Płk R. Kukliński i drugi agent, fałszywki CIA i gen.
Anoszkina
17 gru 2008
Jakie to szczęście, iż ludzie myślą.
Adolf Hitler
Ostatnie odtajnianie materiałów CIA, dostarczonych agencji
przez płk. Ryszarda Kuklińskiego, jak również atakowanie
gen. Jaruzelskiego tzw. zeszytem gen. Anoszkina zmuszają
mnie do napisania kilku uwag, co nie nowe.
Uznając od lat R. Kuklińskiego za geniusza szpiegowskiego
rzemiosła i czytając, kapiące zadziwiająco wolno odtajniane
materiały, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Kukliński słał
“papirusy”, a CIA je do dziś po mediach nosi, wedle jakiegoś
tajemniczego klucza, kontynuując własną grę.
Podobnie ma się sprawa z zeszytem Anoszkina. Nie od dziś
wiadomo, że Anoszkin nie był żadną liczącą się figurą nie
tylko w CCCP, ale nawet w Układzie Warszawskim. Był to
mało znaczący generał sowiecki, o raczej niezbyt
wyszukanych manierach, od którego na sto wiorstw
ś
mierdziało służbami specjalnymi, którego GRU delegowało
do towarzystwa marszałka Kulikowa, by nosił za dowódcą
wojsk układu nie tylko teczkę, ale i kapcie oraz ukryty
mikrofon. No i Anoszkin nosił. I coś tam nawet notował, gdy
była potrzeba demonstrowania pryncypialności sowieckiej.
Ale, można powiedzieć ze stuprocentową pewnością, że nie
były to te notatki, które przedstawiono na słynnej konferencji
w Jachrance i które zrobiły podobną karierę jak niegdysiejsze
fałszywe dzienniki Hitlera, na których się przejechało
renomowane pismo niemieckie. Tyle, że u nas, nie Niemcy, i
“ciemny lud” kupi każde, nawet najprymitywniejsze łgarstwo.
Na to, że dziennik Anoszkina jest fałszywką, zmajdrowaną na
doraźne potrzeby propagandowe, jest tysiąc dowodów.
Przedstawię tylko jeden. Oto ten zeszyt [mam jego
kserokopię] nie jest przesznurowany, opieczętowany i
opisany. A jest to rzecz bez precedensu w takich sprawach.
Wziąć za dobrą monetę taki gniot może tylko ktoś, kto nie ma
zielonego pojęcia o rygorze w przestrzeganiu tajemnicy
obowiązującej nie tylko w Sowieckich Siłach Zbrojnych, ale
w każdej armii tzw. demoludów.
Granie fałszywkami jest jedną z ulubionych metod służb
specjalnych wszelakiej maści. Jednak zostawmy ten temat, a
zajmijmy się inną sprawą. Oto przy okazji awantury z
odtajnionymi przez CIA materiałami, wraca sprawa tzw.
drugiego agenta…
Jeżeli media pójdą za ciosem, to najprawdopodobniej w
najbliższym czasie szykuje się nam interesująca afera
szpiegowska dotycząca nieodległej przeszłości. Sprawa
dotyczy współpracowników CIA w PRL.
Oto bowiem, po wyprowadzeniu przez CIA [wedle niektórych
ź
ródeł wspólnie z GRU &KGB] płk. Ryszarda Kuklińskiego
na Zachód [6 lub 7 listopad 1981 r.], w kołach zbliżonych do
służb specjalnych obu resortów siłowych rozważano, czy był
to jedyny współpracownik agencji uplasowany w
newralgicznym miejscu.
Zarówno w MON jak i MSW specjaliści ocenili, że byłoby to
wbrew sztuce wywiadowczej, przewidującej posiadanie u
przeciwnika co najmniej dwóch równorzędnych agentów.
Zarówno dla szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu MSW
[SWiK] gen. dyw. Władysława Pożogi, jak i dla szefa WSW
gen. bryg. Edwarda Poradki, było jasne, że Amerykanie
muszą mieć w Polsce prznajmniej jeszcze jednego agenta
tej samej klasy, co wyprowadzony tajnymi sposobami
Kukliński.
Zaczęto szukać. Uruchomiono agenturę MSW uplasowaną w
ambasadzie USA w Warszawie i nie tylko. Uruchomiono
także, pozorujące pomoc służby sowieckie. W sprawę
zaangażował się nawet sam rezydent KGB w PRL gen. dyw.
Witalij Pawłow. Nie wiadomo tylko, czy Pawłow pomagał,
dezinformował, inspirował lub dezorganizował. Ustalono
kilka poszlak, ale dowodów nie zdobyto.
Po pewnym czasie sprawa jakimś cudem [tzw. przeciek
kontrolowany] wypłynęła na Warszawkę. W kołach dobrze
poinformowanych mówiło się o drugim agencie CIA, rzekomo
w randze wiceministra. Sugerowano MON, ale nie
wykluczano MSW. Padały różne kandydatury z różnych
resortów, albowiem generałowie bardzo poszerzyli stan
posiadania w różnych resortach. Wszędzie było ich pełno. O
ile pamiętam, to jedynie w kulturze nie było generałów.
Zadowolono się pułkownikami.
Najczęściej wymieniano nazwiska generałów Bolesława
Chochy i Tadeusza Tuczapskiego, ale nie tylko ich. Władze
nie zajmowały oficjalnego stanowiska. Plotek nie
potwierdzano ani nie dementowano. Sprawa ucichła, by
powrócić po 1990 r. kiedy to zaczęto rozważać sprawę
rehabilitacji płk. R. Kuklińskiego. Nadal jednak nie było na
ten temat żadnych konkretnych informacji ani liczących się
publikacji.
Bomba wybuchła dopiero pod koniec 2000 roku, kiedy to u
Nigela West`a znalazłem interesujący fragment dobrze
pasujący do moich rozważań. Brytyjski pisarz i polityk,
wybitny specjalista od służb specjalnych Wschodu i Zachodu,
w książce “The Third Secret: The CIA, Solidarity and the
KGB`S plot to kill the Pope” [Harper Collins, Londyn 2000, s.
164-165] pisze: “Wprawdzie odpowiedź na apel
“Solidarności” o demonstracje i strajki w dniach 11 i 12
października [1982 r. - H.P.] przyniosła rozczarowanie, to
Placówka [rezydentura CIA w Warszawie – H.P.] raportowała
[meldowała – H.P.] o dwukrotnym wzroście napływu
lokalnych informacji [z Polski – H.P.] włącznie z pojawieniem
się “samorodka” [oferenta – H.P.], ochotnika, wiceministra z
dostępem do dyskusji rządowych na temat środków
bezpieczeństwa wewnętrznego. Okazał się on bezcenny jako
następca Kuklińskiego. Chociaż początkowo jego opory były
równe niechęci warszawskiej Placówki CIA do kontaktowania
się z nim z obawy przed prowokacją. Deklarując, że jest
rozczarowany stanem wojennym zaczął dostarczać szczegóły
o Polskim OdeB, a następnie zaczął się dzielić informacjami
politycznymi. Kontakt ze źródłem, które później
zidentyfikowano jako generała Tadeusza Tuczapskiego,
Głównego Inspektora Obrony Terytorialnej i członka WRON,
z wewnętrznego kręgu Jaruzelskiego był cenny, choć z
konieczności sporadyczny”.
Jeżeli sprawę podjąłby jakiś dziennikarz pisma bulwarowego
można by ją zlekceważyć. Tej miary pisarza i polityka, co N.
West, lekceważyć nie sposób. Niestety, autor “Tajemnicy…”
nie podaje żadnych źródeł, z których zaczerpnął swoją
“rewelację”.
Kim więc jest autor doniesienia, którego nie mogę
zlekceważyć? N. West to literacki pseudonim Ruperta
Allasona, człowieka bardzo blisko związanego z brytyjskim
wywiadem. To polityk, który przez dziesięć lat z ramienia
partii konserwatystów był członkiem Izby Gmin. W dodatku
ojciec Westa także był posłem. Po stracie mandatu posła
West-Allason pracował w policji metropolitarnej Londynu. W
1980 r. nakręcił dla BBC słynny serial telewizyjny Spy
[“Szpieg”]. Jest autorem kilkunastu liczących się książek o
służbach specjalnych i kilku powieści. Napisał m.in. wydane
w Polsce w tłumaczeniu Rafała Brzeskiego “MI-5. Operacje
Brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa 1909-1945” i “MI-6.
Operacje Brytyjskiej Tajnej Służby Wywiadu 1909-1945”
[Bellona, Warszawa 1999, 2000] oraz wspólnie z płk.
rosyjskiej Służby Wywiadu Zagranicznego Olegiem Tsarevem
[Cariewem] “Klejnoty koronne. Brytyjskie tajemnice z
archiwów KGB”.
Znając co nieco zasady działania służb specjalnych dziwnym
mi się wydało, aby tak renomowana agencja jak CIA, akurat
teraz ujawniała informacje o swoich najważniejszych
agentach. Nie mogę jednak wykluczyć gry wywiadowczej. W
tej bulwersującej sprawie rysują się wyraźnie trzy scenariusze.
Na początek jednak sprawdźmy kim jest rzekomy agent CIA.
Zajrzyjmy do jego dossier: generał broni Tadeusz Tuczapski
ur. 23 września 1922 r. we Lwowie, ukończył Oficerską
Szkołę Artylerii i Wyższą Akademię Wojskową w ZSRR. Był
ż
ołnierzem 1 armii WP, ma za sobą front, w czasie którego był
dwukrotnie ranny. Przeszedł przez wiele stanowisk
wojskowych. Był m.in. dowódcą dywizjonu, pułku i brygady
artylerii, szefem Sztabu Artylerii WP, zastępcą szefa Sztabu
Generalnego WP, wiceministrem obrony narodowej,
Głównym Inspektorem Obrony Terytorialnej, szefem Obrony
Cywilnej Kraju i sekretarzem Komitetu Obrony Kraju oraz
członkiem WRON. Z tej racji, ale nie tylko, był jednym z
najbliższych współpracowników gen. Wojciecha
Jaruzelskiego, a obecnie zasiada z nim na ławie oskarżonych
pod, przyznaję, dość kuriozalnymi zarzutami.
T. Tuczapski, zapytany o swój stosunek do czynu płk. R.
Kuklińskiego odpowiada, że jest to stosunek zdecydowanie
negatywny i nie odbiega od oświadczeń i stanowisk
publikowanych przez kolegów generała.
Dnia 14 marca 2001 r. złożyłem wizytę gen. T. Tuczapskiemu.
Po około dwugodzinnej rozmowie otrzymałem następujące
oświadczenie:
“Gen. broni Tadeusz Tuczapski
Warszawa
OŚWIADCZENIE
Stwierdzam, że zaware w książce The Third Secret: The CIA,
Solidarity and the KGB`S plot to kill the Pope (Harper
Collins, Londyn 2000, s. 164-165) autorstwa p. Nigela West`a
informacje dotyczące mojej osoby, jakobym był oferentem
(samorodkiem) a następnie informatorem CIA są całkowicie
nieprawdziwe. Z całą odpowiedzialnością podkreślam - nigdy
nie miałem żadnego kontaktu z pracownikami wywiadu CIA,
ani żadnego innego wywiadu zachodniego. Nikomu żadnych
informacji o charakterze wywiadowczym nie przekazywałem.
Ogłaszanie tego typu nieudokumentowanych “rewelacji” bez
próby ich wyjaśnienia, chociażby w zwykłej rozmowie ze
mną, muszę traktować jako insynuację i chęć zniesławienia
mnie.
Oświadczenie niniejsze wydaję na prośbę płk. Henryka
Piecucha celem zamieszczenia go w jego książce z cyklu
>Tajna historia Polski<.
Z poważaniem
[podpis nieczytelny]
Warszawa dnia 14 marca 2001 r.”
Nie mam najmniejszych powodów, aby nie wierzyć gen.
Tuczapskiemu. Dlaczego więc znany, ceniony pisarz i polityk
brytyjski zdecydował się w faktograficznej książce umieścić
tak bulwersujące informacje? Spróbuję na to odpowiedzieć w
“Kodzie szpiega”. Ale przedtem wspomniane scenariusze.
Scenariusz pierwszy: Któraś z sowieckich służb specjalnych,
KGB lub GRU, w latach 80. grała osobą Tuczapskiego z CIA.
Robiła to oczywiście kapturowo, bez jego wiedzy.
Wykorzystano generała jako parawan. Być może ktoś z
sowieckich funkcjonariusze z rezydentury warszawskiej
wcielił się dla Amerykanów w postać T. Tuczapskiego.
Oczywiście, przy tej metodzie nie było mowy o kontakcie oko
w oko. Dlaczego wybrano akurat tego generała?
Tuczapski był znany z niezależnych poglądów, niekiedy lekko
krytycznych pod adresem Imperium, które, jako jeden z
nielicznych generałów peerelowskich, nazywał Wielkim
Bratem. Było także tajemnicą poliszynela, że Główny
Inspektor nie przepadał za marsz. Kulikowem i prawą ręką J.
Andropowa w Warszawie - gen. W. Pawłowem, rezydentem
KGB, który nadzwyczaj chętnie wyręczał GRU w kontaktach
z wybranymi generałami LWP. Wiem, że była to awersja z
wzajemnością.
Scenariusz drugi: CIA, po zakończeniu zimnej wojny ma złą
passę, ciężko przechodzi okres niedopieszczenia. Wykrycie
dwóch dobrze uplasowanych agentów rosyjskich nie
polepszyło nastroju szefom agencji. A przecież ci inteligentni
ludzie zdają sobie dobrze sprawę z faktu, że zdemaskowana
dwójka to kropla w morzu. Aktywa rosyjskich służb
specjalnych w USA są nieprzebrane, niepoliczalne,
niemożliwe do ustalenia. Nikt nie wie jakie jeszcze
niespodzianki są możliwe. Przecież w latach 70. i 80., jedynie
z Polski poszła na Zachód ogromna czereda agentów, z
których znakomita większość, po odbyciu krótszych lub
dłuższych kwarantann w różnych krajach europejskich, a
nawet zamorskich, wylądowała w końcu w Stanach
Zjednoczonych. Ci ludzie mają nienagannie przygotowane
legendy. Często przez długie lata nie pracują wywiadowczo.
Uruchamiani są dopiero na sygnał centrali. O tych osobach nie
wiedziały nawet służby państw, z których rekrutowano
kandydatów. Sowieci werbowali agentów perspektywicznych
pod obcą flagą. Oczywiście, dla maskowania najważniejszych
agentów, na Zachód szedł także wywiadowczy plebs,
zatrudniający kontrwywiady, dający miłe poczucie sukcesu i
bezpieczeństwa. Tymczasem w latach 80., szczególnie po
dojściu do władzy w ZSRR J. Andropowa i następnie M.
Gorbaczowa, po wydaniu polecenia stworzenia z Peerelu
swoistego laboratorium dla pieriestrojki, sowieckie służby
specjalne otrzymały zadanie udawania niekompetencji,
wywiadowczego kretynizmu nawet. Obie strony bawiły się
ś
wietnie. Fałszowano tony materiałów, a i o werbunki było
niezwykle łatwo. Robiły to wszystkie strony.
Do dziś nie wiadomo kto kogo przechytrzył. Wprawdzie
Imperium legło w gruzach, a Stany Zjednoczone stały się
niekwestionowaną potęgą bez mała w każdej dziedzinie, to
Rosja nie zrezygnowała. Putin sprawił, że służby specjalne
stały się obecnie jedynym ważnym elementem, w którym
Moskwa może rywalizować z USA jak równy z równym. We
wszystkich innych dziedzinach od, gospodarki po finanse, a na
kulturze kończąc Kreml stoi na z góry przegranej pozycji. Nie
można więc wykluczyć, że ktoś w kierownictwie CIA
postanowił i w tej działce zabezpieczyć sobie tyły.
Przewidując dalsze wpadki, zaplanował pokazanie agenta na
takim szczeblu, którego rangi Rosjanie nie będą w stanie
przebić. Wykorzystując dawne plotki postanowiono posłużyć
się osobą gen. Tuczapskiego. Przecież gdyby to była prawda,
Amerykanie posiadaliby agenta, którego ranga przyćmiłaby
wszystkie inne zdobycze wywiadu rosyjskiego w USA.
Rosjanie, mimo niezaprzeczalnych sukcesów, mogą się
pochwalić agentami uplasowanymi zaledwie na średnich
szczeblach tajnych służb USA. Stąd bardzo daleko do
Departamentu Stanu bądź ministerstwa obrony.
Scenariusz trzeci: Czy był drugi, po płk. Kukliński agent tej
rangi? Oczywiście, że był!
Gdyby jednak N. West napisał prawdę, to generała-agenta
zidentyfikowali by ludzie Kiszczaka. Wspominałem na
łamach THP, że w latach 80. w ambasadzie USA w
Warszawie SWiK dysponowała co najmniej dwoma dobrze
uplasowanymi agentami. Płacono im po 2000 dolarów tylko
za gotowość i oddzielne gratyfikowano za każdą informację.
Wysokość honorariów była uzależniona od wagi meldunku. Z
tego, co wiem, nigdy jednak nie przekroczyło 5000 dolarów.
Można więc wnosić, że nie mogły to być bardzo ważne
doniesienia.
Trzeba przy tym pamiętać, że rezydentura CIA w Warszawie
była głęboko zakonspirowana [niekoniecznie w ramach
ambasady amerykańskiej] i każdy oferent mógł nawiązać
kontakt z agencją jedynie poprzez infiltrowaną ambasadę. W
tym kontekście doniesienia brytyjskiego specjalisty wydają się
co najmniej dziwne.
Warto także pamiętać o pracy infiltracyjnej prowadzonej w
Peerelu przez rezydenturę GGB i GRU. Funkcjonariusze
sowieckich służb specjalnych mieli nieograniczone
możliwości prowadzenia na terenie Kraju Pieroga i Zalewajki
działań nie tylko przeciwko Zachodowi, ale także mogli
swobodnie rozpracowywać najważniejsze postaci życia
politycznego, wojskowego, kulturalnego Peerelu. Szczególnie
starannie patrzono na ręce generalicji obu resortów siłowych
[zob.: Meldunek do szefa WSW gen. dyw. Kiszczaka w
sprawie rozpracowywania m.in. W. Jaruzelskiego z dnia 22
października 1979 r [w:] “Byłem gorylem Jaruzelskiego…”].
Mimo to jednej [?] osobie się udało. Stało się tak nie dlatego,
iż był to jakiś wyjątkowy mistrz, fenomen pomysłowości,
przebiegłości, umiejętności, a dlatego, że postać ta umiejętnie
wykorzystała podtrójnie sprzężone iskrzenia i bezwzględną
rywalizację pomiędzy: [1] KGB a GRU; [2] MSW a WSW;
[3] KGB &GRU a MSW & WSW.
Agent, o którym mówię, nie był klasycznym
współpracownikiem z całymi szykanami proceduralnymi
dotyczącymi werbowania, współpracy itp. Przekazywał
Amerykanom bardzo ważne informacje, ale nie robił tego za
pieniądze. Współpracował, albowiem uznał, że realny
socjalizm to akurat nie jest to, co może mu się podobać. Nie
korzystał z pomocy dyplomatów USA, ani nawet
pracowników rezydentury CIA. Znalazł inną drogę.
Mam powody do przypuszczeń, że wyprowadzenie z Peerelu
płk. R. Kuklińskiego było spowodowane chęcią
zamaskowania pracy właśnie tego drugiego, ważniejszego,
jeszcze lepiej uplasowanego niż pułkownik, agenta.
Wbrew powszechnej opinii R. Kukliński, w przededniu stanu
wojennego nie był bezpośrednio zagrożony dekonspiracją.
Żaden kontrwywiad nie deptał mu po piętach. W takim
razie skąd widoczna w jego wspomnieniach panika?
Peerelowskie służby specjalne, na wyraźne życzenie gen. W.
Pawłowa przeprowadziły w październiku i listopadzie 1981 r.
nieco szersze niż rutynowe akcje “straszenia”,
“odszpiegowywania” szeregów. Robiono to corocznie, w
ramach profilaktyki. Metodami operacyjnymi puszczano
jakieś niepokojące sygnały i obserwowano zachowania kadry
LWP i MSW [od szczebla dowódcy pułku w MON i
naczelnika wydziału w MSW].
Tym razem, ze względu na zbliżające się wprowadzenie stanu
wojennego, “profilaktyka” miała brutalniejszy charakter.
Szefowie poszczególnych komórek organizowali odprawy,
poświęcone infiltracji obu resortów siłowych przez zachodnie
służby specjalne.
Blefowano zawsze. Nie jest dla mnie jasne, dlaczego
Kukliński dał się nabrać na ten prymitywny chwyt gen.
Jerzego Skalskiego [wykorzystanego, być może kapturowo
przez gen. W. Pawłowa]. Być może pułkownik także udawał.
W końcu nie od dziś wiadomo, że w szpiegowskim
towarzystwie przynajmniej połowa pracy polega na
udawaniu.
Agent został wyprowadzony. Obie strony nabrały wody w
usta. Sprawę odgrzano dopiero wówczas, gdy była wygodna i
potrzebna propagandzistom, nie wywiadom.
Drugi agent pozostał na stanowisku. Amerykanie mieli
zapewniony świeży dopływ informacji z najwyższego
szczebla. Korzystali z nich bardzo umiejętnie. Zwalczające się
służby rozpoczęły kilka gier, w których obie strony uznawały
się za zwycięzców. Były to m.in. najdłuższa gra powojnia z
“Solidarnością”; gra z Departamentem Stanu USA z udziałem
ze strony peerelowskiej - gen. W. Pożogi i prof. A, Schaffa, a
z USA - ambasadora Johna Davisa i zastępcy szefa
Departamentu Stanu Lawrence Eagleburgera. Trzecia gra
toczyła się kanałami Kiszczaka.
Agent CIA pracował szczególnie intensywnie w okresie
przygotowań do Okrągłego Stołu i w czasie obrad. Czy
zdradzę jego nazwisko? Nie. To robota służb specjalnych.
Myślę, że powinni go znaleźć. Znaleźć i… zostawić w
spokoju. Wszak pracował dla dzisiejszych przyjaciół.
Rzeczą służb specjalnych jest wiedzieć. Wiedzieć i
obserwować. Wiedzieć i, jedynie w ostateczności wkraczać.
W swojej pisaninie tylko jeden raz spaprałem robotę służbom
specjalnym. Zrobiłem to nieświadomie. Zrobił to w zasadzie
były szef SWiK, paplając na temat niedokończonej akcji
łowienia agenta. Ja ogłosiłem tylko jego słowa w “Pożodze…”
No i chłopcy, zamiast być może dobrze rysującej się gry,
musieli kończyć robotę. Więc nic dziwnego, że byli na mnie
wkurwieni. Choćby dlatego nie zdradzę żadnych szczegółów
mogących naprowadzić na trop drugiego agenta.
HASŁO BLOGU:
Kretyni wierzą, że wiedzą, ludzie rozsądni są pełni
wątpliwości.
M. Zachaski & Z. Przychodzeń, M. Olejnik, służby
specjalne
18 lis 2008
Wywiad to jest mądra rzecz, ale nie dla głupich ludzi
płk dypl. Leon Mitkiewicz
Wybaczcie, ale dziś nie będzie dalszego ciągu
“Niepokalanego poczęcia…”. Do zmiany tematu
sprowokował mnie wywiad gen. Mariana Zacharskiego w
TVN 24. “Kropkę nad i” da się oglądać bez bólu zębów.
Monika Olejnik jest zazwyczaj dobrze przygotowana. Jednak
tym razem sprawiała wrażenie bezradnej. Słuchała, a
Zacharski nawijał. Robił to elegancko i ani razu nie użył
brzydkich słów. Podobnie jak nie używał też prawdy.
Ale niech tam. Nie będę się sprzeczał. Poczekam na
zapowiedzianą książkę i wówczas położę ławę na kawę. Co
prawda, w latach 90. widziałem już manuskrypt wspomnień
sygnowany “Marian Zacharski”, ale mógł to być przecież
apokryf.
W tym miejscu chciałbym jedynie przypomnieć co nieco o
działaniach poprzednika MZ w USA. To równie interesująca
historyjka. Wybacz Jędruś! Ale nie da się jej opisać w trzech
zdaniach. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, abyś przerwał
czytanie właśnie w tym miejscu. Jeżeli jednak ktoś z P.T.
Czytelników przebrnie dalej, to byłbym wdzięczny za
polemiki. Poniższy tekst oparty jest o rozmowy m.in. z
generałami: Szlachcicem, Kowalczykiem, Milewskim,
Pożogą, pułkownikami: Podporą, Wieczorkiem,
Lewandowskim. A więc z płk. Zdzisławem P. Było tak:
Tokio. Rok 1980. Droga dojazdowa do międzynarodowego
lotniska. Biały mercedes. Za kierownicą kadrowy pracownik
CIA udający dyplomatę USA. Jego towarzysz jest
pracownikiem japońskich służb specjalnych czuwającym nad
bezpieczeństwem oficera amerykańskiego.
- Cóż to, rozpoczynacie trzecią wojnę światową? - zapytał
rezydent CIA japońskiego opiekuna.
- E, nic wielkiego. Polacy nagle ewakuują swojego rezydenta -
wyjaśnił przedstawiciel agencji Boeucho.
- Chcę dostać tego faceta w swoje ręce.
- Spóźniłeś się nieco przyjacielu - poinformował Japończyk. -
Zobacz, samolot właśnie wystartował. Na jego pokładzie jest
człowiek, za którym tęsknisz.
- Dlaczego mnie nie uprzedziłeś?
- Bo mnie o to nie prosiłeś.
Londyn. Rezydentura wywiadu MSW w Wielkiej Brytanii
przesyła do centrali w Warszawie alarmującą depeszę o
niebezbiecznych dla Rakowieckiej rewelacjach prasy
angielskiej. Wedle rezydenta, gazety brytyjskie informowały:
“Zdzisław Przychodzeń, który rozszyfrował tajemnicę rakiet
>Minutenmen<, zdemaskowany”. I komentarz anglików:
“Być może jest to najważniejszy szpieg w okresie
powojennym. W dodatku Polak”.
W sprawę wpadki pułkownika polskiego wywiadu
najprawdopodobniej zamieszany był pułkownik wywiadu
sowieckiego - Olek Gordijewski. Nie wiadomo jednak,
dlaczego Brytyjczycy nie przesłali uprzedzających informacji
Amerykanom. Nie wiadomo również, dlaczego Gordijewski
zrobił to właśnie w tym czasie i dlaczego dano Warszawie 24
godziny na wyprowadzenie zagrożonego rezydenta. Może
wywiadowi angielskiemu chodziło o poznanie dróg i metod
stosowanych przez służby okołosowieckie przy ewakuacji
zagrożonych agentów, lub sprawdzali lojalność Japończyków
względem Amerykanów? A może, po prostu, Brytyjczycy,
którzy nigdy nie przepadali za zarozumiałymi facetami z CIA,
postanowili zagrać na nosie sławnej agencji?
Warszawa. Ulica Rakowiecka. Siedziba wywiadu MSW. W
tej sytuacji decyzja mogła być tylko jedna: natychmiastowe
wycofanie agenta z niebezpiecznego rejonu, lub... jego
likwidacja. Wybrano pierwsze rozwiązanie. Rozważano
jedynie, czy poprosić o pomoc Japończyków.
- Oni są nam winni rewanż. Przeważnie dotrzymują słowa.
Pomogliśmy im kiedyś przeprowadzić ważną dla nich
kombinację operacyjną w Chinach. Załatwiał to pułkownik
Zygmunt Sobczyński - przekonywał ministra Stanisława
Kowalczyka szef wywiadu Mirosław Milewski. - Bez pomocy
Japończyków mamy niewielkie szanse ubiec Amerykanów.
Oni już zapewne zastawiają sidła na Zdzisława.
- Towarzysze wiedzą? - upewniał się minister.
- Tak jest! Wiedzą.
- I co?
- Akceptują.
- Zostawcie mnie na moment samego - polecił generał. I nie
czekając na wyjście podwładnych, przez uchylone drzwi
gabinetu rzucił sekretarce:
- Łączcie z Moskwą.
Po pięciu minutach wezwał współpracowników.
- Dobrze. Zatwierdzam wasz plan - zgodził się, podpisując
przygotowany tekst polecenia dla rezydentury wywiadu MSW
przy ambasadzie PRL w Japoni.
Depesza składała się z dwóch słów: WYKONAĆ "GROM"!
Tokio. Tak, ta sprawa mogła wyglądać jak rozpoczęcie
trzeciej wojny światowej. W ambasadzie polskiej w stolicy
Japonii został jedynie szyfrant i wartownik. Reszta, z czakami
w speckaburach, z nabojami wprowadzonymi do komory
nabojowej, eskortowała na lotnisko swojego kolegę -
“dyplomatę”.
Japończycy, na wyraźną prośbę Warszawy, oficjalnie
przydzielili do ochrony “cennej przesyłki” 25 specjalistów.
Dodatkowo, już bez uzgodnień z naszą ambasadą, dorzucili
jeszcze 50 osób, przy których James Bond to małe piwo.
Oprócz agentów Boeucho w pomieszczeniach
międzynarodowego lotniska pod Tokio, kręcili się ludzie z
Naicho, co dla wtajemniczonych świadczyło o poważnej
randze przedsięwzięcia, którego powodzenie gwarantowały
japońskie służby specjalne.
Gwarancje Japońskie obejmowały wyjście Z.P. z budynku
ambasady PRL w Tokio, przejście do samochodu, przejazd na
lotnisko i przerzut do samolotu. W tym czasie Zdzisława P.,
pod opieką połączonych sił agentów polsko-japońskich służb
specjalnych był bezpieczniejszy niż najcenniejszy klejnot w
Banku Anglii. Ta polisa na życie miała jednak pewną wadę -
była ważna jedynie do momentu startu TU-134. W powietrzu
CIA miała wolną rękę, mogła rozpocząć polowanie. Było
jednak mało prawdopodobne, by w tej sytuacji, po starcie
samolotu, Amerykanie zechcieli kiwnąć chociażby małym
palcem w tej sprawie.
TU-134 spokojnie, choć z międzylądowaniem w syberyjskim
mieście Bratsk nad Angarą, doleciał na Szeremietiewo. Nic
ciekawego się nie wydarzyło. Być może analitycy z CIA
doszli do wniosku, że wprawdzie zemsta w służbach
specjalnych, jest z wielu względów rzeczą bardzo dobrą,
czasami nawet niezbędną, to skandal z ewentualnym
uprowadzeniem samolotu Aerofłotu, byłby zbyt wysoką ceną i
mógłby im popsuć przyjemność z ukarania agenta, który
kiedyś wypłatał im tak brzydkiego figla. Na domiar złego, z
całej przygody wyszedł cało, nawet bez kary dożywotniego
więzienia, którą zafasował inny agent wywiadu MSW -
Marian Zacharski. Jednak - wedle zgodnej opinii specjalistów
- późniejszy generał UOP, w robocie operacyjnej do pięt nie
dorastał Z.P.
Zresztą w czasie, gdy w Tokio trwała celebracja z
wyprowadzaniem Zdzisława P., Zacharski miał już niezgorsze
kłopoty wynikłe z tandetnej pracy MSW.
Kawalkada, złożona z kilkunastu samochodów, mknęła szosą
w kierunku lotniska międzynarodowego. 68 kilometrową trasę
pokonano w niecałe 50 minut, co było niezłym wyczynem.
Służby celne, podobnie jak i agenci ochrony portu lotniczego,
nie wyrażały zwykłej w takich wypadkach ciekawości. Tylko
gotowi do natychmiastowego użycia broni polscy dyplomaci -
strażnicy “przesyłki” byli nerwowi jak wiewiórki. Naszej
ekipie zabroniono nawet palić, aby sięgając do kieszeni po
papierosy nie sprowokować nieszczęścia.
Płk Zdzisław Przychodzeń, wbrew zasadom bezpieczeństwa,
jechał w pierwszym samochodzie. Ot, taki drobny manewr,
przygotowany na wszelki wypadek, gdyby gospodarzom
przyszło np. do głowy, że zobowiązania wobec Amerykanów
są więcej warte, niż dżentelmeńskie umowy z Polakami.
Japończycy wykazali klasę. Żaden z nich nie mrugnął nawet
powieką, gdy tuż przed startem okazało się, że do samolotu
należy przerzucić nie tą osobę, którą wskazano w tajnych
pertraktacjach.
Moskwa. Czarna czajka, prowadzona przez majora KGB
podjechała do kończącego kołowanie TU-134. Zabrała tylko
jednego pasażera. Specjalnie oznakowany, korzystający z
prawa do nieprzestrzegania przepisów ruchu drogowego
samochód, potrzebował na przebycie drogi z Szeremietiewa
na Łubiankę prawie 1,5 godziny.
Łubianka. Trzeci lub czwarty co do ważności gabinet
Imperium. Jurij Andropow nie wahał się ani chwili: Dać
najwyższe odznaczenie! - rozkazał.
Mówi ppłk KGB Nikołaj Leonidowicz Plisko: W tym czasie
słowa Andropowa znaczyły już w Imperium bardzo wiele, kto
wie, czy nie najwięcej? Okres schyłkowego Breżniewa
rozpoczynał w Sowietach początek nowej epoki, która
najprawdopodobniej - wedle założeń elity politbiura -
(przypuszczalnie jednak bez udziału samego genseka, który od
lat był już jedynie marnej klasy marionetką w rękach
potężnych sterników) miała wyglądać zupełnie inaczej. Warto
przy tym pamiętać, że wszystko to, co się ważnego w dziejach
Rosji wydarzyło, zawsze wynikało z woli Petersburga lub
Kremla. Najpierw o wszystkim decydował car, a następnie
gensek (czasami manipulowany, np. schyłkowy Breżniew).
Jeżeli prześledzimy punkty zwrotne w historii Rosji i Związku
Radzieckiego - wstrząsy, przełomy, rewolucje, to wniosek
może być tylko jeden - nigdy o niczym ważnym nie
decydowały masy. Impuls do działania zawsze przychodził z
góry. Aby się o tym przekonać wystarczy przeczytać Natana
Ejdelmana. Szkoda jedynie, że ten wybitny historyk nie do
końca pokazuje mechanizmy sterowania wydarzeniami. Mam
tu na uwadze rolę służb specjalnych - Ochrany i WCZEKA -
KGB oraz GRU i służb podległych pod Komintern. Pokazać
historię Rosji i ZSRR poprzez pryzmat działania służb
specjalnych - to napisać największy kryminał świata.
Elity Kremla, w schyłkowej erze sowieckiego komunizmu
widziały coraz wyraźniej, że dotychczasowymi metodami nie
da się utrzymać nawet wolnego tempa rozwoju
ekonomicznego, mimo to były przekonane, że ciągle jeszcze
mogą sterować procesami społecznymi w Imperium, głównie
za pomocą systemu represji, opartej na nieco
zmodyfikowanym Gułagu. Ci sami dygnitarze z politbiura byli
również pewni, że nadal mogą dezinformować opinię
ś
wiatową, m.in. za pomocą własnych służb specjalnych i
państw satelickich. Tym też należy zapewne tłumaczyć fakt,
ż
e od początku lat osiemdziesiątych sowieckie służby
specjalne zaczęły się wyjątkowo troszczyć o agentów, i to nie
tylko własnych, którym w czasie pracy na Zachodzie powinęła
się noga i znaleźli się w tarapatach. Zagrożonych natychmiast
wyprowadzano w bezpieczne miejsce, aresztowanych
wymieniano i bardzo niechętnie likwidowano kogokolwiek.
Wam przecież również pomogliśmy, organizując ogromną
kampanię na rzecz uwolnienia Mariana Zacharskiego ze
Stanów Zjednoczonych, gdzie wpadł, zresztą nie z własnej
winy.
Po siedemdziesięciu latach komunizmu, i po raz drugi w
historii Imperium, postanowiono złagodzić rygory życia
komunistycznego, dać się ludziom wygadać… W Moskwie na
moment tylko zapomniano, że imperia upadają nie w
momencie najsroższego terroru, a w chwili jego złagodzenia.
W tym planowanym procesie wielką rolę przewidziano dla
służb specjalnych. Sam szef naszych służb - Jurij Andropow,
nawiasem mówiąc, zapewne najlepszy fachowiec z wszystkich
dotychczasowych szefów, wkrótce przejął ster najważniejszej
osoby w politbiurze, co oczywiście nie zmieniło statusu służb
- zawsze i wszędzie służyły elicie rządzącej. Tak było, jest i
będzie. Ale, co równocześnie nie przeszkadzało służbom
specjalnym posiadać na każdego członka partii teczkę z
odpowiednimi materiałami, najlepiej kompromitującymi.
Szefowie specsłużb nigdy bowiem nie wiedzieli, kiedy gensek
zażąda odpowiednich materiałów i na kogo.
Andropow miał jednak wyjątkowego pecha. Epokę głasnosti i
pierestrojki, której był niewątpliwym protagonistą,
poprzedziła epoka trzech pogrzebów, w której świeżemu
gensekowi przypadła rola główna w jednej z ceremonii
ż
ałobnych. Grabarzem sowieckiego komunizmu okazał się
Michaił Gorbaczow, ale największym beneficjantem został
Borys Jelcyn. To nie przypadek, że w okresie przejściowym
berło władzy na Kremlu dostaje się w ręce faceta niezbyt
lotnego, mającego pociąg do butelki, z kłopotami
zdrowotnymi, a więc łatwego do manipulowania. Car Borys,
który pozornie skupił w swoich rękach władzę absolutną,
przypomina raczej schyłkowego Breżniewa, niż sprawnego
przywódcę zdolnego przeprowadzić Rosję przez trudny okres.
Kto więc naprawdę rządzi na Kremlu? Ten, kogo słuchają
służby specjalne, wojsko i ostatnio coraz bardziej - elity
finansowe, oraz mafia, co często oznacza to samo. W ostatnim
okresie takim facetem, którego słuchają wszyscy, jest
oczywiście Władimir Putin.
Zdzisław P. odznaczenie otrzymał. Zresztą “blaszki” w
Sowietach nigdy wiele nie kosztowały. Tłoczono je na tony,
przydzielano hojnie. Wystarczy popatrzeć na wybrańców
komunistycznego współzawodnictwa, obwieszonych
medalami, niczym noworoczne choinki.
Warszawa. Przyjęcie w Białym Domu. Do sowieckiej
“blaszki” Edward Gierek dorzucił Krzyż Grunwaldu. Była to
jedna z ostatnich decyzji twórcy “Przerwanej dekady”, który
wprawdzie w czerwcu 1956 r. wydał rozkaz strzelania do
mieszkańców Poznania, doszedł do władzy w wyniku
strzelania w grudniu 1970 r. do ludności Wybrzeża, to w
sierpniu 1980 r. zabrakło mu odwagi aby zdecydować się na
podobne rozwiązanie. Zapłacił za to fotelem pierwszego
sekretarza. Jego faktyczny następca - generał Wojciech
Jaruzelski, nie miał takich skrupułów, ani w 1970, ani w 1981
r. Bez namysłu wybierał “mniejsze zło”.
10 lat wcześniej. Zdzisław Przychodzeń, wówczas zaledwie
major w MSW, pracując na terenie Stanów Zjednoczonych,
zakupił od zaprzyjaźnionych amerykanów dokumentację
rakiet, plany rozmieszczenia silosów rakiet “Minutenmen”,
opis wyrzutni tych rakiet, wycelowanych - wedle wiedzy Rady
Bezpieczeństwa Narodowego - w najważniejsze strategicznie
cele Układu Warszawskiego, i nie tylko.
Pytanie: Czy Polsce były potrzebne tego typu zakupy?
Odpowiedź: Nie były. Były natomiast potrzebne Moskwie.
Na Kremlu ciągle wybierano nowe cele na terenie Stanów
Zjednoczonych, Kanady, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec,
państw Beneluksu i Skandynawskich… Pewnie dlatego w
materiałach służb specjalnych MSW trudno znaleźć
dokumenty potwierdzające fakt “świadczenia usług” dla
Wielkiego Brata. Bez trudu można natomiast znaleźć dowody
“obronnego” charakteru działań MSW. Wedle gen. W. Pożogi,
praca szpiegowska płk. Z. P. & agenta M.Z., podobnie jak i
setek osób jemu podobnych, mających jednak znacznie
mniejsze osiągnięcia, była działalnością typowo obronną.
Dzięki takim ludziom - podkreślał wielokrotnie szef Służby
Wywiadu i Kontrwywiadu [SWiK] - służby specjalne MSW
mogły przedstawiać sojusznikom bezcenne materiały, zaś
zespoły specjalistów opracowywać analizy i pisać bardzo
konkretne sprawozdania. Oczywiście, również w tych
dokumentach nie obyło się bez inwokacji do partii.
Oto przykład fragmentu tajnego Sprawozdania z działalności
Departamentu II (kontrwywiadowczego): “W 1970 roku pion
Departamentu II - w ramach kontrwywiadowczego
zabezpieczenia kraju i zgodnie z Uchwałami V Zjazdu
przeciwdziałał dywersji ideologiczno-politycznej i
szpiegowskiej penetracji PRL przez wywiady
imperialistyczne, zwłaszcza głównych państw NATO.
Działalność pionu Departamentu II zmierzała w tym czasie
do:
- zapewnienia stałej orientacji o kierunkach zainteresowań,
zamiarach, formach, metodach i środkach działania służb
specjalnych głównych państw NATO, szczególnie USA i
NRF;
- selekcjonowania faktów i zjawisk, na których winien być
ześrodkowany wysiłek operacyjny, co z kolei warunkuje
wybór najbardziej skutecznych metod ujawniania,
dokumentowania i paraliżowania działalności wywiadowczej i
dywersyjnej przeciwnika;
- koncentrowanie pracy profilaktycznej na osobach i obiektach
wymagających ochrony;
- Włączenie innych jednostek operacyjnych resortu MSW i
MON do realizacji zadań kontrwywiadowczych oraz
wykorzystania w tym zakresie możliwości społeczeństwa;
- Wyprzedzania zamierzeń przeciwnika i dostosowania
naszych form organizacyjnych, metod i środków pracy do
sytuacji operacyjnej”.
Brytyjczycy dowiedzieli się jedynie część prawdy o
działalności płk. Z.P. W rzeczywistości jego łupy w USA były
znacznie większe. Dzięki dojściom, o których jeszcze nie czas
opowiedzieć, as wywiadu MSW poczynił znaczne szkody w
szeregach służb specjalnych USA, ale nie tylko. Na podstawie
jego danych autorzy cytowanego sprawozdania mogli napisać:
“…W rezultacie poszerzyliśmy naszą wiedzę o przeciwniku, a
zwłaszcza jego zainteresowaniach, formach i metodach
działania, ośrodkach, pracownikach kadrowych i
współpracownikach wywiadów głównych państw zachodnich
oraz współdziałaniach tych wywiadów w ramach państw
NATO”.
Płk Z.P., niejako na marginesie swojej podstawowej roboty
szpiegowskiej, ale systematycznie zaopatrywał Rakowiecką
m.in. w “Przewodnik wywiadu wojskowego na Polskę”
wydawany co dwa lata przez Oddział wywiadowczy
Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych USA w Europie,
obejmujący informacje o 2000 obiektach Wojska Polskiego i
Armii Radzieckiej. Dzięki dobrym układom w środowisku,
mającym styk z tajemnicami USA i wzorowym
współdziałaniu z pewną damą, pracującą dla MSW w Brukseli
mógł też sprezentować Warszawie “Zestawienie
rozpoznanych przez wywiad francuski stacji radiolokacyjnych
Wojska Polskiego i Armii Radzieckiej czy Wykaz magazynów
i składnic Wojska Polskiego”, sporządzony przez wywiad
Wielkiej Brytanii, i wiele innych bezcennych dla służb
specjalnych informacji na podstawie których kontrwywiady
państw obozu sowieckiego mogły wyławiać osoby związane z
wywiadami zachodnimi. Analiza dostarczonych materiałów
pozwoliła specjalistom resortu wysnuć wniosek, że:
“…poszczególne wywiady państw NATO nie przekazują do
wspólnej puli wszystkich posiadanych przez siebie
wiadomości z dziedziny obronności PRL. Ostatnie wydanie
“Przewodnika” - głównego dokumentu NATO, komasującego
wszystkie wiadomości o potencjale obronnym PRL, zawiera
dane o 99 ustalonych na terenie Polski Stacjach
radiolokacyjnych, dokument wywiadu francuskiego
charakteryzuje natomiast 284 tego rodzaju obiekty. Uzyskany
w 1968 r. wykaz magazynów i składnic WP, sporządzony
przez wywiad Wielkiej Brytanii także zawierał bardziej
szczegółowe dane o pojemnościach i podległości
organizacyjnej tych jednostek, niż informacje na ten temat w
zestawieniu centrali NATO.
Kierownictwo resortu spraw wewnętrznych, na podstawie
materiałów zdobywanych przez szpiegów MSW rozsianych
po różnych kontynentach, połączonych z dokumentacją
gromadzoną przez kontrwywiad oraz, co jest szczególnie
ważne - uwzględniając życzenia i zapotrzebowania służb
sowieckich (a w zależności od możliwości również innych
“służb bratnich”) przygotowywało listy dyplomatów krajów
zachodnich, których władze Peerelu uznawały za persona non
grata.
Moskwa. Wywiad Związku Radzieckiego zrefundował MSW
koszty transakcji dokonanej przed 10 laty przez Zdzisława P.
na terenie Stanów Zjednoczonych.
Warszawa. Koszty związane z natychmiastową ewakuacją
pułkownika wyniosły niecałe 25 tys. Dolarów. Takich
wydatków nikt nie rekompensował. Wywiad MSW musiał się
sam troszczyć o “drobne” kwoty na ratownicze operacje.
W latach osiemdziesiątych wielokrotnie usiłowałem
rozmawiać z gen. W. Pożogą na tematy finansowania służb
specjalnych MSW. I zca gen. Cz. Kiszczaka, rozstający się ze
słowami równie chętnie jak pies z kością, słysząc o finansach
stawał się nerwowy niczym wiewiórka. Jeszcze bardziej
irytowały generała pytania o rozliczenia z Wielkim Bratem. W
końcu jednak szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu przyznał,
ż
e “za technologie płacił wywiad radziecki a nie kontrwywiad,
którego szefem był gen. Grigorienko”, generał niestety, nie
pamiętał czy po tych transakcjach pozostawały dokumenty, ba
W. Pożoga nie pamiętał nawet czy takie dokumenty
kiedykolwiek sporządzano. Zachowały się wprawdzie śladowe
dowody “wpływów” i “rozchodów” z tzw. czarnych kas, m.in.
związanych z łupami zdobytymi w ramach rozpracowywania
podziemia niepodległościowego, głównie WiN-u, z aferami
“Zalew” i “Żelazo” czy z tzw. skarbem Piastów Śląskich. Jest
to jednak kropla w morzu pozaprawnych działań służb
specjalnych związanych ze zdobywaniem środków na własne
potrzeby.
Ilekroć przypominam sobie postać pułkownika Zdzisława P.
nie mogę nie przytoczyć powiedzonka o pewnym egotyście, o
którym Chamfort mawiał, że “Spaliłby wasz dom, aby sobie
ugotować dwa jajka”. Ale z drugiej strony, do Z.P. pasuje inna
opowiastka filozofa: “Kiedy Malborough był w okopach z
przyjacielem i siostrzeńcem, kula strzaskała głowę
przyjacielowi i bryznęła mózg na twarz młodego człowieka,
który cofnął się ze zgrozą. Malborough rzekł zimno: >Widzę,
ż
e jesteś zdziwiony? - Tak - odparł młody człowiek obcierając
twarz - jestem zdziwiony, że człowiek, który miał tyle mózgu,
narażał się dobrowolnie na tak bezcelowe
niebezpieczeństwo<".
Było tajemnicą poliszynela, że dzieło płk. Z.P., kontynuował
w USA agent Marian Zacharski. Miał jednak znacznie mniej
szczęścia niż Przychodzeń. W wyniku tandeciarstwa
“Warszawy” wpadł. Zapytałem kiedyś gen. Pożogę, dlaczego
Zacharskiego nie “zrobiono” dyplomatą, tak jak robiono z
dziesiątkami innych agentów i oficerów pracujących w USA.
Szef SWiK odpowiedział, że na “udyplomatowienie” agenta
nie zezwolił gen. Pawłow, który był zdania, że Zacharski ma
do wykonania w Stanach Zjednoczonych zbyt poważne
zadanie, by robić z niego dyplomatę. Było bowiem wiadomo,
ż
e amerykańskie służby specjalne, komu jak komu, ale
dyplomatom z tzw. demoludów przyprawiają każdorazowo
dość szczelny “ogon”. Zwykły agent, wedle Pawłowa, miał sto
procent więcej szans wykonania zadania, niż peerelowski
dyplomata i tysiąc procent więcej niż dyplomata sowiecki.
Pawłow miał rację. Zacharski zadanie wykonał. Wpadł, bo
wsypał go człowiek MSW z Warszawy. I to było ładne.
Agent/generał zapowiada książkę. Ciekawe. Myślę, że jeżeli
M.Z. myśli, że wie o swojej działalności wszystko, to jest w
grubym błędzie. Wszystko o kombinacji operacyjnej z
udziałem Zacharskiego [do końca lat 80.] wiedziało niewielkie
grono osób. Tak, tylko generałowie: Andropow – Kriuczkow
– Pawłow – Kowalczyk – Milewski – Pożoga wiedzieli [bo
ż
yje jedynie Pożoga] wszystko, nie Zacharski i jego koledzy, z
którymi wprawdzie wykonywał przedziwne łamańce
operacyjne, ale już po transformacji. Tak, po 1990 r., zgoda,
M.Z. jest najbardziej kompetentną osobą, aby o wszystkim
dokładnie opowiedzieć.
Jest tylko jeden problem – zobowiązanie do zachowania
tajemnicy. Gdy M.Z. się od tego uwolni możemy dostać
rewelacyjną opowieść. Chyba warto na nią poczekać.
HASŁO BLOGU:
Co interesującego jest w sprawie M. Zacharskiego? Tylko
to, że wyszedł żywy z tego, co zrobił.
Gra z “Solidarnością” 1980-1990, agentura w “S”
19 paź 2008
Skuczno na etom swietie, gospoda! [dla posiadających jedynie
inteligencję wrodzoną: Nudno jest na tym świecie, proszę
państwa – HP]
Nikołaj Gogol
Póki są na świecie klauzurowe zakonnice, buddyjscy mnisi i
opozycjoniści z lat 80., jeszcze nie wszystko stracone. Właśnie
się o tym przekonałem. Krążąc po internecie, natknąłem się
na: ośrodek racjonalistyczno-sceptyczny im. De Voltaire’a
“Racjonalista”. W czterech kolejnych odcinkach głos dawał
Marian Kaleta, wedle informacji z portalu: wybitny
opozycjonista, odznaczony przez prezydenta w 2007 r.
Krzyżem Komandorskim Odrodzenia Polski, bohater filmu
TVP “Dziękujemy za solidarność” [2008]. Moim zdaniem,
tekst Kalety przypomina polowanie na lisa przy pomocy
wyrąbywania lasu. Czego w nim brak? Chyba jedynie prawdy.
Poza tym jest to rzecz tak doskonałe, że na pierwszy rzut oka
nic do niej dorzucić nie można.
A jednak spróbuję.
Pamiętam pierwsze dwa tygodnie po stanie wojennym.
Specjaliści służb specjalnych obu resortów siłowych, wśród
członków “Solidarności”, ale nie tylko, zbierali agentów jak
pszczoły miód. Kontrolując ważniejsze kanały łączności “S” z
zagranicznymi strukturami, pomagali zakładać nowe.
Oczkiem w głowie Służby Wywiadu i Kontrwywiadu [SWiK]
było m.in. nie tylko Zagraniczne Biuro “Solidarności” w
Brukseli, którym dowodził znajomy Pożogi jeszcze z czasów
gdańskich, dr Jerzy Milewski, ale także ośrodki w Paryżu,
Londynie, Rzymie, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz,
przede wszystkim Agencja Informacyjna :S” w Lund.w
Szwecji.
Nie powiem, z różnych względów, bardzo mnie te sprawy
interesowały. Przyssałem się więc do szefa SWiK gen. dyw.
Władysława Pożogi. Na biurku generała, codziennie lądowały
setki meldunków z różnych stron świata. Trwała w najlepsze,
chyba największa gra nowożytnej Europy. Gra
peerelowskich służb specjalnych z krajowymi i
zagranicznymi strukturami “Solidarności”. Gra, co chyba
oczywiste, nadzorowana, a w niektórych momentach nawet
zadaniowana, przez rezydenturę KGB w Warszawie, którą
kierował mój przyjaciel, gen. dyw. Witalij Pawłow – prawa
ręka Jurija Andropowa, który już wówczas trząsł Sowieckim
Imperium, a niedługo miał zostać gensekiem.
Pożoga czytał meldunki, podkreślał niektóre fragmenty,
dekretował, a zgraja kamerjunkrów postępowała ściśle wedle
wytycznych generała. Najważniejsze sprawy trafiały, zresztą
zgodnie z wolą szefa służby, na biurko ministra Czesława
Kiszczaka. Minister nanosił kolejne dekretacje, zazwyczaj
dotyczące przekazania niektórych materiałów generałowi
Wojciechowi Jaruzelskiemu lub szefowi Służby
Bezpieczeństw [do 1984 r. gen. Władysławowi Ciastoniowi, a
następnie gen. Henrykowi Dankowskiemu], rzadziej
dekretacje ministra dotyczyły niższych szczebli, np.
dyrektorów departamentów. Zazwyczaj dotyczyło to jedynie
Departamentów III oraz IV.
Wśród tej wywiadowczo-kontrwywiadowczej sieczki sporo
miejsca zajmowały już rozszyfrowane bądź rozkodowane
[robiło to podległe SWiK Biuro Szyfrów] materiały
pochodzące z kontroli kanałów przerzutowych. Było tego
sporo i dotyczyło działalności tak krajowych jak i
zagranicznych struktur “Solidarności”, łącznie z
korespondencją ważnych i najważniejszych osób podziemia.
Generał miał dość dobre rozeznanie kto jest kim w tym
opozycyjnym towarzystwie. Jego wiedza pochodziło z dwóch
podstawowych źródeł.
Pierwsze – to czasy, gdy jako zastępca ds bezpieczeństwa KW
MO w Gdańsku, zatwierdzał a niekiedy prowadził spotkania
kontrolne z najważniejszą agenturą wschodniego Wybrzeża.
Bogatą wiedzę zgromadził z czasów Grudnia ‘70, kiedy to
przez jego ręce przeszło kilka setek agentów, których
następnie ostro zaangażowano nie tylko w powstawanie
Wolnych Związków Zawodowych, a następnie “S”, ale którzy
oddali resortowi niebagatelne usługi w latach 80., i nie tylko.
Drugie źródło wiedzy generała stanowiła jego praca jako
dyrektora kontrwywiadu MSW. To wówczas szef SWiK
rozszerzył swą znajomość o najważniejszą agenturę całego
Kraju Pieroga i Zalewajki.
Po pierwszej selekcji, ale dopiero gdzieś od połowy lat 80.,
około 50 -60 procent najistotniejszych materiałów
wprowadzano do komputerów Firmy. Pożoga, w przypływie
dobrego humoru dawał mi się pobawić niektórymi
materiałami, a gdy był w humorze wyśmienitym obdarowywał
mnie niektórymi papirusami. W ten sposób, w ciągu
kilkunastu lat znajomości, zgromadziłem w redakcji
“Granicy” pokaźny zbiór dotyczący wielu interesujących gier i
kombinacji operacyjnych. Napisałem wówczas do szuflady
kilkadziesiąt książek, a kilka, socjalistycznych w treści i
bolszewickich w formie, nawet wydałem w oficjalnych
wydawnictwach. Książki wydane oficjalnie zawierały niektóre
informacje mogące być przydatne dla podziemia, pod
warunkiem oczywiście, że osoby te, dysponowały nie tylko
inteligencją wrodzoną….
Pamiętam. Siedziałem w swojej klitce na 12 piętrze bloku
ursynowskiego i kleciłem kolejną książkę z cyklu Tajna
Historia Polski, gdy zadzwonił Marian Kaleta i obwieścił, że
mnie odwiedzi.
Dotrzymał słowa.
Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy. Miło sobie zawsze
pogadaliśmy. Coś tam napisałem na jego temat w książce
Służby specjalne atakują. Pokazałem mu też kilka papirusów
pochodzących z kolekcji ofiarowanej mi przez gen. Pożogę.
Wynikało z nich jasno, że jego i Józefa Lebenbauma
działalność z Lund, a także Biuro Brukselskie i inne ośrodki
“S”, były perfekcyjnie zinfiltrowane i kontrolowane, a
niektóre inspirowane, a nawet zadaniowane przez SWiK.
Marian nie był tym zachwycony, ale na moją wyraźną prośbę,
zweryfikował te dokumenty, które dotyczyły jego samego i
jego działalności, co podcyfrował swoim własnoręcznym
podpisem [zob. dok.na str. 418].
To wówczas też powiedziałem Kalecie, aby nie miał złudzeń,
ż
e coś się złego ich transportom mogło przydarzyć, bo
ciężarówki, które z takim mozołem, niekiedy wspólnie z
Lebenbaumem, załadowywali w Lund sprzętem [wartym
niekiedy kilkaset tys. USD] dla podziemia w kraju i wysyłali
via Ystad – Świnoujście – reszta kraju, cały czas, od momentu
załadowania, były bezpieczniejsze niż klejnoty królowej
Wiktorii złożone w bankowych sejfach. Już na promie
przejmowali je bowiem pod ochronę oficerowie SWiK oraz
zwiadu WOP, a po wyokrętowaniu dalszą ochronę transportu
przejmowali oficerowie Departamentu II MSW.
Celem takiej, być może, przesadnej opieki, było uniknięcie
jakichkolwiek konfliktów. Przecież zawsze mogło się zdarzyć,
ż
e jakiś nadgorliwy celnik bądź milicjant wykaże się
wyjątkowy, wścibstwem.
Nie, nie. Transporty słane z Zachodu trafiały pod wskazane
adresy. Wprawdzie nie było jeszcze GPS, ale byli specjaliści
MSW. Tylko dwukrotnie, na wyraźne polityczne
zapotrzebowanie, SWiK musiała ujawnić przesyłki i nadać im
rozgłos medialny. Funkcjonariusze klęli jak szewc po
uderzeniu się młotkiem w palec, ale polecenie wykonano.
A co z innymi transportami, które docierały do adresatów?
Dlaczego M. Kaleta, pisząc to, co napisał, zapomniał o tych
faktach?
Ano właśnie. Na tym polegał urok gry. Kontrolować,
sprawdzać, inspirować i wykorzystywać.
No dobrze, powiecie. Skoro wszystko szło tak gładko, to
dlaczego Bolszewia dostała w dupę? Doszło do Okrągłego
Stołu i oddania władzy?
Cóż, może właśnie o to chodziło.
Oddanie władzy w taki sposób, jak to miało miejsce w
czerwcu 1989 r. Nie było przecież dla oddających żadną
tragedią. Zupełnie inną sprawą jest szukanie odpowiedzi na
pytanie, czy gen. Jaruzelski w pełni wykonał polecenie
Gorbaczowa przepoczwarczenia Kraju Pieroga i Zalewajki w
coś na kształt laboratorium dla pierestrojki?
HASŁO BLOGU:
Na wspomnienie niektórych historii człowiek mimo woli
musi uśmiechnąć się po sardańsku
Służby specjalne
14 paź 2008
… malarz rozrabiał w misie tusz z wodą, maczał w tym gołą
pupę, po czym przysiadał na papier: wychodził mu wspaniały
soczysty melon z ogonkiem. Ale tylko on jeden potrafił tak
usiąść. Kiedy próbowali inni, na kartce pozostawała
odciśnięta pupa i kawałek kuśki.
Andrzej Falkiewicz
Dlaczego ten blog zaczynam opowiastką o mistrzowskim
malarzu? Ano chociażby dlatego, że widzę tu podobieństwa
do polityków, którzy w historii, zamiast konkretnych dokonań,
zostawiają po sobie odciski pupy i kuśki.
Szczerze rozbawiony dyskusją nad najnowszymi dziejami
Kraju Pieroga i Zalewajki pozwolę sobie dziś skreślić kilka
uwag, na tematy dotyczących szpiegów, zdrajców, krzywicieli
prawd, prostowicieli krzywd, popaprańców, zapodawaczy itp.,
ale i osobników, którzy swoim postępowaniem udowodnili, że
mimo wszystko warto być uczciwym. Na opowieści o
szwarccharakterze absolutnym i operacjach dokuczliwych, ale
chyba nie zbrodniczych, musicie poczekać do kolejnych
blogów. A na najbardziej brutalne, cyniczne i przewrotne
przyjdzie kolej, gdy zajmiemy się gen. Cz. Kiszczakiem.
Nie będą to długie opowieści, bo i historia Peerelu nie jest
długa: na początku kilku zbrodniarzy wymordowało kilku
innych zbrodniarzy o czym donosiłem w Bruderszafcie ze
ś
miercią (zob. podrozdział “Dintojra w partyjnej melinie”). W
tym miejscu kolejne zastrzeżenie - wprawdzie w pierwszej
dekadzie Peerelu umierało się z zawrotną szybkością, co było
zasługą Wielkiego Brata, partii najsłuszniejszej i resortów
siłowych, to tajne służby podległe MBP bądź MON, w
odróżnieniu np. od sowieckich służb specjalnych, miały w
wyprowadzaniu ludzi z tego świata niewielki udział. Ot, taka
nasza polska specyfika.
Specjalistami od naprawdę masowego zabijania były
bataliony (grupy) operacyjne Milicji Obywatelskiej,
wydzielone oddziały Wojska Polskiego oraz KBW.
Służby specjalne jedynie naganiały przed ich lufy
wytypowane ofiary, które też nie zawsze zabijano w
pierwszym porywie. Czasami brano żywcem. Sądzono i
dopiero potem wieszano, czasem publicznie. O dużej roli
sądów w procesie likwidacji opozycji niepodległościowej
zazwyczaj się zapomina.
Zabijanie na sali sądowej! To przecież takie nieefektowne a
przy tym mało eleganckie!
A dziś? Dziś tak się jakoś złożyło, że już nikt, albo prawie nikt
nie zabija szpiegów ani zdrajców, nie likwiduje niewygodnych
osób, nie mówiąc o opozycjonistach. No, może z wyjątkiem
Chińczyków, Arabów, Kurdów, Żydów, Irańczyków,
Irakijczyków, Irlandczyków, Basków, Koreańczyków,
Talibów, Sikhów, Gurkhów, Czeczenów, Serbów… Inni
uważają, że “łupów” pozyskanych metodami operacyjnymi
naprawdę nie warto przerabiać na trupy, a znacznie lepiej jest
je sprzedać lub korzystnie wymienić.
W ten sposób Amerykanie spuścili kiedyś do Peerelu Mariana
Zacharskiego - przeciętnego agenta Służby Wywiadu i
Kontrwywiadu MSW [choć w tym momencie, od 14 grudnia
1981 r. już ukadrowionego; przy okazji zgadnijcie dlaczego
TVN robi z Zacharskiego bohatera?], grasującego w USA,
nabywającego tam różne tajemnice za którymi tęsknił Wielki
Brat.
Agent robił zakupy do czasu, aż powinęła mu się noga.
Powinęła dlatego, że inni faceci, zatrudnieni na Rakowieckiej,
obowiązani do zapewnienia mu bezpieczeństwa, zapomnieli o
swoich obowiązkach, nie spostrzegli, że inny funk
rozpaczliwie zamarzył o zdobyciu pliku zielonych papierków
z wizerunkiem Jerzego Waszyngtona…
W zamian CIA otrzymała kilkunastu tandetnych facetów
parających się w demoludach robotą wywiadowczą na korzyść
amerykańskiej agencji. Była to transakcja wymienna o
lokalnym, peryferyjnym kolorycie, bez większego znaczenia
operacyjnego, albowiem przedmiotem handlu byli agenci
zużyci moralnie, karły bezpieki, którzy w przeszłości służyli
demoludom za ruble by po kilkuletnim namyśle wybrać
kapitalizm za dolary.
Ale w ten sposób (wymiana) w nieodległej przeszłości w
niegdysiejszym Imperium Zła odzyskało wolność również
kilku ważnych dysydentów, m.in. znany pisarz Władimir
Bukowski, który po przybyciu na Zachód zapytany z jakim
obozem się identyfikuje odpowiedział: Nie jestem z obozu
prawicy ani z obozu lewicy. Jestem z obozu
koncentracyjnego. I to, jak dotąd, jest najkrótszą definicją
Imperium Zła.
Kiedyś zabijanie było prawie obowiązkowe. Czasami
porywano, aby torturować i zabić. Jest na ten temat obszerna
literatura. Warto ją czytać. Człowiek staje się wówczas
lżejszy, przekonuje się, że nie jest jeszcze takim łajdakiem
jakim mógłby być.
Stale podkreślam, że nasze służby specjalne w tej dziedzinie
trudno zaliczyć do przodujących. Porywano rzadko, zabijano z
obrzydzeniem. Najwięcej akcji likwidacyjnych miało miejsce
w pierwszej powojennej dekadzie. Konto peerelowskich służb
obciąża nie więcej niż ćwierć tysiąca ofiar (bez ofiar opozycji
niepodległościowej, której straty można oceniać na około
dwadzieścia tysięcy osób). Cóż to za kropelka w oceanie
zbrodni, chociażby wobec STU MILIONÓW OFIAR
bolszewizmu!
Co prawda czasami i u nas opracowywano plany porwań i
zabójstw, ale ich przeważnie nie wykonywano. Najmniej tego
typu spraw zrealizowano w latach 1955 - 1980. Tajnie zabito
jednego pracownika wywiadu MSW, płk. Władysława Mroza,
który zdradził Firmę i Bolszewię. Nie liczę tu ofiar z różnych
afer geszefciarskich, typu “Zalew”, “Kurierzy” czy “Żelazo”,
w których trupy padały, a jakże, bo musiały, bo trzeba było
zatrzeć ślady, zlikwidować świadków, zwiększyć zyski…
Stąd niechciane samobójstwa, niespodziewane wypadki przez
okna, zadziwiające wpadki pod samochody i inne pojazdy,
głupie wychylania się przez bariery schodów w głównym
budynku MSW i tym podobne niebezpieczne zabawy.
Oficjalnie zlikwidowano tylko jedną osobę, Jerzego Strawę,
którego rozpracowano operacyjnie, oskarżono, osądzono,
skazano na śmierć i powieszono.
Dopiero z chwilą objęcia resortu spraw wewnętrznych przez
Czesława Kiszczaka znowu sięgnięto do metod z przełomu lat
czterdziestych i pięćdziesiątych. Organizowano prowokacje,
polała się krew…
Nie ma się co dziwić Kiszczakowi. Któż, przynajmniej
czasami nie tęskni za młodością. Wierny zasadzie, że
dziewczyna zawsze będzie pamiętać swego pierwszego
chłopca, rzeźnik pierwszą zarżniętą świnię a ubek pierwszą
zaszlachtowaną ofiarę, chciałbym przypomnieć byłemu
funkowi GZI WP i ministrowi spraw wewnętrznych garść
wydarzeń. Ale o tym następnym razem.
HASŁO BLOGU:
Patrząc na naszych polityków żałuję, że w Zatoce
Gdańskiej nie ma rekinów ludojadów.
Anty Jaruzelski pucz czy blef aparatczyków?, M.F.
Rakowski, Goryl Jaruzelskiego sypie dziennikarzy, co
nowe, i kolegów, co normalne
12 paź 2008
….człowiek potrzebuje do życia tylko powietrza, jedzenia,
picia i wydalania, no i poszukiwania prawdy. Cała reszta jest
nadobowiązkowa.
Jonathan Littell
Wojciech Jaruzelski, w mowie obrończej przed sądem
przypomniał wystąpienie kilku polityków w czasie XI Plenum
KC PZPR (9-10 czerwca 1981 r.) określając to mianem puczu.
Myślę, że to przesadna uprzejmość pod adresem paru
politycznych eunuchów, którym zamarzyło się zaistnienie na
scenie politycznej.
Wprawdzie do dziś nie rozstrzygnięto, jaki faktycznie cel
przyświecał występującym, to wolno spekulować. Mogło więc
chodzić o nastraszenie ekipy rządzącej, zmuszenie jej do
radykalniejszych działań. W tym celu chłopcy gen. Pawłowa
mogli wykorzystać list KC KPZR adresowany do członków
KC PZPR przesłany 5 czerwca 1981 r., w którym to
dokumencie radzieccy aktywiści zagrzewają
wyselekcjonowanych peerelczyków do aktywniejszej walki z
“Solidarnością”.
Gen. W. Pożoga twierdzi [jego służba kontrolowała ok. 30
proc. członków KC], że cała heca była zainspirowana przez
rządzących, aby pokazać przeciwnikom politycznym i
narodowi, co się stanie, jeżeli oni, patriotyczni i
demokratyczni, odstąpią miejsca przy sterze. Straszenie
betonami miało przecież swój urok i sens.
Takich możliwości było kilka, ale w każdej jest miejsce dla
służb specjalnych. Warto więc rozważyć, czy prowadzono
inspirujące działania świadomie czy też nie świadomie.
Wątpię, by w stosunku do takich potęg intelektualnych, jak
generałowie W. Sawczuk czy E. Molczyk, albo aparatczycy S.
Olszowski lub A. Żabiński jakakolwiek rozważna służba
specjalna zaryzykowała otwartą grę. Tych działaczy
wystarczyło jednak zainspirować nieświadomie i już robili to,
czego się po nich spodziewano.
Spisek politycznych eunuchów nie wypalił, bo nie mógł.
Nawet działacze partyjni potrafią odróżnić polityczne
hochsztaplerstwo od realistycznego marksistowskiego
dziamolenia. Generała zapewne zabolało wystąpienie dwóch,
kiedyś mu najbliższych współpracowników. To być może
wówczas w jego głowie zrodziła się myśl, że służby specjalne
muszą należeć do niego. Cz. Kiszczak został wkrótce szefem
MSW. Miało to gwarantować ścisłe zintegrowanie służb
specjalnych obu resortów siłowych.
CzeKiszczak poszedł znacznie dalej. Zamarzył o stworzeniu
resortu, który w swoich założeniach miałby najgorsze
elementy wzięte z MBP oraz z GZI WP, której był
nieodłącznym dziedzicem.
Jak zamierzył, tak zrobił. W miarę rozwoju struktur MSW
CzeKiszczak, dążący do objęcia kontrolą operacyjną całego
ż
ycia w kraju nie zapomniał o politykach. Być może w myśl
porzekadła, że strzeżonego pan Bóg strzeże. Strzec się, to
znaczy wiedzieć. Wiedzieć, to w służbach specjalnych zawsze
przekłada się na - zinfiltrować, rozpracować itp. Stworzono
Zespół Operacyjny przy Departamencie III MSW. Kontrolą
objęto nawet najwyższe szczeble. Żaden, nawet
najwspanialszy eunuch nie miał już najmniejszych szans na
krecią robotę. Jedną z dwóch najważniejszych figur
personalnych Zespołu był były goryl Generała płk mgr A.
Gotówko.
W tym miejscu przypomnę fragment rozmowy z Gotówką,
dotyczący rozpracowywania byłego premiera PRL, a
następnie ostatniego pierwszego sekretarza KC PZPR, roli
dziennikarzy oraz sporządzania tzw. “papirusów” w Firmie.
PIECUCH: W jaki sposób rozpracowywaliście Mieczysława
Rakowskiego?
GOTÓWKO: Temat piekielnie trudny. Sprawa pierwsza -
telefon. Podsłuch pokojowy na okrągło…
PIECUCH: W domu? W pracy?
GOTÓWKO: W domu? Nie. W pracy. Bo było bez problemu.
Podsłuch miał w gabinecie. Potem dokładny przegląd
wszystkich przyjaciół, kolegów. Kto z nich już jest agentem
lub kto się nadaje na agenta. Kto się zgodzi na współpracę.
Zrobiło się selekcję. Odbyło się z tymi osobami rozmowy.
Byli to ludzie ze świecznika. Trzeba było mieć pewną klasę.
Robić to inteligentnie. Ale wśród dziennikarzy to w ogóle…
Dziennikarze są… Nie gniewaj się, skoro sam jesteś
dziennikarzem, bardzo niską ocenę mam dziennikarzy. Są
wśród was zwykłe kurwy polityczne, które pójdą do
silniejszych. Z ręki będą jeść. I do razu mówią o co chodzi.
Bez żadnych skrupułów. Gdy nad byle działaczem
“Solidarności” trzeba się było solidnie napracować, to nad
dziennikarzem, nie. Od razu wykładał karty na stół. Mówił:
panowie! Interesuje mnie to, to i to. Dam wam to, co chcecie.
Co wy za to? Ja mówię: możemy dać to. On: nie! To za mało!
On gra wyżej.
PIECUCH: Chodziło o pieniądze, czy…
GOTÓWKO: Pieniądze też. Ale i o ustawienie w strukturach
redakcyjnych wyżej. O awanse.
PIECUCH: Mieliście wpływ na awanse dziennikarzy?
GOTÓWKO: Oczywiście! Olbrzymi! Plus wyjazdy na
placówki.
PIECUCH: W jaki sposób? Redaktorzy naczelni byli waszymi
agentami?
GOTÓWKO: Nie. Oni donosili jawnie. To nie była tajna
współpraca. To było współdziałanie. Interesował nas cała
reszta. Był wydział obsługujący dziennikarzy. Potem poszło to
do dwójki [kontrwywiadu]. Potem wróciło. Myśmy w zespole
byli wyżej od tego wydziału. W poziomie obejmowaliśmy
większe obszary. Dziennikarzami w województwach
zajmowali się pracownicy WUSW. Więc braliśmy listy
zaufanych żurnalistów. Wybieraliśmy potrzebnych
kandydatów. Sprawdzaliśmy faceta czy jest przyjacielem
Rakowskiego i czy był agentem. Potem mówiliśmy
naczelnikowi wydziału: daj mu zadanie albo nam przekaż
agenta.
PIECUCH: Przekazywali?
GOTÓWKO. Nie chcieli. Mówili: damy ci informacje.
PIECUCH: Ilu agentów mieliście w otoczeniu M.F.
Rakowskiego?
GOTÓWKO: Dwadzieścia procent osób, z którymi Rakowski
blisko się kontaktował.
PIECUCH: Jaka to była liczba?
GOTÓWKO: Bezpośrednio mieliśmy listę czterdziestu,
pięćdziesięciu osób. Z tego dwadzieścia procent.
PIECUCH: Około dziesięciu agentów?
GOTÓWKO: Około dziesięciu. Tak trzeba było liczyć.
PIECUCH: To można było M.F. Rakowskiego dobrze
obstawić?
GOTÓWKO: Można było. Ja nie zabiegałem aby go więcej
obstawiać. Na cholerę. To, co było, wystarczało, aby wiedzieć
o całej działalności Rakowskiego. Kierunki działań. Treść
rozmów. Korzyści polityczne…
PIECUCH: Kto otrzymywał meldunki? Robiliście z tego
zbiorówki?
GOTÓWKO: Jak to szło? Sieczka operacyjna kierownictwa
resortu nie interesowała. Myśmy robili analizy zbiorcze. Z
tej sieczki robiliśmy analizy. Do pisania było nas trzech.
No, czterech. Bo jeszcze Andrzej [Kwiatkowski, płk, szef
Zespołu] łagodzący to wszystko. To byłem Ja! Główny pisarz.
Olejnik Stasiu - starszy specjalista. I starszy specjalista
Nawrocki Zdzichu. Kwiatkowski czytając dużo poprawiał.
PIECUCH: Tonował? Wyście pisali to, co agenci donosili?
GOTÓWKO: Oczywiście. Mówiłem: Ja jestem od tego aby
pisać. Takie mam informacje. Słyszałem w odpowiedzi: Ale
kierownictwo tego nie przełknie. Za ostro przypierdalasz. Ja
mówię: Stary! Weź, przeczytaj meldunek agenta. Tu dopiero
jest ostro. Ja już maksymalnie wygładziłem. Andrzej dalej
wygładzał, poprawiał. Podpisywaliśmy” “Opracowano w
Zespole Operacyjnym Departamentu III”. Nie było żadnego
naszego nazwiska, mimo, że wszystko było tajne specjalnego
znaczenia. Dokumenty organizacyjne Zespołu ja robiłem. Już
w maju [1985 r.] daliśmy pierwszą informację dla
Jaruzelskiego na temat frakcji w PZPR.
PIECUCH: O kim?
GOTÓWKO: Grupa Rakowskiego. Grupa Kapitana
[Bolesław, przewodniczący Głównego Komitetu Kultury
Fizycznej i Sportu, który, po przemianowaniu w październiku
1987 r. na Komitet ds Młodzieży i Kultury Fizycznej objął A.
Kwaśniewski] skupiająca osoby, które ukończyły studia w
ZSRR.
PIECUCH: Betony?
GOTÓWKO: Twardo betonowa grupa. Pięćsetka stary! Nie
rozkruszysz młotem pneumatycznym.
PIECUCH: Przeciwstawna do grupy Rakowskiego.
GOTÓWKO: Przeciwstawna. I były… Potem były tuzy typu
Schaff. Jednostka niekonwencjonalna… Opracowania na
Schaffa to już ja pisałem. Ja miałem sprawę. Miałem agentów.
Schaff mi bokiem nieraz wychodził, bo nie miałem czasu a
sprawy nie miałem komu zlecić.
PIECUCH: Ilu agentów miałeś wokół profesora?
GOTÓWKO: Szczerze mówiąc to niewielu. Schaff się bardzo
dobrze kontrolował. Przykra była sprawa zacieku. No, woda
zalała mieszkanie, ścianę w której siedziały nasze pluskwy.
Podsłuch nam wysiadł. Dostaję informację od bardzo dobrej
agentki […]. Stara Żydówa. Wpada na mnie i mówi: U
Schaffów panika. Mieszkanie zalane. Zaraz ściągają
fachowców. Klepka nawet popuchła…
PIECUCH: U was też panika.
GOTÓWKO: Też. Natychmiast ekipę. Jeszcze przed
fachowcami profesora. Na minutę przed ekipą remontową
zdążyliśmy powyjmować pluskwy. Wróciłem wtedy z dalekiej
podróży.
PIECUCH: Wracajmy do M.F. Rakowskiego.
Rozpracowywaliście polityka również gdy był premierem?
GOTÓWKO: Nie, nie. Robotę operacyjną prowadziliśmy gdy
on został wywieziony na boczny tor. Był wicemarszałkiem
Sejmu, czyli nikim. Jaruzelski się bał, że Rakowski, mając
dużo czasu może montować jakąś frakcję. I po to ten Zespół
został powołany. Zrobiliśmy Rakowskiemu niechcący
przysługę. Myśmy się utożsamiali z jego programem. Być
może również nasze informacje sprawiły, że Jaruzelski znowu
uwierzył Rakowskiemu.
PIECUCH: Co było w tym waszym opracowaniu z maja?
GOTÓWKO: O! To było już wyprane. To było takie w stylu
GZP. Nie było tam jednak nic, na podstawie czego dałoby się
dostrzec skąd pochodzą informacje, Dotyczyły sytuacji
bieżącej kraju. Co ludzie robią w partii? Jakie programy mają?
O czym rozmawiają? Co robią betony?
PIECUCH: Poziomki również?
GOTÓWKO: Poziomki nie. To u nas nie było w modzie.
PIECUCH: Z Białego Domu kogo rozpracowywano?
Mieliście z tym Kłopoty?
GOTÓWKO: Praktycznie biorąc mogliśmy rozpracowywać
kogo tylko by nam polecono. Szefem kadr był generał
Honkisz, którego doskonale znałem jeszcze z GZP. A jego
zastępcą był Jurek Wójcik, z którym się przyjaźniłem.
Przychodziłem, wcześniej dzwoniłem “po rządówce” [telefon
rządowy MSW - KC PZPR] i mówiłem: Jurek, przygotuj mi
sześć teczek. Podawałem nazwiska i dodawałem: to ty je
bierzesz. Ja usiądę z boku i wynotuję kilka spraw. Nieraz było
coś do sprawozdań. Np. dotyczących członków Biura
Politycznego KC PZPR. Rozumiesz!
PIECUCH: Chodziło o teczki kadrowe?
GOTÓWKO: Tak. Gdy było potrzeba dawał mi je Wójcik na
dzień, dwa. Myśmy tam w Zespole mieli taką mini
kartotekę, którą prowadził Nawrocki.
PIECUCH: Kartotekę? Czy teczki na ludzi?
GOTÓWKO: To były teczki ale zrobione według skorowidza.
Znowu to jest istotne. Bo ten Zdzisław Nawrocki, przed
przyjściem do nas był szefem Wydziału I W Biurze “C”. Miał
praktykę w archiwum. Nie głupi człowiek, choć fatalny pisarz.
Nie można było jednak z nim pogadać. Zwracam mu uwagę, a
on: co mi tu będziesz pieprzył. Jesteś z wojska! To u niego
znaczyło: Jesteś głupol! A ja mu na to spokojnie: Zasady
gramatyki trzeba stosować nawet w bezpiece. Dochodziło do
sporów. Ten Zdzichu na każdego miał założoną teczkę.
Numery były. Chyba do stu pięćdziesięciu.
PIECUCH: To byłi prominenci?
GOTÓWKO: Prominenci. Materiały były z różnych źródeł.
On wtykał je w teczki. Potem zrobił teczkę teczek. Znowu
bezpieczniacka zasada, żebym czasami ja mu się nie dobrał do
tych materiałów. On mi ich ciągle, kurwa, nie dawał, bo ja z
wojska jestem. Jak się później dowiedziałem. Heniu [gen.
Dankowski] mi powiedział. Nawrocki bardzo na moje
stanowisko polował. Zresztą ja mu to stanowisko oddałem. Bo
nie chciałem kurwa, już tam być. Poszedłem do…
PIECUCH: Nie mogłeś korzystać z materiałów Nawrockiego?
GOTÓWKO: Mogłem. Mówię mu: przynieś te materiały.
Może się czegoś od mądrzejszego nauczą. Nawet od ciebie
mogę się czegoś nauczyć. A on: nie, nie. Tylko to, co
potrzebne służbowo. Tu łaski nie robił. Ale do końca mi
wszystkiego s… nie pokazał. Taka bezpieczniacka g…Ale
teczkę oczywiście dał. Bo musiał dać! Nie!? To miał dobrze
zrobione.
PIECUCH: W jaki sposób pisaliście?
GOTÓWKO: Faktografię dawał Nawrocki z tego swojego
archiwum. Myśmy z Olejnikiem siadali i to ubierali. Nawrocki
miał ciężkie pióro, a tak się kłócił. Olejnik to zapisywał, bo
wykładał kiedyś logikę w Legionowie [Centrum szkolenia SB]
i boki zrywał. No to doszliśmy do wniosku, żeby Nawrocki
nic nie pisał. Bo z tego jego twardego, głupiego stylu
ubeckiego nic się nie da poprawić. Myśmy mieli ile chcieli
techniki i podsłuchów. Najpierw myśmy dostawali. Potem
Departament III.
PIECUCH: Nazwiska rozpracowywanych.
GOTÓWKO: Prawie cała grupa towarzyska Rakowskiego…
PIECUCH: Stefan Olszowski? Hieronim Kubiak?
GOTÓWKO: Kubiak przechodził od czasu do czasu. Potem
wypadł z Biura Politycznego. Wrócił do Krakowa. Zleciliśmy
jego opiekę WUSW w Krakowie. Był tam szefem gen. Gruba.
PIECUCH: Dlaczego nie podpisywaliście nazwiskami
dokumentów opracowywanych w Zespole?
GOTÓWKO: Aby nie być znalezionym przez decydentów i
ich kolegów i nie być wdeptanym w ziemię. Mieliśmy
ś
wiadomość, że dokumenty MSW, które dostaje Jaruzelski, są
przekazywane zainteresowanym. Jaruzelski wzywał
delikwentów i mówił: no patrzcie towarzysze, co MSW
dało? Co ja mam z wami zrobić? Musicie się podać do
dymisji. Delikwent prosił: mogę przeczytać. Jaruzelski:
Proszę bardzo. No to facet w pierwszym rzędzie szukał
nazwisk pisarzy. Całe odium jego nienawiści nie spadało na
Kiszczaka czy Ciastonia, bo oni byli nie do ugryzienia, a na
nas. Tak jest do dziś.
HASLO BLOGU:
Prawda to kruche dobro
Gra w “Solidarność”, A. Kwaśniewski, W. Jaruzelski, stan
wojenny, zagrożenia Peerelu
10 paź 2008
… akcentować i eksponować prowokacyjność uchwał Zjazdu
“Solidarności” […] przedstawiać dramatyzm sytuacji […]
mówić o kontrrewolucji […] wprowadzać termin “stan
zagrożenia wojennego” […] wpuszczać przeciwnika w maliny
[…] pokazywać, że jest on nieodpowiedzialny, awanturniczy,
prowadzi kraj do nieszczęścia […] używać straszaka
interwencji.
Czesław Kiszczak
Z mieszanymi uczuciami śledzę bitwę na słowa. Spór idzie o
to, czy w 1981 r. groziła nam Sowiecka interwencja zbrojna.
Ostatnio głos dał były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Z
jego wypowiedzi wynika wyraźnie, że interwencja była realna,
a fakt, że nie ma na to żadnych dowodów w postaci
wiarygodnych dokumentów, nie oznacza, że groźby nie było,
bo: “…fakt, że takich dokumentów nie mamy, nie oznacza, że
ich nie ma”.
Dyskusja z pomocą takich argumentów to akt wiary. Wolę
fakty. Oto fragmenty wypowiedzi kilku najbardziej
kompetentnych w Sowietach osób:
J. Andropow: Nie możemy ryzykować. Nie zamierzamy
wprowadzać wojska do Polski. To słuszne stanowisko i
musimy przestrzegać go do końca.
A. Gromyko: Nie może być żadnego wprowadzenia wojsk do
Polski. Myślę, że w tej sprawie możemy dać polecenie
naszemu ambasadorowi, by udał się do Jaruzelskiego i go o
tym poinformował.
P. Ustinow: Jeżeli chodzi o to, że rzekomo tow. Kulikow
mówił coś o wprowadzeniu wojsk do Polski, to mogę z całą
odpowiedzialnością stwierdzić, że tego Kulikow nie mówił.
M. Susłow: Myślę, że mamy tu wszyscy wspólny pogląd, że
nie może być mowy o żadnym wprowadzeniu wojsk.
W. Griszin: O wprowadzeniu wojsk nie może być nawet
mowy.
K. Czernienko: … linia naszej partii, Biura Politycznego KC
wobec wydarzeń polskich, sformułowana w wystąpieniach
Leonida Ilicza Breżniewa, w decyzjach Biura Politycznego
jest całkowicie słuszna i nie należy jej zmieniać.
O stanowisku sowieckim wiedzieli peerelowscy generałowie.
Stąd zalecenia Cz. Kiszczaka, aby w propagandzie “…używać
straszaka interwencji”.Tak, jest tysiące dowodów, że
Sowieci nie chcieli interweniować zbrojnie. Czy jednak nie
chcieli interweniować w ogóle? Ależ, nic podobnego. Chcieli
interweniować i interweniowali.
To dziwne, ale adwersarze toczący bój o historię,
zafascynowani groźbą interwencji lub jej brakiem, najczęściej
zapominają o naciskach ekonomicznych Wielkiego Brata,
wywieranych na Generała w latach 1980-1981, najbardziej
chyba widocznych w wystąpieniach Nikołaja Bajbakowa, ale
nie tylko.
I tu odniesienie do dnia dzisiejszego, aczkolwiek warunki są
diametralnie różne. W roku 2008 jesteśmy w znacznie
korzystniejszej sytuacji niż w latach 80. Nikt nas nie zamierza
najeżdżać militarnie. A ekonomicznie?
Tu już moja pewność jest mniejsza. Niepokoją mnie niektóre
transakcje, fruwające kapitały, uzależnianie od obcych itp.
Niepokoi widmo kryzysu krążące nad światem. Nie, nie, nie.
To jeszcze nie żadna fobia, a próba wyciągnięcia wniosków z
historii. Mitem bowiem jest, że kiedykolwiek cokolwiek
dostaliśmy od kogokolwiek za darmo lub ze zwykłej
przyjaźni. W polityce nie ma przyjaźni, są tylko interesy. W
taki sposób należy patrzeć na różne gesty, geściki,
obiecanki…
Mówiąc o sprawach ekonomicznych najlepiej posłużyć się
liczbami. Leży przede mną Informacja o radzieckiej pomocy
dla PRL w walutach wymienialnych w latach 1980-1981 z 29
września 1982 r. (wg. danych Państwowego Komitetu
Planowania ZSRR), z której wynika, że w tym okresie
udzielono nam następujących kredytów (w mln dolarów): na
zakup cukru - 30; na uregulowanie rozliczeń z krajami
kapitalistycznymi (1.) - 250; na utworzenie konsorcjów
banków dla pomocy PRL - 70; na uregulowanie rozliczeń z
krajami kapitalistycznymi (2.) 150; na zakup zboża i żywności
-190; razem - 690.
Odroczono płatności (w mln dolarów): odroczenie spłaty w
bankach radzieckich (1.) - 219; odroczenie spłat w bankach
radzieckich (2.) - 280; odroczenie spłat w bankach radzieckich
(3.) - 280; odroczenie spłaty zasadniczego długu od
wszystkich dotychczas udzielonych kredytów - do 1.000;
razem - 1.779.
Inne (w mln dolarów): wspólna bezpłatna pomoc ZSRR,
WRL, LRB, NRD, CSRS (kosztem zmniejszenia dostaw ropy
naftowej do krajów RWPG) - 465; razem - 2.934.
Dwa miliardy 934 miliony dolarów.
Zobaczmy teraz jak wyglądała pomoc Zachodu dla
“Solidarności”. Wedle danych głównego dyspozytora środków
finansowych kierowanych nielegalnie do kraju, dr. Jerzego
Milewskiego, dyrektora Biura Brukselskiego “Solidarności”,
Zachód przekazał w latach 1982-1989 7 mln 51 tys. 713
dolarów. Z tego 1 mln 237 tys. 865 pochłonęły wydatki na
biuro, zaś do Polski przesłano (w formie gotówki, sprzętu i
materiałów) 5 mln 562 tys. 852 dolary.
Wedle gen. Władysława Pożogi i dokumentów
zgromadzonych w MSW, suma pomocy Zachodu dla
“Solidarności” wynosiła ok. 15 mln dolarów. Ta informacja
jest bardzo dobrze udokumentowana. Część “kwitów”
finansowych Biura Brukselskiego, które także znajdowały się
na Rakowieckiej ogłosiłem w książce Służby specjalne
atakują.
Natomiast znany autor książki Victory czyli zwycięstwo - Peter
Schweizer pisze mi w liście (z 12 kwietnia 1995 r.): Suma 8
mln dolarów dla “Solidarności” oznacza roczną pomoc dla tej
organizacji w szczytowym okresie akcji pomocy. W
początkowych latach, powiedzmy 1982-1984, była ona niższa.
Zaiste trudno powiedzieć skąd P. Schweizer wziął te kwoty.
Wedle dokumentów podziemia, ale także Firmy, takie
pieniądze nigdy do Polski nie dotarły. Jeżeli je rzeczywiście
wydatkowano w USA to może warto by prześledzić, co się z
nimi stało?
Zostawiam dochodzenie innym. Interesują mnie finansowe
inwestycje Zachodu i Wschodu w Peerel. Biorę prosty
kalkulator i uproszczone dane. Liczę:
Związek Sowiecki, jedynie w latach 1980-1981 wydatkował
na głowę statystycznego Polaka 8 dolarów, co stanowi 4
dolary rocznie. W tym samym czasie (wziąłem średnią z lat
1981-1989) Zachód obdarował nas zawrotną kwotą 0,4
centa na głowę rocznie. Oj! Sowietów kosztowaliśmy tysiąc
razy drożej! Utrzymywanie reżimu w Peerelu kosztowało
Moskwę znacznie więcej niż jego rozpieprzenie,
współfinansowane przez Waszyngton.
Nie potrafię napisać do tego komentarza. Ale może nie trzeba
tego robić. Może wystarczy przeczytać piękną i mądrą książkę
Edwarda Gibbona Upadek cesarstwa rzymskiego na
Zachodzie (przekł. Irena Szymańska, PIW, Warszawa 2000)
aby zrozumieć dlaczego upadają imperia. Jest niezmienna
prawidłowość w tym procesie: imperia rozwijają się,
rozwijają, w zależności od okresu historycznego trwa to setki
lub dziesiątki lat, dochodzą do apogeum rozwoju, po którym
następuje okres względnej stabilizacji i następnie przychodzi
nieuchronny schyłek. W końcu krach, rozpad, zatracenie. Czy
w USA bierze to ktoś pod uwagę?
W Imperium Sowieckim procesy te zostały gwałtownie
przyśpieszone, albowiem Moskwa nie ograniczała się do
rozwoju Imperium Wewnętrznego, a - poszerzając strefy
wpływów - zamierzała do stworzenia Imperium
Zewnętrznego, obejmującego ogromne połacie świata na co
najmniej 5 kontynentach. Ten proces nie mógł się nigdy
skończyć, albowiem zawsze było coś nowego do poszerzenie,
do, przynajmniej ideologicznego podbijania. Tego jeszcze nikt
przed komunistami nie wymyślił.
Realizując pomysł Stalina, Imperium Wewnętrzne wpadło w
pułapkę konieczności partycypowania w utrzymywanie
rozrastającego się Imperium Zewnętrznego. Doszło do
momentu, w którym Imperium Wewnętrzne nie tylko nie było
w stanie łożyć na rozszerzanie Imperium Zewnętrznego, ale
musiało podejmować coraz bardziej rozpaczliwe próby
utrzymywania status quo. Imperium Wewnętrzne już nie
rozszerzało, już nie podbijało, zostało zmuszone do obrony.
Stąd zaś był już tylko krok do klęski. Najwyraźniej widać to
było w Afganistanie.
Niewydolny system ekonomiczny bolszewizmu zmuszał
Moskwę do rabunkowej gospodarki zasobami naturalnymi.
Dewastowało to środowisko w sposób niespotykany w
dotychczasowych dziejach świata. Doszło do momentu, że i to
ź
ródło finansowania schizofrenicznego systemu okazało się
niewystarczające. Rozpoczęła się wszechogarniająca agonia.
Rozpaczliwe próby ratowania Imperium zapoczątkowane
przez J. Andropowa, a kontynuowane przez M. Gorbaczowa
zawiodły. Bo zawieść musiały. Nie da się zatrzymać ani
odwrócić procesów historycznych.
I dopiero w tym momencie procesu rozkładu Imperium,
interesująca wydaje się być rola Peerelu jako wspominanego
przez gen. Jaruzelskiego “swoistego laboratorium dla
pieriestrojki”. Dodajmy od razu - pieriestrojki rozumianej jako
rozpaczliwa próba ratowania Imperium.
Taki jest nasz udział w rozpad systemu sowieckiego. Tylko
taki i aż taki. Mikroskopijna rola w tej działce przypadła
służbom specjalnym obu resortów siłowych. Wedle mojej
oceny jest to wystarczający powód, aby tym sprawą poświęcić
choć trochę uwagi.
Nadeszła chyba dobra pora aby pożegnać się z narodowym
mitem Chrystusa narodów, cierpiącego za Europę, mającego
do spełnienia jakąś misję w Europie, oczekującego
wdzięczności, bo daliśmy światu “Solidarność”, papieża i
Lecha Wałęsę.
Pora wreszcie zrozumieć, że dla ksenofobicznej, stetryczałej,
zdziwaczałej, sklerykalizowanej, z nieuregulowanymi
rachunkami z przeszłości, z przemilczanymi zaszłościami
moralnymi Polski, z poetami, którzy muszą przewodzić
narodowi, kombatantami, pośród których są ewidentni
zbrodniarze i innymi świętymi krowami, nie ma dla nas
miejsca we współczesnym świecie.
W tym kontekście zadziwia mnie jedno. Oto Generał, w swej
monumentalnej obronie przed sądem, ani słowem nie
wspomina o grze peerelowskich służb specjalnych z
krajowymi i zagranicznymi strukturami “Solidarności”. Grze
toczonej na wszystkich kontynentach. Grze, w której po
stronie “S” przechodziły różne gadżety, z pomocą których
można było likwidować przeciwników. Grze, która do 1989 r.
była bardzo dobrze udokumentowana materiałami nie tylko
wytworzonymi przez specjalistów MSW i MON, ale także
materiałami zdobywanymi przez Służbę Wywiadu i
Kontrwywiadu. Czyżby Cz. Kiszczak z jakichś
niezrozumiałych dla mnie powodów nie informował swego
pryncypała o tych materiałach? A może prawdziwym
pryncypałem Kiszczaka nie był Generał?
HASŁO BLOGU:
I władcy mają swoją koncesjonowaną prostytucję –
politykę historyczną.
Resorty siłowe, wstydliwie omijana gra, dlaczego W.
Jaruzelski nie mówi wszystkiego?, służby specjalne,
manipulacje mediów
8 paź 2008
Fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki.
Józef Szujski
Przysłuchując się sprawozdaniom z procesu gen. W.
Jaruzelskiego nie trudno zauważyć, że zarówno oskarżyciele
jak i obrona traktują historię z dużą dezynwolturą. Żadna ze
stron nie chce uznać prostej prawdy, że historia to fakty, a nie
komentarze głupków doczepione do faktów.
O co chodzi? O dwie, moim zdaniem, fundamentalne kwestie.
Pierwsza to rola resortów siłowych, ze szczególnym
uwzględnieniem działań LWP, w pacyfikacjach społeczeństwa
w latach 1944-1982. I druga - wpływ, chyba największej gry
wywiadowczej nowoczesnej Europy, na wygenerowanie tzw.
opozycji koncesjonowanej, doprowadzenie do Okrągłego
Stołu i geszeft pookrągłostołowy.
Generał, składając bardzo obszerne wyjaśnienia przed sądem,
zachowuje się jak Spartanin ukąszony przez lisa. Trudno
zrozumieć, dlaczego nie mówi wszystkiego? A prokurator?
Cóż, odniosłem wrażenie, że akurat ten uczony mąż, znając
historię najwyżej z widzenia, jest niczym utajony płomień,
który mógłby, lecz nie chce świecić.
Wiem, wiem, istnieje grupa osób, obrońców Generała, która
nie tylko w słowach W. Jaruzelskiego, ale nawet w studni
potrafi doszukać się głębi intelektualnej. Podobnie jak i
istnieje grupa przeciwna, oskarżycieli, traktująca Generała jak
gołębie Kolumnę Zygmunta.
Zastrzegając się, że na wymianie myśli z tymi osobami
zawsze tracę, spróbuję w dwu kolejnych blogach przybliżyć
nieco wspomniane, a starannie przemilczane kwestie. Zacznę
od bardziej dla mnie przykrej, udziału LWP w pacyfikacjach
społeczeństwa.
Ciężko mi to pisać, bom sam przez 35 lat nosił mundur
ż
ołnierza Wojska Polskiego, i choć nie brałem bezpośredniego
udziału w opisywanych wydarzeniach, to nie mogę
powiedzieć abym nie czuł się współodpowiedzialnym za
czyny moich poprzedników, kolegów i przełożonych.
W tym miejscu pora więc przybliżyć nieco fakty.
Politycy, generałowie, aby zadowolić, a raczej aby
przypodobać się Wielkiemu Bratu, aby utrzymać władzę,
wyciągali przeciwko narodowi żołnierzy i milicjantów,
angażowali wojskowe i cywilne służby specjalne,
mobilizowali rezerwy, tworzyli ROMO, ZOMO i ORMO.
Powoływali PRON i WRON. Ale przede wszystkim
wywlekali czołgi, samoloty, okręty, działa, transportery,
ś
migłowce.
Ja wyciągam jedynie liczby:
Aby zabić około 10 tys. i aresztować 150-200 tys. osób w
latach 1944-1947 użyto z WP 47 pułków piechoty, 2 brygady
artylerii ciężkiej, 18 pułków artylerii lekkiej, 5 samodzielnych
dywizjonów artylerii ciężkiej, 5 pułków czołgów, 3 pułki
artylerii pancernej, 3 pułki kawalerii i 1 pułk saperów; z KBW
2 pułki, 14 batalionów operacyjnych, 18 batalionów ochrony,
13 kompanii konwojowych. Ponadto wykorzystano 52 808
funkcjonariuszy MO, kilkanaście tys. funkcjonariuszy UB i
nieco mniej żołnierzy WOP, nie licząc prawie 100 tys.
ORMO-wców.
Do zabicia 74 (73?), ranienia 575 osób i pacyfikacji
zbuntowanego miasta w czerwcu 1956 r. w Poznaniu
wystarczyło: 2 Korpus Pancerny (w składzie 10 i 19 dywizji
pancernych), 2 Korpus Armijny (w składzie 4 i 5 dywizji
piechoty), Oficerska Szkoła Wojsk Panc. i Zmech., Centrum
Wyszkolenia Tyłów, 10 Wielkopolski Pułk KBW, Komenda
Garnizonu, bezpieka, milicja i ORMO. Użyto 359 czołgów, 31
dział, 6 armat plot, 30 transportów, 880 samochodów i 68
motocykli.
Do zadania śmierci 45 i ranienia 1164 osób w grudniu 1970
r. zmobilizowano 61 tys. żołnierzy, których przebazowano na
ś
rednią odległość ok. 250 km, 1700 czołgów, 1750
transporterów, 8700 samochodów, 108 samolotów, 40
jednostek pływających Marynarki Wojennej i 66 transportów
kolejowych. Zużyto 150 tys. środków chemicznych, co
wyczerpało zapasy MON i MSW i zmusiło do zaciągania
pożyczek tych środków za granicą w NRD i CSRS. W akcjach
uczestniczyli aktywnie żołnierze KBW, WOP oraz
funkcjonariusze SB, MO, członkowie ORMO. Statystyki
milczą ile zużyto sztuk amunicji.
Do wojny z narodem w grudniu 1981 r. generał Jaruzelski et
consortes zaangażowali 100 % sił MON i MSW. Wojsko
Polskie, wedle Londyńskiego Instytutu Studiów
Strategicznych liczyło w 1980 r. 319 500 ludzi, w tym 210 tys.
w wojskach lądowych, 87 tys. w lotnictwie i 22500 w
marynarce, dysponując 3560 czołgami, 7500 transporterami i
pojazdami opancerzonymi, 1000 dział i wyrzutni, 680
działami przeciwpancernymi, 600 rakietami
przeciwpancernymi i tyloma działami plot., 757 samolotami,
197 helikopterami 4 okrętami podwodnymi i 128 jednostkami
nawodnymi. Siły MSW to ok. 125 tys. funkcjonariuszy SB,
MO i ZOMO (z jednostkami administracyjno gospodarczymi i
szkołami), WOP, NJW MSW oraz prawie 300 tys. członków
ORMO. Zarówno siły MON jak i MSW powiększono poprzez
mobilizację oraz wstrzymanie rocznika (WP, WOP, NJW
MSW) podlegającego jesienią 1981 r. zwolnieniu do rezerwy,
ponadto w różnych resortach zmilitaryzowano ok. 1 360 000
osób.
Tyle suche fakty. Mnie jednak kusi, aby poskrobać życie, aby
zobaczyć co jest pod spodem i nie zapomnieć niczego.
Pamiętając słowa Orwella, że Kto rządzi przeszłością, w tego
rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego
rękach jest przeszłość od pół wieku nanoszę do reporterskiego
notatnika różne uwagi, zapisuję fakty, wydarzenia, które
dziwią, bulwersują, martwią, cieszą, irytują, niepokoją.
Zastanawiam się dlaczego ludzie wierzą generałom? Dziwię
się dlaczego wbrew faktom, dokumentom, doświadczeniom,
ludzie wierzą w mity, brednie, w ewidentne fałszywki?
Dlaczego media, manipulując obrazem, ordynarnie
wprowadzając ludzi w błąd generują nienawiść, sterują
nastrojami? Dlaczego w tiwi, relacjonując np. sprawy
związane z odebraniem emerytur członkom WRON lub SB,
podkłada się obraz absolutnie nie mający żadnego związku z
tymi sprawami [zazwyczaj jest to polewanie tłumu wodą, lub
bicie zatrzymanych osób pałkami]. Przecież trudno sobie
wyobrazić aż tak głupiego dziennikarza, który by nie wiedział,
ż
e to nie członkowie WRON i nawet nie esbecy grasowali z
pałkami, sikawkami, miotaczami granatów po ulicach, pałując
kogo się tylko da. Pałowanie to przecież robota
niegdysiejszych milicjantów, których, zgoda, ktoś wypuścił na
ulice, ale to właśnie należy ludziom wytłumaczyć…
Sięgnąłem do źródeł bezpieki. Rozmawiałem z dziesiątkami
funkcjonariuszy. Wszyscy mówili jak łatwo manipulować
ludźmi. Wybieram jedną rozmowę z pułkownikiem UB,
KdsBP i MSW.
Pułkownik lubi wypić.
Pułkownik lubi mówić.
Pułkownik lubi udawać ważnego.
Pułkownik lubi, gdy się go słucha.
Pułkownik lubi, gdy się go ludzie boją.
Pułkownik nie lubi gdy się nagrywa jego wypowiedzi.
Pułkownik nie lubi, gdy się notuje jego wypowiedzi.
Pułkownik nie lubi, gdy się nie przestrzega starych zasad: nic
nie pisać, nic nie podpisywać, nic nie nagrywać! Nie
zostawiać śladów.
Pułkownik ostatnio, coraz częściej się boi.
Pułkownik ostatnio ma powody, aby się bać. Jest na liście
prokuratury…
Ludzie służb specjalnych nie lubią o sobie mówić tylko
dobrze.
Ludzie peerelowskich tajnych służb lubią o sobie mówić
jedynie bardzo dobrze. Gdy ich nieco przycisnąć tłumaczą, że
była bezpieka i służby wojskowe, to naprawdę porządne
Firmy, które w wyniku jakiejś dziejowej pomyłki wplątały się
w przerażające zbrodnie.
Stwierdzam z całą odpowiedzialnością - przemoc, gwałt i
zbrodnie są jedyną, godną uwagi, tradycją służb specjalnych
Peerel.
Oczywiście, w swojej przeszłości Firmy miały również wiele
pięknych kart. Potrafiono np. organizować piękne jubileusze,
nagradzać się za operacje w obronie socjalizmu. Były też
piękne akty prawne. Np. Ustawa o Urzędzie Ministra Spraw
Wewnętrznych była wspaniałym dokumentem. Wątpię jednak,
czy dla faceta, który wszedł w konflikt z socjalizmem, był
prasowany gorącym żelazkiem przez ludzi bezpieki czy GZI
WP lub ich następców, pocieszeniem będzie, że ta Ustawa jest
kapitalnym aktem prawnym. To tak, jakby matce, której
ukochane dziecko pożarł krokodyl tłumaczyć, że przecież
krokodyle mają taką śliczną skórkę, z której można zrobić
piękne pantofelki.
Boję się służb specjalnych dawnych i dzisiejszych, bo nie
wierzą, że po zmianie ustroju na Firmę spadł desant aniołów,
którzy po odprawieniu odpowiednich egzorcyzmów sprawili,
ż
e ich lokale zmieniły się w plebanię, w której prawo zawsze
prawo znaczy. Nie pozwoli na to międzynarodowa wspólnota
szpiegowska, bezpośrednio zainteresowana kontynuacją
zimnej wojny, jeżeli już nie między państwami, to między
grupami ludzi.
Wielokrotnie pisałem, że służby specjalne, aby przetrwać
ż
ywią się zimną wojną, potrzebują swojej bestii. Kiedyś taką
bestią dla Zachodu był Wschód a dla Wschodu Zachód. I
wszystko było proste. Teraz wszystko się pokręciło. Na
własnym, krajowym podwórku mamy czerwonych, różowych,
czarnych, a w odwodzie są zawsze Żydzi, masoni i cykliści.
Gdy sytuacja się normalizuje, służby specjalne ogarnia
niepokój. Otwierają szeroko drzwi, by - jak twierdzą znawcy
problemu - pokazać opinii, że nieprzyjaciel jeszcze istnieje, że
nie skończyła się konieczność ostrzegania na czas i że oni,
efektywni, godni zaufania, kompetentni i patriotyczni, za
wszelką cenę są gotowi służyć narodowi.
Wówczas to wysłannicy służb specjalnych szukają w
wybranym państwie grup, którym “można by pomóc”, a
kombinując jak napełnić złotem własne kasy organizują
gigantyczne prowokacje. Handlując narkotykami, bronią i
agentami, korumpują polityków i “produkują” wrogów, aby
mieć z kim walczyć. Bez żenady pokazują się w fałszywym
ś
wietle obrońców “sprawy narodowej”. Zjednując
mocodawców ze sfer politycznych, a czasami trzymając
polityków w szachu materiałami zdobytymi w przeszłości,
igrają z naszym losem pod pretekstem, że nas chronią.
Gdy służby specjalne się rozrastają, kurczą się zarazem
swobody obywatelskie. Niegdysiejsi szpiedzy zadziwiająco
łatwo przekonują władze o własnej niezbędności, potrafią
sprytnie usługiwać politykom, stwarzając wrażenie gwaranta
bezpieczeństwa. Dzieje się tak przeważnie wówczas, gdy
sytuacja polityczna zagraża funduszom szpiegów lub samemu
ich istnieniu. Faceci ze służb specjalnych dostają wysypki i
mają złe sny, gdy tylko pomyślą, że mogliby żyć wyłącznie z
własnej pensji. Obecnie nikt już nie szpieguje dla ideologii,
nikt nie brudzi sobie rąk ze względów uczuciowych. W
szpiegowskim towarzystwie prawie zawsze chodzi o duże
pieniądze. Czasami o zemstę, rzadko o bezpieczeństwo.
Służbom specjalnym potrzebna jest do tego reklama.
Prowadzą ją, wykorzystując bezwzględnie niektórych
dziennikarzy. Faceci ze służb specjalnych są mistrzami
autoreklamy. I już nikt nie zwraca uwagi na łgarstwa sączące
się niczym jad z mediów. Cóż, informacje idą w lud. Jakże je
dementować.
Proces Generała i towarzyszy nie jest od tego wolny. W
następnym blogu kilka uwag, dlaczego W. Jaruzelski nie
wykorzystuje do obrony materiałów z gry z “Solidarnością”.
Materiałów które do roku 1989 były zgromadzone na
twardych dyskach komputerów Firmy. To kilkanaście tys.
dokumentów. Gdzie są te dyski?
HASLO BLOGU:
Czy osioł może być tragiczny? Tak, szczególnie gdy upada
pod ciężarem informacji, których nie może zrozumieć.
Sowieckie i peerelowskie służby specjalne, a działalność
gen. W. Jaruzelskiego
6 paź 2008
Ktokolwiek przez nieuwagę albo nieudolność powstrzymuje
choć na chwilę marsz ludzkości, jest jej dobroczyńcą.
Emil M. Cioran
Siedzę, czytam, dzwoni telefon. Słyszę: “Zabijemy cię!”
Też dobrze – odpowiadam, bo rano zawsze jestem uprzejmy.
Siedzę, czytam, dzwoni telefon. Słyszę: “Umrzesz!”
A ty ch… myślisz, że będziesz żył wiecznie? odpowiadam
słowami Stanisława Dygata, gdyż wieczorem uprzejmości u
mnie jakby ciut mniej.
Wiem, kto dzwoni. Poznaję rozmówców po metodach,
charakterystycznych powiedzonkach, czasami po głosie.
Zastanawiam się, czego ci ludzie ode mnie chcą. Jedni mnie
straszą, inni pouczają.
Z okazji procesu generała Jaruzelskiego nasiliła się liczba
agresywnych telefonów. Nie przekonano mnie. I tak uważam,
że proces Generała przed sądem karnym jest
przedsięwzięciem spartaczonym. Moim zdaniem, właściwe
byłoby postawienie W. Jaruzelskiego przed Trybunałem
Stanu. Byłoby to lepsze dla historii [sąd karny, zajmujący się
wyjaśnianiem problemów historycznych, jest tym samym,
czym strzyżenie łysych]. Na pewno byłoby godniejsze, ale
tłuszcza miałaby gorszą zabawę.
Postanowiłem więc, w kilku kolejnych blogach opowiedzieć
to, co wiem o niektórych faktach związanych z Generałem.
Dziś kilka akapitów na temat: Generał, a peerelowskie i
sowieckie służby specjalne w oczach specjalistów tych służb.
Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, gen. Władysław
Pożoga powiedział mi kiedyś: sami nigdy nie
przekazywaliśmy stronie radzieckiej żadnych materiałów bez
zgody przełożonych. O wszystkich kontaktach polsko-
radzieckich wiedział minister, a za jego pośrednictwem
Jaruzelski. Zdarzały się natomiast inne sytuacje. Generał
Jaruzelski w mojej obecności przekazywał ważne informacje
generałowi Pawłowowi, szefowi radzieckiej rezydentury KGB
w Polsce.
Informacje te dotyczyły walki z opozycją i z klerem. Zdumiała
mnie agresywność wypowiedzi generała, brutalne traktowanie
przeciwników politycznych i hierarchii kościelnej. Przekazał
przedstawicielowi KGB nazwiska czołowych opozycjonistów,
szczegółowo ich scharakteryzował, podkreśliwszy słabe i
mocne strony. Szeroko rozwodził się o działalności
poszczególnych osób, wskazując na ich antyradzieckość. Były
to informacje oparte o materiały MSW i służb wojskowych.
Omówił nasze zamiary wobec opozycji, poinformował, jakie
kompromitujące materiały mamy o poszczególnych osobach.
W podobny sposób przedstawił sprawy związane z
Kościołem. Nawet dla mnie nie była to sympatyczna
informacja. Przedstawianie w tak czarnym świetle opozycji i
Kościoła wydawało mi się przesadzone, a nawet szkodliwe.
Irytowała mnie skrupulatność z jaką Pawłow notował każde
słowo.
No to oddajmy głos Pawłowowi. Rezydent KGB tak
opowiada o początkach swej kariery w Peerelu: …
liczyłem, że będę miał możliwość częstszych spotkań z
ministrem (W. Jaruzelskim - przyp. H.P), który był jednym z
najbardziej wpływowych członków Biura Politycznego. […]
interesowałem się każdym człowiekiem perspektywicznym
dla celów naszego wywiadu, niezależnie od miejsca, jakie
zajmował w hierarchii politycznej czy społecznej […].
Przełomowym momentem było spotkanie i luźna rozmowa w
swobodnej domowej atmosferze u szefa polskiego wywiadu
wojskowego generała Kiszczaka […] od razu postanowiłem
wykorzystać nadarzającą się okazję do rozmowy z
Jaruzelskim […]. U Kiszczaka rzeczywiście zebrali się tylko
jego wojskowi koledzy z żonami. Wielu spośród nich już
znałem, pozostałym przedstawił mnie gospodarz. Wkrótce
zjawił się minister Jaruzelski z małżonką Barbarą, z którą tego
wieczoru zapoznała się moja żona Kławdia. Wiedząc o moim
zainteresowaniu rodziną ministra, moja żona podzieliła się
swoimi wrażeniami i informacjami o rodzinnych
“szczegółach” życia Jaruzelskiego, uzupełniającymi obraz
tego człowieka, o których dowiedziała się od pani Barbary
[…]. Minister uśmiechnął się. Z rzucającą się w oczy
szczerością i rzadką dla niego wylewnością zaczął opowiadać
przede wszystkim o sobie […]
Ta długa rozmowa (z W. Jaruzelskim - przyp. H.P.) zapadła w
moją pamięć. Najważniejsze co mi dała, to przekonanie, że
ż
yczliwy stosunek ministra do mnie był szczery i
odzwierciedlał jego generalny stosunek do przyjaźni i sojuszu
między Polską a Związkiem Radzieckim. Nabrałem
przekonania, że w osobie Jaruzelskiego mamy autentycznego
przyjaciela naszego kraju […]. Tłem następnych spotkań z
Jaruzelskim, a było ich podczas 12 lat niemało, były
skomplikowane wydarzenia polityczne, w których ten
człowiek odgrywał coraz większą rolę i coraz silniej wpływał
na ich przebieg. Już w połowie lat siedemdziesiątych, na które
przypadają moje pierwsze spotkania z Jaruzelskim, był on
wpływowym politykiem a nie tylko szefem resortu obrony.
Dlatego bardzo dziwnie brzmią dla mnie słowa Jaruzelskiego,
wypowiedziane w 1991 roku w wywiadzie dla tygodnika
“Nowoje Wriemia” - o tym, że przez dziesięć lat tylko “z
urzędu” był członkiem Biura Politycznego, co należy
rozumieć, że po prostu biernie asystował posiedzeniom
najwyższego organu władzy partyjnej. Co w takim razie z
decyzjami Biura, które popierało się, za które ponosiło się
odpowiedzialność? […]. Trudno powiedzieć, aby Jaruzelski
był interesującym rozmówcą poza tematami politycznymi.
Być może starannie krył swoje myśli i przemyślenia, ale nie
zapamiętałem żadnej barwnej metafory, dosadniejszego
określenia […]. 12 grudnia 1981 roku - dzień przed… Nasza
rezydentura poinformowana już wcześniej o tym, że w
najbliższych dniach należy oczekiwać tej bezprecedensowej w
kraju socjalistycznym operacji, znajduje się w pełnej
gotowości mobilizacyjnej. 12 grudnia po południu
oczekiwałem na przylot zastępcy przewodniczącego KGB,
szefa wywiadu Władimira Kriuczkowa. Tuż przed wyjazdem
na lotnisko otrzymałem informację, że decyzja o dniu “W”
została podjęta. U trapu samolotu przekazałem Kriuczkowowi
tę wiadomość i natychmiast z lotniska przyjechaliśmy do
siedziby rezydentury, skąd przesłaliśmy Andropowowi
dokładny raport, podpisany przeze mnie i Kriuczkowa.
W nocy z 12 na 13 grudnia praktycznie nie spaliśmy,
analizując napływające doniesienia o przebiegu końcowej fazy
przygotowań, a od północy - o realizacji znanego nam planu.
Po tych prominentnych funkcjonariuszach służb
specjalnych oddajmy głos kolejnemu wybitnemu
funkcjonariuszowi, tym razem GRU, który rezydował w
Warszawie, a którego znałem jako Pułkownik Rafik. Oto,
co zanotowałem: Generał Pawłow miał ogromną siłę
przebicia. Znacznie większą niż rezydentura GRU. W
momentach napięć przedstawiciele Pawłowa stale przebywali
w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego i w sztabie MSW.
Od dnia 12 grudnia 1981 r., czyli od momentu dania sygnału
do wprowadzenia stanu wojennego, otrzymywali wszystkie
meldunki opracowywane przez te sztaby. Dokładnie znali i
ś
ledzili rozwój sytuacji w Polsce. Oprócz tego dysponowali
precyzyjnie zorganizowaną siecią własnych informatorów.
Mieli ich w kręgach partyjno-rządowych jak i opozycyjnych.
Oczywiście, sieć ta nie podlegała kontroli ani nawet
rozpracowaniu przez WSW lub Departament II MSW. Polskie
służby specjalne w czasach Peerelu nigdy nie interesowały się
działalnością KGB i GRU w Polsce.
Takich i podobnych rozmów odbyłem setki. Jaki wniosek
wyciągam? Jak wyglądała współpraca tzw. Bratnich służb?
Odpowiedź jest nieskomplikowana, sprowadza się do
stwierdzenia: My [to znaczy: służby MSW & MON]
przekazujemy im [służbom sowieckim] wszystko co mamy i
wiemy, oni nam to, co chcą.
W zwasalizowanym państwie nie mogło być inaczej. Gensek
protekcjonalnie poklepywał po ramieniu pierwszego
sekretarza PZPR, przewodniczący KGB ministra spraw
wewnętrznych, dowódca Sił Zbrojnych Układu
Warszawskiego ministra obrony, a ambasador sowiecki w
Warszawie wszystkich, którym pozwolił się do siebie
łaskawie zbliżyć. L. Breżniew, na przywitanie walił po
plecach W. Gomułkę, E. Gierka czy W. Jaruzelskiego, tykając
bezczelnie polskich przywódców, co w Imperium od wieków
jest oznaką pogardy. Ci, trzymając ruki po szwam, szczerząc
zęby z uciechy, odpowiadali radośnie: “Dzień dobry Wielce
Szanowny, Drogi Leonidzie Iliczu”.
W. Pożoga wielokrotnie skarżył się, że był bardzo źle
przyjmowany w Moskwie, pilnowany, śledzono jego każdy
krok itp. Równocześnie były pierwszy zastępca Cz. Kiszczaka
nie reagował, że nawet podrzędni funkcjonariusze rezydentury
KGB w Polsce mają legitymacje oficerów SB [rezydenci GRU
dysponowali legitymacjami WSW]. Na podstawie tych
legitymacji, oficerowie KGB mogli nie tylko wchodzić do
najtajniejszych obiektów w Peerelu, uzyskiwać wiele
najtajniejszych informacji, ale przede wszystkim mogli
werbować agenturę “pod obcą flagą” i nikt w MSW czy WSW
nie wiedział kto, kogo, kiedy i gdzie zwerbował. Do dziś tego
nie wiadomo.
Z drugiej strony np. gen. Pożoga, aby wejść na Łubiankę
musiał czekać na doraźne wystawienie przepustki, a nawet,
gdy już wszedł do środka, niepodobieństwem było aby
poruszał się po siedzibie KGB samopas. Zawsze miał
towarzystwo. Po gmachu MSW, ale nie tylko, sowieccy
oficerowie służb specjalnych hasali swobodnie, jak wilki na
połoninie, wybierając bezpieczniackie owieczki do
skonsumowania.
A co w tym czasie robili funkcjonariusze kontrwywiadu w
MON i MSW? Łowili opozycjonistów. No, nie tylko. Szło na
to nie więcej niż 85 proc. wysiłku.
HASŁO BLOGU:
Lepiej zabić niż grozić. Trup nie myśli o zemście.
Wojna Wałęsy ze służbami specjalnymi, fałszywki na
Nobla, gra w “Solidarność”, gen. S. Kowalczyk i inni
30 wrz 2008
,
Nie wolno wdawać się w sprzeczki i awantury. Trzeba wziąć
nogi za pas i zlekceważyć wszelkie obelgi od ludzi
bezmyślnych [a mogą przyjść tylko od bezmyślnych] i
jednakowo oceniać zaszczyty i krzywdy ze strony motłochu.
Pierwsze nie powinny nas radować, drugie – martwić.
Lucjusz A. Seneka
Przyznam, że z mieszanymi uczuciami oglądałem imprezy
jubileuszowe z okazji 65-lecia urodzin i 25-lecia przyznania
Pokojowej Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie. Dlaczego?
Masakrując wieszcza napiszę tak:
Dlaczego uroczystość mi zbrzydła?
Za dużo święconej wody, za mało zwykłego mydła.
Oglądałem Jubilata. Słuchałem jego słów, gdy mówił, że
cieszy się, iż koledzy mu nie przeszkadzali zwyciężyć
komunę…
Słuchałem, a przed oczami jawił mi się inny Lech Wałęsa.
Ten z dokumentów służb specjalnych, z opowieści wielkich
funków bezpieki, a także opowieści tych, co stali nad
bezpieką, i także relacje tych, co wykonywali różne dziwne
polecenia mające na celu jedno: “przeciągnąć na swoją stronę,
albo unieszkodliwić tego parszywego eks kaprala z Gdańska.
Który przecież jadł nam z ręki, a teraz nie chce i kąsa dłoń,
która okazywała mu tyle życzliwości”.
Szpital MSW w Warszawie nie jest wesołym miejscem.
Długie tygodnie leżenia. Smętne spacery korytarzami
szpitalnymi, przerywane przysiadami na stojących pod
murami krzesłach. Rozmowy. Najczęściej z gen. dyw.
Stanisławem Kowalczykiem, byłym dupowkrętem Edwarda
Gierka i ministrem spraw wewnętrznych. Obaj czekamy na
wyrok. Ja po śmierci klinicznej. Generał przed śmiercią
faktyczną. Rozmawiamy nie jak generał z pułkownikiem, a
jak piżamowiec z piżamowcem. Takie rozmowy są chyba
szczere. Rozmawiamy o wszystkim, a w końcu i tak schodzi
na Wałęsę.
On był nasz – przekonuje generał. Jest Pan tego pewien? -
pytam, bo znam sprawę z opowieści wysłuchanych w innym
ważnym gabinecie. Tak. Jestem pewien – potwierdza
Kowalczyk.
A widział Pan dokumenty? - nie daję za wygraną. No nie. Po
co. Meldowano mi, jak sprawy z Wałęsą stoją. Pan też
meldował Gierkowi, w Magdalence, że całą opozycję
nakryjecie czapkami. I co? To was nakryto – kontruję.
Ekipa Edwarda przegrała nie w wyniku działań opozycji.
Nasza klęska nie była rezultatem działań opozycji, a wynikiem
knucia innych polityków, wspartych na dodatek radzieckimi –
mówi eks minister, a w jego słowach słyszę smutek. Ma Pan
Generale żal do Wojciecha Jaruzelskiego, bo to on was
“załatwił”? Tak, on nas “załatwił” - potwierdza.
No, nie tylko Jaruzelski - oponuję. Sporo namieszali Pańscy
najbliżsi niegdysiejsi współpracownicy, generałowie,
Mirosław Milewski i Władysław Pożoga. A był jeszcze gen.
dyw. Witalij Pawłow… Ach, Pawłow – przerywa mi generał –
rozmawiałem z nim na temat Wałęsy już po rozpoczęciu
strajków, gdy jego nazwisko zaczęło się coraz częściej
pojawiać w meldunkach z Wybrzeża.
I Pawłow powiedział Panu, żebyście nie przesadzali z
fałszywkami, bo tak grubej prowokacji nikt nie kupi. Prawda?
- pytam sugerująco.
Ma pan, pułkowniku, dobre informacje. Skąd? Od generała
Pożogi - wyjaśniam.
Ach, Pożoga! Pamiętam go. Ja go ściągnąłem z Gdańska do
Warszawy, bo dobrze się spisał w grudniu 1970 r. I ja go,
niestety, zrobiłem szefem kontrwywiadu. Dlaczego niestety? -
pytam. Bo nas zdradził. Przeszedł na stronę Jaruzelskiego i
Czesława Kiszczaka.
Zaprzeczam, bo mam w pamięci charakterystyki W.J. & Cz.K.
napisane odręcznie przez Pożogę, na moją prośbę [zob. Tajna
historia Polski].
I tak sobie rozmawiamy dzień po dniu, wieczór w wieczór. I
Kowalczyk dochodzi do wniosku, że to może nie była zdrada,
a chęć podskoczenia wyżej w hierarchii resortu. Pożodze
zdrada się opłaciła. Jaruzelski zrobił go pierwszym zastępcą
Kiszczaka, szefem chyba najważniejszej służby, która
trzymała nici z wszystkich placówek krajowych i
zagranicznych służb specjalnych MSW. A kto ma informacje,
ten musi mieć i stanowisko. A u Kowalczyka Pożoga był
zaledwie dyrektorem departamentu…
Przez kilka wieczorów Kowalczyk wracał do Wałęsy i Pożogi.
Dręczył go ten temat. Aby rozwiązać język generałowi
opowiedziałem mu co nieco. Opowiedziałem, że byłem
zdziwiony, gdy Pożoga, w połowie lat 80. powiedział, że
istnieje możliwość ujawnienia dwóch agentów o
pseudonimach “Bolek” i “Zapalniczka”. I że umożliwiono mi
zapoznanie się z dokumentacją operacyjną dotyczącą tych
figurantów. Dodałem jednak, że nie wiem, czy była to cała
dokumentacja dotycząca tych dwóch rozpracowywanych
postaci. Wyjaśniłem też, że kilka dni po powrocie z Gdańska,
gdzie czytałem materiały dotyczące sprawy “Bolka” i
rozmawiałem z niektórymi funkcjonariuszami i figurantami
znającymi częściowo sprawę rozpracowywania przywódcy
“Solidarności”, Pożoga oświadczył, abym zapomniał o całej
sprawie. Ale ja, co chyba oczywiste, nie zapomniałem,
albowiem, nawet o ile zapoznałem się jedynie z częścią
dokumentacji, to i tak było to tak ciekawe, że byłbym idiotą,
gdybym posłuchał Pożogi.
Jaką postacią jawił mi się Wałesa z oglądu z połowy lat 80.?
Nie odkryję Ameryki. Gdybym miał odpowiedzieć jednym
słowem, powiedziałbym, że nietuzinkową. Gdybym musiał
uzasadnić ten sąd, musiałbym napisać książkę.
Co najbardziej utkwiło mi w głowie? Nie będąc ani trochę
zdziwiony faktem, że w tego typu materiałach operacyjnych
mamy zazwyczaj szalone pomieszanie materiałów
prawdziwych z fałszywymi [a fałszywki są wykonywane nie
po to, aby oszukiwać samych siebie, a po to, aby sprawy
operacyjne nabrały większej dynamiki], zwróciłem uwagę na
dwie sprawy.
Pierwsza – możliwość ujawnienia tzw. sprawy “Bolka zbiegła
się z przerwaniem dobrze rokującej gry operacyjnej z
Amerykanami [ze strony MSW prowadzili ją W. Pożoga i
prof. Adam Schaff, a ze strony USA, były ambasador Stanów
Zjednoczonych w Warszawie i zastępca Sekretarza Stanu
USA]. Grę przerwała decyzja Cz. Kiszczaka, przypuszczam,
ż
e podjęta na polecenie W. Jaruzelskiego. Nie wykluczam
inspiracji Pawłowa.
I druga – wykonanie dwu różnych kompletów fałszywek
dotyczących L. Wałęsy. Fałszywek wykorzystywanych, w
pierwszym wypadku do utrącenia w 1982 r. przyznania
przywódcy “Solidarności” Pokojowej Nagrody Nobla oraz, w
wypadku drugim – do przyznania tej nagrody w 1983 r.
Jak dowodzą fakty, w obu wypadkach działania specjalistów
MSW okazały się skuteczne [niektóre “papirusy” drukowano
we własnych tajnych drukarniach MSW przy ulicach
Miłobędzkiej oraz Rakowieckiej, a niektóre przygotowywały
laboratoria Stasi z NRD].
Te trudne do wytłumaczenia na pierwszy rzut oka manewry z
wykonywaniem dwóch rodzajów fałszywek, okazały się
zadziwiająco proste. Zapytałem o to Pożogę. Potwierdził moje
przypuszczenia. Usłyszałem, że w pierwszym wypadku
chodziło, by Wałęsa nagrody nie dostał, a w drugim, aby ją
dostał. I tak się stało. Dlaczego?
Toczyła się gra operacyjna z krajowymi i zagranicznymi
strukturami “Solidarności”. Chyba największa gra
nowożytnej Europy. Jej zasięg był bardzo szeroki,
obejmował wszystkie kontynenty. Pomagali Sowieci i inne
służby demoludów. Pereelczykom chodziło o zmajdrowanie
czegoś na kształt byłej V Komendy WiN. Sowieci mieli także
inne, chyba nawet ważniejsze cele – plasowanie własnych
agentów w newralgicznych miejscach kuli ziemskiej. Do 1989
r. w MSW była z tej gry obszerna dokumentacja. W
książce Służby specjalne atakują zamieściłem fragmenty
niektórych dokumentów oraz podałem numery dysków i
zbiorów komputerowych z tymi materiałami. Ciekawe, że
wedle mojej wiedzy, ta bardzo obszerna dokumentacja nie
dotarła do IPN, a przecież powinna. Nie wykluczam, że jest
to jedna z przyczyn, dla których w książce S. Cenckiewicza i
P. Gontarczyka o L. Wałęsie, nie znalazło się nic na temat gry
w “Solidarność” i roli L. Wałęsy. Roli niabanalnej, bo
ukazującej przywódcę związku, na tle innych uczestników, w
bardzo korzystnym świetle.
A więc gra a L. Wałęsa? Cóż, wedle mojej oceny, planowano
dla niego rolę taką, jak niegdyś dla gen. A. Fieldorfa Nila –
szefa gry. Przyznał to Pożoga. Potwierdził Milewski. Zgodził
się z tym Kowalczyk.
Fieldorf odmówił przyjęcia propozycji. Zapłacił za to głową.
A L. Wałęsa? Myślę, że podjął nadzwyczaj ryzykowną grę. I,
pokazując służbom specjalnym gest Kozakiewicza, wygrał.
Mimo słabości ruchu, którym dowodził po kapralsku,
doprowadził do Okrągłego Stołu. Mimo pozornej przewagi,
generałowie jedli Mu z ręki. Czynili tak nie dlatego, że
Wałęsa był taki sprytny, mądry, silny czy przebiegły, a
dlatego, że generałowie wiedzieli znacznie lepiej niż strona
opozycyjno-solidarnościowa, że komunizm ledwo dyszy, że
nadszedł czas agonii systemu. Stan wojenny
dokompromitował realny socjalizm i aparatczycy zrozumieli,
ż
e nie ma się o co bić. Trzeba ratować własne dupy, brać co
się da i ile się da. Okrągły Stół sprawił, że byliśmy w
awangardzie rozpieprzania systemu. I to było dobre.
Przy okazji uwaga dotycząca sensacji o rzekomych zamachach
na Wałęsę. To blef i mistyfikacje, to kolejne fałszywki i inne
dezinformacje.
Zadziwiające historie. Próbuję je uporządkować i opisać w
Kodzie szpiega.
Kowalczyk zmarł niedługo po wyjściu ze szpitala. Pogrzeb był
piękny. Wielcy ludzie Kraju Pieroga i Zalewajki nie płakali.
Generał zabrał do grobu wiele tajemnic ostatnich lat Peerelu.
Nie żyje także gen. Milewski. Pożoga milczy. Martwi to
historyków, cieszy zainteresowanych. Gawiedź musi
zadowolić się historyjkami z drugiej ręki.
HASŁO BLOGU:
Kto wielkiego dzieła dokonał, nie musi się przejmować
drobnostkami.
W. Putin wedle E. Ewart, Gruzja, D. Miedwiediew, Rosja
15 wrz 2008
To co robią, przypomina czasami zabawę w Indian – agenci
KGB pilnują agentów CIA, którzy śledzą i zwalczają agentów
Moskwy razem z BND. izraelskim Mossadem czy angielskim
MI-5. W tym celu na zachodnio - wschodniej kanapie kładzie
się dyplomatom prostytutki, zatruwa parasole, a starzejące się
sekretarki dostają od kawalerów ze Wschodu bukiety róż.
Ż
aden kraj świata nie wierzy, że można się obyć bez tajnej
służby…
Markus Wolf
Poznęcałem się niedawno nad filmem Ewy Ewart,
dotyczącym tajnych więzień CIA. Tym razem obejrzałem
kolejny film tej autorki, emitowany przez TVN 24. Film o
Władimirze Putinie. Moim zdaniem, film znakomity. Ewart
zaczyna film mocną sceną. I tak już było do końca. Kapitalne
fragmenty ze szczurem, ze świętym źródłem i palantami,
zachwyconymi W. Putinem, ale nie tylko. Można długo snuć
ochy i achy nad tym obrazem. Zapewne uczynią to inni, lepiej
się na tym znający.
W tym miejscu dorzucę swoje trzy grosze do sylwetki Putina,
jako, że i ja miałem kontakt z W. Putinem [zob.: “Tajna
historia Polski”], tyle, że było to wówczas, gdy nikt przy
zdrowych zmysłach, nie mógł przypuszczać, że niepozorny,
acz, takie odniosłem wrażenie, wściekle inteligentny starszy
lejtnant KGB, dojdzie w błyskawicznym tempie do
najwyższych stanowisk w Rosji. Ba, w tamtym czasie [1986
r.] jedynie szaleniec mógł przypuszczać, że za trzy lata
Imperium będzie byłym imperium.
Ale i bardzo dobry film mógłby być lepszy. Czego mi brakuje
w filmie Ewart? Przede wszystkim szerszego potraktowania
okresu drezdeńskiego Putina. Myślę bowiem, że to ten okres
odcisnął trwałe piętno na przyszłym prezydencie, a obecnym
premierze Rosji. Nie mogę także wykluczyć, że obecne dobre,
a niekiedy znakomite stosunki Rosji z Niemcami są
konsekwencją niegdysiejszej działalności KGB na kierunku
NRF.
W filmie brakuje mi np. pytania dlaczego W. Putin miałby się
ograniczać jedynie do spraw lokalnych okołodrezdeńskich?
Nie wytrzymuje krytyki stwierdzenie, że Drezno było mało
znaczącym elementem w strukturach KGB na terenie NRD.
Było wręcz przeciwnie. Zastępca Domu Kultury Radzieckiej
w Dreźnie – Putin, miał rozległe prerogatywy obejmujące
działania nie tylko na terenie NRD, ale przede wszystkim w
RFN. Słynna, światowej sławy galeria, była miejscem
kntemplowania nie tylko dzieł sztuki, ale także miejscem
spotkań o charakterze agenturalnym.
Należy przy tym pamiętać, że druga połowa lat 80. była w
tzw. demoludach czasem intensywnego kamuflowania spraw
KGB w państwach wasalnych, ba, był już zakończony proces
przejścia KGB & GRU na struktury głęboko konspiracyjne.
Czy mnie zdziwiło błyskawiczne wyniesienie Putina? Nie.
Borys Jelcyn miał tragicznie mały wybór. Albo namaści na
prezydenta Rosji kogoś ze służb specjalnych, albo władzę
przejmie ktoś z armii. Z dwojga złego Jelcyn wybrał
przedstawiciela KGB. Postawił na młodego kagiebowca, który
znał Zachód, wiedział nie tylko jak ludzie żyją w Rosji, ale
także na Zachodzie. Ponadto następca Jelcyna. miał na
Zachodzie swoich ludzi, co mogło być przydatne w
budowaniu w przyszłości poparcia dla Rosji, np. w
Niemczech. A jakie atuty miałby kandydat armii? Cóż?
Twarde głowy i rakiety. 23 tys. głowic. No i jeszcze okręty
podwodne i jakieś inne gadżety – czołgi, samoloty etc.
Ż
ałuję, że Pani Ewert nie wpadło do głowy, aby zapytać kogoś
kompetentnego o niejakiego Gerharda Schrodera, wówczas
niezbyt znanego prawnika, następnie kanclerza Niemiec, po
zejściu ze stanowiska uhonorowanego wysoko płatnym
stanowiskiem na Wielkiej Rurze. Czy przyjaźń Putina z tym
politykiem nie datuje się przypadkiem z okresu
drezdeńskiego?
No, pytań mogłoby być znacznie więcej, ale po co je mnożyć,
można jedynie żałować, że E. Ewert nie mogła zapytać o
sprawy związane z Gruzją, o stosunek Putina do
Miedwiediewa i Saakaszwilego.
Ciekawe byłoby zastanawianie się, czy Putin, w ramach
umacniania kontrolowanych przez siebie służb specjalnych,
nie wpuścił na gruzińską minę Miedwiediewa, optującego za
armią? Bo to przecież Miedwiediew, wydając rozkaz armii
ataku na Gruzję, musi, w kontekście Czeczenii, wytłumaczyć
ś
wiatu, za czym się opowiada? Jeżeli powie, że Saakaszwili
jest bandziorem wysyłającym wojsko na własnych obywateli,
to jak wytłumaczy zbrodnie Rosji w Czeczenii? Jeżeli
natomiast uzna problem z Czeczenią za normalny, to jak
wytłumaczy, że Saakaszwilii jest wedle Moskwy passe?
Przecież ani Miedwiediew, ani Putin, nie mogą przyznać, o co
naprawdę chodziło w awanturze w Gruzji. Wspominałem o
tym w kontekście sowieckich interwencji na Węgrzech , w
Czechosłowacji i w Afganistanie. Chodziło o instalacje baz
wojskowych w tych krajach. No i atak na Gruzję przyniósł
Rosji oczekiwany rezultat, w dodatku w dużym stopniu
zaakceptowany przez Zachód. Wprawdzie Armia Rosyjska
opuści terytorium Gruzji, ale z wyjątkiem Abchazji i Osetii
Płd. Moskwa uznała ich niepodległość, zamierza zbudować
tam bazy wojskowe i utrzymywać w nich 8. tys. kontygent
wojskowy. Ponadto opozycja gruzińska przygotowuje się do
wysadzenia z siodła Saakaszwilego.
Ale nie wykluczone, że Miedwiediew & Putin niczego światu
tłumaczyć nie muszą. A Zachód i tak ich nietłumaczenie kupi.
HASŁO BLOGU:
Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby mądrzy ludzie nic nie
robili.
Kategoria:
Bez kategorii
|
2 Komentarzy »
Jak czekista z czekistą, gen. E. Buła a sprawa mjr.
Słabego, tajemnice Westerplatte, pogotowie seksualne
MSW
14 wrz 2008
Powiedz mi przede wszystkim, czy “człowiek” jest
człowiekiem?
Św. Augustyn
Zanim przejdę do relacji dotyczącej mojego ostatniego [mam
nadzieję], spotkania z gen. E. Bułą, spełniam obietnicę daną
Kierownikowi Kieratu i przedstawiam fragment znacznie
szerszej rozmowy, w czasie której usiłowałem się wcielić w
dwóch czekistów. Oto zapis:
Czekista I: - Po co ty to piszesz?
Czekista II: - Sam nie wiem.
Czekista I: - Oj niedobrze, niedobrze. Trzeba się będzie tobą
zająć.
Czekista II: - Dlaczego niedobrze?
Czekista I: - Bo widzisz bratku! Wydaje się nam, ba, jesteśmy
pewni, że publikując pewne dokumenty i relacje, ujawniasz
tajemnice państwowe.
Czekista II: - Publikuję dokumenty już odtajnione, relacje
autoryzowane, a poza tym, największą tajemnicą państwową
jaką komukolwiek ujawniłem kiedykolwiek jest to, że rządzili,
rządzą i będą nami rządzić durnie, bo taka jest logika zdarzeń i
taki wniosek wynika z dokumentów, rozmów i analiz
najróżniejszych wypowiedzi ludzi władzy, ale nie tylko.
Czekista I: - Weź pod uwagę, że nie wszystkim się to podoba.
Pamiętasz?!!!
Czekista II: - Oczywiście, że pamiętam.
Czekista I: - Opublikowałeś kilka tekstów o tzw. Pogotowiu
Seksualnym MSW [PS MSW]. Żeńskim, męskim i
wielopłciowym. Asy pogotowia męskiego i wielopłciowego
uwiedli nie tylko kilkadziesiąt żon dyplomatów i polityków,
ale także jednego z największych intelektualistów francuskich
Michela Foucaulta. Nie można wykluczyć, że realizatorzy
kombinacji operacyjnej CBA przeciwko posłance Beacie
Sawickiej, byli pod wrażeniem sukcesów osiąganych przez PS
MSW i “polecieli” tą metodą.
Czekista II: - Nie mogę odpowiadać za różnych tandeciarzy
grasujących w Kraju Pieroga i Zalewajki.
Czekista I: - Po ogłoszeniu statutu tajnego Zespołu
Operacyjnego Departamentu III MSW rozmawiano z tobą w
UOP.
Czekista II: - Łaskawco! Ty to nazywasz rozmową?
Czekista I: - A jak mam to nazwać?
Czekista II: - Brutalnym, chamskim przesłuchaniem w
dobrym stalinowskim stylu.
Czekista I: - Dlatego poleciałeś do ministra Andrzeja
Milczanowskiego, aby naskarżyć na UOP? I co?
Czekista II: - Minister mnie wprawdzie przeprosił za
zachowanie podwładnych, ale dzisiaj myślę, że nie był to
właściwy adres, pod który należało wnosić uwagi dotyczące
pracy UOP.
Czekista I: - Poza tym, ciekawi nas, w jaki sposób wkradłeś
się w zaufanie Firmy?Antoni Macierewicz, w twojej ulubionej
stacji TVN 24 twierdzi, że byłeś funkcjonariuszem
komunistycznych służb specjalnych.
Czekista II: - Oczywiście, że byłem, a tak twierdzi nie tylko
Macierewicz. Ale to on ma rację. Byłem generałem NKWD, a
on moim najlepszym agentem ksywka “Che Guevara”.
Adwersarzom nic nie przeszkadza, że w momencie
rozwiązywania NKWD ja miałem 10 lat, a Macierewicz rok.
Ale, wiesz co? Pocałuj się tam, gdzie radzi Bohumil Hrabal.
Czekista I: - No to wracaj do spotkania z Bułą.
Czekista II: - Wykonuję:
Po rozmowie z gen. Stopińskim złożyłem wizytę innemu
znajomemu generałowi, wówczas jeszcze pułkownikowi,
Edmundowi Bule, szefowi Wojskowej Służby Wewnętrznej,
spadkobierczyni chlubnych tradycji Informacji WP.
Buła ma za sobą służbę w Informacji i WSW. Zaczynał jako
porucznik od oficera Informacji odbywając – jak sam twierdzi
– jednocześnie praktykę u oficera Informacji kpt. Leszczenki
[skierowanego do WP z NKWD]. W 9 Dywizji, jako pierwszy
z Polaków został wyznaczony na stanowisko oficera
Informacji 28 pułku piechoty [przypomnę, że pierwszym
Polakiem, który objął znaczącą funkcję w żywiole
enkawudystów, zajmujących wszystkie kierownicze funkcje w
Informacji WP, był płk Anatol Fejgin]. Od 1945 r. 9 Dywizja
brała udział w walkach o tzw. utrwalanie władzy ludowej w
Rzeszowskiem. 28 pp stacjonował początkowo w Łańcucie, a
następnie w Przemyślu, zajmując się m.in. zwalczaniem WiN.
A w SB w Przemyślu działał w tym czasie inny specjalista od
spraw WiN-owskich, odkomenderowany z WUBP w
Rzeszowie, ówczesny chorąży W. Pożoga. Buła z Pożogą
spotkali w Przemyślu kolejnego “tropiciela” byłych AK-
owców, ppor. Jana P., zastępcę szefa Informacji 8 PO WOP
[cala trójka dosłużyła się szlifów generalskich i wysokich
stanowisk w MON i MSW, chociaż Buła najpóźniej]. Co
prawda Buła został odkomenderowany do Zarządu Informacji
Krakowskiego Okręgu Wojskowego, ale po samobójczej
ś
mierci swego następcy na stanowisku oficera Informacji 28
pp por. Anatola Wierzbickiego, wrócił do Przemyśla, aby
dowieść, że samobójstwo nie było samobójstwem, a
morderstwem. Wprawdzie Buła żadnymi dowodami nie
dysponował, że za sprawą krył się WiN, ale brak dowodów
był najlepszym dowodem, że popełniono zbrodnię.
Trójka przyszłych generałów wkroczyła do akcji.
Wytypowano i aresztowano winnych. Ta działalność
kosztowała życie mjr. Słabego, który nie dość, że umoczony w
WiN, to jeszcze zajmował niepartyjne stanowisko w sprawie
Westerplatte. A oficjalne stanowisko było m.in. wypracowane
przez niezawodnego Fejgina, zatwierdzone przez przyjaciela
zastępcy szefa GZI Jakuba Bermana, zaakceptowane przez
Tomasza. Więc co tu do roboty miał trójka funkcjonariuszy
SB & Informacji WP? Tylko pilnować, aby nikt się z
głupstwami nie wychylał. A jak się wychylał, to należalo mu
dać nauczkę. Słaby ją dostał. I milczał. Bo najlepiej milczy
trup. Krótko i po żołniersku. Takie były mniej więcej sugestie
moich rozmówców.
Odwiedzając szefa WSW, niestety nie wiedziałem o jego
przeszłości, naiwnie poprosiłem pułkownika o udostępnienie
akt operacyjnych dotyczących mjr. Słabego. Buła kazał mi
przyjść za dwa tygodnie. Spełniwszy życzenie usłyszałem: “
Przykro mi, pułkowniku. Spóźniliśmy się. Właśnie zniszczono
dokumentację dotyczącą majora Słabego. Po prostu upłynął
przewidziany przepisami czasookres jej przechowywania. Aby
wam wynagrodzić stratę, macie tu inną lekturę”. Otrzymałem
wspomnienia Buły z jego walk o “utrwalanie władzy ludowej”
opublikowane w tajnym biuletynie WSW.
HASLO BLOGU:
Funkcjonariusze służb specjalnych miłują bliźnich na tej
samej zasadzie, co ludożercy.
Tajne więzienia CIA, Szymany, terroryści
8 wrz 2008
Ryzykować własnym życiem potrafi każdy idiota. Myślę, że o
wiele przyjemniej jest połamać kości komuś innemu….
Władimir Wołkow
Do wspomnień o lotnisku w Szymanach skłoniła mnie ostatnia
wrzawa medialna, szczególnie nad wyraz tandetny film Ewy
Ewart oraz doniesienia, skądinąd pożytecznej organizacji
HRW czy prostactwo “New York Times’a”, a także
spekulacje rodzimych żurnalistów.
Dlaczego film uważam za tandetny? Bo na podstawie kilku
nieprecyzyjnych poszlak p. Ewart buduje daleko idące
oskarżenia. Operując nieostrymi pojęciami, sklejając zebrane
od sasa do lasa szczątkowe relacje osób zainteresowanych w
takie a nie inne naświetlenie sprawy, nie definiując nawet
najprostszych pojęć [np. więzienie], którymi p. Ewart
posługuje się jak Apacz dzidą, autorka filmu udowadnia, że
najprawdopodobniej także w Polsce były tajne więzienia CIA,
bo… w Szymanach lądowały samoloty, które mogły należeć,
ale nie musiały, do CIA lub innych tajnych służb USA.
A Szymany różnie mi się kojarzą. Pierwszy raz usłyszałem o
tym lotnisku, gdy przyszło mi go bronić. Nie, nie na serio, a
na żarty, czyli w czasie ćwiczeń z wojskami [chyba
kilkanaście tys. chłopa, bo wówczas wszystko było duże,
zmierzaliśmy wprost do okresu, w którym Polska rosła w siłę,
a ludzie żyli coraz dostatniej]. Była zima 1959/1960.
Przyzwoita zima. Taka jakie niegdyś bywały, ze sporym
ś
niegiem i mrozem niewiele tylko przekraczającym minus 30
stopni. Byłem dowódcą ckm, leżałem w śniegu, nie dłużej niż
od 2 dób, czekając na enpla. Gdy przyszedł otworzyliśmy
ogień. Enpel uciekł i następnie poległ, bo był z niesłusznego
obozu.
Druga przygoda z lotniskiem, także była pokojowo-bojowa. W
czasie seminarium z historii drugiej wojny światowej na
WAP, analizowaliśmy naloty na Warszawę. Jedno z miejsc, z
których startowały niemieckie maszyny, to właśnie tak głośne
dziś Szymany.
Potem raz albo dwa, lądowałem na tym lotnisku, aby
odwiedzić Kiejkuty. Było to chyba w towarzystwie płk. M.
Wieczorka, a może płk. dr. E. Podpory.
A dziś słyszę o tajnych więzieniach CIA. Trudno o głupsze
pomysły. Nie wykluczam, acz tego nie wiem, że w
Kiejkutach mogła być jakaś enklawa przynależna do CIA.
Mogło tak być nie od momentu rozpoczęcia walki z
terrorystami po 11 września. Taka enklawa mogła się tam
znajdować od znacznie wcześniejszego okresu. Nie jest
przecież żadną tajemnicą, że po okresie wstępnej
transformacji, słusznie postawiliśmy na Ogromnego Brata, i
nie tylko. Nasze, nie pierwszej świeżości służby specjalne,
zaczęli wspomagać Brytyjczycy, policję Francuzi i Niemcy,
a Stany Zjednoczone i jedno i drugie. Rozpoczęła się
współpraca, która zacieśniała się tym bardziej, im bliżej było
do naszego członkostwa w NATO. I znowu było jak niegdyś.
Dawaliśmy Ogromnemu Bratu wszystko to, co mamy
najlepszego w tej dziedzinie, a Brat suflował nam to, co
chciał. Nie było to złe, bo chodziło o nasze bezpieczeństwo. I
chodzi o to nadal.
Ale enklawa to jeszcze nie więzienia.
Tajne więzienia CIA w Kraju Pieroga i Zalewajki to
aberracyjny pomysł. Po co? Aby jednemu czy drugiemu
draniowi dać w pysk, nie potrzeba budować więzienia! A
skoro enklawa, to i wizyty różnych tajnych person. A skoro
tajnych, to nawet najszlachetniejsza dama z obsługi lotniska
nie powinna widzieć ich twarzyczek. A skoro wizyty tajne to
po co celnicy? Aby wypaplali, że tajni goście mają mózgi
wypełnione tajnościami w jaki sposób likwidować zagrożenia
terrorystyczne? A może chodziło o jakieś szemrane interesy
biznesowe, i zamiast terrorystów przylatywali do Szyman
biznesmeni? Może trzeba było napełnić czarne kasy służb
specjalnych, i przywieziono z Afganistanu np. jakiś transport z
kamieniami szlachetnymi, etc.? Może?
I nawet jeżeli przywieziono przy okazji jednego czy drugiego
terrorystę, to jeszcze niekoniecznie po to, by go więzić i
torturować, bo do tego potrzeba i czasu, i odpowiedniego
personelu, i specjalistycznego sprzętu itp. Więc nawet jeżeli
kogoś takiego przywieziono do Szyman, to po pierwsze –
jeszcze nie jest przestępstwo, naruszenie Konstytucji i norm
prawnych etc. Tak, jeżeli nawet kogoś takiego poproszono o
przylot do Kiejkut, to zapewne po to, aby opowiedział naszym
specjalistom, o tym, co wie, co planują jego kolesie, w jaki
sposób to mają wykonać, czy zostawili jakieś zawiązki po
czasach, gdy w Peerelu odpoczywali, leczyli rany po
chwalebnych akcjach bojowych i szkolili się z różnych
przedmiotów potrzebnych w ich trudnym fachu. Czy pani
Ewart et consortes chce powiedzieć, że do tego potrzeba
tajnych więzień? Więc niech się pani Ewart nie dziwi, że jej
relantce - szlachetnej damie lotniskowej, także oszczędzono
widoku twarzyczek gości Kiejkut. Bo są to niekiedy
twarzyczki jak po zderzeniu z pachołkiem do cumowania
statków. Więc po co straszyć niewinne mieszkanki urokliwej
krainy Warmii i Mazur. Można by tak punkt po punkcie zbijać
argumenty zwolenników istnienia tajnych więzień CIA w
Kraju Pieroga i Zalewajki. Ale po co? Aby ich głowy bolały?
W tym miejscu coś z recyklingu. Po 11 września pisałem, że
atak na WTC sprawi, iż przynajmniej część funkcjonariuszy
CIA oderwie się od foteli, monitorów komputerowych oraz,
dobrego dla delikatnych panienek, białego wywiadu i
ruszywszy na szlak szybko odnajdzie te miejsca, w których
już od dawna powinni być. Jestem dziwnie spokojny, że
akurat tym facetom nie brakuje ani umiejętności, ani chęci,
aby skopać dupy tak Usamie ibn Ladinowi, jak i jemu
podobnych cwaniaków. Ale chyba nieco przeceniłem
zdolności CIA.
Kopanie brudnych dup terrorystów to oczywiście jedynie
poetycka metafora. Chodzi o coś znacznie więcej. Chodzi o
możliwość prasowania gorącym żelazkiem, ściskanie jąder w
imadełkach, aplikowanie elektrowstrząsów czy środków
farmakologicznych sprawiających, że ludzie tak pięknie
rozpuszczają języki.
Jednym słowem, chodzi o to wszystko, co ludzkość praktykuje
od początku świata i co, także moim zdaniem, zupełnie
słusznie zostało uznane za metody barbarzyńskie. Chodzi o
tortury.
Nie jestem sadystą
Nie chcę uchodzić za barbarzyńcę.
Naprawdę nie wiem, jak bym się zachował, gdybym miał do
wyboru: albo potarmoszę jakiegoś przydybanego na
gorącym uczynku terrorystę i wyduszę z niego szczegóły
przygotowanej akcji np. na WTC, albo zginie kilka tysięcy
ludzi.
Jeszcze gorszy dylemat stanowić może obowiązek
decydowania co np. zrobić z porwanym przez terrorystów
pasażerskim samolotem, z dwustoma osobami na pokładzie,
który kieruje się w stronę wypełnionego stutysięcznym
tłumem stadionu sportowego? Poprosić parę dyżurną
myśliwców o zestrzelenie? Powiadomić jednostkę obrony
przeciwlotniczej i rozkazać, aby odpalono rakietę? Czy może
czekać spokojnie, aż samolot urządzi masakrę na stadionie?
To nie jest sytuacja wymyślona. Być może już niedługo ktoś
będzie musiał podejmować dramatyczne decyzje.
Czy tacy twórcy jak Ewart i jej podobni wrzaskliwcy [vide.
pos. UE Pinior] mają tego świadomość?
Więc wracając do terroryzmu [jako metody działań], to
uważam, że jakiekolwiek dogadywanie się z terrorystami jest
bezgraniczną głupotą. Tak jak głupotą, a nawet zbrodnią jest,
by pod płaszczykiem walki z terrorystami, walić rakietami,
inteligentnymi bombami i wszystkim tym, co wybucha,
niszczy i rozpieprza po terenach, w których mogą wprawdzie
znajdować się terroryści, ale nie muszą a przeważnie znajdują
się starcy, kobiety i dzieci. Myślę, że różne bubki, entuzjaści
politycznej poprawności, powinni w końcu zrozumieć, że
agenci służb specjalnych muszą mieć prawo zabić od czasu do
czasu kilku skurczybyków polujących na życie niewinnych
ludzi, w tym starców, kobiet i dzieci.
Czy wyrażam się jasno?
Jasno!
OK! To dajcie im to prawo.
HASŁO BLOGU
Dobry terrorysta, to martwy terrorysta
Konflikt w Gruzji, szczyt UE, nasi tytani, Saakaszwili
passe, Moskwa górą, kolejny podział Euroazji
2 wrz 2008
Z ogromnej sali wyniesiono śmiecie
I kurz otarto z krzeseł – weszli męże
I siedli z szmerem, jak w pochwy oręże,
I ogłosili… cóż, że są w komplecie!!
Cyprian Norwid
Nie powiem, miło było patrzeć na naszą reprezentację lecącą
na ostatni [niestety, okazało się, że nie ostatni] szczyt UE do
Brukseli. Frunęła Wielka Trójka Kraju Pieroga i Zalewajki
[cóż, omne trinum perfectum]. Frunęli Tytani Miłości,
Przyjaźni i Zgody. Frunął więc Gospodarz Wielkiego Pałacu,
który kieruje. Frunął Zarządca Małego Pałacu, który rządzi.
No i frunął ktoś do roboty, czyli minister.
Aby nie rozwlekać tematu dodam od razu, że moi
reprezentanci w Brukseli ugrali tyle, co zawsze. To znaczy,
mniej więcej tyle, co nasi piłkarze na ostatnich mistrzostwach
Europy lub pływacy w Pekinie. Unia zaprotestowała, a myśmy
się dołączyli.
I to było dobre.
Dlaczego? Bo w sprawie konfliktu gruzińskiego nie wszystko
jest jasne. Z lokalnego punktu widzenia, fakty są takie: zaczął
Micheil Saakaszwili, a Rosjanie skopali mu dupę. Jeżeli
doniesienia obserwatorów OBWE, okażą się prawdziwe i
Saakaszwili rzeczywiście oszukał świat; jeżeli prawdziwe są
doniesienia HRW o użyciu przez pacyfikacyjne wojska
gruzińskie bomb M85 [bomby kasetonowe]; jeżeli ocena
władz Osetii Południowej, że w czasie ataku gruzińskiego
zginęło 1692 polega na prawdzie, to Gruzini powinni czym
prędzej dobrać się do skóry swojemu prezydentowi, który od
tego momentu jest passe.
W jednym z poprzednich blogów wspomniałem, że być może,
wyczyny Saakaszwilego były sprowokowane przez
metasowieckie służby specjalne. Nie mieściło mi się bowiem
w głowie, że można podjąć aż tak idiotyczną decyzję, by w
sytuacji starań o przyjęcie do struktur zachodnich,
rozwiązywać w swoim kraju konflikty polityczne z pomocą
wojska. Znając co nieco metody postępowania
metabolszewików…
Ale lepiej opowiem anegdotkę. Oto w 1945 r., czasie
doszlachtowywania Niemców, polsko-sowiecki patrol
prowadzi niemieckiego jeńca. Nagle czerwonoarmista poleca
Niemcowi, aby ten kopnął go w zadek. Niemiec się wzbrania.
Rosjanin polecenie podpiera wymownym gestem pepeszy.
Zdesperowany jeniec kopie rozkazodawcę. Ten serią z
automatu zabija nieszczęśnika. Zdumiony Polak pyta dlaczego
sojusznik nie zabił od razu, a kazał się kopnąć. “Nu! ty durak!
– słyszy w odpowiedzi – nie znajesz czto my nie agresory!”
Nie wiem, czy tak było w wypadku Saakaszwilego. Mogło tak
być, ale mogło i być inaczej. Np. jakieś zupełnie inne służby,
dążące do kolejnego podziału świata…
Dajmy spokój domysłom Już włażę na piec, kaflowy,
oczywiście, i wróżę z fusów gruzińskiej herbaty.
Obserwując konflikt gruziński, nie ulega dla mnie
wątpliwości, że jest to element wojny czwartej generacji.
Wojny informacyjnej, która zaczęła się zaraz po trzeciej
[zimnej]. Wojny, której najbardziej spektakularne przejawy
obserwujemy w czterech newralgicznych ogniskach zapalnych
współczesnego świata. Węźle Bliskowschodnim,
Kaszmirskim, Bałkańskim i Kaukaskim.
Patrząc na te miejsca odnoszę wrażenie, że przypominają one
uśpione wulkany. Gdy ożyją dają konflikt tłumiony zbrojnie.
Bliski Wschód zaowocował wojnami w Iraku i Afganistanie.
Bałkany doprowadziły do ostrych rozstrzygnięć militarnych i
dały Rosji częściowy argument [Kosowo] do prób
rozstrzygnięć militarnych w rejonie Kaukazu. Kaszmir się
jedynie tli! Ale spoko! Tylko czekać, aż wybuchnie.
No to czym się skończy wojna w Gruzji?
Będąc pasjonatem okresu napoleońskiego, wiem czym się
skończyła wyprawa Bonapartego na Moskwę. Oczywiście, z
udziałem naszych zuchów, walczących o wolność waszą i
naszą. Nie wiem czym się skończy wyprawa prezydenta
Sarkozego. Wiem, że w jego misji nie pomoże mu ani nasze
błogosławieństwo, ani nawet niegdysiejsze wiecowanie w
Gruzji Mojego Prezydenta, ani zadzierżgnięty ad hoc przez L.
Kaczyńskiego Pakt ŁEP [Łotwa, Estonia, Polska], wsparty
przez Litwę, ani stanowisko filorusów i agentów wpływu z ex
kanclerzem Niemiec na czele. Moim zdaniem Sarkozy,
wsparty prominentnymi unijnymi biurokratami, w czasie
najbliższej wyprawy moskiewskiej, może rozmawiać Z D.
Miedwiediewem & W. Putinem jak niemi z głuchymi.
Dlaczego? Bo uważam, że najważniejsze rozstrzygnięcia w
sprawie konfliktu gruzińskiego już zapadły. Decyzję podjęły:
upadające [upadek będzie trwał jakieś sto lat], bo gnijące od
wewnątrz, superimperium, czyli USA, które niewątpliwie
uzyskały cichą zgodę najważniejszych państw UE, skupionych
w OPM [Obóz Przyjaciół Moskwy] i imperium już
rozpieprzone implozyjnie, które wciąż się z tym nie może
pogodzić, czyli Rosja, która chociażby dlatego w ciągu
ostatnich 20 lat o 600 procent zwiększyła swój budżet
wojskowy.
A decyzja ta brzmi: następuje nowy podział świata. Może
jeszcze nie całego, a jedynie Euroazji. Mamy nowe strefy
wpływu. Europa Środkowo- Wschodnia należy do Stanów
Zjednoczonych, a Azja Środkowa do Rosji.
Wbrew pozorom, dobrze to wróży Polsce. Obok patriotów
możemy się spodziewać nowoczesnych technologii i “opieki
wywiadowczej”, tak istotnej po zrujnowaniu naszych służb
specjalnych przez A. Macierewicza et consortes. Lepsze
perspektywy rysują się także przed Ukrainą, pod warunkiem,
ż
e sami Ukraińcy tego zechcą, i raczą opowiedzieć się
zdecydowanie po stronie Zachodu. Myślę, że Krymu Rosjanie
nie ruszą, acz mordy drzeć będą. Podobnie jak będą nas
straszyć przekierowaniem rakiet na nasze cele, wzmocnieniem
Okręgu Królewieckiego [OK] itp. Jakby to było coś nowego.
Tylko wyjątkowe niedouki nie wiedzą, że metasowieckie
rakiety są nakierowane na nasze cele co najmniej od pół
wieku. Tylko wyjątkowe niedojdy, nie zdają sobie sprawy, że
siła ognia OK jest kilkakrotnie większa, niż wszystko to, co
strzela, grzmi i straszy Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Czech i
Słowacji razem wzięte. Po co więc wzmacniać to, co i tak jest
mocne? No, ale straszyć można. Życie dowodzi, że durnie,
lamentując w tiwi i nie tylko, kupują to bardzo chętnie.
A co z Gruzją i Gruzinami?
Pisałem, że Gruzini zobaczą NATO i UE jak świnia niebo.
Podtrzymuję ten sąd. Ale spoko. Gruzja dostanie wsparcie
moralne i pomoc humanitarną. Na razie musi jej to
wystarczyć. Wojska rosyjskie wycofają się na z góry
upatrzone pozycje. Zachód odtrąbi [nie, nie, to nie pomyłka w
rozumieniu tego słowa, tak ma być] sukces. A o wszystkim i
tak zadecydują Chińczycy.
HAŁO BLOGU:
Świat jest zły, a my mu w tym pomagamy
Wojna ‘39,Gruzja, widmo Monachium
29 sie 2008
Człowiek może gniewać się na wiele rzeczy, a to, że ma
umrzeć bezpożytecznie, jest jedną z nich.
Ernest Hemingway
Dziś moje prywatne opinie o historii.
50 lat temu wszystko zaczęło się zwyczajnie. Zmajdrowano
Monachium.
Pierwszego września roku pamiętnego W Kraju Pieroga i
Zalewajki też nie zdarzyło się nic szczególnego. Wybuchła
jedynie wojna. Zaś wojna, wedle mojej dzisiejszej wiedzy, jest
niczym innym jak performensem, którego najdoskonalszym
wcieleniem jest śmierć. I kiedy doskonałość umiera, a zawsze
jest w tym jakieś barbarzyńskie piękno, na wierzch wychodzi
realność. Dlatego śmierci, nigdy nikomu nie udało się i nie
uda się powtórzyć.
Tak, pożoga ogarnęła Europę, a następnie cały świat.
Napaść Niemiec i Związku Sowieckiego na Kraj Pieroga i
Zalewajki była tragedią.
Wojna – farsą.
Heca zaczęła się dopiero dziewiątego maja 1945 r.
I heca trwa.
Doszło do tego, że dziś, w Kraju Pieroga i Zalewajki,
szczególnie na arenie politycznej, rozgrywają się sceny
dziksze niż wyścigi rydwanów w Ben Hurze. Politycy różnych
opcji, od lewicy do prawicy, są jak zaraza. Jedni i drudzy
frymarczą prawdą za pieniądze. Doszło do tego, że nawet
zmarli zmieniają życiorysy i poglądy polityczne dostosowując
się do chwilowych zwycięzców.
Tak, wojna! Wszystkich ze wszystkimi.
Wojna jako obrzęd oczyszczenia.
Może wojny w Iraku, Afganistanie i ostatnia [oby], w Gruzji,
skłonią do refleksji?
Ale wówczas, w 1939 roku, ta stara ladacznica – śmierć,
znudzona detalicznym łaskotaniem kosą pojedynczych osób,
zabrała się za hurt. Przesiadłszy się na mechaniczną kosiarkę
kosiła setki tysięcy, a nawet miliony. Wiedząc, że Bóg
rozpozna swoich masakrowała równo. Czerwonych i
brunatnych, winnych i niewinnych, ofiary i katów.
W dziejach ludzkości nie jest to niczym nadzwyczajnym. Jak
długo bowiem będą istnieli władcy i inne konfraternie, choćby
takie jak Putin & Bush et consortes, uważający, że wojna jest
dobrym sposobem rozwiązywania konfliktów, tak długo będą
musieli istnieć ludzie, którzy nie znając się nawet ze słyszenia
będą się katrupić bez opamiętania. Tak było, jest i będzie.
Tak, moi drodzy czytelnicy. Była wojna. A życie na wojnie to
gar gówna. Bo przecież wojna to starcie dwóch nonsensów:
zaplanowanego i niezaplanowanego. Zaplanowany to ten, kto
atakuje. Niezaplanowany – ten, kto się broni. Branie udziału w
którymś z nich niweczy zdolność jego zrozumienia. Najlepiej
widać to na przykładzie drugiej wojny światowej.
Stalin planował uderzyć na Hitlera.
I Hitler planował uderzyć na Stalina.
Stalin zwlekał z podjęciem decyzji.
Hitler ją przyśpieszał.
Stalin wiedział, że Hitler wie.
I Hitler wiedział, że Stalin wie.
Na początku był klincz, czyli dziwna przyjaźń czerwonego z
brunatnym.
Potem kolory zaczęły się gryźć.
W dupę dostali wszyscy.
Ś
wiat wyszedł z przygody skurwiony i do dziś nie odzyskał
klasy.
Dowód? Proszę bardzo. Zobaczcie co metastalinowcy D.
Miedwiediew & W. Putin, wyprawiają w Gruzji. Jak świat
reaguje na ich wyczyny? Czy tak trudno spostrzec, że widmo
Monachium krąży już nie tylko nad Europą, ale i nad światem.
Znowu nurkuję w przeszłości. W historiografii wojen wiele się
mówi i pisze o deteminizmie historycznym. Nawet mądrzy
ludzie przekonują, że na wojnie wszystko jest w ręku Boga.
Jeżeli tak nawet jest, to muszę wspomnieć, że akurat w
wypadku wojny ‘39 r., jej historia zapewne wymknęła się z
boskich rąk. To był czas zarazy, a wojna, pomyślana jako
błyskawiczna, błyskawicznie przepoczwarczyła się w
tasiemcowy, wyjątkowo źle obsadzony tandetny dramat, grany
na teatrze planety Ziemia. Wyjątkowo krwawy dramat
okupiony co najmniej dwudziestoma milionami ofiar. W tej
wojnie Bozia z katechizmu, wraz z milionami ludzi umierała
na anemię rozsądku i każdy musiał sobie radzić sam.
Dzieje świata, w dużej mierze będące dziejami wzajemnego
wyrzynania się uczą, że w czasach zarazy wypada ludziom
uczciwym żyć tak, jakby Boga nie było. Jakby tylko od nich
zależało ocalenie człowieczeństwa i świata.
Uznając życie za ciąg przygód o nieokreślonych
zakończeniach nigdy nie miałem zaufania do gotowych
rozwiązań. Pewnie dlatego jedyny determinizm jaki wyznaję
sprowadza się do tezy: z neutrina powstałeś, do neutrina
wrócisz.
Wspominając mam żal do siebie. Będąc urodzonym pacyfistą
dałem się ograć niczym niemowlę. Twórcy hasła My się nie
bójmy nic! Bo z nami Śmigły Rydz! i inne palanty przekonali
mnie, że w naszej sytuacji istnieje tylko jeden sposób
zagwarantowania pokoju – zakopanie topora wojennego wraz
z wrogiem.
I gdybym miał wówczas kilkadziesiąt wiosen więcej, to mimo,
iż mam we krwi wstręt do jej przelewania, zatknąwszy bagnet
na broń, ruszyłbym w kierunku frontu aby udowodnić sobie,
ż
e lepiej jest iść na wojnę niż stchórzyć i lepiej dobyć miecza
niż pozwolić się upokarzać. Przypuszczam, że tak mogą dziś
myśleć niektórzy Gruzini.
Było to bardzo dawno, gdy przez moment uwierzyłem
Nietzchemu, że dokonywanie rzeczy najhaniebniej
cuchnących, o których w normalnych czasach zaledwie śmie
się mówić, acz są koniecznie potrzebne – to także
bohaterstwo. Przecież do wielkich prac Herkulesa nie
wstydzili się Grecy zaliczyć także oczyszczenia stajni.
Chyba każdy miał choć raz w życiu taki pełny odlot. Taki
moment, w którym jego umysł znajduje się wstanie delirium
zapominając o pouczeniach mądrych ludzi, by nie służyć
władcom, gdyż to tak, jakby oblizywać ostrze miecza, lwa
czule tulić w ramionach, całować po pysku żmiję.
Nie da się ukryć. Byłem w delirium. Nagle stałem się
entuzjastą wojny. Gdyby mnie ktoś wówczas zapytał czy
widziałem wieloryba w tulipanach, odpowiedziałbym zgodnie
z prawdą, że nie. Gdyby jednak pytacz zadał pytanie
uzupełniające, dlaczego, wyjaśniłbym, że wieloryby tam się
ś
wietnie ukrywają.
Niezrozumiałe, ale opowiadając się po stronie drzew i
wielorybów, nie wierząc, że najpiękniejszy jest przedmiot,
którego nie ma, nienawidząc nacjonalizmu i ksenofobii, będąc
typowym wariatem cierpiącym na dużą niezależność
intelektualną, nie mając żadnych uprzedzeń
narodowościowych byłem gotów walczyć z każdym, kto
zostanie wskazany przez moich samozwańczych wodzów,
ideologicznych hochsztaplerów. Na chwilę zapomniałem, że
usychanie z miłości do ojczyzny to piękne, ale głupie.
I tak sobie wspominając, nie jestem pewien, czy oczekując
poniedziałkowych wieści ze szczytu UE będę się cieszył, że
nasza reprezentacja pod przewodnictwem PT LechKacza,
niekwestionowanego Nikifora polskiej polityki zagranicznej
[to nie zarzut, a komplement, Nikifor był światowej klasy
artystą], odniesie sukces bezdyskusyjny czy jedynie
połowiczny? Czy UE zdecyduje się kopnąć w zadek
metabolszewickiego agresora, czy jedynie pogrozi mu
paluszkiem. Wiem bowiem, że obojętnie, co postanowi UE, i
tak nie zrobi to większego wrażenia na Rosji. Zapędy spółki
Miedwiediew & Putin mogłyby powstrzymać jedynie ostre
reakcje USA. Trudno jednak tego oczekiwać, skoro cały ogień
superimperium skierowany jest na zbliżające się wybory. W
dodatku najpoważniejszy kandydat do fotela prezydenta
Stanów Zjednoczonych – B. Obama, facet gładki jak pupa
niemowlaka, tak bardzo sobie ceni polityczną poprawność, że
trudno się po nim spodziewać, by bez dostania wyraźnego
kopniaka wymierzonego bezpośrednio w interesy USA,
sięgnął po lotniskowce, rakiety czy inne zabawki.
W tej sytuacji widmo Monachium może na dłużej usadowić
się nad światem. Źle to wróży Gruzji, ale pokój zostanie
utrzymany.
HASŁO BLOGU:
Jeśli świat, nie mogąc dokonać rzeczy wielkich, zaniecha
małych, istnieje niebezpieczeństwo, że górą będą łotry.
Gen. Cz. Kiszczak czyli prawda częściowo nieprawdziwa,
gra z Amerykanami, prof. A. Friszke czyli
niedoinformowanie, abp Bronislaw Dąbrowski… hm…
26 sie 2008
Mieliśmy w ambasadzie USA w Warszawie agenta. Był dobrze
zakonspirowany, miał doskonałe dojścia do najtajniejszych
materiałów, oddał nam nieocenione usługi. Starannie go
chroniliśmy, nie wykorzystując zbyt często, aby go nie spalić.
W odwodzie mieliśmy kilka innych osób, które w razie
podejrzeń można było przeznaczyć na straty, ułatwić
Amerykanom dekonspirację, odciągnąć podejrzenia od
głównej osoby.
Gen. dyw. Władysław Pożoga
Przeczytałem tekst gen. Cz. Kiszczaka w “GW” [23-24
sierpnia 2008]. Kabotyńska, monumentalna spowiedź
niegdysiejszej drugiej osoby w państwie dla sentymentalnych
pensjonarek i historyków, znających dzieje służb specjalnych
z widzenia. Polemika z tekstem Generała wymagałaby
napisania książki oraz podania setek faktów świadczących o
rozmijaniu się autora z prawdą. Znając jednak obecną sytuację
Kiszczaka nie mam o to najmniejszych pretensji. Uważam, że
Generał, atakowany z różnych stron, ma prawo do obrony.
Oskarżany przez prokuratorów i sądy ma prawo posługiwać
się prawdą częściowo nieprawdziwą.
Pamiętam, że na początku lat 90. gen. Pożoga zażądał
wycofania z autoryzowanego już manuskryptu kilkudziesięciu
stron dotyczących morderstwa ks Jerzego Popiełuszki.
Zapytałem dlaczego niszczyć, moim zdaniem, dobry, bo
wnoszący do sprawy sporo nowych elementów, tekst?
Usłyszałem, że Pożoga jest po dopiero co odbytej rozmowie z
prokuratorem Andrzejem Witkowskim, Kiszczak niedługo
będzie siedział na ławie oskarżonych i “wtedy mu
przyłożymy”. Odpowiedziałem, że gdyby tak się stało, sam
wycofam z wydawnictw wszystkie teksty stawiające
Kiszczaka w złym świetle. Niemniej jednak, będąc
dziennikarzem, który zawsze dotrzymuje słowa danego swoim
informatorom [nawet gdy sąd, wbrew postanowieniom prawa,
zwolnił mnie z tajemnicy dziennikarskiej], spełniłem wolę
Pożogi i tekst dotyczący zabójstwa księdza został zniszczony.
Ta dygresja potrzebna mi była po to, aby usprawiedliwić
swoją niechęć do polemiki z gen. Kiszczakiem. Nie mogę
jednak nie odnieść się do komentarzy, pomieszczonych w tym
samym numerze “GW”, autorstwa prof. Andrzeja Friszke i JE
biskupa Alojzego Orszulika.
Oto cytat z tekstu A. Friszke: “Generał [Kiszczak – HP]
wspomina też o propozycji prezydenta Reagana z 1983 r.
zniesienia sankcji “praktycznie za darmo”. Jest to wiadomość
dotąd nieznana i zaskakująca, gdyż prezydent USA
reprezentował bardzo twarde stanowisko i podkreślał potrzebę
stałej pomocy dla “Solidarności” jako ruchu wolnościowego.
Prosimy zatem o więcej szczegółów”.
To smutne, co pisze A. Friszke. Przecież już dwadzieścia lat
temu, maszynopis mojej książki, w której obszernie
omówiłem sprawy gry z Amerykanami, krążył po Warszawce
[książkę po wielu bojach udało się wydać w 1991 r.]. W grze,
o której A. Friszke nic nie wie, udział ze strony PRL brali
prof. Adam Schaff i W. Pożoga, Amerykanów reprezentowali
zastępca sekretarza stanu Lawrence Eagleburger i ambasador
John Davis.
Tu jedynie kilka przypomnień. W.Pożoga tak opowiadał
początek gry:
“Dwa lata po ogłoszeniu przez WRON stanu wojennego i
restrykcji przez prezydenta Ronalda Reagana otrzymałem z
amerykańskiej ambasady sygnały o potrzebie tajnych
kontaktów w celu łagodzenia, a nie zaogniania powstałej
sytuacji. Stosunki między państwami zawsze biegną wieloma
kanałami. Oficjalne są szeroko nagłaśniane i ludziom wydaje
się, że wszystko o nich wiedzą. Propagandystom chodzi o
takie przedstawienie sprawy, aby odbiorcy myśleli, że my
jesteśmy aniołami, a nasi kontrahenci chcą nam powyrywać
puch. Tymczasem prawda wygląda nieraz zupełnie inaczej
[…] Początkowo wszystko wyglądało dobrze. Generał
[Jaruzelski – HP] się zgodził, a Kiszczak polecił rozpocząć
dialog.
Tak, w początkowym okresie obaj generałowie [W. Jaruzelski
i Cz. Kiszczak – HP] byli bardzo pozytywnie ustosunkowani
do rozmów. Tym bardziej, że życzenia strony amerykańskiej
nie były wygórowane. Żądali zwolnienia jedenastu
uwięzionych przywódców opozycji, w tym czterech członków
KOR: Jacka Kuronia, Adama Michnika, Zbigniewa
Romaszewskiego, Henryka Wujca i siedmiu “Solidarności”:
Andrzeja Gwiazdę, Jana Rulewskiego, Mariana Jurczyka,
Grzegorza Palkę, Seweryna Jaworskiego, Andrzeja
Rozpłochowskiego i Karola Modzelewskiego. Nie było to
wiele, zważywszy, że powody aresztowania “jedenastki” były
więcej niż naciągane. Procesu politycznego, który się
szykował z tej okazji, władza w żaden sposób nie mogłaby
wygrać […] Eagleburger zaproponował Polsce przywrócenie
klauzuli najwyższego uprzywilejowania, powołanie
amerykańsko-polskiego banku w Warszawie dla ułatwienia
przepływu kapitałów i jeszcze kilka istotnych spraw dla naszej
gospodarki. Złagodzenia kursu Stanów Zjednoczonych do
naszego kraju natychmiast ociepliłoby współpracę z innymi
państwami. Amerykanie oczekiwali w zamian zwolnienia
“jedenastki”, złagodzenia rygorów i uzgodnienie kandydata na
następcę Davisa. Chodziło o Johna Scanlana. Znaliśmy
człowieka, był to były pracownik CIA. […] Byliśmy bardzo
zadowoleni z proponowanej kandydatury. My nie zawsze
przedstawialiśmy ludzi CIA, jak diabłów. W wypadku
Scanlana wiedzieliśmy, że jest to naprawdę człowiek bardzo
Polsce życzliwy […] Z entuzjazmem pobiegłem do generała
Kiszczaka, aby mu zreferować, moim zdaniem, rewelacyjnie
korzystne ustalenia Schaffa z Wiednia. W gabinecie
Kiszczaka już na progu wylano mi kubeł zimnej wody na
głowę. Generał oświadczył, że z naszych ustaleń nic nie
będzie […] Wychodziłem z gabinetu Kiszczaka, jakby mnie
kto obuchem w łeb walnął. Zrozumiałem, że generalski duet
dawno powziął negatywną decyzję”.
Omawiałem ten temat z Pożogą przez kilka tygodni.
Ciekawostką był tu fakt, o którym Pożoga nie wiedział, że
minister polecił byłemu gorylowi Jaruzelskiego, płk. A.
Gotówce, założyć podsłuch i podsłuchiwać rozmowy Pożogi z
Schaffem. Pamiętam, że goryl był tym poleceniem bardzo
przerażony. Znalazł się bowiem między młotem a kowadłem.
Znacznie dłużej rozmawiałem z gen. Pożogą na temat
większej i ważniejszej gry. Gry z “Solidarnością”. Gry
prowadzonej w latach 1980-1990, a także mini gry, która
zaowocowała przywiezieniem z Zachodu stada krów i
zarodowych byków dla gen. Kiszczaka [transport
rozładowywali żołnierze z NJW MSW]. W tej grze, oprócz
Kiszczaka, rozgrywającym był niejaki Moksel, ksywka
operacyjna “Pasza”, mający główną siedzibę w Szwajcarii.
Uważam, że to te trzy gry, ze szczególnym podkreśleniem gry
z “Solidarnością” miały bardzo istotny wpływ na cały proces
związany z Okrągłym Stołem. Szkoda, że Cz. Kiszczak
zapomniał o tym powiedzieć, a niektórzy historycy,
zachwyceni tym, że potrafią zrozumieć resztkówki materiałów
operacyjnych zebranych w IPN, nie potrafią rozejrzeć się na
boki.
No i ostatnia uwaga, do tekstu z “GW”, tekstu JE biskupa
Alojzego Orszulika “Jak chytra władza się przeliczyła”. Czy
naprawdę? Aby się przekonać jaki był stosunek niektórych
hierarchów do Cz. Kiszczaka wystarczy przeczytać liścik
Sekretarza Episkopatu Polski abp Bronisława Dąbrowskiego
do ministra spraw wewnętrznych. Liścik przytoczyłem in
extenso w książce “Tczki teczki, teczki”. Liścik dający gen.
Kiszczakowi moralne prawo do twierdzenia, że niektórzy
hierarchowie jedli mu z ręki.
HASŁO BLOGU:
Mądrość przychodzi wraz z utratą złudzeń.
Gruzja, Czechoslowacja, Putin & Miedwiediew, D. Tusk i
bracia Kaczyńscy
25 sie 2008
Nosił się nawet z zamiarem zniszczenia poematów Homera,
mówiąc: “dlaczegoż nie mogę pozwolić sobie na to, co było
wolno Platonowi, który usunął Homera ze swego idealnego
państwa?”
Gaius Suetonius Tranquillus
Dlaczego tym razem zaczynam blog cytatem ze Swetoniusza?
Przecież nie jestem aż tak bezrozumnym, abym porównywał
dokonania spółki Miedwiediew & Putin do dzieła Kajusa
Kaliguli. Nie, nie, nie. Mogę, co najwyżej, masakrując słowa
mego przyjaciela Wieniedikta Jerofiejewa antycypować, czym
kierował się W. Putin, namaszczając Miedwiediewa na
prezydenta Rosji i dlaczego obaj robią to, co robią patrosząc
Gruzję.
Przecież Putin, który, jak na kremlowskie obyczaje, w których
wiek władcy należy dzielić przez dwa, jest szalenie młody, bo
[wedle obyczajów Kremla] przed trzydziestką, musiał się
liczyć z tym, że jego następca będzie chciał wziąć wszystko.
A, nie wątpię, że W. Putin, przez dziesięć lat carowania,
zasmakował w prezydentowaniu, skoro zasmakował w
prezydentowaniu nawet Mój Prezydent, co niedawno
obwieścił urbi et orbi. Więc nie jest ważne czy M&P są przed
trzydziestką czy po trzydziestce – cóż to za różnica? Czego,
powiedzmy, dokonał w Ich kremlowskim wieku cesarz
Neron? W ogóle niczego nie dokonał. Zdążył co prawda
odgryźć łeb swemu bratu Brytanikowi. Najważniejsze rzeczy
miał jednak przed sobą: nie zgwałcił jeszcze żadnej ze swoich
bratanic, nie zabrał się do podpalenia Rzymu z czterech stron i
nie udusił jeszcze swojej mamusi atłasową poduszką. W tym
kontekście spółka M & P ma jeszcze wszystko przed sobą.
Napisałem spółka i ugryzłem się w klawisz komputera.
Putin z marszu, ale skutecznie odgryzł łeb Brytanikowi –
Czeczenii. Potem próbował zgwałcić bratanice – Ukrainę,
Gruzję, inne kraje. Nieco lepiej poszło z Białorusią, ale też nie
do końca. A przecież celem W. Putina nie jest zapewne tylko
tzw. strefa wpływu, ograniczona do dawnych republik
Imperium. Nie, celem W.P. jest co najmniej Europa, która ma
jeść Rosji z ręki i basta!
Znaki zodiaku jak i wróżenie z fusów wskazują wyraźnie, że
Putin już nie chce realizować niegdysiejszych zamierzeń
Straszliwych Kremlowskich Starców marzących o
przepołowieniu świata, a następnie o jego opanowaniu. Nie,
widać wyraźnie, że W. Putin, ograniczył swoje marzenia do
znacznie skromniejszych celów. Do opanowania tzw. bliskiej
zagranicy, odbudowania mocarstwowości i sprawienia, że
dawne państwa obozu nadal będą czapkować Kremlowi, a
reszta świata będzie przed Imperium Rosyjskim trząść
portkami tak jak kiedyś trzęsła przed Sowietami.
Myślę, że Putin już dawno zrozumiał, że w wojnie 4GW liczy
się przede wszystkim potęga ekonomiczna. O sile państwa w
XXI w. nie tyle decyduje liczba głowic, lotniskowców,
okrętów podwodnych itp., co kasa. A kasa dla Rosji to dziś
jedynie ropa i gaz. Dlatego atak na Gruzję. Spółka M & P ma
tu dwa wyraźne cele: pierwszy – likwidacja konkurencyjnych
dostaw z innych państw, poprzez zablokowanie drogi przesyłu
ropy i gazu [vide: chociażby ostatnia katastrofa kolejowa z
cysternami] i uzależnienie Europy od Rosji [m.in. poprzez
budowę rury bałtyckiej]. Oraz drugi – pokazanie światu, kto
rządzi w Kotle Kaukaskim [z możliwym testowaniem
Zachodu, co się stanie w wypadku podobnego ataku
wykonanego w obronie rosyjskich interesów na Krymie].
To tyle spółka. Ale atak na Gruzję to także osobisty interes
Putina, dążącego do osłabienia pozycji Miedwiediewa.
Jest tajemnicą poliszynela, że zarówno w Sowietach jak i
obecnie w Rosji, przy braku demokratycznych tradycji ale i
odpowiednich struktur, władza może się opierać na jednym z
dwu resortów siłowych. Putin, to oczywiście służby specjalne.
Co do tego nikt nie może mieć najmniejszych wątpliwości. A
Miedwiediew? Cóż, wiele wskazuje na to, że prezydent jest
zbyt inteligentny na to, by próbować rywalizować z
premierem na jego poletku. Chcąc nie chcąc postawił więc na
armię [zob. spotkania prezydenta z generalicją, do których
Putin nigdy się nie zniżył]. To Miedwiediew wydał armii
polecenie ataku na Gruzję, ale to zapewne chłopcy Putina
zakręcili się koło prezydenta Saakaszwilego [który
aberracyjną decyzją rozwiązań siłowych w zbuntowanych
prowincjach, dostarczył Rosjanom wybornego pretekstu do
ataku] szpuntując go do nieprzemyślanych działań. Wiewiórki
ć
wierkają, że to Putin przekonał prezydenta do wydania
rozkazu do wstrzymania wojskowych działań ofensywnych, a
tym samym sprawienia, że inicjatywa dalszych rozgrywek w
konflikcie rosyjsko – gruzińskim przeszła w ręce rosyjskich
służb specjalnych, kontrolowanych całkowicie przez premiera.
Można by długo spekulować na ten temat, ale sądzę, że im
dalej w las, tym bardziej będzie moczona dupa Miedwiediewa,
nie Putina.
Co by jednak nie powiedzieć, wyraźnie widać, że dwa buldogi
urzędujące na Kremlu zaczęły walkę między sobą. Na razie
walczą pod dywanem. I to jest ładne. Wolno sądzić, że
niedługo jednak wyjdą na szersze pole. I to będzie jeszcze
ładniejsze.
A co na to świat? Jest jak zwykle. Tak, jak było na Węgrzech
w 1956 i w Czechosłowacji w 1968 r. Opinia świata drze
mordę, organizacje śpieszą z pomocą humanitarną, a politycy
myślą. Myślą jak tu wygrać kolejne wybory. A w Kraju
Pieroga i Zalewajki Mały Pałac walczy z Dużym. Wielu
polityków, myślicieli i strategów, odnosząc się z
obrzydzeniem do tego, co w Gruzji i nie tylko, robią Rosjanie,
jakoś nie zwraca najmniejszej uwagi na to, że o ile na
Czechosłowację wystarczyło jedynie 600 czołgów, to na
Gruzję wysłano już 1200. Ale to temat na zupełnie inną
opowiastkę.
HASŁO BLOGU:
Póki są na świecie klauzurowe zakonnice, buddyjscy mnisi,
D. Tusk i bracia Kaczyńscy, jeszcze nie wszystko stracone.
Czechosłowacja ‘68 a służby specjalne, Sudety Zachodnie
22 sie 2008
Bertrand Russell stwierdził, że gdyby spotkał Boga,
powiedziałby do Niego: “Panie, nie dałeś nam wystarczająco
dużo informacji”. Ja dodałbym do tego: “Niemniej jednak,
Panie, nie jestem przekonany, że wykorzystaliśmy posiadane
informacje najlepiej. Z czasem przecież zdobyliśmy całą masę
informacji”.
Kurt Vonnegut
Szedł koniec zimy ‘68. Wiał halny. W taki czas wszystko się
może zdarzyć. Wezwał mnie ppłk Z. Drobiak, dowódca
Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie, w którym,
po nie najlepszych przygodach z operacyjnymi działaniami
GRU/KGB w Szczecinie [co opisałem m.in. W “Teczkach…”]
miałem przyjemność służyć, i polecił udać się na strażnicę
Kamieńczyk, w której ktoś na mnie czeka.
Co było robić. Rozkaz nie gazeta. Wziąłem narty, wyciągiem
wjechałem na Szrenicę, a następnie, na nartach zjechałem na
przytuloną do Mumlawskiego Wierchu strażnicę. Dowódca
strażnicy, kpt. Z. Skoczylas [późniejszy płk, dca GB WOP]
przedstawił mi gościa i zostawił nas samych.
Gościem był major GRU, przedstawiciel kontrazwiedki z
Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z mp. W
Ś
widnicy.
Pogadaliśmy jak czekista z czekistą. Kontrazwiedczyka
interesowało co wiem o ich grupie, rozlokowanej w namiocie
rozbitym koło strażnicy, starannie zamaskowanej siatkami
maskującymi. Powiedziałem majorowi, że o ich grupie nie
wiem nic, ponad to, że istnieje, jest na naszym, wopowskim
garnuszku [kwatermistrzostwo ich zaprowiantowało w
strażnicy], ale co robią w Karkonoszach nie mam pojęcia. I
dodałem, że i tak jesteśmy zaszczyceni ich towarzystwem.
Przypuszczałem, że major był zbyt inteligentny, aby mi
uwierzyć.
Powiedziałem jednak kontrazwiedczykowi prawdę, ale nie
całą prawdę. Wiedziałem bowiem, że od jakiegoś czasu,
wzdłuż granicy polsko-czechosłowackiej, czają się grupy
rozpoznania elektronicznego i fizycznego. Spytałem o to, w
cywilu - mojego przyjaciela, a w mundurze - naszego oficera
obiektowego WSW, który doradził mi, abym się zbytnio tymi
sprawami nie interesował. Obiecałem mu, że tak zrobię i,
oczywiście, nie dotrzymałem słowa. Miałem bowiem
uzasadnione podejrzenia, że sojusznicy sowieccy szykują
czechoslowackim braciom jakąś, zapewne niemiłą, siurpryzę.
Po powrocie do batalionu i zameldowaniu dowódcy przebiegu
rozmowy, napisałem meldunek o spotkaniu i wysłałem go do
ŁB WOP. Następnego dnia, w dość odludnym miejscu,
między Śmielcem a Śnieżnymi Kotłami, spotkałem się z
przyjacielem z drugiej strony Gór, któremu opowiedziałem o
naszych sowieckich gościach.
O grupie prowadzącej rozpoznanie mój przyjaciel wiedział z
innego źródła, natomiast nie miał pojęcia o inspekcji majora.
Minęło kilka miesięcy. Był początek lipca ‘68. Znowu
zostałem wezwany do dowódcy, który polecił udać się w góry,
gdzie mam oczekiwać na gości. Pojechałem w wyznaczone
miejsce. Punktualnie, co do minuty pojawiły się dwa gaziki.
Przybyli: szef sztabu 10 Apanc. AR, rozlokowanej już od
jakiegoś czasu na Pogórzu Izerskim i jego szef kontrazwiedki
oraz mój znajomy major ze Świdnicy, któremu towarzyszył
oficer ze Sztabu Generalnego WP w stopniu podpułkownika,
który przy prezentacji bąknął jakieś nazwisko, na które
wówczas nie zwróciłem uwagi.
W wiele lat później dowiedziałem się, że był to płk R.
Kukliński, postać sławna, ale z zupełnie innego powodu.
Jako przedstawiciel gospodarza [dcy GB WOP], zostałem
poproszony o pomoc w rozpoznaniu najlepszych dróg
przejścia wojsk na drugą stronę Gór Izerskich i Karkonoszy.
Nie było z tym najmniejszego kłopotu. W Sudetach
Zachodnich, z różnych względów, znałem nie tylko każdą
drogę, duktę czy ścieżkę, ale nawet każdy większy kamień.
Przypuszczam, że moi goście również bez mojej pomocy
daliby sobie świetnie radę. Sowieci dysponowali bowiem
mapami, pachnącymi jeszcze świeżą drukarską farbą. Między
mapami, na których pracowaliśmy jako wopiści, a mapami
sowieckimi, była różnica jakichś dwudziestu lat. Tak, mapy
sojuszników były o dwadzieścia lat młodsze i znacznie
bardziej dokładne od naszych.
Po powrocie do mp. Zrobiłem mniej więcej to samo, co
zrobiłem po pierwszym spotkaniu z majorem ze Świdnicy.
Mój przyjaciel czechosłowacki był wyraźnie zaniepokojony.
Powiedział mi, że bardzo się martwi. Jakoż i nie musiał się
martwić długo. Wydarzenia przyśpieszyły gwałtownie. Ich
przebieg, w czterdziestą rocznicę, jest owrzaskiwany w
mediach wedle zasad poprawności politycznej.
Będąc wrogiem poprawności, elementy wydarzeń
zapamiętałem nieco inaczej. Może jeszcze kiedyś o tym
wspomnę. A w tym miejscu dodam jedynie, że górskie
spotkanie z majorem GRU nie było ostatnie.
Na początku lat 80. mój przyjaciel, literat Marian Reniak [tak,
to ten sam agent rozpracowujący na przełomie lat 40/50., m.in.
WiN, w ramach tzw. V Komendy WiN], przyprowadził mi do
redakcji “Granicy” przedstawiciela literatów radzieckich przy
ZLP.
Gdy zostaliśmy sami [Reniak miał dużo słabszą głowę od
naszych], mój gość, w którym bez trudu rozpoznałem
kontrazwiedczyka, podał mi wizytówkę i równocześnie
pochwalił się, że po powrocie ze Świdnicy do Moskwy
przeszedł do KGB i awansował do stopnia podpułkownika.
Miałem o jedną gwiazdkę więcej. Zamawiałem u “literata”
materiały prasowe. W ten sposób, być może jedyny w całym
obozie, kadrowy oficer KGB był na usługach skromnej
peerelowskiej redakcji. Brał honoraria w złotówkach i
kwitował na liście płac.
A wówczas na wizytówce [mam ją do dziś] widniało:
“NIKOŁAJ LEONIDOWICZ PLISKO
Konsultant do spraw Literatury Polskiej Komisji Zagranicznej
Zarządu Głównego Związku Pisarzy ZSRR”. Był też numer
telefonu i adres moskiewski.
HASŁO BLOGU /za Seneką/:
Kłamią niewolnicy, wolni mówią prawdę.
Czechosłowacja ‘68, Węgry ‘56, Gruzja 2008, Putin &
Miedwiediew, widmo Monachium
19 sie 2008
Gdzie mądry człowiek ukryje liść? W lesie. Co jednak zrobi,
jeżeli w pobliżu nie ma lasu? […] Posadzi las, żeby ukryć w
nim liść.
Gilbert K. Chesterton
Dlaczego akurat teraz, gdy opinia skupiona jest na Gruzji, na
tarczy i na kilku innych podobnych błahostkach, zajmuję się w
tym blogu sprawami sprzed 40 i więcej lat? Dlaczego
przywołuję do pomocy Chestertona? Ano dlatego, że widzę
pewne, być może niewielkie, podobieństwa rosyjskiego ataku
na Gruzję z tym, co tzw. obóz socjalistyczny zrobił w sierpniu
1968 r. współobozowej Czechosłowacji. Mało tego. Jeżeli się
dobrze wpatrzyć w działania sow- i metasowieckie, można
znaleźć pewne analogie do wydarzeń z 1956 r., kiedy to
upiekło się Polsce, a wypatroszono Węgry. Dodam od razu, że
słowo “obóz” nie jest tu ani przypadkowe, ani zamierzone, ale
nieuniknione.
Zanurkujmy nieco w historię. Rok 1956, to w Sowietach
umacnianie się Nikity Chruszczowa w fotelu sekretarza KC
KPZR [najpierw pierwszego, następnie genseka]. Ha!
Chruszczow! zwany Chruszczykiem. Aparatczyk tylko nieco
mniej morderczy od J. Stalina, ale wielokrotnie od niego
głupszy i - jak mawia mój uczony przyjaciel, prof. P.
Wieczorkiewicz - “swołocz pierwowo sorta”. Ha! Hruszczyk!,
który na łożu śmierci wyznał jednak: “Wierzyłem święcie w
Stalina i robiłem wszystko, co kazał. Ręce mam po łokcie we
krwi. To najstraszniejsze, co obciąża moje sumienie”.
A więc nie jest wykluczone, że Chruszczow, w 1956 r.
postanowił dokończyć to, co się nie udało Stalinowi i
wzmocnić południową flankę obozu socjalistycznego. W tym
celu należało wprowadzić na Węgry siły Sowieckie, czyli
posadzić las.
Starym zwyczajem wykorzystano sytuację międzynarodową,
gdy Zachód był zajęty innymi sprawami [Bliski Wschód].
Grunt przygotowały służby specjalne, a następnie wkroczyła
Armia Radziecka. I została [siły sowieckie wyprowadzono z
Węgier dopiero po 1990 r]. Masakra Węgrów, chociażby w
porównaniu z Czeczenią, była umiarkowana. Zachód postąpił
tak, jak postąpił we wrześniu 1938 r. w Monachium. Pyszczył
pełną gębą, ale oprócz pomocy humanitarnej nie zrobił nic, co
skutecznie mogło odstraszyć Sowiety od stosowania
podobnych sztuczek w przyszłości.
Jakoż i nie czekano długo. Po zmianie Hruszczyka na Leonida
Breżniewa, popularny Lońka, niewątpliwie najprzystojniejszy
spośród Straszliwych Kremlowskich Starców rządzących
sowieckim imperium, po przyznaniu sobie kilku kilogramów
odznaczeń i stopnia marszałka, wygłówkował tzw. doktrynę o
ograniczonej suwerenności.
To w myśl tej doktryny w sierpniu 1968 r. sojusznicze siły
Państw Stron Układu Warszawskiego złożyły zbrojną wizytę
w Czechosłowacji.
Piszę siły sojusznicze, bo tym razem Sowieci dobrali do
towarzystwa, w charakterze przyzwoitek, wojska z PRL,
NRD, Bułgarii i Węgier. Kraj Pieroga i Zalewajki w zajeździe
wystawił zagon w sile armii, opartej o Śląski Okręg
Wojskowy, wzmocniony kontygentami z pozostałych OW.
Dowodził zagonem gen. F. Siwicki, jego zastępcą ds polit. był
gen. W. Sawczuk, a dzielnymi kontrwywiadowcami WSW
gen. T. Kufel. Całością kierował ze swego stanowiska w
Warszawie świeżo upieczony minister obrony gen. W.
Jaruzelski. Udział LWP w zajeździe został oceniony bardzo
wysoko, także przez specjalistów zachodnich. Przepraszamy
za to braci Czechów i Słowaków do dziś.
Tak jak na Węgrzech w 1956 r., tak i tym razem, najazd na
Czechosłowację poprzedzono działaniami operacyjnymi KGB
i GRU. Infiltrację, ale nie tylko, prowadzono m.in. z
terytorium PRL [o czym w następnym blogu]. Przyzwoitki
wyprowadzono z Czechosłowacji zaraz po tym, jak KGB &
GRU zrobiło porządek z niepokornymi Czechoslowakami, a
sowieckie Politbiuro zmajdrowało świeżą ekipę kierowniczą
dla KPCz. Zachód, zajęty swoimi sprawami, po raz kolejny
zachował się tak, jak w 38 r. w Monachium. Jak zwykle darł
gębę, śpieszył z pomocą humanitarną, ale nie zrobił nic, aby
nauczyć Sowieckie Imperium lepszych manier w
postępowaniu z sąsiadami [zemściło się to na Afganistanie, ale
to zupełnie inna bajka]. Oczywiście, nie muszę przypominać,
ż
e sadzenie lasu i tym razem przyniosło sukces Sowietom.
Siły Armii Radzieckiej zostały w CSRS do 1992 r.
Sukces nowo-starej doktryny w CSRS tak rozochocił Leonida,
ż
e zamarzył o przepołowieniu świata [zob. Tajna historia
Polski]. Drobnym elementem przepoławiania była próba
zawojowania Afganistanu [chodziło o utorowanie Sowietom
drogi do wyjścia nad ocean]. Atak spowodował, że eurodupki,
jak zwykle, hamletyzując monachizowały. Próby zatrzymania
Sowietów lamentami europejskich demokratów, były tak samo
skuteczne jak usiłowanie wykarczowania dżungli
scyzorykiem.
Breżniew miał jednak pecha. Podbój Afganistanu nie przypadł
do gustu Stanom Zjednoczonym, które, inwestując setki
milionów dolarów [jakieś tysiąc razy więcej niż w
“Solidarność”] w ruch oporu zaatakowanego kraju sprawiły, iż
wygranie wojny przez Sowiety stało się niemożliwe. Ferajna
Leonida zaczęła ostro brać w dupę, a USA, niejako przy
okazji, wyhodowały przyszłe kadry dla terrorystów islamskich
[kolejna wpadka CIA], o czym świat przekonał się dobitnie 11
września, po zaatakowaniu WTC.
Nie jest wykluczone, że klęskę militarną Imperium Zła jakoś
by przeżyło, ale, że nieszczęścia chodzą parami,
doszlachtowanie Sowietów przyszło z najmniej spodziewanej
strony. Pośrednio przyczynił się do tego as atutowy
peerelowskiego wywiadu MSW Marian Zacharski. Pod koniec
lat 70., nasz szpieg, robiąc zakupy dla Związku Sowieckiego
nabył w Stanach Zjednoczonych plany obrony antyrakietowej
USA i Kanady do roku 2005. Wpadka Zacharskiego
zainspirowała R. Reagana do zablefowania tzw. wojnami
gwiezdnymi.
Była to koncepcja na ówczesne czasy absolutnie
niewykonalna technicznie [tak, tak, elementem tego planu jest
tarcza, o którą m.in. dziś Kraj Pieroga i Zalewajki toczy boje
wewnętrzne i zagraniczne]. Tym niemniej Sowiety podjęły
wyzwanie Reagana. Doszło do niebywałego wyścigu zbrojeń,
który był elementem wojny czwartej generacji. Rywalom nie
wystarczało już wojowanie na ziemi. Od tego czasu,
najważniejsze wydarzenia miały się rozgrywać w kosmosie.
Długo by o tym pisać. Na użytek tego blogu musi wystarczyć
hipoteza, że najprawdopodobniej Sowiety nie wytrzymały
ekonomicznie gry i Imperium Zła zapadło się implozyjnie. Był
to pierwszy w dziejach globu taki sposób, dodajmy od razu –
bardzo szczęśliwy dla świata, rozpadu imperium.
No i nie minęło nawet piętnaście lat, gdy Putin ogłosił
doktrynę o tzw. bliskiej zagranicy, co jest skrzyżowaniem
koncepcji stalinowsko-chruszczowowskiej z teorią Breżniewa.
Następnie, świeży duet władców Rosji Putin & Miedwiediew
zapragnął posadzić las i na nowo poczęto kombinować na
arenie międzynarodowej.
Na początek wypatroszono Czeczenię, co świat uznał, za rzecz
normalną i dozwoloną, acz boczono się nieco na zastosowane
metody patroszenia. Nie wykluczone, że brak reakcji świata
na wydarzenia na Kaukazie sprawił, że Moskwa postanowiła
wykonać kolejny krok. W taki sposób padło na Gruzję.
Po ataku na niepodległe państwo [o sprezentowaniu Moskwie
pretekstu do ataku, dostarczonego przez prezydenta
Saakaszwilego pisałem w poprzednim blogu]
unioeuropejczycy, swoim zwyczajem, znowu zaczęli
monachizować. Krzyk, a nawet wrzask jest, owszem, dość
głośny. Jednak nic ponadto. Trudno powiedzieć dlaczego
mężowie stanu Europy zachowują się tak irracjonalnie. Czyż
tak trudno spostrzec, że wypatroszenie Gruzji, przy
równoczesnym zbudowaniu gazociągu północnego, jest
niczym innym jak powtórzeniem leninowskiego bon motu o
sznurku do snopowiązałek. Sznurku, który dostarczą
bolszewikom kapitaliści, których następnie bolszewicy na tym
sznurku powieszą. A może jest jeszcze gorzej? Może czołowe,
filoruskie państwa europejskie [Niemcy, Francja, Włochy],
naszpikowane metasowiecką agenturą, robią głupstwo za
głupstwem, bo muszą, bo agenci wpływu są zbyt mocni, by
pójść po rozum do głowy? Może?
Na szczęście Imperium Zaoceaniczne, chyba lepiej oceniło
sytuację w Gruzji. Po przespaniu początku [mimo zaprzeczeń,
dalej się upieram, że na Kaukazie CIA, nie po raz pierwszy,
dała ciała], zarówno prezydent jak i jego kamaryla zaczęła
potrząsać szabelką…
Uważam, że jest to szalenie zabawna sytuacja. Ciekawe kto
tym razem zapłaci za te zabawy? Za Monachium zapłacił cały
ś
wiat. Cdn.
HASŁO BLOGU:
Widmo, widmo Monachium, krąży nad Europą.
Mity służb specjalnych [cz.IV, ost.], służby specjalne a
politycy, Wojna 4 GW, Gruzja, W. Putin
12 sie 2008
…wszystko co się dzieje na świecie jest grą. Od ewolucji po
wojny. W tym sensie tylko gry zmieniają świat.
Robert J. Aumann
No i świat znowu gra coraz bliżej nas. Tym razem
przedmiotem gry stała się Gruzja. Zanim napiszę kilka słów
na ten temat chciałbym dokończyć mit trzeci z
pierwszoplanowych mitów służb specjalnych. Mit państwa w
państwie. Mit wymyślony, rozpowszechniony i kultywowany
przez polityków, którzy swe brudne, a nawet paranoiczne
pomysły realizują rękami służb specjalnych, aby następnie, w
razie wpadki wrzeszczeć:
- Ludzie! Patrzcie! To nie my! To te dranie, łobuzy,
moczymordy, cynicy, hochsztaplerzy, ludzie-wilki, a nawet
bandyci, złodzieje i mordercy, ludzie bez zasad moralnych!…
Ś
mieszna i naiwna argumentacja. Wynika z niej, że politycy
są inni, bardziej prawi od ludzi służb specjalnych. A to
przecież politycy [no, oczywiście, nie wszyscy], znacznie
częściej niż inne grupy zawodowe, zrzucają winy na innych,
pragnąc czuć się lżej. To politycy wydają służbom specjalnym
polecenia by mordowano, prowokowano, inspirowano,
dezinformowano, korumpowano, kłamano, niszczono,
kamuflowano, rozpracowywano, szantażowano…
I służby specjalne polecenia wykonują, gdyż po to są. Ale
nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach nie przychodzi im
do głowy, by przejąć władzę, bawić się w rządzenie
państwem. Poszczególni prominenci tajnych służb mogą co
najwyżej próbować wprowadzić w maliny kogoś z polityków,
komuś pomóc zdobyć władzę lub ją utrzymać.
Historia zna tysiące przykładów posługiwania się służbami
specjalnymi w zbrodniczych celach. Prawie zawsze było to
dziełem polityków. I na nic się zdają przekonania, np. W.
Gomułki, rozpowszechniane nawet z pomocą profesorskich
ust, że w latach 1944-1955 bezpieka była państwem w
państwie, i mogła nawet, gdyby chciała, aresztować B.
Bieruta.
Przeczą temu fakty. W pierwszej dekadzie Peerelu to B. Bierut
był panem sytuacji. On decydował często o najdrobniejszych
sprawach, takich jak: jakie pytania powinni zadawać
podejrzanym nawet niscy rangą oficerowie Departamentu
Ś
ledczego MBP.
To Bierut et consortes kazali w pewnym momencie bezpiece
skasować Gomułkę i zastanawiali się czy urwać mu łeb, czy
też potrzymać trochę w izolacji. To Bierut kazał odstrzelić
Ż
ymierskiego, wsadzić do lochu Spychalskiego i spółkę.
Zgoda, Bierut robił to najprawdopodobniej na życzenie
Moskwy, a w najlepszym razie w uzgodnieniu z Moskwą.
Jednak twierdzenie, że służby specjalne mogły ustrzelić
Bieruta to megalomania i przechwałki bez pokrycia
bezpieczniackich średniaków, tak chętnie rozpowszechniane
dziś przez niektórych historyków, którzy liznęli szczątkowych
papirusów pozostawionych przez peerelowskie służby
specjalne.
Przechodząc do ostatniej dekady Peerelu, wolno powiedzieć,
ż
e na nic zdają się tłumaczenie Cz. Kiszczaka i W.
Jaruzelskiego, że matactwa i przestępstwa popełnione np. w
sprawie morderstwa Grzegorza Przemyka, to robota bezpieki,
skoro dokumenty świadczą, że generałowie kłamią. Matactwa
dotyczące tej ponurej zbrodni były m.in. dziełem Cz.
Kiszczaka - polityka i jego pryncypała gen. W. Jaruzelskiego,
który się na to zgodził, i całego Biura Politycznego KC PZPR,
którego członkowie również byli o sprawie poinformowani. A
zbrodnia na księdzu Jerzym Popiełuszce? Świat się zdziwi,
gdy prawda materialna ujrzy światło dzienne, a wierzę
głęboko, że prędzej czy później to się stanie. Ale raczej
później. Bo ta prawda jest dziś niewygodna zarówno dla
rządzących jak i dla Kościoła.
Nie, panowie politycy! Przekonanie, że służby specjalne były
lub są państwem w państwie jest mitem. Mitem bardzo
wygodnym dla was i dla waszych protegowanych. Mit ten
bardzo mile łechce próżność własną ludzi służb specjalnych,
ale przede wszystkim pozwala im łatwiej żyć w przekonaniu,
ż
e są niezbędni, niezastąpieni, patriotyczni i skuteczni.
Mit ten pozwala im mieć gęby pełne frazesów, przekonywać,
ż
e dbają o bezpieczeństwo państwa i nas wszystkich. Pozwala
również, niestety, wyciągać łapę po coraz większe sumy
wyjmowane przez polityków z kieszeni podatników.
Kolejnym bowiem mitem jest wmawianie społeczeństwu, że
ludzie tajnych służb robią coś z motywów patriotycznych,
depczą w gównie dla szczytnych celów demokracji, itp.
Przecież od czasu, gdy Fenicjanie wynaleźli coś tak
nieskomplikowanego jak pieniądze, służby specjalne bardzo
rzadko oczekują innych dowodów uznania. Wystarczy kasa.
Pora w końcu zrozumieć, że dziś już nikt nie szpieguje dla
ideologii, nikt nie brudzi sobie rąk ze względów uczuciowych,
patriotycznych. W szpiegowskim towarzystwie prawie zawsze
chodzi o pieniądze. Pieniądze społeczeństwa dzielą politycy.
Krąg się zamyka i “Towarzysz Fama” rusza w naród urabiać
opinię o niezbędności podnoszenia nakładów na służby
specjalne.
Jak się ma opowieść o micie służb specjalnych do tego, co
chcę wyznać za chwilę? Czy nie zaprzeczam sam sobie?
Zanim mnie, szaławiła niepoprawnego zdemaskujecie,
schwytacie na łgarstwie, przyszpilicie, zdemistyfikujecie,
weźcie łaskawie pod uwagę, że to, co napisałem wyżej, nie
wyklucza możliwości rozpracowywania poszczególnych
polityków przez służby specjalne. W takim wypadku warto się
jednak starać odpowiedzieć dlaczego i dla kogo to robią?
Myślę, że dobrym przykładem są tu m.in. obecne wydarzenia
w Gruzji, ze szczególnym uwzględnieniem prezydenta tego
kraju.
Co tu wiele pisać, oceniam, że jest to facet mądry inaczej.
Facet, który wprawdzie pamięta, że demokracja to rządy
większości. Ale chyba zapomniał drugiej części definicji,
która brzmi “przy respektowaniu praw mniejszości”. To, co
zrobił M. Saakaszwili, gdy w cieniu Igrzysk Olimpijskich
usiłował siłowo rozwiązać problemy mniejszości, to nic
innego jak harakiri, popełnionego na sobie przez ulubieńca
mojego prezydenta, który natychmiast stanął murem za swoim
faworytem.
Mój prezydent? Hm.
W czasie ostatniego pobytu nad Bałtykiem złowiłem złotą
rybkę, która spytała mnie czego oczekuję za jej uwolnienie.
Zażądałem wszystkich ryb z Bałtyku. Złota rybka zastanowiła
się i powiedziała: “Może jednak miałbyś inne życzenie”.
“Chciałbym zrozumieć swego prezydenta. Możesz mi
pomóc?”. “Tak za jednym razem może mi się nie uda, ale
wyłowię ci te ryby co do jednej” - oświadczyła złota rybka.
Analizując przebieg ostatnich wydarzeń w Gruzji widać
wyraźnie, że Saakaszwili sam tego nie wymyślił. Tu znać rękę
mojego przyjaciela W. Putina. Myślę, że metasowieckie
służby specjalne, które w przygranicznych państwach czują
się jak ryby w wodzie, zagrały va banque. Wykorzystując jako
pretekst m.in. tandetnie załatwioną przez UE i USA sprawę
Kossowa, opracowano odpowiednią kombinację operacyjną,
którą “sprzedano” prezydentowi Gruzji. Saakaszwili pomysł
wziął za dobrą monetę. Przypuszczam, że gruzińskie służby
specjalne [o ile coś takiego istnieje] muszą być solidnie
zinfiltrowane przez służby rosyjskie, co nie powinno
specjalnie dziwić. Dziwić jednak powinno postępowanie CIA,
które nie po raz pierwszy dały dupy i nie zapobiegły
sprowokowaniu, a raczej daniu Rosji pretekstu do ataku.
Przecież dla kogo jak dla kogo, ale dla Amerykanów powinno
być jasne, że Kreml od lat porządkuje sprawy na Europejskim
Teatrze Działań Paliwowo-Energetycznych. A Gruzja, obok
Wielkiej Rury jest kluczem do tych porządków, w ramach
których wszystkie atuty mają pozostać w rękach Moskwy. Toż
to nic innego jak element wojny 4GW [Fourt Generation
Warfare], w której walka toczy się przede wszystkim w sferze
informacji. W 4 GW 60 proc. wysiłku skierowane jest na
.wojnę informacyjną, 25 proc. to aktywne działania
operacyjne służb specjalnych i 15 proc. działania militarne.
Walka informacyjna to każde działanie obejmujące
utrudnianie przeciwnikowi dostępu do informacji, a także
wykorzystywanie, zniekształcanie lub zniszczenie informacji
przeciwnika, przy jednoczesnej ochronie własnych informacji
przed podobnymi działaniami wroga i wykorzystanie ich w
działaniach militarnych. Wszystkie te elementy były widoczne
jak na dłoni w rosyjskich działaniach w Gruzji. Aby się o tym
przekonać wystarczyło w czasie konfliktu posłuchać
zagranicznych informacji [angielskich, niemieckich,
rosyjskich, francuskich], a nie tylko zdawać się na zdanie
rodzimych najmimord informacyjnych, urabiających
społeczeństwo w zależności od tego, jakiej partii sprzyjają.
Można się zastanawiać po co cała operacja była potrzebna
Putinowi? Widzę co najmniej trzy powody. Pierwszy –
dostarczenie pretekstu do pokazania światu, kto rządzi w
Kotle Kaukaskim; drugi – testowanie działań Zachodu, ze
sprawdzeniem lojalności Rosyjskiego Konia Trojańskiego w
Unii Europejskiej – Niemiec; i trzeci – wewnątrzrosyjski,
danie do zrozumienia rodakom, kto ma decydujący głos w
Rosji, z jednoczesnym osłabieniem pozycji Miedwiediewa.
Akcja w Gruzji zweryfikowała zamiary Putina. Politycy
zachodni sympatyzujący z Rosją, dostali niebagatelny
argument do ręki, by jeszcze bardziej stawiać na Putina.
Niemcy zdały egzamin w stu procentach. Miedwiediew
zrozumiał, że wprawdzie wydaje rozkazy, ale nie rządzi i nie
dowodzi. Przy okazji po raz któryś pokazano indolencję ONZ
i nędzną skuteczność UE.
No to z Gruzji wracamy na podwórko rodzimych służb
specjalnych, aczkolwiek wspominane w tym blogu mity, nie
są jedynie naszą specjalnością. Nie od rzeczy będzie teraz
wspomnieć, że różne służby specjalne (chociaż tego samego
państwa) niekoniecznie kochają się wzajemnie. Przeważnie
ż
yją jak pies z kotem. Niejednokrotnie, walcząc z krajowym
rywalem, pomocy szukają u obcych mocarstw. Kiedyś był to
Związek Sowiecki, dziś – Wielki Brat – bis, ale nie tylko.
Jest to bardzo paskudny obyczaj, który, tak myślę, niezmiernie
trudno wyplenić z mentalności niektórych funkcjonariuszy
bardzo przywiązanych do takich metod. Dlatego, omawiając
wybrane akcje służb specjalnych Peerelu nie sposób pominąć
wzajemnych relacji wojskowych służb specjalnych do
cywilnych i odwrotnie. Na pierwszy rzut oka wszystko było w
najlepszym porządku. Gdy jednak przyjrzeć się sprawie bliżej
wyłania się bagno. Przyczyn takie stanu rzeczy należy szukać
nie tylko w rodowodzie poszczególnych służb ale również w
zadaniach i sposobach oceny służb dokonywanej przez
polityków.
Zacznijmy od rodowodu.
Na początku było słowo J. Stalina skierowane do mjr/gen.
NKWD G. Żukowa i płk/gen. Z. Berlinga. Potem powstał
resort bezpieczeństwa, ale nieco wcześniej Informacja
Wojskowa, zwana nie wiedzieć dlaczego Informacją Wojska
Polskiego. Przecież w tej formacji, od początku, nie było ani
jednego oficera Polaka na jakimkolwiek stanowisku
dowódczym. Tylko nieco wcześniej generalissimus nakazał
stworzenie Związku Patriotów Polskich i powołanie Polskich
Sił Zbrojnych w ZSRR. Zatwierdził też listę płac Patriotów
Polskich [listę ogłoszę w jednym z następnych blogów] oraz
kazał utopić [aczkolwiek niektórzy twierdzą, że wcześniej -
udusić] gen. W. Sikorskiego. No i od tamtego czasu wszystko
zaczęło się kręcić. Wirowanie trwa do dziś. Kręcimy tarczę i
wpieprzamy się w sprawy, w których nas nie powinno
swędzić. Iran, Afganistan, Węzeł Kaukaski…. Nasi kosztowni
politycy mówią tak przekonująco…
HASŁO BLOGU:
Kiedyś politycy kłamali nieświadomie. Dziś stali się
profesjonalistami.
Mity służb specjalnych [cz. III], media
9 sie 2008
Powiedziałem sobie: “Nie, nie! Tak być nie może! Za tym
kryje się jakaś myśl! Musi być przecież powód.” I zacząłem
chodzić do kościoła. Co tu jest zresztą lepszego do roboty w
niedzielę? Nie ma nawet pola golfowego. I modliłem się:
“Proszę Cię, Boże, nie pozwól, żeby to uszło na sucho temu
skurwysynowi!”
Truman Capote
Pora przedstawić mit drugi - wszechwiedzy służb
specjalnych: tak, jak mit poprzedni, rozpowszechniany przez
funkcjonariuszy, decydentów politycznych i panikarzy, którzy
w mit uwierzyli. Celem tego mitu jest wyrobienie
przekonania, że kadrowi pracownicy, agenci i informatorzy
służb specjalnych są wszędzie, wszystko widzą, słyszą, notują
i meldują. Czuwają na posterunkach dzień i noc, nie
odpoczywają nigdy.
Mit ten, najczęściej rozpowszechniany jest z pomocą
sterowanych przecieków do mediów. Rolę żurnalistów w tym
procederze wielokrotnie przedstawiałem w Tajnej historii
Polski i innych książkach.
Tu jedynie ostrzeżenie: uwaga na żurnalistów! Szczególnie
wówczas, gdy przekonują, że służby specjalne są jedyne,
wspaniałe, niezastąpione, patriotyczne i uczciwe. Nie można,
nie warto i nie należy ich kontrolować, ulepszać, rozwiązać
gdy się za bardzo rozpaskudzą i zastąpić nowymi,
zbudowanymi od podstaw.
Czy jako część masy zwanej społeczeństwem, możemy coś
zrobić? Wobec indolencji polityków i chęci VIP-ów,
zmierzających wyraźnie do wprzęgnięcia służb specjalnych w
swoje gry i geierki, układy i układziki, społeczeństwu
pozostaje albo YGassetowski bunt mas, albo… modlitwa. Nie
dziwcie się tedy, gdy zoczycie, że do pacierza dodaję lekko
zmienione Capot’owskie: Proszę Cię, Boże, nie pozwól, żeby
zło i inne bezeceństwa uszły na sucho tym skurwysynom.
Chociaż, z drugiej strony nie robię nic, aby moja modlitwa
została wysłuchana. Uważam bowiem, że z atakami na służby
specjalne nie należy przesadzać. Gdyby bowiem pozbawić
służby wszelkich złych nawyków, mogą nabrać zbrodniczych.
Historia, niestety, zna takie przykłady.
Tu drobna uwaga o mediach. Oto w latach 80. co drugi
ż
urnalista [z około 9 tys. osób parających się tym zawodem]
był albo kadrowym pracownikiem służb specjalnych na etacie
niejawnym, albo kapusiem gratyfikowanym, albo szpiclem
szantażowanym, albo donosicielem patriotyczno-
entuzjastycznym, albo figurantem wykorzystywanym
kapturowo. Myślę, że szczególnie wredni byli [i zapewne są]
agenci zwerbowani na motywach patriotyczno-
entuzjastycznych.
Na szczęście, po 1990 r. zrobiono dużo, albo nawet bardzo
dużo, aby oczyścić środowisko dziennikarskie. Analizując
tzw. produkcję medialną wolno zapewne sądzić, iż na dzień
dzisiejszy jakieś związki ze służbami specjalnymi utrzymuje
nie więcej niż 10 procent aktywistów żurnalistyki [co
absolutnie nie oznacza, iż są to agenci]. Czy to jest zarzut?
Nie. Uważam, że tak być powinno, a nawet, że tak być musi.
Związki niektórych ludzi mediów ze służbami specjalnymi są
potrzebne m.in. po to, by społeczeństwo mogło lepiej
kontrolować… polityków, ale nie tylko polityków.
Po tej preambule pora odwołać się do Was, Drodzy Czytelnicy
i Komentatorzy. Nie wiem, czy obserwując scenę polityczną
Kraju Pieroga i Zalewajki zauważyliście, że w obecności
niektórych aktywistów politycznych wszelakiej maści,
permanentnie grasują egzorcyści. W ich towarzystwie nawet
szatan jest pełen obaw, że w każdej chwili może mieć jądra
podłączone do prądu elektrycznego lub wykonaną lewatywę z
ropy naftowej. Dlatego Mefisto, przebrany za małego pedzia,
przemyka chyłkiem w kierunku niegdysiejszych
metabolszewików usiłując zmontować front obywatelskiego
nieposłuszeństwa. Przypomina mi to trochę faceta, który
mając brudną twarz spogląda w lustro i wycierając
zwierciadło myśli, że jest czysty. Czy sądzicie, że to dobra
metoda, że Antychrystowi może się udać?
I sprawa druga: Obserwując od lat naszą scenę polityczną
fascynuje mnie [teoretycznie] problem stosunku niektórych
wrzaskliwych polityków do homoseksualizmu. Nie mam
wątpliwości, że ci politycy, to dobrzy chrześcijanie, nie
grzeszą. Inteligencją. Ale mimo wszystko moje prośbo-
pytanie brzmi: Jakie jest Wasze stanowisko w kwestii roli
pederastów w procesie udomowiania lesbijek w kontekście
wypowiedzi niektórych aktywistów partyjnych?
Na koniec inny problem. Oto żyjąc w Kraju Pieroga i
Zalewajki nie sposób wymigać się od ocierania się o służby
specjalne. Aby poznać ich istotę można postawić milion
pytań. Można otrzymać kilka milionów uprzejmych
odpowiedzi i dalej nic nie wiedzieć o co chodzi. Można też
spróbować innej metody. Można spróbować praktyki, aby
samemu poczuć, co jest grane. W nieodległej przeszłości tak
właśnie postępowała spora część inteligencji, w tym ludzie
trudniący się pisaniem. Czy nie uważacie, że niektórym
naszym literato-żurnalistom zbyt często mylił się “Cichy Don”
z cichym donosem?
HASŁO BLOGU:
Służby specjalne, pozbawione złych nawyków, mogą mieć
gorsze.
Mity służb specjalnych [cz. II], gen. K. Świerczewski
8 sie 2008
Koty najczęściej wyobrażają sobie, że są źródłem światła -
Olej
Tymoteusz Karpowicz
Kontynuując wątek z poprzedniego blogu dziś mit pierwszy -
wszechmocy służb specjalnych. Jest to mit
rozpowszechniany przez funkcjonariuszy służb specjalnych i
decydentów posługujących się służbami, wykorzystujących
służby, zazwyczaj do brudnych celów, acz najczęściej pod
szlachetnymi hasłami.
Ten mit ma oznaczać - uwaga! Służby specjalne wszystko
mogą, wszystko potrafią, wszystko załatwią, wszystko
wykonają.
Jeżeli trzeba - pomogą, wesprą, ułatwią, zatuszują, puszczą w
niepamięć, sprowadzą, przygotują, zainspirują itp.
Jeżeli trzeba - zabiją!
A więc! Uwaga! - bójcie się.
Myślę, że nie warto się bać.
Warto natomiast pamiętać, że: służby specjalne potrafią
jedynie tyle, i aż tyle, ile mają do danego przedsięwzięcia sił,
ś
rodków i fachowców. Z reguły wszystkiego mają za mało;
załatwią jedynie to, na co otrzymają pozwolenie od
decydentów politycznych (chyba, że sięgną po środki
pozaprawne); wykonają tylko to, do czego są przygotowane
(zazwyczaj są to najprostsze czynności. A i tak, nawet
najlepsi, nawet w stosunkowo prostych akcjach, notują wielkie
wpadki. Vide Mossad).
Warto również wiedzieć, że najczęściej służby specjalne: nie
pomogą, a mogą zaszkodzić; nie wesprą, a mogą pogrążyć; nie
ułatwią, ale mogą utrudnić; nie zatuszują, ale są w stanie
odwlec sprawę; nie puszczą w niepamięć, a zapamiętają,
zanotują i wykorzystają w odpowiednim momencie; sprawdzą
- jak się zapłaci; przygotują - jak się dofinansuje; zainspirują -
jak im się to opłaci.
Warto także liczyć się z tym, że niekiedy zabijają. Tak, to fakt.
Czynią to jednak bardzo niechętnie i z wyraźnym
obrzydzeniem. Częściej zabijają swoich niż wrogów. Można
przypomnieć, że służby specjalne Peerelu, wedle moich
niepełnych ocen, zabiły na przestrzeni lat 1944-1990, nie
więcej osób, niż inne służby w jeden dobry, obfity w łupy
dzień, np. CIA w Wietnamie.
To tyle w telegraficznym skrócie, na temat mitu pierwszego.
Nie mogę się jednak uwolnić od myśli, że jednak czegoś mi tu
brakuje. Dlatego, licząc na wyrozumiałość, pozwalam sobie
na kilka pytań do PT Blogowiczów.
Nie wiem, czy podzielicie mój pogląd, ale myślę, że w
chwilach szczególnie podniosłych, np. w czasie grania hymnu
państwowego lub defekacjji dobrze jest pomyśleć o jakichś
problemach filozoficznych. Jedną z takich kwestii jest, być
może istotna jedynie dla niewielu osób, sprawa tzw.
doradców, agitatorów, propagandystów, hagiografów,
specjalistów od pijaru i innych dupowkrętów, którzy chętnie
posługują się mitami służb specjalnych, a których
podstawowym zadaniem jest nie tylko wciskanie ludowi kitu,
który ciemny lud kupi, ale także przekonanie swoich
pryncypałów, że ci są genialni. VIP-y zaś, okadzane
kłamstwami, często poddają się zaczadzeniu i wierząc
łgarzom, ulegają złudzeniom, że naprawdę są geniuszami.
Modelowym przykładem wydaje się tu być jeden z bohaterów
mojej młodości, czyli generał Karol Świerczewski, czyli
“Człowiek, który się kulom nie kłaniał”, który
najprawdopodobniej wiarę w swoją niezwykłość przypłacił
ż
yciem. Nie jest bowiem ważne, że w dniu śmierci generał był
najprawdopodobniej nawalony jak ruski tank, co u tego
dowódcy było normą [jest na ten temat tona dowodów]. W
tym wypadku liczy się co innego. Oto po dostaniu się w
zasadzkę Świerczewski postępował jak pijane dziecko we
mgle. Sprawiło to sporo kłopotów późniejszym wyjaśniaczom
okoliczności śmierci oraz propagandystom obarczonym
zadaniem zrobienia z tuzinkowego watażki bohatera
narodowego. Bo trzeba wiedzieć, że jedna z kul trafiła
bohatera w zadek. I mimo, że był to zadek generalski, to
wyjaśniaczom nie było po drodze ujawnienie prawdziwych
okoliczności śmierci. Więc zmanipulowali to, co
zmanipulować należało. A potem, jak zapewne wiecie,
manipulowano nadal prawie wszystko i prawie wszędzie.
Manipulacja niektórym ludziom weszła w krew.
Manipulowano, manipuluje się, i prawdopodobnie będzie się
manipulowało, z tą jednak różnicą, że manipulacje ciągle się
udoskonala. Rezultaty manipulacji wcześniejszych,
zgromadzono obecnie w jednym miejscu i nazwano
Instytutem Pamięci Narodowej.
Jak to się, Waszym zdaniem dzieje, że chwalidupstwo nie razi
rządzących skromnisiów, i nie tylko? Czy w związku z tym
nie uważacie, że historię Polski, należy napisać od nowa, a
jedyną radą, by proceder nie był recyklingowany jest zrobienie
radykalnego porządku z hagiografami? Być może byłoby
dobrze wziąć tu przykład z metod stosowanych przy chorobie
wściekłych krów – wybić całe stado. Tymczasem co się
dzieje? Brązowników oddaje się do pozłoty, a odbrązowiaczy,
zamiast udokumentowanej polemiki leje się w łeb [vide
autorzy książki o “Bolku”].
HASŁO BLOGU:
Mity slużb specjalnych [cz. I]
5 sie 2008
Nie powinniśmy zbyt szybko wierzyć w to, co nam opowiadają:
wielu zmyśla po to, aby oszukiwać, a wielu dlatego, że ich
samych oszukano…
Lucjusz Anneusz Seneka
Wielu łaskawych korespondentów wytyka mi nieśmiało
powtórki, obszerne przypomnienia z wcześniej ogłaszanych
książek i innych publikacji. Tak, jak najbardziej, macie rację.
Dlaczego to czynię? Jest kilka powodów, z których
podstawowy to ten, że ciągle piszę jedną i tą samą książkę.
Staram się jednak stale ją uzupełniać o nowe elementy. Nowe
fragmenty, bez kontekstu ze starymi stwierdzeniami, byłyby,
moim zdaniem, jeszcze bardziej niezrozumiale niż są. A mimo
swej zarozumiałości, nie jestem aż takim megalomanem, aby
przypuszczać, że PT Czytelnicy blogu, po rzuceniu okiem na
kolejny wpis, czym prędzej podążą do biblioteki, by sięgać po
Tajną historię Polski, czy inne paskudztwo, zatruwające
umysł. Stąd przypomnienia, recykling, powtórki itp.
Obawiam się, że i tym razem spotkam się z wytykami.
Powiecie, że znowu wyłazi ze mnie, basałyka niepoprawnego,
zasługującego na basałyki, megalomania nieprzeciętna.
Nie, nie, nie! Nie chcę pisać historii służb specjalnych, o co
posądzają mnie niektóre pieski kawiarniane. Pragnę jedynie
zaistnieć w tej historii jako autor mikroskopijnego
przyczynku, mniejszego niż 2 podniesione do minusowej
potęgi największej znanej dotąd liczby pierwszej [zapisywanej
jako 2 do potęgi 3021377 minus 1; a może są już nowsze
odkrycia?] dotyczącego mitów tajnych służb. Ilekroć bowiem
sięgam po Władysława Kopalińskiego i czytam: Jest prawdą
niemal banalną, że warunki życia współczesnego, rozwój
nowych dziedzin nauki i techniki, a także rosnąca
specjalizacja coraz bardziej oddalają nas od naszego
dziedzictwa kulturowego […]. Coraz trudniejszy staje się
dostęp do niematerialnej schedy przekazanej nam przez liczne
pokolenia przodków ogarnia mnie rozpacz prawdziwa.
Jakże to - myślę - 1360 stron drobnego druku, arcyciekawe
historyjki, i ani słowa o mitach naszych dzielnych,
bohaterskich, patriotycznych, kochanych, niezawodnych,
niezawisłych, niepokonanych, nieustraszonych,
nieodzownych, bezinteresownych, bezkompromisowych,
bezkorupcyjnych, bezcennych, drogich i kosztownych [tak
naprawdę, nawet bardzo drogich i kosztownych, wystarczy
zajrzeć do budżetu] służb specjalnych.
Przecież to niesprawiedliwość! krzycząca o pomstę do nieba!
Pozwólcie tedy uzupełnić mi wasze prywatne, rodzinne,
wioskowe, miasteczkowe, krajowe, europejskie, światowe,
starotestamentowe, greckie, rzymskie, skandynawskie,
germańskie itp. mitologie, legendologie, klechdologie,
baśniologie, politologie, raporty Macierewicza i spółki oraz co
tam jeszcze chcecie, o maciupeńki fragmencik mitów służb
specjalnych.
I jeszcze jedno:
Jeżeli ktoś Wam zarzuci, że teza o wszechwładzy i
wszechmocy bezpieki i innych tajnych służb, jest bardziej
prawdziwa niż opowieści Szeherezady, i będzie przekonywał,
ż
e służby specjalne rzeczywiście są wszechwładne i
wszechmocne, idźcie za radą pewnego kurdupla
intelektualnego, paradującego w generalskim mundurze [o
którym jeszcze nie raz wspomnę], i bijcie w mordę. Bowiem
teza o wszechwładzy i wszechmocy służb specjalnych - to mit
pierwszy, niezmiernie paskudny!
Jeżeli ktoś Wam powie, że teza o wszechwiedzy służb
specjalnych jest tak prawdziwa jak to, że Humer był
humanitarny, Kiszczak prawdomówny a Gierek inteligentny -
bijcie w mordę. Bowiem teza o wszechwiedzy służb
specjalnych - to mit drugi, jeszcze gorszy niż pierwszy i o
wiele bezpieczniej jest uwierzyć w humanitarność Humera,
prawdomówność Kiszczaka i inteligencję Gierka, niż we
wszechwiedzę służb.
Jeżeli ktoś Was będzie usiłował przekonać, że teza, iż służby
specjalne to państwie w państwie jest weryfikowalnym faktem
- bijcie w mordę. Bowiem teza o państwie w państwie – to mit
trzeci, znacznie gorszy i wredniejszy, niż poprzednie mity
razem wzięte.
Możecie bić na odpowiedzialność Agencji Wydawniczej CB
Andrzej Zasieczny, która ma bardzo dobrych adwokatów.
Od lat zastanawiam się jak to możliwe, aby tyle osób wierzyło
bezkrytycznie w mity rozpowszechniane przez specjalistów
wszelakich służb specjalnych. Wystarczy przecież rzucić
okiem na naszych nieocenionych, niedoszacowanych,
niezniszczalnych kochanych chłopców ze służb specjalnych,
by zobaczyć, że zachowują się oni jak lwy ze znanego utworu
Ryszarda Kapuścińskiego, który pisze: Kiedy lwy wychodzą
na łów, ogłaszają to potężnym rykiem, który niesie się po całej
sawannie. Głos ten wprawia zwierzynę w przerażenie i panikę.
Te surmy bojowe nie są wstanie poruszyć tylko słoni: słonie
nie boją się nikogo. Reszta czmycha, gdzie może, albo stoi
sparaliżowana strachem i czeka, aż z ciemności wyłoni się
drapieżnik i zada śmiertelny cios.
Czyż nasze lwy nie ryczały doniośle, wyruszając na łowy za
opozycjonistami w latach osiemdziesiątych wieszcząc, że
grozi nam anarchia, terroryzm, interwencja, głód,
bratobójstwo, i wszystkie dziesięć plag egipskich
spuszczonych za pośrednictwem Wielkiego Brata. Czyż w
połowie następnej i ostatniej dekady XX wieku lwy nie
obwieszczały radośnie o ujawnieniu “szpiegowskiej trójcy” -
“Olina”, “Minima”, “Kata”? Czyżby trafiono na słonie?
Rozważymy to w innym miejscu. Tu przypomnijmy jedynie,
ż
e nasze lwy już dawno potraciły kły, co przewidział
znakomity reporter, gdyż napisał: Lew jest sprawnym i
groźnym myśliwym przez około 20 lat. Potem zaczyna się
starzeć. Jego mięśnie słabną, jego szybkość maleje, jego skoki
są coraz krótsze. Trudno mu dogonić płochliwą antylopę,
rączą i czujną zebrę. Chodzi głodny, staje się ciężarem dla
stada. To dla niego niebezpieczny moment - stado nie toleruje
słabych i chorych, może stać się jego ofiarą. Coraz częściej
boi się, że młodsze go zagryzą. Stopniowo odłącza się od
stada, wlecze się w tyle, w końcu zostaje sam. Doskwiera mu
głód, a nie może już dogonić zwierzyny. I wtedy pozostaje mu
jedno: polowanie na ludzi. Taki lew nazywa się tu pospolicie -
pożeraczem człowieka (man-eater) i staje się postrachem
okolicznej ludności. Czai się przy potokach, do których kobiety
idą prać bieliznę, przy ścieżkach, kiedy dzieci idą do szkoły
(bo głodny poluje również w dzień). Ludzie boją się wychodzić
z lepianek, ale on i tam ich atakuje. Jest nieustraszony,
bezlitosny i ciągle silny.
Uf! Nie ma co. Nasze lwy bezpieczniacko-informacyjne
mocno dały się we znaki ludziom w Peerelu, i niestety, wiele
na to wskazuje, że to jeszcze nie całkowity koniec tamtej
epoki. Stare bezzębne lwy najchętniej obecnie polują na
biznesmenów, lekarzy, konkurentów politycznych itp. Lubią
też skaleczyć zetlałym pazurkiem jakiegoś niesfornego,
nieostrożnego, nieczujnego, niezgrabnego, nieszybkiego
dziennikarza, który włazi im w paradę, naraża na kłopoty, i
który potrafi zazwyczaj w banalnie łatwy sposób (kilka
butelek wódki lub niewielka garść “zielonych”) wyssać im z
sejfów kolejny dokument będący świadectwem ich
bezradności, niemocy, hochsztaplerstwa, blefu, kłamstwa,
matactwa, kabotyństwa, bezprawia itp. Takiego żurnalistę
jakże łatwo może spotkać areszt lub nawet śmierć i
zapomnienie. Ludzie Firmy nie zapominają bowiem, że
naprawdę, w pewnych okolicznościach istnieją zbrodnie
doskonałe.
Może więc rzeczywiście nadeszła pora aby zastąpić stare
zdezelowane lwy służb specjalnych Peerelu młodszymi,
sprawniejszymi, nie zmanierowanymi, nie mającymi własnych
układów, układzików, pozwalających żywić się niezgorszymi
frykasami z pańskiego stołu polityków, kosztem minimalnego
wysiłku.
Pora wracać do mitów, które są zawsze mitami. Można się
jedynie zastanawiać, komu zależy na tym, aby ewidentne mity
uznawać jako prawdę o służbach specjalnych i
rozpowszechniać ten szkodliwy pogląd. Zanim jednak napiszę
kilka zdań na ten temat proponuję przypomnienie słownikowe
pojęcia: Mit - fantastyczna historia, opowieść o bogach,
demonach, legendarnych bohaterach oraz o nadnaturalnych
wydarzeniach z udziałem tych postaci; stanowi próbę
wyjaśnienia odwiecznych zagadnień bytu, świata i człowieka,
ż
ycia i śmierci, dobra i zła. […] fałszywe mniemanie o kimś
lub o czymś uznawane bez dowodu, ubarwiona wymyślonymi
szczegółami historia o jakiejś postaci lub o jakimś fakcie,
wydarzeniu; wymysł, legenda, bajka.
I jeszcze jedno, mity zazwyczaj mają starannie zamaskowane
ź
ródło powstania i ośrodek rozpowszechniania. Mity
dotyczące służb specjalnych nieodłącznie związane są z famą.
Jeżeli więc spotkacie się z “Towarzyszem Famą”, który
wszystko wie, śmiało lejcie na odlew. A następnie
przeanalizujcie “zapodanie Towarzysza Famy” i spróbujcie
odpowiedzieć na pytanie kto i dlaczego kazał gościowi
rozpowszechniać czasami ewidentne bzdury, ale nieraz
misternie przygotowane kłamstwa? Bzdury widać od razu,
kłamstwa trwają latami. Nieraz szalenie trudno je
zdemaskować. Jak to możliwe? Myślę, że jedna z przyczyn
tkwi w tym, iż ludzie służb zadziwiająco łatwo przekonują
nas, że ich sądy są równie wiarygodne, co konstatacje ludzi
myśli - filozofów. A przypomnę, co o tych ostatnich pisał
Heinrich Heine: Dobrze to sobie zapamiętajcie wy, dumni
ludzie czynu. Nie jesteście niczym innym, jak tylko
nieświadomymi sługami ludzi myśli, którzy nierzadko w
upokarzającej dotkliwie ciszy zaplanowali w najdrobniejszych
szczegółach wszystkie wasze uczynki.
HASŁO BLOGU:
Historycy fałszują przeszłość, politycy – przyszłość, służby
specjalne – wszystko.
Gen. W. Jaruzelski, matrioszki
30 lip 2008
W końskim łajnie siedzą dwa żuczki. Jeden pyta drugiego:
“Tatko! popatrz, obok woda czysta, trawa zielona, a w górze
niebo takie niebieskie, a my wciąż grzebiemy się w gównie.
Dlaczego?”, Drugi na to: “Bo widzisz synu, to wciąż jest
nasza ojczyzna”.
Tajna historia Polski
Wybaczcie, tyle spraw ciekawych kręci się koło nas, a ja
wciąż o polityce, wciąż grzebię się w … Do przypomnienia
sprawy “matrioszek” skłoniły mnie nie tylko monity
internautów, ale także toczący się proces generała W.
Jaruzelskiego et consortes, dzięki któremu znowu odżyły
niegdysiejsze mity. Przypominana relacja jest zbyt obszerna,
by ogłaszać ją w jednej kupie. Będzie więc kup kilka.
Zapraszam do dyskusji.
“Matrioszka” - baba w babie, a w tej babie jeszcze jedna baba
z babą w środku. Baby są drewniane (przeważnie bukowe lub
brzozowe), barwne, można je kupić prawie na każdym
większym bazarze. “Matrioszki” wywiadów są nieco inne.
Zbudowane z krwi i kości oraz żywego mięska. Mają żelazne
zdrowie, nienaganne maniery, przyjemną aparycję i nerwy ze
stali. Działają jak roboty - tylko na sygnał centrali. Chociaż
mózgi mają nieprzeciętnie wielkie, gdyż inaczej by nie
przetrwały ani minuty wyłowieni przez wrogie kontrwywiady,
to ich faktycznym mózgiem jest areopag służb specjalnych.
Teoria służb specjalnych zna ta sprawy od wieków. Zarówno
wywiady, jak i kontrwywiady stosowały ją jednak w
incydentalnych wypadkach. Dopiero sowieckie służby
specjalne wykorzystały ją na znacznie szerszą skalę. W latach
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tym sposobem posłużyły
się również służby specjalne Peerel, głównie kontrwywiad,
kierowany w latach siedemdziesiątych przez gen. Pożogę, a
później cała Służba Wywiadu i Kontrwywiadu, kierowana
przez tego samego generała. Metoda ta pomogła W. Pożodze
umieścić na Zachodzie kilkuset agentów, z których niektórzy
nigdy nie zaczęli swojej pracy.
Sposób jest prosty. Wywiad lub kontrwywiad, planując
umieszczenie liczącego się agenta w wybranym państwie,
przygotowują odpowiedniego kandydata, czasami z
wieloletnim wyprzedzeniem, czasami zaczynając szkolić
adepta od dziecka. Upatrzony kandydat w odpowiednio
wybranym momencie zastępuję inną osobę, wcielając się w jej
postać. Oczywiście zastąpiony zostaje zlikwidowany.
Jest to żmudna, czasochłonna i bardzo kosztowna metoda.
Jednak sowieckie służby specjalne udowadniały
niejednokrotnie, że gdy chodzi o interesy Imperium potrafią
pracować z wyprzedzeniem idącym w dziesiątki lat, nie licząc
się z kosztami, ofiarami ani niczym innym. Tak było z
“matrioszkami” wywiadów.
Opowieści goryla [wersja I]. W czasie pisania książki Byłem
gorylem Jaruzelskiego, opartej m.in. o relacje płk. A.
Gotówki, były szef goryli generała wielokrotnie wspominał o
zasłyszanej teorii podmian osób celem “wyhodowania” agenta
wpływu. Chodziło o gen. W. Jaruzelskiego. Nie traktowałem
tych relacji poważnie (podobnie jak i nie czynię tego obecnie),
nie umieściłem o nich wzmianki w książce. Gdy jednak z
innych źródeł usłyszałem podobne “rewelacje”, czuję się w
obowiązku zasygnalizować problem. Sięgam po notatki (nie
autoryzowane).
- Wiesz - przekonywał mnie goryl - od dawna w środowisku
dotyczącym Jaruzela słyszę głosy, że Jaruzelski, to nie
Jaruzelski.
- Tylko kto?
- Facet podstawiony przez NKWD.
- Bzdury.
- Zobacz: dobra szlachecka, herbowa rodzina. Świetne
gimnazjum. Syberia. Tajga. Berlingowcy. Nagła kariera.
Najmłodszy generał w LWP. Najmłodszy wiceminister.
Najmłodszy minister. Członek Biura Politycznego. Pierwszy
sekretarz partii. Wreszcie prezydent, już na pół wolnej Polski,
ale jeszcze z sowieckimi wojskami w środku. Przecież jeszcze
na początku lat dziewięćdziesiątych do Moskwy szły z
Warszawy sprawozdania o ruchach kadrowych w naszej armii,
podpisywane niekoniecznie przez polityków dawnego reżimu.
Tego nie można osiągnąć bez pomocy potężnych służb
specjalnych Imperium.
- Twoja opowieść jest najlepszym przykładem na spiskową
teorię dziejów.
- Niedawno odwiedziłem w Warszawie pewnego krawca.
Szyje generalskie mundury. Pochodzi z rodzinnej
miejscowości Jaruzela. I on również twierdzi, że Jaruzelski z
Kurowa, to nie Jaruzelski z Belwederu.
- Też mi dowód…
- A moje spostrzeżenia się nie liczą? Wiele się napatrzyłem na
nietypowe spotkania Jaruzela z rodziną (siostra, matka).
Oschłe, zimne, wyrachowane, dziwne, jakby nieludzkie, jakby
się spotykał robot dawno zaprogramowany. Mam dziwne
przeczucie, że Jaruzel Belwederski jest wytworem radzieckich
służb specjalnych.
Mało wiadomo o planowaniu z wieloletnim wyprzedzeniem.
Ale ono było. Wizja wasalnej Polski. Miał ją Stalin na długo
przed zakończeniem wojny. Byłoby dziwne gdyby nie
postawił służbom specjalnym, które doceniał, odpowiednich
zadań. Przygotowywanie kadr zgodnie z dyrektywami
generalissimusa. Różnymi sposobami. Jawnymi i tajnymi. O
jawnych wiemy dużo, o tajnych prawie nic. Rola NKWD. Ci
faceci uwielbiali takie trudne zabawy. Wytypowanie własnych
kandydatów. Wybranie odpowiednich ofiar spośród
łagierników, z dobrymi życiorysami. Podmiana. Likwidacja
niepotrzebnej ofiary. Trudna adaptacja, pod kontrolą. Potem
puszczenie kandydata na głębokie wody, ale pilotowanie. Czas
wojny sprzyjał takim grom.
***
Opowiedziałem tę historyjkę generałowi W. Jaruzelskiemu.
Usłyszałem:
Bzdury!
Cdn
HASŁO BLOGU:
Człowiek, który mówi wszystko , co wie i co myśli, jest
niczym dziecko, które siusia w łóżko.
W. Jaruzelski, matrioszki [cz. II], mecenas
31 lip 2008
Jeżeli misja wyjdzie na jaw jeszcze przed rozpoczęciem, trzeba
zabić szpiega i wszystkich, którym udzielił on informacji.
Sun Tzu
Ciekaw jestem, co w kontekście zacytowanych słów Sun Tzu
myślicie o gen. Piotrze Jaroszewiczu? Wydaje mi się, że to
bardzo zagadkowa historia, której nie chciano wyjaśnić.
Podobnie, jak chyba nie chciano wyjaśnić sprawy morderstwa
gen. M. Papały. No i to wleczenie sprawy wypadku prof.
Geremka. Mam wątpliwości co do użytego określenia. Nie
jestem pewien czy to wypadek czy przypadek. Katastrof
samochodowych, dużych i małych VIP-ów, ci u nas dostatek.
Rozstrzygnięć: wypadek albo przypadek? - mało. Wypadki
chodzą po ludziach. Przypadki po służbach specjalnych. Czyż
to nie zastanawiające? Przypominam – jestem zdecydowanym
przeciwnikiem spiskowej teorii dziejów i gorącym
zwolennikiem spisków polityków. Ale do brzegu!
Kontynuując poprzedni wątek dziś “Matrioszki” Bohdana
Rolińskiego.
Relacje reportera oparte są na rozmowach z generałem
Piotrem Jaroszewiczem. Roliński komponuje opowieść z
relacji z relacji, poszerza o sprawy związane ze śmiercią
Karola Świerczewskiego, by dojść na koniec do wniosku i
uzasadniać go, że sowieckie służby specjalne miały w Polsce
co najmniej kilka “matrioszek”.
Roliński pisze, że P. Jaroszewicz opowiadał, że Karol
Ś
wierczewski: …się zorientował, że chodziło o operację
wywiadu polegającą na podmianie ludzi. Słyszał kiedyś w
Hiszpanii o stosowaniu tej metody. Zapoczątkowano ją
podobno jeszcze w latach dwudziestych w walce z białą
emigracją rosyjską. Teraz okazało się, że Żukow
przygotowywał podmianę na polski teren. Karol zrozumiał, że
dla przygotowanych w normalnym trybie, i pewnie od lat,
agentów na Polskę, Żukow wynalazł sobowtórów, czy choćby
bardzo podobnych, wśród setek tysięcy Polaków, których
wojna rzuciła do Sojuza. Miał już kandydatów do podmiany.
Jeśli operacje będzie realizowana, autentyczni znikną, jak
mała matrioszka w dużej… Operacja ryzykowna, ale w razie
powodzenia daje rezultaty nadzwyczajne.
Wedle P. Jaroszewicza, o całej operacji przygotowywania
“matrioszek” na Polskę miał decydować sam J. Stalin.
Generalissimus planował ponoć “zainstalować” w Wojsku
Polskim cztery do sześciu “matrioszek”. Opiekun z NKWD I
Dywizji mjr/gen. G. Żukow musiał oczywiście przygotować
więcej kandydatów. B. Roliński opowiada opowieści P.
Jaroszewicza o opowieściach K. Świerczewskiego
dotyczących jego kontaktów z opiekunem z NKWD: “Swoich
ludzi wytypowałem trafnie spośród innych przygotowywanych
do służby specjalnej” - ciągnął Żukow. “Byli doskonale
wyszkoleni, wychowani jak Polacy. Nie myśl, że uczyli ich
nasi, ja miałem nawet dwóch księży, prawdziwych, polskich.
Moje wymagania były bardzo wysokie. Znalazłem
kandydatów. Powiem ci, że oni pochodzili z rodzin kiedyś
polskich, które osiadły w Rosji. Byli doskonali i nadawali się
do każdej pracy w Polsce. Ale do tej musiałem im znaleźć
sobowtórów”. Żukow wreszcie użył właściwego słowa, które
było schowane w tej operacji, jak matrioszka w matrioszce.
Jeżeli ciekawi was, co powiedział J. Stalin, to B. Roliński
zaspokoi waszą ciekawość opowieścią z czwartej ręki. Będzie
tak: Stalin przekazał ważny rozkaz Żukowowi. Major zdradził
go Świerczewskiemu, który był generałem i który zwierzył się
Jaroszewiczowi. Ten podkablował tercet - Stalina, Żukowa i
Ś
wierczewskigo Rolińskiemu, który sypnął metody NKWD,
ujawniając najskrytszą tajemnicę generalissimusa tysiącom
czytelników.
A J. Stalin (mając na myśli rwące się do roboty szpiegowskiej
matrioszki) powiedział tak: Dajcie ich do polskiej armii. Mają
siedzieć, jak ryba w lodzie, ani drgnąć dopóki nie zgłosimy się
do nich. Wszystkie zwykłe prace wykonujcie przez agenturę.
Oni niech czekają. Tylko ja mogę wam dać znać, kiedy i jak
ich uruchomić.
Oczywiście, K. Świerczewski nie ustawał w molestowaniu
mjr./gen. Żukowa aby mu zdradził rozmieszczenie
“matrioszek”. NKWD-ysta wzdraga się długo, ale w końcu,
rozmiękczony alkoholem zdradza: Czterech andersowców jest
tam, u nich. Bardzo dobrze. Dwóch z drugiego rzutu było w
pierwszej dywizji. Jeden o mało nie zginął pod Lenino. Dwóch
było w drugiej (dywizji - przyp. H.P.). Dwóch poleciało do
Polski, do partyzantów. I jest jeszcze jeden, poszedł drogą
cywilną […]. Wszyscy przeżyli wojnę. Są tu, żyją między
ludźmi. Lepsi to Polacy niż wy, w tych mundurach. To nie są
jacyś zwykli agenci. Oni nie zajmują się sprawami, które
załatwia wywiad czy kontrwywiad. Oni po prostu tu żyją,
pracują, działają. Już wrośli w otoczenie. Taki to, widzisz,
genialny jest nasz wynalazek. Oni są dziś Polakami, moje
“Matrioszki”…
I na koniec sypnę J. Stalina, Żukowa, K. Świerczewskiego, P.
Jaroszewicza i B. Rolińskiego. Reporter mi to zapewne
wybaczy. “Matrioszki” Żukowa w Polsce, to - B. Bierut, J.
Ś
wiatło i (ale bez wskazania po nazwisku) W. Jaruzelski.
Tę historyjkę również opowiedziałem generałowi W.
Jaruzelskiemu. Usłyszałem:
- Bzdury!
Trudno jest pisać o najtajniejszych sprawach wywiadów nie
mając dostępu do pełnych materiałów archiwalnych. Ale
nawet, gdy się ma dostęp do wybranych dokumentów, nigdy
nie wiadomo, co jest prawdziwe a co fałszywe, co jest
zapisem działań operacyjnych, co dezinformacją, co planami,
co sprawozdaniem przygotowanym wyłącznie na użytek
polityków, aby wydusić z decydentów dodatkowe środki, a co
zestawieniem przygotowanym do dyscyplinowania
podwładnych, co analizą… Jeszcze trudniej jest opierać zapisy
na relacjach osób wierzących, że wszystko wiedzą o służbach
specjalnych. Czasami wygląda to tak:
Opowieści pewnego mecenasa:
- W. Jaruzelski nie jast W. Jaruzelskim.
- Kim jest W. Jaruzelski?
- To inny człowiek.
- Ale nazywa się W. Jaruzelski?
- Tak, nazywa się W. Jaruzelski, ale nie jest W. Jaruzelskim.
- W. Jaruzelski jest W. Jaruzelskim, ale nie jest W.
Jaruzelskim?
- Tak właśnie.
- Uf!
- Takie są służby specjalne.
- Takie są sowieckie służby specjalne?
- Tak właśnie. Takie są sowieckie służby specjalne.
- A dowody?
- W służbach specjalnych nie ma dowodów. Zwłaszcza w
sowieckich służbach specjalnych.
- Skoro nie ma dowodów. Nie ma i nie było sprawy.
Tej historyjki nie opowiadałem generałowi W. Jaruzelskiemu.
Domyślałem się odpowiedzi. Mecenasa znałem od zawsze.
Był wychowankiem mojego przyjaciela ze Służby Wywiadu i
Kontrwywiadu. Mecenas śpi spokojnie, bo wie, że ma w IPN
czyste konto. Papirusy dotyczące jego mozolnego trudu z lat
70/80, w 1989 r. zmieniły mp. Dlatego mecenas je z ręki tym,
którzy dysponują zasobem dotyczącym jego dorobku. W tym
miejscu dodam, że nie są to ludzie, którym warto zaryzykować
i dać się ogolić brzytwą. Przekonałem się o tym osobiście.
Moi przyjaciele, na szczęście, zamiast brzytwy, umiejętnie
posłużyli się organami [45 lat praktyki do czegoś
zobowiązuje]. Przez naiwnych zwanymi organami
sprawiedliwości [za Levinasem: sprawiedliwość to przede
wszystkim prawo głosu].
HASŁO BLOGU:
Szukający prawdy jest jak pijak, który nie może trafić do
domu, ale wie, że ma dom.
W. Jaruzelski - proces, L. Wałęsa, Grudzień ‘70,
matrioszki [cz. III]
1 sie 2008
…Stanowczo za daleko poszliśmy w uprzejmości względem
zabobonnych mędrków. Wypada raz wreszcie z tym skończyć,
odróżnić hipotezę naukową od widzimisię demagoga, naukę
od fantazji, uczciwy wysiłek filozoficzny od pustej gadaniny. A
to tym bardziej, że owa gadanina miewa, niestety, tragiczne
skutki…
Jan Maria Bocheński
W oczekiwaniu na igrzyska olimpijskie poobserwowałem
igrzyska sądowe. Bronił się W. Jaruzelski et consortes.
Generał bronił się milcząc. Nacierała prokuratura. Arbitrem
był Lech Wałęsa. Sprawa szła o Grudzień ‘70. Słuchając
zadziwiająco nieprecyzyjnej paplaniny zastanawiałem się, czy
tak poważne grono osób nie potrafi dostrzec paradoksu w tym,
co robi? Z całym szacunkiem dla chęci oraz późniejszych
dokonań, kiedy to L.W. stał się, obok Jana Pawła II, drugim
rozpoznawalnym Polakiem w świecie, ale słuchanie
fantazjowania niegdysiejszego elektryka na temat tego, co się
w grudniu 1970 r. działo w Białym Domu, kto i o czym
decydował itp., itd. zakrawa na kpinę.
Czyż tak trudno pojąć, że aby powiedzieć coś rozsądnego o
faktycznym przebiegu tragedii na Wybrzeżu, nie wystarczy
chcieć. Trzeba jeszcze przeczytać jakieś 50-100 metrów akt,
przestudiować z 50 książek, przesłuchać 3-5 km taśmy
magnetofonowej z nagraniami oraz przede wszystkim,
zebrawszy świadków z obu stron barykady, przeprowadzić coś
na kształt wizji lokalnej, albo przynajmniej podróży
historycznej, ustalając krok po kroku przebieg wydarzeń,
rejestrując co kto mówił, co robił, a nawet gdzie stał etc…
Uczestnikiem takiej wizji, jako jeden z relantów, mógłby być i
powinien być Lech Wałęsa. Mógłby i powinien być
uczestnikiem takiego przedsięwzięcia nie dlatego, że L.W. był
w latach 80. przywódcą potężnej ”Solidarności”, która
wstrząsnęła światem dwubiegunowym, i nawet nie dla tego, że
następnie piastował urząd prezydenta RP, a dlatego, że w
grudniu roku 70. L.W. był aktywnym uczestnikiem wydarzeń
w Trójmieście. Ale, dodajmy od razu, uczestnikiem, który nie
mógł wiedzieć co się działo nie tylko w najważniejszych
gmachach Peerelu, ale nawet co się działo w gabinetach
lokalnych kacyków Gdańska, Gdyni, Sopotu…
Czego się wówczas dowiemy? Ano chociażby tego, że w
Trójmieście na długo przed wybuchem konfliktu prowadzono
działania operacyjne, m.in. z udziałem ówczesnego
wiceministra MSW gen. F. Szlachcica; że w pierwszej,
kilkusetosobowej grupie stoczniowców, która opuściła
stocznię wychodząc na miasto, znalazło się ok. 50 kadrowych
pracowników służb specjalnych, a każdy z nich miał nielichą
grupkę agentów i informatorów, którzy dobrze wiedzieli, co
mają krzyczeć i robić; że w czasie wydarzeń funkcjonowało 7
[słownie: siedem] sztabów decyzyjnych, których nikt nie
koordynował; że o wszystkim na bieżąco informowany był E.
Gierek - ówczesny sekretarz KW PZPR w Katowicach
[informatorem był Szlachcic, a łączność telefoniczną, z
pominięciem środków MSW, zapewniał generałowi ówczesny
zastępca komendanta wojewódzkiego MO ds bezpieczeństwa
płk W. Pożoga]; że działy się dziwne sprawy związane z
kluczowym dla masakry w Gdyni, uruchomieniem kolejki; że
dziwnym trafem zaginęły notatki do meldunków 6-cio
godzinnych o sytuacji w Trójmieście, opracowywanych przez
specjalny zespół KW MO, a podpisywanych przez płk.
Kolczyńskiego i Pożogę… Że wreszcie w Warszawie
zawiązany był nieco egzotyczny sojusz personalny w składzie:
S. Kania, E. Babiuch, W. Jaruzelski i F. Szlachcic. Sojusz,
który promując E. Gierka, równocześnie odstrzelił od fotela I
sekretarza KC PZPR W. Gomułkę. Czyż nie był to swoisty
zamach stanu, który następnie, 12 grudnia 1981 r.,
powtórzono w nieco zmodyfikowanej formie [ale także z
decydującym udziałem W. Jaruzelskiego wspartym przez F.
Siwickiego, Cz. Kisczaka i M.F. Rakowskiego]? Uf!!!, długo
by o tym pisać. Jedno jest pewne – o tym wszystkim L.
Wałęsa nie miał, bo nie mógł wówczas mieć najmniejszego
pojęcia. Na jakiej podstawie i dlaczego więc dziś wystawia
laurki gen. W. Jaruzelskiemu?
Dlaczego o tym wspominam? Bo jeszcze potrafię się dziwić.
Poza tym pamiętam słowa Edwarda. Krasińskiego,
przekonującego:
Ja nie mam koncepcji
Ja nie mam pomysłów
To wszystko co robię
To są moje widzimisię.
I do tego widzimisię dorzucam, zgodnie z obietnicą, ostatni
odcinek o matrioszkach. Tak niegdyś zanotowałem słowa gen.
W. Pożogi dotyczące tego tematu. Szef Służby Wywiadu i
Kontrwywiadu tłumaczył mi:
Wykorzystywaliśmy nową falę emigracji do zagęszczenia
naszej agentury w Niemczech. Wykombinowaliśmy prosty
sposób, aby podrzucać BND naszych kadrowych
pracowników. Wyszukaliśmy odpowiednich kandydatów
dorabiając im wiarygodną legendę, aby mogli się zaadaptować
jako członkowie rodzin wybranych mieszkańców Niemiec. W
tym celu nasi pracownicy wyszukiwali zmarłe osoby
[przypomnę, że za zmarłe można także uznać osoby
wyprowadzone z tego świata metodami dobrze znanymi
gangsterom oraz służbom specjalnym - HP], które miały
rodziny w RNF. Pod taką rodzinę podszywał się nasz
pracownik. Zbierał materiały dotyczące zmarłego, zapoznawał
się z jego życiem, warunkami pracy, zamiłowaniami etc.
Rosjanie nazywają taką metodę “na matrioszkę”.
W tej fazie przygotowań liczyły się najdrobniejsze elementy.
Im więcej szczegółów dało się zgromadzić, tym lepiej. Była to
ż
mudna, trwająca nieraz latami praca dla wielu setek ludzi.
Trud się opłacił. Nasi agenci szybko się adaptowali do
zmienionych warunków, błyskawicznie awansując. Niektórzy
zostali adoptowani przez z góry upatrzone przez nas rodziny.
Kontakty z niemiecką rodziną nawiązywano przeważnie
poprzez Czerwony Krzyż lub ogłoszenia prasowe.
Z kilkunastu naszych w ten sposób wysłanych pracowników
kontrwywiad niemiecki rozszyfrował tylko jednego. Stało się
tak w wyniku głupoty agenta, który poczuł się zbyt pewnie w
Niemczech, nie zniszczył otrzymanych od nas materiałów i w
końcu wpadł. Wyrwaliśmy go jednak z niemieckiego
więzienia. Przypomnieliśmy Niemcom, że są nam winni
rewanż za Wenzla. Pamiętali. Zachowali się jak dżentelmeni.
Oddali naszego agenta za darmo.
Gen. Pożoga ograniczył swoją relację do terenu Niemiec.
Skądinąd jednak wiem, że np. płk Marceli Wieczorek
prowadził w Chicago dwie matrioszki, inny oficer zajmował
się podobną sprawą w Kanadzie, jeszcze inny we Francji…
Co by jednak nie powiedzieć, to te przedsięwzięcia
peerelowskich służb specjalnych były parodią klasycznej idei
matrioszek. Parodia parodią, jednak dzięki tej metodzie sporo
łupów do Kraju Pieroga i Zalewajki przywieziono. Zupełnie
inną sprawą jest, ile z tych łupów było przydatne w kraju, a ile
przekazano do Wielkiego Nadzorcy. Będzie jednak okazja
szerzej o tym wspomnieć przy okazji wpisu poświęconego
pewnemu dżentelmenowi z serialu TVN “Szpieg”.
Cóż, dżentelmeni służb specjalnych dżentelmenami, a
matrioszki matrioszkami. Interesującym byłoby rozejrzenie się
ile matrioszek pozostawił w Kraju Pieroga i Zalewajki mój
niezastąpiony przyjaciel gen dyw. Witalij Pawłow. Można
domniemywać, że…
Ale zostawmy to dziennikarzom śledczym, bo nasze służby
specjalne są wstanie przestraszyć się nawet myszy w piwnicy
dyr. Bączka. A poza tym, domniemywania nie są moją
najmocniejszą stroną, to nie jest uczciwy wysiłek filozoficzny.
HASŁO BLOGU:
Tylko głupiec ma odpowiedź na wszystko.