtedy poszkodowani, tacy jak ja, będą mogli szybciej
dochodzić do zdrowia.
- To dlatego tak bardzo zaangażowałeś się w tę sprawę?
- No cóż - odparł Jared ze śmiechem. - Miałem dosyć tego wiecznego
wystawania w kolejkach. - Nagle zachmurzył się. - Tak naprawdę to chodzi
mi o dzieciaki. Ja wyzdrowieję, ale niektóre z nich nie.
- Ach, Jared - westchnęła Lizzie, kryjąc twarz w dłoniach. - Wiem, że to
okrutne rozczarowywać dzieci... Ale budowa moich domów trwa kilka
tygodni. Nie dasz rady w tym roku. - Odsłoniła twarz i popatrzyła mu prosto
w oczy. - Twój projekt, w tym stanie w jakim jest...bardzo mi przykro, ale...
nie spełnia... Wierz mi, naprawdę mi przykro.
- W takim razie zmień go, przerób! Lizzie pokręciła głową.
35
RS
- Nie dam rady. Nie masz pojęcia, ile mam w tej chwili pracy. To
wszystko zajęłoby mi zbyt dużo czasu.
Jared ponownie ujął jej dłoń.
- Proszę cię... - popatrzył na nią błagalnym wzrokiem, a ona nie potrafiła
mu odmówić. Westchnęła.
- To będzie bardzo trudne. I kosztowne - ostrzegła.
- Wiedziałem, że się dogadamy - roześmiał się zadowolony.
- Wcale nie żartuję na temat pieniędzy. Będziesz musiał płacić za
nadgodziny i błyskawiczne dostawy. Jesteś pewien, że gra jest warta
świeczki?
- Nie martw się o pieniądze - rzucił Jared lekko, jakby ten temat w ogóle
nie istniał. - Dziś wieczorem moi rodzice organizują u siebie w domu zbiórkę
pieniędzy. To dlatego, między innymi, jestem w Houston.
- Zdecydowali się na to, nie wiedząc nawet, czy wyrażę zgodę?
A ona myślała, że przyjechał wyłącznie z jej powodu.
- Wiedzą, że nikt nie potrafi się oprzeć mojemu urokowi - odparł Jared ze
śmiechem, przezornie odjeżdżając wózkiem nieco do tyłu.
Lizzie rozglądała się za czymś, czym mogłaby w niego rzucić.
- Przyjadę po ciebie o wpół do ósmej. Obowiązuje czarny krawat, czyli
strój wieczorowy - oświadczył, i odwrócił wózek, kierując się w stronę drzwi.
- Nigdzie z tobą nie pójdę.
- Ależ musisz.
- Nie jestem zaproszona.
Jego rodzice nigdy by jej dobrowolnie nie zaprosili.
- Uważaj się więc za zaproszoną - odparł Jared, nie zważając na jej
protesty. - Kto, jeśli nie ty, miałby przekonać tych ludzi do pomysłu budowy
domu strachów, tak by sięgnęli głęboko do kieszeni?
- Nie przyszło ci do głowy, że mogę mieć inne plany na wieczór? - spytała
Lizzie, podążając za nim do holu.
- Nie - odparł, szczerząc zęby. - Carleen powiedziała mi, że jesteś wolna.
- Carleen nie jest dysponentem mojego czasu! - zauważyła Lizzie głośno i
wyraźnie, tak by Carleen dobrze ją słyszała.
36
RS
- A wracając do planów. Przecież muszę to przeprojektować. Kiedy niby
mam to zrobić?
- Masz na to cały dzień! Przecież tu chodzi raptem o kilka szkiców! Poza
tym ci ludzie to nie architekci.
- Co ty powiesz? Kilka szkiców! - Lizzie rozzłościła się nie na żarty. -
Moje domy wymagają dużo więcej, niż tylko kilku drobnych szkiców.
- No już dobrze, dobrze. Bylebyś skończyła do wpół do ósmej.
- Jared!
Zawrócił, uśmiechając się krzywo.
- Jeśli zdecyduję się pójść, to nie musisz po mnie przyjeżdżać. Spotkamy
się na miejscu.
- Nic z tego. Ale jeśli chcesz, możesz czekać na mnie na zewnątrz.
Podjazd pod drzwi jest zbyt męczący. Ach, i jeszcze jedna rzecz. Pamiętaj, że
ci wszyscy ludzie są dość konserwatywni - mówiąc to zlustrował ją od stóp
do głów.
- To znaczy? - spytała niewinnie.
Jared wskazał głową na jej błyszczącą broszkę w kształcie czaszki.
- Krzykliwą biżuterię zostaw lepiej w domu.
- Ale ja lubię krzykliwą biżuterię - odparła Lizzie, krzyżując ręce.
- Elizabeth... - upomniał ją surowo. - Postaraj się mnie nie zawieść.
Powoli, z godnością Lizzie przecisnęła się obok niego, podeszła do
frontowych drzwi i szeroko je otworzyła. Zauważyła przy okazji, iż Carleen i
Edward zdążyli umieścić na schodach kawałek szerokiej dykty.
- Ależ, mój drogi - powiedziała, uśmiechając się do niego niewinnie. -
Skąd ci to mogło przyjść do głowy?
Jared popatrzył na nią uważnie i bez słowa zjechać po prowizorycznym
pomoście na ulicę.
Lizzie żałowała, iż brak jej odwagi, by powitać go wyłącznie w czarnym
krawacie i niczym ponadto.
Jednak nałożenie sukni, którą miała na sobie, również nie było łatwe.
Zamówiła ją kiedyś z katalogu i dopiero po otrzymaniu przesyłki odkryła,
37
RS
iż jest to jedna z tych kiecek, które zmuszają kobietę do zrzucenia wpierw
kilku kilogramów.
Oczywiście nigdy tego nie zrobiła i nigdy dotąd nie miała jej na sobie.
Jedwab w cielistym kolorze, przybrany pomarańczowymi, migocącymi
cekinami, ciasno opinał jej ciało, odsłaniając nogi w połowie uda.
Uzupełniła strój wymyślną fryzurą, w której każdy lok sterczał w inną
stronę. Następnie wpięła w uszy kryształowe kolczyki w kształcie dyni i
mocno podkreśliła oczy szarą kredką. Na nogi wsunęła przybrane
pomarańczowymi cekinami tenisówki.
Była pewna, że Jared będzie zaszokowany. Nie mogła się doczekać, by
zobaczyć jego minę.
Dokładnie o siódmej dwadzieścia siedem Jared wjechał swoją specjalnie
wyposażoną furgonetką na podjazd przed jej domem. Nie spodziewał się, że
będzie już gotowa. Była jednak, ubrana w najohydniejszą chyba kieckę, jaką
miała. Wiedział o tym, zanim ją jeszcze zobaczył. I to tylko dlatego, że
poprosił ją o nie sprawienie mu zawodu. Postanowiła zrobić dokładnie to, o
co prosił.
Czuł, że czeka go ciężki wieczór, ale czego się nie robi dla zbożnego celu?
Gdyby kilka lat temu obchodził się z Elizabeth równie delikatnie jak teraz,
zamiast się na nią wydzierać, być może nadal byliby małżeństwem.
Wzdrygnął się na samą myśl o tym.
Jadąc po nią zabawiał się wymyślaniem stroju, w jakim ją zastanie. Z
żalem odrzucił kuszącą myśl, że mogłaby mieć na sobie tylko czarny krawat.
Gdy wyłoniła się z cienia, tylko jęknął. Skacząc z kamienia na kamień
zbliżyła się do jego furgonetki, otworzyła drzwi od strony pasażera i wsunęła
do środka kartonową tubę z projektami. Pomarańczowa szmatka opinała
każdy cal jej ciała.
Jared patrzył na jej nogi i zastanawiał się, w jaki sposób zamierza wsiąść
do samochodu. Lizzie zmrużyła oczy. Podciągnęła do góry co tylko można
było podciągnąć, obróciła się tyłem i podskoczyła, lekko opadając na fotel,
po czym przerzuciła nogi do wnętrza wozu.
- Całkiem nieźle - pochwalił Jared.
38
RS
Nie zwracała na niego uwagi, tylko obciągnęła sukienkę o kilka
milimetrów w dół i, cały czas patrząc prosto przed siebie, spokojnie .zapięła
pas.
Jared przyglądał jej się bez skrępowania. Elizabeth nigdy nie robiła tego,
czego się po niej spodziewano. Kiedyś był oczarowany jej zuchwałością i
odwagą, póki mu nie spowszedniały.
Teraz zwyczajnie bawiło go to.
Uśmiechnął się pod nosem i uruchomił silnik. Następnie wycofał
samochód z podjazdu.
- Jak to zrobiłeś? - spytała zdziwiona.
- Ręczne sterowanie. Dopiero teraz zauważyłaś, że potrafię tym jeździć?
- Wydawało mi się, że skoro twoje nogi nie są sparaliżowane... - urwała,
studiując uważnie układ kierowniczy.
- Wynająłem ten samochód w klinice... wraz z wyposażeniem.
- Śliczniutki, nie ma co - mruknęła z powątpiewaniem.
- Odpręż się - powiedział. - Naprawdę umiem go prowadzić. Przyjechałem
nim z Dallas. Wolałem to niż całe zamieszanie na lotnisku.
- Przyjechałeś sam?
- Nie. Przyjechał ze mną ktoś jeszcze...
- Ktoś, kogo znam?
Jared ociągał się z odpowiedzią.
- Helen Travis.
Atmosfera w samochodzie nagle stała się lodowata.
- Powinnam była wiedzieć, ze wciąż się koło ciebie kręci.
- Elizabeth! - westchnął Jared. - Znowu zaczynasz? -Nasza umowa nie
obejmowała tej zadzierającej
nosa, nudnej jak flaki z olejem blondyny - parsknęła Lizzie.
- Myślę, że zmienisz zdanie, kiedy ją zobaczysz.
- Wątpię.
Znowu miała swoje humorki. Uznał, że to niewłaściwy moment, by jej
wyjaśnić sytuację. Z doświadczenia wiedział, że w takich chwilach lepiej nic
nie mówić. Zaczynał jednak się obawiać, że będzie jeszcze gorzej, niż myślał.
39
RS
Kilkanaście minut później dojechali na miejsce. Elizabeth, która rozluźniła
się nieco i paplała o głupstwach, wyraźnie zesztywniała.
- Odpręż się. Moi rodzice cieszą się na spotkanie z tobą - zapewniał ją
Jared, gdy wchodzili do wytwornego domu.
- Przestań opowiadać takie głupoty - mruknęła pod nosem.
Większość gości była już obecna. Państwu Rutledge udało się jakimś
cudem zgromadzić w krótkim czasie całkiem sporo ludzi. Jared miał nadzieję,
że suma pieniędzy, jaką postanowią przekazać, będzie równie imponująca.
Spojrzał kątem oka na Elizabeth. Ciekawe, jak się dzisiaj zachowa? Samo
pokazanie się w tym towarzystwie w takiej sukni było wystarczającym
protestem z jej strony. Wiedział jednak, że goście jego rodziców byli zbyt
dobrze wychowani, by czynić jakieś uwagi na temat jej ubioru.
Usadowił się w kącie pokoju, obserwując gości, podczas gdy Elizabeth
postanowiła zmieszać się z tłumem.
- Witaj, kochanie! Dobrze, że już jesteś - powiedziała wysoka blondynka o
zimnej urodzie, stając u jego boku.
- Pięknie wyglądasz, Helen - powiedział, uśmiechając się.
Helen dotknęła swojej białej, marszczonej sukni ze złotym przybraniem
przy szyi.
- Nie sądzisz, że moja sukienka jest nie dość szykowna? - spytała, zerkając
przez ramię w stronę Eizabeth.
- Jest doskonała - odparł.
Mówił absolutnie szczerze. Helen wnosiła w jego życie spokój i harmonię.
Posłała mu promienny uśmiech.
- No i jak ona się sprawuje? - spytała konspiracyjnym szeptem, pochylając
się nad nim.
- Jak na razie nieźle - odparł, nie spuszczając Elizabeth z oka. Wiedziała o
tym i odstawiała na jego użytek niezłe przedstawienie.
- Widzę, że nic a nic się nie zmieniła. Jak zwykle wykazuje kompletny
brak szacunku dla kogokolwiek. Mam nadzieję, że nikt nie poczuje się
dotknięty.
40
RS
- Przesadzasz. Pamiętaj, że jesteśmy zdani na jej pomoc. Proszę cię, nie
zaostrzaj jeszcze sytuacji.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - odparła Helen, ściskając jego ramię. -
Przemęczymy się z nią jakoś przez te kilka tygodni.
Elizabeth podchwyciła jego spojrzenie, dostrzegła Helen i zrobiła głupią
minę. W tej samej chwili ojciec Jareda przywitał się ze swoją byłą synową i
coś do niej powiedział. Elizabeth skinęła głową i ruszyła w stronę Jareda.
Jared dokonał szybkiego porównania obu kobiet. Helen była wysoka,
smukła i wyniosła. Elizabeth tryskała wprost energią.
- Jared, twoi rodzice życzą sobie, byśmy pokazali gościom nasze rysunki -
oznajmiła, po czym zwróciła się do Helen.
- Cześć, Helen. Jak się ma nasza dziewczynka?
Właśnie wtedy Jared zorientował się, że popełnił taktyczny błąd, nic jej nie
mówiąc. Poczuł, jak Helen kładzie dłoń na jego ramieniu.
- Elizabeth, ja i Jared jesteśmy tacy wdzięczni, że zgodziłaś się nam
pomóc - zaszczebiotała słodko. - Teraz, gdy mamy już te wszystkie
nieprzyjemne rzeczy za sobą, może będziesz tak miła i przyjdziesz na ślub.
- Jaki ślub? - spytała Elizabeth, zerkając na Jareda. Poczuł nagle, jak
kołnierzyk jego koszuli robi się zaciasny. Odkaszlnął i uśmiechając się z
trudem, odparł:
- Helen i ja jesteśmy zaręczeni.
41
RS
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zaręczeni.
Lizzie poczuła się, jakby dostała obuchem w głowę.
Zwłaszcza kiedy dostrzegła na twarzy Helen wyraz triumfu. Dlaczego
Jared nic jej nie powiedział? Chociaż, z drugiej strony, dlaczego niby miałby
jej mówić?
Dlatego, że chodziło o Helen Travis. Złego ducha w życiu Lizzie.
Faworytkę matki Jareda. Chodzący ideał.
Helen zaliczała się do wysokich kobiet, Lizzie była raczej średniego
wzrostu. Helen ukończyła prywatną, drogą szkołę dla dziewcząt, a Lizzie
zwykłą, państwową. Helen, pianistka, podróżowała po całym świecie. Lizzie
miała za sobą trzy lekcje gry na klarnecie w szkole średniej i nie wyjeżdżała
dalej niż na obóz skautów.
Elegancka Helen.
Rozczochrana Lizzie.
Jared widać uznał, że małżeństwo z Helen jest jego prywatną sprawą i nie
powinno jej obchodzić. Faktycznie, nie powinno. Dlaczego więc wieść o tym
tak bardzo ją zabolała?
Tymczasem Helen i Jared wciąż oczekiwali na jej reakcję.
- Gratuluję - powiedziała, wyciągając rękę do Helen. Nic innego nie
przyszło jej do głowy.
- Dziękuję - odparła Helen, ściskając leciutko jej dłoń. - Wyobrażam sobie,
jakie to dla ciebie krępujące...
- Bynajmniej - odparowała Lizzie, zmuszając się do uśmiechu, ale
spojrzenie, jakie posłała Jaredowi, zadawało kłam jej słowom.
Jared nie czekał na dalszy rozwój wydarzeń, tylko wjechał swym wózkiem
między obie kobiety.
- Myślę, że już czas zaprezentować rysunki - zauważył, po czym szybko
dodał: - Nie zapominajcie, jak bardzo mi zależy na tym projekcie.
Ledwie skończył mówić, odwrócił się i wjechał w otaczający ich tłum
gości.
42
RS
Idąc obok Helen przez salon, Lizzie po raz pierwszy tego wieczoru
żałowała, że nie założyła choćby bardziej eleganckich butów. Mimo iż
pomarańczowe cekiny na tenisówkach idealnie harmonizowały z suknią.
Kątem oka zerknęła na dłoń Helen, by sprawdzić, jaki jest jej zaręczynowy
pierścionek i zdumiona dostrzegła, że Helen w ogóle nie ma pierścionka.
Poszukała wzrokiem Jareda. Był przy kominku obok stojaka z planszami
domu. Natychmiast zauważyła, że był spięty.
Czyżby naprawdę się obawiał, że urządzi mu tu, przy wszystkich gościach,
karczemną awanturę? Nigdy by tego nie zrobiła. No, w każdym razie nie przy
gościach.
Bardzo żałowała, że między nią a Helen nigdy nie doszło do prawdziwej
konfrontacji. Będąc żoną Jareda, musiała znosić z jej strony niezliczone
docinki i uszczypliwości. To samo zresztą dotyczyło jego matki i matki
Helen. Wszystkie panie czyniły to jednak na tyle subtelnie, iż nie mogła
nawet zareagować, nie ośmieszając się. Jared, który nie miał o tym
wszystkim pojęcia, nie mógł pojąć, dlaczego Helen i Lizzie tak bardzo się nie
lubią.
Tuż po wyprowadzeniu się z ich wspólnego domu, Lizzie przypomniała
sobie, że w jednej z szuflad biurka został jej ulubiony długopis. Natychmiast
po niego zawróciła.
Już z daleka zauważyła wjeżdżający na podjazd przed domem samochód
Helen. Z niemałym wysiłkiem dodała wtedy gazu, dusząc w sobie chęć
wytargania Helen po trawie. Powstrzymała ją jedynie obawa przed tym, co
Jared sobie o niej pomyśli.
Jak zza światów dotarł do niej głos Jareda:
- Witamy państwa i dziękujemy za przybycie. Zebraliśmy się tutaj, żeby...
W przeciwieństwie do Helen, która chłonęła każde jego słowo, Lizzie
słuchała go jednym uchem, gdy przedstawiał projekt zebranym.
Musiała przyznać, że w kosztownym, ciemnym garniturze prezentował się
niezwykle wytwornie i nie zmieniał tego fakt, że siedział na wózku
inwalidzkim, a rozcięta w szwie nogawka odsłaniała nogę w gipsie.
Próbowała spojrzeć na niego bez emocji, ale uznała, że jest to ponad jej siły.
43
RS
Nawet po latach nie potrafiła myśleć o nim obojętnie.
Błądząc wzrokiem po sali, Lizzie dostrzegła rodziców Jareda. Pani
Rutledge chłodno skinęła głową na powitanie.
Jego rodzice nigdy jej nie zaakceptowali. Solidne wykształcenie i
przynależność do amerykańskiej klasy średniej okazały się nie dość dobre dla
ich ukochanego synka. Natomiast Helen była wprost idealnym materiałem na
synową. Kimś godnym ich nazwiska i przywileju urodzenia dziedzica rodu
Rutledge'ow.
Lizzie wyprostowała się dumnie i spróbowała się skupić na przemówieniu
Jareda. Zrobiła to zresztą w samą porę.
- Elizabeth Wilcox, znana w kraju projektantka obiektów rozrywkowych,
zgodziła się zostać naszym konsultantem - mówił właśnie Jared. - Zdążyła już
zresztą zaproponować szereg zmian, które przyczynią się do usprawnienia
pierwotnego projektu. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli sama o tym państwu
opowie.
Posłał jej zachęcający uśmiech i ustąpił miejsca przy planszy. Lizzie
zwróciła się twarzą do publiczności. Wiedziała, że zarówno ona, jak i jej
suknia znalazły się w centrum uwagi.
Jej szkice były bardzo pobieżne i sugerowały jedynie proponowany
kierunek zmian, ale Lizzie miała ogromne doświadczenie w przeprowadzaniu
podobnych prezentacji. Krótko przedstawiła problemy związane z
opóźnieniem w realizacji budowy i wynikający z tego wzrost kosztów.
Zrównoważyła jednak tę informację zapowiedzią zwiększonych wpływów, na
jakie mogła liczyć klinika.
Jared przysłuchiwał się jej uważnie. Widziała, że jest pod wrażeniem jej
argumentów i swobody, z jaką się wypowiada. Bo i skąd miał wiedzieć, że
dla niej takie prezentacje były chlebem powszednim?
- Wiem, że jest to ryzykowne - oznajmiła na koniec.
- Stoi już przecież niemal ukończony dom, który może nie zgarnie dużo
pieniędzy, ale z pewnością wzbudzi zainteresowanie. Uważam jednak, że
wprowadzenie dodatkowych zmian pozwoli co najmniej potroić te wpływy.
44
RS
- No, może nie potroić... - zaoponował Jared, ale jego słowa zostały
zagłuszone przez pomruki zadowolenia.
- Wiem, co mówię, Jared - powiedziała Lizzie nieco głośniej. - Moje
nazwisko przyciągnie mnóstwo ludzi.
Z jej słów przebijała pewność siebie osoby, która wie, że jest naprawdę
dobra.
- Elizabeth, wydaje mi się, że nieco przesadzasz...- wtrącił ponownie
Jared.
- Jestem pewna, że tu obecni doceniają twoją skromność i troskę o ich
interesy - odparła Lizzie spokojnie, ale w głębi duszy kipiała. W obecności
tylu osób podważał wiarygodność jej słów, podczas gdy w ich wspólnym
interesie leżajo wzajemne wspieranie się.
- Nie zdarzyło się jeszcze, by firmowany moim nazwiskiem dom na siebie
nie zarobił. Pozostały nam tylko trzy tygodnie. Nie ma czasu na skromność i
podchody.
- Jeśli klinika tak pilnie potrzebuje aparatury i pieniędzy, to dlaczego nie
mielibyśmy dać im pieniędzy do ręki, zamiast ryzykować je na jakiś dom
strachów?- spytał jeden z biznesmenów.
Jared odchrząkną!:, przygotowując się do odpowiedzi. Lizzie ubiegła go
jednak, zanim zdołał zebrać myśli. Pytanie to pojawiało się na każdym
spotkaniu.
- Proponujemy budowę nieruchomości o względnie trwałym charakterze.
Koszty budowy zwrócą się w pierwszym roku działalności, a każdy kolejny
rok będzie już czystym zyskiem dla kliniki. - Zamilkła na chwilę, pozwalając
potencjalnym fundatorom oswoić się z tą myślą. - W ten sposób wasze dary
będą stale pomnażane - dodała na zakończenie.
Jej pomysł nie był-wprawdzie oryginalny, ale za to niezwykle skuteczny.
- Ale... ale... tereny otaczające klinikę są takie piękne - zaprotestowała
jedna z matron. - A to, co wy proponujecie...
- W innych miastach zapraszaliśmy miejscowych artystów do ozdabiania
zewnętrznych ścian budynków. Korzyść jest obopólna. Oni mogą się
zaprezentować, a budynek zyskuje na wyglądzie.
45
RS
Po roku budynek maluje się na nowo, dając szansę innym artystom.
- Jeśli domy strachów zarabiają na siebie tyle pieniędzy, to dlaczego nie
mogą być otwarte przez okrągły rok? - odezwał się znów ten sam biznesmen.
- Ależ mogą. Doświadczenie jednak wskazuje, że to się nie opłaca. Poza
tym mogłoby zabraknąć ochotników do obsługi. Optymalnym okresem jest
sześć tygodni, a jeszcze lepiej miesiąc.
Przez kilka kolejnych minut Lizzie odpowiadała na pytania. Skończywszy,
zauważyła ze zdumieniem, że Helen była jedną z pierwszych, która zaczęła
klaskać.
- Jaka szkoda, Elizabeth, że nie możemy obejrzeć jednego z twoich
domów strachów - powiedziała.
- Jest to jak najbardziej możliwe. To ja zaprojektowałam Loch Sądu
Ostatecznego przy Buffalo Bayou Mail. Jest już gotowy, choć otwarcie
nastąpi dopiero za kilka dni - zawahała się przez moment, po czym dodała: -
Jeśli to państwu odpowiada, możemy tam pojechać i obejrzeć budynek. Mam
na to zgodę właścicieli.
- Ależ to świetny pomysł! - zawołała Helen, zwracając się do rodziców
Jareda, którzy właśnie do nich podeszli. - Nie uważają państwo?
- Mnie się podoba - powiedział Jared. - Elizabeth, czy to oznacza, że
możemy zaraz jechać?
Lizzie przytaknęła, ale matka Jareda wpadła im w słowo.
- A ja miałam nadzieję, że Helen dla nas zagra - zawołała, wskazując
władczym gestem na ukryty w uskoku schodów fortepian. - Kochanie, zagraj
nam jakiś krótki kawałek.
Lizzie poczuła, że ją ściska w dołku. Zawsze tak było, gdy stawała wobec
ogromnego talentu Helen. Zdusiła w sobie jęk, kiedy nagle zauważyła na
twarzy Helen dziwny wyraz. Coś na kształt niechęci. Mimo to Helen
posłusznie wstała i ruszyła w stronę wielkiego, błyszczącego instrumentu.
W salonie zapadła cisza. Wyglądało na to, że Helen nie po raz pierwszy
występuje w tym gronie. Lizzie ucieszyła się z tego. Wprawdzie nie lubiła
rywalki, ale potrafiła docenić maestrię jej gry i złościły ją rozmowy, gdy
Helen grała.
46
RS
Chwilę później pochłonęła ją muzyka. Zapomniała o całym świecie,
wsłuchując się w szybkie pasaże i potężne akordy, które zwieńczył wspaniały
finał.
W ułamku sekundy poprzedzającym oklaski oczy obu kobiet spotkały się.
Lizzie zdobyła się na blady uśmiech i nie próbowała nawet ukryć łez
wzruszenia.
Jared podsunął jej pod nos białą chusteczkę.
- Dziękuję - mruknęła.
- Pamiętam, że jej gra zawsze tak na ciebie działała - szepnął.
- Okazuje się, że jestem bardzo uczuciowa - odparła. Oczywiście nikt poza
nią nie siąpał nosem.
- Nie przejmuj się, w gruncie rzeczy to urocze.
- A ja zawsze myślałam, że działam ci tym na nerwy - nie potrafiła ukryć
zdziwienia Lizzie. Jared uśmiechnął się krzywo.
- Znasz powiedzenie: co za dużo, to niezdrowo? Lizzie zachichotała,
patrząc mu prosto w oczy.
Zamarł z uśmiechem na ustach. Powróciło dobrze jej znane uczucie
skrępowania. Ciszę przerwała dopiero matka Jareda.
- Bardzo ładnie ci poszło - zwróciła się do zbliżającej się właśnie Helen. -
Ty, Lizzie, zdaje się, nigdy nie nauczyłaś się grać?
Lizzie przytaknęła. Pani Rutledge swego czasu często jej to wypominała.
- Każdy z nas, mamo, jest mocny w innej dziedzinie - zauważył Jared z
wyrzutem w głosie.
Pomoc nadeszła również z najmniej oczekiwanej strony.
- Poza tym to Elizabeth przysporzy klinice mnóstwo pieniędzy - odezwała
się Helen.
Lizzie nie wierzyła własnym uszom. Było nie do pomyślenia, żeby Helen
nie zgadzała się w czymś z matką Jareda.
- To prawda - przyznała niechętnie pani Rutledge.
- Powiedz, Elizabeth, kiedy będziemy mogli zwiedzić jeden z twoich
budynków?
- Nawet zaraz, jeśli pani sobie życzy.
47
RS
- Nie jestem pewna, czy to najlepszy...
- Ależ, mamo! - przerwał jej Jared. - Pomyśl tylko, co napiszą o tym w
kolumnach towarzyskich.
Kuka minut później pani Rutledge zajęta była organizowaniem kolumny
samochodów do Buffalo Bayou Mail.
Godzinę później zaś Lizzie witała sponsorów w drzwiach Lochu Sądu
Ostatecznego. Rozpoczynało się jej przedstawienie.
- Ten model obsługiwany jest zazwyczaj przez dziewięć osób -
powiedziała, otwierając drzwi. - Zrezygnowałam z przewodnika, gdyż
formuła ta zabiera zbyt wiele czasu. Zostawię zapalone światła i przedstawię
zasady działania tego przybytku.
Poklepała dłonią jedną ze ścian na wprost wejścia.
- To atrapa ściany, zwykła zastawka, skrywająca obsługę. Założenie jest
takie, by straszyć grupę tuż po jej wejściu do środka, a czasami nawet w
trakcie wchodzenia. Ludzie, oczekujący na zewnątrz, słyszą ich krzyki, co
tylko wzmaga zainteresowanie. Dzięki temu możemy wprowadzać kolejne
grupy stosunkowo szybko w głąb domu i obsłużyć większą liczbę
zwiedzających.
Lizzie poprowadziła swoich gości do wnętrza budynku.
- Naszą zasadą jest straszenie ludzi ze wszystkich stron, byle nie z przodu.
Nie powinni bać się wejść dalej do środka.
- Zawsze wydawało mi się, że wystarczy ich po prostu postraszyć -
zauważył Jared.
- Grupa powinna bać się pozostać w jednym miejscu - odparła Lizzie. - To
dlatego przepuszczasz czasami kilka osób przodem i poganiasz za nimi całą
resztę. Pamiętaj zawsze o tym, by straszyć „do przodu".
- A jeśli przez to czegoś nie zobaczą?
- To wrócą i zapłacą jeszcze raz - odparła natychmiast Lizzie. - Mamy
wtedy do czynienia z ponownym obrotem. To czysty zysk. - Widziała, że to,
co mówi, trafiło na podatny grunt, szczególnie wśród zebranych mężczyzn.
Panie natomiast nie wyglądały na przekonane. - Proszę się nie martwić -
zapewniła je Lizzie. - Każdy dostanie to, za co zapłacił.
48
RS
Kontynuowała prezentację wyjaśniając, w jaki sposób sprawne
operowanie światłami ułatwia przemieszczanie grup zwiedzających, i
demonstrując czujniki wyzwalające jęki i krzyki. Jared, który przez cały czas
nie opuszczał jej boku, miał jedynie zastrzeżenia do pochyłej podłogi.
Postanowiła wziąć to pod uwagę przy budowie jego domu.
- Muszę przyznać, że od czasu naszego pierwszego domu strachów
budowle te mocno się zmieniły - oznajmił Jared, gdy dotarli do wyjścia. -
Nagle wszystko stało się takie wyrachowane.
W jego ustach zabrzmiało to niemal jak zarzut. Rozzłościło ją to.
- To interes jak każdy inny. Z tego żyję. Zastanowił się nad tym, co
powiedziała, i skinął głową.
- Być może masz rację. Dopiero teraz widzę, jak nudny jest mój dom w
porównaniu z tym. Ale chciałbym jeszcze zobaczyć, jak to wszystko działa.
Zastanawiam się, ilu pomocników będziemy potrzebowali. No i kto ich
wyszkoli?
- To wcale nie jest takie trudne - uspokoiła gb Lizzie. Jared nie był tego
taki pewien.
- Może nie dla ciebie. . Lizzie uśmiechnęła się szelmowsko.
- No to popatrz.
Podeszła do stojącej w pobliżu grupki ludzi i zaklaskała w dłonie, prosząc
o uwagę.
- Proponuję państwu małą zabawę. Postraszymy się nieco nawzajem.
Po chwili wraz z dziewięcioma ochotnikami weszła do środka i ustawiła
ich na miejscach, udzielając krótkich instrukcji. Następnie zgasiła wszystkie
światła.
- Gotowi? - krzyknęła, stając w drzwiach.
Udając, że pobiera opłatę za wejście, powoli wpuszczała do środka gości
Rutledge'ów. Towarzyszyło temu dużo śmiechu, pisków i krzyku,
roznoszących się echem po całym domu.
- Teraz nasza kolej - oznajmił Jared, kierując się w stronę wejścia. - Muszę
się osobiście przekonać, czy dam sobie radę w ciemnościach.
Lizzie zawahała się, ale podążyła za nim do środka.
49
RS
- Buu!! - zawołał pierwszy potwór, ukryty za fałszywą ścianą.
Była to matka Jareda, rozluźniona i roześmiana jak nigdy dotąd.
Wyglądało na to, że świetnie się bawi. We wszystkich kątach i zakamarkach
pobłyskiwały cekiny wieczorowych sukien i biżuterią, a ubrani w kosztowne
garnitury mężczyźni zajęci byli obsługą świateł i dźwięku.
Nagle Lizzie i Jared natknęli się na grupę gości stłoczonych w drzwiach
prowadzących do krypty. Lizzie postanowiła sprawdzić, co ich zatrzymało.
- Powinno tu być teraz zielone światło - zawołała. - Mamy dobry przykład
na to, w jaki sposób można regulować przepływ zwiedzających w całym
domu.
- Uuuh! - jęknął pulchny potwór w szyfonowej sukni, potykając się o
Lizzie, która straciła równowagę i byłaby niechybnie upadła, gdyby nie Jared,
któremu usiadła na kolanach.
Jared, niewątpliwie instynktownie, przytulił ją do siebie. Lizzie
machinalnie obciągnęła sukienkę, po czym sprawdziła, czy wszystko inne jest
na swoim miejscu. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, w czyich ramionach
się znajduje.
Tymczasem szyfonowy potwór odzyskał równowagę i z wesołym
chichotem zniknął za drzwiami.
Również reszta grupy ruszyła naprzód.
Lizzie wstrzymała oddech, bojąc się poruszyć.
Po raz pierwszy od trzech lat znów była w jego ramionach. Były to trzy
nieskończenie długie lata. Nigdy nie pragnęła rozwodu. Nie wierzyła, że do
niego dojdzie, aż do chwili, gdy miała w ręku stosowne papiery.
Widać nie dość mocno starali się przezwyciężyć dzielące ich różnice.
Teraz zaś było już za późno. Wprawdzie niczego bardziej nie pragnęła, jak
wtulić się w ramiona Jareda, wiedziała jednak, że nie wolno jej tego uczynić.
Siedziała sztywno, aż poczuła, jak zaczynają jej cierpnąć nogi. Wystawiła
jedną na próbę, starając się wybadać w ciemności, gdzie jest podłoga.
- Używasz wciąż tych samych perfum - powiedział Jared.
Lizzie zamarła, czując mrowienie w krzyżu.
Wiedziała, że to się nie może udać. Jared był przecież związany z inną
50
RS
kobietą. Próbowała się podnieść, ale on tylko mocniej zacisnął ramię wokół
jej talii.
Dochodzący z mroku chichot wskazywał, że dobrze się bawił.
- Jared - poprosiła. - Pozwól mi wstać.
- Dlaczego? Przecież kiedyś lubiłaś siedzieć mi na kolanach.
- Czyżbyś zapomniał o Helen?
- Nie, oczywiście, że nie - odparł, puszczając ją. Lizzie zerwała się na
równe nogi.
W atramentowej ciemności słychać było tylko ich głośne, przyspieszone
oddechy.
- Może lepiej dołączmy do pozostałych - zauważył w końcu Jared.
Dalsza część drogi przebiegła już bez żadnych zakłóceń. Przy wyjściu
zastali sporą grupkę gości, toczących z sobą ożywioną rozmowę.
- Elizabeth - zwrócił się do niej ojciec Jareda.
- Ile będzie kosztować przeprojektowanie domu w Dallas?
Lizzie wymieniła odpowiednią sumę, której wysokość wprawiła pana
Rutledge'a w osłupienie. Szybko jednak przeprowadził w myślach parę
obliczeń i powrócił do swoich znajomych. W ciągu kilku minut Jared zebrał
od nich czeki na kilka tysięcy dolarów.
Razem z Helen dziękował serdecznie wszystkim ofiarodawcom. Lizzie
stała skromnie na uboczu, próbując nie czuć się jak piąte koło u wozu.
Pół godziny później, odwożąc ją do domu, Jared udowodnił jednak, iż
potrafi docenić, ile dla niego zrobiła. Helen pojechała z jego rodzicami.
- To był naprawdę wyśmienity pomysł pozwolić im na to zwiedzanie -
powiedział wciąż podekscytowany.
- Nie mogę wprost uwierzyć, że udało nam się zebrać taką masę pieniędzy.
Jesteś niesamowita!
Lizzie rozkoszowała się jego słowami. Przypomniały jej się dawne czasy,
kiedy pracowali wspólnie nad swym pierwszym domem strachów. Jared nie
mógł wtedy wyjść z podziwu nad ilością pomysłów, którymi sypała jak z
rękawa. Taki był bowiem podział ról w ich zespole. Lizzie była od
pomysłów, a Jared od przelewania ich na papier.
51
RS
- Dzięki. Mam dużo doświadczenia w zbieraniu funduszy na budowę
moich domów.
- Mimo wszystko. Przyjaciele moich rodziców to szalenie konserwatywna
banda.
- Najważniejsze, że dziś dobrze się bawili. Teraz lepiej rozumieją, na czym
polega działalność domu strachów - powiedziała, po czym dodała: - Nam
natomiast pozostaje go jeszcze zbudować.
- Elizabeth Wilcox! Czyżbyś znowu zasnęła na kanapie?
Lizzie ostrożnie uchyliła powieki i natychmiast je znów zamknęła,
oślepiona blaskiem promieni słonecznych, wpadających przez wielkie okno
do salonu.
Zaklęła w duchu. Od pamiętnego spotkania u rodziców Jareda nie spędziła
ani jednej nocy w łóżku.
- Już nie śpię - wychrypiała.
- Akurat. Właśnie to słyszę. Uwaga! Okryj się, wchodzę.
Lizzie zakryła sobie twarz poduszką żałując, iż dała kiedyś Carleen klucz
do swego mieszkania.
- No nie! Jak ty znowu wyglądasz? Jakaś przyduża bawełniana koszulka,
skarpetki nie do pary, kapcie-króliczki i stary szlafrok twojego ojca!
Wyglądasz koszmarnie!
Lizzie odsłoniła twarz chcąc poinformować Carleen, iż to, gdzie śpi i jak
się ubiera jest wyłącznie jej prywatną sprawą, ale dostrzegła w ręku
przyjaciółki filiżankę z kawą. Podziękowała więc tylko i powoli usiadła.
Tymczasem Carleen ruszyła w stronę kuchni, gdzie zastała pół zlewu
brudnych naczyń i resztki jedzenia z kolacji. Westchnęła ciężko, zakasała
rękawy i zabrała się do zmywania.
- Zostaw. Później to zrobię - krzyknęła Lizzie popijając kawę, ale Carleen,
jak zwykle, udała, że nie słyszy.
Lizzie była zbyt zmęczona, by nalegać.
Kilka minut później Carleen wróciła do pokoju i stanęła przed kanapą,
opierając ręce na biodrach.
52
RS
- No, a teraz powiedz mi, co takiego sprawiło, że musiałaś znowu siedzieć
po nocy?
Lizzie milcząco wpatrywała się w swą filiżankę. Carleen schyliła się i
rzuciła okiem na kilka rysunków, walających się na niskim stoliku obok
kanapy.
- Jakiś nowiuteńki projekt? Lizzie milcząco skinęła głową.
- Jeszcze na te święta Halloween? Lizzie ponownie skinęła głową.
- Elizabeth Wilcox, czyś ty upadła na głowę? Co sprawiło, że przyjęłaś
jeszcze jedno zlecenie?
- To dla Jareda - westchnęła Lizzie.
- Przecież to miała być tylko konsultacja - przypomniała Carleen,
krzyżując ręce na piersiach.
- No i jest.
- To, co tutaj leży - parsknęła Carleen, pokazując palcem rysunki - to dużo
więcej niż tylko konsultacja.
- Nazwijmy to więc przysługą w imię starej przyjaźni - oznajmiła Lizzie
wstając wreszcie.
Przeciągnęła się. Bolały ją kark i plecy! Wzięła się za ich
rozmasowywanie.
- Czy ta przyjaźń była naprawdę taka dobra?
- Carleen...
- Poza tym wydawało mi się, że on już zbudował jakiś dom.
- Tak, ale efekt jest mizerny.
- Nie powinnam była dopuszczać go do ciebie - oznajmiła Carleen i wzięła
się za porządkowanie porozrzucanych papierów.
Następnie zaniosła je na deskę kreślarską. Ołówki włożyła do pudełka, a
walające się wokół zmięte kartki papieru wyrzuciła do kosza.
- To ty zmusiłaś mnie do spotkania z nim! - Umysł Lizzie zaczynał powoli
znów pracować.
- Tak, to niewybaczalny błąd z mojej strony - odparowała natychmiast
Carleen, podnosząc z podłogi rozrzucone części garderoby i zanosząc je do
sypialni.
53
RS
- Hej, Carleen, nie musisz tego sprzątać - jęknęła Lizzie, podążając za nią.
Klapnęła na łóżko.
- Jestem do tego przyzwyczajona. Bądź co bądź wychowałam piątkę
dzieci. - Otworzyła drzwi do szafy. - Co chcesz dziś włożyć?
- Nie mam zielonego pojęcia.
- Popatrzmy no... - Carleen przesunęła palcami po wieszakach. - Masz
dzisiaj inspekcję budowy w Austin.
Lizzie jęknęła, mrucząc coś pod nosem.
- Nie, z całą pewnością nic nie przełożę. Tylko byś tego później żałowała -
odparła Carleen surowo.
Wyciągnęła czarno-kremowo-brązową bluzkę w cętki, do tego odpowiedni
żakiet i bermudy. Położyła wszystko na łóżku i zajęła się dobieraniem
odpowiednich tenisówek.
- Wcale cię nie prosiłam, żebyś coś przekładała.
- Ale miałaś taki zamiar. Dziewczyno, przecież ty się zabijasz. Ale ja ci na
to nie pozwolę.
Lizzie udawała, że tego nie słyszy.
- Słuchaj, zatmdniłam cię jako bezlitosną sekretarkę, recepcjonistkę i
księgową, ale nie przypominam sobie, żeby twój angaż obejmował bezlitosne
matkowanie.
- Miałam nadzieję, że jestem również twoją przyjaciółką - powiedziała
Carleen najwyraźniej urażona.
- Ależ jesteś - zapewniła ją szybko Lizzie.
- Poza tym jeśli ty zbankrutujesz, ja stracę pracę.
- Carleen!
- No to powiedz mi, co takiego próbujesz udowodnić, nie kładąc się spać
przez trzy noce z rzędu?
-Nic. - Lizzie zmarszczyła czoło i pociągnęła łyk kawy.
- To nieprawda. Wciąż go kochasz i masz nadzieję, że pomagając mu
stworzyć istne dzieło sztuki, pokażesz mu, jaki był ślepy przez te wszystkie
lata. A on, zachwycony, padnie pewnie na kolana i poprosi cię o rękę? Czy
nie tak?
54
RS
Była na tyle blisko prawdy, iż Lizzie poczuła się nieswojo.
- Jest tylko jedno „ale". Helen Travis, jego narzeczona.
- Co ty powiesz?
Lizzie wzruszyła ramionami i weszła do łazienki, biorąc się za
szczotkowanie włosów.
- W jaki sposób chcesz ich rozdzielić?
- Wcale nie mam takiego zamiaru.
- Chcesz powiedzieć, że nie będziesz walczyć o swojego mężczyznę?
Lizzie energicznie przejechała szczotką po włosach.
- Jared nie jest już moim mężczyzną. I to od kilku lat. Jeśli chcesz
wiedzieć, to jeszcze dwa tygodnie temu nie przyszłoby mi do głowy, że
będziemy w ogóle o nim rozmawiać.
- To dlaczego zadajesz sobie taki trud i projektujesz dla niego nowy dom?
Przecież nie masz na to czasu.
- Nazwij to prezentem ślubnym.
- Powiedz mi, jaka ona jest - nalegała Carleen. - Ma jakieś słabości?
- Absolutnie żadnych - Lizzie odłożyła szczotkę na miejsce. - To chodzący
ideał. Świetnie do niego pasuje. Wyobraź sobie moje całkowite
przeciwieństwo. Wysoka, elegancka, chłodna blondynka.
- Może jest za wysoka? - Carleen jak zawsze była lojalna.
- Jest doskonała - zaprzeczyła Lizzie.
- Może zbyt doskonała?
Lizzie otwierała już usta, by zaprzeczyć, ale zmieniła zdanie. To było
dokładnie to. Zbyt doskonała.
Helen rzadko kiedy nie zgadzała się z kimś i nigdy się nie kłóciła. Z całą
pewnością będzie wyśmienitą żoną.
Tyle że nie dla niego.
55
RS
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dwa dni później Lizzie poleciała do Dallas z nowymi planami domu
strachów pod pachą. Spędziła wiele godzin, nanosząc niezbędne poprawki.
Prościej byłoby zaprojektować wszystko od nowa, ale postanowiła
wykorzystać jak najwięcej z oryginalnego projektu Jareda. Liczyła na to, że
doceni ten gest.
- Gdzie się podziewałaś? - usłyszała, gdy tylko dotarła na budowę.
- Nie ma co, miłe powitanie.
- Zaczynałem się już martwić. Czekam na ciebie od ponad godziny.
- Mam jeszcze inne budowy na głowie - przypomniała mu patrząc, jak
torował sobie drogę przez stos odpadków drewna i innych śmieci. Od kilku
dni poruszał się o kulach. - Naprawdę się o mnie martwiłeś?
- Oczywiście! - był zaskoczony, że w ogóle pyta.
- Przecież nie możemy zacząć bez twoich planów.
No tak, plany. Oczywiście. Lizzie westchnęła.
- Przefaksowałam ci przecież listę potrzebnych rzeczy.
- Tak, wiem - odparł Jared, wchodząc do budynku.
- Kto to jest Edward?
- Mój asystent.
- Wolałbym mieć z tobą do czynienia.
- To coś nowego - mruknęła Lizzie pod nosem.
- Taak - roześmiał się Jared przystając. - Pomyśl tylko, my dwoje,
pracujący w tym samym czasie nad tym samym projektem.
Lizzie zagryzła wargi, strząsnęła pył z tenisówek i weszła za nim do
środka.
Czekał na nią przy krypcie. W milczeniu rozwinęła rysunki. Jared zerknął
na nie i aż zagwizdał.
- Nic dziwnego, że zamówiłaś tyle drewna. Powiedz mi, nie mogłaś
zaprojektować czegoś prostszego?
A ona liczyła na jego podziw i wdzięczność!
- Teraz masz coś prostszego.
56
RS
- Tak, wiem, ale... - wskazał palcem na plany. - Nie sądzę, byśmy byli w
stanie wybudować to w trzy tygodnie.
- Oczywiście, że tak. Pod warunkiem jednak, że nie będzie żadnego
opóźnienia - ostrzegła. - Będziesz musiał przekupić stolarzy. Ale oni
uwielbiają nadgodziny.
- Nie wspominałem ci, ze korzystamy z ochotników?
Lizzie zmełła w ustach nieprzyzwoite słowo.
- Co takiego? Nie, nie wspominałeś.
Musiał być chyba szalony, zatrudniając ochotników. Mogą być dobrzy do
prac malarskich lub obsługi domu, ale przecież nie do budowy.
- Jak mogłeś nawet rozważać możliwość użycia niewykwalifikowanej siły
roboczej do budowy jednego z moich domów?
- W taki sam sposób postawiliśmy ten dom - odparł. - Przecież to zwykły
dom strachów, a nie Tadż Mahal.
- W porównaniu z tym tutaj, mój to Tadż Mahąl!
- I prawdopodobnie będzie tyle samo kosztował! Mało brakowało, żeby
skoczyli sobie do oczu.
- Gdybym wiedziała, że będziesz korzystał z ochotników, nigdy nie
zaprojektowałabym tak skomplikowanego domu - odezwała się Lizzie po
chwili. - Przeprojektuję wszystko, choć naprawdę nie mam pojęcia kiedy.
- Bądź cicho - syknął Jared, zagłębiając się w myślach.
Lizzie była zrozpaczona. Obiecała sobie, że Hotel Grozy będzie jej
absolutnym priorytetem. Zaplanowała swój czas co do minuty, oddelegowała
Edwarda, była niemiła dla Carleen, a teraz Jared przewracał wszystko do góry
nogami.
Wiedziała, że jej projekt był zbyt skomplikowany. Zastanawiała się, co ją
opętało. Chciała mu zaimponować.
- Równie dobrze mogę zacząć zaraz - rzekła, wyciągając ręce po plany.
- Zostaw - powiedział Jared, chwytając ją za nadgarstek.
- Nie - odparła. - Nie ma mowy, żebyś postawił taki dom w trzy tygodnie...
- Ale ty mogłabyś?
- Oczywiście.
57
RS
- W takim razie i ja potrafię.
- Żartujesz chyba. - Lizzie oswobodziła rękę, po czym machinalnie zaczęła
ją masować. - Nie masz wprawy. Ja od lat nie buduję nic innego.
- Zawsze wiedziałem, że jesteś trochę kopnięta.
- Mam tego dosyć! - Odwróciła się na pięcie, gotowa do wymarszu.
Jared domyślił się, co zamierza, i chwycił jej dłoń.
- Przecież to był tylko żart.
- Co? Przypomniałeś sobie, jak bardzo potrzebujesz mojej pomocy? -
spytała słodkim głosikiem.
- Tak, nie było to zbyt mądre - przytaknął Jared.
- Jestem ci winien moje najszczersze przeprosiny.
Był w potrzasku i dobrze o tym wiedział.
- Widzę, że jesteś naprawdę w rozpaczliwej sytuacji - powiedziała. -
Takiej bardzo, bardzo rozpaczliwej.
- Masz rację - odparł. — A teraz powiedz, ile będzie mnie kosztował twój
pobyt tutaj?
- Trochę pokory. A nawet więcej niż trochę - odparła po zastanowieniu.
Jared puścił jej rękę.
- Z łapówkami czy bez?
- Zdecydowanie „z".
- Zwierzęce, mineralne czy warzywne?
- Czy czekolada jest warzywem?
Jared zaśmiał się cicho.
- Widzę, że drogo się sprzedajesz. No dobrze, przyjmuję.
- Świetnie. A teraz daj mi dzień lub dwa na przygotowanie nowego
zestawu - powiedziała Lizzie, sięgając po rysunki.
- Nie - zaoponował Jared. - Budujemy według tego projektu. Dam z siebie
wszystko. Będę zasuwał razem z ochotnikami. Więcej, zatrudnię nawet
prawdziwych stolarzy. Zachciało mi się domu strachów według projektu
Lizzie Wilcox, to go mam. Nic innego nie wchodzi w rachubę.
Wyglądało na to, że potraktował całą sprawę ambicjonalnie, jako
wyzwanie rzucone jego umiejętnościom.
58
RS
- Możesz mieć również prostszy dom według mojego projektu. To moja
wina. - Liczyła na to, że jej słowa go powstrzymają.
- Nic z tego. I nie dotykaj się do planów!
- A właśnie, że będę. Są moje i zrobię z nimi, co zechcę! - wrzasnęła
Lizzie, wyrywając mu je z ręki.
- Oddaj mi to!
- Uspokójcie się, dzieci! - usłyszeli nagle czyjś głos. W drzwiach stała
Helen z wiklinowym koszem w ręku i patrzyła na nich z niesmakiem.
- Helen! - zawołał Jared odrobinę zbyt entuzjastycznie i podszedł, by
ucałować jej policzek.
- Wygląda na to, że potrzebna jest wam mała przerwa - oznajmiła Helen.
Wyjęła niewielki obrus i rozpostarła go na trumnie.
- To naprawdę świetny pomysł - powiedziała Lizzie. - Zostańcie tu i
zjedzcie coś, a ja...
- Elizabeth, starczy również dla ciebie. Zostań, proszę - mówiąc to
wcisnęła jej kanapkę do ręki.
- Dzięki.
Lizzie przykucnęła przy cokole, na którym stała trumna, a Jared stanął tuż
obok. Helen popatrzyła z niesmakiem na trumnę i postanowiła usiąść na
podłodze.
- A teraz powiedzcie, o co była ta kłótnia? - spytała, wręczając im zimne
napoje.
- To była tylko mała sprzeczka - odpowiedział Jared.
Lizzie niemal udławiła się swoją kanapką.
- On jest nader uprzejmy. Mój projekt okazał się zbyt skomplikowany i
czasochłonny. Nie zdążymy go zrealizować. Chciałam go tylko nieco
uprościć, to wszystko.
Helen uznała widać jej wywód za logiczny, gdyż spytała:
- Co w tym złego, Jared?
Jared obrzucił Lizzie ponurym spojrzeniem.
- Chciałem dom firmy Wilcox i go mam. Koniec dyskusji.
Lizzie miała tego dosyć. Postanowiła zmienić temat.
59
RS
- Bardzo mi się podobała twoja gra, Helen. - Naprawdę tak uważała. - Co
grałaś?
- Chopina Balladę G-dur w tonacji minorowej - Helen uśmiechnęła się
smutno. - Jesteś pierwszą osobą, która o to spytała.
Natychmiast po posiłku Jared sięgnął po swoje kule.
- Muszę zadzwonić do miejscowych związków zawodowych i zamówić
kilku stolarzy - oznajmił. - Inaczej marne nasze szanse na ukończenie
budowy przed Halloween.
- Przecież to ty nalegałeś, bym nie upraszczała projektu - zauważyła Lizzie
cierpko.
- Nie waż się ich dotykać, gdy mnie nie będzie. Gdyby nie Helen, Lizzie
chyba pokazałaby mu język. Podczas gdy Jared zmierzał ku wyjściu, Helen
zwróciła się do Lizzie.
- Cieszę się, że mamy okazję z sobą pogadać.
Jej dalsze słowa dalekie były jednak od uprzejmości.
- Doceniam fakt, że pomagasz nam w pracach nad tym projektem, przez co
musisz blisko współpracować z Jaredem. Pamiętaj jednak, że nie będę
tolerować twoich patetycznych wysiłków, by go odzyskać.
Oczy Lizzie wyrażały bezgraniczne zdumienie.
- Tylko nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię - parsknęła Helen. - Nie
możesz się pogodzić z faktem, że chcemy się pobrać i zrobiłabyś wszystko,
by rozbić nasz związek.
Lizzie nie wierzyła własnym uszom.
- Tak, jak ty rozbiłaś nasz? - spytała. Był to strzał w ciemno.
- Tylko że mnie się udało - odparła Helen z zadowoleniem. - Tobie się to
nie uda. Nie powiesz chyba, że nigdy nas nie podejrzewałaś?
Może kiedyś... Lizzie raz czy dwa razy zastanawiała się nad tym, ale
broniła się przed myślą, że to mogłaby być właśnie Helen. Wolała wierzyć, że
nieporozumienia z Jaredem wynikają z ich odmiennych poglądów na sposób
prowadzenia firmy.
Chociaż jej mężowi nie podobało się również jej zachowanie, sposób
ubierania się, czy też przyjaciele...
60
RS
Ponownie zadźwięczały jej w uszach często słyszane wówczas słowa:
„Dlaczego nie możesz być taka jak Helen?"
Ujrzała nagle Helen w zupełnie nowym świetle.
- Szczerze mówiąc, Helen, posądzałam cię o więcej klasy.
- Zawsze byłaś naiwna.
- Powiedz mi, dlaczego mnie tak prowokujesz? - spytała Lizzie zdumiona.
- Ty... Jared potrzebuje przecież mojej pomocy. Obrażanie mnie może wam
tylko zaszkodzić.
- Zawsze możesz odejść - wzruszyła ramionami Helen.
- Chętnie bym to zrobiła, ale myślę, że sprawię ci większą przykrość, jeśli
zostanę.
- To prawda. Ale nie myśl, że coś tym osiągniesz - odparła Helen zimno,
zbierając resztki jedzenia.
Lizzie zrobiło się nagle żal byłego męża.
- Ty go chyba wcale nie kochasz, prawda? - spytała pod wpływem
impulsu, nie spodziewając się nawet odpowiedzi.
- Oczywiście, że nie - odparła krótko Helen. - Zresztą on też mnie nie
kocha.
- To dlaczego chcesz wyjść za niego? - nie starczyło jej odwagi, by spytać,
dlaczego on to robi. Jednym zręcznym ruchem Helen stanęła na nogi.
- Bardzo lubię Jareda. Bądź co bądź znam go przez ponad pół życia.
Pochodzimy z tego samego środowiska... - zawiesiła na chwilę głos, subtelnie
podkreślając wagę tego faktu. - A i nasze rodziny są, tym wręcz zachwycone.
Lizzie nie wątpiła w to. Była nawet zdziwiona, iż pani Rutledge nie
nalegała na natychmiastowy ślub.
- Ale przecież to jeszcze nie powód, żeby się pobierać!
- Mylisz się. Poza tym mamy wspólnych znajomych i podobne
zainteresowania.
Lizzie nie wierzyła własnym uszom. Jared, którego znała, nigdy nie
przystałby na tak wyrachowane rozwiązanie. W jakim wieku oni żyją?
- Ale wy się przecież nie kochacie! Helen roześmiała się sucho.
- Ogień namiętności prędzej czy później się wypala, i co wtedy pozostaje?
61
RS
Przypomnij sobie, jak było z tobą i Jaredem.
- Ja...
- Kłótnie. Walka. Zadawanie sobie bólu - Helen zaczęła chodzić tam i z
powrotem. - Jared zdążył to już poznać, a ja nie mam czasu ani chęci, żeby
przez to przechodzić.
- Przecież to nie zawsze musi tak być...- a już mam swoją miłość.
Muzykę. To moja prawdziwa namiętność. Jest dla mnie wszystkim.
- Tym bardziej... Po co od razu się pobierać? Helen stanęła i skrzyżowała
ręce.
- Czy ja wiem... Bo tak wypada. Dla towarzystwa... dzieci. Co równie
ważne: będę miała wreszcie spokój z dyrygentami, którym wydaje się, że ich
obowiązkiem jest zalecanie się do każdej artystki.
- Nie możesz po prostu odmówić?
- Pewnie. Wtedy podczas przedstawienia nagle siada tempo, wejścia są
zbyt wczesne lub zbyt późne, a orkiestra gra sobie a muzom.
- Innymi słowy, muzyka, jaką tworzycie, nie jest piękna.
- Właśnie.
- Helen, nie ukrywam, iż jestem pod wrażeniem rozwiązania, jakie
wymyśliłaś, by pozbyć się artystycznych problemów. Zdegustowana, ale
mimo to pod wrażeniem.
- Nie masz prawa mnie osądzać.
- Nie, ale i tak to zrobię. A co na tym zyska Jared?
- Mnie - odparła Helen spokojnie.
-Też mi transakcja! - mruknęła Lizzie, mrużąc oczy.
Nie zdążyła nic więcej powiedzieć, ponieważ wrócił Jared. Kilkakrotnie
powtórzała sobie w duchu, że to nie jej sprawa i że nie powinna się wtrącać.
Męczyło ją pytanie, czy Jared zdawał sobie sprawę z uczuć Helen, a raczej
ich braku? Z drugiej strony nigdy przecież nie angażował się w nic, jeśli tego
naprawdę nie pragnął. Myśl ta wstrząsnęła Lizzie.
- Wygląda na to, że nigdzie nie ma stolarzy - oznajmił Jared ponuro. - A ja
mam przed sobą budowę domu, z którym moi ochotnicy sobie nie poradzą.
- Mówiłam ci przecież...
62
RS
- Wiem, skąd można zdobyć stolarzy - przerwała im Helen.
- Skąd? - zawołali jak na komendę.
- Moi rodzice zlecili ekipie stolarskiej budowę przebieralni przy basenie.
Weźcie ich.
Lizzie, której pomysł się spodobał, spojrzała na Jareda.
- To bardzo miło z twojej strony - powiedział, zwracając się do Helen - ale
nie mogę zabrać twoim rodzicom robotników.
- Dlaczego nie? - zdziwiła się Helen. - Mama i tata wrócą z Vail dopiero
za miesiąc. Guzik ich będzie obchodzić, ze przebieralnia stanie nieco później.
Lizzie wprawdzie podejrzewała, że rodzice Helen świadomie zaplanowali
hałaśliwe prace na czas swojej nieobecności, ale nie była taka głupia, by
mówić o tym głośno. Widziała też, że i Jared był bliski przyjęcia kuszącej
propozycji.
- Lepiej prosić o wybaczenie niż o zgodę - zauważyła spokojnie.
Półuśmiech na twarzy Jareda świadczył o tym, iż pamiętał ich wspólne
motto. W jego oczach dostrzegła błysk, taki sam jak zawsze, gdy
rozpoczynali pracę nad nowym projektem.
- W porządku, Helen. Może byś tak do nich zadzwoniła?
- Teraz? - Helen spojrzała niespokojnie na Lizzie. -Tak. Ja i Lizzie
musimy jeszcze trochę popracować.
Helen sztywno skinęła głową, podniosła koszyk z podłogi i podała
Jaredowi policzek do pocałowania. Czy właśnie tego pragnął na resztę swego
życia? A gdzie namiętność, iskrzenie między dwojgiem ludzi, podniecenie?
Lizzie znów poczuła wewnętrzne wzburzenie.
Jak Helen śmiała sugerować, iż małżeństwo Lizzie i Jareda było dla niego
takim koszmarem, że nie chciał ryzykować znów czegoś podobnego. Czyżby
naprawdę aż tak jej nienawidził?
- Co to takiego ta Sala Luster? - spytał Jared, stukając palcem w jeden z
rysunków. - Nie widziałem tego wcześniej. - Nie odrywał wzroku od
leżących przed nim papierów.
- Jared - odezwała się cicho Lizzie. - Miałam właśnie bardzo interesującą
rozmowę z Helen. Czy ty ją kochasz?
63
RS
- Opowiedz mi lepiej o tej Sali Luster.
- Nie chcę rozmawiać o...
Jared przymknął oczy i wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Sala Luster, bardzo proszę.
- Są to portrety ludzi, które w specjalnym oświetleniu przemieniają się w
monstra. Ostatni obraz kryje w sobie prawdziwego człowieka... Jared!
Popatrz na mnie!
- Elizabeth - westchnął Jared. - Nie mów nic, czego oboje moglibyśmy
później żałować.
- Nie możesz ożenić się z Helen!
Dopiero teraz uniósł wzrok i spojrzał na nią.
- Mogę i zrobię to.
- Nie bądź głupi.
- A co to ciebie obchodzi?
- Obchodzi! - wrzasnęła. - Zawsze mnie obchodziło. To ciebie pierwszego
przestało obchodzić.
Jared pochylił się nad trumną.
- To nieprawda - powiedział cicho. Gdy spojrzała w jego oczy, dostrzegła
w nich smutek. Wyciągnął rękę i przejechał palcem po nasadzie jej nosa. - Po
prostu nam nie wyszło, dziecino.
Ton jego głosu przeraził ją. On naprawdę w to wierzył!
- A jak mogło nam się udać, skoro mieliśmy Helen i twoich rodziców za
przeciwników?
- Dosyć tego! - Jared wyprostował się. - Chcę, by rysunki w ostatecznej
wersji były gotowe do jutra.
Powinna była pamiętać, jaki jest uparty.
- Świetnie - parsknęła, zwijając projekt. - Nie mam chęci lecieć do
Houston, spędzę tę noc w Dallas. Mogę skorzystać z twojego biura, żeby
popracować?
- Oczywiście.
Lizzie chciała się już pożegnać, ale przypomniała sobie nagle scenę
pożegnania miedzy nim a tą małą intrygantką. Może potrzebował czegoś, co
64
RS
przypomniałoby mu, co traci?
Przysunęła się do niego tak blisko, że prawie go dotykała.
- O co chodzi? - spytał Jared cofając się.
- Nie chcesz mnie pocałować na dobranoc? - Nie.
- Boisz się? - przekomarzała się.
- Nie. Po prostu nie jestem zainteresowany. Uwierzyłaby mu, gdyby nie
oznaka niepokoju, jaką dostrzegła na jego twarzy.
Przysunęła się jeszcze bliżej, aż ich ciała zetknęły się.
- Kłamca - szepnęła i podała mu usta do pocałunku.
Jared przyglądał się jej przez nie kończące się sekundy.
- Elizabeth - jęknął wreszcie i schylił głowę, żeby ją pocałować.
Lizzie włożyła całe serce w ten pocałunek. Zarzuciła mu ręce na szyję i
przyciągnęła mocno do siebie. Przytuliła się do niego całym ciałem,
rozkoszując się znajomym zapachem. Gdyby choć przez moment wierzyła, że
Jared i Helen są dla siebie stworzeni, nigdy by tego nie zrobiła. Ale
wiedziała, że nie byli.
Kule z hukiem upadły na podłogę, gdy Jared przyciągnął ją mocniej do
siebie. Całował ją długo i namiętnie, a jego ręce błądziły po jej plecach, jak
gdyby odkrywając jej ciało na nowo.
Czy czuł to samo co ona? Czy potrafił bez tego żyć?
Jeszcze raz przytulił ją gwałtownie, po czym zacisnął dłoń na puklu jej
włosów, odrywając jej głowę od siebie.
Patrzyli sobie w oczy, oddychając z trudem.
- Zaprzestań tych gier, Elizabeth.
- To nie gra, Jared - powiedziała, schylając się po jego kule. - To tylko
pożegnalny pocałunek.
65
RS
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ta kobieta doprowadzała go do szału. Jak mógł w ogóle przypuszczać, iż
będą mogli razem pracować?
Wszędzie jej było pełno. Początkowo sądził, iż wręczy mu plany i pójdzie
straszyć kogoś innego, ale się pomylił. Osobiście musiała wszystkiego
dopilnować. Jak to się stało, że zmieniła się w taką perfekcjonistkę?
- Jared, przewieź mnie jeszcze raz po Lochach Cierpienia - poprosiła
Elizabeth, opadając na wózek inwalidzki.
Jared, który nosił jeszcze opatrunek gipsowy, ale nie korzystał już z
pomocy kul, złapał z tyłu rączki fotela.
- Elizabeth, nie sądzę, byśmy mieli czas na kolejne zmiany. Zapomniałaś,
że to już drugi tydzień października?
- Ależ to ty zwracałeś mi uwagę, jak trudno jest poruszać się po tych
deskach wózkiem inwalidzkim.
- Jest to trudne, ale nie niemożliwe. Zostaw to.
- Nie gadaj, tylko pchaj.
- Sama możesz tam pojechać.
- Nie mam w tym doświadczenia. Pchaj z prędkością, z jaką porusza się
zazwyczaj człowiek na wózku.
Z doświadczenia wiedział, że dyskutując z nią, tracił tylko czas. Czyżby
zawsze była taka uparta?
W oryginalnym projekcie deski podłogi pomieszczenia skrywającego
Lochy Cierpienia ułożone były w kilkucentymetrowych odstępach,
odsłaniających widok na „ogień" i sylwetki ludzi. Czujniki podczerwieni
wyzwalały
krzyki
nieszczęsnych
więźniów.
Elizabeth
zamierzała
zlikwidować szpary i wyciąć po bokach miejsce na kraty.
- Edward! - zawołała, podnosząc się z wózka. Była to kolejna osoba, która
przyprawiała Jareda o kurcze żołądka. Młody, jasnowłosy asystent Elizabeth
najwyraźniej ją ubóstwiał. Nigdy nie kwestionował jej poleceń. Dobrze
chociaż, że Elizabeth nie zwracała uwagi na jego umizgi.
- Tak, Lizzie? - Edward pojawił się prawie natychmiast.
66
RS
- Jeśli wstawimy kraty tutaj - wskazała palcem - i tutaj, jaki to będzie
miało wpływ na pracę ludzi na zapleczu?
- Natychmiast to sprawdzę.
Edward przesunął drewnianą zastawkę, odsłaniając ukryte za nią drzwi,
wiodące na korytarz.
- Elizabeth - powiedział Jared cicho. - Po prostu zatkaj dziury i dajmy
sobie spokój z tym punktem programu.
- Co takiego? - spytała Lizzie, siadając na podłodze.
- Nie chcesz chyba upraszczać projektu? Wyraźnie rozkoszowała się
sytuacją. Dopiero teraz zrozumiał, jaki popełnił błąd, upierając się przy nie-
wprowadzaniu poprawek. Zachował to jednak dla siebie.
- Chcę jedynie skończyć na czas.
- Wszyscy tego chcemy - mruknęła Elizabeth, przysłuchując się stukaniu
zza ściany. - Edward, gdzie jesteś?
Edward zastukał ponownie, a ona mu odstukała. Wtedy wreszcie
zdecydowali o usytuowaniu i wielkości krat.
Jared marzył o tym, by usiąść. Dokuczała mu noga i upał, szczególnie
dający się we znaki w centralnej części domu.
Do tego wszystkiego Elizabeth wyglądała, jakby wróciła właśnie z lekcji
aerobiku. Miała na sobie obcisłe legginsy i krótką koszulkę, jaskrawe
tenisówki i całą masę bransoletek. Helen nigdy nie włożyłaby czegoś równie
prowokującego. Poczuł, jak zasycha mu w gardle.
- Edward, nanieś poprawki i nie zapomnij powiększyć tła, jeśli nie
chcemy, żeby widać było obsługę.
- Zrobi się - usłyszeli zduszony głos Edwarda.
- No dobrze - oznajmiła Elizabeth wstając. - Są jeszcze jakieś pytania?
- Tak. Sala Luster - odparł Jared, puszczając ją przodem.
Wózek inwalidzki stał im na drodze, lecz Elizabeth, zamiast przestawić go,
przepchnęła się między nim a Jaredem.
Zrobiła to bardzo wolno i zmysłowo.
Poczuł w nozdrzach ciepły, korzenny zapach. Żadna inna znajoma kobieta
tak nie pachniała.
67
RS
Plackiem z dyni i jabłecznikiem, waniliowymi ciasteczkami i goździkiem.
A już z pewnością nie Helen. Helen pachniała różą.
- Wszystko w porządku? - usłyszał.
- Tak - odparł, otwierając oczy, ale to nie była prawda. Nic nie było w
porządku, odkąd się pocałowali.
Ten pocałunek był kolosalnym błędem, którego nie zamierzał powtarzać.
Bez względu na to, jak bardzo tego pragnął.
- Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała Lizzie. - Co byś powiedział na
obiad?
- Dobry pomysł.
- Edward! - zawołała Lizzie - Gdzie jesteś?
- Wciąż w lochu - dotarła do nich przytłumiona odpowiedź.
- Wyłaź stamtąd, bo się usmażysz.
- Muszę skończyć pomiary.
- Skończysz po obiedzie - włączył się Jared. Twarz Edwarda ociekała
potem, gdy wreszcie się pojawił.
- Dzięki. Przypomnijcie mi tylko, bym naniósł poprawki, zanim stąd dziś
wyjdę. Teraz idę do Sali Luster, a później coś przekąsić - powiedziawszy to,
zniknął.
- Mam zadzwonić, by dostarczono nam pizzę? - spytała Lizzie, ruszając
krętym korytarzem w stronę wyjścia.
- Tylko jeśli pozwolisz mi zjeść w spokoju pepperoni.
- Przecież one wprost ociekają tłuszczem.
- Właśnie dlatego je lubię.
Przy następnym zakręcie Lizzie przeskoczyła przez wiązkę światła, której
przerwanie włączało efekty dźwiękowe. Irytowały ją ciągłe jęki i krzyki, a
rozłączenie kabli zabrałoby zbyt wiele czasu.
Jared uśmiechnął się szelmowsko i wszedł prosto w światło czujnika.
Natychmiast rozległy się wrzaski i charczenie. Lizzie spojrzała na niego
groźnie, ale on odrzucił do tyłu głowę i głośno się roześmiał.
Natychmiast przypomniały się jej szczęśliwe dni ich małżeństwa, zanim
jeszcze postanowili otworzyć własną firmę.
68
RS
Lizzie zawróciła na pięcie i przebiegła przez światło czujników,
uruchamiając je. Tymczasem Jared pobiegł dalej, skąd po chwili doleciała
istna kakofonia jęków i zawodzenia. Chichocząc, odpowiedziała mu
charczeniem.
Bawili się tak jeszcze przez chwilę, póki Lizzie nie postanowiła sprawdzić
innego dźwięku. Pokonując pędem zakręt wpadła na wysoką i ciepłą, choć
nie owłosioną przeszkodę.
Postać jęknęła głucho.
Lizzie wrzasnęła i odskoczyła jak oparzona.
- Udało mi się! - zawołał Jared demonicznym głosem.
Lizzie, której duma ucierpiała wprawdzie, roześmiała się i obdarzyła go
kuksańcem. Rozbawieni weszli do krypty.
- Jeśli skończyliście się bawić, możemy siąść do posiłku - usłyszeli nagle
niezadowolony głos.
- Helen! - zawołał Jared, zmieniając się na twarzy.
- Pomyślałam, że zaoszczędzę wam czasu i przyniosę obiad - powiedziała
Helen, wskazując na przykryty kolorowym obrusem stolik kempingowy i
rozkładane fotele. - Zdawało mi się, że jesteście pod presją czasu.
- Bo tak jest - potwierdził Jared spokojnie. Zapadła niezręczna cisza, którą
Lizzie postanowiła zignorować. Usiadła do stołu, położyła sobie serwetkę na
kolanach i pociągnęła duży łyk mrożonej herbaty.
- Przepyszna - zauważyła jak gdyby nigdy nic.
- Uznałam, że będzie nam chłodniej, gdy ustawi się stół pod samym
wiatrakiem. Nie jest ci za zimno? - zwróciła się do Lizzie, pijąc wyraźnie do
jej skąpej garderoby.
- Skądże znowu - odpowiedziała Lizzie, obdarzając ją szerokim
uśmiechem i spokojnie skosztowała sałatki.
Jared podsunął Helen krzesło, a ona usiadła sztywno. Poza cichym
szumem wentylatora w pomieszczeniu panowała absolutna cisza.
Lizzie potrząsnęła bransoletkami, by zrobić trochę hałasu. Helen tylko
skrzywiła się.
69
RS
Jared z kamienną twarzą wpatrywał się w talerz, choć Lizzie nie była
pewna, czy nie powstrzymuje śmiechu.
- A więc - powiedziała Helen, upijając łyczek herbaty. - Czy wszystkie
prace przebiegają zgodnie z planem?
- Tak i nie - odparł Jared. - Elizabeth wprowadziła w niektórych miejscach
pewne zmiany.
- Czyżby? - oczy Helen zwęziły się w szparki.
- Ulepszenia.
- Nie muszę ci chyba przypominać, że termin otwarcia jest za dwa
tygodnie?
- Nie musisz - odpowiedziała zamiast niego Lizzie - ale i tak pewnie to
zrobisz.
Jared odchrząknął i posłał Lizzie ostrzegawcze spojrzenie.
- Całe szczęście, że ekipa wynajęta przez twoich rodziców, zgodziła się dla
nas pracować - powiedział.
- Staram się jak mogę robić to, co do mnie należy - uśmiechnęła się Helen,
poklepując go po dłoni.
- Wszyscy robimy to, co do nas należy - zauważyła słodko Lizzie, ale
nagle poczuła, że Jared kopie ją pod stołem. Zaskoczona, powstrzymała się
od dalszych komentarzy.
Po raz kolejny Helen udało się ją sprowokować.
Przez długie lata Lizzie musiała znosić jej wredne uwagi. Nigdy się zresztą
nie skarżyła. Uważała, że jeśli Jared ją naprawdę kocha, sam to zauważy.
Nigdy jednak nie zauważył.
Teraz dostrzegła w jego oczach ten sam ostrzegawczy błysk, jakim
obrzucał ją tak często w latach małżeństwa.
W drzwiach stanął obnażony od pasa w górę, mocno umięśniony
mężczyzna. Na ramieniu balansowała mu bryła lodu.
- Gdzie mam to położyć, panno Travis?
- Zostaw po prostu przy drzwiach, Rico, dziękuję - odparła Helen z
czarującym uśmiechem.
Rico zrzucił lód w kącie pokoju, po czym zwrócił się do Lizzie:
70
RS
- Pani Wilcox? Edward prosił przekazać, że za chwilę wychodzi. Chciałby
przedtem zamienić z panią kilka słów.
- Gdzie on jest?
- W pokoju z obrazami - odparł, ocierając pot z czoła.
- Proszę mu powiedzieć, że zaraz tam będę.
Rico skinął głową, raz jeszcze zerknął na Helen, która nie spuszczała z
niego wzroku, i wyszedł. Lizzie uśmiechnęła się pod nosem i wstała.
- Wybaczcie, ale muszę iść porozmawiać z Edwardem.
Na miejscu dowiedziała się, iż Edward obawia się, że wózki inwalidzkie
będą zdzierały pomarańczową tapetę, którą wyłożony był hol wejściowy.
Zamiast niej proponował pomalować dolną część ściany na czarno. Lizzie nie
zdążyła jeszcze podjąć decyzji, gdy przykuśtykał Jared.
- Nie rozumiem, po co tutaj w ogóle ta tapeta - mruknął.
- To dlatego, że chcemy stworzyć wrażenie normalnego domu. Jasny kolor
z kolei powiększa optycznie wnętrze i dezorientuje ludzi, gdy wbiegają stąd
do następnego, czarnego pomieszczenia, w którym jest ciemno.
Ostatecznie tapeta pozostała na swoim miejscu, a Edward mógł wreszcie
jechać na lotnisko.
- Czy Helen wciąż jeszcze tam jest? - spytała Lizzie.
- Nie - odparł Jared, próbując wcisnąć długopis pod gips. - Musiała pędzić
na próbę.
Lizzie odetchnęła z ulgą. Im mniej się widywały, tym lepiej.
- Mam już serdecznie dosyć tego gipsu. A najgorsze jest to swędzenie -
westchnął Jared.
Miał bardzo ładne nogi, jak na mężczyznę, dobrze teraz widoczne w
szortach. Złocisto-brązowe włoski szczelnie pokrywały ciało koloru miodu.
Lizzie zawsze mu zazdrościła tej naturalnej ciemnej karnacji, tak cennej
szczególnie teraz, gdy opalanie zrobiło się niebezpieczne.
Nie, żeby ona kiedykolwiek się opalała. Wystarczały jej piegi,
pokrywające jej białą skórę jak cynamon bitą śmietanę.
Przymknęła oczy i jęknęła w duchu. Nie powinna była wtedy go całować.
Po co sobie przypominać, że jedynym miejscem, w którym ona i Jared
71
RS
zgodnie i radośnie z sobą współzawodniczyli, była sypialnia?
- Co to za spanie w pracy?
- Miałam zbyt krótką przerwę obiadową - odparła. Spanie było ostatnią
rzeczą, o jakiej myślała.
Przysiadła obok niego, obserwując grę mięśni na jego plecach. Marzyła o
tym, by ich dotknąć, tak jak czyniła to wiele razy, masując mu kark i plecy po
wielogodzinnym ślęczeniu nad rysunkami.
Ileż to razy takie masowanie prowadziło do... Dosyć tego!!!
Lizzie z trudem oderwała wzrok od Jareda. Takie myśli do niczego nie
prowadziły. Czyniły ją tylko... nieszczęśliwą.
- Dlaczego chcesz się żenić z Helen?
- To nie twoja sprawa.
- Moja, jeśli kopie się mnie z jej powodu.
- Chciałaś na nią napaść, a to przecież ona załatwiła stolarzy.
- Nie ona, tylko jej rodzice - mruknęła Lizzie.
- Byś mogła skończyć na czas twój wspaniały dom strachów.
- Mój? Przecież to twoja klinika na tym korzysta. - I twoja reputacja.
Lizzie głęboko zaczerpnęła powietrza, zanim odpowiedziała.
- Jeśli już coś ma być moim znakiem firmowym, to będzie nim Hotel
Grozy.
- Nie chcesz chyba powiedzieć - prychnął Jared, machając lekceważąco
ręką - że ukoronowaniem twojej kariery będzie Hotel grozy w jakimś
sztucznym miasteczku duchów?
Lizzie zazgrzytała zębami.
- Zapewniam cię, że kryje się za tym dużo więcej.
- Co takiego mianowicie?
- Po pierwsze, będzie otwarty przez okrągły rok. Tamten region4ba o
rozwój turystyki. Mają już rancho i działające w weekendy rodeo. W
miasteczku duchów będzie również kilka budynków poświęconych historii
Dzikiego Zachodu. Mój hotel natomiast ma zadbać o rozrywkę -
zauważywszy, że jej słowa nie odnoszą pożądanego skutku, dodała: - Poza
tym będę miała udział w zyskach.
72
RS
Lizzie uważała zamówienie, o którym mówiła, za kamień milowy w
rozwoju swojej kariery zawodowej. Po raz pierwszy, odkąd założyła własną
firmę, będzie miała niewielki, ale stały dochód. A jeśli jej szczęście dopisze,
to może ten dochód nie będzie wcale taki mały.
- Otwarcie jest w Halloween - mruknęła, by wiedział, jak wielką mu
wyrządza przysługę.
- Mam nadzieję, że ci się uda - powiedział Jared pozbawionym entuzjazmu
głosem.
Mocniej urażona jego obojętnością, niżby to chciała przyznać,
wybuchnęła:
- Ja też mam nadzieję, że twoje małżeństwo będzie udane.
- Dziękuję.
- Ale osobiście nie sądzę, by to było możliwe.
- Trzeba się uczyć na własnych błędach.
- W takim razie będziesz bardzo mądry. -Elizabeth! ,
- Przecież się nie kochacie. Helen sama mi to powiedziała.
- Są różne rodzaje miłości - odparł Jared po chwili.
- Przestań opowiadać takie głupoty! - krzyknęła Lizzie, uderzając pięścią
w pomarańczową ścianę.
Jared ujął jej dłoń i rozprostował ściśnięte palce.
- Elizabeth... nasze małżeństwo, wtedy, gdy było jeszcze dobre, było
naprawdę dobre, ale gdy zaczęło się coś psuć... - urwał ze smutnym
uśmiechem, kręcąc głową. - Nie byłbym w stanie przejść przez to jeszcze raz.
Lizzie wyrwała rękę z jego dłoni.
- Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co doprowadziło do klęski nasze
małżeństwo?
- Zbyt mocno się różnimy...
- To tylko czcze gadanie twojej matki i Helen. Mogę sobie wyobrazić, co
mówiła, kiedy odeszłam.
- W ogóle nie wypowiadała się na twój temat. Lizzie westchnęła ciężko.
Mężczyźni byli tacy naiwni.
- Oczywiście, że nic nie powiedziała. To byłoby nie w jej stylu. Ona
73
RS
posługuje się innymi metodami. Była pod twoimi drzwiami w pięć minut po
tym, jak odjechałam.
- Jak zwykle przesadzasz.
- Wcale nie! - wrzasnęła Lizzie, podrywając się na równe nogi. - Wiem to
na pewno, bo wróciłam...
- Wróciłaś? - W głosie Jareda pojawiło się nagle zainteresowanie.
- Po... po mój długopis. Ten, który dostałam od ciebie na gwiazdkę.
- Po długopis - iskierka, jaką dostrzegła w jego oczach, nagle zgasła. - To
nieprawda. Przecież osobiście ci go później odesłałem.
- Nie weszłam, bo dostrzegłam Helen - wyjaśniła Elizabeth
zniecierpliwiona.
Jared popatrzył na nią ze smutkiem w oczach.
- Bardzo mnie zraniłaś odchodząc. Naprawdę.
- Nie było mi łatwo odejść.
- To dlaczego to zrobiłaś? - spytał tak gwałtownie, jakby to pytanie od
dawna leżało mu na sercu.
Lizzie westchnęła i oparła się plecami o ścianę.
- Dlatego, że się zmieniłeś. Spodziewałam się tego zresztą - dodała
szybko, jak gdyby oczekując z jego strony protestu. - Myślałam, że może i ja
zmienię się i dorosnę. Sądziłam, że ta rozłąka raczej zbliży nas, a nie oddali.
Po raz pierwszy miała jego całkowitą uwagę. Widać było, że zastanawia
się nad tym, co powiedziała. Kto wie, może będą wreszcie w stanie poważnie
porozmawiać, bez łez i wzajemnych oskarżeń.
- Pamiętasz, jak to było, gdy twoi rodzice mieszkali jeszcze w Dallas?
Zanim przenieśli się do Sweetwater?
- Tak, wiem, widywaliśmy się wtedy z nimi dość często - odparł Jared
wzruszając ramionami. - Ale ojciec miał wtedy tyle kontaktów w przemyśle
budowlanym,
których
my,
dopiero
początkujący
w
tym
fachu,
potrzebowaliśmy.
Lizzie wolała nie przypominać mu, że tylko jeden z nich zaowocował
konkretnym zleceniem. Resztę klientów wynajdywali sami, bądź były to
zlecenia na budowę domów strachów.
74
RS
- To prawda, ale to, co najlepiej pamiętam z tamtego okresu, to moje
nieustanne wysiłki, by przypodobać się twoim rodzicom. Nigdy im nie
mogłam dogodzić. A to byłam nieodpowiednio ubrana...
- Słyszałem, jak matka proponowała ci pomoc w zakupach.
- Bardzo cię proszę, nawet o tym nie wspominaj. Ta upokarzająca
propozycja została jej złożona podczas lunchu w obecności Helen i jej matki,
a także kilku innych pań z towarzystwa. Wówczas nie spodobała się jej
kwiecista sukienka, której nawet ona sama nie lubiła. Założyła ją, błędnie
sądząc, iż pani Rutledge doceni skromny styl ubioru swojej synowej.
Tymczasem w tym domu preferowano stroje rodem z „Dynastii".
- Jared, problem polegał na tym, że to wyłącznie ja musiałam się zmieniać.
Starałam się stać taką, jaką mnie chciałeś widzieć. Nigdy nie podróżowałam
tyle co ty, a moja rodzina nie należy do tych samych kręgów towarzyskich co
twoja. Mimo to nie jestem wiejskim tłumokiem, a tak właśnie się czułam w
obecności twojej matki i Helen. Tak bardzo się starałam zasłużyć na ich
uznanie, że stałam się kimś, kogo sama przestałam poznawać.
- Nie miałem pojęcia...
- Wiem o tym. Gdybyś choć raz wziął moją stronę, być może byłabym w
stanie to wytrzymać.
- Mimo wszystko uważam, że przesadzasz...
- Nie, Jared. Zdaniem twojej matki moją największą wadą jest to, że nie
jestem Helen. Nawet ty próbowałeś zrobić ze mnie Helen.
- To nieprawda - zaprotestował machinalnie, bardziej z obowiązku niż z
przekonania. Widziała, jak szuka w pamięci potwierdzenia tego.
- Ależ tak. Helen to, Helen tamto... Dlaczego nie możesz być taka jak
Helen...? W związku z tym powiedz mi: teraz, gdy masz już Helen, czy jesteś
szczęśliwy?
75
RS
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Wejdź pierwsza i sprawdź, czy jest ubrana.
- Ta biedna mała zawsze jest ubrana.
Męski głos ryknął śmiechem, ale został szybko uciszony.
- Ciiicho... Obudzisz ją - syknęła Carleen.
- Zdaje się, że właśnie po to tu przyszliśmy.
- Ona naprawdę potrzebuje każdej minuty snu. No właśnie, pomyślała
Lizzie, zakopując się głębiej w stertę poduszek na kanapie. Drzwi otworzyły
się.
-To dlaczego nie śpi w nocy? Jest już prawie południe.
- Południe! - wrzasnęła Lizzie, podrywając się na równe nogi. - To
niemożliwe! Carleen, dlaczego mnie nie obudziłaś?
Popatrzyła na zegarek, jęknęła i opadła z powrotem na poduszki.
- Świetnie! Po prostu świetnie - przejechała palcami po włosach. - Co
mnie ominęło?
- Co najmniej dwadzieścia pięć telefonów od twojego byłego - oznajmił
Edward, poprawiając druciane oprawki okularów. - Facet w ogóle nie chciał
ze mną rozmawiać. Nalegał, by rozmawiać wyłącznie z Elizabeth.
Powiedziałem mu, że jesteś nieuchwytna, ale on i tak co rusz wydzwania.
Przez niego nie mogę się niczym zająć... a ona... - wskazał palcem Carleen -
cały czas wisi na drugim telefonie.
- Kto jeszcze dzwonił? - spytała Lizzie Carleen, która tymczasem zajęła
się porządkowaniem pokoju.
- Przede wszystkim ludzie z Hotelu Grozy, przypominając, że dziś po
południu nastąpi odbiór budynku przez inspektora z hrabstwa. Chcą, żebyś
tam przyjechała, bo w jednej z sal mają kłopoty ze światłem., Ludzie z
Richardson Mail chcą wiedzieć, kiedy będziesz uchwytna dla zdjęć
reklamowych...
Lizzie obronnym gestem uniosła ręce do góry.
- Dobrze, już dobrze... Dajcie mi jeszcze kilka minut.
Carleen schyliła się po naręcze brudnej bielizny, żeby znieść ją do
76
RS
piwnicy, do prania, po czym odsłoniła żaluzje i wyszła. Ostre promienie
słoneczne wdarły się do pokoju, atakując zmęczone oczy Lizzie.
- Macie na dole trochę świeżej kawy?
Edward przytaknął i zerwał się, by ją przynieść. Chwilę później był już z
powrotem. Wręczył Lizzie kubek z kawą, po czym opadł obok niej ha
kanapę, rzucając kalendarz na stół.
- A teraz do rzeczy, Liz. - Zawsze, gdy chciał poważnie porozmawiać,
mówił do niej „Liz". - Nasz plan pracy jest jednym z najbardziej
przerażających, jakie widziałem.
- Mówiłam ci przecież, że tak będzie.
Lizzie najchętniej zatkałaby sobie uszy. Przeczuwała, co zaraz usłyszy.
- Tak, wiem. Już na początku sezonu byliśmy całkowicie zabukowani.
Terminarz był napięty, ale wykonalny. Do czasu, gdy dodałaś ten dom dla
swojego byłego...
- On ma na imię Jared.
- Otóż ten Jared domaga się od nas trzykrotnie więcej uwagi niż
jakikolwiek inny zleceniodawca.
- Wiem - Lizzie pociągnęła łyk kawy. - To stary nawyk. Tak właśnie
kiedyś pracowaliśmy.
- Teraz nie możemy sobie na to pozwolić. Mamy jeszcze kilka innych
budynków na głowie.
- Wiem o tym - odparła Lizzie ostrym tonem. Lubiła Edwarda i szanowała
jego zdanie, ale nie
życzyła sobie, by mówił jej, jak ma kierować własną firmą. Edward,
czując pismo nosem, mruknął:
- W porządku. Chciałem ci tylko zaproponować, byś powierzyła mi odbiór
techniczny u Lubbocka. Zajmie mi to dwa dni, a ty będziesz miała czas na
inne rzeczy.
- Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam - westchnęła Lizzie.
To, co mówił, miało wprawdzie ręce i nogi, ale wyrażenie zgody
przychodziło jej z trudem. Bardzo lubiła te końcowe inspekcje, podczas
77
RS
których podziwiała ostateczny kształt budynku i robiła zdjęcia do swojego
archiwum.
Z drugiej strony, Edward pracował dla niej już dwa lata i był w stanie sam
sobie poradzić. Miał też rację co do jednego: Jared zabierał jej zbyt wiele
czasu.
- No dobrze. Możesz tam jechać - przystała niechętnie na jego propozycję.
- Tylko masz mi porobić dużo zdjęć!
- Tak jest! - zawołał, wyrzucając w triumfalnym geście dłoń do góry. -
Zaraz do nich zadzwonię. Ale, ale... A co będzie z Santa Fe? - Zobaczywszy,
że Lizzie kiwa głową na zgodę, zerwał się z miejsca i ruszył w stronę drzwi.
- Powiedz Carleen, że zaraz schodzę - krzyknęła za nim Lizzie, ale minęło
prawie pół godziny, zanim udało jej się to zrealizować.
Na dole przysiadła na rogu biurka Carleen i pobieżnie przejrzała karteczki
z informacjami. W rzeczy samej, większość z nich pochodziła od Jareda.
- Można by pomyśleć, że sam nigdy niczego nie budował - zauważyła
Carleen złośliwie, ale Lizzie zaprotestowała.
- To nie tak. Jared zawsze sam musi wszystkiego dopilnować. Ponieważ
ten projekt jest mój, uważa, że muszę być informowana o każdym nowym
posunięciu.
- Ale on też jest architektem. Nie musisz z nim stale przebywać^
- Nigdy nie lubił dzielić się odpowiedzialnością.
- To dlaczego ty się z nim nie podzielisz?
Lizzie uciekła wzrokiem, unikając oczu starszej kobiety. Udała, że czyta
jakąś informację.
- Wiesz, co? - ciągnęła Carleen. - Sądzę, że oboje szukacie tylko pretekstu,
żeby się spotkać.
- Nie gadaj głupstw - szepnęła Lizzie. - Jest zaręczony.
- Tylko nie jest przekonany, czy jeszcze tego chce.
- Jared miałby się przyznać do błędu? Nigdy w życiu. Wierz mi, wiem coś
o tym - Lizzie zsunęła się z biurka. - Za każdym razem, gdy jestem w Dallas,
marzę, by usłyszeć coś w rodzaju: „budowa domów strachów jest trudniejsza,
niż myślałem" lub „to, co robisz, jest naprawdę ważne".
78
RS
- Ale przecież to on wezwał cie na pomoc?
- Do tej pory nie mogę zrozumieć, po co w ogóle zaangażował się w
budowę tego domu. Wiesz, że kiedyś prawie rzuciłam tę pracę, bo
powiedział, że domy strachów są błahe i niegodne uwagi szanującego się
architekta?
- Co za pomysł! - zawołała Carleen. - Są tak samo trudne do
zaprojektowania, jak każdy inny budynek. Ty też musisz tworzyć projekty,
przestrzegać wymogów bezpieczeństwa i nadzorować budowę, jak każdy
inny architekt. Dlaczego więc mają być gorsze?
- Są budowane z myślą o zysku i szerokiej publiczności.
- No i co z tego?
- Wszystko^ co ma służyć masom, nie liczy się i nie ma szans na ukazanie
się w tych snobistycznych czasopismach architektonicznych. Jared chce
konstruować rzeczy, które przetrwają wieki. Ja chcę tworzyć dla pieniędzy i
dlatego, że to lubię.
- To dlaczego każde z was nie projektowało tego, co lubi?
- Próbowaliśmy, ale Jared nie mógł znieść myśli, że firma Rutledge i
Wilcox znana jest z projektowania domów strachów, podczas gdy on nie
chciał mieć z nimi nic wspólnego.
- Najwyraźniej jednak zmienił zdanie.
- Chyba tak - westchnęła Lizzie i ruszyła w stronę schodów. - Zarezerwuj
mi, proszę, bilet na piętnastą do Dallas, dobrze?
- Lizzie!
- Przecież mam zdjęcia reklamowe z Richardson Mail, nie pamiętasz?
- W takim razie dam ci dobrą radę - powiedziała Carleen, sięgając po
słuchawkę. - Zrób sobie porządny makijaż. Wyglądasz jak śmierć na
chorągwi.
- Boże, Elizabeth, jak ty wyglądasz!
- Bardzo ci dziękuję! - odparła sarkastycznie.
Na domiar wszystkiego Jared, świeży i wypoczęty, wyglądał jak prosto z
żurnala. Poczynając od ostrzyżonych włosów, a na elegancko odprasowanych
spodniach kończąc. Ledwie żywa otworzyła drzwi jego mercedesa i z
79
RS
westchnieniem opadła na miękkie skórzane siedzenie. Zdjęcia reklamowe i
wywiad zajęły jej więcej czasu, niż myślała. Przez ostatnie pół godziny
znosiła męki, wiedząc, że Jared niecierpliwi się, czekając na nią w
samochodzie.
- O której musisz być na lotnisku? - spytał.
- Ostatni lot jest o wpół do dziewiątej - powiedziała, zamykając oczy.
Coś jeszcze mówił, ale nie chciało jej się tego słuchać. Fotel był miękki, a
klimatyzacja taka orzeźwiająca. Jared potrząsnął ją za ramię.
- Elizabeth, jesteśmy na miejscu.
Otworzyła oczy i wciąż nieprzytomna rozejrzała się wokół. Znajdowali się
na parkingu obok Hanes Memoriał.
- Przecież dopiero co ruszyliśmy!
- Nawet się nie obejrzałem, a już spałaś – na jego twarzy zobaczyła
przekorny uśmiech. - Wciąż chrapiesz.
- Zastanawiające, że nawet śpiąc, potrafię działać ci na nerwy - parsknęła
Lizzie i wysiadła trzaskając drzwiami.
Zaczynało zmierzchać. Ich dom wyglądał iście upiornie. Odczekała
chwilę, aż Jared zamknie drzwi i podejdzie.
- Nie zapomnij zawiesić duchów na tym drzewie - powiedziała, wskazując
na samotny dąb rosnący między kliniką, a domem strachów. - Ponadto trzeba
usunąć z pobliża domu wszystko, o co ludzie mogliby się potknąć.
- W porządku. - Jared poczynił odpowiednią adnotację w notesie. - Ale ty
przecież i tak tu będziesz.
Coś w jego tonie spowodowało, że obudził się w niej duch przekory.
- Nie mam czasu niańczyć twoich stolarzy.
- A ja nie mam czasu na uczestniczenie w twoich konferencjach
prasowych - odgryzł się Jared. - Nie jesteś jedyną osobą na świecie, która
pracuje.
- A ile to monumentalnych dzieł ostatnio zaprojektowałeś?
Jared zacisnął usta w wąską linię.
- Jeśli chcesz wiedzieć, to jestem jednym z dwóch kandydatów do
kontraktu na budowę Galerii Sztuki Współczesnej im. Whitackera, która
80
RS
będzie stała jeszcze długo po tym, jak twoje budowle się rozlecą.
- Moje gratulacje - wiedziała, że zawsze o czymś takim marzył. - Mam
nadzieję, że dostaniesz to zlecenie.
- Ja też mam taką nadzieję - nie brzmiało to zbyt przekonywająco.
- O co chodzi?
- A jak myślisz... - Jared wzruszył ramionami. - Jak będzie wyglądało w
oczach komisji kwalifikacyjnej moje zaangażowanie w to tam... - wskazał
ręką dom strachów..
Lizzie poczuła się, jakby ją ktoś walnął obuchem w głowę.
Gdzieś w oddali trzasnęły drzwi samochodu. Dość szybko Jared
zorientował się, że coś jest nie tak. Spojrzał na Lizzie i widząc jej wyraz
twarzy, jęknął.
- Elizabeth... tak mi przykro.
- To nieprawda - Lizzie z trudem przełknęła ślinę.
- Zawsze tak o nich myślałeś. Ale nie martw się - powiedziała, widząc jego
niespokojne spojrzenie.
- Jestem zbyt solidna, by zostawić cię teraz na lodzie.
Ruszyła sztywno w stronę wejścia. Nie dziwiła jej reakcja Jareda, tylko jej
własna. Jego słowa niespodziewanie mocno ją zabolały.
- Elizabeth. - Dogonił ją i dotknął jej ręki. Zapomniała, że teraz potrafi się
już szybciej poruszać. - Naprawdę mi przykro. To była bezmyślna uwaga.
- Przeboleję to.
Wziął ją delikatnie pod rękę. Było już prawie ciemno.
- Bardzo długo cię nie doceniałem - powiedział wreszcie. - Trzeba
przyznać, że poważnie traktujesz swoją pracę i za to cię szanuję.
Lizzie uśmiechnęła się z trudem. Nareszcie...
- Jared? Czy jest tam z tobą Lizzie? - doleciał z ciemności głos.
Helen! Jak zwykle wiedziała, kiedy się pojawić.
- Tak, jest - odparł Jared i dodał wyjaśniająco, patrząc na Lizzie: - Byliśmy
umówieni na kolację.
Lizzie wyczuła w jego głosie lekkie poirytowanie.
81
RS
Tymczasem pojawiła się Helen, niezwykle wytworna w sukni z surowego
jedwabiu.
- Elizabeth, twoja sekretarka próbowała skontaktować się z tobą przez
biuro Jareda. Chodzi o jakiś Hotel Grozy.
- Znasz jakieś szczegóły? - spytała Lizzie ostro.
- Zdaje się, że coś się komuś stało i chcą, byś wprowadziła natychmiast
jakieś zmiany.
- Tylko nie to! - jęknęła Lizzie, opierając się o szorstką ścianę budynku. -
Czy to coś poważnego?
- Twoja sekretarka nic więcej nie powiedziała.
- W takim razie to nic poważnego - rozchmurzyła się Lizńe. - Gdyby było
inaczej, Carleen na pewno opowiedziałaby to z detalami. Jared, pospieszmy
się. Muszę jechać na lotnisko.
Nie było to jednak takie proste.
- Czyli mam powiększyć ten hol? - upewniał się Jared kwadrans później,
studiując plany.
- Tak - potwierdziła Lizzie. - Poza tym skróć tę ścianę, by róg nie był taki
ostry. Nie miałam dotąd pojęcia, że manewrowanie wózkami inwalidzkimi
jest takie trudne. Nie chcę, by powstał tutaj zator. - Sięgnęła po rysunek.
- Zostaw już. Sam naniosę poprawki - zaproponował Jared.
Lizzie chciała zaprotestować, ale zmieniła zdanie. Dopóki nie miała
pewności, co naprawdę wydarzyło się w Hotelu Grozy, nie powinna odrzucać
oferowanej pomocy.
- Halloween jest w przyszłym tygodniu. Ile czasu zajmą wam te zmiany? -
spytała Helen.
- Jesteśmy już spóźnieni - przyznał Jared. - Będziemy znów musieli zlecić
nadgodziny.
- Coś wam powiem - zakomunikowała Helen. - Pomogę wam. Rico, ten
szef stolarzy, może pokazać mi, jak się na przykład wbija gwoździe.
- To bardzo miło z twojej .strony, Helen, ale... - Lizzie zerknęła na Jareda,
szukając u niego pomocy. Jeszcze tylko Helen im tu brakowało. On jednak
odparł:
82
RS
- Pewnie. Jeśli chcesz. Porozmawiam jutro z Rico i powiem mu, by znalazł
ci jakąś robotę.
Lizzie pomyślała, że gorzej już być nie mogło.
Myliła się jednak.
- Nie powinien pan tam wchodzić. Ona jeszcze śpi. Z dołu dobiegł ją głos
Carleen i głos jakiegoś
mężczyzny. Zastanawiała się, kto to taki? Nie mógł to być Edward, gdyż
pojechał na inspekcje budów i nie powinien wrócić przed upływem kilku dni.
Lizzie próbowała się odezwać, ale gardło odmówiło jej posłuszeństwa.
Usłyszała kroki na schodach. Opadła z powrotem na kanapę i okryła się
kołdrą aż po uszy. Trzęsła się z zimna.
Nagle drzwi gwałtownie się otworzyły i do pokoju wpadł Jared, któremu
deptała po piętach wyraźnie niezadowolona Carleen.
- No i co? Wierzy mi pan teraz? - Carleen złapała pustą szklankę ze stołu i
ruszyła w stronę kuchni.
Lizzie pociągnęła nosem i starała się przybrać żałosny wygląd, co nie było
wcale takie trudne.
- Jak mogłaś się do tego doprowadzić? - warknął Jared.
- Stanęłam na rogu ulicy i złapałam przechodzącego wirusa - odparła, zła,
że nie okazał jej nawet odrobiny współczucia.
- Przemęczyła się, przyjmując dodatkową pracę, żeby komuś pomóc -
doszedł ich z kuchni syk Carleen. - Lizzie, co będziesz jadła? Rosół z
kluskami czy jarzynową?
- Rosół z kluskami - zdecydował Jared. - Z jarzynowej powybiera całą
marchewkę - usiadł obok Lizzie na kanapie i położył chorą nogę na stole. -
Domyślam się, że to oznacza, iż nie polecisz ze mną do Dallas i nie obejrzysz
poprawek, które wprowadziliśmy.
- Z pewnością nie! - krzyknęła Carleen z kuchni.
- Wy dwoje pogadajcie sobie, a ja idę spać - oznajmiła Lizzie i naciągnęła
kołdrę na głowę.
Jared odkrył ją i wskazując leżące na stole rysunki Hotelu Grozy, spytał.
- Tym się teraz zajmujesz? Lizzie zmusiła się, żeby usiąść.
83
RS
- Zdaje się, że nie świeci się napis „wyjście" nad tymi drzwiami -
wyjaśniła, pokazując palcem miejsce na rysunku. - Elektryk wszedł na poręcz
w holu, żeby się temu przyjrzeć i spadł.
- To po co tam właził?
- Zgadzam się z tobą, ale pan Gelfin, zarządzający miasteczkiem duchów,
obawia się, że zwiedzający hotel też mogą wpaść na ten pomysł i włazić na
balustrady. Boi się, by ktoś go później nie zaskarżył. Muszę znaleźć
rozwiązanie, jak przeprowadzić bezpiecznie ludzi z miejsca A do miejsca B.
- Hmmm - Jared podrapał się po brodzie, przyglądając się uważnie
rysunkom.
Lizzie wiedziała, że z pewnością jest jakieś proste rozwiązanie, ale jej
umysł nie był w stanie pracować. Tymczasem ludzie z hotelu wydzwaniali do
niej z pytaniami, kiedy dostarczy im gotowy projekt.
Zerknęła w stronę kuchni, gdzie Carleen przygotowywała jej kolejną
porcję soku pomarańczowego. Carleen lubiła się przy tym guzdrać, ale dziś
Lizzie była jej za to wdzięczna.
- A może wzmocnisz te słupy i pociągniesz je aż do sufitu? -
zaproponował Jared.
- Próbowałam, ale pan Gelfin nie chce czegoś takiego.
- W takim razie, jak ludzie mają dostać się na górę do sypialni?
- No właśnie. W tym tkwi problem.
- Wydaje mi się, że ten cały pan Gelfin przesadza.
- Pan Gelfin często przesadza.
- Musicie się nawzajem bardzo lubić - Jared raz jeszcze przestudiował
leżące przed nim rysunki. - A może ja z nim porozmawiam? Myślę, że zdążył
już ochłonąć, więc może przekonam go, że słupy są najlepszym
rozwiązaniem.
- Czyja dobrze słyszę? Chcesz rozmawiać z jednym z moich klientów?
Jared zwinął rysunki, ignorując jej zdumienie.
- Pewnie. Jeśli tego nie zrobię, będziesz się tu jeszcze długo wylegiwała,
zamiast jechać do Dallas.
Lizzie wbiła wzrok w okno i pociągnęła nosem.
84
RS
Dwie wielkie łzy spłynęły jej wolno po policzkach.
- Masz - paczka chusteczek higienicznych wylądowała na jej kolanach. -
Bądź grzeczną dziewczynką i wytrzyj nosek.
Gdy tylko to zrobiła, uniósł jej brodę i zmusił, by na niego spojrzała.
Przemawiał do niej delikatnie jak do dziecka.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
- Wszystko?
Długo jej się przyglądał, po czym wziął ją w ramiona i szepnął:
- Wszystko.
Lizzie postanowiła mu zaufać.
Do święta Halloween pozostały już tylko trzy dni.
Telefony od Jareda zamilkły. Przysłał jej za to kosz pomarańczy z
życzeniami powrotu do zdrowia.
Przekonał też pana Gelfina, który zaakceptował proponowane przez Lizzie
zmiany. Edward wrócił z inspekcji domu Lubbocka i domu w Santa Fe, a
Carleen zrobiła wielkie pranie i podkarmiła nieco Lizzie zapiekankami.
Tego ranka Lizzie poleciała do Austin, gdzie pozowała do zdjęć i przez
dwie godziny przyglądała się ludziom, zwiedzającym jej dom strachów. Po
południu spotkała się z przedstawicielami Richardson Mail, po czym ruszyła
na umówione wcześniej spotkanie z Jaredem. Niespodziewanie dojechała na
miejsce przed czasem.
Denerwowała się perspektywą spotkania z nim. Gdy był u niej w
mieszkaniu, zobaczyła znów takiego Jareda, jakiego wcześniej znała. Jareda,
którego poślubiła i któremu na niej zależało. Którego kiedyś kochała.
I nadal kocha.
Nie potrafiła dłużej ukrywać, że jest w nim znów śmiertelnie zakochana.
Nie pomagało przypominanie sobie, że Jared nienawidzi jej pracy. Jej głupie
serce nie chciało słuchać dobrych rad i ignorowało złe wspomnienia.
Lizzie wjechała wynajętym samochodem na parking przed kliniką.
Ucieszyła się, widząc ciężarówkę Rico. Obecność majstra oznaczała, że
drzwi są otwarte i że będzie mogła od razu przystąpić do pracy.
Teren wokół domu został uporządkowany. Uznała jednak, że przydałoby
85
RS
się nieco więcej światła. Szkielety, namalowane farbą fluorescencyjną na jej
czarnych tenisówkach, wyraźnie lśniły. Był to nieomylny znak, że jest za
ciemno.
Westchnęła. Jeszcze tylko trzy dni i ona i Jared przestaną się widywać.
Zabraknie pretekstu, żeby porozmawiać przez telefon lub wsiąść do samolotu,
żeby się z nim spotkać.
Za kilka dni na zawsze zniknie z jego życia.
Prawdę mówiąc, nie było jej tam od ponad trzech lat, ale w głębi serca
nigdy się z tym nie pogodziła.
Stała w pobliżu drzwi wyjściowych, postanowiła więc z nich skorzystać.
Wewnątrz paliły się światła, ale pomalowane na matowy czarny kolor ściany
stwarzały wrażenie półmroku.
Lizzie podążała powoli w głąb budynku, sprawdzając krok po kroku jego
wykonanie. Zgodnie ze swym zwyczajem przeskakiwała przez czujniki,
chcąc uniknąć zbędnego hałasu.
Posuwała się bez pośpiechu przez poszczególne sale, zwracając uwagę na
jakość robót, proporcje, stan zaplecza.
Otworzyła drzwi prowadzące na zaplecze i weszła do pomieszczenia
obsługi. Wprawdzie robiło się coraz chłodniej, ale z doświadczenia wiedziała,
że będzie tam panował ścisk i upał.
Zrobiła adnotację dla Jareda, że należy zaopatrzyć obsługę w niewielkie
wiatraczki. Nie wiedziała tylko, gdzie je zamocować, by nie przeszkadzały.
Poszukała wzrokiem wąskich półek, które poleciła zainstalować w tym celu.
Nie zdziwiła się nawet, gdy ich nie znalazła. Ludzie rzadko potrafili pojąć, do
czego są potrzebne pewne rzeczy.
Przypomniała sobie nagle widzianą na parkingu ciężarówkę Rico.
Postanowiła poszukać któregoś ze stolarzy i załatwić z nim sprawę od ręki.
Otwierała właśnie drzwi na korytarz, gdy usłyszała jęki, podobne do tych,
jakie uruchamiał odpowiedni czujnik. Ruszyła szybko w stronę źródła
dźwięku. Nagle przystanęła. Wydawało jej się, że słyszy znajomy kobiecy
głos.
Lizzie wzruszyła ramionami i poszła dalej, machinalnie omijając czujnik
86
RS
na podczerwień, umieszczony przy wejściu do lochów. Ten głos, jakże był
podobny do głosu... Helen!
- Ach... Nie przestawaj... Nie drocz się ze mną. Dłużej już tego nie
wytrzymam!
Nie myliła się. To była Helen. Lizzie zamarła w pół kroku, słysząc głęboki
męski śmiech.
- Ależ tak! Tak! Naprawdę kocham cię!
Lizzie gwałtownie pobladła. W miarę jak oczy przyzwyczajały się do
półmroku, dostrzegała więcej szczegółów otoczenia. W jednym z lochów
ujrzała zarysy dwóch postaci. Jasne włosy Helen splatały się z gęstą czupryną
mężczyzny.
- Proszę, powiedz mi, że też mnie kochasz! - błagała Helen.
W odpowiedzi słychać było tylko niewyraźny szept, po którym nastąpił
gwałtowny wybuch radości ze strony Helen.
Lizzie otworzyła usta w niemym krzyku. Helen i Jared wyznawali sobie
miłość! Ogarnęła ją rozpacz.
Wiedziała oczywiście, że Jared i Helen są zaręczeni, ale po tym, jak
odwiedził ją, gdy była chora... po tym, jak przekonał jej klientów do jej
pomysłu... po tylu tygodniach współpracy... myślała... miała nadzieję...
To niemożliwe, by kochał Helen. Nie w ten sposób!
Tymczasem obie postacie połączyły się znów w namiętnym uścisku.
Lizzie poczuła, że robi jej się niedobrze. Zasłoniła dłonią usta, obróciła się
na pięcie i uciekła.
W całym budynku rozległo się elektronicznie sterowane wycie i
zawodzenie. Kobieta wrzasnęła. Mężczyzna zaklął.
Lizzie jęknęła. Nieopatrznie uruchomiła system czujników.
Niepewna, co dalej robić, przystanęła. Nagle uświadomiła sobie, że
ucieczka nie jest żadnym wyjściem z sytuacji. W ten sposób okazywałaby
tylko, jak bardzo to, co zobaczyła, ją poruszyło. Jared i Helen byli przecież
zaręczeni. Bez względu na to, jakie snuła marzenia, nie była już częścią jego
życia. Najwyższy czas, by się z tym pogodziła.
Poza tym i tak domyśla się, że to ona ich nakryła.
87
RS
Powinna wziąć się w garść i zaoszczędzić im zakłopotania.
Wzięła głęboki wdech i zawróciła.
- Bez obaw, to tylko ja - zaszczebiotała. - Przyszłam za wcześnie i
pomyślałam sobie, że sama zacznę inspekcję. - Nadstawiła ucha,
wychwytując szelesty i niespokojne szepty. - Przepraszam, że wam
przeszkodziłam. Skoro już tak się jednak stało, chciałabym pokazać coś
Jaredowi. Chodzi o półki na wiatraczki.
Żadne nie odpowiedziało. Dopiero po chwili dostrzegła kątem oka
wyłaniającą się z mroku Helen.
- Ja... - wymamrotała Helen, zerkając w stronę lochu.
- Daj spokój, Helen. Nie ma o czym mówić - pospieszyła Lizzie z
zapewnieniem. Biedna Helen prawdopodobnie nigdy dotąd czegoś takiego
nie doświadczyła. - Chciałabym tylko porozmawiać przez chwilę z Jaredem i
zaraz się zmywam.
Mówiąc to, Lizzie przyjrzała się uważnie wysokiej kobiecie. Zazwyczaj
starannie uczesane jasne włosy Helen spadały teraz luźno na ramiona. Jej
policzki były zaróżowione, a wargi opuchnięte. Lizzie musiała przyznać, że
Helen jeszcze nigdy tak ładnie nie wyglądała.
- Jared, pospiesz się! - krzyknęła niecierpliwie w stronę ciemnego pokoju.
- Mam za sobą...
Na widok dobrze umięśnionego, niczym nie okrytego męskiego torsu,
urwała w pół słowa. Tors ten bowiem należał do Rico.
88
RS
ROZDZIAŁ ÓSMY
Lizzie nie mogła oderwać od niego oczu.
- Ja... ja... Pomyliłam pana z kimś innym.
- Właśnie widzę...
Wyraźnie rozbawiony, Rico podniósł swoją koszulę. Helen skryła się w
najdalszym kącie pokoju.
Helen i Rico. Rico i Helen.
Jared i... Jared! Co będzie z Jaredem?
Popatrzyła na Helen, której szeroko otwarte oczy wyrażały nieme
przerażenie.
Nie zawracając sobie głowy zapinaniem koszuli, Rico podszedł do Helen,
uniósł palcami jej podbródek i pocałował ją mocno w usta.
- Do jutra - mruknął i machając niedbale Lizzie na do widzenia, wyszedł z
pomieszczenia.
Helen rzuciła Lizzie dzikie spojrzenie.
- Pewnie nie możesz się już doczekać, by powiedzieć o tym Jaredowi!
- O czym miałabym mu mówić? O tym, że przyłapałam cię, jak
obściskiwałaś się z Rico? - Lizzie wzruszyła ramionami. - Dziękuję, ale nie
skorzystam. To nie w moim stylu. - Widziała jednak, że Helen jej nie
dowierza. - Nie jesteś jeszcze mężatką - kontynuowała, rozkoszując się swą
przewagą - a Rico na swój prymitywny sposób jest atrakcyjnym mężczyzną.
Odpręż się. Jestem dziś wspaniałomyślna. Nie masz się czego obawiać.
Odwróciła się, by wyjść. A to ci dopiero historia. Helen, wzór wszystkich
cnót, nie była bez skazy. Helen Doskonała.
Helen płakała. Jej ciałem wstrząsały raz po raz spazmatyczne szlochy,
nasilające się z każdą chwilą.
Nagle obróciła się i pobiegła do jednego z lochów, opadając tam z łkaniem
na - nomen omen - ławę tortur.
Lizzie chciała wyjść, ale było to ponad jej siły. Westchnęła tylko i zbliżyła
się powoli do Helen. W tej chwili czuła dla niej tylko litość.
- Elizabeth... Czuję się okropnie.
89
RS
Co ja mam teraz zrobić? - zawołała żałośnie Helen.
Lizzie nie miała pojęcia, co jej odpowiedzieć.
- A czego byś chciała?
- Chciałabym, by wszystko było tak jak dawniej! - pociągnęła nosem
Helen i zaczęła szukać chusteczki.
- Powiedziałam ci przecież, że nie powiem nic Jaredowi - powiedziała
Lizzie, -wręczając jej chusteczkę do nosa. - W przyszłości też nie będę o tym
wspominać. Przecież to tylko pocałunek... - zawiesiła głos widząc, że Helen
znów zaczyna płakać. - No dobrze. Kilka pocałunków. To nic takiego.
Pochlipując, Helen pokręciła głową.
- Kilka naprawdę wspaniałych pocałunków? Helen zachichotała przez łzy,
ale zaraz zasłoniła twarz dłońmi. Chodziło chyba o dużo więcej niż tylko
pocałunki.
- Ach, Helen - westchnęła Lizzie i usiadła obok niej na podłodze.
- Nic nie mogłam na to poradzić!
- Przecież dopiero co go poznałaś. Jak długo się znacie? Dwa tygodnie?
Dwa i pół?
- Dłużej - szepnęła Helen, ściskając mocno chusteczkę. - Ja...
Obserwowałam go już od dawna. On...on i jego ekipa budowali u nas
pawilon. Widziałam ich z okna mojego pokoju muzycznego - Helen
przełknęła głośno ślinę. - Było tak gorąco. Wszyscy chodzili bez koszul... -
urwała, rozkładając bezradnie ramiona.
Lizzie dobrze ją rozumiała. Miała przecież okazję poznać Rico. Był nieco
nadmiernie umięśniony, ale Helen widocznie to nie przeszkadzało.
- Na początku próbowałam sobie wmawiać, że jestem po prostu miła -
kontynuowała Helen.
- Myślę, że teraz trochę przesadzasz! Helen wyglądała na przestraszoną.
- Miałam na myśli te wszystkie mrożone herbaty, lemoniady, wody
mineralne... i piwo pod koniec dnia pracy. Nagle nie mogłam skoncentrować
się na tym, co gram. Cały czas myślałam tylko o nim.' Nie mogłam spać.
Pewnego dnia...
90
RS
- Nie musisz mi tego wszystkiego opowiadać - przerwała jej Lizzie w pół
słowa. - Wiem, co masz namyśli.
Zaczęła wstawać. Helen złapała ją za ramię.
- Ale ja muszę z kimś porozmawiać.
- Dlaczego akurat ze mną?
- Dlatego, że wciąż kochasz Jareda.
Lizzie opadła z powrotem na ziemię. Postanowiła milczeć.
- Mam rację?
Wolała nie odpowiadać. To nie ona zadawała się ze stolarzem. Helen
ścisnęła ją mocniej za ramię.
- Sama już nie wiem, co do niego czuję - wymamrotała wreszcie Lizzie,
wyrywając rękę.
- Daj spokój, Elizabeth. Choć raz bądźmy z sobą szczere.
Lizzie spojrzała uważnie w szare oczy Helen, ale dostrzegła w nich tylko
niepokój i troskę.
- Przecież to jasne, że wciąż go kochasz - Helen obstawała przy swoim. -
Jeszcze niedawno nie wiedziałam, co to znaczy, ale teraz już wiem.
- Żądza uderzyła ci do głowy.
- No i co z tego? Mam to w nosie. A ty nie udawaj, że nie wiesz, co
przeżywam, bo sama czujesz to samo do Jareda.
Lizzie była bliska płaczu.
- Czasami sama miłość nie wystarczy.
- Czasami to aż zbyt wiele - odparowała Helen.
- To co? Rozejm?
- Po co nam to potrzebne? Powiedziałam ci już, że nic nie powtórzę.
- Mówię o rozejmie - uśmiechnęła się Helen sucho - gdyż nie widzę nas w
roli najlepszych przyjaciółek.
- Chyba masz rację - pokiwała wolno głową Lizzie. - W porządku. Pod
warunkiem, że przestaniesz mówić na mnie Elizabeth.
- A jak mam się do ciebie zwracać?
- Może być Lizzie albo Liz. Elizabeth brzmi zbyt wyniośle.
- Ale przecież Jared...
91
RS
- To dlatego, że zawsze chciał, bym zachowywała się jak przystało
Elizabeth. Ale prawda jest taka, że ożenił się z Lizzie. - Całkiem niezłe
podsumowanie ponad czterech lat zażartych kłótni, pomyślała w duchu. -
Ilekroć słyszę z jego ust „Elizabeth", nie mówiąc już o jego matce, czuję się
jak karcone dziecko.
Helen spojrzała na jej zaciśnięte pięści i spytała.
- Wiesz co najbardziej drażni mnie w jego matce? Lizzie spojrzała na nią
zdumiona. Zawsze wydawało jej się, że Helen i matka Jareda doskonale się
rozumieją.
- Za każdym razem, gdy organizuje te swoje „małe spotkanka", prosi mnie,
bym coś zagrała. Nigdy nie odmawiam. Wkładam całe serce w te
wystąpienia.
- Robisz to wspaniale.
- Dzięki. Ale jedyne, na co ją stać po występie, to poklepanie mnie po
głowie i nieodmiennie te same słowa: „Helen, to było bardzo ładne, moja
droga".
Lizzie zagryzła wargi, słysząc całkiem udaną parodię głosu pani Rutledge.
- Jesteś jedyną osobą, która okazała szczerą reakcję.
- Nie przypominaj mi tego...
- Nie. Naprawdę to doceniam. Dlatego też wierzę, że wiesz, co w tej chwili
czuję.
Zdaniem Lizzie była to nieco pokrętna logika.
- Jedyne co rozumiem, to to, że jesteś zaręczona z jednym mężczyzną, a
sypiasz z drugim.
Helen jęknęła.
- Widzisz, będąc z Rico odczuwam emocje, jakie znajdowałam dotąd tylko
w muzyce. Pamiętasz, co ci powiedziałam tamtego dnia, gdy przyniosłam
obiad?
- Aż za dobrze.
- Mówiłam wtedy całkiem poważnie, że nie chcę się wiązać
emocjonalnie... A teraz... ten... ten...
- Romans?
92
RS
- Proszę cię - jęknęła Helen. - Jakkolwiek by to nazwać, okazuje się, że
miałam rację - zacisnęła pięści.
- Widzisz, kiedyś grając potrafiłam wznieść się na same szczyty,
potrafiłam zobrazować sobie nuty. Teraz wszystko nagle się skończyło. Nuty
stały się zwykłymi znaczkami na pięciolinii. Wiedziałam, że tak będzie. To
dlatego chciałam się pozbyć Rico i przysłałam go wam do pomocy.
- Ale to niewiele pomogło.
- Tak, niewiele pomogło - powtórzyła Helen głucho. - Lizzie, powiedz mi,
co ja mam teraz robić?
Po raz pierwszy powiedziała do niej Lizzie.
- No cóż. Nie możesz ciągnąć tego dalej z Rico i jednocześnie wyjść za
Jareda.
- Przecież obiecywałaś, że nic nie powiesz!
- Prawdopodobnie będę tego jeszcze żałowała.
- Skończę z Rico! - powiedziała pewnym głosem Helen. - Naprawdę.
- Kiedy?
- Nie wiem.
Helen miała tak nieszczęśliwą minę, iż Lizzie spytała cicho.
- Jesteś pewna, że musisz?
- Muszę!
- Czy dlatego, że nie jest dość dobry dla ciebie?
- Tak jak ja nie byłam wystarczająco dobra dla Jareda, chciała dodać, ale w
porę ugryzła się w język.
Helen pozostawiła jej pytanie bez odpowiedzi. Lizzie trąciła ją tenisówką.
- Czego chcesz? Spodziewasz się, że zaprzeczę? - spytała Helen z
przekąsem. - Myślisz, że zapomnę o dzielących nas różnicach? Pochodzimy z
zupełnie różnych warstw społecznych. Sama popatrz, do czego to
doprowadziło ciebie i Jareda.
- Jedyne co nas dzieli to fakt, że Jared postanowił być snobem, a ja nie -
odparła Lizzie lodowatym tonem. - Wprawdzie moja rodzina nie należy do
tak zwanej śmietanki towarzyskiej, ale ja i Jared mamy takie same
wykształcenie.
93
RS
- Wybacz mi - powiedziała Helen, powiewając białą chusteczką. - Rozejm,
pamiętasz?
Lizzie postanowiła trzymać nerwy na wodzy.
- Myślisz hormonami zamiast głową. Dopóki nie zdecydujesz się, czego
słuchać, nie powinnaś wychodzić za mąż. Za nikogo.
Helen znów zaczęła szlochać.
- Nie potrafię zrezygnować z Rico, ale jak mam powiedzieć o tym
Jaredowi?
Lizzie miała kilka pomysłów, ale wolała się z nimi nie wychylać.
- Powiedz mu, że zmieniłaś zdanie. Helen pokręciła gwałtownie głową.
- Nie. To ty powiedz mu to w moim imieniu.
- Nie ma mowy.
- Proszę. Nie chcę go zranić.
Zranić? Jak można zranić Jareda? pomyślała Lizzie. Co najwyżej jego
dumę. Jeśli miał trochę oleju w głowie, to powinien się cieszyć.
- Powinnaś go była widzieć po tym, jak go opuściłaś - ciągnęła Helen. -
Dopiero po kilku miesiącach jako tako doszedł do siebie.
- Wydawało mi się, że chciał, abym odeszła - powiedziała Lizzie cicho. -
Myślałam, że mnie nienawidzi.
- Był zupełnie ogłupiały. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego.
Lizzie zadziwiająco lekko przełknęła tę zniewagę i uśmiechnęła się.
Popatrzyła na zegarek.
- On będzie tu za parę minut. Masz świetną okazję, żeby z nim
porozmawiać.
- A może najpierw ty?
- Nie. Ty pierwsza.
Helen skinęła głową i wstała z podłogi.
- Masz chyba rację. Ale będziesz gdzieś w pobliżu, by pozbierać kawałki?
- Czyje? Twoje czy Rico?
Popatrzyły na siebie, po czym nagle roześmiały się. Lizzie przebiegła
przez głowę myśl, że może w innych warunkach mogłyby się nawet polubić.
Dwadzieścia minut później Lizzie wciąż jeszcze przebywała w tym samym
94
RS
miejscu, czekając niecierpliwie na Jareda. Co go tak długo zatrzymywało? A
może Helen stchórzyła? Jeśli nie, to o czym tak długo rozmawiali? Wiedziała,
że dłużej tego nie wytrzyma. Powoli, uważając, by nie uruchomić czujników
dźwięku, ruszyła w stronę wyjścia.
A co będzie, jeśli Jared stawi się na spotkanie, nie wspominając nawet o
rozmowie z Helen? Nie mogłaby się nawet odezwać. Nie wiedziała przecież,
czy Helen w ogóle z nim rozmawiała. Pomimo zawieszenia broni, nie
zdziwiłaby się, gdyby Helen stchórzyła, pozostawiając jej całą brudną robotę.
A jeśli rozmawiali, a Jared nic o tym nie wspomni? Oznaczałoby to, że nie
widzi dla siebie i Lizzie przyszłości. Jedyne co mogła wtedy zrobić, to
zachowywać się jak gdyby nigdy nic i poruszać wyłącznie sprawy zawodowe.
- Buuu - usłyszała nagle w końcu korytarza.
- Jared! - Natychmiast zapomniała o tym, co postanowiła. - Widziałeś się z
Helen? Rozmawiała z tobą?
Nie odpowiedział. Przygaszone światło podkreślało jego kości
policzkowe, pozostawiając oczy w cieniu.
Nagle ruszył w jej stronę, nie odrywając oczu od jej twarzy. Lizzie
zamarła, niezdolna ruszyć się ani odezwać.
Stanął tuż przed nią, wziął jej twarz w obie ręce, po czym z całej siły
pocałował w usta.
Był to pocałunek, którym mężczyzna brał kobietę w posiadanie. Zaborczy
i dziki. Nie do odrzucenia.
Był to pocałunek, wymagający natychmiastowej odpowiedzi, odpowiedzi
bezwzględnie pozytywnej.
Lizzie poczuła ciepło przenikające ją od stóp do głów.
Jared niespodziewanie puścił ją, i to tak gwałtownie, że byłaby upadła,
gdyby jej nie przytulił.
- Jesteś wiedźmą - szepnął.
- Słyszałam już gorsze określenia.
- Jestem skłonny w to uwierzyć - mruknął, pochylając się znów nad nią.
Lizzie upuściła na podłogę swój notatnik. .
Tym razem pocałunek Jareda był delikatny i proszący.
95
RS
Stanęła na palcach i objęła go mocno za szyję.
Bardzo, bardzo powoli Jared zwolnił uścisk i wsunął rękę w jej włosy.
Drugą zjechał w dół jej pleców i przytulił mocno całym ciałem.
Idealnie do siebie pasowali, jakby się nigdy nie rozstawali. Jared był taki
sam, a jednak inny.
Zdawała sobie sprawę, że trzy lata rozstania zmieniły ją. Teraz
doświadczała, iż zmiany dosięgły również jego.
Ona uwierzyła wreszcie we własne siły, on natomiast stał się bardziej
łagodny i skłonny akceptować ją. Inaczej by jej przecież tak nie całował?
Zauważył chyba wreszcie, że Helen do niego nie pasuje? A może z jego
strony było to tylko pożądanie?
Walcząc z ogarniającymi ją wątpliwościami, Lizzie zwolniła nieco siłę
swych pocałunków. Jared natychmiast wyczuł to i przechylił głowę,
zaglądając jej w oczy.
- Pragnąłem cię, odkąd pojawiłaś się znów w moim życiu - powiedział z
takim przekonaniem, iż natychmiast pożałowała swoich myśli. - Wiem, że i
ty czułaś to samo, prawda?
- Niemal od samego początku - przyznała. - Ale...
- Ale co?
- Ale była jeszcze Helen.
- Ach, Helen - mruknął Jared, zaciskając usta.
- Powiedz mi, czy ona z tobą rozmawiała? Jesteście jeszcze zaręczeni?
- Nie.
- No, powiedz coś wreszcie. Jared puścił ją z wyraźną niechęcią.
- Chodź, siądźmy. Mam wrażenie, że czeka nas długa rozmowa.
- Mam nadzieję - powiedziała Lizzie, siadając obok niego na podłodze - że
powiesz mi wreszcie, w jaki sposób Helen przekabaciła cię, byś się z nią
zaręczył.
- Wiedziałem, że poruszysz ten temat. Słuchaj, nie moglibyśmy przestać
mówić i wrócić do całowania?
Lizzie cofnęła się o pół centymetra.
- Jeśli masz na myśli całowanie mnie, to nic z tego.
96
RS
- Wiedziałem, że tak powiesz - popatrzył na nią ze skwaszoną miną. -
Helen złożyła mi propozycję nie do odrzucenia.
- A co? Złożyła siebie samą w ofierze?
- Nie. Zaoferowała mi wejście do świata sztuki. Mnóstwo kontaktów i
potencjalnych zamówień.
- Chcesz mi powiedzieć, że zamierzałeś ją poślubić, by wspierała twoją
karierę zawodową? No nie! - Nagle przyszło jej coś do głowy. - Chwileczkę.
Przecież twoi rodzice mają rozległe znajomości w tych kręgach. Wystarczyło
poprosić ich o pomoc.
- To prawda - przyznał Jared. - Ale Helen uważała, że ma lepsze.
Udawałem, że w to wierzę.
- Ale dlaczego?
- By nie zawracała sobie głowy pytaniami, dlaczego zgadzam się na ślub z
kobietą, której nie kocham i o której wiem, że mnie nie kocha.
- Wobec tego po co w ogóle się żenić?
- Widzisz - odparł Jared po dłuższej chwili. - Helen ma dość niecodzienne
wyobrażenie o miłości.
- Tak, wiem. Zdążyła mi już wyłożyć swoje credo
- Lizzie zaśmiała się szelmowsko. - Dopiero Rico zburzył jej teorię?
- Elizabeth!
- Spokojnie, Jared. Rozluźnij się trochę.
- Słuchaj, dopiero co zostałem porzucony.
- Czy to znaczy, że ona i Rico...? - Lizzie zawiesiła głos i puściła oko.
- Będą się otwarcie spotykać. Tak, masz rację.
- Jej matka dostanie zawału.
- Elizabeth - westchnął Jared.
- Ciesz się, że udało ci się z tego wykręcić.
- To nie tak - powiedział surowo Jared. - Kocham Helen... tak, jak kocha
się dobrego przyjaciela - dodał szybko, widząc jak Lizzie marszczy brwi. -
Znamy się od bardzo dawna i wydaje mi się, że moglibyśmy wieść razem
przyjemne życie.
- Jakie to nudne! Jak mogłeś dać się na to złapać?
97
RS
Z jego twarzy zniknął uśmiech.
- Nie myślałem, że się jeszcze kiedyś zakocham - oznajmił delikatnie,
gładząc jej piegi na nosie.
- Byłaś największą pasją mego życia. Wiesz, co Helen mi kiedyś
powiedziała? Uważała, że zaczynam żałować naszych zaręczyn, wobec czego
podświadomie wziąłem się za projektowanie tego domu Strachów, aby mieć
pretekst, żeby się z tobą zobaczyć.
- Ta nasza Helen to naprawdę mądra dziewczyna
- mruknęła Lizzie i dodała już głośniej: - No i jak?
Miała rację?
- Być może. Widzisz, ja naprawdę chciałem ją poślubić.
- Tak, wiem. Nigdy nie potrafiłeś się przyznać do błędu.
Jared nic na to nie odpowiedział.
- Powiedz mi, jak się czuje ktoś, kogo ukochana przedkłada kupę mięśni
nad rozum?
- Nie bądź wulgarna.
Lizzie mocno zacisnęła zęby. Mimo iż wewnętrzny głos podpowiadał jej,
by nie reagowała, nie zdołała się opanować.
- Zapomniałeś, widać, że ja jestem wulgarna. Powiem więcej - wstała i
otrzepała spodnie z kurzu - lubię być wulgarna. To dużo lepsze niż
zachowywanie się, jakbym miała nakrochmalone majtki!
Jared głośno się roześmiał. Nigdy dotąd nie śmiał się na tym etapie
sprzeczki, tylko wrzeszczał. Lizzie, choć miała zamiar wyjść, spytała:
- Co w tym takiego śmiesznego?
- Ty. Twoje nastroje zmieniają się szybciej niż... niż sam nie wiem co. A
jeszcze kilka sekund temu rozmawialiśmy poważnie, jak dorośli ludzie. -
Wstał, nie przestając się śmiać.
Lizzie doskonale pojęła aluzję, że zachowuje się jak dziecko. Nie miała
zamiaru tego wysłuchiwać.
- Przynajmniej tym razem nie uciekasz. To już postęp - dodał Jared.
Stanęła w pół kroku udając, że się czemuś przygląda.
- Ostatnim razem, kiedy uciekłaś, postanowiłaś nie wracać i nie wróciłaś.
98
RS
- Wyczuła pytanie w jego głosie.
- Wyobraź sobie, że wróciłam. Ale zastałam Helen.
- Przestańmy wreszcie mówić o Helen - jęknął Jared.
- Dlaczego, skoro była odpowiedzialna za tak wiele naszych problemów?
- To niedorzeczne - parsknął Jared.
- Daj spokój. Sama się do tego przyznała. Ona i twoja matka nie omijały
żadnej okazji, by mi udowodnić, że nie nadaję się na twoją żonę.
- Nie obarczaj mojej matki winą za własną nieudolność.
Dlaczego choć raz nie próbował jej zrozumieć?
- Zmieniałam się, zmieniałam. Tak bardzo, że nie było już co zmieniać. Aż
nagle spostrzegłam, że przestaję być sobą. I wtedy uświadomiłam sobie, że ty
wcale nie chcesz mnie, a sobowtóra Helen!
- Elizabeth...
- Przestań nazywać mnie Elizabeth!!! - krzyknęła, zasłaniając dłońmi uszy.
- Nie jestem i nie chcę być Elizabeth! — zacisnęła mocno powieki i po
omacku ruszyła w stronę drzwi.
Jared, zdumiony, złapał ją za rękę.
- Puść mnie!
- Nie. Nie tym razem.
Zamilkł i czekał tak długo, aż otworzyła oczy.
- Tę rozmowę powinniśmy chyba przeprowadzić wiele lat temu?
Lizzie przytaknęła milcząco, a Jared wziął ją w ramiona.
- Teraz cię słucham.
Ku swemu zdziwieniu Lizzie wylała z siebie całe morze żalów i pretensji,
które gromadziły się w niej przez te wszystkie lata. Dawno zapomniane
zdarzenia, o których nawet nie przypuszczała, że je jeszcze pamięta.
Porozumiewawcze spojrzenia wymieniane przez Helen i jego matkę.
Imprezy, na które zapraszano Helen, a Lizzie nie.
Gdy zamilkła wreszcie, Jared nadal trzymał ją w ramionach.
- Jak szkoda, że nic o tym nie wiedziałem - powiedział wreszcie. - A
przecież powinienem był zauważyć.
- Próbowałam ci powiedzieć - mruknęła Lizzie, pociągając nosem.
99
RS
- Powiedzieć czy wykrzyczeć?
Lizzie pochyliła głowę. Miał rację, zrzucając na nią część
odpowiedzialności za niepowodzenie ich małżeństwa. Choć była to tylko
mała część... No dobrze, może nawet połowa winy.
- Wiem, czasami potrafię być dość impulsywna - przyznała ze skruchą.
Jared uniósł jej brodę, aż spojrzała mu prosto w oczy.
- O tak. Choć czasami było to nawet przyjemne - szepnął, całując ją
wpierw delikatnie, a potem coraz mocniej w usta.
- No tak - uśmiechnęła się Lizzie szeroko. - W tej dziedzinie nie mieliśmy
nigdy problemów.
Nagle stancja na palcach i zarzuciła mu ręce na szyję.
Jared stracił równowagę i uderzył plecami o ścianę.
- Hej! - roześmiał się, przyciągając ją mocniej do siebie.
- Jesteśmy tu zupełnie sami - oznajmiła Lizzie zmysłowym głosem.
Przytuliła się do niego całym ciałem i przyparła do ściany tak, że nie mógł się
ruszyć.
- Kiedyś często mnie tak prowokowałaś - szepnął Jared, tuląc ją w
ramionach. - Ale też nigdy nie myślałaś, że przyjmę twoje wyzwanie. Mam
rację?
Lizzie poruszyła się niespokojnie, ale Jared przyciągnął ją jeszcze mocniej.
Roześmiała się nerwowo. Owszem, składała mu czasami najdziwniejsze
propozycje, ale on nigdy nie traktował ich poważnie. Wyglądało na to, że
nastąpią zmiany. Przymknęła oczy. Mogło to być...
Okropne. Przed oczami stanęli jej Helen i Rico. Co za okropna zbieżność
zdarzeń. Ten dom będzie się jej już zawsze z nimi kojarzył.
- Jared, powinniśmy...
- Co się stało? Boisz się?
Lizzie głęboko zaczerpnęła powietrza.
- Nie jestem w odpowiednim nastroju - uśmiechnęła się słabo. - Odkryłeś
moje oszustwo. - Jared odsunął ją nieco od siebie, ale jej nie puszczał. -
Musimy przeprowadzić wreszcie inspekcję - jąkała się Lizzie. - Jest już
późno. Szczerze mówiąc, wątpię, czy zdążę na ostatni samolot do Houston.
100
RS
- Gadasz od rzeczy.
Lizzie delikatnie uwolniła się z jego objęć.
- Masz rację, ale to gadanie ma ręce i nogi - przeszła niepewnie na drugą
stronę holu i wyciągnęła notes.
- Elizabeth... - Jared dogonił ją i przycisnął mocno do ściany. Z obu stron
jego umięśnione ręce blokowały jej drogę ucieczki. - Pomyśl tylko, ile się
przez te wszystkie lata nacierpiałem.
Pozostawiła jego słowa bez odpowiedzi. Schyliła się i uciekła.
Dogonił ją niemal natychmiast i ponownie przycisnął do ściany, po czym
dokładnie wycałował. Tak dokładnie, że aż ziemia zadrżała.
101
RS
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ziemia nie powinna była jednak drżeć, bez względu na to, jak mocno Jared
całował.
Poruszyła się również ściana, wprawdzie tylko o kilka milimetrów, ale
wystarczyło, by Lizzie to zauważyła. Zmartwiała z przerażenia.
- Co się stało? - spytał Jared unosząc głowę. Lizzie popatrzyła na niego
niewidzącym wzrokiem, koncentrując myśli na ścianie. Coś tu było nie tak.
Gwałtownie odsunęła się od Jareda. Drganie powtórzyło się.
- Wybacz, wydawało mi się, że oboje dobrze się bawimy - powiedział
Jared, robiąc krok do tyłu.
- Ja... najwyraźniej błędnie zinterpretowałem twoje zachowanie...
- Nie - Lizzie złapała go za ramię. - Miałeś rację. -Przepraszającym gestem
położyła palce na jego ustach, po czym kopnęła z całej siły w ścianę. Ściana
zatrzęsła się.
- Możesz mi powiedzieć, co robisz?
- Sprawdzam coś.
Tym razem Lizzie natarła na ścianę ramieniem, a w chwilę później
skoczyła na nią z rozbiegu.
- Elizabeth!
- Ta ściana się rusza - wprost nie mogła w to uwierzyć.
- No i co z tego?
- Moje ściany nie mają prawa się ruszać, chyba że sama im na to pozwolę.
- Po to właśnie przeprowadzamy inspekcję. Zanotuj, że trzeba to poprawić
- zaproponował spokojnie Jared.
- Ściągniemy stolarzy i każemy im to wzmocnić.
Lizzie zignorowała jego słowa wypowiedziane pobłażliwym tonem i raz
jeszcze ze wszystkich sił kopnęła ścianę.
- Przecież zaraz to wszystko rozwalisz! - zdenerwował się wreszcie Jared.
- No właśnie.
Zaczęła sprawdzać wszystkie szpary i spojenia. W narożniku odkryła w
podłodze dziurę wielkości dłoni. Poczuła, jak robi jej się niedobrze.
102
RS
Ciężko oddychając, pokazała mu ją palcem.
- Widzisz to?
- Tak, to dziura, którą właśnie zrobiłaś.
- Takie coś nie miało prawa się zdarzyć.
- W takim razie gratuluję. Widzę, że przydały się lekcje aerobicu.
Lizzie nie zadała sobie nawet trudu, żeby odpowiedzieć. Odwróciła się i
ruszyła w dół korytarza, przystając co chwila i nacierając ramieniem bądź
biodrem na ścianę. Wkrótce bolało ją całe ciało. Nagle opadła na podłogę i
skryła twarz w kolanach. Nie przypuszczała, że może być aż tak źle.
- Co stwierdziłaś? - spytał Jared, pochylając się nad nią.
- Trzeba będzie przebudować cały ten korytarz. Prawdopodobnie była to
tylko część prawdy. Nie wiedziała jeszcze, jak wygląda reszta domu.
- W porządku - oświadczył Jared uspokajającym tonem. - Wiem, że to
kłopot, ale jeszcze nie katastrofa.
Katastrofa. To słowo najpełniej oddawało istotę sprawy. Lizzie nieomal
uśmiechnęła się, choć daleko jej było do śmiechu. Najważniejsze, że Jared się
starał. Jeszcze kilka lat temu oskarżyłby ją o krytykanctwo i dramatyczne
zagrywki. Zakrawało to niemal na ironię, ale tym razem był istotny powód,
by rozdzierać szaty.
- Na razie sprawdziłam tylko ten korytarz...
- Chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz się wyżywać również na
reszcie mojego domu? - cierpliwość Jareda była wyraźnie na wyczerpaniu.
Lizzie podeszła do dziury. Wskazała palcem ostre kanty obluzowanego
gwoździa.
- To nie są gwoździe, które poleciłam zamówić.
- To standardowe gwoździe budowlane.
- Ja takich nie używam!
- Oczywiście. Byłoby to zbyt tanie i proste.
- Jared, przecież ną pierwszy rzut oka widać, że te gwoździe do niczego się
nie nadają! - naskoczyła na niego Lizzie. - W tym miejscu muszą być dużo
mocniejsze. Muszą sprostać setkom ludzkich ramion, walących w tę ścianę.
- Przecież nikt nie będzie w nią walił tak jak ty!
103
RS
- Żebyś się nie zdziwił! - odparowała. Była kompletnie wykończona.
Sfrustrowana i przerażona. Bała się wprost pomyśleć, co zastanie w dalszej
części domu. I co to będzie oznaczać dla Jareda. - Zawsze zamawiam
gwoździe zakończone haczykiem, by nie można było ich wyciągnąć.
Jared zacisnął mocno usta.
- Tym razem musiałaś o tym zapomnieć.
- To niemożliwe - odparła Lizzie. Założyła ręce do tyłu i ponownie zaczęła
sprawdzać łączenia i sposób montażu. - Popatrz tu - zawołała po chwili,
uderzając nogą w jeden z narożników. - Nie wierzę własnym oczom. Przecież
te dwie ściany tylko opierają się o siebie.
- Musimy je wzmocnić - powiedział cicho Jared, przeciągając dłonią po
gładkiej powierzchni. ,
Lizzie odwróciła głowę. Przymknęła oczy, próbując opanować narastającą
panikę.
Otworzyła oczy i natychmiast dostrzegła nowy szczegół.
- To drewno jest różne. Spójrz - pokazała palcem. - Ta część jest dużo
grubsza.
- Prawdopodobnie jest to pozostałość oryginalnego domu.
- Przecież zamówiłam nowe drewno na cały dom! Jared westchnął i
skrzyżował ręce na piersi.
- Przyznaję, to moja wina. Zachowałem kilka ścian, żeby zaoszczędzić
czasu. A poza tym - dodał szybko, widząc jak Lizzie blednie - w tej części nie
straszymy nikogo, więc ściana nie będzie poddawana jakimś szczególnym
obciążeniom.
- Ale ściany nie powinny się tak po prostu o siebie opierać!
- Nie, oczywiście, że nie.
Lizzie była bliska wybuchu. Podobnie zresztą jak Jared.
- Czy ta część nie była dodatkowo przeprojektowywana? - spytał.
- Owszem - musiała przyznać Lizzie. Natychmiast przypomniała sobie
nieprzespane noce, kiedy zmęczona ślęczała nad rysunkami. Edward
oferował wtedy, że dokończy za nią pracę. - Było za wąsko jak na wózki
inwalidzkie.
104
RS
- A czy ta cieńsza część będzie mogła zostać, jeśli ją prawidłowo
wzmocnimy?
- Nie jest to sektor, w którym straszymy, myślę więc, że to się da zrobić.
Na wszelki wypadek trzeba będzie postawić tu kogoś z obsługi z latarką.
Uśmiechnęli się do siebie leciutko, zadowoleni, że jedną rzecz udało im się
załatwić.
- Czy... czy pozostawiłeś jeszcze gdzieś stare ściany? - spytała ostrożnie,
modląc się, by odpowiedź była negatywna. Jared zacisnął mocniej usta i
odparł:
- Całkiem możliwe.
- Pamiętasz może gdzie?
- Musiałbym porównać mój stary projekt z kolejnymi wersjami twojego.
Lizzie nie była pewna, czy nie jest to z jego strony próba wytknięcia jej
częstych zmian. Jeśli tak, to zawsze miała na swoje usprawiedliwienie, że nie
od razu poinformował ją o wszystkim, o czym musiała wiedzieć. Postanowiła
nie wnikać głębiej w ten temat.
- Przywiozłam komplet rysunków - odparła, rzucając mu kluczyki do
swego samochodu.
- Zaraz wracam - powiedział Jared, łapiąc je w locie. Uśmiechnął się
krzywo. - Domyślam się, że przez ten czas zniszczysz jeszcze kilka ścian?
- Byłoby mi łatwiej, gdybym miała łom.
- Postaram się coś znaleźć - mruknął i wyszedł. Lizzie nie mogła jednak
tak długo czekać. Gdy tylko Jared zniknął jej z oczu, ruszyła w głąb domu.
Już samo pukanie wystarczało, by zorientować się, w którym miejscu użyto
cienkich desek. Chciała tupać ze złości. Miała chęć dopaść winnego. Zupełnie
nie miała pojęcia, kiedy uda im się to wszystko naprawić.
Zastanawiała się, na ile cienkie deski stanowiły zagrożenie dla
bezpieczeństwa zwiedzających. Być może nikt z miejskiej kontroli bhp się do
nich nie przyczepi. Postanowiła zaplanować częstsze przerwy na przeglądy
techniczne. Będzie przez to mniej zwiedzających, ale za to bezpieczniej.
Bezpieczeństwo bowiem było najważniejsze. Zwiedzający tylko wtedy
dobrze się bawili, gdy wiedzieli, że nic im nie grozi.
105
RS
Niechcący uruchomiła jakieś jęki. Zirytowało ją to bardziej niż
kiedykolwiek. Pobiegła szybko na drugi koniec budynku i wyłączyła
centralny wyłącznik prądu. Tam też zastał ją Jared.
- Nareszcie! - roześmiał się. - Nie mogłem już tego wytrzymać!
Rozłożył się na podłodze, zrzucając obok siebie kartonowe tuby z planami
budynku. Miał też odbitki, przeznaczone dla stolarzy.
Lizzie znalazła gdzieś latarkę i skierowała snop światła na rysunki.
Przez następne piętnaście minut pochłonięci byli porównywaniem ich, ale
wciąż nie mogli dojść, które z nich są najbardziej aktualne.
- To chyba te dwa - powiedziała po raz kolejny Lizzie.
- Tak - mruknął Jared. - Tyle, że... - pociągnął palcem po planie korytarza.
- Tak, tutaj go zmieniłem.
- Kiedy?
- Chyba w zeszłym tygodniu - Jared wzruszył ramionami.
- I nic mi o tym nie powiedziałeś?
- Miałem zamiar.
Lizzie nie wierzyła własnym uszom.
- Zmieniłeś moje rysunki bez mojej wiedzy? Czy pracując z innym
architektem też byś tak postąpił?
- Prawdopodobnie nie - przyznał Jared ze skruchą.
- Nie masz do mnie zaufania.
- Nie sądziłem, że te zmiany będą takie istotne.
- Tymczasem omyliłeś się?
Miała chęć rzucić w niego czymś ciężkim. Zamiast tego spojrzała w plany
Rico.
- Przynajmniej on wiedział o zmianach - powiedziała szorstko i wskazała
palcem odpowiednie miejsce. - To tłumaczy sprawę gwoździ. Tutaj.
Zmieniając specyfikację, nie uwzględniłeś gwoździ z haczykami.
- No cóż, mój błąd.
Lizzie nie mogła wprost uwierzyć, że Jared przyznał się do błędu.
Odetchnęła, że tym razem to nie ona nawaliła.
106
RS
- Rico powinien był się w tym połapać, nawet jeśli nigdy wcześniej nie
budował takiego domu.
- Najwyraźniej miał inne sprawy na głowie - zauważył Jared sucho.
Tak jak my wszyscy, pomyślała w duchu Lizzie.
- Również w tej części budynku nie użyto właściwych gwoździ - wskazała
palcem inny korytarz.
Jared porównał jej plany ze swoimi, a potem z planami Rico.
- Popatrz.
Tym razem gwoździe wyszczególnione były na jego planach, natomiast
brakowało ich na jej najnowszych rysunkach. Zdumiona dostrzegła w rogu
kartki inicjały Edwarda.
- Jak mógł być taki głupi? - mruknęła pod nosem. Jak mógł zapomnieć o
zamówieniu właściwych gwoździ? Natychmiast sama udzieliła sobie
odpowiedzi na to pytanie. Wszystkiemu winien był nadmierny pośpiech.
Edward mógł zresztą zakładać, że Jared ma już właściwe gwoździe.
- Nie miała zamiaru go za to winić, ale i nie myślała puścić tego płazem.
Jedyną winną była ona sama. Nie wolno jej było przyjmować tego zlecenia.
Jared przerwał jej rozmyślania.
- Zobacz, na planie Rico są wyszczególnione gwoździe.
- Która to już z kolei wersja? Zajęli się poszukiwaniem daty.
- Trudno powiedzieć - mruknął Jared, kartkując poszczególne strony. -
Zdaje się, że Rico posługiwał się różnymi kompletami planów.
- Jak by nie było - powiedziała Lizzie - powinieneś zamówić gwoździe
jeszcze przed rozpoczęciem budowy.
- Tak zrobiłem, ale się skończyły.
- Jak mogły się skończyć? Przecież zamówiłam...
- Myślałem, że zamówiłaś ich za dużo.
- Chcesz przez to powiedzieć, że zmniejszyłeś moje zamówienie? - spytała
Lizzie zdumiona.
- Niestety, właśnie tak się stało. Przypominam sobie, że wysłałem kogoś z
ochotników, żeby dokupił gwoździ.
Lizzie nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.
107
RS
Przez następnych kilka godzin Jared i Lizzie porównywali plany, rozwalali
ściany i szukali innych usterek.
Kiedy wreszcie nad Dallas nastał świt, Lizzie oświadczyła:
- W takim stanie jak teraz, dom nie nadaje się do otwarcia.
- Miała wszystkiego dosyć. Padała ze zmęczenia. Opuściła budynek i
wciągnęła w płuca rześkie, poranne powietrze. Jared podążył za nią.
- Ten dom musi być gotowy na czas - oznajmił. Miał podkrążone oczy i
dwudniowy zarost na twarzy.
- Ciekawe jak.
Od ponad godziny o niczym innym nie rozmawiali. Jared nie zamierzał
jednak się tak łatwo poddać.
- To ty jesteś za to odpowiedzialna. Co masz zamiar z tym fantem zrobić?
- Chwileczkę! Przecież to nie tylko moja wina! - zaoponowała Lizzie.
- Twoja i twojego ukochanego asystenta!
- Odczep się od Edwarda! To ja ponoszę odpowiedzialność za jego błędy.
Ale nie za twoje!
- Nie musisz. Sam potrafię za nie odpowiadać.
- Nareszcie! - Lizzie roześmiała się triumfująco.
- Czyli wreszcie przyznajesz, że i ty je popełniasz!
Jared rozdziawił usta, ale powstrzymał się od odpowiedzi.
- Spójrz tylko na nas. Kłócimy się jak małe dzieci, zamiast szukać jakiegoś
rozwiązania - mruknął po chwili.
- W porządku. Moja rada jest taka. Zamknij tylną część domu i korzystaj
tylko z przedniej. Wytnij dodatkowe wyjście.
- Nie ma mowy.
- No cóż, chciałeś rady, to ją masz.
- Zwiedzanie połowy domu to tyle co nic! - wybuchnął Jared ze złością. -
Musielibyśmy obniżyć cenę biletów, co nie pokryłoby nawet wydatków.
Równie dobrze nasi sponsorzy mogliby przekazać swe pieniądze na konto
kliniki.
- Bardzo mi przykro, ale w tej chwili to jedyna rzecz, jaka mi przychodzi
do głowy. Możemy jeszcze przebudować całą tylną część domu. Problem w
108
RS
tym, że mamy na to tylko dwa dni, trzy, jeśli wliczymy w to świąteczne
przedpołudnie.
- Przecież wiesz, że trzy dni to za mało! Musisz wymyślić coś innego.
- Nie, Jared. To ty musisz coś wymyślić. Mam dosyć tego wszystkiego!
Ostrzegałam cię, że nie mamy czasu na popełnianie błędów. Teraz zaś
odrzucasz jedyne możliwe rozwiązanie - niecierpliwie zamachała ręką.
- Nie mogę ci już w niczym pomóc. Czeka mnie jeszcze kilka końcowych
inspekcji w całym stanie.
- Twój, asystent, Edward, może się tym zająć.
- Edward już się tym zajmuje.
- No to niech weźmie jeszcze więcej! Nie może tego być aż tak wiele!
- Muszę cię rozczarować. Jest ich bardzo wiele - odparowała Lizzie,
prostując plecy. - Ale wcale mnie nie dziwi, iż nie zauważasz, że mam
jeszcze inne obowiązki. Od chwili, gdy-poprosiłeś mnie o pomoc, byłam
przecież na każde twoje zawołanie. Tak często przylatywałam do Dallas, że
stewardesy nie musiały już nawet pytać, czego się napiję.
Obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę samochodu.
- Nawet nie wyobrażasz sobie, ile czasu poświęciłam na ten projekt,
zresztą kosztem pozostałych zamówień.
- Mam nadzieję, że nie były równie niedbałe jak ten tutaj!! - wrzasnął
Jared za nią.
Lizzie stanęła w pół kroku i odwróciła się.
- Jak możesz nawet mówić coś takiego?
- A czego się spodziewałaś? Jest problem, a ty? Ty po prostu uciekasz.
Zresztą, czyż nie tak zawsze postępowałaś?
- Wyciąganie na światło dzienne naszych dawnych nieporozumień nie
pomoże ci skończyć domu.
- Nie. Ale sądzę, że nasze „dawne nieporozumienia", jak to określiłaś, są
odpowiedzialne za naszą obecną sytuację.
- Chętnie posłucham.
- Znam cię dobrze - kontynuował. - Pomimo całej ekscentryczności jesteś
naprawdę dobrym architektem.
109
RS
Stałaś się wręcz ekspertem w swojej dziedzinie.
- Bardzo ci dziękuję - odparła Lizzie z przekąsem. Wiedziała, że był to
niezamierzony komplement.
- Stąd muszę założyć, że wszystkie te kaprysy i poprawki, niekompletne
plany i w pośpiechu wprowadzane zmiany miały wyłącznie na celu publiczne
upokorzenie mnie.
Jared musiał naprawdę gonić w piętkę, skoro stać go było na takie słowa.
Lizzie zrobiła kilka kroków i stanęła mu tuż przed nosem.
- Wiesz co? Jesteś zwykłym gnojkiem! Jared gwałtownie zamrugał.
Przez chwilę jeszcze patrzyła mu z bliska w oczy, po czym tak szybko, jak
mogła, ruszyła w stronę parkingu. Pomyślała, że może uda jej się jeszcze
złapać pierwszy poranny samolot,
- Poczekaj chwilę - usłyszała za sobą głos Jareda.
- Spieszę się.
- Tylko jedno pytanie, potem możesz jechać. Lizzie przystanęła, dając mu
do zrozumienia, że słucha.
- Chcę wiedzieć, czy od samego początku planowałaś niepowodzenie tego
przedsięwzięcia?
Lizzie czuła, jak jej marzenia o wspólnej przyszłości z Jaredem
rozwiewają się. Nawet tuż po rozwodzie był jej wciąż bardzo bliski. To
pytanie jednak sugerowało, iż uważał ją za zdolną do zemsty. Zemsty, która
dotknęłaby nie tylko jego, ale również klinikę i leczących się w niej ludzi.
Wierzył, że gotowa była poświęcić swój honor i reputację tylko po to, by go
zranić.
A przecież jeszcze tak niedawno obsypywał ją czułymi słówkami i mówił,
jak bardzo jej pragnie. Teraz wiedziała już, że chodziło mu wyłącznie o
fizyczną stronę kontaktów, która dawała im tak wiele satysfakcji w
małżeństwie.
Tyle że wówczas to nie wystarczyło i teraz tym bardziej nie wystarczy.
Przez trzy długie lata próbowała zdobyć, jego uznanie i szacunek. Jak widać,
bezskutecznie.
- O co ci chodzi? - spytała.
110
RS
- Pytałem, czy świadomie zbojkotowałaś projekt i budowę tego domu,
żeby mnie upokorzyć?
- Upokorzyć? - powtórzyła Lizzie głucho.
- Tak. Ponieważ byłaś zazdrosna o Helen.
- Jared, czy świadomie zbojkotowałeś zaprojektowany przeze mnie dom
strachów, żeby mnie publicznie upokorzyć?
- Co takiego?
Lizzie starała się wczuć w jego sposób myślenia.
- Widzisz, już od dawna zastanawiam się, co skłoniło cię do zajęcia się
czymś tak wulgarnym jak dom strachów. Czyżbyś wreszcie nagle dostrzegł
doniosłość tego, co robię? Nie - sama odpowiedziała na swoje pytanie.
Chodziła tam i z powrotem, rozmawiając jakby sama z sobą. - Potem
dowiedziałam się, że postanowiłeś korzystać z pomocy ochotników.
Odmawiałeś podstawowych informacji odnośnie projektu. Bez mojej wiedzy
dokonałeś zmian w moich planach. Ignorowałeś moje wykazy zakupów -
spojrzała na niego, by zobaczyć, czy jej słucha. Słuchał. -Na własną rękę
zmniejszyłeś ilość zamówionych przeze mnie materiałów. Nawet nie przyszło
ci do głowy, żeby zawierzyć mojemu doświadczeniu. Zaufać, że... w co
trudno ci uwierzyć... znam się na tym lepiej od ciebie - ponownie zerknęła na
Jareda,
który
wyglądał
teraz
bardziej
na
zawstydzonego
niż
zdenerwowanego. - Ponadto zapominasz, że jeśli nie ukończymy tego domu
w terminie, to ucierpi na tym przede wszystkim moja reputacja! - zakończyła
swój wywód Lizzie.
Jared przymknął oczy i długo ich nie otwierał.
- Wybacz mi. To wszystko chyba wina zmęczenia. Położył dłoń na jej
karku i powoli zaczął rozmasowywać jej napięte mięśnie. Lizzie nie
odpowiedziała. Usiłowała zignorować przyjemne ciepło jego ręki.
- Co jest? - spytał.
- Czekam, byś przyznał się jeszcze do głupoty.
- Chwileczkę! - odparł Jared, opuszczając rękę. - Sama też popełniłaś kilka
błędów.
- Tak, to prawda. Moim największym błędem było podjęcie się tego
111
RS
zadania. Wiedziałam, że nie było na to dość czasu.
- To dlaczego zgodziłaś się?
Lizzie postanowiła mu powiedzieć. Nie było już powodu, by to ukrywać.
- Chciałam zrobić na tobie wrażenie. Chciałam, byś wiedział, że potrafię
prowadzić własną, dobrze prosperującą firmę, choć ty zawsze w to wątpiłeś.
Jared wyciągnął do niej dłoń, ale ona udała, że tego nie dostrzega.
- Nie miałem pojęcia, że "moje zdanie w ogóle jeszcze się liczy -
powiedział cicho.
Lizzie wiedziała, że jeśli teraz szybko nie odejdzie, Jared domyśli się,
dlaczego liczyła się z jego zdaniem.
Słońce nad dachami Dallas świeciło coraz mocniej i skutecznie
rozpraszało nocne upiory.
Nadszedł czas, żeby pozbyła się swego własnego upiora.
- Owszem. To między innymi dzięki tobie podjęłam się stworzenia
własnego przedsiębiorstwa. Teraz jednak muszę wracać i zadbać o swoje
interesy.
Wyciągnęła do niego dłoń w geście pożegnania. Pozostawiała za sobą
tylko gruzy...
- Nie zamierzasz chyba wyjechać! - zawołał Jared, łapiąc ją za rękę.
- Mam jeszcze inne obowiązki.
- A co z twoimi obowiązkami tutaj? - obrócił ją tak, że musiała patrzeć na
nie wykończony budynek.
- Przykro mi. Nie otworzysz go w Halloween, ale masz przecież
podstawowy szkielet i możesz teraz spokojnie wziąć się za poprawki. W
przyszłym roku otwórzcie dom już w październiku, a zbierzecie tyle
pieniędzy, że starczy na pokrycie wszelkich strat - zmusiła się do uśmiechu. -
Skontaktuj się ze mną na wiosnę. Do tego czasu uporam się z inną robotą i
będę w stanie poświęcić ci sto procent uwagi.
- Ty nie żartujesz, prawda? - powiedział Jared.
- Naprawdę masz zamiar wyjechać.
- Jest jeszcze Hotel Grozy, pamiętasz?
- Pewnie. Twój wielki projekt. Ten, który ma ci przynieść sławę i
112
RS
pieniądze. Uczyni twoje nazwisko powszechnie znanym.
Postanowiła zignorować sarkazm w jego głosie.
- Mam spotkanie o dziesiątej trzydzieści - podstawiła mu zegarek pod nos.
- Już jestem spóźniona.
- Świetnie! - krzyknął Jared, odsuwając jej rękę.
- Idź sobie. Nie potrzebuję cię - odwrócił się, by odejść. - Nawet jeśli będę
musiał przebudować pół domu, zrobię to. I powiadam ci, dom strachów przy
Hanes Memoriał będzie gotowy na czas, tyle że nie dzięki tobie.
Po trzech krokach zatrzymał się i spytał:
- Powiedz mi jedno: gdybym był zwykłym klientem, a nie twoim byłym
mężem, to też byś odeszła?
Lizzie poczuła wzbierające łzy. Odwróciła się szybko w stronę samochodu
i otworzyła drzwi.
- A gdybym nie była twoją byłą żoną, czy też żądałbyś ode mnie, że rzucę
wszystko i poświęcę się czemuś, co z góry skazane jest na niepowodzenie?
- Chyba trochę przesadzasz?
- Wiesz co? Myślę, że nie dość jasno wyłożyłam ci swoje racje.
Podpisałam kontrakty na wykonanie kilku określonych prac. Jeśli się z tego
nie wywiążę, nikt nigdy mnie więcej nie zatrudni. Prawda natomiast jest taka
- dodała łkając - że zaniedbuję największe zamówienie, jakie kiedykolwiek
miałam. I to dla ciebie, Jared! - wyrzuciwszy to z siebie, Lizzie wsiadła do
samochodu. - Powiedz mi, tylko szczerze. Zaryzykowałbyś swoją firmę
architektoniczną dla czegoś takiego? - spytała, wskazując na dom strachów.
- Oczywiście, że nie - warknął Jared, przyglądając się budynkowi z
pogardą.
- A tego przecież ode mnie wymagasz.
- Ponieważ ty się tym zajmujesz!
Lizzie uśmiechnęła się krzywo. Jared nigdy nie patrzył dalej niż czubek
własnego nosa.
Potwierdził to zresztą natychmiast. Podszedł do samochodu i oparł się
rękami o otwarte okno. Patrząc jej prosto w oczy powiedział:
113
RS
- Oboje powiedzieliśmy dzisiaj rzeczy, których wcale nie chcieliśmy
powiedzieć.
Lizzie przebiegła szybko w myślach niedawną wymianę zdań.
- Nie wiem o czym mówisz. Powiedziałam dokładnie to, co chciałam
powiedzieć.
- Przecież chcesz, żeby ten dom był gotowy na czas?
Lizzie ostrożnie przytaknęła. - Twoje pozostałe budynki mają już zgody
lokalnych inspekcji budowlanych? - Tak, ale...
- A więc zostaną otwarte, nawet jeśli nie pojawisz się tam osobiście?
- Może tak, a może nie. Nie będę ich zaniedbywać, by się o tym
przekonać.
- Nie martw się - powiedział Jared, otwierając drzwi samochodu. - Nie
pozwolę ci umrzeć z głodu, jeśli stracisz przez to klientów.
- Mogę stracić wszystko.
- Nic nie szkodzi. Możesz wtedy dla mnie pracować.
Pracować dla niego? Nie z nim?
- Przecież ty nie zajmujesz się projektowaniem domów strachów.
- I dzięki Bogu!
- Ale ja to lubię - obstawała przy swoim Lizzie.
- Elizabeth - powiedział Jared, uśmiechając się do niej. - Przedstawiłaś już
nadzwyczaj jasno swoje racje. Wiem też, że jesteś w stanie sama o siebie
zadbać. Szczerze mówiąc, nie bardzo w to wierzyłem, choć pamiętam, że
twoje zlecenia były głównym źródłem naszego utrzymania, zanim się
rozstaliśmy. Nie sądzę jednak, aby ten kaprys miał na dłuższą metę szansę
powodzenia. Proponuję ci honorowe wycofanie się z interesu.
Tylko że Lizzie nie miała na to najmniejszej chęci.
- A co, jeśli się mylisz i ten... kaprys... przetrwa?
- Przecież wyrosłaś już z tego. Musisz się rozwijać.
- A może ja się wcale nie chcę rozwijać?
- Moja firma nie będzie projektować domów strachów - oznajmił, mocno
już zniecierpliwiony. - Również od ciebie oczekuję, że przestaniesz się tym
zajmować.
114
RS
W kilku zdaniach zredukował jej firmę i z trudem zdobytą pozycję do nic
nie znaczącej fanaberii.
- Po co więc zabierałeś się do tego? - spytała, wskazując na wolno stojący
budynek.
- To tylko chwilowe zaćmienie umysłu, spowodowane chęcią
odwdzięczenia się za wyleczenie. A teraz wysiadaj wreszcie!
- Nie! - Lizzie wykorzystała jego zdziwienie i zamknęła drzwi samochodu.
- Moja praca jest dla mnie równie ważna, jak twoja dla ciebie. To samo
dotyczy moich projektów.
Jared milcząc odsunął się od samochodu. Nie była nawet pewna, czyją
słyszał.
- Wiem, że pomimo moich zaleceń, będziesz próbował skończyć ten dom
na Halloween.
- Jestem pewien, że mi się uda. - Stanowczość w jego głosie kazała jej w
to niemal uwierzyć.
- Powodzenia - powiedziała.
- Do widzenia - poprawił ją, po czym dodał: - Jeśli zmienisz zdanie,
zadzwoń.
115
RS
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Lizzie obserwowała Jareda, póki nie wszedł do budynku. Wiedziała, że
świadomie użył słów, jakimi ona kiedyś go pożegnała. Walnęła pięścią w
kierownicę i aż syknęła z bólu.
Najgorsze było to, że go wciąż kochała. Była wściekła na siebie, że
odczuwa coś na kształt winy. Nie mogła jednak za nim pobiec. Miała jeszcze
inne zobowiązania. I firmę, o którą musiała zadbać.
On zaś oczekiwał ód niej, by to wszystko rzuciła!
Wiedziała, że będzie się teraz zaharowywał na śmierć, byle tylko zdążyć.
Zawsze dotrzymywał raz danego słowa. Skoro obiecał klinice dom strachów,
to z pewnością dopilnuje, by go dostała. Nawet jeśli uważał tę pracę za
niegodną swego talentu.
Lizzie niczego bardziej nie pragnęła, jak jego uznania dla swych osiągnięć
zawodowych. Przez niego zaniedbała nawet własną firmę. Co gorsza,
pozwoliła sobie na marzenie, że wspólna przyszłość z Jeredem jest jeszcze
możliwa.
Tymczasem nie zdobyła ani jego szacunku, ani miłości. A jeśli nie wróci
szybko do Houston, może stracić również pozostałych klientów.
Szlochając bezgłośnie, żałowała teraz, że kiedykolwiek do niej zadzwonił.
Zastanawiała się, jak długo tym razem będzie trwało, zanim znów uda jej się
o nim zapomnieć.
Próbowała przekonać go do domów strachów, a on usiłował narzucić jej
swój punkt widzenia. W ten sposób koło się zamykało.
Dlaczego nie mógł jej kochać taką, jaka była? Przecież ona do niczego go
nie zmuszała. No, może czasami.
A może również próbowała zmienić jego, tak samo, jak on próbował
zmienić ją?
Podczas godzinnego lotu do domu przypominała sobie powoli różne swoje
działania, którymi wyprowadzała go z równowagi. Jak wtedy, gdy zamiast
kupić mu kilka białych koszul, o które prosił, kupiła inne, z indonezyjskiego
batiku, ponieważ uważała, że białe są nudne.
116
RS
Jared był wielkim miłośnikiem antyków, Lizzie natomiast chętnie otaczała
się prymitywną sztuką afrykańską. Jared projektował budynki o prostych,
czystych liniach, Lizzie proponowała mu, by przyozdobił je gargulcami.
Niecierpliwie wierciła się na fotelu, odczuwając w równym stopniu ból,
skruchę i zwątpienie. Przez kilka cudownych chwil łudziła się, że wszystko
jakoś się ułoży. Ale nawet gdyby Jared tego jeszcze chciał, w co szczerze
wątpiła, ona nie widziała się już ponownie w roli Elizabeth.
Jak tylko samolot wylądował, zadzwoniła do Carleen.
- Gdzie jesteś? - usłyszała jej zdenerwowany głos. Lizzie przymknęła oczy
i oparła się o ścianę.
- Jestem na lotnisku. Zadzwoń do ludzi z Hotelu Grozy i powiedz im, że
się trochę spóźnię. Muszę tylko wziąć prysznic i przebrać się.
- Nic z tego.
- Carleen, przez całą noc nie zmrużyłam oka. Dom Jareda to istna
katastrofa. Nie wyobrażasz sobie, jak wyglądam.
- Telewizyjny program „Hello Houston" wysyła do miasteczka duchów
swoją ekipę. Dzwonili już, by spytać, czy nie mogłabyś przyjechać nieco
wcześniej, niż było planowane.
- Przecież mieli kręcić w Halloween - jęknęła Lizzie. Wtedy po raz
pierwszy usłyszała, jak Carleen traci nerwy.
- Powiedziałabym ci o zmianach w programie, gdybyś raczyła się
odezwać!
Miała oczywiście rację. Kąpiel będzie musiała poczekać.
- Możesz ich jeszcze trochę przetrzymać?
- A jak myślisz, co robię od ósmej rano?
- Powiedz im, że już ruszam z lotniska - powiedziała Lizzie i odwiesiła
słuchawkę. Pospieszyła w stronę łazienki. Tam opryskała ręce i twarz zimną
wodą i dopiero wtedy spojrzała w lustro. Zamarła z przerażenia. W tym stanie
z pewnością nie nadawała się do wystąpienia w telewizji, w jednym z
najbardziej popularnych przedpołudniowych programów. Jęknęła w duchu,
po czym wyszła z łazienki i udała się szybko w stronę jaskrawo oświetlonych
lotniskowych sklepów.
117
RS
- Hello Houston! Wita państwa Maria Alvarez z Hotelu Grozy w
miasteczku duchów, nowej atrakcji turystycznej na przedmieściach
Richmond. Jest tu ze mną Elizabeth Wilcox, projektantka tej zatrważającej
struktury.
Z przyklejonym do ust uśmiechem Maria podstawiła Lizzie mikrofon do
ust.
- Elizabeth, powiedz nam, jak rozpoczęła się twoja przygoda z domami
strachów?
Lizzie odpowiedziała ze sztucznym ożywieniem na to i na kilka innych
rutynowych pytań, po czym zabrała Marię i towarzyszące jej osoby na
zwiedzanie Hotelu Grozy. Cały czas myślała jednak o budynku Jareda.
Pokazując dziennikarce czarną gąbkę, mającą chronić zwiedzających przed
bolesnymi stłuczeniami, przypomniała sobie, że Jared też powinien ją
zainstalować. Ciekawe, czy o tym pamiętał.
- A co z dziećmi? Czy obowiązuje jakiś limit wieku?
- Tak - odparła Lizzie, wdzięczna Marii za to pytanie. - Jesteśmy zdania,
że dzieci do jedenastego roku życia nie powinny tu przychodzić.
- Dlaczego?
- Bo za bardzo się boją zamiast się dobrze bawić. Mimo to nie brak
rodziców, którzy upierają się, żeby zabrać z sobą małe dziecko. Pięcio-,
sześcioletnie dziecko nie potrafi jeszcze oddzielić rzeczywistości od fantazji.
Na twarzy reporterki pojawił się wyraz profesjonalnego zatroskania.
- Ale miasteczko duchów wybudowano z myślą o rodzinach. Czy
przygotowano coś dla młodszych pociech?
Lizzie uśmiechnęła się. Maria starannie odrobiła lekcje.
- W tym celu przygotowaliśmy Dziecięcą Zagrodę - odparła, prowadząc
ekipę telewizyjną do pomieszczenia na parterze. - Dzieci mogą się tutaj bawić
pod opieką wyszkolonego personelu, podczas gdy ich rodzice i rodzeństwo
zwiedzają hotel. Będą tu miały labirynt, krzywe lustra, filmy rysunkowe i
mnóstwo innych atrakcji.
Kamera wszystko sfilmowała, a Maria dodała na zakończenie kilka słów,
zapraszając widzów na otwarcie miasteczka duchów w święto Halloween.
118
RS
Gdy tylko ekipa odjechała, Lizzie opadła bez sił na pobliskie krzesło. Tam
też zastał ją pan Gelfin, zarządca miasteczka duchów.
- Maria Alvarez była bardzo zadowolona - oznajmił. - Obiecała, że pokaże
nas w Halloween, w porannym wydaniu swego programu.
- A co z samym otwarciem?
- Nic z tego - pokręcił głową. - Nie mają już na to czasu. Może uda nam
się przyciągnąć uwagę którejś z lokalnych stacji.
Lizzie podniosła się z trudem i wskazała ręką na lustra.
- Te lustra trzeba nieco obniżyć. Ustawiono je z myślą o dzieciach, a ja
siedząc tutaj nie widziałam nawet swoich stóp.
- Do diabła z tymi lustrami.
- Co się stało?
Gelfin nerwowo przejechał dłonią po łysinie.
- Najpierw hurtownia przysłała nam same identyczne, a następnie
zreflektowali się i przysłali po dwa tego samego rodzaju. Będę je musiał:
oddać.
Pochłonięta własnymi myślami Lizzie pokiwała tylko głową. Tego dnia
czekało ją jeszcze kilka inspekcji, a ona marzyła tylko o tym, by wziąć
prysznic. Ponadto powinna skontaktować się z Edwardem. Przydałoby się też
coś zjeść...
- Pytałem panią, jak nisko mamy powiesić te lustra - zazwyczaj
dobroduszny pan Gelfin zaczynał tracić cierpliwość.
- Przepraszam pana - Lizzie usiadła na niskim krzesełku i wyciągnęła
miarkę z torebki. - Zobaczmy... dziecko jest mniej więcej tego wzrostu -
siedząc przesunęła się krzesełkiem do następnego lustra. - Przydałyby mu się
kółka - zauważyła żartobliwie, ale pan Gelfin nawet się nie uśmiechnął.
- Musimy opuścić lustra aż do ziemi...
Lizzie popatrzyła na siebie, potem na krzesełko. Kółka!
- To jest to! - zawołała, zrywając się na równe nogi.
- Co takiego? - spytał pan Gelfin zdumiony.
- Dziecięca Zagroda! - krzyknęła, rzucając mu się na szyję.
- Ależ pani Wilcox!
119
RS
- Nie rozumie pan?
- Nic a nic.
- Jared potrzebuje Dziecięcej Zagrody! Tylna część jego domu w sam raz
się do tego nadaje!
- Kto to taki ten Jared?
- Nie mam teraz czasu na wyjaśnienia. Powiedział pan, że ma pan
zapasowy komplet luster?
- Tak, ale...
- Odkupię je od pana.
- No tak, ale... - Gelfin zamrugał niepewnie.
- Przecież i tak zamierzał pan je odesłać.
- No cóż, tak... chyba nic się nie stanie...
- Ach, dziękuję! - zawołała Lizzie, całując zaskoczonego mężczyznę w
policzek.
- Carleen! - krzyknęła Lizzie, wpadając jak burza do biura. - Wstawaj,
idziesz na zakupy! - mówiąc to, rzuciła sekretarce pustą okładkę biletu
lotniczego. - Tu jest lista.
Carleen popatrzyła z niesmakiem na nieczytelne gryzmoły.
- Pisałam to w samochodzie, czekając na zmianę świateł - wyjaśniła
Lizzie.
- Zestaw do malowania twarzy, dziesięć plastikowych dyń, kilkanaście
tuzinów balonów, wstążki, pojemnik z helem? - odczytywała Crleen z kartki,
co chwila zerkając na Lizzie. - Robaki fosforyzujące, dziesięć pęków
okolicznościowych świateł, kilka czaszek... inne śmieszne ruszające się
zabawki?
- No, wiesz, na nagrody. Pająki, muchy i temu podobne. Jak na dziecięce
przyjęcie z okazji Halloween.
- Nietoperze?
- Mogą być. Gdzie jest Edward?
- Jeśli ma trochę oleju w głowie, to się schował - Carleen zajrzała do
kalendarza. - Powinien być teraz w Austin, a potem jedzie do Lubbock.
- Wydawało mi się, że Lubbock mamy już z głowy.
120
RS
- Jakiś urzędnik miał jeszcze kilka pytań,
- Co to, czyżby Edward nie słyszał nigdy o telefonie?
- Nie było ciebie, a musieliśmy podjąć jakąś decyzję...
- Już dobrze - przerwała jej Lizzie. - Powiedz Edwardowi, gdy się
odezwie, że ma po drodze wstąpić do Tulsy w Oklahomie.
- A ty gdzie się wybierasz?
- Do Dallas - odkrzyknęła Lizzie," zmierzając w stronę wewnętrznych
schodów.
- Tylko nie to - jęknęła Carleen.
- Nie martw się. Najpierw załatwię wszystkie sprawy na miejscu. Resztą
może się zająć Edward.
- No, nie wiem. I tak zleciłaś mu aż za dużo.
- Powiedz mu, że nadmiar snu szkodzi na zdrowie.
- Lizzie wciąż miała w pamięci zaniedbania jakich Edward dopuścił się w
projekcie Jareda. - Nie dalej jak wczoraj słyszałam o pewnej wycieńczonej
kobiecie-architekcie, która udusiła swego asystenta po tym, jak zarwała całą
noc, poprawiając jego błędy.
- Ojej. Było aż tak źle?
- Gorzej niż źle. Kto wie, czy dojdzie do otwarcia.
- Niemożliwe!
- Mam jednak pewien pomysł - oznajmiła Lizzie.
- Postaraj się zdobyć co się da z tej listy. Tymczasem ja obejrzę sobie
nasze domy tu, w Houston, a potem wrócę do Dallas.
- A co z Hotelem Grozy?
- Ponieważ telewizja ma już to, czego chciała, nic się nie stanie, jeśli nie
będę na otwarciu...
- Ależ Lizzie! Przecież marzyłaś o tym...
- Wierz mi, wszystko jest w porządku - powiedziała ziewając. Jedyną
rzeczą, jaka mogła uratować ją przed zaśnięciem, był prysznic.
- Mam zostać i dopilnować, byś nie zasnęła?
- Nie - odparła Lizzie zdecydowanie. - Założę się, że Jared też nie śpi. A
jeśli on potrafi nie spać, to i ja mogę.
121
RS
- Jared, obudź się!
W pustym domu strachów rozległ się tym razem ludzki jęk. - Czy to ładnie
tak spać w trumnie? - spytała Lizzie ze śmiechem, świecąc mu latarką prosto
w oczy.
- Wstawaj, masz zaiste makabryczne poczucie humoru.
- Miejsce jest jak najbardziej odpowiednie - stęknął Jared. - Czuję się
okropnie - wbił w nią pełne wyrzutu spojrzenie. - A może to już niebo?
- Jared, gdzie są stolarze?
- Odesłałem wszystkich do domu - odparł, spoglądając na zegarek. -
Elizabeth, co ty tutaj robisz? Jest już prawie północ.
- Nie dostałeś mojej wiadomości?
- Że mam zostawić środek i zaczynać od końca? Owszem.
- A więc?
- Zamknij wieko, jak będziesz wychodziła. - Jared, wyłaź wreszcie z tej
trumny! Znalazłam
rozwiązanie dla naszych problemów - oznajmiła uroczyście Lizzie.
- Majaczysz. Musisz się trochę przespać.
- Widzę, że poddałeś się, prawda? - stwierdziła bardziej niż spytała,
opierając się o trumnę.
- Ty też, nie bądź więc taka mądralińska.
- Odeszłam, bo nie chciałeś pójść na kompromis. A teraz się poddałeś.
- Sądzę, że dotarła do mnie wreszcie cała absurdalność tego
przedsięwzięcia - odparł Jared, zeskakując na podłogę. - Kto by pomyślał, że
ja, Jared Rutledge, będę się zaharowywał przy twoim domu strachów.
- Moim? - spytała Lizzie zdumiona. - Przede wszystkim to był twój
pomysł.
- Ale potem zrobił się z tego twój projekt. Dopiero wtedy zobaczyłem, jak
wspaniały może być taki dom. Reklamowaliśmy go wszem i wobec jako dom
firmy Wilcox. Jeśli otworzymy tylko połowę, ludzie będą rozczarowani. W
tym układzie lepiej będzie, jeśli pozostanie zamknięty.
Słysząc te słowa, Lizzie poczuła szybkie bicie swego zmęczonego serca.
- Chcesz powiedzieć, że robiłeś to wszystko dla mnie?
122
RS
- No wiesz... sam też byłem z niego całkiem dumny - odparł, przeciągając
się.
- Dumny z domu strachów?
- Owszem - Jared uśmiechnął się szeroko. - Chciałem cię pobić twoją
własną bronią. Skończyć 4om, podczas gdy ty twierdziłaś, że to niemożliwe.
- Chciałeś mi udowodnić, że jesteś mądrzejszy? - mruknęła Lizzie, dając
mu kuksańca w bok.
- Chyba masz rację. Ale co ty tutaj robisz? Myślałem, że musisz
przeprowadzać jakieś inspekcje?
- To już załatwione. Zadziwiające, jak wiele rzeczy można zdziałać, kiedy
nie marnujesz czasu na sen.
Zanim Jared zdążył odpowiedzieć, usłyszała odgłosy zbliżającego się
samochodu. Ktoś zatrąbił dwa razy.
- Już są! - zawołała Lizzie i pobiegła do drzwi.
- Kto przyjechał? Co się tutaj dzieje? Ciężarówka z frachtem lotniczym
zatrzymała się przed frontem budynku.
- Elizabeth, coś ty znowu wymyśliła?
Lizzie jęknęła w duchu. Powiedział znów „Elizabeth".
- Pomóż kierowcy rozładować samochód, a ja podpiszę listę przewozową -
mruknęła.
Jared nie zadawał więcej pytań, tylko zaczął wnosić kartony do budynku i
ustawiać je przy głównym wejściu.
- Chodź, sprawdzimy, co jest w środku - zaproponowała Lizzie, gdy tylko
ciężarówka odjechała.
Posłał jej wymowne spojrzenie, po czym rozciął scyzorykiem taśmę
samoprzylepną i zerknął do jednego z pudeł.
- Czy ja dobrze widzę? To jakieś owady? - wyjął jednego i pokazał Lizzie.
- To chrząszcz. Powinno ich być kilka tuzinów. Tymczasem Jared rozcinał
już następne pudełko.
A to co takiego? Na co nam to wszystko? - wskazał palcem galaretowatą
masę.
Lizzie poświeciła latarką, po czym zgasiła ją.
123
RS
Galareta jarzyła się zielonym światłem.
- To robaczki świętojańskie. Czyż nie są cudne?
- Brak mi słów - odparł Jared i wskazał resztę kartonów. - A teraz wyjaśnij
mi, o co tutaj chodzi.
Co też Lizzie uczyniła.
- Czyli cała środkowa część zostałaby odcięta? - spytał po chwili.
- Tak. Musimy tylko wyciąć nowe wyjście.
- Nie sądzisz, że ludzie będą się czuli oszukani? - upewniał się, otwierając
pozostałe pudła.
- Przecież każdy znajdzie tu coś dla siebie. Dlaczego mieliby się czuć
oszukani?
W oczach Jareda dostrzegła błysk nadziei.
- Czy ten dom będzie na tyle dobry, że nie zawahasz się udzielić mu swego
nazwiska?
- Oczywiście - pospieszyła Lizzie z zapewnieniem.
- Ten dom będzie się różnił od twoich pozostałych domów - zauważył
ostrożnie.
Lizzie była uszczęśliwiona. Najchętniej natychmiast przywiozłaby stolarzy
i zagoniła ich do pracy. Dotąd często miała Jaredowi za złe, że studził jej
twórcze zapędy. Po raz pierwszy w życiu gotowa była przyznać, że on
rozważa wszystkie możliwości, zwracając szczególną uwagę na te, o których
ona nawet nie pomyślała.
Zbyt często działała pod wpływem impulsu. Tym razem jednak wszystko
dokładnie przemyślała.
- Tak, wiem, że będzie inny. Ale nie zapominaj, że ma służyć ludziom o
ograniczonych możliwościach ruchowych, co już samo w sobie odbiega od
normy. Publiczność będzie oczekiwała zmian. W Hotelu Grozy jest miejsce
wydzielone tylko dla dzieci. Chcę przeprowadzić eksperyment na nieco
mniejszą skalę. A to miejsce świetnie się do tego nadaje - zamilkła, dając mu
czas na zastanowienie.
- Brzmi zachęcająco - oznajmił wreszcie Jared, wsuwając dłonie w tylne
kieszenie spodni.
124
RS
- Nawet kupiłaś już wszystkie akcesoria - dodał, wskazując kartony.
Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie milcząco.
- Déj? vu - mruknął cicho Jared.
- Zaczynamy wszystko od początku - wyszczerzyła zęby Lizzie.
- Halloween jest pojutrze.
Lizzie zerknęła na zegarek. Było po północy.
- Jutro.
- Musiałem chyba stracić rozum! - powiedział Jared wzdychając.
- Nie byłoby to po raz pierwszy. Jared spojrzał na nią surowo.
- A więc jak? - spytała Lizzie, puszczając do niego oko.
- Elizabeth - roześmiał się. - Wezwij stolarzy!
125
RS
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Co takiego? Obiecałaś stolarzom poczwórnie płatne nadgodziny? Nigdy
o czymś takim nie słyszałem! - Jared popatrzył na Lizzie, jakby nagle
zwariowała.
- A jak miałam ich tu ściągnąć w środku nocy?
- Jest już ranek - mruknął.
Lizzie pochyliła się i pocałowała go w czubek nosa.
- Jesteś taki słodki, gdy się złościsz.
- Poczekaj, aż skończę malować tę dynię na jego policzku - powiedziała
Helen, zanurzając pędzel w pomarańczowej farbie. - Jared, przestań się
ruszać. Muszę nabrać wprawy przed jutrzejszym dniem. I przestań mrużyć
oczy. Dynia się marszczy.
- Jeszcze chwila, a wjedziesz mi pędzlem do oka!
- To nie moja wina - zaprotestowała Helen. - Twoja broda mi przeszkadza.
Lizzie zerknęła jej przez ramię.
- Masz prawdziwy talent do malowania twarzy. - Prawda? - Helen cofnęła
się o krok i spojrzała
z podziwem na swoje dzieło. Następnie zerknęła na Lizzie i ujęła ją pod
brodę. - Poczekaj chwilę - zawołała, wycierając pędzel w szmatkę i sięgając
po inny kolor. - Może spróbuję teraz z wąsami, i Kilkoma ruchami pędzla
wymalowała Lizzie czarne wąsy pod nosem. Jared osłupiał.
- Myślałem, że wy obie się nienawidzicie? Lizzie i Helen popatrzyły na
siebie rozbawione.
- Ależ skąd - powiedziały niemal jednocześnie.
- Ludzie się zmieniają - stwierdziła Lizzie, ale w głębi serca musiała
przyznać, że te wzajemne uprzejmości nieco ją już męczyły.
- Wracając jednak do tematu - odezwał się znowu Jared. - W jaki sposób
usprawiedliwimy te ogromne wydatki?
Lizzie
usiadła
wygodnie
w
fotelu
naprzeciwko
stanowiska
charakteryzatora.
- Wypłacimy im tę stawkę tylko wówczas, jeśli skończą do południa
126
RS
wzmacnianie ścian w części przeznaczonej dla dzieci. Za pozostałe prace
zapłacimy im tylko podwójnie.
- Co za oszczędność!
- Zobaczycie, że Rico to zrobi! - zapewniła Helen. - No, dynia jest gotowa.
Chyba już wiem, jak to się robi.
- Jest krzywa - mruknął Jared, przeglądając się w lustrze.
- Trzeba było się nie ruszać!
- Jest śliczna - wtrąciła szybko Lizzie, rozbawiona rolą rozjemcy. -
Będziesz mogła zostać dłużej?
- Pewnie - odpowiedziała Helen, zbierając swoje przybory.
Lizzie z trudem dźwignęła się z miejsca. Powinna przestać siadać.
Wstawanie było coraz bardziej męczące.
- Idę zadzwonić do mojej sekretarki, a potem muszę odwiedzić jeszcze
dwa domy tu, w okolicy. Jeśli nie wystąpiły jakieś nieprzewidziane problemy,
postaram się szybko wrócić.
Jared zastąpił jej drogę.
- Kiedy po raz ostatni spałaś? - spytał podejrzliwie.
- Ach... - Lizzie zmierzwiła włosy i rozwarła szeroko oczy. - Spałam w
samolocie.
- Najwyżej dwie godziny w ciągu dwóch dni - zauważył z niesmakiem. -
Zawiozę cię. Jeszcze zaśniesz za kierownicą.
- Dam sobie radę - odparła, choć wiedziała, że Jared ma rację.
Prawdopodobnie zasnęłaby na pierwszych światłach.
Jared wziął ją pod ramię i pociągnął w stronę swego samochodu.
- Mogę jechać sama. Jesteś tu teraz potrzebny. - Ty mnie bardziej
potrzebujesz.
Uwielbiała, kiedy przejmował inicjatywę. Będąc jednak kobietą
niezależną, nie mogła sobie na to pozwolić.
- A kiedy ty ostatnio spałeś?
- Spałem więcej od ciebie.
- Jeśli liczyć drzemkę w trumnie.
- Dokąd mam jechać? - uciął dalszą dyskusję.
127
RS
- Najpierw do Arlington, a potem Piano - poddała się wreszcie Lizzie.
Otworzył szeroko drzwi swego dużego samochodu, a ona opadła na
miękki, wygodny fotel.
- Czy mówiłem ci już, jaka jesteś cudowna? Szkoda, że to tylko sen. Ale
za to jaki przyjemny... Jared całował jej powieki i zagłębienie karku. Lizzie
otworzyła oczy. To nie był sen. - Jared?
- Jak się czujesz?
- Jakbym wpadła pod ciężarówkę - jęknęła.
- To dobrze. Czyli już nie śpisz.
- Całowałeś mnie, czy mi się śniło?
- Masz coś przeciwko temu?
- Chyba nie.
Jared ponownie pochylił się nad nią. Lizzie przymknęła oczy i zarzuciła
mu ręce na szyję. Przez najbliższe kilka minut istniał dla niej tylko Jared.
Nagle przestał ją całować. Lizzie jęknęła cicho protestując.
- Cieszę się, że wróciłaś - szepnął, odsuwając delikatnie zmierzwione loki
z jej czoła. - Byłem wściekły, gdy odeszłaś. Najpierw na ciebie, ponieważ
śmiałaś to zrobić, później, gdy się nieco uspokoiłem, na samego siebie, bo... -
wykonał w powietrzu niezdecydowany gest ręką.
- Mówisz o tym, co było wczoraj, czy trzy lata temu?
- Chyba o jednym i o drugim - westchnął, opierając głowę o jej ramię. -
Gdy tylko to wszystko się skończy... no i gdy oboje nieco się prześpimy,
będziemy musieli porozmawiać.
- O nas?
- Tak. Nie chcę cię znowu stracić.
Lizzie przytuliła się do niego uszczęśliwiona. Jared zaśmiał się cicho i
oswobodził się z jej objęć.
- Musimy iść.
- Dokąd? - spytała Lizzie zaskoczona, po czym nagle wszystko sobie
przypomniała.
Podskoczyła jak oparzona, rozglądając się wokół błędnym wzrokiem.
Siedzieli w samochodzie Jareda na parkingu przed Hanes Memoriał
128
RS
Rehabilitation Clinic. Spojrzała na zegarek i znów podskoczyła jak oparzona.
- Jared, dlaczego mnie nie obudziłeś. Mówiłam ci...
- Ciiicho... - odparł, kładąc jej palec na usta.
- Wszystko już załatwione.
- Nic nie rozumiem... Chyba mnie nie okłamujesz?
- Zasnęłaś, zanim jeszcze zdążyłem uruchomić silnik - roześmiał się Jared.
- Pojechałem do Arlington, a kiedy nie mogłem cię dobudzić, postanowiłem
sam przeprowadzić inspekcję. Wszystko było w jak najlepszym porządku i
wszyscy zadowoleni. Życzyłem im powodzenia i pojechałem do Piano. Tam
wprawdzie wyciągnąłem cię z samochodu, ale kiedy zaczęłaś gadać od
rzeczy, zdecydowałem zostawić cię w spokoju i znów sam wszystko
załatwiłem. Potem wróciliśmy tutaj.
- Dzięki - mruknęła Lizzie, powoli dochodząc do siebie.
- Rico i jego drużyna zasłużyli na dobrą premię.
- Świetnie. Czyli co jeszcze zostało?
Wysiedli z samochodu. Zmierzchało. Jared, krzywiąc się, rozmasowywał
chorą nogę.
- Niewiele. Trzeba skończyć zakładanie instalacji elektrycznej, zakładanie
poduszek na ostre kanty, udekorować miejsce zabaw dla dzieci, dodać więcej
oświetlenia, załpżyć czarne zasłony, by zapobiec przenikaniu światła do
wewnątrz.
- Hej, bardzo dobrze. Czyj to był pomysł?
- MÓJ.
- Kiedy znalazłeś na to czas? Słuchaj, właściwie jak długo spałam w
samochodzie?
- Wróciliśmy mniej więcej przed godziną.
- Jeszcze raz dziękuję, że pozwoliłeś mi pospać. A co zmalowaniem?
- Pozostało jeszcze kilka miejsc, które należałoby poprawić. Helen zajęła
się tym. Rico i jego ludzie pojechali przespać się, podczas gdy będzie tu
elektryk.- A co z odbiorem instalacji elektrycznej przez inspektora
miejskiego?
129
RS
- Jutro rano - jęknął Jared. - Nie masz pojęcia, ilu osobom będę teraz coś
winien.
Powłócząc nogą ruszył w stronę domu. Był wykończony.
- Jared, prześpij się trochę - poprosiła Lizzie.
- Nie mogę - odparł, kręcąc głową. Wskazał wjeżdżający na parking
samochód. - To pewnie elektryk.
Jednak szczupły młody mężczyzna, który wysiadł z samochodu, nie był
elektrykiem. - Edward! - zawołała Lizzie na widok swego asystenta. - Co ty
tu robisz?
- Carleen powiadomiła mnie, że jestem odpowiedzialny za wszystkie twoje
kłopoty.
- Nie martw się. Miałem w tym swój udział - wtrącił Jared.
Edward wyraźnie odetchnął. Był blady i wymizerowany.
- Tym niemniej przyjechałem, żeby zaoferować pomoc.
- Wyglądasz okropnie - powiedziała Lizzie. Edward popatrzył wpierw na
nią, a potem na Jareda.
- W takim razie jestem w dobrym towarzystwie. Obecność Edwarda
sprawiła, że Jared mógł pospać do północy. Lizzie udało się również
przekonać Helen, aby pojechała do domu odpocząć. Następnego dnia, po
oficjalnym otwarciu domu, czekało ją malowanie twarzy gości.
Tuż po wschodzie słońca Lizzie pojechała do domu, w którym kiedyś
mieszkała, by wziąć prysznic i przer brać się.
Była ogromnie ciekawa, co tam teraz zastanie.
Otworzywszy drzwi ostrożnie weszła do środka. Z rozrzewnieniem
przyglądała się znajomym sprzętom. Nie zauważyła większych zmian. Było
tak, jak gdyby nigdy nie wyjeżdżała. Lub nigdy tu nie mieszkała.
Przybyło kilka nowych antyków. Tam, gdzie kiedyś stała jej deska
kreślarska, królowała teraz serwantka. Jej ukochana maska zuluskiego
wojownika, która wisiała niegdyś w jadalni, została zastąpiona lustrem.
Zamiast jej ręcznie tkanych chodników na podłodze leżał wspaniały perski
dywan.
Jeden z foteli otrzymał nowe obicie. O ile pamiętała, poprzednie było w
130
RS
wesołe geometryczne wzory, które jednak do niczego nie pasowały. Teraz
gładka, niebieskawa skóra fotela podkreślała bogaty, zdecydowanie męski
charakter pokoju.
Lizzie przeszła do urządzonej z dużym smakiem sypialni gospodarza.
Nowe zasłony. Nowa narzuta na łóżku. Otworzyła szafę, w której wisiał cały
rząd śnieżnobiałych koszul. Przesunęła je na jedną stronę. Gdzieś na szarym
końcu dostrzegła koszulki z batiku, świeże i szeleszczące, jak w dniu, w
którym je kupiła. Nigdy ich nie nosił.
Pomyślała ze smutkiem, że nie udało jej się wycisnąć na tym domu
własnego piętna. Ten dom był tylko i wyłącznie domem Jareda.
Na samą myśl o tym, że miałaby tu znów zamieszkać, ścierpła jej skóra.
Wiedziała, że Jared zaproponuje jej ponowne zejście się. Nie miała nic
przeciwko temu, aż do chwili, gdy przestąpiła próg jego domu.
Wiedziała teraz, że to niemożliwe. Nie wyobrażała sobie przeprowadzki
do Dallas. Wiedziała bowiem ponad wszelką wątpliwość, że to ona musiałaby
się przenieść.
A zresztą co z firmą? Edward bez problemu znalazłby inną pracę, ale co z
jej kochaną, nieocenioną Carleen? Cała jej rodzina mieszkała w Houston. Z
pewnością nie zechciałaby ich opuścić.
Lizzie sama zresztą nie była taka pewna, czy chce zrezygnować ze swoich
domów strachów. Jared dał jej przecież wyraźnie do zrozumienia, że nie
chce, aby go z nimi łączono.
Weszła do łazienki i odkręciła kurek prysznica. Znaleźli się w impasie,
borykając się z tymi samymi problemami, które trzy lata temu spowodowały
rozpad ich małżeństwa. Chwilę później jej łzy zmieszały się z kroplami
ciepłej wody.
- Pospieszcie się! - zawołała Helen. - Ludzie zaczynają się już zbierać. Są
wśród nich inwalidzi na wózkach.
- Dużo ich jest? - spytała Lizzie.
- Dużo, choć jeszcze jest widno.
- No dobra, wszyscy na stanowiskach? - spytał Jared, rozglądając się
wokół.
131
RS
- Tak jest! - wrzasnął szkielet. - Jesteśmy gotowi.
- W porządku odetchnął Jared i zwrócił się do Lizzie: - Pójdziemy
sprawdzić, czy wszystko gotowe?
Zacisnęła kciuki i podążyła za nim do wejścia.
Ledwie tylko zamknęły się za nimi drzwi, ogarnęła ich nieprzenikniona
ciemność. Nagle z kąta wyskoczyła biała zjawa i popędziła ich w głąb domu.
- Dokładnie tak, jak trzeba - mruknęła Lizzie pod nosem.
Przemierzali kolejne pomieszczenia.
- Niby znam tu każdy centymetr, a jednak czuję się niepewnie - powiedział
Jared i zaraz potknął się i niemal przewrócił o skrzynkę z narzędziami.
- Zabierz ją. Nie powinna tu stać - powiedziała Lizzie.
Dalej wszystko przebiegało już bez zakłóceń. Obsługa efektów
specjalnych pracowała jak należy, a potwory ryczały tam, gdzie powinny.
Zaraz po wyjściu z budynku dali Danny'emu znak, aby wpuścił pierwszą
grupę zwiedzających.
W tylnej części domu Helen pracowicie malowała dynie, koty, duchy i
pająki na pucołowatych policzkach dzieci, a Rico napełniał balony helem.
Lizzie i Jared ruszyli wolno w stronę pobliskiego drzewa. Wcześniej
ustawili tutaj krzesła, by widząc wszystko, móc chwilę odpocząć.
Lizzie była wprawdzie za większym odseparowaniem wyjścia i części
przeznaczonej dla dzieci, ale i tak mogli mówić o szczęściu, że udało im się
zdążyć na czas. Na widok sznura samochodów, oczekujących na wjazd na
parking, odprężyła się.
- Chyba udało się - westchnął Jared i opadł na krzesło. Lizzie poszła w
jego ślady. - Zawsze tak spędzasz święta Halloween? - spytał.
- Skądże znowu. Zazwyczaj jeżdżę podglądać konkurencję.
- Konkurencję? Wydawało mi się, że jesteś monopolistką w tej dziedzinie?
- Ależ skąd! - odparła, zerkając na niego spod półprzymkniętych powiek.
W szybko zapadających ciemnościach nie widziała jednak jego twarzy. - Są
jeszcze inni, równie frywolni jak ja.
- Widzę, że nie pozwolisz mi zapomnieć, że to kiedyś powiedziałem -
stwierdził Jared, obejmując ją.
132
RS
Lizzie pomyślała, że nadszedł czas, by porozmawiać.
- Uważam, że w tym właśnie tkwi źródło wszystkich naszych problemów -
szepnęła.
- A gdybym ci powiedział, że dotarło do mnie wreszcie, ile ta praca dla
ciebie znaczy?
- Tak?
- I że nigdy nie będę od ciebie wymagać, abyś ją rzuciła.
- Naprawdę? - bała się, że za chwilę się rozpłacze.
- Mówię przecież. - Pocałował ją lekko. - Jeśli chcesz projektować domy
strachów, to je projektuj.
Łzy zwyciężyły. Nareszcie zaczynał ją rozumieć.
- A poza sezonem możesz projektować coś bardziej tradycyjnego.
Brzmiało to rozsądnie. No, może poza tą ostatnią kwestią.
- Poza sezonem też nie mam zbyt wiele czasu - zauważyła, pociągając
nosem.
Może zrozumie aluzję, a wraz z nią fakt, że poza domami strachów inne
budynki jej nie interesują. Niczego jednak nie zrozumiał.
- Elizabeth - szepnął, biorąc ją w ramiona. - Czy chcesz... czy wyjdziesz
znów za mnie za mąż?
„Elizabeth"! Nic się nie zmieniło.
- Nie mogę - zaszlochała. - Po prostu nie mogę. Wykorzystując
zaskoczenie, zerwała się na równe nogi i pobiegła co sił do swojego
samochodu.
Dogonił ją, zanim zdążyła go otworzyć i wyrwał jej kluczyki.
- Oddaj mi je!
- Nie, zanim nie dowiem się, dlaczego uciekasz.
- Dlatego, że nic z tego nie wyjdzie. Wtedy nie udało się i teraz też. Zbyt
mocno różnimy się od siebie. Będziemy się tylko ranić.
- Kocham cię, Lizzie. I zawsze będę cię kochał.
- Co powiedziałeś?
Nie mogła uwierzyć własnym uszom. Może sobie to tylko wyobraziła?
- Powiedziałem, że cię kocham - Jared uśmiechnął się krzywo.
133
RS
- Nie wiedziałaś?
- Jak mnie przed chwilą nazwałeś?
- Lizzie. Tak mi się wyrwało - odparł zdziwiony.
- Powiedziałeś do mnie Lizzie - wyszeptała. - Naprawdę powiedziałeś
Lizzie!
- Przecież wszyscy tak cię nazywają.
- Ale nie ty.
- Elizabeth to piękne imię. Choć myślę, że Lizzie lepiej do ciebie pasuje.
- Tak jak ty jesteś Jared, a nie Jerry.
Dojrzała w jego oczach błysk zrozumienia.
- To tu między innymi tkwił błąd, prawda? Lizzie, której ściśnięte gardło
nie pozwalało odpowiedzieć, skinęła tylko głową.
- Wyjaśnijmy więc sobie teraz wszystko, raz i na zawsze - powiedział
Jared i zaczął odliczać na palcach.
- Po pierwsze, kocham cię - odczekał chwilę, póki Lizzie nie zorientowała
się, że czeka na jej reakcję.
- Ja ciebie też kocham.
- Naprawdę?
- Przecież mówię.
- Lubię ład, porządek i szyte na miarę ubrania. I nie życzę sobie gargulców
na moich budynkach. Jestem jednak gotów wypróbowywać nowe rzeczy...
choć nie codziennie. Ponadto zastrzegam sobie prawo, by niektóre z nich mi
się nie podobały - odetchnął głęboko.
- A teraz powiedz, czy mnie wciąż jeszcze kochasz?
- Tak - odparła potulnie Lizzie.
- W porządku. Po drugie, nie mam zamiaru łączyć naszych firm
architektonicznych. Mogę z tobą mieszkać albo pracować. Ale nie jedno i
drugie. Zgoda?
- Zgoda. Ale wobec tego gdzie będziemy mieszkać?
- Zaraz do tego dojdę. - Przespacerował się wzdłuż samochodu, po czym
odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. - Wygląda na to, że masz mnóstwo
pracy w Dallas, a ja z kolei mam kilka zamówień z Houston. Kiedy więc będę
134
RS
w Houston, będę mieszkał z tobą. Kiedy ty będziesz w Dallas, będziesz
mieszkać ze mną.
- Jared, jakie to niekonwencjonalne - zaśmiała się Lizzie cicho. - Ale
podoba mi się.
- Tak też myślałem - mruknął Jared pod nosem.
- Skąd cito przyszło do głowy?
- Nie przełknąłbym śniadania, zmuszony do wpatrywania się w twojego
zuluskiego wojownika.
Lizzie, szczęśliwa, rzuciła się w jego ramiona.
- Powieszę go nad kominkiem.
- Tak już lepiej - odparł Jared i pocałował ją mocno w usta. - Powiedz
wreszcie, wyjdziesz za mnie?
- Ale co na to powie twoja matka?
- Zarówno moja matka, jak i matka Helen będą przynajmniej miary o czym
rozmawiać. Na przykład o szaleństwach swoich dzieci. Będą nie do
zniesienia, dopóki nie pojawią się wnuki.
- Wnuki? - spytała Lizzie drżącym głosem.
- Tylko jeśli za mnie wyjdziesz.
- Tak! - Wiedziała, że tym razem im się uda. Przytulili się do siebie, a w
sercu Lizzie zagościło wreszcie szczęście i spokój. Zbyt prędko Jared odsunął
ją od siebie i spojrzał na zegarek.
- Chodź - zawołał i otworzył drzwi samochodu.
- Dokąd?
- Jeśli się pośpieszymy, możemy być w Houston o dziewiątej. W sam raz,
by zdążyć na uroczyste otwarcie twojego Hotelu Grozy.
- Jesteś pewien? Mogę tam pojechać sama. Lizzie, oszołomiona jego
pomysłem, wsiadła do samochodu.
- Nic z tego. Jeśli mamy być dojeżdżającym małżeństwem, możemy
równie dobrze dziś zacząć.
- A co zrobimy, gdy pojawią się dzieci? - spytała cichutko.
Jared posłał jej szelmowski uśmiech.
- Będziemy się o to martwić, gdy te małe chochliki wreszcie się pojawią.
135
RS
W odpowiedzi Lizzie Wilcox wrzasnęła z całych sił. Tym razem ze
szczęścia.
136
RS