background image

 

Gabriel Garcia Marguez 

 

Zła godzina 

(La mala hora) 

 

Przełożył: Jan Zych 

 

background image

 

Ojciec  Angel  dźwignął  się  z wielkim  wysiłkiem.  Przetarł  powieki  wierzchem  dłoni,  odpiął 

moskitierę i siedział na wypłowiałej macie, zamyślony przez chwilę, potrzebną, żeby zdać sobie 

sprawę,  że  żyje,  i przypomnieć  sobie  datę  i odpowiadające  jej  imię  świętego.  „Wtorek,  czwarty 

października” – pomyślał i mruknął: – Świętego Franciszka z Asyżu. 

Ubrał  się  nie  myjąc  się  i nie  odmawiając  modlitwy.  Był  tęgi,  sangwiniczny,  o łagodnych 

rysach  potulnego  wołu,  i poruszał  się  jak  wół,  ciężkimi  i smutnymi  ruchami.  Kiedy  dokończył 

zapinania sutanny z drobiazgową dokładnością palców, z jaką sprawdza się struny harfy, odsunął 

rygiel i otworzył drzwi do patio. Tuberozy w deszczu przypomniały mu słowa piosenki. 

– „Od łez moich będzie wzbierać morze” – westchnął. Sypialnia połączona była z kościołem 

wewnętrznym  korytarzem,  na  którym  po  bokach  stały  doniczki  z kwiatami.  Między  luźno 

poukładanymi  cegłami  zaczynała  wyrastać  październikowa  trawa.  Zanim  udał  się  do  kościoła, 

ojciec  Angel  wszedł  do  ubikacji.  Sikał  obficie,  wstrzymując  oddech,  żeby  nie  czuć  mocnego 

zapachu,  amoniaku,  który  wyciskał  mu  łzy.  Potem  wyszedł  na  korytarz,  przypominając  sobie: 

„Ta łódź mnie w twój sen zaniesie.” W wąskich drzwiach kościoła poczuł po raz ostatni zapach 

tuberoz.  Wewnątrz  śmierdziało.  Była  to  długa  nawa,  również  wyłożona  cegłami,  i z jednymi 

tylko  drzwiami  wychodzącymi  na  rynek.  Ojciec  Angel  poszedł  prosto  na  wieżę.  Zobaczył 

ciężarki zegara przeszło metr nad głową i pomyślał, że nakręcenie jeszcze wystarczy na tydzień. 

Obsiadły  go  zancudos 

[(dosłownie:  długonogie)  rodzaj  moskitów]

  Rozgniótł  jednego  na  karku  mocnym 

uderzeniem  i otarł  dłoń  o powróz  dzwonu.  Potem  usłyszał  w górze  zgrzyt  skomplikowanych 

trybów i kółek, a następnie ze środka głuche, głębokie pięć uderzeń. 

Czekał,  aż  umilknie  ostatni  pogłos.  Wtedy  ujął  powróz  w obie  dłonie,  owinął  go  wokół 

przegubu  i rozkołysał  spękane  dzwony  ze  zdecydowaniem  i stanowczością.  Ukończył 

sześćdziesiąt  jeden  lat.  Dzwonienie  było  zbyt  uciążliwe  na  jego  wiek,  ale  zawsze  zwoływał  na 

mszę osobiście i ten wysiłek umacniał go moralnie. 

Trinidad  otworzyła  drzwi  od  ulicy,  kiedy  biły  dzwony,  i poszła  w kąt,  gdzie  wczoraj 

wieczorem  zastawiła  łapki  na  myszy.  Zastała  coś,  co  wywołało  w niej  równocześnie  wstręt 

i uczucie przyjemności: małą masakrę. 

Otworzyła  pierwszą  łapkę,  wskazującym  i wielkim  palcem  wzięła  mysz  za  ogon  i wrzuciła 

do tekturowego pudła. Ojciec Angel w tej chwili właśnie otworzył drzwi od strony rynku. 

– Dzień dobry, ojcze – powiedziała Trinidad. 

Nie  dosłyszał  jej  pięknego  barytonowego  głosu.  Pusty  rynek,  senne  migdałowe  drzewa 

w deszczu,  nieruchome  miasteczko  w smętny  świt  październikowy  sprawiały  na  nim  wrażenie 

opuszczenia.  Ale  kiedy  przyzwyczaił  się  do  szumu  deszczu,  z głębi  placu  dosłyszał  czysty 

i trochę nierealny klarnet Pasterza. Dopiero wtedy odpowiedział na dzień dobry. 

– Pasterz nie był z tymi od serenady – powiedział. 

background image

 

–  Nie  –  potwierdziła  Trinidad.  Podeszła  do  pudła,  w którym  były  martwe  myszy.  –  Był 

z gitarzystami. 

– Przez dwie  godziny było słychać jakąś ich  głupawą piosenkę – powiedział  ksiądz. – „Od 

łez moich będzie wzbierać morze.” Chyba tak to brzmi? 

– To nowa piosenka Pasterza – powiedziała. 

Ojciec Angel znieruchomiały w drzwiach uległ chwilowej fascynacji. Przez wiele lat słuchał 

klarnetu  Pasterza,  który  o dwie  przecznice  stąd  siadał  do  ćwiczenia,  codziennie  o piątej,  na 

taborecie  opartym  o słup  gołębnika.  Był  to  mechanizm  miasteczka  działający  precyzyjnie: 

najpierw pięć uderzeń godziny piątej, później pierwsze dzwonienie na mszę, a następnie klarnet 

Pasterza  w patio  jego  domu,  oczyszczający  przezroczystymi  i wyraźnymi  nutami  powietrze 

przepełnione gołębim smrodem. 

– Melodia jest dobra – odpowiedział ksiądz – ale tekst głupi. Słowa można odwracać tak albo 

inaczej i wyjdzie to samo: „Ten sen mnie w twoją łódź zaniesie”. 

Zrobił półobrót, rozbawiony swoim odkryciem, i poszedł zapalić światła na ołtarzu. Trinidad 

szła za nim. Ubrana była w długi biały chałat, z rękawami po pięści, i pas z błękitnego jedwabiu, 

oznakę świeckiego bractwa. Miała bardzo ciemne oczy pod zbiegającymi się brwiami. 

– Całą noc spędzili tu niedaleko – powiedział ojciec Angel. 

–  U Margot  Ramirez  –  rzekła  Trinidad  z roztargnieniem,  potrząsając  martwymi  myszami 

w pudle. – Ale w nocy było jeszcze coś lepszego niż serenada. 

Ksiądz zatrzymał się i spojrzał na nią swoimi łagodnie błękitnymi oczyma. 

– Co było? 

– Rozlepiono paszkwile – powiedziała Trinidad. I prychnęła nerwowym śmiechem. 

 

* * * 

 

O trzy domy dalej Cesarowi Montero śniły się słonie. Widział je w niedzielę w kinie. Deszcz 

lunął na pół godziny przed zakończeniem i teraz film rozwijał się dalej we śnie. 

Cesar Montero odwrócił się całym ciężarem swego monumentalnego ciała do ściany, kiedy 

zatrwożeni tubylcy uciekali przed stadem słoni. Żona potrąciła go lekko, ale żadne z nich się nie 

obudziło. 

– Idziemy – mruknął i wrócił do pierwotnej pozycji. Wtedy się obudził. Słychać było właśnie 

drugie dzwonienie na mszę. 

Było  to  mieszkanie  o dużych  przestrzeniach  z żelaznymi  kratami.  Okno  na  rynek,  również 

z żelaznymi  kratami,  miało  kretonową  zasłonkę  w żółte  kwiaty.  Na  nocnym  stoliku  stał 

tranzystorowy  odbiornik  radiowy,  lampa  i zegar  z fosforyzującą  tarczą.  Z drugiej  strony,  pod 

background image

 

ścianą, olbrzymia szafa z lustrzanymi drzwiami. Wciągając buty do konnej jazdy Cesar Montero 

usłyszał  klarnet  Pasterza.  Sznurowadła  z surowej  skóry  były  stwardniałe  od  błota.  Naciągnął  je 

siłą  przesuwając  w zaciśniętej  dłoni,  twardszej  niż  skóra  sznurowadeł.  Potem  szukał  ostróg,  ale 

nie znalazł ich pod łóżkiem. Ubierał się dalej w półmroku, starając się nie robić hałasu, aby nie 

zbudzić  żony.  Kiedy  zapinał  koszulę,  sprawdził  godzinę  na  zegarku  leżącym  na  stole  i znów 

zaczął  szukać  ostróg  pod  łóżkiem.  Najpierw  macał  rękami.  Potem  na  czworakach  wczołgał  się 

pod łóżko. Żona zbudziła się. 

– Czego szukasz? 

– Ostróg. 

– Wiszą za szafą – powiedziała. – Sam zawiesiłeś je tam w sobotę. 

Odsunęła  moskitierę  i zapaliła  światło.  Wstał  zawstydzony.  Był  ciężki,  o plecach  szerokich 

i mocnych,  ale  ruchy  miał  elastyczne  nawet  w butach  do  konnej  jazdy,  których  podeszwy 

przypominały  dwie  drewniane  deski.  Miał  posturę  nieco  dziką.  Wyglądał  na  człowieka 

o nieokreślonym  wieku,  ale  po  skórze  szyi  można  było  wnioskować,  że  przekroczył 

pięćdziesiątkę. Usiadł na łóżku, żeby założyć ostrogi. 

–  Deszcz  jeszcze  pada  –  powiedziała  żona  czując,  że  jej  młode  kości  przesiąkły  wilgocią 

nocy. – Czuję się jak gąbka. 

Drobna,  koścista,  z długim  i ostrym  nosem,  sprawiała  wrażenie,  jakby  się  jeszcze  nie 

przebudziła. Starała się spojrzeć na deszcz spoza firanki. Cesar umocował ostrogi, wstał i stuknął 

parę razy obcasem w podłogę. Dom zadrgał od mosiężnych ostróg. 

– Tygrysy tyją w październiku – powiedział. 

Ale nie dosłyszała go, zachwycona melodią Pasterza. Kiedy znowu spojrzała na niego, czesał 

się przed szafą, z ugiętymi kolanami i schyloną głową, bo lustra były za niskie. 

Nuciła półgłosem, idąc za melodią Pasterza. 

– Piłowali tę piosenkę przez całą noc – powiedział. 

– Jest bardzo ładna – zauważyła. 

Odwiązała  wstążkę  od  wezgłowia  łóżka,  zebrała  włosy  nad  karkiem  i westchnęła,  zupełnie 

przebudzona: – „Pozostanę w twoim śnie  aż do śmierci.”  Nie  zwracał na  nią uwagi. Z szuflady 

w szafie,  w której  było  trochę  kosztowności,  mały  damski  zegarek  i wieczne  pióro,  wyciągnął 

portfel z pieniędzmi. Wyjął cztery banknoty i położył z powrotem portfel na tym samym miejscu. 

Potem włożył do kieszeni koszuli sześć nabojów do strzelby. 

– Jeżeli dalej będzie lało, w sobotę nie przyjadę – powiedział. 

Otworzywszy  drzwi  do  patio  zatrzymał  się  chwilę  w progu,  wciągając  ponury  zapach 

października,  a jego  oczy  przyzwyczajały  się  do  ciemności.  Miał  i zamknąć  drzwi,  kiedy 

w sypialni zadźwięczał dzwonek budzika. 

background image

 

Żona wyskoczyła z łóżka. Przystanął wpół ruchu, z ręką na zasuwie, póki ona nie wyłączyła 

budzika. Wtedy spojrzał na nią pierwszy raz, zamyślony. 

–  Śniły  mi  się  w nocy  słonie  –  powiedział.  Potem  zamknął  drzwi  i poszedł  osiodłać  muła. 

Deszcz wzmógł się jeszcze przed trzecim dzwonieniem. 

Wiatr  zerwał  z drzew  migdałowych  na  rynku  ostatnie  przegniłe  liście.  Pogaszono  uliczne 

światła,  ale  domy  nadal  były  zamknięte.  Cesar  Montero  wjechał  na  mule  do  kuchni  i nie 

zsiadając zawołał na żonę, by mu przyniosła nieprzemakalny płaszcz. Zdjął dwururkę, którą miał 

zarzuconą  na  ramię,  i przywiązał  ją  rzemieniami  poziomo  do  siodła.  Żona  zjawiła  się  w kuchni 

z płaszczem. 

– Poczekaj, aż przestanie – powiedziała bez przekonania. 

Założył płaszcz w milczeniu. Potem spojrzał w stronę patio. 

– Do grudnia nie przestanie. 

Odprowadziła go spojrzeniem do końca korytarza. Ulewny deszcz bił w zardzewiałą blachę 

dachu,  ale  on  poszedł.  Kłując  muła  ostrogami,  musiał  nachylić  się  w siodle,  żeby  nie  uderzyć 

o framugę drzwi, kiedy wjeżdżał do patio. Krople z okapu bębniły niczym śrut na jego plecach. 

Od bramy, nie odwracając głowy, zawołał: 

– Do zobaczenia w sobotę. 

– Do soboty – powiedziała. 

Jedyne  drzwi  otwarte  na  rynek  to  były  drzwi  kościelne.  Cesar  Montero  spojrzał  w górę 

i zobaczył  niebo  gęste  i niskie,  o dwa  łokcie  nad  głową.  Przeżegnał  się,  spiął  ostrogami  muła, 

który  zaczął  tańczyć  na  tylnych  nogach,  aż  wreszcie  uspokoił  się  na  rozmytej  ziemi.  Wtedy 

zobaczył papier przybity na drzwiach swego domu. 

Przeczytał  nie  zsiadając.  Woda  zmyła  farby,  ale  tekst,  napisany  pędzelkiem,  dużymi 

drukowanymi  literami,  był  jeszcze  czytelny.  Cesar  Montero  podprowadził  muła  pod  ścianę, 

zerwał papier i podarł na strzępy. 

Uderzeniem  cugli  wprowadził  zwierzę  w drobny  równomierny  truchcik  na  wiele  godzin. 

Wyjechał z rynku wąską i krętą uliczką, na której drzwi lepianek otwierając się buchały sennym 

ciepłem.  Poczuł  zapach  kawy.  Ale  kiedy  minął  już  ostatnie  domy  miasteczka,  zawrócił  muła 

i tym  samym  drobnym  i równomiernym  truchcikiem  wjechał  na  rynek  i zatrzymał  się  przed 

domem Pasterza. Zsiadł, dobył strzelbę, a muła przywiązał do słupa, wszystko to robiąc po kolei 

i ze spokojem. 

Drzwi były nie zaryglowane, od dołu podparte tylko ogromną muszlą morską. Cesar Montero 

wszedł  do  mrocznego  korytarzyka.  Usłyszał  ostrą,  wysoką  nutę,  a później  ciszę  wyczekiwania. 

Przeszedł  koło  czterech  krzeseł  ustawionych  przy  stoliku  z wełnianą  serwetką  i sztucznymi 

kwiatami  we  flakonie.  W końcu zatrzymał się przed drzwiami do patio,  odrzucił do tyłu  kaptur 

background image

 

nieprzemakalnego  płaszcza,  pomacał  bezpiecznik  strzelby  i głosem  spokojnym,  niemal 

uprzejmym zawołał: 

– Pasterzu. 

Pasterz  stanął  w otwartych  drzwiach,  zdejmując  ustnik  z klarnetu.  Był  to  szczupły,  zgrabny 

chłopak,  z ledwie  sypiącym  się  zarostem  wyrównanym  nożyczkami.  Kiedy  zobaczył  Cesara 

Montero  z obcasami  wbitymi  w udeptaną  glinę  i strzelbą  na  wysokości  pasa,  wymierzoną 

w niego, Pasterz otworzył usta.  Ale nic nie powiedział. Zbladł i uśmiechnął się. Cesar najpierw 

wparł  obcasy  w ziemię,  a potem  kolbę  łokciem  w biodro;  potem  zacisnął  zęby  i równocześnie 

nacisnął kurek. Dom zatrząsł się od huku, ale Cesar Montero nie wiedział, czy to przed, czy po 

wybuchu zobaczył Pasterza po drugiej stronie drzwi, wijącego się jakimś falowaniem gąsienicy 

nad strumykiem drobnych zakrwawionych piór. 

 

* * * 

 

Alkad  zaczynał  zasypiać,  kiedy  rozległ  się  strzał.  Trzy  noce  spędził  bezsennie,  dręczony 

bólem  trzonowego  zęba.  Tego  ranka,  w czasie  pierwszego  dzwonienia  na  mszę,  zażył  ósmy 

proszek przeciw bólowi. Ból ustał. Bębnienie deszczu po cynkowym dachu pomogło usnąć, ale 

ząb  pulsował  bezboleśnie  w dalszym  ciągu,  przez  sen.  Kiedy  posłyszał  wystrzał,  zbudził  się 

natychmiast i chwycił pas z ładownicami i rewolwerem,  który zawsze  zostawiał na krześle  koło 

hamaka  w zasięgu  lewej  ręki.  Ale  ponieważ  słyszał  tylko  szmer  deszczu,  pomyślał,  że  było  to 

senne przywidzenie, i znowu poczuł ból. 

Miał  niewielką  gorączkę.  Przed  lustrem  zauważył,  że  puchnie  mu  policzek.  Otworzył 

pudełko  wazeliny  o miętowym  zapachu  i posmarował  bolące  miejsce,  obrzękłe  i nie  ogolone. 

Nagle  posłyszał  poprzez  deszcz  zgiełk  dalekich  głosów.  Wyszedł  na  balkon.  Ludzie,  niektórzy 

w bieliźnie,  biegli  ulicą  w stronę  rynku.  Jakiś  chłopak  zwrócił  głowę  ku  niemu,  uniósł  ręce 

i krzyknął nie zatrzymując się: 

– Cesar Montero zabił Pasterza. 

Cesar  Montero  krążył  po  placu  ze  strzelbą  wymierzoną  w tłum.  Alkad  z trudem  go 

rozpoznał.  Lewą  ręką  wyciągnął  rewolwer  i zaczął  się  posuwać  ku  środkowi  rynku.  Ludzie 

odsunęli  się,  robiąc  mu  przejście.  Z sali  bilardowej  wyszedł  policjant  z karabinem  gotowym  do 

strzału, celując w Cesara Montero. Alkad zwrócił się do niego cichym głosem: 

– Nie strzelaj, bydlaku. 

Włożył rewolwer do kabury, odebrał policjantowi karabin i ruszył na środek rynku z bronią 

gotową do strzału. Tłum skupił się pod ścianami. 

– Cesarze Montero – zawołał Alkad – oddaj mi tę strzelbę. 

background image

 

Cesar  Montero  nie  zauważył  go  dotąd.  Jednym  skokiem  obrócił  się  w jego  stronę.  Alkad 

nacisnął spust, ale nie strzelił. 

– Chodź, weź sobie – zawołał Cesar Montero. 

Alkad trzymał  karabin lewą  ręką,  a prawą przecierał powieki. Odmierzał  każdy  krok. Palec 

na spuście nadal był napięty, oczy utkwione w Cesara Montero. Nagle zatrzymał się i powiedział 

przyjaźnie: 

– Rzuć strzelbę na ziemię, Cesarze. Nie rób więcej głupstw. 

Cesar Montero cofnął się. Alkad stał w tym samym miejscu, z palcem na spuście. Nie drgnął 

ani  jeden  muskuł  jego  ciała,  aż  wreszcie  Cesar  Montero  opuścił  strzelbę  i wypadła  mu  z rąk. 

Wtedy  alkad  zdał  sobie  sprawę,  że  ubrany  jest  zaledwie  w spodnie  od  piżamy,  że  jest  spocony 

mimo deszczu i że ząb przestał go boleć. 

Pootwierały  się  domy.  Dwaj  policjanci  uzbrojeni  w karabiny  biegli  na  środek  rynku.  Tłum 

ruszył za nimi. Policjanci odwrócili się i krzyknęli z karabinami w pogotowiu: 

– Cofnąć cię! 

Alkad zawołał spokojnym głosem, nie patrząc na nikogo: 

– Opuścić rynek! 

Tłum  rozszedł  się.  Alkad  zrewidował  Cesara  Montero  nie  każąc  mu  zdejmować 

nieprzemakalnego płaszcza. Znalazł cztery naboje w kieszeni koszuli, a w tylnej kieszeni spodni 

brzytwę  w rogowej  oprawie.  W innej  kieszeni  znalazł  notes  z zapiskami,  kółko  z trzema 

kluczami  i cztery  banknoty  po  sto  pesos.  Cesar  Montero  pozwalał  się  zrewidować,  obojętny, 

z uniesionymi  rękami,  poruszając  się  tylko  trochę  dla  ułatwienia  czynności.  Kiedy  alkad 

skończył, wezwał dwóch policjantów, wręczył im rzeczy i kazał zabrać Cesara Montero. 

– Zaprowadzić go na pierwsze piętro do magistratu – rozkazał. – Odpowiadacie za niego. 

Cesar Montero zdjął płaszcz. Oddał go jednemu z policjantów i szedł między nimi, obojętny 

na  deszcz  i poruszenie  wśród  ludzi  zebranych  na  placu.  Alkad  w zamyśleniu  patrzył  za 

odchodzącym. Potem zwrócił się w stronę tłumu, zrobił ruch, jakby odpędzał kury, i zawołał: 

– Rozejść się. 

Ocierając twarz gołym ramieniem przeciął plac na ukos i wszedł do domu Pasterza. 

Musiał  przeciskać  się  przez  zbiegowisko.  Na  wpół  omdlała  na  krześle  siedziała  matka 

Pasterza,  pośrodku  gromady  kobiet,  które  wachlowały  ją  z okrutną  starannością.  Alkad  odsunął 

na bok jedną z kobiet. 

– Odejdźcie od niej – powiedział. Kobieta odwróciła się ku niemu. 

– Ledwie wyszła na mszę – powiedziała. 

– Dobrze – powiedział alkad – ale teraz pozwólcie jej oddychać. 

Pasterz leżał w patio pod gołębnikiem, twarzą ku ziemi usłanej skrwawionymi piórami. Czuć 

background image

 

było intensywny smród  gołębich nieczystości. Grupa  mężczyzn usiłowała podnieść  ciało,  kiedy 

w drzwiach zjawił się alkad. 

– Odejdźcie – powiedział. 

Mężczyźni  z powrotem  położyli  trupa  na  piórach,  w tej  samej  pozycji,  w jakiej  go  zastali, 

i wycofali  się  w milczeniu.  Po  obejrzeniu  ciała  alkad  je  odwrócił.  Było  usiane  drobniutkimi 

piórami.  Na  wysokości  pasa  piór  było  najwięcej,  przywarły  do  krwi,  ciepłej  jeszcze  i świeżej. 

Usunął  je  rękami.  Koszula  była  podarta,  a sprzączka  pasa  rozerwana.  Pod  koszulą  ujrzał 

odsłonięte trzewia. Rana przestała już krwawić. 

– To ze strzelby do polowania na tygrysy – powiedział jeden z mężczyzn. 

Alkad wyprostował się. Starł okrwawione pióra z dłoni o belkę gołębnika, ciągle spoglądając 

na trupa. W końcu wytarł ręce o spodnie piżamy i powiedział do grupy zebranych: 

– Nie ruszajcie go stąd. 

– Tak go pan zostawi, żeby leżał? – powiedział jeden z mężczyzn. 

–  Trzeba  sporządzić  akt  levantamiento 

[(dosłownie:  podniesienie,  powstanie)  tu:

 

czynność  prawna  przy  zabieraniu 

zwłok  ludzi, którzy  zginęli w wyniku  zabójstwa lub nagłego  wypadku, nie mająca odpowiednika w naszej praktyce ani w polskiej terminologii 

prawniczej]

 – powiedział alkad. 

W  głębi  domu  zaczęło  się  lamentowanie  kobiet.  Alkad  wycofał  się  z tego  zawodzenia 

i dusznych zapachów,  które  zaczęły  unosić się  w mieszkaniu.  W drzwiach  na ulicę spotkał ojca 

Angela. 

– Już martwy – zawołał ksiądz z zakłopotaniem. 

– Jak wieprzak – odpowiedział alkad. 

Drzwi  domów  na  rynku  były  pootwierane.  Deszcz  ustał,  ale  niskie  chmury  płynęły  nad 

dachami, bez żadnego widoku na słońce. Ojciec Angel ujął alkada za ramię. 

–  Cesar  Montero  jest  dobrym  człowiekiem  –  powiedział  –  to  musiała  być  chwila 

zamroczenia. 

– Wiem o tym – powiedział alkad niepewnie. – Niech się ojciec nie przejmuje, nic się mu nie 

stanie. Niech ojciec idzie tam, gdzie go potrzebują. 

Odszedł dość nagle i rozkazał policjantom, by odeszli. Tłum, stojący dotąd w odpowiedniej 

odległości,  runął  w stronę  domu  Pasterza.  Alkad  wszedł  do  sali  bilardowej,  gdzie  jeden 

z policjantów czekał na niego z ubraniem – jego mundurem porucznika. 

Zwykle  zakład  nie  bywał  otwarty  o tej  porze.  Tego  dnia  przed  siódmą  było  tu  pełno.  Przy 

czteroosobowym stoliku i przy bufecie kilku mężczyzn piło kawę. 

Większość  była  w piżamach  i w rannych  pantoflach.  Alkad  rozebrał  się  w obecności 

wszystkich, wytarł się nieco spodniami od piżamy i zaczął się ubierać w milczeniu przerywanym 

komentarzami.  Kiedy  opuszczał  salę,  był  dokładnie  wtajemniczony  w najdrobniejsze  szczegóły 

background image

 

zajścia. 

– Uważajcie – zawołał od drzwi – jeżeli w miasteczku nie będzie spokoju, to ja postaram się 

go zaprowadzić. 

Zszedł  w dół  kamienistą  uliczką  nie  pozdrawiając  nikogo,  ale  zdając  sobie  sprawę 

z poruszenia w miasteczku. Był młody, prosty w obejściu i na każdym kroku było widoczne, że 

chce się takim czuć. 

O  siódmej  barki,  które  trzy  razy  w tygodniu  przywoziły  towary  i pasażerów,  zagwizdały 

opuszczając molo, ale nikt nie zwracał na nie uwagi, jak to bywało w inne dni. Alkad przeszedł 

podcieniem,  gdzie syryjscy kupcy zaczynali wystawiać swoje pstrokate towary. Doktor Octavio 

Giraldo, lekarz bez wieku, z głową pełną lakierowanych kędziorów, patrzył na odchodzące barki 

od drzwi swego gabinetu. On również ubrany był w piżamową bluzkę i kapcie. 

– Doktorze – powiedział alkad – niech pan się ubiera i pójdzie zrobić sekcję. 

Lekarz spojrzał na niego z zainteresowaniem. Odsłonił długi rząd białych i mocnych zębów. 

– To znaczy, że obecnie robi się sekcje – powiedział i dodał jeszcze: – No, to już wielki postęp. 

Alkad  próbował  się  uśmiechnąć,  ale  przeszkodził  mu  spuchnięty  policzek.  Zakrył  usta 

dłonią. 

– Co się panu stało? – zapytał lekarz. 

– Kurewski ząb. 

Doktor Giraldo chciał sobie pogadać, ale alkad się śpieszył. 

Na  końcu  mola  zapukał  do  domu  o ścianach  z nietynkowanej  trzciny  bambusowej.  Dach 

dochodził  niemal  do  poziomu  wody.  Otworzyła  kobieta  o zielonkawej  skórze,  w ciąży,  chyba 

w siódmym miesiącu. Była boso. Alkad odsunął ją na bok i wszedł do mrocznego przedpokoju. 

– Sędzia – zawołał. 

Sędzia  Arcadio  zjawił  się  w wewnętrznych  drzwiach,  powłócząc  chodakami.  Był 

w drelichowych spodniach, bez paska, trzymających się poniżej pępka, i bez koszuli. 

– Niech się pan przygotuje na levantamiento trupa – powiedział alkad. 

Sędzia Arcadio zaświstał przez zęby z wyrazem zakłopotania. 

– Skąd się u pana wzięły takie nowości? – Alkad poszedł aż do sypialni. 

–  To  nie  ma  nic  wspólnego  –  powiedział  otwierając  okno,  by  oczyścić  powietrze  ciężkie 

jeszcze od snu. – Lepiej zrobić wszystko, jak się należy. 

Otarł pył z rąk o wyprasowane spodnie i zapytał bez cienia ironii: 

– Wie pan, jaka jest procedura przy levantamiento? 

– Oczywiście – odpowiedział sędzia. Alkad oglądał ręce przy oknie. 

–  Niech  pan  wezwie  sekretarza,  bo  trzeba  będzie  spisać  –  powiedział  znowu  bez  żadnej 

ukrytej myśli. 

background image

10 

 

Potem z wyciągniętymi dłońmi zwrócił się do dziewczyny. Miał ślady krwi. 

– Gdzie się mogę umyć? 

– Przy studni – powiedziała. 

Alkad  wyszedł  do  patio.  Dziewczyna  poszukała  w kufrze  czystego  ręcznika  i zawinęła  weń 

mydło toaletowe. 

Wyszła do patio w momencie, kiedy alkad wracał do sypialni otrzepując ręce. 

– Niosłam panu mydło – powiedziała. 

– Już nie trzeba – powiedział alkad. 

Znów  zaczął  przyglądać  się  dłoniom.  Wziął  ręcznik  i wytarł  ręce,  patrząc  w zamyśleniu  na 

sędziego. 

– Miałem pełno gołębich piór – powiedział. 

Siedząc  na  skraju  łóżka  i pijąc  powolnymi  łykami  czarną  kawę,  czekał,  aż  sędzia  skończył 

się ubierać. Dziewczyna odprowadziła ich przez pokój. 

– Dopóki pan nie wyrwie tego zęba, spuchnięcie panu nie przejdzie – powiedziała do alkada. 

Przepuścił  sędziego  Arcadia  na  ulicę,  spojrzał  na  nią  raz  jeszcze  i wskazującym  palcem 

dotknął jej dużego brzucha. 

– A to spuchnięcie kiedy ci przejdzie? 

– Już niedługo – powiedziała. 

 

* * * 

 

Ojciec  Angel  nie  odbył  swojej  codziennej  wieczornej  przechadzki.  Po  pogrzebie  zatrzymał 

się na rozmowę w jednym z domów, w dzielnicy nad rzeką, i został tam aż do wieczora. Czuł się 

dobrze,  mimo  że  przewlekłe  deszcze  przyprawiały  go  zwykle  o łamanie  w krzyżach.  Kiedy 

wrócił do domu, na ulicach zapalono już światło. 

Trinidad  podlewała  kwiaty  w patio.  Ksiądz  zapytał  ją  o niepoświęcone  hostie 

i odpowiedziała, że położyła je na wielkim ołtarzu. Chmura zancudos otoczyła go, kiedy zapalił 

światło w pokoju. Zanim zamknął drzwi, natychmiast rozpylił w mieszkaniu środek owadobójczy 

kichając  z powodu  zapachu.  Kiedy  skończył,  był  spocony.  Zmienił  czarną  sutannę  na  białą 

i połataną, w której chodził po domu, i poszedł zadzwonić na Anioł Pański. 

Kiedy  wrócił  do  pokoju,  postawił  na  ogniu  patelnię  z kawałkiem  mięsa,  żeby  się  smażyło, 

i zabrał  się  tymczasem  do  krojenia  cebuli  w plasterki.  Następnie  ułożył  to  wszystko  na  talerzu, 

gdzie  był  kawałek  przypieczonej  juki  i trochę  zimnego  ryżu,  które  zostały  z obiadu.  Postawił 

talerz na stole i zasiadł do jedzenia. 

Jadł  wszystkiego  po  trochu,  krojąc  po  kawałeczku  każdej  rzeczy  i ubijając  nożem 

background image

11 

 

i widelcem.  Żuł  dokładnie,  rozcierając  trzonowymi  zębami  poplombowanymi  srebrem,  ale 

z ustami  ściśniętymi.  Robiąc  to  opierał  widelec  i nóż  o brzegi  talerza  i rozglądał  się  po 

mieszkaniu  spojrzeniem  nieprzerwanym  i doskonale  przytomnym.  Naprzeciwko  stała  szafa 

z licznymi  księgami  archiwum  parafialnego.  W kącie  wiklinowy  bujak,  z wysokim  oparciem, 

z poduszką  przyszytą  na  wysokości  głowy.  Za  bujakiem  był  parawan  z krzyżem,  zawieszonym 

koło kalendarza reklamującego syrop przeciw kaszlowi. Za parawanem była sypialnia. 

Kończąc  jedzenie  ojciec  Angel  poczuł  duszność.  Rozwinął  na  deser  galaretkę  z guajawy, 

nalał pełną szklankę wody i jadł wpatrując się w kalendarz. Po każdym kąsku wypijał łyk wody 

nie odrywając spojrzenia od kalendarza. W końcu odbiło mu się i otarł usta rękawem. Tak jadał 

przez  dziewiętnaście  lat,  samotnie  w swoim  pokoju,  powtarzając  każdy  gest  ze  skrupulatną 

dokładnością. Nigdy nie wstydził się swojej samotności. 

Po  różańcu  Trinidad  poprosiła  go  o pieniądze  na  kupno  arszeniku.  Ojciec  odmówił  po  raz 

trzeci, twierdząc, że wystarczą łapki. Trinidad upierała się: 

– Bo mniejsze myszy wyjadają ser i nie łapią się w łapki. Dlatego lepiej zatruć ser. 

Ksiądz przyznał, że Trinidad ma rację. Ale zanim mógł to wypowiedzieć, wdarł się w spokój 

kościoła hałaśliwy głośnik z sali kinowej z naprzeciwka. Najpierw było głuche zgrzytanie. Potem 

szelest igły po płycie, a następnie mambo, które zaczęło się od wrzaskliwej trąbki. 

– Jest film? – zapytał ojciec. Trinidad powiedziała, że tak. 

– Wiesz, co grają? 

– Tarzan  i zielona  bogini –  powiedziała Trinidad. – Ten sam,  którego nie mogli  dokończyć 

w niedzielę z powodu deszczu. Dobry dla wszystkich. 

Ojciec  Angel  poszedł  do  podmurowania  wieży  i odmierzył  dwanaście  powolnych  uderzeń. 

Trinidad była zaskoczona. 

–  Ojciec  się  pomylił  –  powiedziała  gestykulując.  –  To  film  dla  wszystkich.  Niech  ojciec 

sobie przypomni, że w niedzielę nie dawał żadnego sygnału. 

– Ale to brak szacunku dla miasteczka – powiedział ksiądz, ocierając pot z karku I powtórzył 

sapiąc: – Brak szacunku. 

Trinidad zrozumiała. 

– Trzeba  było widzieć ten  pogrzeb – powiedział ksiądz. –  Wszyscy  mężczyźni się dobijali, 

żeby nieść trumnę. 

Potem  pożegnał  dziewczynę,  zamknął  drzwi  na  pusty  plac  i pogasił  światła  w kościele. 

W korytarzu, wracając do sypialni uderzył się dłonią w czoło, przypominając sobie że zapomniał 

dać Trinidad pieniądze na arszenik. Ale i o tym zapomniał, zanim doszedł do pokoju. 

W  chwilę  później,  siedząc  przy  biurku,  zabrał  się  do  skończenia  listu  zaczętego  wczoraj 

wieczorem. Rozpiął sutannę do pasa, rozłożył na stole blok listowy, kałamarz i bibułę i zaczął po 

background image

12 

 

kieszeniach szukać okularów. Potem przypomniał sobie, że zostawił je w sutannie, w której był 

na  pogrzebie,  i wstał,  żeby  ich  poszukać.  Przeczytał  to,  co  napisał  poprzedniego  wieczora, 

i zaczął nowe zdanie, kiedy rozległo się trzykrotne stuknięcie do drzwi. 

– Proszę. 

Wszedł właściciel sali kinowej. Drobny, blady, starannie ogolony, z wyrazem przygnębienia 

na  twarzy.  Był  w białym  lnianym  ubraniu,  nieskazitelnie  czystym,  i w dwukolorowych 

półbutach. Ojciec Angel wskazał mu pleciony bujak, by usiadł, ale gość dobył z kieszeni spodni 

chusteczkę, rozwinął ją  dokładnie, wytarł  kurz  z ławki i usiadł  z rozkraczonymi  nogami. Ojciec 

Angel zobaczył wówczas, że u pasa nie miał rewolweru, a latarkę na baterie. 

– Proszę bardzo. 

– Ojcze – powiedział właściciel, niemal bez tchu – proszę mi wybaczyć, że wtrącam się do 

jego spraw, ale tego wieczora to była chyba pomyłka. 

Ksiądz potwierdził skinieniem głowy i czekał. 

– Tarzan i zielona bogini jest filmem dla wszystkich – ciągnął dalej właściciel kina. – Ojciec 

sam to stwierdził w niedzielę. 

Ksiądz próbował przerwać, ale właściciel podniósł rękę na znak, że jeszcze nie skończył. 

– Zgodziłem się na dzwonienie – powiedział – bo wiadomo, że są filmy niemoralne. A w tym 

filmie nie ma nic specjalnego. Chcielibyśmy go dać w sobotę na seansie dla dzieci. 

Ojciec Angel wyjaśnił mu wówczas, że istotnie film nie miał żadnej oceny moralnej na liście, 

którą co miesiąc przynosiła poczta. 

– Ale dawać film dzisiaj – ciągnął – to brak szacunku, kiedy mamy zmarłego w miasteczku. 

To także sprawa moralności. 

Właściciel spojrzał na niego. 

–  W ubiegłym  roku  sama  policja  zabiła  pewnego  człowieka  w kinie  i ledwie  wynieśli 

zmarłego, film szedł dalej – zawołał. 

– Teraz jest inaczej – powiedział ojciec – alkad się zmienił. 

–  Kiedy  się  będą  zbliżać  wybory,  zaczną  się  znów  morderstwa  –  odparł  właściciel  kina 

rozgniewany. – Zawsze, od kiedy miasteczko miasteczkiem, dzieje się to samo. 

– Zobaczymy – powiedział ksiądz. 

Właściciel zmierzył go smutnym spojrzeniem. Kiedy znów zaczął mówić, poruszając koszulą 

dla ochłodzenia, głos jego przybrał ton błagalny. 

– To trzeci dobry film dla wszystkich, jaki dostaliśmy tego roku – powiedział. – W niedzielę 

zostały  trzy  rolki,  których  nie  daliśmy  z powodu  deszczu,  i dużo  ludzi  chce  wiedzieć,  jak  się 

kończy. 

– Już zadzwoniłem – powiedział ksiądz. Właściciel westchnął przygnębiony. Czekał, patrząc 

background image

13 

 

w twarz księdza, i już nie myśląc rzeczywiście o niczym, jak tylko o duszności powietrza. 

– Więc nie można nic na to poradzić? 

Ojciec poruszył głową. 

Właściciel kina uderzył dłońmi o kolana i wstał. 

–  Dobrze  –  powiedział.  –  Cóż  mamy  ojcu  zrobić.  Zaczął  składać  chusteczkę,  otarł  pot 

z karku i rozejrzał się po pokoju z gorzką dokładnością. 

– To jest piekło – powiedział. 

Ojciec  Angel  odprowadził  go  do  drzwi.  Zasunął  rygiel  i usiadł,  by  skończyć  list.  Po 

przeczytaniu  go  jeszcze  raz  od  początku,  dokończył  przerwane  zdanie  i zaczął  się  zastanawiać. 

W tym momencie urwała się muzyka w głośniku. 

–  Ogłasza  się  szanownej  publiczności  –  powiedział  jakiś  bezosobowy  głos  –  że  dzisiejszy 

seans  został  zawieszony,  ponieważ  nasze  przedsiębiorstwo  również  pragnie  się  przyłączyć  do 

żałoby. 

Ojciec Angel uśmiechając się rozpoznał głos właściciela. 

Gorąco wzmogło się jeszcze. Ksiądz pisał nadal, z krótkimi przerwami, w których ocierał pot 

i odczytywał  to,  co  napisał,  aż  zapełnił  dwie  kartki.  Ledwie  złożył  podpis,  kiedy  niespodzianie 

lunął  deszcz.  Zapach  wilgotnej  ziemi  przeniknął  do  pokoju.  Ojciec  Angel  zaadresował  kopertę, 

zatkał  kałamarz  i miał  złożyć  list.  Ale  jeszcze  raz  przeczytał  ostatnie  zdania.  Wtedy  otworzył 

kałamarz  z powrotem  i dopisał

:  „

Znów  pada  deszcz.  Z powodu  tej  pogody  i spraw,  o których 

wyżej, myślę, że czekają nas ciężkie dni.” 

background image

14 

 

* * * 

 

W  piątek  świt  był  ciepły  i suchy.  Sędzia  Arcadio,  który  lubił  się  przechwalać,  że  trzy  razy 

bierze kobietę w ciągu nocy od czasu, kiedy zrobił to po raz pierwszy, zerwał tego ranka sznury 

moskitiery  i w momencie  najwyższego  napięcia  obydwoje  z żoną  spadli  na  podłogę  zaplątani 

w siatkę. 

– Zostaw to – mruknęła. – Ja później poskładam.  Wynurzyli się  zupełnie  nadzy spomiędzy 

splątanych  mgławic  moskitiery.  Sędzia  Arcadio  poszedł  szukać  w kufrze  czystych  kalesonów. 

Kiedy  wrócił,  żona  stała  ubrana,  poprawiając  moskitierę.  Przeszedł  nie  patrząc  na  nią  i usiadł, 

aby włożyć buty, z drugiej strony łóżka, pełen jeszcze niespokojnego oddechu miłości. Żona nie 

odstępowała. Oparła krągły i napięty brzuch o jego ramię i szukała zębami jego ucha. Odsunął ją 

delikatnie. 

–  Zostaw  mnie  w spokoju  –  powiedział.  Wybuchnęła  śmiechem  pełnym  dobrego 

samopoczucia. 

Przeszła  za  mężem  w drugi  koniec  pokoju  szturchając  go  wskazującym  palcem  w okolice 

nerek.  –  „Arre,  burrito” 

[„Wio,  osiołku”;  słowa  popularnej  piosenki] 

–  powtarzała.  Podskoczył  i odsunął  jej 

ręce. Zostawiła go w spokoju, znów zaczęła się śmiać, ale nagle spoważniała i zawołała: 

– O Chryste Panie! 

– Co się stało? – zapytał. 

– Przecież drzwi były na oścież otwarte – krzyknęła. – To już zupełny bezwstyd. 

Wszedł do łazienki wybuchając śmiechem. 

Sędzia Arcadio nie czekał na kawę. Pokrzepiony miętą z pasty do zębów, wyszedł na ulicę. 

Słońce  było  miedziane.  Syryjczycy  siedząc  w drzwiach  swoich  sklepików  przyglądali  się 

spokojnej  rzece.  Przechodząc  koło  gabinetu  doktora  Giraldo  zastukał  paznokciem  w metalową 

siatką u drzwi i zawołał nie przystając: 

– Doktorze, jaki jest najlepszy środek na ból głowy? – Lekarz odpowiedział ze środka: 

– Nie pić wieczorem. 

W  porcie  gromada  kobiet  głośno  komentowała  treść  nowego  paszkwilu  nalepionego 

minionej  nocy.  Ponieważ  noc  była  pogodna  i bez  deszczu,  kobiety  idące  na  mszę  o piątej 

godzinie  przeczytały  go  i teraz  już  wiedziało  o nim  całe  miasteczko.  Sędzia  Arcadio  nie 

zatrzymywał się. Czuł się jak wół z koluchem w nosie, ciągnięty ku sali bilardowej. Poprosił tam 

o zimne piwo i proszki przeciw bólowi głowy. Biła dziewiąta, ale sala już była pełna. 

– Wszystkich w miasteczku boli głowa – powiedział sędzia. 

Zabrał  butelkę  do  stolika,  przy  którym  trzej  mężczyźni  siedzieli  zakłopotani  nad  swoimi 

szklankami piwa. Usiadł na wolnym krześle. 

background image

15 

 

– Dalej trwa ta historia? – zapytał. 

– Dzisiaj pojawiły się cztery. 

– Ten, który wszyscy czytali – powiedział jeden z mężczyzn – był o Raquel Contreras. 

Sędzia  Arcadio  przełknął  tabletkę  i pociągnął  piwa  z butelki.  Otrząsnął  się  przy  pierwszym 

łyku, ale potem żołądek się oswoił i poczuł się jak nowo narodzony. 

– Co tam było? 

–  Bzdury  –  powiedział  mężczyzna.  –  Że  celem  podróży,  które  odbywała  w tym  roku,  nie 

było wstawianie zębów, jak ona powiada, ale poronienie. 

– I po cóż było się męczyć, żeby pisać paszkwil – powiedział sędzia Arcadio – o tym mówią 

wszyscy. 

Chociaż rozpalone słońce przyprawiało go o ból oczu, kiedy wyszedł z sali, nie miał jednak 

tego  okropnego  samopoczucia,  jakie  miał  rano.  Poszedł  prosto  do  sądu.  Jego  sekretarz,  chudy 

staruszek, który skubał kurę, spojrzał na niego z niedowierzaniem ponad oprawą okularów. 

– Cóż to za cud? 

– Trzeba ruszyć z tym bałaganem – powiedział sędzia. 

Sekretarz  wyszedł  do  patio  powłócząc  pantoflami  i ponad  ogrodzeniem  podał  na  wpół 

oskubaną  kurę  hotelowej  kucharce.  Po  jedenastu  miesiącach  od  objęcia  stanowiska  sędzia 

Arcadio po raz pierwszy zjawił się w swojej kancelarii. 

Nieład biura dzieliła na dwie części drewniana balustrada. W części zewnętrznej stała ławka 

z oparciem, również drewniana, pod obrazem ślepej Sprawiedliwości z wagą w dłoni. Wewnątrz 

dwa  zestawione  biurka,  półka  z zakurzonymi  książkami  i maszyna  do  pisania.  Na  ścianie  nad 

biurkiem  sędziego  miedziany  krucyfiks.  Na  przeciwległej  ścianie  litografia  w ramkach: 

uśmiechnięty  mężczyzna,  gruby  i łysy,  z piersią  przepasaną  szarfą  prezydenta,  ze  złoconym 

podpisem  u dołu:  „Pokój  i Sprawiedliwość.”  Litografia  była  jedyną  rzeczą  nową  w całym 

pomieszczeniu. 

Sekretarz zasłonił twarz chusteczką i zaczął miotełką z piór zmiatać kurz z biurek. 

– Jeżeli pan sobie nie zasłoni nosa, będzie pan miał katar – powiedział. 

Rada nie została wysłuchana. Sędzia Arcadio usiadł na obrotowym krześle podnosząc nogi, 

by wypróbować sprężyny. 

– Nie spadnie? – zapytał. Sekretarz zaprzeczył ruchem głowy. 

– Kiedy zabili sędziego Vitelę – powiedział – wypadły sprężyny; ale już jest naprawione. – 

Nie zdejmując chusteczki z twarzy, dodał: – Sam alkad kazał je naprawić, kiedy zmienił się rząd 

i zaczęli się pokazywać wszędzie specjalni kontrolerzy. 

–  Alkad  chce,  by  urząd  działał  –  powiedział  sędzia.  Otworzył  środkową  gablotę,  wydobył 

pęk  kluczy  i jeden  po  drugim  wsadzał  do  szuflad.  Były  pełne  papierów,  przejrzał  je  z grubsza, 

background image

16 

 

biorąc w palce, aby być pewnym, że nie było niczego, co by mogło zwrócić jego uwagę, a potem 

zamknął  szuflady  i ułożył  na  biurku  potrzebne  przybory:  kryształowy  kałamarz  z jednym 

zbiornikiem  czerwonym  a drugim  niebieskim  i z obsadkami  do  piór  w odpowiednim  kolorze. 

Atrament wysechł. 

– Zrobił pan dobre wrażenie na alkadzie – powiedział sekretarz. 

Kołysząc  się  w krześle  sędzia  obserwował  go  posępnym  wzrokiem,  kiedy  czyścił  poręcz. 

Sekretarz przyjrzał mu się, jak gdyby chciał zapamiętać go na zawsze w tym świetle, w tej chwili 

i w tej pozycji, i powiedział wskazując palcem: 

– Tak jak pan w tej chwili, dokładnie tak samo siedział sędzia Vitela, kiedy go zastrzelili. 

Sędzia dotknął nabrzmiałych żył na skroniach. Wracał znowu ból głowy. 

– Ja byłem tam – ciągnął sekretarz, pokazując w stronę maszyny do pisania i przechodząc na 

zewnątrz balustrady. 

Nie  przerywając  opowiadania  oparł  się  na  poręczy  z miotłą  z piór  wymierzoną  jak  karabin 

w sędziego Arcadia. Wyglądał jak bandyta czatujący na przejezdnych w kowbojskim filmie. 

– Trzej policjanci ustawili się tak – powiedział. – Sędzia Vitela ledwie ich zdążył zobaczyć 

i podniósł  ręce  mówiąc  bardzo  spokojnie:  „Nie  zabijajcie  mnie.”  Ale  zaraz  krzesło  poleciało 

w jedną stronę, a on w drugą, przeszyty ołowiem. 

Sędzia Arcadio złapał się rękami za głowę. Czuł pulsowanie mózgu. Sekretarz zdjął nakrycie 

z twarzy i powiesił miotełkę za drzwiami. 

– A wszystko dlatego, że powiedział przy jakiejś pijatyce, że jest tutaj po to, żeby zapewnić 

uczciwość głosowania – rzekł. 

Przerwał opowiadanie patrząc na sędziego, który zwinął się na biurku z rękami na brzuchu. 

– Źle się pan czuje? 

Sędzia  przytaknął.  Powiedział  mu  o wczorajszym  wieczorze  i poprosił,  żeby  mu  przyniósł 

z sali bilardowej proszek przeciw bólowi i dwa zimne piwa. Kiedy skończył pierwsze piwo, nie 

było w jego sercu najmniejszego śladu rozgoryczenia. Był promienny. 

Sekretarz usiadł przy maszynie. 

– Co teraz robimy? – zapytał. 

– Nic – powiedział sędzia. 

– Więc jeżeli pan pozwoli, poszukam Marii, żeby pomóc jej skubać kury. 

Sędzia sprzeciwił się. 

–  To  jest  biuro  do  zarządzania  sprawiedliwością,  a nie  do  skubania  kur  –  powiedział. 

Przyjrzał się swojemu podwładnemu od stóp do głów ze współczuciem i dodał: – Poza tym ma 

pan wyrzucić te pantofle i przychodzić do biura w butach. 

Ze zbliżaniem się południa stawało się coraz goręcej. Kiedy wybiła dwunasta, sędzia Arcadio 

background image

17 

 

miał  już  za  sobą  dwanaście  piw.  Pływał  we  wspomnieniach.  Z jakimś  sennym  żalem  mówił 

o przeszłości bez niedostatków, wspominał długie niedziele nad morzem i nienasycone Mulatki, 

które uprawiały miłość na stojąco, po bramach. 

–  Takie  było  wtedy  życie  –  mówił  strzelając  palcami,  przy  lekkim  osłupieniu  sekretarza, 

który słuchał w milczeniu, potakując głową. Sędzia Arcadio czuł się niepewnie, ale coraz żywsze 

były wspomnienia. 

Kiedy na wieży wybiła pierwsza, sekretarz okazał zniecierpliwienie. 

– Zupa stygnie – powiedział. Sędzia nie pozwolił mu wstać. 

–  Nie  zawsze  spotyka  się  na  tych  wsiach  człowieka  z talentem  –  powiedział,  a sekretarz 

podziękował  wyczerpany  upałem  i zmienił  pozycję  na  krześle.  Był  to  piątek  ciągnący  się 

w nieskończoność.  Pod  rozpalonym  dachem  dwaj  mężczyźni  rozmawiali  jeszcze  przez  pół 

godziny,  kiedy  miasteczko  smażyło  się  już  w sosie  sjesty.  Całkowicie  już  zmęczony  sekretarz 

napomknął o paszkwilach. Sędzia Arcadio wzruszył ramionami. 

– Ty też się tymi bzdurami przejmujesz – powiedział, po raz pierwszy zwracając się do niego 

na ty. 

Sekretarz nie miał ochoty dłużej prowadzić rozmowy, czując głód i gorąco, ale nie sądził, by 

paszkwile były bzdurą. 

–  Już  była  pierwsza  ofiara  –  powiedział.  –  Jeżeli  sprawy  dalej  się  tak  potoczą,  będziemy 

mieli trudny okres. 

I  opowiedział  historię  pewnej  osady,  która  w ciągu  siedmiu  dni  rozleciała  się  z powodu 

paszkwilów. Jej mieszkańcy wymordowali się nawzajem. Ci, którzy ocaleli, przed opuszczeniem 

osady odkopali kości swoich zmarłych, by mieć pewność, że nigdy tam nie wrócą. 

Sędzia  słuchał  go  z kpiącą  miną,  powoli  rozpinając  koszulę,  a tamten  mówił.  Pomyślał,  że 

jego sekretarz lubuje się w opowiadaniach z dreszczykiem. 

– To przypadek z najgłupszej powieści kryminalnej – powiedział. 

Podwładny  zaprzeczył  ruchem  głowy.  Sędzia  Arcadio  opowiedział,  że  na  uniwersytecie 

należał  do  organizacji  zajmującej  się  rozszyfrowywaniem  zagadek  kryminalnych.  Wszyscy 

czytali jakąś powieść, w której kryła się tajemnica posiadająca pewien określony klucz, i zbierali 

się w soboty, by rozszyfrowywać zagadkę. 

–  Nie  zawiodłem  ani  razu  –  powiedział.  –  Oczywiście  przydawała  mi  się  moja  znajomość 

klasyków, którzy odkryli logikę życia umiejącą przenikać wszelkie tajemnice. 

Przytoczył  zagadkę:  pewien  człowiek  zgłasza  się  w hotelu  o dziesiątej  wieczorem,  idzie  do 

swego  pokoju,  a następnego  dnia  rano  pokojówka  przynosząc  mu  kawę  zastaje  go  umarłego 

i rozpadającego się w łóżku. Sekcja wykazuje, że gość, który przybył poprzedniego wieczora, nie 

żyje od ośmiu dni. 

background image

18 

 

Sekretarz podniósł się z przeciągłym trzaskiem przegubów. 

– To znaczy, że kiedy przyszedł do hotelu, już od siedmiu dni nie żył – powiedział. 

–  Opowiadanie  zostało  napisane  dwanaście  lat  temu  –  powiedział  sędzia  Arcadio  nie 

zwracając  na  niego  uwagi  –  ale  klucz  został  podsunięty  przez  Heraklita  pięć  wieków  przed 

narodzeniem Chrystusa. 

Zabierał się do wyjawienia tego klucza, ale sekretarz był zdenerwowany. 

–  Nigdy,  jak  świat  światem,  nie  wiedziano,  kto  rozwiesza  paszkwile  –  zawyrokował 

z wyraźną agresywnością. 

Sędzia Arcadio patrzył na niego spod przymrużonych powiek. 

– Zakład, że ja go wykryję – powiedział. 

– Zakład. 

 

* * * 

 

Rebeca  Asis  dusiła  się  w gorącej  sypialni  przeciwległego  domu,  z głową  w poduszce, 

próbując przespać popołudnie nie do zniesienia. Miała liście przyłożone do skroni. 

– Roberto – powiedziała do męża – jeżeli nie otworzysz okna, umrzemy z gorąca. 

Roberto Asis otworzył okno w chwili, kiedy sędzia Arcadio wychodził z biura. 

–  Postaraj  się  zasnąć  –  prosił  tęgą  żonę,  która  leżała  z rozpostartymi  rękami  pod 

baldachimem  z różowej  siatki,  zupełnie  naga  pod  lekką  nylonową  koszulą.  –  Obiecuję  ci,  że 

postaram się wszystko zapomnieć. 

Westchnęła. 

Roberto  Asis,  który  przez  całą  noc  kręcił  się  po  sypialni  i zapalał  jednego  papierosa  od 

drugiego, nie mogąc zasnąć, był o krok od schwytania o świcie autora paszkwilów. 

Usłyszał  przed  domem  szelest  papieru  i powtarzające  się  pocieranie  ręką,  która  starała  się 

wygładzić  go  na  ścianie.  Ale  zrozumiał  to  za  późno  i paszkwil  był  już  przylepiony.  Kiedy 

otworzył okno, plac był pusty. 

Od  owej  chwili  do  drugiej  po  południu,  kiedy  przyrzekł  żonie,  że  nie  będzie  wracał  do 

sprawy paszkwilu, ona wyczerpała już wszystkie sposoby argumentacji, starając się go uspokoić. 

W końcu  znalazła  sposób  rozpaczliwy:  jako  ostateczną  próbę  swej  niewinności  zaproponowała, 

że  wyspowiada  się  na  głos  przed  ojcem  Angelem  w obecności  męża.  Już  sam  pomysł  takiego 

upokorzenia  opłacał  się,  miał  swoje  znaczenie.  Mimo  zaślepienia  nie  odważył  się  na  zrobienie 

następnego kroku i musiał się poddać. 

– Zawsze lepiej o wszystkim mówić – powiedziała nie otwierając oczu. – To byłoby straszne, 

gdybyś został z tym bólem w środku. 

background image

19 

 

Przymknął drzwi i wyszedł. W rozległym domu w półcieniu, zamkniętym tak, że z zewnątrz 

nic nie dobiegało, usłyszał brzęczenie wentylatora z mieszkania matki, która spędzała czas sjesty 

w przyległym  domu.  Nalał  sobie  szklankę  lemoniady  z lodówki,  obserwowany  sennym 

spojrzeniem kucharki Murzynki. 

Z  wrodzoną  sobie  szczerością  kobieta  zapytała,  czy  ma  ochotę  zjeść  obiad.  Podniósł 

pokrywkę  garnka.  Cały  żółw  pływał  do  góry  nogami  we  wrzącej  wodzie.  Po  raz  pierwszy  nie 

otrząsnął się na myśl, że zwierzak został wrzucony żywy do garnka i że jego serce będzie jeszcze 

biło, kiedy przyniosą go poćwiartowanego na stół. 

– Nie jestem głodny – powiedział zakrywając garnek. I dodał już w drzwiach: – Pani też nie 

będzie jadła obiadu. Cały dzień bolała ją głowa. 

Obydwa  domy  połączone  były  korytarzem  z zielonych  płytek,  można  stąd  było  widzieć 

kurnik z drutu w głębi wspólnego patio. W części korytarza należącej do domu matki było wiele 

klatek z ptakami wiszących u poddasza i wiele doniczek z kwiatami o intensywnych kolorach. 

Z  leżaka,  na  którym  właśnie  spoczywała,  jego  siedmioletnia  córeczka  przyjęła  go 

rozżalonym powitaniem. Na policzku miała jeszcze odciśnięty wzór tkaniny. 

– Dochodzi trzecia – powiedział cicho. I dodał melancholijnie: – Staraj się oprzytomnieć. 

–  Śnił  mi  się  szklany  kot  –  powiedziała  dziewczynka.  Nie  mógł  powstrzymać  lekkiego 

drżenia. 

– Jak wyglądał? 

–  Cały  ze  szkła  –  powiedziała  dziewczynka  starając  się  przy  pomocy  rąk  oddać  kształt 

zwierzęcia ze snu – tak jak szklany ptak, ale kot. 

Poczuł się jak zagubiony w biały dzień w obcym mieście. 

– Zapomnij o tym – szepnął. – Taka rzecz nie ma sensu. 

W tym momencie zobaczył matkę w drzwiach sypialni i poczuł się ocalony. 

– Czujesz się lepiej – stwierdził. 

Wdowa Asis odpowiedziała mu gorzkimi wyrazami. 

– Tak, lepiej, każdego dnia coraz bardziej do wyrzucenia – żaliła się, upinając kok z obfitych 

włosów koloru żelaza. 

Wyszła na korytarz, żeby zmienić wodę w klatkach. 

Roberto  Asis  zagłębił  się  w leżaku,  na  którym  przedtem  spała  jego  córka.  Z rękami 

założonymi za  głowę  śledził przymrużonymi oczyma  kościstą ubraną w czerń  kobietę,  która po 

cichu  rozmawiała  z ptakami.  Pluskały  się  w świeżej  wodzie,  opryskując  w swym  radosnym 

trzepotaniu twarz kobiety. Kiedy skończyła z klatkami, wdowa Asis wróciła do syna z uczuciem 

niepewności. 

– Myślałam, że jesteś za miastem – powiedziała. 

background image

20 

 

– Nie byłem – powiedział – musiałem załatwić parę spraw. 

– Pójdziesz dopiero w poniedziałek. 

Oczyma  wyraził  zgodę.  Służąca  Murzynka,  boso,  przeszła  przez  pokój  z dziewczynką,  by 

odprowadzić ją do szkoły. 

Wdowa Asis stała na korytarzu, dopóki nie wyszła. Potem zwróciła się do syna. 

– Znów? – zapytała. 

– O co innego chodzi – odpowiedział. 

Poszedł  za  matką  do  jej  rozległej  sypialni,  gdzie  huczał  elektryczny  wentylator.  Opadła  na 

rozchwiany  bujak  z liany,  naprzeciw  wentylatora,  z wyrazem  krańcowego  wyczerpania.  Na 

ścianach bielonych wapnem wisiały starodawne fotografie dzieci oprawione w miedziane ramki. 

Roberto Asis wyciągnął się na okazałym łożu, na którym umarły, jako zgrzybiałe i zgorzkniałe, 

niektóre z owych dzieci z fotografii, łącznie z jego ojcem w grudniu ubiegłego roku. 

– Co się stało? – zapytała wdowa. 

– Czy wierzysz w to, co ludzie mówią? – zapytał on z kolei. 

– W moim wieku trzeba wierzyć we wszystko – odrzekła wdowa. I zapytała z apatią: – A co 

mówią? 

– Że Rebeca Isabel nie jest moją córką.– Wdowa zaczęła się wolno kołysać. 

– Ma nos Asisów – powiedziała. Po chwili zamyślenia spytała: – A kto to mówi? 

Roberto Asis obgryzał paznokcie. 

– Przylepili paszkwil. 

Dopiero wtedy wdowa zrozumiała, że podkrążone oczy jej syna to ślad długiej bezsenności. 

– Paszkwile to nie to samo co ludzie – zauważyła. 

– Ale mówią tylko to, o czym mówią ludzie – powiedział Roberto Asis – choćby ktoś o tym 

nie wiedział. 

Ona jednak wiedziała wszystko, co się między ludźmi mówiło o jej rodzinie przez wiele lat. 

W takim domu jak jej, pełnym służących, adoptowanych i protegowanych w różnym wieku, nie 

można  było  zamknąć  się  w sypialni  tak,  aby  nawet  tam  nie  dosięgły  jej  odgłosy  ulicy. 

Niespokojni Asisowie, którzy założyli tę osadę, kiedy byli zaledwie świniarzami, mieli, zdaje się, 

krew podatną na obgadywanie. 

– Nie wszystko, co się mówi, jest prawdziwe – powiedziała – choćby ktoś nawet wiedział. 

– Wszystkim wiadomo, że Rosario Montero spała z Pasterzem – powiedział. – Jego ostatnia 

pieśń była dla niej. 

– Wszyscy tak mówili, ale nikt tego nie wiedział na pewno – odparła wdowa. – A teraz znów 

wiadomo,  że  pieśń  była  dla  Margot  Ramirez.  Mieli  się  pobrać  i tylko  oni  i matka  Pasterza 

wiedzieli o tym. Byłoby lepiej dla nich, gdyby tak zazdrośnie nie strzegli byli jedynej tajemnicy, 

background image

21 

 

jaka mogła być zachowana w tym miasteczku. 

Roberto Asis patrzył na matkę z jakimś dramatycznym przejęciem. 

– Był taki moment dziś rano, kiedy myślałem, że skończę z sobą – powiedział. 

Nie wyglądało, by wdowa była tym wstrząśnięta. 

–  Asisowie  są  zazdrośni  –  powiedziała  –  to  właśnie  było  największym  nieszczęściem  tej 

rodziny. 

Długą chwilę siedzieli milcząc. Była prawie czwarta, zaczynało się robić nieco chłodniej. 

Kiedy  Roberto  Asis  wyłączył  wentylator,  cały  dom  budził  się  pełen  kobiecych  głosów 

i ptasich treli. 

– Podaj mi słoiczek, który stoi na nocnym stoliku – powiedziała wdowa. 

Wzięła dwie pastylki, szare i okrągłe jak dwie sztuczne perły, i podała słoik synowi mówiąc: 

– Weź, będziesz mógł zasnąć. 

Popił je wodą, którą matka zostawiła w szklance, i podłożył głowę na poduszce. 

Wdowa  westchnęła.  Milczała  zamyślona.  Potem  mówiąc  jak  zwykle,  o całym  miasteczku, 

kiedy miała na myśli pół tuzina rodzin stanowiących jej klasę, westchnęła: 

– Złe w tym miasteczku jest to, że kobiety same muszą zostawać w domu, kiedy mężczyźni 

idą w góry. 

Roberto Asis zasypiał. Wdowa wpatrywała się w nie ogolony podbródek, długi nos o ostrych 

chrząstkach i myślała o swoim nieboszczyku mężu. Także i Adalberto Asis poznał rozpacz. Był 

ogromnym dzikusem, który raz w życiu na piętnaście minut założył celuloidowy kołnierzyk, by 

dać  sobie  zrobić  dagerotyp,  który  go  przetrwał  i stał  teraz  na  nocnym  stoliku.  Mówiono,  że 

zamordował w tej oto sypialni jakiegoś mężczyznę, którego zastał leżącego ze swoją małżonką, 

i że  po  kryjomu  pogrzebał  go  w patio.  W rzeczywistości  było  inaczej:  Adalberto  Asis  zastrzelił 

małpę  mico,  którą  zastał  na  progu  sypialni  z oczyma  utkwionymi  w jego  żonę,  kiedy  się 

przebierała. Umarł czterdzieści lat później i do końca życia nie sprostował legendy. 

Ojciec  Angel  wszedł  na  strome  schody.  Na  pierwszym  piętrze,  w głębi  korytarza 

z karabinami  i ładownicami  zawieszonymi  na  ścianie,  policjant  czytał  leżąc  na  wznak  na  łóżku 

polowym. Był tak zajęty lekturą, że nie zauważył obecności księdza, póki nie usłyszał powitania. 

Zwinął czasopismo i usiadł na łóżku. 

– Co pan czyta? – zapytał ojciec Angel. Policjant pokazał mu czasopismo. 

– Terry i piraci. 

Ojciec  jednym  rzutem  oka  objął  trzy  cele  z uzbrojonego  cementu,  bez  okien,  zamknięte  od 

korytarza  na  grube  żelazne  zasuwy.  W środkowej  drugi  policjant  spał  w kalesonach,  z nogami 

wystającymi z hamaka. Pozostałe były puste. Ojciec Angel zapytał o Cesara Montero. 

–  Jest  tam  –  powiedział  policjant  wskazując  ruchem  głowy  na  zamknięte  drzwi.  –  To  jest 

background image

22 

 

pokój komendanta. 

– Czy mogę z nim porozmawiać? 

– Jest odizolowany – powiedział policjant. 

Ojciec  Angel  nie  nalegał.  Zapytał,  czy  więzień  czuje  się  dobrze.  Policjant  powiedział,  że 

przeznaczono  dla  niego  najlepsze  pomieszczenie  w całym  budynku,  z dobrym  oświetleniem 

i bieżącą wodą, ale że nie jadł od dwudziestu czterech godzin. Nie przyjął jedzenia, które alkad 

zamówił w hotelu. 

– Boi się, że go otrują – dokończył policjant. 

–  Powinni  byli  postarać  się,  żeby  mu  przyniesiono  jedzenie  z jego  własnego  domu  – 

powiedział ojciec. 

–  On  nie  chce,  by  niepokojono  jego  żonę.–  Mówiąc  jakby  do  siebie,  ksiądz  mruknął:  – 

Porozmawiam  o tym  wszystkim  z alkadem.  –  Zaczął  iść  w głąb  korytarzem,  gdzie  alkad  kazał 

wybudować swoje opancerzone biuro. 

– Tam go nie ma – powiedział policjant. – Od dwu dni jest w domu, zęby go bolą. 

Ojciec Angel odwiedził go. Leżał zwinięty w hamaku obok krzesła, na którym była karafka 

ze słoną  wodą, paczka tabletek przeciw bólowi  oraz  pas z ładownicami  i rewolwerem.  Policzek 

nadal miał spuchnięty. Ojciec Angel przysunął krzesło do hamaka. 

– Niech pan da wyrwać – powiedział. 

Alkad wypuścił do spluwaczki haust słonej wody. 

– To bardzo łatwo mówić – powiedział, jeszcze z głową pochyloną nad spluwaczką. 

Ojciec  Angel  domyślił  się.  Powiedział  bardzo  cicho:  –  Jeżeli  pan  mnie  upoważni, 

porozmawiam  z dentystą  –  wciągnął  głęboko  powietrze  i ośmielił  się  dodać:  –  To  człowiek 

wyrozumiały. 

– Jak muł – powiedział alkad. – Musiałbym go przekonywać przy pomocy pistoletu i nic by 

z tego nie wyszło. 

Ojciec  Angel  odprowadził  go  spojrzeniem  do  umywalki.  Alkad  odkręcił  kurek,  nadstawił 

spuchnięty  policzek  pod  strumień  świeżej  wody  i stał  tak  przez  chwilę,  z wyrazem  ekstazy. 

Potem rozgryzł tabletkę przeciw bólowi i popił wodą z kranu, wlewając ją dłońmi do ust. 

– Naprawdę – nalegał ksiądz – mogę porozmawiać z dentystą. 

Alkad zrobił gest zniecierpliwienia. 

– Niech ojciec robi co chce. 

Położył  się  na  wznak  w hamaku  z zamkniętymi  oczyma  z rękami  na  karku,  oddychając 

ogromnie szybko. Ból zaczął ustępować. Kiedy znów otworzył oczy, ojciec Angel przyglądał się 

mu w milczeniu, siedząc obok hamaka. 

– Co księdza sprowadza? – zapytał alkad. 

background image

23 

 

–  Cesar  Montero  –  powiedział  ojciec  bez  wstępów.  –  Ten  człowiek  powinien  się 

wyspowiadać. 

– Jest izolowany – rzekł alkad. – Jutro po wstępnym śledztwie może go ksiądz wyspowiadać. 

W poniedziałek trzeba go odesłać. 

– Siedzi czterdzieści osiem godzin – powiedział ojciec. 

– A ja z tym zębem męczę się dwa tygodnie – odparł alkad. 

W  mrocznym  pokoju  zaczęły  brzęczeć  zancudos.  Ojciec  Angel  spojrzał  w okno,  zobaczył 

intensywnie różową chmurę płynącą ponad rzeką. 

– A sprawa jedzenia? – zapytał. 

Alkad wstał z hamaka, by zamknąć drzwi od balkonu. 

– Ja wypełniłem swój obowiązek – powiedział. – Nie chce, by niepokojono jego żonę, ani nie 

przyjmuje jedzenia z hotelu. 

Zaczął rozpylać środek owadobójczy po pokoju. Ojciec Angel szukał w kieszeni chusteczki, 

bo zbierało się mu na kichanie, ale zamiast chusteczki znalazł pomięty list. 

–  Ach  –  zawołał  próbując  wyprostować  list  palcami.  Alkad  przerwał  rozpylanie.  Ksiądz 

zatkał sobie nos, ale było to bezskuteczne: kichnął dwa razy. 

–  Niech  ojciec  kicha  –  powiedział  alkad.  I podkreślił  z uśmiechem:  –  Żyjemy  w kraju 

demokratycznym. 

Ojciec Angel także się roześmiał. Powiedział pokazując zaklejoną kopertę: 

– Zapomniałem nadać ten list na poczcie. 

Znalazł  wreszcie  chusteczkę  w rękawie  i wytarł  nos  podrażniony  owadobójczym  środkiem. 

Myślał w dalszym ciągu o Cesarze Montero. 

– To znaczy, że go trzymacie o chlebie i wodzie – powiedział. 

– Jeżeli tak sobie życzy – rzekł alkad – nie możemy mu jedzenia wpychać przemocą. 

– To, co bardziej mnie obchodzi, to jego sumienie – powiedział ojciec. 

Nie  odejmując  chusteczki  od  nosa,  odprowadzał  alkada  spojrzeniem,  póki  ten  nie  skończył 

rozpylania. 

– Musi mieć bardzo niespokojne sumienie, jeżeli boi się, że go otrują – powiedział. 

Alkad postawił rozpylacz na podłodze. 

– On wie, że Pasterza wszyscy lubili. 

– Cesara Montero też – odpowiedział ojciec. 

– Ale przypadek sprawił, że to Pasterz nie żyje. 

Ojciec przyglądał się listowi. Światło stawało się fioletowe. 

– Pasterz – mruknął – nie miał czasu się wyspowiadać. 

Alkad zapalił światło i położył się w hamaku. 

background image

24 

 

–  Jutro  będę  się  czuł  lepiej  –  powiedział.  –  Po  wypełnieniu  prawnych  formalności  można 

dać. Odpowiada to księdzu? 

Ojciec Angel zgodził się. 

– To tylko dla spokoju jego sumienia – powtórzył. 

Podniósł  się  godnym  ruchem.  Zalecił  alkadowi,  by  nie  brał  za  dużo  środków 

przeciwbólowych, na co alkad odwzajemnił się przypominając mu o liście. 

–  I jeszcze  jedno  –  powiedział  alkad.  –  Niech  ojciec  za  wszelką  cenę  postara  się  pomówić 

z dentystą. 

Patrzył na proboszcza, który zaczął schodzić po schodach, i dorzucił jeszcze uśmiechając się: 

– To wszystko przyczynia się do utrwalenia spokoju. 

Siedzący w drzwiach swego biura naczelnik poczty patrzył, jak gaśnie wieczór. Kiedy ojciec 

Angel  podał  mu  list,  wszedł  do  urzędu,  poślinił  znaczek  za  piętnaście  centavos  na  przesyłkę 

lotniczą z dopłatą na rozbudowę. Nadal grzebał w szufladzie biurka. Kiedy zapaliły się światła na 

ulicy, ksiądz położył kilka monet na balustradzie i wyszedł bez pożegnania. 

Naczelnik  w dalszym  ciągu  grzebał  w szufladzie.  Po  chwili,  znużony  przewracaniem 

papierów,  napisał  atramentem  na  rogu  koperty:  „Nie  ma  znaczków  po  pięć.”  Podpisał  się  pod 

tym i przybił urzędową pieczęć. 

 

* * * 

 

Tego  samego  wieczora,  po  różańcu,  ojciec  Angel  znalazł  mysz  pływającą  w kropielnicy  ze 

święconą  wodą.  Trinidad  zastawiała  łapki  koło  chrzcielnicy.  Ojciec  wyciągnął  zwierzątko  za 

koniec ogona. 

–  Doprowadzisz  do  nieszczęścia  –  zwrócił  się  do  Trinidad  potrząsając  przed  nią  martwą 

myszą.  –  Czy  nie  wiesz,  że  niektórzy  wierni  biorą  do  butelek  święconą  wodę,  żeby  dać  się  jej 

napić chorym? – I co z tego? – zapytała Trinidad. 

– Jak to co? – odpowiedział ksiądz. – Ni mniej, ni więcej, tylko to, że chorzy będą pić wodę 

święconą z arszenikiem. 

Trinidad pozwoliła sobie przypomnieć, że jeszcze nie dał jej pieniędzy na arszenik. 

–  To  gips  –  powiedziała  i wyjaśniła  zasadę:  położyła  gips  w kątach  kościoła,  mysz  zjadła 

i w chwilę  później,  rozpaczliwie  spragniona,  przyszła  się  napić  do  kropielnicy.  Od  wody  gips 

stwardniał we wnętrznościach. 

–  A jednak  –  powiedział  ojciec  –  lepiej,  żebyś  przyszła  po  pieniądze  na  arszenik.  Nie  chcę 

więcej zdechłych myszy w święconej wodzie. 

W  biurze  parafialnym  czekała  na  niego  delegacja  pań  katolickich  z Rebecą  Asis  na  czele. 

background image

25 

 

Kiedy  dał  Trinidad  pieniądze  na  arszenik,  ojciec  zwrócił  uwagę  na  upał  panujący  w pokoju 

i usiadł przy stole, przy którym pracował, naprzeciwko trzech pań czekających w milczeniu. 

– Jestem do usług, szanowne panie. 

Spojrzały  po  sobie.  Rebeca  Asis  otworzyła  wtedy  wachlarz  z namalowanym  pejzażem 

japońskim i powiedziała po prostu: 

– Chodzi o sprawę paszkwilów, ojcze. 

Głosem  wymodulowanym,  jakby  opowiadała  dziecinną  bajkę,  przedstawiła  zaniepokojenie 

miasteczka. Powiedziała, że aczkolwiek śmierć Pasterza należy rozumieć „jako sprawę zupełnie 

osobistą”, czcigodne rodziny czują się zmuszone do przejęcia się paszkwilami. 

Oparta  na  rączce  parasolki  Adalgisa  Montoya,  najstarsza  spośród  trzech,  powiedziała 

bardziej otwarcie: 

– My, panie katolickie, postanowiłyśmy interweniować w tej sprawie. 

Ojciec  Angel  namyślał  się  kilka  sekund.  Rebeca  Asis  westchnęła  głęboko  i ojciec  zadawał 

sobie pytanie, skąd się bierze ów mocny zapach. Była okazała i kwitnąca, olśniewającej białości 

i wspaniałego zdrowia. Proboszcz mówił z oczyma utkwionymi w nieokreślony punkt. 

–  Wydaje  mi  się  –  powiedział  –  że  nie  powinniśmy  dać  się  ponieść  głosowi  skandalu. 

Powinniśmy  być  ponad  takimi  sprawami  i nadal,  tak  jak  dotychczas,  przestrzegać  przykazań 

bożych. 

Adalgisa  Montoya  potwierdziła  skinieniem  głowy.  Ale  pozostałe  nie  zgadzały  się:  były 

zdania, że „ta plaga może w końcu przynieść tragiczne konsekwencje”. W tym momencie zaczął 

charczeć głośnik z sali kinowej. Ojciec Angel stuknął się dłonią w czoło. 

–  Przepraszam  –  powiedział  i zaczął  w szufladzie  stołu  szukać  spisu  cenzury  katolickiej.  – 

Jaki film dzisiaj wyświetlają? 

– Piraci przestrzeni – powiedziała Rebeca Asis – to wojenny film. 

Ojciec  Angel  szukał  w alfabetycznym  spisie,  mrucząc  fragmenty  tytułów,  i przesuwał 

wskazującym palcem po długiej uporządkowanej liście. Zatrzymał się na końcu strony. 

– Piraci przestrzeni. 

Przesunął  palcem  poziomo,  by  poszukać  klasyfikacji  moralnej  w tym  momencie,  kiedy 

zamiast  spodziewanej  płyty  usłyszał  głos  właściciela  kina.  Ogłaszał  zawieszenie  spektaklu 

z powodu  złej  pogody.  Jedna  z kobiet  wyjaśniła,  że  podjął  tę  decyzję,  ponieważ  publiczność 

domagała  się  zwrotu  pieniędzy,  jeżeli  deszcz  przerywał  seans  przed  zakończeniem  pierwszej 

części. 

– Szkoda – rzekł ojciec Angel – film był dozwolony dla wszystkich. 

Zamknął zeszyt i ciągnął dalej: 

– Jak paniom mówiłem, jest to miasteczko prawowierne. Przed dziewiętnastu laty, kiedy mi 

background image

26 

 

powierzono  parafię,  było  jedenaście  konkubinatów  wśród  poważnych  rodzin.  Dziś  jest  tylko 

jeden i mam nadzieję, że nie potrwa długo. 

– Nie o nas chodzi – powiedziała Rebeca Asis. – Ale ci biedni ludzie... 

–  Nie  ma  żadnego  powodu,  by  się  tym  przejmować  –  mówił  ojciec  dalej,  nie  zwracając 

uwagi  na  to,  że  mu  przerwano.  –  Trzeba  widzieć,  jak  to  miasteczko  się  zmieniło.  W tamtych 

czasach pewna tancerka rosyjska urządziła w pomieszczeniu, gdzie odbywały się walki kogutów, 

spektakl wyłącznie dla mężczyzn i w końcu sprzedała na publicznej licytacji wszystko, co miała 

na sobie. 

Adalgisa Montoya przerwała: 

– Tak było – rzekła. 

Istotnie,  pamiętała ten cały skandal, jak o nim opowiadano:  kiedy tancerka  została  zupełnie 

naga, jakiś staruszek zaczął wrzeszczeć na galerii, wyszedł na najwyższy stopień i zaczął siusiać 

na  publiczność.  Opowiadano  jej,  że  reszta  mężczyzn,  idąc  za  jego  przykładem  skończyła  na 

wzajemnym siusianiu na siebie wśród obłąkanej wrzawy. 

–  Teraz  –  ciągnął  ojciec  Angel  –  możemy  być  pewni,  że  to  miasteczko  jest  najbardziej 

prawowierne w całej diecezji. 

Obstawał  przy  swojej  tezie.  Przytoczył  kilka  trudnych  momentów  swojej  walki  ze 

słabościami  i ułomnościami  rodu  ludzkiego,  aż  w końcu  panie  katolickie  przestały  go  słuchać 

załamane gorącem. Rebeca Asis znów rozwinęła swój wachlarz i dopiero wówczas ojciec Angel 

odkrył,  gdzie  tkwiło  źródło  zapachu.  Aromat  drzewa  sandałowego  wzmógł  się  w duszności 

pokoju. Ojciec dobył z rękawa chusteczkę i przytknął do nosa, by nie kichnąć. 

– A równocześnie – powiedział – nasza świątynia jest najbiedniejsza w diecezji. Dzwony są 

popękane,  a nawy  pełne  myszy,  bo  moje  życie  zeszło  na  krzewieniu  moralności  i dobrych 

obyczajów. 

Rozpiął guzik pod szyją. 

–  Zwykłą  robotę  może  zrobić  byle  młokos  –  powiedział  wstając.  –  Trzeba  natomiast 

wytrwałości wielu lat i długiego doświadczenia, by odbudować moralność. 

Rebeca Asis podniosła swoją przezroczystą dłoń ze ślubną obrączką zasłoniętą pierścieniem 

ze szmaragdami. 

–  O to  chodzi  –  powiedziała.  –  Pomyślałyśmy,  że  przez  te  paszkwile  cały  trud  księdza 

mógłby pójść na marne. 

Jedyna kobieta, która dotychczas milczała, skorzystała z przerwy, aby się wtrącić. 

– Poza tym sądzimy, że kraj się rozwija i że ta obecna plaga może być przeszkodą. 

Ojciec Angel poszukał wachlarza w szafie i zaczął się powściągliwie wachlować. 

– Jedno z drugim nie ma nic wspólnego – powiedział. – Przeszliśmy trudny okres polityczny, 

background image

27 

 

ale moralność rodzinna zachowała się nienaruszona. 

Stanął przed trzema kobietami. 

–  Za  kilka  lat  powiem  dziekanowi:  oto  zostawiam  to  przykładne  miasteczko.  Teraz  trzeba 

tylko,  by  przysłał  człowieka  młodego  i przedsiębiorczego,  aby  zbudował  najlepszy  w diecezji 

kościół. 

Skłonił się lekko i zawołał: 

– Pójdę więc umierać spokojnie w patio mojego klasztoru. 

Panie zaprotestowały. Adalgisa Montoya wypowiedziała się w imieniu wszystkich: 

– To miasteczko jest jakby księdza własnością, ojcze. I pragniemy, by ojciec pozostał tu do 

ostatniej chwili. 

– Jeśli chodzi o budowę nowego kościoła – powiedziała Rebeca Asis – możemy natychmiast 

rozpocząć starania. 

– Wszystko w swoim czasie – odparł ojciec Angel. Potem dodał już innym tonem: 

–  Nie  chciałbym  się  zestarzeć  na  żadnej  plebanii.  Nie  chcę,  by  ze  mną  stało  się  to,  co 

z poczciwym Antonio Isabel od Najświętszego Sakramentu z Ołtarza Castañeda y Montero, który 

zawiadomił biskupa, że w jego parafii spadł deszcz martwych ptaków. Wysłannik biskupa zastał 

go na wiejskim placu, bawiącego się z dziećmi w złodziei i policjantów. 

Panie wyraziły swoje zdziwienie. 

– Któż to taki? 

– Proboszcz, który był moim poprzednikiem w Macondo – powiedział ojciec Angel. – Miał 

sto lat. 

background image

28 

 

* * * 

 

Pora deszczów, której ostrość przewidywano już w ostatnich dniach września, nadeszła pod 

koniec tygodnia. Alkad spędził niedzielę w hamaku łykając pigułki, a rzeka, która wylała, czyniła 

spustoszenie w niżej położonych dzielnicach. 

W  czasie  pierwszej  deszczowej  przerwy,  w poniedziałek  rano,  miasteczko  potrzebowało 

wielu  godzin,  by  wrócić  do  normalnego  życia.  Wcześnie  otwarto  salę  bilardową  i zakład 

fryzjerski,  ale większość domów była zamknięta  do jedenastej. Pan Carmichael był pierwszym, 

który  miał  okazję  doznać  wstrząsu  na  widok  ludzi  niosących  swoje  domy  na  wyżej  położone 

tereny. Krzykliwe gromady powyrywały pale, na których ustawione były domki, i przenosiły całe 

swoje mieszkania o ścianach z trzciny zlepionej gliną i o palmowych dachach. 

Schroniwszy się pod okapem zakładu fryzjerskiego,  z otwartym parasolem, pan Carmichael 

rozmyślał o tej mozolnej pracy, kiedy fryzjer wyrwał go z zamyślenia. 

– Powinni byli poczekać, aż się przejaśni – powiedział fryzjer. 

–  Za  dwa  dni  się  nie  przejaśni  –  powiedział  pan  Carmichael  zamykając  parasol.  –  Moje 

nagniotki mi to mówią. 

Mężczyźni  przenoszący  domy,  ubłoceni  po  kostki,  przeszli  zawadzając  o ściany  fryzjerni. 

Pan  Carmichael  zobaczył  przez  okno  puste  wnętrze  domku,  jakąś  sypialnię  zupełnie  ogołoconą 

ze swej intymności, i poczuł, że ogarnia go uczucie klęski. 

Zdawało  się,  że  jest  godzina  szósta  rano,  ale  żołądek  mu  podpowiadał,  że  już  chyba 

dwunasta. Syryjczyk Moises zaprosił go, by posiedział w jego sklepie, dopóki nie ustanie deszcz. 

Pan  Carmichael  powtórzył  swoją  prognozę,  że  nie  przestanie  padać  w ciągu  najbliższych 

dwudziestu czterech godzin. Wahał się, zanim przeskoczył na chodnik przyległego domu. Grupa 

chłopców  bawiących  się  w wojnę  rzuciła  kulę  z błota,  która  przylepiła  się  do  ściany  o parę 

metrów  od  jego  świeżo  wyprasowanych  spodni.  Syryjczyk  Elias  wyszedł  ze  sklepiku  z miotłą 

w ręce, pomstując na nich mieszaniną języka arabskiego i hiszpańskiego. 

Chłopcy podskoczyli z radości: 

– Turek jajczarz! 

Pan Carmichael stwierdził, że jego ubranie jest nietknięte. Zamknął więc parasol i wszedł do 

zakładu fryzjerskiego, prosto na fotel. 

– Zawsze mówiłem, że jest pan człowiekiem ostrożnym – powiedział fryzjer. 

Zawiązał mu prześcieradło wokół szyi. Pan Carmichael wciągnął zapach wody lawendowej, 

który wprawiał go w złe samopoczucie tak samo jak zamrażanie zęba u dentysty. Fryzjer zaczął 

ścinać na karku pojedyncze włosy. Zniecierpliwiony pan Carmichael szukał wzrokiem czegoś do 

czytania. 

background image

29 

 

– Nie ma gazet? 

Fryzjer odpowiedział nie przerywając swej pracy: 

–  W kraju  zostały  już  tylko  gazety  oficjalne,  a takich  nie  będzie  w tym  zakładzie,  póki 

mojego życia. 

Panu  Carmichaelowi  pozostało  więc  kontemplowanie  swoich  popękanych  butów,  aż 

wreszcie  fryzjer  zapytał  go  o wdowę  Montiel.  Wracał  stamtąd.  Był  zarządcą  jej  majątku  od 

śmierci don Chepe Montiela, u którego był księgowym przez wiele lat. 

– A jakoś tam – powiedział. 

– Ktoś zaharowuje się na śmierć – powiedział fryzjer, jakby mówił do siebie – a ona sama na 

tym majątku, którego za pięć dni koniem nie objedzie. Jest chyba właścicielką jakichś dziesięciu 

folwarków. 

–  Trzech  –  odpowiedział  pan  Carmichael.  I dodał  z przekonaniem:  –  To  najpoczciwsza 

kobieta na świecie. 

Fryzjer  podszedł  do  toaletki,  żeby  oczyścić  grzebień.  Pan  Carmichael  widział  odbitą 

w lustrze jego capią twarz i jeszcze raz upewnił się, dlaczego go nie lubił. Fryzjer mówił patrząc 

w odbicie. 

– Świetny interes: moja partia jest przy władzy, policja  grozi śmiercią  moim przeciwnikom 

politycznym, a ja sobie kupuję ziemię i bydło po takiej cenie, jaką zaproponuję. 

Pan Carmichael spuścił głowę. Fryzjer znów zabrał się do przycinania włosów. 

– Kiedy mijają wybory – dokończył – jestem już właścicielem trzech ogromnych folwarków, 

nie mam rywali i od razu jestem panem, choćby rząd się zmienił. Powtarzam: lepszy interes niż 

fałszowanie pieniędzy. 

–  Jose  Montiel  był  bogaty  o wiele  wcześniej,  niż  zaczęły  się  wypadki  polityczne  – 

powiedział pan Carmichael. 

–  Siedząc  w gaciach  na  progu  młyna,  gdzie  omielano  ryż  –  powiedział  fryzjer.  –  Historia 

mówi, że pierwszą parę butów założył dziewięć lat temu. 

–  A choćby  nawet  i tak  było  –  dorzucił  pan  Carmichael  –  wdowa  nic  nie  miała  wspólnego 

z interesami Montiela. 

– Ale zwariowała – powiedział balwierz. 

Pan Carmichael podniósł głowę. Rozluźnił obrus na szyi, żeby umożliwić krążenie krwi. 

– Dlatego zawsze wolę, żeby żona mnie strzygła – zaprotestował. – Nie każe mi płacić, a do 

tego nie mówi o polityce. 

Fryzjer pchnął jego głowę do przodu i dalej robił swoje w milczeniu. Od czasu do czasu ciął 

nożyczkami  powietrze  dla  rozładowania  nadmiaru  wirtuozerii.  Pan  Carmichael  usłyszał  krzyki 

z ulicy.  Spojrzał  w lustro:  dzieci  i kobiety  przechodziły  koło  drzwi  dźwigając  meble  i naczynia 

background image

30 

 

z przenoszonych domów. Zaczął komentować urażony: 

– Nieszczęścia na nas się sypią, a wy wciąż z nienawiściami politycznymi. Już przeszło rok 

temu skończyło się prześladowanie, a wciąż się mówi o tym samym. 

– Zaniedbanie, w jakim się nas pozostawia, też jest prześladowaniem – powiedział fryzjer. 

– Ale nie biją was – powiedział Carmichael. 

– Zostawić nas na łaskę boską to jeden ze sposobów bicia. 

Pan Carmichael zdenerwował się. 

– To gazetowa literatura – powiedział. 

Fryzjer milczał. Rozrobił pianę w miseczce z tykwy i rozprowadził ją pędzlem po karku pana 

Carmichaela. 

–  To  dlatego,  że  człowieka  aż  ponosi,  żeby  porozmawiać  –  usprawiedliwiał  się.  –  Nie 

codziennie zdarza się ktoś bezstronny. 

– Jak się ma jedenaścioro dzieci do wyżywienia, to nie można być bezstronnym – powiedział 

pan Carmichael. 

– To prawda – odrzekł fryzjer. 

Świsnął  brzytwą  po  dłoni.  Ogolił  mu  kark  w milczeniu,  zbierając  mydło  palcami,  a potem 

wycierając  palce  o spodnie.  Wreszcie  potarł  kark  ałunowym  kamykiem.  Skończył  nie 

przerywając milczenia. 

Zapinając  guzik  pod  szyją  pan  Carmichael  dostrzegł  obwieszczenie  przybite  na  ścianie 

w głębi:  „Zabrania  się  rozmawiać  o polityce.”  Strzepnął  resztki  ściętych  włosów  z ramion, 

zawiesił parasol na ręce i zapytał wskazując na obwieszczenie: 

– Czemu pan tego nie zdejmie? 

– To do pana się nie odnosi – powiedział fryzjer. – Ustaliliśmy już, że jest pan człowiekiem 

bezstronnym. 

Pan Carmichael tym razem  nie wahał się,  zanim przeskoczył na chodnik.  Fryzjer spoglądał 

za  nim,  póki  nie  zniknął  za  rogiem,  a potem  zapatrzył  się  w rzekę,  mętną  i groźną.  Przestało 

padać,  ale  ciężka  chmura  wisiała  nieruchomo  nad  miasteczkiem.  Tuż  przed  pierwszą  wszedł 

Syryjczyk  Moises,  skarżąc  się,  że  włosy  z wierzchu  mu  wypadają,  a za  to  z nadzwyczajną 

szybkością rosną na karku. 

Syryjczyk  strzygł  się  co  poniedziałek.  Zwykle  pochylał  głowę  z jakimś  wyrazem  fatalizmu 

i mruczał po arabsku, a fryzjer tymczasem mówił głośno do siebie. Tego poniedziałku ocknął się 

zaskoczony pierwszym zapytaniem. 

– Wie pan, kto tu był? 

– Carmichael – powiedział Syryjczyk. 

– Ten parszywiec Carmichael – stwierdził fryzjer, jakby sylabizował to zdanie. – Nie znoszę 

background image

31 

 

takich ludzi. 

–  Cóż  to  za  człowiek!  –  powiedział  Syryjczyk  Moises.  –  Od  trzech  lat  nie  kupił  ani  jednej 

pary  butów.  Ale  w polityce  robi  to,  co  trzeba  robić:  prowadzi  swoje  rachunki  z zamkniętymi 

oczami. 

Oparł  brodę  na  piersi,  aby  znów  pomruczeć,  ale  fryzjer  stanął  przed  nim  z założonymi 

rękami i powiedział: 

– Powiedzże mi, Turku jeden: z kim pan w końcu trzyma? 

Syryjczyk odpowiedział ze spokojem: 

– Ze sobą. 

–  Niesłusznie  –  powiedział  fryzjer.  –  Przynajmniej  powinien  pan  pamiętać  o czterech 

żebrach, które złamali pańskiemu rodakowi Eliasowi na konto don Chepe Montiela. 

– Elias jest nieszczęśliwy, że jego syn stał się politykiem – powiedział Syryjczyk. – Ale teraz 

chłopak bawi się przyjemnie w Brazylii, a Chepe Montiel nie żyje. 

 

* * * 

 

Zanim  wyszedł  z pokoju pełnego bałaganu  po długich nocach  cierpienia, alkad ogolił sobie 

prawą  stronę  twarzy,  a na  lewej  zostawił  ośmiodniowy  zarost.  Potem  włożył  czysty  mundur, 

lakierki i zszedł na obiad do hotelu korzystając z tego, że deszcz przestał padać. 

W  jadalni  nie  było  nikogo.  Alkad  przeszedł  między  stolikami  na  cztery  osoby  i zajął 

skromniejsze miejsce w głębi sali. 

– Coś do przegryzienia – zawołał. 

Podeszła  bardzo  młoda  dziewczyna  w krótkiej  i obcisłej  sukience,  o twardych  piersiach. 

Alkad  nie  spoglądając  na  nią  zamówił  obiad.  Wracając  do  kuchni  dziewczyna  włączyła  radio 

umieszczone  na  konsoli  w głębi  jadalni.  Zaczął  się  przegląd  wiadomości  z fragmentami 

przemówienia wygłoszonego wczoraj wieczór przez prezydenta republiki, a potem lista nowych 

artykułów objętych zakazem importowania. 

W miarę przemawiania spikera robiło się coraz duszniej. Kiedy dziewczyna wróciła z zupą, 

alkad próbował przeciwdziałać poceniu się wachlując się czapką. 

– Ja też się pocę, kiedy słucham radia – powiedziała dziewczyna. 

Alkad zaczął jeść zupę. Zawsze sądził, że ten pusty hotel, odwiedzany przez przypadkowych 

komiwojażerów,  był  miejscem  odmiennym  niż  całe  miasteczko.  W rzeczywistości  istniał 

wcześniej niż miasteczko. Na jego rozwalonym drewnianym balkonie kupcy, którzy przybywali 

z głębi kraju, by kupować zbiory z pól ryżowych, spędzali noc na grze w karty czekając na chłód 

o świecie,  aby  móc  zasnąć.  Sam  pułkownik  Aureliano  Buendia,  który  jechał,  by  omówić 

background image

32 

 

w Macondo  warunki  kapitulacji  w czasie  ostatniej  wojny  domowej,  spał  pewnej  nocy  na  tym 

balkonie, w owych czasach, kiedy na wiele mil dookoła nie było ani jednej wioski. Stał wówczas 

ten  sam  dom  z drewnianymi  ścianami  i dachem  z cynkowej  blachy,  z tą  samą  jadalnią  i z tymi 

samymi ściankami z dykty w pokojach, tyle że bez światła elektrycznego i urządzeń sanitarnych. 

Pewien  stary  komiwojażer  opowiadał,  że  jeszcze  na  początku  stulecia  była  do  dyspozycji 

klientów  kolekcja  masek  wisząca  w jadalni  i że  goście  w tym  przebraniu  załatwiali  swoje 

potrzeby w patio na oczach wszystkich. 

Alkad  musiał  rozpiąć  guzik  pod  szyją,  żeby  skończyć  zupę.  Po  przeglądzie  wiadomości 

nadawano  płytę  z wierszowanymi  reklamami.  Potem  sentymentalne  bolero.  Mężczyzna 

o miętowym  głosie,  umierający  z miłości,  postanawiał  objechać  cały  świat  w poszukiwaniu 

jakiejś  kobiety.  Alkad  przysłuchiwał  się  melodii  czekając  na  drugie  danie,  aż  zobaczył  dwoje 

dzieci  przechodzących  koło  hotelu  z dwoma  krzesłami  i bujakiem.  Za  nimi  dwie  kobiety 

i mężczyzna, z garnkami i miednicami, i podobną graciarnią. Podszedł do drzwi i zawołał: 

– Gdzie ukradliście to świństwo? 

Kobiety zatrzymały się. Mężczyzna wytłumaczył mu, że przenoszą dom na wyżej położone 

miejsce. Alkad zapytał, w które miejsce niosą, a mężczyzna wskazał kapeluszem na południe. 

– Tam w górę, na teren, który nam don Sabas wynajął za trzydzieści pesos. 

Alkad  obejrzał  meble.  Rozbity  bujak,  popękane  garnki  –  majątek  biedaków.  Zastanowił  się 

chwilę. W końcu powiedział: 

–  Zanieście  te  rzeczy  razem  ze  wszystkimi  waszymi  gratami  na  teren  nie  zajęty,  który  jest 

obok cmentarza. 

Mężczyzna spochmurniał. 

–  To  są  tereny  zarządu  miejskiego  i nic  nie  będziecie  płacić  –  powiedział  alkad.  –  Zarząd 

wam podaruje. 

Potem, zwracając się do kobiet, dodał: 

– I powiedzcie don Sabasowi, że ja kazałem mu powiedzieć, żeby nie był bandytą. 

Skończył obiad nie zwracając uwagi na smak potraw. Zapalił papierosa, potem od niedopałka 

drugiego  papierosa  i długą  chwilę  siedział  zamyślony,  z łokciami  wspartymi  na  stole,  a radio 

tymczasem mełło sentymentalne bolera. 

– O czym pan myśli? – spytała dziewczyna zabierając puste talerze. 

Alkad ani drgnął. 

– O tych biednych ludziach. 

Włożył czapkę i skierował się do wyjścia. Odwracając się powiedział od drzwi: 

– Trzeba zrobić z tego miasteczka coś porządnego. 

Żrąca się gromada psów zagrodziła mu drogę tuż za rogiem ulicy. Zobaczył splątane grzbiety 

background image

33 

 

i łapy  w wyjącym  kłębowisku,  a potem  wyszczerzone  zęby  i psa  powłóczącego  nogą, 

z podwiniętym ogonem. Alkad odsunął się i chodnikiem ruszył w stronę posterunku policji. 

W  ciupie wrzeszczała jakaś  kobieta, a dyżurny policjant spał wyciągnięty na pryczy.  Alkad 

kopnął w bok pryczy. Policjant zbudził się i poderwał. 

– Kto to jest? – zapytał alkad. 

Policjant stanął na baczność. 

– Kobieta, która rozlepiała paszkwile. 

Alkad  puścił  wiązankę  obelżywych  słów  pod  adresem  swoich  podwładnych.  Chciał 

wiedzieć,  kto  przyprowadził  kobietę  i kto  ją  kazał  wsadzić  do  ciupy.  Policjanci  podawali 

skomplikowane wyjaśnienia. 

– Kiedy ją wsadzono? 

Zamknięto ją w więzieniu w sobotę wieczorem. 

–  Więc  ona  wyjdzie,  a jeden  z was  pójdzie  na  jej  miejsce  –  krzyknął  alkad.  –  Ta  kobieta 

nocowała w więzieniu, a miasteczko o świcie było pełne papierów. 

Skoro  tylko  otworzyły  się  ciężkie  żelazne  drzwi,  kobieta  w dojrzałym  wieku,  o wyraźnie 

zarysowanych  kościach  i z monumentalnym  kokiem  podpiętym  grzebieniem,  pomstując  wyszła 

z celi. 

– Zmykaj, do diabła – powiedział jej alkad. 

Kobieta  rozwiązała  kok,  potrząsnęła  parokrotnie  długimi,  bujnymi  włosami,  zbiegła  ze 

schodów jak strzała krzycząc „kurwa, kurwa”. Alkad wychylił się przez balustradę i zawołał, ile 

mu  głosu  starczyło,  jakby  chciał,  żeby  go  słyszeli  nie  tylko  kobieta  i policjanci,  ale  i całe 

miasteczko: 

– I nie pieprzcie mi więcej z papierkami. 

 

* * * 

 

Chociaż deszcz padał w dalszym ciągu, ojciec Angel wyszedł na popołudniową przechadzkę. 

Było  jeszcze  za  wcześnie  na  spotkanie  z alkadem,  więc  poszedł  aż  do  miejsc  zalanych  wodą. 

Zobaczył tylko zdechłego kota pływającego między kwiatami. 

Kiedy  wracał,  zaczęło  obsychać.  Popołudnie  było  pogodne  i pełne  światła.  Wielka  barka 

kryta papą płynęła po rzece gęstej i nieruchomej. Z na wpół rozwalonego domu wyszło dziecko 

wołając, że znalazło morze wewnątrz muszli. 

Ojciec Angel przyłożył muszlę do ucha. Rzeczywiście, było tam morze. 

Żona  sędziego  Arcadia  siedziała  w drzwiach  swego  domu,  jak  gdyby  w ekstazie,  z rękami 

skrzyżowanymi  na  brzuchu  i z oczyma  utkwionymi  w barkę.  O trzy  domy  dalej  zaczynały  się 

background image

34 

 

sklepy  –  witryny  z drobiazgami  i niewzruszeni  Syryjczycy  siedzący  w drzwiach.  Popołudnie 

dogasało  w intensywnie  różowych  chmurach  i wrzaskliwości  papug  i małp  na  przeciwległym 

brzegu. 

Zaczęto otwierać domy. Pod brudnymi migdałowcami na placu, obstępując wózki z napojami 

chłodzącymi  albo  na  wyszczerbionych  kamiennych  ławkach,  mężczyźni  zbierali  się  na 

pogawędki.  Ojciec  Angel  pomyślał,  że  co  wieczora  o tej  porze  miasteczko  ulegało  cudownemu 

przemienieniu. 

– Czy ojciec przypomina sobie więźniów obozów koncentracyjnych? 

Ojciec  Angel  nie  widział  doktora  Giraldo,  ale  wyobrażał  go  sobie  uśmiechniętego  za 

zadrutowanym oknem. Szczerze mówiąc, nie przypominał sobie fotografii, ale był pewien, że je 

kiedyś oglądał. 

– Niech ojciec zajrzy do poczekalni – powiedział lekarz. 

Ojciec  Angel  pchnął  drzwi  z drucianej  siatki.  Wyciągnięte  na  macie,  leżało  dziecko 

nieokreślonej  płci,  same  kości,  całkowicie  pokryte  żółtą  skorupą.  Dwaj  mężczyźni  i kobieta 

czekali  siedząc  naprzeciw  wejścia.  Ojciec  nie  czuł  żadnego  zapachu,  ale  pomyślał,  że  ta  istota 

chyba wydziela silny odór. 

– Kto to? – zapytał. 

– Mój syn – odrzekła kobieta. I dodała jakby usprawiedliwiając się: – Od dwu lat ma zepsutą 

krew. 

Chory obrócił oczy w stronę drzwi nie poruszając głową. Ojciec poczuł przerażającą litość. 

– I coście robili? – zapytał. 

– Kiedyś dawaliśmy mu zielone banany – powiedziała kobieta – ale nie chciał, choć to taki 

dobry środek przeczyszczający. 

– Musicie go przynieść, żeby się wyspowiadał – powiedział ksiądz. 

Ale powiedział to bez przekonania. Zamknął ostrożnie drzwi i paznokciem postukał w siatkę 

u okna,  przybliżając  twarz,  by  ujrzeć  wewnątrz  lekarza.  Doktor  Giraldo  ucierał  coś 

w moździerzu. 

– Co mu jest? – zapytał ksiądz. 

– Jeszcze go nie badałem – odpowiedział doktor i ciągnął dalej zamyślony: – Są rzeczy, które 

przydarzają się ludziom z woli boskiej, ojcze. 

Ojciec Angel zbył ten komentarz milczeniem. 

– Żaden z nieboszczyków,  których widziałem w moim życiu, nie wyglądał tak na umarłego 

jak ten biedny chłopiec – powiedział. 

Pożegnał  się.  W porcie  nie  było  żadnej  łodzi.  Zaczynało  się  ściemniać.  Ojciec  Angel 

zrozumiał,  że  jego  samopoczucie  zmieniło  się  z chwilą  zobaczenia  chorego.  Kiedy  nagle 

background image

35 

 

uświadomił sobie, że spóźni się na spotkanie, przyśpieszył kroku w stronę posterunku policji. 

Alkad siedział w głębokim leżaku z głową w dłoniach. 

–  Dobry  wieczór  –  powiedział  ojciec  bardzo  wolno.  Alkad  podniósł  głowę  i proboszcz 

przeraził się widząc jego oczy zaczerwienione i gniewne. Jeden policzek miał normalny i świeżo 

ogolony, ale drugi był zarośnięty o barwie rozmazanego popiołu. Zawołał z głuchym jękiem. 

– Ojcze, ja sobie w łeb palnę. – Ojciec Angel naprawdę się przeraził. 

– Truje się pan taką ilością pastylek – powiedział. Alkad powlókł się ku ścianie i obejmując 

głowę  obydwoma  dłońmi  uderzył  gwałtownie  o deski.  Ojciec  nie  był  nigdy  świadkiem  takiego 

bólu. 

– Niech pan zażyje jeszcze dwie pastylki – powiedział proponując świadomie środek przeciw 

własnemu wstrząsowi. – Jeszcze dwa dodatkowe to nie dawka śmiertelna. 

Była  to  prawda,  ale  poza  tym  miał  pełną  świadomość,  że  jest  bezradny  wobec  ludzkiego 

bólu.  Szukał  wzrokiem  pastylek  w przestronnym  pokoju.  Pod  ścianami  stało  pół  tuzina 

skórzanych taboretów, szklana szafa pełna zakurzonych papierów, na gwoździu wisiała litografia 

prezydenta  republiki.  Jedynym  śladem  proszków  przeciw  bólowi  były  puste  celofanowe 

opakowania rozsiane po podłodze. 

– Gdzie są? – powiedział zrozpaczony. 

– Przestały już skutkować – odpowiedział alkad. Ksiądz zbliżył się do niego, powtarzając: 

– Proszę mi powiedzieć, gdzie są. 

Alkad  otrząsnął  się  nagle  i ojciec  Angel  zobaczył  wielką  i przerażającą  twarz  o kilka 

centymetrów od swoich oczu. 

– Do diabła! – krzyknął alkad. – Powiedziałem już, że po cholerę. 

Uniósł  taboret  ponad  głowę  i rzucił  nim  z całą  rozpaczliwą  siłą  w szklaną  szafę.  Ojciec 

Angel  zrozumiał,  co  się  stało,  dopiero  kiedy  posypało  się  szkło  i alkad  zaczął  wyłaniać  się  jak 

zjawa z chmury kurzu. Był to moment idealnej ciszy. 

– Poruczniku – szepnął ksiądz. 

W  drzwiach  od  korytarza  stali  policjanci  z wymierzonymi  karabinami.  Alkad  patrzył  nie 

dostrzegając  ich,  miaucząc  niczym  kot,  policjanci  opuścili  karabiny,  ale  nadal  stali  nieruchomo 

przy drzwiach. Ojciec Angel podprowadził alkada za rękę do leżaka. 

– Gdzie są proszki? – nalegał. 

Alkad zamknął oczy i odrzucił głowę do tyłu. 

– Nie biorę więcej tych świństw – powiedział. – W uszach mi dzwoni i głowa mi zdrętwiała. 

W krótkiej przerwie bólu zwrócił się do ojca Angela i zapytał: 

– Czy ojciec rozmawiał z dentystą? 

Ksiądz  potwierdził  w milczeniu.  Z wyrazu  twarzy  towarzyszącego  tej  odpowiedzi  alkad 

background image

36 

 

poznał rezultat spotkania. 

–  Czemu  pan  nie  porozmawia  z doktorem  Giraldo?  –  zaproponował  ojciec  Angel.  – 

Niektórzy lekarze wyrywają zęby. 

Alkad ociągał się z odpowiedzią. 

– Powie, że nie ma kleszczy – powiedział. I dodał: – To jest zmowa. 

Skorzystał  z przerwy,  by  odetchnąć  po  tym  okrutnym  popołudniu.  Kiedy  otworzył  oczy, 

w pokoju był półmrok. Powiedział nie widząc ojca Angela: 

– Ojciec przyszedł w sprawie Cesara Montero. – Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. 

– Przy tym bólu nic nie mogłem zrobić – ciągnął. Wstał, aby zapalić światło, i pierwsza fala 

zancudos wleciała przez okno balkonowe. Ojciec Angel był zaskoczony godziną. 

– Czas ucieka – powiedział. 

–  Tak  czy  inaczej,  trzeba  go  odesłać  we  środę  –  powiedział  alkad.  –  Rano  niech  ksiądz 

załatwi to, co ma do załatwienia, i wyspowiada go po południu. 

– O której? 

– O czwartej. 

– Choćby deszcz lał? 

Alkad  wyładował  w jednym  spojrzeniu  całą  niecierpliwość  tłumioną  dwutygodniowym 

cierpieniem. 

– Choćby świat się kończył, ojcze. 

 

* * * 

 

Proszki przeciw bólowi już nie pomagały. Alkad zawiesił hamak na balkonie swego pokoju, 

próbując  zasnąć  w wieczornym  chłodzie.  Ale  przed  ósmą  znowu  uległ  beznadziejności  i zszedł 

na plac pogrążony w letarg senną falą gorąca. 

Po daremnym wałęsaniu się, nie znajdując żadnego uspokojenia, którego mu brakowało, aby 

przezwyciężyć ból, wszedł do kina. Był to błąd. Dźwięk wojennych samolotów jeszcze wzmógł 

natężenie  bólu.  Przed  przerwą  wyszedł  z sali  i przyszedł  do  apteki  w chwili,  kiedy  don  Lalo 

Moscote miał zamknąć drzwi. 

–  Niech  mi  pan  da  coś  najmocniejszego  na  ból  zęba.  –  Aptekarz  spojrzał  na  jego  policzek 

osłupiałym wzrokiem. 

Potem odszedł w głąb pomieszczenia za podwójnym rzędem oszklonych szaf, wypełnionych 

fajansowymi słojami, z których każdy miał niebieskimi literami wypisaną nazwę leku. Patrząc na 

jego  plecy  alkad  rozumiał,  że  ten  człowiek  o tęgim,  różowym  karku  mógł  przeżywać  swoją 

chwilę szczęśliwości. Znał go. Mieszkał on w dwu pokojach za apteką, a jego żona, bardzo tęga 

background image

37 

 

kobieta, była sparaliżowana od wielu lat. 

Don  Lalo  Moscote  wrócił  za  ladę  z fajansowym  słojem  bez  napisu,  z którego  po  otwarciu 

rozszedł się słodki zapach ziół. 

– Co to jest? 

Farmaceuta wziął palcami szczyptę suchych nasion ze słoja. 

– Nasturcja – powiedział. – Będzie pan to żuł i połykał powoli sok. Nie ma nic lepszego na 

przekrwienie. 

Wziął kilka nasion na dłoń i powiedział patrząc na alkada spod okularów: 

– Otworzyć usta. 

Alkad cofnął się. Obracał słój, by się przekonać, że nie ma na nim żadnego napisu, i zaczął 

wpatrywać się w aptekarza. 

– Proszę mi dać jakiś środek zagraniczny. 

–  To  lepsze  niż  jakiekolwiek  zagraniczne  rzeczy  –  powiedział  don  Lalo  Moscote.  – 

Gwarantowane przez trzy tysiące lat mądrości ludowej. 

Zawijał  nasiona  w kawałek  gazety.  Nie  wyglądał  na  ojca  rodziny.  Wyglądał  ma  wujka, 

zawijając  nasiona  nasturcji  z czułą  starannością,  z jaką  robi  się  papierową  jaskółkę  dla  dzieci. 

Kiedy podniósł głowę, zaczął się uśmiechać. 

– Czemu pan go nie wyrwie? 

Alkad nie odpowiedział. Zapłacił banknotem i wyszedł z apteki nie czekając na resztę. 

Przez  cały  wieczór  skręcał  się  w hamaku,  nie  mając  odwagi  żuć  nasion.  Około  jedenastej, 

w chwili  największego  gorąca,  spadł  ulewny  deszcz,  który  zmienił  się  w mżawkę.  Wyczerpany 

gorączką, drżąc w lepkim i zimnym pocie, alkad położył się w hamaku na brzuchu, otworzył usta 

i zaczął  się  w myślach  modlić.  Modlił  się  głęboko,  z mięśniami  napiętymi  w spazmatycznym 

skurczu,  ale  świadomy,  że  im  bardziej  walczy  o osiągnięcie  kontaktu  z Bogiem,  z tym  większą 

siłą  ból  pcha  go  w przeciwną  stronę.  Wtedy  wciągnął  buty,  na  piżamę  narzucił  płaszcz 

nieprzemakalny i poszedł na posterunek policji. 

Wpadł  z wrzaskiem.  Uwikłani  w jakąś  plątaninę  rzeczywistości  i sennego  przywidzenia, 

policjanci rozbiegli się po korytarzu szukając w ciemności broni. Kiedy zapaliły się światła, stali 

na wpół ubrani czekając na rozkazy. 

– Gonzalez, Rovira, Peralta – krzyknął alkad. 

Trzej wymienieni wystąpili z szeregu i podeszli do porucznika. Nie było żadnego wyraźnego 

powodu,  który  by  usprawiedliwiał  wybór:  byli  zwykłymi  Metysami.  Jeden  z nich  o nieco 

dziecinnych rysach, ostrzyżony do gołej głowy, był we flanelowej koszulce. Dwaj pozostali mieli 

takie same koszulki pod rozpiętymi bluzami polowymi. 

Nie  otrzymali  żadnego  wyraźnego  rozkazu.  Przeskakując  po  parę  schodów  za  alkadem, 

background image

38 

 

wybiegli  gęsiego  z posterunku;  przeszli  ulicę  nie  zwracając  uwagi  na  deszcz  i zatrzymali  się 

przed gabinetem dentystycznym. Po dwóch mocnych uderzeniach rozbili drzwi kolbami. Byli już 

wewnątrz domu, kiedy zapaliły się światła w korytarzu. Niski, łysy, żylasty mężczyzna zjawił się 

w kalesonach  na  progu  w głębi,  starając  się  ubrać  w płaszcz  kąpielowy.  W pierwszej  chwili 

stanął jak wryty, z ręką podniesioną w górę i otwartymi ustami, jak na niespodziewanym zdjęciu 

w błysku  fotografa.  Potem  skoczył  do  tyłu  i zderzył  się  z żoną,  która  w nocnej  koszuli 

wychodziła z sypialni. 

– Proszę się nie ruszać  – zawołał porucznik.  Kobieta krzyknęła „ach” z dłońmi przy ustach 

i cofnęła  się  do  sypialni.  Dentysta  wszedł  do  przedpokoju  zawiązując  pasek  płaszcza  i dopiero 

wtedy  rozpoznał  trzech  policjantów,  którzy  stali  z wymierzonymi  w niego  karabinami,  i alkada 

ociekającego wodą, spokojnego, z rękami w kieszeniach płaszcza. 

– Jeżeli żona wyjdzie z pokoju, dałem rozkaz, by strzelać – powiedział porucznik. 

Dentysta ujął klamkę i powiedział do wnętrza: 

– Słyszałaś już, moje dziecko – i skrupulatnym ruchem zamknął drzwi sypialni. 

Następnie  poszedł  do  gabinetu  dentystycznego,  odprowadzany  między  spłowiałe  plecione 

meble szarymi oczkami luf. Dwaj policjanci weszli przed nim do gabinetu. Jeden zapalił światło, 

drugi poszedł prosto do biurka i wyciągnął z szuflady rewolwer. 

– Powinien być jeszcze jeden – powiedział alkad. 

Wszedł jako ostatni, za dentystą. Dwaj policjanci przeprowadzili dokładną i szybką rewizję, 

trzeci  tymczasem  pilnował  drzwi.  Wysypali  zawartość  skrzynki  z instrumentami  na  biurko, 

rozrzucając  po  podłodze  gipsowe  odlewy,  nie  wykończone  sztuczne  szczęki,  pojedyncze  zęby 

i złote  korony;  opróżnili  fajansowe  słoje  w szklanej  szafie  i rozpruli  szybkimi  uderzeniami 

bagnetów  ceratową  poduszkę  na  fotelu  dentystycznym  i sprężynowy  materac  na  fotelu 

obrotowym. 

– To trzydziestka ósemka długa, to znaczy lufa długa – sprecyzował alkad. 

Przyjrzał się dentyście. 

– Niech pan lepiej od razu powie, gdzie jest – powiedział do niego. – Nie przyszliśmy po to, 

żeby rujnować dom. 

Za okularami w złotej oprawie surowe i zgaszone oczy dentysty nie wyrażały niczego. 

–  Proszę  się  o mnie  nie  troszczyć  –  odrzekł  spokojnie  –  jeżeli  macie,  panowie,  ochotę, 

możecie rujnować dalej. 

Alkad  zamyślił  się.  Obejrzawszy  raz  jeszcze  pokoik  z nieheblowanych  desek,  podszedł  do 

fotela,  wydając  polecenia  policjantom.  Jednego  postawił  w drzwiach  od  ulicy,  drugiego  przy 

wyjściu  z gabinetu,  a trzeciego  koło  okna.  Kiedy  się  usadowił  na  fotelu,  wtedy  dopiero, 

rozpinając  przemoczony  płaszcz,  poczuł  się  otoczony  zimnymi  narzędziami  z metalu.  Głęboko 

background image

39 

 

wdychał powietrze przesycone kreozotem i oparł głowę na poduszce, próbując opanować oddech. 

Dentysta podniósł z podłogi kilka narzędzi i włożył je do rondla, by się wygotowały. 

Stał  za  plecami  alkada  obserwując  błękitny  płomyk  kuchenki  z takim  samym  wyrazem, 

z jakim  patrzyłby,  gdyby  był  sam  w gabinecie.  Kiedy  woda  się  zagotowała,  owinął  uchwyt 

rondelka  papierem  i przyniósł  go  do  fotela.  Przejście  było  zatarasowane  przez  policjanta. 

Dentysta zniżył rondel, aby ponad parą widzieć alkada, i powiedział: 

– Niech pan każe temu bandycie, żeby się usunął i nie zawadzał. 

Na  znak  dany  przez  alkada  policjant  odsunął  się  od  okna,  aby  zrobić  wolne  przejście  do 

fotela. Przysunął sobie krzesło pod ścianę i usiadł z rozchylonymi kolanami, karabin położył na 

udach  nie  zapominając  o swej  roli.  Dentysta  zapalił  lampę.  Oświetlony  nagłą  jasnością  alkad 

zamknął oczy i otworzył usta. Przestało go boleć. 

Dentysta  odszukał  chory  ząb,  oddzielił  wskazującym  palcem  zaogniony  policzek  i kierował 

ruchomą  lampę  drugą  ręką,  nie  zwracając  najmniejszej  uwagi  na  niespokojny  oddech  pacjenta. 

Następnie zawinął rękaw po łokieć i zabierał się do wyrwania zęba. 

Alkad chwycił go za przegub. 

– Znieczulenie – powiedział. 

Ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy. 

– Wy zabijacie bez znieczulenia – powiedział spokojnie dentysta. 

Alkad nie zauważył, by ręka trzymająca kleszcze próbowała się wyzwolić. 

– Niech pan przyniesie zastrzyki – powiedział. Policjant stojący w kącie skierował lufę w ich 

stronę i obydwaj posłyszeli odgłos ładowanego karabinu. 

– Niech pan sobie wyobrazi, że nie ma – powiedział dentysta. 

Alkad zwolnił przegub. 

–  Powinien  pan  mieć  –  powiedział  oglądając  ze  smutnym  zainteresowaniem  rzeczy 

rozrzucone po podłodze. 

Dentysta  przyglądał  mu  się  z litościwą  uwagą.  Potem  przechylił  mu  głowę  do  tyłu  i po  raz 

pierwszy nie ukrywając zniecierpliwienia powiedział: 

– Niech pan nie będzie szczeniakiem, poruczniku; przy takim zaropieniu żadne znieczulenie 

panu nie pomoże. 

Kiedy  minęła  najokrutniejsza  chwila  w jego  życiu,  alkad  rozluźnił  napięte  mięśnie  i dalej 

siedział zmęczony na fotelu, a deszczowe plamy, rysujące się na płaskim zarysie nieba, zapadały 

w jego  pamięć  na  zawsze.  Słyszał,  jak  dentysta  myje  ręce.  Dostrzegał,  że  wsuwa  z powrotem 

szuflady i zbiera w milczeniu jakieś przedmioty z podłogi. 

–  Rovira  –  zawołał  alkad.  –  Powiedz  Gonzalezowi,  niech  wejdzie,  i pozbierajcie  rzeczy 

z podłogi, żeby zostało wszystko tak, jak było. 

background image

40 

 

Policjanci  wypełnili  rozkaz. Dentysta ścisnął  kawałek  waty  szczypcami, zamoczył w płynie 

żelaznego  koloru  i założył  tampon  w szczelinę  między  zębami.  Alkad  doznał  wrażenia 

nienaturalnego  gorąca.  Kiedy  dentysta  zamknął  mu  usta,  patrzył  w dalszym  ciągu  na  spokojne 

niebo,  nie  zwracając  uwagi  na  krzątaninę  policjantów,  którzy  starali  się  z najdrobniejszymi 

szczegółami odtworzyć porządek gabinetu. Na wieży wybiła druga. Alcaravan 

[rodzaj czapli występującej 

w Ameryce Środkowej i Południowej]

 w minutę później powtórzył godzinę w szumie deszczu. 

W  chwilę  później,  wiedząc,  że  sprawa  już  zakończona,  alkad  dał  znak  policjantom,  by 

wrócili na posterunek. 

Dentysta przez cały czas stał obok fotela. Kiedy policjanci wyszli, wyciągnął tampon. Potem 

zajrzał  sobie  w usta,  przyświecając  lampą,  obejrzał  szczęki  i zgasił  światło.  Skończyło  się 

wszystko.  W dusznym  pokoiku  została  wówczas  owa  rzadka  nuda,  która  znana  jest  tylko 

sprzątającym w teatrze, kiedy już wyjdzie ostatni aktor. 

– Niewdzięcznik – powiedział alkad. 

Dentysta wsadził ręce w kieszenie płaszcza i cofnął się o krok, by zrobić przejście. 

– Był rozkaz,  żeby przetrząsnąć dom  – ciągnął alkad  kierując  wzrok poza zasięg  światła. – 

Były  wyraźne  polecenia,  by  szukać  broni  i amunicji,  i dokumentów  ze  szczegółami  narodowej 

konspiracji. – Utkwił w dentyście swoje wilgotne jeszcze oczy i dodał: – Pan wie o tym. 

Dentysta nie dał nic po sobie poznać. 

– Sądziłem, że robię dobrze nie wykonując tego polecenia – powiedział alkad. – Ale myliłem 

się.  Teraz  wszystko  się  zmienia,  opozycja  ma  swoje  prawa  i wszyscy  żyją  w spokoju,  a pan 

w dalszym  ciągu  myśli  jak  konspirator.  –  Dentysta  wytarł  rękawem  podgłówek  u fotela 

i odwrócił go na tę stronę, która nie była zniszczona. 

–  Pańskie  zachowanie  jest  szkodliwe  dla  miasteczka  –  ciągnął  alkad  wskazując  podgłówek 

i nie  zwracając  uwagi  na  zamyślone  spojrzenie  dentysty  skierowane  na  jego  policzek.  –  Zarząd 

miejski musi teraz płacić za te wszystkie historie, a poza tym za drzwi od ulicy. Kupa pieniędzy, 

a tylko przez pański upór. 

– Niech pan płucze wywarem z rumianku – powiedział dentysta. 

background image

41 

 

* * * 

 

Sędzia  Arcadio  sprawdził  w słowniku  na  poczcie,  ponieważ  w jego  słowniku  brakowało 

kilku  liter.  Nic  mu  to  nie  wyjaśniło:  „Nazwisko  rzymskiego  krawca  słynnego  ze  swych  satyr, 

które  przeciwko  wszystkim  układał”,  i parę  innych  określeń  bez  znaczenia.  Z takim 

wyjaśnieniem  historycznym,  pomyślał,  anonimowe  oszczerstwo  przywieszone  na  drzwiach 

jakiegoś domu mogłoby się równie dobrze nazywać „marforio”. Nie był rozczarowany. Po dwu 

minutach,  które  poświęcił  na  szukanie,  doznał  po  raz  pierwszy  od  długiego  czasu  uczucia 

spokoju po spełnionym obowiązku. 

Telegrafista  widział,  jak  odkłada  słownik  na  półkę,  między  zapomniane  zszywki 

regulaminów  i zarządzeń  dla  poczt  i telegrafów,  i przerwał  znacząco  nadawanie  jakiegoś 

zlecenia.  Potem  podszedł  tasując  karty,  gotów  powtórzyć  modny  trik:  odgadnięcie  trzech  kart. 

Ale sędzia Arcadio nie zwracał na niego uwagi. 

– Jestem teraz bardzo zajęty – usprawiedliwił się i wyszedł na rozpaloną ulicę prześladowany 

nieprzyjemną  pewnością,  że  jest  dopiero  jedenasta  i że  czeka  go  jeszcze  w ten  wtorek  wiele 

roboty. 

W  biurze  oczekiwał  go  alkad  z pewnym  problemem  moralnym.  W związku  z ostatnimi 

wyborami  policja  skonfiskowała  i zniszczyła  dokumenty  wyborcze  partii  opozycyjnej. 

Większość mieszkańców miasteczka nie miała obecnie dowodów. 

–  Ci  ludzie,  którzy  przenoszą  swoje  domy  –  stwierdził  alkad  rozkładając  ręce  –  nawet  nie 

wiedzą, jak się nazywają. 

Sędzia  Arcadio  zrozumiał,  że  poza  tymi  rozłożonymi  rękami  kryło  się  prawdziwe 

zmartwienie. Ale sprawa alkada była prosta: wystarczyło postarać się o wyznaczenie rejestratora 

urzędu stanu cywilnego. Sekretarz uprościł rozwiązanie: 

– Trzeba go tylko wezwać – powiedział. – Jest mianowany już chyba od roku. 

Alkad przypomniał sobie. Przed paroma miesiącami, kiedy go powiadomiono o wyznaczeniu 

rejestratora  urzędu  cywilnego,  zamówił  rozmowę  międzymiastową,  żeby  zapytać,  jak  go 

powinien  przyjąć,  i odpowiedziano  mu  wtedy:  „Strzałami.”  Teraz  polecenia  były  inne.  Zwrócił 

się do sekretarza z rękami w kieszeniach i powiedział: 

– Niech pan napisze list. 

Stukanie maszyny wytworzyło w biurze atmosferę dynamizmu, która podziałała wewnętrznie 

na  sędziego  Arcadia.  Poczuł  pustkę.  Wyciągnął  z kieszeni  wykruszonego  papierosa 

i rozprostowywał  w dłoniach,  zanim  go  zapalił.  Następnie  przesunął  oparcie  fotela  do  tyłu,  do 

końca sprężyn, i w tej postawie zaskoczyło go pełne przeświadczenie, że przeżywa jakąś chwilę 

swojego życia. 

background image

42 

 

Ułożył sobie zdanie i powiedział: 

– Ja na pańskim miejscu mianowałbym również agenta ministerstwa spraw publicznych. 

W przeciwieństwie do tego, czego się spodziewał, alkad nie odpowiedział od razu. Popatrzył 

na zegarek, ale nie dostrzegł godziny. Zadowolił się stwierdzeniem, że do obiadu zostało jeszcze 

sporo  czasu.  Kiedy  mówił,  robił  to  bez  przekonania:  nie  znał  procedury  wyznaczania  agenta 

ministerstwa spraw publicznych. 

–  Pełnomocnik  był  mianowany  przez  radę  miejską  –  wyjaśnił  sędzia  Arcadio.  –  Ponieważ 

obecnie rada nie istnieje, władze stanowe w tym wypadku upoważniają pana do wyznaczenia go. 

Alkad  słuchał  podpisując  list  bez  czytania.  Potem  wygłosił  entuzjastyczny  komentarz,  ale 

sekretarz dodał uwagę dotyczącą charakteru  moralnego polecanej przez  swego szefa procedury. 

Sędzia  Arcadio  obstawał  przy  swoim:  to  procedura  nadzwyczajna  w okresie  rządu 

nadzwyczajnego. 

– Coś mi się przypomina – powiedział alkad. 

Zdjął czapkę, żeby się powachlować, a sędzia Arcadio patrzył na ślad kaszkietu odciśnięty na 

czole.  Po  sposobie  wachlowania  się  poznał,  że  alkad  wciąż  jeszcze  się  zastanawia.  Otrząsnął 

popiół z papierosa długim i zakrzywionym paznokciem małego palca i czekał. 

– Czy widzi pan jakiegoś kandydata? – zapytał. Widać było, że zwraca się do sekretarza. 

– Kandydata – powtórzył sędzia zamykając oczy. 

–  Ja  na  pańskim  miejscu  mianowałbym  jakiegoś  uczciwego  człowieka  –  powiedział 

sekretarz. 

Sędzia odpowiedział na tę impertynencję. 

– To się rozumie samo przez się – i spojrzał po obydwu mężczyznach. 

– Na przykład – powiedział alkad. 

– Nie widzę na razie – powiedział zamyślony sędzia. Alkad ruszył ku drzwiom. 

– Niech pan pomyśli – powiedział. – Kiedy wyjdziemy z tej obrzydliwej powodzi, załatwimy 

sprawę pełnomocnika. 

Sekretarz siedział pochylony nad maszyną do pisania, dopóki nie przebrzmiały kroki alkada. 

–  Zwariował  –  powiedział  wtedy.  –  Półtora  roku  temu  kolbami  rozwalili  głowę 

pełnomocnikowi, a on teraz szuka kandydata, żeby mu powierzyć stanowisko. 

Sędzia Arcadio poderwał się nagle. 

– Idę – powiedział. – Nie chcę, żebyś mi psuł obiad terrorystycznymi opowiadaniami. 

Wyszedł z biura. W atmosferze tego popołudnia było coś fatalnego. Sekretarz zauważył to ze 

swoją skłonnością do zabobonu. Kiedy zamykał drzwi na kłódkę, wydawało mu się, że robi coś 

zakazanego.  Uciekł.  W drzwiach  urzędu  pocztowego  dopędził  sędziego  Arcadia,  który  chciał 

sprawdzić, czy trik z kartami dałby się w jakiś sposób zastosować do gry w pokera. Telegrafista 

background image

43 

 

odmówił wyjawienia tajemnicy. Powtarzał trik w nieskończoność, aby dać sędziemu  możliwość 

odkrycia zasady. Sekretarz także obserwował sztuczkę. Wreszcie doszedł do pewnych wniosków. 

Sędzia natomiast nawet nie patrzył na karty. Wiedział, że były to te same karty, które wybrał na 

chybił trafił, i że telegrafista podawał mu je nie patrząc. 

– To sprawa magii – powiedział telegrafista. Sędzia Arcadio myślał wtedy tylko o przejściu 

na  drugą  stronę  ulicy.  Kiedy  zrezygnował,  ujął  sekretarza  pod  rękę  i zmusił  go  do  wejścia 

w powietrze  jak  z roztopionego  szkła.  Przeszli  na  ocieniony  chodnik.  Wtedy  sekretarz  wyjaśnił 

mu zasadę triku. Była tak prosta, że sędzia poczuł się obrażony. 

Szli kawałek w milczeniu. 

– Pan oczywiście – powiedział nagle sędzia – nie sprawdził danych. 

Sekretarz  przez  chwilę  zwlekał  z odpowiedzią,  zastanawiając  się  nad  znaczeniem  tego 

zdania. 

– To trudna sprawa – powiedział wreszcie. – Większość paszkwilów zrywają przed świtem. 

–  To  druga  sztuczka,  której  nie  rozumiem  –  powiedział  sędzia  Arcadio.  –  Mnie  by  nie 

przeszkadzały spać paszkwile, których nikt nie czyta. 

– To prawda – powiedział sekretarz zatrzymując się, ponieważ doszedł już do swojego domu. 

– Nie pozwalają zasnąć nie paszkwile, ale strach przed paszkwilami. 

Chociaż  były  niepełne,  sędzia  Arcadio  chciał  znać  dane,  które  zebrał  sekretarz.  Zanotował 

wypadki,  z nazwiskami  i datami:  jedenaście  w ciągu  siedmiu  dni.  Między  jedenastoma 

nazwiskami  nie  było  żadnego  związku.  Ci,  którzy  widzieli  paszkwile,  zgodnie  potwierdzali,  że 

były  pisane  pędzlem,  niebieskim  atramentem  i drukowanymi  literami,  litery  duże  pomieszane 

były z małymi, jakby pisało dziecko. Ortografia była tak absurdalna, że wyglądało to na umyślne 

błędy.  Nie  odkrywały  żadnej  tajemnicy:  nie  było  w nich  nic,  o czym  by  od  dawna  ludzie  nie 

wiedzieli. Przemyślał już wszystkie możliwe przypuszczenia, kiedy Syryjczyk Moises zawołał na 

niego ze sklepu. 

– Ma pan peso? 

Sędzia  Arcadio  nie  zrozumiał.  Ale  przenicował  kieszenie:  dwadzieścia  pięć  centavos 

i amerykańska  moneta,  którą  nosił  jako  amulet  od  czasów  uniwersyteckich.  Moises  wziął 

dwadzieścia pięć centavos. 

–  Niech  pan  sobie  bierze,  co  pan  chce,  i zapłaci  mi  pan,  kiedy  będzie  miał  ochotę  – 

powiedział.  Monety  zabrzęczały  w szufladzie.  –  Nie  chcę,  żeby  minęła  dwunasta  bez  zrobienia 

początku w imię Boże. 

I  tak  z uderzeniem  dwunastej  sędzia  Arcadio  wszedł  do  domu  obładowany  prezentami  dla 

żony.  Usiadł  na  łóżku,  aby  zdjąć  buty,  a ona  tymczasem  owijała  się  w kawałek  drukowanego 

jedwabiu. Wyobrażał ją sobie po porodzie, w nowym ubiorze. Pocałowała męża w nos. Próbował 

background image

44 

 

się  wymknąć,  ale  przewróciła  się  na  niego,  w poprzek  łóżka.  Zostali  w tej  pozie  bez  ruchu. 

Sędzia objął ręką jej plecy, czując gorąco dużego brzucha, aż wyczuł pulsowanie w środku. 

Podniosła głowę. Szepnęła ze ściśniętymi zębami: 

– Poczekaj, zamknę drzwi. 

 

* * * 

 

Alkad  czekał,  aż  skończono  ustawiać  ostatni  dom.  W ciągu  dwudziestu  godzin  stworzyli 

nową ulicę, szeroką i gołą, która nagle kończyła się cmentarnym murem. Kiedy pomógł ustawić 

meble, pracując ramię w ramię z właścicielami, alkad krztusząc się wszedł do pierwszej z brzegu 

kuchni.  Zupa  gotowała  się  na  kamiennym  palenisku  zaimprowizowanym  na  ziemi.  Podniósł 

przykrywę garnka i wciągał przez chwilę unoszący się zapach. Po drugiej stronie paleniska chuda 

kobieta o dużych i łagodnych oczach przyglądała mu się w milczeniu. 

– Pora na obiad – powiedział alkad. 

Kobieta  nie  odezwała  się.  Bez  zaproszenia  alkad  nalał  sobie  talerz  zupy.  Wtedy  kobieta 

poszła  do  pokoju  po  krzesło  i postawiła  je  przy  stole,  by  alkad  usiadł.  Jedząc  zupę  patrzył  na 

podwórko  z jakimś  strachem  pełnym  szacunku.  Wczoraj  była  tu  zupełna  pustka.  Teraz  wisiała 

susząca się bielizna i dwie świnki nurzały się w błocie. 

– Możecie nawet siać – powiedział. Kobieta odpowiedziała nie podnosząc głowy: 

– Świnie zeżrą. 

Następnie  na  ten  sam  talerz  nałożyła  kawałek  gotowanego  mięsa,  dwa  kawałki  juki  i pół 

zielonego  banana  i zaniosła  do  stołu.  W jakiś  teatralny  sposób  włożyła  w ten  akt  szlachetności 

całą obojętność, na jaką było ją stać. Alkad uśmiechając się szukał swoimi oczyma oczu kobiety. 

– Wystarczy dla wszystkich – powiedział. 

– Dałby Bóg, żeby nie wyszło na zdrowie – powiedziała kobieta nie patrząc na niego. 

Nie odpowiedział na złorzeczenie. Zajął się całkowicie jedzeniem, nie zważając na strumyki 

potu,  które  mu  spływały  po  karku.  Kiedy  skończył,  kobieta  sprzątnęła  pusty  talerz,  w dalszym 

ciągu nie patrząc na niego. 

– Jak długo będziecie się tak zachowywać? – zapytał alkad. 

Kobieta odpowiedziała nie podnosząc spokojnego głosu: 

– Dopóki nie zmartwychwstaną umarli, których nam zamordowano. 

–  Teraz  jest  inaczej  –  tłumaczył  alkad.  –  Nowy  rząd  dba  o dobro  obywateli.  A wy 

tymczasem... 

Kobieta mu przerwała: 

– Są tacy sami. 

background image

45 

 

–  Taka  dzielnica  jak  ta,  zbudowana  w ciągu  dwudziestu  czterech  godzin,  to  rzecz,  która 

dawniej nie była do pomyślenia – obstawał alkad. – Staramy się stworzyć porządne miasteczko. 

Kobieta zdjęła suchą bieliznę z drutów i zaniosła do pokoju. Alkad patrzył za nią, aż usłyszał 

odpowiedź: 

– To było porządne miasteczko, zanim wyście przyszli. – Nie oczekiwał kawy. 

– Niewdzięcznicy – powiedział. – Dajemy wam ziemię, a wy jeszcze narzekacie. 

Kobieta  milczała.  Ale  kiedy  alkad  przeszedł  przez  kuchnię  wychodząc  na  ulicę,  mruknęła 

pochylona nad paleniskiem: 

– Tu będzie gorzej. Ale będziemy was pamiętać razem z umarłymi na tym drugim podwórku. 

Alkad  próbował  się  zdrzemnąć,  kiedy  nadpływały  łodzie.  Ale  nie  mógł  znieść  gorąca. 

Napuchnięty  policzek  zaczął  powoli  klęsnąć.  Jednak  nie  czuł  się  dobrze.  Patrzył  na 

niedostrzegalny  bieg  rzeki  przez  dwie  godziny,  słuchając  świegotania  cykady  w pokoju.  Nie 

myślał o niczym. 

Kiedy  usłyszał  motory  łodzi,  rozebrał  się,  wytarł  pot  ręcznikiem  i przebrał  się  w mundur. 

Potem poszukał cykady, chwycił ją w palce i wyszedł na ulicę. Z gromady ludzi czekających na 

łodzie  wyszedł  chłopiec,  czysty  i dobrze  ubrany,  który  stanął  przed  nim  z maszynowym 

pistoletem z plastyku. Alkad dał mu cykadę. 

W  chwilę później, siedząc  w sklepie  Syryjczyka  Moisesa, obserwował ruch łodzi.  W porcie 

wrzało  przez  dziesięć  minut.  Alkad  czuł  ciężkość  w żołądku  i kłujący  ból  głowy  i przypomniał 

sobie  złorzeczenie  kobiety.  Potem  uspokoił  się  obserwując  podróżnych,  którzy  przechodzili 

drewnianym pomostem i prostowali się po ośmiu godzinach bezruchu. 

– Jedno i to samo – powiedział. 

Syryjczyk  Moises  powiedział  mu  nowinę:  przyjechał  cyrk.  Alkad  dostrzegł,  że  to  prawda, 

chociaż  nie  umiałby  powiedzieć,  po  czym  to  rozpoznaje.  Może  po  mnóstwie  masztów 

i kolorowych  szmat  załadowanych  na  dachu  łodzi  i po  kobietach  poubieranych  w kwiaciaste 

stroje, dokładnie takich samych, jakby powtórzona jedna i ta sama osoba. 

– Przynajmniej cyrk przyjeżdża – mruknął. 

Syryjczyk  Moises  mówił  o dzikich  zwierzętach  i żonglerach.  Ale  alkad  miał  inny  sposób 

myślenia o cyrku. Siedział z wyciągniętymi nogami i patrzył na czubki butów. 

– Miasteczko rozwija się – powiedział. Syryjczyk Moises przestał się wachlować. 

– Wie pan, ile dzisiaj utargowałem? – zapytał. 

Alkad nie próbował obliczać, ale domyślał się jaka będzie odpowiedź. 

– Dwadzieścia pięć centavos – powiedział Syryjczyk. W tej chwili alkad zobaczył listonosza, 

jak otwierał pocztową torbę, aby wręczyć listy doktorowi Giraldo. Zawołał go. Poczta urzędowa 

przychodziła  w specjalnej  kopercie.  Zerwał  pieczęcie  i stwierdził,  że  były  to  szablonowe 

background image

46 

 

komunikaty i drukowane ulotki propagandowe. Kiedy skończył czytać, molo portowe wyglądało 

zupełnie  inaczej:  skrzynie  towarów,  kosze  z kurami  i zagadkowe  urządzenia  cyrkowe.  Zapadał 

zmrok. Podniósł się wzdychając: 

– Dwadzieścia pięć centavos. 

– Dwadzieścia pięć centavos – powtórzył Syryjczyk głośno i niemal poprawnie. 

Doktor Giraldo przyglądał się do końca wyładowywaniu łodzi. To on zwrócił uwagę alkada 

na  zażywną  kobietę  o hieratycznym  wyglądzie,  z kilkoma  kompletami  bransolet  na  obydwu 

rękach.  Zdawało  się,  że  czeka  na  Mesjasza  pod  kolorową  parasolką.  Alkad  nie  miał  ochoty 

myśleć o nowo przybyłej. 

– Pewnie jest pogromczynią zwierząt – powiedział. 

–  Chyba  pan  ma  rację  –  powiedział  doktor  Giraldo  cedząc  słowa  przez  podwójny  szereg 

ostrych zębów. – To teściowa Cesara Montero. 

Alkad  nie  zwracał  na  niego  uwagi.  Spojrzał  na  zegarek:  za  dwadzieścia  pięć  czwarta. 

W drzwiach posterunku strażnik powiadomił go, że ojciec Angel czekał na niego pół godziny i że 

wróci o czwartej. 

Wyszedł  znów  na  ulicę  nie  wiedząc,  co  robić,  zauważył  dentystę  w oknie  gabinetu 

i podszedł,  by  go  poprosić  o ogień.  Doktor  Escobar  podał  mu  ognia  przyglądając  się 

spuchniętemu jeszcze policzkowi. 

– Już się czuję dobrze – powiedział alkad. Otworzył usta. Dentysta spojrzał. 

–  Jest  parę  do  zaplombowania.  –  Alkad  poprawił  sobie  rewolwer  u pasa.  –  Wpadnę  tutaj  – 

postanowił. 

Doktor Escobar nie zmienił wyrazu twarzy: 

– Niech pan wpada, kiedy pan chce. Zobaczymy, czy się spełnią moje pragnienia, żeby pan 

umarł w moim domu. 

Alkad klepnął go w ramię. 

– Nie spełnią się – odparł z humorem. I rozkładając ręce dorzucił: 

– Moje zęby są niezależne od wszelkich partii. 

 

* * * 

 

– Więc nie weźmiesz ślubu? 

Żona sędziego Arcadia usiadła rozchylając kolana. 

– Ani mi się śni, ojcze – odrzekła. – A tym bardziej teraz, kiedy mam urodzić mu dziecko. 

Ojciec  Angel  zwrócił  oczy  w stronę  rzeki.  Olbrzymia  utopiona  krowa  płynęła  z prądem, 

a w górze unosiło się nad nią stado sępów. 

background image

47 

 

– Ale dziecko będzie nieślubne – powiedział. 

– Nie szkodzi – powiedziała. – Teraz Arcadio dobrze się ze mną obchodzi. Jeżeli go zmuszę, 

żeby się ożenił, będzie się później czuł związany i odbije to sobie na mnie. 

Zdjęła sandały i rozmawiała, siedząc z rozchylonymi kolanami i palce nóg opierając o brzeg 

taboretu. Miała wachlarz na podołku, a ręce złożone na wydatnym brzuchu. 

–  Ani  mi  się  śni,  ojcze  –  powtórzyła,  bo  ojciec  Angel  milczał.  –  Don  Sabas  mnie  kupił  za 

dwieście pesos, wycisnął ze mnie wszystkie soki przez trzy miesiące, a potem mnie wyrzucił na 

ulicę bez złamanego szeląga. Gdyby mnie Arcadio był nie wziął, umarłabym z głodu. – Spojrzała 

na księdza po raz pierwszy: – Albo musiałabym zostać prostytutką. 

Ojciec Angel nalegał od sześciu miesięcy. 

– Powinnaś zmusić go, żeby się ożenił, i stworzyć ognisko domowe – powiedział. – Tak jak 

żyjesz  w tej  chwili,  nie  tylko  jesteś  w niepewnej  sytuacji,  ale  jesteś  złym  przykładem  dla 

miasteczka. 

– Lepiej wszystko robić otwarcie – powiedziała. – Inni robią to samo, tylko przy zgaszonym 

świetle. Nie czytał ojciec paszkwilów? 

– To oszczerstwa – powiedział  ksiądz. –  Musisz  wyjaśnić swoją sytuację  i bronić się przed 

oszczerstwami. 

–  Ja?  –  powiedziała.  –  Nie  muszę  się  przed  niczym  bronić,  bo  wszystko  robię  jawnie. 

Najlepszy dowód, że nikt nie traci czasu na próżno, żeby mi przylepiać paszkwile, a wszystkich 

przyzwoitych z rynku oblepili papierami. 

–  Jesteś  głupia  –  powiedział  ojciec  –  ale  Bóg  pozwolił  ci  znaleźć  mężczyznę,  który  cię 

szanuje. Dlatego też powinnaś zawrzeć małżeństwo i swoje ognisko domowe uczynić legalnym. 

– Ja się na tym nie znam – powiedziała – ale teraz, jakby nie było, mam gdzie spać i jedzenia 

mi nie brakuje. 

– A jeżeli cię porzuci? 

Zagryzła wargi. Uśmiechnęła się zagadkowo, odpowiadając: 

– Nie porzuci mnie, ojcze. Ja wiem, dlaczego tak mówię. 

Także  i tym  razem  ojciec  Angel  nie  dał  za  wygraną.  Poradził  jej,  żeby  przynajmniej 

wysłuchała  mszy.  Odpowiedziała,  że  zrobi  to  „któregoś  dnia”,  i ksiądz  odszedł  wyczekując 

godziny  spotkania  z alkadem.  Jeden  z Syryjczyków  przypatrywał  mu  się  przez  chwilę,  ale  nie 

zwracał  na  to  uwagi.  Zaczął  się  przyglądać  cyrkowi,  który  wyładowywał  dzikie  zwierzęta 

w blasku popołudnia. Tam się zatrzymał do czwartej. 

Alkad żegnał się z dentystą, kiedy zobaczył, że nadchodzi ojciec Angel. 

– Punktualni – powiedział i uścisnął mu dłoń. – Punktualni, chociaż deszcz nie pada. 

Tuż przed wejściem na strome schody posterunku ojciec odparł: 

background image

48 

 

– Ani świat się nie kończy. 

W dwie minuty później został wprowadzony do celi Cesara Montero. 

W czasie spowiedzi alkad siedział na korytarzu. Przypomniał mu się cyrk, kobieta wisząca na 

zębatym  ostrzu  na  wysokości  pięciu  metrów  i mężczyzna  w błękitnym  stroju  wyszywanym 

złotem, bijący w bęben. Pół godziny później ojciec Angel wyszedł z celi Cesara Montero. 

– Gotowy? – zapytał alkad. 

Ojciec Angel przyjrzał mu się z niechęcią. 

–  Popełniacie  zbrodnię  –  powiedział.  –  Ten  człowiek  już  przeszło  pięć  dni  nie  jadł.  Tylko 

jego fizyczna wytrzymałość pozwoliła mu przeżyć. 

– To już zależy od niego – powiedział spokojnie alkad. 

–  Nieprawda  –  powiedział  ksiądz  nadając  swemu  głosowi  siłę.  –  To  pan  rozkazał,  by  nie 

dawano mu jeść. 

Alkad wymierzył w niego wskazującym palcem. 

– Ostrożnie, ojcze. Ojciec łamie tajemnicę spowiedzi. 

– To nie ma nic wspólnego ze spowiedzią. – Alkad poderwał się nagle. 

– Proszę tego nie brać poważnie – powiedział śmiejąc się. – Jeżeli to ojca tak niepokoi, zaraz 

temu zaradzimy. 

Wezwał policjanta i polecił, by przyniesiono z hotelu jedzenie dla Cesara Montero. 

–  Niech  przyślą  całe  kurczę,  dobrze  tłuste,  talerz  ziemniaków  i miskę  sałaty  –  powiedział 

i dodał zwracając się do księdza: – Wszystko na rachunek miasta, ojcze. Żeby ojciec widział, jak 

wszystko się zmieniło. 

Ojciec Angel spuścił głowę? 

– Kiedy go pan odsyła? 

– Łodzie idą jutro – powiedział alkad. – Jeżeli zmądrzeje tej nocy, pojedzie z samego rana. 

Musi sobie tylko uprzytomnić, że staram się zrobić mu przysługę. 

– Przysługę trochę za drogą – powiedział ojciec. 

–  Nie  ma  przysługi,  która  nie  kosztowałaby  pieniędzy  –  powiedział  alkad.  Wpatrywał  się 

w przejrzyście niebieskie oczy ojca Angela i dodał: – Spodziewam się, że ojciec uświadomił mu 

to wszystko. 

Ojciec  Angel  nie  odpowiedział.  Zszedł  po  schodach  i pożegnał  się  z półpiętra  głuchym 

mruknięciem. Wtedy alkad przemierzył korytarz i wszedł bez pukania do celi Cesara Montero. 

Było to zwykłe pomieszczenie: miednica i żelazne łóżko. Cesar Montero, zarośnięty, w tym 

samym  ubraniu,  w którym  wyszedł  ze  swego  domu  w ubiegły  wtorek,  leżał  na  łóżku.  Nie 

poruszył nawet oczyma, kiedy usłyszał alkada: 

– Kiedy już wyrównałeś rachunki z Bogiem – powiedział – najrozsądniej byłoby wyrównać 

background image

49 

 

je także ze mną. 

Przysunąwszy krzesło do łóżka usiadł okrakiem, mając przed sobą plecione oparcie krzesła. 

Cesar Montero patrzył ze skupieniem w belki sufitu. Nie wyglądał na zmartwionego, chociaż po 

jego ustach można było dostrzec ślady jakiejś długiej rozmowy z samym sobą. 

–  Skoro  jesteśmy  sami,  nie  musimy  szukać  wykrętów  –  padły  słowa  alkada.  –  Jutro 

pojedziesz. Jeżeli ci się poszczęści, w ciągu dwóch, trzech miesięcy przyjedzie specjalny śledczy. 

Do  nas  należy  informowanie  go.  Łodzią,  która  odjedzie  w następnym  tygodniu,  wróci 

przekonany, że popełniłeś głupstwo. 

Urwał, ale Cesar Montero nie reagował. 

–  Potem  sądy  i adwokaci  wydrą  ci  co  najmniej  dwadzieścia  tysięcy  pesos.  Albo  i więcej, 

jeżeli specjalny śledczy zechce im powiedzieć, że jesteś milionerem. 

Cesar  Montero  zwrócił  głowę  ku  niemu.  Był  to  ruch  niemal  niedostrzegalny,  a jednak 

sprężyny łóżka zaskrzypiały. 

–  Poza  tym  –  ciągnął  dalej  alkad  tonem  doradcy  duchowego  –  na  odwołania  i papierki 

stracisz dwa lata, jeżeli dobrze pójdzie. 

Czuł,  że  tamten  ogląda  go  uważnie,  zaczynając  od  stóp.  Kiedy  spojrzenie  Cesara  Montero 

doszło do jego oczu, nie skończył jeszcze mówić. Ale zmienił ton. 

– Wszystko, co masz, zawdzięczasz mnie – mówił. – Był rozkaz, żeby cię skończyć. Rozkaz, 

żeby  cię  zabić  w zasadzce  i twoje  bydło  skonfiskować,  by  rząd  miał  możność  pokryć  ogromne 

wydatki na wybory w całym departamencie. Wiesz o tym, że gdzie indziej alkadowie robili takie 

rzeczy. A my tutaj nie wypełniliśmy polecenia. 

W tym momencie dostrzegł pierwszą oznakę, że Cesar Montero się zastanawia. Rozkraczył 

nogi.  Z rękami  złożonymi  na  oparciu  krzesła  odpowiadał  na  oskarżenie,  którego  rozmówca  na 

głos nie wypowiedział: 

–  Ani  grosza  z tego,  co  zapłaciłeś  za  swoje  życie,  nie  wziąłem  dla  siebie  –  powiedział.  – 

Wszystko  poszło  na  organizowanie  wyborów.  Teraz  nowy  rząd  postanowił,  że  będzie  spokój 

i poparcie  dla  wszystkich,  i ja  męczę  się  z moją  pensją,  a ty  gnijesz  na  pieniądzach.  Zrobiłeś 

dobry interes. 

Cesar  Montero zaczął pracowicie się dźwigać.  Kiedy już stał, alkad ujrzał siebie: drobnego 

i żałosnego  przed  monumentalnym  zwierzem.  Było  coś  żarliwego  w spojrzeniu,  jakim 

odprowadzał go do okna. 

– Najlepszy interes w twoim życiu – mruknął. Okno wychodziło na rzekę. Cesar Montero nie 

poznał jej. 

Wydawało mu się, że jest w obcym mieście, nad jakąś tymczasową rzeką. 

–  Staram  ci  się  dopomóc  –  usłyszał  za  plecami.  –  Wiemy  wszyscy,  że  to  była  sprawa 

background image

50 

 

honorowa,  ale  będzie  cię  kosztowało  dużo  wysiłku,  żeby  tego  dowieść.  Zrobiłeś  głupstwo,  że 

podarłeś paszkwil. 

W tym momencie mdlący fetor wtargnął do pokoju. 

– Krowa – powiedział alkad. – Musiała gdzieś wypłynąć na brzeg. 

Cesar Montero nadal stał w oknie nie zwracając  uwagi na ten wiew zgnilizny.  Na  ulicy nie 

było  nikogo.  Na  molo  trzy  zakotwiczone  łodzie,  których  załoga  rozwieszała  hamaki  do  spania. 

Jutro o siódmej rano inaczej tu będzie wyglądało: przez pół godziny port będzie wrzał czekając 

na załadowanie więźnia. Cesar Montero westchnął. Włożył ręce do kieszeni i zdecydowanie, ale 

bez pośpiechu, podsumował w dwóch słowach swoje rozmyślanie: 

– Ile zapłacę? 

Odpowiedź była natychmiastowa: 

– Pięć tysięcy pesos rocznymi cielętami. 

–  I pięć  cieląt  dodatkowo  –  powiedział  Cesar  Montero  –  żeby  mię  pan  wysłał  jeszcze  dziś 

wieczorem po filmie, pośpieszną łodzią. 

background image

51 

 

* * * 

 

Statek  zagwizdał,  zakręcił  na  środku  rzeki  i tłum  zebrany  na  molo  oraz  kobiety  z okien 

zobaczyły po raz ostatni Rosario Montero razem z jej matką, jak siedziała na tym samym kufrze 

obitym  blachą,  z którym  przyjechała  do  miasteczka  siedem  lat  temu.  Goląc  się  koło  okna 

w gabinecie  doktor  Octavio  Giraldo  miał  wrażenie,  że  był  to  swego  rodzaju  powrót  do 

rzeczywistości. 

Doktor  Giraldo  widział  ją  owego  popołudnia,  w dzień  jej  przyjazdu,  w lichym  uniformie 

szkoły pedagogicznej i w męskich butach, kiedy usiłowała wybadać w porcie, kto weźmie mniej 

za  odniesienie  jej  kufra  do  szkoły.  Wydawało  się,  że  jest  skłonna  zestarzeć  się  bez  większych 

ambicji  w tym  miasteczku,  którego  nazwę  zobaczyła  napisaną  po  raz  pierwszy  –  jak  to  sama 

opowiadała  –  na  karteczce  wyciągniętej  z kapelusza,  kiedy  rozlosowywano  między  jedenastu 

kandydatów  sześć  stanowisk,  jakie  były  do  objęcia.  Ulokowała  się  w szkolnym  pokoiku 

z żelaznym łóżkiem i miednicą, poświęcając wolne chwile na haftowanie obrusów, kiedy pokoik 

drgał  od  migotania  naftowej  lampy.  Tego  samego  roku,  na  Boże  Narodzenie,  poznała  Cesara 

Montero na szkolnej zabawie. Był to przybłęda, nie wiadomo skąd pochodzący, wzbogacony na 

wyrębie  drzewa,  który  mieszkał  w dzikiej  puszczy,  z psami,  a w miasteczku  zjawiał  się  tylko 

czasami,  zawsze  zarośnięty,  w podkutych  butach  i z dubeltówką.  Jak  gdyby  po  raz  drugi 

wyciągnęła z kapelusza karteczkę z nagrodą, myślał doktor Giraldo z brodą umazaną pianą, kiedy 

mdlący smród wyrwał go ze wspomnień. 

Stado  sępów  poderwało  się  na  przeciwległym  brzegu,  wypłoszone  falami  powstałymi  od 

łodzi.  Zaduch  zgnilizny  unosił  się  przez  chwilę  na  przystani  i niesiony  porannym  powiewem 

wciskał się nawet do wnętrza domów. 

– Jeszcze, cholera! – zawołał alkad na balkonie swojej sypialni, obserwując rozpierzchające 

się sępy. – Kurde kurewska krowa. 

Zakrył  nos  chusteczką,  wszedł  do  sypialni  i zamknął  drzwi  balkonowe.  Wewnątrz  także 

śmierdziało. Nie zdejmując czapki zawiesił lustro na gwoździu i zaczął ostrożną próbę ogolenia 

jeszcze nieco zaognionego policzka. W chwilę później przedsiębiorca cyrkowy zapukał do drzwi. 

Alkad  poprosił,  by  usiadł,  i przyglądał  się  mu  w lustrze  podczas  golenia.  Miał  koszulę 

w czarną kratę, bryczesy ze sztylpami i szpicrutę, którą miarowo uderzał w kolano. 

– Już mi złożono pierwszą skargę na was – powiedział alkad kończąc ścinać brzytwą zarost 

po dwutygodniowej rozpaczy. – Zaraz wieczorem. 

– Z jakiego powodu? 

– Bo posyłacie chłopców, żeby kradli koty. 

–  To  nieprawda  –  powiedział  przedsiębiorca  –  płacimy  po  jednym  peso  za  każdego  kota, 

background image

52 

 

którego nam przyniosą, nie pytając, skąd pochodzi, żeby karmić dzikie zwierzęta. 

– Rzucacie je żywe? 

–  Ach,  nie  –  zaprotestował  przedsiębiorca  –  to  budziłoby  instynkt  okrucieństwa 

w zwierzętach. 

Po  umyciu  się  alkad  wrócił  znowu  do  niego  wycierając  sobie  twarz  ręcznikiem.  Nie 

zauważył  dotychczas,  że  przedsiębiorca  nosił  pierścienie  z kolorowymi  kamieniami  prawie  na 

wszystkich palcach. 

– Więc będzie pan musiał wymyślić coś innego – powiedział. – Polujcie na kajmany, jeżeli 

chcecie, albo wykorzystajcie ryby, które się teraz psują. Ale żywe koty wybij sobie z głowy. 

Przedsiębiorca wzruszył ramionami i wyszedł za alkadem na ulicę. Mężczyźni stali w porcie 

grupkami  rozmawiając  mimo  smrodu  krowy,  która  ugrzęzła  w gąszczach  na  przeciwległym 

brzegu. 

–  Sroki  –  zawołał  alkad.  –  Zamiast  stać  tutaj  i paplać  jak  baby,  powinniście  byli 

zorganizować od wczorajszego wieczora jakąś komisję, żeby spławić tę krowę. 

Otoczyło go kilku mężczyzn. 

–  Pięćdziesiąt  pesos  temu  –  zaproponował  alkad  –  który  mi  przyniesie  do  biura  w ciągu 

godziny rogi tej krowy. 

Gwar wybuchnął na krańcu nabrzeża. Niektórzy mężczyźni słyszeli obietnicę alkada i skakali 

do łódek, rzucając sobie nawzajem wyzwanie i odcumowując równocześnie. 

– Sto pesos – podwoił stawkę rozochocony alkad. – Po pięćdziesiąt za jeden róg. 

Poprowadził  przedsiębiorcę  aż  do  końca  mola.  Obydwaj  czekali,  aż  pierwsze  łodzie  dobiją 

do mielizny na drugim brzegu. Wtedy alkad zwrócił się z uśmiechem do przedsiębiorcy: 

– To jest szczęśliwe miasteczko – powiedział. Przedsiębiorca potwierdził kiwnięciem głowy. 

– Czego nam brak jedynie, to takich rzeczy jak ta – ciągnął alkad. –  Ludzie za  dużo myślą 

o duperelach, bo nie mają zajęcia. 

Powoli dokoła nich zbierała się grupa dzieci. 

– Tam jest cyrk – powiedział przedsiębiorca. Alkad pociągnął go za rękę w stronę rynku. 

– Z czym występujecie? – zapytał. 

–  Ze  wszystkim  –  powiedział  przedsiębiorca  –  mamy  program  bardzo  obszerny,  dla 

młodzieży i dla dorosłych. 

–  To  jeszcze  nie  wszystko  –  odparł  alkad.  –  Trzeba  poza  tym,  żeby  był  dostępny  dla 

wszystkich. 

– Wzięliśmy to również pod uwagę – powiedział przedsiębiorca. 

Doszli  razem  do  leżącego  odłogiem  terenu  za  salą  kinową,  gdzie  zaczęto  ustawiać  namiot. 

Mężczyźni  i kobiety  spokojnie  wyciągali  dekoracje  i kolorowe  stroje  z ogromnych  kufrów 

background image

53 

 

fantazyjnie  okutych  miedzią.  Kiedy  szedł  za  przedsiębiorcą  przez  kłębowisko  ludzkich  istot 

i gratów,  ściskając  każdemu  dłoń,  alkad  czuł  się  jak  pomiędzy  rozbitkami.  Jakaś  tęga  kobieta, 

o zwinnych ruchach i zębach niemal zupełnie zepsutych, przyjrzała się jego ręce, którą uścisnęła. 

– Jest coś osobliwego w twojej przyszłości – powiedziała. 

Alkad cofnął dłoń. 

–  Chyba  dziecko  –  powiedział  uśmiechnięty,  nie  mogąc  opanować  chwilowego  uczucia 

przygnębienia. 

Przedsiębiorca klepnął kobietę po ramieniu szpicrutą. 

–  Zostaw  porucznika  w spokoju  –  powiedział  nie  zatrzymując  się  i popychając  alkada  na 

koniec placu, gdzie umieszczono dzikie zwierzęta. – Pan wierzy w te rzeczy? – zawołał. 

– To zależy – powiedział alkad. 

–  Mnie  nie  potrafili  przekonać  –  rzekł  przedsiębiorca.  –  Jeżeli  ktoś  w tym  się  obraca, 

w końcu wierzy tylko w ludzką wolę. 

Alkad obejrzał senne od upału zwierzęta. Z klatek unosiły się kwaśne i gorące wyziewy i był 

jakiś  beznadziejny  smutek  w miarowym  oddechu  dzikich  bestii.  Przedsiębiorca  pogładził 

pejczem nos lamparta, który wykrzywił się płaczliwie. 

– Jak się nazywa? – zapytał alkad. 

– Arystoteles. 

– Chodzi mi o tę kobietę – wyjaśnił alkad. 

– Aha – powiedział przedsiębiorca – nazywamy ją Kasandrą, zwierciadłem przyszłości. 

Twarz alkada wyrażała smutek. 

– Chętnie bym się z nią przespał – powiedział. 

– Wszystko jest możliwe – odparł przedsiębiorca. 

 

* * * 

 

Wdowa Montiel rozsunęła firanki w sypialni, mrucząc: 

– Biedni ci ludzie. 

Uprzątnęła nocny stolik, schowała do szuflady różance i książeczkę do nabożeństwa, zelówki 

swoich różowych pantofli wytarła o tygrysią skórę rozłożoną przed łóżkiem. Potem obeszła cały 

pokój,  żeby  pozamykać  na  klucz  toaletkę,  troje  drzwiczek  w kredensie  i komodę,  na  której  stał 

gipsowy święty Rafał. Wreszcie zamknęła pokój. 

Schodząc  szerokimi  schodami  z płytek  o zygzakowatych  wzorach  rozmyślała  o osobliwym 

losie  Rosario  Montero.  Kiedy  ją  zobaczyła,  jak  skręca  w stronę  portu  ze  swoją  przykładną 

skromnością  ucznia,  którego  nauczono,  by  nie  odwracał  głowy,  wdowa  Montiel,  wychylona 

background image

54 

 

przez  poręcz  balkonu,  przeczuła,  że  coś,  co  zaczęło  kończyć  się  już  dawno,  dobiegło  wreszcie 

kresu. 

Kiedy  była  na  półpiętrze,  doleciało  ją  z patio  kipienie  wiejskiego  targu.  Z jednej  strony 

balustrady była sterta serów zawiniętych w świeże liście; dalej, na zewnętrznej galerii, worki soli 

i dzbany  miodu,  a w głębi  patio  stajnia  z mułami  i końmi,  z siodłami  na  poręczach.  Dom  był 

przesiąknięty  trwałym  zapachem  zwierząt  pociągowych,  pomieszanym  z innymi  zapachami: 

garbarni i mielonej trzciny. 

W  biurze  wdowa  pozdrowiła  pana  Carmichaela,  który  rozkładał  na  biurku  posegregowane 

pliki  banknotów  sprawdzając  ilość  w książce  rachunkowej.  Po  otwarciu  okna  na  rzekę  blask 

godziny  dziewiątej  wszedł  do  sali  przepełnionej  tanimi  ozdobami,  w której  były  wielkie  fotele 

obciągnięte  szarymi  pokrowcami  i powiększony  portret  Jose  Montiela  z żałobną  wstążką  na 

ramce. Wdowa poczuła woń zgnilizny, nim zobaczyła łódki na mieliźnie przeciwległego brzegu. 

– Co się tam dzieje na tamtym brzegu? – zapytała. 

– Próbują zepchnąć do rzeki zdechłą krowę – odpowiedział pan Carmichael. 

– A więc to to było – powiedziała wdowa. – Całą noc śnił mi się ten zapach. – Spojrzała na 

pana Carmichaela zajętego swoją pracą i dodała: – Teraz nam tylko powodzi brakowało. 

Pan Carmichael powiedział nie podnosząc głowy: 

– Zaczęła się przed piętnastu dniami. 

– No, tak – przyznała wdowa – teraz doszliśmy do kresu. Tylko położyć się w grobie, dzień 

czy noc, i czekać, aż śmierć po nas przyjdzie. 

Pan Carmichael słuchał jej nie przerywając swoich obliczeń. 

–  Przed  laty  narzekaliśmy,  że  nic  się  w tym  miasteczku  nie  dzieje  –  ciągnęła  wdowa.  – 

I nagle zaczęła się tragedia, jakby Pan Bóg rozkazał, żeby zdarzyły się na raz wszystkie rzeczy, 

które na tyle lat przestały się zdarzać. 

Od  kasy  pancernej  pan  Carmichael  zaczął  się  jej  przyglądać,  wspartej  łokciami  na  oknie, 

z oczyma utkwionymi w drugi  brzeg. Ubrana była w czarną suknię  z długimi rękawami i gryzła 

paznokcie. 

– Kiedy przejdą deszcze, wszystko się poprawi – powiedział pan Carmichael. 

–  Nie  przejdą  –  wróżyła  wdowa.  –  Nieszczęścia  zawsze  chodzą  w parze.  Nie  widział  pan 

Rosario Montero? 

Pan Carmichael widział ją. 

– Wszystko to skandal niesłychany – powiedział. – Jeżeli ktoś zwraca uwagę na paszkwile, 

zwariuje w końcu. 

– Paszkwile – westchnęła wdowa. 

–  Mnie  już  przylepili  –  powiedział  pan  Carmichael.  Podeszła  do  biurka  z wyrazem 

background image

55 

 

osłupienia. 

– Panu? 

– Mnie – potwierdził pan Carmichael. – Zrobili mi piękny, duży paszkwil w ubiegłą sobotę. 

Wyglądał jak filmowy afisz. 

Wdowa przysunęła krzesło do biurka. 

– To nikczemność – zawołała. – Nie można nic złego powiedzieć o tak przykładnej rodzinie 

jak pańska. 

Pan Carmichael nie był przejęty. 

–  Ponieważ  moja  żona  jest  biała,  dzieci  nam  wyszły  we  wszystkich  kolorach  –  wyjaśnił.  – 

Niech pani sobie wyobrazi, jest jedenaścioro. 

– No właśnie – powiedziała wdowa. 

– A paszkwil głosił, że jestem ojcem tylko czarnych dzieci. I podano listę ojców pozostałych 

dzieci. Wymieniono nawet don Chepe Montiela, niech mu światłość świeci. 

– Mojego męża! 

– Pani i czterech innych pań – powiedział pan Carmichael. 

Wdowa zaczęła szlochać. 

– Na szczęście moje córki są daleko stąd – mówiła. – Powiadają, że nie chcą wrócić do tego 

dzikiego  kraju,  gdzie  studentów  morduje  się  na  ulicy,  i odpowiadam  im,  że  mają  rację  i żeby 

zostały w Paryżu na zawsze. 

Pan  Carmichael  obrócił  się  na  krześle  wiedząc,  że  znów  zaczął  się  kłopotliwy  codzienny 

epizod. 

– Pani się nie ma czym przejmować – powiedział. 

– Przeciwnie – szlochała wdowa. – Powinnam była pierwsza spakować swoje graty i uciekać 

z tego  kraju,  choćby  przepadły  te  ziemie  i te  codzienne  użerania  się,  które  są  tak  żałosne.  Nie, 

panie Carmichael, nie chcę złotych spluwaczek, żeby pluć krwią. 

Pan Carmichael próbował ją pocieszać. 

–  Nie  może  pani  działać  nieodpowiedzialnie  –  powiedział.  –  Nie  można  majątku  wyrzucić 

przez okno. 

– Pieniądze to diabelskie nasienie – powiedziała wdowa. 

– Ale w tym wypadku to także rezultat ciężkiej pracy don Chepe Montiela. 

Wdowa przygryzła palce. 

–  Pan  wie,  że  to  nieprawda  –  odrzekła.  –  To  pieniądze  podle  zdobyte  i pierwszym,  który 

zapłacił za to śmiercią bez spowiedzi, był Jose Montiel. 

Nie po raz pierwszy to mówiła. 

– Winien jest oczywiście ten zbrodniarz – zawołała wskazując na alkada, który przechodził 

background image

56 

 

po drugiej stronie chodnika prowadząc pod rękę przedsiębiorcę cyrkowego. – Ale tylko ja muszę 

za to pokutować. 

Pan  Carmichael  odszedł.  Wrzucił  do  tekturowego  pudełka  pliki  banknotów  przewiązane 

gumką i z drzwi wychodzących do patio wzywał robotników w porządku alfabetycznym. 

Kiedy mężczyźni otrzymywali zapłatę za środę, wdowa Montiel słyszała, jak przechodzą, nie 

odpowiadając  na  pozdrowienie.  Mieszkała  sama  w mrocznym  domu  o dziewięciu  pokojach, 

w którym  zmarła babka  i który Jose  Montiel  kupił  nie podejrzewając, że  wdowa  po nim będzie 

musiała  tu  znosić  swoją  samotność  aż  do  śmierci.  Wieczorem,  kiedy  z rozpylaczem  przeciwko 

owadom obchodziła puste pokoje, przypomniała sobie babkę tłukącą wszy i zadawała jej pytanie: 

„Kiedyż ja umrę?” 

Nieco po jedenastej ujrzała przez łzy ojca Angela przechodzącego przez plac. 

– Proszę księdza – zawołała czując, że jej wołanie jest jakimś krokiem ostatecznym. 

Ale  ojciec  Angel  nie  słyszał.  Zapukał  do  domu  wdowy  Asis,  po  przeciwnej  stronie  ulicy, 

i drzwi dyskretnie się uchyliły, aby mógł wejść. 

W  patio  kipiącym  od  śpiewu  ptaków  wdowa  Asis  spoczywała  w leżaku,  z chusteczką  na 

twarzy, skropioną wodą kwiatową. Po sposobie pukania do drzwi poznała, że to ojciec Angel, ale 

jeszcze przez chwilę się nie podnosiła, aż usłyszała powitanie. Wtedy odsłoniła twarz zmęczoną 

od bezsenności. 

– Proszę wybaczyć, ojcze – powiedziała – nie spodziewałam się księdza tak wcześnie. 

Ojciec  Angel  nie  wiedział,  że  zaproszono  go  na  obiad.  Usprawiedliwiał  się  nieco 

zakłopotany,  że  również  i jego  całe  rano  bolała  głowa  i wolał  przejść  przez  rynek,  nim  zacznie 

się upał. 

–  Nie  szkodzi  –  powiedziała  wdowa.  –  Chciałam  tylko  powiedzieć,  że  mnie  ojciec  zastaje 

w opłakanym stanie. 

Ojciec wyciągnął z kieszeni rozsypujący się brewiarz. 

– Jeżeli pani chce, może jeszcze odpocząć chwilę, a ja się tymczasem pomodlę – powiedział. 

Wdowa zaprotestowała. 

– Czuję się już lepiej – powiedziała. 

Przeszła  do  końca  patio  z zamkniętymi  oczyma,  a wróciwszy  zawiesiła  chusteczkę 

z przesadną  schludnością  na  poręczy  plecionego  krzesła.  Kiedy  usiadła  naprzeciw  ojca  Angela, 

wyglądała na młodszą o wiele lat. 

– Ojcze – powiedziała wówczas spokojnie – potrzebuję ojca pomocy. 

Ojciec Angel schował brewiarz do kieszeni. 

– Do pani usług. 

– Znowu chodzi o Roberta Asis. 

background image

57 

 

Wbrew  swojej  obietnicy,  że  zapomni  o paszkwilu,  Roberto  pożegnał  się  poprzedniego  dnia 

do soboty i niespodziewanie wrócił do domu tego samego wieczora. Przez cały czas aż do świtu, 

kiedy  go  przemogło  zmęczenie,  przesiedział  w ciemnym  pokoju  oczekując  na  domniemanego 

kochanka swojej żony. 

Ojciec Angel słuchał jej zakłopotany. 

– To nie ma sensu – powiedział. 

– Ojciec nie zna Asisów – odparła wdowa. – Oni mają piekielną wyobraźnię. 

–  Rebeca  zna  mój  punkt  widzenia,  jeśli  chodzi  o paszkwile  –  powiedział.  –  Ale  jeżeli  pani 

chce, mogę pomówić także z Robertem. 

– W żadnym wypadku – powiedziała wdowa. – To byłoby dolanie oliwy do ognia. Natomiast 

jeżeliby  ksiądz  się  zajął  paszkwilami  w niedzielnym  kazaniu,  jestem  pewna,  że  Roberta  Asis 

skłoniłoby to do zastanowienia się. 

Ojciec Angel rozłożył ręce. 

– To niemożliwe – zawołał. – To byłoby nadawanie rzeczom wagi, jakiej nie posiadają. 

–  Nie  ma  nic  ważniejszego  niż  zapobieganie  zbrodni.  –  Sądzi  pani,  że  mogłoby  dojść  do 

tego? 

– Nie tylko sądzę, ale jestem pewna – powiedziała wdowa – że moje siły nie wystarczą, by 

temu zapobiec. 

W  chwilę  później  zasiedli  do  stołu.  Bosa  służąca  przyniosła  ryż  i fasolę,  sancocho 

[danie 

południowoamerykańskie składające się z juki, mięsa i bananów] 

i półmisek z krokietami polanymi gęstym, brązowym 

sosem. Ojciec Angel w milczeniu nałożył sobie na talerz. Ostre przyprawy, głęboka cisza domu 

i niepokój,  który  w tej  chwili  czuł  w sercu,  przeniosły  go  znów  do  jego  pokoiku  nowicjusza 

w gorące  południe  w Macondo.  Pewnego  dnia  jak  ten,  gorącego  i pełnego  kurzu,  odmówił 

chrześcijańskiego pogrzebu wisielca, którego okrutni mieszkańcy Macondo zakazali grzebać. 

Rozpiął kołnierz sutanny, by się nie pocić. 

–  Zgadzam  się  –  powiedział  do  wdowy.  –  Proszę  więc  postarać  się,  aby  Roberto  Asis  był 

obecny na mszy w niedzielę. 

Wdowa Asis obiecała. 

 

* * * 

 

Doktor  Giraldo  i jego  żona,  którzy  nie  mieli  zwyczaju  popołudniowej  drzemki,  czytali  po 

obiedzie  opowiadanie  Dickensa.  Siedzieli  na  wewnętrznym  tarasie;  on  w hamaku,  z palcami 

splecionymi  na  karku,  ona  z książką  na  podołku  odwrócona  plecami  do  rombów  światła, 

w którym  płonęły  kwiaty  geranium.  Czytała  beznamiętnie,  z zawodową  emfazą,  nie  poruszając 

background image

58 

 

się na krześle. Nie podniosła głowy do samego końca, a nawet kiedy skończyła, siedziała jeszcze 

z otwartą książką na kolanach; jej mąż mył się tymczasem nad miednicą. Upał zapowiadał burzę. 

– Czy to się nazywa długie opowiadanie? – zapytała po dokładnym namyśle. 

Starannymi ruchami, wyuczonymi na sali operacyjnej, lekarz odwrócił głowę znad miednicy. 

– Mówią, że to jest krótka powieść – powiedział przed lustrem, wyciskając brylantynę. – Ja 

bym  powiedział  raczej,  że  to  długie  opowiadanie.  –  Roztarł  palcami  brylantynę  na  włosach 

i zakończył: – Krytycy powiedzieliby, że to długie krótkie opowiadanie. 

Ubrał  się  w białe  lniane  ubranie,  przy  czym  pomagała  mu  żona.  Można  by  było 

przypuszczać,  że  jest  starszą  siostrą,  nie  tyle  ze  spokojnego  uwielbienia,  jakim  go  darzyła,  ile 

z chłodu  jej  oczu,  które  sprawiały,  że  wyglądała  na  osobę  starszą.  Doktor  Giraldo,  zanim 

wyszedł,  pokazał  jej  listę  i kolejność  wizyt,  gdyby  zaszedł  jakiś  nagły  wypadek,  i ustawił 

wskazówki na reklamowym zegarze w poczekalni: „Doktor wróci o piątej.” 

Ulica aż dzwoniła od gorąca. Doktor Giraldo szedł ocienionym chodnikiem, prześladowany 

przeświadczeniem:  choć  powietrze  jest  ciężkie,  po  południu  deszczu  nie  będzie.  Świegotanie 

cykad potęgowało ciszę portu, ale krowa została usunięta i porwana przez prąd i w powietrzu po 

zapachu zgnilizny powstała ogromna pustka. 

Telegrafista przywoływał go z hotelu. 

– Otrzymał pan telegram? 

Doktor Giraldo nie otrzymał go. 

– Proszę podać warunki, biuro, podpis Arcofan – zacytował telegrafista z pamięci. 

Poszli  razem  na  pocztę.  Lekarz  pisał  odpowiedź,  a urzędnik  tymczasem  zaczął  pochylać 

sennie głowę. 

–  To  chlorowodór  –  wyjaśnił  lekarz  bez  wielkiego  przekonania.  I mimo  swego 

przeświadczenia dodał pocieszająco, kiedy skończył pisać: – Może wieczorem będzie deszcz. 

Telegrafista  liczył  słowa.  Lekarz  nie  zwracał  na  niego  uwagi.  Patrzył  na  grubą  książkę 

otwartą obok telegrafu. Zapytał, czy to powieść. 

–  Nędznicy,  Wiktor  Hugo  –  odtelegrafował.  Podpisał  kopię  telegramu  i podszedł  do 

balustrady z książką. – Myślę, że to nam wystarczy do grudnia. 

Już  od  lat  doktor  Giraldo  wiedział,  że  telegrafista  wykorzystywał  wolne  godziny  na 

przesyłanie  wierszy telegrafistce  z San  Bernardo del  Viento. Nie wiedział, że również  czytywał 

jej powieści. 

–  To  już  coś  poważnego  –  powiedział  kartkując  zaczytaną  książkę,  która  wzbudziła  w jego 

pamięci sprzeczne uczucia młodzieńcze. – Aleksander Dumas byłby odpowiedniejszy. 

– Jej się to podoba – wyjaśnił telegrafista. 

– Poznałeś ją już? 

background image

59 

 

Telegrafista zaprzeczył ruchem głowy. 

– Ale to na jedno wychodzi  – powiedział. – Rozpoznałbym ją wszędzie po tym, że zawsze 

połyka literę r. 

Również  i tego  popołudnia  doktor  Giraldo  jedną  godzinę  poświęcił  don  Sabasowi.  Leżał 

osłabiony w łóżku, przykryty do pasa prześcieradłem. 

– Cukierki panu smakowały? – zapytał lekarz. 

–  Gorąco  –  skarżył  się  don  Sabas  zwracając  ku  drzwiom  swoje  tęgie  ciało  starej  baby.  – 

Zrobiłem sobie zastrzyk po śniadaniu. 

Doktor Giraldo otworzył walizeczkę na przygotowanym koło okna stole. Cykady świegotały 

w patio,  a w pokoju  panowała  cieplarniana  temperatura.  Siedząc  na  nocniku  don  Sabas  siusiał 

nikłym  strumyczkiem.  Kiedy  lekarz  wziął  do  szklanej  probówki  próbkę  bursztynowego  płynu, 

chory poczuł się pewniej. Powiedział przyglądając się analizie: 

– Proszę uważać, doktorze, bo nie chcę umierać nie wiedząc, jak się skończy ta powieść. 

Doktor Giraldo wrzucił niebieską pastylkę do probówki. 

– Jaka powieść? 

– Paszkwile. 

Don Sabas wodził za nim łagodnym spojrzeniem, dopóki nie skończył podgrzewać probówki 

na kuchence spirytusowej. Powąchał. Wyblakłe oczy chorego patrzyły na niego pytająco. 

–  W porządku  –  powiedział  lekarz  wylewając  próbkę  do  nocnika.  Potem  zagadnął  don 

Sabasa: – Pan także się tym przejmuje? 

– Ja nie – odpowiedział chory. – Ale cieszę się jak Japończyk ludzkim strachem. 

Doktor Giraldo przygotowywał strzykawkę do zastrzyków podskórnych. 

– A poza tym – mówił dalej don Sabas – mnie już przylepili paszkwil dwa dni temu. Same 

bzdury: o moich synach i opowieść o osłach. 

– Aha – powiedział lekarz uciskając arterię don Sabasa gumową sondą. 

Chory wspomniał historię z osłami, ale musiał ją opowiedzieć, bo doktor twierdził, że jej nie 

zna. 

–  To  był  handel  osłami,  który  prowadziłem  jakieś  dwadzieścia  lat  temu  –  powiedział.  – 

Przypadek  chciał,  że  wszystkie  sprzedane  przeze  mnie  osły  pozdychały  w ciągu  dwu  dni  bez 

jakichkolwiek śladów. 

Wysunął  ramię  o wątłych  mięśniach,  by  doktor  wziął  próbkę  krwi.  Kiedy  doktor  Giraldo 

przycisnął miejsce ukłucia watą, don Sabas usunął ramię. 

– I wie pan, co ludzie wymyślili? 

Lekarz poruszył głową. 

– Krążyła pogłoska, że to ja właśnie wchodziłem nocą do zagród i strzelałem osły wsadzając 

background image

60 

 

im rewolwer do tyłka. 

Doktor Giraldo schował do kieszeni walizeczki szklaną probówkę z krwią. 

– Ta historia ma wszelkie pozory prawdziwości – powiedział. 

– To były żmije – powiedział don Sabas siedząc w łóżku jak wschodni bożek. – Ale jednak 

trzeba być bałwanem, żeby pisać paszkwil o tym, o czym wszyscy wiedzą. 

– To zawsze było  cechą paszkwilów – powiedział lekarz. –  Mówią o tym, o czym wszyscy 

wiedzą i co prawie zawsze jest prawdą. 

Don Sabas przeżył chwilową zapaść. 

–  Rzeczywiście  –  szepnął  ocierając  prześcieradłem  pot  z obrzmiałych  powiek.  Natychmiast 

odpowiedział:  –  Prawdę  mówiąc,  to  w tym  kraju  nie  ma  ani  jednego  majątku,  za  którym  nie 

kryłby się jakiś martwy osioł. 

Lekarz  wysłuchał  tego  pochylony  nad  miednicą.  Zobaczył  w wodzie  odbicie  swojej  twarzy 

i własną  reakcję:  zęby  tak  prawidłowo  ułożone,  że  wyglądały  nienaturalnie.  Powiedział  do 

pacjenta przez ramię: 

– Zawsze byłem zdania, mój drogi panie Sabas, że jedyną pana zaletą jest bezczelność... 

Chory był zachwycony. Ciosy lekarza budziły w nim jakąś nagłą młodzieńczość. 

–  To  i moja  potencja  –  powiedział,  a słowom  towarzyszył  ruch  ramienia,  który  mógł  być 

bodźcem do krążenia krwi, ale lekarzowi wydał się bezwstydny. Don Sabas podskoczył. 

–  Dlatego  do  rozpuku  śmieję  się  z paszkwilów  –  ciągnął.  –  Powiadają,  że  moi  synowie  nie 

przepuszczą  żadnemu  dziewczęciu,  które  się  rozwinie  w tej  okolicy,  a ja  powiadam:  są  synami 

swojego ojca. 

Przed  wyjściem  doktor  Giraldo  musiał  jeszcze  wysłuchać  przerażającego  podsumowania 

miłosnych przygód don Sabasa. 

–  Szczęśliwa  młodość  –  zawołał  w końcu  chory.  –  Miłe  czasy,  kiedy  szesnastolatka 

kosztowała mniej niż jałówka. 

– Te wspomnienia zwiększają panu ilość cukru – powiedział lekarz. 

Don Sabas otworzył usta. 

– Przeciwnie – odparł. – Są lepsze niż pańskie przeklęte zastrzyki insuliny. 

Kiedy lekarz wyszedł na ulicę, miał przeświadczenie, że w żyłach don Sabasa zaczął krążyć 

tłusty rosół. Ale zajmowało go co innego: paszkwile. Od wielu dni dochodziły pogłoski do jego 

gabinetu. Po wizycie u don Sabasa zdał sobie sprawę, że od tygodnia rzeczywiście nie słyszał, by 

mówiono o czymkolwiek innym. 

Miał wiele wizyt w ciągu następnej godziny, a wszędzie mówiono mu o paszkwilach. Słuchał 

opowiadań  unikając  komentarzy  i udając  pobłażliwą  obojętność,  a w rzeczywistości  próbując 

dojść do jakiegoś wniosku. Wracał do gabinetu, kiedy ojciec Angel, wychodzący z domu wdowy 

background image

61 

 

Montiel, wyrwał go z rozmyślań. 

– Jak tam się mają chorzy, doktorze? – zapytał ojciec Angel. 

– Moi zupełnie dobrze – odpowiedział lekarz. – A księdza? 

Ojciec Angel przygryzł wargi. Wziął lekarza pod ramię i szli razem przez rynek. 

– Czemu pan mnie o to pyta? 

– Nie wiem – powiedział lekarz. – Dowiedziałem się, że wśród klienteli ojca panuje poważna 

epidemia. 

Ojciec Angel zmienił ton, co lekarzowi wydało się rzeczą zrobioną rozmyślnie. 

–  Dopiero  co  rozmawiałem  z wdową  Montiel  –  powiedział.  –  Tę  biedną  kobietą  nerwy 

doprowadzą do ruiny. 

– Może to sumienie – zaopiniował lekarz. 

– To obsesja śmierci. 

Chociaż mieszkali daleko od siebie, ojciec Angel odprowadził lekarza do jego gabinetu. 

– Mówię poważnie, ojcze – odezwał się znów lekarz. – Co ojciec myśli o paszkwilach? 

– Nie myślę o nich – powiedział ojciec. – Ale jeżeli pan mnie zmusza do tego, powiem panu, 

że są dziełem zawiści w przykładnym miasteczku. 

–  My,  lekarze,  nie  postawilibyśmy  takiej  diagnozy  nawet  w średniowieczu  –  odpowiedział 

doktor Giraldo. 

Zatrzymali  się  przed  gabinetem.  Wachlując  się  powoli,  ojciec  Angel  po  raz  drugi 

dzisiejszego dnia powtórzył, że „nie należy przypisywać rzeczom znaczenia, którego nie mają”. 

Doktor Giraldo poczuł się przerażony jakąś ukrytą beznadziejnością. 

– Skąd ojciec wie, że nie ma nic prawdziwego w tym, co mówią paszkwile? 

– Wiedziałbym o tym z konfesjonału. 

Lekarz spojrzał mu chłodno w oczy. 

– Jeszcze gorzej, jeżeli ojciec o tym nie wie z konfesjonału – powiedział. 

Tego  popołudnia  ojciec  Angel  zauważył,  że  również  w domu  starców  mówiono 

o paszkwilach, ale w jakiś inny sposób i nawet z pewną zdrową wesołością. Jadł bez apetytu, po 

wspólnej modlitwie, czując ból głowy, co przypisywał krokietom zjedzonym na obiad. Następnie 

poszukał moralnej oceny filmu i po raz pierwszy w życiu doświadczył mrocznego uczucia pychy, 

kiedy  donośnie  zadzwonił  dwanaście  razy  na  znak  bezwzględnego  zakazu.  W końcu  postawił 

stołek  w drzwiach  od  ulicy,  czując,  że  głowa  mu  pęka  z bólu,  i postanowił  sprawdzać,  kto 

wchodzi do kina nie licząc się z jego ostrzeżeniem. 

 

* * * 

 

background image

62 

 

Wszedł alkad. Usadowił się w rogu na parterze i wypalił dwa papierosy, nim zaczął się film. 

Nieprzyzwyczajenie  –  paczka  papierosów  wystarczała  mu  na  miesiąc  –  spowodowało  mdłości. 

Dziąsło  było  już  całkowicie  wolne  od  zapalenia,  ale  ciało  nie  pozbyło  się  jeszcze  pamięci 

ubiegłych nocy i wyniszczenia środkami przeciw bólowi. 

Salę kinową stanowiło podwórko otoczone betonowym murem, pokryte cynkowymi płytami 

do  połowy  parteru,  z trawą,  która  zdawało  się,  że  odżywa  codziennie,  karmiona  gumą  do  żucia 

i niedopałkami  papierosów.  Przez  chwilę  alkad  widział,  jak  płyną  ławki  z nieheblowanego 

drzewa  i żelazna  siatka  oddzielająca  rzędy  galerii,  i dostrzegł  powodujące  zawrót  głowy 

falowanie na biało malowanej powierzchni ściany w głębi, gdzie wyświetlano film. 

Poczuł się lepiej, kiedy pogasły światła. Ustała skrzecząca muzyka z głośnika, ale wzmogło 

się  drganie  elektrycznego  generatora  mieszczącego  się  w drewnianej  skrzyni  tuż  przy 

projektorze. 

Przed  filmem  szły  propagandowe  przezrocza.  Przytłumione  szepty,  niepewne  kroki 

i urywane śmiechy słychać było przez krótką chwilę W półmroku. Z początku zaskoczony alkad 

myślał, że to potajemne wejście miało charakter buntu przeciw surowym normom ojca Angela. 

Już  po  smudze  zapachu  wody  kolońskiej,  kiedy  przechodził  obok,  alkad  rozpoznał 

właściciela kina. 

–  Rozbójniku  –  powiedział  do  niego,  chwytając  go  za  ramię.  –  Będziesz  musiał  zapłacić 

specjalny podatek. 

Śmiejąc się przez zęby, właściciel zajął miejsce obok niego. 

– Film jest dobry – powiedział. 

– Jeżeli o mnie chodzi – powiedział alkad – wolałbym, żeby wszystkie były złe. Nie ma nic 

bardziej nudnego niż moralny film. 

Przed laty nikt nie brał zbyt poważnie tej zdzwonionej cenzury. Ale każdej niedzieli w czasie 

sumy  ojciec  Angel  wytykał  z kazalnicy  i wypędzał  z kościoła  kobiety,  które  w ubiegłym 

tygodniu zlekceważyły jego ostrzeżenie. 

– Ratunkiem stały się tylne drzwi – powiedział właściciel. 

Alkad zaczął oglądać przestarzałą  kronikę.  Mówił, przerywając za  każdym razem, kiedy  na 

ekranie pojawiało się coś ciekawego. 

–  Wszędzie  jest  to  samo  –  powiedział.  –  Ksiądz  nie  udzielił  komunii  kobietom  noszącym 

krótkie  rękawy,  ale  one  dalej  noszą  krótkie  rękawy,  a zakładają  dopinane,  kiedy  przychodzą  na 

mszę. 

Po  kronice  była  zapowiedź  filmu  ma  przyszły  tydzień.  Obejrzeli  w milczeniu.  Kiedy  się 

skończyła, właściciel nachylił się w stronę alkada. 

–  Poruczniku  –  szepnął  mu  do  ucha  –  niech  pan  kupi  ode  mnie  to  nieszczęście,  Alkad  nie 

background image

63 

 

spuszczał oczu z ekranu. 

– To żaden interes. 

– Dla mnie nie – powiedział właściciel. – Ale dla pana to byłaby kopalnia. Wiadomo: panu 

by się ksiądz nie wtrącał z bajeczką o dzwonkach. 

Alkad zastanowił się, nim odpowiedział: 

– Tak, rozumiem. 

Ale  nie  obiecał  nic  konkretnego.  Założył  nogi  na  ławkę  w przednim  rzędzie  i zatopił  się 

w zawiłościach  dramatu,  który  w końcu,  jak  stwierdził,  nie  wart  był  nawet  czterech  uderzeń 

dzwonu. 

Kiedy  wyszedł  z kina,  zatrzymał  się  w sali  bilardowej,  gdzie  grano  w loterię.  Było  duszno, 

a radio pociło się jakąś ciężką muzyką. Po wypiciu butelki wody mineralnej alkad poszedł spać. 

Szedł beztrosko brzegiem, czując w ciemności wezbraną rzekę, szum jej wnętrza i jej zapach 

ogromnego  zwierzęcia.  Tuż  przed  drzwiami  sypialni  nagle  się  zatrzymał.  Uskakując  do  tyłu, 

wyciągnął rewolwer. 

– Proszę wyjść do światła – powiedział ostro – albo rąbnę. 

Z ciemności dobiegł łagodny głos: 

–  Niech  pan  nie  będzie  nerwowy,  poruczniku.  –  Czekał  z wymierzonym  rewolwerem,  aż 

ukryta osoba wyszła na światło i można ją było rozpoznać. Była to Kasandra. 

–  Wisiałaś  na  włosku  –  powiedział  alkad.  Zaprowadził  ją  do  sypialni.  Przez  długą  chwilę 

Kasandra  mówiła  o poprzednim  zdarzeniu.  Usiadła  w hamaku  i rozmawiając  zdjęła  buty. 

Wpatrywała się z jakąś naiwnością w swoje paznokcie u nóg, wymalowane jaskrawo czerwonym 

kolorem. 

Siedząc  naprzeciwko  niej  i wachlując  się  czapką,  alkad  podtrzymywał  rozmowę 

z konwencjonalną  poprawnością.  Zaczął  znów  palić.  Kiedy  wybiła  dwunasta,  położyła  się 

w hamaku na brzuchu, wyciągnęła ku niemu ramię ozdobione kompletem brzęczących bransolet 

i lekko uszczypnęła go w nos. 

– Już późno, dziecko – powiedziała. – Zgaś światło. 

Alkad roześmiał się. 

– To nie po to – powiedział. Nie zrozumiała. 

– Umie pani wróżyć? – zapytał alkad. Kasandra usiadła z powrotem w hamaku. 

– Oczywiście – powiedziała. A następnie, kiedy zrozumiała, włożyła buty. 

– Ale nie przyniosłam kart – powiedziała. 

– Kto ziemię liże – uśmiechnął się alkad – powinien nosić swoją gruzłę. 

Wyciągnął  zniszczone  karty  z walizki.  Obejrzał  każdą  kartę,  z jednej  i z drugiej  strony, 

z prawdziwą powagą. 

background image

64 

 

– Inne byłyby lepsze – powiedziała. – Ale trzeba zobaczyć. 

Alkad przysunął stolik, usiadł naprzeciw niej i Kasandra rozłożyła karty. 

– Miłość czy interesy? – zapytała. Alkad wytarł spocone ręce. 

– Interesy – odpowiedział. 

background image

65 

 

Bezpański  osioł  schronił  się  przed  deszczem  pod  okap  plebanii  i kopał  przez  całą  noc 

w ścianę  sypialni.  Była  to  męcząca  noc.  Wreszcie  nadszedł  krótki  sen  przed  świtem,  ale  ojciec 

Angel zbudził się z uczuciem, że jest pokryty pyłem. Tuberozy śpiące w deszczu, smród z ustępu 

i wreszcie ponure wnętrze kościoła, kiedy już rozpłynęły się uderzenia na godzinę piątą, zdawało 

się, że wszystko jest w zmowie, by uczynić ten poranek ciężkim. 

Z  zakrystii,  gdzie  ubierał  się  do  odprawienia  mszy,  słyszał,  jak  Trinidad  krząta  się  koło 

swoich  zbiorów  martwych  myszy,  kiedy  do  kościoła  wchodziły  cichutkie  jak  co  dzień  kobiety. 

W czasie  mszy  zauważył  z rosnącym  zdenerwowaniem  pomyłki  ministranta,  jego  tępą  łacinę, 

i do  końca  nabożeństwa  dotrwał  z uczuciem  klęski,  które  dręczyło  go  w złych  godzinach  jego 

życia. 

Szedł na śniadanie, kiedy podeszła do niego Trinidad z rozpromienioną twarzą. 

– Dzisiaj znowu złapało się sześć – powiedziała potrząsając martwymi myszami w pudle. 

Ojciec Angel próbował się opanować. 

– To świetnie – powiedział. – Teraz trzeba by jeszcze znaleźć gniazda, żeby je móc wytępić 

do ostatka. 

Trinidad  odnalazła  także  gniazda.  Wytłumaczyła,  jak  odszukała  dziury  w rozmaitych 

miejscach świątyni, przede wszystkim na wieży i w baptysterium, i jak zatkała je asfaltem. Dziś 

rano  znalazła  oszalałą  mysz  tłukącą  się  o ściany  po  całonocnym  szukaniu  wejścia  do  swojego 

domku. 

Wyszli  na  malutkie  kamieniste  patio,  gdzie  zaczynały  się  prostować  pierwsze  gałązki 

tuberozy.  Trinidad  zatrzymała  się,  by  wrzucić  martwe  myszy  do  ustępu.  Kiedy  weszła  do 

gabinetu,  ojciec  Angel  zabierał  się  do  jedzenia  zdjąwszy  serwetę,  pod  którą  każdego  ranka 

pojawiało się, jak za sprawą czarów, śniadanie przysyłane przez wdowę Asis. 

– Zapomniałam, że nie mogę kupić arszeniku – powiedziała Trinidad wchodząc. – Don Lalo 

Moscote mówi, że nie można sprzedawać bez zezwolenia lekarza. 

–  Nie  będzie  trzeba  –  powiedział  ojciec  Angel.  –  Pozdychają  wszystkie  wyduszone 

w dziurze. 

Przysunął krzesło do stołu i zaczął zabierać się do filiżanki, talerza z kromkami samej bułki 

i dzbanka z japońskim smokiem, kiedy Trinidad otwierała okno. 

– Lepiej być przygotowanym, gdyby znów się pojawiły – powiedziała. 

Ojciec  Angel  nalał  sobie  kawy  i nagle  znieruchomiał  i patrzył  na  Trinidad,  w nieforemnym 

chałacie i butach inwalidy, zbliżającą się do stołu. 

– Zbytnio się tym przejmujesz – powiedział. 

Ojciec  Angel  nie  dostrzegł  ani  wówczas,  ani  przedtem  żadnej  oznaki  niepokoju 

w krzaczastych brwiach  Trinidad. Nie mogąc powstrzymać lekkiego drżenia palców nalał sobie 

background image

66 

 

kawy,  wsypał  dwie  łyżeczki  cukru  i zaczął  mieszać  w filiżance,  ze  wzrokiem  utkwionym 

w wiszącym na ścianie krzyżu. 

– Od jak dawna się nie spowiadałaś? – Od piątku – powiedziała Trinidad. 

– Powiedz mi jedno – rzekł ojciec Angel. – Czy kiedy zataiłaś przede mną jakiś grzech? 

Trinidad zaprzeczyła ruchem głowy. 

Ojciec Angel zamknął oczy. Nagle przestał mieszać kawę, położył łyżeczkę na talerzu i ujął 

Trinidad za ramię. 

– Klęknij – powiedział. 

Trinidad zaskoczona położyła kartonowe pudło na podłodze i uklękła przed nim. 

–  Zmów:  „Ja  grzeszna”  –  powiedział  ksiądz  nadając  swemu  głosowi  ojcowski  ton 

konfesjonału. 

Trinidad  zwarła  pięści  na  piersiach,  modląc  się  jakimś  niewyraźnym  szeptem,  aż  wreszcie 

ojciec Angel położył jej dłoń na ramieniu i powiedział: 

– Dobrze. 

– Skłamałam – powiedziała. 

– Co jeszcze? 

– Miałam złe myśli. 

To  był  porządek  jej  spowiedzi.  Wyliczała  zawsze  te  same  grzechy,  w sposób  ogólny, 

i zawsze  w tej  samej  kolejności.  Tym  razem  ojciec  Angel  nie  mógł  się  oprzeć  konieczności 

sprecyzowania. 

– Na przykład – powiedział. 

– Nie wiem – wahała się Trinidad. – Czasem się ma złe myśli. 

Ojciec Angel zapytał wprost: 

– Czy nigdy nie przychodziło ci do głowy, żeby odebrać sobie życie? 

– O Matko Najświętsza – zawołała Trinidad nie podnosząc głowy, odpukując równocześnie 

palcami w stołową nogę. Potem odpowiedziała: – Nie, ojcze. 

Ojciec  Angel  kazał  jej  podnieść  głowę  i zauważył  z uczuciem  smutku,  że  oczy  dziewczyny 

zaczęły napełniać się łzami. 

– Chcesz powiedzieć, że arszenik jest naprawdę na myszy. 

– Tak, ojcze. 

– Więc dlaczego płaczesz? 

Trinidad chciała  spuścić  głowę,  ale on przytrzymał jej energicznie podbródek.  Wybuchnęła 

płaczem. Ojciec Angel czuł, że łzy płyną jak ciepły ocet pomiędzy jego palcami. 

– Spróbuj się uspokoić – powiedział do niej. – Jeszcze nie skończyłaś swojej spowiedzi. 

Pozwolił  jej  ulżyć  sobie  w cichym  płaczu.  Kiedy  już  przestała  płakać,  powiedział  do  niej 

background image

67 

 

łagodnie: 

– Dobrze, a teraz mów. 

Trinidad wytarła nos  w spódnicę  i przełknęła ślinę ciężką  i słoną  od łez. Mówiąc odzyskała 

swój dziwny barytonowy głos. 

– Mój wujek Ambrosio mnie prześladuje – powiedziała. 

– Jak to? 

– Chce, żebym mu pozwoliła przespać się w moim łóżku – powiedziała Trinidad. 

– Mów dalej. 

– Nie mam nic więcej – powiedziała Trinidad. – Na Boga Ojca, że nic więcej. 

– Nie przysięgaj – upomniał ją ojciec. Następnie zapytał spokojnym głosem spowiednika: – 

Powiedz mi jedno: z kim śpisz? 

– Z mamusią i z resztą – powiedziała Trinidad. – Jest nas siedem w tym pokoju. 

– A on? 

– On w drugim pokoju, z mężczyznami – powiedziała Trinidad. 

– Nigdy nie przychodził do twojego pokoju? – Trinidad zaprzeczyła ruchem głowy. 

–  Powiedz  mi  prawdę  –  nalegał  ojciec  Angel.  –  Mów,  nic  się  nie  bój:  nigdy  nie  próbował 

przyjść do twojego pokoju? 

– Raz. 

– Jak to było? 

–  Nie  wiem  –  powiedziała  Trinidad.  –  Kiedy  się  obudziłam,  poczułam,  że  leży  pod 

przykryciem,  spokojniutko, i mówił mi, że nic mi nie zrobi, tylko chce ze mną spać, bo się boi 

kogutów. 

– Jakich kogutów? 

– Nie wiem – powiedziała Trinidad. – Tak mówił. 

– A ty coś mu powiedziała? 

– Że jeżeli nie odejdzie, zacznę krzyczeć, aż się wszyscy pobudzą. 

– I co on zrobił? 

– Castula przebudziła się i spytała mnie, co się stało, a ja powiedziałam jej, że nic, że coś mi 

się  chyba  śniło,  i on  został,  spokojniutki  jak  umarły,  i nawet  nie  wiem,  kiedy  wyszedł  spod 

przykrycia. 

– Był ubrany – powiedział ksiądz twierdzącym tonem. 

– Był tak, jak śpi – powiedziała Trinidad – miał tylko spodnie. 

– Nie próbował cię dotykać? 

– Nie, ojcze. 

– Powiedz prawdę. 

background image

68 

 

– Naprawdę, ojcze – upierała się Trinidad. – Na Boga Ojca. 

Ojciec Angel znów podniósł jej głowę i napotkał jej oczy wilgotne od smutnego blasku. 

– Dlaczego to zataiłaś przede mną? 

– Bałam się. 

– Czego się bałaś? 

– Nie wiem, ojcze. 

Położył jej dłoń na ramieniu i długo udzielał rad. Trinidad potakiwała ruchem głowy. Kiedy 

skończył, zaczął się z nią razem modlić głosem bardzo cichym: 

–  Panie  mój,  Jezu  Chryste,  Boże  i Synu  prawdziwy...  Modlił  się  głęboko,  z jakimś  lękiem, 

podczas  modlitwy  robiąc  w myśli  rachunek  ze  swego  życia,  dokąd  tylko  sięgała  jego  pamięć. 

W chwili udzielania rozgrzeszenia jego serce zaczął opanowywać nastrój klęski. 

 

* * * 

 

Alkad  pchnął  drzwi  wołając:  „Sędzio.”  Żona  sędziego  Arcadia  zjawiła  się  w sypialni 

wycierając ręce w spódnicę. 

– Już dwie noce go nie było – powiedziała. 

– Niech to diabli wezmą – powiedział alkad. – Wczoraj nie pojawił się w biurze. Szukałem 

go  wszędzie  w bardzo  pilnej  sprawie  i nikt  nie  może  mi  nic  o nim  powiedzieć.  Pani  się  nie 

orientuje, gdzie on może być? 

Kobieta wzruszyła ramionami. 

– Chyba z prostytutkami. 

Alkad wyszedł nie zamykając drzwi. Wszedł do sali bilardowej, gdzie automatyczny adapter 

mełł na cały głos jakąś sentymentalną piosenkę, i dalej prosto do pomieszczeń w głębi, wołając: 

„Sędzio.” Właściciel, don Roque, przerwał zlewanie butelek rumu do gąsiora. 

– Nie ma go, poruczniku – zawołał. 

Alkad  przeszedł  do  drugiej  sali.  Mężczyźni  w grupkach  grali  w karty.  Nikt  nie  widział 

sędziego Arcadia. 

–  Do  diabła  –  powiedział  alkad.  –  W tym  miasteczku  wszyscy  wiedzą,  co  ktokolwiek  robi, 

a teraz, kiedy potrzebuję sędziego, nikt nie wie, gdzie się podział. 

– Niech pan zapyta tego, co przywiesza paszkwile – powiedział don Roque. 

– Nie pieprzcie mi już o papierkach – powiedział alkad. 

W  biurze  także  sędziego  Arcadia  nie  było.  Była  godzina  dziewiąta,  ale  sekretarz  sądu  już 

drzemał  w podcieniach  patio.  Alkad  poszedł  na  posterunek  policji,  kazał  się  ubrać  trzem 

policjantom i wysłał ich na poszukiwanie sędziego Arcadia do sali tanecznej i do pokojów trzech, 

background image

69 

 

znanych  przez  wszystkich,  w ukryciu  działających  kobiet.  Potem  wyszedł  na  ulicę  i szedł  bez 

określonego  celu.  W zakładzie  fryzjerskim,  rozparty  w fotelu,  z twarzą  zawiniętą  gorącym 

ręcznikiem, siedział sędzia Arcadio. 

– Niech to diabli wezmą, sędzio – zawołał – już od dwóch dni pana szukam. 

Fryzjer  zdjął  ręcznik  i alkad  zobaczył  zapuchnięte  oczy  i podbródek  przyciemniony 

trzydniową brodą. 

– Pan się włóczy, a pańska żona zaczyna rodzić – powiedział. 

Sędzia Arcadio poderwał się z krzesła. 

– Gówno. 

Alkad śmiał się hałaśliwie, wpychając go z powrotem w fotel. 

– Niech pan nie będzie naiwny – powiedział. – Z innego powodu pana szukam. 

Sędzia Arcadio usiadł z powrotem z zamkniętymi oczyma. 

– Niech pan to skończy i przyjdzie do biura – powiedział alkad. – Czekam na pana. 

Usiadł na ławce. 

– Gdzie pan się, u diabła, podziewał? 

– Tam – powiedział sędzia. 

Alkad  nie  przychodził  do  fryzjerni.  Kiedyś  już  zauważył  ogłoszenie  przypięte  na  ścianie: 

„Zabrania  się  rozmawiać  o polityce”,  ale  wydało  mu  się  rzeczą  zwyczajną.  Tym  razem  jednak 

zwrócił na nie uwagę. 

– Guardiola – zawołał. 

Fryzjer otarł brzytwę o spodnie i spojrzał zdumiony. 

– O co chodzi, poruczniku? 

– Kto cię upoważnił do wywieszania tego? – zapytał alkad pokazując ogłoszenie. 

– Doświadczenie – powiedział fryzjer. 

Alkad pociągnął stołek w głąb sali i stanął na nim, by zdjąć ogłoszenie. 

–  Tu  jedyną  instancją,  która  ma  prawo  cokolwiek  zakazywać,  jest  rząd  –  powiedział.  – 

Żyjemy w kraju demokratycznym. 

Fryzjer zabrał się znów do pracy. 

–  Nikt  nie  może  zabronić  ludziom,  by  wyrażali  swoje  opinie  –  ciągnął  alkad  przedzierając 

karton. Strzępy wrzucił do kosza na śmieci i podszedł do umywalki, by umyć sobie ręce. 

– Już wiesz, Guardiola – wtrącił sędzia Arcadio – co możesz dostać za wypisywanie bzdur. 

Alkad  przyjrzał  się  fryzjerowi  w lustrze  i dostrzegł,  że  jest  pochłonięty  swoją  pracą.  Nie 

spuszczał z niego wzroku, kiedy wycierał ręce. 

–  Różnica  między  dawniej  a teraz  –  powiedział  –  polega  na  tym,  że  dawniej  władzę  mieli 

politycy, a teraz rząd. 

background image

70 

 

– Słyszałeś już, Guardiola – powiedział sędzia Arcadio z twarzą oblepioną pianą. 

– Oczywiście – powiedział fryzjer. 

Alkad i sędzia poszli do biura. W nieustającym deszczu ulice wyglądały jak polane świeżym 

mydłem. 

– Zawsze byłem zdania, że to jest gniazdo konspiratorów – powiedział alkad. 

– Tak mówią – powiedział sędzia Arcadio – ale nic poza tym. 

– Największe moje podejrzenie budzi właśnie to – odparł alkad – ze wydają się tacy układni. 

–  W całej  historii  ludzkości  –  zaopiniował  sędzia  –  nie  było  ani  jednego  fryzjera 

konspiratora. Natomiast nie było ani jednego krawca, który by nim nie był. 

Nie  wypuścił  ramienia  sędziego  Arcadia,  póki  nie  posadził  go  na  obrotowym  krześle. 

Sekretarz ziewając wszedł do biura z kartką papieru zapisaną na maszynie. 

– No właśnie – powiedział do niego alkad – bierzemy się do roboty. – Zsunął czapkę na tył 

głowy i wziął w ręce kartkę. – Co to jest? 

–  To  dla  sędziego  –  powiedział  sekretarz.  –  Lista  osób,  którym  nie  przywieszono 

paszkwilów. 

Alkad przyjrzał się sędziemu z wyrazem zakłopotania. 

– Ach, cholera! – zawołał. – To znaczy, że pan też dał się wciągnąć w te historie. 

– To tak jak czytanie powieści kryminalnych – tłumaczył sędzia. 

Alkad przejrzał listę. 

–  To  dobry  dowód  –  tłumaczył  sekretarz  –  autorem  musi  być  ktoś  z nich.  Czy  to  nie 

logiczne? 

Sędzia Arcadio odebrał kartkę alkadowi. 

–  Głupi  dupek  –  powiedział  zwracając  się  do  alkada.  Potem  dodał  w stronę  sekretarza:  – 

Jeżeli  rozwieszam  paszkwile,  to  pierwszy  przylepiam  na  własnym  domu,  żeby  odwrócić  od 

siebie wszelkie podejrzenia. 

I zapytał alkada: 

– Nie sądzi pan, poruczniku? 

–  To  bzdury  –  powiedział  alkad  –  a ludzie  już  wiedzą,  jak  się  je  układa.  My  nie  mamy 

powodów zaprzątać sobie tym głowy. 

Sędzia Arcadio podarł kartkę, zwinął w kulkę i wyrzucił na patio. 

– Oczywiście. 

Zanim  sędzia  odpowiedział,  alkad  już  myślał  o czym  innym.  Oparł  dłonie  na  biurku 

i powiedział: 

– W porządku już, jest taka sprawa, którą chciałbym, żeby pan zbadał w swoich księgach: na 

skutek powodzi ludzie z dolnej dzielnicy przenieśli swoje domy na tereny leżące za cmentarzem, 

background image

71 

 

które należą do mnie. Co mam zrobić w tym wypadku? 

Sędzia Arcadio uśmiechnął się. 

–  Na  to  nie  potrzebowaliśmy  przychodzić  do  biura  –  powiedział.  –  To  sprawa  najprostsza 

w świecie:  zarząd  miejski  przekazuje  tereny  na  własność  osadnikom  i płaci  odpowiednie 

odszkodowanie temu, kto wykaże, że jest ich prawnym właścicielem. 

– Mam dokumenty – powiedział alkad. 

–  W takim  razie  trzeba  tylko  wyznaczyć  biegłych,  żeby  wycenili  –  powiedział  sędzia.  – 

A zarząd miejski wypłaci. 

– Kto ich wyznacza? 

– Może ich pan sam wyznaczyć. 

Alkad  skierował  się  ku  drzwiom  poprawiając  sobie  kaburę  rewolweru.  Patrząc,  jak  się 

oddala,  sędzia  Arcadio  pomyślał,  że  życie  jest  niczym  innym  jak  tylko  nieustannym 

następowaniem okoliczności do przeżycia. 

– Nie należy się przejmować tak prostą sprawą – uśmiechnął się. 

– Nie przejmuję się – powiedział alkad poważnie – ale to jednak jest kłopot. 

– Musi pan, oczywiście, wyznaczyć najpierw pełnomocnika – wtrącił się sekretarz. 

Alkad zwrócił się do sędziego: 

– Czy to prawda? 

–  W naszym  wypadku  nie  jest  to  bezwzględnie  konieczne  –  powiedział  sędzia  –  ale 

oczywiście  pańska  sytuacja  byłaby  czystsza,  gdyby  sprawę  przejął  pełnomocnik,  w tej  sytuacji, 

kiedy pan jest właścicielem terenu, o który chodzi. 

– Więc trzeba go wyznaczyć – powiedział alkad. 

 

* * * 

 

Pan  Beniamin  postawił  drugą  nogę  na  wieku  skrzyni  i dalej  przyglądał  się  kogutom,  które 

wodziły  się  za  łby  na  środku  ulicy.  Obserwował  ich  ruchy,  kiedy  nastroszone  i dostojne  jak 

gdyby  tańczyły  starodawny  taniec,  i podziwiał  wyraźne  podobieństwo  do  ludzi,  którzy 

w niedzielę  zapustną  upodobniają  się  do  kogutów.  Chłopiec  siedzący  u jego  nóg  posmarował 

pastą drugi but i znowu zastukał w skrzynię, by spowodować zmianę nogi na wieku. 

Pan Beniamin, który kiedyś żył z pisania podań, nie spieszył się do niczego. Bieg czasu był 

niedostrzegalny w tym sklepie, który on przejadał grosz po groszu, aż go zredukował do beczki 

nafty i paczki łojowych świec. 

– Pada deszcz, a jednak gorąco – powiedział chłopiec. 

Pan  Beniamin  był  tego  samego  zdania.  Ubrany  był  w nienagannie  czystą  lnianą  koszulę. 

background image

72 

 

Chłopiec natomiast miał plecy wybrudzone. 

–  Gorąco  to  rzecz  subiektywna  –  powiedział  pan  Beniamin.  –  Wszystko  polega  na 

niezwracaniu na to uwagi. 

Chłopiec  nie  komentował.  Uderzył  znowu  w skrzynię  i w chwilę  później  robota  była 

skończona. W głębi swego ponurego sklepu o pustych półkach pan Beniamin włożył marynarkę. 

Potem włożył słomkowy kapelusz, przeszedł ulicę zasłaniając się od deszczu parasolem i zapukał 

w okno  domu  po  przeciwnej  stronie.  Z uchylonych  drzwi  wyjrzała  dziewczyna  o intensywnie 

ciemnych włosach i bardzo bladej cerze. 

– Dzień dobry, Mina – powiedział pan Beniamin. – Nie idziesz jeszcze na obiad? 

Powiedziała,  że  nie,  i odsłoniła  okno.  Siedziała  nad  wielkim  koszem  pełnym  pociętych 

drutów  i kolorowych  papierów.  Na  kolanach  miała  kłębek  drutu,  nożyczki  i nie  dokończony 

bukiet sztucznych kwiatów. Z adapteru rozlegał się śpiew. 

– Bądź tak dobra i rzuć okiem na sklep, póki nie wrócę – powiedział pan Beniamin. 

– Długo pan będzie? 

Pan Beniamin przysłuchiwał się płycie. 

– Idę do dentysty – powiedział. – Za jakieś pół godziny będę tu z powrotem. 

– Dobrze – powiedziała Mina – ślepa nie chce, żebym przesiadywała przy oknie. 

Pan Beniamin przestał przysłuchiwać się płycie. 

– Wszystkie teraźniejsze piosenki to jedno i to samo – zauważył. 

Mina  podniosła  kwiat  zrobiony  na  końcu  długiej  łodygi  z drutu  pokrytego  zielonym 

papierem.  Zaczęła  go  obracać  w palcach,  zachwycona  doskonałą  harmonią  między  muzyką 

i kwiatem. 

– Pan jest wrogiem muzyki – powiedziała. 

Ale pan  Beniamin odchodził już, na  palcach, by nie wystraszyć  kogutów. Mina nie  zabrała 

się do pracy, póki nie zobaczyła, że puka do drzwi dentysty. 

–  Według  mnie  –  powiedział  dentysta  otwierając  drzwi  –  u kameleona  ośrodkiem 

wrażliwości są oczy. 

– Możliwe – przyznał pan Beniamin. – Ale o co chodzi? 

– Dopiero  co słyszałem  przez radio, że ślepe  kameleony  nie  zmieniają  koloru – powiedział 

dentysta. 

Po umieszczeniu rozłożonego parasola w kącie pan Beniamin zawiesił na jednym gwoździu 

marynarkę i kapelusz i usiadł na fotelu. Dentysta ubijał w moździerzu różową masę. 

– Ludzie mówią różne rzeczy – powiedział pan Beniamin. 

Nie tylko w tej chwili, ale i w każdej innej sytuacji mówił jakimś tajemniczym tonem. 

– O kameleonach? 

background image

73 

 

– O wszystkim. 

Dentysta podszedł do fotela z przygotowaną różową masą, aby zrobić wycisk. Pan Beniamin 

wyjął obtłuczoną sztuczną szczękę, zawinął ją w chusteczkę i położył na szklanym stoliku obok 

fotela.  Bezzębny,  o szczupłych  ramionach  i chudy,  miał  w sobie  coś  ze  świętego.  Po  założeniu 

masy na podniebienie dentysta kazał mu zamknąć usta. 

– Tak to jest – powiedział spoglądając mu w oczy. – Jestem tchórzem. 

Pan Beniamin chciał głęboko odetchnąć, ale dentysta nie pozwolił mu otworzyć ust. „Nie – 

powiedział sobie. – To nie tak.” Wiedział, tak jak i wszyscy, że dentysta był jedynym skazanym 

na śmierć, który nie wyszedł ze swego domu. Podziurawili mu ściany kulami, wyznaczyli termin 

dwudziestu  czterech  godzin  na  wyprowadzenie  się  z miasteczka,  ale  nie  potrafili  go  złamać. 

Przeniósł  gabinet  do  środkowego  pokoju  i pracował  z rewolwerem  pod  ręką,  nie  tracąc 

panowania nad sobą, póki nie minęły długie miesiące terroru. 

W  czasie  trwania  zabiegu  dentysta  widział  wielokrotnie  pojawiającą  się  w oczach  pana 

Beniamina  tę  samą  odpowiedź  wyrażaną  różnymi  stopniami  smutku.  Ale  podtrzymywał  mu 

zamknięte usta, czekając, aż okrzepnie masa. Potem wydobył wycisk. 

– Nie o to mi chodziło – powiedział wreszcie pan Beniamin. – Miałem na myśli paszkwile. 

– Ach – powiedział dentysta – ty też się tym przejmujesz? 

– To objaw rozkładu społecznego – powiedział pan Beniamin. 

Włożył z powrotem sztuczną szczękę i zaczął skrupulatny rytuał zakładania marynarki. 

–  To  objaw,  o którym  wszystko  wiadomo,  prędzej  czy  później  –  powiedział  dentysta 

obojętnie. Spojrzał przez okno na pochmurne niebo i zaproponował: – Jeżeli chcesz, poczekaj, aż 

przestanie padać. 

Pan Beniamin zawiesił parasol na ręce. 

–  W sklepie  nie  ma  nikogo  –  powiedział  przyglądając  się  z kolei  deszczowym  chmurom.  – 

Pożegnał się kapeluszem. – I wybij sobie z głowy te myśli, Aurelio – powiedział od drzwi. – Nikt 

nie ma prawa myśleć, że jesteś tchórzem. 

– W takim razie – powiedział dentysta – zaczekaj chwilkę. 

Podszedł do drzwi i podał panu Beniaminowi złożoną kartkę. 

– Przeczytaj i puść ją dalej. 

Pan Beniamin nie musiał rozwijać kartki, żeby wiedzieć, o czym w niej była mowa. Spojrzał 

na niego z otwartymi ustami. 

– Znowu? 

Dentysta potwierdził skinieniem głowy i stał w drzwiach, dopóki pan Beniamin nie wyszedł. 

O  dwunastej  żona  zawołała  go  na  obiad.  Angela,  jego  dwudziestoletnia  córka,  cerowała 

pończochy w jadalni umeblowanej prosto i biednie sprzętami, które – jak się wydawało – musiały 

background image

74 

 

być  stare  już  od  samego  początku.  Na  drewnianej  poręczy  prowadzącej  do  patio  były  garnki 

malowane na czerwono, z roślinami leczniczymi. 

– Biedny Beniamincito – powiedział dentysta zajmując swoje miejsce przy okrągłym stole – 

przejmuje się paszkwilami. 

– Wszyscy się przejmują – powiedziała żona. 

– Tovarowie wyjeżdżają z miasteczka – wtrąciła Angela. 

Matka wzięła talerze, aby nalać zupę. 

– Sprzedają wszystko w pośpiechu – powiedziała. Wdychając gorący zapach zupy, dentysta 

czuł, że obce mu są zmartwienia żony. 

– Wrócą – powiedział. – Wstyd ma krótką pamięć. – Dmuchając w łyżkę, zanim wziął zupę 

do  ust,  czekał  na  komentarz  swej  córki,  dziewczyny  wyglądającej  na  oschłą,  podobnie  jak  on, 

której  spojrzenie  jednak  promieniało  niezwykłą  żywością.  Ale  nie  odpowiedziała  na  jego 

oczekiwanie. 

Mówiła  o cyrku.  Powiedziała,  że  był  człowiek  przecinający  ręczną  piłką  kobietę  na  pół, 

karzeł śpiewający z głową wsadzoną w pysk lwa i linoskoczek robiący potrójne salto mortale nad 

pomostem  z noży.  Dentysta  przysłuchiwał  się  jedząc  w milczeniu.  W końcu  obiecał,  że 

wieczorem, jeżeli nie będzie deszczu, pójdą razem do cyrku. 

W sypialni, kiedy zawieszał hamak przed sjestą, uświadomił sobie, że obietnica nie zmieniła 

humoru  jego  żony.  Ona  również  gotowa  była  opuścić  miasteczko,  gdyby  przywieszono  im 

paszkwil. 

Dentysta słuchał jej bez zdziwienia. 

–  Byłoby  zabawne  –  powiedział  –  że  nie  mogli  wypędzić  nas  kulami,  a przepędziliby  nas 

papierem przylepionym na drzwiach. 

Zdjął buty i położył się w skarpetkach w hamaku, uspokajając ją: 

– Ale nie przejmuj się, bo nam to zupełnie nie grozi. 

– Nie zważają na nikogo – powiedziała żona. 

– To zależy – powiedział dentysta – wiedzą, że ja na to inaczej patrzę. 

Żona wyciągnęła się na łóżku z wyrazem ogromnego zmęczenia. 

– Gdybyś przynajmniej wiedział, kto je przylepia. 

– Ten, kto je przylepia, wie – powiedział dentysta. 

 

* * * 

 

Alkad  miał  zwyczaj  spędzać  całe  dni  bez  jedzenia.  Po  prostu  zapominał  o tym.  Jego 

aktywność,  czasami  gorączkowa,  była  równie  nieregularna  jak  i długie  okresy  lenistwa  – 

background image

75 

 

i znużenia,  kiedy  wałęsał  się  po  miasteczku  bez  celu  albo  zamykał  się  w swoim  opancerzonym 

biurze,  nieświadomy  upływu  czasu.  Zawsze  samotny,  zawsze  trochę  niesiony  falą,  nie  miał 

żadnego  specjalnego  zamiłowania  ani  też  nie  przypominał  sobie  okresu  życia  odmierzanego 

zwykłymi  nawykami.  Jedynie  pchany  jakimś  nieodpartym  nakazem  zjawiał  się  w hotelu 

o różnych porach i jadł to, co mu podano. 

Dzisiaj  jadł  obiad  z sędzią  Arcadio.  Spędzili  razem  całe  popołudnie,  aż  do  chwili,  kiedy 

została  uprawomocniona  sprzedaż  terenów.  Biegli  wypełnili  swoją  rolę.  Pełnomocnik, 

mianowany czasowo, spełnił swoją powinność w ciągu dwu godzin.  W kilka minut po czwartej, 

kiedy  weszli  do  sali  bilardowej,  wydawało  się,  że  obydwaj  wracają  z jakiegoś  ciężkiego 

wdzierania się w przyszłość. 

– No to skończyliśmy – powiedział alkad zacierając ręce. 

Sędzia  Arcadio  nie  zwracał  na  niego  uwagi.  Alkad  zobaczył,  że  na  oślep  szuka  kranu  na 

ladzie bufetowej, i podał mu proszek przeciw bólowi. 

– Szklankę wody – zwrócił się do don Roque. 

– Piwo z lodu – poprawił sędzia Arcadio z czołem opartym o bufet. 

–  Albo  piwo  z lodu  –  sprostował  alkad  kładąc  pieniądze  na  ladzie.  –  Zasłużył  pan  na  nie 

pracując, jak na mężczyznę przystało. 

Wypiwszy  piwo  sędzia  Arcadio  otarł  głowę  dłonią.  W pomieszczeniu  panował  uroczysty 

nastrój, czekano na przejazd cyrku. 

Alkad przyglądał mu się z sali bilardowej. Wśród grzmotu blaszanych instrumentów i czyneli 

orkiestry najpierw przejechała dziewczyna w srebrnej sukni, na  karłowatym słoniu  z uszami jak 

liście malanga 

[roślina o dużych grubych liściach, rosnąca na Kubie].

 Potem szli klowni i linoskoczkowie. Deszcz 

ustał  zupełnie  i ostatnie  promienie  słońca  zaczęły  rozgrzewać  wymyte  popołudnie.  Kiedy 

muzyka przestała grać, by mężczyzna na szczudłach mógł odczytać ogłoszenie, wydawało się, że 

całe miasteczko wznosi się nad ziemię, w jakiejś cudownej ciszy. 

Ojciec  Angel,  który  oglądał  przejazd  ze  swego  pokoju,  wtórował  rytmowi  muzyki  ruchem 

głowy.  Ta  odzyskana  szczęśliwość  dzieciństwa  towarzyszyła  mu  podczas  wieczerzy  i później, 

wieczorem, aż do chwili, kiedy skończył sprawdzać wchodzenie do kina i znów był tylko sam ze 

sobą w sypialni.  Po odmówieniu modlitwy trwał  w jakiejś łzawej  ekstazie w plecionym bujaku, 

nie  dostrzegając  nawet,  kiedy  wybiła  dziewiąta  ani  kiedy  ucichł  głośnik  kinowy  i słychać  już 

było tylko głos ropuchy. Potem podszedł do biurka, aby napisać wezwanie do alkada. 

W  jednej  z honorowych  lóż  cyrkowych,  którą  zajął  na  zaproszenie  przedsiębiorcy,  alkad 

obejrzał  wstępny  popis  na  drążkach  i występ  klownów.  Potem  pojawiła  się  Kasandra,  ubrana 

w czarny  aksamit  i z wymalowanymi  powiekami,  proponując  odgadywanie  myśli  gości.  Alkad 

uciekł.  Przeszedł  się  jak  zwykle  po  miasteczku  i o dziesiątej  poszedł  na  posterunek  policji. 

background image

76 

 

Czekało tam na niego, napisane czytelnym pismem na listowym papierze wezwanie ojca Angela. 

Zaniepokoił go formalizm prośby. 

Ojciec Angel zaczął się rozbierać, kiedy alkad zapukał do drzwi. 

– Caramba – powiedział ksiądz. – Nie spodziewałem się pana tak szybko. 

Alkad wchodząc zdjął czapkę. 

– Lubię odpowiadać na listy – zaśmiał się. 

Rzucił czapkę, tak że potoczyła się jak dysk, na pleciony bujak. W tinajero 

[rodzaj domowego filtru; 

szafka,  w której  umieszcza  się  dzban  z przesączającą  się  wodą] 

było  sporo  butelek  z wodą  sodową,  włożonych  do 

zimnej wody w cebrzyku. Ojciec Angel wydobył jedną. 

– Napije się pan lemoniady? – Alkad zgodził się. 

–  Fatygowałem  pana  –  powiedział  ksiądz,  zmierzając  od  razu  do  swojej  sprawy  –  aby 

wyrazić panu moje zaniepokojenie z powodu pańskiej obojętności wobec paszkwilów. 

Powiedział  to  tak,  że  można  było  rozumieć  jego  słowa  jako  żart,  lecz  alkad  rozumiał  je 

dosłownie.  Dziwił  się,  zakłopotany,  że  zaniepokojenie  z powodu  paszkwilów  mogło  do  tego 

stopnia pochłaniać ojca Angela. 

– Wydaje mi się dziwne, że również i ojciec się tym przejmuje. 

Ojciec Angel przeglądał szuflady szukając klucza do otwierania butelek. 

– To nie paszkwile  mnie niepokoją – powiedział nieco zakłopotany,  nie  wiedząc, co zrobić 

z butelką. – Niepokoi mnie pewien, jakbyśmy to nazwali, stan niesprawiedliwości, który za tym 

się kryje. 

Alkad  wziął  od  niego  butelkę  i na  okuciu  swego  buta  zręcznie  otworzył  ją  lewą  ręką,  co 

zwróciło uwagę ojca Angela. Zlizał z szyjki butelki przelewającą się pianę. 

– Istnieje życie  prywatne –  zaczął, ale nie doszedł do  żadnej konkluzji. – Naprawdę, ojcze, 

nie wiem, co by można zrobić. 

Ksiądz usiadł przy biurku. 

– Powinien pan wiedzieć – powiedział. – W końcu nie jest to dla pana nic nowego. 

Przebiegł po pokoju niepewnym spojrzeniem i powiedział już innym tonem: 

– Należałoby coś zrobić przed niedzielą. 

– Dzisiaj jest czwartek – powiedział alkad. 

–  Wiem o tym – odparł  ksiądz.  I dorzucił  z tajoną porywczością: –  Ale  może nie będzie  za 

późno, by pan mógł spełnić swój obowiązek. 

Alkad chciał zgnieść szyjkę butelki. Ojciec Angel patrzył, jak się przechadza z jednego kąta 

pokoju  w drugi,  prosty  i szczupły,  bez  żadnej  oznaki  dojrzałości  fizycznej,  i doznał  wyraźnie 

uczucia niższości. 

– Jak pan widzi – stwierdził raz jeszcze – nie chodzi tu o nic wyjątkowego. 

background image

77 

 

Na wieży wybiła jedenasta. Alkad czekał, aż rozpłynął się ostatni pogłos, i wtedy pochylił się 

przed  ojcem  z rękami  opartymi  na  stole.  Na  jego  twarzy  było  to  samo  powstrzymywane 

wzburzenie, które miał wyrazić jego głos. 

– Proszę wziąć jedno pod uwagę, ojcze – zaczął – w miasteczku jest spokój, ludzie zaczynają 

mieć  zaufanie  do  władz.  Jakakolwiek  manifestacja  siły  byłaby  w tym  momencie  ryzykiem  zbyt 

wielkim jak na sprawę nie mającą większego znaczenia. 

Ojciec Angel potakiwał głową. Próbował się tłumaczyć: 

– Mam na myśli, tak w ogóle, jakieś środki ze strony władz. 

–  W każdym  razie  –  ciągnął  alkad  nie  zmieniając  pozycji  –  ja  trzeźwo  patrzę  na  sytuację. 

Ojciec wie:  mam sześciu policjantów, siedzących  na posterunku, którzy  dostają  pensję i nic nie 

robią. Nie udało mi się ich zmienić. 

– Ja o tym wiem – powiedział ojciec Angel. – O nic pana nie obwiniam. 

– Teraz – mówił dalej alkad z zapalczywością, nie zważając na to, że mu ksiądz przerywał – 

dla  nikogo  nie  jest  tajemnicą,  że  trzej  z nich  to  zwykli  kryminaliści,  wyciągnięci  z więzień 

i przebrani  za  policjantów.  Ponieważ  tak  to  wygląda,  nie  będę  się  narażał  na  ryzyko  i puszczał 

ich na ulicę, żeby polowali na zjawy. 

Ojciec Angel rozłożył ręce. 

–  Jasne,  jasne  –  przyznawał  rację.  –  To  oczywiście  nie  może  być  brane  pod  uwagę.  Ale 

czemu na przykład nie odwoła się pan do uczciwych obywateli? 

Alkad  wyprostował  się  popijając  z butelki  powolnymi  łykami.  Na  piersiach  i na  plecach 

wystąpił mu pot. Powiedział: 

– Uczciwi obywatele, jak powiada ojciec, śmieją się do rozpuku z paszkwilów. 

– Nie wszyscy. 

– Poza tym niesłuszne by było niepokoić ludzi sprawą, która ostatecznie jest bez znaczenia. 

Otwarcie  mówiąc,  ojcze  –  zakończył  wesoło  –  do  dzisiejszego  wieczora  ani  mi  przez  myśl  nie 

przeszło, że ojciec i ja mielibyśmy mieć coś wspólnego z tą historią. 

Ksiądz przybrał jakąś ojcowską postawę. 

–  Do  pewnego  stopnia  owszem  –  odpowiedział  rozpoczynając  pracowitą  argumentację, 

w której  były  już  dojrzałe  fragmenty  kazania,  jakie  w myślach  zaczął  układać  od  wczorajszego 

obiadu u wdowy Asis. – Mamy tu, jeżeli tak można powiedzieć – zakończył – przypadek terroru 

w sferze moralnej. 

Alkad głośno się roześmiał. 

–  Owszem,  owszem  –  przerwał  mu  nieomal.  –  Ale  nie  należy  też  mieszać  filozofii 

z papierkami, ojcze. – Stawiając na stole nie dopitą butelkę, ustąpił w jak najlepszym nastroju: – 

Jeżeli ojciec widzi sprawę w takich wymiarach, to trzeba będzie zobaczyć, co tu można zrobić. 

background image

78 

 

Ojciec  Angel  podziękował.  Nie  było  rzeczą  przyjemną,  jak  to  zaznaczył,  wychodzić 

w niedzielę  na  kazalnicę  z takim  problemem  jak  ten.  Alkad  starał  się  zrozumieć.  Ale  zdawał 

sobie sprawę, że jest już zbyt późno i że nie pozwala księdzu spać. 

background image

79 

 

* * * 

 

 

Werbel  pojawił  się  znowu  jak  widmo  przeszłości.  Zadudnił  naprzeciw  sali  bilardowej 

o dziesiątej  rano  i trzymał  całe  miasteczko  w napięciu,  aż  wreszcie  rozległy  się  trzy  energiczne 

uderzenia końcowe i zapanował niepokój. 

–  Śmierć  –  wykrzyknęła  wdowa  Montiel  widząc  otwierające  się  drzwi  i okna,  i ludzi 

schodzących zewsząd na plac. – Nadeszła śmierć! 

Ocknąwszy się z pierwszego wrażenia otworzyła drzwi balkonowe i przyglądała się tłumowi 

dookoła policjanta, który zabierał się do odczytania zarządzenia. 

Na  placu  panowała  cisza  zbyt  wielka  jak  dla  głosu  herolda.  Mimo  uwagi,  z jaką  chciała 

słuchać przykładając do ucha dłoń, udało się jej zrozumieć tylko dwa słowa. 

W  domu  nikt  nie  mógł  jej  poinformować.  Zarządzenie  zostało  przeczytane  z takim  samym 

jak zawsze rytuałem, nowy porządek panował na świecie, a wdowa Montiel nie miała nikogo, kto 

by o nim wiedział. Kucharkę przeraziła jej bladość. 

– Co to za zarządzenie? 

–  Właśnie  chcę  to  sprawdzić,  ale  nikt  nic  nie  wie.  Ale  chyba  –  dodała  wdowa  –  jak  świat 

światem, zarządzenia nigdy nie przynosiły nic dobrego. 

Kucharka wyszła na ulicę i wróciła ze szczegółami. Począwszy od dzisiejszego wieczora aż 

do czasu, kiedy ustaną przyczyny, które to spowodowały, obowiązuje godzina policyjna. Nikt nie 

może  wychodzić  na  ulicę  po  godzinie  ósmej  aż  do  piątej  rano  bez  przepustki  potwierdzonej 

i podpisanej przez alkada. Policja otrzymała polecenie wzywać trzykrotnym „stój” każdego, kogo 

spotka  na  ulicy,  a w razie  nieusłuchania  –  strzelać.  Alkad  ma  zorganizować  patrole  cywilne, 

wyznaczone przez niego do współpracy z policją w czasie nocnej straży. 

Gryząc paznokcie wdowa Montiel zapytała, jakie były powody tego posunięcia. 

– Nie napisali w zarządzeniu – odpowiedziała kucharka – ale wszyscy mówią, że paszkwile. 

–  Serce  mi  to  powiedziało  –  zawołała  wdowa  z przerażeniem.  –  Śmierć  czai  się  w tym 

miasteczku. 

Kazała  wezwać  pana  Carmichaela.  Posłuszna  jakiejś  sile,  dawniejszej  i dojrzalszej  niż 

impuls,  poleciła  odebrać  z depozytu  i zanieść  do  sypialni  skórzany  kufer  z mosiężnymi 

gwoździami, który Jose Montiel kupił na swoją jedyną podróż na rok przed śmiercią. Wydobyła 

z szafy kilka sukien, bieliznę i buty i zapakowała wszystko do środka. Kiedy to zrobiła, ogarnęło 

ją poczucie zupełnego spokoju, o którym tyle razy marzyła wyobrażając sobie, że jest daleko od 

tego  miasteczka  i tego  domu,  w pokoju  z kominkiem  i małym  tarasem,  i skrzynkami  do 

hodowania majeranku, gdzie tylko ona miałaby prawo wspominać Jose Montiela, a jedynym jej 

background image

80 

 

zajęciem byłoby oczekiwanie poniedziałkowych popołudni, aby przeczytać listy od córek. 

Wzięła  tylko  niezbędną  odzież,  skórzany  futeralik  z nożyczkami,  plaster  opatrunkowy 

i flaszeczkę jodyny, przybory do szycia, a poza tym pudełko od butów z różańcem i książkami do 

nabożeństwa,  a już  ją  dręczyła  myśl,  że  zabiera  więcej  rzeczy,  niż  Bóg  mógłby  jej  wybaczyć. 

Wtedy wrzuciła do pończochy gipsowego świętego Rafała, starannie ułożyła go między swoimi 

fatałaszkami i zamknęła kufer na klucz. 

Kiedy nadszedł pan Carmichael, zastał ją w najskromniejszym jej ubraniu. Tego dnia, jak na 

jakąś  wróżbę,  pan  Carmichael  nie  miał  parasola.  Ale  wdowa  nie  zauważyła  tego.  Wyciągnęła 

z kieszeni  wszystkie  klucze  od  domu,  każdy  ze  wskazaniem  wypisanym  na  maszynie  na 

kartoniku, i wręczyła mu mówiąc: 

– Składam w pańskie ręce grzeszny świat Jose Montiela. Niech pan z nim robi, co pan chce. 

Pan Carmichael obawiał się tej chwili od dawna. 

– To znaczy – upewnił się – chce pani gdzieś wyjechać, dopóki to wszystko nie przejdzie. 

Wdowa odpowiedziała głosem spokojnym, ale stanowczym: 

– Wyjeżdżam na zawsze. 

Pan Carmichael nie okazując swego zaniepokojenia przedstawił jej całą sytuację. Spadek po 

Jose Montielu nie był uregulowany.  Wiele posiadłości, zdobytych rozmaicie i z braku czasu nie 

zalegalizowanych, znajdowało się w sytuacji prawnie nieokreślonej. Dopóki nie uporządkuje się 

tego chaotycznego majątku, o którym sam Jose Montiel nie miał w ostatnich swoich latach nawet 

pojęcia,  nie  można  załatwić  spraw  spadkowych.  Najstarszy  syn,  będący  na  stanowisku  konsula 

w Niemczech,  i dwie  córki,  zauroczone  szaleństwami  Paryża,  powinni  wrócić  albo  mianować 

pełnomocników, którzy działaliby w ich imieniu. Dopóki to nie nastąpi, nic nie można sprzedać. 

Nagłe  rozjaśnienie  tego  labiryntu,  w którym  była  zagubiona  od  dwu  lat,  nie  zdołało  tym 

razem poruszyć wdowy Montiel. 

–  To  nie  ma  znaczenia  –  upierała  się.  –  Moje  dzieci  są  w Europie  szczęśliwe  i nie  mają  co 

robić w tym kraju dzikusów, jak powiadają. Jeśli pan chce, panie Carmichael, niech pan zbierze 

wszystko, co pan znajdzie w tym domu, i wyrzuci na gnój. 

Pan  Carmichael  nie  sprzeciwiał  się.  Pod  pretekstem,  że  jednak  trzeba  przygotować  jakieś 

rzeczy do drogi, wyszedł poszukać lekarza. 

 

* * * 

 

–  Teraz  zobaczymy,  Guardiola,  jak  wygląda  twój  patriotyzm.  –  Fryzjer  i grupa  mężczyzn, 

rozmawiających w zakładzie fryzjerskim, rozpoznali alkada, zanim ujrzeli go w drzwiach. 

–  I wasz  także  –  powiedział  wskazując  na  dwu  najmłodszych.  –  Tej  nocy  będziecie  mieli 

background image

81 

 

broń, której tak pragnęliście, zobaczymy, czy jesteście takimi niegodziwcami, żeby ją skierować 

przeciwko nam. – Nie można było nie wyczuć serdecznego tonu w jego słowach. 

–  Raczej  miotłę  –  odparł  fryzjer.  –  Do  polowania  na  czarownice  nie  ma  lepszej  broni  niż 

miotła. 

Nawet nie spojrzał  ku niemu. Golił  kark pierwszego  z porannych  klientów i nie brał alkada 

na  serio.  Dopiero  kiedy  zobaczył,  że  sprawdza,  którzy  z grupy  są  rezerwistami  i umieją 

obchodzić się z karabinem, fryzjer zrozumiał, że istotnie był jednym z wyznaczonych. 

– Czy naprawdę, poruczniku, postawi nas pan w tak kłopotliwej sytuacji? – zapytał. 

–  Ach,  do  diabła  –  odpowiedział  alkad.  –  Całe  życie  marzą  o karabinie,  a teraz,  kiedy  go 

mają, nie mogą w to uwierzyć. 

Zatrzymał się za plecami fryzjera, skąd w lustrze mógł objąć wzrokiem całą grupę. 

– A teraz poważnie – powiedział zmieniając ton na urzędowy. – Dziś po południu, o szóstej, 

rezerwiści pierwszej kategorii stawią się na posterunku policji. 

Fryzjer spojrzał na niego w lustrze. 

– A jeżeli dostanę zapalenia płuc? – zapytał. 

– To wyleczymy cię w więzieniu – odpowiedział alkad. 

 

Adapter z sali bilardowej wygrywał jakieś sentymentalne bolero. Sala była pusta, ale na kilku 

stolikach stały nie dopite butelki i szklanki. 

– No tak – powiedział don Roque widząc, że wchodzi alkad – coraz gorzej idzie ten interes. 

Trzeba zamykać o siódmej. 

Alkad  poszedł  prosto  na  środek  sali,  gdzie  również  stoliki  do  gry  w karty  były  wolne. 

Otworzył drzwi do ubikacji, rzucił okiem na magazyn, a potem wrócił do lady. Przechodząc koło 

stołu bilardowego podniósł niespodzianie pokrywające go sukno i powiedział: 

– Dość tego, przestańcie być gówniarzami. 

Dwaj  chłopcy  wyszli  spod  stołu  otrzepując  kurz  ze  spodni.  Jeden  z nich  był  blady.  Drugi, 

młodszy, miał zaczerwienione uszy. Alkad popchnął ich lekko ku stolikom przy wyjściu. 

– Więc już wiecie – powiedział do nich – o szóstej po południu na posterunku. 

Don Roque w dalszym ciągu stał za ladą. 

– Przy takiej historii – powiedział – trzeba się będzie zajmować kontrabandą. 

– To potrwa dwa, trzy dni – powiedział alkad. 

Właściciel sali kinowej dopędził go na rogu ulicy. 

–  Jeszcze  tylko  tego  mi  brakowało  –  krzyknął.  –  Nie  dość  było  tych  dwunastu  dzwonów, 

teraz jeszcze trąbka na godzinę policyjną. 

Alkad klepnął go po ramieniu i próbował przejść nie zatrzymując się. 

background image

82 

 

– Wywłaszczę pana – powiedział. 

– Nie może pan – odrzekł właściciel – kino nie jest przedsiębiorstwem publicznym. 

Dopiero wtedy przestał się uśmiechać.  Wbiegł, przeskakując po dwa schody, na posterunek 

i po wejściu na parter rozłożył ręce i zaczął się śmiać. 

– Cholera! – zawołał. – Pan też tutaj? 

Wyciągnięty  na  plecionym  krześle  z niedbałością  wschodniego  monarchy,  siedział 

przedsiębiorca cyrkowy. Palił fajkę z miną wilka morskiego. Jak gdyby on był tu gospodarzem, 

dał znak alkadowi, by usiadł: 

– Porozmawiajmy o interesach, poruczniku. 

Alkad  przysunął  krzesło  i usiadł  naprzeciw  niego.  Przytrzymując  fajkę  dłonią  ozdobioną 

kolorowymi kamieniami, przedsiębiorca uczynił w jego stronę jakiś zagadkowy ruch. 

– Czy można mówić całkiem szczerze? – Alkad dał znak, że może to robić. 

–  Wiedziałem  od  razu,  kiedy  zobaczyłem,  jak  się  pan  golił  –  powiedział  przedsiębiorca.  – 

A więc ja, który nauczyłem się poznawać ludzi, wiem, że ta godzina policyjna dla pana... 

Alkad przyglądał się mu wyraźnie rozbawiony. 

–  ...dla  mnie  natomiast,  który  już  porobiłem  wydatki  na  urządzenie  się  i muszę  wyżywić 

siedemnaście osób i dziewięć zwierząt, to po prostu klęska. 

– A więc? 

–  Proponuję  –  odpowiedział  przedsiębiorca  –  by  pan  przesunął  godzinę  policyjną  na 

jedenastą i dochód z wieczornego występu podzielimy po połowie. 

Alkad uśmiechał się nadal, siedząc bez ruchu w krześle. 

– Przypuszczam – powiedział – że bez wielkiego trudu znalazł pan w miasteczku kogoś, kto 

panu powiedział, że jestem złodziejem. 

–  To  uczciwy  interes  –  zaprotestował  przedsiębiorca.  Alkad  tymczasem  przybrał  poważną 

minę. 

– Pomówimy w poniedziałek – rzekł nieobowiązująco. 

– W poniedziałek będę już bez portek – odparł przedsiębiorca. – Jesteśmy bardzo biedni. 

Alkad odprowadził go do schodów, poklepując lekko po ramieniu. 

– Niech pan mi tego nie opowiada – powiedział. – Znam się na interesach. – Przy samych już 

schodach powiedział tonem spokojniejszym: – Niech pan przyśle do mnie dziś wieczór Kasandrę. 

Przedsiębiorca chciał zawrócić, ale dłoń na jego ramieniu popychała go zdecydowanie. 

– Oczywiście – powiedział. – Nie ma najmniejszego problemu. 

– Niech pan ją przyśle – powtórzył alkad – i porozmawiamy jutro. 

 

* * * 

background image

83 

 

 

Pan Beniamin pchnął końcami palców drzwiczki z drucianej siatki, ale nie wszedł do domu. 

Zawołał z jakimś dziwnym rozdrażnieniem: 

– Okna, Nora. 

Nora  Jacob,  starsza  już  i tęga,  z włosami  ściętymi  jak  u mężczyzny,  leżała  w półmrocznej 

sali  przed  wentylatorem.  Czekała  na  pana  Beniamina  z obiadem.  Słysząc  wołanie  podniosła  się 

z trudem  i otworzyła  cztery  okna  wychodzące  na  ulicę.  Strumień  gorąca  wpadł  do  pokoju 

wyłożonego płytami, z kanciastym pawiem powtarzającym się ileś tam razy. Meble powleczone 

były kwiaciastym płótnem. Na każdym kroku widać było tandetny przepych. 

– Czy jest coś prawdy – zapytała – w tym, co mówią ludzie? 

– Ludzie mówią tyle rzeczy. 

– O wdowie Montiel – sprecyzowała Nora Jacob. – Powiadają, że zwariowała. 

–  Ja  myślę,  że  była  wariatką  już  od  dawna  –  powiedział  pan  Beniamin.  I dodał  z pewnym 

rozczarowaniem: – Tak, dziś rano próbowała rzucić się z balkonu. 

Stół, całkowicie widoczny z ulicy, miał na obydwu końcach po jednym nakryciu. 

–  Kara  boska  –  powiedziała  Nora  Jacob  klaskając  w dłonie,  by  podano  obiad.  Przeniosła 

elektryczny wentylator do jadalni. 

– W domu pełno ludzi od dzisiejszego ranka – powiedział pan Beniamin. 

– To dobra okazja, żeby go zobaczyć wewnątrz – odparła Nora Jacob. 

Czarna  dziewczyna  z głową  pełną  kolorowych  węzełków  postawiła  na  stole  wrzącą  zupę. 

Zapach pieczonego kurczęcia wtargnął do jadalni i temperatura zrobiła się nie do zniesienia. Pan 

Beniamin przypiął serwetkę pod szyją mówiąc „smacznego”. Próbował jeść gorącą łyżką. 

–  Podmuchaj  i nie  spiesz  się  –  powiedziała  zniecierpliwiona.  –  Poza  tym  musisz  zdjąć 

marynarkę.  Przez  to,  że  nie  chcesz  wejść  do  domu,  kiedy  okna  są  pozamykane,  pomrzemy 

z gorąca. 

– Teraz jest to jeszcze bardziej konieczne niż kiedykolwiek – powiedział. – Nikt nie będzie 

mógł mówić, że nie widzi z ulicy każdego mojego ruchu, kiedy jestem u ciebie. 

Zobaczyła  jego  wspaniały  sztuczny  uśmiech  i dziąsła  jak  z laku  do  pieczętowania 

dokumentów. 

– Nie bądź śmieszny – zawołała. – Jeżeli o mnie chodzi, mogą mówić, co się im podoba. 

Zaczęła jeść zupę i w przerwach mówiła dalej: – Mogłoby mnie martwić, owszem, to, co by 

mówiono  o Monice  –  stwierdziła,  mając  na  myśli  swoją  piętnastoletnią  córkę,  która  nie 

przyjeżdżała na wakacje od czasu,  kiedy poszła  do colegio. – Ale o mnie nie  mogą powiedzieć 

więcej niż to, o czym już wszyscy wiedzą. 

Pan  Beniamin  tym  razem  nie  skierował  na  nią  swego  karcącego  jak  zwykle  wzroku.  Jedli 

background image

84 

 

zupę  w milczeniu,  oddzieleni  dwumetrową  przestrzenią  stołu,  najkrótszą  odległością,  na  jaką 

sobie  kiedykolwiek  pozwolił,  szczególnie  publicznie.  Kiedy  była  w colegio,  dwadzieścia  lat 

temu,  pisywał  do  niej  długie  i konwencjonalne  listy,  na  które  ona  odpowiadała  namiętnymi 

liścikami.  W czasie  pewnych  wakacji  Nestor  Jacob,  zupełnie  pijany,  zawlókł  ją  za  włosy  na 

koniec  podwórka  i oświadczył  się  jej  bez  żadnej  możliwości  wyboru:  „Jeżeli  nie  wyjdziesz  za 

mnie, zastrzelę cię.” Pobrali się pod koniec wakacji. Po dziesięciu latach się rozeszli. 

–  W każdym  razie  –  powiedział  pan  Beniamin  –  nie  trzeba  podniecać  ludzkiej  wyobraźni 

zamkniętymi drzwiami. 

Wstał, skończywszy kawę. 

– Idę – powiedział. – Mina się chyba niecierpliwi. – Od drzwi, wkładając kapelusz, zawołał: 

– W tym domu jest jak w rozżarzonym piecu. 

– To też ci właśnie mówię – powiedziała. 

Czekała,  aż  go  zobaczyła  żegnającego  się,  z jakimś  jak  gdyby  błogosławieństwem, 

z ostatniego okna. Potem zabrała wentylator do sypialni, zamknęła drzwi i rozebrała się zupełnie. 

Wreszcie,  jak  co  dzień  po  obiedzie,  poszła  do  łazienki  i usiadła  w wannie  ze  środkiem 

odwaniającym, sama ze swoją tajemnicą. 

Cztery razy dziennie widziała przechodzącego obok swego domu Nestora Jacoba.  Wszyscy 

wiedzieli, że mieszka z inną kobietą, że ma czworo dzieci i że uważa się go za wzorowego ojca. 

Wiele razy w ostatnich latach przechodził z dziećmi obok domu, ale nigdy z żoną.  Widziała,  że 

chudnie,  starzeje się i blednie, i zamienia się w kogoś obcego, z kim dawna zażyłość wydawała 

się  jej  nie  do  pojęcia.  Niekiedy,  w czasie  samotnych  sjest,  znowu  pożądała  go  gwałtownie:  nie 

tego,  którego  widziała  przechodzącego  obok  domu,  ale  tego,  którym  był  w okresie  przed 

narodzinami  Moniki,  kiedy  jego  krótka  i konwencjonalna  miłość  stała  się  dla  niej  nie  do 

zniesienia. 

 

* * * 

 

Sędzia  Arcadio  spał  do  samego  południa.  Nie  wiedział  więc  o zarządzeniu  do  chwili 

przyjścia do biura. Jego sekretarz natomiast był wystraszony od ósmej, kiedy alkad poprosił go, 

by zredagował rozporządzenie. 

– Jednak – rozmyślał sędzia Arcadio po zapoznaniu się ze szczegółami – sformułowane jest 

w drastycznych terminach. Nie było potrzeby. 

– To to samo rozporządzenie co zawsze. 

–  No  tak  –  przyznał  sędzia.  –  Ale  sytuacja  się  zmieniła  i trzeba,  by  zmieniły  się  również 

terminy. Ludzie są chyba przestraszeni. 

background image

85 

 

Jednakże, jak to stwierdził później grając w karty w sali bilardowej, strach nie był uczuciem 

dominującym.  Było  to  raczej  wrażenie  wspólnego  zwycięstwa  potwierdzone  tym,  co  wszyscy 

sobie  uświadamiali:  sytuacja  się  nie  zmieniła.  Sędzia  Arcadio  nie  mógł  uniknąć  alkada,  kiedy 

wychodził z sali bilardowej. 

– Więc paszkwile nie miały znaczenia – powiedział do niego. – Ludzie są zadowoleni. 

Alkad ujął go pod rękę. 

– Nie robi się niczego przeciwko ludziom – powiedział. – To sprawa rutyny. 

Sędziego Arcadia doprowadzały do rozpaczy te wędrowne rozmowy. Alkad chodził szybkim 

krokiem, jakby się mu gdzieś śpieszyło, i po długim chodzeniu zdawał sobie sprawę, że nie szedł 

donikąd. 

–  To  nie  będzie  trwało  zawsze  –  ciągnął.  –  Do  niedzieli  będziemy  mieć  w potrzasku 

żartownisia od papierków. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że to kobieta. 

Sędzia  Arcadio  nie  wierzył.  Mimo  obojętności,  z jaką  przyjmował  informacje  swojego 

sekretarza,  doszedł  do  ogólnego  wniosku:  paszkwile  nie  były  dziełem  tylko  jednej  osoby.  Nie 

wydawało  się,  by  były  zgodne  z jakimś  ustalonym  planem.  Niektóre  w ciągu  ostatnich  dni 

przynosiły pewien nowy szczegół: były rysunkami. 

–  Może  to  nie  być  ani  mężczyzna,  ani  kobieta  –  stwierdził  sędzia  Arcadio.  –  Mogą  to  być 

różni mężczyźni i różne kobiety, którzy działają na własną rękę. 

–  Niech  mi  pan  nie  komplikuje  sytuacji,  panie  sędzio  –  powiedział  alkad.  –  Powinien  pan 

wiedzieć, że w każdej sprawie, choćby uczestniczyło wiele osób, zawsze jest jeden winny. 

– To powiedział Arystoteles, poruczniku – odrzekł sędzia Arcadio. I dodał z przekonaniem: – 

W każdym  razie  rozwiązanie  wydaje  mi  się  niedorzeczne.  Po  prostu  ci,  którzy  je  rozwieszają, 

poczekają, aż minie godzina policyjna. 

– To nie ma znaczenia – powiedział alkad – ostatecznie trzeba bronić zasad władzy. 

 

Rezerwiści  zaczęli  się  zbierać  na  posterunku.  Małe  patio  o starych  betonowych  murach, 

z piętnami  zaschłej  krwi  i ze  śladami  kul,  przypominało  o czasach,  kiedy  nie  wystarczała 

pojemność cel i więźniów umieszczano pod gołym niebem. Dziś po południu policjanci bez broni 

i w kalesonach wałęsali się po korytarzach. 

– Rovira – zawołał alkad od drzwi. – Przynieś coś do picia tym chłopakom. 

Policjant zaczął się ubierać. 

– Rum? – zapytał. 

– Nie bądź bezczelny – krzyknął alkad idąc w stronę opancerzonego biura. – Coś chłodnego. 

Rezerwiści  palili  papierosy  siedząc  dookoła  patio.  Sędzia  Arcadio  przyglądał  się  im  ze 

schodów na pierwszym piętrze. 

background image

86 

 

– To ochotnicy? 

– Niech pan sobie wyobrazi – powiedział alkad – że musiałem ich wyciągać spod łóżek, tak 

jakby szli do koszar. – Sędzia nie napotkał ani jednej obcej twarzy. 

– Przecież wygląda, jakby byli zwerbowani przez opozycję – powiedział. 

Po otworzeniu ciężkich stalowych drzwi biura powiało chłodem. 

–  To  znaczy,  że  dobrzy  do  walki  –  zaśmiał  się  alkad  zapaliwszy  światła  w prywatnej 

twierdzy. 

Z jednej strony było polowe łóżko, karafka ze szklanką na tacy i nocnik pod łóżkiem. Oparte 

o nagie  betonowe  ściany  stały  karabiny  i pistolety  maszynowe.  Pomieszczenie  nie  miało  żadnej 

wentylacji oprócz wąskich a wysokich okienek, przez które widać było port i dwie główne ulice. 

Po drugiej stronie stało biurko i kasa pancerna. 

Alkad otworzył skomplikowany zamek. 

– To nic nie szkodzi – powiedział – dam im wszystkim karabiny. 

Za nimi stanął policjant. Alkad dał mu kilka banknotów mówiąc: 

– Przynieś także po dwie paczki papierosów dla każdego. 

Kiedy znów zostali sami, zwrócił się do sędziego Arcadia: 

– Jak się panu podoba ta historia? – Sędzia odpowiedział zamyślony: 

– Niepotrzebne ryzyko. 

– Ludzie będą stawać z otwartymi gębami – powiedział sędzia. – Poza tym wydaje mi się, że 

ci biedni chłopcy nie będą wiedzieli, co robić z karabinami. 

– Będą może zaskoczeni – powiedział sędzia – ale nie na długo. 

Napiął mięśnie, by zapobiec wrażeniu próżni w żołądku. 

– Niech pan uważa, poruczniku – radził. – Żeby pan nie zepsuł wszystkiego. 

Alkad wyprowadził go z biura z tajemniczą miną. 

–  Niech  pan  nie  będzie  naiwny,  sędzio  –  szepnął  mu  do  ucha.  –  Dostaną  tylko  naboje 

ćwiczebne. 

Kiedy  zeszli  na  patio,  zapalono  światła.  Rezerwiści  popijali  wodę  sodową  pod  brudnymi 

lampionami,  o które  tłukły  ćmy.  Przechadzając  się  po  patio  z jednego  końca  w drugi,  między 

stojącymi po deszczu kałużami, alkad wyjaśnił im ojcowskim tonem, na czym polega ich zadanie 

dzisiejszej nocy: zostaną rozmieszczeni po dwu na głównych rogach ulic, mają rozkaz strzelać do 

wszystkich  –  czy  to  będzie  mężczyzna,  czy  kobieta  –  którzy  nie  posłuchają  trzykrotnego 

wezwania  do  zatrzymania  się.  Zaapelował  o męstwo  i rozwagę.  Po  północy  mają  im  przynieść 

jedzenie.  Alkad  wyraził  nadzieję,  że  przy  boskiej  pomocy  wszystko  przebiegnie  pomyślnie  i że 

miasteczko potrafi ocenić tę próbę zaufania ze strony władz. 

 

background image

87 

 

* * * 

 

Ojciec  Angel  wstawał  od  stołu,  kiedy  na  wieży  zaczęła  wydzwaniać  ósma.  Zgasił  światło 

w patio, zasunął rygiel i zrobił znak krzyża na brewiarzu:  W imię Ojca i Syna.  W dalekim patio 

odzywał  się  Alcaravan.  Drzemiąc  w chłodzie  korytarza  koło  klatek  zasłoniętych  ciemnymi 

szmatami, wdowa Asis słyszała drugie uderzenie i nie otwierając oczu zapytała: 

– Przyszedł Roberto? 

Służąca,  spodziewając  się  kłótni,  odpowiedziała,  że  śpi  już  od  siódmej.  Chwilę  wcześniej 

Nora Jacob przyciszyła radio i zachwycała się delikatną muzyką, która zdawało się, że dochodzi 

z miejsca  wygodnego  i czystego.  Jakiś  głos,  zbyt  daleki,  by  się  wydać  rzeczywistym,  krzyknął 

czyjeś imię i psy zaczęły szczekać. 

Dentysta  nie  skończył  słuchać  wiadomości.  Pamiętając,  że  Angela  rozwiązuje  krzyżówkę 

pod lampą w patio, polecił jej nie patrząc na nią: 

– Zamknij drzwi i chodź, skończysz tu w pokoju. – Żona jego zbudziła się przestraszona. 

Roberto  Asis,  który  rzeczywiście  położył  się  o siódmej,  wstał,  żeby  spojrzeć  na  plac  przez 

uchylone  okno,  ale  zobaczył  tylko  ciemne  migdałowce  i ostatnie  światło,  które  zgasło  na 

balkonie  wdowy  Montiel.  Żona  zaświeciła  nocną  lampkę  i zdławionym  szeptem  namawiała  go, 

by  się  położył  spać.  Jakiś  samotny  pies  ciągle  szczekał  i uspokoił  się  dopiero  po  piątym 

uderzeniu dzwonu. 

W dusznym pokoju przepełnionym pustymi pudełkami i pokrytymi pyłem słoikami don Lalo 

Moscote chrapał z gazetą rozłożoną na brzuchu i z okularami na czole. Jego sparaliżowana żona, 

wstrząśnięta  przypomnieniem  innych  nocy  takich  jak  ta,  płoszyła  komary  szmatą  i w myślach 

liczyła czas. Po odległych wołaniach, po szczekaniu psów i tajemniczej bieganinie uciszyło się. 

– Nie zapomnij o coraminie – polecał doktor Giraldo swojej żonie,  która  przed położeniem 

się  do  snu  wkładała  do  walizeczki  najpotrzebniejsze  lekarstwa.  Obydwoje  myśleli  o wdowie 

Montiel, sztywnej jak nieboszczyk po ostatniej dawce luminalu. 

Tylko  don  Sabas,  po  długiej  rozmowie  z panem  Carmichaelem,  stracił  poczucie  czasu.  Był 

jeszcze  w biurze,  ważąc  sobie  jutrzejsze  śniadanie,  kiedy  wybiła  ósma  godzina  i żona  jego 

wyszła z sypialni ze zwichrzonymi włosami. Rzeka opadła. 

– W taką noc jak ta – szepnął ktoś w ciemności w momencie, kiedy zadźwięczało uderzenie 

godziny ósmej, głębokie i nieodwołalne, i coś, co zaczęło się iskrzyć przed piętnastu sekundami, 

zgasło całkowicie. 

Doktor Giraldo zamknął książkę, dopiero kiedy ucichł głos trąbki na godzinę policyjną. Żona 

postawiła  walizeczkę  na  nocnym  stoliku,  położyła  się  twarzą  do  ściany  i zgasiła  lampę.  Lekarz 

otworzył  książkę,  ale  nie  czytał.  Obydwoje  oddychali  powoli,  samotni  w miasteczku,  które 

background image

88 

 

niezmierzona cisza zmniejszyła do wymiarów alkowy. 

– O czym myślisz? 

– O niczym – odpowiedział lekarz. 

Nie  mógł  się  skupić  i o jedenastej  wrócił  znów  do  tej  samej  strony,  na  której  był,  kiedy 

wybijała  ósma.  Zagiął  róg  kartki  i położył  książkę  na  stoliku.  Niegdyś  obydwoje  czuwali  do 

świtu,  starając  się  określić  miejsce  i okoliczności  strzałów.  Wielokrotnie  odgłos  kroków  i broni 

dochodził do drzwi ich domu i obydwoje siedząc w łóżku oczekiwali na grad ołowiu, który mógł 

rozwalić drzwi. Przez wiele nocy, kiedy już nauczyli się rozróżniać niezliczone odcienie strachu, 

czuwali  z głowami  opartymi  na  poduszce  wypchanej  tajną  bibułą  do  rozprowadzenia.  Pewnego 

razu  o świcie  usłyszeli  przed  drzwiami  gabinetu  te  same  tajemnicze  przygotowania,  jakie 

poprzedzają serenadę, a potem zmęczony głos alkada: „Tutaj nie. Ten się nie miesza do niczego.” 

Doktor Giraldo zgasił lampkę i próbował usnąć. 

Po  północy  zaczęła  się  mżawka.  Fryzjer  i drugi  rezerwista,  postawieni  na  skraju  portu, 

opuścili  swoje  stanowisko  i schronili  się  pod  okapem  sklepu  pana  Beniamina.  Fryzjer  zapalił 

papierosa i przyglądał się karabinowi przy świetle zapałki. Była to broń nowa. 

– To jest made in USA – powiedział. 

Jego towarzysz  zapalił  kilka zapałek, żeby  zobaczyć markę swojego  karabinu, ale nie mógł 

jej znaleźć. Woda spływająca z okapu uderzała o kolbę i zrobiła wgłębienie. 

– Co za dziwna historia – mruknął wycierając broń rękawem. – My tu wszyscy z karabinami 

mokniemy. 

W ucichłym miasteczku nie słychać było nic oprócz odgłosów deszczu na okapie. 

– Jest nas dziewięciu – powiedział fryzjer. – Ich jest siedmiu razem z alkadem, ale trzech jest 

zamkniętych na posterunku. 

– Przed chwilką myślałem o tym samym – powiedział drugi. 

Elektryczna  latarka  alkada  wyrwała  ich  brutalnie  z ciemności,  przytulonych  do  ściany, 

próbujących osłonić broń przed kroplami, które jak śrut rozbijały się na ich butach. Poznali go, 

kiedy zgasił latarkę i wszedł pod okap. Miał na sobie polowy płaszcz przeciwdeszczowy i ręczny 

pistolet maszynowy  przerzucony przez ramię. Towarzyszył mu jeden policjant. Spojrzawszy  na 

zegarek, który nosił na prawej ręce, rozkazał policjantowi: 

– Idź na posterunek i zobacz, co się dzieje z jedzeniem. 

Równie  energicznie  wydałby  rozkaz  w czasie  wojny.  Policjant  zniknął  w deszczu.  Wtedy 

alkad usiadł koło nich na progu. 

– Co tu słychać? – zapytał. 

– Nic – odpowiedział fryzjer. 

Drugi poczęstował alkada papierosem, zanim sam zapalił. Alkad podziękował. 

background image

89 

 

– Jak długo nas pan będzie trzymał, poruczniku? 

– Nie wiem – powiedział alkad. – Na razie do zakończenia godziny policyjnej. Zobaczymy, 

co będzie rano. 

– Do piątej! – zawołał fryzjer. 

– Coś podobnego – powiedział drugi. – Ja jestem na nogach od czwartej rano. 

Wrzask  sfory  psów  doleciał  ich  poprzez  szum  deszczu.  Alkad  poczekał,  aż  zgiełk  ustał 

i słychać było tylko pojedyncze szczekanie. Zwrócił się do rezerwisty z nutą przygnębienia. 

– Mnie to mówisz, który pół życia przeżyłem w tej sytuacji – powiedział. – Przewracam się 

z niewyspania. 

–  Niepotrzebnie  –  powiedział  fryzjer.  –  To  nie  ma  ani  rąk,  ani  głowy.  Wygląda  na  babską 

robotę. 

– Ja zaczynam myśleć to samo – westchnął alkad. 

Policjant wrócił zawiadomić, że czekają z rozdzieleniem jedzenia, aż ustanie deszcz. Potem 

przekazał  następną  wiadomość:  jakaś  kobieta,  złapana  bez  przepustki,  czeka  na  alkada  na 

posterunku. 

Była  to  Kasandra.  Spała  na  leżaku,  przykryta  ceratową  peleryną,  w pokoju  oświetlonym 

smętną  żarówką  z balkonu.  Alkad  złapał  ją  za  nos  palcami.  Jęknęła,  otrząsnęła  się  z gniewem 

i otworzyła oczy. 

– Usnęłam – powiedziała. 

Alkad  zapalił  światło  w sali.  Zasłaniając  oczy  rękami,  kobieta  skręciła  się  płaczliwie,  a on 

poczuł przez chwilę ból na widok jej srebrnych paznokci i wygolonej pachy. 

– Jesteś bezczelny – powiedziała. – Siedzę tu od jedenastej. 

– Sądziłem, że cię zastanę w pokoju – tłumaczył się alkad. 

– Nie miałam przepustki. 

Jej włosy, które przed dwoma wieczorami miały brązowy kolor, były teraz szarosrebrzyste. 

–  Zapomniałem  o tym  –  roześmiał  się  alkad  i zawiesiwszy  płaszcz  usiadł  na  krześle  obok 

niej. – Sądzę, że nie podejrzewano cię, że to ty rozlepiasz papierki. 

Kobieta odzyskała swoją łatwość bycia. 

–  Oby  –  odrzekła.  –  Uwielbiam  mocne  wrażenia.  –  Nagle  alkad  jakby  się  zagubił. 

Z bezbronną miną, wyłamując palce, że aż stawy trzeszczały, szepnął: 

– Mam do ciebie prośbę. – Przyjrzała się mu uważnie. 

–  Mówiąc  między  nami  –  ciągnął  dalej  alkad  –  chcę,  żebyś  postawiła  karty,  by  się 

dowiedzieć, jeżeli to możliwe, kto robi te wszystkie historie. 

Odwróciła twarz w drugą stronę. 

– Rozumiem – powiedziała po krótkim milczeniu. Alkad namawiał ją: 

background image

90 

 

– Przede wszystkim dla was to robię. – Potwierdziła poruszeniem głowy. 

– Zrobiłam to już – powiedziała. Alkad nie potrafił ukryć niepokoju. 

–  Jest  w tym  coś  bardzo  dziwnego 

–  ciągnęła 

Kasandra  z wyrachowanym 

melodramatyzmem. – Znaki były tak oczywiste, że się przeraziłam, kiedy je miałam na stole. – 

Nawet jej oddech był obliczony na efekt. 

– Kto to jest? 

– Całe miasteczko i nikt. 

background image

91 

 

Synowie  wdowy  Asis  przyjechali  w niedzielę  na  mszę.  Było  ich  siedmiu,  oprócz  Roberta 

Asisa.  Wszyscy  jak  odlani  według  jednej  formy:  korpulentni  i ciężcy  –  mieli  coś  z mułów 

w swoim  zamiłowaniu  do  ciężkiej  roboty  –  i posłuszni  matce  ślepym  posłuszeństwem.  Roberto 

Asis,  najmłodszy  i jedyny,  który  się  ożenił,  miał  jako  cechę  wspólną  ze  swymi  braćmi  tylko 

guzek  na  kości  nosowej.  Ze  swoim  wątłym  zdrowiem  i ze  swymi  dobrymi  manierami  był  jak 

gdyby nagrodą pocieszenia za córkę, na którą wdowa Asis już przestała czekać. 

W kuchni, przed którą siedmiu braci Asis rozjuczyło konie, wdowa chodziła wśród gromady 

powiązanych  kur,  pomiędzy  stosami  warzyw  i serów,  ciemnych  panelas 

[suchary,  placki  lub  krążki  cukru 

z trzciny  cukrowej  prasowane  domowym  sposobem] 

i kawałków  solonego  mięsa,  rzucając  polecenia  służącym. 

Kiedy już kuchnia została uprzątnięta, kazała wybrać co najlepsze dla ojca Angela. 

Ksiądz  golił  się.  Od  czasu  do  czasu  wystawiał  rękę  za  okno,  aby  zwilżyć  podbródek 

deszczową  wodą.  Kończył  już,  kiedy  dwie  bose  dziewczynki  bez  pukania  pchnęły  drzwi 

i wysypały  przed  nim  dojrzałe  ananasy,  rumiane  banany,  panelas,  ser  oraz  postawiły  koszyk 

jarzyn i świeżych jajek. 

Ojciec Angel zrobił do nich perskie oko. 

– To wygląda – powiedział – jak sen wujka  królika. –  Młodsza  z dziewcząt, robiąc wielkie 

oczy, wskazała na niego palcem: 

– Księża też się golą! 

Druga pociągnęła ją ku drzwiom. 

– A ty co myślałaś? – roześmiał się ksiądz i dodał poważnie: – Także jesteśmy ludźmi. 

Potem  przyjrzał  się  zapasom  rozrzuconym  na  podłodze  i zrozumiał,  że  tylko  dom  Asisów 

zdolny był do takiej hojności. 

– Powiedzcie chłopcom – prawie krzyknął – niech Bóg im da zdrowie za to. 

Ojciec Angel, który przez czterdzieści lat kapłaństwa nie nauczył się opanowywać niepokoju 

poprzedzającego wielkie i uroczyste chwile, schował przybory nie dokończywszy golenia. Potem 

zebrał  zapasy  żywności,  upchał  na  półkę  w tinajero  i wszedł  do  zakrystii  wycierając  ręce 

o sutannę. 

W kościele było pełno. W dwu ławkach najbliżej ambony, ufundowanych przez nich i z ich 

nazwiskami  wyrytymi  na  miedzianych  tabliczkach,  siedzieli  Asisowie  z matką  i szwagierką. 

Kiedy  wchodzili  do  świątyni,  po  raz  pierwszy  od  wielu  miesięcy,  można  było  pomyśleć,  że 

wjeżdżają  konno.  Cristobal  Asis,  najstarszy,  który  wrócił  od  stada  przed  pół  godziną  i nie  miał 

czasu się ogolić, miał nawet jeszcze buty z ostrogami do konnej jazdy. Kiedy się patrzyło na tego 

olbrzymiego pastucha, prawdziwą się wydawała publiczna, a nigdy nie potwierdzona wersja, że 

Cesar Montero jest nieślubnym synem starego Adalberta Asisa. 

W  zakrystii  czekała  ojca  Angela  przykra  niespodzianka:  szaf  liturgicznych  nie  było  na 

background image

92 

 

zwykłym miejscu. Ministrant zastał go nieprzytomnie grzebiącego w szufladach i prowadzącego 

jakąś niejasną rozmowę z samym sobą. 

– Zawołaj Trinidad – polecił mu ksiądz – i zapytaj, gdzie położyła stułę. 

Zapomniał,  że  Trinidad  jest  chora  od  soboty.  Najprawdopodobniej,  pomyślał  ministrant, 

zabrała  jakieś  rzeczy  do  naprawienia.  Ojciec  Angel  ubrał  się  więc  w szaty  przeznaczone  na 

uroczystości  żałobne.  Nie  potrafił  się  skupić.  Wchodząc  na  ambonę,  zniecierpliwiony  i jeszcze 

zadyszany,  zrozumiał,  że  argumenty  zebrane  w ciągu  dni  ubiegłych  nie  miały  teraz  takiej  siły 

przekonywania jak w samotności pokoju. 

Mówił  dziesięć  minut.  Potykając  się  na  słowach,  zaskoczony  mnóstwem  pojęć,  które  nie 

mieściły się w przewidzianych formach, dostrzegł wdowę Asis w otoczeniu synów. Tak jakby ich 

rozpoznał  wiele  wieków  później  na  niewyraźnym  zdjęciu  rodzinnym.  Tylko  Rebeca  Asis, 

chłodząca  swój  wspaniały  biust  sandałowym  wachlarzem,  wydała  mu  się  ludzka  i rzeczywista. 

Ojciec Angel skończył kazanie nie nawiązując w wyraźny sposób do paszkwilów. 

Wdowa  Asis  siedziała  sztywno  przez  kilka  minut,  zdejmując  i zakładając  ślubną  obrączkę 

z jakimś zagadkowym zdenerwowaniem, a msza tymczasem odprawiała się dalej. Potem wdowa 

przeżegnała  się,  wstała  i wyszła  z kościoła  środkową  nawą,  hałaśliwie  odprowadzana  przez 

gromadę synów. 

 

* * * 

 

W  taki  poranek  jak  dzisiejszy  doktor  Giraldo  zrozumiał  wewnętrzny  mechanizm 

samobójstwa.  Bezszelestnie  padał  deszcz,  w przyległym  domu  gwizdała  wilga,  a jego  żona 

mówiła, kiedy on mył zęby. 

–  Niedziele  są  dziwne  –  powiedziała  nakrywając  stół  do  śniadania.  –  Jakby  wisiały 

poćwiartowane: mają zapach surowej zwierzyny. 

Lekarz złożył maszynkę i zaczął się golić. Oczy miał wilgotne, a powieki nabrzmiałe. 

–  Źle  sypiasz  –  powiedziała  mu  żona.  I dorzuciła  z jakąś  nieuchwytną  goryczą:  –  W jedną 

z takich niedziel przebudzisz się postarzały. 

Miała na sobie przetarty szlafrok, a głowę pokrytą lokówkami. 

– Zrób dla mnie jedno – powiedział – przestań gadać. – Poszła do kuchni, postawiła garnek 

z kawą na ogniu i czekała, aż się zagotuje, przysłuchując się najpierw świstaniu wilgi, a w chwilę 

później  szumowi  tuszu.  Poszła  więc  do  pokoju,  by  mąż  zastał  przygotowaną  bieliznę,  kiedy 

wyjdzie z kąpieli. Kiedy przyniosła śniadanie na  stół, był już  gotowy do wyjścia i wydał  się jej 

nieco młodszy w spodniach khaki i w sportowej koszuli. 

Jedli  śniadanie  w milczeniu.  Pod  koniec  spojrzał  na  nią  z serdecznością.  Piła  kawę  ze 

background image

93 

 

spuszczoną głową, trochę obrażona. 

– To wątroba – usprawiedliwiał się. 

– Nic nie usprawiedliwia zarozumialstwa – odpowiedziała nie podnosząc głowy. 

– Mam chyba zatrucie – powiedział. – Wątrobę człowiekowi zalewa w taki deszcz. 

–  Zawsze  mówisz  to  samo  –  stwierdziła  –  ale  nic  nie  robisz.  Jeżeli  nie  przetrzesz  oczu  – 

dodała – sam będziesz musiał rozstać się ze wszystkim. 

Zdaje się, że i on tak samo myślał. 

–  W grudniu  –  powiedział  –  będziemy  dwa  tygodnie  nad  morzem.  –  Patrzył  na  deszcz 

poprzez  drewnianą  kratę  dzielącą  jadalnię  od  patio,  posmutniałego  od  nie  kończącej  się 

październikowej pogody, i dodał: – Wtedy przynajmniej przez cztery miesiące nie będzie takich 

niedziel jak ta. 

Ułożyła talerze jeden na drugim, by je zanieść do kuchni. Kiedy  wróciła do jadalni, zastała 

go w kapeluszu z palmowych liści, przygotowującego walizeczkę. 

– A więc wdowa Asis znowu wyszła z kościoła – powiedział. 

Żona opowiadała mu o tym, zanim zaczął myć zęby, ale nie zwracał na nią uwagi. 

–  Byli  chyba  trzeci  raz  w tym  roku  –  stwierdziła.  –  Widocznie  nie  znalazła  sobie  lepszej 

rozrywki. 

Lekarz odsłonił w uśmiechu swoje wspaniałe zęby. 

– Bogacze są zwariowani. 

Kilka  kobiet  wracając  z kościoła  przyszło  odwiedzić  wdowę  Montiel.  Lekarz  pozdrowił 

grupkę  siedzącą  w salonie.  Stłumione  śmiechy  towarzyszyły  mu  do  połowy  schodów.  Zanim 

zapukał do drzwi, zdał sobie sprawę, że w sypialni są jeszcze jakieś kobiety. Ktoś go zawołał. 

Wdowa  Montiel  siedziała  z rozpuszczonymi  włosami,  przytrzymując  dłońmi  skraj 

prześcieradła przy piersi. Na podołku miała lustro i rogowy grzebień. 

– A więc pani też postanowiła iść na uroczystość – zwrócił się do niej lekarz. 

– Obchodzi uroczyście piętnaście lat – powiedziała jedna z kobiet. 

–  Osiemnaście  –  poprawiła  wdowa  Montiel  z jakimś  smutnym  uśmiechem.  Położywszy  się 

znów w łóżku, przykryła się po szyję. – Oczywiście – dodała pogodnie – nie został zaproszony 

żaden mężczyzna oprócz pana, doktorze. To niedobra wróżba. 

Lekarz położył mokry kapelusz na komodzie. 

– Słusznie pani robi – powiedział przyglądając się chorej w jakimś przyjemnym zamyśleniu. 

– Właśnie zdałem sobie sprawę, że nie mam tu nic do roboty. – Potem, zwracając się do kobiet, 

przeprosił je: – Czy panie pozwolą? 

Kiedy została z nim, wdowa Montiel przybrała znów zgorzkniałą minę chorej. Ale wydawało 

się, że lekarz tego nie zauważa. Mówił nadal tym samym uroczystym tonem i układał na nocnym 

background image

94 

 

stoliku rzeczy, które wyciągał z walizeczki. 

–  Bardzo  pana  proszę,  doktorze  –  zwróciła  się  do  niego  wdowa  –  proszę  mi  nie  robić 

zastrzyków. Jestem już jak sito. 

–  Zastrzyki  –  uśmiechnął  się  lekarz  –  to  najlepsza  rzecz,  jaką  wymyślono  dla  utrzymania 

przy życiu lekarzy. 

Również i ona się uśmiechnęła. 

–  Proszę  mi  wierzyć  –  powiedziała  macając  pośladki  poprzez  prześcieradło  –  to  wszystko 

mam obolałe. Nie mogę nawet dotknąć. 

– Proszę nie dotykać – powiedział lekarz. Wtedy ona roześmiała się szczerze. 

– Proszę mówić poważnie przynajmniej w niedzielę, doktorze. 

Lekarz odsłonił jej ramię, by zmierzyć ciśnienie. 

– Lekarz mi zabronił – powiedział. – To źle działa na wątrobę. 

Kiedy  jej  mierzył  ciśnienie,  wdowa  przyglądała  się  tarczy  sfigmomanometru  z dziecinną 

ciekawością. 

– To najdziwniejszy zegar, jaki w swoim życiu widziałam – rzekła. 

Lekarz patrzył ze skupieniem na wskazówkę, aż przestał naciskać gruszkę. 

– To jedyny zegar, który wskazuje dokładnie godzinę wstawania – powiedział. 

Kiedy skończył, zwijając rurki sfigmomanometru śledził uważnie twarz  chorej. Postawił na 

stoliku buteleczkę białych pastylek ze wskazaniem, by brała jedną co dwanaście godzin. 

–  Jeżeli  nie  chce  pani  zastrzyków  –  powiedział  –  to  zastrzyków  już  nie  będzie.  Pani  jest 

zdrowsza ode mnie. 

Wdowa zrobiła zniecierpliwioną minę. 

– Nigdy mi nic nie było – powiedziała. 

– Oczywiście – odparł lekarz – ale trzeba było coś wymyślić, żeby usprawiedliwić rachunek. 

Aby uniknąć komentowania, wdowa zapytała: 

– Czy muszę leżeć? 

–  Przeciwnie  –  powiedział  lekarz  –  zabraniam  pani  kategorycznie.  Niech  pani  zejdzie  do 

salonu  i przyjmuje  gości,  jak  się  należy.  Poza  tym  –  dodał  złośliwie  –  jest  wiele  rzeczy  do 

obgadania. 

–  Na  miłość  boską,  doktorze  –  zawołała  –  niech  pan  nie  będzie  takim  plotkarzem.  To  pan 

chyba przylepia te paszkwile. 

Doktor  Giraldo  pochwalił  żart.  Wychodząc  rzucił  ukradkowe  spojrzenie  na  skórzany  kufer 

z miedzianymi gwoździami przygotowany do podróży, stojący w kącie sypialni. 

– I niech mi pani coś przywiezie – zawołał od  drzwi – kiedy pani wróci z podróży dookoła 

świata. 

background image

95 

 

Wdowa podjęła z powrotem cierpliwe zajęcie rozplątywania włosów. 

– Na pewno, doktorze. 

Do  salonu  nie  zeszła.  Leżała  w łóżku  do  końca  ostatniej  wizyty.  Potem  ubrała  się.  Pan 

Carmichael zastał ją przy jedzeniu przed uchylonym balkonem. 

Odpowiedziała na pozdrowienie nie odrywając wzroku od balkonu. 

– W gruncie rzeczy – powiedział – podoba mi się ta kobieta: jest odważna. 

Pan  Carmichael  również  patrzył  w stronę  domu  wdowy  Asis,  którego  drzwi  ani  okna  nie 

otwarły się o jedenastej. 

–  To  już  jest  jej  natura  –  powiedział.  –  Z takim  wnętrzem  jak  jej,  stworzonym  tylko  do 

rodzenia  mężczyzn, nie  można być inną. –  Kierując swoją uwagę  ku wdowie Montiel, dodał: – 

A pani jest jak róża. 

Zdawało się, że ona potwierdziła to świeżością swego uśmiechu. 

– Wie pan co? – zapytała. I wobec niepewności pana Carmichaela odpowiedziała, nim zdążył 

zapytać: – Doktor Giraldo jest przekonany, że zwariowałam. 

– Coś podobnego! 

Wdowa potwierdziła ruchem głowy. 

–  Nie  dziwiłabym  się  –  ciągnęła  –  gdyby  już  rozmawiał  z panem,  aby  znaleźć  sposób 

odesłania mnie do zakładu dla obłąkanych. 

Pan Carmichael nie wiedział, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji.. 

–  Rano  nie  wychodziłem  w ogóle  z domu  –  powiedział.  Upadł  na  miękki  skórzany  fotel 

postawiony koło łóżka. 

Wdowie przypomniał się Jose Montiel w tym fotelu, rażony udarem mózgu, piętnaście minut 

przed śmiercią. 

–  Wobec  tego  –  powiedziała,  by  się  pozbyć  złego  wspomnienia  –  być  może  zwróci  się  do 

pana  po  południu.  –  I zaczęła  o czymś  innym  z promiennym  uśmiechem:  –  Rozmawiał  pan 

z moim kumem Sabasem? 

Pan Carmichael przytaknął. 

Rzeczywiście  w piątek  i w sobotę  próbował  rozgryźć  don  Sabasa  i ustalić,  jaka  byłaby  jego 

reakcja,  gdyby  ogłoszono  sprzedaż  majątku  Jose  Montiela.  Don  Sabas  –  jak  przypuszczał  pan 

Carmichael  –  gotów  był  kupić.  Wdowa  słuchała  nie  okazując  zniecierpliwienia.  Jeżeli  nie 

w przyszłą  środę,  to  w następną  –  oświadczyła  z całą  stanowczością.  W każdym  razie  miała 

zamiar opuścić miasteczko przed końcem października. 

 

* * * 

 

background image

96 

 

Alkad  wyciągnął  rewolwer  z kabury  błyskawicznym  ruchem  prawej  ręki.  Wszystkimi 

muskułami ciała przygotowany był na wystrzał, kiedy zupełnie się obudził i rozpoznał sędziego 

Arcadia. 

– Cholera! 

Sędzia Arcadio stał skamieniały. 

–  Niech  pan  nigdy  więcej  tego  nie  robi  –  powiedział  alkad  chowając  rewolwer.  Zapadł 

znowu w leżak z żaglowego płótna. – Mój słuch działa lepiej, kiedy śpię. 

– Drzwi były otwarte – powiedział sędzia Arcadio. Alkad zapomniał je zamknąć wieczorem. 

Był tak zmęczony, że upadł na leżak i natychmiast zasnął. 

– Która godzina? 

– Będzie zaraz dwunasta – powiedział sędzia Arcadio. Została jeszcze drżąca struna w jego 

głosie. 

– Padam z niewyspania – powiedział alkad. 

Przeciągnął  się  i ziewnął  szeroko;  miał  wrażenie,  że  czas  się  zatrzymał.  Mimo  jego  starań 

i nieprzespanych nocy, paszkwile pojawiały się nadal. Dzisiaj o świcie znalazł papier przylepiony 

na  drzwiach  swojej  sypialni:  „Nie  trać  prochu  na  kurze  gówno,  poruczniku.”  Na  ulicy  głośno 

powtarzano,  że  same  patrole  rozlepiały  paszkwile  dla  rozrywki  w nudnym  strażowaniu. 

Miasteczko – pomyślał alkad – pokłada się ze śmiechu. 

– Niech się pan ocknie – powiedział sędzia Arcadio – i pójdziemy coś zjeść. 

Ale  alkad  nie  był  głodny.  Chciał  pospać  jeszcze  godzinę  i wykąpać  się  przed  wyjściem. 

Sędzia  Arcadio  natomiast,  wypoczęty  i świeży,  wracał  do  domu  na  obiad.  Przechodząc  koło 

sypialni, ponieważ drzwi były otwarte, wszedł, by poprosić alkada o przepustkę na wychodzenie 

po godzinie policyjnej. 

Porucznik odpowiedział po prostu: „Nie.” Potem ojcowskim tonem usprawiedliwiał się: 

– Pan powinien spokojnie siedzieć w domu. 

Sędzia  Arcadio  zapalił  papierosa.  Przez  chwilę  przyglądał  się  płomykowi  zapałki  szukając 

odpowiedzi na ten afront, ale nie znalazł nic do powiedzenia. 

– Niech mi pan nie ma tego za złe – dodał alkad. – Niech mi pan wierzy, że chętnie bym się 

z panem zamienił, żeby moc kłaść się spać o ósmej i wstawać wtedy, kiedy mi się chce. 

–  Oczywiście  –  powiedział  sędzia.  I dodał  z wyraźną  ironią:  –  To  jedyna  rzecz,  jakiej  mi 

brakowało: nowy tatuś w trzydziestym piątym roku życia. 

Odwrócił się do niego plecami  i zdawało się, że  patrzy przez balkon na zadeszczone niebo. 

Alkad uparcie milczał. Potem w sposób wykluczający wszelką dyskusję powiedział: 

–  Panie  sędzio!  –  Sędzia  Arcadio  obrócił  się  ku  niemu  i obaj  patrzyli  sobie  w oczy.  –  Nie 

dam panu przepustki. Rozumie pan? 

background image

97 

 

Sędzia  przygryzł  papierosa  i zaczął  coś  mówić,  ale  się  powstrzymał.  Alkad  usłyszał,  jak 

powoli schodzi ze schodów. Nagle wychylając się zawołał: 

– Panie sędzio! – Nie było odpowiedzi. 

– Zostajemy przyjaciółmi – zawołał alkad. Także i tym razem nie usłyszał odpowiedzi. 

Stał wychylając się przez poręcz i czekał na reakcję sędziego Arcadia, aż drzwi się zamknęły 

i znów został sam ze swoimi wspomnieniami. Nie starał się zasnąć. Został przebudzony w jasny 

dzień,  osamotniony  w miasteczku,  które  wciąż  było  nieprzeniknione  i obce,  w wiele  lat  od 

chwili, kiedy wziął na siebie swój los. Wczesnym rankiem, kiedy ukradkiem zszedł ze statku ze 

starą tekturową walizką powiązaną sznurkiem i z poleceniem ujarzmienia miasteczka za wszelką 

cenę,  zrozumiał,  co  znaczy  strach.  Jedynym  jego  powodem  był  list  do  jakiegoś  niejasnego 

stronnika  rządu,  którego  miał  zastać  następnego  dnia  siedzącego  w gaciach  na  progu  małego 

młyna,  gdzie  omielano  ryż.  Przy  pomocy  jego  wskazówek  i bezwzględności  trzech  płatnych 

morderców,  którzy  mu  towarzyszyli,  zadanie  zostało  wykonane.  Tego  popołudnia  jednak, 

nieświadomemu  niewidzialnej  pajęczyny,  którą  czas  rozsnuł  wokół  niego,  wystarczyłby  jakiś 

błysk przenikliwości, aby sobie zadał pytanie, kto przez kogo został pokonany. 

Śnił z otwartymi oczami przed balkonem, który chłostał deszcz, aż minęła godzina czwarta. 

Potem się wykąpał, ubrał się w mundur polowy i zszedł do hotelu, by zjeść śniadanie. Następnie 

zrobił  codzienną  inspekcję  na  posterunku  policji  i nagle  znalazł  się  na  rogu  ulicy,  z rękami 

w kieszeniach, nie wiedząc, co robić. 

Właściciel  sali  bilardowej  zobaczył  go  wchodzącego  o zmroku,  wciąż  jeszcze  z rękami 

w kieszeniach. Pozdrowił go z głębi pustego pomieszczenia, lecz alkad nie odpowiedział. 

– Butelkę wody mineralnej. 

Butelki narobiły hałasu, poruszone w skrzyni z lodem. 

– Któregoś dnia – powiedział właściciel – będą musieli panu zrobić operację i okaże się, że 

ma pan wątrobę pełną bąbelków. 

Alkad  popatrzył  na  szklankę.  Wypił  łyk,  odbiło  mu  się,  stał  z łokciami  opartymi  na  ladzie 

i ze wzrokiem utkwionym w szklankę i znów zaczęło mu się odbijać. Na rynku było pusto. 

– No, dobrze – powiedział alkad. – Co u pana? 

– Niedziela – powiedział właściciel. 

– Tak, tak. 

Położył monetę na ladzie i wyszedł bez pożegnania. Na rogu ulicy ktoś, kto szedł pochylony, 

jakby  za  sobą  wlókł  ogromny  ciężar,  powiedział  coś,  czego  alkad  nie  zrozumiał.  W chwilę 

później  zareagował.  Jakoś  mgliście  pojął,  że  coś  się  dzieje,  i poszedł  na  posterunek.  Wbiegł  po 

schodach nie zwracając uwagi na grupki ludzi gromadzące się przy drzwiach. 

Jeden z policjantów wyszedł mu naprzeciw. Podał mu kartkę i wystarczyło, że rzucił okiem, 

background image

98 

 

by zrozumieć, o co chodzi. 

– Rozdawał to w czasie walki kogutów – powiedział policjant. 

Alkad  ruszył  korytarzem.  Otworzył  pierwszą  celę  i stał  z ręką  na  zasuwie  drzwi,  patrząc 

uważnie  w mrok,  aż  wreszcie  mógł  dojrzeć:  był  to  chłopiec  lat  około  dwudziestu  o twarzy 

skupionej  i melancholijnej,  poznaczonej  ospą.  Nosił  czapkę  baseballową  i okulary  z grubego 

szkła. 

– Jak się nazywasz? 

– Pepe. 

– Co za Pepe? 

– Pepe Amador. 

Alkad przyjrzał mu się chwilę i próbował sobie przypomnieć. Chłopiec siedział na betonowej 

pryczy,  na  jakich  spali  więźniowie.  Wyglądał  na  spokojnego.  Zdjął  okulary,  przetarł  je  rogiem 

koszuli i patrzył na alkada z przymrużonymi powiekami. 

– Gdzie myśmy się widzieli? – zapytał alkad. 

– Tutaj – powiedział Pepe Amador. 

Alkad nie  wszedł ani krokiem do celi. Przyglądał się więźniowi zamyślony, a potem zaczął 

zamykać drzwi. 

– No tak, Pepe – powiedział – myślę, że się wpieprzyłeś. 

Zasunął  rygiel,  klucz  włożył  do  kieszeni  i poszedł  do  biura  odczytywać  jeszcze  raz 

konspiracyjną kartkę. 

Usiadł przed otwartym balkonem tłukąc zancudos dłonią, kiedy na pustych ulicach zapalały 

się światła. Znał ten spokój zmierzchu. Kiedyś w taki zmierzch jak ten doświadczył w całej pełni 

poczucia władzy. 

– To znaczy, że znowu są – powiedział na głos do siebie. 

Znowu są. Jak kiedyś, odbijano je na powielaczu tu i tam, a można by je wszędzie i zawsze 

rozpoznać po jakimś nieokreślonym znaku niepokoju, który wyciska konspiracja. 

Długo  rozmyślał  w ciemności,  składając  i rozkładając  kartkę,  zanim  powziął  decyzję. 

Wreszcie schował ją sobie do kieszeni i rozpoznał dotykiem klucze od celi. 

– Rovira – zawołał. 

Jego zaufany policjant wyłonił się z mroku. Alkad dał mu klucze. 

–  Zajmij  się  tym  chłopakiem  –  powiedział.  –  Staraj  się  go  nakłonić,  by  podał  ci  nazwiska 

tych, którzy znoszą do miasteczka tajną propagandę. Jeżeli się nie uda po dobroci – sprecyzował 

– postaraj się, żeby to za wszelką cenę powiedział. 

Policjant przypomniał mu, że w nocy ma wartę. 

–  Zapomnij  o tym  –  powiedział.  –  Nic  innego  niech  cię  nie  obchodzi  aż  do  następnego 

background image

99 

 

rozkazu. I jeszcze jedno – dodał, jakby ulegając jakiemuś natchnieniu – odeślij tych ludzi, którzy 

są w patio. Dzisiejszej nocy nie będzie straży. 

Wezwał do pancernego biura trzech policjantów, którzy z jego polecenia bezczynnie siedzieli 

na posterunku. Kazał im się ubrać w mundury, które trzymał pod kluczem w szafie. Tymczasem 

złożył na stole ćwiczebne naboje, które w czasie poprzednich nocy rozdawał ludziom ze straży, 

i wydobył z kasy pancernej garść innych. 

–  Tej  nocy  straż  będziecie  pełnić  wy  –  powiedział  przeglądając  karabiny,  aby  dać  im 

najlepsze.  –  Nie  macie  nic  do  roboty,  trzeba  tylko,  żeby  ludzie  zdali  sobie  sprawę,  że  to  wy 

jesteście na ulicy. 

Kiedy już wszyscy mieli broń, wręczył im amunicję. Stanął przed nimi. 

– Ale słuchajcie uważnie, co powiem – zwrócił się do nich – pierwszego z was, który zrobi 

jakieś  głupstwo,  każę  rozstrzelać  pod  ścianą  w patio.  –  Czekał  na  jakąś  reakcję,  która  nie 

nastąpiła. – Zrozumiano? 

Trzej mężczyźni – dwu wyglądających na Indian, o pospolitych twarzach, i jeden blondyn, ze 

skłonnością  do  gigantyzmu  i o przezroczyście  niebieskich  oczach  –  słuchali  ostatnich  słów 

wkładając naboje do ładownicy. Stanęli na baczność. 

– Tak jest, panie poruczniku. 

–  I jeszcze  jedno  –  powiedział  alkad  przechodząc  na  ton  nieoficjalny  –  Asisowie  są 

w miasteczku  i nie  byłoby  wcale  dziwne,  gdybyście  spotkali  któregoś  z nich  pijanego  w nocy, 

chętnego do szukania guza. Cokolwiek by się działo, nie zadzierajcie z nim. – Także i tym razem 

nie było oczekiwanej reakcji. – Zrozumiano? 

– Tak jest, panie poruczniku. 

– To wiecie już wszystko – zakończył alkad. – I miejcie oczy i uszy otwarte. 

 

* * * 

 

Zamknąwszy  kościół  po  różańcu,  który  był  wcześniej  z powodu  godziny  policyjnej,  ojciec 

Angel  poczuł  zapach  zgnilizny.  Był  to  smród  chwilowy,  który  nie  zdołał  go  zaintrygować. 

Później,  smażąc  plasterki  zielonego  banana  i grzejąc  mleko  na  kolację,  znalazł  przyczynę  tego 

zapachu: to Trinidad, chora od soboty, nie wyrzuciła zdechłych myszy. Wrócił więc do kościoła, 

pootwierał i oczyścił łapki, a potem poszedł do domu Miny, o dwie przecznice od kościoła. 

Drzwi  otworzył  mu  sam  Toto  Visbal.  W mrocznym  pokoiku,  gdzie  stało  w bezładzie  kilka 

skórzanych  taboretów,  a na  ścianach  wisiały  litografie,  matka  Miny  i niewidoma  babka  piły 

z filiżanek jakiś aromatyczny i gorący napój. Mina robiła sztuczne kwiaty. 

– Od piętnastu lat – powiedziała niewidoma – nie widzieliśmy ojca w tym domu. 

background image

100 

 

Było to prawdą. Co dzień po południu przechodził pod oknem, gdzie Mina siadała, by robić 

papierowe kwiaty, ale nigdy nie wchodził. 

–  Czas  mija  bezszelestnie  –  powiedział.  A następnie,  dając  do  zrozumienia,  że  się  śpieszy, 

zwrócił  się  do  Toto  Visbala:  –  Przychodzę  z prośbą,  by  pan  pozwolił  Minie  przyjść  od  jutra 

i zająć się łapkami. Trinidad – wyjaśnił Minie – jest chora od soboty. 

Toto Visbal zgodził się. 

– To są próby zabijania czasu – włączyła się niewidoma. – A i tak tego roku będzie koniec 

świata. 

Matka Miny położyła jej dłoń na kolanie na znak, by milczała. Niewidoma odsunęła jej dłoń. 

– Bóg karze za przesądy – powiedział ksiądz. 

–  Napisane  jest  –  powiedziała  niewidoma  –  krew  popłynie  ulicami  i nie  będzie  mocy 

ludzkiej, która by ją wstrzymała. 

Ksiądz  skierował  ku  niej  współczujące  spojrzenie:  była  bardzo  stara,  ogromnie  blada, 

zdawało się, że jej martwe oczy przenikają tajemnicę rzeczy. 

– Wykąpiemy się w krwi – zadrwiła Mina. 

Wtedy  ojciec  Angel  zwrócił  się  ku  niej.  Widział,  jak  się  wyłania,  ze  swymi  czarnymi 

włosami i z tą samą bladością co u niewidomej, spośród bezładnej chmury wstążek i kolorowych 

papierów. Wyglądała jak alegoryczny obraz na szkolnym wieczorku. 

– A ty – powiedział do niej – w niedzielę pracujesz. 

– Już to mówiłam – wtrąciła się niewidoma – deszcz płonącego popiołu spadnie na jej głowę. 

– Konieczności i psu jednako z oczu patrzy – roześmiała się Mina. 

Ponieważ  ksiądz  ciągle  stał,  Toto  Visbal  przysunął  krzesło  i po  raz  drugi  poprosił  go,  by 

usiadł. Był człowiekiem wątłym, o nieśmiałych, nerwowych ruchach. 

–  Dziękuję  –  odmówił  ojciec  Angel.  –  Godzina  policyjna  złapie  mnie  na  ulicy.  –  Zwrócił 

uwagę na głęboką ciszę w miasteczku i dodał: – Wygląda, jakby było już po ósmej. 

Już wiedział: po niemal dwu latach pustych cel Pepe Amador jest w więzieniu, a miasteczko 

na łasce trzech kryminalistów. Ludzie się poukrywali w domach od szóstej. 

–  To  dziwne  –  zdawało  się,  że  ojciec  Angel  rozmawia  z samym  sobą.  –  Taka  rzecz  w tych 

czasach wydaje się obłędna. 

–  Prędzej  czy  później  musiało  dojść  do  tego  –  powiedział  Toto  Visbal.  –  Cały  kraj  jest 

pokryty pajęczą siecią. 

Odprowadził księdza do drzwi. 

– Nie widział ojciec konspiracyjnej bibuły? 

Ojciec Angel zatrzymał się niepewny. 

– Znowu? 

background image

101 

 

– W sierpniu – włączyła się niewidoma – przyjdą trzy dni ciemności. 

Mina wyciągnęła ramię, by podać jej zaczęty kwiat. 

–  Przestań  gadać  –  powiedziała  –  i skończ  już  z tym.  –  Niewidoma  rozpoznała  dotykiem 

kwiat i dokończyła go, zwracając nadal uwagę na księdza. 

– Czyli że znowu są – powiedział ojciec. 

– Chyba już od tygodnia – powiedział Toto Visbal. – Była tu gdzieś jedna, ale nikt nie wie, 

kto ją przyniósł. Ojciec wie, jak to z tym jest. 

Ksiądz przytaknął głową. 

–  Powiadają,  że  znowu  jest  to  samo  co  dawniej  –  ciągnął  Toto  Visbal.  –  Zmienił  się  rząd, 

obiecywał spokój i bezpieczeństwo i z początku wszyscy w to wierzyli. Ale urzędnicy nadal są ci 

sami. 

–  I to  jest  prawda  –  wtrąciła  matka  Miny.  –  Znowu  mamy  godzinę  policyjną,  a tych  trzech 

zbrodniarzy na ulicy. 

–  Wszystko  to  jest  napisane  –  powiedziała  niewidoma.  –  To  bzdura  –  powiedział  ksiądz.– 

Trzeba  przyznać,  że  sytuacja  się  zmieniła.  Albo  przynajmniej  –  poprawił  –  zmieniona  była  do 

dzisiejszego wieczora. 

W  kilka  godzin  później,  kiedy  przebudził  się  wewnątrz  dusznej  moskitiery,  zapytał  się 

jednak, czy rzeczywiście czas mijał przez te dziewiętnaście lat, które spędził w parafii. Usłyszał 

tuż  przed  domem  skrzypienie  butów  i trzask  broni,  które  kiedyś  poprzedzały  salwy  oddziału. 

Tyle  że  tym  razem  buty  oddaliły  się,  zaczęły  przechodzić  znowu  po  upływie  godziny  i znowu 

zaczęły  się  oddalać,  i nie  było  słychać  wystrzałów.  W chwilę  później,  umęczony  trudem 

czuwania i gorącem, uświadomił sobie, że już piały koguty. 

Mateo  Asis  próbował  obliczyć  godziną  podług  kogutów.  Wreszcie  wynurzył  się 

w rzeczywistość. 

– Która godzina? 

Nora  Jacob  wyciągnęła  rękę  w ciemności  i wzięła  z nocnego  stolika  zegarek 

o fosforyzujących cyfrach. Zanim dała odpowiedź, rozbudziła się zupełnie. 

– Wpół do piątej – powiedziała. 

– Cholera! 

background image

102 

 

* * * 

 

 

Mateo  Asis  wyskoczył  z łóżka.  Ale  ból  głowy,  a potem  jakiś  mineralny  osad  w ustach 

zmusiły go do powściągnięcia tego porywu. Stopami poszukał butów w ciemności. 

– Byłby mnie dzień zaskoczył – powiedział. 

–  To  świetnie  –  powiedziała.  Zaświeciła  lampkę  i rozpoznała  jego  gruzłowaty  kręgosłup 

i blade pośladki. – Musiałbyś tu zostać zamknięty aż do jutra. 

Była  zupełnie  naga,  z seksem  ledwie  zakrytym  brzegiem  prześcieradła.  Nawet  głos  tracił 

przy zapalonym świetle swój ciepły bezwstyd. 

Mateo  Asis  włożył  buty.  Był  wysoki  i masywny.  Nora  Jacob,  która  go  przyjmowała  od 

przypadku  do  przypadku  od  dwu  lat,  doznawała  czegoś  w rodzaju  zawodu  wobec  fatalności 

posiadania  w tajemnicy  tego  mężczyzny,  który  jej  wydawał  się  stworzony  po  to,  aby  kobieta 

o nim opowiadała. 

– Jeżeli nie będziesz uważał, utyjesz – powiedziała. 

–  Świetne  życie  –  odparł  starając  się  ukryć  złe  samopoczucie.  I dodał  śmiejąc  się:  – 

Widocznie jestem w ciąży. 

– Właśnie – powiedziała. – Gdyby mężczyźni rodzili, byliby ostrożniejsi. 

Poszedł do łazienki i umył się, starając się nie oddychać głęboko: rano każdy zapach był jej 

zapachem. Kiedy wrócił do pokoju, zastał ją siedzącą w łóżku. 

–  Pewnego  dnia  –  powiedziała  Nora  Jacob  –  znudzi  mi  się  ta  zabawa  w chowanego 

i wszystkim wszystko opowiem. 

Nie  spojrzał  na  nią,  póki  nie  był  zupełnie  ubrany.  Zdawała  sobie  sprawę,  że  ma 

przyniszczone piersi, i nie przestając mówić przykryła się po szyję prześcieradłem. 

– Nie widzę jeszcze tej godziny – ciągnęła – kiedy zjemy śniadanie w łóżku i przeleżymy tak 

aż do popołudnia. Gotowa jestem sama sobie przywiesić paszkwil. 

Śmiał się szczerze. 

– Umiera stary Beniamincito – powiedział. – Jak mu to idzie? 

– Wyobraź sobie – powiedziała – że czeka, aż umrze Nestor Jacob. 

Widziała, jak żegna ją od drzwi ruchem ręki. 

–  Postaraj  się  przyjść  na  wigilię  –  powiedziała.  Obiecał.  Przeszedł  przez  patio  na  palcach 

i wyszedł na ulicę tylnymi drzwiami. Leżała zimna rosa, która ledwie zwilżyła mu skórę. Kiedy 

doszedł do rynku, wybiegło mu naprzeciw wołanie: 

– Stój! 

Latarka zapaliła się tuż przed jego oczami. Odsunął twarz. 

background image

103 

 

–  Ach,  do  diabła!  –  powiedział  alkad  niewidoczny  poza  światłem.  –  Kogóż  my  to 

spotykamy! Wychodzisz czy wracasz? 

– Wracam – powiedział Mateo Asis. 

Alkad  podszedł,  by  spojrzeć  na  zegarek  w świetle  latarni.  Była  za  dziesięć  piąta.  Dał 

policjantom  znak,  by  odwołali  godzinę  policyjną.  Stał  niezdecydowany,  póki  nie  przebrzmiał 

odgłos rożka, który wniósł smutną nutę w poranek. 

Kiedy się pożegnał z policjantami, odprowadził Mateo Asisa przez rynek. 

– No to już – powiedział – skończyły się historie z papierkami. 

Raczej zmęczenie niż zadowolenie było w jego głosie. – Złapaliście tego, kto to robił? 

– Jeszcze nie – powiedział alkad. – Ale zrobiłem ostatni obchód i mogę ręczyć, że dzisiaj po 

raz pierwszy nie pojawił się ani jeden papier. Trzeba było przypilnować. 

Doszedłszy  do  tylnych  drzwi  domu  Mateo  Asis  poszedł  uwiązać  psy.  Służące  budziły  się 

w kuchni.  Kiedy  alkad  wszedł,  został  powitany  ujadaniem  psów  na  łańcuchach,  które  w chwilę 

później zmieniło się w dyszenie uspokojonych zwierząt. Wdowa Asis zastała ich, kiedy pili kawę 

siedząc w przedsionku kuchni. Zrobiło się jasno. 

– Ranny ptaszek – powiedziała wdowa – to dobry gospodarz, ale zły małżonek. 

Mimo dobrego humoru twarz jej była zmęczona po długim niespaniu. Alkad odpowiedział na 

powitanie. Podniósł ręczny pistolet maszynowy z podłogi i przewiesił przez ramię. 

– Niech pan pije kawy, ile pan chce, poruczniku – powiedziała wdowa – ale niech mi pan nie 

przynosi strzelby do domu. 

– Przeciwnie – zaśmiał się Mateo Asis. – Powinnaś poprosić o pożyczenie i mogłabyś iść na 

mszę. Nie sądzisz? 

– Nie potrzeba mi takiej broni, żeby się  obronić  – odparła wdowa. – Opatrzność boska jest 

z nami. My, Asisowie – dodała z powagą – byliśmy ludźmi porządnymi, kiedy jeszcze na wiele 

mil dookoła nie było proboszczów. 

Alkad pożegnał się. 

– Trzeba iść spać – powiedział. – Takie życie to nie dla ludzi. 

Utorował sobie drogę między kurami, kaczkami i indykami, które zaczynały wdzierać się do 

domu.  Wdowa  wypędziła  je.  Mateo  Asis  poszedł  do  sypialni,  wykąpał  się,  przebrał  i wyszedł 

znowu, by osiodłać muła. Bracia wyjechali o świcie. 

Wdowa Asis zajęta była przy klatkach, kiedy syn pojawił się w patio. 

–  Zapamiętaj  sobie  –  powiedziała  do  niego  –  że  co  innego  jest  dbać  o skórę,  a co  innego 

umieć utrzymać dystans. 

–  Przyszedł  wypić  tylko  filiżaneczkę  kawy  –  powiedział  Mateo  Asis.  –  Doszliśmy, 

rozmawiając, nawet nie wiadomo kiedy i jak. 

background image

104 

 

Stał  w korytarzu  patrząc  na  matkę,  ale  ona  rozmawiała  z nim  nie  odwracając  się  w jego 

stronę. Wyglądało, jakby mówiła do ptaków. 

– Tyle ci tylko mówię – odparła. – Nie przyprowadzaj mi do domu morderców. 

Kiedy skończyła z klatkami, zwróciła się wprost do syna: 

– A ty gdzie byłeś? 

 

* * * 

 

Tego ranka sędzia w każdym najdrobniejszym zdarzeniu dopatrywał się złych znaków. 

–  Boli  mnie  głowa  –  powiedział,  próbując  wytłumaczyć  żonie  swoje  niewyraźne 

samopoczucie. 

Ranek był słoneczny. Rzeka po raz pierwszy od  wielu tygodni straciła swój groźny wygląd 

i zapach niewyprawionej skóry. Sędzia poszedł do fryzjera. 

– Sprawiedliwość – powitał go fryzjer – powoli, ale nadchodzi. 

Podłoga  była  wyczyszczona  naftą,  a lustra  wymazane  bielą  ołowianą.  Fryzjer  zaczął  je 

przecierać szmatą, a sędzia tymczasem usiadł na fotelu. 

– Nie powinno być poniedziałków – powiedział sędzia. 

Fryzjer zaczął strzyc mu włosy. 

–  To  wina  niedzieli  –  powiedział.  –  Gdyby  nie  niedziela  –  wyjaśnił  z wesołą  miną  –  nie 

istniałyby poniedziałki. 

Sędzia Arcadio zamknął oczy. Tym razem, po dziesięciu godzinach snu, niespokojnym akcie 

miłosnym i długiej kąpieli, nie miał do niedzieli żadnych pretensji. Ale poniedziałek był mętny. 

Kiedy  zegar  na  wieży  wybił  dziewiątą  i słychać  było  tylko  szmer  maszyny  do  szycia 

w przyległym domu, jeszcze inny znak zaniepokoił sędziego Arcadia: cisza ulic. 

– To miasteczko upiór – powiedział. 

– Wy sami tego chcieliście – powiedział fryzjer. – Dawniej w poniedziałek rano już miałem 

za sobą przynajmniej piąć strzyżeń do tej godziny. Dzisiaj przeżegnałem się przy panu. 

Sędzia Arcadio otworzył oczy i przez chwilę patrzył na rzekę w lustrze. 

– „Wy” – powtórzył. I zapytał: – Kim jesteśmy my? 

–  Wy  –  podjął  niepewnie  fryzjer.  –  Przed  wami  to  było  zasrane  miasteczko,  tak  jak 

wszystkie, ale teraz jest najgorsze ze wszystkich. 

– Jeżeli mówisz mi o tych sprawach – odrzekł sędzia – to dlatego, że wiesz, że nie miałem 

z tym nic wspólnego. Odważyłbyś się – zapytał spokojnie – powiedzieć to samo porucznikowi? 

Fryzjer przyznał, że nie. 

– Pan wie – zapytał – co to znaczy, kiedy ktoś budzi się codziennie z przeświadczeniem, że 

background image

105 

 

go zamordują, i mija dziesięć lat, a on ciągle żyje? 

– Nie wiem – przyznał sędzia Arcadio – i nie chcę wiedzieć. 

– Niech pan robi, co pan może – powiedział fryzjer – żeby nie dowiedzieć się nigdy. 

Sędzia pochylił głowę. Po dłuższym milczeniu zapytał: 

–  Wiesz  co,  Guardiola?  –  Nie  czekając  odpowiedzi  mówił  dalej:  –  Porucznik  związał  się 

z miasteczkiem. I każdego dnia związuje się coraz mocniej, bo znalazł przyjemność, od której już 

nie ma ucieczki: powolutku, bez wielkiego szumu, staje się bogaczem. – Ponieważ fryzjer słuchał 

go w milczeniu, dodał na zakończenie: – Założę się z tobą, że już nikt nie zginie z jego powodu. 

– Tak pan myśli? 

–  Jestem  pewien  na  sto  procent  –  obstawał  przy  swoim  sędzia.  –  Dla  niego  teraz  najlepszy 

interes to spokój. 

Fryzjer  w milczeniu  skończył  przycinać  włosy,  obrócił  fotel  i zmienił  prześcieradło.  Kiedy 

wreszcie się odezwał, był jakiś odcień zaskoczenia w jego głosie. 

– Dziwne, że to właśnie pan mówi – powiedział – i że mówi pan to do mnie. 

Gdyby miał możność, sędzia Arcadio wzruszyłby ramionami. 

– Nie pierwszy raz to mówię. 

– Porucznik jest pańskim najlepszym przyjacielem – powiedział fryzjer. 

Mówił ciszej, a głos jego był napięty i poufny. Skupiony na swej pracy, miał ten sam wyraz 

twarzy, z jakim składa, podpis ktoś, kto nie jest przywykły do pisania. 

–  Powiedz  mi  jedno,  Guardiola  –  zapytał  sędzia  Arcadio  z pewną  powagą  –  co  ty  myślisz 

o mnie? 

Fryzjer go zaczął golić. Pomyślał chwilę, zanim odpowiedział. 

–  Dotychczas  –  powiedział  –  myślałem,  że  jest  pan  człowiekiem,  który  wie,  że  odejdzie, 

i chce odejść. 

– Możesz dalej myśleć tak samo – roześmiał się sędzia. 

Pozwalał  się  golić  z taką  posępną  biernością,  jakby  pozwalał  sobie  podrzynać  gardło. 

Siedział  z zamkniętymi  oczami,  kiedy  fryzjer  pocierał  mu  brodę  ałunem,  pudrował  i omiatał 

puder  szczotką  o bardzo  delikatnym  włosiu.  Kiedy  zdjął  mu  prześcieradło  z szyi,  do  kieszonki 

koszuli wetknął mu kartkę. 

– Myli się pan tylko co do jednego, panie sędzio – powiedział. – W tym kraju będą jeszcze 

różne historie. 

Sędzia Arcadio upewnił się, że w dalszym ciągu są sami we fryzjerni.  Palące słońce, szmer 

maszyny do szycia w ciszy godziny wpół do dziesiątej w ów nieunikniony poniedziałek zwróciły 

jego  uwagę  jeszcze  na  coś  innego:  zdawało  się,  że  są  sami  w całym  miasteczku.  Wtedy  wyjął 

kartkę z kieszeni i przeczytał. 

background image

106 

 

Fryzjer odwrócił się do niego tyłem, by uporządkować toaletkę. 

– „Dwa łata przemówień – cytował z pamięci. – I ciągle ten sam stan rzeczy, ta sama cenzura 

prasy, ci sami urzędnicy.” – Widząc w lustrze, że sędzia Arcadio skończył czytać, powiedział: – 

Niech pan ją puści w obieg. 

Sędzia schował kartkę z powrotem do kieszonki. 

– Odważny jesteś – powiedział. 

– Gdybym raz się był pomylił co do jakiejś osoby – powiedział fryzjer  – już od lat byłbym 

przebity  ołowiem.  –  Potem  dodał  poważnym  głosem:  –  I niech  pan  pamięta  o jednym,  panie 

sędzio: nie życzę tego nikomu. 

Po  wyjściu  z fryzjerni  sędzia  Arcadio  poczuł,  że  mu  w ustach  zaschło.  Zamówił  w sali 

bilardowej dwa głębsze i wychyliwszy jeden po drugim, zrozumiał, że dużo czasu mu zostało do 

zakończenia.  Będąc  jeszcze  na  uniwersytecie,  pewnej  Wielkiej  Soboty  próbował  zastosować 

końską kurację na niepewność: wyszedł do klozetu w barze, całkiem trzeźwy, i posypując sobie 

prochem szankra, podpalił. 

Przy czwartym kieliszku don Roque zmniejszył mu porcję. 

– Jeżeli tak dalej pójdzie – zaśmiał się – wyniosą pana na ramionach jak toreadora. 

On  również  zaśmiał  się  samymi  ustami,  ale  jego  oczy  były  nadal  zgaszone.  W pół  godziny 

później poszedł do klozetu, oddał mocz i wychodząc wrzucił ulotkę do muszli. 

Kiedy  wrócił  do  baru,  zastał  obok  szklanki  butelkę,  na  której  atramentową  kreską 

zaznaczony był poziom zawartości. 

– To wszystko dla pana – powiedział do niego don Roque wachlując się powoli. 

Byli sami w całej sali. Sędzia Arcadio nalał sobie pół szklanki i zaczął pić bez pośpiechu. 

–  Wie  pan?  –  zapytał.  A ponieważ  don  Roque  chyba  nie  zrozumiał,  sędzia  powiedział:  – 

Będą jeszcze historie. 

Don Sabas sprawdzał na wadze swój obiad jak dla ptaszka, kiedy go powiadomiono o nowej 

wizycie pana Carmichaela. 

– Powiedz mu, że śpię – szepnął na ucho żonie. 

I  dziesięć  minut  później  rzeczywiście  już  spał.  Kiedy  się  obudził,  powietrze  było  suche 

i w domu ani się ruszyć nie można było z powodu gorąca. Było po dwunastej. 

– Co ci się śniło? – zapytała żona. 

– Nic. 

Czekała, aby  mąż zbudził się sam. Za chwilę zagotowała  się strzykawka i don Sabas zrobił 

sobie zastrzyk insuliny w udo. 

– Już od trzech lat chyba nic ci się nie śni – powiedziała żona z rozczarowaniem. 

– Do diabła! – Zawołał. – A czego ty chcesz? Nie można śnić na siłę. 

background image

107 

 

Przed  laty,  w czasie  krótkiego  snu  po  obiedzie,  don  Sabasowi  przyśnił  się  dąb,  na  którym 

zamiast kwiatów wyrastały brzytwy. Żona jego wytłumaczyła sen i wygrała na loterii. 

– Jeżeli nie dziś, to jutro – powiedziała. 

– Ani dziś, ani jutro – odpowiedział zniecierpliwiony don Sabas. – Nie będę śnił tylko po to, 

żebyś ty robiła głupstwa. 

Wyciągnął  się  znowu  na  łóżku,  gdy  jego  żona  sprzątała  tymczasem  pokój.  Wszelkie 

narzędzia  tnące  i kłujące  wyrzucono  z pokoju.  Po  pół  godzinie  don  Sabas  dźwignął  się  powoli, 

starając się to robić spokojnie, i zaczął się ubierać. 

– Aha – zapytał wówczas – co powiedział Carmichael? 

– Że przyjdzie później. 

Do rozmowy wrócili dopiero siedząc przy stole. Don Sabas dziobał swoje nieskomplikowane 

danie  dietetyczne.  Ona  przygotowała  sobie  pełny  obiad,  zbyt  obfity  jak  na  jej  wątłe  ciało 

i mizerny  wygląd,  co  można  było  od  razu  zauważyć.  Myślała  długo,  nim  zdecydowała  się 

zapytać: 

– Czego chce Carmichael? 

Don Sabas nawet nie podniósł głowy. 

– Czegóż innego mógłby chcieć? Pieniędzy. 

–  Tak  sobie  myślałam  –  westchnęła  żona.  I dalej  mówiła  z politowaniem:  –  Biedny 

Carmichael:  rzeka  pieniędzy  płynie  przez  jego  ręce  przez  tyle  lat,  a on  żyje  z publicznej 

jałmużny. 

W miarę mówienia traciła chęć do jedzenia obiadu. 

– Daj mu, Sabitas – poprosiła. – Bóg ci za to zapłaci. – Złożyła nakrycie na talerzu i zapytała 

z zainteresowaniem: – Ile mu potrzeba? 

– Dwieście pesos – odpowiedział niewzruszony don Sabas. 

– Dwieście pesos! 

– Wyobraź sobie. 

W  przeciwieństwie  do  niedzieli,  która  była  jego  najbardziej  pracowitym  dniem, 

w poniedziałki  don  Sabas  miał  popołudnia  spokojne.  Mógł  spędzać  wiele  godzin  w biurze, 

drzemiąc  koło  elektrycznego  wentylatora,  a bydło  tymczasem  rosło,  tyło  i powiększały  się  jego 

stada. Tego popołudnia jednak nie zaznał ani chwili spokoju. 

– Co za upał – powiedziała żona. 

Don  Sabas  dostrzegł  iskrę  rozdrażnienia  w wypłowiałych  źrenicach.  W ciasnym  pokoju  ze 

starym  drewnianym  biurkiem,  czterema  skórzanymi  fotelami  i uprzężą  poskładaną  w kątach, 

żaluzje zostały pozamykane i powietrze było mdłe i ciężkie. 

– Możliwe – powiedział. – Nigdy nie było takiego gorąca w październiku. 

background image

108 

 

– Piętnaście lat  temu, w czasie takiego  gorąca jak teraz było trzęsienie  ziemi – powiedziała 

żona. – Pamiętasz? 

–  Nie  pamiętam  –  powiedział  roztargniony  don  Sabas.  –  Wiesz,  że  nigdy  o niczym  nie 

pamiętam. A poza tym – dodał ze złością – dzisiaj nie mam ochoty mówić o nieszczęściach. 

Zamknąwszy oczy, z rękami złożonymi na brzuchu, udawał, że śpi. 

– Jeżeli przyjdzie Carmichael – mruknął – powiedz mu, że mnie nie ma. 

Wyraz błagania pojawił się na twarzy jego żony. 

– Masz zły charakter – powiedziała. 

Ale on przestał rozmawiać. Wyszła z biura, po cichutku przymykając okratowane drzwi. Pod 

wieczór, kiedy się przespał naprawdę, don Sabas otworzył oczy i ujrzał przed sobą, jakby to było 

przedłużenie jego snu, alkada siedzącego i czekającego, aż się zbudzi. 

–  Człowiek  taki  jak  pan  –  roześmiał  się  porucznik  –  nie  powinien  spać  przy  otwartych 

drzwiach. 

Don Sabas ani jednym gestem nie dał poznać swego zaskoczenia. 

– Dla pana – powiedział – drzwi mojego domu zawsze są otwarte. 

Wyciągnął rękę, by dać znak dzwonkiem, lecz alkad powstrzymał go ruchem dłoni. 

– Nie chce pan kawy? – zapytał don Sabas. 

–  Teraz  nie  –  powiedział  alkad  wodząc  po  pokoju  smętnym  spojrzeniem.  –  Dobrze  mi  tu 

było, kiedy pan spał. Tak jakbym był w innym miasteczku. 

Don Sabas przetarł oczy wierzchem palców. 

– Która godzina? 

Alkad spojrzał na zegarek. 

–  Dochodzi  piąta  –  powiedział.  Potem,  zmieniwszy  pozycję  w fotelu,  powoli  zaczął 

nawiązywać do swoich spraw. – Więc jak, porozmawiamy? 

– Myślę – powiedział don Sabas – że nie mogę zrobić nic innego. 

– Nie byłoby sensu – powiedział alkad. – Koniec końców, nie jest to dla nikogo tajemnicą. – 

Z taką  samą  spokojną  swobodą,  nie  nadużywając  ani  gestów,  ani  słów,  dodał:  –  Proszę  mi 

powiedzieć  jedno,  don  Sabas:  ile  sztuk  bydła  wdowy  Montiel  zdążył  pan  wyprowadzić 

i przemarkować swoim żelazem, od czasu kiedy zaproponowała panu sprzedaż? 

Don Sabas wzruszył ramionami. 

– Nie mam najmniejszego pojęcia. 

– Pan pamięta – stwierdził alkad – jaką to ma nazwę. 

– Kradzież bydła – sformułował don Sabas. 

–  Właśnie  –  potwierdził  alkad.  –  Załóżmy  na  przykład  –  mówił  dalej  spokojnie  –  że 

uprowadzono trzysta sztuk w ciągu trzech dni. 

background image

109 

 

– Oby – powiedział don Sabas. 

–  No  więc  dwieście  –  powiedział  alkad.  –  Wie  pan,  jakie  są  warunki:  pięćdziesiąt  pesos 

podatku miejskiego od każdej sztuki. 

– Czterdzieści. 

– Pięćdziesiąt. 

Don  Sabas  zrobił  przerwę,  jakby  na  znak  zgody.  Oparty  był  o poręcz  fotela  na  sprężynach, 

kręcił na palcu pierścień z czarnym gładkim kamieniem, a oczy miał utkwione w jakichś swoich 

urojeniach. 

Alkad przyglądał mu się z uwagą całkowicie pozbawioną współczucia. 

– Tym razem jednak nie na tym koniec – odezwał się znowu. – Od tej chwili gdziekolwiek 

by  się  znajdowało,  całe  bydło  będące  własnością  Jose  Montiela  jest  pod  opieką  zarządu 

miejskiego.  –  Daremnie  oczekując  jakiejś  reakcji,  wyjaśnił:  –  Ta  biedna  kobieta,  jak  pan  wie, 

zupełnie zwariowała. 

– A Carmichael? 

– Carmichael? – powiedział alkad – od dwu godzin jest pod kluczem. 

Don  Sabas  przyjrzał  mu  się  wówczas  z wyrazem,  który  równie  dobrze  mógł  oznaczać 

uznanie, jak i osłupienie. I nagle rzucił się na biurko swoim ciałem pulchnym i obfitym, trzęsąc 

się od niepowstrzymanego wewnętrznego śmiechu. 

– Cóż to za wspaniała historia, poruczniku – powiedział. – To się panu chyba przyśniło. 

 

* * * 

 

Doktorowi  Giraldo  o zmroku  wydawało  się,  że  niezmiernie  dużo  przeżył  ostatnio.  Drzewa 

migdałowe  na  placu  znów  były  pokryte  pyłem.  Pora  deszczów  minęła,  ale  jej  tajemne  kroki 

zostawiły  głębokie  ślady  we  wspomnieniu.  Ojciec  Angel  powracał  ze  swojej  wieczornej 

przechadzki i zastał lekarza usiłującego włożyć klucz w zamek drzwi gabinetu. 

– Widzi pan, doktorze – roześmiał się – nawet żeby otworzyć drzwi, trzeba pomocy bożej. 

– Albo latarki – zaśmiał się z kolei lekarz. 

Przekręcił  klucz  w zamku,  a następnie  zajął  się  całkowicie  ojcem  Angelem.  Zobaczył,  że 

wygląda niewyraźnie i jest koloru malwy o zmierzchu. 

– Niech ojciec zaczeka chwilkę – powiedział. – Zdaje mi się, że coś nie najlepiej z wątrobą – 

powiedział. Wziął go pod ramię. 

– Sądzi pan? 

Lekarz  zapalił  światło  na  ganku  i przyglądał  się  twarzy  proboszcza  ze  skupieniem  bardziej 

ludzkim  niż  zawodowym.  Następnie  otworzył  drzwi  zasłonięte  siatką  i zapalił  światło 

background image

110 

 

w gabinecie. 

–  Niech  ojciec  poświęci  nie  więcej  niż  pięć  minut  dla  swojego  ciała  –  powiedział.  – 

Zobaczymy, jak wygląda ciśnienie. 

Ojciec Angel śpieszył się. Ale za namową lekarza wszedł do gabinetu i przygotował ramię do 

założenia sfigmomanometru. 

– Za moich czasów – powiedział – nie było takich rzeczy. 

Doktor Giraldo przysunął sobie krzesło i usiadł, by założyć aparat. 

– Ojca czasy to te właśnie – zaśmiał się. 

Kiedy  lekarz  obserwował  tarczę,  proboszcz  obejrzał  pomieszczenie  z ową  naiwną 

ciekawością, jaką zwykły wzbudzać poczekalnie. Na ścianach były zawieszone: żółtawy dyplom, 

różowa  litografia  dziewczynki  z policzkiem  wytrawionym  na  niebiesko  i obraz  lekarza 

sprzeczającego się ze śmiercią o nagą kobietę. W głębi, za żelaznymi noszami pomalowanymi na 

biało,  stała  szafa  pełna  słoików  z napisami.  Koło  okna  szklana  półka  z narzędziami  i dwie  inne 

zapchane książkami. Jedynym wyraźnym zapachem był zapach skażonego spirytusu. 

Twarz doktora Giraldo nie wyrażała nic, kiedy skończył badać ciśnienie. 

– W tym pomieszczeniu brak świętego – mruknął ojciec Angel. 

Lekarz przyjrzał się ścianom. 

– Nie tylko tu – powiedział. – Brak też i w miasteczku. 

Schował  sfigmomanometr  do  skórzanego  futerału,  który  zamknął  energicznym 

pociągnięciem na błyskawiczny zamek, i powiedział: 

– Jedno ojcu powiem: ciśnienie jest doskonałe. 

– Przypuszczałem – powiedział ksiądz. I dodał z lekkim zakłopotaniem: – Nigdy nie czułem 

się tak świetnie w październiku. 

Powoli  zaczął  odwijać  rękaw.  Miał  sutannę  pocerowaną  po  bokach,  podarte  buty  i szerokie 

ręce,  których  paznokcie  wyglądały  jak  z przypalonego  rogu;  można  było  poznać  od  razu:  był 

człowiekiem niezwykle biednym. 

– A jednak – odparł lekarz – jestem o ojca zaniepokojony: trzeba przyznać, że tryb życia, jaki 

ojciec prowadzi, nie jest najodpowiedniejszy na taki październik jak ten. 

– Pan Nasz jest wymagający – powiedział ojciec. Lekarz odwrócił się do niego plecami, aby 

spojrzeć na ciemną rzekę przez okno. 

–  Zadaję  sobie  pytanie,  jak  długo  –  powiedział.  –  Nie  wydaje  mi  się  dziełem  bożym 

dziewiętnaście lat usilnych starań, by zaskorupić ludzkie instynkty, mając pełną świadomość, że 

pod spodem wszystko jest nadal tak samo. 

I po długiej przerwie zapytał: 

– Nie odniósł ojciec w ostatnich dniach wrażenia, że jego trud idzie na marne? 

background image

111 

 

– Każdej nocy, przez całe życie, miałem to wrażenie – powiedział ojciec Angel. – I dlatego 

wiem, że następnego dnia muszę rozpocząć z większą siłą. 

Wstał. 

– Dochodzi szósta – powiedział zabierając się do wyjścia z gabinetu. 

Nie ruszając się od okna lekarz wyciągnął rękę w jego stronę i powiedział: 

–  Ojcze,  którejś  nocy  proszę  położyć  rękę  na  sercu  i zadać  sobie  pytanie,  czy  nie  próbuje 

ojciec zakładać plastra na moralność. 

Ojciec Angel nie potrafił ukryć ogromnego wzburzenia wewnętrznego. 

–  W godzinie  śmierci  –  powiedział  –  zrozumie  pan,  jaki  ciężar  mają  te  słowa,  doktorze.  – 

Powiedział „dobranoc” i lekko otworzył drzwi do wyjścia. 

Nie mógł się skupić przy modlitwie. Kiedy zamykał kościół, Mina przyszła mu powiedzieć, 

że  tylko  jedna  mysz  się  złapała  przez  dwa  dni.  Miał  wrażenie,  że  pod  nieobecność  Trinidad 

myszy  rozmnożyły  się  do  tego  stopnia,  że  groziły  podgryzieniem  całej  świątyni.  Jednak  Mina 

pozakładała  łapki.  Posypała  trucizną  ser,  znalazła  ślady  młodych  i zalała  asfaltem  nowe  dziury, 

które on sam pomagał jej odnaleźć. 

– Rób z odrobiną wiary swoją pracę – powiedział -. a myszy przyjdą do łapek jak baranki. 

Długo  się przechadzał po wytartej  macie, zanim  położył się spać.  W nerwowej bezsenności 

miał  pełną  świadomość  niewyraźnego  uczucia  porażki,  które  lekarz  zasiał  w jego  sercu.  Ta 

niepewność,  a poza  tym  gromada  myszy  w kościele  i okropny  bezruch  godziny  policyjnej, 

wszystko  się  sprzysięgło,  aby  jakaś  ślepa  siła  uniosła  go  w niepokój  tych  wspomnień,  których 

najbardziej się lękał: 

Nowo przybyłego do miasteczka zbudzono o północy, aby udzielił ostatniego namaszczenia 

Norze Jacob.  Wysłuchał dramatycznej spowiedzi, mówionej spokojnie, otwarcie i szczegółowo, 

w alkowie  przygotowanej  na  przyjęcie  śmierci:  był  to  krucyfiks  nad  wezgłowiem  łóżka  i wiele 

prostych  krzeseł  dookoła  ścian.  Umierająca  wyznała  przed  nim,  że  jej  małżonek,  Nestor  Jacob, 

nie jest ojcem córki, którą właśnie urodziła. Ojciec Angel postawił jako warunek rozgrzeszenia, 

by spowiedź została powtórzona i zakończony akt żalu w obecności męża. 

background image

112 

 

* * * 

 

 

Posłuszne  śpiewnym  poleceniom  przedsiębiorcy,  grupy  ludzi  powyrywały  z ziemi 

umocnienia  i z namiotu  buchnęło  powietrze  w jakiejś  uroczystej  katastrofie,  z płaczliwym 

świstem podobnym do świstania wiatru między drzewami. O świcie był zwinięty, kobiety i dzieci 

jadły  śniadanie  na  kufrach,  a mężczyźni  tymczasem  załadowywali  na  statek  zwierzęta.  Kiedy 

łodzie  zagwizdały  po  raz  pierwszy,  ślady  ognisk  na  pustym  placu  były  jedynym  znakiem,  że 

jakieś prehistoryczne zwierzę przeszło przez miasteczko. 

Alkad  nie  spał.  Ujrzawszy  z balkonu  załadowywanie  cyrku,  wmieszał  się  w krzątaninę 

portową,  jeszcze  w polowym  mundurze,  z oczami  zaczerwienionymi  od  niewyspania  i z twarzą 

zaostrzoną dwudniowym zarostem. Przedsiębiorca dostrzegł go z dachu kabiny. 

– Kłaniam się, poruczniku – zawołał do niego. – Opuszczam pańskie królestwo. 

Był  opięty  w obszerny  i lśniący  kombinezon,  który  nadawał  jego  okrągłej  twarzy  wygląd 

księdza. W dłoni trzymał skręcony pejcz. 

Alkad podszedł do brzegu. 

– Przykro mi, generale – odpowiedział z kolei on, w dobrym humorze, z rozłożonymi rękami 

– Mam nadzieję, że będzie pan łaskaw powiedzieć, dlaczego pan odjeżdża. 

Odwrócił się w stronę zebranych ludzi i wyjaśnił głośno: 

– Cofnąłem mu pozwolenie, bo nie chciał dać bezpłatnego przedstawienia dla dzieci. 

Ostatnia  syrena  łodzi,  a następnie  szum  motorów  zagłuszyły  odpowiedź  przedsiębiorcy. 

Woda  zapachniała  poruszonym  mułem.  Przedsiębiorca  czekał,  by  łodzie  zawróciły  na  środku 

rzeki. Wtedy oparł się o burtę i używając rąk jako tuby, krzyknął, ile tylko miał sił w płucach: 

– Żegnaj, policjancie-skurwysynie! 

Alkad ani drgnął. Poczekał, z rękami w kieszeni, aż ucichł szum motorów. Potem przeszedł 

przez tłum z uśmiechem i wszedł do sklepu Syryjczyka Moisesa. 

Była prawie ósma. Syryjczyk zaczął sprzątać towary wystawione przy drzwiach. 

– To znaczy, że pan też wyjeżdża – powiedział do niego alkad. 

– Niedługo – powiedział Syryjczyk patrząc na niebo. – Będzie padał deszcz. 

– W środy nie pada – stwierdził alkad. 

Stał  z łokciami  opartymi  o ladę,  przyglądając  się  gęstym  czarnym  chmurom,  które  płynęły 

nad portem, aż Syryjczyk skończył chować towar i polecił żonie, by im przyniosła kawę. 

– W tej sytuacji – westchnął jakby do siebie – będziemy musieli pożyczać ludzi z innych wsi 

i miasteczek. 

Alkad pił kawę powolnymi łykami. Znowu trzy rodziny opuściły miasteczko. Razem z nimi, 

background image

113 

 

według obliczeń Syryjczyka Moisesa, w ciągu tygodnia wyjechało pięć rodzin. 

– Wrócą prędzej czy później – powiedział alkad. Przyjrzał się uważnie zagadkowym plamom 

fusów w filiżance i wyjaśnił z jakimś nieobecnym spojrzeniem: – Gdziekolwiek by poszli, muszą 

pamiętać, że ich pępek jest tu zakopany. 

Mimo swoich przepowiedni, musiał zaczekać w sklepie, aż minie nagła ulewa, która w ciągu 

kilku chwil zalała miasteczko. Następnie poszedł na posterunek policji i zastał pana Carmichaela 

siedzącego wciąż na ławce w patio, przemokniętego do nitki. 

Nie  zajmował  się  nim.  Po  przyjęciu  meldunku  od  wartownika,  otworzył  celę,  gdzie  Pepe 

Amador chyba spał głęboko, leżąc twarzą do ziemi na ceglanej posadzce. Nogą odwrócił go na 

wznak i przez chwilę przyglądał się z tajemniczym politowaniem jego twarzy zniekształconej od 

ciosów. 

– Od kiedy nie je? – zapytał. – Od przedwczoraj. 

Kazał  go  podnieść.  Trzej  policjanci,  chwyciwszy  go  za  ręce,  przewlekli  ciało  przez  celę 

i posadzili  na  betonowej  pryczy  wmurowanej  w ścianę  na  wysokości  pół  metra  od  podłogi. 

W miejscu, gdzie dotąd leżał, pozostał wilgotny cień. 

Dwaj policjanci trzymali  go w pozycji siedzącej, trzeci natomiast podtrzymywał  mu  głowę, 

uchwyciwszy go za włosy. Można by było pomyśleć, że nie żyje, gdyby nie oddech nieregularny 

i wyraz niezmiernego wyczerpania na ustach. 

Kiedy  policjanci  odeszli,  Pepe  Amador  otworzył  oczy  i po  omacku  chwycił  się  brzegu 

betonowej płyty. Potem wyciągnął się na pryczy na wznak z chrapliwym jękiem. 

Alkad wyszedł z celi i kazał, by mu dali jeść i pozwolili na chwilę snu. 

– Potem – powiedział –  rozpracujcie  go dalej, aż wypluje wszystko, co  wie. Nie myślę, by 

mógł długo stawiać opór. 

Z  balkonu  znów  zobaczył  na  patio  pana  Carmichaela  z twarzą  w dłoniach,  skulonego  na 

ławce. 

–  Rovira  –  zawołał.  –  Idź  do  domu  Carmichaela  i powiedz  jego  żonie,  żeby  mu  przysłała 

bieliznę. Potem – dorzucił stanowczo – przyprowadź go do biura. 

Zaczął zasypiać oparty  na biurku,  kiedy  zapukano do drzwi. Był to pan  Carmichael ubrany 

na  biało  i całkiem  suchy,  z wyjątkiem  butów,  które  były  napęczniałe  i rozmoczone  jak  buty 

topielca. Zanim się alkad nim zajął, kazał policjantowi, by wrócił po parę butów. 

Pan Carmichael podniósł rękę w stronę policjanta. 

– Niech pan nie idzie – powiedział. 

A potem, zwracając się do alkada z jakimś pełnym godności spojrzeniem, wyjaśnił: 

– To jedyne, jakie mam. 

Alkad  kazał  mu  usiąść.  Dwadzieścia  cztery  godziny  temu  pan  Carmichael  został 

background image

114 

 

przyprowadzony  do  pancernego  biura  i poddany  szczegółowemu  przesłuchaniu  na  temat  stanu 

majątkowego  Montiela.  Zdał  dokładnie  sprawę  i w końcu,  kiedy  alkad  wyraził  chęć  kupienia 

posiadłości  za  cenę,  jaką  ustalą  biegli  z zarządu  miejskiego,  oznajmił  swój  nieugięty  sprzeciw, 

dopóki nie zostaną załatwione sprawy spadkowe. 

Dziś po południu, po dwóch dniach o głodzie i pod gołym niebem, jego odpowiedź była tak 

samo nieugięta. 

– Jesteś muł, Carmichael – powiedział alkad. – Jeżeli czekasz, aż zostanie załatwiona sprawa 

spadku, ten bandyta don Sabas dokończy przemarkowywać swoim żelazem całe bydło Montiela. 

Pan Carmichael wzruszył ramionami. 

–  Dobrze  –  powiedział  alkad  po  długiej  przerwie.  –  Wiadomo  już,  że  jesteś  człowiekiem 

uczciwym. Ale przypomnij sobie jedno: pięć lat temu don Sabas dał Jose Montielowi pełną listę 

ludzi,  którzy  byli  w kontakcie  z partyzantką,  i dlatego  był  jedynym  przywódcą  opozycji,  który 

mógł zostać w miasteczku. 

– Został jeszcze drugi – powiedział pan Carmichael z odrobiną sarkazmu: – dentysta. 

Alkad pominął te słowa milczeniem. 

– Myślisz, że taki człowiek, gotów sprzedać za nic swoich własnych ludzi, wart jest tego, byś 

siedział dwadzieścia cztery godziny pod gołym niebem? 

Pan Carmichael pochylił głowę i zaczął oglądać paznokcie. Alkad usiadł na biurku. 

– Poza tym – powiedział wreszcie tonem łagodnym – pomyśl o swoich dzieciach. 

Pan  Carmichael  nie  wiedział,  że  jego  żona  i dwaj  starsi  synowie  odwiedzili  alkada 

poprzedniego  wieczora  i że  obiecał  im,  iż  w ciągu  dwudziestu  czterech  godzin  będzie  na 

wolności. 

– Niech pan się nie przejmuje – powiedział pan Carmichael. – Oni wiedzą, jak się bronić. 

Nie  podniósł  głowy,  dopóki  nie  usłyszał,  że  alkad  przechadza  się  z jednego  w drugi  koniec 

biura. Wtedy westchnął i powiedział: 

– Została panu jeszcze druga możliwość, poruczniku. – Zanim dokończył, spojrzał na niego 

z tkliwą łagodnością: – Niech mnie pan zastrzeli. 

Nie było żadnej odpowiedzi. W chwilę później alkad zasnął głęboko w swoim pokoju, a pan 

Carmichael wrócił na ławkę. 

 

* * * 

 

O dwie przecznice od posterunku sekretarz sądu był szczęśliwy. Przedpołudnie minęło mu na 

drzemce w głębi biura i przypadkowo zobaczył  wspaniałe  piersi Rebeki  Asis. Było to jak  grom 

z jasnego  nieba:  nagle  otwarły  się  drzwi  łazienki  i czarująca  kobieta,  nie  mając  na  sobie  nic 

background image

115 

 

oprócz ręcznika, którym owinęła głowę, krzyknęła cicho i wychyliła się, aby zamknąć okno. 

Przez pół  godziny sekretarz jeszcze cierpiał w półmroku biura  gorycz owego przywidzenia. 

Około dwunastej zaryglował drzwi i poszedł czymś pożywić swoje wspomnienie. 

Kiedy przechodził koło poczty, kierownik urzędu pocztowego zatrzymał go. 

– Będziemy mieli nowego księdza – powiedział. – Wdowa Asis napisała list do prymasa. 

Sekretarz go odepchnął. 

– Największa zaleta mężczyzny – powiedział – to umieć trzymać język za zębami. 

Na rogu rynku spotkał pana Beniamina, który szykował się, żeby przeskoczyć kałużę przed 

swoim sklepem. 

– Gdyby pan wiedział, panie Beniaminie – zaczął sekretarz. 

Pan Beniamin wzruszył ramionami. Widział, jak sekretarz przeskakuje kałuże ze zręcznością 

tak młodzieńczą, że i on również odważył się na ten krok. 

Pod  jego  nieobecność  ktoś  rozłożył  na  zapleczu  sklepu  menażki  z jedzeniem,  nakrycie 

i złożoną serwetę. Pan Beniamin rozciągnął serwetę na stole i przygotował wszystko do obiadu. 

Zrobił  to  wyjątkowo  ładnie.  Najpierw  zjadł  zupę,  żółtą,  z dużymi  okami  pływającego  tłuszczu 

i z kawałkiem  kości  bez  mięsa.  Z drugiej  menażki  jadł  biały  ryż,  duszone  mięso  i kawałek 

smażonej  juki.  Robiło  się  gorąco,  ale  pan  Beniamin  nie  zwracał  na  to  uwagi.  Kiedy  skończył 

obiad i złożył z powrotem menażki, wypił szklankę wody. Zabierał się do rozwieszenia hamaka, 

kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi do sklepu. 

Jakiś senny głos zapytał: 

– Czy jest pan Beniamin? 

Wychylił  głowę  i ujrzał  kobietę  ubraną  na  czarno,  z włosami  zawiniętymi  chustką 

i o popielatej cerze. Była to matka Pepe Amadora. 

– Nie ma mnie – powiedział pan Beniamin. 

– Jest pan – powiedziała kobieta. 

– Owszem – powiedział – ale dla pani mnie nie ma, bo wiem, dlaczego pani mnie szuka. 

Kobieta  stała  niezdecydowana  w drzwiach  zaplecza,  a pan  Beniamin  tymczasem  kończył 

rozpinać hamak. Za każdym jej oddechem słychać było jakby lekkie poświstywanie. 

– Niech pani tam nie stoi – powiedział ostro pan Beniamin. – Albo niech pani odejdzie, albo 

wejdzie do środka. 

Kobieta siadła przy stole i zaczęła szlochać. 

– Przepraszam – powiedział. –  Musi pani zdawać sobie sprawę, że  mnie  pani naraża stojąc 

tam na oczach wszystkich. 

Matka Pepe Amadora zdjęła okrycie z głowy i wytarła chustką oczy. Z przyzwyczajenia pan 

Beniamin spróbował wytrzymałość sznurów, kiedy już zawiesił hamak. Potem zajął się kobietą. 

background image

116 

 

– To znaczy – powiedział – chce pani, żebym napisał prośbę. 

Kobieta potwierdziła skinieniem głowy. 

–  Tak  –  mówił  dalej  pan  Beniamin.  –  Pani  jeszcze  wierzy  w prośby.  W tych  czasach  – 

wyjaśnił ściszając głos – sprawiedliwości się nie wymierza papierami, wymierza się ją strzałem. 

– Wszyscy mówią to samo – powiedziała – ale właśnie ja jedna mam syna w więzieniu. 

Mówiąc  rozwiązała  węzły  chusteczki,  którą  dotąd  trzymała  zaciśniętą  w ręce,  i wydobyła 

kilka przepoconych banknotów: osiem pesos. Podała je panu Beniaminowi. 

– To wszystko, co mam – powiedziała. 

Pan  Beniamin  spojrzał  na  pieniądze.  Wzruszył  ramionami,  wziął  banknoty  i położył  je  na 

stole. 

– Wiem, że to na darmo – powiedział. – Ale zrobię to tylko po to, by przekonać Pana Boga, 

że jestem człowiekiem upartym. 

Kobieta podziękowała mu w milczeniu i znowu zaczęła szlochać. 

– W każdym razie – poradził jej pan Beniamin – niech się pani stara, by alkad pozwolił pani 

widzieć  się  z chłopakiem,  i niech  go  pani  namówi,  żeby  powiedział  to,  co  wie.  W innym 

wypadku to tak, jakby prośbę wrzucić w błoto. 

Wytarła nos chustką, nakryła z powrotem głowę i wyszła ze sklepu nie spoglądając nawet na 

niego. 

Pan Beniamin zrobił sobie sjestę do czwartej. Kiedy wyszedł się umyć na patio, pogoda była 

bezchmurna  i w powietrzu  było  pełno  latających  mrówek.  Kiedy  się  przebrał  i przyczesał  kilka 

kosmyków, które miał jeszcze, poszedł na pocztę kupić arkusz kancelaryjnego papieru. 

Wrócił do sklepu, by napisać podanie, kiedy zorientował się, że coś się w miasteczku dzieje. 

Posłyszał  dalekie  wołania.  Przebiegających  obok  niego  chłopców  zapytał,  co  się  stało. 

Odpowiedzieli  mu  nie  zatrzymując  się.  Wtedy  wrócił  na  pocztę  i oddał  arkusz  kancelaryjnego 

papieru. 

– Już niepotrzebny – powiedział. – Zabili Pepe Amadora. 

background image

117 

 

* * * 

 

 

Jeszcze na wpół śpiący, trzymając pas w jednej ręce, a drugą zapinając guziki polowej bluzy, 

alkad dwoma skokami zbiegł po schodach z sypialni. Kolor światła zburzył mu poczucie czasu. 

Zrozumiał, nie wiedząc jeszcze, co się stało, że powinien udać się na posterunek. 

Kiedy  przechodził,  zamykano  okna.  Jakaś  kobieta  biegła  z rozpostartymi  rękami  środkiem 

ulicy  w przeciwną  stronę.  W czystym  powietrzu  unosiły  się  skrzydlate  mrówki.  Nie  wiedząc 

jeszcze, co się dzieje, alkad wyciągnął rewolwer i zaczął biec. 

Gromada kobiet usiłowała wyważyć drzwi posterunku. Kilku mężczyzn szamotało się z nimi, 

by  temu  zapobiec.  Alkad  odsunął  ich  siłą,  oparł  się  plecami  o drzwi  i wymierzył  w ich  stronę 

rewolwer. 

– Jeżeli ktoś się zbliży na krok, walę. 

Policjant,  który  podpierał  je  od  wewnątrz  z gotowym  do  strzału  karabinem,  otworzył 

wówczas  drzwi  i zagwizdał.  Pozostali  dwaj  policjanci  wybiegli  na  balkon,  strzelili  kilka  razy 

w powietrze  i gromada  rozpierzchła  się  w obydwie  strony  ulicy.  W tej  samej  chwili,  wyjąc  jak 

pies, pojawiła się na rogu kobieta. Alkad rozpoznał matkę Pepe Amadora. Skoczył do środka i ze 

schodów rozkazał policjantowi: 

– Zajmij się tą kobietą. 

Wewnątrz  panowała  zupełna  cisza.  W rzeczywistości  alkad  nie  wiedział,  co  się  stało,  póki 

nie  odsunął  policjantów  stojących  w przejściu  do  celi  i nie  zobaczył  Pepe  Amadora.  Leżał  na 

posadzce, zwinięty, ręce miał między udami. Był blady, ale śladów krwi nie było. 

Po stwierdzeniu, że nie ma żadnej rany, alkad położył ciało na wznak, wepchnął mu koszulę 

do spodni i zapiął mu rozporek. Wreszcie zapiął mu pas. 

Kiedy  się  dźwignął,  już  odzyskał  pewność  siebie,  ale  wyraz  twarzy,  z jakim  stanął  przed 

policjantami, ujawniał początek zmęczenia. 

– Który to? 

– Wszyscy – powiedział jasnowłosy olbrzym. – Próbował uciec. 

Alkad spojrzał na niego zamyślony i przez kilka sekund zdawało się, że nie ma nic więcej do 

powiedzenia. 

–  Na  tę  bajkę  już  się  nikt  nie  nabierze  –  powiedział.  Podszedł  do  blondyna  z wyciągniętą 

ręką. 

– Daj mi rewolwer. 

Policjant  odpiął  pas  i oddał.  Kiedy  na  miejsce  dwu  zużytych  łusek,  które  schował  do 

kieszeni, alkad założył nowe naboje, oddał rewolwer innemu policjantowi. Jasnowłosy olbrzym, 

background image

118 

 

który  z bliska  wyglądał,  jakby  opromieniony  był  jakąś  aurą  dziecinności,  pozwolił  się 

zaprowadzić do sąsiedniej celi. 

Tam  rozebrał  się  zupełnie  i oddał  ubranie  alkadowi.  Wszystko  robiono  bez  pośpiechu,  ze 

znajomością  roli,  która  każdemu  przypadała,  jak  w jakimś  obrzędzie.  W końcu  alkad  osobiście 

zamknął celę zmarłego i wyszedł na balkon nad patio. Pan Carmichael ciągle siedział na ławce. 

Przyprowadzony  do  biura,  na  zaproszenie,  by  usiadł,  nie  zareagował.  Stał  nadal  naprzeciw 

biurka,  znowu  w przemokniętym  ubraniu,  i ledwie  poruszył  głową,  kiedy  alkad  zapytał  go,  czy 

sobie zdaje sprawę ze wszystkiego. 

–  W porządku – powiedział alkad. – Nie miałem jeszcze czasu pomyśleć, co zrobię i nawet 

nie wiem jeszcze, czy zrobię cokolwiek. Ale cokolwiek bym zrobił – dodał – pamiętaj o jednym: 

czy chcesz, czy nie, jesteś usadzony. 

Pan  Carmichael  wciąż  stał  zamyślony  przed  biurkiem,  w ubraniu  przyklejonym  do  ciała 

i z pierwszymi oznakami obrzęków na skórze, jakby jeszcze nie wypłynął na wierzch po  trzech 

dniach topieli. Alkad daremnie czekał na jakiś znak życia. 

–  A więc,  żebyś  sobie  zdawał  sprawę  z całej  sytuacji,  Carmichael:  jesteśmy  teraz 

wspólnikami. 

Powiedział  to  poważnie,  nawet  z odrobiną  dramatyzmu.  Ale  zdawało  się,  że  do  pana 

Carmichaela  to  nie  dociera.  Stał  wciąż  nieruchomo  przed  biurkiem,  obrzmiały  i smutny,  nawet 

kiedy zamknęły się pancerne drzwi. 

Przed posterunkiem dwaj policjanci trzymali za przeguby rąk matkę Pepe Amadora. Zdawało 

się,  że  wszyscy  troje  odpoczywają.  Kobieta  oddychała  spokojnie,  a jej  oczy  były  suche.  Ale 

kiedy w drzwiach pojawił się alkad, wybuchnęła zachrypłym wyciem i rzuciła się z taką siłą, że 

jeden  z policjantów  musiał  ją  puścić  i dopiero  drugi  unieruchomił  ją  na  ziemi  przy  pomocy 

specjalnego chwytu. 

Alkad nie patrzył na nią. Wziąwszy z sobą drugiego policjanta, stanął przed gromadą, która 

przyglądała się walce zza rogu ulicy. Zwrócił się do wszystkich. 

– Jeżeli chcecie uniknąć czegoś gorszego – powiedział – niech ktoś z was zabierze tę kobietę 

do swojego domu. 

Wciąż  w towarzystwie  policjanta  przepchał  się  przez  gromadę  ludzi  i doszedł  do  sądu. 

Nikogo  nie  zastał.  Poszedł  więc  do  domu  sędziego  Arcadia  i otwierając  drzwi  bez  pukania 

zawołał: 

– Sędzia! 

Żona sędziego Arcadia, w złym humorze z powodu ciąży, odpowiedziała w półmroku: 

– Poszedł. 

Alkad nie ruszył się z progu. 

background image

119 

 

– Dokąd? 

– Dokąd że mógłby pójść? – powiedziała kobieta. – Na kurwy zasrane. 

Alkad dał znak policjantowi, by ruszył przodem. Przeszli przez pokój razem z żoną sędziego, 

nie patrząc na nią. Kiedy przetrząsnęli sypialnię i zdali sobie sprawę, że nigdzie nie ma męskich 

rzeczy, wrócili do przedpokoju. 

– Kiedy poszedł? – zapytał alkad. 

– Dwa dni temu – powiedziała kobieta. Alkad długą chwilę się zastanawiał. 

–  Skurwysyn  –  zawołał  nagłe.  –  Może  się  ukryć  pięćdziesiąt  metrów  pod  ziemią;  może  się 

schować  z powrotem  pod  pępek  swojej  kurwy  mamy,  ale  i stamtąd  go  wyciągniemy,  żywego 

albo martwego. Rząd ma długie ręce. 

Kobieta westchnęła. 

– Oby Bóg dał, poruczniku. 

Zaczęło  się  ściemniać.  Na  rogach  posterunku  zostały  jeszcze  grupy  ludzi  utrzymywane 

w pewnej odległości przez policjantów, ale matkę Pepe Amadora zabrano i miasteczko wydawało 

się spokojne. 

Alkad  poszedł  prosto  do  celi  zmarłego.  Kazał  przynieść  płótno  żaglowe  i przy  pomocy 

policjanta  nałożył  trupowi  czapkę  i okulary  i zawinął  go.  Potem  poszukał  w różnych  miejscach 

kawałków sznura i drutów i poobwiązywał ciało od szyi aż po pięty. 

Kiedy  skończył,  był  spocony,  ale  wrócił  mu  dawny  wyraz  twarzy.  Jak  gdyby  fizycznie 

zrzucił z siebie ciężar trupa. 

Dopiero wtedy zapalił w celi światło. 

–  Poszukaj  łopaty,  kilofa  i jakiejś  lampy  –  rozkazał  policjantowi.  –  Potem  zawołaj 

Gonzaleza, pójdziecie na tylne podwórze i wykopiecie głęboki dół, w tej dalszej części, która jest 

suchsza. – Powiedział to tak, jakby mówiąc rodził po kolei każde słowo. – I zapamiętajcie sobie 

na całe życie jedno – zakończył – że ten chłopak nie umarł. 

Po  dwu  godzinach  jeszcze  nie  skończono  kopać  grobu.  Z balkonu  alkad  widział,  że  nie  ma 

nikogo na ulicy oprócz jednego z jego policjantów, który trzymał wartę chodząc od jednego rogu 

ma  drugi.  Zapalił  światło  na  schodach  i wyciągnął  się,  by  odpocząć  w najciemniejszym  kącie 

sali, słysząc tylko powtarzające się co pewien czas popiskiwanie dalekiego alcaravana. 

Głos  ojca  Angela  wyrwał  go  z rozmyślań.  Usłyszał  go  najpierw  zwracającego  się  do 

dyżurnego  policjanta,  potem  do  kogoś,  kto  mu  towarzyszył,  i wreszcie  rozpoznał  drugi  głos. 

Siedział  pochylony  w leżaku  aż  do  chwili,  gdy  znów  usłyszał  głosy,  już  wewnątrz  budynku, 

i pierwsze kroki po schodach. Wtedy wyciągnął lewą rękę w ciemność i złapał karabin. 

Widząc  go  u szczytu  schodów,  ojciec  Angel  zatrzymał  się.  O dwa  schody  niżej  stał  doktor 

Giraldo,  w krótkim  fartuchu,  białym  i wykrochmalonym,  z walizeczką  w ręce.  Błysnęły  rzędy 

background image

120 

 

jego równych zębów. 

–  Jestem  zawiedziony,  poruczniku  –  powiedział  z humorem.  –  Spędziłem  całe  popołudnie 

czekając, że mnie pan wezwie do zrobienia sekcji. 

Ojciec Angel utkwił w nim swoje przezroczyste i łagodne oczy, a potem spojrzał na alkada. 

Również i alkad się roześmiał. 

– Nie ma sekcji – powiedział – ponieważ nie ma zmarłego. 

– Chcemy zobaczyć Pepe Amadora – powiedział ksiądz. Trzymając karabin lufą w dół, alkad 

mówił dalej do lekarza. 

–  Ja  też  bym  chciał  –  powiedział.  –  Ale  cóż  mam  zrobić?  –  I przestał  się  śmiać,  kiedy 

powiedział: – Uciekł. 

Ojciec Angel podszedł o jeden stopień. Alkad podniósł karabin w jego stronę. 

– Proszę się nie ruszać, ojcze – ostrzegł. Również i lekarz podszedł o jeden stopień. 

– Niech pan posłucha, poruczniku – powiedział uśmiechając się jeszcze – w tym miasteczku 

nie da się ukryć tajemnicy. Od czwartej po południu wszyscy wiedzą, że temu chłopcu zrobiono 

to samo, co don Sabas robił osłom, które sprzedawał. 

– Uciekł – powtórzył alkad. 

Pilnując  lekarza,  ledwie  zdołał  zauważyć,  kiedy  ojciec  Angel  wszedł  o dwa  schody  wyżej 

z rękami podniesionymi ku górze. 

Alkad odbezpieczył broń jednym uderzeniem dłoni i stanął w rozkroku. 

– Stać! – krzyknął. 

Lekarz chwycił księdza za rękaw sutanny. Ojciec Angel zaczął kaszleć. 

– Grajmy uczciwie, poruczniku – powiedział lekarz. Jego głos stał się ostry po raz pierwszy 

od  długiego  czasu.  –  Trzeba  tę  sekcję  zrobić.  Wyjaśnimy  zaraz  tajemnicę  omdleń,  na  którą 

cierpią więźniowie w tym więzieniu. 

–  Doktorze  –  powiedział  alkad  –  jeżeli  pan  się  ruszy  z tego  miejsca,  gdzie  pan  stoi,  będę 

rąbał. – Skierował wzrok w stronę księdza. – I w ojca tak samo. 

Wszyscy trzej stali nieruchomo. 

– A poza tym – ciągnął alkad zwracając się do księdza – powinien ojciec być zadowolony: to 

ten chłopak rozwieszał paszkwile. 

– Na miłość boską – zaczął ojciec Angel. Konwulsyjny kaszel nie pozwolił mu dokończyć. 

Alkad czekał, aż kryzys minie. 

– Słuchajcie – powiedział wówczas – zaczynam liczyć. Kiedy doliczę do trzech, będę strzelał 

z zamkniętymi oczami w te drzwi. Niech pan sobie to od dziś zapamięta na zawsze – zwrócił się 

z ostrzeżeniem wyraźnie do lekarza – skończyły się żarciki. Prowadzimy wojnę, doktorze. 

Lekarz pociągnął ojca Angela za rękaw. Schodził nie odwracając się tyłem do alkada i nagle 

background image

121 

 

zaczął się głośno śmiać. 

– To mi się podoba, generale – powiedział. – Teraz już zaczynamy się rozumieć. 

– Raz – zaczął alkad. 

Nie  słyszeli  więcej.  Kiedy  się  rozeszli  na  rogu  posterunku,  ojciec  Angel  był  rozbity 

doszczętnie  i musiał  odwrócić  głowę,  bo  oczy  miał  wilgotne.  Doktor  Giraldo  klepnął  go  lekko 

w ramię, uśmiechając się nadal. 

– Niech się ojciec nie dziwi – powiedział. – To wszystko to jest życie. 

Kiedy skręcił za róg ulicy koło swego domu, spojrzał na zegarek przy świetle latarni: była za 

kwadrans ósma. 

Ojciec Angel nie mógł jeść. Kiedy odtrąbiono sygnał godziny policyjnej, usiadł, by napisać 

list,  i siedział  pochylony  nad  biurkiem  jeszcze  po  północy,  a drobny  deszcz  padał  zamazując 

świat wokół niego. Pisał uparcie, kaligrafując równe litery, z tendencją do ozdobności, a robił to 

z takim zapałem, że maczał pióro dopiero wtedy, gdy nakreślił, dwa niewidoczne słowa, rysując 

papier suchym piórem. 

Następnego  dnia  po  mszy  nadał  list  na  poczcie,  chociaż  nie  miał  zostać  wysłany  wcześniej 

niż  w piątek.  Rano  powietrze  było  wilgotne  i mgliste,  ale  koło  południa  się  rozjaśniło.  Jakiś 

zabłąkany ptak pojawił się w patio i pozostał chyba z pół godziny, skacząc niezdarnie pomiędzy 

tuberozami.  Wyśpiewywał wciąż rosnącą nutę,  podnosząc za każdym razem o jedną oktawę, aż 

wreszcie stała się tak ostra, że trzeba było ją sobie wyobrażać. 

Na wieczornym spacerze ojciec Angel był przeświadczony, że przez cały czas prześladuje go 

jesienny  zapach.  W domu  Trinidad,  kiedy  z rekonwalescentką  prowadził  smutną  rozmowę  na 

temat  chorób  październikowych,  wydawało  mu  się,  że  rozpoznaje  ten  sam  zapach,  którym 

pewnego wieczora wionęło w jego pokoju od Rebeki Asis. 

Wracając  odwiedził  rodzinę  pana  Carmichaela.  Żona  i najstarsza  córka  były  niepocieszone 

i kiedy  wspominały  więźnia,  głos  im  się  łamał.  Ale  dzieci  były  szczęśliwe,  gdy  zabrakło 

surowości  tatusia;  próbowały  poić  wodą  ze  szklanki  parę  królików,  które  przysłała  im  wdowa 

Montiel.  Nagle  ojciec  Angel  przerwał  rozmowę  i kreśląc  ręką  jakiś  znak  w powietrzu, 

powiedział: 

– Już wiem: to akonityna. 

Ale to nie była akonityna. 

Nikt  nie  mówił  o paszkwilach.  Na  tle  ostatnich  wydarzeń  były  zaledwie  malowniczą 

anegdotą z przeszłości. Ojciec Angel przekonał się o tym podczas swojej wieczornej przechadzki 

oraz po wieczornym nabożeństwie, rozmawiając z grupą pań katolickich. 

Kiedy  wreszcie  został  sam,  poczuł  głód.  Przygotował  sobie  smażone  plasterki  zielonego 

banana i kawę z mlekiem i dołożył do tego kawałeczek sera. Zaspokojony żołądek pozwolił mu 

background image

122 

 

zapomnieć  o zapachu.  Kiedy  rozbierał  się  do  snu,  a potem,  pod  rozpiętą  plandeką,  kiedy  łowił 

komary, które przeżyły środki owadobójcze, odbiło się mu kilka razy. Miał nadkwasotę, ale jego 

dusza była spokojna. 

Spał  jak  niewinne  dziecię.  Usłyszał  w ciszy  godziny  policyjnej  niespokojne  szepty,  próbne 

akordy  na  strunach  studzonych  chłodem  świtu,  a wreszcie  piosenkę  z dawnych  czasów.  Za 

dziesięć  piąta  uświadomił  sobie,  że  żyje.  Usiadł  z wielkim  wysiłkiem,  przecierając  powieki 

palcami. I pomyślał: „Piątek, 21 października.” Potem przypomniał sobie głośno: 

– Świętego Hilariona. 

Ubrał się nie myjąc się i nie odmawiając modlitwy. Dokończywszy zapinanie długiego rzędu 

guzików  u sutanny,  włożył  popękane,  używane  na  co  dzień  trzewiki,  których  podeszwy 

zaczynały odłazić. Kiedy otworzył drzwi na tuberozy, przypomniał sobie słowa piosenki: 

–  Pozostanę  w twoim  śnie  aż  do  śmierci  –  westchnął.  Mina  pchnęła  drzwi  kościelne,  kiedy 

dzwonił po raz pierwszy. Poszła do baptysterium i zastała nietknięty ser i założone łapki. Ojciec 

Angel otworzył właśnie drzwi wychodzące na plac. 

–  Niedobra  wróżba  –  powiedziała  Mina  potrząsając  pustym  pudłem  z tektury.  –  Dzisiaj  nie 

złapała się ani jedna. 

Ale  ojciec  Angel  nie  zwrócił  na  nią  uwagi.  Zaczynał  się  promienny  dzień,  o przejrzystym 

powietrzu, jakby zapowiedź, że tego roku również, niezależnie od wszystkiego, grudzień będzie, 

jak się należy. Nigdy nie wydawało mu się bardziej wyraźnym milczenie Pasterza. 

– W nocy była serenada – powiedział. 

– Ołowiana – stwierdziła Mina. – Do niedawna słychać było strzały. 

Ojciec spojrzał na nią po raz pierwszy. Ona również, niezwykle blada jak i jej babka, nosiła 

niebieską  szarfę  świeckiego  zakonu.  Ale  w odróżnieniu  od  Trinidad,  która  miała  raczej  męskie 

usposobienie, w niej zaczynała dojrzewać kobieta. 

– Gdzie? 

– Wszędzie – powiedziała. – Zdawało się, że powariowali, szukając tajnych ulotek. Podobno 

zerwali  podłogę  w zakładzie  fryzjerskim,  przypadkowo,  i znaleźli  broń.  Więzienie  jest 

przepełnione, ale mówią, że mężczyźni uciekają w góry i że wszędzie są oddziały partyzanckie. 

Ojciec Angel westchnął. 

– Niczego nie zauważyłem – powiedział. 

Szedł na środek kościoła. Szła za nim w milczeniu w stronę głównego ołtarza. 

– To nic – powiedziała Mina. – Wczoraj wieczór, mimo godziny policyjnej i mimo kul... 

Ojciec  Angel  zatrzymał  się.  Zwrócił  ku  niej  swoje  uważne  oczy,  niewinnie  błękitne.  Mina 

również  się  zatrzymała,  z pustym  pudłem  pod  ręką,  i zaczęła  się  nerwowo  uśmiechać,  zanim 

dokończyła.