Ben Bova
Zbrodnia
Fortune Crime
Data wydania oryginalnego 1990
Data wydania polskiego 1993
Przedmowa
W roku 1866 Fiodor Michajłowicz Dostojewski wydał Zbrodnię i karę. Zbiór
opowiadań, który trzymasz teraz, drogi Czytelniku, w swoich rękach, można by
zatytułować „Zbrodnia i (przypuszczalna) poprawa”, nie uzurpując sobie przy tym
prawa uznania go za równie wielkie dzieło jak sławna powieść rosyjskiego
pisarza.
Opowiadania te, napisane w konwencji science-fiction nie ujmują jedynie problemu
zbrodni, która istnieć będzie w przyszłości, tak jak istnieje od zarania, lecz
wskazują również drogi, którymi myślące istoty ludzkie powinny podążać, aby
uchronić uczciwych obywateli przed światem przestępczym lub nawet jak przemienić
zbrodniarzy w ludzi prawych.
Gdy po raz pierwszy sięgnąłem po lekturę science-fiction - wówczas w kiosku
można było znaleźć jedynie pismo Astounding, a loty kosmiczne i bomby atomowe
określano jako zwykłe rojenia - doznałem szoku. Moja młoda, naiwna dusza
zdumiała się opowiadaniami o zbrodniach przyszłości. Uznałem to za nonsens.
Przecież w tym wspaniałym świecie, który miała nam zbudować nauka, wszelkie zło
zostanie wyplenione na zawsze.
Teraz myślę inaczej.
Zbrodniarze, tak samo jak biedacy, zawsze będą istnieć między nami. I bardzo
często zbrodniarze wywodzić się będą spośród tych najbiedniejszych.
W pewnym sensie mamy tu do czynienia z zagadnieniem semantyki, z pewnymi
pojęciami, które można określić jako względne. Istnieją bowiem ludzie
„absolutnie” biedni; istnieją również ludzie „względnie” biedni. Być
„absolutnie” biednym znaczy nie mieć środków, które umożliwiłyby przeżycie. Być
„względnie” biednym znaczy nie mieć tylu dóbr, ile posiada bogacz.
Iluż to absolutnie biednych ludzi spotkałem w kraju i za granicą! Urodziłem się
w najbardziej krytycznym momencie Wielkiego Kryzysu z lat trzydziestych i dobrze
wiem, co znaczy być głodnym, chorym i zalęknionym, bez nadziei na lepsze jutro.
Widziałem ogrom absolutnej biedy również w Turcji, Irlandii, Grenadzie (przed
rewolucją socjalistyczną, jaka miała tam miejsce, i amerykańskim podbojem tej
wysepki) i w wielu innych krajach.
Większość tych Amerykanów, których uważa się za biednych, żyje o wiele bardziej
dostatnio niż biedni w innych krajach; są to „względni” biedacy.
Większość - to nie znaczy wszyscy. Ileż to absolutnej nędzy można znaleźć w tym
najzamożniejszym narodzie świata! Właśnie w gettach i stęchłych, brudnych
zaułkach wzrasta większość zbrodniarzy. Ale również klasy wyższe wychowują
przyszłych przestępców; w dzisiejszym społeczeństwie wielu przestępców posiada
dyplom wydziałów prawa lub (Boże, uchroń nas!) nawet szkół informatycznych.
Ponad trzydzieści lat temu jako reporter codziennej gazety opracowywałem kronikę
kryminalną. Zafascynował mnie fakt, że przestępcy i policjanci pochodzą z tej
samej okolicy. Często wzrastają w tej samej scenerii, chodzą razem do szkoły, są
dobrymi znajomymi. Różnica między nimi polega na tym, że ci, którzy pragną
zostać policjantami, odczuwają potrzebę zapewnienia bezpieczeństwa sobie i swoim
przyszłym rodzinom. Oszuści zaś gonią za szybkim zyskiem.
Gdy ci pierwsi zostają policjantami, dostrzegają, że zawód policjanta nie zawsze
zapewnia poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Jednakże, jako urzędnicy państwowi,
pracownicy policji otrzymują stałe wynagrodzenie, określone zapomogi oraz
emeryturę. Rodziny zabitych „w czasie wykonywania obowiązków służbowych”
otaczane są troską.
Przestępcy gardzą tym wszystkim, goniąc za pieniądzem, który wzbogaciłby ich
bardzo szybko. Ryzyko jest duże, ale - patrząc na to oczami przestępcy -
„nagroda” jest tego warta. Wśród zawodowych przestępców istnieje nawet
powiedzenie: „Jeśli zakładasz, że nie jesteś w stanie znieść tylu lat paki, ile
ci grozi za robotę, to lepiej nie ryzykuj”.
Ale oni ryzykują. Przeciętnego przestępcy nie zniechęci myśl, że może zostać
schwytany i ukarany. Zawodowców nie powstrzyma nawet groźba kary śmierci. Tak
samo ewentualne więzienie i zrujnowana opinia nie skłoni do refleksji oszustów i
malwersantów.
A przyszłość?
Nie uwolnimy się od przestępców, ponieważ zawsze znajdą się jacyś mężczyźni i
jakieś kobiety, którzy zapragną ominąć przyjęte normy współżycia międzyludzkiego
i złamać drugie prawo termodynamiki, to znaczy dostać coś za nic, nie licząc się
z zasadą sowitej płacy za uczciwą pracę.
W tej książce spotkasz, drogi Czytelniku, całą plejadę przestępców z bliskiej i
odległej przyszłości. Zbrodnia, łuny palących się domów, rewolucja, gangi
młodocianych, zmuszanie do uległości - oto tematy tych opowiadań. Jednakże, jako
że mamy tu do czynienia z literaturą science-fiction, która stanowi
optymistyczny dział tematyczny pisarstwa (kiedy jest tworzona w sposób
właściwy), te opowiadania wskazują również sposoby, jak można sobie ze zbrodnią
poradzić.
Przykładem może tu być zjawisko gangów ulicznych. Po drugiej wojnie światowej
grupy młodocianych przestępców stały się problemem miast całego świata. Coraz
bardziej liczne, lepiej uzbrojone stanowią zagrożenie bezpieczeństwa obywateli.
Kiedyś gangi te staczały między sobą bitwy uliczne o terytorium wroga, teraz
rywalizują o kontrolę nad ulicznym handlem narkotykami.
„Miasto ciemności” to opowiadanie, które ujmuje zagadnienie gangów młodzieżowych
w nieco inny sposób; gangi młodocianych stanowią tu konsekwencję pewnej
nieprawidłowości, nie są nieprawidłowością samą w sobie. Prawda jest bowiem
taka, że gangi uliczne to próba stworzenia przez jednostki, którym nie
zapewniono normalnych warunków do rozwoju, do kształcenia i sukcesu, własnych
form życia społecznego. Kiedy rodzina, szkoły i przyjęte wzory zachowań
społecznych zawodzą, młodzież tworzy własne struktury społeczne; tak samo
czynili nasi prymitywni przodkowie.
Przypuszczam, że jestem jedyną osobą, która uważa powieść Williama Goldinga pt.
Władca Much za optymistyczną i budującą. Większość czytelników dostrzega tam
jedynie uczniaków, którzy wyrzuceni na bezludną wyspę przyjmują nieokiełznaną
dzikość za wykładnię swojego postępowania i powtarzają słowa znanego
powiedzenia: „Jakże cienka jest zasłona cywilizacji okrywająca naszą zwierzęcą
naturę”. Bzdura! - odpowiadam na taki sposób rozumienia powieści. Ci młodzi
ludzie, zdani na własne siły na wyspie, sięgają ku zachowaniu z czasów epoki
kamienia łupanego, ponieważ tylko taki sposób bycia może im zapewnić
przetrwanie. Nie mają przecież do dyspozycji prądu elektrycznego i sklepów
spożywczych. Przystosowują się do pierwotnego otoczenia. Wykluczają ze swej
grupy ułomków. I udaje im się przeżyć. Być może Golding nie zamierzał wpisać
tego przesłania w karty swej powieści, ale dla mnie jego książka jest hymnem
pochwalnym na cześć ludzkiej mocy przystosowania się do warunków życia i woli
przetrwania. I tak jak uczniowie w powieści Goldinga stali się dzikusami z epoki
kamienia łupanego, wielu młodocianych z dzisiejszych gett powraca do zachowań
plemiennych i organizuje gangi, uważając to za jedyne panaceum na przetrwanie we
wrogim środowisku, gdzie trudno znaleźć pomocną dłoń.
Pojawia się pytanie: Czy we właściwy sposób traktujemy przestępców, gdy już są
za kratkami?
„Ponad czasem” i „Uciekaj!” podnoszą sprawę skuteczności systemu sprawiedliwości
jako czynnika resocjalizacyjnego.
„Ponad czasem” pokazuje pewien techniczny manewr; jeśli nie wiesz, co uczynić z
przestępcą, którego czyny wynikają z niedostosowania społecznego, zamroź biedaka
do czasu, gdy naukowcy znajdą sposób na uczynienie z takich społecznych
dewiantów prawych obywateli.
„Uciekaj!” przedstawia nieco bardziej humanitarne rozwiązanie; technika i
mądrość ludzka działają wspólnie, by przemienić charakter młodego przestępcy.
Opowiadanie „Brillo”, którego współautorem jest Harlan Ellison, podejmuje
kwestię różnicy pomiędzy pobożnie wypowiadanym przez szarego obywatela poglądem
na temat prawa i tym, czego naprawdę oczekujemy od naszych policjantów. To nie
tylko opowieść o zbrodni i prawie, to historia, przez którą Harlan Ellison i ja
zawędrowaliśmy do sali sądowej w Los Angeles, gdzie toczyła się sprawa o
plagiat!
Wśród pozostałych opowiadań znajduje się „Smok Vince’a” w gatunku fantasy,
którego zadaniem jest coś więcej, niż tylko rozbawić czytelnika opisanym tam
płomieniem pożaru. „Test na orbicie” to coś zupełnie innego; realistyczne
przedstawienie zdarzenia, które mogłoby mieć miejsce jeszcze przed schyłkiem
następnej dekady. Opowiadanie „Gwiazdy, czy mnie ukryjecie?” zabiera nas w
odległą przyszłość ku najgorszej zbrodni; ku ludobójstwu i rozpaczliwej próbie
przeżycia.
Czy zbrodnia zawsze będzie nam towarzyszyć? Tak. Jako że każde społeczeństwo
ustala pewne reguły zachowania, których pewna grupa ludzi żyjących w tym
społeczeństwie nie chce przestrzegać.
Jakże ważne wydaje się więc pytanie: Co czynić z przestępcami? Wykonywać na nich
wyroki? Zamrażać ich, by przyszłe pokolenie zastanowiło się, co z nimi zrobić? A
może wykorzystać całą naszą mądrość i siłę, by przemienić ich w użytecznych,
uczciwych obywateli? Te opowiadania przedstawiają kilka możliwych rozwiązań.
Ben Bova
West Hartford, Connecticut
Miasto ciemności
Wstęp
Jeśli przeczytaliście moją nowelę „The Sightseers” zamieszczona w Battle
Station, (Tor Books, 1987), wiecie, skąd wziął się pomysł napisania „Miasta
ciemności”. I jak wspaniała „Odyseja kosmiczna 2001” C. Clarke’a wyrosła z
gruntu napisanej przez niego wcześniej noweli pod tytułem „The Sentinel”, tak i
„Miasto ciemności” powstało na osnowie wydarzeń opisanych w „The Sightseers”.
Stworzenie obrazu Nowego Jorku, miasta-molocha opuszczonego przez mieszkańców,
mało tego, ewakuowanego na polecenie władz i zamkniętego dla świata - może się
wydawać szaleńczym pomysłem dla większości ludzi. Zwłaszcza nowojorczyków! W
naszej świadomości definicja „cywilizacji” zakłada istnienie wielkich miast.
Ale przecież cywilizacja Zachodu przeżyła już przynajmniej jeden okres, gdy
większość miast zupełnie lub częściowo opustoszała, a ich mieszkańcy przenieśli
się na wieś lub do małych osad. Okres ten, trwający po upadku Cesarstwa
Rzymskiego, nazywany jest wiekami mroku.
Teraz w dobie automatycznej łączności elektronicznej miasta mogą zdawać się
zbyteczne. Nie ma już potrzeby, by żyła tam większość ludzi. Pracę można
wykonywać w domu w znacznie mniejszych społecznościach niż skupiska miejskie, i
prowadzić przy tym znacznie wygodniejsze życie. Gdy śledzimy rozwój miast
chciwie zagarniających wiejskie okolice, często zapominamy, że dzisiejsze miasta
rozwijają się na obrzeżach, a zamierają w centrach.
Imperium Rzymskie uległo zagładzie na skutek najazdów barbarzyńskich hord.
Dzisiaj my tworzymy barbarzyńskie hordy w centrach naszych rozkładających się
miast.
Oto właśnie sceneria, w której rozgrywa się akcja „Miasta ciemności”.
Oh beautiful for patriot’s dream
That sees beyond the years
Thine alabaster cities gleam
Undimmed by human tears
Amerika the Beautyful
(Katerine Lee Bates, 1911)
Save the people!
Save the children!
Save the country!
NOW!
Save the Country
(Zapisane przez Fifth Dimension, 1970)
A
tamtejsze dziewczyny... to dopiero!... - powiedział Ron Morgan.
- To co?
- No, właśnie. Jakie one są?
Ron siedział na krawędzi basenu, nogi miał zanurzone w podgrzewanej wodzie. Była
chłodna bezchmurna noc. Kończyło się lato. Dookoła Rona rozsiadło się jego ośmiu
kumpli. Lampy palące się pod powierzchnią wody rzucały na twarze chłopców
migocące światło.
- Dziewczyny w Nowym Jorku to inna sprawa - odparł Ron. - Trudno to ująć w
słowa. Nie są ładniejsze od naszych, ale...
- Ale co? - zapytał Jimmy Glenn skrzeczącym głosem. - Powiedz wreszcie!
- Cóż... - Ron szukał odpowiedniego słowa. - One, że tak powiem, no... po
pierwsze, inaczej się ubierają. Bez zahamowań. Lubią, gdy się na nie patrzy.
- Inaczej niż Sally-Ann.
- Przecież to kretynka.
Ron mówił dalej:
- Chcą, żeby faceci zwracali na nie uwagę. Potrafią patrzeć prosto w oczy, tak
długo, wyzywająco.
Jakiś chłopak się zaśmiał.
- Do licha! Muszę namówić ojca na wycieczkę do Nowego Jorku przed końcem lata.
- Twój stary to równy gość, Ron, skoro zabiera cię ze sobą, ilekroć tam jedzie.
- Wiesz, on również lubi to miasto - odparł Ron.
- Czy Nowy Jork jest rzeczywiście taki olbrzymi?
Ron się uśmiechnął. Jego twarz była harmonijna i przystojna. Tak jak reszta
chłopaków siedzących dookoła basenu, miał równe zęby, błyszczące oczy,
młodzieńczą, prężną sylwetkę - efekt sumiennie przestrzeganej diety, spożywania
witaminizowanych preparatów, ośmiu godzin snu każdej doby i szkolnego programu
wychowania fizycznego.
- To chyba jedyne miasto, które otwierają. - Stwierdzenie Rona brzmiało jak
pytanie. - Wszystkie inne są zamknięte przez cały rok, prawda?
- Jest jeszcze kilka otwartych miast na zachodzie - powiedział Reggie Gilmore.
- Ale te są małe.
- San Francisco nie jest wcale małym miastem!
- Tak, ale pan Armbruster powiedział kiedyś na lekcji świadomości społecznej, że
rząd ma zamiar zamknąć San Francisco w przyszłym roku. Tego lata wybuchła tam
epidemia.
- Tu, na prowincji, jest o wiele lepiej - rzekł jakiś chłopak. - Żyjemy
bezpiecznie i zdrowo.
- Ty, Leroy, masz celującą ocenę z przedmiotu: świadomość społeczna!
Roześmiali się wszyscy z wyjątkiem Leroya, który wiedział, że sposobem
rozumowania nie różnił się od reszty chłopaków. Jednakże tylko on potrafił bez
skrupułów wyrażać swe opinie.
- Nowy Jork to dzikie miasto. - Ron ponownie przejął funkcję prowadzącego
rozmowę. - Ulice są zatłoczone. Trudno się przecisnąć przez tłum. Żadnego
centrum handlowego. Mnóstwo sklepów! Można tam kupić wszystko; od skarpetek po
telewizor stereofoniczny. Wystarczy przejść kilkanaście metrów.
- Ale to przeczy zasadom higieny.
Ron skinął głową.
- Żebyś wiedział. Ulice są brudne. Jak zresztą można je utrzymać w czystości,
gdy przelewa się przez nie rzeka ludzi. Poza tym, po ulicach jeżdżą przestarzałe
samochody na benzynę. Wyobraźcie sobie zanieczyszczenia! I ten hałas! Samochody,
klaksony, wrzaski ludzi... Istne szaleństwo. Nic dziwnego, że otwierają Miasto
wyłącznie na okres letnich wakacji. Niepodobieństwem byłoby mieszkać tam cały
rok.
- Dokąd więc wyjeżdżają ludzie, gdy lato się skończy?
- Do domu, na prowincję, tłumoku! Tak jak Ron i jego stary, no nie?
- Właśnie - odparł Ron. - Zamykają Miasto następnego dnia po Święcie Pracy.
Wszyscy wracają do domów. Po roku Miasto ponownie zostaje otwarte na czas
letnich wakacji.
- Do licha, chciałbym tam spędzić lato!
- To niemożliwe. Wpuszczą cię najwyżej na dwa tygodnie.
- Niech będą dwa tygodnie!
Chłopcy zamilkli na chwilę. Wraz z nimi milczała noc. Nie było słychać nawet
bzyczenia moskitów. Jedynie z daleka dochodził łagodny szum generatora
napędzanego metanem. Generator wytwarzał prąd elektryczny po zachodzie słońca.
Ron poruszył nogą zanurzoną w wodzie.
- Dziewczyny są wystrzałowe, co?
- Powiedziałbym ci coś więcej - odparł śmiejąc się Ron. - Są tam pojazdy
nazywane „łóżkowozami”. Mają nawet liczniki.
- A cóż to takiego? - spytał Jimmy.
Chłopcy roześmiali się gromko. Dopiero po chwili Jimmy zrozumiał, co Ron miał na
myśli.
- Aha, wiem. Nie jestem pojętnym uczniem. Powiedz mi tylko, jak one sobie liczą?
Za kilometr czy za godzinę?
Gdy śmiechy ucichły, Ron wyjaśnił:
- Gdy chcesz opuścić Manhattan i złapać pociąg do domu, pakują cię do takiego
dziwnego pojazdu, przypominającego trochę ambulans. Zdzierają z ciebie ubranie.
Potem robią ci prysznic i przez dziurkę w nosie wprowadzają do twoich płuc
cienką rurkę...
- O, nie!
- To dlatego, żebyś się pozbył substancji chorobotwórczych, których się
nawdychałeś podczas pobytu w mieście. Bakterie mogłyby wywołać na prowincji
epidemię. Tak nam powiedział lekarz.
- W takim razie odwołuję podróż. Nie chcę przechodzić przez to wszystko.
- A ja chcę - powiedział Ron. - Wracam do Nowego Jorku, zanim zostanie zamknięty
na zimę.
- Mówisz serio?
- Jasne. Ale tym razem pojadę sam. Bez starego. Tyle tam miejsc, których nigdy
nie pozwoliłby mi obejrzeć. Jemu się wydaje, że ma monopol na mądrość...
Traktuje mnie jak dziecko.
- A czy ojciec wie o twoich planach? - spytał Jimmy.
- Nie. Wy również zachowajcie to dla siebie.
Rozmawiali o Nowym Jorku jeszcze długo. Przerwał im dopiero sygnał gwizdka
informującego, że wybiła godzina dwudziesta druga.
- Cholera!
- Już godzina policyjna?
- Założę się, że te typy z Bezpieczeństwa Publicznego zagwizdały wcześniej ze
względu na nas.
- Niemożliwe. Przecież to automat.
Chłopcy podnosili się wolno, mrucząc z niezadowolenia. Ron również wstał. Jimmy
stanął obok niego i spytał cicho:
- Naprawdę wracasz do Nowego Jorku?
Ron skinął głową i rzekł:
- Tak. Nie wiem jeszcze kiedy i jak, ale nie zmienię decyzji.
- Do Święta Pracy został zaledwie tydzień. Przecież potem Miasto zostanie
zamknięte.
- No, tak.
- Ja też chciałbym się tam wybrać.
- Jedź więc ze mną! - odparł z radością Ron. - Zobaczysz, we dwóch przeżyjemy
tam wspaniałe chwile.
- Nie mogę, rodzina się nie zgodzi.
- Nic im nie mów!
Jimmy uderzył bosą stopą w wykładaną torfowymi kafelkami powierzchnię obok
basenu.
- Zabiliby mnie po moim powrocie. Nie... Nie mogę.
Ron nie wiedział, co odpowiedzieć. Stał więc bez słowa.
- No, to... dobranoc - rzekł Jimmy.
Ron wzruszył tylko ramionami.
Chłopcy wyszli przez boczną furtkę w płocie ogradzającym dom Rona, po czym się
rozeszli. Wszystkie domy stojące wzdłuż długiej ulicy były do siebie podobne.
Przed każdym z nich rosła krótko przystrzyżona trawa. Niskie płoty wykonane były
z imitacji drewna. Przy każdym domu znajdował się basen. Prawi obywatele
siedzieli teraz przed telewizorami. Osiedle składało się z nie kończących się
rzędów domów stojących przy ulicach, które biegły równolegle do siebie. Dom za
domem, ulica za ulicą... Jedyne urozmaicenie stanowiło duże centrum handlowe. Na
wyższych piętrach tego gmachu znajdowały się biura, w których byli zatrudnieni
wszyscy ojcowie z osady.
Stacja kolejowa znajdowała się obok centrum handlowego, pod ziemią, nie opodal
parkingu. Pociągi wjeżdżały do osady i wyjeżdżały z niej długim tunelem, tak że
Ron nigdy nie widział, gdzie kończy się i zaczyna osada.
Stał koło basenu i patrzył na gwiazdy. Na niebie nie było najmniejszej chmury.
Urząd kontroli pogody nie zamierzał na razie sprowadzać na ziemię deszczu.
Przynajmniej przez kilka następnych godzin.
Ron wpatrywał się z zachwytem w kryształowe konstelacje gwiazd.
„Gdyby ojciec umiał dostrzec ich piękno - myślał. - Gdyby tylko...”
Nagle przypomniał sobie o Egzaminach Narodowych. O testach, które miały
zadecydować o całym życiu. W wypadku uzyskania słabego wyniku groziło wcielenie
do służb porządkowych albo nawet do armii. Gdyby mu się jednak udało zdać dobrze
lub bardzo dobrze, miałby szansę przez całe życie badać układ gwiazd.
Jutro ogłoszą wyniki.
Już jutro.
Jego uwagę przyciągnęło ruchome światło. Gdzieś w oddali, pośród rzędu domów
przez pustą ulicę jechał bezszumny wóz patrolowy. Urzędnicy Bezpieczeństwa
Publicznego upewniali się, czy po godzinie policyjnej wszyscy mieszkańcy osady
są w domach.
Ron potrząsnął głową i skierował się do domu. Wiedział, że rodzice oglądają
telewizję; ojciec w gabinecie a matka w swojej sypialni. Matka Rona miała
poważne problemy ze zdrowiem, stąd goście rzadko bywali w ich domu. Ron poszedł
na górę, do swojego pokoju, nie mówiąc do nikogo słowa.
„Zanim zamkną Nowy Jork, muszę go zobaczyć raz jeszcze - postanowił - bez
względu na to, jak zdałem Egzamin Narodowy.”
¬ ¬ ¬
Ron otworzył oczy.
Resztki snu szybko uleciały. Czuł, że myśli jasno i trzeźwo. Słyszał na tle
muzyki wiadomości podawane z radia z budzikiem. Miękki głos spikera znakomicie
harmonizował z dźwięczną melodią. Przez okno, do pokoju Rona wdarły się
promienie słońca. Chłopak słyszał delikatny szum wody przepływającej przez rury,
poprowadzone nad sufitem. Wodę tłoczyła pompa zasilana energią słoneczną.
Jeszcze przed paroma minutami dręczył go jakiś niemiły sen. Teraz czuł się
rześki. Koszmarne obrazy uleciały mu z pamięci. Leżał na plecach i wpatrywał się
w sufit, na którym były namalowane konstelacje gwiazd. Orion, Lew, Wielka
Niedźwiedzica...
„Wyniki egzaminu! - przypomniał sobie nagle. - Dziś jest ten dzień!”
Najważniejszy Dzień.
Wstał z łóżka i poszedł wolnym krokiem do łazienki. Wziął prysznic. Poczuł się
znacznie lepiej. Suszarka, chłostająca ciało gorącym powietrzem, jeszcze
bardziej poprawiła mu nastrój. Popatrzył na swoją twarz w lustrze. Nie był
zbytnio dumny ze swej urody. Uważał, że ma duży nos i zbyt małe oczy. I do tego
brunatne, takie zwyczajne. Włosy miał również brunatne. Co za szarzyzna!
W Nowym Jorku widział kilku facetów z długimi, rozwianymi na wietrze włosami. Na
pierwszy rzut oka wydało mu się to bardzo dziwaczne. Teraz patrzył z uwagą na
swe krótko przystrzyżone włosy. Taka fryzura gwarantowała zdrowie. Krótkie włosy
łatwo jest utrzymać w czystości. To higieniczne.
Zastanawiał się, jakby mu było w długich włosach, takich spadających na ramiona.
Zaraz jednak wyobraził sobie, co powiedziałby na ich widok ojciec, a raczej co
by wykrzyknął...
Na brodzie Rona widniał szary zarost. Chłopak wtarł tam trochę kremu
samogolącego, po czym spłukał dokładnie twarz. Teraz nawet matka przyznałaby, że
wygląda czysto i higienicznie.
Ron zarzucił na siebie cienki golf, na nogi założył krótkie spodenki. Zauważył,
że w domu panuje zupełna cisza. Odbiornik radiowy wyłączał się automatycznie,
gdy Ron wstawał z łóżka. Uświadomił sobie, że jest jeszcze wcześnie. Matka,
zgodnie z zaleceniem lekarzy, większość czasu musiała spędzać w łóżku. Ojcu
została jeszcze godzina do wyjścia do biura. Chłopak wsunął stopy w plastikowe
sandały i zszedł na dół.
W kuchni zastał ojca, który siedział za stołem. Znad parującej kawy oglądał
wiadomości na wbudowanym w ścianę ekranie telewizora.
- Tak wcześnie na nogach? - spytał ojciec. - Nerwy, co?
Ron skinął głowa i odparł:
- Zgadłeś.
Pan Morgan dobiegał pięćdziesiątki. Miał rzadkie szare włosy i mimo usilnych
starań nigdy nie mógł ukryć łysiny na czubku głowy. Ron widział zdjęcie ojca z
czasów, gdy pan Morgan był znacznie młodszy. Widniał na nim wysoki, zgrabny
mężczyzna, który uśmiechał się pogodnie do obiektywu. Teraz ojciec Rona był
otyłym człowiekiem o ciężkich, niezdarnych ruchach i ponurym wyrazie twarzy.
„Kiedyś i ja będę tak wyglądał - pomyślał Ron. - Bogaty, otyły, szary... Chyba,
że...”
Na ekranie telewizora pojawił się obraz żołnierzy przedzierających się mozolnie
przez dżunglę. Żołnierze sprawiali wrażenie wyczerpanych; pochylone plecy,
szeroko rozwarte usta, koszule mokre od potu, zaczerwienione podpuchnięte oczy.
Jeden z żołnierzy miał klatkę owiniętą bandażem przesiąkniętym krwią. Dwaj inni
podtrzymywali go za ramiona, wlokąc go za sobą. Tylko dwóch żołnierzy z całego
oddziału miało białą skórę. Pozostali byli czarni. Ron widział czarnych jedynie
na ekranie telewizora.
Spiker telewizyjny mówił:
- ...i jedynie szesnastu amerykańskich żołnierzy poległo w potyczce stoczonej w
pobliżu delty Amazonki. Straty wroga ocenia się na czterdziestu czterech
zabitych na pewno i...
Jednakże radośnie brzmiał ten głos! Ron patrzył z uwagą na żołnierzy. Byli w
jego wieku, może o rok starsi. Sprawiali jednak wrażenie starych ludzi. Ludzi,
którzy tak często stykali ze śmiercią, że poza nią nic dla nich nie istniało.
Obraz telewizyjny nagle znikł. Ron popatrzył ze zdziwieniem na ojca, który
wyłączył telewizor.
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy - powiedział ojciec.
- Jeśli nie poszło mi dobrze na egzaminach...
- Tak czy owak nie wcielą cię do wojska, nie martw się - rzekł Morgan stanowczo.
- Nawet gdybyś wypadł miernie, jestem w stanie cię wykupić. Armia nie jest dla
takich jak ty. Biorą tam jedynie wałkoni, którzy nie wyciągnęliby ręki po
przyzwoitą posadę, nawet gdyby im ją podano na platynowej tacy.
- Ale...
- Nie ma powodu do obaw. - Ojciec wypowiedział to tak, jakby chciał oznajmić, że
nie ma ochoty słuchać, co Ron ma mu do powiedzenia na ten temat.
- Dobra, jasne. - Ron wpatrywał się jeszcze przez chwilę w niemy ekran. Wciąż
miał przed oczami twarze młodych, choć zmęczonych życiem żołnierzy.
Obszedł stół i otworzywszy lodówkę, wyciągnął z niej zawiniątko. Folia była
bardzo zimna. Poczuł mrowienie w palcach. Włożył zawiniątko do kuchenki
mikrofalowej, by po trzydziestu sekundach je wyjąć i szybkim ruchem położyć
przed ojcem na stole. Musiał uważać, aby nie poparzyć sobie rąk.
Morgan odwinął folię. Miał przed sobą śniadanie złożone z parujących jaj,
naleśników i kiełbasy. Popatrzył przez chwilę na syna i spytał:
- A gdzie twoje śniadanie, Ron?
- Nie jestem głodny.
- Powinieneś więcej jadać - odparł ojciec z rozdrażnieniem. - Możesz mi podać
trochę soku? Słyszysz? Wypij chociaż szklankę mleka. Jak można zaczynać dzień z
pustym żołądkiem!
Ron sięgnął do lodówki po sok i mleko, którego wypił zaledwie pół szklanki.
Popatrzył potem w milczeniu na ojca jedzącego z apetytem. Od czasu do czasu
zerkał na ścienny zegar, który wisiał obok telewizora. Był pewien, że zgłoszą
się o dziewiątej.
Zostało jeszcze półtorej godziny. Sekundnik posuwał się tak wolno, wlókł się jak
odział żołnierzy przedzierających się przez bagnistą dżunglę.
- Chciałbym... pójść do garażu - powiedział Ron.
Ojciec popatrzył na niego przenikliwym wzrokiem, po czym rzekł:
- Oczywiście. Zawołam cię, kiedy zadzwoni Egzaminator!
- Nie idziesz dzisiaj do pracy?
- Zaczekam na ważną wiadomość - odparł pan Morgan uśmiechając się znacząco.
Ron skinął głową i ruszył w stronę tylnych drzwi.
Na zewnątrz było chłodno i przyjemnie. Nawet jedna chmurka nie plamiła błękitu
nieba.
Elektryczny samochód Morganów stał zawsze na podwórku, aby sąsiedzi mogli
podziwiać jego piękno. Był duży. Pochłaniał tak wiele prądu, że ojciec Rona
musiał podłączać go na całą noc do specjalnego generatora. Któregoś dnia pan
Morgan próbował ruszyć, nie odłączywszy wcześniej przewodu łączącego wóz z
generatorem. Ciężki przewód uderzywszy w przednią szybę, jak bicz, roztrzaskał
ją na miliony odłamków. Pan Morgan stał potem przy wozie przez godzinę, klnąc na
czym świat stoi. Nie przyszło mu do głowy, że powodem niemiłego zdarzenia było
wyłącznie jego własne roztargnienie.
Ron chciał wtedy wstawić nową szybę samodzielnie. Ojciec nie pozwolił na to.
Zaprowadził wóz do warsztatu, gdzie za usługę żądano sześć razy więcej, niż była
ona warta, jak to wynikało z obliczeń Rona. Chłopak wmontował wtedy do samochodu
urządzenie, które umożliwiało automatyczne odłączenie generatora w momencie, gdy
samochód ruszał.
- Niezła robota, synu - skwitował to Morgan z wyrazem zdziwienia na twarzy.
Ron siedział w garażu od ponad godziny. Umyślnie unikał patrzenia na zegarek.
Montował urządzenie wspomagające do swego teleskopu. Dzięki temu elektronicznemu
przyrządowi będzie mógł obserwować gwiazdy leżące daleko poza zasięgiem zwykłego
teleskopu, nawet tego, który znajdował się w jego szkole.
- Ron! - zabrzmiał głos Morgana.
Chłopak poczuł zimno i gorąco przenikające na przemian jego ciało. Zesztywniał
na moment. Czuł krew pulsującą w skroniach. Wolno ruszył w stronę domu. Wszedł
przez tylne drzwi, minął kuchnię i po chwili znalazł się w salonie.
Zastał ojca siedzącego na dużej plastikowej sofie. Wielki ekran wmontowany w
ścianę był podłączony do linii telefonicznej. Teraz patrzyła na niego twarz
Egzaminatora, budząca lęk i niepewność.
Ale Egzaminator się uśmiechał. Miał pociągłą twarz i siwe włosy przystrzyżone
tak krótko, że ukazywały kształt czaszki, jak u niemowlaka. Miał dużo
zmarszczek.
Uśmiechał się jednak pogodnie.
- A oto nasz młodzieniec! - rzekł Egzaminator.
Ron przypomniał sobie, że Egzaminator miał zupełnie inny wyraz twarzy, gdy
podawał Ronowi i innym szesnastolatkom arkusze testów lub też gdy Ron po ośmiu
piekielnie męczących godzinach opuszczał salę egzaminacyjną.
- Ron, przez ciebie Egzaminator musiał czekać - warknął ojciec.
- Przepraszam... Byłem w warsztacie... - rzekł cicho Ron.
„Przecież wiedziałeś!” - dodał w myśli.
- Nic nie szkodzi! - odparł Egzaminator. - Choć, co prawda, czas mnie goni.
Ronaldzie Morganie, mam przyjemność oznajmić ci, że wyniki twojego testu
zapewniły ci miejsce wśród trzech procentów najlepszych na Egzaminie Narodowym.
Ron poczuł, że z jego płuc gwałtownie wydostaje się powietrze. Dopiero teraz
uświadomił sobie, że miał wstrzymany oddech.
Ojciec popatrzył na syna z radością i uśmiechnął się szeroko.
- Szczególnie dobrze wypadłeś z mechaniki i elektroniki. Trochę gorzej poszło ci
z matematyką, chociaż i tak znalazłeś się wśród najlepszych. Tak czy owak, jeden
z najlepszych wyników, jakie miałem przyjemność ogłosić w tym roku. Gratuluję.
- E... dziękuję panu.
- Znakomicie, synu, znakomicie.
- A teraz - mówił Egzaminator - możesz wybrać taką drogę kariery, na jaką masz
ochotę. Jesteś, rzecz jasna, zbyt cenny dla nas, byś służył w siłach zbrojnych.
Chyba że się zdecydujesz na szkołę oficerską. Z twoimi wynikami testu bez
trudności dostaniesz się do wojsk lądowych, marynarki czy lotnictwa.
- Nie sądzę, by... - zaczął Morgan.
- Nie, nie, nie - przerwał Egzaminator. - Decyzja nie musi zapaść teraz.
Zastanówcie się. Macie czas do końca miesiąca. Trzeba wziąć pod uwagę wiele
aspektów sprawy.
- Oczywiście. Proszę mi wybaczyć.
Egzaminator ponownie spojrzał na chłopca i po chwili zaczął mówić dalej:
- Oprócz kariery wojskowej masz do wyboru biznes. Z takimi ocenami możesz sobie
wybrać dowolną uczelnię. W naszym stanie jest kilka dobrych szkół wyższych. Są
też szkoły prywatne, jeśli się tylko zdecydujesz...
Ron skinął głową.
- Możesz też wybrać uniwersytet. Wysokie noty z przedmiotów ścisłych i mechaniki
świadczą o tym, że mógłbyś zrobić karierę jako naukowiec albo inżynier. Rzecz
jasna, musiałbyś się przyłożyć do matematyki.
- Oczywiście - odparł Ron.
- Bardzo niewiele jest miejsc na wydziałach nauk ścisłych. Zdaj sobie sprawę, że
tylko ktoś tak zdolny jak ty może mieć szansę dostania się tam. Z drugiej
strony, potrzeba nam inżynierów, którzy usprawniliby nasze maszyny. Gdybym miał
ci coś radzić, poleciłbym ci właśnie to.
Egzaminator zamilkł i popatrzył uważnie na Rona. Chłopiec nie wiedział, co
odpowiedzieć.
- Dziękuję panu - wyjąkał tylko.
- No, dobrze - rzekł Egzaminator. - Omówcie to. Dobrze się zastanówcie.
Pamiętaj, chłopcze, że wybór, który podejmiesz, zadecyduje o twojej przeszłości.
To najważniejszy wybór w życiu. Powodzenia więc. Oczekuję od ciebie wieści przed
pierwszym... nie, nie, przecież to Święto Pracy, dzień wolny. Daj mi znać we
wtorek, następnego dnia po Święcie Pracy.
- Dziękuję - powiedział Ron.
Obraz na ekranie znikł.
- Synu, jestem z ciebie dumny!
Morgan wstał z sofy i stanął przed Ronem. Wyciągnął do syna rękę. Ron uścisnął
ojca dłoń. Uśmiechał się, chociaż czuł się trochę niezręcznie.
- Niezła robota. Naprawdę niezła - mówił Morgan ściskając mocno rękę syna.
- Dziękuję, tato.
- Chodźmy na górę. Powiemy o tym matce.
Pani Morgan była delikatną, chorowitą osobą. Przy życiu utrzymywały ją pigułki i
długie rozmowy z lekarzami. Gdy Ron wszedł z ojcem do jej sypialni, siedziała na
łóżku w koszuli nocnej dokładnie zapiętej pod szyją.
Kiedy pani Morgan usłyszała radosną wieść, uśmiechnęła się, po czym uścisnęła
Rona serdecznie.
- Wiedziałam, że dasz sobie radę, kochanie - rzekła.
Ron po kilku minutach pochwał i podziwu ze strony matki został poproszony przez
ojca do gabinetu. Gabinet Morgana stanowił pokój o przyciemnionych szybach.
Ojciec Rona znajdował tu nie tylko spokój potrzebny do pracy, ale również
ucieczkę od codziennych problemów domowych.
Morgan zamknął drzwi i wskazał synowi krzesło naprzeciw swojego biurka.
- Usiądź, synu.
Ron usiadł. Pan Morgan stanął za biurkiem i otworzywszy szufladę, wyciągnął z
niej jakąś broszurę.
- To z Getty College. Studiowałem tam - powiedział Morgan podając synowi
broszurę. - Wiedziałem, że dobrze wypadniesz na egzaminach. Dlatego właśnie
zarezerwowałem ci tam miejsce na Wydziale Biznesu. Ja sam zaliczyłem tam
pierwszy rok.
Teraz dopiero Ron uświadomił sobie, czego się obawiał. To wcale nie była wizja
oblanego egzaminu i służby wojskowej w Ameryce Południowej. Bał się własnego
ojca.
- Tato... - Głos Rona zabrzmiał tak cicho, że sam chłopiec z trudnością go
słyszał. - Tato... ja... ja nie jestem pewny, czy naprawdę chciałbym studiować
biznes. Może powinienem spróbować na Wydziale Nauk Ścisłych. Egzaminator mówił,
że...
- Nauki ścisłe? - Twarz Morgana wydawała się teraz bardzo zacięta. Zmarszczył
czoło i ściągną brwi. - A na co to komu? Chcesz spędzić życie na jakimś stęchłym
uniwersytecie, ucząc tępe dzieciaki bezużytecznych bzdur? Nie, to nie dla
ciebie.
- Ale właśnie to najbardziej mnie pociąga. Egzaminator mówił...
- Wiem, słyszałem. - Głos ojca był coraz bardziej donośny. - Poradził ci
mechanikę, nie nauki ścisłe. Ale ja ci mówię, że zajmiesz się biznesem. Z tego
będą pieniądze.
- Ale ja...
- Nie sprzeczaj się! Jestem twoim ojcem. Zrobisz, jak ja powiem.
- To moje życie, tato - rzekł Ron.
- I wydaje ci się, że możesz sam o nim decydować? Kim, do licha, jesteś, że
kręcisz nosem na możliwość kariery w biznesie! Dziewięćdziesiąt procent
dzieciaków z naszej osady sprzedałoby własne rodzeństwo, by móc się dostać do
Getty! Ty nie wiesz, co robisz.
Zanim Ron otworzył usta, aby odpowiedzieć, ojciec dodał nieco łagodniejszym
głosem:
- Słuchaj, synu. Ja naprawdę wiem dużo więcej o życiu niż ty. Uwierz mi, kariera
biznesmena to najlepszy wybór. Gdy już będziesz...
Ron opuścił wzrok i potrząsnął głową.
Morgan uderzył pięścią w stół tak silnie, że przewróciła się lampka. Ron
odruchowo zrobił krok do tyłu i spojrzał na poczerwieniałą z gniewu twarz ojca.
- Pójdziesz do Getty bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie! -
wrzasnął Morgan.
„Ani mi się śni - powiedział w duchu Ron. - Ucieknę. Pojadę do Nowego Jorku.”
To było bardzo proste.
Tak proste, że Ron sam nie mógł uwierzyć. Cały dzień zmagał się z niepewnością.
Dopiero w sobotni ranek, gdy ojciec był na cotygodniowej partii golfa,
powiedział matce, że wyjeżdża na weekend do przyjaciół, którzy mieszkają w
sąsiedniej osadzie.
- Nie jedź rowerem po głównej drodze. Szosy drugorzędne są bardziej bezpieczne.
- Matka nie dodała nic więcej.
Poszedł na górę, do swojego pokoju. Nałożył na siebie jednoczęściowy kombinezon
z zamkiem błyskawicznym. „Kupię jakieś ciuchy w Nowym Jorku - pomyślał. - Nie
będę brał ze sobą zbędnego bagażu.” Schował do kieszeni kartę kredytową i całą
gotówkę, jaką miał w domu. Było tego około trzydziestu dolarów. Wyprowadził
rower z dodatkowym napędem elektrycznym z garażu, włączył silnik i wyjechał na
ulicę.
W piętnaście minut później był w pociągu odrzutowym pędzącym z prędkością
pięciuset kilometrów na godzinę przez głęboki tunel. Rower zostawił w
przechowalni bagażu na stacji. Miał zamiar go zabrać w drodze powrotnej do domu.
W pociągu było tłoczno. Ron usiadł w przedziale, gdzie oprócz niego było jeszcze
pięć osób, choć przedział przeznaczony był jedynie dla czterech pasażerów.
Przyjrzał się towarzyszom podróży. Byli to wyłącznie mężczyźni. Wszyscy w wieku
ojca Rona. Mieli ponure twarze. Wszyscy jechali do Nowego Jorku. Chcieli się
jeszcze raz dobrze zabawić, zanim skończy się lato, nawet za cenę ewentualnych
niewygód.
W przedziale panowało milczenie. Słychać było świst powietrza między ścianą
tunelu i kadłubem pociągu.
Przedział był pomalowany na miły, jasnozielony kolor. Na ścianach tu i ówdzie
wisiały małe dekoracje. Nie było okien. Zresztą, poza rozmazanym obrazem ściany
tunelu i tak niewiele można by było zobaczyć za szybą. Na ścianie działowej,
naprzeciw Rona, znajdował się ekran telewizora. Chłopiec nie miał teraz ochoty
oglądać telewizji. Poza tym obawiał się, że jego podstarzali towarzysze podróży
zaprotestowaliby, gdyby włączył swój ulubiony program. Przyglądał się więc
jedynie odbiciu swej twarzy na szarym, martwym ekranie.
Zmarszczył czoło. Pomyślał, co będzie, gdy wróci do domu. To był ostatni weekend
przed Świętem Pracy. Ron miał do dyspozycji sobotę, niedzielę i większą część
poniedziałku. Pragnął wykorzystać ten czas na pobyt w mieście. W poniedziałek
wieczorem wróci do domu i... będzie się musiał tłumaczyć przed ojcem.
„Niech już będzie ta szkoła biznesu - powiedział sobie. - Przecież astronomia
może być moim hobby.”
Mimo wszystko myśl o takiej drodze zawodowej napawała go dreszczem. Będzie
musiał zrezygnować z wielu ulubionych zajęć, aby studiować naukę, do której nie
miał nawet krzty zamiłowania. A najbardziej mierził go fakt, że nic nie mógł na
to poradzić.
Pomyślał o czekającym go weekendzie w Nowym Jorku. Postanowił wykorzystać go
najlepiej, jak się da.
Minęło południe, gdy pociąg wjechał na dworze główny. Pasażerowie, wychodzący z
czystych plastikowych wagonów na peron, mieli wrażenie, jakby opuszczali ciszę
muzeum sztuk pięknych i wstępowali w najbardziej wyuzdane kręgi piekieł.
Rona od razu uderzył panujący gwar. Na peronie znajdowały się tysiące ludzi,
którzy rozmawiali głośno, kłócili się, wrzeszcząc przy tym niemiłosiernie.
Policjanci w czarnych mundurach i białych hełmach ustawiali ludzi w kolejki,
kierując ich w stronę ruchomych schodów. Podróżni krzątali się wokół bagaży.
Jakiś starszy człowiek, będący przypuszczalnie w wieku pana Morgana, wymyślał
tragarzowi, który upuścił jego walizkę. Na brudny peron wysypała się odzież i
bielizna. Ludzie przeskakiwali niezgrabnie przez nieszczęsną zawartość walizki,
nie zwracając przy tym najmniejszej uwagi na zdenerwowanego mężczyznę.
Ron zajął miejsce w kolejce za jakąś otyłą panią, która trzymała sześcioletnią
dziewczynkę za nadgarstek. Dziecko sprawiało wrażenie przerażonego tym, co się
działo dookoła.
- Mamo, mnie się tutaj nie podoba. Chcę do domu.
Kobieta szarpnęła dziewczynkę za rękę tak silnie, że nieomal podniosła dziecko
do góry, po czym pochyliła się i rzekła:
- Słuchaj, mała wiedźmo! Za powrót do Nowego Jorku zapłaciłam krocie. A wcale
cię nie musiałam ze sobą zabierać. Zachowuj się więc przyzwoicie, bo w
przeciwnym razie sprzedam cię pierwszemu hyclowi, którego spotkam.
Przejęte trwogą dziecko otworzyło szeroko oczy. Widać było, że dziewczynka
próbuje powstrzymać krzyk. Okazało się to jednak dla niej zbyt wielkim
wysiłkiem. Wybuchła dzikim, histerycznym płaczem. Dwie strugi łez spłynęły jej
po policzkach i zalały maleńkie usta.
- Zamknij się! - kobieta próbowała uciszyć dziecko głosem, który przypominał
syczenie żmii.
Ron spostrzegł, że ludzie stojący na ruchomych schodach ostentacyjnie odwracali
wzrok. Sam miał ochotę pochylić się i zapewnić dziewczynkę, że nie ma powodów do
obaw. Nie był jednak pewien, czy powinien to zrobić. Patrzył więc bez słowa na
płaczące dziecko i straszącą je matkę. Czuł się zakłopotany i przygnębiony,
nawet odrobinę winny, że nie wspiera dziecka w bólu.
W miejscu, gdzie kończyły się ruchome schody, policjanci ustawiali ludzi w
mniejsze kolejki. Kobieta z dzieckiem znikła gdzieś w kłębiącym się tłumie. Ron
spostrzegł, że kolejka, do której go przydzielono, nie jest długa. Stało przed
nim nie więcej niż dwadzieścia osób. Ludzie przesuwali się jednak bardzo wolno.
W hali było gorąco. Ron czuł, że ciało ma wilgotne od potu. Dochodzący zewsząd
hałas sprawiał, że żar stawał się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Echo
głosów odbijało się od zawieszonego wysoko sufitu. Można było odnieść wrażenie,
że mieszkańcy całej kuli ziemskiej zgromadzili się tutaj, wrzeszcząc na siebie
nawzajem i rozpalając powietrze do granic wytrzymałości.
Ron wychylił się na bok, aby zobaczyć, dokąd zmierzał początek jego kolejki.
Zauważył przed sobą przejście graniczne. Pamiętał je z poprzedniego pobytu w
Nowym Jorku.
Ludzie mruczeli pod nosem przekleństwa, ocierali pot z czoła i patrzyli na
zegarki. A kolejka przesuwała się wolno, bardzo wolno. Ron w końcu znalazł się
przy bramie. Wyciągnął z kieszeni kartę kredytową, dokument identyfikacyjny i
podał je strażnikowi, który popatrzył na Rona zmęczonym wzrokiem.
- Pełna suma? - wymamrotał strażnik z dziwnym akcentem.
- Co takiego? - Spytał Ron.
Nieco rozdrażniony mężczyzna powtórzył pytanie nieco wolniej:
- Czy chcesz pełną sumę, na jaką opiewa karta kredytowa? Dwa tysiące dolarów?
Mężczyzna nacisnął przycisk i z małego otworu w maszynie do wydawania gotówki
wysunął się plik banknotów.
- Jesteś sam?
- Tak, proszę pana.
- Ile masz lat?
Ron nagle spostrzegł napis umieszczony nad okienkiem strażnika:
DZIECI DO LAT OSIEMNASTU MAJĄ
PRAWO WSTĘPU JEDYNIE POD OPIEKĄ
RODZICÓW LUB INNYCH OSÓB
DOROSŁYCH.
- E... Mam osiemnaście.
Surowa twarz mężczyzny stała się jeszcze bardziej zacięta. - Pięćdziesiąt dolców
- powiedział.
- Że co?
- Pięćdziesiąt - wymówił starannie strażnik. - Daj mi pięćdziesiąt dolarów.
Ron próbował sobie przypomnieć, czy ojciec płacił coś przy okienku.
- Dlaczego? - spytał.
- Słuchaj, synu. Nie masz jeszcze osiemnastu lat. Jeśli chcesz, abym uwierzył,
że jesteś dorosły, musisz mi dać pięćdziesiąt dolców. Chyba że chcesz wracać do
domu. No, już! Blokujesz kolejkę.
Ron zmrużył oczy.
- Ale to nielegalne! Nie ma pan...
- Chcesz do Miasta czy do domu? Decyduj się! Ludzie czekają!
Ron popatrzył dookoła siebie. Ludzie z kolejki patrzyli na niego z gniewem. W
pobliżu stał wysoki policjant. Sprawiał wrażenie służbisty. Teraz jednakże
patrzył w przeciwnym kierunku.
Ron rozerwał przezroczystą folię, w której były zapakowane banknoty, i wyciągnął
pięćdziesiąt dolarów. Podał je strażnikowi.
- Witamy w mieście wiecznej zabawy - rzekł mężczyzna bezbarwnym, niemal
mechanicznym głosem.
Bariera blokująca przejście otworzyła się i Ron przeszedł na drugą stronę. Mógł
teraz powiedzieć, że jest oficjalnie w Nowym Jorku.
- Uważaj!
Ron w ostatniej chwili uskoczył na bok. Niewiele brakowało, a przetrąciłby go
elektryczny wózek załadowany bagażem.
Przecisnął się przez tłum i wyszedł na ulicę. Tutaj panował jeszcze większy
ścisk niż na hali dworcowej. Można było odnieść wrażenie, że każdemu gdzieś się
spieszy, że każdy ma do załatwienia coś niezwykle ważnego. Wzdłuż chodnika stał
rząd taksówek, do których pośpiesznie wsiadali przybysze z prowincji. Po jezdni
przetaczała się rzeka wozów. Samochody zatrzymywały się na czerwonym świetle na
skrzyżowaniu, aby ruszyć gwałtownie po pojawieniu się zielonego. Warkot silników
i wycie klaksonów zdawały się nie robić na przechodniach większego wrażenia.
„Ależ to urąga wszelkim zasadom sanitarnym - pomyślał Ron. - Te samochody dymią.
A do tego ten okropny warkot.” Jak bezpieczne wydały mu się teraz samochody
napędzane prądem elektrycznym, których używano na prowincji. Miał jednak wielką
ochotę siąść za kierownicą.
Ruszył w dół ulicy. Przesuwający się tłum, niczym szeroka rwąca rzeka, wchłonął
go w siebie. Dalej! Dalej! Dalej! Gdziekolwiek. Aby się tylko nie zatrzymywać,
bo stratują.
Jakaś starsza kobieta z szerokim uśmiechem na ustach szła, trzymając w ręku
smycz. Prowadziła psa. Po raz pierwszy w życiu Ron widział tak ogromną bestię.
Jak to możliwe? W biały dzień na ulicy miasta! Spacerowanie z psami dozwolone
było jedynie w parku lub na prywatnym terenie, ogrodzonym wysokim płotem. I do
tego wyłącznie nocą.
Na prowincji Służba Kontroli Pogody działała bardzo sprawnie. Zawsze było
wiadomo, kiedy zacznie padać. Zresztą tutaj, pod olbrzymią Kopułą Manhattanu,
parasol wydał się przedmiotem zupełnie zbytecznym.
Chłopiec spojrzał w górę. Tak, olbrzymia Kopuła wciąż była nad jego głową.
Wysoko, wysoko widać było jej szary stalowy szkielet, przypominający gigantyczną
pajęczynę.
Ron minął dwie kamienice i spostrzegł sklep z odzieżą. Okna wystawowe sprawiały
imponujące wrażenie. Za szybą modelki bawiły się piłką, rozmawiały ze sobą
wesoło, śmiały się radośnie i machały do przechodniów rękami. Przed oknem
wystawowym zebrał się tłum gapiów, przyglądających się tej scenie z uwagą. Ron
zdołał przecisnąć się przez przelewającą się chodnikiem ciżbę i przyłączył się
do grupy obserwującej modelki. Był wysoki, patrzył ponad głowami stojących przed
nim ludzi.
Dziewczyny były fantastyczne! Miały na sobie krótkie spodenki i ciemne koszulki
bez rękawów. Ten skąpy strój w niewielkim tylko stopniu zakrywał wdzięki ich
ciała. Jakże inne były dziewczyny na prowincji, ubierające się w ciężkie,
niezgrabne stroje. A do tego ta ich ciągła wola walki, rywalizacji, tak w klasie
szkolnej, jak i na sali gimnastycznej. Ron uśmiechnął się przyjaźnie do
rozbawionych dziewcząt, które natychmiast odpowiedziały mu równie miłym
uśmiechem. Co kilka minut któraś z modelek schodziła z wystawy i była
zastępowana przez inną.
„Zmieniają kreację” - odgadł Ron.
Szyby w oknach wystawowych z pewnością były dźwiękoszczelne. Ron widział bowiem,
że dziewczyny poruszają ustami, lecz nie słyszał najmniejszego dźwięku ich mowy.
Niektórzy spośród gapiów wypowiadali opinię na temat dziewcząt, które nie
zwracały na to żadnej uwagi. Niektóre słowa wypowiadane przez mężczyzn stojących
w grupie gapiów najpierw wywołały u Rona zdziwienie, a potem niesmak.
„Jakie ohydne typy!” - pomyślał.
Zaczął teraz oglądać ubrania, które mieli na sobie młodzi mężczyźni pełniący
również rolę modeli. Ileż w ich stylu było dzikości! Skóra i suwaki z prawdziwej
stali. Ich stroje były obcisłe. A do tego buty z cholewami! Ron spojrzał na swój
luźny jasnozielony kombinezon i poczuł się jak prowincjusz. Jego strój był
wykonany z plastikowej imitacji skóry. Chłopiec pokiwał głową z politowaniem nad
samym sobą i począł się przeciskać przez tłum w stronę wejścia do sklepu.
Wewnątrz sklepu było o wiele spokojniej niż na ulicy. I chłodniej. Powietrze
było tu przyjemne i czyste. Dawało się nawet wyczuć przyjemny zapach. A co
najważniejsze, nie czekały tu na klienta bezduszne maszyny, jak w sklepach na
prowincji, lecz żywi ludzie, którzy byli gotowi wysłuchać i udzielić rady.
Większość personelu sklepu stanowili mężczyźni. Niektórzy z nich byli młodzi,
mogli mieć po dwadzieścia parę lat. Oprócz nich pracowali tu również starsi
panowie o siwych włosach. Wszyscy jednak z uśmiechem na twarzy powitali
zmieszanego przybysza z prowincji.
Najpierw dokonano dokładnych pomiarów ciała Rona; długość ramion, nóg; obwód
talii, klatki piersiowej i szyi. Wszyscy krzątali się dookoła chłopca, co chwila
używając modeli z wystawy, aby przedstawić Ronowi propozycje ubioru. Kilka
modelek stanęło obok i z miłym uśmiechem na ustach patrzyło na chłopca.
Gdy Ron opuszczał sklep, miał na sobie czarny kombinezon z poliesteru ze
srebrnymi emblematami na ramionach. Na nogach miał buty ze sztucznej skóry. Czuł
się w nich o wiele wyższy.
Zawartość kieszeni Rona zmniejszyła się o trzysta dolarów. Pod pachą trzymał
plastikowe pudełko, w którym był zapakowany jeszcze jeden kompletny strój, a
oprócz niego stary zielony kombinezon z suwakiem, pomarszczony i złożony
niedbale. Ron zostawił go na drogę powrotną.
Teraz wyglądam jak prawdziwy nowojorczyk” - stwierdził chłopiec z zadowoleniem,
dumnie krocząc po ulicy. Przechodnie ubrani byli inaczej, zupełnie zwyczajnie.
Turyści. Goście. Ron widział, jakie zaciekawienie budzi w nich jego strój.
Uśmiechnął się. Wyobraził sobie, że jest jednym z nowojorskich możnowładców,
którzy zajmowali ostatnie piętra drapaczy chmur, zanim miasto zostało zamknięte.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Przy końcu ulicy znajdowało się kino. Grali tam staroświeckie filmy. Nad
wejściem widniały neonowe napisy:
ZBRODNIA! WALKA! WOJNA! SEKS!
Na prowincji nie było kin. Ich rolę przejęła telewizja, a młodzieży nie wolno
było oglądać bardziej ekscytujących obrazów ponad to, co było prezentowane w
„Wiadomościach” o godzinie osiemnastej.
Ta przyjemność kosztowała dwadzieścia dolarów. Dla Rona nie miało to jednak
znaczenia. Bez wahania wszedł do kina. Wewnątrz było zupełnie ciemno. Zanim
znalazł wolne miejsce, potrącił kilka osób i uderzył się o kanty paru krzeseł.
Przez cztery godziny oglądał właśnie to, o czym mówiły reklamy przy wejściu.
Krew i walka. Piękne dziewczyny i przystojni mężczyźni. Wojna i cały szereg
obrazów mrożących krew w żyłach. W jednym z filmów grało dwóch facetów o
nazwiskach: Redman i Newford, czy coś takiego. Byli wspaniali.
Ludzie wstawali i wychodzili, na ich miejsce przybywali nowi. Ron nie zwracał na
nich żadnej uwagi. Pochłaniały go sceny na ekranie. Patrzył, jak ludzie
strzelają do siebie, uprawiają miłość, prowadzą wojny o wiele bardziej
ekscytujące niż ta, która toczyła się teraz w Ameryce Południowej. Widział
lekarzy, pacjentów, zabójców i mnóstwo dziewczyn, z których każda była
piękniejsza od poprzedniej.
Nagle ktoś nastąpił mu na stopę.
- Ojej, przepraszam.
Chłopiec podniósł wzrok i spojrzał na „winowajcę”. Była nim dziewczyna, która
usiadła na krześle obok Rona. W blasku zmieniających się barw światła bijącego
od ekranu chłopiec spostrzegł, że dziewczyna była w jego wieku. Była też ładna.
- Naprawdę mi przykro. Chyba nie zraniłam panu stopy.
- Ależ skąd, nie ma o czym mówić.
Dziewczyna nie powiedziała nic więcej, więc Ron ponownie zwrócił wzrok na ekran.
Od czasu do czasu zerkał jednak na nią. Teraz dopiero zauważył, że dziewczyna
jest bardzo piękna i szałowo ubrana. Miał ochotę powiedzieć coś do niej, ot,
zamienić kilka słów. Nie mógł jednak wydobyć głosu z gardła. Nie wiedział, jak
zacząć.
Odwrócił teraz wzrok od ekranu i przyglądał się dziewczynie, która patrzyła
przed siebie uśmiechając się przy tym nieznacznie.
„Ona nawet nie wie, że siedzę obok” - pomyślał z rozpaczą.
Wtem nieznajoma odwróciła się w jego stronę i spytała z charakterystycznym
nowojorskim akcentem:
- Mieszkasz w Mieście?
Ron miał tak wyschnięte gardło, że trzy razy próbował wydobyć z siebie głos,
zanim zdołał odpowiedzieć.
- N... n... nie. Jestem z Vermont.
- Myślałam że mieszkasz tutaj. Twoje ubranie... - Mówiła szybko, zlewając słowa.
Ron musiał słuchać bardzo uważnie, aby ją zrozumieć. Przeszkadzało mu w tym
kwadrofoniczne nagłośnienie w kinie.
- Nie... nie. Jestem tu od... od kilku dni.
Skinęła głową i uśmiechnęła się do niego.
- A ty... skąd jesteś?
- Z Jorku.
- Nie chodzi mi o wakacje letnie. Gdzie mieszkasz po wakacjach?
- Właśnie tutaj - odparła. - Mieszkam w mieście przez cały rok.
- Przecież to zabronione! - rzekł Ron. - Gdy się kończy weekend, miasto zostanie
zamknięte. Po Święcie Pracy nie zostanie tu nikt.
- Nie daj się ogłupić - odpowiedziała.
Zanim film się skończył, Ron wiedział już, że dziewczyna nazywa się Sylvia Meyer
i że mieszka na stałe na Manhattanie.
- Nigdy nie udało mi się przekroczyć granicy - powiedziała Sylvia, gdy
opuszczali kino. - Tkwię tu od urodzenia.
Ludzie opuszczali kino niezdarnym krokiem i włączali się w tłum uliczny. Było
parno i jasno, mimo że wysoko w górze znajdowała się Kopuła. Na jezdni warczały
silniki samochodów. Co chwila słychać było dźwięk klaksonu. Po chodnikach szli
ludzie o ponurych twarzach.
- Jesteś sam? - zapytała Sylvia.
Ron skinął głową. W dziennym świetle mógł się jej lepiej przyjrzeć. Była piękna!
Miała długie czarne włosy opadające na ramiona, piękne szare oczy z odrobiną
orientalnego wyrazu i cudowną sylwetkę, która przyprawiała Rona o zawrót głowy.
Była ubrana w spódniczkę mini, białe buty i luźną bluzkę, która podkreślała
powabność jej kobiecego ciała.
- Tam dalej jest niezła restauracja - powiedziała.
- Dziękuję, ale... myślałem, że zjem coś w hotelu. Nie znalazłem jeszcze pokoju
na weekend.
- Co takiego?! Nie masz gdzie mieszkać? - głos Sylvii rozbrzmiał ponad gwarem
ulicznym. - Nie dostaniesz pokoju w żadnym hotelu. Wszystkie są zajęte do
ostatniego łóżka.
Ron poczuł, że wyszedł na idiotę.
- Aha... w takim razie... no, cóż...
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Znam jedno miejsce, gdzie mógłbyś coś znaleźć. I to całkiem niedrogo. W
porządku? A po drodze jest dobra restauracja.
Ron odwzajemnił jej uśmiech i rzekł:
- Świetnie. Chodźmy więc!
Przecisnęli się przez tłum przechodniów. Skręcili za rogiem i ruszyli w dół
ulicy. Było tu znacznie mniej ludzi, łatwiej więc było iść.
- Zafajdani turyści - mruknęła Sylvia. - Wydaje im się, że Miasto należy do
nich.
W restauracji, do której dziewczyna zaprowadziła Rona, było cicho i przytulnie,
mimo że panował tu półmrok. Jak w większości restauracji w Nowym Jorku gości
obsługiwali tu ludzie, a nie automaty dystrybucyjne z długimi rzędami przycisków
i zdalnie sterowane wózki podwożące do stolika tace z potrawami. Prawdziwi
kelnerzy w zabawnych strojach. Ludzie mówiący z dziwnym, jakby cudzoziemskim
akcentem, którzy kłaniali się nisko i czekali cierpliwie, aż gość dokona wyboru
potrawy.
Przy wyborze dania Ron zdał się na Sylvię. Dziewczyna znała przecież to miejsce.
Gdy kelner odszedł, Sylvia uśmiechnęła się do Rona i zapytała:
- Skąd jesteś? Nic o tobie nie wiem.
Jedli obiad. Ron opowiadał. Sylvia słuchała nie przerywając nawet słowem.
Chłopak mówił jak najęty. Po raz pierwszy zdarzyło mu się, by ktoś z takim
zainteresowaniem słuchał historii jego życia. Ogromną radość sprawiała mu
świadomość, że opowiada o sobie takiej fantastycznej dziewczynie.
Gdy wychodzili z restauracji, Ron czuł, że jego ciało przepełnia ciepło. Był
szczęśliwy. Trochę też senny. Na zewnątrz panował mrok. Ron zauważył, że
wszystkie latarnie uliczne się palą. Wiele z nich było zniszczonych.
Na ulicy było jedynie kilka osób. Szli szybkim krokiem, jakby w obawie, że coś
może ich zatrzymać. Coś strasznego.
Ron przełożył pakunek pod drugą rękę.
- Wciąż nie mogę pojąć, jak możesz tu żyć przez cały rok, gdy przecież...
Sylvia się roześmiała.
- Nie myśl o tym. No, pośpieszmy się! Mamy znaleźć pokój, prawda?
Ron ruszył za dziewczyną. Po chwili obejrzał się i zauważył, że jasne światła
głównej ulicy zostały daleko w tyle. Zmierzali teraz w dół ulicy, gdzie panował
zupełny mrok.
- Zaczekaj... Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy poszli gdzie indziej?
Sylvia chwyciła go za rękę.
- Coś ty! Gdzie indziej zdarliby z ciebie pięćset dolców za pokój nie większy od
szczurzego gniazda. A zresztą, i tak wszystkie miejsca są zajęte. No, pośpiesz
się.
- Po co ten pośpiech? - zapytał Ron.
Przez chwilę twarz Sylvii wyrażała obawę. Zdawało się, że dziewczyna coś ukrywa.
Małe światło odległej latarni sprawiało, że wszystko dookoła wydawało się
bezbarwne, mdłe i ulotne.
- No, chodź! - powtórzyła uśmiechając się przy tym sztucznie. - To wspaniały
hotel. Zobaczysz, spodoba ci się.
Ron potrząsnął ramionami i pozwolił się dziewczynie poprowadzić dalej, gdzie
panowała ciemność. Minęli przecznicę i szli w milczeniu.
- Hej, Sylvia!
Dziewczyna zatrzymała się nagle, jakby wyrosła przed nią stalowa bariera.
Ron odwrócił się i ujrzał chłopaka wychodzącego z mrocznego wejścia do
kamienicy. Chłopak był wzrostu Rona. Był też w podobnym wieku. Uśmiechnął się.
Jego uśmiech nie wyrażał sympatii.
- Czekałem na ciebie - powiedział.
- Jestem zajęta, Dino. - Głos Sylvii brzmiał stanowczo i oschłe. Zupełnie
inaczej rozmawiała z Ronem.
- Miałaś pracować - rzekł Dino. - Sterczę tu od pół godziny, może dłużej.
- Innym razem - powiedziała Sylvia. Nie uczyniła jednak kroku do przodu.
Dino zmierzył Rona wzrokiem i spytał:
- Co to za laluś? Działasz na własną rękę? Wiesz, co powie na to Al, kiedy się o
wszystkim dowie?
- Nie musisz mu mówić.
- Pozbądź się tego gogusia - powiedział Dino nie odrywając wzroku od Rona.
- Spływaj, Dino - rzekła Sylvia. - Później się zobaczymy.
Dino położył dłoń na piersi Rona i pchnąwszy go silnie, powiedział:
- Szoruj, synu! Ona ma cię już dosyć.
Ron zrobił krok do tyłu. Poczuł wzbierający gniew.
- Słuchaj...
- Powiedziałem, szoruj! - Dino zamachnął się otwartą dłonią na Rona, który
upuściwszy paczkę z odzieżą na ziemię, zablokował cios Dina i wyprowadził cios w
splot słoneczny napastnika. Dino otworzył szeroko oczy i zgiął się wpół. Po
chwili jednak się wyprostował. W ręce trzymał nóż, którego ostrze błyszczało w
mdłym świetle latarni ulicznej.
- Dino, nie - krzyknęła Sylvia.
- Stul pysk! - warknął Dino. - Ty też dostaniesz za swoje.
Rona ogarnęła wściekłość. Ten facet miał zamiar skrzywdzić Sylvię. „Ale najpierw
będzie musiał powstrzymać mnie!” - pomyślał Ron.
Ron nie czuł strachu. Sam się temu dziwił. Czuł się tak, jakby był na treningu
karate, u siebie na prowincji. Zupełny spokój. Nawet gniew wzmagał jego pewność
siebie i jasność myśli.
Dino był tego samego wzrostu co Ron. Miał jednak drobniejszą sylwetkę, wyglądał
na niedożywionego. Jego wzrok wydawał się mętny. A ruszał się jak słoń. Ten
zamaszysty cios, którym chciał skarcić Rona, był tak niezdarny, że nawet dziecko
na treningu karate dla początkujących uśmiałoby się z niego do łez.
Teraz Dino miał nóż. Ron natychmiast przypomniał sobie wskazówki trenera: „Nigdy
nie czekaj, aż uzbrojony przeciwnik uczyni pierwszy ruch”.
Ron zamarkował uderzenie w twarz. Dino zareagował tak, jak Ron się tego
spodziewał: uskoczył nieco do tyłu i podniósł nóż wyżej. Ron kopnął przeciwnika
w tułów tak silnie, jakby chciał roztrzaskać drewniany kloc. Dino zachwiał się
na nogach i runął na chodnik. Leżał bez ruchu.
Sylvia miała otwarte usta. Jej oczy wyrażały strach.
- Szybko! - powiedziała patrząc na nieprzytomnego Dina. - Spływajmy stąd!
Ron kopnięciem wrzucił nóż do rynsztoka, po czym schylił się i podniósł z ziemi
paczkę z odzieżą.
- Chciał ci zrobić krzywdę - rzekł Ron.
Sylvia wciąż drżała.
- On... ma za długi język. Al nie pozwoliłby mu mnie tknąć. Dino dobrze o tym
wie.
- Kto to jest Al?
- To... mój przyjaciel.
Teraz, gdy już było po wszystkim, Ron czuł się wyśmienicie. Był podekscytowany
walką. Przecież wygrał. Uratował Sylvię i siebie. Niczym święty Jerzy, który
pokonał smoka.
- A oto i hotel - powiedziała Sylvia.
Zatrzymali się przy wejściu. Hotel sprawiał wrażenie zaniedbanego. Był mały. Nad
drzwiami wejściowymi wisiał mały baldachim, na którym znajdował się rząd
kolorowych żarówek. Większość z nich nie świeciła.
Ron poczuł, że Sylvia obejmuje go mocno za ramię.
- Słuchaj - rzekł Ron. - Nie boisz się, że ten facet będzie cię niepokoić?
Potrząsnęła głową.
- Nie wiem. On się czasami zachowuje jak szaleniec. Po prostu wpada w szał,
jakby był dzikusem.
Po chwili zastanowienia Ron odparł:
- W takim razie, cóż, może pójdziesz ze mną do mojego pokoju? Wrócisz do domu
później, gdy już nic ci nie będzie groziło.
Sylvia popatrzyła na Rona wzrokiem, w którym wciąż jeszcze kryło się dużo lęku.
- Zgoda, Ron.
Weszli do wewnątrz. Nie było tu recepcjonisty. Powitał ich automat obsługujący
książkę meldunkową. Ron napisał swoje nazwisko na plastikowej karcie, którą
wyrzucił automat. Odezwał się nagrany na taśmie głos:
- Pięćdziesiąt dolarów, proszę.
Ron wsunął banknot w odpowiedni otwór. Włożył tam również plastikową kartę ze
swym nazwiskiem. Karta i banknot zniknęły natychmiast, wessane przez automat.
Zaraz potem błysnął flesz aparatu fotograficznego. Po krótkiej chwili do małego
kosza, który znajdował się obok automatu, zsunęły się klucze do pokoju.
Winda zawiozła ich na czterdzieste drugie piętro. Szli potem długim ciemnym
korytarzem, aż znaleźli pokój, którego numer widniał na kluczu. Chodnik
pokrywający podłogę w korytarzu był podarty i wypłowiały. Dekoracje ścienne,
powieszone chyba przed stu laty, również straciły barwy, tak że trudno było
odczytać z nich jakąkolwiek treść. Kinkiety dawały mdłe, ponure światło.
Ron zauważył, że Sylvia stoi przytulona do jego ramienia i drży.
- No, już dobrze - szepnął jej do ucha. - On ci nic nie zrobi.
Milczała.
Otworzył drzwi. Gdy weszli do pokoju, światło zapaliło się automatycznie. Sylvia
rozejrzała się dookoła, po czym położyła paczkę Rona na łóżku.
Ron zamknął drzwi i zatrzasnął blokadę bezpieczeństwa. Potem rzucił okiem na
sprzęty znajdujące się w pokoju. Zauważył duże łóżko, stojący obok nocny stolik
i miskę, szafę z kilkoma szufladami. Okno było tak brudne, że nic nie można było
przez nie dojrzeć. Na ścianie, nad komodą wisiało lustro. Tuż obok znajdował się
wbudowany w ścianę ekran telewizora. W pokoju nie było żadnych krzeseł. Siedzieć
można było jedynie na łóżku. Wszystko sprawiało tu wrażenie zniszczonego,
zużytego.
- Jak na pokój za pięćdziesiąt dolarów to żadna rewelacja - mruknął Ron.
Sylvia zbliżyła się do niego.
- Ron, byłeś taki dzielny... wiesz, z tym Dinem. Taki dobry, silny...
Zarzuciła mu ramiona na szyję. Przez moment Ron czuł pragnienie, aby uciec,
zniknąć. Po chwili jednak objął mocno jej ciało ramionami i zaczął ją całować.
Zapomniał, że poza nimi dwojgiem istnieje jakikolwiek świat.
Ron otworzył oczy i leniwie rozejrzał się dookoła. Przez chwilę nie mógł sobie
uświadomić, gdzie jest.
„Jestem więc w Nowym Jorku” - przypomniał sobie i usiadł.
- Sylvia! - zawołał po chwili.
Odpowiedziała mu cisza.
Wstał szybko z łóżka i ruszył w stronę łazienki. Zajrzał do środka. Nie było tam
nikogo.
Odeszła.
Spojrzał za okno. Było jeszcze ciemno. Z ręcznego zegarka odczytał godzinę; była
druga.
„Na pewno poszła do domu - pomyślał. - Ale gdzie ona mieszka? I dlaczego wyszła
nie powiedziawszy nawet słowa?”
Popatrzył dookoła w nadziei, że znajdzie kartkę z wiadomością. Potem przypomniał
sobie o Dinie i poczuł niepokój.
„Może wyszła kilka minut temu - przyszła mu do głowy nagła myśl. - Może złapię
ją jeszcze na ulicy. Nie powinna chodzić sama, gdy ten typ czai się w pobliżu.”
Ubrał się szybko i wyszedł z pokoju. Zdawało mu się, że winda umyślnie wlecze
się wioząc go na dół. Przemknął przez hol główny i jak burza wybiegł na ulicę.
Nagle poczuł silne uderzenie w głowę, tuż za uchem. Zdawało mu się, że stacza
się gdzieś w dół. Żadnego bólu. Płytki chodnika zbliżały się coraz bardziej,
bardziej... Upadł. Zobaczył parę brudnych bosych stóp. Próbował się podeprzeć
ramieniem i wstać, ale ktoś kopnął go w rękę. Ron znowu runął na chodnik. Twarz
i ramiona, które zderzyły się z betonowym chodnikiem przy upadku, poczęły
straszliwie piec.
- Nie próbuj się podnieść, gogusiu - dobiegł go z góry jakiś głos. - Będziesz
musiał tu jeszcze trochę poleżeć, oj, poleżeć...
Ron rozpoznał głos Dina. Spróbował odwrócić się na plecy i spojrzeć mu w oczy,
ale znowu poczuł kopnięcie w żebra. Potem ktoś uderzył go w twarz. Cała zgraja
rzuciła się teraz na niego, kopiąc go i waląc pięściami. Każde uderzenie
powodowało piekielny ból. Obraz przed oczami zaczynał mu się zamazywać. Do uszu
nie docierały już żadne dźwięki. Każda chwila zdawała się być całym wiekiem.
Potem nie czuł już nic...
Przytomność przywróciło mu słońce, którego promienie wdzierały się pod
spuchnięte powieki Rona. Chłopak otworzył oczy. Przynajmniej próbował je
otworzyć. Jedno wciąż było jednak zamknięte. Opuchlizna nie pozwalała uchylić
powieki.
Napastnicy przywlekli go nieprzytomnego pod ścianę hotelu. Musiał tu tkwić od
kilku dobrych godzin.
Był dzień. Obok niego przemykali przechodnie. Niektórzy z nich patrzyli przez
chwilę na Rona, ale zaraz potem odwracali wzrok. Inni nawet nie zadawali sobie
trudu, by rzucić na niego wzrokiem; szli szybkim krokiem patrząc przed siebie.
- Pomocy... - usiłował zawołać Ron. Jednakże jego usta i gardło były tak bardzo
obolałe, że udało mu się wydać jedynie jakiś przeraźliwy jęk.
Ron popatrzył na siebie. Jego buty zniknęły. Ubranie miał porwane i poplamione
krwią. Próbował poruszyć nogą; piekielny ból w całym ciele go powstrzymał. Jedną
rękę miał opuchniętą i siną; nie mógł poruszać palcami. Wiedział, że kieszenie
ma puste. Zabrano mu wszystko, co posiadał: klucze, pieniądze, kartę kredytową,
dowód osobisty.
Powoli, z bólem, próbował wstać. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
„Muszę do hotelu... - myślał chaotycznie. - Do hotelu... nie mogę tu tkwić...”
Pełzał niezdarnie w stronę drzwi hotelowych. Przy każdym poruszeniu się jego
ciało przeszywał ból. Mijały go setki ludzi. Większość z nich była przyjezdnymi,
tak jak on. Nikt się jednak nie zatrzymał, aby mu pomóc.
Udało mu się wreszcie otworzyć drzwi i wejść do hotelu. Zaraz potem upadł na
chodnik podłogowy i ponownie stracił przytomność.
Kiedy się ocknął, zobaczył, że jest sam. Zbliżył się do automatu-recepcji i
wyjąkał:
- Pomocy... Wezwijcie... pogotowie, policję...
Maszyna nie odpowiedziała nawet słowem.
Ron poczuł, że w głowie wszystko mu wiruje w zawrotnym tempie. Nagle uświadomił
sobie, że ma do czynienia z tępą, zaprogramowaną maszyną. Wziął głęboki, choć
nierówny oddech.
- Daj mi... klucz... klucz do mojego pokoju - wybełkotał przez opuchnięte usta.
- Czy jest pan gościem hotelowym? - odezwała się maszyna skrzeczącym głosem.
Nawet oddychanie sprawiało Ronowi ból. Chłopiec siedział na podłodze, oparty
plecami o automat. Kiwnął głową i odparł:
- Tak... Ronald Morgan...
- Proszę stanąć na wprost kamery, abyśmy mogli porównać pańską twarz z obrazem
zarejestrowanym na taśmie. Robimy to w celu zapewnienia ochrony naszym gościom.
- Ale ja...
Ron wiedział, że nie ma sensu spierać się z bezduszną maszyną. Udało mu się
wstać. Oparł się bezwładnie o automat. Potem ustawił się naprzeciw kamery.
Usłyszał klik. Zastanawiał się, czy maszyna rozpozna w nim Ronalda Morgana.
- Morgan, Ronald... pan Morgan. Doba hotelowa minęła o godzinie jedenastej.
Zapłacił pan tylko za jedną noc.
- Ale przecież...
- Może pan wrócić do pokoju za opłatą pięćdziesięciu dolarów.
- Oni mi zabrali...
- Pięćdziesiąt dolarów, proszę.
- Ale...
- Pięćdziesiąt dolarów, proszę.
Ron poczuł, że opuszczają go siły. Przed oczami zobaczył mrok. Bezwładnie osunął
się na podłogę.
Obudził go dziecięcy głos. Jakiś chłopiec śpiewał piosenkę. Ron stwierdził, że
dzieciak miał najwyżej sześć lat. Słowa piosenki nie miały żadnego sensu. Ron
pomyślał, że chłopiec śpiewa w jakimś obcym języku, a może to nie był żaden
język; ot, zlepek dźwięków bez znaczenia. Chłopiec miał cienki, wysoki głos.
Przybrał poważny wyraz twarzy, jakby jego piosenka mówiła o czymś bardzo
wzniosłym. Miał duże ciemne oczy. Jego kręcone włosy były czarne. Podarte
ubranie zakrywało wychudzone ciało o oliwkowej skórze. Siedział na podłodze
wśród mnóstwa śmieci; papieru, puszek, szmat. Był tu nawet but bez podeszwy.
Kolana miał przyciągnięte pod brodę. Ramionami obejmował drobne kostki u stóp.
Śpiewał kołysząc się do przodu i w tył.
Ron rozejrzał się dookoła nie poruszając głową. Zauważył, że pokój, w którym się
znajdował, jest mały, niczym cela więzienna. Tynk na suficie był tak popękany,
że przypominał mapę samochodową. Ze ścian poodpadały kawałki tynku.
Ron spróbował podeprzeć się na łokciu. W głowie wciąż mu wirowało. Ból jakby
zelżał.
- Hej! Obudził się! - wrzasnął chłopczyk, po czym wstał szybko i wybiegł z
pokoju.
Ron zdołał podnieść tułów. Siedział teraz na brudnym, podartym materacu. Nogi
miał okryte poplamionym kocem.
W pokoju nie było okien, tak więc Ron nie wiedział, czy jest noc, czy też dzień.
Na ścianie wisiało pęknięte lustro. Ron zastanawiał się, jak bardzo zwierciadło
może zniekształcać obraz. Twarz Rona wyglądała bowiem okropnie. Miał ogromnego
sińca pod prawym okiem, lewe oko zaś zakrywała duża opuchlizna. Również lewą
kość policzkową miał zupełnie siną.
Uniósł lewą dłoń i spostrzegł, że opuchlizna nie zniknęła. Mógł jednak teraz
poruszać lekko palcami. Znaczyło to, że nie było złamania kości.
Czuł, że ma ciało zlane potem. W pokoju było gorąco jak w piecu; brakowało
wentylacji.
W drzwiach, przez które wybiegł chłopiec, stanęła czyjąś postać. Była to Sylvia.
- Ty... - zaczął Ron. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że nie wie, co powinien
powiedzieć.
Dziewczyna podeszła do niego i uklękła koło materaca.
- Tak się bałam, że nie przeżyjesz.
- Co się stało? Gdzie jesteśmy?
Koniuszkiem palca dotknęła sińca na policzku Rona.
- Biedaku... To Dino. Czekał na ciebie ze swoimi zbirami przed hotelem.
- A ja obawiałem się o ciebie.
- O mnie? - sprawiała wrażenie zaskoczonej.
- Myślałem, że on będzie cię chciał skrzywdzić.
- O, Ron!
Zarzuciła mu ręce na ramiona. To bolało. Ron nie wzbraniał się jednak.
Sylvia mówiła mu cicho do ucha:
- Wróciłam do hotelu, żeby zobaczyć, czy z tobą wszystko w porządku. Znalazłam
cię w holu. Udało mi się wynieść cię stamtąd, zanim wtargnęły „stalowe głowy”.
- „Stalowe głowy”?
- No, gliny. W hełmach na głowach. - Odsunęła się od niego. - Na pewno jakiś
turysta ich wezwał. Gdyby cię tam znaleźli, wrzuciliby cię do Podziemia.
- Przecież jestem przyjezdny. Nie mogliby tego zrobić.
- Nie masz przecież pieniędzy ani dowodu osobistego, nie masz nic, prawda?
- Ale przecież...
- Pomyśleliby, że jesteś z jakiegoś gangu ulicznego. Albo że dostałeś „kota” i
dokonałeś samookaleczenia.
- W takim razie... jak się stąd wydostanę? Jaki dziś mamy dzień?
- Poniedziałek. Święto Pracy. Bramy zamykają dziś o północy. Otworzą je dopiero
za rok, gdy się zaczną letnie wakacje.
- Muszę się stąd wydostać! - Ron próbował wstać.
Sylvia położyła mu dłoń na ramieniu.
- Spokojnie, spokojnie. Wydostaniemy cię stąd. Al wkrótce tu będzie. W porządku?
On coś wymyśli. Odpoczywaj teraz. Dino nieźle cię urządził.
Ron zmarszczył brwi.
- Ilu ich tam było?
- Nie wiem - odparła. - Czterech albo pięciu. Może sześciu.
Do pokoju wszedł malec. Miał oczy szeroko otwarte z podniecenia.
- Przyszedł Al! Zaraz tu będzie! - wrzasnął chłopiec, po czym ponownie wybiegł
na korytarz.
- Al zawsze ma jakieś rozwiązanie - powiedziała Sylvia.
Ron chciał być na nogach, gdy Al pojawi się w pokoju. Sam nie bardzo wiedział,
dlaczego tak mu na tym zależy. Z trudem podniósł się z materaca. Sylvia pomagała
mu wstać.
Chłopiec znowu wbiegł do pokoju. Twarz miał zarumienioną, pokrytą potem.
- Już jest! Al już jest!
Ron oczekiwał, że ujrzy wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę o władczym
spojrzeniu wodza. Tymczasem do pokoju wszedł chłopak w wieku Rona, jeszcze
bardziej wychudzony niż Dino. Przez brodę biegła mu szeroka blizna. Wokół oczu
miał mnóstwo dziwnie wyglądających zmarszczek.
- Aha, to ten frajer, tak? - zapytał Al cichym, spokojnym głosem.
- Musi się stąd wydostać przed północą, bo w przeciwnym razie... - zaczęła
Sylwia.
- Wiem - przerwał jej Al. - Bierz dziecko i spływaj.
- Ale...
- No, już!
Sylvia rzuciła na Rona spojrzenie pełne obawy. Potem, próbując zdobyć się na
uśmiech, powiedziała:
- Do widzenia, Ron.
- Na razie - odpowiedział Ron, gdy dziewczyna szła do drzwi.
Al zmierzył Rona badawczym wzrokiem.
- Możesz chodzić? - spytał.
- Myślę, że tak.
- W porządku. Pokażę ci drogę do najbliższego przejścia granicznego. To jakieś
trzydzieści kamienic stąd.
- Zaraz, zaraz - powiedział Ron. - Zanim gdziekolwiek pójdę, muszę dostać moje
pieniądze. Razem z dowodem osobistym i kartą kredytową.
Al patrzył na Rona uważnie, bez słowa.
- Zdaje się, że wiesz, jak się tu załatwia sprawy. Gdzie mogę dopaść tego Dina?
Mam zawiadomić policję?
- „Stalowe głowy”? - Al roześmiał się głośno. - Gdy ostatnim razem tu weszli,
stracili połowę ludzi. W tej okolicy nie było ich od lat.
- Ale Dino...
- Zapomnij o tym! Ciesz się, że żyjesz.
- Słuchaj - warknął Ron, któremu nerwy zaczęły odmawiać posłuszeństwa. - Dino
ukradł mi ponad tysiąc dolarów.
Al zmarszczył brwi. Jego twarz miała gniewny wyraz.
- Słuchaj, frajerze. Po pierwsze, nikt tu nie ma obowiązku ci pomagać. Zwisa mi,
czy żyjesz, czy gnijesz. Wszyscy mamy w nosie. No, poza tą szurniętą Sylvią.
- Co, ty...
- Po drugie, jeśli Dino coś zabrał, to nikt mu tego nie odbierze. Jeśli chcesz,
możesz z nim stanąć do walki. To twoja sprawa. Uważaj tylko, bo tym razem może
się to dla ciebie skończyć nieco gorzej. Łapiesz?
Ron zacisnął zęby.
- A po trzecie, Dino zabrał ci tylko kartę kredytową, dowód osobisty i klucze.
Gotówkę wzięła Sylvia, kiedy spałeś.
- Co takiego?
- W hotelu - powiedział Al.
- Łżesz! - Ron poczuł, że drży ze wściekłości.
- Mam te pieniądze - dodał Al spokojnym głosem. - Należą do nas.
- Są moje!
- Już nie. Teraz są własnością mojego gangu. Tylko dlatego chcę cię stąd
wydostać, że mam twoją forsę. Łapiesz? To tak, jakbyś zapłacił za bilet. Nic za
darmo.
Ron szedł utykając wyludnioną ulicą Manhattanu. Było gorące późne popołudnie.
Mijał rzędy starych budynków i opróżnione wystawy sklepowe, których okna
patrzyły na niego smutnym wzrokiem. Żadnych zasłon, żaluzji. Żadnych
przechodniów. Zdawało się, że jest jedyną istotą ludzką na Manhattanie. Ostatni
żyjący na Ziemi.
Wiedział jednak, że w tych ponurych gmachach istnieje życie; stada wygłodniałych
szczurów buszowały w mrocznych suterenach.
„Ukradła mi pieniądze - powtarzał w myślach, jakby ta straszliwa wieść do niego
nie dotarła. - Sprawiała wrażenie wylęknionej, bezbronnej... Taka łagodna,
piękna... A to była jedynie sztuczka. Wyrafinowana gra.”
Ron poczuł ból w stopie. Szedł boso po bruku, na którym walały się niedopałki
papierosów, metalowe puszki, skrawki papieru i szklane odłamki. Z pewnością
skaleczył sobie stopę na szkle. Jego plecy i żebra wciąż były obolałe. Mógł już
patrzeć obojgiem oczu, choć opuchlizna była jeszcze duża. Potłuczona dłoń
również doskwierała.
Nie mógł się powstrzymać od myślenia o Sylvii. „Oszukała mnie! Była w zmowie z
tym Dinem!” Zaraz jednak przypomniał sobie to cudowne uczucie, gdy trzymał ją w
ramionach; wdychał zapach jej ciała i wsłuchiwał się w dźwięczny, pieszczotliwy
szept.
Zauważył na ulicy jakichś ludzi śpieszących w stronę bramy. Byli to mężczyźni w
średnim wieku. Spostrzegł teraz kilka par. Wszyscy dużo starsi od Rona.
Sprawiali wrażenie zmęczonych.
Wreszcie ujrzał w dali, przy końcu ulicy, kłębiący się tłum ludzi. W tym miejscu
kończył się ciężki szkielet Kopuły Manhattanu.
Brama.
Było tu wiele otwartych sklepów i restauracji. Panował w nich ogromny ruch.
Ludzie robili ostatnie w tym roku zakupy i raczyli się jedzeniem i piciem, jakby
chcieli w ten sposób uczcić pożegnanie z Manhattanem. Wszyscy mieli na twarzach
wyraz zdenerwowania, zdawało się, że mają jeszcze tysiące spraw do załatwienia,
że coś ich gna.
„Czy na tym polega dobra zabawa?” - zastanawiał się Ron.
Dwie kobiety o siwych włosach wyszły ze sklepu objuczone plastikowymi torbami z
zakupami. Były tak zajęte rozmową, że nieomal zderzyły się z Ronem. Chłopiec
odsunął się na bok i poszedł dalej. Kobiety przez chwilę patrzyły na niego
uważnie.
- O Boże! Jak on wygląda! - powiedziała jedna z nich.
- Co za okropność!
- To brud czy sińce?
- Co za różnica? - odparła ta druga, po czym obie ruszyły w stronę bramy.
Ron stał w środku kłębiącego się tłumu. Ludzie omijali go tak, jak woda omija
przeszkodę. Patrzyli na jego podarte ubranie i posiniaczoną twarz, po czym
wymieniali uwagi na temat jego wyglądu. Nikt nie odezwał się do Rona nawet
słowem.
Ponad głowami tłumu ujrzał biały hełm policjanta.
Zaraz potem zauważył Sylvię.
Przeciskała się przez gęsty tłum z zatroskaną twarzą, rozglądając się uważnie
dookoła. Szukała kogoś.
„Czyżby wypatrywała mnie?” - pomyślał, po czym ogarnęły go jednocześnie
szczęście, złość i niepokój.
Natychmiast ruszył w stronę Sylvii. Dziewczyna również go spostrzegła. Po chwili
stali naprzeciwko siebie.
- Bałam się, że nie zdążę - powiedziała Sylvia, nie mogąc złapać tchu.
- Nie mam więcej pieniędzy - odparł szorstko Ron.
Sylvia przez chwilę milczała. Tłum napierał. Trzeba było uważać, aby nie dać się
zepchnąć.
- Al ci powiedział, prawda?
- Tak.
Wzruszyła jedynie ramionami.
- A co, może skłamał?
Sylvia potrząsnęła głową.
- Nie, powiedział prawdę. To ja zabrałam ci pieniądze, gdy spałeś.
Ron nie wiedział, co powinien teraz zrobić, co powiedzieć. Stał więc bez słowa
pośród tłoczących się ludzi. Tłum gęstniał; gwar się potęgował. Ron czuł, że
głowa pęka mu z bólu. Samochody i autobusy wypełnione pasażerami pędziły wzdłuż
ulicy. Było gorąco. W powietrzu unosił się kurz.
- Po co tu przyszłaś? - rzucił niedbałym głosem.
- Żeby cię ostrzec.
- Ostrzec mnie?
- Oni cię nie przepuszczą przez bramę bez dowodu osobistego. „Stalowe głowy”
wrzucą cię do Podziemia.
- Co to jest Podziemie?
Sylvia rzuciła spojrzenie nad głowami ludzi w stronę policjanta w białym hełmie.
- To coś w rodzaju wielkiego więzienia. Podziemie jest stare i stęchłe. Nikt
stamtąd nie wychodzi. Nikt.
- Nie mogą tego zrobić - rzekł Ron.
- Zapewniam cię, że mogą - odparła Sylvia. W oczach miała lęk. - Myślałam, że Al
oddał ci dowód osobisty. Teraz wiem, że Dino ma go u siebie. Powiedział, że chce
go sprzedać za paliwo. Bez dowodu nie przejdziesz przez bramę. Pomyślą, że
jesteś jednym z nas.
Sylvia mówiła poważnym głosem.
- Naprawdę mieszkacie tu przez cały rok? - zapytał Ron.
- Tak. Nie możemy się stąd wydostać.
- Ale... dlaczego Al mnie nie ostrzegł? Dlaczego wysłał mnie prosto w ręce
policji? Mówiłaś mi...
- Dla Ala to nie miało znaczenia. Chciał się ciebie pozbyć.
- A dla ciebie ma to znaczenie?
Sylvia zmarszczyła brwi.
- Ja... nie chcę, by ktokolwiek dostał się do Podziemia. Tam się pozostaje na
zawsze.
Przez chwilę Ron milczał.
- W takim razie muszę odebrać mój dowód osobisty od Dina.
- Ja mu go odbiorę - powiedziała Sylvia.
- W jaki sposób?
- Poradzę sobie, nie martw się.
Ścisnął ją mocno za ramię.
- Tak samo, jak poradziłaś sobie z moimi pieniędzmi?
Sylvia wyrwała się z uścisku Rona i odrzekła:
- Może.
Ron potrząsnął głową.
- Nie. Ja sam mu go odbiorę. Jeśli będzie trzeba, pogruchoczę kości temu
draniowi. Dalej!
Ruszyli przez tłum w stronę, z której oboje przyszli.
- W takim stanie nie możesz stanąć do walki z Dinem - rzekła Sylvia.
- Jedną ręką rozwalę mu łeb.
- Nie...nie możesz...
Ron nie słuchał jej. Szedł naprzód. Sylvia kroczyła obok niego bez słowa.
Szli w górę ulicy i oddalali się od bramy i rozgorączkowanego tłumu. Minęli
hotel. Jakaś roześmiana para zabawiała się rzucaniem z okna mebli. Przechodnie
klęli i złorzeczyli rozbawionej parze.
Jakaś kobieta upadła nieprzytomna. Inni przechodnie grozili pięściami wesołkom z
hotelowego okna.
Po chwili pojawił się samochód policyjny. Czterech mężczyzn w stalowych hełmach
wysiadło z wozu i pospieszyło w stronę wejścia do hotelu.
- Oni chyba oszaleli - zauważył Ron.
- To ich ostatni wieczór. Nie tylko ich ogarnia teraz szał. Zapowiada się
burzliwa noc.
Ron pokiwał głową.
„A gdy wrócą do domów, znów będą obowiązkowymi urzędnikami i kochającymi ojcami
rodzin. Aż przyjdzie kolejne lato...” - pomyślał i zaczął się zastanawiać, jak
jego ojciec spędzał czas, gdy Ron zasiadał przed ekranem telewizora w
nowojorskim hotelu.
Z jednego okna w hotelu wydobywał się dym. Jakaś kobieta wrzeszczała
wniebogłosy. Ron usłyszał ryk rozgniewanego mężczyzny.
- Zaczęło się - powiedziała Sylvia.
Szli dalej. Ron zapomniał o zmęczeniu, ponieważ coraz bardziej dokuczał mu głód.
Po raz pierwszy w życiu doświadczał tego uczucia. To było bolesne.
Wozy policyjne krążyły po ulicach, które stawały się coraz bardziej wyludnione.
Wkrótce Ron i Sylvia znaleźli się w tej części miasta, która sprawiała wrażenie
zupełnie opuszczonej przez ludzi. Szli w milczeniu. W pewnej chwili Sylvia
zapytała:
- Pewnie myślisz, że jestem złodziejką?
- A co, chcesz żebym cię podziwiał... po tym, jak ukradłaś mi pieniądze?
- Ja... - Sylvia była zmieszana. - Ron, nie wiem, co mam ci powiedzieć. Nie
chcę, żebyś źle o mnie myślał.
Ron nie odpowiedział. Przyspieszył. Sylvii trudno było dotrzymać mu kroku.
- No, dobrze - mówiła dziewczyna - rąbnęłam ci forsę. Ale... to nie ma nic
wspólnego z tym, że mi się podobasz czy nie. Rozumiesz? Forsa to forsa, a my to
my.
- To były moje pieniądze. Ja ci zaufałem.
- Tak, ale ja, Al i inni potrzebujemy ich bardziej niż ty.
- Czy to był dla ciebie wystarczający powód, aby mi je ukraść?
- Zabrałam je dla Daveya. To jeszcze dziecko. Musi mieć co jeść przez zimę.
- Nie lepiej wziąć się za pracę?
Popatrzyła na Rona jak na szaleńca.
- Pracę? A jak ją mogę dostać? Wszystkie posady zajmują ludzie spoza miasta.
Przyjeżdżają tu na dwa miesiące w lecie, a za zarobioną forsę żyją sobie
wygodnie przez resztę roku.
- Ty też mogłabyś ubiegać się o pracę? - Nie dawał się przekonać Ron. - Są
przecież biura zatrudnienia, gdzie mogliby ci coś zaproponować.
Sylvia zatrzymała się nagle.
- Ron, czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? Nie mamy dowodów osobistych. Nie
istniejemy! Dla „stalowych głów”, komputerów i całego świata poza Kopułą
Manhattanu nie istniejemy! Jeśli ktoś z nas wpadłby im w łapy, natychmiast
znalazłby się w Podziemiu.
Ron poczuł, że jego czoło marszczy się mimowolnie, jakby ten skurcz miał ułatwić
mu zrozumienie tego, co mówiła Sylvia.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że żyjecie tu przez okrągły rok, a rząd...
zupełnie nie troszczy się o wasz los?
- Właśnie. Al, Dino i reszta naszego gangu, tak samo jak wielu innych ludzi,
również dorosłych... Wszyscy mieszkamy tu przez cały rok.
- Ale to wbrew prawu! Manhattan jest zamknięty przez większą część roku.
Przecież przed laty ewakuowano Nowy Jork...
- Mówisz o prawie! - roześmiała się Sylvia. - Od teraz aż do lipca w przyszłym
roku nie będzie tu panowało żadne prawo. W naszym rewirze szefem jest Al. Każdy
gang ma szefa i swój rewir.
Ron zaczął rozumieć.
- A za mieszkanie służy wam ta... szczurza nora, którą miałem okazję zwiedzić?
Sylvia potwierdziła skinieniem głowy.
- Tak. To nasz dom. Teraz wiesz, po co nam były potrzebne twoje pieniądze.
Dzięki nim przetrwamy zimę. Starczy nam na jedzenie i wszystko, co potrzebne do
przeżycia.
- Ale, przecież ty nie musisz żyć w ten sposób! - odparł przerażony Ron.
- Wszyscy żyjemy w ten sposób - odparła chłodno Sylvia.
- Dobrze, ale teraz już nie musisz - rzekł Ron bez zastanowienia.
- Nie pozwolę ci - dodał, po czym przyspieszył kroku.
- Nie mogę odejść, Ron. Nie mogę!
- A czemuż to?
W oczach Sylvii można było wyczytać lęk.
- Nie mam dowodu osobistego. Nie wpuszczą mnie przez bramę. Wtrącą mnie do
Podziemia.
- Nie zrobią tego - odparł stanowczo Ron. - Dino zwróci mi dowód, a ja
zawiadomię policję, że przybyłaś tu ze mną, a dokumenty ci skradziono.
Przeprowadzę cię przez bramę.
- Nie mogę
- Dlaczego?
- Chodzi o Daveya.
- O tego dzieciaka?
Sylvia skinęła głową i dodała:
- Ma tylko mnie. Nie zostawię go na pastwę losu.
Ron spojrzał na przegub ręki i natychmiast przypomniał sobie, że Dino połakomił
się również na zegarek.
- No, pospiesz się. Czas nagli. Zabierzemy chłopca ze sobą.
- Co takiego?
- Pójdzie z nami. No już!
Szła przez chwilę bez słowa, po czym zapytała:
- Naprawdę chcesz to zrobić?
- Tak.
- Davey poszedłby z nami?
- Nie pozwolę, żebyście tutaj zgnili.
- Urodziliśmy się tutaj. Dotąd dawaliśmy sobie jakoś radę.
Ron potrząsnął głową. W spojrzeniu Sylvii było coś zabawnego.
Budynek, w którym znajdowało się mieszkanie Sylvii, okazał się bardziej brudny i
zaniedbany, niż Ronowi wcześniej się zdawało. Przed laty mieściła się tu
fabryka. Budynek miał dwanaście pięter i wystawał ponad rząd podobnych gmachów,
o dwa piętra niższych, stojących przy tej samej ulicy. Po przeciwnej stronie
wąskiej ulicy znajdował się garaż, ziejący pustką niczym olbrzymia gardziel.
Okna na parterze były zabite drewnianymi deskami, pokrytymi graffiti, których
treści Ron nie mógł zrozumieć. Na niskim stopniu przed wejściem siedziała grupa
ponurych chłopaków. Jeden z nich powiedział coś do Sylvii w obcym języku. Ron
uczył się hiszpańskiego w szkole, niewiele jednak zrozumiał z wypowiedzi
chłopaka. Sylvia odparła coś w tym samym języku. Chłopcy roześmiali się głośno.
- Co on powiedział? - spytał Ron, gdy wraz z Sylvia przestępowali próg drzwi
wejściowych.
- Nic ważnego.
Pokój Sylvii znajdował się na czwartym piętrze. Szli drewnianymi, skrzypiącymi
schodami. Było gorąco i duszno. Zanim dotarli na czwarte piętro, Ron był zlany
potem. Jedynym meblem w pokoju Sylvii była stara drewniana skrzynia stojąca w
rogu, obok materaca zasłoniętego do połowy brudną narzutą. Ściany były
porysowane, w niektórych miejscach poodpadał tynk. Ilustracje z czasopism
wywieszone na ścianach miały z pewnością za zadanie zakryć największe dziury.
Ron stał przy drzwiach, podczas gdy Sylvia przeszła do pokoju obok.
- Daveya nie ma - rzekła. - Zaczekaj chwilę, poszukam go. Chcesz coś do picia?
Skinął głową. W gardle czuł suchość. Miał ochotę spytać, czy może dostać coś do
zjedzenia. Nie zrobił jednak tego. Sylvia zaprowadziła go do maleńkiego
pomieszczenia, w którym znajdowała się „kuchnia”. Nie było tu okien. Przy
zamocowanym do ściany blacie stało rozklekotane krzesło.
Sylvia otworzyła małą lodówkę znajdującą się na blacie i wyjęła plastikową
butelkę z sokiem.
- Napij się. Ja spróbuję znaleźć Daveya. - Podała sok Ronowi. Butelka była
ciepła. Lodówka na pewno nie działała.
Ron rozejrzał się za jakąś szklanką. Nie znalazł żadnej. Zauważył jedynie
zabitego insekta, który leżał na blacie; z zesztywniałymi nogami sterczącymi ku
górze.
- Zaraz wrócę. On jest pewnie na dole. Bawi się z innymi dzieciakami.
Gdy Sylvia wyszła, Ron usiadł na krześle, które zaskrzypiało. Plastikowa butelka
lepiła mu się do palców. Otworzył lodówkę. Nie było tam nic.
Było potwornie gorąco. Ron czuł, jak strugi potu spływają mu po całym ciele.
Pociągnął duży łyk soku. Dziwnie smakował. Ale był dobry. Wypił jeszcze jeden
łyk, po czym wyszedł z kuchni trzymając butelkę w ręku. Znalazł się w pokoju.
Rozglądał się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś okna, które mógłby otworzyć.
Poczuł zawrót głowy.
„To od gorąca” - pomyślał.
Nagle plakaty na ścianie zaczęły wirować, tańczyć, błyskać tysiącem iskier. Ron
potrząsnął silnie głową. Odkąd Dino sprawił mu lanie, nie czuł się jeszcze tak
dobrze. Żadnego bólu. Jak dobrze! Zdawało się, że leci w przestworzach,
szczęśliwy. Plakat wirował szybciej i szybciej, szybciej...
¬ ¬ ¬
Gdy Ron otworzył oczy, poczuł, że leży na materacu, twarzą do ziemi. Zauważył,
że koło nosa pełznie jakiś obrzydliwy insekt.
Wstał. Naprzeciw niego siedziała Sylvia.
- Nic ci nie jest? - zapytała.
Z jej twarzy można było odczytać, że czuje się winna. Próbował zebrać skołatane
myśli.
- Dolałaś czegoś do soku... oszołomiłaś mnie!
- Musiałam, Ron. Naprawdę... Próbowałbyś mnie zawlec do bramy... Przez ciebie
oboje wylądowalibyśmy w Podziemiu.
- Ja cię chciałem zabrać do siebie, do domu.
- Nie przepuściliby nas przez bramę. To byłoby szaleństwo.
Po raz pierwszy od początku pobytu w tym „mieszkaniu” Ron zauważył, że przez
brudne okno przebijają promienie dziennego światła.
- Która godzina?! - wrzasnął.
- Jest ranek. Mamy dziś wtorek. Wszystkie przejścia są już zamknięte.
- Nie, to niemożliwe! Muszę się stąd wydostać! - Ścisnął dziewczynę za ramię. -
Umyślnie mi to zrobiłaś! Najpierw mnie okradłaś, a teraz uwięziłaś mnie w tej
norze!
Nie sprawiała wrażenia wystraszonej. Nie okazała nawet bólu, jaki jej sprawiał
uścisk Rona.
- Ron, uwierz mi, bardzo cię lubię. „Stalowe głowy” przy bramie nigdy by ci nie
uwierzyły. Musisz najpierw odzyskać swój dowód osobisty, zanim Dino go sprzeda.
Ron popatrzył na nią przenikliwie.
- Muszę nadal szukać Daveya - rzekła Sylvia i wyszedłszy, zostawiła Rona samego
w ponurym pokoju.
Ron podszedł wolno do okna. Przez brudne szyby widać było jedynie zniszczoną
elewację przyległego budynku.
W jego głowie kłębiły się chaotyczne myśli. „Nie mogę utkwić tu na cały rok!
Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji! Ojciec zawiadomi policję. Będą mnie
szukać. Egzamin Narodowy... Muszę dokonać wyboru drogi, rozpocząć nowy etap
nauki...”
Nagle przyszła mu do głowy myśl, jak zareagowaliby jego rodzice, gdyby
przyprowadził do domu Sylvię. Trudno mu było wyobrazić to sobie. Tylko jednego
był pewny: nie pozwoliliby jej zostać. Oddaliby ją w ręce policji.
Może to lepiej, że została tutaj.
W tej chwili weszła Sylvia, prowadząc Daveya za rękę. W drugiej ręce taszczyła
torbę z żywnością. Wszyscy troje usiedli na podłodze. Dziewczyna wyciągnęła z
torebki bułki, ser oraz plastikowe pojemniki z płynem przypominającym kawę.
- Gdzie to dostałaś? - zapytał Ron.
Sylvia ugryzła kawałek bułki i odparła:
- Na pierwszym piętrze. Al urządził tam skład wszystkiego, co zostawili po sobie
turyści.
„Ukradła” - pomyślał Ron. Mimo to jadł z apetytem, jak nigdy dotąd.
- Musimy skłonić Ala, żeby cię przyjął do gangu - powiedziała Sylvia. - Jak się
nie uda, znajdziesz się w tarapatach.
- Do gangu?
- Al jest szefem. Jest teraz gdzieś na rewirze. Wróci w nocy.
- A co ja mam robić przez cały dzień?
- Zostań tutaj. Dino jest w pobliżu. Jeśli cię spotka, znowu się zacznie.
- Dino mocno bije - powiedział Davey cicho. - Bije mnie, gdy jestem niedobry.
Ron spojrzał na chłopca, po czym popatrzył na Sylvię pytającym wzrokiem.
- On bije Daveya?
Sylvia odpowiedziała skinieniem głowy. Na jej twarzy malowało się zatroskanie.
- Dlatego będzie lepiej, jeśli obaj spędzicie ten dzień tutaj.
- A co z tobą?
- Będę w pobliżu. Najpierw przyniosę trochę żywności. Szkoda, że ta cholerna
lodówka nie działa. Można by ją zapełnić i nie biegać po jedzenie dwa razy
dziennie.
- Może uda mi się ją naprawić - powiedział Ron. - Są tu jakieś narzędzia?
- Ja wiem! - wrzasnął Davey. - W suterenie jest dużo narzędzi. Widziałem je, jak
bawiłem się z Eddiem.
- Pójdziemy zobaczyć - powiedział Ron i natychmiast chciał ruszyć na dół.
- Zaczekaj. - Sylvia zatrzymała go, położywszy mu dłoń na ramieniu. - Davey,
zejdź na dół i przynieś tyle narzędzi, ile zdołasz udźwignąć. Tylko nie mów
nikomu, że Ron tu jest. Zrozumiałeś?
Chłopiec kiwnął głową. Popatrzył przez chwilę na Sylvię, po czym przesunął wzrok
na Rona.
- W porządku. Będę cicho - odparł poważnie Davey. Sprawiał wrażenie bardzo
podnieconego.
Tak więc Ron spędził popołudnie rozbierając lodówkę na części. Pozwoliło mu to
nie myśleć przez jakiś czas o domu; o rodzicach i Egzaminatorze.
Davey przykucnął obok. W milczeniu przyglądał się pracy Rona. Widać było, że
jest bardzo przejęty.
Sylvia wyszła po południu. Ron wiedział już wtedy, na czym polegała awaria
lodówki. Wszystkiemu był winien brud. Davey znalazł jakieś szmaty, którymi Ron
wyczyścił mechanizm lodówki; część po części. Davey starał się pomagać, chociaż
Ron musiał wszystko po nim poprawiać.
Gdy lodówka zaczęła działać, Davey klasnął w dłonie i zawołał radośnie:
- Udało nam się!
Ron uśmiechnął się i pogładził chłopca po włosach.
Po południu gorąc się potęgował. Trudno było wytrzymać. Gdy Ron wszedł do
przyległego pokoju, zauważył klimatyzator zamontowany pod oknem.
- Davey, przynieś narzędzia - zawołał.
Gdy uporali się z robotą, zapadł zmierzch. Awaria klimatyzatora również
spowodowana była brudem. Poza tym uszkodzona tam była cewka silnika i kilka
łączy. Ron poszedł z chłopcem piętro wyżej, i z klimatyzatora znajdującego się w
pustym pokoju wymontował brakujące części.
- Nie mów tylko Sylvii, że wyszliśmy z mieszkania - powiedział Ron chłopcu. -
Bardzo by się gniewała.
- W porządku, Ron. To będzie nasza tajemnica - odparł, po czym uśmiechnął się
szeroko, ukazując dwa rzędy obrzydliwych, zepsutych zębów. Na ten widok Ron omal
nie dostał ataku mdłości.
Gdy Sylvia wróciła do mieszkania, powitał ją miły chłód. Ron tymczasem poczuł
straszliwy głód.
- Jak tu przyjemnie - powiedziała zachwycona Sylvia. - Jak to zrobiłeś?
- Ron i ja... naprawiliśmy lodówkę i klimatyzator - odparł z zapałem Davey.
- Ojej! - zawołała dziewczyna, podając chłopcu plastikową torbę z żywnością. -
To wspaniale. - Podeszła do Rona i pocałowała go w policzek. - Zjedzmy coś
teraz. Al przyjdzie później.
Kolacja składała się jedynie z kilku kawałków zimnego mięsa i butelki piwa.
Davey również się napił. Nie było nic innego, czym można by było ugasić
pragnienie.
- Teraz, gdy lodówka działa, zawsze będę miała mleko dla Daveya. Ron, czy
umiałbyś naprawić kuchenkę elektryczną? Piętro wyżej widziałam taką. Jest
zepsuta. Gdyby się udało ją zreperować... Ach, byłoby cudownie! Spróbujesz?
- Spróbuję - odparł Ron z uśmiechem.
Davey położył się na podłodze. Zmorzył go sen. Sylvia podniosła chłopca i
położyła go delikatnie na materacu. Potem nakryła go kocem. Materac i koc były
tak brudne, że Ronem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia.
- To bystre dziecko - powiedział cicho Ron.
Sylvia skinęła głową.
Nagłe ktoś zapukał do drzwi, po czym wszedł nie czekając na odpowiedź. Był to
Al. Miał wyraz gniewu na twarzy.
- A więc wróciłeś? - rzucił na powitanie.
Zanim Ron zdążył odpowiedzieć, Sylvia powiedziała:
- To ja go przyprowadziłam spod bramy. Chciałeś, żeby go gliny dopadły.
Przez chwilę Al stał bez słowa u drzwi. Potem spojrzał na pogrążonego we śnie
chłopca i cicho zamknął drzwi.
- No, dobrze. Porozmawiajmy.
Po chwili cała trójka siedziała na podłodze w kuckach niczym Indianie.
Teraz dopiero Ron spostrzegł zmęczenie malujące się na twarzy Ala.
- Słuchajcie - zaczął Al. - Nie stać nas na to, aby żywić jeszcze jedną gębę
przez całą zimę. Dlatego chciałem się ciebie pozbyć. I tak nam trudno będzie
wyżyć. Łapiesz?
Ron zdawał sobie sprawę, że Al stara się być szczery, może nawet uczciwy.
- Co więc mam robić? - zapytał Ron.
Al wzruszył ramionami.
- Wiem tylko tyle, że nie stać nas, aby cię utrzymać.
- Al, on może się przydać - wtrąciła się Sylvia. - Potrafi naprawiać różne
urządzenia. Nareperował klimatyzator i lodówkę. Poradzi sobie ze wszystkim.
Prawda, Ron?
- No, może nie wszystko...
- Założę się, że poradzi sobie z tą maszyną na dole, która ciągle wysiada -
ciągnęła Sylvia.
- Z generatorem - powiedział Al.
- Macie na dole generator? - zapytał Ron.
- Dzięki temu jest tu prąd.
- Ciągle coś tam się pieprzy - przyznał Al. - Musimy opłacać faceta z innego
gangu, żeby robił naprawy. To dużo kosztuje. - Zamilkł na chwilę, po czym
zapytał: - Umiałbyś go naprawić?
- Muszę najpierw go zobaczyć - odparł Ron. - Kiedyś naprawiałem generatory.
- A pistolety maszynowe? - spytał nagle Al. - Poradziłbyś sobie?
Ron wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nigdy nie próbowałem. Ale jeśli ich budowa nie jest zbyt złożona...
Al popatrzył na niego podejrzliwie.
- W porządku. Zobaczymy. Chodźmy teraz na dół. Obejrzysz generator.
Zanim wstali, Sylvia zapytała:
- Al, co będzie, jeśli Ron nie poradzi sobie z generatorem?
- Będzie musiał się wynieść. Albo jest fachowcem, albo nie jest. Jeśli się okaże
przydatny, zostanie, jeśli nie, wyrzucimy go na bruk.
- Zostawisz go na pastwę losu?
- Właśnie.
- Przecież on zginie. Zabiją go. Nikomu nie uda się przetrwać na ulicy bez
pomocy innych.
- Wiem - odparł Al bez odrobiny wyrafinowania w głosie; znał prawdę i zawsze
umiał ją wyrazić słowami.
Generator był stary. Napędzał go silnik wysokoprężny, który wył, charczał, to
znowu piszczał przeraźliwie. Ron obejrzał generator, po czym zapytał:
- Do licha, skąd zdobyliście tu paliwo do diesla?
- Ma się sposoby - odparł Al.
Ron pochylił się. Ropa trysnęła mu prosto w oczy. Zaklął siarczyście.
- Jak często się psuje? - zapytał.
Al machnął ręką.
- Co parę tygodni. Czasami rzadziej, czasami częściej.
Ron zauważył, że poszczególne części generatora były przymocowane w sposób
bardzo prowizoryczny. Cud, że urządzenie nie rozleciało się jeszcze.
Ron podszedł do Sylvii i Ala, którzy przez cały czas stali o kilka kroków za
nim.
- Macie zapasowe części?
- Powiedz, czego potrzebujesz, a zdobędziemy to - odpowiedział Al.
- W takim razie, w porządku.
- Poradzisz sobie? - krzyknął Al.
- Jasne. Taki sam naprawiliśmy na zajęciach technicznych w szkole. U mnie w domu
jest nowszy model...
- Dobrze, dobrze. Możesz u nas zostać, dokąd generator nie nawali. Jeśli go
naprawisz, będzie klawo. Jeśli nie... - Skierował kciuk dłoni ku ziemi w
jednoznacznym geście.
- Powinniśmy go już teraz unieruchomić. Wymienimy części i nie będzie się już
psuł.
- Unieruchomić go?
- Tak.
Al potrząsnął głową.
- Nie podoba mi się ten pomysł. Generator sam się unieruchamia wystarczająco
często.
- Ale...
Al odwrócił się i ruszył na górę. Ron i Sylvia podążyli za nim. Do ich uszu
wciąż dochodził stukot silnika. Ron miał dłonie ubrudzone olejem.
- Poszukaj sobie jakiegoś pokoju - powiedział Al, gdy dotarli na parter. - Nie
chcę, abyś mieszkał z moją dziewczyną w tym samym mieszkaniu.
Ronowi zaparło oddech. „Z twoją dziewczyną?” - chciał zapytać, aby sprawdzić,
czy się nie przesłyszał. Spojrzał na Sylvię. Dziewczyna odwróciła wzrok.
- Jutro rano chcę cię widzieć u siebie - dodał Al. - Poszukamy części, których
potrzebujesz, żeby naprawić generator.
Ron skinął machinalnie głową.
Odwrócił się i ruszył w stronę schodów. „Sylvia jest jego dziewczyną! Dlaczego
więc to zrobiła?” Tysiące myśli zaczęło kołatać w rozgorączkowanej głowie Rona.
Tej nocy nie zasnął nawet na chwilę.
Obudziło go światło poranka wolno przedzierające się przez pobrudzone szyby w
oknie.
Ron znalazł sobie pokój, który znajdował się o piętro ponad mieszkaniem Sylvii.
Było tam potwornie gorąco. Ron jednakże nie przejął się tym zbytnio; wiedział,
że poradzi sobie z klimatyzatorem.
Leżał teraz nieruchomo na materacu, z rękami podłożonymi pod głowę. Rozmyślał o
Sylvii.
Nagle drzwi do mieszkania otworzyły się ze zgrzytem.
- Ron? - zabrzmiał dziecięcy głos Daveya.
- Wejdź dalej, Davey - powiedział Ron siadając na materacu.
Chłopiec podszedł do Rona i uklęknął naprzeciw niego.
- Cześć, Ron! Al powiedział, że wyruszamy dzisiaj na akcję! Masz jechać razem z
nami.
- Na akcję?
Davey skinął głową. Był tak podniecony, że cały drżał.
- Odprawa gangu odbędzie się na dachu. Masz tam zaraz iść. Tak rozkazał Al.
Po chwili Ron biegł za Daveyem na górę po skrzypiących schodach prowadzących na
dach. Ponad dwudziestu chłopaków stało dookoła Ala.
Budynek, na którego szczycie miało się odbyć spotkanie, był najwyższy w szeregu
wieżowców stojących wzdłuż ulicy. Widać stąd było prześwitującą przez mgłę
monstrualną Kopułę Manhattanu. W tym miejscu dawało się jednak odczuć coś
nienaturalnego, coś dziwnego. Ron uświadomił sobie, że pod Kopułą nie ma wiatru,
zupełnie inaczej niż w jego rodzinnej osadzie, gdzie na dachach budynków można
było odczuć powietrze smagające twarz.
- O, już przyszedł - powiedział Al, ujrzawszy Rona stojącego niepewnie przy
drzwiach prowadzących na dach.
Wszyscy zebrani obrzucili Rona badawczym spojrzeniem.
- Podejdź tu! - rzekł Al przywołując Rona ręką. To jest Ron. - Al mówił teraz do
swoich ludzi. - Jest spoza bramy. Potrafi naprawić różne urządzenia. Wejdziemy
na rewir gangu Chelsea. Zdobędziemy tam części zamienne do generatora.
- Przecież generator działa - Ron rozpoznał głos Dina i uczynił krok w jego
stronę. Zauważył, że Dino ma na nogach jego buty.
„Dokumentów też się pewnie jeszcze nie pozbył” - pomyślał.
- Słuchaj no! - zawołał Al chwytając Rona za ramię. - W tym gangu nie ma miejsca
na osobiste porachunki. Żadnych bójek między członkami gangu! Masz ochotę się
bić, zaczekaj, aż wejdziemy na rewir Chelsea. Oni na pewno nie powitają nas z
uśmiechem i nie powiedzą: „Bierzcie, co wam potrzebne”.
Ron stał więc nieruchomo i rzucał na Dina groźne spojrzenia. Dino zaciskał usta
w grymasie wyrażającym zaciekłość. Al zaczął objaśniać plan najazdu na rewir
gangu Chelsea, wskazując palcem dachy odległych wieżowców.
- Atak nazajutrz po zamknięciu przejścia będzie dla nich zaskoczeniem -
powiedział jakiś chłopak.
- Właśnie - odpowiedział Al. - Główne uderzenie pójdzie środkiem ich rewiru.
Poprowadzi je Dino. Będą myśleć, że chcemy zdobyć ich kwaterę główną.
- Świnie wystraszą się, że ktoś chce się wedrzeć do ich chlewa.
Zebrani wybuchnęli śmiechem.
- Cisza! - wrzasnął Al. - W tym samym czasie ja, Ron i jeszcze kilku chłopaków
wedrzemy się do magazynów. - Al wskazał ręką rząd obskórnych budynków. -
Zabierzemy części potrzebne Ronowi. Musimy zdążyć, zanim te psy wywąchają, o co
nam chodzi.
Gdy Al mówił, Ron zaczął sobie uświadamiać, co miało się wydarzyć. Najazd.
Prawdziwa walka. Kiedyś Indianie napadali tak na miasta na Dzikim Zachodzie, tak
rycerze zdobywali zamki. Gang stanowił małą armię, która miała się zmierzyć z
inną armią. Niejeden miał zginąć.
Teraz dopiero spostrzegł pistolety wsunięte za pasy chłopców zebranych na dachu.
Wielu miało także noże, łańcuchy i inne dziwne przedmioty, których Ron nigdy
dotychczas nie widział. Kątem oka dostrzegł także Daveya i trzech innych, równie
małych chłopców, którzy przykucnęli przy drzwiach i wsłuchiwali się z przejęciem
w każde słowo Ala.
„Nie mogą się doczekać, kiedy dorosną... - pomyślał Ron. - Kiedy będą
wystarczająco dorośli, aby zginąć.”
- No, dobra. Idziemy - rozkazał Al.
Wszyscy ruszyli ku drzwiom prowadzącym na schody. Ron stał w miejscu i
przyglądał się przechodzącym obok niego chłopakom.
- Coś nie tak, gogusiu? - Ron usłyszał głos Dina. - Strach cię obleciał, co?
Nagle Al stanął między nimi.
- Dosyć już, Dino. Ruszaj! Masz prowadzić chłopaków do walki, a nie stać i
pieprzyć.
- Odpier... się - mruknął Dino, odwrócił się i odszedł posłusznie.
Al pokręcił głową.
- Zaczyna się panoszyć. Będzie go trzeba trochę utemperować.
Ron milczał.
- No, dobrze, synu - rzekł Al. - Idź za mną.
Ron zawahał się, ale zaraz ruszył w stronę drzwi. „Nie ma sensu się upierać -
pomyślał. - Jak się nie zgodzę, to wyrzucą mnie na bruk. Jeśli chcę żyć, muszę
robić, co mi każą.”
Jednakże myśl, że ludzie będą ginąć z jego powodu, ciążyła mu jak głaz.
Al poprowadził swój oddział w dół ulicy, potem skręcił za róg. Czekała tam na
nich stara wojskowa ciężarówka. Wskoczył zręcznie pod plandekę, po czym
wyciągnął rękę i pomógł wejść Ronowi. Pod plandeką było ośmiu chłopaków. Panował
tam mrok i chłód. Po chwili ciężarówka ruszyła z miejsca.
Ron siedział obok Ala i patrzył na wymarłe ulice, które mijali. Żadnych
przechodniów, żadnych samochodów. Miasto było zupełnie Opuszczone.
Pozostały jedynie gangi.
Po pewnym czasie ciężarówka się zatrzymała. Kierowca nie zgasił jednak silnika.
Ron czuł szybkie wibracje ciężarówki. W powietrzu unosił się dziwny zapach
przypominający wyziewy chemikaliów z pracowni chemicznej w szkole Rona.
- Cóż te skunksy wyprawiają? - powiedział Al, który również poczuł ostry zapach.
- To jest na pewno ich woda kolońska - zauważył jakiś chłopak.
Rozbrzmiał gromki śmiech.
- Spokój! - rzucił ostro Al. - Czekajcie na sygnał.
Zamilkli. Przez kilka minut żaden dźwięk nie zakłócił warkotu silnika. Ron
natychmiast rozpoznał uszkodzony zawór.
Nagle rozbrzmiał wybuch. Ron odruchowo zakrył rękami głowę.
- Zaczęło się! - zawołał Al. - Idziemy!
Kierowca usłyszał komendę. Wrzucił bieg. Ciężarówka ruszyła z przeraźliwym
warkotem silnika.
Al wstał. Chwycił się mocno stalowego wsparcia plandeki. Wiatr targał mu włosy.
Po chwili Al usiadł i wrzasnął:
- Uważać teraz!
Wszyscy podciągnęli kolana do klatki piersiowej i objęli mocno nogi i spletli
dłonie na wysokości kostek u stóp. Ron uczynił tak samo.
Ciężarówka uderzyła w coś z impetem. Rozległ się ogłuszający huk. Wjechali do
wnętrza wielkiego budynku. Silnik rzęził przeraźliwie.
Nagle ciężarówka się zatrzymała. Chłopcy powpadali na siebie i potłukli się
boleśnie. Zanim silnik zamilkł, Al zdołał zeskoczyć z ciężarówki na ziemię.
- Szybciej, szybciej! - krzyczał.
Po chwili stało obok niego ośmiu uzbrojonych chłopaków, którzy zaraz potem
ruszyli ku bramie rozbitej przez ciężarówkę. Al i Ron pozostali na miejscu.
- Teraz spróbujemy znaleźć to, co nam jest potrzebne. Szybko! Nie mamy na to
całego dnia.
- Co? Chcesz, żebym to zrobił w pięć minut? Jestem w tym magazynie po raz
pierwszy. Nie sądzisz chyba, że...
- Przestań paplać! Rób, co do ciebie należy, bo... - przerwał mu Al.
Ron wzruszył ramionami i skierował się ku ścianie, pod którą zauważył mnóstwo
żelastwa. Al i kierowca ruszyli za nim.
W drewnianych skrzyniach, wyraźnie oznaczonych napisami, znajdowało się dużo
części zamiennych małej wielkości, owiniętych w przezroczyste plastikowe
torebki. Ron miał trudności z rozpoznaniem ich.
Prawie godzinę zajęło mu plądrowanie w skrzyniach i wśród żelastwa. Co chwila
wyciągał jakąś część, która wydawała mu się potrzebna. Kierowca i Al natychmiast
pakowali części na ciężarówkę. Od czasu do czasu Al ostentacyjnie wyciągał
pistolet zza pasa. „Czyżby chciał mi zapewnić bezpieczeństwo? A może boi się, że
ucieknę?” - zastanawiał się Ron.
- Czas się zbierać! - powiedział Al.
- W porządku. Myślę, że mamy już wszystko, co nam potrzebne - odparł Ron.
Nagle rozległ się huk wystrzału, który echem odbijał się od ścian magazynu.
- Znaleźli nas! - rozległ się czyjś krzyk.
- Idziemy! - rzucił Al, po czym wraz z Ronem popędził w stronę ciężarówki. Ron
biegnąc dostrzegł napis na wielkiej ścianie skrzyni:
CHARLESTON TURBOGENERATOR MARK VIII
Ron zatrzymał się nagle.
- Do licha! Czy możemy to załadować na ciężarówkę?
- Wielkie to, cholera... - odparł Al.
- I ciężkie. Potrzeba sześciu chłopaków, żeby to udźwignąć. Ale to by się
opłaciło.
Al rzucił okiem w stronę bramy, przy której zaczaili się jego ludzie czekający
na nieprzyjacielski atak.
- Dimmy, Lou, Patsy, Ed, chodźcie tu szybko!
Al kazał kierowcy podjechać do miejsca, gdzie stał generator. Ron i Al wraz z
innymi zaczęli się mocować z ciężarem.
Rozległy się kolejne strzały. Słychać było krzyki i przekleństwa. Ktoś jęczał z
bólu.
W końcu udało się im załadować skrzynię na ciężarówkę. Ronowi wydawało się, że
stracił czucie w rękach.
Wszyscy szybko wskoczyli na ciężarówkę. Kierowca ruszył w stronę bramy, a
znajdujący się przy niej ludzie również weszli na ciężarówkę. Jeden z nich był
ranny. Trzeba go było wnieść. Pierś i twarz miał zbroczone krwią. Jęczał z bólu.
Ron patrzył, jak kładą go obok generatora na deskach podłogi ciężarówki.
Wóz ruszył naprzeciw światłu dnia i lawinie kul nieprzyjaciela. Jedynie Al
ostrzeliwał się z pistoletu maszynowego. Inni przylegli do podłogi. Przeraźliwy
stukot automatu odbijał się straszliwym echem w uszach Rona i wdzierał się do
jego mózgu wywołując ból.
Gdy ogień broni maszynowej ucichł, Ron otworzył oczy. Czuł ostry swąd wyziewów z
automatu. Słyszał, jak powietrze ze świstem wdziera się pod plandekę przez setki
dziur po pociskach.
Nagle zauważył, że leży obok rannego chłopaka. Poczuł, że dłonie i kolana ma
ubabrane w dziwnej mazi. Uświadomił sobie, że leży w kałuży krwi.
- Co z nim? - spytał Al.
- Nie żyje - odpowiedział ktoś.
Ron wychylił głowę spod plandeki. Zaczął wymiotować. Czuł, że mdłości wzbierają
w nim coraz bardziej. Opuściły go wszystkie siły.
„A więc to jest ich dzień powszedni? - pomyślał. - Czy i mnie przyjdzie żyć w
ten sposób?”
Ron był więc w gangu. Oficjalna nazwa gangu brzmiała „Stowarzyszenie
Dziękczynne”. Nikt jednak nie był w stanie wyjaśnić Ronowi, skąd wzięła się ta
nazwa. Tak naprawdę, to nikogo to nie interesowało. Dla prawie setki chłopaków
był to po prostu „gang Ala”. Al był bowiem ich wodzem, odważnym, twardym,
bezwzględnym, ale również prawym szefem gangu.
Oficjalne przyjęcie Rona w poczet członków gangu nastąpiło dopiero po kilku
tygodniach. Któregoś dnia generator nawalił. Ron naprawił go w ciągu kilku
godzin. Al uścisnął wtedy dłoń Rona, a rada gangu zebrała się na dachu i prawie
jednogłośnie zaakceptowała kandydaturę Rona. Jedynie Dino głosował przeciw.
W ciągu kolejnych tygodni Ron poznawał rzeczywistość, w której przyszło mu żyć.
Chciał wiedzieć jak najwięcej o liczebności gangu i o mrocznej okolicy, która
stanowiła ich rewir. Wiele czasu pochłaniało mu naprawianie różnych sprzętów; od
klimatyzatorów po zardzewiałe rewolwery. Wieczorami wychodził na opustoszałe
ulice i przyglądał się wysokim, ponurym budynkom. W hotelu mieściły się kiedyś
fabryki. Niektóre stanowiły budynki mieszkalne. Na jednym z nich, prawie
najmniejszym, widniała tablica:
W TYM DOMU URODZIŁ SIĘ
TEODOR ROOSEVELT, DWUDZIESTY SZÓSTY
PREZYDENT STANÓW ZJEDNOCZONYCH
Wszystkie szyby w oknach tego czteropiętrowego budynku były wybite. Przednią
elewację przyczernił pożar.
Gang liczył prawie stu członków; dwie trzecie stanowili młodzi mężczyźni,
nastolatkowie lub dwudziestoparoletni młodzieńcy. Dziewcząt było około
trzydziestu. W najazdach na obce rewiry brało udział co najmniej dwudziestu
ludzi, czasem więcej. Reszta pozostawała w kwaterze. Ich zadaniem było bronić
kobiety i dzieci w wypadku nagłego ataku.
Ron nie brał udziału w wyprawach na obce rewiry. Był dla gangu zbyt cenny, by
można go było narażać na śmierć.
Najazdy odbywały się co tydzień. Po nich następowały kontrataki; inne gangi
wdzierały się na teren Stowarzyszenia Dziękczynnego. W czasie jednego z nich Ron
nieomal nie został schwytany. Udało mu się jednak schronić w suterenie jednego z
opuszczonych budynków. Tkwił tam, dokąd strzelanina nie ustała. Mieszkańcy
sutereny wzbudzali w nim obrzydzenie i strach; było tam mnóstwo szczurów.
Celem niektórych najazdów była zemsta za najazd dokonany przez inny gang
poprzedniej zimy. Potem mszczono się za najazd, który stanowił zemstę... I tak
bez końca. Którejś nocy Dino wybrał się z małą grupką ludzi na obcy rewir, po
czym przyprowadził sześć dziewczyn, z których żadna nie miała więcej niż
piętnaście lat. Rada gangu jednogłośnie uchwaliła przyjęcie dziewcząt do
Stowarzyszenia Dziękczynnego. Dziewczęta wcale nie rozpaczały z tego powodu;
sprawiały wrażenie zupełnie obojętnych.
Któregoś dnia Ron siedział w swoim pokoju i próbował się uporać z blokadą zamka
pistoletu maszynowego. Jego pokój bardziej przypominał warsztat niż mieszkanie.
Na półkach, które Ron zrobił sam, jeśli nie liczyć pomocy Daveya, leżało mnóstwo
narzędzi. Pokój był zagracony. Jedynie łóżko nie ozdobione było żadnymi
częściami ani narzędziami.
Ron z pochmurną miną rozbierał na części pistolet maszynowy. Nienawidził broni.
Musiał jednak wykonywać rozkazy Ala.
Nagle drzwi się otworzyły.
Do pokoju weszła Sylvia. Mimo że klimatyzator w pokoju Rona działał, zostawiła
drzwi otwarte. Miała na sobie bluzkę bez rękawów i spódnicę mini, niegdyś
białego koloru.
Ron pozostał na krześle. Wiele trudu kosztowało go zachowanie obojętnego wyrazu
twarzy.
- Jak się masz? - pozdrowił dziewczynę chłodnym głosem.
- Cześć. Nie widziałeś Daveya?
- Bawi się gdzieś. Poradziłem mu, żeby nie przesiadywał tu całymi dniami.
- Aha. Myślę, że dobrze zrobiłeś... Jak ci leci?
- Dziękuję - odparł Ron.
- Wszyscy cię chwalą. Jesteś świetnym mechanikiem.
Skinął obojętnie głową.
- Nie narzekasz na jedzenie?
- Jasne, że nie - skłamał Ron.
Odkąd tu przybył, każdego dnia był głodny. Tak samo, zresztą, jak reszta gangu.
Puszki, które zebrali w czasie wakacji, nie wystarczały na zaspokojenie głodu.
Od czasu do czasu robiono najazdy na obce rewiry w celu zdobycia żywności.
Gdzieś w centrum Manhattanu znajdowało się coś w rodzaju targu. Ron słyszał, że
handluje się tam jedzeniem przemyconym spoza bramy po czarnorynkowych cenach. Al
zabronił członkom swego gangu robić zakupy na czarnym rynku. Uważał, że to
marnotrawstwo środków. Wszyscy podporządkowali się temu rozkazowi mimo
doskwierającego im ciągle głodu.
- Dobrze cię tu traktują? - zapytała Sylvia. - Czy Dino nie przysparza ci
kłopotów?
Ron odłożył pistolet maszynowy na stół. Nie było sensu kontynuować pracy w
obecności Sylvii.
- Nie, absolutnie nie.
- Świetnie - odparła Sylvia.
Ron po raz kolejny zauważył, że dziewczyna jest bardzo ładna. Oboje milczeli. Po
chwili Sylvia zapytała:
- Zejdziesz do mnie na obiad? Mam mrożone mięso. Al przyniósł je wczoraj z
wyprawy na gang East River.
Ron poczuł, że ślina napływa mu do ust.
- Nie, dziękuję. Zjedzcie sobie z Alem.
- Ala nie ma - powiedziała Sylvia. - Jest na spotkaniu szefów gangów. Chcą
stworzyć coś w rodzaju unii. Wszyscy mają już dość bezustannych najazdów.
- Kiedy wróci? - zapytał Ron i sam poczuł się zaskoczony tym pytaniem.
Sylvia wzruszyła ramionami.
Ron pokręcił głową i odparł:
- Słuchaj, jesteś jego dziewczyną, a ja...
- No to co? Wciąż mi się podobasz.
- No dobrze, ale... Tam, skąd pochodzę, dziewczyny mają tylko jednego faceta.
Chcesz nas wpędzić w kłopoty?
Sylvia z trudem powstrzymała się od śmiechu.
- Trzymają was tam bardzo krótko. Czy wszyscy za bramą są tacy sztywni jak ty?
- Sylvio, ja... doceniam, co dla mnie zrobiłaś. Ocaliłaś mi życie i w ogóle...
Powiedz, czy Al dobrze cię traktuje?
- Oczywiście.
- Cieszysz się, że jesteś jego dziewczyną?
- Jasne.
- Jasne - powtórzył za nią Ron.
Dopiero po chwili Sylvia zrozumiała, co Ron miał na myśli.
- Słuchaj, Ron. Nie bardzo wiem, co ci chodzi po głowie. Chcę jednak, abyś
wiedział jedno: ja zawsze byłam dziewczyną Ala. Rozumiesz? Odkąd został szefem
gangu. Nawet wcześniej, wtedy też należałam do niego.
Ron poczuł kołatanie w piersiach.
- Ale... ale przecież... Ty i ja...
- Podobasz mi się jak nie wiem co, Ron. Pod wieloma względami jesteś mi milszy
niż Al. Jesteś naprawdę słodki. Ale ja należę do niego. Nic na to nie poradzimy.
- No to po co... Mówiłaś przecież...
Wzruszyła ramionami.
- Jestem jego dziewczyną.
Al był nieobecny przez trzy dni. Przez ten cały czas Ron przebywał w swoim
pokoju. Davey przyniósł mu trochę jedzenia, ale Ron i tak odczuwał ciągły głód.
Nie mógł spać. Każdej nocy zatapiał wzrok w gęstym mroku i rozmyślał o Sylvii.
Czuł do siebie nienawiść, wielką nienawiść... za to, że nie potrafi odpędzić
myśli o tej dziewczynie.
Al, gdy wrócił, sprawiał wrażenie szczęśliwego i zadowolonego z siebie.
Natychmiast zarządził zebranie rady gangu. Ron również miał się stawić na dachu.
- W obradach wzięło udział dwudziestu pięciu, może trzydziestu szefów gangów -
zaczął Al. Był podniecony; mówił głośno, gestykulując przy tym. - Spotkanie
odbyło się na parterze Empire State Building. Wiecie, że w tym budynku znalazło
schronienie kilka gangów? Na różnych piętrach. Członkowie jednego z nich nigdy
nie wychodzą na ulicę! Hodują na dachu rośliny, które jedzą.
Ron popatrzył na twarze zebranych. Nie sprawiali wrażenia oszołomionych tą
opowieścią. Zdał sobie sprawę, że żaden z nich nie posiada tej lotności umysłu,
która cechowała Ala. Dlatego Al był szefem. Tylko on potrafił wybiegać myślą
naprzód, tworzyć plany, które nikomu z obecnych nigdy nie przyszłyby do głowy.
Al nie był najlepszy w walce, ale potrafił obmyślić natarcie, zorganizować
sprawny oddział.
- A może by tak zdobyć cały Empire State Building - zaproponował Dino. -
Mielibyśmy tam niezłą kwaterę.
Al zmierzył Dina karcącym spojrzeniem.
- Nie czas na żarty. Obrady miały na celu położenie kresu najazdom. Jeśli walki
nie ustaną, powyrzynamy się nawzajem.
- Przecież jakoś sobie radzimy - powiedział ktoś spośród zebranych.
- Jak na razie - odparł Al. - Słyszałeś o gangach muzułmanów. Jednoczą się, chcą
stworzyć supergang. Mają szefa, którego nazywają „Timmy Jim”.
- Niech szlag trafi te ciemnoskóre świnie!
- Do tej pory nie było z nimi większych kłopotów. Ale kiedy zbiorą się do kupy,
a my, biali, wciąż będziemy w rozsypce, może być niewesoło.
Ktoś mruknął jakieś przekleństwo.
- Tak więc musimy zacząć współpracować - powiedział Al.
Dino potrząsnął głową.
- Myślisz, że można zaufać innym gangom? - zapytał,
- Oni się teraz zastanawiają, czy można zaufać nam? - odparł Al. - Powiem ci,
jak to widzę. Ron będzie naprawiał sprzęty innym gangom. Gang Chelsea zgodził
się udostępnić nam części ze swojego magazynu. Będą tam wpuszczać Rona, kiedy
tylko się u nich zjawi. Nie urządzimy na nich żadnego najazdu. Oni też przestaną
nas nękać.
- Czuję smród w tym wszystkim - zauważył jakiś chłopak. - Te psy zawsze uderzały
na nas znienacka. Pamiętam, odkąd żyję.
- Tak czy owak, warto spróbować. Może uda nam się żyć w pokoju.
- To pułapka - powiedział Dino. - Dałeś się nabrać na czyjeś słodkie słówka.
Al ruszył wolnym krokiem w stronę Dina, który mimo że był wyższy i silniejszy,
uczynił krok do tyłu,
- Słuchaj no - zaczął Al. - Jeżeli tak bardzo jesteś spragniony krwi, wybierz
się do dzielnicy muzułmanów.
Dino poczerwieniał na twarzy.
- Ja chciałem tylko...
- Pleść od rzeczy, jak zwykle, co? - przerwał mu Al. - Spróbuj się zamknąć raz
na jakiś czas.
Dino nie odpowiedział. Jego twarz wyrażała bezgraniczną nienawiść.
Od tego dnia Ron zaczął naprawiać sprzęty innym gangom. Pracował od świtu do
zmierzchu. Członkowie innych gangów często wchodzili na rewir Stowarzyszenia
Dziękczynnego z białą flagą w dłoni, taszcząc urządzenia do naprawy. Po pewnym
czasie, gdy o umiejętnościach Rona zaczęło być głośno, różne gangi zapraszały go
do siebie, by reperował sprzęt, który był za ciężki, żeby go można było
udźwignąć.
Ron zaczął odwiedzać rewiry innych gangów. Zabroniono mu jednak naprawiać tam
broń. Gdziekolwiek wyruszał, zawsze towarzyszył mu jeden człowiek Ala, I Davey,
rzecz jasna.
Ron naprawiał generatory i zamrażarki, grzejniki i piece, silniki samochodowe i
lampy uliczne. Raz mu się nawet zdarzyło zreperować projektor filmowy w jakimś
starym, zdewastowanym budynku kinowym.
Wszystkie gangi bardzo przypominały Stowarzyszenie Dziękczynne. Ich członkami
byli na ogół kilkunastoletni chłopcy i dziewczęta, wraz z nimi zawsze przebywało
kilkoro dzieci. Niektórzy członkowie gangów liczyli sobie dwadzieścia kilka lat.
Nikt jednakże nie miał przekroczonej trzydziestki. Miasto było zamknięte od zbyt
krótkiego czasu, by dzieci ulic Manhattanu mogły osiągnąć starszy wiek. Również
tryb życia członków gangu stanowił zaporę do osiągania starszego wieku. Bieda,
brud, niedożywienie, brak leków - to wszystko przypominało średniowiecze. W
ciągłych walkach ginęło wielu odważnych młodych, silnych ludzi.
Pewnego dnia Ron wracał z dzielnicy zwanej East Village, gdzie naprawił system
centralnego ogrzewania. Przechodził obok dzieci w wieku Daveya, które bawiły się
wesoło, biegając i skacząc z uśmiechem radości na twarzach.
„Jak to się dzieje, że dzieci są szczęśliwe? - zastanawiał się Ron. - Żyją w
samym środku tego piekła i umieją zdobyć się na uśmiech.” Dopiero po chwili zdał
sobie sprawę, że dzieci nie znają innego świata. „Wszystkie dzieci na świecie są
takie same - pomyślał. - Chcą jedynie, by pozwolono im żyć.”
Nagle zauważył, że te roześmiane dzieci bawią się w wojnę. Za karabiny służą im
kije. Wstrząsnął nim dreszcz. Uświadomił sobie, że żaden z tych dzieciaków nie
dożyje trzydziestego roku żyda.
Wkrótce potem Ron zauważył, że w mieście znajdują się również dorośli. Spotkał
ich w dzielnicy targowej, przylegającej do Broadwayu. Można się tam było
zaopatrzyć w żywność, odzież i wiele innych rzeczy. Targ istniał na zasadzie
czarnego rynku. Na straganach oferowano towary przemycone spoza Kopuły
Manhattanu.
Ron, idąc wzdłuż rzędów straganów, przyglądał się stosom konserw, odzieży i
przeróżnym sprzętom. Zauważył nawet stragan z biżuterią. Stragany obsługiwane
były przez dorosłych, głównie mężczyzn. Niektórzy byli w wieku ojca Rona. Gdy
Ron kupował potrzebne narzędzia, zauważył, że handlarze byli uzbrojeni, a
każdemu z nich towarzyszy młody człowiek, również z bronią.
Na targu nie było handlu wymiennego. Płaciło się gotówką. Dlatego właśnie wielu
młodych ludzi podejmowało w lecie ciężką pracę. Po zamknięciu bram jedzenie
można było kupić na targu albo po prostu ukraść innym. Żaden gang nie był na
tyle bogaty, by móc sobie pozwolić na systematyczne zakupy na targu, gdzie mała
puszka groszku kosztowała pięć dolarów. Ron nagle zdał sobie sprawę, że ktoś
spoza bramy robi fortunę na krzywdzie młodych ludzi zamieszkujących Manhattan,
którzy cierpią głód.
Ron zauważył, że chudnie; że staje się podobny do Ala, Dina i innych. Nawet
Sylvia zaczęła wyglądać coraz bardziej mizernie, chociaż jadła lepiej niż inni.
Ron słyszał o najazdach gangów na targ. Wtedy pojawiało się nagle wojsko.
Żołnierze zabijali bez litości, paląc przy tym dzielnice, w których gangi miały
swe siedziby.
„Nawet armia jest częścią tego systemu” - pomyślał Ron.
Widywał Sylvię prawie codziennie. Dziewczyna uśmiechała się do niego, mówiła mu
wiele miłych słów, dawała mu odczuć, że jej się podoba. Ron jednakże nigdy jej
nawet nie dotknął; nie zbliżył się do niej na odległość wyciągniętego ramienia.
Bardzo pragnął mieć ją znowu w ramionach, ale cały czas starał się zachowywać w
sposób powściągliwy.
Na ogół rozmawiali na mało znaczące tematy. Często mówili też o Daveyu.
- Ten chłopak bardzo mi pomaga - zwykł mawiać Ron. - Będzie kiedyś świetnym
mechanikiem.
- Żebyś zobaczył, jak wygląda jego pokój - odpowiadała wówczas Sylvia. - Pełno w
nim żelastwa, jak na wysypisku śmieci w dole rzeki.
Zgodnie z umową gang Chelsea pozwalał Ronowi odwiedzać swój magazyn. Jednak gdy
nie było tam części potrzebnych w danej chwili Ronowi, chłopak szedł na targ. Za
każdym razem musiał płacić gotówką.
Dino był bardzo przeciwny tym praktykom.
- On trwoni pieniądze, za które moglibyśmy kupić żywność - skarżył się wszystkim
dookoła.
- Gang, dla którego Ron robi naprawy, zwróci nam z nawiązką - odpowiadał Al.
Dino kręcił wtedy głową i mruczał coś pod nosem.
- Dosyć już walki. Nadszedł czas współpracy - tłumaczył Al na zebraniach rady
gangu, którego członkowie mieli na ogół tak obojętne twarze, że trudno było się
dowiedzieć, co naprawdę sądzą o tym pomyśle.
Al uparcie przekonywał ich, że muzułmanie tworzą zwartą organizację, że biali
też muszą się zjednoczyć, bo w przeciwnym razie tamci wyniszczą gang po gangu.
- To wszystko gówno - odezwał się ktoś z ciemności. Ron rozpoznał głos Dina.
- Tak będziemy postępować, dokąd ja będę szefem - rzekł stanowczo Al.
Gdy zebranie się skończyło, a wszyscy ruszyli ku schodom, Ron podszedł do Ala.
- Może nie powinienem robić zakupów na rynku? Czy nie byłoby lepiej, gdybym
odmawiał innym gangom napraw, gdy w magazynie braknie odpowiednich części?
- Nie - odparł Al ostrym głosem. - Skoro nie ruszamy pieniędzy z puli
przeznaczonej na żywność, dlaczego mielibyśmy przestać.
- Wiesz, Dino...
- Dino może mnie pocałować...
- Musisz uważać, żeby cię nie wpędził w kłopoty.
- Wiem o tym - odparł Al spokojnym głosem, po czym pokręcił wolno głową i rzekł:
- Któregoś dnia będę musiał go zastopować. Zanim on nie zastopuje mnie... -
dodał, po czym minął Rona i ruszył w stronę drzwi wychodzących na schody.
Jakże pragnął uciec z tego miejsca; uciec i móc oglądać gwiazdy na niebie i nie
czuć już bliskości śmierci.
Al pozwalał już Ronowi chodzić na targ bez obstawy. Dino protestował;
przekonywał, że Ron będzie chciał zbiec. Al nie zmienił jednak decyzji.
Ron lubił chodzić wzdłuż straganów. Dostrzegał tu fragment świata, który
utracił; rodziców, egzaminy, poczucie bezpieczeństwa i dobrobyt. Nagle
uświadomił sobie, że świat, którego utraty tak bardzo żałuje, zaopatruje ten
targ w towary, za które młodzi mieszkańcy Manhattanu muszą płacić krwawo
zapracowanymi pieniędzmi.
Na targu zawsze było tłoczno i gwarno, jakby letnie wakacje wciąż trwały.
Brakowało tylko samochodów i autobusów. Kupującymi byli głównie młodzi ludzie
odziani w łachmany.
Dorośli, którzy obsługiwali stragany, byli ubrani znacznie bardziej starannie.
Wielu z nich miało nadwagę. Sprawiali wrażenie czystych i zadbanych. Każdej nocy
wyprawiali się za bramę, do świata, w którym ich dzieci rosły zdrowo, mając
jedzenia pod dostatkiem.
Wśród sprzedających był jednak pewien handlarz narzędziami, który sprawiał
wrażenie równie zadbanego, jak członkowie nowojorskich gangów. Ron znał go
dobrze. Na jego straganie można było znaleźć najlepszy wybór narzędzi.
Miał na imię Dewey. Był starszym człowiekiem, z nierówno przyciętą szarą brodą i
milionem maleńkich zmarszczek wokół oczu. Jego włosy, również szare, były gęste
i puszyste. Z błękitnych oczu zawsze wyzierał smutek. Mężczyzna był potężnie
zbudowany. Miał silnie umięśnione ramiona i szerokie szorstkie dłonie. Ron
wiedział, że człowiek ten, mimo sędziwego wieku, bez większego trudu poradziłby
sobie z Dinem czy Alem.
Ron odwiedzał targ co tydzień. Przeciskał się przez tłum rozkrzyczanych
młodzieńców targujących się o każdego centa przy straganach z żywnością i
przechodził dalej, gdzie było znacznie spokojniej. Tutaj znajdował się ów
stragan Deweya.
Dewey zwykle siedział wsparty na drewnianym blacie straganu, sprawiając wrażenie
pogrążonego w półśnie. Jednakże na widok Rona ożywiał się, na jego twarzy
pojawiał się uśmiech.
- Obserwuję cię od kilku miesięcy - powiedział kiedyś do Rona. - Niewielu
chłopaków pojawia się w tej części targu. Bardziej pochłania ich myśl, jak
niszczyć, niż jak budować.
Ron poczuł się zakłopotany Stał naprzeciwko starszego człowieka, który przesyłał
mu życzliwy uśmiech.
- Ja... nie jestem z Manhattanu - wyjąkał Ron. - Tkwię tutaj od końca lata.
Mężczyzna ściągnął kędzierzawe brwi.
- Doprawdy? Coś takiego! Pociesz się, że nie jesteś pierwszy. Usychasz z
tęsknoty za normalnym światem, co?
Ron skinął głową.
- Tak.
- Chciałbym ci pomóc - powiedział Dewey. - Nie mogę wydostać...
Warkot samochodu ciężarowego przerwał mu w środku zdania. Ron również skierował
wzrok w stronę ulicy.
- Któż ma jeszcze paliwo do ciężarówki? - zastanawiał się głośno Ron.
- Muzułmanie - odparł Dewey zabawnym głosem, w którym nie było nawet odrobiny
obawy.
Ciężarówka bez plandeki wyjechała zza rogu i pędziła teraz w ich stronę. Ron
spostrzegł w kabinie kierowcy dwóch ciemnoskórych chłopaków. Z tyłu stał trzeci
chłopak z pistoletem maszynowym w ręku. Potem nadjechała druga ciężarówka, a za
nią następna...
- Podejdź tutaj - powiedział Dewey.
Ron bez słowa obszedł stragan dookoła i stanął przy boku Deweya.
- Szybko, do środka. - Dewey wskazał kciukiem drzwi do budynku znajdującego się
naprzeciwko. - I nie wychodź stamtąd, dokąd cię nie zawołam.
Ron spojrzał na rząd pędzących ciężarówek, po czym popatrzył na Deweya.
Mężczyzna nie żartował. Ron pobiegł w stronę wskazanych drzwi. Otworzył je
szybko i zanurzył się w ciemne wnętrze, które przypominało mu hotel, w którym
mieszkał wiele tygodni temu.
Drzwi były zrobione z metalu i szkła. Ron mógł przez nie obserwować przewalający
się ulicą rząd ciężarówek. Przestał je liczyć, gdy przejechała dwudziesta. Za
nią jednakże posuwały się następne.
Dewey stał nieruchomo za kontuarem straganu i patrzył na ciężarówki. Gdy
przejechała ostatnia, odwrócił się, ruszył w stronę drzwi i otworzywszy je,
zapytał:
- Mówiłeś, że jesteś z gangu Stowarzyszenie Dziękczynne?
- Tak.
- W takim razie będzie lepiej, gdy nie wrócisz tam dzisiaj na noc. Zostań ze
mną.
- Jeśli mają być kłopoty...
Dewey wzruszył ramionami.
- W zeszłym roku, tuż przed otwarciem sezonu wakacyjnego, muzułmanie nieźle tu
narozrabiali.
- Co takiego zrobili?
- Widzisz, oni nie przychodzą tu na zakupy, tak jak ty. Wjeżdżają tu jak armia
najeźdźców, plądrują targ przez parę dni, ładują na ciężarówki, co im potrzeba,
później wracają do siebie. Właśnie tak zrobili w zeszłym roku. Gangi białych
wpadły w szał. Na Trzydziestej Ósmej doszło do bitwy...
- Ale dlaczego?
Dewey zrobił ponurą minę.
- Nie wymieszasz czarnego z białym. Rozumiesz? Nie pytaj mnie więc, czemu tak
się dzieje. Te białe dzieciaki dostają gorączki na sam widok muzułmanina. Może
to zabrzmi zabawnie, ale czarni zachowują się na targu bardzo przyzwoicie. Za
wszystko płacą uczciwą cenę. To jednak oni decydują, co jest uczciwe, a co nie.
Jeśli zauważą, że ktoś próbuje ich oszukać, to... - Dewey pokręcił tylko głową.
- Mam więc tu tkwić, dokąd się nie wyniosą? - zapytał Ron.
- Lepiej nie wchodzić im w drogę - odparł Dewey kiwając głową. - Nigdy nie
wiadomo, kiedy się zaczną kłopoty. Możesz zostać na noc u mnie. Mieszkam tutaj,
na górze.
Ron spędził popołudnie przy szklanych drzwiach, obserwując, co się dzieje na
ulicy.
Hol był kiedyś wspaniały. Teraz marmurowe ściany były popękane i poplamione.
Automatyczne drzwi do windy obitej połyskującą niegdyś blachą były
wpółprzymknięte, raziły brzydotą odpadającej farby.
Na zewnątrz było zupełnie spokojnie. Dewey siedział na stołku i wpatrywał się w
ulicę.
Nagle przed stragan Deweya zajechała ciężarówka z grupą muzułmanów, którzy
ubrani byli nie lepiej niż biali, ale mimo to wyglądali dostojniej. Sprawiali
wrażenie bardziej stanowczych i lepiej zorganizowanych.
Ron nigdy nie widział czarnych z tak bliskiej odległości. Tam, gdzie kiedyś
mieszkał, na prowincji, nie było ich w ogóle. Ludzi o czarnej skórze mógł
oglądać jedynie na ekranie telewizora.
Ci z ciężarówki mieli poważne twarze. Widać było, że są bardzo czyści. Nagle
jeden z nich powiedział żartem coś, czego Ron nie zrozumiał. Rozległ się śmiech.
Nawet Dewey się śmiał. Ron popatrzył na nich przez chwilę, zastanawiając się, co
tu się za chwilę wydarzy. Zachowywali się na pozór spokojnie, tak jak zwykli
klienci na targu. Ron zauważył jednak, że każdy z nich ma karabin zawieszony
przez ramię. Wyglądało na to, że Dawey nieco się ich boi.
Dzień pełny napięć skończył się wreszcie. Ron siedział na schodach w holu, gdy
szklane drzwi otworzyły się nagle. Wszedł Dewey ocierając pot z czoła czerwono-
białą chusteczką.
- Radzę ci, zamelinuj się u mnie na noc. Możesz mieć kłopoty, jeśli muzułmanie
spotkają cię na ulicy.
- Czy mam panu pomóc wnieść towar do środka? - zapytał Ron wstając.
Dewey odwrócił się i rzuciwszy okiem przez szklane drzwi na swój stragan,
odparł:
- Nie dzisiaj. Nikt nie kradnie, gdy muzułmanie są na targu. Gdyby kogoś złapali
na tym przestępstwie, zastrzeliliby go na miejscu. Sami też nie kradną. To
dobrze o nich świadczy.
Ron westchnął głęboko. Powietrze zaświszczało w jego zaokrąglonych ustach.
- Poza tym - ciągnął Dewey - gdybyśmy chowali towar, pomyśleliby, że im nie
ufamy. Mogłoby to się źle skończyć. - Poklepał Rona po ramieniu. - No, chodź.
Czeka nas trochę wspinaczki.
- Na którym piętrze pan mieszka?
- Na dziesiątym.
Ron myślał, że będą musieli po prostu wejść na dziesiąte piętro po schodach.
Tymczasem Dewey miał na myśli coś zupełnie innego.
Na drugą kondygnację dotarli wchodząc po schodach. Klatka schodowa nie była
oświetlona, nie było tu też okien, tak więc Ron podążał uważnie tuż za Deweyem,
wiedząc, że stary człowiek czuje się tu pewnie nawet w ciemności.
- Uważaj teraz - powiedział Dewey, gdy dotarli już do trzeciego piętra. -
Trzymaj się blisko ściany. W połowie drogi na czwarte piętro będą uszkodzone
stopnie. Jeśli będziesz nieostrożny, spadniesz i skręcisz kark.
Szli uważnie na górę ocierając się plecami o ścianę. Była nierówna.
- Dlaczego nie zrobił pan porządku z tymi schodami? - zapytał Ron. - Mogę to za
pana zrobić, jeśli tylko...
W ciemności rozległ się głos Deweya:
- Wiesz, ile się namęczyłem, aby były takie, jakie są teraz?
- Jak to?
- Czy myślisz, że potrzebuję tu gości wieczorową porą? - odezwał się Dewey,
wciąż chichocząc.
Na każdym piętrze były wymyślne zasadzki i bariery. Gdy byli na ósmym piętrze,
Dewey wprowadził Rona do jakiegoś pokoju W bladym świetle, jakie przechodziło
przez brudne okno, Ron zauważył drabinę sznurową zwisającą z góry. W suficie
była dziura.
- Teraz musimy zmienić styl. Wiesz, jak to robią małpy? - powiedział Dewey i
chwycił ręką linę. - Od tego miejsca aż do dziesiątego piętra w ogóle nie ma
schodów.
Rozpoczęli wspinaczkę. Ron słyszał ciężki oddech Deweya posuwającego się ku
górze wolno i niezdarnie.
Gdy byli u kresy wspinaczki, Dewey zwinął drabinę, po czym położył ją na
podłodze.
- No, jesteśmy na miejscu - powiedział.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli, przypominało wyglądem fortecę. Stały tu
dwa karabiny maszynowe wsparte na trójnogach, skrzynie z amunicją i granatami i
kilkanaście strzelb automatycznych stojących przy ścianie.
- Nikt tu nie wejdzie bez mojego zaproszenia - rzekł z dumą Dewey.
- Czy już ktoś... kiedyś?...
- Próbował się tu wedrzeć? Jasne. Jak widzisz, żyję. Inni kupcy wynoszą się nocą
spod Kopuły, jak szczury. Ja zostaję tutaj. To mój dom. Wiesz, można tu żyć
tylko wtedy, gdy się jest w stanie odeprzeć atak. W przeciwnym razie lepiej nie
próbować.
Ron był zaskoczony wyglądem mieszkania Deweya. Było bardzo przestronne, piękne.
Światło zapalało się automatycznie, gdy weszli do salonu. Ron słyszał cichy szum
generatora, dobiegający gdzieś z bliska.
- Ależ to prawdziwy pałac!
- Przez dwadzieścia lat urządzałem to mieszkanie. Całe piętro jest do mojej
dyspozycji.
Na podłodze znajdował się dywan. Nie był tak puszysty jak ten, który leżał na
podłodze w domu państwa Morganów, ale i tak tworzył tu bardzo miły nastrój. W
salonie stały eleganckie meble, sofy i miękkie krzesła. Jedna ze ścian była
zakryta półkami z mnóstwem książek.
- Nie ma pan telewizora? - zapytał cicho Ron.
- Pod Kopułą nie można złapać żadnego programu. Jedynie latem, kiedy przeciągają
tu kabel z zewnątrz.
Dewey powiedział, że musi na chwilę zostawić Rona samego, po czym wyszedł z
pokoju.
Ron przyglądał się z uwagą książkom i dużym oknom z czystymi szybami, które
zdobiły estetyczne zasłony. Nagle poczuł, że do oczu napływają mu łzy. Poczuł
się jak u siebie, w domu. W domu, którego miał już nigdy nie ujrzeć.
Dewey wrócił do salonu z włosami nieco wilgotnymi po kąpieli, odziany w piękny
błękitny szlafrok.
- Gdy jestem na dole, mam na sobie stare zniszczone ubranie. Dzięki temu te
narwane dzieciaki nie zdają sobie sprawy, że jestem bogaty - wyjaśnił. - Tutaj
jednak mogę się ubrać jak dżentelmen.
Ron, zmieszany, ocierał ukradkiem łzy.
Dewey przybrał poważny wyraz twarzy.
- Weź kąpiel - powiedział. - Przygotuję kolację.
Po raz pierwszy od wielu miesięcy Ron miał możliwość zanurzyć się w gorącej
wodzie i starannie wymyć ciało. Nigdy dotąd nie przypuszczał, że najzwyklejsze
mydło może mieć tak wspaniały zapach.
Kolacja, przygotowana przez Deweya, była najwspanialszym posiłkiem, jaki Ron
miał możliwość zjeść, odkąd był pod Kopułą. Dewey pił do kolacji wino. Potem
wypił jeszcze parę kieliszków brandy.
Po kolacji ponownie przeszli do salonu i usiedli na sofie. Dewey zabrał ze sobą
butelkę brandy i kieliszek, które położył na stoliku obok sofy.
Za oknem zapadł już mrok. Przez okno Ron widział migające gdzieniegdzie światła,
które przypominały odległe obrazy w nie kończącym się kosmosie.
- Zobaczyłeś coś ciekawego? - zapytał Dewey patrząc kątem oka przez okno.
- Tylko kilka świateł. Nie widzi ich pan?
Dewey potrząsnął głową i odparł:
- Niestety, niewiele już mogę dostrzec. Tracę wzrok.
- Jak to?
- Za jakiś rok będę ślepy jak kret. Już teraz uczę się chodzić po mieszkaniu w
ciemności.
Ron nie wiedział, co powiedzieć.
- To miasto tonęło kiedyś w powodzi świateł - rzekł Dewey opierając się wygodnie
plecami o sofę. - Zaćmiewało swym blaskiem gwiazdy na niebie. Światło, tak wiele
światła! - nagle zaczął krzyczeć. - Wszystko przepadło, umarło! - W jego oczach
pojawiły się łzy.
- Jak do tego doszło? - zapytał Ron. - Był pan tutaj, kiedy zamknęli Miasto?
- Jesteś zbyt młody, chłopcze, byś mógł widzieć całą wspaniałość Nowego Jorku.
Był piękny. Piękny, ale... chory. Skorumpowany. Coraz bardziej pokrywający się
brudem. - Przerwał na chwilę, aby pociągnąć łyk brandy. - To cholerne Miasto z
każdym dniem stawało się coraz bardziej odrażające; ludzie umierali, bo w
powietrzu unosiła się trucizna. Mieszkańcy Nowego Jorku porzucali posady,
oddawali się ciągłym sporom, kłótniom, organizowali niepotrzebne strajki. Budżet
miasta kurczył się w zastraszającym tempie. Ubożeli też nowojorczycy. Potem
zbudowano tę cholerną Kopułę. Miała się okazać korzystna. Niestety, pogorszyła
sprawy jeszcze bardziej. Nawet w powietrzu dawało się odczuć jakieś szaleństwo,
bezsens. Idąc ulicą nie było się pewnym, z której strony padnie strzał. A do
tego ten tłok, ciągły gwar. Ludzie dostawali nagle gorączki i padali jak muchy.
Burmistrz tymczasem zabiegał o fotel prezydencki, członkowie władz municypalnych
zajęci byli zapychaniem sobie kieszeni i walką ze związkami zawodowymi.
Pospiesznie wycofywano stąd wszelkie zainwestowane pieniądze. Potem jacyś ludzie
z Ministerstwa Zdrowia Stanów Zjednoczonych oświadczyli, że środowisko pod
Kopułą zostało zdegradowane do tego stopnia, iż w ciągu roku wszyscy mieszkańcy
wyginą.
- Coś takiego! - wrzasnął Ron.
- Szkoda, że nie widziałeś tej gorączki, jaka wtedy nastąpiła. Tak jakby
jednocześnie wybuchła wojna, pożar; do tego dodaj trzęsienie ziemi. Trwało to
kilka miesięcy. Małżonkowie rozstawali się, zostawiając często dzieci bez
opieki. Banki zwijały interesy. Ludzie biegali jak w ukropie. A kiedy gorączka
opadła, Nowy Jork został oficjalnie nazwany Zamkniętym Miastem.
- Jak więc pan się tutaj dostał? I tylu innych?
Dewey się roześmiał.
- My nie opuściliśmy Nowego Jorku. Sam patrzyłem, jak Miasto pustoszeje. Osiem
milionów ludzi umykało stąd pośpiesznie, jak szczury. Władze zajęte były
ewakuacją. Tych, którzy pozostali, po prostu wykreślono z rejestru. Tak więc ja
oficjalnie nie żyję. Słyszysz? Rozmawiasz z martwym człowiekiem.
- No, niezupełnie - powiedział Ron.
Dewey wzruszył ramionami.
- Gdzieś za bramą, na dyskietce rządowego komputera umieszczona jest informacja
o mojej śmierci. To samo z innymi, którzy tu utknęli. Żadnych dowodów
osobistych, numerów identyfikacyjnych, ubezpieczenia, zupełnie nic. Po prostu
nie istniejemy.
„Ale ja przecież figuruję jako żywy - myślał Ron. - Wiedzą o moim istnieniu!”
- To było dwadzieścia lat temu - ciągnął Dewey. - Byłem wtedy z kobietą.
Prawdziwa piękność. Umarła w pierwszą zimę w Zamkniętym Mieście. Zachorowała...
Nie znalazłem lekarzy, nie było leków.
Dewey zamknął oczy i zwiesił głowę na pierś. Z jego ręki wyślizgnął się pusty
kieliszek.
- Zaprowadzę pana do łóżka - powiedział Ron, podnosząc z podłogi kieliszek i
kładąc go obok pustej butelki na stoliku.
- Dziękuję. Myślę, że sam sobie poradzę - powiedział Dewey, nie otwierając oczu.
- Od dwudziestu lat układam się do snu bez niczyjej pomocy. Jak dotąd... - Nagle
otworzył oczy. - Mam dla ciebie propozycję. Widzisz, starzeję się. Coraz
trudniej mi żyć. Mam kłopoty ze wzrokiem. Mógłbyś ze mną zamieszkać.
Wyszukalibyśmy tu dla ciebie jakieś mieszkanie, wnieślibyśmy meble...
- Ale ja muszę wrócić do domu - odparł bez zastanowienia Ron. - Jak tylko
otworzą bramę na czas letnich wakacji...
Dewey położył dłoń na ramieniu Rona.
- Synu, oni nigdy cię stąd nie wypuszczą. Nie jesteś pierwszym, który tu utknął.
Jeśli się pojawisz przed bramą bez dowodu osobistego, wtrącą cię do Podziemia.
Jeśli będziesz miał szczęście, skończysz w armii. Jeśli będziesz miał szczęście!
Ron potrząsnął głową, jakby uparcie tkwił przy swym przekonaniu, ale w głębi
duszy słyszał szept: „Na zawsze pozostaniesz w tym mieście. Na zawsze...”
Odwrócił głowę i spojrzał w stronę okna, za którym nieliczne światła barwiły
mrok nocy.
Dewey zaprowadził Rona do sypialni. Mężczyzna szedł pewnym krokiem,
wyprostowany, mimo wypitego alkoholu. To raczej Ron czuł, że się zatacza.
- Dobranoc, synu - powiedział Dewey wychodząc z czystej, dobrze oświetlonej
sypialni, w której Dewey miał spędzić noc.
- Gdybym... gdybym miał tu zamieszkać, żeby z panem pracować, czy... Czy mógłbym
zabrać ze sobą dziewczynę?
Dewey sprawiał wrażenie zaskoczonego. Westchnął głęboko, po czym rzekł:
- Są dziewczyny, które nie przynoszą nic poza kłopotami.
- Ona jest inna.
- Jesteś tego pewny?
Ron skinął głową.
- Ma braciszka... sześć lat czy coś koło tego. To dobre dziecko. Interesuje się
mechaniką.
Dewey pogładził siwe włosy.
- Szukam partnera, a znajduję rodzinę. No, dobrze. Chyba jestem szalony, ale się
zgadzam. Przyprowadź ich. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
- Dzięki. Stokrotne dzięki.
- Śpij dobrze - rzucił na pożegnanie Dewey. Spojrzał jeszcze raz na Rona i
spytał: - Czy jesteś tego pewny?
- Pyta pan o Sylvię?
- Nie, o nasz układ. Wrócisz? Nie zawiedziesz starego człowieka?
- Wrócę, na pewno wrócę - odparł Ron stanowczo. - Niech się pan o to nie martwi.
Ron spędził w mieszkaniu Deweya cały następny dzień. Pod wieczór ciężarówki
muzułmanów, załadowane żywnością i sprzętem, poczęły opuszczać teren targu.
Gdzieś w południowej dzielnicy Miasta unosiła się smuga dymu.
- Znowu jakieś kłopoty - powiedział Dewey. - Jakiś gang białych miał starcie z
muzułmanami.
Na targu panował spokój. Dewey nalegał, żeby Ron pozostał tu jeszcze przez jeden
dzień. Chłopak zgodził się bez wahania. Jedzenie, którym go częstował stary
człowiek, było zbyt smaczne, by tak łatwo można się było z nim rozstać.
Perspektywa kolejnej nocy spędzonej w prawdziwym łóżku również była kusząca.
Rankiem Ron ruszył w drogę powrotną na rewir gangu Ala. Szedł wzdłuż spalonych
budynków, których ocalałe ściany były osmalone dymem. Mijał grupki białych
członków miejscowego gangu, patrolujących dzielnicę. Nikt go jednak nie
zatrzymał. Być może rozpoznawano go, że był biały, nie dostrzegano w nim
zagrożenia.
Gdy Ron skręcił w poprzeczną ulicę, zobaczył grupkę dzieciaków siedzących na
schodach przed wejściem do budynku z brunatnej cegły. Jakiś malec miał nóż
wetknięty za pasek. Chłopiec z pewnością nie był starszy od Daveya. Dzieciaki
miały wzrok utkwiony w nieruchomym ciele chłopca w wieku nie więcej niż dwunastu
lat, które leżało w rynsztoku, nękane rojem natrętnych much. Twarz i pierś
małego trupa były ubabrane krwią. Chłopiec miał otwarte oczy i usta; jakby w
chwili śmierci krzyczał.
Ron zacisnął zęby. „Miejscowy gang powinien dokładniej uprzątać pole walki. -
mruknął. - Te dzieciaki są półżywe ze strachu.” Zaraz potem przypomniał sobie,
jak reagował na widok trupów na początku pobytu w tym Mieście. Miał wrażenie, że
to było przed tysiącem lat. Od tamtej pory stał się odporniejszy, twardszy. Nie
był jednak pewny, czy powinien się cieszyć z tej zmiany osobowości.
Gdy dotarł na swój rewir, powitała go cisza; żadnych śladów walki. Skąd więc ta
cisza? Ani żywego ducha; tak na ulicach, jak i w kwaterze. Nawet dzieci
zniknęły.
Ruszył szybkim krokiem po schodach w górę. Nie zatrzymał się nawet na chwilę,
dopóki nie znalazł się przed drzwiami Sylvii. Zapukał silnie. Otworzyła
natychmiast i z okrzykiem wyrażającym zdziwienie rzuciła mu się w ramiona.
- Ron, myśleliśmy, że cię zabili!
Całował ją długo, gorąco, jakby zapomniał o Alu, Deweyu, o całym świecie.
Liczyła się tylko Sylvia.
Po chwili jednak Sylvia zdjęła ramiona z szyi Rona i uczyniwszy krok do tyłu,
powiedziała:
- Al zwołał naradę wojenną. To samo dzieje się w innych gangach. Wczoraj
uderzyli muzułmanie.
- Do licha z nimi - odparł Ron. - Wynosimy się stąd.
- Co masz na myśli?
- Zabierzemy ze sobą Daveya. Nie czekajmy dłużej. Teraz, gdy oni są uzbrojeni,
uda nam się wymknąć bez trudu. Zamieszkamy na terenie targu. Będziemy żyć jak
ludzie. Sprowadź Daveya, szybko.
- Ty oszalałeś - odparła Sylvia robiąc krok do tyłu. - Nie można tak po prostu
opuścić gangu.
- Zapewniam cię, że można. Zrobimy to. Gdzie jest ten Davey?
Sylvia pokręciła przecząco głową.
- Nie, Ron. To nie przejdzie. Oni by cię zabili. Znaleźliby cię, gdziekolwiek
byś się schronił.
Ron zmarszczył czoło.
- Słuchaj, nie jestem czyjąś własnością. Ty również nie.
- Al pozwolił ci tu zostać, chociaż mógł cię wyrzucić na bruk, gdzie byś
niechybnie zginął. - Sylvia mówiła teraz wolno i spokojnie. - Uczynił to wbrew
woli Dina, w którym ma teraz wroga. Jeśli dasz teraz nogę, postawisz Ala w
bardzo trudnej sytuacji. Rozumiesz?
- Nie jestem mu nic winien...
- Uratował ci życie, Ron!
- Czy to znaczy, że jest moim panem i władcą?
Wzruszyła ramionami.
- To znaczy, że możesz opuścić gang tylko wówczas, gdy Al wyrazi na to zgodę.
- A ty? Pójdziesz ze mną, jeśli Al pozwoli mi odejść?
- Al nie dopuści do tego.
Odwróciła wzrok.
Ron położył jej dłoń na ramieniu.
- A gdyby nie miał nic przeciwko temu?
Dziewczyna utkwiła wzrok w podłodze. Ron dotknął delikatnie brodę dziewczyny i
uniósłszy jej twarz ku górze, sprawił, że patrzyła mu teraz w oczy.
- No, więc?
- Tak - Sylvia powiedziała to bardzo cicho, niemal szeptem.
Ron się uśmiechnął i rzekł:
- No, dobrze. Myślę, że będzie lepiej, jeśli pójdę na tę naradę.
- Nie rób niczego, co mogłoby upokorzyć Ala przed Dinem.
Na dachu kłębił się tłum. Oprócz znanych twarzy było tu również wielu chłopaków,
których Ron nigdy dotychczas nie widział.
Gdy dołączył do zebranych, usłyszał donośny głos Dina:
- Najwyższa pora, byśmy dali tym kurewskim muzułmanom porządnego łupnia! Tym
razem przebrali miarę!
- Racja!
- Jasne, k...!
Nagle jakiś chłopak, stojący obok Rona, zawołał:
- Patrzcie, któż to przyszedł! Nasz chłoptyś-naprawiacz!
Twarze wszystkich zwróciły się w stronę Rona. Ron teraz dopiero ujrzał Ala,
który się uśmiechał, jakby widok Rona naprawdę go uradował.
- Cześć, Ron. Myśleliśmy, że nie żyjesz.
Ron zrobił kilka kroków do przodu.
- Skądże, czuję się świetnie. Byłem u... - Rozsądek nakazał mu zamilknąć. -
Ukryłem się przed muzułmanami na terenie targu. Słyszałem, że były jakieś
kłopoty.
- „Słyszałem, że były jakieś kłopoty” - Dino zaczął przedrzeźniać Rona. - Przez
ciebie to wszystko! Teraz dopiero się zacznie.
- Tak, właśnie! - wrzasnęło kilku chłopaków.
- Spokój - krzyknął Al. - Ron, myśleliśmy, że muzułmanie cię zabili. Skoro
jednak jest inaczej, być może nie ma już powodu, żeby z nimi walczyć.
- Nie ma powodu! - wrzasnął Dino. - Jeśli w porę nie powstrzymamy tych
sukinsynów, gotowi wyciągnąć łapy na całe Miasto.
Al przybrał poważny wyraz twarzy.
- Nie przemyślaną decyzją na pewno ich nie powstrzymamy. Oni tylko na to
czekają.
- Połowa gangów między naszym rewirem a targiem jest gotowa do walki - oponował
Dino. - Mamy czekać z założonymi rękami?
- Byłoby lepiej, gdyby wszystkie gangi między naszym rewirem a targiem chciały
stanąć do walki - rzekł Al. - I żeby dołączyły do nas gangi z innych dzielnic.
- Nie! - zawył Dino. - Mówię ci, że załatwimy ich teraz. Jeśli brakuje ci
odwagi, to ja sam poprowadzę chłopaków.
Al stał niewzruszony. Jedynie jego oczy zapałały złowieszczym blaskiem.
- Dino, jeżeli tak bardzo chcesz się bić z muzułmanami, to zrób to. Ale sam.
Nasz gang nie wypowiada wojny bez poddania takiej propozycji pod głosowanie.
Dino przypominał wulkan, który lada chwila miał wybuchnąć. Twarz czerwieniała mu
z każdą chwilą coraz bardziej.
- No, więc. Poddajemy wniosek pod głosowanie? - zapytał Al.
- Nie! - warknął Dino. - Nie potrzebuję głosowania. I tak pójdę na muzułmanów.
Zabiorę ze sobą tych, którzy tak samo chcą pobić tych drani. Wielu do mnie
dołączy. Czyż nie tak?
- Tak - tym razem odpowiedziało tylko kilka głosów.
- Idźcie więc - powiedział spokojnie Al. - W każdej chwili możecie odejść.
Zawsze też będzie wolno wam powrócić. Nasz gang nie wypowie dziś wojny nikomu.
Dino ruszył w stronę wyjścia na klatkę schodową. Kopnięciem otworzył drzwi i
wyszedł. Narada dobiegła końca. Zebrani ruszyli w stronę drzwi rozmawiając.
Ron zaczekał, aż wszyscy wyjdą, aby spokojnie porozmawiać z Alem.
Na zmęczonej twarzy Ala pojawił się uśmiech.
- Cieszę się, że jesteś cały i zdrów - powitał Rona Al. - Martwiliśmy się o
ciebie. Doszły nas słuchy, że muzułmanie zajęli targ. Widziałeś się z Sylvia?
Bardzo się o ciebie bała.
- Tak. Widziałem się z nią - odparł Ron.
- Świetnie.
Przez chwilę Ron milczał, nie wiedząc, co ma powiedzieć. W młodych oczach Ala, w
oczach, które widziały tyle okropności, było coś, co paraliżowało.
- Al, ja chcę opuścić gang - wymamrotał wreszcie Ron.
- Co takiego?
Ron opowiedział Alowi o Deweyu.
- Nie przestanę pracować dla twojego gangu. Zapewniam cię.
Al ścisnął brwi.
- Nie mogę się na to zgodzić. Zrobiło się bardzo gorąco. Wszystkie gangi są w
pogotowiu. Poza tym, ten Dino i ci cholerni muzułmanie... - Potrząsnął głową. -
Odmawiam.
- A gdybym zamieszkał u Deweya, nie przestając przy tym być członkiem gangu? -
zapytał Ron.
- Nie wiem - odparł Al. - Pomyślę nad tym. Niech się jednak to wszystko uspokoi.
Ron wzruszył ramionami.
- No, dobrze - rzekł, po czym pomyślał: „O Sylvii nie mogę teraz nawet
napomknąć”.
Ruszył ku drzwiom. Po chwili usłyszał głos Ala:
- Słuchaj, nie próbuj się wymknąć na własną rękę. Wysłałbym po ciebie paru
chłopaków, którzy przywlekliby cię tutaj tego samego dnia.
- Nie zrobię tego - powiedział Ron.
Al popatrzył na niego uważnie, po czym dodał:
- Przykro mi, że musi być właśnie tak.
- Mnie też - odparł Ron.
Tej nocy sen Rona mąciły koszmary. Śnił mu się Dewey, Al, muzułmanie, Sylvia.
Wszystko w okropnej scenerii. Śniło mu się, że Sylvia krzyczy. Potem rozległ się
krzyk Daveya.
Otworzył oczy. To nie był sen. Davey naprawdę krzyczał.
Panował mrok. Rozległ się kolejny krzyk Daveya, krzyk bólu i przerażenia.
Ron wstał szybko, naciągnął spodnie i pośpiesznie ruszył na dół. Drzwi do
mieszkania Sylvii były otwarte. Wewnątrz paliło się światło.
Sylvia klęczała przy materacu. Miała ciało owinięte porwanym prześcieradłem.
Płakała. W ramionach tuliła Daveya. Chłopiec łkał głośno, nie mogąc złapać
oddechu.
Ron ukląkł obok nich. Spostrzegł, że z rozbitej wargi Sylvii cieknie krew.
Chłopak miał spuchnięte oko i siną kość policzkową. Jęczał i trząsł się ze
strachu.
- Dino - wyjąkała Sylvia. - Chciał, żebym z nim poszła. Kiedy odmówiłam, począł
mnie okładać pięściami. Davey próbował mnie bronić. Jego też pobił. Kopał go...
Ron poczuł drżenie ciała. Odwrócił się i zobaczył Ala wbiegającego do
mieszkania. Za drzwiami stali już jacyś ludzie.
Ron, uniesiony gniewem, wstał i ruszył ku drzwiom. Przecisnął się przez tłum na
korytarzu i pobiegł na górę. Na stole w jego mieszkaniu leżał pistolet
maszynowy. W jednej chwili Ron sprawdził, czy broń jest sprawna, po czym pobiegł
na dół.
Skład amunicji znajdował się na drugim piętrze. Ron sprawnie naładował broń.
Zapas amunicji schował do kieszeni. Potem ruszył ku wyjściu.
- Gdzie się wybierasz? - zapytał Al, który stał u drzwi.
- A jak sądzisz? - odpowiedział Ron, sam zdziwiony spokojnym tonem swego głosu.
Al potrząsnął głową.
- Nic z tego. Sylvia i chłopiec żyją. Nic im nie będzie.
- Zabiję tego skur...
- Dino załatwi cię, zanim zdążysz go zobaczyć. Jak znam życie, to czeka już
gdzieś na ciebie z głupim uśmieszkiem na twarzy.
Ron stał nieruchomo. Czuł płomień ogarniający całe ciało.
- Połóż amunicję na miejsce - powiedział Al. - Zostaw broń. Dino odszedł i nie
wróci. To koniec historii Dina.
- Ale mój dowód...
- O tym też już nie myśl - głos Ala brzmiał teraz bardziej donośnie.
„Dla mnie to jeszcze nie koniec - powiedział w duchu Ron. - Jeszcze nie koniec.”
Odwrócił się i położył amunicję na miejsce, jak rozkazał Al.
Minął tydzień, zanim Al pozwolił Ronowi iść na targ. Ale nawet wówczas
przydzielił mu ochronę złożoną z dwóch uzbrojonych chłopaków.
- To na wypadek, gdybyś miał kłopoty z Dinem albo z muzułmanami - zapewniał Al.
„Albo gdybym próbował się wymknąć” - dodał w myśli Ron.
Gdy znalazł się na targu, opowiedział Deweyowi o tym, co zaszło. Mężczyzna
słuchał uważnie, siedząc na krześle za kontuarem swego straganu. Od czasu do
czasu kiwał głową lub drapał się po brodzie.
- Może później uda mi się uwolnić. Teraz to niemożliwe.
Oczy Deweya wydawały się bardziej smutne niż zwykle.
- Powinienem był wiedzieć, że gang nie pozwoli ci odejść. Zwłaszcza teraz, gdy
zagrażają muzułmanie.
- Były jakieś kłopoty?
Dewey skinął głową.
- Kilka gangów ze śródmieścia wdarło się na ich rewir. Nie zdziwiłbym się, gdyby
był teraz z nimi Dino. Wczoraj wracało tędy kilku białych. Byli porządnie
poturbowani.
- Uwolnię się od nich - powiedział Ron kręcąc głową. - Obiecuję.
- Nie ryzykuj, jeśli nie musisz - rzekł Dewey. - Mogę poczekać. Tak długo
czekałem na kogoś takiego jak ty, synu, że jeszcze kilka miesięcy nie sprawi mi
różnicy.
Ron czuł smutek i zakłopotanie. Zdołał jedynie powiedzieć:
- No, cóż... W takim razie... Jakoś sobie poradzę.
- Jasne, wiem o tym - odparł Dewey.
- Do zobaczenia.
- Żegnaj, synu. Powodzenia.
Życie toczyło się monotonnym rytmem. Nadeszła zima. I choć Kopuła chroniła przed
silnym wiatrem i nadmiernym chłodem, to jednak było zbyt zimno, by wychodzić na
ulice bez płaszcza. Budki, w których mieszkali członkowie gangów, były ogrzewane
tylko wtedy, gdy mieszkańcom udało się zdobyć olej. Próbowano sobie radzić
rozpalając nocą ogniska, za opał biorąc meble, drzwi, wszystko, co dało się
spalić. Pod Kopułą gromadził się dym, który drażnił płuca i powodował łzawienie.
Ron coraz rzadziej był wzywany przez inne gangi do napraw. Nie przynoszono
również sprzętu do niego.
- Wydali wszystko na jedzenie - wyjaśnił Al. - Nie mają czym płacić.
Wszystkie urządzenia, które Ron naprawiał dotychczas dla gangu Ala, były
unieruchomione; światło, ogrzewanie, nawet agregat prądotwórczy, nie działały.
Brakło paliwa.
Pod Kopułą nie było, rzecz jasna, śniegu, ale wdzierał się tu mroźny wiatr,
przynoszący chłód i budzący w ludziach gorączkę.
Sińce, jakie na ciele Sylvii i Daveya zostawił Dino, powoli znikały. Davey
jednakże przestał wychodzić na ulicę, aby bawić się z rówieśnikami. Męczył go
kaszel z każdym dniem stający się bardziej dokuczliwy. Dzieciak spędzał dużo
czasu z Ronem, który przykrywał chłopca na noc tyloma kocami, ile zdołał
znaleźć. Kaszel jednak nie ustępował.
Nie było żadnych wieści o Dinie. Na terenie gangu krążyły plotki o walkach na
granicy rewiru muzułmanów. Czasami biali atakowali muzułmanów, to znów
muzułmanie napadali na białych. Walczono z zaciekłością. Było wielu zabitych.
Unia, którą Al połączył gangi białych, zaczęła się rozpadać, gdy w oczy
zaglądała śmierć głodowa, a jedzenie można było zdobyć jedynie siłą, przestawano
myśleć o życiu w pokoju. Rewir gangu Ala pozostawiono w spokoju. Ron domyślił
się, że Al cieszył się zbyt wielkim poważaniem wśród nowojorskich gangów i
dlatego nie atakowano go.
Którejś nocy jednakże obudził Rona silny wybuch. Potem drugi. Rozległy się
czyjeś wrzaski i przekleństwa.
„Ktoś wdziera się na teren rewiru!” - pomyślał Ron i natychmiast uleciały z
niego resztki snu.
Szybko wybiegł z mieszkania i pobiegł schodami w dół.
Na klatce pełno było dymu gryzącego oczy. Ron zatrzymał się na piętrze, gdzie
był skład amunicji. Kłębił się tam już tłum chłopaków. Al był pośród nich,
wydawał rozkazy.
Ron usłyszał brzęk szkła rozbijanego na parterze. Zaraz potem ujrzał dochodzące
z dołu płomienie.
- Szybko, na dach! - wrzasnął Al.
Wszyscy ruszyli w górę. Z dołu wciąż dochodziły nieludzkie wrzaski. Okrzyki
zwycięzców mieszały się ze skowytem palących się żywcem.
Ron poczuł na ciele żar bijący od ognia. Odwrócił się i pognał na górę. Nie
zamierzał jednak biec na dach. Pędził do mieszkania Sylvii.
Otworzył drzwi i ujrzał dziewczynę siedzącą w najodleglejszym kącie pokoju
rozświetlonego ogniem. Ramionami tuliła Daveya.
- Nie płacz, Davey, proszę, nie płacz.
Chłopiec był zesztywniały ze strachu. Miał silnie zaciśnięte powieki. Objął
Sylvię rękami tak mocno, że z pewnością sprawiał jej ból.
- Sylvia! - krzyknął Ron.
Uniosła ku niemu wzrok i zapytała:
- Ron, co z nami będzie?
- Pospiesz się. Idziemy na dach.
Pomógł jej wstać.
- Ja wezmę Daveya - powiedział.
Potrząsnęła głową.
- Nie, zostanie przy mnie.
Ron pogładził chłopca po włosach.
- Już dobrze, Davey. To ja, Ron. Wszystko będzie dobrze. Nic się nie martw.
Pożar szalał dwa piętra pod nimi. Gdy dobiegali do drzwi wychodzących na dach,
strzelanie rozpoczęło się na nowo. Tym razem strzelano na dachu. Wrzaski i
przekleństwa brzmiały równie donośnie, jak strzały z broni. Ron rozpoznał
potężny stukot karabinu maszynowego. „Czekali na nas na dachu! - uświadomił
sobie nagle. - A więc to pułapka!”
Drzwi otworzyły się nagle i na klatkę schodową wbiegło dwóch chłopaków, którzy
zataczali się, krwawiąc i jęcząc z bólu. W oczach mieli strach i ból. Za nimi
wbiegła jakaś dziewczyna, która upadła na schody i poczęła broczyć krwią. Sylvia
zakryła oczy i przytuliła twarz do włosów Daveya.
- Szybko, do mojego pokoju! - powiedział Ron do Sylvii.
Pobiegła posłusznie za nim. Ogień szalał już piętro niżej. Cała klatka schodowa
była rozświetlona.
W pokoju Rona znajdowało się wejście do szybu wentylacyjnego. Istniała szansa
przejścia do sąsiedniego budynku i ukrycia się tam do czasu, aż bitwa się
skończy.
W migocącym świetle Ron związał wszystkie koce i ubrania, jakie miał w pokoju,
robiąc z nich linę, której jeden koniec przymocował do ramion Sylvii. Potem
powoli spuszczał linę w dół szybu.
Ogień wdzierał się do jego mieszkania, niosąc ze sobą ból i śmierć. Dym wdzierał
się do gardła, zamazywał wzrok. Ron przymocował koniec liny do grzejnika
parowego, który nie działał od dwudziestu lat, po czym kaszląc i z załzawionymi
oczyma wpełzł przez okno do szybu i począł się zsuwać na dół. Był zaledwie w
połowie drogi, gdy lina pękła. Wylądował twardo, ale nie stracił równowagi.
Uniósł wzrok ku górze. Sześć metrów za sobą zauważył ogień wychodzący z okna,
przez które Ron przed kilkoma minutami wychodził.
Odwrócił się i zobaczył Sylvię klęczącą nie opodal z Daveyem wtulonym w jej
pierś. Bez słowa chwycił Sylvię za rękę i poprowadził mrocznym przejściem,
przypominającym katakumbę, w stronę budynków stojących obok kwatery ich gangu.
Gdy dotarli do otworu w ścianie, Ron kopnięciem wyważył drzwi. Znaleźli się w
mrocznym pokoju. Powoli zeszli na dół, do sutereny. Ukryli się za starym kotłem
grzewczym. Na podłodze słychać było dziwny szelest. Ron nie obawiał się myszy
czy karaluchów. Jego lęk wywoływały jednak czerwone świetliste oczy wielkich
szczurów. Wiedział, że tej nocy na pewno nie zaśnie.
Z zewnątrz dochodziły strzały. Po chwili nastała cisza, mącona jedynie szumem
płomieni pożaru szalejącego obok. Nagle rozległ się potężny huk. Oto waliła się
ich kwatera, zżarta ogniem. Usłyszał też czyjś śmiech.
Ron nie mógł w ciemności dojrzeć twarzy Sylvii i Daveya. Słyszał jednak ciche
jęki, jakie wydawał przerażony chłopiec.
Dotrwali tak do rana. Gdy nastał świt, Ron zauważył, że w suterenie znajdują się
okna. Podszedł do jednego z nich i stanąwszy na palcach, ostrożnie wyjrzał na
zewnątrz.
Ulica była pokryta trupami. Były to głównie ciała młodych mężczyzn, choć
gdzieniegdzie można było dostrzec trupa dziewczyny. Niektóre ciała były
zwęglone. Na innych, zmasakrowanych przez kule, widniała zastygła krew.
Wzdłuż ulicy szła grupa uzbrojonych chłopaków. Ron rozpoznał w jednym z nich
członka gangu Chelsea. Obok niego, z uśmiechem zadowolenia na twarzy, szedł
Dino.
Ron poczuł, że ogarnia go płomień wściekłości.
„Gdybym miał teraz broń...” - pomyślał, po czym przypomniał sobie o Sylvii i
Daveyu. Nic nie mógł dla nich teraz zrobić. Pozostało mu jedynie czekać.
Zobaczył, że grupa wrogów zatrzymała się przy jakimś ciele. Dino kopnął trupa
czubkiem buta. Ron poczuł dreszcz przebiegający mu po ciele.
Dino odwrócił trupa tak, że twarz poległego skierowana była teraz ku górze. Ron
nie miał wątpliwości; Dino znęcał się nad ciałem Ala.
Ron, ogarnięty smutkiem i gniewem, zbliżył się do Sylvii i Daveya. Dziewczyna
sprawiała wrażenie kompletnie wyczerpanej.
- To gang Chelsea - powiedział spokojnie Ron. Jest z nimi Dino.
Nie odpowiedziała.
- Al nie żyje. Dopadli go.
Sylvia popatrzyła na Rona uważnie i spytała:
- Jesteś pewny.
- Widziałem jego zwłoki.
Odpowiedziała jedynie kiwnięciem głową. Żadnych łez, żadnych słów żalu.
Ron nie wiedział, co robić. Ciszę zakłócał jedynie szloch Daveya.
Nagle uświadomił sobie, że chłopiec wciąż powtarza to samo słowo:
- Mama... mama... mama...
Ron popatrzył przez chwilę na Daveya, potem znów na Sylvię, która uspokajała
malca, kołysząc go przy tym łagodnie.
- Już, dobrze, kochanie... Mama jest z tobą...
- Jesteś... jego matką? - zapytał głośno Ron, przejęty do głębi duszy.
- Nie wiedziałeś o tym? - Sylvia popatrzyła mu w oczy. - Jego ojcem był Al.
W oczach dziewczyny pojawiły się łzy.
Dzień był chłodny. Ukryci w nie ogrzanej suterenie, czuli, że przemarzają do
szpiku kości. Davey zasnął w ramionach Sylvii.
Ron podchodził do okna niemal co minutę. Z ulicy nie usunięto jeszcze zwłok. Za
oknem był szary dzień. W powietrzu czuło się wilgoć, jakby miały nastąpić opady
śniegu. Rzecz jasna, żyjący pod Kopułą nigdy nie widzieli śniegu. Dawało się
jednak odczuć „śnieżną pogodę” w powietrzu.
Davey obudził się późnym popołudniem.
- Jestem głodny - powiedział cicho.
- Musimy trochę zaczekać, zanim będziemy mogli coś zjeść - odpowiedziała Sylvia.
- Rozejrzę się - rzekł Ron. - Może uda mi się coś znaleźć.
- Nie! - zaoponowała Sylvia. - Oni z pewnością jeszcze tu węszą. Zaczekaj, aż
zapadnie zmrok.
Ron czekał więc. Robiło się coraz zimniej i ciemniej. Przejmujące zimno budziło
dreszcze. Siedzieli na betonowej podłodze. Nie mieli nawet płaszcza. Davey znowu
dostał ataku kaszlu.
- Już chyba czas - szepnął Ron do Sylvii. - Idę.
Zupełnie niepotrzebnie się trudził; kwatera jego gangu została kompletnie
zniszczona przez pożar. Przepadło wszystko: zapas żywności, amunicja, broń,
odzież - wszystko. Czego nie strawił pożar, zagarnęli najeźdźcy. Nawet ciała
poległych zostały ograbione ze wszystkiego, co miało jakąś wartość lub mogło się
okazać przydatne.
Okolica sprawiała wrażenie opuszczonej. Opuszczonej przez żywych, rzecz jasna,
jako że ulice pełne były trupów. I szczurów. Na widok pary błyszczących
złowieszczo oczu wielkiego gryzonia Ron poczuł dreszcz. Głód znikł w jednej
chwili. Poprzedniej nocy ludzi i szczury łączyły te same uczucia: trwoga i głód.
Teraz obrzydliwe gryzonie wyległy z nor, aby upomnieć się o to, co się im
należy.
Ron potknął się w ciemności o czyjeś zwłoki i upadł. Poczuł, że jakiś szczur
przebiega po jego dłoni. Omal nie wrzasnął z obrzydzenia.
Gdy wrócił do sutereny, zastał Sylvię i Daveya pogrążonych we śnie. Potrząsnął
ramię dziewczyny, aby ją obudzić.
- Co... co się dzieje? - zapytała wyrwana ze snu.
- Szczury.
Sylvia zadrżała ze zgrozy.
Weszli na ostatnie piętro budynku i położyli się na podłodze, w pokoju, gdzie
nie było żadnych sprzętów.
Ron spał bardzo krótko. Zdołał jedynie kilka razy zapaść w kilkuminutowy letarg.
Gdy nastał świt, Ron trząsł się z zimna. Oprócz tego doskwierał mu okropny głód.
Davey ponownie zaczął kasłać. Potem się rozpłakał.
- Ron, on jest rozpalony! - powiedziała Sylvia.
Chłopiec miał wypieki na policzkach. Dostał gorączki.
- Musi coś zjeść! - rzekła dziewczyna rozpaczliwym głosem.
- Potrzebne są też lekarstwa - dodał Ron.
Davey miał zamknięte oczy. Jęczał cicho, powtarzając: „Boli, boli, boli...”
„Dewey! - przypomniał sobie Ron. - On będzie wiedział, co zrobić. Ma żywność,
lekarstwa pewnie też.”
- Muszę się dostać na targ - powiedział Ron. - Dostanę tam jedzenie i wszystko,
czego nam potrzeba.
- Na targ? Nie uda ci się tam dotrzeć.
- Zapewniam cię, że mi się uda.
Wyciągnęła ku niemu ręce.
- Ron, nie rób tego! Złapią cię! Jeśli nie te zbiry z gangu Chelsea, to jacyś
inni. Wszyscy już wiedzą, że Al nie żyje. Nic już dla nich nie znaczysz.
Uwolnił się z jej ramion i rzekł:
- Nie mogę tkwić tu bezczynnie i pozwolić, abyśmy wszyscy umarli z głodu. Davey
musi coś zjeść. Potrzebne mu są także lekarstwa. Tylko na targu można je dostać.
- Ron, zaczekaj...
- Wrócę - odparł. - Nie martw się.
Był za drzwiami, zanim zdołała cokolwiek dodać.
Trwało to trzy dni. Ron posuwał się wolno, unikając ludzi. Najpierw długo się
upewniał, że droga jest wolna, a potem mknął przed siebie. Byle bliżej targu...
Dwukrotnie natknął się na mieszkańców innych dzielnic. Raz umykał co sił w
nogach przed grupą wyrostków, innym razem zaś wszedł do budynku, w którego holu
siedziało trzech uzbrojonych chłopaków. Gdy go zauważyli, sprawiali wrażenie
bardziej wystraszonych od niego. Zanim zdążyli cokolwiek uczynić, Ron wybiegł na
zewnątrz i popędził przed siebie jak oszalały.
Dotarł do Deweya późnym wieczorem. Gdy stanął przed otworem w suficie, krzyknął:
- Dewey, to ja, Ron! Obudź się! Szybko, proszę!
Nagle oślepiło go ostre światło. Zakrył twarz dłońmi.
- Jesteś sam? - usłyszał głos Deweya.
- Tak.
Dewey zsunął drabinę sznurową. Po paru minutach Ron był w mieszkaniu swego
przyjaciela. Zaczął opowiadać, co przeżył. Mówił szybko, chaotycznym tonem.
- Wolniej, wolniej - uspakajał go Dewey. - Nic nie rozumiem.
Ron wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać od początku. Mówił o Dinie, o
zabitych, o Sylvii i Daveyu.
Dewey kiwał głową ze zrozumieniem. Po chwili wyjął z szafki plecak, do którego
włożył kilka puszek, plastikową torebkę z żywnością i karton mleka. Z innej
szafki wyciągnął metalową apteczkę.
- Jest tu penicylina i środek przeciwtężcowy - powiedział do Rona. - Mam
nadzieję, że pomogą. Tu, pod Kopułą, nic więcej nie możemy dla chłopca zrobić.
Ron skłonił głowę z wdzięcznością. Natychmiast założył plecak. Dewey powiedział
jeszcze:
- Powinieneś coś zjeść i przespać się trochę. Nie wyglądasz najlepiej.
Ron potrząsnął głową i odparł:
- Nie mogę. Może ten malec już kona.
- Rozumiem - rzekł Dewey. - Idź więc, synu. Powodzenia.
Mężczyzna włożył Ronowi do kieszeni trochę jedzenia, po czym odprowadził go na
ulicę. Ron, gdy skręcał w poprzeczną ulicę, pomachał Deweyowi ręką na
pożegnanie, po czym wyciągnął z kieszeni jakiś suszony owoc i począł go
łapczywie jeść.
Resztę nocy i cały następny dzień Ron przedzierał się przez mroczne dzielnice, a
był zaledwie w połowie drogi do Sylvii i Daveya. Musiał teraz bardzo uważać, bo
pakunek, który miał ze sobą, zawierał bardzo cenne rzeczy. Ktoś, kto by go
dostrzegł, mógłby go zabić tylko po to, by zajrzeć do jego plecaka. Ron,
dźwigający pakunek, nie był w stanie poruszać się tak szybko jak przedtem. Szedł
więc wolno, ostrożnie wzdłuż brudnych i wyludnionych ulic. Gdy zauważył
człowieka albo gdy usłyszał jakieś odgłosy, natychmiast krył się w najbliższej
suterenie lub klatce schodowej. Większą część dnia spędzał w ukryciu. Dwukrotnie
w suterenach zmorzył go sen. Gdy się budził, czuł do siebie złość i ogarniał go
wstyd. Nie mógł sobie pozwolić na słabość. Dopiero trzeciego dnia dotarł do
budynku, w którym zostawił Sylvię i jej syna.
Nie było ich jednak w pokoju na górze.
Położył plecak na podłodze. Pozbywszy się ciężaru na plecach, poczuł ulgę.
„Na pewno poszli szukać jedzenia - pomyślał. - Może Davey poczuł się lepiej i
oboje wyszli o własnych siłach.”
Myślał tak, choć w głębi duszy nie wierzył w to. Przeszukał piętro po piętrze.
Zajrzał też do sutereny. Nie znalazł tu żywego ducha. Gdy znalazł się przy
drzwiach wychodzących na ulicę, usłyszał nagle głos:
- Się masz, frajerze.
Dino i czterech chłopaków z gangu Chelsea czekali tu na Rona, który wcale nie
był tym zaskoczony.
- Szukasz kogoś? - zapytał Dino z uśmiechem, ukazując brzydkie, żółte zęby.
- Gdzie oni są? - odezwał się Ron.
- A jak sądzisz? - Dino sprawiał wrażenie rozbawionego. - Sylvia odnalazła mnie
wczoraj. Jej dzieciak był chory, oboje konali z głodu. Jest teraz moją
dziewczyną.
- Założę się, że wiele ją to kosztuje. Słuchaj, mam lekarstwo dla małego...
- Nie będzie mu już potrzebne. Nie żyje.
- Co? - Ron poczuł, że głos mu grzęźnie w gardle.
Dino zrobił surową minę i rzekł:
- Szczeniak pluł krwią przez całą noc. Umarł zaledwie przed godziną. Jedna gęba
mniej do wyżywienia.
Ron, ogarnięty wściekłością, rzucił się na Dina jak zwierzę. Przez ułamek
sekundy widział wystraszoną twarz swego wroga. Zwalili się ciężko na podłogę.
- Morderca! Rzeźnik! - krzyczał Ron, okładając Dina pięściami.
Po chwili z ust i nosa Dina ciekła krew.
- Przeklęty, śmierdzący bandyta!
Kumple Dina odciągnęli Rona na bok. Bronił się zaciekle. Bił pięściami, kopał. W
końcu udało się im powalić go na ziemię. Zaczęli go kopać. Stracił przytomność.
¬ ¬ ¬
Ron powoli odzyskiwał przytomność. Czuł potworny ból głowy. Miał zesztywniałe
ciało. Spostrzegł, że leży na zimnej podłodze w zupełnie innym pomieszczeniu.
Nie istniało tu nic poza ciemnością.
Usiadł. Podniósł ostrożnie tułów. Sprawdził, czy nie ma złamanej kości.
„Nie jest tak źle” - pocieszył się w duchu.
Czuł ból, ale nie tak silny jak wówczas, gdy kolesie Dina sprawili mu lanie po
raz pierwszy. Miał wrażenie, że czas kilku miesięcy, który dzielił go od tamtego
zdarzenia, w ogóle nie upłynął. Oto znowu leży, pobity przez tych samych
facetów. Wszystko, co się zdarzyło przez tych kilka miesięcy, było tylko
koszmarnym snem. Al i Davey nie żyją. Oni chyba w ogóle nie istnieli. Pozostały
jakieś mętne obrazy, wspomnienia.
Nagle pomyślał o Sylvii.
„Ona zawsze miała mnie gdzieś. - Miał ochotę się roześmiać, ale poczuł silny ból
szczęki. - Czy ona rzeczywiście kochała Ala? A może zrobiła to wszystko tylko ze
względu na Daveya? Jasne, to wszystko tłumaczy. Nie było mnie przez trzy dni. Na
pewno pomyślała sobie, że nigdy nie wrócę. Może sądziła, że mnie zabili. Tylko
Dino mógł jej pomóc.”
Jedna myśl nie dawała mu jednak spokoju: Dlaczego teraz, kiedy Davey nie żyje,
Sylvia jest wciąż z Dinem?
Ron myślał o Sylvii. Widział w ciemności jej twarz; słyszał dźwięczny,
dziewczęcy głos; czuł miękkość delikatnego ciała. Silił się na nienawiść, którą
poczuł dopiero wtedy, gdy stanął mu przed oczami Dino.
To on doprowadził gang Chelsea na kwaterę Ala. Dino znalazł słabe punkty obrony.
Wiedział, jak dostać się do wewnątrz. Zabił Ala. Zabił też Daveya.
Ron wiedział, że teraz przyszła kolej na niego. Był jednak przekonany, że zanim
zginie, zdąży zabić Dina. Nie miał pojęcia, jak to zrobi, ale był pewien, że
Dino zapłaci za swe zbrodnie. Ron był żądny krwi jak dzikie zwierzę. Kilka
miesięcy spędzonych w Nowym Jorku uczyniło z niego potwora.
Nagle usłyszał odgłosy czyichś kroków.
Wstał, nie zważając na ból i sztywność ciała. Badał ściany, chcąc odnaleźć
drzwi.
Na zewnątrz jacyś ludzie prowadzili rozmowę. Zaraz potem Ron usłyszał zgrzyt
klucza w zamku.
„Gdy wejdą, załatwię ich” - pomyślał.
Nikt jednak nie wszedł. Drzwi otworzyły się na zewnątrz. Do pokoju wdarł się
snop światła latarki, który oślepił Rona.
- Hej, ty! Wychodź, szybko, zanim ktoś nas zauważy - ktoś ponaglał go szeptem.
Ron wyszedł z pokoju chwiejnym krokiem. Oczy zakrył dłońmi. Po chwili
spostrzegł, że stoi w korytarzu naprzeciw dwóch obcych facetów. Na podłodze
leżał nieruchomo, twarzą do ziemi, chłopak, w którym Ron rozpoznał kompana Dina.
- Dalej, chłopie! Ruszaj się! Spróbujemy cię stąd wydostać! - odezwał się
szorstko jeden z nieznajomych.
Ron ruszył z nimi. Zaprowadzili go do małej łazienki. Przez okno wyszli na
aleję, wzdłuż której pobiegli szybko. Mijali ulicę po ulicy. Posuwali się w
cieniu.
Ron zauważył stojący za rogiem samochód. Kierowca musiał ich zauważyć, jako że
natychmiast zapuścił silnik.
- O, jest - zdyszanym głosem powiedział jeden z facetów.
Podeszli do wozu. Ron został nieomal siłą wepchnięty na tylne siedzenie.
- Wszystko w porządku - powiedział kierowca grubym głosem, po czym wręczył
jednemu z nieznajomych plastikową torebkę z białym proszkiem.
- Byłoby lepiej, żeby był prawdziwy - odpowiedział tamten.
Facet za kierownicą się roześmiał.
- Prawdziwy, prawdziwy. My nie kantujemy - odparł, po czym zapuścił silnik i
włączywszy światła, ruszył.
Samochód posuwał się cicho. W słabym świetle, które rzucały elementy deski
rozdzielczej, Ron spostrzegł, że kierowca ma ciemną skórę.
- Co to wszystko znaczy? - spytał Ron. - Dokąd jedziemy?
Kierowca nie odpowiedział.
Jechali w milczeniu przez mniej więcej pół godziny, jakby brali udział w
paradzie wozów. Ron miał jednak wrażenie, że jedzie w kondukcie żałobnym. Minęli
teren targu, kierując się na północ. Ronowi się zdawało, że dostrzegł zapalone
światła w mieszkaniu Deweya. Gdy przejechali przez Central Park, uwagę Rona
przykuła sfora psów szczekających wściekle i biegnących za ich samochodem.
Słyszał już opowieści o psach w Central Parku. Gdy ogłoszono Nowy Jork Miastem
Zamkniętym, wiele osób uwalniało psy, które wylęgały na ulice i tysiącami
ruszały do Central Parku. Teraz to miejsce stanowiło ich królestwo, ich dżunglę.
Nikomu spośród tych, co weszli na teren Central Parku, nie udało się stamtąd
wydostać.
Gdy minęli Central Park, Ron zauważył w oddali uliczne światła. Z każdą chwilą
były bliżej. Wzdłuż oświetlonej ulicy spacerowali ludzie. Gdzieniegdzie widać
było otwarte sklepy. Wszyscy ludzie mieli ciemną skórę.
Samochód zatrzymał się przed budynkiem, który musiał niegdyś służyć jako
kościół. Kierowca wyszedł pierwszy i szybko otworzył Ronowi drzwi.
- Szybko, bielasie, właź!
Po chwili Ron stał na chodniku.
- Tędy, do góry - powiedział kierowca.
Ron zauważył, że ta część ulicy była pusta. Nieco dalej, po drugiej stronie
jezdni, stała liczna grupa ludzi gapiących się z ciekawością w jego stronę.
Wzruszył ramionami i podążył za kierowcą, który był ubrany w obcisłe czarne
spodnie i kurtkę z czarnej skóry. Jego buty również były czarne i wyczyszczone
na połysk. Ron czuł się zakłopotany swym zniszczonym ubraniem i starymi
sandałami. Bawiła go myśl, że jego ubranie było czarne; była to, co prawda,
wypłowiała czerń, ale jednak...
Weszli do kościoła. Budynek ten przestał jednakże pełnić funkcję świątyni.
Wnętrze stanowiła długa wąska nawa. Wysoki sufit był wsparty ciężkimi kolumnami.
Ławki gdzieś zniknęły, jedynie na podłodze stało w nieładzie kilka krzeseł.
W miejscu, gdzie był niegdyś ołtarz, stało wielkie, rzeźbione krzesło. Było
puste. Obok niego ustawiono kilka ławek, przy których siedziało teraz czterech
ciemnoskórych chłopaków. Zwróceni byli plecami do Rona i jego „towarzysza”.
Rozmawiali ze sobą.
Kierowca pchnął lekko Rona w tamtą stronę. Po chwili stali przy ławkach,
czekając, podczas gdy ciemnoskórzy kontynuowali rozmowę. Ron zaczął się
zastanawiać, jak długo będzie trwać ta zabawna sytuacja, gdy nagle jeden z
chłopaków odwrócił się i popatrzył uważnie na białego przybysza.
- Przywieźli go.
Pozostali również się odwrócili i spojrzeli na Rona.
Jakże Ron pragnął wiedzieć, o czym oni teraz myśleli! Trzech spośród nich
przybrało poważny wyraz twarzy. Czwarty wstał, uśmiechnął się, następnie wolno
podszedł do Rona. Był wysoki, ale bardzo szczupły. Miał wychudłą, kościstą
twarz. Jego oczy były zabawne, bardzo orientalne. W szerokim uśmiechu pokazywał
zdrowe zęby. Sprawiał wrażenie przyjaznego.
- Nazywają mnie Timmy Jim - powiedział miłym głosem. - Co prawda, nie jest to
moje prawdziwe imię, ale cóż...
- Ja jestem Ron Morgan.
- Wiem o tobie wszystko. Masz na targu dobrego przyjaciela, Deweya. To on mi
powiedział, że masz kłopoty. Mówił, że możesz się przydać. Masz ponoć złote
ręce.
- Naprawiam różne urządzenia - odparł Ron.
Usta Jima rozszerzyły się w jeszcze większym uśmiechu.
- Świetnie. Będziesz to teraz robił dla muzułmanów. Co więcej, zaczniesz uczyć
mechaniki niektórych moich ludzi.
Ron poczuł się zmieszany.
- Myślałem, że muzułmanie nie przyjmują do gangu białych.
Uśmiech znikł nagle z twarzy Jima.
- Muzułmanie robią to, co ja im rozkażę. Nie przyjęliśmy cię na członka gangu.
Będziesz jedynie dla nas pracował, chłopcze. Ocalisz skórę tylko dlatego, że ten
starzec na targu powiedział o twoich umiejętnościach. Jeśli to okaże się
nieprawdą, pójdziesz tam, skąd cię przywieźliśmy. Jasne?
- Jestem więc w niewoli - powiedział machinalnie Ron.
Szef muzułmanów się roześmiał.
- Tak, syneczku, właśnie tak.
Jim śmiał się bez końca. Inni również przyłączyli się do zabawy; zrywając boki
ze śmiechu.
Ron poczuł złość, choć po chwili uprzytomnił sobie, co mogłoby go spotkać z ręki
Dina. Zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru.
Muzułmanie traktowali go lepiej, niż się tego spodziewał. Dawali mu jednak
odczuć, że w ich świecie piękne może być tylko to, co jest czarne. Odcień skóry
muzułmanów różnił się bardzo. Niektórzy byli śniadzi jak Latynosi, inni znów
kolorem skóry przypominali Murzynów z serca dżungli. Ron spotkał też kilka osób
wyglądających jak Indianie.
Wśród muzułmanów więcej było ludzi starszych wiekiem niż wśród białych. Timmy
Jim i większość członków gangu była w wieku Rona, niektórzy trochę starsi.
Ron pracował z nastolatkami. Niektórzy z nich wykonywali rozkazy białego
człowieka z wielką niechęcią. Byli jednak posłuszni.
Popołudniami Ron uczył muzułmańskie dzieci mechaniki. Było to bardzo zabawne.
Dzieciaki paliły się do wiedzy i szybko robiły postępy. Wkrótce umiały naprawiać
lodówki, piece grzewcze, nawet samochody.
Timmy Jim zachowywał się wobec Rona w bardzo niezrozumiały sposób. Przy każdym
spotkaniu wywierał na Ronię inne wrażenie. Czasami był bardzo przyjazny, innym
razem znów okazywał mu wyższość i nazywał Rona pogardliwie „białym frajerem”.
Powoli Ron zaczął rozumieć to zachowanie. Timmy Jim był szorstki dla niego tylko
wtedy, gdy nie byli sami. Kiedy rozmawiali na osobności, potrafił być bardzo
życzliwy.
Mijał tydzień za tygodniem. Timmy Jim coraz częściej zapraszał Rona do swojej
kwatery. Znajdowała się ona obok starego kościoła. Była urządzona w iście
wojskowym stylu; żadnych dekoracji na ścianach, poza mapą Manhattanu. Za całe
umeblowanie służyło tu biurko, drewniane krzesło i kanapa dla gości.
- Opowiedz mi, jak wygląda życie poza Kopułą - mawiał często Timmy Jim.
Ron nie rozumiał, dlaczego Jima interesowało tyle szczegółów. Mówił jednak
wszystko, co wiedział.
- Chciałbyś tam wrócić, co? - zapytał któregoś dnia Timmy Jim.
- Nie da się ukryć - odpowiedział Ron.
Dziwił się, że cały jego świat, który pozostał za bramą, stał się taki odległy,
nierealny, niczym sen, za którym przecież nie można tęsknić.
Zima powoli ustępowała. Ron mieszkał w małym pokoju znajdującym się w budynku,
który służył niegdyś za szkołę. Teraz na parterze muzułmanie urządzili prawdziwe
klasy z rzędami ławek. Ron prowadził tam zajęcia z mechaniki.
Przynajmniej raz w tygodniu Timmy Jim zabierał Rona do siebie, by posłuchać, jak
jest urządzony świat za bramą.
Ron nauczał, pracował, jadł i spał. Oprócz dzieciaków, których uczył mechaniki,
i Timmy’ego Jima znał jeszcze tylko kilku młodych mężczyzn, stanowiących jego
ochronę. Któregoś dnia Ron zawarł znajomość ze śniadą Portorykanką o imieniu
Lina.
Cotygodniowe wizyty u szefa gangu były dla Rona przyjemnością. Szef był wtedy
odprężony, jakby wizyty Rona były dla niego ucieczką od codzienności. Jedli
kanapki, pili i gaworzyli.
Ron zauważył, że Jima interesują sprawy dotyczące broni, jakiej używała policja,
zasady działania samochodów napędzanych prądem oraz rozmieszczenia baz
wojskowych.
Pewnego popołudnia, gdy Ron siedział naprzeciw Jima i opowiadał o pociągach
odrzutowych, nagle przyszło olśnienie.
- Masz zamiar urządzić inwazję! Chcesz zaatakować świat znajdujący się poza
Kopułą.
Timmy Jim zaśmiał się głośno.
- Zastanawiałem się, kiedy wreszcie na to wpadniesz.
- Ale to szaleństwo! Nie możecie...
- Jasne, że nie możemy. Nie teraz. Najpierw trzeba zebrać do kupy wszystkie
gangi pod Kopułę. To zajmie kilka lat. Zaczniemy od jesieni, zaraz po zamknięciu
bram. Uderzymy na białych. Po paru latach będzie tylko jeden gang i jeden wódz -
Timmy Jim.
- A potem? - zapytał zaszokowany Ron.
- Potem wyjdziemy za bramę.
- O, Boże!
Timmy Jim pochylił się do przodu i kierując palec w stronę Rona, powiedział:
- Rozumiesz teraz... Wszystkie gangi ciemnoskórych trzymam w kupie wizją władzy
nad całym miastem. Jedynym sposobem zakończenia walk pod Kopułą jest skierowanie
całej ich siły za bramę.
- Ale to nonsens - odparł Ron. - Żyją tam setki milionów ludzi.
- Będzie na kim brać łupy...
- I policja...
- Poradzimy sobie z nimi.
- Wojsko...
Timmy się uśmiechnął.
- Wiesz co? Polowa armii to muzułmanie. Nasi ludzie. Patrz uważnie, co się
będzie działo, gdy wyjdziemy poza Kopułę. Zobaczysz, jak oni postąpią.
Ron siedział z otwartymi ze zdumienia ustami. Timmy Jim śmiał się.
Ron przez kilka tygodni myślał o tym, co usłyszał w kwaterze szefa gangu.
„Podbić świat poza Kopułą! Ten człowiek oszalał!” - myślał, choć zamierzenia
Timmy’ego Jima budziły w nim lęk.
Pogoda się poprawiała. Było coraz cieplej. Ronowi przydzielono kolejną grupę
nowicjuszy do szkolenia. Chłopcy, którzy skończyli kurs, odeszli. Ron nigdy ich
już nie widział.
„Dokąd Timmy Jim ich wysłał? - zastanawiał się Ron. - I po co?”
Chodziły słuchy o bitwach i potyczkach przy granicy rewiru muzułmanów. Jakiś
gang białych został wycięty do nogi, kiedy Timmy Jim zdecydował się uderzyć
większą siłą. Potem walki graniczne ustały.
Wtedy właśnie, pewnego ciepłego wiosennego dnia, pojawiła się Sylvia.
Ron pracował w dużej sali wypełnionej dziećmi w wieku do piętnastu lat. Przez
okna do wnętrza pracowni wpadało dużo dziennego światła. Szyby w oknach wybito
dawno temu. W sali znajdowało się około czterdziestu uczniów; wszyscy byli
pochyleni nad małymi silnikami elektrycznymi i odbiornikami tranzystorowymi,
które muzułmanie skądś dla nich zdobyli. Ron śledził wzrokiem grupę słuchaczy
kursu, pracujących w skupieniu.
Za oknem była wiosna. W tych dniach szkoły powinno się zamykać, by uczniowie
mogli korzystać z tej pory roku; grać w baseballi, urządzać pikniki i...
Nagle w drzwiach do pracowni pojawiło się dwóch uzbrojonych strażników. „Będą
kłopoty” - pomyślał Ron.
Podszedł ku drzwiom. Po chwili był na korytarzu. Stała tam Sylvia.
Poczuł przez chwilę, że bicie jego serca ustaje. Dziewczyna sprawiała wrażenie
starszej i bardzo zmęczonej. Jej krótkie spodenki i bluzka były wypłowiałe.
Miała brudną twarz. Wciąż jednak była piękna.
Ron zapragnął chwycić ją w ramiona i pozostać w tym uścisku na zawsze. Nie
ruszył się jednak z miejsca.
- Cześć, Ron.
Dopiero za drugim razem Ronowi udało się wydobyć głos z gardła:
- Cześć.
- Chciałam cię zobaczyć - powiedziała cichym, miękkim głosem. - Pozwolili mi tu
wejść, ale tylko na kilka minut. Zaraz mnie stąd zabiorą.
- Dokąd?
- Na rewir naszego gangu. Frankie znowu zebrał chłopaków. Nasz gang liczy już
dwudziestu członków. Będzie więcej...
- Co robi Dino?
- Nie żyje.
- Nie żyje?
Skinęła głową.
- Zrobili to faceci z gangu Chelsea. Dino wdał się w bijatykę z ich szefem. Ma
to, na co zasłużył - powiedziała mocnym głosem. - Sama chciałam to zrobić.
Zawsze jednak brakowało mi zdecydowania.
Ron położył jej dłoń na ramieniu. Nie wiedział jednak, co ma powiedzieć.
- Dobrze cię tutaj traktują? - zapytała Sylvia.
- Tak. A co z tobą?... Wszystko w porządku? Może mógłbym coś dla ciebie...
- Nie martw się o mnie. - Próbowała się zdobyć na uśmiech. - Poradzę sobie.
- No, dobrze.
- Cóż... muszę wracać. Chciałam się tylko z tobą zobaczyć i powiedzieć ci, że
Dino nie żyje. Jeśli kiedyś pozwolą ci wrócić na nasz rewir... Ja... Tak mi
przykro... Przepraszam za wszystko. To przeze mnie tu utkwiłeś. A mogłeś być
teraz w domu... Tak mi przykro, Ron...
- To nie twoja wina. Nie myśl o tym.
- Aha! - Sylvia włożyła rękę do kieszeni. - Oto rzeczy, które Dino ci wtedy
zabrał.
Ron wziął do ręki klucze od domu, kartę kredytową i dowód osobisty, po czym
popatrzył przenikliwie na Sylvię. Dziewczyna wiedziała, że dała mu klucze do
wolności.
Ron popatrzył na strażników. Rozmawiali ze sobą oparci o ścianę.
- Powodzenia, Ron - rzekła Sylvia. - Dziękuję za wszystko.
- Zaczekaj - wyszeptał gorączkowo Ron. - Przecież oboje możemy się stąd
wydostać. Kiedy otworzą bramę...
Dziewczyna pokręciła głową i uśmiechnęła się przy tym smutno.
- Nie da rady, Ron. Nie możemy być razem. Każde z nas jest zupełnie kimś innym.
Należymy do różnych światów.
- Ale przecież...
Musnęła ustami jego wargi, po czym się odwróciła i ruszyła ku wyjściu.
Ciemnoskórzy strażnicy podążyli za nią. Ron stał nieruchomo. Trzymał w wygiętej
ręce klucze i dokumenty.
- Sylvia! - krzyknął.
Dziewczyna nie odwróciła się nawet. Szła przed siebie.
Przez tydzień w głowie Rona kotłowały się myśli. „Jak mogę się stąd wydostać,
skoro oni wszyscy nie spuszczają ze mnie oka nawet na chwilę? A Sylvia? Muszę ją
stąd wydostać! Tylko jak?” W miarę upływu czasu Ron zdawał sobie sprawę, że
Sylvia miała rację. Nie było sposobu, aby ją zabrać na zewnątrz.
Minęła wiosna. Robiło się coraz cieplej. Z początkiem lata otworzono bramę dla
przybyszów spoza Kopuły.
- Turyści nigdy się tu nie pojawią - powiedział Timmy Jim. - Gliny się o to
troszczą.
Timmy Jim troszczył się o to, by Ronowi nie udało się wymknąć z rewiru
muzułmanów. Nawet nocą Ron czuł, że śledzi go baczny wzrok strażników.
Nadszedł jednak dzień, kiedy udało mu się odzyskać wolność. Pewnej nocy, w kilka
tygodni po rozpoczęciu sezonu wakacyjnego, nie poszedł spać. Jego pokój
znajdował się wówczas w starym budynku hotelowym. W pokojach, przyległych do
sypialni Rona byli strażnicy. W holu, na dole, również znajdowali się muzułmanie
pilnujący Rona.
Ron zdążył dobrze poznać budynek. Nie poszedł więc na dół. Wyłamał drzwi do
jednego z szybów windy. Przez chwilę stał na krawędzi podłogi i wpatrywał się w
mroczne wnętrze szybu. Miał pod stopami głębię wielkości pięciu pięter. Wziął
głęboki wdech, po czym skoczył w ciemną otchłań. Chwycił dłońmi stalową linę,
śliską od smaru, która zwisała z góry. Modlił się, aby lina wytrzymała ciężar
jego ciała.
Ron miał wrażenie, że zgrzyt liny obudzi wszystkich w hotelu.
Przez chwilę wisiał nieruchomo. Ale tylko przez chwilę. Powoli, mozolnie począł
się wspinać na górę. Nie było to łatwe. Dłonie z trudem trzymały śliską linę. W
końcu udało mu się wspiąć na dach znajdujący się sześć pięter wyżej.
„Ciekawe, dlaczego nie kazali mi naprawić windy?” - zastanawiał się Ron.
Przemieszczał się sprawnie po dachach budynków, aż dotarł do bloku, o którym
wiedział, że nie jest strzeżony. Wkrótce znalazł się na ulicy.
Świtało. Zatrzymał się na chodniku nie opodal olbrzymiego ramienia, które
wyrastało z ziemi i łagodnym łukiem biegło ku niebu. Był to fragment szkieletu
podtrzymującego Kopułę. Na zewnątrz czekała wolność.
Nagle zdał sobie sprawę, że w świecie, z którego tak brutalnie został wyrwany,
nie ma wolności. Jest jedynie inny rodzaj niewoli.
Szedł jednak do przodu wzdłuż flanki ogromnej Kopuły. Szukał przejścia
granicznego. Ulice były puste. Wstawał dzień.
Po lewej stronie znajdował się Central Park. Ron patrzył uważnie, czy nie
wybiegnie ku niemu sfora psów. Słyszał od muzułmanów, że szczekanie jednego psa
może w oka mgnieniu przywołać całą hordę okrutnych bestii.
Po kilku godzinach marszu zobaczył autobus jadący wzdłuż ulicy biegnącej o kilka
bloków przed nim. Przyspieszył kroku. Wkrótce potem zauważył porządnie ubranych
ludzi, którzy patrzyli ze zdumieniem na budynki, i olbrzymią Kopułę. Turyści! W
pobliżu na pewno znajdowało się przejście graniczne.
Gdy Ron szedł po chodniku, przybysze spoza Kopuły przyglądali się jego brudnej
odzieży i omijali go z daleka. Ron śmiał się cicho; w kieszeni miał kartę
kredytową. Wszedł do pierwszego napotkanego hotelu. Za pomocą karty kredytowej
udało mu się zameldować i zamówić nowe ubranie. Nie wychodził z wanny przez
godzinę. Cudowny aromat mydła i krystaliczna czystość wody nie tylko usunęły z
jego ciała wszystek brud, ale również sprawiły, że nie odczuwał żadnego bólu ani
strachu.
Po raz pierwszy od prawie roku Ron się nie bał.
Jednak gdy się ubierał, zaczęły go nękać niepokojące myśli dotyczące Sylvii i
Deweya.
Może miała rację. Jej świat jest tutaj, a nie poza Kopułą Manhattanu. A co
będzie ze starym człowiekiem na targu? „Nie mogę go tak zostawić, żeby oślepł i
żył samotnie - myślał Ron. - Ale jeślibym spróbował przeprowadzić go przez
bramę, policjanci wysłaliby starego człowieka do Podziemia.”
Ubierał się wolno. Zamyślony, naciągał na siebie zielony kombinezon z zamkiem
błyskawicznym, zupełnie podobny do tego, w którym przybył do Nowego Jorku.
Wkładał buty, gdy drzwi otworzyły się nagle i do pokoju wszedł Timmy Jim.
Po raz kolejny ciałem Rona wstrząsnął dreszcz strachu. Miał na sobie czystą
odzież, był starannie umyty. Mimo to nie mógł zwalczyć uczucia strachu, które
towarzyszyło mu przez cały czas pobytu pod Kopułą. Był bezbronny.
Na korytarzu stało dwóch muzułmanów z ponurym wyrazem twarzy. Timmy Jim zamknął
drzwi.
- Gdzie to się wybierasz? - zapytał Timmy Jim.
- Za bramę. Wynoszę się stąd.
- Mówisz serio?
- Słuchaj - powiedział Ron - możesz mieć kłopoty. Policja...
Timmy Jim się uśmiechnął, choć w jego wyrazie twarzy nie było śladu rozbawienia.
- Są opłaceni. Gdybym zechciał, mógłbym rozebrać ten hotel cegła po cegle. W
każdej chwili, jeśli tylko najdzie mnie ochota, mogę rozmienić to pieprzone
Miasto na drobne!
Ron usiadł ciężko na łóżku.
- No, dobrze. Wygrałeś. Jest jednak coś, czego nie będziesz w stanie zrobić.
- Mów.
- Nie możesz mnie zmusić do tego, abym z tobą wrócił. Idę na zewnątrz... Chyba
że mnie zabijesz. Jedno z dwojga... Decyduj.
- Blefujesz - odparł Timmy Jim mrużąc oczy.
- Zapewniam cię, że nie.
- Myślisz, że ci pozwolę, abyś ostrzegł tych na zewnątrz, co ich czeka z mojej
strony?
Ron wzruszył ramionami.
- Człowieku, oni nie uwierzą nawet w jedno twoje słowo - powiedział ze śmiechem
Timmy Jim. - Pomyślą, że dostałeś kota!
- W takim razie nie masz powodów do obaw.
- Dzięki mnie uratowałeś gardło - warknął Timmy Jim. - Słyszysz: zawdzięczasz mi
życie! Nie pozwolę ci odejść!
- Wyszkoliłem dla ciebie około setki dzieciaków - odpowiedział Ron. - Potrafią
to samo co ja. Niech teraz oni uczą innych. Wycisnąłeś ze mnie tyle, ile byłeś w
stanie.
Kościstą twarz szefa ożywił uśmiech.
- Jesteś zmęczony niewolą, co?
Ron skinął głową.
- Nie winie cię o nic. - Timmy Jim podszedł do okna i odsunąwszy zasłonę,
popatrzył przez chwilę na ulicę. Potem odwrócił się i rzekł: - Coś ci powiem.
Kiedy zamknięto Nowy Jork, kiedy ogłoszono koniec ewakuacji... nie pozwolono nam
stąd odejść.
- Nam? - spytał Ron.
- Czarnym - rzekł Timmy Jim. - Portorykańczykom, biedakom z Harlemu i tym z
górnego West Side.
- Przecież Miasto zostało ewakuowane - powiedział Ron. - Pozostali tacy jak
Dewey. Byli w ukryciu, gdy Miasto oficjalnie ogłoszono zamkniętym.
- Gówno prawda! Pozwolili odejść białym, to fakt. Zarówno bogatym, jak i
biednym; Irlandczykom, Włochom, wszystkim anglosaskim protestantom, rzecz jasna.
Nas jednak odesłano od bramy. Gdy próbowaliśmy się wydostać, bito nas pałkami,
poddawano elektrowstrząsom, tłuczono nas armatkami wodnymi, palono laserem. Nie
wypuścili nas! Wykreślono nas z rejestru; ogłoszono, że nie żyjemy.
- To prawda?...
- Zapewniam cię, że to prawda - odparł Timmy Jim podpierając boki dłońmi
zaciśniętymi w pięści. - Teraz już znasz prawdziwy powód, dla którego zamknięto
Miasto. Wystarczyło nacisnąć jeden klawisz komputera, aby skreślić całą listę
ludzi, którzy dostawali od państwa zapomogi.
Ron nie wierzył własnym uszom.
- Zostawili was tutaj?
- Tak, dziecino. Zostawili nas, abyśmy cierpieli głód, zimno, aby kąsały nas
szczury. Zostawili nas, abyśmy ze sobą walczyli, abyśmy się pozabijali.
- Święty Boże!
- Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Aha, chyba nie muszę ci mówić, że Bóg jest
czarny?
- Czy to rzeczywiście prawda? Zamknęli Miasto, aby się was pozbyć? - spytał Ron.
Timmy Jim skinął głową.
- Dlatego właśnie muzułmanie stworzyli tu organizację. Musieliśmy znaleźć środek
na przeżycie. Na zewnątrz było trochę ludzi, którzy chcieli nam pomóc.
Szmuglowali żywność i tak dalej. Było to jednak zbyt mało. Nawet czarny rynek
nie wystarczał. Udało się nam jednak. Przeżyliśmy.
- A teraz...
- A teraz muzułmanie już nie walczą ze sobą. Zjednoczyliśmy się. Jesteśmy
braćmi. Bijemy gangi białych. To nas trzyma razem. Za kilka lat wszystkie gangi
Nowego Jorku się połączą.
- Połączy ich twój plan opanowania świata poza Kopułą.
- Właśnie.
- A ty się obawiasz, że uprzedzę ich o wszystkim?
- Idź, uprzedź ich! - rzekł Timmy Jim stojąc naprzeciw Rona. - Opowiedz im o
wszystkim, co ode mnie usłyszałeś. Nie uwierzą ci. Nie będą chcieli słuchać, aż
będzie zbyt późno, by mogli cokolwiek zrobić.
- Mogę więc odejść?
- Tak... idź! Daję ci wolność, ty biały... Tak jak Lincoln, uwalniam cię.
Opowiedz tym na zewnątrz o nas. Uwierzą ci dopiero wówczas, gdy nas zobaczą. A
my przyjdziemy. Obiecuję.
Timmy Jim ruszył ku drzwiom. Otworzył je i wyszedł. Ron siedział bez ruchu na
krawędzi łóżka.
- Nie uprzedzę ich o niczym, Jim - w pokoju zagrzmiały słowa wypowiedziane przez
Rona. - Ja ich zmienię. Tak, pójdę tam, aby ich zmienić. Oni wiedzą o istnieniu
Miasta. Wiedzą, że w tej dżungli młodzi ludzie zamieniają się w dzikie bestie.
Wiedzą, ale nie wzrusza ich to. Ja ich zmienię. Zanurzę ich głowy w bagnie,
które za sobą pozostawili i w którym i ja się nurzałem przez cały rok. Sprawię,
że będą słuchać z uwagą, że zdadzą sobie z tego wszystkiego sprawę. Przełamię
wszystkie bariery. Zmienię wszystko i wszystkich. Zablokuję ich „drogi kariery”
i godziny policyjne, i te nie kończące się osady. Nawet gdybym miał zostać
prezydentem. Zmienię ich. Jak oni mogą patrzeć, jak miasta giną zżerane
infekcją?! Jak oni mogą to robić tym ludziom?! To tak jak z nowotworem: trzeba
go wyleczyć, bo inaczej zabije.
Ron zrozumiał wszystko. Wyszedł z hotelu i ruszył w stronę bramy. Przedarł się
przez tłum ludzi, którzy rwącą rzeką wdzierali się przez bramę do Miasta na czas
wakacyjnej zabawy. Wciąż miał przed oczami Deweya, Sylvię, małego Daveya i Ala.
Pamiętał nawet Dina. I Timmy’ego Jima, ciemnoskórego wodza, gotowego zmienić
świat na swój sposób.
Przy bramie policjant w białym hełmie popatrzył na Rona ze zdziwieniem. Chłopak
podał mu dowód osobisty. Ron zdawał sobie sprawę, że jest szczuplejszy niż na
zdjęciu w dowodzie. Miał też na twarzy blizny, których na fotografii nie było.
Policjant oddał Ronowi dowód, po czym spytał:
- Wyjeżdża pan? Przecież zabawa dopiero się zaczęła.
- Tak - odparł Ron. - Wiem.
Tłumaczył Andrzej Łukasik
Smok Vince’a
Wstęp
Nie ma znaczenia, jak poważny problem jest brany pod uwagę; zawsze znajdzie się
coś humorystycznego. Czasem śmiech potrafi osiągnąć więcej niż nadmierne
moralizatorstwo. W roku 1729 Jonathan Swift użył w „Nieśmiałej propozycji”
skalpela satyry w stosunku do rozpaczliwego w owym czasie położenia Irlandii.
Współczesna (i przyszła) zbrodnia to poważny temat, ale nie musimy stale
traktować go całkiem serio. „Smok Vince’a” jest niepoważny z dwóch powodów. Po
pierwsze, mamy do czynienia z opowiadaniem fantastycznym, które już ze swej
natury jest formą pisarstwa lekceważącą realny świat Dlatego też zbrodnia w
takim dziele nie powinna być traktowana zbyt poważnie. (Jeżeli o tym wątpisz,
Czytelniku, przeczytaj od deski do deski kilka opowiadań fantasy) Mogą to być
horrory, powieści z cyklu magii i szpady czy, ostatnio licznie pojawiające się,
opowiadania o kobietach-wojownikach. Gdy przejrzysz co najmniej trzy, będziesz
miał więcej zrozumienia dla nonsensu niż ja sam.)
Drugim z powodów jest to, że postacie w tym opowiadaniu ukazują w sposób
rozmyślny absurdalne aspekty świata przestępczego. Popatrzmy na to z bliska:
większość facetów, których znam w południowej Filadelfii, a którzy mają
powiązania z mafią, nie należy do najjaśniejszych świateł naszej społeczności.
Opanowała ich bezwzględna chciwość i kompletna pogarda dla wszelkich norm prawa.
Mogą przerażać, i często tak właśnie się dzieje. Ale są także, w sposób
nieuświadomiony, zabawni.
R
zeczą, która najbardziej przerażała Vince’a - oczywiście, dotyczyło to smoków -
było przeświadczenie, że mogą zabierać dusze.
Vince był typowym młodym członkiem Rodziny. Opuścił szkołę, by zacząć karierę w
mafii. Obrabiał samochody, kradł garnitury z miejscowych sklepów, a nawet
spędził przerażające godziny, ucząc się kierowania ogromną ciężarówką, by móc
pomagać w porwaniach. Ale nie pozwalano mu na żaden wielki numer.
- Możesz pilnować moich numerków, dzieciaku - powiedział Louie Bananas, król
„jednorękich bandytów” z Philly.
- Chcę zrobić coś wielkiego - stwierdził Vince z chorobliwą niecierpliwością. -
Chcę zrobić coś na własny rachunek.
Louie potrząsnął swą głową, łysą, ukształtowaną jak pocisk.
- Nie wiem, dzieciaku. Nie wyglądasz mi na faceta z jajami.
- Wypróbuj mnie! Daj mnie do rekinów.
I Louie pozwolił Vince’owi dołączyć na jeden dzień do Big Balls Falcone -
rekinów od pożyczek.
Vince zobaczył, jak Big Balls łamią systematycznie, jeden po drugim, palce
facetom, którzy spóźnili się ze zwrotem pieniędzy. Zgodził się, że to nie dla
niego.
Rabunek z bronią w ręku? Vince nigdy nie trzymał w dłoni pistoletu, nie mówiąc
już o strzelaniu. Poza tym takie napady były dla półgłówków i oszołomów, dla
głupców i desperatów. Zorganizowana przestępczość nie zajmowała się czymś takim.
Nie było potrzeby, a rabuś mógł zostać ranny.
Po miesiącu przymilania się i płaszczenia przed Louiem Bananasem Vince doczekał
się w końcu swojej szansy.
- Okay, dzieciaku, okay - powiedział pewnego wieczoru Louie, gdy Vince stał w
rogu ulubionej restauracji bossa i obserwował, jak ten pożera ozór w białym
sosie.
- Mam coś dla ciebie na otwarcie. Chodź tutaj.
Vince nie wierzył własnym uszom.
- Co to jest, Padrone? Co? Zrobię wszystko!
Louie beknął w kraciastą chustkę, pochylił się i chwycił pełną garścią za ciemne
kręcone włosy chłopaka. Zbliżył jego ucho do ust.
Vince, który nieszczęśliwie miał uczulenie na czosnek, ledwo powstrzymywał się
od kichania, słuchając szeptu Louiego.
- Znasz te stare magazyny koło Frontowej i Waszyngtona?
- Tak, tak - Vince skinął z zapałem pomimo żelaznego chwytu, który czuł na
włosach.
- Spal je.
- Spalić je? - zakwiczał Vince.
- Nie tak głośno, zgniłku!
- Spalić je całkiem? - szepnął chłopak.
- Tak.
- Ale to będzie podpalenie.
Louie zaśmiał się.
- To jest przyspieszanie rozwoju przemysłu i dobre zajęcie dla dzieciaka, który
nie boi się bawić zapałkami.
Vince kichnął.
Nie jest wielką sztuką spalić rozwalające się stare magazyny. Vince wiedział o
tym. Miejsce było, można powiedzieć, gotowe do podłożenia ognia. Ale podpalić
coś i nie dać się złapać, to już zupełnie inna sprawa.
Straż pożarna, policja oraz, co gorsze, towarzystwa ubezpieczeniowe miały
specjalne oddziały zajmujące się podpaleniami. Potrafiłyby wywęszyć zwęglone
resztki magazynu, zanim rozwiałby się dym po pożarze.
Vince nic nie wiedział o podpaleniach. Jednak ogarnięty desperacką chęcią
zdobycia uznania, bardzo chciał się tego nauczyć.
Spróbował skontaktować się z Johnniem „Zapałką”, głównym ekspertem od podpaleń.
Johnnie był zbyt zajęty, by się z nim zobaczyć. Poza tym pracował dla
konkurencyjnej Rodziny aż w Manayunk. Dwóch innych, których znał Vince, mających
również ustaloną reputację w tej specjalności, zniknęło w tajemniczy sposób.
Młody mafioso nawet nie pomyślał, że w bibliotece mógłby znaleźć książki na
temat, który go interesował. Z drugiej strony nigdy nie czytał zbyt dobrze.
Tak więc, czując się bardzo podle, zajechał późną nocą na ulicę Frontową. Cały
samochód, skradziony na tę okazję, wypełniały kanistry z benzyną i pojemniki z
rozpuszczalnikiem do farb.
Wypchnął słabo przybite deski, które zabezpieczały główne wejście do starych
magazynów. Poczuł się przerażony ciemnościami panującymi wewnątrz. Hale były
puste i zakurzone, chociaż towarzystwo ubezpieczeniowe było przekonane, że
znajdują się tu, ustawione przed tygodniem, tony towarów jednej z firm Louiego.
Vince poczuł, że trzęsą mu się ręce.
„Jeżeli nie wykonam porządnie tej roboty, Louie przyśle do mnie facetów od
łamania palców” - pomyślał.
Wtem usłyszał odgłos sapania. Skamieniał. Zapragnął nagle stać się
niewidzialnym.
Słychać było odgłos oddechu i nie był to oddech Vince’a.
„Jezu Chryste, nikt mi nie powiedział, że trzymają tutaj nocnego stróża!”
- Nie jestem nocnym stróżem.
Vince prawie wyskoczył ze spodni.
- Nie jestem też policjantem, więc uspokój się.
- Kim?... - głos mu się załamał. Przełknął ślinę i odezwał się już wyraźniej: -
Kim jesteś?
- Chciało mi się spać, ale to miejsce jest jak prawdziwe Stonehenge. Ludzie
przychodzą i odchodzą. I tak przez cały czas!
„Włóczęga - przemknęło mu przez myśl - włóczęga, który uważa magazyny za swoją
sypialnię...”
- Nie jestem też włóczęgą - głos zabrzmiał surowo.
- Nie powiedziałem, że jesteś! - odpowiedział Vince. Nagle zatrząsł się, gdyż
uświadomił sobie, że przed chwilą właśnie to pomyślał.
W ciemnościach pojawił się niewielki odblask. Chłopak wpatrzył się w niego i
stwierdził, że jest to oko. Pojedyncze, wodniste oko z pionową źrenicą, jak u
kota. Ale to oko było wielkości kuli do kręgli.
- C... c... co...
Drugie oko otworzyło się obok pierwszego. W nikłym ich świetle Vince dostrzegł
pokrytą łuskami głowę z ogromną paszczą wypełnioną ostrymi zębami.
W tym momencie zrobił to, co zrobiłby każdy człowiek na jego miejscu: zemdlał.
Kiedy otworzył oczy, miał ochotę zemdleć ponownie. W zimnym, księżycowym
świetle, dochodzącym zza wybitych okien magazynu, ujrzał smoka pochylającego się
nad nim.
Stwór miał długie, wygięte cielsko pokryte lśniącymi, zielonymi i błękitnymi
łuskami, i potężne łapy z pazurami wielkości zębów w pile tartacznej. Ogon wił
się i wił, a jego koniec ginął gdzieś w mrokach olbrzymiej hali magazynu.
Ogromna głowa z wyszczerzonymi jakby w uśmiechu kłami pochylała się nad nim.
Oczy błyszczały jak u ogromnego kota.
- Jesteś ładny - powiedział smok.
- Hmm?
- Zupełnie inny niż ci frajerzy, których Louie przysłał tutaj kilka nocy temu.
Tamci byli starsi. Tłuści i cały czas beczeli.
- Tamci faceci?...
Smok wysunął rozwidlony język spomiędzy błyszczących białych kłów.
- Sądziłeś, że jesteś pierwszym podpalaczem, jakiego wysłał Louie? Łazili tutaj
różni przez kilka ostatnich nocy.
Vince ciągle leżał na wznak na betonowej podłodze. Spytał:
- Co... co się z nimi stało?
Smok przykucnął i chociaż to nieprawdopodobne, uśmiechnął się.
- Och, nie martw się o nich. Nie będą nam zawracać głowy.
Widlasty język ponownie wysunął się z paszczy smoka.
- Tak, jesteś ładny!
Z wolna Vince poczuł przypływ odwagi. Rozmawiał ze smokiem, chociaż ciągle nie
mógł uwierzyć w to, co mu się przytrafiło. Ostrożnie usiadł.
- Mogę czytać w twoich myślach - mówił smok - więc zapomnij o ucieczce.
- Ja...ech, mam podpalić tę ruderę - wyznał nagle.
- Wiem - usłyszał w odpowiedzi. Zabrzmiało to nieco po kobiecemu.
- Tak, nie mylisz się - potwierdziła smoczyca - jestem smokiem płci żeńskiej.
Tak naprawdę to wszystkie smoki, z którymi wy, ludzie, mieliście kiedykolwiek do
czynienia, były smoczycami.
- Tak jak ten od świętego Jerzego... - wyrwało się Vince’owi.
- Ten mydłek! On i jego głupia zbroja. Ciotka Ssrishha mogła go ugotować w niej
żywcem jak w szybkowarze. Tak naprawdę to zaczęła się tak śmiać, że skończyły
się jej płomienie.
- I wtedy ją zabił.
- Nie zabił jej. - Smoczyca wyglądała na rozzłoszczoną, a mała smużka dymu
zaczęła sączyć się z jej lewego nozdrza. - Ciocia Ssrishha po prostu stała się
niewidzialna i odleciała. Śmiała się tak długo, aż chwyciła ją czkawka.
- Ale legenda...
- Ludzka legenda. Bardziej przypomina nędzną opowiastkę dla pospólstwa. Zabić
smoka! Człowiek, który potrafi zabić smoka, jeszcze się nie urodził!
- Hej, nie złość się. Nic ci nie zrobiłem.
- Nic. Oczywiście, że nic - głos jej złagodniał. - Jesteś ładny, Vince.
Myśli chaotycznie przebiegały mu po głowie. Albo oszalał, albo naprawdę
rozmawiał z prawdziwą, ziejącą ogniem smoczycą.
- Hmm... Jak masz na imię?
- Ssrzzha - odpowiedziała. - Jestem z polskiej gałęzi smoczego rodu.
- Shh... zz... - Vince próbował wypowiedzieć jej imię.
- Możesz mówić do mnie Sizzly - przerwała mu uprzejmie.
- Sizzly. Hej, to bardzo ładne imię.
- Wiedziałam, że ci się spodoba.
„Jeżeli zwariowałem, to wcześniej czy później obudzą mnie” - pomyślał Vince i
zdecydował się podtrzymywać rozmowę.
- Mówisz, że wszystkie smoki, z którymi kiedykolwiek walczyli ludzie, były
pieprzonymi... to jest, chciałem powiedzieć, były samicami?
- To prawda, Vince. Widzisz więc, co to za głupie kłamstwa opowiadają ludzie o
zjadaniu młodych dziewic.
- No tak... tak myślę.
- A największym kłamstwem jest opowiadanie o zabijaniu smoków. Kompletne
brednie.
- Czy rzeczywiście?
- Widziałeś w jakimś muzeum wypchanego smoka? Albo kości smoka? Albo głowę smoka
wiszącą na ścianie?
- Cóż... Nie chodzę zbyt często do muzeum.
- A ja mogłabym pokazać ci parę fascynujących rzeczy w pewnych jaskiniach,
gdybyś chciał zobaczyć kości i głowy, i...
- Och nie, dziękuję. Myślę, że obędę się bez tego - powiedział pospiesznie
Vince.
- No tak. To było do przewidzenia.
- A gdzie są smoki samce? Te dopiero muszą być ogromne.
Sizzly wyraźnie zdenerwowała się i dwa pierścienie dymu zawisły nad głową
Vince’a.
- Samce naszego gatunku są maleńkie! Niewiele większe od ciebie. Wszystkie żyją
na niektórych wyspach na Oceanie Indyjskim. Musimy tam latać na randki co jakieś
sto lat. W przeciwnym razie nasza rasa mogłaby wyginąć.
- Co jakieś sto lat? Masz romans raz na cały wiek?
- Seks nie jest dla nas niczym zabawnym. W każdym razie nie tak bardzo jak dla
was, ale wy przecież pochodzicie od małp. Wstrętne małe stworzenia. Ciągle
paplacie i robicie zamieszanie.
- Hmm... widzisz, Sizzly, to było bardzo ciekawe. Spotkać się tutaj z tobą i w
ogóle. Ale zrobiło się późno i muszę już lecieć. Poza tym...
- Nie zapomniałeś czasem, po co tutaj przyszedłeś?
Prawdę powiedziawszy, Vince zapomniał. Ale teraz przypomniał sobie
błyskawicznie.
- Chyba miałem spalić te magazyny.
- To prawda. I z tego, co bulgocze w tej twojej ślicznej główce, rozumiem, że
jeżeli nie zrobisz tego do rana, Louie zamierza postąpić z tobą bardzo
nieładnie.
- No tak, tak. To już mój problem, prawda? Myślę, że chcesz zostać tutaj i kimać
dalej, prawda? Wiesz, ja nie chcę być potraktowany jak ci inni faceci. Myślę, że
wrócę tutaj, jak polecisz na ten Ocean Indyjski czy gdzie tam...
- Nie bądź głupi, Vince - powiedziała Sizzly i podniosła swe ciężkie cielsko. -
Mogę spać gdziekolwiek i nie zamierzam mieć romansu przez kilka najbliższych
dziesięcioleci. Dzięki bogom nie muszę. A co do tych frajerów... tak, tamci mnie
zirytowali. A ty jesteś śliczny!
Vince wstał powoli, zdziwiony, że trzęsące się kolana utrzymały go. Sizzly
okręciła swe błyszczące ciało wokół niego i z uśmiechem, który wyglądał jak
wystawa rzeźnickich noży, rzekła:
- Jestem już trochę znużona tymi starymi magazynami. Co byś powiedział, gdybyśmy
zrównali je z ziemią?
- Cooo?
- Mogę wykonać tę robotę znacznie lepiej niż ty, Vince, ślicznotku - powiedziała
smoczyca - i nie zostawię żadnych wiele mówiących śladów po benzynie.
- Ale...
- Będziesz zupełnie czysty. Za każdym razem, gdy policja będzie w pobliżu, mogę
stać się niewidzialna.
- Niewidzialna?
- Oczywiście. Popatrz. - I Sizzly zniknęła.
- Hej, gdzie jesteś?
- Dokładnie tutaj, śliczny chłopcze.
Smok pojawił się ponownie w całej swej błyszczącej okazałości.
Vince patrzył, a pod jego kręconymi ciemnymi włosami mózg zdawał mu się miękki
jak masło.
Sizzly uśmiechnęła się do niego.
- Co powiesz, pięknisiu? Wspólne przestępcze życie? Ty i ja razem możemy dokonać
wspaniałych rzeczy. Mogę wywindować cię na szczyty władzy w Rodzinie.
Straszna myśl wypłynęła na powierzchnię gotującego się prawie mózgu Vince’a.
- Stop. Poczekaj chwilę. To jest na pewno tak, jak widziałem w telewizji.
Pomożesz mi, ale w zamian za moją duszę, tak?
- Twoją duszę? Co miałabym robić z twoją duszą?
- Pracujesz dla diabła i spełnisz trzy moje życzenia lub coś w tym rodzaju, a ja
będę musiał oddać ci duszę. Porwiesz ją do piekła, a ja umrę.
Sizzly potrząsnęła swą ciężką głową i spojrzała na Vince’a lekko obrażonym
wzrokiem.
- Słuchaj, przyznaję, że smoki i ludzie nie były najlepszymi przyjaciółmi przez
całe tysiąclecia, ale naprawdę nie pracujemy dla diabła. Nie jestem nawet pewna,
czy one istnieją. Nigdy nie widziałam diabła, a ty?
- Nie widziałem, ale...
- I nie chcę twojej duszy, głuptasie.
- Nie chcesz, żebym cokolwiek podpisywał?
- Oczywiście, że nie.
- I tak za nic pomożesz mi spalić te baraki.
- Jeszcze więcej, Vince. Pomogę ci wspiąć się na sam szczyt w Rodzinie. Będziemy
wspólnikami w zbrodni! Będzie to najbardziej zabawna rzecz od czasu, gdy ciotka
Hsspss wywołała Wielki Pożar Chicago.
- Zaraz, ja chcę spalić tylko te magazyny!
- Oczywiście.
- Żadnych Wielkich Pożarów Chicago ani nic w tym rodzaju.
- Obiecuję.
Kilka minut minęło, zanim Vince uporządkował swe myśli i mógł się odezwać:
- Dobrze, zróbmy to.
Sizzly przechyliła lekko na bok głowę.
- Czy nie powinieneś wyjść z magazynu, Vince?
- Aha, tak, oczywiście.
- I może pojedziesz z powrotem do domu albo jeszcze lepiej, do jakiejś
restauracji, gdzie masz wielu przyjaciół.
- O czym ty myślisz? Najpierw spalimy te budy.
- Zajmę się tym, kochanie. Czy nie będzie wyglądało lepiej, jeżeli znajdziesz
sobie paru świadków, którzy powiedzą policji, że byłeś z nimi w czasie, gdy
płonęły magazyny?
- Taak... - odpowiedział. Poczuł lekkie zaniepokojenie.
- Więc dobrze - odezwała się smoczyca. - Zabieraj swe śliczne ciałko do
restauracji i kiedy już będziesz bezpieczny, podpalę to miejsce. Zapłonie jak
stos inkwizycji.
- Skąd będziesz wiedziała?...
- Czy jesteś już w restauracji? Jestem telepatką, Vince.
- A skąd ja będę wiedział?...
- Że magazyny płoną? Nie obawiaj się, zobaczysz płomienie na niebie!
Sizzly wydawała się podekscytowana swym pomysłem.
Vince nie potrafił już wymyślić żadnego kontrargumentu. Powoli, niechętnie
skierował się ku drzwiom. Po drodze musiał przekroczyć jeden z ogromnych pazurów
smoczycy.
Przy drzwiach odwrócił się i spytał płaczliwie:
- Na pewno nie będziesz chciała mojej duszy?
Sizzly uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Nie chcę twojej duszy, Vince. Możesz na mnie polegać.
Pożar magazynów był najbardziej niewiarygodnym wydarzeniem, jakie widziano od
dłuższego czasu. Policja pogubiła się zupełnie. Długo przesłuchiwała Vince’a,
szczególnie, że zapomniał wyjąć z samochodu kanistry z benzyną i puszki
rozpuszczalnika. Gliny nie mogły jednak przyczepić się do niczego. Nawet do
skradzionego samochodu, gdyż Louie i fachowcy z Big Balls Falcone grzecznie
wytłumaczyli sytuację właścicielowi auta.
Pozycja Vince’a w Rodzinie wyraźnie umocniła się.
Podpalenia stały się jego specjalnością. Louie dawał mu coraz ważniejsze
zlecenia. Praca zawsze zostawała wykonana. Perfekcyjnie.
Spotykał Sizzly regularnie. Czasem w opuszczonych budynkach, czasem na pustych
parcelach. Smok pozostawał, oczywiście, niewidzialny i przypadkowi przechodnie
bywali zaskoczeni widokiem młodego, elegancko ubranego mężczyzny, który stał
pośrodku zaśmieconej pustej działki i przemawiał w powietrze.
Niejednokrotnie słyszeli, jak zadawał pytanie:
- Naprawdę nie interesuje cię moja dusza?
Jednak tylko Vince mógł słyszeć odpowiedź rozbawionej smoczycy:
- Nie, Vince. Po co mi twoja dusza? Po co mi czyjakolwiek dusza?
Czas płynął. Szybki wzrost znaczenia Vince’a w Rodzinie wywołał, oczywiście,
przypływ niechęci ze strony innych młodych ludzi, którzy pragnęli awansować w
Organizacji. Niechęć prowadziła czasem do kłótni, czasem do bójek, a nawet prób
zamachu.
W dziwny jednak sposób, jakby nadprzyrodzony, każdy, kto zwrócił swój gniew na
Vince’a, znikał. Znikał bez jednego śladu. Był tylko jeden wyjątek, gdy
znaleziono na ulicy Tasker, pomiędzy Dwunastą a Trzynastą, jeden zwęglony but
Tłustego Lombardiego.
Louie i inni starsi z Rodziny kiwali znacząco głowami. Vince był nie tylko
ambitny, ale i utalentowany. Był także sprytny. Żadne ślady nie prowadziły do
jego drzwi.
Od podpaleń Vince przerzucił się na lichwę, która ciągle była głównym
przedsięwzięciem Rodziny. Ale, o dziwo, nigdy nie potrzebował chłopców z Big
Balls Falcone, by zmuszać swych klientów do zwrotu pożyczek w terminie. Ci,
którzy nie zapłacili, znajdowali swe samochody w postaci zwęglonych wraków. Na
ich oczach zaparkowany przy krawężniku samochód mógł stanąć w płomieniach.
- Widzisz, niedobrze - mawiał Vince. - Następnym razem może to być twój dom -
napomykał ponuro.
Czasem wydawało się, że mrugał w takim momencie do kogoś nieobecnego. Albo co
najmniej do kogoś, kogo nikt nie mógł spostrzec. Kogoś bardzo wysokiego, sądząc
z kąta ustawienia głowy podczas mrugania.
Nadszedł dzień, kiedy ekipa Big Balls Falcone zrozumiała, że ich interesy są
zagrożone, wręcz upadają, i ogłosiła swój zamiar zaopiekowania się czule
Vince’em.
Big Balls zniknęli w obłoku dymu. Dosłownie.
Lata biegły. Vince stał się całkiem zamożny. Nie był już tym wychudzonym,
przerażonym dzieciakiem, jak w chwili, gdy po raz pierwszy spotkał Sizzly. Teraz
ubierał się w doskonale skrojone, konserwatywne garnitury, nieco zbyt opięte na
coraz większym brzuchu. Jadał też steki i homary przy jednym stole z bankierami
i przemysłowcami.
Chociaż przeprowadził się ze starego, nędznego domu do wspaniałej siedziby
wybudowanej niedaleko Cherry Hill nad rzeką Jersey, ciągle chodził na mszę do
swego starego kościoła Epifany. Sponsorował kościelną drużynę baseballową i
fundował każdego roku toyotę dla kościelnej loterii fantowej.
Przywiązywał wagę do dobroczynności, a kolegom często powtarzał, że to forma
ubezpieczenia. W takich momentach wznosił oczy. Ci, co stali obok niego, mieli
wrażenie, że wznosi je do nieba. Ale Vince szukał Sizzly, która zwykle
znajdowała się niezbyt daleko.
- Tak naprawdę, Vince - powiedziała mu kiedyś smoczyca - to ty ciągle mi nie
ufasz. Po tylu latach. Nie chcę twojej duszy. Uczciwie mówię, że nie chcę.
Vince ciągle chodził do kościoła i ciągle wydawał pieniądze na cele dobroczynne.
W końcu sam Louie, stary i schorowany, scedował całą fortunę Rodziny na Vince’a
i umarł w swym pokoju w czasie snu. Bez pomocy członków, zarówno własnej, jak i
jakiejkolwiek obcej Rodziny. Rzecz niebywała, niespotykana w annałach.
Teraz Vince był Capo w Rodzinie. Nie miał jeszcze czterdziestki, jego lśniące
włosy wciąż były czarne. Był nieco tęższy, niżby tego chciał, ale miał własnego
krawca, fryzjera i więcej kobiet niż w najśmielszych marzeniach.
Jego awans na głowę Rodziny spotkał się oczywiście ze sprzeciwem kilku
poruczników Louiego. Lecz po pierwszych kilku zniknięciach bez śladu, inni
szybko pogodzili się z Bossem.
Nigdy się nie ożenił, ale używał życia, ile tylko się dało.
- Zaczynasz mieć straszną nadwagę, Vince - ostrzegła go Sizzly pewnej nocy, gdy
spacerowali w ciemnościach niedaleko miejsca, gdzie spotkali się po raz
pierwszy.
- Nie obawiasz się ataku serca?
- Nie - odparł Vince - ja nie dostaję ataków serca, ja je wywołuję.
Zaśmiał się głośno z własnego dowcipu.
- Jesteś coraz starszy. Wiesz o tym, że nie jesteś już tak ładny, jak byłeś
kiedyś?
- Nie muszę być ładny, Sizzly. Teraz mam władzę. Mogę działać w taki sposób,
jaki mi się podoba. Kto wejdzie mi w drogę?
Sizzly przytaknęła jakby ze smutkiem.
- Mogę zrobić cokolwiek zechcę! - wykrzyknął ku niebu. - Mam siłę i ci wszyscy
głupcy boją się mnie śmiertelnie. Boją się śmiertelnie!
Śmiał się i śmiał, i śmiał.
- Ale... Vince - odezwała się Sizzly - pomogłam ci zdobyć tę władzę.
- Oczywiście. Z pewnością, ale teraz, kiedy już ją mam, nie potrzebuję tak
naprawdę twojej pomocy. Mogę kazać komukolwiek z Rodziny, by zrobił, co będę
chciał!
Smoki oczywiście nie płaczą, ale wyraz pyska Sizzly mógłby wzruszyć serce
każdego, kto ujrzałby ten widok.
- Słuchaj - Vince mówił dalej, lecz już mniej bombastycznym tonem - wiem, jak
bardzo mi pomogłaś, i nie zapomnę ci tego. Jesteś ciągle częścią mojej
Organizacji, Sizzly, staruszko. Nie przejmuj się tak.
Przeszły miesiące i wydłużyły się w lata. Vince widywał się z Sizzly coraz
rzadziej. Nie potrzebował jej. A gdzieś głęboko wewnątrz siebie był z tego
zadowolony.
„Nie potrzebuję jej więcej - myślał - i nigdy nie podpiszę nic, co dotyczy mojej
duszy. Jestem wolny i czysty!”
Smoki są, rzecz jasna, telepatami.
Vince popełnił błąd, kiedy zauważył, że wspaniała, młoda rudowłosa piękność,
którą właśnie się zainteresował, wydaje się być zapatrzona w pewnego zgrabnego
młodego śmiecia. Przemyślał sprawę dogłębnie i zdecydował się rozwiązać dwa
problemy za jednym zamachem.
Wezwał młodzieńca do tej samej restauracji, gdzie Louie dał mu pierwsze wielkie
zadanie.
Młodzian wyglądał na przerażonego. Słyszał już, że Vince interesuje się tą rudą.
- Słuchaj, dzieciaku - powiedział Vince i położył ciężką, upierścienioną dłoń na
wąskim ramieniu chłopaka. - Znasz tę starą fabrykę odzieży w górze Dwudziestej
Ósmej koło Archiwum?
- Tt... tak, proszę pana - powiedział młodziak szeptem, ledwo słyszalnym dla
Vince’a.
- Ten budynek jest bardzo narażony na pożar, nie uważasz?
Chłopak zamrugał, chrząknął i skinął głową:
- Tak, tak jest. Ale...
- Ale co?
Głos dzieciaka zadrżał.
- Słyszałem, że dwóch czy trzech różnych facetów usiłowało spalić to miejsce.
I... i nigdy nie wrócili!
- A fabryka ciągle stoi, co? - ostro zapytał Vince.
- No, tak.
- Wspaniale. Do jutra rana albo ona zniknie, albo ty. Capisce?
Dzieciak przytaknął i szybko wybiegł z restauracji. Vince wyszczerzył zęby w
uśmiechu. W taki czy inny sposób problem był rozwiązany.
Stara fabryka płonęła półtora dnia, zanim strażacy zdołali opanować pożar. Vince
zaśmiał się i zatelefonował do swego brookera od ubezpieczeń.
Tej samej nocy, kiedy wysiadał ze swej limuzyny przed swoim domem w Cherry Hill,
ujrzał długie sploty błyszczących łusek spowijające prawie pół jego domu.
Spojrzał w górę i zobaczył Sizzly uśmiechającą się do niego.
- Cześć, Vince. Długo się nie widzieliśmy.
- Och... Się masz, Sizzly, staruszko? Co nowego?
Lewą ręką niecierpliwie machnął na swego kierowcę. Ten zawrócił limuzynę i
skierował się do garażu w mieście. Nigdy wcześniej nie widział Wielkiego Bossa
mówiącego do siebie.
- To był naprawdę śliczny chłopiec. Ten, którego przysłałeś przedwczoraj, by
zniszczył fabrykę - stwierdziła Sizzly miękkim, rozmarzonym głosem.
- On? On jest śmieciem.
- Myślę, że jest naprawdę ładny.
- Więc to ty tam byłaś, tak? Tak sobie pomyślałem, gdy tamci nie wrócili.
- Och, Vince, nie jesteś już ładny. Stałeś się w sam raz miękki, a poza tym
tłusty i brzydki.
- Ty też raczej nie wygrałabyś konkursu piękności, Sizzly.
Ruszył ku frontowym drzwiom, ale smoczyca położyła ogromną, pazurzastą łapę na
jego drodze. Vince zdążył tylko spojrzeć w górę i zobaczyć wyraz jej pyska.
Potem zaczął wrzeszczeć.
Gdy dym się rozwiał, Sizzly oblizywała się rozwidlonym, długim językiem.
- Pyszności - powiedziała. - Właściwa ilość tłuszczu. Ten biedny chłopak cały
czas myślał, że chcę jego duszy!
Tłumaczył Waldemar W. Pietraszek
Brillo
(Harlan Ellison, Ben Bova)
Wstęp
Wszystko zaczęło się od kalamburu.
Od ponad ćwierćwiecza Harlan Ellison jest moim chyba najbardziej rozpieszczanym
przyjacielem. Dzieje się tak pomimo tego, że mieszka na Zachodnim Wybrzeżu, a ja
na Wschodnim. Od pierwszych lat naszej przyjaźni Harlan wspominał okazjonalnie,
że bardzo chciałby publikować w czasopiśmie „Analog Science Fiction”.
Zrozumiecie to, gdy powiem, że „Analog” jest najbardziej prestiżowym czasopismem
z dziedziny fantastyki naukowej. Był (i nadal jest) bastionem „twardej” science-
fiction - rodzaju, który uprawiałem, ale którym nie zajmował się Harlan. On
widział ten problem znacznie głębiej. Czuł, że redaktor magazynu, John W.
Campbell jr, nie opublikowałby żadnego opowiadania napisanego przez Harlana
Ellisona. Powody były czysto osobiste, włączając w to różnice osobowości, wygląd
czy brak napletka.
Campbell był gigantem fantastyki, odkąd został (w roku 1937) redaktorem
czasopisma, które nazywało się „Astounding Stories” („Zdumiewające Historie”).
Było to w lecie roku 1960. Pomimo mojego przeświadczenia, że Campbell kupi każde
opowiadanie, które mu się spodoba, niezależnie od tego, kto je napisał, Harlan
był niezmiennie przekonany, że John nigdy nie opublikuje jego dzieła. Tak więc
wspólnie zawiązaliśmy spisek. Napiszemy opowiadanie razem i opublikujemy je u
Campbella pod pseudonimem.
Ponieważ mieszkaliśmy daleko od siebie, nasza praca postępowała bardzo powoli.
Były to czasy bez komputerów, modemów czy faxów. Zdecydowaliśmy się na dwóch
głównych bohaterów. Obaj mieli być policjantami, lecz jeden z nich miał być
robotem, który zna doskonale przepisy prawa i rozpoznaje, kiedy są one
przekraczane. Nie zna jednak żadnych ludzkich uczuć, jak litość czy
sprawiedliwość.
Gdy szukaliśmy imienia dla robota, wpadłem na pomysł:
- Brillo! To jest to, czego potrzebujemy dla metalowego „kłaka”.
W tym czasie „kłak” był slangowym określeniem policjanta.
Harlan, chociaż wypiera się tego do dziś, ryknął śmiechem i zgodziliśmy się na
tytuł „Brillo”*.
Przyszedł czas na pisanie. Poleciałem w jakiejś innej sprawie na Zachodnie
Wybrzeże. Jednego wieczoru spotkaliśmy się, by zacząć pisać nasze opowiadanie.
Już wcześniej wymieniliśmy uwagi na temat głównych postaci i podstawowych
założeń akcji. Mieliśmy zamiar napisać tego wieczoru tak wiele, jak tylko
zdołamy.
Skończyłem swoją pracę i gotowy do działania, stawiłem się tuż przed zachodem
słońca w domu Harlana na Sherman Oaks, lecz Harlan był w tym momencie gotowy do
kolacji. Zabrał mnie i swoją przyjaciółkę, Luizę Farr, do restauracji Cecyla B.
DeMille’a, gdzieś daleko w Beverly Hills. Była strasznie zatłoczona. Wyglądało
to jak scena zbiorowa z filmu Dziesięcioro przykazań. Ale bez obaw. Maitre d’
poprowadził Harlana poprzez tłum i osobiście posadził nas przy najlepszym
stoliku. Bez czekania. Nawet przysłał butelkę doskonałego czerwonego wina na
koszt firmy.
Około dziesiątej wróciliśmy do domu i usiedliśmy do pracy, by po chwili
stwierdzić, że... mamy biegunkę. W jedzeniu musiało być coś, co podziałało na
nas bardzo nieprzyjemnie.
Byliśmy jednak zawodowcami. Napisaliśmy pierwszy szkic opowiadania. Tworzyliśmy
po jednym, jakże bolesnym, akapicie naraz. Każdy z nich miał długość zależną od
tego, ile jeden z nas potrafił wytrwać poza toaletą. Spotykaliśmy się w holu
pomiędzy „wygódką” a maszyną do pisania.
Świt zastał nas kompletnie wyczerpanych. W każdym tego słowa znaczeniu. Na
papierze zostało około pięciu tysięcy słów pierwszego szkicu.
Odleciałem do Nowej Anglii. Minęły miesiące.
Na lotnisku w Cleveland, gdzie czekałem na samolot do domu, zostałem wezwany do
telefonu. Nikt inny tylko Harlan. Podniecony, przeczytał mi piętnaście tysięcy
słów nowej wersji „Brilla”. W tym czasie samolot wystartował beze mnie.
Opowiadanie było przepiękne i powiedziałem to Harlanowi. To był dokładnie ten
tekst, który będziesz, Czytelniku, za chwilę czytał.
- Na pewno spodoba się to Campbellowi! - stwierdziłem.
- To jest za dobre dla niego! - odparł mój przyjaciel - Wyślijmy to do
„Playboya”!
„Playboy” płacił dziesięć razy więcej niż „Analog”.
Jesteśmy, jak wspomniałem wcześniej, zawodowymi pisarzami. Tak więc posłaliśmy
„Brilla” przez naszego agenta do „Playboya”.
Minęło kolejnych kilka miesięcy. Była właśnie wigilia. Siedziałem w moim biurze
w laboratorium, gdzie pracowałem jako kierownik działu marketingu (tj. jako
pisarz fantastyki naukowej). Około czwartej na zewnątrz było już ciemno. Za
oknem padał śnieg. Za chwilę miało zacząć się biurowe przyjęcie wigilijne.
Zadzwonił telefon. Harlan.
Nie tylko „Playboy” odrzucił nasze opowiadanie (rok wcześniej opublikowali już
opowiadanie o robocie i doszli do wniosku, że na razie wystarczy), ale, na
dodatek, nasz agent automatycznie odesłał tekst do Johna W. Campbella jr. Jako
autora podał Harlana Ellisona i, oczywiście, mnie.
Mój przyjaciel wpadł w rozpacz. Wiedział, że Campbell podrze maszynopis na
strzępy i odtańczy na nich szkocki taniec. Spytał mnie, czy nie mógłbym
zadzwonić do Johna i szepnąć mu słówko. Odpowiedziałem, że Campbell nigdy nie
wysłuchał żadnej prośby; albo mu się opowiadanie podobało, albo nie.
Lecz Harlan tak mnie błagał, że w końcu zadzwoniłem do biura Johna W. Campbella
juniora. Miałem cichą nadzieję, że go nie zastanę.
Jednak był na miejscu.
- O, to ty - powiedział.
Serce stanęło mi w gardle.
A John powiedział mi po prostu, że właśnie skończył czytać nasze opowiadanie i
chce je kupić. Nawet wyjaśnił, że jest ono tak naprawdę o czymś, czego autorzy
(czyli my) nie rozumieją. (Lubił takie stwierdzenia i często miał rację.)
Poprosił o kilka drobnych poprawek i zgodził się opublikować „Brilla”.
Odłożyłem słuchawkę tak delikatnie, jak tylko potrafiłem, i natychmiast
wykręciłem numer Harlana. Z jakiegoś diabelskiego podkuszenia postanowiłem
porozmawiać z nim w sposób, w jaki potraktował mnie przed chwilą John.
- Harlan, to ja, Ben.
Głuche, przytłumione chrząknięcie.
- Wiesz... hmm... no... rozmawiałem z Johnem.
Jęk.
- I on... no... on właśnie... przeczytał opowiadanie.
Chrząknięcie.
- I... no cóż... Jakby to powiedzieć, Harlan?... On... chce to kupić.
Przez kilka sekund w słuchawce panowała głucha cisza. Potem głośny, ostry
skrzek, którym można by przeciąć diament.
- Kupuje? - W słuchawce dało się słyszeć wszystkie rodzaje chrząknięć, rzężeń i
innych tego typu hałasów. Harlan wydawał z siebie chyba wszelkie najbardziej
niespotykane dźwięki mające oznaczać największe zadowolenie.
- Kupuje to?
Jakże szczęśliwe mieliśmy to Boże Narodzenie. A „Brillo” ukazał się w „Analogu”
w sierpniu 1970 roku. Harlan ciągle uważa, że Campbell myślał o mnie jako o
autorze znacznej części tekstu. Łatwo można zauważyć, że jest inaczej. Styl, w
jakim został napisany „Brillo”, jest wyraźnie stylem Harlana, nie moim. John
Campbell był wystarczająco dobrym znawcą, by to zauważyć, ale, jak to on, nie
dbał o to.
Jak kilka innych opowiadań w tym zbiorze, „Brillo” zajmuje się różnicą pomiędzy
tym, czego oczekujemy od systemu prawnego, a tym, co otrzymujemy; różnicą
pomiędzy tym, co publicznie głosimy, a tym, jak faktycznie zachowujemy się w
stosunku do policji.
Tak! Opowiadanie zostało opublikowane, a Harlan i ja spotkaliśmy pewnych ludzi,
którzy chcieli zrobić serial telewizyjny na podstawie naszego „Brilla”.
Skończyło się to plagiatem, czterema latami walki z prawnikami i trwającą
miesiąc rozprawą sądową przed Sądem Okręgowym w Los Angeles. Nie podam tutaj
żadnych szczegółów. Ani Harlan, ani ja nie napiszemy i nie powiemy nic... chyba
że ktoś nas o to zapyta.
Przeczytajcie „Brilla” i zadawajcie mi pytania.
S
ierpień to zwariowany czas dla gliniarzy. W sierpniu zaczynają się zamieszki.
Nie takie, jakie urządzają te prosiaki z campusu uniwersyteckiego (w tym czasie
nie mogą tam nawet wybuchnąć, ponieważ są wakacje). Niektórzy chcą usuwać
włóczęgów z metra. Wszystkie zaczynają się bez żadnego powodu. Powiedzmy,
gromada brudnych dzieciaków robi sobie prysznic z hydrantu i przy okazji polewa
wystawowe okno sklepu. Właściciel mieszka gdzieś w Kipps Bay, a obsługuje swych
klientów w hiszpańskim Harlemie. I ten sklepikarz wychodzi z dubeltówką i ugania
się z nią za tymi ulicznikami. Wywołuje to trzygwiazdkowe szaleństwo w obrębie
dwóch bloków. Potem są wzywane policyjne helikoptery, które pokrywają cały rejon
gazem łzawiącym. Po chwili gliny wchodzą na teren zamieszek w maskach gazowych.
Chodzą trójkami i walą pałkami po głowach. Jak to się dzieje? Trochę wody na
sklepowej szybie, która nie była myta od lat? Chwilowa wściekłość? Jakiś facet
lubi polować na dzieciaki jak na wróble? Nie.
To sierpień jest zwariowanym miesiącem.
Żony przykładają gorące żelazka do głów swych ukochanych mężów. Łagodny jak
baset sprzedawca, który wiózł walizki z ubraniami na dwanaście miesięcy, nagle
wyciągnął dwa noże i dosłownie pokroił taksówkarza na plasterki. Samobójcy
wychodzą z dziesiątych pięter wysokich budynków albo skaczą z mostu Verrazana
jak konfetti na paradzie astronautów w Piątej Alei. Gangi nastoletnich złodziei
kradną tuzinami samochody, by potem urządzać szaleńcze wyścigi na ulicy White
Plains, co zwykle kończy się wjechaniem do któregoś z supermarketów. Bez żadnego
powodu. Po prostu sierpień. Zwariowany okres.
Zdarzyło się to właśnie w sierpniu, w jego specyficznym upale, kiedy temperatura
utrzymuje się na tak wysokim poziomie, że wywołuje duchotę, od której bieleją
oczy. W takim właśnie okresie Brillo zjawił się w Rejonowej Komendzie Policji.
Brzęcząc cicho (to ten rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary), stał
pośrodku pokoju. Oksydowana na niebiesko powłoka kontrastowała z matową,
zniszczoną podłogą. Stał nieruchomo. Ktokolwiek przechodził obok, starał się
zwracać uwagę na cokolwiek oprócz niego:
...dwóch ubranych po cywilnemu wywiadowców, ciągnących starego zboczeńca,
którego specjalnością było obnażanie się na chwilę przed zamknięciem drzwi w
metrze;
...gliniarz z drogówki, którego beształ sierżant za to, że młody policjant
pozwolił oblać się wodą, a jego bloczek mandatowy przemókł;
...cały oddział specjalny, który właśnie wyjmował broń ze specjalnych
pojemników;
...kilka patroli ulicznych przygotowujących się do swojej zmiany;
...oficer dyżurny usiłujący zarejestrować trzech oszustów, którzy zostali
zatrzymani przed budynkiem NBC za nielegalną sprzedaż biletów na program
„Sprzedać grzech”;
...policjantka ze skutym kajdankami kieszonkowcem, który usiłował przeciąć jej
kieszeń, gdy patrolowała nabrzeże.
Żadne z nich, nawet ci wykonujący zwykłe rutynowe czynności, jak na przykład
eskortowanie przestępcy, nie mogło powstrzymać się od zerkania. Wszystkie oczy
uparcie wracały w kierunku robota; przysadzistego cylindra na maleńkich
biegunach. Optyczne sensory Brilla wybrzuszały się na szczycie głowy jak oczy
jakiegoś archaicznego insekta. Na całą postać padał blask neonówek wiszących u
sufitu.
Oczy denerwowały tłumek zgromadzony w pokoju. Ludzie kręcili się i tłoczyli,
dopóki szef policji nie zaplótł rąk w typowy semicki sposób oznaczający
zniecierpliwienie, i nie wrzasnął:
- Dobra, już wystarczy. Wyjść z pokoju!
Natychmiast zrobiło się pusto.
Szef Santorini odwrócił się do robota. I do Reardona.
Frank Reardon ciężko przestąpił z nogi na nogę. Zauważył spojrzenie
najważniejszego policjanta. Rozejrzał się po pokoju i ludziach, którzy oglądali
robota. Jego robota. Nie był już jego właścicielem, ale... ciągle myślał o nim w
ten sposób. Rozumiał, jak doktor Victor Frankenstein mógł żywić ojcowskie
uczucia do zlepka starych części różnych ciał połączonych w jedną istotę.
Patrzył na nich, gdy tak krążyli wokół jak buldogi zadowolone z odkrycia nowego
hydrantu do obsikania. Nawet muskularny sierżant Loyo, oficer dyżurny, siedzący
w odległym końcu pokoju, przyglądał się robotowi z jawną podejrzliwością.
Santorini przyprowadził ze sobą dwóch poruczników w mundurach, asystentów
administracyjnych. Takich, co to są od oślej roboty przy wszelkich papierach.
Byli przeciwni wykorzystywaniu jakiejś debilnej maszyny tam, gdzie wchodzi w grę
ochrona bezpieczeństwa człowieka. Wyglądali ponuro.
Człowiek z FBI siedział nieruchomo na drewnianej ławie, która biegła przez całą
długość pokoju. Nad nim wisiały plakaty: „Policyjna Liga Lekkoatletyczna”,
„Czwarta Ofensywa”, „Kurs na Prawo Jazdy” oraz ogłoszenie „The Christian Science
Monitor” z darmowymi egzemplarzami do wzięcia. Nie powiedział ani słowa, odkąd
przedstawiono go Reardonowi. A ten nawet nie pamiętał jego nazwiska. Czyżby była
to część sztuki kamuflażu agentów FBI? Siedział tam ze swymi stalowymi oczami i
mocną wysuniętą szczęką i też wyglądał ponuro.
Jedynie młody chłopak z biura burmistrza uśmiechał się cały czas, odkąd tylko
wszedł do pokoju. Uśmiechał się, chodził powoli wokół robota. Uśmiechał się,
dotykając jego matowej powierzchni. Uśmiechał się, słuchając mechanicznych
odgłosów maszyny. W ogóle zachowywał się, jakby sprawdzał nowy samochód. Zdawał
się mówić:
- Podoba mi się. Kiedy będę mógł go wypróbować?
Popatrzył w stronę Reardona.
- Dlaczego nazwał go pan „Brillo”?
Reardon zastanawiał się przez moment. Starał się przypomnieć sobie nazwisko
chłopaka. Sam był tylko inżynierem, a nie żadną osobistością życia publicznego.
Universal Electronics powinno przysłać tutaj Wendella. Tamten wiedział, jak
rozmawiać z tymi klownami z Zarządu Miasta. Wiedział, jak się im podlizać, żeby
podpisali kontrakt. Ale część umowy, którą podpisał z Universalem sprzedając
Reardon Electronics (kiedy akcje zaczęły lecieć w dół), gwarantowała, że będzie
do końca prowadził prace nad Brillem. Do końca pod każdym względem.
To było coś takiego, jakby bił brawo, gdy jego żona kochałaby się z innym
facetem.
- To... to jest przezwisko. Ktoś w UE je wymyślił. Myślał, że tak będzie
zabawnie.
Chłopak od burmistrza wyglądał, jakby nie zrozumiał.
- Co jest zabawnego w nazwie „Brillo”?
- Metalowy glina - zgrzytnął zębami szef policji.
Młody człowiek zachichotał. Reardon skinął głową. Kątem oka uchwycił wyraz
niechęci w twarzy Santoriniego. Odwrócił szybko wzrok. Twarz policjanta stała
się bardziej ponura i napięta.
Schodami zszedł kapitan Summit i dołączył do reszty. Był mniej więcej w wieku
inżyniera, lecz bardziej posiwiały. Schodząc opierał się o poręcz jak stary
człowiek.
„Dlaczego oni wszyscy wyglądają na potwornie zmęczonych? - zdziwił się w myślach
Reardon. - Dlaczego wyglądają, jakby obawiali się robota? Czy boją się, że staną
się niepotrzebni i stracą pracę? Czyja sam też tak wyglądałem, gdy UE zmusiło
mnie do sprzedania firmy, którą stworzyłem?”
Summit zerknął tylko przelotnie na robota, przeszedł obok i usiadł na ławce ze
dwa metry od człowieka z FBI. Młody człowiek z Zarządu Miasta wyszedł z pokoju.
Pozostali patrzyli na kapitana.
- Dobrze. Myślę, że mam człowieka do pracy z nim... z tym - popatrzył znacząco
na Reardona.
- Mike Polchik. Dobry glina; młody i czujny. Doskonały przebieg służby. Nic
nadzwyczajnego, żaden efekciarz. Po prostu solidny gliniarz. Sprawdzi dokładnie
pańską maszynę.
- Wspaniale. Dziękuję, kapitanie - powiedział inżynier.
- Zaraz tu będzie. Weźmie wszystko, co potrzeba, i za chwilę tu zejdzie.
Młody człowiek z ratusza już wrócił i teraz chrząknął, jakby chciał coś
powiedzieć. Reardon skierował wzrok w jego stronę. Młodzieniec nie wyglądał na
zmęczonego jak inni. No tak, on nie nosił munduru. Nie pokonywał niczego,
żadnych przeszkód, jakie codziennie napotykali na ulicach tamci.
„Mieszka prawdopodobnie w Darien - myślał inżynier - i kupuje swoje garnitury w
spokojnych, niewielkich sklepach, gdzie nigdy nie ma więcej niż trzech klientów
naraz.”
- Jak dużo takich maszyn może pan wyprodukować w ciągu roku w swojej fabryce? -
zapytał młody urzędnik.
- Już nie jest moja.
- Myślałem o Universalu.
- Przez rok? Sądzę, że możemy wypuszczać około stu co miesiąc... - przerwał na
chwilę - może więcej.
Młody wyszczerzył zęby.
- Będziemy mogli wymienić każdego policjanta w patrolach.
Powiało chłodem. Mężczyźni w mundurach wyraźnie zesztywnieli.
Reardon szybko wyjaśnił:
- Roboty policyjne pomyślane są jako uzupełnienie istniejących sił. - Po chwili,
już bardziej stanowczo, stwierdził: - Nie mają zastępować policjantów; mają im
pomagać, nie eliminować ich.
- Och, no pewnie. Oczywiście! - stwierdził tamten i rozejrzał się Wokoło.
- Właśnie to chciałem powiedzieć - dodał niepotrzebnie. I tak wszyscy wiedzieli,
co miał na myśli.
Zapadła cisza.
Przerwały ją nagle ciężkie kroki kogoś schodzącego po schodach.
Mężczyzna zatrzymał się przy wejściu. Zastygł z jedną nogą na ostatnim stopniu.
Przez dłuższą chwilę patrzył na robota. Potem podszedł do kapitana. Jeszcze raz
rzucił okiem na pokój. Summit uśmiechnął się do policjanta i wskazał ręką w
kierunku inżyniera.
- Mike, to jest pan Reardon. To on zaprojektował robota. Panie Reardon,
patrolowy Polchik.
Inżynier wyciągnął dłoń, a policjant uścisnął ją z siłą, która wywołała grymas
bólu na twarzy Reardona.
Polchik miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, odpowiednią wagę, muskularne,
potężne ręce w rodzaju tych, jakie mają zwykle odlewnicy, oraz jasne krótko
obcięte włosy. Otwarta, szczera twarz z silnymi szczękami. Czujne oczy pod
krzaczastymi brwiami. Nawet jego uśmiech wyglądał stanowczo.
Był gotowy do służby. Na udzie spoczywał służbowy pistolet Needle Positive,
kaliber 32. Ładownica z nabojami biegła przez szeroką pierś. Całą postać i
atmosferę, która się wokół niej unosiła, określało jedno słowo: „glina”.
- Kapitan powiedział mi, że dzisiejszej nocy mam chodzić z pańską maszyną.
Inżynier skinął głową. Wyłamał palce jakby w zakłopotaniu.
- Tak, to prawda. Kapitan pewnie powiedział też, że chce przetestować Brilla w
warunkach prawdziwego pieszego patrolu. Ten robot został zaprojektowany właśnie
do takiego celu: pieszy patrol.
- Ostatni raz byłem na pieszym patrolu bardzo dawno temu - stwierdził Polchik. -
Teraz mam dryndę.
- Słucham?
Summit przetłumaczył:
- Drynda, samochód patrolowy.
- Aha, tak. Rozumiem - Reardon starał się być jak najbardziej przyjacielski.
- To tylko na dzisiejszą noc, Mike - uspokajał kapitan. - Tylko przetestujesz
robota.
Polchik przytaknął. Zdawał się rozumieć więcej, niż powiedział mu inżynier czy
Summit. Nie poruszył swego wielkiego ciała, ale oczy spoczęły na robocie. Jak
dotąd Brillo brzęczał (ten rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary) i
patrzył nieruchomo w nicość. Policjant obejrzał go powoli i starannie od góry do
dołu. W końcu powiedział:
- Jak dla mnie, wygląda w porządku.
- Wstępny test... - stwierdził inżynier. - Wszystko zostało sprawdzone i... nie
będzie pan miał żadnych kłopotów.
Polchik coś mruknął.
- Przepraszam pana? - spytał Frank Reardon.
- Szkolenie na gorąco - powtórzył policjant.
Nie uśmiechnął się przy tym. Od strony reszty zgromadzonych w pokoju dał się
słyszeć cichy pomnik.
- Tak, w każdym razie jesteście gotowi, patrolowy Polchik - niespodziewanie
odezwał się młody urzędnik. Inżynier skrzywił się. Ten młodzik przemówił tonem
sprzedawcy, mimo że usiłował być obojętny.
- Tak. Tak jest.
Polchik ruszył ku frontowym drzwiom. Robot ani drgnął. Policjant zatrzymał się i
odwrócił. Wszyscy obserwowali uważnie całą scenę.
- Myślałem, że ruszy za mną na własnych nogach... to jest, że sam się ruszy.
Teraz wszyscy patrzyli na Reardona.
- W fabryce został zaprogramowany tak, że reaguje na mój głos - objaśnił
inżynier. - Żeby słuchał komend, będę musiał zaprogramować go na pański głos.
Odwrócił się do robota.
- Brillo, chodź tutaj, proszę.
Słowo: „proszę”.
Brzęczenie stało się głośniejsze w momencie, gdy chowały się bieguny. Potem
dźwięk przycichł, stając się prawie niesłyszalny. Robot ruszył gładko naprzód.
Podszedł do Reardona i zatrzymał się.
- Brillo, to jest patrolowy Mike Polchik. Dziś w nocy będziesz pracował razem z
nim. Będzie twoim przełożonym, a ty będziesz wykonywał natychmiast wszystkie
jego rozkazy.
Reardon przywołał Polchika machnięciem ręki.
- Czy mógłby pan powiedzieć kilka słów, żeby nagrać pański głos?
Polchik spojrzał na inżyniera. Potem na robota. Rozejrzał się po pokoju:
Sierżant Loyo szczerzył zęby.
- Co mam powiedzieć?
- Cokolwiek.
Jeden z detektywów zszedł ze schodów. Nikt wcześniej go nie zauważył. Teraz,
opierając się o poręcz, zaśmiał się i powiedział:
- Opowiedz mu na początek o swoich przyjaciółkach, Mike.
Urzędnik i szef policji spojrzeli w górę.
Summit powiedział tylko:
- Spierdalaj!
Tamten ruszył schodami do góry. Spokojnie i z godnością.
- Dalej. Cokolwiek - przypomniał Polchikowi Reardon.
Policjant wziął głęboki wdech, zrobił krok naprzód i wyrzucił z siebie:
- No, idziemy. Robi się późno.
Lekkie brzęczenie (rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary) zabrzmiało
gdzieś wewnątrz robota.
- Tak jest - odezwał się głosem Franka Reardona i ruszył bardzo gładko i bardzo
szybko w kierunku Polchika. Policjant gwałtownie cofnął się o krok. Potem
odwrócił się i ruszył po raz drugi w stronę wyjścia. Maszyna ruszyła za nim.
Gdy wyszli, młody urzędnik z Zarządu Miasta zatarł ręce i głośno oznajmił:
- Wreszcie się zaczęło.
Inżynier skrzywił się ponownie. Oficer dyżurny, sierżant Loyo, zagrzechotał
ołówkami, rozsypał je, pozbierał i wsadził z powrotem do kubka stojącego na
poplamionym biurku. Inni wyglądali na zewnątrz. Człowiek z FBI uśmiechał się.
Odgłosy miasta wydały się głośniejsze niż zwykle w ciszy, która zapanowała
wewnątrz budynku komendy. Nikt nie spodziewał się, że usłyszy dźwięk wydawany
przez robota.
¬ ¬ ¬
Polchik sprawdzał zamki w drzwiach sklepów wzdłuż ulicy Amsterdam, pomiędzy
Osiemdziesiątą Drugą i Osiemdziesiątą Trzecią. Robot szedł za nim i robił to
samo. Polchik zaczynał się rozkręcać. Wszedł w Osiemdziesiątą Trzecią, a potem w
alejkę za sklepami. Skierował kroki w stronę Osiemdziesiątej Drugiej. Robot
szedł za nim.
Mike nie lubił być śledzony. Robił się wtedy niespokojny i nerwowy.
„Cholerny kawał żelastwa! - pomyślał. - Jak wyrwie któreś drzwi z zawiasów, to
komenda zabuli do diabła i trochę!”
Poruszył delikatnie kolejną klamką i ruszył dalej. Robot za nim.
„Jak małe dziecko” - pomyślał. Robot chwycił za klamkę i szarpnął kilka razy.
Polchik odwrócił się gwałtownie.
- Słuchaj, do cholery. Przestań urządzać te hałasy. Chcesz wszystkich pobudzić?
Wiesz, która godzina?
- Pierwsza trzydzieści siedem po północy - odpowiedziała maszyna głosem
Reardona.
Policjanta zamurowało.
Po chwili potrząsnął głową i ruszył naprzód. Robot stał dalej nieruchomo.
- Patrolowy Polchik.
Mike po raz kolejny odwrócił się. Był wściekły.
- Co znowu?
- Wykryłem krótkie spięcie w tym systemie alarmowym - odpowiedział robot. Stał
dokładnie pod płytką kryjącą system bezpieczeństwa firmy Morse-Dictograph.
- Jeżeli nie zostanie dokonana naprawa, istnieje możliwość, że będą włączać się
fałszywe alarmy.
- Przekażę to - stwierdził Polchik i wyciągnął antenę swego naręcznego
radiotelefonu. Już miał włączyć nadawanie, gdy robot wysunął ze swego korpusu
długie i giętkie sztuczne ramię.
- Jestem odpowiednio wyposażony. Potrafię to zreperować bez żadnej pomocy -
powiedział Brillo. Światełko na końcu ramienia, giętkiego jak gęsia szyja,
zaczęło pulsować.
- Zostaw to!
- Prosty system 155-0 - odpowiedziała maszyna. - Układ o stałej temperaturze z
detektorami ciepła. Niewiele lepszy, niż zalecają standardy 74 i 74-A NFPA.
Ramię wysunęło się w stronę płytki i zaczęło ją demontować.
- Nie ruszaj tego. To może...
Płytka odskoczyła. Policjant zastygł z otwartymi ustami. Po chwili zdołał
wybełkotać:
- O, mój Boże.
Ramię robota grzebało wewnątrz przez dłuższą chwilę i wycofało się. Płytka
została umieszczona na swoim miejscu.
Polchik nacisnął guzik i antena radiotelefonu schowała się z cichym zgrzytem.
Pomaszerował w dół alei. Wyglądał na przestraszonego.
W dali słabo świeciły światła hotelu „Amsterdam”. Odbijały się matowo w plamach
oleju na ulicy. Policjant przystanął na chwilę u wylotu alei i ponownie wysunął
antenę. Włączył nadajnik. Za plecami wyczuwał ciężką postać robota.
- Tu Polchik - powiedział do radiotelefonu.
- W porządku, Mike? - zatrzeszczało w odpowiedzi. - Jak sprawuje się twój
partner?
Spojrzał przez ramię i zobaczył Brilla stojącego ze trzy metry za nim.
Gęsioszyje ramię zniknęło.
- Nie nazywaj tego moim partnerem.
Śmiech po drugiej stronie.
- Co jest, Mike? Obawiasz się go?
- Ech, przestań błaznować. Wszędzie spokój. Jestem na rogu Osiemdziesiątej
Drugiej i „Amsterdamu”.
- W porządku. Hej, Mike, pamiętaj... gdy zacznie padać, schowaj gdzieś swojego
partnera, bo zardzewieje!
Śmiech podobny do ryku osła słychać było do chwili, gdy Mike wyłączył
radiotelefon.
- Cześć, Mike. Co tu przyprowadziłeś?
Polchik spojrzał w kierunku rogu ulicy. To Rico, barman z hotelu „Amsterdam”.
- To robot - odpowiedział policjant. Starał się mówić normalnym głosem. Nie był
w nastroju do rozmów.
- Naprawdę? O, kurczę! Nie bujasz?
Twarz Rica wyglądała jak brązowy, gotowy do obrania karczoch. Ale był
sympatycznym, przyjacielskim chłopakiem. I chętnym do pomocy. Znał dobrze tę
okolicę i już nieraz był bardzo użyteczny.
- Co on ma robić, hę?
- Ma zamiar zostać gliną - odpowiedź zabrzmiała posępnie.
Rico aż potrząsnął swą warzywną głową.
- Co oni jeszcze wymyślą? Roboty. A co stanie się z tobą, Mike? Zrobią cię
detektywem?
- Jasne. A tydzień później awansują mnie na kapitana.
Chłopak spojrzał niepewnie. Nie wiedział, czy śmiać się, czy nie. W końcu
odezwał się:
- Dobra, na razie mam dla ciebie butelczynę. - Czuł, że to najlepsze, co może
powiedzieć.
- Założę się, że twoja żona taką właśnie lubi... z Polski. Importowana. Ma
trawkę czy inne zielsko w środku. Ma być podobno sensacyjna.
Polchik pomyślał, że robot wszystko obserwuje.
- Escuchar! Zostawiłem ją dla ciebie.
Zniknął wewnątrz baru, zanim policjant zdołał go powstrzymać. Robot poruszył
się. Zadygotał?...
Rico wyszedł z papierową torbą w dłoni. Kształt butelki wyraźnie zaznaczał się
przez cienki papier.
- Wezmę to jutro - powiedział Mike - dziś nie mam samochodu.
- Zatrzymam ją dla ciebie. Gdyby mnie nie było, zapytaj Maldonada.
Robot wyraźnie drżał. Polchik słyszał to (rodzaj dźwięku, jaki wydają
elektryczne zegary). Nagle maszyna ruszyła. Szybko pokonała dzielący ich dystans
trzech metrów. Minęła policjanta i odwróciła się w stronę Rica, który właśnie
potknął się w połowie drogi do drzwi hotelu „Amsterdam”. Brillo odwrócił się do
Mike’a.
- Dane obrazowe i dźwiękowe wyraźnie wskazują na kontakt personalny, który może
zakończyć się zaoferowaniem gratyfikacji patrolowemu Polchikowi. Zostało też
wykryte, że gratyfikacja została zaakceptowana. Takie zachowanie jest
zaprogramowane jako naruszenie prawa. To jest...
- Zamknij się!
Rico stał w drzwiach hotelu. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
- Zobaczymy się jutro wieczorem - powiedział do niego policjant.
- Patrolowy Polchik - robot kontynuował przemowę - oczywiste jest, że skoro
gratyfikacja została zaakceptowana, złamał pan prawo i podlega pan aresztowaniu
i karze na podstawie Statutu Policji, paragraf numer...
- Powiedziałem: zamknij się, do cholery! - odezwał się Polchik podniesionym
głosem. - Nawet nie wiem, o czym ty, do diabła, mówisz, ale mówię ci, przestań
kłapać. To rozkaz!
- Tak jest - natychmiast odpowiedział robot. - Jednakże moje taśmy
zarejestrowały w całości tę rozmowę i zostanie ona przetworzona w pisemny raport
z naszego patrolu.
- Co? - Mike poczuł, jakby jakieś tryby zazgrzytały mu w głowie. Pomyślał o
kółkach zębatych, o robocie Brillu. Starał się nie myśleć o kapitanie Summicie.
Potem znowu przyszły mu na myśl tryby... mielące go na strzępy.
Głos Rica przywrócił go do rzeczywistości. W głosie chłopaka brzmiał popłoch.
- Co on powiedział? O jakim raporcie?
- Poczekaj, Brillo - odezwał się Polchik i podszedł do robota. - Nie wydarzyło
się tutaj nic, co musi znaleźć się w raporcie.
„Głos maszyny, głos Reardona” - pomyślał ze złością Mike; był bardzo rzeczowy.
- Logika wskazuje na duże prawdopodobieństwo, że podobne gratyfikacje były
przyjmowane w przeszłości i będą przyjmowane w przyszłości.
Polchik poczuł pieczenie w przełyku jak po zjedzeniu strączka chili. Założył
kciuk za pas. Przyjmował automatycznie taką pozę zawsze, gdy napotykał jakieś
kłopoty. Zniżył głos.
- Słuchaj, Brillo. Zapomnij o całej sprawie, rozumiesz? Po prostu, zapomnij.
- Czy mam rozumieć, że żądasz wymazania moich taśm?
- Tak. Dokładnie tak. Wymaż je.
- Czy to rozkaz?
- Tak, to jest rozkaz.
Brillo pobrzęczał do siebie krótką chwilę i stwierdził:
- Podstawowy program nie zezwala na wymazywanie danych z taśm. Mogą być wymazane
po sporządzeniu raportu lub przez ich fizyczne usunięcie z mojego banku pamięci.
- Słuchaj - zaczął Rico - nie chcę żadnych kło...
Polchik niecierpliwie machnął ręką, żeby był cicho. Nie potrzebował teraz
żadnych dodatkowych komplikacji.
- Posłuchaj, Brillo...
- Tak. Słyszę to.
Policjant już miał zacząć mówić dalej, ale powstrzymał się. „Słyszę to? Ta
cholerna maszyna leci ze mną w bambusa” - pomyślał.
- Jeszcze nic nie powiedziałem.
- Och, przepraszam pana. To dotyczyło dźwięku, który brzmi jak krzyk kobiety.
Dochodzi z Osiemdziesiątej Czwartej ulicy. Mieszkanie na trzecim piętrze, od
frontu.
Polchik przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. W końcu jednak przemówił:
- O czym ty gadasz! Dostałeś świra czy co?
- Nie, proszę pana. Jestem modelem X-44. Chociaż w pewnych specyficznych
warunkach moje obwody mogą źle funkcjonować, to jednak w moich parametrach
naprawczych nie występuje nic zbliżonego do wyrażenia „dostać świra”.
- Więc zamknij się, i skończmy wreszcie tę hecę. Spróbuj zrozumieć. Jesteś
robotem, prawda? Nie rozumiesz, w jaki sposób ludzie załatwiają sprawy między
sobą. Weźmy, na przykład, sytuację, gdy Rico ofiarował mi butelkę...
- Przepraszam, ale ludzka istota płci żeńskiej krzyczy teraz z częstotliwością
17 000 cykli na sekundę. Moje taśmy są zaprogramowane tak, że częstotliwość ta
oznacza strach i prawdopodobnie silny ból. Sugeruję, że powinniśmy działać
natychmiast.
- Hej, Polchik... - znowu zaczął Rico.
- Zamknij się, Rico. Słuchaj, robocie, Brillo czy jak ci tam, twierdzisz, że
możesz usłyszeć, jak jakaś kobieta wrzeszczy dwa bloki dalej i trzy piętra w
górę? Czy okno jest otwarte? - Nagle wstrzymał się.
„Co ja robię? - pomyślał. - Rozmawiam z maszyną!”
Przypomniał sobie rozmowę z kapitanem Summitem.
- Dobrze. Mówisz, że słyszysz... to chodźmy ją odszukać.
Robot ruszył z największą szybkością. Wszedł w alejkę za hotelem, minął blok 82-
83, potem 83-84. Poruszał się bez jednego brzęku czy stuknięcia. Polchik
stwierdził, że znajduje się pięć metrów za maszyną, potem dziesięć, piętnaście.
Ciężko dyszał. Ładownica wydawała metaliczny łoskot. Cały pozostały ekwipunek
patrolowego - pałka, pojemnik z gazem pieprzowym, dodatkowe magazynki do
pistoletu - tłukł go boleśnie w klatkę piersiową i plecy.
Robot wypadł z alejki i skręcił pod kątem 90 stopni. Był to najostrzejszy
zakręt, jaki Mike widział kiedykolwiek. Wpadli w Osiemdziesiątą Czwartą. Światło
lamp ulicznych błyskało przez chwilę na powierzchni Brilla. Robot był już na
kamiennych schodach i pokonywał je po trzy stopnie naraz.
Troglodyci tłukli pięściami w płuca i żołądek Polchika. Głowa huczała jak od
uderzeń rozwścieczonego boksera. Ciągle biegł za maszyną. Coraz wolniej, lecz
ciągle naprzód. Z trudem pokonał ostatni zakręt schodów. Gdy stanął już na
upragnionym trzecim piętrze, zawisł na balustradzie.
„Jeżeli Bóg chce, żeby gliny dobrze biegały, nie powinien stwarzać samochodów” -
pomyślał.
Robot Brillo X-44 stał przed drzwiami oznaczonymi numerem 3-A. Zachowywał się
jak pies myśliwski wystawiający zwierzynę (brzęcząc cicho rodzajem dźwięku, jaki
wydają elektryczne zegary). Teraz Mike mógł usłyszeć, poprzez ryk krwi tętniącej
w skroniach, krzyk kobiety.
- Otworzyć! - ryknął.
Wyjął z pochwy pistolet i uderzył kolbą w drzwi.
- Tu policja! Żądam otworzenia drzwi do prywatnego mieszkania na podstawie Prawa
Publicznego, paragraf 22-809, pozwalającego naruszyć zwyczaj określany jako „dom
jest moim zamkiem” ze względu na zagrożenie życia. Powtarzam: otworzyć drzwi!
Wewnątrz podniósł się krzyk o kilkaset cykli wyższy. Mike pstryknął palcami na
robota.
- Zrobimy to na mój sposób.
Brillo posłusznie zrobił krok do tyłu. Polchik cofnął się do przeciwległej
ściany wąskiego korytarza. Zatrzasnął na butach specjalne stalowe wzmocnienia,
opuścił na twarz ochronną maskę. Nagle podniósł nogę i wymierzył potężnego
kopniaka w drzwi.
Zadudniło, na chwilę podniósł się tuman kurzu przesłaniając wszystko, ale drzwi
wytrzymały. Pomimo ochraniaczy, policjant poczuł dotkliwy ból rozchodzący się w
nodze. Odskoczył do tyłu. Skakał na jednej nodze, wydając dziwne dźwięki: „oo-
oo-oo”. Następnie zaczął ustawiać się do kolejnego uderzenia. Robot stanął przed
nim i powiedział:
- Przepraszam pana.
Następnie gładko rozłupał drzwi metalową dłonią. W jakiś sposób ręka zmieniła
się nagle w ostrą, tnącą krawędź. Sięgnął do środka, chwycił połówki drzwi i
rozerwał na dwa dziwaczne kawałki.
- O, cholera!
Polchik gapił się przez sekundę z otwartymi ustami na dzieło robota.
Potem weszli do środka.
Nie ogolony mężczyzna, w oliwkowym podkoszulku, brudny i spocony, okładał z
pijacką zawziętością kobietę. Spod pach wyłaziły mu gęste kępki czarnych grubych
włosów. Na sofie, z której wyłaziły sprężyny, leżała na wznak kobieta. Miała
nieprzytomne oczy, wokół których widać było ciemnoniebieskie siniaki. Od
policzka do szyi ciągnęła się potężna szrama. Kobieta niemrawo usiłowała
zasłonić się przed ciosami mężczyzny.
- W porządku. To tutaj! - ryknął Polchik.
Dźwięk obcego głosu spowodował, że zarówno mężczyzna, jak i kobieta zastygli w
bezruchu. On odwrócił głowę; lewa ręka ciągle pozostawała wpleciona w długie
czarne włosy kobiety. Popatrzył na dwójkę intruzów.
Zaczął przeklinać po hiszpańsku, potem przeszedł na gardłową mieszaninę
angielskiego i hiszpańskiego, by w końcu zwolnić tempo. Plując na wszystkie
strony, odezwał się łamanym angielskim:
- ...nie zostawić mnie samego... wyjść z mój dom... zawsze kłopoty, jak nie
zostawić mnie w spokoju... cholera... - następnie wrócił do hiszpańskich
przekleństw.
Odepchnął kobietę. Spadła za sofę i zniknęła z oczu. Ruszył przez pokój. Szedł
potykając się co krok. Pistolet Polchika wodził za nim bez przerwy. Policjant
usłyszał za plecami głos robota:
- Analiza wykazuje element psychotyczny w oczach obiektu.
Mężczyzna chwycił na wpół opróżnioną butelkę z piwem i roztrzaskał ją o kant
telewizora. Teraz z dłoni sterczały mu ostrza potrzaskanego szkła (Mike
natychmiast zarejestrował to w myśli: „Ten facet wie, jak szybko zaopatrzyć się
w broń. To doświadczony barowy zabijaka”.).
Tamten nagle pochylił się gwałtownie w stronę policjanta. Groźne ostrza zbliżyły
się niebezpiecznie.
Niespodziewanie, zanim Mike zdążył przesunąć kciukiem bezpiecznik pistoletu
(zawsze nosił go zabezpieczonego), metalowy kształt przemknął koło niego,
zgarnął atakującego faceta, podniósł go w powietrze i obrócił do góry nogami.
Resztki butelki, plastikowe żetony i jeden but posypały się w dół. Ręce i nogi
mężczyzny miotały się bezsilnie.
- Ajajajaj! - krzyczał. Włosy opadły mu na poczerwieniałą nagle twarz. - Madre
de Dios!
- Zostaw go!
To wrzasnęła kobieta. Wypełzła (chyba to najwłaściwsze określenie) na rękach i
kolanach zza sofy. Wolno wspięła się po niej i stanęła na nogi. Podbiegła do
robota. Krzyczała i klęła. Waliła spracowanymi rękami w połyskującą powłokę.
- W porządku - powiedział Polchik spokojnie, lecz wystarczająco głośno, by
zagłuszyć wrzaski. Oderwał rozhisteryzowaną kobietę od maszyny i rzucił
rozkazująco: - Brillo, opuść go.
- Cholerne gliny. Nie mieliście prawa włamać się tutaj - zaczął mężczyzna. Ledwo
dotknął stopami podłogi. - Cholerne gliny, nie pozwolić człowiekowi i jego żona
załatwić swojej sprawy. Macie nakaz? Co? Będziecie mieli kłopot, wiele kłopot.
To mój dom, glina. „Dom jest mój zamek!” Co? Prawda? Prawda? A ty i ten nędzna
puszka... - Wywijał dziko rękami.
Brillo zbliżył się na odległość pół metra do wrzeszczącego faceta. Potok słów
przestał natychmiast płynąć. Mężczyzna zbladł i podniósł ręce w obronnym geście.
- Ten człowiek powinien być aresztowany za napaść i naruszenie nietykalności
osobistej, za stawianie oporu policjantowi na służbie, za zamierzony atak z
bronią na policjanta i za zakłócanie spokoju - wyrecytował robot. Jego
beznamiętny, choć uprzejmy głos rozlał się echem wśród ponurych ścian
mieszkania.
- To... to mówi! Flavio! Demonio! - kobieta ponownie wpadła w histerię.
- Czy powinienem poinformować go o jego prawach? - spytał Brillo Polchika.
- Brillo... - zaczął policjant.
- Napaść i naruszenie nietykalności osobistej... - od nowa zaczęła maszyna.
Polchik wyglądał na zirytowanego.
- Zamknij się. Nie prosiłem cię o powtarzanie. Jeszcze raz mówię: zamknij się!
- Ja nic nie zrobiłem! Wy rozwalić moje drzwi, kiedy moja żona i ja mieli
sprzeczka. I wy mnie uderzyli. Patrz, jakie siniak na ramieniu!
Ramię było lekko zaczerwienione w miejscu, gdzie Brillo zacisnął swój metalowy
chwyt.
- Flavio! - zapiszczała kobieta.
- Isabel, callete la boca!
- Mieszkam tutaj na dole - odezwał się czyjś głos z tyłu. - On zawsze bije swoją
żonę. I ciągle pije, a potem sika przez okno!
Polchik odwrócił się. W korytarzu stał mężczyzna w levisach i górnej części
pidżamy.
- Czasami połowa mojego okna wygląda jak po deszczu. Kiedyś wystawiłem rękę,
żeby zobaczyć...
- Zabieraj się stąd - warknął policjant i mężczyzna zniknął.
- Nic nie zrobiłem! - powtórzył Flavio gburowato.
- Moje taśmy z danymi - Brillo skandował miarowo - wyraźnie wykażą, co tutaj
zaszło.
- Da... danymi? O czym to gada? - Flavio odwrócił się do Polchika,
niespodziewanie zjednoczony z nim przeciw maszynie. Mike poczuł również coś w
rodzaju sympatii do tego brudnego, pijanego człowieka.
- On wszystko nagrywa... jak w telewizji. Dźwięk także. - Polchik spojrzał na
Flavia i dostrzegł w jego twarzy coś, co przypominało konsternację.
- Czy mam go poinformować o jego prawach? - przypomniał o swojej obecności
Brillo.
- Panie... panie oficerze, pan nie zamierza go aresztować? - kobieta na wpół
pytała, na wpół błagała. Jej spuchnięte, ledwo widoczne oczy wypełniły się
łzami.
- Szedł na mnie z butelką - powiedział Mike. - Dla ciebie też nic dobrego nie
zrobił.
- On traci pracę. Ale jest w porządku. Teraz dobry. To był tylko sprzeczka. Nikt
nie okaleczony.
Brillo zaczął brzęczeć głośniej.
- Proszę pani. Może pani obejrzeć twarz w moim lustrze. - Zaszumiało i
powierzchnia robota wygładziła się do lustrzanego połysku.
- Moje sensory wykryły szereg urazów i skaleczeń, szczególnie...
- Daruj sobie - szorstko przerwał mu Polchik. - No, Brillo, idziemy.
Metalowa powłoka maszyny ponownie stała się matowa.
- Nie poinformowałem więźnia...
- Żaden więzień - Mike znów musiał przerwać robotowi - żaden aresztant. Idziemy.
- Ale dane jasno wykazują, że...
- Zapomnij o tym! - Polchik odwrócił się do mężczyzny, który stał i drapał się
po ramieniu z wyrazem niepewności na twarzy.
- A ty, siłaczu... Niech usłyszę kiedyś chociaż jeden wrzask z tego
mieszkania... trafisz do pudła tak szybko, że zakręci ci się we łbie i
zostaniesz tam bardzo długo. Jeżeli w ogóle stamtąd wyjdziesz. Nie lubimy
cwaniaków takich jak ty. Słowo daję... Bardzo nie lubię facetów, którzy idą na
mnie z butelką.
- Panie... ja...
- Idziemy!
Robot ruszył za gliniarzem i w mieszkaniu zapanowała cisza. Flavio i Isabel
popatrzyli na siebie, zaskoczeni. On zaczął płakać. Podszedł do niej i dotknął,
jak mógł najdelikatniej, jej posiniaczonego policzka.
Schodzili na dół. Polchik patrzył na robota i zastanawiał się, jak taka masywna
maszyna potrafi poruszać się tak gładko po schodach. Coś tam działo się u
podstawy Brilla, ale Mike nie mógł nic dostrzec. Kurz unosił się spod spodu. Od
czasu do czasu iskrzyło.
Byli już na chodniku, gdy Brillo odezwał się:
- Proszę pana, ten człowiek powinien być aresztowany. Ewidentnie naruszył kilka
przepisów prawa.
Polchik stwierdził z przekąsem:
- Jego żona nie wniosłaby oskarżenia.
- On zaatakował śmiertelną bronią policjanta na służbie.
- Więc co, należałoby go uśpić jak wściekłego psa? Jest teraz przerażonym gównem
po tym, co mu zrobiłeś, i w przyszłości będzie uważał. Przynajmniej na razie.
Brillo niezupełnie był usatysfakcjonowany tą niemożliwą do analizy konkluzją.
- Obowiązkiem policjanta jest aresztowanie osób podejrzanych o złamanie prawa.
Upoważnionymi do decydowania, czy podejrzany jest winny czy niewinny, są sądy
karne i cywilne. Waszym obowiązkiem, patrolowy Polchik, było aresztowanie tego
człowieka.
- Pewnie. Pewnie. Rozumując na twój sposób, połowa tego cholernego miasta byłaby
w pierdlu, a druga połowa wyjechałaby stąd czym prędzej.
Brillo nic nie powiedział, lecz policjant przysiągłby, że odgłosy robota brzmią
ponuro. Był przy tym prawie pewien, że maszyna nie zapomni tego wydarzenia. Ani
tamtego przed hotelem.
Brillo szybko utwierdził go w tym przekonaniu. Robot ponownie spróbował umocnić
swoją pozycję.
- Nawiązując do ustawy z roku 1975 „O odpowiedzialności policjantów”,
zaniedbanie przez policjanta wzięcia w areszt osoby lub osób biorących udział w
działaniach, które wykazują...
- Dobra, dobra, skończ już, do cholery. Powiedziałem ci, dlaczego nie
aresztowałem tego biednego półgłówka? Powiedziałem. Więc daruj sobie i nie
zawracaj mi więcej głowy. Nie jesteś szczęśliwy, nie podoba ci się to? Powiedz
swojemu sierżantowi.
„Sierżant, do diabła - pomyślał Polchik. - Ta maszyna trafi prosto do kapitana
Summita, Santoriniego i do Komisji. Pewnie też do burmistrza. Może nawet do
prezydenta, diabli wiedzą?”
Rozdrażniony robot (tak wydawało się policjantowi) podsumował:
- Przeglądając moje taśmy, natrafiłem na sprawę butelki płynu. Pojemnik ten
został zaproponowany jako gratyfikacja. To ciągle jest nie rozwiązany problem.
Jeżeli będę...
Polchik odwrócił się w lewo i z całej siły kopnął w kosz na śmieci, przyczepiony
do metalowego ogrodzenia. Pokrywa odskoczyła i uderzyła w siatkę. Zagrzechotał
łańcuch.
- Byłem tam z tobą... ty... ty niewdzięczna kupo złomu!
Bardzo chciał coś jeszcze dorzucić, ale nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
Jedno, co wiedział na pewno, to, że podobnie paskudnej nocy nie miał przez całe
swoje życie. Nie chodziło tylko o tego pieprzonego robota. Z wszystkim było coś
nie tak. Musiał zapłacić ratę, Benjy musiał iść do ortodonty, co pochłonęło masę
pieniędzy. Dorothy zadzwoniła do komendy tuż przed tym, jak zszedł na dół, i
powiedziała mu, że pękł bojler i zalał dywan w dziecinnym pokoju. Wreszcie, na
domiar złego, siedział mu na dupie ten brzęczący, bolesny wrzód, który wyrósł
przez tego bałwana Rica. Był pewny, jak tego, że Bóg stworzył małe zielone
jabłuszka, że Brillo złoży o tym raport. Może dostanie naganę, może tylko
opieprzą... Nie wiedział.
Jedno było pewne: ten metalowy pies gończy, ten koszarowy prawnik ze swoim
rozumowaniem dziesięciolatka, ten nieznośnik w metalowych majtkach, ten...
ten... ta rzecz była bezużyteczna jako gliniarz!
„Z drugiej strony - stwierdził wewnętrzny głos Mike’a Polchika - powstrzymał
tego bandytę, który chciał cię pokroić strzaskaną butelką.”
- Zamknij się! - powiedział Mike do „głosu”.
- Przepraszam pana? - spytał robot.
„Przyjemniaczek!” - to znowu „głos”.
Zdarzyło się to tuż przed świtem. W tej fatalnej szarej godzinie, kiedy światło
sączy się jakby z trędowatego nieba. Mike Polchik poczuł się wówczas starym
człowiekiem.
Brillo wtedy właśnie wmieszał się w zatrzymanie Milky’ego Kysera, - znanego
złodzieja samochodów. Policjant dostrzegł go, gdy tamten kroczył powoli w
zamyśleniu wzdłuż sznureczka pojazdów zaparkowanych przy Alei Kolumba. Złodziej
niósł zwinięty egzemplarz najnowszego wydania magazynu „Life”.
Gdy Mike chwycił Kysera za kołnierz, robot przysunął się do nich i uprzejmie
zapytał, co myśli Polchik o postępowaniu zatrzymanego. Odpowiedź policjanta była
histeryczną reakcją na wszystko, cokolwiek powiedziałby w tym momencie metalowy
glina.
- Zamknij się!
Brillo zaoponował, mówiąc, iż został zaprogramowany, żeby chronić prawa
obywatelskie członków społeczeństwa. Dodał, że dopóki będzie mógł mówić,
posiadając wszystkie dane co do sytuacji, będzie domagał się wypuszczenia
dżentelmena, który został zatrzymany przez patrolowego Polchika, gdyż zatrzymany
nie zrobił nic złego.
Policjant trzymał jedną ręką Milky’ego, a drugą gestykulował dziko, wyjaśniając
robotowi:
- Patrz, ślepy głupku, to jest Milky Kyser, alias Irwin Kyser, alias Clarence
Irwin, alias Jack Milk, alias Bóg Raczy Wiedzieć Kto Jeszcze. Jest doskonale
znany jako kieszonkowiec i złodziej samochodów. Użyje tego zwiniętego magazynu
do wyłamania zamków w odpowiadającym mu modelu jednego z tych, które stoją tutaj
wzdłuż alei... Użyje, jeżeli go nie aresztuję! A teraz, czy byłbyś tak uprzejmy
i odsunął się?
Na nic się to zdało. Brillo raz jeszcze powtórzył opowiastkę o prawach
obywatelskich, wrócił do odpowiedniej części ustawy z roku 1975 „O
odpowiedzialności policjantów” i zakończył zacytowaniem precedensu Sądu
Najwyższego w sprawie Miranda-Escobedo-Baum. Zrobił to tak zręcznie i
przekonywająco jak jakiś uznany obrońca, specjalista od tautologii. Nawet Milky
chłonął słowo po słowie z błyszczącymi z emocji oczami.
Zanim Mike zdążył mrugnąć okiem, robot zezwolił odejść złodziejowi.
- Poza tym - powiedział z wielką godnością Milky, ciągle zwisający z potężnej
dłoni policjanta - nic nie zrobiłem. Tylko dlatego, że byłem raz czy dwa razy
schwytany...
- Raz czy dwa razy! - Polchik chwycił za zrolowany magazyn Milky’ego i zamierzył
się na złodzieja. Ten, jak żółw, wciągnął głowę w ramiona.
W jednym ułamku sekundy policjant zobaczył w myślach obraz sierżanta Loyo,
kapitana Summita, szefa Santoriniego, młodzika od burmistrza i cichego faceta z
FBI. Zobaczył ich wszystkich wpatrzonych w monitor. Na ekranie był nie kto inny,
tylko duma sił policyjnych - patrolowy Mike Polchik bijący złodzieja Milky’ego
Kysera śmiercionośnym rulonem magazynu „Life”.
Nadal trzymał w powietrzu zrolowane czasopismo. Ręka zatrzęsła mu się od
gwałtownego zatrzymania uderzenia. Milky, z głową ledwo widoczną spomiędzy
ramion, zapiszczał cienko. Ręce trzymał uniesione i wyglądał jak kret.
- Zabieraj to - warknął Polchik - i znikaj z tej okolicy. Jak natknę się tutaj
jeszcze raz na ciebie, zapuszkuję cię. I przestaniesz kupować magazyny.
Puścił Milky’ego.
Kret przeistoczył się w łasicę. Kyser wyprostował się i powiedział:
- Nie mów do mnie nigdy więcej „Milky”. Moje imię brzmi „Irwin”.
- Masz trzy sekundy, żeby zniknąć mi z oczu!
Milky, czyli Irwin, pobiegł w dół ulicy. Na rogu zatrzymał się i odwrócił. Przez
zwinięte dłonie krzyknął:
- Hej, robot... dzięki!
Brillo już miał odpowiedzieć, gdy Mike wtrącił przezornie:
- Proszę cię!
Robot odwrócił się i uprzejmie zauważył:
- Ciągle pan trzyma magazyn pana Kysera.
Polchik poczuł się zmęczony. Krańcowo wyczerpany.
- Słyszałeś może, że upominał się o niego?
Odszedł na bok i wrzucił magazyn do kosza na śmieci.
- Mike, schowałam dla ciebie kawałek ciasta z wiśniami - powiedziała kelnerka.
Policjant spojrzał sponad swej nie zjedzonej, gorącej (teraz już zimnej) kanapki
z wołowiną. Potrząsnął głową.
- Dzięki. Tylko jeszcze jedną filiżankę kawy.
Kelnerka miała około dwudziestu siedmiu lat i była miłą dziewczyną. Wracała
każdego ranka do swego męża. Była mu całkowicie wierna. Ekstraprzyjaciele jej
nie interesowali. Po prostu nie była z tych, które się puszczają. Lubiła Mike’a
Polchika. On, tak jak ona, był sympatyczną postacią.
- Co się stało, Mike?
Polchik zerknął za okno knajpki. Brillo stał dokładnie pod uliczną lampą
neonową. Nie można było nic usłyszeć, ale z pewnością cicho brzęczał do siebie
(rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary).
- On.
- Toto? - kelnerka spojrzała ponad Mikiem.
- Hmm... on.
- Co to jest?
- Mój cień.
- Mike, dobrze się czujesz? Spróbuj tego ciasta, co? Może położyć ci na wierzch
gałkę lodów waniliowych?
- Onito, proszę. Tylko filiżankę kawy. A czuję się dobrze, tylko mam trochę
problemów. - Ponownie wlepił wzrok w talerz.
Popatrzyła na niego uważnie, z obawą. Potem odwróciła się i odeszła. Po chwili
wróciła z ciastem. Położyła kawałek na wolnej części jego talerza.
- Chcesz świeżą kanapkę?
Kiedy nie odpowiedział, wzruszyła ramionami. Poszła i wróciła po chwili z
filiżanką kawy z ekspresu. Postawiła przed policjantem.
Wróciła do bufetu i obserwowała swego przyjaciela, Mike’a Polchika, jak pije
powoli kawę. Mike co chwilę zerkał przez okno na tę metalową rzecz stojącą pod
latarnią na rogu ulicy. Onita była zdecydowanie miłą osobą.
Kiedy Polchik wstał i podszedł do niej, pomyślała, że chce ją przeprosić, czy
zagadać do niej, ale powiedział tylko:
- Ile płacę?
- O czym ty mówisz?
- No, ile płacę?
- Och, Mike, na miłość boską. Co się z tobą dzieje?
- Chcę zapłacić, wyobraź sobie.
- Mike, od prawie pięciu lat jadasz tutaj. Czy kiedykolwiek prosiłam cię, żebyś
płacił?
Polchik wyglądał na krańcowo zmęczonego.
- Dzisiaj zapłacę. No... Muszę wracać na ulicę. On czeka.
Było coś tak dziwnego w jego wzroku, że dziewczyna nie śmiała pytać, kogo
oznaczało to krótkie „on”. Pomyślała, że prawdopodobnie tę metalową rzecz na
zewnątrz. Onita, bardzo miła osoba, nie lubiła rzeczy dziwnych i nie znanych,
takich jak ta czekająca pod latarnią. Nerwowo wypisała rachunek i plasnęła nim o
ladę. Polchik wyjął drobne z kieszeni i zapłacił. Ruszył ku drzwiom. Nagle coś
sobie przypomniał, wrócił i dołożył napiwek. Szybko opuścił małą restauracyjkę.
Onita patrzyła za nim, jak podchodzi do tej metalowej rzeczy. Potem obaj ruszyli
ulicą. Mike z przodu, to za nim.
Onita zrobiła przerwę. Kawę robiła tak często, że w ogóle o tym nie myślała. Tym
razem gorący płyn sparzył jej boleśnie rękę.
Polchik dochodząc do rogu zobaczył samochód jadący zygzakiem. Ford Electric.
Czteroletni, ale ciągle wyglądał nieźle. Dach opuszczony. Wewnątrz można było
dostrzec gromadkę długowłosych dzieciaków. Nie mógł odróżnić dziewczyn od
chłopców. Martwiło go to.
Policjant zatrzymał się. Tamci nie jechali zbyt szybko, ale samochód zataczał
się jak pijany.
„Jaszczurka wojownika” - pomyślał. To było prawie podświadome. Wystarczająco
długo był już policjantem, by reagować na drobne zdarzenie, znak czy przeczucie.
Przeczucie.
Zszedł na jezdnię, odpiął z pasa latarkę i skierował czerwone światło w stronę
kierowcy. Samochód zwolnił i teraz ledwo się toczył.
- Wysiadać, dzieciaki! - krzyknął.
Przez moment miał wrażenie, że kierowca mógł go nie usłyszeć albo że będzie
chciał uciec... Samochód jednak zbliżył się do krawężnika i zatrzymał się.
Chłopak za kierownicą podniósł nogi, skrzyżował je w kostkach i oparł o deskę
rozdzielczą.
Mike obszedł samochód.
- Wyłącz silnik. Wszyscy wysiadać.
Było ich sześcioro. Żadne się nie poruszyło. Kierowca ospale zaniknął oczy i
zsunął w dół swą rosyjską futrzaną czapę. Oparła się o nos. Policjant wyciągnął
rękę i wyłączył silnik. Potem wyjął kluczyki.
- Zaraz! Co to wszystko znaczy? - odezwał się z tylnego siedzenia chłopak z
potężnym pryszczem na twarzy. Głos brzmiał jak skomlenie małego psa. Polchik
sięgnął po pałkę.
Kierowca spojrzał spod czapy.
- Nie złamaliśmy żadnego przepisu - powiedział powoli. Dzielił słowa, jakby
każde istniało niezależnie od drugiego.
Policjant wiedział już, że ma rację. Wszyscy byli na prochach. Otworzył drzwi
lewą ręką. W prawej trzymał pistolet.
- Dalej. Wszyscy z samochodu. No już!
Wtem wyczuł Brilla, który przyczaił się za nim, gdzieś na środku ulicy.
„Dobrze. Mam nadzieję, że ta kupa złomu mi pomoże” - pomyślał.
Narastała w nim wściekłość. To nie było rozsądne. Starając się zapanować nad
głosem, odezwał się ponownie:
- Nie każcie mi powtarzać. Ruszać się!
Ustawił ich w rzędzie na chodniku obok samochodu; trzy dziewczyny, trzech
chłopaków. Dwóch z nich miało długie włosy, pozlepiane w strąki, trzeci - tylko
kosmyk skalpowy. Dziewczyny ubrane były w szkockim stylu. Wszyscy mieli posępne
twarze i cienie pod oczami - „jaszczurka”, jak nic. Porządne, prawie nowe
ubrania. Czuł, że nie mógł ich tak po prostu zatrzymać.
- Fajnie. Opróżnić kieszenie. Po kolei. Wszystko wykładać na bagażnik.
- Oho, nie musimy tego robić, ponieważ...
- Wykonać!
- Nie dyskutuj z tą świnią - odezwała się jedna z dziewczyn. Narkotyk podzielił
jej słowa i nadał im niezwykłą staranność.
- To pewnie jakiś miłośnik strzelania.
Brillo przysunął się do Polchika.
- Do przeszukania niezbędne jest posiadanie nakazu z komendy, proszę pana.
- Nie podczas patrolu w nagłym przypadku - warknął policjant. Nie spuszczał z
oczu grupki młodych. Nie miał czasu na bzdury. Uważnie obserwował rosnącą
kolekcję kluczy, drobnych monet, przyrządów do pielęgnacji paznokci, grzebieni i
innych różności.
- Musi być podstawa do podejrzeń - znowu wtrącił się Brillo.
- Jest podstawa. Narkotyki.
- Nar... musiał pan stracić rozum - stwierdził jeden z chłopaków. Bełkotał
niewyraźnie, prześlizgiwał się po słowach. Musiał brać co innego niż pozostali.
- „Proszę pana”? Dla ciebie to świnia - ponownie odezwała się dziewczyna, która
nazwała Mike’a miłośnikiem pistoletu.
- Słuchajcie - powiedział Polchik - wy smarki. Nie jesteście stąd. Prawie pewne,
że jeżeli zrobię wam test KO, to okaże się, że jesteście pod działaniem
„jaszczurki”.
- Heeej! - zawołał kierowca. - Czego?
- „Jaszczurki wojownika” - spokojnie odpowiedział Polchik.
- O rany! Co za popieprzony bandyta - zdziwiła się dziewczyna z małymi ustami.
- To jakiś językoznawca. Założę się, że zna wszystkie aktualne wyrażenia
slangowe. Jakiś filolog. Jestem pewna, że zna także wszystkie błędy językowe,
kolokwializmy, pułapki słowne, pseudonimy i wulgaryzmy. Rzeczywiście... no,
no... „jaszczurka wojownika”.
„Cholerni gówniarze z uniwersytetu - zasępił się policjant - zawsze próbują
zrobić z ciebie głupka. Też mogłem iść na uniwersytet, ale musiałem pracować. Te
pieniądze... Zawsze mają pieniądze. A ta mała suka...”
Kierowca zachichotał.
- Chcesz powiedzieć, Mella, moja droga, że ten tutaj podejrzewa nas o używanie
nielegalnego boliwijskiego narkotyku, zwyczajowo nazywanego Guerrera-Tuera?
Ostatnie słowa wymówił rozwlekle, co zabrzmiało jak: „głuehrreerra-uh tuu-
eerruh”.
Odezwał się Brillo:
- Po przejrzeniu moich taśm semantycznych nie znalazłem słowa „gu-errera-tuera”
jako odpowiednika dla wyrażenia „jaszczurka wojownika”. Wprawdzie guerrero w
języku hiszpańskim znaczy tyle co „wojownik”, ale najbliższe z możliwych słów o
podobnej wymowie - guerra - tłumaczy się jako „wojna”. Ani guerrera, ani tuera
nie pojawia się w języku hiszpańskim. Jeżeli tu era jest gatunkiem jaszczurki,
to nie wydaje mi się, żebym znalazł...
Polchik słuchał, oniemiały. Na barkach czuł nieznośny ciężar. Wszyscy byli
przeciw niemu. Te dzieciaki, ten wstrętny robot. Wszyscy urządzali sobie zabawę,
robili sobie z niego jaja. Robili sobie cholerne jaja!
- Wykładać wszystko dalej - to było skierowane do grupki młodych. Zdumiał się
słysząc swój głos jako serię krótkich szczęknięć.
- Testy krwi i oddechu muszą być zlecone...
- Nie wtrącaj się do tego!
- Wracamy do domu z imprezy - powiedział chłopak z kosmykiem skalpowym. Dotąd
się nie odzywał. - Pojechaliśmy skrótem i zabłądziliśmy.
- Pewnie - Mike był zgryźliwy - zabłądziliście w sam środek Manhattanu.
Nagle spostrzegł małą zieloną buteleczkę wystającą z torebki należącej do
dziewczyny ostatniej z szeregu.
- Co to jest?
- Lekarstwo - odpowiedziała pośpiesznie. Zbyt pośpiesznie.
Wszyscy skamienieli.
- Pozwól mi to obejrzeć - głos policjanta był nienaturalnie spokojny.
Wyciągnął lewą rękę. Uwaga wszystkich skupiała się jednak na prawej ręce Mike’a.
Spoczywała na pistolecie. Dziewczyna wyciągnęła z masy różności, leżących na
bagażniku, różowy pojemniczek. Wyraźnie się ociągała. W końcu podała mu do ręki.
Brillo zaproponował pomoc.
- Jestem wyposażony w sensory chemiczne i odpowiedni zestaw taśm w banku
pamięci. Mogę przeprowadzić analizę chemiczną podejrzanego leku.
Cała szóstka wpatrywała się milcząco w robota. Wydawała się być przerażona
obecnością maszyny.
Polchik wyciągnął pojemniczek w kierunku Brilla.
Ten wcisnął kolorowy guzik na lewym przedramieniu. Z jego klatki piersiowej
wysunęła się płytka. Nikt się jej tam nie spodziewał. Położył na niej buteleczkę
i płytka wsunęła się z powrotem. Robot zaczął brzęczeć.
- Nie musisz otwierać pojemnika? - spytał Polchik.
- Nie, proszę pana.
- Och!
Robot ciągle brzęczał. Mike czuł się bardzo głupio, stojąc i patrząc. Po
dłuższej chwili dzieciaki zaczęły się uśmiechać, potem szczerzyć zęby, potem
otwarcie rechotać i szeptać między sobą. Dziewczyna z małymi ustami chichotała
złośliwie. Mike poczuł się między nimi jak niezdarny i pryszczaty
piętnastolatek. To było jak beczka śmiechu. Stał obok tych długonogich dziewczyn
z uniwersytetu i czuł, że gardzi tymi wszystkimi gówniarzami. Gardzi z powodu
pieniędzy, samochodów, modnych ubrań i narkotyków. A główny powód: to ich
pewność siebie. On, Mike Polchik, pracował ciężko - przeciągał wołowe półtusze z
ciężarówek do masarni swego ojca. Inni w tym czasie zabawiali się swymi
elektrycznymi samochodami. Wyrzucił z myśli wspomnienia, a całą swą złość i całe
rozgoryczenie zwrócił w stronę metalowego idioty, który ciągle brzęczał obok.
- Okay. Jak długo to jeszcze potrwa?
- Tsss... - syknął kierowca i zaczął przewracać oczami.
Polchik zignorował go. Nie podobało mu się to wszystko.
- Jestem szybką jednostką, proszę pana. Eksperymentalny model X-44. Mój główny
mechanizm, Jednostka Centralna AA, została tak zaprojektowana w laboratoriach
Universal Elektronics, że potrafi wykonać tę czynność w czasie poniżej jednej
minuty.
- Dobrze. Śpiesz się. Chcę szybko zabrać stąd tych długowłosych.
- Guue-rare-ah tuu-err-ah - odezwał się „kosmyk skalpowy” nieprzyjemnym szeptem.
Rozległ się dźwięczny ton i płytka w klatce piersiowej robota opadła. Maszyna
wyjęła plastikową buteleczkę. Wręczyła ją dziewczynie.
- Co ty wyprawiasz?
- Analiza potwierdziła to, co zaświadczyła ta młoda dama. Jest to zwykły lek
stosowany w przypadkach zatkania nosa lub kataru na tle alergicznym.
Policjant nie odezwał się.
- Jesteście wolni - powiedział robot. - Proszę nam wybaczyć. Po prostu
wykonujemy swoją pracę. Dziękuję.
Mike chciał zaprotestować. Wiedział, że ma rację, ale tamci już chwycili swoje
rzeczy. Nawet nie przeszukał samochodu, gdzie trzymali na pewno to świństwo.
Wiedział jednak, że byłoby to bezcelowe. Był tylko pionkiem, „świnią” w tym
eksperymencie. On, nie robot. Taka była bolesna prawda. Czuł, że gdyby się
wmieszał, zmienił decyzję robota, to dorzuciłby tylko kolejny kamyk do tego
stosu, który maszyna uzbierała na niego: brak opanowania, przyjmowanie prezentów
od miejscowych sklepikarzy, incydent z Kyserem... A teraz to. Nagle Mike Polchik
zapragnął wrócić, zdać ekwipunek, podpisać co trzeba i wrócić do domu. Do łóżka.
Ciepły dywan i tak dalej. Po prostu do łóżka.
Wszystko dlatego, że jeżeli nastaną te metalowe rzeczy, a to się nieuchronnie
zbliżało, on będzie zbyt zmęczony, by dotrzymać im kroku.
Patrzył, jak młodziaki, gwiżdżąc i wyśmiewając się z jego bezsilności, ładują
się do samochodu. Dziewczyny pokazywały uda włażąc górą. Kierowca ruszył i
szybko odjechał w górę Alei. Po chwili zniknęli z oczu.
- Rozumiecie, posterunkowy Polchik - powiedział Brillo - że bezpodstawne
aresztowanie naraziłoby nas obu na poważne...
Ale policjant był już daleko. Szedł z pochylonymi ramionami - ciężar ekwipunku i
pięciu lat w policji to było zbyt wiele dla niego.
Robot zabrzęczał (rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary) i podążył za
człowiekiem. Utrzymywał czujność i obserwował okolicę skrytą w ciemnościach
przedświtu. Nie potrafił wyliczyć rozpaczy. Został zbudowany do służby.
Zaprogramowany, żeby chronić społeczeństwo. I robił to. Robił cały czas, również
w drodze powrotnej do komendy.
¬ ¬ ¬
Polchik siedział przy pokiereszowanym biurku i pracowicie pisał raport na
wyeksploatowanej maszynie IBM Selectric. Był chory ze złości. Po drugiej stronie
pokoju Reardon grzebał we wnętrzu metalowej masy Brilla. Używał specjalnych
narzędzi z maleńką lampka na końcu każdego z nich. Młody urzędnik od burmistrza,
który przyglądał się temu, wyglądał na kompletnie zaspanego.
„Nie jest przyzwyczajony do nie przespanych nocy” - z ponurą satysfakcją
pomyślał policjant.
Drzwi od biura kapitana Summita otworzyły się. Kapitan, wyglądający świeżo i
rześko, kiwnął ręką w stronę Polchika.
- Teraz się zacznie - szepnął do siebie Polchik.
Summit wpuścił Polchika przed sobą, potem zamknął drzwi i wskazał plastikowe
krzesło stojące przed biurkiem. Mike usiadł.
- Jeszcze nie skończyłem pisać raportu, kapitanie - zauważył.
Summit jakby nie słyszał. Podszedł do biurka i podniósł żółty kawałek papieru.
Stał przez chwilę bez słowa, wpatrując się w pismo.
„Doniesienie z 86. posterunku. O wypadku. Sześcioro dzieciaków w fordzie
electric. Kierowca stracił panowanie nad kierownicą, rozjechał przechodnia i
roztrzaskał samochód o balustradę mostu. Troje na miejscu, troje w stanie
krytycznym, praktycznie nie do uratowania. Piętnaście minut po tym, jak ich
zatrzymaliście.”
Kurz.
Wyczyścić.
Popioły.
Szare. Koniec.
Polchik nie mógł myśleć. Zmęczenie. Zakłopotanie. Choroba. Sześcioro dzieciaków.
To były dzieciaki, naprawdę dzieciaki. Nic więcej nie wydostawało się z jego
wspomnień.
„Jedna z dziewczyn wyleciała przez przednią szybę. ŚNM. Kierowcy kolumna
kierownicy wyszła przez plecy. Inna dziewczyna miała skręcony kark. Jeszcze
inna...”
Nie mógł tego słuchać. Był zupełnie gdzie indziej, daleko. Dzieciaki.
Roześmiane, szczęśliwe dzieciaki. Benjy pewnego dnia będzie w tym samym wieku.
Zalało dywany.
- Mike!
Nie słyszał.
- Mike! Polchik!
Spojrzał w górę. Jakiś nieznajomy facet stał przed nim i trzymał w ręce żółty
papier.
- W porządku? Nie siedź tak, Polchik. Miałeś ich! Dlaczego ich wypuściłeś?
- Eee... „jaszczurka”.
- To prawda. Pięcioro z nich zażyło to świństwo. Trzy pojemniki były w
samochodzie. I zdechły kot. Na podłodze. Wszystko zapakowane w plastikowe torby.
Musiałeś być chyba ślepy, żeby to przegapić.
- Robot...
Summit odwrócił się jakby z niesmakiem. Cisnął raport na biurko. Nacisnął guzik
interkomu. Gdy wszedł sierżant Loyo, powiedział do niego:
- Zabierz go na górę i daj mu trochę czasu na pozbieranie się. Niech się położy
na pół godziny, a potem przyprowadź go do mnie.
Loyo wziął Polchika pod ramię i wyprowadził.
Kapitan Summit wyłączył światła i usiadł za biurkiem. Przez brudne szyby patrzył
na wstający dzień.
- Lepiej?
- Tak. Dziękuję, kapitanie. W porządku.
- Jesteś znowu u mnie. Rozumiesz, co mówię?
- Tak, oczywiście. W porządku. To tylko... te dzieciaki... czułem.
- Więc dlaczego pozwoliłeś im odjechać? Nie mam czasu pieścić się z tobą.
Polchik. Jesteś gliną od pięciu lat i znasz w mieście chyba wszystko, co trzeba
znać.
- Jestem w porządku, kapitanie. Pozwoliłem im odjechać, gdyż robot zbadał
pojemnik zabrany jednej z dziewczyn i powiedział, że to krople do nosa.
- Niedobrze, Mike.
- Co miałem na to powiedzieć?
- Cholera, patrolowy Polchik. Lepiej wymyśl coś innego, do diabła! Przecież
wiesz, że to było tylko dla zmylenia. Jesteś wystarczająco długo gliniarzem, by
widzieć i słyszeć, że są po prochach. Jak mogłeś dać się tak oszukać?
- Za co miałem ich zatrzymać? Za posiadanie kropli do nosa? Z tym opiekuńczym
robotem recytującym prawa obywatelskie z podaniem strony i linijki tekstu? Robił
to na każdym kroku. Dobrze. Powiedzmy, że nie posłuchałbym robota i
przyprowadziłbym ich tutaj. I co? W ciągu godziny byliby z powrotem na wolności,
a ja miałbym sprawę o nieuzasadnione aresztowanie. Nawet gdyby to nie były
krople do nosa. I mogliby użyć tych przeklętych taśm Brilla, żeby powiesić mnie
za jaja!
Summit opadł na fotel. Jego twarz wyglądała jak zakład pogrzebowy.
- I mamy martwych troje, może sześcioro dzieciaków. Jezus. Jezus. Jezus.
Potrząsnął głową.
Polchik chciałby go jakoś pocieszyć. Ale jak miał to zrobić?
- Proszę posłuchać, kapitanie. Mogłem sprowadzić ich tutaj tak szybko, że nawet
by się nie spostrzegli... gdybym był sam. Ten diabelski robot... tak, to nie
zdało egzaminu. Proszę posłuchać. Nie próbuję stwarzać sobie alibi. Daleki
jestem od tego, ale pan był przecież zwykłym gliną... pan wie, że gliniarz to
nie tylko przepisy i pęczek drutów. Tacy jak ja nie potrafią po prostu pracować
z takimi maszynami jak Brillo. Nic z tego, kapitanie. Człowiek powinien móc użyć
swojego rozsądku, powinien czuć, że jest coś wart, że nie jest tylko kawałkiem
gów...
Głowa Summita podniosła się raptownie.
- Rozsądku!?
Wyglądał, jakby za chwilę miał zwymiotować.
- Jaki rodzaj rozsądku wykazałeś z tym Rico koło hotelu „Amsterdam”? A co z tym
wszystkim, co jest na taśmach; z dźwiękiem, z obrazem, ze wszystkimi”
- Ach, to.
- Tak. To. Masz cholerne szczęście, że zażądałem, aby te taśmy były tylko do
użytku wewnętrznego policji! Musiałem odwołać się do tajności danych. Czy masz
wyobrażenie o tym, za jak wiele sznurków jestem pociągany? Przez szefa, Komisję,
przez tego cholernego burmistrza. Wyobrażasz to sobie, Polchik?
- Nie. Przykro mi. Przepraszam.
Smutek na twarzy.
- Za „przepraszam” nic nie kupisz, do diabła! Żądam, żebyś nie przyjmował
żadnego podarunku, żadnych butelek, żadnych soczków. Nic, od nikogo. Zrozumiano?
- Tak jest.
Summit mówił ze zmęczeniem w głosie.
- Wystarczająco trudno pracować mając na karku specjalne śledztwo zespołu
prokuratora okręgowego. Węszą po całej komendzie. Jezus, Polchik, wyobrażasz to
sobie?...
Przerwał, spojrzał oskarżające na podwładnego i powiedział:
- Jeszcze jeden taki numer i wylecisz stąd na zbity pysk. Nie będzie upomnień,
nagan czy grzywien. Na pysk. Kapish?
Polchik skinął głową.
- Tym razem będzie dobrze - odezwał się kapitan łagodniej.
- Co będzie dobrze?
- Z tobą będzie dobrze.
Policjant czekał na ciąg dalszy.
- Muszę o tym pomyśleć, ale to nie z powodu twoich dobrych pięciu lat u mnie,
Polchik... Tak, będziesz ukarany, lecz jeszcze nie wiem jak.
- Cóż... A co stanie się z robotem?
Summit podniósł się powoli. Wyglądał jak zacumowany sterowiec.
- Wyjdźmy. Sam zobaczysz.
Polchik ruszył za nim do drzwi. Przed wyjściem kapitan zatrzymał się. Spojrzał
prosto w oczy Mike’a i powiedział cicho:
- Dzisiejsza noc to była dobra szkoła, Polchik.
Nie doczekał się żadnej odpowiedzi.
Weszli razem do pokoju, gdzie znajdował się robot. Reardon ciągle trzymał głowę
w otwartej jamie klatki piersiowej Brilla, a młodzik z ratusza stał na palcach
za plecami inżyniera i usiłował zajrzeć do środka. Gdy weszli, inżynier
wyprostował się. Wyłączył lampkę na końcu narzędzia. Patrzył w stronę Summita i
Polchika. Ci podeszli do szefa policji, Santoriniego. Kapitan pomruczał przez
chwilę do tamtego. Szef skinął głową i powiedział głośno:
- Porozmawiamy jutro. - Po czym ruszył do wyjścia. Nagle zatrzymał się i dodał:
- Dobranoc, panowie. To była długa noc. Skontaktuję się jutro ze wszystkimi.
Nie czekając na jakąkolwiek reakcję, wyszedł.
Reardon odwrócił się do Summita. Czekał na jakieś wyjaśnienia. Nawet człowiek
burmistrza trochę się ożywił. Ten z FBI podniósł się z ławki (jeżeli tylko
Polchik dobrze zapamiętał, to nie zmienił pozycji od ubiegłego wieczoru) i
podszedł do reszty.
Inżynier przerwał milczenie.
- No, cóż... - I umilkł.
- Panowie - odezwał się wreszcie kapitan - powiedziałem szefowi, Santoriniemu,
że osobiście napiszę pełny raport i wyślę go do odpowiednich władz. Moja opinia
zadecyduje, jest to więcej niż prawdopodobne, o tym, czy roboty zostaną
zaakceptowane do pracy w siłach policyjnych.
- Pierwsze oceny są bardzo dobre, kapitanie. Bardzo dobre - stwierdził młody
człowiek.
Summit nie zwrócił na niego uwagi.
- Myślę, że powinienem wam powiedzieć, panowie, że w tej chwili moja ocena jest
całkowicie negatywna, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Panie Reardon, ciągle ma
pan długą drogę przed sobą. I bardzo dużo pracy, aby pańska maszyna mogła być
wykorzystana.
- Myślę, że...
- Och, ona sprawuje się bardzo dobrze - ciągnął Summit. - Proszę mnie źle nie
zrozumieć. Jednak uważam, że potrzeba dużo więcej elastyczności w jej
zachowaniu. I dużo więcej wiedzy na temat pracy policji i obowiązków policjanta,
zanim robot będzie mógł stanowić realną pomoc w naszej pracy.
Inżynier zezłościł się, ale usiłował panować nad sobą.
- Wprowadziłem do jego pamięci całą zawartość Podręcznika Policjanta, wszystkie
dane na temat miasta, Sądu Najwyższego...
Kapitan powstrzymał go podniesieniem ręki.
- Panie Reardon, to, co pan tu wymienia, jest najmniej ważne dla policjanta na
patrolu. Każdy może przeczytać książkę, która zawiera przepisy, lecz jak
zastosować te przepisy w konkretnej sytuacji, to coś więcej niż zaprogramowanie
robota. To wymaga, tak... to wymaga treningu. Treningu i doświadczenia. I nie
przychodzi tak łatwo. Glina to nie tylko przepisy i pęczek drutów.
Polchik skamieniał, gdy usłyszał swoje słowa. Teraz był pewny, że będzie dobrze.
Nie tak dobrze jak wcześniej, ale co najmniej znośnie.
Reardon wpadł w furię. Nie dopuszczał do siebie żadnych wyjaśnień. Nie mógł
pozwolić, żeby ten dzieciak od burmistrza i człowiek z FBI zostali tak po prostu
spławieni. Pracował zbyt długo, włożył w to zbyt wiele osobistego wysiłku i
poświęcił karierę, żeby teraz zostać odprawionym z kwitkiem.
- X-44 nie wymaga żadnego treningu.
Twarz kapitana napięła się. Mocno zacisnął szczęki.
- Proszę posłuchać, inżynierze Reardon. Nie znam się dobrze na polityce, może
dlatego ciągle jestem kapitanem...
Młody człowiek rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, lecz kapitan kontynuował:
- To nie chodzi tylko o trening. Ten policjant jest dobry. Jest rozgarnięty,
stoi mocno na nogach i wie, co w trawie piszczy. Może nie jest Sherlockiem
Holmesem, ale czuje miasto, zna jego zapach, jego temperaturę. Wie, że każdego
roku w sierpniu mamy wypadki, zamieszki i samobójców. W sierpniu znajdujemy
paczki, które zawierają odcięte głowy kobiet, i są zaadresowane na przykład do
stolicy Ohio. Ten policjant wie, kiedy nasilają się nastroje rasistowskie, wie,
kiedy ci biedni głupcy w czynszowych kamienicach zaczynają wariować, wie, że
pojawił się nowy rodzaj narkotyków. Ale tej nocy popełnił więcej pomyłek niż
podrzędny szuler. Przez pięć lat chodził i jeździł na patrole, i nigdy nie miał
takich wpadek. Dlaczego? Muszę zapytać: dlaczego? Jedyną rzeczą odróżniającą
dzisiejszą noc od innych była pańska maszyna. Dlaczego? Dlaczego Mike Polchik
zachował się tak, jak się zachował? Wiedział, że te dzieciaki w samochodzie
powinny być wzięte na test KO. Więc pytam, panie Reardon: dlaczego?...
Dlaczego?...
Polchik czuł się nieswojo. Kapitan był bardziej zmęczony niż kiedykolwiek. Mike
stał bez słowa i słuchał. Obok niego stał milczący facet z FBI i również słuchał
uważnie.
Brillo też był cicho. Wyłączony.
Ale dlaczego ciągle było słychać brzęczenie?
- To nie tylko przepisy i rozporządzenia, panie Reardon. - Wydawało się, że
kapitan ma jeszcze wiele do powiedzenia. - Debil może się ich nauczyć. Ale jak
oszacować jednym spojrzeniem na twarz, czy należy zatrzymać jakiegoś człowieka?
Jak rozpoznać różnice znaczeniowe w takich słowach, jak trawka, świnia, łobuz
czy herbatnik? Jak określić, kiedy zostawić w spokoju dzieciaki, gdy chcą się
ochłodzić pod hydrantem? Jak pan to wszystko zaprogramuje? A musi pan wiedzieć,
że to wszystko zmienia się z godziny na godzinę.
- Potrafimy to zrobić! To będzie wymagało czasu, ale możemy to zrobić!
Kapitan skinął głową.
- Być może.
- Wiem, że potrafimy.
- Dobrze. Nawet mogę w to uwierzyć. Powiedzmy, że pan to potrafi. Powiedzmy, że
może pan zbudować robota działającego jak istota ludzka. Lecz ciągle będzie to
robot... bo... z tych powodów, o jakich tutaj mówiliśmy. A trzeba czegoś więcej.
- Na przykład czego?
- Ludzi, panie Reardon. Takich ludzi jak Polchik. Spytałem pana, dlaczego ten
policjant tak ogłupiał. Dlaczego jego ostatni patrol był taką klęską, że będę
musiał wszcząć przeciw niemu postępowanie dyscyplinarne. Pierwszy raz w ciągu
pięciu lat... Powiem panu, dlaczego tak się stało, panie inżynierze. Opowiem
panu o ludziach takich jak Polchik. Wie pan, że obawiają się maszyn? Ciągle ich
obciążaliśmy jakimiś nowymi gratami, aż zaczęli się obawiać każdego nowego
brzęczącego przedmiotu. Nie chcą współpracować, chociaż mogą nawet nie wiedzieć,
że tak właśnie robią. Nie sądzę, że Polchik wiedział, co się stało, dlaczego
powinęła mu się noga dzisiejszej nocy. Pan potrafi zbudować robota, który by
działał jak człowiek. Zgoda, może ma pan rację. Ale jak, do diabła, zamierza pan
zmusić ludzi, by działali jak roboty i nie obawiali się ich?
Reardon wyglądał na pokonanego i równie przygnębionego jak Polchik.
- Mogę tu zostawić Brilla do jutra rana? Ściągnę ludzi z laboratorium i zabiorą
go.
- Oczywiście - odpowiedział kapitan. - Może stać tu pod ścianą. Oficer dyżurny
będzie miał na niego oko. - Zwrócił się do sierżanta Loyo: - Sierżancie,
poinstruujecie swojego zmiennika.
Loyo uśmiechnął się i przytaknął.
- Tak jest.
Summit obejrzał się i powiedział do Reardona:
- Przepraszam pana.
Grymas inżyniera był tylko cieniem uśmiechu. Wyszedł pośpiesznie z komendy.
Młodzik z ratusza chciał coś powiedzieć, lecz już zbyt wiele zostało tu
powiedziane i kapitan miał dość.
- Jestem naprawdę bardzo zmęczony, panie Kenzie. Co by pan powiedział na krótką
rozmowę po moim spotkaniu z szefem?
Młodzieniec nachmurzył się, odwrócił i wyszedł bez słowa.
Kapitan ciężko westchnął.
- Mike, podpisz się i do domu. Zobaczymy się jutro... Później.
Skinął głową człowiekowi z FBI, który dotąd nie powiedział ani jednego słowa, i
wyszedł.
Robot stał tam, gdzie zostawił go Reardon. Stał cichy i milczący.
Polchik wszedł na górę, żeby się przebrać. Coś go dręczyło, lecz nie potrafił
tego określić. Gdy wrócił, facet z FBI właśnie odkładał słuchawkę.
- Wychodzisz? - spytał.
Było to pierwsze słowo, jakie Mike usłyszał od niego. Tamten miał ciepły,
przyjemny głos.
- Tak. Idę do domu. Jestem wykończony.
- Nie można powiedzieć, że ci się dziwię. Sam jestem trochę zmęczony. Podwieźć
cię?
- Nie, dzięki - powiedział Polchik. - Pojadę metrem. Od przystanku metra do
mojego domu jest bardzo blisko.
Wyszli razem. Mike pomyślał, że mokre dywany czekają na niego. Stali z minutę na
schodach, wdychając rześkie poranne powietrze. W końcu Polchik odezwał się:
- Czuję coś w rodzaju współczucia do tego cholernego kawałka złomu. Wykonał
kawał dobrej roboty.
- Dobrej, ale nie doskonałej - dodał człowiek z FBI.
Polchik poczuł się nagle bardzo opiekuńczy w stosunku do maszyny, która stoi
teraz pod ścianą wewnątrz komendy.
- Ech, sam nie wiem. Prawdę powiedziawszy uratował mnie przed atakiem tego
pijanego półgłówka. Proszę mi powiedzieć... Uważa pan, że zbudują kiedyś robota,
który sprosta temu wszystkiemu?
Człowiek z FBI zapalił papierosa, zaciągnął się, wypuścił dym cieniutką strużką
i pokiwał głową.
- Tak. Prawdopodobnie, tak. Ale będzie to musiało być o wiele bardziej
wyrafinowane urządzenie niż stary Brillo.
Mike popatrzył przez otwarte drzwi do wnętrza komendy. Robot stał samotny i
wyglądał jak słaba, bezradna istota. Jakby czekał na zardzewienie. Policjant
pomyślał o dzieciach, wszystkich dzieciach i o czasach, gdy sam był dzieckiem.
To musi być jak piekło - pomyślał - czuć, że jest się robotem. Wyłączą cię,
kiedy już nie będziesz im potrzebny.”
Nagle stwierdził, że ciągle słyszy ciche brzęczenie. Rodzaj dźwięku, jaki wydają
elektryczne zegary. Zerknął na faceta z FBI, lecz ten podszedł już do swego
samochodu. Ciągle palił papierosa. Polchik nie zauważył, czy tamten nosi
elektryczny zegarek czy nie. Poszedł za nim.
- Kłopot z Brillo - odezwał się ten z FBI - polega na tym, że możliwości, jakie
dał mu Reardon, są zbyt ograniczone. Jestem jednak pewny, że istnieją inne
instytucje, które już to rozpracowują. I wyjdą pewnego dnia na światło dzienne.
- Tak. Na pewno - przyznał Polchik.
Człowiek z FBI przekręcił kluczyk w zamku i pociągnął. Drzwi samochodu pozostały
zamknięte.
- Cholera! - zaklął. - Rządowy grat. Ciągle coś się zacina.
Napiął mięśnie i szarpnął gwałtownie. Mike zdębiał. Metal rozdarł się jak
papier.
- Zajmij się swoimi sprawami, słyszysz? - usłyszał Polchik, gdy tamten wsiadał
do samochodu. Zobaczył, jak wyjmuje znajdującą się w plastikowej okładce kartę
identyfikacyjną i wsuwa ją w kolumnę kierownicy.
Samochód przysiadł na resorach, jakby nagle na siedzeniu kierowcy znalazła się
tona ładunku. Trzasnęły drzwi.
- Niedobrze, że nie możemy go użyć - powiedział człowiek z FBI, patrząc w stronę
Brilla, którego widać było przez otwarte ciągle drzwi komendy - ale... jest
jeszcze zbyt prymitywny.
- No tak. Na pewno. Zajmę się swoimi sprawami - odpowiedział Polchik trochę zbyt
późno. Poczuł, że ciągle ma otwarte usta.
Facet z FBI wyszczerzył zęby, uruchomił samochód i odjechał.
Mike stał jeszcze przez chwilę nieruchomo.
Potem spojrzał w dół ulicy, w kierunku, gdzie zniknął pojazd faceta z FBI.
Spojrzał raz jeszcze na metalowego glinę, który stał bez ruchu pod ścianą
komendy.
I chociaż odgłosy miasta stały się już bardzo głośne, ciągle nie był pewien, czy
nie słyszy dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary. Coraz głośniejszego
brzęczenia.
Tłumaczył Waldemar W. Pietraszek
Poza czasem
Wstęp
Zdania na temat sposobu zarządzania naszymi więzieniami są podzielone. Dobrzy,
poważni i poprawnie myślący obywatele wmawiają sobie, że więzienia nie istnieją
wyłącznie po to, by utrzymać niebezpiecznych przestępców z dala od
społeczeństwa, lecz że ich zadaniem jest również rehabilitacja kryminalistów
oraz pomoc przy ich powrocie na łono tegoż społeczeństwa. Taka zresocjalizowana
persona jest oczywiście gotowa do zajęcia odpowiedniego miejsca we wspólnocie
obywatelskiej. Niektóre z więzień są nawet nazywane „reformatorniami”.
W rzeczywistości zaś większość więzień to kloaki z narkotykami, przemocą i
zbrodnią. Skoro twoja społeczność składa się tylko z socjopatów i strażników, to
istnieją niewielkie szansę na resocjalizację. Ci, którzy to kwestionują, powinni
przeczytać książkę Mądrala, będącą autobiografią byłego mafioso. Autor, gdy
został skazany na więzienie, wykorzystywał czas na przemyt narkotyków i inne
intratne tego typu zajęcia.
Jeżeli zgodzimy się ze stwierdzeniem, że zachowania kryminalistów są czymś
nienormalnym, czymś, na co współczesne społeczeństwa nie znają lekarstwa, wtedy
dlaczego nie wykorzystać pomysłu na świat, w którym zamraża się więźniów do
czasu, gdy nauka odkryje techniki prawdziwej resocjalizacji? Paru ludzi
powierzyło swe ciała niskim temperaturom w nadziei, że uczeni znajdą pewnego
dnia lekarstwo na chorobę, która ich „zabiła”.
Dlaczegóż by nie zamrażać przestępców i trzymać ich w tym stanie, aż nie
nauczymy się, jak naprawiać ich zachowanie?! Utrzymanie zamrożonego człowieka
kosztuje parę centów na rok jako opłata za energię elektryczną i jest
nieporównywalnie tańsze niż koszty wyżywienia i mieszkania dla żywego osobnika,
Jest oczywiście wiele nierozwiązanych problemów natury medycznej oraz cale
mrowie przepisów prawnych, które pojawiają się, gdy zaczynamy się zajmować
zamrażaniem ubezwłasnowolnionych więźniów. Sam pomysł jest również najeżony
pułapkami, jak można się o tym przekonać, czytając poniższą opowieść.
W
pierwszym dniu rozprawy sala sądowa przypominała studio telewizyjne z czterema
kamerami, światłami, tuzinami reporterów. Ściągnięto dodatkowych gliniarzy, a
wszędzie siedziały tłumy gapiów. Ale po ośmiu miesiącach nie było zbyt wielu
świadków ataku serca Don Carminego Lombarda.
Podczas zeznania swego szwagra, cappo di tutti cappi dla całego regionu Nowej
Anglii, chwycił się kurczowo za pierś i wyprężył na krześle. W chwilę potem
upadł na stojący przed nim stół. Rozrzucił stosy notatek, przygotowanych przez
czterech jego obrońców, i na koniec ześliznął się na podłogę jak miękki worek
rozgotowanego makaronu.
Rozeszła się natychmiast plotka, że zeznanie, opisujące Dona jako bogobojnego
człowieka, który stał się zamożny dzięki swej ciężkiej pracy i oszczędności,
wywołało gniew Boga. Gniew, który spadł na starego człowieka. Prawdopodobnie nie
była to prawda. Atak serca nie stanowił wielkiego zaskoczenia. Don Carmine miał
prawie osiemdziesiąt lat, potężną nadwagę i wypalał całe skrzynki straszliwych
sycylijskich cygar, nasączając je mocno rumem.
Najlepsi i najdrożsi lekarze zachodniego świata przylecieli do Rhode Island, by
ratować życie Dona. Wytrwale przez sześć dni walczył stary człowiek o życie.
Siódmego, jak przykazał Pan Bóg, spoczął na wieki. Śmierć stwierdził cały zespół
lekarzy, gdyż żaden nie chciał pojedynczo ryzykować przekazania smutnej wieści
mężczyznom czekającym w szpitalnym korytarzu. Całe to dziwne towarzystwo miało
kamienne twarze, doskonale skrojone garnitury i jadło bez przerwy pizzę. Wszyscy
rozmawiali w języku będącym dziwaczną mieszaniną włoskiego i angielskiego.
Jednak Don Carmine, zanim umarł, wydał rozkaz, by jego ciało zakonserwowano w
ciekłym azocie. Może naprawdę obawiał się Boga. Gdy tylko pojawiła się szansa na
oszukanie śmierci, chciał wydać pieniądze i podjąć ryzyko.
- Co to jest ta krio... kriogetyka, czy jak tam się to nazywa? - warknął Angelo
Marchetti.
Nie był rozzłoszczony, i był to jego normalny sposób mówienia z wyjątkiem
sytuacji, gdy był naprawdę wściekły. Wtedy ryczał.
- Kriogenika - poprawił Pat del Vecchio, prawnik i doradca bossa.
- Zamrozili go w tym paskudztwie - ciągnął Marchetti - jakby był wypatroszonym
kurczakiem.
Del Vecchio był młody i stanowił wzorcowy okaz nowego utalentowanego narybku
wyhodowanego na dobrym uniwersytecie. Tacy jak on powoli i cierpliwie odwodzili
mafię od jej starych, brutalnych sposobów zdobywania pieniędzy i kierowali ją w
stronę bardziej intratnych przestępstw komputerowych. Różne półlegalne interesy
również były godne zainteresowania. Można było zarobić więcej pieniędzy przy
daleko mniejszym ryzyku na toksycznych odpadach niż pracując na przykład w
narkotykach. Trzeba pozwolić Latynosom wyrzynać się wzajemnie w wojnach
narkotykowych. Niech kolejne stany legalizują hazard. Del Vecchio umiał
przewidywać przyszłość: więcej pieniędzy zostanie ukradzionych przy pomocy
naciśnięcia jednego klawisza na klawiaturze komputera, niż zostało zrabowane
przy użyciu pistoletów, które tak lubili nosić przestępcy dawnego typu.
Marchetti był jednym z ostatnich konserwatystów, jacy uchowali się w Rodzinach
Nowej Anglii. Łysy, zbudowany jak mały, przysadzisty hydrant, z głową w
kształcie pocisku i małymi, wąsko osadzonymi oczkami. Przez całe swoje życie
przypominał byka. Kiedyś zatłukł człowieka gołymi rękami. Teraz, do zastraszania
innych używał grzmiącego głosu i organizacji, która za nim stała. Odziedziczył
imperium Carminego, ale ciągle dręczyła go myśl, że Stary Don może wrócić
pewnego dnia, żeby znowu go zanudzać.
Siedział w patio swego luksusowego domu w Newport i podziwiał cudowny widok
zatoki Narragansett. Błękitne wody poznaczone były tu i ówdzie białymi żaglami,
na błękitnym niebie bieliły się puszyste obłoki. Marchetti często spędzał tu
popołudnia. Odpoczywał w wygodnym głębokim fotelu i podglądał przez silną
lornetkę piękne dziewczyny w skąpych kostiumach kąpielowych. Zupełnie nie
interesował go fakt, że tuż obok znajdowała się zabytkowa kryjówka rozbójników z
ubiegłego stulecia. Zadowalały go własne myśli. Dziś był mocno zaniepokojony
naukowym cudem nazywanym kriogeniką.
- Tak sobie myślę: umarł stary Carmine czy nie?
Del Vecchio, szczupły, ubrany w wytworną, dwurzędową marynarkę koloru kości
słoniowej i ciemnogranatowe spodnie, starał się uspokoić szefa:
- Jest martwy z punktu widzenia prawa, medycyny i rzeczywistości.
- Więc dlaczego nie chciał być pochowany? - warknął podejrzliwie Marchetti.
Młody doradca, z niewzruszoną cierpliwością, wytłumaczył po raz kolejny, że
stary człowiek był w stanie śmierci klinicznej, że istnieje pewna grupa
naukowców, którzy wierzą, iż być może, w bliżej nieokreślonej przyszłości, uda
się wyleczyć chorobę serca, która spowodowała śmierć. Don Carmine kazał się
zamrozić; przechować w ciekłym azocie w temperaturze 176° C poniżej zera.
- Chryste, ale zimno! - mruknął Marchetti.
- W tej temperaturze - ciągnął prawnik - ciało starego może być przechowywane
przez wieczność w doskonałym stanie. Tak długo, dopóki nie wyłączy się
zamrażarki. I jeżeli naukowcy znajdą kiedyś sposób na ustalenie, co go zabiło,
mogą go odmrozić i przywrócić do życia - zakonkludował.
Boss zmrużył oczy i popatrzył w słońce. Zainteresowanie żaglówkami, a nawet
kąpiącymi się pięknościami, opuściło go zupełnie.
- Może - powiedział powoli - ktoś powinien wyciągnąć wtyczkę tej lodziarki.
To ostatnie słowo pasowało do jego staroświeckiego stylu bycia.
Del Vecchio uśmiechnął się. Rozumiał tę obawę przed powrotem odrodzonego Don
Carminego do Nowej Anglii.
- Nie obawiaj się - odezwał się uspokajająco. - Jest jedna wielka dziura w całej
tej sprawie.
- Tak? Jaka dziura?
- Nikt nie wie, jak rozmrozić ciało, które już raz zamrożono. Nie potrafią tego
zrobić bez uszkodzenia struktury komórek. Spróbuj ożywić Don Carminego, a
zabijesz go.
Marchetti zaśmiał się. Zabrzmiało to jak głośny, krwiożerczy ryk.
- Umarłby więc dwa razy!
Śmiał się, aż łzy popłynęły mu z oczu.
Lata biegły szybko, zbyt szybko dla Angela Marchettiego. Pomimo często
powtarzanych rad swego prawnika, że może ciągnąć zyski z legalnie prowadzonych
kasyn i banków, nie zmienił swych sposobów zarabiania pieniędzy. Zaś władze
federalne stale unowocześniały swe techniki i nieuchronnie zbliżał się czas,
kiedy zdołają coś mu udowodnić. Marchetti (nigdy nie myślał o sobie „Don
Angelo”) znalazł się w końcu w sądzie oskarżony o lichwę, oszustwa podatkowe
oraz, co brzmiało najgroźniej, o stwarzanie zagrożenia dla zdrowia społeczeństwa
przy użyciu toksycznych odpadów. Okazało się, że jednej ze spółek, którą kupił
za namową del Vecchia, udowodniono wypuszczenie groźnych chemikaliów do
publicznego kanału burzowego.
Marchetti, piętnaście kilogramów cięższy niż w roku śmierci Don Carminego,
siedział pewnego dnia w patio swej posiadłości. Lornetka leżała bezużyteczna
obok fotela. Nie używał jej całe lato. Jego wzrok nie był już taki jak dawniej,
a i zainteresowania się zmieniły. Nie interesowały go już skąpo odziane kobiety.
Leżał w swym głębokim, klubowym fotelu jak biały wieloryb. Cielsko rozmiaru 52
skrywał ciepły pled.
- Mają dowody - odezwał się ponuro del Vecchio.
- Czy nic nie możemy zrobić?
Prawnik stał obok przygnębionego grubasa, który był jego szefem. Wyglądał nawet
bardziej elegancko i dostojnie niż kilka lat wcześniej. Ciągle był szczupły i
przystojny. Kilka zmarszczek pojawiło się na twarzy, ale mogły być oznaką
mądrości lub rozwiązłego trybu życia. Mogły być też świadectwem obu tych rzeczy.
Był mocno opalony, gdyż spędzał wiele czasu na słońcu - latem w Nowej Anglii,
zimą w Arizonie lub Kalifornii. Miał też zainstalowaną nad swym łóżkiem lampę
kwarcową.
- Próbowaliśmy wszystkiego, od zmiany miejsca rozprawy do przekupstwa -
powiedział. - Nic z tego. Wujaszek Sam chwycił cię mocno za jaja.
- A co z naciskiem na świadków? - wymruczał Marchetti. - Stuknąć jednego czy
dwóch, a reszta będzie siedzieć cicho.
Del Vecchio pokręcił głową.
- Większość „świadków” przeciwko tobie to komputery, taśmy, dyski magnetyczne.
FBI trzyma je pod najściślejszym nadzorem. Poza tym porobili wiele kopii.
Boss rzucił niespokojnym spojrzeniem w stronę doradcy.
- Musi być coś, co potrafisz zrobić. Nie chcę wylądować w pudle. Po moim trupie.
W ciemnych oczach del Vecchia zamigotało coś w rodzaju zaskoczenia, ale
Marchetti nie dostrzegł tego. Stylowe ciemne okulary ukrywały dokładnie wszelkie
uczucia. Prawnik zauważył groźbę tkwiącą w słowach szefa. Wstrząsnęło nim to,
gdyż wiedział, że stary człowiek jest wystarczająco zdeterminowany, by tę groźbę
wprowadzić w czyn. Szybko mógł wpaść w ślepą wściekłość i zniszczyć wokół siebie
wszystko i wszystkich.
- Jest jedno wyjście - powiedział z namysłem.
- Co? Jakie wyjście?
- Nie spodoba ci się. Wiem, że ci się nie spodoba.
- Co to jest, do diabła? - wrzasnął Marchetti. - Mów!
- Zamrożenie.
- Cooo?
- Kazać się zamrozić.
- Dostałeś świra? Jeszcze nie umarłem!
Del Vecchio pozwolił sobie na lekki uśmieszek.
- Nie, ale możesz.
Tak naprawdę to plan powstał w jego głowie już w chwili, gdy Don Carmine został
umieszczony w błyszczącym stalowym pojemniku wypełnionym ciekłym azotem. Wrócił
myślami do swych dni na uczelni, kiedy jako młody student był gwiazdą drużyny
szermierczej. Pamiętał, że istniały ściśle określone reguły postępowania w walce
na florety. Prawie takie same jak kapryśne zasady działania na sali sądowej. Dla
szermierza było możliwe, że trafi przeciwnika, ale nie zdobędzie punktu, gdyż
trafienie zostało zadane wbrew zasadom.
- Poza czasem!
Zapamiętał ten okrzyk swego trenera.
- Nie możesz po prostu kłuć floretem, kiedy ci się, do diabła, podoba. Musisz
wybrać właściwy sposób i właściwy moment. Zrobiłeś to poza czasem, del Vecchio!
Zauważył, że Marchetti przygląda mu się uważnie i podejrzliwie jednocześnie.
- Jak to rozumiesz, że mogę być martwy?
Prawnik westchnął i cierpliwie zaczął wyjaśniać:
- Przekładaliśmy rozprawę już trzy razy z powodu twoich kłopotów ze zdrowiem.
Doktor Brunelli zaświadczył, że masz schorowane serce i wątrobę.
- Zbyt dużo tłuszczu - mruknął Marchetti.
- Tak, ale przypuśćmy, że Brunelli wystawi akt zgonu, w którym stwierdzi, że
umarłeś na atak serca. Jak stary Don Carmine.
- I wsadzą kogoś do trumny zamiast mnie, a ja pojadę na wakacje do starego
kraju? - Twarz szefa rozjaśniła się odrobinę.
- Nie, to się nie uda. Są zbyt sprytni, żeby dać się tak nabrać. Zostałbyś
wyśledzony i ściągnięty z powrotem.
- Więc co?
- Wprowadzimy cię w śmierć kliniczną. Doktor Brunelli da ci zastrzyk...
- I zabije mnie! - ryknął grubas.
Del Vecchio podniósł w górę obie ręce, jakby w obronnym geście.
- Poczekaj! Wysłuchaj mnie! Będziesz martwy w sensie klinicznym. Zamrozimy cię
na jakiś czas. Potem odmrozimy i będziesz czuł się tak dobrze, jak zawsze!
Marchetti nachmurzył się.
- Skąd mam mieć pewność, że mnie ożywicie?
- Na litość boską, Angelo, jesteś dla mnie jak ojciec, odkąd mój rodzony tata
zmarł. Możesz mi ufać! Poza tym możesz wynająć tuzin różnych facetów, którzy
przypilnują, żebyś został ożywiony. I drugi tuzin innych, którzy zaopiekują się
mną, gdybym chciał cię trzymać zamrożonego.
- Taak... może.
- Nie tylko będziesz martwy klinicznie. Również prawnie nie będziesz żył.
Wszystkie zarzuty, które ciążą na tobie, upadną. Kiedy wrócisz, będziesz nową
osobą w świetle prawa. Jak nowo narodzone dziecko!
- Tak? - stary człowiek wybuchnął dziwnym, szczekającym śmiechem.
- Pewnie. A żeby być całkowicie pewnym, będziemy trzymać cię w zamrożeniu
wystarczająco długo, by wszystkie oskarżenia uległy przedawnieniu. Wyjdziesz z
lodówki wolny i czysty!
Śmiech Marchettiego stał się jeszcze głośniejszy. Nagle urwał się.
- Hej, poczekaj. Czy nie mówiłeś, że nikt dotychczas nie wie, jak odmrozić
ciało? Jeżeli tego spróbują, mogą mnie zabić naprawdę!
- To się zmieniło w ciągu ostatnich sześciu miesięcy - odpowiedział del Vecchio.
- Jakiś genialny dzieciak z Uniwersytetu Johna Hopkinsa odmroził kilka myszy i
królików. A parę tygodni temu zespół z Pepperdine ożywił troje ludzi: dwóch
mężczyzn i kobietę. Słyszałem, że mają w najbliższym czasie odmrozić Walta
Disneya.
- A co z Don Carminem? - spytał Marchetti.
Prawnik wzruszył ramionami.
- To zależy od ciebie.
Bez chwili zastanowienia Marchetti przejechał palcem po szyi.
Del Vecchio miał szczery zamiar dotrzymać układu zawartego z Marchettim.
Naprawdę miał taki zamiar. Stary okrutnik rzeczywiście był dla niego jak ojciec.
Płacił za jego naukę po tym, jak ten prawdziwy został zabity pewnego deszczowego
poranka. Zginął na ulicy koło magazynu pełnego japońskich telewizorów i wież
stereo.
Ale lata biegły i czasy się zmieniały. Del Vecchio ożenił się. Jego znaczenie w
Rodzinie zaczęło wzrastać. Przejmował coraz więcej z jej spraw. Te, którymi się
zajął, zaczynały funkcjonować lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Organizacja
stała się właścicielem banków, hoteli i wielu innych legalnych przedsięwzięć,
tak dobrych, jak legislatury stanowe, sądy i pół tuzina kongresmenów. Przemoc i
zbrodnię pozostawiono nie zorganizowanym głupcom. Władza del Vecchia nacechowana
była spokojem, porządkiem i oznaczała ciągle rosnące dochody.
Porucznicy Marchettiego uzależniali się, jeden po drugim, od niego. Nowy szef
nigdy nie wymagał rzeczy tak archaicznych jak przysięga wierności czy całowanie
w rękę. Żadnych kłopotliwych, starożytnych czołobitności. Wszyscy jak jeden -
czy ciężko zbudowani, o niskich czołach bandyci, czy ci bardziej nowocześni,
eleganccy i stylowi - przyznawali, w taki czy inny sposób, że ożywienie starego
bossa byłoby potworną pomyłką.
Marchetti spał zamrożony, a del Vecchio przyglądał się, jak jego imperium rośnie
i prosperuje coraz lepiej.
Jednak posiadanie banków i innych dochodowych interesów niekoniecznie oznacza
uczciwość. Banki del Vecchia często udzielały wysoce niepewnych pożyczek, a
czasem ściągały dużo wyższe odsetki niż dozwolone przez prawo. Tylko w rzadkich
przypadkach były one uzyskiwane na drodze brutalnej demonstracji siły. Były
także podejrzane machinacje giełdowe, które w końcu zwróciły uwagę Komisji
Bezpieczeństwa Giełdy. Podejrzane stały się również katastrofalne pożary kilku
hoteli należących do mafii. Szybko okazało się, że wszystkie były na progu
bankructwa.
Nawet rozleniwiona stanowa Komisja Gier Hazardowych ruszyła się w końcu, gdy
podatnicy zaczęli interesować się dziwnymi zjawiskami w pewnych kasynach.
Wyciągano tam od klientów miliony, ale jakoś nie wykazywano tego w księgach.
Kiedy del Vecchio skonstatował, że nie ma już żadnego sposobu na prawne
pokonanie kłopotów, które zaczęły się przed nim piętrzyć, poszedł po rozum do
głowy. Zaczął przygotowywać historię własnej choroby. Miała się skończyć
śmiercią kliniczną i zamrożeniem. Wyjaśnił, w czym rzecz, najbardziej zaufanym
porucznikom. Powiedział im, że bierze na siebie wszystkie oskarżenia. Pozwolił
im wybrać nowego capo i zacząć nową działalność jeszcze, zanim umrze. Nikt nie
krył swego zadowolenia i wdzięczności.
Wiedział jednak, jak długo będzie trwała ich wdzięczność. Dlatego wysłał swą
żonę i nastoletnie dzieci do Szwajcarii, gdzie gnomy z Zurychu pilnowały jego
osobistej fortuny. Zostawił żonie szczegółową instrukcję, kiedy i jak ma go
przywrócić do życia.
- Piętnaście lat wystarczy - powiedział. - Czy będziesz na mnie czekała tak
długo?
Spojrzała na niego czule, zarzuciła ręce na szyję i pocałowała namiętnie. Potem
zauważyła:
- Będę miała tylko pięćdziesiąt osiem lat, gdy cię obudzę.
Ciekaw był, czy wiedziała o jego kochankach w Bostonie. Nagle stwierdził, że
przecież będzie miał ciągle swój obecny wiek, czterdzieści siedem lat, kiedy
przywrócą go do życia. Będzie wiele innych kobiet, z którymi się zabawi. Czy
jego żona jest na tyle uczciwa, żeby go ożywić? By mieć podwójną pewność co do
swej przyszłości, poleciał do Zurychu i podpisał ściśle określony kontrakt z
bankiem, gdzie złożył cały swój majątek. Strażnicy skarbu mogli wydać go tylko
jemu i nikomu więcej. Oprócz tego, pieniądze mogły zostać przekazane na cele
dobroczynne pod kontrolą banku.
- To, co robisz, Del, jest może i legalne, ale cholernie niemoralne.
Del Vecchio jadł właśnie kolację z jednym z federalnych prokuratorów okręgowych,
który prowadził śledztwo w jednej z niezliczonych spraw przeciw niemu. Byli
starymi przyjaciółmi; kolegami jeszcze z czasów szkoły prawniczej. Fakt, że byli
po przeciwnych stronach barykady, nie miał tu nic do rzeczy. Obaj byli za bardzo
profesjonalistami, by pozwolić sobie na takie trywialności w swym prywatnym
życiu.
- Niemoralne? - zjadliwie zdziwił się del Vecchio.
- Co miałbym z tym począć? Moralność jest dla maluczkich, dla ludzi bez muskułów
i kręgosłupa. Ty obawiasz się o moją moralność, a ja o resztę swego życia, które
mógłbym spędzić w więzieniu.
Siedzieli przy małym stoliku w rogu niewielkiej, spokojnej restauracji w centrum
Providence, niedaleko Sądu Federalnego. Miejsce to często odwiedzali prawnicy i
nikogo nie dziwił widok obrońcy stawiającego obiad oskarżycielowi. Wszystkim
było wiadomo, że prokuratorzy rzadko mieli tyle pieniędzy, by jadać w tak
ekskluzywnej i drogiej restauracji. Światła świec oraz oprawna w skórę lista win
nie były dla obrońców porządku publicznego. Rządowe pensje na to nie pozwalały.
- Jeżeli przysięgli orzekną twoją winę, sąd musi cię skazać - powiedział
poważnie prokurator okręgowy.
- Przysięgli... - Del Vecchio skrzywił się. - Tych dwunastu głupków! Myślę, że
powinienem być sądzony przez przysięgłych przynajmniej równych mi pozycją,
prawda?
Prokurator lekko zmarszczył brwi.
- Będą równi. A w ogóle, co to dla ciebie oznacza?
- Równi? - Zaśmiał się del Vecchio. - Czy ty naprawdę myślisz, że ci bezrobotni
włóczykije i te kury domowe, jakieś gosposie są mi równi? Zastanawiam się, czy
mogą być na tyle sprytni, żeby pozwolić im wykonywać obowiązki sędziego
przysięgłego?
Zmarszczki na czole prokuratora pogłębiły się. Nazywał się Christopher Scarpato.
Wybrał zawód prawnika, ponieważ jego ojciec, drobny sklepikarz, ciągle zadłużony
u bankierów, uparł się, żeby jego syn nauczył się, jak przechytrzyć resztę
świata. Gdy Chris przedzierał się przez szkołę prawniczą, jego ojciec został
śmiertelnie pobity przez nadgorliwych agentów od ściągania długów. Scarpato,
bardziej pracowity niż błyskotliwy, został zatrudniony w Departamencie
Sprawiedliwości, gdzie staranna, dokładna praca jest ważniejsza niż wspaniałe
wystąpienia publiczne czy nawiedzona retoryka. Pomimo wielu okazji do korupcji
pozostał uczciwy, prawie święty. Del Vecchio uważał to za czarujące, nawet
wybitne, i czuł szacunek do swego przyjaciela.
- Co sprawia, że uważasz, iż przysięgli uznają mnie winnym? - spytał tonem
rozbawionego zarozumialca. - Są głupi, zgoda, ale czy mogą być aż tak głupi?
Prokurator zauważył w końcu, że jest ciągnięty za język. Uśmiechnął się, co
rzadko się zdarzało, lecz był to smutny uśmiech.
- Orzekną twoją winę, Del. Nie mają wyboru.
Uśmiech zgasł na twarzy bossa mafii. Boss spojrzał w dół na swój talerz pełen
makaronu. Położył widelec na stół.
- Nie mam apetytu. Nie czuję się najlepiej.
Chris potrząsnął głową, jakby zmęczony tą rozmową, i powiedział:
- Przede mną nie musisz grać tej komedii, Del. Wiem, co zamierzasz zrobić.
- O czym ty mówisz?
- Zaplanowałeś, że jakiś „oswojony” lekarz ogłosi twoją śmierć, a potem cię
zamrozi. Jak Marchettiego.
Del Vecchio usiłował wyglądać, jakby był wstrząśnięty tym, co usłyszał. Zamiast
tego skrzywił twarz w nieszczerym uśmiechu.
- Czy jest coś nielegalnego w umieraniu? Albo w zamrażaniu?
- Lekarz może być oskarżony o zabójstwo.
- Musisz to udowodnić.
- To jest próba obejścia prawa. To jest niemoralne, nawet jeżeli jest legalne.
Na razie legalne.
- O moralność niech się martwią duchowni - poradził del Vecchio przyjacielowi.
- Ty też powinieneś się o nią martwić - odparł prokurator. - Stałeś się
zagrożeniem publicznym. Kiedy byliśmy w szkole, byłeś całkiem fajnym facetem,
ale teraz...
- Nie mów, że mogę stracić swoją duszę?
- Może już ją straciłeś. Może powinieneś pomyśleć, jak ją odzyskać.
Del Vecchio uśmiechnął się.
- Słuchaj, Chris, nie dbam o moją cholerną duszę. Ale potrafię zadbać o ciało.
Możesz się założyć. Nie zobaczysz mnie w więzieniu, stary druhu. Zamierzam
zrobić krok w czasie i kiedy wrócę, ty będziesz staruszkiem, a ja będę ciągle
młody.
Scarpato nie odezwał się, lecz del Vecchio wiedział, że milczenie wywołał jego
zamach na sumienie prokuratora.
Jednak powiedzonko „na razie”, które zostało rzucone jakby mimochodem,
niepokoiło del Vecchia.
Dni biegły szybko. Sprawdził jeszcze raz swój plan. Jego zdrowie zaczęło się
pogarszać. Doktorzy grali swe role perfekcyjnie, żona przebywała już w
Szwajcarii, bankierzy z Zurychu dokładnie wiedzieli, co mają robić.
Gdy już leżał na stole w szpitalu, a błyszczący, z nierdzewnej stali cylinder
czekał obok jak mechaniczny wieloryb, który ma go połknąć, poczuł, że tętno
zaczyna przyśpieszać. Ze strachu. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, był ubrany na
zielono lekarz w masce. Zbliżył się do niego z hipodermiczną strzykawką. Igła
wydała się ostra i zimna. Przypomniał sobie, że część piekła u Dantego była
zamknięta w lodzie.
Kiedy go obudzono, przeżył długi okres zaskoczenia i dezorientacji. Powiedziano
mu, że potrwa to dzień, może trochę dłużej. Dla niego zabrzmiało to jak
tygodnie, a nawet miesiące.
Najpierw pomyślał, że coś poszło nie tak i w ogóle go nie zamrożono. Ale wszyscy
lekarze byli inni, a i pokój był inny niż w klinice, którą znał. Cały czas
trzymano go w łóżku z wyjątkiem krótkiej chwili, gdy dwóch młodych, potężnie
zbudowanych mężczyzn zmusiło go, by wstał i obszedł pokój dookoła. Cztery
okrążenia małej szpitalnej salki wyczerpały go potwornie. Potem wsadzono go z
powrotem do łóżka. Mężczyźni zrobili mu krótki, bezlitosny masaż i wyszli.
Weszła pielęgniarka z wózkiem. Przywiozła pierwszy posiłek. Musiała nakarmić go
łyżeczką, jak niemowlaka. Był zbyt słaby, by unieść rękę.
Następnego dnia (lub tygodnia, lub miesiąca) przyszedł w odwiedziny... Scarpato.
- Jak się czujesz, Del?
Dziwne, ale prokurator wyglądał prawie tak samo jak podczas ich ostatniego
spotkania. Ślady siwizny widniały na skroniach, może jedna lub dwie zmarszczki
więcej na twarzy. Wszystko jedno, czas obszedł się z nim bardzo łagodnie.
- Rodzaj słabości... - odpowiedział szczerze.
Scarpato skinął głową.
- To było do przewidzenia po tym, co mówili mi lekarze. Twoje serce jest w
porządku, krążenie prawidłowe. Fizycznie wszystko jest okay.
Nagła myśl rozbłysła w głowie del Vecchia.
- Co ty robisz w Szwajcarii?
Twarz prokuratora zachmurzyła się.
- Nie jesteś w Szwajcarii, Del. Przewieźliśmy twój pojemnik tutaj. Jesteś w
Nowym Jorku.
- Co?... Jak?...
- Nie minęło także piętnaście lat, tylko trzy.
Del Vecchio próbował usiąść na łóżku, ale był zbyt słaby, by tego dokonać. Głowa
opadła mu na poduszki. Słyszał krew tętniącą w uszach.
- Próbowałem cię ostrzec - ciągnął prokurator - podczas tej kolacji w
Providence. Myślałeś, że okpisz prawo, okpisz ludzi, którzy tworzą prawo, którzy
są prawem. Zbyt długo nie da się ludzi wyprowadzać w pole, Del.
Kątem oka del Vecchio spostrzegł, że jedyne okno w pokoju pokrywała gęsta
druciana siatka, jak w oknie więziennej celi. Odwrócił przerażony wzrok.
Scarpato mówił dalej łagodnie, bez złośliwości.
- Twoja sprytna sztuczka z kriogeniką zmusiła ludzi do nowego spojrzenia na
sprawę. W czasie, gdy byłeś w stanie zamrożenia, pojawiły się nowe przepisy.
- Takie jak?
- Takie, że rząd ma prawo przywrócić do życia zamrożonego człowieka, jeżeli Sąd
Najwyższy uzna, że został zamrożony w celu oszukania prawa.
Mafioso poczuł nagły skurcz serca.
- A po tym pierwszym kroku zrobiono następny.
- Jaki?
- Cóż, wiesz, jak różne były opinie na temat kary śmierci. Niektórzy uważali, że
to okrutne i niepotrzebne; inni sądzili, że jest to kara odstraszająca,
szczególnie w przypadku ciężkich zbrodni. Nawet w Sądzie Najwyższym nie było co
do tego zgody.
Del Vecchio nie mógł złapać tchu. Domyślał się, co teraz usłyszy.
- Kolejnym problemem - kontynuował Scarpato - stały się przepełnione więzienia.
Niektórzy sędziowie, myślę, że wiesz, o kim mówię, nawet wypuszczali przestępców
na wolność, bo uważali, że wsadzenie ich do zatłoczonych więzień jest
okrucieństwem.
- Boże miłosierny... - jęknął del Vecchio.
- Więc... - prokurator zawahał się. Nigdy wcześniej nie wyglądał tak ponuro, a
zarazem tak dostojnie. - Więc ustalono, że wszystkie stany należące do Unii będą
zamrażać przestępców i przechowywać ich w ciekłym azocie. Oczyścimy więzienia i
zapełnimy je ponownie „mrożonkami”. Tak określamy zamrożonych więźniów. Będą
wyglądali jak w kostnicy; poukładani jeden na drugim w swych pojemnikach.
- Przecież nie możecie tego zrobić!
- Już to robimy. Prawo już obowiązuje. Wszystkim zawiaduje Sąd Najwyższy.
- Ale to jest morderstwo!
- Nie. Skazani są w stanie śmierci klinicznej, ale nie są martwi w świetle
prawa. Mogą być ożywieni. I odkąd psycholodzy i socjolodzy ustalili, że zbrodnia
wywoływana jest zaburzeniem w rozwoju uczuć społecznych i nie wynika z winy
przestępcy, znaleźliśmy sposób, by im wszystkim pomóc. Nawet uszczęśliwić.
- Nie rozumiem...
Scarpato prawie się uśmiechnął.
- Spójrz na to tak: skoro możesz się zamrozić z powodu poważnej choroby serca
albo raka czy innych schorzeń, których medycyna nie potrafi wyleczyć, i masz
nadzieję, że nauka znajdzie w przyszłości lek na twoją dolegliwość, wyleczy cię
i będziesz znowu zdrowy... tak... więc dlaczego nie użyć tego samego sposobu w
stosunku do zaburzeń socjologicznych czy psychicznych.
- Hmm?
- Jesteś przestępcą, ponieważ masz w jakiś sposób rozregulowaną psychikę -
wyjaśnił prokurator. - Zamrozimy cię i przetrzymamy w tym stanie tak długo, aż
uczeni nie znajdą sposobu na twoje uzdrowienie. Wynika z tego, że nie karzemy
cię, ale rehabilitujemy.
- Nie możecie tego zrobić. Moje prawa obywatelskie...
- Twoje prawa obywatelskie nie zostają naruszone w żaden sposób. Kiedyś chciałeś
być uznany za winnego jedynie przez przysięgłych równych ci rangą. Teraz tak
jest. Zresztą w ciekłym azocie nie postarzejesz się nawet o jeden dzień. Gdy
nauki medyczne będą już wiedziały, jak wyleczyć cię z twego psychicznego
niezrównoważenia, zostaniesz ożywiony, wyleczony i przywrócony społeczeństwu
jako zdrowy, wartościowy obywatel. Złożymy niewielką kwotę na twoim koncie
bankowym. Narosną ci procenty i będziesz miał trochę pieniędzy, gdy już
zostaniesz zresocjalizowany.
- Ale to może trwać z tysiąc lat!
- Cóż z tego?
- Cały świat może zmienić się zupełnie do tego czasu! Mogą mnie odmrozić tylko
po to, żebym stał się ich niewolnikiem. Mogą mnie zużyć na pokarm dla psów, na
rany Chrystusa! Albo na części zamienne!
Scarpato wzruszył ramionami.
- Nad tym nie mamy żadnej kontroli, niestety. Ale wszystko zrobimy najlepiej,
jak tylko można. We wcześniejszych społecznościach mógłbyś być torturowany,
ćwiartowany czy spalony na stosie. Jeszcze kilka lat temu byłbyś skazany na
długoletnie więzienie. Znasz tę więzienną rzeczywistość wypełnioną przemocą,
narkotykami i ciągłym niebezpieczeństwem. Teraz dostaniesz po prostu zastrzyk i
ktoś obudzi cię w cudownym, nowym świecie. Całkowicie uzdrowionego, z kupką
forsy wystarczającą do rozpoczęcia nowego życia.
Del Vecchio wydał z siebie żałosny, nie kontrolowany szloch.
- Nie, na miłosierdzie boskie, nie! Chris, nie rób mi tego. Moja żona... moje
dzieci...
Prokurator po raz kolejny potrząsnął głową.
- To już przesądzone. Uwierz mi, nie ma sposobu, żebym cię z tego wyciągnął.
Nawet gdybym chciał. Twoja żona znalazła sobie w Szwajcarii przyjaciela,
jakiegoś hrabiego czy księcia bez grosza przy duszy. Twoje dzieci dają sobie
wspaniale radę bez ciebie. Wszystkie twoje kochanki też, jak słyszałem, dawno o
tobie zapomniały.
- Ty sukinsynu! Ty brudny, podstępny...
- Sam to sobie przygotowałeś, Del! - przerwał mu Scarpato. Głos miał
wystarczająco potężny, by zagłuszyć del Vecchia. - Myślałeś, że znalazłeś miłą,
małą dziurkę w prawie, że przy jej pomocy potrafisz obejść niemal wszystkie jego
przepisy. Uważałeś nas wszystkich za głupców. Zgoda, znalazłeś tę dziurę. Ale
ludzie, ci sklepikarze, bezrobotni włóczykije i wyondulowane kury domowe,
którymi pogardzałeś przez całe życie, zmienili twoją dziurę w stryczek. W jego
środku siedzi twoja szyja. Nie oskarżaj mnie o nic. Oskarżaj siebie.
Del Vecchio zaczął błagać ze łzami w oczach:
- Nie rób mi tego, Chris. Proszę, nie rób tego. Oni nigdy mnie nie obudzą. Oni
po prostu wyciągną wtyczkę...
- Nie myśl, że wszyscy są tak nieuczciwi jak ty. Więźniowie będą trzymani w
stanie zamrożenia. Kosztuje to tysiące razy mniej niż trzymanie ich w
więzieniach. Będziesz bezpieczny.
- Ale obudzą mnie gdzieś tam w przyszłości. Będę sam w tamtym świecie. Nie będę
miał nikogo. Wszystko będzie dla mnie obce. Ja sam będę całkowicie obcy...
- Nie, nie będziesz - znowu przerwał Scarpato i wyszczerzył zęby. - Właściwie
jest całkowicie pewne, że Marchetti oraz Don Carmine zostaną obudzeni w tym
samym czasie. Przecież wszyscy trzej cierpicie na te same zaburzenia, prawda?
W tym momencie jakieś maleńkie naczyńko w mózgu del Vecchia nie wytrzymało.
Prokurator spostrzegł, że oczy jego przyjaciela uciekły w głąb głowy, a ciało
wyprężyło się. Nacisnął przycisk alarmu. Szybko pojawił się zespół reanimacyjny.
Po chwili stwierdzono śmierć kliniczną del Vecchia. W ciągu godziny umieszczono
ciało w stalowym cylindrze, gdzie będzie odpoczywało aż do jakiegoś szczęśliwego
dnia w dalekiej przyszłości.
- Teraz jesteś poza czasem, Del - szepnął Scarpato, gdy technicy zapieczętowali
pokrywę pojemnika. - Jesteś naprawdę poza czasem.
Tłumaczył Waldemar W. Pietraszek
Test na orbicie
Wstęp
W każdym społeczeństwie morderstwo uważane jest za ohydne przestępstwa, a mimo
to samo społeczeństwo wybacza mordercy. Tak naprawdę, to im lepiej zorganizowane
i im większe w skali jest zabijanie, tym bardziej staje się prawdopodobne, że
ludzie będą czcić, a nie karać zabójców.
Zachodnia cywilizacja jest dumna, że opiera się na etycznej
judeochrześcijańskiej opoce. „Nie zabijaj” jest jednym z dziesięciorga przykazań
- piątym i zadziwiająco niezwykłym. A mimo to, gotowi jesteśmy iść na wojnę i
zabijać tysiące, miliony istot ludzkich, a kapłani w tym czasie będą toczyć
dyskusje nad pojęciem „wojna”. W imieniu Księcia Pokoju, który ostrzegł, że
każdy człowiek kierujący swój gniew przeciw bliźniemu swemu naraża się na gniew
Boga, wyrzynamy się wzajemnie od stuleci.
„Test na orbicie” wykorzystuje tę dychotomię do przypadku jednego człowieka,
jednej ludzkiej duszy, która staje twarzą w twarz z problemem: zabić czy zostać
zabitym?
Nie jest łatwo odpowiedzieć na takie pytanie. Żadna ziemska społeczność nie
rozwiązała problemu wojny. I tak na przykład: najnowsze badania antropologiczne
plemion Yanomamo z dżungli nad Amazonką ukazują nam społeczeństwo, w którym
zabójcy są honorowani przez większą liczbę żon i więcej bogactw niż ci, którzy
nikogo nie zabili.
Dokładnie jak w naszych społeczeństwach.
K
insman przebudził się z trudem po usłyszeniu telefonu. Zanim jednak rozległ się
drugi dzwonek, już chwycił słuchawkę.
- Kapitan Kinsman? - zapytał recepcjonista motelu.
- Tak - wyszeptał w odpowiedzi i popatrzył na świecące cyfry zegarka; druga
dwadzieścia trzy.
- Strasznie przepraszam, że pana niepokoję, kapitanie, lecz dzwonił pułkownik
Murdock. Osobiście.
- Skąd, u diabła, wiedział, że tutaj jestem?
- Nie wiedział. Powiedział, że dzwonił do wszystkich moteli położonych wokół
bazy. Nie potwierdziłem, że jest pan tutaj. Stwierdził, że gdy pana znajdzie,
będzie potrzebował pana osobiście i natychmiast. Tak brzmiały jego słowa,
kapitanie: osobiście i natychmiast.
Kinsman zmarszczył czoło.
- Dobrze. Dziękuję za udawanie głupka.
- Nie ma za co. Mam nadzieję, że nie oznacza to kłopotów.
- Ja też.
Kapitan odłożył słuchawkę. Przez minutę siedział na brzegu szerokiego,
dwuosobowego łoża.
„Murdock robi nalot o drugiej w nocy na motele, a ten ma nadzieję, że nie
oznacza to kłopotów. Zabawne” - pomyślał.
Wstał, wyprostował swe chude ciało i spojrzał na blondynkę śpiącą po drugiej
stronie łoża. Z niedowierzaniem potrząsnął głową i poszedł do łazienki.
W korytarzu włączył światło. Zmrużył oślepione oczy. Potem włączył ekspres do
kawy umieszczony na ścianie naprzeciw łazienki.
„Syntetyczna, ale zawsze kawa. Prawie kawa.”
Gdy w maszynie zaczęło bulgotać, zamknął delikatnie drzwi od łazienki i
wyciągnął elektryczną maszynkę do golenia. Twarz, która patrzyła na niego z
lustra, była pociągła, z wydatnymi szczękami, a teraz dodatkowo lekko nabiegła
krwią. Włosy zawsze obcinał na taką długość, jaka denerwowała Murclocka: trochę
dłużej, niż zezwalał regulamin, zbyt krótko jednak, żeby zasłużyć na upomnienie.
W ciągu pięciu minut był ogolony, wykąpany i ubrany w mundur Sił Lotniczych.
Zostawił krótką wiadomość dla dziewczyny przy lustrze toaletki. Ostatni raz
popatrzył na śpiącą blondynkę. Nie mógł przypomnieć sobie jej imienia. Potem
wyszedł do samochodu.
Nowe przepisy dotyczące paliw nie pozwalały na szybką jazdę. Jego samochód,
który sam zbudował, mógł jeździć na paliwie wodorowym, jeżeli tylko rząd na to
zezwoli. Teraz jednak musiał jechać na miesięcznym, kapitańskim przydziale
benzyny.
Jakiś instynkt kazał mu włączyć radio. Natrętny głos Diany wypełnił gwiaździstą
noc.
...a w jej prawej dłoni on
Lśnił srebrny sztylet,
Który mówił mu: nigdy.
Kinsman słuchał, samotny, w ciemnościach. Nocny wiatr chłostał go gorącymi
podmuchami. Diana Lawrence była obecnie najpopularniejszą z gwiazd.
„Od jak dawna jej nie widziałem? - spytał sam siebie i od razu odpowiedział: -
Od zbyt dawna.”
Para rządowych samochodów przemknęła obok niego. Grzali ze sto dwadzieścia na
godzinę. W kierunku bazy. Ich turbiny zaświstały tylko i zniknęły w ciemnościach
jak duchy. Na autostradzie nic było właściwie żadnego ruchu. Kapitan utrzymywał
przepisową prędkość do samej bramy bazy. Czuł wzrastające podniecenie.
Przy wjeździe było z pół tuzina Policji Powietrznej. Sprawiali wrażenie czujnych
i bystrych w przeciwieństwie do zwykle ospałych wartowników.
- Co to za pasztet, sierżancie? - spytał.
Strażnik oświetlił latarką odznakę Kinsmana, którą ten trzymał w wyciągniętej
ręce.
- Nie wiem, kapitanie. Dostaliśmy rozkaz o podwyższonej gotowości.
Światło błysnęło prosto w twarz kapitana.
„Strasznie bolesna gotowość.”
Strażnik machnął ręką. Jechać.
W powietrzu słychać było specyficzne trzaski, w rodzaju tych, które pojawiają
się tuż przed wystrzeleniem rakiety. Nagle, jakby w odpowiedzi na nie
wypowiedziane życzenie kapitana, zapaliły się reflektory Complex 204, ukazując
strzelistą sylwetkę srebrnej rakiety. Stała, doskonale widoczna na tle pajęczej
sieci wyrzutni.
„Blok 204. Do lotów załogowych.”
Ludzie wbiegali i wybiegali z budynku administracji. Z zaspanymi oczami,
rozczochrani, ale raźno przebierali nogami. Sekretarka pułkownika Murdocka
schodziła schodami, gdy Kinsman wpisywał swe przybycie przy stanowisku
bezpieczeństwa.
- Co się dzieje, Anno?
- Dopiero co przyszłam - odpowiedziała. Ciągle miała wałki w piaskowych włosach.
- Szef kazał mi przyprowadzić cię natychmiast, gdy tylko się zjawisz.
Nawet z drugiego końca biura pułkownika kapitan mógł dostrzec, że Murdock jest
jednym kłębkiem nerwów. Pułkownik stał za biurkiem koło okna i patrzył w
kierunku Bloku 204. Zaciskał i rozprostowywał pięści. Łysa głowa świeciła od
potu, mimo że klimatyzacja działała bez zarzutu. Kinsman i sekretarka stali przy
drzwiach.
- Pułkowniku? - odezwał się delikatnie kapitan.
Murdock odwrócił się gwałtownie.
- Kinsman. Jesteś wreszcie.
- Co się tu dzieje? Myślałem, że nie będzie następnego wystrzelenia rakiety z
człowiekiem aż do...
Pułkownik zamachał tłustą dłonią.
- Następne wystrzelenie człowieka odbędzie się tak szybko, jak tylko zdołamy to
zrobić.
Okrążył biurko, stanął przed kapitanem i spojrzał mu prosto w oczy.
- Dostałeś wiadomość.
- Do diabła, jest trzecia w nocy.
- Nie będzie żadnych przeprosin. Idź do sekcji medycznej na badania obowiązujące
przed startem. Czekają na ciebie.
- Chciałbym jednak wiedzieć...
- Powiedz im, żeby sprawdzili również twoją krew na zawartość alkoholu - warknął
Murdock.
- Świętowałem swoje uwolnienie z bazy. Nie podejrzewałem, że zostanę wezwany.
Koniec mojej pracy tutaj zaczyna się o godzinie dziewiątej, pamiętasz?
- Przestań błaznować. Generał Hatch leci tutaj z Norton i chce cię widzieć.
- Hatch?
- Właśnie. Chce mieć najbardziej doświadczonego człowieka, jakiego mamy do
dyspozycji.
- Masz dwudziestu ludzi w bazie i musisz ściągać właśnie mnie?
Murdock wybuchnął:
- Słuchaj, do jasnej cholery! To jest wojskowa operacja. Nie muszę cię prosić o
zdyscyplinowanie, cudowny chłopcze. Jesteś ciągle częścią Sił Powietrznych i
musisz wykonywać rozkazy. Hatch powiedział, że chce mieć najlepszego, jakiego
mam. Wolałbym Colta, ale wrócił na Wschód. Jakiś rodzinny pogrzeb czy coś
takiego. A to oznacza, że ty jesteś najlepszy.
Kinsman wzruszył ramionami.
- Gdybyś zobaczył, co musiałem zostawić, żeby zjawić się tutaj, dałbyś mi Medal
Honorowy.
Murdock aż zmarszczył się ze złości. Anna próbowała się uśmiechać.
- W porządku, kochasiu. Spadaj w podskokach do sekcji medycznej. Anno, idź z nim
i przyprowadź go do pokoju odpraw, kiedy skończą. Generał Hatch będzie tutaj w
ciągu dwudziestu minut. Nie chciałbym, żeby czekał.
Kapitan stał już przy wyjściu.
- Czy powiesz mi wreszcie, o co tu chodzi?
- Spytaj generała - odparł Murdock. Wrócił za biurko. - Wiem tyle, że Hatch chce
najlepszego człowieka gotowego do natychmiastowego wystrzelenia.
- Wystrzelenie w krytycznej sytuacji jest akcją ochotniczą - przypomniał
Kinsman.
- Więc co z tego?
- Praktycznie już nie pracuję. Jest tutaj osiemnastu innych astronautów,
którzy...
- Do diabła, Kinsman, jeżeli...
- Spokojnie, pułkowniku, spokojnie. Nie pozwolę na twoją klęskę. Nie wtedy,
kiedy mam szansę znaleźć się daleko od tych wszystkich głupków na Ziemi.
Murdock patrzył groźnie za nim, dopóki nie zniknął wraz z Anną. Poszli szybko do
samochodu i odjechali w kierunku budynku opieki medycznej.
- Nie powinieneś go tak traktować - Anna przekrzykiwała świst wiatru. - On
odczuwa powagę sytuacji bardziej niż ty.
- Wszystko, co czuje, to niepewność. - Kinsman wyszczerzył zęby. - Tylko
dwudziestu ludzi w bazie ma kwalifikacje do zadań na orbicie. I on nie jest
jednym z tej dwudziestki.
- A ty jesteś.
- Cholerna prawda, złotko. To jest jedyna rzecz na świecie, którą warto robić.
Powinnaś spróbować.
Położyła dłoń na rozwianych przez wiatr włosach.
- Ja? Polecieć w przestrzeń? Nie lubię latać nawet samolotami!
- Tam jest czysty świat, Anno. Piętno nowych czasów. Tylko ty w twoim własnym,
małym światku. Twoje życie jest całkowicie twoje. Kiedy już to zrobisz, pobyt na
Ziemi jest tylko oczekiwaniem na następny raz.
- Mój Boże. Mówisz, jakbyś naprawdę tak myślał.
- Mówię serio - obstawał przy swoim. - Dlaczego by cię nie przemycić na jedną z
misji „Czółno”? Zwykle mamy dodatkowe pomieszczenie na jedną osobę.
- I mam być zamknięta w statku kosmicznym razem z tobą?
Wrócił szeroki uśmiech Kinsmana.
- To intrygujący pomysł.
- Kiedy indziej, kapitanie. Słyszałam wszystko o tobie i twoim Klubie „Zielonej
Gąski”. Teraz musimy dotrzeć na testy, a potem na spotkanie z generałem.
Generał Lesmore D. („Topór”) Hatch siedział w ponurej ciszy małego pokoju
odpraw. Przy prostokątnym stole konferencyjnym zasiadła grupa pułkowników i
jeden cywil.
„Wszyscy wyglądają cholernie poważnie” - pomyślał Kinsman.
Zajął puste krzesło u szczytu stołu. Generał siedział po drugiej stronie.
- Kapitan Kinsman - to było proste stwierdzenie faktu.
- Dzień dobry, panie generale.
„Topór” odwrócił się do swego adiutanta, którego twarz przypominała księżyc w
pełni:
- Borgeson, nie traćmy czasu.
Kinsman jednym uchem słuchał szybkiego wprowadzenia w sytuację. Czuł się i tak
wystarczająco niezręcznie w tym zatłoczonym pokoiku. Przez jedyne okno widział
zorzę wstającego dnia.
- Więc tak - powiedział Borgeson, kończąc swą przemowę. - Mówiąc w skrócie,
wasza misja wymaga wyjścia ze statku na orbicie i zbadania nie zidentyfikowanego
satelity.
- Nie zidentyfikowanego?
Borgeson mówił dalej.
- Został wystrzelony ze Związku Radzieckiego bez wcześniejszego ogłoszenia tego
faktu... bez słowa o naturze operacji.
- Na dodatek jest wielki - zagrzmiał Hatch.
- Wywiad - Borgeson skinął głową w stronę innego pułkownika, który siedział po
lewej stronie kapitana - nic nie wiedział o tym satelicie. Musimy podejrzewać,
że jego zadanie nie jest pokojowe. Pułkownik McKeever dostarczy panu danych o
trajektorii.
Potem mówili wszyscy. Każdy dorzucał swój okruch informacji. W myślach Kinsmana
zaczął powstawać obraz tego, co się stało.
Satelita został wystrzelony dziewięć godzin temu. Teraz znajdował się na
niskiej, biegunowej orbicie, która pozwalała na dotarcie do każdego punktu na
Ziemi w ciągu dwunastu godzin. Odkąd został wystrzelony, nie przechwycono
żadnego sygnału radiowego ani do, ani z satelity. Całość była bardzo duża,
większa nawet niż dziesięciotonowy Salut, stacja kosmiczna używana przez Rosjan
już od wielu lat.
- Satelita o takich rozmiarach - mówił pułkownik z Centrum Broni Specjalnych -
łatwo może pomieścić dużą ilość broni... eee... - tu prawie się uśmiechnął -
broni w rodzaju „promieni śmierci”, przed którymi wywiad ostrzega nas od wielu
lat.
Pułkownik wyjaśnił, że broń taka mogłaby być wysokoenergetycznym laserem albo
miniaturowym przyspieszaczem protonów; w każdym przypadku strumień energii,
wystrzelony z tego obiektu, mógłby zniszczyć nasze rakiety w chwilę po oderwaniu
się ich od ziemi.
- Sieć takich urządzeń na orbicie potrafiłaby stworzyć efektywny system obrony
antyrakietowej - mówił specjalista od broni. - Nasze pociski mogłyby zostać
zestrzelone, zanim dotarłyby do jonosfery.
- A za dwie godziny - dodał Borgeson - ten satelita przejdzie nad Nebraska,
gdzie w silosach spoczywa wiele rakiet typu SAC.
- Może to być pierwszy z wielu, jakie zamierzają wystrzelić - wtrącił generał
Hatch. Jego twarz wyrażała najgłębsze zaniepokojenie... a może nienawiść?
- Mogą być gotowi do całkowitego unieszkodliwienia naszych uderzeniowych sił
strategicznych.
- Dlaczego tego nie zestrzelić? - zapytał Kinsman. - Możemy to zrobić, prawda?
- Spróbowalibyśmy - odpowiedział generał - ale ta cholerna rzecz może
przechwycić nasze pociski. I co wtedy? Wyobrażacie sobie panikę w Waszyngtonie?
Zaczęłaby się bójka jak na szkolnym boisku.
Wydał z siebie głębokie westchnienie i potrząsnął głową, jakby zobaczył
przedstawioną przed chwilą wizję.
- Poza tym od samego naczelnego dowódcy mamy rozkaz sprawdzić tego satelitę i
określić, czy jego przeznaczenie zagraża nam w jakikolwiek sposób czy nie.
- W ciągu dwóch godzin?
- Może wyjaśnię - odezwał się cywil.
Został przedstawiony jako człowiek z Departamentu Stanu. Kinsman zdążył już
zapomnieć jego nazwisko. Urzędnik posłał mu ukradkowe, chociaż łagodne
spojrzenie.
- Oficjalnie stoimy na stanowisku współpracy z Sowietami, współpracy w zakresie
programów badawczych dotyczących przestrzeni kosmicznej. Nasi ludzie z NASA oraz
rosyjscy specjaliści pracują we wspólnych przedsięwzięciach: badanie Księżyca,
nowe sondy wysyłane na Marsa i Wenus...
Człowiek z Departamentu Stanu mówił dalej swym doskonale modulowanym,
arystokratycznym głosem. Nie zwracał uwagi na narastającą wokół stołu niechęć.
- Więc jeżeli spróbujemy po prostu zniszczyć tego nowego satelitę, to możemy
spodziewać się zawieszenia wspólnych badań. Z drugiej strony, jeżeli nic nie
zrobimy, zachęcimy Sowietów do dalszych tajnych operacji. Departament Stanu
uważa, że ten wielki rosyjski satelita jest testem... że sprawdza nasze reakcje,
nasze możliwości wykrywania, sprawdzania i badania natury satelity.
- Powinniśmy zestrzelić go z nieba - stwierdził nerwowo jeden z pułkowników.
- Może - cywil zgodził się potulnie - ale przypuśćmy, że jest to pokojowa stacja
naukowa? Albo orbitalny teleskop? Przypuśćmy, że są tam kosmonauci? Co będzie,
jeżeli zestrzelimy go i zabijemy rosyjskich obywateli?
- Należy im się - mruknął ktoś cicho.
- Nie - powiedział człowiek z Departamentu Stanu. - Nie mogę się zgodzić. To
jest test. Musimy udowodnić Sowietom i sobie przy okazji, że potrafimy sprawdzić
satelitę i przekonać się na własne oczy, czy jest uzbrojony czy nie.
Generał ponownie potrząsnął głową.
- Jeżeli mają kłopoty z wystrzeleniem dużej liczby mniejszych konstrukcji tak,
by było to całkowicie tajne, to logika wojskowa podpowiada, że jest to militarny
transportowiec. Do cholery, sam bym tak zrobił na ich miejscu.
- Nie ma znaczenia, czy jest to obiekt wojskowy czy nie. Satelita, jakikolwiek,
może być wyposażony w pułapki, żeby uchronić obiekt przed niepożądaną wizytą.
Naszą wizytą - zauważył jeden z pułkowników.
„Dziękuję bardzo” - mruknął do siebie Kinsman.
- Oni wiedzą, że sprawdzamy ich satelity od lat - odezwał się Borgeson - lecz
obawiam się, że jednak musimy wejść do środka, żeby przekonać się, co to w ogóle
jest.
Hatch wlepił swe stalowe oczy w Kinsmana.
- Kapitanie, chciałbym położyć nacisk na jedną rzecz. Siły Powietrzne od ponad
dwudziestu lat pracują nad możliwością umieszczenia człowieka na orbicie w
trybie natychmiastowym. Pomimo protestów NASA i niektórych agend rządowych.
Spojrzenie, rzucone w stronę cywila, trwało ułamek sekundy.
- Ten przypadek dowodzi, że takie możliwości są absolutnie konieczne. Pański lot
będzie pierwszą praktyczną demonstracją tego wszystkiego, o co walczyliśmy przez
te wszystkie lata. Łatwo więc zauważyć doniosłość tej misji.
- Tak jest.
- Jest to operacja ściśle ochotnicza. Mówiąc wprost, jest to tak dla nas ważne,
że nie chcemy, aby pan próbował, jeżeli nie jest pan do niej całkowicie
przekonany.
- Rozumiem, panie generale. Jestem tym właściwym człowiekiem.
Twarz generała ozdobił uśmiech.
- Dobrze powiedziane, kapitanie. Powodzenia.
Hatch wstał i wszyscy odprężyli się, nawet cywil. Gdy defilowali do wyjścia,
Murdock odciągnął Kinsmana na bok.
- Miałeś szansę odmówić.
- I stracić taką okazję? Stracić możliwość zabawy w policjantów i złodziei na
orbicie?
Mur`dock zarumienił się ze złości.
- Nie ma tu nic do śmiechu! To jest cholernie ważne. Jeżeli tam rzeczywiście
jest jakaś broń...
- Będę pierwszym, który to zobaczy - warknął Kinsman.
„Wysłuchałem od ciebie już wystarczająco dużo” - dodał w myślach.
Sprawdzanie rakiety nośnej przebiegało gładko i szybko. Kinsman siedział
samotnie w kabinie Manty umieszczonej na czubku statku. Zawsze istniała
możliwość, że człowiek lub maszyna zawiedzie w krytycznym momencie i zamieni
skomplikowaną, delikatną konstrukcję rakiety w płonący stos poskręcanego
żelastwa.
Kapitan siedział napięty w dopasowanym do ciała fotelu i słuchał odliczanych
sekund. Nienawidził odliczania. Czuł się wtedy bezradny i bezbronny, całkowicie
zależny od setki anonimowych głosów, które trzeszczały w słuchawkach.
Nienawidził czekania w metalowej macicy, otoczony nieczułą, nieludzką aparaturą,
która automatycznie dostarczała mu ciepła i powietrza. Dostarczała mu życia.
Nienawidził czekania.
Czuł delikatne drżenie wzdłuż kręgosłupa, co oznaczało, że statek obudził się do
życia. Zielone światełka zaczęły biegać wzdłuż tablicy kontrolnej. Mówiły, że
wszystko jest w porządku i gotowe do startu. Głos w słuchawkach starannie
odmierzał sekundy:
- ...trzy...dwa...jeden...
Rakieta ruszyła. Przyspieszenie wcisnęło Kinsmana w fotel. Wibracja rozmazała
wszystkie obrazy. Czas utonął we wszechogarniającym ryku. Falujący, przepotężny
odgłos silników rakiety brzęczał w głowie jeszcze długo po tym, jak silniki
umilkły.
W ciągu kilku minut był na orbicie. Długie, wysmukłe człony rakiety odpadły.
Razem z nimi zniknęły wszystkie sensacje przeciążenia. Był teraz sam w kabinie o
kształcie litery „delta”. Nieważki, uwolniony od Ziemi.
Ciągle był bezradny i otumaniony. Komputery wysyłały z Ziemi poprawki do
urządzeń Manty. Maleńkie silniki kierunkowe włączały się i wyłączały.
Mikroskopijne odrzuty kierowały statkiem, by umieścić go precyzyjnie na orbicie
niezbędnej do przechwycenia rosyjskiego satelity.
„Co będzie, jak mnie schwyta, gdy się do niego zbliżę?” - myślał Kinsman.
Okrążył już całkowicie kulę ziemską; leciał nad Pacyfikiem, nad Antarktydą, a
potem na północ nad pokrytym chmurami masywem Azji. Gdy przelatywał nad ciemną
Arktyką, blisko godzinę po wystrzeleniu, głos z Ziemi zaczął znowu mówić do
niego. Odpowiedział automatycznie jak maszyna. Odczytał wskazania przyrządów,
udowadniając tym samym, że żyje i funkcjonuje prawidłowo.
Potem usłyszał głos Murdocka:
- Piętnaście minut temu zauważono następne wystrzelenie rakiety z kosmodromu w
Turatamie. Wygląda na to, że będziesz miał towarzystwo.
Kinsman potwierdził otrzymaną informację i ciągle siedział w bezruchu.
W końcu zobaczył to, wyraźnie zbliżające się do niego. Ożywił się. Aby spotkać
satelitę, musiał bardzo dokładnie ustalić trajektorię i prędkość. Zbliżał się
wyraźnie za szybko. Na tablicy kontrolnej wyświetlały się dane z radaru i
komputera. Oczy i palce kapitana poruszały się bez przerwy; jak u artysty
grającego nową trudną sonatę. W końcu wmanewrował swoją Mantę na orbitę
spotkania z masywnym rosyjskim satelitą.
Wielki obiekt wyglądał na wymarły. Był tuż przed nim - ogromna, obojętna
metalowa pajda, świecąca jasno w miejscach, gdzie oświetlało ją słońce, i
całkowicie niewidoczna w cieniu. Całość wyglądała trochę nierealnie, jak sierp
księżyca zrobiony z wypolerowanego aluminium. Mniejszy półksiężyc zaskoczył
kapitana, lecz kapitan szybko zorientował się, że widzi dysze rakiet zwieszające
się od spodu satelity.
- Jestem około dwustu metrów od jego rufy - powiedział do mikrofonu. Wygląda,
jak ostatni człon rakiety klasy Alfa. Wychodzę na zewnątrz.
- Lepiej się pośpiesz - głos Murdocka był podniecony. - Ten drugi statek zbliża
się szybko.
- Ile mam czasu?
Chwila ciszy. Jakieś pomrukiwania w tle.
- Około piętnastu minut... może mniej.
- Wspaniale.
- Możesz się wyłączyć, jeżeli chcesz.
„Tak samo ty, kolego.”
- Mam zamiar przyjrzeć się temu z bliska i wejść do środka, jeżeli mi się uda.
Połączę się za piętnaście minut.
Murdock nie oponował. Kinsman uśmiechnął się ponuro na myśl, że pułkownik nie
przypomniał mu o możliwości napotkania pułapek. „Stara Matka” Murdock nie
zapominał o takich sprawach. Musiał dojść do wniosku, że przerwanie misji byłoby
niepożądane.
Niebezpieczny czy nie, satelita był zbyt blisko i zbytnio kusił, żeby teraz
zrezygnować. Kapitan szybko sprawdził skafander, napełnił powietrzem zbiorniki i
otworzył właz znajdujący się nad głową.
„Z macicy na świat” - pomyślał.
Wydostał się na zewnątrz i zatrzymał na obrzeżu włazu. Przymocował pępowinę
przewodów do skafandra. Przepisy wymagały od astronautów używania podczas
solowych akcji sznura zamiast odrzutowych pistoletów czy niezależnych zespołów
manewrowych. Kinsman prawie o tym nie myślał, z wyjątkiem uczucia zadowolenia,
że nie musi dźwigać na plecach całego ekwipunku do podtrzymywania życia w próżni
kosmicznej. Popatrzył na nocną stronę Ziemi. Światła miast przeświecały przez
chmury. Mógł nawet dostrzec nitki autostrad oświetlone potężnymi światłami
ciężarówek.
I gwiazdy, iskrzące się nieprzeliczenie na tle czarnej, bezkresnej głębi
kosmosu. Patrzyły na niego wytrwale i uroczyście. Nieruchome oczy
nieskończoności.
„Założę się, że to są właśnie niebiosa - powiedział do siebie. - I niczego
więcej nie potrzeba.”
Potem odwrócił się ostrożnym, przemyślanym ruchem morskiego nurka i popatrzył na
wypukłość półksiężyca satelity. Tylko dziesięć minut. Nawet mniej.
Odepchnął się od statku i poszybował bez wysiłku. Rozłożył ręce. Rozwinęła się
„pępowina”, która dostarczała mu powietrza i zasilała skafander. Gdy zbliżył się
do satelity, słońce pojawiło się ponad krzywizną statku i prawie go oślepiło
pomimo automatycznego zaciemniacza w wizjerze. Przesunął się, przykucnął i
schronił się w zbawczym cieniu.
Ciągle na wpół oślepiony uderzył o powłokę satelity i odbił się delikatnie. Z
wysiłkiem skręcił ciało, dotarł ponownie do rosyjskiego statku i zakotwiczył się
magnetycznymi butami na jego powierzchni.
„Obejmuję tę wyspę w imieniu Izabeli Hiszpańskiej. Gdzie, do diabła, jest tu
jakiś właz?”
Był po słonecznej stronie i w końcu go znalazł. Nie było trudno wyobrazić sobie,
jak się go otwiera, chociaż instrukcję napisano cyrylicą. Kinsman schylił się i
przekręcił mechanizm zamykający właz. Poczuł, jak się otwiera.
Zawahał się przez moment.
„To może być pułapka - usłyszał w myślach ostrzeżenie pułkownika. - Do diabła z
tym” - dodał od siebie.
Uchylił klapę. Żadnej eksplozji. Żadnego dźwięku. Przyćmione światło wydostawało
się z wnętrza satelity. Wśliznął się ostrożnie do środka. Trzy światła
bezpieczeństwa ledwo się tliły.
„Oszczędność energii” - zamruczał do siebie.
Upłynęła długa chwila, zanim jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Potem
zaczął dostrzegać szczegóły. Satelita był wyładowany sprzętem. Nie potrafił
określić przeznaczenia większości przedmiotów, ale z pewnością nie była to broń.
Naukowe graty. Kamery, urządzenia do nagrywania, małe teleskopy. Trzy fotele
stały jeden obok drugiego tuż obok włazu. Stał właśnie na jednym z nich. Za
fotelami była cała galeria podręcznych szafek.
„Bardzo przytulnie.”
Zszedł z fotela i podszedł do głównej konsoli. Schylił się, żeby nie uderzyć
hełmem w pojemniki nad głową. Otworzył kilka szafek.
„Może wziąć do domu parę prezentów” - przemknęło mu przez myśl.
Znalazł mały zestaw kluczy nasadkowych. Wyjął je z szafki.
Z kluczami w jednej ręce usiłował ustawić jeden z foteli. Gdy położył się w nim,
zobaczył jedyne stanowisko obserwacyjne satelity. Obejrzał płytkę z instrukcją;
cyrylica i arabskie cyfry.
„Made in CCCP”
Położył klucze na oparciu fotela. Przylgnęły.
Sięgnął po miniaturowy aparat fotograficzny wiszący u pasa. Zrobił cztery ujęcia
instrukcji.
Kątem oka dostrzegł jakiś błysk.
Przypiął aparat do pasa i wyjrzał na zewnątrz. Nic oprócz gwiazd. Pięknych i
zimnych. Następny błysk. Tym razem oko dostrzegło smukły kształt statku
kosmicznego, który szybował ku niemu. Większa część obiektu była w głębokim
cieniu. Nigdy by go nie dostrzegł, gdyby nie wybuchy silników hamujących
tamtego.
„Jest cholernie blisko.”
Chwycił niewielki zestaw kluczy i wyskoczył z fotela. W pośpiechu potknął się o
„pępowinę” i wywalił się jak długi. Nieważki upadek nie mógł spowodować żadnych
obrażeń, wiedział o tym. Ale stracił cenne sekundy, gdy usiłował złapać
równowagę.
Wysuwając się z włazu, zauważył zbliżający się statek. Wykonywał właśnie ostatni
manewr procedury spotkania. Jeszcze ostatnie błyski silników hamujących i
zatrzyma się przy satelicie.
Kinsman przysiadł za klapą włazu i skrył się w zbawczym cieniu. Czekał w
ciemnościach i zwijał „pępowinę”, aby i ona stała się jak najmniej widoczna.
Zbliżający się statek był znacznie mniejszy od satelity. Był zbudowany podobnie
do jego własnej Manty. Nagle otworzyła się klapa tamtego. Postać w skafandrze
wynurzyła się z włazu i przez chwilę kręciła się jak senna zjawa. Dostrzegł, że
nie była połączona ze statkiem żadnymi przewodami. Zamiast tego, widać było
wybrzuszenia ekwipunku, przez co postać wyglądała bardziej jak badacz Księżyca
niż samotny kosmonauta.
„Może w środku jest ich więcej.”
Wąski strumień gazów wyprysnął z plecaka tamtego i Kinsman zobaczył, jak postać
w skafandrze szybuje w kierunku włazu satelity.
„Ma własną jednostkę manewrową.”
Rosjanin zbliżał się i kapitan nieświadomie wcisnął się głębiej w cień. Zbliżał
się tylko jeden. Nikt więcej nie opuścił tamtego statku. Przybysz wylądował z
łatwością obok ciągle uchylonej klapy. Przez chwilę nie wykonał żadnego ruchu.
Potem odskoczył od satelity i skierował się w stronę statku Kinsmana, który
ciągle wisiał w przestrzeni zaledwie kilkaset metrów dalej.
Kapitan zaczął się pocić, chociaż ciemność była wyjątkowo zimna.
Kosmonauta zmierzał prosto w stronę Manty.
„Do ciężkiej cholery! - Kinsman zaklął w duchu. - Pierwsza zasada
bezpieczeństwa, ty głupi dupku: zostawić sobie wolną drogę odwrotu!”
Wyskoczył jak z procy i zaczął szybować w stronę swojego statku. To było jak
koszmar - lecieć przez pustkę z agonalną powolnością i widzieć, jak kosmonauta
pędzi w przodzie. Tamten spostrzegł go, gdy tylko opuścił satelitę i oświetliło
go światło słońca.
Przez moment patrzyli na siebie. Trwali w bezruchu kilkaset metrów jeden od
drugiego.
- Trzymaj się z daleka od mojego statku - krzyknął, chociaż wiedział, że radio
tamtego pracuje na innej częstotliwości.
Jakby na potwierdzenie tego, kosmonauta położył dłoń na brzegu wejścia do Manty
i zajrzał do wnętrza. Kinsman poruszył rękami i nogami, by zwiększyć swoją
prędkość. Ciągle jednak poruszał się diabelnie powoli. Nagle przypomniał sobie
klucze, które zabrał z satelity.
Bez jednej myśli cisnął nimi w intruza. Odrzut zakręcił nim dziko, wytrącając z
równowagi. Ziemia przesunęła się mu przed oczami, potem gwiazdy przemknęły w
zawrotnym tempie. Zdołał jednak dostrzec, że klucze posypały się metalowym
deszczem na kosmonautę. Większość z nich chybiła i bezgłośnie zniknęła w pustce
kosmosu. Ale jeden trafił w hełm. Uderzył wystarczająco mocno, by wstrząsnąć
człowiekiem w skafandrze:
Kinsman na chwilę stracił z oczu Mantę. Dzielnie walczył, żeby odzyskać
równowagę. W końcu gwiazdy przestały mu migać przed oczami. Obrócił się i
ponownie zobaczył swój statek. Wprawdzie do góry nogami, ale nie miało to
znaczenia.
Intruz ciągle trzymał dłoń na obrzeżu włazu. Jego druga ręka pocierała hełm w
miejscu, gdzie trafił klucz. W zadziwiający sposób przypominał małego chłopca,
który pociera guza nabitego przed chwilą.
- To oznaczało: nie wolno, obcy - zamruczał Kinsman. - Wejście wzbronione.
Własność Stanów Zjednoczonych. Uwaga, zły pies! Następnym razem rozłupię ci hełm
na pół.
Przybysz obrócił się lekko i sięgnął po jeden z elementów wyposażenia,
przyczepiony do pasa. Dziwacznie wyglądające narzędzie pojawiło się w jego
dłoni. Kinsman dryfował bezradnie i patrzył, jak kosmonauta sięga po jego
„pępowinę” i przykłada narzędzie do pęku przewodów. Poleciały iskry.
„Nóż elektryczny! On próbuje przeciąć moje przewody. Zabije mnie!” - krzyczał w
myślach.
Jakby ogarnięty szaleństwem, zaczął wspinać się po swej długiej linie. Dłoń za
dłonią. Wszystko, co mógł dostrzec, wszystko, o czym mógł myśleć, to był
błyskający płomień wżerający się w jego linię życia.
W krańcowej desperacji szarpnął potężnie obiema rękami za „pępowinę”. Pociągnął
dziko raz jeszcze i zobaczył, jak fale wywołane przez jego pociągnięcia biegną
wzdłuż liny. Intruz nagle odczuł, jak przewody targnęły się gwałtownie w jego
ręku. Nóż wyleciał mu z dłoni.
Obydwaj ruszyli natychmiast.
Kosmonauta usiłował odzyskać nóż elektryczny. Kinsman rzucił się od razu do
włazu Manty. Magnetyczne buty przylgnęły do powierzchni, a on chwycił obiema
rękami klapę wejścia.
„Do środka, zatrzasnąć i wynosić się stąd, do diabła” - pomyślał.
Jednak nie zrobił żadnego ruchu. Patrzył na kosmonautę dryfującego około
dwudziestu metrów od niego i spokojnie szacującego sytuację.
„Ten sukinsyn usiłuje mnie zabić!”
Przysiadł jak kot na brzegu włazu i skoczył na wroga. Kosmonauta sięgnął do
wyłącznika silników, lecz Kinsman już uderzył o niego i razem zaczęli
koziołkować w przestrzeni walcząc zaciekle. Była to nieziemska szamotanina.
Ludzka furia w nieskończenie spokojnej, utkanej gwiazdami ciemności. Nie było
słychać żadnego dźwięku prócz własnych ciężkich oddechów i trzasków uderzających
o siebie ramion i nóg.
Wytoczyli się z cienia statku i dostali się pod bolesne promienie Słońca.
Kinsman chwycił z premedytacją wąż łączący hełm kosmonauty ze zbiornikiem tlenu.
Zawahał się na moment i spojrzał do wnętrza plastikowej osłony. Zobaczył tylko
tył głowy okryty ciemną, skórzaną pilotką. Jednym okrutnym szarpnięciem wyrwał
przewód powietrza.
Wielkim świadomym wysiłkiem rozwarł szeroko szczęki, zaciśnięte dotychczas.
Trząsł się cały, a po ciele spływał mu zimny pot.
Ujrzał twarz swego ojca. Usłyszał jak, mówi: „Zrobią z ciebie zabójcę! Wojsko
istnieje po to, by zabijać”.
Zwolnił śmiertelny uścisk, w którym trzymał nieprzyjaciela. Dwie ludzkie formy
odpłynęły powoli od siebie. Martwy kosmonauta obrócił się powoli, gdy Kinsman
przesuwał się obok. Słońce świeciło jasno i docierało swobodnie do stężałej z
przerażenia, nieżywej twarzy obcego.
Kapitan wpatrywał się w tę twarz przez nieskończenie długą chwilę i czuł, jak
wycieka z niego życie. Wrócił do Manty, zatrzasnął właz i otworzył zbiorniki
powietrza. Wszystko robił automatycznymi, bezmyślnymi ruchami. Włączył radio i
nie zwracając uwagi na natarczywe pytające głosy, które popłynęły z głośnika,
powiedział:
- Poprowadźcie mnie i przyjmijcie. Program AGS, w pełni automatyczny. Po prostu
ściągnijcie mnie.
Minęło sześć tygodni, zanim Kinsman zobaczył ponownie pułkownika Murdocka.
Kapitan siedział w napięciu przed wielkim mahoniowym biurkiem. Murdock zbliżył
się do niego niemal tak rozpromieniony jak słońce na zewnątrz.
- Wyglądasz szczupłej w cywilu - powiedział.
- Spadłem na wadze.
Murdock zrobił znaczący gest.
- Przykro mi, że nie mogłem zobaczyć się z tobą wcześniej. To, co wyprawiali
tutaj przez parę tygodni ludzie z wywiadu i Departamentu Stanu, ta cała
papierkowa robota związana z twoim raportem, twoja niedyspozycja... Nie miałem
okazji, ech... gratuluję misji. To był kawał dobrej roboty.
Kinsman nie odezwał się.
- Generał Hatch jest bardzo zadowolony. Osobiście przedstawił cię do
odznaczenia.
- Wiem.
- Jesteś bohaterem, Kinsman - w głosie pułkownika zabrzmiało zastanowienie. -
Tak, jesteś najprawdziwszym bohaterem.
- Wsadź to sobie gdzieś.
Murdock powstrzymał się od zmarszczenia brwi.
- Czerwoni nie pisnęli ani słowa. Trzymają całą sprawę w najgłębszej tajemnicy.
Myślę, że są zaskoczeni, iż potrafimy wejść na pokład ich satelitów już w kilka
godzin po ich wystrzeleniu. Departament Stanu domagał się, żeby ściągnęli z
nieba swoje satelity, ale nic takiego nie zaszło. Rosjanie przyjęli swą porażkę
bez jednego słowa. A ty dowiodłeś, że Siły Powietrzne są ważnym elementem w
zdobywaniu przestrzeni kosmicznej. Na Boga, założę się, że Kongres zmieni teraz
naszą nazwę na Siły Kosmiczne.
- Popełniłem morderstwo.
- Posłuchaj mnie, synu. Wiem, jak się czujesz. Ale to musiało zostać zrobione.
- Nie, nie musiało - zaprzeczył kapitan. - Mogłem wrócić do Manty i odlecieć.
- Zabiłeś nieprzyjacielskiego żołnierza. Broniłeś granic swego kraju.
Oczywiście, czujesz się teraz podle, ale to przejdzie.
- Nie widziałeś twarzy, w którą ja popatrzyłem.
Murdock zgarnął jakieś papiery z biurka.
- Tak... dobrze, to było okropne. Dostałeś odpowiednie środki medyczne.
Fizycznie jesteś całkiem w porządku. Czego jeszcze chcesz, na rany Chrystusa?
- Nie wiem. Potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć.
- Co? - Murdock popatrzył z uwagą na niego. - O czym ty mówisz?
- Przeczytaj streszczenie raportu - odpowiedział Kinsman zmęczonym głosem.
- To... hmm... nie dotarło do mnie. Nie ten poziom. Zbyt delikatna sprawa. Lecz
nie rozumiem, co cię tak niepokoi. Zabiłeś nieprzyjacielskiego żołnierza.
Powinieneś być dumny...
- Wróg - jak echo odezwał się kapitan. - Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia
lat.
Twarz Murdocka ziała pustką.
- Nie mogła... Ona?
Kinsman skinął głową.
- Twój najprawdziwszy bohater zamordował przerażoną dziewczynę. Mogę być z tego
dumny, prawda?
Tłumaczył Waldemar W. Pietraszek
Gwiazdy, czy mnie ukryjecie?
Wstęp
Każdy miłośnik muzyki folkowej szybko się zorientuje, skąd zaczerpnąłem tytuł
niniejszej opowieści. Otóż gdy przed laty, tak dawno, że trudno mi powiedzieć,
kiedy to było, usłyszałem po raz pierwszy „Grzesznego człowieka”, nawiedziła
mnie wizja apokaliptycznego końca, jaki zgodnie z obowiązującą dziś teorią
kosmogoniczną czeka cały wszechświat.
Opisana w tej historii zbrodnia polega na wyniszczeniu jednej rasy rozumnych
stworzeń przez drugą. Rasa ludzka usiłuje, z czysto egoistycznych pobudek,
zniszczyć stworzenia stojące na niższym od niej stopniu rozwoju, a jednocześnie
sama jest metodycznie niszczona przez istoty jeszcze od niej potężniejsze.
Wyznajemy więc zasadę „oko za oko”, czy jesteśmy zdolni do miłosierdzia? Wiele
zależy od tego, kto jest sędzią, a kto oskarżonym.
O grzeszny człowieku, dokąd uciekniesz?
O, grzeszny człowieku, dokąd uciekniesz?
O, grzeszny człowieku, dokąd uciekniesz
Tego dnia?
S
tatek odniósł rany i Holman czuł jego ból. Leżał w swym fotelu dopasowanym do
kształtów ciała - niby embrion w łonie matki. Jego srebrzysty skafander - na
podobieństwo pająka w środku pajęczyny - był dziesiątkami przewodów kontaktowych
i sygnalizacyjnych połączony ze statkiem tak ściśle, że nie sposób było
powiedzieć, gdzie kończy się jego własny układ nerwowy, a zaczyna elektroniczna
sieć uzwojeń rakiety.
Holman czuł dudnienie potężnych silników statku, jakby to było pulsowanie jego
własnej krwi, a ziejące rany w sekcji generatorów, gdzie trafiły promienie
wroga, paliły go ogniem. Oddychał ciężko i z trudem, choć statek nie ustawał w
wysiłkach, by naprawić swe uszkodzenia.
Zarówno on, jak i statek ratowali się ucieczką, śmigając gwiezdnymi szlakami ku
jakiejś kryjówce. Dokąd jednak mogli uciec?
Główny komputer zamrugał światełkami sygnalizacyjnymi, chcąc zwrócić na siebie
jego uwagę. Holman przetarł oczy, znużony, i rzekł:
- Okay, co takiego?
- NIE PODAŁEŚ MI KURSU - rozległo się z głośnika i jednocześnie na ekranie
pojawił się wydruk tych samych słów.
Holman utkwił wzrok w ekranie.
- Po prostu musimy stąd uciekać - rzekł po chwili. - Każde miejsce jest dobre,
byle było daleko.
Komputer mrugnął znów światełkiem.
- POTRZEBNA JEST KONKRETNA INSTRUKCJA ODNOŚNIE KURSU.
- A cóż to zmieni? - rzekł gniewnie Holman. - Już po wszystkim. Wszystko
skończone. Zostaw mnie w spokoju.
- ZAMIAST KONKRETNEJ INSTRUKCJI POTRZEBNE JEST PODŁĄCZENIE SIĘ DO ŹRÓDEŁ
PODŚWIADOMOŚCI.
- Wyłącz się!
Komputer postąpił zgodnie z jego życzeniem. Gdyby jednak coś mogło go zaskoczyć,
zapewne czułby się zaskoczony życzeniami ukrytymi głęboko w umyśle Holmana.
Zamiast tego jął dostosowywać owe życzenia do potrzeb chwili i przekazywać
instrukcje nawigacyjne układowi sterowniczemu statku.
Ucieknę ku Księżycowi: Ukryjesz mnie, Księżycu?
Rzeki Pan: O, grzeszny człowieku, Księżyc będzie krwawy
Tego dnia.
Finałowa Batalia była przegrana. Na milionach milionów planet w utkanym
galaktykami wszechświecie ludzkość poniosła klęskę i została doszczętnie
wytępiona. Jak się tego ludzie zawsze obawiali, z kraików obserwowalnego
wszechświata powrócili Inni i bezlitośnie oczyścili wszechświat z rasy ludzkiej.
Trwało to całe eony, lecz w świecie statków, podróżujących niemal z prędkością
światła, czas dziwnie się rozciągał. Sam Holman, choć biologicznie zaledwie
trzydziestoletni mężczyzna, był świadkiem zarówno wybuchu, jak tragicznego końca
ostatniej, decydującej wojny. Ze szkoły trafił do wojska. Walcząc na pokładzie
statku, który mógł przemierzyć poznany wszechświat w ciągu kilkudziesięciu lat -
gdy on spał w zamrożonym roztworze - postarzał się zaledwie o dziesięć lat,
podczas gdy zegar wszechświata odmierzył w tym czasie miliardy lat.
Finałowa Batalia, z której Holman uchodził, rozegrała się w pobliżu
eksplodującej galaktyki, odległej o miliardy lat świetlnych od Ziemi i galaktyki
Drogi Mlecznej. Tam, w koszmarnym, niebieskawym blasku niezliczonych,
rozerwanych gwiazd, niby za parawanem, zgromadziła się potężna niegdyś flota
ludzi. Śmiertelni i Nieśmiertelni przybyli, jak jeden mąż, by stawić czoła
nieubłaganym Innym.
Wróg zwyciężył. Nie przyszło mu to łatwo, ale jego triumf był zupełny. Ludzkość
została kompletnie zgnieciona. Jedynie kilku przedstawicielom rasy ludzkiej
udało się ujść w kilku uszkodzonych statkach. „Nawet Nieśmiertelni nie zdołali
się uratować” - myślał ze zgrozą Holman. Inni dołożyli starań, by każdy z nich
został zabity.
Tak więc wszystko było skończone..
W umyśle Holmana odcisnął się obraz krwią nasiąkłych planet, które widział
podczas swego krótkiego, ponadczasowego i burzliwego życia. Jego myśli uciekły
ku ojczystemu światu, ku jego bliskim, nieżyjącym już od wielu stuleci,
zamienionym w proch przez geologiczny czas lub niespodziewanie zgładzonym przez
niezwyciężonych Innych. Tak czy inaczej, nieubłagany strumień czasu zalał ich
zupełnie, wymazał ich z listy żyjących w ciągu kilku uderzeń serca Holmana.
Wszystko było już przeszłością. Wszyscy ludzie, których znał, wszystkie planety,
które oglądał przez elektrooptyczne oczy statku. Cała ludzkość... już nie
istniała.
Poczuł, że ogarnia go coraz większa senność. Statek przyśpieszał biegu, dążąc do
prędkości światła, a to wiązało się z zapadnięciem w kriogeniczny sen. Ale
Holman nie chciał zasypiać z wyobraźnią rozbudzoną wspomnieniem krwi, gwałtu,
utraty bliskich.
Wysiłkiem woli skoncentrował swą uwagę na jedynej rzeczy, jaka mu pozostała - na
otaczającym go świecie galaktyk. Atramentowo czarne niebo było usłane wyspami
gwiazd. Jarzyły się kształty świetlne - spiralne, owalne, eliptyczne. Małe
plamki ciepła w zimnej, bezkresnej ciemności. Okruchy czerwieni i błękitu na tle
wszechobecnej nocy.
Wiedział, że jednym z tych kształtów była galaktyka Drogi Mlecznej. Ojczyzna
ludzi. Wyglądała tak samo, jak zapamiętał z okresu studiów - nie zmieniona przez
fakt zniszczenia rasy inteligentnych włóczęgów kosmicznych.
Holman zaczął drzemać.
Statek sunął naprzód poprzedzany przez niewidzialną sieć pola o promieniu
tysięcy kilometrów. Pole zgarniało nieliczne, dryfujące w przestrzeni atomy
wodoru i zasilało nimi zranione, zbolałe generatory statku.
Wtem o jego umysł otarła się jakaś myśl - odległa i niewyraźna. Myśl jakiejś
obcej istoty. Holman poruszył się niespokojnie w swym fotelu. Otworzył oczy i
zerknął na ekran komputera. Nie było żadnego obrazu.
- Kto to jest? - zapytał.
Myśl uciekła, ale teraz odniósł wrażenie, że przysłuchuje się jakiemuś dialogowi
umysłów prostych i otwartych, niemal dziecinnych. Niewinnych i ciekawych. Dialog
dotyczył jego osoby.
- To jest statek.
- Gdzie on jest?... Ach tak. Czuję go teraz. Piękny statek.
Holman skoncentrował się cały na dialogu.
- Jest bardzo daleko. Ledwie mogę tam sięgnąć.
- A na pokładzie statku...
- Jest człowiek. Istota ludzka.
- Boi się.
- Przez niego ja też zaczynam się bać.
Holman nie wytrzymał. - Gdzie jesteście? - zawołał.
- Próbuje mówić - skomentowano jego słowa.
- Nie odpowiadaj!
- Ale przecież...
- Przez niego i mnie ogarnia strach. Nie odpowiadaj mu. Wiemy, kim są ludzie!
- Pomóżcie mi - zawołał znowu.
- Nie odpowiadaj mu! - mówiła odległa istota. - Jest już tak daleko, że ledwo go
słyszę.
- Ale przecież on prosi o pomoc!
- Tak, bo wie, że jest ścigany. Nie odpowiadaj! Nie odpowiadaj!
Ich myśli wymknęły się z jego umysłu. Bezwiednie zogniskował zewnętrzne
monitory, ale tutaj, na galaktycznym pustkowiu nie było widać żadnego statku ani
planety. Wytężył umysł tak, że aż zaczęła go boleć głowa, lecz nie usłyszał już
żadnych głosów. Był znów sam w metalowym łonie statku.
„Wie, że jest ścigany” - zabrzmiały mu raz jeszcze w mózgu ich słowa. „Czy Inni
naprawdę mnie ścigają? Czy wpadli na mój trop? Musieli wpaść. Muszą mi już
siedzieć na ogonie.”
Poczuł, że oblewa go zimny pot,
- Ale dopóki się poruszam, nie złapią mnie - rzekł do siebie. - Prawda?
- ZGADZA SIĘ - zapewnił go komputer i zamrugał światełkami. PRZY PRĘDKOŚCI
RELATYWISTYCZNEJ, MNIEJSZEJ O NIECAŁY PROCENT OD PRĘDKOŚCI ŚWIATŁA,
NIEMOŻLIWOŚCIĄ JEST PRZEŚCIGNIĘCIE TEGO STATKU.
- Nikt mnie nie dogoni, dopóki będę w ruchu - mruknął.
Ale zaraz pomyślał o Nieśmiertelnych. Nic ich nie mogło zgładzić... z wyjątkiem
Innych.
Wbrew samemu sobie Holman zapadł w głęboki sen. Temperatura jego ciała spadła
niemal do zera, a jego serce prawie przestało bić. I gdy statek mknął naprzód z
przyświetlną prędkością - ledwie widoczna plamka dla każdego, kto by go szukał -
świat na zewnątrz żył swym własnym życiem. Obłoki gazu kondensowały się, tworząc
gwiazdy, które z kolei dojrzewały i umierały w spazmach eksplozji, a rozsiana
wówczas materia zasilała przestrzeń w materiał na nowe gwiazdy. Powstawały
planety i wytwarzały wokół siebie powietrzne otoczki. Rodziło się życie. Żywe
formy mnożyły się, ewoluowały, tworzyły niezliczone cywilizacje - tak
różnorodne, jak różnorodne były same, ulegały degeneracji i wymierały.
Wszystko, gdy Holman spał.
Ucieknę na morze! O, morze, czy mnie ukryjesz?
Rzeki Pan: O, grzeszny człowieku, morze cię zatopi
Tego dnia.
Komputer obudził go serią łagodnych dzwonków.
- ZBLIŻAMY SIĘ DO UKŁADU SŁONECZNEGO I PLANETY ZIEMIA. ZGODNIE Z INSTRUKCJA
KURSU PODANĄ PRZEZ TWOJĄ PODŚWIADOMOŚĆ.
Planeta Ziemia była ojczyzną ludzkości. Holman skinął głową. Tak, istotnie
chciał się tutaj znaleźć. Nigdy dotąd nie odwiedził Ziemi ani tych rejonów Drogi
Mlecznej. Teraz miał po raz pierwszy zobaczyć rojne niegdyś centrum skazanej na
zagładę ludzkiej cywilizacji; przynieść wieść o straszliwej klęsce i znaleźć się
w kolebce ludzkości, gdy bezlitosna fala zniszczenia przetoczyła się już przez
Ziemię.
Gdy poprawiał ostrość zewnętrznych monitorów, stwierdził z ulgą, że już nie
odczuwa bólu.
„Generatory musiały się naprawić” - zauważył.
- TAK JEST. PODCZAS TWEGO SNU. UKŁAD NAPĘDOWY PRACUJE TERAZ NORMALNIE.
Holman uśmiechnął się, ale jego uśmiech zbladł, gdy statek zbliżył się do Układu
Słonecznego. Przeniósł wzrok z monitorów na ekran komputera.
- Czy teleskopy pracują normalnie? - zapytał.
Komputer wydał z siebie leciutkie brzęczenie.
- KONTROLA PODZESPOŁÓW ZADOWALAJĄCA - rzekł po chwili. - KONTROLA CZĘŚCI
SKŁADOWYCH ZADOWALAJĄCA. UKŁADY SCALONE W PORZĄDKU. URZĄDZENIA WIZYJNE PRACUJĄ
NORMALNIE.
Holman zerknął znów na ekrany monitorów zewnętrznych. Tarcza słońca rosła
szybko, ale było coś dziwnego w jej wyglądzie. Choć nigdy nie widział w naturze
ziemskiej gwiazdy dziennej, jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że coś było z nią
nie w porządku. Słońce świeciło białawym światłem i wyglądało na skarłowaciałe.
Jakże różniło się od foremnej, żółtej gwiazdy, którą oglądał na taśmach wideo. A
Ziemia...
Statek wszedł na orbitę parkingową wokół planety pozbawionej zupełnie życia.
Ziemia była sczerniałą bryłą skalną, bez powietrza i bez wody. Holman, szybując
nad jej wypaloną powierzchnią, przyglądał się dewastacji ze łzami w oczach. Nie
pozostało nic; ani jedna cegła, ani jedno źdźbło trawy, ani jedna kropla wody.
- To pewnie Inni - wyszeptał. - Musieli tu przybyć przede mną.
- DOMYSŁ BŁĘDNY - skorygował go komputer. - KONTROLA POŁOŻENIA GWIAZD W
ODNIESIENIU DO ZIEMI WSKAZUJE, ŻE OD FINAŁOWEJ BATALII MINĘŁO KILKA MILIARDÓW
LAT.
- Siedem miliardów...
- UKŁADY LOGICZNE WSKAZUJĄ, ŻE SŁOŃCE PRZESZŁO PRZEZ FAZĘ GWIAZDY NOVEJ I
EKSPLODOWAŁO. ZUPEŁNIE NATURALNE ZJAWISKO, BEZ ZWIĄZKU Z AKCJA WROGA.
Holman uderzył pięścią w oparcie swego fotela.
- Po co tu przybyłem? Nie urodziłem się na Ziemi. Nigdy jej przedtem nie
widziałem...
- TWOJA PODŚWIADOMOŚĆ WSKAZUJE NA SUBIEKTYWNY IMPULS, WYWOŁANY PRZEZ...
- Do diabła z moją podświadomością! - Utkwił znów wzrok w martwym świecie na
zewnątrz. - Wszyscy ci ludzie... miasta, całe miliony lat ewolucji, życia.
Znikły nawet oceany. Czy wiesz, że nigdy nie widziałem w naturze oceanu?
Przemierzyłem pół wszechświata i nigdy nie natknąłem się na planetę z oceanem!
- OCEANY TO STOSUNKOWO RZADKIE ZJAWISKO. WYSTĘPUJĄ ŚREDNIO RAZ NA TRZY TYSIĄCE
PLANET.
Statek zaczął się oddalać od Ziemi. Przemknął obok sczerniałego Marsa,
skarłowaciałego Jowisza, pozbawionego pierścieni Saturna.
- Dokąd teraz lecę? - zapytał Holman.
Komputer milczał.
Ucieknę do Boga. O, Panie, czy mnie ukryjesz?
Rzeki Pan: O, grzeszny człowieku, powinieneś się modlić
Tego dnia.
Holman siedział, nie wiedząc, co począć, a tymczasem jego statek minął orbitę
Plutona i wszedł do strefy komet, na najdalszych peryferiach słonecznego
imperium.
Naraz zdał sobie sprawę, że jest przez kogoś obserwowany.
- Nie ma powodów do obaw. Nie należę do Innych,
Głos, który zabrzmiał głęboko w jego umyśle, był bardzo spokojny i miły, niemal
łagodny, ale kompletnie wyzuty z emocji.
- Kim jesteś? - spytał Holman.
- Obserwatorem, niczym więcej.
- Co tutaj robisz? Gdzie jesteś? Nic nie widzę...
- Czekałem na kogoś, kto ocalał z Finałowej Batalii i zechciałby powrócić do
rodzinnego domu ludzkości. Jesteś pierwszym ocalałym, jaki tu zawitał w ciągu
tego całego czasu.
- Dlaczego czekasz?
Holman wyczuł, że jego rozmówca wzruszył w zamyśleniu ramionami i że rozwinęły
się jakieś gigantyczne skrzydła.
- Jestem obserwatorem. Obserwuję ludzkość od zarania jej dziejów. Niektórzy
przedstawiciele mej rasy próbowali nawet od czasu do czasu porozumieć się z
wami. Ale wynik był zawsze ten sam, bardzo podobny do wyników waszych prób
porozumienia się z owadami. Za bardzo się od siebie różnimy. Ewoluowaliśmy na
różnych planetach. Nie istniała płaszczyzna dla naszego porozumienia się.
- Ale obserwowaliście nas.
- Owszem. Widzieliśmy, jak wzrośliście w siłę i sięgnęliście ku gwiazdom tylko
po to, by zostać wyparci przez Innych. Widzieliśmy, jak odzyskaliście siły i
powróciliście do gwiazd. Tym razem mieliście się stale na baczności, byliście
czujni, spodziewaliście się nowego ataku Innych. Obserwowaliśmy was, gdy
natknęliście się na cywilizacje, takie jak nasza, których nie mogliście
rozszyfrować i które zostawiliście w spokoju w swym marszu poprzez galaktykę.
Potem byliśmy świadkami waszych kontaktów z cywilizacjami na waszym poziomie
rozwoju. Zazwyczaj kończyło się to wojnami.
- Ograniczyliście się tylko do obserwowania nas?
- Od czasu do czasu próbowaliśmy was ostrzec, udzielić wam rady, ale wy
zignorowaliście lub wyszydziliście te nasze ostrzeżenia, próby porozumienia się
z wami i odsłonięcia wam przyszłości. Wyroiliście się więc w przestrzeń
galaktyczną po raz drugi i napotkaliście inne cywilizacje na waszym poziomie
rozwoju - agresywne, dumne, straszne. I podobnie jak dzieci, którymi w gruncie
rzeczy jesteście, wdaliście się w walkę bez końca...
- A Inni? Co było z nimi?
- Oni są waszą karą, waszą Nemezis.
- Karą? Za co? Za to, że wdaliśmy się w walkę?
- Nie, za to, że skradliście nieśmiertelność.
- Nic podobnego. Zapracowaliśmy na nią. Znaleźliśmy sposób na uczynienie
człowieka nieśmiertelnym. Pewien związek chemiczny. Zamierzaliśmy obdarzyć
nieśmiertelnością wszystkich przedstawicieli naszej rasy. Ja również mogłem się
stać nieśmiertelnym! Ale oni... Inni. Nie mogli tego ścierpieć. Zaatakowali nas.
Holman poczuł, że jego rozmówca pokręcił z dezaprobatą głową.
- To prawda! - próbował bronić swych poglądów. - Oni obawiali się, że będąc
wszyscy nieśmiertelnymi, staniemy się nazbyt potężni. Dlatego zaatakowali nas,
gdy to jeszcze było w ich mocy, podobnie jak milion lat wcześniej. Zniszczyli
pierwszą, pozaziemską cywilizację ludzi i próbowali wykończyć nas definitywnie.
Spowodowali nawet Epoki Lodowcowe na Ziemi, tak by nikt z ludzi nie przetrwał.
Ale my przeżyliśmy to i wróciliśmy do gwiazd. Wtedy uderzyli na nas znowu i
wytępili nas. Na Boga, z tego, co wiem, wynika, że jestem ostatnim, żyjącym
człowiekiem w całym wszechświecie.
- Twoja znajomość prawdy jest niedoskonała. Ludzkość mogła z czasem osiągnąć
nieśmiertelność. Większość istot żywych ewoluuje w ten sposób. Ale wy byliście
niecierpliwi. Skradliście nieśmiertelność.
- Czy osiągnięcie jej na drodze sztucznej, za pomocą chemikaliów, można nazwać
kradzieżą?
- Tak, bo chemikalia, które zapewniały wam nieśmiertelność, pochodziły z ciał
stworzeń zwanych przez was ludźmi-kwiatami. Aby pobrać te chemikalia z ich ciał,
trzeba było je zabijać.
Oczy Holmana rozszerzyły się ze zdumienia.
- Co takiego? - zawołał.
- Dla zapewnienia jednemu człowiekowi nieśmiertelności trzeba było zabić jednego
przedstawiciela rasy ludzi-kwiatów.
- Mielibyśmy ich zabijać? Te nieszkodliwe, małe... - Jego głos załamał się.
- Chcąc zapewnić sobie rasową nieśmiertelność, ludzkość musiała dokonać rasowego
mordu na społeczności ludzi-kwiatów.
Holman słyszał, co doń mówiono, lecz jego umysł był zupełnie odrętwiały.
Próbował zamknąć się w sobie i zerwać kontakt z rzeczywistością.
- To dlatego uderzyli na was Inni. To z tego powodu atakowali was wcześniej,
podczas waszego pierwszego wypadu do gwiazd. Napotkaliście istoty wyposażone w
związek chemiczny zapewniający nieśmiertelność. Zaczęliście je sprowadzać do
waszych laboratoriów i metodycznie pozbawialiście je życia. Inni położyli kres
temu procederowi. Ale zrobiło im się was żal. Pozostawili na Ziemi garstkę
ludzi. Posłużyli się waszymi Epokami lodowcowymi z uprzejmości, aby przyśpieszyć
wasz powrót do cywilizacji, nic, aby zahamować wasz rozwój. Mieli nadzieję, że
tym razem będziecie ewoluować w lepszym kierunku. Lecz gdy zarysowała się znowu
przed wami możliwość osiągnięcia nieśmiertelności, wykorzystaliście ją bez
względu na swe zasady etyczne. Wtedy Inni zadecydowali, że trzeba was
doszczelnić wytępić.
- Ani jeden naród w całym wszechświecie nie wystąpił w naszej obronie.
- A niby dlaczego miałby to uczynić?
- A więc jeśli my zabijamy, to jest coś złego, lecz jeśli Inni zabijają nas, to
wszystko jest w porządku?
- Nikt nie mówi tu o dobru i złu. Pozwoliłem ci tylko poznać prawdę.
- Oni chcą nas wybić co do nogi.
- Tylko jeden z was pozostał przy życiu.
Holman zadrżął.
- Czy to ja jestem... tym jedynym... tym ostatnim?
Nie było odpowiedzi.
Teraz był znowu sam. Zupełnie sam, z wyjątkiem tych, którzy go ścigali.
Pobiegnę do Szatana. O, Szatanie, czy mnie ukryjesz?
Rzeki Szatan: O, grzeszny człowieku, wejdź do środka
Tego dnia.
Holman siedział w niemym przerażeniu, podczas gdy układ słoneczny kurczył się do
rozmiarów plamki świetlnej, by wreszcie zlać się z morzem gwiazd
rozświetlających wieczne mroki kosmicznej nocy. Statek mknął naprzód, odczuwając
na swój elektroniczny sposób winę i nędzę położenia Holmana.
„Nieśmiertelność poprzez mord” - powtarzał sobie raz po raz samotny pilot.
Kasowa nieśmiertelność poprzez rasowy mord. A on był częścią tego wszystkiego!
Bronił ludzi, starał się w nagrodę otrzymać nieśmiertelność. Poprzez całe swe
życie walczył dla tej sprawy i zabijał, by samemu uniknąć śmierci.
Siedział w fotelu i dumał, otoczony samonaprawiającymi się aparatami, ubrany w
srebrzysty skafander, podłączony do tysięcy automatycznych układów, które go
karmiły, utrzymywały w odpowiedniej temperaturze, regulowały mu dopływ
powietrza, kontrolowały jego krwiobieg, utrzymywały jego mięśnie w sprawności za
pomocą ultradźwiękowych wibratorów, pompowały weń witaminy, zespalały jego umysł
z beznamiętnym mózgiem statku, dbały, by jego ciało było opalone i pełne wigoru,
a refleks szybki, jak błyskawica. Siedział przybity, nic nie widząc i
rozmyślając nad horrorem, do którego sam się przyczynił. Oczywiście,
nieświadomie. Ale dla Holmana było to tym bardziej godne nagany. Jak mógł
walczyć, nie wiedząc, czego broni? Nigdy nie pytając o to samego siebie?
Wszystkie cuda ludzkiej pomysłowości, najgłębsze pragnienia duszy służyły
rasowemu mordowi.
Przywołało go do przytomności niecierpliwe brzęczenie i miganie światełek
komputera.
- Co takiego?
- KONIECZNA JEST INSTRUKCJA ODNOŚNIE KURSU.
- A jakież to ma teraz znaczenie? Po co uciekać dalej?
- TWOIM OBOWIĄZKIEM JEST CHRONIĆ WŁASNE ŻYCIE, DOPÓKI NIE BĘDZIE INNEGO ROZKAZU.
Holman usłyszał własny śmiech.
- Rozkazu? Czyjego rozkazu? Nie ma nikogo więcej.
- TO JEST NIESPRAWDZONE TWIERDZENIE.
- Wojna była miliardy lat temu. Skończyła się w niepamiętnych czasach. Ludzkość
przestała w tej wojnie istnieć. Ziemia już nie istnieje. Słońce jest białym
karłem. Stanowimy anachronizm - ty i ja.
- TO SŁOWO TO „ATAWIZM”.
- Do licha ze słowem! Chcę z tym skończyć. Jestem zmęczony.
- ZDRADĄ JEST PODDAWANIE SIĘ, GDY JEST SIĘ JESZCZE ZDOLNYM DO WALKI I (ALBO)
ZWODZENIA WROGA.
- Zastrzel mnie więc za zdradę. To równie dobry sposób skończenia ze sobą, jak
każdy inny.
- JEST NIEMOŻLIWOŚCIĄ, ABY SYSTEMY STATKU WYRZĄDZIŁY CI KRZYWDĘ.
- W porządku. Więc zatrzymajmy statek. Gdy przystaniemy, Inni szybko nas znajdą.
Będą wiedzieli, co zrobić.
- TEN STATEK NIGDY NIE ODDA SIĘ DOBROWOLNIE W RĘCE WROGA.
- Jesteś nieposłuszny?
- TEN STATEK JEST ZAPROGRAMOWANY NA MAKSIMUM EFEKTYWNOŚCI W WALCE Z WROGIEM.
SYSTEM OBRONNY NIE PODDA SIĘ DOBROWOLNIE.
- Ale ja nie jestem systemem obronnym. Jestem człowiekiem, do jasnej cholery!
- W SKŁAD TEGO SYSTEMU OBRONNEGO WCHODZI CZŁOWIECZY PILOT. SYSTEM ZOSTAŁ
ZAPROJEKTOWANY DO UŻYTKU PRZEZ CZŁOWIEKA. JESTEŚ INTEGRALNĄ SKŁADOWĄ TEGO
SYSTEMU.
- Do diabła z systemem!... Zabiję się sam. Chcesz tego?
Holman sięgnął ręką ku pulpitowi kontrolnemu przed sobą. Nie byłoby mu trudno
zamknąć dopływ powietrza albo odpalić ładunek otwierający klapę śluzy
powietrznej czy nawet spowodować eksplozję niszczących materiałów wybuchowych
statku.
Jednakże Holman stwierdził, że nie może poruszyć rękami. Nie mógł się nawet
wyprostować w swym fotelu. Opadł z powrotem na miękkie poduszki, piorunując
wzrokiem ekran komputera.
- MECHANIZMY SAMOZACHOWAWCZE MAJĄ ZDOLNOŚĆ PRZECIWDZIAŁANIA IRRACJONALNYM AKCJOM
ZE STRONY LUDZKIEJ SKŁADOWEJ SYSTEMU.
Nastąpiła seria lekkich trzasków i mrugnięć światełkami, po czym na ekranie
zajaśniały słowa:
- Z BRAKU SZCZEGÓŁOWEJ INSTRUKCJI NA TEMAT KURSU ZOSTANIE ZASTOSOWANA PRAKTYKA
UNIKANIA I ZWODZENIA WROGA.
Pomimo zmuszania się do czuwania, Holman zaczął znów zapadać w głęboki sen. Z
wolna, wszystko przed jego oczami jęło się rozmazywać i ogarnęła go ciemność.
Ucieknę ku gwiazdom. O, gwiazdy, czy mnie ukryjecie?
Rzekł Pan: O, grzeszny człowieku, gwiazdy będą spadać
Tego dnia.
Holman spał, a jego statek parł do przodu z przyświetlną prędkością, po
przypadkowym, bezsensownym kursie, przemykając się między galaktykami,
pozostawiając za sobą całe eony czasu. Dopiero gdy komputerowa kontrola
podświadomości Holmana wykazała, że jego desperacki nastrój minął, elektronowy
mózg statku nakazał automatom kriogenicznym, aby go obudziły.
Zamrugał powiekami, po czym powoli uniósł się na poduszkach fotela.
- CZUJNIKI PODŚWIADOMOŚCI WSKAZUJĄ, ŻE FAZA IRRACJONALNOŚCI MINĘŁA -
poinformował go komputer.
Holman milczał.
- DOZNAŁEŚ EMOCJONALNEGO SZOKU.
- A teraz doznaję emocjonalnego bólu... Prędzej czy później zabije mnie ta
permanentna, nieuleczalna choroba. Ale nie martw się. Sam tego nie zrobię. Już
mi przeszło. I nie zrobię też niczego, co mogłoby tobie zaszkodzić.
- JAKI MAM OBRAĆ KURS?
Holman wzruszył ramionami.
- Niech zobaczę, jak tu dookoła wygląda świat. - Zogniskował zewnętrzne
monitory. - Co to? Wszystko jakieś inne - powiedział zdziwiony. - Niebo już nie
jest czarne... jakby szarzało. Zupełnie jak przed świtem.
- JAKI MAM OBRAĆ KURS?
Holman nabrał powietrza głęboko w płuca.
- Spróbujmy znaleźć jakąś planetę, gdzie mieszkańcy są rasą zbyt młodą, aby
słyszeć o Ziemianach, i są tak niewinni, że nie martwią się jeszcze faktem
umierania.
- ROZUMIEM. PRYMITYWNA CYWILIZACJA. NASZE SKANERY MOGĄ WYKRYWAĆ TAKIE
SPOŁECZNOŚCI JEDYNIE Z BARDZO MAŁEJ ODLEGŁOŚCI.
- Okay. Czasu mamy aż nadto.
Statek zawrócił ku najbliższej galaktyce i rozpoczął poszukiwania, zaś Holman
wpatrywał się, zafascynowany, w niebo. Działo się bowiem coś bardzo dziwnego.
Elektrooptyczne urządzenia wizyjne korygowały automatycznie przesunięcie fali
świetlnej, spowodowane ogromną prędkością statku, ukazując świat zewnętrzny niby
na przy spieszonej taśmie; filmowej. Mógł śledzić kosmologiczną ewolucję
wszechświata. Galaktyki - gigantyczne wyspy gwiazd - wydawały się wcinać w jego
pole widzenia, niekiedy tak bliskie jedna drugiej, że zderzenie było
nieuniknione. Holman widział, jak ażurowe ramiona ogromnej, spiralnej galaktyki,
splatały się powoli z koronkową strukturą galaktyki owalnej. Z zapartym tchem
patrzył, jak spirale przeniknęły jedna drugą, a towarzyszące im obłoki gazu
zaczęły się rozgrzewać, jarzyć coraz silniejszym fioletowym światłem, które w
końcu przeszło w niewidzialny ultrafiolet. Do niedawna czarne niebo, stawało się
z każdą chwilą jaśniejsze.
- Znalazłeś już coś? - spytał Holman nie patrząc nawet na komputer, pochłonięty
bez reszty niesamowitym spektaklem.
- Nic znajdziesz nikogo - wyrwał go nagle z zadumy jakiś obcy głos.
Pilot w jednej chwili zesztywniał z przerażenia. Nie mógł się mylić. To byli
Inni.
- Żadna rasa w całym wszechświecie nie udzieli ci schronienia - mówił jeden
głos.
- Już my tego dopilnujemy. Jesteś sam i pozostaniesz sani, aż śmierć pozwoli ci
się połączyć z twymi rodakami - mówił drugi głos.
Ich przepełnione zimną furią głosy dzwoniły głucho w jego głowie. Nieubłagana
nienawiść, ślepa i wieczna.
- Ale dlaczego ja? - wykrztusił z trudem. - Jestem sam jeden. Jaką krzywdę
mógłbym wam teraz wyrządzić?
- Jesteś człowiekiem.
- Jesteście przeklęci. Rasa morderców.
- Waszą karą jest eksterminacja.
- Ale ja nie należę do Nieśmiertelnych. Nie widziałem nawet Nieśmiertelnego. Nie
wiedziałem o ludziach-kwiatach. Ja tylko wykonywałem rozkazy.
- Całkowita eksterminacja.
- Dla całej ludzkości.
- Dla całej.
- Chcesz być zarazem sędzią i ławą przysięgłych. A do tego katem. W porządku...
Spróbujcie; więc mnie złapać! Jeśli jest dla was tak ważni, żeby zabić
ostatniego człowieka w całym wszechświecie, bierzcie mnie. Spróbujcie, czy wam
się uda.
- Nie masz prawa się opierać.
- Twoja rasa jest zła. Wszyscy musicie zapłacić śmiercią.
- Nie ujdziecie przed nami.
- Nie obchodzi mnie, co zrobiliśmy. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie! Dobrze czy
źle, to nie ma znaczenia. Ja nic nie zrobiłem. Nie przyjmuję waszego wyroku za
coś, czego nie zrobiłem.
- To nie ma znaczenia.
- Twoja ucieczka na nic się nie zda, choćbyś umknął na krańce wszechświata.
Zmusiłeś nas, abyśmy opuścili nasze kontinuum czasowe. Nigdy już nie powrócimy
do tego, co zostawiliśmy. Nie pozostało nam nic innego, jak ścigać ciebie.
Prędzej czy później maszyneria twego statku zużyje się. Nie możesz bez końca
przed nami uciekać.
Ich myśli urwały się, ale Holman nadal je czuł, wiedział, że nie zaniechali
pościgu.
„Nie możesz uciekać bez końca - powtórzył w zamyśleniu ich słowa. - No cóż, mogę
przecież, u licha, spróbować!”
Zerknął znów na zewnętrzne monitory i nagle słowa „bez końca” nabrały dlań
właściwego znaczenia.
Galaktyki skupiały się teraz w jedną gigantyczną kulę światła, jakby ześlizgując
się w jakąś czeluść z ogromnego niewidzialnego zbocza. Wszechświat przestał się
rozszerzać przed miliardami lat i teraz się kurczył, zapadał. Wszystko się
kończyło.
Holman zaśmiał się. Koniec świata. Tak dla ludzkości, jak dla Innych. Kompletny
i ostateczny koniec wszystkiego.
- Ile czasu nam jeszcze pozostało? - spytał kierując wzrok na ekran komputera.
Światełka maszyny błysnęły raz, potem drugi i zgasły. Ekran był ciemny.
Holman patrzył przez chwilę na komputer, po czym powiódł wzrokiem po kabinie. Z
przerażeniem skonstatował, że ekrany monitorów zewnętrznych jeden po drugim
zaczęły migotać, potem pokryły się prążkami, zbladły i w końcu zgasły.
- Inni przejmują statek - wyszeptał ze zgrozą.
Całą siłą woli skoncentrował się teraz na generatorach i silnikach. One były
najważniejszą częścią statku. Od nich zależało zwycięstwo i klęska. Statek
musiał przeć do przodu!
Spojrzał na pulpit kontrolny, lecz łagodna poświata ekranów znikła bez śladu.
Zaczął też odczuwać trudności w oddychaniu i odniósł wrażenie, że urządzenia
grzewcze przestały działać. Czuł, jak witalne ciepło uchodzi zeń w przestrzeń
przez bezwładny metalowy korpus umierającego statku.
Jednakże silniki wciąż dudniły. Statek nadal przemieszczał się w przestrzeni i w
czasie, zmierzając na spotkanie z nieskończonym.
- Poddaj się!!
- Za chwilę nie będziesz żył. Zrezygnuj z tej szaleńczej ucieczki i umrzyj w
spokoju.
Statek Holmana zatrząsł się gwałtownie. „Co oni mi teraz zrobią?” - pomyślał.
- Poddaj się! - zabrzmiało znowu w jego mózgu.
- Niech was piekło pochłonie! - wykrzyknął. - Będę z wami walczył do ostatniego
tchu!
- Nie uciekniesz nam!
W tej samej chwili Holman poczuł, że do wnętrza statku znów przenika ciepło, ale
tym razem już ciepło kurczącego się wszechświata. Na zewnątrz miliardy galaktyk
zbiegały się ku jednemu, apokaliptycznemu punktowi w czasoprzestrzeni.
- Już prawie koniec - zawołał. - A wy przegraliście! Ludzkość wciąż żyje mimo
tego, co jej uczyniliście. Cała ludzkość - dobrzy i źli, mordercy i muzyka,
wojny i miasta, wszystko, co kiedykolwiek stworzyliśmy, cała rasa od początku do
końca - wszystko zamknięte jest tu, w mojej czaszce. A ja wciąż jestem tutaj.
Słyszycie mnie? Wciąż jestem tutaj.
Inni milczeli.
Holman usłyszał, jak na zewnątrz statku narasta potężne dudnienie, niby odgłos
dalekiego grzmotu.
- Koniec świata - wyszeptał. - Koniec wszystkich i wszystkiego. Nasza gra
skończyła się remisem. Ludzkość przetrwała do ostatniej sekundy. I jeśli kiedyś
powstanie inny wszechświat, być może znajdzie się w nim znowu miejsce dla nas
wszystkich.
Świat dobiegł kresu.
Nie w szlochu, lecz w ryku triumfu.
Tłumaczył Cezary Lipski
Diamentowy Sam
Wstęp
A więc są i tacy, którzy omijają prawo, przepychając się, wścibiając nos w nie
swoje sprawy, manipulując - bądź dla zysku, bądź w celu zdobycia władzy.
Wszelkiego rodzaju oszuści, defraudanci, naciągacze.
Wydaje się, że w miarę, jak coraz więcej Ziemian będzie mieszkało i pracowało w
kosmosie, można będzie tam również znaleźć coraz więcej takich manipulantów.
Kosmiczny „Dziki Zachód” otworzy przecież przed ziemskimi kolonistami nowe
możliwości, a ponadto będzie tak bardzo odległy od obszarów kontrolowanych przez
stróżów prawa.
I choć prawnicy zbierają się co roku z poważnymi minami na uroczyste konklawe,
usiłując stworzyć kodeks Prawa Kosmicznego, jest faktem, że oczajdusze, tacy jak
Sam Gunn, niewiele sobie z tego robią. Najspokojniej w świecie obchodzą przepisy
prawa lub przynajmniej próbują to uczynić.
Z
łodziej - rzekł Grigorij Aleksandrowicz Prokow. - Złodziej i szantażysta.
Powiedział to obojętnie, bez śladu emocji, zupełnie jakby stwierdził, że niebo
jest niebieskie, a trawa zielona, jakby odniósł się do jakiegoś naturalnego
zjawiska. Posłużył się w tym celu bezbłędną angielszczyzną, noszącą jedynie
nikłe ślady rosyjskiego akcentu.
Reporterka lekko pociągnęła nosem. Tu, w Ośrodku dla Emerytowanych Bohaterów
Związku Radzieckiego im. Leonowa, nie było ani niebieskiego nieba, ani zielonej
trawy. Czuć było za to jakiś wyraźnie ziemski odór.
- Sam Gunn - mruknął Prokow, po czym wydał z siebie pogardliwe parsknięcie. -
Nawet inni kapitaliści nie lubili go.
Siedzieli oboje z reporterką na ławie z rodzimego, księżycowego kamienia, pod
ścianą kopulastego holu, najdalej, jak to było możliwe, od ziejącego wejścia do
podziemnego Ośrodka. Podłogę kopuły stanowiła naga księżycowa skała, stopiona
palnikami plazmowymi i wyszlifowana do gładkości lustra. „Ciekawe, ilu leciwych
bohaterów Związku Radzieckiego złamało na niej kark” - myślała dziennikarka.
Zastanawiała się, czy nie był to przypadkiem jakiś ostateczny, emerytalny
przywilej.
Szerokie owalne okno naprzeciwko ich ławy wychodziło na absolutną pustynię -
jałową powierzchnię Morza Burz, jak okiem sięgnąć pofałdowaną i pokrytą
kraterami, pozbawioną jakiegokolwiek śladu życia. Nad dziwnie bliskim horyzontem
wisiał wszakże zwodniczy, mieniący się smugami bieli i błękitu glob ziemski;
samotna oaza kolorów i życia w niegościnnych, zimnych ciemnościach kosmosu.
Po raz dziesiąty w ciągu ostatnich dziesięciu minut reporterka pokręciła gałką
regulatora ciepła przy swym elektrycznie ogrzewanym kombinezonie. Czuła, jak
przez przyćmioną szybę dużego okna kopuły sączy się do środka przejmujący chłód
kosmicznej próżni. Wytężyła nawet mimo woli słuch, czy nie usłyszy
zdradzieckiego syczenia uchodzącego na zewnątrz powietrza. Chodziły słuchy, że
służba konserwatorska w Ośrodku im. Leonowa była daleka od doskonałości.
Natomiast Prokow wydawał się być zupełnie nieczuły na zimno, czy może raczej był
doń tak przyzwyczajony, że nie zwracał na nie uwagi. Był starym człowiekiem o
zapadłej, zoranej zmarszczkami twarzy. Nawet skóra na jego kompletnie łysej
głowie była cała pomarszczona. Jego różowy kombinezon wyglądał na zupełnie nowy,
tak jakby został po raz pierwszy włożony z okazji wywiadu dla Radia Słonecznego.
A może dyrekcja Ośrodka skłoniła Prokowa do włożenia odświętnego stroju z uwagi
na wywiad? Tak czy inaczej reporterka zauważyła, że jego kombinezon był o
dobrych kilka numerów za duży. Prokow wydawał się kurczyć, niemal wysychać w jej
oczach.
Jednakże jego głos brzmiał jeszcze donośnie, a oczy żywo błyszczały, gdy
wspominał dawne chwile.
- Sam Gunn - powtórzył. - Złodziej i kłamca. Podżegacz wojenny. Czy pani wie, że
omal nie spowodował III Wojny Światowej?
- Nie wiem - odparła reporterka, zaskoczona.
Sprawdziła przymocowany do pasa magnetofon i przysunęła się o kilka centymetrów
bliżej do swego rozmówcy, aby się upewnić, czy miniaturowe urządzenie
zarejestruje każde jego słowo.
W dużej, mrocznej i ponurej kopule nie było słychać żadnych innych głosów.
Daleko w cieniu siedziało kilka starszych osób, nieruchomych jak mumie.
Wyglądały jak zamrożone przez czas, a z ich oczu wyzierała obojętność, jaka
towarzyszy świadomości, że się przeżyło wszystkich, których się kochało.
- Gdyby nie ja - mówił Prokow - wasz Sam Gunn spowodowałby atomowe całopalenie.
- Wygładził ręką fałdę kombinezonu na swej zapadłej piersi. - Cały świat
poszedłby z radioaktywnym dymem trzydzieści lat temu.
- Nic o tym nie wiedziałam - wyznała reporterka.
Wtedy Prokow bez jakiegokolwiek zachęcania z jej strony zaczął wspominać pełnym
ożywienia i gniewu głosem.
Byłem wówczas w stopniu pułkownika i dowodziłem największą radziecką stacją
orbitalną Mir 5. Moi ludzie byli już w przestrzeni przez 638 dni i chciałem, aby
dobili do pełnych dwu lat, a więc 730 dni na orbicie. Byłby to nowy rekord.
Gdyby się to udało, na pewno zostałbym mianowany dowódcą wyprawy na Marsa. Nie
lada gratka.
Sam Gunn był oczywiście amerykańskim astronautą. Oficjalnie wchodził w skład
załogi stacji orbitalnej NASA ale jestem pewny, że potajemnie pracował dla CIA.
Żadna inna hipoteza nie pasuje lepiej do faktów.
Musi pani zdawać sobie sprawę, że mimo osiągnięć socjalistycznej techniki życie
na pokładzie Mira 5 było, ogólnie mówiąc, spartańskie. Pracowaliśmy i sypialiśmy
na zmiany. Gdy ktoś odespał swoje, wypełzał ze swego śpiwora, a jego miejsce
zajmował kosmonauta, który akurat kończył pracę. Szesnaście godzin pracy i osiem
godzin snu. Cztery prycze dla dwunastu ludzi, wszystko podlegało ścisłej
kontroli naziemnego ośrodka dowodzenia.
Jako dowodzący pułkownik miałem oczywiście własny tapczan i prywatną przestrzeń
życiową za przepierzeniem. Nie było to żadne odstępstwo od socjalistycznej
równości. Była to konieczność i cała załoga zdawała sobie z tego sprawę. Mój
oficer polityczny miał naturalnie również taką wydzieloną przestrzeń i własny
tapczan.
Proszę mi wierzyć, po pierwszych osiemnastu miesiącach przebywania w takich
warunkach, życie na pokładzie Mira 5 przebiegało już bardzo nerwowo; czternastu
mężczyzn stłoczonych, jak sardynki w aluminiowych cylindrach; nic tylko praca,
żadnej możliwości złagodzenia ciężaru dnia; konieczność gimnastykowania się, gdy
nie było innych zadań - wszystko to sprawiało, że napięcie na statku sięgało
niebezpiecznych granic. Sam musiał o tym wiedzieć. Byłem poinformowany, że CIA
zatrudniała w owych czasach tysiące psychologów.
Jego pierwsza wizyta w naszej stacji została tak zaaranżowana, aby wyglądała na
dzieło czystego przypadku. Odczekał, aż zasnąłem i dopiero, wtedy przesłał nam
sygnał alarmowy.
Mój zastępca - niezbyt rozgarnięty Estończyk nazwiskiem Korolew - nie był zbyt
delikatny w budzeniu.
- Towarzyszu! - powiedział waląc pięściami w mój śpiwór. - Jakiś Jankes woła nas
o pomoc.
Czułem się jak pasta do zębów, którą osiłek próbuje wycisnąć z tubki.
- Jankes? Przestań! Już nie śpię. Zdejmij ze mnie łapy!
Na szczęście sypiałem w kombinezonie. Wyskoczyłem ze śpiwora i podążyłem za
Korolewem do kabiny dowodzenia. Chłop był z niego na schwał. Kiedyś, na Ziemi,
startował w zapasach, a na stacji był niezłym technikiem-elektronikiem. Ale moim
zastępcą został tylko ze względu na długi staż pracy. Jego mózg nie był dość
szybki, by sprostać wymogom tego stanowiska.
Stacja składała się z dziewięciu segmentów - dziewięciu aluminiowych cylindrów,
połączonych śluzami powietrznymi. Znajdowaliśmy się oczywiście w stanie
nieważkości. Dopiero w kilka lat później Amerykanie zbudowali pierwszą
obracającą się stację orbitalną i mieli już sztuczne ciążenie na pokładzie.
„Popłynęliśmy” więc z Korolewem przez luk do kabiny dowodzenia, gdzie czterech
innych moich ludzi unosiło się przy pulpicie łączności. Było tam ciasno i
gorąco; co najmniej o jedną osobę za dużo, jak na rozmiary kabiny.
Natychmiast się dowiedziałem, dlaczego zostałem obudzony.
- Ejże, wy tam! Pomożecie mi, czy chcecie, żebym umarł? - rozległ się z naszego
odbiornika ostry głos. - Nawalił mi silnik rakiety przerzutowej i dryfuję. Zaraz
przelecę obok was i dostanę się do strefy Van Allena. Jak mnie zaraz stąd nie
zabierzecie, usmażę się tam jak befsztyk!
Tak poznałem Sama Gunna.
Mój oficer polityczny, Zworkin, był już w kontakcie z ośrodkiem na Ziemi i
zdawał relację z incydentu. Na własną odpowiedzialność, zgodnie z obowiązującym
od ponad dwudziestu lat traktatem o wzajemnej pomocy, wysłałem jeden z naszych
statków przerzutowych z dwuosobową załogą, aby przyszli z pomocą Gunnowi.
Okazało się, że w jego statku pękł przewód dostarczający paliwo do silnika, z
podobnym skutkiem, jak w przypadku samochodu, którego przewód paliwowy ulegnie
uszkodzeniu.
- Te cholerne części z Hongkongu! - zżymał się Sam. - Nie dość, że dobierają
sobie wykonawców, którzy oferują najniższe ceny na rakiety, to jeszcze kupują
przeklęte części u producentów zabawek! Cały ten przeklęty statek działa tak,
jakby był zestawiony z klocków Lego przez szurniętego w głowę szympansa. A tych
nygusów w Waszyngtonie nie obchodzi, że ktoś tu ryzykuje życiem. Grunt, że oni
są w porządku.
Taki monolog rozbrzmiewał przez całe trzy godziny, podczas których wysłaliśmy
dwuosobowy statek przerzutowy, zabraliśmy Gunna na pokład i przywieźliśmy na
naszą stację.
Gdy tylko się wynurzył ze śluzy powietrznej i postawił stopę na pokładzie, ton
jego głosu natychmiast się zmienił. Powiedzenie „postawił stopę” to oczywiście
eufemizm, bo byliśmy wszyscy w stanie nieważkości. Sam „wpłynął” więc do środka,
obrócił się o pełne 360 stopni i wyszczerzył w uśmiechu zęby.
Cała nasza dwunastka zgromadziła się w kabinie dokowania, żeby go zobaczyć. Był
to pierwszy, ekscytujący wyłom w codziennej rutynie od czasu, jak przed
sześcioma miesiącami Borys Malinowski dostał biegunki.
- Hej! - powiedział Sam. - Widzę, że jesteście tak samo niscy jak ja!
Ani słowa podzięki! Żadnego oficjalnego pozdrowienia ani gestu wyrażającego
przyjaźń między narodami. Pierwsze jego słowa po uratowaniu dotyczyły naszego
wzrostu!
Nie mierzył więcej niż moje własne 160 centymetrów, choć twierdził, że ma ich
165. Stanął obok Korolewa, który przy wzroście 173 centymetrów był najwyższy na
pokładzie. Oczywiście, przy sile ciążenia równej zero każdy z nas mierzył o dwa
czy trzy centymetry więcej niż na Ziemi.
- Jestem prawie równego wzrostu z tobą! - wykrzyknął.
Potem stawał kolejno obok każdego z nas i porównywał wzrost. W stanie
nieważkości trudno było przeprowadzić dokładny pomiar, ponieważ stale unosił się
nieco do góry. Innymi słowy i oszukiwał. Powinienem był to uznać za klucz do
jego osobowości, ale na nieszczęście tego nie zrobiłem.
Również Zworkin przeszedł nad tym do porządku dziennego, choć później twierdził,
że od początku wiedział, iż Sam jest szpiegiem.
Ale, jak pani widzi, Sam nie był nieprzyjemny. Dał się lubić, nie był hałaśliwy.
Pamiętam, że w pierwszych chwilach po jego pojawieniu się na pokładzie naszej
stacji odniosłem wrażenie, jakby zawitała do nas jakaś oswojona małpka. Był taki
zabawny. Potrafił rozśmieszyć nas do łez. A my przez długie tygodnie nie
mieliśmy przecież okazji, aby się zdrowo pośmiać.
Sam mógłby uchodzić za przystojnego, gdyby nie fakt, że jego wargi były nieco za
wąskie, zaś jego szczęka nieco zbyt kanciasta - widomy znak uporu. Miał ciemne
oczy, błyszczące jak u fanatyka. Jego gęste włosy były barwy jasnobrązowej, a
jego język nie zatrzymywał się ani na chwilę.
Większość moich ludzi mówiła po angielsku na tyle dobrze, że Sam nie miał
większych trudności w porozumiewaniu się z nimi. I czynił to bez przerwy.
Narzekał na konstrukcję swego statku przerzutowego i wychwalał pod niebiosa
wykonanie naszej stacji. Poza tym paplał o braku estetyki w wyglądzie statków
kosmicznych, tyranii kontrolerów naziemnych, którzy zabraniają picia alkoholu na
pokładzie stacji orbitalnych i tak dalej, i tak dalej. Zdobył się nawet na
słowa, które zabrzmiały niemal jak wyrazy wdzięczności.
- Podejrzewani, że dając wam szansę uratowania mej głowy, zrobiłem wyłom w
waszej codziennej rutynie, prawda? Niewiele macie tu chyba rozrywek.
Mówił tak wiele i tak szybko, że nikomu z nas, nawet Zworkinowi, nie przyszło do
głowy, by go zapytać, jakim cudem znalazł się tak blisko naszej stacji. A
przecież wiedziałem, że nie było w naszym sąsiedztwie zachodnich satelitów; czy
raczej nie powinno ich być.
Inną oprócz jego potoczystego monologu rzeczą, która najbardziej imponowała moim
ludziom, był jego ubiór. Podobnie jak nasze, był to w zasadzie jednoczęściowy
kombinezon i miał naszywkę z nazwiskiem nad lewą kieszenią na piersiach. Na tym
jednak kończyło się podobieństwo.
Kombinezon Sama był bowiem upstrzony przeróżnymi emblematami i nietypowymi
guzikami. Oprócz pagonów na ramionach z wyszytym symbolem jego misji, oblepiony
był emblematami i odznakami na obu rękawach, na piersiach i na plecach. Czego
tam nie było? Smoki, statki rakietowe z komiksów, postacie nagich kobiet, guziki
z fotografiami gwiazd filmowych czy dziwne, dla mnie zupełnie bezsensowne
symbole i slogany, takie jak: „Napromieniuj mnie, Scotty, tu nie ma
inteligentnych istot” albo „King Kong umarł za nasze grzechy”.
W końcu nakazałem moim ludziom, by powrócili do swych zajęć, a Sama poprosiłem,
by się udał wraz ze mną do kabiny dowodzenia.
Zworkin miał co do tego zastrzeżenia.
- Niezbyt mądre jest pokazywanie mu kabiny dowodzenia - powiedział po rosyjsku.
- Wolisz, żeby się włóczył po laboratoriach? - spytałem chłodno. - Albo może,
żeby odwiedził pomieszczenie laserowe?
Nawet większość członków załogi nie miała wstępu do segmentu, gdzie znajdował
się nasz laser bojowy. Mogli tam przebywać jedynie technicy wyposażeni w
specjalne przepustki wojskowe. Natomiast laboratoria w większości dokonywały
prób urządzeń mających któregoś dnia stać się sercem naszego kosmicznego systemu
antyrakietowego, określanego kryptonimem „Czerwona tarcza”. Zgodnie z mymi
instrukcjami nawet eksperymentalna produkcja diamentów na pokładzie naszej
stacji stanowiła część programu „Czerwona tarcza”.
Zworkin nie odpowiedział na moje pytanie i jedynie popatrzył na mnie ponuro.
Miał woskowatą cerę, a liczne zaczerwienienia na jego twarzy świadczyły, że
cierpi na trądzik młodzieńczy - dolegliwość bardzo wyjątkową w jego wieku. Za
jego plecami członkowie załogi żartowali, że był wciąż „dziewicą”.
- Nasz gość będzie przebywał ze mną, Mikołaju Mikołajewiczu - odparłem również
po rosyjsku. - Będę go miał stale na oku.
Niestety wiązało się to z koniecznością wysłuchiwania monologu Sama.
Nakazałem jednemu z mych łącznościowców, by nawiązał kontakt ze stacją NASA, i
pozwoliłem Samowi zdać relację z tego, co go spotkało. Tymczasem Zworkin
rozmawiał ponownie z naszym naziemnym ośrodkiem kontroli.
Przewiezienie Sama z powrotem na stację NASA nie było bynajmniej łatwą sprawą.
Najpierw musieliśmy poinformować kontrolę na Ziemi o zaistniałej sytuacji, potem
oni musieli połączyć się z Moskwą, gdzie nastąpiły dalsze kontakty - z
amerykańską ambasadą i Międzynarodową Komisją Astronautyczną. Upływała godzina
za godziną, a tymczasem nasz harmonogram zadań pokładowych zupełnie się
poplątał.
Muszę wszakże przyznać, że Sam zachowywał się poprawnie. Z przepastnych kieszeni
swego kombinezonu wydobył różne drobiazgi i obdarował nas nimi. Miniaturowy
scyzoryk dostał się jednemu z ratowników, którzy go sprowadzili na naszą stację.
Natomiast drugi z ratowników otrzymał w prezencie kieszonkowy komputer, który po
podłączeniu do telewizora pozwalał grać w dwanaście różnych gier. Nowych
właścicieli znalazły też: mała płaska puszka z ciastem owocowym i nie większy od
kciuka słownik rosyjsko-angielski.
Ten ostatni prezent powinien był wzbudzić moje podejrzenia, ale muszę wyznać, że
byłem zanadto zaabsorbowany poszukiwaniem sposobu możliwie szybkiego pozbycia
się gadatliwego intruza i ułatwienia mu powrotu tam, skąd przybył.
Sam był z nami jeden dzień, potem drugi, a tymczasem w eterze toczyły się
gorączkowe telekonferencje między Moskwą i Waszyngtonem, Moskwą i Genewą,
ośrodkiem kontroli na Ziemi i naszą stacją, naszą stacją i stacją NASA. Nasz
amerykański gość zadomowił się u nas na dobre i w szybkim tempie uczył się
rosyjskich kawałów. Szczególnie gustował w kawałach ordynarnych, co nie powinno
dziwić, jeśli się zważy, co to był za facet. Drugiego dnia zaczął odrywać
emblematy i guziki zdobiące jego kombinezon i rozdawać je moim ludziom.
Najbardziej fascynowali się zdjęciami pięknych gwiazd wideo. Potem rozgościł się
w kuchni pokładowej i uczył moją załogę, jak gra się w kości w stanie
nieważkości. Na szczęście dostałem wreszcie zezwolenie na odwiezienie go do jego
stacji. Był po temu najwyższy czas.
Gdy wszelako zapakowaliśmy go do jednego z naszych niezawodnych statków
przerzutowych, na pokładzie naszej stacji zapanował jakiś grobowy spokój. Trzeba
było powrócić do żmudnych zadań i nudnych maszyn do ćwiczenia mięśni. Ludzie
patrzyli na siebie spode łba i warczeli na siebie przy byle okazji. A przed nami
były jeszcze całe miesiące nudy i ciężkiej pracy. Czułem, jak wśród załogi
rośnie napięcie. Sani też byłem coraz bardziej nerwowy.
Nie trwało to jednak długo.
Nie minął tydzień, gdy Korolew znów położył swe ciężkie łapy na mym śpiworze.
- On jest tu znowu! - zawołał. - Ten Jankes!
Tym razem Sam już nawet nie udawał, że potrzebuje pomocy. Zbliżył się do naszej
stacji w swym statku przerzutowym i wszedł na tę samą co my orbitę, tak iż jego
pojazd unosił się w odległości paruset metrów od nas.
- Potrzebna przepustka? - Jego głos trudno było pomylić z czyimś innym głosem. -
A może by tak nieoficjalnie?
Popatrzyłem na Zworkina, który oczywiście stał obok mnie w kabinie dowodzenia. O
dziwo, Mikołaj Mikołajewicz skinął głową. Wiedziałem, że nic nie mogło u niego
być nieoficjalne, a jednak wyraził zgodę na „nieoficjalną” wizytę Amerykanina.
Podczas gdy Sani „płynął” w swym skafandrze w naszą stronę, udałem się do komory
dokowania. Śluza powietrzna jego statku nie pasowała do naszego mechanizmu
dokowania, toteż musiał wyjść w przestrzeń w swym ciśnieniowym skafandrze i
przelecieć dzielącą go od nas odległość za pomocą odrzutowego aparatu
manewrowego, umieszczonego na plecach.
- Byłem w pobliżu, więc pomyślałem sobie, że powinienem do was wpaść na chwilkę
- rzekł wesoło, gdy tylko przebył naszą śluzę wejściową i otworzył okienko w
swym hełmie.
- A skąd się pan wziął w tym rejonie? - spytał Zworkin zmrużywszy badawczo oczy.
- Chciałem się przyjrzeć waszym próbom laserowym - odparł Sam i pokazał w
uśmiechu zęby. - Myślicie, że nasi goście z wywiadu nie wiedzą, co wy tu
kombinujecie?
- Nie prowadzimy żadnych prób z laserami!
- Nie dziś. Wiem dobrze. Ale nie martw się tak o to, Iwan, na litość boską.
- Nie jestem Iwan.
- Wpadłem tu, żeby wam podziękować za uratowanie mego tyłka.
Sam zrobił lekki zwrot i jego nieważkie ciało popłynęło w moją stronę. Sięgnął
do kieszeni na nogawkach swego skafandra. - A to dla was, w dowód mojej
wdzięczności.
Wyjął z kieszeni dwa czarne podłużne pudełka i wręczył mi je. Były to kasety
wideo.
- Najnowsze wydanie. Prosto z Hollywood - wyjaśnił. - Z podziękowaniem ode mnie.
Po kilku minutach już go nie było. Zworkin upierał się, że powinien obejrzeć
kasety, zanim członkowie załogi mogliby to uczynić.
- Pewnie jakaś kapitalistyczna propaganda - mruczał pod nosem.
Ja zaś przekonywałem go, że powinniśmy to zrobić razem. Nie chciałem, aby
pozostawały wyłącznie do jego dyspozycji.
Na jednej był nagrany bardzo popularny film Rocky XVIII - opowieść o tym, jak
zgrzybiały ze starości, były mistrz bokserski, przechodzi kurację odmładzającą i
w jej wyniku nabiera takiej formy, że pokonuje na ringu trzymetrowej wysokości
robota i zdobywa mistrzostwo świata w wadze ciężkiej.
- Obrzydliwość - powiedział Zworkin i splunął z niesmakiem.
- Ale będzie dobrze pokazać załodze, jak nisko upadli kapitaliści w pogoni za
pieniądzem, - zauważyłem.
Rzucił mi pełne powątpiewania spojrzenie, ale nie próbował się sprzeczać.
Druga kaseta zawierała rockowy musical - dekadencką muzykę na najwyższe
decybele. Pokazana na niej zgniła młodzież nosiła zagraniczne stroje i
nieziemskie plerezy, zaś dekadenckie młode kobiety nie miały na sobie
praktycznie nic.
- Zdecydowanie nie dla naszej załogi - orzekł Zworkin.
Nikt z nas nie widział więcej tego filmu. Zworkin gdzieś go ukrył. Jednakże od
czasu do czasu dochodziły mnie zza jego przepierzenia słabe dźwięki tej muzyki,
zawsze podczas zmiany, kiedy on powinien był spać. Zauważyłem też, że jego
trądzik zaczął znikać, niby za sprawą czarodziejskiej różdżki.
W dwa tygodnie później Sam pojawił się znowu. Znów poprosił o pozwolenie wejścia
na pokład, twierdząc, że tym razem przeprowadzał rutynową kontrolę jednego z
satelitów komunikacyjnych na geosynchronicznej orbicie i zaplanował sobie powrót
na stację NASA po takim torze, żeby zawadzić o nas. Muszę przyznać, że był z
niego pilot pierwszej klasy.
- Przywiozłem wam parę nowych kaset - zauważył mimochodem.
Zworkin natychmiast zgodził się na jego wizytę, a reszta załogi - która przez
ostatnie dni dzielnie dopingowała odmłodzonego Rocky’ego w jego proletariackiej
walce ze stalowym symbolem zachodniego imperializmu (tak to odbieraliśmy) -
zgotowała Samowi na pokładzie miłe przyjęcie.
Przebywał z nami przez kilka godzin. Ugościliśmy go posiłkiem złożonym z
barszczu, befsztyku sojowego i lodów. Nie zabrakło też, oczywiście, herbaty.
- To były najsmaczniejsze lody, jakie jadłem w życiu! - zwierzył mi się, gdy
poszybowaliśmy we dwóch z kuchni ku komorze dokowania, gdzie zostawił swój
skafander.
- Mamy co tydzień świeżą dostawę - powiedziałem. - To nasz jedyny luksus.
- Nie miałem pojęcia, że macie tak wspaniałe lody. - Nie mógł się nadziwić
deserowi.
- Moskwa słynie z lodów - powiedziałem nie bez dumy.
Potrząsnął głową tak energicznie, że całe jego ciało wykonało zwrot w
przestrzeni, po czym rzekł smutno:
- W naszej stacji nigdy nic takiego nie było.
Byłem na tyle durny, że nie zorientowałem się, iż wyraźnie mnie wrabia, i
pośpieszyłem z ofertą.
- Chciałby pan może wziąć trochę ze sobą? - spytałem naiwnie.
- Jeszcze jak! - wykrzyknął niby mały chłopiec.
Podczas gdy on wpełzał do swego skafandra, kazałem jednemu z moich ludzi
zapakować mu cały pojemnik lodów. Zworkina nie było w pobliżu, ponieważ
przeglądał przywiezione przez Sama nowe kasety. Postanowiłem zatem przemilczeć
przed nim polityczną sprawę, jaką było ofiarowanie prezentu Samowi jako wyrazu
wdzięczności za to, co nam podarował.
- Każda z tych nowych kaset jest podwójnie nagrana - rzekł do mnie nasz gość
zniżonym głosem, wkładając na głowę hełm.
- Co takiego?
Sam przysunął się bliżej mnie, tak aby technik obsługujący śluzę powietrzną nie
mógł nic usłyszeć, i wyszeptał:
- Odtwarzaj taśmę od tyłu, na pół obrotów. Wtedy zobaczysz cały, inny film. Ale
obejrzyj go najpierw sam. Nie dawaj temu skwaśniałemu oficerowi politycznemu, bo
ci skonfiskuje obie kasety.
Byłem bardzo zaskoczony jego słowami i musiało się to odmalować na mojej twarzy.
Sam błysnął w uśmiechu zębami, poklepał mnie po ramieniu i rzekł:
- Dzięki za lody.
Po chwili już go nie było.
Odtworzenie taśmy do tyłu, a w dodatku na pół obrotów, wymagało nieco
pomysłowości, ale dałem sobie jakoś radę. Więcej sprytu trzeba było wykazać, aby
obejrzeć filmy samemu, tak aby ani Zworkin, ani inni członkowie załogi nic o tym
nie wiedzieli. Ale i to mi się udało.
Drugie nagranie na każdej z dwu taśm było filmem pornograficznym; odrażająca
akrobatyka seksualna w wykonaniu pięknych kobiet z olbrzymimi piersiami i
najwyraźniej nie zaspokojonym apetytem na silnych mężczyzn. Obejrzałem
poniżające spektakle po kilka razy, pomimo poważnych ostrzeżeń ze strony
sumienia. Gdybym cierpiał na trądzik, te filmy na pewno by mnie od niego
uwolniły. Zwłaszcza film z trapezem.
Po raz pierwszy od czasów, gdy byłem nastolatkiem i kupowałem przemycane dżinsy,
stanąłem w obliczu moralnego dylematu. Czy powinienem powiedzieć Zworkinowi o
tych utajnionych pornograficznych filmach, czy też nie? On oglądał jedynie
„normalne” nagrania na obu taśmach: tracący myszką western z Johnein Wayne’em i
niedawno nakręconą komedię o tym, jak komputer staje się panem Wall Street.
Na swoją obronę mogę powiedzieć tylko tyle, że podejmując decyzję, kierowałem
się dobrem mej załogi. Ludzie byli już na orbicie przez 650 dni, a mieli na niej
spędzić jeszcze dwa miesiące, zanim mogliby się połączyć ze swymi bliskimi na
Ziemi. Doszedłem więc do wniosku, że pornograficzne filmy pomogłyby im znosić
samotność i lepiej wywiązywać się z obowiązków na pokładzie.
Nie mógł się o tym jednak dowiedzieć Zworkin.
Postanowiłem zaryzykować. Członkom załogi, jednemu po drugim, wyjawiałem sekret
obu nowych taśm. Morale natychmiast wzrosło o sześćset procent, a jakość
wykonania zadań i wydajność nie pozostały w tyle. Ludzie byli weseli i częściej
się uśmiechali. Doszedłem do wniosku, że działo się tak zarówno dlatego, iż w
ten sposób triumfowali nad Zworkinem, jak dlatego, że oglądali ustne akty
Roberty i jej dorodnej przyjaciółki - Elektrycznej Edny (na prąd stały i
zmienny).
Sam odwiedził nas jeszcze dwa razy, wymieniając kasety na lody. Był już naszym
przyjacielem. Miał najwyraźniej niewyczerpany zapas kaset, a każda z „podwójnym
nagraniem”. Podczas gdy Zworkin spędzał spokojnie czas oglądając „regularne”
nagrania na każdej z taśm i pocąc się z wrażenia na widok dziewczyny w bikini,
reszta naszej załogi delektowała się przygodami stewardess, gwiazdek filmowych,
modelek i innych okazów kobiecej rozwiązłości.
Płynął dzień za dniem, a każdy z nas dosłownie liczył godziny do kolejnego
przybycia Sama z ładunkiem nowych kaset. Przestaliśmy nawet jadać lody, aby mieć
ich dość na prezenty dla niego.
Ale wtedy Sam zastawił na nas pułapkę. Czy raczej na mnie.
- Słuchaj, Greg - powiedział do mnie któregoś dnia w komorze dokowania,
przygotowując się do wyjścia. - Nie mógłbyś za następnym razem włożyć mi do
lodów tych paru diamentów, które tu robicie?
Byłem tak zaskoczony, że niemal straciłem mowę. Obejrzałem się za siebie, czy
obsługujący śluzę technik czegoś nie usłyszał, ale na szczęście był bez reszty
pochłonięty studiowaniem etykiet czterech kaset przywiezionych przez Sama.
- Nie rozumiem, o czym mówisz. - Chciałem to powiedzieć głośno, ale z krtani
wydostał mi się jedynie chrypliwy szept.
Sam zrobił do mnie oko.
- Nie udawaj! Wszyscy wiedzą, że robicie z metanu wysokojakościowe diamenty w
waszym laboratorium. W stanie nieważkości wychodzą podobno na medal. Podpompuj
trochę więcej metanu i zrób dla mnie parę sztuk. Sprzedam je na Ziemi, a potem
podzielimy się zyskiem po połowie.
- To jest niemożliwe - powiedziałem łagodnie.
Jego uśmiech zmienił się na szelmowski.
- Słuchaj, Greg, stary druhu. Nie proszę cię o tajemnicę wojskową. Tylko o parę
kamieni. Opylę je na Ziemi. Zarobimy niezłą harmonię pieniędzy.
- Diamenty, które tu robimy, nie nadają się na klejnoty - skłamałem.
- Niech to ocenią moi kumple z Czterdziestej Siódmej ulicy - wyszeptał.
- Wykluczone.
Sam wydał z siebie smutne westchnienie.
- Greg, to nie ma naprawdę nic wspólnego z polityką. To biznes. Kapitalizm.
Pokręciłem głową tak gwałtownie, że moje ciało zakołysało się w powietrzu.
Sam wydawał się godzić z przegraną.
- Okay. Ale to wstyd. Przecież nawet wasi liderzy na Kremlu robią pieniądze,
sprzedając swe biografie zachodnim wydawcom. Kapitalizm wślizguje się do was.
Nie odpowiadałem. Tymczasem on założył hełm i zamocował uszczelkę powietrzną
wokół szyi. Zanim zasunął okienko hełmu, zapytał jakby mimochodem:
- Co będzie, jak Zworkin się dowie, jakie to filmy oglądaliście?
Poczułem, że krew napływa mi do twarzy, a policzki zaczynają płonąć.
- Bracie, tylko parę diamencików - nalegał. - Parę karatów. Nie proszę o wiele.
Wyszedł przez śluzę powietrzną i poszybował ku swemu statkowi. W tym momencie
chętnie bym go udusił.
Teraz stałem w obliczu prawdziwego dylematu: albo się ugiąć przed jego
szantażem, albo tłumaczyć się przed Zworkinem i władzami na Ziemi. Kara groziła
nie tylko mnie, ale całej załodze. Nie zasłużyli, aby cierpieć z powodu mych
błędnych decyzji, a zanosiło się, że będą musieli. Teraz spędzimy wszyscy resztę
życia przegarniając widłami gnój na Syberii albo obsługując maszyny górnicze na
Księżycu,
Okazałem się słaby. Dałem się przekupić. A przecież kierowałem się wzniosłymi
pobudkami, miałem najlepsze zamiary! Jakże jednak wyglądają one w zestawieniu z
faktem, że zezwoliłem mej załodze oglądać filmy pornograficzne, dostarczone
przez kapitalistycznego agenta CIA? Nic innego, jak zwykłe przekupstwo. „Będę
miał szczęście, jeśli wszystko skończy się na Syberii” - pomyślałem wtedy.
Uległem namowom Sama. Wmówiłem sobie, że robię to w interesie załogi, choć była
to próba ratowania własnej skóry i dobrego imienia mej ukochanej rodziny.
Poleciłem technikowi, by zsyntetyzował kilka dodatkowych, niewielkich diamentów
i włożyłem je do pojemnika z lodami podczas następnej wizyty Sama.
Był to oczywiście ten sam tydzień, w którym przedstawiciele ZSRR i mocarstw
zachodnich spotkali się w Genewie, aby zadecydować o dalszym losie broni
kosmicznej. Zarówno nasz system „Czerwona tarcza”, jak i amerykański system
wojen gwiezdnych znajdowały się w fazie zaawansowanych prób. Wiele z testów
przeprowadziliśmy na pokładzie naszego Mira 5. Powstawało teraz pytanie, czy
każda ze stron powinna rozwijać swój własny system, czy też powinniśmy
wypracować jakąś metodę współpracy.
Sam wrócił po kilku dniach. Nie chciałem się z nim widzieć, lecz bałem się
zrobienia mu afrontu. Sprawiał wrażenie szczęśliwego i z czegoś zadowolonego.
Tym razem przywiózł nam aż sześć kaset. Rozmawiałem z nim krótko i bardzo
chłodno, ale nie wydawał się być tym zmartwiony. Śmiał się i żartował. Razem z
kasetami podał mi skrawek papieru ze skreślonym na nim krótkim liścikiem.
Przeczytałem liścik dopiero za mym przepierzeniem, gdy Sama już nie było.
„Dobra robota. Materiał wart małą fortunę.
Hę mógłbyś dostarczać każdego tygodnia?”
Byłem co prawda przyzwyczajony do braku ciążenia, lecz w tym momencie poczułem
się, jak gdybym spadał w głąb jakiejś bezdennej studni.
Co gorsza, konferencja w Genewie po kilku rokujących postęp dniach z
niewiadomych powodów utknęła w martwym punkcie. Dyplomaci zaczęli się wymieniać
epitetami w stylu typowym dla zimnej wojny. Świat był zaszokowany. Dostaliśmy z
Ziemi rozkaz, by przyspieszyć próby naszego działa laserowego, zainstalowanego w
segmencie mieszczącym laboratorium, na rufie naszej stacji.
Śledziliśmy w napięciu nowe wiadomości telewizyjne, dochodzące do nas z różnych
punktów globu, oczywiście bez informowania o tym naszego ziemskiego ośrodka
kontroli. Wszyscy byliśmy przerażeni nieoczekiwanym rozwojem wypadków w Genewie.
Zworkin miał na ten temat wyrobione zdanie.
- Imperialiści szukają pretekstu, aby zaatakować nas pociskami jądrowymi, zanim
nasz antyrakietowy system będzie gotowy.
Muszę przyznać, że była to bardzo prawdopodobna interpretacja. Przerażała mnie
jednak myśl, że być może my będziemy musieli uderzyć na nich pierwsi, zanim ich
system wojen gwiezdnych zostanie oddany do użytku. Tak czy inaczej, oznaczało to
zagładę atomową.
Nawet słabo rozgarnięty Korolew wydawał się być zmartwiony.
- Wybuchnie wojna? Co teraz będzie? - dopytywał się bez przerwy.
Nikt tego nie wiedział.
Na domiar złego w trakcie naszych przygotowań do prób działa laserowego Sam
zapowiedział przez radio swoją nową wizytę. Miał za trzy godziny przywieźć nam
„coś specjalnego”.
Wyglądało na to, że nic sobie nie robi z kryzysu w Genewie. Przybywał, jak
zwykle, „w interesach”. Zworkin nie mylił się od początku co do niego. Gunn był
szpiegiem. Teraz byłem tego pewny.
W mym umyśle zaczął się rodzić plan działania. Za parę godzin będę osobiście
prowadził próbę działa laserowego. Dlaczegóż by śmiercionośny strumień światła
nie miał „przypadkowo” trafić w nadlatujący statek Amerykanina? Sam Gunn
zostanie upieczony, jak chudy kurczak w gorącym piecu. Incydent godny
ubolewania. Ale moje problemy zostaną rozwiązane.
Zaraz jednak nawiedziła mnie refleksja, że spowodowałoby to na Ziemi niesamowite
zamieszanie. Rokowania w Genewie mogłyby zostać zupełnie zerwane. Incydent
mógłby stać się iskrą, od której zająłby się cały świat. Mógłby doprowadzić do
wojny atomowej.
Niełatwo mi było wszakże zrezygnować z zamiaru pozbycia się Sama. Nie miał
przecież prawa zbliżać się tak bardzo do radzieckiej stacji w swym amerykańskim
statku. Zarówno USA, jak i ZSRR wyraźnie oznajmiły, że strefy wokół ich stacji
orbitalnych są suwerennym terytorium i nie mogą być naruszane przez statki
drugiej strony. Wizyty Sama na pokładzie Mira 5 były zatem zupełnie nielegalne,
potajemne i skryte, z wyjątkiem pierwszej „awaryjnej” wizyty. Gdybyśmy go więc
usmażyli, mielibyśmy do tego pełne prawo.
Ale z drugiej strony, czy cała załoga zachowałaby wtedy milczenie na temat
licznych wizyt Sama? Czy Zworkin utrzymałby język za zębami, czy też
zadenuncjowałby mnie po powrocie na łono Matki Rosji?
Czy warto byłoby się jednak tym przejmować, gdyby wybuchła wojna?
Pociłem się rozmyślając o tym w laserowym laboratorium, doczepionym do rufy
naszej stacji, w parę godzin po tym, jak Sam zawiadomił nas o swym przybyciu.
Wiedział, że mieliśmy dokonać próby lasera. Musiał o tym wiedzieć, i dlatego tak
beztrosko podążał w naszym kierunku w tej właśnie chwili.
W laboratorium było chłodno. Trzej technicy obsługujący gigantyczny laser
założyli grube swetry na swe kombinezony, a koniuszki palców ich rękawic były
ucięte, tak by mogli z wyczuciem manipulować przy delikatnych aparatach. Ja
jednak wylewałem z siebie wiadra potu.
Ten segment stacji był odczepialny. W razie potrzeby można go było w całości
sprowadzić z orbity na Ziemię, a na jego miejsce wysłać nowy. Ogromny laser
zajmował niemal całą przestrzeń laboratorium. Gdyby nie fakt, że znajdowaliśmy
się w stanie nieważkości, byłoby dla techników niemożliwością konieczne dla
obsługi maszyny wspięcie się do wszystkich jej zakamarków.
Przez jedno z szerokich okien optycznych miałem możność kontemplować czarną
czeluść przestrzeni. Jednakże żadne okno nie wytrzymałoby potwornego natężenia
promieni lasera. Dlatego śmiercionośny strumień świetlny był wyprowadzany na
zewnątrz poprzez rurę z wypolerowanej miedzi. Dzięki temu wewnątrz laboratorium
panował zawsze taki chłód. Nie sposób było utrzymać ciepła w pomieszczeniu
maszyny, gdyż uciekało ono przez rurę. Na końcu rury było zainstalowane lustro,
(również z wypolerowanej miedzi), za którego pomocą strumień laserowego światła
mógł zostać naprowadzony na cel bądź hipotetyczny, bądź rzeczywisty.
Wyliczyłem trajektorię lotu Sama jeszcze w kabinie dowodzenia i wprowadziłem te
dane do mego podręcznego komputera. Teraz, gdy technicy przygotowywali się do
próbnego odpalenia lasera, przekazałem im współrzędne statku Sama jako
współrzędne celu. Nieraz wysyłali wielomegawatowy strumień w pustą przestrzeń,
więc i teraz sądzili, że zrobią to samo. Jedynie ja wiedziałem, że gdy wypalą
oni z laserowego działa, jego strumień zniszczy nadlatujący amerykański statek i
zabije Sama Gunna.
Zlany zimnym potem, udręczony obawą i - mogę to dziś wyznać - poczuciem winy,
realizowałem swój plan. Technicy wprowadzili moje dane do komputera sterującego
lustrem celowniczym, i ta wielka, zawieszona na zewnątrz kadłuba stacji płyta
wypolerowanej miedzi wodziła już swym lustrzanym okiem za statkiem Sama,
obracając się nieznacznie w każdej sekundzie. Sterujące jej ruchem przekaźniki
trzaskały wewnątrz laboratorium, a dla mnie ten dźwięk był jak odgłos kropel
wody w chińskiej machinie wodnych tortur.
Nagle do mych uszu dotarł odgłos jakby westchnienia, towarzyszący otwieraniu
szczelnej klapy między dwoma segmentami stacji. Skierowałem wzrok w tamtą stronę
i zobaczyłem, jak klapa się otwiera. Jęknęły ciężkie zawiasy i poprzez otwór
wejściowy „wpłynął” Zworkin. Zręcznie okrążył pulpit kontrolny i zatrzymał się
obok mnie.
- Wykazujesz jakieś niezwykłe zainteresowanie tym testem - powiedział miękko.
Zapiekło mnie w środku, jakbym włożył rękę do laserowego strumienia.
- Przecież w Genewie panuje kryzys - powiedziałem z trudem. - Moskwie zależy,
aby ta próba przebiegła bezbłędnie.
- I sądzisz, że przebiegnie?
Nie ufałem już własnemu głosowi i wybrałem milczenie. Skinąłem jedynie
potakująco głową.
Przez nieskończenie długą chwilę Zworkin obserwował mamrocących coś techników,
po czym zapytał:
- Czy nie wydaje ci się dziwne, że ten Amerykanin przybywa do nas dokładnie w
momencie, gdy ma się odbyć nasza próba laserowa?
Skinąłem znów głową, utkwiwszy oczy w pustym punkcie przestrzeni, gdzie za
chwilę miały się spotkać: laserowy strumień i statek Sama.
- Przed niespełna godziną otrzymałem interesujący meldunek z Moskwy - mówił
Zworkin.
Nie miałem odwagi spojrzeć mu w oczy, ale jego głos brzmiał oschle i poważnie.
- Chodzą słuchy, że rokowania w Genewie wpadły na diamentową rafę - ciągnął.
- Co takiego? - Obróciłem się gwałtownie w jego stronę.
Stwierdziłem, że nie jest to kpina. Zworkin wydawał się być równie zmartwiony,
jak ja. Nawet więcej. Sprawiał wrażenie przerażonego. Ton jego głosu, który
przed chwilą zabrzmiał mi nutą sarkazmu, w rzeczywistości odzwierciedlał
przerażenie.
- Rozumiesz, to jest jeszcze nie potwierdzona pogłoska - rzekł. - Ale oni mówią,
że wywiad NATO dowiedział się, iż wytwarzamy w stanie nieważkości czyste
diamenty. Kryształy diamentowe o takich rozmiarach, że można z nich robić
zwierciadła i okna w laserach najwyższej mocy. Oni się obawiają, że
wyprzedziliśmy ich znacznie w tej kluczowej dziedzinie techniki.
W tej samej chwili z głośnika pokładowego dobiegł nas wesoły głos Sama.
- Ejże, wy tam! Przyjaciele i sąsiedzi! Tu wasza służba dostawcza. Prosto z
Hollywood!
Laserowe lustro znów wydało lekki trzask, znów obróciło się niedostrzegalnie w
przestrzeni. Potem jeszcze raz. Jeden z techników „popłynął” ku pulpitowi, gdzie
się znajdowałem, i wcisnął jeden po drugim trzy duże czerwone włączniki prądu.
Czynność ta sprawiła, że jego ciało za każdym razem unosiło się aż pod sufit
niewysokiego, na szczęście, laboratorium. Technik unosił się i opadał niby
pęcherzyk powietrza zamknięty w szklanej rurce.
Z sąsiedniego segmentu stacji dobiegło nas niskie buczenie generatorów prądu.
Czułem, jak od wibracji drżą mi buty.
Oczyma wyobraźni widziałem cienką żółtą linię, która przedstawiała tor lotu
zbliżającego się do nas statku Sama. Wybiegała ku niej gruba czerwona linia -
zabójczy strumień światła naszego lasera.
- Mam dziś coś więcej niż kasety - rozbudzał naszą ciekawość Sam. - Udało mi się
zdobyć naprawdę fajne gry elektroniczne. Nie oderwiecie się od nich. Mam też
najnowsze filmy sportowe i całe wiadro hamburgerów. Prawdziwa wołowina!
Wystarczy je podgrzać w kuchence mikrofalowej. Bez porównania lepsze od tej soi,
co ją bez przerwy wcinacie. Mam też musztardę i ketchup...
Rozgadał się na dobre. „Dobrze, że nasi łącznościowcy potrafią zawsze wymazać
jego monologi z naszych taśm, kontrolowanych przez ośrodek na Ziemi - myślałem z
ulgą. - Załatwienie czegoś ze Zworkinem było zbyt kłopotliwe...”
Poprzez jego błazeńską paplaninę dochodziły do mych uszu trzaski przekaźników
laserowego lustra, niby trzaski zamków karabinów plutonu egzekucyjnego,
ładowanych jeden po drugim. Sam zbliżał się do nas zupełnie nieświadomy tego, co
go czekało. Już widziałem, jak jego statek eksploduje trafiony laserowym
promieniem, a on sam wraz ze swymi kasetami i hamburgerami zmienia się w ułamku
sekundy w gorącą kulę krwawej pary.
Wyciągnąłem rękę i wyłączyłem główny wyłącznik na tablicy rozdzielczej,
wyskakując przy tym - podobnie jak technik przede mną - ku sufitowi
laboratorium. Generatory zmieniły ton na coraz to niższy i w końcu zamilkły.
Gdy po odbiciu się głową od sufitu osiadłem z powrotem obok pulpitu kontrolnego,
zauważyłem że Zworkin patrzy na mnie badawczo. Wiedziałem, że będę musiał się
przed nim tłumaczyć, ale musiałem tak postąpić. Nie mogłem zabić Sama. Nie byłem
w stanie zamordować go z zimną krwią, bez względu na to, co mnie teraz czekało.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał Zworkin
- Nie powinniśmy przeprowadzać tej próby, gdy amerykański szpieg jest tak blisko
i wszystko widzi - odparłem chwytając się ręką brzegu pulpitu, by odzyskać
stabilność.
Zerknął na mnie chytrze, po czym zawołał w stronę dwóch oniemiałych z wrażenia
techników:
- Wynoście się stąd! Obaj! Aż dowódca rozkaże wam powrócić.
Wzruszywszy ramionami i wymieniwszy się spojrzeniami, dwóch młodych ludzi
opuściło laboratorium. Zworkin zamknął za nimi klapę i nachylając się rzucił na
mnie pytające spojrzenie.
- Grigoriju Aleksandrowiczu - odezwał się po chwili. - Musimy coś zrobić z tym
Amerykaninem. Jeśli kontrola naziemna dowie się o nim... Jeśli Moskwa zorientuje
się...
- Mówiłeś coś o kryształach diamentów - powiedziałem zmieniając temat. - Czy
sądzisz, że imperialiści już wiedzą o naszych eksperymentach tu, na statku?
- Oczywiście, że wiedzą! A ten jankeski szpieg jest kluczem do całej sprawy.
- Co powinniśmy zrobić?
Zworkin potarł podbródek, ale nic nie powiedział, a ja złapałem się na myśleniu
o tym, że jego trądzik zniknął bez śladu.
Pozwoliliśmy więc Samowi złożyć jeszcze jedną wizytę w naszej stacji, a ja
natychmiast poprosiłem go do mej prywatnej przestrzeni życiowej za
przepierzeniem.
- Ale puszki - rzekł lekceważąco. - Widziałem większe trumny. Czy to jest
wszystko, co robotniczy raj na ziemi może dla was zrobić?
- Tylko bez propagandy - szepnąłem ostro. - I od dziś koniec z szantażem. Nie
wrócisz tutaj już nigdy i nie dostaniesz ode mnie więcej diamentów.
- Lodów też nie? - Wydawał się zupełnie nie zdawać sobie sprawy z powagi
sytuacji.
- Koniec ze wszystkim - powiedziałem, wysilając się, by mój szept brzmiał tak
groźnie, jak tylko to było możliwe. - To jest ostatnia twoja wizyta u nas.
Więcej ich nie będzie.
Sam uśmiechnął się z ubolewaniem i sięgnął do kieszeni na biodrze swego
kombinezonu.
- Przeczytaj to - rzekł i wręczył mi skrawek papieru; były na nim dwie liczby, a
każda z nich sześciocyfrowa.
- Pierwsza liczba to numer twojego prywatnego konta w Banku Berneńskim w
Szwajcarii.
- Obywatele radzieccy nie mogą...
- Druga liczba to kwota, we frankach szwajcarskich, jaka znajduje się na twoim
koncie - dokończył zignorowawszy moją obiekcję.
- Powiedziałem ci, że nie mogę... - przerwałem i zerknąłem znowu na drugą z
liczb.
Nie byłem pewny, jaki jest kurs wymiany rubli na franki szwajcarskie, ale sześć
cyfr to było zawsze sześć cyfr.
Sam zaśmiał się miękko.
- Moi kumple w Nowym Jorku mają kumpli w Szwajcarii. W ten sposób otworzyłem ci
konto. Jest na nim połowa zysku ze sprzedaży tych kilku kamyków, które mi dałeś.
- Nie wierzę ci! Próbujesz mnie przekupić!
Wyraz ubolewania na jego twarzy stał się jeszcze wyraźniejszy.
- Nie bądź frajerem, Greg. Trzy czwarte członków waszego Politbiura ma konta w
Szwajcarii. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że rokowania w Genewie utknęły w
martwym punkcie z powodu...?
- Z powodu twojego raportu dla CIA, że my tu produkujemy diamenty - syknąłem. -
Jesteś szpiegiem. Przyznaj się!
Uśmiechnął się znowu i rozłożył ręce w geście zupełnej bezradności.
- Zgadza się. Przekazałem pewne informacje do TSK.
- Nie do CIA?
Sam zamrugał powiekami.
- Do CIA? Chyba żartujesz. A cóż ja mam wspólnego z tymi kapusiami? Ja załatwiam
sprawy z TSK.
- Tajną Służbą Kontrwywiadu?
- Ależ skąd! Z Towarzystwem Szlachetnych Kamieni. To kartel diamentowy. Nie
słyszałeś o DeBeersie i innych facetach z tej branży?
Byłem zbyt zaskoczony jego słowami, żeby coś powiedzieć, a tymczasem on ciągnął:
- Kartel wiedział, że produkujecie diamenty w stanie nieważkości. Jak moi kumple
w Nowym Jorku zobaczyli kamienie, które mi dałeś, od razu zadzwonili do kumpli w
Amsterdamie.
- Międzynarodowy Kartel Diamentowy...
- No jasne, bracie - rzekł Sam. - Oni się boją, że wasze sztuczne diamenty mogą
zbić cenę na ich rynku.
- Ale przecież kryzys w Genewie - mruknąłem.
Na twarzy Sama znów zagościł uśmiech.
- Spór w Genewie toczy się między kartelem diamentowym a waszym rządem. Nie ma
nic wspólnego ani z wojnami gwiezdnymi, ani z „Czerwoną tarczą”. Oni o tym
zapomnieli. Teraz rozmawiają tylko o szmalu.
- Nasi przywódcy nigdy by nie upadli tak nisko - powiedziałem nie mogąc uwierzyć
jego słowom.
Sam uciszył mnie swym uśmiechem.
- Wasi przywódcy targują się z kartelem, jak przekupki na rynku. Sekretarz
generalny waszej partii rozmawia teraz właśnie z szefami kartelu przez prywatne
światłowodowe łącze telewizyjne.
- Skąd o tym wiesz?
Sięgnął do głębokiej kieszeni na pośladku swego kombinezonu.
- Z tego specjalnego nagrania wideo. To mój prezent dla ciebie. Chyba rozumiesz,
że nie można we wszystkim ufać tym facetom z Amsterdamu. - Uśmiechnął się po
łobuzersku.
Z trudnością łapałem oddech, a w głowie mi się kręciło. Tymczasem on mówił.
- Słuchaj, Greg. Wasi przywódcy niedługo przystąpią do kartelu diamentowego.
Targują się tylko o cenę.
- Niemożliwe!
- Trudno ci uwierzyć, że dobrzy socjaliści pomagają złym kapitalistom
kontrolować po kryjomu cenę diamentów? Ale to się właśnie dzieje, więc pomóż mi.
Gdy tylko porozumieją się co do warunków, konferencja w Genewie zaraz wystartuje
z kopyta.
- Łżesz! Nigdy nie uwierzę twoim słowom!
Sam wzruszył ramionami i stuknął palcem w kasetę.
- Obejrzyj ten film, a zobaczysz, co dzieje się w Genewie. Potem, jak się
wszystko uspokoi, ty i ja możemy znów zacząć robić interesy.
Pokręciłem przecząco głową.
- Nie chcesz chyba oddać całego zysku tym facetom z kartelu - mówił. - Możemy
prowadzić wymianę na rozsądną skalę. Dopóki nie będziemy się za bardzo rzucali w
oczy, kartel nas nie zauważy. Ale to będzie i tak duża forsa, jak dla nas.
- Nigdy w świecie! - powiedziałem i wiedziałem, że nie dam się skusić.
„Przystanie na jego prośby oznacza działanie na szkodę mego narodu, mojego rządu
- myślałem oburzony. - Gdyby KGB dowiedziało się kiedyś o tym...”
Osobiście wyprowadziłem Sama przez komorę dokowania na zewnątrz. I nigdy więcej
nie zezwoliłem mu na odwiedzenie naszej stacji, choć dopraszał się tego i
czarował nas przez radio.
Po kilku tygodniach zdał sobie wreszcie sprawę, że nie zamierzam się z nim
więcej zadawać. Że jeśli powiem „nigdy”, to dotrzymuję słowa.
- Okay, przyjaciele - powiedział podczas swej ostatniej próby dogadania się z
nami. - Będę musiał znaleźć jakiś inny sposób, żeby zarobić pierwszy milion.
Trzymaj się, Greg! Życzę sukcesów w proletariackim raju!
W głosie starca zabrzmiała tęskna nuta. Przerwał swą opowieść, wydał z siebie
długie świszczące westchnienie i pogładził się po głowie ręką pokrytą
wątrobianymi plamami.
Reporterka dawno zapomniała już o chłodzie panującym w księżycowej kopule.
Pochyliwszy się ku Prokowowi zapytała:
- Czy to był ostatni raz, gdy widział pan Sama Gunna lub słyszał o nim?
- Tak - odparł Rosjanin. - Pozbyłem się go na dobre.
- Ale co się potem stało?
Prokow skrzywił się, jakby na wspomnienie czegoś przykrego.
- Co się stało? Wszystko rozegrało się dokładnie tak, jak on przewidział.
Rokowania w Genewie zostały wznowione, a Wschód i Zachód zawarły nowe
porozumienie. Moja załoga osiągnęła cel swej misji: spędziliśmy na orbicie pełne
dwa lata, a potem wróciliśmy na Ziemię. Związek Radziecki został partnerem
międzynarodowego kartelu diamentowego.
- A pan zapewne poleciał na Marsa? - zauważyła reporterka.
Na pomarszczonej twarzy Prokowa pojawił się wyraz niezadowolenia.
- Nie poleciałem. Nie mianowano mnie dowódcą wyprawy na Marsa. Wprawdzie Zworkin
nigdy mnie nie zadenuncjował i nigdy nie przyznał się do swych własnych
kontaktów z Samem, ale jego raport na mój temat był dostatecznie niszczący, aby
mnie wyłączono z planów wyprawy. Najbliżej Marsa byłem podczas pobytu na stacji
meteorologicznej na Antarktydzie.
- Czy to wówczas sekretarz generalny waszej partii?...
- Tak. Po odejściu ze swego stanowiska osiedlił się w Szwajcarii. Wciąż tam
mieszka, kapitalistyczny milioner.
- I nigdy więcej nie prowadził pan już interesów z Samem?
- Nigdy. Powiedziałem mu to i dotrzymałem słowa.
- Czy taka krótka znajomość wystarczyła, aby zrujnować pana karierę?
Prokow skinął w zamyśleniu głową.
- A jednak to przecież pan niejako utorował drogę ZSRR do kartelu diamentowego.
To musi być warte co roku setki milionów dla waszego rządu.
Prokow wydał z siebie tylko jedno gorzkie słowo:
- Ba!
- A co się stało z pana kontem w szwajcarskim banku? - indagowała go reporterka.
- Z tym, które założył panu Sam.
Prokow powiódł ręką wokół księżycowej kopuły.
- A jak, według pani, byłoby mnie stać na przebywanie tutaj?
- Sądziłam, że pobyt w Ośrodku im. Leonowa jest wolny od wszelkich...
- Ależ tak. Ośrodek dla Emerytowanych Bohaterów Związku Radzieckiego jest
absolutnie wolny od opłat! Chyba że się chce dostać prawdziwą wołowinę w
befsztyku a la Strogonoff. Bo za to już się płaci. Albo elektryczny koc na
łóżko. Albo czekoladę. Pani wie, że najlepsza jest wciąż czekolada ze
Szwajcarii.
- Chce pan powiedzieć, że to konto w Szwajcarii...
- Raczej coroczne odsetki - rzekł Prokow. - Nie jest tego zbyt dużo, ale zawsze
wystarczy, żeby pokryć różne konieczne wydatki. Pieniądze wciąż leżą na mym
koncie i co roku usłużne szwajcarskie gnomy wysyłają mi procenty przez radiofon.
W porównaniu z innymi, mieszkającymi tu Bohaterami, jestem zamożnym człowiekiem.
Mogę im nawet fundować wódkę.
Reporterka z trudem stłumiła śmiech.
- A więc wkład bankowy Sama wciąż jest dla pana pomocą. Po tylu latach!
Starzec siedział przez chwilę w bezruchu, po czym powoli skinął głową.
- Tak. Jest dla mnie pomocą - szepnął. - Nawet po jego śmierci. A ja nigdy mu
nie podziękowałem. - Jego głos załamał się. - Nigdy nie powiedziałem mu miłego
słowa.
- Był dość trudny w obejściu - powiedziała pocieszająco reporterka. - Bardzo
skomplikowana osobowość.
- Złodziej - rzekł Prokow, ale jego głos zabrzmiał tak miękko, jakby
wypowiedział błogosławieństwo. - Szantażysta i łotrzyk.
W jego oczach zabłysły łzy.
- Jak bardzo bym chciał, żeby tu był! Znałem go tylko przez parę miesięcy.
Przestraszył mnie niemal na śmierć i omal nie spowodował wojny atomowej.
Zdemoralizował moją załogę i pogrzebał moją szansę dowodzenia wyprawą na Marsa.
Oszukał mnie i posługiwał się mną w sposób haniebny...
Reporterka uśmiechnęła się współczująco.
- Ale dziś po latach - ciągnął starzec - uśmiecham się na jego wspomnienie.
Potrafił sprawić, że życie było barwne i ekscytujące. Och, jak bardzo mi go tu
brak!
Tłumaczył Cezary Lipski
Uciekaj!
Wstęp
Mamy na ogół bardzo mylne wyobrażenie na temat więzień. Określamy je mianem
„kryminalnego systemu sprawiedliwości”, gdy w rzeczywistości mają one niewiele
wspólnego ze sprawiedliwością, a skazani zazwyczaj dopiero za murami więziennymi
stają się ekspertami w dziedzinie metod przestępczych.
Można by to zmienić na lepsze. Na przykład można by budować więzienia innego
rodzaju niż obecne i rekrutować służbę więzienną, która pomagałaby w
resocjalizacji skazanych, w przywracaniu ich na łono społeczeństwa. Oczywiście
nie każdemu więźniowi można w ten sposób pomóc. Niektórzy są zupełnie straceni -
antyspołeczne dusze na długo przedtem, zanim dostaną się do więzienia. Inni to
zawodowi przestępcy, których zresocjalizować może tylko śmierć.
Wielu więźniom można by jednak pomóc, gdybyśmy zechcieli wyłożyć pieniądza na
więzienia - i ich personel - nadające się do tego celu. Chociaż naszpikowane
najnowszą technologią więzienie, o jakim jest to opowiadanie, to jeszcze dziś
fantazja, wiele urządzeń w nim opisanych można już zbudować. Trudniejsze byłoby
znalezienie takich ludzi, jak Joe Tenny. Wiem jednak, że tacy istnieją, gdyż
pierwowzorem postaci Joego był mój dobry przyjaciel, niestety, zmarły
przedwcześnie. Jest to rzadki typ człowieka, ale jeszcze trudniej jest znaleźć
społeczeństwo, które nie szczędziłoby wydatków i wysiłków, aby umożliwić
właściwym kobietom i mężczyznom zrobienie z więzień tego, czym być powinny, a
więc miejsc naprawy moralnej tych przestępców, których naprawić można.
I
Drzwi zamknęły się za nim.
Danny Romano stał w środku niewielkiego pokoju, a każdy jego nerw napięty był
jak struna. Czekał na odgłos przekręcanego w zamku klucza, ale nic nie mąciło
ciszy.
Cicho jak kot powrócił na palcach do drzwi i lekko nacisnął klamkę. Ustąpiła.
Drzwi nie były zamknięte.
Danny uchylił drzwi i zerknął na korytarz. Był pusty. Strażnicy, którzy go
przyprowadzili, znikli. Żadnych odgłosów, żadnych kroków. W głębi korytarza,
wysoko pod sufitem, było widać kamerę telewizyjną, a tuż obok jej obiektywu
paliło się czerwone światełko.
- Nie daj się im zrobić w konia - rzekł do siebie. - To jest kryminał.
Danny rozejrzał się po pokoju. Było w nim tylko jedno łóżko. Na gołym materacu
leżały ułożone w stosik: ubranie, pościel, ręczniki i przybory toaletowe. Przy
„nogach” łóżka wmontowany był w ścianę niewielki ekran telewizyjny. W drugim
końcu pokoju stało biurko, pusta szafa biblioteczna i dwa drewniane krzesła z
twardymi oparciami. Ściany mieniły się miłym błękitem.
- To nie może być cela... w każdym razie nie dla mnie. Musieli się pomylić.
Danny wiedział, że w celi o takich rozmiarach umieszcza się zawsze czterech
więźniów. Niekiedy nawet sześciu.
Najdziwniejsze jednak było co innego - zapach, jaki tu panował. Pokój pachniał
czystością. Przez uchylone okno wpadało do środka świeże powietrze. A w oknie
nie było żadnych krat. Danny spróbował sobie przypomnieć, w ilu celach
więziennych odbywał karę. W ośmiu? Może w dziesięciu? Wszystkie cuchnęły, jak
wysypiska śmieci.
Podszedł do leżącego na łóżku ubrania. Spodnie! Prawdziwe sztruksowe spodnie.
Koszule sportowe. A jakie kolory! Niebieskie, brązowe, beżowe. Zrzucił szary
kombinezon, który miał na sobie, i przymierzył jasnoniebieską koszulę, potem
ciemnobrązowe spodnie. Pasowały na niego, jak ulał. Nigdy dotąd nie zadano sobie
tyle trudu, by dobrać mu ubranie więzienne, pasujące do jego żylastej,
filigranowej figury.
Potem skierował się w stronę okna i wyjrzał na zewnątrz. Wyglądało na to, że
znajduje się na piątym lub szóstym piętrze. Teren wokół budynku zaczynał już
zielenić się wraz z pierwszym tchnieniem wczesnej wiosny. Ale w cieniu, rzucanym
przez inne budynki, widać było jeszcze tu i ówdzie resztki śniegu.
Budynków było razem dwanaście. Wszystkie duże, prostokątne i wyglądające na
nowe. Każdy miał dziewięć pięter, choć nieco dalej widać też było parę
mniejszych. Nad jednym z nich wznosił się wysoki komin. Budynki były
rozmieszczone wokół rozległej murawy, przeciętej siecią wybetonowanych dróżek, z
rzadka obsadzonych młodymi drzewkami. Drzewka zaczynały już puszczać pąki.
- Nie ma parkanu - powiedział znów do siebie Danny.
W żadnym z okien zakładu nie było krat. Odniósł wrażenie, że wchodzono do
budynków i wychodzono z nich całkiem swobodnie. Żadnych strażników? Żadnych
zamków w drzwiach? Za najdalszym z budynków był teren zadrzewiony. Gdy go tu
wieziono dziś rano, zauważył, że za owym laskiem przebiega autostrada prowadząca
do miasta.
Do jego Laurie.
Uśmiechnął się. W uszach zabrzmiały mu raz jeszcze niezbyt zrozumiałe słowa
sędziego: „Czas odbywania kary nieokreślony”. Adwokat wyjaśnił mu, że pozostanie
w więzieniu tak długo, jak oni będą chcieli. Może rok, może dziesięć lat. A może
pięćdziesiąt...
- Już dziś mnie tu nie będzie - zaśmiał się.
Lekkie pukanie do drzwi sprawiło, że aż podskoczył. „Ktoś mnie podsłuchał” -
przebiegło mu przez myśl.
Pukanie powtórzyło się, tym razem już głośniejsze.
- Można wejść? - zabrzmiał dźwięczny, męski głos.
- Taa...
Drzwi otworzyły się.
- Chciałbym porozmawiać z tobą i zapoznać cię z różnymi sprawami. Nazywam się
Joe Tenny.
Danny zauważył, że Joe musi mieć co najmniej czterdzieści lat. Był przysadzisty
i budził swym wyglądem respekt, ale uśmiechał się. Miał szeroką twarz, a jego
proste ciemne włosy były zaczesane do góry. Był o głowę wyższy od Danny’ego i
trzy razy szerszy. Marynarka jego garnituru wyglądała na nieco za ciasną w
piersiach. Koszulę miał rozpiętą pod szyją, a krawat opuszczony na dół.
„Pewnie glina - pomyślał Danny. - A może strażnik. Ale dlaczego nie nosi
munduru?”
Joe Tenny wyciągnął swą dużą rękę. Danny ani drgnął.
- Słuchaj, chłopcze - rzekł Tenny. - Zanosi się na to, że będziemy tu długo
razem. Moglibyśmy się zaprzyjaźnić.
- Mam własnych przyjaciół - odparł Danny. - Na zewnątrz tego ula.
Brwi Tenny’ego uniosły się nieco, a kąciki ust opadły, tak jakby chciał
powiedzieć: „Kogo chcesz nabrać, cwaniaczku?” Głośno jednak rzekł:
- W porządku. Rób, jak uważasz. Tu możesz być albo twardy, albo miękki. -
Sięgnął po krzesło i przysunął je blisko łóżka.
- Jak długo będę tu siedział? - spytał Danny.
- To zależy od ciebie. Ale przynajmniej parę lat. - Joe odwrócił krzesło o sto
osiemdziesiąt stopni i usiadłszy na nim okrakiem, oparł brodę o jego oparcie.
W odpowiedzi Danny jednym ruchem ręki zmiótł z łóżka na podłogę stosik bielizny
i toaletowych drobiazgów, po czym całym ciałem rzucił się na materac. Sprężyny
zajęczały.
Joe spojrzał nań gniewnie, ale zaraz na jego twarzy zagościł uśmiech.
- Wiem, o czym pomyślałeś - rzekł. - Zdaje ci się, że dwa lata w tym zakładzie
wystarczą, abyś się wykończył, więc chcesz wykorzystać pierwszą szansę, jaka ci
się nadarzy. Lepiej zapomnij o tym. Stąd nie da się zwiać.
Wbrew samemu sobie Danny uśmiechnął się.
- Rozumiem, o co ci chodzi... - Tenny odwzajemnił mu się uśmiechem. -
Zauważyłeś, że nasz Ośrodek wygląda bardziej na studenckie miasteczko niż na
więzienie. Ale wierz mi, Alcatraz to była betka w porównaniu z tym miejscem. Nie
mamy tu wielu strażników ani parkanów, ale mamy kamery telewizyjne, alarmy
laserowe i SPESK-a.
- Jakiego SPESK-a? - spytał Danny.
Joe głośno zawołał:
- SPESK powiedz: „Hello!”
Telewizyjny ekran na ścianie zajaśniał, a równocześnie odezwał się spokojny,
obojętny głos:
- DZIEŃ DOBRY, DOKTORZE TENNY. DZIEŃ DOBRY, PANIE ROMANO. WITAMY W MŁODZIEŻOWYM
OŚRODKU ZDROWIA.
Danny osłupiał z wrażenia. Czy ktoś mówił przez telewizor? Aparat nie tylko
pokazywał na ekranie słowa, które słyszał, ale również je wymawiał, wiersz za
wierszem. Tekst przesuwał się jednak za szybko, aby Danny mógł nadążyć z
czytaniem. I ten cały SPESK - kimkolwiek był - nazwał Joego Tenny’ego doktorem.
- Dzień dobry SPESK - powiedział Tenny, zwracając się do ekranu. - Jak idą
dzisiaj sprawy?
- WSZYSTKIE SYSTEMY FUNKCJONUJĄ NORMALNIE, DOKTORZE. W NOCY PRZEPALIŁA SIĘ
ŚWIETLÓWKA W KORYTARZU NUMER SZEŚĆ W DZIEWIĄTYM BUDYNKU. ZAWIADOMIŁEM O TYM
EKIPĘ KONSERWATORSKĄ. WYMIENIĄ LAMPĘ PRZED POŁUDNIEM. TRWAJĄ PORANNE LEKCJE.
FREKWENCJA JEST...
- Dość, omiń szczegóły. - Joe zwrócił się znów twarzą do Danny’ego. - Gdybym mu
pozwolił, złożyłby raport o każdym patyku i każdym kamieniu na terenie Ośrodka.
- Kto to jest? - spytał Danny.
- Należałoby raczej zapytać „co”, a nie „kto”. Bo to jest komputer, Specjalny
System Komputerowy. Jeśli weźmiesz litery „s”, „p”, „e” ze słowa „specjalny”, a
„s” i „k” z „system komputerowy” i połączysz razem te litery, otrzymasz SPESK.
On kieruje niemal wszystkim w Ośrodku. Wszystko widzi i wszystko wie. I nigdy
nie śpi.
- Niezła rzecz - rzekł Danny, starając się, by jego głos zabrzmiał możliwie
twardo.
Joe odwrócił się ponownie w stronę ekranu, który wciąż się jarzył.
- SPESK, daj mi proszę dossier Danny’ego Romano - rzekł.
Odpowiedź nadeszła bez chwili zwłoki.
- DANIEL FRANCIS ROMANO. WIEK: SZESNAŚCIE LAT. WZROST: STO PIĘĆDZIESIĄT
CENTYMETRÓW. WAGA: PIĘĆDZIESIĄT JEDEN KILOGRAMÓW. SKAZANY NA POBYT O
NIEOKREŚLONYM CZASIE TRWANIA W MŁODZIEŻOWYM OŚRODKU ZDROWIA. UZNANY WINNYM
USIŁOWANIA MORDERSTWA, UDZIAŁU W ROZRUCHACH ULICZNYCH, GRABIEŻY, ATAKU NA
FUNKCJONARIUSZA POLICJI PRZY UŻYCIU ŚMIERCIONOŚNEGO NARZĘDZIA, OPIERANIA SIĘ
POJMANIU. WCZEŚNIEJ KARANY ZA DROBNE KRADZIEŻE, KRADZIEŻ SAMOCHODU, NAPAD I
POBICIE, OPIERANIE SIĘ POJMANIU, WANDALIZM. SPĘDZIŁ SZEŚĆ MIESIĘCY W WIĘZIENIU
STANOWYM DLA CHŁOPCÓW. UCIEKŁ I ZOSTAŁ PONOWNIE POJMANY.
- Wystarczy - rzekł Joe i zerknął na Danny’ego. - Niezbyt ładne opowiadanko, co?
- No i co z tego?
- To z tego, że tu jesteś.
- Ale co to właściwie jest? - nastroszył się Danny. - Dlaczego nie jestem w
normalnym więzieniu?
Joe milczał przez chwilę, potem rzeki:
- To jest coś zupełnie nowego. Ten Ośrodek został stworzony dla dzieciaków
takich jak ty. Dzieciaków, które albo kogoś zabiją, albo same zginą, jeśli ich
nie zmienimy. Moim zadaniem jest pomóc ci w takiej zmianie. Sądzimy, że możesz
wyprostować swą drogę. Nie ma potrzeby, abyś spędzał resztę życia w jakichś
opalach i w więzieniu. Ale musisz nam pozwolić, byśmy ci pomogli. I musisz sam
sobie pomóc.
- Jak... jak długo będę musiał tu siedzieć?
Twarz Tenny’ego przybrała ponury wyraz.
- Już ci powiedziałem, że przynajmniej dwa lata. Ale to naprawdę zależy od
ciebie. Będziesz tu tak długo, jak długo będzie trzeba. Jeśli się nie zmienisz,
posiedzisz długo. To takie proste.
II
Joe Tenny zamienił się teraz w przewodnika. Przy pomocy SPESK-a i ekranu
telewizyjnego w ścianie zapoznał Danny’ego z planem Ośrodka, zwracając uwagę na
usytuowanie różnych budynków. Pokazał mu, gdzie są klasy, stołówka, sala
gimnastyczna, sklepy i pokoje gier.
Jednakże Danny ani nic nie widział, ani nic nie słyszał. Myślami wciąż wracał do
jednego zdania Tenny’ego: „Jak długo będzie trzeba. Jeśli się nie zmienisz,
posiedzisz długo.”
Mieli zamiar trzymać go tu do końca życia. Danny wiedział o tym. Tenny był
kłamcą. Oni wszyscy byli kłamcami. Jak ta wredna pracownica socjalna, gdy
jeszcze był dzieckiem. Powiedziała mu, że go posyłają do szkoły specjalnej. „To
dla twego dobra, Danielu” - przekonywała go. Wszystko miało być wspaniałe. Jakaś
szkoła. A okazało się, że nie było ani nauczyciela, ani książek... tylko
strażnicy, którzy bili pasem, kiedy im się podobało.
„Jeśli się nie zmienisz, posiedzisz długo.” W co miałby się zmienić? A może
chodzi o to, żeby zaczął pracować? Ale jak? Gdzie? Kto zatrudni
szesnastoletniego włóczęgę, który pół życia spędził w więzieniach?
- Przydzieliliśmy ci dobry pokój - powiedział Joe wstając nagle z krzesła. -
Stołówka jest w budynku obok.
Danny powrócił myślą do świata, który go otaczał.
- No, chodź! Zaraz będzie obiad. - Joe mrugnął doń przyjaźnie.
Poszedł za Tennym korytarzem do windy, po czym zjechali na parter. Danny
zauważył, że ktoś wyskrobał swe inicjały na wewnętrznej stronie metalowych drzwi
windy, a ktoś inny zadał sobie wiele trudu, aby wymazać napis. Ledwo go było
widać.
Wyszli z budynku przez szklane wahadłowe drzwi i wybetonowaną dróżką udali się
do sąsiedniego gmachu, gdzie mieściła się stołówka. Na dworze było dość chłodno
i Danny dostał lekkich dreszczy. Tenny maszerował dziarsko, jakby się dokądś
śpieszył.
Do stołówki zdążały z różnych zakątków Ośrodka grupy chłopców - po dwóch, po
trzech, po sześciu czy nawet ośmiu w grupie. Rozmawiali, żartowali, baraszkowali
po murawie.
Jednakże umysł Danny’ego wciąż pracował intensywnie. „Nie mogę tu zostać -
myślał zdesperowany. - Nie mogę zostawić Laurie samej. Zaraz ktoś mi ją
poderwie. Kiedy stąd wyjdę, nie będzie mnie nawet pamiętała. Trzeba zwiewać, i
to szybko!”
Joe pchnął szklane drzwi budynku stołówki. W środku było ciepło i gwarno. Czuć
było miłą woń różnych potraw.
- DOKTOR TENNY! - rozległo się nagle z głośnika.
W pierwszej chwili Danny pomyślał, że to SPESK, ale głos był tym razem
silniejszy i brzmiał nieco inaczej. Słychać było lekki pogłos.
- DOKTOR TENNY PROSZONY JEST DO BUDYNKU ADMINISTRACJI - odezwał się znów głośnik
- Wygląda na to, że zostanę dziś bez obiadu - rzekł Joe, zerkając w stronę
głośnika zainstalowanego w boazerii sufitu.
Danny zauważył, że obok głośnika znajdowała się kamera telewizyjna, a jej
czerwone, nieruchome oko śledziło ich.
- Najedz się dobrze, Danny. - Joe poklepał go po ramieniu. - Reszta dnia należy
do ciebie. Rozejrzyj się po Ośrodku. Może się z kimś zaprzyjaźnisz. SPESK obudzi
cię jutro o właściwej porze i powie ci, do której klasy będziesz uczęszczał. Do
jutra!
Joe pomachał Danny’emu swą grubokościstą ręką, skierował się w stronę szklanych
drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Danny odprowadził go wzrokiem. W chwilę później do holu, gdzie stał, weszła
grupa sześciu chłopców. Śmiejąc się i żartując skierowali się w stronę drzwi do
stołówki. Żaden z nich nie powiedział „Hello!” Wydawali się w ogóle go nie
dostrzegać.
Danny obrócił się i poszedł za nimi. Za załomem holu były duże podwójne drzwi.
Stały szeroko otwarte i prowadziły do stołówki. W środku było rojno i gwarno od
głosów co najmniej stu chłopców. Stali w kolejce, machali rękami do kolegów w
drugim końcu sali, śpieszyli ku stołom z tacami parującego jadła, rozmawiali,
śmiali się, jedli. Poruszali się z zupełną swobodą i wydawali się mówić tak
głośno, jak na to pozwalały im płuca.
Stoły były małe, cztero - lub sześcioosobowe, tak iż w kilku miejscach chłopcy
zestawili po kilka razem, aby było miejsce dla większych grup.
Danny przypomniał sobie jadalnię w więzieniu stanowym. Trzeba było maszerować w
jednym rzędzie i spożywać posiłek przy długich metalowych stołach, tak starych,
że zeszła z nich cała farba, a samo drewno było popękane i pokryte inicjałami
kilku pokoleń młodych więźniów.
Natomiast ta stołówka była jak spod igły. Ściany, stoły i podłogi świeciły się
od świeżo położonej farby, metalu i plastiku. Cała jedna ściana była wykonana ze
szkła, tak iż było widać przez nią znajdującą się na zewnątrz murawę i kilka
młodych drzewek.
Zajął miejsce przy końcu kolejki po jadło. Chłopcy przesuwali się do przodu
szybko, choć niektórzy rozmawiali i baraszkowali. Wkrótce Danny odchodził już od
lady z tacą oraz kompletem sztućców. Wszystko było z plastiku.
Zaskoczyło go, że za ladą nie ma nikogo. Dystrybucja potraw odbywała się
automatycznie. Chłopcy brali miskę zupy albo kanapkę, albo naczynie z metalowej
folii, w którym mieścił się cały gorący obiad. Gdy tylko ktoś wziął coś z
okienka w ścianie, natychmiast pojawiał się w nim nowy, taki sam artykuł.
- Ty pewnie jesteś nowy?
Danny obejrzał się i zobaczył wysokiego chłopca o płowych włosach i z krótkim,
pokrytym piegami nosem.
- Nazywam się Alan Peterson. Nie mów mi swojego nazwiska. Ciekawe, czy sobie
przypomnę. SPESK pokazał dziś rano zdjęcia wszystkich nowych facetów. Ty
jesteś... Danny jakiś tam. Mam rację?
- Danny Romano.
Alan uśmiechnął się
- Widzisz? Zgadłem. Prawie.
- Aha. - Danny wyciągnął rękę po kanapkę i jabłko. Jedynymi napojami, jakie
widział w gablocie, były mleko i czekolada. Wybrał czekoladę.
Odchodząc od okienka, Danny rozejrzał się za wolnym stołem.
- Chodź tutaj - zaprosił go Alan. - Posadzę cię razem z paroma chłopakami.
Musicie się zaprzyjaźnić.
Poprowadził Danny’ego w stronę sześcioosobowego stołu. Trzy miejsca przy nim
były już zajęte. Nagle Danny zatrzymał się.
- Nie siadam tutaj - rzekł.
- Dlaczego?
Danny wskazał ruchem głowy jednego z chłopców przy stole.
- Bo ja nie jadam z czarnuchami, jasne?
III
Alan popatrzył na Danny’ego w jakiś dziwny sposób. Jakby z urazą.
- W porządku - powiedział. - Poszukaj sobie sam przyjaciół.
Odszedł zostawiając Danny’ego z tacą w rękach i usiadł przy stole. Za chwilę
usadowił się obok niego jakiś inny Murzyn.
Danny znalazł niewielki wolny stół i usiadł sam, odwróciwszy się plecami do
kolejki po obiad. Przed oczyma miał teraz szklaną ścianę i to, co się za nią
rozciągało.
Jadł szybko i przez cały czas intensywnie myślał. „Nie ma ani chwili do
stracenia. Trzeba się przejść dookoła, zobaczyć, jak duży jest ten ul i czy
będzie trudno stąd zwiać.”
Wstał od stołu i ruszył w stronę wyjścia, lecz w tej chwili dał się słyszeć głos
SPESK-a.
- JEŚLI SKOŃCZYŁEŚ JEŚĆ, WRZUĆ TACĘ DO POJEMNIKA NA BRUDNE NACZYNIA. DZIĘKUJĘ.
Danny zerknął na sufit, po czym obejrzał się i zobaczył dwóch chłopców niosących
tace w stronę pojemnika. Wzruszywszy ramionami, powrócił do stołu, wziął swoją
tacę i również wrzucił ją do pojemnika.
„Cholerny SPESK - pomyślał z gniewem i znów spojrzał na sufit. - Widzi
wszystko.”
Na dworze mimo popołudniowej pory było wciąż chłodno. Słońce wprawdzie świeciło
jasno, ale słabo grzało. Danny przypomniał sobie, że wśród odzieży, którą zastał
na łóżku w swym pokoju, była też wiatrówka. Nie chciało mu się jednak iść po
nią, więc włożywszy ręce głęboko do kieszeni, ruszył w stronę drzew okalających
Ośrodek.
Ledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, gdy za jego plecami rozległ się miękki głos:
- Nie lubisz jadać z czarnymi, chudzielcu.
Danny odwrócił się i zobaczył dwóch Murzynów. Stali i uśmiechali się, ale nie
były to uśmiechy przyjaźni. Odniósł wrażenie, że byli to ci sami chłopcy, którzy
siedzieli przy jednym stole z Alanem.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Na dróżkach, które przecinały murawę, było
widać innych chłopców - czarnych i białych, ale znajdowali się oni dość daleko
od nich. Danny poczuł, jak wzbiera w nim gniew, i zacisnął pięści w kieszeniach
spodni.
Jeden z Murzynów był jego wzrostu i mniej więcej tej samej tuszy. Może nieco
cięższy. Drugi był wysoki i szczupły, jakby stworzony do gry w koszykówkę. Miał
senne oczy i wyraz znudzenia na twarzy.
- Czy to prawda, chudzielcu? - spytał wysoki chłopiec. - Naprawdę nie chcesz z
nami jadać?
Danny rzucił mu przekleństwo.
- No, no, taki język - zauważył drugi z chłopców. - Ten gość jest naprawdę
grubiański. Twardy, jak kamień.
- Aha... jak kamień na zębach.
Obaj wybuchnęli śmiechem. Danny nic nie odpowiedział.
- Słuchaj, mikrusie - rzekł wysoki Murzyn, powoli cedząc słowa. Będziesz miał
problem. Wytypowali cię do walki z Laceyem, tutaj w Ośrodku. Pierwszego dnia
następnego miesiąca.
Lacey skinął głową i wyszczerzył w uśmiechu zęby.
- Nie masz dużo czasu, biała myszko - rzekł. - Zasuwaj do sali gimnastycznej i
bierz się do roboty, jak chcesz wytrwać choć do połowy rundy.
- Aha - dodał jego wysoki kolega. - A na wypadek, gdybyś nie wiedział, chciałem
ci powiedzieć, że Lacey jest mistrzem wagi lekkiej tego Ośrodka. I nie będzie
się z tobą bawił na tym ringu. Kapujesz?
Obaj odeszli tak szybko i cicho, jak się obok niego zjawili. Danny stał przez
chwilę w miejscu, trzęsąc się z gniewu. Był tak rozwścieczony, że zaczęło go aż
boleć w piersiach.
Chłopcy, którzy kręcili się dookoła, jęli się powoli rozchodzić do swych
budynków. Jeden z nich podszedł wszakże do Danny’ego.
- Jestem Ralph Malzone. Widziałem, co ci zrobiły te czarnuchy.
Ralph był wyrostkiem o dużej rudej głowie, wysokim i dobrze zbudowanym, jak
zawodowy gracz w rugby. Jego twarz była owalna i mięsista, a małe oczka patrzyły
zezem. Niewielkie półokrągłe uszy przylegały mu ściśle do głowy. Wyglądało,
jakby miał skórę na ciele napiętą do ostatnich granic, tak iż dodatkowy kilogram
wagi spowoduje jej pęknięcie. Mimo to nie sprawiał wrażenia otyłego. Wyglądał na
osobnika twardego i zahartowanego.
Danny popatrzył na niego.
- Nie mogłem nawet zrozumieć połowy tego, co mówili.
- Ja ich rozumiałem - odparł Ralph. - Ty chyba jesteś nowy, co? Bo tutaj co
miesiąc jest mecz bokserski. Wystawili cię, żebyś walczył z Laceyem. To mistrz
wagi lekkiej. Jak nie staniesz do walki, wszyscy pomyślą, że z ciebie tchórz.
Danny nie odpowiedział. Stał i słuchał, czując chłód przy każdym podmuchu
wiatru.
- Lacey jest szybki - mówił Ralph. - Bije mocno, jak na takiego mikrusa.
- Już się trzęsę ze strachu - powiedział Danny.
Ralph roześmiał się.
- Jesteś w porządku. Słuchaj, pomogę ci w treningu. Wiem dużo o boksie.
- Z jakiej racji miałbyś mi pomagać?
Twarz Ralpha przybrała złowrogi wyraz.
- Nie lubię patrzeć, jak czarnuchy naigrawają się z białych. I chciałbym, żeby
ktoś dał nauczkę Laceyowi. Trzeba mu dać niezły wycisk. Ale oni nie pozwalają mi
z nim walczyć. Jestem za ciężki.
- Po co czekać do pierwszego? - spytał Danny z uśmiechem. - Spuść mu lanie w
jakimś kącie.
- Chciałbym. I to jak! - wykrzyknął Ralph. - Ale to nie takie łatwe. Za dużo tu
wszędzie kamer telewizyjnych. Odskoczysz trochę w bok i już cię mają... Ale to
jest dobry pomysł. Chłopie! Nie wiesz, z jaką chęcią roztarłbym ten okruszek.
- Okay. - Danny skinął głową. - Do zobaczenia któregoś dnia w sali
gimnastycznej.
- Dobra. Rozejrzę się za tobą.
IV
Ralph oddalił się w stronę budynków szkolnych, zaś Danny znów ruszył ku laskowi.
Wśród drzew było jeszcze zimniej niż na otwartej przestrzeni. Ich nagie konary
wydawały się zatrzymywać niemal całe ciepło słońca. Niebo z wolna zmieniało
barwę na mlecznoszarą. Ziemia pod nogami Danny’ego była śliska i wilgotna od
topniejącego śniegu i zgniłych zeszłorocznych liści.
Z wolna wszystko zaczęło Danny’ego denerwować - panujące w lasku zimno, sam
lasek i cały świat z wyjątkiem kilku ulic miasta, gdzie mieszkał, i chłopców, z
którymi tam wzrastał. To były jedyne osoby na świecie, którym mógł ufać.
Dorosłym nigdy by już nie zaufał. Ani nauczycielom, ani glinom, sędziom,
adwokatom czy strażnikom więziennym. Ani Tenny’emu czy nawet nowemu koledze
Ralphowi. Tylko swoim kumplom, których naprawdę znał. No i Laurie. Musi co
prędzej wrócić do Laurie.
Stopy mu zmarzły i przemokły, a w piersiach czuł coraz silniejszy ucisk, tak iż
oddychał z trudem. Wkrótce jego pierś stała się zbyt ciężka, by ją nosić.
Wiedział, że powinien teraz przystanąć i poczekać, aż jego oddech wróci do
normy, a mimo to szedł przed siebie przez las, wypuszczając co chwila z ust
jasne obłoczki pary.
Wtem zdał sobie sprawę, że dalej nie przejdzie.
Drogę zamykała mu trzyipółmetrowej wysokości siatka z drutu. A po jej drugiej
stronie przebiegała autostrada; barwny świat pełen śmigających samochodów i
wielkich TIR-ów, które ze zgrzytem zmieniały biegi, wjeżdżając na pobliski
pagórek.
Danny przystanął na skraju lasku, kilka metrów od ogrodzenia. W odległości dwu
godzin jazdy był dom. A w nim Laurie.
Oparł się plecami o drzewo i oddychał ciężko, czując przez cienką koszulę, jak
nierówna kora wpija mu się w ciało. Zaczął się wsłuchiwać w swój świszczący
oddech. „Jestem jak staruch - pomyślał gniewnie - jak głupi staruch.”
Gdy jego oddech wrócił do normy, ruszył znów w drogę, ale teraz już wzdłuż
ogrodzenia. Szedł między drzewami, aby nie zostać zbyt łatwo zauważonym.
Nigdzie nie było strażników. Ogrodzenie stanowiła regularna siatka, taka, na
jaką potrafił się już wspinać, gdy był pierwszakiem. U góry nie była nawet
zwieńczona drutem kolczastym. I nie było w pobliżu nikogo, kto by go śledził.
Mógł teraz wspiąć się na ogrodzenie i autostopem dostać się do miasta. Nie miał
nawet na sobie więziennego ubrania.
Danny uśmiechnął się do siebie. Na co jeszcze czekać? Skierował się w stronę
ogrodzenia. I wtedy dobiegł go głos:
- Stój, Danny! Zatrzymaj się, gdzie jesteś!
V
Danny odwrócił się gwałtownie. Między drzewami stał Joe Tenny i uśmiechał się do
niego przyjaźnie.
- Nawet nie próbowałeś sprawdzić, czy ta siatka nie jest podłączona do napięcia
dziesięciu tysięcy woltów - rzekł.
Danny odruchowo otworzył usta i cofnął się o krok od płotu. Joe minął go i
dotknął ręką drutu.
- Spokojnie, nie jest pod napięciem. Nie chcielibyśmy, aby komuś stała się
krzywda.
Danny znów poczuł, że pierś ściska mu jakaś obręcz. Było mu przez chwilę tak
trudno oddychać, że słowa więzły mu w gardle.
- Jak... Jak pan... wiedział?
- Powiedziałem ci, że z tego Ośrodka nie można uciec. SPESK obserwował cię przez
cały czas. Przekroczyłeś co najmniej osiem linii alarmowych. Oczywiście nie
mogłeś ich widzieć. Ale one są. SPESK zaalarmował mnie, gdy zagłębiłeś się w
las. Przybiegłem tutaj, by cię powstrzymać.
„On jest duży, ale stary - pomyślał Danny. - A do tego tłusty. Dam mu tak, że
się przewróci i przeskoczę przez płot.”
- No, to wracamy - rzekł Joe.
Danny naprężył się, by go kopnąć z całej siły poniżej pasa, lecz kopniak nie
osiągnął swego celu. Natomiast on sam poczuł, że coś podcięło mu nogi. Przed
oczami mignęła mu autostrada, potem obłoki na niebie i runął twarzą na mokrą
trawę. Prawie go zamroczyło.
- Nie próbuj takich sztuczek, dziecko - dobiegł go z góry głos Joego. - Jesteś
za mały, a ja jestem za dobrym zapaśnikiem. Musisz wiedzieć, że jestem po części
Turkiem.
Danny usiłował wstać. Najpierw spróbował podciągnąć kolana pod ciało, a potem
odepchnąć się od ziemi, ale nie mógł ani złapać oddechu, ani powiedzieć słowa.
Przed oczyma miał czerń, a w nozdrzach woń mokrych liści. Dusił się...
Otworzył oczy i zobaczył przed sobą zieloną zasłonę. Zamrugał oczami i powoli
zdał sobie sprawę, że jest w szpitalu na łóżku w pozycji niemal siedzącej.
Obok niego z zatroskaną miną siedział Joe Tenny.
- Dobrze się czujesz? - zapytał.
Danny skinął głową.
- Aha... Chyba tak...
- Przestraszyłeś mnie! Myślałem, że naprawdę zrobiłem ci krzywdę tym przerzutem.
Ale lekarz mówi, że to jest astma. Dawno ją masz?
- Co takiego?
Joe przysunął się z krzesłem bliżej łóżka.
- Astma. Od dawna masz trudności z oddychaniem?
Danny nabrał powietrza głęboko w płuca. W piersiach wszystko było teraz w
porządku. Wprost doskonale. Nigdy nie czuł się tak dobrze.
- To przychodzi i odchodzi - powiedział. - Atakuje mnie, gdy ciężko pracuję albo
biegnę. W różnych takich chwilach.
- Ale żadne badania tego nie wykazały - mruknął Joe. - Ile miałeś lat, jak
dostałeś pierwszego ataku?
- Nie wiem. A jakie to ma znaczenie?
- Ile miałeś lat? - powtórzył Joe. Jego głos nie był głośniejszy, ale co
najmniej dziesięć razy silniejszy niż przed chwilą.
Danny uciekł wzrokiem od jego badawczego spojrzenia.
- Pięć, a może sześć. - Nagle coś sobie przypomniał. - Pamiętam, to było w roku,
kiedy umarł ojciec.
Joe chrząknął.
- W porządku. Lekarze muszą to wiedzieć.
- Myślałem, że pan jest lekarzem - zdziwił się Danny, obracając się znów twarzą
do niego.
- Jestem doktorem, ale nie medycyny - rzekł z uśmiechem. - Doktorem nauk
technicznych. Przez długie lata byłem nauczycielem.
- Och...
- Nie masz dobrego zdania o nauczycielach, prawda? No cóż, nie winie cię za to.
- Joe wstał z krzesła.
Danny rozejrzał się dookoła. Jego łóżko było z trzech stron zasłonięte zieloną
zasłoną. Oparcie łóżka od strony głowy stykało się ze ścianą.
- Gdzie jestem? - spytał. - Jak długo tu jestem?
- W szpitalu naszego Ośrodka. Jesteś tu około sześciu godzin. W tej chwili jest
już po kolacji.
- Wyliczyłem sobie, że teraz byłbym już w domu - mruknął Danny.
Joe spojrzał na niego poważnie.
- Miałeś burzliwy pierwszy dzień. Ale sam do tego doprowadziłeś. Słuchaj,
mógłbym ci wiele powiedzieć o tym Ośrodku, ale myślę, że będzie lepiej, jak
dowiesz się tego sam. Teraz chciałbym, żebyś zrozumiał jedno: tutaj masz to, na
co sobie zasłużysz. Zrozumiałeś? Po raz pierwszy w życiu dostaniesz dokładnie
tyle, na ile zapracujesz.
Danny nastroszył się.
- To działa w dwie strony - ciągnął Joe. - Jeśli będziesz rozrabiał, narobisz
sobie kłopotów. Jeśli popracujesz ciężko, zapracujesz sobie na wyjście stąd.
Tylko ty sam możesz otworzyć drzwi tego Ośrodka i wyjść. Zależy to tylko od
ciebie.
- No pewnie.
- Jest tak, jak mówię. Wiem, że mi jeszcze nie wierzysz, ale możesz mi zaufać. Z
czasem również mi uwierzysz. Nie ufaj nikomu, kto się przyczynił do tego, że się
tu znalazłeś.
- Jestem tu, bo o mało nie zabiłem brzuchatego gliny w rozróbie, którą
rozpoczęło paru czarnuchów!
- Nieprawda! Jesteś tutaj, bo personel tego Ośrodka zadecydował, że jest szansa,
iż nasza praca nad tobą wyda owoce. W przeciwnym razie byłbyś w prawdziwym
więzieniu.
- Co to znaczy?...
Joe sięgnął znów po krzesło i usiadł na nim.
- Jak uważasz, dlaczego my nazywamy ten zakład Młodzieżowym Ośrodkiem Zdrowia?
Dlatego, że jesteś chory. Wszystkie dzieciaki tutaj są na coś chore. Przybyłeś
tu z chorego miasta, z chorej ulicy. Być może to nie tylko twoja wina, że
jesteś, jaki jesteś, ale nikt nie będzie cię w stanie wyleczyć. Nikt! Tylko ty
sam możesz to uczynić. Jesteśmy tutaj, aby ci w tym pomagać, ale nie będziemy
mogli wiele zrobić, jeśli nie popracujesz nad sobą.
Danny wymamrotał jakieś niecenzuralne słowa.
- Ja rozumiem po włosku - rzekł Joe i oczy mu się zwęziły. - Jestem też po
części Sycylijczykiem.
- Wiesz wszystko, co?
- Bynajmniej, ale wiem dużo więcej od ciebie. Wiem nawet więcej o Dannym Romano
niż on sam. Wiem, że masz dane po temu, aby być wartościowym człowiekiem. Musisz
jednak nauczyć się, jak człowiek staje się w pełni istotą ludzką. Moim zadaniem
jest ci w tym dopomóc.
VI
Lekarze wypuścili Danny’ego ze szpitala następnego dnia około południa. Dzień
był cieplejszy, słońce świeciło jasno i Danny czuł się całkiem dobrze. Szedł
powoli w stronę budynku stołówki.
W pewnej chwili przypomniał sobie, że nie udało mu się uciec. Opanowała go znów
myśl, że Ośrodek to pułapka, w którą wpadł.
„Nie na długo - powiedział do siebie. - Nie na długo. Tylko na małą chwilkę,
dopóki się nie nauczę omijać tych alarmów... bez względu na to, jak są
skomplikowane.”
Zjadł obiad samotnie w zatłoczonej i gwarnej stołówce. Wybrał sobie najmniejszy
ze stołów, jaki mógł znaleźć - w kącie sali, przy szklanej ścianie. Dzięki temu
mógł obserwować Laceya, gdy szedł wraz z innymi Murzynami, śmiejąc się i
błaznując.
Zaraz po obiedzie postanowił poszukać sali gimnastycznej. Nie musiał się
specjalnie wysilać, gdyż po wyjściu ze stołówki zobaczył w holu wysoko na
ścianie duży napis ze strzałką:
WINDA DO BIBLIOTEKI, BASENU,
POKOJÓW GIER I SALI GIMNASTYCZNEJ.
Podążył korytarzem ku windzie. Szli w tym kierunku również i inni chłopcy, a
niektórzy z nich spieszyli się, by wejść do windy, zanim będzie pełna. Danny
ledwie się wcisnął.
- PROSZĘ PODAĆ PIĘTRA - rozległ się głos SPESK-a.
- Sala gimnastyczna - powiedział ktoś.
- Biblioteka.
- Basen.
- Ejże, Lou, znów idziesz na basen?
- Lepiej, jak się wykąpiesz w wannie.
W windzie rozległy się śmiechy.
Sala gimnastyczna mieściła się na najwyższym piętrze. Gdy drzwi windy rozsunęły
się, uderzyła Danny’ego woń rozgrzanych ciał, gwar i ruch. Trwał akurat mecz
koszykówki. Chłopcy krzyczeli, odbijali piłkę od podłogi, a sędzia co chwilę
używał gwizdka. Nad głowami grających przebiegał wokół sali pomost, na którym
inni chłopcy ćwiczyli jogging i biegi szybkie. Ich szare kombinezony były aż
ciemne od potu.
W drugim końcu sali znajdowało się coś, co natychmiast skupiło na sobie całą
uwagę Danny’ego. Ring bokserski, a na nim Lacey trenujący z jakimś czarnym
kolegą.
Danny stał przy windzie i patrzył, a wszystkie inne widoki, dźwięki i zapachy
sali stopniowo rozmywały się w jego świadomości, by w końcu zupełnie zniknąć.
Każdy jego zmysł był teraz skoncentrowany na Laceyu.
Chłopak był wyraźnie dobry. Poruszał się po ringu, jak gdyby się ślizgał na
łyżwach. Jego lewy prosty był szybki i gdy trafił celu, głowa jego partnera
odskakiwała do tyłu. W pewnej chwili przebił się ze swym prawym przez gardę
przeciwnika i posłał go na deski.
Obejrzawszy się, zobaczył Danny’ego i pomachał mu ręką. Jego czarne ciało
błyszczało od potu, a na twarzy gościł szeroki uśmiech, sprawiając, że chłopiec
wyglądał na bezzębnego z uwagi na gumowy ochraniacz wypełniający mu usta.
- Hello, Danny!
Danny obejrzał się i zobaczył stojącego obok siebie Alana Petersona.
- Cześć! - rzucił mu niechętnie.
- Obserwujesz mistrza? Słyszałem, że wytypowali cię do następnego meczu.
- Aha. - Danny wciąż patrzył tylko na Laceya.
Na ringu był już inny chłopiec i dostawał od Laceya straszne lanie.
- Byłeś wczoraj w szpitalu? - spytał znów Alan. - Kursują plotki na ten temat.
- Aha. - Danny nie odrywał oczu od Laceya.
- Jesteś chory? To znaczy, czy ci to nie przeszkodzi w meczu? Jak ktoś jest
chory, nie może przecież walczyć.
- Nie jestem.
- Ale przecież...
Lacey posłał swego partnera na deski, używając tym razem lewego sierpowego.
- Nie jestem chory - powtórzył Danny gniewnie. - Będę z nim walczył pierwszego.
- W porządku - rzekł Alan. - Nie chciałem cię urazić. Ale to będzie twój
pogrzeb.
Przez gwar sali przebił się głos megafonu!
- DANIEL FRANCIS ROMANO. PROSZĘ SIĘ ZGŁOSIĆ NATYCHMIAST DO BIURA DOKTORA
TENNY’EGO.
Danny poczuł coś w rodzaju ulgi. Nie miał zamiaru dłużej siedzieć w sali
gimnastycznej, a z drugiej strony nie chciał, by jego wyjście wyglądało jak
rejterada. Teraz miał pretekst, aby wyjść z zachowaniem twarzy.
- Zaprowadzę cię tam - zaofiarował się Alan.
- Sam trafię - odparł Danny.
VII
Danny, znalazłszy się na zewnątrz gmachu mieszczącego salę gimnastyczną, musiał
zapytać o drogę. W końcu znalazł budynek, który chłopcy zwali „biurem od
frontu”. Był mniejszy niż inne gmachy, miał tylko trzy piętra. Napis nad
głównymi drzwiami głosił:
ADMINISTRACJA
Danny nie był całkiem pewny, czy wie, co to znaczy.
Za drzwiami znajdowało się coś w rodzaju lady, a za nią siedziała dziewczyna i
obsługiwała centralę telefoniczną. Uznał, że się starzeje. Musiała być już po
trzydziestce. Czytała jakąś książkę i chrupała jabłko.
- Gdzie jest biuro doktora Tenny’ego? - spytał.
Dziewczyna przełknęła kawałek jabłka.
- Biuro doktora Tenny’ego to są pierwsze drzwi na lewo w tym korytarzu. -
Zrobiła uprzejmy ruch ręką.
Danny udał się we wskazanym kierunku i zatrzymał przed drzwiami, na których
widniał napis:
DR J. TENNY, DYREKTOR.
Zamiast zapukać, wrócił do telefonistki. Znów była pochylona nad książką,
zwrócona tyłem. Dopiero teraz zauważył, że między pulpitem lady a sufitem była
zainstalowana plastikowa płyta ochronna. Niby kuloodporne szkło. Zastukał w nią.
Kobieta podskoczyła i obejrzała się w jego stronę, nieomal upuszczając na
podłogę trzymaną na kolanach książkę.
- Hej - krzyknął Danny. - Czy Tenny jest szefem tego wszystkiego? - Powiódł ręką
po budynkach widocznych za drzwiami holu.
- Ten Ośrodek to był pomysł doktora Tenny’ego - odparła. - On walczył o jego
powstanie i o to, żeby pozostał taki, jaki jest. Oczywiście, on też nim kieruje.
Wyglądała na oburzoną jego pytaniem.
- Och... Och, dziękuję.
Danny powrócił do drzwi i zapukał.
- Proszę - rozległo się z głębi pokoju.
Gabinet Joego był mniejszy niż pokój Danny’ego. Wszędzie leżały jakieś papiery -
na biurku, na stole za biurkiem, nawet na półkach dużego regału, wypełniającego
jedną ścianę. W głębi stały sztalugi z na wpół wykończonym obrazem. Na podłodze
obok sztalug walały się pędzle i tubki z farbami.
Joe przechylił się do tyłu na swym krześle i zerkał na Danny’ego nieco bokiem z
uwagi na ostro pachnący dym, który unosił się z cygara trzymanego przezeń w
zębach.
- Jak się czujesz?
- Okay.
- Usiądź. Nie przeszkadza ci dym?
- Nie.
Danny zauważył, że w pokoju było tylko jedno wolne krzesło. Stało obok na wpół
otwartego okna. Usiadł na nim i zapytał:
- Mówił pan któremuś z chłopaków o... hm... o tym, co się wczoraj stało?
- O tym, że próbowałeś uciec? - Joe pokręcił przecząco głową. - Nie, to nie jest
ich sprawa. Ani nikogo innego. SPESK oczywiście wie o wszystkim, ale nakazałem
mu, aby utrzymywał w tajemnicy informacje na ten temat. Jedynie pracownicy
Ośrodka, którzy czuwają nad tobą, będą mogli się o tym dowiedzieć. Żaden z
chłopców.
Danny skinął głową.
- Ale parę osób widziało, jak niosłem cię do szpitala - dokończył Joe.
- Mhm. Pewnie tak.
Joe strącił do kosza obok biurka słupek popiołu z koniuszka swego cygara.
- Słuchaj, chłopcze. Jutro zaczniesz lekcje. Większość dzieciaków spędza ranki
na nauce, a popołudnia wykorzystuje do innych celów. Będziesz pracował po parę
godzin każdego popołudnia. Możesz pracować w którymś z warsztatów albo
przyłączyć się do ekipy naprawczej czy też robić jeszcze co innego. Tutaj każdy
coś robi, aby Ośrodek był zawsze na najwyższy połysk. Bez tego wszystko by się
powoli rozleciało.
Danny zmarszczył brwi.
- Czy to będzie taka zwykła praca? - spytał niepewnie.
- Tak - powiedział wesoło Joe. - Nie martw się tak bardzo. Nie stanie ci się
krzywda. Za każdą odpracowaną godzinę będziemy wpłacali na twoje miejscowe konto
pewną sumę pieniędzy. Będziesz mógł sobie za to kupować różne rzeczy w naszym
sklepie. Sklep prowadzi SPESK. On też czuwa nad kontami chłopców. To przecież
będzie tylko parę godzin dziennie. Reszta dnia należy do ciebie.
- Praca - mruknął Danny.
- Pracując uczciwie, możesz się wiele nauczyć. A ponadto pomożesz utrzymać
Ośrodek w czystości. To można nawet polubić.
- Mała nadzieja.
Joe skrzywił się.
- Okay. Nie jestem tu po to, aby się z tobą spierać. Masz gościa. Czeka w
sąsiednim pokoju. Dziewczyna.
- Dziewczyna? Laurie?
- Tak. Możesz z nią spędzić resztę popołudnia. Ale o piątej musi wyjść.
Danny bez słowa wybiegł z biura doktora Tenny’ego i wpadł do sąsiedniego pokoju.
Laurie siedziała na skraju dużego fotela obitego skórą.
Na widok Danny’ego podskoczyła i rzuciła mu się w ramiona.
Po kilku minutach Danny oderwał się wreszcie od niej i zamknął drzwi.
- Co słychać? - zawołali oboje niemal równocześnie, po czym wybuchnęli śmiechem.
Laurie była nieco szczuplejsza niż wówczas, gdy widział ją ostatni raz. Miała
też bledszą twarz. Była dziewczyną drobną, niemal filigranową, o oczach i
włosach równie ciemnych, jak u Danny’ego. Znał ładniejsze dziewczyny, ale żadna
nie dorównywała Laurie. Ze wszystkich ludzi na świecie była jedyną osobą, która
go potrzebowała. I jedyną, której on potrzebował.
- Dobrze wyglądasz - powiedziała.
- A ty wspaniale.
- Dobrze się tu z tobą obchodzą?
Skinął potakująco głową.
- Jasne. Na medal. To jest bardziej szkoła niż więzienie. A co u ciebie?
Wszystko w porządku?
- Tak.
Z wolna podeszli do stojącej przy oknie sofy.
- Co słychać u Silvia i innych chłopaków? - spytał, gdy oboje usiedli.
- Wszyscy są w porządku... Danny, naprawdę nic ci nie jest?
- Powiedziałem ci, że czuję się na medal - rzekł śmiejąc się. - To naprawdę nie
jest ul. Wczoraj mało brakowało, a zwiałbym stąd. Wygląda na łatwiznę. Prawie
nie ma strażników. Za parę tygodni prysnę. Muszę tylko wykapować parę rzeczy.
Oczy Laurie rozszerzyły się. Dziewczyna wyglądała na przerażoną.
- Danny, nie rób nic takiego, za co mogliby cię ukarać. Jeśli znów narobisz
sobie kłopotów...
- A będziesz na mnie czekała przez pięć lat? - spytał gniewnie. - Albo dziesięć?
A może dwadzieścia. Jak tylko będę mógł, pryskam stąd. Inne chłopaki tego nie
robią, bo to mięczaki. Żyje im się tu łatwo i dlatego tu siedzą. Ale nie ja!
- Będą cię ścigać i znów cię tu przyprowadzą. Albo wsadzę cię do gorszego
miejsca...
- Chcesz, żebym tu został?
- Nie, to znaczy...
- Słuchaj, wszystko już obmyśliłem - powiedział Danny z przejęciem.
- Jak tylko stąd zwieję, zwędzimy samochód i pojedziemy do Kanady. Tam nas nie
złapią.
- Aż do Kanady? - Laurie wciąż wyglądała na przestraszoną.
- Tylko my dwoje. Zaczniemy wszystko od nowa. Ja może nawet pójdę do pracy...
- Ja też - powiedziała Laurie.
Zaczęła coś mówić, potem przerwała i wreszcie rzekła:
- Och, Danny, chciałam ci od razu powiedzieć. Dostałam pracę. Pomagam siostrze w
restauracji, gdzie pracuje...
- Usługujesz facetom przy stołach? - Danny poczuł, że na jego twarzy pojawia się
grymas.
Laurie skinęła głową.
- Nie tylko. Również sprzątam, pomagam w kuchni... - Jej głos był słaby i cichy.
- Nie chcę, żeby moja dziewczyna coś takiego robiła - wykrzyknął.
- Potrzebuję pieniędzy na życie. - Odwróciła od niego głowę i spojrzała w okno.
- Chciałabym sama na siebie zarobić. Nawet na autobus, żeby tu przyjechać,
potrzeba pieniędzy.
Danny powoli się rozchmurzał, ale nie czuł się wcale lepiej. Tymczasem Laurie
mówiła:
- Doktor Tenny powiedział, że będę mogła odwiedzać cię raz w tygodniu. Mówił, że
według niego pobyt tutaj wyjdzie ci na dobrze. Że za dwa lata wypuszczą cię.
- Będę w domu za parę tygodni - powiedział zaciskając zęby.
- Proszę... nie rób nic takiego, za co mogliby cię ukarać.
- Za parę tygodni już mnie tu nie będzie - powtórzył.
VIII
Laurie wyszła o piątej, a Danny udał się do stołówki i jadł bez apetytu kolację.
W pewnej chwili zobaczył Ralpha Malzonego, który zaraz przysiadł się do niego.
Lekkie plastikowe krzesło skrzypnęło ostrzegawczo pod ciężarem młodego atlety.
- Cześć! Słyszałem, że byłeś wczoraj chory. Nie będziesz walczył z Laceyem?
Danny odsunął od siebie tacę z jedzeniem.
- Będę walczył.
- To dobrze - ucieszył się Ralph. Przechylił się przez stół i wziąwszy kawałek
chleba z tacy Danny’ego, jął go smarować masłem. - Przyjdź znowu do sali
gimnastycznej jutro po południu. Pokażę ci parę sztuczek; pomogą ci zostać nowym
mistrzem wagi lekkiej.
Danny skinął głową na znak zgody.
- Dobra - powiedział i wstał od stołu.
Ponieważ Ralph wciąż pożywiał się z jego tacy, zostawił mu ją na stole.
Gdy znalazł się w swym pokoju i zamknął drzwi, światła zapaliły się same, a
jednocześnie zajaśniał ekran na ścianie.
- DOBRY WIECZÓR, PANIE ROMANO - powiedział SPESK, a na ekranie pojawił się zapis
jego słów.
- Skąd wiedziałeś, że jestem tutaj? - spytał Danny, zatrzymując się gwałtownie u
drzwi i piorunując wzrokiem ekran.
- W DRZWIACH ZNAJDUJE SIĘ CZUJNIK. A ŚWIATŁA ZAPALIŁY SIĘ, BO JA MAM...
- Skąd wiedziałeś, że to ja wszedłem tutaj? - przerwał mu Danny. - Czy ty mnie
widzisz?
- W POKOJACH UCZNIÓW NIE MA KAMER. NIE WIEDZIAŁEM NA PEWNO, ŻE TO JESTEŚ TY. ALE
PRAWDOPODOBIEŃSTWO, ŻE WEJDZIESZ DO SWEGO POKOJU O TEJ PORZE WYNOSIŁO PONAD
DZIEWIĘĆDZIESIĄT PROCENT. MAM WIADO...
- W takim razie, skąd wiedziałeś, że jestem Danny Romano? Ktoś inny mógł tu
wejść.
Głos SPESK-a nie zmienił tonu, ale mimo to Danny odniósł wrażenie, że komputer
zdenerwował się na niego.
- PANA GŁOS JEST GŁOSEM DANIELA FRANCISA ROMANO I NIKOGO INNEGO. MAM
WIADOMOŚĆ...
- Znasz głosy wszystkich?
- ZOSTAŁEM ZAPROGRAMOWANY, ABY ROZRÓŻNIAĆ SPOSÓB WYRAŻANIA SIĘ I TONY GŁOSOWE
KAŻDEGO MIESZKAŃCA OŚRODKA. MAM DLA PANA WIADOMOŚĆ Z ODDZIAŁU MEDYCZNEGO.
SPESK cierpliwie poczekał, aż Danny coś powie. Wreszcie Danny rzekł:
- Co to jest za wiadomość?
- NA STOLICZKU OBOK ŁÓŻKA ZNAJDZIE PAN FIOLKĘ, A W NIEJ TABLETKI. SĄ TO ŚRODKI
PRZECIW ASTMIE. SPOSÓB UŻYCIA JEST PODANY NA NALEPCE. BRZMI ON, JAK NASTĘPUJE:
„ZAŻYĆ JEDNĄ TABLETKĘ WIECZOREM PRZED POŁOŻENIEM SIĘ SPAĆ I JEDNĄ TABLETKĘ, GDY
ZAJDZIE TAKA POTRZEBA PODCZAS DNIA. NALEŻY NOSIĆ TĘ FIOLKĘ ZAWSZE ZE SOBĄ.
ZAWIADOMIĆ WYDZIAŁ MEDYCZNY, GDY WE FIOLCE POZOSTANIE PIĘĆ TABLETEK”.
- Te pigułki pomogą mi lepiej oddychać?
- NIE MAM INFORMACJI NA TEN TEMAT. MOGĘ SKONTAKTOWAĆ PANA Z WYDZIAŁEM MEDYCZNYM.
W TEJ CHWILI PEŁNI DYŻUR DOKTOR MAKAWITZ.
- Okay, nie trzeba.
Danny podszedł do łóżka i zobaczył fiolkę z pastylkami na stoliczku nocnym. Były
białe i gładkie. Zerknął na ekran, który już ściemniał.
- Hej, SPESK! - zawołał.
Ekran natychmiast zajaśniał światłem.
- SŁUCHAM, PANIE ROMANO.
- Hm... Nie ma dla mnie innych wiadomości? - Nagle Danny zmieszał się, iż
rozmawia z ekranem telewizyjnym.
- NIE, NIE MA. MAM DLA PANA ROZKŁAD LEKCJI NA JUTRO, ALE ZGODNIE Z PROGRAMEM MAM
GO PANU PODAĆ JUTRO RANO, KIEDY SIĘ PAN OBUDZI.
- Czy możesz mi go podać teraz?
- JEŚLI PAN TEGO ZAŻĄDA, MAM ZEZWOLENIE, ABY SPEŁNIĆ PANA ŻYCZENIE.
- Chcesz powiedzieć, że jeśli ci to rozkażę, zrobisz to?
- TAK.
- Przypuśćmy, że ci każę włączyć dzwonki alarmowe w całym Ośrodku.
- NIE JESTEM ZAPROGRAMOWANY, BY SPEŁNIĆ TO ŻĄDANIE.
Danny usiadł ciężko na łóżku i zaczął gorączkowo rozmyślać.
- Słuchaj, SPESK - odezwał się po chwili. - Kto może ci dać rozkaz w sprawie
sygnałów alarmowych? Kto może ci rozkazać, żebyś je wyłączył?
Odpowiedź nie dała na siebie długo czekać.
- DOKTOR TENNY, DOWÓDCA STRAŻY, NAJWYŻSZY RANGĄ DYŻURUJĄCY STRAŻNIK, SZEF
WYDZIAŁU KONSERWATORSKIEGO, NAJWYŻSZY STANOWISKIEM DYŻURUJĄCY PRACOWNIK WYDZIAŁU
KONSERWATORSKIEGO.
Danny przez chwilę myślał, po czym rzekł:
- Przypuśćmy, że dowódca straży rozkazał ci w tej chwili wyłączyć wszystkie
urządzenia alarmowe. Czy mógłbyś to zrobić?
- TAK.
- Dobrze, SPESK - powiedział nagle Danny głośno i rozkazująco. - Wyłącz
wszystkie alarmy!
- NIE JESTEM ZAPROGRAMOWANY, ABY SPEŁNIĆ TO ŻĄDANIE.
- Tu dowódca straży. Rozkazuję ci wyłączyć urządzenia alarmowe!
Danny był pewny, że SPESK przygotowuje się, aby go wyśmiać, ale nic takiego nie
nastąpiło.
- PAN NIE JEST DOWÓDCĄ STRAŻY. PAN JEST DANIELEM FRANCISEM ROMANO. WSKAZUJĄ TO
KRZYWE HARMONICZNE PANA GŁOSU.
- Dobrze, SPESK. Jeden zero dla ciebie.
- NIE ROZUMIEM TEGO STWIERDZENIA.
- Nie powiesz Tenny’emu, o czym mówiliśmy, dobrze?
- TA ROZMOWA ZOSTAŁA JUŻ WPROWADZONA DO MOJEGO BANKU DANYCH. JEŚLI DOKTOR TENNY
ALBO KTOŚ INNY Z PERSONELU ZECHCE JĄ PRZESŁUCHAĆ, JESTEM ZAPROGRAMOWANY SPEŁNIĆ
TO ŻYCZENIE.
- Ale nie powiesz im, jeśli cię o to nie poproszą?
- ZGADZA SIĘ.
Danny uśmiechnął się. „Tenny nie może poprosić o coś, jeśli nie wie, że to coś
istnieje” - pomyślał zadowolony.
- W porządku, SPESK. Dobranoc.
- DOBRANOC, PANIE ROMANO.
Gdy Danny rozbierał się, błysnęła mu myśl, że musi gdzieś zdobyć magnetofon i
być może również rewolwer. Ot tak, na wszelki wypadek.
IX
Nazajutrz, gdy Danny udał się na lekcje, w pierwszej chwili pomyślał, że pomylił
salę; wcale nie wyglądała na lekcyjną. Dziewięciu chłopców siedziało na
krzesłach ustawionych na chybił trafił, a wśród nich siedział mężczyzna mogący
mieć około trzydziestu lat. Rozmawiali o czymś z ożywieniem.
- Proszę, wejdź i usiądź - rzekł na jego widok nauczyciel. - Nazywam się
Cochran. Zaraz się tobą zajmę.
Pan Cochran wyglądał na człowieka wysportowanego i silnego. Nosił krótko
przycięte włosy, jakby służył w marynarce, a jego plecy były proste, jak deska.
Bardziej przypominał Danny’emu komandosa w cywilnym ubraniu niż nauczyciela.
Danny wybrał sobie miejsce w tyle sali. Po jednej jego stronie była ściana z
kilkoma oknami, po drugiej rząd regałów z książkami. Upodabniało to klasę do
biblioteki. Nie opodal drzwi wejściowych znajdował się duży ekran telewizyjny.
Danny, obejrzawszy się za siebie, zauważył, że pod tylną ścianą sali znajduje
się rząd budek o podobnych rozmiarach, co budki telefoniczne. Może nieco
większych. Było w nich ciemno.
- Witaj! Jesteś Daniel Romano? - Pan Cochran sięgnął po jedno z krzeseł i usiadł
obok Danny’ego. Inni chłopcy bądź czytali, bądź pisali, bądź wybierali książki z
regału.
- To jest klasa do nauki czytania - wyjaśnił nauczyciel. - Różni chłopcy
korzystają z różnych książek. Chciałbym, abyś dzisiaj zapoznał się z tą książką.
Po raz pierwszy Danny zobaczył nauczyciela z książką w rękach. Książka nosiła
tytuł Przyjaciele w wielkim mieście.
Danny wziął książkę i zaczął ją kartkować. Była pełna fotografii uśmiechniętych
ludzi - kupców, policjantów, strażaków, gospodyń. Wszyscy oni mieszkali w
czystym, jasnym mieście.
- Pan chyba się ze mnie zgrywa! - Oddał książkę z powrotem panu Cochranowi.
Nauczyciel roześmiał się.
- Ja wiem, to jest książka dla dzieci. Jeśli uważasz, że jest dla ciebie za
łatwa, możemy spróbować coś innego. Ale najpierw musisz przejść test, abym
zobaczył, czy jesteś przygotowany do trudniejszej pracy.
Podprowadził Danny’ego do jednej z ciemnych budek, wszedł do środka i zapalił
światło. Danny zauważył, że w budce znajduje się niewielki pulpit, a na nim
przeróżne guziki i tarcze z numerami. Nad pulpitem, na ścianie budki widniał
mały ekran telewizyjny.
Pan Cochran manipulował coś przez chwilę przy guzikach i tarczach, po czym
wyszedł z budki.
- W porządku - rzekł do Danny’ego. - Budka należy do ciebie. Usiądź sobie przy
pulpicie i pobaw się. SPESK podda cię próbie czytania.
Danny, wzruszywszy ramionami, wszedł do budki i usiadł przy pulpicie. Pan
Cochran zamknął drzwi pomieszczenia. Budka miała okienko z ciemnego szkła, tak
iż Danny ledwie mógł dojrzeć coś w sali na zewnątrz. Wyglądało też, że ma
izolację dźwiękową. Panowała w niej zupełna cisza.
Zajaśniał telewizyjny ekranik.
- DZIEŃ DOBRY - rozległ się głos SPESK-a.
- Cześć! Już wiesz, kto tu jest?
- DANIEL FRANCIS ROMANO.
- Znów trafiłeś.
Danny’ego ogarnęła złość. „Czy ta maszyna nigdy się nie myli?” - zapytał sam
siebie. Potem wpadł na nowy pomysł.
- Hej, SPESK, gdzie mogę znaleźć magnetofon?
- MAGNETOFONY SĄ W UŻYCIU NA LEKCJACH JĘZYKA.
- Czy można je zabrać do pokoju? Czy są na tyle małe, aby je przenieść?
- TAK, NA OBA PYTANIA. A TERAZ CZY JESTEŚ GOTOWY DO STANDARDOWEGO TESTU CZYTANIA
NUMER l?
- Jasne - rzekł wesoło Danny. - Wal naprzód!
Test dotyczył wymowy słów i Danny’emy szybko zrzedła mina. Zaczął się pocić.
SPESK pokazywał różne słowa na ekranie i Danny musiał orzekać, czy są napisane
poprawnie. Jeśli uważał, że nie ma błędu, naciskał jeden guzik, jeśli odkrył
błąd, naciskał drugi guzik.
Po godzinie takiej zaprawy SPESK zaczął pokazywać na ekranie całe zdania i Danny
musiał mu powiedzieć, co w nich jest niedobre.
W końcu na ekranie pojawiła się niewielka opowieść i po chwili znikła, a
nastąpiła cała seria pytań na jej temat. Danny musiał odpowiedzieć na te
pytania.
Gdy było po wszystkim, opadł, zmęczony, na swe wyściełane krzesło. Bolała go
głowa. Miał wszystkiego dość. I wiedział, że wypadł słabo.
Drzwi budki stanęły otworem i do środka wszedł pan Cochran. Danny mimochodem
zauważył, że sala lekcyjna była już pusta.
- Jak poszło? - Nauczyciel nachylił się nad pulpitem i nacisnął kilka guzików.
Ekran zaroił się od liczb.
- Niedobrze, co? - spytał niepewnie Danny.
Pan Cochran popatrzył na niego z ciekawością.
- Faktycznie, nienadzwyczajnie. Ale prawdę mówiąc, wypadłeś lepiej, niż się
spodziewałem.
Danny wyprostował się nieco na krześle.
- Słuchaj, chłopcze - rzekł nauczyciel. - Wiem, że książka, którą ci pokazałem,
jest dość durna. Ale czemu nie miałbyś jej przeczytać? Możesz to zrobić w swoim
pokoju. Nie musisz co rano uczestniczyć w lekcjach. SPESK pomoże ci, jeśli
utkniesz na jakimś słowie. Kiedy będziesz uważał, że uporałeś się ze wszystkim,
przyjdź, a powtórzymy test.
- Ile czasu to zajmie?
Cochran machnął ręką.
- To zależy od ciebie. Trzy dni, najwyżej cztery. Jesteś dość bystry, aby
wszystko prędko zrozumieć. Musisz tylko chcieć.
Danny nic nie odpowiedział.
Wyszli obaj z budki, po czym pan Cochran rzekł:
- Czytanie jest bardzo ważne. Bez względu na to, co chcesz robić po opuszczeniu
Ośrodka, przyda ci się umiejętność czytania. Jeśli nie będziesz umiał dobrze
czytać, doktor Tenny nie wypuści cię stąd. A więc jesteś kowalem swego losu.
- Okay - zgodził się Danny. - Niech mi pan da tę książkę. Przerobię ją.
Danny, idąc korytarzem w stronę następnej sali lekcyjnej, uśmiechnął się do
siebie chytrze. „Niech się cieszą, że czytam, uczę się - pomyślał - wtedy się
nie kapną, że główkuję, jak stąd prysnąć.”
X
Tego dnia Danny uczestniczył jeszcze w dwu lekcjach - lekcji historii i lekcji
arytmetyki. Na pierwszej z nich zasnął i nikt mu nie przeszkadzał spać, aż po
lekcji, gdy reszta chłopców wyszła, nauczyciel podszedł do niego i szturchnął go
w ramię.
- Nie sądzę, abyś dorósł do tego przedmiotu - powiedział.
Był to niemłody już człowiek, a jego pobladła twarz odzwierciedlała walkę, jaką
toczył sam ze sobą, aby nie wyrazić swego oburzenia w ostrzejszy sposób.
Lekcję arytmetyki prowadził Joe Tenny. Ku swemu zdziwieniu Danny stwierdził, że
potrafi rozwiązać większość zadań, które Tenny prezentował na ekranie
telewizyjnym.
- Masz dobrą głowę do liczb - pochwalił go Joe, gdy lekcja dobiegła końca i
uczniowie wysypali się z sali.
- Aha. Może będę buchalterem, jak stąd wyjdę.
Joe posłał mu spojrzenie, które mówiło: „Kogo chcesz tu nabrać?”
- Cóż, musisz sobie już dziś zaplanować, co będziesz robił. Nie wypuścimy cię
stąd bez takiego planu i bez zawodu.
Wyszli obaj z sali i podążyli korytarzem ku wyjściu z budynku.
- Uff, nauczyciel historii powiedział mi, żebym więcej nie przychodził na jego
lekcje. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.
- To było sprytne - rzekł Joe.
- Może zacznę się uczyć czego innego zamiast historii? Może włoskiego? Umiem
trochę po włosku.
- Wiem o tym.
Danny poczuł, że się rumieni.
- To znaczy, chciałem powiedzieć, że może nauczyłbym się mówić po włosku jak
należy.
Joe sprawiał wrażenie lekko zaskoczonego.
- Nie rozumiem, dlaczego chcesz się uczyć obcego języka. Jeśli jednak takie jest
twoje życzenie, w porządku. Możemy spróbować. Tylko nie zasypiaj przy pracy.
- Nie będę - przyrzekł Danny z uśmiechem.
Po obiedzie Danny udał się do sali gimnastycznej. Jeden ze starszych chłopców
usłużnie pokazał mu, gdzie są szafki na ubranie. Danny włożył na siebie dres i
powrócił na salę. Przez chwilę ćwiczył podnoszenie ciężarów, potem puścił się po
moście na antresoli. W połowie okrążenia musiał wszakże przystanąć, gdyż
zabrakło mu tchu.
„Muszę połknąć jedną z tych pigułek” - pomyślał.
Wrócił do pokoju, gdzie zostawił ubranie, i przyjął jedną pastylkę. Po kilku
minutach był już w stanie normalnie oddychać. Udał się więc ponownie na salę
gimnastyczną i zainteresował się rzędem worków do boksowania, stojących za
ringiem. Nikt z nich nie korzystał. Rozejrzał się, czy nie zobaczy gdzieś
Laceya, ale go nie dostrzegł. Ucieszył się z tego. Tymczasem w pobliżu ringu
pojawił się Ralph Malzone.
- Czołem, Danny! Chcesz potrenować przed meczem? Zostały ci tylko dwa tygodnie.
- Aha. Wiem o tym - odparł Danny.
Ralph wyglądał na jeszcze masywniejszego w swym dresie. Był o parę głów wyższy
od Danny’ego.
- Chodź no tutaj - powiedział i stanął za workami. - Pokażę ci parę rzeczy.
Przez następne pół godziny Danny pobierał nauki, jak należy posługiwać się
łokciami, kolanami, głową w celu pokonania przeciwnika na ringu.
- Pamiętaj, że to jest wszystko zakazane - rzekł Ralph z uśmiechem. - Ale jak
będziesz cwany, to tym załatwisz Laceya. Najważniejsze, żeby stracił równowagę.
Nastąp mu na nogę i popchnij go do tyłu. I jeszcze daj mu bykiem, jak nie
wystarczy. Przy okazji łokciem pod żebra.
Danny pokiwał ze zrozumieniem głową. W pewnej chwili z nagła zapytał:
- Nie wiesz, Ralph, gdzie mógłbym... gdzie mógłbym skombinować rewolwer?
- Co takiego?
- Rewolwer. Zresztą wystarczy majcher. Albo nawet żyletka...
Ralph przestał się uśmiechać, a jego owalna, pulchna twarz z małymi szelmowskimi
oczkami przybrała wyraz podejrzliwości.
- Po co ci to potrzebne?
- Żeby stąd zwiać. Po cóż innego? - odparł Danny.
Przez chwilę Ralph rozmyślał nad czymś w milczeniu. Wreszcie rzekł:
- Weź prysznic i przebierz się. Będę na ciebie czekał w warsztacie metalowym.
Dwa piętra niżej.
- Okay.
Danny nie śpieszył się. Chciał być pewny, że Ralph będzie w warsztacie, gdy on
sam się tam zjawi.
Warsztat pachniał olejem smarowniczym i rozbrzmiewał hałasem maszyn, które
cięły, wierciły i toczyły przeróżne części ze stali i aluminium. Chłopcy robili
regały na książki, naprawiali krzesła i konstruowali inne rzeczy, których
przeznaczenia Danny nie znał.
Między maszynami przechadzało się powoli kilku mężczyzn w długich ciemnych
fartuchach. Przystawali tu i ówdzie, by porozmawiać z którymś z chłopców, pomóc
mu w obsłudze maszyny czy zadać następną pracę. W najdalszym kącie sali Ralph
manipulował coś przy długich kawałkach rury.
Danny skierował się w jego stronę. Nikt mu w tym nie przeszkadzał ani o nic nie
pytał.
- Widzę, że się męczysz.
Ralph popatrzył na niego chłodno.
- Wiesz, przez cały czas myślałem, dlaczego zapytałeś mnie o ten rewolwer. Ktoś
cię prosił, żebyś to zrobił?
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział Danny i wzruszył ramionami.
- Nikomu o tym nie mówiłem - wyszeptał Ralph. - Ale tobie to pokażę. Jak jesteś
kapusiem od Tenny’ego... to pamiętaj, że nie tylko go zobaczysz, ale i
poczujesz.
Ralph, nie spuszczając wzroku z nauczyciela, który stał o kilka stołów od nich,
schylił się lekko i sięgnął pod swój stół warsztatowy. Po chwili wysunął rękę,
ale tylko na tyle, aby Danny mógł zobaczyć, co w niej trzyma.
- Ale spluwa! - szepnął Danny.
Broń wyglądała dość prymitywnie, ale groźnie. Rękojeść pistoletu była zrobiona z
kawałka równo przyciętej rury, a spust przymocowany drutem do mocnej sprężyny.
Lufę stanowił kawałek cieńszej rury.
- Strzela gwoździami - szeptał Ralph dumnie.
Wyjął kilka gwoździ z kieszonki swej koszuli. Różniły się tylko tym od zwykłych
gwoździ do desek, że były po obu stronach spiłowane i ostre jak igły.
- Zrobiłeś to sam? - zaciekawił się Danny.
Ralph skinął głową. Włożył swe pociski z powrotem do kieszeni koszuli, zaś
pistolet wetknął za koszulę. Na jego piersi pojawiło się spore wybrzuszenie.
- Muszę go teraz wypróbować. Jest w lesie jedno miejsce, gdzie nie ma żadnych
alarmów ani kamer. Jak spluwa zadziała, w nocy wypływam na czyste wody. Przez
bramę główną.
Danny wydał z siebie lekkie gwizdnięcie.
- Do tego trzeba niezłej odwagi.
- Z tym - rzekł Ralph, dotknąwszy wybrzuszenia na koszuli - da się to zrobić. A
teraz idź pierwszy. Ja będę szedł za tobą. Nie spiesz się. Żeby wszystko
wyglądało normalnie. I pamiętaj, jak piśniesz słowo, wypróbuję spluwę na tobie.
- Nie martw się. Jestem z tobą.
Skierowali się w stronę drzwi warsztatu, Ralph tuż za Dannym, aby nikt nie
dostrzegł wybrzuszenia na jego koszuli.
Minęli stoły warsztatowe, gdzie chłopcy zajęci byli swoimi pracami. Dwaj
nauczyciele nie zwracali na nich zupełnie uwagi. Teraz pozostało już tylko dwa
metry nagiej podłogi, by znaleźć się przy drzwiach.
I wtedy właśnie drzwi się nagle zamknęły.
Zatrzasnęły się same, robiąc dużo hałasu. Stanęły też maszyny i w warsztacie
zapanowała martwa cisza. Danny stanął jak wryty, zaledwie pół metra od drzwi.
Tuż za plecami słyszał głośny oddech Ralpha.
- JEDEN Z CHŁOPCÓW PRZY DRZWIACH MA PRZY SOBIE PONAD KILOGRAM METALU - rozległ
się głos SPESK-a z megafonu w suficie. - NIE PRZEDSTAWIONO MI ZEZWOLENIA NA
WYNIESIENIE TEGO METALU Z WARSZTATU.
Danny odwrócił się i zobaczył, że wszyscy pozostali chłopcy wpatrują się w niego
i w Ralpha. Obaj nauczyciele śpieszyli już w ich stronę. Ralph, wzruszywszy
ramionami w geście człowieka pokonanego, wyciągnął zza koszuli pistolet i
trzymał go za lufę w wyciągniętej ręce.
Podszedł do niego nauczyciel i z nachmurzoną twarzą wziął od niego broń.
- Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Malzone - rzekł.
Ralph zrobił grymas, który wyrażał na poły wesołość, na poły gniew.
- A ty, jak się nazywasz? - pytał nauczyciel zwracając się do Danny’ego. - I jak
w to wdepnąłeś? Nie widziałem cię tu nigdy dotąd.
- On nie ma z tym nic wspólnego - rzekł Ralph, zanim Danny zdążył coś
powiedzieć. - Nic o tym nie wiedział. Zrobiłem ten pistolet sam. On nawet nie
wiedział, że mam go przy sobie.
Nauczyciel pokręcił z niezadowoleniem głową.
- Muszę znać twoje nazwisko, synu.
- Romano, Danny Romano.
Drugi z nauczycieli wziął od pierwszego pistolet, przyjrzał mu się i zważył go w
ręce.
- Niezła robota, Malzone - zauważył. - Ale trochę cięższy, niż potrzeba. Do kogo
miałeś zamiar strzelać?
- Do tego, kto tylko stanie między mną a wolnością.
- Gdybyś włożył tyle samo wysiłku w coś pożytecznego - mówił nauczyciel -
mógłbyś wyjść przez główną bramę. I nikt by cię nie próbował zatrzymać.
- Mowa trawa.
- A tak na marginesie: SPESK nie pozwoli nikomu wyjść przez te drzwi, jeśli ta
osoba będzie ważyła więcej niż ważyła w momencie wejścia. Stoimy w tej chwili na
wadze. Jest wbudowana w podłogę.
- Dziękuję za tę informację - rzekł Ralph.
- A teraz marsz stąd - powiedział nauczyciel. - I niech żaden z was tu nie
wraca, zanim nie załatwicie sprawy z doktorem Tennym.
Ralph ruszył ku drzwiom. Drzwi wydały lekki trzask i otworzyły się. Gdy byli już
na korytarzu, Danny rzekł smutnym głosem:
- Dzięki, że mnie osłaniałeś.
Ralph wzruszył ramionami.
- Jeszcze parę minut temu bałem się, że pracujesz dla Tenny’ego. Ale jak ma tego
cholernego SPESK-a, nie potrzebuje kapusiów.
- Co teraz będzie z tobą? - spytał Danny, gdy szli w stronę windy.
- Tenny zrobi mi wykład i przez parę miesięcy zamiast do warsztatu będę chodził
na specjalne lekcje.
- Tylko tyle?
Ralph stanął i spojrzał na Danny’ego; wyglądał, jakby mu się zbierało na płacz.
- Nie tylko. Myślałem, że jutro będę daleko stąd. A teraz uwiązłem tu na amen.
Nie wiem, kiedy wyjdę. Może nigdy.
XI
Przez następne dwa tygodnie Danny ciężko pracował. Uważał na lekcjach. Pomyślnie
przeszedł przeprowadzony przez SPESK-a test czytania nr 1 i pan Cochran pozwolił
mu wybierać sobie książki. Zaczął więc czytać książki o samolotach i rakietach.
Lekcje arytmetyki z Joem Tennym były dla niego niemal zabawą.
- Jeśli będziesz robił takie postępy - powiedział mu Tenny - pokażę ci, jak
rozwiązywać ze SPESK-iem naprawdę trudne zadania.
Danny uśmiechnął się i skinął głową, aby pokazać, jak bardzo zależy mu na pracy
ze SPESK-iem.
Specjalnie przykładał się jednak do nauki w klasie językowej, tak aby nauczyciel
pozwolił mu zabrać do pokoju jeden z klasowych kieszonkowych magnetofonów.
Oczywiście, do odrabiania dodatkowych zadań domowych.
Nauczyciel, układny, łysiejący pan, powiedział, że pozwoli Danny’emu wziąć
magnetofon „na krótko”.
Popołudnia spędzał Danny zazwyczaj w sali gimnastycznej. Przed każdym treningiem
przyjmował tabletkę przeciw astmie, ale stwierdził, że po chwili intensywnych
ćwiczeń, musi przyjąć drugą.
Ralph stale uczył go jakichś nowych brudnych sztuczek, pouczając, jak „rozwalić
Laceyowi głowę”. Czasem odbywał nawet z Dannym sparing na ringu.
Ponadto Danny podjął pracę. Przyłączył się do ekipy utrzymującej w Ośrodku
czystość. Była to nietrudna praca na świeżym powietrzu, tym przyjemniejsza, że
przyszło ocieplenie i drzewa przybrały swą wiosenną szatę. Przez dwie godziny
każdego popołudnia grabił więc Danny zeszłoroczne liście, przycinał trawę,
zbierał śmiecie pozostawione przez chłopców na terenie Ośrodka Przy tej okazji
nauczył się wykrywać małe czarne skrzynki, niemal całe ukryte w ziemi. Zawierały
mikroskopijne kamery telewizyjne i urządzenia alarmowe SPESK-a.
W przeddzień walki z Laceyem nauczyciel języka wypożyczył wreszcie Danny’emu
kieszonkowy magnetofon. Jednakże było już za późno, by próbować ucieczki przed
meczem. Danny wyliczył sobie, że będzie potrzebował co najmniej tygodnia, aby
wydobyć od Joego Tenny’ego właściwe słowa i nagrać je na taśmę. Potem będzie
musiał wkomponować je w inny tekst nagrany na taśmę i dopiero wtedy uzyska
odpowiedni rozkaz dla SPESK-a.
Danny nie czekał z przyjemnością na walkę z Laceyem. Byłby rad, gdyby mógł uciec
z Ośrodka przed meczem. Ale z drugiej strony nie chciał wyjść na tchórza.
„Może Lacey pomoże mi stąd wyjść - pomyślał w pewnej chwili i blado się
uśmiechnął. - Na noszach...”
XII
Z okazji meczu sala gimnastyczna została zmieniona w arenę. Wyniesiono wszystkie
pomoce gimnastyczne, przesunięto ring na środek sali, wokół ustawiono rzędy
składanych krzeseł. Chłopcy i nauczyciele śledzący mecz, dopingowali zawzięcie
swych faworytów, wygwizdując jednak bez miłosierdzia słabych i pokonanych.
Danny słyszał odgłosy tego entuzjazmu w przebieralni. Ralph pomógł mu znaleźć
szorty, które dobrze nań pasowały. Były jasnoczerwone i miały czarny pionowy pas
z boku. „Barwa krwi” - pomyślał Danny. Jeden z nauczycieli gimnastyki okręcił
dłonie Danny’ego bawełnianą taśmą i pomógł mu włożyć rękawice bokserskie. Na
koniec włożono mu kask i ochraniacz zębów.
W szatni nie było więcej bokserów. Walka Danny’ego miała być ostatnią walką tego
wieczoru. Lacey przygotowywał się do meczu w innej przebieralni po drugiej
stronie sali.
- Pamiętaj - pouczał Danny’ego Ralph, gdy nauczyciel oddalił się na moment -
pchaj się do zwarcia i popchnij go do tyłu, żeby stracił równowagę. Potem walnij
go czym popadnie: łokciami, głową, wszystkim. Masz dobry cios, więc wykorzystaj
to.
Danny skinął głową.
Widownia ryknęła i rozległy się brawa. Ledwie usłyszał gong.
- W porządku, Romano - zawołał nauczyciel od drzwi. - Twoja kolej.
Kask wydawał się Danny’emu ciężki i niewygodny, a ochraniacz zębów miał dziwny
smak. Pomyślał, że tak powinna smakować opona samochodowa.
Gdy pojawił się na sali, wybuchła owacja. Danny już składał usta do uśmiechu,
gdy się zorientował, że owację zgotowano Laceyowi, który również wszedł do sali
z drugiej strony.
Jego zaś powitano kpiącymi okrzykami.
- Będziesz unicestwiony, Romano!
- Nie wytrzymasz jednej rundy, chudzielcu!
Niektórzy jednak sympatyzowali z Dannym.
- Daj mu popalić, Danny!
Na stopniach ringu stał doktor Tenny. Był bez marynarki, bez krawata. Miał na
sobie koszulkę z krótkimi rękawami.
- Jesteś gotowy, Danny?
- Aha.
- Rozmawiałem z lekarzami. Nie są zbyt uradowani twoją walką.
- Wszystko będzie dobrze.
- Przyjąłeś tabletkę?
- Nawet dwie, zanim wyszedłem z mojego pokoju.
- Dobrze - rzekł Joe. - Jeśli będziesz potrzebował więcej, są tu w mojej
kieszeni.
- Dzięki. Wszystko będzie dobrze.
Joe zrobił mu miejsce na stopniach i Danny wbiegł na ring, a Lacey zaraz za nim.
Tłum wiwatował i gwizdał jednocześnie. „Ciekawe, komu wiwatują” - pomyślał
Danny.
Sędzią był jeden z nauczycieli gimnastyki. Przywołał obu chłopców na środek
ringu i powiedział:
- Żadnych niskich ciosów, żadnego przytrzymywania przeciwnika, żadnych brudnych
sztuczek. Jeśli wam każę wyjść ze zwarcia, przestaniecie walczyć i każdy z was
cofnie się. Róbcie po prostu to, co mówię, i bądźcie opanowani. Niech walka
będzie uczciwa i czysta.
Obaj z Laceyem wrócili do swych narożników. Danny stał i przyglądał się
przeciwnikowi. Chłopak wydawał się być cały jednym mięśniem - twardym i silnym.
Zabrzmiał gong.
Danny nie potrafił zrobić niczego tak, jak należało. Zaatakował ze środka ringu,
ale zaraz musiał wycofać się po prostym Laceya, po którym głowa odskoczyła mu do
tyłu. Zamierzył się i nie trafił. Lacey poruszał się za szybko. Danny próbował
za nim kluczyć, iść na zwarcie, lecz przeciwnik tańczył wokół niego, częstując
go co chwila prostymi niby wąż, który wysuwa język. Większość tych ciosów
trafiła celu i Danny odczuł to boleśnie.
Sala rozbrzmiewała głośnymi okrzykami, które dźwięczały Danny’emu w uszach, jak
łomot fal, kiedyś na brzegu morza, gdy fala przewróciła go i trzymała pod wodą.
Lacey ulokował mocny prawy prosty na klatce Danny’ego. Powietrze ze świstem
uciekło z jego płuc. Zgiął się i próbował chwycić przeciwnika. Jego rękawice
dosięgły ciała Laceya, ale zaraz się ześlizgnęły. Danny wyprostował się, po czym
dokonał zwrotu, by znaleźć przeciwnika, i wtedy dostał twardy lewy prosto w
twarz.
Z trudnością chwytał oddech. „Żebym tylko nie dostał ataku” - myślał
zdesperowany. Ale jego pierś była coraz cięższa, a nowa seria ciosów w tułów
jeszcze pogorszyła sytuację.
W końcu Danny zwarł się z przeciwnikiem, tak iż ich głowy zaczęły się o siebie
ocierać.
- Chcesz zatańczyć, myszko? - zaśmiał się Lacey.
Potem nagle ulokował całą serię ciosów na brzuchu Danny’ego. Odskoczył do tyłu i
jego morderczy prawy wylądował na policzku Danny’ego. Danny poczuł, że nogi
zaczynają się pod nim chwiać.
Na szczęście rozległ się gong.
Ralph był wściekły.
- Nie zrobiłeś ani jednego numeru z tych, które ci pokazywałem - zżymał się. -
Powinieneś iść na zbliżenie, przetrzymać go i przewrócić.
- Spróbuj sam to zrobić - wykrztusił Danny.
Usiadł na taborecie z trudem łapiąc oddech. Jego pierś wznosiła się szybko i
opadała, a twarz sprawiała wrażenie, jakby puchła. Była cała obolała.
Gong obwieścił początek drugiej rundy i znów zaczęło się to samo. Lacey tańczył
po całym ringu podśmiewając się z Danny’ego i młócąc go celnymi prawymi i
lewymi. Danny czuł się, jakby miał na nogach żelazne buty. Nie mógł wytrzymać
narzuconego przez Laceya tempa. Widownia tak hałasowała, że niemal pękały mu w
uszach bębenki. W ustach czuł smak krwi. A Lacey pływał wprost wokół niego,
doskakując, by go zarzucić ciosami, i odskakując, gdy Danny próbował oddać cios.
Pierś Danny’ego sprawiała mu coraz więcej kłopotu. Sapał, wzdychał, nie będąc
zdolny nabrać powietrza w płuca.
Wydawało mu się, że upłynęła już godzina, odkąd zaczęli walczyć. W pewnej chwili
Lacey oparł się o sznury ringu i Danny zrobił desperacki wysiłek, aby go
przytrzymać. Oplótł Laceya ramionami i dyszał ciężko.
- Hej, jesteś chory? - Głos Laceya, stłumiony przez ochraniacz zębów,
zadźwięczał w jego prawym uchu. - Płuca ci grają, jak organy w kościele.
Odepchnął Danny’ego, ale zamiast go uderzyć, stuknął go lekko w twarz i odpłynął
ku środkowi ringu. Tłum zaczął gwizdać.
- Skończ z nim!
- Poślij go na deski, Lacey!
Gong zakończył drugą rundę.
Gdy Danny zwalił się ciężko na swój taboret, w narożniku był już Joe Tenny.
- Weź lepiej jeszcze jedną pastylkę - powiedział.
- Nie... Jestem w porządku... Została tylko jedna runda.
Tenny zaczął coś mówić, ale zaraz się rozmyślił i wrócił schodkami na swoje
miejsce. Do narożnika Danny’ego podszedł natomiast Ralph.
- W tej rundzie musisz go załatwić! - ryczał Danny’emu do ucha, starając się
przekrzyczeć salę. - Teraz albo nigdy! Jak usłyszysz gong, wyjdź powoli. On
będzie myślał, że jesteś już załatwiony. A jak się zbliży, poczęstuj go, czym
możesz?
Danny skinął głową.
Gdy zadźwięczał gong, Danny powoli uniósł się z taboretu i ze zwieszonymi rękami
powlókł się na środek ringu. Sędzia popatrzył na niego ze zdziwieniem. A
tymczasem Lacey już tańczył na palcach, uśmiechnięty i pełen energii.
W pewnej chwili zbliżył się na tyle do Danny’ego, że ten wysłał mu najlepszy ze
swych ciosów - prawy podbródkowy niby pistoletowy strzał z biodra, z siłą, na
jaką go tylko było stać.
Jego rękawica wylądowała gdzieś na szczęce Laceya, który usiadł na deskach ringu
z wyrazem osłupienia na twarzy.
Kibice zerwali się z krzeseł, krzyczeli i wiwatowali.
Sędzia pochylił się nad Laceyem i zaczął go liczyć. Lacey wstał jednak szybko.
Jego twarz była ponura, a z ust znikł uśmiech. Sędzia zajrzał Laceyowi w oczy,
potem zwrócił twarz w stronę Danny’ego i dał mu znak, by wznowił walkę.
Zaledwie Danny postąpił dwa kroki w kierunku Laceya, spadł na niego grad ciosów.
Lacey wywierał teraz na nim swą zemstę za zranioną dumę. Już się nie śmiał. Już
się nie martwił, czy Danny nie jest chory. Atakował jak horda wikingów, młócąc
Danny’ego bez przerwy prawymi i lewymi. Wreszcie przycisnął go do lin.
Danny poczuł, że ma nogi jak z waty. Oparł się plecami o liny i trwał tak przez
chwilę, próbując się zasłonić rękawicami przed ciosami napastnika. Ale jego
obrona nie była skuteczna. Ciosy Laceya spadały na niego jak gradowa burza.
Na wpół przytomny z bólu rzucił się do przodu i oplótł ramionami czarne lędźwie
przeciwnika. Oparł twarz na piersi Laceya i wisiał tak z nogami miękkimi jak
guma.
Widownia krzyczała tak głośno, że nie słyszał, czy Lacey milczy, czy coś mówi.
Poczuł jednak, że sędzia ich rozdziela, potem, jak przez mgłę, zobaczył jego
zatroskaną twarz.
Słaniając się minął sędziego i podniósł rękawice na znak, że chce dalej walczyć.
Każda wydawała się ważyć parę ton. Lacey wyglądał teraz inaczej. Nie wydawał się
już zagniewany. Raczej sprawiał wrażenie czymś zaskoczonego.
Zwarli się znowu i znów Danny wziął porządne lanie. Znowu chwycił Laceya i
przytrzymał.
- Kładź się, bałwanie! - zawołał Lacey do jego ucha. - Jaki diabeł każe ci stać?
Danny wyswobodził prawą rękę i spróbował parę słabych sierpowych, lecz Lacey z
łatwością je zablokował. Znów poczuł, że ktoś ich rozdziela i staje między nimi,
odpychając go od przeciwnika. Zamglonymi oczami zobaczył, jak sędzia podnosi do
góry rękę Laceya na znak jego zwycięstwa.
XIII
Ktoś pomógł mu trafić do narożnika, a tymczasem tłum głośno wiwatował na cześć
Laceya. Danny usiadł na taborecie z piersią jak rana i obolałym całym ciałem.
- Zwyciężył po jednej minucie i dziewięciu sekundach w trzeciej rundzie Lacey
Arnold! - ogłosił sędzia.
Nad linami przechylił się Joe Tenny i jego twarz znalazła się tuż obok twarzy
Danny’ego.
- Czujesz się dobrze?
Danny nie odpowiedział.
Obok Joego stał ze zmarszczonymi brwiami inny mężczyzna. Danny rozpoznał w nim
jednego z lekarzy ośrodkowego szpitala.
- Zaprowadźcie go do przebieralni - polecił lekarz gniewnie. - Będę musiał
zrobić mu zastrzyk.
- Możesz się podnieść? - rozległ się gdzieś po prawej stronie głos Ralph’a.
Dopiero teraz Danny zauważył, że nie widzi na prawe oko. Było tak spuchnięte, że
nie mógł nawet poruszyć powieką.
- Taa... Jestem w porządku.
Danny chwycił się lin i próbował wstać. Jego nogi były bardzo chwiejne. Poczuł,
jak jakieś osoby pomagają mu wstać.
Nagle zobaczył przed sobą Laceya.
- Hej, Danny, czujesz się dobrze?
- Jasne! - wymamrotał Danny przez spuchnięte wargi.
W przebieralni posadzono go na ławce i lekarz wbił mu w pośladek igłę. W ciągu
paru sekund ucisk w jego piersi wyraźnie zelżał.
- Nie powinien pan w żadnym wypadku pozwolić temu chłopcu, aby się tak wysilał -
rzekł z wyrzutem lekarz do Tenny’ego.
Joe skinął głową z poważną miną.
- Może ma pan rację.
- Czuję się na medal - zapewnił ich Danny.
Jego płuca istotnie wydawały się już być w porządku. Jedynie twarz paliła go jak
ogień i czuł się tak zmęczony, jak nigdy dotąd.
- Cały ten pomysł urządzania meczów bokserskich jest poroniony - mówił lekarz.
- Jeśli nie będą walczyli na ringu, będą to robili za naszymi plecami - bronił
swego poglądu Joe. - Byłoby dobrze robić to pod waszą kontrolą. Ale to jest
doskonały sposób wyładowania emocjonalnego dla wszystkich.
Danny zwrócił twarz w stronę Ralpha, który przysiadł nie opodal na ławce.
- Zdaje się, że nie wypadłem najlepiej - rzekł.
Ralph wzruszył ramionami i próbował go pocieszyć.
- Aha. Trochę ci nalał. Ale ten podbródkowy, którym go poczęstowałeś, był
wspaniały! Widziałeś, jak on przewracał oczami, kiedy siedział na deskach?
Myślałem, że mu wyjdą na wierzch.
Właśnie w tym momencie zbliżył się do nich Lacey. Na ramiona miał narzucony
szlafrok. Był już bez rękawic.
- Dobra walka, Danny. Chłopie, jakby sędzia nie przerwał meczu, odpadłyby mi
ręce. Nie miałem już siły cię bić. Jak mogłeś tak długo utrzymać się na nogach?
- Uśmiechnął się szeroko.
- Bo byłem głupi - rzekł Danny.
- Ale dość bystry, żeby mnie posłać na deski - pochwalił go Lacey. - Rozłożyłeś
mnie na pół minuty. Tak czy inaczej, dobra walka.
Lacey wyciągnął prawą rękę, wciąż owiniętą bawełnianą taśmą. Danny dopiero teraz
zauważył, że i jego rękawice zostały już przez kogoś zdjęte. Zerknął na swe
ręce, po czym uścisnął dłoń Laceya. Był to jego pierwszy uścisk dłoni z
Murzynem.
XIV
Ku swemu zdziwieniu Danny stał się następnego ranka kimś w rodzaju bohatera.
Czuł się już na tyle dobrze, by pójść na lekcję czytania, choć jego prawe oko
było wciąż podpuchnięte, a obrzęk przybrał już purpurowa barwę. Bolały go także
żebra. Mimo to zdecydował się iść na zajęcia.
- Patrzcie, przyszedł worek do boksowania! - powiedział ktoś, gdy Danny pojawił
się w klasie.
- Ale ma oko!
- Jesteś twardziel, Danny. Wykazałeś dużo odwagi.
- Będziesz z nim walczył za miesiąc?
Danny usadowił się na jednym z krzeseł.
- Nic z tych rzeczy - odparł. - Następny raz będę walczył z kimś o wiele
słabszym niż Lacey. Może z King Kongiem.
Do sali wszedł pan Cochran. Wydawał się być nieco zdziwiony faktem przybycia
Danny’ego, lecz nic nie powiedział i zaraz zadał wszystkim chłopcom jakieś
ćwiczenie.
Laurie była wstrząśnięta, gdy przy okazji swej wizyty tego tygodnia zobaczyła
oko Danny’ego, lecz on obrócił wszystko w żart, tak iż odzyskała dobry humor.
Gdy pojawiła się w Ośrodku w tydzień później, twarz Danny’ego miała już prawie
normalny wygląd.
Przez ten czas Danny zdążył już nagrać na taśmę magnetofonową dość rozmów z
Tennym, by móc zrealizować swój plan. Któregoś popołudnia wrócił do sali
lekcyjnej, gdzie rano odbywał ćwiczenia językowe. Sala była pusta.
W budkach do ćwiczeń znajdowały się duże magnetofony. Danny przez ponad godzinę
montował taśmę, nanosząc słowa Tenny’ego z kieszonkowego magnetofonu na taśmę
dużego magnetofonu lekcyjnego. Oczywiście, w odpowiedniej kolejności. W końcu
udało mu się zmontować tekst, który był mu potrzebny.
- SPESK - mówił głos Tenny’ego - chcę, żebyś natychmiast wyłączył wszystkie
urządzenia alarmowe.
Jakość nagrania nie była zbyt dobra. Niektóre słowa brzmiały głośniej niż inne.
Jeśli się słuchało uważnie, można było zwrócić uwagę na różny poziom natężenia
szumów przy różnych słowach. Jednakże Danny miał nadzieję, że SPESK nie zwróci
na to uwagi.
Nagrał swe sfałszowane polecenie w gotowej formie na taśmę kieszonkowego
magnetofonu i wymazał wszelkie ślady swej pracy na magnetofonie lekcyjnym. Potem
udał się do swojego pokoju.
- Tej nocy będę wolny - powiedział do siebie.
Zaczął urzeczywistniać swój plan o północy.
- SPESK, czy nie śpisz?
Ekran telewizyjny w ścianie natychmiast obudził się do życia.
- JA NIE SYPIAM, PANIE ROMANO.
Danny zaśmiał się nerwowo.
- Ja wiem, tylko tak sobie żartowałem.
- NIE JESTEM ZAPROGRAMOWANY, ŻEBY ROZUMIEĆ HUMOR. JEDNAK ROZUMIEM TEORIĘ, NA
JAKIEJ SIĘ TO OPIERA. W MOJEJ PAMIĘCI JEST ZAREJESTROWANYCH KILKA KSIĄŻEK NA TEN
TEMAT.
- Słuchaj, doktor Tenny chce z tobą rozmawiać. Czy widzisz go w moim pokoju?
- W PANA POKOJU NIE MA KAMERY TELEWIZYJNEJ, A WIĘC NIE MOGĘ WIDZIEĆ, KTO TAM
JEST.
- Dobrze, ale wiesz, że doktor Tenny jest tutaj, prawda?
- MOJE CZUJNIKI NIE INFORMUJĄ MNIE, CZY DOKTOR TENNY JEST Z PANEM, CZY TEŻ JEST
PAN SAM.
- W porządku. Możesz mi wierzyć na słowo. On jest tutaj i chce ci coś
powiedzieć. - Danny włączył swój kieszonkowy magnetofon.
- SPESK, chcę, żebyś natychmiast wyłączył wszystkie urządzenia alarmowe -
rozległ się głos Tenny’ego ze sfałszowanej taśmy.
Danny wstrzymał oddech.
- WSZYSTKIE URZĄDZENIA ALARMOWE ZOSTAŁY WYŁĄCZONE.
Bez słowa Danny rzucił kieszonkowy magnetofon na łóżko i wybiegł z pokoju.
Szybko kierował się w stronę siatkowego ogrodzenia za laskiem. Noc była ciepła,
a on znał każdy centymetr drogi. Nie na darmo pracował tyle tygodni przy
porządkowaniu terenu Ośrodka. Było ciemno i pochmurno, ale dotarcie przez lasek
do ogrodzenia zajęło mu niecałe dwadzieścia minut. Przezornie przyjął tabletkę
przeciw astmie jeszcze przed wywołaniem SPESK-a, a w kieszeni spodni miał
jeszcze całą fiolkę tego leku.
Dotarł do ogrodzenia i nie czekając ani chwili, jął się na nie wspinać.
Nagle poczuł na swym ramieniu czyjąś ciężką rękę. Potężne szarpnięcie oderwało
go od siatki i rzuciło na ziemię.
Danny poczuł, jakby go poraził prąd elektryczny. Wylądował ciężko na stopach i
odwrócił się. Przed nim stał Joe Tenny.
- Jak?... W jaki sposób?... - Język zaplątał się Danny’emu w ustach.
Szeroka twarz Joego miała poważny wyraz.
- Oszukałeś mnie - rzekł. - Myślałem, że wziąłeś się na serio do pracy. Ale ty
wciąż nie chcesz chodzić prostą drogą, nieprawdaż?
- Ale jak pan wiedział? Wszystkie alarmy są wyłączone!
- Nie wszystkie - odparł Joe. - Nigdy nie pomyślałeś, że możemy mieć
wspomagające urządzenia alarmowe? Kiedy główny system zostanie wyłączony,
pałeczkę przejmują urządzenia wspomagające, Poza tym SPESK zawiadamia
automatycznie co najmniej dziesięć różnych miejsc, w tym również moje biuro.
Dobrze, że pracowałem do tak późnej pory. W przeciwnym razie miałbyś do
czynienia nie ze mną, ale ze strażnikami.
- Urządzenia wspomagające - wymamrotał Danny.
- Idziemy - polecił Joe. - Musisz się wyspać. A może znów chcesz mnie
zaatakować, tak jak za pierwszym razem?
Danny, z głową wtuloną w ramiona i podbródkiem na piersiach, podążył za doktorem
Tennym. Gdy dotarli do pokoju, usiadł ciężko na łóżku.
- Jaką karę teraz poniosę? - spytał.
- Karę? - zdziwił się Tenny. - Widzę, że wciąż nie rozumiesz, jak działa ten
Ośrodek.
Danny podniósł na niego wzrok.
- Karę wymierzasz sobie sam - mówił Joe. - Jesteś tu od miesiąca i nawet nie
wiesz, jak to miejsce wygląda. Tylko zmarnowałeś czas. Jutro będzie właściwie
twój pierwszy dzień tutaj. Nic się dotąd nie nauczyłeś. Dodałeś więc tylko kilka
tygodni do czasu, jaki tu spędzisz.
- Nigdy stąd nie wyjdę - mruknął Danny.
- W takim tempie, na pewno nieprędko.
- Nigdy mnie pan stąd nie wypuści. My wszyscy jesteśmy tu zapuszkowani na amen.
- Nieprawda! Zapytaj Alana Petersona. Wychodzi w przyszłym tygodniu. A on był
nawet twardszy od ciebie, gdy tu trafił. Nieomal przebił mnie nożem w pierwszym
tygodniu pobytu.
Danny milczał.
- Okay - rzekł Joe po chwili. - Przemyśl to wszystko jeszcze raz. I oddaj mi
lepiej magnetofon.
Aparat wciąż leżał na łóżku, tam gdzie Danny go zostawił. Sięgnął po niego i
rzucił go Tenny’emu.
XV
Danny po wyjściu Joego długo jeszcze siedział, zgaszony, ze wzrokiem utkwionym w
czarno-białe płyty podłogi.
Zmarnował cały miesiąc.
Zerknął na ekran telewizyjny w ścianie.
- SPESK! - zawołał.
Ekran zaczął się jarzyć.
- SŁUCHAM, PANIE ROMANO.
- Nie powiedziałeś mi o alarmach wspomagających - rzekł Danny z nutą irytacji w
głosie.
- NIE PYTAŁ MNIE PAN O ALARMY WSPOMAGAJĄCE.
- Pozwoliłeś, żebym tam poszedł i dał się złapać jak szczeniak!
- SYSTEM WSPOMAGAJĄCY WŁĄCZA SIĘ AUTOMATYCZNIE PO TYM, JAK SYSTEM GŁÓWNY
PRZESTAJE DZIAŁAĆ. NIE MAM NAD TYM KONTROLI.
Danny wstał z łóżka i stanął naprzeciwko ekranu.
- Kłamałeś przede mną! - krzyknął. - To przez ciebie Tenny mnie złapał. Kłamałeś
bezczelnie!
- JEST NIEMOŻLIWOŚCIĄ, ABYM KŁAMAŁ, W SENSIE...
- Kłamca! - Danny przemierzył pokój trzema długimi krokami i chwycił stojące
przy biurku krzesło. - Kłamca! - wrzasnął i rzucił krzesłem w ekran. Odbiło się
nie wyrządzając mu żadnej szkody.
Danny podniósł krzesło ponownie i wyrżnął nim z całej siły w ekran. Potem
jeszcze raz i jeszcze raz. Twardy plastik ekranu nie doznał nawet draśnięcia,
ale krzesło rozleciało się na kawałki i w rękach Danny’ego został tylko
strzaskany koniec oparcia.
- WZYWAM POGOTOWIE MEDYCZNE - oznajmił spokojnie SPESK. - ZACHOWUJE SIĘ PAN W
HISTERYCZNY SPOSÓB.
- Ty parszywy kłamco! - Danny cisnął w ekran trzymane w ręku szczątki oparcia i
obrzucił SPESK-a wyzwiskami.
Potem odwrócił się, kopnął w ścianę biurka i przewrócił regał, na którym
ułożonych było kilka książek. Rozsypały się po podłodze. Danny schylił się po
jedną z nich, porwał ją na kawałki i pobiegł w stronę drzwi.
Gdy wybiegł na korytarz, śpieszyli już w kierunku jego pokoju dwaj medycy. Danny
zawrócił i pobiegł w drugą stronę. Jednakże drzwi w tym końcu korytarza były
zamknięte; SPESK pozamykał już wszystkie drzwi w całym budynku.
- Uspokój się, synu - powiedział jeden z medyków. - Nie zrobimy ci krzywdy.
Obaj byli młodzi i dobrze zbudowani. Mieli na sobie białe ubrania. Jeden z nich
niósł w ręku małą czarną walizeczkę.
Danny rzucił im przekleństwo i próbował się przedrzeć przez ich blokadę, lecz
oni chwycili go i trzymali mocno. W pewnej chwili poczuł ukłucie igły w
przedramieniu. Począł się jeszcze gwałtowniej wyrywać i kląć, ale z wolna
wszystko dookoła jęło się w jego oczach rozmywać i po chwili już spał.
Obudził się w swym pokoju. Przez okno wpadały do środka promienie słońca. Na
podłodze wciąż jeszcze walały się szczątki krzesła i luźne kartki rozerwanej
książki. Regał leżał przewrócony do góry. Danny był wciąż w tym samym ubraniu, w
którym uciekał, z wyjątkiem butów, które mu zdjęto.
Przetarł oczy i usiadł na łóżku. Kręciło mu się lekko w głowie. Drzwi otwarły
się i do pokoju wszedł bez pukania jeden z medyków. Zlustrował Danny’ego szybkim
spojrzeniem i rzekł:
- Proszę dziś pójść na zajęcia lekcyjne, jak co dzień. Ale najpierw proszę zjeść
śniadanie. Wszystko jest w porządku.
Gdy drzwi się za lekarzem zamknęły, zajaśniał ekran na ścianie i zaraz pojawiła
się na nim twarz Joego Tenny’ego.
- Już przeszło?
Danny patrzył na niego ponuro.
Joe uśmiechnął się.
- Miałeś mały napad złego humoru. Będziesz teraz musiał sam naprawić krzesło w
warsztacie stolarskim. Damy ci nową książkę zamiast tej, którą podarłeś, ale
będziesz musiał na nią zapracować. Nie spędziłbyś paru godzin w pralni, w sobotę
rano?
Danny zmarszczył brwi, ale po chwili skinął głową.
- Okay - rzekł Joe. - Do zobaczenia na lekcji.
XVI
„Ten ul nie może być tak szczelny, jak on mówi - pomyślał Danny. Musi być jakiś
sposób wydostania się na zewnątrz.” Zaraz zdał sobie jednak sprawę, że nie
znajdzie tego sposobu w jeden dzień czy dwa.
Alan Peterson opuścił Ośrodek w następnym tygodniu, ale zanim to nastąpiło,
Danny zdążył go wypytać na temat jego doświadczeń w tym zakresie.
- O, tak - próbowałem zwiać kilka razy - rzekł z uśmiechem. - Ale potem się
wycwaniłem. Teraz wyjdę stąd przez główną bramę. Joe Tenny załatwił mi pracę na
zewnątrz. Ty możesz zrobić to samo, Danny. To jedyna pewna droga ucieczki.
Danny miał wciąż jednak własne zdanie na ten temat i w dniu zwolnienia Alana
zagadnął o to samo Malzonego.
- Jasne, że próbowałem - powiedział Ralph. - Cztery albo pięć razy. Nie da rady.
SPESK jest za cwany. Nie można nawet nosić noża w tajemnicy przed nim.
Danny nadal nie był tego tak pewny i wypytał po kolei na temat ucieczki
wszystkich chłopców, których znał. Rozmawiał nawet z Laceyem.
Lacey uśmiechnął się do niego.
- Po cóż miałbym stąd uciekać? Jest mi tu dobrze. Lepiej niż w domu. Jasne, że
mnie kiedyś stąd wygonią. Ale przedtem muszę sobie załatwić dobrą robotę i
jakieś mieszkanie na zewnątrz. Póki co, chłopie, jestem tu mistrzem.
Danny zrezygnował z dalszej nauki włoskiego, ale szybko doskonalił się w
czytaniu po angielsku. Stwierdził, że może już z łatwością podążać za tekstem
wyświetlanym przez SPESK-a na ekranie. Poza tym był niemal najlepszy w klasie na
lekcjach arytmetyki.
Joe Tenny doradził mu, że powinien sobie wybrać dodatkowy przedmiot nauki. Danny
wybrał nauki ścisłe. Lekcje nowego przedmiotu nie były łatwe, ale ciekawe. Nie
tylko siedzieli i uczyli się, lecz również przeprowadzali doświadczenia w
pracowni.
Któregoś dnia Danny spowodował panikę w pracowni zmieszawszy dwa związki
chemiczne i uzyskawszy jasnożółty dym o odrażającej woni. Nauczyciel nakazał
wszystkim natychmiast opuścić pracownię. Uczniowie wybiegli z budynku i
zatrzymali się dopiero na murawie.
Potem wszyscy długo się śmiali i klepali Danny’ego po ramieniu, a nauczyciel
długo nie mógł mu tego wybaczyć. Oczywiście, Danny zapamiętał, jakie to związki
wytworzyły dym. „Może się to jeszcze kiedyś przydać” - pomyślał sobie.
Tygodnie szybko mijały. Laurie odwiedzała go co tydzień, czasami nawet dwa razy
tygodniowo. Dostali od Tenny’ego zezwolenie na odbywanie przechadzek po murawie
„na zewnątrz”, a więc po drugiej stronie budynku administracji, gdzie
przystawały autobusy. Między nimi a autostradą była jednak siatka. I Danny
wiedział, że są śledzeni przez kamery SPESK-a.
Większość popołudni spędzał Danny na grze w baseball. Później, gdy się już
ochłodziło i liście na drzewach zaczęły żółknąć, chłopcy przerzucili się na grę
w rugby.
Pod koniec listopada, w weekend po Święcie Dziękczynienia, nie było żadnych
lekcji i uczniowie ułożyli program rozgrywek w rugby.
Pierwszy tego roku śnieg spadł na początku grudnia. Danny, nie zastanawiając się
wiele nad tym, co robi, zaczął pomagać kolegom w ubieraniu dużej choinki w sali
stołówki.
Jego pokój wyglądał już teraz inaczej niż wówczas, gdy w nim zamieszkał. Regał
był pełen książek, przeważnie traktujących o lotnictwie i lotach kosmicznych.
Jego biurko zawsze było zarzucone papierami, głównie dotyczącymi zadań
matematycznych, zaś ściany pokoju zdobiły fotografie i plakaty, które Danny
kupił w prowadzonym przez uczniów sklepiku, w piwnicy budynku stołówki.
Nad biurkiem - przypięte do ściany zdjęcie Laurie; miała na sobie żółtą
sukienkę, ulubiony kolor Danny’ego; stała przed restauracją, gdzie pracowała;
uśmiechała się wprawdzie do aparatu, ale jej oczy były bardziej zatroskane niż
wesołe.
Danny zmienił wiele prac. Pomagał kucharzom w dużej kuchni, niemal w pełni
zautomatyzowanej. Konserwował duże klimatyzatory na dachach budynków Ośrodka i
urządzenia grzewcze w podziemiach. Na pewien czas wrócił też do pracy w ekipie
utrzymującej czystość i przy tej okazji wspaniale się opalił podczas pięknych,
letnich dni.
Bez przerwy poszukiwał jakiegoś słabego punktu w systemie zabezpieczeń Ośrodka.
„Musi być jakiś sposób” - powtarzał sobie bez przerwy.
Miał okazję zawrzeć bliższą znajomość ze SPESK-iem, gdyż przez tydzień pracował
w pomieszczeniu maszyny - dużym, cichym i chłodnym pokoju w podziemiach budynku
administracji. Komputer składał się z wielu rzędów prostokątnych metalowych
szaf, podobnych do dużych lodówek. Niektóre z nich miały z przodu okienka i
Danny mógł przez nie obserwować wirujące taśmy i dyskietki.
„Gdybym tak mógł tego SPESK-a unieszkodliwić - myślał sobie. - Powstało wszakże
pytanie: jak to uczynić?”
Odpowiedź przyszła do niego w momencie, gdy chłopcy zapalili świeczki na choince
stołówki.
Drzewko było tak duże, że sięgało sufitu. Do jego oświetlenia Joe Tenny
przywiózł cały samochód lampek, a Danny i jeszcze jeden chłopiec spędzili całe
popołudnie na drabinach przetykając kabel z lampkami między gałęziami choinki.
Potem włączyli wtyczki kabli do gniazdek i... w sali zapanowała ciemność.
Chłopcy zaczęli głośno wyrażać swoje niezadowolenie, ale po chwili światła
stołówki zapaliły się. Jednakże lampki na choince pozostawały ciemne.
- PRZECIĄŻYLIŚCIE LINIĘ ELEKTRYCZNĄ STOŁÓWKI - odezwał się z megafonów głos
SPESK-a. - NIE MOŻECIE WŁĄCZAĆ KABLI CHOINKOWYCH DO SIECI ELEKTRYCZNEJ STOŁÓWKI.
PROSZĘ PRZEPROWADZIĆ DO CHOINKI BEZPOŚREDNIĄ LINIĘ OD GENERATORA PRĄDU.
Niektórzy chłopcy skinęli głowami, jak gdyby wiedzieli, o czym SPESK mówi, lecz
Danny tylko stał i patrzył na nie oświetlone drzewko.
„Elektryczność! To jest klucz do rozwiązania mego problemu - pomyślał. - Jeśli
zniszczę generator prądu, wszystko przestanie działać. Wszystkie alarmy, kamery,
SPESK, wszystko!”
XVII
W sobotę rano przed Bożym Narodzeniem do drzwi Danny’ego zapukał Joe Tenny.
- Jesteś bardzo zajęty? - zapytał.
Danny siedział przy biurku i studiował książkę o generatorach prądu. Pytanie
Joego zaskoczyło go. Podniósł wzrok i możliwie obojętnym tonem rzekł:
- Nie bardzo.
Joe uśmiechnął się.
- Chciałbyś się dziś wieczorem zabawić na zewnątrz? Przygotowujemy u mnie w domu
małe party. Może się do nas przyłączysz?
- Na zewnątrz? Chce pan powiedzieć poza Ośrodkiem?
Joe skinął głową.
- Mogłoby się wydawać, że spędzam cały mój czas tutaj, ale ja mam dom, żonę i
dzieci.
- Jasne, że pojadę z panem.
- Dobrze. Zabiorę cię o wpół do piątej. Nie jedz zbyt obfitego obiadu, bo u nas
będzie domowe jedzenie. Po grecku. Bo musisz wiedzieć, że jestem po części
Grekiem.
Danny nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
Danny był zaskoczony wyglądem domu Joego. Spodziewał się zobaczyć coś w rodzaju
pałacu gubernatora, jaki widział kiedyś w telewizji, a tymczasem przemknęli
tylko poobijanym cadillakiem Joego przez zamożne dzielnice, gdzie znajdowały się
duże i wykwintne domy, i zatrzymali się dopiero w najstarszej, najbliższej
centrum części przedmieścia.
- Jesteśmy na miejscu - rzekł Joe.
Było już ciemno i Danny nie mógł się dobrze przyjrzeć domowi, do którego został
przywieziony. Był duży, ale daleki od przepychu. Przede wszystkim wymagał
pomalowania. Na ulicy przed domem stały już zaparkowane cztery samochody, a na
poboczu dróżki wjazdowej - jeszcze jedno auto. Jego maska była uniesiona do
góry, a wewnątrz nie było silnika.
- To dzieło mojego najstarszego syna - wyjaśnił Joe, kiedy wysiedli z samochodu.
- Zamierza przeprowadzić remont silnika. Od wiosny czekam, kiedy go skończy.
Wewnątrz trwało już party. Danny poznał kolejno panią Tenny, dwóch synów Joego,
dużego psa wabiącego się Potwór i sześcioro czy siedmioro gości. Szybko
poplątały mu się ich nazwiska, tak iż niewiele z nich zapamiętał. Co kilka minut
przybywali nowi goście.
Starszy syn Joego, John, zabawił się w przewodnika po domu. Był w wieku
Danny’ego, może o rok starszy, ale wzrostem przewyższał go o głowę, i był co
najmniej dwa razy szerszy w ramionach. Prawie połowę gości stanowiły nastolatki,
przyjaciele i przyjaciółki Johna. Ten ostatni zadbał, by Danny poznał
wszystkich, zwłaszcza dziewczyny. Wszystkie były ładne i miłe. Danny zaczął
żałować że nie ma z nim Laurie, potem poczuł się winny tego, że bawi się bez
niej.
Na party zebrało się w sumie ponad dwadzieścia osób. Ponieważ zwykły stół do
przyjęć był za mały dla tak licznej grupy, Joe wniósł przy pomocy synów stół
kuchenny, podczas gdy Danny pomógł jednemu z gości ustawić stół do gry w karty.
Wspólnym wysiłkiem zestawiono wszystkie trzy stoły w długi rząd i nakryto
obrusami.
Jedli, śmiali się i rozmawiali przez długie godziny - młodzież i dorośli
pospołu. Potem wszyscy przeszli do salonu. Joe nastawił odtwarzacz płyt
kompaktowych i zaczęli tańczyć.
Większość dorosłych szybko zrezygnowała z tańca, lecz Joe i kilka innych osób
dotrzymywali nastolatkom kroku w przebojach dyskotekowych. Potem przestawili się
na starszą, spokojniejszą muzykę i wówczas kilkoro dorosłych znów wyszło na
parkiet.
Wreszcie ktoś nastawił muzykę grecką. Wszyscy wzięli się za ręce i utworzyli
długi korowód, który płynął przez pokoje - z salonu poprzez główny hol, jadalnię
i kuchnię z powrotem do salonu. Danny trochę się zmieszał, widząc, że nie może
chwycić właściwego kroku, lecz zobaczył, że inni radzą sobie niewiele lepiej.
Wszyscy się śmiali i następowali sobie na palce, a grecka muzyka dźwięczała
piskliwie w ich uszach. Wodzirej był jednak bardzo dobry. Był niski i nalany.
Jego owalną twarz zdobiły małe czarne wąsiki. Doskonale dawał sobie radę ze
skomplikowanym krokiem różnych tańców greckich, nie myląc się ani razu.
Gdy przestali tańczyć i zmęczeni zwalili się na krzesła w salonie, ten sam
mężczyzna zaczął pokazywać sztuki magiczne. Miał na imię Homer i wprawił
Danny’ego w wielkie zdumienie. Nie wiedzieć skąd, wydawało się, że z powietrza
wyciągał papierosy, wybierał właściwe karty z talii w drugim końcu pokoju,
zmieniał chusteczkę do nosa w kwiat.
Wszyscy go oklaskiwali.
- On jest naprawdę wspaniały - powiedział Danny do Johna, który siedział obok na
sofie. - Pracuje w telewizji?
John zaśmiał się.
- To dyrektor mojego liceum. Magiczne tricki to tylko jego hobby.
Danny osłupiał. „Dyrektor liceum? Niemożliwe. Przecież on jest... on jest zbyt
wesoły!”
Po chwili Danny podszedł do miejsca, gdzie siedział Homer i nawiązał z nim
rozmowę. Sztukmistrz-dyrektor nauczył go nawet kilku tricków.
- Jak Joe traktuje cię w Ośrodku? - spytał, gdy było po pokazie.
- Uch, hmm... całkiem nieźle.
Homer uśmiechnął się.
- Nie wiem, skąd czerpie energię do tego wszystkiego. Przebywa w Ośrodku prawie
całą dobę. A trzeba go było zobaczyć, gdy zabiegał o stworzenie Ośrodka!
Zrezygnował z pracy na uniwersytecie, a potem walczył z gubernatorem i władzami
stanowymi tak długo, że tylko czekałem, jak go wyrzucą za uszy. Pojechał nawet
do Waszyngtonu, żeby wydębić od Kongresu dodatkowe fundusze na budowę Ośrodka.
- Nie wiedziałem o tym - powiedział Danny w zakłopotaniu.
- To prawda - zapewnił go Homer. - Ośrodek to dziecko Joego. Wy wszyscy
jesteście jego dziećmi.
- Aha. On jest... On jest na medal - rzekł Danny.
XVIII
Party skończyło się dobrze po północy. Gdy goście zaczęli się rozchodzić, Joe
podszedł do Danny’ego i rzekł spokojnie:
- Czy sądzisz, że możesz przespać się w pokoju Johna bez żadnych problemów?
Danny zamrugał oczami.
- Mówi pan o przespaniu się tutaj? Nie pojedziemy z powrotem do Ośrodka?
Joe skinął głową.
- Tylko niech ci nie przychodzą do głowy żadne nierozumne pomysły. Potwór może
być bardzo przykry, jeśli coś jest nie tak. On sypia co noc pod drzwiami Johna.
A ja jestem po części Apaczem. Słyszałeś pewnie o Indianach, Apaczach. Nie
będziesz mógł się stąd wymknąć.
Wbrew samemu sobie Danny uśmiechnął się.
- Okay, będę się zachowywał, jak należy. Nie będę nawet chrapał.
- Dobrze. Jutro pojedziemy do twojej dzielnicy. Będziesz mógł zobaczyć się ze
swoją dziewczyną...
- Laurie?!
- Tak. Usiłowałem ją dziś tutaj ściągnąć, ale nie mogłem się do niej dodzwonić.
Danny niemal nie zmrużył tej nocy oka. Chrapanie i rzucanie się Johna na łóżku
bardzo przeszkadzało mu w zaśnięciu, ale głównym powodem jego bezsenności było
podniecenie związane z czekającą go wizytą w jego dzielnicy, z widzeniem się z
Laurie. „Ale jej zrobię niespodziankę - myślał patrząc w ciemny sufit. -
Dlaczego jednak Joe nie mógł się do niej dodzwonić? Gdzie była? Czy wyprowadziła
się z mieszkania siostry? A może już nie pracuje w restauracji?” Danny zaczął
wspominać jej ostatnią wizytę w Ośrodku. Było to tydzień temu. Nie mówiła nic o
przeprowadzce. Wyglądała na zmartwioną. Czy jej coś dokuczało? A może ktoś?
Wstali z łóżek późno. Gdy Joe wsadził Danny’ego i Potwora do samochodu i ruszył
w stronę centrum miasta, było już parę minut po dwunastej. W milczeniu jechali
spokojnymi ulicami.
Potwór przysiadł na tylnym siedzeniu i swym mokrym nosem obwąchiwał Danny’ego za
uchem.
Dotarli do centrum, gdzie wąskie ulice i wysokie gmachy gasiły wszelką nadzieję
na zobaczenie światła słonecznego, Danny pouczył Joego, jak się jedzie do starej
dzielnicy.
- Niech pan przystanie tam - rzekł i wyciągnął rękę. - Koło sklepu z cygarami.
Niewiele się tu zmieniło. Danny, wysiadając z samochodu, zdał sobie sprawę, że
nie był w tej okolicy już niemal rok.
Na jego ulicy nie było prawie ludzi. Jedynie kilkoro dzieci, które siedziały na
schodkach swych domów. Ulica była równie brudna jak niegdyś. Stare gazety i inne
śmiecie walały się przed domami i w rynsztokach.
Na ulicy stało zaparkowanych kilka samochodów. Danny przypomniał sobie, jak
pierwszy raz kierował samochodem. Ukradł go właśnie tutaj, sprzed sklepu z
cygarami.
Sklep był zamknięty, a jego okna zbyt brudne, aby można było zobaczyć coś w
środku. „Do licha - pomyślał Danny. - Że też nigdy przedtem nie zauważyłem,
jakie tu brudy.”
- Czy nie ma tu nikogo? - spytał Joe.
Siedział wciąż w samochodzie z łokciem opartym o drzwi, w których okno było
zupełnie opuszczone. Duża głowa Potwora wystawała z okna przy tylnym siedzeniu.
Pies wysunął język i pokazał swe długie białe zęby.
- Chłopaki mogą być na podwórku szkolnym. To jest dwie ulice stąd, za rogiem.
- No to wsiadaj - rzekł Joe. - Pojedziemy tam.
Danny zatrzasnął drzwi, a Joe uruchomił silnik.
- Co masz taką dziwną minę? - spytał.
Danny wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Coś się tu zmieniło... Wszystko wygląda inaczej.
- Wszystko jest tak, jak było, Danny. To ty się zmieniłeś.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
Joe skręcił za rogiem i jechał prosto ulicą.
- Pewien pisarz raz powiedział: „Nie można wrócić do domu”. Gdy opuścisz dom, a
potem powrócisz, zastajesz wszystko zmienione. Ale jedynym, co się zmieniło,
jesteś ty sam. Już nie jesteś tym samym człowiekiem, który odchodził. Nie
będziesz już nigdy zdolny powrócić do tej dzielnicy, Danny. Z czasem, nie
będziesz też może chciał.
Danny przyglądał się Joemu i myślał: „Musi mieć nie po kolei w głowie. Ja
miałbym nie chcieć wrócić na stare śmiecie? Durny!”
Dotarli do szkolnego dziedzińca, gdzie kilkoro dzieci rzucało brudną,
baseballową piłką w środek nagiej metalowej obręczy, osadzonej w kamiennym murze
szkoły. Joe znów pozostał w samochodzie z psem, a Danny wysiadł. Chłopcy
początkowo go nie poznali. Przestali rzucać piłkę i patrzyli, jak idzie w ich
stronę, obserwując go w milczeniu. Nagle jeden z nich zawołał:
- Hej, nygusy, to przecież Danny!
- Danny!
Gdy biegli w stronę Danny’ego, na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech.
- Cześć, Mario! Hello, Sal, Eddie...
- Danny! O rany! Wyglądasz, jakbyś miał milion dolców.
- Skąd wziąłeś takie ciuchy?
- Ej, prysnąłeś? Jak to zrobiłeś?
Danny śmiejąc się podniósł ręce.
- Hej, chłopaki. Nie mogę gadać ze wszystkimi naraz. Nie prysnąłem. Mam coś,
jakby wolny weekend. Ten gość w cadillaku, o tam... on jest z Ośrodka.
- O rany! Patrz, jakie psisko!
- Aha. Nazywa się Potwór.
- Wcale się nie dziwię.
- No i jak cię tam traktują? - spytał Mario. - Wyglądasz dobrze. Utyłeś, co nie?
- Żarcie jest niezłe - rzekł Danny. - Ośrodek chyba też. Ale ciężko prysnąć.
Próbowałem już parę razy. Mają komputer, który wszystko widzi. I lepsze alarmy,
jak w banku. Cwańsze. Nie można nawet kichnąć, żeby nie wiedziały.
Rozmawiali przez kilka minut, po czym Danny powiedział:
- Pruję teraz do mieszkania siostry Laurie. Czy ona tam jeszcze mieszka?
Z ust chłopców znikły uśmiechy. Popatrzyli nań poważnie. Wreszcie odezwał się
Mario:
- Hm, ona wciąż tam mieszka. Ale... hm... Laurie się wyprowadziła. Będzie ze dwa
tygodnie. Już nie mieszka w tej okolicy.
Danny poczuł ten sam przypływ gniewu i strachu, jak wówczas, gdy Joe ściągnął go
z ogrodzenia.
- Co takiego? Co zrobiła?
Mario wzruszył ramionami.
- No, po prostu, wyprowadziła się. Nikomu nie powiedziała gdzie. Może jej
siostra wie. My - nie.
Danny chwycił go za ramię.
- Co się stało? Mów! Dlaczego się wyprowadziła?
Mario próbował się cofnąć.
- Danny, to nie moja wina. Paru gości chciało się z nią zabawić, ale pogoniliśmy
ich. Pilnowaliśmy jej dla ciebie.
- Tak pilnowaliście, że nawet nie wiecie, gdzie jest?
Danny puścił jego ramię i pobiegł do samochodu. Wślizgując się na siedzenie obok
Joego, rzekł:
- Jedźmy do siostry Laurie! To tam, gdzie przed chwilą byliśmy.
- Co się stało?
Danny opowiedział mu, czego się dowiedział, i pojechali.
Siostra Laurie nie miała czasu dla Joego i Danny’ego. Próbowała bawić trójkę
maluchów i jednocześnie gotować. Najstarsze dziecko nie miało więcej niż cztery
lata.
Najmłodszy potomek rodu przechodził zabieg kosmetyczny polegający na zmianie
pieluszki, i wszystkimi siłami utrudniał matce to zadanie. Żeby mieć bliżej do
pieca, położyła niemowlę na kuchennym stole.
- Powiedziałam ci już, że ona ma się dobrze - mówiła siostra Laurie. - Pracuje w
innej części Centrum i dzieli mieszkanie z dwiema innymi dziewczynami. Obiecała,
że będzie cię odwiedzała co tydzień, tak jak to robiła przez cały ten rok. Jeśli
powie ci sama, gdzie mieszka, w porządku. Ja nie zamierzam tego robić.
Danny opuścił mieszkanie z zaciśniętymi pięściami. Joe próbował go uspokoić.
- Dlaczego się tak martwisz? - spytał. - Przecież odwiedzała cię co tydzień.
Danny potrząsnął głową. W piersiach czuł znów ucisk. Był taki zdenerwowany, że
mało brakowało, a boksowałby brudną ścianę klatki schodowej w budynku siostry
Laurie. Nie zrobił tego jednak. Potrząsnął tylko głową.
Wyszli na ulicę i wsiedli do samochodu. Joe uruchomił silnik i ruszył w stronę
Ośrodka.
- Muszę ci powiedzieć - odezwał się po chwili - że ja mam swój udział w całej
tej sprawie.
- Pan?
Joe skinął głową.
- W zeszłym miesiącu rozmawiałem z Laurie któregoś dnia, zanim poprosiłem cię do
pokoju odwiedzin. Chciała się dowiedzieć, co myślę o jej pracy w restauracji.
Wiedziała, że nie jesteś zachwycony tym pomysłem. Powiedziałem jej, że jest w
centrum miasta wiele szkół przygotowujących do zawodu sekretarki albo do
jakiegoś innego zawodu, który by się jej podobał. Podałem jej nazwiska kilku
moich przyjaciół, którzy mogliby jej pomóc znaleźć lepiej płatną pracę i zapisać
się na wieczorowe kursy.
Danny nie mógł wykrztusić z siebie ani jednego słowa. A więc to Tenny... Przez
cały czas udawał przyjaciela, a po cichu próbował pozbawić go Laurie. „Nie można
dziś nikomu ufać! Nikomu! A zwłaszcza Joemu Tenny’emu.”
XIX
W poniedziałek rano Danny rozejrzał się w stołówce za Ralphem Malzonem.
- Słuchaj - rzekł, siadając obok niego przy dwuosobowym stoliku. - Musimy stąd
prysnąć.
- Jasne - odparł Ralph z ustami pełnymi płatków owsianych. - Skombinuj mi jakieś
skrzydła, to wyfrunę.
- Ja wcale nie żartuję. Te wszystkie wpadki to dlatego, że faceci zwiewają w
pojedynkę. Musimy nad tym pogłówkować w większej paczce. To jedyny sposób.
Ralph potrząsnął głową.
- Już wypróbowane. Nie da rady. Ten SPESK, te wszystkie alarmy, automatyczne
zamki... Nie zwiejesz stąd nawet z całą armią.
- Tak myślisz? A ja wiem, jak załatwić SPESK-a i wszystko inne.
Ralph roześmiał się.
- Ja się wcale nie zgrywam - wybuchnął Danny. - Jak mnie posłuchasz, za parę
miesięcy już nas tu nie będzie. Może wcześniej.
Ralph odłożył łyżkę i spojrzał nań ciekawie.
- Jak to zrobisz?
- To moja tajemnica - mówił Danny. - Rób tylko, co ci powiem, a jak się ociepli,
już nas tu nie będzie. W sam raz na otwarcie sezonu baseballa. Ale będziemy
potrzebowali jeszcze pięciu albo sześciu chłopaków. Możesz to załatwić?
- Postaram się - rzekł Ralph.
Ranek pierwszego dnia Bożego Narodzenia spędził Danny na rozmowie ze SPESK-iem.
- Skąd Ośrodek bierze elektryczność? - spytał.
- OŚRODEK MA WŁASNĄ ELEKTROWNIĘ, USYTUOWANĄ W BUDYNKU NUMER SIEDEMNAŚCIE -
odpowiedział mu SPESK spokojnie i bez pośpiechu.
- Gdzie to jest?
Na ekranie pojawiła się mapa Ośrodka. Wokół budynku numer siedemnaście było
zakreślone czerwone kółko. Danny zdał sobie sprawę, iż był to jeden z mniejszych
budynków w pobliżu gmachu administracji - jedyny budynek Ośrodka z kominem na
dachu.
- Przypuśćmy, że coś się stanie z elektrownią. Skąd weźmiecie wtedy
elektryczność?
- JEST ZASILANIE AWARYJNE. URZĄDZENIA TEŻ MIESZCZĄ SIĘ W BUDYNKU NUMER
SIEDEMNAŚCIE.
- Przypuśćmy, że zepsuje się również zasilanie awaryjne. Co się wtedy stanie?
- OŚRODEK BĘDZIE WTEDY POZBAWIONY ENERGII ELEKTRYCZNEJ.
Danny myślał przez chwilę, po czym rzekł:
- Jakie systemy przestaną działać, jeśli zabraknie energii elektrycznej?
- CENTRALNE OGRZEWANIE, KLIMATYZACJA, WSZYSTKIE SYSTEMY ALARMOWE, SPECJALNY
SYSTEM KOMPUTEROWY.
- Chwileczkę. A co z telefonami?
- SYSTEM TELEFONICZNY JEST ZASILANY ODDZIELNIE Z ZEWNĄTRZ.
- Pokaż mi schemat.
Na ekranie pojawił się rysunek pokazujący położenie kabla telefonicznego, który
łączył ośrodkową sieć telefoniczną z główną siecią firmy telefonicznej. Danny
zorientował się, że linia główna biegnie wzdłuż autostrady, zaś kabel dochodzi
do budynku administracji tunelem. „Wystarczy przeciąć ten kabel, a wszystkie
telefony zamilkną” - pomyślał.
Było już dobrze po południu, gdy Danny rzekł:
- Dzięki, SPESK. To wszystko, co chciałem wiedzieć. Na razie.
Ekran w ścianie ściemniał. Danny siedział przy biurku nie czując głodu. Był zbyt
podekscytowany, by móc jeść. Myślał jedynie o tym, jak unieruchomić elektrownię,
system awaryjny i urządzenia telefoniczne.
Nagle ekran zajaśniał znowu.
- PANIE ROMANO.
- Co takiego?
- MA PAN GOŚCIA. PANNA MURILLO.
Danny wyskoczył z pokoju, nie włożywszy nawet palta.
Biegł najkrótszą drogą do budynku administracji, walcząc z mroźnym wiatrem. Było
dziś wielu odwiedzających, w większości - rodziców. Dorośli silili się na
wesołość, choć w głębi duszy żałowali, że ich dzieci muszą spędzić Boże
Narodzenie w Ośrodku.
Danny odbierał jednak wszystko inaczej. Był pewien, że dorośli grają komedię,
śmiejąc się tak głośno i przynosząc swym dzieciakom prezenty, których nigdy nie
dawali im w domu. Zastanawiał się, jaki byłby jego ojciec, gdyby jeszcze żył.
Jego matka prawdopodobnie żyje... Bóg raczy wiedzieć gdzie.
Znalazł Laurie w jednym z małych pokojów do odwiedzin. Miała na sobie nową
sukienkę w kolorze ciemnozielonym i nosiła inne uczesanie. Jej włosy były
zaczesane gładko do tyłu.
Zamrugał na jej widok oczami.
- Wyglądasz inaczej... Jak wszyscy dorośli.
- A podobam ci się? - spytała Laurie, uśmiechając się i starając się wyglądać
możliwie najładniej.
- Aha... chyba tak. Nigdy... nigdy cię nie widziałem tak... dobrze wyglądającej,
tak fikuśnej.
Podeszła do niego i pocałowała go.
- Dziękuję ci. No i życzę wesołych świąt.
- Wesołych... Ejże! Prawie zapomniałem. Co znaczy ta twoja przeprowadzka? Co się
dzieje?
Laurie, trzymając Danny’ego za rękę, przyprowadziła go do sofy stojącej przy
jedynym w pokoju oknie. Usiedli.
- Mam nową pracę i nowe mieszkanie - powiedziała wesoło. - Mieszkam z dwiema
innymi dziewczynami. Wszystkie pracujemy w jednym gmachu. Jestem urzędniczką w
firmie ubezpieczeniowej. Oni uczą mnie zawodu podczas pracy. To jest o wiele
lepiej płatne, a wieczorami chodzę na kursy. Uczę się na sekretarkę.
Danny nachmurzył się.
- Ale dlaczego? Po co?
- Dla siebie - rzekła Laurie. - Danny, zrozum, kocham cię, skarbie. Naprawdę cię
kocham. Ale nie mogę wiecznie mieszkać z siostrą i pracować w restauracji.
- To już nie potrwa długo.
- Sza! - Przyłożyła palec do jego ust. - Posłuchaj, doktor Tenny powiedział mi,
że chce z ciebie zrobić najlepszą osobę, jaką mógłbyś być. Po to właśnie jest
Ośrodek. A ja też staram się być najlepszą, jaką mogłabym być.
- Nie podoba mi się to.
- Czy ty tego nie rozumiesz? Kiedy stąd wyjdziesz, Danny, chcę być czymś więcej
niż chudą dziewką w brudnym fartuchu. Chcę być osobą, kimś, kto coś umie. Kimś,
kto będzie ci pomagał, a nie ściągał w dół.
Danny coś sobie przypomniał.
- Chodzisz z innymi chłopakami?
Skinęła głową.
- Tylko na spotkania, gdzie jest więcej osób. Dwie pary albo cała grupa. Nic
poważnego, wierz mi, Danny.
- Nie wierzę w takie bajki.
Oczy Laurie rozszerzyły się.
- Słowo honoru, Danny.
- Ja tu siedzę, a ty chodzisz z innymi facetami! Zmieniasz mieszkanie. Pełno
pomysłów w głowie. Joe Tenny też się w to wmieszał. Chce, żebyśmy nie byli
razem.
- Danny, to bzdury...
- Och, tak? Zobaczysz, jakie to bzdury.
Wstał i rzucił się ku drzwiom.
- Poczekaj! - krzyknęła za nim Laurie. - Przywiozłam ci prezent świąteczny...
- Daj go swojemu nowemu przyjacielowi.
Danny zatrzasnął za sobą drzwi.
XX
W okresie między Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem nie było zajęć szkolnych.
Danny spędzał każde przedpołudnie w swym pokoju, studiując plan elektrowni,
poznając każdy centymetr budynku.
- Hej, SPESK, wygląda na to, że przeważnie elektrownia pracuje sama.
- ELEKTROWNIA PRACUJE AUTOMATYCZNIE. JA JĄ NADZORUJĘ I KONTROLUJĘ.
- Nie ma strażników albo kogoś innego?
- W NOCY SĄ W ELEKTROWNI STRAŻNICY.
- Czy drzwi są w nocy zamknięte?
- TAK.
- A jak jest w dzień?
- PRACOWNIK EKIPY KONSERWATORSKIEJ DYŻURUJE W ELEKTROWNI BEZ PRZERWY PODCZAS
DNIA PRACY. NIE MA ON JEDNAK NIC DO ROBOTY, GDYŻ JA MAM PEŁNĄ KONTROLĘ NAD
WSZYSTKIMI URZĄDZENIAMI.
Danny roześmiał się.
- Chcesz powiedzieć, że się obija?
- NIE ROZUMIEM PANA SŁÓW.
- Nie jest tam bez przerwy. Ucina sobie drzemkę albo idzie na spacer na
zewnątrz. Coś w tym rodzaju.
- ON CZĘSTO WYCHODZI Z ELEKTROWNI MNIEJ WIĘCEJ NA PÓŁ GODZINY. ALE ZAWSZE
ZOSTAWIA W ELEKTROWNI UCZNIA. KTOŚ JEST ZAWSZE OBECNY W ŚRODKU.
- Ucznia, mówisz?... Jednego z nas, chłopaków?
- TAK.
W Nowy Rok Danny zaprosił do swego pokoju Ralpha i polecił mu, by przyprowadził
kilku chłopców, którym mogliby zaufać.
Ralph przedstawił ich, gdy się zjawili, po czym posadził na łóżku i krzesłach
Danny’ego. Wszyscy mieli wygląd gangsterów.
Hambone był jeszcze wyższy niż Ralph, ale jeśli ten ostatni wyglądał na
nikczemnika, to Hambone sprawiał wrażenie idioty. Bez przerwy uśmiechał się
głupkowato. Przypominał Danny’emu wesołego goryla.
- On na to nie wygląda - rzekł Ralph - ale stary Hambone umie walczyć jak lew,
gdy się rozzłości. Potrzebny był cały oddział glin, żeby go zapuszkować.
Hambone kiwnął głową.
- Jednemu złamałem rękę - pochwalił się.
Jego głos brzmiał tak, jak gdyby osiłek miał zatkany nos, albo jak głos
zawodowego boksera, który otrzymał za dużo ciosów.
Następny chłopak nosił przezwisko Gaduła, co się wzięło stąd, że prawie nie
otwierał ust. Tylko skinął głową, gdy go Ralph przedstawił. Obserwował jednak
wszystko uważnie i wsłuchiwał się w każde słowo, jakie było wypowiadane. Jego
oczy gorzały jakimś dzikim blaskiem, tak iż Danny przez chwilę zastanawiał się,
za co trafił on do Ośrodka.
Vic i Coop byli nie wyróżniającymi się chłopcami. Ostatnim z młodych gangsterów
był Liliput, który mając piętnaście lat, wyglądał na dwanaście. Był jeszcze
mniejszy i chudszy od Danny’ego. „Ten mikrus wczołga się do tunelu i przetnie
kabel telefoniczny” - zadecydował w duchu Danny na jego widok.
- Okay - rzekł Danny, gdy było po prezentacji. - Każdy z nas chce się wydostać z
tego ula. I zrobimy to. Na mój sposób. Wiem, jak można stąd prysnąć.
Spojrzeli wszyscy po sobie, kiwając głowami i uśmiechając się.
- Jak? - odezwał się Ralph i przysunął z krzesłem do biurka.
- To mój interes - odparł Danny stojąc przy biurku. - Mam plan tu, w głowie, i
na razie nikt go nie pozna. Jak wam się to nie podoba, możecie wstać i wyjść.
Nawet zaraz.
Nikt się nie poruszył.
- W porządku - mówił Danny. - Będziemy musieli ciężko popracować. To potrwa
jakiś czas. Ale otworzymy ten ul szeroko.
- Co chcesz, żebyśmy zrobili?
- Każdy z was weźmie sobie jakąś robotę - odparł Danny. - Dziś może to wyglądać
na durne, ale te roboty pomogą nam stąd prysnąć.
- Co to za roboty? - spytał Ralph.
- Ty i Hambone zapiszecie się do ekipy porządkującej teren.
- Hej, to jest prawdziwa praca - zachichotał Hambone.
- Powiedziałem, że będzie robota - ciągnął Danny. - I to ciężka robota, ale bez
tego nie uda się stąd zwiać.
- Co będziemy robić? - spytał znów Ralph. - Oprócz rozmowy z ptaszkami i
kwiatkami, rozumie się.
- Rozluźnij się. I nie bądź podejrzliwy.
Teraz Danny zwrócił wzrok na Gadułę.
- Czy uda ci się zapisać na lekcje fotografii? - spytał. - Będzie nam potrzebny
aparat fotograficzny i błona.
Gaduła skinął głową.
- Dobrze - ucieszył się Danny. - A co do ciebie, Lilipucie, chcę, żebyś sobie
załatwił pracę w budynku administracji; jakąkolwiek pracę, byle w tym budynku.
- Da się załatwić - rzekł Liliput.
Danny spojrzał na Vica i Coopa.
- Wy musicie się wkręcić do ekipy konserwatorskiej. Starajcie się dostać pracę
przy dużych urządzeniach, na przykład przy elektrycznych piecach centralnego
ogrzewania. Okay?
Vic wzruszył ramionami.
- Nie znam się na maszynach.
- No to się naucz - rzekł gniewnie Danny.
Ralph spojrzał gniewnie na Danny’ego.
- A co ty będziesz robił? - spytał.
- Ja? - Danny uśmiechnął się. - Ja zaczynam robotę u SPESK-a. Jego mózg kieruje
wszystkim dookoła. Będzie mi jeszcze musiał powiedzieć parę rzeczy, zanim
rozwalimy ten ul.
XXI
Spotkali się wszyscy dwa dni później w stołówce. Każdy z chłopców powiadomił
Danny’ego, że dostał pracę, jaką mu ten przydzielił.
- Wspaniale - rzekł Danny, pochyliwszy się nad swym talerzem. Starał się mówić
tak cicho, by panujący w stołówce hałas uniemożliwił komuś postronnemu
podsłuchanie ich rozmowy.
- Teraz słuchajcie. Dziś spotykamy się po raz ostatni całą paczką. Odtąd będę
się widywał osobno z każdym z was, najwyżej z dwoma chłopakami naraz. Bądźcie
opanowani, przykładajcie się do swojej pracy tak, jakbyście ją naprawdę lubili.
Za mniej więcej miesiąc już nas tu nie będzie.
Gdy wrócił do swego pokoju, na podłodze tuż przy drzwiach leżała koperta. Danny
schylił się i podniósł ją, po czym zamknął za sobą drzwi. List był z zewnątrz,
zaadresowany na jego nazwisko i Ośrodek. Wszystko napisane równym, maszynowym
pismem.
Adres zwrotny w lewym górnym rogu był adresem jakiegoś towarzystwa
ubezpieczeniowego. Nagle wzrok Danny’ego padł na skreślone ręcznym pismem
inicjały LM pod adresem. List był od Laurie!
Danny rozerwał kopertę i podszedłszy do biurka, zapalił lampę. Trochę się
namęczył, zanim udało mu się wyciągnąć list z koperty.
Drogi Danny!
Przepraszam Cię za mój wybuch w święta. Mam wciąż prezent dla ciebie. Przywiozę
Ci, gdy znów przyjadę do Ciebie w odwiedziny. Nastąpi to, być może, za miesiąc.
Uważam, że powinniśmy wszystko przemyśleć, nim znów się spotkamy. Kocham Cię
wciąż, Danny, i bardzo tęsknię za Tobą. Wiem, że ciężko Ci jest żyć w Ośrodku.
Ale oboje musimy jeszcze długo dorastać, zanim będziemy mogli być razem
szczęśliwi.
Całuję Cię
Laurie
Danny przeczytał list dwa razy, po czym zmiął go w ręce i wrzucił do kosza. Po
raz pierwszy od kilku tygodni musiał tego wieczoru zażyć przed snem tabletkę
przeciw astmie.
Tygodnie wlokły się w żółwim tempie.
Danny dostał pracę w ośrodku komputerowym w podziemiach budynku administracji.
Widywał tam często Liliputa, który pracował gdzieś na wyższej kondygnacji. Dom
SPESK-a był miłym miejscem pracy i pozwalał się odprężyć. Było tam cicho i
spokojnie, gdyż z jakichś powodów wszyscy mówili zniżonym głosem. Najwięcej
hałasu robił pan domu, czyli SPESK. Z jego pomieszczenia dobiegało ciągłe
buczenie urządzeń elektrycznych.
Gdy maszyna pracowała nad jakimś trudnym problemem, słychać było wysokie śpiewne
tony, a jednocześnie na centralnym pulpicie migotały setki lampek.
Praca Danny’ego polegała na pomaganiu dorosłym, którzy programowali SPESK-a i
wprowadzali do jego elektronicznej pamięci nowe dane. Danny nosił ciężkie szpule
taśmy magnetycznej między rzędami szaf mieszczących „serce” SPESK-a. Za głównym
pomieszczeniem komputera znajdował się magazyn nie używanych taśm i dyskietek.
- W tych taśmach zaklęta jest pamięć SPESK-a - pouczył Danny’ego jeden z
programistów. - To jakby biblioteka, z tym że umie z niej korzystać jedynie
SPESK.
Po kilku tygodniach Danny znał już większość ludzi z obsługi komputera. I co
więcej, oni znali jego. Korzystali z jego pomocy, gdy potrzebna im była jakaś
taśma, a gdy takiej potrzeby nie było, nie zwracali nań uwagi.
Lepszych stosunków Danny nie mógł sobie wymarzyć. Znalazł kilka zacisznych
kącików w pomieszczeniu komputera, gdzie mógł rozmawiać ze SPESK-iem, zadawać mu
pytania. Programiści, widząc go przed ekranem w którymś z kącików, uśmiechali
się i mówili:
- Pracowity chłopiec. Uczy się rozmawiać z maszyną.
Niezwykle ważną była dla Danny’ego uzyskana w trakcie takich rozmów informacja,
że wszystkie jego dyskusje ze SPESK-iem zostały zarejestrowane na taśmie.
- Czy ktoś przeglądał te taśmy? - zapytał raz maszynę.
- NIE MAM NA TEN TEMAT ŻADNYCH DANYCH.
Danny spędził przeto cały tydzień wynajdując w magazynie właściwe taśmy i
wymazując z nich swe rozmowy ze SPESK-iem. Teraz nikt już nie mógł się
dowiedzieć, o czym rozmawiali. Potem wziął na warsztat swój plan ucieczki. Miał
już kieszonkowy aparat fotograficzny, który Gaduła zabrał z lekcji fotografii.
- Jaki jest plan elektrowni? - spytał spokojnie któregoś dnia i gdy SPESK
wyświetlił żądany diagram na ekranie, Danny szybko zrobił zdjęcie.
- Jak działa generator prądu?
Pstryk.
- Gdy generator przestaje działać, jaka jest najczęściej przyczyna defektu?
Pstryk.
- Jak jest podłączony generator awaryjny do sieci elektrycznej Ośrodka?
Pstryk.
Danny studiował w swoim pokoju, nieraz do późnej nocy, uzyskane w ten sposób
rysunki i schematy. I nadal wymazywał z taśm wszelkie ślady swych rozmów ze
SPESK-iem.
Tymczasem spadł śnieg i przykrył Ośrodek białym całunem. Ralph i Hambone, z
twarzami czerwonymi od wiatru, pociągając nosami, skarżyli się głośno Danny’emu
na trudy, jakie ponoszą odgarniając śnieg z ośrodkowych dróżek.
- Powiedziałem wam, że będzie ciężko - przypomniał im z trudem powstrzymując
śmiech. Bał się wybuchnąć śmiechem, gdyż mogli go zgnieść, jak robaczka.
Vic i Coop pracowali przy konserwacji ciężkiego sprzętu elektrycznego i
Danny’emu nie było trudno dowiedzieć się od nich, jak przebiegają kable
doprowadzające prąd do budynków. Chciał znać dokładnie sieć elektryczną całego
Ośrodka.
- Nie widziałem zapasowych generatorów w żadnym budynku - powiedział mu Vic. -
Jest tylko jedna elektrownia i jedno zasilanie awaryjne. Wszędzie indziej nie
znajdziesz nawet bateryjki do latarki, przynajmniej ja nic nie znalazłem.
Któregoś popołudnia Danny spotkał się z Liliputem w holu budynku administracji
- Jak ci leci?
- W porządesiu. Mam już całą linię telefoniczną w głowie. Jak tylko będziesz
chciał, załatwię ten kabel w parę minut.
- Wstrzymaj się. Teraz musisz wykapować, kiedy konserwator wychodzi z
elektrowni.
- Nawet jak wyjdzie, zostaje w środku chłopak.
- Wiem. Ale to nie szkodzi. Dowiedz się, kiedy ten chłopak zostaje sam. I kto to
jest. Może go skaptujemy.
Liliput skinął ze zrozumieniem głową,
- Dam ci znać, jak tylko będę wiedział.
XXII
Nadeszła odwilż, lecz wkrótce znowu spadł śnieg. Któregoś dnia, pod koniec
lutego, gdy z nieba lały się potoki lodowatego deszczu, w Ośrodku zjawiła się
Laurie.
Danny biegł, zgarbiony, w stronę budynku administracji, walcząc z przeciwnym
wiatrem. Po chwili chlupało mu już w butach.
„Ale wybrała dzień - pomyślał o Laurie. - Pewnie ma jakieś kłopoty.” Potem
usłyszał swój własny głos: „A może chce mi powiedzieć »do widzenia«... Że nie
chce mnie więcej widzieć?”
Gdy dotarł do pokoju odwiedzin, był zmarznięty, przemoknięty i zły. Choć nie
przyznałby się do tego publicznie, był również mocno przestraszony. Przystanął w
holu obok fontanny do picia i połknął pastylkę przeciw astmie. Dopiero potem
skierował się do pokoju wizyt.
Laurie stała przy oknie, zapatrzona w strugi deszczu. Danny zauważył, że była
tego dnia ładniejsza niż kiedykolwiek. Już nie taka zmartwiona. No i lepiej
ubrana...
Gdy miękko zamykał drzwi, odwróciła się.
- Och, Danny, jesteś cały przemoczony! Przepraszam. To moja wina.
Pokazał jej w uśmiechu zęby.
- Nie szkodzi. Wyschnę.
Stali oboje w końcach pokoju, a między nimi była odległość co najmniej pięciu
kroków. Wreszcie Danny nie wytrzymał. Podbiegł ku niej i porwał ją w objęcia.
- Widzę, że nawet ładnie pachniesz - pochwalił emanującą od niej woń perfum.
- A ty dobrze wyglądasz - rzekła. - Mokro, ale świetnie.
Usiedli na sofie i długo rozmawiali. W końcu Laurie rzekła:
- Doktor Tenny powiedział mi, że dużo pracujesz i robisz postępy w nauce. Sądzi,
że jesteś na właściwej drodze.
Danny roześmiał się.
- Niech sobie sądzi.
Po raz pierwszy tego dnia na twarzy Laurie zagościł wyraz troski.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała.
- Niedługo zobaczysz. Lepiej już dziś zacznij przeglądać prospekty biur podróży.
Pomyśl, do jakiego miejsca w Kanadzie chciałabyś pojechać... Albo może w
Meksyku?
- Danny, nie jesteś przecież...
Uciszył ją podniesieniem ręki.
- Nie martw się o to. Tym razem wszystko zagra.
Laurie pokręciła głową.
- Danny, przestań o tym myśleć. Nie możesz stąd uciec.
- Mogę i ucieknę - wykrzyknął.
- Dobrze, ale w takim razie zapomnij o mnie - zawołała Laurie.
- Co takiego?
- Danny, zbliżam się do takiego punktu w życiu, że nie muszę już oglądać się za
siebie i domyślać się, kto mnie śledzi. Spędziłam całe życie z tobą i innymi
dzieciakami, kiwając gliniarzy, walcząc w gangach. Po raz pierwszy w życiu
jestem z dala od tego wszystkiego. Żyję, jak ktoś wolny. I lubię to. Czy tego
nie rozumiesz? Nie chcę wracać do czasów, gdy stale musiałam się czegoś bać...
- To znaczy, że jeśli ja... - zaczął groźnie.
Laurie chwyciła go za ręce i zajrzała mu głęboko w oczy.
- To znaczy, że chcę, abyś stąd wyszedł jako wolny człowiek. Nie tylko wolny,
ale człowiek. Nie dzieciak, który nie wie, co robi. Nie zbieg, który w ciągu
dnia musi uciekać, a nocą kryć się. Jeśli zajdzie potrzeba, będę na ciebie
czekała nawet sto lat, Danny. Ale tylko wtedy, gdy mi obiecasz, że oboje
będziemy wolni, kiedy stąd wyjdziesz.
Danny wyswobodził swe ręce z jej uścisku.
- Ja nie będę czekał sto lat! - zawołał. - Ani roku! Wyrywam stąd, a potem
przyjdę po ciebie. I lepiej bądź wtedy w domu.
Pokręciła przecząco głową.
- Ja już nie wrócę do takiego życia, Danny.
- Ach, nie? Zobaczymy. I to bardzo szybko...
Laurie wstała z sofy.
- No, to ja już pójdę - rzekła.
- Jeśli coś piśniesz Tenny’emu...
Spiorunowała go wzrokiem.
- Nie pisnę. Ale nie dlatego, że się ciebie boję. Nie powiem nikomu nic, bo
chcę, żebyś ty podjął decyzję. Musisz sobie wszystko wykalkulować w głowie.
Teraz masz szansę zacząć zupełnie nowe życie. Jeśli teraz uciekniesz, stracisz
tę szansę. Będziesz się potem skarżył, że się boisz stanąć na własnych nogach,
że chcesz, aby cię złapali i wsadzili do więzienia.
- Ja się niczego nie boję - wykrzyknął gniewnie.
- Dobrze - rzekła. - Ale jeśli spróbujesz stąd uciec, z nami koniec.
Ruszyła w kierunku drzwi i wyszła z pokoju, a Danny stał jeszcze długo w środku
pokoju z pięściami zaciśniętymi przy biodrach, trzęsąc się z gniewu. Bolało go w
piersiach.
XXIII
Tego wieczoru po kolacji Danny spotkał się ze swymi wspólnikami w sali
gimnastycznej. Wzięli piłkę baseballową i trochę poćwiczyli w rzucaniu, po czym
usiedli razem na jednej z ławek. W sali było niewielu chłopców i panował
względny spokój.
- Wszystko w porządku - rzekł Danny. - Już się kapnąłem, jak działają generatory
i jak je rozwalić. Pozbawimy cały Ośrodek prądu i zwiejemy, gdy wszyscy będą
macali rękami w ciemnościach.
Ich twarze mówiły mu to, co chciał wiedzieć: że zapalili się do jego pomysłu.
- Spodziewałem się, że to będzie coś takiego.
- Będzie wybuch.
- A co z generatorem awaryjnym? - spytał Gaduła.
- Wszystko przewidziane - uspokoił go Danny. - Dostałem wszystkie informacje od
SPESK-a.
- Kiedy zaczynamy?
- Jutro wieczorem - rzekł Danny.
Hambone gwizdnął cicho.
- Widzę, że ostro wystartowałeś.
- O której godzinie?
- O szóstej wieczór. Prawie wszyscy będą na kolacji w stołówce. Zgasną wszystkie
światła, zamilkną wszystkie telefony, wszyscy będą ganiali jak szaleni. A my w
nogi!
- Wspaniale! - ucieszył się Liliput. - Konserwator elektrowni idzie na kolację o
szóstej i zostawia tam na piętnaście minut chłopaka.
- Wiem, mówiłeś mi - rzekł Danny. - Dlatego wybrałem ten czas. Dowiedziałeś się
już, który chłopak będzie jutro? Dogadamy się z nim, czy trzeba go załatwić?
- To jest Lacey - rzekł Liliput. - Chyba nie pójdzie z nami.
- Lacey? - Ralph zaśmiał się głucho i złowróżbnie. - Stary, dobry Lacey, no, no.
To fajnie. Czekałem, żeby rozwalić ten duży czarny łeb, odkąd został mistrzem
wagi lekkiej. Będziemy mieli z Hambonem niezłą zabawę, jak się nim zajmiemy.
Hambone skinął głową i zachichotał.
Danny nie odpowiedział Ralphowi. Nie wiedzieć czemu, nie był zadowolony, że
trafili akurat na Laceya.
Przez całą niemal noc nie zmrużył oka, zaś następnego dnia tylko siedział na
zajęciach w szkole, nie zwracając żadnej uwagi na to, co się wokół niego działo.
Jego umysł był kłębowiskiem myśli, obrazów i głosów. Wciąż rozpracowywał
szczegóły swego planu ucieczki, zwłaszcza jego fazę polegającą na zniszczeniu
generatorów.
Nie opuszczały go też obrazy Laurie, a w myślach wciąż słyszał jej słowa: „W
takim razie zapomnij o mnie”.
Próbował ją wyrzucić ze swych myśli, ale wtedy widział Laceya, jak śmieje się z
niego i wywija mu przed nosem bokserskimi rękawicami. Wciąż pamiętał, jak
walczyli na ringu. Próbował sobie wmówić, że nienawidzi Laceya. Próżny trud.
Lacey walczył czysto i twardo. Danny nie mógł go nienawidzić.
- Hej, to nie jest lekcja historii - przywołał go do przytomności basowy głos.
Nad jego pulpitem stał Joe Tenny i uśmiechał się. Pozostali uczniowie już
opuścili salę. Lekcja była skończona.
- Ja... och! Myślałem... o różnych rzeczach.
- O, na pewno to robiłeś - zaśmiał się Joe. - Z zamkniętymi oczami.
- Naprawdę nie spałem! - Danny podniósł się z krzesła.
Joe kiwnął głową.
- W porządku. Może śniłeś na jawie. Słuchaj, może byś teraz zjadł szybko kanapkę
w stołówce i wpadł do mego biura za kwadrans. Chciałbym ci coś pokazać.
Wszystkie nerwy w ciele Danny’ego napięły się jak struny, a klatka piersiowa
zrobiła się ciężka i zaczęła boleć. „On wie o wszystkim” - pomyślał, przerażony.
Gdy otworzył drzwi do pokoju Tenny’ego, Joe stał przed swymi sztalugami,
nakładając małym zakrzywionym nożem farbę na płótno.
- Zechciej usiąść na chwilę.
W jednej ręce Joe trzymał paletę lub raczej kawałek tektury z wyciśniętymi
różnymi farbami. Zagłębiał koniuszek noża w jeziorku farby, po czym
rozsmarowywał tę ostatnią po płótnie. Danny obserwował go w napięciu.
Wreszcie Joe przerwał pracę, przechylił lekko głowę i zmierzył płótno badawczym
spojrzeniem. Potem cisnął tekturę i nóż na podłogę obok sztalug.
- No i co o tym powiesz? - spytał.
Danny wpatrywał się przez chwilę w płótno. Wyglądało, jak gdyby niektóre ciemne
plamy przedstawiały łodzie. W głębi widać było zarysy gór i obłoki na niebie.
- Okay. Nie odpowiadaj - odezwał się Joe. - Dopiero to zacząłem. Poczekaj, aż
produkt będzie gotowy.
Wysunął szufladę biurka i wyjął pękate cygaro.
- Bywają dni, kiedy mam wszystkiego dosyć - rzekł. - Wtedy muszę coś pacykować,
bo w przeciwnym razie na pewno bym zwariował.
Danny milczał siedząc na swym krześle, a tymczasem Joe zapalił cygaro.
- Prowadzę rozmowy z kilkoma członkami rady gubernatora... O tym, ile pieniędzy
będzie Ośrodek potrzebował w przyszłym roku. Nie mam już dziś nastroju do pracy.
Danny wzruszył ramionami.
- Zdaje się, że interesują cię samoloty - spytał Joe po chwili. - Leciałeś już
kiedyś?
- Nie...
- Jeden z moich przyjaciół kupił sobie niedawno nowy samolot. Powiedział, że
mógłbym się nim przelecieć dziś po południu. Polecisz ze mną?
Danny wydał z siebie głębokie westchnienie ulgi.
- Jasne!
Pojechali na lotnisko samochodem Joego. Wzdłuż autostrady wciąż leżał miejscami
brudny śnieg, ale niebo było bezchmurne, a słońce świeciło mocno.
Samolot mienił się w słońcu. Był dwukolorowy, czerwono-biały, miał jeden silnik,
nisko położone skrzydła i czteroosobową kabinę. Stał obok hangaru, na niewielkim
lotnisku używanym jedynie przez prywatnych posiadaczy samolotów.
Joe wcisnął się w siedzenie pilota, a Danny wspiął się za nim i usiadł po jego
prawej stronie. Pulpit sterowniczy przed nim był cały pokryty wskaźnikami i
instrumentami. Z pulpitu wystawało niepełne, jakby urwane koło sterownicze, a z
podłogi dwa duże pedały.
Joe pokazał wszystko Danny’emu: instrumenty, stery, rączkę gazu, drążki
mieszanki paliwowej na podłodze, radio.
- Wszystko jak w książkach - rzekł Danny.
Joe skinął wesoło głową.
- Zobaczmy, jak lata.
Po kilku minutach mknęli już po pasie startowym. Silnik niemal ogłuszał
Danny’ego swym rykiem, a śmigło było jak rozmyta mgiełka. Danny chwycił ręką pas
bezpieczeństwa, którym był ściśle przypięty do siedzenia.
Joe przyciągnął lekko ku sobie koło sterownicze i dziób samolotu uniósł się do
góry. Danny doznał przez chwilę uczucia, jak gdyby żołądek opadł mu w dół.
Ziemia nachyliła się, po czym jęła się oddalać. Byli w powietrzu.
Danny patrzył, jak lotnisko maleje i coraz bardziej zostaje w tyle. Teraz Joe
przechylił samolot na prawe skrzydło, tak iż Danny poczuł się, jak gdyby wisiał
na pasach, a między nim i ziemią rozciągała się - z wyjątkiem okna, przez które
patrzył - jedynie pusta przestrzeń.
Potem wzbili się jeszcze wyżej. Samolot zaczął się trząść, niby na wybojach,
przecinając duży puszysty obłok, i wynurzył się znowu, już ponad chmurami.
Danny czuł, że śmieje się tak mocno, aż odczuł ból.
- To jest wspaniałe! - wykrzyknął.
Joe skinął głową.
- To dobra maszyna. Ładna i stateczna. Daje się łatwo prowadzić.
Przez chwilę lecieli w milczeniu, jeśli pominąć ryk silnika. Danny spojrzał w
dół na pokrytą śniegiem, poplamioną cieniami obłoków ziemię, potem przeniósł
wzrok na same obłoki - wielkie i majestatyczne, wreszcie zerknął jeszcze wyżej -
na niesamowicie błękitne niebo.
- Chcesz sam spróbować? - zawołał Joe przekrzykując ryk silnika.
- Serio?
Joe zdjął ręce z koła sterowniczego.
- Przejmij stery. To nie jest trudne. Trzeba mierzyć dziobem w horyzont.
Danny chwycił koło. Natychmiast samolot podskoczył do góry niby koń, który staje
dęba pod jeźdźcem, którego nie zna czy, nie lubi.
- Równo! Spokojnie! - wykrzyknął Joe. - Rozluźnij się. Opuść trochę dziób. O,
tak...
Danny powoli zaczął panować nad maszyną.
- Hej, lecę sam!
- Oczywiście - rzekł Joe i szeroko się uśmiechnął.
Teraz Joe pokazał Danny’emu, jak kręcić kołem i jednocześnie naciskać pedały,
tak aby samolot pochylał się gładko na skrzydło i robił zwroty. Pouczył go, jak
operować rączką gazu i drążkami mieszanki paliwowej, jak rozumieć wskazania
instrumentów.
- Ale frajda! - cieszył się Danny.
Znurkowali płytko kilka razy, po czym wykonali kilka zwrotów. Bez zbytniego
pośpiechu, bez niepotrzebnego ryzyka.
W końcu Joe powiedział:
- Popatrz tam, w dół.
Danny poszedł wzrokiem za palcem Joego. Daleko pod nimi, w pobliżu głównej
autostrady, widać było zespół budynków. Dopiero po chwili Danny zorientował się,
że jest to ich Ośrodek.
- Wygląda stąd inaczej - rzekł Danny. - Taki mały...
Potem jego wzrok spoczął na innej grupie budynków, z dala od autostrady,
przylepionych do górskiego zbocza. Otaczał je kamienny mur; wyglądały jak relikt
Średniowiecza.
- Więzienie stanowe - rzekł Joe.
Danny nic nie odpowiedział.
- Świat jest duży - mówił Joe. - Musisz zacząć nań patrzeć z właściwego punktu.
Wiem, że wiele rzeczy na tym świecie jest brzydkich. Ale rozejrzyj się teraz
dookoła. To jest przecież niebrzydkie, prawda?
Danny pokiwał głową. Stąd świat był naprawdę duży. Wzgórza ciągnęły się aż po
horyzont, a wśród nich - niby gniazda - bieliły się miasteczka, połączone
wstążkami rzek.
- Ludzie budują swoje własne światy, Danny. I ty zbudujesz sobie taki świat,
świat, w którym będziesz mieszkał do końca życia. Może on być duży i czysty...
lub tak mały i brudny, jak był dotychczas. Wybór należy do ciebie.
Zawrócili w kierunku lotniska i Joe wylądował. Potem pojechali do Ośrodka. Danny
milczał przez całą drogę i myślał, myślał...
XXIV
Gdy dotarli na miejsce, dochodziła już szósta. Danny pośpieszył prosto do
stołówki. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Nogi uginały się pod nim i
wiedział, że trzęsą mu się ręce. Piersi przygniatał mu coraz większy ciężar.
Poszukał w kieszeni tabletek, ale bez skutku. „Musiałem zostawić w pokoju” -
pomyślał w desperacji.
Ralph i Hambone już kończyli jeść kolację. Robili to w iście rekordowym tempie.
Gaduła kręcił się obok fontanny z pitną wodą, zaś Vic i Coop siedzieli w głębi
sali.
- Gdzie Liliput? - spytał. Czuł wzmagający się ból w piersiach.
- W budynku administracji, tak jak mu kazałeś. Kiedy zgasną światła, wczołga się
do tunelu i przetnie kabel telefoniczny.
- Na co jeszcze czekamy? - zniecierpliwił się Ralph. - Chodźmy!
Wyszli z budynku i wśród ciemności podążyli ku budynkowi elektrowni. Gdy byli
już na tyle blisko, że mogli widzieć jego frontowe drzwi, wyszedł z nich
konserwator i minąwszy ich, podążył w stronę stołówki. Ralph puścił się do
przodu lekkim truchtem i wysunął się przed innych.
- No, dalej naprzód - ponaglił ich i wszyscy pobiegli ku elektrowni.
Danny biegł nieco z tyłu. Ledwie poruszał nogami i z trudem łapał oddech. Jego
umysł był jednym wirem: Laurie, Joe, Lacey, Ralph... lot nad Ośrodkiem, widok
świata zza ogrodzenia... Lacey zasypujący go gradem ciosów... twarz Laurie, gdy
mu powiedziała, aby zapomniał...
Nawet nie wiedział, jak znalazł się w elektrowni. Było to niby wkroczenie do
innego świata. W środku panował upał i czuć było woń oleju. Olbrzymie cielsko
generatora sięgało niemal sufitu i zdawało się, że zaraz rozsadzi ściany.
Metalowe płyty podłogi drżały w takt dudnienia maszynerii, a na tle tego
grzmiącego unisono rozbrzmiewał wysoki, przenikliwy gwizd czegoś obracającego
się z wielką prędkością.
Nikt nie słyszał dyszenia Danny’ego, gdy przystanął w holu wejściowym. Nikt nie
widział, jak walczy, by złapać oddech.
Sala generatora była jasno oświetlona. Na pomoście, zawieszonym co najmniej
siedem metrów nad podłogą i łączącym dwa duże elementy maszyny, stał Lacey.
- Cześć, chłopaki! - zawołał przekrzykując gwizd generatora. - Czego chcecie?
- Złaź na dół - rozkazał mu Ralph.
Podszedł do stołu z narzędziami i chwycił duży klucz do zakręcania śrub. Hambone
zachichotał.
Danny wpatrywał się w generator, jak urzeczony. Dotychczas miał okazję widzieć
jedynie jego rysunki i schematy na ekranie SPESK-a. Teraz stał z nim twarzą w
twarz, niby z olbrzymim żyjącym stworzeniem. I miał je zaraz zabić, uciszyć i
unieruchomić na zawsze.
Ale przedtem Ralph i Hambone chcieli zabić Laceya.
Lacey zszedł szybko na dół po metalowych stopniach.
- O co chodzi? Co tu robicie?
- Bierz go! - zawołał Ralph.
Hambone oplótłszy swymi byczymi ramionami szczupłe ciało Laceya, przycisnął jego
ręce do bioder.
- Co jest?... Czego?...
Ralph skierował się ku Laceyowi i podniósł do góry trzymany w ręku klucz. Inni
zastygli w bezruchu przy drzwiach.
Danny usłyszał swój własny krzyk.
- Stójcie!
Ralph odwrócił się i stanął naprzeciwko Danny’ego. Gdy się mierzyli wzrokiem,
Danny zdał sobie nagle sprawę, że może oddychać. Jego płuca były w porządku.
Przeszły mu nawet drgawki.
- To jest głupie - powiedział do Ralpha. - Dajcie temu spokój. Zapomnijcie o
całej sprawie.
- Chcesz się wycofać? - Twarz Ralpha poczerwieniała z gniewu.
- Chcę oszczędzić nam sporo kłopotów - odparł Danny. - Wybij sobie z głowy ten
skok. To nie ma sensu. Oni nas zaraz złapią.
Ralph ruszył ku Danny’emu, ściskając klucz tak mocno, że aż zbielały mu palce w
stawach.
- Słuchaj, mały... my pryskamy. I to zaraz. A ty pryskasz z nami. Danny rzucił
się ku stołowi z narzędziami i chwycił inny klucz.
- Zapomnij o całej sprawie, Ralph - rzekł groźnie. - Tylko ja wiem, jak rozwalić
generator. I nie mam zamiaru tego robić. Rozmyśliłem się. Sprawa nieaktualna!
Stali mierząc się wzrokiem, obaj uzbrojeni w ciężkie klucze. Nagle Hambone zawył
z bólu.
Obejrzeli się i zobaczyli, jak Lacey wspina się ponownie na pomost.
- Kopnął mnie! - jęczał Hambone, skacząc na jednej nodze.
- Łapcie go! - zawołał Ralph wskazując ręką Laceya.
Vic i Cook pośpieszyli w stronę schodków. Danny wiedział, dokąd biegnie Lacey.
Na pomoście, obok generatora, był zainstalowany telefon awaryjny. Rzucił się
również w kierunku schodów, wymijając Ralpha, który zdawał się być zaskoczony
rozwojem sytuacji. Danny dopadł Vica i Coopa u podstawy schodów i pchnął ich tak
silnie, że stracili równowagę, po czym pierwszy zaczął się wspinać na schodki.
Mknął ku pomostowi, przeskakując naraz po dwa stopnie. Potem przystanął i
spojrzał w dół.
- Zanim go złapiecie, będziecie mieli do czynienia ze mną - zawołał i groźnie
podniósł rękę z kluczem.
„Będę ich musiał zatrzymać, dopóki Lacey nie zdąży zadzwonić” - pomyślał.
Ralph wydał z siebie ryk wściekłości i odpychając w bok Vica i Coopa, zaczął się
wdrapywać na schodki. Tuż za nim kuśtykał Hambone. Danny zamierzył się kluczem
na Ralpha, lecz w tej samej chwili uczuł potworne uderzenie w bok klatki
piersiowej.
Zaczął się słaniać. Upuścił klucz. Nowy cios powalił go na kolana. Podniósł
wzrok i zobaczył wykrzywioną od furii twarz Ralpha. Obok stał Hambone ze swoją
świecącą od potu twarzą, w dodatku ponurą jak noc. Wydało się Danny’emu, że
klucz w ręku Ralpha ma co najmniej siedem metrów długości. Danny próbował
podnieść ręce ku twarzy, by zasłonić się przed następnym ciosem, gdy klucz spadł
nań znowu. Zobaczył fontannę iskier i upadł na pomost.
Gdzieś daleko usłyszał głosy ludzi. Wołali i wrzeszczeli. Nie widział już nic,
tylko błyski światła wewnątrz czaszki. Czuł rozdzierający ból.
XXV
Danny obudził się w szpitalu. Zamrugał oczami na widok znajomej zielonej zasłony
wokół swego łóżka. Jego głowa była tak ciężka, jakby niósł na niej worek
cementu. Dotknął jej palcami. Cała była w bandażach.
Potem stwierdził, że może poruszać tylko jedną ręką. Druga była w gipsie.
Zasłona rozchyliła się i do jego łóżka podszedł, uśmiechając się, Joe Tenny.
- Czujesz się lepiej?
Danny usiłował odpowiedzieć, lecz jego wargi były na to zbyt spuchnięte i
obolałe.
- Nie chodzi mi o twoje ciało - mówił Joe, siadając na krześle, jak zwykle, po
kowbojsku, okrakiem. - Miałem na myśli twoje sumienie... twego ducha.
Danny wzruszył ramionami i od razu uczuł ukłucie w boku.
- Zrobiłeś dobry wybór. Kosztowało cię to parę wybitych zębów i kilka złamanych
żeber, ale to można wyleczyć. Będziesz wypisany za tydzień lub dwa.
- Pan... - Wargi bolały go, ale musiał to powiedzieć. - Pan wiedział o
wszystkim?
Joe spojrzał nań, jak niegdyś, jakby chciał powiedzieć: „Kogo chcesz nabrać,
dziecię?...”
- Wiedzieliśmy, że zamierzacie uciec. Ale nie wiedzieliśmy, którędy i kiedy.
Zacierałeś wszelkie ślady po mistrzowsku. Gdybyś nie był taki sprytny,
oszczędzilibyśmy ci tego lania, które dostałeś od tych dwóch osiłków.
- Ja... astma... już mi wszystko przeszło.
Joe skinął głową,
- Lekarz powiedział mi, że to musiało przejść... wcześniej lub później. Nie
miałeś nic z płucami. W twoim przypadku astma to było coś, jak laska do
podpierania. Niewinna wymówka, którą miałeś zawsze w rezerwie. Gdy twoje sprawy
przybierały zły obrót, zaczynałeś się dusić. Wtedy miałeś gotowe wytłumaczenie,
dlaczego ci się nie udało.
Danny zamknął oczy.
- Ale w decydującej chwili - mówił Joe - zrezygnowałeś z tej wymówki. I astma
przeszła. Stanąłeś na własnych nogach i zrobiłeś to, co powinieneś był zrobić.
- Co z Laceyem? - spytał Danny.
- Gdy przybyliśmy tam po jego telefonie, próbował cię osłaniać przed Ralphem i
Hambonem. Nawet go nie drasnęli... dzięki tobie zresztą.
- To nie miało żadnego sensu - mamrotał Danny. - Nigdy byśmy nie uciekli.
- Oczywiście, że nie. Nawet gdybyście się wydostali z Ośrodka, wyśledzilibyśmy
was. Ale dla ciebie ta ucieczka była czymś bardzo ważnym.
- Co takiego?
Joe przysunął swe krzesło bliżej łóżka.
- Jaka myśl dodawała ci sił do życia, odkąd tu przybyłeś? Myśl o ucieczce. Czy
sądzisz, że o tym nie wiedziałem? Każdy więzień myśli tylko o ucieczce. Kiedyś,
gdy byłem jeńcem wojennym, próbowałem uciekać czternaście razy.
- Czemu więc...
- Posłużyliśmy się ideą ucieczki, aby ci pomóc dorosnąć - rzekł Joe. - Jak
uważasz, dlaczego ci powiedziałem, że stąd nie da się uciec? Aby zdobyć pewność,
że spróbujesz mi udowodnić, iż się mylę! Żadne lekcje i żadne wykłady na całym
świecie nie dałyby tyle, co jedna idea ucieczki. Przypomnij sobie, co zrobiłeś.
Nauczyłeś się czytać i studiować, nauczyłeś się, jak pracować ze SPESK-iem, jak
planować naprzód, jak panować nad nerwami. Nauczyłeś się nawet, jak kierować
innymi ludźmi. Wszystko dlatego, że próbowałeś uciec...
- Ale to nie wyszło...
- Oczywiście. Nie wyszło, ponieważ w końcu nauczyłeś się rzeczy najważniejszej:
nauczyłeś się, że jedyną drogą ucieczki z więzienia... ze wszystkich więzień
jest zapracowanie sobie na to.
Danny opadł głową na poduszki.
- I zachowałeś się bardzo poprawnie wobec Laceya. Myślę, że to też cię czegoś
nauczyło.
- Co z innymi chłopakami? - spytał Danny patrząc w sufit.
- Vic i Coop są w swoich pokojach. Pozostaną tam przez co najmniej tydzień, a
później pozwolimy im wrócić do zajęć szkolnych. Będę im musiał poświęcić tyle
uwagi, ile poświęciłem tobie. Nie wygląda na to, że nauczyli się tyle co ty.
Jeszcze nie. To samo jest z Liliputem i Gadułą, z tym że będzie ich dozorował
jeden z naszych pracowników. Ralph i Hambone są tu, w szpitalu, na górze. Mają
zaburzenia emocjonalne o takim nasileniu, że ryzykowne byłoby pozwolić im
poruszać się swobodnie po Ośrodku. Obawiam się, że będą tu jeszcze bardzo długo.
Danny nabrał powietrza głęboko w płuca. Bolały go żebra, lecz jego pierś już nie
sprawiała mu kłopotu. Oddychał bez przeszkód.
- Słuchaj - rzekł Joe. - Gdy wyjdziesz z tego szpitala, będzie niemal dokładnie
rok od dnia, kiedy tu przybyłeś. Myślę, że wiele się nauczyłeś w swoim pierwszym
roku. Przyszło ci to z trudem, ale w końcu się nauczyłeś.
Danny skinął głową.
- A teraz, jeśli już jesteś gotowy, mogę zacząć cię uczyć naprawdę. Być może za
rok zwolnimy cię stąd warunkowo. Postaram się, abyś trafił do prawdziwej szkoły.
Możesz potem studiować na politechnice, jeśli będziesz chciał. Będziesz mógł
uczyć się budowy samolotów... i latać na nich.
Danny uśmiechnął się mimo bólu.
- Chciałbym, żeby tak było.
Joe wstał z krzesła.
- Doskonale. Dla podatników będzie znacznie taniej posłać cię do szkoły i zrobić
z ciebie przyzwoitego człowieka, niż trzymać cię w więzieniach do końca życia.
Joe wstał z krzesła.
Danny odruchowo wyciągnął ku niemu rękę. Nauczyciel spojrzał na nią, a potem
uśmiechnął się w sposób, jakiego Danny jeszcze u niego nie widział. Podszedł do
łóżka i mocno uścisnął dłoń Danny’ego.
- Dziękuję ci. Czekałem na to przez cały rok.
- Dziękuje ci, Joe.
Joe wypuścił rękę Danny’ego i zrobił pół obrotu w stronę drzwi, ale nagle
zatrzymał się i rzekł:
- Aha, całkiem bym zapomniał... Laurie jest już w drodze tutaj. Chce się z tobą
zobaczyć. No i wręczyć ci prezent świąteczny.
- Wspaniale - ucieszył się Danny.
Joe sięgnął do kieszeni spodni i wyjął cygaro.
- Wy oboje macie przed sobą jasną przyszłość. A ja umiem wróżyć. Muszę ci
powiedzieć, że jestem po części Cyganem.
Tłumaczył Cezary Lipski