JUDITH MCWILLIAMS
W DOBREJ WIERZE
PROLOG
- Goldwasser to znakomita wódka. - Kazimierz Blin-
kle wziął z rąk kelnera butelkę i napełnił przyjacielowi kie
liszek. - Na zdrowie, Zygmuncie.
- Wyglądasz, jakbyś naprawdę potrzebował jednego. -
Fryderyk Landowski spojrzał bladoniebieskimi oczami na
pobrużdżoną twarz Zygmunta.
- Potrzebuję cudotwórcy! - prychnął Zygmunt. - Dzi
siaj Libby kończy trzydzieści lat. - Potrząsnął głową z nie
dowierzaniem. - Trudno uwierzyć, że moja córka jest już
taka dorosła.
- Wszystkiego najlepszego! - Kazimierz uroczystym
ruchem uniósł kieliszek. - Za nieustające zdrowie Libby.
- Lepiej życzmy jej, żeby znalazła męża - mruknął
kwaśno Zygmunt. - Dobiła trzydziestki, a nie jest nawet
zaręczona. Wciąż albo prowadzi wykłady, albo wertuje
podręczniki matematyczne. Jak zamierza poznać odpo
wiedniego chłopaka, skoro cały czas poświęca na pracę? -
Zygmunt uniósł ręce w geście rozpaczy.
- Przykład idzie z góry, profesorze Michałowski -
z szelmowskim uśmiechem wtrącił Kazimierz.
- To co innego! - wybuchnął Zygmunt. - Jestem męż
czyzną. Od mężczyzny powinno się wymagać wytężonej
pracy. Kobieta musi przede wszystkim myśleć o założeniu
rodziny. Chciałbym doczekać wnuków!
- Chyba cię rozumiem. - Fryderyk pokiwał w zamyśle
niu siwą głową. - Mój Joseph skończył trzydzieści sześć
lat, a wciąż zachowuje się jak uczniak. Co chwila ma inną
przyjaciółkę! - Prawie wypluł z siebie ostatnie słowo.
Z oburzeniem przewrócił oczami. - Co to za kobiety! Tłu
maczę mu, że straci okazję znalezienia porządnej dziew
czyny, ale czy on mnie kiedykolwiek słucha? Nie, mój syn
uważa, że zjadł wszystkie rozumy.
- Czasami trudno mu się dziwić - dodał po chwili z wido
czną dumą. - Od czasu gdy przeszedłem na emeryturę i prze
kazałem mu zarządzanie firmą, zyski przedsiębiorstwa wzro
sły dwukrotnie. Ale pieniądze to nie wszystko.
Smutek znów zagościł na jego twarzy.
- Gdy dobije mojego wieku, kogo wyznaczy na nastę
pcę? Ha! - Rzucił serwetką o stół i gwałtownym ruchem
odpędził kelnera, który podbiegł, aby dowiedzieć się, o co
chodzi.
- Sama myśl o tym, co tracę przez tępy upór własnego
syna i jego niechęć do małżeństwa, przyprawia mnie o pal
pitację serca!
- Racja. Każdy dzień, jaki mogę spędzić z którymś
z dziesięciorga wnucząt, jest dla mnie niezapomnianym
przeżyciem - powiedział z dumą Kazimierz, ignorując po
sępne spojrzenia przyjaciół.
- Wiecie - mówił dalej - że w dzisiejszych czasach
brak kogoś takiego, jak swat lub swatka. W starym kraju,
gdy któraś z żydowskich rodzin stawała przed podobnym
problemem, wynajmowano swatów i po kłopocie.
- Dawne czasy nie wrócą - zbolałym głosem odezwał
się Fryderyk.
- Dlaczego? - spytał Zygmunt.
- Co, dlaczego? - nie zrozumiał pytania Kazimierz.
- Dlaczego nie mielibyśmy zrobić czegoś podobnego?
- z zapałem wyjaśnił Zygmunt. - Doskonale zdaję sobie
sprawę, że mamy lata osiemdziesiąte, a nie czasy sanacji
i że to Nowy Jork, a nie Dolina Chochołowska. Ale dlacze
go nie skorzystać z doświadczeń?
Obrócił się w stronę zaintrygowanego Fryderyka.
- Twój syn jest porządnym facetem...
- W zasadzie... - mruknął Fryderyk, ale Zygmunt nie
zwrócił na to uwagi.
- Ja zaś mam córkę o nienagannej reputacji. Jest z nami
Kazimierz, który znakomicie potrafi wywiązać się z powie
rzonego zadania. Możesz zaproponować mu wyswatanie
młodych i spisanie umowy przedślubnej.
- Hmmm... - W oczach Fryderyka pojawił się błysk
zainteresowania.
- Mówicie poważnie? - Kazimierz zerknął na twarze
przyjaciół.
- Jak najbardziej - powiedział stanowczo Zygmunt. -
Szczególne sytuacje wymagają szczególnych działań.
- Słusznie - Fryderyk obrócił się w stronę Kazimierza.
- Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Przysięgam, że
przedstawiłem swego syna każdej znanej mi pannie poniżej
czterdziestki. Rozkazywałem, błagałem, próbowałem prze
mówić do rozsądku... nawet modliłem się za niego. Bez
skutecznie. Nadal postępuje jak młokos i nie pozwala mi
cieszyć się widokiem wnucząt.
- Chyba nie przypuszczasz, że młodzi zaakceptują
układ zawarty bez ich wiedzy pomiędzy ojcami - zauważył
Kazimierz, przypomniawszy sobie, że jest prawnikiem.
- Oczywiście, że nie - odparł Zygmunt. - Lecz może
nasza desperacja zmusi ich do zmiany dotychczasowego
stylu życia.
- Zawsze pozostaje nadzieja - powiedział niezbyt prze
konany Fryderyk.
- Wygląda na to, że przeznaczenie doprowadziło do
naszego spotkania na tym przyjęciu w polskiej ambsadzie
w zeszłym miesiącu. Ja, ojciec niezamężnej córki, ty -
Zygmunt obrócił głowę w stronę Fryderyka - z synem-ka-
walerem i on - wskazał na Kazimierza - który podsunął
pomysł, jak ich połączyć.
- Przyjacielu, przeznaczeniem kieruje nie tylko Bóg,
ale także diabeł - sucho wtrącił Kazimierz.
- Nie możesz się wycofać - nalegał Zygmunt. - Gdzie
twoje zamiłowanie do przygód?
- A jeśli zostanę oskarżony o pogwałcenie swobód oby
watelskich?
- Gadasz jak stara baba! - fuknął Fryderyk.
- Jestem starym prawnikiem - sprostował Kazimierz. -
O konserwatywnych poglądach.
- Który ma dziesięcioro wnucząt - westchnął Zygmunt.
- Nie uda ci się zagrać na moich uczuciach - odparował
Kazimierz.
- To czym można cię przekonać?
- Nie trzeba. Nudzę się, podobnie jak wy. Od czasu gdy
przeszedłem na emeryturę, życie straciło dla mnie wiele
uroku, a propozycja zabawy w swata wygląda na interesują
cą. Poza tym, jak słusznie zauważyłeś, mamy chrześcijański
obowiązek wskazania naszym dzieciom właściwej drogi.
- Pomożesz? - nie ustępował Zygmunt.
- Pomogę-wąskie wargi Kazimierza wykrzywił tajemni
czy uśmiech. - Ale musimy zrobić to w wielkim stylu. Mój
najmłodszy syn jest producentem; wystawił kilka sztuk na
Broadwayu. Wypożyczę u niego odpowiedni kostium.
- Kostium? - spytał Fryderyk. - Czy to konieczne?
- Absolutnie - odparł Kazimierz. - Odpowiedni strój
zmusza ludzi do odpowiedniej reakcji. Jak myślisz, dlaczego
policjanci noszą mundury, a sędziowie paradują w togach?
- Miejmy nadzieję, że Libby oglądała „Skrzypka na
dachu" - zamruczał Zygmunt, zaskoczony niecodziennym
pomysłem przyjaciela.
- Zatem postanowione? - spytał, spoglądając na pozo-
stałych. - Spiszemy umowę, a Kazimierz przedstawi ją
Libby.
- Zgoda - Fryderyk podmósł kieliszek. - Za powodze
nie. I przynajmniej sześcioro wnucząt.
- Za powodzenie - zgodnym chórem odparli Zygmunt i
Kazimierz.
ROZDZIAŁ
1
- Czy ktoś dzwonił do drzwi? - Libby odgarnęła włosy
znad ucha i przechyliła głowę.
- Pewnie sąsiedzi nasłali na ciebie policję - roześmiała
się Jessie Anders.
- Niemożliwe. - Uśmiech Libby rozjaśnił jej błękitne
oczy. - Pamiętam, żeby zawiadamiać ich o każdym przyję
ciu. Poza tym, nie hałasujemy zbyt mocno.
Spojrzała po zgromadzonych w salonie gościach. Wię
kszość z nich dyskutowała zawzięcie, więc przyjęcie nale
żało do nadzwyczaj udanych.
- Lepiej sprawdzę. - Libby poczęła przeciskać się po
między rozmawiającymi. Przed drzwiami stanęła na chwilę
i zanim sięgnęła do klamki, poprawiła pasek przytrzymują
cy długą, czarną jedwabną spódnicę.
Jej powitalny uśmiech przygasł nieco na widok nowego
gościa. Niewysoki, szczupły mężczyzna, na oko dobiegają
cy siedemdziesiątki, ubrany był w wytarty, zrudziały czar
ny garnitur. W jednym ręku trzymał zgnieciony czarny
kapelusz, a w drugim plik papierów.
Libby zdawało się, że dostrzegła błysk zaskoczenia
w oczach przybysza na widok zgromadzonych w mieszka
niu osób, ale trwało to tak krótko, że nie była zupełnie
pewna. Mężczyzna zachowywał się z godnością; z jego po
stawy emanowało pewne dostojeństwo.
Libby odruchowo poddała się nastrojowi chwili.
- Czym mogłabym panu służyć? - spytała, zastanwia-
jąc się nad celem, w jakim przybył nieznajomy. Sądząc po
ubraniu, nie stać go było nawet na porządny obiad, cóż
dopiero na względnie niewysoki czynsz za mieszkanie
w tym budynku.
- Czy mam przyjemność z panią Liberty Joy Michało
wski, starą panną? - Donośny głos wypełnił pomieszcze
nie, przerywając wszelkie rozmowy.
- Tak.
- Mam zaszczyt wręczyć pani oficjalną propozycję
małżeństwa.
Libby spoglądała z tępym zdumieniem na przybysza.
Otworzyła usta, ale nie mogła wymówić ani jednego słowa.
Odchrząknęła, po czym spróbowała powtórnie.
- Małżeństwa? - spytała niepewnym głosem. - Pan
chce się ze mną ożenić?
W czarnych oczach mężczyzny błysnęło natychmiast
stłumione rozbawienie.
- Gdybym tylko mógł, droga pani - westchnął teatral
nie. - Lecz bez względu na pani niewątpliwą urodę, nie
potrafiłbym opuścić mojej żony po pięćdziesięciu jeden
latach pożycia. Nie, jestem jedynie zwyczajnym wysłanni
kiem rodziny kawalera.
Wyciągnął trzymane w dłoni papiery.
- Za pozwoleniem, chciałbym przekazać swe gratula
cje. Została pani wybranką pana Josepha Landowskiego.
Libby odruchowo odebrała podane jej kartki.
Staruszek skłonił się z szacunkiem, obrócił na pięcie
i dostojnie pomaszerował w głąb korytarza. Libby patrzyła
z niedowierzaniem, jak wszedł do windy i zniknął. Potrząs-
nęła głową. Obróciwszy się, napotkała zdumiony wzrok
kilkunastu par oczu.
- Libby Michałowski, stara panna! - prychnął Frank
Lessing, kolega-wykładowca z wydziału matematyki na
Uniwersytecie Columbia, do tej pory jeden z dobrych przy
jaciół Libby. - A to historia!
- Zamknij się, bo nie usłyszysz niczego więcej. - Libby
wymierzyła mu solidnego kuksańca.
- Że też przyszło mi dożyć chwili, w której ozdobę
wydziału matematyki nazwano starą panną! -jęczał Frank,
nadal drażniąc swym zachowaniem gospodynię.
- Kto to był? - ktoś spytał. - Wyglądał, jakby zszedł
wprost ze sceny Broadwayu.
- Nie przedstawił się. - Libby mówiła beztroskim to
nem, próbując przywrócić atmosferę zabawy. Jej przyjacie
le najwyraźniej uznali nieoczekiwaną wizytę za kulmina
cyjny punkt przyjęcia. Spojrzała po twarzach obecnych,
widząc zaintersowanie i współczucie dla jej zakłopotania,
zmieszane z wesołością.
Dlaczego? - pytała samą siebie. Dlaczego ją to spotka
ło? Świetny temat do żartów. Będą opowiadać tę anegdotę,
nawet gdy osiągnie wiek dzisiejszego swata.
- Masz zamiar się zgodzić? - spytała Berty, sekretarka
wydziału.
- Jaka jest cena za taką oblubienicę? - zainteresował się
Frank. - W końcu kobieta z dyplomem docenta matematy
ki nie stanowi zwyczajnej partii.
- Uważaj, Frank - Libby posłała mu chłodny uśmiech
- bo pomyślę, że jesteś zazdrosny.
- Jestem zazdrosny. - Frank był niewzruszony. - To
nienaturalne, żeby kobieta zajmowała się matematyką i to
z takimi wynikami. Matematyka jest dla mężczyzn.
- Czego nie można powiedzieć o taktowności. - Jessie
podała mu kieliszek z winem. - Proszę. Wypij i uspokój
się, zanim powiesz coś, czego będziesz żałował.
- Wiesz, Libby - odezwał się Dave Tabot, świeżo upie
czony wykładowca socjologii - kiedy byłem w Afryce
wraz z Korpusem Pokoju, widziałem, jak w podobny spo
sób zawierano małżeństwa wśród szczepów murzyńskich.
Wódz wioski otrzymywał stado krów w imieniu rodziny
kawalera.
- Krów?! - Betty zakrztusiła się winem. - A co robili
z gotówką?
- W niektórych plemionach krowy są ekwiwalentem
pieniędzy - wyjaśnił Dave.
Frank zachichotał.
- Ile krów warta jest Libby?
Libby z trudem powstrzymywała narastające zdenerwo
wanie, wiedząc, że dla własnego dobra powinna zachować
spokój. Jej zwykle grzeczni i układni przyjaciele zachowy
wali się jak grupa pozbawionych opieki trzylatków.
- Oddałabym dwie krowy, żeby mieć tak kręcone blond
włosy - zamruczała z rozbrajającą szczerością Betty.
- I tak zdrową cerę - dodał ktoś z głębi pokoju.
- Nie wspominając o cudownej figurze - zawołał ze
śmiechem Frank. - Oddałbym całe stado!
- Jeśli już mowa o zwierzętach - Libby zmusiła się do
uśmiechu - to przypominacie mi bandę wilków.
- Chcesz, żebyśmy wspólnie wyli do księżyca? - Frank
poruszył brwiami, nieudolnie naśladując Groucho Manca.
- Wystarczy - Jessie pośpieszyła przyjaciółce z pomocą.
- Chodź, Libby, musimy przygotować trochę lodu.
- Oczywiście. - Libby uśmiechnęła się z wdzięcznością
i poszła do kuchni. W ręku wciąż trzymała plik papierów.
- I co? - spytali niemal jednocześnie Fryderyk i Zyg
munt na widok wychodzącego z windy Kazimierza. - Jak
poszło?
- Pogratulować taktyki - mruknął z niesmakiem Kazi
mierz.
- O co ci chodzi? - nadąsanym głosem spytał Fryderyk.
- Miałeś jedynie oddać umowę. Cóż w tym skomplikowa
nego?
- Urządzała przyjęcie - wyjaśnił Kazimierz.
Zygmunt złapał się za głowę.
- O rety!
- Właśnie „o rety". Odegrałem przedstawienie przy peł
nej widowni.
- A Libby? Wściekała się? - spytał Zygmunt.
- Nie zdążyła. Kiedy wychodziłem, wciąż jeszcze nie
wierzyła własnym oczom. Ale... - Kazimierz zerknął po
nuro w stronę pozostałych konspiratorów - kiedy otrząśnie
się z oszołomienia, polecą głowy.
- Nie moja - z widoczną ulgą zauważył Fryderyk. -
Nie wie, kim jestem.
- Mnie również nie zna - dodał Kazimierz i obaj spo
jrzeli na Zygmunta.
- Myślę, że powinienem zabrać żonę na wycieczkę do
Atlantic City - układał nerwowe plany Zygmunt. - Tam
pozbędę się najwyżej zawartości portfela. Tutaj mogę stra
cić życie.
- Rozsądna decyzja - przytaknął Kazimierz. -
Chodźmy się czegoś napić. Kojarzenie małżeństw pobudza
pragnienie.
Libby z trzaskiem odstawiła pusty pojemnik na lód i po
tarła czoło.
- Uspokój się - doradziła Jessie. - Pomyśl o swoim
zdrowiu.
- Myślę, jaką przyjemność sprawi mi uduszenie tego...
tego... jak on się nazywa? - machnęła ręką w kierunku
leżących na stole papierów.
- Joseph Lan... dousky - sylabizowała Jessie.
- Landowski - machinalnie sprostowała Libby. - Roz
gniotę go na miazgę.
- Hola. A jeśli będzie większy od ciebie?
- Mam metr siedemdziesiąt.
Jessie spojrzała z pobłażaniem.
- To on nie może być wyższy?
- Pozwól, że ci opiszę pana Josepha Landowskiego -
zgrzytnęła Libby. - Ma prawdopodobnie około stu sześć
dziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, jest bardzo szczu
pły, nerwowy i niewiarygodnie nieśmiały. Gdy spotyka
przedstawicielkę płci przeciwnej, głośno przełyka ślinę
i szepcze „Tak, proszę pani" i „Nie, proszę pani", niezależ
nie od tego, w jaki sposób próbujesz nawiązać rozmowę.
- Spotkałaś go już?
- To niekonieczne. Rozpoznaję w całej tej historii rękę
ojca - Libby skrzywiła się. - Joseph Landowski jest nie
wątpliwie młodym uchodźcą politycznym z Polski. Ojciec
pomaga im urządzić się w nowym kraju.
- Dlaczego miałby zrobić ci coś podobnego?
- To proste - westchnęła libby. - Beznadziejnie proste.
Tata uważa, że powinnam wyjść za mąż i wychowywać gro
madkę dzieci. Od lat podsuwa mi kolejnych kandydatów,
tylko tym razem uczynił to w sposób bardziej wyszukany.
- Pozyskał twoją uwagę.
- I wszystkich obecnych - cierpko zauważyła Libby.
- Wiesz, ten staruszek miał w sobie coś szczególnego.
- Jessie w zamyśleniu owinęła wokół palca pukiel cie
mnych włosów.
- Biegnij, może go jeszcze dogonisz.
- Nie kpij ze mnie. Mam wrażenie, jakbym go już
kiedyś widziała.
- W koszmarnym śnie?
- Wtedy, gdy na ciebie spojrzał - Jessie zastanawiała
się głośno - w jego wyniosłości było coś znajomego.
- Powiedz mi, kiedy sobie przypomnisz. Wpiszę go na
czarną listę. - Libby wiedziała, że jej przyjaciółka nie
spocznie, póki nie zidentyfikuje przybysza. To była jedna
z cech, które czyniły z Jessie tak doskonałego prawnika.
- Pośpiesz się z tym lodem, kowbojko. - Frank wetknął
głowę przez drzwi, lecz na widok min obu kobiet cofnął się
szybko.
- Wynoś się! - rzuciła za nim Jessie, po czym zwróciła
twarz w stronę Libby: - Co masz zamiar zrobić?
- Zacisnąć zęby i z uśmiechem wrócić do gości, a później
powędrować na Siedemdziesiątą Drugą Ulicę, pod numer
czwarty, i wybić panu Landowskiemu z głowy amory.
- Gdzie?
- Skąd mam wiedzieć, gdzie je wybiję!
- Nie o tym mówię - zniecierpliwiła się Jessie. - Cho
dzi mi o adres.
- Siedemdziesiąta Druga Ulica, blok numer cztery, apar
tament 11-D - Libby stukała paznokciem w maszynopis.
- Jedna z moich klientek mieszka w sąsiedztwie. To
luksusowa dzielnica. Wątpię, żeby imigrant mógł sobie
pozwolić na wynajęcie mieszkania w tej części miasta.
- Apartament należy prawdopodobnie do któregoś z przy
jaciół taty, a Landowski będzie go zajmował do czasu, aż nie
okrzepnie w nowych dla siebie warunkach. To już się zdarza
ło. Przyjaciele taty cieszą się opinią dobrych katolików.
- Wyobrażam sobie. Pamiątam artykuł, jaki zamieścił
przed kilku laty „Time". Twego ojca nazwano „intelektual
nym gigantem dwudziestego wieku".
- Starzeje się, ot co.
- Każdy z nas będzie kiedyś stary - przypomniała jej
Jessie. - Potem może być za późno, żeby żałować.
- Najbardziej żal mi obecnej sytuacji - Libby wskazała
na kontrakt.
- Proszę bardzo. Siedemdziesiąta Druga, numer czwar
ty. Niezłe sąsiedztwo, co? - Wzrok taksówkarza przesunął
się po smukłych nogach Libby i spoczął na obszernej blu
zie skrywającej ponętne kształty kobiety.
- Należy się cztery dolary dziesięć - wyciągnął potężną
dłoń.
- Reszty nie trzeba - Libby wręczyła mu banknot pię-
ciodolarowy i wysiadła z samochodu, nawet nie zauważa
jąc spojrzenia mężczyzny. Myślała o oczekującej ją kon
frontacji z Josephem Landowskim. Zacisnęła wargi na
wspomnienie docinków przyjaciół.
- Dobranoc pani. Życzę udanej zabawy. - Taksówkarz
skrzywił się w stronę elektronicznego zegara przymocowane
go do deski rozdzielczej. Dawno minęła pierwsza w nocy.
- Wzajemnie - rzuciła Libby za odjeżdżającym samo
chodem. Spojrzała w stronę oszklonych drzwi budynku.
W głębi eleganckiego, czystego korytarza siedział portier.
Cholera, zaklęła w duchu Libby. Spiesząc na spotkanie
zapomniała, że w podobnych miejscach istnieje znakomi
cie działający system ochrony. Ze strażnikiem włącznie.
Cofnęła się w cień i zaczęła rozmyślać, w jaki sposób
ominąć przeszkodę. Może podać się za pracownicę pizze
rii? Mogłaby gdzieś w pobliżu kupić pizzę, przynieść ją
tutaj i powiedzieć portierowi, że otrzymała zamówienie od
Josepha Landowskiego. Lecz wówczas strażnik podniesie
słuchawkę domofonu i sprawdzi...
Mimo całej inteligencji nie potrafiła wymyślić niczego
sensownego. W głowie miała pustkę. W końcu uznała, że
spróbuje sposobu z pizzą. Miała jedynie nadzieję, że Lan
dowski nie będzie zbyt zaspany i że potrafi zrozumieć choć
kilka słów po angielsku.
Właśnie zamierzała wyruszyć na poszukiwanie pizzerii,
gdy w pobliżu sąsiedniego budynku zatrzymała się taksów
ka i wysiadł z niej elegancko ubrany mężczyzna w wieku
około sześćdziesięciu pięć lat. Przez chwilą dyskutował na
temat wysokości opłaty za przejazd, po czym spojrzał nie
pewnie wokół siebie.
- Czy mogę w czymś pomóc? - odruchowo spytała
Libby na widok jego bezradnego wzroku. Uśmiechnął się
lekko.
- Tak - odparł bez ogródek.
Libby czekała na dalsze wyjaśnienia, a gdy nie nastąpi
ły, spróbowała ponownie.
- Co się stało?
- Zgubiłem się. Chciałbym być już w domu - odpowie
dział, starannie akcentując każde słowo. Chyba wypił tro
chę za dużo.
- To znaczy gdzie?
- WMeadows.
- Flushing Meadows?
- Nie. War... Warwi... w Anglii - powiedział, nie mo
gąc wymówić właściwego słowa.
- Rzeczywiście, zgubił się pan - Libby stłumiła śmiech.
- Jesteśmy w Nowym Jorku.
- Zgadza się. Konferencja w Nowym Jorku. Okropne
miejsce - zwierzył się. - Pozbawione trawy i zieleni.
- Jest Central Park. - Libby odruchowo stanęła w obro
nie ukochanego miasta.
- Gdzie? - rozejrzał się mężczyzna. - Chcę zobaczyć
trawę.
- Jutro. Dziś park już zamknięto - skłamała naprędce,
przewidując rozwój wydarzeń, gdyby nieznajomy pojawił
się o tej porze w Central Parku ubrany w garnitur za tysiąc
dolarów i z diamentową spinką wpiętą do krawata.
- Ach... - Wyglądał na tak przygnębionego, że kobie
cie zrobiło się przykro.
- Niech pan posłucha...
- Fortesąue. Peregrine Fortesąue - przedstawił się. Lib
by była zdumiona jego wyraźną wymową. Zawsze przypu
szczała, że pijacy bełkoczą.
- Panie Fortesąue - mówiła dalej. - Myślę, że najlepiej
będzie, jeśli pan wróci do domu. - I prześpi się trochę,
dodała w myśli. - Pamięta pan adres?
- Już mówiłem. Meadows.
- Nie ten - jęknęła. - Gdzie się pan zatrzymał w No
wym Jorku?
- Och - kiwnął głową. - Pamiętam. Wynająłem aparta
ment. Nie cierpię hoteli.
- Świetnie - pocieszającym tonem powiedziała Libby.
- W którym budynku?
- W którym? - Musnął końce siwych wąsów.
- Tak, w którym? W tym mieście setki agencji oferuje
mieszkania do wynajęcia. Gdzie jest pański dom?
- Nigdzie - odparł urażonym tonem. - Nie mam domu
w Nowym Jorku. To okropne miejsce. Bez trawy.
Libby, z cierpliwością wyćwiczoną podczas pracy ze
studentami, zadała następne pytanie.
- Przecież zajmuje pan apartament?
- Tak - zgodził się mężczyzna. - Ale on nie jest mój.
Wynajęła go firma, na czas konferencji.
- Doskonale. Więc gdzie jest apartamnt wynajęty przez
pańską firmę?
- Nie pamiętam.
- Nie szkodzi. Coś wymyślimy.
- Możemy sprawdzić - zaproponował mężczyzna
w chwili, gdy Libby zamierzała się poddać.
- Sprawdzić?
- W moim notatniku.
- Ma pan adres zapisany w notatniku?!
- Oczywiście. - Wyglądał na szczerze zaskoczonego
jej reakcją.
- Więc proszę sprawdzić!
- Co za czasy - mruczał, grzebiąc po kieszeniach. -
Wszystkim się śpieszy. Szczególnie młodym...
Wyciągnął notes i zezując zerknął do środka.
- Mogę? - Libby wyciągnęła rękę. Poczuła, że serce
drży jej z podniecenia. Na kartce widniały słowa: „Siedem
dziesiąta Druga Ulica, blok 4, apartament 6-F\ Cudownie.
Odprowadzi pana Fortesque'a do jego mieszkania i bez
przeszkód odnajdzie drzwi Landowskiego. Zapomniała
o pizzy.
- Pójdę z panem, panie Fortesąue. - Delikatnie ujęła go
pod ramię i skierowała we właściwą stronę.
- Bardzo pani uprzejma - powiedział ze staroświecką
galanterią.
- Drobiazg.
Pchnęła szklane drzwi i modląc się w duchu, poprowa
dziła swego towarzsza w kierunku windy.
- Dobry wieczór, panie Fortesąue - odezwał się straż
nik. - Jak poszło zebranie?
- Phi! - parsknął z niezadowoleniem zapytany. - Dolar
trzyma się cholernie mocno, a to ogranicza możliwości
wyboru.
- Widzę. - Strażnik sceptycznie spojrzał na znoszoną,
nieforemną bluzę Libby. Kobieta zacisnęła zęby i po
wstrzymała się od ciętej riposty.
- Życzę dobrej nocy. - Słowa portiera usłyszeli już
w obitym materiałem wnętrzu windy.
Gdy drzwi zasunęły się bezgłośnie, Libby wydała wes
tchnienie ulgi. Udało się! Minęła strażnika! Wystarczyło
teraz tylko pożegnać pana Fortesque'a i udać się na poszu
kiwania Josepha Landowskiego.
Pięć minut później dotarła na jedenaste piętro. Spojrzała
w głąb pustego korytarza. Wyjęła kontrakt z kieszeni
i dwukrotnie sprawdziła numer mieszkania.
- Jedenaście - przeczytała i obróciła się w prawo. Sta
nęła przed masywnymi drzwiami, czując, jak powraca
w niej dawny gniew. Tu mieszkał Joseph Landowski, który
z fałszywie pojętą pomocą jej ojca naraził ją na drwiny
kolegów.
Miała zamiar najpierw zniszczyć Josepha Landowskie-
go, a później raz na zawsze rozprawić się z ojcem. Miłość
do niej nie dawała mu prawa do ingerowania w jej życie.
Odsunęła rękaw bluzy i spojrzała na zegarek. Druga
dziesięć. Landowski na pewno spał. A przynajmniej miała
taką nadzieję. Chciała go obudzić, wyrwać z łóżka w środ
ku nocy.
Zastukała gwałtownie, a potem... w napięciu czekała,
lekko kołysząc się na obcasach. Cisza. Śpioch z tego Lan
dowskiego.
- Poczekaj, przyjacielu - mruknęła i nacisnęła dzwo
nek. Nie odrywała palca przez długą chwilę. Słyszała prze
ciągłe, denerwujące brzęczenie.
Dopiero minutę później drzwi otworzyły się i w progu sta
nęła rudowłosa piękność ubrana w szmaragdowozieloną je
dwabną haleczkę. Zaskoczona Libby puściła przycisk dzwon
ka i z uwagą przyjrzała się dziewczynie. Nie, kobiecie, popra
wiła się w myślach. W kontrastowym świetle padającym
z korytarza wyraźnie było widać delikatne zmarszczki wokół
oczu i ust nieznajomej. Resztę również. Libby patrzyła z zain
teresowaniem. Zmierzwiona kaskada rudych włosów okalała
piękną twarz. Ciało kobiety było równie urodziwe. Wzrok
Libby prześliznął się w dół białych ramion i zaróżowionych
piersi widocznych w głębokim wycięciu dekoltu. Odpędzając
ukryty żal, że natura nie była równie hojna dla niej, Libby
zerknęła w głąb mieszkania.
- Chciałabym mówić z Josephem Landowskim - po
wiedziała oschle.
- To niemożliwe - odpowiedziała kobieta, lecz widząc,
że Libby nie rusza się z miejsca, dodała: - Joey jest pod
prysznicem. Oblał się, próbując otworzyć szampana.
To potwierdzałoby moje wcześniejsze przypuszczenia,
pomyślała z satysfakcją Libby.
- Nieważne. Muszę się z nim zobaczyć. Teraz.
- W jakim celu? - nie ustępowała kobieta. - Jest...
Rozejrzała się, jakby szukając zegara.
- Druga dziesięć. - Libby poczuła satysfakcję na widok
jej zakłopotania. - Proszę poinformować, Joeya", że przy
szłam w sprawie propozycji małżeństwa, jaką mi złożył.
- Czego?! - Głos rudowłosej zabrzmiał piskliwie.
- Propozycji zawarcia małżeństwa - powtórzyła Libby.
- Oficjalnej i spisanej na papierze.
Wskazała na kontrakt.
- Proszę mi to pokazać! - Kobieta chwyciła dokumenty
i przebiegła je wzrokiem.
- A to łajdak! - cisnęła papierami o marmurową posa
dzkę. - Szuja!
Libby zamrugała powiekami, zaskoczona gwałtowno
ścią wybuchu złości.
- Romansuje ze mną, składając innej propozycję mał
żeństwa! - Kobieta błysnęła olśniewająco białymi zębami.
- Poczekasz tutaj. Dostaniesz to, co z niego zostanie, kiedy
ja skończę.
Obróciła się na pięcie i pobiegła w głąb mieszkania. Jej
ponętne ciało drżało z nie ukrywanej furii.
Libby pozbierała rozsypane kartki. Spojrzała na
drzwi, za którymi zniknęła kobieta. Prawdopodobnie
wiodły do sypialni i... do Josepha Landowskiego. Posta
nowiła pozostać na miejscu i zaczekać, aż sam do niej
przyjdzie. To nie powinno długo potrwać. Miała jedynie
nadzieję, że ruda pozostawi choć trochę dla niej. Zemsta
jest rozkoszą bogów.
Nasłuchiwała przez chwilę, lecz grube ściany tłumiły
dźwięki i do jej uszu dobiegało jedynie niewyraźne mamrota
nie. Wzruszając ramionami, minęła niewielki hol i weszła do
salonu. W końcu propozycja poślubienia gospodarza dawała
jej pewne prawa. Na przykład to, żeby czuła się jak u siebie
w domu. Chyba że to nie był dom Landowskiego. W każdym
razie mieszkanie urządzono z wyszukanym smakiem. Stanęła
przed dużym olejnym obrazem, przypominającym płótna
Jacksona Pollocka. Podeszła bliżej i zerknęła na podpis.
Gwizdnęła cicho. Wyszukany smak musiał być poparty
sporym zasobem gotówki.
- Nie mów do mnie „Myrna, kochanie"! Ty... ty...
domorosły Casanovo!
Libby odwróciła się na czas, aby zobaczyć wejście rudo
włosej nieznajomej. Podążający za nią mężczyzna miał
zatroskaną minę... co w pewnym stopniu rekompensowało
brak przyodziewku.
Libby westchnęła, nie mogąc oderwać oczu od nowo
przybyłego. Był olbrzymi. Niemal dwa metry wzrostu i bu
dowa, jakiej nie powstydziłby się futbolista New York Jets.
Libby przełknęła ślinę, mierząc wzrokiem szerokość jego
ramion. Wyciągnął rękę w stronę uciekającej kobiety i wy
dawało się, że biceps przebije mu skórę. Wzrok Libby
powrócił na szeroką pierś, pokrytą gęstwiną jasnych wło
sów. Westchnęła ponownie. Przez ulotną chwilę zapłonął
w niej ogień pożądania, zduszony szybko przez piskliwy
głos Mymy. Powrócił żal za przerwane przyjęcie i poczucie
urażonej godności.
- Myrno, o czym ty mówisz?! - Mężczyzna przesunął
nerwowo dłonią po mokrych włosach. Kosmyk wymknął
mu się spod palców i kropla wody pociekła wzdłuż nosa.
Mężczyzna niecierpliwie potrząsnął głową, ochlapując
przepiękne, kremowe tapety.
- Spytaj swojej przyszłej żony! - Myma oskarżyciel-
skim gestem wskazała Libby i wybiegła z mieszkania.
Mężczyzna obrócił się i stanął jak wryty na widok niezna
jomej kobiety. Powoli zmierzył ją wzrokiem, spoglądając na
jej rozpuszczone włosy, mały zgrabny nosek, miękkie, pełne
usta nie pokryte szminką. Przesunął spojrzenie niżej.
Libby oddychała głęboko, starając się opanować chęć
natychmiastowej ucieczki. Nie potrafiła opanować reakcji
swego ciała na tak szczegółowe oględziny. Piersi zafalowa
ły jej pod spojrzeniem mężczyzny, czuła, jak twardnieją jej
sutki.
Uniosła dumnie podbródek i próbowała zachować po
zory spokoju.
Lekki uśmiech pojawił się w kącikach kształtnych ust
mężczyzny, który niewątpliwie zauważył odruchową re
akcję swego pięknego gościa. Spojrzał jeszcze niżej, kieru
jąc wzrok ku powabnym biodrom.
Libby poczuła się mniej pewnie. Mężczyzna w niczym
nie przypominał dotychczasowych kandydatów, podsuwa
nych jej przez ojca. Nie można było go nazwać nieśmiałym
lub znerwicowanym. Otaczała go aura doświadczenia i tyl
ko dureń nie zauważyłby jego pewności siebie.
Libby spojrzała mu prosto w twarz.
- Pan... - przerwała. Odchrząknąwszy, mówiła dalej. -
Pan Joseph Landowski, prawda?
- Tak - rzucił krótko. - Lecz kim ty jesteś, u diabła?
Libby zignorowała pytanie. Na nowo zawrzała w niej
wściekłość. Było gorzej, niż przypuszczała. Mogła wytrzy
mać drwiny przyjaciół, gdyby ich powodem stało się nie
stosowne zachowanie nieśmiałego młodzieńca, ale skoro to
tylko żart...
- Zaraz powiem, kim jestem, ty... ty... - zamachała
kontraktem przed nosem mężczyzny.
- Pozwól mi zerknąć. - Chwycił papiery, najwyraźniej
nieświadom, że owinięty wokół jego bioder ręcznik zsunął
się nieco.
Libby rozwarła szeroko oczy i przerażona własnymi
myślami, skupiła uwagę na niewielkim znamieniu, widocz
nym na lewym ramieniu Landowskiego.
- Przepraszam - Joe poprawił ręcznik. - Nie jestem dziś
w najlepszej formie.
- W takim razie proponuję, aby się pan ubrał. - Głos
Libby pobrzmiewał afektacją, ale nie przejmowała się tym.
Dwa metry muskularnego, niemal nagiego męskiego ciała
było wystarczającym usprawiedliwieniem jej zachowania.
- Hmmmm? A tak, słusznie - Joe przerwał czytanie. -
Proszę usiąść, za chwilę wracam. Liberty Joy Michało
wski? - uniósł pytająco ciemne brwi.
- Tak, Libby Michałowski to ja i możesz postawić
ostamiego dolara na to, że się stąd nie ruszę. Mam wiele do
powiedzenia.
- Oczywiście - cierpko zauważył Joe. - Wszyscy dziś
mają wiele do powiedzenia i w dodatku nic miłego. - Ża
łosnym wzrokiem spojrzał na drzwi, za którymi zniknęła
Myrna.
- Gdybyś nie próbował... - zaczęła Libby, lecz Joe już
wyszedł. Usiadła na brzegu jasnobeżowej kanapy i czekała.
ROZDZIAŁ
2
Libby nie musiała długo czekać. Joe wrócił po pięciu
minutach, ubrany w parę beżowych spodni i błękitną ko
szulę. Ciasno opinającą jego szeroką klatkę piersiową.
Libby zerwała się na jego widok. Próbowała wydawać
się wyższą, niż w rzeczywistości. Nie chciała, aby uzyskał
psychiczną przewagę, lecz Joe najwyraźniej nie miał takie
go zamiaru. Otworzyła usta, by zacząć mówić.
- Poczekaj. - Mężczyzna uniósł dłoń. - Zanim użyjesz
wobec mnie wyszukanych epitetów, chciałbym cię zapew
nić, że o niczym nie miałem pojęcia.
- Nazywasz się Joseph Landowski!
- Tak, jestem Joe Landowski. - Usiadł w brązowym
fotelu i oparł bosą stopę na stojącym obok pufie.
- I mieszkasz na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy pod
numerem czwartym, apartament 11-D - ciągnęła Libby.
- Zgadza się- skinął głową Joe.
- I masz zamiar wmówić mi, że twoje nazwisko pojawi
ło się na tym dokumencie przypadkowo?
- Nie - westchnął Joe. - Za sprawą mojego ojca.
- Twojego ojca?
- Nie wiem, jak i kiedy, ale domyślam się, dlaczego -
dodał mężczyzna.
- Więc mnie oświeć.
- Chce, żebym się ożenił i uszczęśliwił go gromadką
wnucząt. Widocznie uznał cię za odpowiednią partię.
- Ale ja nie znam twojego ojca! - zaprotestowała Lib-
by. - Chyba, że... - Przypomniała sobie o staruszku, który
dostarczył jej dokumenty. - Czy ma około siedemdziesiąt
ki, metr sześćdziesiąt wzrostu i jest dość chudy? Występo
wał kiedyś w teatrze?
Była to aluzja do niecodziennego przebrania, w jakim
swat pojawił się w jej domu.
- Nie. - Joe zmarszczył czoło. - Wiek się zgadza, ale
ojciec jest wyższy i ma nadwagę. O kim mówisz?
- O człowieku, który to przyniósł. - Libby wskazała na
kontrakt.
- Może wynajęto kogoś.
- Może... - Libby nie wyglądała na przekonaną. Staru
szek nie zachowywał się jak zwykły posłaniec.
- W całej sprawie nie jest najważniejszy sposób, w jaki
dostarczono kontrakt, ale... - mówił Joe.
- Nie najważniejszy?! - wybuchnęła. - Ciekawe, co
byś zrobił na moim miejscu! Urządzałam przyjęcie i całe
zajście oglądał tłum gości!
- To zmienia postać rzeczy. - Błękitne oczy mężczyzny
błyszczały od powstrzymywanego śmiechu.
- Nie ma w tym nic śmiesznego! Będą ze mnie drwić,
nawet gdy dobiję dziewięćdziesiątki.
- Możliwe - odparł Joe - lecz w tej chwili bardziej
interesuje mnie ten papier- postukał palcem w dokument
- oraz dlaczego wybrano właśnie ciebie.
- Z tych samych powodów - skrzywiła się Libby. - Nie
tylko ty masz nadopiekuńczego ojca. Jestem zupełnie pew
na, że mój również maczał w tym palce.
- Robił coś podobnego już wcześniej?
- Nie do tego stopnia - wzruszyła ramionami. - Dziś
przeszedł samego siebie. Zwykle osobiście przedstawiał mi
kolejnych kandydatów, czasem dość niezwykłych.
Ponuro pomyślała o tłumie odrzuconych przez siebie
mężczyzn.
- Doskonale cię rozumiem - przytaknął Joe. - Mój
ojciec działa w podobny sposób. Doszło do tego, że spraw
dzam listę gości, zanim pójdę razem z nim na kolację.
Wciąż mu powtarzam, że potrafię sam wybrać żonę.
Libby patrzyła w podłogę.
- Jeśli wszystkie twoje przyjaciółki są takie jak Myrna...
Jej widok zwala z nóg. - Zmusiła się, aby. powiedzieć prawdę.
- Uhm - zgodził się mimochodem Joe, ponownie czy
tając kontrakt. - Ale to kiepski materiał na żonę.
- Naprawdę? - Libby zastanowiła się, jaki typ kobiety
odpowiadałby jej rozmówcy. Nim zdążyła zapytać, Joe
wybuchnął śmiechem.
- Czytałaś ostatni paragraf na drugiej stronie? - spytał.
- Nie. Pierwsza strona wystarczyła, żebym dostała szału.
- Napisano - parsknął - że zgadzasz się dać mi sześcio
ro dzieci.
- Sześcioro! -jęknęła.
- Nie wiadomo, czy wystarczyłoby ci czasu - mruknął
Joe z udawanym współczuciem. - Ile masz lat?
- Trzydzieści. - Pytanie uznała za niestosowne. -1 nie
będę miała sześciorga dzieci z powodów intelektualnych,
a nie fizjologicznych.
- Trzydzieści? - krytycznym wzrokiem spojrzał na
jej nieforemną bluzę. - Ten strój cię postarza - dodał
bezczelnie.
- A ile pan ma lat, panie Landowski? - warknęła Libby.
- Trzydzieści sześć, ale to bez znaczenia. Ojciec Kon
fucjusza miał ponad siedemdziesiąt, gdy spłodził syna.
- Ponieważ nie pragnę, aby mój syn włóczył się po kraju
wygłaszając aforyzmy, to faktycznie jest bez znaczenia.
- A co będą robić twoi synowie?
- Coś pożytecznego.
- A co ty robisz?
- Uczę.
- W której klasie?
- Wykładam wyższą matematykę. - Z satysfakcją za
uważyła wyraz zaskoczenia na jego twarzy. Cholerny sa
miec! „W której klasie?,, - Moją specjalnością są równania
wektorowe.
- Każdemu według gustu - mruknął Joe i nagle spojrzał
na nią z zainteresowaniem. - Jesteś spokrewniona z tym
fizykiem, profesorem Michałowskim?
- Jestem jego córką - odpowiedziała Libby. - Jedynaczką,
jeśli chodzi o ścisłość. Tata w styczniu przeszedł na emeryturę
i cały swój czas poświęca na znalezienie mi męża.
Machnęła ręką w kierunku kontraktu.
- Zastanawiam się, gdzie poznał mojego ojca. Fizyk-
teoretyk i emerytowany producent tekstyliów to nieco
dzienna para konspiratorów.
- Trio - poprawiła go Libby. - Zapomniałeś o tym,
który przyniósł kontrakt.
- Triumwirat spiskowców. Aż trudno uwierzyć. Brzmi
to jak nieudolny scenariusz szekspirowskiej komedii. Nie
ważne, gdzie się spotkali. Co teraz?
- Przecież ich nie zamordujemy - westchnęła. - Mogę
mówić do ojca, aż mi tchu zbraknie, a on odpowiada, że
bym sienie denerwowała.
- Mogłabyś poprosić matkę o pomoc.
- Nic z tego. Mama uważa, że największym szczęściem
dla kobiety jest stanąć przed ołtarzem u boku wybrańca.
Wszystko poza tym się nie liczy.
- Nie popiera feministek, co?
- Jest zadowolona z małżeństwa z ojcem. Ja wolała
bym na własną rękę poszukać szczęścia.
- Dokucza ci?
- Nie. - Libby potrząsnęła głową. - Jest na to za deli
katna. Gdy otrzymałam dyplom, przez trzy dni płakała.
- Musi być z ciebie bardzo dumna.
- Nie o to chodzi. Boi się, że żaden mężczyzna nie
zechce kobiety ze stopniem naukowym.
- Naprawdę? - błysnął oczyma.
- Mmmm - potwierdziła Libby. - Mężczyźni boją się
wykształconych kobiet.
- Jesteś generalnie przeciwko instytucji małżeństwa?
- Nie. Nie jestem też przeciwniczką rodzenia dzieci,
choć posiadanie szóstki w dzisiejszych czasach to lekka
przesada. Nie potrafiłabym po prostu zaszyć się gdzieś na
przedmieściu. Zwariowałabym. Potrzebuję aktywności,
a wszyscy mężczyźni, jakich spotkałam, uważali, że miej
sce kobiety jest w domu.
- Ktoś musi opiekować się dziećmi.
- Ale dlaczego żona? Dlaczego zawsze kobieta powinna
poświęcić karierę zawodową i siedzieć z dziećmi w domu?
- Ponieważ jej zarobki są z reguły niższe, niż męża.
- Nie zawsze. Ile zarabiasz rocznie?
- Po opłaceniu podatków?
- Tak, jaką sumę przeciętnie przynosisz do domu.
- Około dwustu tysięcy.
- Właściciel! - Libby spojrzała na niego z tępym zdu
mieniem.
- Właściciel? O czym ty mówisz?
- To mieszkanie jest twoją własnością?
- Oczywiście. Ja... - W jego oczach błysnęło zrozumie
nie. - Myślałaś, że jestem tu tylko przygodnym lokatorem?
- Och... - skinęła głową Libby, czując że wyszła na
idiotkę. - Wyobrażałam sobie, że jesteś uchodźcą politycz
nym, jednym z tych, którym ojciec pomaga ustabilizować
się w nowym kraju. Ale gdy zobaczyłam cię z Myrną,
zmieniłam zdanie.
- Nie do końca - zauważył ze śmiechem. Libby mu
zawtórowała. Gdzie, u licha, jej ojciec mógł poznać ojca
Joe'ego? To przekraczało granice rozsądku.
- W każdym razie... - wróciła do przerwanego wątku -
ten powód, że zarabiasz więcej pieniędzy... - Dużo więcej
- wtrącił, ale nie zwróciła na to uwagi.
- Nie oznacza, że właśnie ty powinieneś kontynuować
pracę.
- Są inne powody - przesunął wzrokiem po jej pier
siach. - Jak miałbym karmić niemowlę?
Libby spojrzała na jego szeroką klatkę piersiową. Po
czuła, że oblewają fala gorąca. Próbowała zignorować to
uczucie. Joe był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, ale po
stanowiła nie ulegać jego czarowi. I tak miała dość kło
potów.
- A' propos, jestem głodny. - Joe podniósł się. - Mieli
śmy z Myrną coś przekąsić, kiedy przypadkowo oblałem
się szampanem.
- Właśnie, Myrna - przypomniała sobie Libby. - Prze
praszam za to, co się stało. Jeśli dasz mi adres, odwiedzę ją
i wszystko wytłumaczę.
- Niby co? - cierpko mruknął Joe. - Że mamy zwario
wanych ojców? Dzięki, ale wolę tę informację zachować
dla siebie. Poza tym, i tak przestawałem z nią za długo.
Chodźmy przekopać lodówkę.
- Dobrze - zgodziła się Libby, choć nie była zachwyco
na sposobem, w jaki wyrażał się o Myrnie. Zupełnie, jakby
mówił o przeczytanej gazecie. Ale... nie powinno ją to
obchodzić. Nie powinno obchodzić ją nic, co dotyczy Jo
sepha Landowskiego. Najwyżej spisek pomiędzy ojcami.
- Siadaj. - Joe wskazał jej jeden ze stojących w kuchni
wysokich stołków. Libby z zainteresowaniem rozglądała
się po pomieszczeniu. Nie przypominało typowej kuchni
kawalera. Miedziane naczynia nosiły ślady zużycia, a po
środku wznosił się solidny piec z rusztem.
- Ładnie tu. - Przyjęła z rąk mężczyzny kieliszek
szampana. - Dużo przestrzeni.
- To konieczność. - Położył przed nią kilka kromek
pieczywa i ser topiony. - Jak zapewne zauważyłaś, jestem
dość duży.
- Gotujesz? - zmieniła temat.
- Uwielbiam piec różne rzeczy. - Usiadł obok i poczuła
elektryzujący dreszcz spowodowany bliskością jego ciała.
Gwałtownymi mchami poczęła smarować kromkę. Nawet
przed sobą bała się przyznać do fascynacji, jaką odczuwała.
Nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia. To nie miało
sensu. Każda przyjaźń, nawet ta, która z czasem przeradzała
się w bardziej intymny związek, musiała wpierw okrzepnąć.
Lecz przecież teraz nie myślała o przyjaźni, stwierdziła
z osłupieniem. Myślała po prostu o seksie!
- Kiedyś - mówił Joe nieświadom rozterki swej towa
rzyszki - pragnąłem zostać najlepszym kucharzem świata.
Takim, jak w telewizji.
- I co się stało? - spytała z roztargnieniem, szukając
wzrokiem serwetki, w którą mogłaby wytrzeć usmarowany
serem palec.
- Pozwól - Joe nieoczekiwanie ujął ją za rękę.
Libby zdrętwiała czując dotyk jego palców. Poczuła, że
dzieje się z nią coś dziwnego.
Joe uniósł jej dłoń do ust i zlizał resztki topionego sera.
Delikatne muśnięcie jego języka spowodowało, że serce
kobiety załomotało gwałtownie, oddech stał się przyśpie
szony, a całe ciało ogarnęła fala gorąca. Joseph Landowski
używał swej męskości niczym broni, a co gorsza, czynił to
zupełnie instynktownie. Libby zerknęła w jego stronę. Pa
trzył jej prosto w oczy i uśmiechał się.
- W porządku? - spytał.
- Wystarczyłaby serwetka. - Cofnęła dłoń.
- Nie użyta, znaczy niepotrzebna - mruknął, a chociaż
Libby nie była pewna, co miał na myśli, wolała nie pytać.
Im prędzej powrócą do zasadniczego tematu, tym lepiej.
- Mówiliśmy o twoim zamiarze zrobienia kariery
w branży gastronomicznej - przypomniała.
- Nic z tego nie wyszło - westchnął i zajął się kanapka
mi. - Mój brat nie zdecydował się pójść w ślady ojca, więc
padło na mnie.
- Masz brata?! To dlaczego ojciec właśnie ciebie zmu
sza do ożenku?
- Stan uzyskał święcenia kapłańskie. Jest biskupem.
- Rozumiem.
- Uratował własną głowę, a mnie zrobił niedźwiedzią
przysługę.
- Musiało ci być przykro.
- Przeciwnie, to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła mi
się w całym życiu - nieoczekiwanie odparł Joe. - Pracowa
łem kiedyś w restauracji. Po miesiącu chciałem uciekać.
Teraz jest choć trochę inaczej. Banki, prawo gospodarcze,
ekonomia światowa, związki zawodowe oraz podaż. Wszy
stko trzeba brać pod uwagę przy podejmowaniu decyzji.
- To nie dla mnie - powiedziała Libby.
- Zależy, co kto lubi. - Joe sięgnął do ekspresu z kawą
i napełnił dwie filiżanki parującym napojem. - Dla mnie
matematyka to głupota.
- Głupota? - Nie potrafiła zrozumieć, jak mógł powie
dzieć coś takiego.
- Właśnie. - Podał jej cukier i śmietankę, lecz nie sko
rzystała z jego oferty. - Matematyka rządzi się ustalonymi
regułami, prawda?
- Prawda - skinęła głową Libby.
- Więc gdzie posmak ryzyka? Jeśli zrobisz A, nastąpi
B, i tak dalej. W biznesie nie ma nic pewnego. Cała ekono
mia jest jak wrzący kocioł.
- Brak ładu i organizacji! - warknęła, nie mogąc mu
darować poprzednich słów.
- Za to dużo zabawy - odciął się Joe. - Nie martw się.
Każdy ma własne upodobania. Ty wolisz stabilizację.
W oczach błyszczały mu iskierki wesołości, lecz Libby
była zbyt zdenerwowana, aby to zauważyć.
- To, że lubię porządek, jeszcze nic nie znaczy!
- Skoro tak twierdzisz - mruknął Joe. - Ale znów od
biegliśmy od tematu. Musimy zastanowić się, jak po
wstrzymać dalszą radosną działalność naszych ojców. Mój
stał się całkiem nieznośny.
- Mój również - przytaknęła Libby. - Dawniej martwił
się moim panieńskim stanem jedynie w chwilach wolnych
od pracy, których na szczęście nie było zbyt wiele, ale od
czasu gdy przeszedł na emeryturę... - Z rezygnacją wzru
szyła ramionami.
- Nie ulega wątpliwości, że musimy podjąć działania -
Joe w zamyśleniu ugryzł olbrzymią kanapkę.
- Wiem! - W głowie Libby zaświtał znakomity pomysł.
W podnieceniu chwyciła rękę swego sąsiada, ale natych
miast cofnęła dłoń.
- Możesz udawać, że naprawdę chcesz mnie poślubić,
a ja będę opowiadać swojemu ojcu, jaki jesteś wspaniały.
Za każdym razem, gdy go zobaczę, będę piała z zachwytu
nad twoją osobą.
- I to pomoże?
- Nie od razu, ale gdy mnie nagle porzucisz, sprawa
przyjmie zupełnie inny obrót. Będę zrozpaczona. Może
nawet popadnę w apatię.
Joe pokręcił głową.
- To do ciebie nie pasuje. Nie jesteś drobną, superko-
biecą blondynką.
- Może nie jestem zbyt drobna - zaprotestowała Libby,
dotknięta jego słowami - ale kobiecości mam tyle, ile trzeba.
- Trzymam cię za słowo - odparł mężczyzna, żując
kolejny kęs. - W tym stroju mogłabyś oszukać każdego.
Kobiety powinny nosić spódnice, chyba że mają sporą
nadwagę. - Spojrzał na nią taksującym wzrokiem. - Wa
żysz w sam raz.
- Znów zapomniałeś, o czym mówimy - poinformowa
ła go Libby. - Zastanawialiśmy się, jak uniknąć kolejnych
posunięć naszych rodziców.
- Twój pomysł nie wypali - ponownie potrząsnął głową.
- Na pewno się uda!
- Może tobie, ale co ze mną? Jaką wyrobię sobie opi
nię, jeśli wszyscy uznają, że złamałem serce biednej
dziewczyny?
- Kobiety - mruknęła Libby.
- I to nie byle jakiej dziewczyny - rozwijał myśl Joe - lecz
dobrej, uczciwej Polki. Wsiądzie na mnie cała moja rodzina.
Melodramatycznym ruchem rozłożył ręce.
- Chyba masz rację - westchnęła Libby. Uniosła fili
żankę i upiła łyk kawy. Spojrzała z zaskoczeniem na swego
towarzysza.
- Wyśmienita. - Nigdy nie wahała się wygłosić zasłu
żonej pochwały. - Dużo lepsza niż ta, którą sama parzę.
- Założę się, że więcej rzeczy potrafię robić lepiej od
ciebie. - Odpowiedź Joego na jej komplement spowodo
wała, że kobieta zacisnęła zęby, ale powstrzymała się od
uwag. Ze spokojem dokończyła pić kawę. Czuła się jakoś
związana z tym człowiekiem, choć we wszystkim odbiegał
od jej wyobrażeń. Był zbyt duży, zbyt pewny siebie, zbyt...
seksowny i zbyt ufający swej męskości. Przypomniała so
bie sposób, w jaki mówił o Mymie.
- Chcesz jeszcze? - wyciągnął w jej stronę świeżo
ukrojoną kromkę.
- Nie, dziękuję - ziewnęła Libby. - Czas na mnie.
- Jeszcze nie ustaliliśmy, jak znaleźć wyjście z tej głu
piej sytuacji.
- Ustaliliśmy, że nic się nie da zrobić. Ani legalnie, ani
zgodnie z własnym sumieniem - skrzywiła się.
- Niezupełnie - Joe powtórnie napełnił filiżanki. -
Ustaliliśmy jedynie, że nie da się powstrzymać naszych
ojców przed dalszymi posunięciami.
- Właśnie o tym mówiłam!
- Nie. Jest różnica pomiędzy niemożnością a bezczyn
nością. Rozumujesz jak typowy matematyk i nie potrafisz
spojrzeć na problem od innej strony. Uważasz, że jedyna
droga z punktu A do punktu C wiedzie poprzez punkt B,
a nie pomyślisz, że można dojść do D i wrócić.
- Ten cały wykład nie ma sensu! Mógłbyś wyrażać się
jaśniej i uznać, że istnieje tylko jeden z tych punktów?
- Oczywiście - obiecał Joe. - Czy zgodzisz się ze mną,
że naszym głównym problemem jest nie to, że nasi ojcowie
chcą nas pożenić, lecz zbyt duża ilość czasu, jaką mają na
rozmyślania?
- Tak - zgodziła się Libby. - Zrobili się zbyt aktywni.
- A widzisz. Musimy ich czymś zająć. I to szybko, nim
wymyślą coś jeszcze zabawniejszego - machnął ręką
w kierunku kontraktu.
- To już chyba szczyt możliwości! - Libby wzruszyła
ramionami. - Albo dno, zależy od punktu widzenia.
- Próbujesz mi dokuczyć? - roześmiał się Joe.
- Nie - westchnęła. - Po prostu nie wiem, co robić.
Mam dość dyskusji, kłótni, złości. Nic nie pomaga. Tato
wciąż knuje.
- Skoro nie możemy ich powstrzymać, użyjmy podstępu.
- Jakiego?
- Udajmy, że akceptujemy ich posunięcie -Joe przycis
nął palcem kontrakt.
- Mamy się pobrać? - wykrztusiła Libby. - To twój
wspaniały pomysł?
Irracjonalny przebłysk nadziei zgasł natychmiast przy
odpowiedzi Joego.
- Jasne, że nie! Wezmę ślub tylko wtedy, kiedy sam
zechcę, a nie za namową ojca!
- Więc o co ci chodzi?
- Zaczniemy negocjować. - Pochylił się w jej kierunku
i poczuła delikatny zapach kosztownej wody kolońskiej. -
Libby, przestań udawać zadumaną profesorkę i posłuchaj
uważnie.
Głos Joego zabrzmiał w uszach kobiety, wyrywając ją
z rozmarzenia. Co się dzieje, u diabła? Wpadła w zadumę,
czując zapach mężczyzny?
- Rozmyślam nad tym, co mówisz - skłamała.
- Ale bez pożytku, jak widzę.
- Po co mamy omawiać punkty kontraktu, skoro nie
mamy zamiaru go dotrzymać? - spytała.
- Zyskamy na czasie - wyjaśniał cierpliwie. - Zajmiemy
ich uwagę przygotowaniem nowych żądań i klauzul i nie będą
mieli czasu, aby zmienić taktykę. Dadzą nam spokój.
- Tak myślisz? - Głos Libby zabrzmiał sceptycznie.
- Tak będzie. Posłuchaj. Dzisiaj otrzymałaś kontrakt
wstępny.
Skinęła głową.
- Jutro przygotujemy kontrpropozycję i przekażemy ją
twojemu ojcu. Będzie musiał skontaktować się z pozosta
łymi spiskowcami i spędzić sporo czasu na przedstawieniu
swego punktu widzenia. Oni też na pewno będą chcieli coś
dodać. Potem pozostaje przepisać tekst na maszynie i prze
kazać, tym razem do mnie. Zajmie im to kilka dni, a my
wkrótce potem powtórzymy całą sytuację.
- Hm. - Libby w zamyśleniu żuła dolną wargę. Pomysł,
mimo swoich wad, wyglądał na najlepszy z dotychczaso
wych. - To może zadziałać.
- Oczywiście - zapewnił ją Joe. - Będą zajęci przez
większą część lata.
- Warto spróbować.
- Umowa stoi - Joe wyciągnął olbrzymią dłoń. Libby
ujęła ją odruchowo i znów poczuła przyjemny dreszcz
emocji.
- Zgoda - skinęła głową. - Będziemy udawać, że po
ważnie dyskutujemy nad kontraktem.
- Nie.
- Nie? - Libby zamrugała powiekami, sądząc że źle
usłyszała. - Przecież mówiłeś...
- Nie możemy udawać. W ten sposób niczego nie
osiągniemy. Musimy, jak prawdziwi aktorzy, wczuć się
w odgrywane role.
- Co masz na myśli? - kwaśno spytała Libby. - Chcesz,
żebym poszła jutro do ONZ i wysłuchała kilku debat?
- Niezły pomysł, zwłaszcza jeśli chodzi o przygotowa
nie do rozmowy z ojcem - uśmiechnął się Joe. - Ale myślę,
że i bez tego dasz sobie radę.
- Uparty... - zaczęła gniewnie, ale nie dał jej skończyć.
- Musimy postępować tak, jakbyśmy naprawdę chcieli
się pobrać.
- I byli świadomi skutków swego postępowania? - spy
tała zjadliwie.
- Dokładnie - pokiwał głową, jakby wyrażając podziw
dla jej błyskotliwości. - Potraktujemy kontrakt jako auten
tyczny dokument. Nam przyda to wiarygodności, a ojco
wie popadną po uszy w kłopoty.
- Na krótko, nawet jeśli wszystko pójdzie po naszej
myśli.
- Możesz to potraktować jako trening, na wypadek
gdybyś naprawdę kiedykolwiek chciała wyjść za mąż.
- Nie szukam nikogo! - warknęła Libby. - A nawet
gdybym znalazła, to nie będę spisywać kontraktu! Wyjdę za
kogoś takiego, jak ja!
- Ja bym nie chciał wyjść za kogoś podobnego do mnie
- Joe błysnął oczami. - Przede wszystkim musiałby być
odmiennej płci.
Libby zgrzytnęła zębami, lecz milczała. Uznała, że nie
pozwoli się sprowokować. Szczególnie o trzeciej nad ranem.
ROZDZIAŁ
3
Przytłumiony terkot stojącego na nocnej szafce telefonu
wdarł się w głęboki sen Libby.
Kobieta przewróciła się na drugi bok i wcisnęła głowę
pod poduszkę. Nie pomogło. Natrętny dźwięk wwiercał się
w uszy, świdrował wewnątrz głowy i wywracał żołądek.
Libby odgarnęła z czoła kosmyki włosów i spojrzała na
świecącą jasnoczerwonymi cyframi tarczę zegarka.
- Wpół do dziewiątej? - zamruczała protestującym to
nem. Kto mógł do niej dzwonić w niedzielę, o ósmej trzydzie
ści? Wczorajsi goście jeszcze na pewno odsypiali przyjęcie.
Ona również miała podobny zamiar. Telefon wciąż dzwonił.
Libby niecierpliwym ruchem wzięła do ręki słuchawkę.
- Halo - burknęła.
- Co dzień rano jesteś taka naburmuszona? - spytał
głęboki męski głos.
- Nie rano. Jest środek nocy - próbowała zignorować
nieoczekiwane uczucie zadowolenia, jakie ogarnęło ją na
dźwięk głosu Joego.
- O ósmej trzydzieści w czerwcu?
- Nic mnie to nie obchodzi. Ranek będzie wówczas,
gdy prześpię sześć godzin. Chciałam ci przypomnieć, że
rozstaliśmy się po czwartej.
- A ja ci przypomnę, że to był twój pomysł, aby odwie
dzić mnie o drugiej w nocy.
- Szczegóły. - Nie słuchała tego, co mówił, zastanawia
jąc się, dlaczego Joe nie śpi. Przecież położył się nie wcześ
niej od niej. A co najważniejsze, dlaczego zadzwonił? Dzi
siejszego ranka powinien raczej udać się z przeprosinami
do Mymy.
- Dlaczego dzwonisz? Poza tym, że chciałeś mnie obudzić.
- Zabierz kostium kąpielowy i czekaj.
- Co? - Libby zamurowało z wrażenia.
- Myślałem, że nie chcesz sześciorga dzieci.
- Chciałabym coś zrozumieć z twojej gadaniny. Mó
wisz, jak filadelfijski adwokat.
- A ty zachowujesz się, jakbyś miała współczynnik in
teligencji równy piętnaście.
- Przynajmniej da się go zmierzyć! Czego nie można
powiedzieć o twoim!
- Nic dziwnego, że dotąd nie znalazłaś męża. Z takim
charakterem...
Libby zacisnęła zęby i zamilkła. Joe chyba się zmartwił.
- Posłuchaj - powiedział. - Mamy rozpocząć negocja
cje, prawda?
- Uhm.
- I jest piękny dzień, prawda?
- Pogoda wygląda zachęcająco, choć wieje lekki
wiatr.
- Więc weź kostium kąpielowy, a ja za pół godziny po
ciebie przyjadę. Spędzimy kilka godzin na plaży, omawia
jąc punkty umowy. Dobrze?
Starał się mówić głosem pełnym nadziei, co Libby przy
jęła z pewną rezerwą. Poznała Josepha Landowskiego na
tyle, aby sądzić, że zawsze brał to, co chciał i najkrótszą
drogą dążył do celu. Ale jego propozycja brzmiała zachę-
cająco. Dzień spędzony na plaży mógł być doskonałą for
mą relaksu po ostatnich przygodach.
- Dobrze - odpowiedziała, na co Joe zamruczał z ra
dością.
- Będę za pół godziny.
- Pół godziny?! Dopiero co mnie obudziłeś. Muszę
przynajmniej wziąć prysznic i wypić filiżankę kawy, żeby
powrócić do normalności.
- Pół godziny - powtórzył i odłożył słuchawkę, zanim
Libby zdążyła zaprotestować.
Cholerni mężczyźni! Czy on sobie wyobraża, że będzie
skakać na każde jego skinienie?! Przez chwilę rozważała
możliwość rezygnacji ze wspólnej wycieczki, ale dwie
przyczyny odwiodły ją od tego pomysłu. Po pierwsze,
chciała sprawdzić, czyjej wczorajsze zainteresowanie jego
osobą spowodowane było kombinacją gniewu, zakłopota
nia i późnej pory, czy wynikało z czegoś innego. Czy Joe
wyda się jej równie atrakcyjny w dziennym świetle?
Druga przyczyna była ważniejsza. Ojciec. Libby mach
nęła ręką, przypomniawszy sobie niefortunny kontrakt.
Trzeba było działać, a pomysł Joego nosił wszelkie zna
miona rozsądku. Przy odrobinie szczęścia mogliby zająć
trójkę konspiratorów na całe lato. A jesienią ich ojcowie
znaleźliby coś innego do roboty. Warto było spróbować.
Libby wygramoliła się z łóżka i powlokła do łazienki.
Dwadzieścia minut później kończyła pić trzecią filiżan
kę kawy i pomału odzyskiwała zwykły wigor. Nagle ktoś
zapukał. Spojrzała na zegar wiszący w kuchni. Joe przybył
dziesięć minut przed czasem. Serce Libby załomotało
gwałtownie. Wstała od stołu i powoli poszła otworzyć
drzwi, przeklinając w duchu swe podniecenie. Joe był tylko
mężczyzną i do tego dość aroganckim.
Gdy spojrzała przez wizjer, zaczęła oddychać normal
nie. Za drzwiami stała Jessie. Zastanawiając się nad przy-
czynami tak wczesnej wizyty przyjaciółki, Libby zdjęła
łańcuch i odsunęła zasuwę.
- Pamiętałam! - palnęła od progu Jessie.
- Świetnie - Libby zrobiła kwaśną minę. - Napijesz się
kawy, czy od razu chcesz mi powiedzieć, co wyszperałaś
w swej pamięci?
- „Wyszperałam" to bardzo dobre określenie - ziewnę
ła Jessie i posłusznie powędrowała do kuchni. - Nie mo
głam zasnąć, próbując sobie przypomnieć, gdzie widzia
łam tego staruszka. Dopiero czytając poranną gazetę do
znałam olśnienia.
Wzięła z rąk Libby filiżankę parującej kawy.
- Pomyślałam, że muszę ci to powiedzieć, zanim za
czniesz szukać Landowskiego.
- Dlaczego? - Libby nalała sobie czwartą porcję napoju
i wypiła ją jednym haustem. - Czekaj, sama zgadnę. Był
oskarżony o porwanie i morderstwo, zamiast o włóczę
gostwo?
- Gorzej - westchnęła Jessie. - Wiesz, kim on jest?
- Nie i jeśli nadal będziesz rozmawiała ze mną w ten
sposób, nigdy się nie dowiem.
- Jego ekscelencja Casimir Blinkle!
- Jego kto?
- Ekscelencja - niecierpliwie powtórzyła Jessie, zła, że
jej odkrycie nie wywołało spodziewanej reakcji. - Wśród
prawników uważany jest za jednego z najlepszych sędziów
Sądu Najwyższego, jacy kiedykolwiek pracowali w No
wym Jorku!
- Obecnie emerytowany, jak sądzę - powiedziała w za
myśleniu Libby.
- Skąd wiesz?
- Wydedukowałam.
- W tej sytuacji sprawa kontraktu wygląda zupełnie
inaczej. Nie możesz iść do Landowskiego, zanim nie usta
limy, w jaki sposób sędzia Blinkle został wmieszany w tę
sprawę. Landowski może być jego protegowanym, a nie
twojego ojca.
- Dobra rada, lecz nieco spóźniona - mruknęła Libby.
- Spóźniona? Widziałaś Landowskiego? -jęknęła prze
rażona Jessie.
- Ubiegłej nocy - potwierdziła Libby. - Jak wszyscy
wyszli. Ten kontrakt nie dawał mi spokoju i o drugiej w no
cy stwierdziłam, że muszę komuś nawymyślać.
- Ico?
- Okazało się, że moje przypuszczenia były mylne.
- Nie jest chuderlawym, nieśmiałym uchodźcą?
- Starcza za dwóch i chyba tylko interwencja niebios
pozbawiłaby go pewności siebie.
- Och. - W oczach przyjaciółki błysnęła ciekawość. -
Opowiadaj dalej.
- Bez obaw. Był równie zaskoczony sytuacją, jak ja.
Nie tylko mnie przytrafił się nadgorliwy ojciec.
- Zdenerwował się twoją wizytą?
- Mogło być gorzej - powiedziała Libby.
- Co teraz? - spytała Jessie.
- Za kilka minut przyjdzie tu i zastanowimy się, co
dalej.
- Świetnie, pomogę wam.
- Pomożesz, jak stąd znikniesz. Zamierzamy tę dysku
sję odbyć na plaży.
- Taaak? - z porozumiewawczym uśmiechem spytała
Jessie.
- To pomysł Joego.
- Oczywiście - pokiwała głową przyjaciółka. - Pewnie
nosił się z tym zamiarem od chwili, w której cię poznał.
- Niemożliwe - zaprotestowała Libby, chociaż słowa
Jessie sprawiły jej dziwną przyjemność. - Gdybyś widziała
rudowłosą piękność, która była w mieszkaniu Landowskie
go, kiedy tam przyszłam...
- Żaden rudzielec nie ma przy tobie szans - zauważyła
Jessie.
- Przy niej nawet Marylin Monroe byłaby szarą gąską.
- Zostaję. Nie ruszę się stąd, dopóki nie rzucę okiem
na twojego nowego przyjaciela. - Jessie chwyciła dłoń
mi krawędź stołu. - Nie chcę słyszeć ani słowa sprzeci
wu. Czy mogłabym dostać kawałek ciasta? - zmieniła
temat.
- Proszę bardzo. - Libby sięgnęła po talerzyk. - Scho
wałam je podczas przyjęcia na wypadek, gdybym obudziła
się głodna.
- Na którą plażę się wybieracie?
- Nie wiem. Nie mówił, ale... - Libby przerwała, gdyż
rozległ się dzwonek u drzwi.
- Och! Idzie nieśmiały emigrant!
- Chodź, przedstawię cię - niepotrzebnie zapropono
wała Libby, gdyż Jessie dreptała tuż za nią. Nacisnęła
klamkę i usłyszała głośne westchnienie przyjaciółki.
W zasadzie nie powinna dziwić się jej reakcji. Joe Lan
dowski prezentował się równie imponująco w świetle dnia,
jak poprzedniej nocy. Ubrany był w dżinsy, spięte na bio
drach skórzanym pasem ze srebrną klamrą, i koszulę pod
kreślającą imponujące muskuly.
- Widzę, że nie żartowałaś, mówiąc o niewyspaniu. -
W jego głosie pobrzmiewał cień humoru. Libby otrząsnęła
się z zadumy, pąsowiejąc niczym uczennica przyłapana na
ściąganiu. Przywitała gościa, po czym odwróciła się w stro
nę osłupiałej Jessie.
- Jessie - wymierzyła przyjaciółce solidnego kuksańca.
- To jest Joe Landowski. Joe, Jessie Anders.
- Strasznie się cieszę, że cię poznałam, Joe. - Głos
Jessie brzmiał aż nadto szczerze. - Właśnie wychodziłam.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł grzecznie
Joe i złożył głęboki ukłon, pozbawiony jednak jakiejkol
wiek przesady.
- Do widzenia. Libby, spotkamy się później.
- Kiedy tylko zechcesz. - Libby nie była pewna, czy
potraktować słowa przyjaciółki jako obietnicę, czy jako
groźbę. Zamknęła drzwi i wprowadziła gościa do salonu. -
Posiedź tu przez chwilę, zaraz wracam. Muszę się przygo
tować.
- Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś włożyła
spódnicę.
- Lubię dżinsy. Ty też je nosisz.
- Zdaje się, że jestem mężczyzną.
- Zauważyłam. Sporo innych rzeczy również - z prze
kąsem powiedziała Libby. - Siadaj. Zaraz wracam.
Weszła do kuchni, zapakowała resztki ciasta do dużej
plażowej torby, do której wcześniej włożyła opalacz i kon
trakt, po czym szybko powróciła do salonu.
- Na którą plażę pojedziemy? - spytała.
- Na moją - odpowiedział wymijająco.
Libby nie wiedziała, dokąd jadą, póki nie skręcili w pry
watną drogę na południu Long Island. A więc była to rze
czywiście „jego" plaża. Kobieta z zainteresowaniem roze
jrzała się po okolicy. Czterysta metrów w prawo znajdował
się przeszklony cedrowy bungalow, a po lewej willa, jak
gdyby żywcem wyjęta z kart „Wielkiego Gatsby'ego".
- Niezłe sąsiedztwo. - Libby spojrzała na gruby żywo
płot odgradzający posiadłość od wścibskich spojrzeń prze
chodniów.
- Uhm. - Joe odpiął pasy bezpieczeństwa i przechylił
się, aby otworzyć drzwi z jej strony. Kobieta cofnęła się
odruchowo, gdy muskularne przedramię musnęło jej piersi.
Wstrzymała oddech. Poczuła, że jej ciało niespodziewanie
tężeje. Zapragnęła pochylić się w przód, wzmocnić wza
jemny kontakt. Zagryzła wargi aż do bólu.
Co się z tobą dzieje? - pytała samą siebie. Nie odczuwa
ła niczego podobnego od czasów, gdy była studentką, zain
teresowaną wyłącznie fizycznymi atrybutami męskości.
Zycie przyniosło jej inne doświadczenia. Wiedziała, że wy
gląd mężczyzny niekoniecznie musi odzwierciedlać jego
cechy charakteru. Nauczyła się oceniać ludzi po zachowa
niu, a nie po urodzie.
Więc dlaczego dotknięcie ręki Joego tak nią poruszyło?
Nie potrafiła, a może nie chciała udzielić odpowiedzi na to
pytanie. Zresztą zanim zdążyła je przemyśleć, Joe cofnął
rękę i pozwolił jej wyjść z samochodu.
- Tam dalej jest twój dom, prawda? - spytała.
- Tak. - Przełożył torbę do lewej ręki, a w prawą deli
katnie ujął jej dłoń.
- Ale nie tak monstrualny, jak ten - ruchem głowy
wskazał willę sąsiada. - Wolę coś praktyczniejszego.
- Zaskakujesz mnie - odparła sucho. - Sądząc po tym,
co mówiłeś wcześniej, myślałam, że chciałbyś wypełnić go
dzieciakami.
- Ciekawe spostrzeżenie. - Błysnął oczami i Libby po
czuła nagły skurcz mięśni brzucha. - Ale każdy powinien
nad sobą panować.
- Uwierzę, kiedy zobaczę. - Kobieta ruszyła w dół
ścieżki wijącej się pomiędzy splątanymi krzewami.
- Dlaczego nie zrobisz tu trochę porządku? Mógłbyś
posiać trawę - powiedziała. - Chyba istnieje gatunek ros
nący tak blisko oceanu.
- Prawdopodobnie tak, lecz gdybym to zrobił, musiał
bym ją kosić i pielęgnować, a to miejsce ma służyć przede
wszystkim do odpoczynku...
- Miło tu - odezwała się Libby na widok drewnianej
chatki, zbudowanej na szczycie niewielkiego pagórka.
- Lubię to miejsce, choć mam zbyt mało czasu, żeby tu
często przebywać. - Joe otworzył drzwi i gestem zaprosił
ją do środka.
- Prawdziwe szczęście, że je znalazłeś.
Z ciekawością obejrzała wnętrze. Niemal cały dół domu
zajmował salon wypełniony rozmaitymi meblami. W tyle
znajdowały się dwa rzędy schodów, z których jedne prowa
dziły na górę, do pomieszczeń sypialnych, a drugie w dół,
do kuchni oraz jadalni.
- Nie ma w tym mojej zasługi - przyznał się Joe. -
Ojciec znalazł je po przejściu na emeryturę i uznał za zna
komite miejsce na letnisko dla wnuków.
- Niezłe posunięcie - roześmiała się.
- Niezłe - parsknął Joe. - Chodź, pokażę ci sypialnie.
Poprowadził ją na górę i otworzył jedne z trojga par
drzwi. Libby zerknęła, zamrugała oczami i zerknęła po
nownie. Wszystko w pokoju było niebieskie, nawet trzy
niewielkie piętrowe łóżeczka!
- To na wypadek, gdyby cała szóstka wspomnianych
w kontrakcie wnucząt okazała się być rodzaju żeńskiego.
- Byłoby zabawnie, gdyby urodzili się sami chłopcy.
- Nie doceniasz mojego ojca. Sąsiedni pokój wygląda
identycznie, z tą różnicą, że wszystko jest tam różowe.
Pokiwał głową.
- Możesz się tu przebrać. Spotkamy się na dole za pięć
minut.
- Za pięć minut - zgodziła się Libby.
Gdy Joe zamknął błękitne drzwi, szybko zrzuciła dżinsy
i bluzkę i włożyła kostium. Spojrzała w lustro, niepewna,
czy dobrze wygląda. Skąd to wahanie? Była przecież doro
słą kobietą, świadomą swej urody. Dlaczego teraz brała pod
uwagą gust Joego? Zawsze uważała, że jednoczęściowy,
głęboko wycięty kostium z lycry jest bardziej zmysłowy
niż bikini, nie pozostawiające niczego dla męskiej
wyobraźni.
Przesunęła dłonią po krawędzi dekoltu. Spojrzała na
swój płaski brzuch, jędrne biodra i długie zgrabne nogi.
Westchnęła z satysfakcją, lecz po chwili skrzywiła się.
Co za różnica, jak będzie wyglądać? Przyjechała tu,
żeby podyskutować nad punktami kontraktu. Wzięła głę-
boki oddech i przysięgając, że zachowa się jak rozsądna,
wykształcona kobieta, poszła na poszukiwanie Joego.
Znalazła go w kuchni. Stał przy rozsuwanych szkla
nych drzwiach i spoglądał na ocean. Zatrzymała się na
chwilę i przesunęła wzrokiem po potężnej sylwetce męż
czyzny. Poczuła ssanie w żołądku. Joe podniósł rękę,
aby poprawić włosy, a wówczas mięśnie jego grzbietu
drgnęły harmonijnie. Libby była oczarowana. Zamruga
ła powiekami, chcąc odpędzić natrętne myśli, i weszła
do pomieszczenia.
Joe odwrócił się i ze zmarszczonymi brwiami spojrzał
na towarzyszkę. Libby wstrzymała oddech. Coś w jego
wzroku podsunęło jej niespodziewaną odpowiedź. Patrzył
nie na nią, lecz na jej kostium!
- Kiepski wybór - mruknął.
- Słucham?
- Kostium. Przy twojej karnacji powinnaś nosić jasne,
pastelowe kolory zamiast czerni. Poza tym ten krój defor
muje ci piersi. Lepsze byłoby cienkie bawełniane bikini,
lub jeśli upierasz się przy kostiumie jednoczęściowym, coś
z usztywnionym biustonoszem.
- Przepraszam bardzo! - uniosła się Libby.
- Nie musisz przepraszać - uśmiechnął się Joe. - Nie
próbuję ironizować, ale uważam, że jeśli chcesz wyglądem
wzbudzić zainteresowanie mężczyzny, powinnaś podkre
ślić naturalne walory swej sylwetki.
- Wystarczą mi takie, jakie są!
- Oczywiście - wyszczerzył zęby Joe. - Jak na trzy
dziestolatkę masz znakomitą figurę.
- Jak ci wymierzę pożądnego kopniaka, poznasz jesz
cze inne moje walory! - fuknęła jak rozzłoszczona kotka.
- Nie rozumiem, dlaczego się denerwujesz - powie
dział uspokajającym tonem. - Próbuję tylko przekazać ci
część mego doświadczenia.
- Zachowaj swoje poronione uwagi dla siebie!
- Pomysły.
- Co?
- Poronione mogą być pomysły. Uwagi najwyżej nie
wczesne.
- Proszę bardzo! Nic dziwnego, że pozostawiłeś ojcu
trud znalezienia ci żony, jeśli każdą kobietę traktujesz w ten
sposób!
- Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. - Przy
każdym słowie Joe walił się w potężną pierś, aż dudniło.
Libby nie mogła opanować chichotu.
- Wybaczam ci - powiedziała. - W zamian też udzielę
ci kilku rad. Jeśli chcesz, żebyśmy współpracowali prze
ciwko spiskowi naszych ojców, nie próbuj kształtować
mnie według własnego gustu. Jestem zadowolona z tego,
co mam.
- Rutyna pozbawia ostrości widzenia - mruknął współ
czująco.
- Wiesz co, kochasiu? Dzięki spotkaniu z tobą zaczę
łam odkrywać w sobie nowe cechy charakteru.
- Naprawdę? - Niepewnie zerknął spod oka.
Skinęła głową.
- Okazało się, że uwielbiam zadawać ból. Muszę
wprost się powstrzymywać, żeby cię nie udusić.
- Niektórzy twierdzą, że gwałt idzie w parze z namięt
nością. Nie mogłabyś tego jakoś wykorzystać? - spytał
z nadzieją w głosie.
Libby wiedziała, że kpi sobie z niej, lecz nie mogła
odpędzić nagłej fali pożądania, która ogarnęła jej ciało.
Odezwała się zgrzytliwie.
- „Niektórzy"? Czy ci sami, którzy twierdzą, że każda
kobieta w głębi duszy pragnie być uległą?
- A to nieprawda?
- Wyobraź sobie, że nie. Normalna kobieta pragnie
związku opartego na partnerskich zasadach.
- Ale ty nie jesteś normalną kobietą - zauważył. -
Jesteś trzydziestoletnią starą panną z wyższym wykształce
niem matematycznym.
- Zapomniałeś o docenturze!
- O czym?
- To ulubiona śpiewka mojej mamy. .Jesteś trzydzie
stoletnią starą panną, a do tego docentem". Oczywiście
mogę zrozumieć jej punkt widzenia. Ma sześćdziesiąt sie
dem lat, urodziła się w Polsce i nawet nie ukończyła szkoły
średniej. A ty co masz na swoją obronę?
- Nie potrzebuję niczego. Jestem mężczyzną.
- Amen.
- Cholera. - Joe wziął głęboki oddech. - Nie powinni
śmy teraz rozpoczynać kłótni.
- Dopiero później?
- Przyjechaliśmy tutaj po to, żeby złagodzić dzielące
nas różnice - powiedział Joe z przesadną cierpliwością.
- Złagodzić? Potrzeba młota parowego, żeby je trochę
zmiękczyć.
- Powiem ci coś. Bardziej się martwię zachowaniem
swojego ojca, niż twoim.
Libby spojrzała krzywo.
- Dzięki za komplement, ale nie umiem odpłacić podo
bnym.
- Jeszcze nad tym popracujemy.
- Tego się obawiałam - zamruczała wychodząc przez
otwarte drzwi kuchni.
Świeży powiew przesyconego morską solą powietrza
owionął jej twarz. Dzień zapowiadał się cudownie. Libby
odetchnęła głęboko, nieświadoma błysku w oczach Joego
na widok jej falujących piersi. Miała ochotę śpiewać. Nie
często zdarzało się jej przebywać na tak pięknej prywatnej
plaży, nawet jeśli musiało to być okupione towarzystwem
niezbyt dobrze wychowanego mężczyzny. Zatrzymała się
na piaszczystym wzgórku, około trzydziestu metrów od
brzegu i zapytała:
- Tutaj?
- Świetnie - Joe rozłożył trzymany dotąd pod pachą koc.
Libby wbiła pięty w ciepły piasek i obserwowała, jak
mężczyzna ułożył się na plecach, podkładając ręce pod
głowę. Słońce igrało we włosach porastających mu pierś,
a serce kobiety znów poczęło łomotać. Jak poprzedniej
nocy, aby się uspokoić, zaczęła obserwować ciemne zna
mię na ramieniu Joego.
- Niech zgadnę- mruknął z rezygnacją jej towarzysz. -
Nie podoba ci się ta plamka?
- Nie, skądże - zmusiła się do uśmiechu. Cholera, musi
bardziej uważać na to, co robi. Inaczej popadnie w rozstrój
nerwowy i ugruntuje swą opinię zamkniętej w sobie starej
panny. Ostrożnie położyła się na kocu, starając się utrzy
mać bezpieczny dystans. Założyła okulary przeciwsłonecz
ne i zaczęła przeglądać torbę w poszukiwaniu olejku do
opalania.
Joe przysunął się bliżej. Libby drgnęła, gdy jego owło
siona noga dotknęła delikatnie jej skóry.
- Dobry pomysł - zauważył. - O tej porze roku słońce
grzeje bardzo silnie.
- Słuszna uwaga - burknęła i szybko odkręciła wiecz
ko, w obawie, że Joe zaoferuje swą pomoc. Nie potrafiłaby
usiedzieć w spokoju, czując dotyk jego palców. Sama myśl
o tym wywoływała przyśpieszone bicie jej serca.
Zawzięcie rozsmarowywała grubą warstwę olejku na
skórze, jednak ku jej zdziwieniu Joe nie przejawiał naj
mniejszej ochoty do pomocy. Przetoczył się na brzuch i za
mknął oczy. Niezadowolona z jego zachowania Libby
skończyła swe zajęcie i położyła się na plecach.
- Mogłabyś mnie też posmarować?-mruknął sennie Joe.
- Ciebie? - zająknęła się. Odmowa zabrzmiałaby głu
pio, lecz zgoda oznaczała konieczność dotknięcia jego ję
drnego ciała, co na pewno nie przyniosłoby ulgi jej rozdy
gotanym nerwom. Libby niepewnie zagryzła wargę. Próbo-
wała sobie wyłtumaczyć, że jest przecież dorosła. Powinna
opanować emocje na czas koniecznego zabiegu. Chyba się
na niego nie rzuci! Zachichotała nerwowo.
- To wcale nie jest śmieszne - oburzył się Joe. - Mam
delikatną skórę i łatwo doznaję odparzeń, a wówczas je
stem nie do zniesienia.
- Bardziej niż teraz? - z przekąsem spytała Libby. - To
chyba niemożliwe.
- Masz cięty języczek, moja pani.
- Powinieneś się do tego przyzwyczaić.
- Może zdobądź się na odrobinę kobiecej czułości i po
smaruj mi plecy.
- Nie jest z tobą najgorzej, skoro odwołujesz się do
kobiecej czułości.
- Zawsze musisz mieć ostatnie słowo - zauważył Joe.
- Naprawdę?
Polała mu plecy strumieniem chłodnego płynu. Drgnął,
co skwitowała uśmiechem. Odłożyła buteleczkę, rozpro
stowała palce, wzięła głęboki oddech i rozpoczęła masaż.
Poczuła miękkość jego skóry oraz stalowy spokój ukrytych
głębiej mięśni.
Pomału dłonie kobiety zsuwały się coraz niżej, w dół
pleców. Woń rozgrzanego olejku zmieszała się z natural
nym zapachem ciała Joego, dając efekt burzący zmysły.
Libby oddychała ciężko, lecz nie przerywała.
- Skończyłam - powiedziała po chwili stłumionym,
nieswoim głosem.
- A nogi? - zamruczał prosząco.
- Możesz posmarować sam - odmówiła, choć miała
wielką ochotę spełnić jego żądanie.
Joe obrócił się na bok, oparł głowę na dłoni i popatrzył
spod oka.
Libby wydawało się, że odpowiedziała na jego spojrze
nie uprzejmym uśmiechem, gdy nagle mężczyzna chwycił
ją za rękę i przycisnął do swej piersi.
Przez chwilę zaskoczenie odebrało jej zdolność porusza
nia się. Wciśnięta nosem pomiędzy włosy porastające ciało
Joego spróbowała wziąć głęboki oddech, lecz wówczas
podniecająca woń w dwójnasób odurzyła jej zmysły. Po
czuła, że mężczyzna unosi ją lekko i podciąga ku górze.
Zobaczyła jego błękitne oczy na wysokości swej twarzy.
Oczy, które pociemniały tłumioną namiętnością.
Przesunęła koniuszkiem języka po wyschniętych war
gach. Skupiła uwagę na ustach Joego. Jej ciało płonęło, a w
szyi czuła delikatne, lecz natrętne pulsowanie. Była tak
zauroczona chwilą, że nie zauważyła, gdy mężczyzna po
łożył dłoń na jej karku i delikatnie przycisnął. Chwilę
przedtem, nim ich usta się zetknęły, próbowała się cofnąć.
Za późno. Jego wargi chwyciły jej usta, nie pozwalając na
myśl o oporze. Poczuła dotyk jego języka i instynktownie
rozchyliła usta. Fala podniecenia ogarnęła jej ciało.
- Nie - powróciła do świadomości. Ku jej zdziwieniu
i lekkiemu żalowi Joe nie zaprotestował. Z pozorną obojęt
nością, całkowicie odbiegającą od uczuć, jakie targały cia
łem Libby, ułożył ją z powrotem na kocu.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Żeby oczyścić atmosferę - odparł spokojnie.
- Oczyścić... - nie zrozumiała.
- Właśnie - pokiwał głową. - Od chwili, kiedy tu przy
jechaliśmy, zachowywałaś się jak zdenerwowana kotka,
oczekując jakiegoś ataku z mej strony. Teraz, kiedy już go
przeżyłaś, możemy powrócić do właściwego celu naszego
spotkania. Do kontraktu.
Więc tak zinterpretował jej zachowanie? Obawa przed
atakiem? Choć nie miało to nic wspólnego z jej prawdzi
wymi uczuciami, Libby postanowiła nie zagłębiać się
w wyjaśnienia.
- Mam umowę w torbie, ale czy przedtem mogłabym
dostać coś do picia? - Słowa z trudem przechodziły jej
przez wyschnięte gardło. - To słońce pali rzeczywiście
mocno.
- Nie ma sprawy. - Joe podniósł się kocim ruchem
i pobiegł w stronę domu.
Libby westchnęła. Potrzebowała kilku minut samotno
ści, aby zacząć zachowywać się normalnie.
ROZDZIAŁ
4
Zanim Joe powrócił z napojami, Libby pozbierała się na
tyle, że bez drżenia dłoni mogła odebrać od niego butelkę coli.
- Lepiej? - Śledził ją wzrokiem, gdy piła lodowaty
napój.
- Bosko - Libby przycisnęła oszronioną butelkę do
policzka. - Czuję się jak w niebie.
- Świetnie. - Spojrzał w bok. - Gdzie kontrakt?
L|bby zamrugała powiekami. Słońce oraz nieprzespana
noc całkowicie przytępiły jej zdolność myślenia. Sięgnęła
do torby i wyjęła dokumenty oraz długopis.
- Tutaj.
- Niech spojrzę jeszcze raz. - Joe wyciągnął się i zerk
nął w papiery. - Dziwne imię: Liberty Joy - mruknął z za
ciekawieniem.
- Podczas wojny moi rodzice spędzili dwa lata w obo
zie, a potem jeszcze pięć w łagrze dla uchodźców, czekając
na możliwość emigracji. Nic dziwnego, że „wolność" była
ich ukochanym słowem.
Joe pokiwał głową.
- Powinniśmy tę umowę rozpatrzeć punkt po punkcie.
- Ja to zrobię! - zawołała gwałtownie Libby. - Dostar
czono ją właśnie mnie, pamiętasz? Na twoje uwagi przyj
dzie kolej, gdy otrzymasz poprawioną wersję. Teraz tylko
pisz. - Podała mu długopis.
- Słyszałaś przysłowie „Co dwie głowy, to niejedna"?
Libby zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Wciąż ją
drażnił. Nic dziwnego, że dotąd się nie ożenił. Tylko jakaś
desperatka mogłaby wyjść za niego. Libby nie była zdespe
rowana. I nigdy nie będzie.
- Dalej, nie wstydź się. - Iskierki humoru w oczach
Joego przeczyły współczującemu tonowi głosu. - Obiecuję
się nie śmiać.
- Będziesz płakał, jeśli natychmiast nie zamilkniesz! -
wybuchnęła. - Piszesz czy nie?
- Nie. - Położył przed nią kartkę. - Jeśli chcesz udawać
mężczyznę, to pracuj sama.
- Przynajmniej zachowuję się jak osoba dorosła - stwier
dziła Libby, choć nie była o tym zupełnie przekonana.
- Do roboty. - Zerknęła na pierwszy paragraf. - Zaczy
na się dosyć prosto. Nazwisko, wiek, wykształcenie. Hm. -
Przerwała i ponownie przeczytała coś, na co przedtem nie
zwróciła uwagi. - Nie ukończyłeś studiów?
- Nie. Przesiedziałem na Harvardzie tylko dwa lata.
- Co studiowałeś?
- Ekonomię.
- Dlaczego? Przecież chciałeś zostać kucharzem.
- Ojcu nie spodobał się mój wybór, więc zawarliśmy
układ. Ja miałem zrobić dyplom, a wówczas, jeśli nadal
trwałbym przy swoim postanowieniu, tata miał mi zapew
nić start w przemyśle gastronomicznym. Jednak zanim za
cząłem na dobre studiować, dostał ataku serca i musiałem
podczas jego rekonwalescencji pokierować firmą. Miałem
zamiar powrócić na uniwersytet za rok, ale po dwóch mie
siącach całkowicie pochłonęły mnie sprawy biznesu i tak
już zostało.
- Mogłeś ukończyć studia zaoczne.
- Po co? - Joe obrócił się na bok i spojrzał na kobietę.
- Dlaczego miałbym tracić czas na studiowanie teorii, sko
ro na co dzień mam do czynienia z praktyką? Kłopot z tobą
polega na tym, że jesteś wykształconą snobką.
- Nie jestem! - zaprotestowała gwałtownie.
- Jesteś! Edukacja stanowi jedyny bilet wstępu do krę
gu twych przyjaciół.
- To nieprawda. - Libby była głęboko przejęta jego
oskarżeniem. Zawsze uważała siebie za osobę o bardzo
liberalnych poglądach.
- Pomyśl przez chwilę. Kto z twoich znajomych nie
posiada dyplomu?
- No... nikt.
- Co więcej, przypuszczam, że niemal wszyscy ukończyli
co najmniej dwa fakultety lub obronili pracę doktorską.
- To dlatego, że poznałam ich na uniwersytecie... -
próbowała się bronić.
- Tak, to wszystko wyjaśnia. - Jego głos nie brzmiał
zbyt przekonywająco, lecz Libby wolała uniknąć dalszej
dyskusji. Potrzebowała spokoju, aby dobrze przemyśleć
słowa Joego.
- Odbiegliśmy od zasadniczego tematu.
- Sama zaczęłaś.
- Punkt dotyczący narzeczonego jest bez sensu. - Lib
by w zamyśleniu ssała koniec długopisu.
- Czy ja wiem? Brzmi dosyć rozsądnie - zamruczał
Joe.
- Jak reklama Pięknego Królewicza! Wolałabym coś
bardziej wyważonego. Ze szczególnym uwzględnieniem
skromności kandydata. - Zanotowała coś na marginesie.
- Jeśli głośno nie mówisz o swych zaletach, inni za
ciebie tego nie zrobią.
Libby spojrzała na twarz mężczyzny.
- Za to na świecie byłoby ciszej.
- Słyszałem, że akademicy zamykają się w wieżach z ko
ści słoniowej, ale czy nie uważasz, że lekko przesadzasz?
- Chyba nie powinniśmy tracić słów na...
- Powinniśmy - przerwał. - Jesteś przecież na tyle
rozumna, żeby pamiętać, o czym mówiłem wczoraj. Musi
my potraktować ten dokument jak najbardziej poważnie.
Dość udawania.
- Najwyższy czas - odcięła się Libby.
- Co masz na myśli? - Joe powoli kończył pić colę.
- Paragraf dotyczący podziału obowiązków. Mowa
w nim o tym, że mam zajmować się domem, rodziną, ba
wić gości, a w zamian będę otrzymywać część twoich do
chodów.
- Brzmi to uczciwie.
- Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Mam wykształcenie
i sama potrafię zarobić na siebie.
- Nie będziesz pracować, tylko zajmować się domem.
- Będę! Moja praca jest dla mnie bardzo ważna. Nie
jestem jakąś smarkatą maszynistką, strzelającą wokół ocza
mi w nadziei złapania chłopaka. Mam dyplom i wieloletnie
doświadczenie. Kocham swą pracę. Nie ma nic piękniejsze
go od chwili, w której widzisz błysk zrozumienia i zain
teresowania w oczach studenta. I ty oczekujesz ode mnie,
żebym z tego zrezygnowała?
- Powinnością żony jest prowadzenie domu.
- Bzdury! - warknęła Libby. - Nie masz żony, a twój
apartament lśni czystością.
- Mam gospodynię - przyznał się Joe. - Lecz uważam,
że to należy do obowiązków żony.
- Dlaczego? - spytała. - Chodzi jedynie o to, żeby
w mieszkaniu było czysto i schludnie, prawda?
- Tak, ale...
- Więc dlaczego przypuszczasz, że apartament będzie
lepiej posprzątany, jeśli zrobi to ktoś, kto cię kocha, niż
ktoś, komu płacisz?
- Zony powinny sprzątać.
- Przestań w kółko powtarzać to samo i pomyśl, na
miłość boską! - zawołała zrozpaczona Libby. - Pragniesz,
żeby w domu był porządek. Twoja gospodyni czyni to
znakomicie. Z jakiego powodu miałbyś wymagać od żony
tego, do czego jest nie przygotowana zawodowo? Dlacze
go nie posadzisz swojego księgowego przed komputerem
na miejscu programisty?
- Masz rację, ale...
- Istnieje ta sama zależność - ciągnęła Libby. - Nie
można zastąpić kogoś wykwalifikowanego nowicjuszem.
To nie ma sensu.
- Ale jeśli nie zajmiesz się sprzątaniem, będzie ci się nudzić.
- Nie słuchasz tego, co mówię. Nie będę siedziała w do
mu. Będę uczyć, jak zwykle.
- Moja żona nie będzie pracować poza domem!
- Będąc ciągle z tobą dostałaby kręćka!
- No dobrze. - Joe wzruszył ramionami. - Zawrzyjmy
kompromis. Ja zatrzymam gospodynię, a ty zostaniesz
w domu.
- To nie kompromis - powiedziała cierpko Libby. - To
byłaby kompletna kapitulacja z mojej strony. Chociaż -
napisała kilka słów na marginesie - przyjmuję ofertę pozo
stawienia gospodyni.
- Ciekawe - wtrącił z kwaśnym uśmiechem Joe. - Bie
rzesz, nie dając nic w zamian.
- Oddam porcję zdrowego rozsądku - odparła jego
atak. - Ale żeby udowodnić ci, że mam serce po właściwej
stronie, zgodzę się pełnić honory domu wobec twych gości,
pod warunkiem, że uprzedzisz mnie dzień wcześniej o ich
przybyciu.
- Nigdy nie wątpiłem, że masz serce po właściwej stro
nie. - Błyszczącym wzrokiem spojrzał na jej lewą pierś.
Libby poczuła kolejną falę emocji.
- Dokładnie tutaj. - Wyciągnął rękę i dotknął miękkie-
go ciała. Libby wstrzymała oddech, a jej serce wybijało
huczący rytm, łomocząc o żebra.
- Oczywiście, że tutaj. - Próbowała opanować się i mó
wić normalnym głosem. - Wszystkie części mego ciała są
tam, gdzie potrzeba.
- Tak? - Przesunął palcem wskazującym wzdłuż krawę
dzi jej kostiumu. Nagły dreszcz wstrząsnął ciałem kobiety.
Odruchowo porównała swą sylwetkę z kształtami Myrny. Nie
miała wątpliwości, która z nich bardziej odpowiadała męskim
oczekiwaniom. W końcu, to i tak bez różnicy. Związek z Jo-
em, chociaż dość dziwny, polegał jedynie na rozwiązywaniu
wspólnych problemów. Sięgnęła po butelkę z colą, próbując
umknąć przed dotykiem swego towarzysza.
- Jeśli chodzi o następny paragraf...
- Nie skończyliśmy omawiać poprzedniego - zaopono
wał Joe.
- Skorzystaj ze swej szansy, kiedy otrzymasz kontrakt.
- Libby przebiegła wzrokiem tekst.
- Mamy zamieszkać w domu na Long Island.
- Cóż w tym złego?
- Nic, jeśli zamierzasz spędzić czas na dojazdach do
centrum - odpowiedziała. - Mnie się to nie podoba.
- Ale dzieci powinny mieć duże podwórko do za
bawy.
- Dzieci powinny mieć rodziców - odpaliła Libby. - Jeśli
będziemy mieszkać na Long Island, dojazdy zajmą nam co
dziennie minimum dwie godziny. Czas, który moglibyśmy
spędzić wspólnie, zajmując apartament w śródmieściu.
- Apartamenty są zbyt małe - zapierał się Joe. - Dzie
ciaki potrzebują przestrzeni i świeżego powietrza.
Libby wzruszyła ramionami.
- To będziemy zabierać je do parku. Dzieci łatwiej
adaptują się do każdych warunków, niż przypuszczasz.
- Jeśli będziesz wciąż w domu, tylko jedno z rodziców
traciłoby czas na dojazdy - nie ustępował.
- Posłuchaj mnie bardzo uważnie - powoli, głębokim
tonem powiedziała Libby. Zaczęła podejrzewać, że Joe gra
nie fair. - Nie porzucę mej pracy, aby zakopać się na
przedmieściu.
- Negocjacje z tobą, to jak prowadzenie rozmów z Ro
sjanami.
- Nonsens. Przyznaję, że mój apartament jest zbyt mały
dla całej rodziny. Zamieszkamy u ciebie.
- Co za wspaniałomyślność! - mruknął sarkastycznie.
- Większą część ostatniej strony poświęcono planowa
niu potomstwa - zmieniła temat Libby.
- Tu nic nie da się zmienić - westchnął z rezygnacją
Joe. - Tata jest bardzo uparty.
- Uparty, czy nie, sześcioro dzieci nie przejdzie! Jedno
wystarczy.
- Jedno? - Joe otworzył usta ze zdumienia. - Chyba na
początek! A co będzie, jeśli urodzi się dziewczynka?
- Będziemy wiedzieć, że Bóg pobłogosławił nasz zwią
zek! - fuknęła.
- Mężczyzna potrzebuje syna, żeby przekazać mu za
rządzanie firmą!
- Dziewczynki również się do tego nadają.
- Czasem tak, ale nie zawsze! Popatrz na siebie. Biznes
cię nie interesuje.
- Prawda - przyznała Libby, chociaż nie podzielała
całkowicie jego punktu widzenia. Z drugiej strony zdawała
sobie jednak sprawę, że chęć posiadania syna jest po
wszechna wśród mężczyzn. Nawet tych, których znała.
- Chcę przynajmniej jednego syna - upierał się Joe.
- Po pierwsze, za płeć dziecka odpowiedzialny jest oj
ciec, a po drugie, możemy mieć dwanaście córek, próbując
spełnić zadość twemu żądaniu.
- Nic mnie to nie obchodzi.
- Oczywiście, że nie. Nie będziesz przez dziewięć mie
sięcy odczuwał mdłości, przestrzegał diety ani wyglądał
jak purchawka - mówiła szybko Libby. - Cały twój udział
zamknie się w kilku sekundach.
- Nie doceniasz mnie. - Joe skrzywił usta w uwodzi
cielskim uśmiechu. - Potrafiłbym kochać się z tobą całymi
godzinami. Godzinami pełnymi rozkoszy.
Jego aksamitny głos wywołał ciąg niepokojących skoja
rzeń w umyśle Libby. Poczuła ciepło rozlewające się po
całym ciele. Potrząśnięciem głowy odpędziła niebezpiecz
ne myśli.
- Nie jestem amatorką całodziennych orgii - powie
działa oschle. - Poza tym to pestka w porównaniu z dzie
więciomiesięczną ciążą.
- Skąd wiesz, jeśli nigdy nie próbowałaś? Myślałem, że
naukowcy uwielbiają eksperymentować. Co tam piszesz?
- Że pragnę jednego dziecka, ale jeśli urodzi się dziew
czynka, zgadzam się na drugie.
- To też kompromis?
- Na razie wystarczy. Czy mógłbyś podać mi torbę?
Joe wyciągnął rękę, a Libby wypakowała zawinięte
w papier kawałki ciasta.
- Chcesz? - spytała.
- Dzięki. Umieram z głodu. - Odwinął papier i odgryzł
spory kęs.
Libby obserwowała w zdumieniu, jak jego twarz stęża
ła, przybierając wyraz prawdziwego przerażenia i wstrętu.
Joe przełknął głośno i spojrzał na leżące resztki.
- Cóż to jest, u diabła?!
- Ciasto. Czekoladowe - Libby ostrożnie odgryzła ka
wałek. Smakowało tak jak zwykle. - Co się stało?
- Skąd wytrzasnęłaś to paskudztwo?
- Zrobiłam. Użyłam ciasta w proszku i puszkowanej
czekolady.
- Puszkowanej? Nic dziwnego, że smakuje jak parafi
na. - Joe pozbierał pozostałe kawałki, zabierając nawet ten,
który Libby trzymała w ręku, i cisnął je w piasek. - Mewy
się posilą. I tak nie znajdą nic lepszego. Wstyd. Założę się,
że twoja matka nigdy nie piecze ciast z pudełka.
Libby chciała odpowiedzieć, że jej matka, będąc eme
rytką, ma wiele czasu na domowe wypieki, ale po namyśle
zrezygnowała. Nie było sensu zaczynać dyskusji od nowa.
- Pokażę ci, jak piecze się prawdziwe ciasto.
- Ale ja jestem głodna teraz, a nie w jakiejś nieokreślo
nej przyszłości. - Z żalem popatrzyła na obsypane pia
skiem szczątki.
- Nie ma sprawy - Joe nieoczekiwanie podniósł się
z miejsca. - Postawię ci lunch. Znam miejsce, gdzie podają
najlepsze homary w tej części wybrzeża.
- Prowadź. - Wyciągnęła dłoń i pozwoliła się podnieść.
Było jej lekko na duszy. Ten dzień miał jednak swoje uroki.
Libby westchnęła z niechęcią i wyłączyła telewizor.
- W środę wieczorem powinno być przecież coś nada
jącego się do oglądania - wymruczała. Dochodziła ósma,
a na żadnym kanale nie znalazła niczego interesującego.
Mamrocząc pod nosem wzięła do ręki stertę papierów
przygotowanych do sprawdzenia. Nie miała ochoty tego
robić. Czuła się nieswojo. Od zeszłego weekendu, od czasu
wycieczki na plażę, nie potrafiła znaleźć sobie miejsca.
Nachmurzona sięgnęła po czerwony ołówek i spojrzała na
pierwszą stronę.
Dotarła mniej więcej do połowy skomplikowanego do
wodu matematycznego, gdy usłyszała pukanie. Szczęśli
wa, że ktoś przerwał jej nudne zajęcie, poszła otworzyć.
Spojrzała przez wizjer i jej serce zatrzepotało radośnie.
Za drzwiami stał Joe. Drżąc z emocji, zdjęła łańcuch i od
blokowała zamek.
- Gdzie jest kuchnia?
Libby odruchowo wzięła jedną z papierowych toreb,
które trzymał mężczyzna.
- Też się cieszę, że cię widzę. To naprawdę piękny
wieczór - powiedziała z przekąsem. - Co jest w środku? -
Wetknęła nos w torbę.
- Coś, co powinno znaleźć się w kuchni. Pokażesz mi
drogę?
- Tam - wskazała wahadłowe drzwi w końcu korytarza. -
Może to głupie pytanie, ale dlaczego przynosisz mi zakupy?
- To jest kuchnia? - Joe wsunął głowę do pomieszczenia.
- Coś nie tak? - Położyła torbę na blacie obok zlewu.
- Jest tak mała, że trudno się w niej obrócić. Kot by się
nie zmieścił.
- Nie mam kota - odpowiedziała bezwiednie, patrząc,
jak Joe wykłada na stół przyniesione produkty.
- Przestań się wygłupiać.
- Po pierwsze, nie ja zaczęłam z tym kotem, a po drugie,
nadal nie rozumiem, dlaczego panoszysz się w mojej kuchni.
- Mówiłem, że przyjdę. - Joe zmiął pustą torbę i rzucił
ją w kierunku kosza na śmieci. Wylądowała na podłodze,
ale nie zwrócił na to uwagi.
- Czy to znaczy, że nie żartowałeś, gdy obiecywałeś
nauczyć mnie piec ciasto?
- Właśnie. - Otworzył szafkę i zajrzał do środka. -
Uznałem za swój obowiązek uratować kilku twoich gości
przed ciężkim zatruciem.
- Czego szukasz?
- Miseczek. Są. - Sięgnął na górną półkę i wyjął kilka
naczyń.
- Może cię to zdziwi, przyjacielu, ale jestem nader za
dowolona ze swoich umiejętności i z ciast w proszku.
- Za to ja nie - odparł z powagą. - Więc jeśli ten związek
ma trwać nadal, musisz wziąć lekcję podstaw pieczenia.
Libby w milczeniu rozważała jego słowa. Czy mówił
wyłącznie o współdziałaniu przeciwko spiskowi ojców,
czy chodziło mu o coś więcej? O coś bardziej osobistego?
Rozmarzyła się przez chwilę, lecz zaraz powróciła do rze
czywistości. Mężczyźni, których przyjaciółki wyglądają
jak Myrna, nie tracą głowy dla trzydziestoletnich matema-
tyczek.
- Poza tym - mówił dalej, nie zwracając uwagi na jej
milczenie - słyszałaś chyba, że droga do serca mężczyzny
wiedzie przez żołądek? Jeśli będziesz pilną uczennicą, to
może dowiesz się, jak złapać męża. '
- Mówiłam już, że nie szukam okazji. Mężczyzna na
tyle głupi, żeby ożenić się z kobietą tylko dlatego, że ona
dobrze gotuje, nie jest wart zachodu.
- Czego oczekujesz od mężczyzn? - Rzucił jej zacieka
wione spojrzenie. - Czego może wymagać wykształcona,
osamotniona intelektualistka od kandydata na męża?
- Nie jestem osamotnioną intelektualistką! - zawołała
Libby. - Jeśli jeszcze raz to powtórzysz, zniżę się do twego
poziomu i użyję siły fizycznej!
Joe przerwał rozpakowywanie drugiej torby. Spojrzał na
mocno zaciśnięte wargi kobiety, przesunął wzrokiem po jej
szczupłych ramionach, a na koniec zerknął na drobne dłonie.
Libby poczuła nagły dreszcz, spowodowany spojrze
niem jego błękitnych oczu, Nieomal dotykał wzrokiem jej
skóry. Nie chciała mieć nic wspólnego z człowiekiem, któ
ry jej dokuczał, ale nie mogła powstrzymać swych myśli
i uczuć.
- Nie dałabyś sobie rady z pijanym staruszkiem, a co
dopiero ze mną.
- Naprawdę? - spytała. - Cóż jest w tobie takiego
szczególnego?
Ostrożnie odstawił na blat tekturowy pojemnik z jajka
mi i podszedł, zatrzymując się kilka centymetrów od niej.
Z tej odległości jego wzrost i szerokość ramion wydawały
się wręcz przytłaczające. Libby spojrzała na pulsujący bi
ceps lewej ręki Joego, ale pozostała na miejscu.
- Jestem większy od ciebie - zauważył mężczyzna. -
Dużo większy.
- Powiadają „duży, a głupi". Uwielbiasz przysłowia -
zamruczała, podniecona bliskością jego ciała. Bijące od
niego ciepło paliło jej skórę i powodowało wibrację myśli.
Ostra woń płynu po goleniu mąciła umysł.
- Czytałaś w dzieciństwie zbyt dużo bajek. - Joe wy
ciągnął dłonie i niespodziewanym ruchem przyciągnął
Libby do siebie.
Jej zgrabny nosek rozpłaszczył się na błękitnej koszuli
mężczyzny, przez materiał czuła szorstkość porośniętej
włosami piersi.
- Posłuchaj, przerośnięty mądralo... - Libby próbowa
ła uwolnić się z uścisku, lecz to spowodowało, że
wyraźniej poczuła jędrność jego ciała.
- Nic dziwnego, że nikt dotąd ci się nie oświadczył,
skoro z każdym rozmawiasz w ten sposób. Na Boga, ko
bieto, czy nie masz pojęcia, jak traktować mężczyzn? Spró
buj użyć podstępu, oszukuj trochę.
Zwarł mocniej ramiona. Piersi Libby przylgnęły do jego
ciała.
- Nie chciałam uwłaczać twej inteligencji, stosując nie
czyste zagrania. - Próbowała się odsunąć, ale Joe trzymał
ją mocno. Jego przewaga fizyczna nie powodowała w niej
strachu, lecz podniecenie.
- Proszę bardzo - uśmiechnął się. Jego zęby błyszczały
olśniewającą bielą. - Nie stawiam przeszkód.
Libby gorączkowo usiłowała znaleźć wyjście z sytuacji.
Wiedziała, że jeśli nie ustąpi, będzie ją tak trzymał w nie
skończoność. I choć nie sprawiał jej bólu, bliski kontakt
powodował narastającą, trudną do opanowania namięt
ność. Za chwilę Joe mógł to zauważyć.
Odchyliła głowę i spojrzała mu prosto w twarz.
- Kochany niedźwiadek nie ma zamiaru skrzywdzić
swego słodkiego koteczka, cio?
- Bardzo dobrze - skinął głową Joe. - Idzie ci łatwiej,
niż przypuszczałem.
- Mam silny instynkt samozachowawczy!
- Zasłużyłaś na nagrodę.
- Nagrodę? - Ponownie odchyliła głowę i spojrzała na
niego krytycznym wzrokiem. - Zaprezentujesz mi pozę
Schwarzeneggera?
- Lepiej - mruknął przysuwając usta do jej twarzy.
Zaskoczona Libby nie zdążyła pomyśleć o obronie. Je
go wargi stłumiły nie wypowiedziany protest i zmusiły ją
do oddania pocałunku. Splotła dłonie na karku mężczyzny.
Miękkość jego skóry powodowała słodką wibrację jej ciała.
Bezwiednie przytuliła się mocniej. Joe również poddał
się urokowi chwili. Jednak głęboko zakorzenione poczucie
zagrożenia zmusiło Libby do działania. Szarpnęła się w tył
i wysunęła z jego objęć.
- Co teraz? - spytał Joe, bardziej zdziwiony, niż nie
zadowolony z jej postępku.
- Przerwa skończona. - Libby uspokoiła drżenie głosu
i mówiła dalej. - Myślałam, że masz zamiar mi pokazać,
jak upiec ciasto.
- Mogę nauczyć cię wielu innych rzeczy. - Jego uwo
dzicielski głos przyprawiał ją o dreszcze.
- A ja mogę iść do biblioteki i wypożyczyć książkę
kucharską - odpowiedziała, z trudem łapiąc oddech.
- Jestem lepszy niż jakakolwiek książka. - Uśmiech
Joego zapowiadał wiele niespodzianek, niekoniecznie
związanych z gotowaniem, jednak, ku rozczarowaniu Lib
by, mężczyzna zajął się przyniesionymi produktami.
- Siadaj - wskazał jej stołek. Wybuchnęła śmiechem na
widok białej czapki kucharskiej, którą wyjął z torby i zało
żył na głowę. Strój czynił go jeszcze wyższym, choć i tak
wypełniał swą postacią niemal całą kuchnię.
- Bajery - zachichotała Libby, gdy mężczyzna owinął
biodra śnieżnobiałym fartuchem.
- Cicho, mała, geniusz potrzebuje koncentracji.
- Ale nie skromności. - Sytuacja stawała się coraz bar-
dziej zabawna. Mimo swego śmiesznego przebrania, Joe
dziwnie pasował do otoczenia. Jakby był u siebie w domu.
- Jakie ciasto pieczemy?
- Frankfurter Kranz.
- Brzmi jak nazwa czegoś, co się smaruje musztardą.
- Święta naiwności! Ale czego należy oczekiwać od
kobiety, która robi ciasto z proszku? To - wyciągnął sporej
wielkości biszkopt - jest podstawą całej roboty.
- Sam go wykonałeś?
- Wczoraj. Musi poleżeć dwadzieścia cztery godziny
przed wypełnieniem pozostałymi składnikami. Teraz zro
bimy drugi, żebyś jutro mogła sama sprawdzić swe umie
jętności.
- Dzięki. - Libby nie miała najmniejszej ochoty wyjść
naprzeciw jego oczekiwaniom. Ile razy próbowała upiec
prawdziwe ciasto, zawsze wychodził jej zakalec.
- Teraz - kontynuował Joe - rozgrzej piekarnik do
około stu sześćdziesięciu stopni i posmaruj tę formę ma
słem, a następnie posyp mąką. Dasz sobie radę?
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Libby oblizała
nerwowo usta. Jak dorosły mężczyzna mógł tak poważnie
traktować pieczenie ciasta?
- Mam mikser - mruknęła, gdy wbił jajka do miseczki
i posypał cukrem. Nie odpowiedział, jedynie spojrzał
z ukosa i z przesadną energią wziął się do ucierania. Libby
z zachwytem patrzyła na pracę jego potężnych mięśni. Już
nie proponowała, aby skorzystać z miksera.
- Słucham? - Otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała na
twarz mężczyzny.
- Mówiłem - powtórzył Joe - żebyś odmierzyła trzy
czwarte kieliszka rumu.
Libby wzięła do ręki ciemną butelkę i zagwizdała ze
zdumienia zerknąwszy na nalepkę.
- Ależ to mocne! Trzy czwarte kieliszka i będziesz go
tów sam się włożyć do piekarnika.
- To nie dla mnie. - Zerknął na zawartość miseczki
i wykonał jeszcze kilka ruchów, zanim począł nakładać
masę do formy. Odstawił miseczkę do zlewu. - To dodatek
do ciasta. Otwórz piekarnik.
Libby obserwowała, jak pieczołowicie wkładał formę do
piekarnika. Sięgnęła po kieliszek z rumem. Było go chyba
trochę za dużo. Upiła łyk, czując w ustach i żołądku przyjemne
ciepło. Sprawdziła ponownie zawartość kieliszka. Teraz było za
mało. Odkorkowała butelkę i ostrożnie odmierzyła kilka kropli.
- Co ty robisz? - spytał Joe.
- Chcę, żeby było dokładnie trzy czwarte kieliszka.
- Napchasz mi bakterii do ciasta.
- Nic podobnego. - Pociągnęła następny łyk. - Tak
mocny alkohol zabija wszelkie formy życia.
- Oddaj mi to. - Odebrał jej kieliszek i butelkę. Z torby
wyjął lśniący nóż o niemal trzydziestocentymetrowym
ostrzu. Spokojnymi, zdecydowanymi ruchami przekroił
ciasto w poprzek na trzy części.
Skropił rumem każdy plaster. Otworzył pojemnik z żół
tą masą i zaczął ją rozsmarowy wać.
- Dobrze - mruknął. - Nowy biszkopt masz w piekar
niku, a ja już prawie kończę.
- Co to? - Libby wetknęła palec w miksturę i dostała
drewnianą łyżką po ręku.
- Nadzienie.
- Dobre. - Polizała palec. - Co jest w środku?
- Dziesięć żółtek, dwie kostki masła, cukier, woda i pół
kieliszka rumu - odpowiedział beznamiątnym głosem, za
jęty pracą.
- Boże, znów rum! Nic dziwnego, że kręciłeś nosem na
moje ciasto. Jesteś alkoholikiem.
- Jestem smakoszem.
- Moje ciasto może jeść cała rodzina. Twoje jest do
zwolone tylko dla dorosłych.
- Umiem robić też inne rzeczy dozwolone tylko dla
dorosłych - uśmiechnął się Joe, a Libby aż zadrżała, czując
w jego głosie obietnicę rozkoszy.
- Skoncentrujmy się na jednym. - Spojrzała na ciasto.
Powinna bardziej uważać, bo chwila zapomnienia może
mieć fatalne skutki dla jej kobiecej godności.
- Skończone - Joe odstąpił krok w tył i z satysfakcją
spojrzał na swoje dzieło.
Miał powody do dumy. Ciasto wyglądało jak zdjęte
z wystawy wiedeńskiej cukierni.
- Wspaniała robota - mruknął bez fałszywej skromno
ści. - Gdy skończysz sprzątać, zasiądziemy do stołu.
- Sprzątać?! - zająknęła się Libby. - To ty nabałaganiłeś!
Powiodła wzrokiem po kuchni. Wokół piętrzyły się
brudne naczynia, leżały porozrzucane sztućce, tu i ówdzie
widniały plamy surowego ciasta.
- Jestem kuchmistrzem - Joe wyprostował swą potężną
sylwetkę. - Nie zmywam naczyń.
- A okna? - nieco bez związku zamruczała Libby.
- Idę do salonu przejrzeć dzisiejszą prasę. - Wziął do
ręki szklankę i w połowie opróżnioną butelkę rumu. - Za
wołaj mnie, kiedy skończysz.
- Zawołać cię?... - wykrztusiła z niedowierzaniem
Libby, lecz Joe już wyszedł. Nie żartował! Ten cholerny
samiec naprawdę kazał jej sprzątać! Nawet zabrał rum!
Kobieta zachichotała nerwowo, lecz jej uśmiech zamienił
się po chwili w kwaśny grymas.
- Kuchmistrz... - mruknęła. Postanowiła, że gdy dosta
nie kontrakt z powrotem, uzupełni go o parę punktów doty
czących bałaganienia, sprzątania i tym podobnych rzeczy.
Lecz teraz?... Musiała przyznać, że została pokonana.
W każdym innym przypadku ubrałaby się i wyszła, lecz
przecież nonsensem byłoby opuszczanie własnego miesz
kania.
- Jeszcze zobaczymy, panie Landowski. - Odkręciła
kran z gorącą wodą. - Jeszcze mi pan za to zapłaci.
ROZDZIAŁ
5
Libby przetoczyła się po kanapie, uniosła słuchawkę
dźwięczącego telefonu i mrukliwym głosem spytała, o co
chodzi.
- Libby? - Głos Joego spędził z jej powiek resztki snu.
- Tak - stłumiła ziewnięcie.
- Mówisz, jakbyś jeszcze spała.
- Bo pewnie śpię.
- O wpół do czwartej, w piękne sobotnie popołudnie?
- Poprawiałam kilka prac. - Usiadła, próbując jedno
cześnie pozbierać rozrzucone papiery.
- To wszystko wyjaśnia - zauważył Joe. - Matematyka
może uśpić każdego.
- Czy dzwonisz po to, aby nabijać się z tego, co robię,
czy masz jakiś konkretny powód? - Radość, jaką odczuła
na dźwięk jego głosu, ustąpiła niechęci.
- Owszem. Dostałem poprawiony kontrakt.
- Po sześciu dniach. Nieźle.
- Też tak sądzę. Minął prawie tydzień, a ojciec ani razu
nie wspomniał o moim małżeństwie - powiedział z zado
woleniem.
- Mój także. Byłam u niego wczoraj na obiedzie i nie
odezwał się nawet słowem na temat męża. Chociaż, mó
wiąc szczerze, nie miał ku temu okazji. Mama wciąż opo
wiadała o swojej wygranej.
- O wygranej? - zaśmiał się Joe. - Niech zgadnę. Od
kryła salon bingo?
- Nic tak przyziemnego. W zeszły weekend tata zabrał
ją na dawno obiecywaną wycieczkę do Atlantic City. Mam
pewną teorię, dlaczego to zrobił - dodała ponuro. - W każ
dym razie, mama zarobiła cztery tysiące dolarów grając
w .jednorękiego bandytę".
Joe zagwizdał z wrażenia.
- Szczęściara.
- Uważa się teraz niemal za milionerkę. Gdy wychodzi
łam, zamawiała przez telefon sporą liczbę losów na loterię.
Prawdopodobnie wyda więcej, niż wygrała.
- Może znów jej się poszczęści. Ktoś przecież musi
wygrać", więc dlaczego nie ona?
- Kiedyś wyjaśnię ci zasady rachunku prawdopodo
bieństwa.
- Bez fatygi - odparł Joe. - Jestem szczęśliwy w swej
nieświadomości. Ale ponieważ dostałem kontrakt, chciał
bym spytać, czy masz wolny wieczór. Moglibyśmy wspól
nie popracować.
Libby zastanowiła się chwilę. A gdyby powiedzieć mu,
że jest już umówiona? Może straciłby na pewności siebie?
Jednak rozsądek zwyciężył. Po co kłamać, skoro jego to
i tak nie obchodzi?
- Wolna jak ptak - powiedziała.
- Świetnie. - Usłyszała nutę satysfakcji w jego głosie. -
W tej chwili siedzę nad projektem z naszej nowej kolekcji,
ale skończę wcześniej, bo o siedemnastej trzydzieści chcę
być w kościele, na mszy. Będę u ciebie o piątej i pojedzie
my razem. Potem zjemy kolację i wspólnie przejrzymy
kontrakt.
- Kolację? - spytała podejrzliwie Libby, pamiętając
o bałaganie, jaki towarzyszył jego poprzedniej wizycie.
- Uhm. Otworzyli nową restaurację. Kuchnia wiedeń
ska. Trzeba spróbować.
- Brzmi nieźle - zgodziła się z ulgą.
- Zatem za półtorej godziny?
- Dobrze. - Starannie odłożyła słuchawkę i bezwiednie
poczęła przerzucać papiery, myśląc, w co powinna sią
ubrać. Joe nie wspomniał, jakiej kategorii jest restauracja;
czy obowiązywał strój wieczorowy, czy panowała pełna
swoboda, niczym w tawernie. Byleby nie popaść w przesa
dę. Lepiej włożyć coś tradycyjnego, tym bardziej że przed
tem wybierali się do kościoła.
Skończyła zbierać pokreślone papiery i położyła je na
stoliku. Poszła do łazienki, licząc na to, że gorąca kąpiel
przywróci jej jasność myślenia.
Nie pomogło. Choć Joe potrzebował towarzystwa Libby
tylko w związku z kontraktem, jej własne powody były
bardziej skomplikowane. Niewidzialna, lecz silna więź łą
czyła ją z Landowskim. Odwiesiła mokry ręcznik i podesz
ła do szafy. Ubrała się i stanęła przed lustrem.
Krytycznym spojrzeniem obrzuciła klasyczny kostium,
uzupełniony śnieżnobiałą jedwabną bluzką i krawatem.
Nie ulegało wątpliwości, że w porównaniu z Myrną wyglą
dała dość skromnie. Usta kobiety wykrzywił grymas. Ktoś
taki jak Myma prezentował się wspaniale w każdym stroju.
Nie zamierzam z nią konkurować, pomyślała, poprawiając
koronkową halkę.
- Nieźle - mruknęła, delikatnym ruchem nakładając
szminkę na usta. Może nie mogła równać się z Myrną,
ale... Przeszła do salonu i usiadła. Nie musiała czekać zbyt
długo. Dokładnie o piątej usłyszała pukanie. Ogarnęła ją
znajoma fala podniecenia. Nie lubiła tego uczucia. Nie
powinna reagować w ten sposób. Joe był tylko jej znajo-
mym, nikim więcej. Powinna o nim myśleć jak o prawniku,
wynajętym dla przeprowadzenia trudnej sprawy.
Powtórne pukanie przerwało jej rozmyślania. Przycze
sała włosy i podbiegła do drzwi. Joe ubrany był w dosko
nale skrojony garnitur z kamizelką, a na szyi miał zawiąza
ny krawat w kolorze indygo.
- Pośpiesz się - zakomenderował. - Źle zaparkowałem,
więc nie mamy ani chwili do stracenia.
- Nigdy nie mówisz „dzień dobry"? Albo chociaż
„cześć"? - Chwyciła torebkę i zatrzasnąwszy drzwi po
biegła w ślad za nim.
- Bo co? - Nacisnął guzik windy.
- Przestrzeganie pewnych zasad czyni życie bardziej
znośnym. Przynajmniej tak uważają niektórzy - dodała,
unikając jego kpiącego spojrzenia.
Na szczęście żaden policjant nie pojawił się w pobliżu
samochodu, więc bez przeszkód mogli ruszać w drogę.
- Zapnij pas - rzucił Joe sadowiąc się za kierownicą.
Kwadrans później srebrne ferrari stanęło na zatłoczonym
parkingu opodal kościoła.
Podczas mszy Libby nie potrafiła się skupić. Myślała
o stojącym w pobliżu mężczyźnie, a pod koniec nabożeń
stwa zastanawiała się, co zamówi na kolację. Była okropnie
głodna.
Nie dokonała wyboru nawet wtedy, gdy dotarli już do
drzwi restauracji. Gdy czekali na hostessę, Libby z cieka
wością rozglądała się po wnętrzu. W lokalu panował natu
ralny półmrok. Ściany wyłożono orzechowym drewnem
i obwieszono rozmaitymi trofeami, wśród których przewa
żały jelenie rogi.
- Jak ci się podoba? - spytał Joe widząc jej zaintereso
wanie.
- Przynajmniej nie podają dziczyzny w całości - za
uważyła- Wpierw obcinają głowy.
- Styl typowo austriacki. Przypomina mi restaurację
Figlmullera w Wiedniu. Nawet te wypolerowane stoły.
- I niedobór hostess? - Libby rozejrzała się po zapeł
nionym klientami pomieszczeniu.
- Myślę, że to ona. - Joe wskazał na nadchodzącą
szybkim krokiem dziewczynę w tyrolskim stroju.
- Przepraszam, że musiał pan czekać. - Hostessa spojrza
ła na pełną wigoru sylwetkę Joego i odruchowo wygładziła
zieloną spódnicę, okrywającą jej kształtne biodra. - Zmienni
czka zachorowała, więc sama dziś obsługuję gości...
- Nie szkodzi - odezwała się Libby, nieco urażona tym,
że dziewczyna rozmawia wyłącznie z jej towarzyszem. Nie
była przyzwyczajona do takiego zachowania... ale też nig
dy dotąd nie towarzyszył jej właśnie Joe.
- Proszę za mną. - Dziewczyna oderwała wzrok od
Joego i poczęła przeciskać się między stolikami. Wskazała
miejsce dla dwojga osób, tuż obok pokaźnego lustra, i wrę
czyła im kartę dań, odbitą na kserografie.
- Nie zdążyliśmy wydrukować - przeprosiła. - Kelner
ka zaraz nadejdzie.
- Dziękuję - uśmiechnął się Joe. Dziewczyna rzuciła
mu długie, niemal pożegnalne spojrzenie i odeszła.
Libby zajrzała do karty.
- Co będziesz jeść? - zagadnął Joe.
- Dlaczego pytasz? - podejrzliwie spytała Libby.
- Chcę zamówić coś innego. W ten sposób spróbujemy
dwóch dań.
- Poproszę pieczone jagnię w sosie koperkowym.
- A ja zamówię backhendla. To pieczone kurczę. -
Spojrzał na jej zdziwioną minę. - Austriacki symbol za
możności klasy średniej.
- Pieczone kurczę? - zachichotała. - Możesz je zjeść
w każdym barze szybkiej obsługi.
- To nie jest zwykłe kurczę - odparł poważnie. - Nale
ży je trzykrotnie przyprawić i piec przez piętnaście minut
na gorącym smalcu, po czym podawać z plasterkiem cytry
ny. Czasami z pietruszką, ale wówczas nie ma to posmaku
tradycji. - Rozejrzał się po zatłoczonej sali. - Backhendel
powinien być spożywany w ogrodzie, w gorącą letnią noc,
wraz z dodatkiem schłodzonego białego wina. Takiego jak
„Gumpoldskirchner".
- Wolę wino „New York State". Najlepsze na świecie
i z łatwą do wymówienia nazwą.
- Tak, ale...
- Ale co? Powinniśmy popierać rodzimy przemysł.
- Nacjonalistka - mruknął i odwrócił się w stronę cze
kającej kelnerki, ubranej w strój podobny do tego, jaki
nosiła hostessa, uzupełniony niewielkim czepkiem.
Młoda kobieta potrząsnęła głową, aby odrzucić wstążki
przeszkadzające jej w patrzeniu, i zanotowała zamówienie.
Rzuciła przez ramię spłoszone spojrzenie w stronę kuchni
i odeszła.
- Kiepsko z obsługą - zauważyła Libby.
- Mm. - Joe nie wyglądał na przejętego tym faktem. -
Wszystkie nowo otwarte restauracje mają podobny prob
lem. Ważne, żeby kucharz stanął na wysokości zadania.
Kiedy kelnerka przyniosła zamówione dania, Libby u-
znała, że szef kuchni musi być prawdziwym geniuszem.
Grube plastry jagnięcego mięsa opieczono na złocisty ko
lor i udekorowano bukietem warzyw oraz ziemniakami.
- Wygląda wspaniale, a pachnie jeszcze lepiej - powie
działa do kelnerki, która właśnie stawiała talerz przed Joem.
- Tak, nasz kucharz... - Dziewczyna obróciła się
w stronę Libby, lecz przy tym ruchu straciła jedną ze wstą
żek, umocowanych do jej czepka. Skrawek materiału wylą
dował w sałatce Joego.
- Boże! -jęknęła kelnerka. - Przepraszam!
- Nic się nie stało - uśmiechnął się Joe i sięgnął po
wstążkę. - Zatrzymam jako miłą pamiątkę z dzisiejszego
obiadu. Będzie pani wygodniej bez tej ozdoby.
- Szczera prawda - westchnęła dziewczyna. - Ciągle
plątała mi się po twarzy. Zaraz przyniosę panu inną sałatkę.
- Chwyciła talerz i zniknęła na kilka chwil, po czym wró
ciła z nowym zestawem jarzyn.
- Palce lizać - wymruczała Libby, delektując się da
niem. - Jak twój kurczak?
- Wyśmienity. - Joe odkroił kawałek i położył go na
talerzu swej towarzyszki. - Spróbuj.
Uczyniła zadość jego prośbie.
- Bardzo dobry - powiedziała. Joe wpatrywał się w le
żący przed nią kawałek mięsa.
- Poczęstowałeś mnie, aby samemu spróbować? - spy
tała ze śmiechem.
- Jeśli byłabyś tak uprzejma.
- Oczywiście. - Przełożyła część potrawy na jego ta
lerz. - Te porcje są olbrzymie, a chcę jeszcze zostawić
miejsce na deser.
- Znakomity pomysł - odpowiedziała poważnie. -
Wiedeńskie torty są najlepsze na świecie.
I niezwykle tuczące, pomyślała w jakiś czas później
Libby, przełykając ostatni kawałek ciasta. Odłożyła widel-
czyk i sięgnęła po kawę ozdobioną olbrzymią porcją bitej
śmietany.
- Przepyszne. Dziękuję, że mnie tu zaprosiłeś.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Joe wydobył
ostatnią przesiąkniętą koniakiem truskawkę ze swojego
spanische windtorte. - Ta restauracja ma znakomitą przy
szłość, pod warunkiem że zostanie złagodzonych kilka nie
wielkich niedociągnięć. - Dotknął palcem wstążki leżącej
na stole.
- Wracamy do mnie? - spytała Libby.
- Nie. Zostawiłem kontrakt u siebie i zaprogramowałem
ekspres, żebyśmy po przyjściu mogli napić się świeżej kawy.
- Żona będzie miała z ciebie pociechę - zaśmiała się
Libby, nie zwracając uwagi na jego grymas.
- Chodźmy. - Wziął do ręki rachunek. - Praca zajmie
nam wiełe czasu. Musimy zmienić kilkanaście punktów.
- Zobaczymy - mruknęła Libby idąc za nim w stronę
szatni.
Niedługo potem z głębokim westchnieniem ulgi zanu
rzyła się w miękkie materace olbrzymiej kanapy, stojącej
w mieszkaniu Joego. Z zaciekawieniem rozjerzała się po
salonie. Podczas swej poprzedniej wizyty była zbyt zdener
wowana, aby zwracać uwagę na szczegóły. Jej wzrok przy
ciągnęła kolekcja miśnieńskiej porcelany, wyeksponowana
w zabytkowej, przeszklonej szafce oraz ciemnoczerwony
perski dywan zawieszony na ścianie. W zadziwiający spo
sób korespondował on z modernistycznym obrazem wiszą
cym nad kanapą.
- Proszę. - Joe wręczył jej kubek z parującą kawą, po
czym zdjął marynarkę oraz krawat i rzucił je beztrosko na
krzesło.
- Dziękuję. - Libby pociągnęła łyk i odstawiła naczy
nie na pobliski stolik.
- Dałeś sobie radę z projektem? - spytała, gdy mężczy
zna począł przerzucać sterty papieru pokrywające biurko.
- Nie - odparł zamyślony. Nie zareagował, gdy stos
wydruków komputerowych niespodziewanie wylądował
na podłodze.
- Z przyjemnością muszę stwierdzić, że nie jesteś takim
ideałem, za jaki pragniesz uchodzić. Masz przynajmniej
jedną wadę. - Libby schyliła się i poczęła zbierać rozsypa
ne kartki.
- Jaką? - mruknął.
- Wciąż bałaganisz.
- Tworzę - poprawił ją. - Żony... - przerwał, jakby
wstydząc się tego, co chciał powiedzieć.
- Bardzo mądrze. - Libby odłożyła papiery na stolik. -
Najważniejsze, żeby mózg nie zastrajkował.
- Nie mów o strajkach - skrzywił się Joe. - Zbyt mocno
pachną kłopotami.
- A miałeś jakieś?
- Trochę - Zaczął przeglądać następną stertę. - Wielu
pracowników przemysłu tekstylnego oburza fakt, że rynek
zalewany jest tanią importowaną odzieżą, w dodatku kie
pskiej jakości.
W jego głosie pobrzmiewała nuta zdenerwowania.
- Spokojnie - powiedziała łagodnie Libby. - Przy na
stępnych zakupach zwrócę uwagę na metkę.
- Powinnaś - odparł poważnie. - Problem tanich arty
kułów z importu nie dotyczy jedynie dziewiarstwa.
Cisnął papiery w kąt biurka i z desperacją rozejrzał się
po pokoju.
- Gdzie ja to wsadziłem?
Libby, rozumiejąc, że pytanie nie było skierowane do
niej, wróciła do tematu.
- Czym się właściwie zajmujesz? Wspominałeś, że
twój ojciec był...
- Krawcem. Kiedy mieszkał w Polsce. Po wyemigro
waniu rozpoczął na dużą skalę produkcję eleganckiej dam
skiej bielizny.
- Bielizny?! - Libby wybuchnęła niepowstrzymanym
śmiechem. Widok Joego w otoczeniu jedwabnych majte
czek i satynowych halek wydał jej się ogromnie zabawny.
Wyglądem zupełnie nie pasował do swojej profesji.
- Na początku - dodał oschle mężczyzna. - W ciągu
kilku lat rozszerzyliśmy naszą działalność. Produkujemy
stroje sportowe, zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn,
płaszcze damskie z włókien naturalnych oraz ubranka
dziecięce.
- Bieliznę! - krztusiła się Libby, nie zwracając uwagi
na to, co powiedział później.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego - odparł sztywno.
- Skoro tak twierdzisz... - Nadal chichotała.
- Panno Liberty Joy Michałowski! - Schwycił ją za
ramiona i potrząsnął.
- Przepraszam - zacisnęła wargi, aby powstrzymać
śmiech. - Ale bez ogródek naśmiewałeś się z mego zawo
du. O co chodzi? Straciłeś poczucie humoru?
- Nie straciłem. - W jego oczach błysnął płomień uczu
cia. - Pytanie brzmi, czy tyje potrafisz zachować?
Popchnął ją lekko. Libby nagle stwierdziła, że leży na
plecach, a nad nią unosi się potężne ciało Joego. Zwilżyła
językiem wyschnięte usta.
- Czyżbym coś przegapiła? - szepnęła.
- Zrelaksuj się. Nie przegapisz niczego. - Nachylił
twarz, a Libby poczęła toczyć wewnętrzną walkę z miota
jącymi nią emocjami. Wpatrywała się w drobniutkie zmar
szczki wokół oczu mężczyzny, spowodowane częstym
uśmiechem. Lecz teraz sprawa była raczej poważna. Ciało
Libby poczęło drżeć, a rozkoszna fala ciepła spłynęła w dół
podbrzusza. Dotyk Joego był...
- Myślę, że nie... - odezwała się.
- Zauważyłem - przerwał. - Jeden z mych pracowni
ków tak mówi o swoim synu: „W teorii znakomity, ale
życiowy głupek!"
Libby otworzyła usta, aby zaprotestować, lecz w tym
momencie poczuła smak jego warg zmuszających ją do
milczenia. Ciepły oddech wypełnił jej wnętrze i wzbudził
iskierki gwałtownego pożądania.
Joe lekko potarł dłonią policzek kobiety. Libby jęknęła.
Oplotła ręce wokół jego karku i mocno przycisnęła go do
siebie, prężąc całe ciało. Jej biodra płonęły namiętnością,
odruchowo reagowała na ruchy partnera. Nagle Joe chwy
cił olbrzymimi dłońmi przeguby kobiety i przycisnął je do
jej boków.
- W sypialni - obwieścił triumfalnie.
- Nie... - szepnęła, zdając sobie sprawę, ile konse
kwencji niosłaby wspólnie spędzona noc. Jej ciało doma-
gało się natychmiastowego spełnienia, lecz rozsądek mówił
co innego.
- Na pewno. Wiem, że go tam zostawiłem. - Joe pod
niósł się miękkim ruchem.
- Zostawiłeś? - spytała otępiała Libby.
- Kontrakt. Wszędzie go szukałem, a on leży w sypial
ni. Poczekaj chwilę, zaraz wracam.
- D... dobrze. - Urażona duma stłumiła pożądanie.
Libby zerknęła na swoje dłonie i skrzywiła się widząc ich
drżenie. Nawet teraz czuła magnetyzm osobowości Joego.
Podniosła się, wygładziła spódnicę i sięgnęła po kubek
z kawą. Joe najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że jego
pocałunki trwale naruszyły wewnętrzny spokój pewnej
matematyczki.
ROZDZIAŁ
6
- Miałem rację. - Joe wrócił po dwóch minutach z nie
zwykle zadowoloną miną. - Leżał w sypialni.
Usiadł na podłodze obok stolika i oparł plecy o kanapę,
na której siedziała Libby.
Kobieta nieznacznie odsunęła się od niego, gdyż niemal
dotykał plecami jej łydek. Nie chciała ponawiać tak bli
skiego kontaktu. Przynajmniej nie teraz. Joe wziął do ręki
swój kubek z kawą i pomału czytał dokument.
- Jak go dostałeś? - spytała z ciekawością Libby. -
Przez umyślnego?
- Nie wiem. - Joe odwrócił stronę. - Znalazłem go pod
drzwiami, gdy wczoraj wróciłem z pracy.
A dopiero dziś do mnie zadzwoniłeś, pomyślała Libby,
zastanawiając się jednocześnie, gdzie jej towarzysz mógł
spędzić ubiegłą noc. Może, wbrew swym zapewnieniom,
spotkał się z Myrną? Kobieta niespodziewanie poczuła, że
ogarnia ją przerażenie.
- Mało brakowało, a nie zauważyłbym go. Było już po
jedenastej i padałem z nóg po całodziennej debacie nad
projektem. Nawet nie miałem siły nic przeczytać.
- Naprawdę? - Libby była zdumiona uczuciem ulgi,
z jaką powitała jego słowa.
- Popatrzmy. - Joe wetknął między śnieżnobiałe zęby
gumkę do ścierania i spojrzał ponownie na treść pierwsze
go paragrafu. - Tu coś przegapiłem.
- Niby co? - zaczepnie spytała Libby.
- Kobieta powinna wnieść jakiś posag.
- Na przykład stado krów? - mruknęła kwaśno, przypo
mniawszy sobie niefortunne porównanie Dave'a Talbota.
- Pościel i haftowane obrusy. - Zapisał kilka słów na
marginesie.
- Czy masz pojęcie, ile czasu zajmuje haftowanie?
- A jak w lepszy sposób zapewnić dziewczynie zajęcie?
- Może wbijać szpilki w lalkę przedstawiającą narze
czonego i wymawiać zaklęcia voodoo - odparła ponuro
Libby. Joe nie zwrócił uwagi na jej słowa.
- Moja babcia miała obrus cały pokryty czerwonym
haftem. Chyba chciałbym dostać podobny. - Znów coś
zapisał.
- Wiecznie masz jakieś zachcianki!
- Będziesz miała czas na swoje, kiedy dostaniesz kon
trakt - odparł z uśmiechem. - O ile kompletów pościelo
wych powinienem prosić?
- Trzy.
- Tylko trzy?
- Oczywiście. Jeden na łóżko, jeden do prania i jeden
do szafy.
- Nie - potrząsnął głową. - Posag powinien wypełnić cały
kuferek. Powiedzmy... tuzin. - Dopisał to do kontraktu.
- Dwanaście! -jęknęła Libby. - Wystarczy ci na kilka
kolejnych małżeństw!
- Nic podobnego - spoważniał nagle Joe. - Nie uznaję
rozwodów. Problem większości dzisiejszych małżeństw
polega na tym, że najmniejsze kłopoty prowadzą do rozsta-
nia i poszukiwań nowego partnera. Moja żona nie będzie
miała takiej możliwości.
- Tak ci się tylko wydaje!
- Nie. Mam zamiar być idealnym mężem.
Libby omal nie zakrztusiła się kawą.
- Chyba że zapadniesz w śpiączkę.
- To byłoby niepożądane. - Uśmiechnął się chytrze. -
Jestem wspaniałym kochankiem.
- Nic mi o tym nie wiadomo - przypomniała mu
Libby.
- Oczywiście, że nie. Nie mam zamiaru cię uwodzić.
Co myślisz o puchowej kołdrze?
- O czym? - spytała zdumiona Libby.
- Chciałbym, żeby żona w posagu wniosła pierzynę.
- Ktoś je jeszcze wyrabia?
- Moja prababka sama darła pierze z gęsi.
- Rozumiem. Twój obłęd jest dziedziczny.
- Nie masz powodu, aby obrażać mą prababkę. Na
pewno myślałaś o czymś podobnym.
- Myślałam o wielu rzeczach związanych z tobą, nie
stety, albo niezgodnych z prawem, albo z moralnością.
- Z moralnością? - Joe spojrzał z zainteresowaniem. -
Opowiedz mi o tym.
- Miałam na myśli morderstwo albo okaleczenie - od
parła sucho.
- Znam przyjemniejsze sposoby pozbycia się moralności.
- Nie wątpię. Widziałam Myrnę.
- Wspaniała, prawda? - powiedział z zadumą. - Ale
niezbyt bystra. Nie miałybyście o czym rozmawiać.
- Dobrze, że mnie oceniłeś jako mądrą.
- Zbyt mądrą - sprostował. - Jest ogromna różnica
między mądrością a nadmiarem inteligencji. Ale to nie ma
w tej chwili znaczenia. Chcę puchowej kołdry i dwunastu
kompletów bielizny pościelowej.
- I byka z kółkiem w nosie.
- Idźmy dalej. - Joe w zamyśleniu żuł koniec gumki. -
Twoja praca. Nadal bezsensownie upierasz się, aby pra
cować.
- Bezsensownie?!
- Mogę ci zapewnić takie utrzymanie, o jakim wię
kszość kobiet jedynie marzy.
- Powiedz - spytała Libby -jakim majątkiem mógłbyś
dysponować likwidując swoje aktywa?
Joe zamyślił się przez chwilę.
- Całkiem pokaźnym. Jestem właścicielem wielu nieru
chomości, włączając w to budynek na Manhattanie, gdzie
mieści się salon wystawienniczy.
- Podaj mi sumę.
- Od ośmiu do dziesięciu milionów. To zależy od sytu
acji na rynku. Dlaczego pytasz?
- Ponieważ prowadzi to do logicznego wniosku, że
powinieneś porzucić pracę, zainwestować posiadany mają
tek i żyć z procentów.
- To bez sensu.
- Skądże. Mógłbyś wydawać więcej niż teraz.
- Ale co robiłbym całymi dniami?
- A co ja robiłabym nie pracując? - zaatakowała go Libby.
- To co innego - nie dawał za wygraną. - Byłabyś
odpowiedzialna za dom i wychowanie dzieci. Miałabyś du
żo zajęć.
- Nie powinieneś udzielać rad bez sprawdzenia ich za
sadności.
- Czego ode mnie oczekujesz? Że zlikwiduję produkcję
i wyrzucę na bruk kilkaset osób, żeby sprawdzić, czy masz
rację?
- Nie jestem aż tak bezmyślna.
- Prawie się dałem nabrać - mruknął kwaśno.
- Chodziło mi o to, że bardzo łatwo jest o czymś
mówić, a o wiele trudniej wykonać. Uważasz, że rola
żony i gospodyni to niezbyt męczące zajęcie. Spróbuj
sam! Za półtora tygodnia mamy sporządzić na wydziale
spis inwentarza. Moja kuzynka Elisabeth obiecała swoją
pomoc, pod warunkiem że znajdzie kogoś do opieki nad
dziećmi. Mógłbyś wziąć dzień wolny od pracy i zająć się
czwórką chłopców. Przywiozłabym ich rano, przed wykła
dami, a ty przez cały dzień zajmowałbyś się przygotowy
waniem posiłków, zabawą, i tak dalej. Daj gospodyni wy
chodne. Wieczoremodwieźlibyśmy dzieciaki dodomu.
- Brzmi to jak wyzwanie.
Wyzwaniem byłoby twoje opanowanie i cierpliwość,
pomyślała Libby, nic a nic nie żałując swych słów.
- Pod warunkiem, że rozwiążę wszystkie problemy
związane z projektem - ostrzegł Joe.
- To ty stwierdziłeś, że z powagą mamy rozpatrywać pun
kty kontraktu. Co ważniejsze: projekt czy przyszła żona?
- No...
- Nic dziwnego, że żadna cię dotąd nie chciała. Poza
tym, jeśli do tego czasu nie opracujesz projektu, przerwa
dobrze ci zrobi.
- Może masz rację - odparł z namysłem. - Ostatnio
dość ciężko pracowałem. Dzień odpoczynku w domu mó
głby być całkiem pożądany.
Libby wypiła łyk kawy, kryjąc uśmiech pobłażania.
Dzień odpoczynku! Biedak, nie widział jeszcze jej kocha
nych kuzyniątek. Przewidująco pokiwała głową.
- Ale otrzymam coś w zamian - powiedział Joe. - Kie
dy już udowodnię, czym jest opieka nad domem i dziećmi,
zgodzisz się porzucić pracę. To uczciwy warunek.
- Uczciwy? - zająknęła się Libby. - Jeden dzień w za
mian za całą moją przyszłość?
- To po co miałbym to robić?
- Żeby przekonać się, czym jest rola matki i żony. Mo
że wówczas spuścisz nieco z tonu.
- Może - mruknął - choć myślę, że jedynie umocnię się
w swoim przekonaniu.
- Zobaczymy.
- Ale zanim „zobaczymy", dopiszę punkt o nie pracują
cej żonie. - Skreślił poprawkę uczynioną poprzedniej sobo
ty przez Libby.
- Teraz sprawa zamieszkania...
- Long Island odpada.
- Connecticut?
- Tylko Nowy Jork. Bez dojazdów!
- Powtarzam, że dzieci potrzebują dużo miejsca do za
bawy i prawidłowego rozwoju.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że każde dziecko
dorastające w mieście jest nienormalne? - spytała ze zło
ścią. - Gdzie mieszkałeś, gdy byłeś dzieckiem?
- Na Sześćdziesiątej Piątej Ulicy.
- Ha! Może się więc myliłam. Może masz rację.
- Bardzo śmieszne - Joe zdawał się nie podzielać jej
opinii.
- Oczywiście, w tym co mówisz jest sporo racji - doda
ła pojednawczo Libby. - Ogród czy duże podwórko byłoby
odpowiednie dla dzieci. Ale jeśli w zamian mają tracić
dwie godziny obecności rodziców...
- Gdybyś nie pracowała...
- W kółko mówisz tylko o jednym! - przerwała mu
ostro. - Odłóż przez chwilą na bok moją karierę i pomyśl
o sobie. O której zwykle zaczynasz pracę?
- Lubię przejrzeć rozkład zajęć, zanim przyjdą pracow
nicy. Powiedzmy, o ósmej trzydzieści.
- Więc pomyśl. Aby dostać się z Long Island do cen
trum na wpół do dziewiątej, musiałbyś dojechać samocho
dem do stacji, powiedzmy, w piętnaście minut. Godzina
jazdy pociągiem plus co najmniej dwadzieścia minut
z Grand Central Station do biura. Godzina i trzydzieści
pięć minut w jedną stronę, czyli z domu musiałbyś wyjść
najpóźniej za pięć siódma. Dzieci jeszcze będą spały.
O której wychodzisz teraz?
- Około ósmej dziesięć.
- Hm. - Skinęła głową. - Zdążyłbyś zjeść z rodziną
śniadanie. Zacznijmy od końca. O której kończysz pracę?
- Wpół do szóstej.
- Więc wracałbyś dopiero na siódmą, a o tej porze małe
dzieci idą już do łóżeczek. Na miłość boską, Joe, w ogóle
nie widywałbyś swoich dzieci! Urosłyby myśląc, że jesteś
jedynie niedzielnym gościem. Chcesz tego?
- Nie. - Rzucił jej badawcze spojrzenie. - Masz rację.
Nigdy nie rozpatrywałem tej sprawy w taki sposób.
- Więc uczyń to, ponieważ gwarantuję ci, że dzieci, gdy
dorosną, nie będą pamiętały o trawie, lecz o ciągłej nieobe
cności ojca.
- Twój wykład ma sens - zgodził się Joe po krótkim
namyśle. - Życie w mieście ma swoje dobre strony.
- Naprawdę tak myślisz? - popatrzyła niepewnie. Nig
dy nie przypuszczała, że potrafi ustąpić.
- Oczywiście. Mimo braków w wykształceniu, zacho
wałem poczucie rozsądku. Zgadzam się, abyśmy pozostali
w mieście. - Uczynił odpowiednią adnotację w kontrakcie.
- Jednakże teraz, gdy będziemy mieli więcej czasu, nie
powinno być problemu z szóstką dzieci.
- Bez problemu! - parsknęła. - Mam trzydzieści lat.
Nawet gdybym się zgodziła i od razu przystąpilibyśmy do
wcielania tego pomysłu w życie, musiałabym praktycznie
co roku rodzić.
- Libby - z pobłażaniem pokręcił głową Joe - jak na
matematyczkę jesteś za mało dokładna. Możesz rodzić co
osiemnaście miesięcy.
- Znakomicie! - zawołała. - Naprawdę uważasz to za
możliwe? W moim wieku?
- Młodsza i tak nie będziesz.
- Nie, ale szybko się zestarzeję, jeśli będę to robić z tobą!
- A chciałabyś robić to ze mną? - Błyszczącym wzro
kiem spojrzał na jej usta.
- Nie łap mnie za słowa! - ucięła Libby, zaniepokojona
jego zawoalowaną propozycją. Wyobraźnia podsunęła jej
widok potężnego ciała napierającego na nią... Potrząsnęła
głową, aby odpędzić kłopotliwe myśli.
- Dobrze, może jesteś za stara na szóstkę - zgodził się
mrukliwie. - Ograniczymy liczbę dzieci do pięciu.
- Do dwóch.
- Pięcioro i ani jednego mniej.
- Dwoje i... a co się stanie, jeśli będę miała trudności
z poczęciem?
- Cierpliwość i upór czynią cuda. Będziemy próbować
do skutku - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Mogłam być tego pewna. - Libby rozsądnie zakoń
czyła rozmowę na ten temat.
- Załatwione. Pięcioro dzieci. - Napisał uwagę na kon
trakcie.
- Jedyne, co sobie załatwiłeś, to opinię o braku rozsąd
ku - odparła cierpko. - Na nic się nie zgodziłam.
- Uwzglądnisz to, kiedy otrzymasz kontrakt. - Zauwa
żył jej pusty kubek. - Dolać ci kawy?
- Nie, dziękuję. - Libby potrząsnęła głową. - Skończ
my z tym dokumentem. Jestem trochę zmęczona.
- Zaczynasz odczuwać swój wiek? - spytał kpiąco.
- Miałam ciężki tydzień - zignorowała drwinę. - Mój
asystent złapał grypę i musiałam sama przejrzeć wszystkie
testy.
- Studenci mają kłopoty ze zrozumieniem twoich wy
kładów?
- To raczej ja mam kłopoty - westchnęła. - Łatwiej od
czytać hieroglify. A student, którego jestem promotorem,
uważa, że skoro ma do czynienia z kobietą, może mówić mi,
co powinnam robić. Nadęty dureń. Oznajmiłam mu, że jeśli
nie zmieni swego postępowania, odeślę go do diabła.
- Czy to obudziło w nim bojaźn bożą?
- Nie mam pojęcia. - Wzruszyła ramionami. - Wybiegł
z pokoju, grożąc mi surowymi konsekwencjami. Od tamtej
pory go nie widziałam.
- Konsekwencjami? - twarz Joego przybrała wyraz po
wagi. - Jakimi?
- Jeśli dobrze zrozumiałam, jego ojciec zwróci się do
rektora. A może chodziło o matkę?
- Ojciec?
- Uhm - przytaknęła. - To jakiś narwany kongresmen
z zachodnich stanów. Synek jeszcze widocznie nie pojął, że
wypadł z tatusiowej kołyski.
- Trochę się zdenerwowałem.
- Niepotrzebnie.
- Mimo wszystko, nie podoba mi się ta sprawa.
- Takie jest życie.
- A co ze studentem?
- Jeśli się nie zmieni, spełnię swą groźbę.
- Zaskakujesz mnie. Nie przypuszczałem, że jesteś tak
bezlitosna.
- A czy kiedykolwiek próbowałeś dowiedzieć się, jaka
jestem naprawdę? Raczej usiłowałeś dopasować mnie do
swoich dość pokrętnych wyobrażeń o roli kobiety.
- Przesada. Rozsądek podpowiada mi, że jesteś
uprzejmą, realistycznie myślącą osobą. Nawet gdy się
złościsz, jak w tamten piątek, kiedy złożyłaś mi nie zapo
wiedzianą wizytę. Mimo zdenerwowania potrafiłaś opa
nować się na tyle, aby wysłuchać moich wyjaśnień.
Również żarty kolegów nie pozbawiły cię tolerancyjne
go stosunku do ojca, choć cała sytuacja wynikła w zasa
dzie z jego winy.
- To co innego. Istnieje różnica między moim życiem
osobistym a zawodowym.
- Może, gdyby jakiś mężczyzna... - zaczął mówić Joe,
lecz przerwał widząc ostre spojrzenie kobiety.
- Nie próbuj powiedzieć nic więcej - ostrzegła go Lib-
by - albo dowiesz się, jaka potrafię być, kiedy się złoszczę,
a to mogłoby poróżnić nas do końca życia.
- Niemożliwe - z lekkim uśmiechem odparł Joe. - Ale
co do jednego, masz rację. Za późno już, żeby się droczyć.
Odłóżmy to do następnego razu.
- Świetnie, przynajmniej będę miała na co czekać. -
Libby podniosła się, przeciągnęła i ziewnęła, nie zauważa
jąc spojrzenia swego towarzysza, który błyszczącymi
oczyma wpatrywał się w jej piersi, wyraźnie rysujące się
pod jedwabną bluzką.
- Skończyłeś już z poprawkami?
- Prawie - odpowiedział. - Jeszcze tylko jedno uzupeł
nienie do paragrafu o dzieciach.
- Byleby nie jeszcze jedno dziecko.
- Nie. - Joe pisał na marginesie. - Chcę, żeby dzieci
były ochrzczone i wyrastały w wierze katolickiej.
- Chociaż raz jesteśmy zgodni. - Libby spojrzała na
niego ze zdumieniem. - Ale ponieważ ja również jestem
katoliczką, myślałam, że nie trzeba tego zapisywać w kon
trakcie.
- Ja zaś nie przypuszczałem, że muszę zapisać żądanie,
aby matka i żona przebywała w domu - odparował Joe. -
Lepiej niech wszystko będzie na papierze.
- Czy kiedykolwiek pomyślałeś, żeby sprowadzić sobie
nairzeczoną? Gdybyś się dobrze rozejrzał, to na pewno
znalazłbyś jakąś wioskę w Polsce, gdzie nadal kultywują tra
dycję.
- Jeszcze uwaga na temat edukacji - powiedział Joe,
nie odpowiadając na pytanie kobiety. - Dzieci będą uczęsz
czać do szkoły katolickiej.
- Dlaczego?
- Ja też tam chodziłem.
- To niewiele wyjaśnia. Chociaż chyba nie powinnam
winić Kościoła za to, co z ciebie wyrosło.
- ,3togosławić", to lepsze słowo - sprostował Joe, nie
przerywając pisania. - Uważam za istotne, aby szkoła po
głębiała wartości wyznawane w domu rodzinnym. Szcze
gólnie w obecnych czasach.
- Jeśli wszystko robisz sumiennie, to szkoła w tym nie
przeszkodzi.
- Ale może pomóc. Czytałaś raport o stanie amerykań
skiej oświaty?
- Oczywiście. Jestem przecież wykładowcą. Uważam,
że nie wszystkie szkoły spełniają oczekiwania społeczeń
stwa. Zajmują się zbyt wieloma rzeczami, zamiast zapew
nić uczniom solidne podstawy wychowania.
- Nie interesują mnie przyczyny, chcę jedynie uniknąć
skutków.
- W Nowym Jorku jest wiele znakomitych szkół publi
cznych!
- Lecz także jest wiele złych, a nie będę eksperymento
wał na własnych dzieciach. - Odłożył maszynopis na stolik
i podniósł się. - Chodź, odwiozę cię do domu.
- Dzięki - uśmiechnęła się Libby, choć w głębi duszy
czuła niezadowolenie, że spotkanie dobiegło końca. Ale
mogła za to winić jedynie siebie. Pierwsza wstała, sugeru
jąc, że chce już opuścić mieszkanie Joego.
- Libby, mam do ciebie wielką prośbę. Jest środa. -
Jessie zamknęła za sobą drzwi do mieszkania przyjaciółki.
- Nie wiem, w jaki sposób połączyć obie informacje,
ale chętnie posłucham. Chodź do kuchni, piekę ciasto.
- Dobrze - Jessie podreptała za nią. Spojrzała na cie-
mnoczekoladową masę stojącą w misce na stole. - Co to?
- Miał być tort - mruknęła z powątpiewaniem Libby. -
Ale nie wychodzi.
- Za mało cukrupudru?
- Czegoś za mało. - Libby spróbowała zamieszać cia
sto. - Cholera! Nie powinien się tak kleić!
- Możesz użyć ciasta w proszku - zaproponowała Jessie.
- W tym cały problem. - W głosie Libby brzmiało znie
chęcenie i gorycz.
- W czym?
- Że mężczyzna potrafi upiec ciasto, a ja nie. Wiesz -
Libby polizała końce lepkich palców - że w zeszłym tygo
dniu zrobił niesamowity tort rumowy? Zaniosłam kawałek
mojej mamie, nie mogła wyjść z zachwytu. I nawet nie
wiedziała, że to dzieło mężczyzny, z którym jakoby mam
się pobrać.
- To zakontraktowany narzeczony zna się na gotowaniu?
- Jak profesjonalista - przyznała Libby. - Dlaczego ja
tak nie potrafię?
- Panno Michałowski! - zawołała Jessie. - Urażono
pani kobiecą dumę!
- Co takiego? - spytała zdumiona Libby.
- Wściekasz się, bo będąc kobietą powinnaś upitrasić
lepsze ciasto. Przy okazji, jak idą negocjacje?
- Trudno powiedzieć. - Libby wzruszyła ramionami. -
Przeglądaliśmy kontrakt w sobotę, u Joego. Od tamtej pory
się nie widzieliśmy.
- Cztery dni. Powinnaś zadzwonić.
- Teraz moja kolej, żeby otrzymać dokument.
- Zadzwoń. To cię do niczego nie zobowiązuje.
- Tak możesz uważać ty, ale Joe? - Libby zmoczyła
ścierkę i zaczęła czyścić blat stołu.
- Co to znaczy?
- Że brak mi pewności - odpowiedziała. - Joe Lando
wski jest... bardzo nietypowym mężczyzną.
- Wiem coś o tym - rozmarzyła się Jessie. - W żadnym
filmie nie widziałam kogoś równie wspaniałego. Nad jego
kołyską musiała czuwać dobra wróżka.
- Wcale nie jest nadzwyczajny.
- Powinnaś włożyć okulary.
- Raczej zatyczki do uszu.
- Co?
- Nie o to chodzi, jak wygląda, ale co mówi - sprecy
zowała Libby.
- Aż tak jest zadufany w sobie?
- Nie. - Libby zastanowiła się, płucząc miseczkę. -
Chyba nie o to chodzi.
- Więc o co?
- Może... jest tradycjonalistą - odparła Libby. - Nie
broni pracować wszystkim kobietom, chce tylko, żeby jego
żona była w domu.
- Aaaa... - pokiwała głową Jessie. - Już gdzieś to
słyszałam.
- Ja nie. Do tej pory. W dodatku nie wiem, co mam
z nim począć.
- Na twoim miejscu wiedziałabym - zachichotała Jes
sie. - Ten facet to istny dynamit. A te muskuły!
- Uhm - Libby odwróciła się w stronę zlewu, nie podej
mując dalszej rozmowy. Jej związek z Joem był sprawą
zbyt osobistą, aby mogła podzielić się wrażeniami nawet
z tak dobrą przyjaciółką, jak Jessie.
- Jak on cię traktuje? - ciekawość Jessie wyraźnie
wzrosła.
- Jak przyjaciela domu.
- To nie brzmi zbyt zachęcająco.
- Czasami jest miło - powiedziała niepewnie Libby, po
czym szybko dokończyła: - Na początku domagał się, aby
potraktować pracę nad kontraktem tak, jak byśmy napra
wdę mieli zamiar się pobrać. A teraz czasem myślę, że
zapomina, iż całe negocjacje to czysta fikcja. I traktuje
sprawę zbyt poważnie.
- Za bardzo wszedł w rolę - mruknęła Jessie.
- Ja chyba też - przyznała się Libby. - Złoszczę się,
kiedy krzyczy, abym porzuciła pracę i zajęła się dziećmi.
Wypuściła wodę ze zlewu i dodała w zamyśleniu:
- Wiesz, spędziłam w niedzielę całe popołudnie z ma-
mą i ani razu nie spytała, czy mam chłopaka. Co więcej,
robiła właśnie sweter dla wujka Pawła!
- Nie rozumiem - wtrąciła Jessie.
- Mama ma na wpół wykończony dziecięcy sweterek,
nad którym zawsze pracuje, gdy do niej przychodzę. To
taki subtelny sposób zwrócenia uwagi, że wciąż nie ma
wnuków... Przestań chichotać. To nie jest śmieszne. -
Libby ostro spojrzała na przyjaciółkę.
- Przepraszam. A to historia!
- To obłęd - sprostowała Libby. - Lecz negocjacje nad
kontraktem zapewniły mi spokojne dni, jakich nie miałam
od czasu ukończenia studiów.
- Warto było.
- Tak - zgodziła się Libby, choć nie była pewna, czy mówi
prawdę. Może po prostu zamieniła jedne kłopoty na inne?
Głos Jessie przerwał jej rozmyślania.
- W zasadzie przyszłam, aby spytać cię, czy mogłabyś
posiedzieć u mnie w mieszkaniu od siódmej do ósmej trzy
dzieści?
- Oczywiście - Libby spojrzała na zegar wiszący na
ścianie. - Co mam robić?
- Po prostu być. Dzwonił facet z mojej firmy. Wracając
do domu, chce dostarczyć pewną przesyłkę, na której mi
bardzo zależy. Tymczasem dziś mam dyżur przy telefonie
porad prawnych i...
- Nie ma sprawy. Będę mogła przynajmniej w spokoju
zająć się sprawdzianami.
- Dziękuję, Libby. Jestem ci bardzo wdzięczna.
- Spóźniłeś się- Zygmunt spojrzał karcąco na Frydery
ka, który z głębokim westchnieniem opadł na krzesło.
- Kserokopiarka w bibliotece była zepsuta i straciłem
sporo czasu szukając punktu usługowego. Mam duplikaty
kontraktu. Czy to dla mnie? - spojrzał z nadzieją na pełną
szklankę.
Kazimierz skinął głową.
- Przed chwilą zamówiliśmy.
- I co? - spytał Zygmunt, odczekawszy, aż Fryderyk
pociągnie głęboki haust whisky. - Dlaczego debatowali
nad tym tak długo? Dziś jest czwartek, a kontrakt dostar
czyliśmy w zeszły piątek.
- Spokojnie, Zygmuncie. Spokojnie. Nie minął nawet
tydzień. - Fryderyk wręczył kopie umowy dwóm pozosta
łym mężczyznom.
Kazimierz skrzywił się i sięgnął do kieszeni marynarki
po okulary.
- Mm. - Zygmunt przebiegł wzrokiem dokument.
- Nieźle się bawią, prawda? - westchnął Fryderyk. -
Czy muszą rozpatrywać wszystko punkt po punkcie?
- Haftowany obrus. - Kazimierz uśmiechnął się do
swoich wspomnieli. - Moja babka miała taki.
- Joego również! - warknął Fryderyk. - Stąd mu to
przyszło do głowy.
- Pierzyna! - nie wierzył oczom Zygmunt.
Kazimierz spojrzał na niego znad okularów.
- Najważniejsze, że się widują.
- Właśnie - przytaknął Fryderyk. - Ale nie mogę pojąć,
dlaczego podjęli negocjacje. Może potrzeba im rady kogoś
starszego i bardziej doświadczonego... To tylko luźna uwa
ga - dodał widząc spojrzenia przyjaciół.
- Nie jestem pewien - odezwał się zamyślony Zygmunt
- lecz podejrzewam w tym pewien podstęp.
- Co takiego? - spytał Fryderyk.
- Zadanie komuś niepotrzebnej pracy tylko po to, aby
mu zapewnić zajęcie. Czasem stosowałem to wobec swo
ich studentów.
- Zajęcie?! - Fryderyk nie posiadał się z oburzenia.
- Bardzo pomysłowy sposób - parsknął Kazimierz. -
Nawet spóźniłeś się na spotkanie, bo nie mogłeś skopiować
dokumentu.
- Ha! - Fryderyk upił następny łyk whisky. - Przysłu
żyłbym się sprawie, gdybym ogłosił go publicznie!
- Nie zniechęcaj się - odparł Kazimierz. - Mam uczu
cie, że oboje wpadną we własne sidła.
- Może masz rację - skinął głową Zygmunt. - Spójrz na
punkt pierwszy. Zgadzają się zamieszkać w Nowym Jorku.
- To jedyna rzecz, na którą się zgadzają.
- Ogólnie biorąc, tak - powiedział Kazimierz. - Ale
ustępują i w innych. Joe zgodził się zatrzymać gospodynię,
a Libby zwiększyła proponowaną przez siebie liczbę dzieci
do dwóch.
- Spójrzcie tutaj - Zygmunt szczupłym palcem stuknął
w kartkę. - W naszym kontrakcie nie było mowy o wycho
waniu. To ich pomysł. Kontrakt się rozrasta, a to chyba
pomyślny objaw.
- Mówiłem, że może się udać - triumfował Fryderyk.
- Jak dotąd - powiedział ostrożnie Kazimierz. - Nie
wolno nam teraz popełnić żadnego błędu.
- Na przykład? - spytał Zygmunt.
- Nie możemy wtrącać się do ich gry i próbować przy
śpieszyć jej zakończenie. - Kazimierz spojrzał uważnie na
Fryderyka. - Zajęli się kontraktem, bo uważają, że w ten
sposób damy im spokój. Jedno nieopatrzne słowo i cała
sprawa pójdzie na marne.
- Racja - mruknął Zygmunt.
- A co z tą pościelą?
- Do diabła z pościelą, co z łóżkiem?
- Posłuży im dobrze, jeśli naprawdę dostaną puchową
kołdrę- podsunął Kazimierz.
- Znakomity pomysł - Jasnoniebieskie oczy Fryderyka
błysnęły łobuzersko. - Na przyszłość będą bardziej uważać
na słowa.
- Masz jakiś pomysł? - spytał Zygmunt.
- Hm. - Fryderyk pokiwał głową. - Znam fabrykę,
w której używają pierza do wyrobu poduszek. Chyba do-
stałbym trochę puchu na kołdrę. - Pytająco spojrzał na
pozostałych.
- Spróbujemy?
- Oczywiście - odparli zgodnym chórem.
- Poza tym - Zygmunt przybrał niewinną minę - speł
nimy tylko ich życzenie. Pozostali przytaknęli.
i
ROZDZIAŁ
7
W piątek Libby uznała, że w tym tygodniu nie może
liczyć na niespodziewaną wizytę Joego. Nawet nie zatele
fonował. Postanowiła więc zaczekać, aż przyniosą jej kon
trakt lub sama zadzwonić w poniedziałek z pytaniem, czy
nadal ma chęć zaopiekować się jej małymi kuzynami.
- Pozwól, pomogę ci. - Jessie podbiegła korytarzem na
widok obładowanej zakupami Libby, która niezręcznie usi
łowała włożyć klucz do zamka.
- Dzięki. - Libby pchnęła drzwi i obie weszły do środka.
- Wyglądasz, jakbyś potrzebowała o wiele większej po
mocy - stwierdziła krytycznie Jessie, przyglądając się mo
krym od potu włosom przyjaciółki, jej bladej cerze i zmię-
toszonej bluzie, którą miała na sobie.
- Potrzebuję dużej szklanki z czymś zimnym. - Libby
rzuciła aktówkę na kanapę i zajęła się rozpakowywaniem
zakupów. - Przez całą drogę do domu miałam przed oczami
zmrożoną colę. Napijesz się?
- Jasne. - Jessie weszła do kuchni. - Marzyłam o czymś
podobnym. Rano w adwokaturze popsuła się klimatyzacja
i w pokojach było chyba ze trzydzieści stopni!
- Trzydzieści było na zewnątrz.
- Nie, tylko dwadzieścia pięć - poważnie odpowiedzia
ła Jessie.
- Naprawdę? - roześmiała się Libby. - Możesz mi po
móc rozpakować to, co przyniosłam? Poszukam coli.
Chcesz kawałek tortu?
- Tego, który robiłaś ostatnio?
- Tak. W końcu użyłam ciasta w proszku. Smakuje
znakomicie.
- Skoro tak twierdzisz...
Libby napełniła lodem dwie szklanki i wlała colę.
- Czuj się jak u siebie. Za kilka minut wrócę. Koniecz
nie muszę wziąć prysznic.
Pięć minut później stwierdziła, że na powrót stała się
ludzką istotą. Chłodna woda zmyła pot i kurz z jej ciała
i przywróciła świeżość. Libby włożyła cienką, bawełnianą
bluzkę i wróciła do salonu. Jessie siedziała na krawędzi
kanapy, zamyślonym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń.
- Zapadłaś w śpiączkę czy medytujesz? - Libby wzięła
do ręki szklankę i upiła spory łyk zimnego napoju.
- Co przechowujesz w swoim gabinecie? - spytała Jessie.
- Nic, oprócz kurzu. Dlaczego pytasz?
- Wygląda na to, że kurz czymś zaowocował.
- O czym ty mówisz? - Libby nie przejawiała większe
go zainteresowania rozmową. Była zmęczona i zniechęco
na brakiem wiadomości od Joego.
- Nie wiem, co to jest. Wygląda jak worek.
Libby podniosła się i szybkim krokiem podeszła do drzwi.
W progu swego maleńkiego gabinetu stanęła, zamrugała
oczami i spojrzała ponownie. Przedmiot nie zniknął.
- Co to, do diabła? - wskazała na olbrzymią, różową
bryłę, niemal całkowicie wypełniającą przestrzeń za biur
kiem.
- Pytałam pierwsza. - Jessie stanęła obok.
Libby podeszła bliżej i niepewnie wyciągnęła palec.
Materiał był gładki i skrywał w swym wnętrzu coś bardzo
miękkiego. Coś...
- Och, nie! -jęknęła Libby.
- Masz przeczucie?
- Raczej obawy - warknęła Libby. - Weź za jeden
koniec i pomóż mi wytaszczyc to do salonu. Obejrzymy
dokładnie.
- Osobiście - Jessie chwyciła jeden z wystających ro
gów - widziałam już wszystko, co chciałam.
- Ciągnij. - Libby pomału sunęła w stronę drzwi.
Jessie usiadła na kanapie i popatrzyła znad krawędzi
szklanki.
- Pasuje do tapet - zauważyła. - I zajmuje większą
część podłogi.
- Cholera. Wiesz, czym jest to monstrum?
- Nowoczesna rzeźba? Zemsta niezadowolonego stu
denta?
- Prawie. Zemsta niezadowolonego ojca.
- Skąd wiesz?
- Bo mój ojciec jest jedyną osobą, która poza mną ma
klucz do tego mieszkania. Ale się pomylił. Nie ja o to
prosiłam, chociaż z chęcią zatrzymałabym pościel.
- Słuchając ciebie, mam wrażenie, że czytasz słownik.
Wszystkie wyrazy znam, ale nie układają się one w żadną
logiczną całość.
- To kołdra. Mówiąc ściślej, puchowa kołdra. Pierzyna.
- Pierzyna? - Jessie trąciła przedmiot nogą. - Dlaczego
jest tak wściekle różowa?
- Nie wiem - Libby wzruszyła ramionami. - Nic mnie
to nie obchodzi. To wina Joego.
- Lubi różowe pierzyny? - Jessie porozumiewawczo
podniosła jedną brew.
- Lubi być uciążliwy. Zażądał od panny młodej wyprawy.
- A twój ojciec potraktował to poważnie? - parsknęła
Jessie.
- Jak widzisz. To oznacza, że dostarczył także kontrakt.
-1 dał mi powód, żeby skontaktować się z Joem, pomyślała
z nieoczekiwaną radością. Wbiegła do gabinetu. Doku
ment leżał na biurku. Libby chwyciła kartki, wróciła do
salonu i potknęła się o różowy, monstrualny pagórek.
- To musi zniknąć - oznajmiła.
- Zgadzam się. - Jessie wysączyła ostatnią kroplę coli.
- Tylko gdzie?
- Joe wpisał to do kontraktu. Niech się sam martwi.
- Znakomity pomysł - przytaknęła Jessie. - Gdzie ją
schowasz do czasu jego przybycia?
- Nigdzie. Zwlekałby całymi tygodniami. Ale gdy zo
baczy tego potwora pośrodku własnego mieszkania...
- Dobrze, a jak chcesz mu to dostarczyć?
- Taksówką - Libby zrobiła mądrą minę. - Wiele firm
używa ich do przekazywania drobnych przesyłek.
- To nie jest drobna przesyłka - przytomnie zauważyła
Jessie.
- Nieważne. Zaczekaj chwilę. Zadzwonię na postój,
a potem razem zniesiemy to na dół.
- Od czego ma się przyjaciół? - mruknęła zrezygnowa
na Jessie. - Zatelefonujesz też do Joego?
- Nie. Uciekłby z domu.
- Znakomicie. Zaskoczenie jest połową wygranej. Tyl
ko że jeśli na przykład naprawdę wyszedł, to aresztują cię
za śmiecenie i włóczęgostwo. Raz kozie śmierć, dzwoń po
taksówkę.
Dopiero we wnętrzu samochodu Libby uświadomiła so
bie, że nie ma pojęcia, w jaki sposób sama zataszczy kołdrę
pod drzwi mieszkania Joego. Nerwowo zagryzła wargę,
zastanawiając się, czy taksówkarz okaże swą pomoc. Chy
ba nie, pomyślała wspominając jego rozbawienie, gdy
wsiadała. Nie tylko pozostał w aucie, ale jeszcze zażądał
podwójnej opłaty.
Mężczyźni, pomyślała z niechęcią. Taksówka zatrzyma
ła się przed okazałym budynkiem.
- Ktoś na ciebie czeka, kotku? - zarechotał kierowca.
Libby rzuciła mu wątły uśmiech i dołożyła spory napi
wek w nadziei, że w ten sposób poruszy sumienie mężczy
zny. Wygramoliła się z taksówki i z przerażeniem obserwo
wała, jak kołdra z wolna wypełnia pozostawioną lukę.
- Jak masz zamiar wnieść to do środka? - Taksówkarz
podrapał się w łysiejącą głowę, obserwując zmagania kobiety.
- Mógłby mi pan pomóc.
- Nic z tego - potrząsnął głową. - Nie było umowy.
- A gdzie pańska rycerskość wobec kobiet?
- To Nowy Jork, droga pani!
- Bardziej przypomina Hades. - Libby czuła ściekające
po jej plecach strumyki potu.
- Proszę się odsunąć - zamruczał niechętnie kierowca. -
Widzę, że jeśli chcę odzyskać mój wóz, muszę wyciągnąć to
coś na zewnątrz. Ale nie będę tego taszczył ani kroku dalej.
- Zgoda. - Libby była skłonna zaakceptować każdą
formę pomocy. Z cichym poszumem kołdra wyślizgnęła się
z taksówki i wylądowała na piersi mężczyzny. Kierowca
zerknął na Libby.
- Warto mieć trochę krzepy.
- Mam jej bardzo dużo, tylko źle zlokalizowaną.
- Na jedno wychodzi. Proszę wyciągnąć ręce, owinę to
wokół pani.
- Dziękuję.
Kołdra ciasno otuliła ciało Libby.
- Gdzie pani jest? - dobiegł jej uszu stłumiony głos
taksówkarza.
- Doskonale pan wie, gdzie jestem! - straciła cierpliwość.
- Spokojnie. Chodzi mi o to, że zakryłem pani głowę.
Przydałoby się odsłonić chociaż oczy.
- Mógłby pan to zrobić? - Libby zmusiła się, aby mó
wić spokojnie. Kierowca odchylił róg kołdry.
- Proszę bardzo - mruknął i wyszczerzył zęby. - Wy
gląda pani niesamowicie.
Libby usiłowała nie zwracać na niego uwagi.
- Czy byłby pan uprzejmy otworzyć mi drzwi?
- Z przyjemnością. - Chwycił za klamkę.
Libby weszła do przestronnego holu, z radością witając
chłód klimatyzowanego wnętrza. Minęła strażnika, który
udawał, że jej nie dostrzega, i weszła do windy. Miała
nadzieję, że nikt więcej nie wsiądzie. Niestety, na pier
wszym piętrze oczekiwała para małżonków w średnim
wieku.
Libby usiłowała zachowywać się nonszalancko. Patrzy
ła w podłogę.
W końcu towarzysząca jej kobieta nie wytrzymała
i zwróciła się w stronę męża.
- Charlie, przecież jesteś psychiatrą. O co tu chodzi? -
wskazała na poczerwieniałą Libby.
Charlie oderwał skupione spojrzenie od dębowych ścian
windy i obrócił twarz w kierunku dziewczyny.
- Co to dla ciebie oznacza, moja droga? - spytał łagod
nym, uspokajającym tonem.
- Niekompetencję zawodu psychiatry! - warknęła Lib
by, tracąc resztki cierpliwości.
- Och! - fuknęła kobieta. - Chcieliśmy jedynie pomóc.
Winda zatrzymała się i Libby wyszła na korytarz, ciąg
nąc za sobą kołdrę niczym tren.
- Głupe'k! - mruknęła.
Gdy dotarła do drzwi mieszkania Joego, była nie tylko
wyczerpana fizycznie, ale również zdesperowana. Nawet
radość z oczekiwanego spotkania nie mogła przesłonić fa
ktu, że przyszło jej paradować po mieście z kołdrą na ple
cach. Bardzo śmieszne. I niepodobne do jej awykłego za
chowania. Zawsze lubiła wszystko dokła3n]ie przemyśleć,
nim podjęła jakiekolwiek działanie. Związefcz Joem dziw-
nie na nią wpływał i chyba nie były to zmiany na lepsze.
Z wściekłością wdusiła przycisk dzwonka.
W drzwiach ukazał się Joe. Uniósł brwi i spojrzał na
stojącą w progu postać.
- Co to za święto?
- Dzień głupich żądań o puchową kołdrę. - Libby wto
czyła się do salonu, gdzie zrzuciła swe brzemię.
- To jest pierzyna? - Joe popatrzył na podłogę.
- Pierzyna. - Libby opadła na krzesło, ignorując kana
pę. Na jakiś czas miała dość wygód.
- Po co ją przyniosłaś? - spytał Joe.
- Prosiłeś o nią. Teraz radź sobie sam.
- Sadystka. - Spojrzał na nią spod oka.
- Uważam to raczej za brak ciągot masochistycznych
z mojej strony. - Libby uśmiechnęła się kwaśno. Czuła, że
w obecności Joego wracają jej siły. - Przeszkadzam ci?
- Skądże. Czy obecność pierzyny świadczy o tym, że
otrzymałaś kontrakt?
- Owszem. - Wyjęła dokument z torebki.
- Świetnie. Przejrzymy go dzisiaj.
Skąd ta pewność, że mam wolny wieczór? pomyślała
Libby, lecz nie zaprotestowała. Kłamstwo pozbawiłoby ją
towarzystwa Joego.
- Wyglądasz, jakbyś raczej powinna znaleźć się pod tą
pierzyną, niż w niej chodzić po mieście. - Łagodnie roz
czesał końcami palców jej spocone włosy.
Libby drgnęła pod jego dotknięciem. Poczuła ogarniają
cą ją falę ciepła, która nie miała nic wspólnego z upałem
panującym na zewnątrz. Siedziała nieruchomo, pozwalając,
aby dłoń mężczyzny przesunęła się po jej policzku i sięgnęła
ucha. Czuła suchość w ustach. Wzrok miała wlepiony w jas-
nożółty materiał koszuli opinającej szeroką pierś Joego.
- Jesteś cała rozpalona - powiedział. - Chcesz coś zi
mnego do picia?
- Z rozkoszą -wysapała.
- Zaraz wrócę. Zostań tutaj. Powinnaś wiedzieć, że
w taką pogodę nie zakłada się kołdry.
- Wcześniej nie miałam podobnych doświadczeń -
mruknęła.
- Kobiety! - parsknął Joe. - Mężczyzna miałby więcej
rozsądku.
- Szczególnie ten, który domagał się, abym miała pie
rzynę...
- Już dobrze. Wczoraj przygotowałem coś specjalnie
dla ciebie.
- Naprawdę? - spytała z zaciekawieniem, lecz Joe
zniknął już w kuchni. Myślał więc o niej? To mało prawdo
podobne. Libby była realistką. Nawet jeśli Joe okazywał
zainteresowanie jej osobą, nie mogło kryć się za tym nic
więcej. Zresztą nawet ona sama nie była pewna swych
uczuć. Dlaczego ją tak pociągał? Był przystojny, ale nie
oszałamiająco. Miał znakomitą posturę, ona jednak nigdy
nie zwracała uwagi na męską budowę. Odznaczał się by
strością i rozsądkiem, ale w swoim czasie Libby poznała
wielu inteligentnych mężczyzn. Bawiło ją jego poczucie
humoru, lecz z drugiej strony potrafił być drażniący ze
swymi teoriami na temat małżeństwa. Cóż więc się stało?
Każde spotkanie z nim wywoływało nadzieję na następne.
Dziwne. Niepokojąco dziwne. Co miała począć w tej sy
tuacji?
Podeszła do kołdry, obróciła ją i zanurzyła się w jej
puchowym wnętrzu. Przesada z tą miękkością, pomyślała.
Jej ciało dotykało podłogi.
- Co robisz? - dobiegł ją głos Joego. Z głową schowaną
w puchu nie słyszała, kiedy nadchodził.
Podniosła głowę i spojrzała. Na wysokości oczu miała
parę zniszczonych błękitnych adidasów. Przesunęła wzro
kiem w górę muskularnych nóg.
Łoskot upadającej w pobliżu paczki spowodował, że
szybko opuściła głowę, wstydząc się własnych myśli. Pa-
trzyła na niego, jakby był smakowitym kąskiem do schru
pania.
- Nie masz zamiaru otworzyć? - Joe usiadł obok.
- Otworzyć?
- Przyniosłem ci prezent - rzucił niecierpliwie i wska
zał na paczkę.
- Naprawdę? - Bez zainteresowania popatrzyła we
wskazanym kierunku.
- Dobrze się czujesz? - Zerknął na jej poczerwieniałą
twarz. - Mam nadzieję, że mózg ci się nie zagotował od
spacerów w kołdrze.
- Nie, tylko straciłam dobrą opinię - zachichotała na
wspomnienie spotkania w windzie. - Napiłabym się czegoś.
- Przepraszam, zapomniałem. To przez ten prezent. -
Joe wręczył jej napoczętą butelkę piwa. Libby popatrzyła
niepewnie. Picie z jednego naczynia było bardzo... pod
niecające.
- Jak nie chcesz, pójdę po colę - zaproponował.
- Nie, w porządku. Ważne, aby było mokre. - Przełknę
ła solidną porcję aromatycznego, chłodnego napoju. -
Dzięki.
Zwróciła mu butelkę. Joe wypił łyk, po czym chwycił
Libby delikatnie za głowę i obrócił ją w stronę leżącego
pakunku.
Kobieta rozdarła papier i wyjęła zawartość paczki. Tę
pym wzrokiem spojrzała na towarzysza, domagając się
wyjaśnień.
- Co to jest?
- Obrus oraz przybory do haftowania... część twojej
wyprawki. - Joe był najwyraźniej dumny z siebie. - Nig
dzie nie mogłem ich kupić, dopiero Agnes przypomniała
sobie, że w zeszłym roku kontaktowaliśmy się z pewnym
zakładem w Iowa...
- Agnes? - z niewinną miną zapytała Libby.
- Moja sekretarka. Zadzwoniła do nich i zakupiła kom
plet. Przysłali ekspresem.
- Nie powinieneś robić sobie tyle kłopotu - mruknęła
Libby szyderczo.
- Drobiazg. Lubię pomagać.
Jeszcze jedna podobna pomoc i skończę w zakładzie dla
umysłowo chorych, pomyślała Libby. Najpierw obdarzył ją
różową pierzyną wielkości słonia, a teraz pracą, którą w naj
lepszym wypadku ukończy na swe czterdzieste urodziny.
Spojrzała spod wpół przymkniętych powiek, zastanawia
jąc się, czy przypadkiem znów nie padła ofiarą niewczesnego
żartu. Na twarzy Joego malowało się zadowolenie. Libby
uznała, że nie pora na próżne dyskusje i odłożyła prezent.
- Chcesz jeszcze? - spytał Joe wyciągając butelkę.
Przecząco potrząsnęła głową. Joe wysączył resztki piwa,
odstawił butelkę i wyciągnął się obok leżącej kobiety.
- Niezbyt to pasuje do moich wspomnień - mruknął.
- Często tak bywa, że nosi się w sercu wyidealizowany
obraz przeszłości. Ciekawi mnie, jak twoja babcia wytrzy
mywała w lecie pod czymś takim. Nawet teraz, mimo kli
matyzacji, jest mi gorąco. Wyobrażasz sobie, co będzie,
gdy upał wzrośnie?
- Pomyśl raczej o zimie, gdy szyby będą pękać od
mrozu...
- Nie wygłupiaj się.
- Leż spokojnie, pokażę ci, że nie masz racji.
Pomimo wewnętrznych oporów Libby spełniła jego prośbę.
- Mmm... - Joe przysunął się bliżej. Poczuła, jak jej
mięśnie tężeją pod dotykiem ciała mężczyzny.
- Czegoś brakuje - mruknął Joe.
- Naprawdę? - Libby odczuwała ciepło bijące od jego
ciała, przenikające nawet poprzez materiał ubrania. Jej gołe
ramię dotykało muskularnej piersi mężczyzny. Nerwowo
zwilżyła usta końcem języka. Jej ciałem wstrząsnął
dreszcz.
- Może powinniśmy spróbować inaczej - usłyszała sło
wa Joego, była jednak zbyt zajęta kontemplacją jego bli
skości, aby podjąć rozmowę. Niespodziewanie otoczył ją
ramionami, przewrócił na bok i przytulił plecami do siebie.
- Co robisz? - spytała.
- Próbuję znaleźć wygodną pozycję - westchnął. - To
niełatwe zadanie.
Drgnął niespokojnie i położył dłoń na piersi Libby. Ko
bieta poruszyła biodrami i nieoczekiwanie poczuła tward
niejącą męskość.
- Joe... - zaczęła niepewnie.
- Ciii - oparł brodę na jej ciemieniu i przytulił się moc
niej. - Sprawdzamy przydatność kołdry.
Nie, sprostowała go w myślach, sprawdzamy, ile wy
trzymam. Zamknęła oczy i rozluźniła się. Nacisk jego ciała
pobudzał rozkoszny dreszcz przebiegający po jej skórze.
Czuła, jak wzbiera w niej gwałtowna namiętność. Nagle
Joe wsunął lewą dłoń pod jej bluzkę. Libby instynktownie
wstrzymała oddech, lecz gdy jego ręka powędrowała ku
górze, muskając jej żebra, wydała głębokie westchnienie.
Poczuła delikatny nacisk jego palców na swoją lewą pierś.
Zamknęła oczy i ponownie wstrzymała oddech, czekając,
co będzie dalej.
Namiętność i pożądanie narastały olbrzymią, trudną do
opanowania falą. Joe trzymał teraz jej obie nagie piersi,
pozwalając ciepłu swych dłoni przeniknąć w głąb ciała
kobiety. Rozpoczął delikatny masaż, przesuwając palcami
po aksamitnej skórze i dotykając stwardniałych sutków.
Cichy jęk wydobył się zza zaciśniętych zębów Libby.
Wtuliła się mocniej, czerpiąc rozkosz z podniecenia męż
czyzny. Lewa ręka Joego poczęła sunąć w dół, minęła
brzuch i talię...
Libby poruszyła się i otworzyła usta, lecz nie padło
z nich ani jedno słowo. Co miała powiedzieć? Nie potrze
bowała opisywać tego, co się z nią działo w obecności
Joego; było to aż nadto widoczne. I nie chciała, aby zaprze
stał swych działań. Jeszcze nie teraz. Za chwilę. Jej myśli
uleciały jak spłoszone ptaki - poczuła męską dłoń we
wnątrz swych dżinsów.
Sapnęła kilkakrotnie, a jej smukłym ciałem wstrząsnął
dreszcz. Joe sięgał coraz dalej. Libby wyprężyła się.
- Joe!... - chciała zaprotestować, lecz wyzwolona na
miętność zmieniła ton jej głosu.
- Wszystko w porządku. - Mężczyzna ułożył ją na ple
cach i uniósł się na przedramionach.
- Nie powinieneś... chcę...
- Cokolwiek zechcesz. - Jego ochrypły głos podsycił
jej pożądanie. Mężczyzna powoli cofnął dłoń, łaskocząc
palcami jej rozpłomienioną kobiecość.
- Jesteś tak cudowna - powiedział. - Nie zrobię nic, na
co nie masz ochoty.
- Nie o to chodzi. Kłopot w tym, że za bardzo tego
pragnę. Muszę...
Jęknęła, gdy gorące usta Joego dotknęły jej nabrzmiałej
piersi. Jej opór mięknął, znikał bezpowrotnie. Przesunęła
palcami po czuprynie mężczyzny, przyciskając jego twarz
do swego ciała.
- Nie na podłodze. Nie z tobą - zamruczał Joe, niespo
dziewanie prostując potężną sylwetkę. Uniósł partnerkę
w ramionach, przytulając ją do szerokiego torsu.
- Pójdziemy do sypialni - powiedział.
Rzekł pająk do muchy, przemknęło przez głowę Libby,
ale nie próbowała stawiać oporu. Oparła czoło o ramię
mężczyzny. Nie chciała patrzeć mu w oczy. Obawiała się
tego, co mogłaby w nich wyczytać. Nie chciała nawet my
śleć. Pragnęła jedynie czuć jego pieszczoty. Była dorosłą
kobietą, na tyle dojrzałą, aby znać konsekwencje własnego
postępowania. Odepchnęła natrętne myśli. Chciała choć
przez kilka chwil żyć pełnią życia.
ROZDZIAŁ
8
Senny uśmiech pojawił się na nieco nabrzmiałych
ustach Libby. Przeciągnęła się niczym kotka. Stopą dotknę
ła ciepłej, porośniętej włosami, męskiej łydki.
Zaskoczona otworzyła szeroko oczy. Obok spoczywała
wspaniale rzeźbiona sylwetka śpiącego mężczyzny. Przed
oczyma Libby stanęły palące wspomnienia minionego wie
czoru. Spojrzała na twarz Joego, aby upewnić się, czy
naprawdą jeszcze śpi. Czy wciąż odpoczywa po wybuchu
namiętności, który połączył ich kilka godzin temu.
Rysy mężczyzny były słabo widoczne w półmroku.
Wzrok Libby przesunął się na jego piersi i brzuch. Wstrzy
mała oddech, gdyż poczuła na nowo budzące się uczucie.
Szybko zgasiła iskrę pożądania. Powinna uczynić to wcześ
niej, zanim znalazła się w łóżku Joego, słuchając jedynie
własnych zmysłów i zupełnie ignorując szept rozsądku.
Lecz nawet świadomość popełnionego błędu nie wywołała
w niej skruchy po tym to, co się stało.
Rozkosz przeniknęła ją z nową siłą. Minione zdarzenia
były niewiarygodnym doświadczeniem. Czymś niezwy
kłym. Miłość, jaką zaproponował jej Joe, niosła w sobie
olbrzymi ładunek emocji. W jego ramionach zapomniała
o wszelkich zahamowaniach. Stała się gorącą, zmysłową
kobietą, potrafiącą jednocześnie brać i dawać. Po raz pier
wszy w życiu zrozumiała, dlaczego niektórzy ludzie potra
fią zaryzykować wszystkim w obronie kochanka. Ale...
mimo wszystko, pójście do łóżka z Joem należało zaliczyć
do błędów.
Po pierwsze, stało się to zbyt szybko. Miała jeszcze
sporo pytań dotyczących jego osoby. Zbyt wiele dokuczli
wych wątpliwości, które stawiały ich dalszy związek pod
znakiem zapytania. Jak echo powróciły słowa Joego, który
stwierdził, że Myrna nie jest kobietą pasującą do roli żony.
Dlaczego akurat Myrna? Czy dlatego, że kochał się z nią
bez sakramentu małżeństwa? Czy naprawdę był aż takim
hipokrytą?
Libby poczuła się nieswojo. Wszystko zależało od tego,
ile Joe przejął z zasad tradycyjnego wychowania, jakie
wpajał mu ojciec.
Choć małżeństwo nie wchodziło w grę, Libby chciała,
aby Joe miał o niej jak najlepszą opinię. Żeby szanował ją
jako kobietę. Lubiła go. Co ważniejsze, również szanowa
ła. Joe Landowski był inny niż mężczyźni, którzy otaczali
ją na co dzień. Dotyczyło to zwłaszcza jego religijności
i filozofii życia. Był silny; i nie tylko siłą fizyczną. Libby
przesunęła wzrokiem po jego postaci, zajmującej dwie
trzecie szerokiego łóżka. Tak, miał w sobie wiele cech,
które można było polubić.
Ale miał też i inne, których nie cierpiała. Rozsądek mówił
jej, że te cechy charakteru nie znikną na skutek spędzonych
wspólnie godzin. Na przykład przekonanie o roli żony.
Joe był zmienny niczym wnętrze kalejdoskopu. To po
wodowało, że Libby nie potrafiła przewidzieć jego reakcji
na wydarzenia ubiegłego wieczoru. Czy potraktuje ją jak
Myrnę?
Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast. Rytm odde-
chu mężczyzny uległ zmianie. Joe przeciągnął się, poruszył
nogą. Libby w napięciu oczekiwała, aż otworzy oczy. Były
pełne ciepła zmieszanego z erotyczną satysfakcją i pojaś
niały na widok leżącej obok kobiety.
- Dlaczego mnie nie obudziłaś, kochanie? - Potrząsnął
głową, spędzając resztki snu z powiek i łagodnie ścisnął jej
dłoń. Cofnęła rękę. Nie była pewna, co powinna powie
dzieć lub zrobić, ale wiedziała, że nie może sobie pozwolić
na ponowny kontakt z jego ciałem. Od tego wszystko się
zaczęło. Gdy tylko dotknął jej po raz pierwszy, straciła
panowanie nad sobą.
- Libby? - Joe oparł się na łokciu. - Co się stało?
Powinnaś wiedzieć...
- Muszę wziąć prysznic - przerwała gwałtownie. Nie
obchodziło ją, że zachowuje się jak idiotka, a nie jak doj
rzała kobieta. Nie chciała znać jego myśli. Może później,
kiedy odzyska panowanie nad sobą. Teraz potrzebowała
spokoju, ucieczki od jego zmysłowości, powrotu do realne
go świata.
- Libby, my...
- I umieram z głodu - powiedziała, siląc się na beztro
ski ton, co wyszło nieco piskliwie. Wyskoczyła z łóżka
i poczęła zbierać rozrzucone po podłodze ubranie.
- Dobrze. - Spokojny głos Joego pomógł jej opanować
zdenerwowanie. - Idź pod prysznic, a ja sprawdzę, co jest
w lodówce. Potem przejrzymy najnowszą wersję kontraktu.
- Znakomicie. - Uciekła w stronę łazienki.
Pół godziny później odsunęła resztki steku i podniosła
z podłogi kontrakt. Odsunęła na bok pierzynę i usiadła na
kanapie, podwijając nogi pod siebie. Nie miała ochoty
skorzystać z kuszącej miękkości kołdry. Gdyby to zrobiła,
Joe mógłby podobne zachowanie uznać jako zachętę do
dalszych pieszczot. Pomysł nie był najgorszy, ale wolała
nie ryzykować.
Popatrzyła, jak mężczyzna zwinął pierzynę i rzucił ją na
fotel.
- Co masz zamiar z tym zrobić?
- Zatrzymać.
- Zatrzymać?
- Uhm. Dam ją ojcu na gwiazdkę.
- Pomogę ci przy pakowaniu. - Wybuchnęła śmiechem,
po czym nagle spoważniała. Boże Narodzenie było dopiero
za pół roku. Czy do tego czasu będą się jeszcze spotykać?
Poczuła ulgę, gdy Joe nie odrzucił jej oferty. Podniósł
zestaw przyborów do haftowania i wyciągnął rękę w stronę
kobiety.
- Mogłabyś popracować, a ja zajmę się kontraktem.
Libby spojrzała z niechęcią.
- Po pierwsze, to mój kontrakt, a po drugie, praca nad
tym zajęłaby mi co najmniej tysiąc godzin.
- Jeśli zaczniesz teraz, pozostanie tylko dziewięćset
dziewięćdziesiąt dziewięć.
- Wcale mnie to nie pociesza.
- Najdłuższy marsz zaczyna się od jednego kroku.
- A każdy domorosły filozof zaczyna od cytowania
innych. - Odłożyła zestaw na podłogę i wzięła do ręki
kontrakt.
- Pracując w ten sposób nie zdążysz z obrusem do zimy!
- Albo do roku dwutysięcznego. Popatrzmy. - Skupiła
uwagę na pierwszej stronie dokumentu.
- Skoro mamy kołdrę, to po prostu podpisz się na znak,
że wszystko w porządku - zaproponował Joe.
- Ty masz kołdrę - sprostowała Libby. - Ja wolałabym
dwanaście kompletów bielizny pościelowej.
- Może... - mruknął z namysłem. - Chociaż znając już
możliwości naszych ojców, byłbym ostrożny w wysuwaniu
takich żądań.
- To prawda - przyznała.
- I masz obrus. Wystarczy go wyhaftować.
- W wolnym czasie!
- Gdybyś nie pracowała, miałabyś mnóstwo wolnego
czasu.
- Następny punkt. - Zignorowała jego słowa. - Zga
dzamy się zamieszkać w centrum Nowego Jorku, tak?
- Tak - kiwnął głową.
- Pozostają więc tylko dzieci i moja praca.
- Sześcioro dzieci. - Joe oparł stopę o blat stolika.
- Joe, bądź rozsądny -jęknęła Libby. - To niemoralne
mieć więcej niż dwoje dzieci. Świat już i tak jest zatło
czony.
- Przekazując im w genach swoją inteligencję, możesz
być pewna, że któryś z twoich synów przysłuży się sprawie
ludzkości. Chcesz, aby to nie nastąpiło?
- Synów albo córek! Dziewczyny też mogą dokonać
wspaniałych odkryć. Poza tym twój wywód jest nielogicz
ny. W ten sposób moglibyśmy dochować się dwunastki.
- Dlaczego nie? - Błysnął oczyma. Libby wiedziała, że
wspominał wydarzenia ostatnich godzin. Jej brzuch rów
nież drgnął, lecz szybko opanowała swe uczucia.
- Nawet nie wiem, czy lubię dzieci - przyznała nie
ostrożnie i zaniepokoiła się, czy jej wypowiedź nie spowo
duje niechęci Joego, który najwyraźniej uważał, że każda
kobieta bezwarunkowo kocha wszystkie dzieci.
- A czego tu nie lubić?
Libby spojrzała na niego.
- Na początek brudnych pieluch, płaczu, ciągłego wo
łania o pokarm...
- Nonsens. Nie ma w tym nic strasznego - rzekł uspo
kajająco. - Mogę karmić je o drugiej w nocy. Jedna butelka
dziennie wystarczy.
- A resztę czasu mają głodować?
- Powiedziałem: jedna butelka dziennie. W pozosta
łych porach będziesz oczywiście karmić piersią.
- Dlaczego „oczywiście"? - parsknęła Libby.
- Ponieważ jest to najlepsze, zarówno dla dziecka, jak
i matki. W ten sposób prędzej uzyskasz sprawność i stan
zdrowia sprzed porodu.
- I będę mogła ponownie zajść w ciążę? - spytała
kwaśno. - Nie mam zamiaru karmić.
- Zobaczymy. - Joe wyszczerzył zęby.
- To niewola. Moja biedna kuzynka nie mogła wyjść
nigdzie na ponad dwie godziny, dopóki jej dzieci nie skoń
czyły ośmiu miesięcy życia. Nie chciały jeść z butelki.
- Spróbuj. Jeśli ci się nie spodoba, przejdziemy na kar
mienie butelką.
- Bez zastrzeżeń? - spytała spoglądając kosym okiem.
Nie bardzo wierzyła w jego słowa.
- Bez zastrzeżeń. - Rozprostował ramiona. - Jeśli bę
dziesz karmić wbrew sobie, to najbardziej odczuje to dziecko.
- Och... - Nie bardzo była zachwycona tym, co powie
dział. Miał całkowitą rację, ale nigdy nie przypuszczała, że
może powiedzieć to tak bez ogródek.
- Punkt dotyczący karmienia mamy z głowy. - Zapisała
kilka słów na marginesie. - Ale to nie rozwiązuje całej
sprawy. Nadal nie jestem pewna, czy lubię dzieci. Dotąd
nie interesowałam się nimi. Do rozpaczy doprowadzają
mnie zachwyty rodziców nad najprostszymi rzeczami ro
bionymi przez ich pociechy.
- A co myślisz o swych kuzynach, którymi mam zająć
się w przyszłym tygodniu?
- Nooo... - zamyśliła się Libby. - Lubię ich. W zasa
dzie - dodała, przypomniawszy sobie chwile, w których
naprawdę ich nie lubiła. - Ale nigdy nie byłam z nimi
dłużej niż przez weekend. Zwracałam ich rodzicom, gdy
stawali się zbyt uciążliwi. Komu zwrócę własne dzieci?
- Nie będziesz musiała - zapewnił ją Joe. - Zobaczysz,
pokochasz całą szóstkę.
- Parę. Zgodziłam się tylko na dwoje - odpowiedziała
zdecydowanie i pochyliła się nad umową.
- A jeśli będą dwie dziewczynki? - spytał.
- Przestań! W ten sam sposób mówiłeś, gdy chciałam
tylko jedno.
- I podziałało. - Parsknął śmiechem.
- Hm... Zgodziliśmy się, jeśli chodzi o wyznanie, ale
odłożyliśmy kwestię wykształcenia.
- Ty odłożyłaś - sprostował Joe. - Ja wiem, czego
chcę.
- Nie bacząc na to, czy masz rację- zaoponowała.
- Ważne, aby rozwijać wartości wyznawane w domu -
powtórzył wcześniejszy argument. - Szczególnie dotyczy
to nastolatków.
- Masz rację, ale niepotrzebnie generalizujesz całe za
gadnienie. Nasze dziecko może być szczególnie uzdolnio
ne, a wówczas zaistnieje konieczność zapewnienia mu spe
cjalnego wykształcenia.
- Możliwe - przyznał. - Zgódźmy się więc, aby do
matury dzieci uczęszczały do szkół katolickich. Uniwer
sytet wybierzemy później, zgodnie z wynikami ich edu
kacji.
- Do końca szkoły podstawowej. Potem wspólnie prze
dyskutujemy, co zamierzają robić dalej. Zanim przyjdzie
czas na wybór uniwersytetu, dzieci dorosną na tyle, aby
samodzielnie podjąć decyzję.
- Własne decyzje będą podejmować wtedy, gdy zaczną
na siebie zarabiać.
- Pieniądze nie mają znaczenia.
- Tylko wówczas, gdy jest ich dużo.
- Nie będę używać pieniędzy jako argumentu!
- Nikt cię o to nie pyta. Ja będę - warknął Joe.
- Nie! - rzuciła Libby, szybko pisząc na marginesie. -
Tylko do zakończenia nauki w szkole podstawowej.
- Ale...
- Dziś moja kolej na poprawki - przypomniała mu. -
Został jeden punkt: moja praca.
- Coś ci powiem. - Joe odchylił się w tył i spojrzał
w sufit. - Jeśli chcesz pracować, będę ci płacił za pełnienie
funkcji matki i żony.
- Nie. Mam zawód. Nie potrzebuję faceta, aby mnie
utrzymywał.
Joe próbował zaprotestować.
- Myślałem...
- Nie myślałeś. Nigdy nie myślisz ani nie zwracasz
uwagi na to, co mówię. A tłumaczyłam ci, że nie chodzi
o pieniądze. Praca sprawia mi satysfakcję. Pieniądze jej nie
zastąpią.
- To może zastąpią ją dzieci.
- W ogóle mnie nie słuchasz! - krzyknęła. - Ty!...
Przerwała i wzięła głęboki oddech. Zwykle była zrów
noważoną osobą, rzeczowo rozpatrującą argumenty roz
mówcy. Z pobłażaniem patrzyła na ludzi niezdolnych do
spokojnej dyskusji, używających krzyku do wyartykuło
wania swych racji. Joe wymykał się spod wszelkiej kontro
li. Rozmowa z nim nie była ćwiczeniem z logiki. Była
popisem bezradności.
- Wychowywanie dzieci nie zastąpi pracy zawodowej.
- Zmusiła się, żeby mówić spokojnie. - Ma swoje walory,
ale to nie to samo.
Pogratulowała sobie rozwagi. Ciągnęła dalej:
- Nie rozumiem twojej fascynacji biznesem, lecz nie
zmuszam cię, abyś porzucił pracę i pozostał w domu, z ro
dziną. Mimo że to właśnie ty domagasz się sześciorga
dzieci!
Joe uśmiechnął się z wyższością, co podniosło ciśnienie
jego rozmówczyni o co najmniej dwadzieścia jednostek.
- Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami...
- Nie było żadnych ustaleń! Dowiedziałam się tylko, że
zarabiasz więcej ode mnie!
- Dużo więcej.
- Świadczy to jedynie o tym - głos Libby drżał z pasji
- że w naszym społeczeństwie przykłada się różną miarę do
wartości wykonywanego zawodu.
- Wstydź się, Liberty Joy. - Mimo ponurej miny,
w oczach Joego błyszczały iskierki wesołości. - Obarczasz
społeczeństwo winą za swe frustracje.
- Frustracje?! - wybuchnęła. - Mówimy o pienią
dzach!
- Albo ich braku.
- Zmieniasz temat! Mówimy o mojej pracy!
- Jak źle jest opłacana.
- Nie jest źle opłacana! - Libby straciła panowanie nad
sobą. - Jedynie w porównaniu z zarobkami... - Przerwała
gwałtownie.
- Zachłannej kapitalistycznej pijawki? - spytał niewin
nie Joe.
- Dość tego! - Z trzaskiem odstawiła kubek z kawą
i zerwała się z miejsca. - Nie wiem, dlaczego tak się przej
muję. Nie chcesz żadnej dyskusji. Śmiejesz się ze wszy
stkiego, co mówię. Nie pragniesz kompromisu! - rzuciła
mu prosto w twarz. - Pragniesz mojej bezwarunkowej ka
pitulacji. Znajdź ją gdzie indziej!
Chwyciła torebkę i wybiegła z mieszkania, nie zważając
na nieśmiałe protesty mężczyzny. Nie czekała na windę.
Zbiegła schodami jedenaście pięter w dół. Gdy wpadła do
holu, nieoczekiwanie wylądowała wprost w rozwartych ra
mionach Joego.
Cofnęła się, rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i ruszyła
w stronę drzwi, ignorując zaciekawione spojrzenie portiera.
- Libby, posłuchaj. - Joe szedł tuż obok.
W odpowiedzi uniosła dumnie głowę. Była już prawie
przy wyjściu, gdy chwycił ją za ramię i wepchnął w nie
wielkie drzwi po lewej stronie.
- Co ty wyprawiasz? - Spojrzała wymownie na jego
dłoń spoczywającą na jej ramieniu.
- Garaże są w podziemiach.
- I co z tego? Przyjechałam taksówką. Razem z pierzyną.
- Nie mieszaj tego do kłótni - odparł chłodno.
- Dobrze - rzuciła ostro. - Przypuszczam, że masz
spore doświadczenie, jak prowadzić kłótnię. Ja zwykle
miałam do czynienia z racjonalnie myślącymi ludźmi...
- Racjonalnie myślącymi?! Chyba byli martwi, jeśli
w milczeniu przyjmowali twoje zachowanie.
- Mówiłam ci...
- A ja ci teraz mówię - przerwał zdecydowanym tonem
- że nie pozwolę, abyś włóczyła się o zmroku po Nowym
Jorku, w dodatku obrażona na cały świat.
- Obrażona?!
- Zupełnie po dziecinnemu. - Sprowadził ją w dół
schodów.
- Nie jestem obrażona.
- Nie? - Spojrzał z kpiącym uśmiechem. - W takim
razie świetnie potrafisz udawać.
- Jestem po prostu zła! - zawołała Libby. - Wściekła na
twój głupi, bezsensowny upór i ignorancję.
- Dziwne, jak intelektualiści łatwo tracą panowanie nad
sobą stając przed niewielkimi problemami, podczas gdy
taki biedny biznesmen, jak ja, musi z wyobraźnią patrzeć
w przyszłość i przewidywać rozmaite konsekwencje.
- Tak jesteś zadufany w swej męskości, że nawet nie
zdajesz sobie sprawy, jak denerwujesz innych.
- Mów dalej, jeśli sprawia ci to ulgę. - Wepchnął ją do
samochodu.
Libby nie czuła się lepiej. Szybko zapięła pas, nie chcąc
pomocy ze strony swego towarzysza. W obecnym stanie
wolała, aby jej nie dotykał. Kto wie, co by się stało?
Wcisnęła się w oparcie fotela i zamknęła oczy, aby choć
w ten sposób odgrodzić się od ewentualnych uwag Joego.
Była jednak zdziwiona jego milczeniem. Zdawał się nie
zauważać jej obecności, całą uwagę skupiwszy na prowa
dzeniu pojazdu.
Zanim zatrzymał samochód w niedozwolonym miejscu
opodal budynku, w którym mieszkała, gniew Libby znik
nął bez śladu. Odpięła pas bezpieczeństwa i niepewnie
spojrzała na mężczyznę. Obserwował we wstecznym lu
sterku nadjeżdżające pojazdy. Najwyraźniej nie miał za
miaru wysiąść. Libby wzięła głęboki oddech i otworzyła
drzwiczki. Zawahała się chwilę.
- Dobranoc - wykrztusiła i wyskoczyła z auta.
Nie odpowiedział, lecz zaczekał, aż wejdzie do budyn
ku, po czym odjechał.
Libby samotnie poczłapała w stronę swego mieszkania.
Wbrew woli głowę miała wypełnioną rozmaitymi myślami.
Widok pustego miejsca w salonie, gdzie niedawno leżała
różowa pierzyna, wywołał niepokojące wspomnienia.
Podeszła do barku i nalała sobie szklankę whisky, po
czym poszła do kuchni, aby poszukać lodu. Przypomniała
sobie ostatnią wizytę Joego, więc szybko wróciła do pokoju
i wyjęła z torebki kontrakt. Dopisała żądanie, aby jej mąż
zawsze sprzątał po sobie.
- Właśnie - mruknęła i odłożyła dokument na stolik. -
Ten facet mnie wkurza.
Pociągnęła spory łyk bursztynowego płynu, nawet nie
zauważając jego smaku i mocy. Skrzywiła się na widok
własnego odbicia w lustrze. Oczy błyszczały jej dziko,
a włosy stanowiły zbitą, skotłowaną masę.
- Co się ze mną dzieje? - spytała samą siebie i opadła
na kanapę. Zamknęła oczy i powoli policzyła do dziesię
ciu. Nie pomogło. Myśli wirowały jej pod czaszką niczym
płyta na przyśpieszonych obrotach. Dlaczego? Dlaczego
pozwoliła, aby Joe zniszczył jej chłodny i intelektualny
stosunek do życia?
Westchnęła, nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi. Przed
oczyma wyobraźni stanęła jej sekwencja ich miłosnej przy
gody. Wyraz twarzy kobiety uległ zmianie. Rozmarzona,
wcisnęła się głębiej w materac. Czuła w dole brzucha roz
koszne ciepło. Z trudem otrząsnęła się ze wspomnień.
Dziecinny w zamyśle spisek niezadowolonych ojców
nieoczekiwanie nabrał nowych kształtów.
- Sama to sobie zawdzięczasz. - Libby złożyła ciężar
winy na własne barki. - Tak bardzo chciałaś spotkania, że
nie miałaś czasu na zastanowienie. Owinęłaś się w kołdrę
i przemierzyłaś miasto, aby dopiąć celu.
Nagle przypomniała sobie, że we wtorek powinna do
starczyć czwórkę swych małych kuzynów do mieszkania
Joego. Ciekawe, czy on nadal miał na to ochotę. Jeśli nie...
Tę sprawę należało wyjaśnić. Będzie musiała do niego
zadzwonić. Ale nie dzisiaj. Nie chciała stwarzać pozorów,
że żałuje swego zachowania. Zresztą naprawdę nie żałowa
ła swych słów, a jedynie sposobu, w jaki je wypowiedziała.
Nie powinna była wrzeszczeć jak zazdrosna żona. Wciąż
miała w uszach piskliwy dźwięk swego głosu. W ciągu
kilku tygodni Joe Landowski zniszczył coś, nad czym pra
cowała przez trzydzieści lat swego życia.
ROZDZIAŁ
9
W poniedziałek wieczorem Libby leżała wygodnie na
podłodze swego salonu na wprost wentylatora i próbowała
przemyśleć najbliższą rozmowę z Joem. Musiała go zapy
tać, czy nadal ma zamiar zaopiekować się jej kuzynami.
Zadanie okazało się trudniejsze niż przypuszczała. Każde
zdanie, jakie ułożyła, brzmiało fałszywie lub zbyt ulegle.
- Musisz w końcu coś wymyślić - powiedziała w stronę
sufitu. Przewróciła się na brzuch i zerknęła na kanapę. Jutro
przed śniadaniem powinna odebrać chłopców. Jeśli Joe
zrezygnował, jeszcze dziś powinna zawiadomić o tym Eli-
sabeth.
- Cholera! - Usiadła i oplotła kolana rękami. Niepew
ność była dla niej czymś nowym... i nieznośnym. Zwykle
doskonale potrafiła kontrolować własne myśli.
Zasłoniła oczy dłonią. Wydarzenia w sypialni Joego by
ły jednym wielkim błędem. Chociaż nie to dręczyło ją
najbardziej. Po prostu nie wiedziała, w jaki sposób ten fakt
wpłynął na ich wzajemne kontakty. Westchnęła boleśnie.
Przecież właśnie dlatego wrzeszczała i zachowywała się
jak idiotka.
Obawiała się, że milczenie Joego jest potwierdzeniem
jej domysłów. Od trzech dni nie dawał znaku życia. Pra
wdopodobnie zapomniał o niej i o kontrakcie.
- A może nie? - próbowała dodać sobie otuchy. Trzy
dni to niewiele. Zawsze wspominał, że do późna pracuje
nad projektem do nowej kolekcji. Jego milczenie mogło nie
mieć nic wspólnego z tym, że zostali kochankami. Jeśli
nadal nimi byli. Co czyni kobietę i mężczyznę parą kochan
ków? Jedynie wspólnie spędzona noc?
W końcu ona i Joe mieli sobie więcej do zaoferowania.
Łączyło ich poczucie humoru, zasady moralne i wyznanie.
Jednakowo lubili filmy Chaplina i kryminały Agathy Chri
stie. Czy to wystarcza, aby być kochankami?
- Do diabła! - zerwała się na nogi i spojrzała na stojący
w zasięgu ręki telefon. Coś musiała zrobić. Coś oprócz
rozczulania się nad sobą.
Wzięła głęboki oddech i sięgnęła po słuchawkę, gdy
aparat nagle zaterkotał. Serce Libby załomotało z przeraże
nia. Wytarła o dżinsy spocone dłonie. To na pewno Joe.
Wiedziała. Dzwoni z informacją, że nie będzie się opieko
wał chłopcami. Drżącą ręką odebrała telefon.
- Halo.
Usłyszała głęboki głos Joego. Zrobiło się jej niedobrze.
- Libby, jesteś tam? - spytał niecierpliwie mężczyzna.
- Oczywiście. Jestem. Czego chcesz? - Zdecydowała
pominąć konwencjonalne grzeczności i przejść od razu do
sedna sprawy. Jeśli miała zostać potraktowana tak, jak
Myrna, wolała to wiedzieć od razu.
- Pokazać ci coś.
- Przez telefon? - Poczuła, jak ogromny ciężar spada
jej z serca. Joe nie chciał zakończenia ich związku. Zacho
wywał się normalnie. W każdym razie jak na niego.
- Nie bądź bardziej uciążliwa niż zazwyczaj. Przyjadę
za dwadzieścia minut. - Połączenie zostało przerwane,
a Libby wciąż stała, trzymając słuchawkę. Joe ani słowem
nie wspomniał o jej ostatnim zachowaniu. To dobrze. Ale
nie wspomniał również o innym, nieco wcześniejszym
zdarzeniu. Czy o tym także należało zapomnieć? Czy
chciał to wymazać z pamięci?
Powoli odłożyła słuchawkę na widełki. Próbowała ze
brać myśli. Mężczyźni są mniej skłonni do objawiania
swych uczuć niż kobiety. Poza tym to ona nie dała mu dojść
do słowa, gdy po przebudzeniu chciał coś powiedzieć. Nic
dziwnego, że zaczął postępować jak dawniej.
Ciekawe, co chciał jej pokazać? Pewnie kolejny „pre
zent" od ojców. Cokolwiek to było, nie mogło być gorsze
niż różowa pierzyna. Z lekkim sercem Libby wbiegła do
kuchni, aby zaparzyć kawę i ukryć resztki ciasta przyrzą
dzonego z torebki. Zrobiła je wczoraj, w odruchu nieuzasa
dnionego buntu.
Kwadrans później otworzyła drzwi. W progu stał Joe.
Naprawdę nie zwlekał z przyjazdem.
- Gotowa? - Z niechęcią spojrzał na jej dżinsy, lecz
powstrzymał się od komentarza.
- Do czego? - popatrzyła na jego puste ręce.
- Mówiłem, że chcę ci coś pokazać.
- Więc pokaż.
- Nie tutaj. Chodź. Zostawiłem samochód na parkingu
pod budynkiem.
Libby chwyciła torebkę i dwukrotnie sprawdziła, czy do
brze zamknęła drzwi. Dogoniła Joego w połowie korytarza.
Weszli do mrocznego wnętrza garażu. Libby po raz pier
wszy od kilku dni widziała Joego i chciała w pełni nacieszyć
się jego obecnością. Pomógł jej wsiąść do swego ferrari.
Obserwowała jego ruchy - skoordynowane, miękkie, nieomal
kocie. Kobieta przymknęła oczy. W wyobraźni ponownie zo
baczyła grę mięśni rysujących się pod jego nagą skórą.
Jej ciało zalała fala uczucia. Oddech stał się szybszy.
Zapach wody po goleniu drażnił nozdrza i mącił myśli.
- ... prawu, nie mówiąc już o zdrowym rozsądku. -
Jedynie koniec wypowiedzi Joego przebił się przez mgłę
spowijającą jej umysł.
- Słucham? - Spojrzała na niego.
- Mówiłem, żebyś zapięła pas bezpieczeństwa. - Sięg
nął w jej stronę. - Chwileczkę, zaplątał się.
- Mogę... - Zanurzyła się głębiej w siedzenie, aby zro
bić mu miejsce. Biodrem dotykał mocno jej uda i nawet
przez podwójną warstwę materiału czuła ciepło bijące od
jego ciała. Poczuła nagłą potrzebę bardziej intymnego kon
taktu. Wstrząsnął nią dreszcz pożądania.
- Już. - Zamek pasów bezpieczeństwa szczęknął głoś
no w otaczającej ich ciszy. Wracając na swe miejsce, Joe
dotknął przypadkowo miękkich piersi kobiety.
Westchnęła gwałtownie, po czym wstrzymała oddech.
Siedziała nieruchomo, jak gdyby pragnąc zatrzymać ślad
jego dotyku.
- W porządku? - spytał.
- Jak najbardziej. - Musnął ustami jej ucho.
Libby poczuła, jak zarost mężczyzny drapie ją lekko w po
liczek. Czułość jego pieszczot spowodowała natychmiastową
reakcję. Poddała się bez oporu. Potrzebowała tego.
- Smakujesz niczym ciasto nasączone rumem - mruk
nął, łagodnie chwytając zębami koniec jej ucha. Libby
wyprężyła ciało i odchyliła głowę, ośmielając usta mężczy
zny do dalszych karesów. Przesunęła dłońmi po jego mu
skularnych ramionach, czując twardość bicepsów i mięśni
grzbietu. Wplątała palce w jego włosy.
Joe zaczął delikatnie całować jej usta.
- Nie tak... - szepnęła i poruszyła się niespokojnie.
- Nie tak? - spytał Joe. - A jak? Może w ten sposób? -
Nagłym ruchem wsunął dłoń pod jej bluzę i chwycił nagą
pierś.
- Tak! -jęknęła Libby, nawet nie próbując ukryć swych
uczuć.
Jakby nagradzając jej szczerość, Joe sięgnął rozchylo-
nymi ustami ku jej wargom. Libby poczuła żar jego odde
chu. Z jękiem pożądania przechyliła się w stronę mężczy
zny. Jej niefortunny ruch spowodował zwolnienie ręcznego
hamulca.
- Cholera! - zawołał Joe, chwytając w dłonie kierowni
cę. Zatrzymał toczący się pojazd.
Libby zareagowała z mniejszym pośpiechem. Zamruga
ła powiekami, próbując przywrócić oczom ostrość widze
nia. Całe jej ciało pulsowało nie zaspokojoną namiętnością.
- Samochód nie jest najwygodniejszym miejscem do
miłości - uśmiechnął się Joe.
Libby odpowiedziała mu również uśmiechem. Pochylił
głowę i złożył gorący pocałunek na jej nagiej piersi. Nawet
nie zauważyła, kiedy niemal do ramion podciągnął jej bluzę.
Joe uniósł się z wolna.
- Muszę ci coś powiedzieć - odezwał się miękko. -
Jesteś wystarczająco niepokojącym zjawiskiem, gdy z tobą
rozmawiam, a cóż dopiero mówić o twoim ciele.
Ona była niepokojąca! Chyba nigdy nie przeglądał się
w lustrze.
- Libby... - Rzucił jej dziwnie niepewne spojrzenie. -
Jeśli chodzi o nasze poprzednie spotkanie...
- Im mniej będziemy o tym mówić, tym lepiej - prze
rwała gwałtownie.
- Zgoda, ale mimo wszystko chcę, abyś wiedziała, że
nie miałem zamiaru cię zdenerwować. Nie wiedziałem, że
mówisz poważnie, dopóki nie straciłaś cierpliwości.
- Nie ma sprawy. Dokąd jedziemy? - Zdecydowanie
wolała zmienić temat.
- To niespodzianka. - Spojrzał w lusterko i włączył za
płon.
Libby wykorzystała czas podróży, aby uspokoić roztrzę
sione nerwy. Na ulicach panował tłok, który zmniejszył się
dopiero, gdy dojechali do Trzydziestej Ósmej Ulicy, w po
bliże Park Avenue. Wówczas też zauważyła, że nie jadą do
mieszkania Joego. Właśnie miała zapytać o cel przejażdżki,
gdy samochód stanął opodal niewielkiego, pokrytego so
czystą zielenią skweru.
- Jak tu pięknie. - Libby spojrzała na kilkuletniego
brzdąca, bawiącego się w trawie pod czujną opieką ele
gancko ubranej starszej kobiety. Wokół dumnie piętrzyły
się stare, doskonale utrzymane budynki. To był Nowy Jork,
jakiego dotąd nie znała.
- Właśnie - mruknął Joe z wzrokiem utkwionym w jej
twarzy.
- Gdzie jesteśmy? - Nie chciała jego ponownej pomo
cy i szybko wysiadła.
- Murray Hill. - Wskazał na duży budynek, przed któ
rym stali. - To właśnie chciałem ci pokazać.
- Dom z czerwonej cegły? - Libby przyglądała się
z ciekawością. Był dużych rozmiarów. Piętrowy, z zago
spodarowanym poddaszem. Szerokie schody prowadziły
w stronę połyskujących czarnych drzwi ozdobionych bły
szczącą kołatką. Po prawej stronie widniało sześć okien, po
lewej cztery. Wszystkie zasłonięte były ciężkimi kotarami,
jak gdyby lokatorzy pragnęli się odgrodzić od otaczającego
ich świata.
- Kto tu mieszka? - spytała Libby, zaskoczona tym, że
jej towarzysz, zamiast zastukać, wyjął z kieszeni klucz
i włożył go do zamka.
- W tej chwili nikt. Przyjaciel mojego ojca odziedziczył
dom po swojej matce.
- Matce? - Weszli do wnętrza. - Ile lat ma przyjaciel
twojego ojca?
- Są niemal rówieśnikami. - Joe przekręcił wyłącznik,
ale nic nie nastąpiło.
- Nie ma prądu?
- Raczej żarówek. - Mężczyzna wszedł do ogromnego
salonu i włączył niewielką lampkę ustawioną na marmuro-
i
wym stoliku. Zapaliła się, lecz słaba, dwudziestopięciowa-
towa żarówka dawała niewiele światła.
- Spróbuj rozsunąć kotary - zaproponowała Libby.
Joe spełnił jej prośbę. Kobieta zakasłała, gdyż z aksa
mitnej materii uniósł się obłok kurzu.
- Ile lat miała starsza pani, która tu mieszkała?
- Ponad dziewięćdziesiąt, lecz ostatnie dziesięć spędzi
ła przykuta do łóżka.
- A wówczas gospodyni przestała sprzątać parter? -
domyśliła się Libby.
- Na to wygląda. - Joe wytarł zakurzone ręce o dżinsy.
- Gdy Farkie o tym opowiadał...
- Kto?
- Przyjaciel taty, Farkie Worthington. To skrót od Far-
ąuahar.
- A myślałam, że Liberty to już szczyt pomysłowości -
zachichotała Libby.
- Farkie ma zamiar sprzedać ten dom, więc pomyśla
łem, że może chciałabyś go zobaczyć.
Dlaczego? - chciała zapytać, lecz odłożyła dalszą inda
gację na później. To, że Joe przywiózł ją do tego domu,
jeszcze nic nie oznaczało. Mógł sądzić, że chciałaby zoba
czyć autentyczną posiadłość. A było na co popatrzeć.
- Mogę się rozejrzeć?
- Oczywiście. Nikogo tu nie ma. Nawet dozorcy.
Libby odeszła w głąb mrocznego pokoju, zajrzała do
zastawionego półkami pełnymi książek gabinetu, pięć razy
większego od jej własnego, oraz do zaskakująco niewiel
kiej jadalni. Minęła dwa małe pokoje i na koniec weszła do
kuchni.
- O mój Boże! Co za bałagan! - skrzywiła się na widok
zalanego wodą sufitu i porysowanej podłogi. Na stole
wciąż walały się resztki jedzenia, a drzwiczki szafek były
pootwierane. - Tu jest mniej miejsca, niż u mnie! I nie ma
spiżarni.
- Jest obok. - Joe wskazał na drzwi po lewej stronie.
Libby zajrzała do środka. Sięgające sufitu półki zastawione
były zakurzonymi butelkami i słoikami. Powietrze wypeł
niała woń pleśni.
- Co jest za tymi drzwiami? - wskazała na przeciwległą
ścianę.
- Jedne prowadzą do piwnicy, a te po prawej do sporej
stróżówki. Jak ci się podoba całość? - Joe próbował oprzeć
się o stół, ale spojrzawszy na brudny blat zrezygnował
z tego zamiaru.
- Myślę, że nic się tu nie zmieniło od lat dwudziestych.
- Libby zerknęła na zardzewiały zlew. - Przede wszystkim,
czy spostrzegłeś brak ubikacji?
- Fakt. To mógłby być kłopot. - Oczy błyszczały mu
rozbawieniem. - Czy masz jeszcze jakieś uwagi?
- Na początek należałoby wysprzątać kuchnię, roz
bić ścianę stróżówki i całość przebudować. W ten spo
sób powstałaby duża kuchnia połączona z jadalnią. Co
jest z tyłu domu? - Odchyliła kawałek zielonej folii za
słaniającej okno i wyjrzała na otoczone ceglanym mu
rem podwórko.
- Znakomicie - westchnęła. - Jest miejsce na werandę
i niewielki ogródek.
- Oraz piaskownicę i huśtawkę.
- Dla sześciorga dzieci - dodała. Hipotetyczne dzieci
Joego jakoś dziwnie pasowały do tego domu. - Przy okazji,
gdyby rozbić ścianę między tymi małymi pomieszcze
niami, powstałby świetny pokój zabaw.
- Pod warunkiem, że nie jest to ściana nośna - wy
szczerzył zęby Joe.
- Mogę zajrzeć na górę?
- Oczywiście. Tam są schody. - Wskazał na niewielkie
drzwi, których przedtem nie zauważyła. Libby podeszła
i zatrzymała się w progu.
- Ktoś mógłby tu skręcić kark - powiedziała patrząc na
strome stopnie, ledwo widoczne w półmroku.
- Pierwotnie były to schody dla służby, więc nie kłopo-
' tano się o ich jakość. - Położył uspokajająco rękę na jej
plecach i pomógł wejść na górę.
Z sufitu zwisała naga żarówka, słabo oświetlając wnę
trze korytarza. Na ścianach położono tapety, z ledwo wido
cznymi - po upływie pięćdziesięciu lat - czerwonymi
kwiatami na kremowym tle. Drewniana podłoga nosiła
ślady głębokich zarysowań.
- Ten dom jest niesamowity. - Libby poczęła otwierać
kolejne drzwi.
- Dlaczego?
- Z zewnątrz jest w doskonałym stanie. Świeżo poma
lowany, z nowoczesnymi oknami, znakomicie utrzymany,
ale wewnątrz... - Wskazała na niewielki pokoik wypełnio
ny tekturowymi pudłami. - Wewnątrz wygląda, jakby ktoś
usiłował za wszelką cenę zachować swój dobytek.
- Pozory mylą. Podobnie jak Farkie, jego matka była
multimilionerką, ale nie wpuszczała go do wnętrza domu.
Zajął się więc ścianami budynku, bo tylko tyle mógł zrobić.
- Smutne. Czy... - Po otworzeniu kolejnych drzwi Lib
by nagle urwała.
- O rety! - jęknęła na widok głębokiej, zabytkowej
wanny, obudowanej mahoniowym drewnem. - To oczywi
ście też wymaga remontu, ale pod warunkiem, że zachowa
my urok tego miejsca.
- Jaki urok? - spytał Joe krztusząc się kurzem.
- Ma wiele uroku - stwierdziła Libby. - Potrzebuje
jedynie renowacji. Podobnie jak sypialnie. Po wybiciu kil
ku ścian powstaną przepiękne pokoje.
- Ale potrzebujemy sześciu sypialni dziecięcych.
- Powiedziałam, dwa spore pokoje. - Libby przetarła
zakurzoną szybę i spojrzała na ogród. Na czym polegała
gra Joego? Mówił, jakby rzeczywiście miał zamiar kupić
ten dom i przebudować go. Czy w dalszym ciągu bawiło go
„wypełnianie kontraktu"? Czy rozważał zakup nierucho
mości jako dobrą inwestycję, czy miał zamiar dokuczyć
ojcu? Libby bała się wypowiedzieć na głos swe pytania.
Przysunęła twarz bliżej szyby, zagarniając kurz czołem,
i poszukała wzrokiem dachu.
- Parter jest większy. To dach kuchni?
- Chyba tak. Wiesz co? Moglibyśmy założyć tam szy
by, niczym w pracowni malarskiej.
- Brzmi cudownie - powiedziała niezdecydowanie,
niepewna swej roli w jego planach. Czyżby uważał, że po
wspólnie spędzonej nocy należą się jej pewne względy?
Była na to zbyt dumna. Poza tym kto chciałby męża o tak
staroświeckich poglądach? Co miała więc począć? Wspo
mnienie jego pieszczot rozpaliło jej krew i wywołało ru
mieniec na twarzy. Pragnąc się uspokoić odetchnęła głębo
ko i połknęła solidną porcję kurzu. Zaniosła się kaszlem.
- Proszę. - Joe wręczył jej czystą chusteczkę, pachnącą
niezwykle drogą wodą kolońską. - Wytrzyj twarz. Łzy
rozmazały kurz.
Libby potarła policzki, zostawiając ciemne smugi pod
oczami.
- Może powinnam się umyć?
- Nie tutaj - odpowiedział. - Nie ma wody. Chodź,
pojedziemy do mnie i opowiesz o dzieciach, którymi mam
się jutro zająć.
- O czym tu opowiadać? - zdziwiła się, gdy schodzili
ze schodów. Głęboko ukryła zadowolenie, że nie zapo
mniał o ich umowie. - Czwórka chłopców w wieku dwóch,
czterech, pięciu i siedmiu lat. Chyba nie masz zamiaru
powiedzieć, że praca nad projektem nie pozwoli ci na
opiekę nad nimi? - spytała podejrzliwie.
- Nie. - Joe wyglądał na urażonego. - Zgodziłem się
i dotrzymam słowa. Chcę ci udowodnić, jak wdzięcznym
zajęciem jest opieka nad dziećmi.
Wyszli na zewnątrz.
- Poza tym - dodał, przekręcając klucz - zabrałem
z biura cały projekt. Gdy ich nakarmię, będą spokojni aż do
obiadu. Niech wezmą ze sobą jakieś zabawki.
- Dobrze - Libby nie wspomniała, jak wyglądają ulu
bione zabawki jej kuzynków. Miała taki zamiar, ale pomy
ślała, że Joemu należy się dobra lekcja życia. Może w ten
sposób zmieni swe przekonania.
- Rety! - Siedmioletni Todd rozejrzał się po eleganc
kim holu budynku, w którym mieszkał Joe, i zatrzymał
wzrok na postaci portiera. - On musi być tak bogaty, jak
niektórzy faceci w telewizji.
- Bredzisz - odparł pięcioletni Tom. - Jak byłby tak
bogaty, to po co miałby się nami opiekować?
- Mówiłam wam - Libby ustawiła torbę z zabawkami
przy ścianie windy i poprawiła trzymanego na ręku dwulat
ka imieniem Timmy. - Pan Landowski chce mi pomóc.
I nigdy nie wolno robić uwag na temat pieniędzy lub ich
braku. To... - przerwała i spojrzała na wypchany policzek
pięcioletniego Teddy'ego. - Skąd to masz?... Czekolada!
Skąd wziąłeś czekoladę o wpół do ósmej rano?
Zaczęła szukać w torebce chusteczki.
- Dała mi ją miła pani w autobusie.
- Co? - jęknęła Libby. - Wiesz przecież, że nie wolno
brać słodyczy od nieznajomych.
- Nie... - Teddy przybrał minę niewiniątka. - Nigdy
nie biorę, kiedy jestem sam. A teraz nie byłem. Ty i Timmy
siedzieliście z przodu.
Niewzruszona jego logiką, Libby ścierała czekoladę
z twarzy malca.
- Czy on ma służących? - spytał Todd.
- Tylko gospodynię. - Libby rozwiała jego złudzenia.
- Czy oddał swą duszę? - szepnął nagle Tom.
Libby nie zrozumiała.
- Słucham?...
- Siusiu - pisnął Timmy.
- O, nie. Nie masz pieluszki? - Libby wpadła do windy,
popychając przed sobą pozostałą trójkę.
- Wytrzymaj, Timmy - poprosiła. Chciała, żeby Joe
otrzymał nauczkę, ale dopiero wtedy, gdy ona będzie już
w pracy.
- Mama mówi, że on nigdy nie nauczy się wołać, jak
będzie nosił pieluszki - poważnie zabrał głos Todd.
- Bardziej boję się o własne bezpieczeństwo - za
mruczała Libby. Winda zatrzymała się na jedenastym
piętrze.
- Siusiuuu! - zawołał Timmy.
- Jeszcze chwileczkę. - Libby popędziła w stronę mie
szkania Joego i załomotała w drzwi.
Po chwili, która zdawała się nie mieć końca, w progu
stanął Joe. Rozpięta na piersiach koszula ukazywała jego
pociągającą muskulaturę, ale Libby miała teraz na głowie
inne zmartwienie.
- Musimy skorzystać z toalety.
- Czujcie się jak u siebie w domu! - krzyknął za nią.
Pięć minut później Libby wróciła do salonu w towarzy
stwie szczęśliwego Timmy'ego. Joe siedział półnagi po
środku dywanu, otoczony chłopcami.
- Co się tu dzieje?
- Chcieliśmy zobaczyć, którędy ją wyjmują - powie
dział Todd - ale nie widać różnicy.
- Co wyjmują?
- Duszę.
- Co?
- Powiedziałaś przecież, że ma gospodynię - odparł
Todd, jakby to wszystko wyjaśniało.
- Joe, czy mógłbyś mi powiedzieć, o co tu chodzi?
- Skąd mam wiedzieć? To twoi kuzyni, otoczyli mnie
i poprosili, żebym zdjął koszulę.
- I zrobiłeś to?
- Przecież nie żądali niczego strasznego. - Wzruszył
ramionami. Libby z fascynacją obserwowała ruchy jego
mięśni. - Ale chyba są zawiedzeni.
Libby była przeciwnego zdania. Wcale nie odczuwała
zawodu. Stłumiła jęk ryzygnacji, gdy mężczyzna ponow
nie się ubrał. Obróciła się w stronę chłopców.
- Co ma z tym wspólnego gospodyni?
- Mama powiedziała, że oddałaby duszę diabłu za go
spodynię, która zechciałaby u nas pracować, a ponieważ
on ma gospodynię, to chcieliśmy zobaczyć, którędy diabeł
zabrał mu duszę -jednym tchem wyrecytował Tom.
- To tylko taka przenośnia - usiłowała wytłumaczyć im
Libby, a tymczasem Joe wybuchnął donośnym śmiechem.
- Mama chciała przez to powiedzieć, że bardzo cieszyłaby
się z pomocy gosposi. Nikt nie musi naprawdę oddawać
duszy diabłu.
- Naprawdę? - nie dowierzał Todd.
- Naprawdę - powtórzyła Libby i odwróciła się w stro
nę Joego. - Pozwól, że przedstawię ci twoich gości. To są
Todd, Tom, Ted i Timmy. - Pogładziła malca po włosach. -
Chłopcy, to jest pan Landowski.
- Dzień dobry - odpowiedzieli chórem, najwyraźniej
pamiętając nauki matki.
- Posiedźcie chwilę, muszę skończyć ze śniadaniem. -
Joe wskazał na kanapę.
Libby chciała go przestrzec, że chłopcy raczej nie będą
cicho, ale ugryzła się w język. Niech sam się dowie.
- Jest tu telewizor? - spytał Tom.
- Oczywiście. - Joe otworzył drzwi szafki odsłaniając
dwudziestopięciocalowy ekran i, co ważniejsze z punktu
widzenia chłopców, magnetowid.
- O raju! - błysnął oczami Todd. - Co można w to
włożyć?
- Popatrzmy... - Joe uchylił drzwi innej szarki, zawie
rającej imponującą kolekcję kaset. Spojrzał na osłupiałych
gości, po czym odwrócił wzrok w stronę filmów. - Może
którąś część przygód Muppetów? Mam wszystkie trzy.
- Naprawdę? - zdziwiła się Libby.
- Uhm. Lubię Muppety - przyznał Joe.
- Ja też. Najbardziej Gonza.
- To dla dzieciaków - parsknął pogardliwie Todd. -
Chcemy prawdziwy film. Z mnóstwem akcji.
- To znaczy ze sporą ilością krwi i efektów specjalnych
- wyjaśniła Libby.
- Nie będą potem mogli zasnąć - odparł Joe.
Libby spojrzała na niego ze współczuciem. Nic a nic nie
znał się na dzieciach.
- Może... - przeczytała kilka tytułów - ten?
- „Władca Pierścieni"? - Joe niepewnie popatrzył na
swych małych gości.
- Puść - nalegała Libby. - To ich zajmie.
- Skoro tak uważasz... - Niezupełnie przekonany włą
czył magnetowid. - O której wychodzisz?
Libby zerknęła na zegarek.
- Wykład zaczynam dopiero za godzinę. Posiedzę jeszcze
chwilę, na wypadek, gdyby chłopcy uznali cię za dziwaka.
- Mnie? Za dziwaka? - Joe rzucił jej pobłażliwe spo
jrzenie. - Mówisz, jakby twoi kuzynowie potrafili zmusić
doktora Spocka do zmiany profesji.
- Skądże, to najzupełniej normalni kilkuletni chłopcy -
próbowała przekonać samą siebie. W końcu, przy swym
niewielkim doświadczeniu, czego mogła być pewna?
- Śniadanie prawie gotowe. - Joe włożył pokrojony bo
czek do kuchenki mikrofalowej i rozbił na patelni kilka jajek.
Libby z rozkoszą wciągnęła nosem smakowity zapach.
Zauważyła, że na stole stoi sześć nakryć. Zrobiło się jej
bardzo miło. Najwyraźniej wszelkie kłopoty miała już za
sobą.
Nalała sobie filiżankę kawy i obserwowała krzątaninę
Joego. Rzadko miała czas, aby zjeść prawdziwe śniadanie.
- Zawołaj chłopców, ja otworzę sok pomarańczowy.
- Dobrze. - Malcy siedzieli z wzrokiem wlepionym
w telewizor. Wyłączyła magnetowid, kazała im umyć ręce
i wróciła do kuchni.
Chłopcy wkroczyli tam pół minuty później, co pod zna
kiem zapytania stawiało czystość ich rąk, lecz powstrzyma
ła się od komentarzy. Nie miało to sensu. Posadziła Timm-
y'ego na krześle i zwróciła się do pozostałych.
- Siadajcie.
- Możemy jeść przed telewizorem? - spytał Todd.
- Nie. - Sucha odpowiedź Joego najwyraźniej ich za
skoczyła. Ale tylko na chwilę.
- Nie chcemy przegapić najważniejszych scen filmu -
spróbował Tom.
- Nie przegapicie - wyjaśniła Libby. - Włączę dokład
nie w tym samym miejscu, w którym przerwaliście ogląda
nie. Teraz usiądźcie.
- Nie jestem głodny - zamruczał Teddy. - Najadłem się
czekoladą.
- To opowiedz coś, gdy my będziemy jedli. - W głosie
Joego nie było ani odrobiny współczucia.
- Mama mówi, że dzieci powinno być widać, a nie
słychać - rezolutnie odpowiedział Todd.
- Zgadzam się - skinął głową Joe. - Słuchając cię,
w pełni podzielam jej zdanie.
- Chcę chrupek! - chlipnął Timmy. - Nie tego! - Spo
jrzał na swój talerzyk.
- Jajka na boczku są niedobre? - Joe popełnił poważny
błąd, dając się wciągnąć w dyskusję.
Libby nauczona wieloma równie jałowymi rozmowami
uznała, że najwyższy czas wkroczyć z pomocą.
- Niezależnie od tego, czy będziecie jedli, czy nie, nikt
z was nie odejdzie od stołu.
- Libby!-jęknął Ted.
- Siadaj. - Wskazała mu wolne krzesło. Ted spełnił jej
żądanie, mrucząc coś pod nosem. Libby zignorowała go.
Nie chciała w pełni wyręczać Joego. Ukryła uśmiech w fi
liżance z kawą.
Joe spojrzał na nią podejrzliwie.
- Niezłe. - Tom podniósł głowę znad nie dojedzonej
rurki z kremem. - Ale nie tak dobre, jak u mamy. Tylko że
ona kupuje je w sklepie.
- Kupujecie ciastka? - Joe wyglądał na zgorszonego.
- Libby mówiła, żeby nie rozmawiać o zakupach i pie
niądzach! - syknął na brata Tod.
- Przepraszam. - Tom spojrzał ze skruchą w stronę Libby.
- Ja... - Joe przerwał na donośny dźwięk dzwonka,
uzupełniony łomotaniem w drzwi. - Kto to? O tej porze?
Odłożył serwetkę i wstał. Popatrzył na Libby.
- Dotąd jedynie ty w podobny sposób zawiadamiałaś
o swoim przybyciu.
Poszedł otworzyć. Zaciekawieni goście podążyli za nim.
W progu stał mocno zdenerwowany jegomość około sześć
dziesiątki. Machnął pięścią w stronę Joego. Libby zachi
chotała. Wyglądał jak kurczak drażniący tygrysa.
- Koniec z tym! Natychmiast! - wrzeszczał.
- Z czym? - Z trudem hamując złość spytał Joe.
- Z wodą! - Libby zaniepokoiła się na widok poczer
wieniałej twarzy mężczyzny. Chciała doradzić Joemu, aby
nie przyprawiał swych sąsiadów o palpitację serca.
- Mógłby pan wyjaśnić to nieco dokładniej? - spytała
uspokajającym tonem.
- Mieszkam piętro niżej. Zalewa mi pan sufit!
- Słucham? - szczerze zdziwił się Joe.
- Oooo... - Libby usłyszała pomruk Teda i doznała
nagłego olśnienia. Wpadła do łazienki, o krok wyprzedza
jąc Joego. Jej obawy potwierdziły się w chwili, gdy poczu
ła w butach wodę, którą nasiąknięta była cała puszysta
wykładzina podłogowa.
- Och, nie! - Z otwartego sedesu spływał pokaźny wo
dospad. Joe odsunął ją, podniósł wieko spłuczki i coś po
ciągnął. Woda przestała płynąć.
- Przyślę panu rachunek za naprawę sufitu i nowe tape
ty. - Obcy mężczyzna popatrzył na Joego, jakby oczekiwał
odmowy. Gdy nie nastąpiła, powiódł wzrokiem po obe
cnych i wyszedł.
- Jak to się stało? - spytała groźnym głosem Libby.
- Timmy wrzucił do sedesu całą rolkę papieru - odpo
wiedział Ted.
- A ty spuściłeś wodę? - spytała ostro.
- Nie - zaprzeczył Ted. - Timmy.
- Ja - z uśmiechem przyznał się winowajca. - Zrobiło
wziuuu!
- Nieważne, jak to się stało. - Joe bezradnie rozejrzał
się po zdewastowanej łazience. - Co teraz mamy zrobić?
Libby spojrzała na zegarek.
- Wezwij hydraulika. Bardzo chciałabym ci pomóc, ale
za pół godziny muszę być w pracy.
- Słucham?! - zawołał Joe.
- Sam mówiłeś, że opieka nad dziećmi to radość
i szczęście - zauważyła. - Więc teraz rozwiąż ten problem.
- To nie dzieci. - Joe spojrzał na czwórkę chłopców. -
To diablątka!
- Chcę film - zapiszczał Timmy.
- Idź z Bogiem - westchnął ciężko Joe.
- A ja idę do pracy - słodko uśmiechnęła się Libby. Joe
mruknął coś w rodzaju „zdrajczyni", ale nie zwróciła na to
uwagi. Przecież zrobiła mu grzeczność, pokazując, jak wy
gląda życie w naprawdę licznej rodzinie.
ROZDZIAŁ
10
Libby przełożyła torebkę do lewej ręki i nacisnęła przy
cisk windy. Zastanawiała się, jaki widok zastanie w miesz
kaniu Joego. W ciągu dnia dręczyło ją poczucie winy,
zmieszane z satysfakcją. Nie wiedziała, co lepsze.
Winda zatrzymała się na jedenastym piętrze. Libby wy
szła na korytarz. Stanęła przed drzwiami apartamentu i na
słuchiwała przez chwilę. Wewnątrz panowała cisza. Czyż
by chłopcy spali? Prędko odrzuciła ten niedorzeczny po
mysł. Po pierwsze, było już po szesnastej, a więc zbyt
późno na poobiednią drzemkę. Po drugie, Elisabeth twier
dziła, że chłopcy już od dawna nie sypiają w dzień, nawet
Timmy.
Wzięła głęboki oddech i delikatnie zastukała. Pamięta
ła, w jaki sposób Joe skomentował jej dawne metody po
wiadamiania go o swoim przybyciu. Drzwi otworzyły się
niemal natychmiast.
Joe wyglądał niczym rozbitek, któremu po długim ocze
kiwaniu rzucono linę ratunkową. Chwycił ją za rękę
i wciągnął do mieszkania, jakby w obawie, że rozmyśli się
i odejdzie.
- Gdzie się podziewałaś tyle czasu?
- Dopiero czwarta - odparła łagodnie. - Mężczyźni
zwykle wracają do domu o szóstej.
- Jeśli mają dzieci podobne do tej czwórki - rzucił
wściekłe spojrzenie w kierunku salonu - to dziwię się, że
w ogóle wracają.
- Gdzie są chłopcy? - spytała z ciekawością.
- Oglądają „Władcę Pierścieni". Cały dzień. - Błysnął
oczami. - W kółko. Znam ten film już na pamięć!
- Czy mogłabym prosić o kawę? - Libby zmieniła temat.
- Chodź do kuchni. Tam nie słychać dialogów.
Po drodze Libby zajrzała do salonu. Chłopcy siedzieli metr
od telewizora, pochłonięci akcją rozgrywającą się na ekranie.
- Chyba nie powinni siedzieć tak blisko - powiedziała,
przypomniawszy sobie czytany niegdyś artykuł. - W przy
szłości mogą mieć kłopoty ze wzrokiem.
- Bez obaw. Wcześniej ktoś ich udusi - odparł z pasją Joe.
Libby ukryła uśmiech. Z tonu głosu mężczyzny wy
wnioskowała, że nauczka musiała być bolesna.
- Dobry wieczór, chłopcy - zawołała.
- Ciii - syknął Tom. - Teraz będzie najlepsze.
- Będzie ta wielka bitwa, a ten dziadzio usmaruje się
w krwi po szyję - wyjaśnił z tajemniczą, groźną miną
Todd.
- Naprawdę? - spytała Libby, lecz Joe wepchnął ją za
drzwi kuchni.
- Gdzie?... - Obróciła się zaskoczona. Poczuła silne
ramiona oplatające jej ciało. Chciała zapytać, o co chodzi,
ale w tej samej chwili zamknął jej usta gorącym pocałun
kiem, w którym nie było nic z łagodności. Wyglądało na to,
że gwałtownie potrzebował kontaktu zapewniającego mu
poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości.
Libby z rozkoszą przyjęła pieszczoty. Docisnęła biodra
do jego muskularnych ud. Poczuła znajomy dreszcz prze
biegający cale ciało. Nie golona od rana broda delikatnie
drapała ją w policzek, a słaba woń koniaku uszlachetniała
pocałunki. Joe musnął ustami jej nos i rozluźnił uchwyt.
- Potrzebowałem tego! - westchnął z satysfakcją.
Libby wciągnęła głęboko powietrze i próbowała zapa
nować nad nieoczekiwanie rozbudzonymi zmysłami. Przy
jęła z rąk mężczyzny filiżankę z kawą i usiadła, opierając
ręce o stół, aby ukryć drżenie dłoni. Patrzyła, jak Joe nalał
sobie kieliszek z opróżnionej do połowy butelki brandy
i wychylił go jednym haustem.
- Nie za wcześnie na drinka?
- Było za późno od chwili, gdy zostawiłaś mnie wśród
demonów.
- To znaczy, że dzisiejszy dzień odbiegał od twych
wyobrażeń?
- Zniszczył je bezpowrotnie - warknął Joe. - Zanim
hydraulik skończył pracę i posprzątałem łazienkę, była już
prawie pora lunchu. Ponieważ chłopcy obejrzeli „Władcę
Pierścieni" już dwa i pół raza, uznałem, że czas ich zająć
czymś innym.
- Na przykład? - spytała z zaciekawieniem.
- Zjeść lunch u MacDonalda i spędzić popołudnie w zoo.
- Zabrałeś ich na spacer? - przeraziła się Libby.
- Powinnaś się wstydzić, że mnie nie uprzedziłaś. To
dzikusy.
- Nic podobnego - próbowała bronić swych kuzynów.
- Są tylko... nadpobudliwi.
- Są niewychowani! - poprawił ją gwałtownie. - Tom
chciał nakarmić słonia samochodzikiem, który miał w kie
szeni.
- O Boże -jęknęła Libby.
- Teraz „O Boże" - parsknął Joe. - Zrobił to tuż obok
dozorcy zoo. Zostaliśmy w niezbyt grzeczny sposób wy
proszeni za bramę.
- Przepraszam - powiedziała szczerze. Chciała mu dać
nauczkę, ale nie poniżać w obecności innych osób.
- Wówczas zrezygnowałem. Przyprowadziłem ich do
domu, włożyłem z powrotem film do magnetowidu i scho
wałem się do kuchni.
- Nie wymyśliłeś nic stosownego? - spytała z przeką
sem w głosie.
- Nie udawaj! - Spojrzał na nią przeciągle. - Nawet
dureń domyśliłby się, że wszystko zaplanowałaś.
- Niezupełnie.
- Ale o czymś zapomniałaś. Gdyby to były nasze dzie
ci, nigdy nie wychowalibyśmy ich w ten sposób. Chcą
jedynie oglądać telewizję! Nawet najmłodszy! - obruszał
się Joe. - Potrafią wyrecytować z pamięci cały program na
każdym kanale. Co twoja kuzynka z nich zrobiła?!
- Nic. - Libby potrząsnęła głową. - Elisabeth jet zwy
kłą, zapracowaną żoną i matką. Nie zawsze była taka. Gdy
miała jedynie Todda, zabierała go do zoo, do parku, do
muzeum. Nawet kiedy dwa lata później pojawił się Tom,
potrafiła jeszcze znaleźć czas dla obydwu. W rok później,
po urodzeniu Teda, już nie dawała rady. Gdy dwa lata temu
przyszedł na świat Timmy, poddała się. Zajmują niewielkie
mieszkanie na Manhattanie i żeby mieć spokój, wpadła
w „telewizyjną pułapkę".
- Hm - Joe zamyślił się głęboko.
- Lecz przede wszystkim chodzi o to, że kiedyś była
zupełnie inną kobietą. Zmieniła ją zbyt duża liczba dzieci.
Chłopcy czasem mnie denerwują, ale częściej współczuję
ich matce.
- Chociaż jedną rzecz wyjaśniliśmy do końca. - Joe
spoglądał w głąb trzymanej w dłoni szklanki. - Masz po
ważny powód, aby obawiać się zbyt licznej rodziny. Nawet
jeśli jest to powód źle interpretowany. Nie, poczekaj chwi
lę. - Nie pozwolił jej przerwać. - Głosząc opinię o rodzinie,
mylisz jabłka z pomarańczami. Nie będziesz musiała pono
sić pełnej odpowiedzialności za opiekę nad dziećmi. Bę-
dziesz miała do pomocy gosposię i zatrudnioną na stałe
nianię.
- A dzieci będą wyrastały wśród wartości wyznawa
nych przez obcych ludzi - zaoponowała. - Gdybyśmy
mieli jedno, spędzałabym z nim wiele czasu wieczorem
i w weekendy. Może nawet z dwoma, choć tu mam pewne
wątpliwości. Jednak przy większej liczbie dzieci niezbędna
jest niania i nie mów mi, że mogę porzucić pracę, gdyż tego
nie zrobię.
- Praca jest dla ciebie tak ważna?
- Nareszcie zaczynasz pojmować!
- Może pół etatu?
- Nie. - Pokręciła głową. - To oznaczałoby klęskę na
polu zawodowym. Tacy wykładowcy dostają zadania, któ
rych nie chce nikt inny. Przez wiele lat pracowałam, aby
osiągnąć obecną pozycję. Jeśli przejdę na pół etatu, wrócę
do nauczania algebry studentów pierwszego roku.
- Może... - zaczął z namysłem Joe, ale przerwał mu
Tom, który z łoskotem wpadł do kuchni.
- Joe! Joe! Nie możemy przewinąć taśmy!
- Nie szkodzi - powiedziała Libby. - Obiecałam waszej
mamie, że wrócicie do domu przed piątą, więc musimy już
wychodzić.
- Libby! Chcemy obejrzeć jeszcze raz!
- Nie. Wyłącz telewizor i powiedz braciom, żeby się
zbierali.
- Ale, Libby... - nie ustępował.
- Słyszałeś, co masz zrobić. - Ton głosu Joego nie
dopuszczał sprzeciwu. Tom wyszedł.
- Chodź. Oddamy ten kwartecik ich mamie.
- Nie musisz z nami jechać - odpowiedziała, choć w głębi
duszy odczuła gwałtowną radość, słysząc jego propozycję.
- Nie pozwoliłbym nawet terroryście przebywać samo
tnie w ich towarzystwie, a co dopiero tobie.
Libby spojrzała mu prosto w twarz, nie bardzo wiedząc,
co chciałaby zobaczyć. Myślała nad jego ostatnimi słowa
mi. Co chciał przez to powiedzieć? Dojrzała maleńkie
iskierki ukryte w głębi jasnoniebieskich oczu mężczyzny.
Może...
Todd wpadł do kuchni.
- Czy możemy zabrać „Władcę Pierścieni" do domu?
- Nie macie magnetowidu - powiedziała Libby.
- Czasem wypożyczamy - odparł z nadzieją w głosie.
- Niech wezmą - westchnął Joe. - I tak nie mógłbym
go już spokojnie oglądać.
- Dzięki! - zawołał Todd. - Chyba nie jesteś taki zły, na
jakiego wyglądasz! - Wybiegł do salonu.
- Nie - uśmiechnęła się Libby. - Nie jesteś.
- Teraz kolej na ciebie. Chciałbym cię o coś prosić. Po
południu dzwonił jeden z moich kontrahentów. Przyjeżdża
w sobotę, aby wziąć udział w zaplanowanych na przyszły
tydzień targach dziewiarskich.
- Tak? - Libby była pełna złych przeczuć. Czy Joe
usiłował podsunąć ją komuś innemu? Z napięciem czekała
na jego dalsze słowa.
- Ma wolny wieczór, więc pomyślałem, że zaprosisz tę
zgrabną brunetkę i wspólnie poszlibyśmy się zabawić.
- Zgrabną brunetkę? - spytała, nie będąc pewną, co
usłyszała. A jeśli Joe zainteresował się Jessie i używał tgo
wybiegu, aby spędzić z nią wieczór?
- Nie pamiętam jej imienia. Była u ciebie, gdy jechali
śmy na plażę. Moglibyśmy zabrać ich na Broadway,
a później do , ,Alhambry".
- Brzmi nieźle - westchnęła z ulgą Libby. Więc jednak
to ona miała towarzyszyć Joemu. - Skontaktuję się z Jessie
zaraz po odwiezieniu chłopców.
- Raczej zaraz po kolacji. - Otoczył ją ramieniem
i przycisnął do siebie. Złożył delikatny pocałunek na jej
włosach. - Pachniesz jak promień słońca.
- Nic dziwnego. - Zmusiła się do spokojnej odpowie-
dzi, mimo że całe jej ciało nieomal dygotało. - Słońce
grzeje dziś tak mocno, że zdolne jest wypalić wszystko.
- Nawet skórę. - Głos Joego był zabarwiony namięt
nością.
Libby drgnęła, gdy musnął ustami jej kark. Miała wra
żenie, że się rozsypie, kiedy jego wargi delikatnie dotknęły
czułego miejsca za uchem.
- Joe, ja... - wydała z siebie cichy pomruk, czując, że
lekko chwycił jej ucho mocnymi, białymi zębami.
- Myślałem, że musimy już iść! - zza jej pleców do
biegł nadąsany głos Todda.
- Tak - mruknął Joe nie odrywając ust od miękkiego
ciała kobiety. - Zdecydowanie powinieneś już iść.
- Ciii - Libby nieco zawstydzona wysunęła się z objęć
mężczyzny. - Wpędzisz go w kompleksy.
Nie zwróciła uwagi na rozżalone spojrzenie Joego. Była
przepełniona radością. Mimo straconego dnia zaprosił ją na
kolację! Chyba naprawdę był nią zainteresowany.
- Jak nazywa się przyjaciel Joego? - Jessie włożyła
w ucho jeden ze swych perłowych kolczyków.
- Nie wiem nawet, czy mi powiedział - Libby z powąt
piewaniem przeglądała się w lustrze. Przesunęła wzrokiem
po długiej sukni z czarnego jedwabiu, uzupełnionej na ra
mionach zgrabnym bolerkiem. Może powinna włożyć coś
bardziej konwencjonalnego?
- Co się tak krzy wisz? - spytała Jessie. - Wystarczy, że
ja jestem zdenerwowana. Boże, to moja pierwsza randka
w ciemno od czasów ogólniaka. Ostrzegam cię, jeśli ten
facet będzie jakiś mdły, przesiedzę cały wieczór wlepiając
oczy w Joego. I tak nie mam u niego szans - westchnęła
szczerze. - Wyglądasz imponująco.
- Naprawdę tak uważasz? - Libby próbowała ułożyć na
ramionach czarny jedwabny szal, znakomicie pasujący do
wieczorowego stroju.
- Naprawdę?! Twój wygląd mógłby przyprawić o atak
serca dziewięćdziesięcioletniego staruszka, a co dopiero
takiego mężczyznę, jak Joe.
- Czy nie jest zbyt... - Libby przesunęła dłoń wokół
skąpo przesłoniętych piersi.
- Jest - skinęła głową Jessie. -1 o to chodzi.
- No... nie wiem. - Libby nerwowo poprawiła upięte
włosy.
- Co ci jest? Przecież już nosiłaś tę suknię!
- Tak,ale...
- Chyba nie zakochałaś się w tym Landowskim? -
z przestrachem w głosie spytała Jessie.
- Oczywiście, że nie! - zaprotestowała gwałtownie
Libby, lecz nie zdążyła nic dodać, gdyż w tej samej chwili
ktoś zapukał do drzwi.
- Poczekaj chwilę. - Jessie usiadła na kanapie, przybie
rając uwodzicielską pozę. Ułożyła w fałdy purpurową
spódnicę. - Dobrze wyglądam? - Przeciągnęła się zmysło
wo, prezentując kształt ściśle opiętych materiałem piersi.
- Gotowa do schrupania. - Libby uśmiechnęła się
w stronę przyjaciółki i poszła otworzyć.
Oczy rozszerzyły się jej ze zdziwienia na widok Joego.
Rozpoznała go z trudem. Szerokie ramiona okrywał mu
nienagannie skrojony smoking. Strój przydawał
mężczyźnie powagi i dostojeństwa, ale jednocześnie czynił
go nieco obcym, mniej przystępnym. Libby popatrzyła na
niego z lekkim zmieszaniem. W oczach Joego dojrzała
znajomy błysk pożądania. Kurtyna obcości opadła, lecz
nim kobieta zdążyła coś powiedzieć, przemówił drugi ze
stojących w progu mężczyzn.
- Dobry wieczór. - Nieznajomy przesunął wzrokiem po
ponętnych kształtach Libby. - Co za widok dla zmęczo
nych oczu!
Wyciągnął dłoń, aby klepnąć ją w ramię, lecz kobieta
zrobiła instynktowny unik.
- Kim jesteś, ślicznotko? - Zdawał się nie zauważać jej
reakcji.
- To Libby Michałowski. - Joe wszedł do mieszkania.
Otoczył ramieniem talię Libby, przyciskając ją do siebie.
- Gdzie znalazłeś podobną piękność? - Mężczyzna nie
spuszczał wzroku z jej dekoltu.
- Przedstawił nas mój ojciec - poważnie odparł Joe,
a Libby stłumiła rozbawienie na widok osłupiałej miny
jego towarzysza.
- Och. - Gość po chwili odzyskał pewność siebie. -
Powinienem od razu się domyślić.
- Libby, to jest EdWalton.
- Właśnie. Wszyscy Eda znają, bardzo podziwiają.
- Bardzo mi... - chciała przywitać go Libby, lecz zre
zygnowała i wskazała ręką w kierunku salonu.
- Ed, pozwól że przedstawię ci Jessie Anders. Jessie, Ed
Walton.
- Powinienem wiedzieć - westchnął gwałtownie Ed -
że ktoś tak uroczy, jak Libby, może mieć za przyjaciółkę
tylko kobietę dorównującą jej pięknością. Czy mogę wyra
zić nadzieję, że dotrzymasz mi dziś towarzystwa?
Wygładził przód lekko zgniecionej karmazynowej ma-
rynkarki i wlepił pełen nadziei wzrok w Jessie.
Libby spojrzała w bok, aby nie wybuchnąć głośnym
śmiechem na widok miny swej przyjaciółki.
- Lód - zamruczała. - Przyniosę lodu. Napijemy się
czegoś przed wyjściem.
Uciekła do kuchni, pozostawiając Jessie samotną na
placu boju. Odkręciła kran, aby szum wody zagłuszył jej
chichot. Gdy się po chwili odwróciła, zobaczyła przed sobą
postać Joego.
- Ed to porządny chłop, chociaż nie podobało mi się,
jak na ciebie patrzył. - Szczęki mężczyzny zacisnęły się
lekko.
- Póki jedynie patrzył... - Libby wzruszyła ramiona-
mi, co wywołało delikatny szelest okrywającego ją jedwa
biu.
- Każdy mężczyzna wpadłby w zachwyt na twój widok
- mruknął Joe, obejmując ją. Poczuła jego dłonie na swych
plecach, co spowodowało przyspieszenie pulsu i lekki za
męt w głowie.
- Nie dziwię mu się. - Ton głosu Joego nabrał głębszej
barwy. - Również jest oczarowany. Widok twej jasnej skó
ry skontrastowany z połyskującą czernią jedwabiu...
Przesunął dłonią w stronę jej piersi. Libby poczęła szyb
ciej oddychać. Przysunęła się. Zamknęła oczy, aby lepiej
czuć dotyk jego palców. Wzrastające pożądanie zaróżowiło
jej blade policzki.
- Jesteś cała jak jedwab - mruczał Joe z ustami ukryty
mi w jej włosach. - Wspaniale miękki jedwab, połączony
z aksamitem. Ciepła i kusząca. - Dźwięk jego głosu pod
niecał ją bardziej niż pieszczoty. - Jesteś wszystkim...
- Libby! - Głośny szept Jessie przywołał ich do rze-
czwistości. Drzwi kuchni otworzyły się gwałtownie. Joe
szybko cofnął rękę, co spowodowało nową falę wątpli
wości u Libby. Nie należał do nieśmiałych, więc dlacze
go odskoczył jak oparzony? Potrzebując chwili na uspo
kojenie, podeszła do zamrażarki i wyjęła pojemnik z lo
dem.
- Co się stało? - Przełożyła lód do stojącego na stole
wiaderka.
- Co się stało? Twój przyjaciel - Jessie spojrzała na
Joego - właśnie złożył mi „propozycję".
- Co takiego? - Libby popatrzyła na przyjaciółkę. -
Uznał, że po tak krótkim czasie może zrobić podobną
sugestię?
- Sugestię? Wprost spytał, czy pójdę z nim do łóżka.
- Cholera! Przepraszam, Jessie. Ed znany jest jako og
nisty chłopak, ale dzisiaj stanowczo przesadził. Chcesz,
żebym odwiózł go do hotelu?
- I pozbawił mnie możliwości obejrzenia rewii oraz
wizyty w,,Alhambrze"? Nigdy w życiu - odparła zdecydo
wanie Jessie. - Poza tym, gdy teraz myślę o tym, co powie
dział, już nie jestem taka zgorszona. Po prostu już dawno
nie słyszałam czegoś równie bezpośredniego.
- I obleśnego w ustach czterdziestopięciolatka - sucho
zauważyła Libby, nadal zajęta lodem.
- Jeśli jesteś zdecydowana... ale nie pozwolę mu na
podobne odzywki - powiedział Joe. - Nie należysz do tego
typu kobiet. Daj mi pięć minut, żebym z nim porozmawiał,
a obiecuję, że nie sprawi więcej kłopotów.
- Nie bij go! - zawołała Libby. - Zgadzam się z Jessie.
Jest tak rozbrajający w swej szczerości, że trudno się bronić.
- Bez obaw - obiecał Joe. - Od dorosłego mężczyzny
można wymagać odrobiny kultury. Pięć minut.
- Wiesz co, Libby? - z przekonaniem w głosie mówiła
Jessie. - Przy tobie nie sposób się nudzić. O co chodzi? -
spytała na widok wyrazu jej twarzy.
- O to, co powiedział.
- Kto powiedział co?
- Joe - niecierpliwie wyjaśniła Libby. - Że nie należysz
do tego typu kobiet.
- To zależy. - Jessie podkręciła koniec wyimagino
wanego wąsa. - Dla Eda wszystkie kobiety są jednakowe
go pokroju, ale w przypadku twego narzeczonego... - wy
mownie zawiesiła głos.
Fala nagłego pożądania, która ogarnęła ciało Libby na
dźwięk tych słów, była niemal nie do odparcia. Kobieta
walczyła ze swymi uczuciami. Joe Landowski nie był i nig
dy nie będzie jej narzeczonym. Wcale tego nie chciała.
Zwariowałaby przy nim w ciągu tygodnia.
- Naprawdę tak mocno przejęłaś się tym, co powie
dział? - niepewnie spytała Jessie.
- To jedna z jego aluzji. Zawsze mówi ogródkami, nig
dy wprost. Doprowadza mnie tym do szału. Uważa, że
istnieją dwa rodzaje kobiet. Te, z którymi można się umó
wić i te, z którymi należy się żenić.
- Więc posiada zwykłe samcze spojrzenie na otaczają
cy to świat - wzruszyła ramionami Jessie. - Powinnaś
zatkać uszy i kontemplować się jego widokiem. A jest na
co popatrzeć! Co cię obchodzą jego poglądy?
Ponieważ go lubię, cenię jego przyjaźń i byłam na tyle
głupia, żeby pójść z nim do łóżka, co omal wszystkiego nie
zepsuło, pomyślała Libby.
- Chodź - powiedziała Jessie. - Dałyśmy im już wy
starczająco wiele czasu. Zobaczmy, czy któryś jeszcze żyje.
Ku zaskoczeniu Libby okazało się, że obaj mężczyźni
są pogrążeni w dyskusji na tematy zawodowe.
Najwyraźniej interwencja Joego nie rozgniewała Eda,
ale jego zachowanie względem Jessie uległo zmianie.
Stał się wcieleniem dobrego wujaszka, co chwila wpada
jąc w przesadę. Przez większą część rewii przepraszał za
lekki szelest kartek programu, który bezustannie werto
wał, a podczas trzeciego aktu zasłonił oczy swej towa
rzyszce, ponieważ na scenie rozgrywała się wzruszająca
scena miłosna.
Jessie z niedowierzaniem zerknęła na Libby, po czym
obie spojrzały na krztuszącego się śmiechem Joego. Libby
dręczyła ciekawość, co powiedział Edowi, ale musiała je
szcze na jakiś czas wstrzymać się z pytaniami.
Dopiero cztery godziny później, gdy podwieźli Eda do
hotelu i bezpiecznie odprowadzili Jessie, Libby odetchnęła
z ulgą. Milczała, póki nie wrócili pod drzwi jej mieszkania.
- Co teraz? - spytała.
- Nie zaprosisz mnie do siebie? - Joe przybrał minę
pełną nadziei. - Wypiłbym kieliszeczek przed snem.
- Po dzisiejszym wieczorze też odczuwam taką potrze
bę. - Weszła do środka i zapaliła światło. Odłożyła małą
srebrzystą torebkę na stolik, kopnięciem zrzuciła pantofelki
i pozwoliła, aby szal zsunął się na podłogę. Sięgnęła do
barku i nalała dwa kieliszki brandy.
Joe wyciągnął dłoń, ale Libby pokręciła głową.
- Najpierw powiedz, czym postraszyłeś Eda.
- Postraszyłem? - Zrobił skrzywdzoną minę. - Nie
tknąłbym włosa z jego łysiejącej głowy.
Zdjął krawat i rzucił go na stolik. Potem przyszła kolej
na marynarkę. W końcu zzuł buty i usiadł na kanapie, opie
rając nogi o blat stołu.
- Podaj mi mój kieliszek, niewiasto.
- Bardzo podniecające - mruknęła.
- Prawda? - zapytał kusząco.
- Myślałam o tym, jak byś wyglądał, gdybym wylała ci
go na głowę. Tylko jedno mnie powstrzymało.
- Szacunek dla mojej osoby?
- Nie, raczej fakt, że plamy po alkoholu nie spiorą się
z twojej koszuli. Teraz powiedz, w jaki sposób uspokoiłeś
Eda.
- Poinformowałem go, że Jessie pragnie zbawienia
świata i została przyjętajako nowicjuszka do zakonu Sióstr
Świętego Józefa, a w przyszłym miesiącu będzie miała
posłuchanie u Matki Przełożonej.
- Joseph! - zawołała Libby. - Ciesz się, że nie poraził
cię piorun z jasnego nieba!
- Nie tym razem. - Wyjął z dłoni kobiety kieliszek
i posadził ją obok siebie.
- Ale zakonnica...
- Nie pozwoliłaś go bić - przypomniał Joe - a nie mia
łem zbyt wiele czasu. Poza tym, w ten sposób nie uraziłem
jego godności.
- Domyślam się. - Bez oporu pozwoliła się przytulić.
- Podziałało.
- Nawet za bardzo. Biedna Jessie, nawet nie miała oka
zji zatańczyć!
- Kobiety! -jęknął. - Najpierw jesteście niezadowolo-
ne, bo ktoś okazuje wam zbyt wiele czułości, później -
ponieważ zbyt mało.
- Wystarczy znaleźć złoty środek.
- Złoty środek? - Przełknął łyk koniaku i odstawił kieli
szek. - Musimy tę kwestię rozpatrzeć bardziej szczegółowo.
Przycisnął ją mocno do siebie i zamknął jej usta gorą
cym pocałunkiem. Libby poczuła nagły zamęt w głowie.
Nie potrafiła zapanować nad swoimi uczuciami, więc jęk
nęła ze złością. Czuła się, jakby została zmuszona do gwał
townego przełknięcia porcji znakomitego wina, zamiast
powoli delektować się jego smakiem.
Joe puścił ją nieoczekiwanie i odsunął się lekko. Libby
spojrzała na niego.
- Co o tym myślisz?
- Myślisz? - powtórzyła jak echo, nie potrafiąc powie
dzieć nic innego.
- Czy to był „złoty środek"?
- Nie. - Odetchnęła głęboko i próbowała odzyskać
równowagę emocjonalną. - Czułam się za bardzo zdomino
wana.
- Spróbujemy nieco obniżyć skalę. - W oczach Joego
błyszczało fałszywe zakłopotanie.
- To poważna sprawa, Joe.
- Najbardziej słuszna uwaga, jaką słyszałem w tym ro
ku - mruknął kpiąco i objął ją ponownie. Tym razem zrobił
to delikatnie. Ich ciała ledwo się dotykały, a jego pocałunki
leciutko muskały jej usta, przesuwając się w stronę ucha
i szyi.
- Joe... - Libby po omacku szukała jego warg, lecz
schwycił jej głowę w swoje dłonie i przytrzymał.
- Uspokój się...
Usłyszała napięcie w jego głosie. Rozpięła mu koszulę
i wsunęła dłoń pod materiał. Joe wydał przeciągłe wes
tchnienie, co ośmieliło kobietę. Pod palcami wyczuwała
twarde mięśnie jego piersi. Dotknęła paznokciem jednego
z sutków ukrytych w gęstwinie włosów i uśmiechnęła się
marzycielsko, gdy potężnym ciałem wstrząsnął lekki
dreszcz.
- Jesteś czarodziejką. Masz w sobie coś, co czyni cię
godną największego pożądania.
Jego głos wzmógł namiętność wypełniającą jej biodra. Joe
przesunął dłonią po szyi partnerki, dotknął jej obojczyka.
Libby wydała cichy jęk radości, gdy począł ją rozbierać.
- Pragnąłem tego cały wieczór - wyszeptał. - Podczas
rewii mogłem myśleć tylko o tym, jak twoje piersi porusza
ją się pod błyszczącym jedwabiem. Wiedziałem, że nie
włożyłaś nic pod spód. Chciałem zaciągnąć cię w kąt i ze
rwać z ciebie ubranie...
Libby wyczuła w jego głosie nieokiełznaną pasję. Rado
wała ją myśl, że oceniał jej ciało równie wysoko, jak ona
jego.
- Ale jesteś jeszcze gładsza, niż w mojej wyobraźni. -
Pochylił głowę i dotknął językiem jej piersi.
- Joe! - Zanurzyła palce w jego włosach i próbowała
przytulić się mocniej. Delikatne pieszczoty mężczyzny
przyprawiały ją o zawrót głowy. Pragnęła poczuć żar jego
ust, ciężar jego ciała przygniatający ją do posłania. Nie
rozumiała, dlaczego Joe nie podziela jej zniecierpliwienia.
Z uporczywą powolnością przesuwał językiem wokół jej
piersi, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi.
Libby odetchnęła głęboko i w nozdrza uderzył ją zapach
świeżo umytych włosów. Zwilżyła językiem spieczone
wargi i swobodną ręką dotknęła policzka Joego.
- Proszę... - szepnęła przez zaciśnięte zęby i poczęła
drżeć, nie mogąc zapanować nad własnym ciałem.
- Czego pragniesz, maleńka? - spytał nie odrywając ust
od jej piersi.
- Przestań! -jęknęła.
- Mam przestać cię całować?
- Nie! - zaszlochała. - Przestań się bawić i kochaj mnie.
Mocno, dodała w myślach. Tak, jak ja będę cię kochać.
Pękły ostatnie bariery oporu i kobieta wyprężyła całe ciało.
- Teraz. Potrzebuję cię teraz.
- Tak, kochanie. - Joe nadal przyciskał ją do siebie. -
Będę cię kochał tak, że świat zadrży w posadach.
Boże, pozwól mu, aby to zrobił, wyszeptała nie porusza
jąc ustami i skierowała się w stronę obiecująco otwartych
drzwi sypialni.
ROZDZIAŁ
11
- Trzymajcie się, niosę radosną nowinę. - Fryderyk
rzucił na stolik dużą brązową kopertę i usiadł, spoglądając
na twarze przyjaciół.
- Co to jest? - spytał Zygmunt.
- Okazja, żeby wznieść toast. - Fryderyk kiwnął na
kelnera, a gdy ten podszedł, zamówił butelkę najlepszego
szampana.
Kazimierz otworzył kopertę i z namaszczeniem obejrzał
jej zawartość. Kelner odkorkował butelkę. Fryderyk odpra
wił go ruchem ręki i osobiście napełnił kieliszki.
- I? - Zygmunt spojrzał na Kazimierza.
- To umowa - odparł Kazimierz. - Opiewa na kupno
domu. - Spojrzał na nagłówek. - Przy Trzydziestej Ósmej
Ulicy.
- Więc o co chodzi? - spytał Zygmunt. - Czyżbyś in
westował w nieruchomości, Fryderyku?
- Raczej nie w tej okolicy - mruknął nieco kąśliwie
Kazimierz.
- To nie jest moja umowa - odpowiedział Fryderyk -
tylko Joego. A to nie jest zwykły dom. To duża, rodzinna
posiadłość. Piętrowa, z zagospodarowanym poddaszem
i dużym podwórkiem.
- Joe ją kupił? - Zygmunt błysnął oczyma.
- Tak. Podpisał dokumenty dwa dni temu. Co więcej,
wynajął architekta dla dokonania modernizacji. Lecz prze
de wszystkim - Fryderyk zrobił pauzę dla osiągnięcia wię
kszego efektu - powiedział, że najpierw spyta o zdanie
Libby.
- Bardzo obiecujące. - Zygmunt zatarł chude dłonie.
- Zbyt obiecujące - zauważył Kazimierz.
- Co to ma znaczyć? - z niepokojem spytał go Fryderyk.
- Nie wiem. Ten dom... - Kazimierz stuknął palcem
w umowę. - To nie ma sensu. Wiemy doskonale, że oni
jedynie bawią się w negocjacje, nie mając poważnych za
miarów względem siebie. A nikt nie wykłada podobnej
sumy dla żartu!
- A jeśli wpadli we własne sidła? - spytał Fryderyk.
- Może masz rację - Zygmunt wyjął z kieszeni zwitek
papierów i wręczył po kilka każdemu z mężczyzn. - To
ostatnia wersja kontraktu i nie ma w niej żadnych dzi
wactw, z wyjątkiem sławetnej pierzyny.
- Oboje zgodzili się posyłać dzieci do szkoły katolic
kiej. To już coś. Już prawie widzę uśmiechnięte buziaki
wnucząt. - Fryderyk rzucił okiem na dokument.
- To wszystko mi się nie podoba - wtrącił Kazimierz.
- Dlaczego? - spytał Zygmunt. - Myślę, że Fryderyk
ma rację. Chyba naprawdę się polubili.
- Myślałem nad tym - Kazimierz machnął ręką - ale
w dalszym ciągu nie jestem przekonany. To jest... - przez
chwilę szukał odpowiedniego słowa - zbyt proste. Nie
mogę uwierzyć, aby dwoje dorosłych ludzi dało się tak
podejść. Wspomnicie jeszcze to, co powiedziałem.
- Phi! - parsknął Fryderyk. - Kraczesz jak stara baba.
- Lepiej niż jak stary głupiec - odciął się Kazimierz.
- Zobaczymy - uspokajającym głosem wtrącił Zyg-
munt. -1 to już niedługo. Może nie zwróciliście uwagi, ale
kontrakt wymaga bardzo niewielu poprawek.
- A potem wesele! - zawołał Fryderyk, nie zwracając
uwagi na powątpiewające pomruki Kazimierza.
- Cudownie, Joe. Nie planowałam nic na dzisiejszy
wieczór - Libby starała się mówić spokojnie. - Byłam
w kościele i zjadłam lunch. Świetnie. Zobaczymy się za
dwadzieścia minut. Cześć.
Odłożyła słuchawkę i dała upust swej radości. Joe kupił
ten wspaniały dom! W dodatku prosił ją, żeby mu doradzi
ła, jak przebudować wnętrze!
Ale... dlaczego to zrobił? Pytanie za sześćdziesiąt czte
ry tysiące dolarów. Najbardziej niepokoił ją termin zawar
cia transakcji. Praca nad kontraktem jeszcze nie była za
kończona. A może to tylko przypadek? Właściciel nieru
chomości nie chciał kłopotać się renowacją, więc sprzedał
budynek poniżej ceny rynkowej. Joe wyczuł możliwość
dobrej inwestycji. Po remoncie mógłby odsprzedać dom
z godziwym zyskiem. Wielu ludzi pomnaża w ten sposób
swój majątek. Może potrzebował jej rady tylko z tego po
wodu, że była kobietą? A może chciał, żeby dzieliła
z nim...
Nie! Libby gwałtownie potrząsnęła głową. Joe nie pro
siłby córki przyjaciela swojego ojca, aby zamieszkała
z nim bez ślubu. Miał na to zbyt duże poczucie wartości
rodziny. Mógłby udostępnić swą posiadłość jedynie żo
nie...
Zaczęła krążyć nerwowo po pokoju. Mimo głębokiego
uczucia, jakie żywiła w stosunku do Joego, nie był w jej
oczach ideałem. Co więcej, również świadomość własnej
słabości powodowała chęć stawiania oporu jego żądaniom.
Może najlepiej spytać go wprost, czy ją kocha? Po na
myśle odrzuciła ten projekt. Jeszcze za wcześnie, aby do
magać się zdecydowanej odpowiedzi. Jeśli tylko ją lubił
i po prostu nadal bawił się w wymyśloną przez siebie grę,
obnażanie własnych uczuć mogłoby pociągnąć za sobą
niespodziewane i niekoniecznie pożądane konsekwencje.
Na przykład zerwanie.
Spójrz prawdzie w oczy, pomyślała. Naprawdę nie
wiesz co zrobić. Więc nie rób nic. Pozostaw sprawy włas
nemu biegowi. Przynajmniej w ten sposób mogła mieć
nadzieję na kolejne spotkanie.
Spojrzała na zegar. Dziesięć po pierwszej. Za dziesięć
minut przyjedzie Joe, więc jeśli ma zamiar towarzyszyć mu
w wędrówce po zakurzonych wnętrzach, powinna przebrać
się w coś praktyczniejszego, niż niedzielna sukienka. Na
przykład w dżinsy i bluzę.
Pogratulowała sobie tej decyzji gdy drzwi wiekowej
posiadłości stanęły otworem. Wewnątrz było bardziej brud
no, niż zapamiętała to po pierwszej wizycie. Joe zdawał się
nie zauważać leżących wokół kilogramów kurzu. Z dumą
właściciela rozejrzał się po holu.
Libby wsunęła głowę do salonu. Blask słońca wpadał
przez nie zasłonięte okna, oświetlając wyblakłe tapety i po
czerniałą dębową podłogę. Pozbawiony umeblowania, po
kój wydawał się jeszcze większy. Kobieta weszła do środka
i zbliżyła się do kominka.
- Piękny. - Przesunęła palcem po ozdobionym orna
mentem gzymsie.
- Uhm - Joe otworzył czarną aktówkę i przerzucił kilka
papierów. - Zgodnie z opinią architekta, to może być au
tentyczny Adams. Chcesz go zachować, czy zastąpić czymś
bardziej nowoczesnym?
- Nowoczesnym? - Libby z czułością popatrzyła na
piękny przedmiot. - Nawet nie próbuj. Jest nie tylko prze
śliczny, ale także doskonale pasuje do wnętrza. Jeśli pra
gniesz nowoczesności, zamieszkaj w Oyster Bay.
- Chciałem - przypomniał jej. - To ty upierałaś się,
żeby mieszkać w centrum. Co nie znaczy, że się nie zga
dzam. Czuję się tylko nieco przytłoczony.
- Z powodu kurzu. - Libby potarła nos. - Może należa
łoby wyłączyć klimatyzację i po prostu otworzyć okna?
- I zamienić kurz na spaliny? - spytał powątpiewają
cym tonem.
- Prawda - skinęła głową. - Co jeszcze napisał archi
tekt?
- Między innymi to, że możemy zburzyć ścianę pomię
dzy dwoma małymi pomieszczeniami i zrobić duży pokój
zabaw. Mniejszy pokój na wprost salonu chciałbym zacho
wać jako gabinet.
- Świetnie, przyda mi się do pracy - zaczepnie powie
działa Libby.
- Dwa biurka... jakoś się pomieścimy - mówił nie zbity
z tropu Joe. - Chociaż nie będę mógł się skupić, widząc
naprzeciwko twoje piękne ciało. - Powiódł wzrokiem po
jej piersiach, zarysowanych wyraźnie pod ciasno opiętą
bluzą. Błysk w jego oczach rozbudził w kobiecie nadzieję
na dalszą część wieczoru. Weszli do kuchni.
- Architekt twierdzi, że powinniśmy powiększyć kuch
nię o przestrzeń znajdującą się pod schodami, a spiżarnię
przerobić na łazienkę.
- Znakomity pomysł. - Libby ostrożnie stąpała po po
rozrywanym linoleum. - W ten sposób będziesz mógł
umyć dzieci wracające z podwórka, zanim zdążą zabrudzić
resztę mieszkania.
- Zaproponował także wstawienie rozsuwanych drzwi
z tyłu domu. Są szczelniejsze i trudne do sforsowania,
w przypadku próby włamania.
- Wstyd, że musimy zwracać uwagę na takie rzeczy -
skrzywiła się Libby.
- Cena, jaką się płaci za mieszkanie w metropolii.
- Wiem. Najważniejsze, żeby wpadało dużo światła.
- To ci ułatwi także obserwację dzieci, bawiących się na
zewnątrz.
Dzieci, o których wciąż mówił, nabierały coraz realniej
szych kształtów.
- Tu przeszklimy dach - wskazał na sufit. - A poniżej
będzie kuchnia czarnoksiężnika.
Libby skinęła głową, zdając sobie sprawę, że Joe lepiej
zna się na urządzeniu pomieszczeń kuchennych, niż ona.
Poza tym podobał się jej pomysł ze świetlikiem.
- Co z jadalnią? - Wsunęła głowę do ciemnego wnętrza.
- Architekt zaproponował, żeby usunąć boazerię. To
imitacja, dorobiona dopiero w latach dwudziestych. Nie
możemy powiększyć pomieszczenia, ponieważ ściana po
między jadalnią a kuchnią jest ścianą nośną. Tu dawniej
kończył się dom. Kuchnię i stróżówkę dobudowano po za
kończeniu wojny secesyjnej.
- A gdzie gotowano przedtem?
- W podziemiach. Służba mieszkała na nie ogrzewa
nym poddaszu. Chodźmy na górę. - Otworzył drzwi wio
dące na schody.
- Spytaj architekta, czy mógłby coś zrobić z tymi sto
pniami. - Libby pomału posuwała się naprzód, a Joe pilnie
notował jej uwagi. - W holu przydałoby się więcej światła.
Weszła do przestronnej sypialni i rozejrzała się wokół.
Pokój był olbrzymi; zajmował cały tył domu.
- Nieźle. - Joe z uwagą studiował wnętrze. - Od półno
cy moglibyśmy urządzić garderobę i łazienkę. Nie będę
dzielił wanny z gromadą dzieciaków.
- Co takiego? - Libby spojrzała na niego ze zdziwie
niem. - Jest w dzieciach coś, czego nie lubisz?
- Po nauczce, jaką otrzymałem od twoich kuzyniątek,
znalazłoby się to i owo.
- Grunt to doświadczenie - Libby uśmiechnęła się
triumfująco. - Ale zgadzam się z koncepcją wybudowania
dodatkowej łazienki. Gdzie to było... - przerwała i wyszła
z powrotem na korytarz.
- Mam nadzieję, że znasz dobrego elektryka. - Spojrza
ła na nagą żarówkę zwisającą z sufitu. - Oświetlenie w tym
domu to wczesny Edison. Podobnie jak hydraulika.
Otworzyła kolejne drzwi i wskazała na antyczną toaletę.
- Nie ma problemu. - Joe zajrzał do wnętrza. - Wszy
stko będzie jak nowe.
- Chwileczkę, chcę rzucić okiem jeszcze na resztę pokoi.
- Libby poszła wzdłuż korytarza, po kolei otwierając drzwi do
pomieszczeń. Zatrzymała się w samym rogu przed niewiel
kim pokojem w samym rogu budynku. Nacisnęła wyłącznik
i wzruszyła ramionami, gdy nic nie nastąpiło.
- Co się stało? - Joe szeroko otworzył ciężkie dębowe
drzwi, aby dopuścić nieco światła z korytarza.
- Ktoś zalepił okno czarnym papierem. Ciekawe dla
czego.
- Może urządzał tu ciemnię fotograficzną.
- Masz rację. - Libby weszła do mrocznego wnętrza.
Podskoczyła gwałtownie, gdy pod jej nogami zaszeleścił
jakiś papier.
- Boże! - odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się słabo. -
Okropnie tu ponuro.
- Jest jasny dzień.
- Ale nie tutaj - skrzywiła się. - Tu jest strefa zmroku.
Mam nadzieję, że bez duchów.
- Duchów? - zahuczał Joe. - Taka intelektualistka, jak
ty, wierzy w siły nadprzyrodzone?
- Im więcej człowiek odkrywa, tym bardziej przekonu
je się, jak mało wie o otaczającym go świecie - odpowie
działa poważnie. - Ten dom ma już wiele lat i może...
aaau! - wrzasnęła, gdy znienacka otoczyła ją para ramion.
- Joe! Przestraszyłeś mnie niemal na śmierć!
- Naprawdę? - Roześmiał się i położył dłonie na jej
piersiach. Libby chłonęła ciepło jego ciała. Wydawało się
zupełnie oczywiste, że ma prawo jej dotykać. Z trudem
opanowała myśli.
- Co... Co robisz?
- Jestem duchem przeszłości - głębokim basem odparł
Joe.
- Tak? - zachichotała. - Należysz do tego domu?
- Tylko do sypialni - Ścisnął lekko palcami jej piersi.
Kobieta wygięła się zmysłowo, czując ogarniający ją pło
mień. -1 kieruję się szczególnymi upodobaniami przy wy
borze swych ofiar.
- Szczenięcymi?
- Szczególnymi, niewiasto. Nie straszę byle kogo. -
Pieścił jej piersi, czując przez materiał bluzy twardniejące
sutki. Libby drżała niecierpliwie.
- Wierz mi - musnął wargami jej ucho i przesunął języ
kiem po karku. - My, duchy, mamy sibe poczucie własnej
wartości. Może nas skusić tylko taki kąsek, jak ty.
Oraz Myrna i Bóg jeden wie, ile innych, przemknęło jej
nieoczekiwanie przez głowę. Niewątpliwie Joe lubił pie
ścić jej ciało, ale czy czuł coś więcej? Możliwe, że było to
jedynie pożądanie, nie różniące się niczym od tego, jakie
odczuwał na widok Myrny. Libby potrząsnęła głową, wy
suwając się z objęć mężczyzny.
- Co się stało? - Joe z uśmiechem popatrzył na jej
zakłopotaną minę.
- Ten kurz doprowadza mnie do szału - skłamała. Nie
chciała powiedzieć mu prawdy. Mógł tolerować humory
swych przyjaciółek, ale gdyby któraś naprawdę się zako
chała. .. Libby nawet nie miała pewności, czy może nazwać
się jego przyjaciółką. W końcu nie została wybrana przez
Joego, tylko przez jego ojca...
- Fakt, pełno tu pyłu i śmiecia. - Mężczyzna rozejrzał
się z widocznym niezadowoleniem po pokoju. - Ale nie ma
sensu tego sprzątać, skoro w przyszłym tygodniu rozpo
czynamy remont.
- Masz rację. Pośpieszmy się trochę. - Skorzystała
z okazji, aby skrócić spotkanie. Im bardziej uczestniczyła
w planach Joego, tym bardziej pragnęła, aby się spełniły.
Żeby przebudował ten dom na przytulne rodzinne gniazd
ko. Dla ich rodziny. Ale nie mogła odpędzić myśli, że Joe
traktuje budynek tylko jako doskonałą lokatę kapitału,
a wspólną debatę nad przebudową jako element zabawy
w negocjacje.
- Możemy przebić ścianę obok głównej łazienki i nieco
ją powiększyć. A ciemnię zamienić na toaletę. W ten spo
sób zyskamy na powierzchni.
- Pamiętaj, że mamy jeszcze łazienkę na dole - przypo
mniała Libby.
- Świetnie, to wystarczy - skinął głową. -1 nadal pozo
stanie sześć pokoików dla dzieci.
- Nie - sprostowała. - Pozostanie sześć celi, które mo
głyby służyć za mieszkania dla mnichów. Sam twierdziłeś,
że dzieci potrzebują przestrzeni. Dlaczego nie wyburzyć
ścian i zrobić trzech obszernych sypialni?
- Będą musiały się dzielić - zaoponował, idąc za nią
w dół schodów.
- Nie będą, jeśli poprzestaniesz na trojgu - uśmiechnęła
się słodko.
- Trojgu?
- Zrządzenie losu. Trzy sypialnie, trójka dzieci.
- Ale sypialni jest sześć.
- Mówiłam, że to nie sypialnie, tylko klasztorne cele.
- Chcę sześciorga dzieci! - powtórzył chyba po raz setny.
- A ja nie!
Joe oparł się o zniszczoną framugę drzwi wiodących do
narożnego pokoiku i pokręcił nosem.
- Nie podoba mi się...
- Gratulacje. Mnie też nie, więc chyba osiągniemy
w tym wypadku kompromis.
Joe wziął głęboki oddech, zebrał się w sobie i powiedział.
- Dobrze, zgadzam się, ale ponieważ to ja wciąż ustę
puję, może przemyślałabyś kwestię ich wykształcenia?
- Czego? - spytała Libby, zbyt zaskoczona, aby od
razu w pełni docenić to, co powiedział. Nigdy nie przypu
szczała, że Joe ustąpi choćby o krok w kwestii rodziny. To
tylko na niby, uznała po chwili. Gdy zdecyduje się na
małżeństwo, znajdzie sobie jakąś półanalfabetkę, która
z radością zgodzi się zostać producentką dzieci w zamian
za godne utrzymanie. Wówczas pokoje zostaną przegro
dzone. Libby poczuła w żołądku kłąb zazdrości na myśl,
że jakaś inna kobieta mogłaby zamieszkać w tym domu
i... w sypialni Joego. Chaos w jej głowie potęgował się
z minuty na minutę.
Westchnęła. Lepiej żyć wspomnieniami szczęśliwej mi
łości, niż w imię tejże miłości pogrzebać się żywcem. Joe
nie uznawał rozwodów. Ślub oznaczał decyzję obowiązują
cą do końca życia.
- Nie musisz robić takiej zbolałej miny. - Joe źle zrozu
miał jej wahanie. - Pytałem tylko, czy zgadzasz się, żeby
dzieci uczęszczały do katolickiej szkoły średniej.
- Z jednym zastrzeżeniem. Nowy Jork szczyci się naj
lepszymi w kraju szkołami dla dzieci szczególnie uzdol
nionych. Jeśli któreś z naszych dzieci będzie przejawiało
talent w jakiejś dziedzinie, będzie się je kształcić w tym
kierunku.
- Jeśli zechce - dorzucił.
- Zgoda.
- Zatem załatwione. Mam w domu kopię kontraktu. Je
śli uważasz, że tu już skończyliśmy, możemy jechać do
mnie i przeredagować umowę, zanim zmienisz zdanie.
- Mów o sobie - mruknęła. - Jesteś bardziej uparty
w swych żądaniach.
- Tylko dlatego, że mam szerokie spojrzenie na naszą
przyszłość.
- Przez co nie potrafisz dostrzec szczegółów.
- To ty masz klapki na oczach - nie ustępował Joe. -
Uważasz, że liczy się tylko praca. Zapomniałaś, że przede
wszystkim jesteś kobietą.
- Przede wszystkim jestem sobą, Libby Michałowski,
i jeśli nie będę szczera wobec siebie samej, nie będę szczera
wobec nikogo.
- Nie mam ochoty na bezsensowne rozważania filozo
ficzne. Wracajmy do domu i poprawmy kontrakt. Potem
zamówimy pizzę i spiszemy uwagi odnośnie do remontu.
Chcę jutro zanieść je architektowi.
- Dwie pizze - dodała szybko Libby. - Umieram
z głodu.
- Nie samym chlebem człowiek żyje - zauważył Joe
i skrzywił usta w dwuznacznym uśmiechu.
- A co? Chciałbyś poza tym pooglądać telewizję? -
spytała zaczepnie, choć jej serce zatrzepotało radośnie na
jego słowa. Najwyraźniej nie chciał, aby wieczór upłynął
jedynie na rozmowie. Podzielała jego oczekiwania. Ich
znajomość pomału dobiegała końca. Kontrakt zostanie
ostatecznie zredagowany i z początkiem września nie będą
mieli pretekstu, aby się nadal spotykać. Posmutniała. Gorą
co zapragnęła zachować jak największą ilość wrażeń.
- Nie mów mi o telewizji. - Wzruszył ramionami. -
Wciąż'jeszcze śni mi się „Władca Pierścieni".
Libby spojrzała na jego uśmiechniętą twarz i jej obawy
uleciały bez śladu. Kochała go. Kochała jego błyskotli
wość, nawet jego charakter, dobry humor i śmieszny spo
sób, w jaki przekrzywiał głowę, gdy myślał. Wszystko
w nim kochała. Ich rozstanie rozdarłoby jej serce. Ale pró
ba utrzymania związku za wszelką cenę- również.
- Panie Landowski, jest pan cholernie fajnym facetem
- powiedziała, patrząc na niego pociemniałymi od skrywa
nych uczuć oczami.
- A pani, panno Michałowski, jest kobietą pełną rząd-
kich i cennych wartości. Chodźmy do domu, aby głębiej
przestudiować to zagadnienie.
Wyciągnął swą olbrzymią dłoń. Libby ujęła ją radośnie.
Miała uczucie, że zaoferował jej coś znacznie więcej.
ROZDZIAŁ
12
- Cześć, Libby. Mówi Joe. - Libby uśmiechnęła się do
słuchawki. Wszędzie rozpoznałaby ten głęboki, aksamitny
ton głosu. Wystarczyło jedno słowo, aby pobudzić do nie
pokoju jej cały system nerwowy.
- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale dziś jest trzeci
czwartek miesiąca.
- Prawdopodobnie dlatego, że wczoraj była trzecia śro
da miesiąca. - Libby starała się mówić spokojnie, nie oka
zując podniecenia, jakie odczuwała podczas każdej rozmo
wy z Joem. To było niemądre. Po każdym kolejnym spot
kaniu pragnęła go coraz bardziej. Przez ostatnie półtora
tygodnia Joe wciąż szukał jej towarzystwa. Czasem zjawiał
się pod pretekstem dopisania czegoś do kontraktu, częściej
jednak po prostu przychodził, aby wspólnie z nią spędzić
wieczór, co zresztą całkowicie pokrywało się z jej oczeki
waniami. W głębi duszy Libby zdawała sobie sprawę, że jej
pożądanie wynikało z obawy przed rozstaniem, ale nie
miała siły się bronić. Przeciwnie, wykorzystywała każdą
sekundę danego im czasu. Nawet usiłowała przekonać sa
mą siebie o prawdziwości uczuć Joego...
- Libby! - Głos mężczyzny wyrwał ją z zamyślenia.
Powróciła do rzeczywistości.
- Przepraszam. Poprawiałam dzisiejsze sprawdziany
i czuję się lekko oszołomiona - powiedziała, co częściowo
odpowiadało prawdzie.
- Muszę przekazać ci coś ważnego.
- Nie strasz mnie.
- Nie o to chodzi. Chciałem ci powiedzieć, że masz
równie piękne wnętrze, jak urodę ciała.
- Trele-morele, szanowny panie - odpowiedziała cie
płym tonem. - Tylko tak dalej, a daleko zajdziesz.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że daleko będziesz musiał szukać, zanim
znajdziesz kobietę, która ci uwierzy.
- Nie, nie. Wszystko pomyliłaś. Kobiety powinny
wzmacniać osobowość mężczyzny, a nie ją zmiękczać.
- Osobiście wolałabym wzmocnić coś innego, niż two
ją osobowość.
- Och?... - szepnął namiętnie. Libby wstrzymała od
dech. - Jeśli nie będę miał dzisiaj zebrania, przyjadę, żebyś
wyjaśniła mi to dokładnie. Może w formie wykładu...
- Raczej dowodu matematycznego - mruknęła, nie
zbyt zadowolona z faktu, że ich spotkanie może nie dojść
do skutku.
- Dzwonię przede wszystkim dlatego, że otrzymałem
dzisiaj kontrakt.
- Dodali coś?
- Tylko plamy z zupy. Chyba poprawiali go w restaura
cji. Myślę, że mieli świetną zabawę - parsknął.
- Mieli już wcześniej, próbując nas pożenić.
- Najwyższy czas - mruknął ponuro. Libby poczuła
dziwny niepokój. Czyżby miał zamiar wypełnić wolę oj
ców i poprosić ją o rękę? Cień nadziei zniknął tak prędko,
jak się pojawił. To, że wskutek połączonych działań obu
rodzin Joe zmienił zdanie, nie znaczyło jeszcze, że ma
zamiar się oświadczyć. A nawet, gdyby szczęśliwym zrzą
dzeniem losu chciał, wcale nie była pewna, czy miałaby
ochotę poślubić tego zarozumialca.
- Libby - usłyszała ponownie jego głos. - Twoje ciągłe
milczenie jest bardzo denerwujące.
- Przepraszam. Co mówiłeś?
- Że musimy wspólnie przejrzeć kontrakt.
- Dziś nie możemy, ponieważ masz zebranie. Może
jutro albo w weekend? - Starała się mówić beztroskim
tonem. Duma nie pozwalała jej okazać prawdziwych
uczuć.
- Jest drugi powód, dla którego dzwonię. Podjąłem
decyzję.
- Decyzję? - spytała z nadzieją w głosie.
- Muszę wyjechać. Do Europy, na doroczne targi te
kstylne.
- Do Europy! -jęknęła.
- Wyjeżdżam na dwa tygodnie i chcę, żebyś mi towa
rzyszyła.
- Mam jechać z tobą? - spytała z ogłupiałą miną.
- Właśnie. Chyba masz paszport?
- Oczywiście, ale nie sądzisz chyba, że rzucę wszystko
i po prostu wyjadę.
- Dlaczego nie?
- Dlaczego nie?! Przecież mam wykłady!
- Niech cię ktoś zastąpi. A gdybyś zachorowała?
- Nie o to chodzi. - Libby z trudem panowała nad ner
wami. Targały nią sprzeczne uczucia. Całym sercem pra
gnęła spełnić jego prośbę. Zapomnieć o wszystkim i wyje
chać. Z drugiej strony, była wściekła, że tak mało przejmo
wał się jej pracą.
- Więc o co? - spytał.
- Podpisałam umowę z rektorem. To nie jest szkoła
podstawowa, gdzie może uczyć każdy średnio wykształco
ny matematyk. Zastępstwo niczego nie załatwi. Będę nie
w porządku wobec studentów, jeśli zniknę na dwa ty
godnie.
- A co ze mną? - spytał poważnie.
- A co z tobą?! - Podniosła głos. - Wiedziałeś o tym
wyjeździe już dawno, ale czekałeś do ostatniej chwili, aby
mnie zawiadomić.
- To miała być niespodzianka.
- Gratuluję! Była.
- Nie pojedziesz?
- Nie mogę - odparła przez zaciśnięte zęby. - Posłu
chaj. Czuję się odpowiedzialna wobec studentów i władz
uczelni. Nie mogę zostawić wszystkiego dla przyjemności.
- Jeśli naprawdę uważałabyś to za przyjemność, mo
głabyś.
- A ty jak postąpiłbyś na moim miejscu?
- To nie ma nic do rzeczy! - huknął, lecz rozzłoszczona
Libby nawet nie zauważyła, że zapiszczało jej w uszach. -
Wszystko przez twoją cholerną pracę! Gdybyś nie praco
wała, pojechałabyś z ochotą.
- Gdybym nie pracowała, siedziałabym w domu z ro
dzicami i też trudno byłoby mi wyjechać na dwa tygodnie
z jakimś mężczyzną! - syknęła.
- Nie jestem .jakimś" mężczyzną! - odparł Joe. -
I mam dosyć tego, że stawiasz swoją pracę wyżej ode mnie!
- Więc się odczep! - wrzasnęła i rzuciła ze szlochem
słuchawkę, co ją jeszcze bardziej zdenerwowało. Nigdy nie
płakała, a teraz przez tego... tego...
Po jakimś czasie łzy przestały płynąć, lecz Libby nadal
siedziała na kanapie, zbyt pogrążona w smutku, aby się
poruszyć. Duma zamieniła się w żal nad własnym losem.
Zacisnęła usta i nalała sobie pół szklanki czystej whisky.
Wypiła jednym haustem, nie zwracając uwagi na palenie
w przełyku. Otarła policzki, głośno wydmuchała nos
i z powrotem zasiadła do poprawiania sprawdzianów.
Pół godziny później usłyszała pukanie. Odłożyła czer-
wony długopis i zmęczonym ruchem potarła czoło. Nie
miała ochoty nikogo widzieć. Nie teraz. Tymczasem niepo
żądany gość nieustannie dobijał się do jej drzwi. Zrezygno
wana, zmełła w ustach przekleństwo i poszła otworzyć.
Ze zdziwieniem zobaczyła w progu Joego. Miał zmierz
wioną czuprynę, jakby przez dłuższy czas targał się za
włosy. Nie dopięta koszula i poluzowany krawat dopełnia
ły reszty. W ręku trzymał marynarkę.
Widok jego kochanej twarzy spotęgował rozżalenie
i Libby poczęła zamykać drzwi. Był szybszy. Wsunął rękę,
otworzył drzwi na oścież i wszedł do mieszkania.
- Brutal - rzuciła w jego stronę. - Czego chcesz?
- Ciebie! - Chwycił ją w ramiona.
Owionął ją żar bijący od jego ciała. Płaczliwie pociąg
nęła nosem. Nie miała siły walczyć. Tak bardzo go kochała.
- Wolałabyś jechać ze mną niż uczyć? - Spojrzał na jej
pobladłą, zatroskaną twarz.
- Już ci powiedziałam. Bez względu na to, co czuję,
muszę wypełnić swe zobowiązania.
Uniósł ją w ramiona i skierował się w stronę sypialni.
- Co robisz?
- Chcę znaleźć honorowe wyjście z zaistniałej sytuacji.
- Łokciem otworzył drzwi, przeszedł kilka kroków i złożył
swe brzemię na satynowej pościeli.
Libby spoglądała spod wpółprzymkniętych powiek, jak
zdejmował krawat i koszulę. Obserwowała grę jego obna
żonych mieśni. Zamknęła oczy, gdy sięgnął dłonią do
klamry paska. Usłyszała stuk zdejmowanych butów. Prze
sunęła się, gdy mężczyzna usiadł na łóżku. Po omacku
sięgnęła w jego stronę. Kiedy dotknęła rozpalonej skóry
i zanurzyła palce w gęstwinie włosów porastających mu
pierś, poczuła nagłą eksplozję namiętności. Wszystkie ubo
czne myśli zniknęły, a na ich miejscu pojawił się jasny,
klarowny obraz twarzy Joego.
Otoczyła go ramionami i mocno przycisnęła do siebie.
Potrzebowała go. Chciała uleczyć rany, pozostałe po nie
dawnej walce.
- Czego pragniesz, Libby? - spytał głosem, w którym
dźwięczała skrywana namiętność. - Czy pożądasz mnie
chociaż w części tak, jak ja ciebie?
Leżała czekając, aż wolno - nieubłaganie wolno - pod
ciągnął jej bluzę do ramion, odsłaniając piersi. Poczuła
chód klimatyzowanego pomieszczenia, lecz w chwilę
później jego dłonie przyniosły nową falę ciepła.
- Jesteś taka delikatna - powiedział. - Miękka i krucha,
niczym sen, który prześladował mnie od wieków. Spra
wiasz, że zapominam o otaczającym mnie świecie.
Wstrzymując oddech, Libby czekała. Dłoń Joego powę
drowała niżej. Wsunął rękę pod jej dżinsową spódnicę,
dotykając wewnętrznej powierzchni uda. Delikatnie potarł
jedwabisty materiał jej majteczek. Kobieta wbiła pięty
w pościel i wygięła ciało. Szarpnęła się gwałtownie.
- Tak! -jęknęła.
- Tak, najdroższa. - Płynnym ruchem zsunął z jej bio
der niewielki kawałek materiału i odrzucił go na bok. Lib
by wyciągnęła ręce. Chwyciwszy mężczyznę za ramiona,
pociągnęła go ku sobie. Zawahał się przez chwilę. Z tru
dem postrzymywała krzyk. Wówczas pchnął biodrami
i Libby z rozkoszą przyjęła go w swoim wnętrzu.
Kocham cię, Joe, dźwięczało jej w głowie przy każdym
jego poruszeniu. Otaczająca ją ciasno obręcz pożądania
pękła, eksplodując kalejdoskopową feerią rozkoszy. Moc
no objęła ciało mężczyzny pragnąc, aby nie opuścił jej zbyt
szybko.
Gdy jakiś czas później leżeli obok siebie, zadał jej pier
wsze pytanie.
- Pozostaje kwetia, w jaki sposób pogodzić moją kon
cepcję kochającej, opiekuńczej żony, matki i gospodyni
z twoją karierą.
Libby czuła, że czas na ustępstwo z jej strony.
- Mogę zrezygnować z prowadzenia letnich wykładów.
Zyskam wówczas co roku dwa i pół miesiąca wakacji.
- Znakomicie. Ja zaś tak opracuję plan wyjazdów służ
bowych, abyś zawsze mogła mi towarzyszyć. Ale co
z dziećmi? Potrzebują matki.
- Błąd. Potrzebują obojga rodziców.
- Nie na początku - zaoponował. - Nie mogę ich karmić.
- Już to przerabialiśmy - zauważyła. - Poza tym okres
niemowlęcy szybko mija.
- Ale jest bardzo ważny dla dalszego rozwoju.
Libby westchnęła, przyznając mu rację.
- Mogę wziąć roczny urlop macierzyński po urodzeniu
każdego dziecka. To chyba wystarczy, aby zapewnić im
prawidłowy start w życiu.
- Może... - mruknął z powątpiewaniem, ale po chwili
rozchmurzył czoło. - A ja będę zabierał część pracy do domu,
aby wcześniej wracać. Przynajmniej będę w pobliżu.
- Nie doceniasz własnych umiejętności - powiedziała.
- Jesteś najlepszą matką, jaką kiedykolwiek widziałam.
- Pochlebstwem wszystko osiągniesz. - Zerknął na nią.
- Wszystko? - Zatrzepotała rzęsami i usiłowała przy
brać pozę niewiniątka, co było raczej niewykonalne ze
względu na to, że leżała naga w jego ramionach.
- Tam już byliśmy, niewiasto.
- Apetyt rośnie w miarę jedzenie. - Przesunęła palcem
po jego brodzie.
- Masz rację. - Pochylił się w jej stronę.
- Chodź - mruknęła kusząco.
- Chwileczkę. - Zatrzymał się w pół ruchu. - Chciałbym
wiedzieć, czy wszystko dobrze pojąłem, żeby właściwie zre
dagować kontrakt. Zgadzasz się zrezygnować z letnich wy
kładów i brać roczny urlop po urodzeniu każdego dziecka?
- Tak - skinęła głową. - W zamian ty będziesz praco
wał popołudniami w domu.
- Umowa stoi - westchnął Joe. - Chociaż wolałbym,
abyś przez cały czas była przy dzieciach.
- Ostatnia uwaga - poważnie powiedziała Libby. - Kie
dy już dostaniesz to, o czym mówiliśmy, nie będziesz mógł
narzekać.
- Doskonale wiem, co teraz chcę dostać. - Błysnął
oczami i ponownie pochylił się w jej stronę.
- Oboje tego pragniemy - sprostowała Libby.
ROZDZIAŁ
13
Wrócił! Wrócił! Wrócił! - jedno słowo kołatało się bez
końca w umyśle Libby. Po dwóch tygodniach wlokących
się w nieskończoność przyjechał Joe. Był w swoim miesz
kaniu. W tej chwili. Teraz. Kobieta posłała uśmiech kie
rowcy szkolnego autobusu, który zatrzymał się obok ta
ksówki. W duchu śpiewała z radości.
Wydawało jej się, że Joe wyjechał kilka lat temu. Wie
działa, że będzie za nim tęsknić, ale nie przypuszczała, że
aż tak bardzo. Codziennie oczekiwała na jego telefon. Pra
gnęła opowiedzieć mu o wydarzeniach na uczelni. Chciała
posłuchać o jego pracy. A przede wszystkim była po prostu
spragniona jego obecności.
Po chwili wiedziała, że tęsknota Joego dorównywała jej
własnej. Całował ją bez opamiętania, po czym oboje skie
rowali się w stronę sypialni. Z oczu Libby płynęły łzy rado
ści i szczęścia.
- Dziękuję. - Joe ucałował czubek opartej o jego ramię
głowy kobiety. - Przez cały czas myślałem o naszym spot
kaniu, ale rzeczywistość przeszła moje oczekiwania.
Mruknęła zalotnie, z trudem otwierając oczy. Spędzili
sporo czasu na burzliwej miłości.
- Wstawaj.
- Skąd w tobie tyle energii? Nie jesteś zmęczony po
dróżą?
- Wręcz przeciwnie. Mam przestawiony organizm
o pięć godzin. Wstawaj, musimy się ubrać.
- Dlaczego?
- Jestem głodny.
- Ja też - zachichotała, łaskocząc go lekko po brzuchu.
- Nie o taki głód mi chodzi! - Popchnął ją na materace
i wstał. - Od wczoraj nic nie jadłem.
- Przygotuję ci coś - zaproponowała prędko, woląc to
od zmywania naczyń.
- Ha! - Joe wystawił głowę zza drzwi szafy. - Myślisz,
że zaufam kobiecie, która przygotowuje ciasta z torebki?
- Lepiej z torebki, niż z butelki z rumem!
- Ma pani plebejski gust, droga pani.
- Właśnie. Dlatego wybrałam ciebie.
- Twoja nieumiejętność gotowania to nic śmiesznego -
mruknął. - Zabieram cię na kolację.
- Znakomicie. Pójdę wziąć prysznic. - Zebrała rozrzu
cone ubrania i skierowała się w stronę łazienki.
- Ostateczna wersja kontraktu leży w salonie, na stoli
ku. Tata zostawił ją tam podczas mojej nieobecności. Mo
żesz przejrzeć przy okazji. Przed wyjściem muszę jeszcze
zadzwonić do sekretarki.
Libby myła się pośpiesznie, nie chcąc tracić ani chwili
spotkania z Joem. Gdy wróciła, jeszcze stał przy aparacie.
Wzięła do ręki dokument i zaczęła go czytać. Pomimo
faktu, że cała sprawa zaczęła się od niefortunnego pomysłu
ich rodziców, trzymała rzetelnie opracowaną umowę, za
wartą pomiędzy dwoma trzeźwo myślącymi osobami. Czy
Joe myślał podobnie? Niemal do samego końca obstawał
przy własnych pomysłach...
- Skończyłaś? - Podskoczyła na dźwięk jego głosu. Nie
usłyszała, gdy nadchodził.
- Tak. - Podała mu kontrakt.
- Jak widzę, powstrzymali się od uzupełnień. - Błysnął
szelmowsko oczyma. - Nasi ojcowie chcieli powrócić do
tradycyjnej formuły zawierania małżeństw. Ja pójdę jesz
cze dalej w poszanowaniu tych zasad.
Podniósł ze stolika złote wieczne pióro i dopisał coś
u dołu strony, po czym złożył zamaszysty podpis.
- Co to takiego? - spytała Libby, zajęta obserwowa
niem pracy mięśni jego przedramienia, gdy pisał.
- Panna młoda powinna być dziewicą - mruknął.
Dziewicą! Jego słowa załomotały jej w głowie. Wszy
stkie uprzednie obawy okazały się prawdą. Dlaczego nie
posłuchała głosu rozsądku? Przecież miała ku temu pew
ne podstawy. Ale nie, dała się ponieść uczuciom i dokąd
trafiła? Do punktu wyjścia. Nawet jeśli Joe rozważał
możliwość małżeństwa, to Libby z góry przekreśliła
swoje szanse. Akceptując go jako kochanka, zrezygno
wała z męża.
Zerwała się z miejsca i popatrzyła na jego zdziwioną
twarz. Rumieniec barwił jej policzki, a oczy ciskały bły
skawice.
- Co się stało?
- Ty!... - warknęła Libby. - A raczej twoja podwójna
moralność!
- Podwójna moralność?
- Jak możesz stawiać warunki, których sam nie speł
niasz?! Hipokryta! - wrzasnęła. - Wymaga od panny mło
dej, aby była czysta jak płatek róży, a sam zachowuje się
niczym kot w marcu!
- Co cię ugryzło? - spytał, zaskoczony jej gwałtow
nością.
- Poczekaj, mądralo! Pożałujesz swoich słów!
Zgarnęła torebkę ze stołu i ruszyła w stronę drzwi.
- Dokąd? - Sięgnął ręką, lecz zrobiła szybki unik. - Nie
jedliśmy kolacji.
- Nie jestem głodna - odparła zgodnie z prawdą. Żołą
dek skurczył się jej z gniewu. - Poza tym nie chciałabym ci
przeszkadzać.
- Czy mogłabyś przestać mówić zagadkami i wyjaśni
ła, o co chodzi?
- Dobrze. - Zacisnęła zęby i wzięła głęboki oddech. -
Powiem. Uważasz mnie za godną krótkich odwiedzin
w twoim łóżku, ale jeśli chodzi o małżeństwo, to jestem
poza nawiasem społeczeństwa!
- Nawiasem społeczeństwa?! - Joe nadal nie rozumiał,
o co chodzi.
- Nie jestem dziewicą, do cholery! - Otworzyła drzwi,
nie widząc wyrazu zmieszania, jaki pojawił się na twarzy
mężczyzny. Biegiem dopadła windy, nie odpowiadając na
jego wołanie. Nie potrafiłaby spojrzeć mu w oczy. Chciała
jedynie dotrzeć do domu i ukryć się przed wszystkimi. Jej
świat legł w gruzach. Stłumiła szloch. Nie będzie płakać.
Nie był tego wart. Wmawiała sobie, że obejdzie się bez
niego, ale wiedziała, że to nieprawda. Nadal go kochała i ta
miłość rozrywała jej serce.
- Co się stało, Fryderyku? - spytał Kazimierz, osuwa
jąc się na krzesło. - Dlaczego tak nagle nas wezwałeś?
- Właśnie - przytaknął Zygmunt. - Co się stało? Praca
nad kontraktem dobiegła końca!
- Nie jestem pewien. - Jasnobłękitne oczy Fryderyka
wyrażały zakłopotanie. - Joe zadzwonił do mnie wczoraj
i poprosił o pomoc.
- Pomoc? - zdębiał Kazimierz.
- Tak. Powiedział, że to nasza wina, więc teraz powin
niśmy znaleźć wyjście. Ostatni raz prosił mnie o pomoc,
gdy miał sześć lat i nie mógł ściągnąć latawca z drzewa.
- Wszystko nasza wina - mruknął Kazimierz. - Cieką-
we, dlaczego nie oskarżył nas na początku, tylko zwlekał
tak długo?
- Możesz go sam zapytać. Właśnie idzie. - Fryderyk
wskazał na potężnego mężczyznę zmierzającego w stronę
ich stolika. Mocno zaciśnięte zęby przybysza zdradzały
zdenerwowanie.
- Cześć, tato.
- Witaj, synu. To są Kazimierz Blinkle i Zygmunt Mi
chałowski.
- Dzień dobry panom. - Joe uścisnął im dłonie i usiadł
na pustym krześle, najwyraźniej ni wiedząc, od czego ma
zacząć.
- Chciałeś nas widzieć? - pośpieszył z pomocą Fry
deryk.
- Nie bardzo. - Joe przesunął dłonią po zmierzwionych
włosach. - Ale jesteście moją ostatnią deską ratunku. Pró
bowałem już wszystkiego.
- Niestety, nie posiadamy wystarczających wiadomo
ści, aby zrozumieć twoje obraźliwe pomruki - zauważył
Kazimierz.
- Przepraszam - westchnął Joe. - Nie spałem dobrze.
Chodzi o Libby. Pokłóciliśmy się i kiedy dzwonię, żeby
przeprosić, odkłada słuchawkę. Nie mogę do niej dotrzeć.
- A to konieczne? - spytał Fryderyk.
- Tak - zgrzytnął Joe. - Czytałeś kontrakt. Powinieneś
wiedzieć, że...
- ...że twój ojciec znalazł ci idealną żonę? - Fryderyk
uśmiechnął się lekko.
- Właśnie, do cholery! - warknął Joe. - Liczy się tylko
ona!
- Więc jej to powiedz - zaproponował Zygmunt.
- Nie mogę. Nie chce ze mną rozmawiać. Nawet za
dzwoniłem do jej przyjaciółki, Jessie Anders. Powiedziała,
że i tak mam wiele szczęścia, że jeszcze żyję, i odłożyła
słuchawkę.
- Pozostaliśmy tylko my? - cierpko zapytał Kazimierz.
- Tato, zawsze pragnąłeś wnuków. - Joe zwrócił się do
Fryderyka. - Jeśli nie poślubię Libby, nigdy się nie ożenię!
- Bez obaw - wtrącił Zygmunt. - Pmożemy ci. W koń
cu poznaliście się za naszym pośrednictwem.
- Taaak... Należy stworzyć taką sytuację, w której Lib
by będzie musiała zachować spokój, i pozbawić ją możli
wości ucieczki. Znam swoją córkę.
- Co możemy zrobić? - niecierpliwił się Joe.
- Miałem iść z żoną na chrzest wnuczki mojej siostry.
Zadzwonię do Libby i powiem jej, że mama źle się czuje i ktoś
powinien ją zastąpić. W kościele nie urządzi awantury.
- Ale czy posłucha?
- Oczywiście. Jestem przecież jej ojcem. Podczas ce
remonii powiem jej, że zapomniałem czegoś z samochodu
i wyjdę. Wtedy usiądziesz koło niej. Będziesz miał mnó
stwo czasu na przeprosiny, a ja udam, że o niczym nie
wiedziałem.
- Zgoda - bez zastanowienia odparł Joe.
Libby usiadła na drewnianej kościelnej ławce i spo
jrzała dokoła. Westchnęła. Nie była w nastroju do świę
towania. Oczy piekły ją, jakby pod powiekami
zagnieździł się piasek, a żołądek był skłębionym zwit
kiem nerwów. Po raz pierwszy czuła wstręt nawet do
ukochanej matematyki.
Stłumiła szloch. Już była gotowa ustąpić i porozmawiać
z Joem, kiedy ten przestał dzwonić. Od trzech dni nie da
wał znaku życia, co nasuwało przypuszczenie, że znalazł
gdzieś pocieszenie. Nie wolno ci płakać z jego powodu,
ostrzegała samą siebie. Zwłaszcza tutaj. Zobaczyła zain
teresowanie na twarzy ciotki. Zmusiła się do uśmiechu.
- Libby? - Ojciec położył łagodnie dłoń na jej ramie
niu. - Zapomniałem wziąć czegoś z samochodu.
- Zaraz przyniosę.
- Nie! - odpowiedział szybko, po czym uśmiechnął się
na widok jej zaskoczenia. - Zaraz wracam.
rf
Przypilnuj mi
miejsca.
- Oczywiście. - Oparła się i zamknęła oczy. Powoli jej
ciało poddawało się atmosferze kościoła. Usłyszała kroki
powracającego ojca. Usiadł obok. Libby nie otworzyła
oczu. Nie miała ochoty na rozmowy.
Ale zmęczony umysł wciąż płatał jej figle. W nozdrzach
poczuła zapach kosztownego płynu po goleniu, jakiego
zwykle używał Joe. Zapragnęła wyjść, odetchnąć świeżym
powietrzem.
Obróciła się w kierunku ojca, aby powiedzieć mu, że
zaczeka w samochodzie i niespodziewanie spojrzała
wprost w wymizerowaną twarz Joego. Chciwie wpiła
wzrok w jego kochane rysy.
- Cześć, Libby - szepnął.
Proste pozdrowienie przywróciło ją do rzeczywistości.
Jak mógł zachowywać się tak beztrosko? Szczery gniew
z wolna zastępował smutek i gorycz. To nie przypadek.
Ojciec na pewno wiedział o wszystkim.
- Nie odzywaj się do mnie, ty nędzna kreaturo! - syk
nęła, nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenie ciotki.
- Libby, nie chciałem cię urazić. Ja... przerwał, gdyż
organy donośnym dźwiękiem obwieściły kolejną część ce
remonii.
Libby wbiła wzrok w prezbiterium. Księża schodzili się
do ołtarza, więc nawet gdyby przepchnęła się obok Joego,
w tej chwili nie mogła opuścić kościoła.
- Nie, nie chciałeś - szepnęła. - Przykro ci teraz, że nie
dałam się złapać i przerwałam grę, zanim ty to zrobiłeś.
Patrzyła na ołtarz, ale nie widziała, co się tam dzieje.
- Posłuchaj. - Joe ujął ją za rękę.
- Już to zrobiłam - zaszlochała. - Puść mnie. - Próbo
wała się uwolnić, ale nie mogła tego zrobić, nie ściągając
na siebie ogólnej uwagi. I tak już zewsząd na nich patrzo-
no. Uśmiechnęła się niewinnie w stronę dwóch starszych
wiekiem kuzynów.
- Libby, proszę...
- Niby dlaczego?
- Bo cię kocham, ty uparta... - zawołał i przerwał prze
rażony swym zachowaniem. Poczerwieniał, gdy wszyscy
obecni spojrzeli w ich stronę.
Libby głośno przełknęła ślinę, łącząc zakłopotanie z na
gle rozbudzoną nadzieją. Zanim zdążyła coś powiedzieć,
zabrał głos kapłan, jej daleki krewny.
- Twoje uczucia dobrze o tobie świadczą, młody
człowieku. Bóg jeden wie, jak mało miłości jest w dzi
siejszym świecie. Jednakże prosiłbym ciebie i Libby,
abyście dalszą dyskusję przeprowadzili w przedsionku
i pozwolili nam w spokoju doprowadzić uroczystość do
końca.
- Oczywiście, ojcze - zamruczał Joe i wyszedł, pocią
gając za sobą Libby, która uparcie patrzyła w posadzkę
i próbowała nie słyszeć podnieconych szeptów pozosta
łych gości. Bardziej interesowały ją słowa Joego. Nigdy
dotąd nie powiedział jej, że ją kocha. Nawet w chwilach
wspólnej rozkoszy. Mówił, że ją lubi. Że jej pożąda. Ale
nigdy dotąd nie wypowiedział słów, na które czekała.
Joe pchnął masywne dębowe drzwi i wyszli do ciemne
go, pozornie pustego przedsionka. Libby zatrzymała się
nagle.
- Nigdzie nie pójdę, dopóki nie wyjaśnisz swojego po
stępowania!
- Libby - powiedział, zwracając twarz w jej kierunku.
- Nie chciałem cię skrzywdzić. Musisz mi uwierzyć. Nie
przypuszczałem, że moje słowa weźmiesz do siebie. Zlito
wałem.
- Chcesz, żebym ci uwierzyła?
- Nie wiem - odparł. - Nie myślałem o tym. Libby. -
Delikatnie dotknął jej policzka. - Kochasz mnie i ja ko-
cham ciebie. Nie niszcz naszej wspólnej przyszłości dlate
go, że uraziłem twą dumę.
- Skąd wiesz, że cię kocham? - spytała, całym sercem
chłonąc jego pieszczotę.
- Z tego powodu, że oddałaś mi całą siebie. - Błysnął
oczami na wspomnienie wspólnie spędzonych chwil. Ujął
ją za podbródek i nakłonił, aby spojrzała mu prosto w oczy.
- Miej odwagę się przyznać.
- Masz rację - westchnęła. - Kocham cię, ty hultaju.
Nie wiem jak i dlaczego, ale cię kocham. Och, Joe, byłam
taka nieszczęśliwa.
Głos jej się załamał i padła w jego ramina. Zapach płynu
po goleniu i ciepło jego potężnego ciała stworzyły wokół
niej aurę bezpieczeństwa.
- Kiedy możemy się pobrać? - spytał Joe.
- Pobrać?
- A cóż, u diabła, sobie myślisz? - zawołał nie zwraca
jąc uwagi na świątobliwe otoczenie. - Niby po co nakłoni
łem Farkie'ego, żeby sprzedał mi ten dom? Oferował mi
kupno już w grudniu, ale nie miałem na to ochoty. Dopiero
kiedy przekonałaś mnie, że powinniśmy zamieszkać
w centrum... Dlaczego prosiłem cię o radę, w jaki sposób
go przebudować? Libby, jak na tak inteligentną osobę,
jesteś po prostu głupia.
Serce kobiety trzepotało radośnie, Joe ją kochał i pra
gnął się z nią ożenić. Tylko to się liczyło.
- Boże, jak pragnę cię pocałować. - Popatrzył na jej
usta. - Od tygodnia czuję twój smak i zapach.
- Ja też - przyznała i przysunęła się bliżej.
Joe ujął w dłonie jej ramiona i obrócił ją tyłem do siebie.
- Lepiej będzie, jeśli trochę zaczekam, bo jeśli teraz
zacznę, to nie skończę, póki zupełnie nie zniszczę twej
reputacji. - Spojrzał na zamknięte drzwi kościoła.
Libby zachichotała.
- Pogadają trochę i zapomną albo zainteresują się ja
kimś innym wydarzeniem.
- Na przykład naszym weselem - pokiwał głową Joe.
- Kocham cię - Libby mocniej przytuliła się do jego
boku.
- I ja cię kocham, Liberty Joy. Jutro skompletujemy
dokumenty i odwiedzimy proboszcza. Chodź. Wynieśmy
się stąd, zanim nadciągną wszystkie ciotki.
Pchnął ciężkie drzwi wiodące na zewnątrz.
- Chodźmy. - Libby wsunęła dłoń w jego olbrzymią
prawicę.
- Znakomicie. - Z głębi cienia dobiegło zadowolone
westchnienie.
- Nieźle, jak na mój gust. - Zygmunt wyszedł pomału
na środek przedsionka.
- Zgadzam się - pokiwał głową Kazimierz. - Zastawi
liśmy znakomitą pułapkę.
- Agata - powiedział Fryderyk. Dwaj pozostali obrócili
się w jego stronę.
- Co takiego? - spytał Kazimierz.
- Agata - powtórzył Fryderyk. - Takie będzie imię
mojej pierwszej wnuczki.
- Nie... - zaprotestował Zygmunt. - Nie dla mojej
wnuczki. Inne dzieci będą ją przezywały „Agata-kudłata".
Nikt nie będzie mojej wnuczki nazywał kudłatą.
- Znalazłbym kilka określeń na was - mruknął zdegu
stowany Kazimierz.
- Aleksandra. - Zygmunt nie zwrócił na niego uwagi. -
Nazwiemy ją Aleksandra.
- Agata! - spojrzał groźnie Fryderyk.
- Szampana! - powiedział Kazimierz.
- Kto słyszał, żeby dziewczynce dać imię Szampana? -
spytał Fryderyk.
- Znałem jedną o imieniu Brandy - podsunął Zygmunt.
- Nie chodzi mi o imię, chcę wznieść toast - wyjaśnił
Kazimierz. - Zostawmy kwestię wyboru rodzicom i uczcij-
my nasz sukces.
- Racja - westchnął Fryderyk. - Znakomita z nich para.
Naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Może mogli
byśmy wykorzystać swe doświadczenie...
Wyszli na zewnątrz.
- Wykorzystać? - spytał Zygmunt, machnięciem ręki
zatrzymując taksówkę.
- Właśnie. Moja siostrzenica pragnie wyjść za mąż,
a ponieważ już wiemy, jak wyswatać młodych...
- Wiemy, jak uniknąć kłopotów - przerwał mu Kazi
mierz, wsiadając jako ostatni do samochodu. - Najlepiej
trzymać się od nich z dala.