Sny z nazwiskami
Sny z nazwiskami - odcinek 8 - Andrzej Sosnowski
Autor
⋅
Tym razem Andrzej Sosnowski.
050102
Późno w nocy zadzwonił telefon. Trochę trwało nim go odebrałem. Głos w słuchawce przedstawił
się jako Andrzej Sosnowski. Wcale nie byłem pewien, czy to rzeczywiście on. Ponieważ osoba,
która podała się za Andrzeja Sosnowskiego, mówiła za szybko, gadała jak nakręcona katarynka.
Wyrzucała z siebie kolejne zdania: o pogodzie, autobusach, pociągach, że wszystko utonęło w
śniegu i nigdzie nie można już dojechać. Potem nastąpiła długa pauza, zacząłem się zastanawiać,
czy nie odłożyć słuchawki. W końcu usłyszałem szelest, odkaszlnięcie i zdanie, które powiedziane
było głosem Andrzeja Sosnowskiego: “Mnie się ta książka wcale nie podoba, za to Sendecki czyta
ją we wszystkie strony.” Po tym zdaniu odłożono słuchawkę z drugiej strony.
230104
W sali gimnastycznej “Morasko” w Poznaniu gram w kosza razem z Andrzejem Sosnowskim i
Piotrem Sommerem. Wszyscy mamy po dwadzieścia lat. Dzielimy się na drużyny. Andrzej z
Piotrem w jednej, a ja w drugiej. Gramy na jednego kosza. Bardzo chcę, aby była to poważna gra,
ale oni się wygłupiają, kopia piłkę, udają, że gramy w nogę, nagle jeden z nich na bramce i
strzelamy gole, a potem znów jeden z nich siedzi na koszu i wrzuca do niego wszystkie piłki, które
pewnie bez jego pomocy, by tam nie wpadły. Bardzo mnie to wkurza, zaczynam na nich krzyczeć,
wrzeszczeć, że nie tak się umawialiśmy, że mieliśmy grać na poważnie, a oni patrzą na mnie ze
zdziwieniem, szokiem w oczach. Rzucam piłką w Andrzeja, dostał w brzuch, chyba go zabolało, bo
zgina się w pół. Wychodzę trzaskając drzwiami.
030504
Kraków. Przyjechałem czytać wiersze na zaproszenie Michała Witkowskiego. Czytałem obok
wielkiej kupy śniegu, razem z Andrzejem Sosnowskim, Tomaszem Majeranem i Dariuszem Suską.
Czytaliśmy na stojąco. Ktoś z publiczności leje obok nas, śnieg robi się żółty od moczu. Stoję na
wielkim skrzyżowaniu. Chcę przejść na drugą stronę, na dworzec PKP. Czekam i czekam na zielone
światło, a ono się nie zapala, mijają całe godziny. Andrzej podaje mi kwiaty. Pojawia się Krzysztof
Dziamski, z daleka już krzyczy “Tato, tato”. Mówię mu, że chcę na drugą stronę, na dworzec.
Bierze mnie za rękę i prowadzi do jakiejś budki. Na stole kładę kwiaty, odrywam płatki. Pani
dyspozytor przez CD Radio: “Wzywam dziewiątkę, dziewiątkę!”. Po chwili pojawia się starsza
pani, ubrana na czarno i bierze mnie za rękę i przeprowadza przez skrzyżowanie. Stoję z nią na
peronie, ona wręcza mi bilet, pociąg jest za kilka minut. Mówię, że ja nie chciałem tym jechać.
Słyszę, że muszę nim jechać (ona wcale ust nie otwiera), bo nie wolno mi spotkać się z Magdą. Gdy
jestem już w pociągu, jadę, dzwoni Magda i pyta gdzie jestem.
- - - - - - - - -
Andrzej Sosnowski śni się także innym:
300303
Po jakiejś wyjazdowej konferencji czy spotkaniach literackich zostałem jeszcze parę dni u
znajomych. Jest lato, mieszkanie w bloku, budzę się, chcę zdjąć piżamę, aż nagle widzę przez okno
jadącego na rowerze Andrzeja Sosnowskiego. A za nim, też na rowerze, Piotr Sommer. Przez
chwilę myślę, czy nie jadą do mnie, ale przecież skąd mieliby wiedzieć, że tu jestem. Rozbieram się
w końcu, szukam majtek, a tu wpada Andrzej bez pukania, za nim Piotr, ja zawstydzony w tym
negliżu, ale co za radość, udaje mi się wreszcie ubrać, schować pościel, proponuję im kawę.
Chcecie zwykłą, czy z ekspresu? - pytam. Oczywiście, że z ekspresu - odpowiada Andrzej. Ekspres
stoi w spiżarni, dawno nie używany, najpierw szukam kabla, żeby go podłączyć, udaje się to, przy
okazji włącza się też telewizor, leci w nim program rozrywkowy, najgrubsze piosenkarki polskie
(na pierwszym planie Rodowicz i Rinn) śpiewają chórem, kąpiąc się w basenie, Andrzej mówi: “To
skandal”. Jest lato, piękna pogoda, wyjmuję tę część ekspresu, do której trzeba nalać wody, idę z
nią do kuchni, tymczasem Piotrek odkrył w lodówce tort. Rozkroimy go? - pyta. Jak jest napoczęty,
to możemy rozkroić - mówię. Na szczęście jest napoczęty, Piotr kroi tort, ja - pietruszkę. Nagle
dzwonek do drzwi, otwieram, jakiś chłopiec tutejszy, którego chyba poznałem w czasie tej
konferencji, pyta czy bym nie pojechał z nim gdzieś na rowerze, nad rzekę, ja bardzo chętnie,
mówię, ale teraz są u mnie koledzy, więc (spoglądam na zegarek, pierwsza) o czwartej, na mur
beton. Tak mówię, “na mur beton”, on sobie idzie, a ja uświadamiam sobie, że nic z tego, bo on
chciał teraz, zaraz, był śliczny, ubrany w białą koszulkę i białe płócienne spodnie, spod których
prześwitywały czerwono-niebieskie kąpielówki. I dlaczego po prostu nie zaprosiłem go na tort? -
myślę.
[Adam Wiedemann, cytat z maila]
110607
Wchodzę do świetlicy przy stołówce, pierwsze piętro, duża sala, stoły, obrusy, krzesła, brązowa
boazeria, zawiesina z dymu, jakby ledwie co skończyła tu obrady jakaś dzielnicowa rada
mieszkańców. Siadam obok Andrzeja Sosnowskiego, w rzędzie dalej widzę Tadeusza Pióro.
Czekamy na rozpoczęcie. Pokazuję Andrzejowi mały ring w rogu i pytam czy chciałby, żeby tylko
czytali, czy żeby była rozmowa. Nie wspominam nic o improwizowanym boksie, ring jest zbyt
sugestywny, w ogóle poruszanie tej kwestii wydaje się niestosowne, sam zresztą nie wiem, jak
przeprowadzić tę część spotkania i czy w ogóle. Andrzej patrzy pytająco, powtarzam więc, czy
chciałby, żeby była rozmowa, czy żeby poprowadzić to tak, jak godzinę temu Piotrek Jamroziński.
Nie rozumiem, odpowiada Andrzej. Tomek, Tomek Jamroziński, poprawiam. Andrzej nachyla się
bliżej i pyta z uśmiechem: słucham? Tutaj się konsternuję, próbuję coś tłumaczyć, Andrzej
uśmiecha się szerzej, coraz szerzej, szczerzy zęby, wykrzywia twarz w potwornym grymasie,
rozdyma nozdrza, patrzę, nie wiem, co robić, próbuję zachować rezon, rzucam niby od niechcenia:
partytura Cage?a. Na co Andrzej natychmiastowo, bez poruszania ustami, zza zębów: Michaux.
Rozglądam się po sali, po co to całe czekanie, moglibyśmy już zacząć. Pytam kogoś
przechodzącego, co robią ci dwaj posępni, milczący goście z długimi włosami, czemu siedzą przy
stoliku, przy którym mamy zaraz usiąść. Nieznajomy odpowiada, że to miejscowi poeci,
parodiujący rozdanie nagród na konkursie w Tychach. Andrzej z Tadeuszem gdzieś zniknęli, ruszam
na poszukiwania; dostrzegam ich przy piwie, stołówka, siedzą w jakiejś zacienionej wnęce. Od razu
ustawiam się w kolejce przy kontuarze. I od razu coś, co zapowiadało się na szybkie zamówienie,
przyjmuje nużące rozmiary. Czekam długo, ziewam, po paru godzinach mam dosyć. Do tego cały
czas ktoś się kłóci, wyzywa, przepycha, jakichś dwóch gości bierze się za łby, jeden ciska drugiego
na środek linoleum. W końcu udaje mi się, zamawiam piwo. Akurat podchodzi znajoma, biorę od
razu dla niej. Stajemy z boku, rozmawiamy, mówię dużo, próbuję być dowcipny, pytam, czy
uszczypnąć ją w okrężnicę. Wtrąca się facet z plastrem na oku, leżący na ławce obok: a gdzie niby
ta okrężnica?
[Tomasz Szewczyk, cytat z maila]
020609
“obudziłem się we śnie. nade mną stał zachmurzony andrzej sosnowski i kiwał w moją stronę
palcem, zupełnie jak nauczycielka do ucznia, który właśnie rozbił doniczkę z paprotką. “co ty
kurwa sobie wyobrażasz, chłopie?”, przemówił do mnie wreszcie, “no co ty sobie kurwa
wyobrażasz?”, powtórzył, pieszczotliwie cedząc przy tym każdą zgłoskę i nie przestając
wymachiwać palcem. odpowiedziałem, że jeszcze nie byłem w takim położeniu, w jakim aktualnie
się znajduję, i jeśli mógłbym coś zmienić, coś zmieniłbym na pewno, ale to niestety nie będzie
możliwe, ponieważ zdążyłem już podpisać kontrakt, w którym obiecałem, że pomimo namowy
andrzeja sosnowskiego pozostanę przy swoim stanowisku. po tych słowach andrzej sosnowski
zatrzymał palec, wyciągnął zza pleców wielką, białą kartę brystolu i wręczył mi ją ze słowami,
żebym się trzymał. chwilę później stałem pomiędzy dwoma wysokimi blokami, a przez środek,
który wyznaczała wąska uliczka, wiał wiatr tak porywisty, że wyrywał dzieci z rąk matek.
chwyciłem brystol w obie dłonie i rozłożyłem go na całą szerokość uliczki. na brystolu widniał
napis: “co ty kurwa sobie wyobrażasz, chłopie?”, co odczytałem jako komunikat zachęcający do
dalszego trzymania. tymczasem wiatr dął nieprzerwanie z siłą wodospadu, aż w końcu zebrał się w
sobie i splunął jeszcze siarczyściej, łamiąc na pół kartę brystolu i przy okazji kości w moich
łokciach.”
[Jakobe Mansztajn, cytat z maila]
200609
Jestem na jakimś zwariowanym przyjęciu. Wiem, że to pięćdziesiąte urodziny Andrzeja
Sosnowskiego. Impreza jest urządzona w wielkim zarośniętym ogrodzie. Pod starymi drzewami
owocowymi stoi bardzo długi stół przykryty białym obrusem. Piętrzą się na nim tace z rozmaitym
jedzeniem, kosze pełne owoców i niezliczona ilość butelek z najszlachetniejszymi trunkami. Nikt
nie siedzi przy stole; wokół biegają cyrkowcy, połykacze ognia i kuglarze. Wszyscy w
niesamowitych, barwnych strojach, prześcigają się w popisach. Pod drzewami snują się przeróżni
literaci, każdy w obowiązkowej urodzinowej czapeczce, z rozwijaną piszczącą tutką w kąciku ust.
Podchodzi Artur Burszta przebrany za arlekina, uroczyście zakłada mi papierową czapeczkę i
wręcza tutkę. Demonstruje jak mam dmuchać. Pytam, gdzie solenizant. Burszta prowadzi mnie w
kąt ogrodu, gdzie na niewielkim stoliku leży na plecach Andrzej Sosnowski z kawałkiem cytryny w
ustach i obnażonym pępkiem. Ktoś ma z niego spić tequillę. Wokół trwa kłótnia, kto z zebranych
dostąpi tego zaszczytu. Sosnowski bardzo się denerwuje, macha rękami, drapie się po brzuchu.
Wszyscy decydują się zagrać w rosyjską ruletkę. Uciekam.
[Joanna Herman, cytat z maila]