1
Aha. Czerwiec 1728.
Był to chyba najpiękniejszy okres roku - czas długich, ja
snych nocy i jedynych w swoim rodzaju, ciepłych północ-
nonorweskich letnich dni. Raija nie potrafiła już jednak się
tym cieszyć.
Przed trzema miesiącami poślubiła człowieka, który był
prawą ręką wójta. Trzy miesiące spędziła w złotej khtce.
Dóbr materialnych jej nie brakowało. Ole Edvard radował
się jak dziecko, robiąc jej niespodzianki w postaci pięknych
ubrań i ozdób, których istnienia nawet nie podejrzewała.
Stroił ją, ponieważ czcił piękno. To, co stało się jego włas
nością, powinno być piękne.
Śliczna połowica miała być najcenniejszym klejnotem
pośród innych pięknych rzeczy. Był jej właścicielem.
Stawkę w transakcji, którą zawarli, stanowiło życie ludz
kie. Raija płaciła za życie i wolność Reijo, znosząc na co
dzień bliskość, zachłanność i pożądanie Olego Edvarda.
Raija wprawdzie nigdy przedtem nie posiadała nic cen
nego, ale była wolna. Wolała biedę i wolność niż bogactwo
i wieczne poniżenie.
Wyglądała jednak coraz lepiej. Wiedziała o tym i bolała
nad tym. Gdyby mogła wybierać, ubrałaby się dla niego
w worki i łachmany. Nie była już jednak panią swego losu.
Ole decydował za nią.
Do twarzy jej było w sukni z gorsetem i szeleszczącą
spódnicą. Tkanina pochodziła z Danii, z samej stolicy.
Rzecz niespotykana w Finmarku. Nawet żonie gubernato-
ra okręgowego nie przysyłano sukien z zagranicy. Ole
Edvard Hermansson uważał jednak, że jego połowica zasłu
guje na wszystko, co najlepsze.
Tkanina była cieniutka i błyszcząca, usiana bukiecikami
kwiatów. Mieniła się odcieniami, które tak pięknie współ
grały z ciemnymi oczami i włosami Raiji: złotem, żółcią
i ciepłą zielenią na czerwonym tle.
Ole kazał uszyć z niej suknię dla Raiji, ponieważ ona sa
ma nie najlepiej radziła sobie z igłą. Tworzyła w myślach,
a nie rękami.
Cała wieś plotkowała. Wszyscy z politowaniem kiwali
głowami nad człowiekiem, który był prawą ręką wójta. Je
go młoda żona to rzeczywiście niezwykła osoba, ale żadne
mu mężczyźnie jeszcze nie wyszło na zdrowie takie zaanga
żowanie w związek z kobietą.
Ole wrócił do domu bardzo późno, co rozzłościło Raiję
nie na żarty. Jego towarzystwo wnosiło mimo wszystko nie
co urozmaicenia w monotonne, codzienne życie, choć stara
ła się do tego nie przyznawać. W jej życiu nie było nikogo
innego. Zgodnie z życzeniem męża. Ole nie pozwalał żonie
po prostu na żadne kontakty z innymi ludźmi pod swoją nie
obecność. Przecież należała do niego.
- Spóźniłeś się - powiedziała ostro, choć chętnie odgry
złaby sobie język, gdy zobaczyła, że Ole się uśmiecha. Po
myślał sobie oczywiście, że za nim tęskniła. Dodała więc
szybko: - Mnie to nie przeszkadza, ale jedzenie stygnie...
Śmiech męża zabrzmiał w jej uszach jak szyderstwo.
Ostatnio często się śmiał. Nie tylko Raija zauważała wów
czas chłopięcy dołeczek w jego lewym policzku.
Olego ogarnął nagle wielki entuzjazm, objął żonę w talii
i zatańczył z nią wokoło.
- Zawsze cieszy mnie twoje serdeczne powitanie! -
uśmiechnął się szeroko, nie zważając na jej zdawkowy
uśmiech i twarde spojrzenie. Posadził żonę i zaczął przed
nią paradować.
Raija przygryzła wargę. Nie mogła się powstrzymać
przed przyrównaniem go w myślach do cietrzewia w okre
sie godowym: wyciągnięta szyja, wypięta pierś, spojrzenie
zwrócone ku niebu.
- Gdybym cię dobrze nie znała, mogłabym cię wziąć za
króla, co najmniej za króla - rzekła zjadliwie. - Zaczynasz
przybierać iście królewską postawę...
- Nie królewską - odparł Ole niemal równie ironicznie.
- Obawiam się, że królową nie zostaniesz, ale zrobię z cie
bie przynajmniej jedną z pierwszych dam w okolicy... - Tu
przerwał.
- Doprawdy? Dowiem się chyba kiedyś, jak to zamierzasz
osiągnąć...
Ole wetknął kciuki za kamizelkę. Uśmiechnął się od ucha
do ucha i nieco przymrużył promieniejące oczy.
Znów podjął nutę jej lekceważącego, sarkastycznego tonu:
- Wójt nie żyje, moja droga. Niech żyje wójt. Nowy wójt.
Ole Edvarci ukłonił się żonie. Uśmiech zamarł na ustach Ra-
iji. Wójt od dawna chorował. Ole Edvard od pewnego czasu za
stępował swego przełożonego. Raija wiedziała, że jej mąż jest
uparty i ambitny. Najwyraźniej dobrze wywiązywał się z obo
wiązków. I odziedziczył stanowisko. Został wójtem. A ona żo
ną wójta. Raija najchętniej roześmiałaby się w głos, ale nie mo
gła z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Nie potrafiła nawet po
gratulować Olemu, choć on najwyraźniej na to czekał.
Stalowoszare oczy pod jasną grzywką wypełniły się roz
czarowaniem. Po raz kolejny zepsuła mu humor. Po raz ko
lejny potraktowała go jak to, co zeskrobywała ze swych po
deszew, gdy wchodziła do domu, jak coś, czego nie chciała
wnieść na dywan. A on oddałby za nią wszystko...
- Nie cieszysz się? - zapytał wprost, kryjąc swój żal. I roz
czarowanie. - Pani nie pogratuluje nawet swemu mężowi?
Dzięki mnie jesteś jedną z najważniejszych kobiet w Alcie. Do
równujesz godnością żonie sędziego. I lensmana. Niewiele ci
brakuje do żony samego gubernatora okręgowego... A kim by-
łaś dawniej, zanim wyciągnąłem cię z tej zawszonej chatynki?
Jego gniew narastał. Głos mu drżał ze zdenerwowania.
- Zaraz ci powiem, kim byłaś, moja piękna żono, byłaś
zwykłą dziwką. Która rozkłada nogi za odrobinę jedzenia
i dach nad głową. Byłaś niczym. Przybłędą z bandą dziecia
ków, których nie potrafiłaś wyżywić...
Raija znosiła jego obelgi z niewzruszoną twarzą.
- Wielkie dzięki za to, że wziąłeś to... nic... tę zwykłą dziw
kę pod swoje skrzydła i brutalnie ją zgwałciwszy, poślubi
łeś. Wielkie dzięki za to, że uwolniłeś ją od tak haniebnego
ciężaru, jakim jest opieka nad własnymi dziećmi. Wszyscy
mają się znacznie lepiej, od kiedy rozdzieliłeś ladacznicę i jej
dzieci, od kiedy ożeniłeś się z nią...
Policzki Raiji pobladły, ale w jej oczach rozgorzał ten
sam żar, który widziało już wielu ludzi przed Hermans-
sonem. Jej oczy potrafiły płonąć jak upalne letnie dni albo
iskrzyć się jak zimne białe noce. On doświadczał tylko chło
du tych gwieździstych oczu, które tak wielbił.
- Masz jadowity język, Raija - powiedział i odwrócił się
do niej plecami. Nie takiego powitania pragnął. Ona zresz
tą nigdy nie spełniała jego oczekiwań. Ole Edvard zastana
wiał się, kiedy ten płomień nienawiści przygaśnie. - Od tej
pory trzymaj język za zębami, skarbie! -Jego głos zabrzmiał
niespodziewanie ostro.
Zazwyczaj próbował być dla niej czuły. Nie da się ukryć, że
nie stwarzała mu zbyt wielu okazji, by mógł pokazać się jej
z lepszej strony, robił jednak wszystko, co w jego mocy. Uwiel
biał bezgranicznie swą żonę i chętnie dostałby coś w zamian.
Do tej pory nie dostał nic za darmo. Nawet uśmiechu. Raija
była twarda jak kamień. Nie zastanawiała się nigdy nad tym,
czy mogłaby mu wybaczyć. A przecież wcale nie miała tak wie
le do wybaczania. Zawdzięczała mu wszystko, nieprawdaż?
- Jeśli narazisz na szwank moją pozycję, nie spodziewaj
się łaski - zagroził.
- Czeka mnie piwniczny loch? - zapytała słodko. - Cie-
szyłbyś się, gdyby ci się udało mnie tam ukryć, wójcie? - Ra-
ija roześmiała się, a on nie wiedział, co ją tak ubawiło: wła
sna myśl czy jego tytuł. - Nigdy nie będziesz niczym wię
cej - ciągnęła Rai ja z diabelskim błyskiem w oku. - Chociaż
lubisz bawić się w wielkiego pana, to jesteś prostym czło
wiekiem. Gdybyś był kimś, nie potrzebowałbyś tu przycho
dzić. Nie, Ole, możesz być tylko lokajem wielkich panów.
Tacy jak ty czasami awansują na wójta czy sędziego. Ale to
nic wielkiego. Tylko panom przystoją zaszczyty. Tylko dys
tyngowanym panom. Żadne z nas do nich nie należy, Ole.
Hermansson nie odpowiedział. Wszystko w nim wrzało, ale
zagryzł zęby i milczał. Oczywiście, że potrafiłby jej zamknąć
usta. Mógłby jej powiedzieć, że jego ojciec był wystarczająco
dystyngowanym człowiekiem, że mówił po duńsku, był do
brze urodzony, że nosił pudrowane peruki. Ale to znaczyło
niewiele. Bo przecież jego matką pracowała jako praczka w do
mu tego człowieka - i wcale nie pochodziła z wyższych sfer.
On, Ole Edvard Hermansson, choć syn szlachcica, nie należał
do kasty szlachetnie urodzonych. Był bękartem. Raija miała ra
cję: nigdy nie będzie niczym więcej, co najwyżej wójtem.
- Jaka szkoda, że jesteś żonaty. - Raija kontynuowała atak.
- Dla kogo? - zapytał odruchowo. Nie zawsze potrafił na
dążyć za rozumowaniem swojej żony, co go niezmiennie
irytowało. Był przecież wykształcony, podczas gdy ona by
ła niczym, pięknym niczym, które on wyciągnął z łajna. Nie
powinna się wywyższać.
- Dla żony wójta, oczywiście - odparła Raija z uśmie
chem. I natychmiast wyjaśniła: - Dla żony zmarłego wójta...
Ole znów dojrzał diabelski błysk w jej oczach. Wiedział
dobrze, że rzadko mówiła coś przypadkiem.
- Wydawało mi się, że panuje nienaruszalny obyczaj, pięk
ny obyczaj, że nowy wójt żeni się z wdową po swym po
przedniku.
- Z tą starą kuropatwą! - wyrwało się Olemu. - Wolał
bym umrzeć!
- A z czego ona będzie żyła? - zagadnęła Raija. - Co za
pech, że wybrano człowieka żonatego. Choć ja oczywiście
mogę się poświęcić. Jeśli tylko się postarasz, bez trudu się
ze mną rozwiedziesz. Wystarczy wspomnieć, że dawniej by
łam byle dziwką...
- Zamknij się! - Ole podniósł rękę, by uderzyć żonę
w twarz, ale się opanował. Było w niej coś, co sprawiało, że
czuł się cholernie mały, gdy uciekał się do przemocy. Bił ją
z poczuciem przegranej. Miała na niego iście piekielny
wpływ.
- Będziemy mieć więcej pieniędzy - oświadczył.
- A co z domem wójta? Dostaniemy go? - zapytała Raija
z prawdziwym zainteresowaniem.
Tamten dom był większy. Znacznie większy. A skoro jest
skazana na życie z tym człowiekiem, to warto je uczynić
wygodniejszym. Ole przeklął sam siebie w duchu: że też o to
nie zapytał, że też o tym nie pomyślał. Założył jednak, że
dostanie i dom. Dom był przecież przypisany do stanowi
ska. Gdy tylko wdowa po poprzednim wójcie pojedzie na
południe, do rodziny, nic nie powinno stanąć na przeszko
dzie, by zajęli ten dom. Nikt nie stał przecież wyżej niż on
w hierarchii. Sędzia miał swój dom. Gubernator okręgowy
- swój. A zatem dom wójta stałby pusty.
- Tak - powiedział krótko z nadzieją, że się nie myli. Nie
chciał, by go przyłapała na niepewności. - Zorganizujemy
przyjęcie, gdy się już wprowadzimy - dodał. Głównie po to,
by pokazać jej, że to on panuje nad sytuacją. Że jest ważny,
choćby nie wiadomo jak z niego drwiła.
- Nie boisz się, że mój ostry język może ci zaszkodzić?
Obrzucił ją spojrzeniem równie twardym jak metal, któ
ry użyczył barwy jego oczom.
W samym uśmiechu tego człowieka czaiło się tyle okru
cieństwa, że nietrudno było się domyślić, dlaczego został
prawą ręką wójta.
- Nie ośmielisz się, Raija.
Raija od samego początku wiedziała, że on w końcu ze
mści się za jej brak entuzjazmu. Że po raz kolejny udowod
ni, iż jest panem - że zmusi ją, by się ukorzyła, by zaczęła
go pragnąć. Doprowadzi do ostatecznego poniżenia, które
przychodziło zawsze wówczas, gdy kończyła się ekstaza.
Gdy powracał rozum. Nikt oprócz niego nie potrafił spara
liżować jej myśli, zagłuszyć jej rozumu... W takich chwilach
naprawdę nią władał.
Usiłowała czuwać długo, aż do bólu powiek - to jednak
nie miało znaczenia. Nie mogła się wyślizgnąć. Mogła wy
walczyć zaledwie odroczenie.
Raija przymuszała się do czuwania. Siedziała przy oknie
wychodzącym na fiord. Patrzyła na leniwy, czerwony plaster
zorzy polarnej. Słońce toczyło się po wodzie i żarzyło na tle
błękitu, potem znów wdrapywało się na ląd i płynęło na
wschód. Na spotkanie kolejnego poranka. Raija długo wpa
trywała się w słońce. Nie odwracała wzroku, chciała, by ją
oślepiło. Próbowała odnaleźć w nim sens wszystkiego, ale na
wet ono nie znało odpowiedzi, których szukała. Może te od
powiedzi w ogóle nie istnieją? Raija poczuła przypływ tęsk
noty, gdy dojrzała jakieś postaci poruszające się w oddali, po
drugiej stronie fiordu. Tak daleko, że nie potrafiła nawet od
różnić, czy to ludzie, czy zwierzęta. Ale nawet z tej odległo
ści rozpoznała ciemne trójkątne kształty. Lapońskie jurty by
ły dla niej teraz symbolem młodości.
Raija wiedziała, że nie zna tych, którzy tego lata gonią
stada na wschodni brzeg fiordu. O tej porze roku Ravna
i Pehr wypasali swe stada w głębi lądu. Dopiero zimą prze
nosili się na nagie, wichrowe północno-wschodnie wybrze
że. Przez chwilę Raija zapragnęła znów dzielić z nimi ich
życie. Zycie pełne trudu. Czasem bólu, czasem łez. Ocieka
jące potem. Ale i nabrzmiałe śmiechem. I wolnością, którą
można napawać się w każdym oddechu.
Poczuła obecność męża w pokoju, zanim go usłyszała. Jej
ciało drgnęło pod jego spojrzeniem. Dopiero potem rozległy
się jego kroki. I poczuła ciężar wielkich dłoni na swoich ra
mionach.
- Już dawno zapadła noc.
Nie mogła temu zaprzeczyć. Dłonie Olego pieściły jej
szyję, przeczesywały rozpuszczone włosy, muskały podbró
dek i rozpinały guziki, szukając drogi do piersi.
- I ja też długo czekałem - szepnął wtulony w jej gładki
policzek.
Usta pożądliwie całowały miękką jak puch brzoskwinio
wą skórę. Dłonie tonęły w aksamicie skrytym pod dekoltem
sukni. Powolnymi pieszczotami kusił pełną ognia kobietę,
która kryła się pod lodową maską. Potrafiła oprzeć się
wszystkiemu: szyderstwom i groźbom, komplementom
i prezentom, hojności i zaszczytom. Nic nie potrafiło jej
skruszyć. Trwała w swym nieporuszeniu wtedy, gdy był dla
niej okrutny, i wtedy, gdy był dla niej miły. Tylko w ten je
den sposób potrafił wytrącić ją z obojętności. Tylko w ten
sposób potrafił zbliżyć się do istoty, którą uwielbiał i posia
dał, w pewnym przynajmniej sensie.
- Łóżko jest puste bez ciebie, skarbie - szepnął namiętnie
i poczuł, że w żyłach Raiji szybciej pulsuje krew.
Zamknęła oczy pod wpływem jego pieszczot, ale choć nie
chciała niczego zdradzić spojrzeniem, to jej ciało powiedzia
ło mu wszystko, co chciał wiedzieć.
Wziął ją na ręce; on, wielki, prawie dwumetrowy niedźwiedź,
poniósł o pół metra niższą kruszynę do pokoju, który tak dłu
go znał tylko jego niewypowiedzianą samotność i tęsknotę.
Raija wypełniła nie tylko pustkę w jego łóżku. Wypełni
ła pustkę w jego życiu. Ale nigdy się tego nie dowie. Nigdy
tego nie usłyszy. Ole nigdy nie zdradzi, jaka słabość ogarnia
go, kiedy Raija jest blisko. Położył żonę ostrożnie na szero
kim łóżku wysłanym skórą. Oświetlały je dwie lampy. Ole
chętnie postawiłby tu tysiąc lamp. Lubił patrzeć na Raiję.
Nigdy nie miał dość widoku tego jedwabistego, ciepłego cia
ła. Nie mógł się napatrzeć na jej ekstazę - nie miał dość tych
chwil, w których na pewno nic nie udawała. Chwil, w któ
rych z pewnością należała do niego.
Osunął się na miękką skórę, układając się tuż obok żony.
Gorące, mocne palce zdarły z niej wszystkie części gardero
by. Potem Ole pozbył się własnego ubrania i leżeli już nadzy
w swoich ramionach. Dopóki ten człowiek nie rozbudził jej
namiętności, Raija nienawidziła go każdym nerwem swego
ciała. Ale jego ciało i dłonie potrafiły przyprawić ją o dreszcz
pożądania - i wtedy tęskniła za nim każdym włóknem tego
samego ciała, które tak go nienawidziło...
Ten zwalisty olbrzym dokonał tego, co obiecał już pierwsze
go dnia, a przy tym udało mu się to w zawstydzająco krótkim
czasie: poskromił w niej dziką kotkę. Nie próbowała już mu
wydrapać oczu, tak jak to czyniła w pierwszych dniach małżeń
stwa. Nie próbowała się opierać ani zrobić mu krzywdy, tak
jak na początku. Ole okiełznał ją - właśnie tu. Na tej skórze.
Raija udowadniała mu, że panuje tu nad nim tak samo,
jak on nad nią. Ole nie dostawał nic za darmo. Ich miłość
nie przypominała jej poprzednich erotycznych doświadczeń
- a przecież każdy z trzech mężczyzn, których miała przed
nim, coś dla niej znaczył. Każdy był dla niej kimś szczegól
nym. Ole był pierwszym kochankiem, którego nienawidziła.
Być może właśnie dlatego wszystko pomiędzy nimi iskrzy
ło, wszystko było jak burza z błyskawicami i piorunami.
- Piekło cię mi zesłało - szeptał Ole, muskając miękkimi
wargami jej brzuch. Nie zabrzmiało to wcale jak skarga; ona
zaś wydała westchnienie rozkoszy, gdy jego usta zsunęły się
w stronę krągłych ud.
Czekała już na niego, była zresztą gotowa od pierwszego
muśnięcia jego dłoni. Potrafił rozpalić w niej namiętność
jednym spojrzeniem. I na dodatek wiedział o tym, był bez
reszty świadom jej słabości.
Nie martwiła się tym jednak wówczas, gdy ją odnajdywał,
najpierw językiem, potem palcami i wreszcie... Raija z ochotą
pozwalała się pochwycić w sidła płomiennej rozkoszy - paliło
ją pożądanie, gdy leżała w jego mocnych ramionach. Zalewał
ją sobą jak fala - potem się wycofywał, by po chwili znów szu
kać jej ciała, aż wreszcie czuła, że jest coraz bliżej, i słyszała je
go krzyk zaspokojenia. Potem ocean uciszał się powoli. Jego
zwaliste, spocone ciało leżało na niej. A gdy oszałamiająca zmy
słowość pierzchała, następował moment, w którym nie mieli
ze sobą już nic wspólnego. Gdy wszystko stawało się nieprzy
jemne i niepotrzebne. Gdy już nie chciała z nim nic dzielić.
Odsuwali się od siebie. Ranił go jej chłód, który pojawiał
się natychmiast po chwilach ekstazy, postanowił jednak, że
nigdy jej tego nie okaże. Potrafił być równie twardy jak ona.
Wolał, by trwała w przekonaniu, że chce tylko brać.
Raija zaczynała zaś czuć, jak wstyd wypiera odpływające
pożądanie. Zamykała oczy i przypominała sobie każdą
chwilę tego zbliżenia. Nienawidziła siebie za każdą chwilę
poddania. Było w niej więcej pogardy wobec samej siebie
niż nienawiści wobec niego. Był mężczyzną najgorszego po
kroju. Od niego nie mogła niczego oczekiwać. Pogardzała
jednak własną słabością. Każda chwila rozkoszy w jego ra
mionach później zamieniała się w godziny tortur.
Gdy nocami wsłuchiwała się w jego równy, spokojny od
dech, jej myśli biegły ku wszystkim, których straciła z po
wodu tego człowieka. Z nastaniem świtu czuła już tylko nie
smak. Poddając mu się w ten sposób - oddając mu się bez
reszty raz za razem, zdradzała tych, których kochała najbar
dziej. Za każdym razem prześladowały ją te same myśli.
I wiedziała dobrze, że zdarzy się to jeszcze nie raz.
Odziana w czerń stała obok Olego, gdy starego wójta
składano do grobu. Niewysoka kobieta w otoczeniu ludzi,
którzy cokolwiek znaczyli w tym miejscu na ziemi. Żona
nowego wójta, która jednak nie była jedną z nich. Obcy ele
ment tej niewielkiej, zwartej społeczności. Była za młoda, za
piękna, zbyt odmienna. Od tej chwili nikt nie ważył się jed
nak o tym wspominać.
Wdowa po starym wójcie spakowała już swoje rzeczy. Za-
mierzała wyjechać zaraz po rzuceniu grudki ziemi na trum
nę człowieka, za którym przyjechała aż tu, prawie na biegun
północny. Spędziła siedemnaście lat na tym pustkowiu, nie
nawidząc szczerze każdej minuty. Teraz mogła opuścić to
miejsce. Gubernator okręgowy nie zatroszczył się wprawdzie
o jej byt, ale opłacił podróż na południe. To wystarczyło.
Zmarnowała najlepsze lata swego życia na tym pustkowiu
i postanowiła, że za żadne skarby dłużej tu nie pozostanie.
Nader chętnie wyprowadziła się, by nowy wójt, razem ze
swą uroczą żoną, mógł jak najszybciej zająć jej dom. Zosta
wiła im nawet trochę swoich mebli, gdy się przekonała, że
ich rzeczy nie starczy, by wypełnić wielkie pokoje. Zrobiła
to przede wszystkim ze względu na tę drobną kobietę. W jej
ciemnych oczach czaiła się pustka, która sprawiła, że starsza
pani poczuła ukłucie w sercu. Jeśli parę używanych mebli
może rozświetlić trochę te oczy, to będzie to dobry uczynek.
A przy tym trudno wlec wszystko ze sobą wzdłuż wybrze
ża. Wdowa po wójcie była kobietą praktyczną.
Razem z meblami odziedziczyła Rai ja pozycję tamtej ko
biety. Nie przejęła jednak szacunku, jakim tamtą darzono. Sa
ma zresztą wcale nie uważała, że ma jakiekolwiek powinności
względem mieszkańców Alty. Wiele osób podchodziło, by
uściskać mocną dłoń Olego i jej delikatną rękę, ale Raija nie
zwracała na nich uwagi. Był to tylko nie kończący się łańcuch
nachalnych dłoni, a nie ludzie, którzy mogliby dla niej cokol
wiek znaczyć. Wszyscy orzekli, że jest dumna i wyniosła.
Zapomniała o nich, zanim znikli jej z oczu. Nie sądziła,
by byli w stanie w jakikolwiek sposób osłodzić jej życie. Nie
rozumieli, że zrabowano jej wolność i poniżono boleśnie.
Widzieli tylko oślepiająco piękną twarz, kosztowne ubranie,
dumną minę męża i jej nieobecne spojrzenie.
Raija ze wszystkich sił pragnęła mieć przyjaciół, nie wie
działa już jednak, jak ich zdobyć. Próbując dodać sobie otu
chy, zamykała się przed innymi.
Tak wielu ludzi chciało porozmawiać z Ole Edvardem.
Wielu ważnych mężczyzn, którzy nie byli jednak na tyle
ważni, by zlekceważyć stosunki z wójtem. Warto było zjed
nać go sobie jak najszybciej.
Raija spostrzegła, że Ole oddala się w przeciwnym kierun
ku niż ona, i wcale się tym nie zmartwiła. Niepostrzeżenie wy
ślizgnęła się z tłumu otaczającego grób. Szybkie spojrzenie
przez ramię potwierdziło to, co chciała wiedzieć: Ole nie za
uważył, że żona nie stoi już u jego boku. Zajmował się inny
mi. Raija uśmiechnęła się i zrzuciła z głowy idiotyczny kape
lusz, który kazał jej założyć. Kapelusz zawisł na tasiemce na
jej szyi, ale nie zwróciła na to uwagi. Co za głupota parado
wać w takim nakryciu głowy na skraju bezkresnego płasko
wyżu! Ole uznał jednak, że kapelusz jest ściśle związany z jej
nową pozycją. Widział, że żona starego wójta nosi kapelusz.
Pomyśleć tylko - ona, trzydzieści lat starsza niż Raija!
Raija czuła się dziwnie w chustce na głowie, a co dopiero
w tym śmiesznym czarnym czymś, nasadzonym na włosy. Opu
ściła cmentarz i skierowała się w stronę lasu, otaczającego osa
dę. Po raz pierwszy od trzech miesięcy poczuła się wolna. Po
raz pierwszy od trzech miesięcy wyszła sama na dwór. Na łono
natury. Wciągnęła letnie powietrze w płuca i nie troszczyła się
o suknię, która mogła się ubrudzić w tym gęstym lesie. Nie wie
działa, że śledzą ją czyjeś oczy i że ktoś podąża jej śladem.
Nie miała pojęcia, jak długo szła, gdy nagle usłyszała za so
bą jakieś kroki. Oszałamiające poczucie wolności zaślepiło ją
i ogłuszyło. Dopiero gdy usłyszała trzask łamanej gałązki,
uzmysłowiła sobie, że tego hałasu nie mogło spowodować zwie
rzę ani ptak. Lata spędzone pod gołym niebem, dzieciństwo
przeżyte wśród ludzi znających przyrodę, która ich żywiła i ota
czała, sprawiły, że Raija nie miała żadnych wątpliwości.
Idzie już, żeby mnie znów zamknąć w klatce, pomyślała
i obróciła się powoli, przyjmując pozycję obronną, gotowa
stanąć do walki z człowiekiem, z którym dzieliła stół i łoże.
Na ścieżce, którą bezwiednie wybrała, stał jednak ktoś
inny, nie Ole.
Raija chwyciła się kurczowo najbliższego pnia drzewa
i wszystko dokoła niej zawirowało, gdy próbowała znaleźć
oparcie. Kolana się pod nią ugięły. Upadłaby z pewnością,
gdyby nie podtrzymały jej silne ramiona.
Pełna niedowierzania patrzyła w smutne zielone oczy.
Widziała przebłyski błękitu między listkami brzozy - przy
pominały jej skomplikowany lapoński wzór. A tuż przed so
bą widziała znajomą twarz Zaciśnięte usta drżały. Wiedzia
ła, że te usta bezskutecznie próbują coś powiedzieć. On za
mknął oczy wypełnione łzami i przycisnął swe wargi do jej
ust. Pocałunek przekreślił czas, przekreślił ostatnie trzy mie
siące. Raija zrozumiała, że Reijo Kesaniemi wciąż ją kocha.
Gdy otworzyła oczy, znów znalazła się w Alcie. Szczęki
człowieka, który był jej przyjacielem, druhem, kochankiem
i podporą, wciąż drżały. Przyciągnął ją do siebie z siłą, któ
rą dobrze rozumiała, bo i ona przywarła do niego w podob
ny sposób.
- Byłeś tu przez cały czas? - zapytała w końcu. Wdychała
jego zapach, jego ciepło, wszystko, co tak dobrze pamiętała.
Wszystko, co przypominało jej poprzedni rozdział życia.
Reijo skinął głową i pogłaskał ją po policzku. Na pozór
w twarzy Raiji nie widać było rozpaczy. Nie było jej ni
gdzie, jeśli nie liczyć spojrzenia. Trzeba było dobrze znać
Raiję, by dostrzec tę rozpacz w oczach.
To była niezwykła kobieta. Silniejsza niż większość zna
nych mu mężczyzn, choć tak drobna i ładna. Jego usta wę
drowały po jej policzku, a potem zaczął mówić:
- Poświęciłaś dla mnie wszystko. Teraz ja muszę spróbo
wać zrobić coś dla ciebie. Przynajmniej raz, na poważnie. Je
steśmy gotowi do drogi. Nie mogę siedzieć Mattemu na kar
ku przez resztę życia. Znajdę coś dla nas. Wszyscy słyszeli
o pogrzebie wójta. Wszyscy, którzy trzymają z panami, tu
się wybierali. Wszyscy, którzy próbują udawać panów, będą
zajęci. Zrozumiałem, że tylko w tym dniu zdołam do ciebie
dotrzeć. Miałem zamiar podejść do ciebie, gdy odchodziłaś
od grobu. Chciałem krzyczeć głośno z radości, ale się opa
nowałem. I poszedłem za tobą. Chyba nikt mnie nie widział.
Niewiele osób zwróciło na ciebie uwagę, moja mała. Cała
wieczność minie, zanim się zorientują, gdzie znikłaś, a wte
dy będzie już za późno.
Reijo ucałował jej powieki, czując ulgę, choć dobrze wie
dział, że jeszcze wcale nie są bezpieczni. Im szybciej stąd
odejdą, tym lepiej. Nie ma sensu czekać, aż ten łajdak, Her-
mansson, zauważy, że Raija zniknęła.
- Co masz na myśli? - zapytała z dziecięcym zdziwie
niem. Odsunęła się trochę od jego skrytej pod skórzanym
kaftanem piersi. Reijo wyczytał w jej ciemnych oczach, że
ona naprawdę nie wie, po co tu przyszedł.
- Uratowałaś mnie przed Hermanssonem - wyjaśnił spokoj
nie. - Teraz ja cię przed nim uratuję. Dzieci czekają niedaleko.-
- Same? - zapytała ostro. - Nie zostawiłeś ich chyba sa
mych, Reijo Kesaniemi?
Reijo westchnął. Czyżby nie rozumiała, że w ten sposób
tracą cenny czas?
- Są z Tarją - wyjaśnił, okazując anielską cierpliwość,
przynajmniej w swoim własnym mniemaniu. - Z Tarją i Jo
hanem - dodał z uśmiechem.
Zanim Raija zdążyła zadać mu pytanie, rzekł:
- Polubili się. Stali się całkiem innymi ludźmi. Chociaż
oboje są jeszcze bardzo młodzi, wszystko wskazuje na to,
że sprawy się jakoś ułożą. Tarja zostaje. Wyruszamy sami.
- A dzieci? - Wypowiedziała to słowo prawie bezgłośnie.
Wyczytał je z jej ust. Ujrzał tęsknotę malującą się w każ
dym rysie twarzy. Jej twarz stawała się coraz bardziej naga
w jego obecności. Warkocz zaczął się rozplatać, szyję Raiji
opasywała czarna tasiemka. Dostrzegł to wszystko, choć
właściwie się nie przyglądał.
- Elise sądzi, że umarłaś - powiedział zdławionym gło
sem. - Maja nie chce w to wierzyć. Knut jest coraz bardziej
podobny do Kallego... - Głos mu się załamał. - Żadnemu
z nich nie mówiłem, dokąd się wybieram. Nie potrafiłem.
Lepiej będzie, jeśli po prostu się pojawisz...
W duszy Raiji rozpoczęła się walka tego, co możliwe,
z tym, co niemożliwe. Miłość i tęsknota przeciw trudnemu
do nazwania obowiązkowi. Jakaś siła przerastająca wolę po
dyktowała jej decyzję.
Spojrzenie młodej kobiety umknęło gdzieś w bok, na ścież
kę, pełne niepokoju, czy nie ściga jej już Ole i jego ludzie.
W milczeniu pokręciła głową. Oczy płonęły ogniem czar
niejszym niż kiedykolwiek za pamięci Reijo.
- Nie pójdziesz?
- Nie - wypowiedziały jej usta.
Zaskoczony mężczyzna trzymał ją teraz na wyciągnięcie
ręki. Raija spostrzegła, jak bardzo schudł. Jak zapadły mu
się policzki. Jak się postarzał. Nie był już młodzieńcem. Stał
się mężczyzną. Mężczyzną, który wie, co to ból, a ona mia
ła przydać mu jeszcze więcej cierpienia.
- Błagam cię, byś ze mną poszła, Raiju - nalegał, a jego
zielone oczy rozgorzały. - Twoje dzieci czekają na ciebie
niedaleko. Nie wiem nawet, ile razy zasnęły nieukojone
w płaczu z powodu twojej nieobecności. Proszę cię, byś wy
brała wolność, a ty mi odmawiasz...
- Jestem jego żoną - szepnęła Raija martwiejącymi usta
mi. - Nie ma dla mnie żadnej wolności...
- Nie ma, jeśli sama jej nie wybierzesz, mimo że możesz
to zrobić!
- To niemożliwe!
- Pociągnę cię za sobą na siłę, kobieto - zagroził. - Nie wiesz
już chyba, co jest dla ciebie dobre. Nie powiesz chyba, że po
kochałaś tego... człowieka? - Skurcz przerażenia przebiegł mu
przez twarz, gdy wreszcie wydusił z siebie te słowa.
Raija pokręciła głową i powiedziała:
- Nienawidzę go, Reijo. Nie będę jednak wolna, dopóki je
stem jego żoną. On mnie znajdzie nawet na końcu świata. By
łoby jeszcze gorzej, gdybym miała was stracić po raz drugi...
- Nigdy nie byłaś tchórzem - rzucił Reijo. Wciąż nie mógł
uwierzyć, że jego przyjaciółka mówi poważnie, że dobrze ją
rozumie.
Raija wiedziała, że wiąże ją nie tylko to, o czym mówi.
Instynkt podpowiadał jej, by uciekła razem z Reijo, ale to,
co ją przed tym powstrzymywało, było znacznie silniejsze
niż jej własne myśli, własny rozum. Jakaś siła górowała nad
jej wolą. Dlatego nie miała wyboru. Było na to za wcześnie.
Musiała zostać. Wciąż była tu potrzebna.
Raija nie mogła wyznać przyjacielowi, że to wszystko ma
wiele wspólnego ze skórzanym rzemieniem, który opasywał
szyję dziecięcego trupa znalezionego na płaskowyżu...
- Co, u diabła, on z tobą zrobił? - zapytał Reijo z gory
czą. Objął ją ramionami, ale Raija poczuła, że to, co nad nią
panuje, zaczyna ogarniać i jego. Nie obejmował jej już tak
kurczowo. Puści ją i pozwoli się odsunąć.
- Znajdzie się rozwiązanie - szepnęła, by go pocieszyć. -
Wkrótce będę z wami...
- Mogłabyś już być z nami...
Raija ucałowała jego zapadnięte policzki. Ucałowała za
rośnięty podbródek, drżące mięśnie szyi i poczuła, że Reijo
bardzo jej pragnie. Ale żona wójta nie może się kochać
z odzianym w skóry Finem tuż pod wsią. Powinna wciąż
nosić swą maskę. W dalszym ciągu potrzebuje swojej pozy
cji, co do tego nie miała wątpliwości.
- Dokąd wyruszacie?
Raija dostrzegła, że Reijo mocno zaciska zęby. Przemknę
ło jej przez myśl straszne podejrzenie.
- Nieważne, co zrobisz, Reijo, ale nie zabieraj moich
dzieci do Mikkala!
Reijo nie rozumiał, w jaki sposób mogła odgadnąć jego
myśli, ale począł zaprzeczać jej podejrzeniom, jak tylko po
trafił.
- Nawet nie przyszło mi to do głowy. Dlaczego miałbym
to zrobić? Potrafię się nimi zaopiekować. Dlaczego miałbym
je zostawić komuś innemu? Czy nie przyrzekłem ci? Cze
mu tak nisko mnie cenisz?
Raija przyglądała mu się badawczo: trochę mu wierzyła,
trochę nie, aż wreszcie zdecydowała się uwierzyć. Reijo roz
tropnie przemilczał fakt, iż jego zdaniem Mikkal również
powinien poczuwać się do odpowiedzialności. Był wszak oj
cem jednego z jej dzieci.
- Wrócę jeszcze po ciebie - obiecał. - A gdy się zjawię na
stępnym razem, nie chcę słyszeć o żadnych głupstwach. Ro
zumiesz, moja mała? Następnym razem zabiorę cię ze sobą,
choćbym miał cię związać. Może już teraz powinienem
wziąć arkan Johana...
Raija uśmiechnęła się mimo całego bólu. Wyślizgnęła się
z mocnych ramion jasnowłosego, silnego Fina.
- Nic im o mnie nie mów - poprosiła szeptem. Odsunę
ła się od niego powoli. Nigdy nie lubiła rozstań.
Reijo trzymał ją tak długo, jak się dało, ale ona po prostu
wymknęła się z jego objęć. Na końcu musnęła tylko jego dło
nie. Więcej go nie dotknęła. Odwróciła się, by stanąć na ścież
ce, którą przedtem oboje podążali. Wyglądała tak obco w tej
czarnej sukni z szeleszczącą spódnicą. Kapelusz, rękawiczki
- wszystko pochodziło z całkiem innego świata. Znów się za
nurzyła w tym świecie, do którego on nie miał dostępu. Wi
dział jej białą twarz i rozplatający się gruby warkocz. Zoba
czył ten wyraz twarzy, którego nie potrafił zrozumieć...
Potem odwróciła się i uniósłszy trochę spódnicę, pobie
gła w stronę swego więzienia.
Reijo przypomniał sobie rozmowy z Kallem. Prowadzone
dawno, dawno temu, gdy jeszcze obaj byli bardzo młodzi. Gdy
obaj kochali Raiję równie namiętnie. Przypomniał sobie, jak
marzyli o skarbach i bogactwie, którymi sprawią jej radość.
Coś zakłuło go w piersiach. Obrazy i słowa z przeszłości
przedarły się przez barierę minionych lat: piękne suknie,
wspaniały dom, wszystko, czego Raija mogłaby zapragnąć.
Teraz miała to wszystko.
Reijo nigdy nie sądził, że ona naprawdę o tym marzy. Za
wsze uważał, że bardziej obchodzą ją zupełnie inne sprawy.
Czyżby się pomylił? Czyżby wolała suknie, dom i bogactwo
od wszystkiego, co miała przedtem?
Wątpliwości były bolesne i gorzkie.
Gdy jednak Reijo odwrócił się i ruszył w stronę tych, któ
rzy na niego czekali, był już pewien, że w postępowaniu Raiji
kryje się coś głębszego. Ona nigdy nie sprzedałaby swoich dzie
ci za kilka pięknych strojów. W tym było coś więcej. Wiedział
też, że musi dotrzymać słowa, że musi tu wrócić. Najpierw po
winien jednak umieścić jej dzieci u kogoś, kto będzie umiał się
nimi zaopiekować. Chwalił się, że sam potrafi to zrobić, ale nie
był już tego pewien. Zbyt wiele miał w sobie niepokoją..
Serce Raiji biło mocno z przerażenia, gdy biegła w stronę
swego nowego, wielkiego domu, stojącego w stosownej od
ległości od zabudowań zwyczajnych śmiertelników. Dom le
żał na wzgórzu, otoczony pięknymi drzewami, tuż koło
ogrodu wypełnionego kwiatami, jakich Raija nigdy w życiu
nie widziała. Poprzednia gospodyni dostała nasiona tych ro
ślin od przyjaciół z południa, ponieważ ogród był jej wielką
pasją. Pomimo krótkiego lata przez ostatnich siedemnaście
lat ten ogród był jednym z najpiękniejszych tu, na północy.
Raija zastała dom pogrążony w ciszy. Rozejrzała się
ostrożnie, ale nic nie wskazywało na to, by Ole wrócił przed
nią. Wiele zależało od tego, czy tak jest naprawdę.
Raija popchnęła drzwi. Zamknięte. Odetchnęła z ulgą
i zdobyła się nawet na uśmiech. Nie był to uśmiech radości,
ale kąciki ust uniosły się ku górze.
Pospiesznie zrzuciła znienawidzony kapelusz i rękawicz
ki. Rozpuściła włosy i oczyściła suknię z liści, które do niej
przylgnęły. Ole nie powinien się domyślić, że gdziekolwiek
się oddalała. Nie powinien się nigdy dowiedzieć, że rozma
wiała z Reijo.
Gdy po jakimś czasie wójt, pełen najczarniejszych podej
rzeń, zbliżał się już długimi, zdecydowanymi krokami do
swego nowego domu (ze względu na nowe stanowisko nie
wypadało mu przecież biec) w poszukiwaniu żony, znalazł
Raiję w ogrodzie. Klęczała między krzakami róż, nie zwa
żając na nową suknię. Z długimi, rozpuszczonymi włosami
i ciemnymi oczami, które mogłyby stopić kamień.
- Taki byłeś zajęty - usprawiedliwiła się tonem pełnym
słodyczy. - Nie chciałam ci przeszkadzać. A poza tym wła
ściwie nie znałam tego starego człowieka. I nikogo innego...
Wyglądała pośród zieleni jak niewinne dziecko. Ole pod
niósł ją z ziemi, ucałował dłonie pachnące chwastami - i wy
rzucał sobie, że tak źle ją osądził. Raija nie kochała go
wprawdzie, ale była lojalna. Nie uciekłaby...
- Dziwne z ciebie dziecko - zaśmiał się i wziął ją na ręce.
Nawet nie przypuszczasz, jakie dziwne, pomyślała Raija.
Oparła jednak czoło o jego szyję, pewna, że zdołała go przeko
nać o swej niewinności. Mogłaby, być już daleko, razem z Re-
ijo i dziećmi. A jednak została. Wybrała los jego połowicy.
2
Wietrzna wyspa leżąca na północny zachód od Finn-
marku. Czerwiec 1728.
Obudził go jakiś sen. Gdy otworzył oczy, pamiętał
wszystko dokładnie, ale gdy tylko przeczesał jasne włosy
dłonią, sen pierzchł.
Usiadł i mrużąc oczy patrzył na promienie porannego
światła, które sączyły się przez otwór w ścianie. Jego domem
stała się kajuta. Za ścianą szumiało morze. Nic, tylko mo
rze, jak okiem sięgnąć. Na południowym wschodzie maja
czyło jakieś ciemne pasemko: kontynent leżący za innymi
wyspami. Wiele razy stawał na najwyższym wzgórzu tej wy
spy. Wytężał wzrok, rozglądając się dokoła, i czuł swe po
krewieństwo z morzem. A jednak za czymś tęsknił...
W tym śnie również czuł coś podobnego. Wiedział o tym.
Dręczyła go jakaś niewytłumaczalna tęsknota. Wydawało
mu się, że śniła mu się jakaś twarz. Jakaś znana twarz.
Pogłaskał zagłębienie w poduszce tuż obok śladu, który
zostawiła jego własna głowa. Poduszka była jeszcze ciepła.
A zatem ona odeszła stąd całkiem niedawno.
Jego usta ułożyły się w uśmiech, rysy twarzy złagodnia
ły. W niebieskich oczach pojawił się ciepły błysk. Dzięki
Jenny od wielu nocy nie dręczyły go koszmary. Przytulała
do niego swe ciało, taka miękka i ciepła. Była jego kobietą:
tyle mu poświęciła i tak niewiele oczekiwała w zamian. Ty
lu nocy nie przespała ze zmartwienia, że nie chce się z nią
ożenić. A ona tego pragnęła. Podobnie jak i jej rodzina. Jen-
ny go kochała - to nie było tajemnicą dla nikogo z człon
ków tej niewielkiej rybackiej społeczności.
Pewnego wiosennego dnia w ubiegłym roku Jenny znalazła
młodzieńca, którego morze wyrzuciło na brzeg. Pielęgnowała
go, uratowała mu życie. Zakochała się w nim, zanim odzyskał
przytomność. Niewysoka, krępa Jenny o ciemnych, poważnych
oczach i kręconych, miękkich włosach. Zawdzięczał jej życie.
A teraz powinien się z nią ożenić. Zwłaszcza po tym, co
mu wyznała szeptem minionej nocy.
Wkrótce zażąda tego jej rodzina. W przeciwnym razie nie
będzie mógł zostać na wyspie.
Uśmiechnął się do nagich ścian. Czyżby miał stracić przy
szłość, on, człowiek bez przeszłości?
Zrzucił z siebie futrzane przykrycie i postawił stopy na
zimnej podłodze. Deski trzeszczały, gdy nago szedł w stro
nę okienka, by je otworzyć. Wciągnął do płuc poranne po
wietrze. Niedziela. Święto dla tutejszych ludzi. Nie miał po
jęcia, w jaki sposób chrześcijaństwo dotarło na tę wyspę, ale
wiara wyspiarzy była niewzruszona i głęboko zakorzenio
na. Może wiara pojawiła się tu tak jak i on, prosto z mo
rza... Karl oparł głowę o krawędź okienka.
Na początku cała sprawa nie wyglądała tak źle. W spo
sób całkiem naturalny przypomniał sobie swoje imię. Miał
na imię Karl, bliscy nazywali go Kalle. Był pewien, że to je
go własne imię. A że przypomniał je sobie tak szybko, miał
nadzieję, że z czasem i cała reszta stanie się dla niego jasna.
Po prostu nagle odnajdzie się w jego głowie.
Jenny starała się zaspokoić wszystkie jego potrzeby. By
ła mu rada, a przy tym tak dziecinnie i ufnie zakochana, że
nie pragnął niczego więcej. Byłoby cudownie tak żyć. On
był przecież młody, a Jenny wspaniała...
Tak się rzeczy miały, zanim ogarnęła go tęsknota. Zanim
zaczął wędrować bez celu po wyspie i wpatrywać się uważ
nie w horyzont, szukając nie wiadomo czego. Wypatrując
czegoś, czego nie mógł dojrzeć.
Tak było dopóty, dopóki nie zaczął czuć, że pogrąża się
w ciemnościach. Uświadomił sobie, że coś bardzo ważnego
zniknęło z jego życia.
Zdarzało mu się spędzać całe noce na rozmyślaniu i roz
pamiętywaniu, nie udało mu się jednak osiągnąć nic poza
bezsennością i porannym bólem głowy.
Później głowa zaczynała mu pękać, gdy tylko próbował po
układać strzępy wspomnień w jakąś przeszłość. Czy może ra
czej odnaleźć jakiekolwiek fragmenty układanki, którą miało
być jego życie. Nie pamiętał nic poza swoim imieniem. Z nie
znanych przyczyn był jednak pewien, że w jego życiu istnia
ła jakaś kobieta. Nie dziewczyna taka jak Jenny. Ale kobieta...
Mieszkańcy wyspy śmiali się z niego.
„Za młody jesteś, by cię już ktoś zdołał uwiązać. Nie ma
co zawracać sobie tym głowy - przekonywali. - Zostań z na
mi, chłopcze. Nie musimy wiedzieć nic więcej: nazywasz się
Karl i nie boisz się pracy. Zostań tu razem z Jenny. Nie myśl
już o tym, czego nie pamiętasz..."
Łatwo im było mówić. Nie stracili wszystkich wspomnień,
wszystkich myśli, nie stracili dzieciństwa, uśmiechów i łez
wylanych w wieku młodzieńczym i w wieku męskim. Wokół
siebie mieli zresztą ludzi, którzy przypomnieliby im wszyst
ko, co trzeba. On zaś nie pamiętał ani jednej znajomej twa
rzy, ani jednej twarzy z życia, które wiódł do chwili, gdy mo
rze wyrzuciło go, bardziej martwego niż żywego, na brzeg.
Gdy zaczynał myśleć, nachodziły go koszmary. Tonął.
Czuł, że coś go rozdziera na strzępy. Widział jakieś posta
ci, nigdy jednak ich twarzy...
Budził się zlany potem. Krzyczał... A Jenny była zawsze przy
nim i pocieszała go. Ocierała mu pot. Obejmowała go krągły
mi udami i ciepłymi ramionami, oddawała mu spokój i ciepło
własnego ciała. Szeptała kojące słowa. Na jego niepokój, nie
pewność i rozpacz odpowiadała niewyczerpaną miłością.
Potem zaczął się zastanawiać, czy te koszmary nie ukła
dają się w jakąś historię. Może mogłyby być mniej przera-
zające? Może dzięki nim mógłby się dowiedzieć tego, czego
nie pamiętał?
Gdy kładł się do łóżka wieczorami, lękał się ich, a zara
zem pragnął, by znów powróciły.
Tej nocy Jenny znikła. Oficjalnie nie sypiali ze sobą, ale
dziewczyna wślizgnęła się do jego łóżka już poprzedniej zi
my, a on jej nie odepchnął. Miał zresztą tylko ją. Bez niej
otaczały go cienie bez twarzy...
Tej nocy pojawiła się jednak jakaś twarz. Był tego pewien,
choć nie zdążył zapamiętać jej rysów mimo wszelkich sta
rań. Czuł już, że żelazna obręcz zaciska się wokół jego gło
wy, że pot zalewa mu oczy, choć na dworze nie było szcze
gólnie gorąco. Czuł, że za kimś tęskni, a tym kimś nie była
Jenny. Ona nie potrafiła ugasić tego szalejącego w nim pło
mienia. W jego sercu były drzwi, przez które Jenny nie mo
gła się przedostać. Jenny była bardzo ważna, ale przed nią
był ktoś inny. Ktoś, kto znaczy! dla niego wszystko. Karl
nie miał co do tego wątpliwości. Z całej siły próbował roz
poznać kobiecą twarz.
Wyspa wciąż jeszcze spała. Było bardzo wcześnie. Nie
skończyła się jeszcze noc.
Karl wiedział, że tu nigdy nie znajdzie odpowiedzi na swe
pytania.
Od dawna to wiedział. Od dawna zastanawiał się, co po
winien uczynić. Od dawna znał odpowiedź. Brakowało mu
tylko odwagi, by ją wcielić w życie.
Tej zaś nocy Jenny, drżąc z przerażenia i radości zara
zem, wyznała mu, że spodziewa się dziecka. Jego dziecka.
On zaś powiedział jej, że się cieszy tak samo jak i ona. Że
się pobiorą. Że on zbuduje dla nich trojga dom...
W głębi duszy był jednak bezgranicznie przerażony. Wca
le nie był pewien, czy ją kocha.
Teraz, gdy oślepiło go poranne światło, uzmysłowił so
bie, że cała sytuacja wydała mu się dziwnie znajoma. Słowa
Jenny wcale go nie zaskoczyły. Wiedział, co powinien od-
powiedzieć. Wiedział, w jaki sposób ją uspokoić. Słowa sa
me cisnęły się na usta. Jakby kiedyś już to przeżył...
W tym życiu, którego nie mógł sobie przypomnieć. W ży
ciu, które kryło się gdzieś za horyzontem.
Zamknął okienko. Nie było sensu wracać do łóżka. I tak
by nie zasnął. Na próżno siedziałby tu, wpatrując się w drew
nianą ścianę i próbując przedrzeć się do przeszłości przez la
birynt, który krył się w jego głowie. Trafiał na zbyt wiele śle
pych zaułków. Nie zdołałby posunąć się naprzód. Nie tutaj.
Myślał o tym już od dawna i tym razem szybko podjął
decyzję. Włożył pospiesznie proste ubranie, które mu poda
rowali. Wszystko, co posiadał, należało do wyspiarzy.
Odzienie, które miał na sobie, gdy go znaleźli, było podar
te i zniszczone. Matka Jenny spaliła wszystko.
Karl nie obejrzał się za siebie, gdy już zamknął drzwi
i z butami w ręku ruszył na bosaka wzdłuż pomostu. Usiadł
na krawędzi, by założyć buty. Jego spojrzenie ślizgało się po
morzu. Tak dobrze już poznał te wody. Potrafił przewidzieć
pogodę, spoglądając na niebo. Zastanawiał się, czy potrafił
to i przedtem, tam gdzie był jego dom...
Wsiadł do najstarszej łodzi, jaką udało mu się znaleźć.
Nie wziął ze sobą nic. Pomyślą sobie, że wybrał się na po
ranną przejażdżkę łodzią, może na ryby. Myślami był już
daleko. Odpłynął już od wyspy, na której było mu tak do
brze przez cały rok.
Jenny będzie wierzyła w jego powrót. Będzie żyła nadzie
ją. A owoc ich wspólnego życia stanie się widoczny. Jego na
zwą tchórzem. Powiedzą, że uciekł przed odpowiedzialno
ścią. Może tak rzeczywiście jest...
Karl zamierzał poprosić kogoś o zaopiekowanie się ło
dzią aż do chwili, gdy któryś z mieszkańców wyspy ruszy
na kontynent jego śladem. Nie zamierzał ich okradać. Nie
mógł im jednak zapłacić.
Nie potrafił oswoić się z myślą, że jego przeszłość jest
całkowicie pogrążona w ciemnościach. Nie potrafił zasypiać
w ramionach Jenny, tęskniąc cały czas za kimś innym.
Gdzieś miał swoją kobietę. Musi ją odnaleźć. Musi odnaleźć
samego siebie...
Człowiek, którego wyrzuciło morze, wypłynął znów na
te same fale. W poszukiwaniu samego siebie.
Bez jakiegokolwiek bagażu stanął na kontynencie. Przy
wiązał łódź i ruszył pieszo w głąb lądu. Ku swemu zmar
twieniu nie spotkał nikogo, kogo mógłby poprosić o opie
kę nad łodzią, nie tracił jednak czasu na poszukiwania.
Wyspiarze nazwą to ucieczką i poradzą Jenny, by nie pła
kała. Powiedzą, że on nie jest wart jej łez.
Gdzieś w głębi duszy marzyło mu się chyba, że wszyst
ko stanie się jasne, gdy poczuje pod stopami kontynent, któ
ry przez cały rok majaczył w oddali jak ciemny pasek i przy
ciągał jego wzrok. Karl nigdy tu nie był. W każdym razie
nic sobie nie przypominał. Nie zdarzył się cud. Oczywiście,
że nic sobie nie przypomniał.
Nie miał pojęcia, dokąd skierować swoje kroki. Na wy
spie wszystko wydawało się proste, tam świat był taki ma
ły. Teraz świat stał się nieskończony. A człowiek bez prze
szłości może tylko wędrować i liczyć na szczęście. Każdy
kierunek jest równie dobry.
Słońce sunęło na południe. Spojrzał w jego stronę przy
mrużonymi oczami.
Czemu nie, pomyślał, wzruszając ramionami. Każde roz
wiązanie jest równie dobre.
Może zacząć dzień, wędrując ku słońcu. Potem wybierze
sobie jakikolwiek punkt na niebie jako cel. Nie miał prze
cież żadnych korzeni. W każdym razie nic na ten temat nie
wiedział. Był to rodzaj wolności. Mógł wędrować z wiatrem.
Karl powlókł się z rękami w pustych kieszeniach. Nie był
pewien, czy cieszy go ten rodzaj wolności.
Gdy dzień zamienił się już w jasnoczerwony wieczór,
a pięty Karla stały się równie czerwone jak słońce, które
próbowało zatonąć w morzu, pożałował, że wyruszył z pu-
stymi rękami. Trwał przy swojej decyzji, uważał jednak, że
za bardzo się pospieszył.
Łatwo zachłysnąć się odwagą, gdy człowiek ma jeszcze
pełen żołądek po wczorajszej kolacji.
Sprawy przybierają jednak gorszy obrót, gdy mięśnie
drżą z wyczerpania, a kiszki grają marsza.
Odpoczywał i nie mógł się opędzić od myśli o wyspie. Na
pewno zaczęli go szukać. Może Jenny zrozumiała już, że ją za
wiódł. Że odszedł. Że ją zostawił. Po pewnym czasie wszyscy
zrozumieją, że nie był takim człowiekiem, za jakiego go brali.
Może zaczną żałować, że go uratowali, że tak troskliwie
się nim zajęli.
Świadomość, że popełnił zdradę, zaczęła mu doskwierać.
Lubił ich przecież. Gdy teraz o nich myślał, wciąż czuł do
nich sympatię. Przykro uświadomić sobie, że ktoś, kogo ce
nisz, może cię nienawidzić.
Jenny...
Ciepła, mała Jenny o najniewinniejszych na świecie ciem
nych oczach... Karl wolał się nie zastanawiać, co Jenny są
dzi o nim w tej chwili. Wolał nie myśleć o jej łzach. Wolał
nie myśleć o życiu, które w sobie nosi i o które będzie mu
siała zatroszczyć się sama. O życiu, za które on także był
odpowiedzialny. Wolał nie myśleć. Wolał nie...
2 niewzruszoną pewnością, że kiedyś znajdzie jakieś
światło, wędrował więc na oślep i czuł, że gdzieś coś na nie
go czeka. Coś, co do niego należy. Na skraju ciemności, któ
re zalały jego duszę, majaczył jakiś płomyczek.
Wiedział, że w jego życiu było coś więcej poza Jenny.
Wiedział, że jest czymś więcej niż tylko biednym ciałem,
które morze wyrzuciło na kamienisty brzeg.
Nie ma wątpliwości co do tego, że zawiódł Jenny, pomy
ślał z goryczą. Musiał jednak wybrać, czy woli zdradzić ją,
czy swą duszę.
Szedł naprzód, choć pięty go piekły i bolały mięśnie. Na
południe, cały czas na południe. Jakby jakiś kompas w móz-
gu podpowiadał mu, że właśnie tam musi szukać odpowie
dzi na wszystkie swoje pytania.
Widział, jak zmienia się przyroda wokół niego, nie zasta
nawiał się jednak nad tym szczególnie.
Pejzaż był wciąż bezkresny, ale nie miał równie złotej
barwy jak ten, który pamiętał z wyspy.
Powietrze było wciąż świeże, straciło jednak swą rzeź-
wość i nikły posmak soli.
Trawa nie toczyła już zaciętej walki o przetrwanie z wia
trem i nieprzyjaznym gruntem. Warstewka gleby była tu
trochę grubsza. Nie za bardzo, ale wystarczająco, by więcej
gatunków roślin mogło w niej przetrwać. Wiatr nie wiał tu
tak bezlitośnie jak nad samym oceanem.
Na wyspach nie było nawet jednego drzewa, na którym
można by zatrzymać spojrzenie. Tu zaś rosły gdzieniegdzie ja
kieś karłowate wierzby, wykoślawione przez wiatry, ale zara
zem pełne optymizmu. Swą zielenią i żywotnością oznajmia
ły całemu światu, że tu natura ma już jakiś punkt oparcia.
Ludzi nie było widać. Trzymali się wybrzeża. O tym Karl
wiedział. Wiedział też, że w głębi lądu można spotkać La
pończyków i Finów.
Nigdy nie zastanawiał się nad tym, skąd to wszystko wie.
Na wyspie żył przecież w izolacji i nie docierały do niego
żadne wieści ze świata. Nie uświadamiał sobie nawet, że tę
wiedzę musiał posiąść w swym poprzednim życiu.
Stawiał uparcie krok za krokiem i szedł dalej. Parł naprzód.
Tu i ówdzie natrafiał na karłowate krzewy, które jesienią
dźwigałyby zdatne do jedzenia jagody.
Ale był dopiero czerwiec i Karl wędrował dalej równie
głodny jak przed godziną. Utrzymywał się na nogach tylko
za sprawą woli. Był sam, całkowicie zagubiony w świecie.
Nie miał nic własnego. Jedynie pragnienie odkrycia prze
szłości powstrzymywało go przed odwrotem.
Najpierw zobaczył tylko lekkie wzniesienie. Brunatnozie-
lone wzniesienie po lewej stronie jego szlaku. Gdy podszedł
nieco bliżej, obudziły się w nim echa jakichś wspomnień.
Wspomnień nie potrafił uchwycić, ale ta chwila wystarczy
ła, by go podnieść na duchu. Jeszcze mocniej uwierzył, że
postąpił słusznie, opuszczając wyspę.
Jego przeszłość nie była martwa. Da się ją odnaleźć. Po
trzeba mu jednak wskazówek, by trafić na właściwy trop.
Takie wskazówki nigdy nie pojawiłyby się na odciętej od
świata wyspie.
Wzniesienie nie było okrągłe, jak mu się początkowo zda
wało. Miało kanciaste kształty dzieła rąk ludzkich i daleko
mu było do doskonałości tworów natury. Nic nie ucieszy
łoby Kallego bardziej niż ten widok. Żaden wschód słońca
nie mógł się równać z widokiem tej małej, darniowej chaty
stojącej w samym środku nieurodzajnego pustkowia.
Wydawało mu się, że jest krańcowo wyczerpany. Mylił
się jednak. Gdy uświadomił sobie, co ma przed oczami, rzu
cił się biegiem w stronę chaty. W stronę tego samotnego
domku, stojącego na pustkowiu. W stronę zamieszkanej
darniowej chatynki.
Odgadł to na podstawie wielu znaków, zwłaszcza smuż
ki dymu unoszącej się z otworu w dachu tej koślawej bu
dowli z torfu i gałęzi.
Ktoś najwyraźniej go obserwował. Niewiele brakowało,
a przewróciłby się przed domkiem, ale w chwili, gdy do nie
go dotarł, uchyliła się zasłona w wejściu. Kalle nie wierzył wła
snym oczom. Ujrzał kobietę. Kobieta. Tu. Na tym pustkowiu.
- Zdaje się, że jesteś w wielkiej potrzebie - zagadnęła go cy
nicznie. Mówiła jakoś dziwnie, zdaniem Karla. Bardzo miękko.
Jakby miała coś w ustach. - Nie wiedziałam, że wieści rozcho
dzą się tak szybko - ciągnęła płowowłosa kobieta. - Chociaż
przecież wiem, że każda nowina roznosi się błyskawicznie™ -
Wzruszyła ramionami i odsunęła się na bok. - Skoro już tu je
steś, możesz wejść. Jeśli zadałeś sobie tyle trudu...
Karl nie pojmował, o czym ona mówi, rozumiał jednak
błysk w jej oczach.
- Zdaje się, że popełniasz błąd - powiedział, zastanawia
jąc się, czy ta kobieta mieszka tu całkiem sama. Jej sposób
mówienia na to właśnie wskazywał. Wydawało mu się, że
wie, kim jest ta kobieta, i to tylko potwierdzało jego przy
puszczenie. - Jestem w drodze - wyjaśnił, czując, że nogi się
pod nim uginają. Jednocześnie zauważył pełne energii i żąd
ne krwi owady. Komary i muszki kąpały się w jego krwi.
- Tak jak my wszyscy - odrzekła i wskazała mu drogę w głąb
pomieszczenia. Karl powlókł się za nią, ona zaś odcięła drogę
do wnętrza owadom, za co był jej ogromnie wdzięczny.
Osunął się na podłogę i zauważył, że pokrywają ją skóry.
Blask dochodzący z paleniska był bardzo słaby, gdy jed
nak wzrok Karla oswoił się z półmrokiem, mężczyzna po
czuł się dziwnie swojsko pomiędzy tymi ścianami.
Wówczas ją dojrzał. Jasne włosy miały rudawy odcień.
Dzięki temu jej wygląd nabierał niezwykłych cech. Teraz
uświadomił sobie coś, czego przedtem nie zauważył: kobie
ta nie była taka młoda, jaka mu się wydała. Gdy stała na pro
gu chaty, wyglądała na dwudziestoparoletnią dziewczynę.
Teraz wydawało mu się, że przekroczyła trzydziestkę. Była
dość urodziwa. Coś mu mówiło, że nieledwie parę lat temu
była prawdziwą pięknością. Należała do grona kobiet, któ
re za młodu wyglądają jak boginie, ale tracą urodę błyska
wicznie z biegiem lat.
Karl nie miał pojęcia, skąd wie to wszystko na temat kobiet.
Gospodyni miała jasne oczy. Chyba niebieskie, tak jak
i on. Albo może zielonkawe. Finowie mieli zazwyczaj jasne
włosy i szare oczy, ale ona nie pochodziła z tamtych stron.
Pojął to bez chwili zastanowienia.
- Jestem Karl - powiedział, próbując pochwycić jej spoj
rzenie. Nie było to trudne. Należała do kobiet, które patrzą
mężczyznom prosto w oczy. Które bez trudu odgadują bez
wstydne marzenia i dają do zrozumienia, że te marzenia mo
gą stać się rzeczywistością.
Karl wiedział, że ma przed sobą taką właśnie kobietę. Wi-
dywał je już przedtem. Nie miał jednak pojęcia, gdzie.
- Catharina - przedstawiła się w czarujący, zabawny spo
sób. - Ludzie mówią na mnie Trina... - W jej śmiechu poja
wiła się twarda nutka: - Swego czasu mówili Cathy, ale to
było całe wieki temu. A przeszłość jest już w grobie.
- Nie mów tak - zaprotestował Karl, który szukał własnej
przeszłości i nie chciał słuchać podobnych słów. - Maszeru
ję od samego rana - dodał, nie wiedząc, czy gospodyni mu
uwierzy. Nie wiedział też, czy opowie jej swoją historię. -
Wyruszyłem z wyspy. Dopłynąłem do lądu i poszedłem da
lej na piechotę. Powinienem był wziąć coś ze sobą, ale nie
pomyślałem o tym. Musiałem czym prędzej wyruszyć...
- To się nazywa ucieczka - stwierdziła Catharina, sado
wiąc się wygodniej. - Chodziło o dziewczynę? Zostawiłeś ją
w ciąży?
Zdradzający poczucie winy wyraz twarzy Karla rozbawił
gospodynię. Zaśmiała się twardym śmiechem, w którym ob
jawiała się jej olbrzymia wiedza o mężczyznach. Tego, co
tak dobrze znała, nie można było nazwać heroiczną stroną
męskiej natury. Karl zawstydził się, ale też nie chciał, by my
ślała o nim źle. Starała się wprawdzie zachowywać wulgar
nie, ale było w niej coś, co ją zdradzało. Niezależnie od te
go, kim jest teraz, dawnymi czasy musiała być kimś więcej.
Nie urodziła się w tego rodzaju chatynce. Było w niej coś
ponad to, co miał przed oczami. Coś, co próbowała za
wszelką cenę ukryć.
Opowiedział jej historię swego życia.
Słuchała go, powstrzymując się od komentarza...
Wzbudziła tym jego sympatię. Miała nieprzeniknioną
twarz, choć Karl wolałby, żeby zdradziła w jakiś sposób, co
o tym wszystkim sądzi.
Inne kobiety wzdychałyby zapewne. Podobała mu się jej
odmienność.
- Smutna historia - powiedziała, gdy gość umilkł. - Choć
wielu ludzi mogłoby ci jej pozazdrościć.
Karl nie rozumiał, co chciała przez to wyrazić. Twarz jej
była tak poważna, że wiedział dobrze, iż nie żartuje. Nie ro
zumiał jednak, o co jej chodzi. Aż do chwili, w której wy
jawiła mu:
- Wielu ludzi zazdrościłoby ci możliwości rozpoczęcia
wszystkiego od nowa. Bez nieprzyjemnych wspomnień. Ta
kich, które nas dręczą. Bez duchów z przeszłości, z który
mi my musimy walczyć. Gdybyś chciał, mógłbyś napisać od
początku historię swego życia. My nie mamy takiej szansy.
Nigdy nie możemy zacząć od nowa. Zawsze znajdą się ja
kieś wspomnienia. Cholernie dokuczliwe wspomnienia, je
śli chcesz znać moje zdanie, Karl.
Wypowiedziała jego imię w tak dziwny sposób, że nie
wiele brakowało, by wybuchnął śmiechem. Uśmiechnął się,
a ona pomyślała przez chwilę, że to z powodu jej słów. Spoj
rzeniem zachęcała go, by się wytłumaczył, ale Karl milczał.
Nie mógł przecież powiedzieć,* że śmieje się dlatego, że je
go własne imię dźwięczy w jej ustach tak obco.
- To zabrzmiało jak początek twojej historii - rzucił od
ważnie, mając nadzieję, że odwróci jej uwagę.
- Nie poczułbyś się lepiej, gdybyś dostał coś do jedzenia?
Chciał już jej wytknąć, że to typowa odpowiedź kobiety,
która zawsze martwi się o jedzenie. Powstrzymał się tylko
dlatego, że rzeczywiście poczułby się lepiej, gdyby coś zjadł.
Po pokrzepiającej zupie, którą, zdaniem Karla, Cathari-
na ugotowała z niczego, uznał, że mógłby iść znów przez
cały dzień.
- Najadłem się - stwierdził. - No więc możesz mi opowie
dzieć swoją historię. Ja obnażyłem przed tobą moją duszę.
- Nie prosiłam cię o to. Opowiedziałeś to z własnej woli.
Dobrowolnie. Słowa cisnęły ci się na usta, mój drogi. Mogę
cię tak nazywać? - Jej oczy pociemniały, a pod gęstymi rzęsa
mi pojawił się znów ten sam niepokój. Może dałby się uwieść
tym oczom, ale poczuł, że za bardzo ją lubi. A poza tym jest
przecież Jenny... - Nie zajdę w ciążę - dodała sarkastycznie.
- Wcale się tego nie boję - uśmiechnął się. - Zrobiłem już
chyba co nieco w celu powiększenia zaludnienia wysp i wy
brzeży fiordów...
- Dlaczego tak mówisz? Dlaczego wspomniałeś o wy
brzeżu fiordów?
Karl pomyślał chwilę i uświadomił sobie, że rzeczywiście
to powiedział. Nie potrafił jednak wyjaśnić, dlaczego. Prze
straszył się trochę, ale jednocześnie poczuł przypływ nadziei.
- Jakieś wspomnienie? - zapytała. Uzmysłowił sobie, że to
inteligentna kobieta, i poczuł jeszcze większą sympatię dla niej.
- Nie pytaj mnie o nic więcej - poprosił. Bolesne doświad
czenia nauczyły go już, że przyszpilanie niejasnego prześla
dującego go wspomnienia na nic się nie zda. Doprowadzi go
tylko do bólu głowy i obudzi wątpliwości związane z tysią
cem wirujących pytań. Nowa znajoma nie dopytywała się.
Wydawało się, że go rozumie.
- Opowiem ci swoją historię - postanowiła. - Nie jest tak
dziwna jak twoja, ale interesująca. - Catharina wzięła głęboki
oddech i zaczęła: - Cathy urodziła się w świecie, w którym by
ło wszystko, czego dusza zapragnie, a możesz mi wierzyć, że
jej dusza pragnęła niemało. Było tam wszystko, co najlepsze.
Nikt jej niczego nie odmawiał. Wszystko jej się należało. Tak
przynajmniej sądziła. Nie znała żadnego innego świata. Nikt
jej nigdy nie opowiedział o innym. Nie była księżniczką, ale
równie dobrze mogłaby nią być. Wiodła iście książęce życie.
Mogła mieć każdego ze swych licznych wielbicieli. I wybrała
sobie na męża tego, który najmniej się do tego nadawał. Ona
zresztą również nie była doskonałą żoną. Osiemnastolatka
może być dojrzała kobietą albo rozpieszczonym dzieckiem.
Trwało to trzy lata. Wtedy odkryła jeden z jego małych ro
mansów, a przyjrzawszy się uważniej, stwierdziła, że jest ich
znacznie więcej. Dumna i chroniona przed światem dziewczy
na myślała odtąd tylko o zemście. I postanowiła posłużyć się
jego własną bronią. Zachować się dokładnie tak samo. Roman
sować na prawo i lewo. Była przy tym równie mało dyskret-
na, jak i on. On się o wszystkim dowiedział. Zresztą o to wła
śnie chodziło. Miał się dowiedzieć. Na tym polegała jej zemsta.
Inni też się dowiedzieli. Całe miasto wiedziało. O wszystkim.
To również zaplanowała. Nie pomyślała tylko o tym, że in
nym prawom podlegają mężczyźni, innym zaś kobiety. Cał
kiem innym prawom. Mężczyźni mogą romansować. Mieć
swoje kochanki. Wszyscy je mieli. Wszyscy to akceptowali.
Ale to nie dotyczyło kobiet. Stałam się... Cathy stała się hań
bą dla całego miasta. Mąż zatroszczył się o odpowiednią ka
rę. Jej pozamałżeńskie przygody nie były w dobrym tonie. Ko
bieta z towarzystwa powinna być dumą swego męża i rodzić
mu dzieci. Skoro go zawiodła, miał pełne prawo się jej pozbyć.
W taki czy inny sposób. Ten człowiek uważał, że jest litości
wy. Wysłał ją na koniec świata. Na północ. Tutaj. Miałam się
poprawić. Albo zgnić...
Catharina wykrzywiła się. Po raz pierwszy zdradziła ja
kieś uczucie.
- Czy samotna kobieta ma na północy jakiś wybór? - za
pytała, śmiejąc się gorzko. - Bogowie wiedzą, że tu nie moż
na się „poprawić". Musiałam z czegoś żyć. Musiałam coś
jeść. Byłam obca, a na dodatek nic nie umiałam. Nie mia
łam wyboru. Zrobiłam to, co zrobić musiałam. Żeby prze
żyć. W końcu przestałam się tego wstydzić. Po roku ów
człowiek, który uważał, że nie wypada się rozwodzić, po
prosił znajomego, by sprawdził, jak sobie radzę. Ten znajo
my był eleganckim, wysokim urzędnikiem. Sądzę, że tam
ten człowiek spodziewał się wiadomości o mojej śmierci. To
uprościłoby mu życie. A urzędnik był taki sam jak inni męż
czyźni. Rzeczywiście zrobił wszystko, by sprawdzić, jak so
bie radzę. Pod każdym względem. Polubił mnie w każdym
razie na tyle, że kupił mi dom. Stałam się jego kobietą. Ku
pił mnie. Nie przychodził za często, bo musiał mieć na
względzie swoją pozycję. Nie potrzebowałam w każdym ra
zie zajmować się innymi. To był jakiś sposób na życie. Pró
bowałam już wszystkiego. Nie był to może sposób po-
wszechnie akceptowany, ale w każdym razie miałam co na
siebie włożyć i nie brakowało mi jedzenia. Miałam też dach
nad głową. Ale to się już skończyło.
- Co się stało? - zapytał Karl.
Wzruszyła ramionami.
- A co się zdarza starym ludziom? Umierają. I on właśnie
umarł ku mojej rozpaczy. Straciłam wszystko. Nie mógł
przecież zapisać niczego utrzymance. To popsułoby mu opi
nię, prawda? Choć chyba nie potrzebował jej tak bardzo
w grobie. Jeden z jego ludzi mi to wytłumaczył. Miło z je
go strony. Nie wiem, czego oczekiwał. Może spodziewał się,
że rzucę mu się w ramiona. Rozczarował się, biedaczysko.
Wzięłam ze sobą tyle, ile dałam radę unieść, i odeszłam.
Nikt mnie nie widział, ale plotki zaczęły się roznosić. Lu
dzie dużo plotkują, gdy jakiś wielki człowiek ląduje w gro
bie. A tutejsi ludzie mają ostre języki, sam tego doświadczy
łeś. No i jestem w drodze, tak jak i ty. Uciekam, tak samo
jak ty. Ale nie mam nadziei. Nie mam nic. Jestem kobietą,
która miała wszystko i wszystko straciła. Wspomnienia
przyprawiają mnie o ból głowy. Będą mnie prześladować do
grobowej deski. Nigdy się nie dowiem, czy zostałam wdo
wą. Chociaż najprawdopodobniej on będzie żył dłużej. Cie
szę się tylko, że on też nie będzie miał pewności.
Kalle nie wiedział, co powiedzieć. Ta kobieta doświadczyła
znacznie więcej niż on. Nie pamiętał wprawdzie szczegółów
swego życia, ale wiedział z całą pewnością, że nie jest szlachci
cem z kraju, w którym żyje sam król. Ta kobieta musi być
Dunką - to by wyjaśniało zarówno jej akcent, jak i losy.
- Nie zamierzasz mnie osądzić? -Jej oczy płonęły jak iskry
ognia. - Ludzie zwykli to robić. Nie tylko mężczyźni, ale to
właśnie z nimi rozmawiałam tak dużo, że dobrze o tym wiem.
Kobiety ze mną nie rozmawiają. Porządne kobiety uważają,
że są za wiele warte, by się odzywać do takiej dziwki...
Zaśmiała się tak, że aż zadrżał jej gęsty, jasny warkocz.
- Parę lat temu ja też nie zniżyłabym się do tego, żeby
porozmawiać z którąś z nich. Nie zamierzasz mnie osądzać?
- zapytała ponownie. - Dalejże! Nie wahaj się. Dla mnie nie
ma to już żadnego znaczenia. Nie możesz mnie już zranić.
Karl pomyślał, że Catharina kłamie.
- A dlaczego my, ludzie, którzy wędrują przed siebie, ma
my potępiać się nawzajem? - zapytał. - Dlaczego mieliby
śmy udawać, że któreś z nas jest lepsze niż to drugie? Dla
czego miałbym cię... obrażać? Wcale nie myślę o tobie źle.
Sądzę, że zrobiłaś to, co zrobić musiałaś. Żeby przeżyć. Tu
niełatwo być obcym...
Własne słowa obudziły w nim jakieś obrazy, nic z nich
jednak nie wynikło. Może to zresztą nic ważnego. I tak nie
potrafił zmusić się do tego, by sobie przypomnieć. Ale te
okruchy wspomnień wzmocniły jego nadzieję, że zdoła od
naleźć przeszłość.
- Cieszę się, że właśnie ciebie spotkałem, Catharina.
Nieświadomie użył pełnego imienia. Nie nazwał jej Cathy
- tak jak na nią mówiono w przeszłości. Nie powiedział też
Trina, to imię było wszak prawie symbolem jej upokorzenia.
Zarumieniona twarz, promienny uśmiech i błyszczące
oczy - wszystko prawdziwe, nie udawane - zdradziły Kar
lowi, że zdobył sobie przyjaciela.
- Od dawna tu jesteś?
- Niecały tydzień - odparła. - To był bardzo długi ty
dzień. Ten blondyn, który przyniósł mi wiadomość, bardzo
się spieszył. Coś mi mówiło, że spodziewa się odziedziczyć
więcej po moim... opiekunie. Nie tylko mnie. Z tego, co mi
wiadomo, objął jego stanowisko.
- Co zamierzasz zrobić?
Wzruszyła ramionami. Karl zauważył, że miała dość sze
rokie ramiona jak na kobietę. Była też wyższa od niego.
- Wyruszyć do następnej osady, w której przyda się dziw
ka z dobrego domu. Dokądkolwiek. Po co mam żyć?
- Nie - powiedział Karl zdecydowanym tonem, wyraża
jąc raczej nadzieję niż pewność. - W innym miejscu ludzie
nie muszą wiedzieć, kim jesteś. Możesz zacząć inne życie.
- Wiem dobrze, kim jestem. Czym jestem. - Słowa te za
brzmiały przeraźliwie smutno. - Ludzie dobrze się na tym
znają. Wystarczy, że na mnie spojrzą, a już wiedzą wszyst
ko. To, co chcą wiedzieć. Jakie kobiety podróżują same? Bez
męża, bez dzieci, bez przyjaciół? Wiadomo, jakie, Karl. Je
steś tak cudownie naiwny. Możesz być pewien, że każdy,
kto na mnie spojrzy, zgadnie, z kim ma do czynienia. Nie
trzeba nas nawet znaczyć, i tak widać, kim jesteśmy.
- Możemy podróżować razem. Jeśli chcesz.
Jej oczy widziały więcej niż jego. Przeżyła więcej, żyła
dłużej. Spojrzała na niego tak, jak cierpliwa matka patrzy
na swoje dzieci.
- A jeśli odnajdziesz swoją przeszłość? Jeśli jest w niej ja
kaś żona, jakieś dzieci? Słodka, stęskniona przyjaciółka? My
ślisz, że się ucieszy, gdy zobaczy, że podróżujesz z dziwką?
- Wiele wody upłynie, nim to się zdarzy. - Karl posmut
niał. Chętnie wyruszyłby razem z Cathariną. Samotność
może zabić człowieka. Przekonał się o tym w ciągu minio
nego dnia. - Jesteśmy równie samotni. Nie mamy określo
nego celu. Głupotą byłoby się rozdzielać...
- Potrzebna ci kobieta? - Cahtarina zbyt długo miała do czy
nienia z mężczyznami, którzy chcieli ją wykorzystać. Z męż
czyznami, którzy traktowali ją jak ciało i zapominali, że jest
także człowiekiem. Nic dziwnego, że nie bardzo mu wierzyła.
Karl pokręcił głową.
Uśmiechnęła się blado.
- Nie jest to wprawdzie komplement, ale, prawdę mó
wiąc, już od dawna nie usłyszałam czegoś równie miłego od
mężczyzny.
Karl musiał się wytłumaczyć:
- Jesteś prawdziwą... damą. - Dla niego nie była dziwką,
utrzymanką ani nawet kobietą czy babą. Była damą. - Jesteś
piękna. Jesteś jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie widzia
łem. - Poprawił się natychmiast z uśmiechem: - Najpiękniej-
szą kobietą, jaką pamiętam. Ale czuję do ciebie coś innego,
niż myślisz. Nie chcę się z tobą przespać. Na razie nie - do
dał uczciwie.
- Jesteś bardziej dojrzały, niż na to wyglądasz - orzekła
z jakąś czułością w głosie. Coś zabłysło w jej oczach i Karl
zorientował się, że doprowadził ją do łez. Przestraszył się tro
chę, uświadomiwszy sobie jednocześnie, że nie lubi patrzeć
na płaczącą kobietę. - To z radości - pociągnęła nosem, ro
zumiejąc najwyraźniej, o co mu chodzi. - Cała wieczność mi
nęła od chwili, w której ktoś traktował mnie jak człowieka.
Jesteś pierwszą osobą, która to robi... - śmiała się i płakała
jednocześnie. - Szkoda, że nie mogą zobaczyć swojej Cathy,
która siedzi w brudnej sukni i wylewa wodospady łez z po
wodu tego, co jej powiedział jakiś niezręczny chłopak, któ
ry przyszedł z pustymi rękami nie wiadomo skąd do chatyn
ki stojącej w samym środku jakiegoś „nie wiadomo gdzie".
Karl również musiał się roześmiać, choć właściwie nie po
trafił sobie wyobrazić, jak absurdalna wydałaby się ta sytu
acja ludziom, którzy kiedyś znali Catharinę. O jej przeszło
ści wiedział równie mało, co o swojej.
- Poradzimy sobie jakoś - stwierdził optymistycznie. -
Razem mamy większe szanse niż osobno.
Jej również doskwierała samotność. Potrzebowali więc
tego samego ratunku. Ona także nie potrafiła poradzić so
bie z własnym lękiem.
- Jako przyjaciele? - spytała na próbę. Jakby nie wierzy
ła, że kobieta i mężczyzna mogą żyć tak blisko ze sobą w ten
sposób.
Karl pokiwał głową.
- Razem. Bez udawania. I nie krzywdząc się nawzajem.
Po prostu jak przyjaciele.
- Zgoda - zaakceptowała ofertę człowieka, który nie mógł
jej zaproponować nic poza swoim towarzystwem i parą rąk.
Przyjęła jego przyjaźń.
Dalej poszli razem.
3
Reijo odetchnął z ulgą, gdy w oddali zamajaczyło stado
zwierząt.
To były renifery. Setki reniferów. Tysiące.
Zwątpił już, że znajdzie drogę. Znal tylko opis Raiji, któ
ra opowiadała mu o tym miejscu. A była tam wiele lat temu.
Jej wspomnienia mogły się zabarwić uczuciami. Mówiła jed
nak kiedyś, że koczujący Lapończycy zawsze wracają w te
same miejsca. Czy też raczej: robią to renifery. Musiał się na
tym oprzeć. Musiał też wierzyć w to, że ludzie, których spo
tka, znają tych, których szuka. Że pokażą mu drogę. Łatwo
tu zabłądzić. Przegapić to, czego się wypatruje. Ale to mu
siało być właściwe miejsce. Lapończycy, z którymi rozma
wiał w zeszłym tygodniu, wiedzieli dobrze, kim jest Pehr syn
Andego. Zapewniali Reijo, że trafi, gdzie trzeba.
Reijo wątpił w to, ale teraz poczuł, jak kamień spada mu
z serca. Choć najtrudniejsze zadanie miał wciąż przed sobą.
Z Knutem przywiązanym do piersi, skórzanym workiem
na plecach i dwiema małymi dziewczynkami u boku szedł
dalej. Gorączkowo zastanawiał się nad tym, co powie La
pończykom. Nie był już taki pewien, czy Mikkal uwolni go
od odpowiedzialności, która ciążyła mu bardziej, niż mógł
to znieść. Może jednak żąda za wiele. Mikkal nie wiedział,
że Maja jest jego córką. Kochał Raiję, ale może nie należy
go prosić, by zajął się jej dziećmi. Jego żonie się to pewnie
nie spodoba. Reijo dopiero teraz o niej pomyślał.
Postanowił, że nie powie od razu, iż Mikkal ma jakieś
obowiązki przynajmniej wobec jednego z tych dzieci. Ufał,
że to nie będzie potrzebne. Powinni sami zauważyć. Zda-
niem Reijo Mikkal i Maja byli podobni do siebie jak dwie
krople wody. Tylko ślepiec mógłby tego nie dostrzec.
Gdy dotarli na szczyt wzgórza, zobaczyli jurty. Reijo za
trzymał się. Wciąż mógł jeszcze zawrócić. Albo pójść dalej.
Nikt by się nie dowiedział, że tu był.
- Czy to tu idziemy? - zapytała ostrożnie Elise. Jej po
liczki zapadły się trochę. Podobnie jak policzki Mai. Wędro
wali już bardzo długo. Nie powinni iść dłużej. Nie powi
nien wlec ze sobą małych dzieci. Reijo pokiwał głową.
- Czy jest tam Tarja? - chciała wiedzieć Maja. Przywią
zała się do ludzi, z którymi spędzili koniec zimy i wiosnę.
Ludzi, u których została Tarja Parkkinen.
- Nie ma jej tutaj - odparł i zaczął schodzić w kierunku
obozowiska. - Ale są tam inni mili ludzie.
Gdyby była starsza, mógłby jej powiedzieć, że spotka tam
swojego ojca. Swoją rodzinę. Ale Maja miała zaledwie dwa
i pół roku - niewiele potrafiła zrozumieć.
Przywitały ich zaciekawione spojrzenia. Wszyscy przy
wykli do wędrowców, którzy się zatrzymywali u nich na
trochę, a potem ruszali w swoją stronę. Rzadko jednak tra
fiał się mężczyzna z trójką małych dzieci.
Jego zielone oczy wędrowały po ich twarzach. Spotkał ro
dziców Mikkala wtedy, przed trzema laty. Powinien ich roz
poznać. Mikkala w każdym razie tu nie było.
Zatrzymał wzrok na okrąglutkiej, niewysokiej postaci. By
ła to jowialna kobieta, która przekroczyła już półmetek życia.
Chyba widział kiedyś te przyjazne oczy? Znał ten nie
pewny uśmiech? Wyrażający niekłamaną dobroć?
- Ravna? - zagadnął ostrożnie.
Uśmiech się rozjaśnił, choć kobieta wciąż go nie poznawała.
- Dawno się nie widzieliśmy - ciągnął Reijo, a rączka Mai
zacisnęła się na jego palcu. Elise obejmował drugą ręką.
A Knut spał sobie spokojnie, niewzruszony sytuacją. - By
łem zaledwie chłopcem i nie wiem nawet, czy zwróciłaś na
mnie uwagę. To było w Lyngen...
Oczy kobiety się zaokrągliły. Jedna ręka powędrowała ku
sercu. Usta wypowiedziały jakieś słowa, których nie zrozumiał.
Z gromadki ludzi wystąpił mężczyzna. Niezbyt przystoj
ny, krzywonogi, przygarbiony i chudy. Czas nie obszedł się
z nim łaskawie, ale Reijo rozpoznał go bez trudu. Ojciec
Mikkala. Zły duch w życiu Raiji.
Mężczyzna stanął naprzeciwko przybysza. Przyjrzał się
dzieciom z surową miną i pobladł mimo opalenizny, gdy za
trzymał wzrok na Mai. Dziecko odparło to badawcze spoj
rzenie, nawet nie mrugnąwszy. Pehr zobaczył w tych dzie
cięcych oczach ducha z dawnych lat. Spojrzenie tej małej
Finki, która powiedziała, że go nienawidzi, skrzyżowane
z żółtawym błyskiem, który czaił się w jego własnych
oczach i w oczach jego syna.
- A więc i tego nam nie oszczędzono - westchnął, dając
wyraz czemuś pomiędzy zwątpieniem a wściekłością. - Los
bawi się nami nieprzyjemnie - dodał i spojrzał ostro na Re
ijo. - Po co tu przyszedłeś? Umarła? Kim dla niej byłeś?
- To było jedyne miejsce, do którego mogłem przyjść. -
Reijo wiedział doskonale, że tego człowieka żadne usprawie
dliwienia nie zadowolą.
Reijo zrozumiał błyskawicznie, że ojciec Mikkala w dal
szym ciągu nienawidzi Raiji.
- Ona żyje, ale dzieci czują się tak, jakby umarła..
Pehr syn Andego odwrócił się do niego plecami.
- Mam nadzieję, że umarła przynajmniej na tyle, na ile ja
się czuję martwy - powiedział i odszedł.
Dopiero gdy Pehr zniknął im z oczu, Ravna przegoniła
gapiów i poprosiła, by Reijo siadł koło jej jurty.
Reijo przyjął zaproszenie i ucieszył się, że ludzie się ro
zeszli. Jedna z kobiet patrzyła na niego wzrokiem, z które
go biła wrogość. Reijo poczuł się niepewnie, uświadomiw
szy to sobie.
- Jesteś synem tego Fina? - Ravna zdołała tymczasem go
rozpoznać.
Nie potrzebował nawet kiwać głową, żeby to potwierdzić.
- To są dzieci Raiji?
- Dwójka. Starsza dziewczynka straciła rodziców i Raija
przyjęła ją jak córkę.
Twarz Ravny złagodniała. Szukała Mai spojrzeniem. Re-
ijo widział, że kobieta nie może uwierzyć własnym oczom,
choć nie ma innego wyjścia. Musiała wszak rozpoznać rysy,
rysy swego własnego dziecka.
- Dlaczego Mikkal nam tego nie wyjawił? - zapytała z ża
lem. - Mógł mi przecież powiedzieć...
- On o tym nie wie. - Głos Reija zabrzmiał obco nawet
dla niego samego. - Raija nie chciała. A Karl przyjął Maję
jak swoją, choć znał prawdę. Jej mąż.
Na twarzy Ravny malowało się tysiąc pytań. Reijo od
wiązał więc tłumoczek z niemowlęciem, ułożył je sobie na
kolanach i zaczął opowiadać pierwszej przybranej matce
Raiji, co się zdarzyło jej podopiecznej, z którą wiązała tyle
nadziei i marzeń.
Ravna nie mogła powstrzymać się od łez, a gdy przybysz
skończył, oznajmiła najzwyczajniej w świecie, że zajmie się
dziećmi. Niezależnie od tego, co powie Pehr czy ktokolwiek
inny. Prosiła kiedyś Raiję, by przyszła do niej, gdyby czegokol
wiek potrzebowała, i choć to nie Raija we własnej osobie się
tu pojawiła, Ravna rozumiała świetnie, że jest jej potrzebna.
- A Mikkal? - zapytał Reijo. Chętnie by z nim porozmawiał.
Tylko z nim mógł podzielić się swym niepokojem i bólem.
- Wypasa stado. Widziałeś je chyba po drodze. Pojawi się
tu wieczorem. Może. Z nim nigdy nic nie wiadomo. Mikkal
nie radzi sobie sam ze sobą. To w dużej mierze wina Pehra.
To on przerwał całą tę historię...
- Zajmiesz się dziećmi, gdy ja będę szukał Mikkala?
Ravna spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Powinieneś chyba coś zjeść.
Reijo odparł, że nie jest głodny. Chce i musi porozma
wiać z Mikkalem.
- Zdaje się, że nie o wszystkim mi powiedziałeś - stwier
dziła Ravna.
Reijo skinął głową trochę zawstydzony.
- No cóż, nic nie sprawi mi więcej radości niż zaufanie
tych maluchów - dodała.
Reijo wytłumaczy! dzieciom, że zajmie się nimi Ravna
i że on niedługo wróci. Elise zaakceptowała to, dla Knuta
nic nie stanowiło na razie problemu, ale Maja zaprotesto
wała na cały głos. Wrzeszczała co sił w płucach i uczepiła
się swymi małymi rączkami włosów Reijo.
- Temperament matki - orzekła Ravna cierpko, podczas
gdy Reijo próbował się jakoś uwolnić i przemówić dziecku
do rozsądku. - A przy tym taka podobna do ojca - dodała
ze smutkiem.
- Jest jeszcze jedna sprawa - wtrącił się Reijo. Maja wciąż
płakała, ale już nie tak głośno. - Nie mów o tym Mikkalowi.
O ile to nie będzie konieczne. Raija by sobie tego nie życzyła.
- Tego nikomu nie trzeba tłumaczyć - westchnęła Ravna.
- Od razu widać. Nawet mój syn będzie musiał zauważyć
podobieństwo.
Wyciągnęła ramiona ku wierzgającemu tobołkowi, który
byl jej najstarszym wnuczęciem. Skarbem, który udało się
jej przytulić. I Maja ją zaakceptowała. Wciąż wprawdzie łka
ła, ale nie tak przeraźliwie jak jeszcze przed chwilą. Reijo
stwierdził, że jego ulubienica ma się dobrze, i zniknął, za
nim dzieci zdążyły się zorientować.
Jeśli Ravna i Pher przerazili się na jego widok, to trzeba
przyznać, że Mikkal był równie zaskoczony.
Stał samotnie na płaskowyżu, z kijem w ręku i arkanem
przewieszonym przez ramię. Miał na sobie proste ubranie
z reniferowej skóry, o ton ciemniejsze niż jego opalona
twarz. To był naprawdę przystojny mężczyzna, niewysoki
wprawdzie, ale świetnie zbudowany. Jego wąska w biodrach
i szeroka w ramionach sylwetka odcinała się na tle niebie-
skiego letniego nieba opromienionego życiodajnym słońcem.
Włosy sięgały mu ramion, a grzywka zakrywała niemal oczy.
Nietrudno było pojąć, dlaczego Raija go kochała, choć
przecież Reijo wiedział dobrze, że nie chodziło tu tylko o je
go wygląd. Łączyło ich pokrewieństwo dusz: tego mężczyznę
z płaskowyżu i kobietę, która została żoną wójta z Alty.
Gdy Mikkal rozpoznał przybysza, ruszył ku niemu
z otwartymi ramionami i objął go tak, jakby Reijo był wy-
tęsknionym bratem.
- To się nazywa rzadki gość - zaśmiał się Mikkal. Obaj
mężczyźni usiedli. Reijo wiedział dobrze, że Mikkal chciał
by już za wszelką cenę zapytać o nowiny - o nią.
- Zjawiłem się tu z powodu Raiji - wyjaśnił. Ci dwaj nie
potrzebowali owijać spraw w bawełnę. - Raija żyje - uspo
koił Mikkala. W spłoszonym spojrzeniu słuchacza czaił się
lęk przed najgorszym.
Gdy Mikkal bawił się swym kijem, Reijo opowiedział mu
o tym, co się zdarzyło minionej jesieni, o podróży, o tym
dziwnym miejscu na równinie, o martwym dziecku, o niezwy
kłych snach czy widzeniach Raiji. O ludziach wójta i swym
przymusowym pobycie w Alcie. Potem opowiedział o tym,
jak Raija okupiła jego wolność, i o ostatnim, dziwnym z nią
spotkaniu. Była to ta sama historia, którą przedtem usłyszała
Ravna, tyle że tym razem nie ukrywał bolesnych szczegółów.
Przemilczał tylko to, co łączyło Mikkala z Mają.
- Jakie życie potrafi być dziwne. - Mikkal spojrzał w gó
rę na leniwe, popołudniowe chmurki. - Stara Elle miała nie
stety rację, więcej mężczyzn niż dzieci, mówiła. Raija ma ich
tylko dwoje, prawda? Tę śliczną małą dziewczynkę i dziec
ko, które nosiła w łonie, gdy ją ostatnio widziałem.
- Maję i Knuta - potwierdził Reijo. Miał ochotę powiedzieć
prawdę, ale już złamał jedną ze złożonych obietnic. I wystarczy.
Mikkal od razu odkrył największą tajemnicę Reijo:
- Kochasz ją ciągle? Nie robiłbyś tego dla niej, gdyby tak
nie było.
Reijo nie musiał odpowiadać na to pytanie, Mikkal do
magał się jednak odpowiedzi na następne:
- Byłeś dla niej czymś więcej niż przyjacielem? Byłeś jej
kochankiem?
Cisza zapadła na długo. Słychać było tylko slaby wiatr
i tysiące tańczących i bzyczących owadów. Pomiędzy przy
jaciółmi nie może być jednak mowy o kłamstwie.
Reijo spojrzał w dziwne, żółtawe oczy Mikkala.
-Tak.
Mikkal westchnął ciężko, ale Reijo dojrzał na twarzy ry
wala również coś w rodzaju szacunku dla swej otwartości.
- Nigdy jednak nie posiadłem jej tak jak ty - dodał Reijo ci
cho. - Ani ja, ani nikt inny. Ona należy do ciebie. Ciebie kocha.
- Kiepska pociecha dla człowieka, który przegrał swoje
życie - powiedział Mikkal z goryczą. - Zdaje się, że zrzekł
bym się tej pewności, byle tylko móc ją trzymać w ramio
nach. - Mikkal zamilkł. Gdy się znów odezwał, głos mu
drżał: - Chciałeś kiedykolwiek mieć z nią dziecko?
Reijo wstrzymał oddech i zrozumiał, że tamten napraw
dę nie wie o tym, co Raija chciała zachować w tajemnicy.
Uśmiechnął się niepewnie.
- To zbyt bolesne - wyznał szczerze. - Jej dzieci są w pew
nym sensie moje. Ona je urodziła. Ale ja je kocham. Ko
cham je, jakby były moimi własnymi dziećmi.
- Życie bym oddał, byle mieć z nią dziecko! - wykrzyk
nął Mikkal namiętnie. Gorączkowe spojrzenie zdradzało, że
to było jego najskrytsze pragnienie.
Wystarczyłoby parę słów, by zamienić tę tęsknotę
w szczęście, ale lojalność wobec tej, którą obaj kochali, ka
zała Reijo milczeć.
- Zajmę się nimi - obiecał Mikkal po chwili. - Nie żyję
z Siggą od roku. Ona używa naszego syna jako broni prze
ciwko mnie. - Dodał zaraz z niejakim zawstydzeniem: - Spo
dziewa się następnego dziecka pod koniec roku. Dziecka,
które zostało poczęte w gniewie i wściekłości. - W głosie
mężczyzny pojawiła się nuta oskarżenia wobec losu. - Trzy
małem Raiję w miłosnym objęciu i nie zebrałem owoców.
Sigga, której nigdy nie kochałem, dała mi dwoje dzieci... Czy
możemy coś zrobić dla Raiji? - zapytał po chwili.
- Niewiele - odparł niechętnie Reijo. -Jest jego żoną. Te
go nie możemy zmienić. Pozostaje tylko ucieczka... - Reijo
wzruszył ramionami. - Obiecałem jej, że wrócę. I dotrzy
mam obietnicy.
- Będziecie wyjęci spod prawa - zauważył Mikkal nie bez
nuty satysfakcji w głosie. - A zresztą kto by się tym przej
mował? - Mikkal znów westchnął. - Przykro mi to mówić,
ale wolę, żeby była twoja, niż żeby należała do innego. Mo
ja nigdy nie będzie. Zaczynam się godzić ze swym losem.
- Zostanę tu trochę, póki dzieci nie przyzwyczają się do
nowej sytuacji - powiedział Reijo. - Potem spróbuję jeszcze
raz. Zbyt wiele jej zawdzięczam, żeby się wycofać.
- A jak ja się czuję twoim zdaniem? - spytał Mikkal zdu
szonym głosem.
Reijo nie zdradził się, że liczy na Mikkala. Nie miał prze
cież prawa wtrącać się w cudze życie. Na tamtym ciążyły
wszak inne obowiązki, nie tylko wobec Raiji.
On to co innego. Raija i dzieci to jego jedyna rodzina.
- Nie ma sensu pragnąć tego, co jest niedosiężne - mó
wił gorączkowo Mikkal. - Byłem chłopcem wówczas, gdy
powinienem był być mężczyzną. Nie ma sensu oskarżać in
nych. Sam jestem wszystkiemu winien. I niczego nie moż
na odwrócić. Marzenia mogą złamać mężczyznę. Popatrz na
mnie. Sam sobie to wszystko zawdzięczam.
Reijo popatrzył. Mikkal miał dwadzieścia parę lat. Wy
glądał starzej. Nie nosił w sobie radości życia. Reijo wciąż
pamiętał młodzieńca z niebezpiecznie czarującym błyskiem
w oczach. Figlarny uśmiech i radosny głos. Pamiętał, że obaj
się w niej tak bardzo kochali. Obaj byli młodzi i pełni na
dziei, choć wiedzieli, że to Karl ją dostanie.
Teraz Mikkal jest już całkiem inny, podobnie jak Reijo. Sam
wiedział przecież, że nie wygląda już jak beztroski młodzian.
- Zmieniliśmy się - powiedział Mikkal, śmiejąc się pod
nosem. Nie zwracał uwagi na stado reniferów, choć miał ich
pilnować. W każdym razie nie patrzył w tamtą stronę w cza
sie rozmowy z Reijo. - A ona się zmieniła?
Reijo uśmiechnął się ze smutkiem, przywołując obraz
odzianej w czerń nimfy leśnej, która uciekła przed nim w le
sie koło Alty. Czy się zmieniła?
- Ma teraz stroje, których żaden z nas nie mógłby jej spra
wić. Wydawała nam się taka piękna w prostym odzieniu,
a teraz wygląda jeszcze wspanialej. Serce boli na samą myśl
o tym. Gdy człowiek myśli, że przecież ona zasługuje na
wszystko, co teraz ma, i jednocześnie pragnie ją stamtąd wy
dostać jak najszybciej...
Oczy Mikkala również rozbłysły. Głos miał gardłowy:
- Bogactwo nic dła niej nie znaczy.
Nie wypowiedział jej imienia. Zbyt go bolało. Cierpiał,
gdy o niej myślał. Gdyby wypowiedział jej imię na głos,
wbiłby sobie nóż w otwartą ranę - we własne serce.
Siedzieli obok siebie, spoglądając w kierunku ciągle prze
mieszczającego się, skubiącego mech stada. Niezależnie od
tematu, jaki poruszali, kończyli zawsze na jakimś wątku,
który dotyczył właśnie jej.
Zapadł zmierzch, a potem noc. Wciąż było jasno. Przyroda
zabarwiła się czerwienią niczym zarumieniona, zakochana
dziewczyna. Mężczyźni jedli suszone mięso renifera. Mikkal
odkrawał cieniutkie plasterki, jeden dla siebie, drugi dla gościa.
Łączyło ich coś, czego nie potrafili wytłumaczyć. Mieli może
dość powodów, by się nienawidzić, kochali wszak tę samą ko
bietę. Oni jednak się szanowali. Ich przyjaźń trudno było wy
tłumaczyć, ale kto powiedział, że trzeba tłumaczyć wszystko?
Miękkie kroki pośród wrzosów zwiastowały nadejście
zmiennika. Przybysz poruszał się zwinnie jak kot, a Reijo nie
mógł oprzeć się wrażeniu, że już gdzieś widział jego twarz. Naj-
prawdopodobniej był w grupce, która go tu witała. O wiele póź
niej przypomniał sobie kobietę, która patrzyła na niego z taką
nienawiścią. Była do złudzenia podobna do tego mężczyzny
równego mu wiekiem. Mikkal podniósł się z ociąganiem.
- Czas nie pędzi tu na złamanie karku - zauważył Mik
kal dość zgryźliwie. Jego zmiennik nie był skory do żartów.
- Szukają twojego ojca - rzucił w stronę Mikkala. - Po
szedł gdzieś bardzo wściekły wcześnie rano. Nie pokazał się
od tamtej pory. Ravna zaczęła się niepokoić...
Reijo poczuł się niepewnie.
Mikkal odezwał się ostrożnie:
- Dlaczego się rozzłościł?
Zmiennik odwrócił od niego wzrok. Spojrzał na Reijo.
- Rozzłościł się na mnie - powiedział Reijo. - Obawiam
się, że twój ojciec nie był zachwycony moim widokiem.
- Albo widokiem dzieciaka... dzieciaków - dodał tamten,
wyraźnie zadowolony, że nie musi przekazywać tych rewe
lacji zupełnie sam. - A Sigga wpadła w histerię - wyjaśnił.
Okazało się, że przybysz jest bratem Siggi i ma na imię
Aslak. Wówczas Reijo uświadomił sobie, że właśnie ta ko
bieta, która wcześniej patrzyła na niego tak ostro, była żo
ną Mikkala.
Aslak mówił dalej bez ogródek:
- Sigga zerwała swoją jurtę i rozstawia ją właśnie daleko
za obozem. Twierdzi, że udusiłaby się, gdyby przyszło jej
oddychać tym samym powietrzem, co dzieciaki tej, jak mó
wi, „fińskiej dziwki"...
Mikkal pobladł i zesztywniał. Reijo zaczął rozumieć, co
miała na myśli Ravna, mówiąc o swoim synu.
- Sigga zrobi, co zechce - rzucił Mikkal. - Niezależnie od
tego, co powiem. Ale stary... pojęcia nie mam, czemu się tak
zdenerwował. Dziecko nie może przecież nic poradzić na
to, jakich ma rodziców.
- Można tak powiedzieć - mruknął Aslak, unikając spoj
rzenia szwagra.
- Nie znosił wprawdzie Raiji, ale nie musiał w ten spo
sób reagować z powodu niewinnych dzieci - dodał Mikkal.
Ani Aslak, ani Reijo nie skomentowali tych słów. Obaj
z uwagą wpatrywali się w chmury.
- Gdy stary człowiek zachowuje się jak dziecko, musi sam
ponieść konsekwencje - oświadczył twardo Mikkal. - Niech
się błąka, póki mu się nie znudzi. Nie zamierzam go szukać.
Reijo poczuł, że Ravna wstrzymuje oddech, gdy jej syn
wszedł do namiotu w towarzystwie Reijo.
Dzieci spały. Nawet Reijo z trudem przełknął ślinę, widząc,
jak Elise obejmuje Knuta z niemal matczyną czułością. Maleń
stwo spało z kciukiem pocieszenia w buzi. Knut był wpraw
dzie bardzo ufny, ale tego dnia wydarzyło się zbyt wiele.
W charakterystyczny dla siebie sposób Maja odsunęła się
trochę od pozostałej dwójki. Wyróżniała się nie tylko kolo
rem włosów, ale i temperamentem. Mała indywidualistka.
Reijo kochał ją, jakby była jego własnym dzieckiem.
Widok Mikkala klęczącego przed śpiącymi dziećmi był
doprawdy wzruszający. Mikkal z trudem hamował płomień,
który w nim wybuchł. Bolesna powściągliwość kosztowała
go więcej, niż ktokolwiek przypuszczał.
Z wielką czułością głaskał palcem policzek Knuta. Głos
mu pogrubiał i ledwo dał się rozumieć:
- To mogłoby być moje dziecko. Gdybym się wcześniej
zdobył na odwagę...
Mikkal pochylił głowę tak, że Reijo podejrzewał go o łzy.
Słowa, które mogły ukoić ten ból, miał na końcu języka. Tak
łatwo byłoby je wypowiedzieć...
- Raija zniosła dość z twego powodu, Mikkal - rzekła Ra-
vna zdecydowanym tonem.
Reijo był jej bezgranicznie wdzięczny. Nigdy przedtem
nie był tak bliski złamania przysięgi. Ulżyłoby mu, gdyby
to zrobił. Ale Ravna postąpiła tak, jak i on powinien. Po
zwoliła, by Mikkal sam zauważył to, co tak łatwo dostrzec.
- Powinieneś być ostatnią osobą, która jej tak źle życzy
- ciągnęła matka Mikkala. - Sprowadziliście na siebie dość
nieszczęścia. Ojciec nigdy ci nie przebaczy, synu.
- Zachowuje się jak dziecko - mruknął Mikkal, zaciska
jąc wąskie wargi.
Reijo chciał krzyknąć, że przecież mówią o zupełnie róż
nych rzeczach. Ale się nie odważył.
Obserwującym tę scenę wydawało się, że minęła cała
wieczność między chwilą, w której Mikkal usiadł przy śpią
cej dwójce, a momentem, w którym odwrócił się do Mai.
Reijo miał wrażenie, że powietrze zgęstniało od napięcia, ale
Mikkal tego nie zauważył. Mały Knut najbardziej odpowia
dał marzeniom, które Mikkal snuł w ramionach Raiji.
- Mała księżniczka - uśmiechnął się i delikatnie odgar
nął z czoła Mai długą grzywkę. - Gdy ją zobaczyłem po raz
pierwszy, również spała... - Jego dłoń się zatrzymała w sa
mym środku ruchu. Zastygła na czole dziewczynki. Źreni
ce zwęziły się w przypływie wściekłości. Palce wodziły po
wyraźnych bliznach, które szpeciły pyzate policzki. - Jak
to się stało? - zapytał głosem zduszonym od gniewu i nie
dowierzania.
Maja jęknęła przez sen, więc Mikkal cofnął rękę, ale
wciąż patrzył na zniekształcony policzek.
- To nie mógł być wypadek - mruknął do siebie i odwró
cił się w stronę Reijo. - Opowiedz mi, jak to się stało?
Reijo przełknął ślinę. Wspomnienie śmierci ojca było dla
niego bolesne, ale dla Mikkala ta historia będzie jeszcze bar
dziej gorzka.
- To był ten człowiek, który obciął włosy Raiji. Ten, któ
rego...
- ...którego zraniłem nożem - dokończył za niego Mikkal
i znów spojrzał na maleńką córkę Raiji. Przypomniał sobie
jej miękkie, gładkie policzki. - Dlatego to zrobił?
- Możliwe - powiedział Reijo. - Zabrał ją ze sobą, wyko
rzystując naszą nieuwagę. Mój ojciec go odnalazł. Obaj zgi
nęli... Jeden Pan Bóg wie, jak Maja to przetrwała. Znalazłem
ją w chacie oddalonej o paręset metrów od tego miejsca. Po
liczki jej wciąż krwawiły. Sam bym go poćwiartował, gdy
by nie fakt, że już nie żył.
Mikkal odwrócił się od nich. Kucnął, wciskając głowę
między kolana. Nie wyrzekł ani słowa, ale widać było, że
drżą mu ramiona.
- Zadałem jej tylko cierpienie - powiedział wreszcie. - Ból
i cierpienie. Czy warto było? Czy było warto?
Ze zwieszoną głową wyszedł na dwór. Nawet jednym sło
wem nie zdradził, że domyśla się tego, co zrozumieli wszy
scy inni.
Ravna pokiwała głową w zamyśleniu, gdy jej syn zamknął
za sobą drzwi.
- Rozpoznałbyś swoją własną twarz w buzi dwuletniego
dziecka? - zapytała Reijo.
Czy rozpoznałby? Jak często Reijo oglądał odbicie swo
jej twarzy? W spokojnej wodzie latem. W błyszczących
garnkach. Czy kiedykolwiek się jej przyjrzał?
Głos Ravny nabrzmiał wielką czułością:
- On tego nie zauważy, dopóki ktoś mu nie powie.
Reijo nie potrzebował jej zapewniać, że on tego nie zrobi.
- Mikkal mieszka na samym skraju obozu, po prawej
stronie. Możesz tam spać, dopóki będziesz u nas. Dzieci tu
zostaną. Zobaczymy, co powie Pehr. On jest porywczy, ale
nie wścieka się zbyt długo...
W tonie jej głosu nie było tego optymizmu, który próbo
wała zawrzeć w słowach.
Nikt nie wiedział, co myśli albo czuje Pehr. Mogli tylko
zgadywać.
Młodzieńcy, którzy wyruszyli na poszukiwanie, znaleźli go
niedaleko obozu. Siedział wsparty o tysiącletni kamień, z twa
rzą zwróconą ku niebu, jakby przeklinał boskie wyroki. Nikt
nie mógł powiedzieć, że Pehr zmarł z wyrazem spokoju na
twarzy. Mikkal przyjął wieść o śmierci ojca niemal obojętnie.
Reijo poczuł się winien. Nie wątpił, że to szok spowodowany
widokiem Mai zabił starego. Inni myśleli tak samo, ale nikt go
wprost nie oskarżył. Nikt nie wypowiadał swych myśli na głos.
Nikt z wyjątkiem jednej osoby.
Znalazła Mikkala i Reijo, gdy pilnowali reniferów. Mikkal
zastąpił Aslaka, choć inni ofiarowali się, że go wyręczą. Reijo
poszedł z nim. Trochę dlatego, że dobrze mu było w towarzy
stwie Mikkala. Trochę dlatego, że czuł się zupełnie niepotrzeb
ny, bo Ravna próbowała zagłuszyć swój ból krzątaniną wokół
dzieci. Trochę zaś dlatego, że uważał się za winnego nagłej
śmierci Pehra. Prościej było patrzeć w oczy Mikkalowi, niż na
potykać umykające spojrzenia innych.
Gdyby Reijo nie porównywał jej z Raiją, uznałby pew
nie, że to najpiękniejsza kobieta, jaką widział. Jej wielkie
migdałowe oczy i złocista cera mogły przyspieszyć krążenie
krwi niejednego mężczyzny.
Ale zarówno Mikkal, jak i Reijo mieli we krwi Raiję. Sig-
ga była z góry skazana na przegraną.
Mikkal obdarzył ją tylko jednym spojrzeniem. Potem de
monstracyjnie odwrócił się od niej plecami.
- Co tu robisz? Zdawało mi się, masz dość roboty ze sta
wianiem swej jurty.
- Chciałam pocieszyć mego bolejącego męża - odpowie
działa mu słodko. - Miejsce żony jest u boku męża, Mikkal
- Nie troszczyłaś się o to przedtem.
Rozmowa małżonków była utrzymana w jadowitym,
ostrym tonie.
- Przedtem mój mąż nie bolał nad tym, że zabił własne
go ojca.
Wtedy na nią spojrzał. Jego ciemne brwi uniosły się nie
pokojąco ku górze. Nozdrza zadrżały gwałtownie.
- W jaki sposób, moja miła Siggo?
Wieczne lody nie są chyba tak zimne jak spojrzenie tej
młodej, urażonej żony Mikkala.
- Sam chyba dobrze wiesz - zaśmiała się ostro, lecz Re-
ijo usłyszał w jej śmiechu nutkę rozpaczy. Ta kobieta nie
budziła sympatii, ale Reijo przypuszczał, że nie zawsze by
ła taka. - Gdyby wszystko zostało zaplanowane, pomysł
sprowadzenia tu jej bękartów trzeba by uznać za genialny.
Jeśli potraktujemy to jako przypadek, to trudno odmówić
mu szczególnego charakteru. Tak czy owak, jest w tym spo
ro twojej winy, Mikkal. Nie wyprzesz się tego. Jeśli nawet
kiedyś miałam wątpliwości, to teraz widzę wszystko czar
no na białym.
- Ciężarne kobiety lubią histeryzować - mruknął Mikkal.
- Czy ty również jesteś jednym z jej kochanków? - teraz
Sigga dosięgła swym spojrzeniem i językiem Reijo. -Jak ona
się miewa? Czy to tajemnica? Może ona rzeczywiście potra
fi to, o co ją podejrzewali Mikkal i Ełle... Może naprawdę
jest szamanką...
- Może powinnaś pójść sobie stąd, zanim ktoś cię stąd
wyniesie - warknął Mikkal.
Udawała wprawdzie, że go zupełnie ignoruje, ale jednak
zebrała się do drogi.
W pytaniu, które rzuciła w stronę Reijo, było prawdziwe
zainteresowanie:
- A może jedno z nich jest twoje? To najmłodsze? Albo
ta blondyneczka? Ten jej biedny mąż miał chyba dość ro
boty z nadawaniem im imion. Wiedział, ile razy przyprawi
ła mu rogi?
- Dość tego, Sigga!
Mikkal się podniósł, a ona usłyszała chyba w jego głosie
jakiś ton, który znała z przeszłości. Poszła sobie.
- Co ona miała na myśli? - zapytał Mikkal powoli, ak
centując każdą sylabę. - Co ona, u diabla, miała na myśli?
Gdzieś w najdalszym zakamarku jego świadomości za
częło się chyba rodzić niejasne podejrzenie.
Reijo widział, jak się zmienia twarz Mikkala, i mógł bez
trudu wyczytać, co się dzieje w jego głowie: wir chaotycz
nych, przeciwstawnych uczuć, niezrozumienie, słowa Siggi,
które powracały jedno po drugim, dwuznaczny sens innych,
dawnych słów i gestów. Twarz Mikkala była naga i bezbron
na. Ukląkł na wrzosowisku, jakby zupełnie opadł z sił. Jego
dłonie splatały się i rozplatały. Wyrywały kępki trawy
i wrzosów, choć Mikkal nie zdawał sobie z tego sprawy.
Napięte ciało spływało potem. Reijo spostrzegł mokre
perełki na czole i policzku. Jasne oczy pociemniały i stały
się prawie czarne.
To, czego domyślił się przed chwilą, zaczęło docierać do
jego świadomości. Uczucia szarpały nim niczym orkan. Za
każdym uderzeniem było mu łatwiej uwierzyć. Położył się
na plecach, zasłaniając twarz dłonią. Poddał się całkowicie.
Załamany i szczęśliwy jednocześnie.
Gdyby chodziło o kogoś innego, Reijo uznałby, że to
wszystko jest dość żałosne. Gdy jednak patrzył, jak Mikkal
obnaża przed nim własną duszę, poczuł się tak, jakby zoba
czył lustrzane odbicie swojej. *
- Wiedziałeś o tym od zawsze? - zapytał Mikkal zduszo
nym głosem. Usiadł i zwrócił wykrzywioną twarz ku mło
demu Finowi. Tamtemu nie pozostało nic innego, jak poki
wać głową. - Czy tylko ja jeden o niczym nie wiedziałem?
Dlaczego nic mi nie powiedziała?
- Obaj znamy Raiję - odparł Reijo. - Jest dumna. A po
za tym co mógłbyś zrobić, co mogło się zmienić?
Mikkal milczał. Siedział tylko ze zwieszonymi ramiona
mi, jakby zupełnie opadł z sił.
Rozczarowanie spowodowane tym, że Rai ja nie powie
działa mu prawdy, przyćmiło radość z faktu, że nagle stał
się ojcem dziecka, o którym tyle myślał.
- Musiała być taka samotna - mruknął Mikkal do siebie.
Czule. Ze smutkiem. - Moja mała Raija. Taka samotna i ta
ka przestraszona...
Zapatrzył się w niebo i zaśmiał się sam do siebie. Zanu
rzył się w myślach i wspomnieniach, którymi nie mógł się
podzielić z Reijo.
- A więc była moja przez cały czas. Maja... - Po chwili za
stanowienia dodał: - Czemu się nie domyśliłem? Pragnęła,
żebym sam zrozumiał. Dopiero teraz to widzę. Chciała, że
bym wiedział, ale była zbyt dumna, by mi to powiedzieć.
Sam powinienem był zrozumieć. Ale okazałem się ślepcem...
Biedne maleństwo...
Mikkal zapłakał jak dziecko. On, silny mężczyzna, któ
ry nie dostał ukochanej kobiety i nie mógł żyć tak, jak tego
pragnął. Ale istnieje Maja. Maja jest jego dzieckiem.
Trudno mu było oswoić się z tą prawdą. Zbyt długo ta
ka ewentualność była tylko marzeniem.
Jakiś ptak przysiadł zgrabnie na wzgórzu nieopodal obu
przyjaciół. Los chciał, że był to kruk. Lśniąco czarny ptak sie
dział w słońcu i czyścił sobie pióra. Mikkal śledził go wzro
kiem. Twarz mu odmłodniała w ciągu kilku chwil. Napięte
rysy się wygładziły. We wzroku pojawił się błysk ożywienia.
- Dlaczego ludzie mówią, że kruk jest brzydki? - zapytał
z zadziwieniem. - Żywi się padliną, to prawda, ale przecież
my też jemy martwe zwierzęta. Kruk wcale nie jest odraża
jący. To dumny ptak. Wspaniały. Czarny jak noc. Sprytny...
Reijo pozwalał mu się wygadać. Mikkal powinien mówić,
żeby otrząsnąć się z szoku.
Mikkal spostrzegł, że ptak znów odlatuje, śledził uderze
nia jego skrzydeł, patrzył, jak ślizga się na falach powietrza,
słuchał jego krzyku ponad stadem reniferów.
- Pamiętam chwilę, w której zobaczyłem ją po raz pierw
szy. Nie wiem, czego oczekiwałem. Może jednej z tych bla
dych, jasnowłosych dziewcząt, których tyle widziałem w two
im kraju. A ona była inna. Maciupeńka. 2 nieprzeniknioną
twarzą. Taka wyprostowana, że aż trudno w to uwierzyć.
Trzymała ojca za rękę. Nie wiem, które z nich czuło się go
rzej. Nie chciała płakać. Już wtedy była dumna jak diabli, cho
ciaż miała zaledwie osiem lat. Nigdy w życiu nie widziałem
kogoś tak zrozpaczonego. Choć nie bezradnego... Raija nigdy
nie bywa bezradna. Ona przetrwa wszystko. Jest giętka jak
wierzba. Wtedy jednak została sama i wszystko wokół niej by
ło takie obce. Jej czarne, mokre włosy powiewały bez ładu
i składu na wietrze. Wyglądała jak niezdarne małe kruczątko.
Widziałem gniazdo z pisklętami kruka poprzedniej wiosny.
Wzruszyłem się wtedy. Widziałem, jak próbują latać. A ona
wówczas wydała mi się bardzo do nich podobna... - Mikkal
zaśmiał się cicho. - Była kruczątkiem. Moim Małym Krukiem.
Uważam, że kruki są piękne. - Otrząsnął się ze wspomnień
i gwałtownie odwrócił w stronę Reijo. - To zmienia postać
rzeczy, chyba wiesz o tym? Nie mogę pozwolić, żebyś sam
wyruszył do Alty, by jej pomóc. Jestem jej coś winien.
Reijo miał na to nadzieję. Ale nie czuł smaku zwycięstwa.
- Ona wcale nie chciała, żebym tu przyszedł z dziećmi.
Prosiła mnie, żebym trzymał wszystko w tajemnicy przed
tobą. - Reijo z trudem o tym mówił. Słowa więzły mu w gar
dle, a twarz Mikkala stała się tak boleśnie przejrzysta. - Gdy
mnie wypuścili z lochu... błagała, bym ci nie mówił, co się
z nią stało. Kiedy widziałem ją ostatnio, musiałem nawet
skłamać i zapewnić, że wcale nie zamierzam cię szukać.
- Ale ona wiedziała, że mnie znajdziesz - uśmiechnął się
Mikkal ciepło. - Na pewno wiedziała, że to zrobisz. Ale mo
ja Raija nigdy o nic nie prosi. Raija wie, że nigdy nie pozwo
liłbym jej żyć w klatce. Tak samo jak kruki urodziła się po
to, by fruwać na wolności.
- Wiesz przecież, że zrobię wszystko, żeby uwolnić ją od
tego diabła - oświadczył Reijo stanowczo.
Mikkal spojrzał w jego zielone oczy i uśmiechnął się nie
znacznie:
- Wiem. I zabierzesz ją gdzieś, gdzie nie znajdzie jej ani
mąż, ani ja.
Reijo zrozumiał.
- Dla mnie szczęście Raiji jest ważniejsze niż wszystko inne
- powiedział z rezygnacją. - Obaj wiemy dobrze, co to oznacza.
Mikkal milczał. Dla niego również jej szczęście znaczyło
najwięcej. I tak niewiele mógł jej dać.
4
Raija nie lubiła przyjęć. Nie pytała już jednak, czy na
prawdę trzeba je organizować. Zapytała o to jeden jedyny
raz. Ole lodowatym głosem udzielił jej lekcji dobrych ma
nier. Chłód jego szarych oczu upewnił ją raz na zawsze, że
nie warto mu się przeciwstawiać. Jego autorytet wspierał te
raz tytuł wójta. Ona zaś była niczym.
Nie pozwalał jej o tym zapomnieć.
„Wydobyłem cię z błota - mówił. - Nauczyłem cię zacho
wywać się w sposób kulturalny. Wiem, czego ci potrzeba,
Raiju, moja miła. Jesteś żywym dowodem na to, że nawet
na kupie gnoju mogą wyrosnąć najpiękniejsze róże. Ale nie
ma potrzeby wciąż w tym gnoju żyć. Cywilizacja, kochanie.
Ku cywilizacji prowadzą nas wszystkie nasze wysiłki".
Tym razem marsz ku cywilizacji miał polegać na zorgani
zowaniu przyjęcia, jakiego w okolicy jeszcze nie było. Przyję
cia, jakie wydaje się tylko w wielkich miastach, w stolicy i za
granicą. Raija nie miała pojęcia, skąd Olemu przyszedł ten po
mysł do głowy, miała jednak dość rozumu, by o to nie pytać.
Oto jej mąż zamierzał urządzić bal maskowy. Wszyscy
mieli się przebrać i założyć maski. Tak, by nikt nikogo nie
rozpoznał.
Zdaniem Raiji pomysł był śmieszny. Żadne maski nie
zdołają ukryć tożsamości tych pięćdziesięciu osób, które
Ole uznał za godne zaproszenia. Raija nie miała wątpliwo
ści, że w ciągu dziesięciu minut rozpozna wszystkich gości.
Ole cieszył się niezmiernie. To właśnie on wybrał kos
tium dla żony. Wymyślił jej przebranie.
Żart męża zranił ją boleśnie, nie skomentowała jednak je-
go decyzji. Służąca, którą Ole zatrudnił niedawno wbrew
woli Raiji, podzielała jego zdanie i utrzymywała, że Raija
będzie wyglądała cudownie.
Trine przyniosła kostium już dawno temu. Obrzuciła
swą panią spojrzeniem, w którym Raija odczytała coś w ro
dzaju pobłażania. Raija odesłała ją czym prędzej.
W tej służącej było coś, co zbijało Raiję z tropu. Wyglą
dała na osobę w wieku Olego i wszystko wskazywało na to,
że kiedyś żyła w znacznie lepszych warunkach. Trine była
piękna i tchnęła dumą, której nawet Ole nie potrafił zdławić.
Pojawiła się nagle, znikąd, a Ole natychmiast ją zatrud
nił, choć wcale nie potrzebowali służącej. Nie stać ich było
na posiadanie służby. Ale Ole podjął decyzję. Zawsze
wszystko wiedział lepiej.
Raija zrzuciła suknię i stała bezradnie w samej bieliźnie.
Z odrazą spojrzała na jaskrawy kostium, który kazał dla niej
uszyć. Kostium był prostacki. Wulgarny. Przez chwilę za
pragnęła mieć znowu skórzane bluzy, które kiedyś nosiła.
To byłaby właściwa odpowiedź na jego beznadziejny po
mysł: przebrać się za Laponkę, ale nie za Laponkę z wyobra
żeń Olego. Skórzana bluza wyglądałaby na balu dziwnie.
Gdyby Raija ją włożyła, wszyscy by ją rozpoznali. A Ole
przypomniałby sobie, gdzie ją znalazł.
Ole nie wiedział jednak, że Raija żyła kiedyś wśród ko
czujących Lapończyków. Wśród nomadów.
W jego mniemaniu Lapończycy byli brudnymi, przygłupi-
mi stworzeniami, prawie zwierzętami. Nie wiedział, jak bar
dzo się myli. Nie wiedział, że jego żona kocha jednego z nich.
Raija zacisnęła zęby i naciągnęła na siebie kostium. Wciąż
była żoną Olego. Wciąż była mu posłuszna. Jak niewolnica.
Czasami żałowała, że nie uciekła razem z Reijo. Gdzie on
teraz jest? Chyba nie próbuje odnaleźć Mikkala. Nie wolno
mu. Mikkal nie może się dowiedzieć o jej poniżeniu. Pew
nie by zrozumiał jej decyzję, ale Raija wolała nie ryzyko
wać, nie chciała się narazić na jego pogardę.
Pewien siebie i uśmiechnięty Ole wkroczył do ich wspól
nego pokoju w chwili, gdy Raija ponownie sznurowała gor
set. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo różni się ten kostium
od prawdziwego ubioru Lapończyków...
Szare oczy męża iskrzyły się ku niej. Uśmiech wyżłobił
głęboki dołeczek w lewym policzku. Mokra grzywka osłania
ła czoło. Ole Edvard wyszedł właśnie z kąpieli. Raija mogła
bez trudu wyobrazić go sobie w łaźni. Był piękny. Uroda, któ
rej Raija nie potrafiła się oprzeć, budziła w niej nienawiść do
samej siebie. Nienawiść równie wielką jak ta, którą żywiła
wobec niego. Marzyła bezustannie o tym, by ukarać go za ten
wpływ, który na nią wywierał.
- Moje słodkie dzieciątko natury już się przebrało w ko
stium - uśmiechnął się Ole, obrzucając żonę pełnym uzna
nia spojrzeniem i przysiadając na jej łóżku.
Raija czuła na sobie jego wzrok. Ten człowiek był zawsze
tak namacalnie obecny. Wyczuwała jego obecność, gdy tyl
ko wchodził do pokoju, i nie znosiła tego uczucia. Powin
no przecież towarzyszyć miłości, a nie nienawiści.
- Wyglądasz zniewalająco, skarbie. Dokładnie tak, jak so
bie wyobrażałem. - Ole wyciągnął ku niej zapraszającą dłoń.
Raija chciała mu się wymknąć. Miała zamiar przywitać go
słowami pełnymi szyderstwa, ale jej ręka sama się wślizgnęła
w jego rękę. Pozwoliła, by ją przyciągnął do swej szerokiej, wil
gotnej jeszcze piersi, widocznej spod rozpiętej na poły koszuli.
Zaśmiał się cicho, zamykając ją w niedźwiedzim uścisku.
Jego wielka dłoń mogłaby nieomal objąć ją w talii. Ona by
ła maleńkim, słabym krzaczkiem, a on potężnym, zimowym
wichrem, który smagał karłowate roślinki i mógł ją w każ
dej chwili złamać. W jego przerażającej sile była zarówno
brutalność, jak i czułość. Ona, wątła krzewina, mogła tylko
pozwolić, by szalejący wicher decydował o jej ruchach i ich
rytmie - albo dać się złamać.
Dlaczego te zimne oczy wypełniały się taką czułością
przed każdym pocałunkiem? Dlaczego ona nigdy nie potra-
fi zacisnąć powiek, nie zaglądać w te źrenice, które tchnęły
ciepłem i zdradzały istnienie duszy? Czy w głębi serca pra
gnęła go takim ujrzeć?
Raija nie wiedziała, jak to się dzieje, ale i tym razem nie
zmrużyła powiek w porę. Wyczytała w jego spojrzeniu to,
czego jej nigdy nie mówił i czego nigdy nie miała usłyszeć.
Miał twarde dłonie, ale Raija mimowolnie przytuliła się
do niego. Jej ramiona wcale go nie odepchnęły. Jej palce nie
wczepiły się w jego skórę z wściekłością. Objęły łagodnie je
go szyję i wsunęły się w wilgotną czuprynę. Usta Raiji na
potkały jego wargi, zdradzając coś w rodzaju głodu.
Powinna ugryźć te wargi aż do krwi, ale one wprawiły
natychmiast jej własne usta w drżenie. Potrafiły zalać ją oce
anem czułości. Za każdym razem dziwiła się, że ten naj-
okrutniejszy i najzimniejszy człowiek, jakiego zna, ma w so
bie tyle ciepła. W jej ramionach objawiał swoje dwa oblicza:
jedno lodowate, drugie zaś płomienne. Potrafił być wyma
gający i przerażający, podczas gdy jego usta sprawiały, że
pełna niepojętej tęsknoty Raija nie mogła mu się oprzeć. Peł
na pożądania, które chętnie by zdławiła, nawet gdyby przy
szło jej oddać za to rok życia.
Krew tętniła. Szumiało jej w uszach i czuła tylko jego cia
ło, równie gorące jak jej własne. Ramiona Olego były zara
zem takie silne i takie delikatne. Raija wtuliła twarz w jego
szyję i prawie zapomniała, z kim ma do czynienia.
Pragnęła zatrzymać te cudowne chwile. Czuć dotyk jego
dłoni, przyprawiających ją o dreszcze, czuć miękkie wargi
na swoich policzkach, czuć ich pieszczoty na twarzy i na
szyi. Tego właśnie pragnęła... Te same dłonie, które potrafi
ły poruszyć w niej najczulszą strunę, przerwały działanie
czarów. Ole odepchnął ją od siebie równie nagle, jak przed
tem wyciągał ku niej dłoń.
Raija wzięła głęboki oddech - było to konieczne, by
wszystkie zmysły zaczęły normalnie funkcjonować. By cia
ło ochłonęło.
- Łatwo się rozpalasz, moja śliczna - uśmiechnął się, nie
wzruszony jak zawsze. Tylko kilka perełek potu u nasady
włosów zdradzało podniecenie, ale Raija udała, że tego nie
widzi. Ole chciał utrzymać ją w przekonaniu, że tylko ona
poddała się namiętności. Nigdy by się nie przyznał, że pło
nie i pragnie jej tak samo jak ona jego. Powiedziałby, że prze
cież przyszedł tu prosto z łaźni, więc nic dziwnego, iż jego
skóra wciąż paruje... - Oczywiście, że jesteś pociągająca - do
dał, opierając się o poduszki. - To zresztą mogłoby być in
teresujące i całkiem nowe doświadczenie. Nigdy przedtem
nie kochałem się z Laponką. Ludzie powiadają, że one są na
miętne i chętne. Nie sądzę, żebyś mnie rozczarowała.
Raija zaklęła po cichu i odwróciła się do niego plecami.
Nie patrząc w jego stronę, wstała i sięgnęła po grzebień.
Gwałtownymi ruchami zaczęła czesać włosy.
- Zdaje się, że naprawdę jesteś rozczarowana - zaśmiał
się. - Ale przecież nie mamy czasu, moja mała. Za chwilę
zjawią się pierwsi goście. Chciałbym, żebyś wyglądała naj
piękniej, jak potrafisz. Założyłbym się o własną duszę, że
będziesz najpiękniejsza.
- Dla ciebie to nic trudnego - odparła Raija kąśliwie, wciąż
odwrócona do niego plecami. - Nie masz przecież duszy.
Ole nie odpowiedział jej. To ją zdziwiło.
- Zapleć włosy, Raiju.
Raija uśmiechnęła się wymuszenie.
- Oczywiście.
Mechanicznie wykonywała jego polecenia. Nie widziała
zranionych oczu tego olbrzyma, który był jej mężem. Na
giego spojrzenia, które mogłoby odmienić to, co było mię
dzy nimi. Ona odwróciła się plecami, a on był ostrożny i nie
zwykł się przed nią zdradzać.
Chwila przeminęła.
Raija znowu spojrzała na męża.
- Zamierzasz iść w tym stroju? - zapytała lodowatym to
nem, obrzucając lekceważącym spojrzeniem jego sfatygowa-
ną koszulę i codzienne spodnie. Nie był to z pewnością
strój, jaki należało wkładać na spotkanie z tak zwanymi cy
wilizowanymi ludźmi.
Ole nie ruszył się z miejsca.
- Wydawało mi się, że dobrze będzie, jeśli mój strój bę
dzie pasował do kostiumu mej uroczej żony, o ile tylko nie
przyćmi jej blasku.
Raija nie mogła uwierzyć, że on rzeczywiście chce prze
brać się za Lapończyka. Miał chyba zbyt norweski wygląd:
był wysoki i jasnowłosy. Prawdziwy olbrzym.
Eleganckim ruchem ułożył swe nogi obute w brudne ka
losze na czystej pościeli. Raija nie zwróciła na to uwagi tyl
ko dlatego, że już nie musiała prać bielizny. Fakt, że zatrud
nił służącą, miał mimo wszystko jakieś dobre strony.
- Nie wystąpię jako Lapończyk z gór - oświadczył to
nem, w którym brzmiała nutka obrzydzenia. - Ale to będzie
coś w tym rodzaju. Kamizelka, czapka... trochę przybrudzo
ne dłonie... - Ole zaśmiał się, błyskając białymi zębami. -
Nikt się nie zorientuje, że nie jestem prawdziwym fińskim
Lapończykiem. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby wyrzuco
no mnie za drzwi mego własnego domu.
Raiji wcale nie było do śmiechu. Uznała, że Ole posunął
się za daleko. To było niesmaczne. Szydził z jej pochodze
nia. Całkiem otwarcie. Żeby pokazać jej, z kim ma do czy
nienia i jak niewiele znaczy w jego oczach.
- Może i ciebie ktoś zamknie w piwnicy - powiedziała
zgryźliwie, kryjąc swój ból. Nigdy nie będą się wzajemnie
szanować. Ich małżeństwo nigdy nie będzie normalne.
Czasem pragnęła jednak go zrozumieć - choćby po to, że
by wiedzieć, co się kryje za jego postępkami. Czasem chcia
ła, by on ją rozumiał. Aby pojął wreszcie, że Raija wcale nie
wstydzi się swych korzeni. Na razie poniżał ją, bezustannie
przypominając, że nie jest mu równa. Byłoby to jej właści
wie obojętne, gdyby nie fakt, że Ole rzeczywiście wstydził
się, ilekroć Raija w zapale albo gniewie wykrzykiwała coś po
fińsku. Wstydził się jej akcentu, który zdradzał obce pocho
dzenie. Kwenka. Znienawidzone słowo, którego Raija nie lu
biła wypowiadać. Równie dobrze mogłaby być wszą.
Ole wstydził się jej imienia. Wolałby, żeby brzmiało bar
dziej zwyczajnie, z norweska, na przykład Ragna albo Ragn-
hild - jakkolwiek, byle nie Raija.
Nigdy jej tego nie mówił. A już tym bardziej nikomu się
z tego nie zwierzał. Gdy jednak, będąc w towarzystwie, Ra
ija zbytnio się zapalała podczas rozmowy, dbał o to, by ostu
dzić jej zapał. Inni sądzili prawdopodobnie, że nie chciał, by
powiedziała za wiele. Raija znała prawdziwą przyczynę: Ole
nie życzył sobie, by mówiła łamaną norweszczyzną. Ale te
go wieczoru, gdy miała być gospodynią wyjątkowego przy
jęcia, chciał, by wystąpiła w przebraniu Laponki.
Raija znała go bardzo dobrze. Chciał ją upokorzyć, ale to
mu się nie uda! Raija była dumna ze swego fińskiego pocho
dzenia. Szczyciła się także tym, że żyła wśród Lapończyków.
Najwspanialszych ludzi, jakich zdarzyło jej się spotkać. Ole
nigdy w życiu nie zdoła tego zrozumieć. On postrzega
wszystko w biało-czarnych barwach. Nie zna żadnych odcie
ni ani bieli, ani czerni.
Poza tym mieszkańców Alty wcale nie obchodzą niczyje
rodowody. Ten i ów nosił czasem kumagi, widywała też in
ne znane jej przedmioty.
Spojrzała na swój strój. Daleko mu było do autentyzmu,
ale mogłaby przecież uczynić go nieco bardziej prawdziwym...
Ledwo widoczny uśmiech zagościł na jej twarzy. Ole te
go nie zauważył. Raija nauczyła się reagować tylko połową
twarzy. Połową skrytą przed oczami męża. Druga połowa
twarzy pozostawała niewzruszona. Jeśli on chciał się zaba
wić jej kosztem - mogła mu odpłacić tym samym. W pew
nym sensie jest jej właścicielem, ale nie do końca.
Śledził ją wzrokiem, gdy siadała koło swej skrzyni, mę
żowskiego podarunku, który był najbardziej wartościową
rzeczą, jaką kiedykolwiek posiadała. Skrzynia nie znaczy-
łaby jednak dla niej nic, gdyby nie skarby, które w sobie
kryła.
Dłonie błądzące pośród ubrań napotkały wreszcie zawi
niątko, które omal nie rozpadło się pod naciskiem palców.
Szary, jutowy woreczek, w którym kryła się najkosztowniej
sza biżuteria, jaką kiedykolwiek posiadała.
Z kamiennym wyrazem twarzy zaczęła rozpakowywać
zawiniątko. Brosza nie błyszczała już tak jak niegdyś. Nic
nie szkodzi, uznała Raija, ta srebrna ozdoba nie potrzebo
wała więcej blasku. Była prawdziwa. W przeciwieństwie do
kostiumu Olego. Raija przypięła ją do piersi. Z szerokim
uśmiechem i dumą w oczach spojrzała na człowieka, które
mu się zdawało, że jest jej właścicielem.
- A więc miałem rację przez cały czas, prawda? - zaśmiał
się Ole. To nie był życzliwy śmiech. - Nie ma w tobie za
wiele z Kwenki, moja piękna. Jak przyszło co do czego, oka
zało się, że jesteś po prostu Lapbnką. Laponką z gór? Do
brze to ukrywałaś..
Raija nie widziała powodu, by mu odpowiadać. A więc
chciał ją sprowokować? Najchętniej roześmiałaby się
w głos, ale nie zrobiła tego. Bawiła się jutowym woreczkiem.
Zwinęła go i chciała rzucić, ale jej palce natrafiły na coś jesz
cze. Przeszył ją nagle lodowaty dreszcz. Palce rozpoznały
to, czego nie było widać. Skórzany rzemień znaleziony na
płaskowyżu. Przez chwilę znów ujrzała obraz z przeszłości:
rzemień owinięty wokół szyi dziecka.
Pospiesznie schowała woreczek do kieszeni z nadzieją, że
Ole niczego nie zauważył. Mogłaby wprawdzie bez trudu
wymyślić na poczekaniu historyjkę, którą mąż uznałby za
nic nie znaczącą, nie była jednak pewna, czy zdoła skłamać
na temat tego właśnie rzemienia. Może to nie był przypa
dek, że znalazła go właśnie teraz. Raija wolała się nad tym
nie zastanawiać. Wolała nie myśleć o tym, czego nie rozu
miała. O tym, nad czym nie mogła zapanować.
Ole miał swoje własne skrzynie. Jednej z nich nie wolno jej
było ruszać. Zresztą oprócz niego nikt nie mógł skrzyni doty
kać. Raija była ciekawa, co się tam kryje. Owoc zakazany ku
si zawsze tak samo. Ole zamykał tę skrzynię na klucz, który
nosił na szyi. Teraz ją otworzył. Raija z trudem powstrzyma
ła się, by nie zajrzeć do środka. Postanowiła jednak pokazać
mu, że niewiele ją to interesuje, i stała odwrócona doń pleca
mi aż do chwili, gdy kluczyk znów zazgrzytał w zamku.
- Co sądzisz o moim kostiumie? - W głosie Olego brzmia
ło dziwne oczekiwanie. Raija zrozumiała ten ton, gdy tylko
na niego spojrzała. Wolała nie zakładać, że jego uśmiech jest
złośliwy, ale spostrzegła pełen szyderstwa triumf na dnie je
go stalowoszarych oczu.
Nie potrafiła ukryć swej reakcji, zdołała jednak choć trochę
się opanować. Pobladła wprawdzie, ale stłumiła w sobie krzyk.
Miał na sobie kamizelkę i czapkę, tak jak zapowiedział.
Nawet Raija nigdy by nie zgadła, że mówiąc o kostiumie,
myślał o kamizelce i czapce, które należały do Reijo.
Pamiętała tę kamizelkę bardzo dobrze. Sama ją przecież
uszyła. Pamiętała nawet młodość owcy, z której skóry po
wstał ten ubiór. Kamizelka była trochę za szeroka na Reijo,
ale to mu nie przeszkadzało, bo zimą i tak wkładał ją na kil
ka warstw ubrania.
Na Olego kamizelka była natomiast za ciasna. I za krót
ka. Że też ważył się zrobić coś takiego!
- Może będziesz teraz dla mnie trochę czulsza. Przecież
mam na sobie jego strój - wycedził i uśmiechnął się.
Raija nie zdobyła się na odpowiedź. Nie mogła wprost uwie
rzyć, że Ole jest w stanie zachować się aż tak prostacko. Wy
dawało mu się najprawdopodobniej, że to Reijo króluje w jej
myślach. Nigdy zresztą nie dała mu powodu, by zaczął podej
rzewać coś innego. On zaś nie dał jej powodu, by zechciała mu
się zwierzać. A więc tak miała wyglądać jego zemsta!
- Wiedziałeś, na co się decydujesz, gdy postanowiłeś mnie
kupić - powiedziała cierpko. Skoro ją to tyle kosztowało,
mogła i jego zmusić, by cierpiał.
Jedzenie było pierwszorzędne. Niestety o kostiumach nie
dało się tak powiedzieć.
Ludzie nie byli przyzwyczajeni do tego rodzaju przebiera
nek, więc niejeden z gości uważał całe to przedsięwzięcie za
dziecinadę. Zakładać kostium i maskę, gdy się idzie na przy
jęcie? Tyle że samo zaproszenie na przyjęcie było czymś nad
zwyczajnym. Ludzie spotykali się, rzecz jasna, z okazji świąt
rodzinnych,'i nie tylko, ale nie w ten sposób. Teraz czuli się
niepewnie. Wszyscy się trochę denerwowali. Czy ktoś nie za
mierza się zabawić ich kosztem? Trudno byłoby jednak od
mówić wójtowi, niezależnie od tego, o co prosił. To był po
tężny człowiek, lepiej żyć z nim w zgodzie. Pochodził chyba
z wyższych sfer... W przeciwnym razie nie zdobyłby tego sta
nowiska. Skoro więc wójt życzył sobie masek, to niech będą...
Wszyscy mrużyli oczy za drapiącymi maskami i oceniali
krytycznym wzrokiem stroje innych gości. Gdy później dys
kutowano na temat kostiumów, każdy pamiętał je dokładnie.
Na początku jednak zasiedli do stołów w sztywnych pozach.
W mało naturalny sposób rozmawiali z ludźmi, których
rozpoznawali bez trudu mimo przebrania. Podziwiali wspa
niałe pokoje, zachwycali się niezwykłą urodą ogrodu i po
wolutku się rozkręcali.
Ole znalazł kogoś, kto potrafił przygrywać do tańca. Nie
były to rytmy tańczone w salonach, które Ole pragnął na
śladować, ale swojska muzyka. Ona mogła rozweselić miesz
kańców Alty. Muzyka, w rytm której potrafili tańczyć.
Wszystko wskazywało na to, że przyjęcie będzie udane po
mimo ciężkiej atmosfery, jaka panowała na samym początku.
Raija krążyła między gośćmi z poczuciem, że jej to
wszystko wcale nie dotyczy. Nie odzywała się do nikogo.
Rzucała tylko krótkie odpowiedzi. Uśmiechała się sztucz
nie. Tak jak powinna się uśmiechać żona wójta. Zamieniła
parę słów z Trine, która najwyraźniej traktowała przyjęcie
w ten sam sposób. Tyle że Raija nigdy nie przyznałaby się
przed nią do swoich uczuć. Wcale nie dlatego, że Trine by-
ła służącą, ona zaś panią w tym domu. Nie zdradziłaby swo
ich myśli przed Trine, nawet gdyby było odwrotnie. Ta ko
bieta budziła w niej jakiś niepokój.
Coś w spojrzeniu służącej zdradziło Raiji, że całe to przy
jęcie nie robiło na niej szczególnego wrażenia. Jasne oczy
dziewczyny spoglądały z niejaką wyższością, w której nie
było jednak złośliwości. Wszystko wskazywało na to, że te
go rodzaju sytuacja nie jest dla Trine nowa. Służąca nieźle
się chyba bawiła za maską posłuszeństwa.
Raija również bawiła się nie najgorzej, zupełnie jednak ina
czej, niż życzył sobie Ole. Czyż nie komicznie wyglądała tłu
sta żona lensmana, paradująca po pokojach jak księżniczka?
Równie zabawnie wyglądał krzywonogi kupiec, który krążył
między gośćmi, udając czarującego młodzieniaszka, i pod
szczypywał młode panienki, sądząc, że nikt go nie rozpozna.
Raija odgadła szybko, że jedna z pań, siedząca sztywno na
brzeżku krzesła, przebrana za młodą dziewczynę z warkocza
mi, w stroju będącym istnym przeglądem jej garderoby, za
troszczy się o to, by uwodziciel zapłacił nazajutrz za wszyst
kie swoje grzeszki.
Ole odgrywał nie tylko rolę Lapończyka. Był jednocze
śnie czarującym gospodarzem, ale Raija wiedziała dobrze,
że choć nie zaniedbuje swoich obowiązków, to cały czas ją
obserwuje.
Zatroszczył się przecież o to, by jaskrawy kostium wy
różniał ją spośród tłumu. Tak jakby miała ochotę spróbo
wać zniknąć z którymś z gości. Myśl była naprawdę idio
tyczna. Choć Ole miał chyba na ten temat inne zdanie.
Raija snuła się pomiędzy gośćmi. Zachowywała się
uprzejmie, choć z trudem znosiła to przedstawienie. Niena
widziła Olego. Chciała stąd uciec, ale dokąd może uciec wię
zień? Czuła się jak ptak w klatce.
A farsa rozgrywała się dalej. Raija zachowywała dystans
względem wszystkiego, co się tu działo. Czuła się jak widz,
choć przecież była jedną z aktorek przedstawienia. Aż do
chwili, gdy jej skryte za maską oczy wyłowiły kogoś, kogo
nie potrafiły rozpoznać.
Człowiek ten stał w ogrodzie, oparty o drzewo, i nudził się
najwyraźniej tak samo jak ona. Skrzyżował ramiona na szero
kiej piersi, wokół przegubów i szyi wiły się koronki. Spodnie
ciasno opinały wąskie biodra właściciela, a krój surduta zupeł
nie nie pasował do tej części królestwa. Raija wyobrażała so
bie, że właśnie tak ubierają się ludzie w wielkich miastach na
południu, może nawet w królewskiej stolicy, w Danii.
Nie miała pojęcia, kim może być gość, który przebrał się
w ten sposób.
Nieświadomie i mimowolnie zaczęła zmierzać w jego kie
runku jak ćma w stronę światła.
Zapomniała o Olem, zapomniała o wszystkim. Jakaś obca
siła otworzyła w niej zatrzaśnięte od dawna drzwi. Raija Ala-
talo nie zrobiłaby tego, ale teraz decydowała za nią ta druga.
Mężczyzna zauważył, jak wymknęła się na dwór. Spojrzał
na nią i ku zdziwieniu Raiji w jego spojrzeniu pojawiło się
coś w rodzaju przerażenia. Wydało jej się, że dostrzegła w je
go oczach, które trudno było zresztą dojrzeć pod maską
skrywającą pół twarzy, jakiś błysk, zdradzający, że ten czło
wiek skądś ją zna. Najprawdopodobniej jednak się omyliła.
- Ty też nie mogłaś tam wytrzymać? - zaśmiał się nie
znajomy, ukazując białe, mocne zęby. Gdy ich oczy spotka
ły się na chwilę, Raija uzmysłowiła sobie, że jednak gdzieś
już widziała ten uśmiech. Poczuła chłodny dreszcz na ple
cach i ucisk w żołądku. Bez wątpienia coś tu się nie zgadza
ło. - Żałosne przyjęcie - ciągnął nieznajomy. Mówił łagod
nym głosem, ale Raija czuła wyraźnie, że drzemie w nim
wielka siła.
• - Nie cierpię takich przyjęć - powiedziała zgodnie
z prawdą. - Nie znoszę tego wszystkiego.
Zaśmiał się chłopięcym śmiechem, a ona mogła mu się
przyjrzeć bez przeszkód. Fragmenty twarzy, które widzia
ła, zdradzały urodę jej właściciela. Zgrabnie zarysowana
szczęka, wąskie usta, szczupły nos, szerokie czoło. Wszyst
ko zwieńczone gęstą, jasną czupryną.
- Wójt chce pokazać się z jak najlepszej strony - uśmiech
nął się sarkastycznie. - Czyżby tylko nam nie zdołał zaim
ponować?
- Możliwe - Raija wzruszyła ramionami. Wychwyciła te
raz jego obcy akcent. Z wolna zaczęło ją ogarniać jakieś nie
dobre przeczucie...
Nie chciała w to uwierzyć. Ale ten ton, te słowa, ten ak
cent były w jakiś sposób znajome. To był język, którym mó
wili ludzie w okolicy, w której ona sama wyrosła. To nie był
norweski. To był szwedzki.
Jakaś obca siła, która ją opanowała już przedtem podczas
tych kilku strasznych dni spędzonych na płaskowyżu, znów
zaczęła się w nią wkradać. Raija nie czuła strachu. Czuła si
łę. Nieogarnioną siłę woli i gorejącą nienawiść. Skórzany
rzemień ukryty w kieszeni ocierał się o jej udo. I to wcale
nie w jej wyobraźni. I nie dlatego, że poruszyła suknią.
Raija złożyła kiedyś przysięgę. Nadeszła chwila, w której
powinna jej dotrzymać.
- Małomówna jesteś - powiedział nieznajomy. Z każdym
jego słowem rosła pewność Raiji. Rozpoznała go. Wiedzia
ła już, co się kryje pod maską. Wiedziała już, co się kryje
w tym człowieku.
- Przecież mężczyźni lubią narzucać ton w rozmowie -
odparła, zwracając swe spojrzenie ku niemu. Kokieteryjne
spojrzenie. Dawno już nie zachowywała się w ten sposób. Ja
ko młoda dziewczyna lubiła wykorzystywać swą kobiecość,
by sprawdzić, jak Karl i Reijo na to zareagują. Bawiła się wła
dzą, którą nagle zyskała nad swymi towarzyszami zabaw.
Potem przekonała się, że igranie cudzymi uczuciami by
wa niebezpieczne. Ale ten człowiek wcale nie miał serca.
A kobiecość była tu jej jedyną bronią. Kobiecość i inteligen
cja. I ta nieznana siła, o której wolała nie myśleć, choć aku
rat w tej chwili stanowiła jej największy atut.
Mężczyzna uśmiechnął się do Raiji, ale w jego spojrzeniu
pojawiła się szczypta ostrożności. Otarł pot z czoła szyb
kim gestem, jakby chciał pozbyć się jakiegoś nieprzyjemne
go wspomnienia. Raija modliła się w duchu, by ten człowiek
przypomniał sobie wszystko. Żeby wspomnienia nie prze
stały go prześladować.
- Kto cię zaprosił? - zapytała. - Nigdy przedtem cię nie
widziałam.
- Wójt - odparł nieznajomy pospiesznie. - Zdaje się, że
to on jest tu gospodarzem.
- Potrafisz unikać nieprzyjemnych pytań - orzekła Raija.
Musiała przechylić głowę w tył, by spojrzeć mu w oczy, do
kładnie tak, jak to było w przypadku Olego. - I kłamiesz -
dorzuciła bez ogródek. - Przyszedłeś tu nie zaproszony.
Mężczyzna znów się roześmiał, a Raija wiedziała dobrze,
jak łatwo dać się uwieść jego zaraźliwej wesołości i urokowi.
- A dlaczego nie mógłbym być starym znajomym wójta?
- Bo jesteś Szwedem - powiedziała Raija i zauważyła, że
jej rozmówca stał się czujny. - Wójt podlega norwesko-duń-
skiej władzy. Nie przepada za Szwedami, którzy się kręcą
w okolicy, za szpiegami i wysłannikami szwedzkiego króla.
- Ani za Szwedami, którzy mają dość swego starego kra
ju - wtrącił ostro. - Ty również nie masz duńsko-norweskie-
go rodowodu, choć bardzo byś tego chciała, moja piękna
przyjaciółko. Czyżbyś nie wiedziała, że ta kraina jest jedy
nym azylem dla wszystkich tych, którym się noga powinę
ła na południu: jeśli się spróbowało wszystkiego i wszystko
poszło źle, pozostaje tylko wyjechać do Norwegii.
- A co złego ty zrobiłeś? - zapytała Raija ze słodyczą
w głosie. - Ukradłeś coś czy zamordowałeś kogoś?
Nozdrza przybysza zadrgały, ale zmusił się do uśmiechu
i, zniżając głos, wyznał:
- Jestem oczywiście szpiegiem szwedzkiego króla. Skąd
mógłbym mieć taki kostium, gdyby było inaczej? - Uniósł
ręce, ukazując koronki u mankietów. - Możesz mi wierzyć
albo nie, ale masz przed oczami starą, codzienną koszulę Je
go Wysokości.
Raiji się roześmiała, ale wcale nie miała ochoty zmieniać
tematu. Ten człowiek potrafił odwrócić kota ogonem. Ale
ona nie zamierzała mu na to pozwolić.
- Nie potrzebujemy tu szwedzkich duchownych - rzuciła
0 wiele ostrzej, niż zamierzała. - Lapończycy poradzą sobie
doskonale bez was. Damy sobie radę sami.
- Nikt nie da sobie rady bez Boga.
- Mamy swoich własnych duchownych - powiedziała Ra-
ija. - Po co tu przyjechałeś?
- Gdzie? Do Finnmarku czy na to przyjęcie?
- I tu, i tu - Raija nie spuszczała z niego wzroku. - Nikt
cię tu nie zapraszał.
- Czasami człowiek musi zrobić to, czego nie chce - odparł.
Raija poczuła, że te słowa zabrzmiały szczerze.
- Wcale nie chciałem tu przyjeżdżać - ciągnął nieznajo
my. - Mój dom jest w Sztokholmie, w naszej stolicy. Ale
mężczyźni muszą słuchać rozkazów. A jeśli chodzi o przy
jęcie... - zaśmiał się. - Dowiedziałem się o nim przypadkiem.
1 pomyślałem, że może mógłbym trochę się zabawić na
koszt wójta. Nie zorientuje się przecież, że mnie nie zapra
szał. I nie wyrzuci mnie. W każdym razie nie wyrzuciłby
mnie po tym, jak się przekonałem, kogo tu gości. O, weź
my na przykład tego obdartusa w skórzanej kamizelce...
Raija uśmiechnęła się promiennie.
- To jest właśnie wójt.
- Naprawdę? Może on jednak ma poczucie humoru.
Znasz go? Ty zostałaś chyba zaproszona, jak sądzę?
Raija odrzuciła głowę do tyłu.
- Jestem jego żoną.
Obcy chyba jej nie uwierzył, co dla Raiji nie miało żadne
go znaczenia. Może nie wyglądała na żonę wójta. Nie wiedzia
ła, co widzi ten obcy. Wiedziała natomiast, co powinien zoba
czyć. Wspomnienie z przeszłości - bolesne wspomnienie.
- Zatańczysz? - zapytał.
Dźwięki muzyki płynęły w jasną letnią noc. Kuszące
dźwięki akordeonu, które sprawiały, że ziemia wirowała
pod stopami Raiji. Raija lubiła tańczyć, choć dawno tego nie
robiła. W jej życiu nie było wiele okazji do pląsów.
- Owszem - Raija usłyszała swój własny głos. - Tutaj?
Mężczyzna objął ją ramionami i zaczęli tańczyć między
krzewami w takt melodii dobiegającej z pokoju. Żona wójta
w ramionach jakiegoś obcego mężczyzny ze Szwecji.
- Czy taki taniec to nie grzech? - zapytała Raija, gdy nie
znajomy przytulił policzek do jej włosów. Jego silne ramio
na próbowały nieco ją przyciągnąć, ale nie chciała znaleźć
się bliżej tego człowieka, niż to było konieczne. A jednak
coś ją zmuszało, by igrała z ogniem. Ze śmiercią. Bo właśnie
to kryło się za tym człowiekiem.
- Czy to nie jest bezbożne zachowanie, zwłaszcza w przy
padku duchownego?
Może uległa złudzeniu, ale wydało jej się, że przez chwi
lę mężczyzna zacieśnił uścisk. Może uległa złudzeniu, ale
miała poczucie, że skórzany rzemień ożył w jej kieszeni. Wi
rowała przecież w tańcu, a spódnica dotykała jej nóg. Z pew
nością wszystko jej się tylko wydawało. To był na pewno
całkiem zwyczajny mężczyzna.
- Nie poddajesz się - uśmiechnął się trochę nienaturalnie.
- Kto powiedział, że jestem duchownym?
- Ja to wiem - odparła Raija. Słowa nasunęły się same.
Nie musiała się nad nimi zastanawiać. Popłynęły same. Ale
nie pochodziły od niej. Zrodziły się w jakimś obcym umy
śle. Mieszkały w jakiejś obcej duszy. Ktoś inny wypowie
dział je za jej pośrednictwem.
Skórzany rzemień naprawdę ożył.
- Wiem o tobie dość dużo, Auguście...
Raija nie miała pojęcia, skąd się wzięło to imię. Ale było
właściwe. Mężczyzna pobladł pod maską. Jego dłonie zamie
niły się w zwierzęce szpony i pociągnęły ją w najmroczniej-
szy zakątek ogrodu, otoczony gęstymi krzakami. Nie było
już mowy o tańcu. Mężczyzna przycisnął Raiję do ogrodze
nia. Jakieś drzewo wbijało jej się w plecy, ale Raija się nie
bała. Wezbrała w niej fala triumfu.
Mężczyzna zerwał skórzaną maskę, która zasłaniała jej oczy.
- Kim ty jesteś, u diabła? - syknął. Jego urodziwa twarz
wykrzywiła się w grymasie gniewu. Wpijał w nią rozwście
czone spojrzenie. Mrugnął parę razy. A potem poruszył gło
wą, by strząsnąć grzywkę z czoła.
- Czyżby naszego duchownego dręczyły straszne wspo
mnienia?
- Zamilcz! - wrzasnął. Jego oczy widziały młodą kobietę,
której wcześniej nie znał, ale w uszach brzmiał głos kogoś,
kogo nie potrafił zapomnieć, choć starał się ze wszystkich sił.
- Kim jesteś? - szepnął. - Kobieto, kim ty, do licha, jesteś?
- Żoną wójta - odparła ze spokojem Raija. Rzucił się na
nią, ale nie mógł jej zrobić krzywdy. - Sporo o tobie wiem.
Więcej niż możesz sobie wyobrazić. Więcej niż się obawiasz.
- To niemożliwe. - Mężczyzna puścił ją i skrzyżował rę
ce na piersiach. Szok, w który wprawił go dźwięk tego gło
su, powoli mijał. To zupełnie przypadkowe podobieństwo,
tłumaczył sobie.
- Dobrze wiesz, że to możliwe - ciągnęła Raija, wciąż wy
powiadając słowa, które ktoś inny wkładał jej w usta. - To
nie była zwyczajna dziewczyna, prawda? Obiecywałeś ją ko
chać. Oddałaby życie za ciebie. Mógłbyś mieć wszystko,
gdybyś ją kochał. Ale wydawało ci się, że jesteś wielkim pa
nem. Nie potrzebowałeś jej, prawda, Auguście? Powinieneś
był wziąć pod uwagę jej pochodzenie. Wspierały ją tajemne
siły. Była przecież córką noaidy, prawda?
- Mylisz się - powiedział martwiejącym głosem.
Nie wierzył swym własnym oczom. Twarz mu zastygła
w grymasie przerażenia. Nie potrafił już udawać. Tajemnica,
którą usiłował ukryć za wszelką cenę. Wymazał ją nawet ze
swej świadomości. Nachodziła go niekiedy w snach, ale
w miarę upływu czasu coraz mniej go dręczyła. Przecież mu
siał to zrobić. Dziewczyna była mu kamieniem u szyi. Dziec
ko było plamą na honorze, której nigdy by nie zniósł. Lapon-
ka i jej bękart nie pomogłyby mu sięgnąć szczytów władzy.
- Oszalałaś, kobieto - syknął szeptem. - Nie wiem, kim
jesteś. Nie wiem, co słyszałaś. Nie wiem, kto cię prosił, że
byś to wszystko mówiła...
- Uwierzyłbyś mi, gdybym ci powiedziała, kto? - Raija
zbliżyła się nieco do niego, ale on się odsunął.
- Ty rzeczywiście oszalałaś. Na Boga, kto ci to kazał robić?
Tym razem zaśmiała się Raija.
- Nie mieszaj do tego Boga - rzuciła drwiąco. - Jeżeli jest
coś, co nie ma nic wspólnego z tą historią, to właśnie niebo
i Bóg. Ona nie zaznała spokoju. Była córką szamana. Może
nawet nie miała żadnej mocy. Nic o tym nie wiedziała. Za
życia. To ty wyzwoliłeś tę moc. Ty uwolniłeś wszystko, co
w niej drzemało. Powinieneś ją kochać, a nie zabić...
Olbrzym, który stał tuż przed nią, wyciągnął ku niej
pięść, ale zaraz opuścił ramię. Gdzieś w okolicy ust zadrżał
mu jakiś mięsień. Koło tych wąskich ust, które odsłaniały
jego prawdziwą naturę. O ile tylko człowiek nie dał się
zwieść temu, co się bardziej rzucało w oczy.
Mięśnie szyi napięły się za koronkami. Za pasującymi do
kobiecego stroju koronkami, które czyniły go jeszcze bar
dziej męskim. To właśnie w takiej postaci jej się śnił. Taki
zjawiał się w jej widzeniach na pustkowiu. Gdy zamykała
oczy, widziała jego dłonie zaciskające się na gardle jasno
włosej dziewczyny. Widziała, jak prężą się mięśnie ramion,
jak pracują, by pozbawić życia dziewczynę o łabędziej szyi.
- Popatrz no na mnie - powiedział rozjuszony olbrzym.
- Popatrz na mnie, kobieto. Nigdy przedtem się nie spotka
liśmy. Opowiadasz jakieś potworności. Fantazjujesz. Wcale
nie muszę cię słuchać.
- To dlaczego sobie nie pójdziesz? - zapytała Raija. - Dla
czego mnie słuchasz? Nic łatwiejszego, jak stąd odejść...
Albo cię zabić, pomyślał. Bez trudu zdołałby chwycić ją
za tę smukłą szyję. Bez trudu mógłby zamknąć jej usta. Na
zawsze. Nigdy nikomu nie powtórzyłaby tego, co ma do po
wiedzenia. Nie mogłaby mu zagrozić. A wszystko wskazy
wało na to, że wie. Nie podobało mu się to. Wcale mu się
to nie podobało.
- Ktoś poza tobą wie o tym? - rzucił jakby mimochodem.
Może naprawdę chciał ją zabić. A może ktoś inny zmu
sił go do wypowiedzenia tych słów, do wyznania tego, co
tkwiło w zakamarkach jego pamięci.
Raija pomyślała o Reijo i pokręciła głową.
- Tylko ja.
Mężczyzna poczuł wielką ulgę. A więc tylko ona o tym
wie. Można się jej pozbyć. To byłoby całkiem proste. Nie
wiele osób go tu widziało. Nikt go nie znał. Nikt poza tą
dziewczyną, która stała teraz przed nim w kostiumie przy
pominającym lapoński ubiór. Nie spuszczał z oczu jej gar
dła. To byłoby takie proste... Jeszcze tylko jedna minuta, naj
wyżej dwie i zostałby znowu sam z najstraszliwszą tajemni
cą swego życia.
- Raija?
Jakiś męski głos przerwał pełną napięcia ciszę. Nieznajo
my zauważył, że kobieta próbuje skryć się za krzakami, zo
baczył, jak przez jej piękną twarz przemyka cień przerażenia,
i poczuł, że mógłby mieć nad nią władzę. Jakiś głos szeptał
mu coś o wiecznym potępieniu. Ale w tej chwili zaczęła przy
pominać mu dziewczynę, której już pozbył się raz na zawsze.
Udusił własnymi rękami.
Przez chwilę stała się tamtą.
- Raija! - W głosie było coś rozkazującego, ale kobieta
kuliła się coraz bardziej za krzakami, zamiast dać się od
naleźć.
- Uciekaj - szepnęła w gniewie do nieznajomego. - On
nie może cię zastać w moim towarzystwie! Wynoś się!
Dlaczego ja to robię? pomyślała Raija, wślizgując się po-
między lekko już przywiędłe liście, by nie było jej widać.
Nie życzyła dobrze temu człowiekowi, a jednak pozwoliła,
by się wymknął z jej rąk, ponieważ nie zniosłaby gniewu
i wściekłości, którą wybuchnąłby Ole, gdyby ją zastał w to
warzystwie obcego mężczyzny.
August Borga był rozbawiony. Rozum nakazywał mu
zniknąć czym prędzej, ale nie mógł się oprzeć pokusie, by
to zobaczyć. Chciał ujrzeć ją w poniżeniu i słabości. Coś za
szeleściło nieopodal i Raija wiedząc, że nie ma sensu dłużej
się ukrywać, otrzepała się z liści i wyprostowała plecy.
Oczy Olego pociemniały, usta się wykrzywiły.
- Nie możesz, u diabła, trzymać się z daleka od innych
mężczyzn? - Ole prawie krzyczał, szarpiąc Raiję. Przez
chwilę wydawało się, że chce ją uderzyć, ale jakoś się opa
nował. Nie poświęcił wiele uwagi mężczyźnie, który stał
w cieniu. To żona go rozgniewała. - Jesteś moja, Raiju. Bę
dzie najlepiej, jeśli zawsze będziesz o tym pamiętać.
Brutalnie popchnął ją w stronę domu. August poczuł, że
mógłby polubić tego mężczyznę. On wiedział, jak postępo
wać z kobietami!
Zanim Ole poszedł śladem żony, odwrócił się w stronę
pogrążonej w mroku postaci.
- Moja żona nie będzie niczyją zabawką ani zdobyczą.
Dbam o swoją własność. Każdy, kto mi się narazi, skończy
źle, tego możesz być pewien. Potrafię zabić, gdy w grę wcho
dzi to, co do mnie należy.
Ja też, pomyślał August Borga, szwedzki misjonarz, ska
zany na życie w pogańskim norweskim kraju. Ja też.
W zasadzie był całkiem zadowolony z obrotu wydarzeń.
Kobieta w żaden sposób mu nie zagrażała. Nazywała się Ra
ija. To imię łaskotało w język każdego, kto je wypowiadał.
Kobieta, która potrafiłaby rzucić czar na mężczyznę...
Ale okoliczności mu nie sprzyjały. Postanowił stąd znik
nąć. Nie czuł się najlepiej na maskaradzie u wójta.
Ta kobieta posłała mu takie dziwne spojrzenie, zanim ode-
szła. Coś w rodzaju obietnicy rychłego spotkania - tym razem
na jej warunkach. August Borga zaśmiał się sam do siebie.
On, August Borga, ma zbyt wiele rozumu, by pozwolić
kobiecie zniszczyć swoją karierę. Może dostać stanowisko,
jakie tylko mu się zamarzy. Kariera stoi przed nim otwo
rem, a on zamierza wspiąć się na sam szczyt. Niezależnie
od tego, ile to będzie kosztować.
W miejscu, w którym siedziała ta kobieta, leżał jakiś ka
wałek tkaniny. August sięgnął tam z uśmiechem. Całkiem
zabawnie byłoby mieć pamiątkę po drugiej kobiecie, która
mogłaby mu zrujnować karierę. Po pierwszej został mu ko
smyk włosów. Chusteczka tej drugiej za parę lat mogłaby
być źródłem rozrywki. Stać się częścią prywatnej kartoteki
niebezpiecznych kobiet z prymitywnej północnej Norwegii.
Mógłby sklecić sporo zabawnych anegdotek o tej kobiecie
i bawić nimi gości pięknych sztokholmskich salonów.
Uśmiech zamarł mu na ustach, gdy zobaczył to, co było
zawinięte w jej chusteczkę.
Skórzany rzemień.
Chciał go wyrzucić, ale rzemyk przykleił się w dziwny spo
sób do jego palców. W wyobraźni ożyły obrazy z przeszło
ści. Słyszał znów ten straszny krzyk, który dźwięczał, gdy on
zaciskał rzemień na szyi dziecka. Widział gasnące oczy...
To nie mógł być ten sam rzemień. To niemożliwe. Chociaż?
August Borga patrzył na rzemyk z odrazą i po raz pierw
szy od dawna poczuł przypływ strachu. Skąd, u diabła, ta ko
bieta może to wszystko wiedzieć? Skąd wzięła ten rzemień?
Powinien zapomnieć o ucieczce. Nie powinien uciekać,
zanim nie sprawdzi, co ona naprawdę wie. I w jaki sposób
poznała tę historię. Potem powinien ją zabić.
Niejaka Raija wiedziała o nim bardzo dużo. Mieszkała
wprawdzie na pustkowiu, ale nie mógł ryzykować, że go kie
dyś wyda. Miał zbyt wiele do stracenia.
5
Wściekłość malowała się w każdym rysie twarzy Olego.
W okolicy prawego oka pojawił się tik. Zły znak. Usta po
bielały i zwęziły się tak, jak nigdy dotąd za pamięci Raiji,
która przecież nie raz zirytowała go bezgranicznie.
To wzbudziło zainteresowanie gości. Niejeden spośród
zebranych obrzucał parę gospodarzy wcale nie ukradko
wym spojrzeniem, ale Ole zdawał się tego nie widzieć. Ra-
ija doprowadziła go do szaleństwa.
Była jego własnością. Zdaniem Olego, w jej życiu było
miejsce tylko i wyłącznie dla niego.
Raija chciała się wyrwać, ale jego dłonie zacisnęły się na
jej przegubach jak żelazne kajdanki. Nie zważając na zdu
mienie gości, wlókł ją za sobą przez bawialnię. Muzyka
przycichła, rozmowy także, wszystkie spojrzenia spoczęły
na gospodarzach. Raija widziała tylko mgłę utkaną z ludzi,
las zadziwionych spojrzeń i półotwartych ust.
Mogłaby zachować twarz. Mogłaby iść za nim spokojnie
i grzecznie, ale znów okazało się, że jest ulepiona z innej gli
ny. Nie potrafiła ugiąć karku.
Ole powlókł ją za sobą do sypialni. Tam rzucił ją na łóż
ko, tak jak się rzuca coś zupełnie bezwartościowego, coś
obrzydliwego.
/Raija nie bała się go nawet wówczas, gdy widziała, jak ci
ska kapelusz i ściąga kamizelkę, nawet wówczas, gdy zaczął
podwijać rękawy koszuli. Raija była wściekła.
- Nie masz prawa poniżać mnie w ten sposób! - syknęła.
Ole zaśmiał się szyderczo:
- Jeśli nie ja, to kto ma do tego prawo? A poza tym to ty
mnie poniżyłaś, moja piękna. To ja jestem poszkodowany.
Ole zaczął się do niej zbliżać. Oczy pociemniały mu od
gniewu. Powolnym ruchem wyciągnął do przodu silne, opa
lone ramię. Raija poczuła piekący ból u nasady włosów. Ole
uniósł ją w górę, trzymając za warkocz. Drugą pięścią ude
rzył ją kilkakrotnie w twarz. Nie tylko skóra u nasady jej
włosów gorzała z bólu.
- Dziwka - syknął i puścił warkocz. Zwinnie jak grono
staj wskoczył na łóżko i usiadł na niej okrakiem.
Raija splunęła mu w twarz. Nie zamierzała się bronić.
Nie zrobiła nic złego. Nie mógł jej o nic oskarżyć. I przede
wszystkim nie miał prawa się tak zachowywać.
On jednak wciąż ją bił. Nie otwartą dłonią, ale pięścią.
Raija czuła, jak jego uda uciskają jej brzuch, czuła wielki
ciężar jego ciała i widziała oczy spoglądające na nią z jakimś
dziwnym błyskiem. Widziała też jego uśmiech. Oślepiająco
biały uśmiech, który nie znikał z jego twarzy, gdy ją maltre
tował. Panowała nad sobą, jak długo mogła. Pierwsze ciosy
nieco tłumił ból piekących wciąż policzków. A poza tym na
początku razy nie były tak mocne. Z sadystyczną dokładno
ścią Ole przewidywał, ile Raija zdoła wytrzymać i dopaso
wywał do tego siłę każdego uderzenia. Za każdym razem
uderzał trochę mocniej, tak aby ból wciąż rósł. Robił to świa
domie. Wszystko wyliczył. Z naukową precyzją. Nie potra
fił kontrolować własnej wściekłości, cały czas potrafił jednak
stopniować karę, jaką jej wymierzał.
Katował ją w sposób systematyczny i napawał się każdą
sekundą egzekucji. Gdy ciosy zaczęły się zlewać w jedną ca
łość, a ona nie potrafiła już zapanować nad krzykiem, miał
wciąż spokojną twarz. Był odprężony. I wciąż ją bił. Bez
żadnej przerwy.
Dopiero wówczas, gdy jej oczy zaszły mgłą, podniósł się,
roztarł obolałe pięści, po czym włożył kostium i wyszedł
z pokoju.
Żaden z gości jeszcze nie opuścił przyjęcia. Nikt nie miał
na tyle odwagi, a przy tym głód sensacji sprawiał, że mieli
ochotę pozostać. Słyszeli krzyki. Goście obdarzeni nieco bar
dziej wyczulonym słuchem twierdzili, że słyszeli również od
głos uderzeń. Nikt nie ośmielił się jednak wtrącić. Wszyscy
mieli swoje zdanie na temat tego, co jest dopuszczalne, ale
gdy wójt wyszedł z sypialni zupełnie zwyczajnie, jak gdyby
nigdy nic, nikt nie chciał poruszać drażliwego tematu. Byli
przecież w jego domu. Chodziło o jego własną żonę. Nikt
nie miał zamiaru tłumaczyć takiemu człowiekowi, co powi
nien robić. Życie prywatne wójta to jego osobista sprawa.
- Kobiety trzeba bić, żeby nas słuchały - uśmiechnął się
Ole Edvard Hermansson do swoich gości i do końca przy
jęcia nie wspominał już o żonie.
Tylko służąca miała dość odwagi, by opuścić hałaśliwe
towarzystwo i zajrzeć do sypialni państwa. Krzyk Raiji
przebił się przez mur, którym oddzieliła swoje życie od ży
cia ludzi, dla których pracowała. Przełknęła swoją dumę,
gdy się tu zjawiła, by prosić o jakieś zajęcie, o swego ro
dzaju bezpieczeństwo, choćby i na samym dnie społeczeń
stwa. Sprzedała wójtowi swoje siły i swoje ciało. Nie żądał
zresztą od niej zbyt wiele. Był zbyt zajęty młodą, piękną,
choć niezbyt dobrze ułożoną żoną. Catharina, zwana tu
Trine, była mu za to wdzięczna. Żona wójta poruszała
w Trine jakąś dziwną strunę, którą służąca wolała zagłu
szyć. Wolałaby nie utrudniać sobie dodatkowo życia,
troszcząc się o kogoś, lubiąc kogoś.
Ale Catharina dobrze wiedziała, co znaczy takie poniże
nie. Jej ciało również wiele wycierpiało. Mężczyźni wykorzy
stywali przeciwko niej siłę fizyczną. Nie potrafiła zagłuszyć
w sobie krzyku Raiji. Była przecież kobietą, a jeśli kobiety
nie będą pomagać sobie nawzajem, to kto to zrobi?
Gdy stanęła koło łóżka i ujrzała tę zmaltretowaną, nie
przytomną istotę, nie żałowała swej decyzji.
Przykucnęła koło niej i zaczęła szukać oznak życia. Ko-
bieta leżąca w kałuży krwi na skórze przykrywającej łóżko
wyglądała bowiem tak, jakby była martwa.
- Żyjesz - szepnęła Trine, dotykając zimnej skóry. Zwąt
pienie i bezradność mieszały się z gniewem na człowieka, któ
ry to zrobił. Trine zauważyła ze zdziwieniem, że Raija jest
bardzo wątła. Sprawiała wprawdzie wrażenie bardziej po
stawnej, ale to nie była okoliczność łagodząca. To nic trud
nego zmaltretować kobietę do nieprzytomności. - Na pewno
żyjesz - powtórzyła Catharina, choć oczy Raiji nie dały żad
nego znaku, który by potwierdził słowa służącej. Poza tym
nieprzytomna żona wójta była strasznie zimna i spocona.
Catharina musnęła szyję Raiji w tym miejscu, w którym
znajduje się tętnica. Musiała mocno zagłębić palce w fałdy skó
ry, by wyczuć słabiutki puls. Wstrzymała oddech i spróbowa
ła wyczuć go nieco dokładniej. Słaby, słabiuteńki, powolny
puls. Znak potwierdzający bicie serca. Znak potwierdzający,
że w tym wątłym ciele odzianym w jaskrawy kostium koła
cze się jeszcze życie.
Catharina nie potrzebowała wiele czasu na decyzję.
Udało jej się wprawdzie odzyskać tu coś w rodzaju spo
koju. Odnaleźć coś w rodzaju bezpieczeństwa. Ale trudno
to nazwać życiem. Nie ufała poza tym wójtowi i nie wie
działa, co jeszcze może on zrobić z Raiją. Zabił ją prawie
i z uśmiechem odszedł, by zabawiać swoich gości...
Takiemu człowiekowi nie wolno wierzyć. Trzeba zabrać
stąd jego małą żonę, żeby nie mógł jej więcej skrzywdzić.
Catharina była przekonana, że wójt potrafiłby zabić czło
wieka, i nie chciała, by Raija stała się tego dowodem.
Gdy Catharina otworzyła drzwi, usłyszała odgłosy zaba
wy. Wójt uspokoił najwyraźniej swoich przyjaciół. Oni
zresztą i tak bawiliby się dalej, nawet gdyby wiedzieli, w ja
kim stanie jest Raija, pomyślała służąca, zaciskając wargi.
Nie miała zbyt wysokiego mniemania o tych ludziach, któ
rzy rościli sobie pretensje do rządzenia innymi. Catharina
zastanawiała się, w jaki sposób zabrać stąd Raiję. Nieprzy-
tomna kobieta była drobna i nie mogła ważyć zbyt wiele,
ona natomiast ostatnimi czasy stała się całkiem silna. Praca
fizyczna wzmocniła jej mięśnie. Nie uznano by jej wpraw
dzie za ideał urody kobiecej w towarzystwie, ale tu, na pro
wincji, siła fizyczna dawała pewną przewagę. Catharina
wsunęła jedną rękę pod szyję Raiji i chwyciła nieprzytomną
za ramię. Drugie ramię podłożyła pod kolana Raiji. Właśnie
tak kochankowie noszą swoje wybranki. Raija nie zareago
wała i przez chwilę Catharina zwątpiła w to, czy ta kobie
ta jeszcze żyje, ale nie chciała zostawić jej bez pomocy.
Gdy Catharina wychodziła z sypialni, ku jej przerażeniu
zaskrzypiały deski podłogi. Rozum podpowiedział jej jed
nak, że żaden z gości nie może tego usłyszeć. A gdyby na
wet ktoś usłyszał, to nie zwróciłby uwagi na te dźwięki. Ich
wyobraźnia nie sięgnęłaby tak daleko.
Catharina miała swoją izdebkę koło kuchni. Z oddziel
nym wejściem. Drzwi te leżały na tyle daleko od sypialni,
że wójt nie musiał czuć wyrzutów sumienia, gdy odwiedzał
łóżko służącej.
Catharinę oblewały zimne poty, gdy chwiejąc się na no
gach niosła nieprzytomne ciało po schodach. Raija leżała jak
nieżywa i zdawała się znacznie cięższa niż w rzeczywisto
ści. Służąca zostawiła przedtem otwarte drzwi do kuchni,
teraz bardzo się to przydało. Gdy mogła już zatrzasnąć je
za swoimi plecami, odetchnęła z ulgą. Ułożyła nie dającą
znaku życia Raiję na własnym łóżku. Przykryła ją czym prę
dzej tak, by na pierwszy rzut oka nie można było rozpo
znać pod skórą ludzkich kształtów.
Z niepokojem stwierdziła, że Raija jest wciąż strasznie
zimna. Blada jak trup i lodowata. Służąca nigdy wcześniej
nie widziała człowieka w takim stanie. Wiedziała przy tym,
że musi jakoś wynieść to ciało z domu. Gdy przyjęcie dobie
gnie końca, wójt zatęskni za żoną. Wówczas Raija powinna
być już poza jego zasięgiem. Catharina znała tylko jednego
człowieka, na którego pomoc mogła liczyć. Nie była jednak
pewna, czy zdoła go odnaleźć dostatecznie szybko. Chadzał
przecież własnymi drogami, miał swoje własne sny i namięt
ności. Umówili się, że będą się spotykać zawsze pod koniec
miesiąca. Ten dzień jeszcze nie nadszedł. Parę godzin marszu
od zabudowań Alty stała jednak darniowa chata. Tam Raija
byłaby bezpieczna. Może się zdarzyć, że Catharina będzie
musiała zostawić ją tam samą, ale wszystko jest lepsze, niż
zostać tu i znosić szykany ze strony tego człowieka, który
niewiele jest wart, choć piastuje godność wójta. Tytuł nie
czyni jednak człowieka lepszym, niż jest w rzeczywistości.
Catharina musiała jednak zaczekać, aż nie będzie po
trzebna. Aż większość gości się rozejdzie. Aż zrobi się tyle
zamieszania, że nikt nie zauważy jej zniknięcia. Być może
Raija do tej chwili dojdzie do siebie. Catharina wolała na
wet nie myśleć o tym, że będzie musiała nieść nieprzytom
ną kobietę przez bezdroża. Zabrałoby to jej co najmniej je
den dzień, a wówczas wójt bez wątpienia by się domyślił,
kto pomógł jego żonie. Catharina musiałaby opuścić ten
dom, znów skazana na włóczęgę i niepewność. Westchnęła
i przybrała tę obojętną i pokorną maskę, która pasowała do
jej pozycji w tym domu. Była służącą, Trine. Jeszcze jedna
forma imienia, którą będzie wspominać z odrazą. Ale może
jest w tym jakiś sens. Wszystko zależy od tego, czego ona
sama zdoła dokonać w tej sytuacji.
Ból przeminął. Kołatał wprawdzie gdzieś głęboko, ale nie
znaczył już prawie nic. Podobnie jak to, co go spowodowa
ło. Raija była silna i gotowa. Gotowa na to, do czego zosta
ła wybrana. Od dawna to przeczuwała. Nie bała się już. Wie
działa, że to konieczność. Serce jej biło w innym rytmie, ale
przecież należało wciąż do niej. Musiała to zrobić. Chciała
to zrobić. Nie mogła postąpić inaczej.
On na pewno tu wróci. To przeświadczenie jej nie opusz
czało. Czuła niejasno, że potrafi go zmusić do powrotu. Do
tknęła tego fragmentu jego życia, który próbował za wszelką
cenę ukryć. Wyciągnęła na światło dzienne to, co zafałszował,
to, z czego uczynił nic nie znaczący epizod, egzotyczną przy
godę, nic więcej. Ona sprawiła, że przeszłość stała się dla nie
go znów niebezpieczna. Po raz kolejny. On tu na pewno wró
ci. Musi usłyszeć z jej własnych ust, skąd dowiedziała się
o tym, co kryje płaskowyż. O tym, co powinno zostać
tajemnicą dla innych ludzi.
Nie wiadomo skąd pochodzący uśmiech zrodził się w Ra-
iji. Uczyniła go swym własnym śmiechem. Teraz był już jej
własny. A ona była silna. Była w stanie zrobić to, co zrobić
musiała.
August Borga nie pozbył się dręczących myśli. Nie uwol
nił się od spojrzenia dziwnej kobiety. Płonęło wciąż w jego
wyobraźni ogniem, który był mu skądś znany. Choć nie po
winno przecież przypominać mu tamtej. Ciemne oczy Ra-
iji były zupełnie inne niż błyszczące oczy... tamtej. Tylko ich
wyraz był uderzająco podobny.
Augusta oblewał pot. Dotarł do swej kwatery, ale nie był
w stanie tam wejść i się położyć. Wspomnienie jej magne
tycznego spojrzenia kazało mu wrócić. Musiał tam pójść.
Okna były wciąż rozświetlone, za nimi panował gwar.
August Borga zatrzymał się koło bramy i zastanawiał się, za
którym oknem kryje się Raija. Gdzie jej szukać. Coś mu mó
wiło, że ona też chciałaby wiedzieć, jak go znaleźć. Nie był
panem swojej woli. Coś go ciągnęło ku tej sile, którą repre
zentowała ta kobieta. Żona wójta. Z jakiegoś powodu my
ślał o niej jak o swojej własności. Przepełniało go dziwne
przekonanie, że naprawdę jest jej właścicielem.
To było przemożniejsze niż pożądanie. Ogarnęła go siła,
która przewyższała wszystko, co cielesne. Nagle znalazł się
na tyłach domu. Spostrzegł, że warstwa farby na ścianie jest
tu cieńsza. Tylko front miał być reprezentacyjny. Tutaj spod
farby prześwitywało drewno. Tutaj sprawy nie wyglądały
tak wspaniale, jak od frontu. Nawet podpory społeczeństwa
muszą się liczyć z groszem.
Może powinien stąd odejść? August oblizał szybko wy
suszone wargi. Wargi suche jak pergamin. W gardle coś go
ściskało. Zazwyczaj potrafił zachować się w każdej sytuacji,
zawsze był górą, niezależnie od tego, co się działo. I nagle
znalazł się na niepewnym gruncie, na barbarzyńskim pust
kowiu, wśród ludzi, których można by nazwać dzikusami.
W każdym razie część z nich.
Drzwi na tyle domu niespodziewanie się otworzyły.
A może i nie? August przymrużył oczy, by lepiej widzieć.
Nie zauważył, by drzwi się zamknęły. Spostrzegł jednak, że
zmierza ku niemu jakaś postać. Jakaś kobieta kroczyła na
przód tak lekko, że wydawało się, iż jej stopy nie dotykają
ziemi.
August Borga przełknął ślinę i poczuł, że krople potu
ściekają mu z czoła na oczy. To chyba świt zabarwił te kru
czoczarne włosy na biało. W odpowiednim oświetleniu
czerń może wyglądać jak biel. Srebrzyć się w blasku księży
ca. Powiedział jej to kiedyś. Powiedział, że jej włosy przy
pominają kute srebro. Zdarzyło się to w księżycową noc.
Wtedy gdy wciąż szalał, zaślepiony jej czarodziejską mocą.
Było coś podniecająco grzesznego w tej sytuacji: trzymać
w ramionach córkę szamana.
Oczywiście, że to jest żona wójta. Kobiety przebierają się
co chwila. Ich próżność nie zna granic. Któż wie to lepiej
niż on? On, uwielbiany przez kobiety i zawsze niedosiężny.
Rozum powinien podpowiedzieć mu, że żona wójta nie
może nosić kaftana ze skóry. Ale może wzrok mu szwan
kował? Miała przecież na sobie kostium przypominający la-
pońskie odzienie. Tego samego kroju. Światło płatało mu
wiele zaskakujących psikusów tej nocy.
Szła ku niemu. Płynęła ku niemu. Nie, nie wolno mu tak
myśleć. Szła. Na własnych nogach. Nic innego nie może się
zdarzyć, a przecież on nie wierzył w to, co jest niemożliwe.
Nawet wówczas, gdy mieści się to w ramach wiary, którą
reprezentuje. Włosy falowały nad ramionami. Miękkie jak
jedwab. Wiedział, że są miękkie jak jedwab. Ten uśmiech...
O Boże... Te usta. To niemożliwe.
August Borgi z trudem przełknął ślinę, ale nie zdołał
zwilżyć ściśniętego gardła. Język lepił mu się do podniebie
nia. Czuł się tak, jakby przebiegł wiele mil, nie wypiwszy
ani kropli wody. Serce waliło mu jak młotem. Instynkt ka
zał mu uciekać stąd jak najprędzej. Uciekać czym prędzej
od tego, czego nie rozumiał, czego nie chciał rozumieć.
Ale przecież był mężczyzną. Nie zwykł uciekać. Z wyjąt
kiem tego jednego jedynego razu. Ale to było już pogrzeba
ne w przeszłości. Nie istniało. Było ukryte. Gdyby tylko ta
przyciągająca go w przedziwny sposób kobieta nie upuściła
skórzanego rzemienia u jego stóp, gdyby nie odkopała tego,
co on pogrzebał.
- Przyszedłem, by z tobą porozmawiać - powiedział, nie
rozpoznając własnego głosu.
Czy to strach sprawia, że głos mu się załamuje? Bzdura.
Przecież on się nigdy nie bał. Czegóż miałby się lękać? Ko
biety? On, który miał niewytłumaczalną moc nad wszystki
mi kobietami.
- Żeby podyskutować - dodał pospiesznie.
Nie bał się. Wszystko było jak należy. Był spokojny. Jak
bryła lodu. Dlaczego ona tak stoi? Tak nieporuszenie, z tym
uśmieszkiem na twarzy? Mogłaby przecież coś powiedzieć?
Cisza dławiła go. Nie znosił ciszy.
- Oczywiście możemy porozmawiać ze sobą jak dorośli.
Sądzę, że z kimś mnie mylisz. Mam dość przeciętną po
wierzchowność, niezależnie od tego, co ludzie sobie myślą
- zaśmiał się.
Ale śmiech nie przyszedł mu tak łatwo. Okropnie rozma
wia się z kimś, kto nie odpowiada. Kto zagląda do twego
wnętrza. Nie, co za bzdura! Nikt tego nie potrafi. Nie za
mierzał w każdym razie pokazać jej, że rejteruje. A poza
tym wcale tak nie było. Kontrolował sytuację. Całkowicie.
- Być może, że ty też kogoś mi przypominasz - zaryzy-
kował i uśmiechnął się tym uśmiechem, który zniewalał ko
biety i którego nie lubili biskupi.
Przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, skrzyżował ramio
na na piersiach, by zademonstrować, że wcale nie uważa jej
za zagrożenie. Jej uśmiech w pewnym sensie mu przeszka
dzał. Był jakiś wszechwiedzący. Trochę szyderczy, jakby ta
kobieta znała go na wylot, lepiej niż on sam zdoła kiedykol
wiek poznać samego siebie. I jeszcze to przeklęte światło,
które tak bardzo ją zmieniało... Światło i głos wewnętrzny,
który próbował w sobie zagłuszyć, sprawiły wreszcie, iż roz
poznał kobietę, którą prawie pokochał, choć wyparł się jej.
- Mylisz się - powiedział.
Serce w nim kołatało. Postąpił krok w jej kierunku i za
pragnął okazać się tchórzem. Wolałby nie mieć w sobie dość
z mężczyzny, by spotkać się z nią oko w oko. Ale, niestety,
nie zwykł unikać problemów...
Kobieta uniosła twarz. Zbliżył się do niej już na tyle, że
włosy powinny przybrać czarną barwę. Przecież były czarne.
Czarne jak węgiel. Widział je tego samego wieczoru. Światło
padało już pod innym kątem, więc powinny zmienić barwę.
I zmieniły. Ale nie tak jak trzeba. Nie mogły być czarne. By
ły płowe. Nigdy nie wyglądały inaczej. August napotkał
triumfalne, niewzruszone spojrzenie. Te oczy patrzyły na nie
go zza grobu. Kąciki ust uniosły się do góry i na twarzy ko
biety pojawił się szeroki uśmiech, który on sam po wielokroć
przygważdżał pocałunkami. Łuki brwi, nos, podbródek, któ
ry nadawał twarzy tak stanowczy wyraz, czoło wznoszące się
nad jasnymi oczami, oczami, które nigdy nie umykały.
August Borga, porażony trwogą, patrzył na tę twarz, na
tę postać stojącą ledwie parę metrów od niego, choć jej ist
nienie było całkiem niemożliwe. Mężczyźnie wyrwał się
zduszony na poły krzyk. Usta miał szeroko otwarte, ałe nie
był w stanie wypowiedzieć choćby jednej sylaby.
To niemożliwe. To musi być żona wójta. Była tego same
go wzrostu, tej samej budowy ciała. Tylko światło mogło
wywołać to przerażające podobieństwo. Nie może być ina
czej. To niemożliwe. Niewiarygodne. Czy też...
Zabiłem cię, pomyślał przerażony mężczyzna. Udusiłem
cię własnymi rękami. Zgasiłem w tobie iskrę życia. Byłaś
sztywna, gdy rozluźniłem uścisk na twej smukłej szyi. Czyż
bym zaczynał wariować? Czy zaczynam mieć jakieś przy
widzenia? Może przemęczałem się za bardzo ostatnimi cza
sy. To niedobrze...
Kobieta poruszyła się. Zaczęła iść... August nie ośmielił
się spojrzeć na ziemię. Nie zdołałby ustać o własnych siłach,
gdyby stwierdził, że jej stopy nie dotykają ziemi. To jest żo
na wójta. To ona. To musi być ona. Boże drogi, jak blisko
ona zamierza podejść? Zamierza przejść przez niego na
wskroś? To niemożliwe, niemożliwe... Ale te oczy...
Chyba zwariował... W tym pełnym nienawiści, triumfalnym
spojrzeniu, w tej nienawiści, która płynęła ku niemu fala za fa
lą, nie było nic ludzkiego. Twarz", która zbliżała się ku niemu
coraz bardziej i bardziej, była coraz większa i bardziej wyrazi
sta, należała bez wątpienia do żony wójta. Bez wątpienia. Jego
własne oczy na moment go zawiodły. Raija w jakiś dziwny
sposób dowiedziała się o tym, co zrobił August BorgS po to,
by uchronić samego siebie. Zrobił tylko to, co musiał.
- W tym była moja jedyna szansa - szepnął. Choćby bez
dźwięcznym głosem musiał przecież powiedzieć tej straszli
wej kobiecie, jak to było. - Byłem duchownym. Odebraliby
mi wszystko, gdybym wrócił z kobietą, z taką kobietą. Dzi
ką kobietą. I z dzieckiem. Nie mogłem mieć dziecka. Zagra
żało mi. Zagrażało i musiało zostać wyeliminowane. Zrobi
łem to, co musiałem. Każdy w mojej sytuacji postąpiłby tak
samo. A poza tym, czy to ma jakieś znaczenie? Przecież ona
była tutejsza. Nie była nic warta....
Dlaczego pozwolił, by go opanowało to idiotyczne prze
konanie, że mówi właśnie do tamtej? Że nie warto się bro
nić, bo przez cały czas mówi do jedynej osoby, która o tym
wie, do tej, której się pozbył...
Czyżby miała siostrę? Nie, była przecież jedynaczką. Je
dyną córką szamana. Skąd wzięły się te przypuszczenia?
Przecież to była zwyczajna, głupia dziewczyna...
Czy możliwe jest takie podobieństwo? Przecież tę wła
śnie twarz sam zasypał ziemią. Tę twarz ukrył pod torfem
i wrzosami na pustkowiu, na którym nikomu nie przyszło-
by do głowy czegokolwiek szukać. Podobieństwo było ude
rzające, ale przecież to niemożliwe...
- Nie patrz na mnie w ten sposób! - syknął.
Nie wolno mu stracić głowy, choć ona milczy i zmusza
go do piętrzenia tych zwariowanych myśli. Ona prowoko
wała go do tych myśli. Chciała wyprowadzić go z równo
wagi, chciała skłonić go, by powiedział za wiele. Wcale nie
musiał się na to zgadzać. Wystarczyłyby dwa kroki i mógł
by odejść. Wystarczyłoby kilka sekund, by zmusić ją do mil
czenia. Przez chwilę widział swe własne dłonie, zaciśnięte
na jej gardle, zobaczył, jak ją zabija. Znowu. Nie, wcale nie
znowu. To przecież inna kobieta. Tylko w jego wyobraźni,
w jego skołowanej głowie, w skołowanej w tym momencie
głowie, ta kobieta przypominała tamtą. Może to jakiś znak?
Znak, że tej również trzeba się pozbyć? To całkiem praw
dopodobne. Mężczyzna odetchnął.
- Nie pozwolę się złamać, rozumiesz - powiedział i po
czuł, że znów jest górą. Rozwiązał zagadkę tego przerażają
cego podobieństwa. Nie wolno mu się dać omotać kobiecie,
której się wydaje, że jest sprytna. Nie wolno dać się wy
strychnąć na dudka. - Zdaje ci się może, że masz mnie w rę
ku, mój skarbie - zaśmiał się ochryple i poruszył się nieco,
by pochwycić ją w odpowiedniej chwili. Ale jej oczy śledzi
ły go niezależnie od tego, w którym miejscu stał.
Co go to zresztą obchodzi. Ona nie zdoła go pokonać.
Głos wewnętrzny powiedział mu to wyraźnie. Śmiał się sam
z siebie. Pewien zwycięstwa.
- Nie chciałem cię zabić - rzekł. - Miałem nadzieję, że to
nie będzie konieczne, ale sama mnie do tego zmuszasz. Gdy-
byś była rozsądna, moglibyśmy osiągnąć porozumienie...
August lubił dźwięk własnego głosu. Za jakiś czas znów
będzie czarował nim mieszkańców stolicy, wygłaszając swo
je kazania. Będą o tym mówić. A on zdobędzie należną mu
pozycję. Żadne głupstwa, które się dzieją tu, na pustkowiu,
nie zdołają przekreślić możliwości, jakie przed nim stoją.
Trzeba mieć ambicję. Trzeba wykorzystywać możliwości.
Mężczyzna poruszył lekko palcami, by je rozruszać. Wie
dział już, co musi zrobić. Nie był złym człowiekiem. Nie
podpbało mu się to, do czego był zmuszany. Ale ona nie zo
stawiła mu wyboru. August Borga wyprostował palce po raz
ostatni przed tym, co nieuniknione, i właśnie wtedy świat
pociemniał mu w oczach, a w gardle poczuł palący ból.
W tym ułamku sekundy życia po swej własnej śmierci uj
rzał prawdę w czystej postaci. Zobaczył ją w oczach mor
derczyni. Rozpoznał ją. Zrozumiał, dlaczego.
Raija poczuła chłód nocnego powietrza na skórze. To
wcale nie było nieprzyjemne wrażenie. Poczuła, że unosi się
w powietrzu. Widziała ogród, widziała niebo, które przybra
ło czerwonawą barwę. Nie stało się krwiste, tylko różowe,
jak te bladoróżowe kwiatki, które delikatnie pachną. Jej cia
ło stało się lekkie.
Gdyby otworzyła oczy, mogłaby zobaczyć siebie, ale oczy
miała wciąż zamknięte. Wolała doświadczać tego we wła
snym ciele, czuć, że jest sobą - a nie kimś innym. To wyma
gałoby skomplikowanych wyjaśnień. Z trudem akceptowała
istnienie zagadkowej siły, która nią kierowała. Otwierając
oczy, musiałaby stanąć twarzą w twarz z czymś jeszcze trud
niejszym. Stchórzyła.
Słyszała głos, który mówił z obcym akcentem. W obcym
języku, jednak słowa można było zrozumieć. Słyszała uspra
wiedliwienia tchórzliwego mężczyzny. Mężczyzna pachniał
strachem. Nie chciał zaakceptować tego, co widział. Nie
chciał zaakceptować tego, czego Raija również nie rozumia
ła całkowicie, ale co przyjęła, nie troszcząc się o zrozumienie.
Nóż zjawił się nagle i niespodziewanie, nie wiadomo skąd.
Nie pamiętała, by brała go. Miała taki zamiar. Była na wszyst
ko przygotowana. Ale nie spodziewała się, że to odbędzie się
właśnie w ten sposób. Bez udziału jej woli. Bez jakiejkolwiek
kontroli. Nieoczekiwanie i nagle. To się po prostu zdarzyło.
Błyszczące ostrze rozbłysło na chwilę jak słaby, zimny pło
mień zemsty. Potem wszystko zalała krew. Krew płynęła ni
czym czerwona, wezbrana od wiosennych wód rzeka. Gęsta
i czerwona. Wszystko zrobiło się czerwone. Mężczyzna
upadł. Być może chwiał się trochę na nogach, może potknął
się o próg śmierci. Bez słowa. Bez modlitwy o przebaczenie,
ale za to z błyskiem zrozumienia w oczach, jakby w ostatniej
chwili stanął twarzą w twarz z prawdą. Raija patrzyła na ob
razy, które przez nią płynęły. Zalewały ją, a ona nie mogła się
przed nimi obronić. Nie mogła się przed nimi zamknąć, nie
zależnie od tego, jak były obrzydliwe. Krew wypływała z nie
go falami, rytmicznie. Leżał na zielonej trawie i poił ją ży
ciem, życiem, które go właśnie opuszczało. Raija wolałaby go
stąd zabrać. W ziemię wsiąkało przecież zło. Korzenie piły
nasączoną złem krew. Raija nie chciała, by ta krew zrosiła
ogród tuż pod jej drzwiami...
Nie mogła go jednak przenieść, nie otwierając oczu. Został
więc tam, gdzie leżał. Raija zacisnęła powieki i zobaczyła, że
przez martwą twarz przebiegł jakiś cień. To był wyjątkowo
piękny mężczyzna. Dlaczego ktoś tak piękny był tak zły?
To nie była własna myśl Raiji, choć równie dobrze mo
głaby nią być. Raiję przeszył zimny dreszcz. Zadrżała lekko,
ale wiedziała, że to wszystko wkrótce się skończy. Wszyst
ko, co tak długo służyło komuś innemu, będzie za chwilę
znów należało tylko do niej. Nikt już tego nie potrzebował.
Zonę wójta ogarnęło niezmierne zmęczenie. Zaczęło ją
obezwładniać. Stępiło wszystkie jej wyostrzone zmysły.
Wszystko, co było do tej pory jasne, zaczynało się rozmy
wać jak płynące po niebie letnie obłoki. Stawało się równie
niepochwytne...
Serce zaczęło bić szybciej. Krew pulsowała w takt ude
rzeń serca, coraz szybciej i szybciej... Oddech zaczął łasko
tać usta. Coraz częściej. Niemal śmiertelna bladość znikła.
Policzki zaróżowiły się nieco, usta przybrały naturalną bar
wę. Raija przepłynęła ze stanu nieświadomości w stan snu.
Catharina odetchnęła z ulgą i ucieszyła się, że na razie
wszystko idzie dobrze. Zrobiła już, co do niej należało. Wójt
najwyraźniej nie zamierzał szukać Raiji. Był nad wyraz roz
bawiony i najchętniej nie kończyłby wcale przyjęcia. W je
go oczach stało się ono wielkim sukcesem. Catharina nie po
dzielała jego opinii, ale miała dość rozumu, by zachować to
dla siebie. Poza tym nie interesowałoby to zapewne ani jego,
ani jego gości. Któż się liczy ze zdaniem prostej służącej.
Catharina sprzątała salon z nieprzeniknioną twarzą.
Sędzia skorzystał z okazji, by ją uszczypnąć w siedzenie,
szepcząc przy tym jakieś niedwuznaczne propozycje.
- Przykro mi -- mruknęła, zaciskając wargi. Lodowato, nie
zaszczycając go nawet spojrzeniem.
- Hermansson ma tu wyłączność, prawda? - rozzłościł się
jeden z filarów społeczeństwa, rozbierając ją spojrzeniem.
Catharina powinna już do tego przywyknąć, ale za każdym
razem było to jednak równie nieprzyjemne. - Nieźle się
urządził. Słodki cukiereczek we własnym małżeńskim łóż
ku, a na deser karmelek w zasięgu ręki. Daj znać, gdyby mu
się znudziło...
Catharina nie sądziła, by to miało nastąpić. Kiedyś mogła
by obydwu panów skompromitować i zmusić do złożenia
urzędu za tego rodzaju propozycję. Kiedyś. W innym życiu.
Teraz była deserowym karmelkiem wójta. Ogólnie dostęp
nym. Nie chronionym przez nikogo. Jak dziwka.
Pospieszyła do kuchni. Dokładnie zamknęła drzwi, mając
nadzieję, że nikt jej nie zauważył. Wciąż słychać było głosy
gości. Wójt nie zjawi się w kuchni w najbliższym czasie.
Nadszedł odpowiedni moment.
Catharina już przygotowała paczuszkę z jedzeniem, którą
zamocowała sobie u pasa, pod spódnicą, na wypadek gdyby mu
siała zniknąć w pośpiechu. Była przewidująca. Tuż za drzwia
mi służbówki wisiał jej płaszcz. Wystarczyło więc zarzucić go
na plecy i zabrać ze sobą Raiję, w taki czy inny sposób.
Co pomyślała, to uczyniła.
Z ulgą stwierdziła, że Raija ma się lepiej. Jej twarz mie
niła się kolorami, ale skóra widoczna pomiędzy sińcami i za
drapaniami odzyskała zdrową barwę. Raija nie była już ży
wym trupem. Catharina widziała i słyszała jej oddech. Ra
ija po prostu spała.
Służąca pochyliła się nad swą panią i potrząsnęła nią deli
katnie. Starała się dotykać jej jak najostrożniej, bo po niedaw
nych przejściach Raija z pewnością miała obolałe ciało. Nie
mogła sobie jednak pozwolić na niepotrzebną stratę czasu.
- Raija - szepnęła. - Musisz się obudzić, Raija. Słyszysz mnie?
Oczy skryte pośród sińców i zadrapań zamrugały i otwo
rzyły się z trudem. Skóra wokół jednego oka była niebiesko-
żółta. Za parę godzin opuchlizna sklei je na dobre.
- Co się stało? Coś złego?
- I owszem, jeśli chcesz znać moje zdanie - opowiedzia
ła oschle Catharina. - Obie musimy uciekać z tego domu.
Natychmiast. Spróbuj wstać. Sprawdź, czy możesz chodzić.
Raija usiadła, krzywiąc się z bólu, ale się nie poskarżyła.
Catharina ściągnęła z niej futrzane przykrycie, nasłuchując
jednocześnie, co się dzieje w drugiej części domu. Wszyst
ko wskazywało na to, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego.
- Już go znaleźli? - zapytała Raija.
Catharina mruknęła coś w odpowiedzi. Nie miała poję
cia, o co chodzi. Pewnie chora bredzi. Kto wie, czy ta dziew
czyna w ogóle pamięta, co się wydarzyło. Po takiej porcji
razów, jaką uraczył ją mąż, z pewnością czuje się fatalnie.
- Spróbuj stanąć. - Catharina podparła ją i Raija stanęła.
Zrobiła parę kroków. Widać było, że przychodzi jej to z tru
dem, ale Raija była silna. Zagryzła zęby i szła dalej.
Teraz Catharina zorientowała się, że chora jest w znacz-
nie gorszym stanie, niż się jej wydawało. Miała jedną ranę
za uchem, drugą zaś na ramieniu. Ramię mocno krwawiło.
Koszula zabarwiła się krwią. Ten potwór popchnął ją naj
prawdopodobniej na jakiś sprzęt o ostrych kantach.
- Dam sobie radę - powiedziała blada Rai ja słabym gło
sem. - Nie mam tu już nic do roboty.
Catharina uznała, że to dość dziwne słowa, ale nie miała
czasu się nad nimi zastanawiać. W kolejnym przypływie
współczucia otuliła ramiona chorej własnym płaszczem. Sa
ma naciągnęła na bluzkę gruby wełniany sweter. Jej to wy
starczy. A Raija jest już wystarczająco obolała i nie powin
na marznąć. A poza tym kostium Raiji rzucał się w oczy.
Na szczęście nie widać go spod płaszcza i nikt nie powinien
ich teraz rozpoznać.
Catharina otworzyła tylne drzwi, wiodące w letnią noc,
ku wolności. Raija wyszła pierwsza. Każdy mięsień w jej cie
le był napięty do granic dla obrony przed bólem, który po
jawiał się przy każdym najdrobniejszym ruchu.
Nie krzyknęła na widok tego, co leżało u jej stóp. Patrzy
ła obojętnie. Krew zakrzepła. Zamieniła się w ciemne stru
py. Ale na twarzy mężczyzny nie zagościł spokój. W każ
dym rysie malowało się przerażenie i zrozumienie. Martwe
oczy ujrzały za dużo.
Catharina z zaciekawieniem zajrzała Raiji przez ramię.
Nie miała pojęcia, na co patrzy jej pani z takim zaintereso
waniem.
Ledwo zdołała stłumić krzyk. Wydała tylko słaby jęk,
a gdy doszła do siebie, zorientowała się, że ściska ramiona
swej pani. Puściła ją czym prędzej i odwróciła się. Tego nie
było w planie, ale ona, Catharina, nie pozwoli, by cokolwiek
im przeszkodziło. Muszą uciekać. Raija musi uciekać.
Czy ktoś mógłby je podejrzewać? Zwłaszcza że zniknę
ły? Myśli kłębiły się w jej głowie.
- To był zły człowiek. - Raija stała tuż obok i patrzyła
na nią spokojnymi, ciemnymi oczami.
Lodowata dłoń zacisnęła się na sercu Cathariny. Co Raija
przed chwilą powiedziała? „Już go znaleźli?" Przed paroma
minutami te słowa nic nie znaczyły. Teraz wszystko ułoży
ło się w całość. Był w nich jednak jakiś sens. I ta krew, któ
rej przedtem nie zauważyła...
Catharina wpatrywała się w Raiję, nienawidząc samej siebie
za własne myśli. Postanowiła jednak wierzyć swej podopiecz
nej. Tak czy inaczej, musi jej wierzyć. Raija nie jest zła. Jest tyl
ko zmaltretowanym dzieckiem. Niezależnie od tego, co zrobi
ła, Catharina stanie po jej stronie. Będzie działać dla jej dobra.
- Musimy stąd uciekać - powtórzyła. - Musimy uciekać,
zanim go znajdą.
Raija tylko pokiwała głową. Pod osłoną letniej nocy dwie
kobiety pospiesznie opuszczały osadę, w której popełniono
morderstwo, nie zauważone do tej pory przez innych.
6
Zazwyczaj Catharina potrzebowała dwóch godzin, by
dotrzeć do darniowej chaty. Teraz zabrało jej to całą resztę
nocy i ranek. Gdyby była sama, zdołałaby już niepostrzeże
nie wrócić do domu. Cudem udało im się dotrzeć na miej
sce. Catharina czuła, że jej burczy w brzuchu, ale całą żyw
ność zostawiła Raiji.
- Zjem coś, gdy wrócę. Jeden Pan Bóg wie, kiedy ty do
staniesz coś do jedzenia. Przyjdę tu tak szybko, jak tylko
zdołam, ale muszę być ostrożna. To może potrwać. On nie
powinien się dowiedzieć, gdzie jesteś.
- Nie przejmuj się mną za bardzo - powiedziała Raija. -
Dam sobie radę. Nigdy nie miałam lekkiego życia.
Catharina spojrzała na młodszą kobietę z powątpiewa
niem. Miała ochotę nazwać ją dziewczynką, dzieckiem.
- Tę chatę postawił mój przyjaciel.
Uśmiechnęła się nieznacznie. Kalle był chyba czymś wię
cej niż przyjacielem. Gdyby pozwoliła sobie pokochać go,
byłby czymś więcej. Może kiedyś zaczną wspólne życie. Kie
dyś, w przyszłości, której lepiej nie przewidywać. Gdy on
znajdzie już to, co najważniejsze. Gdy znajdzie samego sie
bie. Mogła żyć z tym jego drugim marzeniem. Nie jemu je
dynemu wydaje się, że właśnie on znajdzie złoto. Wzboga
ci się z dnia na dzień. Nie mogła jednak żyć z człowiekiem,
od którego dzielił go cały tłum cieni.
- On zjawia się zawsze pod koniec miesiąca - dodała.
Raija uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Teraz już wiem, dlaczego bierzesz wolne zawsze pod
koniec miesiąca. Czy on coś dla ciebie znaczy?
- Pytasz, czy jesteśmy kochankami? - Raija nie zdołała
zaskoczyć Cathariny. - Owszem. On coś dla mnie znaczy.
Sama nie wiem, jak wiele. I nie potrafię ci powiedzieć, kim
ja jestem dla niego. Nigdy o tym nie mówił. A ja nie pyta
łam. Trudno to zrozumieć? - Catharina zaczęła mówić tro
chę wyzywającym tonem. Sama nie wiedziała, dlaczego tak
przypiera do muru swą towarzyszkę.
- Nie - odparła Raija. - Czasami zdarza się, że człowiek
nie może przyjąć uczuć drugiego człowieka. Albo braku
tych uczuć. Czasami lepiej nie wiedzieć.
Catharina nie powiedziała tego, co miała na końcu języ
ka. Do dzisiejszego dnia nie myślała zbyt dobrze o Raiji.
Prawdę mówiąc, uważała, że to prosta dziewczynina, któ
rą Ole Edvard Hermansson wybrał z powodów aż nadto
widocznych w świetle dnia. Catharina nie podejrzewała, że
Raija może się pochwalić czymkolwiek poza swym pocią
gającym wyglądem. Być może przegapiła inne zalety swo
jej pani, bo wolała nie poczuć ku niej niczego w rodzaju
sympatii.
- Czasami pojawia się tu wcześniej - powiedziała szyb
ko. - Chyba zawsze tak robi. Lubi być tu sam, lubi czuć,
że to miejsce należy do niego. Potrzebuje mieć coś wła
snego...
Catharina nie uświadamiała sobie, że jej głos staje się cie
plejszy i że za każdym razem, gdy wspomina o przyjacielu,
jej oczy wymownie błyszczą. Raija to zauważyła i wytłuma
czyła sobie na swój sposób. Do tej pory sądziła, że jej słu
żąca jest zimna i wyniosła...
- On włóczy się sporo po okolicy - ciągnęła Catharina. -
Jest młodszy ode mnie. - Zabrzmiało to jak usprawiedliwie
nie. - Marzy o bogactwie. O czymś tak nierealnym jak złoto.
Nie sprzeciwiam mu się. Sam dojrzeje i zrozumie, że nigdy
mu się to nie przytrafi. Że to tylko marzenia...
- Mężczyźni miewają takie marzenia - powiedziała Raija,
a jej spojrzenie odpłynęło gdzieś w dal. - My marzymy naj-
częściej o czymś całkiem innym. Pragniemy tylko, by
wszystko się ułożyło...
Catharina nie skomentowała tych słów. Ta młoda dziewczy
na ma chyba więcej życiowego doświadczenia niż ona sama
w jej wieku. Choć to oczywiście niesprawiedliwe porównanie.
Ona była przecież zepsutym i rozpieszczonym dzieckiem. Ra-
ija przeżyła swe dzieciństwo zupełnie inaczej.
- No cóż, muszę cię tu zostawić - oznajmiła Catharina.
- Wolałabym tego nie robić, ale znajdziemy się w znacznie
gorszym położeniu, jeśli nie odejdę. Mogą urządzić praw
dziwe polowanie na czarownice. Mogliby spalić nas obie na
stosie, gdy już nas znajdą.
Catharina umilkła z nadzieją, że Raija powie zaraz, że
jest niewinna, że nie zabiła tego człowieka o białych wło
sach. Ale Raija milczała. W ogóle o nim nie wspomniała. Ca
tharina nie wiedziała już, co o tym sądzić. Nie miała poję
cia, jak ją zagadnie o tę sprawę, gdy już tu wróci.
- Powinnaś wyprać koszulę - rzuciła szybko na odchod
nym. - Nieopodal płynie strumyk. Wypierz ją dobrze.
Sporo czasu upłynęło, zanim do Raiji dotarło znaczenie
słów Cathariny. A gdy zrozumiała, co tamta miała na myśli,
ogarnęło ją przerażenie. Nie zabiła przecież nikogo. To nie
możliwe. Spała. Wiedziała o tym, ponieważ to wszystko jej
się śniło. Oddała komuś część samej siebie. Swoją duszę. Ale
nie ciało. To było niemożliwe. Nie, to nie mogło być możli
we. Ale krwawe plamy na brzegu koszuli zasiały w niej zwąt
pienie. Pamiętała swój sen, ale to nie mogło być nic innego...
Choć całe ciało ją bolało, zdarła z siebie ten śmieszny strój
i doczołgała się do strumyka. Prawie się położyła w zimnej,
kojącej ból wodzie i prała koszulę tak długo, aż wreszcie zni
kły wszelkie ślady krwi. Woda podziałała równie dobrze na
nią samą. Złagodziła ból. Znieczuliła trochę. Raija poczuła
się lepiej, gdy zwilżyła trochę gardło i ugasiła pragnienie.
Miała się całkiem nieźle, gdy wracała do chaty w samej bie-
101
liźnie, z mokrym kostiumem pod pachą. Teraz brakowało
tylko, by poszukiwacz złota Cathariny pojawił się i zobaczył
ją w tym skąpym stroju. Zapomniała zresztą zapytać, jak ten
człowiek wygląda i jak się nazywa. No cóż, to nie ma takie
go znaczenia. Tu chyba nie pojawia się zbyt wielu wędrow
ców. Nie znalazłaby tego miejsca, nawet gdyby go szukała.
Raija rozwiesiła kostium na zewnątrz i wczołgała się do
środka. Nie ruszyła jedzenia. Położyła się i wreszcie udało
jej się zasnąć. Pomimo wszystkich przerażających myśli i ob
razów, które zatruwały jej wyobraźnię i kradły jej spokój.
Los chciał, że wójt osobiście dokonał tego nieprzyjemne
go odkrycia, które miało wstrząsnąć całą okolicą. Nie poło
żył się spać, gdy wyszli ostatni goście. Usiadł na schodach
przed domem i zapatrzył się w noc, ślepy na wszystko, co
go otaczało. Ogólnie rzecz biorąc, było to ze wszech miar
udane przyjęcie. Może nie tak, jak sobie wyobrażał, ale cze
góż można się spodziewać w takim miejscu. Ludzie nie przy
wykli tu do kultury.
Wolał nie myśleć o Raiji. Zastanawiał się tylko, kim był
ten obcy. Nie przypominał sobie, by go kiedykolwiek wi
dział. Może był to kolejny mężczyzna z jej przeszłości. Ktoś,
kogo obdarzyła jakimiś uczuciami. Sytuacja, w jakiej ich za
stał, była, jego zdaniem, całkowicie jednoznaczna. Raija za
sługiwała na manto, które jej sprawił. W zasadzie zachował
się całkiem powściągliwie. Każdy inny na jego miejscu za
troszczyłby się, by nie miała okazji zachować się w podob
ny sposób. W o wiele większym stopniu niż on. Był zbyt
miły. Zbyt cierpliwy. Zbyt słaby.
Ole wiedział dobrze, że nie jest w stanie porozmawiać
z Raiją. Nie teraz. Na samą myśl o tym, czego się dopuści
ła, wrzała w nim krew. Częściowo dlatego, że pozwolił, by
gwałtowność wzięła w nim górę.
Zasłużyła sobie wprawdzie na to o wiele bardziej niż in
ne, ale Ole nie mógł znieść myśli, że sam zachował się tak
prymitywnie. Oczywiście złoił żonie skórę, ale coś mu mó
wiło, że w tych jej przepastnych oczach pojawi się błysk
triumfu. Błysk, jaki nigdy nie rozjaśni jego własnych oczu.
Ciążyła mu cisza tej letniej nocy. Wszyscy mieszkańcy
Alty na pewno teraz rozmawiali, w każdym razie ci, którzy
wrócili z maskarady u wójta. Ole potrafił bez trudu sobie
wyobrazić, o czym rozmawiają. Nie o jedzeniu, nie o mu
zyce, nie o jego wysiłkach, by wszystko udało się jak najle
piej. Wiedział, o czym mówią. Z czego się śmieją. Ole pod
niósł się i uderzył pięścią w drzwi. Niechże diabli porwą tę
Raiję! Zawsze wystrychnie go na dudka, zawsze go ośmie
szy. Ona, dziewczyna, która była nikim, zanim on ją wy
brał. Zawdzięcza mu wszystko, co ma, a nigdy nie podzię
kowała nawet jednym słowem. Niech ją licho porwie!
Kobiety to diabelski pomiot. Ole z irytacją ściągnął z sie
bie znienawidzoną kamizelkę, która zresztą była za ciasna.
Założył ją tylko po to, by sprawdzić jej reakcję. Niepotrzeb
nie skazał się na tortury. Ona nigdy nie zapomni o tamtym.
W kuchni jest jakoś podejrzanie cicho. Trine nie ma chy
ba zamiaru odkładać roboty, pomyślał rozdrażniony Ole.
Z krzywym uśmieszkiem otworzył drzwi prowadzące do
kuchni Jeśli Trine zamierza leniuchować, to on może jej za
proponować całkiem przyjemny sposób spędzenia czasu.
Ma ochotę na kobietę, a Raija... no cóż, w tej chwili Raija
nie wchodzi w rachubę.
Zaskoczył go widok ław i stołów stojących w wielkim nie
porządku. Panowała tu zupełna cisza. Ole gniewnie zmarszczył
brwi. Dziwna historia. Być może Trine nie jest przyzwyczajo
na do takiej pracy, ale przecież nie zatrudnił jej w charakterze
damy do towarzystwa. No i proszę, dó czego to doszło. Leniuch
poszedł sobie spokojnie spać albo - jeszcze gorzej - zabawia się
z którymś z jego przyjaciół. Ole zauważył pożądliwe spojrze
nia, jakimi ten i ów ją obrzucał. Rozwścieczony otworzył drzwi
do służbówki i rozczarował się, spostrzegłszy, że jest tam rów
nie pusto jak i w kuchni.
- Trine! - wrzasnął. Wściekłość buchnęła w nim jak pło
mień, który niespodzianie wznieca się w wygasłym prawie
ognisku. W ciągu paru minut wywrócił izdebkę do góry no
gami. Wyrzucił z szafy wszystkie ubrania, kopnął mały sto
lik tak, że leżące na nim papiery zaczęły fruwać po pokoju.
Po co tej kobiecie papiery i przyrządy do pisania? pomyślał
pełen nienawiści. Gdy zrzucał skóry z łóżka, spostrzegł pla
my na drewnianej ramie. Od strony pokoju. Dotknął plamy
dłonią i był już pewien, że to krew. O co tu, u diabła, cho
dzi? Służąca zniknęła, a w jej pokoju polała się krew?
Ole Edvard wiedział, że trochę przesadza, ale to wcale nie
zmniejszyło jego gniewu i zdziwienia. Kobiety go zdradzi
ły. Najpierw Raija, a teraz Trine. Zdradziły go, chociaż ku
pił obie za żywą gotówkę. No i dobrze.
Otworzył tylne drzwi prowadzące do ogrodu, żeby zażyć
trochę świeżego powietrza. Zaczął schodzić po wąskich schod
kach. Deski skrzypiały pod jego ciężarem, ale Ole Edvard się
uśmiechnął. Dom trzeba odnowić. Nie ma co do tego wątpli
wości, tylko pieniędzy brakuje. Mógł wybrać pomiędzy god
ną podziwu żoną a dobrze się prezentującym domem.
Wybrał Raiję.
Spojrzenie skierowało się przypadkowo w prawą stronę.
Ole zesztywniał. Zaczął działać jak w malignie. Zanim uklęk
nął koło leżącej postaci, dobrze wiedział, że nie powinien te
go robić. Ze nikt nie powinien tego robić. Wójt zajmował się
zawodowo trupami już od wielu lat. Trudno mu było spa
miętać wszystkich nieboszczyków, których widział, niewie
lu z nich było jednak tak bez wątpienia martwych jak ten.
Trup z poderżniętym gardłem nie przedstawiał sobą mi
łego widoku. Ole zmusił się jednak do szczegółowych oglę
dzin nieboszczyka. Rozpoznał strój. Włosy. Widział je już
tego samego wieczoru. To był mężczyzna, którego zauwa
żył w towarzystwie Raiji.
Coś na kształt przerażenia chwyciło Olego za gardło. Nie
przejął się tym, że ten człowiek nie żyje. Powodem jego zde-
nerwowania i tego drugiego uczucia, które rzadko go nacho
dziło, był fakt, iż jego własny ogród był miejscem zgonu, któ
ry z całą pewnością nie zdarzył się z naturalnych przyczyn.
Nie było sensu przenosić ciała. Ole Edvard błyskawicz
nie analizował sytuację, skądinąd dzięki tej właśnie umiejęt
ności zajmował swe stanowisko. Jeśli pominąć fakt, że był
naturalnym synem człowieka, który potrafił pociągać za
właściwe sznurki. Krew mężczyzny zabarwiła schody i pół
trawnika za domem. Tylko głupiec sprowadziłby na siebie
podejrzenia, przenosząc gdzieś ciało. Co za pech, że właśnie
on musiał znaleźć tego nieboszczyka. Chyba że...? Dziwne,
że jego służąca zniknęła w chwili, gdy zdarzyło się to mor
derstwo. Czyżby Trine odkryła ciało? Albo jeszcze gorzej:
Czyżby to ona popełniła zabójstwo?
Ole zostawił trupa w spokoju. Jego myśli krążyły wokół
podejrzenia, że odpowiedzialność za to, co tu się zdarzyło,
musi ponosić ktoś, kogo on zna. Ktoś chce rzucić podejrze
nie na niego. Na jego dom.
Krew na łóżku Trine? Czy to przypadek? Ole był wój
tem. W takich sytuacjach nie zwykł wierzyć w przypadki.
Był już za stary na takie bajeczki.
Do pokoju służącej wkroczył już jako opanowany urzęd
nik. Zapomniał o przyjęciu. Teraz trzeba było uważnie pa
trzeć, obserwować, wiązać ze sobą wszystkie nitki. Może
warto coś ukryć... Ole Edvard otarł czoło. Było wilgotne.
Wyjaśnić. Ukryć coś. Te myśli go nie opuszczały, gdy prze
szukiwał pokój kobiety, która u niego służyła. W której łóż
ku wylądował parę razy. Wszystko, co odkrył, to jej nie
wątpliwa nieobecność. I krew na łóżku. Tylko kiedy ona
zdążyła się położyć?
Znów nawiedziły go te zdradzieckie myśli. Myśli, które
krążyły wokół kogoś innego. Widział ich przecież razem.
Ona była jedyną osobą, która z całą pewnością widziała się
z nieznajomym. Rozmawiała z nim. Znała go. Raija...
Jeśli ona to zrobiła, trzeba ją osłaniać. Ona musi być czy-
sta. Wciąż go nawiedzało paraliżujące pytanie: Czy ona by
łaby w stanie kogoś zabić? Poderżnąć gardło mężczyźnie?
Ole nie potrafił sobie na to odpowiedzieć. Nie znał jej do
statecznie dobrze.
Później nie był w stanie odtworzyć swych myśli. Pamię
tał dokładnie wszystko, co zrobił. Przebiegł przez kuchnię,
pokonał schody kilkoma susami i otworzył drzwi do sypial
ni. Poraził go widok pustego łóżka. Musiał oprzeć się o fra
mugę, by jakoś utrzymać się na nogach. Skóra leżała w nie
ładzie, dokładnie tak samo jak wówczas, gdy stąd wychodził.
Jego oczy lustrowały niespokojnie, z przerażeniem, każdy
milimetr pokoju. Uderzenia serca przyspieszały coraz bar
dziej obieg krwi.
Dla świętego spokoju potraktował sypialnię tak samo jak
służbówkę Trine. Podniósł każdy przedmiot, szukał cze
goś... i nic nie znalazł. Zajęło mu to może pół godziny. Naj
wyżej godzinę. Przeszukał wszystkie możliwe zakamarki.
Wywrócił do góry nogami jej skrzynię. Wsunął dłoń do każ
dej kieszeni. I nie udało mu się odkryć żadnej tajemnicy.
Wcale nie poznał Raiji lepiej. Z bezsilności usiadł więc na
łóżku, które z nią dzielił. Oparł głowę na dłoniach. Był nie
bezpiecznie bliski łez, ale nie zapłakał. Nawet w samotno
ści nie był do tego zdolny. Nie wiedział, co to łzy.
Przez parę minut wciągał głęboko powietrze i dopiero
wtedy poczuł, jak opuszczają go te uczucia. Zdołał się jakoś
opanować. Pamięć podpowiadała mu, że sypialnia wygląda
tak samo jak w chwili, gdy do niej wchodził. Nikt by się nie
zorientował, że Ole ją przeszukiwał. Mógł teraz oddychać
odrobinę lżej, bo nie znalazł żadnego śladu krwi. Raija znik
nęła, ale uświadomił to sobie w pełni dopiero później. Przed
poniesieniem alarmu musiał jeszcze zlikwidować plamę
krwi na łóżku Trine.
Nieopodal mieszkali dwaj jego pracownicy. W domach
mniej wspaniałych niż jego własny, o wiele mniej wygodnie
niż on sam w czasach, gdy był faworytem starego wójta. Byli
to ludzie, którzy nie mogli szczycić się swym pochodzeniem,
podobnie jak i on. Mężczyźni o zaciętych twarzach i spojrze
niach, które prawie nigdy nie uciekały na boki. Ole Edvard
nie znał ich przeszłości, ale im ufał. Jakob i Mattias byli ludź
mi tego samego pokroju, co on. Rozumieli się wzajemnie.
- Widzieliśmy go - oznajmił Mattias. Był to rosły męż
czyzna przed czterdziestką. - No więc teraz możemy go
przenieść. Nie ma sensu trzymać trupa pod gołym niebem.
Tylko kruki się zlecą.
Zawlekli nieboszczyka do szopy wójta. Ole nie pokazał
po sobie, jak bardzo mu ulżyło. Najważniejsze, że nie on
był autorem tego pomysłu. Nikt późnej nie będzie mógł go
tym obciążyć.
- Co robi tutaj to ciało? - zastanawiał się Jakob.
Ani on, ani Mattias nie byli na przyjęciu. Na gruncie to
warzyskim nie dorównywali bowiem swemu przełożonemu.
Łączyły ich tylko obowiązki zawodowe.
- Przyszedł tu spotkać się z Raiją - powiedział Ole przez
nos.
Jego ludzie wymienili spojrzenia. Pospiesznie. Wójt miał
bzika na punkcie swojej żony. Już dawno zauważyli, że nie
warto żartować na jej temat ani też śledzić spojrzeniami jej
pociągającej postaci. Ole Edvard traktował ją jak świętość.
- Nie zabiłem go - ciągnął Ole. Załatał dziurę, którą po
zostawiła sobie niezręczna i pełna napięcia chwila ciszy. -
Może i przyszłoby mi to do głowy, gdybym go później zo
baczył, ale się nie spotkaliśmy. Był martwy jak kamień, gdy
go znalazłem. Potknąłem się o niego.
Wszyscy trzej zastanawiali się, czego też mógł szukać nie
znajomy za tym domem. Wszyscy trzej doszli do podob
nych wniosków.
- To nie wszystko - powiedział Ole głosem, który mógł
by rozciąć kamień.
Stalowoszare oczy spojrzały głęboko w źrenice tych
dwóch mężczyzn, którym Ole ufał najbardziej. Obaj wie-
dzieli, co się kryje za tym spojrzeniem. Obaj wiedzieli, co
oznacza zaufanie tego człowieka. Wiedzieli też, że jeśli za
wiodą jego zaufanie, zapłacą za to nie tylko swym honorem.
Żaden z nich jednak nie lękał się niczego. Znieśli jego spoj
rzenie, nie mrugnąwszy okiem.
- Ona zniknęła - rzekł po chwili. - Razem z moją służą
cą. Chcę, żeby obie znalazły się tu jak najszybciej. Nie ob
chodzi mnie jak, ale chcę, żeby obie tu były. Zanim ktoś za
cznie zadawać nieprzyjemne pytania.
Catharina wiedziała, że powoli osiąga granicę swych
możliwości. Nie zdoła wrócić do domu nie zauważona.
Wójt z całą pewnością już ją podejrzewa. Bez trudu mogła
to sobie wyobrazić. Hermansson potrafił doskonale zadbać
o własną skórę. Nikt jej nie uwierzy, kiedy zacznie opowia
dać o tym, jak pobił swą żonę. A poza tym to nie ma zna
czenia. Takie są przywileje męża. Gdyby nawet powiedzia
ła im, że ten małżonek zjawiał się w jej łóżku, by dostać coś,
co wcale mu się nie należało, nie wyszłaby na tym lepiej.
Przede wszystkim udowodniłaby w ten sposób, że jest ko
bietą określonego pokroju.
Wszystko ją bolało. Bolały ją ramiona, bo przecież nio
sła Raiję przez część drogi. Jej pierś unosiła się i opadała
w szybkim tempie. Oddech był ciężki. Gardło ją piekło od
zachłystywania się powietrzem. Smak krwi przyprawiał ją
o mdłości, ale choć każdy mięsień w jej ciele domagał się,
by odpoczęła, usiadła i zamknęła oczy choć na chwilę, to
przecież nie mogła tego zrobić. To nie wchodziło w rachu
bę. Catharina wiedziała, że musi iść dalej tak długo, jak dłu
go będą ją niosły chwiejne nogi. Dalej. Dla dobra Raiji mu
si wrócić. Nikt nie powinien się dowiedzieć o jej dziwnym
zachowaniu. Nikt nie powinien znać myśli, które kłębiły się
w głowie Cathariny.
Wczesnym przedpołudniem ludzie wójta wrócili do domu
na okrytych pianą koniach. Ole Edvard przywitał ich bez sło-
wa pytającym spojrzeniem spod zmarszczonego czoła. Usta
miał zaciśnięte. Wąskie jak cieniutka kreseczka.
- Nic - powiedział przygnębiony Jakob. Cienki głos, któ
ry wcale nie pasował do jego potężnej sylwetki, zabrzmiał
równie śmiesznie jak zawsze.
- Odprowadźcie konie do stajni i wróćcie tu, gdy już je
oporządzicie.
Ole odwrócił się do nich plecami. Jakob i Mattias przy
wykli do wykonywania rozkazów. Ale żaden z nich nie
mógł się uwolnić od poczucia, że tym razem w słowach
przełożonego kryło się więcej lodowatego cynizmu. Więcej
mrożącej krew w żyłach obojętności. Żaden z nich nie wie
dział, co to strach, ale nowy sposób zachowania przełożo
nego ich zaniepokoił.
Zrozumieli go nieco lepiej, gdy weszli już do salonu. Stał
na rozstawionych szeroko nogach przed kanapą. Wąski
w biodrach, w koszuli wsuniętej do spodni. Koszula marsz
czyła się obficie, brązowy skórzany pasek jeszcze mocniej
podkreślał szczupłość ciała kontrastującą z szerokimi ra
mionami. Ole Edvard podwinął rękawy koszuli aż do łokci.
Jego skóra wciąż brązowiła się letnią opalenizną. To był im
ponujący mężczyzna. Był nim nawet wtedy, gdy siedział
w swym fotelu. Odprężony, dobrotliwy niedźwiedź.
Teraz jednak stał nad kobietą, która kuliła się na najbar
dziej drogocennym meblu w tym salonie. Groźne, wielkie
ciało o naprężonych mięśniach. Pięści zacisnął tak mocno,
że pobielały mu wszystkie kostki. Chłód, który zwykle bił
od niego, stał się jeszcze bardziej wyrazisty. Brwi połączyły
się ze sobą niczym dwa gotowe do ataku węże. W oczach
pod zmarszczonym czołem nie było ani śladu współczucia.
Nawet Mattias, który zazwyczaj myślał tak samo jak ten
człowiek, zadrżał. W tym, co zobaczył, nie było ani odrobi
ny człowieczeństwa. Przeraziło to nawet jego, który nie sły
nął ze współczucia bliźnim.
Popękane wargi, spuchnięty policzek, płowe włosy skoł-
tunione do niemożliwości - wszystko to dowodziło, że Ole
Edvard nie potraktował tej kobiety łagodnie.
Hermansson nie obdarzył swych podwładnych szczegól
nym zainteresowaniem. Mówił do nich, nie patrząc wcale
w ich kierunku.
- To jest ta sprytna dama, która wyprowadziła w pole
dwóch moich najlepszych ludzi. To tej dziwki nie mogliście
znaleźć. Przez nią i przez waszą nierzetelność muszę teraz
tracić czas na rozmowę z tym...
- Szukaliśmy wszędzie - wtrącił Jakob jeszcze cieńszym
głosem niż zwykle. Zabrzmiało to prawie jak pisk. Cathari-
na mimowolnie uśmiechnęła się. Jakob to zauważył. Zauwa
żył i natychmiast zapłonął wielką nienawiścią. Ta drobna
ułomność doskwierała mu znacznie bardziej, niż można się
było spodziewać. Dziecinny głos zawsze był jego krzyżem.
Powodem drwin i szyderstw. A teraz ta kudłata wywłoka
śmieje się z niego.
- Nasza dama nie chadza najwyraźniej zwykłymi drogami
- powiedział wójt jedwabistym głosem. - Problem w tym, że
-wca\e nie ma ochoty opowiedzieć nam, gdzie była. Po prostu
nie chce mi tego powiedzieć. Mnie, choć jestem jej dobrodzie
jem. Beze mnie w dalszym ciągu byłaby pospolitą dziwką.
Zdaje się, że niestety nie ma pojęcia o wdzięczności...
Jakob nie spuszczał wzroku z Cathariny. Coś zmiękło
w nim na jej widok. Była godna pożądania. Piękna, choć
trzeba by nazwać ją więdnącą pięknością. Ale pod ubraniem
kryło się wciąż krągłe i ponętne ciało. Ubranie było poszar
pane i potargane, można było zobaczyć nawet jej uda. Ja
kob poczuł grzeszne pożądanie. Uśmiechnął się, ukazując
zęby. Wydaje się jej, że on, Jakob, jest śmieszny. Nic nie
sprawiało mu większej przyjemności niż pokazywanie lu
dziom, którzy z niego szydzili, jaki jest naprawdę śmieszny.
- Może ja z nią porozmawiam? - zaproponował ochry
płym głosem.
Wójt odwrócił się powoli. Jego ogromne ciało było zaska-
kująco zwinne. Wójt to mężczyzna, który posiadał wszystkie
przymioty, o jakich marzył Jakob. A jednak Jakob wcale nie
zazdrościł swemu przełożonemu. Ole był dla niego czymś
w rodzaju bóstwa. Zrobiłby dla niego prawie wszystko. Ole
znał zresztą szczególne uzdolnienia tego człowieka. Tym ra
zem Jakob miał ochotę zrobić coś nie tylko dla wójta. Tym
razem chodziło o coś więcej niż zawodowy obowiązek. O coś
więcej niż usatysfakcjonowanie przełożonego. Chciał to zro
bić również dla siebie.
- Musimy uważać - rzekł Ole. - Ten człowiek został za
mordowany tutaj. Jeśli będę miał pecha, sprawa może się
wyślizgnąć z moich rąk. Mogliby wpaść na pomysł, by mnie
oskarżyć.
- Ja tego nie zrobiłam - powiedziała Catharina. Spuch
nięte usta bolały ją przy każdym poruszeniu. Rany pękły
i Catharina poczuła spływającą po brodzie krew.
- A więc jednak potrafisz mówić? - zadrwił Ole. Zbliżył
się do niej ponownie. - Zacząłem już w to wątpić. Skoro
wiesz aż tyle, to może powiesz mi, co zrobiłaś z moją żoną?
Catharina zamilkła. Spuściła wzrok i milczała.
- Może to ona zamordowała tego człowieka? Czy to
chcesz mi wmówić? Albo może inaczej: ona także nie żyje,
ale jej ciało zniknęło?
Wszystko, co Catharina zamierzała powiedzieć, gdzieś
umknęło. Przygotowała się bardzo starannie, ale nic nie po
szło po jej myśli. Wójt był znacznie bardziej rozsierdzony,
niż oczekiwała. Wcale nie chciał jej słuchać. Zanim zdołała
otworzyć usta i wygłosić choćby jedno dobrze przygotowa
ne kłamstwo, zaciągnął ją do salonu i potraktował mniej wię
cej tak samo, jak poprzedniego wieczoru potraktował Raiję.
Catharina czuła jego ciepły oddech na swej skórze. Wi
działa, jak nad nią się pochyla, wiedziała, że nie podda się,
dopóki nie zmusi jej do mówienia... Dlaczego ja to robię? po
myślała. Dlaczego zgadzam się na to ze względu na kogoś in
nego? Do wczoraj nawet jej nie lubiłam. A teraz ze względu
na nią pozwalam, by tłukł mnie do nieprzytomności. Może
ona naprawdę zabiła tego mężczyznę? Co ja o tym wiem?
Co ja wiem o niej? Czy ona zrobiłaby to samo dla mnie?
Być może w Catharinie odezwałby się zdrowy rozsądek,
ale ta kobieta wiedziała dobrze, że są w życiu chwile, gdy
nie można polegać jedynie na rozumie. Coś niewytłumaczal
nego, coś, co było w Raiji, zmuszało ją do tego. Ta dziew
czyna nie mogłaby wprawdzie być jej córką, ale mogłaby
być jej młodszą siostrą. Catharina życzyła jej lepszego losu
niż ten, który mógł jej zapewnić Ole Edvard Hermansson.
- Gdzie jest Raija? - jego głos był prawie pieszczotliwy.
- Powiesz mi, gdzie ona jest, prawda, Trine?
Chwycił ją żelazną dłonią za brodę i siłą podniósł jej gło
wę. Catharina zamknęła oczy.
- Gdzie? - powiedział to szeptem, było w nim jednak ty
le groźby, że przez plecy Cathariny przebiegł zimny
dreszcz. Ten człowiek zaczynał być prawdziwie przerażają
cy wówczas, gdy stawał się przyjacielski. Za pozorami za
ufania kryło się więcej zła, niż można sobie wyobrazić.
Catharina poczuła, że z czasem się o tym przekona.
- Spójrz na mnie! - rzucił tonem nie znoszącym sprzeciwu
i Catharina posłuchała go. Uśmiech, który przebiegł przez tę
zaciętą, piękną twarz mógłby należeć do nieboszczyka. Catha
rina dziwiła się, że ktoś może być tak piękny, a jednocześnie
zupełnie pozbawiony tego, co rodzi piękno. Dobra. Ciepła.
- O wiele lepiej, moja śliczna. Rozumiemy się już nieco
lepiej, z tego co widzę... - Ole skinął na dwóch mężczyzn,
którzy stali za jego plecami. Na dwie mroczne, cieniste po
staci. Catharina wiedziała, kto to jest. Wiedziała, co się o nich
mówi. - Jakob z przyjemnością zada ci kilka pytań, Trine...
Catharina nie starała się ukryć przerażenia, które ten
człowiek w niej budził. Słyszała co nieco o metodach, któ
rych używał podczas przesłuchań ten rzeźnik.
Zawsze udawało mu się zmusić ludzi do mówienia. Plot
ka głosiła, że nawet niemi odzyskują dar mowy, by się przy-
znać do wszystkiego w trakcie prowadzonych przez niego
przesłuchań.
Ole zauważył dreszcz trwogi, który ją przeszył. Uśmiech
nął się jeszcze szerzej:
- Tylko ja dzielę cię na razie od niego, Trine. Nie chciał
bym, żeby twoja piękna twarzyczka zbrzydła. Nie chciał
bym, żeby taki cukiereczek jak ty zmienił się w coś, czego
boją się dzieci, w coś, czym matki straszą swoje pociechy.
Tylko ja stoję między nim a tobą... Gdzie jest Raija?
Catharina milczała.
I nie przestała milczeć.
Gdy zaświtał kolejny dzień, Jakob otarł pot z czoła.
W piwnicy było zimno, ale on wyglądał tak, jakby całą noc
spędził w saunie. Nie spoczął nawet na sekundę.
- Jak ci idzie? - zagadnął go głos z góry. Jakob spojrzał
w stronę okienka. Ku kwadratowemu źródełku światła. Mat-
tias poszedł sobie pierwszy. Blady jak ściana. Wójt wytrzy
mał trochę dłużej. Chwiał się jednak na nogach, gdy się
wspinał po drabinie. Jakobowi wydawało się, że chwilę póź
niej usłyszał, jak ktoś wymiotuje.
- Powiedziała ci, gdzie jest Raija? Powiedziała ci, co się
stało?
Jakob nabrał powietrza. Oddech świszczał mu między zę
bami. Jego pełne nienawiści oczy spoczęły na tłumoku, któ
ry leżał w mroku na podłodze. W ciemnościach nikt by nie
rozpoznał, że to jest człowiek. Kobieta. Można by mieć co
do tego wątpliwości nawet w świetle dnia.
Jakob znów skierował wzrok w stronę okienka w suficie.
Przełknął jakoś swą porażkę:
- Nic nie powiedziała.
Ole Edvard Hermansson zasępił się i zmarszczył brwi.
Zmarszczka pogłębiła się jeszcze, gdy odwiedził go sędzia
okręgowy.
- Chodzą słuchy - powiedział człowiek, który miał wię-
cej władzy niż on sam - chodzą słuchy, że znaleziono tu nie
boszczyka. - Sędzia przerwał na chwilę i spojrzał uważnie
na wójta, zanim znów zaczął mówić tonem, który zdradzał,
że przedmiot rozmowy jest drażliwy: - Ludzie powiadają,
że to nie była naturalna śmierć...
Ole nie mógł znieść miny sędziego. Wyciągnął się wygod
nie na krześle.
- W rzeczy samej. Ktoś mu poderżnął gardło. Trudno to
określić jako śmierć naturalną. - Ole zachowywał się tak
arogancko, że nawet sędzia musiał to zauważyć. Sędzia nie
lubił Hermanssona. Zdaniem poprzedniego wójta nie było
jednak żadnego innego kandydata na to stanowisko.
Sędzia przeciągał chwilę ciszy. Wychodziło mu to o wie
le lepiej, niż temu chłystkowi, który udaje mężczyznę. Zna
jomości, które Hermansson miał na południu, nie powinny
przynieść mu już więcej korzyści. Sędzia odczułby niekłama
ną satysfakcję, gdyby zdołał utrzeć nosa temu młodziakowi.
- Mój informator - powiedział starszy mężczyzna w wy
ważony sposób - wie, że chodzi o kogoś, kto był tu obcy.
W każdym razie obcy dla większości z nas...
Ole Edvard uniósł brwi i patrzył wyczekująco na sędzie
go. Serce biło mu szybciej niż zwykle, ale o tym ten stary
głupiec nie mógł mieć pojęcia. Mattias już dawno temu
uprzedził Jakoba. Podwładni staną za nim murem.
- Był tu pewien obcy całkiem niedawno - ciągnął sędzia.
Zdążył już policzyć zmarszczki na czole tamtego. Sam już
nie wiedział, który raz to zrobił. Zapamiętał z dzieciństwa,
że liczba zmarszczek między brwiami ma podobno przepo
wiadać liczbę dzieci. Otrząsnął się czym prędzej z tych my
śli. - Był tu pewien obcy, Hermansson - powiedział urzędo
wo. Zazwyczaj zwracał się do tego człowieka po imieniu.
Tym razem chciał jednak podkreślić powagę sytuacji. - Na
wiązuję do wydarzenia, o którym z pewnością nie zapo
mniałeś. Twoja żona przebywała na dworze w towarzystwie
pewnego mężczyzny. W towarzystwie człowieka, którego
nikt z nas nie znał. Nawet ty, Hermansson. Nie spodobało
ci się to. Powiedziałbym nawet, że wyprowadziło cię to
z równowagi...
- Pytasz mnie, czy przypadkiem nie był to ten sam czło
wiek, prawda? - przerwał mu Ole ostrym tonem.
Sędzia poruszył się na swoim krześle.
- No cóż, skoro sam poruszyłeś ten temat, to przyznaję,
że i owszem...
- To był ten sam człowiek.
Sędzia nie zareagował w żaden sposób, więc Ole mówił
dalej:
- Ja go również nie znałem. W dalszym ciągu nie wiem,
kto to był.
Sędzia wciąż milczał.
- Nie zabiłem go.
W końcu nastąpiła jakaś reakcja. Sędzia pochylił się i ba
dawczo spojrzał tamtemu w oczy.
- Nie ma większego znaczenia, czy go znałeś, czy też nie.
Ty, Hermansson, miałeś motyw. Pierwszorzędny motyw...
Jeden kącik ust Olego uniósł się w górę. W grymasie ra
czej niż w uśmiechu.
- Wielu ludzi pamięta, co się stało z twoją czarującą żoną
po tym wydarzeniu. Ten dom jest wspaniały, ale wszystko
słychać nawet przez ściany. Słyszeliśmy, co z nią zrobiłeś. Na
zywamy to zazdrością. Masz motyw, mój drogi. Będziesz po
trzebował pomocy, żeby przekonać innych, że tak nie jest.
- Nie zabiłem go - powtórzył Ole bezbarwnym głosem.
Odpowiedział tamtemu nieprzeniknionym spojrzeniem.
Trudno ocenić, czy sędzia uwierzył mu, czy też nie. Nie
zdradził swych myśli nawet jednym drgnieniem twarzy.
- Twierdzisz, że nie wiesz, kim był nieboszczyk - zaczął
sędzia ostrożnie, z olbrzymim wyczuciem szczegółu. - Wy
daje mi się, że bez trudu mógłbyś się tego dowiedzieć. Two
ja żona rozmawiała z nim w sposób całkiem poufały. Nie
przyszło ci do głowy, by ją o to zapytać?
Ole westchnął i zgrzytnął zębami. W jego spojrzeniu,
które powędrowało w górę, było coś rozpaczliwego i dzi
kiego. Uczucie, którego nie chciał ujawnić wobec innych.
A więc zaczęło się. To, czego się spodziewał, to, czego
chciał uniknąć.
- Zapytałbym ją. Zapewniam cię, że zapytałbym. Ale mo
żesz mi wierzyć, to nie było możliwe... - Ole uśmiechnął się
do swego rozmówcy niemal serdecznie. Miał nad nim pew
ną przewagę, choć nie tego rodzaju, jaki byłby miły jego ser
cu. - Raija zniknęła. Zniknęła tej samej nocy...
Sędzia otworzył usta ze zdziwienia. Tego się nie spodzie
wał. Na jego twarzy malowało się zdumienie. Ole wiedział
doskonale, co starszy pan sobie pomyślał.
- Ona nie mogła tego zrobić. Mężczyzna był od niej pra
wie dwukrotnie wyższy. Musiałaby stanąć na palcach, żeby
dosięgnąć jego gardła.
Sędzia zastanawiał się nad tą myślą. Przeżuwał ją. Wyda
ła mu się całkiem rozsądna, miał jednak pewne zastrzeżenia:
- Chyba że znajdowali się w intymnej sytuacji. Wówczas
różnica wzrostu nie ma znaczenia...
Ole zmusił się do czegoś w rodzaju uśmiechu. Zaczyna
ło mu to już nieźle wychodzić.
- Sam wspomniałeś o tym, jak potraktowałem Raiję. Mo
gę cię zapewnić, że nie była w stanie udzielać się w intym
nych sytuacjach. - Ole prawie wypluł dwa ostatnie słowa. -
Nie była w stanie mieć ochoty na coś takiego - zapewnił
rozmówcę zdecydowanym tonem. Tamten mu uwierzył.
W brutalność tego mężczyzny było o wiele łatwiej uwierzyć
niż w jego życzliwość. Sędzia stawał się z miejsca podejrz
liwy, gdy głos Hermanssona miękł. - A poza tym Raija nie
jest taka głupia, by baraszkować z innym mężczyzną tuż za
moim domem - dorzucił Ole. Równie twardym tonem.
- A jednak była w stanie zniknąć? - zdziwił się sędzia.
- Razem z nią zniknęła służąca - oznajmił sucho Ole. Nie
widział powodu, by informować tego głupca, że Trine wró-
ciła. Pamiętał dobrze pożądliwe spojrzenia, które ten jego
mość jej posyłał. Nie warto opowiadać mu, w jaki sposób
została potraktowana. Ludzie, którzy nie muszą na co dzień
znosić gwałtu, potrafią być nadmiernie sentymentalni. Sę
dzia nie zrozumiałby tego. Trine miała być asem w rękawie
wójta. Wydobędzie z niej prawdę. W każdym razie wszyst
ko, co dziewczyna wie. Co do tego Ole nie miał wątpliwo
ści. Jakob każdego potrafi zmusić do mówienia. Trine nie
będzie tu wyjątkiem. Ole był pewien, że zacznie mówić.
Wtedy dopiero sędzia się o niej dowie. Wtedy będzie o czym
rozmawiać. A on znajdzie Raiję.
- Moi ludzie zajmują się już tą sprawą - powiedział
z większą pewnością w głosie, niż zamierzał.
Sędzia długo się mu przyglądał. Myślał. Nie wiedział, co
o tym wszystkim sądzić.
- Chciałbym zobaczyć nieboszczyka - oznajmił w końcu.
Ole zaprowadził go do szopy.
- Nie znaleźliśmy narzędzia zbrodni - wyjaśnił niefraso
bliwie. - Ale szukamy go. Rozwiążemy tę sprawę.
- Mogę ci dać tydzień - rzekł w końcu sędzia. - Siedem
dni, Hermansson. To wszystko. Przez tydzień mogę cię
kryć. Nie wiem jednak, czy będę w stanie to zrobić, gdy po
tężniejsi ode mnie zaczną zadawać pytania. Wówczas będę
zmuszony odebrać ci sprawę.
Cisza była wystarczająco wymowna.
- Tydzień to mnóstwo czasu - zapewnił go Ole. Za
brzmiało to niezwykle przekonująco. Sędzia zastanawiał się,
czy miał rację, podejrzewając wójta o najgorsze.
- Jesteś bez wątpienia osobą, na którą padną pierwsze po
dejrzenia - powiedział, wychodząc.
- Niech cię diabli porwą, Raija - rzucił wójt. - Niech cię
diabli porwą! - Walnął pięścią w ścianę szopy tak, że aż go
ręka zabolała.
Jakob był czerwony jak burak, gdy meldował się swemu
przełożonemu. Mattias i Ole spędzili parę ostatnich godzin
razem, wlewając w siebie spore ilości znakomitego piwa. Nie
zamienili nawet słowa o tym, co się działo pod ich stopami,
w czarnej czeluści piwnicy. Ole wolał o tym nie myśleć.
Przede wszystkim dlatego, że działo się to w piwnicy. Strasz
ne wspomnienia z dzieciństwa tkwiły jak zadra w jego sercu.
Potężny Jakob opadł na krzesło. Wściekłość i poczucie
bezsilności walczyły o pierszeństwo na jego twarzy.
Chwycił kubek, który mu podali. Kubek był pełen po
brzegi i Jakob opróżnił go jednym haustem.
O nic go nie pytali. Żaden z nich się nie ośmielił.
- Ani słowa - powiedział w końcu. Nie można było roz
poznać jego głosu. - Ta przeklęta dziwka nie puściła pary
z ust. Ani jednego słowa...
W jego głosie pobrzmiewało poczucie klęski, choć żaden
z dwóch pozostałych mężczyzn nie rozumiał głębi tej poraż
ki. Pojęcia nie mięli o jego osobistej przegranej. To wydarze
nie z pewnością nie zaszkodzi jego reputacji, skoro Bóg wie
ilu ludzi zmusił już do mówienia. Nie powinno to także nad
szarpnąć jego dumy zawodowej. Tamci nie wiedzieli jednak
nic o drwinie. O tym, jak okropnie z niego zadrwiła, jak bo
leśnie go dotknęła. Nie wiedzieli, że była pierwszą osobą,
która nie odwołała szyderstwa. Pierwszą, której nie pokonał.
Pierwszą, która z niego zadrwiła i nie cofnęła tego.
-Musimy się jej stąd pozbyć - zdecydował Ole bezna
miętnie.
Nadzieja przepadła z kretesem. Rozprysła się na kawałki.
Tydzień. Wciąż miał do dyspozycji siedem dni. Siedem dni,
zanim tamci oskarżą jego. Jeśli nic nie znajdzie, zrobią z nie
go kozła ofiarnego. Wcale nie dlatego, by kozioł ofiarny był
tu potrzebny - nieboszczyk był tu przecież obcy, nikt o nie
go nie zapyta. Nie. Tylko dlatego, że sędzia go nie lubi.
- To żaden problem - zapewnił podpity Mattias. W głę
bi duszy podziwiał kobietę, która nie powiedziała ani słowa
mimo tortur. Mattias nie lubił patrzeć na robotę Jakoba. Nie
mógł tego znieść. A ta kobieta zdołała zachować milczenie.
To było ponad ludzkie siły.
Ole pogrążył się w zadumie. Jego myśli krążyły wokół Tri-
ne. Pokładał w niej całą nadzieję. Był przekonany, że służą
ca się podda. Że to tylko kwestia czasu. Nikt nie wytrzymy
wał specjalnych metod Jakoba...
A ta przeklęta baba zabrała swoją tajemnicę do grobu.
- Niech cię diabli porwą, Raija! - mruknął, zaciskając zę
by. Zimne piwo płynęło szybko przez jego gardło. - Niech
cię diabli porwą! Nie ugnę się z twojego powodu. Znajdę
cię, kobieto, i gorzko pożałujesz ucieczki. Gorzko pożału
jesz wszystkich swoich tajemnic o wszystkich twoich ko
chankach... pożałujesz, że spłatałaś mi tego figla z trupem...
- Ole patrzył ponuro w swój prawie pusty kubek. A potem
przepłukał gardło resztką piwa.
7
W ciągu ostatnich miesięcy dowiedział się sporo o rze
kach. Roślinność, porastająca ich brzegi, zmieniała się. Ich
wędrówka ku morzu miewała różny charakter. Ale w grun
cie rzeczy były do siebie podobne. Wieczne. Pełne nadziei,
która się nigdy nie spełniała. Ich dna również były podob
ne. Piaszczyste. Nic, tylko piasek.
Miał ochotę wyrzucić patelnię, ale była to jedyna rzecz,
którą mógł nazwać swoją własną. Przerobił na nią miedzia
ny garnek, który Catharina przyniosła z Alty. Twierdziła,
że go kupiła, ale Karl podejrzewał, że raczej ukradła z go
spodarstwa swych bogatych pracodawców. To nie miało
zresztą znaczenia. Prawdę mówiąc, nawet bawiło go trochę.
Oczyma wyobraźni widział już siebie, rozprawiającego, jak
zdobył bogactwo. Słyszał swój własny głos, opowiadający
o tym, jak wypłukał złoto przy użyciu patelni, która nie
gdyś była garnkiem w kuchni wójta z Alty. To będzie inte
resujące. Ale historia zdarzyła się tylko w jego wyobraźni.
Próbował mówić o niej płynącym leniwie letnim obłokom.
Żeby wypracować właściwy sposób wypowiedzi. Żeby uwy
puklić nieoczekiwane zakończenie w najwłaściwszy, zaska
kujący sposób. Zbyt wiele opowieści spalało na panewce,
gdy brakło w nich zaskakującego finału albo gdy dowiady
wano się o nim zbyt szybko, zanim wyjaśniły się wszystkie
okoliczności. Kalle cyzelował swoją historię. Przede wszyst
kim dlatego, że tęsknił za ludźmi. Za kimś, z kim mógłby
porozmawiać. Bał się, że przestanie umieć mówić. Zapomni,
w jaki sposób prowadzi się rozmowę. Rozmawiał więc sam
ze sobą całymi godzinami. Gdy starczało mu czasu, by tro-
chę pomyśleć, zastanawiał się, czy wciąż jest przy zdrowych
zmysłach.
Cała przeszłość była wciąż czarną otchłanią. Żaden błysk
nie rozświetlił długich minionych dni. Byłoby może lepiej,
gdyby poszedł między ludzi, ale nie czuł się jeszcze gotów.
Catharina namawiała go, by pojawił się w Alcie. Kusiło go
to. Ale najpierw musiał wypełnić swe postanowienie. Szu
kał nie tylko własnej przeszłości. Opanowało go marzenie
o bogactwie. Nie potrafił się z niego wyzwolić. Opętało go
bez reszty. Kalle wiedział, że nie wyruszy do Alty, dopóki
nie będzie miał czym się pochwalić. Nieświadomie podążał
brzegiem rzeki w stronę darniowej chaty. Choć jeszcze nie
nadeszła właściwa pora. Catharina miała się pojawić dopie
ro za jakiś czas, ale to było niezłe miejsce na czekanie. Kal
le chciał z kimś porozmawiać. Gdy wspomnienia dotyczą
zaledwie jednego roku, każdy człowiek, którego się pamię
ta, jest kimś wyjątkowym. Catharina była kimś wyjątko
wym. W inny sposób niż mała Jenny, która chciała nim za
władnąć. Która prosiła go o coś więcej, niż miał prawo jej
ofiarować... Skąd biorą się te myśli? Skąd biorą się te słowa?
Kalle wiedział, że coś w tym musi być, ale żelazna obręcz
ściskająca czoło uwierała go bardziej niż zwykle, gdy pró
bował wyrwać tajemnicę skrytą w mroku.
Ręce mu zdrętwiały. Letnie słońce wciąż grzało ziemię, ale
rzeki były chłodne. Stopy i dłonie Kallego były zawsze zim
ne. Czerwone i lodowate. Wydawało mu się, że już zawsze
będzie marzł. Ostatnimi czasy zaczął nawet kaszleć. Cało
dzienne wystawanie w wodzie musiało się jakoś odbić na
zdrowiu. Zdaje się, że znów nabawił się przeziębienia.
Dzień był bardzo długi. Kalle wstawał wcześnie, gdy słoń
ce zaczynało przygrzewać, a ptaki sprawdzały swe gardła
przed nadchodzącym dniem. Kalle prawie cały czas chodził.
Rozmawiał sam ze sobą. Zatrzymywał się tu i ówdzie, by
pogrzebać w rzecznym żwirze. Dla rozrywki. W tej okolicy
rozpoczął swego czasu poszukiwania. Prawdopodobieństwo
znalezienia tu czegoś było znikome. Rzeczny żwir był zale
dwie rzecznym żwirem, niczym więcej.
Kalle zatrzymał się przed niewielkim wodospadem. Zafa
scynowany przyglądał się spienionym masom wodnym, któ
re spadały w dół. Obudziło to w nim cień jakiegoś wspo
mnienia, którego jednak nie potrafił ani pochwycić, ani
umiejscowić - podobnie jak i wielu innych obrazów. Kalle
usiadł na brzegu i wyciągnął nogi. Kamienie, na których sie
dział, były ciepłe. Przyjemne. Położył się więc i zatopił spoj
rzenie w chmurach. Jego myśli nie potrafiły szybować tak
swobodnie jak wełniane kłębki tam w górze. Jego umysł nie
przypominał letniego nieba. Krył przepaście, których myśli
nie potrafiły sforsować. Doskwierało mu to z każdym
dniem coraz bardziej. Każdego ranka budził się z nadzieją,
że wreszcie odzyska pamięć. Każdy ranek był jednak rów
nie wielkim rozczarowaniem. Każdego wieczoru odmawiał
tę samą modlitwę.
Gdy tak sobie leżał, jego wzrok wędrował po otoczeniu.
Z dołu wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Całkiem ina
czej. Krzaki zolbrzymiały. Kamienie sięgały prawie do nie
ba, a niewielka wypustka czarnoszarej skały tuż za jego ple
cami wydawała się przeogromna.
Z początku wcale na to nie zareagował. Nie dotarło do
niego to, co rejestrowało jego spojrzenie. Karl Elvejord był
zmęczony. Potwornie zmęczony. Koiło go nieco leżenie
w tej pozycji, słońce pieściło bowiem każdy nadwerężony
mięsień, a ciepłe podłoże dawało mu poczucie błogości. Kal
le uświadomił sobie, że już dawno tego nie robił, że już daw
no nie odpoczywał.
Znów powiódł wzrokiem po otoczeniu. Jego spojrzenie
znów zatrzymało się na tej samej wypustce skały. Potem za
częło piąć się w górę. Szukało czegoś ściśle określonego,
choć Kalle wcale nie był świadom tego, co robi, nie wiedział,
czego wypatruje. Widział skałę, brunatnoczarną, chropowa
tą. Uformowaną dawnymi czasy przez lodowiec, który wę-
drował ku morzu. U podnóża skały piętrzyły się kamienie,
od całkiem maleńkich począwszy, na olbrzymich, równych
wielkością człowiekowi, skończywszy. Mech porastał kra
wędź zwróconą na południe. Dlatego niektóre bryły zazie
leniły się. W pochmurny dzień mogły przypominać skrawek
morza. Mocna, karłowata wierzba znalazła dość gleby, by
zapuścić korzenie gdzieś między kamieniami, a nawet
w głębszych szczelinach. Jej śmiała zieleń odcinała się od
skały. A wysoko ponad jego głową czerwienił się wrzos,
kpiąc z kiepskich warunków wegetacji. Roślinność musiała
wczepiać się pazurami, by przetrwać w tej jałowej ziemi.
Kalle uśmiechnął się. Wystarczyłaby jakaś grota, a mógł
by ukryć się tu przed światem już na zawsze. Tylko że, sko
mentował to ironicznie sam dla siebie, wcale nie potrzebuje
kryjówki. Reszta świata sama się przed nim skryła, zapo
mniała o nim.
Grota... Kalle usiadł gwałtownie. Nawiedziły go jakieś prze
czucia. Bez tchu zerwał się na równe nogi. Nie śmiał oddychać,
zbliżając się do skalnej ściany. Tajemnicza góra wznosiła się
tuż przed nim, przesłaniając mu cały widok. Kalle zaczął się
wspinać. Pełzał, wspierając się na rękach i kolanach, utknął na
wet między dwoma blokami skalnymi, ale jakoś, mocą woli,
podciągnął się w górę. Serce waliło mu miarowo. Gałązki krza
ków smagały go po twarzy, ale nic sobie z tego nie robił. Pra
wie tego nie zauważył. Nie odrywał wzroku od pewnego miej
sca. Od błysku, który gdzieś tam dojrzał. I który wciąż trwał.
Jakby słońce znalazło coś, w czym się mogło odbijać...
Kalle zaczął już się przygotowywać na rozczarowanie,
które go tam z pewnością czekało. Taki szczęśliwy zbieg
okoliczności był nie tylko mało prawdopodobny, ale wręcz
niemożliwy. Natura znała tysiące sposobów, żeby zadrwić
sobie z takich poszukiwaczy przygód jak on. Dał się oszu
kać już tyle razy, że trudno by to było zliczyć. To na pew
no tylko mika. Ale przecież i tak nie miał nic lepszego do
roboty. Po to w końcu żył.
123
Ręce zaczęły grzebać pośród kamieni. Kalle nie mógł
wyjść ze zdziwienia, gdy natrafił na jakieś zagłębienie za
krzewinami. Przestał myśleć i zaczął działać na oślep. Od
chylił gałązki, wpełznął pomiędzy nie i zniknął gdzieś w głę
bi. Okazało się, że to nie tylko szczelina. Kalle uklęknął
ostrożnie i wpatrywał się w czarny otwór, który wyłonił się
przed nim. Niebieskie niebo gdzieś przepadło. Mężczyzna
próbował zmusić swój wzrok, by przyzwyczaił się do ciem
ności, ale dopiero wtedy, gdy zaczął obmacywać rękami to,
co leżało przed nim, zdołał wyrobić sobie jakieś wyobraże
nie o tej jamie.
Była na tyle duża, że mógł się do niej wślizgnąć. Nie się
gał ramionami do jej końca, a jej ściany błyszczały...
Poczuł, że ogarnia go strach. Czy ma coś do stracenia?
On, który na tym świecie nie posiada zupełnie nic... Wczoł
gał się do dziury. Kolana i ręce stały się od razu wilgotne.
Słońce nie zdołało ogrzać tej skalnej groty nawet przez ca
ły dzień. Otwór wejściowy był zbyt dobrze ukryty, a poza
tym zwracał się nieco w dół. Był osłonięty przed ciepłem
i słońcem. Jedynie łut szczęścia sprawił, że Kalle zauważył
dochodzące stąd błyski. Słońce znalazło się właśnie w szcze
gólnym punkcie nieba, on zaś leżał pod właściwym kątem,
a na dodatek otworzył oczy w stosownej chwili...
Oczy Kallego przyzwyczajały się powoli do ciemności.
Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, zanim zdołał
dojrzeć coś więcej niż mrok i cienie.
Grota rozszerzała się tuż za wąskim wejściem. Zrobiła się
na tyle wysoka, by mógł swobodnie usiąść, choć przyznać
trzeba, że nie należał do szczególnie postawnych mężczyzn.
Gdyby chciał, mógłby się nawet położyć, bo jaskinia była
na dwa metry długa i przynajmniej na metr szeroka. Trud
no ją nazwać salą balową, ale dla Kallego stanowiła odmia
nę od codzienności.
Przez dłuższą chwilę cieszył się myślą, że udało mu się
znaleźć takie miejsce. Palił się jednak coraz bardziej do te-
go, by sprawdzić, co właściwie przyciągnęło jego uwagę.
Czekał tak długo, aż wreszcie zobaczył jaśniejsze smugi na
ścianach. Czekał tak długo, aż się przekonał, że to nie są bia
łe fragmenty wapiennej skały, ale coś całkiem innego. Nie
wiedział jednak co...
Musnął palcami te tajemnicze pasy. Były zimne, równie zim
ne jak skała wokół, wydały mu się jednak bardziej miękkie. Ła
twiejsze do uformowania. Karl Elvejord zaczął oddychać przez
nos. Starał się zachować spokój. Wiedział wprawdzie niewiele,
ale miał poczucie, że właśnie tak powinno to wyglądać.
Pasy na czarnej skale. Błyszczące smugi pośród chropo
watego kamienia. Metal, który błyszczy w słońcu. Mika?
Kalle zaczął skrobać te dziwne fragmenty - ale nie, to nie
był fałszywy blask. Nie udawało mu się nic zeskrobać.
Dziwne fragmenty skały wcale się nie łuszczyły. Srebro?
A może nawet...? Kalle nie miał pewności, ale poczuł, że oto
spełnia się jego marzenie.
Na oślep obmacywał ścianę, na której znalazł te dziwne pa
sy. Czuł tę nieznaną, zimną materię pod palcami i nie mógł
opanować podniecenia. Pod ścianą leżał żwir, Kalle zaczął
grzebać w nim rękami, wyławiał kamyki i podnosił je do oczu,
żeby sprawdzić, czy to zwykłe szare kamienie, czy też coś in
nego. Znalazł cztery odłamki, które przypominały kolorem
smugi na ścianach. Takie same jak jaśniejsze partie skały. Kal
le przyłożył kamyki do ściany, żeby je porównać, i nie zauwa
żył żadnej różnicy. Były zadziwiająco ciężkie. Cięższe niż
zwykłe kamyki. Ciężkie prawie jak ruda. Jakiś czas temu miał
rudę w rękach. Była podobna. Zarówno pod względem tem
peratury, jak i ciężaru. Świadczyło to o wartości kamieni.
Nadzieja i niewiara walczyły w nim o pierwszeństwo,
gdy czołgał się w kierunku światła dziennego z kieszeniami
ciężkimi od żwiru, ściskając w dłoniach największe odłam
ki. Miał ich pełne garście.
Ledwo znalazł się pod gołym niebem, podniósł kamienie
ku światłu i zaczął się im badawczo przyglądać. Były oklejo-
ne brudem i ziemią, ale bez wątpienia złote. Kalle potarł nimi
o spodnie. Potem znów podniósł je do oczu i poczuł, że coś
go chwyta za gardło, gdy spostrzegł, jak błyszczą.
Marzył o tym od wielu lat. Zrozumiał to w chwili, gdy
wznosił ten kawałek metalu ku słońcu. Marzył o tym, choć
nie miał wiele nadziei. Nigdy się nie odważył. Nigdy. A te
raz we własnych dłoniach trzymał spełnienie swych fantazji.
W zasięgu jego dłoni było ich jeszcze więcej. Kalle zaśmiał
się z twarzą zwróconą ku czystemu niebu. Ze śmiechem na
ustach pobiegł jak szalony w stronę brzegu rzeki. Przycisnął
mocno do piersi drogocenny odłamek i wznosząc okrzyki ra
dości, wrzucił miedzianą patelnię w nurt rzeki. Widział, jak
kołysze się na wodzie, oddalając się od niego coraz bardziej.
Podniecony usiadł na brzegu i zaczął pieścićdziwny kamień.
Znakomita anegdota o garnku wójta nie zostanie jednak opo
wiedziana. Prawda okazała się znacznie bardziej atrakcyjna.
Będzie mógł opowiadać, jak znalazł złoto podczas drzemki
w promieniach popołudniowego słońca.
Złoto...
Kalle pokręcił jasną głową i wciąż nie mógł ogarnąć swe
go szczęścia. Tym razem przecież właściwie niczego nie szu
kał. A ono leżało sobie tam i czekało na niego. W takich ilo
ściach, o jakich Kalle nigdy nawet nie marzył...
Do jego głowy zakradła się pewna myśl: Teraz nareszcie
będę mógł dać Raiji wszystko, czego pragnie.
Kalle znieruchomiał. Utkwił spojrzenie w nurcie strumie
nia, choć go w gruncie rzeczy nie widział. Myśl przebiła się
przez ciągle w nim tkwiącą mglistą ścianę. Wkradła się w je
go świadomość prosto z mroku. Kalle zacisnął powieki i pró
bował wydusić z pamięci coś poza imieniem i tą niezwykłą
kobiecą twarzą, która nagle stanęła mu przed oczami.
Rai ja...
Kalle rozkoszował się tym słowem, wypowiadał je gło
śno, by zabrzmiało gdzieś między niebem a ziemią:
- Rai ja, Rai ja...
Słowo rodziło się na języku, potem baraszkowało swo
bodnie pod podniebieniem, by wyfrunąć wreszcie przez pół
otwarte usta. Jak ptak - Rai ja.
Kalle wiedział już, że te oczy, które pojawiły się mu tak
niespodziewanie, oczy wielkie i ciemne, patrzyły na niego
w niezliczonych snach, nawiedzających go w ciągu ostatnie
go roku. Raija była skryta za cienistym murem. Nie rozu
miał, jak mógł o niej zapomnieć. W ciągu tych paru minut
od chwili, w której ją sobie przypomniał, zdążył się już
w niej ponownie zakochać. W tym zamazanym nieco obra
zie, który patrzył na niego z głębin jego własnej świadomo
ści. Ciemnowłosa, niezwykła piękność, o oczach, których
nie można wymazać z pamięci, i o niezwykle zmysłowych
ustach. Kobieta o niezwykłym imieniu: Raija.
Jej imię nie brzmiało z norweska - tego był pewien. Nie
jest też lapońskie, pomyślał Kalle, rozpaczliwie próbując
wykrzesać trochę więcej wspomnień. Na próżno. Nie poja
wiło się nic poza jej twarzą. I imieniem. I pragnieniem, by
podarować jej wszystkie skarby świata. Kalle pragnął speł
nić każde jej najbłahsze życzenie.
Raija.
Na wyspach mówiło się o Finach, którzy się osiedlili tu,
w tym kraju. O Finach, którzy przybywali nad brzegi fior
dów w poszukiwaniu ryb. Niektórzy z nich nie wracali do
domu, zostawali tu, gdzie ryb nie brakowało, i konkurowa
li z tymi, którzy tu już mieszkali. Było ich coraz więcej. Wy
spiarze obawiali się, że przybysze dotrą wkrótce i do nich.
Nie chcieli, by osiedlili się tam obcy - im samym ledwo star
czało, by przeżyć.
Raija musiała być Finką. Kalle czuł się tak, jakby odzyski
wał grunt pod nogami. Siedział już na małej maleńkiej wysep
ce pośród wzburzonego zielonoczarnego oceanu. Fale obry-
zgiwały go pianą. Nacierały na niego groźnie. Pogoda się nie
poprawiała. Nie mógł zrobić nic, by zmienić pogodę. Nie
mógł przymusić się do wspomnień. Słońce musi zaświecić sa-
mo z siebie. Dobrowolnie. Teraz wydawało mu się, że ta we
wnętrzna nawałnica zaczyna cichnąć. Ocean, który go otaczał,
nie był już tak przerażająco ciemny. Kalle poczuł, że wysep
ka się trochę powiększyła. Poczuł twardszy grunt pod stopa
mi. Zyskał jakiś punkt odniesienia. O ile trafił na właściwy
trop, to mógł już powiedzieć, że pochodzi z terenów położo
nych w głębi lądu. Fińskie osady można było spotkać tylko
w okolicy fiordów. Niedaleko granicy. To by wyjaśniało na
wet, w jaki sposób trafił na plażę tej północnej wyspy. Ludzie
mieszkający na wybrzeżach fiordów byli także rybakami. Mo
rze stanowiło cząstkę ich życia. Nie było im obce.
Jej imię - to jedno jedyne słowo - dookreśliło obszar je
go poszukiwań. Ten obszar był wciąż nieogarniony, ale Kal
le poczuł, że poczynił wyraźne postępy. Wkrótce będzie
mógł przystąpić do rzeczy. Jego marzenie, jedyne marzenie,
które miał oprócz tego, które uznał za prawie niemożliwe
do spełnienia, spełniło się w sposób, który wciąż wydawał
mu się niepojęty. Kalle nie potrafił uwierzyć w swe bogac
two. W każdym razie nie w to niezmierne bogactwo, które
właśnie przypadło mu w udziale. Jego spojrzenie na świat
stało się jednak znacznie bardziej optymistyczne po tym
niezwykłym odkryciu. Skoro to się spełniło, możliwe jest
prawie wszystko. Odnajdzie siebie. Swoją przeszłość. I ko
bietę o imieniu Raija. Był wciąż człowiekiem, który szuka.
Szuka swego innego, swego prawdziwego ja.
Kalle miał już niewiele jedzenia. Mięso i ryby potrafił za
wsze jakoś zdobyć, poza tym dokoła rosły jadalne zioła. Bra
kowało mu jednak chleba, zostało już bardzo niewiele z zapa
sów, które Catharina przygotowała mu w ubiegłym miesiącu.
Czasami radził sobie sam. Gdy nie było Cathariny, musiał za
glądać do ludzkich osad. Choć jeszcze do tego nie dojrzał. Te
raz pomyślał o niej z wyrzutami sumienia. Tak samo jak o Jen
ny. Jego usprawiedliwienia były coraz bardziej żałosne. Żywił
względem obu tych kobiet pewne uczucia. Czuł coś w dal
szym ciągu. Ale obraz tamtej kobiety, Raiji, umniejszał stop-
niowo ich znaczenie. Obie pogrążały się z wolna w gęstej jak
kasza mgle. Tylko Raija pozostała, choć nie potrafił dojrzeć
nic poza twarzą. Postać i cała reszta wciąż kryły się za zasło
ną. A on nie mógł zajrzeć za tę zasłonę. Na razie nie.
Wszystkie te myśli nie dręczyły go tak bardzo, gdy miał
coś do zrobienia. Kalle pozwolił sobie na odrobinę snu,
ukrywszy wprzódy dobrze pierwsze, magiczne metalowe
bryłeczki. Żaden przypadkowy wędrowiec nie powinien go
zdemaskować. Kalle zasnął z workiem pod głową i z wy
ostrzonymi zmysłami, gotów w każdej chwili bronić skar
bu, który tak nieoczekiwanie przypadł mu w udziale. Po
równinie kręciło się wielu podobnych mu poszukiwaczy
szczęścia. Północna kraina nie miała chyba kresu. Dlatego
można było wędrować po pustkowiu, nie spotykając niko
go. Dlatego taki skarb mógł leżeć w ukryciu przez całe ty
siąclecie, by zdradzić swe istnienie w błysku słońca komuś,
kto może wcale nie jest tego w^art.
Obudziwszy się o zmierzchu, Kalle przygotował sobie por
cję suszonego mięsa i coś w rodzaju herbaty z liści żurawiny.
To rozgrzało jego zmarznięte ciało - uwięzione pomiędzy
dwoma wymiarami, pomiędzy zamkniętą przeszłością i nie
znaną przyszłością, odcięte od możliwości korzystania z uro
ków teraźniejszości.
Kalle stanął nad krawędzią wodospadu. Czuł się jak król.
Wspiął się po to, by utrwalić obraz tego miejsca w pamięci.
Wspiął się, choć strach dławił mu gardło. Wolał nawet nie
rozglądać się po okolicy w obawie, że gdzieś w pobliżu krę
cą się jacyś ludzie. Nie chciał, by ktoś go zauważył. To by
ło jego królestwo. To było jego szczęście. Nie miał zamiaru
z nikim się tym dzielić. Nie chciał, by ktokolwiek go zasko
czył, gdy będzie wydobywał z wnętrza czarnej góry to, co
należało już do niego.
Wieczór zgęstniał jeszcze bardziej. Skąpał wszystko
w słabej, łagodnej poświacie, poświacie prawie niezauważal
nej. Ledwo wyczuwalnej. Leciutki, niebieskawy cień towa-
rzyszył nieco chłodniejszemu powiewowi powietrza. Cień
nieokreślony jak barwa uczucia.
Nic się nie ruszało. Nic nie wskazywało na obecność lu
dzi. Kalle odczekał jeszcze parę minut, lustrując przestrzeń,
której słońce przyglądało się przez cały dzień.
Nikogo.
Nikt mu nie odbierze tego, co do niego należy.
Usta Kallego zawsze miały dziewczęcy kształt. Jego mięk
kie wargi zdradzały pewną niedojrzałość - to się nie zmie
niło. Uśmiech pozostał naiwny. Policzki zeszczuplały, ale
Karl wciąż wyglądał raczej na wyrośniętego chłopca niż na
mężczyznę. Odgarnął grzywkę z czoła. W każdym rysie je
go twarzy odbijał się entuzjazm. W jego głowie pojawiła się
zapomniana na poły melodia. Zaczął ją gwizdać podczas
wspinaczki. Jeszcze jeden fragment układanki trafił na wła
ściwe miejsce, chociaż Kalle tego nie odnotował. Znów od
giął gałęzie wierzbiny i wczołgał się do wnętrza góry. Jedy
nym narzędziem, którym mógł sobie trochę pomóc, był nóż.
Wcale nie sądził, że zdobywanie skarbów będzie zabawą.
Wystarczyła ta jedna noc, by zrozumiał, że próby wydra-
pania złota za pomocą noża spełzną na niczym. Przydałyby
się inne narzędzia: graca, łopata... Nie potrafił ich jednak sam
zrobić. Odłamki, które udało mu się odłupać, były osadzo
ne tak luźno, że nawet dziecko bez. kłopotu by je wydoby
ło. Cała reszta tkwiła w skale niczym żyły, ich nie da się wy
szarpnąć gołymi rękami. Wszystko, co mu się udało zdobyć,
mógł z powodzeniem zabrać ze sobą. Przyda mu się to przy
handlu wymiennym. Potrzebuje przecież więcej narzędzi.
Kalle wydostał się z groty. Wejście było ciasne. Wierzbi
na kryła je doskonale. Pieczara była naprawdę trudno do
stępna: nawet ktoś, kto by ją zauważył, nie miałby chyba
ochoty jej penetrować. Tylko te błyski wszystko zdradzały.
Kalle myślał nad tym, grzejąc sobie dłonie nad ogniskiem.
W skórzanym worku, który leżał u jego stóp, krył się spo
ry majątek. Nigdy w życiu nie posiadał aż tyle.
On zauważył te błyski. Równie dobrze mógłby je zauwa
żyć ktoś inny. Ktoś inny mógł również się domyślić, co one
oznaczają. Nie było to wielce prawdopodobne, ale możliwe.
Zdaniem Kallego w tej sprawie liczył się nawet cień praw
dopodobieństwa. Jego przyszłość zależała od bezpieczeń
stwa tej groty. Nie wolno zmarnotrawić czegoś, co może
odmienić człowiekowi życie.
Zanim zasnął, wiedział już, co należy zrobić. Bez waha
nia przystąpił do realizacji swego planu. Zawinął koszulę,
tak że utworzyło się coś w rodzaju wielkiej kieszeni, nasy
pał tam popiołu i przeniósł go do pieczary. Pośród nocnej
ciszy pomazał popiołem każdy złocisty fragment skały. Na
początku obawiał się trochę poparzeń, ale choć jakieś zabłą
kane iskry przepaliły koszulę i dotarły do skóry, to nie uczy
niły wiele szkody. Kalle był wciąż cały i zdrów, tyle tylko
że uczernił się aż po łokcie. Wcale się tym nie przejął. Jego
skarb był teraz bezpieczny i przemyślnie skryty przed wzro
kiem przypadkowych poszukiwaczy przygód. Takich jak on
sam. Mógł już zasnąć spokojnie.
Księżyc był w pełni. Zdaje się, że tym razem rozczaruję Ca-
tharinę, pomyślał. Znał ją dobrze. Przychodziła często nieco
wcześniej. O dzień albo o dwa. Coś mu mówiło, że stał się dla
niej kimś ważnym. Traktowała go jak cząstkę własnego życia,
jego zaś na samą myśl o tym ogarniał strach. Tęsknił za roz
mową z Cathariną. A jednocześnie martwił się. Pewność, że
gdzieś na świecie jest jego kobieta, pogorszyła sprawę.
Dać sobie spokój z Cathariną - nie, to nie wchodziło w ra
chubę. Fakt, iż zrodziło się pomiędzy nimi coś więcej niż
przyjaźń, co do której się umówili na początku, nie oznaczał
wcale, że Cathariną stała się gorszą przyjaciółką. Wręcz prze
ciwnie. Teraz byłaby gotowa umrzeć za niego. Była nitką wią
żącą go z ludźmi. Z członkami społeczności, których wolał
jeszcze nie spotykać. Cathariną powinna pomóc mu zdobyć
to, czego potrzebuje. Tylko czy w ten sposób jej nie wyko
rzysta, czy nie wykorzysta jej uczuć? Kalle próbował przyci-
szyć trochę swe przeczulone sumienie, mówiąc sobie, że prze
cież sowicie ją za to wynagrodzi. A zresztą nie będzie od niej
żądał nic za darmo. Teraz będzie mógł jej zapłacić.
Przypadkiem natknęli się na tę darniową chatę. Ostatniego
wieczoru. Następnego dnia Catharina miała wyruszyć do wsi,
by znaleźć tam odrobinę bezpieczeństwa. Kalle wciąż pamię
tał bolesne uczucia, które go wówczas ogarnęły. Oboje sądzi
li, że żegnają się na zawsze. Gdy ta prymitywna i bez wątpie
nia nie zamieszkana chata stanęła na ich drodze, poczuli, że
to odpowiedź na ich ciche modlitwy. Wtedy posiadł Cathari-
nę po raz pierwszy. Kalle nie potrafił teraz powiedzieć, co
sprawiło, że znaleźli się w swoich objęciach. Ze względu na
nią wolał nie nazywać tego w żaden sposób. Wolał tego nie
analizować. Od tamtej pory, podczas każdych odwiedzin
w chacie, poprawiał tę budowlę. Zgromadził trochę torfu i za
łatał dziury, wyścielił podłogę wrzosem i pachnącymi gałąz
kami wierzbiny. Skóry należące do Cathariny musieli zosta
wić gdzieś po drodze. Były zbyt ciężkie, żeby je wlec ze sobą.
Chata stała się miejscem ich spotkań. Miejscem wolności.
Stałym punktem w życiu każdego z nich. Kalle miał poza
tym tylko pustkowie. Bezkresnemu pustkowiu czegoś jed
nak brakowało - tego, czego smak znajdował w chacie. Ca
tharina miała swoje życie. Coś go zakłuło, gdy poinformo
wała go o swych zamiarach. To bolesne uczucie powracało
za każdym razem, gdy Catharina opowiadała o swym życiu
służącej. Kalle wiedział przecież dobrze, że ta kobieta nie
urodziła się po to, by szorować podłogi i gotować u jakiegoś
niewydarzonego urzędniczyny i jego leniwej żony. Cathari
na uspokajała go. Człowiek nie naje się przecież oburzeniem.
A ona chce przeżyć. I osiągnie to w domu wójta. Przez te
wszystkie lata doznała tylu upokorzeń, że nowa sytuacja wy
dawała się jej nieomalże rajem. Kalle wiedział, że Catharina
kłamie. Wcale nie lubiła żyć w zależności od innych. Nie
chętnie zginała kark. Kalle pragnął wyzwolić ją z tego. Teraz
dysponował środkami, które pozwolą mu ją wykupić.
Cieszył się na myśl, że ją ujrzy. Wiedział, że chata, któ
ra dla nich obojga była prawie domem, leży nieopodal. Wo
rek był ciężki od kamieni...
Kalle zaśmiał się sam do siebie i do swych myśli, które
dodały mu sił. W ciągu ostatnich dwóch dni jadł niewiele.
Nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że Catha-
rina czeka już na niego ze wszystkim, czego mu brakowało
w ciągu minionego miesiąca. Teraz miał jeszcze więcej po
wodów, by się spieszyć. Poderwał się więc do biegu.
Szczególne położenie chaty sprawiało, że człowiek zauwa
żał ją w ostatniej chwili. Nikt by jej nie znalazł, jeśli by nie
wiedział, gdzie szukać. Kallemu jednak znalezienie drogi nie
sprawiało trudności. Nigdy nie miał z tym szczególnych pro
blemów, a ostatnimi czasy zmysł orientacji wyraźnie mu się
wyostrzył. Może dlatego, że dopiero niedawno został wysta
wiony na próbę. Wydawało mu
#
się, że nigdy przedtem nie
musiał się poruszać w tak rozległym nieznanym terenie.
Nad chatą leniwie unosił się dym. Wąska smużka dymu,
której prawie nie było widać z większej odległości.
Kalle zatrzymał się i przeczesał włosy palcami. Wygładził
ubranie, choć nie na wiele się to zdało. Za każdym razem
przeżywał to samo: był nieprawdopodobnie onieśmielony.
Catharina była wszak obyta ze światem, całymi tygodniami
przebywała wśród ludzi. I choć nie znaczyła dla Kallego aż
tyle, ile by znaczyć pragnęła, to nie mógł ścierpieć myśli, że
mogłaby uznać, że jest beznadziejny, że mogłaby spotkać
w wiosce kogoś, kto bardziej by ją pociągał.
Stosunek Kallego do Cathariny był bardzo szczególny.
Stanowiła wszak jedyne ogniwo, wiążące go ze społeczeń
stwem.
Przy niewielkim źródełku, które płynęło nieopodal, mógł
poprawić swój wygląd. Strawił tam nieco więcej czasu, niż
było trzeba. Czynił to z niekłamaną radością. Tym razem
przyniósł jej naprawdę dobre nowiny. Ale postój koło źró-
dełka był nieodzowny. Przeszedł już do tradycji. Kalle mu
siał się tam zatrzymać. Nie mógł tak zwyczajnie wejść do cha
ty. Złamałby w ten sposób zasady gry. Nie wspominał o tym
przyjaciółce, ale wydawało mu się, że ona i tak go rozumie.
Catharina potrafiła wczuć się w sytuację drugiego człowieka.
Kalle wiedział, że przyjaciółka za każdym razem go wygląda.
Widziała więc, że już się zbliża, ale nie odbierała mu tych pa
ru minut. Nigdy też ani jednym słowem nie skomentowała
jego zachowania. To również mu się w niej podobało.
Gdyby Kalle mógł wybierać, gdyby od niego zależała te
go rodzaju decyzja... Wówczas chyba zdecydowałby się ją
pokochać. Ona tego pragnęła. Nie uszło jego uwagi spojrze
nie Cathariny, w którym było coś więcej niż przyjaźń.
Wspomnienie tego spojrzenia utrudniało mu odejście od
źródełka i pójście ku niej.
Tym razem będzie musiał powiedzieć jej również, że
mrok skrywający jego przeszłość rozproszył się nieco. Ca
tharina nie będzie szczęśliwa z tego powodu. Kalle uśmiech
nął się do swego własnego, nieco rozmytego odbicia w lśnią
cej wodzie. Catharina otoczy go ramionami i będzie udawa
ła radość. Dla niego.
A on spojrzy na nią, zobaczy jej umykające spojrzenie i bę
dzie wiedział, że Catharina płacze w głębi duszy. Nad sobą.
Coś stanie pomiędzy nimi. Coś, co było tam przez cały
czas, ale dopiero teraz zaczęło przybierać jakiś kształt, ja
kieś kontury. Twarz. Kalle mógł sobie mówić, że Catharina
jest przecież dorosła. Że wie o nim wszystko. Że nigdy jej
do niczego nie zmuszał. Rzuciła mu się w ramiona z szero
ko otwartymi oczami, zrobiła to z własnej, nieprzymuszo
nej woli. Pierwszy krok należał do niej...
Ale ty zbyt ochoczo przyjąłeś jej inicjatywę, zaatakowa
ła go zdradziecka myśl. Kalle wiedział, że to prawda. Pocią
gała go od pierwszej chwili. Oczywiście zamierzał zachować
się powściągliwie. Nie planował zostać kimś więcej niż przy
jacielem tej kobiety. Uważał się za człowieka szlachetnego
i postanowił, że będzie kimś innym niż wszyscy mężczyź
ni, którzy jej pożądali i nigdy nic dla niej nie znaczyli. Miał
być tym jedynym mężczyzną, który potrafił zaproponować
jej czystą przyjaźń.
A jednak znalazł się w jej ramionach. Nawet teraz, gdy
już wiedział, że jego przeszłość należy do jakiejś kobiety, ru
mienił się na samą myśl o Catharinie.
Postanowił, że najpierw opowie jej o złocie. Od razu.
Oboje będą się z tego cieszyć. Chciał ujrzeć jej radość. O tej
drugiej sprawie nie napomknie zaś ani słowem aż do chwi
li poprzedzającej odejście przyjaciółki. Wolał bowiem nie
oglądać wyrazu żalu na jej twarzy. Była mu zbyt droga. Cze
kała na coś zupełnie innego. Na niego. Na kochanka.
Kalle nie zamierzał niweczyć jej nadziei, mówiąc od ra
zu, że należy już do innej kobiety. Że przypomniał sobie in
ną twarz i że zakochał się w tym wspomnieniu. Catharina
była człowiekiem z krwi i kości. Czymś więcej niż jego sen
czy marzenie. Kalle wiedział doskonale, że ta druga jest na
razie tylko snem. Snem, w który można głęboko wierzyć.
Za którym można się skryć...
Kalle podniósł się gwałtownie. Chciał odegnać od siebie
te myśli. Ona nie jest żadną fantazją. Nie może być tylko
marzeniem. Nie. Jej obraz jest zbyt żywy, pełen szczegółów.
Kalle nie mógł znieść przypuszczenia, że to nie jest realna
kobieta.
Ona gdzieś jest. Była. Była jego kobietą. Jego Raiją. Kalle
potrzebował pewności. Sens jego życia zależał od tego, czy
zdoła ją odnaleźć. Ona mogłaby sprawić, że znów będzie peł
nym człowiekiem. Bo na razie jest nim tylko na poły.
Sześć dni. Minęło już sześć dni od chwili, gdy Trine zo
stawiła ją w tej chacie. Raija skrupulatnie liczyła. Codzien
nie, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, patrzyła w stronę
północy. Oczy niespokojnie spoglądały w kierunku, w któ
rym poszła służąca. Każda noc przynosiła Raiji rozczarowa-
nie. Trine najprawdopodobniej nie mogła się stamtąd wydo
stać. Świadczyło to jednocześnie o czymś innym. Dziewczy
na nie chciała z pewnością naprowadzić nikogo na jej trop.
Raija nie wierzyła, że służąca postępowała tak tylko ze
względu na zachowanie Olego.
Chodziło bez wątpienia o tego zabitego człowieka.
O szwedzkiego duchownego. Trine przypuszczała, że to ona
go zabiła. Skoro zaś nie odważyła się tu przyjść, to zapew
ne wszyscy inni byli tego samego zdania.
Ciarki przeszywały Raiję, gdy o tym myślała. Nie ma po
wrotu do Alty. Jeśli padły na nią podejrzenia, Ole nie zdo
ła jej obronić.
Zresztą w Alcie nie miała nic do roboty. Wiedziała, że
wypełniła swoje zadanie. Nic jej tam już nie trzymało. Zo
stała uwolniona od swego posłannictwa. Tajemnicza siła,
która w niej mieszkała, zniknęła. Teraz była jedynie Raiją
Alatalo. Niczym więcej. Gdyby Reijo zjawił się teraz, gdy
by stanął przed nią i błagał ją swym roziskrzonym, zielo
nym spojrzeniem i wyciągniętymi dłońmi, nic by jej nie po
wstrzymało. Nie wahałaby się uciec. Pewność, że Ole będzie
jej szukał, nie wystraszyłaby jej. I tak nie zazna już spoko
ju. Nie może wrócić do Alty. Nie zdoła uwolnić się od po
dejrzeń. Nie potrafi przecież wyzwolić się ze swych wła
snych wątpliwości. Musi po prostu nauczyć się z nimi żyć.
Jedzenie skończyło się już dawno temu. Ale Raija, która
rosła z głodem za pan brat, potrafiła się z tym pogodzić. Na
uczyła się sobie radzić. Dla obcych przyroda jest zapewne nie-
łaskawa. Obcy człowiek mógłby umrzeć z głodu nawet w naj
bogatszej spiżarni. Raija nie siedziała z założonymi rękami
przez te sześć dni. Źle zniosła bezruch, na który była skaza
na pierwszego dnia i pierwszej nocy. Choć nie miała innego
wyjścia. Nie była w stanie się ruszać. Poturbowane ciało bo
lało przy każdym ruchu. Mięśnie ucierpiały swoje podczas
długiej drogi ze wsi. Raija potrzebowała odpoczynku. Jednak
wątpliwości i kłębiące się myśli nie dawały jej spokoju. Tam-
ta doba była prawdziwym, nieprzerwanym koszmarem.
Sny i wyobrażenia, fakty i fantazja krążyły wokół jej znę
kanej głowy. Jak wir, który wciągał ją coraz głębiej i głębiej...
Aż przestała odróżniać wyobrażenia od rzeczywistości.
Gdy tylko zdołała podnieść się o własnych siłach, wy
mknęła się z chaty, by stanąć pod otwartym, bezkresnym nie
bem. Godzinami włóczyła się wokół chaty. Było to coś w ro
dzaju duchowego i cielesnego oczyszczenia. Raija zmuszała
się do skupienia na czymś innym. Do zajmowania myśli
czymś innym niż to, co przeżyła. Czymś innym niż ostatnia
doba spędzona w Alcie. Czymś innym niż krwawa plama
w ogrodzie tuż koło miejsca, które przez pewien czas nazy
wała domem. W żaden sposób nie potrafiła odpowiedzieć na
pytanie, czy to naprawdę za jej sprawą powstała ta plama.
Nie miała pojęcia, czyja ręka trzymała wówczas nóż.
Przechadzki po okolicy przywróciły rumieńce na jej po
liczkach. Na jej ciele wciąż ,widniały ślady przeprawy
z Olem. Twarz mieniła się wszelkimi odcieniami żółci i fio
letu, ale opuchlizna zniknęła. Ciało w każdym razie funk
cjonowało jako tako. Raija zdołała też zdobyć pożywienie.
Na dobre jej wyszły lata spędzone na wschodzie z Mikka-
lem i jego rodziną. Raija wiedziała doskonale, co nadaje się
do jedzenia. Natura zwykła pomagać tym, którzy mają oczy
szeroko otwarte i dość rozumu, by przyjąć ofertę przyrody.
Jadalne rośliny, czarne jagody i moroszki, pardwy śnie-
gułki... Raija nie bawiła się w sentymenty. Zakładała sidła,
bo nie miała innego wyjścia. Nie lubiła zabijać, ale byłoby
przecież wielkim nieporozumieniem patrzeć, jak jedzenie
sobie odfruwa, gdy człowiek jest głodny.
Raija szukała jakiejś większej rzeki albo jeziorka. Ryby
urozmaiciłyby jej dietę, ale jak na razie nie znalazła żadnej
wody. Zapewne dlatego, że trzymała się wciąż dość blisko
chaty. Świadomość tego, że ktoś jej szuka, nakazywała jej
zachować ostrożność. Mimo wszystko.
Każdy dzień przybliżał ją do chwili spotkania z przyja-
cielem Trine. Z człowiekiem bez twarzy i beż imienia, chwa
lonym wszakże przez tę kobietę.
Ze względu na niego Raija nie oddalała się od chaty. Chcia
ła zobaczyć go, zanim on spostrzeże ją. Znała podwładnych
swego męża. Nawet ze sporej odległości byłaby w stanie od
różnić ludzi wójta od niegroźnego poszukiwacza przygód.
Gdy ten człowiek wreszcie się pojawił, Raija nie była jed
nak przygotowana na spotkanie. Roznieciła właśnie ogień
w palenisku. Chatę wypełniła woń jedzenia. Zapach pieczo
nego ptaka. Pardwa brązowiała z wolna w żarze ogniska.
Męska postać przesłoniła otwór wejściowy i choć in
stynkt podpowiadał Raiji, że nie ma się czego bać, to słowa
zamarły jej na ustach. Oddychała nierówno. Wiedziała, że
nie zdoła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Jej spojrzenie
utkwiło w tej postaci. Wyłoniły się skądś na poły zapomnia
ne wspomnienia. Szczupła, niewysoka postać... szczególna
postawa: szeroko rozstawione nogi, ciężar ciała przeniesio
ny na lewą stronę, kształt głowy....
- Mój Boże! - Uświadomiła sobie, że się podnosi z miej
sca. Jej ręce powędrowały ku sercu. Ruszyła ku niemu. Po
deszła do niego z boku, by światło dochodzące z zewnątrz
nie mogło jej omamić.
Mężczyzna stał nieruchomo i śledził ją wzrokiem. Niepo
jęte, dziwne zaskoczenie całkiem go sparaliżowało. Oczu ode
rwać nie mógł od tej zapomnianej twarzy, twarzy skrytej
w mroku niepamięci przez cały rok jego życia. Twarzy, któ
ra jeszcze niedawno była tylko rozmazanym wyobrażeniem,
wspartym jedynie obco brzmiącym imieniem. Lękał się, że ta
twarz jest tylko tworem jego fantazji. Przygotował się na to,
że będzie musiał poświęcić całe lata na poszukiwania.
Raija zatrzymała się tak blisko, że jej oddech łaskotał je
go policzki. Niebieskie oczy. Figlarne usta. Miękkie policz
ki. Prosty nos, tak zabawnie zakończony. Niewielki podbró
dek. Niesforna grzywka, której nie dało się ułożyć nawet po
zmoczeniu. Szczególny odcień blond włosów...
Poznałaby tę twarz nawet na końcu świata. Gdyby nie
fakt, że nieboszczyk nie może przecież wędrować po pust
kowiu w charakterze poszukiwacza przygód.
Usta tego mężczyzny poruszyły się i ułożyły tak samo
jak tysiąc razy przedtem. Niepewnie wypowiedział jej imię:
- Raija?
Ten szept nie należał do nieboszczyka. Raija już go sły
szała.
Z niedowierzaniem musnęła policzek mężczyzny i obję
ła go ramionami. Jego ciało stało się mocniejsze i chudsze.
Był też jakby wyższy. Bardziej kanciasty.
Ale żywy.
- Myślałam, że nie żyjesz - szepnęła. - Wielkie nieba, Kal
le, przecież powiedzieli, że nie żyjesz!
8
Gdy minęło oszałamiające zaskoczenie, Raija cofnęła się
w głąb chaty. Jej dłonie zacisnęły się na rękach Kallego, któ
ry podążył z wolna za nią. Bezwolnie. Pochłaniał ją oczami.
Raija dojrzała w jego spojrzeniu coś niepojętego. Jakiś ro
dzaj zdziwienia znacznie większego niż szok, który mogło
spowodować to spotkanie.
- Pachnie tu spalenizną - mruknął Kalle, budząc Raiję
z transu.
Puściła jego rękę i zdołała uratować pardwę, która na szczę
ście nie zdążyła się zwęglić. Odetchnęła z ulgą, mogąc skon
centrować się przez parę minut na sprawach codziennych. Nie
tak wiele kobiet odzyskało przecież męża, który był już mar
twy. No, może niezupełnie martwy, poprawiła się Raija.
Wszystko wskazywało na to, że jej mąż był najzupełniej ży
wy przez cały czas, tyle tylko że uznano go za nieboszczyka.
- Pewnie zjadłbyś coś? - zagadnęła, nie patrząc na niego.
Kątem oka spostrzegła, że Kalle zrzuca worek z pleców.
Potem usiadł. Niedaleko niej, tak by widzieć ją przez cały czas.
Wszystko to musiało być dla niego równie zadziwiające jak
i dla niej. Pytania tłoczyły się w jej głowie, goniły się nawza
jem, a ona nie potrafiła sformułować żadnego z nich. Serce
waliło jej tak głośno, że Kalle z pewnością je słyszał. Co o niej
myśli? Nad czym się zastanawia? Ona sądziła, że mąż nie ży
je. Kalle nie może jej o nic oskarżyć. Cały rok, który upłynął
od jego zniknięcia, spędziła przecież w przekonaniu, że jest
wdową. Dla niej był martwy. Skąd mogła wiedzieć?
Ciało Raiji zesztywniało, gotowe do obrony. Ruchy mia-
ła szybkie i gwałtowne. Podała mu pieczyste, nie dzieląc go.
Kalle był z pewnością bardziej głodny niż ona. Szok spra
wił, że Raija straciła apetyt.
Palce, które odłamywały ptasie uda, obudziły w niej tyle
słodko-gorzkich wspomnień. Było jej łatwiej patrzeć na je
go ręce niż na twarz. Wolała nie zdradzać uczuć kłębiących
się w jej sercu. Gdyby wiedziała, że on żyje, nie zrobiłaby
z pewnością wielu rzeczy. Choć w zasadzie niczego nie ża
łowała. Niczego. Kalle jadł w milczeniu, ale Raija przez ca
ły czas czuła na sobie jego spojrzenie.
Dopiero wówczas, gdy otarł palce o niezbyt czyste
spodnie, odezwał się:
- To było dobre, Raija. Ptaki, które sam piekłem, nigdy
nie smakowały mi tak bardzo.
Raija uśmiechnęła się nieznacznie. Rzeczywiście, przy
prawiła pieczyste znalezionymi ziołami. Kalle oblizał usta.
Przygryzł dolną wargę. Zawsze .tak postępował, gdy nie wie
dział, co powiedzieć, gdy nie potrafił znaleźć właściwych
słów. Ich spojrzenia się spotkały.
- Mów - uśmiechnęła się Raija, zakładając, że jej mąż czu
je się co najmniej równie niepewnie jak i ona. Zmienił się -
tak samo jak i ona. Podczas minionego roku bywała w nie
złych tarapatach. Mogła sobie wyobrazić, że i on nie miał
przez ten rok łatwego życia. Był chłopcem, gdy wyjeżdżał,
nieźle zaopatrzony przez żonę. A teraz siedział koło niej
mężczyzna. - Zawsze potrafiliśmy przynajmniej szczerze ze
sobą rozmawiać - dodała Raija, myśląc z goryczą o tym, na
czym opierało się ich małżeństwo.
Kalle wcale się nie uśmiechnął. Był śmiertelnie poważny.
- To trudne. Trudniejsze niż ci się wydaje. Sądziłem, że
spotkanie z tobą mi pomoże. Że wszystko powróci, gdy tyl
ko cię zobaczę. Ale nie pomogło... - Kalle potrząsnął grzyw
ką, która pojaśniała mu w słońcu.
Pełen zaskoczenia i pytań wyraz oczu Raiji pogłębił po
czucie porażki. Poraził go widok tej twarzy, która mieszka-
ła gdzieś głęboko w jego pamięci. Ale mur wcale nie runął.
Wznosił się równie solidny jak przedtem. Kalle chłonął każ
dy jej ruch, każde słowo, każdy ton jej głosu... była co naj
mniej równie piękna jak postać z jego wyobraźni, co naj
mniej równie pociągająca. Ale Kalle nie miał pojęcia, kim jest
dla niego ta kobieta. Nie wiedział, kim ona jest. Nie znał jej.
Przemówił ochrypłym głosem:
-Ja nie wiem, kim jestem, Raija. Nie sięgam pamięcią da
lej niż do minionego lata. Wszystko inne to czarna otchłań.
Nie wiem, kim ty jesteś. Straciłem swoją przeszłość....
- Ale znasz moje imię? - Raija patrzyła na niego z osłu
pieniem. - Pamiętasz, jak się nazywam?
Na jego twarzy pojawił się dobrze znany, przelotny
uśmieszek Kallego Elvejorda.
- Twoje imię... twoja twarz... wszystko to się pojawiło
skądś w mojej głowie. Parę dni temu. I nic więcej. Wiem, że
mam na imię Karl. Ale cała reszta... - tu rozłożył bezradnie
ręce - to ciemność.
- Wielkie nieba - mruknęła Raija. Wystarczyło spojrzeć
na Kallego, żeby się przekonać, że mówi prawdę. To nie
obecne spojrzenie, jakaś przesłona gdzieś w głębi tak dobrze
znanych niebieskich oczu - wszystko to miało więc swoje
wytłumaczenie. Wszystko miało jakieś wytłumaczenie.
Kalle nic nie pamiętał.
Raija przełknęła ślinę i zamknęła oczy. Próbowała to ja
koś przetrawić. Kalle żyje. Jest tym samym człowiekiem,
którego poślubiła niemal w dzieciństwie. Przeżyli razem
wiele radości i smutków. Zadali sobie wiele cierpień, nie raz
się pokłócili. Ale brak pamięci nie jest chyba błogosławień
stwem. Raija wiele razy marzyła, by zapomnieć o wszyst
kim, co złe i co utrudnia życie. O wszystkim, czego nie mo
gła zdobyć, niezależnie od tego, jak bardzo pragnęła. Ale za
pomnienie wcale nie łagodzi cierpienia.
Los z niej zadrwił. Zadrwił też z niego. Igrał z nimi przez
okrągły, pechowy rok. Ten sam los sprawił, że teraz znów
się spotkali. Prawdziwa złośliwość losu. Żadne z nich nie by
ło już samo.
- Jesteś moim mężem - powiedziała Raija zdecydowanym
tonem. Musiała zaczerpnąć sporo powietrza, by głos jej nie
zadrżał. - Nazywasz się Karl Kristiansen Elvejord. A ja je
stem twoją żoną. Mówili, że miałeś wypadek podczas poło
wów w Finnmarku. Łódź zatonęła. Mówili, że utonąłeś. My
ślałam, że nie żyjesz...
Tym razem westchnął Kalle. Twarze Jenny i Cathariny
przemknęły przez jego wyobraźnię. A więc to była prze
szkoda, którą z taką łatwością przeoczył. Ciągnęło go ku
tamtym kobietom. Będzie nawet miał dziecko z Jenny.
A przecież przez cały czas był żonaty...
- Morze wyrzuciło mnie na brzeg - wyjaśnił niskim gło
sem, nie patrząc na Raiję. - Na zamieszkanej wyspie. Ludzie
mnie znaleźli i odratowali. Bez nich z pewnością bym umarł.
- Twarz Kallego nie zdradzała żadnych uczuć. Nie chciał mó
wić o tym, kto go znalazł, kto go pielęgnował... - Powiedzia
łem, jak się nazywam, gdy mnie o to zapytali, ale nic więcej
nie pamiętałem. - Przełknął ślinę i odchrząknął, zanim pod
jął wątek: - Wczesnym latem odszedłem stamtąd. Coś ciągnę
ło mnie w stronę stałego lądu. Daleko od wyspy. Ale nie mo
głem sobie nic więcej przypomnieć, choćbym nie wiem jak
się starał. Nic nie pamiętam. I nie mam na to wpływu...
- A Trine? - zagadnęła Raija ostrożnie.
Kalle natychmiast na nią spojrzał. Szukał śladu oskarże
nia czy zazdrości. Ale nic takiego nie znalazł - ku swej ra
dości, ale też i rozczarowaniu.
- Spotkaliśmy się po prostu, Catharina i ja - powiedział.
Jakby się bronił.
- Catharina? - Raija uniosła brwi w zadziwieniu. - My
nazywaliśmy ją po prostu Trine...
- My? - Teraz on uniósł brwi.
Raija zacisnęła usta.
- Byłam przekonana, że nie żyjesz - powiedziała z naci-
f
skiem. - Trine, Catharina, była służącą w dortiu... w którym
mieszkałam.
- U wójta - uzupełnił Kalle pełen niedowierzania. - Miesz
kałaś u wójta? Jako kto?
Trudno było rozpoznać jej głos, gdy odpowiadała:
- Jako jego żona.
Po paru minutach dręczącej ciszy Kalle odezwał się to
nem, w którym była nutka rozbawienia:
- Zdawało mi się, że twierdziłaś, że jesteś moją żoną?
- Wszyscy sądziliśmy, że nie żyjesz - wyjaśniła Raija zdu
szonym głosem i skryła głowę na podciągniętych kolanach.
- Rozumiesz, Kalle? Dla mnie byłeś martwy!
- Aha. - Kalle zrezygnował z dociekań, patrząc na jej sku
lone ciało przez chwilę, która wydawała mu się wiecznością.
- Kochasz go?
Raija zwróciła ku niemu wykrzywioną twarz.
- Niech mnie Bóg przed tym uchowa. Nigdy w życiu.
- Dlaczego?
- To długa historia. - Teraz była już w stanie spojrzeć na
niego. - Tyle chciałabym ci wytłumaczyć... ale nie teraz. Na
wszystko przyjdzie czas. Powinieneś wiedzieć, że sprawy
między nami nie zawsze układały się najlepiej. Byliśmy nie
mal dziećmi, gdy wzięliśmy ślub. Ale bywaliśmy szczęśliwi.
Łączyło nas coś w rodzaju miłości...
W głosie Raiji pobrzmiewał smutek, ale mówiła szczerze.
W ciągu minionego roku zrozumiała, że istnieje mnóstwo ro
dzajów czułości. Mnóstwo rodzajów miłości. Jej serce potrafi
ło pomieścić niejedną miłość. Choć tylko jeden mężczyzna po
siadł jej serce bez reszty. Dla innych zostało coś w rodzaju...
- Mamy dziecko, Kalle. - Twarz, która znajdowała się tak
blisko jego głowy, złagodniała, a serce Kallego zaczęło bić
szybciej. Dziecko... Czy można zapomnieć o dziecku? - Da
łam mu imię Knut - ciągnęła Raija.' - Jest podobny do cie
bie. Nigdy go nie widziałeś. Wiadomość o twojej śmierci na
deszła przed rozwiązaniem...
A więc jednak o tym nie zapomniał. Nigdy nie wiedział
o dziecku.
- Nie pamiętasz Mai?
Karl zmarszczył czoło, ale nic mu to nie pomogło. Tyl
ko obudzone z nagła uczucie irytacji zdradzało, że to imię
coś dla niego znaczy.
- To moja córka - Raija uśmiechnęła się nieznacznie. - Uzna
łeś ją za swoje dziecko. Byłam w ciąży, gdy się pobieraliśmy.
Kalle nie potrafił ukryć swego poruszenia:
- Jaką kobietą ty jesteś?
- Kobietą, z którą się ożeniłeś - odparła Raija. - Kobietą,
którą chciałeś mieć, niezależnie od tego, ile cię to miało
kosztować.
- Gdzie są dzieci?
Raija musiała odpowiedzieć mu pytaniem, choć wiedzia
ła, że Kalle nie będzie znał odpowiedzi.
- Pewnie nie pamiętasz Reijo?
- Jeszcze jeden mężczyzna? - spytał z udręką w głosie. -
Jeszcze jeden, któremu okazałaś względy?
- Reijo to twój najlepszy przyjaciel. Zajął się nami, gdy
zostałam sama.
- Aha - odparł Kalle sucho. Nie w ten sposób wyobrażał
sobie spotkanie z kobietą swego życia. - Pod każdym wzglę
dem, o ile dobrze rozumiem.
Raija milczała.
- Nie sądzę, by ten Reijo był wójtem w Alcie - rzucił Kal
le. - Zastanawiam się więc, dlaczego za niego nie wyszłaś.
Skoro się wami zaopiekował.
- Reijo został schwytany przez ludzi wójta - opowiadała
Raija. - Wędrowaliśmy właśnie na północ. Nie mieliśmy nic
do roboty w Skibotn. Chcieliśmy znaleźć coś dla siebie. Pod
czas podróży Reijo został oskarżony o morderstwo. A był
niewinny. Ale tamci potrzebowali kozła ofiarnego. Dogada
łam się więc z człowiekiem, który go aresztował. Reijo odzy
skał wolność, a ja wyszłam za mąż za tego człowieka. Nie-
dawno został wójtem w Alcie. A Reijo zabrał ze sobą dzieci.
- Aha - Kalle nie wiedział, jak zareagować. - Pewnie jed
no z nich było jego dzieckiem?
Ciemne loki Raiji zatańczyły wokół jej głowy.
- Oprócz tego... oprócz tego, co się zdarzyło, zanim się
pobraliśmy, nigdy cię nie zdradziłam, nigdy za... aż do chwi
li, w której uznałam cię za zmarłego.
Raija chciała powiedzieć: „za twego życia", ale przecież
Kalle przez cały czas był żywy. Tylko nieobecny. Ledwo wy
powiedziała te słowa, uświadomiła sobie, że kłamie. Był
przecież Mikkal. Zarówno przed, jak i w trakcie ich małżeń
stwa. Ale o nim nie myślała tak jak o innych. Mikkal był po
łową jej duszy. Częścią jej samej.
- Nie będę cię sądził - rzekł Karl, zamykając oczy. Zacisnął
pięści. - Nie będę. Nie mam do tego prawa. Gdy opuszczałem
wyspę, uciekałem od dziewczyny, z którą miałem mieć dziec
ko. Możesz mnie potępić, jeśli chcesz. Jestem tchórzem.
Jego zgorzkniałość zraniła Raiję. Zabolała ją. Pamiętała
wesołego chłopca i zastanawiała się, czy kiedykolwiek ujrzy
go takim.
- Dlaczego tu jesteś? - zapytał natychmiast Kalle. - Gdzie
jest Catharina? Coś się jej stało?
Raija wtuliła brodę w kolana.
- Miałam kłopoty. Trine... Catharina... - Dlaczego nigdy
nie używała tego imienia? - To ona mnie tu zabrała. - Raija
uniosła dłoń ku twarzy i dopiero teraz Kalle zauważył wy
raźne ślady pobicia. - Ole... wójt... mój tak zwany mąż - Ra
ija uśmiechnęła się krzywo, zanim dodała: - pobił mnie.
Chyba straciłam przytomność. Catharina - jak to pięknie
brzmi - sądziła, że on mnie zabije. A kiedy wyruszyłyśmy...
Raija zamilkła, ale po chwili znów zaczęła mówić lekko
drżącym głosem:
- Znalazłyśmy mężczyznę za domem. Nieboszczyka.
Ktoś go zabił. Boję się, że tamci mnie o to podejrzewają.
- Wielkie nieba - mruknął Kalle. Bezradnie pokręcił gło-
wą, zachichotał, po czym ni stąd, ni zowąd wybuchnął śmie
chem. - Czy cały świat tak wygląda? - zapytał po chwili. -
Czy to ty przyciągasz do siebie wszelkie nieszczęścia?
Raija wzruszyła ramionami. Być może, że to nie był naj
lepszy moment na opowiadanie Kallemu o przeszłości.
- Miałaś jakiś powód, by zabić tego człowieka? - zapytał
Kalle.
Raija przytaknęła. Trzeba przyznać, że miała powód. Ale
ludzie nie mogli nic o tym wiedzieć. Mogli się jedynie do
myślać. Przecież nikt go nie znał.
- Tylko ty jedna?
- Nie. Nawet mój szacowny mąż mógł to zrobić. Tań
czyłam z tym mężczyzną, z mężczyzną, który później zo
stał zabity. Wójtowi się to nie podobało.
- Czy dlatego tak wyglądasz?
Raiji pozostało tylko przytaknąć.
Kalle wyraził swój gniew za pomocą kilku lepiej lub go
rzej dobranych słów.
- Zabiłaś go?
Raija spuściła oczy. A więc padło to pytanie. Pytanie, któ
re zadawała sobie dzień w dzień od czasu tego przeklętego
przyjęcia. Pytanie, na które nie potrafiła odpowiedzieć.
Kalle dotknął jej. Dobrze znana, szorstka dłoń ujęła ją
pod brodę i zmusiła do podniesienia wzroku. Jego oczy
przypatrywały się jej badawczo i poważnie. Usta były ścią
gnięte, ale Kalle nie zdołał im nadać prawdziwie poważne
go wyrazu. Kąciki ust unosiły się mimowolnie ku górze, nie
zależnie od tego, ile gniewu chciał okazać.
- Zabiłaś tego człowieka, Raija?
Sny nabrały niebezpiecznej wyrazistości. Czy człowiek
może pamiętać swoje sny tak szczegółowo? Raija wiedzia
ła, co się zdarzyło. Nie miała co do tego cienia wątpliwości.
Krew poplamiła jej ubranie...
Raija nie znała odpowiedzi na to pytanie. W pomiesza
niu i rozpaczy chciała się schronić w ramionach człowieka,
który był dla niej martwy już od roku. Wtuliła głowę w je
go brudną koszulę, zarzuciła mu ręce na szyję i załkała.
Poczuła jego dłoń na swoich włosach. Na plecach. Kalle
był wciąż zaskoczony. Raija poczuła się tak, jakby czas się
cofnął, choć wiedziała, że to tylko złudzenie.
Zbyt wiele zdarzyło się od chwili, gdy przytulała się do
tej piersi. W świetle prawa ten mężczyzna był jej mężem.
Z nim miała przeżyć życie, na dobre i na złe. Aż do śmier
ci. Oboje przysięgli to sobie, oboje złamali tę przysięgę.
Raija zrobiła w swym życiu bardzo wiele. Bardzo wiele
złego. Nie sądziła jednak, że potrafi kogoś zabić.
- Myślę, że nie - szepnęła. - Nic nie pamiętam. Ole starał
się jak mógł dać mi nauczkę. Pojęcia nie mam, jak długo by
łam nieprzytomna. Pobił mnie aż do krwi. Byłam ranna. Na
moim ubraniu były ślady krwi. Catharina sądziła chyba, że
ja zabiłam tego człowieka. A jednak mi pomogła. Śniła mi
się jego śmierć. Śniło mi się, że umarł właśnie w ten sposób.
Że ktoś poderżnął mu gardło... Ale nie sądzę, że ja to zrobi
łam... - Ostatnie słowa Raija wypowiedziała szeptem.
Usta drażnił szorstki materiał jego koszuli. Rodząca się
panika przygasła pod wpływem ciepła, które roztaczał Kal
le. Kalle wciąż głaskał ją uspokajająco po plecach, tak jak
dorosły uspokaja dziecko. Raija słyszała, jak mruczy jakieś
miłe słowa, które nie miały szczególnego znaczenia, ale po
trafiły ukoić wzburzoną duszę. Ciepło zaczynało ogarniać
jej plecy. Przyjemne ciepło. Jak w najlepszych chwilach, ja
kie przeżyli w przeszłości.
- Catharina cię kocha - szepnęła Raija. - Bardzo.
Dłoń Kallego zatrzymała się w połowie jej pleców.
- Wiem o tym - odparł sztywno. W jego głosie zabrzmiał
jakiś cichy żal.
- Czy ty też ją kochasz?
- Jesteś zazdrosna? - spytał i ciągnął szyderczym tonem:
- Ty, która mówisz mi, że jesteś moją żoną i która tym sa
mym tonem opowiadasz mi, że mnie zdradziłaś z moim naj-
lepszym przyjacielem, że masz dziecko z innym mężczyzną
i wyszłaś za mąż za jeszcze innego...
- Pytam dlatego, że lubię Catharinę.
- Lubię ją - przyznał Kalle niechętnie. - Ale jej nie ko
cham - dodał z żalem.
- A co z tą kobietą z wyspy? Z tą, od której uciekłeś? -
Raija musiała zadać to pytanie. Powinni wyjaśnić sobie
wszystko jak najszybciej.
Kalle zaśmiał się nieszczerze:
- Uciekłem od niej, prawda? Uciekłem jak tchórz. Coś
mnie powstrzymywało przed związaniem się z nią. Coś mi
mówiło, że już jestem żonaty.
- Wolałbyś tam zostać?
Kalle zwlekał z odpowiedzią. Siedział cicho, trzymając
w ramionach tę drobną kobietę o niesamowitym uroku. Ra-
iję. Swoją żonę.
- To nie było dla mnie - powiedział. - Ona nie była dla
mnie. Ale przykro mi, że tak z nią postąpiłem. To była mi
ła dziewczyna. Najprawdopodobniej zrujnowałem jej życie.
Nie będzie jej lekko samej z dzieckiem.
- Wy, mężczyźni, macie takie łatwe życie - szepnęła Ra
ija. Po czym dodała coś, co go głęboko zraniło i obudziło
w nim ciekawość i zazdrość. Zielonooki potwór ukłuł go
i szeptał, że Raija na pewno mówi o sobie, choć ma na my
śli Jenny: - Może ona kocha cię tak bardzo, że nie ma to dla
niej żadnego znaczenia? Może nosi to dziecko z dumą. Po
nieważ jest twoje. Może jest to dla niej zarówno błogosła
wieństwo, jak i przekleństwo. A nawet więcej. Jakaś cząst
ka ciebie, którą ona pragnie zachować. Człowiek może ko
chać w ten sposób, Kalle.
Te słowa go zabolały. Gwałtownie przygarnął Raiję do sie
bie, uświadomiwszy sobie, że z nikim mu nie będzie tak jak
z nią. Każda inna byłaby tylko namiastką. Ta chata była
brzydka i biedna, ale Kalle nie przypominał sobie, by w ja
kimkolwiek innym miejscu znalazł tyle ciepła i bezpieczeń-
stwa. Dzięki temu, że ona się do niego przytulała. Kalle nie
pamiętał ich wspólnego życia, ale Raija znów stawała się dla
niego bardzo ważna. Zaczynała być kimś, kogo najgoręcej
pragnął. Odnalazł spokój w ramionach Jenny i Cathariny.
Ale ta kobieta dawała mu coś więcej - prawie nieziemskie,
ogromne i oszałamiające poczucie wspólnoty. Potrzebował
jej. Zaczynał ponownie się w niej zakochiwać. Gdyby nawet
stracił pamięć tysiąc razy, zawsze zdołałby ją odnaleźć. Mógł
wprawdzie zadurzyć się przelotnie w jakiejkolwiek innej ko
biecie. Ale jego serce będzie zawsze szukało tej jedynej. Ona
jedna była jego prawdziwą miłością. Może nie zawsze było
im ze sobą dobrze, ale on nie pragnął niczego innego. Niko
go innego. Pragnął tylko jej i tego, czym mogła być dla nie
go. Na dobre i na złe.
Kolejne godziny zaskoczyły i jego, i ją. W przeszłości,
która ich łączyła, wiele spraw przemilczali, choć i tak roz
mawiali ze sobą więcej niż inni małżonkowie.
W ciągu kilku godzin mieli znaleźć coś, co ich łączyło.
Kalle łaknął z całego serca wszelkich szczegółów dotyczą
cych jego dawnego życia - życia, które zwał swym poprzed
nim. Nie tracił nadziei, że każde jej następne słowo okaże
się słowem magicznym. Będzie jednym z przedziwnych ka
mieni, które zamykają drogę jego wspomnień. A kiedy ten
kamień zniknie, cała reszta muru runie jak domek z kart.
Raija opowiadała. W pogrążonej w półmroku chacie
przeżywała na nowo całą swą młodość i to, co nazywała do
rosłym życiem. Jej głos opowiadał o tym, co widziała, gdy
tylko zamykała oczy. To było bolesne. Trudne. Między ni
mi zdarzyło się tyle niedobrego. Od samego początku było
źle, choć Kalle nie był temu winien. I choć fakty stawiały ją
samą w znacznie gorszym świetle, choć trudno jej było
o tym mówić, to Karl miał prawo dowiedzieć się prawdy.
Nie zyskałaby nic, okłamując go. Odsunęłaby tylko chwilę
prawdy w czasie. Kallemu prędzej czy później wróci prze-
150
cięż pamięć i wtedy, całkiem słusznie, zapyta ją, dlaczego
nie powiedziała mu wszystkiego. A poza tym... nie wiado
mo, gdzie się kryje klucz do jego ozdrowienia: czy w do
brych, czy w złych wspomnieniach.
Mieli za sobą miłe chwile. Opowiadała o nich z radością.
Ciepło. Kalle czuł się niemal kochany. Raija obdarzona była
wyjątkowym talentem snuciem barwnych opowieści. Przeży
wała swoje historie, posługiwała się całym ciałem, by podkre
ślić to i owo, by opisać to, czemu słowa nie mogły sprostać.
Opowiedziała też o roku, który upłynął od chwili, gdy
Kalle wyruszył na wody fiordu Lyngen jako członek załogi
na łódce swego ojca. O Anttim, którego zabił człowiek, nie
nawidzący Raiji. O Mai, która omal nie straciła wówczas ży
cia. Raija opowiedziała o narodzinach młodszego dziecka,
jego syna. W jej historii pojawili się także Tarja Parkkinen
i Taavi, człowiek, który wydawał się tak miły i godny zaufa
nia. Dopiero potem, podczas podróży na północ, poznali je
go prawdziwe, zupełnie inne oblicze.
Raija opowiedziała o wyprawie na północ. Było jej trud
no o tym mówić. Ponura historia, której nikt nie potrafił
wyjaśnić, wydawała się jeszcze dziwniejsza, gdy się o niej
mówiło głośno. Reijo nigdy nie akceptował tego, w co Ra
ija wierzyła. Kalle nigdy nie miał bujnej fantazji. Wierzył
tylko w to, co mógł zobaczyć na własne oczy. Wyraz jego
twarzy uświadomił Raiji, że pod tym względem wcale się
nie zmienił. Nie powiedział wprawdzie ani słowa, ale naj
wyraźniej miał swoje zdanie na temat tej części jej relacji.
Raija jakoś to przełknęła. Nie oczekiwała, że jej uwierzy.
Ulżyło jej jednak, że mogła o tym opowiedzieć.
I choć były to naprawdę niewiarygodne wydarzenia, to
o wiele trudniej było jej mówić o czym innym - o sprawach,
w które Kalle mógł bez trudu uwierzyć, ale które bolały ich
oboje o wiele bardziej: o związku z Reijo.
Kalle nie pamiętał człowieka, który był jego najlepszym
przyjacielem. Z opowieści Raiji zrozumiał, że Reijo był
kimś bardzo ważnym w jego własnym życiu. Nawet jednak
na podstawie dokładnego opisu nie zdołał wywołać jego ob
razu w pamięci. Zastanawiał się raczej nad tym, czy Raija
potrafiłaby i jego opisać równie dokładnie... Przyziemna,
niegodna zazdrość, ale Kalle nie potrafił się od niej uwolnić.
Zabolała go również opowieść o życiu, które wiodła jako
żona wójta. W trakcie opowiadania Raiji doszedł do tego sa
mego wniosku, który wysnuł jego przyjaciel: Raija miała to,
co on sam pragnął jej ofiarować. Ale żadna z tych rzeczy nie
uczyniła jej szczęśliwą.
Raija powiedziała mu o wszystkim. Z jednym wyjątkiem -
nie wymieniła imienia tego, który znaczył dla niej więcej niż
ktokolwiek inny. Nie kryła faktu, że w jej życiu był człowiek,
o którym nie potrafi zapomnieć, i że on jest ojcem Mai. Ale je
go imię nie chciało jej przejść przez gardło. A Karl nie zapytał.
O przyszłości wcale nie rozmawiali. Nie mówili o ni
czym poza przeszłością. To był bezpieczny temat. Jedyna
część ich życia, z którą nic już nie mogli zrobić. O tym, co
miało nastąpić w przyszłości, żadne z nich nie ośmieliło się
napomknąć nawet słowem.
Gdy nadszedł wieczór, już od pewnego czasu trwała pomię
dzy nimi cisza. Oboje z ulgą pogrążyli się we własnych my
ślach - cieszyli się samotnością za zamkniętymi powiekami.
Oczywiście żadne z nich nie zasnęło natychmiast. Ale
każde z nich potrzebowało zostać sam na sam ze sobą.
Raija musiała się pilnować, by na niego nie patrzeć. By prze
stać upewniać się, że on tu naprawdę jest. Ze to właśnie on.
Kalle. Karl Kristiansen Ełvejord. Jasnowłosy i niebieskooki -
mężczyzna, za którego wyszła za mąż. Mężczyzna, który, jak
sądziła, uczynił ją wdową. Wrócił. Wrócił. Żywy. W każdym
calu żywy. Wrócił. Była jego żoną. On był wciąż jej mężem.
Pomimo wszelkich wydarzeń, jakie zaszły ostatniego roku,
nie było co do tego wątpliwości. Następna myśl przyniosła jej
ulgę. Nie jest żoną Olego. Może sobie być wójtem, sędzią,
a nawet królem, ale ona nie jest już związana z nim małżeń-
stwem. Ani w żaden inny sposób. Życie z płowowłosym ol
brzymem dobiegło końca. Nie była już żoną obcego.
Chociaż... Uzmysłowiła sobie, że właściwie jest żoną ob
cego. Znała go wprawdzie - tego Karla, który wypłynął na
morze. Ale dzieliło ich więcej niż jego utracona pamięć.
Przepaść, która ich dzieliła, poszerzyła się, bo Kalle, siłą rze
czy, się zmienił. Nowe cechy stały się bardziej widoczne. Był
innym człowiekiem niż ten, którego pamiętała z drewniane
go domu w Skibotn. Był inny. Obcy.
Kalle nie miał ochoty myśleć. Wolał nie dociekać. Nie
chciał zmuszać się do niczego, ale nie mógł się powstrzy
mać. Wola nie jest dość silna, by okiełznać myśli. Myśli ma
ją swoją własną moc, swoją siłę, która potrafi przenosić gó
ry. Choć myśli Kallego wciąż nie potrafiły naruszyć muru,
który dzielił go od tego, co chciał wiedzieć.
Pogrążył się we wspomnieniach o Catharinie, o jej przy
jaźni i szczodrobliwości. Szkoda, że jej tu nie ma. Powinna
już być. Nie miała pojęcia, kim jest dla niego Raija. Dla niej
Raija była żoną wójta. Skoro mąż zgotował jej taki los, Kal
le rozumiał doskonale, dlaczego Catharina przygarnęła ją
pod swe opiekuńcze skrzydła. Wzięła odpowiedzialność za
jej przyszłość. Catharina potrafiła wiele poświęcić tym, któ
rych obdarzyła przywiązaniem. Instynkt samozachowaw
czy nie był w niej silniejszy niż potrzeba bycia kimś waż
nym dla innych, potrzeba pomagania ludziom, niezależnie
od tego, ile by to miało ją kosztować.
Kalle domyślał się, że jego przyjaciółka jest w tarapatach.
Jeśli podejrzenia padły na Raiję, to i służąca musi mieć kło
poty. Jako pomocnica. Współwinna morderstwu.
Wolał nie zastanawiać się nad tym, czy obie to zrobiły.
Czy zrobiły to razem. Powinien znać je obydwie, ale nie po
trafił orzec z całym przekonaniem, że żadna z nich nie była
do tego zdolna. Raija. Jej obraz zabarwiły obudzone niedaw
no uczucia. Własnymi ustami opowiedziała mu o zagmatwa
nym życiu. Może była w stanie kogoś zabić.
153
Catharina. Kobieta, która go kochała. Która również nie
była zwyczajną kobietą. Która również nie wiodła przeciętne
go życia. Która mogła mieć więcej zimnej krwi, niż Kalle so
bie wyobrażał. Catharina z pewnością popadła w tarapaty,
skoro nie pojawiła się tu, by go zobaczyć. Kalle wiedział do
skonale, że te spotkania były jej prawdziwym życiem. Dla nie
go były ogniwem wiążącym z cywilizacją. Spotkaniem z kimś,
z kim można porozmawiać. Z człowiekiem, który go rozu
miał. Dla niej wszystko to znaczyło jednak o wiele więcej.
Kalle czuł, że musi jej pomóc, jeśli rzeczywiście znalazła
się w tarapatach. Raija była jej winna to samo.
Gdy zaczął ogarniać go sen, przypomniał sobie, że nie po
wiedział Raiji o złocie.
Raija obudziła się z poczuciem, że zaszło coś nadzwyczaj
nego, ale jej myśli rozjaśniły się dopiero wówczas, gdy
wzrok padł na worek leżący nieopodal. Worek był na poły
otwarty, a na jego powierzchni odcisnął się ślad jego głowy.
Kalle użył go w charakterze poduszki.
On.
Kalle.
Worek stanowił dowód na to, że cała ta historia nie by
ła szalonym snem. Kalle żyje.
Raija podniosła z posłania zdrętwiałe ciało. Przez niezbyt
szczelne ściany przenikały promienie słońca i światło dnia.
Raija nie miała pojęcia, kiedy Kalle wstał, rozumiała jednak,
dlaczego jej nie obudził. To nie było łatwe. Wczorajszy
dzień był trudny dla nich obojga, choć dotyczył tylko prze-'
szłości. Przyszłość niosła w sobie jeszcze większą niepew
ność. Ale powinni o niej porozmawiać.
Kalle siedział nad strumykiem. Z bosymi nogami
i spodniami podciągniętymi aż do kolan. Koszula i kurtka
odbyły najwyraźniej niezgorszą kąpiel w lodowatej wodzie.
Przelotny uśmiech przemknął przez jej twarz. Pranie zupeł
nie nie pasowało do człowieka, z którym niegdyś żyła. Ko-
154
biece zajęcie... Nikt nie odnosił się z większą pogardą do ko
biecych zajęć niż właśnie Kalle.
- Wcześnie wstałeś - powiedziała. Nie usiadła od razu ko
ło niego. To byłby zbyt intymny gest. Fałszywy gest.
-Tak.
Jego plecy rozrosły się nieco. Stały się mocniejsze i bar
dziej muskularne niż mogło się wydawać. Spojrzenie Raiji
spoczęło na jego ramionach. Jej paznokcie zostawiły na nich
kiedyś ślady. Przytulała się kiedyś do tej piersi, przyciskała
swe wargi do tych ust. Na tej twarzy były teraz linie, któ
rych pochodzenia ona, Raija, nigdy już nie pozna. Słowo,
które wkradło się w jej myśli tuż przed zaśnięciem, wciąż
krążyło po jej głowie: obcy. Obcy. Obcy.
- Możesz wyruszyć w drogę? - zapytał Kalle, nie patrząc
w jej stronę. Mięśnie napięły się pod skórą. Miło było na
niego spojrzeć. Ten prosty chłopak naprawdę zamienił się
w prawdziwego mężczyznę.
%
Raija otrząsnęła się z własnych myśli.
- W drogę? Dokąd? - zapytała, rozpinając ubranie. Przez
chwilę zastanawiała się, czy wypada jej myć się w jego obec
ności, ale natychmiast uzmysłowiła sobie, że to idiotyczna
myśl. Kalle widywał ją znacznie bardziej obnażoną. Mieli
przecież dziecko. I niewiele znaczył fakt, że on tego wszyst
kiego nie pamiętał.
- Musimy pójść do wsi.
Raija wyprostowała się. Klęczała właśnie nad strumieniem
i ochlapywała twarz kilkoma garściami wody. Z zadziwie
niem patrzyła na niego, a w jej spojrzeniu Kalle spostrzegł
lęk. Małe strużki wody spływały po jej szyi. Kalle śledził ich
bieg, zafascynowany. Płynęły w stronę tajemniczego miejsca
na jej ciele, miejsca, które powinien pamiętać...
Raija chciała zaprotestować, ale nie zrobiła tego.
- Catharina - powiedziała cicho i pokiwała głową. Rozu
miała go. Ona również martwiła się o dziewczynę, która tak
wiele dla niej ryzykowała.
W zamyśleniu otarła sobie szyję rozpiętym stanikiem.
W następnej chwili poczuła uścisk jego dłoni na swym
przegubie. Żelazny uścisk.
Oczy Kallego były szeroko otwarte, usta rozchylone.
Twarz stała się znienacka zadziwiająco bezbronna. Kalle za
czął przypominać siebie samego z dawnych lat.
Wolną ręką sięgnął za jej dekolt, nie dotykając nagiej skó
ry. Palce wydobyły stamtąd coś, co błysnęło mu przez ułamek
sekundy. Coś, co było jej tak drogie, że nosiła to pod koszulą.
Usta Kallego poruszały się jak we śnie. Sformowały sło
wa kilka razy, zanim sięgnęły jej uszu.
- Lapońska broszka - szeptał Kalle. - Broszka Mikkala.
Potem puścił Raiję i broszkę, jakby obie parzyły go w pal
ce. Jasna grzywka opadła na kolana, ramiona otoczyły sku
lone nogi. Raija spostrzegła, że Kalle drży, usłyszała jego
łkanie, widziała, jak napina się każdy mięsień jego ciała. Nie
mogła jednak nic dla niego zrobić.
Kalle nie dopuszczał jej do siebie.
Musiał sprostać temu sam.
To się zaczęło w chwili, gdy promień słońca odbił się od
broszki. Przypadkowe spojrzenie uczyniło go bogatym.
Pieszczotliwy promień słońca musnął skalną ścianę, na któ
rej żyły złota przetykały zwykłe kamienie.
Tym razem podobny promień słońca otworzył w nim
wszystkie zapory.
Broszka, która zawsze była symbolem jego upokorzenia,
która zawsze mu przypominała, że nigdy nie będzie dla Raiji
tym jedynym.
Właśnie to świecidełko okazało się kluczem do jego pa
mięci. Do zatrzaśniętej do tej pory przeszłości.
Przeszłość zaczęła go zalewać. Fala za falą. Jak przypły
wy morza, które tak często oglądał na wyspach, daleko na
północy.
Wrażenia z dawnego życia napierały na niego. Migały mu
przed oczami obrazy i wydarzenia. Widział ludzi, przypo-
minął sobie ich imiona. Tysiące drobnych zdarzeń, które
wiązały go z tymi ludźmi. Przypominał sobie rozmaite miej
sca. Ścieżki, którymi chadzał. Widział na nich każdy ka
mień, każde zagłębienie, każdy zakręt...
Obrazy go pochwyciły, porwały go ze stałego gruntu i za
topiły. Kalle przypominał sobie swe marzenia. Rozpozna
wał swe własne marzenia, dziecinne, niedojrzałe, ale własne.
Mógł niemal dotknąć swych myśli, tak wyraźnie je widział.
Przypomniał sobie własne zwycięstwa i porażki. Rozczaro
wania. Ale również całkiem zwyczajne okruchy szczęścia.
Ożyła w nim głęboka miłość dla tej kobiety, która teraz
siedziała tuż koło niego i którą mógł wziąć w ramiona, gdy
by tylko zechciał.
Przypomniał sobie tę przeklętą broszkę. Jej skarb. Rzecz
jej najdroższą. Przypomniał sobie szczególną twarz mężczy
zny, który podarował jej tę ozdobę.
Mikkal. Zawsze Mikkal. To jedno jedyne imię. Mikkal.
Imię, znienawidzone bardziej niż jakiekolwiek inne. Męż
czyzna, którego próbował bezskutecznie pokonać przez ty
le lat. Złoto....
Gdzieś na dnie tych wspomnień była myśl o złocie.
Chciał zdobyć Raiję bogactwem. Złotem. Dostatkiem.
Czymś, czego tamten z pewnością nigdy nie osiągnie,
czymś, czemu ona się nie oprze. Zaczęło go ogarniać poczu
cie niemocy. W pewnym sensie narodził się na nowo. Z tą
jednak różnicą, że tym razem mógł oprzeć się na doświad
czeniach ze swych dwóch poprzednich żywotów.
Kalle Elvejord, który przez parę minut patrzył nierucho
mo we własne kolana, nie widząc nic poza obrazami, które
przesuwały się w jego głowie, stał się kimś zupełnie innym
niż chłopiec, którym był w Lyngen. Stał się kimś innym niż
Kalle, który tchórzliwie uciekł z wyspy.
Odzyskana pamięć sprawiła, że dojrzał znacznie szybciej,
niż mogłoby się to zdarzyć w inny sposób. Wypleniła na za
wszę naiwność z jego oczu i umysłu. Karl Elvejord nigdy
nie będzie surowym mężczyzną, ale przestał być już niebie
skookim chłopcem.
Raija widziała walkę, która się w nim toczyła. W myślach
tysiące razy wyciągała ku niemu ręce, by pogłaskać go łagod
nie po niesfornej grzywce, ale w rzeczywistości było to nad
zwyczaj trudne. Siedziała przez cały czas w tej samej niewy
godnej pozycji i patrzyła po prostu, jak przeszłośćgo porywa.
Kalle wciąż krył twarz w kolanach, gdy odezwał się do
niej drżącym głosem:
- Rozjaśniło się. Dzięki tej przeklętej broszce. Przypo
mnij mi, że już nigdy więcej nie powinienem powiedzieć złe
go słowa ani o nim, ani o tej broszce.
- On jest częścią całkiem innego życia. - Raija zasznuro
wała stanik sztywnymi palcami. - Naprawdę sobie przypo
mniałeś? Wszystko?
Kalle wyprostował się i popatrzył na nią. Zupełnie innym
spojrzeniem. Pełnym czegoś innego, niż ta bezradna pustka,
którą do niedawna widziała w jego oczach. Teraz była
w nich pewność. Wspomnienia. Zdecydowanie. Zycie.
- Wystarczająco wiele - powiedział obcym głosem. Mu
siał uwolnić się jakoś spod strumienia wrażeń. Najchętniej
snułby przez jakiś czas wspomnienia, żeby ożywić to, co tak
długo było przed nim skryte. Ale na to przyjdzie jeszcze po
ra. Teraz czekają na niego inne obowiązki. - Musimy ruszać
do wsi, Raija. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Ca-
tharina zrobiła bardzo wiele dla nas obojga. Musimy ją od
naleźć. - Kalle uśmiechnął się blado. Uśmiechem, który
ogarnął tylko usta i nie dotarł do oczu. - Musimy też po
wiedzieć wójtowi, że niestety nie jest twoim mężem. Zda
wało mi się, że tobie też na tym zależy...
- To niebezpieczny człowiek - powiedziała Raija zesztyw-
niałymi wargami. - Może być niebezpieczny dla ciebie.
Znów obrzucił ją tym przedziwnym spojrzeniem.
- Cieszę się, że się o mnie martwisz, Raiju. Ale ja nie je
stem głupcem. Domyślam się, że wójt jest niebezpiecznym
człowiekiem. Inaczej nie zostałby wójtem. Ale nawet tacy
mężczyźni są ludźmi, a ludzi można kupić.
Zapadła cisza. Kalle, nie odrywając wzroku od jej oczu,
chwycił coś, co koło niego przez cały czas leżało. Rai ja przy
pomniała sobie, że gdy tu się pojawiła, trzymał coś w rę
kach. Teraz zauważyła, że był to kamień. Błyszczący ka
mień. Brudny, ale zarazem połyskliwy. Nigdy takiego nie
widziała. Kalle podniósł go do jej oczu.
- Tym, Raija, tym można kupić każdego - jego głos
brzmiał nader uroczyście. - Nawet wójt się temu nie oprze,
moim zdaniem. To złoto.
9
Ole krążył po swojej obszernej bawialni, nieszczęśliwy.
Minął tydzień. Tydzień i jeden dzień. Jego termin upłynął.
Zarówno on osobiście, jak i jego pomocnicy zjeździli ca
ły okręg. Przeczesali okolicę. Rozmawiali z napotkanymi
ludźmi - groźbami wymusili z nich znacznie więcej niż uda
ło się to innym.
Raiji wciąż jednak nie znaleźli. A służąca, którą pocho
wali po kryjomu, zabrała swą tajemnicę do grobu. Jakob
tym razem za bardzo przyłożył się do roboty.
Niech ją diabli porwą! myślał Ole, zaciskając pięści. Był
prawdziwie zagniewany. Samotny tydzień zostawił ślad na
tej surowej twarzy, której lękało się tylu ludzi. Ole Edvard
przywykł do samotności. Dawniej. Zanim ona pojawiła się
w jego życiu. Pamiętał czasy, kiedy samotność była mu przy
jacielem. Towarzyszem ucieczki. Dopiero jej obecność
wszystko odmieniła.
- Raija - mruczał Ole, wpijając paznokcie w skórę dłoni.
Nawet wtedy, gdy z całej siły zaciskał powieki, nie potrafił
wymazać spod nich jej obrazu. Jej zdrada powinna otrzeź
wić mu umysł. Powinna przywołać go do rozsądku. Ale Ra
ija towarzyszyła mu dniem i nocą. Zarówno na jawie, jak
i we śnie.
Dziś miał się tu zjawić sędzia. Ole spodziewał się go już
wczoraj. Zaplanował dokładnie, co powie. Czekał. I dobrze
wiedział, dlaczego tamten się nie zjawił. Wolał trzymać Ole-
go w niepewności. Sędzia nigdy nie był zachwycony tym, że
Ole objął urząd wójta. Ole podejrzewał, że tamten miał
w zanadrzu własnych kandydatów. I teraz ten staruch się
cieszy, że może przyprzeć Olego do muru. Pognębić parwe-
niusza, jak go nazywał.
Ole zastanawiał się, jak zareagowałby sędzia, gdyby się
dowiedział, że wójt znacznie mniej obawia się jego gróźb
niż groźby utraty Raiji.
Ole Edvard nigdy nie przyznawał się do swych uczuć.
Równie głębokiego jak teraz bólu nie doznał od chwili,
w której własna matka tak haniebnie go zdradziła. Rozcza
rowała go, przystając na warunki, które postawił im jej wy
soko postawiony kochanek.
Ole Edvard odmawiał sobie prawa do jakichkolwiek
uczuć i nieźle mu to wychodziło. Rozsiewał wokół strach
i przerażenie, sycąc się poczuciem własnej potęgi. Brał to,
na co miał ochotę. Parł naprzód. I nigdy nie dręczyły go wy
rzuty sumienia.
Nie powinien był jej bić. Nie powinien. Ale w oczach mu
się zamgliło na czerwono, gdy zobaczył ją w ramionach te
go obcego. Świadomość, że Raija miała cokolwiek wspólne
go z innym mężczyzną, wprawiała krew w jego żyłach
w szalony taniec. Krew w skroniach mu wrzała na samą
myśl o tym...
Jednakowoż nie powinien był jej bić.
Nie wiedzieć, gdzie ona może się podziewać... Z kim... Nie
był w stanie o niczym innym myśleć ani śnić. Podczas mi
nionego tygodnia ograniczył zresztą sen do minimum. Po
trafił sprostać myślom na jawie. We śnie był zaś bezbronny.
Ciemne kręgi pod oczami świadczyły o braku odpoczyn
ku. Z sarkastycznym uśmiechem myślał sobie, że widok je
go ściągniętej, zmęczonej twarzy ucieszy człowieka, który
ma się tu zjawić. Sędzia uzna, że zdołał obudzić niepokój
w najtwardszym mieszkańcu Alty.
Raija...
Ileż muzyki jest w tym obco brzmiącym imieniu. Ole
wiele przecierpiał z jej powodu. Drwił z jej pochodzenia,
choć niewiele o nim wiedział. Bardzo chciał coś o tym usły-
161
szeć, ale ona nigdy nie miała ochoty mu opowiedzieć. Był
jej mężem. Jej kochankiem. Nigdy jednak - powiernikiem.
Zaufanie. Jakie to dziwne słowo. Widniało na niektórych
dokumentach, które przechodziły przez jego ręce. „Poufne".
Brzmiało to jakoś urzędowo. Sucho jak szelest papieru. To
samo słowo miało jednak również głęboko ludzkie znacze
nie, nad którym nigdy wcześniej się nie zastanawiał. Nigdy
czegoś takiego nie doświadczył.
Jakże chętnie doświadczyłby tego razem z nią. Raija. Sło
wo sumujące jego marzenia. Mieściło się w nim również
owo nie znane mu zaufanie.
Imię, które oznaczało jednocześnie ten piekący ból
w piersiach, jakiego doznawał pod jej nieobecność. Niepew
ność, wątpliwości, na granicy szaleństwa. Ole wolał nawet
nie myśleć, że to wszystko mu się przytrafiło. Niemożliwe,
by on cierpiał w ten sposób. Niemożliwe, by on podskaki
wał jak przerażony zając na każdy nieoczekiwany dźwięk.
Niemożliwe, żeby on, Ole Edvard Hermansson, szeptał cią
gle to samo imię suchymi wargami. Niemożliwe, by przy
woływał wciąż obrazy i wspomnienia jak tonący, który
chwyta się brzytwy. Niemożliwe...
Wójt z Alty nie potrafił nigdy do końca okłamywać sie
bie. Otoczenie z pewnością go o to podejrzewało. Ale jego
samoświadomość była ostra jak nóż. Potrafił przejrzeć się
na wskroś. Szczerze.
Wszystkie uczucia miały gorzki posmak. Co za przekleń
stwo być mężczyzną i wiedzieć, że jedyna kobieta, która
może nadać sens twemu życiu, gotowa jest zabić albo
umrzeć, byle tylko się od ciebie uwolnić!
Nie powinien był jej bić.
Ta gorzka świadomość na nic się teraz nie zdała. Może
to wcale nie miało takiego znaczenia, czy ją pobił, czy nie.
Wszystko było dla niego tak niezwykłe. Nie umiał sobie
z tym poradzić. Nie przywykł do miłości. Nigdy wcześniej
nikogo nie kochał.
Uczynił jej wiele złego. Często sam wzdragał się na myśl
o tym, co jej uczynił, a jednak robił to, byle tylko umocnić
wykreowany przez siebie własny wizerunek. Wizerunek naj
mocniejszego człowieka w całej północnej kolonii Danii.
W Finnmarku. Ale niezależnie od tego, jak postępował, za
lążek tego wszystkiego, co z taką mocą czuł teraz, kiełkował
w nim od zawsze. Od tamtej chwili, gdy ją po raz pierwszy
ujrzał w zapomnianej przez Boga i ludzi drewnianej chacie.
Ole Edvard pragnął Raiji i zdobył ją. Wydawało mu się,
że zdoła ją kupić i zatrzymać. Była przecież tylko kobietą,
a kobiety powinny zginać kark i służyć swym mężom.
Może inne kobiety to potrafiły. Raija jednak była Raiją.
Nieugiętą, niezłomną, hardą i bystrą. Zawsze stawiała mu
ostre pytania i bezlitośnie ripostowała w każdej kłótni. We
wszystkim, co robiła, była taka pasja. Ole tęsknił za tym.
Tęsknił nawet za najgorszymi wspólnie przeżytymi chwila
mi. Tęsknił za bystrym umysłem, za jej inteligencją, która
go denerwowała, która napawała go lękiem na samym po
czątku, ale z czasem stała się bodźcem.
A Raija nie wraca. Nie zamierza zniszczyć starannie przy
gotowanej ucieczki głupim posunięciem. Skierowała na nie
go podejrzenia o morderstwo. Morderstwo, które teraz
prawdopodobnie na nim zaciąży, o które jego oskarżą. Po
średnio już został oskarżony. Kasta, do której chciał nale
żeć, już się przed nim zamknęła. Drzwi uchyliły się tylko
na chwilę. Mógł przez nie popatrzeć na lepsze towarzystwo.
Spodobało mu się to, co zobaczył. A teraz musiał się pogo
dzić z tym, że zostanie uznany za łajdaka. Zdolnego do
wszystkiego, co pachnie brutalnością czy gwałtem. Niezdat
nego jednak do piastowania swego stanowiska. Hermansson
wiedział doskonale, co tamci sobie myślą. Może uważają, że
zabił również Raiję. Nawet sędzia spoglądał na niego po
dejrzliwie, gdy słyszał, że Ole nie ma pojęcia, w jaki sposób
i w jakich okolicznościach zniknęła Raija.
Gdy Ole myślał o planie, który przygotowała, i o pułap-
163
ce, którą na niego zastawiła, budziło się w nim coś na kształt
zawodowego podziwu. Obmyślona przez nią zemsta okaza
ła się skuteczna.
Ole zastanawiał się, czy Raija wie, co zabolało go najbar
dziej. Zastanawiał się, czy spodziewa się, iż najbardziej bo
li go świadomość, że nigdy więcej jej nie zobaczy.
Ole miał jednak ją zobaczyć. Kalle i Raija nocą zbliżyli
się do wsi. Pamięć zawiodła Raiję kilka razy, stracili więc
parę godzin, idąc w niewłaściwym kierunku, ale ostatecznie
dotarli do cywilizacji.
Raija wskazała jeden z bardziej okazałych białych do
mów. Większość zabudowań nie była pomalowana. Szare
i ubożuchne, odcinały się od letniego nieba. Kalle spojrzał
w tym samym kierunku. Przełknął ślinę: marzenia, które
snuł razem z Reijo, ziściły się. Za późno znalazł złoto. Ra
ija posmakowała już tego, co chciał jej ofiarować. Właśnie
taki dom chciał dla niej zbudować.
- Mieszkałaś tam? - zapytał martwym głosem. - Właśnie
w tym domu?
Raija odpowiedziała mu sucho tonem zdradzającym do
świadczenie:
- Wójt nie mieszka tak jak zwykli ludzie. Jego pensja nie
jest może szczególnie wielka, ale poza nią ma inne źródła
dochodów. Nie wszystkie podatki płacone przez ludzi tra
fiają do królewskiego skarbca. Niektóre trafiają do szkatuł
ki wójta.
Kalle westchnął.
Tak wspaniale to obmyślił. Miał zamiar wtargnąć tam
i pokazać królewskiemu urzędnikowi jego miejsce. On, ubo
gi rybak znad fiordu. To jednak, co mówiła Raija, zaskoczy
ło go. Mówiła o prawach, których nie zawsze przestrzega
no. O mężczyznach, którzy tworzyli swe własne prawa.
O wyzyskiwaniu zwykłych ludzi, takich jak on sam.
Po raz pierwszy podczas tej podróży zaczął wątpić w po-
164
wodzenie przedsięwzięcia. Coś mu zaczęło ciążyć na żołąd
ku i budzić jego niepokój. Przerażenie.
Kaszel, który prześladował go od czasu do czasu, zaata
kował ponownie. Kalle odwrócił się tyłem do Raiji i zasło
nił usta dłonią.
Oby tylko tym razem nie pojawiła się krew, błagał w du
chu. Nie chciał przerazić Raiji. To zresztą z pewnością nic
poważnego. Po prostu się przemęczył.
- Kalle, ty jesteś chory. Nie powinieneś się tak forsować.
Zmartwiona Raija przykucnęła koło niego. Nie mógł ukryć
się przed bacznym spojrzeniem jej brązowych oczu. Gdy atak
kaszlu minął, Kalle przełknął ślinę i ewentualną krew. Wyda
wało mu się, że czuje smak krwi, nie ośmielił się jednak splu
nąć i zdradzić się przed nią czy przed samym sobą.
Choć coś przez cały czas piekło go w piersiach, przybrał
dziarską minę i męskim ruchem wytarł dłonie o spodnie.
-Jestem trochę przeziębiony -zlekceważył sprawę. - Bro
dziłem w zbyt wielu rzekach, moja droga. Zimne stopy
i zimne dłonie. Przejdzie mi, nie ma się czym martwić. Nie
jestem z porcelany. Targały mną gorsze wichry niż w po
przednim życiu. O wiele gorsze. Po katastrofie łodzi długo
byłem chory. Woda nie da mi rady. W przeciwnym razie by
łoby już po mnie.
W spojrzeniu Raiji była wciąż troska.
Kalle usiadł. Nie dlatego, że męczył go kaszel, ale dlate
go, że myślał o człowieku, z którym zamierzał się spotkać.
W zamyśleniu zdjął worek z pleców. Opróżnił go. Wywró
cił na drugą stronę. Wnętrze worka było chropowate i po
plamione.
Raija śledziła go wzrokiem. Nie rozumiała, co on właści
wie robi. Piegowate, ciemne palce odłamały brzozowy ko
nar. Potem oderwały od niego kilka gałązek. Kalle na próbę
potarł skórzany worek brzozowym patykiem. Pomiędzy
plamami powstała niewyraźna rysa. Raija nie spostrzegłaby
jej pewnie, gdyby nie wiedziała, czego wypatrywać. Kalle
uśmiechnął się. Zaczął pracowicie kreślić coś na skórze. Kre
ski, które się łączyły. Znaczki, które wyznaczały punkty
orientacyjne. Raija zrozumiała, co to ma być. Mapa. Dobrze
wiedziała, jaka to mapa.
Kalle nie spojrzał na nią przed skończeniem rysunku. Nie
przerwał nawet na moment.
Serce Raiji zadrżało. Kalle czegoś się bał. W przeciwnym
razie nie byłby tak zapobiegliwy. Gdyby coś mu się zdarzy
ło... Raija wolała o tym nie myśleć. Patrzyła tylko, jak wy
wraca worek na właściwą stronę i znów go napełnia, tak by
nie było widać nawet śladu rysunku. Na twarzy, którą ku
niej zwrócił, malowała się powaga.
- Dzięki tobie zrozumiałem, że będziemy rozmawiać z do
rosłym mężczyzną - powiedział twardym tonem. - Być mo
że
oboje jesteśmy marzycielami. Ale jeśli człowiek chce prze
żyć, to od czasu do czasu musi myśleć tak jak oni. To, co się
przytrafiło Reijo, może się zdarzyć i mnie. Dla tego człowie
ka jestem nikim. A gdyby coś mi się stało... - Kalle wzruszył
ramionami i wstał. - Prędzej czy później znajdziesz jakiś spo
sób, by to wydostać. Gdy znajdziesz to miejsce, nie będziesz
musiała o nic prosić do końca twego życia. Czuję się znacz
nie lepiej, wiedząc, że zatroszczyłem się o ciebie i o dzieci.
Twarz Raiji spoważniała. Rysy wyostrzyły się. Oczy
umknęły przed niebieskim spojrzeniem Karla. Nie chciała
o tym rozmawiać. Bolało ją to o wiele bardziej, niż mogło mu
się wydawać. Wierzyła jednak, że zjawi się Reijo. Obiecał jej
to, a jak do tej pory, nigdy nie złamał żadnej obietnicy.
-Jesteś gotów tam wejść? - zapytała, patrząc na dom, któ
ry był jej domem przez kilka miesięcy.
- Jestem gotów - powiedział zdecydowanym tonem i ru
szył przodem w stronę domu wójta.
Sędzia nie spieszył się. Ole Edvard uśmiechał się, gdy
krągły jegomość sadowił się na fotelu stojącym przed jego
biurkiem.
166
Gość patrzył na Olego wąskimi oczami, a kąciki jego ust
uniosły się lekko w górę, choć ich właściciel wcale nie chciał
okazać, jak bardzo raduje go ta sytuacja.
- Słyszałem, że twoim ludziom się nie powiodło, Her-
mansson. Wieść niesie, że pozwalają sobie na bardzo wiele,
ale wszystko na nic. Na nic się nie zda szantażowanie do
mniemanych przestępców, skoro nie ma prawdziwych. Po
winieneś mieć już pewne doświadczenie w tym względzie,
nieprawdaż?
Ole zdołał się opanować. Musiał włożyć sporo wysiłku
w to, by nie zerwać się z krzesła i nie złapać za gardło tego
zadowolonego z siebie bladego i tłustego idioty, który siedział
tuż przed nim. Wystarczyłoby kiwnąć małym palcem, tyle
tylko że nie poprawiłoby to sytuacji Olego. Wręcz przeciw
nie, potwierdziłby w ten sposób swą złą sławę i już nigdy nie
pozbyłby się etykietki brutalnego i gwałtownego rzeźnika.
- Nie miałem za wiele czasu - powiedział.
Sędzia zaśmiał się krótko i chrapliwie:
- Wiesz równie dobrze jak ja, że dostałeś o jeden dzień
więcej, niż się umawialiśmy. Nie jestem człowiekiem pozba
wionym rozsądku. Ani ja, ani pastor, ani nasi przełożeni...
Efektowna pauza była nawet dłuższa niż trzeba. Ole spo
dziewał się czegoś w tym stylu. Ten człowiek zwykł wyko
rzystywać wszelkie możliwości, jakie się przed nim otwiera
ły. Zyska przecież w pewien sposób, jeśli Ole straci posadę.
Sędzia nie był człowiekiem sentymentalnym. Rozgrywał te
karty, które miał w ręku, a grać potrafił niezgorzej.
- Wiemy już, kto to był - oznajmił Ole.
Doszli do tego znacznie szybciej, niż się spodziewali.
Znaleźli ludzi, u których mieszkał przez jakiś czas, i mło
dych chłopców, z którymi podróżował. Strach zajrzał im
w oczy, gdy Mattias i Ole ich przesłuchiwali. Przysięgali
wprawdzie, że do głowy by im nie przyszło wspieranie te
go rodzaju człowieka. Nigdy o tym nie myśleli. Ale potrze
bowali trochę grosza. Zbiory w ostatnich kilku latach nie
167
były zbyt udane. Ojciec rodziny, o którą chodziło, poruszał
się z trudem. Nie mógł więc wyprawiać się na ryby ani na
polowanie. Potrzebowali pieniędzy. Wszystko jest przecież
takie drogie, ceny ziarna znów poszły w górę. A szwedzkie
pieniądze są równie dobre jak każde inne.
- To był duchowny - rzekł Ole. - Szwedzki pastor na wypra
wie misyjnej, podczas której miał zdobyć nowych wiernych dla
swego kościoła I swego króla - dorzucił zgryźliwie. - Pomaga
ło mu kilka młodych owieczek. Znaleźliśmy ich, ale nie powie
dzieliśmy im nic o losie, jaki spotkał ich wodza. Zostaną poin
formowani drogą bezpośrednią - zaśmiał się Ole cynicznie.
Sędzia nie uniósł nawet brwi.
- Znakomicie, znakomicie - oświadczył tonem, w którym
niebezpiecznie zgrzytały drobiny lodu. - Ale to nam nicze
go nie rozwiązuje. To nie rozwiązuje twojego problemu,
Hermansson. Dostałeś tydzień na znalezienie swej zbiegłej
żony. I człowieka, który zabił tamtego tuż pod twoim pro
giem. Wydawać by się mogło, że to dla ciebie ważne. Ale
nie. Nasz dzielny wójt wolał zająć się odgrzebywaniem ży
ciorysu nieboszczyka. Nie interesują nas tego rodzaju histo
rie. Nieboszczyk nie interesuje nas, żyjących.
- Martwy szwedzki pastorzyna nie powinien być żadnym
problemem - odparł Ole. Jego stalowe spojrzenie mogłoby
przeciąć kamień. - Szwedzi są naszymi wrogami. Można by
przypuścić, że zacząłeś służyć obcym interesom, jeśli się
przyjrzeć twemu postępowaniu w tej sprawie.
Twarz sędziego była zacięta. Ton jego głosu nie wróżył
Olemu nic dobrego:
- Ta sprawa mnie interesuje, Hermansson, ponieważ ty
jesteś w nią zamieszany. Mnie nie obchodzi, kto został za
bity, mógłby to sobie być nawet obdarty Lapończyk. I tak
urządziłbym ci piekło, Hermanssen. Bo to się stało pod two
imi drzwiami i dlatego jesteś w to zamieszany...
Sędzia zniżył głos, tak jakby chciał coś powiedzieć w za
ufaniu, i pochylił się w stronę Olego:
168
- Gdyby to się wydarzyło w innym miejscu, wcale nie
zwróciłbym na to uwagi. Moglibyście pogrzebać trupa i szu
kać sobie mordercy albo udawać, że go szukacie, jak długo
byście chcieli. Przymknąłbym na to oko i zapomniał. Ale ten
człowiek umarł tu. Koło twoich schodów. - Sędzia uśmiech
nął się z zadowoleniem jak kot, który złapał tłustą mysz.
- Chcesz mnie pozbawić stołka - dokończył Ole cierp
kim tonem. - Wielkie dzięki, dobrze o tym wiem. Co z te
go będziesz miał? Jakie korzyści ty sam osiągniesz? Nie
mów mi, że po prostu nie podoba ci się moja twarz.
- Mój zięć powinien był dostać tę posadę. Wysunąłem je
go kandydaturę. Ale stary zaproponował ciebie w ostatniej
chwili. Jego słowo znaczyło wiele. Nie rozważali nawet kan
dydatury męża Brity. Ale jeszcze nie jest za późno.
Ole westchnął. A więc tak się sprawy miały. Ten tłuścioch
znad fiordu był bardziej przebiegły, niż mogło się wydawać.
Mąż jego córki miał zrobić karierę.
- Jeśli dostanę więcej czasu, rozwiążę sprawę.
Sędzia roześmiał się cicho.
- Błąd, mój drogi. Błąd. Nie będziesz już kontynuować
śledztwa. Wkrótce opuścisz ten dom, już na zawsze. Jeśli za
mierzasz szukać na własną rękę, to oczywiście możesz to
zrobić. Ale nie będziesz miał po swojej stronie żadnego au
torytetu. Będziesz po prostu zwykłą, prywatną osobą, Ole
Edvard Hermansson. Nie będziesz urzędnikiem królewskim.
- Tego nie możesz zrobić!
Sędzia zaśmiał się na widok niedowierzania, które odma
lowało się na twarzy Olego. Poklepał się po piersi. W miej
scu, w którym miał wewnętrzną kieszeń.
- Tutaj mam dokument, dzięki któremu mogę podjąć ta
ką decyzję - powiedział aksamitnym tonem. - Dostałem peł
nomocnictwa od ludzi postawionych o wiele wyżej niż ty czy
ja. Poinformowałem ich o morderstwie, w które zamieszany
jest wójt. Kto wie, może to nawet on sam jest głównym po
dejrzanym. Nie powiedziałem tego wprost. Ale postarałem
się, by każdy mógł wysnuć taki wniosek. Powiedziałem tak
że, że zmarły był bogatym kupcem z dobrej rodziny. Z ro
dziny, której może przyjść do głowy pomysł, by zbadać tę
sprawę szczegółowo.
- Do diabła - mruknął Ole.
Jego wielkie dłonie zacisnęły się na krawędzi stołu. Ten
stary wyga podszedł go. Podczas gdy on sądził, że stary ma
dobre intencje i że postanowił dać mu szansę, tamten spo
żytkował czas na to, by wbić mu nóż w plecy.
- Twoje sprawy nie wyglądają najlepiej, mój drogi.
Sędzia wyciągnął się wygodnie na krześle, które nie było
jednak chyba zbyt komfortowe, zważywszy choćby na roz
miary siedzącego.
- Powinienem był wiedzieć, że znajdziesz jakiś sposób. -
Ole zgrzytnął zębami. - Co możesz mi zaproponować?
Sędzia uśmiechnął się krzywo i powiedział zwycięskim
tonem:
- No proszę, to już jest inna rozmowa. Wiedziałem, że
nie jesteś głupi. Wiesz dobrze, że zostałeś pokonany. Cenię
to u mężczyzny. Tylko jelenie rzucają się na oślep na wszel
kie przeszkody.
- Do rzeczy - przerwał mu Ole. Zachowanie pozornego
spokoju podczas tej rozmowy wiele go kosztowało. Zasta
nawiał się nawet, ile straci, jeśli pokaże temu grubasowi, jak
bardzo się przeliczył, uznając go za najbardziej opanowane
go człowieka w Alcie. Nie osiągnąłby jednak nic poza wła
sną satysfakcją. Musiał więc trzymać się w ryzach.
- Masz niezły temperament - z jawną złośliwością stwier
dził przeciwnik siedzący po drugiej stronie stołu. - Powinie
neś się nauczyć panować nad sobą.
Ole cieszył się, że dzieli ich stół. Palce go bardzo swędziały.
Sędzia zauważył chyba niebezpieczne błyski w jego lodo
watym spojrzeniu. Przeszedł więc do sedna sprawy:
- Możesz opuścić ten dom i tę wioskę. Możesz stąd odejść
jako wolny człowiek pod warunkiem, że wyjdę stąd z two-
ją pisemną rezygnacją w kieszeni. I z męską obietnicą, że
twoja noga już tu nigdy nie postanie. Nie obchodzi mnie,
dokąd się udasz, ale nie chcę cię już więcej widzieć. I zabie
rzesz ze sobą swych zaufanych rzezimieszków. Dostaniecie
pensje za dwa tygodnie z góry.
- Cóż za hojność - powiedział Ole z ironią. - Spodzie
wam się, że mógłbyś nas stąd odesłać bez złamanego grosza.
Sędzia uśmiechnął się chłodno.
- Mógłbym zrobić coś o wiele gorszego. Alternatywa jest
chyba oczywista. Mógłbym oskarżyć cię przed sądem o za
bójstwo tego kupca. Możesz sobie twierdzić, że to był pa
stor ze Szwecji, to będzie tylko twoja wersja. Ja przedstawię
świadków, którzy potwierdzą, że to był kupiec z dobrej nor
weskiej rodziny. Sam sobie odpowiedz na pytanie, komu
uwierzy sąd: wójtowi podejrzanego pochodzenia, znanemu
z gwałtowności, czy wyższemu urzędnikowi, który przez ca
łe swoje życie zachowywał się nienagannie i służył swemu
królowi ku zadowoleniu wszystkich dokoła...
Ole wiedział, komu uwierzy sąd.
- A poza tym - ciągnął sędzia, zaczerpnąwszy powietrza.
Okrągłe policzki poczerwieniały mu jeszcze bardziej. -
A poza tym powiem, że maczałeś palce w zaginięciu swojej
żony. Opowiem, jak zaszlachtowałeś ją na śmierć, co wszy
scy zresztą słyszeliśmy. Nie omieszkam także napomknąć
o równie tajemniczym zaginięciu twojej służącej. Rozu
miesz zatem, Hermansson, że wiele zyskasz, korzystając
z mojej oferty. Z mojej szczodrej oferty.
Nieźle musiał się bawić, planując sobie to wszystko, po
myślał Ole z nienawiścią. Ten mały człowieczek, wygląda
jący tak poczciwie, miał w sobie całkiem sporo sadyzmu.
W tej chwili wyłożył wszystkie karty na stół.
- Życie albo śmierć - powiedział Ole, szukając jednocze
śnie intensywnie jakiegoś lepszego rozwiązania. - Sąd za
pewne mnie skaże, a to zaszkodzi memu dobremu imieniu.
- A miałeś kiedyś takie? - zapytał tamten zgryźliwie. -
Zdaje się, że wybór nie jest trudny. Człowiek, który ma trzy
morderstwa na sumieniu, powinien wiedzieć, że musi być
szczególnie ostrożny.
- Nie zabiłem nikogo z tej trójki - oświadczył Ole. - Ani
tego obcego, ani Trine, ani swojej żony.
Sędzia odpowiedział mu serdecznym uśmiechem.
- To nie ma żadnego znaczenia. Ważne jest to, co się zda
rzyło. I co ja powiem. Co wybierasz?
Drzwi za plecami sędziego rozwarły się nagle. Ole
otworzył szeroko oczy. Z niedowierzaniem. Podniósł się
i stanął jak wryty, niezdolny do uczynienia jakiegokol
wiek gestu.
Sędzia również zorientował się, że coś dziwnego zdarzy
ło się za jego plecami i, choć sprawiło mu to trochę trudno
ści, obrócił się na tyle, by rzucić okiem na to, co wprawiło
wójta w takie pomieszanie.
W pierwszej chwili pomyślał, że to para zwyczajnych ob-
dartusów, którzy wtargnęli do domu Olego. Przybysze nie
wnieśli ze sobą ani powiewu świeżego powietrza, ani zapa
chu zwykłych środków higienicznych. Wiszące na nich
ubrania aż się prosiły o pranie. Taki sam kontakt z wodą
przydałby się osobom, które te ubrania nosiły. Sędzia nawet
ze sporej odległości widział obwódki brudu na ich szyjach
i przegubach. Pomijając potargane włosy.
Starszy pan miał już zamiar odwrócić się, gdy wójt otwo
rzył usta i powiedział z sarkazmem:
- No cóż. Wygląda na to, że nie będzie tak łatwo oskar
żyć mnie o potrójne morderstwo. Raija wygląda bowiem na
osobę żywą.
Sędzia zerwał się z krzesła ze zwinnością, o jaką nikt by
go nie podejrzewał. Z szeroko otwartymi oczami podszedł do
dziwnej pary stojącej koło drzwi. Teraz spostrzegł to, czego
nie zauważył przedtem. Przed nim stała wszak - wprawdzie
brudna i obdarta - żona wójta. Na dodatek miała na sobie
ten sam strój, który nosiła na pechowym przyjęciu. Powinien
był rozpoznać przynajmniej ten jaskrawy i niegustowny ko
stium, ale brud zmienił go nie do poznania.
Sędzia położył dłonie na jej ramionach i spoglądał ze
zdziwieniem na tę zniekształconą, ale piękną twarz. Na ob
liczu Raiji wciąż było widać ślady pobicia.
- Kobieto, gdzie ty się podziewałaś? - zapytał. - Dlacze
go zniknęłaś?
Raija dotknęła swojej twarzy. Spojrzenie, które posłała
Olemu, było niedwuznaczne.
- Czy to nie oczywiste? - odrzekła cienkim głosem.
Sędzia zawsze lubił uchodzić za przyjaciela i obrońcę
skrzywdzonych. Na dodatek miał do Raiji słabość. Ona zaś
wykazała się wielką trzeźwością umysłu.
- Trine mnie stąd zabrała - powiedziała szybko. - Oba
wiam się, że sama niewiele pamiętam. Byłam właściwie nie
przytomna. Zdaje się, że Trine nieźle się ze mną namęczy
ła. Zabrała mnie do miejsca, w, którym byłam bezpieczna...
Sędzia puścił ją i posłał Olemu wymowne spojrzenie.
- Wygląda na to, że tak właśnie było. Ten pies myśliwski
szukał cię bezskutecznie przez cały tydzień.
- Gdzie jest Trine? - wypaliła Raija.
Ze spojrzenia Olego nie można było nic wyczytać. Za
drżał mu lekko jeden kącik ust, ale był to jedyny ślad jakich
kolwiek ludzkich uczuć. Sędzia natomiast uśmiechał się od
ucha do ucha.
- Obawiam się, że twoja służąca zniknęła. Nie wróciła tu.
Tak w każdym razie twierdzi twój mąż.
Raija i Karl wymienili spojrzenia. Karl wyglądał bardzo
obco w tym otoczeniu. Jak wróbel między kolorowymi pa
wiami. Nawet Raija, która bez wątpienia była równie ob
darta jak on, wtopiła się w naturalny sposób w ten pokój,
o którym on mógł tylko marzyć. A więc tu mieszkała jego
Raija. Raija, dla której zbudował prosty domek z bali...
Ole szukał odpowiedzi na jej twarzy, ale ona była znów
nieprzenikniona. Kim jest, u licha, ten mężczyzna?
- Zabiłaś go? - zapytał zachrypniętym głosem. Szukał
oczami jej wzroku, ona zaś wcale nie unikała spotkania spoj
rzeń. - Zabiłaś tego człowieka, Raija?
- Mogłam to zrobić? - rzuciła. - Pamiętasz może, w jaki
sposób mnie potraktowałeś? Czy ty naprawdę sądzisz, że
w takim stanie byłabym zdolna kogokolwiek zabić?
- Ale wiedziałaś o tym? - Ole rzucił to pytanie znienac
ka, okrążając stół. Jak wielki niedźwiedź górował nad drob
ną kobietą. Twarz Raiji była całkowicie wyzuta z wyrazu.
- Widziałyśmy go, odchodząc. To było... przerażające...
Sędzia przyglądał się jej równie bacznie jak wójt. Wszyst
ko wskazywało na to, że Raija mówi szczerze. Bladła wte
dy, kiedy blednąc powinna. Głos jej drżał wtedy, kiedy
drżeć powinien. Nie sposób jej nie wierzyć. A poza tym sę
dzia dawno już uznał, że winien jest Hermansson. Wszelkie
inne wyznania winy, nie mieszczące się w jego planie, wpro
wadziłyby niepotrzebne zamieszanie.
- A więc postanowiłaś mnie opuścić? - glos Olego pękł.
Wójt naprawdę wypadł ze swej roli. Nikt nigdy nie widział
słynnego wójta z Alty w takim stanie.
Raija nic nie odpowiedziała. O to rzeczywiście chodziło.
Mieli zamiar powiedzieć mu prawdę. Ale Kalle milczał i stał
z tyłu. Przytłoczony wszystkim nowym i obcym. Na chwilę
sparaliżował go strach przed wielkimi tego świata. Zawsze był
zwyczajnym człowiekiem. Bez znaczenia. A teraz przebywał
w tym samym pomieszczeniu z dwoma bardzo ważnymi
mężczyznami. Prostemu chłopcu niełatwo było otworzyć
usta w takim towarzystwie, nawet jeśli miał do powiedzenia
coś bardzo istotnego.
- Trine sądziła, że mnie zabijesz - powiedziała Raija
szczerze.
Prawda nie mogła już zaszkodzić służącej, skoro tu rze
czywiście nie wróciła. Raija odsuwała od siebie myśli o Ca-
tharinie. Złe przeczucia na temat jej losu zaczynały wytrą
cać ją powoli z równowagi. A przecież potrzebowała swej
bystrości i inteligencji. Ona i Kalle stali przed obliczem in
teligentnych ludzi.
- Dlaczego więc wróciłaś? - niemal krzyknął Ole. Twarz
mu pobielała, a w lodowatym spojrzeniu czaił się płomień.
Gdyby stal mogła się palić, płonęłaby z pewnością takim
właśnie żarem, pomyślała Raija.
- Powinieneś być jej wdzięczny - powiedział sędzia. Od
wrócił się demonstracyjnie plecami do tego o wiele potęż
niejszego mężczyzny i spojrzał na Raiję i jej towarzysza
z naukowym niemal zainteresowaniem: - Dzięki niej oszczę
dzone ci będzie nieprzyjemne doświadczenie bycia oskarżo
nym o trzy morderstwa. Teraz odpowiesz tylko za dwa.
O ile nie przyjmiesz mej łaskawej oferty...
- A co z Rai ją? - zapytał Ole gwałtownie, wyrzucając ra
miona. - Nie pomyślałeś o tym, na co ją narażasz? Sądzisz,
że taka kobieta może żyć w niepewności na pustkowiu?
Sędzia zmierzył piękną kobietę spojrzeniem od stóp do
głów.
- Z całym szacunkiem wobec damy: czy to nie przypad
kiem tam właśnie ją znalazłeś? Trudno też zaprzeczyć, że
przez miniony tydzień ona radziła sobie znacznie lepiej na
pustkowiu niż ty tu, w czterech ścianach. A poza tym już
raz cię opuściła. Sądzisz, że pójdzie za tobą w tych okolicz
nościach? Sądzisz może, że ten mężczyzna jest jej bratem?
Ole chwycił Raiję za ramiona i przyciągnął ją do siebie.
Trzymał ją przed sobą jak tarczę. Oczy mu się roziskrzyły,
a na jego twarzy pojawił się wyraz desperacji. Wielkie ręce
zacisnęły się na ramionach Raiji.
- Kobieta ma podążać za swym mężem - powiedział roz
paczliwym głosem. - Jasne, że Raija pójdzie za mną. Każde
inne rozwiązanie byłoby wbrew naturze. Wszyscy mają ja
kieś kłopoty. Nasze problemy nie były większe niż proble
my innych. Jasne, że Raija pójdzie ze mną. Jest moją żoną.
Wówczas tamten zakasłał. Chłopaczyna, rybak z wioski
nad fiordem. I zanim się zorientował, już ściągnął na siebie
spojrzenia wójta i sędziego. Panowie zobaczyli niedomytego
mężczyznę w zniszczonym ubraniu. Barchanowe spodnie,
które już kilka kobiet cerowało tu i ówdzie. Bardzo znoszo
na koszula, której brakowało jednego guzika, i poplamiona
kurtka, pasująca do reszty garderoby.
Ten skromnie ubrany mężczyzna miał jednak w sobie
coś, czym nie mógłby się pochwalić żaden z dwóch pozo
stałych. Za miękkimi rysami i niewinnymi niebieskimi ocza
mi kryło się ludzkie ciepło, jakiego nie miał w sobie żaden
z tamtych.
- Kim, u diabła, jest ten młokos, Raija? - zadrwił Ole Her-
mansson. Wójt czuł najwyraźniej swoją wyższość nad tym
młodzikiem, który stał nieśmiało koło drzwi niczym jeden
z żebraków, którzy naprzykrzali mu się od czasu do czasu.
Raija wyślizgnęła się pospiesznie z niedźwiedziego uści
sku. Błyskawicznie umknęła z objęć Olego. Wyprostowana
stanęła obok Kallego. Wsunęła rękę pod jego ramię i unio
sła głowę. Triumfalnie spojrzała w oczy Olego.
- Młokos nazywa się Karl Elvejord - oświadczyła stanow
czym głosem. - I jest moim mężem.
W pokoju zapadła śmiertelna cisza.
Raija i Kalle trzymali się blisko siebie. Dwie niewielkie
postaci, które nie chcą się rozdzielić. Nie patrzyli wcale na
siebie, ale obdarzali się wzajemnie siłą dzięki temu, że się po
prostu trzymali.
Sędzia usiadł ponownie. Patrzył kolejno na wszystkich
bohaterów tego dramatu. Jeden kącik ust drżał mu leciutko.
Ole zachwiał się. Przypominał teraz potężne drzewo koły
szące się na wietrze. Drzewo, którego nie można ugiąć, moż
na je tylko złamać lub wyrwać z korzeniami. I spostrzegł to.
Coś w rodzaju wspólnoty dwojga ludzi, której on nigdy nie
doświadczył. Postawa tamtego mężczyzny świadczyła, że
troszczy się o nią. Co najmniej tak jak on, Ole.
Ole słyszał wszystko, ale nie potrafił tego zrozumieć.
Gdybyż to był przynajmniej tamten Lapończyk. Ale oto stał
przed nim jasnowłosy młodzieniec, o którym Raija nigdy
nie wspomniała nawet słowem.
Gulgoczący śmiech sędziego przywrócił mu przytom
ność. Wydobył go z szoku.
- Wygląda na to, że twoja żona ma w zanadrzu same nie
spodzianki. Muszę przyznać, Ole, że to wszystko przecho
dzi moje najśmielsze wyobrażenia... - Sędzia obrócił się
w stronę Raiji i Kallego: - Nie wydaje ci się, moja droga, że
powinnaś nam to i owo wyjaśnić? Sądzę, że najlepiej będzie,
jeśli tu zostanę. Oboje wiemy dobrze, że Ole potrafi zacho
wywać się gwałtownie. A poza tym ja wciąż czekam na je
go odpowiedź na moje pytanie.
Raija pokiwała głową. Szczęście im sprzyjało. Gdyby sę
dziego tu nie było, sytuacja byłaby o wiele trudniejsza.
- Wszyscy sądzili, że Kalle nie żyje - wyjaśniła. - Jego
łódź zatonęła. Spaliłam za sobą mosty i powędrowałam na
północ. Tymczasem Kalle został uratowany. Do niedawna
nie pamiętał ani jednej chwilki ze swego poprzedniego ży
cia. W minionym tygodniu, przez przypadek, znów się spo
tkaliśmy. - Raija nabrała powietrza i dorzuciła na własną rę
kę, specjalnie dla sędziego: - Jesteśmy ze sobą związani.
- Innymi słowy, wcale nie jesteś żoną naszego czarujące
go przyjaciela - podsumował urzędnik królewski, wskazu
jąc Olego. - Spodziewam się, że potrafisz to w jakiś sposób
udowodnić?
- Nie mam żadnych dokumentów - oświadczyła Raija. -
Ole wie dobrze, dlaczego - dodała lodowatym tonem.
- Pobraliśmy się w listopadzie tysiąc siedemset dwudzie
stego piątego roku - powiedział Kalle. Po raz pierwszy
w tym gronie otworzył usta. - Podczas jesiennego jarmarku
w Skibotn. Ślubu udzielił nam pastor z Karlsoya. Mogę opi
sać jej suknię, jeśli trzeba.
Sędzia machnął lekceważąco jedną ręką.
- Nie trzeba. Wierzę wam. Muszę przyznać, że to szale
nie zabawna historia.
Ole również im wierzył. Opadł na krzesło i oparł głowę
na rękach. W ciągu paru minut stracił wszystko, co w jego
życiu miało jakiekolwiek znaczenie. Posadę. I Raiję.
- Rozumiem, że ta piękna pani, która nie jest żoną żadne
go z nas, chce zabrać stąd swoje rzeczy - orzekł sędzia. - Chęt
nie zaczekam, aż Raija zabierze wszystko, czego potrzebuje.
Raija zrobiła to. Zostawiła mężczyzn pogrążonych
w milczeniu i patrzących na siebie nawzajem, sama zaś po
raz ostatni weszła do pokoju, który dzieliła z Olem w cza
sie ich krótkiego i mrocznego małżeństwa. Nie było to mi
łe jej miejsce. Ostatnie wspomnienia z nim związane
w najmniejszym stopniu nie były przyjemne. Nie chciała
pamiętać o tym człowieku. Nie chciała mieć po nim żad
nych pamiątek. Była jednak kobietą trzeźwo myślącą. Nie
powinna bawić się w sentymenty. Wybrała więc najprak-
tyczniejsze ubrania. Piękne suknie zostały na wieszakach.
Raija nie potrzebowała wszak pięknych sukni w życiu,
które ją czekało.
Powstał z tego całkiem spory tobołek. Ole i tak nie bę
dzie miał pożytku z tych ubrań, tłumaczyła sobie. Zrzuciła
z siebie idiotyczny strój, który kazał jej przywdziać na ma
skaradę, i założyła coś bardziej praktycznego. Codzienną
spódnicę i prostą bluzkę. Nie znalazła swego szala. Szala,
który towarzyszył jej przez całe niemal życie. Przykro by
jej było stracić go tutaj.
Nie chciała tego robić, ale uniosła jednak wieko skrzyni
Olego. W jej rogu leżał znajomy fragment garderoby - ka
mizelka Reijo. Raija pochwyciła ją pospiesznie i wcisnęła
w głąb swego tobołka. Czapki, którą Ole odebrał Reijo, nie
znalazła. Może wójt pozbył się jej. Kamizelka była jednak
czymś bardzo szczególnym dla niej i dla jej przyjaciela. Sa
ma mu ją uszyła. I choć nie miała zdolności do igły, to jed
nak kamizelka nadawała się do użytku. Była poza tym bar
dzo droga Reijo. Może nadejdzie dzień, w którym będzie
mogła wręczyć mu ją ponownie.
Karl odetchnął z ulgą i wyszedł na korytarz, gdy Raija
wróciła do obszernej bawialni. Po raz ostatni.
Nie podała ręki żadnemu z nich. Tylko im się przygląda
ła. Popatrzyła na Olego z czymś w rodzaju smutku. Sędzie
mu skinęła głową.
- Musimy załatwić tu parę spraw - powiedziała. - Potem
nigdy już nie wrócimy do Alty. Jeśli pojawi się Trine, to
niech ktoś jej powie, że znajdzie nas tam, gdzie zawsze. O tej
samej porze.
Starszy pan kiwnął głową. Ole milczał. Nie widział po
wodu, by poinformować Raiję, że nigdy już nie zobaczy
swojej służącej.
Obaj panowie usłyszeli drzwi zamykające się za wycho
dzącą parą. Przez dłuższą chwilę trwała cisza, po czym sę
dzia zaczerpnął powietrza.
- Wciąż czekam na odpowiedź, Hermansson - rzekł. -
Jestem cierpliwym człowiekiem, ale zaczynasz grać mi na
nerwach.
- Odchodzę - oznajmił Ole zrezygnowanym głosem. - Nie
mam tu już nic do roboty. Dasz mi parę minut na pakowanie?
Sędzia kiwnął głową. Całe szczęście, że pojawiła się ta ko
bieta. Obawiał się już bowiem, że sprawy przybiorą całkiem
inny obrót. Dzięki niej Alta pozbyła się człowieka, który nie
był dla okolicy błogosławieństwem.
Na tyle współczucia stać było sędziego. Żadnej nagrody
dla Raiji nie przewidywał. W gruncie rzeczy zapomniał
o niej, gdy tylko zamknęła za sobą drzwi domu wójta. Star
szy pan widział tylko plecy potężnego człowieka, który do
niedawna mieszkał w tym domu.
Moja córka się ucieszy, pomyślał, a na jego okrąglutkim
obliczu zakwitł wielki uśmiech. Zawsze wiązała ogromne
nadzieje z karierą swego męża. A on przecież chętnie pomo
że swojej małej dziewczynce...
10
Z ulgą opuszczali Altę. Gdy pojawili się w składzie, roz
mowy ucichły. Ludzie słali im niemal obraźliwe spojrzenia.
Przed paru miesiącami Raija stała się wszak lokalną sensa
cją. Piękną zagadką. Żoną jednego z najpotężniejszych ludzi
w okolicy. W ciągu minionego tygodnia jej pozycja wyraź
nie się zmieniła. Ludzie zastanawiali się, czy Raija jeszcze
żyje, czy też może nie żyje tylko ten, który ją napastował.
Jej powrót w towarzystwie mężczyzny, którego nikt nigdy
nie widział, stanowił kolejną sensację. Ludzie byli jednak zbyt
dobrze ułożeni, by ją o to pytać. Albo za bardzo się bali Ole-
go. Wieści o jego losie nie obiegły jeszcze wsi. Równie wiel
ką sensacją był fakt, iż mężczyzna, z którym się pojawiła, pła
cił złotem. Sklepikarz pobladł, ale przypomniało mu się, że
widział już coś podobnego. W czasach jego młodości ktoś
w ten sam sposób zapłacił jego ojcu. Kupiec przyjął grudkę
i choć rzucił jakąś resztę na ladę, to nie było wątpliwości co
do tego, kto zarobił najwięcej na tej transakcji.
Kalle i Raija nie zniknęli niepostrzeżenie. Śledziło ich
wiele par oczu - i zanim zdołali dotrzeć do niewielkiego za
gajnika na skraju rozległej wsi, wielu mieszkańców wiedzia
ło, że odchodzący mają złoto. W niejednej duszy obudził
się głód przygody, ten i ów zapamiętał dobrze kierunek,
w którym poszli.
Zatrzymali się dopiero po paru godzinach. Na tyle daleko
od wsi, by poczuć powiew wolności na łonie natury, która
otworzyła już przed nimi swe potężne królestwo. Niebieska
we góry i rozległe, otwarte równiny. Zielone lasy i wijące się
rzeki. Okolica przypominała miejsce, które opuścili już daw-
no temu, a jednocześnie była od niego bardzo odmienna. Tu
tejszy krajobraz był bardziej otwarty, a jednocześnie bardziej
majestatyczny. Człowiek czuł więcej swobody w tym otwar
tym krajobrazie niż pośród wielu wysokich i spiętrzonych
gór, które były cechą charakterystyczną Lyngen.
Raija położyła się na plecach, przesłaniając oczy dłońmi,
tak by móc patrzeć na mknące po niebie wieczorne obłoki.
- Czy wiesz, jakie to cudowne uczucie czuć się wolnym
człowiekiem? - zapytała Kallego.
Kalle nie zdążył nawet zastanowić się nad odpowiedzią,
bo rozmarzona Raija mówiła dalej:
- Wolność jest jak lot. Jakby człowiek płynął tam wyso
ko po niebie niczym wielki ptak albo chmura. Tak właśnie
się czuję, Kalle. Płynę...
Karl uśmiechnął się do niej. Raija wyrzuciła ramiona, jak
by chciała objąć cały świat wokół. Jej oczy się roziskrzyły -
Karl nie mógł jej rozpoznać.
Zapytał ostrożnie:
- Nie tęsknisz za niczym? To był wielki dom. Miałaś
wspaniałe ubrania... Piękne rzeczy...
Raija usiadła. Odgarnęła włosy z czoła i zarzuciła je do
tyłu.
- Nigdy w życiu nie będę tęsknić za tym miejscem. Pięk
ne rzeczy nic nie znaczą. Nic. Jeśli ludzie, z którymi żyjesz,
nie mają pięknego wnętrza, to cała reszta się nie liczy. W koń
cu człowiek sam nawet zapomina, że powinien być dobry.
Karl zmienił temat rozmowy. Na razie nie był w stanie
mówić o tak poważnych sprawach.
- Czy ten Reijo nie powiedział, kiedy się zjawi?
Raija pokręciła głową. Twarz jej pociemniała. Instynktow
nie spojrzała na wschód, wiedziała bowiem, że tam właśnie
odszedł Reijo.
- On przyjdzie do Alty - oświadczyła bez cienia wątpliwo
ści. - Przyjdzie. Sądzę, że niedługo się pojawi. Usłyszy o tym,
co się wydarzyło. A że nie jest głupi, to znajdzie nas na pewno.
Kalle nie był tego taki pewien. Najchętniej wróciłby do
swego tajemnego miejsca. Od razu. Wolałby, żeby złoto nie
leżało tam zbyt długo. Mimo wszelkich zabezpieczeń, jakie
poczynił, ktoś mógłby je znaleźć tak samo jak on. Ktoś
mógłby ukraść jego złoto.
- Zamieszkamy w chacie na jakiś czas - zdecydował. - Le
ży na tyle blisko, że będziemy mogli wrócić do wsi, jeśli cze
goś nam zabraknie.
- Miejsce jest wystarczająco bezpieczne - dodała Raija
z nutką goryczy w głosie. - Ole i jego draby nie znaleźli nas
wcześniej. Możemy liczyć na to, że i tym razem nie będą
mieli więcej szczęścia.
Nad tym Karl się nie zastanawiał.
- Sądzisz, że on będzie cię szukał?
Kalle przypomniał sobie tego jasnowłosego olbrzyma. Nie
miał żadnej broni poza nożem. A to nie wystarczy, by sobie
poradzić z tym człowiekiem, gdyby zamierzał coś złego.
- Kto wie - odpowiedź Raiji była wymijająca. - Może.
Trudno cokolwiek przewidzieć, jeśli chodzi o niego... Nikt
go nie zna. Sądzę, że nawet on sam siebie nie zna.
Był to jeden z tematów, których Kalle wolałby nie poru
szać. Choć to nierozsądne i niesprawiedliwe wobec Raiji,
doskwierała mu zazdrość. Serce go bolało, gdy wyobrażał ją
sobie w ramionach tego człowieka o stalowych, zimnych
oczach...
Nie wspomniał o tym nawet słowem. Obezwładnił go no
wy atak kaszlu i Raija natychmiast zapomniała, o czym roz
mawiali. Stała u boku Kallego jak zmartwiona kwoka, ale
nie bardzo mogła mu pomóc.
- Nie podoba mi się ten twój kaszel - oświadczyła, a jej
twarz zdradzała niepokój. - To nie jest zwykłe przeziębienie.
Kalle próbował zlekceważyć jej przypuszczenia, choć
prawdę powiedziawszy, były one niebezpiecznie bliskie je
go własnym myślom.
- Nie ma o czym mówić. Za długo brodziłem w zimnej
wodzie. Lato ma się już ku końcowi. Nie jest już tak gorą
co, rzeki są zimne. Skąd mogłem wiedzieć, że te kąpiele wca
le nie są potrzebne? Nikt mnie nie uprzedził, że bogactwo
znajdę we wnętrzu góry. Wszyscy mówili, że złoto wypłu
kuje się z piasku rzecznego...
Raija pokręciła głową. Nie ma sensu z nim dyskutować. Za
czął przypominać dawnego Karla. Uparł się myśleć, że to nic
poważnego. Żadna siła nie zdoła przekonać go do zmiany sta
nowiska. Postanowiła nie poruszać już tego tematu, o ile stan
Karla się nie pogorszy. Postanowiła jednak go obserwować.
Coraz częstsze i gwałtowniejsze ataki kaszlu sprawiły, że
szli znacznie wolniej, niż się spodziewali. Musieli spędzić
noc pod gołym niebem. Nocą zaczęła się mżawka, nie było
więc przyjemnie. Nie przemokli jednak do suchej nitki, bo
znaleźli krzaki, na tyle gęste, że zapewniły im jakie takie
schronienie. Odnaleźli również coś w rodzaju wspólnoty,
której nie zdążyli jeszcze doświadczyć w ciągu tych paru
dni, które minęły od nieoczekiwanego spotkania.
Raija obudziła się przepełniona czułością. Jej prawe ra
mię było uwięzione i pobolewało ją. Z początku nie mogła
zrozumieć dlaczego. Aż do chwili, w której usłyszała rów
ny oddech Kallego u swego boku. Równy, ale i pobrzmie
wający jakoś dziwnie.
Coś piszczało w jego piersi. Nie przez cały czas, ale wte
dy, gdy brał szczególnie głęboki oddech. Jej ramię było uwię
zione pod jego plecami. Garnęli się ku sobie minionej nocy.
By poczuć trochę ciepła, by poczuć bliskość. Oboje tego
pragnęli i potrzebowali.
Raija oswobodziła swoje ramię, nie budząc Kallego. Miło
było spojrzeć na niego, bo był odprężony i wyglądał jak chło
piec, którego pamiętała. Często karciła go za porywczość i je
go dziecinne wyskoki, ale teraz wolałaby nawet, by znów
miał w sobie więcej swobody i chęci do zabawy. Ten Kalle
był zbyt poważny. Zbyt dorosły. Raija czuła dobrodziejstwo
odzyskanej wolności. Życia. Odzyskała też Kallego. A jed
nak nie potrafiła się cieszyć. Niezależnie od wszelkich wy
siłków opanowała ją bezradność. Nie pomagało nawet to, że
Kalle ustrzelił swego złotego ptaka. Posmakowała już życia
w luksusie i wcale nie była dzięki temu szczęśliwsza. Nie
ośmieliła się jednak okazać mu, że nie jest nastawiona szcze
gólnie entuzjastycznie do jego odkrycia. Marzył o tym i śnił
od dawna. Zbyt wielką wagę przykładał do znalezionego
złota, nie powinna więc mącić jego radości.
Kalle nigdy nie widział Knuta. Nie można od niego żą
dać, by tęsknił za synem, którego nigdy nie trzymał w ra
mionach. Maja zawsze była jej córką, jej dzieckiem. Kalle
nigdy nie zapomniał, kto jest ojcem dziewczynki. To miało
wpływ na jego stosunki z małą córeczką Raiji.
Raija bardzo tęskniła za dziećmi. Całymi tygodniami nie
pozwalała sobie na myślenie o nich. Coś innego, coś prze
możnego, pomagało jej odsunąć od siebie niepokój. Teraz
sytuacja się zmieniła. To, co ją trzymało w Alcie, było już
tylko zamazanym cieniem, nieprzyjemnym wspomnieniem,
czymś niewytłumaczalnym, w co wolałaby nie wierzyć. Mo
gła winić tylko siebie. Mogła przecież odejść razem z Reijo...
Zdradziła bliskich z całą świadomością.
Gdyby jednak zachowała się wówczas inaczej, nie spo
tkałaby Kallego. Prawda nigdy nie wyszłaby na jaw. Powie
działaby synowi, że jego ojciec zatonął gdzieś na północy.
A byłoby to kłamstwo, choć nie ona byłaby temu winna. To
trudna sprawa.
Reijo nigdy w życiu ich nie znajdzie. Alta to jedyne miej
sce, w którym będzie szukał. Chata leży na uboczu i trzeba
by zejść z głównego szlaku, by na nią natrafić. Najlepsza kry
jówka. Raija się bała. Bała się, że nie zobaczy już tych, któ
rych kocha najbardziej, tych, za których jest odpowiedzial
na, choć ostatnimi czasy powierzyła tę odpowiedzialność ko
mu innemu. To były przecież jej dzieci. Jej odpowiedzialność.
Strząsnęła z siebie obawy. A w każdym razie zdołała ja-
koś wcisnąć je w najdalszy zakamarek świadomości. Po ci
chutku wydobyła jedzenie z tobołków. Większość zapasów
była na szczęście sucha. Raija niepokoiła się trochę o mąkę,
ale okazało się, że wszystko jest w porządku.
- Powracają do mnie wciąż nowe obrazy z dawnych lat. -
Kalle oparł się na łokciach i zaczął się przyglądać Raiji. W je
go głosie pobrzmiewało zdziwienie. - Wszystko, co robisz,
przypomina mi o jakichś wydarzeniach z przeszłości, o spra
wach, o których zapomniałem. To dziwne. O wiele dziwniej
sze, niż sobie wyobrażasz. Z każdym dniem odzyskuję coraz
więcej samego siebie. Znaczysz dla mnie coraz więcej. Nie
wiem, jak mam wyrazić wszystko, co się we mnie dzieje... -
Kalle zaśmiał się krótko i wzruszył ramionami. - Chyba nie
jestem najlepszy w dobieraniu właściwych słów.
Raija mrugnęła do niego prowokacyjnie.
- Nigdy nie byłeś w tym najlepszy, Karl. Bardzo bym się
zmartwiła, gdybyś nagle stał się-dobrym mówcą Zaczęłabym
się zastanawiać, czy naprawdę jesteś sobą...
Zaczęli jeść, gawędząc przy tym o tym i o owym. Choć
rozmawiali już o wiele bardziej poufale, wciąż dzieliły ich
stanowczo zbyt wysokie mury.
Kalle przepraszał, że tak wolno się posuwają. Wiedział, że
to on jest przyczyną opóźnienia, i nie dodawało mu to ani
muszu. Dostrzegł też jej niepokój. Nie był wprawdzie na to
szczególnie wrażliwy, ale niepokój Raiji był na tyle wyraźny,
że każdy, kto znalazł się blisko niej, musiał to zauważyć. Kal
le rozumiał, o co w tym chodzi. Sam nie potrafił wykrzesać
z siebie podobnych uczuć. Oczywiście i on się niepokoił. Wie
dział równie dobrze jak i ona, że tu, na płaskowyżu, są ogrom
ne przestrzenie. Wiedział, jak łatwo się zgubić. Jak trudno tra
fić do celu. Może się zdarzyć, że Reijo da sobie spokój. Że
nie znajdzie ich. Ale prędzej czy później jakoś się spotkają.
Kalle pamiętał Maję. Tępy ból przepełniał jego pierś, gdy
wyobrażał sobie dziecięcą twarz o brązowych oczach z mio
dową obwódką wokół źrenicy. Z miodową obwódką, która
zawsze będzie mu przypominać, za czyją sprawą to dziecko
zostało poczęte. Córka Raiji. Dziecko Mikkala. Dziecko mi
łości. Dziecko bólu. Kalle był świadom, że w jakiś sposób za
leży mu na tym dziecku. Dlatego, że jest częścią Raiji. Nie
sposób ich rozdzielić. Ale teraz, mając Raiję tylko dla siebie,
nie mógł opędzić się od myśli, że to wspaniała sytuacja. Pra
gnął, by tak pozostało. Tylko on i ona. Jeszcze długo. Knut...
Knut był dla niego tylko imieniem. Kalle nie pamiętał Mai
z okresu niemowlęctwa. Bał się niemowląt. Są takie małe. Kru
che. Przypominał sobie tylko, jak wielki i niezgrabny się czuł,
dotykając dziecka. A tymczasem na świecie istnieje maleń
stwo, które jest jego synem. Raija powiedziała, że Knut odzie
dziczył jasne włosy po nim i brązowe oczy po niej. Kalle nie
potrafił sobie tego wyobrazić. Gdy zamykał oczy, widział
dziecko, o którym sądził, że jest jego dzieckiem. Pamiętał ból,
który poczuł, gdy patrząc w szeroko otwarte oczy niemowlę
cia, dowiedział się prawdy szokującej jak niespodziewany cios
między oczy. Wszystkie marzenia. Tyle nadziei. I nagle się
okazało, że ma z nią dziecko, choć nic o tym nie wiedział.
Ominęło go coś ważnego i teraz nie potrafił wykrzesać z sie
bie ani tęsknoty, ani radości, żadnych oczekiwań względem
tego syna, którym gdzieś daleko stąd opiekował się Reijo.
Ruszyli w drogę zaraz po posiłku. Oboje byli przemarz
nięci i zesztywniali po noclegu w przypadkowym obozowi
sku. Przemoczone ubrania przynaglały ich do ruchu. Sen do
brze im obojgu zrobił. W ciągu tej nocy oddaliła się jakaś
cząstka złych doświadczeń. Nie wszystko jednak dawało od
sunąć się tak łatwo.
- Jak sądzisz, co się stało z Cathariną? - Kalle potrzebo
wał trochę czasu, by wyrazić to, co go niepokoiło. Dręczy
ło. Nękało w myślach i snach.
Raija myślała o tym samym. Dużo. Nie miała zbyt wiele
wątpliwości na temat losu, jaki przypadł w udziale jej miłej
i pięknej służącej.
- Ona z pewnością wróciła - orzekła ponuro. - Tylko że
Ole nie chciał o tym mówić. I tak był w kiepskiej sytuacji.
Byłoby jeszcze gorzej, gdyby powiedział prawdę.
- Chcesz powiedzieć, że Catharina nie żyje?
Raija pokiwała głową.
- I to jest w pewnym sensie moja wina. Na pewno. Prze
cież dobrze znam Olego. Gdyby powiedziała, gdzie jestem,
znalazłby mnie. To nie byłoby trudne. A Ole nie jest głupi.
Z pewnością pytał o to Catharinę, stosując swoje metody.
Dobrze znam te metody. Pamiętam, co zrobił z Reijo. Jej
nie okazałby więcej litości. Na pewno wypytywał Cathari
nę, a ona milczała.. To moja wina, Kalle, moja wina.
Karl nic nie odpowiedział. Nie pocieszył jej. Miał przed
oczami twarz Cathariny, słyszał jej śmiech - i musiał przy
znać Raiji rację. Już nie usłyszy tego śmiechu. Nigdy nie po
dziękuje Catharinie za wszystko, co dla niego zrobiła. Ale
jednocześnie nie będzie musiał jej mówić, że nie spełni się
to, na co w głębi ducha liczyła. Nie będzie musiał jej roz
czarować, mówiąc, że nigdy w życiu nie pokocha nikogo po
za jej panią, żoną wójta...
To były bolesne myśli. Wolałby przejść przez to wszyst
ko, czego uniknął, byle Catharina żyła. Taka wspaniała ko
bieta.
- Catharina była dorosła - odezwał się wreszcie drżącym
głosem. Z trudem przychodziło mu ukrywanie uczuć. - Wie
działa, co robi. Sama to wybrała. Pewnego dnia opowiem ci
jej historię. Była kimś więcej niż twoją służącą, Raiju. Mo
głyście odgrywać całkiem odmienne role. Urodziła się, by
być kimś znacznie więcej. Nieskończenie więcej. I wszyst
ko poszło na marne. Nie powinna była tu umrzeć. Tak da
leko. Zapomniana...
Raija pogłaskała go delikatnie po policzku.
- Nie przez wszystkich - rzekła miękko. - Ty jej nie za
pomnisz. Ani ja. Nigdy.
Oboje mieli poczucie winy. Oboje czuli się odpowiedział-
ni. Oszczędzona im została prawda o jej śmierci. Ale rze
czywiście nigdy nie mieli o niej zapomnieć.
Kalle zauważył dym. Nie były to wąskie smużki dymu
unoszącego się nad ogniskiem wędrowca. Ku niebu wznosi
ły się szaroczarne kłęby. Gęste jak jesienna, wieczorna mgła.
- Chata - wyrwało się Kallemu.
- Ole - powiedziała Raija tak, jakby wypowiadała najgorsze
przekleństwo, które z trudem przechodziło jej przez gardło.
Możliwie najostrożniej przeszli jeszcze kilkaset metrów, by
dostać się na jedno ze wzgórz, które otaczały ich niewielki do
mek na dzikiej równinie. Zostawili tam swoje rzeczy. Wszyst
ko oprócz skórzanego worka, z którym Kalle się nie rozsta
wał. Z wielką niechęcią zdejmował go z siebie na noc, tylko
po to, by użyć go w charakterze niewygodnej poduszki.
Chata zniknęła. Została spalona. Deszcz zwilżył wprawdzie
suchy przedtem torf, ale chata i tak padła ofiarą płomieni.
Wcale nieprzypadkowo. Pożary rzadko powstają same z sie
bie. Czasem powoduje je piorun, najczęściej jednak - ludzie.
Raija miała rację. Bez trudu rozpoznała trzy postaci, któ
re obserwowały potężne ognisko.
- Ole i jego dwaj zausznicy - powiedziała cicho. - Nie
mógł się powstrzymać...
- Jak, u diabła, znalazł to miejsce? - dziwił się Kalle, za
gryzając wargi.
Patrzył na wysoką, potężną postać stojącą na pograniczu
dymu. Ten człowiek ponosi odpowiedzialność za tyle nie
szczęść, które dotknęły ludzi, których Kalle kochał. A on,
Kalle, stoi tu całkiem bezradny. Nie może przedsięwziąć
nic, by zgotować temu draniowi los, na jaki zasługuje. Za
miast działać, stoi w krzakach i patrzy na kolejne zniszcze
nia. Kalle z trudem opanował swój gniew, ale nie postąpił
by mądrze, rzucając się na człowieka, który do niedawna był
wójtem w Alcie. Ten człowiek nie był sam. A kurczowy
uścisk Raiji dowodził wyraźniej niż słowa, że Ole Hermans-
son nie wybrał sobie aniołów na zauszników.
- On nie jest głupi - mruknęła Raija. - Już przedtem szu
kali bardzo dokładnie. A gdy się pojawiliśmy, doszli do
wniosku, że nasza kryjówka leży gdzieś niedaleko. Rachu
nek był prosty...
Kalle westchnął. Nie mogli trzymać się swego planu.
Tamci najwyraźniej postanowili na nich czekać. Kalle prze
czuwał najgorsze. Ci trzej nie mają najlepszych zamiarów
względem niego i Raiji. Przeczuwał, że jego chcą zabić, a ją
jeszcze bardziej upokorzyć.
- Musimy uciekać.
Raija podzielała zdanie Karla. Popatrzyła na niego w za
myśleniu.
- Jedynym miejscem w okolicy, w którym nie ośmielą się
pojawić, jest osada. Sędzia podkreślał to wyraźnie.
- Tak, on wygnał ich z Alty. - Kalle spojrzał na Raiję nie
mal z rozbawieniem. Choć sytuacja była poważna, mieli jed
nak niewielką przewagę. - Zdaje się, że wpadłaś na najlep
szy trop. Musimy wracać...
Raija i Kalle szli piechotą. Ich trzej wrogowie dysponowali
końmi. Pozostawało im tylko mieć nadzieję, że Ole i jego kom
pani będą wciąż wierzyć, że są górą. Żeby zdobyć pewność,
Kalle i Raija musieli dostać się do osady - czekała ich długa
droga w otwartym krajobrazie. Nie mieli czasu do stracenia.
Mniej więcej jednocześnie inna niewielka grupka zmierza
ła z uporem do tego samego celu. Dwaj niewysocy mężczyź
ni o zawziętych twarzach i coraz uważniejszych spojrze
niach. W towarzystwie trojga dzieci, które były przez cały
czas zmęczone. Żadne z trojga dzieci nie pamiętało innego
życia niż życie w drodze - zawsze w drodze.
Reijo wskazał dom wójta. Twarz Mikkala napięła się jesz
cze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Usta zmieniły się
w jedną bladą kreseczkę. Nienawiść, która iskrzyła się na
dnie jego niezwykłych żółtych oczu, mogłaby rozpalić ogień
swym żarem.
Reijo rozumiał go. Sam z radością udusiłby własnymi rę-
kami tego człowieka, który krył się gdzieś tam, pośród czte
rech białych ścian, posiadłszy wszystko, czego Reijo i Mik-
kał pragnęli.
- Sprawa nie będzie łatwa - powiedział Reijo. - On trzy
ma wszystkie atuty w ręku. Nie mam pojęcia, czy mogę
w ogóle pokazać się we wsi.
Mikkal niechętnie spuścił wzrok z celu, ku któremu tak
długo wędrowali.
- Musisz to zrobić Reijo. Nie sądzisz chyba, że ktokolwiek
będzie chciał rozmawiać, z Lapończykiem o żonie wójta.
Doczekali jakoś następnego ranka. Z trudem. Spragnieni
nowin. Lękali się wprawdzie o los Raiji, ale w gruncie rze
czy obaj byli przekonani, że ona jakoś sobie poradzi. Była
chyba silniejsza niż oni.
Mikkal wolałby robić coś innego, niż pilnować dzieci, ale
rozumiał dobrze, że nie może narażać maluchów na niebez
pieczeństwo, zabierając je ze sobą do wsi. On i Reijo szuka
li przecież nie byle kogo. Status Raiji zmienił się radykalnie
od chwili, w której on, Mikkal, otoczył ramieniem spłaka
ną dziewczynkę daleko na południu w Tornedalen.
Godziny dłużyły mu się w nieskończoność, gdy czekał na
powrót towarzysza. Chcąc nie chcąc, Mikkal irytował się
i niecierpliwił. Złapał się nawet na tym, że pokrzykuje na
marudzące dzieci. Ze wstydem próbował to naprawić zacho
waniem łagodniejszym niż zwykle.
W rezultacie dzieciaki były jeszcze bardziej zagubione. Ja
sne zasady, których trzymali się zazwyczaj Reijo i Mikkal,
rozmyły się w jednej chwili. Najstarsza dwójka od razu to
zauważyła. Zarówno Maja, jak i Elise stały się niepewne. Nie
wiedziały, czego mogą się spodziewać. Były zmęczone -
i choć na co dzień nie żyły w szczególnej przyjaźni, to tym
razem zjednoczyły się przeciwko człowiekowi, który był
przyczyną tych niepokojących zmian. Mikkal nie zdołał zdo
być na nowo ich zaufania, niezależnie od tego, ile łagodno
ści i ciepła im okazywał. Tylko Knut przestał protestować.
Mały przyzwyczaił się już do tego, że opiekują się nim co
raz to nowi ludzie. Okazywał sympatię wszystkim, którzy
brali go na ręce. Mikkal pragnął, żeby to właśnie było jego
dziecko - a nie ta mała istota, która obrzucała go mrocznym
spojrzeniem, gdy tylko za bardzo się do niej zbliżał.
Wydawać by się mogło, że minęła wieczność, zanim nie
wysoka, zwinna postać Reijo pojawiła się na skraju prowizo
rycznego obozowiska. Mikkal dziwił się tempu, które Reijo
sobie narzucił. Reijo bowiem raczej biegł, niż szedł. I nawet
ze sporej odległości można było poznać, że wcale nie przy
nosi złych wieści.
Zadyszany Reijo wyciągnął się koło ogniska. Czoło ocie
kało mu potem, ale zielone oczy błyskały radosnymi iskra
mi pod jasną grzywką. Kąciki ust unosiły się ku górze, od
słaniając białe zęby.
Mikkal się niecierpliwił.
- Mówże, człowieku - popędzał go opryskliwie. - Zdaje
się, że nie przynosisz złych wieści. Co się stało? Raija go wy
kończyła?
- Niezupełnie, staruszku. Niezupełnie. Ale po wsi krąży
przedziwna plotka. Bardzo dziwna historia, Mikkal.
- Do rzeczy.
Reijo przystąpił więc do rzeczy. Krótko a treściwie:
- Wójt został wylany. Wyrzucili go ze wsi. Jest podejrza
ny o morderstwo. Na jakimś cudzoziemcu. Raija także znik
nęła. Nie sama. Razem z innym obcym. Blondynem. Drob
nym i niebieskookim. Ten człowiek płacił w składzie złotem.
Mówią, że jest mężem Raiji. I że nigdy w zasadzie nie była
żoną tego przeklętego wójta...
- Mówiłeś przecież, że on nie żyje! - Mikkal pobladł jak
kreda.
Reijo kiwnął głową kilka razy.
- To prawda. To znaczy, wszyscy tak sądziliśmy. Łódź
zatonęła. To pewne. Nikt tego nie przeżył. Nikogo nie zna
leźliśmy. Nikogo. Żadnego ciała. Nikogo żywego. A więc to
nie jest zupełnie niemożliwe. Słyszałem już o rzeczach rów
nie nieprawdopodobnych...
Mikkal się nie uśmiechnął. A zatem Raija uwolniła się od
tego, którego uważali za głównego wroga. Uwolniła się,
a jednocześnie wciąż jest ptakiem w klatce. Myślał już o niej
jak o swojej Raiji. On, który nie miał przecież prawa tak
myśleć. On, który miał brzemienną żonę i syna. Moja Ra
ija, myślał sobie.
Pobożne życzenia.
- No to obaj przegraliśmy - powiedział cicho. Z nieobec
nym spojrzeniem głaskał swą silną dłonią jasną główkę dziec
ka, które nie było jego potomkiem. - Jak ją teraz znajdziemy?
- Nie trać ducha, Mikkal - pocieszył go Reijo.
Reijo zachowywał się dziwnie beztrosko. A Mikkal tego nie
rozumiał. Czyżby Reijo nie pojmował, że obaj stracili Raiję?
- To się zdarzyło parę dni temu. Raija wie, że ja się po
jawię. Nie wie kiedy, ale wie, że jej nie zawiodę. Nigdy w ży
ciu nie zostawiłaby dzieci. Postara się więc trzymać tej oko
licy. Znajdziemy ich.
- Może powinienem odejść - powiedział przygnębiony
Mikkal. Jego spojrzenie śledziło ptaka szybującego po nie
bie. Ptaka o lśniących czarnych piórach. - Tak będzie najle
piej dla wszystkich. Powinienem oszczędzić wszystkim te
go nieprzyjemnego spotkania...
Reijo uśmiechnął się ciepło:
- Nie sądziłem, że jesteś tchórzem, przyjacielu. To do cie
bie niepodobne. Może zaczynasz się starzeć? Chcesz teraz
odejść? Mógłbyś to zrobić teraz, gdy wiesz, że Raija jest
gdzieś niedaleko? Mógłbyś odmówić sobie tego, o czym ma
rzyłeś przez całą drogę? Myślałem, że przynajmniej ty jesteś
prawdziwym mężczyzną. - Reijo spojrzał poważnie na opa
loną twarz Mikkala. Pokręcił głową. - Sądzisz, że z radością
czekam na chwilę, w której zobaczę, jak jej oczy się rozja
śniają, gdy na ciebie patrzy? Wydaje ci się może, że dobrze
się czuję ze świadomością, że ktoś inny wywołuje na jej twa-
rzy ten szczególny uśmiech? Ale ponieważ właśnie ty mo
żesz uczynić ją tak szczęśliwą choćby na chwilę, to będę cię
tu trzymał zębami i pazurami. Zatrzymam cię siłą. Chociaż
nie przyjdzie mi to łatwo. Jeśli rzeczywiście jest z nią Kal
le, to i jego zapiecze wtedy w piersi. Ty również przeżyjesz
piekło, gdy będziesz odchodzić. Podobnie jak i ona. Ale do
piero później. Przeżyje jednak chwilę szczęścia, która prze
waży cały ból. Zasługuje na to. Przeszła drogę przez mękę.
- Reijo rozpogodził się i roześmiał zaraźliwym śmiechem. -
A ja tymczasem zdołam wypytać Kallego - daj Boże, żeby
to był on - gdzie znalazł złoto. Nawiasem mówiąc, pół wsi
próbuje ich wytropić. Plotki o złocie sprawiły, że wszyscy
szukają śladów. Między innymi dlatego nie sądzę, byśmy
mieli wielkie kłopoty ze znalezieniem Raiji. Pójdziemy po
prostu śladem innych. Taki tłum nie może się mylić.
Mikkal nic nie odpowiedział. Nie miał w zanadrzu sensow
nych kontrargumentów. Jasne, że nie może wrócić, dopóki nie
weźmie jej w ramiona. Nie porozmawiawszy z nią o tej praw
dzie, która wyszła na jaw pod postacią dziecka. Nie może
odejść, nim nie usłyszy, co Raija ma mu do powiedzenia.
Ruszyli w drogę, nie zwlekając. Byli już tak blisko celu.
Krew pulsowała w żyłach obu mężczyzn coraz żywiej. Na
wet dzieci wyczuły, że zapowiada się coś niezwykłego, choć
ani Reijo, ani Mikkal nie powiedzieli im, dlaczego tak się
spieszą. Żaden z nich nie chciał podsycać nadziei, która mo
gła się rozwiać. Byli blisko celu. Niezwykle blisko. Ale nie
mieli pewności, że rzeczywiście znajdą Raiję i Kallego.
Nie mogli się pokazać we wsi. Nie tylko Ole i jego kam
raci ich szukali. Kalle i Raija nie próbowali rozmawiać z żad
nym z wędrowców, którzy ciągnęli znanymi i nieznanymi
szlakami. Oboje wyczuli jednak niecodzienność tej sytuacji.
Raija odgadła powód tych wędrówek.
- Kalle, ależ z nas głupcy. Zapłaciłeś jednym z kamieni,
prawda?
Kalle długo patrzył jej w oczy. Przypominał sobie epizod
w składzie. Nie byli tam sami. To, czego dowiedział się je
den człowiek, wiedzieli teraz wszyscy.
- Złoto - zaśmiał się z goryczą. - Złoto. Każdy mieszka
niec Alty szuka teraz mojego złota...
Obezwładnił go atak kaszlu - tym razem nie zdołał
ukryć, że pluje krwią. Raija pobladła. Lodowata dłoń zaci
snęła się na jej sercu. Kallemu nie służyły zapewne noclegi
pod gołym niebem, byli jednak zmuszeni trzymać się z da
la od ludzi. Obosieczny miecz wisiał tuż nad ich głowami.
- Całe szczęście, że zauważyliśmy amatorów złota, zanim
doprowadziliśmy ich do właściwego miejsca - zaśmiał się
ochryple.
Raija musiała go uciszać. Śmiech bowiem prowadził czę
sto do nowych ataków kaszlu. Coraz gorszego.
Raiji wcale nie było do śmiechu. Wszyscy mieszkańcy wsi
doskonale ją znali, gdyby więc ktoś się na nich natknął, nie
odczepiłby się już na pewno. Musieli trzymać się blisko Al
ty, jeśli chcieli spotkać Reijo. Zarazem jednak musieli się
ukrywać. A ona musiała opiekować się Kallem. Kalle nie jest
zdrowy. Niezależnie od tego, co mówi, to nie jest zdrowy.
W przeciwieństwie do całej reszty wędrowców zmierzali
ku wsi. Na szczęście znaleźli niewielką polankę w lesie nie
opodal osady - miejsce znakomicie nadające się na kryjówkę.
Brzozowy lasek był gęsty i choć liście zaczynały już żółknąć,
wciąż było ich na tyle dużo, by się pośród nich zaszyć. Ko
rony drzew dawały im schronienie przed wiatrem i deszczem.
Między liśćmi zniknie też dym z ogniska, którego będą po
trzebować nocą. Polanka leżała na uboczu, z dala od przetar
tych ścieżek. Las był wystarczająco gęsty, by trudno było się
przezeń przedostać. Nieprzejezdny dla jeźdźców. Nieprzy
jemny dla pieszych. Miejsce miało jeszcze jedną zaletę. Raija
dostrzegła ją dopiero wówczas, gdy już rozłożyli obozowisko
i zrozumiała, że przywiodło ją tu przeczucie. Na tej właśnie
polanie spotkała Reijo. Właśnie tu odrzuciła jego propozycję
ucieczki. Nie wspomniała o tym Kallemu, ale w głębi serca
miała nadzieję, że Reijo zachowa się w ten sam sposób co
ona. Jeśli ona miała powody, by wrócić w to miejsce, on po
winien odczuwać to samo. Jeśli jej nie znajdzie we wsi, za
cznie szukać i może dotrze właśnie tutaj. Musi tu dotrzeć.
Zanim zapadł zmierzch, Kalle dostał gorączki. Leżał mo
kry od potu, rozpalony i czerwony. Raija otuliła go, jak po
trafiła najlepiej. Przykryła go swoim płaszczem, ubraniami
wydobytymi ze skrzyni w domu wójta, odzieniem, które
Kalle kupił w składzie. Oczy męża nie odzyskały jednak bla
sku. Osłabiony i zmęczony, nie był w stanie się podnieść,
nie potrafił sensownie rozmawiać. Fantazjował w gorączce,
nie poznawał jej, mamrotał coś na temat złota, rozmawiał
z nieznanymi cieniami, z ludźmi z wyspy. Z jego gorączko
wych majaczeń Raija poznała Jenny. Dowiedziała się, jak
bardzo się spieszył, opuszczając wyspę...
Zasnął dopiero po przeprowadzeniu długiej, nieskładnej
rozmowy z tą dziewczyną. Wziąwszy Raiję za Jenny. Wpa
trywał się w nią, czepiał się jej rąk i błagał o przebaczenie.
Nie chciał jej skrzywdzić. Nigdy nie chciał nikogo skrzyw
dzić. Nie chciał nawet uciekać przed odpowiedzialnością,
ale nie miał prawa zostać z Jenny. Miał obowiązki. Miał żo
nę. Kochał kogoś innego - a o Jenny troszczył się w zupeł
nie inny sposób...
Na rękach Raiji pozostały siniaki po jego kurczowych
uściskach podczas błagań i modłów o przebaczenie.
Raija wybaczyła mu w imieniu tamtej. Kalle zasnął
z uśmiechem na ociekającej potem twarzy. Raija otarła pot,
a w czułym spojrzeniu, którym go ogarnęła, więcej było zro
zumienia niż kiedykolwiek wcześniej podczas ich małżeń
stwa. Nie znała dziewczyny, którą Kalle opuścił. Potrafiła
jednak wczuć się w jej sytuację. Przypadł im w udziale po
dobny los i ten sam mężczyzna. Raija również nie dostała
tego jedynego, ukochanego. Zawiódł ją, tak samo jak Kalle
zawiódł Jenny. Z innych wprawdzie powodów, ale sytuacja
była równie bolesna w obu przypadkach. Dla kobiety, któ
ra czuje rozwijające się w niej życie. Raija wybaczyła Mik-
kałowi. Jeśli Jenny kochała Kallego, to również była goto
wa mu wybaczyć.
Może Raija powinna poczuć ukłucie zazdrości. Ale nie po
czuła. Ktoś ofiarował Kallemu to, czego ona nie mogła mu
dać. Może obudziło się w niej poczucie upokorzenia. Miło
było żyć w przeświadczeniu, że jest się jedyną kobietą w ży
ciu mężczyzny. Z faktem, że nie mogła mu dać tego, na co
zasługiwał, wiązał się jednak również pewien ból. Pragnęła,
by Kalle mógł odwzajemnić uczucia tamtej dziewczyny. Ra
ija przypuszczała, że Kalle był rozdarty pomiędzy uczuciem
względem dziewczyny, która nie kryła, że należy tylko do
niego, a uczuciem wobec Raiji, znacznie trudniejszej do zdo
bycia. A przecież owoc zakazany zawsze kusi najbardziej.
Chory spał coraz spokojniej. Raija usadowiła się przy
ognisku. Żeby podsycać ogień, żeby czuć ciepło ogarniające
przemarznięte zakamarki ciała. Żeby pomyśleć. Uwolnić się
od natrętnych, złych wspomnień. Ostatnie dni przyniosły
stanowczo za wiele zmian w jej życiu.
Myśli tłoczyły się nadmiernie. Były zbyt poplątane. Ra
ija była zbyt zmęczona. Zasnęła przy dogasającym ognisku.
Zwinięta w kłębek, osłonięta przed chłodem nocy tylko
cienkim szalem.
Serce Reijo waliło jak szalone. Wszyscy byli zmęczeni,
a jego prowadził raczej instynkt niż rozsądek. Milczenie
Mikkala zaczynało działać mu już na nerwy. Zastanawiał
się, ile prawdy jest w tym, o czym Raija mówiła wielokrot
nie: że rzekomo ona i Mikkal mają ze sobą coś w rodzaju
magicznego kontaktu. Może dlatego towarzysz podróży jest
taki milczący. Reijo nie pytał o to. Teraz trzeba znaleźć
miejsce, w którym można rozłożyć obóz, zanim zapadnie
noc. Jakiś impuls kazał mu szukać miejsca, w którym wi
dział Raiję po raz ostatni. Może tam przyśnią mu się pięk-
ne sny. Niebiosa wiedzą dobrze, jak bardzo ich potrzebuje.
Serce zabiło mu jeszcze żywiej, gdy Mikkal stanął i za
trzymał go, węsząc w powietrzu:
- Dym, Reijo, to pachnie dym...
Wędrowali za dymem, zataczając się jak pijani. Nawet
Reijo poczuł zapach, gdy zbliżyli się do miejsca, które tak
dobrze pamiętał, choć widział je tylko w wiosennej szacie.
Kłębiły się w nim nadzieja, zwątpienie i wiara. Trzymał
Maję na plecach, a Elise za rączkę. Dziewczynka słaniała się
na nogach, ale jakoś szła. Serce mu się radowało z powodu
jej dzielności. Mikkal trzymał w ramionach Knuta. Reijo
wiedział, że jego towarzysz podróży wcale nie ma się lepiej
niż on sam. Dzielili ten sam los.
2 ogniska został tylko żar, nad którym wciąż unosił się
dym. I pomimo ciemności bez trudu spostrzegli dwie śpią
ce postaci. *
- A więc te jest Kalle. - Reijo zapatrzył się w jasną gło
wę, bo nic innego nie było widać pod stertą ubrań.
Mikkal upadł na kolana obok śpiącej kobiety. Jej syn był
jedyną przeszkodą, która powstrzymywała go przed wzię
ciem jej w ramiona. Serce wypełniło mu się ciepłem. Ta
chwila była jedną z niewielu chwil, w których czuł się w peł
ni szczęśliwy.
Elise padła na ziemię ze zmęczenia, nie zauważywszy na
wet, że tuż koło niej śpi Raija. Zasnęła natychmiast. Reijo
zdjął Maję z pleców i położył ją koło Elise. Jego kurtka przy
kryła z powodzeniem obie dziewczynki. Knut leżał na skó
rze, w której niósł go Mikkal. Obaj mężczyźni mieli wkrót
ce wolne ręce.
Reijo pozwolił Mikkalowi obudzić Raiję. Płonął wprawdzie
z pragnienia, by jej dotknąć, ale przecież tamten tęsknił do te
go jeszcze bardziej. Odwrócił się więc do nich plecami, udając,
że zajmuje się dokładaniem drew do ogniska. Nie chciał ska
zywać ich na widownię, chciał oszczędzić siebie samego.
Raija poczuła dotyk rąk głaszczących ją po włosach. Na
poły świadomie odgadła, do kogo należą te dłonie pełne czu
łości i ciepła, dłonie, które potrafiły powiedzieć więcej niż
jakiekolwiek słowa. Uśmiechnęła się i zapragnęła pogrążyć
się jeszcze głębiej w tym cudownym śnie. Nie chciała się
z niego budzić.
- Raiju, mój Mały Kruku - powiedział głos miękki jak ak
samit. Nabrzmiały uczuciami. Dłonie wciąż głaskały jej wło
sy. Raija słyszała wiatr szeleszczący w koronach drzew, czu
ła zapach dymu... sen tak bliski jawie przytrafił się jej po raz
pierwszy.
- Mały Kruku, musisz się obudzić. - To był wciąż jego
głos. Jego dłonie. Raija nie otworzyła oczu, ale pozwoliła,
by stopniowo ogarnęła ją świadomość. Panowała nad swym
ciałem. Słyszała dźwięki, które ją otaczały. Wiedziała, że ota
cza ją wiele osób. Słyszała ich oddechy. Znany, drogi sercu
głos wciąż szeptał jej do ucha pełne uczucia słowa. Raija pra
gnęła zatrzymać tę chwilę na zawsze. Otworzyła oczy. Nie
potrafiła się już dłużej opierać pokusie. Jego piękne oczy za
barwił płomień, który znów buchnął na ognisku. Oczy sta
ły się złote jak zachód słońca.
Wystarczyła chwila, by Raija przywarła do szerokiej pier
si ukochanego. Mikkal otoczył ramionami jej kibić, ona zaś
przylgnęła do niego z całej siły.
Oboje płakali i śmiali się na przemian. Pragnęli jak naj
intensywniej czuć bliskość swych ciał.
Raija radośnie zaczerpnęła powietrza, a potrzebowała go
tyle, ile zdołały pomieścić jej płuca, bo on zasypywał jej usta
deszczem pocałunków. Dopiero jakiś czas później dojrzała
całą resztę szczęścia. Ponad ramieniem Mikkala napotkała
bolesne, zielone spojrzenie Reijo. Jego twarz zmieniła się
w szarą maskę.
- Nareszcie znów się spotykamy, Raija - powiedział z wy
siłkiem.
11
Oszołomiona uczuciami brała ich kolejno w ramiona.
Maja zamrugała oczami i mruknęła przez sen „mama", pod
czas gdy Elise i Knutowi nie drgnęła nawet powieka. Dzień
był dla nich zbyt długi i męczący.
Raija wzruszyła się głęboko, przekonawszy się, że Maja
wciąż ją pamięta. Dawno się nie widziały. Dzieci tak szyb
ko zapominają. A to najukochańsze dziecko nigdy nie oka
zywało matce dość przywiązania. Nawet matka nie ma jed
nak wpływu na to, co czuje jej córka.
Raija ułożyła dzieci jak najbliżej siebie, tak by móc do
tknąć każdego z nich ze swego miejsca. Elise była jej rów
nie droga jak własne dzieci. Cieszyła się z odzyskania ca
łej trójki. Reijo i Mikkal z wdzięcznością przyjęli jedze
nie, które Raija dla nich przygotowała. Obaj śledzili ją
spojrzeniami, chłonęli każdy jej ruch, nie spuszczali z niej
oka nawet na sekundę. Raija zaś była w pełni świadoma
tego zainteresowania. Serce biło jej znacznie szybciej, niż
powinno, choć usiłowała zachowywać się normalnie, nie
zwracać uwagi na absurdalność całej tej sytuacji. W pew
nym sensie wciąż musiała uciekać. A teraz koło jej maleń
kiego ogniska zgromadzili się trzej mężczyźni, którzy zna
czyli najwięcej w jej życiu. Trzej kochankowie: jeden mąż,
jeden przyjaciel i jeden...
Podczas posiłku opowiedziała zwięźle o tym, co się zda
rzyło. Niczego nie kryła. Nawet wówczas, gdy mówiła o za
bitym mężczyźnie. Reijo oczywiście się z niej śmiał.
- To fantazja, Raiju. Spotkałaś człowieka, który przypo-
minął ci postać z twoich snów. Ale to wcale nie znaczy, że
twoje fantazje są prawdziwe.
- Poznałam go - upierała się Raija. - A on dobrze wie
dział, o czym mówię. Pobladł, kiedy o niej wspomniałam...
Reijo wzruszył ramionami. Mikkal się nie odezwał. Sie
dział ze zmarszczonymi brwiami i słuchał. Z biegiem lat stał
się człowiekiem, który nie nadużywa słów.
Raija opowiedziała im o swym spotkaniu z Kallem, a obaj
mężczyźni wymienili znaczące spojrzenia. Los im nie sprzy
jał. Jakaś złowroga siła sterowała ich życiem z niezwykłą do
kładnością.
- Kalle ma gorączkę od chwili, w której rozbiliśmy tu
obóz. - Raija martwiła się bardziej, niż dawała to po sobie
poznać.
- Słyszałem coś na temat złota... - zaczął Reijo niby przy
padkowo.
- Podobnie jak wszyscy mieszkańcy Alty - roześmiała się
Raija. - Byliśmy na tyle głupi, że zapłaciliśmy złotem. Nie
mieliśmy nic innego. Kalle rzeczywiście znalazł złoto. Nie
wiem, gdzie. Tylko on wie... - Raija nie wspomniała o ma
pie. Nie dlatego, że nie miała zaufania do Reijo, ale dlatego,
że to Kalle powinien zadecydować, czy chce o tym powie
dzieć przyjacielowi.
- To ja go zaraziłem tym pomysłem - zaśmiał się Reijo.
- Pamiętam, jak fantazjowałem na ten temat i jak sceptycz
nie on się do tego odnosił. Kalle nie wierzył w takie cuda.
Ale jednak się zaraził... No i znalazł...
- I zachorował - dokończyła Raija z goryczą. - Jest z nim
znacznie gorzej, niż mu się wydaje. Kaszle krwią. A ja nie
mogę nic zrobić...
Reijo przestał mówić o złocie. Nie musiał nawet patrzeć na
Raiję i Mikkala, by czuć, że ich spojrzenia bez przerwy szuka
ją się nawzajem. Gdy tylko spoglądał w inną stronę, zapadała
cisza. Powietrze gęstniało od spojrzeń czułych jak pieszczoty.
Reijo słyszał podniecenie w głosie Raiji, nawet gdy mó-
wiła właściwie o niczym. Wiele go kosztował każdy oddech.
Wiele go kosztowało oddanie jej w ramiona Mikkala.
- Zostanę tu - rzekł bezbarwnie. - Jesteśmy bezpieczni.
Wiem, że macie sobie wiele do powiedzenia. Może załatwi
cie to teraz? Gdzie indziej...
Nie musiał ich ponaglać. Nie spojrzeli nawet na siebie,
ale podnieśli się jednocześnie. Ich ręce od razu się odnala
zły. Więzi, które ich łączyły, nigdy nie zostały naruszone.
Niemal na oślep oddalali się od ogniska. Daleko od świa
tła, daleko od całej reszty. Zmierzch zmienił barwę z sino-
niebieskiej na delikatnie czarną.
- Miałem nadzieję, że będziesz sama, gdy cię odnajdzie
my - wyznał Mikkal, gdy przysiedli na ławeczce utworzo
nej przez pień brzozy. Jego ręka mimowolnie powędrowa
ła na jej ramiona.
- Nikt z nas nie przypuszczał, że Kalle żyje. Los nie za
wsze jest łaskaw. Gdyby jednak^nie Karl, byłabym w znacz
nie gorszej sytuacji.
Raija oparła głowę na ramieniu Mikkala. Zmęczenie,
które zaczynało ją ogarniać, nagle gdzieś zniknęło. Mogła
by siedzieć tu z nim przez całą wieczność. Pragnęła prze
dłużyć tę czarowną chwilę, która minie, choć żadne z nich
tego nie chce, pragnęła ozłocić ją, zatrzymać w sobie na ca
łą resztę życia. Wszystko, ku czemu dążyli, było tak ulotne.
Wszystko, czym żyli. Kradzione chwile. Minuty, których
powinni się wstydzić. Chwile, którymi zasmucali innych,
zdradzali...
- Reijo nie powinien cię w to wciągać - mruknęła.
Mikkal szybko na nią spojrzał. Chwycił ją mocniej.
- Nie powinien?
- Prosiłam, żeby tego nie robił. Nie sądziłam, że złamie
obietnicę. Kto wie, czy nie oszukiwał też w innych sprawach...
Mikkal oparł głowę o jej włosy. Oddychał spokojnie,
równie bezgłośnie jak nocny wietrzyk. Nawet wiatr wstrzy
mał oddech.
- Reijo postąpił słusznie. Powinnaś była go o to popro
sić, moja mała...
Teraz i Raija wstrzymała oddech. W głosie Mikkala po
jawił się jakiś nowy ton. Słowa były dziwnie dwuznaczne.
Takie świadome.
Mikkal zrozumiał, dlaczego Raija milczy. Delikatnie ujął
jej twarz w dłonie. Policzki Raiji zapłonęły zdradziecko pod
dotykiem jego rąk. Bolesny błysk jej oczu w ciemnościach
powiedział mu wszystko. Ogarnął ich dziwny, smutny na
strój. Usta Raiji drżały, jakby chciały wypowiedzieć słowa,
które trudno było znaleźć.
Mikkal pieścił drogą sercu twarz. Delikatnymi muśnięcia
mi opuszków palców wodził po znanych rysach. Wspomi
nał wszystkie bolesne i cudowne chwile, które spędzili ra
zem. Miał taką wielką nadzieję, że tych chwil będzie więcej.
Wiedział jednak, że sytuacja jest beznadziejna. Wiedział, że
los używa wszelkich niedozwolonych chwytów, byle tylko
trzymać ich z dala od siebie. Wiedział też, że ta chwila na
leży do nich. Przyszła pora na szczerość.
Mikkal przytulił Raiję. Objął ją w talii, czuł ciepło jej
drobnego ciała. Stopił się z nią w jedno. Przynajmniej na
moment. Nie mogli żądać za wiele.
- On nie żyje - zaczął niezgrabnie. - Ojciec. Umarł ze zło
ści. Sigga twierdzi, że to ja go zabiłem. Że to moja wina. Mo
ja i twoja...
Raija z trudem łapała oddech. Mikkal to słyszał. Wiedział,
że zrozumiała.
- Reijo nie miał prawa tego mówić.
Mikkal ucałował delikatnie jej czoło.
- Reijo nie rzekł ani słowa, póki go nie zmusiłem, by po
twierdził to, co wszyscy poza mną widzieli. Wówczas ja tak
że zrozumiałem. A do tej chwili wszyscy milczeli. To ja by
łem zupełnie ślepy, moja miła.
Raija milczała. Sytuacja ją przytłoczyła. Gdy się widzieli
ostatnim razem, chciała powiedzieć mu o wszystkim. Gdy-
by tylko zdradził się choćby jednym słowem, że coś podej
rzewa, wyznałaby mu prawdę. Ale on był ślepy. Jakże bola
ło ją to, że nie rozpoznał samego siebie w tym dziecku. Ona
przecież widziała tysiące podobieństw między nim a Mają.
Wszystko było widać jak na dłoni, a on nic nie zauważył.
Jego usta parzyły jej skroń. Przemówił cichym głosem,
przepełnionym bólem. Taki sam ból czuła kiedyś i ona.
- Dlaczego nigdy nic mi nie powiedziałaś, Raiju? Nie
wspomniałaś nawet słowem? Nie sądziłaś, że mam prawo
wiedzieć? Ona jest również moja. Jest moim dzieckiem.
Wiedziałaś, że niczego nie pragnąłem bardziej. Dziecka, któ
re jest moje i twoje. Nasze. Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- Zapominasz, że wspomniałeś o tym pragnieniu wów
czas, gdy już mieliśmy dziecko - odparła Raija, nie kryjąc
odrobiny goryczy. - Widziałeś ją i nic nie zrozumiałeś. Tak
bardzo chciałam, żebyś zrozumiał. W każdej minucie byłam
bliska wybuchu. Słowa same "cisnęły mi się na usta. Ale
gdzieś w głębi serca pragnęłam, by to nie było potrzebne.
Być może żądałam od ciebie za wiele. Pragnęłam, by stało
się to w sposób magiczny. Żeby słowa nie były potrzebne.
Wyobrażałam sobie, że potrafimy porozumiewać się bez
słów. Sądziłam może, że moje myśli ci o tym opowiedzą.
Ale ty patrzyłeś na nią i nie widziałeś w niej siebie. Więc sło
wa nie przechodziły mi przez gardło...
Mikkal westchnął. Jego usta powtarzały bezgłośnie gorzkie
przekleństwa. Gdyby tylko nie był tak zaślepiony i uparty...
- A przedtem?
- Byłeś tak daleko - odrzekła Raija. - A ja byłam sama.
Wszystko działo się tak szybko. Ułożyli moje małżeństwo
z Kallem. Wszyscy sądzili, że to on jest ojcem. Że to jego dziec
ko. Tylko ja wiedziałam. Próbowałam przyciągnąć cię do sie
bie myślami, ale to również nie podziałało... - Raija zaśmiała
się gorzko. - A ty miałeś ożenić się z Siggą. Pamiętam wizytę
Aslaka. Powiedział, że ty i Sigga będziecie mieli dziecko. No
a ja byłam brzemienna. Nosiłam twoje dziecko pod sercem.
Mikkal nie odpowiedział. Pamiętał swój ból i zazdrość,
gdy Aslak przyniósł nowiny z Lyngen.
- Co o niej myślisz? - Głos Raiji był pełen oczekiwania.
Mikkal uścisnął ją jeszcze mocniej. Zwlekał chwilę z od
powiedzią.
- Co ja sądzę? Co sądzę? Mój Boże! Mały Kruku, jeszcze
się pytasz? Od kiedy to sobie uświadomiłem, od kiedy zy
skałem pewność, czuję, że mógłbym umrzeć dla niej. To ta
kie cudowne i bolesne zarazem uczucie... Widzieć, jak ona
nas przypomina. Jak moje rysy i moje cechy mieszają się
z twoimi. Doborowa mieszanka. Gdy na nią patrzę, wiem
od razu, że się poczęła z miłości. I kocham ją. Kocham. Ale
ona nie chce mnie znać.
Jego rozpacz była bezgraniczna. Rai ja, chcąc nie chcąc,
roześmiała się:
- Maja robi to, czego chce. Ja też się obawiałam, że mnie
nie lubi. Kocham ją tak bardzo, a ona na mnie fuka. Strasz
nie mnie to bolało. Dopiero Reijo wytłumaczył mi, że to ro
dzaj samoobrony. Maja jest wrażliwa. Łatwo ją zranić. I już
teraz wie, jak tego uniknąć. Nie oddaje się do końca. Taka
jest jeszcze mała i taka dojrzała. To mnie przeraża, Mikkal.
Ale może z czasem nauczy się tego, czego i my powinniśmy
się nauczyć. Może nie będzie jej tak źle, jak nam.
- Reijo powiedział mi o wszystkim. - Mikkal chciał po
rozmawiać również o tym. - O twoich snach. O fantazjach.
Czy to naprawdę było miejsce, gdzie tańczą huldry?
Z Mikkalem Raija mogła o tym rozmawiać. Mikkal wi
dział to samo, co i ona.
- Coś więcej. Chodziło o dziewczynę. Sądzę, że miała
w sobie tajemną moc. Niebezpieczną moc, która została
uwolniona wraz z jej śmiercią. Została pogrzebana w tym
miejscu. Miałam z nią kontakt. Wiedziałam o niej wszyst
ko. Byłam nią. Cała jej moc wstąpiła we mnie. To było prze
rażające, Mikkal. W pewnej chwili nie mogłam tego znieść.
Wtedy zapragnęłam rozpaczliwie pomówić o tym z kimś,
kto mógłby mnie zrozumieć, ale nie wolno mi było. Mo
głam używać tej mocy do pewnej granicy. Potem wszystko
się zmieniało. Moc zaczęła decydować za mnie. To było
okropne, Mikkal. Okropne.
- Byłaś u mnie, prawda? I u Elle?
- Nie wiem. Sądziłam, że to był sen. A może i nie. Wszyst
ko to było przedziwnym, złym snem. Chcę o tym zapo
mnieć. Mieć to za sobą.
- Potrafisz? - zapytał ostro. - To się skończyło całkiem nie
dawno, prawda? Skończyło się dopiero, gdy ten człowiek
umarł. Mężczyzna, który skrzywdził tę dziewczynę. Wiesz
0 tym. Nawet Rei jo to wie, choć on nie potrafi zaakceptować
czegoś, czego nie rozumie. My to akceptujemy. Widzieliśmy już
takie rzeczy. Nie potrafimy tego nazwać. Ale wierzymy w to.
- To był ten sam człowiek - powiedziała Raija głucho. -
1 dostał to, na co zasługiwał.
- Ty to zrobiłaś? *
Cisza była trudna do zniesienia. Raija wykazała się wiel
kim opanowaniem. Mikkal widział, jak napina się każdy
mięsień jej ciała.
- To ona, Mikkal - szepnęła. - Ona. Tylko że ona nie ży
je... Nie wiem... Mnie tam nie było... Nic nie pamiętam.
- Pamiętasz chwilę, w której próbowałaś do mnie dotrzeć?
Raija pokiwała głową.
- Jak sen. Coś, nad czym nie panowałam. - Raija umilkła
na moment. - Ale to też mi się śniło. Jakbym stała na ze
wnątrz. Nie w ten sam sposób. Ale też mi się śniło. Wiedzia
łam o tym, zanim zobaczyłam trupa...
Jego dłonie dawały jej ukojenie. Były ciepłe i otwarte.
Mikkal obejmował ją tak, jak powinien. Był blisko. Jedyny
człowiek, który w pełni ją rozumiał.
- Dla mnie to nie ma znaczenia, Raija. Nie sądzę, że to
zrobiłaś. Ale nawet gdyby tak było, to nie ma żadnego zna
czenia. Wierzę ci, gdy mówisz, że to był zły człowiek. Są
dzę, że jest w tym coś więcej...
- Naprawdę się zmieniłeś - wykrzyknęła zadziwiona Ra-
ija, zwracając ku niemu twarz. - Czyżby Elle zdołała cię
przekonać?
- Wielu spraw nie potrafiłem wyjaśnić - Mikkal uśmiech
nął się sztywno. - Na przykład tego, że czułem twoją obec
ność tak wyraźnie, ale nie mogłem cię dotknąć. Bałem się
przeraźliwie. Ale jednocześnie spokorniałem. Łatwiej przy
szło mi uwierzyć w to, co było niewiarygodne. Człowiek się
starzeje. Akceptuje coraz więcej...
- Zawsze się będę zastanawiać, czy to zrobiłam - rzekła
cicho Raija. - Może to coś podobnego do mroku, w którym
musiał żyć Kalle? Tylko że ja nigdy nie poznam odpowie
dzi. Ta siła, ta dziewczyna... wszystko zniknęło właśnie wte
dy. Wszystko, co było spoza mnie. Nie pozostały mi żadne
wspomnienia. Niezależnie od tego, jak bardzo się staram,
nic nie pamiętam. Nie ma tu zresztą nic do pamiętania. Mo
gę się tylko zastanawiać, czy zabiłam człowieka. Czy... po
derżnęłam gardło temu mężczyźnie... - Raija mówiła zdu
szonym głosem. Nie potrafiła nawet o tym myśleć. Obrazy,
które się pojawiały w jej wyobraźni, były przerażające.
- Ty tego nie zrobiłaś. Nieważne, czy to była twoja ręka,
czy też nie. Ty tego nie zrobiłaś.
- Dziękuję ci, że mnie rozumiesz. - Raija obróciła się, ale
nie wyślizgnęła się z jego objęć. Jej ręce objęły silne ramio
na Mikkala. - Pocałuj mnie, pocałuj.
Oczy Raiji zawisły na ustach Mikkala. Na tych delikat
nych, drżących ustach, które potrafiły wzniecić w niej pło
mień. A nawet coś więcej. Coś więcej niż namiętność. Jedyne
usta, które potrafiły wypełnić tę przeraźliwą pustkę, która się
w niej czaiła. Pocałowała go dziko i bez pamięci, szukając po
czucia bezpieczeństwa, które on jeden mógł jej zapewnić.
W tym pocałunku znalazła ujście cała nagromadzona w niej
rozpaczliwa tęsknota. Ale nic nie stało się łatwiejsze, gdy ich
usta już się rozdzieliły.
- Zawsze za mało - szepnął Mikkal z żalem. Dwa czoła
przykryte ciemnymi grzywkami wsparły się o siebie. Raija
i Mikkal odzyskali panowanie nad sobą. Pokonali siłę, która
już zaczęła się wyzwalać. Prawie zrezygnowali z tego, czego
oboje pragnęli najbardziej. Z tego, czego oboje potrzebowali
najbardziej, co jednak mimo wszystko byłoby niewłaściwe.
Nie byli jeszcze na to gotowi. Żadne z nich. Przytłoczyłoby
ich poczucie winy.
- Wszystko albo nic - rzekła Raija równie smutnym to
nem. - Na razie nic. Chodzi tu również o szacunek. Źle by
się stało, skoro Kalle jest tak blisko...
Mikkal pokiwał głową. Zrozumiał.
- Reijo powiedział mi jeszcze więcej - odezwał się Mik
kal po chwili.
Raija podniosła wzrok. Napotkawszy jego płonące spoj
rzenie, ze wstydem odwróciła oczy.
- Rozumiesz chyba, jakie to wszystko trudne? - zapyta
ła zduszonym głosem. - Jak ml źle?
- Zdaje się, że cię rozumiem. Czasami na pewno cię ro
zumiem. To wszystko jest straszne, ale moja w tym wina.
Wiem, że mogłaś być moja. Ale byłem młody i tchórzliwy.
A teraz jest już za późno dla nas obojga. Nie należysz do
mnie w ten sposób. Nie mogę niczego od ciebie żądać. Nie
mogę ci nakazać, jak masz żyć. Czuję się jak w klatce, choć
to ty ucierpiałaś najwięcej. Skrzywdziłem cię, choć jedyne,
czego pragnąłem, to cię kochać. Pali mnie świadomość, że
są w twoim życiu inni. Czasami zdaje mi się, że się rozpa
dam na kawałeczki z zazdrości. Mógłbym wtedy zabić każ
dego z nich własnymi rękami. Mógłbym zabić nawet ciebie.
Gdyby któreś z was było w pobliżu. Ale gdy zaczynam my
śleć rozsądnie... to rozumiem. To mimo wszystko boli.
Wszyscy gdzieś w głębi serca pragną bezwzględnej wierno
ści. Każdego pali wyobrażenie cudzych rąk na ciele, które
samemu chciałoby się trzymać w ramionach nawet za cenę
śmierci. Ja również obejmowałem inne ciała - i przez chwi
lę było mi z tym dobrze. Cieszyłem się chwilą i zaraz o niej
zapominałem. Potrzebowałem tego. Ale potem czułem tyl
ko pustkę. Chyba cię rozumiem, skarbie.
- A jednak nie powinnam potraktować Reijo w ten spo
sób. - W głosie Raiji zabrzmiała głęboka gorycz. - Reijo jest
moim najlepszym przyjacielem. Ciebie nie liczę. Reijo nato
miast zna mnie lepiej niż Kalle. Byłoby mi łatwiej, gdyby to
on był moim mężem..
- Ale mnie byłoby trudniej - uśmiechnął się Mikkal ze
smutkiem. - Mogłabyś go może pokochać. To najpoważniej
szy rywal, jakiego kiedykolwiek miałem. Zdaje się, że on ko
cha cię prawie tak samo jak ja. A może i bardziej. Nie wiem,
czy pozwoliłbym ci z nim odejść dziś wieczorem, gdyby na
sze role się odwróciły... Chciałem odejść, nie spotkawszy się
z tobą. To on mnie zmusił, bym mu towarzyszył. Reijo to
niezwykły człowiek. Lubię go. Jest również moim najlep
szym przyjacielem. To wielki człowiek. Boję się panicznie,
gdy tylko pomyślę, że twój mąż umrze, a ty zostaniesz żo
ną Reijo. Lękam się tego ogromnie...
- Kalle jest prawdopodobnie bardzo chory.
Jej słowa zawisły w powietrzu między nimi. Jak groźne
chmury. Wreszcie Raija odezwała się ponownie:
- Ale tak nie będzie. Nigdy więcej, Mikkal. Nie mogę mu
tego zrobić. Reijo zbyt dużo dla mnie znaczy. Nigdy nie bę
dzie mi naprawdę dobrze z kimś innym niż ty. Może przez
chwilę... Gdy ciało ci płonie i niemal szalejesz z tęsknoty, ła
two pomylić bliskość i ciepło z tym, co naprawdę chcesz po
czuć. Ale to nie jest prawdziwa miłość. Ty pierwszy wznieci
łeś we mnie płomień, Mikkal. Jestem z tobą nierozerwalnie
związana. Tak to jest. Niezależnie od tego, czy to możliwe,
czy nie. Należę do jednego mężczyzny, choćby moje życie
wskazywało na coś innego.
Wyraz jego twarzy zdradzał, że miło mu to słyszeć. Ci
cho powiedział:
- Czuję to samo. Mam takie same nadzieje, jak i ty. Ma
rzę o tym samym, co i ty. Już na początku lata czułem wy-
raźnie, że między nami było coś naprawdę wielkiego. Nasza
dziewczynka istnieje, bo się kochaliśmy. To coś wielkiego,
Raiju. Naprawdę wielkiego. Nasza mała dziewczynka wyna
grodziła mi ból i cierpienie. Od kiedy wiem, że ona jest two
ja i moja, to nawet gdybym miał umrzeć, wiedziałbym, że
nie zmarnowałem życia. Bo twoje dziecko jest także moim
dzieckiem. Naszym...
Stali w ciemnościach, objąwszy się ramionami. W milcze
niu. Cicho. Pożyczone chwile. Chwile szczęścia. Drogo oku
pione, gorzkie, jedyne im dostępne.
- He czasu minie do następnego spotkania? - zapytała Ra-
ija po nieskończenie długiej chwili. - Teraz minęło półtora
roku. Sądziłam, że już nigdy się nie spotkamy. Dopóki by
łam w Skibotn, wiedziałeś przynajmniej, gdzie mnie szu
kać. Gdy odeszliśmy, spaliłam za sobą wszystkie mosty.
Tylko to mogłam zrobić: udowodnić sobie, że widzieliśmy
się po raz ostatni...
- Wiesz, gdzie mnie szukać - rzekł ciepło Mikkal. - O tej
samej porze roku, w tych samych miejscach. Znasz je rów
nie dobrze jak ja. Ojciec już nie żyje. A matka zawsze cię
lubiła. Historia z Mają na początku ją zmartwiła, ale w koń
cu pokochała małą tak samo jak ja. Matka chciałaby cię zo
baczyć jeszcze teraz. Nie jest już taka młoda, a przecież ty
również byłaś jej dzieckiem...
- Wiem także, że Sigga jest twoją żoną - przypomniała
Raija. - Nie mogłabym chodzić za tobą, nie mogłabym jej
tego zrobić.
Mikkal westchnął głęboko i przygarnął Raiję jeszcze
mocniej. Jego usta pieściły jej skroń, gdy mówił te słowa:
- Największy błąd mojego życia! Wiem, że prosiłaś mnie,
bym się o nią troszczył, ale czy człowiek może lubić kogoś,
kto go spotyka zawsze na ścieżce wojennej? Kogoś, kto
z ciebie drwi i nie waha się użyć własnego dziecka, twoje
go dziecka przeciwko tobie? Może za mało się starałem, ale,
szczerze mówiąc, nie mam już ochoty na kolejne próby.
Sigga się wyprowadziła. Trzyma Ailo z daleka ode mnie.
Szczuje go przeciwko mnie... - Głos Mikkala się załamał: -
Ze złości rzuciłem się kiedyś na nią. I... mój Boże, Raija, ona
znowu jest w ciąży...
- W takim razie tym bardziej nie mogę przyjść - powie
działa Raija głosem bez wyrazu. Nie mogła go o nic oskar
żać. Nie miała siły walczyć z nim w ten sposób. Te krótkie
chwile, które spędzali razem, były zbyt drogocenne, by je
tracić. Sigga musi sama walczyć o swoje. Raija nie miała już
siły bronić przed Mikkalem jego własnej żony. Nie miała
zamiaru zabiegać o jego miłość w imieniu kobiety, wobec
której nigdy nie żywiła ciepłych uczuć.
- Co teraz z tobą będzie? Co z nami będzie? - zastana
wiał się Mikkal.
Oboje bezradnie patrzyli w ciemność. Znikąd odpowie
dzi. Nawet stara Elle nie umiałaby jej udzielić, gdyby żyła.
Raija śmiała się przez łzy, gdy uwolniła się z jego objęć
i popatrzyła na tę twarz, która była jej droższa niż wszyst
kie inne.
- Jeszcze jedno rozstanie, Mikkal. Te same słowa. Rów
nie bolesne. Równie nieuniknione. Ten sam ból. Niepew
ność, z którą jakoś musimy żyć. A jednak... choć za każdym
razem czuję się tak, jakbym wkładała nóż do żywej rany, to
za nic w świecie nie zrezygnowałabym z żadnego z naszych
spotkań. Rozstanie to dla mnie piekło, ale te chwile... War
te są każdego bólu.
Mikkal pokiwał głową. Coś go ścisnęło w gardle. Byli do
siebie tak bardzo podobni. Myśleli tak samo. Czuli to samo.
- Odejdę dziś w nocy - powiedział zdecydowanie.
Wprawdzie pragnąłby przedłużać te cudowne chwile w nie
skończoność, ale potrafił też być silny. Był przecież mężczy
zną, którego kochała. - Nie zamierzam się wtrącać w two
je nowe życie. On także cię kocha. Twój mąż. Sprawiłem
mu już dość bólu. Tym razem nie będzie nic o mnie wie
dział. Jesteśmy inni, choć jednocześnie tak bardzo do siebie
podobni, moja mała. Możesz być szczęśliwa w inny sposób.
Ja znam tylko jeden rodzaj szczęścia, którego sobie odma
wiam... którego odmawiam nam...
- Elle nie to miała na myśli, gdy mówiła o szczęściu. -
Oczy Raiji stały się ciemniejsze i twardsze niż zazwyczaj.
W jej życiu było wiele spraw, o których nie miał pojęcia.
Mikkal bez szczególnego powodzenia spróbował się za
śmiać. Nie zdołał jednak rozwiać ponurego nastroju, który
ich ogarnął.
- Wciąż żyję tym, co ci przepowiedziała stara Elle - zwie
rzył się Raiji. -Ja, który nie wierzyłem w takie bzdury, ucze
piłem się nadziei, że Elle jednak miała rację. W sprawie te
go szczęścia, które ci przepowiedziała...
Jego wąskie oczy czułym spojrzeniem pieściły każdy rys
jej twarzy. Za każdym razem gdy ją widział, wydawała mu
się piękniejsza. Zastanawiał się, czy ona czuje to samo, pa
trząc na niego. Raz w życiu chciałby popatrzeć na siebie jej
oczami. Nigdy przedtem tak nie myślał. Te myśli pojawiły
się dopiero wtedy, gdy musiał szukać własnych rysów
w twarzy małego dziecka.
- Taka jesteś piękna - powiedział rozmarzony. Raija lek
ko pokręciła głową. Usta uśmiechnęły się, wyrażając coś po
między szczęściem i żalem. Oczy błyszczały w mroku. - Je
steś nieprawdopodobnie piękna, mój Mały Kruku. A to
przecież nie wszystko. Kocham w tobie jeszcze mnóstwo in
nych rzeczy. Przyjdzie dzień, gdy będziemy mogli o tym po
rozmawiać. Reijo ma rację. Mamy sobie wiele do powiedze
nia. Pewnego dnia będziemy mieć wszystko, o czym teraz
możemy tyko marzyć. Pewnego dnia...
- Cieszę się, że nigdy nie widziałeś mnie w tych pięknych
sukniach - uśmiechnęła się Raija.
Mikkal odwzajemnił uśmiech.
- Reijo czuł się tak niepewnie, gdy mi opowiadał, jaka je
steś piękna. Jaka wystrojona...
Raija odetchnęła z ulgą na myśl, że Mikkal potrafi śmiać
się z bogactwa w taki sam sposób. Reijo i Kalle byli tacy
przewrażliwieni na tle pieniędzy i wszystkiego, co się z ni
mi wiązało.
- To była próba. Chyba nie będę tęsknić za sukniami. Nie
jestem przyzwyczajona, by tak bardzo na wszystko uważać...
Mikkal odgarnął jej kosmyk z czoła. Jak najdelikatniej.
- Najlepiej wyglądasz w skórzanych kaftanach, moja mi
ła. Nic nie wygląda piękniej na tobie. Jakaś plama tu czy
tam nie ma żadnego znaczenia... - Ze śmiechem na ustach
rzucili się sobie w objęcia na pożegnanie. Ciałami i płoną
cymi ustami wyznali sobie miłość. Szaloną, potężną, ogni
stą. Połączeni po raz ostatni na długi, długi czas...
Raija została jeszcze przez chwilę na uboczu, gdy Mikkal
poszedł pożegnać się z Reijo. I pogłaskać córkę po policz
ku. Przeżyli już zbyt wiele rozstań. Za każdym razem było
im coraz trudniej. Raija patrzyła na jego muskularne, mę
skie ciało o wąskich biodrach i na trochę przykrótkie nogi.
Na kołyszący się, koci chód... Na włosy, które sięgały nie
mal do ramion, zmierzwione i czarne. Mikkal był piękny.
Piękny i odważny. Tylko nie należał do niej. To było przy
czyną kolejnych rozstań. Dlatego tak bardzo przywykli do
pożegnań.
Gdy Raija powróciła na maleńką polanę, tylko Reiio czu
wał. Podtrzymywał płomień. Rzeczy Mikkala zniknęły. On
również. Raija dała mu sporo czasu.
- Kalle się nie obudził. Obawiam się, że śpi niezbyt spo
kojnie. Dużo mówi przez sen. Kim jest Jenny?
- Dziewczyna z wyspy. - Raija usiadła koło przyjaciela.
Zaczynało ogarniać ją zmęczenie. W środku zaś czuła prze
raźliwą pustkę.
- Co za piekielna historia. - Reijo uścisnął dłoń Raiji swą
silną dłonią. - Przywędrowaliśmy tu w nadziei na znalezienie
spokojnego zakątka. Zakątka, w którym moglibyśmy się osie
dlić. Żyć spokojnie. - Reijo zaśmiał się. - Zdaje się, że nie uro
dziłaś się po to, by żyć spokojnie, moja droga. Na twoim
miejscu nie oczekiwałbym, że teraz nastanie czas spokoju. Pół
Alty was szuka. Wszyscy mają chrapkę na złoto Kallego.
- A ty? - To nie była uczciwa gra, ale Raija musiała za
dać to pytanie.
Rozczarowanie, które odmalowało się tak wyraźnie na je
go twarzy, starczyło za odpowiedź.
- Nie wykorzystuję moich przyjaciół - odrzekł niespo
dziewanie ostrym tonem. Uścisk jego dłoni osłabł. Reijo cof
nął rękę, jakby skóra Raiji zaczęła go parzyć. - Chcę tylko,
żeby Kalle wyzdrowiał. Będę z wami tylko do tego momen
tu. Gdy Kalle będzie już dość silny, by przejąć odpowie
dzialność, odejdę. Gdybyś poszła ze mną tego lata, byłbym
już daleko stąd.
Nozdrza Raiji drżały. Była zmęczona i skruszona. Reijo
przypomniał jej, że wykorzystywała jego przyjacielskie
uczucia.
- Wybacz mi, Reijo. Nigdy" ci się nie wywdzięczę. Bła
gam, wybacz mi to głupie pytanie. Znam cię o wiele lepiej.
- I nieoczekiwanie Raija wybuchła po kobiecemu: - Jestem
tylko tak piekielnie zmęczona, Reijo...
Już nieco mniej po bratersku, ale równie opiekuńczo usa
dził ją sobie na kolanach. Jej protesty zdławił nieco opry
skliwie:
- Wcale nie próbuję cię uwieść. Myślisz, że całkiem zwa
riowałem? Twój mąż leży tak blisko, że mógłbym go do
tknąć. Aż tak cyniczny nie jestem. Teraz powinnaś się prze
spać. Nie przejmuj się swoimi zmartwieniami. Nie myśl
o tym. Nie zastanawiaj się, jak się wszystko potoczy. Teraz
ja tu jestem. Zajmę się wszystkim. Ty masz spać.
- Tyle już dla mnie zrobiłeś, Reijo - zaprotestowała sła
bo. Pozwoliła się otulić jego grubą kurtką. Miło było po
czuć, jak ktoś zdejmuje z niej ciężar. Przynajmniej na chwi
lę. Reijo zatroszczy się o wszystkich. Reijo trzymał ją tak,
jakby była jego dzieckiem. Nie miała się czego obawiać z je
go strony. Był przyjacielem. - Gdy Kalle się ocknie... - mruk-
nęła prawie przez sen - obudzisz mnie, prawda?
Reijo pokiwał głową. Raija przestała walczyć z obezwład
niającym zmęczeniem. Tak przyjemnie było pogrążyć się
w błogim odpoczynku. Na miękkich obłoczkach, które ją
kołysały...
Obudził ją krzyk Knuta. Zatonęła w nim kłótnia między
Mają a Elise. Próby uciszenia dzieci spełzły na niczym.
Z ciężką jeszcze od snu głową Raija przetarła oczy i zanim
zdążyła usiąść, poczuła dwie pary dziecięcych ramion na
swojej szyi. Elise przytulała do jej twarzy mokry od łez po
liczek, Maja zaś dyszała niczym wyjęta z wody ryba, by
przyciągnąć uwagę do siebie.
- Moja mama! - wrzeszczała raz za razem. Jej upór został
wynagrodzony. Onieśmielona, świadoma swojej pozycji
w tej rodzinie, Elise cofnęła się. Nie spuszczała jednak oczu
z Raiji. Maja zawłaszczyła matczyne wyrazy miłości i czuło
ści. Serce Reijo krwawiło z powodu Elise. To dziecko mogło
tyle z siebie dać. Raija była szalenie ważna w jej życiu. Re
ijo kochał Maję, ale dostrzegał też niezbyt pozytywne cechy
jej charakteru, które mogły zadecydować o jej rozwoju.
- Raija...
Wszyscy obrócili się w kierunku, z którego dobiegał sła
by głos. Kalle zamrugał oczami. Uniósł się na łokciach
i z niedowierzaniem spoglądał na otaczającą go grupkę.
Raija uwolniła się z objęć Mai, a dziewczynka tym razem
nie zaprotestowała. Z uroczystym uśmiechem uniosła Knu
ta i uklękła koło Kallego. On zaś z wielkim wysiłkiem usiadł.
Spotkały się ich ciepłe spojrzenia. Spojrzenie Kallego było
pytające, na twarzy malował się szacunek. Raija odwinęła
nieco futerko i podała chłopca mężowi.
- To jest Knut - powiedziała miękko. - Reijo zjawił się
dziś w nocy. Nie chcieliśmy cię budzić. To jest twój syn,
Kalle. Czyż nie wspaniały?
Kalle ostrożnie wziął dziecko. Zajrzał w ciemne oczy,
które przypatrywały się z zaciekawieniem jeszcze jednej ob
cej twarzy. Malutkie rączki machały koło kuszącego nosa,
który jednak był zbyt odległym celem.
- Knut - powtórzył niepewnie Kalle. Głos mu zazgrzytał.
Jego usta nie nawykły jeszcze do tego imienia. Oczywiście
szeptał je sam do siebie, ale było to coś zupełnie innego, niż
trzymać maleńkiego człowieczka w ramionach i wymawiać
imię, które mu nadała. Knut...
Kalle kołysał małego delikatnie, nie chcąc go znowu stra
cić. Syn. Jego syn. Knut.
- Oczywiście, że jest wspaniały - rzekł radośnie, nie od
rywając oczu od dziecka. - Wspaniały chłopiec, Raiju. Cu
downy chłopiec.
Bardzo niechętnie oddal synka żonie. Mógłby trzymać go
w ramionach całymi godzinami, napatrzeć się na niego nie
mógł, nasłuchać jego gaworzenia. Nawet donośny krzyk,
który dobył się z silnych i dobrze rozwiniętych płuc małe
go, brzmiał w uszach Kallego jak muzyka.
Reijo czuł się przytłoczony uczuciami, które się zrodzi
ły podczas tego spotkania. Wyciągnął prawicę do Kallego
i uścisnął mu dłoń, nie będąc w stanie powiedzieć nic sen
sownego.
- I pomyśleć tylko, że mogłem cię zapomnieć. - Kalle po
kręcił głową. - Znalazłem złoto. Raija ci powiedziała?
Reijo pokiwał głową.
- Owszem, ale twoja żona jest niezwykle taktowna. Nie
powiedziała gdzie...
Oczy Kallego błyszczały. Policzki płonęły z podniecenia.
Nawet z kilkudniowym zarostem wyglądał jak chłopiec.
Wciąż bardzo młody.
- Jak tylko stanę na nogi po tym przeziębieniu, ruszam
w drogę. Jesteś moim przyjacielem, Reijo. Pójdziesz ze mną.
Długo tego szukaliśmy, pamiętasz? No jasne, to przecież nie
ty straciłeś pamięć. Razem wyrąbiemy złoto z wnętrza ska
ły. Podzielimy się.
Nie było to zgodne z planami Reijo, ale nie sprzeciwiał
się przyjacielowi. Człowiek nie zaczyna gwałtownych dys
kusji z druhem, który właśnie wrócił z zaświatów, który już
rzekomo nie żył. Zwłaszcza zaś w sytuacji, gdy ten przyja
ciel jest znacznie bardziej chory, niż mu się wydaje. I gdy
człowiek się zastanawia, czy ten przyjaciel wie, że się było
kochankiem jego żony.
Reijo uśmiechnął się na tyle serdecznie, na ile zdołał:
- Zajmiemy się tym razem, Kalle, staruszku. Ale przede
wszystkim musisz odpocząć. Musimy jeszcze zaczekać, aż
ci wszyscy poszukiwacze szczęścia zrezygnują z planów
szybkiego wzbogacenia się. Wszyscy łajdacy z okolicy czy
hają na twoje złoto. Ale my nie oddamy go żadnemu z nich,
prawda?
- Mowy nie ma! - Atak kaszlu definitywnie zakończył
tę dyskusję. Kalle nie zdołał ukryć krwi, a Reijo posłał Ra-
iji pełne przerażenia spojrzenie, próbując jednocześnie po
móc jakoś przyjacielowi. - Co za piekielne przeziębienie -
westchnął Kalle, gdy najgorsze minęło. - Zdaje się, że nie
pozostaje mi nic innego, jak to przeczekać. Może powinie
nem pospać.
Reijo czekał, aż Kalle zaśnie. Wtedy odciągnął Raiję na
stronę. Jego dłonie zacisnęły się na jej ramionach.
- Niech nam Bóg dopomoże, Raiju. Musimy trzymać
dzieci z daleka od niego.
- Myślisz, że to coś poważnego?
- Poważnego? - Reijo zacisnął zęby. - Oczywiście, że to
coś poważnego. Widziałem to już kiedyś. On ma gruźlicę!
12
Musieli porzucić wszelkie plany na temat dalszej podró
ży. Z rosnącym poczuciem bezradności Raija zrozumiała, że
Reijo miał rację. Błahe przeziębienie było przerażającą cho
robą. Chorobą, o której ludzie tylko szeptali między sobą.
Z której nie można było wyzdrowieć. Z której wyjść moż
na było tylko w jeden sposób.
Reijo wykazywał absolutne zdecydowanie. Nie zważał na
głośne protesty Kallego i nieme protesty Raiji. Stan chore
go był zbyt poważny, by mogli się gdziekolwiek ruszyć. Re
ijo zbudował więc dwie chatki. Jedną dla siebie i Kallego.
Drugą dla Raiji i dzieci.
- To niebezpieczna sprawa - wyjaśniał cały czas Kallemu
i Raiji.
- Przeziębienie - parskał Kalle i wykasływał zielony śluz
z krwią. - Paskudne przeziębienie...
Raija jednak uważnie słuchała słów Reijo.
- To straszliwa zaraza - tłumaczył jej Reijo z kamiennym
spokojem. - Można się zarazić przez oddech. Musimy trzymać
dzieci z dala od niego. Ty również nie powinnaś się zbliżać.-
Siedzieli przy niewielkim ognisku w środku jesiennej nocy.
Liście przybrały już wszystkie barwy słońca i krwi. Rok miał
się ku końcowi. Oboje wiedzieli, że pora przygotować się do
zimy, ale żadne nie odezwało się nawet słowem na ten temat.
Raija ofuknęła go. Jej oczy sypały iskry prosto w dym
z ogniska:
- Możesz sobie próbować trzymać mnie z daleka. To jest
mój mąż, zapomniałeś o tym?
Reijo pogłaskał ją spojrzeniem. W ciągu tygodni, które
tu spędzili, ani razu nie zachował się wobec niej niewłaści
wie. Ani jednym słowem nie nawiązał do tego, co ich łączy
ło. Był bratem i przyjacielem, którego potrzebowała. Nikt
nie miał się dowiedzieć prawdy o uczuciach, które musiał
w sobie tłumić.
- Nie zapominam o tym, Raija - odrzekł z rozżaleniem.
Przez krótką bolesną chwilę ich spojrzenia się spotkały i Ra
ija zrozumiała. Zrozumiała i zawstydziła się. Spuściła wzrok.
- Nie proś mnie o to, Reijo - powiedziała cicho. Trudno
jej było dobyć z siebie słowa. Powietrze między nimi stało
się dokuczliwie gorące. - Jestem jego dłużniczką. Wiesz
o tym, Reijo. I ja o tym wiem. Moje sumienie jest jeszcze
mroczniejsze, niż możesz sobie wyobrazić. Mogę przynaj
mniej być u jego boku, gdy tego potrzebuje. Jeśli to jest ta
choroba... o której myślimy... - Raija podniosła wzrok. Dzi
ki. Przepełniony bólem i bezradnością. - To może być mo
ja ostatnia szansa, by coś dla niego zrobić.
- Chciałem cię tylko ochronić. - Spojrzenie Reijo było
nieobecne i pełne bólu. W dłoniach trzymał jakąś gałązkę.
Giął ją, wykręcał. - Chciałem ci tego oszczędzić. Dzieci bę
dą bez szans, gdyby coś ci się przytrafiło.
- A ty, Reijo Kesaniemi? - Raija uśmiechnęła się. - Są
dzisz, że mamy wiele możliwości bez ciebie?
- Ty zawsze dasz sobie radę. - Reijo był pewny swego. -
Wyjdziesz zwycięsko z każdej sytuacji. Kalle potrzebuje ko
goś. Ja mogę się poświęcić. Chętnie to zrobię. A poza tym...
- Reijo uśmiechnął się krzywo i zaczepnie, tak jak wtedy,
gdy śmiali się razem i bawili pomiędzy sosnami na dalekim
wybrzeżu fiordu - ja to już widziałem. Chorował na to je
den z rybaków. Umarł on i prawie wszyscy, którzy z nim
płynęli. W końcu nikt nie chciał zbliżyć się do tego miejsca.
Ja uważałem, że mimo wszystko potrzeba im trochę jedze
nia i opieki. Nawet umierających nie można zostawiać w ten
sposób. I nie zachorowałem. Może mnie to nie bierze?
- Nie opowiadałeś o tym nigdy.
- O wielu rzeczach nie opowiadałem. - Reijo wzruszył ra
mionami. - I może tak jest lepiej dla nas obojga.
Raija poczuła się urażona. Przykro jej było, że zbywa ją
w ten sposób. Uważała tego człowieka za swego najlepsze
go przyjaciela. Sądziła, że tak dobrze go zna, ale zrozumia
ła, że są jeszcze tajemnice, których nie zwierzy nawet jej.
On, który wie o niej wszystko. Wszystko, co dobre i co złe.
Zna wszystkie stany jej umysłu. I ciągle ją kocha.
Długim westchnieniem przerwał dziwny nastrój, który
między nimi zapanował.
- Bądź ostrożna, Raiju. Myj ręce. Nie pozwól dzieciom
używać tych samych naczyń i łyżek. Nie pozwól im do nie
go przychodzić...
- Kalle znienawidzi nas za to. I tak już jest wściekły.
Twierdzi, że to ze złośliwości trzymamy Knuta z daleka od
niego. Jest mu źle, Reijo.
- Sądzisz, że chciałby skazać na śmierć swojego małego
chłopca? - zapytał Reijo głosem pozbawionym wyrazu. - Po
rozmawiam z nim. On wie, że jest chory. Ale za nic w świe
cie się do tego nie przyzna. Powiedz mi... - Reijo urwał.
Przez chwilę Raiji wydawało się, że widzi słaby rumie
niec na jego policzkach. Reijo dorzucił do ognia. Wziął głę
boki oddech i przełknął ślinę:
- A niech to licho. Muszę cię o to zapytać. Spałaś z nim
ostatnio?
Raija nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Spojrzała
w jego pełne rozgoryczenia, wąskie oczy. O co mu chodzi?
Czyżby był zazdrosny?
- Nie pytam z ciekawości - wycedził Reijo przez zaci
śnięte zęby. - Dla twojego dobra. Całe jego ciało nosi w so
bie chorobę. Może się zdarzyć, że się zarazisz przez...
- Nie spaliśmy ze sobą - powiedziała Raija. - Nie kłamię.
Wydaje mi się, że wystarczyło mu spotkanie ze mną. To go
przytłoczyło. Ja również byłam oszołomiona. Wszystkie in
ne sprawy...
Reijo odetchnął z ulgą.
- Zdaje się, że miałaś szczęście.
Reijo podniósł się nagle. Podał jej dłoń i pomógł jej wstać.
Raija przytrzymała jego dłoń sekundę czy dwie dłużej, niż
było trzeba. Poczuła przypływ wdzięczności. Dopiero dziś
zdradził się z tym, że wciąż ją kocha. Raija pragnęła zrewan
żować mu się tym samym, ale teraz było to równie niemoż
liwe jak wcześniej. Reijo cofnął dłoń. Wyraz jego twarzy
zdradzał, że chce coś powiedzieć, ale opanował się.
- Dziś moja kolej. Ty się połóż. Obudzę się, gdyby coś
się działo.
- Czy to ty, Reijo? - Głos Kallego zabrzmiał zadziwiająco
trzeźwo z wnętrza chatki. Ostatnio nie było z nim najlepiej.
Gorączka pustoszyła jego organizm. - Usiądź tu koło mnie!
Reijo chciał zapalić lampkę olejną, ale Kalle go powstrzy
mał.
- Niech będzie ciemno. W mroku mogę przynajmniej za
chować resztki godności.
Reijo usiadł ciężko koło posłania przyjaciela. Słowa, któ
re sobie przygotowywał, nie przechodziły mu przez gardło.
Wszystko było o wiele prostsze w myślach.
- To jest ta sama choroba, na którą zachorowali tamci ry
bacy? - W głosie Kallego był nietajony strach.
- Świętowaliśmy po tej wspaniałej wyprawie - powiedział
Reijo powoli. - Wtedy, gdy wszyscy mieli taki znakomity po
lów. Piliśmy z tych samych kufli. Z tych samych butelek. Nie
przecieraliśmy szyjek. Spaliśmy z tymi samymi kobietami...
Z ciemności dochodził ciężki oddech. Reijo słyszał po
świstywanie w piersi przyjaciela.
- W jaki sposób ty się wywinąłeś? Do diabla, Reijo, byłeś
przecież równie pijany jak ja. Spaliśmy z tą samą dziewczy
ną. Tylko ty odwiedziłeś ich na łodzi, gdy już byli chorzy...
- Nie wiem - westchnął Reijo, czując ból przy każdym
słowie. - Nie wiem. Chorowałeś zimą?
- Nie chorowałem, od kiedy odzyskałem przytomność. -
Głos Kallego kipiał goryczą. - Nikt tam nie umarł w ten
sposób. W każdym razie do mojego odejścia.
- Choroba była pewnie w tobie przez cały czas.
- Ale dlaczego teraz? - Kalle stracił panowanie nad sobą.
- Dlaczego teraz? Teraz, gdy wszystko zaczęło się układać.
Złoto, Raija. Dzieciak. Dlaczego teraz?
- Nie wolno ci ich zarazić. Nie mogę zabronić Raiji przy
chodzić do ciebie, ale dzieci będę trzymał z daleka.
Kalle załkał. Jego głos był trudny do rozpoznania:
- Czasami cię nienawidzę. Miałem wszystko. A teraz ty
mi wszystko zabierasz.
- Wiesz, że to nieprawda. Chcesz ich skazać na śmierć?
- A jak ja, twoim zdaniem, się czuję, leżąc tu i licząc ucie
kające godziny? - zapytał Kalle z goryczą. - Jak ci się wyda
je, o czym sobie myślę? Wiem, że robisz to, co trzeba, Re-
ijo. Nigdy nie byłeś łajdakiem. Ale jak tak sobie leżę, to
przypomina mi się coraz więcej. Nie mam nic innego do ro
boty: mogę tylko myśleć. Zawsze chciałeś ją mieć. Ale za
wsze byłeś cholernie szlachetny. Ja sięgnąłbym po wszelkie
sposoby, byle tylko ją zdobyć. A ty pozwoliłeś, by się do
stała mnie. Przyjąłeś to. Trzymałeś się w cieniu. Ale kocha
łeś ją przez cały czas, prawda?
- Owszem - odparł ciężko Reijo. - Kochałem. A to, co
się między nami zdarzyło, gdy myśleliśmy, że nie żyjesz...
no cóż, nie trap się tym. Nic by się nie zdarzyło, gdybyśmy
wiedzieli, że żyjesz. Nie byłbym do tego zdolny, ona też nie.
Nawet mi się nie śni, by ją teraz dotknąć. Jest twoją żoną.
- Nie, skądże, nigdy nie skorzystałbyś z sytuacji - zaśmiał
się Kalle głucho. - Święty jak zawsze. Ale co będzie, jak już
umrę? Co wtedy? Sądzisz, że nie myślałem o tym, Reijo?
Nic innego nie robię. Kiedy ona już naprawdę będzie wol
na, co się wtedy stanie? Czy wtedy będziesz równie święty
i porządny?
Cisza, która zapadła, była pełna napięcia.
Strapiony Reijo próbował znaleźć słowa, by wyrazić to,
co czuje.
- Ja też o tym myślę, Kalle. Nie wiem. Wiem tylko, że
pragnę jej dobra. A ja nigdy nie byłem dla niej najlepszym
wyjściem.
- Ani ja - rzekł Karl ze smutkiem.
- On nie może nic zrobić. - Reijo poczuł, że Kalle powi
nien to usłyszeć. - Ma swoją rodzinę. Jest związany.
- Widziałeś go ostatnio?
Reijo opowiedział więc. Prawie wszystko.
- A więc z nim jest tak samo jak przedtem? - zdziwił się
Karl. - Nigdy go nie rozumiałem. Ona go chciała. On mógł
ją mieć, a przecież ją kocha. Ale zrezygnował. Nigdy nie zro
zumiem tego człowieka.
- Ma widać swoje powody.
Sporo czasu minęło, zanim Karl znów się odezwał:
- Zdaje się, że jestem w stanie znieść myśl, że będziecie ra
zem, Reijo. Nie dostaniesz więcej niż ja. - Karl zaśmiał się ci
cho. - Odchodziłem od zmysłów, gdy rozmawialiście ze sobą
po fińsku. Gdy rozmawialiście o swoim dzieciństwie. Macie ty
le wspólnego. Tyle spraw, których nie potrafiłem zrozumieć.
Zawsze mi się wydawało, że łączy was znacznie więcej niż mnie
z nią. Ale i my przeżyliśmy sporo pięknych chwil. Dzieciak też
nie jest bez znaczenia. Cieszę się, że go zobaczyłem. Jest po
dobny do mnie... - Głos chorego złagodniał, stał się ciepły i pe
łen miłości. - Niedługo już pociągnę. Kiedy mnie zabraknie,
zajmij się nią. Robiłeś to już wcześniej. Oddałbyś za nią życie.
Knut powinien dostać złoto. To jedyne dziedzictwo, jakie mu
mogę zostawić. Naszkicowałem mapę. Wewnątrz mojego wor
ka. Znajdziesz tę jaskinię, Reijo. Weźcie tyle, ile będziecie po
trzebowali, żeby przeżyć. A Knut ma dostać resztę, gdy będzie
już dostatecznie duży. Złoto należy do niego. Jesteś tak uczci
wy, że na pewno go nie oszukasz. Nie oszukasz jej syna. - Kal
le nabrał powietrza i dodał łagodniej: - Tam, na wyspie, byłem
z dziewczyną. Jenny. Ona spodziewa się mojego dziecka... Nie
mogę sobie darować, że tak ją urządziłem. Kiedy mnie już nie
będzie... - głos chorego się załamał.
- Powiedz mi, jak się mam dostać na tę wyspę, Kalle!
Gdy Karl opisał już drogę, którą przebył od czasu opusz
czenia wyspy, na tyle dokładnie, na ile pamiętał, powiedział,
co mu leży na sercu.
- Złota z jaskini starczy dla wszystkich. Daj jej tyle, że
by jakoś sobie poradziła. Ona i dziecko... nie chcę, żeby uwa
żała mnie za łajdaka. To była dobra dziewczyna, chociaż nie
można jej porównywać z Raiją. Nie da się. Raija jest wyjąt
kowa. Możesz w moim imieniu zadbać o Jenny i dziecko?
- Zostawiasz mi obie swoje kobiety? - zapytał Reijo
z krzywym uśmieszkiem. - Będę miał sporo roboty.
Przez chwilę śmiali się obaj tak, jak za czasów dzieciń
stwa i wczesnej młodości.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. *
Mocny uścisk dłoni. Ich przyjaźń przetrwała wszystkie
próby. Bardzo się od siebie różnili, ale tylko śmierć mogła
położyć kres tej przyjaźni.
Raija spała kiepsko i gdy Reijo ją obudził, poczuła, że oto
potwierdzają się jej najmroczniejsze sny.
- On gorączkuje - szepnął Reijo ponuro. - Od czasu do
czasu odzyskuje przytomność. Kaszle krwią. To nie wyglą
da dobrze.
Gdy bosa Raija przyklękła koło posłania męża, w pełni
zrozumiała obawy Reijo. Kalle leżał w malignie, pot perlił
się na jego rozgorączkowanym czole. Usta wypowiadały na
poły niezrozumiałe słowa, co chwila przygważdżały go ata
ki krwawego kaszlu. Chłodne kompresy, które przykładali
mu do czoła, nie przynosiły specjalnej ulgi, ale oprócz usu
wania plwocin nic innego nie mogli dla niego zrobić.
Ranek przyniósł światło. Raija wolałaby wprawdzie, by
wciąż było ciemno. Serce jej pękało, gdy patrzyła na bezrad
ność męża.
Po ataku, który trwał chyba całą wieczność, Karl wypowie
dział jej imię. Przytomne niebieskie oczy szukały jej twarzy.
- Jestem tu, Kalle. - Raija przygarnęła go, pozwoliła mu
się oprzeć o siebie. Nie zważała na ryzyko zarażenia. Przy
najmniej tyle była mu winna. - Jestem przy tobie.
Karl westchnął ciężko i opadł na jej pierś. Jego rozpalo
ne ciało ociekało potem.
- Kocham cię, Raija - wyszeptał. - Tak bardzo cię ko
cham. Reijo będzie z tobą. Obiecał mi to. Dbaj o mojego
chłopca...
Znów westchnął. Objął ramionami jej smukłą kibić. Spo
kojnie i radośnie objął kobietę, którą kochał. Ból gdzieś
zniknął. Nie było mu już zimno. Nic mu już nie ciążyło.
Był wolny.
Łzy potoczyły się po policzkach Raiji. Zapłakała bezgło
śnie. Kołysała go jak niemowlę, choć wiedziała, że on już
nic nie czuje. Jego ciało było wciąż gorące, ale leżało bez
władnie i martwo. Nie czuła już jego palącego oddechu. Kal
le przestał oddychać.
- Umarł szczęśliwy. - Reijo zabrał martwe ciało z jej ra
mion. Skrzyżował ramiona na piersiach zmarłego i przykrył
go skórą. Nie musiał zamykać mu oczu. Twarz rozpogodzi
ła się w spokojnym uśmiechu. Nie wszystkim jest dane za
sypiać na zawsze w ten sposób.
Raija i Reijo stali obok siebie, razem, a jednak osobno,
każde na swej planecie, odmawiając cichą modlitwę za przy
jaciela i męża - chłopca, który był drogi im obojgu. Zalała
ich fala wspomnień. Reijo był przytłoczony żalem. Musiał
przywoływać się do porządku. Wszystkie mięśnie mu drża
ły, bo tak trudno było mu znieść cierpienie.
Twarz Raiji pobladła. Była bledsza niż twarz zmarłego.
W zapłakanych oczach wciąż szkliły się łzy. Reijo widział,
jak jego przyjaciółka zaciska usta, by nie krzyczeć głośno.
Oczy utkwiły w twarzy Kallego. Tyle w nim było życia. Nie
kochała go wprawdzie, ale przeżyli wspólnie tyle najróżniej-
szych chwil. Próbowała. Zrobiła swoje. I naprawdę pragnę
ła, by żył.
Reijo uspokoił się na tyle, że naciągnął skórę na całe cia
ło nieboszczyka.
W milczeniu objął Raiję i wyprowadził ją na dwór, na
chłód poranka. Niebo było szare i ciężkie od chmur. Podob
nie jak ich dusze.
Raija płakała wtulona w ramię Reijo, a jego łzy wsiąkały
w jej włosy. Nie musieli przed sobą niczego udawać. Nawet
cierpieć mogli razem.
Trzeba było się wypłakać. Po to, by potem stanąć obok
siebie i zebrać siły. Teraz powinni się jednak wypłakać.
Reijo przyłapał się na tym, że czule głaszcze ją po wło
sach. Gestem nie tylko braterskim. Prawie niezauważalnie
odsunął Raiję od siebie. Stanąwszy na wyciągnięcie ręki,
przyglądał się jej. Serce mu się ścisnęło. Jej twarz ściągnęła
się od cierpienia, bezradności, wyrzutów sumienia i strachu.
- Musisz teraz zdjąć z siebie wszystkie ubrania - powie
dział Reijo, zdobywając się na maksimum zimnej krwi i roz
sądku. Zaczerwienione oczy patrzyły na niego bez śladu zro
zumienia. - Musimy je spalić - wyjaśnił. - A ty musisz się
dokładnie wykąpać. Mam nadzieję, że strumyk wystarczy.
- A co z tobą? - zadrżała Raija.
Reijo szukał wymijającej odpowiedzi.
- Nie wstydzisz się mnie chyba? Boję się śmiertelnie.
Zwariuję, jeśli zostawisz mnie samą. Żadnemu z nas nic nie
przystojnego nie przyjdzie teraz do głowy. A kiedy dzieci
się obudzą, będą potrzebowały ciebie tak samo, jak i mnie.
Razem musimy temu sprostać.
Reijo westchnął. Wiedział, że ona ma rację. Był jednak
świadom, że nie przyjdzie mu łatwo znieść tak intymną sy
tuację.
- Znajdź jakieś ubranie dla mnie - powiedział lakonicz
nie. - Połóż je koło ogniska. Lepiej będzie, jeśli nie będzie
my ich za wiele dotykać, zanim się nie umyjemy.
Raija wykonała jego polecenie. Nie miała pojęcia, skąd
on to wszystko wie. Reijo wiedział bardzo dużo. Potrafił
bardzo dużo. Ufała mu. Dzieci jeszcze spały. Raija wy
mknęła się po cichu z chaty. Reijo podsycił ogień. Już zdjął
z siebie spodnie i koszulę i rzucił je w płomienie. Raija wes
tchnęła. Nie czuła się najlepiej, paląc takie dobre ubranie,
ale skoro Reijo nalegał...
Sztywnymi palcami rozebrała się. Z ciężkim sercem rzu
ciła wszystko w ogień. Języczki płomieni natychmiast ogar
nęły garderobę. Rozdygotani stali kolo ogniska. Ukradkiem
spoglądali na siebie nawzajem. Obrzucali spojrzeniami do
brze znane ciała. Spojrzeniami wolnymi od pożądania.
- Nieźle się przeziębimy, jeśli szybko się nie ubierzemy.
- Reijo zerknął na Raiję, chwycił ją za rękę i czym prędzej
pobiegli w stronę szemrzącego strumienia.
Kąpiel była iście lodowata, ale umyli się najdokładniej
jak zdołali. Oboje trupio bladzi i od stóp do głów pokryci
gęsią skórką wynurzyli się z wody. Otrząsnęli się i otarli,
ale wciąż byli wilgotni, gdy pędzili w stronę polany i ogni
ska. Wciągnęli suche i cieple ubrania. Szczękali zębami. Re
ijo nie odważył się spojrzeć na Raiję, zanim sam nie stanął
jako tako przyzwoicie odziany w spodnie. Bluzka Raiji uka
zywała więcej, niż ukrywała. Cienka tkanina przylepiła się
do jej ciała. Reijo był jej wdzięczny, gdy narzuciła kurtkę
na ramiona.
- Masz jeszcze siły? - zapytał. Raija stała bardzo blisko
ogniska i suszyła swe długie włosy. Potrząsała smoliście
czarnymi lokami nad żółtoczerwonymi płomieniami.
- Co masz na myśli?
- Powinniśmy jak najszybciej go pochować.
Raija się wyprostowała. Wilgotne jeszcze włosy zarzuci
ła na plecy.
- Mamy...?
- To byłoby najprostsze, ale... - Reijo urwał. - Jeśli zabie
rzemy się do tego tak jak trzeba, to może za jednym zama-
chem pozbędziemy się wszystkich łowców szczęścia, którzy
ci depczą po piętach. Rozpuścimy plotkę, że Kalle zabrał ta
jemnicę do grobu. A on będzie miał grób. To chyba dobry
pomysł. Jeden z jego kamieni powinien wystarczyć na opła
cenie pogrzebu. Jak najszybciej.
Rai ja się zamyśliła.
- Sędzia mi chyba pomoże - powiedziała powoli. - Zro
bię to.
Reijo z wdzięczności objął ją ramionami. Delikatnie uca
łował ją w czoło.
- Wiedziałem, że zrozumiesz. Niezwykła z ciebie kobieta.
Raija sięgnęła po wszystkie swoje aktorskie talenty i dar
przekonywania. Sędzia był zaś tylko mężczyzną. Od razu
stopniał i pozwolił się oczarować. Jej opowieść zafascyno
wała go niemal tak bardzo jak i sama jej osoba. Przekonał
nawet pastora. Wbrew wszelkim przyjętym zasadom siedem
osób zebrało się już tego samego dnia po południu wokół
świeżo usypanego grobu. Kalle został pochowany należycie.
Miał dostać drewniany krzyż ze swoim imieniem. Reijo za
jął się tym pod nieobecność Raiji. Sam wbił go na krawędzi
grobu. Karl Kristiansen Elvejord. Urodzony w 1708. Zmarł
w 1728. Miał zaledwie dwadzieścia lat.
Stanowili niezwykły kondukt pogrzebowy. Raija w czar
nej sukni. Tej samej, którą miała na sobie w dzień pogrze
bu starego wójta. Przypadkiem zapakowała ją do tobołka.
Reijo w swym najlepszym ubraniu, które w świetle dzien
nym wyglądało na często używane i naprawiane. Trójka
dzieci, które nie zdawały sobie sprawy z powagi sytuacji.
Dla nich było to kolejne doświadczenie w szkole życia. Jesz
cze jedno doświadczenie w czasie wędrówki. Sędzia w swym
najlepszym ubraniu wyglądał jak schludna kuleczka. W po
równaniu z całą resztą był przesadnie wystrojony. Tylko pa
stor, surowy, ale nie pozbawiony ludzkich cech, pasował do
tego obrazka. Nie szafował słowami nad miejscem ostatnie-
go odpoczynku biedaka, którego nie widział na oczy. Ale
tak czy inaczej Kalle miał godne pożegnanie.
Sędzia nie dorósł do sytuacji. W pewnym sensie był coś
winien tej dziewczynie. Bez niej byłoby mu znacznie trud
niej pozbyć się Hermanssona. Ale nie potrafił przyznać się
do swego długu wobec innych ludzi. Łatwiej przychodziło
mu odgrywanie roli dobroczyńcy.
- Nie będzie wam teraz łatwo - huknął jowialnie. - Szko
da, że mąż nie powiedział ci, gdzie znalazł złoto. Nie macie
go już chyba za wiele? .
-Jakoś damy sobie radę. - Raija wyprostowała się, uniosła
głowę, a jej oczy błyszczały w bladej twarzy zdecydowaniem.
To nie była najlepsza droga. Sędzia oblizał wargi i rozło
żył ramiona.
- Pozwól jednak staremu przyjacielowi, by wam trochę po
mógł. Rozumiem, że nie masz ochoty osiedlić się tu we wsi.
Za wiele przykrych wspomnień. Ale trudno ci będzie podró
żować z małymi dziećmi o tej porze roku. Mam jednego wol
nego konia. Byłoby mi miło, gdybyś go przyjęła. Konia i wóz.
- Nie mogę tego wziąć! - wykrzyknęła zaskoczona Raija.
Reijo posłał jej ostrzegawcze spojrzenie i powiedział:
- Przeżycia wytrąciły Raiję z równowagi. Kiedy się zasta
nowi, z wdzięcznością przyjmie tę hojną propozycję.
Sędzia pokiwał głową i uśmiechnął się po ojcowsku:
- Twój brat ma rację, Raiju. Chodźcie ze mną coś zjeść.
Potem możecie ruszyć w drogę. Sama rozumiesz, że to roz
sądne rozwiązanie.
Raija pokiwała głową. Reijo położył rękę na jej ramieniu.
Ustalili, że przedstawią go jako jej brata. W ten sposób
oszczędzili sobie natrętnych pytań i podejrzeń, którym nie
potrafiliby teraz sprostać.
- To bardzo miły gest - powiedziała śmiertelnie zmęczo
na Raija.
Sędzia uśmiechnął się serdecznie. Zadbał o swoją reputa
cję. A przy okazji szybciej się jej pozbył.
13
Tak więc znów byli w drodze. Reijo siedział na przedzie
i powoził. Ruszyli na północny zachód.
Raija przygotowała miękkie posłania dla dzieci. Mogły się
tam bawić i przyglądać okolicy. Przyklękając, wyglądały
z wozu. Mogły się też położyć i pospać. Raija wiedziała, że
są bezpieczne, i choć tak trudno było jej przyjąć cokolwiek,
to cieszyła się z tego małego karego konia, który powoli cią
gnął wóz. Cudownie, że nie muszą iść. Wspaniale, że dzieci
mogą odpocząć. Wędrowali już stanowczo zbyt długo. Z ca
łego serca pragnęła, by wreszcie znaleźli miejsce, o którym
kiedyś marzyła, otwartą, przyjazną i piękną przestrzeń.
Spostrzegła, że Elise trzyma Knuta w ramionach. Ta ma
ła miała już w sobie coś z matki. To nie była zabawa. Na
dziecięcej twarzyczce malowała się powaga. Kiedy pozwala
no jej grać rolę dorosłej, była najszczęśliwsza. Raiji było
znacznie lżej ze świadomością, że ma kogoś, kto może jej
pomóc, ale codziennie odczuwała wyrzuty sumienia. Wyda
wało jej się, że w pewnym stopniu pozbawia Elise dzieciń
stwa. Czegoś ważnego, czegoś, czego dziewczynka powinna
doświadczyć.
Maja spała. Jej wielkie, niezwykłe oczy nasiąkły przez ca
ły dzień widokiem niecodziennych wydarzeń. Zachłanna na
życie Maja łapczywie chłonęła wszelkie wrażenia. Raiję cza
sami napawała lękiem nieposkromiona ciekawość córeczki.
Mała chciała spróbować wszystkiego. Wyciągała swoje
pulchne rączki i wszystkiego dotykała, wszystko wkładała
do buzi, by dokładnie to zbadać... Otwartość na to, co no
we, może być zaletą, ale może też być niebezpieczna.
Raija odsuwała od siebie wszelkie niepokoje. Stwierdzi
ła, że najwyraźniej stała się prawdziwą kwoką, że nadmier
nie chroni tych, których kocha.
Jeszcze jedna sprawa leżała jej na sercu. Reijo zadbał
wprawdzie o zachowanie wszelkich środków ostrożności,
ale ona lękała się, że to jednak nie wystarczy. Że może któ
reś z nich jest chore. Nie bała się o siebie. Troskała się
przede wszystkim o dzieci. Reijo przekonał ją, że jemu nic
się nie może przydarzyć. Był teraz gwarantem jej bytu.
Trudno wyrazić, jak się cieszyła z jego obecności. Raija prze
mieściła się na czworakach na przód wozu i przycupnęła ko
ło przyjaciela. Wóz terkotał i kołysał się.
- Czuję się prawie tak jak na łodzi na fiordzie Lyngen -
zauważyła, trzymając się krawędzi. Reijo siedział na skrzyn
ce przybitej gwoździami do dennicy. Posunął się trochę, by
zrobić jej miejsce. Kołysząc się niepewnie, usadowiła się ko
ło niego. Ręce Reijo spoczywały na jego kolanach. Trzymał
lejce tylko jedną dłonią. Mocną, szeroką dłonią...
- Rozmawiałeś z Kallem - zaczęła Raija. - Chciałabym
wiedzieć, co mówił.
Reijo spojrzał na nią z ukosa. Uśmiechnął się nieznacznie:
- Rozmawialiśmy o tobie. O złocie. O małym. I o pew
nej dziewczynie.
- Jenny - powiedziała ze zrozumieniem Raija. Jej spojrze
nie było pełne ciepła. - Czy dlatego jedziemy na północny
zachód? Zdaje się, że to gdzieś tam leży jego wyspa. Ja rów
nież myślałam o tej dziewczynie. Ona go chyba kochała. Za
sługiwał na kogoś takiego jak ona.
- Pragnął ją także jakoś zabezpieczyć. Musimy znaleźć je
go jaskinię, zanim wyruszymy do Jenny. Prosił mnie, bym
się wami zajął. Tobą.
Raija nic nie odrzekła. Nie wiedziała, co powiedzieć. Sytu
acja była co najmniej dziwna. Ziemia na grobie Kallego jesz
cze nie osiadła. A ona, która nieczęsto przejmowała się tym,
co ludzie gadają, zaczęła nagle myśleć o tym, co wypada.
- Prosił mnie o to - ciągnął Reijo niepewnie. - Kalle wie
dział doskonale, co do ciebie czuję. Znał mnie lepiej niż in
ni. Biliśmy się o ciebie w dzieciństwie. Opowiadałem ci
o tym? Kalle wygrał. On zawsze wygrywał. Ale nie mogłem
go przecież za to znienawidzić, prawda? Oboje byliście mo
imi przyjaciółmi. A poza tym znajdowaliśmy się w gruncie
rzeczy w takiej samej sytuacji. Kalle i ja. Chyba dlatego pro
sił, bym się tobą zajął. Bał się, że pójdziesz do Mikkala.
- Nie powinien się tego bać - westchnęła Raija. - Powi
nien wiedzieć, że poradzę sobie sama.
Reijo skrzywił się. Wiatr igrał jego jasnymi włosami.
- Miałem zamiar odejść za wszelką cenę. Odejść od cie
bie. W drodze na północ tysiące razy powtarzałem sobie, że
skoro jestem mężczyzną, to zdołam się uwolnić. Chciałem
tylko zostawić cię w bezpiecznym miejscu. Tysiące spraw
stawało mi na drodze. Poprzysiągłem sobie, że nie będę się
żywił okruchami. I tyle samo razy przyjmowałem każdą
okruszynkę, srxzęśliwy tak długo, jak długo ją miałem. Go
tów czekać na następną. I na jeszcze następną. I jeszcze...
Raija czuła, że ogarnia ją zwątpienie. Wsunęła rękę pod
jego ramię i oparła się o niego. Czuła się przy nim bez
pieczna.
- Zdaje się, że oczekiwałam od ciebie zbyt wiele, Reijo.
Wyrządziłam ci wiele złego. Ale nigdy nie chciałam cię zra
nić. Wszystko, co się między nami zdarzyło, zrobiłam świa
domie. Chciałam tego.
- Właśnie tego nie rozumiem. I to mnie boli.
- Czy Kalle chciał, byśmy się pobrali? - zapytała cienkim
głosem.
- Nie wyraził się tak. Ale sądzę, że to miał na myśli.
- Chcesz tego? - zapytała zdezorientowana Raija.
- Nie pytaj mnie o to! - poprosił udręczony Reijo. - Nie
wymuszaj odpowiedzi, Raija!
- To w zasadzie była wystarczająca odpowiedź - uśmiech
nęła się ciepło.
Przez dłuższą chwilę słychać było tylko tętent końskich
kopyt na drodze. Postukiwanie kół. Skrzypienie wozu, ko
łyszącego się na wertepach.
- To nie jest żadne rozwiązanie - oznajmiła Raija po
chwili. Spojrzała na przyjaciela ze spokojem. Po raz kolej
ny uderzyła Reijo moc bijąca z jej ciemnych oczu i zdecy
dowanej twarzy.
- Nie - zgodził się. - To nie jest żadne rozwiązanie. Za
męczylibyśmy się wzajemnie. Kalle chciał dobrze. Ale nie
pozwolimy, by umarli układali nam życie.
- No to wiemy, czego możemy się po sobie spodziewać
- powiedziała Raija ze wzrokiem utkwionym w wijącą się
przed nimi drogę. Wciąż dalej i dalej. - Gdy opuszczaliśmy
Lyngen, sądziłam, że zawsze będziesz nam towarzyszył. My
ślałam, że z nami zostaniesz. - Spojrzała na niego badawczo.
- Dlaczego nie mówiłeś, jak się rzeczy mają?
Reijo wzruszył ramionami. Odgarnął grzywkę z czoła.
Spojrzał całkiem bezbronnie:
- Zabrakło mi śmiałości. A może miałem za dużo nadziei.
Nie wiedziałem, co ty sądzisz. Wierzyłem w cud...
Raija rozumiała go. Coś ją ścisnęło w piersiach, gdy so
bie uzmysłowiła, jak bardzo on pragnął, by wydarzyło się
między nimi to, co niemożliwe. Ten człowiek był szalenie
bliski jej sercu. Jej duszę wypełniły ciepło i łagodność. Ale
to nie wystarczało.
- Znajdziemy złoto Kallego? - zapytała beztrosko, pró
bując odnaleźć lekki ton, który kiedyś gościł między nimi.
Spochmurniały Reijo pokiwał głową.
- Zdaje się, że jedziemy we właściwym kierunku. Lepiej
przez jakiś czas trzymać się zwykłych dróg. Byle tylko prze
konać zainteresowanych, że nie mamy zielonego pojęcia
o skarbach Kallego. Nigdy dość ostrożności.
Raija obejrzała się odruchowo przez ramię. Nikt ich nie
śledził. Ale Reijo ma z pewnością rację. Na pewno ktoś ich
obserwuje. Ostrożności nigdy za wiele.
Raija miała wielką ochotę na nocleg w wozie. Jej zdaniem
to by znacznie uprościło sprawę. Reijo był innego zdania.
Jechał tak długo, aż dotarli do niewielkiego źródełka koło
pagórka otoczonego kilkoma drzewami.
- Będzie gdzie się schronić, gdyby zaczęło padać - stwier
dził i poprosił, by Raija przygotowała posłania za pagór
kiem. Raija nie rozumiała jego intencji. Stamtąd nie będą
mogli dojrzeć ani wozu, ani konia. Reijo wyczyścił karego
i przywiązał go do jednego z największych drzew. Wszyst
ko, z wyjątkiem rzeczy najbardziej potrzebnych, zostawili
na wozie.
- O co ci właściwie chodzi? - zapytała Raija ostro. Zo
rientowała się, że Reijo coś knuje. Nieprzypadkowo wy
brał właśnie to miejsce. Żaden jego wybór nie był przy
padkowy.
Reijo nic nie odpowiedział. Siedział jak gdyby nigdy nic.
Zajął się dziećmi. A nawet pomógł jej umyć garnki.
Gdy padająca z nóg Raija ułożyła się pod swym płasz
czem, by dać odpocząć zmęczonemu ciału, Reijo wciąż sie
dział. Ona zaś wiedziała, że ostatnie dni były dla niego co
najmniej równie trudne jak i dla niej. On się wszystkim zaj
mował. Musiał być tak samo wyczerpany jak ona. Miała za
miar zapytać, czego się obawia, ale oczy same się jej zamknę
ły, a słowa zamarły w gardle.
Raija zasnęła.
Wiatr wzmógł się w ciągu nocy. Raija zauważyła to przez
sen. Szemranie liści w koronach drzew zamieniło się w ostry
świst. Nie tyle nieprzyjemny, co zagłuszający wszelkie inne
nocne dźwięki. A jednak coś ją obudziło. Jakiś dźwięk, któ
rego nie powinna słyszeć.
Raija usiadła ociężale i niepewnie, czekając, aż oczy przy
zwyczają się do mroku, i próbując się dobudzić. Nie rozu
miała tego wszystkiego. Nastawiała ucha, ale nie potrafiła
określić dźwięku, który ją wyrwał ze snu. Aż do chwili,
w której pojawił się Reijo. Bezszelestnie jak kot stanął na
gle u jej boku i położył palec na ustach. Głową skinął w stro
nę pagórka, za którym stal koń i wóz.
Oboje zachowywali absolutne milczenie, natężając
wszystkie zmysły. Wiatr sporo zagłuszał, ale dały się słyszeć
jakieś strzępy słów i hałasy.
Reijo uspokajającym gestem zacisnął rękę na ramieniu
Raiji. Spojrzeniem prosił ją, by milczała, dawał do zrozu
mienia, że dzieje się coś, z czym się liczył.
- Cholera... - przyniosła kolejna fala wiatru. Po chwili da
ły się słyszeć następne podobne i mocniejsze przekleństwa.
Głosy kilku mówiących jednocześnie osób. - ...nie mylę się...
- usłyszeli - muszą wiedzieć... żadnej kartki... przeszukałem
ten cholerny wóz... nic... - Po nieco dłuższej chwili ciszy do
tarły do nich urywki kolejnych zdań: - ...musimy się trzy
mać., zaprowadzą nas... na pewno wiedzą...
Raija i Reijo długo jeszcze stali, wytężając wszystkie zmy
sły. Ale słyszeli już tylko normalne w takiej sytuacji dźwię
ki. Nieproszeni goście ulotnili się.
- Co to było? - zapytała Raija szeptem, niepewna, czy
ktoś jej nie usłyszy. Czuła przerażenie. Serce biło jej niespo
kojnie i nerwowo.
- Poszukiwacze szczęścia - odparł Reijo najzwyczajniej
w świecie i ruszył w stronę pagórka. Raija nie miała zamiaru
go tak łatwo wypuścić. Uniosła spódnicę i skoczyła za nim.
- Czy nie powinniśmy dzielić wszystkich niepokojów
i odpowiedzialności? - zapytała ostro. - Chyba mam prawo
wiedzieć.
Reijo zatrzymał się dopiero, gdy dotarli do wozu. Ludzie,
którzy tu byli, przyłożyli się do roboty. Wszystkie rzeczy
były wywrócone do góry nogami. Nieznajomi nie zatrosz
czyli się oczywiście o przywrócenie porządku. Raija oparła
się o wóz. Nie miała siły patrzeć na ten bałagan.
Reijo zaczął przeglądać ładunek. Bez słowa.
Po chwili zeskoczył z wozu i stanął koło niej. Otrzepał
ręce i kolana z zadowoloną miną, która rozwścieczyła Ra-
iję nie na żarty.
- Wydaje ci się może, że to jest zabawne? No cóż, po
wiem ci coś, Reijo Kesaniemi: ja tak wcale nie uważam.
Zarówno twoja osoba, jak i cała ta historia działają mi
na nerwy. Sam sobie szukaj tego przeklętego złota. Mnie
to nie interesuje. Słyszysz? Zupełnie mnie to nie intere
suje. Chcę mieć spokój. Tyko spokój. Mam tego dość.
Mam cię dość... - Raija rozpłakała się ze złości. Bez łez.
Nie miała już łez. Załkała tylko z bólu. Łkała i zawodzi
ła ze zmęczenia.
Reijo patrzył na nią przez parę minut. Przygniotła go bez
silność. On również był już zmęczony. Nagły przypływ cier
pienia i miłości targnął jego sercem. Nie mógł już wytrzy
mać. Wziął ją w ramiona. A ona się nie broniła. Otoczyła
rękoma jego kark. Wtuliła twarz w szyję. Trzymał ją moc
no. Stali tak w mroku i kołysali się. Obejmowali się, doda
jąc sobie nawzajem sił, podtrzymując się na duchu. Dwoje
ludzi, których połączył los. Wiele wysiłku wkładali w wal
kę z losem. Było to strasznie męczące.
-Jak długo będą nam deptać po piętach? - wyjąkała. - Od
kiedy nas śledzili?
- Od samego wyjazdu - odpowiedział jej po cichu. - Szyb
ko ich zauważyłem. Ale nie chciałem cię niepokoić jeszcze
bardziej. Twoja wytrzymałość już i tak była prawie na wy
czerpaniu. Może zachowałem się głupio. Ale zrobiłem to tyl
ko po to, by cię oszczędzić...
Pogłaskał ją z uwielbieniem po włosach, ale nie wykorzy
stał sytuacji w żaden inny sposób.
- Wiedziałem, że się pojawią. Musiałem podjąć ryzyko,
wiedząc, że będą szukać jakiejś wskazówki, która ich dopro
wadzi do złota. Na szczęście już więcej nas nie odwiedzą.
- Ale nie zabrałeś stąd worka Kallego?
Reijo się uśmiechnął.
- Nie, trzeba sporo wyobraźni i rozumu, żeby się domy-
ślić, że w nim jest rozwiązanie tej wielkiej zagadki. Założy
łem, że tym panom brakuje jednego i drugiego.
- A więc worek wciąż tu jest? - Popatrzyła na niego wiel
kimi oczami.
- Właśnie. A oni czekają, aż my ich doprowadzimy do
złota.
- W takim razie nie mamy wyboru - orzekła Raija po
krótkiej pauzie.
- Od wysp dzieli nas jeszcze kilka dni drogi - powiedział
Reijo łagodnie. - Musimy sprzedać konia, zanim tam wy
ruszymy. Kalle wytłumaczył mi dość dokładnie, jak tam
trafić.
Reijo bawił się jej włosami. Pieścił je w dłoniach. Nie
obecnym gestem. Nie do końca świadom tego, co robi.
- Nie chciałabym jej zranić... - Raija mówiła powoli
i z namysłem. - Wiem, co ona czuje. On był dla niej tym,
kim dla mnie... - Raija zamilkła. - Nie chcę jej skrzywdzić.
Nie mogę tam przyjść i poprosić o przezimowanie. Mówiąc
jej jednocześnie prosto w twarz, że był moim mężem. Po
zwolić, by Knut jej o tym przypominał... nie mogę.
- Ona powinna się dowiedzieć, co się z nim stało. Zale
żało mu na niej.
Raija przełknęła ślinę. Reijo spostrzegł, że walczy ze so
bą. Podjęła decyzję i oznajmiła mu spokojnym i zdecydo
wanym tonem:
- Nic o Karlu nie wiedzieli. Jesteśmy dorośli. Może tym
razem na mnie kolej... - Raija nie odwróciła wzroku na
wet na chwilę. - Nie jesteś co prawda łudząco podobny
do Kallego, ale można by was wziąć za braci. Ja jestem
twoją żoną.
- Zdaje się, że nie uwolnimy się od siebie, choćbyśmy nie
wiem ile próbowali - westchnął Reijo.
Raija pokręciła głową.
- Jutro ruszamy dalej na północ - powiedziała. - Zima na
wyspie to będzie coś nowego...
- Masz coś przeciwko temu? - zapytał cicho Reijo.
Głos drżał mu odrobinę. Ciemne, brązowe oczy popa
trzyły w oczy zielone.
- Czy ja kiedykolwiek zmieniam zdanie? Chcę tam je
chać.
- Nie o to cię pytałem, Raiju.
Drewniana rama wozu uwierała ją w plecy. Sworzeń wbi
jał się w ramię Raiji. Szum wiatru mieszał się z szumem,
który wypełniał jej uszy.
Jego ręce spoczęły na jej ramionach. Ręce, które miały
w sobie taką siłę, a jednocześnie potrafiły muskać tak deli
katnie jak skrzydła motyla. Ręce mężczyzny, który był dla
niej za dobry.
- Tyle razy prosiłeś, bym cię więcej nie pytała - szepnę
ła Raija, przełykając ślinę. - Tym razem ja cię o to proszę.
Nie pytaj. Znasz już odpowiedź.
Reijo pokiwał głową i puścił ją. Jakby dotykał rozżarzo
nego żelaza. Odszedł od niej i kopnął wrzosy, wyrażając
w ten sposób złość i bezradność. Jego szerokie plecy lekko
drżały. Ona nie mogła mu pomóc. Zacisnęła dłonie na kole
i czekała. Musiał stoczyć tę walkę samotnie.
Gdy obrócił się ku niej ponownie, zobaczyła, że coś
błyszczy pod jego powiekami. Jego głos zabrzmiał obco:
- Zrobimy to, co będziemy musieli zrobić. Zobaczymy, co
przyniesie następny dzień. Zobaczymy, co się wydarzy. Zgoda?
Raija skinęła głową. Zbyt poruszona, by coś powiedzieć.
Chwyciła dłoń, którą ku niej wyciągnął. Ręka w rękę wró
cili do obozowiska.
Oblubienica wójta należała już do przeszłości. Przed ni
mi rozciągało się nie zaorane pole zwane przyszłością. Mo
gli kształtować ją własnymi rękami. Dwoje małych ludzień-
ków. Reijo Kesaniemi i Raija Alatalo. Związani przyjaźnią,
przeszłością i nadzieją.
Czekała ich długa zima.