002 McWilliams Judith W dobrej wierze

background image

JUDITH MCWILLIAMS

W DOBREJ WIERZE

background image

PROLOG

- Goldwasser to znakomita wódka. - Kazimierz Blin-

kle wziął z rąk kelnera butelkę i napełnił przyjacielowi kie­

liszek. - Na zdrowie, Zygmuncie.

- Wyglądasz, jakbyś naprawdę potrzebował jednego. -

Fryderyk Landowski spojrzał bladoniebieskimi oczami na

pobrużdżoną twarz Zygmunta.

- Potrzebuję cudotwórcy! - prychnął Zygmunt. - Dzi­

siaj Libby kończy trzydzieści lat. - Potrząsnął głową z nie­

dowierzaniem. - Trudno uwierzyć, że moja córka jest już

taka dorosła.

- Wszystkiego najlepszego! - Kazimierz uroczystym

ruchem uniósł kieliszek. - Za nieustające zdrowie Libby.

- Lepiej życzmy jej, żeby znalazła męża - mruknął

kwaśno Zygmunt. - Dobiła trzydziestki, a nie jest nawet

zaręczona. Wciąż albo prowadzi wykłady, albo wertuje

podręczniki matematyczne. Jak zamierza poznać odpo­

wiedniego chłopaka, skoro cały czas poświęca na pracę? -

Zygmunt uniósł ręce w geście rozpaczy.

- Przykład idzie z góry, profesorze Michałowski -

z szelmowskim uśmiechem wtrącił Kazimierz.

- To co innego! - wybuchnął Zygmunt. - Jestem męż­

czyzną. Od mężczyzny powinno się wymagać wytężonej

background image

pracy. Kobieta musi przede wszystkim myśleć o założeniu

rodziny. Chciałbym doczekać wnuków!

- Chyba cię rozumiem. - Fryderyk pokiwał w zamyśle­

niu siwą głową. - Mój Joseph skończył trzydzieści sześć

lat, a wciąż zachowuje się jak uczniak. Co chwila ma inną

przyjaciółkę! - Prawie wypluł z siebie ostatnie słowo.

Z oburzeniem przewrócił oczami. - Co to za kobiety! Tłu­

maczę mu, że straci okazję znalezienia porządnej dziew­

czyny, ale czy on mnie kiedykolwiek słucha? Nie, mój syn

uważa, że zjadł wszystkie rozumy.

- Czasami trudno mu się dziwić - dodał po chwili z wido­

czną dumą. - Od czasu gdy przeszedłem na emeryturę i prze­

kazałem mu zarządzanie firmą, zyski przedsiębiorstwa wzro­

sły dwukrotnie. Ale pieniądze to nie wszystko.

Smutek znów zagościł na jego twarzy.

- Gdy dobije mojego wieku, kogo wyznaczy na nastę­

pcę? Ha! - Rzucił serwetką o stół i gwałtownym ruchem

odpędził kelnera, który podbiegł, aby dowiedzieć się, o co

chodzi.

- Sama myśl o tym, co tracę przez tępy upór własnego

syna i jego niechęć do małżeństwa, przyprawia mnie o pal­

pitację serca!

- Racja. Każdy dzień, jaki mogę spędzić z którymś

z dziesięciorga wnucząt, jest dla mnie niezapomnianym

przeżyciem - powiedział z dumą Kazimierz, ignorując po­

sępne spojrzenia przyjaciół.

- Wiecie - mówił dalej - że w dzisiejszych czasach

brak kogoś takiego, jak swat lub swatka. W starym kraju,

gdy któraś z żydowskich rodzin stawała przed podobnym

problemem, wynajmowano swatów i po kłopocie.

- Dawne czasy nie wrócą - zbolałym głosem odezwał

się Fryderyk.

- Dlaczego? - spytał Zygmunt.

- Co, dlaczego? - nie zrozumiał pytania Kazimierz.

- Dlaczego nie mielibyśmy zrobić czegoś podobnego?

background image

- z zapałem wyjaśnił Zygmunt. - Doskonale zdaję sobie

sprawę, że mamy lata osiemdziesiąte, a nie czasy sanacji

i że to Nowy Jork, a nie Dolina Chochołowska. Ale dlacze­

go nie skorzystać z doświadczeń?

Obrócił się w stronę zaintrygowanego Fryderyka.

- Twój syn jest porządnym facetem...

- W zasadzie... - mruknął Fryderyk, ale Zygmunt nie

zwrócił na to uwagi.

- Ja zaś mam córkę o nienagannej reputacji. Jest z nami

Kazimierz, który znakomicie potrafi wywiązać się z powie­

rzonego zadania. Możesz zaproponować mu wyswatanie

młodych i spisanie umowy przedślubnej.

- Hmmm... - W oczach Fryderyka pojawił się błysk

zainteresowania.

- Mówicie poważnie? - Kazimierz zerknął na twarze

przyjaciół.

- Jak najbardziej - powiedział stanowczo Zygmunt. -

Szczególne sytuacje wymagają szczególnych działań.

- Słusznie - Fryderyk obrócił się w stronę Kazimierza.

- Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Przysięgam, że

przedstawiłem swego syna każdej znanej mi pannie poniżej

czterdziestki. Rozkazywałem, błagałem, próbowałem prze­

mówić do rozsądku... nawet modliłem się za niego. Bez­

skutecznie. Nadal postępuje jak młokos i nie pozwala mi

cieszyć się widokiem wnucząt.

- Chyba nie przypuszczasz, że młodzi zaakceptują

układ zawarty bez ich wiedzy pomiędzy ojcami - zauważył

Kazimierz, przypomniawszy sobie, że jest prawnikiem.

- Oczywiście, że nie - odparł Zygmunt. - Lecz może

nasza desperacja zmusi ich do zmiany dotychczasowego

stylu życia.

- Zawsze pozostaje nadzieja - powiedział niezbyt prze­

konany Fryderyk.

- Wygląda na to, że przeznaczenie doprowadziło do

naszego spotkania na tym przyjęciu w polskiej ambsadzie

background image

w zeszłym miesiącu. Ja, ojciec niezamężnej córki, ty -

Zygmunt obrócił głowę w stronę Fryderyka - z synem-ka-

walerem i on - wskazał na Kazimierza - który podsunął

pomysł, jak ich połączyć.

- Przyjacielu, przeznaczeniem kieruje nie tylko Bóg,

ale także diabeł - sucho wtrącił Kazimierz.

- Nie możesz się wycofać - nalegał Zygmunt. - Gdzie

twoje zamiłowanie do przygód?

- A jeśli zostanę oskarżony o pogwałcenie swobód oby­

watelskich?

- Gadasz jak stara baba! - fuknął Fryderyk.

- Jestem starym prawnikiem - sprostował Kazimierz. -

O konserwatywnych poglądach.

- Który ma dziesięcioro wnucząt - westchnął Zygmunt.

- Nie uda ci się zagrać na moich uczuciach - odparował

Kazimierz.

- To czym można cię przekonać?

- Nie trzeba. Nudzę się, podobnie jak wy. Od czasu gdy

przeszedłem na emeryturę, życie straciło dla mnie wiele

uroku, a propozycja zabawy w swata wygląda na interesują­

cą. Poza tym, jak słusznie zauważyłeś, mamy chrześcijański

obowiązek wskazania naszym dzieciom właściwej drogi.

- Pomożesz? - nie ustępował Zygmunt.

- Pomogę-wąskie wargi Kazimierza wykrzywił tajemni­

czy uśmiech. - Ale musimy zrobić to w wielkim stylu. Mój

najmłodszy syn jest producentem; wystawił kilka sztuk na

Broadwayu. Wypożyczę u niego odpowiedni kostium.

- Kostium? - spytał Fryderyk. - Czy to konieczne?

- Absolutnie - odparł Kazimierz. - Odpowiedni strój

zmusza ludzi do odpowiedniej reakcji. Jak myślisz, dlaczego

policjanci noszą mundury, a sędziowie paradują w togach?

- Miejmy nadzieję, że Libby oglądała „Skrzypka na

dachu" - zamruczał Zygmunt, zaskoczony niecodziennym

pomysłem przyjaciela.

- Zatem postanowione? - spytał, spoglądając na pozo-

background image

stałych. - Spiszemy umowę, a Kazimierz przedstawi ją

Libby.

- Zgoda - Fryderyk podmósł kieliszek. - Za powodze­

nie. I przynajmniej sześcioro wnucząt.

- Za powodzenie - zgodnym chórem odparli Zygmunt i

Kazimierz.

background image

ROZDZIAŁ

1

- Czy ktoś dzwonił do drzwi? - Libby odgarnęła włosy

znad ucha i przechyliła głowę.

- Pewnie sąsiedzi nasłali na ciebie policję - roześmiała

się Jessie Anders.

- Niemożliwe. - Uśmiech Libby rozjaśnił jej błękitne

oczy. - Pamiętam, żeby zawiadamiać ich o każdym przyję­

ciu. Poza tym, nie hałasujemy zbyt mocno.

Spojrzała po zgromadzonych w salonie gościach. Wię­

kszość z nich dyskutowała zawzięcie, więc przyjęcie nale­

żało do nadzwyczaj udanych.

- Lepiej sprawdzę. - Libby poczęła przeciskać się po­

między rozmawiającymi. Przed drzwiami stanęła na chwilę

i zanim sięgnęła do klamki, poprawiła pasek przytrzymują­

cy długą, czarną jedwabną spódnicę.

Jej powitalny uśmiech przygasł nieco na widok nowego

gościa. Niewysoki, szczupły mężczyzna, na oko dobiegają­

cy siedemdziesiątki, ubrany był w wytarty, zrudziały czar­

ny garnitur. W jednym ręku trzymał zgnieciony czarny

kapelusz, a w drugim plik papierów.

Libby zdawało się, że dostrzegła błysk zaskoczenia

background image

w oczach przybysza na widok zgromadzonych w mieszka­

niu osób, ale trwało to tak krótko, że nie była zupełnie

pewna. Mężczyzna zachowywał się z godnością; z jego po­

stawy emanowało pewne dostojeństwo.

Libby odruchowo poddała się nastrojowi chwili.

- Czym mogłabym panu służyć? - spytała, zastanwia-

jąc się nad celem, w jakim przybył nieznajomy. Sądząc po

ubraniu, nie stać go było nawet na porządny obiad, cóż

dopiero na względnie niewysoki czynsz za mieszkanie

w tym budynku.

- Czy mam przyjemność z panią Liberty Joy Michało­

wski, starą panną? - Donośny głos wypełnił pomieszcze­

nie, przerywając wszelkie rozmowy.

- Tak.

- Mam zaszczyt wręczyć pani oficjalną propozycję

małżeństwa.

Libby spoglądała z tępym zdumieniem na przybysza.

Otworzyła usta, ale nie mogła wymówić ani jednego słowa.

Odchrząknęła, po czym spróbowała powtórnie.

- Małżeństwa? - spytała niepewnym głosem. - Pan

chce się ze mną ożenić?

W czarnych oczach mężczyzny błysnęło natychmiast

stłumione rozbawienie.

- Gdybym tylko mógł, droga pani - westchnął teatral­

nie. - Lecz bez względu na pani niewątpliwą urodę, nie

potrafiłbym opuścić mojej żony po pięćdziesięciu jeden

latach pożycia. Nie, jestem jedynie zwyczajnym wysłanni­

kiem rodziny kawalera.

Wyciągnął trzymane w dłoni papiery.

- Za pozwoleniem, chciałbym przekazać swe gratula­

cje. Została pani wybranką pana Josepha Landowskiego.

Libby odruchowo odebrała podane jej kartki.

Staruszek skłonił się z szacunkiem, obrócił na pięcie

i dostojnie pomaszerował w głąb korytarza. Libby patrzyła

z niedowierzaniem, jak wszedł do windy i zniknął. Potrząs-

background image

nęła głową. Obróciwszy się, napotkała zdumiony wzrok

kilkunastu par oczu.

- Libby Michałowski, stara panna! - prychnął Frank

Lessing, kolega-wykładowca z wydziału matematyki na

Uniwersytecie Columbia, do tej pory jeden z dobrych przy­

jaciół Libby. - A to historia!

- Zamknij się, bo nie usłyszysz niczego więcej. - Libby

wymierzyła mu solidnego kuksańca.

- Że też przyszło mi dożyć chwili, w której ozdobę

wydziału matematyki nazwano starą panną! -jęczał Frank,

nadal drażniąc swym zachowaniem gospodynię.

- Kto to był? - ktoś spytał. - Wyglądał, jakby zszedł

wprost ze sceny Broadwayu.

- Nie przedstawił się. - Libby mówiła beztroskim to­

nem, próbując przywrócić atmosferę zabawy. Jej przyjacie­

le najwyraźniej uznali nieoczekiwaną wizytę za kulmina­

cyjny punkt przyjęcia. Spojrzała po twarzach obecnych,

widząc zaintersowanie i współczucie dla jej zakłopotania,

zmieszane z wesołością.

Dlaczego? - pytała samą siebie. Dlaczego ją to spotka­

ło? Świetny temat do żartów. Będą opowiadać tę anegdotę,

nawet gdy osiągnie wiek dzisiejszego swata.

- Masz zamiar się zgodzić? - spytała Berty, sekretarka

wydziału.

- Jaka jest cena za taką oblubienicę? - zainteresował się

Frank. - W końcu kobieta z dyplomem docenta matematy­

ki nie stanowi zwyczajnej partii.

- Uważaj, Frank - Libby posłała mu chłodny uśmiech

- bo pomyślę, że jesteś zazdrosny.

- Jestem zazdrosny. - Frank był niewzruszony. - To

nienaturalne, żeby kobieta zajmowała się matematyką i to

z takimi wynikami. Matematyka jest dla mężczyzn.

- Czego nie można powiedzieć o taktowności. - Jessie

podała mu kieliszek z winem. - Proszę. Wypij i uspokój

się, zanim powiesz coś, czego będziesz żałował.

background image

- Wiesz, Libby - odezwał się Dave Tabot, świeżo upie­

czony wykładowca socjologii - kiedy byłem w Afryce

wraz z Korpusem Pokoju, widziałem, jak w podobny spo­

sób zawierano małżeństwa wśród szczepów murzyńskich.

Wódz wioski otrzymywał stado krów w imieniu rodziny

kawalera.

- Krów?! - Betty zakrztusiła się winem. - A co robili

z gotówką?

- W niektórych plemionach krowy są ekwiwalentem

pieniędzy - wyjaśnił Dave.

Frank zachichotał.

- Ile krów warta jest Libby?

Libby z trudem powstrzymywała narastające zdenerwo­

wanie, wiedząc, że dla własnego dobra powinna zachować

spokój. Jej zwykle grzeczni i układni przyjaciele zachowy­

wali się jak grupa pozbawionych opieki trzylatków.

- Oddałabym dwie krowy, żeby mieć tak kręcone blond

włosy - zamruczała z rozbrajającą szczerością Betty.

- I tak zdrową cerę - dodał ktoś z głębi pokoju.

- Nie wspominając o cudownej figurze - zawołał ze

śmiechem Frank. - Oddałbym całe stado!

- Jeśli już mowa o zwierzętach - Libby zmusiła się do

uśmiechu - to przypominacie mi bandę wilków.

- Chcesz, żebyśmy wspólnie wyli do księżyca? - Frank

poruszył brwiami, nieudolnie naśladując Groucho Manca.

- Wystarczy - Jessie pośpieszyła przyjaciółce z pomocą.

- Chodź, Libby, musimy przygotować trochę lodu.

- Oczywiście. - Libby uśmiechnęła się z wdzięcznością

i poszła do kuchni. W ręku wciąż trzymała plik papierów.

- I co? - spytali niemal jednocześnie Fryderyk i Zyg­

munt na widok wychodzącego z windy Kazimierza. - Jak

poszło?

background image

- Pogratulować taktyki - mruknął z niesmakiem Kazi­

mierz.

- O co ci chodzi? - nadąsanym głosem spytał Fryderyk.

- Miałeś jedynie oddać umowę. Cóż w tym skomplikowa­

nego?

- Urządzała przyjęcie - wyjaśnił Kazimierz.

Zygmunt złapał się za głowę.

- O rety!

- Właśnie „o rety". Odegrałem przedstawienie przy peł­

nej widowni.

- A Libby? Wściekała się? - spytał Zygmunt.

- Nie zdążyła. Kiedy wychodziłem, wciąż jeszcze nie

wierzyła własnym oczom. Ale... - Kazimierz zerknął po­

nuro w stronę pozostałych konspiratorów - kiedy otrząśnie

się z oszołomienia, polecą głowy.

- Nie moja - z widoczną ulgą zauważył Fryderyk. -

Nie wie, kim jestem.

- Mnie również nie zna - dodał Kazimierz i obaj spo­

jrzeli na Zygmunta.

- Myślę, że powinienem zabrać żonę na wycieczkę do

Atlantic City - układał nerwowe plany Zygmunt. - Tam

pozbędę się najwyżej zawartości portfela. Tutaj mogę stra­

cić życie.

- Rozsądna decyzja - przytaknął Kazimierz. -

Chodźmy się czegoś napić. Kojarzenie małżeństw pobudza

pragnienie.

Libby z trzaskiem odstawiła pusty pojemnik na lód i po­

tarła czoło.

- Uspokój się - doradziła Jessie. - Pomyśl o swoim

zdrowiu.

- Myślę, jaką przyjemność sprawi mi uduszenie tego...

tego... jak on się nazywa? - machnęła ręką w kierunku

leżących na stole papierów.

- Joseph Lan... dousky - sylabizowała Jessie.

background image

- Landowski - machinalnie sprostowała Libby. - Roz­

gniotę go na miazgę.

- Hola. A jeśli będzie większy od ciebie?

- Mam metr siedemdziesiąt.

Jessie spojrzała z pobłażaniem.

- To on nie może być wyższy?

- Pozwól, że ci opiszę pana Josepha Landowskiego -

zgrzytnęła Libby. - Ma prawdopodobnie około stu sześć­

dziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, jest bardzo szczu­

pły, nerwowy i niewiarygodnie nieśmiały. Gdy spotyka

przedstawicielkę płci przeciwnej, głośno przełyka ślinę

i szepcze „Tak, proszę pani" i „Nie, proszę pani", niezależ­

nie od tego, w jaki sposób próbujesz nawiązać rozmowę.

- Spotkałaś go już?

- To niekonieczne. Rozpoznaję w całej tej historii rękę

ojca - Libby skrzywiła się. - Joseph Landowski jest nie­

wątpliwie młodym uchodźcą politycznym z Polski. Ojciec

pomaga im urządzić się w nowym kraju.

- Dlaczego miałby zrobić ci coś podobnego?

- To proste - westchnęła libby. - Beznadziejnie proste.

Tata uważa, że powinnam wyjść za mąż i wychowywać gro­

madkę dzieci. Od lat podsuwa mi kolejnych kandydatów,

tylko tym razem uczynił to w sposób bardziej wyszukany.

- Pozyskał twoją uwagę.

- I wszystkich obecnych - cierpko zauważyła Libby.

- Wiesz, ten staruszek miał w sobie coś szczególnego.

- Jessie w zamyśleniu owinęła wokół palca pukiel cie­

mnych włosów.

- Biegnij, może go jeszcze dogonisz.

- Nie kpij ze mnie. Mam wrażenie, jakbym go już

kiedyś widziała.

- W koszmarnym śnie?

- Wtedy, gdy na ciebie spojrzał - Jessie zastanawiała

się głośno - w jego wyniosłości było coś znajomego.

- Powiedz mi, kiedy sobie przypomnisz. Wpiszę go na

background image

czarną listę. - Libby wiedziała, że jej przyjaciółka nie

spocznie, póki nie zidentyfikuje przybysza. To była jedna

z cech, które czyniły z Jessie tak doskonałego prawnika.

- Pośpiesz się z tym lodem, kowbojko. - Frank wetknął

głowę przez drzwi, lecz na widok min obu kobiet cofnął się

szybko.

- Wynoś się! - rzuciła za nim Jessie, po czym zwróciła

twarz w stronę Libby: - Co masz zamiar zrobić?

- Zacisnąć zęby i z uśmiechem wrócić do gości, a później

powędrować na Siedemdziesiątą Drugą Ulicę, pod numer

czwarty, i wybić panu Landowskiemu z głowy amory.

- Gdzie?

- Skąd mam wiedzieć, gdzie je wybiję!

- Nie o tym mówię - zniecierpliwiła się Jessie. - Cho­

dzi mi o adres.

- Siedemdziesiąta Druga Ulica, blok numer cztery, apar­

tament 11-D - Libby stukała paznokciem w maszynopis.

- Jedna z moich klientek mieszka w sąsiedztwie. To

luksusowa dzielnica. Wątpię, żeby imigrant mógł sobie

pozwolić na wynajęcie mieszkania w tej części miasta.

- Apartament należy prawdopodobnie do któregoś z przy­

jaciół taty, a Landowski będzie go zajmował do czasu, aż nie

okrzepnie w nowych dla siebie warunkach. To już się zdarza­

ło. Przyjaciele taty cieszą się opinią dobrych katolików.

- Wyobrażam sobie. Pamiątam artykuł, jaki zamieścił

przed kilku laty „Time". Twego ojca nazwano „intelektual­

nym gigantem dwudziestego wieku".

- Starzeje się, ot co.

- Każdy z nas będzie kiedyś stary - przypomniała jej

Jessie. - Potem może być za późno, żeby żałować.

- Najbardziej żal mi obecnej sytuacji - Libby wskazała

na kontrakt.

- Proszę bardzo. Siedemdziesiąta Druga, numer czwar­

ty. Niezłe sąsiedztwo, co? - Wzrok taksówkarza przesunął

background image

się po smukłych nogach Libby i spoczął na obszernej blu­

zie skrywającej ponętne kształty kobiety.

- Należy się cztery dolary dziesięć - wyciągnął potężną

dłoń.

- Reszty nie trzeba - Libby wręczyła mu banknot pię-

ciodolarowy i wysiadła z samochodu, nawet nie zauważa­

jąc spojrzenia mężczyzny. Myślała o oczekującej ją kon­

frontacji z Josephem Landowskim. Zacisnęła wargi na

wspomnienie docinków przyjaciół.

- Dobranoc pani. Życzę udanej zabawy. - Taksówkarz

skrzywił się w stronę elektronicznego zegara przymocowane­

go do deski rozdzielczej. Dawno minęła pierwsza w nocy.

- Wzajemnie - rzuciła Libby za odjeżdżającym samo­

chodem. Spojrzała w stronę oszklonych drzwi budynku.

W głębi eleganckiego, czystego korytarza siedział portier.

Cholera, zaklęła w duchu Libby. Spiesząc na spotkanie

zapomniała, że w podobnych miejscach istnieje znakomi­

cie działający system ochrony. Ze strażnikiem włącznie.

Cofnęła się w cień i zaczęła rozmyślać, w jaki sposób

ominąć przeszkodę. Może podać się za pracownicę pizze­

rii? Mogłaby gdzieś w pobliżu kupić pizzę, przynieść ją

tutaj i powiedzieć portierowi, że otrzymała zamówienie od

Josepha Landowskiego. Lecz wówczas strażnik podniesie

słuchawkę domofonu i sprawdzi...

Mimo całej inteligencji nie potrafiła wymyślić niczego

sensownego. W głowie miała pustkę. W końcu uznała, że

spróbuje sposobu z pizzą. Miała jedynie nadzieję, że Lan­

dowski nie będzie zbyt zaspany i że potrafi zrozumieć choć

kilka słów po angielsku.

Właśnie zamierzała wyruszyć na poszukiwanie pizzerii,

gdy w pobliżu sąsiedniego budynku zatrzymała się taksów­

ka i wysiadł z niej elegancko ubrany mężczyzna w wieku

około sześćdziesięciu pięć lat. Przez chwilą dyskutował na

temat wysokości opłaty za przejazd, po czym spojrzał nie­

pewnie wokół siebie.

background image

- Czy mogę w czymś pomóc? - odruchowo spytała

Libby na widok jego bezradnego wzroku. Uśmiechnął się

lekko.

- Tak - odparł bez ogródek.

Libby czekała na dalsze wyjaśnienia, a gdy nie nastąpi­

ły, spróbowała ponownie.

- Co się stało?

- Zgubiłem się. Chciałbym być już w domu - odpowie­

dział, starannie akcentując każde słowo. Chyba wypił tro­

chę za dużo.

- To znaczy gdzie?

- WMeadows.

- Flushing Meadows?

- Nie. War... Warwi... w Anglii - powiedział, nie mo­

gąc wymówić właściwego słowa.

- Rzeczywiście, zgubił się pan - Libby stłumiła śmiech.

- Jesteśmy w Nowym Jorku.

- Zgadza się. Konferencja w Nowym Jorku. Okropne

miejsce - zwierzył się. - Pozbawione trawy i zieleni.

- Jest Central Park. - Libby odruchowo stanęła w obro­

nie ukochanego miasta.

- Gdzie? - rozejrzał się mężczyzna. - Chcę zobaczyć

trawę.

- Jutro. Dziś park już zamknięto - skłamała naprędce,

przewidując rozwój wydarzeń, gdyby nieznajomy pojawił

się o tej porze w Central Parku ubrany w garnitur za tysiąc

dolarów i z diamentową spinką wpiętą do krawata.

- Ach... - Wyglądał na tak przygnębionego, że kobie­

cie zrobiło się przykro.

- Niech pan posłucha...

- Fortesąue. Peregrine Fortesąue - przedstawił się. Lib­

by była zdumiona jego wyraźną wymową. Zawsze przypu­

szczała, że pijacy bełkoczą.

- Panie Fortesąue - mówiła dalej. - Myślę, że najlepiej

background image

będzie, jeśli pan wróci do domu. - I prześpi się trochę,

dodała w myśli. - Pamięta pan adres?

- Już mówiłem. Meadows.

- Nie ten - jęknęła. - Gdzie się pan zatrzymał w No­

wym Jorku?

- Och - kiwnął głową. - Pamiętam. Wynająłem aparta­

ment. Nie cierpię hoteli.

- Świetnie - pocieszającym tonem powiedziała Libby.

- W którym budynku?

- W którym? - Musnął końce siwych wąsów.

- Tak, w którym? W tym mieście setki agencji oferuje

mieszkania do wynajęcia. Gdzie jest pański dom?

- Nigdzie - odparł urażonym tonem. - Nie mam domu

w Nowym Jorku. To okropne miejsce. Bez trawy.

Libby, z cierpliwością wyćwiczoną podczas pracy ze

studentami, zadała następne pytanie.

- Przecież zajmuje pan apartament?

- Tak - zgodził się mężczyzna. - Ale on nie jest mój.

Wynajęła go firma, na czas konferencji.

- Doskonale. Więc gdzie jest apartamnt wynajęty przez

pańską firmę?

- Nie pamiętam.

- Nie szkodzi. Coś wymyślimy.

- Możemy sprawdzić - zaproponował mężczyzna

w chwili, gdy Libby zamierzała się poddać.

- Sprawdzić?

- W moim notatniku.

- Ma pan adres zapisany w notatniku?!

- Oczywiście. - Wyglądał na szczerze zaskoczonego

jej reakcją.

- Więc proszę sprawdzić!

- Co za czasy - mruczał, grzebiąc po kieszeniach. -

Wszystkim się śpieszy. Szczególnie młodym...

Wyciągnął notes i zezując zerknął do środka.

- Mogę? - Libby wyciągnęła rękę. Poczuła, że serce

background image

drży jej z podniecenia. Na kartce widniały słowa: „Siedem­

dziesiąta Druga Ulica, blok 4, apartament 6-F\ Cudownie.

Odprowadzi pana Fortesque'a do jego mieszkania i bez

przeszkód odnajdzie drzwi Landowskiego. Zapomniała

o pizzy.

- Pójdę z panem, panie Fortesąue. - Delikatnie ujęła go

pod ramię i skierowała we właściwą stronę.

- Bardzo pani uprzejma - powiedział ze staroświecką

galanterią.

- Drobiazg.

Pchnęła szklane drzwi i modląc się w duchu, poprowa­

dziła swego towarzsza w kierunku windy.

- Dobry wieczór, panie Fortesąue - odezwał się straż­

nik. - Jak poszło zebranie?

- Phi! - parsknął z niezadowoleniem zapytany. - Dolar

trzyma się cholernie mocno, a to ogranicza możliwości

wyboru.

- Widzę. - Strażnik sceptycznie spojrzał na znoszoną,

nieforemną bluzę Libby. Kobieta zacisnęła zęby i po­

wstrzymała się od ciętej riposty.

- Życzę dobrej nocy. - Słowa portiera usłyszeli już

w obitym materiałem wnętrzu windy.

Gdy drzwi zasunęły się bezgłośnie, Libby wydała wes­

tchnienie ulgi. Udało się! Minęła strażnika! Wystarczyło

teraz tylko pożegnać pana Fortesque'a i udać się na poszu­

kiwania Josepha Landowskiego.

Pięć minut później dotarła na jedenaste piętro. Spojrzała

w głąb pustego korytarza. Wyjęła kontrakt z kieszeni

i dwukrotnie sprawdziła numer mieszkania.

- Jedenaście - przeczytała i obróciła się w prawo. Sta­

nęła przed masywnymi drzwiami, czując, jak powraca

w niej dawny gniew. Tu mieszkał Joseph Landowski, który

z fałszywie pojętą pomocą jej ojca naraził ją na drwiny

kolegów.

Miała zamiar najpierw zniszczyć Josepha Landowskie-

background image

go, a później raz na zawsze rozprawić się z ojcem. Miłość

do niej nie dawała mu prawa do ingerowania w jej życie.

Odsunęła rękaw bluzy i spojrzała na zegarek. Druga

dziesięć. Landowski na pewno spał. A przynajmniej miała

taką nadzieję. Chciała go obudzić, wyrwać z łóżka w środ­

ku nocy.

Zastukała gwałtownie, a potem... w napięciu czekała,

lekko kołysząc się na obcasach. Cisza. Śpioch z tego Lan­

dowskiego.

- Poczekaj, przyjacielu - mruknęła i nacisnęła dzwo­

nek. Nie odrywała palca przez długą chwilę. Słyszała prze­

ciągłe, denerwujące brzęczenie.

Dopiero minutę później drzwi otworzyły się i w progu sta­

nęła rudowłosa piękność ubrana w szmaragdowozieloną je­

dwabną haleczkę. Zaskoczona Libby puściła przycisk dzwon­

ka i z uwagą przyjrzała się dziewczynie. Nie, kobiecie, popra­

wiła się w myślach. W kontrastowym świetle padającym

z korytarza wyraźnie było widać delikatne zmarszczki wokół

oczu i ust nieznajomej. Resztę również. Libby patrzyła z zain­

teresowaniem. Zmierzwiona kaskada rudych włosów okalała

piękną twarz. Ciało kobiety było równie urodziwe. Wzrok

Libby prześliznął się w dół białych ramion i zaróżowionych

piersi widocznych w głębokim wycięciu dekoltu. Odpędzając

ukryty żal, że natura nie była równie hojna dla niej, Libby

zerknęła w głąb mieszkania.

- Chciałabym mówić z Josephem Landowskim - po­

wiedziała oschle.

- To niemożliwe - odpowiedziała kobieta, lecz widząc,

że Libby nie rusza się z miejsca, dodała: - Joey jest pod

prysznicem. Oblał się, próbując otworzyć szampana.

To potwierdzałoby moje wcześniejsze przypuszczenia,

pomyślała z satysfakcją Libby.

- Nieważne. Muszę się z nim zobaczyć. Teraz.

- W jakim celu? - nie ustępowała kobieta. - Jest...

Rozejrzała się, jakby szukając zegara.

background image

- Druga dziesięć. - Libby poczuła satysfakcję na widok

jej zakłopotania. - Proszę poinformować, Joeya", że przy­

szłam w sprawie propozycji małżeństwa, jaką mi złożył.

- Czego?! - Głos rudowłosej zabrzmiał piskliwie.

- Propozycji zawarcia małżeństwa - powtórzyła Libby.

- Oficjalnej i spisanej na papierze.

Wskazała na kontrakt.

- Proszę mi to pokazać! - Kobieta chwyciła dokumenty

i przebiegła je wzrokiem.

- A to łajdak! - cisnęła papierami o marmurową posa­

dzkę. - Szuja!

Libby zamrugała powiekami, zaskoczona gwałtowno­

ścią wybuchu złości.

- Romansuje ze mną, składając innej propozycję mał­

żeństwa! - Kobieta błysnęła olśniewająco białymi zębami.

- Poczekasz tutaj. Dostaniesz to, co z niego zostanie, kiedy

ja skończę.

Obróciła się na pięcie i pobiegła w głąb mieszkania. Jej

ponętne ciało drżało z nie ukrywanej furii.

Libby pozbierała rozsypane kartki. Spojrzała na

drzwi, za którymi zniknęła kobieta. Prawdopodobnie

wiodły do sypialni i... do Josepha Landowskiego. Posta­

nowiła pozostać na miejscu i zaczekać, aż sam do niej

przyjdzie. To nie powinno długo potrwać. Miała jedynie

nadzieję, że ruda pozostawi choć trochę dla niej. Zemsta

jest rozkoszą bogów.

Nasłuchiwała przez chwilę, lecz grube ściany tłumiły

dźwięki i do jej uszu dobiegało jedynie niewyraźne mamrota­

nie. Wzruszając ramionami, minęła niewielki hol i weszła do

salonu. W końcu propozycja poślubienia gospodarza dawała

jej pewne prawa. Na przykład to, żeby czuła się jak u siebie

w domu. Chyba że to nie był dom Landowskiego. W każdym

razie mieszkanie urządzono z wyszukanym smakiem. Stanęła

przed dużym olejnym obrazem, przypominającym płótna

Jacksona Pollocka. Podeszła bliżej i zerknęła na podpis.

background image

Gwizdnęła cicho. Wyszukany smak musiał być poparty

sporym zasobem gotówki.

- Nie mów do mnie „Myrna, kochanie"! Ty... ty...

domorosły Casanovo!

Libby odwróciła się na czas, aby zobaczyć wejście rudo­

włosej nieznajomej. Podążający za nią mężczyzna miał

zatroskaną minę... co w pewnym stopniu rekompensowało

brak przyodziewku.

Libby westchnęła, nie mogąc oderwać oczu od nowo

przybyłego. Był olbrzymi. Niemal dwa metry wzrostu i bu­

dowa, jakiej nie powstydziłby się futbolista New York Jets.

Libby przełknęła ślinę, mierząc wzrokiem szerokość jego

ramion. Wyciągnął rękę w stronę uciekającej kobiety i wy­

dawało się, że biceps przebije mu skórę. Wzrok Libby

powrócił na szeroką pierś, pokrytą gęstwiną jasnych wło­

sów. Westchnęła ponownie. Przez ulotną chwilę zapłonął

w niej ogień pożądania, zduszony szybko przez piskliwy

głos Mymy. Powrócił żal za przerwane przyjęcie i poczucie

urażonej godności.

- Myrno, o czym ty mówisz?! - Mężczyzna przesunął

nerwowo dłonią po mokrych włosach. Kosmyk wymknął

mu się spod palców i kropla wody pociekła wzdłuż nosa.

Mężczyzna niecierpliwie potrząsnął głową, ochlapując

przepiękne, kremowe tapety.

- Spytaj swojej przyszłej żony! - Myma oskarżyciel-

skim gestem wskazała Libby i wybiegła z mieszkania.

Mężczyzna obrócił się i stanął jak wryty na widok niezna­

jomej kobiety. Powoli zmierzył ją wzrokiem, spoglądając na

jej rozpuszczone włosy, mały zgrabny nosek, miękkie, pełne

usta nie pokryte szminką. Przesunął spojrzenie niżej.

Libby oddychała głęboko, starając się opanować chęć

natychmiastowej ucieczki. Nie potrafiła opanować reakcji

swego ciała na tak szczegółowe oględziny. Piersi zafalowa­

ły jej pod spojrzeniem mężczyzny, czuła, jak twardnieją jej

sutki.

background image

Uniosła dumnie podbródek i próbowała zachować po­

zory spokoju.

Lekki uśmiech pojawił się w kącikach kształtnych ust

mężczyzny, który niewątpliwie zauważył odruchową re­

akcję swego pięknego gościa. Spojrzał jeszcze niżej, kieru­

jąc wzrok ku powabnym biodrom.

Libby poczuła się mniej pewnie. Mężczyzna w niczym

nie przypominał dotychczasowych kandydatów, podsuwa­

nych jej przez ojca. Nie można było go nazwać nieśmiałym

lub znerwicowanym. Otaczała go aura doświadczenia i tyl­

ko dureń nie zauważyłby jego pewności siebie.

Libby spojrzała mu prosto w twarz.

- Pan... - przerwała. Odchrząknąwszy, mówiła dalej. -

Pan Joseph Landowski, prawda?

- Tak - rzucił krótko. - Lecz kim ty jesteś, u diabła?

Libby zignorowała pytanie. Na nowo zawrzała w niej

wściekłość. Było gorzej, niż przypuszczała. Mogła wytrzy­

mać drwiny przyjaciół, gdyby ich powodem stało się nie­

stosowne zachowanie nieśmiałego młodzieńca, ale skoro to

tylko żart...

- Zaraz powiem, kim jestem, ty... ty... - zamachała

kontraktem przed nosem mężczyzny.

- Pozwól mi zerknąć. - Chwycił papiery, najwyraźniej

nieświadom, że owinięty wokół jego bioder ręcznik zsunął

się nieco.

Libby rozwarła szeroko oczy i przerażona własnymi

myślami, skupiła uwagę na niewielkim znamieniu, widocz­

nym na lewym ramieniu Landowskiego.

- Przepraszam - Joe poprawił ręcznik. - Nie jestem dziś

w najlepszej formie.

- W takim razie proponuję, aby się pan ubrał. - Głos

Libby pobrzmiewał afektacją, ale nie przejmowała się tym.

Dwa metry muskularnego, niemal nagiego męskiego ciała

było wystarczającym usprawiedliwieniem jej zachowania.

- Hmmmm? A tak, słusznie - Joe przerwał czytanie. -

background image

Proszę usiąść, za chwilę wracam. Liberty Joy Michało­

wski? - uniósł pytająco ciemne brwi.

- Tak, Libby Michałowski to ja i możesz postawić

ostamiego dolara na to, że się stąd nie ruszę. Mam wiele do

powiedzenia.

- Oczywiście - cierpko zauważył Joe. - Wszyscy dziś

mają wiele do powiedzenia i w dodatku nic miłego. - Ża­

łosnym wzrokiem spojrzał na drzwi, za którymi zniknęła

Myrna.

- Gdybyś nie próbował... - zaczęła Libby, lecz Joe już

wyszedł. Usiadła na brzegu jasnobeżowej kanapy i czekała.

background image

ROZDZIAŁ

2

Libby nie musiała długo czekać. Joe wrócił po pięciu

minutach, ubrany w parę beżowych spodni i błękitną ko­

szulę. Ciasno opinającą jego szeroką klatkę piersiową.

Libby zerwała się na jego widok. Próbowała wydawać

się wyższą, niż w rzeczywistości. Nie chciała, aby uzyskał

psychiczną przewagę, lecz Joe najwyraźniej nie miał takie­

go zamiaru. Otworzyła usta, by zacząć mówić.

- Poczekaj. - Mężczyzna uniósł dłoń. - Zanim użyjesz

wobec mnie wyszukanych epitetów, chciałbym cię zapew­

nić, że o niczym nie miałem pojęcia.

- Nazywasz się Joseph Landowski!

- Tak, jestem Joe Landowski. - Usiadł w brązowym

fotelu i oparł bosą stopę na stojącym obok pufie.

- I mieszkasz na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy pod

numerem czwartym, apartament 11-D - ciągnęła Libby.

- Zgadza się- skinął głową Joe.

- I masz zamiar wmówić mi, że twoje nazwisko pojawi­

ło się na tym dokumencie przypadkowo?

- Nie - westchnął Joe. - Za sprawą mojego ojca.

- Twojego ojca?

background image

- Nie wiem, jak i kiedy, ale domyślam się, dlaczego -

dodał mężczyzna.

- Więc mnie oświeć.

- Chce, żebym się ożenił i uszczęśliwił go gromadką

wnucząt. Widocznie uznał cię za odpowiednią partię.

- Ale ja nie znam twojego ojca! - zaprotestowała Lib-

by. - Chyba, że... - Przypomniała sobie o staruszku, który

dostarczył jej dokumenty. - Czy ma około siedemdziesiąt­

ki, metr sześćdziesiąt wzrostu i jest dość chudy? Występo­

wał kiedyś w teatrze?

Była to aluzja do niecodziennego przebrania, w jakim

swat pojawił się w jej domu.

- Nie. - Joe zmarszczył czoło. - Wiek się zgadza, ale

ojciec jest wyższy i ma nadwagę. O kim mówisz?

- O człowieku, który to przyniósł. - Libby wskazała na

kontrakt.

- Może wynajęto kogoś.

- Może... - Libby nie wyglądała na przekonaną. Staru­

szek nie zachowywał się jak zwykły posłaniec.

- W całej sprawie nie jest najważniejszy sposób, w jaki

dostarczono kontrakt, ale... - mówił Joe.

- Nie najważniejszy?! - wybuchnęła. - Ciekawe, co

byś zrobił na moim miejscu! Urządzałam przyjęcie i całe

zajście oglądał tłum gości!

- To zmienia postać rzeczy. - Błękitne oczy mężczyzny

błyszczały od powstrzymywanego śmiechu.

- Nie ma w tym nic śmiesznego! Będą ze mnie drwić,

nawet gdy dobiję dziewięćdziesiątki.

- Możliwe - odparł Joe - lecz w tej chwili bardziej

interesuje mnie ten papier- postukał palcem w dokument

- oraz dlaczego wybrano właśnie ciebie.

- Z tych samych powodów - skrzywiła się Libby. - Nie

tylko ty masz nadopiekuńczego ojca. Jestem zupełnie pew­

na, że mój również maczał w tym palce.

- Robił coś podobnego już wcześniej?

background image

- Nie do tego stopnia - wzruszyła ramionami. - Dziś

przeszedł samego siebie. Zwykle osobiście przedstawiał mi

kolejnych kandydatów, czasem dość niezwykłych.

Ponuro pomyślała o tłumie odrzuconych przez siebie

mężczyzn.

- Doskonale cię rozumiem - przytaknął Joe. - Mój

ojciec działa w podobny sposób. Doszło do tego, że spraw­

dzam listę gości, zanim pójdę razem z nim na kolację.

Wciąż mu powtarzam, że potrafię sam wybrać żonę.

Libby patrzyła w podłogę.

- Jeśli wszystkie twoje przyjaciółki są takie jak Myrna...

Jej widok zwala z nóg. - Zmusiła się, aby. powiedzieć prawdę.

- Uhm - zgodził się mimochodem Joe, ponownie czy­

tając kontrakt. - Ale to kiepski materiał na żonę.

- Naprawdę? - Libby zastanowiła się, jaki typ kobiety

odpowiadałby jej rozmówcy. Nim zdążyła zapytać, Joe

wybuchnął śmiechem.

- Czytałaś ostatni paragraf na drugiej stronie? - spytał.

- Nie. Pierwsza strona wystarczyła, żebym dostała szału.

- Napisano - parsknął - że zgadzasz się dać mi sześcio­

ro dzieci.

- Sześcioro! -jęknęła.

- Nie wiadomo, czy wystarczyłoby ci czasu - mruknął

Joe z udawanym współczuciem. - Ile masz lat?

- Trzydzieści. - Pytanie uznała za niestosowne. -1 nie

będę miała sześciorga dzieci z powodów intelektualnych,

a nie fizjologicznych.

- Trzydzieści? - krytycznym wzrokiem spojrzał na

jej nieforemną bluzę. - Ten strój cię postarza - dodał

bezczelnie.

- A ile pan ma lat, panie Landowski? - warknęła Libby.

- Trzydzieści sześć, ale to bez znaczenia. Ojciec Kon­

fucjusza miał ponad siedemdziesiąt, gdy spłodził syna.

- Ponieważ nie pragnę, aby mój syn włóczył się po kraju

wygłaszając aforyzmy, to faktycznie jest bez znaczenia.

background image

- A co będą robić twoi synowie?

- Coś pożytecznego.

- A co ty robisz?

- Uczę.

- W której klasie?

- Wykładam wyższą matematykę. - Z satysfakcją za­

uważyła wyraz zaskoczenia na jego twarzy. Cholerny sa­

miec! „W której klasie?,, - Moją specjalnością są równania

wektorowe.

- Każdemu według gustu - mruknął Joe i nagle spojrzał

na nią z zainteresowaniem. - Jesteś spokrewniona z tym

fizykiem, profesorem Michałowskim?

- Jestem jego córką - odpowiedziała Libby. - Jedynaczką,

jeśli chodzi o ścisłość. Tata w styczniu przeszedł na emeryturę

i cały swój czas poświęca na znalezienie mi męża.

Machnęła ręką w kierunku kontraktu.

- Zastanawiam się, gdzie poznał mojego ojca. Fizyk-

teoretyk i emerytowany producent tekstyliów to nieco­

dzienna para konspiratorów.

- Trio - poprawiła go Libby. - Zapomniałeś o tym,

który przyniósł kontrakt.

- Triumwirat spiskowców. Aż trudno uwierzyć. Brzmi

to jak nieudolny scenariusz szekspirowskiej komedii. Nie­

ważne, gdzie się spotkali. Co teraz?

- Przecież ich nie zamordujemy - westchnęła. - Mogę

mówić do ojca, aż mi tchu zbraknie, a on odpowiada, że­

bym sienie denerwowała.

- Mogłabyś poprosić matkę o pomoc.

- Nic z tego. Mama uważa, że największym szczęściem

dla kobiety jest stanąć przed ołtarzem u boku wybrańca.

Wszystko poza tym się nie liczy.

- Nie popiera feministek, co?

- Jest zadowolona z małżeństwa z ojcem. Ja wolała­

bym na własną rękę poszukać szczęścia.

- Dokucza ci?

background image

- Nie. - Libby potrząsnęła głową. - Jest na to za deli­

katna. Gdy otrzymałam dyplom, przez trzy dni płakała.

- Musi być z ciebie bardzo dumna.

- Nie o to chodzi. Boi się, że żaden mężczyzna nie

zechce kobiety ze stopniem naukowym.

- Naprawdę? - błysnął oczyma.

- Mmmm - potwierdziła Libby. - Mężczyźni boją się

wykształconych kobiet.

- Jesteś generalnie przeciwko instytucji małżeństwa?

- Nie. Nie jestem też przeciwniczką rodzenia dzieci,

choć posiadanie szóstki w dzisiejszych czasach to lekka

przesada. Nie potrafiłabym po prostu zaszyć się gdzieś na

przedmieściu. Zwariowałabym. Potrzebuję aktywności,

a wszyscy mężczyźni, jakich spotkałam, uważali, że miej­

sce kobiety jest w domu.

- Ktoś musi opiekować się dziećmi.

- Ale dlaczego żona? Dlaczego zawsze kobieta powinna

poświęcić karierę zawodową i siedzieć z dziećmi w domu?

- Ponieważ jej zarobki są z reguły niższe, niż męża.

- Nie zawsze. Ile zarabiasz rocznie?

- Po opłaceniu podatków?

- Tak, jaką sumę przeciętnie przynosisz do domu.

- Około dwustu tysięcy.

- Właściciel! - Libby spojrzała na niego z tępym zdu­

mieniem.

- Właściciel? O czym ty mówisz?

- To mieszkanie jest twoją własnością?

- Oczywiście. Ja... - W jego oczach błysnęło zrozumie­

nie. - Myślałaś, że jestem tu tylko przygodnym lokatorem?

- Och... - skinęła głową Libby, czując że wyszła na

idiotkę. - Wyobrażałam sobie, że jesteś uchodźcą politycz­

nym, jednym z tych, którym ojciec pomaga ustabilizować

się w nowym kraju. Ale gdy zobaczyłam cię z Myrną,

zmieniłam zdanie.

- Nie do końca - zauważył ze śmiechem. Libby mu

background image

zawtórowała. Gdzie, u licha, jej ojciec mógł poznać ojca

Joe'ego? To przekraczało granice rozsądku.

- W każdym razie... - wróciła do przerwanego wątku -

ten powód, że zarabiasz więcej pieniędzy... - Dużo więcej

- wtrącił, ale nie zwróciła na to uwagi.

- Nie oznacza, że właśnie ty powinieneś kontynuować

pracę.

- Są inne powody - przesunął wzrokiem po jej pier­

siach. - Jak miałbym karmić niemowlę?

Libby spojrzała na jego szeroką klatkę piersiową. Po­

czuła, że oblewają fala gorąca. Próbowała zignorować to

uczucie. Joe był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, ale po­

stanowiła nie ulegać jego czarowi. I tak miała dość kło­

potów.

- A' propos, jestem głodny. - Joe podniósł się. - Mieli­

śmy z Myrną coś przekąsić, kiedy przypadkowo oblałem

się szampanem.

- Właśnie, Myrna - przypomniała sobie Libby. - Prze­

praszam za to, co się stało. Jeśli dasz mi adres, odwiedzę ją

i wszystko wytłumaczę.

- Niby co? - cierpko mruknął Joe. - Że mamy zwario­

wanych ojców? Dzięki, ale wolę tę informację zachować

dla siebie. Poza tym, i tak przestawałem z nią za długo.

Chodźmy przekopać lodówkę.

- Dobrze - zgodziła się Libby, choć nie była zachwyco­

na sposobem, w jaki wyrażał się o Myrnie. Zupełnie, jakby

mówił o przeczytanej gazecie. Ale... nie powinno ją to

obchodzić. Nie powinno obchodzić ją nic, co dotyczy Jo­

sepha Landowskiego. Najwyżej spisek pomiędzy ojcami.

- Siadaj. - Joe wskazał jej jeden ze stojących w kuchni

wysokich stołków. Libby z zainteresowaniem rozglądała

się po pomieszczeniu. Nie przypominało typowej kuchni

kawalera. Miedziane naczynia nosiły ślady zużycia, a po­

środku wznosił się solidny piec z rusztem.

background image

- Ładnie tu. - Przyjęła z rąk mężczyzny kieliszek

szampana. - Dużo przestrzeni.

- To konieczność. - Położył przed nią kilka kromek

pieczywa i ser topiony. - Jak zapewne zauważyłaś, jestem

dość duży.

- Gotujesz? - zmieniła temat.

- Uwielbiam piec różne rzeczy. - Usiadł obok i poczuła

elektryzujący dreszcz spowodowany bliskością jego ciała.

Gwałtownymi mchami poczęła smarować kromkę. Nawet

przed sobą bała się przyznać do fascynacji, jaką odczuwała.

Nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia. To nie miało

sensu. Każda przyjaźń, nawet ta, która z czasem przeradzała

się w bardziej intymny związek, musiała wpierw okrzepnąć.

Lecz przecież teraz nie myślała o przyjaźni, stwierdziła

z osłupieniem. Myślała po prostu o seksie!

- Kiedyś - mówił Joe nieświadom rozterki swej towa­

rzyszki - pragnąłem zostać najlepszym kucharzem świata.

Takim, jak w telewizji.

- I co się stało? - spytała z roztargnieniem, szukając

wzrokiem serwetki, w którą mogłaby wytrzeć usmarowany

serem palec.

- Pozwól - Joe nieoczekiwanie ujął ją za rękę.

Libby zdrętwiała czując dotyk jego palców. Poczuła, że

dzieje się z nią coś dziwnego.

Joe uniósł jej dłoń do ust i zlizał resztki topionego sera.

Delikatne muśnięcie jego języka spowodowało, że serce

kobiety załomotało gwałtownie, oddech stał się przyśpie­

szony, a całe ciało ogarnęła fala gorąca. Joseph Landowski

używał swej męskości niczym broni, a co gorsza, czynił to

zupełnie instynktownie. Libby zerknęła w jego stronę. Pa­

trzył jej prosto w oczy i uśmiechał się.

- W porządku? - spytał.

- Wystarczyłaby serwetka. - Cofnęła dłoń.

- Nie użyta, znaczy niepotrzebna - mruknął, a chociaż

background image

Libby nie była pewna, co miał na myśli, wolała nie pytać.

Im prędzej powrócą do zasadniczego tematu, tym lepiej.

- Mówiliśmy o twoim zamiarze zrobienia kariery

w branży gastronomicznej - przypomniała.

- Nic z tego nie wyszło - westchnął i zajął się kanapka­

mi. - Mój brat nie zdecydował się pójść w ślady ojca, więc

padło na mnie.

- Masz brata?! To dlaczego ojciec właśnie ciebie zmu­

sza do ożenku?

- Stan uzyskał święcenia kapłańskie. Jest biskupem.

- Rozumiem.

- Uratował własną głowę, a mnie zrobił niedźwiedzią

przysługę.

- Musiało ci być przykro.

- Przeciwnie, to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła mi

się w całym życiu - nieoczekiwanie odparł Joe. - Pracowa­

łem kiedyś w restauracji. Po miesiącu chciałem uciekać.

Teraz jest choć trochę inaczej. Banki, prawo gospodarcze,

ekonomia światowa, związki zawodowe oraz podaż. Wszy­

stko trzeba brać pod uwagę przy podejmowaniu decyzji.

- To nie dla mnie - powiedziała Libby.

- Zależy, co kto lubi. - Joe sięgnął do ekspresu z kawą

i napełnił dwie filiżanki parującym napojem. - Dla mnie

matematyka to głupota.

- Głupota? - Nie potrafiła zrozumieć, jak mógł powie­

dzieć coś takiego.

- Właśnie. - Podał jej cukier i śmietankę, lecz nie sko­

rzystała z jego oferty. - Matematyka rządzi się ustalonymi

regułami, prawda?

- Prawda - skinęła głową Libby.

- Więc gdzie posmak ryzyka? Jeśli zrobisz A, nastąpi

B, i tak dalej. W biznesie nie ma nic pewnego. Cała ekono­

mia jest jak wrzący kocioł.

- Brak ładu i organizacji! - warknęła, nie mogąc mu

darować poprzednich słów.

background image

- Za to dużo zabawy - odciął się Joe. - Nie martw się.

Każdy ma własne upodobania. Ty wolisz stabilizację.

W oczach błyszczały mu iskierki wesołości, lecz Libby

była zbyt zdenerwowana, aby to zauważyć.

- To, że lubię porządek, jeszcze nic nie znaczy!

- Skoro tak twierdzisz - mruknął Joe. - Ale znów od­

biegliśmy od tematu. Musimy zastanowić się, jak po­

wstrzymać dalszą radosną działalność naszych ojców. Mój

stał się całkiem nieznośny.

- Mój również - przytaknęła Libby. - Dawniej martwił

się moim panieńskim stanem jedynie w chwilach wolnych

od pracy, których na szczęście nie było zbyt wiele, ale od

czasu gdy przeszedł na emeryturę... - Z rezygnacją wzru­

szyła ramionami.

- Nie ulega wątpliwości, że musimy podjąć działania -

Joe w zamyśleniu ugryzł olbrzymią kanapkę.

- Wiem! - W głowie Libby zaświtał znakomity pomysł.

W podnieceniu chwyciła rękę swego sąsiada, ale natych­

miast cofnęła dłoń.

- Możesz udawać, że naprawdę chcesz mnie poślubić,

a ja będę opowiadać swojemu ojcu, jaki jesteś wspaniały.

Za każdym razem, gdy go zobaczę, będę piała z zachwytu

nad twoją osobą.

- I to pomoże?

- Nie od razu, ale gdy mnie nagle porzucisz, sprawa

przyjmie zupełnie inny obrót. Będę zrozpaczona. Może

nawet popadnę w apatię.

Joe pokręcił głową.

- To do ciebie nie pasuje. Nie jesteś drobną, superko-

biecą blondynką.

- Może nie jestem zbyt drobna - zaprotestowała Libby,

dotknięta jego słowami - ale kobiecości mam tyle, ile trzeba.

- Trzymam cię za słowo - odparł mężczyzna, żując

kolejny kęs. - W tym stroju mogłabyś oszukać każdego.

Kobiety powinny nosić spódnice, chyba że mają sporą

background image

nadwagę. - Spojrzał na nią taksującym wzrokiem. - Wa­

żysz w sam raz.

- Znów zapomniałeś, o czym mówimy - poinformowa­

ła go Libby. - Zastanawialiśmy się, jak uniknąć kolejnych

posunięć naszych rodziców.

- Twój pomysł nie wypali - ponownie potrząsnął głową.

- Na pewno się uda!

- Może tobie, ale co ze mną? Jaką wyrobię sobie opi­

nię, jeśli wszyscy uznają, że złamałem serce biednej

dziewczyny?

- Kobiety - mruknęła Libby.

- I to nie byle jakiej dziewczyny - rozwijał myśl Joe - lecz

dobrej, uczciwej Polki. Wsiądzie na mnie cała moja rodzina.

Melodramatycznym ruchem rozłożył ręce.

- Chyba masz rację - westchnęła Libby. Uniosła fili­

żankę i upiła łyk kawy. Spojrzała z zaskoczeniem na swego

towarzysza.

- Wyśmienita. - Nigdy nie wahała się wygłosić zasłu­

żonej pochwały. - Dużo lepsza niż ta, którą sama parzę.

- Założę się, że więcej rzeczy potrafię robić lepiej od

ciebie. - Odpowiedź Joego na jej komplement spowodo­

wała, że kobieta zacisnęła zęby, ale powstrzymała się od

uwag. Ze spokojem dokończyła pić kawę. Czuła się jakoś

związana z tym człowiekiem, choć we wszystkim odbiegał

od jej wyobrażeń. Był zbyt duży, zbyt pewny siebie, zbyt...

seksowny i zbyt ufający swej męskości. Przypomniała so­

bie sposób, w jaki mówił o Mymie.

- Chcesz jeszcze? - wyciągnął w jej stronę świeżo

ukrojoną kromkę.

- Nie, dziękuję - ziewnęła Libby. - Czas na mnie.

- Jeszcze nie ustaliliśmy, jak znaleźć wyjście z tej głu­

piej sytuacji.

- Ustaliliśmy, że nic się nie da zrobić. Ani legalnie, ani

zgodnie z własnym sumieniem - skrzywiła się.

- Niezupełnie - Joe powtórnie napełnił filiżanki. -

background image

Ustaliliśmy jedynie, że nie da się powstrzymać naszych

ojców przed dalszymi posunięciami.

- Właśnie o tym mówiłam!

- Nie. Jest różnica pomiędzy niemożnością a bezczyn­

nością. Rozumujesz jak typowy matematyk i nie potrafisz

spojrzeć na problem od innej strony. Uważasz, że jedyna

droga z punktu A do punktu C wiedzie poprzez punkt B,

a nie pomyślisz, że można dojść do D i wrócić.

- Ten cały wykład nie ma sensu! Mógłbyś wyrażać się

jaśniej i uznać, że istnieje tylko jeden z tych punktów?

- Oczywiście - obiecał Joe. - Czy zgodzisz się ze mną,

że naszym głównym problemem jest nie to, że nasi ojcowie

chcą nas pożenić, lecz zbyt duża ilość czasu, jaką mają na

rozmyślania?

- Tak - zgodziła się Libby. - Zrobili się zbyt aktywni.

- A widzisz. Musimy ich czymś zająć. I to szybko, nim

wymyślą coś jeszcze zabawniejszego - machnął ręką

w kierunku kontraktu.

- To już chyba szczyt możliwości! - Libby wzruszyła

ramionami. - Albo dno, zależy od punktu widzenia.

- Próbujesz mi dokuczyć? - roześmiał się Joe.

- Nie - westchnęła. - Po prostu nie wiem, co robić.

Mam dość dyskusji, kłótni, złości. Nic nie pomaga. Tato

wciąż knuje.

- Skoro nie możemy ich powstrzymać, użyjmy podstępu.

- Jakiego?

- Udajmy, że akceptujemy ich posunięcie -Joe przycis­

nął palcem kontrakt.

- Mamy się pobrać? - wykrztusiła Libby. - To twój

wspaniały pomysł?

Irracjonalny przebłysk nadziei zgasł natychmiast przy

odpowiedzi Joego.

- Jasne, że nie! Wezmę ślub tylko wtedy, kiedy sam

zechcę, a nie za namową ojca!

- Więc o co ci chodzi?

background image

- Zaczniemy negocjować. - Pochylił się w jej kierunku

i poczuła delikatny zapach kosztownej wody kolońskiej. -

Libby, przestań udawać zadumaną profesorkę i posłuchaj

uważnie.

Głos Joego zabrzmiał w uszach kobiety, wyrywając ją

z rozmarzenia. Co się dzieje, u diabła? Wpadła w zadumę,

czując zapach mężczyzny?

- Rozmyślam nad tym, co mówisz - skłamała.

- Ale bez pożytku, jak widzę.

- Po co mamy omawiać punkty kontraktu, skoro nie

mamy zamiaru go dotrzymać? - spytała.

- Zyskamy na czasie - wyjaśniał cierpliwie. - Zajmiemy

ich uwagę przygotowaniem nowych żądań i klauzul i nie będą

mieli czasu, aby zmienić taktykę. Dadzą nam spokój.

- Tak myślisz? - Głos Libby zabrzmiał sceptycznie.

- Tak będzie. Posłuchaj. Dzisiaj otrzymałaś kontrakt

wstępny.

Skinęła głową.

- Jutro przygotujemy kontrpropozycję i przekażemy ją

twojemu ojcu. Będzie musiał skontaktować się z pozosta­

łymi spiskowcami i spędzić sporo czasu na przedstawieniu

swego punktu widzenia. Oni też na pewno będą chcieli coś

dodać. Potem pozostaje przepisać tekst na maszynie i prze­

kazać, tym razem do mnie. Zajmie im to kilka dni, a my

wkrótce potem powtórzymy całą sytuację.

- Hm. - Libby w zamyśleniu żuła dolną wargę. Pomysł,

mimo swoich wad, wyglądał na najlepszy z dotychczaso­

wych. - To może zadziałać.

- Oczywiście - zapewnił ją Joe. - Będą zajęci przez

większą część lata.

- Warto spróbować.

- Umowa stoi - Joe wyciągnął olbrzymią dłoń. Libby

ujęła ją odruchowo i znów poczuła przyjemny dreszcz

emocji.

background image

- Zgoda - skinęła głową. - Będziemy udawać, że po­

ważnie dyskutujemy nad kontraktem.

- Nie.

- Nie? - Libby zamrugała powiekami, sądząc że źle

usłyszała. - Przecież mówiłeś...

- Nie możemy udawać. W ten sposób niczego nie

osiągniemy. Musimy, jak prawdziwi aktorzy, wczuć się

w odgrywane role.

- Co masz na myśli? - kwaśno spytała Libby. - Chcesz,

żebym poszła jutro do ONZ i wysłuchała kilku debat?

- Niezły pomysł, zwłaszcza jeśli chodzi o przygotowa­

nie do rozmowy z ojcem - uśmiechnął się Joe. - Ale myślę,

że i bez tego dasz sobie radę.

- Uparty... - zaczęła gniewnie, ale nie dał jej skończyć.

- Musimy postępować tak, jakbyśmy naprawdę chcieli

się pobrać.

- I byli świadomi skutków swego postępowania? - spy­

tała zjadliwie.

- Dokładnie - pokiwał głową, jakby wyrażając podziw

dla jej błyskotliwości. - Potraktujemy kontrakt jako auten­

tyczny dokument. Nam przyda to wiarygodności, a ojco­

wie popadną po uszy w kłopoty.

- Na krótko, nawet jeśli wszystko pójdzie po naszej

myśli.

- Możesz to potraktować jako trening, na wypadek

gdybyś naprawdę kiedykolwiek chciała wyjść za mąż.

- Nie szukam nikogo! - warknęła Libby. - A nawet

gdybym znalazła, to nie będę spisywać kontraktu! Wyjdę za

kogoś takiego, jak ja!

- Ja bym nie chciał wyjść za kogoś podobnego do mnie

- Joe błysnął oczami. - Przede wszystkim musiałby być

odmiennej płci.

Libby zgrzytnęła zębami, lecz milczała. Uznała, że nie

pozwoli się sprowokować. Szczególnie o trzeciej nad ranem.

background image

ROZDZIAŁ

3

Przytłumiony terkot stojącego na nocnej szafce telefonu

wdarł się w głęboki sen Libby.

Kobieta przewróciła się na drugi bok i wcisnęła głowę

pod poduszkę. Nie pomogło. Natrętny dźwięk wwiercał się

w uszy, świdrował wewnątrz głowy i wywracał żołądek.

Libby odgarnęła z czoła kosmyki włosów i spojrzała na

świecącą jasnoczerwonymi cyframi tarczę zegarka.

- Wpół do dziewiątej? - zamruczała protestującym to­

nem. Kto mógł do niej dzwonić w niedzielę, o ósmej trzydzie­

ści? Wczorajsi goście jeszcze na pewno odsypiali przyjęcie.

Ona również miała podobny zamiar. Telefon wciąż dzwonił.

Libby niecierpliwym ruchem wzięła do ręki słuchawkę.

- Halo - burknęła.

- Co dzień rano jesteś taka naburmuszona? - spytał

głęboki męski głos.

- Nie rano. Jest środek nocy - próbowała zignorować

nieoczekiwane uczucie zadowolenia, jakie ogarnęło ją na

dźwięk głosu Joego.

- O ósmej trzydzieści w czerwcu?

- Nic mnie to nie obchodzi. Ranek będzie wówczas,

background image

gdy prześpię sześć godzin. Chciałam ci przypomnieć, że

rozstaliśmy się po czwartej.

- A ja ci przypomnę, że to był twój pomysł, aby odwie­

dzić mnie o drugiej w nocy.

- Szczegóły. - Nie słuchała tego, co mówił, zastanawia­

jąc się, dlaczego Joe nie śpi. Przecież położył się nie wcześ­

niej od niej. A co najważniejsze, dlaczego zadzwonił? Dzi­

siejszego ranka powinien raczej udać się z przeprosinami

do Mymy.

- Dlaczego dzwonisz? Poza tym, że chciałeś mnie obudzić.

- Zabierz kostium kąpielowy i czekaj.

- Co? - Libby zamurowało z wrażenia.

- Myślałem, że nie chcesz sześciorga dzieci.

- Chciałabym coś zrozumieć z twojej gadaniny. Mó­

wisz, jak filadelfijski adwokat.

- A ty zachowujesz się, jakbyś miała współczynnik in­

teligencji równy piętnaście.

- Przynajmniej da się go zmierzyć! Czego nie można

powiedzieć o twoim!

- Nic dziwnego, że dotąd nie znalazłaś męża. Z takim

charakterem...

Libby zacisnęła zęby i zamilkła. Joe chyba się zmartwił.

- Posłuchaj - powiedział. - Mamy rozpocząć negocja­

cje, prawda?

- Uhm.

- I jest piękny dzień, prawda?

- Pogoda wygląda zachęcająco, choć wieje lekki

wiatr.

- Więc weź kostium kąpielowy, a ja za pół godziny po

ciebie przyjadę. Spędzimy kilka godzin na plaży, omawia­

jąc punkty umowy. Dobrze?

Starał się mówić głosem pełnym nadziei, co Libby przy­

jęła z pewną rezerwą. Poznała Josepha Landowskiego na

tyle, aby sądzić, że zawsze brał to, co chciał i najkrótszą

drogą dążył do celu. Ale jego propozycja brzmiała zachę-

background image

cająco. Dzień spędzony na plaży mógł być doskonałą for­

mą relaksu po ostatnich przygodach.

- Dobrze - odpowiedziała, na co Joe zamruczał z ra­

dością.

- Będę za pół godziny.

- Pół godziny?! Dopiero co mnie obudziłeś. Muszę

przynajmniej wziąć prysznic i wypić filiżankę kawy, żeby

powrócić do normalności.

- Pół godziny - powtórzył i odłożył słuchawkę, zanim

Libby zdążyła zaprotestować.

Cholerni mężczyźni! Czy on sobie wyobraża, że będzie

skakać na każde jego skinienie?! Przez chwilę rozważała

możliwość rezygnacji ze wspólnej wycieczki, ale dwie

przyczyny odwiodły ją od tego pomysłu. Po pierwsze,

chciała sprawdzić, czyjej wczorajsze zainteresowanie jego

osobą spowodowane było kombinacją gniewu, zakłopota­

nia i późnej pory, czy wynikało z czegoś innego. Czy Joe

wyda się jej równie atrakcyjny w dziennym świetle?

Druga przyczyna była ważniejsza. Ojciec. Libby mach­

nęła ręką, przypomniawszy sobie niefortunny kontrakt.

Trzeba było działać, a pomysł Joego nosił wszelkie zna­

miona rozsądku. Przy odrobinie szczęścia mogliby zająć

trójkę konspiratorów na całe lato. A jesienią ich ojcowie

znaleźliby coś innego do roboty. Warto było spróbować.

Libby wygramoliła się z łóżka i powlokła do łazienki.

Dwadzieścia minut później kończyła pić trzecią filiżan­

kę kawy i pomału odzyskiwała zwykły wigor. Nagle ktoś

zapukał. Spojrzała na zegar wiszący w kuchni. Joe przybył

dziesięć minut przed czasem. Serce Libby załomotało

gwałtownie. Wstała od stołu i powoli poszła otworzyć

drzwi, przeklinając w duchu swe podniecenie. Joe był tylko

mężczyzną i do tego dość aroganckim.

Gdy spojrzała przez wizjer, zaczęła oddychać normal­

nie. Za drzwiami stała Jessie. Zastanawiając się nad przy-

background image

czynami tak wczesnej wizyty przyjaciółki, Libby zdjęła

łańcuch i odsunęła zasuwę.

- Pamiętałam! - palnęła od progu Jessie.

- Świetnie - Libby zrobiła kwaśną minę. - Napijesz się

kawy, czy od razu chcesz mi powiedzieć, co wyszperałaś

w swej pamięci?

- „Wyszperałam" to bardzo dobre określenie - ziewnę­

ła Jessie i posłusznie powędrowała do kuchni. - Nie mo­

głam zasnąć, próbując sobie przypomnieć, gdzie widzia­

łam tego staruszka. Dopiero czytając poranną gazetę do­

znałam olśnienia.

Wzięła z rąk Libby filiżankę parującej kawy.

- Pomyślałam, że muszę ci to powiedzieć, zanim za­

czniesz szukać Landowskiego.

- Dlaczego? - Libby nalała sobie czwartą porcję napoju

i wypiła ją jednym haustem. - Czekaj, sama zgadnę. Był

oskarżony o porwanie i morderstwo, zamiast o włóczę­

gostwo?

- Gorzej - westchnęła Jessie. - Wiesz, kim on jest?

- Nie i jeśli nadal będziesz rozmawiała ze mną w ten

sposób, nigdy się nie dowiem.

- Jego ekscelencja Casimir Blinkle!

- Jego kto?

- Ekscelencja - niecierpliwie powtórzyła Jessie, zła, że

jej odkrycie nie wywołało spodziewanej reakcji. - Wśród

prawników uważany jest za jednego z najlepszych sędziów

Sądu Najwyższego, jacy kiedykolwiek pracowali w No­

wym Jorku!

- Obecnie emerytowany, jak sądzę - powiedziała w za­

myśleniu Libby.

- Skąd wiesz?

- Wydedukowałam.

- W tej sytuacji sprawa kontraktu wygląda zupełnie

inaczej. Nie możesz iść do Landowskiego, zanim nie usta­

limy, w jaki sposób sędzia Blinkle został wmieszany w tę

background image

sprawę. Landowski może być jego protegowanym, a nie

twojego ojca.

- Dobra rada, lecz nieco spóźniona - mruknęła Libby.

- Spóźniona? Widziałaś Landowskiego? -jęknęła prze­

rażona Jessie.

- Ubiegłej nocy - potwierdziła Libby. - Jak wszyscy

wyszli. Ten kontrakt nie dawał mi spokoju i o drugiej w no­

cy stwierdziłam, że muszę komuś nawymyślać.

- Ico?

- Okazało się, że moje przypuszczenia były mylne.

- Nie jest chuderlawym, nieśmiałym uchodźcą?

- Starcza za dwóch i chyba tylko interwencja niebios

pozbawiłaby go pewności siebie.

- Och. - W oczach przyjaciółki błysnęła ciekawość. -

Opowiadaj dalej.

- Bez obaw. Był równie zaskoczony sytuacją, jak ja.

Nie tylko mnie przytrafił się nadgorliwy ojciec.

- Zdenerwował się twoją wizytą?

- Mogło być gorzej - powiedziała Libby.

- Co teraz? - spytała Jessie.

- Za kilka minut przyjdzie tu i zastanowimy się, co

dalej.

- Świetnie, pomogę wam.

- Pomożesz, jak stąd znikniesz. Zamierzamy tę dysku­

sję odbyć na plaży.

- Taaak? - z porozumiewawczym uśmiechem spytała

Jessie.

- To pomysł Joego.

- Oczywiście - pokiwała głową przyjaciółka. - Pewnie

nosił się z tym zamiarem od chwili, w której cię poznał.

- Niemożliwe - zaprotestowała Libby, chociaż słowa

Jessie sprawiły jej dziwną przyjemność. - Gdybyś widziała

rudowłosą piękność, która była w mieszkaniu Landowskie­

go, kiedy tam przyszłam...

background image

- Żaden rudzielec nie ma przy tobie szans - zauważyła

Jessie.

- Przy niej nawet Marylin Monroe byłaby szarą gąską.

- Zostaję. Nie ruszę się stąd, dopóki nie rzucę okiem

na twojego nowego przyjaciela. - Jessie chwyciła dłoń­

mi krawędź stołu. - Nie chcę słyszeć ani słowa sprzeci­

wu. Czy mogłabym dostać kawałek ciasta? - zmieniła

temat.

- Proszę bardzo. - Libby sięgnęła po talerzyk. - Scho­

wałam je podczas przyjęcia na wypadek, gdybym obudziła

się głodna.

- Na którą plażę się wybieracie?

- Nie wiem. Nie mówił, ale... - Libby przerwała, gdyż

rozległ się dzwonek u drzwi.

- Och! Idzie nieśmiały emigrant!

- Chodź, przedstawię cię - niepotrzebnie zapropono­

wała Libby, gdyż Jessie dreptała tuż za nią. Nacisnęła

klamkę i usłyszała głośne westchnienie przyjaciółki.

W zasadzie nie powinna dziwić się jej reakcji. Joe Lan­

dowski prezentował się równie imponująco w świetle dnia,

jak poprzedniej nocy. Ubrany był w dżinsy, spięte na bio­

drach skórzanym pasem ze srebrną klamrą, i koszulę pod­

kreślającą imponujące muskuly.

- Widzę, że nie żartowałaś, mówiąc o niewyspaniu. -

W jego głosie pobrzmiewał cień humoru. Libby otrząsnęła

się z zadumy, pąsowiejąc niczym uczennica przyłapana na

ściąganiu. Przywitała gościa, po czym odwróciła się w stro­

nę osłupiałej Jessie.

- Jessie - wymierzyła przyjaciółce solidnego kuksańca.

- To jest Joe Landowski. Joe, Jessie Anders.

- Strasznie się cieszę, że cię poznałam, Joe. - Głos

Jessie brzmiał aż nadto szczerze. - Właśnie wychodziłam.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł grzecznie

Joe i złożył głęboki ukłon, pozbawiony jednak jakiejkol­

wiek przesady.

background image

- Do widzenia. Libby, spotkamy się później.

- Kiedy tylko zechcesz. - Libby nie była pewna, czy

potraktować słowa przyjaciółki jako obietnicę, czy jako

groźbę. Zamknęła drzwi i wprowadziła gościa do salonu. -

Posiedź tu przez chwilę, zaraz wracam. Muszę się przygo­

tować.

- Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś włożyła

spódnicę.

- Lubię dżinsy. Ty też je nosisz.

- Zdaje się, że jestem mężczyzną.

- Zauważyłam. Sporo innych rzeczy również - z prze­

kąsem powiedziała Libby. - Siadaj. Zaraz wracam.

Weszła do kuchni, zapakowała resztki ciasta do dużej

plażowej torby, do której wcześniej włożyła opalacz i kon­

trakt, po czym szybko powróciła do salonu.

- Na którą plażę pojedziemy? - spytała.

- Na moją - odpowiedział wymijająco.

Libby nie wiedziała, dokąd jadą, póki nie skręcili w pry­

watną drogę na południu Long Island. A więc była to rze­

czywiście „jego" plaża. Kobieta z zainteresowaniem roze­

jrzała się po okolicy. Czterysta metrów w prawo znajdował

się przeszklony cedrowy bungalow, a po lewej willa, jak

gdyby żywcem wyjęta z kart „Wielkiego Gatsby'ego".

- Niezłe sąsiedztwo. - Libby spojrzała na gruby żywo­

płot odgradzający posiadłość od wścibskich spojrzeń prze­

chodniów.

- Uhm. - Joe odpiął pasy bezpieczeństwa i przechylił

się, aby otworzyć drzwi z jej strony. Kobieta cofnęła się

odruchowo, gdy muskularne przedramię musnęło jej piersi.

Wstrzymała oddech. Poczuła, że jej ciało niespodziewanie

tężeje. Zapragnęła pochylić się w przód, wzmocnić wza­

jemny kontakt. Zagryzła wargi aż do bólu.

Co się z tobą dzieje? - pytała samą siebie. Nie odczuwa­

ła niczego podobnego od czasów, gdy była studentką, zain­

teresowaną wyłącznie fizycznymi atrybutami męskości.

background image

Zycie przyniosło jej inne doświadczenia. Wiedziała, że wy­

gląd mężczyzny niekoniecznie musi odzwierciedlać jego

cechy charakteru. Nauczyła się oceniać ludzi po zachowa­

niu, a nie po urodzie.

Więc dlaczego dotknięcie ręki Joego tak nią poruszyło?

Nie potrafiła, a może nie chciała udzielić odpowiedzi na to

pytanie. Zresztą zanim zdążyła je przemyśleć, Joe cofnął

rękę i pozwolił jej wyjść z samochodu.

- Tam dalej jest twój dom, prawda? - spytała.

- Tak. - Przełożył torbę do lewej ręki, a w prawą deli­

katnie ujął jej dłoń.

- Ale nie tak monstrualny, jak ten - ruchem głowy

wskazał willę sąsiada. - Wolę coś praktyczniejszego.

- Zaskakujesz mnie - odparła sucho. - Sądząc po tym,

co mówiłeś wcześniej, myślałam, że chciałbyś wypełnić go

dzieciakami.

- Ciekawe spostrzeżenie. - Błysnął oczami i Libby po­

czuła nagły skurcz mięśni brzucha. - Ale każdy powinien

nad sobą panować.

- Uwierzę, kiedy zobaczę. - Kobieta ruszyła w dół

ścieżki wijącej się pomiędzy splątanymi krzewami.

- Dlaczego nie zrobisz tu trochę porządku? Mógłbyś

posiać trawę - powiedziała. - Chyba istnieje gatunek ros­

nący tak blisko oceanu.

- Prawdopodobnie tak, lecz gdybym to zrobił, musiał­

bym ją kosić i pielęgnować, a to miejsce ma służyć przede

wszystkim do odpoczynku...

- Miło tu - odezwała się Libby na widok drewnianej

chatki, zbudowanej na szczycie niewielkiego pagórka.

- Lubię to miejsce, choć mam zbyt mało czasu, żeby tu

często przebywać. - Joe otworzył drzwi i gestem zaprosił

ją do środka.

- Prawdziwe szczęście, że je znalazłeś.

Z ciekawością obejrzała wnętrze. Niemal cały dół domu

zajmował salon wypełniony rozmaitymi meblami. W tyle

background image

znajdowały się dwa rzędy schodów, z których jedne prowa­

dziły na górę, do pomieszczeń sypialnych, a drugie w dół,

do kuchni oraz jadalni.

- Nie ma w tym mojej zasługi - przyznał się Joe. -

Ojciec znalazł je po przejściu na emeryturę i uznał za zna­

komite miejsce na letnisko dla wnuków.

- Niezłe posunięcie - roześmiała się.

- Niezłe - parsknął Joe. - Chodź, pokażę ci sypialnie.

Poprowadził ją na górę i otworzył jedne z trojga par

drzwi. Libby zerknęła, zamrugała oczami i zerknęła po­

nownie. Wszystko w pokoju było niebieskie, nawet trzy

niewielkie piętrowe łóżeczka!

- To na wypadek, gdyby cała szóstka wspomnianych

w kontrakcie wnucząt okazała się być rodzaju żeńskiego.

- Byłoby zabawnie, gdyby urodzili się sami chłopcy.

- Nie doceniasz mojego ojca. Sąsiedni pokój wygląda

identycznie, z tą różnicą, że wszystko jest tam różowe.

Pokiwał głową.

- Możesz się tu przebrać. Spotkamy się na dole za pięć

minut.

- Za pięć minut - zgodziła się Libby.

Gdy Joe zamknął błękitne drzwi, szybko zrzuciła dżinsy

i bluzkę i włożyła kostium. Spojrzała w lustro, niepewna,

czy dobrze wygląda. Skąd to wahanie? Była przecież doro­

słą kobietą, świadomą swej urody. Dlaczego teraz brała pod

uwagą gust Joego? Zawsze uważała, że jednoczęściowy,

głęboko wycięty kostium z lycry jest bardziej zmysłowy

niż bikini, nie pozostawiające niczego dla męskiej

wyobraźni.

Przesunęła dłonią po krawędzi dekoltu. Spojrzała na

swój płaski brzuch, jędrne biodra i długie zgrabne nogi.

Westchnęła z satysfakcją, lecz po chwili skrzywiła się.

Co za różnica, jak będzie wyglądać? Przyjechała tu,

żeby podyskutować nad punktami kontraktu. Wzięła głę-

background image

boki oddech i przysięgając, że zachowa się jak rozsądna,

wykształcona kobieta, poszła na poszukiwanie Joego.

Znalazła go w kuchni. Stał przy rozsuwanych szkla­

nych drzwiach i spoglądał na ocean. Zatrzymała się na

chwilę i przesunęła wzrokiem po potężnej sylwetce męż­

czyzny. Poczuła ssanie w żołądku. Joe podniósł rękę,

aby poprawić włosy, a wówczas mięśnie jego grzbietu

drgnęły harmonijnie. Libby była oczarowana. Zamruga­

ła powiekami, chcąc odpędzić natrętne myśli, i weszła

do pomieszczenia.

Joe odwrócił się i ze zmarszczonymi brwiami spojrzał

na towarzyszkę. Libby wstrzymała oddech. Coś w jego

wzroku podsunęło jej niespodziewaną odpowiedź. Patrzył

nie na nią, lecz na jej kostium!

- Kiepski wybór - mruknął.

- Słucham?

- Kostium. Przy twojej karnacji powinnaś nosić jasne,

pastelowe kolory zamiast czerni. Poza tym ten krój defor­

muje ci piersi. Lepsze byłoby cienkie bawełniane bikini,

lub jeśli upierasz się przy kostiumie jednoczęściowym, coś

z usztywnionym biustonoszem.

- Przepraszam bardzo! - uniosła się Libby.

- Nie musisz przepraszać - uśmiechnął się Joe. - Nie

próbuję ironizować, ale uważam, że jeśli chcesz wyglądem

wzbudzić zainteresowanie mężczyzny, powinnaś podkre­

ślić naturalne walory swej sylwetki.

- Wystarczą mi takie, jakie są!

- Oczywiście - wyszczerzył zęby Joe. - Jak na trzy­

dziestolatkę masz znakomitą figurę.

- Jak ci wymierzę pożądnego kopniaka, poznasz jesz­

cze inne moje walory! - fuknęła jak rozzłoszczona kotka.

- Nie rozumiem, dlaczego się denerwujesz - powie­

dział uspokajającym tonem. - Próbuję tylko przekazać ci

część mego doświadczenia.

- Zachowaj swoje poronione uwagi dla siebie!

background image

- Pomysły.

- Co?

- Poronione mogą być pomysły. Uwagi najwyżej nie­

wczesne.

- Proszę bardzo! Nic dziwnego, że pozostawiłeś ojcu

trud znalezienia ci żony, jeśli każdą kobietę traktujesz w ten

sposób!

- Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. - Przy

każdym słowie Joe walił się w potężną pierś, aż dudniło.

Libby nie mogła opanować chichotu.

- Wybaczam ci - powiedziała. - W zamian też udzielę

ci kilku rad. Jeśli chcesz, żebyśmy współpracowali prze­

ciwko spiskowi naszych ojców, nie próbuj kształtować

mnie według własnego gustu. Jestem zadowolona z tego,

co mam.

- Rutyna pozbawia ostrości widzenia - mruknął współ­

czująco.

- Wiesz co, kochasiu? Dzięki spotkaniu z tobą zaczę­

łam odkrywać w sobie nowe cechy charakteru.

- Naprawdę? - Niepewnie zerknął spod oka.

Skinęła głową.

- Okazało się, że uwielbiam zadawać ból. Muszę

wprost się powstrzymywać, żeby cię nie udusić.

- Niektórzy twierdzą, że gwałt idzie w parze z namięt­

nością. Nie mogłabyś tego jakoś wykorzystać? - spytał

z nadzieją w głosie.

Libby wiedziała, że kpi sobie z niej, lecz nie mogła

odpędzić nagłej fali pożądania, która ogarnęła jej ciało.

Odezwała się zgrzytliwie.

- „Niektórzy"? Czy ci sami, którzy twierdzą, że każda

kobieta w głębi duszy pragnie być uległą?

- A to nieprawda?

- Wyobraź sobie, że nie. Normalna kobieta pragnie

związku opartego na partnerskich zasadach.

- Ale ty nie jesteś normalną kobietą - zauważył. -

background image

Jesteś trzydziestoletnią starą panną z wyższym wykształce­

niem matematycznym.

- Zapomniałeś o docenturze!

- O czym?

- To ulubiona śpiewka mojej mamy. .Jesteś trzydzie­

stoletnią starą panną, a do tego docentem". Oczywiście

mogę zrozumieć jej punkt widzenia. Ma sześćdziesiąt sie­

dem lat, urodziła się w Polsce i nawet nie ukończyła szkoły

średniej. A ty co masz na swoją obronę?

- Nie potrzebuję niczego. Jestem mężczyzną.

- Amen.

- Cholera. - Joe wziął głęboki oddech. - Nie powinni­

śmy teraz rozpoczynać kłótni.

- Dopiero później?

- Przyjechaliśmy tutaj po to, żeby złagodzić dzielące

nas różnice - powiedział Joe z przesadną cierpliwością.

- Złagodzić? Potrzeba młota parowego, żeby je trochę

zmiękczyć.

- Powiem ci coś. Bardziej się martwię zachowaniem

swojego ojca, niż twoim.

Libby spojrzała krzywo.

- Dzięki za komplement, ale nie umiem odpłacić podo­

bnym.

- Jeszcze nad tym popracujemy.

- Tego się obawiałam - zamruczała wychodząc przez

otwarte drzwi kuchni.

Świeży powiew przesyconego morską solą powietrza

owionął jej twarz. Dzień zapowiadał się cudownie. Libby

odetchnęła głęboko, nieświadoma błysku w oczach Joego

na widok jej falujących piersi. Miała ochotę śpiewać. Nie­

często zdarzało się jej przebywać na tak pięknej prywatnej

plaży, nawet jeśli musiało to być okupione towarzystwem

niezbyt dobrze wychowanego mężczyzny. Zatrzymała się

na piaszczystym wzgórku, około trzydziestu metrów od

brzegu i zapytała:

background image

- Tutaj?

- Świetnie - Joe rozłożył trzymany dotąd pod pachą koc.

Libby wbiła pięty w ciepły piasek i obserwowała, jak

mężczyzna ułożył się na plecach, podkładając ręce pod

głowę. Słońce igrało we włosach porastających mu pierś,

a serce kobiety znów poczęło łomotać. Jak poprzedniej

nocy, aby się uspokoić, zaczęła obserwować ciemne zna­

mię na ramieniu Joego.

- Niech zgadnę- mruknął z rezygnacją jej towarzysz. -

Nie podoba ci się ta plamka?

- Nie, skądże - zmusiła się do uśmiechu. Cholera, musi

bardziej uważać na to, co robi. Inaczej popadnie w rozstrój

nerwowy i ugruntuje swą opinię zamkniętej w sobie starej

panny. Ostrożnie położyła się na kocu, starając się utrzy­

mać bezpieczny dystans. Założyła okulary przeciwsłonecz­

ne i zaczęła przeglądać torbę w poszukiwaniu olejku do

opalania.

Joe przysunął się bliżej. Libby drgnęła, gdy jego owło­

siona noga dotknęła delikatnie jej skóry.

- Dobry pomysł - zauważył. - O tej porze roku słońce

grzeje bardzo silnie.

- Słuszna uwaga - burknęła i szybko odkręciła wiecz­

ko, w obawie, że Joe zaoferuje swą pomoc. Nie potrafiłaby

usiedzieć w spokoju, czując dotyk jego palców. Sama myśl

o tym wywoływała przyśpieszone bicie jej serca.

Zawzięcie rozsmarowywała grubą warstwę olejku na

skórze, jednak ku jej zdziwieniu Joe nie przejawiał naj­

mniejszej ochoty do pomocy. Przetoczył się na brzuch i za­

mknął oczy. Niezadowolona z jego zachowania Libby

skończyła swe zajęcie i położyła się na plecach.

- Mogłabyś mnie też posmarować?-mruknął sennie Joe.

- Ciebie? - zająknęła się. Odmowa zabrzmiałaby głu­

pio, lecz zgoda oznaczała konieczność dotknięcia jego ję­

drnego ciała, co na pewno nie przyniosłoby ulgi jej rozdy­

gotanym nerwom. Libby niepewnie zagryzła wargę. Próbo-

background image

wała sobie wyłtumaczyć, że jest przecież dorosła. Powinna

opanować emocje na czas koniecznego zabiegu. Chyba się

na niego nie rzuci! Zachichotała nerwowo.

- To wcale nie jest śmieszne - oburzył się Joe. - Mam

delikatną skórę i łatwo doznaję odparzeń, a wówczas je­

stem nie do zniesienia.

- Bardziej niż teraz? - z przekąsem spytała Libby. - To

chyba niemożliwe.

- Masz cięty języczek, moja pani.

- Powinieneś się do tego przyzwyczaić.

- Może zdobądź się na odrobinę kobiecej czułości i po­

smaruj mi plecy.

- Nie jest z tobą najgorzej, skoro odwołujesz się do

kobiecej czułości.

- Zawsze musisz mieć ostatnie słowo - zauważył Joe.

- Naprawdę?

Polała mu plecy strumieniem chłodnego płynu. Drgnął,

co skwitowała uśmiechem. Odłożyła buteleczkę, rozpro­

stowała palce, wzięła głęboki oddech i rozpoczęła masaż.

Poczuła miękkość jego skóry oraz stalowy spokój ukrytych

głębiej mięśni.

Pomału dłonie kobiety zsuwały się coraz niżej, w dół

pleców. Woń rozgrzanego olejku zmieszała się z natural­

nym zapachem ciała Joego, dając efekt burzący zmysły.

Libby oddychała ciężko, lecz nie przerywała.

- Skończyłam - powiedziała po chwili stłumionym,

nieswoim głosem.

- A nogi? - zamruczał prosząco.

- Możesz posmarować sam - odmówiła, choć miała

wielką ochotę spełnić jego żądanie.

Joe obrócił się na bok, oparł głowę na dłoni i popatrzył

spod oka.

Libby wydawało się, że odpowiedziała na jego spojrze­

nie uprzejmym uśmiechem, gdy nagle mężczyzna chwycił

ją za rękę i przycisnął do swej piersi.

background image

Przez chwilę zaskoczenie odebrało jej zdolność porusza­

nia się. Wciśnięta nosem pomiędzy włosy porastające ciało

Joego spróbowała wziąć głęboki oddech, lecz wówczas

podniecająca woń w dwójnasób odurzyła jej zmysły. Po­

czuła, że mężczyzna unosi ją lekko i podciąga ku górze.

Zobaczyła jego błękitne oczy na wysokości swej twarzy.

Oczy, które pociemniały tłumioną namiętnością.

Przesunęła koniuszkiem języka po wyschniętych war­

gach. Skupiła uwagę na ustach Joego. Jej ciało płonęło, a w

szyi czuła delikatne, lecz natrętne pulsowanie. Była tak

zauroczona chwilą, że nie zauważyła, gdy mężczyzna po­

łożył dłoń na jej karku i delikatnie przycisnął. Chwilę

przedtem, nim ich usta się zetknęły, próbowała się cofnąć.

Za późno. Jego wargi chwyciły jej usta, nie pozwalając na

myśl o oporze. Poczuła dotyk jego języka i instynktownie

rozchyliła usta. Fala podniecenia ogarnęła jej ciało.

- Nie - powróciła do świadomości. Ku jej zdziwieniu

i lekkiemu żalowi Joe nie zaprotestował. Z pozorną obojęt­

nością, całkowicie odbiegającą od uczuć, jakie targały cia­

łem Libby, ułożył ją z powrotem na kocu.

- Dlaczego to zrobiłeś?

- Żeby oczyścić atmosferę - odparł spokojnie.

- Oczyścić... - nie zrozumiała.

- Właśnie - pokiwał głową. - Od chwili, kiedy tu przy­

jechaliśmy, zachowywałaś się jak zdenerwowana kotka,

oczekując jakiegoś ataku z mej strony. Teraz, kiedy już go

przeżyłaś, możemy powrócić do właściwego celu naszego

spotkania. Do kontraktu.

Więc tak zinterpretował jej zachowanie? Obawa przed

atakiem? Choć nie miało to nic wspólnego z jej prawdzi­

wymi uczuciami, Libby postanowiła nie zagłębiać się

w wyjaśnienia.

- Mam umowę w torbie, ale czy przedtem mogłabym

dostać coś do picia? - Słowa z trudem przechodziły jej

background image

przez wyschnięte gardło. - To słońce pali rzeczywiście

mocno.

- Nie ma sprawy. - Joe podniósł się kocim ruchem

i pobiegł w stronę domu.

Libby westchnęła. Potrzebowała kilku minut samotno­

ści, aby zacząć zachowywać się normalnie.

background image

ROZDZIAŁ

4

Zanim Joe powrócił z napojami, Libby pozbierała się na

tyle, że bez drżenia dłoni mogła odebrać od niego butelkę coli.

- Lepiej? - Śledził ją wzrokiem, gdy piła lodowaty

napój.

- Bosko - Libby przycisnęła oszronioną butelkę do

policzka. - Czuję się jak w niebie.

- Świetnie. - Spojrzał w bok. - Gdzie kontrakt?

L|bby zamrugała powiekami. Słońce oraz nieprzespana

noc całkowicie przytępiły jej zdolność myślenia. Sięgnęła

do torby i wyjęła dokumenty oraz długopis.

- Tutaj.

- Niech spojrzę jeszcze raz. - Joe wyciągnął się i zerk­

nął w papiery. - Dziwne imię: Liberty Joy - mruknął z za­

ciekawieniem.

- Podczas wojny moi rodzice spędzili dwa lata w obo­

zie, a potem jeszcze pięć w łagrze dla uchodźców, czekając

na możliwość emigracji. Nic dziwnego, że „wolność" była

ich ukochanym słowem.

Joe pokiwał głową.

- Powinniśmy tę umowę rozpatrzeć punkt po punkcie.

background image

- Ja to zrobię! - zawołała gwałtownie Libby. - Dostar­

czono ją właśnie mnie, pamiętasz? Na twoje uwagi przyj­

dzie kolej, gdy otrzymasz poprawioną wersję. Teraz tylko

pisz. - Podała mu długopis.

- Słyszałaś przysłowie „Co dwie głowy, to niejedna"?

Libby zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Wciąż ją

drażnił. Nic dziwnego, że dotąd się nie ożenił. Tylko jakaś

desperatka mogłaby wyjść za niego. Libby nie była zdespe­

rowana. I nigdy nie będzie.

- Dalej, nie wstydź się. - Iskierki humoru w oczach

Joego przeczyły współczującemu tonowi głosu. - Obiecuję

się nie śmiać.

- Będziesz płakał, jeśli natychmiast nie zamilkniesz! -

wybuchnęła. - Piszesz czy nie?

- Nie. - Położył przed nią kartkę. - Jeśli chcesz udawać

mężczyznę, to pracuj sama.

- Przynajmniej zachowuję się jak osoba dorosła - stwier­

dziła Libby, choć nie była o tym zupełnie przekonana.

- Do roboty. - Zerknęła na pierwszy paragraf. - Zaczy­

na się dosyć prosto. Nazwisko, wiek, wykształcenie. Hm. -

Przerwała i ponownie przeczytała coś, na co przedtem nie

zwróciła uwagi. - Nie ukończyłeś studiów?

- Nie. Przesiedziałem na Harvardzie tylko dwa lata.

- Co studiowałeś?

- Ekonomię.

- Dlaczego? Przecież chciałeś zostać kucharzem.

- Ojcu nie spodobał się mój wybór, więc zawarliśmy

układ. Ja miałem zrobić dyplom, a wówczas, jeśli nadal

trwałbym przy swoim postanowieniu, tata miał mi zapew­

nić start w przemyśle gastronomicznym. Jednak zanim za­

cząłem na dobre studiować, dostał ataku serca i musiałem

podczas jego rekonwalescencji pokierować firmą. Miałem

zamiar powrócić na uniwersytet za rok, ale po dwóch mie­

siącach całkowicie pochłonęły mnie sprawy biznesu i tak

już zostało.

background image

- Mogłeś ukończyć studia zaoczne.

- Po co? - Joe obrócił się na bok i spojrzał na kobietę.

- Dlaczego miałbym tracić czas na studiowanie teorii, sko­

ro na co dzień mam do czynienia z praktyką? Kłopot z tobą

polega na tym, że jesteś wykształconą snobką.

- Nie jestem! - zaprotestowała gwałtownie.

- Jesteś! Edukacja stanowi jedyny bilet wstępu do krę­

gu twych przyjaciół.

- To nieprawda. - Libby była głęboko przejęta jego

oskarżeniem. Zawsze uważała siebie za osobę o bardzo

liberalnych poglądach.

- Pomyśl przez chwilę. Kto z twoich znajomych nie

posiada dyplomu?

- No... nikt.

- Co więcej, przypuszczam, że niemal wszyscy ukończyli

co najmniej dwa fakultety lub obronili pracę doktorską.

- To dlatego, że poznałam ich na uniwersytecie... -

próbowała się bronić.

- Tak, to wszystko wyjaśnia. - Jego głos nie brzmiał

zbyt przekonywająco, lecz Libby wolała uniknąć dalszej

dyskusji. Potrzebowała spokoju, aby dobrze przemyśleć

słowa Joego.

- Odbiegliśmy od zasadniczego tematu.

- Sama zaczęłaś.

- Punkt dotyczący narzeczonego jest bez sensu. - Lib­

by w zamyśleniu ssała koniec długopisu.

- Czy ja wiem? Brzmi dosyć rozsądnie - zamruczał

Joe.

- Jak reklama Pięknego Królewicza! Wolałabym coś

bardziej wyważonego. Ze szczególnym uwzględnieniem

skromności kandydata. - Zanotowała coś na marginesie.

- Jeśli głośno nie mówisz o swych zaletach, inni za

ciebie tego nie zrobią.

Libby spojrzała na twarz mężczyzny.

- Za to na świecie byłoby ciszej.

background image

- Słyszałem, że akademicy zamykają się w wieżach z ko­

ści słoniowej, ale czy nie uważasz, że lekko przesadzasz?

- Chyba nie powinniśmy tracić słów na...

- Powinniśmy - przerwał. - Jesteś przecież na tyle

rozumna, żeby pamiętać, o czym mówiłem wczoraj. Musi­

my potraktować ten dokument jak najbardziej poważnie.

Dość udawania.

- Najwyższy czas - odcięła się Libby.

- Co masz na myśli? - Joe powoli kończył pić colę.

- Paragraf dotyczący podziału obowiązków. Mowa

w nim o tym, że mam zajmować się domem, rodziną, ba­

wić gości, a w zamian będę otrzymywać część twoich do­

chodów.

- Brzmi to uczciwie.

- Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Mam wykształcenie

i sama potrafię zarobić na siebie.

- Nie będziesz pracować, tylko zajmować się domem.

- Będę! Moja praca jest dla mnie bardzo ważna. Nie

jestem jakąś smarkatą maszynistką, strzelającą wokół ocza­

mi w nadziei złapania chłopaka. Mam dyplom i wieloletnie

doświadczenie. Kocham swą pracę. Nie ma nic piękniejsze­

go od chwili, w której widzisz błysk zrozumienia i zain­

teresowania w oczach studenta. I ty oczekujesz ode mnie,

żebym z tego zrezygnowała?

- Powinnością żony jest prowadzenie domu.

- Bzdury! - warknęła Libby. - Nie masz żony, a twój

apartament lśni czystością.

- Mam gospodynię - przyznał się Joe. - Lecz uważam,

że to należy do obowiązków żony.

- Dlaczego? - spytała. - Chodzi jedynie o to, żeby

w mieszkaniu było czysto i schludnie, prawda?

- Tak, ale...

- Więc dlaczego przypuszczasz, że apartament będzie

lepiej posprzątany, jeśli zrobi to ktoś, kto cię kocha, niż

ktoś, komu płacisz?

background image

- Zony powinny sprzątać.

- Przestań w kółko powtarzać to samo i pomyśl, na

miłość boską! - zawołała zrozpaczona Libby. - Pragniesz,

żeby w domu był porządek. Twoja gospodyni czyni to

znakomicie. Z jakiego powodu miałbyś wymagać od żony

tego, do czego jest nie przygotowana zawodowo? Dlacze­

go nie posadzisz swojego księgowego przed komputerem

na miejscu programisty?

- Masz rację, ale...

- Istnieje ta sama zależność - ciągnęła Libby. - Nie

można zastąpić kogoś wykwalifikowanego nowicjuszem.

To nie ma sensu.

- Ale jeśli nie zajmiesz się sprzątaniem, będzie ci się nudzić.

- Nie słuchasz tego, co mówię. Nie będę siedziała w do­

mu. Będę uczyć, jak zwykle.

- Moja żona nie będzie pracować poza domem!

- Będąc ciągle z tobą dostałaby kręćka!

- No dobrze. - Joe wzruszył ramionami. - Zawrzyjmy

kompromis. Ja zatrzymam gospodynię, a ty zostaniesz

w domu.

- To nie kompromis - powiedziała cierpko Libby. - To

byłaby kompletna kapitulacja z mojej strony. Chociaż -

napisała kilka słów na marginesie - przyjmuję ofertę pozo­

stawienia gospodyni.

- Ciekawe - wtrącił z kwaśnym uśmiechem Joe. - Bie­

rzesz, nie dając nic w zamian.

- Oddam porcję zdrowego rozsądku - odparła jego

atak. - Ale żeby udowodnić ci, że mam serce po właściwej

stronie, zgodzę się pełnić honory domu wobec twych gości,

pod warunkiem, że uprzedzisz mnie dzień wcześniej o ich

przybyciu.

- Nigdy nie wątpiłem, że masz serce po właściwej stro­

nie. - Błyszczącym wzrokiem spojrzał na jej lewą pierś.

Libby poczuła kolejną falę emocji.

- Dokładnie tutaj. - Wyciągnął rękę i dotknął miękkie-

background image

go ciała. Libby wstrzymała oddech, a jej serce wybijało

huczący rytm, łomocząc o żebra.

- Oczywiście, że tutaj. - Próbowała opanować się i mó­

wić normalnym głosem. - Wszystkie części mego ciała są

tam, gdzie potrzeba.

- Tak? - Przesunął palcem wskazującym wzdłuż krawę­

dzi jej kostiumu. Nagły dreszcz wstrząsnął ciałem kobiety.

Odruchowo porównała swą sylwetkę z kształtami Myrny. Nie

miała wątpliwości, która z nich bardziej odpowiadała męskim

oczekiwaniom. W końcu, to i tak bez różnicy. Związek z Jo-

em, chociaż dość dziwny, polegał jedynie na rozwiązywaniu

wspólnych problemów. Sięgnęła po butelkę z colą, próbując

umknąć przed dotykiem swego towarzysza.

- Jeśli chodzi o następny paragraf...

- Nie skończyliśmy omawiać poprzedniego - zaopono­

wał Joe.

- Skorzystaj ze swej szansy, kiedy otrzymasz kontrakt.

- Libby przebiegła wzrokiem tekst.

- Mamy zamieszkać w domu na Long Island.

- Cóż w tym złego?

- Nic, jeśli zamierzasz spędzić czas na dojazdach do

centrum - odpowiedziała. - Mnie się to nie podoba.

- Ale dzieci powinny mieć duże podwórko do za­

bawy.

- Dzieci powinny mieć rodziców - odpaliła Libby. - Jeśli

będziemy mieszkać na Long Island, dojazdy zajmą nam co­

dziennie minimum dwie godziny. Czas, który moglibyśmy

spędzić wspólnie, zajmując apartament w śródmieściu.

- Apartamenty są zbyt małe - zapierał się Joe. - Dzie­

ciaki potrzebują przestrzeni i świeżego powietrza.

Libby wzruszyła ramionami.

- To będziemy zabierać je do parku. Dzieci łatwiej

adaptują się do każdych warunków, niż przypuszczasz.

- Jeśli będziesz wciąż w domu, tylko jedno z rodziców

traciłoby czas na dojazdy - nie ustępował.

background image

- Posłuchaj mnie bardzo uważnie - powoli, głębokim

tonem powiedziała Libby. Zaczęła podejrzewać, że Joe gra

nie fair. - Nie porzucę mej pracy, aby zakopać się na

przedmieściu.

- Negocjacje z tobą, to jak prowadzenie rozmów z Ro­

sjanami.

- Nonsens. Przyznaję, że mój apartament jest zbyt mały

dla całej rodziny. Zamieszkamy u ciebie.

- Co za wspaniałomyślność! - mruknął sarkastycznie.

- Większą część ostatniej strony poświęcono planowa­

niu potomstwa - zmieniła temat Libby.

- Tu nic nie da się zmienić - westchnął z rezygnacją

Joe. - Tata jest bardzo uparty.

- Uparty, czy nie, sześcioro dzieci nie przejdzie! Jedno

wystarczy.

- Jedno? - Joe otworzył usta ze zdumienia. - Chyba na

początek! A co będzie, jeśli urodzi się dziewczynka?

- Będziemy wiedzieć, że Bóg pobłogosławił nasz zwią­

zek! - fuknęła.

- Mężczyzna potrzebuje syna, żeby przekazać mu za­

rządzanie firmą!

- Dziewczynki również się do tego nadają.

- Czasem tak, ale nie zawsze! Popatrz na siebie. Biznes

cię nie interesuje.

- Prawda - przyznała Libby, chociaż nie podzielała

całkowicie jego punktu widzenia. Z drugiej strony zdawała

sobie jednak sprawę, że chęć posiadania syna jest po­

wszechna wśród mężczyzn. Nawet tych, których znała.

- Chcę przynajmniej jednego syna - upierał się Joe.

- Po pierwsze, za płeć dziecka odpowiedzialny jest oj­

ciec, a po drugie, możemy mieć dwanaście córek, próbując

spełnić zadość twemu żądaniu.

- Nic mnie to nie obchodzi.

- Oczywiście, że nie. Nie będziesz przez dziewięć mie­

sięcy odczuwał mdłości, przestrzegał diety ani wyglądał

background image

jak purchawka - mówiła szybko Libby. - Cały twój udział

zamknie się w kilku sekundach.

- Nie doceniasz mnie. - Joe skrzywił usta w uwodzi­

cielskim uśmiechu. - Potrafiłbym kochać się z tobą całymi

godzinami. Godzinami pełnymi rozkoszy.

Jego aksamitny głos wywołał ciąg niepokojących skoja­

rzeń w umyśle Libby. Poczuła ciepło rozlewające się po

całym ciele. Potrząśnięciem głowy odpędziła niebezpiecz­

ne myśli.

- Nie jestem amatorką całodziennych orgii - powie­

działa oschle. - Poza tym to pestka w porównaniu z dzie­

więciomiesięczną ciążą.

- Skąd wiesz, jeśli nigdy nie próbowałaś? Myślałem, że

naukowcy uwielbiają eksperymentować. Co tam piszesz?

- Że pragnę jednego dziecka, ale jeśli urodzi się dziew­

czynka, zgadzam się na drugie.

- To też kompromis?

- Na razie wystarczy. Czy mógłbyś podać mi torbę?

Joe wyciągnął rękę, a Libby wypakowała zawinięte

w papier kawałki ciasta.

- Chcesz? - spytała.

- Dzięki. Umieram z głodu. - Odwinął papier i odgryzł

spory kęs.

Libby obserwowała w zdumieniu, jak jego twarz stęża­

ła, przybierając wyraz prawdziwego przerażenia i wstrętu.

Joe przełknął głośno i spojrzał na leżące resztki.

- Cóż to jest, u diabła?!

- Ciasto. Czekoladowe - Libby ostrożnie odgryzła ka­

wałek. Smakowało tak jak zwykle. - Co się stało?

- Skąd wytrzasnęłaś to paskudztwo?

- Zrobiłam. Użyłam ciasta w proszku i puszkowanej

czekolady.

- Puszkowanej? Nic dziwnego, że smakuje jak parafi­

na. - Joe pozbierał pozostałe kawałki, zabierając nawet ten,

który Libby trzymała w ręku, i cisnął je w piasek. - Mewy

background image

się posilą. I tak nie znajdą nic lepszego. Wstyd. Założę się,

że twoja matka nigdy nie piecze ciast z pudełka.

Libby chciała odpowiedzieć, że jej matka, będąc eme­

rytką, ma wiele czasu na domowe wypieki, ale po namyśle

zrezygnowała. Nie było sensu zaczynać dyskusji od nowa.

- Pokażę ci, jak piecze się prawdziwe ciasto.

- Ale ja jestem głodna teraz, a nie w jakiejś nieokreślo­

nej przyszłości. - Z żalem popatrzyła na obsypane pia­

skiem szczątki.

- Nie ma sprawy - Joe nieoczekiwanie podniósł się

z miejsca. - Postawię ci lunch. Znam miejsce, gdzie podają

najlepsze homary w tej części wybrzeża.

- Prowadź. - Wyciągnęła dłoń i pozwoliła się podnieść.

Było jej lekko na duszy. Ten dzień miał jednak swoje uroki.

Libby westchnęła z niechęcią i wyłączyła telewizor.

- W środę wieczorem powinno być przecież coś nada­

jącego się do oglądania - wymruczała. Dochodziła ósma,

a na żadnym kanale nie znalazła niczego interesującego.

Mamrocząc pod nosem wzięła do ręki stertę papierów

przygotowanych do sprawdzenia. Nie miała ochoty tego

robić. Czuła się nieswojo. Od zeszłego weekendu, od czasu

wycieczki na plażę, nie potrafiła znaleźć sobie miejsca.

Nachmurzona sięgnęła po czerwony ołówek i spojrzała na

pierwszą stronę.

Dotarła mniej więcej do połowy skomplikowanego do­

wodu matematycznego, gdy usłyszała pukanie. Szczęśli­

wa, że ktoś przerwał jej nudne zajęcie, poszła otworzyć.

Spojrzała przez wizjer i jej serce zatrzepotało radośnie.

Za drzwiami stał Joe. Drżąc z emocji, zdjęła łańcuch i od­

blokowała zamek.

- Gdzie jest kuchnia?

Libby odruchowo wzięła jedną z papierowych toreb,

które trzymał mężczyzna.

- Też się cieszę, że cię widzę. To naprawdę piękny

background image

wieczór - powiedziała z przekąsem. - Co jest w środku? -

Wetknęła nos w torbę.

- Coś, co powinno znaleźć się w kuchni. Pokażesz mi

drogę?

- Tam - wskazała wahadłowe drzwi w końcu korytarza. -

Może to głupie pytanie, ale dlaczego przynosisz mi zakupy?

- To jest kuchnia? - Joe wsunął głowę do pomieszczenia.

- Coś nie tak? - Położyła torbę na blacie obok zlewu.

- Jest tak mała, że trudno się w niej obrócić. Kot by się

nie zmieścił.

- Nie mam kota - odpowiedziała bezwiednie, patrząc,

jak Joe wykłada na stół przyniesione produkty.

- Przestań się wygłupiać.

- Po pierwsze, nie ja zaczęłam z tym kotem, a po drugie,

nadal nie rozumiem, dlaczego panoszysz się w mojej kuchni.

- Mówiłem, że przyjdę. - Joe zmiął pustą torbę i rzucił

ją w kierunku kosza na śmieci. Wylądowała na podłodze,

ale nie zwrócił na to uwagi.

- Czy to znaczy, że nie żartowałeś, gdy obiecywałeś

nauczyć mnie piec ciasto?

- Właśnie. - Otworzył szafkę i zajrzał do środka. -

Uznałem za swój obowiązek uratować kilku twoich gości

przed ciężkim zatruciem.

- Czego szukasz?

- Miseczek. Są. - Sięgnął na górną półkę i wyjął kilka

naczyń.

- Może cię to zdziwi, przyjacielu, ale jestem nader za­

dowolona ze swoich umiejętności i z ciast w proszku.

- Za to ja nie - odparł z powagą. - Więc jeśli ten związek

ma trwać nadal, musisz wziąć lekcję podstaw pieczenia.

Libby w milczeniu rozważała jego słowa. Czy mówił

wyłącznie o współdziałaniu przeciwko spiskowi ojców,

czy chodziło mu o coś więcej? O coś bardziej osobistego?

Rozmarzyła się przez chwilę, lecz zaraz powróciła do rze­

czywistości. Mężczyźni, których przyjaciółki wyglądają

background image

jak Myrna, nie tracą głowy dla trzydziestoletnich matema-

tyczek.

- Poza tym - mówił dalej, nie zwracając uwagi na jej

milczenie - słyszałaś chyba, że droga do serca mężczyzny

wiedzie przez żołądek? Jeśli będziesz pilną uczennicą, to

może dowiesz się, jak złapać męża. '

- Mówiłam już, że nie szukam okazji. Mężczyzna na

tyle głupi, żeby ożenić się z kobietą tylko dlatego, że ona

dobrze gotuje, nie jest wart zachodu.

- Czego oczekujesz od mężczyzn? - Rzucił jej zacieka­

wione spojrzenie. - Czego może wymagać wykształcona,

osamotniona intelektualistka od kandydata na męża?

- Nie jestem osamotnioną intelektualistką! - zawołała

Libby. - Jeśli jeszcze raz to powtórzysz, zniżę się do twego

poziomu i użyję siły fizycznej!

Joe przerwał rozpakowywanie drugiej torby. Spojrzał na

mocno zaciśnięte wargi kobiety, przesunął wzrokiem po jej

szczupłych ramionach, a na koniec zerknął na drobne dłonie.

Libby poczuła nagły dreszcz, spowodowany spojrze­

niem jego błękitnych oczu, Nieomal dotykał wzrokiem jej

skóry. Nie chciała mieć nic wspólnego z człowiekiem, któ­

ry jej dokuczał, ale nie mogła powstrzymać swych myśli

i uczuć.

- Nie dałabyś sobie rady z pijanym staruszkiem, a co

dopiero ze mną.

- Naprawdę? - spytała. - Cóż jest w tobie takiego

szczególnego?

Ostrożnie odstawił na blat tekturowy pojemnik z jajka­

mi i podszedł, zatrzymując się kilka centymetrów od niej.

Z tej odległości jego wzrost i szerokość ramion wydawały

się wręcz przytłaczające. Libby spojrzała na pulsujący bi­

ceps lewej ręki Joego, ale pozostała na miejscu.

- Jestem większy od ciebie - zauważył mężczyzna. -

Dużo większy.

- Powiadają „duży, a głupi". Uwielbiasz przysłowia -

background image

zamruczała, podniecona bliskością jego ciała. Bijące od

niego ciepło paliło jej skórę i powodowało wibrację myśli.

Ostra woń płynu po goleniu mąciła umysł.

- Czytałaś w dzieciństwie zbyt dużo bajek. - Joe wy­

ciągnął dłonie i niespodziewanym ruchem przyciągnął

Libby do siebie.

Jej zgrabny nosek rozpłaszczył się na błękitnej koszuli

mężczyzny, przez materiał czuła szorstkość porośniętej

włosami piersi.

- Posłuchaj, przerośnięty mądralo... - Libby próbowa­

ła uwolnić się z uścisku, lecz to spowodowało, że

wyraźniej poczuła jędrność jego ciała.

- Nic dziwnego, że nikt dotąd ci się nie oświadczył,

skoro z każdym rozmawiasz w ten sposób. Na Boga, ko­

bieto, czy nie masz pojęcia, jak traktować mężczyzn? Spró­

buj użyć podstępu, oszukuj trochę.

Zwarł mocniej ramiona. Piersi Libby przylgnęły do jego

ciała.

- Nie chciałam uwłaczać twej inteligencji, stosując nie­

czyste zagrania. - Próbowała się odsunąć, ale Joe trzymał

ją mocno. Jego przewaga fizyczna nie powodowała w niej

strachu, lecz podniecenie.

- Proszę bardzo - uśmiechnął się. Jego zęby błyszczały

olśniewającą bielą. - Nie stawiam przeszkód.

Libby gorączkowo usiłowała znaleźć wyjście z sytuacji.

Wiedziała, że jeśli nie ustąpi, będzie ją tak trzymał w nie­

skończoność. I choć nie sprawiał jej bólu, bliski kontakt

powodował narastającą, trudną do opanowania namięt­

ność. Za chwilę Joe mógł to zauważyć.

Odchyliła głowę i spojrzała mu prosto w twarz.

- Kochany niedźwiadek nie ma zamiaru skrzywdzić

swego słodkiego koteczka, cio?

- Bardzo dobrze - skinął głową Joe. - Idzie ci łatwiej,

niż przypuszczałem.

- Mam silny instynkt samozachowawczy!

background image

- Zasłużyłaś na nagrodę.

- Nagrodę? - Ponownie odchyliła głowę i spojrzała na

niego krytycznym wzrokiem. - Zaprezentujesz mi pozę

Schwarzeneggera?

- Lepiej - mruknął przysuwając usta do jej twarzy.

Zaskoczona Libby nie zdążyła pomyśleć o obronie. Je­

go wargi stłumiły nie wypowiedziany protest i zmusiły ją

do oddania pocałunku. Splotła dłonie na karku mężczyzny.

Miękkość jego skóry powodowała słodką wibrację jej ciała.

Bezwiednie przytuliła się mocniej. Joe również poddał

się urokowi chwili. Jednak głęboko zakorzenione poczucie

zagrożenia zmusiło Libby do działania. Szarpnęła się w tył

i wysunęła z jego objęć.

- Co teraz? - spytał Joe, bardziej zdziwiony, niż nie­

zadowolony z jej postępku.

- Przerwa skończona. - Libby uspokoiła drżenie głosu

i mówiła dalej. - Myślałam, że masz zamiar mi pokazać,

jak upiec ciasto.

- Mogę nauczyć cię wielu innych rzeczy. - Jego uwo­

dzicielski głos przyprawiał ją o dreszcze.

- A ja mogę iść do biblioteki i wypożyczyć książkę

kucharską - odpowiedziała, z trudem łapiąc oddech.

- Jestem lepszy niż jakakolwiek książka. - Uśmiech

Joego zapowiadał wiele niespodzianek, niekoniecznie

związanych z gotowaniem, jednak, ku rozczarowaniu Lib­

by, mężczyzna zajął się przyniesionymi produktami.

- Siadaj - wskazał jej stołek. Wybuchnęła śmiechem na

widok białej czapki kucharskiej, którą wyjął z torby i zało­

żył na głowę. Strój czynił go jeszcze wyższym, choć i tak

wypełniał swą postacią niemal całą kuchnię.

- Bajery - zachichotała Libby, gdy mężczyzna owinął

biodra śnieżnobiałym fartuchem.

- Cicho, mała, geniusz potrzebuje koncentracji.

- Ale nie skromności. - Sytuacja stawała się coraz bar-

background image

dziej zabawna. Mimo swego śmiesznego przebrania, Joe

dziwnie pasował do otoczenia. Jakby był u siebie w domu.

- Jakie ciasto pieczemy?

- Frankfurter Kranz.

- Brzmi jak nazwa czegoś, co się smaruje musztardą.

- Święta naiwności! Ale czego należy oczekiwać od

kobiety, która robi ciasto z proszku? To - wyciągnął sporej

wielkości biszkopt - jest podstawą całej roboty.

- Sam go wykonałeś?

- Wczoraj. Musi poleżeć dwadzieścia cztery godziny

przed wypełnieniem pozostałymi składnikami. Teraz zro­

bimy drugi, żebyś jutro mogła sama sprawdzić swe umie­

jętności.

- Dzięki. - Libby nie miała najmniejszej ochoty wyjść

naprzeciw jego oczekiwaniom. Ile razy próbowała upiec

prawdziwe ciasto, zawsze wychodził jej zakalec.

- Teraz - kontynuował Joe - rozgrzej piekarnik do

około stu sześćdziesięciu stopni i posmaruj tę formę ma­

słem, a następnie posyp mąką. Dasz sobie radę?

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Libby oblizała

nerwowo usta. Jak dorosły mężczyzna mógł tak poważnie

traktować pieczenie ciasta?

- Mam mikser - mruknęła, gdy wbił jajka do miseczki

i posypał cukrem. Nie odpowiedział, jedynie spojrzał

z ukosa i z przesadną energią wziął się do ucierania. Libby

z zachwytem patrzyła na pracę jego potężnych mięśni. Już

nie proponowała, aby skorzystać z miksera.

- Słucham? - Otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała na

twarz mężczyzny.

- Mówiłem - powtórzył Joe - żebyś odmierzyła trzy

czwarte kieliszka rumu.

Libby wzięła do ręki ciemną butelkę i zagwizdała ze

zdumienia zerknąwszy na nalepkę.

- Ależ to mocne! Trzy czwarte kieliszka i będziesz go­

tów sam się włożyć do piekarnika.

background image

- To nie dla mnie. - Zerknął na zawartość miseczki

i wykonał jeszcze kilka ruchów, zanim począł nakładać

masę do formy. Odstawił miseczkę do zlewu. - To dodatek

do ciasta. Otwórz piekarnik.

Libby obserwowała, jak pieczołowicie wkładał formę do

piekarnika. Sięgnęła po kieliszek z rumem. Było go chyba

trochę za dużo. Upiła łyk, czując w ustach i żołądku przyjemne

ciepło. Sprawdziła ponownie zawartość kieliszka. Teraz było za

mało. Odkorkowała butelkę i ostrożnie odmierzyła kilka kropli.

- Co ty robisz? - spytał Joe.

- Chcę, żeby było dokładnie trzy czwarte kieliszka.

- Napchasz mi bakterii do ciasta.

- Nic podobnego. - Pociągnęła następny łyk. - Tak

mocny alkohol zabija wszelkie formy życia.

- Oddaj mi to. - Odebrał jej kieliszek i butelkę. Z torby

wyjął lśniący nóż o niemal trzydziestocentymetrowym

ostrzu. Spokojnymi, zdecydowanymi ruchami przekroił

ciasto w poprzek na trzy części.

Skropił rumem każdy plaster. Otworzył pojemnik z żół­

tą masą i zaczął ją rozsmarowy wać.

- Dobrze - mruknął. - Nowy biszkopt masz w piekar­

niku, a ja już prawie kończę.

- Co to? - Libby wetknęła palec w miksturę i dostała

drewnianą łyżką po ręku.

- Nadzienie.

- Dobre. - Polizała palec. - Co jest w środku?

- Dziesięć żółtek, dwie kostki masła, cukier, woda i pół

kieliszka rumu - odpowiedział beznamiątnym głosem, za­

jęty pracą.

- Boże, znów rum! Nic dziwnego, że kręciłeś nosem na

moje ciasto. Jesteś alkoholikiem.

- Jestem smakoszem.

- Moje ciasto może jeść cała rodzina. Twoje jest do­

zwolone tylko dla dorosłych.

- Umiem robić też inne rzeczy dozwolone tylko dla

background image

dorosłych - uśmiechnął się Joe, a Libby aż zadrżała, czując

w jego głosie obietnicę rozkoszy.

- Skoncentrujmy się na jednym. - Spojrzała na ciasto.

Powinna bardziej uważać, bo chwila zapomnienia może

mieć fatalne skutki dla jej kobiecej godności.

- Skończone - Joe odstąpił krok w tył i z satysfakcją

spojrzał na swoje dzieło.

Miał powody do dumy. Ciasto wyglądało jak zdjęte

z wystawy wiedeńskiej cukierni.

- Wspaniała robota - mruknął bez fałszywej skromno­

ści. - Gdy skończysz sprzątać, zasiądziemy do stołu.

- Sprzątać?! - zająknęła się Libby. - To ty nabałaganiłeś!

Powiodła wzrokiem po kuchni. Wokół piętrzyły się

brudne naczynia, leżały porozrzucane sztućce, tu i ówdzie

widniały plamy surowego ciasta.

- Jestem kuchmistrzem - Joe wyprostował swą potężną

sylwetkę. - Nie zmywam naczyń.

- A okna? - nieco bez związku zamruczała Libby.

- Idę do salonu przejrzeć dzisiejszą prasę. - Wziął do

ręki szklankę i w połowie opróżnioną butelkę rumu. - Za­

wołaj mnie, kiedy skończysz.

- Zawołać cię?... - wykrztusiła z niedowierzaniem

Libby, lecz Joe już wyszedł. Nie żartował! Ten cholerny

samiec naprawdę kazał jej sprzątać! Nawet zabrał rum!

Kobieta zachichotała nerwowo, lecz jej uśmiech zamienił

się po chwili w kwaśny grymas.

- Kuchmistrz... - mruknęła. Postanowiła, że gdy dosta­

nie kontrakt z powrotem, uzupełni go o parę punktów doty­

czących bałaganienia, sprzątania i tym podobnych rzeczy.

Lecz teraz?... Musiała przyznać, że została pokonana.

W każdym innym przypadku ubrałaby się i wyszła, lecz

przecież nonsensem byłoby opuszczanie własnego miesz­

kania.

- Jeszcze zobaczymy, panie Landowski. - Odkręciła

kran z gorącą wodą. - Jeszcze mi pan za to zapłaci.

background image

ROZDZIAŁ

5

Libby przetoczyła się po kanapie, uniosła słuchawkę

dźwięczącego telefonu i mrukliwym głosem spytała, o co

chodzi.

- Libby? - Głos Joego spędził z jej powiek resztki snu.

- Tak - stłumiła ziewnięcie.

- Mówisz, jakbyś jeszcze spała.

- Bo pewnie śpię.

- O wpół do czwartej, w piękne sobotnie popołudnie?

- Poprawiałam kilka prac. - Usiadła, próbując jedno­

cześnie pozbierać rozrzucone papiery.

- To wszystko wyjaśnia - zauważył Joe. - Matematyka

może uśpić każdego.

- Czy dzwonisz po to, aby nabijać się z tego, co robię,

czy masz jakiś konkretny powód? - Radość, jaką odczuła

na dźwięk jego głosu, ustąpiła niechęci.

- Owszem. Dostałem poprawiony kontrakt.

- Po sześciu dniach. Nieźle.

- Też tak sądzę. Minął prawie tydzień, a ojciec ani razu

nie wspomniał o moim małżeństwie - powiedział z zado­

woleniem.

background image

- Mój także. Byłam u niego wczoraj na obiedzie i nie

odezwał się nawet słowem na temat męża. Chociaż, mó­

wiąc szczerze, nie miał ku temu okazji. Mama wciąż opo­

wiadała o swojej wygranej.

- O wygranej? - zaśmiał się Joe. - Niech zgadnę. Od­

kryła salon bingo?

- Nic tak przyziemnego. W zeszły weekend tata zabrał

ją na dawno obiecywaną wycieczkę do Atlantic City. Mam

pewną teorię, dlaczego to zrobił - dodała ponuro. - W każ­

dym razie, mama zarobiła cztery tysiące dolarów grając

w .jednorękiego bandytę".

Joe zagwizdał z wrażenia.

- Szczęściara.

- Uważa się teraz niemal za milionerkę. Gdy wychodzi­

łam, zamawiała przez telefon sporą liczbę losów na loterię.

Prawdopodobnie wyda więcej, niż wygrała.

- Może znów jej się poszczęści. Ktoś przecież musi

wygrać", więc dlaczego nie ona?

- Kiedyś wyjaśnię ci zasady rachunku prawdopodo­

bieństwa.

- Bez fatygi - odparł Joe. - Jestem szczęśliwy w swej

nieświadomości. Ale ponieważ dostałem kontrakt, chciał­

bym spytać, czy masz wolny wieczór. Moglibyśmy wspól­

nie popracować.

Libby zastanowiła się chwilę. A gdyby powiedzieć mu,

że jest już umówiona? Może straciłby na pewności siebie?

Jednak rozsądek zwyciężył. Po co kłamać, skoro jego to

i tak nie obchodzi?

- Wolna jak ptak - powiedziała.

- Świetnie. - Usłyszała nutę satysfakcji w jego głosie. -

W tej chwili siedzę nad projektem z naszej nowej kolekcji,

ale skończę wcześniej, bo o siedemnastej trzydzieści chcę

być w kościele, na mszy. Będę u ciebie o piątej i pojedzie­

my razem. Potem zjemy kolację i wspólnie przejrzymy

kontrakt.

background image

- Kolację? - spytała podejrzliwie Libby, pamiętając

o bałaganie, jaki towarzyszył jego poprzedniej wizycie.

- Uhm. Otworzyli nową restaurację. Kuchnia wiedeń­

ska. Trzeba spróbować.

- Brzmi nieźle - zgodziła się z ulgą.

- Zatem za półtorej godziny?

- Dobrze. - Starannie odłożyła słuchawkę i bezwiednie

poczęła przerzucać papiery, myśląc, w co powinna sią

ubrać. Joe nie wspomniał, jakiej kategorii jest restauracja;

czy obowiązywał strój wieczorowy, czy panowała pełna

swoboda, niczym w tawernie. Byleby nie popaść w przesa­

dę. Lepiej włożyć coś tradycyjnego, tym bardziej że przed­

tem wybierali się do kościoła.

Skończyła zbierać pokreślone papiery i położyła je na

stoliku. Poszła do łazienki, licząc na to, że gorąca kąpiel

przywróci jej jasność myślenia.

Nie pomogło. Choć Joe potrzebował towarzystwa Libby

tylko w związku z kontraktem, jej własne powody były

bardziej skomplikowane. Niewidzialna, lecz silna więź łą­

czyła ją z Landowskim. Odwiesiła mokry ręcznik i podesz­

ła do szafy. Ubrała się i stanęła przed lustrem.

Krytycznym spojrzeniem obrzuciła klasyczny kostium,

uzupełniony śnieżnobiałą jedwabną bluzką i krawatem.

Nie ulegało wątpliwości, że w porównaniu z Myrną wyglą­

dała dość skromnie. Usta kobiety wykrzywił grymas. Ktoś

taki jak Myma prezentował się wspaniale w każdym stroju.

Nie zamierzam z nią konkurować, pomyślała, poprawiając

koronkową halkę.

- Nieźle - mruknęła, delikatnym ruchem nakładając

szminkę na usta. Może nie mogła równać się z Myrną,

ale... Przeszła do salonu i usiadła. Nie musiała czekać zbyt

długo. Dokładnie o piątej usłyszała pukanie. Ogarnęła ją

znajoma fala podniecenia. Nie lubiła tego uczucia. Nie

powinna reagować w ten sposób. Joe był tylko jej znajo-

background image

mym, nikim więcej. Powinna o nim myśleć jak o prawniku,

wynajętym dla przeprowadzenia trudnej sprawy.

Powtórne pukanie przerwało jej rozmyślania. Przycze­

sała włosy i podbiegła do drzwi. Joe ubrany był w dosko­

nale skrojony garnitur z kamizelką, a na szyi miał zawiąza­

ny krawat w kolorze indygo.

- Pośpiesz się - zakomenderował. - Źle zaparkowałem,

więc nie mamy ani chwili do stracenia.

- Nigdy nie mówisz „dzień dobry"? Albo chociaż

„cześć"? - Chwyciła torebkę i zatrzasnąwszy drzwi po­

biegła w ślad za nim.

- Bo co? - Nacisnął guzik windy.

- Przestrzeganie pewnych zasad czyni życie bardziej

znośnym. Przynajmniej tak uważają niektórzy - dodała,

unikając jego kpiącego spojrzenia.

Na szczęście żaden policjant nie pojawił się w pobliżu

samochodu, więc bez przeszkód mogli ruszać w drogę.

- Zapnij pas - rzucił Joe sadowiąc się za kierownicą.

Kwadrans później srebrne ferrari stanęło na zatłoczonym

parkingu opodal kościoła.

Podczas mszy Libby nie potrafiła się skupić. Myślała

o stojącym w pobliżu mężczyźnie, a pod koniec nabożeń­

stwa zastanawiała się, co zamówi na kolację. Była okropnie

głodna.

Nie dokonała wyboru nawet wtedy, gdy dotarli już do

drzwi restauracji. Gdy czekali na hostessę, Libby z cieka­

wością rozglądała się po wnętrzu. W lokalu panował natu­

ralny półmrok. Ściany wyłożono orzechowym drewnem

i obwieszono rozmaitymi trofeami, wśród których przewa­

żały jelenie rogi.

- Jak ci się podoba? - spytał Joe widząc jej zaintereso­

wanie.

- Przynajmniej nie podają dziczyzny w całości - za­

uważyła- Wpierw obcinają głowy.

background image

- Styl typowo austriacki. Przypomina mi restaurację

Figlmullera w Wiedniu. Nawet te wypolerowane stoły.

- I niedobór hostess? - Libby rozejrzała się po zapeł­

nionym klientami pomieszczeniu.

- Myślę, że to ona. - Joe wskazał na nadchodzącą

szybkim krokiem dziewczynę w tyrolskim stroju.

- Przepraszam, że musiał pan czekać. - Hostessa spojrza­

ła na pełną wigoru sylwetkę Joego i odruchowo wygładziła

zieloną spódnicę, okrywającą jej kształtne biodra. - Zmienni­

czka zachorowała, więc sama dziś obsługuję gości...

- Nie szkodzi - odezwała się Libby, nieco urażona tym,

że dziewczyna rozmawia wyłącznie z jej towarzyszem. Nie

była przyzwyczajona do takiego zachowania... ale też nig­

dy dotąd nie towarzyszył jej właśnie Joe.

- Proszę za mną. - Dziewczyna oderwała wzrok od

Joego i poczęła przeciskać się między stolikami. Wskazała

miejsce dla dwojga osób, tuż obok pokaźnego lustra, i wrę­

czyła im kartę dań, odbitą na kserografie.

- Nie zdążyliśmy wydrukować - przeprosiła. - Kelner­

ka zaraz nadejdzie.

- Dziękuję - uśmiechnął się Joe. Dziewczyna rzuciła

mu długie, niemal pożegnalne spojrzenie i odeszła.

Libby zajrzała do karty.

- Co będziesz jeść? - zagadnął Joe.

- Dlaczego pytasz? - podejrzliwie spytała Libby.

- Chcę zamówić coś innego. W ten sposób spróbujemy

dwóch dań.

- Poproszę pieczone jagnię w sosie koperkowym.

- A ja zamówię backhendla. To pieczone kurczę. -

Spojrzał na jej zdziwioną minę. - Austriacki symbol za­

możności klasy średniej.

- Pieczone kurczę? - zachichotała. - Możesz je zjeść

w każdym barze szybkiej obsługi.

- To nie jest zwykłe kurczę - odparł poważnie. - Nale­

ży je trzykrotnie przyprawić i piec przez piętnaście minut

background image

na gorącym smalcu, po czym podawać z plasterkiem cytry­

ny. Czasami z pietruszką, ale wówczas nie ma to posmaku

tradycji. - Rozejrzał się po zatłoczonej sali. - Backhendel

powinien być spożywany w ogrodzie, w gorącą letnią noc,

wraz z dodatkiem schłodzonego białego wina. Takiego jak

„Gumpoldskirchner".

- Wolę wino „New York State". Najlepsze na świecie

i z łatwą do wymówienia nazwą.

- Tak, ale...

- Ale co? Powinniśmy popierać rodzimy przemysł.

- Nacjonalistka - mruknął i odwrócił się w stronę cze­

kającej kelnerki, ubranej w strój podobny do tego, jaki

nosiła hostessa, uzupełniony niewielkim czepkiem.

Młoda kobieta potrząsnęła głową, aby odrzucić wstążki

przeszkadzające jej w patrzeniu, i zanotowała zamówienie.

Rzuciła przez ramię spłoszone spojrzenie w stronę kuchni

i odeszła.

- Kiepsko z obsługą - zauważyła Libby.

- Mm. - Joe nie wyglądał na przejętego tym faktem. -

Wszystkie nowo otwarte restauracje mają podobny prob­

lem. Ważne, żeby kucharz stanął na wysokości zadania.

Kiedy kelnerka przyniosła zamówione dania, Libby u-

znała, że szef kuchni musi być prawdziwym geniuszem.

Grube plastry jagnięcego mięsa opieczono na złocisty ko­

lor i udekorowano bukietem warzyw oraz ziemniakami.

- Wygląda wspaniale, a pachnie jeszcze lepiej - powie­

działa do kelnerki, która właśnie stawiała talerz przed Joem.

- Tak, nasz kucharz... - Dziewczyna obróciła się

w stronę Libby, lecz przy tym ruchu straciła jedną ze wstą­

żek, umocowanych do jej czepka. Skrawek materiału wylą­

dował w sałatce Joego.

- Boże! -jęknęła kelnerka. - Przepraszam!

- Nic się nie stało - uśmiechnął się Joe i sięgnął po

wstążkę. - Zatrzymam jako miłą pamiątkę z dzisiejszego

obiadu. Będzie pani wygodniej bez tej ozdoby.

background image

- Szczera prawda - westchnęła dziewczyna. - Ciągle

plątała mi się po twarzy. Zaraz przyniosę panu inną sałatkę.

- Chwyciła talerz i zniknęła na kilka chwil, po czym wró­

ciła z nowym zestawem jarzyn.

- Palce lizać - wymruczała Libby, delektując się da­

niem. - Jak twój kurczak?

- Wyśmienity. - Joe odkroił kawałek i położył go na

talerzu swej towarzyszki. - Spróbuj.

Uczyniła zadość jego prośbie.

- Bardzo dobry - powiedziała. Joe wpatrywał się w le­

żący przed nią kawałek mięsa.

- Poczęstowałeś mnie, aby samemu spróbować? - spy­

tała ze śmiechem.

- Jeśli byłabyś tak uprzejma.

- Oczywiście. - Przełożyła część potrawy na jego ta­

lerz. - Te porcje są olbrzymie, a chcę jeszcze zostawić

miejsce na deser.

- Znakomity pomysł - odpowiedziała poważnie. -

Wiedeńskie torty są najlepsze na świecie.

I niezwykle tuczące, pomyślała w jakiś czas później

Libby, przełykając ostatni kawałek ciasta. Odłożyła widel-

czyk i sięgnęła po kawę ozdobioną olbrzymią porcją bitej

śmietany.

- Przepyszne. Dziękuję, że mnie tu zaprosiłeś.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Joe wydobył

ostatnią przesiąkniętą koniakiem truskawkę ze swojego

spanische windtorte. - Ta restauracja ma znakomitą przy­

szłość, pod warunkiem że zostanie złagodzonych kilka nie­

wielkich niedociągnięć. - Dotknął palcem wstążki leżącej

na stole.

- Wracamy do mnie? - spytała Libby.

- Nie. Zostawiłem kontrakt u siebie i zaprogramowałem

ekspres, żebyśmy po przyjściu mogli napić się świeżej kawy.

- Żona będzie miała z ciebie pociechę - zaśmiała się

Libby, nie zwracając uwagi na jego grymas.

background image

- Chodźmy. - Wziął do ręki rachunek. - Praca zajmie

nam wiełe czasu. Musimy zmienić kilkanaście punktów.

- Zobaczymy - mruknęła Libby idąc za nim w stronę

szatni.

Niedługo potem z głębokim westchnieniem ulgi zanu­

rzyła się w miękkie materace olbrzymiej kanapy, stojącej

w mieszkaniu Joego. Z zaciekawieniem rozjerzała się po

salonie. Podczas swej poprzedniej wizyty była zbyt zdener­

wowana, aby zwracać uwagę na szczegóły. Jej wzrok przy­

ciągnęła kolekcja miśnieńskiej porcelany, wyeksponowana

w zabytkowej, przeszklonej szafce oraz ciemnoczerwony

perski dywan zawieszony na ścianie. W zadziwiający spo­

sób korespondował on z modernistycznym obrazem wiszą­

cym nad kanapą.

- Proszę. - Joe wręczył jej kubek z parującą kawą, po

czym zdjął marynarkę oraz krawat i rzucił je beztrosko na

krzesło.

- Dziękuję. - Libby pociągnęła łyk i odstawiła naczy­

nie na pobliski stolik.

- Dałeś sobie radę z projektem? - spytała, gdy mężczy­

zna począł przerzucać sterty papieru pokrywające biurko.

- Nie - odparł zamyślony. Nie zareagował, gdy stos

wydruków komputerowych niespodziewanie wylądował

na podłodze.

- Z przyjemnością muszę stwierdzić, że nie jesteś takim

ideałem, za jaki pragniesz uchodzić. Masz przynajmniej

jedną wadę. - Libby schyliła się i poczęła zbierać rozsypa­

ne kartki.

- Jaką? - mruknął.

- Wciąż bałaganisz.

- Tworzę - poprawił ją. - Żony... - przerwał, jakby

wstydząc się tego, co chciał powiedzieć.

- Bardzo mądrze. - Libby odłożyła papiery na stolik. -

Najważniejsze, żeby mózg nie zastrajkował.

background image

- Nie mów o strajkach - skrzywił się Joe. - Zbyt mocno

pachną kłopotami.

- A miałeś jakieś?

- Trochę - Zaczął przeglądać następną stertę. - Wielu

pracowników przemysłu tekstylnego oburza fakt, że rynek

zalewany jest tanią importowaną odzieżą, w dodatku kie­

pskiej jakości.

W jego głosie pobrzmiewała nuta zdenerwowania.

- Spokojnie - powiedziała łagodnie Libby. - Przy na­

stępnych zakupach zwrócę uwagę na metkę.

- Powinnaś - odparł poważnie. - Problem tanich arty­

kułów z importu nie dotyczy jedynie dziewiarstwa.

Cisnął papiery w kąt biurka i z desperacją rozejrzał się

po pokoju.

- Gdzie ja to wsadziłem?

Libby, rozumiejąc, że pytanie nie było skierowane do

niej, wróciła do tematu.

- Czym się właściwie zajmujesz? Wspominałeś, że

twój ojciec był...

- Krawcem. Kiedy mieszkał w Polsce. Po wyemigro­

waniu rozpoczął na dużą skalę produkcję eleganckiej dam­

skiej bielizny.

- Bielizny?! - Libby wybuchnęła niepowstrzymanym

śmiechem. Widok Joego w otoczeniu jedwabnych majte­

czek i satynowych halek wydał jej się ogromnie zabawny.

Wyglądem zupełnie nie pasował do swojej profesji.

- Na początku - dodał oschle mężczyzna. - W ciągu

kilku lat rozszerzyliśmy naszą działalność. Produkujemy

stroje sportowe, zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn,

płaszcze damskie z włókien naturalnych oraz ubranka

dziecięce.

- Bieliznę! - krztusiła się Libby, nie zwracając uwagi

na to, co powiedział później.

- Nie widzę w tym nic śmiesznego - odparł sztywno.

- Skoro tak twierdzisz... - Nadal chichotała.

background image

- Panno Liberty Joy Michałowski! - Schwycił ją za

ramiona i potrząsnął.

- Przepraszam - zacisnęła wargi, aby powstrzymać

śmiech. - Ale bez ogródek naśmiewałeś się z mego zawo­

du. O co chodzi? Straciłeś poczucie humoru?

- Nie straciłem. - W jego oczach błysnął płomień uczu­

cia. - Pytanie brzmi, czy tyje potrafisz zachować?

Popchnął ją lekko. Libby nagle stwierdziła, że leży na

plecach, a nad nią unosi się potężne ciało Joego. Zwilżyła

językiem wyschnięte usta.

- Czyżbym coś przegapiła? - szepnęła.

- Zrelaksuj się. Nie przegapisz niczego. - Nachylił

twarz, a Libby poczęła toczyć wewnętrzną walkę z miota­

jącymi nią emocjami. Wpatrywała się w drobniutkie zmar­

szczki wokół oczu mężczyzny, spowodowane częstym

uśmiechem. Lecz teraz sprawa była raczej poważna. Ciało

Libby poczęło drżeć, a rozkoszna fala ciepła spłynęła w dół

podbrzusza. Dotyk Joego był...

- Myślę, że nie... - odezwała się.

- Zauważyłem - przerwał. - Jeden z mych pracowni­

ków tak mówi o swoim synu: „W teorii znakomity, ale

życiowy głupek!"

Libby otworzyła usta, aby zaprotestować, lecz w tym

momencie poczuła smak jego warg zmuszających ją do

milczenia. Ciepły oddech wypełnił jej wnętrze i wzbudził

iskierki gwałtownego pożądania.

Joe lekko potarł dłonią policzek kobiety. Libby jęknęła.

Oplotła ręce wokół jego karku i mocno przycisnęła go do

siebie, prężąc całe ciało. Jej biodra płonęły namiętnością,

odruchowo reagowała na ruchy partnera. Nagle Joe chwy­

cił olbrzymimi dłońmi przeguby kobiety i przycisnął je do

jej boków.

- W sypialni - obwieścił triumfalnie.

- Nie... - szepnęła, zdając sobie sprawę, ile konse­

kwencji niosłaby wspólnie spędzona noc. Jej ciało doma-

background image

gało się natychmiastowego spełnienia, lecz rozsądek mówił

co innego.

- Na pewno. Wiem, że go tam zostawiłem. - Joe pod­

niósł się miękkim ruchem.

- Zostawiłeś? - spytała otępiała Libby.

- Kontrakt. Wszędzie go szukałem, a on leży w sypial­

ni. Poczekaj chwilę, zaraz wracam.

- D... dobrze. - Urażona duma stłumiła pożądanie.

Libby zerknęła na swoje dłonie i skrzywiła się widząc ich

drżenie. Nawet teraz czuła magnetyzm osobowości Joego.

Podniosła się, wygładziła spódnicę i sięgnęła po kubek

z kawą. Joe najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że jego

pocałunki trwale naruszyły wewnętrzny spokój pewnej

matematyczki.

background image

ROZDZIAŁ

6

- Miałem rację. - Joe wrócił po dwóch minutach z nie­

zwykle zadowoloną miną. - Leżał w sypialni.

Usiadł na podłodze obok stolika i oparł plecy o kanapę,

na której siedziała Libby.

Kobieta nieznacznie odsunęła się od niego, gdyż niemal

dotykał plecami jej łydek. Nie chciała ponawiać tak bli­

skiego kontaktu. Przynajmniej nie teraz. Joe wziął do ręki

swój kubek z kawą i pomału czytał dokument.

- Jak go dostałeś? - spytała z ciekawością Libby. -

Przez umyślnego?

- Nie wiem. - Joe odwrócił stronę. - Znalazłem go pod

drzwiami, gdy wczoraj wróciłem z pracy.

A dopiero dziś do mnie zadzwoniłeś, pomyślała Libby,

zastanawiając się jednocześnie, gdzie jej towarzysz mógł

spędzić ubiegłą noc. Może, wbrew swym zapewnieniom,

spotkał się z Myrną? Kobieta niespodziewanie poczuła, że

ogarnia ją przerażenie.

- Mało brakowało, a nie zauważyłbym go. Było już po

jedenastej i padałem z nóg po całodziennej debacie nad

projektem. Nawet nie miałem siły nic przeczytać.

background image

- Naprawdę? - Libby była zdumiona uczuciem ulgi,

z jaką powitała jego słowa.

- Popatrzmy. - Joe wetknął między śnieżnobiałe zęby

gumkę do ścierania i spojrzał ponownie na treść pierwsze­

go paragrafu. - Tu coś przegapiłem.

- Niby co? - zaczepnie spytała Libby.

- Kobieta powinna wnieść jakiś posag.

- Na przykład stado krów? - mruknęła kwaśno, przypo­

mniawszy sobie niefortunne porównanie Dave'a Talbota.

- Pościel i haftowane obrusy. - Zapisał kilka słów na

marginesie.

- Czy masz pojęcie, ile czasu zajmuje haftowanie?

- A jak w lepszy sposób zapewnić dziewczynie zajęcie?

- Może wbijać szpilki w lalkę przedstawiającą narze­

czonego i wymawiać zaklęcia voodoo - odparła ponuro

Libby. Joe nie zwrócił uwagi na jej słowa.

- Moja babcia miała obrus cały pokryty czerwonym

haftem. Chyba chciałbym dostać podobny. - Znów coś

zapisał.

- Wiecznie masz jakieś zachcianki!

- Będziesz miała czas na swoje, kiedy dostaniesz kon­

trakt - odparł z uśmiechem. - O ile kompletów pościelo­

wych powinienem prosić?

- Trzy.

- Tylko trzy?

- Oczywiście. Jeden na łóżko, jeden do prania i jeden

do szafy.

- Nie - potrząsnął głową. - Posag powinien wypełnić cały

kuferek. Powiedzmy... tuzin. - Dopisał to do kontraktu.

- Dwanaście! -jęknęła Libby. - Wystarczy ci na kilka

kolejnych małżeństw!

- Nic podobnego - spoważniał nagle Joe. - Nie uznaję

rozwodów. Problem większości dzisiejszych małżeństw

polega na tym, że najmniejsze kłopoty prowadzą do rozsta-

background image

nia i poszukiwań nowego partnera. Moja żona nie będzie

miała takiej możliwości.

- Tak ci się tylko wydaje!

- Nie. Mam zamiar być idealnym mężem.

Libby omal nie zakrztusiła się kawą.

- Chyba że zapadniesz w śpiączkę.

- To byłoby niepożądane. - Uśmiechnął się chytrze. -

Jestem wspaniałym kochankiem.

- Nic mi o tym nie wiadomo - przypomniała mu

Libby.

- Oczywiście, że nie. Nie mam zamiaru cię uwodzić.

Co myślisz o puchowej kołdrze?

- O czym? - spytała zdumiona Libby.

- Chciałbym, żeby żona w posagu wniosła pierzynę.

- Ktoś je jeszcze wyrabia?

- Moja prababka sama darła pierze z gęsi.

- Rozumiem. Twój obłęd jest dziedziczny.

- Nie masz powodu, aby obrażać mą prababkę. Na

pewno myślałaś o czymś podobnym.

- Myślałam o wielu rzeczach związanych z tobą, nie­

stety, albo niezgodnych z prawem, albo z moralnością.

- Z moralnością? - Joe spojrzał z zainteresowaniem. -

Opowiedz mi o tym.

- Miałam na myśli morderstwo albo okaleczenie - od­

parła sucho.

- Znam przyjemniejsze sposoby pozbycia się moralności.

- Nie wątpię. Widziałam Myrnę.

- Wspaniała, prawda? - powiedział z zadumą. - Ale

niezbyt bystra. Nie miałybyście o czym rozmawiać.

- Dobrze, że mnie oceniłeś jako mądrą.

- Zbyt mądrą - sprostował. - Jest ogromna różnica

między mądrością a nadmiarem inteligencji. Ale to nie ma

w tej chwili znaczenia. Chcę puchowej kołdry i dwunastu

kompletów bielizny pościelowej.

- I byka z kółkiem w nosie.

background image

- Idźmy dalej. - Joe w zamyśleniu żuł koniec gumki. -

Twoja praca. Nadal bezsensownie upierasz się, aby pra­

cować.

- Bezsensownie?!

- Mogę ci zapewnić takie utrzymanie, o jakim wię­

kszość kobiet jedynie marzy.

- Powiedz - spytała Libby -jakim majątkiem mógłbyś

dysponować likwidując swoje aktywa?

Joe zamyślił się przez chwilę.

- Całkiem pokaźnym. Jestem właścicielem wielu nieru­

chomości, włączając w to budynek na Manhattanie, gdzie

mieści się salon wystawienniczy.

- Podaj mi sumę.

- Od ośmiu do dziesięciu milionów. To zależy od sytu­

acji na rynku. Dlaczego pytasz?

- Ponieważ prowadzi to do logicznego wniosku, że

powinieneś porzucić pracę, zainwestować posiadany mają­

tek i żyć z procentów.

- To bez sensu.

- Skądże. Mógłbyś wydawać więcej niż teraz.

- Ale co robiłbym całymi dniami?

- A co ja robiłabym nie pracując? - zaatakowała go Libby.

- To co innego - nie dawał za wygraną. - Byłabyś

odpowiedzialna za dom i wychowanie dzieci. Miałabyś du­

żo zajęć.

- Nie powinieneś udzielać rad bez sprawdzenia ich za­

sadności.

- Czego ode mnie oczekujesz? Że zlikwiduję produkcję

i wyrzucę na bruk kilkaset osób, żeby sprawdzić, czy masz

rację?

- Nie jestem aż tak bezmyślna.

- Prawie się dałem nabrać - mruknął kwaśno.

- Chodziło mi o to, że bardzo łatwo jest o czymś

mówić, a o wiele trudniej wykonać. Uważasz, że rola

żony i gospodyni to niezbyt męczące zajęcie. Spróbuj

background image

sam! Za półtora tygodnia mamy sporządzić na wydziale

spis inwentarza. Moja kuzynka Elisabeth obiecała swoją

pomoc, pod warunkiem że znajdzie kogoś do opieki nad

dziećmi. Mógłbyś wziąć dzień wolny od pracy i zająć się

czwórką chłopców. Przywiozłabym ich rano, przed wykła­

dami, a ty przez cały dzień zajmowałbyś się przygotowy­

waniem posiłków, zabawą, i tak dalej. Daj gospodyni wy­

chodne. Wieczoremodwieźlibyśmy dzieciaki dodomu.

- Brzmi to jak wyzwanie.

Wyzwaniem byłoby twoje opanowanie i cierpliwość,

pomyślała Libby, nic a nic nie żałując swych słów.

- Pod warunkiem, że rozwiążę wszystkie problemy

związane z projektem - ostrzegł Joe.

- To ty stwierdziłeś, że z powagą mamy rozpatrywać pun­

kty kontraktu. Co ważniejsze: projekt czy przyszła żona?

- No...

- Nic dziwnego, że żadna cię dotąd nie chciała. Poza

tym, jeśli do tego czasu nie opracujesz projektu, przerwa

dobrze ci zrobi.

- Może masz rację - odparł z namysłem. - Ostatnio

dość ciężko pracowałem. Dzień odpoczynku w domu mó­

głby być całkiem pożądany.

Libby wypiła łyk kawy, kryjąc uśmiech pobłażania.

Dzień odpoczynku! Biedak, nie widział jeszcze jej kocha­

nych kuzyniątek. Przewidująco pokiwała głową.

- Ale otrzymam coś w zamian - powiedział Joe. - Kie­

dy już udowodnię, czym jest opieka nad domem i dziećmi,

zgodzisz się porzucić pracę. To uczciwy warunek.

- Uczciwy? - zająknęła się Libby. - Jeden dzień w za­

mian za całą moją przyszłość?

- To po co miałbym to robić?

- Żeby przekonać się, czym jest rola matki i żony. Mo­

że wówczas spuścisz nieco z tonu.

- Może - mruknął - choć myślę, że jedynie umocnię się

w swoim przekonaniu.

background image

- Zobaczymy.

- Ale zanim „zobaczymy", dopiszę punkt o nie pracują­

cej żonie. - Skreślił poprawkę uczynioną poprzedniej sobo­

ty przez Libby.

- Teraz sprawa zamieszkania...

- Long Island odpada.

- Connecticut?

- Tylko Nowy Jork. Bez dojazdów!

- Powtarzam, że dzieci potrzebują dużo miejsca do za­

bawy i prawidłowego rozwoju.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że każde dziecko

dorastające w mieście jest nienormalne? - spytała ze zło­

ścią. - Gdzie mieszkałeś, gdy byłeś dzieckiem?

- Na Sześćdziesiątej Piątej Ulicy.

- Ha! Może się więc myliłam. Może masz rację.

- Bardzo śmieszne - Joe zdawał się nie podzielać jej

opinii.

- Oczywiście, w tym co mówisz jest sporo racji - doda­

ła pojednawczo Libby. - Ogród czy duże podwórko byłoby

odpowiednie dla dzieci. Ale jeśli w zamian mają tracić

dwie godziny obecności rodziców...

- Gdybyś nie pracowała...

- W kółko mówisz tylko o jednym! - przerwała mu

ostro. - Odłóż przez chwilą na bok moją karierę i pomyśl

o sobie. O której zwykle zaczynasz pracę?

- Lubię przejrzeć rozkład zajęć, zanim przyjdą pracow­

nicy. Powiedzmy, o ósmej trzydzieści.

- Więc pomyśl. Aby dostać się z Long Island do cen­

trum na wpół do dziewiątej, musiałbyś dojechać samocho­

dem do stacji, powiedzmy, w piętnaście minut. Godzina

jazdy pociągiem plus co najmniej dwadzieścia minut

z Grand Central Station do biura. Godzina i trzydzieści

pięć minut w jedną stronę, czyli z domu musiałbyś wyjść

najpóźniej za pięć siódma. Dzieci jeszcze będą spały.

O której wychodzisz teraz?

background image

- Około ósmej dziesięć.

- Hm. - Skinęła głową. - Zdążyłbyś zjeść z rodziną

śniadanie. Zacznijmy od końca. O której kończysz pracę?

- Wpół do szóstej.

- Więc wracałbyś dopiero na siódmą, a o tej porze małe

dzieci idą już do łóżeczek. Na miłość boską, Joe, w ogóle

nie widywałbyś swoich dzieci! Urosłyby myśląc, że jesteś

jedynie niedzielnym gościem. Chcesz tego?

- Nie. - Rzucił jej badawcze spojrzenie. - Masz rację.

Nigdy nie rozpatrywałem tej sprawy w taki sposób.

- Więc uczyń to, ponieważ gwarantuję ci, że dzieci, gdy

dorosną, nie będą pamiętały o trawie, lecz o ciągłej nieobe­

cności ojca.

- Twój wykład ma sens - zgodził się Joe po krótkim

namyśle. - Życie w mieście ma swoje dobre strony.

- Naprawdę tak myślisz? - popatrzyła niepewnie. Nig­

dy nie przypuszczała, że potrafi ustąpić.

- Oczywiście. Mimo braków w wykształceniu, zacho­

wałem poczucie rozsądku. Zgadzam się, abyśmy pozostali

w mieście. - Uczynił odpowiednią adnotację w kontrakcie.

- Jednakże teraz, gdy będziemy mieli więcej czasu, nie

powinno być problemu z szóstką dzieci.

- Bez problemu! - parsknęła. - Mam trzydzieści lat.

Nawet gdybym się zgodziła i od razu przystąpilibyśmy do

wcielania tego pomysłu w życie, musiałabym praktycznie

co roku rodzić.

- Libby - z pobłażaniem pokręcił głową Joe - jak na

matematyczkę jesteś za mało dokładna. Możesz rodzić co

osiemnaście miesięcy.

- Znakomicie! - zawołała. - Naprawdę uważasz to za

możliwe? W moim wieku?

- Młodsza i tak nie będziesz.

- Nie, ale szybko się zestarzeję, jeśli będę to robić z tobą!

- A chciałabyś robić to ze mną? - Błyszczącym wzro­

kiem spojrzał na jej usta.

background image

- Nie łap mnie za słowa! - ucięła Libby, zaniepokojona

jego zawoalowaną propozycją. Wyobraźnia podsunęła jej

widok potężnego ciała napierającego na nią... Potrząsnęła

głową, aby odpędzić kłopotliwe myśli.

- Dobrze, może jesteś za stara na szóstkę - zgodził się

mrukliwie. - Ograniczymy liczbę dzieci do pięciu.

- Do dwóch.

- Pięcioro i ani jednego mniej.

- Dwoje i... a co się stanie, jeśli będę miała trudności

z poczęciem?

- Cierpliwość i upór czynią cuda. Będziemy próbować

do skutku - wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Mogłam być tego pewna. - Libby rozsądnie zakoń­

czyła rozmowę na ten temat.

- Załatwione. Pięcioro dzieci. - Napisał uwagę na kon­

trakcie.

- Jedyne, co sobie załatwiłeś, to opinię o braku rozsąd­

ku - odparła cierpko. - Na nic się nie zgodziłam.

- Uwzglądnisz to, kiedy otrzymasz kontrakt. - Zauwa­

żył jej pusty kubek. - Dolać ci kawy?

- Nie, dziękuję. - Libby potrząsnęła głową. - Skończ­

my z tym dokumentem. Jestem trochę zmęczona.

- Zaczynasz odczuwać swój wiek? - spytał kpiąco.

- Miałam ciężki tydzień - zignorowała drwinę. - Mój

asystent złapał grypę i musiałam sama przejrzeć wszystkie

testy.

- Studenci mają kłopoty ze zrozumieniem twoich wy­

kładów?

- To raczej ja mam kłopoty - westchnęła. - Łatwiej od­

czytać hieroglify. A student, którego jestem promotorem,

uważa, że skoro ma do czynienia z kobietą, może mówić mi,

co powinnam robić. Nadęty dureń. Oznajmiłam mu, że jeśli

nie zmieni swego postępowania, odeślę go do diabła.

- Czy to obudziło w nim bojaźn bożą?

- Nie mam pojęcia. - Wzruszyła ramionami. - Wybiegł

background image

z pokoju, grożąc mi surowymi konsekwencjami. Od tamtej

pory go nie widziałam.

- Konsekwencjami? - twarz Joego przybrała wyraz po­

wagi. - Jakimi?

- Jeśli dobrze zrozumiałam, jego ojciec zwróci się do

rektora. A może chodziło o matkę?

- Ojciec?

- Uhm - przytaknęła. - To jakiś narwany kongresmen

z zachodnich stanów. Synek jeszcze widocznie nie pojął, że

wypadł z tatusiowej kołyski.

- Trochę się zdenerwowałem.

- Niepotrzebnie.

- Mimo wszystko, nie podoba mi się ta sprawa.

- Takie jest życie.

- A co ze studentem?

- Jeśli się nie zmieni, spełnię swą groźbę.

- Zaskakujesz mnie. Nie przypuszczałem, że jesteś tak

bezlitosna.

- A czy kiedykolwiek próbowałeś dowiedzieć się, jaka

jestem naprawdę? Raczej usiłowałeś dopasować mnie do

swoich dość pokrętnych wyobrażeń o roli kobiety.

- Przesada. Rozsądek podpowiada mi, że jesteś

uprzejmą, realistycznie myślącą osobą. Nawet gdy się

złościsz, jak w tamten piątek, kiedy złożyłaś mi nie zapo­

wiedzianą wizytę. Mimo zdenerwowania potrafiłaś opa­

nować się na tyle, aby wysłuchać moich wyjaśnień.

Również żarty kolegów nie pozbawiły cię tolerancyjne­

go stosunku do ojca, choć cała sytuacja wynikła w zasa­

dzie z jego winy.

- To co innego. Istnieje różnica między moim życiem

osobistym a zawodowym.

- Może, gdyby jakiś mężczyzna... - zaczął mówić Joe,

lecz przerwał widząc ostre spojrzenie kobiety.

- Nie próbuj powiedzieć nic więcej - ostrzegła go Lib-

background image

by - albo dowiesz się, jaka potrafię być, kiedy się złoszczę,

a to mogłoby poróżnić nas do końca życia.

- Niemożliwe - z lekkim uśmiechem odparł Joe. - Ale

co do jednego, masz rację. Za późno już, żeby się droczyć.

Odłóżmy to do następnego razu.

- Świetnie, przynajmniej będę miała na co czekać. -

Libby podniosła się, przeciągnęła i ziewnęła, nie zauważa­

jąc spojrzenia swego towarzysza, który błyszczącymi

oczyma wpatrywał się w jej piersi, wyraźnie rysujące się

pod jedwabną bluzką.

- Skończyłeś już z poprawkami?

- Prawie - odpowiedział. - Jeszcze tylko jedno uzupeł­

nienie do paragrafu o dzieciach.

- Byleby nie jeszcze jedno dziecko.

- Nie. - Joe pisał na marginesie. - Chcę, żeby dzieci

były ochrzczone i wyrastały w wierze katolickiej.

- Chociaż raz jesteśmy zgodni. - Libby spojrzała na

niego ze zdumieniem. - Ale ponieważ ja również jestem

katoliczką, myślałam, że nie trzeba tego zapisywać w kon­

trakcie.

- Ja zaś nie przypuszczałem, że muszę zapisać żądanie,

aby matka i żona przebywała w domu - odparował Joe. -

Lepiej niech wszystko będzie na papierze.

- Czy kiedykolwiek pomyślałeś, żeby sprowadzić sobie

nairzeczoną? Gdybyś się dobrze rozejrzał, to na pewno

znalazłbyś jakąś wioskę w Polsce, gdzie nadal kultywują tra­

dycję.

- Jeszcze uwaga na temat edukacji - powiedział Joe,

nie odpowiadając na pytanie kobiety. - Dzieci będą uczęsz­

czać do szkoły katolickiej.

- Dlaczego?

- Ja też tam chodziłem.

- To niewiele wyjaśnia. Chociaż chyba nie powinnam

winić Kościoła za to, co z ciebie wyrosło.

- ,3togosławić", to lepsze słowo - sprostował Joe, nie

background image

przerywając pisania. - Uważam za istotne, aby szkoła po­

głębiała wartości wyznawane w domu rodzinnym. Szcze­

gólnie w obecnych czasach.

- Jeśli wszystko robisz sumiennie, to szkoła w tym nie

przeszkodzi.

- Ale może pomóc. Czytałaś raport o stanie amerykań­

skiej oświaty?

- Oczywiście. Jestem przecież wykładowcą. Uważam,

że nie wszystkie szkoły spełniają oczekiwania społeczeń­

stwa. Zajmują się zbyt wieloma rzeczami, zamiast zapew­

nić uczniom solidne podstawy wychowania.

- Nie interesują mnie przyczyny, chcę jedynie uniknąć

skutków.

- W Nowym Jorku jest wiele znakomitych szkół publi­

cznych!

- Lecz także jest wiele złych, a nie będę eksperymento­

wał na własnych dzieciach. - Odłożył maszynopis na stolik

i podniósł się. - Chodź, odwiozę cię do domu.

- Dzięki - uśmiechnęła się Libby, choć w głębi duszy

czuła niezadowolenie, że spotkanie dobiegło końca. Ale

mogła za to winić jedynie siebie. Pierwsza wstała, sugeru­

jąc, że chce już opuścić mieszkanie Joego.

- Libby, mam do ciebie wielką prośbę. Jest środa. -

Jessie zamknęła za sobą drzwi do mieszkania przyjaciółki.

- Nie wiem, w jaki sposób połączyć obie informacje,

ale chętnie posłucham. Chodź do kuchni, piekę ciasto.

- Dobrze - Jessie podreptała za nią. Spojrzała na cie-

mnoczekoladową masę stojącą w misce na stole. - Co to?

- Miał być tort - mruknęła z powątpiewaniem Libby. -

Ale nie wychodzi.

- Za mało cukrupudru?

- Czegoś za mało. - Libby spróbowała zamieszać cia­

sto. - Cholera! Nie powinien się tak kleić!

- Możesz użyć ciasta w proszku - zaproponowała Jessie.

background image

- W tym cały problem. - W głosie Libby brzmiało znie­

chęcenie i gorycz.

- W czym?

- Że mężczyzna potrafi upiec ciasto, a ja nie. Wiesz -

Libby polizała końce lepkich palców - że w zeszłym tygo­

dniu zrobił niesamowity tort rumowy? Zaniosłam kawałek

mojej mamie, nie mogła wyjść z zachwytu. I nawet nie

wiedziała, że to dzieło mężczyzny, z którym jakoby mam

się pobrać.

- To zakontraktowany narzeczony zna się na gotowaniu?

- Jak profesjonalista - przyznała Libby. - Dlaczego ja

tak nie potrafię?

- Panno Michałowski! - zawołała Jessie. - Urażono

pani kobiecą dumę!

- Co takiego? - spytała zdumiona Libby.

- Wściekasz się, bo będąc kobietą powinnaś upitrasić

lepsze ciasto. Przy okazji, jak idą negocjacje?

- Trudno powiedzieć. - Libby wzruszyła ramionami. -

Przeglądaliśmy kontrakt w sobotę, u Joego. Od tamtej pory

się nie widzieliśmy.

- Cztery dni. Powinnaś zadzwonić.

- Teraz moja kolej, żeby otrzymać dokument.

- Zadzwoń. To cię do niczego nie zobowiązuje.

- Tak możesz uważać ty, ale Joe? - Libby zmoczyła

ścierkę i zaczęła czyścić blat stołu.

- Co to znaczy?

- Że brak mi pewności - odpowiedziała. - Joe Lando­

wski jest... bardzo nietypowym mężczyzną.

- Wiem coś o tym - rozmarzyła się Jessie. - W żadnym

filmie nie widziałam kogoś równie wspaniałego. Nad jego

kołyską musiała czuwać dobra wróżka.

- Wcale nie jest nadzwyczajny.

- Powinnaś włożyć okulary.

- Raczej zatyczki do uszu.

- Co?

background image

- Nie o to chodzi, jak wygląda, ale co mówi - sprecy­

zowała Libby.

- Aż tak jest zadufany w sobie?

- Nie. - Libby zastanowiła się, płucząc miseczkę. -

Chyba nie o to chodzi.

- Więc o co?

- Może... jest tradycjonalistą - odparła Libby. - Nie

broni pracować wszystkim kobietom, chce tylko, żeby jego

żona była w domu.

- Aaaa... - pokiwała głową Jessie. - Już gdzieś to

słyszałam.

- Ja nie. Do tej pory. W dodatku nie wiem, co mam

z nim począć.

- Na twoim miejscu wiedziałabym - zachichotała Jes­

sie. - Ten facet to istny dynamit. A te muskuły!

- Uhm - Libby odwróciła się w stronę zlewu, nie podej­

mując dalszej rozmowy. Jej związek z Joem był sprawą

zbyt osobistą, aby mogła podzielić się wrażeniami nawet

z tak dobrą przyjaciółką, jak Jessie.

- Jak on cię traktuje? - ciekawość Jessie wyraźnie

wzrosła.

- Jak przyjaciela domu.

- To nie brzmi zbyt zachęcająco.

- Czasami jest miło - powiedziała niepewnie Libby, po

czym szybko dokończyła: - Na początku domagał się, aby

potraktować pracę nad kontraktem tak, jak byśmy napra­

wdę mieli zamiar się pobrać. A teraz czasem myślę, że

zapomina, iż całe negocjacje to czysta fikcja. I traktuje

sprawę zbyt poważnie.

- Za bardzo wszedł w rolę - mruknęła Jessie.

- Ja chyba też - przyznała się Libby. - Złoszczę się,

kiedy krzyczy, abym porzuciła pracę i zajęła się dziećmi.

Wypuściła wodę ze zlewu i dodała w zamyśleniu:

- Wiesz, spędziłam w niedzielę całe popołudnie z ma-

background image

mą i ani razu nie spytała, czy mam chłopaka. Co więcej,

robiła właśnie sweter dla wujka Pawła!

- Nie rozumiem - wtrąciła Jessie.

- Mama ma na wpół wykończony dziecięcy sweterek,

nad którym zawsze pracuje, gdy do niej przychodzę. To

taki subtelny sposób zwrócenia uwagi, że wciąż nie ma

wnuków... Przestań chichotać. To nie jest śmieszne. -

Libby ostro spojrzała na przyjaciółkę.

- Przepraszam. A to historia!

- To obłęd - sprostowała Libby. - Lecz negocjacje nad

kontraktem zapewniły mi spokojne dni, jakich nie miałam

od czasu ukończenia studiów.

- Warto było.

- Tak - zgodziła się Libby, choć nie była pewna, czy mówi

prawdę. Może po prostu zamieniła jedne kłopoty na inne?

Głos Jessie przerwał jej rozmyślania.

- W zasadzie przyszłam, aby spytać cię, czy mogłabyś

posiedzieć u mnie w mieszkaniu od siódmej do ósmej trzy­

dzieści?

- Oczywiście - Libby spojrzała na zegar wiszący na

ścianie. - Co mam robić?

- Po prostu być. Dzwonił facet z mojej firmy. Wracając

do domu, chce dostarczyć pewną przesyłkę, na której mi

bardzo zależy. Tymczasem dziś mam dyżur przy telefonie

porad prawnych i...

- Nie ma sprawy. Będę mogła przynajmniej w spokoju

zająć się sprawdzianami.

- Dziękuję, Libby. Jestem ci bardzo wdzięczna.

- Spóźniłeś się- Zygmunt spojrzał karcąco na Frydery­

ka, który z głębokim westchnieniem opadł na krzesło.

- Kserokopiarka w bibliotece była zepsuta i straciłem

sporo czasu szukając punktu usługowego. Mam duplikaty

kontraktu. Czy to dla mnie? - spojrzał z nadzieją na pełną

szklankę.

background image

Kazimierz skinął głową.

- Przed chwilą zamówiliśmy.

- I co? - spytał Zygmunt, odczekawszy, aż Fryderyk

pociągnie głęboki haust whisky. - Dlaczego debatowali

nad tym tak długo? Dziś jest czwartek, a kontrakt dostar­

czyliśmy w zeszły piątek.

- Spokojnie, Zygmuncie. Spokojnie. Nie minął nawet

tydzień. - Fryderyk wręczył kopie umowy dwóm pozosta­

łym mężczyznom.

Kazimierz skrzywił się i sięgnął do kieszeni marynarki

po okulary.

- Mm. - Zygmunt przebiegł wzrokiem dokument.

- Nieźle się bawią, prawda? - westchnął Fryderyk. -

Czy muszą rozpatrywać wszystko punkt po punkcie?

- Haftowany obrus. - Kazimierz uśmiechnął się do

swoich wspomnieli. - Moja babka miała taki.

- Joego również! - warknął Fryderyk. - Stąd mu to

przyszło do głowy.

- Pierzyna! - nie wierzył oczom Zygmunt.

Kazimierz spojrzał na niego znad okularów.

- Najważniejsze, że się widują.

- Właśnie - przytaknął Fryderyk. - Ale nie mogę pojąć,

dlaczego podjęli negocjacje. Może potrzeba im rady kogoś

starszego i bardziej doświadczonego... To tylko luźna uwa­

ga - dodał widząc spojrzenia przyjaciół.

- Nie jestem pewien - odezwał się zamyślony Zygmunt

- lecz podejrzewam w tym pewien podstęp.

- Co takiego? - spytał Fryderyk.

- Zadanie komuś niepotrzebnej pracy tylko po to, aby

mu zapewnić zajęcie. Czasem stosowałem to wobec swo­

ich studentów.

- Zajęcie?! - Fryderyk nie posiadał się z oburzenia.

- Bardzo pomysłowy sposób - parsknął Kazimierz. -

Nawet spóźniłeś się na spotkanie, bo nie mogłeś skopiować

dokumentu.

background image

- Ha! - Fryderyk upił następny łyk whisky. - Przysłu­

żyłbym się sprawie, gdybym ogłosił go publicznie!

- Nie zniechęcaj się - odparł Kazimierz. - Mam uczu­

cie, że oboje wpadną we własne sidła.

- Może masz rację - skinął głową Zygmunt. - Spójrz na

punkt pierwszy. Zgadzają się zamieszkać w Nowym Jorku.

- To jedyna rzecz, na którą się zgadzają.

- Ogólnie biorąc, tak - powiedział Kazimierz. - Ale

ustępują i w innych. Joe zgodził się zatrzymać gospodynię,

a Libby zwiększyła proponowaną przez siebie liczbę dzieci

do dwóch.

- Spójrzcie tutaj - Zygmunt szczupłym palcem stuknął

w kartkę. - W naszym kontrakcie nie było mowy o wycho­

waniu. To ich pomysł. Kontrakt się rozrasta, a to chyba

pomyślny objaw.

- Mówiłem, że może się udać - triumfował Fryderyk.

- Jak dotąd - powiedział ostrożnie Kazimierz. - Nie

wolno nam teraz popełnić żadnego błędu.

- Na przykład? - spytał Zygmunt.

- Nie możemy wtrącać się do ich gry i próbować przy­

śpieszyć jej zakończenie. - Kazimierz spojrzał uważnie na

Fryderyka. - Zajęli się kontraktem, bo uważają, że w ten

sposób damy im spokój. Jedno nieopatrzne słowo i cała

sprawa pójdzie na marne.

- Racja - mruknął Zygmunt.

- A co z tą pościelą?

- Do diabła z pościelą, co z łóżkiem?

- Posłuży im dobrze, jeśli naprawdę dostaną puchową

kołdrę- podsunął Kazimierz.

- Znakomity pomysł - Jasnoniebieskie oczy Fryderyka

błysnęły łobuzersko. - Na przyszłość będą bardziej uważać

na słowa.

- Masz jakiś pomysł? - spytał Zygmunt.

- Hm. - Fryderyk pokiwał głową. - Znam fabrykę,

w której używają pierza do wyrobu poduszek. Chyba do-

background image

stałbym trochę puchu na kołdrę. - Pytająco spojrzał na

pozostałych.

- Spróbujemy?

- Oczywiście - odparli zgodnym chórem.

- Poza tym - Zygmunt przybrał niewinną minę - speł­

nimy tylko ich życzenie. Pozostali przytaknęli.

i

background image

ROZDZIAŁ

7

W piątek Libby uznała, że w tym tygodniu nie może

liczyć na niespodziewaną wizytę Joego. Nawet nie zatele­

fonował. Postanowiła więc zaczekać, aż przyniosą jej kon­

trakt lub sama zadzwonić w poniedziałek z pytaniem, czy

nadal ma chęć zaopiekować się jej małymi kuzynami.

- Pozwól, pomogę ci. - Jessie podbiegła korytarzem na

widok obładowanej zakupami Libby, która niezręcznie usi­

łowała włożyć klucz do zamka.

- Dzięki. - Libby pchnęła drzwi i obie weszły do środka.

- Wyglądasz, jakbyś potrzebowała o wiele większej po­

mocy - stwierdziła krytycznie Jessie, przyglądając się mo­

krym od potu włosom przyjaciółki, jej bladej cerze i zmię-

toszonej bluzie, którą miała na sobie.

- Potrzebuję dużej szklanki z czymś zimnym. - Libby

rzuciła aktówkę na kanapę i zajęła się rozpakowywaniem

zakupów. - Przez całą drogę do domu miałam przed oczami

zmrożoną colę. Napijesz się?

- Jasne. - Jessie weszła do kuchni. - Marzyłam o czymś

podobnym. Rano w adwokaturze popsuła się klimatyzacja

i w pokojach było chyba ze trzydzieści stopni!

background image

- Trzydzieści było na zewnątrz.

- Nie, tylko dwadzieścia pięć - poważnie odpowiedzia­

ła Jessie.

- Naprawdę? - roześmiała się Libby. - Możesz mi po­

móc rozpakować to, co przyniosłam? Poszukam coli.

Chcesz kawałek tortu?

- Tego, który robiłaś ostatnio?

- Tak. W końcu użyłam ciasta w proszku. Smakuje

znakomicie.

- Skoro tak twierdzisz...

Libby napełniła lodem dwie szklanki i wlała colę.

- Czuj się jak u siebie. Za kilka minut wrócę. Koniecz­

nie muszę wziąć prysznic.

Pięć minut później stwierdziła, że na powrót stała się

ludzką istotą. Chłodna woda zmyła pot i kurz z jej ciała

i przywróciła świeżość. Libby włożyła cienką, bawełnianą

bluzkę i wróciła do salonu. Jessie siedziała na krawędzi

kanapy, zamyślonym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń.

- Zapadłaś w śpiączkę czy medytujesz? - Libby wzięła

do ręki szklankę i upiła spory łyk zimnego napoju.

- Co przechowujesz w swoim gabinecie? - spytała Jessie.

- Nic, oprócz kurzu. Dlaczego pytasz?

- Wygląda na to, że kurz czymś zaowocował.

- O czym ty mówisz? - Libby nie przejawiała większe­

go zainteresowania rozmową. Była zmęczona i zniechęco­

na brakiem wiadomości od Joego.

- Nie wiem, co to jest. Wygląda jak worek.

Libby podniosła się i szybkim krokiem podeszła do drzwi.

W progu swego maleńkiego gabinetu stanęła, zamrugała

oczami i spojrzała ponownie. Przedmiot nie zniknął.

- Co to, do diabła? - wskazała na olbrzymią, różową

bryłę, niemal całkowicie wypełniającą przestrzeń za biur­

kiem.

- Pytałam pierwsza. - Jessie stanęła obok.

Libby podeszła bliżej i niepewnie wyciągnęła palec.

background image

Materiał był gładki i skrywał w swym wnętrzu coś bardzo

miękkiego. Coś...

- Och, nie! -jęknęła Libby.

- Masz przeczucie?

- Raczej obawy - warknęła Libby. - Weź za jeden

koniec i pomóż mi wytaszczyc to do salonu. Obejrzymy

dokładnie.

- Osobiście - Jessie chwyciła jeden z wystających ro­

gów - widziałam już wszystko, co chciałam.

- Ciągnij. - Libby pomału sunęła w stronę drzwi.

Jessie usiadła na kanapie i popatrzyła znad krawędzi

szklanki.

- Pasuje do tapet - zauważyła. - I zajmuje większą

część podłogi.

- Cholera. Wiesz, czym jest to monstrum?

- Nowoczesna rzeźba? Zemsta niezadowolonego stu­

denta?

- Prawie. Zemsta niezadowolonego ojca.

- Skąd wiesz?

- Bo mój ojciec jest jedyną osobą, która poza mną ma

klucz do tego mieszkania. Ale się pomylił. Nie ja o to

prosiłam, chociaż z chęcią zatrzymałabym pościel.

- Słuchając ciebie, mam wrażenie, że czytasz słownik.

Wszystkie wyrazy znam, ale nie układają się one w żadną

logiczną całość.

- To kołdra. Mówiąc ściślej, puchowa kołdra. Pierzyna.

- Pierzyna? - Jessie trąciła przedmiot nogą. - Dlaczego

jest tak wściekle różowa?

- Nie wiem - Libby wzruszyła ramionami. - Nic mnie

to nie obchodzi. To wina Joego.

- Lubi różowe pierzyny? - Jessie porozumiewawczo

podniosła jedną brew.

- Lubi być uciążliwy. Zażądał od panny młodej wyprawy.

- A twój ojciec potraktował to poważnie? - parsknęła

Jessie.

background image

- Jak widzisz. To oznacza, że dostarczył także kontrakt.

-1 dał mi powód, żeby skontaktować się z Joem, pomyślała

z nieoczekiwaną radością. Wbiegła do gabinetu. Doku­

ment leżał na biurku. Libby chwyciła kartki, wróciła do

salonu i potknęła się o różowy, monstrualny pagórek.

- To musi zniknąć - oznajmiła.

- Zgadzam się. - Jessie wysączyła ostatnią kroplę coli.

- Tylko gdzie?

- Joe wpisał to do kontraktu. Niech się sam martwi.

- Znakomity pomysł - przytaknęła Jessie. - Gdzie ją

schowasz do czasu jego przybycia?

- Nigdzie. Zwlekałby całymi tygodniami. Ale gdy zo­

baczy tego potwora pośrodku własnego mieszkania...

- Dobrze, a jak chcesz mu to dostarczyć?

- Taksówką - Libby zrobiła mądrą minę. - Wiele firm

używa ich do przekazywania drobnych przesyłek.

- To nie jest drobna przesyłka - przytomnie zauważyła

Jessie.

- Nieważne. Zaczekaj chwilę. Zadzwonię na postój,

a potem razem zniesiemy to na dół.

- Od czego ma się przyjaciół? - mruknęła zrezygnowa­

na Jessie. - Zatelefonujesz też do Joego?

- Nie. Uciekłby z domu.

- Znakomicie. Zaskoczenie jest połową wygranej. Tyl­

ko że jeśli na przykład naprawdę wyszedł, to aresztują cię

za śmiecenie i włóczęgostwo. Raz kozie śmierć, dzwoń po

taksówkę.

Dopiero we wnętrzu samochodu Libby uświadomiła so­

bie, że nie ma pojęcia, w jaki sposób sama zataszczy kołdrę

pod drzwi mieszkania Joego. Nerwowo zagryzła wargę,

zastanawiając się, czy taksówkarz okaże swą pomoc. Chy­

ba nie, pomyślała wspominając jego rozbawienie, gdy

wsiadała. Nie tylko pozostał w aucie, ale jeszcze zażądał

podwójnej opłaty.

background image

Mężczyźni, pomyślała z niechęcią. Taksówka zatrzyma­

ła się przed okazałym budynkiem.

- Ktoś na ciebie czeka, kotku? - zarechotał kierowca.

Libby rzuciła mu wątły uśmiech i dołożyła spory napi­

wek w nadziei, że w ten sposób poruszy sumienie mężczy­

zny. Wygramoliła się z taksówki i z przerażeniem obserwo­

wała, jak kołdra z wolna wypełnia pozostawioną lukę.

- Jak masz zamiar wnieść to do środka? - Taksówkarz

podrapał się w łysiejącą głowę, obserwując zmagania kobiety.

- Mógłby mi pan pomóc.

- Nic z tego - potrząsnął głową. - Nie było umowy.

- A gdzie pańska rycerskość wobec kobiet?

- To Nowy Jork, droga pani!

- Bardziej przypomina Hades. - Libby czuła ściekające

po jej plecach strumyki potu.

- Proszę się odsunąć - zamruczał niechętnie kierowca. -

Widzę, że jeśli chcę odzyskać mój wóz, muszę wyciągnąć to

coś na zewnątrz. Ale nie będę tego taszczył ani kroku dalej.

- Zgoda. - Libby była skłonna zaakceptować każdą

formę pomocy. Z cichym poszumem kołdra wyślizgnęła się

z taksówki i wylądowała na piersi mężczyzny. Kierowca

zerknął na Libby.

- Warto mieć trochę krzepy.

- Mam jej bardzo dużo, tylko źle zlokalizowaną.

- Na jedno wychodzi. Proszę wyciągnąć ręce, owinę to

wokół pani.

- Dziękuję.

Kołdra ciasno otuliła ciało Libby.

- Gdzie pani jest? - dobiegł jej uszu stłumiony głos

taksówkarza.

- Doskonale pan wie, gdzie jestem! - straciła cierpliwość.

- Spokojnie. Chodzi mi o to, że zakryłem pani głowę.

Przydałoby się odsłonić chociaż oczy.

- Mógłby pan to zrobić? - Libby zmusiła się, aby mó­

wić spokojnie. Kierowca odchylił róg kołdry.

background image

- Proszę bardzo - mruknął i wyszczerzył zęby. - Wy­

gląda pani niesamowicie.

Libby usiłowała nie zwracać na niego uwagi.

- Czy byłby pan uprzejmy otworzyć mi drzwi?

- Z przyjemnością. - Chwycił za klamkę.

Libby weszła do przestronnego holu, z radością witając

chłód klimatyzowanego wnętrza. Minęła strażnika, który

udawał, że jej nie dostrzega, i weszła do windy. Miała

nadzieję, że nikt więcej nie wsiądzie. Niestety, na pier­

wszym piętrze oczekiwała para małżonków w średnim

wieku.

Libby usiłowała zachowywać się nonszalancko. Patrzy­

ła w podłogę.

W końcu towarzysząca jej kobieta nie wytrzymała

i zwróciła się w stronę męża.

- Charlie, przecież jesteś psychiatrą. O co tu chodzi? -

wskazała na poczerwieniałą Libby.

Charlie oderwał skupione spojrzenie od dębowych ścian

windy i obrócił twarz w kierunku dziewczyny.

- Co to dla ciebie oznacza, moja droga? - spytał łagod­

nym, uspokajającym tonem.

- Niekompetencję zawodu psychiatry! - warknęła Lib­

by, tracąc resztki cierpliwości.

- Och! - fuknęła kobieta. - Chcieliśmy jedynie pomóc.

Winda zatrzymała się i Libby wyszła na korytarz, ciąg­

nąc za sobą kołdrę niczym tren.

- Głupe'k! - mruknęła.

Gdy dotarła do drzwi mieszkania Joego, była nie tylko

wyczerpana fizycznie, ale również zdesperowana. Nawet

radość z oczekiwanego spotkania nie mogła przesłonić fa­

ktu, że przyszło jej paradować po mieście z kołdrą na ple­

cach. Bardzo śmieszne. I niepodobne do jej awykłego za­

chowania. Zawsze lubiła wszystko dokła3n]ie przemyśleć,

nim podjęła jakiekolwiek działanie. Związefcz Joem dziw-

background image

nie na nią wpływał i chyba nie były to zmiany na lepsze.

Z wściekłością wdusiła przycisk dzwonka.

W drzwiach ukazał się Joe. Uniósł brwi i spojrzał na

stojącą w progu postać.

- Co to za święto?

- Dzień głupich żądań o puchową kołdrę. - Libby wto­

czyła się do salonu, gdzie zrzuciła swe brzemię.

- To jest pierzyna? - Joe popatrzył na podłogę.

- Pierzyna. - Libby opadła na krzesło, ignorując kana­

pę. Na jakiś czas miała dość wygód.

- Po co ją przyniosłaś? - spytał Joe.

- Prosiłeś o nią. Teraz radź sobie sam.

- Sadystka. - Spojrzał na nią spod oka.

- Uważam to raczej za brak ciągot masochistycznych

z mojej strony. - Libby uśmiechnęła się kwaśno. Czuła, że

w obecności Joego wracają jej siły. - Przeszkadzam ci?

- Skądże. Czy obecność pierzyny świadczy o tym, że

otrzymałaś kontrakt?

- Owszem. - Wyjęła dokument z torebki.

- Świetnie. Przejrzymy go dzisiaj.

Skąd ta pewność, że mam wolny wieczór? pomyślała

Libby, lecz nie zaprotestowała. Kłamstwo pozbawiłoby ją

towarzystwa Joego.

- Wyglądasz, jakbyś raczej powinna znaleźć się pod tą

pierzyną, niż w niej chodzić po mieście. - Łagodnie roz­

czesał końcami palców jej spocone włosy.

Libby drgnęła pod jego dotknięciem. Poczuła ogarniają­

cą ją falę ciepła, która nie miała nic wspólnego z upałem

panującym na zewnątrz. Siedziała nieruchomo, pozwalając,

aby dłoń mężczyzny przesunęła się po jej policzku i sięgnęła

ucha. Czuła suchość w ustach. Wzrok miała wlepiony w jas-

nożółty materiał koszuli opinającej szeroką pierś Joego.

- Jesteś cała rozpalona - powiedział. - Chcesz coś zi­

mnego do picia?

- Z rozkoszą -wysapała.

background image

- Zaraz wrócę. Zostań tutaj. Powinnaś wiedzieć, że

w taką pogodę nie zakłada się kołdry.

- Wcześniej nie miałam podobnych doświadczeń -

mruknęła.

- Kobiety! - parsknął Joe. - Mężczyzna miałby więcej

rozsądku.

- Szczególnie ten, który domagał się, abym miała pie­

rzynę...

- Już dobrze. Wczoraj przygotowałem coś specjalnie

dla ciebie.

- Naprawdę? - spytała z zaciekawieniem, lecz Joe

zniknął już w kuchni. Myślał więc o niej? To mało prawdo­

podobne. Libby była realistką. Nawet jeśli Joe okazywał

zainteresowanie jej osobą, nie mogło kryć się za tym nic

więcej. Zresztą nawet ona sama nie była pewna swych

uczuć. Dlaczego ją tak pociągał? Był przystojny, ale nie

oszałamiająco. Miał znakomitą posturę, ona jednak nigdy

nie zwracała uwagi na męską budowę. Odznaczał się by­

strością i rozsądkiem, ale w swoim czasie Libby poznała

wielu inteligentnych mężczyzn. Bawiło ją jego poczucie

humoru, lecz z drugiej strony potrafił być drażniący ze

swymi teoriami na temat małżeństwa. Cóż więc się stało?

Każde spotkanie z nim wywoływało nadzieję na następne.

Dziwne. Niepokojąco dziwne. Co miała począć w tej sy­

tuacji?

Podeszła do kołdry, obróciła ją i zanurzyła się w jej

puchowym wnętrzu. Przesada z tą miękkością, pomyślała.

Jej ciało dotykało podłogi.

- Co robisz? - dobiegł ją głos Joego. Z głową schowaną

w puchu nie słyszała, kiedy nadchodził.

Podniosła głowę i spojrzała. Na wysokości oczu miała

parę zniszczonych błękitnych adidasów. Przesunęła wzro­

kiem w górę muskularnych nóg.

Łoskot upadającej w pobliżu paczki spowodował, że

szybko opuściła głowę, wstydząc się własnych myśli. Pa-

background image

trzyła na niego, jakby był smakowitym kąskiem do schru­

pania.

- Nie masz zamiaru otworzyć? - Joe usiadł obok.

- Otworzyć?

- Przyniosłem ci prezent - rzucił niecierpliwie i wska­

zał na paczkę.

- Naprawdę? - Bez zainteresowania popatrzyła we

wskazanym kierunku.

- Dobrze się czujesz? - Zerknął na jej poczerwieniałą

twarz. - Mam nadzieję, że mózg ci się nie zagotował od

spacerów w kołdrze.

- Nie, tylko straciłam dobrą opinię - zachichotała na

wspomnienie spotkania w windzie. - Napiłabym się czegoś.

- Przepraszam, zapomniałem. To przez ten prezent. -

Joe wręczył jej napoczętą butelkę piwa. Libby popatrzyła

niepewnie. Picie z jednego naczynia było bardzo... pod­

niecające.

- Jak nie chcesz, pójdę po colę - zaproponował.

- Nie, w porządku. Ważne, aby było mokre. - Przełknę­

ła solidną porcję aromatycznego, chłodnego napoju. -

Dzięki.

Zwróciła mu butelkę. Joe wypił łyk, po czym chwycił

Libby delikatnie za głowę i obrócił ją w stronę leżącego

pakunku.

Kobieta rozdarła papier i wyjęła zawartość paczki. Tę­

pym wzrokiem spojrzała na towarzysza, domagając się

wyjaśnień.

- Co to jest?

- Obrus oraz przybory do haftowania... część twojej

wyprawki. - Joe był najwyraźniej dumny z siebie. - Nig­

dzie nie mogłem ich kupić, dopiero Agnes przypomniała

sobie, że w zeszłym roku kontaktowaliśmy się z pewnym

zakładem w Iowa...

- Agnes? - z niewinną miną zapytała Libby.

background image

- Moja sekretarka. Zadzwoniła do nich i zakupiła kom­

plet. Przysłali ekspresem.

- Nie powinieneś robić sobie tyle kłopotu - mruknęła

Libby szyderczo.

- Drobiazg. Lubię pomagać.

Jeszcze jedna podobna pomoc i skończę w zakładzie dla

umysłowo chorych, pomyślała Libby. Najpierw obdarzył ją

różową pierzyną wielkości słonia, a teraz pracą, którą w naj­

lepszym wypadku ukończy na swe czterdzieste urodziny.

Spojrzała spod wpół przymkniętych powiek, zastanawia­

jąc się, czy przypadkiem znów nie padła ofiarą niewczesnego

żartu. Na twarzy Joego malowało się zadowolenie. Libby

uznała, że nie pora na próżne dyskusje i odłożyła prezent.

- Chcesz jeszcze? - spytał Joe wyciągając butelkę.

Przecząco potrząsnęła głową. Joe wysączył resztki piwa,

odstawił butelkę i wyciągnął się obok leżącej kobiety.

- Niezbyt to pasuje do moich wspomnień - mruknął.

- Często tak bywa, że nosi się w sercu wyidealizowany

obraz przeszłości. Ciekawi mnie, jak twoja babcia wytrzy­

mywała w lecie pod czymś takim. Nawet teraz, mimo kli­

matyzacji, jest mi gorąco. Wyobrażasz sobie, co będzie,

gdy upał wzrośnie?

- Pomyśl raczej o zimie, gdy szyby będą pękać od

mrozu...

- Nie wygłupiaj się.

- Leż spokojnie, pokażę ci, że nie masz racji.

Pomimo wewnętrznych oporów Libby spełniła jego prośbę.

- Mmm... - Joe przysunął się bliżej. Poczuła, jak jej

mięśnie tężeją pod dotykiem ciała mężczyzny.

- Czegoś brakuje - mruknął Joe.

- Naprawdę? - Libby odczuwała ciepło bijące od jego

ciała, przenikające nawet poprzez materiał ubrania. Jej gołe

ramię dotykało muskularnej piersi mężczyzny. Nerwowo

zwilżyła usta końcem języka. Jej ciałem wstrząsnął

dreszcz.

background image

- Może powinniśmy spróbować inaczej - usłyszała sło­

wa Joego, była jednak zbyt zajęta kontemplacją jego bli­

skości, aby podjąć rozmowę. Niespodziewanie otoczył ją

ramionami, przewrócił na bok i przytulił plecami do siebie.

- Co robisz? - spytała.

- Próbuję znaleźć wygodną pozycję - westchnął. - To

niełatwe zadanie.

Drgnął niespokojnie i położył dłoń na piersi Libby. Ko­

bieta poruszyła biodrami i nieoczekiwanie poczuła tward­

niejącą męskość.

- Joe... - zaczęła niepewnie.

- Ciii - oparł brodę na jej ciemieniu i przytulił się moc­

niej. - Sprawdzamy przydatność kołdry.

Nie, sprostowała go w myślach, sprawdzamy, ile wy­

trzymam. Zamknęła oczy i rozluźniła się. Nacisk jego ciała

pobudzał rozkoszny dreszcz przebiegający po jej skórze.

Czuła, jak wzbiera w niej gwałtowna namiętność. Nagle

Joe wsunął lewą dłoń pod jej bluzkę. Libby instynktownie

wstrzymała oddech, lecz gdy jego ręka powędrowała ku

górze, muskając jej żebra, wydała głębokie westchnienie.

Poczuła delikatny nacisk jego palców na swoją lewą pierś.

Zamknęła oczy i ponownie wstrzymała oddech, czekając,

co będzie dalej.

Namiętność i pożądanie narastały olbrzymią, trudną do

opanowania falą. Joe trzymał teraz jej obie nagie piersi,

pozwalając ciepłu swych dłoni przeniknąć w głąb ciała

kobiety. Rozpoczął delikatny masaż, przesuwając palcami

po aksamitnej skórze i dotykając stwardniałych sutków.

Cichy jęk wydobył się zza zaciśniętych zębów Libby.

Wtuliła się mocniej, czerpiąc rozkosz z podniecenia męż­

czyzny. Lewa ręka Joego poczęła sunąć w dół, minęła

brzuch i talię...

Libby poruszyła się i otworzyła usta, lecz nie padło

z nich ani jedno słowo. Co miała powiedzieć? Nie potrze­

bowała opisywać tego, co się z nią działo w obecności

background image

Joego; było to aż nadto widoczne. I nie chciała, aby zaprze­

stał swych działań. Jeszcze nie teraz. Za chwilę. Jej myśli

uleciały jak spłoszone ptaki - poczuła męską dłoń we­

wnątrz swych dżinsów.

Sapnęła kilkakrotnie, a jej smukłym ciałem wstrząsnął

dreszcz. Joe sięgał coraz dalej. Libby wyprężyła się.

- Joe!... - chciała zaprotestować, lecz wyzwolona na­

miętność zmieniła ton jej głosu.

- Wszystko w porządku. - Mężczyzna ułożył ją na ple­

cach i uniósł się na przedramionach.

- Nie powinieneś... chcę...

- Cokolwiek zechcesz. - Jego ochrypły głos podsycił

jej pożądanie. Mężczyzna powoli cofnął dłoń, łaskocząc

palcami jej rozpłomienioną kobiecość.

- Jesteś tak cudowna - powiedział. - Nie zrobię nic, na

co nie masz ochoty.

- Nie o to chodzi. Kłopot w tym, że za bardzo tego

pragnę. Muszę...

Jęknęła, gdy gorące usta Joego dotknęły jej nabrzmiałej

piersi. Jej opór mięknął, znikał bezpowrotnie. Przesunęła

palcami po czuprynie mężczyzny, przyciskając jego twarz

do swego ciała.

- Nie na podłodze. Nie z tobą - zamruczał Joe, niespo­

dziewanie prostując potężną sylwetkę. Uniósł partnerkę

w ramionach, przytulając ją do szerokiego torsu.

- Pójdziemy do sypialni - powiedział.

Rzekł pająk do muchy, przemknęło przez głowę Libby,

ale nie próbowała stawiać oporu. Oparła czoło o ramię

mężczyzny. Nie chciała patrzeć mu w oczy. Obawiała się

tego, co mogłaby w nich wyczytać. Nie chciała nawet my­

śleć. Pragnęła jedynie czuć jego pieszczoty. Była dorosłą

kobietą, na tyle dojrzałą, aby znać konsekwencje własnego

postępowania. Odepchnęła natrętne myśli. Chciała choć

przez kilka chwil żyć pełnią życia.

background image

ROZDZIAŁ

8

Senny uśmiech pojawił się na nieco nabrzmiałych

ustach Libby. Przeciągnęła się niczym kotka. Stopą dotknę­

ła ciepłej, porośniętej włosami, męskiej łydki.

Zaskoczona otworzyła szeroko oczy. Obok spoczywała

wspaniale rzeźbiona sylwetka śpiącego mężczyzny. Przed

oczyma Libby stanęły palące wspomnienia minionego wie­

czoru. Spojrzała na twarz Joego, aby upewnić się, czy

naprawdą jeszcze śpi. Czy wciąż odpoczywa po wybuchu

namiętności, który połączył ich kilka godzin temu.

Rysy mężczyzny były słabo widoczne w półmroku.

Wzrok Libby przesunął się na jego piersi i brzuch. Wstrzy­

mała oddech, gdyż poczuła na nowo budzące się uczucie.

Szybko zgasiła iskrę pożądania. Powinna uczynić to wcześ­

niej, zanim znalazła się w łóżku Joego, słuchając jedynie

własnych zmysłów i zupełnie ignorując szept rozsądku.

Lecz nawet świadomość popełnionego błędu nie wywołała

w niej skruchy po tym to, co się stało.

Rozkosz przeniknęła ją z nową siłą. Minione zdarzenia

były niewiarygodnym doświadczeniem. Czymś niezwy­

kłym. Miłość, jaką zaproponował jej Joe, niosła w sobie

background image

olbrzymi ładunek emocji. W jego ramionach zapomniała

o wszelkich zahamowaniach. Stała się gorącą, zmysłową

kobietą, potrafiącą jednocześnie brać i dawać. Po raz pier­

wszy w życiu zrozumiała, dlaczego niektórzy ludzie potra­

fią zaryzykować wszystkim w obronie kochanka. Ale...

mimo wszystko, pójście do łóżka z Joem należało zaliczyć

do błędów.

Po pierwsze, stało się to zbyt szybko. Miała jeszcze

sporo pytań dotyczących jego osoby. Zbyt wiele dokuczli­

wych wątpliwości, które stawiały ich dalszy związek pod

znakiem zapytania. Jak echo powróciły słowa Joego, który

stwierdził, że Myrna nie jest kobietą pasującą do roli żony.

Dlaczego akurat Myrna? Czy dlatego, że kochał się z nią

bez sakramentu małżeństwa? Czy naprawdę był aż takim

hipokrytą?

Libby poczuła się nieswojo. Wszystko zależało od tego,

ile Joe przejął z zasad tradycyjnego wychowania, jakie

wpajał mu ojciec.

Choć małżeństwo nie wchodziło w grę, Libby chciała,

aby Joe miał o niej jak najlepszą opinię. Żeby szanował ją

jako kobietę. Lubiła go. Co ważniejsze, również szanowa­

ła. Joe Landowski był inny niż mężczyźni, którzy otaczali

ją na co dzień. Dotyczyło to zwłaszcza jego religijności

i filozofii życia. Był silny; i nie tylko siłą fizyczną. Libby

przesunęła wzrokiem po jego postaci, zajmującej dwie

trzecie szerokiego łóżka. Tak, miał w sobie wiele cech,

które można było polubić.

Ale miał też i inne, których nie cierpiała. Rozsądek mówił

jej, że te cechy charakteru nie znikną na skutek spędzonych

wspólnie godzin. Na przykład przekonanie o roli żony.

Joe był zmienny niczym wnętrze kalejdoskopu. To po­

wodowało, że Libby nie potrafiła przewidzieć jego reakcji

na wydarzenia ubiegłego wieczoru. Czy potraktuje ją jak

Myrnę?

Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast. Rytm odde-

background image

chu mężczyzny uległ zmianie. Joe przeciągnął się, poruszył

nogą. Libby w napięciu oczekiwała, aż otworzy oczy. Były

pełne ciepła zmieszanego z erotyczną satysfakcją i pojaś­

niały na widok leżącej obok kobiety.

- Dlaczego mnie nie obudziłaś, kochanie? - Potrząsnął

głową, spędzając resztki snu z powiek i łagodnie ścisnął jej

dłoń. Cofnęła rękę. Nie była pewna, co powinna powie­

dzieć lub zrobić, ale wiedziała, że nie może sobie pozwolić

na ponowny kontakt z jego ciałem. Od tego wszystko się

zaczęło. Gdy tylko dotknął jej po raz pierwszy, straciła

panowanie nad sobą.

- Libby? - Joe oparł się na łokciu. - Co się stało?

Powinnaś wiedzieć...

- Muszę wziąć prysznic - przerwała gwałtownie. Nie

obchodziło ją, że zachowuje się jak idiotka, a nie jak doj­

rzała kobieta. Nie chciała znać jego myśli. Może później,

kiedy odzyska panowanie nad sobą. Teraz potrzebowała

spokoju, ucieczki od jego zmysłowości, powrotu do realne­

go świata.

- Libby, my...

- I umieram z głodu - powiedziała, siląc się na beztro­

ski ton, co wyszło nieco piskliwie. Wyskoczyła z łóżka

i poczęła zbierać rozrzucone po podłodze ubranie.

- Dobrze. - Spokojny głos Joego pomógł jej opanować

zdenerwowanie. - Idź pod prysznic, a ja sprawdzę, co jest

w lodówce. Potem przejrzymy najnowszą wersję kontraktu.

- Znakomicie. - Uciekła w stronę łazienki.

Pół godziny później odsunęła resztki steku i podniosła

z podłogi kontrakt. Odsunęła na bok pierzynę i usiadła na

kanapie, podwijając nogi pod siebie. Nie miała ochoty

skorzystać z kuszącej miękkości kołdry. Gdyby to zrobiła,

Joe mógłby podobne zachowanie uznać jako zachętę do

dalszych pieszczot. Pomysł nie był najgorszy, ale wolała

nie ryzykować.

background image

Popatrzyła, jak mężczyzna zwinął pierzynę i rzucił ją na

fotel.

- Co masz zamiar z tym zrobić?

- Zatrzymać.

- Zatrzymać?

- Uhm. Dam ją ojcu na gwiazdkę.

- Pomogę ci przy pakowaniu. - Wybuchnęła śmiechem,

po czym nagle spoważniała. Boże Narodzenie było dopiero

za pół roku. Czy do tego czasu będą się jeszcze spotykać?

Poczuła ulgę, gdy Joe nie odrzucił jej oferty. Podniósł

zestaw przyborów do haftowania i wyciągnął rękę w stronę

kobiety.

- Mogłabyś popracować, a ja zajmę się kontraktem.

Libby spojrzała z niechęcią.

- Po pierwsze, to mój kontrakt, a po drugie, praca nad

tym zajęłaby mi co najmniej tysiąc godzin.

- Jeśli zaczniesz teraz, pozostanie tylko dziewięćset

dziewięćdziesiąt dziewięć.

- Wcale mnie to nie pociesza.

- Najdłuższy marsz zaczyna się od jednego kroku.

- A każdy domorosły filozof zaczyna od cytowania

innych. - Odłożyła zestaw na podłogę i wzięła do ręki

kontrakt.

- Pracując w ten sposób nie zdążysz z obrusem do zimy!

- Albo do roku dwutysięcznego. Popatrzmy. - Skupiła

uwagę na pierwszej stronie dokumentu.

- Skoro mamy kołdrę, to po prostu podpisz się na znak,

że wszystko w porządku - zaproponował Joe.

- Ty masz kołdrę - sprostowała Libby. - Ja wolałabym

dwanaście kompletów bielizny pościelowej.

- Może... - mruknął z namysłem. - Chociaż znając już

możliwości naszych ojców, byłbym ostrożny w wysuwaniu

takich żądań.

- To prawda - przyznała.

- I masz obrus. Wystarczy go wyhaftować.

background image

- W wolnym czasie!

- Gdybyś nie pracowała, miałabyś mnóstwo wolnego

czasu.

- Następny punkt. - Zignorowała jego słowa. - Zga­

dzamy się zamieszkać w centrum Nowego Jorku, tak?

- Tak - kiwnął głową.

- Pozostają więc tylko dzieci i moja praca.

- Sześcioro dzieci. - Joe oparł stopę o blat stolika.

- Joe, bądź rozsądny -jęknęła Libby. - To niemoralne

mieć więcej niż dwoje dzieci. Świat już i tak jest zatło­

czony.

- Przekazując im w genach swoją inteligencję, możesz

być pewna, że któryś z twoich synów przysłuży się sprawie

ludzkości. Chcesz, aby to nie nastąpiło?

- Synów albo córek! Dziewczyny też mogą dokonać

wspaniałych odkryć. Poza tym twój wywód jest nielogicz­

ny. W ten sposób moglibyśmy dochować się dwunastki.

- Dlaczego nie? - Błysnął oczyma. Libby wiedziała, że

wspominał wydarzenia ostatnich godzin. Jej brzuch rów­

nież drgnął, lecz szybko opanowała swe uczucia.

- Nawet nie wiem, czy lubię dzieci - przyznała nie­

ostrożnie i zaniepokoiła się, czy jej wypowiedź nie spowo­

duje niechęci Joego, który najwyraźniej uważał, że każda

kobieta bezwarunkowo kocha wszystkie dzieci.

- A czego tu nie lubić?

Libby spojrzała na niego.

- Na początek brudnych pieluch, płaczu, ciągłego wo­

łania o pokarm...

- Nonsens. Nie ma w tym nic strasznego - rzekł uspo­

kajająco. - Mogę karmić je o drugiej w nocy. Jedna butelka

dziennie wystarczy.

- A resztę czasu mają głodować?

- Powiedziałem: jedna butelka dziennie. W pozosta­

łych porach będziesz oczywiście karmić piersią.

- Dlaczego „oczywiście"? - parsknęła Libby.

background image

- Ponieważ jest to najlepsze, zarówno dla dziecka, jak

i matki. W ten sposób prędzej uzyskasz sprawność i stan

zdrowia sprzed porodu.

- I będę mogła ponownie zajść w ciążę? - spytała

kwaśno. - Nie mam zamiaru karmić.

- Zobaczymy. - Joe wyszczerzył zęby.

- To niewola. Moja biedna kuzynka nie mogła wyjść

nigdzie na ponad dwie godziny, dopóki jej dzieci nie skoń­

czyły ośmiu miesięcy życia. Nie chciały jeść z butelki.

- Spróbuj. Jeśli ci się nie spodoba, przejdziemy na kar­

mienie butelką.

- Bez zastrzeżeń? - spytała spoglądając kosym okiem.

Nie bardzo wierzyła w jego słowa.

- Bez zastrzeżeń. - Rozprostował ramiona. - Jeśli bę­

dziesz karmić wbrew sobie, to najbardziej odczuje to dziecko.

- Och... - Nie bardzo była zachwycona tym, co powie­

dział. Miał całkowitą rację, ale nigdy nie przypuszczała, że

może powiedzieć to tak bez ogródek.

- Punkt dotyczący karmienia mamy z głowy. - Zapisała

kilka słów na marginesie. - Ale to nie rozwiązuje całej

sprawy. Nadal nie jestem pewna, czy lubię dzieci. Dotąd

nie interesowałam się nimi. Do rozpaczy doprowadzają

mnie zachwyty rodziców nad najprostszymi rzeczami ro­

bionymi przez ich pociechy.

- A co myślisz o swych kuzynach, którymi mam zająć

się w przyszłym tygodniu?

- Nooo... - zamyśliła się Libby. - Lubię ich. W zasa­

dzie - dodała, przypomniawszy sobie chwile, w których

naprawdę ich nie lubiła. - Ale nigdy nie byłam z nimi

dłużej niż przez weekend. Zwracałam ich rodzicom, gdy

stawali się zbyt uciążliwi. Komu zwrócę własne dzieci?

- Nie będziesz musiała - zapewnił ją Joe. - Zobaczysz,

pokochasz całą szóstkę.

- Parę. Zgodziłam się tylko na dwoje - odpowiedziała

zdecydowanie i pochyliła się nad umową.

background image

- A jeśli będą dwie dziewczynki? - spytał.

- Przestań! W ten sam sposób mówiłeś, gdy chciałam

tylko jedno.

- I podziałało. - Parsknął śmiechem.

- Hm... Zgodziliśmy się, jeśli chodzi o wyznanie, ale

odłożyliśmy kwestię wykształcenia.

- Ty odłożyłaś - sprostował Joe. - Ja wiem, czego

chcę.

- Nie bacząc na to, czy masz rację- zaoponowała.

- Ważne, aby rozwijać wartości wyznawane w domu -

powtórzył wcześniejszy argument. - Szczególnie dotyczy

to nastolatków.

- Masz rację, ale niepotrzebnie generalizujesz całe za­

gadnienie. Nasze dziecko może być szczególnie uzdolnio­

ne, a wówczas zaistnieje konieczność zapewnienia mu spe­

cjalnego wykształcenia.

- Możliwe - przyznał. - Zgódźmy się więc, aby do

matury dzieci uczęszczały do szkół katolickich. Uniwer­

sytet wybierzemy później, zgodnie z wynikami ich edu­

kacji.

- Do końca szkoły podstawowej. Potem wspólnie prze­

dyskutujemy, co zamierzają robić dalej. Zanim przyjdzie

czas na wybór uniwersytetu, dzieci dorosną na tyle, aby

samodzielnie podjąć decyzję.

- Własne decyzje będą podejmować wtedy, gdy zaczną

na siebie zarabiać.

- Pieniądze nie mają znaczenia.

- Tylko wówczas, gdy jest ich dużo.

- Nie będę używać pieniędzy jako argumentu!

- Nikt cię o to nie pyta. Ja będę - warknął Joe.

- Nie! - rzuciła Libby, szybko pisząc na marginesie. -

Tylko do zakończenia nauki w szkole podstawowej.

- Ale...

- Dziś moja kolej na poprawki - przypomniała mu. -

Został jeden punkt: moja praca.

background image

- Coś ci powiem. - Joe odchylił się w tył i spojrzał

w sufit. - Jeśli chcesz pracować, będę ci płacił za pełnienie

funkcji matki i żony.

- Nie. Mam zawód. Nie potrzebuję faceta, aby mnie

utrzymywał.

Joe próbował zaprotestować.

- Myślałem...

- Nie myślałeś. Nigdy nie myślisz ani nie zwracasz

uwagi na to, co mówię. A tłumaczyłam ci, że nie chodzi

o pieniądze. Praca sprawia mi satysfakcję. Pieniądze jej nie

zastąpią.

- To może zastąpią ją dzieci.

- W ogóle mnie nie słuchasz! - krzyknęła. - Ty!...

Przerwała i wzięła głęboki oddech. Zwykle była zrów­

noważoną osobą, rzeczowo rozpatrującą argumenty roz­

mówcy. Z pobłażaniem patrzyła na ludzi niezdolnych do

spokojnej dyskusji, używających krzyku do wyartykuło­

wania swych racji. Joe wymykał się spod wszelkiej kontro­

li. Rozmowa z nim nie była ćwiczeniem z logiki. Była

popisem bezradności.

- Wychowywanie dzieci nie zastąpi pracy zawodowej.

- Zmusiła się, żeby mówić spokojnie. - Ma swoje walory,

ale to nie to samo.

Pogratulowała sobie rozwagi. Ciągnęła dalej:

- Nie rozumiem twojej fascynacji biznesem, lecz nie

zmuszam cię, abyś porzucił pracę i pozostał w domu, z ro­

dziną. Mimo że to właśnie ty domagasz się sześciorga

dzieci!

Joe uśmiechnął się z wyższością, co podniosło ciśnienie

jego rozmówczyni o co najmniej dwadzieścia jednostek.

- Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami...

- Nie było żadnych ustaleń! Dowiedziałam się tylko, że

zarabiasz więcej ode mnie!

- Dużo więcej.

- Świadczy to jedynie o tym - głos Libby drżał z pasji

background image

- że w naszym społeczeństwie przykłada się różną miarę do

wartości wykonywanego zawodu.

- Wstydź się, Liberty Joy. - Mimo ponurej miny,

w oczach Joego błyszczały iskierki wesołości. - Obarczasz

społeczeństwo winą za swe frustracje.

- Frustracje?! - wybuchnęła. - Mówimy o pienią­

dzach!

- Albo ich braku.

- Zmieniasz temat! Mówimy o mojej pracy!

- Jak źle jest opłacana.

- Nie jest źle opłacana! - Libby straciła panowanie nad

sobą. - Jedynie w porównaniu z zarobkami... - Przerwała

gwałtownie.

- Zachłannej kapitalistycznej pijawki? - spytał niewin­

nie Joe.

- Dość tego! - Z trzaskiem odstawiła kubek z kawą

i zerwała się z miejsca. - Nie wiem, dlaczego tak się przej­

muję. Nie chcesz żadnej dyskusji. Śmiejesz się ze wszy­

stkiego, co mówię. Nie pragniesz kompromisu! - rzuciła

mu prosto w twarz. - Pragniesz mojej bezwarunkowej ka­

pitulacji. Znajdź ją gdzie indziej!

Chwyciła torebkę i wybiegła z mieszkania, nie zważając

na nieśmiałe protesty mężczyzny. Nie czekała na windę.

Zbiegła schodami jedenaście pięter w dół. Gdy wpadła do

holu, nieoczekiwanie wylądowała wprost w rozwartych ra­

mionach Joego.

Cofnęła się, rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i ruszyła

w stronę drzwi, ignorując zaciekawione spojrzenie portiera.

- Libby, posłuchaj. - Joe szedł tuż obok.

W odpowiedzi uniosła dumnie głowę. Była już prawie

przy wyjściu, gdy chwycił ją za ramię i wepchnął w nie­

wielkie drzwi po lewej stronie.

- Co ty wyprawiasz? - Spojrzała wymownie na jego

dłoń spoczywającą na jej ramieniu.

- Garaże są w podziemiach.

background image

- I co z tego? Przyjechałam taksówką. Razem z pierzyną.

- Nie mieszaj tego do kłótni - odparł chłodno.

- Dobrze - rzuciła ostro. - Przypuszczam, że masz

spore doświadczenie, jak prowadzić kłótnię. Ja zwykle

miałam do czynienia z racjonalnie myślącymi ludźmi...

- Racjonalnie myślącymi?! Chyba byli martwi, jeśli

w milczeniu przyjmowali twoje zachowanie.

- Mówiłam ci...

- A ja ci teraz mówię - przerwał zdecydowanym tonem

- że nie pozwolę, abyś włóczyła się o zmroku po Nowym

Jorku, w dodatku obrażona na cały świat.

- Obrażona?!

- Zupełnie po dziecinnemu. - Sprowadził ją w dół

schodów.

- Nie jestem obrażona.

- Nie? - Spojrzał z kpiącym uśmiechem. - W takim

razie świetnie potrafisz udawać.

- Jestem po prostu zła! - zawołała Libby. - Wściekła na

twój głupi, bezsensowny upór i ignorancję.

- Dziwne, jak intelektualiści łatwo tracą panowanie nad

sobą stając przed niewielkimi problemami, podczas gdy

taki biedny biznesmen, jak ja, musi z wyobraźnią patrzeć

w przyszłość i przewidywać rozmaite konsekwencje.

- Tak jesteś zadufany w swej męskości, że nawet nie

zdajesz sobie sprawy, jak denerwujesz innych.

- Mów dalej, jeśli sprawia ci to ulgę. - Wepchnął ją do

samochodu.

Libby nie czuła się lepiej. Szybko zapięła pas, nie chcąc

pomocy ze strony swego towarzysza. W obecnym stanie

wolała, aby jej nie dotykał. Kto wie, co by się stało?

Wcisnęła się w oparcie fotela i zamknęła oczy, aby choć

w ten sposób odgrodzić się od ewentualnych uwag Joego.

Była jednak zdziwiona jego milczeniem. Zdawał się nie

zauważać jej obecności, całą uwagę skupiwszy na prowa­

dzeniu pojazdu.

background image

Zanim zatrzymał samochód w niedozwolonym miejscu

opodal budynku, w którym mieszkała, gniew Libby znik­

nął bez śladu. Odpięła pas bezpieczeństwa i niepewnie

spojrzała na mężczyznę. Obserwował we wstecznym lu­

sterku nadjeżdżające pojazdy. Najwyraźniej nie miał za­

miaru wysiąść. Libby wzięła głęboki oddech i otworzyła

drzwiczki. Zawahała się chwilę.

- Dobranoc - wykrztusiła i wyskoczyła z auta.

Nie odpowiedział, lecz zaczekał, aż wejdzie do budyn­

ku, po czym odjechał.

Libby samotnie poczłapała w stronę swego mieszkania.

Wbrew woli głowę miała wypełnioną rozmaitymi myślami.

Widok pustego miejsca w salonie, gdzie niedawno leżała

różowa pierzyna, wywołał niepokojące wspomnienia.

Podeszła do barku i nalała sobie szklankę whisky, po

czym poszła do kuchni, aby poszukać lodu. Przypomniała

sobie ostatnią wizytę Joego, więc szybko wróciła do pokoju

i wyjęła z torebki kontrakt. Dopisała żądanie, aby jej mąż

zawsze sprzątał po sobie.

- Właśnie - mruknęła i odłożyła dokument na stolik. -

Ten facet mnie wkurza.

Pociągnęła spory łyk bursztynowego płynu, nawet nie

zauważając jego smaku i mocy. Skrzywiła się na widok

własnego odbicia w lustrze. Oczy błyszczały jej dziko,

a włosy stanowiły zbitą, skotłowaną masę.

- Co się ze mną dzieje? - spytała samą siebie i opadła

na kanapę. Zamknęła oczy i powoli policzyła do dziesię­

ciu. Nie pomogło. Myśli wirowały jej pod czaszką niczym

płyta na przyśpieszonych obrotach. Dlaczego? Dlaczego

pozwoliła, aby Joe zniszczył jej chłodny i intelektualny

stosunek do życia?

Westchnęła, nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi. Przed

oczyma wyobraźni stanęła jej sekwencja ich miłosnej przy­

gody. Wyraz twarzy kobiety uległ zmianie. Rozmarzona,

background image

wcisnęła się głębiej w materac. Czuła w dole brzucha roz­

koszne ciepło. Z trudem otrząsnęła się ze wspomnień.

Dziecinny w zamyśle spisek niezadowolonych ojców

nieoczekiwanie nabrał nowych kształtów.

- Sama to sobie zawdzięczasz. - Libby złożyła ciężar

winy na własne barki. - Tak bardzo chciałaś spotkania, że

nie miałaś czasu na zastanowienie. Owinęłaś się w kołdrę

i przemierzyłaś miasto, aby dopiąć celu.

Nagle przypomniała sobie, że we wtorek powinna do­

starczyć czwórkę swych małych kuzynów do mieszkania

Joego. Ciekawe, czy on nadal miał na to ochotę. Jeśli nie...

Tę sprawę należało wyjaśnić. Będzie musiała do niego

zadzwonić. Ale nie dzisiaj. Nie chciała stwarzać pozorów,

że żałuje swego zachowania. Zresztą naprawdę nie żałowa­

ła swych słów, a jedynie sposobu, w jaki je wypowiedziała.

Nie powinna była wrzeszczeć jak zazdrosna żona. Wciąż

miała w uszach piskliwy dźwięk swego głosu. W ciągu

kilku tygodni Joe Landowski zniszczył coś, nad czym pra­

cowała przez trzydzieści lat swego życia.

background image

ROZDZIAŁ

9

W poniedziałek wieczorem Libby leżała wygodnie na

podłodze swego salonu na wprost wentylatora i próbowała

przemyśleć najbliższą rozmowę z Joem. Musiała go zapy­

tać, czy nadal ma zamiar zaopiekować się jej kuzynami.

Zadanie okazało się trudniejsze niż przypuszczała. Każde

zdanie, jakie ułożyła, brzmiało fałszywie lub zbyt ulegle.

- Musisz w końcu coś wymyślić - powiedziała w stronę

sufitu. Przewróciła się na brzuch i zerknęła na kanapę. Jutro

przed śniadaniem powinna odebrać chłopców. Jeśli Joe

zrezygnował, jeszcze dziś powinna zawiadomić o tym Eli-

sabeth.

- Cholera! - Usiadła i oplotła kolana rękami. Niepew­

ność była dla niej czymś nowym... i nieznośnym. Zwykle

doskonale potrafiła kontrolować własne myśli.

Zasłoniła oczy dłonią. Wydarzenia w sypialni Joego by­

ły jednym wielkim błędem. Chociaż nie to dręczyło ją

najbardziej. Po prostu nie wiedziała, w jaki sposób ten fakt

wpłynął na ich wzajemne kontakty. Westchnęła boleśnie.

Przecież właśnie dlatego wrzeszczała i zachowywała się

jak idiotka.

background image

Obawiała się, że milczenie Joego jest potwierdzeniem

jej domysłów. Od trzech dni nie dawał znaku życia. Pra­

wdopodobnie zapomniał o niej i o kontrakcie.

- A może nie? - próbowała dodać sobie otuchy. Trzy

dni to niewiele. Zawsze wspominał, że do późna pracuje

nad projektem do nowej kolekcji. Jego milczenie mogło nie

mieć nic wspólnego z tym, że zostali kochankami. Jeśli

nadal nimi byli. Co czyni kobietę i mężczyznę parą kochan­

ków? Jedynie wspólnie spędzona noc?

W końcu ona i Joe mieli sobie więcej do zaoferowania.

Łączyło ich poczucie humoru, zasady moralne i wyznanie.

Jednakowo lubili filmy Chaplina i kryminały Agathy Chri­

stie. Czy to wystarcza, aby być kochankami?

- Do diabła! - zerwała się na nogi i spojrzała na stojący

w zasięgu ręki telefon. Coś musiała zrobić. Coś oprócz

rozczulania się nad sobą.

Wzięła głęboki oddech i sięgnęła po słuchawkę, gdy

aparat nagle zaterkotał. Serce Libby załomotało z przeraże­

nia. Wytarła o dżinsy spocone dłonie. To na pewno Joe.

Wiedziała. Dzwoni z informacją, że nie będzie się opieko­

wał chłopcami. Drżącą ręką odebrała telefon.

- Halo.

Usłyszała głęboki głos Joego. Zrobiło się jej niedobrze.

- Libby, jesteś tam? - spytał niecierpliwie mężczyzna.

- Oczywiście. Jestem. Czego chcesz? - Zdecydowała

pominąć konwencjonalne grzeczności i przejść od razu do

sedna sprawy. Jeśli miała zostać potraktowana tak, jak

Myrna, wolała to wiedzieć od razu.

- Pokazać ci coś.

- Przez telefon? - Poczuła, jak ogromny ciężar spada

jej z serca. Joe nie chciał zakończenia ich związku. Zacho­

wywał się normalnie. W każdym razie jak na niego.

- Nie bądź bardziej uciążliwa niż zazwyczaj. Przyjadę

za dwadzieścia minut. - Połączenie zostało przerwane,

a Libby wciąż stała, trzymając słuchawkę. Joe ani słowem

background image

nie wspomniał o jej ostatnim zachowaniu. To dobrze. Ale

nie wspomniał również o innym, nieco wcześniejszym

zdarzeniu. Czy o tym także należało zapomnieć? Czy

chciał to wymazać z pamięci?

Powoli odłożyła słuchawkę na widełki. Próbowała ze­

brać myśli. Mężczyźni są mniej skłonni do objawiania

swych uczuć niż kobiety. Poza tym to ona nie dała mu dojść

do słowa, gdy po przebudzeniu chciał coś powiedzieć. Nic

dziwnego, że zaczął postępować jak dawniej.

Ciekawe, co chciał jej pokazać? Pewnie kolejny „pre­

zent" od ojców. Cokolwiek to było, nie mogło być gorsze

niż różowa pierzyna. Z lekkim sercem Libby wbiegła do

kuchni, aby zaparzyć kawę i ukryć resztki ciasta przyrzą­

dzonego z torebki. Zrobiła je wczoraj, w odruchu nieuzasa­

dnionego buntu.

Kwadrans później otworzyła drzwi. W progu stał Joe.

Naprawdę nie zwlekał z przyjazdem.

- Gotowa? - Z niechęcią spojrzał na jej dżinsy, lecz

powstrzymał się od komentarza.

- Do czego? - popatrzyła na jego puste ręce.

- Mówiłem, że chcę ci coś pokazać.

- Więc pokaż.

- Nie tutaj. Chodź. Zostawiłem samochód na parkingu

pod budynkiem.

Libby chwyciła torebkę i dwukrotnie sprawdziła, czy do­

brze zamknęła drzwi. Dogoniła Joego w połowie korytarza.

Weszli do mrocznego wnętrza garażu. Libby po raz pier­

wszy od kilku dni widziała Joego i chciała w pełni nacieszyć

się jego obecnością. Pomógł jej wsiąść do swego ferrari.

Obserwowała jego ruchy - skoordynowane, miękkie, nieomal

kocie. Kobieta przymknęła oczy. W wyobraźni ponownie zo­

baczyła grę mięśni rysujących się pod jego nagą skórą.

Jej ciało zalała fala uczucia. Oddech stał się szybszy.

Zapach wody po goleniu drażnił nozdrza i mącił myśli.

- ... prawu, nie mówiąc już o zdrowym rozsądku. -

background image

Jedynie koniec wypowiedzi Joego przebił się przez mgłę

spowijającą jej umysł.

- Słucham? - Spojrzała na niego.

- Mówiłem, żebyś zapięła pas bezpieczeństwa. - Sięg­

nął w jej stronę. - Chwileczkę, zaplątał się.

- Mogę... - Zanurzyła się głębiej w siedzenie, aby zro­

bić mu miejsce. Biodrem dotykał mocno jej uda i nawet

przez podwójną warstwę materiału czuła ciepło bijące od

jego ciała. Poczuła nagłą potrzebę bardziej intymnego kon­

taktu. Wstrząsnął nią dreszcz pożądania.

- Już. - Zamek pasów bezpieczeństwa szczęknął głoś­

no w otaczającej ich ciszy. Wracając na swe miejsce, Joe

dotknął przypadkowo miękkich piersi kobiety.

Westchnęła gwałtownie, po czym wstrzymała oddech.

Siedziała nieruchomo, jak gdyby pragnąc zatrzymać ślad

jego dotyku.

- W porządku? - spytał.

- Jak najbardziej. - Musnął ustami jej ucho.

Libby poczuła, jak zarost mężczyzny drapie ją lekko w po­

liczek. Czułość jego pieszczot spowodowała natychmiastową

reakcję. Poddała się bez oporu. Potrzebowała tego.

- Smakujesz niczym ciasto nasączone rumem - mruk­

nął, łagodnie chwytając zębami koniec jej ucha. Libby

wyprężyła ciało i odchyliła głowę, ośmielając usta mężczy­

zny do dalszych karesów. Przesunęła dłońmi po jego mu­

skularnych ramionach, czując twardość bicepsów i mięśni

grzbietu. Wplątała palce w jego włosy.

Joe zaczął delikatnie całować jej usta.

- Nie tak... - szepnęła i poruszyła się niespokojnie.

- Nie tak? - spytał Joe. - A jak? Może w ten sposób? -

Nagłym ruchem wsunął dłoń pod jej bluzę i chwycił nagą

pierś.

- Tak! -jęknęła Libby, nawet nie próbując ukryć swych

uczuć.

Jakby nagradzając jej szczerość, Joe sięgnął rozchylo-

background image

nymi ustami ku jej wargom. Libby poczuła żar jego odde­

chu. Z jękiem pożądania przechyliła się w stronę mężczy­

zny. Jej niefortunny ruch spowodował zwolnienie ręcznego

hamulca.

- Cholera! - zawołał Joe, chwytając w dłonie kierowni­

cę. Zatrzymał toczący się pojazd.

Libby zareagowała z mniejszym pośpiechem. Zamruga­

ła powiekami, próbując przywrócić oczom ostrość widze­

nia. Całe jej ciało pulsowało nie zaspokojoną namiętnością.

- Samochód nie jest najwygodniejszym miejscem do

miłości - uśmiechnął się Joe.

Libby odpowiedziała mu również uśmiechem. Pochylił

głowę i złożył gorący pocałunek na jej nagiej piersi. Nawet

nie zauważyła, kiedy niemal do ramion podciągnął jej bluzę.

Joe uniósł się z wolna.

- Muszę ci coś powiedzieć - odezwał się miękko. -

Jesteś wystarczająco niepokojącym zjawiskiem, gdy z tobą

rozmawiam, a cóż dopiero mówić o twoim ciele.

Ona była niepokojąca! Chyba nigdy nie przeglądał się

w lustrze.

- Libby... - Rzucił jej dziwnie niepewne spojrzenie. -

Jeśli chodzi o nasze poprzednie spotkanie...

- Im mniej będziemy o tym mówić, tym lepiej - prze­

rwała gwałtownie.

- Zgoda, ale mimo wszystko chcę, abyś wiedziała, że

nie miałem zamiaru cię zdenerwować. Nie wiedziałem, że

mówisz poważnie, dopóki nie straciłaś cierpliwości.

- Nie ma sprawy. Dokąd jedziemy? - Zdecydowanie

wolała zmienić temat.

- To niespodzianka. - Spojrzał w lusterko i włączył za­

płon.

Libby wykorzystała czas podróży, aby uspokoić roztrzę­

sione nerwy. Na ulicach panował tłok, który zmniejszył się

dopiero, gdy dojechali do Trzydziestej Ósmej Ulicy, w po­

bliże Park Avenue. Wówczas też zauważyła, że nie jadą do

background image

mieszkania Joego. Właśnie miała zapytać o cel przejażdżki,

gdy samochód stanął opodal niewielkiego, pokrytego so­

czystą zielenią skweru.

- Jak tu pięknie. - Libby spojrzała na kilkuletniego

brzdąca, bawiącego się w trawie pod czujną opieką ele­

gancko ubranej starszej kobiety. Wokół dumnie piętrzyły

się stare, doskonale utrzymane budynki. To był Nowy Jork,

jakiego dotąd nie znała.

- Właśnie - mruknął Joe z wzrokiem utkwionym w jej

twarzy.

- Gdzie jesteśmy? - Nie chciała jego ponownej pomo­

cy i szybko wysiadła.

- Murray Hill. - Wskazał na duży budynek, przed któ­

rym stali. - To właśnie chciałem ci pokazać.

- Dom z czerwonej cegły? - Libby przyglądała się

z ciekawością. Był dużych rozmiarów. Piętrowy, z zago­

spodarowanym poddaszem. Szerokie schody prowadziły

w stronę połyskujących czarnych drzwi ozdobionych bły­

szczącą kołatką. Po prawej stronie widniało sześć okien, po

lewej cztery. Wszystkie zasłonięte były ciężkimi kotarami,

jak gdyby lokatorzy pragnęli się odgrodzić od otaczającego

ich świata.

- Kto tu mieszka? - spytała Libby, zaskoczona tym, że

jej towarzysz, zamiast zastukać, wyjął z kieszeni klucz

i włożył go do zamka.

- W tej chwili nikt. Przyjaciel mojego ojca odziedziczył

dom po swojej matce.

- Matce? - Weszli do wnętrza. - Ile lat ma przyjaciel

twojego ojca?

- Są niemal rówieśnikami. - Joe przekręcił wyłącznik,

ale nic nie nastąpiło.

- Nie ma prądu?

- Raczej żarówek. - Mężczyzna wszedł do ogromnego

salonu i włączył niewielką lampkę ustawioną na marmuro-

i

background image

wym stoliku. Zapaliła się, lecz słaba, dwudziestopięciowa-

towa żarówka dawała niewiele światła.

- Spróbuj rozsunąć kotary - zaproponowała Libby.

Joe spełnił jej prośbę. Kobieta zakasłała, gdyż z aksa­

mitnej materii uniósł się obłok kurzu.

- Ile lat miała starsza pani, która tu mieszkała?

- Ponad dziewięćdziesiąt, lecz ostatnie dziesięć spędzi­

ła przykuta do łóżka.

- A wówczas gospodyni przestała sprzątać parter? -

domyśliła się Libby.

- Na to wygląda. - Joe wytarł zakurzone ręce o dżinsy.

- Gdy Farkie o tym opowiadał...

- Kto?

- Przyjaciel taty, Farkie Worthington. To skrót od Far-

ąuahar.

- A myślałam, że Liberty to już szczyt pomysłowości -

zachichotała Libby.

- Farkie ma zamiar sprzedać ten dom, więc pomyśla­

łem, że może chciałabyś go zobaczyć.

Dlaczego? - chciała zapytać, lecz odłożyła dalszą inda­

gację na później. To, że Joe przywiózł ją do tego domu,

jeszcze nic nie oznaczało. Mógł sądzić, że chciałaby zoba­

czyć autentyczną posiadłość. A było na co popatrzeć.

- Mogę się rozejrzeć?

- Oczywiście. Nikogo tu nie ma. Nawet dozorcy.

Libby odeszła w głąb mrocznego pokoju, zajrzała do

zastawionego półkami pełnymi książek gabinetu, pięć razy

większego od jej własnego, oraz do zaskakująco niewiel­

kiej jadalni. Minęła dwa małe pokoje i na koniec weszła do

kuchni.

- O mój Boże! Co za bałagan! - skrzywiła się na widok

zalanego wodą sufitu i porysowanej podłogi. Na stole

wciąż walały się resztki jedzenia, a drzwiczki szafek były

pootwierane. - Tu jest mniej miejsca, niż u mnie! I nie ma

spiżarni.

background image

- Jest obok. - Joe wskazał na drzwi po lewej stronie.

Libby zajrzała do środka. Sięgające sufitu półki zastawione

były zakurzonymi butelkami i słoikami. Powietrze wypeł­

niała woń pleśni.

- Co jest za tymi drzwiami? - wskazała na przeciwległą

ścianę.

- Jedne prowadzą do piwnicy, a te po prawej do sporej

stróżówki. Jak ci się podoba całość? - Joe próbował oprzeć

się o stół, ale spojrzawszy na brudny blat zrezygnował

z tego zamiaru.

- Myślę, że nic się tu nie zmieniło od lat dwudziestych.

- Libby zerknęła na zardzewiały zlew. - Przede wszystkim,

czy spostrzegłeś brak ubikacji?

- Fakt. To mógłby być kłopot. - Oczy błyszczały mu

rozbawieniem. - Czy masz jeszcze jakieś uwagi?

- Na początek należałoby wysprzątać kuchnię, roz­

bić ścianę stróżówki i całość przebudować. W ten spo­

sób powstałaby duża kuchnia połączona z jadalnią. Co

jest z tyłu domu? - Odchyliła kawałek zielonej folii za­

słaniającej okno i wyjrzała na otoczone ceglanym mu­

rem podwórko.

- Znakomicie - westchnęła. - Jest miejsce na werandę

i niewielki ogródek.

- Oraz piaskownicę i huśtawkę.

- Dla sześciorga dzieci - dodała. Hipotetyczne dzieci

Joego jakoś dziwnie pasowały do tego domu. - Przy okazji,

gdyby rozbić ścianę między tymi małymi pomieszcze­

niami, powstałby świetny pokój zabaw.

- Pod warunkiem, że nie jest to ściana nośna - wy­

szczerzył zęby Joe.

- Mogę zajrzeć na górę?

- Oczywiście. Tam są schody. - Wskazał na niewielkie

drzwi, których przedtem nie zauważyła. Libby podeszła

i zatrzymała się w progu.

background image

- Ktoś mógłby tu skręcić kark - powiedziała patrząc na

strome stopnie, ledwo widoczne w półmroku.

- Pierwotnie były to schody dla służby, więc nie kłopo-

' tano się o ich jakość. - Położył uspokajająco rękę na jej

plecach i pomógł wejść na górę.

Z sufitu zwisała naga żarówka, słabo oświetlając wnę­

trze korytarza. Na ścianach położono tapety, z ledwo wido­

cznymi - po upływie pięćdziesięciu lat - czerwonymi

kwiatami na kremowym tle. Drewniana podłoga nosiła

ślady głębokich zarysowań.

- Ten dom jest niesamowity. - Libby poczęła otwierać

kolejne drzwi.

- Dlaczego?

- Z zewnątrz jest w doskonałym stanie. Świeżo poma­

lowany, z nowoczesnymi oknami, znakomicie utrzymany,

ale wewnątrz... - Wskazała na niewielki pokoik wypełnio­

ny tekturowymi pudłami. - Wewnątrz wygląda, jakby ktoś

usiłował za wszelką cenę zachować swój dobytek.

- Pozory mylą. Podobnie jak Farkie, jego matka była

multimilionerką, ale nie wpuszczała go do wnętrza domu.

Zajął się więc ścianami budynku, bo tylko tyle mógł zrobić.

- Smutne. Czy... - Po otworzeniu kolejnych drzwi Lib­

by nagle urwała.

- O rety! - jęknęła na widok głębokiej, zabytkowej

wanny, obudowanej mahoniowym drewnem. - To oczywi­

ście też wymaga remontu, ale pod warunkiem, że zachowa­

my urok tego miejsca.

- Jaki urok? - spytał Joe krztusząc się kurzem.

- Ma wiele uroku - stwierdziła Libby. - Potrzebuje

jedynie renowacji. Podobnie jak sypialnie. Po wybiciu kil­

ku ścian powstaną przepiękne pokoje.

- Ale potrzebujemy sześciu sypialni dziecięcych.

- Powiedziałam, dwa spore pokoje. - Libby przetarła

zakurzoną szybę i spojrzała na ogród. Na czym polegała

gra Joego? Mówił, jakby rzeczywiście miał zamiar kupić

background image

ten dom i przebudować go. Czy w dalszym ciągu bawiło go

„wypełnianie kontraktu"? Czy rozważał zakup nierucho­

mości jako dobrą inwestycję, czy miał zamiar dokuczyć

ojcu? Libby bała się wypowiedzieć na głos swe pytania.

Przysunęła twarz bliżej szyby, zagarniając kurz czołem,

i poszukała wzrokiem dachu.

- Parter jest większy. To dach kuchni?

- Chyba tak. Wiesz co? Moglibyśmy założyć tam szy­

by, niczym w pracowni malarskiej.

- Brzmi cudownie - powiedziała niezdecydowanie,

niepewna swej roli w jego planach. Czyżby uważał, że po

wspólnie spędzonej nocy należą się jej pewne względy?

Była na to zbyt dumna. Poza tym kto chciałby męża o tak

staroświeckich poglądach? Co miała więc począć? Wspo­

mnienie jego pieszczot rozpaliło jej krew i wywołało ru­

mieniec na twarzy. Pragnąc się uspokoić odetchnęła głębo­

ko i połknęła solidną porcję kurzu. Zaniosła się kaszlem.

- Proszę. - Joe wręczył jej czystą chusteczkę, pachnącą

niezwykle drogą wodą kolońską. - Wytrzyj twarz. Łzy

rozmazały kurz.

Libby potarła policzki, zostawiając ciemne smugi pod

oczami.

- Może powinnam się umyć?

- Nie tutaj - odpowiedział. - Nie ma wody. Chodź,

pojedziemy do mnie i opowiesz o dzieciach, którymi mam

się jutro zająć.

- O czym tu opowiadać? - zdziwiła się, gdy schodzili

ze schodów. Głęboko ukryła zadowolenie, że nie zapo­

mniał o ich umowie. - Czwórka chłopców w wieku dwóch,

czterech, pięciu i siedmiu lat. Chyba nie masz zamiaru

powiedzieć, że praca nad projektem nie pozwoli ci na

opiekę nad nimi? - spytała podejrzliwie.

- Nie. - Joe wyglądał na urażonego. - Zgodziłem się

i dotrzymam słowa. Chcę ci udowodnić, jak wdzięcznym

zajęciem jest opieka nad dziećmi.

background image

Wyszli na zewnątrz.

- Poza tym - dodał, przekręcając klucz - zabrałem

z biura cały projekt. Gdy ich nakarmię, będą spokojni aż do

obiadu. Niech wezmą ze sobą jakieś zabawki.

- Dobrze - Libby nie wspomniała, jak wyglądają ulu­

bione zabawki jej kuzynków. Miała taki zamiar, ale pomy­

ślała, że Joemu należy się dobra lekcja życia. Może w ten

sposób zmieni swe przekonania.

- Rety! - Siedmioletni Todd rozejrzał się po eleganc­

kim holu budynku, w którym mieszkał Joe, i zatrzymał

wzrok na postaci portiera. - On musi być tak bogaty, jak

niektórzy faceci w telewizji.

- Bredzisz - odparł pięcioletni Tom. - Jak byłby tak

bogaty, to po co miałby się nami opiekować?

- Mówiłam wam - Libby ustawiła torbę z zabawkami

przy ścianie windy i poprawiła trzymanego na ręku dwulat­

ka imieniem Timmy. - Pan Landowski chce mi pomóc.

I nigdy nie wolno robić uwag na temat pieniędzy lub ich

braku. To... - przerwała i spojrzała na wypchany policzek

pięcioletniego Teddy'ego. - Skąd to masz?... Czekolada!

Skąd wziąłeś czekoladę o wpół do ósmej rano?

Zaczęła szukać w torebce chusteczki.

- Dała mi ją miła pani w autobusie.

- Co? - jęknęła Libby. - Wiesz przecież, że nie wolno

brać słodyczy od nieznajomych.

- Nie... - Teddy przybrał minę niewiniątka. - Nigdy

nie biorę, kiedy jestem sam. A teraz nie byłem. Ty i Timmy

siedzieliście z przodu.

Niewzruszona jego logiką, Libby ścierała czekoladę

z twarzy malca.

- Czy on ma służących? - spytał Todd.

- Tylko gospodynię. - Libby rozwiała jego złudzenia.

- Czy oddał swą duszę? - szepnął nagle Tom.

background image

Libby nie zrozumiała.

- Słucham?...

- Siusiu - pisnął Timmy.

- O, nie. Nie masz pieluszki? - Libby wpadła do windy,

popychając przed sobą pozostałą trójkę.

- Wytrzymaj, Timmy - poprosiła. Chciała, żeby Joe

otrzymał nauczkę, ale dopiero wtedy, gdy ona będzie już

w pracy.

- Mama mówi, że on nigdy nie nauczy się wołać, jak

będzie nosił pieluszki - poważnie zabrał głos Todd.

- Bardziej boję się o własne bezpieczeństwo - za­

mruczała Libby. Winda zatrzymała się na jedenastym

piętrze.

- Siusiuuu! - zawołał Timmy.

- Jeszcze chwileczkę. - Libby popędziła w stronę mie­

szkania Joego i załomotała w drzwi.

Po chwili, która zdawała się nie mieć końca, w progu

stanął Joe. Rozpięta na piersiach koszula ukazywała jego

pociągającą muskulaturę, ale Libby miała teraz na głowie

inne zmartwienie.

- Musimy skorzystać z toalety.

- Czujcie się jak u siebie w domu! - krzyknął za nią.

Pięć minut później Libby wróciła do salonu w towarzy­

stwie szczęśliwego Timmy'ego. Joe siedział półnagi po­

środku dywanu, otoczony chłopcami.

- Co się tu dzieje?

- Chcieliśmy zobaczyć, którędy ją wyjmują - powie­

dział Todd - ale nie widać różnicy.

- Co wyjmują?

- Duszę.

- Co?

- Powiedziałaś przecież, że ma gospodynię - odparł

Todd, jakby to wszystko wyjaśniało.

- Joe, czy mógłbyś mi powiedzieć, o co tu chodzi?

background image

- Skąd mam wiedzieć? To twoi kuzyni, otoczyli mnie

i poprosili, żebym zdjął koszulę.

- I zrobiłeś to?

- Przecież nie żądali niczego strasznego. - Wzruszył

ramionami. Libby z fascynacją obserwowała ruchy jego

mięśni. - Ale chyba są zawiedzeni.

Libby była przeciwnego zdania. Wcale nie odczuwała

zawodu. Stłumiła jęk ryzygnacji, gdy mężczyzna ponow­

nie się ubrał. Obróciła się w stronę chłopców.

- Co ma z tym wspólnego gospodyni?

- Mama powiedziała, że oddałaby duszę diabłu za go­

spodynię, która zechciałaby u nas pracować, a ponieważ

on ma gospodynię, to chcieliśmy zobaczyć, którędy diabeł

zabrał mu duszę -jednym tchem wyrecytował Tom.

- To tylko taka przenośnia - usiłowała wytłumaczyć im

Libby, a tymczasem Joe wybuchnął donośnym śmiechem.

- Mama chciała przez to powiedzieć, że bardzo cieszyłaby

się z pomocy gosposi. Nikt nie musi naprawdę oddawać

duszy diabłu.

- Naprawdę? - nie dowierzał Todd.

- Naprawdę - powtórzyła Libby i odwróciła się w stro­

nę Joego. - Pozwól, że przedstawię ci twoich gości. To są

Todd, Tom, Ted i Timmy. - Pogładziła malca po włosach. -

Chłopcy, to jest pan Landowski.

- Dzień dobry - odpowiedzieli chórem, najwyraźniej

pamiętając nauki matki.

- Posiedźcie chwilę, muszę skończyć ze śniadaniem. -

Joe wskazał na kanapę.

Libby chciała go przestrzec, że chłopcy raczej nie będą

cicho, ale ugryzła się w język. Niech sam się dowie.

- Jest tu telewizor? - spytał Tom.

- Oczywiście. - Joe otworzył drzwi szafki odsłaniając

dwudziestopięciocalowy ekran i, co ważniejsze z punktu

widzenia chłopców, magnetowid.

background image

- O raju! - błysnął oczami Todd. - Co można w to

włożyć?

- Popatrzmy... - Joe uchylił drzwi innej szarki, zawie­

rającej imponującą kolekcję kaset. Spojrzał na osłupiałych

gości, po czym odwrócił wzrok w stronę filmów. - Może

którąś część przygód Muppetów? Mam wszystkie trzy.

- Naprawdę? - zdziwiła się Libby.

- Uhm. Lubię Muppety - przyznał Joe.

- Ja też. Najbardziej Gonza.

- To dla dzieciaków - parsknął pogardliwie Todd. -

Chcemy prawdziwy film. Z mnóstwem akcji.

- To znaczy ze sporą ilością krwi i efektów specjalnych

- wyjaśniła Libby.

- Nie będą potem mogli zasnąć - odparł Joe.

Libby spojrzała na niego ze współczuciem. Nic a nic nie

znał się na dzieciach.

- Może... - przeczytała kilka tytułów - ten?

- „Władca Pierścieni"? - Joe niepewnie popatrzył na

swych małych gości.

- Puść - nalegała Libby. - To ich zajmie.

- Skoro tak uważasz... - Niezupełnie przekonany włą­

czył magnetowid. - O której wychodzisz?

Libby zerknęła na zegarek.

- Wykład zaczynam dopiero za godzinę. Posiedzę jeszcze

chwilę, na wypadek, gdyby chłopcy uznali cię za dziwaka.

- Mnie? Za dziwaka? - Joe rzucił jej pobłażliwe spo­

jrzenie. - Mówisz, jakby twoi kuzynowie potrafili zmusić

doktora Spocka do zmiany profesji.

- Skądże, to najzupełniej normalni kilkuletni chłopcy -

próbowała przekonać samą siebie. W końcu, przy swym

niewielkim doświadczeniu, czego mogła być pewna?

- Śniadanie prawie gotowe. - Joe włożył pokrojony bo­

czek do kuchenki mikrofalowej i rozbił na patelni kilka jajek.

Libby z rozkoszą wciągnęła nosem smakowity zapach.

background image

Zauważyła, że na stole stoi sześć nakryć. Zrobiło się jej

bardzo miło. Najwyraźniej wszelkie kłopoty miała już za

sobą.

Nalała sobie filiżankę kawy i obserwowała krzątaninę

Joego. Rzadko miała czas, aby zjeść prawdziwe śniadanie.

- Zawołaj chłopców, ja otworzę sok pomarańczowy.

- Dobrze. - Malcy siedzieli z wzrokiem wlepionym

w telewizor. Wyłączyła magnetowid, kazała im umyć ręce

i wróciła do kuchni.

Chłopcy wkroczyli tam pół minuty później, co pod zna­

kiem zapytania stawiało czystość ich rąk, lecz powstrzyma­

ła się od komentarzy. Nie miało to sensu. Posadziła Timm-

y'ego na krześle i zwróciła się do pozostałych.

- Siadajcie.

- Możemy jeść przed telewizorem? - spytał Todd.

- Nie. - Sucha odpowiedź Joego najwyraźniej ich za­

skoczyła. Ale tylko na chwilę.

- Nie chcemy przegapić najważniejszych scen filmu -

spróbował Tom.

- Nie przegapicie - wyjaśniła Libby. - Włączę dokład­

nie w tym samym miejscu, w którym przerwaliście ogląda­

nie. Teraz usiądźcie.

- Nie jestem głodny - zamruczał Teddy. - Najadłem się

czekoladą.

- To opowiedz coś, gdy my będziemy jedli. - W głosie

Joego nie było ani odrobiny współczucia.

- Mama mówi, że dzieci powinno być widać, a nie

słychać - rezolutnie odpowiedział Todd.

- Zgadzam się - skinął głową Joe. - Słuchając cię,

w pełni podzielam jej zdanie.

- Chcę chrupek! - chlipnął Timmy. - Nie tego! - Spo­

jrzał na swój talerzyk.

- Jajka na boczku są niedobre? - Joe popełnił poważny

błąd, dając się wciągnąć w dyskusję.

background image

Libby nauczona wieloma równie jałowymi rozmowami

uznała, że najwyższy czas wkroczyć z pomocą.

- Niezależnie od tego, czy będziecie jedli, czy nie, nikt

z was nie odejdzie od stołu.

- Libby!-jęknął Ted.

- Siadaj. - Wskazała mu wolne krzesło. Ted spełnił jej

żądanie, mrucząc coś pod nosem. Libby zignorowała go.

Nie chciała w pełni wyręczać Joego. Ukryła uśmiech w fi­

liżance z kawą.

Joe spojrzał na nią podejrzliwie.

- Niezłe. - Tom podniósł głowę znad nie dojedzonej

rurki z kremem. - Ale nie tak dobre, jak u mamy. Tylko że

ona kupuje je w sklepie.

- Kupujecie ciastka? - Joe wyglądał na zgorszonego.

- Libby mówiła, żeby nie rozmawiać o zakupach i pie­

niądzach! - syknął na brata Tod.

- Przepraszam. - Tom spojrzał ze skruchą w stronę Libby.

- Ja... - Joe przerwał na donośny dźwięk dzwonka,

uzupełniony łomotaniem w drzwi. - Kto to? O tej porze?

Odłożył serwetkę i wstał. Popatrzył na Libby.

- Dotąd jedynie ty w podobny sposób zawiadamiałaś

o swoim przybyciu.

Poszedł otworzyć. Zaciekawieni goście podążyli za nim.

W progu stał mocno zdenerwowany jegomość około sześć­

dziesiątki. Machnął pięścią w stronę Joego. Libby zachi­

chotała. Wyglądał jak kurczak drażniący tygrysa.

- Koniec z tym! Natychmiast! - wrzeszczał.

- Z czym? - Z trudem hamując złość spytał Joe.

- Z wodą! - Libby zaniepokoiła się na widok poczer­

wieniałej twarzy mężczyzny. Chciała doradzić Joemu, aby

nie przyprawiał swych sąsiadów o palpitację serca.

- Mógłby pan wyjaśnić to nieco dokładniej? - spytała

uspokajającym tonem.

- Mieszkam piętro niżej. Zalewa mi pan sufit!

- Słucham? - szczerze zdziwił się Joe.

background image

- Oooo... - Libby usłyszała pomruk Teda i doznała

nagłego olśnienia. Wpadła do łazienki, o krok wyprzedza­

jąc Joego. Jej obawy potwierdziły się w chwili, gdy poczu­

ła w butach wodę, którą nasiąknięta była cała puszysta

wykładzina podłogowa.

- Och, nie! - Z otwartego sedesu spływał pokaźny wo­

dospad. Joe odsunął ją, podniósł wieko spłuczki i coś po­

ciągnął. Woda przestała płynąć.

- Przyślę panu rachunek za naprawę sufitu i nowe tape­

ty. - Obcy mężczyzna popatrzył na Joego, jakby oczekiwał

odmowy. Gdy nie nastąpiła, powiódł wzrokiem po obe­

cnych i wyszedł.

- Jak to się stało? - spytała groźnym głosem Libby.

- Timmy wrzucił do sedesu całą rolkę papieru - odpo­

wiedział Ted.

- A ty spuściłeś wodę? - spytała ostro.

- Nie - zaprzeczył Ted. - Timmy.

- Ja - z uśmiechem przyznał się winowajca. - Zrobiło

wziuuu!

- Nieważne, jak to się stało. - Joe bezradnie rozejrzał

się po zdewastowanej łazience. - Co teraz mamy zrobić?

Libby spojrzała na zegarek.

- Wezwij hydraulika. Bardzo chciałabym ci pomóc, ale

za pół godziny muszę być w pracy.

- Słucham?! - zawołał Joe.

- Sam mówiłeś, że opieka nad dziećmi to radość

i szczęście - zauważyła. - Więc teraz rozwiąż ten problem.

- To nie dzieci. - Joe spojrzał na czwórkę chłopców. -

To diablątka!

- Chcę film - zapiszczał Timmy.

- Idź z Bogiem - westchnął ciężko Joe.

- A ja idę do pracy - słodko uśmiechnęła się Libby. Joe

mruknął coś w rodzaju „zdrajczyni", ale nie zwróciła na to

uwagi. Przecież zrobiła mu grzeczność, pokazując, jak wy­

gląda życie w naprawdę licznej rodzinie.

background image

ROZDZIAŁ

10

Libby przełożyła torebkę do lewej ręki i nacisnęła przy­

cisk windy. Zastanawiała się, jaki widok zastanie w miesz­

kaniu Joego. W ciągu dnia dręczyło ją poczucie winy,

zmieszane z satysfakcją. Nie wiedziała, co lepsze.

Winda zatrzymała się na jedenastym piętrze. Libby wy­

szła na korytarz. Stanęła przed drzwiami apartamentu i na­

słuchiwała przez chwilę. Wewnątrz panowała cisza. Czyż­

by chłopcy spali? Prędko odrzuciła ten niedorzeczny po­

mysł. Po pierwsze, było już po szesnastej, a więc zbyt

późno na poobiednią drzemkę. Po drugie, Elisabeth twier­

dziła, że chłopcy już od dawna nie sypiają w dzień, nawet

Timmy.

Wzięła głęboki oddech i delikatnie zastukała. Pamięta­

ła, w jaki sposób Joe skomentował jej dawne metody po­

wiadamiania go o swoim przybyciu. Drzwi otworzyły się

niemal natychmiast.

Joe wyglądał niczym rozbitek, któremu po długim ocze­

kiwaniu rzucono linę ratunkową. Chwycił ją za rękę

i wciągnął do mieszkania, jakby w obawie, że rozmyśli się

i odejdzie.

background image

- Gdzie się podziewałaś tyle czasu?

- Dopiero czwarta - odparła łagodnie. - Mężczyźni

zwykle wracają do domu o szóstej.

- Jeśli mają dzieci podobne do tej czwórki - rzucił

wściekłe spojrzenie w kierunku salonu - to dziwię się, że

w ogóle wracają.

- Gdzie są chłopcy? - spytała z ciekawością.

- Oglądają „Władcę Pierścieni". Cały dzień. - Błysnął

oczami. - W kółko. Znam ten film już na pamięć!

- Czy mogłabym prosić o kawę? - Libby zmieniła temat.

- Chodź do kuchni. Tam nie słychać dialogów.

Po drodze Libby zajrzała do salonu. Chłopcy siedzieli metr

od telewizora, pochłonięci akcją rozgrywającą się na ekranie.

- Chyba nie powinni siedzieć tak blisko - powiedziała,

przypomniawszy sobie czytany niegdyś artykuł. - W przy­

szłości mogą mieć kłopoty ze wzrokiem.

- Bez obaw. Wcześniej ktoś ich udusi - odparł z pasją Joe.

Libby ukryła uśmiech. Z tonu głosu mężczyzny wy­

wnioskowała, że nauczka musiała być bolesna.

- Dobry wieczór, chłopcy - zawołała.

- Ciii - syknął Tom. - Teraz będzie najlepsze.

- Będzie ta wielka bitwa, a ten dziadzio usmaruje się

w krwi po szyję - wyjaśnił z tajemniczą, groźną miną

Todd.

- Naprawdę? - spytała Libby, lecz Joe wepchnął ją za

drzwi kuchni.

- Gdzie?... - Obróciła się zaskoczona. Poczuła silne

ramiona oplatające jej ciało. Chciała zapytać, o co chodzi,

ale w tej samej chwili zamknął jej usta gorącym pocałun­

kiem, w którym nie było nic z łagodności. Wyglądało na to,

że gwałtownie potrzebował kontaktu zapewniającego mu

poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości.

Libby z rozkoszą przyjęła pieszczoty. Docisnęła biodra

do jego muskularnych ud. Poczuła znajomy dreszcz prze­

biegający cale ciało. Nie golona od rana broda delikatnie

background image

drapała ją w policzek, a słaba woń koniaku uszlachetniała

pocałunki. Joe musnął ustami jej nos i rozluźnił uchwyt.

- Potrzebowałem tego! - westchnął z satysfakcją.

Libby wciągnęła głęboko powietrze i próbowała zapa­

nować nad nieoczekiwanie rozbudzonymi zmysłami. Przy­

jęła z rąk mężczyzny filiżankę z kawą i usiadła, opierając

ręce o stół, aby ukryć drżenie dłoni. Patrzyła, jak Joe nalał

sobie kieliszek z opróżnionej do połowy butelki brandy

i wychylił go jednym haustem.

- Nie za wcześnie na drinka?

- Było za późno od chwili, gdy zostawiłaś mnie wśród

demonów.

- To znaczy, że dzisiejszy dzień odbiegał od twych

wyobrażeń?

- Zniszczył je bezpowrotnie - warknął Joe. - Zanim

hydraulik skończył pracę i posprzątałem łazienkę, była już

prawie pora lunchu. Ponieważ chłopcy obejrzeli „Władcę

Pierścieni" już dwa i pół raza, uznałem, że czas ich zająć

czymś innym.

- Na przykład? - spytała z zaciekawieniem.

- Zjeść lunch u MacDonalda i spędzić popołudnie w zoo.

- Zabrałeś ich na spacer? - przeraziła się Libby.

- Powinnaś się wstydzić, że mnie nie uprzedziłaś. To

dzikusy.

- Nic podobnego - próbowała bronić swych kuzynów.

- Są tylko... nadpobudliwi.

- Są niewychowani! - poprawił ją gwałtownie. - Tom

chciał nakarmić słonia samochodzikiem, który miał w kie­

szeni.

- O Boże -jęknęła Libby.

- Teraz „O Boże" - parsknął Joe. - Zrobił to tuż obok

dozorcy zoo. Zostaliśmy w niezbyt grzeczny sposób wy­

proszeni za bramę.

- Przepraszam - powiedziała szczerze. Chciała mu dać

nauczkę, ale nie poniżać w obecności innych osób.

background image

- Wówczas zrezygnowałem. Przyprowadziłem ich do

domu, włożyłem z powrotem film do magnetowidu i scho­

wałem się do kuchni.

- Nie wymyśliłeś nic stosownego? - spytała z przeką­

sem w głosie.

- Nie udawaj! - Spojrzał na nią przeciągle. - Nawet

dureń domyśliłby się, że wszystko zaplanowałaś.

- Niezupełnie.

- Ale o czymś zapomniałaś. Gdyby to były nasze dzie­

ci, nigdy nie wychowalibyśmy ich w ten sposób. Chcą

jedynie oglądać telewizję! Nawet najmłodszy! - obruszał

się Joe. - Potrafią wyrecytować z pamięci cały program na

każdym kanale. Co twoja kuzynka z nich zrobiła?!

- Nic. - Libby potrząsnęła głową. - Elisabeth jet zwy­

kłą, zapracowaną żoną i matką. Nie zawsze była taka. Gdy

miała jedynie Todda, zabierała go do zoo, do parku, do

muzeum. Nawet kiedy dwa lata później pojawił się Tom,

potrafiła jeszcze znaleźć czas dla obydwu. W rok później,

po urodzeniu Teda, już nie dawała rady. Gdy dwa lata temu

przyszedł na świat Timmy, poddała się. Zajmują niewielkie

mieszkanie na Manhattanie i żeby mieć spokój, wpadła

w „telewizyjną pułapkę".

- Hm - Joe zamyślił się głęboko.

- Lecz przede wszystkim chodzi o to, że kiedyś była

zupełnie inną kobietą. Zmieniła ją zbyt duża liczba dzieci.

Chłopcy czasem mnie denerwują, ale częściej współczuję

ich matce.

- Chociaż jedną rzecz wyjaśniliśmy do końca. - Joe

spoglądał w głąb trzymanej w dłoni szklanki. - Masz po­

ważny powód, aby obawiać się zbyt licznej rodziny. Nawet

jeśli jest to powód źle interpretowany. Nie, poczekaj chwi­

lę. - Nie pozwolił jej przerwać. - Głosząc opinię o rodzinie,

mylisz jabłka z pomarańczami. Nie będziesz musiała pono­

sić pełnej odpowiedzialności za opiekę nad dziećmi. Bę-

background image

dziesz miała do pomocy gosposię i zatrudnioną na stałe

nianię.

- A dzieci będą wyrastały wśród wartości wyznawa­

nych przez obcych ludzi - zaoponowała. - Gdybyśmy

mieli jedno, spędzałabym z nim wiele czasu wieczorem

i w weekendy. Może nawet z dwoma, choć tu mam pewne

wątpliwości. Jednak przy większej liczbie dzieci niezbędna

jest niania i nie mów mi, że mogę porzucić pracę, gdyż tego

nie zrobię.

- Praca jest dla ciebie tak ważna?

- Nareszcie zaczynasz pojmować!

- Może pół etatu?

- Nie. - Pokręciła głową. - To oznaczałoby klęskę na

polu zawodowym. Tacy wykładowcy dostają zadania, któ­

rych nie chce nikt inny. Przez wiele lat pracowałam, aby

osiągnąć obecną pozycję. Jeśli przejdę na pół etatu, wrócę

do nauczania algebry studentów pierwszego roku.

- Może... - zaczął z namysłem Joe, ale przerwał mu

Tom, który z łoskotem wpadł do kuchni.

- Joe! Joe! Nie możemy przewinąć taśmy!

- Nie szkodzi - powiedziała Libby. - Obiecałam waszej

mamie, że wrócicie do domu przed piątą, więc musimy już

wychodzić.

- Libby! Chcemy obejrzeć jeszcze raz!

- Nie. Wyłącz telewizor i powiedz braciom, żeby się

zbierali.

- Ale, Libby... - nie ustępował.

- Słyszałeś, co masz zrobić. - Ton głosu Joego nie

dopuszczał sprzeciwu. Tom wyszedł.

- Chodź. Oddamy ten kwartecik ich mamie.

- Nie musisz z nami jechać - odpowiedziała, choć w głębi

duszy odczuła gwałtowną radość, słysząc jego propozycję.

- Nie pozwoliłbym nawet terroryście przebywać samo­

tnie w ich towarzystwie, a co dopiero tobie.

Libby spojrzała mu prosto w twarz, nie bardzo wiedząc,

background image

co chciałaby zobaczyć. Myślała nad jego ostatnimi słowa­

mi. Co chciał przez to powiedzieć? Dojrzała maleńkie

iskierki ukryte w głębi jasnoniebieskich oczu mężczyzny.

Może...

Todd wpadł do kuchni.

- Czy możemy zabrać „Władcę Pierścieni" do domu?

- Nie macie magnetowidu - powiedziała Libby.

- Czasem wypożyczamy - odparł z nadzieją w głosie.

- Niech wezmą - westchnął Joe. - I tak nie mógłbym

go już spokojnie oglądać.

- Dzięki! - zawołał Todd. - Chyba nie jesteś taki zły, na

jakiego wyglądasz! - Wybiegł do salonu.

- Nie - uśmiechnęła się Libby. - Nie jesteś.

- Teraz kolej na ciebie. Chciałbym cię o coś prosić. Po

południu dzwonił jeden z moich kontrahentów. Przyjeżdża

w sobotę, aby wziąć udział w zaplanowanych na przyszły

tydzień targach dziewiarskich.

- Tak? - Libby była pełna złych przeczuć. Czy Joe

usiłował podsunąć ją komuś innemu? Z napięciem czekała

na jego dalsze słowa.

- Ma wolny wieczór, więc pomyślałem, że zaprosisz tę

zgrabną brunetkę i wspólnie poszlibyśmy się zabawić.

- Zgrabną brunetkę? - spytała, nie będąc pewną, co

usłyszała. A jeśli Joe zainteresował się Jessie i używał tgo

wybiegu, aby spędzić z nią wieczór?

- Nie pamiętam jej imienia. Była u ciebie, gdy jechali­

śmy na plażę. Moglibyśmy zabrać ich na Broadway,

a później do , ,Alhambry".

- Brzmi nieźle - westchnęła z ulgą Libby. Więc jednak

to ona miała towarzyszyć Joemu. - Skontaktuję się z Jessie

zaraz po odwiezieniu chłopców.

- Raczej zaraz po kolacji. - Otoczył ją ramieniem

i przycisnął do siebie. Złożył delikatny pocałunek na jej

włosach. - Pachniesz jak promień słońca.

- Nic dziwnego. - Zmusiła się do spokojnej odpowie-

background image

dzi, mimo że całe jej ciało nieomal dygotało. - Słońce

grzeje dziś tak mocno, że zdolne jest wypalić wszystko.

- Nawet skórę. - Głos Joego był zabarwiony namięt­

nością.

Libby drgnęła, gdy musnął ustami jej kark. Miała wra­

żenie, że się rozsypie, kiedy jego wargi delikatnie dotknęły

czułego miejsca za uchem.

- Joe, ja... - wydała z siebie cichy pomruk, czując, że

lekko chwycił jej ucho mocnymi, białymi zębami.

- Myślałem, że musimy już iść! - zza jej pleców do­

biegł nadąsany głos Todda.

- Tak - mruknął Joe nie odrywając ust od miękkiego

ciała kobiety. - Zdecydowanie powinieneś już iść.

- Ciii - Libby nieco zawstydzona wysunęła się z objęć

mężczyzny. - Wpędzisz go w kompleksy.

Nie zwróciła uwagi na rozżalone spojrzenie Joego. Była

przepełniona radością. Mimo straconego dnia zaprosił ją na

kolację! Chyba naprawdę był nią zainteresowany.

- Jak nazywa się przyjaciel Joego? - Jessie włożyła

w ucho jeden ze swych perłowych kolczyków.

- Nie wiem nawet, czy mi powiedział - Libby z powąt­

piewaniem przeglądała się w lustrze. Przesunęła wzrokiem

po długiej sukni z czarnego jedwabiu, uzupełnionej na ra­

mionach zgrabnym bolerkiem. Może powinna włożyć coś

bardziej konwencjonalnego?

- Co się tak krzy wisz? - spytała Jessie. - Wystarczy, że

ja jestem zdenerwowana. Boże, to moja pierwsza randka

w ciemno od czasów ogólniaka. Ostrzegam cię, jeśli ten

facet będzie jakiś mdły, przesiedzę cały wieczór wlepiając

oczy w Joego. I tak nie mam u niego szans - westchnęła

szczerze. - Wyglądasz imponująco.

- Naprawdę tak uważasz? - Libby próbowała ułożyć na

ramionach czarny jedwabny szal, znakomicie pasujący do

wieczorowego stroju.

background image

- Naprawdę?! Twój wygląd mógłby przyprawić o atak

serca dziewięćdziesięcioletniego staruszka, a co dopiero

takiego mężczyznę, jak Joe.

- Czy nie jest zbyt... - Libby przesunęła dłoń wokół

skąpo przesłoniętych piersi.

- Jest - skinęła głową Jessie. -1 o to chodzi.

- No... nie wiem. - Libby nerwowo poprawiła upięte

włosy.

- Co ci jest? Przecież już nosiłaś tę suknię!

- Tak,ale...

- Chyba nie zakochałaś się w tym Landowskim? -

z przestrachem w głosie spytała Jessie.

- Oczywiście, że nie! - zaprotestowała gwałtownie

Libby, lecz nie zdążyła nic dodać, gdyż w tej samej chwili

ktoś zapukał do drzwi.

- Poczekaj chwilę. - Jessie usiadła na kanapie, przybie­

rając uwodzicielską pozę. Ułożyła w fałdy purpurową

spódnicę. - Dobrze wyglądam? - Przeciągnęła się zmysło­

wo, prezentując kształt ściśle opiętych materiałem piersi.

- Gotowa do schrupania. - Libby uśmiechnęła się

w stronę przyjaciółki i poszła otworzyć.

Oczy rozszerzyły się jej ze zdziwienia na widok Joego.

Rozpoznała go z trudem. Szerokie ramiona okrywał mu

nienagannie skrojony smoking. Strój przydawał

mężczyźnie powagi i dostojeństwa, ale jednocześnie czynił

go nieco obcym, mniej przystępnym. Libby popatrzyła na

niego z lekkim zmieszaniem. W oczach Joego dojrzała

znajomy błysk pożądania. Kurtyna obcości opadła, lecz

nim kobieta zdążyła coś powiedzieć, przemówił drugi ze

stojących w progu mężczyzn.

- Dobry wieczór. - Nieznajomy przesunął wzrokiem po

ponętnych kształtach Libby. - Co za widok dla zmęczo­

nych oczu!

Wyciągnął dłoń, aby klepnąć ją w ramię, lecz kobieta

zrobiła instynktowny unik.

background image

- Kim jesteś, ślicznotko? - Zdawał się nie zauważać jej

reakcji.

- To Libby Michałowski. - Joe wszedł do mieszkania.

Otoczył ramieniem talię Libby, przyciskając ją do siebie.

- Gdzie znalazłeś podobną piękność? - Mężczyzna nie

spuszczał wzroku z jej dekoltu.

- Przedstawił nas mój ojciec - poważnie odparł Joe,

a Libby stłumiła rozbawienie na widok osłupiałej miny

jego towarzysza.

- Och. - Gość po chwili odzyskał pewność siebie. -

Powinienem od razu się domyślić.

- Libby, to jest EdWalton.

- Właśnie. Wszyscy Eda znają, bardzo podziwiają.

- Bardzo mi... - chciała przywitać go Libby, lecz zre­

zygnowała i wskazała ręką w kierunku salonu.

- Ed, pozwól że przedstawię ci Jessie Anders. Jessie, Ed

Walton.

- Powinienem wiedzieć - westchnął gwałtownie Ed -

że ktoś tak uroczy, jak Libby, może mieć za przyjaciółkę

tylko kobietę dorównującą jej pięknością. Czy mogę wyra­

zić nadzieję, że dotrzymasz mi dziś towarzystwa?

Wygładził przód lekko zgniecionej karmazynowej ma-

rynkarki i wlepił pełen nadziei wzrok w Jessie.

Libby spojrzała w bok, aby nie wybuchnąć głośnym

śmiechem na widok miny swej przyjaciółki.

- Lód - zamruczała. - Przyniosę lodu. Napijemy się

czegoś przed wyjściem.

Uciekła do kuchni, pozostawiając Jessie samotną na

placu boju. Odkręciła kran, aby szum wody zagłuszył jej

chichot. Gdy się po chwili odwróciła, zobaczyła przed sobą

postać Joego.

- Ed to porządny chłop, chociaż nie podobało mi się,

jak na ciebie patrzył. - Szczęki mężczyzny zacisnęły się

lekko.

- Póki jedynie patrzył... - Libby wzruszyła ramiona-

background image

mi, co wywołało delikatny szelest okrywającego ją jedwa­

biu.

- Każdy mężczyzna wpadłby w zachwyt na twój widok

- mruknął Joe, obejmując ją. Poczuła jego dłonie na swych

plecach, co spowodowało przyspieszenie pulsu i lekki za­

męt w głowie.

- Nie dziwię mu się. - Ton głosu Joego nabrał głębszej

barwy. - Również jest oczarowany. Widok twej jasnej skó­

ry skontrastowany z połyskującą czernią jedwabiu...

Przesunął dłonią w stronę jej piersi. Libby poczęła szyb­

ciej oddychać. Przysunęła się. Zamknęła oczy, aby lepiej

czuć dotyk jego palców. Wzrastające pożądanie zaróżowiło

jej blade policzki.

- Jesteś cała jak jedwab - mruczał Joe z ustami ukryty­

mi w jej włosach. - Wspaniale miękki jedwab, połączony

z aksamitem. Ciepła i kusząca. - Dźwięk jego głosu pod­

niecał ją bardziej niż pieszczoty. - Jesteś wszystkim...

- Libby! - Głośny szept Jessie przywołał ich do rze-

czwistości. Drzwi kuchni otworzyły się gwałtownie. Joe

szybko cofnął rękę, co spowodowało nową falę wątpli­

wości u Libby. Nie należał do nieśmiałych, więc dlacze­

go odskoczył jak oparzony? Potrzebując chwili na uspo­

kojenie, podeszła do zamrażarki i wyjęła pojemnik z lo­

dem.

- Co się stało? - Przełożyła lód do stojącego na stole

wiaderka.

- Co się stało? Twój przyjaciel - Jessie spojrzała na

Joego - właśnie złożył mi „propozycję".

- Co takiego? - Libby popatrzyła na przyjaciółkę. -

Uznał, że po tak krótkim czasie może zrobić podobną

sugestię?

- Sugestię? Wprost spytał, czy pójdę z nim do łóżka.

- Cholera! Przepraszam, Jessie. Ed znany jest jako og­

nisty chłopak, ale dzisiaj stanowczo przesadził. Chcesz,

żebym odwiózł go do hotelu?

background image

- I pozbawił mnie możliwości obejrzenia rewii oraz

wizyty w,,Alhambrze"? Nigdy w życiu - odparła zdecydo­

wanie Jessie. - Poza tym, gdy teraz myślę o tym, co powie­

dział, już nie jestem taka zgorszona. Po prostu już dawno

nie słyszałam czegoś równie bezpośredniego.

- I obleśnego w ustach czterdziestopięciolatka - sucho

zauważyła Libby, nadal zajęta lodem.

- Jeśli jesteś zdecydowana... ale nie pozwolę mu na

podobne odzywki - powiedział Joe. - Nie należysz do tego

typu kobiet. Daj mi pięć minut, żebym z nim porozmawiał,

a obiecuję, że nie sprawi więcej kłopotów.

- Nie bij go! - zawołała Libby. - Zgadzam się z Jessie.

Jest tak rozbrajający w swej szczerości, że trudno się bronić.

- Bez obaw - obiecał Joe. - Od dorosłego mężczyzny

można wymagać odrobiny kultury. Pięć minut.

- Wiesz co, Libby? - z przekonaniem w głosie mówiła

Jessie. - Przy tobie nie sposób się nudzić. O co chodzi? -

spytała na widok wyrazu jej twarzy.

- O to, co powiedział.

- Kto powiedział co?

- Joe - niecierpliwie wyjaśniła Libby. - Że nie należysz

do tego typu kobiet.

- To zależy. - Jessie podkręciła koniec wyimagino­

wanego wąsa. - Dla Eda wszystkie kobiety są jednakowe­

go pokroju, ale w przypadku twego narzeczonego... - wy­

mownie zawiesiła głos.

Fala nagłego pożądania, która ogarnęła ciało Libby na

dźwięk tych słów, była niemal nie do odparcia. Kobieta

walczyła ze swymi uczuciami. Joe Landowski nie był i nig­

dy nie będzie jej narzeczonym. Wcale tego nie chciała.

Zwariowałaby przy nim w ciągu tygodnia.

- Naprawdę tak mocno przejęłaś się tym, co powie­

dział? - niepewnie spytała Jessie.

- To jedna z jego aluzji. Zawsze mówi ogródkami, nig­

dy wprost. Doprowadza mnie tym do szału. Uważa, że

background image

istnieją dwa rodzaje kobiet. Te, z którymi można się umó­

wić i te, z którymi należy się żenić.

- Więc posiada zwykłe samcze spojrzenie na otaczają­

cy to świat - wzruszyła ramionami Jessie. - Powinnaś

zatkać uszy i kontemplować się jego widokiem. A jest na

co popatrzeć! Co cię obchodzą jego poglądy?

Ponieważ go lubię, cenię jego przyjaźń i byłam na tyle

głupia, żeby pójść z nim do łóżka, co omal wszystkiego nie

zepsuło, pomyślała Libby.

- Chodź - powiedziała Jessie. - Dałyśmy im już wy­

starczająco wiele czasu. Zobaczmy, czy któryś jeszcze żyje.

Ku zaskoczeniu Libby okazało się, że obaj mężczyźni

są pogrążeni w dyskusji na tematy zawodowe.

Najwyraźniej interwencja Joego nie rozgniewała Eda,

ale jego zachowanie względem Jessie uległo zmianie.

Stał się wcieleniem dobrego wujaszka, co chwila wpada­

jąc w przesadę. Przez większą część rewii przepraszał za

lekki szelest kartek programu, który bezustannie werto­

wał, a podczas trzeciego aktu zasłonił oczy swej towa­

rzyszce, ponieważ na scenie rozgrywała się wzruszająca

scena miłosna.

Jessie z niedowierzaniem zerknęła na Libby, po czym

obie spojrzały na krztuszącego się śmiechem Joego. Libby

dręczyła ciekawość, co powiedział Edowi, ale musiała je­

szcze na jakiś czas wstrzymać się z pytaniami.

Dopiero cztery godziny później, gdy podwieźli Eda do

hotelu i bezpiecznie odprowadzili Jessie, Libby odetchnęła

z ulgą. Milczała, póki nie wrócili pod drzwi jej mieszkania.

- Co teraz? - spytała.

- Nie zaprosisz mnie do siebie? - Joe przybrał minę

pełną nadziei. - Wypiłbym kieliszeczek przed snem.

- Po dzisiejszym wieczorze też odczuwam taką potrze­

bę. - Weszła do środka i zapaliła światło. Odłożyła małą

srebrzystą torebkę na stolik, kopnięciem zrzuciła pantofelki

background image

i pozwoliła, aby szal zsunął się na podłogę. Sięgnęła do

barku i nalała dwa kieliszki brandy.

Joe wyciągnął dłoń, ale Libby pokręciła głową.

- Najpierw powiedz, czym postraszyłeś Eda.

- Postraszyłem? - Zrobił skrzywdzoną minę. - Nie

tknąłbym włosa z jego łysiejącej głowy.

Zdjął krawat i rzucił go na stolik. Potem przyszła kolej

na marynarkę. W końcu zzuł buty i usiadł na kanapie, opie­

rając nogi o blat stołu.

- Podaj mi mój kieliszek, niewiasto.

- Bardzo podniecające - mruknęła.

- Prawda? - zapytał kusząco.

- Myślałam o tym, jak byś wyglądał, gdybym wylała ci

go na głowę. Tylko jedno mnie powstrzymało.

- Szacunek dla mojej osoby?

- Nie, raczej fakt, że plamy po alkoholu nie spiorą się

z twojej koszuli. Teraz powiedz, w jaki sposób uspokoiłeś

Eda.

- Poinformowałem go, że Jessie pragnie zbawienia

świata i została przyjętajako nowicjuszka do zakonu Sióstr

Świętego Józefa, a w przyszłym miesiącu będzie miała

posłuchanie u Matki Przełożonej.

- Joseph! - zawołała Libby. - Ciesz się, że nie poraził

cię piorun z jasnego nieba!

- Nie tym razem. - Wyjął z dłoni kobiety kieliszek

i posadził ją obok siebie.

- Ale zakonnica...

- Nie pozwoliłaś go bić - przypomniał Joe - a nie mia­

łem zbyt wiele czasu. Poza tym, w ten sposób nie uraziłem

jego godności.

- Domyślam się. - Bez oporu pozwoliła się przytulić.

- Podziałało.

- Nawet za bardzo. Biedna Jessie, nawet nie miała oka­

zji zatańczyć!

- Kobiety! -jęknął. - Najpierw jesteście niezadowolo-

background image

ne, bo ktoś okazuje wam zbyt wiele czułości, później -

ponieważ zbyt mało.

- Wystarczy znaleźć złoty środek.

- Złoty środek? - Przełknął łyk koniaku i odstawił kieli­

szek. - Musimy tę kwestię rozpatrzeć bardziej szczegółowo.

Przycisnął ją mocno do siebie i zamknął jej usta gorą­

cym pocałunkiem. Libby poczuła nagły zamęt w głowie.

Nie potrafiła zapanować nad swoimi uczuciami, więc jęk­

nęła ze złością. Czuła się, jakby została zmuszona do gwał­

townego przełknięcia porcji znakomitego wina, zamiast

powoli delektować się jego smakiem.

Joe puścił ją nieoczekiwanie i odsunął się lekko. Libby

spojrzała na niego.

- Co o tym myślisz?

- Myślisz? - powtórzyła jak echo, nie potrafiąc powie­

dzieć nic innego.

- Czy to był „złoty środek"?

- Nie. - Odetchnęła głęboko i próbowała odzyskać

równowagę emocjonalną. - Czułam się za bardzo zdomino­

wana.

- Spróbujemy nieco obniżyć skalę. - W oczach Joego

błyszczało fałszywe zakłopotanie.

- To poważna sprawa, Joe.

- Najbardziej słuszna uwaga, jaką słyszałem w tym ro­

ku - mruknął kpiąco i objął ją ponownie. Tym razem zrobił

to delikatnie. Ich ciała ledwo się dotykały, a jego pocałunki

leciutko muskały jej usta, przesuwając się w stronę ucha

i szyi.

- Joe... - Libby po omacku szukała jego warg, lecz

schwycił jej głowę w swoje dłonie i przytrzymał.

- Uspokój się...

Usłyszała napięcie w jego głosie. Rozpięła mu koszulę

i wsunęła dłoń pod materiał. Joe wydał przeciągłe wes­

tchnienie, co ośmieliło kobietę. Pod palcami wyczuwała

twarde mięśnie jego piersi. Dotknęła paznokciem jednego

background image

z sutków ukrytych w gęstwinie włosów i uśmiechnęła się

marzycielsko, gdy potężnym ciałem wstrząsnął lekki

dreszcz.

- Jesteś czarodziejką. Masz w sobie coś, co czyni cię

godną największego pożądania.

Jego głos wzmógł namiętność wypełniającą jej biodra. Joe

przesunął dłonią po szyi partnerki, dotknął jej obojczyka.

Libby wydała cichy jęk radości, gdy począł ją rozbierać.

- Pragnąłem tego cały wieczór - wyszeptał. - Podczas

rewii mogłem myśleć tylko o tym, jak twoje piersi porusza­

ją się pod błyszczącym jedwabiem. Wiedziałem, że nie

włożyłaś nic pod spód. Chciałem zaciągnąć cię w kąt i ze­

rwać z ciebie ubranie...

Libby wyczuła w jego głosie nieokiełznaną pasję. Rado­

wała ją myśl, że oceniał jej ciało równie wysoko, jak ona

jego.

- Ale jesteś jeszcze gładsza, niż w mojej wyobraźni. -

Pochylił głowę i dotknął językiem jej piersi.

- Joe! - Zanurzyła palce w jego włosach i próbowała

przytulić się mocniej. Delikatne pieszczoty mężczyzny

przyprawiały ją o zawrót głowy. Pragnęła poczuć żar jego

ust, ciężar jego ciała przygniatający ją do posłania. Nie

rozumiała, dlaczego Joe nie podziela jej zniecierpliwienia.

Z uporczywą powolnością przesuwał językiem wokół jej

piersi, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi.

Libby odetchnęła głęboko i w nozdrza uderzył ją zapach

świeżo umytych włosów. Zwilżyła językiem spieczone

wargi i swobodną ręką dotknęła policzka Joego.

- Proszę... - szepnęła przez zaciśnięte zęby i poczęła

drżeć, nie mogąc zapanować nad własnym ciałem.

- Czego pragniesz, maleńka? - spytał nie odrywając ust

od jej piersi.

- Przestań! -jęknęła.

- Mam przestać cię całować?

- Nie! - zaszlochała. - Przestań się bawić i kochaj mnie.

background image

Mocno, dodała w myślach. Tak, jak ja będę cię kochać.

Pękły ostatnie bariery oporu i kobieta wyprężyła całe ciało.

- Teraz. Potrzebuję cię teraz.

- Tak, kochanie. - Joe nadal przyciskał ją do siebie. -

Będę cię kochał tak, że świat zadrży w posadach.

Boże, pozwól mu, aby to zrobił, wyszeptała nie porusza­

jąc ustami i skierowała się w stronę obiecująco otwartych

drzwi sypialni.

background image

ROZDZIAŁ

11

- Trzymajcie się, niosę radosną nowinę. - Fryderyk

rzucił na stolik dużą brązową kopertę i usiadł, spoglądając

na twarze przyjaciół.

- Co to jest? - spytał Zygmunt.

- Okazja, żeby wznieść toast. - Fryderyk kiwnął na

kelnera, a gdy ten podszedł, zamówił butelkę najlepszego

szampana.

Kazimierz otworzył kopertę i z namaszczeniem obejrzał

jej zawartość. Kelner odkorkował butelkę. Fryderyk odpra­

wił go ruchem ręki i osobiście napełnił kieliszki.

- I? - Zygmunt spojrzał na Kazimierza.

- To umowa - odparł Kazimierz. - Opiewa na kupno

domu. - Spojrzał na nagłówek. - Przy Trzydziestej Ósmej

Ulicy.

- Więc o co chodzi? - spytał Zygmunt. - Czyżbyś in­

westował w nieruchomości, Fryderyku?

- Raczej nie w tej okolicy - mruknął nieco kąśliwie

Kazimierz.

- To nie jest moja umowa - odpowiedział Fryderyk -

tylko Joego. A to nie jest zwykły dom. To duża, rodzinna

background image

posiadłość. Piętrowa, z zagospodarowanym poddaszem

i dużym podwórkiem.

- Joe ją kupił? - Zygmunt błysnął oczyma.

- Tak. Podpisał dokumenty dwa dni temu. Co więcej,

wynajął architekta dla dokonania modernizacji. Lecz prze­

de wszystkim - Fryderyk zrobił pauzę dla osiągnięcia wię­

kszego efektu - powiedział, że najpierw spyta o zdanie

Libby.

- Bardzo obiecujące. - Zygmunt zatarł chude dłonie.

- Zbyt obiecujące - zauważył Kazimierz.

- Co to ma znaczyć? - z niepokojem spytał go Fryderyk.

- Nie wiem. Ten dom... - Kazimierz stuknął palcem

w umowę. - To nie ma sensu. Wiemy doskonale, że oni

jedynie bawią się w negocjacje, nie mając poważnych za­

miarów względem siebie. A nikt nie wykłada podobnej

sumy dla żartu!

- A jeśli wpadli we własne sidła? - spytał Fryderyk.

- Może masz rację - Zygmunt wyjął z kieszeni zwitek

papierów i wręczył po kilka każdemu z mężczyzn. - To

ostatnia wersja kontraktu i nie ma w niej żadnych dzi­

wactw, z wyjątkiem sławetnej pierzyny.

- Oboje zgodzili się posyłać dzieci do szkoły katolic­

kiej. To już coś. Już prawie widzę uśmiechnięte buziaki

wnucząt. - Fryderyk rzucił okiem na dokument.

- To wszystko mi się nie podoba - wtrącił Kazimierz.

- Dlaczego? - spytał Zygmunt. - Myślę, że Fryderyk

ma rację. Chyba naprawdę się polubili.

- Myślałem nad tym - Kazimierz machnął ręką - ale

w dalszym ciągu nie jestem przekonany. To jest... - przez

chwilę szukał odpowiedniego słowa - zbyt proste. Nie

mogę uwierzyć, aby dwoje dorosłych ludzi dało się tak

podejść. Wspomnicie jeszcze to, co powiedziałem.

- Phi! - parsknął Fryderyk. - Kraczesz jak stara baba.

- Lepiej niż jak stary głupiec - odciął się Kazimierz.

- Zobaczymy - uspokajającym głosem wtrącił Zyg-

background image

munt. -1 to już niedługo. Może nie zwróciliście uwagi, ale

kontrakt wymaga bardzo niewielu poprawek.

- A potem wesele! - zawołał Fryderyk, nie zwracając

uwagi na powątpiewające pomruki Kazimierza.

- Cudownie, Joe. Nie planowałam nic na dzisiejszy

wieczór - Libby starała się mówić spokojnie. - Byłam

w kościele i zjadłam lunch. Świetnie. Zobaczymy się za

dwadzieścia minut. Cześć.

Odłożyła słuchawkę i dała upust swej radości. Joe kupił

ten wspaniały dom! W dodatku prosił ją, żeby mu doradzi­

ła, jak przebudować wnętrze!

Ale... dlaczego to zrobił? Pytanie za sześćdziesiąt czte­

ry tysiące dolarów. Najbardziej niepokoił ją termin zawar­

cia transakcji. Praca nad kontraktem jeszcze nie była za­

kończona. A może to tylko przypadek? Właściciel nieru­

chomości nie chciał kłopotać się renowacją, więc sprzedał

budynek poniżej ceny rynkowej. Joe wyczuł możliwość

dobrej inwestycji. Po remoncie mógłby odsprzedać dom

z godziwym zyskiem. Wielu ludzi pomnaża w ten sposób

swój majątek. Może potrzebował jej rady tylko z tego po­

wodu, że była kobietą? A może chciał, żeby dzieliła

z nim...

Nie! Libby gwałtownie potrząsnęła głową. Joe nie pro­

siłby córki przyjaciela swojego ojca, aby zamieszkała

z nim bez ślubu. Miał na to zbyt duże poczucie wartości

rodziny. Mógłby udostępnić swą posiadłość jedynie żo­

nie...

Zaczęła krążyć nerwowo po pokoju. Mimo głębokiego

uczucia, jakie żywiła w stosunku do Joego, nie był w jej

oczach ideałem. Co więcej, również świadomość własnej

słabości powodowała chęć stawiania oporu jego żądaniom.

Może najlepiej spytać go wprost, czy ją kocha? Po na­

myśle odrzuciła ten projekt. Jeszcze za wcześnie, aby do­

magać się zdecydowanej odpowiedzi. Jeśli tylko ją lubił

background image

i po prostu nadal bawił się w wymyśloną przez siebie grę,

obnażanie własnych uczuć mogłoby pociągnąć za sobą

niespodziewane i niekoniecznie pożądane konsekwencje.

Na przykład zerwanie.

Spójrz prawdzie w oczy, pomyślała. Naprawdę nie

wiesz co zrobić. Więc nie rób nic. Pozostaw sprawy włas­

nemu biegowi. Przynajmniej w ten sposób mogła mieć

nadzieję na kolejne spotkanie.

Spojrzała na zegar. Dziesięć po pierwszej. Za dziesięć

minut przyjedzie Joe, więc jeśli ma zamiar towarzyszyć mu

w wędrówce po zakurzonych wnętrzach, powinna przebrać

się w coś praktyczniejszego, niż niedzielna sukienka. Na

przykład w dżinsy i bluzę.

Pogratulowała sobie tej decyzji gdy drzwi wiekowej

posiadłości stanęły otworem. Wewnątrz było bardziej brud­

no, niż zapamiętała to po pierwszej wizycie. Joe zdawał się

nie zauważać leżących wokół kilogramów kurzu. Z dumą

właściciela rozejrzał się po holu.

Libby wsunęła głowę do salonu. Blask słońca wpadał

przez nie zasłonięte okna, oświetlając wyblakłe tapety i po­

czerniałą dębową podłogę. Pozbawiony umeblowania, po­

kój wydawał się jeszcze większy. Kobieta weszła do środka

i zbliżyła się do kominka.

- Piękny. - Przesunęła palcem po ozdobionym orna­

mentem gzymsie.

- Uhm - Joe otworzył czarną aktówkę i przerzucił kilka

papierów. - Zgodnie z opinią architekta, to może być au­

tentyczny Adams. Chcesz go zachować, czy zastąpić czymś

bardziej nowoczesnym?

- Nowoczesnym? - Libby z czułością popatrzyła na

piękny przedmiot. - Nawet nie próbuj. Jest nie tylko prze­

śliczny, ale także doskonale pasuje do wnętrza. Jeśli pra­

gniesz nowoczesności, zamieszkaj w Oyster Bay.

- Chciałem - przypomniał jej. - To ty upierałaś się,

background image

żeby mieszkać w centrum. Co nie znaczy, że się nie zga­

dzam. Czuję się tylko nieco przytłoczony.

- Z powodu kurzu. - Libby potarła nos. - Może należa­

łoby wyłączyć klimatyzację i po prostu otworzyć okna?

- I zamienić kurz na spaliny? - spytał powątpiewają­

cym tonem.

- Prawda - skinęła głową. - Co jeszcze napisał archi­

tekt?

- Między innymi to, że możemy zburzyć ścianę pomię­

dzy dwoma małymi pomieszczeniami i zrobić duży pokój

zabaw. Mniejszy pokój na wprost salonu chciałbym zacho­

wać jako gabinet.

- Świetnie, przyda mi się do pracy - zaczepnie powie­

działa Libby.

- Dwa biurka... jakoś się pomieścimy - mówił nie zbity

z tropu Joe. - Chociaż nie będę mógł się skupić, widząc

naprzeciwko twoje piękne ciało. - Powiódł wzrokiem po

jej piersiach, zarysowanych wyraźnie pod ciasno opiętą

bluzą. Błysk w jego oczach rozbudził w kobiecie nadzieję

na dalszą część wieczoru. Weszli do kuchni.

- Architekt twierdzi, że powinniśmy powiększyć kuch­

nię o przestrzeń znajdującą się pod schodami, a spiżarnię

przerobić na łazienkę.

- Znakomity pomysł. - Libby ostrożnie stąpała po po­

rozrywanym linoleum. - W ten sposób będziesz mógł

umyć dzieci wracające z podwórka, zanim zdążą zabrudzić

resztę mieszkania.

- Zaproponował także wstawienie rozsuwanych drzwi

z tyłu domu. Są szczelniejsze i trudne do sforsowania,

w przypadku próby włamania.

- Wstyd, że musimy zwracać uwagę na takie rzeczy -

skrzywiła się Libby.

- Cena, jaką się płaci za mieszkanie w metropolii.

- Wiem. Najważniejsze, żeby wpadało dużo światła.

background image

- To ci ułatwi także obserwację dzieci, bawiących się na

zewnątrz.

Dzieci, o których wciąż mówił, nabierały coraz realniej­

szych kształtów.

- Tu przeszklimy dach - wskazał na sufit. - A poniżej

będzie kuchnia czarnoksiężnika.

Libby skinęła głową, zdając sobie sprawę, że Joe lepiej

zna się na urządzeniu pomieszczeń kuchennych, niż ona.

Poza tym podobał się jej pomysł ze świetlikiem.

- Co z jadalnią? - Wsunęła głowę do ciemnego wnętrza.

- Architekt zaproponował, żeby usunąć boazerię. To

imitacja, dorobiona dopiero w latach dwudziestych. Nie

możemy powiększyć pomieszczenia, ponieważ ściana po­

między jadalnią a kuchnią jest ścianą nośną. Tu dawniej

kończył się dom. Kuchnię i stróżówkę dobudowano po za­

kończeniu wojny secesyjnej.

- A gdzie gotowano przedtem?

- W podziemiach. Służba mieszkała na nie ogrzewa­

nym poddaszu. Chodźmy na górę. - Otworzył drzwi wio­

dące na schody.

- Spytaj architekta, czy mógłby coś zrobić z tymi sto­

pniami. - Libby pomału posuwała się naprzód, a Joe pilnie

notował jej uwagi. - W holu przydałoby się więcej światła.

Weszła do przestronnej sypialni i rozejrzała się wokół.

Pokój był olbrzymi; zajmował cały tył domu.

- Nieźle. - Joe z uwagą studiował wnętrze. - Od półno­

cy moglibyśmy urządzić garderobę i łazienkę. Nie będę

dzielił wanny z gromadą dzieciaków.

- Co takiego? - Libby spojrzała na niego ze zdziwie­

niem. - Jest w dzieciach coś, czego nie lubisz?

- Po nauczce, jaką otrzymałem od twoich kuzyniątek,

znalazłoby się to i owo.

- Grunt to doświadczenie - Libby uśmiechnęła się

triumfująco. - Ale zgadzam się z koncepcją wybudowania

background image

dodatkowej łazienki. Gdzie to było... - przerwała i wyszła

z powrotem na korytarz.

- Mam nadzieję, że znasz dobrego elektryka. - Spojrza­

ła na nagą żarówkę zwisającą z sufitu. - Oświetlenie w tym

domu to wczesny Edison. Podobnie jak hydraulika.

Otworzyła kolejne drzwi i wskazała na antyczną toaletę.

- Nie ma problemu. - Joe zajrzał do wnętrza. - Wszy­

stko będzie jak nowe.

- Chwileczkę, chcę rzucić okiem jeszcze na resztę pokoi.

- Libby poszła wzdłuż korytarza, po kolei otwierając drzwi do

pomieszczeń. Zatrzymała się w samym rogu przed niewiel­

kim pokojem w samym rogu budynku. Nacisnęła wyłącznik

i wzruszyła ramionami, gdy nic nie nastąpiło.

- Co się stało? - Joe szeroko otworzył ciężkie dębowe

drzwi, aby dopuścić nieco światła z korytarza.

- Ktoś zalepił okno czarnym papierem. Ciekawe dla­

czego.

- Może urządzał tu ciemnię fotograficzną.

- Masz rację. - Libby weszła do mrocznego wnętrza.

Podskoczyła gwałtownie, gdy pod jej nogami zaszeleścił

jakiś papier.

- Boże! - odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się słabo. -

Okropnie tu ponuro.

- Jest jasny dzień.

- Ale nie tutaj - skrzywiła się. - Tu jest strefa zmroku.

Mam nadzieję, że bez duchów.

- Duchów? - zahuczał Joe. - Taka intelektualistka, jak

ty, wierzy w siły nadprzyrodzone?

- Im więcej człowiek odkrywa, tym bardziej przekonu­

je się, jak mało wie o otaczającym go świecie - odpowie­

działa poważnie. - Ten dom ma już wiele lat i może...

aaau! - wrzasnęła, gdy znienacka otoczyła ją para ramion.

- Joe! Przestraszyłeś mnie niemal na śmierć!

- Naprawdę? - Roześmiał się i położył dłonie na jej

piersiach. Libby chłonęła ciepło jego ciała. Wydawało się

background image

zupełnie oczywiste, że ma prawo jej dotykać. Z trudem

opanowała myśli.

- Co... Co robisz?

- Jestem duchem przeszłości - głębokim basem odparł

Joe.

- Tak? - zachichotała. - Należysz do tego domu?

- Tylko do sypialni - Ścisnął lekko palcami jej piersi.

Kobieta wygięła się zmysłowo, czując ogarniający ją pło­

mień. -1 kieruję się szczególnymi upodobaniami przy wy­

borze swych ofiar.

- Szczenięcymi?

- Szczególnymi, niewiasto. Nie straszę byle kogo. -

Pieścił jej piersi, czując przez materiał bluzy twardniejące

sutki. Libby drżała niecierpliwie.

- Wierz mi - musnął wargami jej ucho i przesunął języ­

kiem po karku. - My, duchy, mamy sibe poczucie własnej

wartości. Może nas skusić tylko taki kąsek, jak ty.

Oraz Myrna i Bóg jeden wie, ile innych, przemknęło jej

nieoczekiwanie przez głowę. Niewątpliwie Joe lubił pie­

ścić jej ciało, ale czy czuł coś więcej? Możliwe, że było to

jedynie pożądanie, nie różniące się niczym od tego, jakie

odczuwał na widok Myrny. Libby potrząsnęła głową, wy­

suwając się z objęć mężczyzny.

- Co się stało? - Joe z uśmiechem popatrzył na jej

zakłopotaną minę.

- Ten kurz doprowadza mnie do szału - skłamała. Nie

chciała powiedzieć mu prawdy. Mógł tolerować humory

swych przyjaciółek, ale gdyby któraś naprawdę się zako­

chała. .. Libby nawet nie miała pewności, czy może nazwać

się jego przyjaciółką. W końcu nie została wybrana przez

Joego, tylko przez jego ojca...

- Fakt, pełno tu pyłu i śmiecia. - Mężczyzna rozejrzał

się z widocznym niezadowoleniem po pokoju. - Ale nie ma

sensu tego sprzątać, skoro w przyszłym tygodniu rozpo­

czynamy remont.

background image

- Masz rację. Pośpieszmy się trochę. - Skorzystała

z okazji, aby skrócić spotkanie. Im bardziej uczestniczyła

w planach Joego, tym bardziej pragnęła, aby się spełniły.

Żeby przebudował ten dom na przytulne rodzinne gniazd­

ko. Dla ich rodziny. Ale nie mogła odpędzić myśli, że Joe

traktuje budynek tylko jako doskonałą lokatę kapitału,

a wspólną debatę nad przebudową jako element zabawy

w negocjacje.

- Możemy przebić ścianę obok głównej łazienki i nieco

ją powiększyć. A ciemnię zamienić na toaletę. W ten spo­

sób zyskamy na powierzchni.

- Pamiętaj, że mamy jeszcze łazienkę na dole - przypo­

mniała Libby.

- Świetnie, to wystarczy - skinął głową. -1 nadal pozo­

stanie sześć pokoików dla dzieci.

- Nie - sprostowała. - Pozostanie sześć celi, które mo­

głyby służyć za mieszkania dla mnichów. Sam twierdziłeś,

że dzieci potrzebują przestrzeni. Dlaczego nie wyburzyć

ścian i zrobić trzech obszernych sypialni?

- Będą musiały się dzielić - zaoponował, idąc za nią

w dół schodów.

- Nie będą, jeśli poprzestaniesz na trojgu - uśmiechnęła

się słodko.

- Trojgu?

- Zrządzenie losu. Trzy sypialnie, trójka dzieci.

- Ale sypialni jest sześć.

- Mówiłam, że to nie sypialnie, tylko klasztorne cele.

- Chcę sześciorga dzieci! - powtórzył chyba po raz setny.

- A ja nie!

Joe oparł się o zniszczoną framugę drzwi wiodących do

narożnego pokoiku i pokręcił nosem.

- Nie podoba mi się...

- Gratulacje. Mnie też nie, więc chyba osiągniemy

w tym wypadku kompromis.

Joe wziął głęboki oddech, zebrał się w sobie i powiedział.

background image

- Dobrze, zgadzam się, ale ponieważ to ja wciąż ustę­

puję, może przemyślałabyś kwestię ich wykształcenia?

- Czego? - spytała Libby, zbyt zaskoczona, aby od

razu w pełni docenić to, co powiedział. Nigdy nie przypu­

szczała, że Joe ustąpi choćby o krok w kwestii rodziny. To

tylko na niby, uznała po chwili. Gdy zdecyduje się na

małżeństwo, znajdzie sobie jakąś półanalfabetkę, która

z radością zgodzi się zostać producentką dzieci w zamian

za godne utrzymanie. Wówczas pokoje zostaną przegro­

dzone. Libby poczuła w żołądku kłąb zazdrości na myśl,

że jakaś inna kobieta mogłaby zamieszkać w tym domu

i... w sypialni Joego. Chaos w jej głowie potęgował się

z minuty na minutę.

Westchnęła. Lepiej żyć wspomnieniami szczęśliwej mi­

łości, niż w imię tejże miłości pogrzebać się żywcem. Joe

nie uznawał rozwodów. Ślub oznaczał decyzję obowiązują­

cą do końca życia.

- Nie musisz robić takiej zbolałej miny. - Joe źle zrozu­

miał jej wahanie. - Pytałem tylko, czy zgadzasz się, żeby

dzieci uczęszczały do katolickiej szkoły średniej.

- Z jednym zastrzeżeniem. Nowy Jork szczyci się naj­

lepszymi w kraju szkołami dla dzieci szczególnie uzdol­

nionych. Jeśli któreś z naszych dzieci będzie przejawiało

talent w jakiejś dziedzinie, będzie się je kształcić w tym

kierunku.

- Jeśli zechce - dorzucił.

- Zgoda.

- Zatem załatwione. Mam w domu kopię kontraktu. Je­

śli uważasz, że tu już skończyliśmy, możemy jechać do

mnie i przeredagować umowę, zanim zmienisz zdanie.

- Mów o sobie - mruknęła. - Jesteś bardziej uparty

w swych żądaniach.

- Tylko dlatego, że mam szerokie spojrzenie na naszą

przyszłość.

- Przez co nie potrafisz dostrzec szczegółów.

background image

- To ty masz klapki na oczach - nie ustępował Joe. -

Uważasz, że liczy się tylko praca. Zapomniałaś, że przede

wszystkim jesteś kobietą.

- Przede wszystkim jestem sobą, Libby Michałowski,

i jeśli nie będę szczera wobec siebie samej, nie będę szczera

wobec nikogo.

- Nie mam ochoty na bezsensowne rozważania filozo­

ficzne. Wracajmy do domu i poprawmy kontrakt. Potem

zamówimy pizzę i spiszemy uwagi odnośnie do remontu.

Chcę jutro zanieść je architektowi.

- Dwie pizze - dodała szybko Libby. - Umieram

z głodu.

- Nie samym chlebem człowiek żyje - zauważył Joe

i skrzywił usta w dwuznacznym uśmiechu.

- A co? Chciałbyś poza tym pooglądać telewizję? -

spytała zaczepnie, choć jej serce zatrzepotało radośnie na

jego słowa. Najwyraźniej nie chciał, aby wieczór upłynął

jedynie na rozmowie. Podzielała jego oczekiwania. Ich

znajomość pomału dobiegała końca. Kontrakt zostanie

ostatecznie zredagowany i z początkiem września nie będą

mieli pretekstu, aby się nadal spotykać. Posmutniała. Gorą­

co zapragnęła zachować jak największą ilość wrażeń.

- Nie mów mi o telewizji. - Wzruszył ramionami. -

Wciąż'jeszcze śni mi się „Władca Pierścieni".

Libby spojrzała na jego uśmiechniętą twarz i jej obawy

uleciały bez śladu. Kochała go. Kochała jego błyskotli­

wość, nawet jego charakter, dobry humor i śmieszny spo­

sób, w jaki przekrzywiał głowę, gdy myślał. Wszystko

w nim kochała. Ich rozstanie rozdarłoby jej serce. Ale pró­

ba utrzymania związku za wszelką cenę- również.

- Panie Landowski, jest pan cholernie fajnym facetem

- powiedziała, patrząc na niego pociemniałymi od skrywa­

nych uczuć oczami.

- A pani, panno Michałowski, jest kobietą pełną rząd-

background image

kich i cennych wartości. Chodźmy do domu, aby głębiej

przestudiować to zagadnienie.

Wyciągnął swą olbrzymią dłoń. Libby ujęła ją radośnie.

Miała uczucie, że zaoferował jej coś znacznie więcej.

background image

ROZDZIAŁ

12

- Cześć, Libby. Mówi Joe. - Libby uśmiechnęła się do

słuchawki. Wszędzie rozpoznałaby ten głęboki, aksamitny

ton głosu. Wystarczyło jedno słowo, aby pobudzić do nie­

pokoju jej cały system nerwowy.

- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale dziś jest trzeci

czwartek miesiąca.

- Prawdopodobnie dlatego, że wczoraj była trzecia śro­

da miesiąca. - Libby starała się mówić spokojnie, nie oka­

zując podniecenia, jakie odczuwała podczas każdej rozmo­

wy z Joem. To było niemądre. Po każdym kolejnym spot­

kaniu pragnęła go coraz bardziej. Przez ostatnie półtora

tygodnia Joe wciąż szukał jej towarzystwa. Czasem zjawiał

się pod pretekstem dopisania czegoś do kontraktu, częściej

jednak po prostu przychodził, aby wspólnie z nią spędzić

wieczór, co zresztą całkowicie pokrywało się z jej oczeki­

waniami. W głębi duszy Libby zdawała sobie sprawę, że jej

pożądanie wynikało z obawy przed rozstaniem, ale nie

miała siły się bronić. Przeciwnie, wykorzystywała każdą

sekundę danego im czasu. Nawet usiłowała przekonać sa­

mą siebie o prawdziwości uczuć Joego...

background image

- Libby! - Głos mężczyzny wyrwał ją z zamyślenia.

Powróciła do rzeczywistości.

- Przepraszam. Poprawiałam dzisiejsze sprawdziany

i czuję się lekko oszołomiona - powiedziała, co częściowo

odpowiadało prawdzie.

- Muszę przekazać ci coś ważnego.

- Nie strasz mnie.

- Nie o to chodzi. Chciałem ci powiedzieć, że masz

równie piękne wnętrze, jak urodę ciała.

- Trele-morele, szanowny panie - odpowiedziała cie­

płym tonem. - Tylko tak dalej, a daleko zajdziesz.

- Co to znaczy?

- To znaczy, że daleko będziesz musiał szukać, zanim

znajdziesz kobietę, która ci uwierzy.

- Nie, nie. Wszystko pomyliłaś. Kobiety powinny

wzmacniać osobowość mężczyzny, a nie ją zmiękczać.

- Osobiście wolałabym wzmocnić coś innego, niż two­

ją osobowość.

- Och?... - szepnął namiętnie. Libby wstrzymała od­

dech. - Jeśli nie będę miał dzisiaj zebrania, przyjadę, żebyś

wyjaśniła mi to dokładnie. Może w formie wykładu...

- Raczej dowodu matematycznego - mruknęła, nie­

zbyt zadowolona z faktu, że ich spotkanie może nie dojść

do skutku.

- Dzwonię przede wszystkim dlatego, że otrzymałem

dzisiaj kontrakt.

- Dodali coś?

- Tylko plamy z zupy. Chyba poprawiali go w restaura­

cji. Myślę, że mieli świetną zabawę - parsknął.

- Mieli już wcześniej, próbując nas pożenić.

- Najwyższy czas - mruknął ponuro. Libby poczuła

dziwny niepokój. Czyżby miał zamiar wypełnić wolę oj­

ców i poprosić ją o rękę? Cień nadziei zniknął tak prędko,

jak się pojawił. To, że wskutek połączonych działań obu

rodzin Joe zmienił zdanie, nie znaczyło jeszcze, że ma

background image

zamiar się oświadczyć. A nawet, gdyby szczęśliwym zrzą­

dzeniem losu chciał, wcale nie była pewna, czy miałaby

ochotę poślubić tego zarozumialca.

- Libby - usłyszała ponownie jego głos. - Twoje ciągłe

milczenie jest bardzo denerwujące.

- Przepraszam. Co mówiłeś?

- Że musimy wspólnie przejrzeć kontrakt.

- Dziś nie możemy, ponieważ masz zebranie. Może

jutro albo w weekend? - Starała się mówić beztroskim

tonem. Duma nie pozwalała jej okazać prawdziwych

uczuć.

- Jest drugi powód, dla którego dzwonię. Podjąłem

decyzję.

- Decyzję? - spytała z nadzieją w głosie.

- Muszę wyjechać. Do Europy, na doroczne targi te­

kstylne.

- Do Europy! -jęknęła.

- Wyjeżdżam na dwa tygodnie i chcę, żebyś mi towa­

rzyszyła.

- Mam jechać z tobą? - spytała z ogłupiałą miną.

- Właśnie. Chyba masz paszport?

- Oczywiście, ale nie sądzisz chyba, że rzucę wszystko

i po prostu wyjadę.

- Dlaczego nie?

- Dlaczego nie?! Przecież mam wykłady!

- Niech cię ktoś zastąpi. A gdybyś zachorowała?

- Nie o to chodzi. - Libby z trudem panowała nad ner­

wami. Targały nią sprzeczne uczucia. Całym sercem pra­

gnęła spełnić jego prośbę. Zapomnieć o wszystkim i wyje­

chać. Z drugiej strony, była wściekła, że tak mało przejmo­

wał się jej pracą.

- Więc o co? - spytał.

- Podpisałam umowę z rektorem. To nie jest szkoła

podstawowa, gdzie może uczyć każdy średnio wykształco­

ny matematyk. Zastępstwo niczego nie załatwi. Będę nie

background image

w porządku wobec studentów, jeśli zniknę na dwa ty­

godnie.

- A co ze mną? - spytał poważnie.

- A co z tobą?! - Podniosła głos. - Wiedziałeś o tym

wyjeździe już dawno, ale czekałeś do ostatniej chwili, aby

mnie zawiadomić.

- To miała być niespodzianka.

- Gratuluję! Była.

- Nie pojedziesz?

- Nie mogę - odparła przez zaciśnięte zęby. - Posłu­

chaj. Czuję się odpowiedzialna wobec studentów i władz

uczelni. Nie mogę zostawić wszystkiego dla przyjemności.

- Jeśli naprawdę uważałabyś to za przyjemność, mo­

głabyś.

- A ty jak postąpiłbyś na moim miejscu?

- To nie ma nic do rzeczy! - huknął, lecz rozzłoszczona

Libby nawet nie zauważyła, że zapiszczało jej w uszach. -

Wszystko przez twoją cholerną pracę! Gdybyś nie praco­

wała, pojechałabyś z ochotą.

- Gdybym nie pracowała, siedziałabym w domu z ro­

dzicami i też trudno byłoby mi wyjechać na dwa tygodnie

z jakimś mężczyzną! - syknęła.

- Nie jestem .jakimś" mężczyzną! - odparł Joe. -

I mam dosyć tego, że stawiasz swoją pracę wyżej ode mnie!

- Więc się odczep! - wrzasnęła i rzuciła ze szlochem

słuchawkę, co ją jeszcze bardziej zdenerwowało. Nigdy nie

płakała, a teraz przez tego... tego...

Po jakimś czasie łzy przestały płynąć, lecz Libby nadal

siedziała na kanapie, zbyt pogrążona w smutku, aby się

poruszyć. Duma zamieniła się w żal nad własnym losem.

Zacisnęła usta i nalała sobie pół szklanki czystej whisky.

Wypiła jednym haustem, nie zwracając uwagi na palenie

w przełyku. Otarła policzki, głośno wydmuchała nos

i z powrotem zasiadła do poprawiania sprawdzianów.

Pół godziny później usłyszała pukanie. Odłożyła czer-

background image

wony długopis i zmęczonym ruchem potarła czoło. Nie

miała ochoty nikogo widzieć. Nie teraz. Tymczasem niepo­

żądany gość nieustannie dobijał się do jej drzwi. Zrezygno­

wana, zmełła w ustach przekleństwo i poszła otworzyć.

Ze zdziwieniem zobaczyła w progu Joego. Miał zmierz­

wioną czuprynę, jakby przez dłuższy czas targał się za

włosy. Nie dopięta koszula i poluzowany krawat dopełnia­

ły reszty. W ręku trzymał marynarkę.

Widok jego kochanej twarzy spotęgował rozżalenie

i Libby poczęła zamykać drzwi. Był szybszy. Wsunął rękę,

otworzył drzwi na oścież i wszedł do mieszkania.

- Brutal - rzuciła w jego stronę. - Czego chcesz?

- Ciebie! - Chwycił ją w ramiona.

Owionął ją żar bijący od jego ciała. Płaczliwie pociąg­

nęła nosem. Nie miała siły walczyć. Tak bardzo go kochała.

- Wolałabyś jechać ze mną niż uczyć? - Spojrzał na jej

pobladłą, zatroskaną twarz.

- Już ci powiedziałam. Bez względu na to, co czuję,

muszę wypełnić swe zobowiązania.

Uniósł ją w ramiona i skierował się w stronę sypialni.

- Co robisz?

- Chcę znaleźć honorowe wyjście z zaistniałej sytuacji.

- Łokciem otworzył drzwi, przeszedł kilka kroków i złożył

swe brzemię na satynowej pościeli.

Libby spoglądała spod wpółprzymkniętych powiek, jak

zdejmował krawat i koszulę. Obserwowała grę jego obna­

żonych mieśni. Zamknęła oczy, gdy sięgnął dłonią do

klamry paska. Usłyszała stuk zdejmowanych butów. Prze­

sunęła się, gdy mężczyzna usiadł na łóżku. Po omacku

sięgnęła w jego stronę. Kiedy dotknęła rozpalonej skóry

i zanurzyła palce w gęstwinie włosów porastających mu

pierś, poczuła nagłą eksplozję namiętności. Wszystkie ubo­

czne myśli zniknęły, a na ich miejscu pojawił się jasny,

klarowny obraz twarzy Joego.

Otoczyła go ramionami i mocno przycisnęła do siebie.

background image

Potrzebowała go. Chciała uleczyć rany, pozostałe po nie­

dawnej walce.

- Czego pragniesz, Libby? - spytał głosem, w którym

dźwięczała skrywana namiętność. - Czy pożądasz mnie

chociaż w części tak, jak ja ciebie?

Leżała czekając, aż wolno - nieubłaganie wolno - pod­

ciągnął jej bluzę do ramion, odsłaniając piersi. Poczuła

chód klimatyzowanego pomieszczenia, lecz w chwilę

później jego dłonie przyniosły nową falę ciepła.

- Jesteś taka delikatna - powiedział. - Miękka i krucha,

niczym sen, który prześladował mnie od wieków. Spra­

wiasz, że zapominam o otaczającym mnie świecie.

Wstrzymując oddech, Libby czekała. Dłoń Joego powę­

drowała niżej. Wsunął rękę pod jej dżinsową spódnicę,

dotykając wewnętrznej powierzchni uda. Delikatnie potarł

jedwabisty materiał jej majteczek. Kobieta wbiła pięty

w pościel i wygięła ciało. Szarpnęła się gwałtownie.

- Tak! -jęknęła.

- Tak, najdroższa. - Płynnym ruchem zsunął z jej bio­

der niewielki kawałek materiału i odrzucił go na bok. Lib­

by wyciągnęła ręce. Chwyciwszy mężczyznę za ramiona,

pociągnęła go ku sobie. Zawahał się przez chwilę. Z tru­

dem postrzymywała krzyk. Wówczas pchnął biodrami

i Libby z rozkoszą przyjęła go w swoim wnętrzu.

Kocham cię, Joe, dźwięczało jej w głowie przy każdym

jego poruszeniu. Otaczająca ją ciasno obręcz pożądania

pękła, eksplodując kalejdoskopową feerią rozkoszy. Moc­

no objęła ciało mężczyzny pragnąc, aby nie opuścił jej zbyt

szybko.

Gdy jakiś czas później leżeli obok siebie, zadał jej pier­

wsze pytanie.

- Pozostaje kwetia, w jaki sposób pogodzić moją kon­

cepcję kochającej, opiekuńczej żony, matki i gospodyni

z twoją karierą.

Libby czuła, że czas na ustępstwo z jej strony.

background image

- Mogę zrezygnować z prowadzenia letnich wykładów.

Zyskam wówczas co roku dwa i pół miesiąca wakacji.

- Znakomicie. Ja zaś tak opracuję plan wyjazdów służ­

bowych, abyś zawsze mogła mi towarzyszyć. Ale co

z dziećmi? Potrzebują matki.

- Błąd. Potrzebują obojga rodziców.

- Nie na początku - zaoponował. - Nie mogę ich karmić.

- Już to przerabialiśmy - zauważyła. - Poza tym okres

niemowlęcy szybko mija.

- Ale jest bardzo ważny dla dalszego rozwoju.

Libby westchnęła, przyznając mu rację.

- Mogę wziąć roczny urlop macierzyński po urodzeniu

każdego dziecka. To chyba wystarczy, aby zapewnić im

prawidłowy start w życiu.

- Może... - mruknął z powątpiewaniem, ale po chwili

rozchmurzył czoło. - A ja będę zabierał część pracy do domu,

aby wcześniej wracać. Przynajmniej będę w pobliżu.

- Nie doceniasz własnych umiejętności - powiedziała.

- Jesteś najlepszą matką, jaką kiedykolwiek widziałam.

- Pochlebstwem wszystko osiągniesz. - Zerknął na nią.

- Wszystko? - Zatrzepotała rzęsami i usiłowała przy­

brać pozę niewiniątka, co było raczej niewykonalne ze

względu na to, że leżała naga w jego ramionach.

- Tam już byliśmy, niewiasto.

- Apetyt rośnie w miarę jedzenie. - Przesunęła palcem

po jego brodzie.

- Masz rację. - Pochylił się w jej stronę.

- Chodź - mruknęła kusząco.

- Chwileczkę. - Zatrzymał się w pół ruchu. - Chciałbym

wiedzieć, czy wszystko dobrze pojąłem, żeby właściwie zre­

dagować kontrakt. Zgadzasz się zrezygnować z letnich wy­

kładów i brać roczny urlop po urodzeniu każdego dziecka?

- Tak - skinęła głową. - W zamian ty będziesz praco­

wał popołudniami w domu.

background image

- Umowa stoi - westchnął Joe. - Chociaż wolałbym,

abyś przez cały czas była przy dzieciach.

- Ostatnia uwaga - poważnie powiedziała Libby. - Kie­

dy już dostaniesz to, o czym mówiliśmy, nie będziesz mógł

narzekać.

- Doskonale wiem, co teraz chcę dostać. - Błysnął

oczami i ponownie pochylił się w jej stronę.

- Oboje tego pragniemy - sprostowała Libby.

background image

ROZDZIAŁ

13

Wrócił! Wrócił! Wrócił! - jedno słowo kołatało się bez

końca w umyśle Libby. Po dwóch tygodniach wlokących

się w nieskończoność przyjechał Joe. Był w swoim miesz­

kaniu. W tej chwili. Teraz. Kobieta posłała uśmiech kie­

rowcy szkolnego autobusu, który zatrzymał się obok ta­

ksówki. W duchu śpiewała z radości.

Wydawało jej się, że Joe wyjechał kilka lat temu. Wie­

działa, że będzie za nim tęsknić, ale nie przypuszczała, że

aż tak bardzo. Codziennie oczekiwała na jego telefon. Pra­

gnęła opowiedzieć mu o wydarzeniach na uczelni. Chciała

posłuchać o jego pracy. A przede wszystkim była po prostu

spragniona jego obecności.

Po chwili wiedziała, że tęsknota Joego dorównywała jej

własnej. Całował ją bez opamiętania, po czym oboje skie­

rowali się w stronę sypialni. Z oczu Libby płynęły łzy rado­

ści i szczęścia.

- Dziękuję. - Joe ucałował czubek opartej o jego ramię

głowy kobiety. - Przez cały czas myślałem o naszym spot­

kaniu, ale rzeczywistość przeszła moje oczekiwania.

background image

Mruknęła zalotnie, z trudem otwierając oczy. Spędzili

sporo czasu na burzliwej miłości.

- Wstawaj.

- Skąd w tobie tyle energii? Nie jesteś zmęczony po­

dróżą?

- Wręcz przeciwnie. Mam przestawiony organizm

o pięć godzin. Wstawaj, musimy się ubrać.

- Dlaczego?

- Jestem głodny.

- Ja też - zachichotała, łaskocząc go lekko po brzuchu.

- Nie o taki głód mi chodzi! - Popchnął ją na materace

i wstał. - Od wczoraj nic nie jadłem.

- Przygotuję ci coś - zaproponowała prędko, woląc to

od zmywania naczyń.

- Ha! - Joe wystawił głowę zza drzwi szafy. - Myślisz,

że zaufam kobiecie, która przygotowuje ciasta z torebki?

- Lepiej z torebki, niż z butelki z rumem!

- Ma pani plebejski gust, droga pani.

- Właśnie. Dlatego wybrałam ciebie.

- Twoja nieumiejętność gotowania to nic śmiesznego -

mruknął. - Zabieram cię na kolację.

- Znakomicie. Pójdę wziąć prysznic. - Zebrała rozrzu­

cone ubrania i skierowała się w stronę łazienki.

- Ostateczna wersja kontraktu leży w salonie, na stoli­

ku. Tata zostawił ją tam podczas mojej nieobecności. Mo­

żesz przejrzeć przy okazji. Przed wyjściem muszę jeszcze

zadzwonić do sekretarki.

Libby myła się pośpiesznie, nie chcąc tracić ani chwili

spotkania z Joem. Gdy wróciła, jeszcze stał przy aparacie.

Wzięła do ręki dokument i zaczęła go czytać. Pomimo

faktu, że cała sprawa zaczęła się od niefortunnego pomysłu

ich rodziców, trzymała rzetelnie opracowaną umowę, za­

wartą pomiędzy dwoma trzeźwo myślącymi osobami. Czy

Joe myślał podobnie? Niemal do samego końca obstawał

przy własnych pomysłach...

background image

- Skończyłaś? - Podskoczyła na dźwięk jego głosu. Nie

usłyszała, gdy nadchodził.

- Tak. - Podała mu kontrakt.

- Jak widzę, powstrzymali się od uzupełnień. - Błysnął

szelmowsko oczyma. - Nasi ojcowie chcieli powrócić do

tradycyjnej formuły zawierania małżeństw. Ja pójdę jesz­

cze dalej w poszanowaniu tych zasad.

Podniósł ze stolika złote wieczne pióro i dopisał coś

u dołu strony, po czym złożył zamaszysty podpis.

- Co to takiego? - spytała Libby, zajęta obserwowa­

niem pracy mięśni jego przedramienia, gdy pisał.

- Panna młoda powinna być dziewicą - mruknął.

Dziewicą! Jego słowa załomotały jej w głowie. Wszy­

stkie uprzednie obawy okazały się prawdą. Dlaczego nie

posłuchała głosu rozsądku? Przecież miała ku temu pew­

ne podstawy. Ale nie, dała się ponieść uczuciom i dokąd

trafiła? Do punktu wyjścia. Nawet jeśli Joe rozważał

możliwość małżeństwa, to Libby z góry przekreśliła

swoje szanse. Akceptując go jako kochanka, zrezygno­

wała z męża.

Zerwała się z miejsca i popatrzyła na jego zdziwioną

twarz. Rumieniec barwił jej policzki, a oczy ciskały bły­

skawice.

- Co się stało?

- Ty!... - warknęła Libby. - A raczej twoja podwójna

moralność!

- Podwójna moralność?

- Jak możesz stawiać warunki, których sam nie speł­

niasz?! Hipokryta! - wrzasnęła. - Wymaga od panny mło­

dej, aby była czysta jak płatek róży, a sam zachowuje się

niczym kot w marcu!

- Co cię ugryzło? - spytał, zaskoczony jej gwałtow­

nością.

- Poczekaj, mądralo! Pożałujesz swoich słów!

Zgarnęła torebkę ze stołu i ruszyła w stronę drzwi.

background image

- Dokąd? - Sięgnął ręką, lecz zrobiła szybki unik. - Nie

jedliśmy kolacji.

- Nie jestem głodna - odparła zgodnie z prawdą. Żołą­

dek skurczył się jej z gniewu. - Poza tym nie chciałabym ci

przeszkadzać.

- Czy mogłabyś przestać mówić zagadkami i wyjaśni­

ła, o co chodzi?

- Dobrze. - Zacisnęła zęby i wzięła głęboki oddech. -

Powiem. Uważasz mnie za godną krótkich odwiedzin

w twoim łóżku, ale jeśli chodzi o małżeństwo, to jestem

poza nawiasem społeczeństwa!

- Nawiasem społeczeństwa?! - Joe nadal nie rozumiał,

o co chodzi.

- Nie jestem dziewicą, do cholery! - Otworzyła drzwi,

nie widząc wyrazu zmieszania, jaki pojawił się na twarzy

mężczyzny. Biegiem dopadła windy, nie odpowiadając na

jego wołanie. Nie potrafiłaby spojrzeć mu w oczy. Chciała

jedynie dotrzeć do domu i ukryć się przed wszystkimi. Jej

świat legł w gruzach. Stłumiła szloch. Nie będzie płakać.

Nie był tego wart. Wmawiała sobie, że obejdzie się bez

niego, ale wiedziała, że to nieprawda. Nadal go kochała i ta

miłość rozrywała jej serce.

- Co się stało, Fryderyku? - spytał Kazimierz, osuwa­

jąc się na krzesło. - Dlaczego tak nagle nas wezwałeś?

- Właśnie - przytaknął Zygmunt. - Co się stało? Praca

nad kontraktem dobiegła końca!

- Nie jestem pewien. - Jasnobłękitne oczy Fryderyka

wyrażały zakłopotanie. - Joe zadzwonił do mnie wczoraj

i poprosił o pomoc.

- Pomoc? - zdębiał Kazimierz.

- Tak. Powiedział, że to nasza wina, więc teraz powin­

niśmy znaleźć wyjście. Ostatni raz prosił mnie o pomoc,

gdy miał sześć lat i nie mógł ściągnąć latawca z drzewa.

- Wszystko nasza wina - mruknął Kazimierz. - Cieką-

background image

we, dlaczego nie oskarżył nas na początku, tylko zwlekał

tak długo?

- Możesz go sam zapytać. Właśnie idzie. - Fryderyk

wskazał na potężnego mężczyznę zmierzającego w stronę

ich stolika. Mocno zaciśnięte zęby przybysza zdradzały

zdenerwowanie.

- Cześć, tato.

- Witaj, synu. To są Kazimierz Blinkle i Zygmunt Mi­

chałowski.

- Dzień dobry panom. - Joe uścisnął im dłonie i usiadł

na pustym krześle, najwyraźniej ni wiedząc, od czego ma

zacząć.

- Chciałeś nas widzieć? - pośpieszył z pomocą Fry­

deryk.

- Nie bardzo. - Joe przesunął dłonią po zmierzwionych

włosach. - Ale jesteście moją ostatnią deską ratunku. Pró­

bowałem już wszystkiego.

- Niestety, nie posiadamy wystarczających wiadomo­

ści, aby zrozumieć twoje obraźliwe pomruki - zauważył

Kazimierz.

- Przepraszam - westchnął Joe. - Nie spałem dobrze.

Chodzi o Libby. Pokłóciliśmy się i kiedy dzwonię, żeby

przeprosić, odkłada słuchawkę. Nie mogę do niej dotrzeć.

- A to konieczne? - spytał Fryderyk.

- Tak - zgrzytnął Joe. - Czytałeś kontrakt. Powinieneś

wiedzieć, że...

- ...że twój ojciec znalazł ci idealną żonę? - Fryderyk

uśmiechnął się lekko.

- Właśnie, do cholery! - warknął Joe. - Liczy się tylko

ona!

- Więc jej to powiedz - zaproponował Zygmunt.

- Nie mogę. Nie chce ze mną rozmawiać. Nawet za­

dzwoniłem do jej przyjaciółki, Jessie Anders. Powiedziała,

że i tak mam wiele szczęścia, że jeszcze żyję, i odłożyła

słuchawkę.

background image

- Pozostaliśmy tylko my? - cierpko zapytał Kazimierz.

- Tato, zawsze pragnąłeś wnuków. - Joe zwrócił się do

Fryderyka. - Jeśli nie poślubię Libby, nigdy się nie ożenię!

- Bez obaw - wtrącił Zygmunt. - Pmożemy ci. W koń­

cu poznaliście się za naszym pośrednictwem.

- Taaak... Należy stworzyć taką sytuację, w której Lib­

by będzie musiała zachować spokój, i pozbawić ją możli­

wości ucieczki. Znam swoją córkę.

- Co możemy zrobić? - niecierpliwił się Joe.

- Miałem iść z żoną na chrzest wnuczki mojej siostry.

Zadzwonię do Libby i powiem jej, że mama źle się czuje i ktoś

powinien ją zastąpić. W kościele nie urządzi awantury.

- Ale czy posłucha?

- Oczywiście. Jestem przecież jej ojcem. Podczas ce­

remonii powiem jej, że zapomniałem czegoś z samochodu

i wyjdę. Wtedy usiądziesz koło niej. Będziesz miał mnó­

stwo czasu na przeprosiny, a ja udam, że o niczym nie

wiedziałem.

- Zgoda - bez zastanowienia odparł Joe.

Libby usiadła na drewnianej kościelnej ławce i spo­

jrzała dokoła. Westchnęła. Nie była w nastroju do świę­

towania. Oczy piekły ją, jakby pod powiekami

zagnieździł się piasek, a żołądek był skłębionym zwit­

kiem nerwów. Po raz pierwszy czuła wstręt nawet do

ukochanej matematyki.

Stłumiła szloch. Już była gotowa ustąpić i porozmawiać

z Joem, kiedy ten przestał dzwonić. Od trzech dni nie da­

wał znaku życia, co nasuwało przypuszczenie, że znalazł

gdzieś pocieszenie. Nie wolno ci płakać z jego powodu,

ostrzegała samą siebie. Zwłaszcza tutaj. Zobaczyła zain­

teresowanie na twarzy ciotki. Zmusiła się do uśmiechu.

- Libby? - Ojciec położył łagodnie dłoń na jej ramie­

niu. - Zapomniałem wziąć czegoś z samochodu.

- Zaraz przyniosę.

background image

- Nie! - odpowiedział szybko, po czym uśmiechnął się

na widok jej zaskoczenia. - Zaraz wracam.

rf

Przypilnuj mi

miejsca.

- Oczywiście. - Oparła się i zamknęła oczy. Powoli jej

ciało poddawało się atmosferze kościoła. Usłyszała kroki

powracającego ojca. Usiadł obok. Libby nie otworzyła

oczu. Nie miała ochoty na rozmowy.

Ale zmęczony umysł wciąż płatał jej figle. W nozdrzach

poczuła zapach kosztownego płynu po goleniu, jakiego

zwykle używał Joe. Zapragnęła wyjść, odetchnąć świeżym

powietrzem.

Obróciła się w kierunku ojca, aby powiedzieć mu, że

zaczeka w samochodzie i niespodziewanie spojrzała

wprost w wymizerowaną twarz Joego. Chciwie wpiła

wzrok w jego kochane rysy.

- Cześć, Libby - szepnął.

Proste pozdrowienie przywróciło ją do rzeczywistości.

Jak mógł zachowywać się tak beztrosko? Szczery gniew

z wolna zastępował smutek i gorycz. To nie przypadek.

Ojciec na pewno wiedział o wszystkim.

- Nie odzywaj się do mnie, ty nędzna kreaturo! - syk­

nęła, nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenie ciotki.

- Libby, nie chciałem cię urazić. Ja... przerwał, gdyż

organy donośnym dźwiękiem obwieściły kolejną część ce­

remonii.

Libby wbiła wzrok w prezbiterium. Księża schodzili się

do ołtarza, więc nawet gdyby przepchnęła się obok Joego,

w tej chwili nie mogła opuścić kościoła.

- Nie, nie chciałeś - szepnęła. - Przykro ci teraz, że nie

dałam się złapać i przerwałam grę, zanim ty to zrobiłeś.

Patrzyła na ołtarz, ale nie widziała, co się tam dzieje.

- Posłuchaj. - Joe ujął ją za rękę.

- Już to zrobiłam - zaszlochała. - Puść mnie. - Próbo­

wała się uwolnić, ale nie mogła tego zrobić, nie ściągając

na siebie ogólnej uwagi. I tak już zewsząd na nich patrzo-

background image

no. Uśmiechnęła się niewinnie w stronę dwóch starszych

wiekiem kuzynów.

- Libby, proszę...

- Niby dlaczego?

- Bo cię kocham, ty uparta... - zawołał i przerwał prze­

rażony swym zachowaniem. Poczerwieniał, gdy wszyscy

obecni spojrzeli w ich stronę.

Libby głośno przełknęła ślinę, łącząc zakłopotanie z na­

gle rozbudzoną nadzieją. Zanim zdążyła coś powiedzieć,

zabrał głos kapłan, jej daleki krewny.

- Twoje uczucia dobrze o tobie świadczą, młody

człowieku. Bóg jeden wie, jak mało miłości jest w dzi­

siejszym świecie. Jednakże prosiłbym ciebie i Libby,

abyście dalszą dyskusję przeprowadzili w przedsionku

i pozwolili nam w spokoju doprowadzić uroczystość do

końca.

- Oczywiście, ojcze - zamruczał Joe i wyszedł, pocią­

gając za sobą Libby, która uparcie patrzyła w posadzkę

i próbowała nie słyszeć podnieconych szeptów pozosta­

łych gości. Bardziej interesowały ją słowa Joego. Nigdy

dotąd nie powiedział jej, że ją kocha. Nawet w chwilach

wspólnej rozkoszy. Mówił, że ją lubi. Że jej pożąda. Ale

nigdy dotąd nie wypowiedział słów, na które czekała.

Joe pchnął masywne dębowe drzwi i wyszli do ciemne­

go, pozornie pustego przedsionka. Libby zatrzymała się

nagle.

- Nigdzie nie pójdę, dopóki nie wyjaśnisz swojego po­

stępowania!

- Libby - powiedział, zwracając twarz w jej kierunku.

- Nie chciałem cię skrzywdzić. Musisz mi uwierzyć. Nie

przypuszczałem, że moje słowa weźmiesz do siebie. Zlito­

wałem.

- Chcesz, żebym ci uwierzyła?

- Nie wiem - odparł. - Nie myślałem o tym. Libby. -

Delikatnie dotknął jej policzka. - Kochasz mnie i ja ko-

background image

cham ciebie. Nie niszcz naszej wspólnej przyszłości dlate­

go, że uraziłem twą dumę.

- Skąd wiesz, że cię kocham? - spytała, całym sercem

chłonąc jego pieszczotę.

- Z tego powodu, że oddałaś mi całą siebie. - Błysnął

oczami na wspomnienie wspólnie spędzonych chwil. Ujął

ją za podbródek i nakłonił, aby spojrzała mu prosto w oczy.

- Miej odwagę się przyznać.

- Masz rację - westchnęła. - Kocham cię, ty hultaju.

Nie wiem jak i dlaczego, ale cię kocham. Och, Joe, byłam

taka nieszczęśliwa.

Głos jej się załamał i padła w jego ramina. Zapach płynu

po goleniu i ciepło jego potężnego ciała stworzyły wokół

niej aurę bezpieczeństwa.

- Kiedy możemy się pobrać? - spytał Joe.

- Pobrać?

- A cóż, u diabła, sobie myślisz? - zawołał nie zwraca­

jąc uwagi na świątobliwe otoczenie. - Niby po co nakłoni­

łem Farkie'ego, żeby sprzedał mi ten dom? Oferował mi

kupno już w grudniu, ale nie miałem na to ochoty. Dopiero

kiedy przekonałaś mnie, że powinniśmy zamieszkać

w centrum... Dlaczego prosiłem cię o radę, w jaki sposób

go przebudować? Libby, jak na tak inteligentną osobę,

jesteś po prostu głupia.

Serce kobiety trzepotało radośnie, Joe ją kochał i pra­

gnął się z nią ożenić. Tylko to się liczyło.

- Boże, jak pragnę cię pocałować. - Popatrzył na jej

usta. - Od tygodnia czuję twój smak i zapach.

- Ja też - przyznała i przysunęła się bliżej.

Joe ujął w dłonie jej ramiona i obrócił ją tyłem do siebie.

- Lepiej będzie, jeśli trochę zaczekam, bo jeśli teraz

zacznę, to nie skończę, póki zupełnie nie zniszczę twej

reputacji. - Spojrzał na zamknięte drzwi kościoła.

Libby zachichotała.

background image

- Pogadają trochę i zapomną albo zainteresują się ja­

kimś innym wydarzeniem.

- Na przykład naszym weselem - pokiwał głową Joe.

- Kocham cię - Libby mocniej przytuliła się do jego

boku.

- I ja cię kocham, Liberty Joy. Jutro skompletujemy

dokumenty i odwiedzimy proboszcza. Chodź. Wynieśmy

się stąd, zanim nadciągną wszystkie ciotki.

Pchnął ciężkie drzwi wiodące na zewnątrz.

- Chodźmy. - Libby wsunęła dłoń w jego olbrzymią

prawicę.

- Znakomicie. - Z głębi cienia dobiegło zadowolone

westchnienie.

- Nieźle, jak na mój gust. - Zygmunt wyszedł pomału

na środek przedsionka.

- Zgadzam się - pokiwał głową Kazimierz. - Zastawi­

liśmy znakomitą pułapkę.

- Agata - powiedział Fryderyk. Dwaj pozostali obrócili

się w jego stronę.

- Co takiego? - spytał Kazimierz.

- Agata - powtórzył Fryderyk. - Takie będzie imię

mojej pierwszej wnuczki.

- Nie... - zaprotestował Zygmunt. - Nie dla mojej

wnuczki. Inne dzieci będą ją przezywały „Agata-kudłata".

Nikt nie będzie mojej wnuczki nazywał kudłatą.

- Znalazłbym kilka określeń na was - mruknął zdegu­

stowany Kazimierz.

- Aleksandra. - Zygmunt nie zwrócił na niego uwagi. -

Nazwiemy ją Aleksandra.

- Agata! - spojrzał groźnie Fryderyk.

- Szampana! - powiedział Kazimierz.

- Kto słyszał, żeby dziewczynce dać imię Szampana? -

spytał Fryderyk.

- Znałem jedną o imieniu Brandy - podsunął Zygmunt.

background image

- Nie chodzi mi o imię, chcę wznieść toast - wyjaśnił

Kazimierz. - Zostawmy kwestię wyboru rodzicom i uczcij-

my nasz sukces.

- Racja - westchnął Fryderyk. - Znakomita z nich para.

Naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Może mogli­

byśmy wykorzystać swe doświadczenie...

Wyszli na zewnątrz.

- Wykorzystać? - spytał Zygmunt, machnięciem ręki

zatrzymując taksówkę.

- Właśnie. Moja siostrzenica pragnie wyjść za mąż,

a ponieważ już wiemy, jak wyswatać młodych...

- Wiemy, jak uniknąć kłopotów - przerwał mu Kazi­

mierz, wsiadając jako ostatni do samochodu. - Najlepiej

trzymać się od nich z dala.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harlequin Temptation 002 McWilliams Judith W dobrej wierze
CZY MOŻNA KŁAMAĆ W DOBREJ WIERZE ARGUMENTY ZA I PRZECIW KAMILZELKA
Czy warto klamac w dobrej wierze
codzienność, Okłamani w dobrej wierze, Okłamani w dobrej wierze / 24 kwiecień 2008
352 McWilliams Judith Mistrzowska gra
rozprawka na temat kłamstwa w dobrej wierze
McWilliams Judith Całkiem nowy mąż 6
McWilliams Judith Harlequin Desire 372 W siódmym niebie
448 Hudson Jan W dobrej wierze
071 McWilliams Judith Krolewskie przyjecie
McWilliams Judith Misterny plan
31 McWilliams Judith Związek serc
W dobrej wierze
788 McWilliams Judith Niepowtarzalna okazja

więcej podobnych podstron