Rozdział piąty
- Ja nadal nic nie rozumiem - powiedział zdezorientowany Jasper.
- To może ja wyjaśnię... Dziewczynom chodzi o to, że pokłóciliśmy się z Bells. Na
zakończenie kłótni Rosalie powiedziała, że mamy dosyć jej pretensji o nic, i że ciągle
czekaliśmy, aż się opamięta. Stwierdziła również, że nie mamy czego tam szukać. Na koniec
dodała, żeby zadzwoniła do nas, aż wróci do „starej” siebie. Wychodząc, Bella dodała, że
czekała na ten moment, kiedy odczepimy się od niej. - Wyjaśniłem chłopakom.
- No to płacz dziewczyn wyjaśnia, bo… - powiedział Jasper.
Edward
- Bo? - zapytałem.
- Bo dziewczyny są ze sobą bardzo zżyte, gdyż są przyjaciółkami i
współlokatorkami od czterech lat, a także dużo razem przeszły, pomagając
sobie nawzajem - odpowiedział Jasper.
- Ja nadal nic nie czaję! Dziewczyny w ogóle nie płakały, a tu nagle szlochają -
powiedziałem zirytowany.
- Wrzuć na luz brachu - powiedział Emm.
- Nasze dziewczynki się rozkleiły, ponieważ nie umieją żyć jedna bez drugiej. A
pytając, czemu są tutaj, a nie przy Belli uświadomiły sobie, że ją opuściły i
złamały obietnicę, którą złożyły jej - powiedział Jasper siadając.
- Co to za obietnica? - zapytałem, bardzo ciekaw.
- Obiecałyśmy sobie... że... nigdy... nie... zostawimy... jej!! - krzyknęła
zrozpaczona blondyna.
- A przysięgłyśmy to... sobie... po... śmierci... rodziców... Belli. - Ledwo co było
słychać słowa Alice, bo ciągle płakała.
- Kurdę... Dziewczyny!! Ogarnijcie się, przecież robicie to dla dobra Belli!! -
krzyknąłem zirytowany zachowaniem dziewczyn.
- W sumie tak, ale... - zaczęła dziewczyna Jaspera.
- Nie ma żadnego ale!!
- No dobrze, dobrze... nie krzycz już na nas - powiedziała z ostatnim
pociągnięciem nosa Rosalie.
- Jak mamy już wszystko ustalone, to może zjemy wreszcie śniadanie, bo wasz
niedźwiadek jest głodny?! - krzyknął zniecierpliwiony i głodny Emmett. -
AŁŁ!! To bolało... Za co mnie uderzyłaś Ross?
- Za to, że ciągle myślisz o jedzeniu.
- Nie tylko... Myślę też o tobie skarbie. - Wyszczerzył się Emm.
- Dobra, dobra... Koniec już tych czułości. Chodźmy na śniadanko, bo ja też
zgłodniałem - powiedział Jazz.
- Pójdźmy do tej knajpki co zawsze. - Zaproponowała Alice.
-Czyli? Jak byś nie zauważyła, to ja niedawno się tutaj przeprowadziłem i nie
wiem dokąd chodzicie na posiłek - powiedziałem.
- Uliczkę dalej jest taka przytulna knajpka. Wyśmienite jedzenie tam serwują, a
także po przyzwoitej cenie - rzekła Rosalie.
- No to chodźmy.
- STOP!!!!!!!!!! Najpierw ja z Rose musimy się ogarnąć, przecież nie pójdziemy
w takim stanie. Myślicie w ogóle czasem? Co powiedzą ludzie o mnie i o niej,
jak nas zobaczą?! Wyglądamy jak... jakieś potwory z jeziora Loch Ness!! -
krzyknęła zdenerwowana Alice. - Spotkamy się za trzydzieści minut pod
campusem. Chodźmy Rose. - Dodała już spokojniej.
- Do zobaczenia chłopacy! - krzyknęła blondi.
- Jazz... jak wytrzymujesz z Alice? - zapytałem, gdy za dziewczynami zamknęły
się drzwi.
- Wiesz co?! - krzyknął zbulwersowany Jasper. - Sam już nie wiem jak. - Dodał
i zaczął się śmiać, jak opętany. Chwilę potem razem z Emmettem
przyłączyliśmy się do tarzającego się po podłodze blondyna, bo na sam jego
widok nie dało się nie śmiać.
- Dobra... Ale z czego się tak w ogóle śmialiśmy? - zapytał Emmett, jak się
uspokoiliśmy.
- Tak właściwie mój drogi przyjacielu, nie mogę odpowiedzieć na trafnie
postawione pytanie przez ciebie, gdyż sam nie wiem, ale może nasz przyjaciel
Edward odpowie na to pytanie. No więc Ed, odpowiedz proszę na pytanie
Emmetta - powiedział Jasper, udając poważnego człowieka.
- Niestety... muszę was zawieść moi drodzy współlokatorzy i przyjaciele w
jednym. Sam też nie znam odpowiedzi na bardzo trudne pytanie Emma, ale
zawsze można było spróbować, bo „Kto pyta, ten nie błądzi” - powiedziawszy
to znów zaczęliśmy śmiać się wniebogłosy.
- Hej, hej... My czekamy na was od pięciu minut na dole, a wy się tu śmiejecie
w najlepsze?! - zapytała rozdrażniona Alice.
- A z czego tak w ogóle się śmiejecie? - zapytała zaciekawiona Rosalie.
- Hmmm... Pomyślmy... Nie wiem, a ty Jasper wiesz z czego się śmiejemy? -
zapytałem.
- Niestety ja też nie wiem, ale może nasz przyjaciel pakero-misiek zna
odpowiedź na postawione przez jego dziewczynę pytanie - odpowiedział Jazz.
- Muszę was zasmucić drogie panie, ale wasz pakero-misiek też nie zna
odpowiedzi - powiedział Emm szczerząc się.
- Braliście coś? - zapytał podejrzliwie czarnowłosy chochlik.
- Nie, nic nie braliśmy. Słowo honoru. Prawda Emm? - odpowiedziałem.
- Prawda. Ale my tu gadu-gadu, a wasz paker dalej jest głodnyyyyyyyy.
- To trzeba było się nie śmiać głupio, nie wiadomo nawet z czego, tak to byś
miał już zapełniony swój żołądek - stwierdziła Ross.
- Masz rację moja kochana. To wszystko wina Edwarda, bo gdyby nie on, to
dawno bylibyśmy w knajpce.
- Co ja?! Ja nic nie zrobiłem! To wina Jaspera!!
- Nie prawda!! Gdybyś się mnie nie zapytał, to by nic się nie stało!
- Ale to TY zacząłeś się śmiać!!
- Twoja wina!
- Nie, bo twoja!
- Twoja!
- Nie!!
- Tak!!
- Nie!!
- Tak!!
- DOSYĆ!! ZAMKNIJCIE SIĘ WRESZCIE!! BO JAK NIE TO BĘDZIECIE
MIELI ZE MNĄ DO CZYNIENIA!! - krzyknął chochlik.
- Alice... Bez obrazy, ale co TY możesz nam zrobić? - zapytałem, a wszyscy
oprócz Al spojrzeli na mnie ze współczuciem? Tak.. chyba tak…. A Alice?
Wciskała we mnie gromy podchodząc do mnie...
- Co JA mogę zrobić?! Dużo mogę zrobić!! To, że jestem niska jeszcze nic nie
znaczy!! Radziłabym tobie, abyś nie spał dzisiejszej nocy, jeżeli martwisz się o
siebie... - powiedziała z przebiegłym uśmieszkiem.
- Kochanie, nie złość się na Eda. Przecież jeszcze ciebie dobrze nie zna. - Stanął
w mojej obronie Jazz, jakbym potrzebował ochroniarza.
- Kotku... Nawet ty mu teraz nie pomożesz, a poza tym musi dostać karę -
powiedziała All.
Puk, puk….
- Pójdę otworzyć - powiedziałem.
- Edward!! Kochanie!! - krzyknęła blondynka, jak otworzyłem i rzuciła się na
moją szyję.
-
Tak?
- Mówiłem tobie, że musisz rzucić palenie.
- Ja nic nie muszę - powiedziałam zaciągając się.
- Bello... Jak będziesz palić, to dostaniesz raka płuc... A tobie niewiele do tego brakuje.
- A skąd Pan to wie? - zapytałam zaciekawiona ponownie się zaciągając.
Bella
- Zrobiliśmy tobie prześwietlenie płuc, aby sprawdzić czy nie masz
uszkodzonych.
- Ach tak? - Sarkazm to druga ja.
- Tak. Bello posłuchaj mnie... Nie wiem co się wydarzyło, że jesteś taka a nie
inna, ale musisz zmienić swoje postępowanie, bo daleko tak nie zajedziesz.
- Kurwa! Nie musi mnie pan pouczać! Ja wiem, co muszę robić, a co nie!
- Proszę, nie stosuj w mojej obecności takich słów i nie krzycz na mnie, ale
teraz wybacz muszę wracać do szpitala. Tobie też to radzę, gdyż jeszcze
zachorujesz oraz zostaniesz dłużej w szpitalu. - Mówiąc to odszedł w stronę
białego budynku z wielkim, czerwonym krzyżem.
- Wreszcie ciebie odnalazłem, Bells. - Odezwał się ktoś zza moich pleców.
- Że niby o co kurwa chodzi? - zapytałam, stojąc teraz twarzą w twarz z
wysokim, opalonym, może kilka lat starszym ode mnie chłopakiem.
- Jesteś moją zaginioną siostrą, Bello!!
- Coś ci się pomyliło chłopcze…. Ja nie mam rodzeństwa, a tak poza tym to
wariatkowo jest na drugim końcu miasta, a nie tutaj.
- Nie pomyliło mi się... Jesteś moją zaginioną siostrą!! Może pójdziemy do
szpitala, żebyś mogła się ogrzać i przy okazji wszystko wyjaśnię.
- Nie będę słuchać jakiegoś popieprzonego wariata!! A tak poza tym chyba bym
wiedziała, że mam brata co nie?! A teraz zjeżdżaj debilu z moich oczu!
- Bells... Daj mi wytłumaczyć...
- Nie nazywaj mnie tak!! I nie ma co wyjaśniać!! Jesteś po prostu jakimś
durniem, który uważa mnie za swoją zaginioną siostrzyczkę!!
- Widzę, że nic dzisiaj nie zdziałam... ale wiedz, że jeszcze wrócę do ciebie z
jakimś dowodem na to, że jesteśmy rodzeństwem!! Do zobaczenia Bells! -
Odwracał się właśnie żeby odejść, ale chyba zmienił zdanie aby mnie jeszcze
bardziej zdenerwować... Lecz, jedynie pocałował mnie szybko w policzek i
odszedł uśmiechnięty od ucha do ucha...
- Pierdolnięty, debilowaty wariat!! Trzeba ciebie zamknąć w pokoju bez
klamek!! - krzyknęłam do jego postaci oddalającej się ode mnie. A ten na moje
słowa tylko zaczął się śmiać!!! Debil jeden... No nie... Ten zasraniec zabrał mi
moje fajki, które trzymałam w kieszeni szlafroka.