191 James BJ Dłoń Anioła

background image

B.J. James

Dłoń Anioła

background image

PROLOG

W progu przystanął na chwilę. Po to tylko, by jego ciemne, błyszczące oczy odnalazły

Madame Zare. Ale ta chwila wystarczyła, by inni go dostrzegli, i wokół rozległ

się szmer zaskoczenia.

Sława i bogactwo nie były niczym nowym dla mieszkańców Atlanty, którzy ucztowali aż

do późnych godzin nocnych w tym pięknym tropikalnym ogrodzie. Ale to był

Jamie. Gęste czarne włosy opadały mu na czoło, pod doskonale skrojonym ubraniem

rysowały się szerokie, mocne ramiona. Tak, to był Jamie, który dał światu swoją

muzykę.
Niestety, po dzisiejszym wieczorze miała ona ucichnąć.

Na twarzy Jamie'ego malował się smutek, którego nie potrafił ukryć. Uśmiechnął się

lekko i ujął słabe, powykręcane dłonie, które Zara wyciągnęła do niego.

- Madame.
- Mój słodki łobuziaku - mówiła staruszka, na próżno szukając śladu radości na jego

twarzy. - Niełatwo jest zostawiać coś, co się kocha. Nawet jeśli tak trzeba.

- Ma pani rację. Trudno jest odchodzić - westchnął ciężko — nawet jeśli tak trzeba.

- Będziesz tęsknić.
- Na pewno.

Skinęła głową, korona siwych włosów zalśniła w świetle.
- To dobrze, że twój ostatni koncert odbył się tu, gdzie po raz pierwszy rzuciłeś świat na

kolana.

- Nigdy nie pragnąłem mieć go u swoich stóp.

- Wiem. Ale jesteśmy ci wdzięczni za to, że obdarzyłeś nas swoją muzyką.
- Dziękuję. - Jamie uniósł do ust jej dłoń. - Nigdy tego nie zapomnę. Warto było to

przeżyć.

- Nie wątpię.

Tym razem uśmiech pojawił się i w jego oczach. Madame Zara umilkła. Temat był

wyczerpany. Nie potrzeba żadnych słów, by wiedzieć, jak trudno jest kochać, a jeszcze

trudniej zostawić swą miłość. Wysunęła dłoń z jego uścisku i dotknęła lekko policzka
Jamie'ego, jakby chciała złagodzić jego ból.

- Ależ z ciebie przystojny chłopak, Jamie, Gdybym miała pięćdziesiąt lat mniej...
- Pani jest zawsze tak samo młoda. Pani jest wieczna, Madame - roześmiał się Jamie.

- Czyli mogę być starsza od Pana Boga? - uniosła lekko brwi.
- Nie, chciałem tylko powiedzieć, że pragnąłbym być mężczyzną liczącym się w pani

życiu.

- Ty pośród moich sześciu mężów? - tym razem Madame Zara się roześmiała.

- Mówiła pani o pięciu.
- Czyżby? - znowu uniosła brwi. - Z szóstym żyłam bez ślubu.

- Szczęściarz.
- Wiem, że ta kobieta, która będzie miała Jamie'ego McLachlana za męża, też będzie

bardzo szczęśliwa.

- Nie wiem, czy taka kobieta istnieje.

- Istnieje. Kiedy ją spotkasz, będziesz wiedział. A ona na pewno ci się nie oprze.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Niech cię diabli, Simon! - Jamie uderzył dłonią w stół, aż zadźwięczało szkło. —

Przecież wiedziałeś, że skończyłem już z Organizacją, kiedy to planowałeś. Simon

McKinzie skinął głową, nie siląc się na wyjaśnienia. Podniósł szklankę, poruszył nią tak,
że bursztynowy płyn zawirował, i podniósł ją do ust. Jeden ruch i szklanka była pusta.

Czysta, mocna whisky spłynęła mu do gardła; połknął ją jak wodę.

Jamie patrzył, jak olbrzymia dłoń przechyliła ponownie karafkę i następna porcja płynu

pojawiła się w szklance.

Marynarka Simona miała swoje lata, jak i jej właściciel, ale w dalszym ciągu wyglądała

porządnie. Ktoś inny może wyglądałby śmiesznie w błyszczącym ubraniu, które wyszło z
mody trzydzieści pięć lat temu, kiedy urodził się Jamie, ale nie Simon.

- Dobrze dziś grałeś. - W ustach Simona była to najwyższa pochwała.
- Dzięki. - Jamie skrzyżował ręce. - Starałem się.

- Spoglądał przez cały czas na mężczyznę, który był jego przyjacielem i mistrzem.
- Chwilami bałem się, że rozbijesz fortepian.

- Jak dotąd, nigdy tego nie zrobiłem. A teraz, kiedy skończyłem z koncertami, nie będę

miał ku temu okazji.

- Ze dwa razy musiałem wyjąć chusteczkę.
Jamie roześmiał się. Smutek zniknął z jego twarzy. Simon łatwo się wzruszał. Jego

wrażliwość dorównywała posiadanej sile.

- Już ci przeszło? - Simon popatrzył badawczo na Jamie'ego. Lubił go najbardziej ze

wszystkich McLachlanów.

- Czy możesz mnie teraz wysłuchać?

- Chcesz się wytłumaczyć? Dobrze. Słucham.
- Raczej wyjaśnić ci przyczyny. - Simon był dokładny,

- Dobrze. Wyjaśnij. - Zły, że wciągnięto go w tę operację, Jamie wiedział, że Simon

zawsze postępował rozsądnie. Ten potężnie zbudowany weteran służb specjalnych

nie utworzyłby najlepszego oddziału, gdyby nie kierował się rozsądkiem. Jamie działał

razem z nim. Simon zwerbował go wiele lat temu.

- Mendoza przyjeżdża jutro o szóstej. - Widząc pytanie w oczach Jamie'ego, dodał: -

Tak, ten sam, z którym miałeś do czynienia trzy lata temu.

- Ujawnił się?
- Tak. Ma listę i teczkę pełną dowodów wystarczających, by uniemożliwić działanie

szczególnie niebezpiecznej grupie kartelu narkotykowego. Podobno lista zawiera znane
nazwiska. Ale nie wiemy, czyje i jakie stanowiska piastują ci ludzie. Mendoza jest bardzo

wystraszony. Potrzebujemy na lotnisku znajomej twarzy. Kogoś, komu ufa.
Jamie westchnął. Był wykończony. Zawsze tak się czuł po koncertach, a teraz jeszcze to

spotkanie.

- Rozumiem. - Wystarczy, aby cię dostrzegł na lotnisku. Kiedy upewnisz się, że cię

widzi, umożliwisz mu zamianę teczki, stawiając swoją w jak najdogodniejszym miejscu.

Potem zabierzesz teczkę Mendozy i opuścisz teren lotniska.

- Czy Mendoza będzie bezpieczny?
- To problem kogoś innego. Ty się tą sprawą nie zajmujesz. Jak tylko dostarczysz nam

teczkę, przechodzisz na zasłużoną emeryturę.

- A ja myślałem, że nastąpiło to już tydzień temu.

- Czyżby? Chyba się pomyliłeś.
- Niech ci będzie. - Jamie stuknął lampką o szklankę Simona. - Za tydzień, w którym

Jamie McLachlan, pianista i tajny agent, przechodzi na emeryturę. -I za wszystkie jego
dzieci, które zacznie produkować, jak tylko znajdzie odpowiednią osobę.

- Produkcja dzieci - roześmiał się Jamie. - No cóż, wymyśliłeś dla mnie zupełnie

przyjemne zajęcie.

- Prawda? - Simon uśmiechnął się i druga szklanka whisky zniknęła podobnie jak

background image

pierwsza.

Brett Sumner przesunęła wyżej pasek aparatu fotograficznego i przycisnęła łokcie do

ciała. Przy każdym kroku teczka obijała się jej o kolana. W odruchu wściekłości

zapragnęła nagle uderzyć nią mężczyznę, który przepychał się przez tłum tuż za nią. Co

z tego, że mu się spieszy. Wszystkim się spieszy. Trzeba wykazać trochę cierpliwości.

Zwolniła kroku i powoli posuwała się wraz z tłumem. Kiedy znalazła się w poczekalni,
odetchnęła z ulgą. Nareszcie można było przełożyć aparat na drugie ramię i uchwycić

teczkę tak, by nie przeszkadzała przy każdym ruchu. Poruszała się z wdziękiem. Pasma
kruczoczarnych włosów wysuwały się spod zniszczonego kapelusza, czerwona apaszka

była niedbale wsunięta w wyciecie bluzki. Mocne wysokie buty, w które wpuszczone

były nogawki szerokich spodni, podkreślały płynny krok. Jej zgrabna sylwetka

przyciągała wzrok wszystkich. Goniły ją spojrzenia pełne podziwu. Piękna twarz,
doskonała figura, pewność siebie i poczucie własnej godności podkreślały jej zmysłowość.

Brett nie zdawała sobie zupełnie sprawy z podziwu, jaki budzi. Myślała tylko o tym, by

jak najszybciej dotrzeć do domu. Myślami była już w ciemni, gdzie powoływała do

życia nadzieje, marzenia, ból i żal, które uchwyciła na zdjęciach. Idąc wśród tłumu,

przypatrywała się twarzom napotykanych ludzi, szukając ciekawych obiektów.

W oczy rzuciła jej się twarz szczupłego, atrakcyjnego mężczyzny. Widziała ją w ostrych,

kontrastujących ze sobą kolorach, które nie tylko odzwierciedlały przepełniającą go

energię, ale i podstęp. Zwolniła kroku, zaciekawiona. A może to pozory? Twarze wielu
osób przypominały maski, by nikt nie mógł ich zranić lub odkryć ich prawdziwej natury.

Pracując, starała się zawsze ujawnić to, co kryło się pod taką maską.

Nie rozumiała, dlaczego ten stojący samotnie mężczyzna przyciągnął jej uwagę.

Dlaczego kojarzył się jej z podstępem. Chyba to podpowiadał jej instynkt. Zapragnęła

utrwalić napięcie, które malowało się na jego twarzy, i sięgnęła po aparat. W jakiś

sposób odgadł jej intencje i wpił się w nią ciemnymi oczami. Brett zadrżała.

Zaskoczona stwierdziła, że oczy mężczyzny były niebieskie i bardzo rozgniewane, jakby

mówiły: wynoś się stąd; to nie twoja sprawa.

Te nie wypowiedziane słowa dotarły do niej z taką mocą, że aż się cofnęła, a ręka

zsunęła się z aparatu. Mężczyzna wpatrywał się w nią intensywnie, dopóki nie

rozdzielił ich wózek z bagażami. Kiedy przejechał, mężczyzny już nie było.

Brett wpatrywała się w opustoszałe miejsce zupełnie wytrącona z równowagi. Miała

wrażenie, że wszystko to działo się w jej wyobraźni, że jej umysł nie uwolnił się

jeszcze od nastrojów panujących w kraju, z którego właśnie wróciła.
Jeszcze raz rozejrzała się po szerokim korytarzu, szukając nieznajomego, ale go nie

znalazła. Zorientowała się, że stoi pośród przechodzących ludzi, i przyłączyła się

do nich. Idąc z tłumem zmęczonych podróżnych, odtwarzała w myślach obraz ujrzanej

twarzy.

Każdy szczegół utkwił jej w pamięci. Proste brązowe włosy odrzucone na bok były tak

ciemne, że aż czarne. Wyraźnie zarysowane brwi miały ten sam kolor. Gęste, zawinięte
rzęsy były jeszcze ciemniejsze. Wystające kości policzkowe i podbródek świadczyły o

bezkompromisowości tego mężczyzny. Pięknie wykrojone usta stworzone były do
śmiechu; złość, która ściągnęła je w prostą, wąską linię, nie pasowała do nich. I te

cudowne oczy jak płomień błyskający mocą.

Piękna twarz. Twarz, której nie można zapomnieć.

Znowu zwolniła kroku. Jedynie tłum ludzi powstrzymywał ją od zawrócenia i

ponownego przeszukania poczekalni. Była pod tak silnym wrażeniem tego mężczyzny,

że postanowiła znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie tego faktu. W końcu doszła do

wniosku, że rysy wydają się jej znajome. Tylko skąd je znała? Dała upust swojej fantazji,

próbując sobie wyobrazić mężczyznę w innym otoczeniu. Przed jej oczami pojawiały się

obrazy i znikały. Męczyło ją uczucie, że rozwiązanie zagadki jest w zasięgu ręki, ale nie

mogła nic na to poradzić. Była już prawie u wyjścia, gdy przypomniała sobie o bagażach.

background image

- Cholera! - zaklęła poirytowana i zawróciła. Nie uszła nawet kroku, gdy mocne

uderzenie powaliło ją na ziemię.

- Dziwka! - padło przekleństwo.
Czuła, że uderza głową o podłogę, a jakieś ciało przygniata ją swym ciężarem, ale jedyna

rzecz, o której była w stanie myśleć, to aparat fotograficzny.

- Nie mógł pan uważać? Co za niedołęga - syczała przez zęby.

Powoli gramolił się na nogi, cały czas rozglądając się w panice na wszystkie strony. Po

chwili znowu rzucił się na nią, próbując wyrwać jej z ręki teczkę. Brett zorientowała

się, że napastnikiem jest mrukliwy facet o ciemnych, przerażonych oczach, który leciał

z nią samolotem. Wyszarpnął jej teczkę i teraz ściskał ją tak mocno, jakby zawierała

wszystkie skarby jego życia.

Złodziej! Wstrętny typ, który chce po prostują okraść.

- O nie! Nic z tego! - Zapominając o bólu, próbowała stanąć na nogi.
- Nie!

Była tak zajęta walką z napastnikiem, że nie zwracała na nic uwagi. Próbowała chwycić

złodzieja za rękę, ale złapała go tylko za połę koszuli, gdy nagle na jego brzuchu pojawiła

się plama czerwieni. Mężczyzna potknął się i osłaniając głowę jedną ręką, a w drugiej

ściskając teczkę Brett, biegł w stronę taksówki.

Znowu próbowała się podnieść.
- Nie ruszaj się! - Szum głosów i dźwięk rozbijanego szkła zagłuszyły to polecenie.

Zdenerwowana tak bezczelną kradzieżą dokonaną na oczach wszystkich, nie

dostrzegała niczego wokół. Myślała tylko o filmie, który straciła, o tych wszystkich

wspaniałych twarzach, które udało jej się utrwalić. Nie mogła tego darować złodziejowi,
więc rzuciła się w pogoń za nim.

- Do diabła! Kobieto!
Kolejny raz znalazła się na podłodze, przygnieciona żelaznym uściskiem.

- Czy pani jest głucha? - Patrzyły na nią rozgniewane, ciemnoniebieskie oczy.
Jamie McLachlan był wściekły na siebie. Spóźnił się. Nie przypuszczał jednak, że ktoś

taki jak Mendoza wpadnie w panikę. Nie spodziewał się, że ten głupiec zacznie uciekać
przed ludźmi, którzy mieli go chronić. Biegł na oślep, aż zderzył się z piękną kobietą o

łagodnych szarych oczach.

- Czy pani oszalała? - krzyknął. - Czy też ma pani zbyt dużo odwagi, a za mało rozumu?

Bał się o nią nawet teraz, gdy chronił ją własnym ciałem.
Brett próbowała coś powiedzieć, ale jej słowa zostały zagłuszone gniewnymi

pomrukami, jakie wydawał mężczyzna, przyciskając ją mocniej do podłogi. Czuła na

włosach jego ciepły oddech, ręce na swoich plecach.

Dwukrotnie powietrze rozdarły dwa groźne, krótkie dźwięki. Dwukrotnie przyciągnął

jej ciało jeszcze bliżej do siebie, tak, że była wokół niej tylko ciemność wypełniona

zapachem słońca, mydła i liści.

Ktoś przebiegł obok. Trzasnęły drzwi. Zabrzęczało rozbijane szkło. Brett nic nie

rozumiała. Wszystko to działo się zbyt szybko. Starała się uwolnić spod przygniatającego
ją ciężaru, ale było to ponad jej siły.

- Rusz się, do pioruna!
Nie zauważyła, że uniósł głowę i badawczo rozejrzał się dookoła.

- Wybacz, moja piękna - wyszeptał. - Bałem się, że jakiś głupiec zastrzeli cię, zanim uda

nam się pocałować.

- Co takiego? - Brett przestała się szarpać. Jamie roześmiał się i z zadowoleniem

zauważył, że gniew, jakim zareagowała na głupią odzywkę, przywrócił rumieńce jej

policzkom.

Jednym ruchem podniósł się z podłogi, potem chwycił ją za rękę i pomógł wstać.

- Mój aparat! - zawołała Brett, odpychając go.
- Nie ruszaj się! - Ujął ją za ramię i nie puszczał, choć starała się uwolnić. Patrzył jej

prosto w oczy. - Powiedziałem: nie ruszaj się. Znajdę twój cenny aparat.

background image

Nie słuchała go. Już dawno nikt jej nie rozkazywał. Jeśli temu człowiekowi wydawało

się, że może nią rządzić, to mylił się bardzo.

- To mój aparat - warknęła - i ja po niego pójdę. Przytrzymał ją mocniej. Sytuacja uległa

zmianie.

Mendoza zniknął, ludzie Simona pobiegli za nim. Ten, kto strzelał, gdzieś się ukrył. A

on był tutaj, aby chronić tę kobietę. I miał zamiar wykonać swoje zadanie do końca.

- Nigdzie nie pójdziesz. Mówię ci, że zostaniesz tutaj. O mały włos nie zostałaś

zastrzelona.

- Zastrzelona? - Dopiero teraz zaczęła słuchać tego, co mówi nieznajomy. Zauważyła

potłuczone szkło ze śladami krwi. - Kto? - zapytała i przerażona patrzyła na niego,

szukając ran. Zaskoczył go wyraz ulgi na jej twarzy, gdy zobaczyła, że nic mu się nie

stało. - Do kogo strzelali?

- Do faceta, który cię przewrócił.
- Ale widziałam go, jak wsiadał do taksówki.

- Jest ranny, ale uciekł. Ty znalazłaś się dokładnie na linii strzału. Jeszcze sekunda i

byłoby po tobie.

Przypomniała sobie plamę czerwieni na koszuli tęgiego mężczyzny. Jego niepewny

chód. Brett zadrżała. A przecież dobrze wiedziała, co to przemoc. Widziała

śmierć i zniszczenie. Ale nie tu, nie w rodzinnym kraju. Nie w Atlancie. Tu był jej dom,

spokój, do którego wracała, pozostawiając za sobą niebezpieczeństwo, z jakim

stykała się w czasie wyjazdów. Co prawda, tutaj też zdarzały się gwałt i przemoc, ale

niezbyt często. Czuła się tu bezpieczna. Teraz odebrano jej to poczucie, co było

gorsze od bezpośredniego zagrożenia.
- Nie ruszaj się stąd, proszę - Jamie powtórzył polecenie.

Skinęła głową. Nie była zdolna do żadnych reakcji. Nie chciał od niej odchodzić, ale

wiedział, że nic jej już nie grozi. Słaniała się na nogach ze zmęczenia i bólu, ale

była bezpieczna.
Ruszył w stronę aparatu i teczki leżących na podłodze. Brett stała bez ruchu. Próbowała

zebrać myśli i uporządkować to, co się zdarzyło.

- Proszę. - Jamie podał jej oba przedmioty.

Co prawda, była przekonana, że teczka została skradziona, ale widocznie się pomyliła,

bo teraz miała ją przed sobą wcale nie uszkodzoną. Wydawało się, że i aparat nie uległ

zniszczeniu, ale musiała to sprawdzić.

- Chodźmy stąd w jakieś spokojne miejsce. - Jamie wziął ją pod rękę i zaprowadził do

małej wnęki, gdzie nie było słychać gwaru lotniska. Tam przyciągnął ją do siebie

tak mocno, że zachwiała się i oparła o niego. Ten krótki dotyk przypomniał mu, jak

bardzo jej pragnął wtedy, gdy ją osłaniał. Zastanawiał się, czy można czuć pożądanie

w obliczu niebezpieczeństwa. Ale kiedy popatrzył na jej potargane włosy, piękną twarz i

wspaniałe ciało - stwierdził, że jest to możliwe. Ścisnął jej rękę aż do bólu i wtedy

zauważył na twarzy dziewczyny strach. Nie miał do niej pretensji, że się boi. Sam nie

mógł zrozumieć tego, co czuł, więc jak ona mogła to pojąć? Miała za sobą ciężkie

chwile, a on działał zbyt szybko. Dokąd go to zaprowadzi?

Wpatrywał się w nią z zachwytem, marzył o tym, by ją pocałować. Zapomniał zupełnie,

że jest dla niej obcym człowiekiem. Powstrzymywała go od pocałunku tylko świadomość,

że nie poprzestałby na jednym. Delikatnie odsunął włosy z jej twarzy, by upewnić się, że
nie jest ranna.

- Śmiałem się - powiedział -a nie powinienem. Przepraszam.
- Wiem, dlaczego się śmiałeś.

- Naprawdę? - Popatrzył na nią z powagą, a potem potrząsnął głową. - Nie jestem

pewien, dlaczego to zrobiłem. Jeszcze raz przepraszam. To nie było zabawne

dla żadnego z nas.
Ktoś pojawił się za nim. Był to Jeb Tanner, jeden z najlepszych agentów Simona. Jamie

wiedział, że jego przejście na emeryturę znowu odsuwa się w czasie. Był potrzebny

background image

Simonowi. Skinął głową w stronę Jeba i ponownie zwrócił się do stojącej przy nim
dziewczyny.

- Jakżebym chciał, żebyś nie była w to wszystko wplątana.
- Nie było to miłe powitanie.

- Przepraszam - powiedział i zorientował się, że w kółko powtarza to słowo. - Plotę

bzdury.

- Ależ skąd - zaprzeczyła Brett. - Jesteś bardzo zdenerwowany.
Podobała mu się coraz bardziej, ale potrzebował czasu, by jej to wszystko wyjaśnić.

Niestety, Jeb Tanner uniemożliwia! mu to.

- Muszę już iść - westchnął.

- Poczekaj! - Brett chwyciła go za ramię. -Co tu się stało?
- To nie powinno cię obchodzić. Najważniejsze, że jesteś już bezpieczna.

- To nie był zwykły napad i kradzież, prawda? Jeb - wysoki, spokojny mężczyzna, był

już na granicy wytrzymałości.

- Cholera! - Jamie popatrzył ze złością na wysłannika Simona, ale nie mógł

zbagatelizować jego obecności. Musiał spełniać polecenia, dopóki nie wypełni swego

zadania i dopóki sprawa Mendozy nie zostanie rozwiązana. Brett spojrzała na

nieznajomego. Widywała podobnych ludzi w różnych krajach w czasie swych podróży.

Niebezpieczeństwo nie było dla nich niczym nowym. W ich spokoju kryło się coś

szczególnego. Zrozumiała, że mężczyzna o ciemnoniebieskich oczach, który uratował

jej życie, też do nich należał.
- Kim jesteś? - spytała. - Czym się zajmujesz?

Jej spojrzenie trzymało go mocniej niż uścisk ręki. Nie chciał kłamać, a na to, żeby jej

opowiedzieć o sobie, nie miał teraz czasu.

- Później. - Przykrył jej dłoń swoją ręką. - Chciałbym ci wiele powiedzieć, ale nie teraz.
- Ale....

- Przykro mi. Muszę już iść. Obiecuję, że wszystko ci później wyjaśnię.
Odszedł, omijając potłuczone szkło i plamy krwi. Brett została sama.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

- Nikt nie zna jej nazwiska?! - Simon popatrzył na swoich ludzi. - Mówicie, że nikt z was

nie spytał jej o nazwisko? I wyszła sobie z lotniska tak po prostu i zniknęła?

Wszyscy milczeli. Nikt nie odważył się odezwać. Jeb Tanner zainteresował się nagle

swoim złamanym paznokciem. Dwaj inni, Matthew Sky i Mitch Ryan, wpatrywali

się uparcie w podłogę.

Jamie stał z boku, zmęczony, w ubraniu poplamionym krwią, i nie odrywał spojrzenia

od Simona.

- Co za bałagan! - stwierdził ten ostatni, westchnął ciężko i potrząsnął głową na myśl o

pomyłkach i pechu, jakie związane były z tą akcją. - Od początku do końca totalny

bałagan.

Ciszę przerywało jedynie pełne poczucia winy szuranie butami.

- Taka prosta akcja, a myśmy ją schrzanili. - Nikt nie podniósł na niego oczu, nikt nie

zaprzeczył. Wszyscy zauważyli, że użył zaimka „my",że wziął winę również na siebie. Nikt

też nie miał wątpliwości, że nie skończył jeszcze swej przemowy. Teraz miało nastąpić
najgorsze. Wyliczenie błędów, które popełnili.

- Zgubiliśmy człowieka. Straciliśmy dowody. Lotnisko zamieniliśmy w cyrk.

Zwróciliśmy na siebie uwagę. Ale najgorsze - zacisnął pięści - najgorsze jest to, że

pozwoliliśmy świadkowi, może jednemu ze spiskowców, wymknąć się niepostrzeżenie.
- Nikt nie spodziewał się, że Mendoza będzie na tyle głupi i zacznie uciekać. A ona była

przypadkowym świadkiem, Simonie, nikim więcej - Jamie zwrócił się do szefa. - Znalazła
się przypadkiem w nieodpowiednim miejscu i czasie, na pewno nie brała udziału w

żadnym spisku.

- Jesteś tego pewien? - zapytał Simon ze złowrogim uśmiechem.

- Czuję to. - Jamie usiłował zostawić sobie drogę odwrotu.
- Może ta pewność była powodem tego, że nie wykonałeś rozkazów i działałeś na własną

rękę?

Jamie nie odpowiedział. Wiedział, że Simon musi tak postępować. Jego gwałtowna

reakcja była wynikiem obawy o swoich ludzi.

- Miałeś wyraźny rozkaz: zamienić teczki i opuścić teren lotniska. Zamiast tego

włączyłeś się w całe to przedstawienie. Osłaniałeś kobietę, którą wcześniej przewróciłeś

na ziemię, potem podniosłeś ją, otrzepałeś z kurzu i odesłałeś do domu, nawet nie

pytając o nazwisko - westchnął, mówiąc to wszystko z patosem. - A mimo to wiesz, że
była przypadkowym, niewinnym świadkiem.

- Nie odesłałem jej do domu - odpowiedział spokojnie Jamie, na którym słowa Simona

nie zrobiły większego wrażenia. - Nie zrobił też tego Jeb ani nikt inny. Mendoza był dla

nas najważniejszy. I chyba jednak pomyliliśmy się, traktując tę kobietę jako zwykłego
świadka. Większość ludzi, która znalazłaby się w podobnej sytuacji, potrzebowałaby

pomocy i ochrony ze strony władz.

- Powinna zostać przesłuchana - upierał się Simon, choć wiedział, że nie ma racji.

- Tak, to prawda - zgodził się Jamie. — Ale tylko dla jej własnego bezpieczeństwa.
- Mam nadzieje, że gdy ją odnajdziemy, rozpoznasz ją.

- Na pewno.
- Mendoza został ranny - podjął następny temat Simon. - Sądząc po ilości krwi, rana

jest poważna.

Policjanci przeszukują ulice w okolicy, w której, według taksówkarza, wysiadł. Nasi

ludzie sprawdzają okoliczne szpitale. Zadzwonił telefon. Simon podniósł słuchawkę.
Odpowiadał lakonicznie. Kiedy skończył, zwrócił się do czekających w napięciu

mężczyzn.

- Jakiś przechodzień znalazł Mendozę w zaułku.

- Popatrzył na Matthew. - W tej części miasta, którą poleciłeś przeszukać. Niestety, było

background image

już za późno. Na szczęście dla nas miał przy sobie teczkę.

- Gdzie ona jest?

- Jedzie windą wraz z policjantem, który ją znalazł. Nastrój zmienił się całkowicie. Nic

nie można już było zrobić dla Mendozy, ale mieli jeszcze jedną szansę, by zapobiec

rozprowadzeniu kolejnej partii narkotyków.

Jamie nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy odnalezioną teczkę. Coś go niepokoiło. Czuł

to już wcześniej. Teraz, gdy zdobyto najważniejszy dowód, nie mógł ukryć
niecierpliwości.

Stanął przy oknie. Patrzył na światła miasta. Na pewno któreś rozświetla jej

mieszkanie. Zastanawiał się, które okna należą do niej. A może są ciemne, bo pracuje nad

wywołaniem zdjęć, dla których ryzykowała życie?

- Ona jest zawodowym fotografem - wypowiedział na głos słowa, które pojawiły się w

jego myślach.

Simon odwrócił się do Jamie'ego, ale nie odzywał się. Nie chciał mu przeszkadzać, bo

czuł, że ten coś sobie przypomina.

- Miała aparat fotograficzny, wyglądał na sprzęt profesjonalny. Bardzo się o niego

troszczyła. Może jest fotoreporterem, a może dziennikarką, sam nie wiem.

Czuł, że ma rację. Przesunął dłonią po włosach, W niczym nie przypominał mężczyzny,

który nie dalej jak wczoraj grał swój ostatni koncert nagradzany burzliwymi

oklaskami. Nie myślał teraz o tym. Myślał o szarookiej kobiecie.

- Chyba leciała tym samym samolotem co Mendoza. Pewnie robiła reportaż z wydarzeń

rozgrywających się w jego kraju. - Jamie odwrócił się do kolegów. - Ciekawe, gdzie

pracuje? Pytacie, jak wygląda? Jest wysoka, młoda, ma ciemne włosy. I zbyt piękna, by o
niej zapomnieć. Któryś z was musiał ją gdzieś widzieć.

- Ten opis pasuje do wielu kobiet. - Jeb myślał intensywnie, przesuwając palcami po

jasnej brodzie.

- Ale...
- Co? - Jamie zbliżył się do niego.

- Sumner! - Jeb uśmiechnął się radośnie. - Tak, to żona Carsona Sumnera!
- Żona? - Głos Jamie'ego zabrzmiał ochryple.

- Tak. Na imię jej Brett. Ten kapelusz mnie zmylił. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę,

kim jest ta kobieta.

- Jeb spojrzał na Jamie'ego. - Masz rację, Brett jest dziennikarką i fotoreporterką.

Wolny strzelec, nie pracuje dla żadnej określonej gazety.

Jest mężatką. Tego Jamie się nie spodziewał. Nie pasowało to do niej.
- Sumner... - Simon wyjął z szuflady książkę telefoniczną i zaczął przerzucać kartki w

poszukiwaniu właściwego nazwiska. — Mam!

- Jaki adres? - Jamie odczuł ulgę, ale jednocześnie dziwny lęk.

- Mieszka na Callaway Drive. - Simon odczytał numer.
- Nie najlepsza dzielnica. Nie przypuszczałem, że żona Sumnera może tam mieszkać -

wtrącił się Jeb.

Ktoś zapukał. Drzwi otworzyły się i podobny do Jeba mężczyzna wprowadził do pokoju

policjanta w mundurze.

- To jest sierżant Mahoney. Rozpoznał Mendozę i znalazł teczkę.

Podziękowali policjantowi i poczekali, aż wyjdzie.
- Popatrzmy, co zdobyliśmy za cenę życia człowieka - powiedział Simon, stawiając na

biurku zniszczoną teczkę. Zamek nie stanowił dla niego żadnego problemu, ale
zawartość...

- Co to jest, do diabła! - Simon oniemiał.
- No, no! Cóż my tu mamy? Czyżby nasz znajomy gustował w babskich rzeczach? Chyba

nie znaliśmy go za dobrze. O, a tu jest jakiś film. Jak myślicie, czy lubił też nieprzyzwoite
zdjęcia?

- Przestań, Ryan — Simon jednym słowem potrafił każdego przywołać do porządku.

background image

Jamie przyjrzał się uważnie teczce. Zapach, który poczuł, natychmiast naprowadził go

na ślad. Teczka Mendozy była taka sama jak teczka Brett. I właśnie jego teczkę

dziewczyna miała przy sobie, gdy opuszczała lotnisko.

- Oni też o tym wiedzą - zawołał. - Ci, którzy obserwowali Mendozę, byli lepiej

poinformowani, niż my. Zorientują się, co się stało z teczkami.

- To nie jest takie proste. - Simon zaczął przeglądać mały notes. - Nawet jeśli

obserwowali zamianę, to przecież nie wiedzą, kim jest dziewczyna.

- Wiedzą o zamianie i z łatwością mogą zidentyfikować Brett. Może już ją znaleźli?

Jamie w ciągu sekundy był przy drzwiach.
- Jamie! Dokąd, do cholery, idziesz? - krzyknął Simon.

- Na Callaway Drive. Módlcie się, żeby nie było za późno.

Brett od kwadransa odpoczywała w wannie. Gorąca woda koiła zmęczenie. Próbowała

uspokoić nerwy po tych wszystkich wydarzeniach na lotnisku, słuchając muzyki

dobiegającej z głębi mieszkania. Muzyka połączona z medytacją stanowiły rytuał po

każdej podróży. Pomagało jej to uporać się ze wstrząsającymi obrazami i przeżyciami.

W ten sposób mogła nabrać dystansu do tragedii, rozczarowań i klęsk, będących

udziałem innych, i wrócić do kłopotów dnia codziennego.

Te krótkie chwile izolacji nie zmieniały nic, ale dodawały jej siły.
Dziś muzyka tylko ją drażniła. „Sonata Księżycowa" irytowała ją, a co gorsza nie dawała

ukojenia. Zdawała sobie sprawę, że nie jest to wina muzyki. Kiedy indziej na pewno
spełniłaby swoje zadanie. Ale nie dzisiaj, gdy spotkała tego człowieka. Mężczyznę,

którego nie potrafiła wyrzucić z pamięci.

Brett nie należała do kobiet, które mężczyźni łatwo mogli wytrącić z równowagi. W

każdym razie nie zdarzało jej się to do tej pory. Tym razem jednak nie potrafiła przestać
myśleć o nieznajomym z lotniska. Rozgniewana, wyszła z wanny z postanowieniem

zajęcia się zwykłymi sprawami.

Nalała sobie trochę wina i usiadła w fotelu. Przytuliła zimną, oszronioną szklankę do

skaleczonego policzka. Poczuła, że ból mija, i zapadła w jakiś dziwny półsen. Widziała
kalejdoskop zmieniających się obrazów, słyszała kakofonię dźwięków. Zapach prochu

i krwi. Strach.
Znała już to wszystko z obserwacji. Pisała o przemocy, ale nigdy nie doświadczyła jej

bezpośrednio. Dzisiaj na lotnisku przestała być widzem. Rzeczy, o których dotąd

tylko pisała, stały się jej udziałem. Jej spokojny świat w Atlancie rozpadł się.

„Idź! To nie twój interes!" To właśnie chciał jej powiedzieć tajemniczy mężczyzna.
Telepatia.

Nić porozumienia między dwojgiem nieznajomych. Przecież posłusznie spełniła ten

niemy rozkaz. Odeszła pewna, że już go więcej nie zobaczy, ale nie mogła przestać o nim

myśleć.

Na skutek roztargnienia znalazła się w niebezpieczeństwie i znowu ich drogi się

spotkały. Był zły na nią, krzyczał, ale uratował jej życie. A gdy dotknął jej

obolałego policzka, zrobił to z ogromną delikatnością.

Brett zadrżała na wspomnienie tego dotyku. Pamiętała swoją reakcję - uczucie

rozkoszy, którego nie potrafiła stłumić. Nikt poza mężem nie dotykał jej w taki sposób.

Tylko Carson Sumner tak na nią działał

Nie! Nie wolno jej o tym myśleć. Nie wolno jej robić żadnych porównań. Absolutnie nie

wolno.

- No i dobrze. Nigdy więcej go nie zobaczę. - Jej głos zabrzmiał głucho w pustym

mieszkaniu. Przez chwilę czuła się bardzo samotna. Roześmiała się, próbując

zmienić nastrój. - Brett Sumner! Znowu mówisz do siebie! - Teraz śmiech zabrzmiał już

radośniej. - Może dobrze, że już go więcej nie spotkasz. Mógłby pomyśleć,

że zwariowałaś.

Postanowiła zabrać się do pracy. Jeśli wszystkie zdjęcia się udały, będzie to najlepszy

background image

reportaż, jaki dotąd zrobiła. Znowu pomyślała o zdjęciu, które mogła zrobić. Taka
fascynująca twarz! Starała się przekonać samą siebie, że wycofała się, bo chciała

uszanować jego prywatność. Zawsze traktowała z szacunkiem tych, których
fotografowała. Ale jakiż byłby to wspaniały portret. Zrobić takie zdjęcie - to byłoby

arcydzieło. I znowu myślała o tym mężczyźnie. Przecież Carson był jedynym, którego
pragnęła. Był najważniejszą osobą w jej życiu - nauczycielem, mistrzem, kochankiem.

Jak więc wytłumaczyć to, że zupełnie przypadkiem spotkana osoba była w stanie

poruszyć uśpione od lat uczucia, poddać w wątpliwość obietnicę złożoną samej

sobie, że żaden mężczyzna nie przyciągnie jej uwagi.
- Praca! Tego właśnie pani potrzebuje, pani Sumner. Nie wolno myśleć o głupotach. -

Podniosła się z fotela i podeszła do drzwi, koło których stał bagaż. Wzięła teczkę i
zaniosła ją do pokoju. Ucierpiała bardziej, niż Brett się spodziewała. Skóra miała liczne

zadrapania, oderwane okucie i zepsuty zamek. Ale zdziwiła się dopiero wtedy, gdy ją
otworzyła. Była przygotowana zobaczyć ubranie na zmianę, notatki i filmy, tymczasem

ujrzała bezładnie powrzucane dokumenty i paczki używanych banknotów.
Wzięła do ręki kilka kartek i zaczęła je przeglądać. Były tam jakieś kolumny cyfr i mapy

z oznaczeniami. Niektóre teksty pisane były po angielsku, inne po hiszpańsku. Odłożyła
wszystko z powrotem. Czuła się jak intruz. Zaczęła się zastanawiać, czyje to rzeczy. Po

chwili przypomniała sobie grubasa, który przepychał się przy wyjściu z samolotu, a
potem w poczekalni przewrócił ją i wyrwał jej z rąk teczkę, krzycząc przy tym głośno

i przeklinając. Pewnie myślał, że specjalnie stanęła mu na drodze, i że zabrała jego

teczkę. Po prostu nie zauważył, że jej była taka sama,

Brett miała wrażenie, że za tym kryje się coś więcej niż zwyczajna kradzież. Mały grubas

chciał odebrać od niej swoją własność. Sądząc po ilości krwi na jego koszuli, był ciężko

ranny. Nie wiedziała, co ma w tej sytuacji zrobić. Komu zwrócić teczkę?

Nie zastanawiała się dotąd, jaką wartość przedstawiają rzeczy, które znalazły się w jej

rękach. Instynkt mówił jej, że chodzi tu o coś więcej niż o skradzione pieniądze. Zdawała
sobie sprawę, że atrakcyjny nieznajomy jest w jakiś sposób zaangażowany w tę sprawę.

Z przerażeniem zadała sobie pytanie, kto strzelał i dlaczego?
Zdenerwowana, postanowiła dokładnie wszystko przejrzeć i dopiero wtedy

zdecydować, jak postąpić. Po chwili zorientowała się, że grubas przewoził materiał o sile
dynamitu. Listę nazwisk. Brett znała niektóre. Co prawda, miała temat na wspaniały

artykuł, ale groziło jej niebezpieczeństwo. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do FBI lub
na policję. Nagle wzrok jej padł na jedno z nazwisk. Czy były tam inne, które pominęła?

Niebaczny telefon mógł spowodować, że papiery trafiłyby do kogoś w nich
wymienionego. Wszystko to było bardzo skomplikowane. Zupełnie nie wiedziała, co

robić. Nagle przyszło jej do głowy rozwiązanie. Elise Cheney spędzała lato w Paryżu, a
Brett miała klucz do jej mieszkania, więc postanowiła zawieźć tam teczkę. Da jej to czas

na dalsze decyzje, a teczka będzie bezpieczna.

Przypomniała sobie, że nieznajomy, który uratował jej życie, obiecał wyjaśnienia.

Bardzo ich potrzebowała. Kim był? Dlaczego zajmował się tą sprawą? Mógł okazać

się niebezpieczny. Nie mogła nikomu ufać. Jeszcze nie teraz.

Zamknęła teczkę. Położyła ją ostrożnie na stole i poszła się ubrać.

Jamie zatrzymał samochód przy krawężniku, przecznicę od domu Brett. Jazda przez

miasto pozwoliła mu wszystko przemyśleć. Na lotnisku działał zbyt powoli. Powinien być

bardziej zdecydowany. Ale to z kolei mogło być równie niebezpieczne.

Zgasił światła, ale został w samochodzie, obserwując ulicę. Wokół było cicho. Brett

mieszkała w spokojnej dzielnicy, typowej dla Atlanty. Na ulicy nie było żywego

ducha. Wszystko wydawało się być w porządku, a mimo to Jamie czuł niepokój.

Nagle drzwi budynku otworzyły się i stanęła w nich Brett. Zastanawiał się przez chwilę,

dokąd dziewczyna idzie o tak późnej porze. Na dodatek miała przy sobie teczkę. Myślał,

że będzie szła chodnikiem, ale przeszła przez jezdnię, kierując się w stronę

background image

zaparkowanego samochodu. Zatrzymała się na chwilę, przycisnęła teczkę mocniej do
ramienia i zaczęła szukać kluczyków w kieszeni dżinsów. Jamie czuł, że zaraz coś się

stanie. Gdzieś w oddali rozległ się szum silnika i z parkingu wyjechał samochód.

Wtedy już wiedział, co się zdarzy, nawet zanim reflektory samochodu oświetliły Brett.

Wyskoczył z samochodu, zaczął biec i wołać, ale było za późno.
Widział jej przerażoną twarz w ostrym świetle reflektorów. Widział, że dopiero teraz

odgadła zamiary kierowcy i odrzuciwszy teczkę, próbowała uciekać. Usłyszał

dźwięk, którego miał już nigdy nie zapomnieć - odgłos ciała uderzającego o karoserię.

Samochód odrzucił Brett na bok jak szmacianą lalkę. Usłyszał pisk hamulców

i ujrzał jakąś postać wyskakującą z samochodu. Jamie nie miał- broni. Rzadko nosił ją

przy sobie. Na ogół nie potrzebował jej, wykonując zadania dla Organizacji.

Mógł więc tylko krzyczeć, by zaalarmować ludzi.

Biegł w stronę Brett. Leżała w zakrwawionej bluzce i dżinsach. Jego krzyk był pełen

bólu.

W domu, w którym mieszkała, zapaliły się światła. W oknach pojawiły się twarze.

Łajdak, który ją potrącił, na moment zatrzymał się, chwycił teczkę i rzucił się do

ucieczki. Samochód bez numerów rejestracyjnych zniknął za rogiem, gdy Jamie

zakończył najszybszy bieg w swoim życiu.

- Brett! Boże! Brett! - Uklęknął przy niej i starał się wyczuć puls. Ucieszył się, czując

słabe oznaki życia. Ostrożnie zbadał dziewczynę, ale nie znalazł żadnych poważniejszych

obrażeń. Nie miała złamań, nie było śladów, które wskazywałyby na uszkodzenie czaszki
lub wewnętrzny krwotok. Oddychała wolno, lecz bez wysiłku.

Instynktownie starała się ukryć za zaparkowanym samochodem i prawie się jej to

udało. Zderzak, który potrącił Brett, uderzył również w jej samochód.

Otworzyła oczy, gdy odsuwał jej włosy z twarzy. Gdy to zobaczył, ogarnęła go ogromna

radość.

- To ty?! - W jej oczach pojawił się strach i próbowała odsunąć się od niego.
Jamie zamarł. Czuł chłód jej spojrzenia.

- Nie skrzywdzę cię, Brett.
Próbowała się podnieść, ale zabrakło jej siły, więc tylko zasłoniła się rękoma. Jamie czuł

się jak ostatni łajdak. Chciał ją objąć i złagodzić jej strach, ale nie ośmielił się.

- Przyszedłem ci pomóc. Nie bój się mnie.

- Kim jesteś? - oparła się na łokciu i popatrzyła na niego.
- Nazywam się Jamie.

- Jamie? - Słyszała już to imię. Widziała tę twarz. Lotnisko? Tak. Nie. Jeszcze gdzieś ją

widziała, w jakimś innym miejscu. - Dlaczego tu jesteś?

- Żeby ci pomóc. - Ośmielił się jej dotknąć. Przesunął palcami po jej policzku, tak samo

jak to zrobił na lotnisku.

- Masz delikatne dłonie. - Tym razem nie odsunęła się, ale opadły jej powieki. - Jak

anioł - wyszeptała.

Nie widział żadnego sensu w tym, co mówiła. Musiała tracić przytomność. Jęknęła

cicho i gdyby nie Jamie, upadłaby znowu na chodnik, ale ją podtrzymał. Czuł, że ma

dreszcze, więc przytulił ją do siebie. Oddech miała płytki. Dotknął jej szyi i wyczuł, że
słabnie akcja serca.

Szok. Reakcja ciała na uraz: spadek ciśnienia i osłabienie.
Jamie miał już do czynienia z podobnymi przypadkami. Zachowywał przy tym zawsze

spokój, ale teraz ogarnęła go panika. Brett potrzebowała pomocy. Nie mógł jej zostawić
pod opieką jakiegoś wystraszonego sąsiada. Przecież nie wiedział, kto kryje się za

krzakami czy w najbliższym zaułku. Brett zadrżała. Chłód ogarniał całe jej ciało. Jamie
przytulił ją jeszcze mocniej, aby ją ogrzać. Siedział w blasku latami, trzymał ją w

objęciach i czekał na swych kolegów.

- Simon zaraz tu przyjedzie. Wtedy będziesz bezpieczna - szeptał cicho, sam nie

wiedząc: do niej, czy do siebie. Była taka delikatna i słaba. Oddychała z trudem.

background image

- Zaraz tu będzie, I pomoże ci. Obiecuję. Przesunął dłonią po jej włosach i przytulił

policzek do jej czoła.

- Jak tylko Simon przyjedzie i upewnimy się, że to tylko szok, odnajdę twojego męża.

Naprawdę! I dowiem się, dlaczego nie ma go z tobą.

- Nie - wyszeptała.
- Cicho. - Jamie był zaskoczony. Nie przypuszczał, że Brett go słyszy.

- Żadnego męża.
- Dobrze. - Wydawało mu się, że jest zdenerwowana, i chciał ją uspokoić. - Nie

zawiadomimy go, jeśli tego nie chcesz.

Z daleka zauważył światła reflektorów; dosłyszał warkot silników. Samochody

zatrzymały się. Przyjechał Simon w towarzystwie Jeba, Mitcha i Matthew, który

uważnie przeczesywał wzrokiem ulicę i jej zakamarki. Potem nadjechał ambulans

wezwany przez któregoś z sąsiadów,

- Mój mąż odszedł - wyszeptała Brett, kiedy Jamie pomagał ułożyć ją na noszach. -

Umarł. - I dokończyła słabszym głosem, zamykając oczy: - Osiem lat temu.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Słyszał tylko szmer. Szeptów, kroków i głosów. I równego oddechu Brett. Gdy nocą

Jamie siedział przy łóżku Brett, w myślach przeklinał siebie i Organizację za to, co się
wydarzyło.

Na razie Brett była bezpieczna. Ale co będzie jutro? Mendoza nie żyje. Zginął od kuli.

Teczkę zabrali ci, którzy znali jej zawartość. Ale Brett Sumner mogła ją obejrzeć. Co tam

znalazła? Co wie? Kto czekał i obserwował ją?

Kimkolwiek byli i gdziekolwiek się znajdowali, tylko Brett mogła ich zdemaskować.

Stała im na drodze do władzy i bogactwa. Zrobią wszystko, by się jej poznać.

Groziło jej niebezpieczeństwo, a on ponosił za to winę. A zaczęło się to w chwili, gdy

wręczył jej teczkę Mendozy. Teraz mógł jej tylko pilnować. I robił to przez całą noc. Nie
odchodził od niej nawet na krok. Nie spał. Nawet tu, w szpitalu, gdzie pracowali ludzie

godni zaufania, nie mógł się uspokoić. Będzie czuwał, dopóki niebezpieczeństwo nie
minie.

Jamie poruszył się, bo zdrętwiała mu noga. Spojrzał na Brett, by upewnić się, że śpi. W

ciemności była tylko kształtem okrytym sztywnym prześcieradłem. Nie potrzebował

światła, by widzieć jej czarne włosy rozsypane na poduszce i dłoń stuloną pod

skaleczonym policzkiem.

Podniósł się i odszedł od łóżka. Oparł się o ścianę, ale cały czas patrzył na drzwi.

Dwukrotnie w ciągu godziny Brett jęknęła i zmieniła pozycję. Kiedy zrobiła to po raz

trzeci, Jamie podszedł do łóżka i wziął ją za rękę.
- To ty - wyszeptała, marszcząc brwi z wysiłku. Głos miała słaby i Jamie nie był pewien,

czy nie mówi przez sen, więc tylko pochylił się nad nią i mocniej ścisnął jej rękę.

- Jamie.

Na dźwięk swojego imienia poczuł i zaskoczenie, i radość. Po chwili szepnął:
- Tak. To ja, Jamie.

Skinęła głową i odetchnęła głęboko. Przymknęła oczy, a ręką ścisnęła jego dłoń.
Gdy usnęła, przysunął krzesło bliżej łóżka, usiadł przy niej, nie wypuszczając ani na

chwilę jej ręki.

Powoli blask wypełniał pokój. Jamie obserwował, jak rozwiewa się mrok. Dochodziło

południe, gdy Brett znowu otworzyła oczy.

Poczuł jej dotyk, zanim jeszcze zdążył na nią spojrzeć. Lśniące włosy, oświetlone

promieniami słońca, jeszcze bardziej podkreślały bladość jej twarzy. Usta miały barwę

marmuru, a cera kości słoniowej. Oczy miała podkrążone, a włosy potargane. Mimo

zmęczenia wyglądała wspaniale. Jej usta były stworzone do pocałunków, a ciało do
pieszczot. Żal mu było, że ktoś tak piękny jak ona został wplątany w taką historię.

Delikatnie dotknął jej włosów.

- Wybacz mi, Brett - powiedział szeptem, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi.

Nie było żadnej reakcji z jej strony. - Ale teraz jesteś już bezpieczna.
- Bezpieczna? - Jej głos brzmiał ochryple, ale wyczuwało

się w nim pytanie.
- Daję ci na to moje słowo.

Bezwiednym gestem potarła czoło, zmarszczyła brwi, ale nawet nie jęknęła, gdy palce

dotknęły rany na policzku. Cofnęła rękę i popatrzyła na ślad krwi błyszczącyna czubku

palca.

- Co się stało? - Ścisnęła go tak mocno za rękę, że aż poczuł jej paznokcie. Potrząsnęła

głową. - Gdzie jestem?

- W prywatnej klinice Grayson House.

-W klinice? - Powiodła przerażonymi oczami po pokoju. Wyglądał jak zwykła sypialnia.

Łagodny kolor ścian, brązowe meble, miła atmosfera. Tylko łóżko i urządzenia przy nim

nie pasowały do wnętrza. Otwartą dłonią jak ostrzem przecięła powietrze. - To jest

background image

szpital!

- Tak.

- Dlaczego jestem w szpitalu?
- Nie pamiętasz? - Jamie ciągle mówił cichym, spokojnym głosem.

Uwolniła jego rękę i uniosła się nieco na łóżku.
- Co powinnam pamiętać? - Zrobiło jej się słabo i opadła na posłanie. Po chwili mówiła

już niemal normalnym głosem. - Pamiętam lotnisko. I moje mieszkanie. A potem światło,
oślepiające światło.

Jamie czekał. Widział tylko część jej twarzy zakrytej włosami. Chciał je odsunąć i unieść

tę twarz ku swojej. Chciał jej powiedzieć, że nieważne jest, co pamięta, ale to byłoby

kłamstwem. Kłamstwa nie były mu obce. Jego działalność opierała się na oszustwie;
prowadził podwójne życie — jedno publiczne, drugie sekretne. Teraz postanowił skończyć

z kłamstwami. Istniały sprawy, o których Brett nie mogła wiedzieć ze względu na swoje
bezpieczeństwo, ale część jego życia związana z nią musiała być wolna od

kłamstwa. Nie chciał jej przeszkadzać, więc milczał. Sam przed sobą przyznawał, że nie

wie, czy jego troska o Brett wynika z wyrzutów sumienia, czy z porywów serca.

- Ciemność... - Przesunęła palcami ku skroni. - Pamiętam tylko ciemność. - Podniosła

głowę i popatrzyła na niego. - Ciemność i ciebie.

Jamie nie odzywał się. Pozwolił, by przyjrzała mu się dokładnie. Próbowała poukładać

myśli i odgadnąć, jaką rolę pełnił w tym, o czym nie pamiętała.

- Nazywasz się Jamie. To wszystko, co wiem. Powiedziałeś to, gdy... - przebłysk pamięci

pojawił się i zniknął.

- Kiedy ci to mówiłem, Brett? Pamiętasz? - Jamie wiedział, że przypomnienie tylko

jednej rzeczy pociągnie za sobą następne.

- Pamiętam lotnisko i swoje mieszkanie. Reszta to mieszanina światła i ciemności.

Oczywiście, poza tobą. - Brett z niechęcią potrząsnęła głową.

- Światło. - Pochylił się w jej stronę. Nie wiedział, czy tak naprawdę chce, żeby sobie

przypomniała światła, które ją ścigały. - Czy wiesz, co ono znaczy?

Brett podłożyła ręce pod głowę i patrzyła na białą pościel. Na jej twarzy malował się

wyraz zaskoczenia. Pod powłoką spokoju kryła się rozpacz. Próbowała sobie coś

przypomnieć, ale nie potrafiła. Na krawędzi świadomości pojawiały się jakieś obrazy,
przebłyski, które po chwili stawały się nicością. Nie pamiętała tamtej nocy, a przecież to

wtedy ucierpiała.

Co się jej przytrafiło? Co z nią zrobiono? Czuła tylko żelazny ucisk, który miażdżył jej

czaszkę, i tępy ból w całym ciele.

- Nie pamiętam! - W jej głosie pojawił się strach.

- Boże! Ja nie nie pamiętam! Pomóż mi, proszę! -podniosła przerażone oczy na

Jamie'ego. - Straciłam pamięć.

Jamie cały czas myślał o tym, że strach i ból kojarzą się dla niej z jego osobą. Tak się

działo, odkąd pojawił się w jej życiu. Podszedł do niej i przytulił ją mocno do

siebie. Bardzo chciał, żeby się wreszcie uspokoiła.
- Cicho. Nie myśl już o tym. To wszystko minie. Teraz odpocznij.

- Nie! - Brett odepchnęła go. - Muszę to zrozumieć! - Nagły ruch wywołał ból. Nie

doceniała siły żelaznej obręczy otaczającej jej głowę. Przygryzła wargę. Wiedziała,

że musi jakoś wytrzymać. - Muszę wszystko wiedzieć.
Jamie znowu próbował ją przytulić.

- Brett...
- Nie! - Odsunęła go. - Nie dotykaj mnie i nic próbuj się wykręcić. Powiedz mi, co się

stało! Powiedz! - Uspokoiła się po chwili. Ale nagle zdała sobie sprawę, że jest ranek.
Znowu powrócił strach. - Powiedz mi, jaki dzisiaj jest dzień?

- Niedziela - odpowiedział spokojnie. — Dopiero niedziela.
- Niedziela - powtórzyła Brett, opadając na poduszki. Westchnęła i przymknęła oczy.

Chwała Bogu, że to dopiero niedziela. Bała się, że trwało to dłużej, a przecież szkoda jej

background image

było każdej chwili życia.

- Wczoraj była sobota - mówiła do siebie jak dziecko, które rozwiązuje trudne zadanie. -

Pamiętam sobotę. Pamiętam, że przyleciałam do Atlanty. Lotnisko i przerażonego

mężczyznę, który gdzieś biegł i mnie przewrócił - przerwała i spojrzała na Jamie'ego. -

Ty mnie podniosłeś i podałeś teczkę. To nie była moja teczka.

Ostatnie słowa były na pół pytaniem, na pół stwierdzeniem, bo obraz, dotąd wyraźny,

znowu zaczął się zacierać.

- Dostałaś cudzą teczkę. - Chciał ją przeprosić i wyjaśnić wszystko, ale nie mógł tego

zrobić. Mógł tylko przyznać się do jednego. - Ja ci ją dałem.

- Wyglądała tak samo jak moja. Zorientowałam się dopiero wtedy, gdy ją otworzyłam.

— Brett westchnęła.

- Nie wiem, dlaczego akurat to pamiętam, kiedy inne rzeczy wciąż pozostają za mgłą.

- Co w niej było? - Jamie musiał o to spytać, ale starał się zrobić to jak najłagodniej.
- Nie wiem. Wszystko dotąd widziałam wyraźnie, a teraz niczego nie pamiętam. — Na

jej twarzy malowała się bezradność. - Co się ze mną stało?

Jamie znowu pragnął chwycić ją w ramiona, ale przysunął się tylko bliżej, okrywając ją

kołdrą, która ich rozdzielała.

- Miałaś wypadek. Doznałaś wstrząsu. Bardzo często ludzie w takiej sytuacji tracą

pamięć.

- Wypadek? Na lotnisku? Czyżbym zapomniała o czymś ważnym?

- Nie. - Niemal czytał w jej myślach i czuł, jak wzbiera w niej strach. - Nie na lotnisku.

Przed twoim domem.

Brett podniosła się powoli i usiadła. Przyglądała mu się badawczo.
- Co to było?

Jamie zawahał się. Jak może jej powiedzieć, że ktoś próbował ją zabić i że może jeszcze

raz spróbować? Jak wytłumaczyć jej swój w tym udział, by go nie znienawidziła?

Obserwowała, jak na jego twarzy pojawiło się poczucie winy i wątpliwości, a

jednocześnie czuła, że wierzy mu bez zastrzeżeń. W chwili gdy otworzyła oczy

i ujrzała go przy swoim łóżku, poczuła się bezpieczna.
A może nie powinna?

- Do diabła! Powiedz mi, Jamie, co mi się przytrafiło i co ty masz z tym wspólnego? -

Była zdenerwowana. Ktoś odebrał jej możliwość panowania nad własnym

życiem. Chciała wiedzieć dlaczego. Jamie rozumiał to. Brett miała prawo złościć się
i powinna znać odpowiedź. Ale ile mógł jej powiedzieć, nie zwiększając zagrożenia i nie

wspominając o Organizacji?

- Nie wiem, co ci powiedzieć.

- Nic mów nic, Jamie - usłyszał znajomy głos. - Ja wyjaśnię pani wszystko.
Brett ujrzała w drzwiach potężnego mężczyznę.

- Kim pan jest?
- Nazywam się Simon McKinzie. - Miał twarz jak wykutą z granitu. Podszedł do łóżka i

wskazał na dwóch mężczyzn, którzy mu towarzyszyli. - To jest doktor Erlinger, a to
doktor Cohen. Opiekowali się panią przez całą noc.

- Dlaczego? - Brett przelotnie popatrzyła na lekarzy. Podziękuje im, gdy będzie

wszystko wiedziała. Teraz zwróciła się do tego, który wydawał się być szefem:

- Oczekuję wyjaśnień. Natychmiast.
- Otrzyma je pani. - Simon popatrzył na lekarzy.

- Panowie, wszyscy widzimy, że pani Sumner odzyskała siły. Czy możemy odłożyć

badanie aż do chwili, gdy odpowiem na wszystkie jej pytania?

Doktor Cohen próbował protestować, ale Simon uciszył go ruchem ręki.
- Obiecuję, że nie potrwa to dłużej niż piętnaście minut i więcej nie będę już chorej

przeszkadzał.

- Dobrze - powiedział jeden z nich. - Ale daję panu tylko piętnaście minut. - Zrobił to z

wyraźną niechęcią, gdyż w ten sposób nastąpiło zakłócenie ustalonego porządku.

background image

Simon zamknął za nimi drzwi tak szybko, że prawie przyciął nimi fartuch doktora

Erlingera.

- Teraz... - zwrócił się do Brett. - Chce pani wiedzieć, co się stało i dlaczego. - Skinął

głową w stronę Jamie'ego. - I chce pani wiedzieć, kim, u licha, jesteśmy.

- Może w odwrotnej kolejności. - Brett wyprostowała się na łóżku. Uspokoił ją widok

lekarzy. Była teraz pewna, że jest w prawdziwym szpitalu. Jamie i ten drugi

mężczyzna wciąż ją niepokoili.
Simon podszedł bliżej do łóżka. Popatrzył na zmęczoną twarz Jamie'ego i domyślił się,

że nie spał tej nocy.

- Dodatkowe zajęcia?

- Czasami.
- Masz kompleks męczennika?

- Nie, szefie - w głosie Jamie'ego brzmiał szacunek.
- Spłacam długi.

Simon popatrzył na młodego człowieka, którego kochał jak syna. Sumienie wprawdzie

nie przeszkadzało w pracy agenta, ale stanowiło dodatkowy ciężar. Szybko przeniósł

wzrok z Jamie'ego na Brett. Zadał jej pytanie i odetchnął z ulgą, gdy potwierdziły się
informacje lekarzy, że nie pamięta, dlaczego jest w Grayson.

- Powiedziałem już, że nazywam się Simon McKinzie. Nie mówiłem jeszcze, że pracuję

dla rządu. I mimo że Jamie gotów jest wszystko wziąć na siebie, ja jestem odpowiedzialny

za pani pobyt tutaj. Co robimy i dla kogo w rządzie, nie jest teraz ważne.

Najważniejsze, by pani uwierzyła, że tak jest naprawdę.

Brett słuchała w milczeniu.
- Myślę, że zna pani gubernatora. - Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.

Jamie wiedział, że od chwili gdy odkryto, kim jest Brett, Simon postarał się dowiedzieć

o niej wszystkiego.

Począwszy od tego, w czym sypia, po posiłek, jaki jadła w samolocie. Jeśli zapytał ją o

znajomość z gubernatorem Georgii, to na pewno sprawdził, że go znała.

Brett była zaskoczona, że ktoś o tym wie.
- Poznaliśmy się kilka lat temu - powiedziała, obawiając się, że ktoś zechce ingerować w

jej prywatne życie.

- Czy zna pani jego głos? — Simon podał jej aparat telefoniczny.

- Tak.
- Przez telefon potrafi go pani rozpoznać?

- Tak. Rozmawialiśmy przez telefon wiele razy.
Rozpoznam go.

- Czyli będzie pani wiedziała, że nie jest to oszustwo. Możecie rozmawiać o rzeczach, o

których my nie mamy pojęcia.

Brett przyznała mu rację, ale nie rozumiała, jakiemu celowi ma służyć to dziwne

przesłuchanie.

- I ufa mu pani? - zapytał Simon.
- Był przyjacielem mojego męża. - Zorientowała się, że nie odpowiedziała na pytanie. -

Tak. Ufam mu.

- To dobrze. - Simon wykręcił numer.

Brett, zaskoczona sposobem bycia Simona, popatrzyła na Jamie'ego, jakby szukając

wyjaśnień. Jego szef był spokojny i pewny siebie. Wyglądało na to, że wie, co robi.

Patrząc na niego, miało się wrażenie, że nic właściwie się nie stało.
Ale wystarczyło, że poruszyła się na posłaniu, by ból przypomniał jej, że jednak coś się

wydarzyło. Nie mogąc sobie z tym wszystkim poradzić, pragnęła znaleźć kogoś, kto
stanowiłby dla niej oparcie w tym, co przeżywała. W ciągu ostatnich ponurych godzin

tylko Jamie był kimś, na kogo mogła liczyć.

Czując na sobie jej spojrzenie, Jamie odwrócił się i uśmiechnął się do niej. Był

zaskoczony, choć nie okazywał tego, bo Simon, który zawsze strzegł tajemnicy

background image

Organizacji, mówił Brett więcej niż komukolwiek dotychczas. Jamie bał się. Każda

ujawniona tajemnica zwiększała zagrażające dziewczynie niebezpieczeństwo.

Gdy spojrzał na Brett, w jego oczach pojawił się niepokój. Simon mówił coś, ale oni go

nie słuchali. Powrócił nastrój, który zapanował między nimi na lotnisku, gdy

dzieląca ich przestrzeń naładowana była tysiącem nie wypowiedzianych słów i uczuć.
Jamie pierwszy ochłonął. Musiał wiedzieć, co zamierza Simon.

Brett wciągnęła głęboko powietrze i zorientowała się, że w myśli powtarza tylko jedno

słowo: Jamie. Zdawała sobie sprawę, że w tym mężczyźnie dostrzega znajomego,

że na pewno już go kiedyś widziała. Miała nawet wrażenie, że coś sobie przypomina.

Musiała już słyszeć to imię, wielokrotnie powtarzane wśród burzy oklasków.

Ubrany wieczorowo Jamie stał w blasku światła, uśmiechając się radośnie. Wydawało

jej się, że słyszy śmiech Carsona.

- Gubernator chce z panią rozmawiać.
Brett nie mogła oderwać oczu od Jamie'ego, nie chciała słyszeć głosu Simona, bo

intensywnie szukała w pamięci tego miejsca i chwili, gdy Carson był z nią.

- Proszę pani.

Brett drgnęła i popatrzyła na Simona.
- Gubernator - powtórzył Simon z niezwykłą dla siebie cierpliwością.

- Tak. Rzeczy wiście. - Wzięła słuchawkę do ręki. I właśnie wtedy przypomniała sobie,

gdzie i kiedy widziała Jamie'ego McLachlana.

To nie dzieje się naprawdę, pomyślała Brett. Przypomniała sobie, że odmówiła

przyjęcia środków przeciwbólowych, więc ostrożnie wyprostowała nogi, by ulżyć nieco

pokaleczonej skórze. Jakże chciała wydostać się z łóżka i pospacerować po pokoju.
Jedynie skromność powstrzymywała ją od tego, bo szpitalna koszula nie zakrywała nawet

pośladków. Zacisnęła zęby, by nie krzywić się z bólu, i popatrzyła najpierw na Simona, a
potem na Jamie'ego.

Rozmowa, która miała trwać piętnaście minut, ciągnęła się przez godzinę. W tym czasie

lekarze zostali dopuszczeni do niej i zbadali ją bardzo dokładnie. Stwierdzili, że Brett

czuje się dobrze, a ona zdecydowała, że nie weźmie środka przeciwbólowego. Miała po
prostu szczęście, nie licząc stłuczeń, siniaków i drobnych skaleczeń.

Co prawda, nie czuła się zbyt szczęśliwa ani spokojna. Rozmowa z gubernatorem

potwierdziła jej podejrzenia, ale zaskoczyło ją to, że Organizacja, którą kierował

Simon, należała do najbardziej tajnych i elitarnych.
- Takie rzeczy nie przytrafiają się zwykłym ludziom - powtarzała z uporem.

- Ma pani rację. - Simon nie miał wątpliwości, że Brett należy do grona niezwykłych

osób, ale nie wspomniał o tym. Wyprostował się na krześle, które zaskrzypiało

pod jego ciężarem. - Ale to nie zmienia faktu, że jednak panią to spotkało.
- Zajmuję się swoimi sprawami. Robię zdjęcia, piszę reportaże. Staram się być

bezstronnym obserwatorem i kronikarzem naszych czasów. Wracam do domu na

krótki odpoczynek. Oczekuję spokoju i odprężenia. Po wielu dniach spędzonych w

kraju, gdzie rządzi wojsko, tęsknię do swobody poruszania się. I co? Jakaś przypadkowa

afera. A potem wy obaj proponujecie mi... Zabraniacie mi wracać do domu.

- Brett - Jamie przerwał ten monolog. - Widziałem twoje prace. Jesteś dobra. Twoje

zdjęcia i reportaże nie są robione przez zimnego obserwatora i widać w nich

wyraźnie, jak bardzo się w to wszystko angażujesz. Przykro nam, że musimy cię o to

prosić.

- Prosić! - Może w innej sytuacji Brett zwróciłaby uwagę na komplementy, które jej

powiedział. Ale nie dzisiaj. Nie teraz, gdy jej życie potoczyło się zupełnie inaczej, niż sobie

tego życzyła.

- No, dobrze - powiedział Jamie. - Przykro nam, ale musimy nalegać. Wiem, że trudno

nagie odłożyć wszystko na bok. Ale pora jest raczej sprzyjająca. Nie masz w tej chwili

żadnej pilnej roboty, nie masz również bliskiej rodziny. I, jak sama powiedziałaś, dzieci

Carsona Sumnera nie będą się zamartwiać, jeśli nie zobaczą cię przez jakiś czas.

background image

- To prawda.
- Zgodzisz się więc zostać w Grayson? Pozwolisz lekarzom zająć się

twoimiobrażeniami? - Jamie natychmiast wykorzystał jej słowa.

Brett patrzyła to na Jamie'ego, to na Simona, który zamilkł i tylko przysłuchiwał się, jak

Jamie próbuje przekonać dziewczynę.

- Nie mam żadnych poważnych obrażeń - oświadczyła Brett - to tylko drobne

skaleczenia i stłuczenia. - Głębokie stłuczenia, które mogą ulec zwapnieniu i uszkodzić
tkankę mięśniową. - Jamie wpatrywał się w nią z niewinnym wyrazem twarzy. - Nie

widziałem, w jakim stanie są twoje nogi, ale nietrudno sobie wyobrazić, jaka byłaby
szkoda, gdyby ich wspaniała linia została zakłócona na skutek zaniku mięśni, a ich

właścicielka kulałaby, zamiast poruszać się z wdziękiem.
- Kalectwo na skutek stłuczeń? Czy ty przypadkiem nie przesadzasz? - Brett popatrzyła

na niego spod opuszczonych rzęs.

- Ależ nie martw się, lekarze cię wyleczą.

- Wcale się nie martwię, a przynajmniej nie o to, że zostanę kaleką.
-A o co?

- Chcę znać prawdę. To znaczy prawdziwy powód, dla którego powinnam tu zostać.
Jamie popatrzył na Simona, który wzruszył ramionami, nie chcąc się wtrącać. Zauważył

nić porozumienia łączącą tych dwoje. Jamie musi ją przekonać, żeby została w szpitalu.

-A co jest prawdą? Jak uważasz?

- Ja mam o tym wiedzieć? Żartujesz chyba.
- Nie, Brett. Gdy chodzi o moje sumienie, nigdy nie żartuję. Wytłumacz mi, proszę.

Poruszył głową i promienie słońca oświetliły jego twarz. Oczyma wyobraźni zobaczyła

Jamie'ego McLachlana kłaniającego się na scenie, gdy wokół grzmiała

burza oklasków. Otaczały ją ramiona Carsona, słyszała jego słowa wychwalające

młodego wirtuoza. Tak się zamyśliła, że niemal zapomniała o przyczynie swojego

gniewu.
- Prawda, Brett - nalegał Jamie. - Jaka jest, według ciebie, prawda? - Nie mógł jej wiele

powiedzieć, ale chciał usłyszeć, co myśli, i powiedzieć jej, czy ma rację, czy nie.

Jamie wpatrywał się w nią z zachwytem. Miał ochotę wziąć ją w ramiona i całować aż

do utraty tchu. Jak, u licha, może przekonać ją, by pozwoliła mu się ochraniać, jeśli tak
bardzo jej pragnie?

- I właśnie taka jest prawda. Nie sądzę, żeby był to mój pomysł...
Brett coś mówiła, a on nie słuchał.

- Przepraszam, ale o czym ty mówisz?
- Pani Sumner wyjaśniła nam; co, jej zdaniem, jest prawdą - powiedział spokojnie

Simon, rozbawiony, ale i zniecierpliwiony roztargnieniem Jamie'ego. - Bardzo

dobrze to zrobiła, prawda? Czy mogłaby to pani powtórzyć? W kilku słowach?

Brett nie wiedziała, kiedy Jamie przestał słuchać, i nie znała przyczyny jego

zachowania, ale starała się nie okazywać rozdrażnienia. Grzecznie spełniła prośbę

Simona

i powtórzyła to, co, według niej, było najważniejsze.

- Zostanę w Grayson z dwóch powodów: ze względu na leczenie i bezpieczeństwo, do

czasu aż znajdziecie skradzioną teczkę, lub przypomnę sobie, co w niej było.

W ciągu ostatniej godziny przypomnieli jej wiele faktów. Poznała nazwisko Mendozy,

wiedziała już teraz, że w teczce były ważne dokumenty. Znając siebie, nie miała
wątpliwości, że je przeczytała. Nie pamiętała jednak nic, żadnych nazwisk. Nie pamiętała

też samochodu, który ją uderzył, ani dokąd wtedy jechała z papierami

Mendozy.

- Może się zdarzyć - mówił Jamie - że przypomnisz coś sobie nagle.
- Albo nigdy. A jeśli sobie nie przypomnę, to będę musiała się już zawsze ukrywać?

- Tego nie mówiliśmy. - Jamie podszedł bliżej do łóżka. Przyglądał się Brett uważnie.

background image

Na jej twarzy malowało się zmęczenie. Pewnie bolała ją głowa. Ujął ją za rękę i ucieszył
się, że jej nie cofnęła. - Prosimy tylko o pomoc.

- My! Przecież ty jesteś pianistą. Dlaczego angażujesz się w takie sprawy?
- To długa historia. Posłuchaj mnie, proszę. Nie możemy pozwolić, żebyś znowu

znalazła się w niebezpieczeństwie. Ci ludzie nie są pewni, co widziałaś i co wiesz. Ale
uwierz mi, nie będą się nad tym zastanawiać. Po prostu usuną cię. A ja nie mogę na to

pozwolić.

- A o co wam w końcu chodzi? - spytał Simon. - Nie ma żadnego problemu. Jamie

wypełnił swoje zadanie. Ty, Brett, musisz wywołać zdjęcia i napisać artykuł. Zostałaś

poturbowana i potrzebujesz odpoczynku. Po paru dniach pobytu tutaj, w klinice,

pojedziecie na cichą wyspę u wybrzeży Południowej Karoliny.

- Wyspa? - Brett gwałtownie odwróciła ku niemu głowę. - Nie ma mowy o żadnej

wyspie.

- To piękne i bezpieczne miejsce. - Simon udał, że nie słyszy jej słów. - Dobre miejsce na

wypoczynek i na pracę. Będziecie tam czuli się swobodnie. Dom ocieniony drzewami. W
powietrzu zapach morza, a nie szpitala. I będziecie tam naprawdę bezpieczni. Czego

więcej można chcieć?

- Pobytu w domu.

Jamie zaklął po cichu i odsunął się.
- Brett, posłuchaj, nie masz wyboru.

- Nie mam? - Brett czuła, że w jej głosie brzmi zawód. Przygryzła mocno wargę. Powoli

odzyskiwała spokój i równowagę. — Jeśli nie mam wyboru, to po co ta rozmowa?

- Chcieliśmy, żebyś poznała nasze plany i zgodziła się wyjechać dobrowolnie - wyjaśnił

jej Jamie,

- A jeśli się nie zgodzę, to co wtedy zrobicie? - Gniew znowu zaczął w niej narastać. -

Porwiecie mnie?

- To się oficjalnie nazywa: być pod ochroną - Jamie przesunął dłonią po włosach, a

Brett w tym ruchu dostrzegła i zmęczenie, i rozpacz.

Jej gniew złagodniał. Pomyślała o tych długich godzinach, jakie spędził przy jej łóżku,

pilnując jej i martwiąc się o nią, a nic o siebie, o dowody, czy o całą sprawę.

O nią, obcą kobietę, która znalazła się przypadkiem w nieodpowiednim miejscu o

nieodpowiednim czasie. Teraz proponowali jej schronienie i opiekę. Szczerze

powiedzieli, co jej zagraża. Czy powinna z nimi walczyć, sprzeciwiać się im tylko

dlatego, aby postawić na swoim?

To nie było w jej stylu, I nie miało sensu,
- Dobrze - powiedziała, patrząc na Jamie'ego i Simona. - Do tej pory mówiłam

głupstwa, nie zwracając uwagi na to, co jest ważne. Wiem, że zabrzmi to niewiarygodnie,

ale jestem rozsądna i nie działam pochopnie. - Jej wzrok przesunął się od Jamie'ego do

Simona. - Mam już dość tego szpitala. Kiedy jedziemy?

Simon roześmiał się. Wyraz ulgi, jaki pojawił się na twarzy Jamie'ego, był dla Brett

nagrodą.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Płynęli jachtem. Jako małżeństwo, które zaprosiło swoich wspólników na pokład. Ktoś,

kogo to interesowało, mógł sprawdzić, że nazywali się Roger i Joan Hamiltonowie, a ich
jacht był zarejestrowany pod nazwą „Księżycowy Tancerz".

Pochodzili ze wschodniego wybrzeża Północnej Karoliny.
Nie ukrywali się. Nie mieli do tego żadnych powodów. Jedynie przelot na wybrzeże

został zakamuflowany. Taki był plan Simona.

Po tygodniu spędzonym w Grayson Brett spodziewała się, że podróż jachtem da jej

trochę radości. Pogoda była wspaniała, a słońce miało lepszy wpływ na jej skórę niż

jakiekolwiek leki przepisywane przez doktorów Erlingera i Cohena.

Była to bajkowa podróż na piękną wyspę pod opieką sympatycznych i nie

narzucających się strażników.

Kiedy stała przy relingu, słuchając plusku wody uderzającej o burtę jachtu,

zastanawiała się, dlaczego jest jej tak smutno.

- Już niedługo...
- Słucham? - Popatrzyła na mężczyznę, który do niej podszedł.

- Już niedługo będziemy na wyspie. - Jeb Tanner oparł się o reling. Na czas podróży

przybrał nazwisko Rogera Hamiltona. Jak kameleon upodabniający się do otoczenia, Jeb

stał się zupełnie innym człowiekiem. Miał wąsy. Rozjaśnione, jakby pod wpływem słońca,
włosy. Wyglądał wspaniale - opalony, szarooki, dobrze zbudowany, uroczy mężczyzna, po

prostu człowiek sukcesu w każdym calu. Taki, który co prawda ciężko pracuje, ale umie
też wypoczywać.

Nawet Brett stwierdziła, że w niczym nie przypominał tego chłodnego zawodowca,

który pilnował jej w Grayson.

Ciekawe, ile twarzy miał Jamie McLachlan?
Ktoś otoczył ją ramieniem i Brett wróciła do rzeczywistości. Wszystko to przypominało

jej teatr. Członkowie Organizacji odgrywali swoje role po mistrzowsku. Jeb był

wzorowym mężem, a Matthew Sky i Mitch Ryan biznesmenami i zapalonymi

wędkarzami. Jednocześnie każdy z nich był pełen szacunku i galanterii w stosunku do
niej. Stopniowo zaprzyjaźniali się.

- Hej! A co to jest? - Jeb dotknął kącika jej zaciśniętych ust. - A gdzie uśmiech, który

zawsze powinien gościć na tej pięknej twarzy?

- Czy myślisz, że potrzebuję pocieszenia? - spytała Brett.
- Wyglądasz na kogoś, kto nie umie sobie poradzić z niewesołymi myślami. - Jeb cofnął

ramię i oparł się plecami o reling. — Niełatwo jest oddać swoje życie i przyszłość w ręce
obcych, nie znanych ci bliżej ludzi. Rozumiem, że dręczą cię wątpliwości.

- Nie tyle wątpliwości, co fakt, że o wielu rzeczach nie wiem.
Nie rozumiała, kim naprawdę byli ci mężczyźni i jakie zadanie pełniła ich Organizacja.

Nie wiedziała, co stało się z Jamie'em. Przez tydzień był częścią jej życia. Kiedy

starała się przypomnieć sobie, co się z nią działo, był dla niej oparciem. Aż pewnego

dnia zniknął. Brett nie mogła zrozumieć, czemu ją to Lak bardzo obchodzi.

- Powiedz mi, o co chodzi — poprosił ją Jeb. - Może będę mógł ci pomóc.

W ostatnim momencie powstrzymała się. Nie chciała mu mówić o chaosie, jaki panował

w jej myślach.

- Nic rozumiem, po co to wszystko. Czy to jest naprawdę potrzebne?
- Mocną stroną Simona - zachichotał Jeb - jest to, że postępuje wbrew oczekiwaniom.

Nikt nie potrafi go przechytrzyć. To, co się dzieje, jest właśnie tego typowym przykładem.
Kiedy się zastanowisz, zrozumiesz, że to dobry pomysł. Na wyspę można się dostać tylko

łodzią lub helikopterem. Ten ostatni przyciągnąłby uwagę wszystkich,

background image

tak jak i łódź, która nagle pojawiłaby się znikąd.
-A czy „Księżycowy Tancerz" nie wzbudzi podejrzeń? Właściwie to wszystko jest takie

skomplikowane. - Brett patrzyła w stronę lądu. Wybrzeże stawało się coraz bardziej
płaskie. Na miejscu czerwonej gliny pojawił się ciemny piasek. Mech porastał drzewa,

nadając im niesamowity wygląd.

- Może i skomplikowane, ale Simon ma swoje powody.

- Jak długo go znasz? - Miała nadzieję, że w ten sposób dowie się czegoś więcej o

ludziach, którzy całkiem zmienili jej życie. Wiedziała, że Organizacja została założona

przez Simona i że sam wybierał swoich współpracowników.

Na pokładzie „Tancerza" często o niej słyszała. Czasami w żartach jej członkowie

nazywali siebie aniołkami Simona.

- Jak długo znam Simona? - Jeb westchnął. - Właściwie to nikt tak naprawdę go nie

zna. Wiemy o nim tylko tyle ile, sam chce nam ujawnić. Ale chciałbym odpowiedzieć

na twoje pytanie. Simon jest moim przyjacielem i kimś naprawdę bardzo ważnym w

moim życiu od prawie piętnastu lat.

- Jesteście tak niepodobni do siebie. Co was zbliżyło? Kim byłeś, zanim go poznałeś?

- To żadna tajemnica, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. - Jeb wzruszył ramionami. -

Kim byłem? Kalifornijczykiem, który najbardziej na świecie kocha wodę, łodzie, surfing.

Byłem chłopcem z plaży, który spędzał cały swój czas na zabawie, nawet podczas

studiów. Zdarzyła się afera z narkotykami. Organizacja była w to zaangażowana. Ja,

cywil, zostałem przypadkowo wplątany w tę sprawę poprzez nieodpowiednie

znajomości. Dzięki Simonowi zostałem uwolniony od podejrzeń. Nie wiem, co we mnie

dostrzegł, ale zaproponował mi współpracę.

- Jest Szkotem - stwierdziła Brett.

- Przede wszystkim jest Amerykaninem, ale jego przodkowie byli Szkotami. Matka

przyjechała do Północnej Karoliny wprost ze Szkocji. Mieszkali w odosobnieniu,

w górach, i dlatego nabrał szkockiego akcentu. Brett od razu rozpoznała to

charakterystyczne wibrujące "r" i sposób bycia właściwy ludziom ze Starego Kraju.

- Nazwałeś się cywilem.
- Tak, bo nie należałem do Organizacji,

- No, oczywiście — westchnęła. Zdążyła już się zorientować, że członkowie Organizacji

nazywali wszystkich, którzy do niej nie należeli, cywilami. - Nie powiedziałeś mi, co

takiego Simon dostrzegł w tobie. Jaką miałeś wartość dla Organizacji?

- Tylko Simon to wie. - Jeb zdjął z leżaka koszulę i zarzucił jej na ramiona. - Za dużo

słońca - zwrócił jej uwagę. - Szef upiecze mnie na wolnym ogniu, jeśli nie dostarczę cię na
wyspę w doskonałej kondycji.

- Znowu Simon - zamruczała Brett, czując dotyk materiału na ramionach. - Zawsze jest

taki troskliwy?

- Tak - potwierdził Jeb.
- Nietuzinkowy człowiek, który w innych odkrywa rzadkie cechy.

- Chyba masz rację. - Jeb domyślał się, do czego zmierza Brett. Domyślał się również,

kto stanowi obiekt jej zainteresowania, ale ponieważ nic nie mówiła na ten temat,

nie chciał jej ponaglać. - Wszyscy mamy jakieś specjalne zdolności. W moim przypadku

są one związane z wodą. Brett była pewna, że Jeb nie powiedział jej wszystkiego

o sobie, ale postanowiła uszanować jego decyzję.
- Matt jest tropicielem śladów - Jeb skierował teraz jej uwagę na

wyjątkowoprzystojnego Matthew Skya, w którego żyłach płynęła mieszanina krwi
indiańskiej i francuskiej.

— Pochodzi z plemienia Apaczów. Wybuchowa mieszanina dwóch kultur i bardzo

tajemnicza postać.

- Tropiciel śladów? Co za dziwny zawód?
Jacht gwałtownie uniósł się na fali i Jeb natychmiast chwycił Brett za ramię i

przytrzymał mocno, żeby nie zrobiła sobie krzywdy.

background image

- Matt odczyta każdy ślad, nawet na betonie, Brett popatrzyła na niego z

niedowierzaniem.

- Nie przesadzam - uśmiechnął się Jeb. - Jest fenomenalny, ma talent, wyjątkową

zdolność obserwacji i intuicję. Brett czuła, że nie dowie się niczego więcej ani o Jebie,

ani o Matcie, więc zainteresowała się najmłodszym z nich
- Mitchem.

- Jest on bardzo skomplikowaną postacią. Był młodocianym przestępcą, kłopotliwym

dzieckiem nie rokującym żadnej poprawy. Nikt nic rozumie go tak dobrze jak

Simon. Jest szczery i łagodny...
- Szczery i łagodny, ale tylko do określonej chwili? - przerwała mu,

- Tak. Do chwili kiedy ktoś niewinny zostanie skrzywdzony, a szczególnie dziecko.

Wtedy wolałbym nie być w skórze tego drania, który to zrobił.

- I to jest to, czego potrzebuje Organizacja?
- Tak, Mitch ma jeszcze nieprawdopodobny talent do urządzeń mechanicznych. Jeśli

gdzieś istnieje jakaś maszyna, której nie potrafi uruchomić, to znaczy, że o niej

nigdy nie słyszał. Jeśli jest to samochód, wiadomo, że dotychczas jeszcze takiego nie

ukradł. - Roześmiał się, widząc zdumione spojrzenie Brett. - Teraz jest już porządnym
człowiekiem, ale kiedyś był ulicznikiem.

Popatrzył na Mitcha rozmawiającego z Matthew.
- Teraz się śmieje - dodał - ale tylko on i Bóg, a może także Simon, wiedzą; przez co

przeszedł, zanim trafił do Organizacji.

Brett zaczęła się zastanawiać, jak i dlaczego trafił do Organizacji Jamie. Siedział przy

łóżku i pilnował jej. Przynosił kwiaty i różne drobiazgi, by urozmaicić nudne

dni w Grayson House. Spacerował z nią po szpitalnym parku. Rozmawiali, śmiali się,

ale zawsze starał się unikać rozmów o sobie. Poczuła, że za nim tęskni.

- On jest zupełnie inny - powiedział Jeb, obserwując ją spod oka.

- Mówisz o McLachlanie.
- Tak. O nim.

- Czy to aż tak rzuca się w oczy?
- To raczej ja jestem po prostu fachowcem. - Jeb przypomniał sobie, dlaczego Brett jest

z nimi, i sprostował. - Przynajmniej dobrym obserwatorem.

- Obserwator i strażnik. -W głosie dziewczyny pojawiła się gorycz. Nie powinna jej czuć.

Przecież wszyscy byli dla niej tacy dobrzy. Nawet jeśli ponosili odpowiedzialność za to, co
się stało, to przecież zawdzięcza im życie. - Wszyscy jesteście w tym dobrzy, ale

jest to po prostu część waszej pracy, prawda? Jeb wiedział, że ta ostatnia uwaga odnosi

się wyłącznie do Jamie'ego.

- On cię nie porzucił, Brett, Wprost przeciwnie. Zaangażował się w tę sprawę bardziej

niż trzeba. Miał tylko spotkać się z Mendozą. Nie posłuchał poleceń Simona i pojechał do

twego mieszkania.

- Gdyby tego nie zrobił.... - Nie chciała nawet myśleć o tym, co mogło się wówczas stać.

- Wszyscy o tym dobrze wiemy.
- Jeśli jego zadanie było skończone, to dlaczego był ze mną w klinice?

- Niepokój, troska. - Jeb wzruszył ramionami. - I poczucie winy.
- Jamie czuł się odpowiedzialny za to, że zostałam zamieszana w całą tę sprawę -

zgodziła się z nim Brett.

- Tak. Nasz Jamie miewa wyrzuty sumienia. To ta jego szkocka krew. - Jeb starał się

naśladować akcent Jamie'ego i Brett uśmiechnęła się. - Nie tylko nosi szkockie nazwisko.
Jeśli chodzi o upór, to może w tym współzawodniczyć jedynie z Simonem.

- Ziemia na horyzoncie! - zawołał Mitch, uśmiechając się szeroko. - Zawsze chciałem to

powiedzieć, odkąd obejrzałem pierwszy film o piratach.

Matthew przygotował się do zmiany kursu. Za nimi, otoczona pianą rozbryzgujących

się o jasny piasek fal, leżała wyspa, zielona jak szmaragd na tle błękitnego morza.

- Oto wyspa Patricka McCalluma, proszę pani - powiedział Mitch.

background image

- Przepiękna - wyszeptała Brett. - Ale wygląda na opustoszałą.
- Bo jest pusta - potwierdził Jeb. - Niemal pusta - dodał po chwili.

Napędzane wiatrem chmury zgromadziły się na horyzoncie i zakryły

wschodzącyksiężyc. Morze było spokojne, pogrążone w niezwykłej ciszy, a noc zupełnie

ciemna.

W mroku lśniły jedynie grzbiety fal. W ciemnościach Brett nie mogła dostrzec lądu i

zupełnie straciła orientację. Gdy zapytała, dlaczego tak kluczą, Matthew powie

dział, że chodzi o bezpieczeństwo.

- Nie możemy pozwolić, by ktoś dostrzegł „Tancerza" płynącego w kierunku wyspy.
- Kto mógłby nas obserwować? Kto mógłby łączyć nas z tym, co wydarzyło się w

Atlancie?

- Oni widzą wszystko, proszę pani. -W ustach Mitcha ten oficjalny ton brzmiał nieco

teatralnie. - Ale my również.

Brett umilkła, uspokojona jego słowami. Kiedy Mitch odszedł, zaczęła znowu

spacerować po pokładzie. Ich jacht był jedyną jednostką pływającą w tej części morza.

Żadna łódź nie pojawiła się w pobliżu, a Matthew wciąż uważnie obserwował okolicę.

Dzięki rozmowom z Jamie'em znała zasady działania Organizacji. Nigdy nie opierać się

na przypuszczeniach. Nigdy nie zdawać się na los szczęścia. Wierzyć tylko w to, co się

samemu sprawdziło. I dlatego Jeb, Mitch i Matthew zawsze mieli się na baczności.

Godziny mijały. Teraz płynęli bezgłośnie z wyłączonym silnikiem, niemal na oślep, bez

świateł. Po jakimś czasie ściągnięto żagle. Kotwica opadłą z przytłumionym pluskiem. Nic
nie zakłócało czerni morza wokół nich: ani światła odległych statków, ani światła atolu,

który leżał przed nimi jak śpiący olbrzym. Gdyby ktoś ich obserwował, zobaczyłby tylko
uśpiony jacht, na którym Mitch pełnił wachtę. Podczas rzucania kotwicy spuszczono na

wodę małą tratwę. Jeb podszedł do Matthew i położył mu rękę na

ramieniu.

- Już czas - powiedział szeptem.
Brett westchnęła cicho i podniosła się. Sięgnęła po torbę, ale Jeb był szybszy.

- Sama sobie poradzę - nalegała.
- Nie! - Dłoń Jeba zacisnęła się na rączce torby. Mówił ciągle szeptem, ale wyraz jego

twarzy był stanowczy.

- Poczekaj tutaj i nie ruszaj się z miejsca, dopóki cię nie zawołam.

Słowa sprzeciwu zamarły jej na ustach. Członkowie Organizacji byli tak przyzwyczajeni

do rozkazywania, że nie mieli pojęcia o tym, jak arogancko się zachowywali.

Od czasu do czasu rzucali tylko jakieś grzeczne słówko.
- Śmiesznie się zachowuję, prawda?

- Nie, po prostu tak samo jak każdy z was. Jamie zwracał się do mnie równie

rozkazującym tonem.

- Tęsknisz za nim?
- Za kim?

- Za Jamie'em- odpowiedział Jeb spokojnie. - Tęsknisz za nim od chwili, gdy cię

pożegnał w Grayson.

- Mylisz się. Dlaczego miałabym tęsknić za kimś, kogo prawie nie znam?
- Masz rację. Dlaczego? - Jeb był rozbawiony, ale z poważną miną poprowadził ją do

sznurowej drabinki wiszącej na burcie jachtu. - Zadam ci to samo pytanie za

kilka tygodni.

Podniosła głowę, usiłując zobaczyć jego twarz, ale zanim zdążyła coś powiedzieć,

położył jej palec na ustach,

- Od tej chwili żadnych rozmów - ostrzegł. - Głos się niesie po wodzie. - Poczekał, aż

Brett zacznie schodzić, a gdy zawahała się na moment, ponaglił ją łagodnie. - Musimy się

spieszyć. Za piętnaście minut mamy umówione spotkanie na wyspie, a Matthew mówi, że
wiatr zaczyna rozpędzać chmury.

Brett przylgnęła do drabinki. Morze u jej stóp było tak czarne jak luka w jej pamięci.

background image

Znowu wrócił gniew, że musi robić to, co każą, że nie pamięta wszystkiego i nie

może decydować o swoim losie. Ale jednocześnie rozumiała, że ten kunsztowny plan

miał na celu tylko jedno - jej bezpieczeństwo. Będzie gościem na tej wyspie. Nic

nie mogła na to poradzić. Poddała się więc losowi i zeskoczyła na tratwę prosto w

opiekuńcze ramiona Matthew. Jeb zszedł za nią i natychmiast odbili od burty

jachtu. Przypływ im sprzyjał. Po chwili tratwa dotknęła ziemi. Matthew złożył wiosła.

Gestem nakazał jej, by została na miejscu, a sam zsunął się do wody.

Sięgała mu do pasa. W tym samym momencie na brzegu pojawiła się jakaś sylwetka,

dotychczas kryjąca się w cieniu lasu.

- A ty myślałaś, że to Simon będzie miał do mnie pretensję, jeśli nie dostarczę cię

bezpiecznie na wyspę - w głosie Jeba brzmiało rozbawienie. Zanim zdążyła coś

powiedzieć, Jeb również zsunął się do wody, by pomóc koledze. Rzucili linę w stronę

sylwetki stojącej na brzegu i wspólnie wyciągnęli tratwę na płyciznę.

Po powitaniu jeden z mężczyzn ruszył w stronę tratwy. Brett nie zdążyła nawet

zaprotestować, gdy znalazła się w czyichś silnych ramionach.

- Witaj w Raju, Brett - usłyszała głęboki, znajomy głos.

- Słucham? - powiedziała.
- Powiedziałem: witaj, Brett. - Jamie McLachlan uśmiechnął się do niej. - Myślałem, że

już tu nigdy nie dotrzesz.

- Jamie?! - Słyszała jego głos, widziała jego twarz, była w jego ramionach, a nadal

trudno jej było uwierzyć, że tu jest.

- A któż by inny? - Przytulił ją mocniej. - Trzymaj się, a za chwilę będziemy w domu.

Nie słuchając jej protestów, wyniósł Brett na brzeg, a potem dalej przez las do drogi,

która prowadziła do domu, gdzie mieli zamieszkać.

Dom został przeszukany, jej pokój również i Jeb z Matthew odeszli, żegnając się z nią

serdecznie, chociaż Jeb nie mógł się powstrzymać, by jej nie dokuczyć.

- Kiedy się znów spotkamy, zapytam cię, dlaczego powinnaś tęsknić za tym panem.
Po ciasnej kajucie „Księżycowego Tancerza", bez kojącej obecności towarzyszy podróży,

dom Patricka wydawał się zbyt duży i niewygodny. Brett zdała sobie sprawę, że znalazła
się w obcym domu z mężczyzną, którego prawie nie znała. Próbowała sobie tłumaczyć, że

nieraz bywała w podobnej sytuacji podczas wyjazdów związanych z jej pracą zawodową, i
postanowiła, że zachowa spokój. Zaczęła rozglądać się wokół. Pokój, w którym się

znajdowała, był, jak i reszta domu, obszerny, ale urządzony z prostotą.

Ciemne i jasne drewno, trzcina, wiklina, kwiaty, bawełna, jedwab i brokat. Prawdziwa

uczta dla wrażliwych estetów.

Przesunęła palcami po muszelkach zdobiących krzesło i spojrzała na portret wiszący

nad kominkiem. Był bardzo romantyczny. Rozmarzona kobieta otoczona obłokiem

oświetlonej słońcem mgły. Lśniące jasne włosy, pogodny uśmiech, przejrzyste oczy,

Brett nigdy jeszcze nie widziała tak pięknej kobiety.

- To Jordana.

Ten głos spowodował, że wróciła do rzeczywistości. Popatrzyła na Jamie'ego, który

siedział naprzeciwko. Obserwował ją od pewnego czasu.

- Jordana - powtórzyła. - Piękne imię ma ta kobieta. Musi być kimś wyjątkowym.
- Jest tak niezwykła jak jej imię i rzeczywiście wyjątkowa.

- Ten dom należy do niej?
- Patrick kupił tę wyspę i zbudował dom zaraz po ślubie.

Brett słyszała o tym znanym szkockim finansiście. Był bardzo bogaty. Ale dom jest

świadectwem jego miłości do żony, a nie bogactwa.

- Pewnie bardzo ją kocha.
Jamie milczał, zastanawiając się, jak opisać Brett miłość, którą Patrick darzy Jordanę.

- Tak - powiedział w końcu. - Kocha ją nad życie.
- Musi być bardzo szczęśliwa, szczególnie kiedy patrzy na ten dom. — Brett podziwiała

piękno, jakim Patrick otoczył swoją żonę.

background image

- Jordana nigdy go nie widziała.
- Nigdy? - Brwi Brett uniosły się w zdumieniu.

- Ona jest niewidoma.
Brett popatrzyła ponownie na portret. Niedowierzanie zmieniło się w zdumienie,

potem w żal i współczucie. Żałowała mężczyzny, który stworzył taki piękny dom w imię
miłości i współczucia dla kobiety, która wie o jego miłości, ale nie jest w stanie zobaczyć

jej dowodów.

- Ma takie piękne oczy - powiedziała ze smutkiem.

- Tak. Takie oczy nie powinny być ślepe, ale nie zmienia to faktu, że Jordana nie widzi.

Nie widzi od dziecka i nic na to nie można poradzić. Patrick poruszył niebo i ziemię, żeby

jej pomóc. - Jamie przesunął palcami po pokryciu krzesła. - Jordana lubi dotykać tych
rzeczy. Lubi drewno, sukno, wiatr, który owiewa jej twarz, i promienie słońca na skórze.

Po prostu wyobraża sobie rzeczy, których dotyka. Ani miłość, ani bogactwo Patricka nie
mogły przywrócić Jordanie wzroku, więc ofiarował jej ten dom i samego siebie.

Słysząc żal w jego, głosie Brett zastanawiała się, czy Jamie też nie jest zakochany w

Jordanie. Poczuła nagły skurcz serca i zapragnęła, by temu zaprzeczył. Czy może

być zazdrosna o to, co Jamie czuje do innej kobiety? Przecież pragnęła tylko jego

przyjaźni.

- Muzyka - usłyszała swoje słowa. - Jeśli Jordana odbiera świat innymi zmysłami niż

wzrok, to z pewnością kocha twoją muzykę.

- To prawda - zgodził się z nią Jamie. - Kocha każdą muzykę.
Brett nie mogła oderwać wzroku od fortepianu, który stał na honorowym miejscu. W

pokoju wypełnionym różnymi cudami przyciągał wzrok wszystkich. Jamie podszedł do
fortepianu. Z oszklonej szafy obok wyjął gitarę i uderzył w rozstrojone struny.

Uśmiechnął się ze smutkiem.

- Jordana jest artystką. Kocha muzykę. Każdą muzykę. Gra na gitarze.

- I na fortepianie?
- Nie! - Jamie odłożył instrument na miejsce. - Pewnie jesteś zmęczona. Chyba nie

masz ochoty rozmawiać teraz o muzyce.

Dopiero w tym momencie Brett poczuła, jak bardzo jest wyczerpana. Pobyt w Grayson,

podróż, spotkanie z Jamie'em na wyspie, wszystko to zupełnie pozbawiło ją sił.

- Masz rację. Jestem naprawdę bardzo zmęczona.

- Masz za sobą trudne dni. — W jego głosie brzmiała troska. Troska o nią.
Zaczęła masować sobie skronie czubkami palców. Po wydarzeniach na lotnisku i przed

jej domem, a potem podczas pobytu w Grayson, Jamie był dla niej bardzo

uprzejmy. Ale to były tylko chwile. Brett nie była przyzwyczajona do tego, by ktoś o nią

dbał. Od tak wielu lat musiała sama sobie dawać radę z wszystkim, więc nie bardzo
wiedziała, jak się ma teraz zachować.

W jej oczach pojawiły się łzy. Starała się je powstrzymać. Wmawiała sobie, że to ze

zmęczenia. Jednocześnie była zła na siebie, że się tak rozkleja. Jamie widział smutek na

jej bladej twarzy, błysk łez, które starała się ukryć.

- Wiem, Brett, że zawsze dawałaś sobie ze wszystkim radę. I jestem pewny, że poradzisz

sobie i tym razem. Ale nie musisz robić tego sama. - Patrzył na nią spokojnym wzrokiem,
ale gdzieś w głębi oczu pojawiła się czułość.

- Nie wtedy, gdy ja jestem z tobą. - Brett nie mogła nic zauważyć jego troski.
- Dlaczego tu jesteś, Jamie? Przecież nie pracujesz już dla Organizacji. Powinieneś

rozpocząć nowe życie. - Siedziała spięta na brzegu krzesła. - Nie musisz kierować się

poczuciem winy i narażać na niebezpieczeństwo. Jamie podniósł się z krzesła i ruszył w

jej kierunku.

W czarnych obcisłych dżinsach i koszuli podkreślającej szerokie ramiona zupełnie nie

przypominał znanego pianisty. Nie wyglądał też na anioła stróża. Brett patrzyła na niego,
zastanawiając się, co Jamie zamierza zrobić i co też ona robi na bezludnej wyspie na

Atlantyku z mężczyzną, którego prawie nie zna. Stanął obok niej. Górował nad nią

background image

wzrostem. Brett zadrżała. Nie ze strachu. Była to niezwykła reakcja, która spowodowała,
że serce jej zaczęło tłuc się w piersi jak oszalałe, a w ustach zrobiło się sucho. Jamie był

bardzo przystojny.

Nie był piękny ani dystyngowany, lecz szorstki i gwałtowny, miał swój styl, który

fascynował wszystkich: i widzów, i przyjaciół. Przypominał zarówno urzędnika,

jak i robotnika czy artystę.
Ale, myślała pośpiesznie, przecież jest odporna na mężczyzn, niezależnie od tego, jak

atrakcyjni mogli się okazać. Zdobyła tę pewność w ciągu ostatnich ośmiu lat,

osiągając sukces w zawodzie określanym jako męski. Ta odporność była w nim

niezbędna. Przeniosła ją również na życie prywatne.

Carson Sumner, o wiele starszy od niej, był nie tylko jej mężem i nauczycielem. Był

także inspiratorem i sędzią. Gdy umierał w jej ramionach, traciła jedyną miłość swej

młodości. Jedyną miłość, jakiej kiedykolwiek pragnęła. Potem strzegła swego serca. Nie

mogła wytłumaczyć, dlaczego czuła, że Jamie stanowi dla niej zagrożenie.

Ścisnęła dłońmi poręcze fotela i uważnie przyglądała się jego twarzy. Ciemne oczy

patrzyły na nią spokojnie. Widziała w nich współczucie i łagodność, za którą kryła

się męska siła. Zaczęła się obawiać o to, co stanie się z jej życiem, które tak starannie

zaplanowała.

- Dlaczego, Jamie? - spytała ochrypłym z napięcia głosem. - Dlaczego tu jesteś?

Uśmiechnął się do niej. Przez otwarte drzwi dochodził szum fal. Jamie pochylił się nad

nią, ujął ją za ręce i podniósł. Jej twarz znajdowała się teraz na wprost

twarzy wpatrującego się w nią mężczyzny. Widział, jak jej szare oczy ciemnieją,

dostrzegł szalejącą w nich walkę uczuć. Chciał przytulić Brett i trzymać tak, dopóki

dziewczyna się nie uspokoi. Tyle chciał jej powiedzieć i pokazać, ale choć była dzielna, nie
mógł dłużej jej męczyć.

Życie już jej dostatecznie dokuczyło, nie chciał zbyt pośpiesznym działaniem

przysporzyć jej kłopotów.

Zadowolił się tym, że trzymają za ręce. Potem powoli poprowadził dziewczynę na górę.

W drzwiach jej pokoju ośmielił się pocałować ją w rękę ze staroświecką galanterią.

Brett wstrzymała oddech. Utonęła spojrzeniem w jego oczach.
- Nie powiedziałeś mi, dlaczego tu jesteś - spytała drżącym głosem.

- Bo ty tu jesteś - wyszeptał, jakby nie chciał, by ktoś poznał jego tajemnicę. Uśmiechnął

się i Brett zamarła znowu. - Dobranoc, Brett. Śpij dobrze.

Drzwi do jego pokoju zamknęły się, zanim zdążyła wejść do siebie.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Jamie przedzierał się wśród krzewów porastających ścieżkę wiodącą z plaży. Na tarasie

stała Brett. Twarz miała uniesioną ku słońcu, wiatr rozwiewał jej włosy.

Jamie zauważył ją i zatrzymał się w cieniu palm. Na ramieniu miał wędkę, z rąk

wypadła mu torba ze złowionymi rybami. Brett wsunęła ręce we włosy i śmiała się, gdy
kosmyki wymykały się jej spod palców. Wyglądała bardzo ponętnie w koszuli nocnej,

którą dla niej wybrał. Batyst i koronki podkreślały linię jej nóg. Była oszałamiająca.

Oddal się całkowicie przyjemności patrzenia na nią od chwili, gdy znalazła się w nowym

świecie, gdzie nie groziło jej niebezpieczeństwo. Zaczęła powoli pokonywał narzucone
sobie bariery. Zmiana nie będzie szybka, ale dobrze wiedział, jak działa na ludzi Raj.

Obserwowanie zachowania się Brett będzie na pewno fascynującym zajęciem. Patrzył na
nią w zachwycie. Była niewinną, kuszącą dziewczyną z jego marzeń.

Jego własne myśli zaskoczyły go. Podobała mu się od początku. Piękna kobieta pociąga

każdego mężczyznę. Ale nie oddzielał wtedy pożądania od poczucia winy. A teraz nie

chciał się przed sobą przyznać, że pragnie tylko jej, i to uczucie będzie trwać wiecznie.

Pogrążony w myślach, zrobił krok do przodu,

- Jamie! - Brett przechyliła się przez barierkę. Włosy opadły jej na ramiona.
- Dzień dobry. - Uśmiechnął się do niej. Białe zęby błysnęły w opalonej twarzy. - Dobrze

spałaś?

- Tak. - powtórzyła ze zdziwieniem: — Naprawdę dobrze spałam.

- To dzięki wyspie. Tu nikt nie myśli o swoich kłopotach.
Może to wyspa, a może słońce i szum fal; Brett uwierzyła Jamie'emu. Wspaniały

poranek wymazał z jej pamięci kłopoty, które napawały ją lękiem jeszcze wczoraj.

Popatrzyła na ogród, w którym rosły stokrotki, kaktusy i oleandry ciężkie od kwiatów.

Starannie wypielęgnowane ścieżki wiodły wśród palm i krzewów ku morzu.

Dowód miłości Patricka do Jordany.

Teraz ona podziwiała to miejsce, będąc z Jamie'em,
- Raj - szeptała. - Tutaj świat jest zupełnie inny. Trafną nazwę wybrał Patrick.

Jamie miał chęć wspiąć się po ścianie tarasu, wziąć Brett w ramiona i sprawić, by

poczuła się jak w prawdziwym raju. Wkrótce to zrobi. Ale teraz musi ją ochraniać i

uzbroić się w cierpliwość.

- Nawet w raju ma się pragnienia, jeśli jest się zwykłym śmiertelnikiem.

Brett od ośmiu lat żyła w celibacie. Ale pracując wśród mężczyzn, nauczyła się

rozpoznawać pożądanie. Zauważyła je w oczach Jamie'ego, ale nie spodziewała się, że

powie o tym, co czuje. Spojrzała na niego zaskoczona.
- Śmiertelnikiem, kotku - Jamie zrobił śmieszną minę, próbując wybrnąć z tej

niezręcznej sytuacji - nie mężczyzną. Może zjemy śniadanko?

- Ryby? - Udała, że nic się nie stało.

- No cóż, jestem zapalonym wędkarzem. - Roześmiał się. - No może nie tak bardzo

zapalonym. Faktycznie myślałem o jakimś bardziej konwencjonalnym posiłku.

- To dobrze. Kto podaje? — spytała rozbawiona.
- Ja, jak tylko będziesz gotowa.

- Dobrze. - Brett odwróciła się. Dół koszuli zawirował wokół jej długich nóg. -

Ostrzegam cię! Umieram z głodu!

Jamie odrzucił serwetkę i oparł się wygodnie. Siedzieli na tarasie przy kuchni. On miał

na sobie wypłowiałe dżinsy, w których łowił ryby. Zmienił tylko koszulę. Brett

włożyła nowe luźne spodnie i bawełnianą bluzkę.
Słońce rzucało jasne plamy na stół, a szelest liści palmowych łączył się z szumem

morza. W czasie śniadania Jamie zabawiał Brett opowieściami o historii wyspy, o
piratach, skarbach i wielkich galeonach krążących wokół niej. Zasłuchana, nie myślała o

sytuacji,

background image

w jakiej się znalazła.

- Czy wszystko jest tak, jak byś sobie tego życzyła? Pokój wygodny? Masz wszystko,

czego potrzebujesz? - zapytał Jamie.

Brett najedzona, odprężona jego opowieściami i odświeżona spokojnym snem nie miała

żadnych zastrzeżeń.

- Gdybym już przedtem nie stwierdziła, że to raj, to powiedziałabym to teraz. Wczoraj

nie mogłam przestać myśleć o tym, ile kłopotów wam sprawiam. Nie przypuszczałam,

że zatroszczycie się też o ubranie i... - zabrakło jej słów i uniosła dłonie w bezradnym

geście - ... o wszystko.

- Oficjalnie zginęłaś w wypadku. Nie mogliśmy zabrać niczego z twojego mieszkania.

Nie mogliśmy ryzykować, że ktoś zacznie coś podejrzewać.

- Ale kto? Nie mam rodziny. A dzieci Carsona nie troszczą się o mnie. - Nagle przerwała

i uniosła dłoń do ust w geście przerażenia. - Kartel! Myślisz, że mogą przeszukać

mieszkanie, by znaleźć jakąś wskazówkę? Miała całkowitą rację. Dzieci Sumnera nie
zareagowały, gdy opublikowano wiadomość ojej śmierci. Przyjaciele dowiedzieli się, że

dalecy krewni postanowili urządzić pogrzeb w jakiejś odległej miejscowości. Mieszkanie

pozostawiono nietknięte. Nie chciał niczego przed nią ukrywać.

- Tak przypuszczamy.
- Chcecie, by przyszli do mojego mieszkania? Zastawiliście tam pułapkę? - Brett była

zaszokowana.

- Muszą uwierzyć, że już im nie zagrażasz,

- Chodzi o to, że martwi nie potrzebują już swoich rzeczy?
- Tak - potwierdził Jamie.

Brett pomyślała o swoim nowym pokoju i kupionych przez Organizację ubraniach.
Były doskonałe w gatunku i idealnie dopasowane. Bielizna, kosmetyki, jej ulubione

perfumy. Wszystko nowe. Ktoś musiał dobrze poznać jej zwyczaje. Nie ktoś.

Jamie.

- Ty to zrobiłeś. Ty to wszystko wybrałeś: kosmetyki, ubrania, nawet lekarstwo na

uczulenie, które czasami biorę, - Beztroski nastrój minął. Była spięta. Wydawało

się, że słońce zniknęło za chmurami. - Co jeszcze o mnie wiesz? Czy nie pozostawiono

mi nawet cząstki prywatnego życia?

- Przepraszam cię, Brett. To nie moja wina, że zostałaś w to wciągnięta. Przykro mi też,

że tak źle oceniasz moje starania. - Sięgnął przez stół, chcąc ująć jej rękę. Kiedy ją

cofnęła, poczuł żal. - Naprawdę wiem, co czujesz.
Brett rzuciła serwetkę na stół i zaczęła chodzić po pokoju.

- Wiesz? Rzeczywiście wiesz? - zapytała.
- Przez jakiś czas żyłem jak pod mikroskopem, a prasa tylko czekała na plotki lub

skandale. Każdy mój ruch był śledzony.

- Ty świadomie wybrałeś taki styl życia, ale ja nie.

- To prawda. - Stanął przy niej blisko, ale starał się jej nie dotykać. - Mimo wszystko

rozumiem cię i przepraszam.

Brett skrzyżowała ramiona. Instynktownie broniła się przed tym mężczyzną.
- Co jeszcze wiesz? Powiedz mi wszystko!

- Obawiam się, że wiem o tobie dość dużo. Dowiedziałem się, że jesteś nieślubnym

dzieckiem, opuszczonym najpierw przez ojca, potem przez matkę. Opiekowała

się tobą babcia, ale umarła. Kiedy przyjechałaś do Atlanty, miałaś osiemnaście lat i

żadnego zawodu. Było ci bardzo ciężko, zanim Carson Sumner cię zauważył.

Robił ci zdjęcia, zakochał się w tobie i wzięliście ślub. Miał wtedy pięćdziesiąt dziewięć

lat, a ty niespełna dziewiętnaście.

Brett była tak zażenowana, że usiłowała najpierw nie patrzeć w jego stronę, ale w miarę

jak mówił, powoli odwracała się ku niemu, kompletnie zaskoczona.

- To było udane małżeństwo - mówił dalej Jamie. - Byłaś jego utraconą młodością. Stał

background image

się twoim mistrzem, nauczył cię wszystkiego o fotografii. Okazałaś się pojętną uczennicą.
Byliście razem przez sześć lat. Jego dzieciom to się niezbyt podobało, ale nie stwarzały

wam problemów. W wieku sześćdziesięciu pięciu lat Carson zmarł na wylew.

Brett milczała, nie próbując ukrywać łez.

- W jednej chwili z ukochanej żony i uczennicy utalentowanego, bogatego człowieka

stałaś się nikim. Jego dzieci mówiły o tobie: smarkata, spryciara, która upolowała

zgrzybiałego starca.

- Carson nie był żadnym starcem - zaprotestowała Brett. - Był mądry, dowcipny i

młodszy duchem od wielu mężczyzn mających o połowę lat mniej od niego.

-Z tego, co się dowiedziałem, tak właśnie było. Wszyscy też mówią, że go kochałaś. Ale

gdy w grę wchodzi majątek, uczuć nikt nie dostrzega. Nie chciałaś, by zhańbiono wasze
małżeństwo i ośmieszono Carsona, więc wycofałaś się. Odrzuciłaś spadek iwykorzystując

wiedzę, którą ci przekazał, zaczęłaś powoli piąć się po szczeblach kariery. Jesteś znaną
fotoreporterką. Osiągnęłaś bardzo dużo. Żaden mężczyzna nie

pojawił się u twego boku od śmierci Carsona. Teraz, z powodu wypadków na lotnisku,

twoja kariera wisi na włosku, a różni mężczyźni wtrącają się w twoje sprawy.

- Widzę, że świetnie znasz historię mojego życia, ale to jeszcze nie wszystko. Może

powiesz mi, na przykład, co jadłam wtedy w samolocie?

- Albo jaki numer butów nosisz? — wtrącił się Jamie, ignorując gniew, który pojawił się

w jej głosie. - I że masz naturalny kolor włosów, używasz perfum, które Carson

kazał zrobić specjalnie dla ciebie. - Jamie ujął jej rękę i uniósł trochę do góry. - Chociaż

nie prowadzisz życia seksualnego, masz... - ośmielony tym, że nie cofnęła ręki,

powiedział: - Chirurgicznie wszczepiony środek antykoncepcyjny. Świadczy to o
roztropności kobiety, która bywa narażona na gwałt, wykonując swoją pracę.

Brett wyrwała ramię z jego uścisku. W oczach jej pojawiły się łzy gniewu.
- Nie oszczędziliście mi niczego. Czy moje życie jest odkrytą kartą dla całej Organizacji?

- Tylko Simon i ja wiemy wszystko. Nikt więcej.
- Powinnam ci za to podziękować.

- Nie musisz mi za nic dziękować.
- Przynajmniej w tym się zgadzamy. Przepraszam cię, ale jeśli pozwolisz, chciałabym

pospacerować trochę po plaży.

Nie czekała na zgodę.

- Spaceruj po plaży lub po ścieżkach. Bagno jest niebezpieczne. Jeśli na morzu coś się

pojawi, wracaj natychmiast - zawołał za nią.

Skinęła głową. Jamie czekał na coś więcej, a potem ciężko westchnął. Czuł, że chciała

od niego uciec.

- Uważaj na siebie, proszę.
- Trochę już na to za późno, prawda? - Brett nie czekała na odpowiedź. Ruszyła przed

siebie i po chwili zniknęła w lesie.

Jamie wrócił do stołu i zaczął sprzątać po śniadaniu, zastanawiając się, czy jej gniew

minie.

Spędził resztę dnia, sprawdzając system zabezpieczenia. Nie był zdziwiony, że Brett nie

wróciła na lunch. Zjedli późno śniadanie, a apetyt im dopisywał. Był to pierwszy obfity
posiłek Brett od wypadku. Lekarze z Grayson zapewniali go, że bardzo często z utratą

pamięci łączy się utrata apetytu.
Widząc, że je z ochotą, w czasie posiłku snuł różne opowieści. Zanim skończył, Brett

zjadła wszystko, co jej podał, i jeszcze ciastko na dodatek. Jamie śmiał się, widząc jej
minę, gdy je skosztowała. Nie kłamał, że będzie sam przygotowywał posiłki, ale powinien

się przyznać, że ciastka były specjalnością Hattie Boone, gospodyni w posiadłości
Patricka. Twierdziła ona, że jej natura składa się w jednej trzeciej z Murzynki, w jednej

trzeciej z białej kobiety, w jednej trzeciej ptaka i w jednej

trzeciej z ryby. Gdy ktoś zwracał jej uwagę, że jest to o jedną trzecią za dużo, Hattie ze

śmiechem wskazywałana swą olbrzymią postać. Jamie roześmiał się na samo

background image

wspomnienie tej rozmowy, ale zaraz spoważniał. Odłożył latarkę, którą

właśnie sprawdzał, i popatrzył na zegarek. Czwarta godzina. Brett nie wracała. Wiatr

wzmógł się i na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury.

Skończył pracę i teraz pozostał mu już tylko niepokój. Zabłądziła? A może coś jej się

stało? Chciał dać jej trochę swobody, by jakoś poradziła sobie z tym, co Organizacja

zrobiła z jej życiem. Ale nie ma jej już zbyt długo. Pogoda zdecydowanie się pogorszyła.

Zbliżał się sztorm.

Była to pora huraganów. Wprawdzie nie słyszał żadnego ostrzeżenia, ale latem

pojawiały się one znienacka i bywały bardzo silne i niebezpieczne.

Jamie wyszedł na taras. Wszędzie było widać oznaki zbliżającej się nawałnicy. Gdzież

ona jest, u licha? Wypadł z domu. Nie zamknął za sobą drzwi. Nie myślał o szkodach,
jakie mogła wyrządzić burza. Myślał tylko o Brett, przerażony, że znowu naraził ją na

niebezpieczeństwo. Ruszył ścieżką na plażę. Wiatr nagle ucichł. Palmy zamarły. Było
duszno. Pot spływał mu po twarzy, ubranie zwilgotniało. Stopy uderzały głośno o ziemię.

Jamie rozejrzał się wokół siebie, ale brzeg był pusty.

- Brett, do cholery, gdzie jesteś? - mówił szeptem, jakby to mogło pomóc mu ją

odnaleźć. Był zły na siebie, że zwlekał tak długo, i zły na Brett za... za co? Za to, że

denerwowało ją to, co się stało, i ingerencja w jej życie? Nie wiedział, gdzie jej szukać. I

wtedy zobaczył ją idącą od strony małej altanki. Zatrzymała się tuż nad wodą. Pochyliła
głowę i ramiona, ręce wsunęła głęboko do kieszeni spodni, Z trudem powstrzymał się,

żeby nie pobiec. Kiedy podszedł całkiem blisko, zatrzymał się i czekał, aż Brett odwróci
się do niego.

- Przepraszam cię. - Te słowa padły z obu stron. Dwa zdania, dwa głosy, dwa uśmiechy -

nieśmiałe, przebaczające i proszące o wybaczenie.

Jamie wyrósł w rodzinie, w której nigdy nie wstydzono się okazywania uczuć. Nie mógł

się powstrzymać i wziął Brett w ramiona. Chciał tylko przytulić ją i pocieszyć. Ale

kiedy uniosła ku niemu twarz, żadna siła: ani zbliżający się sztorm, ani fale zalewające

im stopy, nie mogły powstrzymać go od pocałunku.

Miała delikatne wargi, jej oddech pieścił jego policzek. Stali tak blisko siebie, że czuł

dotyk jej ciała. Wsunął dłonie w jej piękne włosy. Całował czoło, powieki, dotykał

wargami trzepoczących rzęs. Potem pocałował delikatne miejsce za uchem, gdzie zapach
jej ciała był taki mocny. Powoli przesuwał wargami po policzku, aż natrafił na usta. I już

nic dla niego nie istniało. Zapragnął jej całej. Chciał poznać jej smak. Chciał ją kochać.

- Brett - szeptał, odchylając głowę, aby jej się przyjrzeć. Widział jej rozmarzone oczy,

zaczerwienione od słońca policzki. Wyglądała, jakby właśnie obudziła się z długiego snu.
Nigdy dotąd nie pragnął tak żadnej kobiety.

- Nie odtrącaj mnie, proszę. - Potrząsnął nią delikatnie.
- Nie zrobię ci krzywdy. Nigdy. Obiecuję,

- Wiem. Nawet wtedy, gdy krzyczałam na ciebie, też o tym wiedziałam. Spacerowałam

po plaży i próbowałam jakoś poukładać to... - zatrzymała się, usiłując znaleźć

odpowiednie określenie - ... to wszystko. Była wyraźnie zła na siebie, na swoją naiwność.

- Jaka ja byłam głupia. Wierzyłam, że mogę zwalczyć całe zło na świecie, ukazując je na

swoich zdjęciach, a potem spokojnie schować się przed wszystkim w swoim domu. Nic
nie mogło się przedostać poprzez skorupę, jaką wytworzyłam wokół siebie. Byłam

zadowoloną z siebie egoistką - mówiła z goryczą. - Los surowo mnie za to ukarał. Chciał
mnie nauczyć współczucia i pokory, stawiając na mojej drodze Mendozę.

- Brett, przestań! - Jamie położył rękę na jej ramieniu. Pożądanie zniknęło, gdy patrzył

na jej ból.

- Mam przestać? - odsunęła się. - Nie widzieć siebie taką, jaką jestem naprawdę?
Poczucie winy brzmiało w jej słowach i powodowało, że widziała spaczony obraz świata.

Jamie wiedział, że nie jest, jak to określała, zadowoloną z siebie egoistką. Właśnie te jej
„durne zdjęcia" były tego dowodem.

- Brett, proszę cię...

background image

Uciszyła go gwałtownym gestem.
- Wysłuchaj mnie. Długo o tym myślałam. Po raz pierwszy jestem w stanie dostrzec

rzeczy, które dzieją się poza mną. Nie zdawałam sobie sprawy, ile zła wyrządzić

może kartel, jeśli nikt tych zbrodniarzy nie powstrzyma. Nie myślałam, na jakie

niebezpieczeństwo narażają się Jeb, Mitch, Matthew, no i oczywiście ty, bo klucz do

sprawy tkwi w mojej pamięci.

Przez cały ten czas próbowałam coś sobie przypomnieć. Naprawdę starałam się, ale

niczego nie pamiętam.

- W jej oczach było przerażenie. - Jamie, na litość boską, ja naprawdę mam amnezję.
McLachlanowie zawsze byli wrażliwi na kobiece łzy. Ale były one niczym wobec

autentycznego bólu, który zdawał się rozrywać serce Brett. Objął ją i ponownie przytulił
do siebie. Czuł jej słabość i rozpacz. Chciał jej pomóc, ale nie wiedział, jak. Pancerz, który

dotychczas chronił ją przed światem, rozpadł się.

Przywarła do niego, nieświadoma tego, co robi. Jamie wziął ją na ręce i zaniósł do

altanki na plaży. Zbudowana z pali pokrytych trzciną, miała być schronieniem dla tych,

którym słońce nadmiernie dokuczyło. Nie dawała natomiast ochrony przed wiatrem,

ale Jamie usiadł na ławce, trzymając Brett w ramionach i szepcząc jej do ucha słowa

pociechy.

- To nie twoja wina, kochanie. Nie możesz winić siebie za to, co ci zrobiono. Nie wolno

tak postępować.

- Kołysał ją w ramionach w rytm tych słów i całował.
- Powinnam, nie... muszę sobie wszystko przypomnieć - mówiła z ustami wtulonymi w

jego szyję.

Uspokajała się powoli. Jamie był taki dobry. Zawsze, niezależnie od tego, jak

niesprawiedliwie go traktowała. Już tak dawno nikt się o nią nie troszczył, nie tulił

w ramionach. - Przypomnę sobie - powtarzała szeptem, poddając się kojącemu

kołysaniu. - Muszę.

- Uspokój się. - Pogłaskał ją po włosach i ucałował jej powieki. Westchnęła i przytuliła

się mocniej, szukając wygodniejszej pozycji. Jamie czuł, że Brett nie śpi, ale

spokój był potrzebny jej równie jak sen. Tak łatwo można było ją zranić: nie zaznała

wiele radości i mogła szybko ulec jego czarowi. Gdyby szedł za głosem swego ciała,
kochałby się z nią. Nie odepchnęłaby go. Ale nie mógł. Nie teraz. Pragnął jej aż do bólu.

Posłuchał jednak głosu serca, choć było to bardzo trudne. Nie mógł przecieżwykorzystać

jej bólu, zagubienia i tego, że szukała u niego pociechy. Poczeka, aż Brett odzyska

równowagę psychiczną. Sztorm wzmagał się coraz bardziej. Na razie nic im nie

zagrażało. Jamie siedział spokojnie, chroniąc Brett od wiatru, i obserwował uważnie

chmury. Kiedy ujrzał pierwszą błyskawicę, wiedział, że trzeba wracać. Zaczęło

padać. Brett oddychała spokojnie i równo. Wydawało się, że śpi.

- Brett - szepnął jej do ucha. - Musimy iść.
Ocknęła się bardzo szybko i spojrzała na morze.

- Musimy poszukać lepszego schronienia. Burza jest już bardzo blisko, czuć ją zresztą w

powietrzu. Trzeba też pozamykać okna i drzwi w domu. Inaczej wiatr może

zniszczyć coś w pokojach. Chodź.
Brett zaczęła biec przez plażę. Jamie podążał za nią. Gdy wchodzili na taras, rozpętała

się ulewa. Usłyszeli stukot targanych wiatrem drzwi z drugiej strony domu.

Jamie pobiegł, by je pozamykać i sprawdzić pozostałe, a Brett poszła na góre. Były tam

tylko cztery sypialnie, dwie z nich otwarte.

Weszła najpierw do swojego pokoju, pozamykała i zabezpieczyła drzwi na taras.

Wahała się, czy wejść do pokoju Jamie'ego. Czuła się jak intruz. Co prawda, on wiedział o
niej wszystko, ale nie ułatwiało jej to wcale decyzji. Na szczęście przypomniała sobie,

że ani Patrick, ani Jordana nie byliby zadowoleni, gdyby przez jej wątpliwości wicher

uszkodził coś w domu. Weszła do pokoju i pospiesznie zaczęła zamykać drzwi. Kątem oka

zauważyła broń leżącą na nocnym stoliku i rozsypane zdjęcia kobiet, mężczyzn i dzieci.

background image

Wytłumaczyła sobie, że nie powinna interesować się kobietami, które znał Jamie, i

zajęła się ponownie drzwiami. Walczyła z ostatnimi, gdy opalone dłonie Jamie'ego
odsunęły ją delikatnie.

- Dobrze! - powiedział. - W samą porę! - Pochylił głowę i słuchał szumu ulewy.
Po zamknięciu drzwi znaleźli się w ciemnościach. Sylwetka Jamie'ego zaledwie

rysowała się na tle żaluzji. Ale ciało Brett pamiętało jego dotyk, jej palce wciąż czuły
szorstkość jego włosów, a usta zapamiętały miękkość pocałunku. W ciemnym pokoju te

wspomnienia stały się nie do zniesienia.

- Muszę iść do siebie. - Brett zaczęła cofać się w stronę holu.

- Dlaczego? - W ciemności głos Jamie'ego zabrzmiał jak pieszczota. - Czemu chcesz

uciekać? Bo to mój pokój? Boisz się, że jeśli cię przytulę tak jak na plaży i pocałuję, to... -

wskazał na łóżko - ...znajdziemy się właśnie tam?

Brett zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć.

- Bo będziemy się kochać? - Jamie szedł za nią.
- Tak - szepnęła Brett, nie chcąc już dłużej udawać.

- Więc ty też to czujesz? Od początku istniało między nami pożądanie. Matthew

powiedziałby, że to przeznaczenie i że nadszedł odpowiedni czas. Nawet gdybyśmy

nie spotkali się ponownie, nie mógłbym ciebie zapomnieć.
Brett zaszokowana własnym wyznaniem, niepewna, czy nogi jej nie zawiodą,

zatrzymała się. Jamie był tak blisko, widziała krople deszczu na jego włosach i słyszała
jego przyspieszony oddech. Był tak blisko, że chciała go dotknąć i przytulić się do niego.

- A ty, Brett? Mogłabyś o mnie zapomnieć?
- Tak. Nie! - Brakowało jej powietrza. - To znaczy...

- Wiem. - Dotknął jej policzka. - Musimy się dobrze poznać. Nie uznajesz

przypadkowych znajomości, a ja nie chcę nalegać. Tak jak jest, jest dobrze. Moje ciało

pragnie czegoś innego, ale nie będę cię do niczego zmuszać. Nie jestem święty,

ale nie musisz się mnie obawiać. - Zapalił lampę. Gdy światło zalało pokój, uniósł jej

twarz, by patrzyła mu prosto w oczy. - Daję ci słowo McLachlana.

Przyjdziesz do mnie, gdy zapragniesz mnie tak mocno jak ja ciebie.

Zaskoczyło ją to. W jasnym świetle wydawał się być kimś innym. Nie agentem

Organizacji, lecz światowej sławy pianistą. Niezależnie od tego, kim był, ze swoim

wyglądem mógł zawrócić w głowie każdej dziewczynie.
W przypływie zazdrości Brett pomyślała o różnych kobietach towarzyszących sławnym

ludziom w ich podróżach. Wykształcone, światowe istoty podążające za utalentowanymi
mężczyznami. Ale Jamie przyrzekł jej, że nie musi się niczego obawiać. Wziął ją za rękę i

podprowadził do stolika, gdzie leżały zdjęcia.

- Ja poznałem twoje życie, więc i ty powinnaś coś o mnie wiedzieć. To jest moja

rodzina. Przedstawię ci wszystkich po kolei. Dare, najstarszy brat, zastępuje namojca.
Filar naszej rodziny. Ross, pediatra, to jej serce. Mac - inżynier, mój brat bliźniak, to

dusza rodziny. Jesteśmy bardzo uparci. Lubimy żartować. Przez wiele lat Ross i Mac
obserwowali moje kłótnie z Dare'em. Ja chciałem zostać na farmie i pracować w lesie, a

Dare zmuszał mnie do grania.

- Więc prawdą jest to, co pisano o tobie? - Brett słyszała, że nazywano go drwalem.

Myślała, że to żart.

- Byłem drwalem. W dalszym ciągu pracuję w lesie, gdy wracam do domu.

- Ale Dare wygrał bitwę.
- Dare prawie zawsze wygrywa - uśmiechnął się Jamie.

Byli nietypową rodziną. Zaskakujące też było ich rodzinne podobieństwo. Brett

zapragnęła spotkać ich z aparatem w ręku. Zatytułowałaby to zdjęcie po prostu

„Bracia". Pokazałaby ich wzajemną miłość i szacunek, które słyszała w głosie Jamie'ego,

kiedy mówił o rodzinie.

background image

- A teraz piękniejsza połowa naszego klanu. Towarzyszka życia Dare'a, Jacinda,

artystka i nauczycielka. Żona Rossa, wspaniała Antonia - aktorka i pisarka. I ostatnia,
Jennifer, żona Maca - to lekarz i psycholog.

- Atrakcyjne i wykształcone - szepnęła Brett.
- Najważniejsze, że kochają swych mężów,

- To widać. - Brett odłożyła zdjęcia na miejsce i sięgnęła po następne. -A to są twoi

bratankowie i bratanice?

- Tak, plus to, na które czekaj ą Mac i Jennifer. Tyler był pierwszy, bardzo kochany,

mimo że został adoptowany przez mojego brata. Przystojny chłopak, dziedzic majątku

swego prawdziwego ojca. Na tym zdjęciu są bliźniaki: Amy i Paul, zadziwiająco

podobne do Dare'a i Jacindy. A tu malutka, roczna Orelia, ukochane dziecko Rossa i

Antonii,

które urodziło się z zespołem Downa. Żal mi, że ją to spotkało — powiedział Jamie. —

Jest przecież taka śliczna.

Brett słyszała dumę w jego głosie i choć nie mówił nic o sobie, dowiedziała się o nim

bardzo dużo. Jamie był taki jak jego rodzina i mówiąc o nich, opowiadał jednocześnie

o sobie.

- Kiedy byliśmy jeszcze w szkole, Mac i ja nabraliśmy zwyczaju wożenia ze sobą zdjęć.

Prowadziliśmy życie wędrowców i w ten sposób mogliśmy mieć naszych bliskich przy

sobie. Teraz już nie będę musiał wozić zdjęć. Zanim dziecko przyjdzie na świat, będę już

w domu. No, dość tych opowieści - przerwał nagle.

- Powinniśmy zająć się obiadem.
- Ty gotujesz?

- Jak zwykle. - Odprowadził Brett do drzwi pokoju. - Spotkamy się na dole za pół

godziny.

Pocałował ją w czoło i pogwizdując, ruszył do kuchni. Obiad był prawdziwą

niespodzianką. Hot dogi z sosem chili, który kapał z bułeczek. Był tak pyszny, że szkoda

go było stracić. Talerz dekorowały złociste frytki, a wszystko to popijali mieszanką soków.
Brett rzeczywiście czuła się jak w raju.

- Nie spodziewałam się, że sławny pianista potrafi przygotować taki posiłek.
- Pianista? Przecież jestem drwalem.

- Co to za sok?
- Muszę jednak cię przedstawić Hattie Boone.

- Czy ona mieszka na tej wyspie?
- Nie.

- To kim jest Hattie Boone?
- Rzadki okaz. - Jamie odsunął krzesło i wstał. - Ale opowiem ci o niej jutro. Dziś w

programie wieczoru mamy jeszcze to. - Pocałował ją w usta. - 1 zmywanie.

Dzisiaj twoja kolej. Zanim odzyskała głos, wyszedł z kuchni. Gdy kończyła pracę,

usłyszała muzykę. Jamie grał. Brett była zachwycona tą muzyką, pełną pasji jak burza

i tak delikatną jak pocałunek.

Patrzyła, jak palce Jamie'ego przesuwają się po klawiaturze, i myślała, że z równą

biegłością mogą pieścić ciało kobiety. Odważnie i delikatnie. Za oknem szalała burza, a

muzyka Jamie'ego otaczała ją ze wszystkich stron. Po raz pierwszy, odkąd się poznali,

Brett zadała sobie pytanie, czy miłość z nim byłaby równie piękna.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jeśli dla Brett zaskoczeniem było zakończenie tego burzliwego wieczoru - ojcowski

pocałunek Jamie'ego, głaszczącego ją jak dziecko po głowie - to z pewnością

nie była zupełnie przygotowana na poranne spotkanie z Hattie Boone. Ale nikt nie

potrafiłby jej do tego przygotować. Brett obudziła się ze świadomością, że nie jest sama.

Leżała przykryta po brodę, choć w nocy zrzuciła kołdrę, a w powietrzu unosił się zapach

herbaty jaśminowej.

Z pewnością ktoś musiał być w pokoju.

Otworzyła ostrożnie oczy i zobaczyła światło wpadające przez otwarte drzwi na taras,

które wieczorem tak starannie zamknęła. Potem dostrzegła gościa. Siedział w nogach

łóżka i wpatrywał się w nią ciemnymi oczkami lśniącymi w pokrytej futrem mordce.

- Ach! - krzyknęła i usiadła na łóżku, przyciskając kołdrę do piersi. Jej gość przeraził się

jeszcze bardziej niż ona. Zeskoczył z łóżka i zawisł na tkaninie okrywającej ścianę,
szczebiocąc coś do niej. Małpka! Jej gość był małpką niewiele większą od kota.

- Przestraszyłaś mnie - udało jej się w końcu wydobyć z siebie głos. Przyglądała się

zwierzęciu. Było małe, delikatne i zwinne. Ktoś ubrał je w czerwoną koszulkę

i szorty.
- Skąd się tu wzięłaś? - spytała jeszcze raz, jednocześnie przesuwając się na skraj łóżka,

co spowodowało, że małpka zaczęła się wspinać jeszcze wyżej. - Dobrze - zaczęła ją
uspokajać, bojąc się, że coś uszkodzi. - Nie będę się ruszać, jeśli się boisz. - Spojrzała

w stronę tarasu, ale nikogo tam nie było. Małpka musiała mieć jakiegoś właściciela.

Ktoś przecież otworzył żaluzje i drzwi, no i okrył ją starannie kołdrą.

Zwierzę uspokoiło się i Brett znowu spróbowała wstać z łóżka, ale powstrzymał ją dziki

okrzyk zwierzątka. Zdenerwowana, zaczęła tłumaczyć małemu intruzowi:

- Posłuchaj, stara. Już się nie ruszam. Przestań krzyczeć.To nie jest zdrowe dla twojego

gardła ani dla moich uszu. - Oparła się o poduszki, mrucząc do siebie: — Nie

wierzę! Jestem uwięziona w łóżku i próbuję porozumieć się z małpą.
Krzyk ustał, małpka przestała kołysać się na tkaninie.

- Dzięki - Brett odetchnęła z ulgą. Małpka patrzyła na nią uważnie.
Brett zaczęła się zastanawiać, gdzie może być Jamie. Musiał słyszeć krzyki małpki.

Czyżby to był jego żart? Nie miała wątpliwości. Siedziała sztywno w łóżku i zastanawiała

się, jak wyjść z sypialni i porachować się z Jamie'em.

- Zabiję go - przyrzekała sobie na głos. - Jak tylko go znajdę, zabiję go,
- A kogo to piękna pani chce zabić?

Zaskakująco urodziwa kobieta o olbrzymiej posturze stała w drzwiach pokoju. Włosy

zaczesane do tyłu odsłaniały gładką twarz o lekko skośnych oczach w ciemnej

oprawie, W uszach miała olbrzymie kolczyki z kości, piór i krwistych rubinów. Szyję

otaczała czarna opaska, z której zwisała metalowa kuleczka. Przy każdym ruchu

kobiety z kuleczki dobywało się delikatne dzwonienie. W dużych dłoniach trzymała tacę

i wazon z gałązką oleandra. Wyglądała jak postać z filmu. Oszołomiona Brett usiadła na

łóżku, a nieznajoma zwróciła się do małpki:

- Lucyferze — odezwała się królewskim tonem, - Co ty tam robisz? Nie szalej!

- Ja go wystraszyłam, - Brett była pewna, że poznała Harfie Boone.
- Akurat! Przestraszyć Lucyfera! - Kobieta odstawiła tacę, by pomóc zwierzęciu zejść.

Chociaż pokrzykiwała na niego, była bardzo delikatna. - On się popisywał. Lucyfer nie boi
się nawet diabła. Podejrzewam zresztą, że sam jest diabłem. Stąd jego imię.

Kiedy zdjęła Lucyfera ze ściany, ten usiadł jej na ramieniu jak na grzędzie. Wydawała

się nie zwracać na niego uwagi.

- Nazywam się Hattie Boone, a to stworzenie - to prezent od moich wnucząt. Musi mi

dotrzymywać towarzystwa w czasie ich nieobecności.

- Dzień dobry, Hattie - Brett nie wiedziała, czy ma się przedstawić.

background image

- Ty jesteś Brett Sumner - powiedziała Hattie. -Wpadłaś w tarapaty i Jamie przywiózł

cię tutaj, żebyś była bezpieczna.

- Wiesz wszystko?
- Trochę. - Hattie wygładziła kołdrę i podłożyła Brett jeszcze jedną poduszkę. Dopiero

wtedy postawiła na łóżku tacę i nalała herbaty do filiżanki. - Nie martw się - powiedziała
pocieszającym tonem. - Wiem tyle, ile powinnam.

- Kim... - Brett próbowała wtrącić choć słowo.
- Kim jestem? - Hattie znowu jej przerwała. Oparła dłonie na biodrach i roześmiała się.

- Jestem w jednej trzeciej czarna, w jednej trzeciej biała, w jednej trzeciej jestem rybą i w
jednej trzeciej ptakiem, a we wszystkich częściach kobietą. - Ukazała w uśmiechu piękne,

białe zęby. - Pilnuję Raju. Jedz, dziecko. - Przysunęła sobie krzesło i opadła na nie ciężko.
- Musisz nabrać ciała i sił, jeśli chcesz być kobietą tego przystojniaczka, który cię pilnuje.

- Kobietą! — Brett o mało co nie rozlała herbaty.
Hattie nawet tego nie zauważyła.

- Gdybym była o trzydzieści lat młodsza - westchnęła i potrząsnęła głową. - No, może o

dwadzieścia... - poprawiła się. Nie zwracała uwagi na milczenie Brett. Była

przyzwyczajona do tego, że to ona zawsze mówiła, a inni słuchali, - Ale niestety nie
jestem już młoda i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Mogę przynajmniej

dopilnować, by kobieta, którą Jamie dostanie, dobrze wyglądała.

- Hattie - Brett odstawiła herbatę i próbowała zmienić temat - nie jestem

przyzwyczajona do jedzenia śniadania w łóżku.

- Nie martw się. Nauczysz się. - Hattie nawet nie drgnęła, gdy Lucyfer przeszedł przez

jej piersi i usiadł na drugim ramieniu,

- Ja... nie mogę. Może Jamie...

- Zjadłby śniadanie w łóżku? - Hattie nie dała zbić się z tropu. - Broń Boże! Obiłby mnie

batem, gdybym mu to zaproponowała. Przecież prawdziwy mężczyzna powinien

zostawać w łóżku tylko dla dwóch powodów: by spać i kochać się. - Jej głos stawał się

coraz donośniejszy.

- Tylko to może zatrzymać go w pościeli. A sen i tak powinien być na drugim miejscu.
Brett milczała. Hattie jeszcze nic skończyła swojej przemowy.

- Wiedziałam! - mówiła dalej. - Gdy wysiadłam z motorówki i zobaczyłam Jamie'ego

łowiącego ryby, pomyślałam, że coś jest nie w porządku.

Tym razem Brett zareagowała. Drgnęła gwałtownie. Omal nie zrzuciła tacy, ale Hattie

zdążyła ją schwycić.

- Czy mu się coś stało? - Brett była przerażona. Włosy opadły jej na twarz i zasłoniły ją

ciemną kaskadą. Była bardzo piękna w tej chwili.

- Oczywiście, że dzieje się coś złego - Hattie zauważyła jej reakcję - bo powinien być z

tobą, a nie na plaży.

- Przysunęła się do stołu i postawiła na nim tacę. Udawała, że poprawia kwiat w

wazonie, kryjąc przy tym uśmiech. Spodziewała się takiej reakcji Brett. Kiedy

odwróciła się, twarz miała poważną. - Myślałam, że wyglądasz jak mops albo coś

takiego.

- Albo coś takiego - powtórzyła Brett słabym głosem.
- Ale nie muszę się martwić. Kiedy zobaczyłam cię śpiącą, piękną jak królewna,

ucieszyłam się. Choć jesteś trochę za chuda. - Jej spojrzenie powędrowało w stronę

piersi Brett prześwitujących przez cienką tkaninę. Brett podążyła za jej wzrokiem i

poczuła się urażona paplaniną Hattie. Na pewno nie była w tym miejscu za chuda. Chyba,
pomyślała z ironią, jedynie w porównaniu z Hattie.

- Mimo tych braków nie jesteś brzydka - stwierdziła Hattie z aprobatą.
- Dziękuję - Brett udało się wydusić z siebie to słowo. - Chyba dziękuję - dodała

niepewnie.

background image

- Proszę bardzo.
Hattie słyszała tylko to, co chciała usłyszeć. Ale czy można było gniewać się na kogoś

tak pełnego radości życia? Brett popatrzyła na nią z sympatią.

- Więc dlatego, że Jamie jest na plaży zamiast ze mną w łóżku, postanowiłaś mnie

podtuczyć?

- Trochę kilogramów uczyni cuda. Przysłałam Lucyfera, by dał mi znać, kiedy się

obudzisz, a sama poszłam do kuchni.

- Miał dać ci znać? Przecież on się mnie przestraszył.

- Bo wszedł na to cenne obicie? Ha! Spodobałaś mu się, więc chciał się popisać.
- Spodobałam mu się? Skąd wiesz?

- Powiedział mi o tym.
- Oczywiście. Jaka ja jestem niemądra. - Brett zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem

nie znalazła się w Krainie Czarów.

- To diabeł wcielony, ale jest dobrym stróżem.

To jest Kraina Czarów! Z pewnością! A ona, Brett, jest Alicją.
- Doceniam twoją troskę, ale...

- Nie powiesz mi chyba, że nie chcesz Jamie'ego! Każda mądra kobieta pragnie go, a

niektóre są nawet bardzo zaborcze.

- Tu nie chodzi o to, czy go chcę, czy nie. Zbieg okoliczności sprowadził nas oboje na tę

wyspę.

- Zbieg okoliczności - Hattie naśladowała jej ton. - Jeśli chcesz, bym ci uwierzyła, to

powiedz mi, dlaczego tak nalegał, żebyś tu przyjechała, i dlaczego nie zrezygnował

z pracy? I dlaczego poruszył niebo i ziemię, żeby zapewnić ci wszystko, co będzie ci

tutaj potrzebne? No, dlaczego?

Brett nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, ale Hattie na to nie czekała.
- Znam Jamie'ego od dziecka. Bardzo często przyjeżdżał tu na wakacje. Potem

odpoczywał między koncertami, gdy brakowało mu czasu, by pojechać do domu.

Pochodzi z bardzo kochającej się rodziny. Wszyscy jego bracia są żonaci. On też

chciałby znaleźć odpowiednią kobietę, ale cały czas był sam. Sam! Do chwili gdy spotkał
ciebie! Wytłumacz mi to! Brett zapomniała na chwilę o Lucyferze, ale małpka nagle

przestała figlować i też patrzyła na nią. Dwie pary oczu wpatrywały się w nią
oskarżycielsko.

- To nie jest tak, jak myślisz. Uwierz mi i spróbuj zrozumieć. To tylko poczucie winy i

honoru.

- Mam uwierzyć, że nie spodobaliście się sobie? - zapytała Hattie. - Nie jestem ślepa i

widzę, że Jamie jest przystojnym mężczyzną. A tu, jak mi powiedziałaś, jest raj. Ale kiedy

stąd wyjedziemy, zapomnimy o sobie.

Po raz pierwszy Hattie nie wiedziała, co ma powiedzieć. Nie wiedziała, jak ma

zareagować na smutek, który usłyszała w głosie Brett.

Brett zamilkła i zastanawiała się nad dziwnymi rzeczami, które przytrafiły się jej tego

ranka. Małpka, egzotyczna kobieta, rozmowa z nią na bardzo osobiste tematy. No,

ale przecież to jest raj.

- Hattie - Brett popatrzyła w pełne życia oczy - moje małżeństwo było wspaniałe. Kiedy

mąż umarł, wiedziałam, że nikogo już nie pokocham.

- Nigdzie nie jest powiedziane, że kochamy tylko raz, moje dziecko.
- Ja - tak.

Hattie potrząsnęła głową tak mocno, że Lucyfer uciekł z pokoju.
- Nie chcę się śmiać z ciebie, bo widzę, że w to wierzysz.

Brett była już zmęczona rozmową. Chciała wyjść na słońce i nie myśleć o swojej

samotności.

- Tak - powiedziała ze smutkiem. - Wierzę w to.

background image

- Dzień dobry paniom. - W drzwiach wychodzących na taras stał Jamie z Lucyferem

uwieszonym u jego spodni. Uśmiechnął się serdecznie do Hattie, a potem do

Brett. - Widzę, że się już poznałyście. Brett popatrzyła na niego i pomyślała, że może

ten

dzień nie będzie najgorszy.
Kiedy udało mu się wyrwać Brett z nadopiekuńczych ramion Hattie, powiedział, że ma

dla niej niespodziankę. Zdążyła tylko umyć się i przebrać, a teraz szli powoli przez ogród.

Była tak zatopiona w myślach, że drgnęła, gdy ujął ją za rękę.

- Przepraszam. - Cofnął się. Twarz mu posmutniała.
- Czy ty też nie cierpisz tego ostrożnego poznawania się nawzajem?

- Chyba tak - przyznała po chwili,
- Robimy krok do przodu i zaraz się cofamy. Krążymy wokół siebie jak obcy ludzie i

boimy się prawdy. Tak dłużej nie można, Brett.

Próbowała coś powiedzieć, ale powstrzymał ją machnięciem ręki. Wyczuł, że

dziewczyna się czegoś boi, i był zły na siebie. Starał się być cierpliwy, czekał, aż Brett

będzie gotowa przyznać, że coś ich łączy. Wiedział, że musi być bardzo delikatny, bo

inaczej ją utraci. A przecież potrzebowała opieki. Potrzebowała też trochę spokoju

i schronienia, gdzie będzie mogła przemyśleć wszystko. Znał odpowiednie miejsce.

- Chodź! - ujął ją za rękę,
- Mówiłeś coś o niespodziance,

- To może poczekać. Muszę ci pokazać pewne miejsce. Chodź - powtórzył i poprowadził

ją w głąb ogrodu.

Szli w stronę morza. Z każdym krokiem ogród stawał się coraz bardziej dziki. Nagle

otoczyły ich bardzo gęste zarośla. Jamie zawahał się chwilę, a potem zielona ściana

przesunęła się i Brett zorientowała się, że Jamie po prostu otworzył furtkę w żywopłocie.

Zanim zdążyła coś powiedzieć, poprowadził ją w stronę niewielkiej polanki

przypominającej zieloną grotę; z jednej strony zamykało ją morze, a dachem było niebo.

Podeszli do małej ławki. Brett rozglądała się zachwycona.

Panował tu spokój. Wokół rosły paprocie, bluszcz i krzaki róż. Pośród nich stał posąg -

młoda dziewczyna, niemal dziecko, wykuta w kamieniu, podawała chłopcu muszlę.

- To ulubione miejsce Jordany - odezwał się w końcu szeptem Jamie. - Ta część ogrodu

jest bardzo stara. Nikt nie wie, kiedy powstała. Jeremiah Brody, potomek pierwszego

właściciela wyspy, urządził ogród, aby upamiętnić swoje dzieci - chłopca i dziewczynkę,
którzy zginęli na morzu. Kiedy Patrick kupił wyspę i odkryli z Jordaną to miejsce,

postanowili zachować je bez zmian.

- Miejsce żałoby,

- Nie - zaprzeczył Jamie. - Utrata dzieci na pewno była tragedią, ale Jordana uważa, że

Brody nie chciał stworzyć tu czegoś w rodzaju cmentarza. Mówi, że jeśli się dobrze

posłucha, można w szumie morza i wiatru usłyszeć śmiech dzieci. Mówi też, że tam, gdzie
jest śmiech, jest spokój i nikt nie może się martwić ani czegoś obawiać.

Zamilkł na chwilę, a potem ujął ją za rękę.
- Chciałbym, żeby ten ogród tak działał na ciebie. Żebyś mogła odsunąć od siebie

tragedię i żal i żebyś nie bała się życia. Nie obawiaj się, Brett. Nie bój się mnie ani

moich pragnień.

Brett popatrzyła na ich złączone ręce. Czasami wydawało jej się, że wszystko rozumie, a

po chwili nie potrafiła pozbierać myśli. Widziała w jego oczach pożądanie. Tego była

pewna. Nic wiedziała, jak ma sobie z tym poradzić. Po śmierci Carsona ta strona życia
przestała dla niej istnieć i było jej z tym dobrze. Ale pojawił się Jamie i wzbudził w niej

niespodziewane uczucia,

- Jamie.

- Nie mów nic. Nie psujmy tego cudownego dnia. Po prostu zamknij oczy, nie myśl o

tym, co sprowadziło nas na wyspę, o tym, co się dzieje między nami. Posłuchaj

ciszy, która uspokaja. Brett przymknęła oczy i pogrążyła się w marzeniach.

background image

- Dam grosik.

- Za moje myśli? - Brett otworzyła oczy,
- Za marzenia.

- Tylko grosik?
- A może różę? Albo pocałunek? — Żartował, ale ostatnia propozycja wyraźnie ujawniła

jego pragnienia. Brett milczała.

Jamie przyglądał się jej i nie mógł odgadnąć myśli kłębiących się w jej głowie. Czekał,

że coś powie, i zastanawiał się, na jak długo starczy mu cierpliwości.

- Ile chcesz za swoje marzenia? - powtórzył.

Zasłoniła mu usta ręką. Jej dotyk był tak delikatny jak jej zapach. Podniecający. Czuł, że

ogarnia go żar.

- Pocałunek - szepnęła cicho. - Pocałunek za moje marzenia.
Szaleństwo. Cudowne szaleństwo, na które tak czekał. A potem czuł tylko usta Brett.

Drżała. Już tak dawno nie całowała nikogo. Tak dawno tego nie pragnęła. Świadomość

tego oszołomiła ją tak bardzo, że gdyby nie siedziała, z pewnością upadłaby.

Straciła poczucie czasu, wiedziała jedynie, że Jamie jest z nią, że ją obejmuje.
Trzymał ją mocno. Delikatnie pieścił wargami jej usta. Palcami gładził policzki i szyję.

Dobry Boże! Wreszcie ją pieścił.

Brett westchnęła i zatopiła dłonie w jego włosach. Przyciągnęła go do siebie bliżej.

Chciała, by zrozumiał, że pragnie nie tylko pocałunków. Jamie dotknął dłonią policzka
Brett. W jej pociemniałych oczach czaił się ogień. Czuł, że drży z pożądania.

Pragnął jej tak bardzo. Chciał się zatracić w niej i zapomnieć o niebezpieczeństwie.

Chciał, by poza nim nie istnieli dla niej inni mężczyźni.

Już niedługo, pomyślał. Ale nie teraz. Nie w porywie nierozważnej żądzy, lecz z

prawdziwego uczucia. Drżącą ręką odsunął ją od siebie. Widząc jej zaskoczenie,

uśmiechnął się ze smutkiem. Sam nie rozumiał motywów swej decyzji.
- Nie myśl, że nie chcę tego samego co ty. Wiesz dobrze, jak bardzo cię pragnę. - Musiał

jej dotknąć, zanurzyć ręce w jej włosach i pocałować. - Bóg jeden wie, jak bardzo. Ale
ogień, który rozpala się zbyt szybko, równie szybko gaśnie. Nie chcę, żeby z nami było tak

samo. A teraz przyszedł czas na niespodziankę. Kiedy doszli do furtki, Brett obejrzała się
za siebie.

- Jak Jordana może tu sama przychodzić?
- Nigdy tego nie robi. Zawsze towarzyszy jej Patrick lub jeden z trzech synów. Jordana

uważa, że jest to miejsce, w którym powinno się przebywać z kimś, kogo się kocha.

Jamie otworzył furtkę i wyszli z tajemniczego ogrodu.

Brett stała na środku niewielkiego pokoju, podziwiając zgromadzony tu sprzęt.
- Cudownie! Jest tu wszystko, czego potrzebuję - zwróciła się do Jamie'ego, który

uśmiechnął się na widok jej radości. - To twoja zasługa. Czy właśnie to miała Hattie na
myśli, gdy mówiła, że poruszyłeś niebo i ziemię, żeby zdobyć wszystko, co jest mi

potrzebne?

Doceniała jego troskliwość. Od początku robił wszystko tylko dla niej.

- Jamie - powiedziała - dziękuję ci za to, ale przede wszystkim za uratowanie mi życia.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Brett odsunęła gwałtownie plik zdjęć. Nie potrafiła ocenić, czy są dobre. Kiedyś umiała

patrzeć na swoje prace z dystansem i oceniać je obiektywnie. Teraz nie była w stanie tego
zrobić. Starania Jamie'ego, żeby mogła pracować, poszły na marne. Nie udawało jej się

skupić.

Od trzech tygodni przebywała na wyspie. W tym czasie wywołała jedynie zdjęcia ze swej

podróży do Ameryki Południowej. I nic więcej. Tu, na wyspie, nie było żadnych
dramatycznych wydarzeń, jedynie wspaniałe wschody i zachody słońca. Podczas

spacerów odkryła urocze miejsca, które aż się prosiły, by je uwieńczyć na zdjęciach.
Ciekawa była również historia wyspy. Mógłby powstać album zdjęć z komentarzem.

Ale nie mogła zmusić się do pracy. Nie umiała sobie z tym wszystkim poradzić.
Uznała, że najlepiej zrobi jej spacer. Nie wolno jej było bez pozwolenia chodzić po

plaży. Wiedziała, że jakiś jacht wraz z załogą ustawicznie krąży w pobliżu. A w czasie
porannych wypraw na ryby Jamie nawiązuje z nim kontakt radiowy i dopóki nie otrzyma

wiadomości „wszystko w porządku", Brett nie może samotnie spacerować.

Nie widziała Jamie'ego od wczorajszego wieczoru.

W dni kiedy na wyspę przyjeżdżała Hattie, Brett trudno było uniknąć jej dociekliwości.

Próbowała chronić się w ciemni, ale nie była w stanie pracować.

Postanowiła więc pójść do ogrodu Jordany. Przy furtce zatrzymała się. Nie była tu od

czasu, gdy Jamie pokazał jej to miejsce. Ogród był równie piękny jak wówczas. Usiadła na

ławce i zamknęła oczy. Powietrze wypełniał zapach morza i kwiatów. Wśród szumu fal,
powiewu wiatru słyszała muzykę. Muzykę Jamie'ego, która sprawiała ból. Wydawało jej

się, że na świecie nie istnieje już nic, tylko ta muzyka. Nieważne, gdzie była i co robiła,
zawsze wracała myślami do Jamie'ego. Przekonywała samą siebie, że to, co się dzieje

między nimi, nie ma żadnego znaczenia. Ale przecież było to kłamstwo.

Gdzieś w pobliżu czuwał Jamie. Robił wszystko, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Nie

chciał jej ranić i trzymał się od niej z daleka. Był cierpliwy. Czekał, aż Brett go

zapragnie i przyjdzie do niego. Zdała sobie sprawę, że chce tego samego co on. Zerwała

się z ławki i ruszyła w stronę domu.

- Hattie? - Brett zatrzymała się gwałtownie. - Jeszcze tu jesteś?

- Oczywiście. - Hattie układała bukiet z róż ściętych w ogrodzie.
- Łódź się spóźnia? - Hattie opuszczała wyspę motorówką prowadzoną przez La Mara,

jej siostrzeńca.

Był to wysoki, chudy mężczyzna o rozbieganych oczach, którego spojrzenie wprawiało

Brett w zakłopotanie. Starała się tłumić swą niechęć do niego. Tłumaczyła sobie, że jest
on po prostu zbyt ciekawski.

- Nie, po prostu ją odesłałam. Nie zdążyłam ułożyć kwiatów na tę specjalną okazję.

Spędzicie dziś ze sobą upojny wieczór, prawda? Podjęłaś wreszcie decyzję.

- Skąd...?
- Skąd wiem? Wiatr się zmienił. Złagodniał. To znaczy, że kochankowie powinni

wreszcie zmądrzeć. La Mar przyjechał. - Podeszła do krzesła i wzięła na ręce

Lucyfera. - Wiem, że go nie lubisz, ale to mój krewny. Dopóki Clyde nie wyleczy

złamanej nogi, tylko on może mnie tu przywozić.

- To La Mar nie robił tego wcześniej?

- Nie. Clyde przywoził mnie od wielu lat. Muszę przyznać, że ja też nie lubię La Mara,

nie rozumiem też, dlaczego wrócił na wyspy. Jakoś wytrzymuję z nim te kilka godzin dwa

razy w tygodniu. Poza tym dobrze się stało, że wrócił tu po tym dziwnym wypadku
Clyde'a.

- Dziwnym? - Brett stała się czujna. - Dlaczego?
- Bo to zadziwiające, że Clyde przewrócił się i potłukł tak mocno podczas naprawy

motorówki - stwierdziła Hattie.

background image

- Kiedy to się stało? Teraz?
- Nie! Trzy miesiące temu. La Mar przyjechał później. Brett odetchnęła z ulgą. Była

przewrażliwiona. Zbyt bała się o swoje bezpieczeństwo. Mimo wszystko postanowiła

opowiedzieć o tym Jamie'emu.

Jamie był zmęczony. To był trudny dzień. Nic mu się nie udawało. Jak zwykle, zaczął od

patrolowania brzegu, odprawił rybaków, chcących sprzedać mu swój połów.

Potem, kiedy nawiązał kontakt z załogą jachtu, dowiedział się, że zepsuł się silnik i

nawet Mitch nie potrafi go zreperować. Za godzinę „Tancerz" miał odpłynąć do portu i

nie wiadomo było, jak długo potrwa naprawa. Mitch sądził, że około dwunastu godzin.
Przekazano mu jeszcze wiadomość, że wybrzeże jest puste. Jamie został sam. Jedynym

miejscem, z którego mógł obserwować drugą stronę wyspy, było wzgórze wznoszące

się nad bagnem. Nie widać było jednak stamtąd płaskiego i łatwo dostępnego brzegu,

więc Jamie spędził cały dzień, biegając od posterunku do posterunku. Z tego powodu nie
widział się w ogóle z Brett, więc nawet wiadomość, że „Tancerz" już wrócił, nie

poprawiła jego nastroju.
Nie musiał już pełnić warty, ale z niechęcią myślał o powrocie do domu. Był zbyt

zmęczony, by cały czas kontrolować swoje zachowanie.

Rozebrał się i zanurzył w morzu. Płynął przed siebie. Po jakimś czasie pozwolił falom

nieść się w stronę brzegu. Zostawił na plaży ubranie i pobiegł, by wziąć prysznic przy
basenie. Włożył jeden z płaszczy kąpielowych, które były przygotowane dla gości.

Kiedy wchodził na taras, zorientował się, że pora kolacji dawno już minęła. W salonie

nie było nikogo. Westchnął, nalał sobie trochę whisky i usiadł na ławce na tarasie.

- Ciężki dzień? - Z ciemności dobiegł go cichy głos.
Odwrócił się. Brett wyglądała wspaniale. Suknia otaczała ją jak różowy obłok.

- Jadłeś już? Harcie przygotowała lekką kolację i butelkę wina.
- Nie, nie jadłem kolacji. - Jamie zupełnie nie mógł zebrać myśli.

- Nakryłam stół na górnym tarasie - powiedziała szeptem. - Dziś chcę być bliżej gwiazd.
Była pociągająca i zmysłowa. Jamie'emu zakręciło się w głowie. Czuł, że ogarnia go żar,

mocno bije mu serce, a ciało staje się nieposłuszne. Poszedł do siebie, żeby przebrać się
do kolacji.

Brett siedziała w milczeniu. Gdy usłyszała jego kroki, nie odwróciła się. Gdy podszedł

bliżej, żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Nie musieli.

Niedaleko brzegu błyskało słabe światełko „Księżycowego Tancerza". Jacht zawsze był

w pobliżu. Zapewniał im ochronę. Nikt nie wiedział, jak skomplikowane urządzenia kryły

się pod pokładem. Ale dziś Brett nie chciała myśleć ani o niebezpieczeństwie,

ani o Organizacji.

Popatrzyła na Jamie'ego. Widziała go takim tylko na scenie, kiedy zachwycał

publiczność swoją muzyką. Wyglądał bardzo elegancko. Czarna marynarka, kremowa

koszula, czarny krawat. Był pianistą, uwielbianym przez tłumy człowiekiem, który

wzbudzał szacunek krytyków. Czuła zapach jego ciała. Widziała nieruchomą twarz

i płonące, ciemne oczy. Wyczuwała jego pragnienie, chociaż nie starał się jej zdobyć.
- Tu jest szampan - usłyszała swój głos. - Hattie wybrała go dla nas.

Kiedy spełnili toast, zamknął oczy, by nie widzieć Brett. Starał się pamiętać, że po tym,

co przeżyła, można ją było łatwo zranić. Bał się, że może wszystko zniszczyć

gwałtowną, nieokiełznaną namiętnością. Postępowanie wbrew sobie wcale nie

sprawiało mu przyjemności.

- Może spróbowalibyśmy coś zjeść? - zaproponował. W czasie posiłku Brett

obserwowała go ukradkiem. Widziała walkę, jaką ze sobą toczył. Myślał o niej i mimo

że było mu bardzo ciężko, potrafił nad sobą panować. Nie ułatwił jej niczego. Wszystko

to było dla niej nowe. Carson, starszy i bardziej doświadczony, był tym, który zawsze

robił pierwszy krok. Osiem samotnych lat nie przyniosło jej nowych doświadczeń.
Pragnęła Jamie'ego, ale nie była pewna, czy może oddać mu to, czego dotąd tak strzegła.

Zadrżała.

background image

- Zimno ci?

- Skądże!
- Przepraszam, Brett, ale nie był to najlepszy dzień i jestem zmęczony. Zmęczony

trzymaniem się z dala od ciebie, myślami o tobie, których ujawnienie pewnie zmusiłoby
cię do ucieczki. Do cholery! Nie jest nam potrzebne ani jedzenie, ani wino. Ja mam

naprawdę tego dość. - Stracił cierpliwość.

Brett patrzyła na niego. Był u kresu wytrzymałości. Wszystko zależało od niej. Bała się,

że serce wyskoczy jej z piersi, ale podjęła już decyzję i nie zmieni jej. Chciała

tylko wierzyć, że jest to coś więcej niż romantyczna przygoda w Raju.

- Chcę ciebie - powiedział nagle. - Chcę, żebyś znalazła się w moich ramionach i w

moim łóżku. Pragnę czuć pod sobą twoje nagie ciało. Jeśli zapomniałaś, jak to jest,

przypomnę ci. Jeśli czegoś nie umiesz, nauczę cię. I pragnę, Brett, słyszeć, jak
wypowiadasz moje imię, błagając mnie o więcej. Chcę, żebyś się przekonała, że beze mnie

nigdy... - Jamie przerwał i uderzył dłonią w stół. Próbował się uspokoić po tym nagłym
wybuchu.

Popatrzył na nią ze smutkiem. - Teraz już wiesz. Przyrzekłem sobie, że nigdy nie okażę,

jak silne są moje odczucia, ale nie mogłem się pohamować. Nie chciałem cię przestraszyć.

I bez tego zbyt wiele przeszłaś.

Nie mogła w to uwierzyć. Więc on myślał, że przestraszy ją gwałtowność jego uczucia.

Chyba nie domyślał się, że jego wybuch był odzwierciedleniem tego, co i ona czuła.

Przerażona? Swoim szalonym wyznaniem sprawił, że przestała się bać.

- Nie boję się, Jamie - szepnęła. - Już się nie boję. - I podeszła do niego.
- Brett - wyszeptał szczęśliwy, że go zrozumiała. Przez chwilę tylko trzymał ją w

objęciach, zapamiętując dotyk jej ciała, ale kiedy przylgnęła do niego, zaczął ją

powoli całować. Pieścił jej wargi ustami, drażnił, uwodził, aż wydobył z nich jęk.

Przytuliła się do niego jeszcze mocniej i czuł, jak jej dłonie przesuwają się po jedwabiu

koszuli.

Ogarnęło go zdumienie, a potem tak słodkie i mocne pożądanie, że aż poczuł ból.

Przecież Brett należało czcić. Nie chciał jej utracić w krótkim akcie miłości. Cofnął się, co

wywołało na jej twarzy zdumienie. Przywarła do niego z całych sił,

- Poczekaj. Nie odejdę. Czeka nas przecież coś więcej, ale nic tutaj. Wieczór dopiero się

zaczął. Obiecuję ci, że nie zmarnujemy ani chwili - szeptał, obsypując pocałunkami jej
dłonie.

Patrzyła na niego oczami pełnymi miłości.
- Kocham cię, Brett - powiedział po chwili. - Nie, nie mów nic. Jeszcze nie teraz.

Chciałem tylko, żebyś o tym wiedziała od początku.

Brett drżała. Nie chciała, żeby Jamie ją kochał. Miłość to cierpienie, a ona nie chciała

zadawać mu bólu. Instynkt mówił jej, że powinna odejść. Teraz. Kiedy jeszcze nie jest za
późno. Ale kiedy Jamie wziął ją znowu w objęcia, wiedziała, że nie jest w stanie tego

zrobić. Serce biło jej mocno, całe ciało drżało tak jak ciało Jamie'ego. Czegoś takiego nie
przeżywała dotychczas. Carson był doświadczonym i doskonałym kochankiem,

znał odpowiednie techniki, stosował je we właściwym czasie i dawał swej żonie więcej

przyjemności, niż sam doświadczał. Mimo to...

Boże! Jeszcze nigdy nie było tak cudownie jak teraz. Tak płomiennie, tak mocno, tak

gwałtownie i tak czule. Życie, oddychanie, po prostu istnienie było teraz po prostu

piękne. W ramionach Jamie'ego czuła, jak wspaniale jest być kobietą.

Próbowała zachować rozsądek, ale jednym spojrzeniem Jamie zniweczył jej zamiary.

Usiłowała jeszcze się bronić, ale topniała pod wpływem jego pocałunków. Zaprowadził ją
do swego pokoju, wpatrzoną w niego, i trzymał ją wzrokiem na uwięzi. Rozebrał się, a

kiedy otoczył ją znowu ramionami i przycisnął mocno, jej dłonie przesuwające się po jego
ciele trafiały na twarde, stalowe mięśnie.

Zanurzył dłonie w jej bujnych włosach. Całował je i wyjmował z nich spinki, aż czarną

background image

kaskadą opadły na jej ramiona. Wtedy powędrował ustami po policzku do skroni.
Całował mocno jej szyję. Wędrował dłońmi po rozpalonym ciele. Pieścił spragnionymi

wargami jej krągłe piersi.

- Nie! - krzyknął, gdy cienki materiał zagrodził mu drogę. Z trudem odnalazł cały szereg

małych guziczków, które przytrzymywały stanik sukienki. Niezgrabnie próbował je
rozpiąć.

- Do licha! - wykrzyknął ochrypłym głosem. - Kto ci kupił taką rzecz?
- Obawiam się, mój niecierpliwcze, że ty - roześmiała się Brett.

- Co za głupiec ze mnie! - Jego twarz była zroszona potem, gdy zacisnął palce na brzegu

stanika. Brett usłyszała szelest rozdzieranego materiału, guziczki odskakiwały

jeden po drugim, aż cienki materiał opadł na podłogę. Brett nie starała się zakryć swego

ciała i przez moment widziała w oczach Jamie'ego wyraz bezgranicznego zachwytu.

Jak zahipnotyzowany dotknął jej piersi, przesunął czubkami palców po miękkich

wypukłościach, drażniąc je delikatnie, a potem uspokajając wargami,

- Jamie! - Czuł, jak paznokcie Brett wbijają mu się w skórę, a ciało wygina się w łuk,

poruszając się w rytm jego pieszczot. Chwycił ją na ręce i położył na łóżku. I wtedy nakrył

ją swym ciałem. Zaczął ją całować mocno, niemal brutalnie. Uniosła się ku niemu,
odwzajemniając pieszczoty. Każdy pocałunek błagał o następne. Kiedy

jedna pieszczota mijała, zaczynała się następna. Poznawał jej ciało. Był siłą i mocą. Był

nieskończoną cierpliwością, podczas gdy ona spalała się w ogniu pragnienia. I wtedy

został jej kochankiem. Stał się jej miłością. Zaspokojony, leżał cicho w jej ramionach.
Brett pomyślała, że jeśli można mówić o poddaniu się miłości, to poddali się jej oboje.

- Chciałaś być bliżej gwiazd - powiedział Jamie.
- Myślę, że oboje oglądaliśmy je z bliska.

- Masz rację - roześmiał się i dotknął jej obrzmiałych warg. - Któregoś wieczoru

pójdziemy wykąpać się w morzu. Nie ma nic piękniejszego niż pływanie w świetle

księżyca.
- Czyżby? - Przesunęła palcami po jego ciele.

- Nic piękniejszego od chwili, gdy kochasz się na piasku, a potem leżysz w objęciach

ukochanej osoby i patrzysz w gwiazdy. Wtedy wydają się one być naprawdę blisko.

- Czyżby? - Poruszyła się pod nim i uśmiechnęła, gdy zadrżał i wciągnął gwałtownie

powietrze.

- Nie ma nic piękniejszego od kochania się z tobą - wyszepnął jej prosto do ucha.
- Teraz?

Uśmiechnął się, skinąwszy głową. Brett wiedziała, że postępuje nierozważnie, wbrew
swoim zasadom. Gdyby była gdzie indziej, gdyby była z kimś innym, mogłoby to być

niebezpieczne. Ale nie z Jamie'em i nie w Raju.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Brett budziła się wolno, zaplątana w prześcieradła. Myślała o dłoniach pianisty. Nigdy

wcześniej nie zastanawiała się nad nimi, tak jak nie myślała o rękach malarza czy

fotografa. Wiedziała, że powinny być wysmukłe, delikatne, z długimi palcami i miękką
wypielęgnowaną skórą. Natomiast ręce, które jeszcze tak niedawno ją pieściły, były

kanciaste, niezbyt wąskie, zgrubiałe, opalone i pełne blizn. Były to ręce, które potrafiły
ściąć drzewo, wyczarować zachwycającą muzykę, ale i chronić innych.

Jamie spał, więc włożyła jego szlafrok i wyszła na taras. Patrzyła na wschodzące słońce

wynurzające się z morza jak ognista kula. Przez moment była tak szczęśliwa, że poczuła

wyrzuty sumienia. Napłynęły smutne wspomnienia. Zamknęła oczy, jakby chciała się

przed nimi bronić. Nagle poczuła czyjeś dotknięcie.

- Żałujesz? - zapytał Jamie ze smutkiem.
- Nie! - zaprzeczyła gwałtownie. - Naprawdę nie żałuję tego, co zaszło między nami.

- To dlaczego jest ci smutno?
- Skąd wiesz?

- Przecież to widać. Myślałaś o Carsonie?
- Tak. - Brett nawet nie próbowała zaprzeczać.

- Wydaje ci się, że go zdradziłaś?
-A nie?

- Carson nie żyje od ośmiu lat, Brett. To ty uczyniłaś go nieśmiertelnym.
- Nie wiem, o co chodzi. - Doprawdy? - Jamie schwycił ją za ramiona. - Stałaś

się taką, jaką chciał, żebyś była. Robisz to, czego cię nauczył. Wypełniasz jego wolę.
- Co w tym złego? Tyle mu zawdzięczam.

- Nikt temu nie zaprzecza. Ja też jestem jego dłużnikiem.
- Ty?

- Tak. Dzięki niemu stałaś się taką, jaką jesteś - rzadkie połączenie niewinności i

zmysłowości. I za to będę mu zawsze wdzięczny.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi. Zastanawiałam się kiedyś, czy rzeczywiście wiesz, ile mu

zawdzięczam?

- Powinnaś mi o tym powiedzieć.
Wiedział o niej prawie wszystko. Informacje, które zebrał Simon, były bardzo dokładne,

nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Jamie miał nadzieję, że Brett nie dowie się nigdy,
jak dużo o niej wiedział.

- Byłam naiwną dziewczyną ze wsi. Kiedy przyjechałam do Atlanty, zupełnie nie

zdawałam sobie sprawy z tego, jaka jestem głupia i niedoświadczona. Niewiele

udało mi się osiągnąć. Los mi nie sprzyjał. Byłam już zdecydowana podjąć się różnych

paskudnych zajęć, gdy spotkałam Carsona. Na pewno nie przyjęłabym niektórych

z tych propozycji.
- Nie przyjęłabyś! Brett! Czy myślisz, że miałabyś jakiś wybór? Czy nie dlatego starasz

się być lojalna wobec Carsona, że wyrwał cię z piekła?

- Skąd wiesz? - Brett zbladła. - Skąd o tym wiesz?

- Częściowo z informacji, które przekazały nam dzieci Carsona, chcąc cię

zdyskredytować w naszych oczach. Częściowo domyśliłem się. Tego wymaga mój zawód.

- Amalia, najstarsza z córek Carsona, starała się udowodnić, że byłam prostytutką. Cała

trójka twierdziła, że wykorzystałam temperament ich ojca.

- Wszystko to było w dokumentach. Ale prawda też tam była. I łatwo można było ją

odnaleźć.

- Nie wszyscy tego chcieli. Niektórzy wierzyli w to, bo ta wersja była o wiele ciekawsza

od prawdy.

-W im gorszym świetle przedstawiano ciebie, tym bardziej szkalowano Carsona. Ale tu

background image

chodziło o pieniądze, więc nikt się tym nie przejmował, oprócz ciebie,

prawda?

- To nie było tak, jak mówili. Poznaliśmy się w parku na koncercie rockowym. Carson

chciał zrobić reportaż o młodych ludziach, którzy nie mają pieniędzy, rodziny ani

perspektyw. Ja do tego idealnie pasowałam. Poprosił mnie, bym pozowała mu do
portretu. Z początku trochę się go obawiałam, ale okazało się, że naprawdę specjalizował

się w portretach. Nie wiem, co we mnie zobaczył. Chyba z początku chciał grać rolę
Pigmaliona - stworzyć mnie od początku. Potem już nie zastanawiałam się nad

przyczynami. Był dla mnie dobry i to mi wystarczało. Potem zakochaliśmy się w sobie i
poprosił mnie, bym za niego wyszła. Jego dzieci protestowały, ale ich nie słuchał.

Przypomniał im tylko, że i on ma prawo do odrobiny szczęścia.

-I to już koniec bajki - powiedział cicho Jamie. - Mała, zagubiona dziewczynka stała się

żoną znanego człowieka.

- Kiedy tak mówisz, zaczynam rozumieć dzieci Carsona. Ale pozory mylą. Informacje,

które uzyskałeś, nie były pełne. Czy wiedziałeś, że Carson kochał się ze mną po raz
pierwszy dopiero w tydzień po naszym ślubie? Był dla mnie bardzo dobry i bardzo

cierpliwy. Czy wiesz, że mnie wszystkiego nauczył? Jak chodzić, co mówić, co czytać.

Zapoznał mnie ze sztuką i nauczył, jak robić dobre zdjęcia. A przede wszystkim pokazał

mi świat, w którym było piękno i doskonałość, a nie tylko walka o przetrwanie. Byłam

Galateą, stworzył mnie i uczynił bardzo szczęśliwą. Którejś nocy przyszedł do mojego

pokoju. Kochał się ze mną czule jak zawsze, a potem... - Łzy zaczęły jej spływać po
policzkach. - Potem zamknął oczy i umarł w moich ramionach. Czy o tym też napisali w

raporcie?

- Było tam dużo informacji, ale najwięcej o wszystkim powiedziałaś mi ty.

- Ja?
- Tak. Każdego dnia po trochu. Czy nie zauważyłaś, że niepotrzebne są nam słowa? -

Zaczął delikatnie ją całować.

Brett westchnęła. Zapomniała o żalu, o poczuciu winy. Zacisnęła ręce na jego

ramionach i przywarła do niego całym ciałem,

- Jesteś piękna - szepnął. - Jesteś piękna, bo jesteś sobą. Carson był częścią twojego

życia, ale z tym, co się dzieje teraz, nie ma nic wspólnego. On odszedł. Przez osiem lat
spłacałaś dług i sądzę, że masz już czyste konto. To nie zdrada, jeśli będziesz żyła, nie

myśląc o nim. - Pochylił się nad nią. - Nie zdradzisz go, jeśli będziesz ze mną.

- A jeśli w twoich ramionach zapomnę, że on istniał? Carson nie był taki podniecający,

taki... - zadrżała i odwróciła twarz. - Nie wiem, jak to powiedzieć. Brakuje mi słów.

- Wiem. - Serce Jamie'ego zabiło mocno. Czuł dziwny ból w gardle. Wszystko

zrozumiał! Tu leżało źródło jej poczucia winy: to, co przeżywali, mogło zniszczyć
wspomnienia. Zaakceptowanie nowej sytuacji zajmie jej dużo czasu. Brett drżała z

pożądania, jego ciało i spojrzenie mówiły, czego pragnie. Pożądała go. Kochali się w
blasku wschodzącego słońca.

Jamie zarzucił sieć tak, jak to już robił wiele razy, ale

bez powodzenia. Nie przejmował się tym. Cała jego uwaga skupiła się na dziewczynie,

która szła plażą - była to Brett ubrana w złociste bikini. Sprzedawca zapewniał go, że ten

kostium będzie niezwykle efektowny. Nie mylił się. Złocisty kolor pięknie wyglądał na tle
opalonej skóry, ale dziś Jamie nie zwracał na to uwagi. Brett zmieniła się, jakaś bariera

pojawiła się między nimi. Od tygodnia byli kochankami. Brett przychodziła do

niego, kochała go i wykrzykiwała jego imię. Razem się śmiali, spacerowali po plaży,

pływali. Kiedyś przegadali niemal całą noc. Czasami siedziała milcząc i słuchała, jak

dla niej grał, a potem ich miłość objawiała się jak cud i za każdym razem było jeszcze

piękniej. Nie wspominała już o poczuciu winy i o Carsonie.

Ten dzień zaczął się jak inne. Hattie zajmowała się swoimi obowiązkami. Jej uśmiech

pełen zadowolenia z siebie zmienił się w inny, typu „a nie mówiłam", kiedy Brett nie

background image

chciała za dużo jeść i powiedziała, że już chyba dostatecznie przytyła. Gdy Jamie chciał
się dowiedzieć, o co chodzi, tylko się roześmiały.

Ale przy lunchu Brett była już pochmurna i nieswoja. Zanim Hattie odjechała, musiała

na siłę odrywać Lucyfera, który przylgnął do Brett. Jamie spełnił swój codzienny

obowiązek kontaktowania się z jachtem i myślał o wieczorze, który spędzą z Brett na

plaży.

Nie przypuszczał, że będzie to aż tak spokojny wieczór. Brett stała nad wodą, tak mocno

zamyślona, że nie zwracała nawet uwagi na fale, które moczyły jej nogi. Jamie nie

wiedział, czy myśli znowu o Carsonie, czy czuje wyrzuty sumienia, i jak długo jeszcze

będzie to trwało? Całą siłą woli powstrzymywał się, by do niej nic podejść i nie wziąć jej

w ramiona. Może potrzebowała chwili samotności? Przykucnął na piasku i patrzył na
„Tancerza", kołyszącego się na falach. Nie wiedział, co zdarzy się tej nocy.

Czy będą spacerować i rozmawiać, czy może będzie dla niej grał, a potem każde pójdzie

do swego pokoju?

- Nie miałeś szczęścia?
Jamie podniósł się gwałtownie. Brett była przy nim i uśmiechała się.

- Szczęścia?
- Nic nie złapałeś. - Wskazała na pustą sieć.

Wydawała się inna, choć nie aż tak, jak przypuszczał.
- Nie mogłem się skupić.

- Wiem. Nie byłam dzisiaj zbyt sympatyczna. Martwiłeś się?
- Starałem ci się pomóc i dać trochę czasu.

- Myślałeś, że znowu czuję wyrzuty sumienia.
- Tak mi się wydawało.

Brett podeszła bliżej i położyła rękę na jego piersi. Zaczęła go delikatnie głaskać. Była

tak zamyślona, że nie zauważyła, jak jego ciało reaguje na jej pieszczoty.

- Nie myślałam o Carsonie - powiedziała po chwili. - Mój nastrój nie ma z nim nic

wspólnego.

Westchnął głęboko. Pragnienie stłumione niepokojem na nowo zawładnęło jego ciałem.

Chwycił ją mocno za ręce. Bał się, że zupełnie straci panowanie nad sobą.

- O czym myślałaś?
- Próbowałam sobie wszystko przypomnieć. Czasami pojawiają się jakieś obrazy, ale za

chwilę znikają. Mam wrażenie, że gdybym tylko potrafiła się skupić, wróciłaby

mi pamięć. Wywoływałam zdjęcia, które robiłam w ogrodzie Jordany, i nagle poczułam

się dziwnie. Moja pamięć coś mi podpowiadała. Coś, co nie miało absolutnie żadnego
związku z tym, co robię. Co za bzdury. To nie ma zupełnie sensu.

- Przez cały wieczór próbowałaś to zrozumieć?
- Tak. Jeszcze raz przypomniałam sobie wszystko, od lotu samolotem, aż do chwili gdy

obudziłam się w szpitalu i zobaczyłam ciebie. Powtarzałam w myślach każdy swój

krok: otworzyłam teczkę, wyjęłam z niej pieniądze, a potem dokumenty. I koniec. Nie

pamiętam już niczego więcej.

- Widziałaś listę?

- Tak.
- I uważasz, że strach przed przypomnieniem sobie umieszczonych na niej nazwisk ma

z tym coś wspólnego?

- Chyba tak.

Jamie wiedział, że mogła sobie wmówić powracającą pamięć. Doktorzy Erlinger i

Cohen ostrzegali go, że może sobie nigdy nie przypomnieć tego, co działo się owego

wieczoru.

- Nie martw się, kochanie. Jeśli sobie nie przypomnisz, to przecież nic się nie stanie.

Nie zmuszaj się, nie można tego robić na siłę.

- Ale każda chwila to coraz więcej narkotyków i nowi ludzie, których życie ulegnie

zniszczeniu. A ja nic niemogę zrobić - zawołała ze złością.

background image

- To nie twoja wina.
Nie jej wina. No tak, przecież to również nie jej wina, że zdradziła Carsona bo...

zakochała się w Jamie'em.

Przestraszyła się. Czy tak jest naprawdę? Czy rzeczywiście zakochała się w nim? Te

słodkie doznania... Drżała, gdy szeptał ciche, pieszczotliwe słowa. Uwodzicielska

moc jego pocałunków, rozkosz, jaką czuła, gdy się kochali... Czy to było coś więcej niż

pożądanie?

- Może dlatego? - Nie zdawała sobie sprawy, że mówi do siebie. - Może zablokowałam

swoją pamięć, bo gdybym sobie przypomniała, musielibyśmy stąd wyjechać i wszystko by
się skończyło?

Jamie nie rozumiał szeptanych przez nią słów, zagłuszanych szumem fal, ale widział

obawę malującą na jej twarzy. Mimo że była prawie jego wzrostu, wydawała się mała i

bezbronna, i bardziej krucha niż wtedy, gdy leżała w szpitalu. Objął ją i przytulił.

Gładził jej włosy i szeptał jakieś niezrozumiałe słowa, które przychodziły mu do głowy.

Nie zastanawiał się nad tym, co mówi, był pełen sprzecznych uczuć. Brett zamartwiała się
swoją amnezją, ale on był szczęśliwy, że myśli, które odsunęły ją od niego, nie były

związane z inną miłością. Coraz bardziej zbliżała się do niego. Jamie chciał swą radość
wykrzyczeć głośno i znowu mówić, jak bardzo ją kocha. Ale słowa będą musiałypoczekać.

Aż Brett będzie gotowa. Aż uwierzy.

Przypływ się nasilał. Woda sięgała do kostek, wymywała piasek spod stóp. Była miękka

i ciepła. Czuli wokół zapach morza i szum wiatru.

Brett tuliła się do Jamie'ego. Jej ciało było jak płynny miód, jak słodka pieszczota.

Ustępowało pod jego naporem.

- Jamie - szeptała cichutko.

Pocałował ją. Pocałunek, z początku niewinny, rozkwitł w rzadki i słodki kwiat jak

jaśmin nocą. Całował ją długo i mocno. Fala, ostrzeżenie o zbliżającym się przypływie,

uderzyła go silnie po nogach. Jamie uniósł głowę i roześmiał się.

- Co robimy? Możemy uciec albo się wykąpać.

- Woda jest ciepła.
- Obiecałem ci kąpiel w świetle gwiazd.

- Rzeczywiście - roześmiała się Brett.
Kolejna fala nieomal ich przewróciła.

- To co robimy?
Wyglądała przepięknie. Patrzył na nią, wysoką, o królewskiej postawie, najpiękniejszą

kobietę na świecie i myślał, że śni. Więc dotknął jej - istniała naprawdę. Zadrżała. Stał
przed nią wspaniały mężczyzna, o szerokich ramionach i płaskim brzuchu, uosobienie

siły, wrażliwości i pożądania. Był drwalem, ale i był tym, który cały świat rzucił na kolana.
Tym razem Brett przysunęła się do niego w oczekiwaniu pieszczoty. Wspięła się na palce i

całowała go, czując smak jego ust i zapach morza.

- Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, byłam z Carsonem - powiedziała jednym

tchem, jakby chciała to z siebie wyrzucić.

Jamie był zaskoczony, że Brett chce o tym mówić właśnie teraz, ale nie przerywał jej.

- Bardzo mu się podobałeś. Podobały mu się też określenia, jakich używali krytycy -

„Byk z lasu", „Wyrwidąb", czy „Waligóra". Śmiał się, gdy pisali, że bardziej nadajesz się

do przenoszenia fortepianu niż grania na nim. A potem cieszył się, gdy bili ci brawo

i mówili, iż zawsze uważali, że jesteś wspaniały. Otaczały ich fale, ale Brett nie zwracała

na to uwagi. - Carson znał się na ludziach - mówiła jak w transie. - Wiesz, że twój
pierwszy koncert był pierwszym, na jakim w ogóle byłam? Pamiętam, jak zgasły światła,

a ty pojawiłeś się na scenie. Zapanowała cisza. Czar zaczął działać. Kiedy grałeś, cała

widownia zamierała. Carson nigdy nie rozmawiał ze mną podczas koncertu,

ale wtedy powiedział, żebym popatrzyła na twarze kobiet. Wszystkie ciebie pragnęły.

Każda oddałaby duszę diabłu, żebyś tylko ją wybrał.

Jamie chciał coś powiedzieć, ale Brett potrząsnęła głową. Ujęła jego twarz w dłonie,

background image

odsunęła mu włosy z czoła i uśmiechnęła się ze smutkiem.

- Ciekawe, czy on wiedział, że i ja stanę się jedną

z tych kobiet.
- Brett...

Zamknęła mu usta pocałunkiem. Objęła go mocno i przyciągnęła do siebie.
Był rozżalony. On mówił o miłości, a ona o pożądaniu. Odsunął się od niej. Jeśli tego

chce, to będzie go znów miała.

Chwycił ją w ramiona, zły, urażony i zaniósł do altanki na plaży. Tam, na pokrytej

matami podłodze, wziął ją gwałtownie i bez słów. Czuł, jak Brett wbija mu paznokcie

w plecy i unosi się ku niemu w dzikim pragnieniu.

Ale w każdym namiętnym pocałunku, w każdym poruszeniu ciała i w ostatecznym

spełnieniu była miłość.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Och! Nie!

Słysząc okrzyk Brett, Jamie zatrzymał się i obrócił.
- Cholera!

Za każdym razem, gdy Brett użyła mocniejszego słowa, Jamie uśmiechał się, chociaż

wiedział, że była w tym momencie rzeczywiście wściekła.

- Nie śmiej się - rozkazała, stojąc jedną nogą w wodzie.
- Dobrze. - Jamie skrzyżował ręce na piersiach, oparł się o drzewo i próbował zachować

spokój. - Czy chłodzisz sobie nogę, czy też przeprawiasz się przez strumień?

- Powiem ci coś. - Brett patrzyła na niego, nie zmieniając pozycji. Oparła ręce na

biodrach. Z ramienia zwisał jej aparat, którego ciężar sprawił, że czerwona koszulka
mocniej przywarła do ciała i uwidoczniła piękne piersi z lekko nabrzmiałymi sutkami.

Przypominały mu słodkie czereśnie pod jedwabną tkaniną. Napawał się tym widokiem i
niemal czuł ich dotyk pod palcami.

- Powiedz. - Głos brzmiał poważnie, choć z trudem panował nad sobą, żeby się nic

roześmiać.

- Chyba wolałam cię, kiedy nie zachowywałeś się jak typowy McLachlan.
- Czyżby? - Uniósł pytająco brwi. - Skąd tyle wiesz o McLachlanach?

- Ty mi powiedziałeś. — Próbowała wyciągnąć nogę, ale ta ugrzęzła w piaszczystym

dnie.

Opowiadał jej o swojej rodzinie wiele razy, ale nie przypuszczał, że zapamięta, że będzie

ją to aż tak interesowało.

- Ja ci o nich mówiłem? - droczył się z rozbawionym wyrazem twarzy. - Kiedy?
- Wiesz doskonale, kiedy i gdzie - powiedziała Brett, patrząc na niego ze złością.

Zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów, który wymknął się spod kapelusza. Jamie
zastanawiał się, kiedy w końcu poprosi go o pomoc w uwolnieniu nogi, bo na razie

poczucie niezależności i chęć poradzenia sobie ze wszystkim brały w niej górę.

- Jakoś sobie nie przypominam. — Postanowił jeszcze bardziej ją zirytować.

Brett przestała się szarpać i zmierzyła go zimnym wzrokiem.
- Już dobrze. - Uśmiechnął się i podszedł do niej. Strumień nie był w tym miejscu

szeroki i mogła go przeskoczyć, gdyby przyjęła jego pomoc. - Może ci jednak pomogę, bo
inaczej zostaniemy tu do wieczora.

Bardzo chciała zignorować jego propozycję, ale czuła, że zapada się coraz głębiej, i

wreszcie wyciągnęła do niego rękę.

Jamie jednym ruchem wyciągnął ją na brzeg strumienia, a potem wziął Brett na ręce.
Nie protestowała, ale jej ciało zesztywniało.

- Umiem chodzić.
- Wiem - odrzekł, ale nie puścił jej.

- Nie złamałam nogi, zmoczyłam ją tylko.
- Ale uratowałaś aparat. - Uśmiechnął się do niej i na jego policzkach pojawiły się

dołeczki. Na ten widok jej gniew minął zupełnie. - Kiedy przeskakiwałaś przez

strumień i pośliznęłaś się, myślałaś tylko o aparacie. Prawda?

- Tak - westchnęła Brett i objęła go za szyję.
Posadził ją pod drzewem i przyklęknął, by zdjąć mokry but i skarpetkę. Potem podał jej

suchą.

- Zawsze nosisz ze sobą moje rzeczy?

- Nie. Ale kiedy jeździliśmy autostopem, Ross nauczył nas, żebyśmy zawsze starali się

mieć suche nogi.

- Czy zawsze robisz to, co każe Ross? - Brett znała z opowiadań braci Jamie'ego i ich

charaktery.

- Tak, jeśli ma rację.

background image

- A jeśli nie?
- Cóż, wtedy powstają ciekawe sytuacje rodzinne. Włożyłaś skarpetkę? Zaraz dam ci

drugą, będziesz miała nową parę na zmianę.

- Dziękuję. Nie mogę się doczekać.

- Jeśli mówimy o czekaniu, to może poczekasz tu na mnie chwilkę, a ja pójdę do punktu

kontrolnego sam. W tym czasie but trochę wyschnie.

- Brzmi to sensownie - odpowiedziała Brett. - Tylko wracaj szybko.
Rozkoszowała się ciszą i spokojem, obserwując czaplę na drugim brzegu strumienia.

Nie chciało jej się wstać, żeby zrobić ptakowi zdjęcie.

To było coś nowego. Jej dawniej uporządkowane i niezwykle pracowite życie zmieniło

się zupełnie. Sprawiła to noc spędzona w chatce na plaży. Noc płomiennej żądzy, która
pozbawiła ją resztek skrępowania i sprawiła, że szczęście, jakie jej dawał Jamie, stało się

dla niej najważniejsze.

Ich ciała nosiły jeszcze ślady zadrapań - świadectwo pożądania, któremu nie mogli się

oprzeć. Brett bała się następnego dnia. Niepotrzebnie. Napięcie minęło. Czuli

się swobodnie i naturalnie. Zostali nie tylko kochankami, ale i przyjaciółmi.
- Witaj, Śpiąca Królewno - Jamie pochylił się nad nią.

- Nie spałam.
- Miałaś zamknięte oczy.

- Naprawdę? — Dopiero teraz zorientowała się, że niemal zasnęła.
- Jesteś zmęczona?

- Nie, zamyśliłam się. - Uśmiechnęła się do niego.- Nie słyszałam twoich kroków.

Skradasz się jak Indianin.

- Nie. Jak Szkot.
- Uparty Szkot.

- Czasami bywamy uparci. Czy zrobiłaś zdjęcie?
- Jakie?

- To, które chciałaś zrobić, zanim wpadłaś do strumyka!
- Dobrze mnie znasz - roześmiała się Brett.

- Nie tak dobrze, jak bym chciał.
- Mój Boże! Czy bardziej możesz mnie poznać? - spytała i zaczerwieniła się.

- Myślę, że tak,
Brett była zła, że się zaczerwieniła, więc zmieniła temat.

- Czy nie powinniśmy wracać do domu?
- Jeszcze nie. Hattie nadal tam jest, a przecież ty wybrałaś się ze mną, aby uniknąć jej

nadmiernej dociekliwości.

- Hattie to wspaniała kobieta i ma dobre chęci, a ja jestem tu z tobą nie tylko dlatego, że

chciałam od niej uciec.

- Przede wszystkim chciałaś być ze mną.

- No, no! Ależ jesteś zarozumiały.
- Naprawdę?

- Tak, ale rozumiem, dlaczego.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. Wyciągnął się na ziemi i przymknął

oczy. Brett również zamyśliła się. Nie pamiętała tego, co przeżyła w przeszłości, nie
potrafiła też myśleć o przyszłości. Liczył się tylko dzień dzisiejszy.

- Kłamałam.
- Czyżby? - Jamie otworzył oczy.

- Mimo wszystko lubię cię.
Lubi. A nie kocha. Kropla wody dla umierającego z pragnienia. Ale lepsze to niż nic.

Jamie przyjmował to, co mu dawano, i cierpliwie czekał na więcej.

- To dobrze - powiedział. - Cała rodzina McLachlanów się ucieszy.

- Naprawdę? - spytała. - Wszyscy?

background image

- Pewnie. Pozwolisz, że zdrzemnę się przez chwilę. Miałem męczącą noc. Obudź mnie

za pięć minut. Do tej pory twój but powinien wyschnąć.

Brett nie wiedziała, co o tym sądzić.
- Jamie?

- Słucham?
-O czym myślisz?

- O czereśniach.
-O czym?

- Przecież mówię. O czereśniach.
- Aha.

Czekała na jakieś wyjaśnienie. Zdenerwowana, zerwała mu kapelusz z twarzy.
- Przecież nie rozmawialiśmy o żadnych czereśniach - powiedziała. - Dlaczego o nich

myślisz? To nie ma żadnego sensu!

- Dla mnie ma. - Przez chwilę milczał. Potem odebrał jej kapelusz. - Pięć minut -

powtórzył i zakrył sobie twarz.

Brett z trudem powstrzymywała się, aby znów nie zrzucić mu z twarzy kapelusza. Przez

chwilę doszukiwała się w jego słowach podtekstów, ale bardzo szybko stwierdziła, że się
myli. Między nimi znowu pojawił się mur.

Miłość. Tym razem ta myśl nie szokowała jej. Prawda, którą starała się ukryć, ujawniła

się w altance nad brzegiem morza. Gdyby starała się jej zaprzeczyć, odrzuciłaby

jedną z najpiękniejszych chwil swego życia. Od tamtej pory nosiła swą tajemnicę w

sercu, ukrywając ją nawet przed sobą, aż do dziś. Zaczęła się zastanawiać, jak będzie

wyglądało jej życie po powrocie do Atlanty.

Brett siedziała na leżaku na tarasie, próbując wzbudzić w sobie poczucie winy. Zaraz po

lunchu Hattie wyrzuciła ją z kuchni, nie pozwalając nawet pozmywać naczyń. Słuchała

piosenki Hattie dobiegającej z kuchni. Dzisiaj nie poszła z Jamie'em na codzienny
obchód, bo czuła, że mu przeszkadza, poza tym chciała trochę pobyć z Hattie.

- Rozpaskudziłam się - stwierdziła i widząc zdumioną minę Lucyfera, roześmiała się. -

Ty też się do tego przyczyniłeś. Nic lubię być samą.

Małpka stała się jej cieniem. Kiedy Hattie przyjeżdżała na wyspę, nie odstępowała Brett

na krok. A gdy dziewczyna zamykała się w ciemni, była bardzo smutna.

Hattie stwierdziła, że Brett powinna spędzić trochę czasu na słońcu, bo znowu zaczyna

wyglądać jak chorowita dziewczyna z miasta. Co prawda, Brett próbowała jej wyjaśnić, że

nadmierne opalanie się jest niezdrowe, ale Hattie jak zwykle wiedziała swoje.

Nie było sensu się sprzeciwiać, więc rozkoszowała się pięknym dniem. Kiedy słońce

zeszło niżej, postanowiła wyjść Jamie'emu na spotkanie. Nie widziała go od rana.

Nie wrócił na lunch. Bywało już tak, ale rzadko. Najczęściej wtedy, gdy mu się coś nie

podobało i wymagało dokładnego sprawdzenia. Potem opowiadał jej o wszystkim

ze szczegółami. Ale ostatnio niepokój nie opuszczał go. Zauważyła, że broń, którą

przedtem trzymał w sypialni, miał teraz zawsze przy sobie.

Tłumaczył jej, że to zwykła ostrożność, ale wiadomość, że wyspa jest zamieszkana, już

się rozeszła. Sąsiedzi zaczęli coraz częściej przywozić na sprzedaż warzywa i ryby. Jamie
witał ich przyjaźnie, ale broń miał zawsze w pogotowiu. Nadal żartował. Był ciągle

cudownym kochankiem i wspaniałym przyjacielem, ale kiedy wydawało mu się, że Brett
niczego nie widzi, stawał się poważny i smutny.

Podniosła się z leżaka i sięgnęła po suknię, ale doszła do wniosku, że może iść na spacer

w samym kostiumie; było bardzo ciepło i nikt nie mógł jej zobaczyć. Podeszła do poręczy

tarasu i popatrzyła w stronę plaży. Przysłoniła oczy dłonią i wypatrywała Jamie'ego.

Lucyfer wskoczył na balustradę i przytulił się do niej. Wydawał się być bardzo

zdenerwowany. Pogłaskała go delikatnie.

- Co z tobą, malutki? Czy udzielił ci się mój niepokój, czy też czegoś się boisz? - Małpka

nagle zadrżała, a potem zeskoczyła z balustrady i pobiegła do Hattie.

background image

Brett przypomniała sobie, że Lucyfer reagował w ten sposób tylko na widok jednej

osoby. Usłyszała na schodach ciężkie kroki i odwróciła się w tę stronę.

- La Mar! Co tu robisz? Jak długo tu jesteś?
Pytania padały jedno po drugim. Wysoki, blady mężczyzna stał bez ruchu, a jego

bezbarwne oczy przesuwały się po jej sylwetce.

- Pytałam, co tu robisz? - spytała surowym tonem, próbując się opanować.

Skłonił się z jawnym szyderstwem.
- Przepraszam, panienko. Nie chciałem pani przestraszyć - powiedział ochrypłym

głosem, rozciągając samogłoski i połykając końcówki słów.

Może i nie chciał, ale widać było, że jej reakcja sprawia mu przyjemność.

- Zaskoczyłeś mnie, ale nie przestraszyłeś - powiedziała Brett spokojnie.
- Wobec tego przepraszam, że panią zaskoczyłem.

- Na jego twarzy pojawił się wyraz skruchy, chociaż wzrok temu zaprzeczał.
- Chcę wiedzieć, co tu robisz. -Z trudem powstrzymywała się, by nie uciec i nie schować

się przed jego wzrokiem.

- Ależ panienko, przecież pani wie, że przypływam tu z ciotką dwa razy w tygodniu.

Udawał, że nie rozumie jej obaw, a Brett czuła, że drętwieje ze strachu.
- Nigdy nie przyjeżdżasz o tej porze, a poza tym nie wolno ci odchodzić od motorówki.

- Tak się złożyło, panienko.
- Nie nazywaj mnie panienką. — Nie chciała być nieuprzejma, ale to, co mówił, bardzo

ją drażniło.

- Jak wiec mam panią nazywać... panienko? - W jego głosie wyczuła groźbę.

- La Mar! - Na tarasie pojawiła się Hattie. - Co tu, u diabła, robisz?
Zmiana była zaskakująca. La Mar przestał być arogancki, pobladł, a z jego oczu zniknął

wyraz pożądania.

- Przyjechałem po ciebie, ciociu. - Zachowywał się jak skarcone dziecko.

- Czy chodziłeś po wyspie? Spotkałeś pana McLachlana?
- Nie.

- Wracaj do motorówki, zaraz tam przyjdę, ale nie waż się ruszać z miejsca.
Hattie nie patrzyła na La Mara, więc nie widziała jego uśmiechu, który na nowo

przeraził Brett. Nie chciała patrzeć na niego, ale był jak wąż hipnotyzujący swoją ofiarę, a
zarazem wstrętny.

- Przepraszam, że La Mar cię przestraszył, kochanie. Co on mówił?
Brett potrząsnęła głową. Co jej mogła powiedzieć? Jego słowa brzmiały niewinnie, ale

wzrok... i to, co się za nim kryło.

- Nieważne, ja go też nie lubię. Może powinnam posłuchać Lucyfera. On go nienawidzi.

- Gdzie jest Jamie? Czy myślisz...?
- Że La Mar zrobił mu coś złego? - Hattie wróciła do dawnego zwyczaj u kończenia za

kogoś wypowiedzi. - Ależ skąd. La Mar jest tchórzem. Umie tylko atakować od tyłu.

Nie denerwuj się. Jamie jest dużo mądrzejszy od takich jak on. Zresztą dlaczego miałby

napadać na Jamie'ego? Nie wie, kim jesteś, ani dlaczego tu jesteś. Nie mam tylko pojęcia,
czemu tu przyszedł? Może chciał coś ukraść?

O, tak - odpowiedziała na pytające spojrzenie Brett.
- To złodziej. Pewnie dlatego wrócił na wyspy. Ukrywa się. Ale skrzywdzić Jamie'ego?

Nie mógłby tego zrobić, a poza tym nie miałby tyle odwagi.

- No to gdzie jest Jamie?

- Nie wiem, ale na pewno zaraz wróci. Chcesz, żebym z tobą na niego poczekała?
- Nie, nie trzeba. Czuję się dobrze. Tylko La Mar mnie zaskoczył i przestraszył.

- Jesteś pewna?
- Tak. Jamie na pewno zaraz wróci.

Morze zagłuszyło warkot silnika motorówki. Brett poszła do swego pokoju. Postanowiła

się przebrać. Włożyła dżinsy i wkładała właśnie bluzkę, gdy wszedł

Jamie.

background image

- Wróciłeś! - wykrzyknęła z ulgą.

Nie odpowiedział. Stał w otwartych drzwiach i przyglądał się jej uważnie.
- Nic ci nie jest? Zabiłbym go, gdyby cię tknął. - Kiedy nie odzywała się w dalszym

ciągu, zażądał rozkazującym tonem: - Powiedz, że wszystko w porządku.

- Tak! Tak! Ale co z tobą? Czy jesteś ranny?

Jamie miał podartą koszulę, wilgotne dżinsy ze śladami soli i zmęczoną twarz.
- Nie. Zaplątałem się w pnącza. Nic złego się nie stało? Czy mógłbym cię przytulić?

-Brett objęła go ramionami i poczuła, że drży.

- Mój Boże! Jesteś strasznie wyczerpany.

- To był ciężki dzień - przyznał i zanurzył twarz w jej włosach. - Jeśli pozwolisz mi przez

chwilę trzymać cię w ramionach, zaraz będę świeży i wypoczęty,

- Nie. - Brett przyjrzała mu się uważnie. - Lepiej będzie, jeśli weźmiesz gorącą kąpiel.
- Wolę prysznic - zaprotestował Jamie.

- Ale nie dzisiaj. - Zaczęła pomagać mu się rozbierać. Przesunęła dłońmi po jego

bokach, sprawdzając, czy nie ma złamanych żeber. Jedynymi śladami upadku były

nowe zadrapania. Chciał ją pocałować.
- O, nie - powiedziała, - Mamy ważniejsze sprawy do załatwienia.

- Czyżby?
- Jesteś tak zmęczony, że nie potrafisz logicznie myśleć. Stanowisz żywy dowód, że nikt

nie może być co noc wspaniałym kochankiem, a potem w ciągu dnia zmieniać się w
czujnego strażnika.

- Nie mogę?
- Może popatrzysz na swoje odbicie. - Odczuła ulgę, gdy upewniła się, że to tylko

zmęczenie.

- Nie mogę połączyć się z „Tancerzem". - Głos Jamie'ego był spokojny, ale na jego

twarzy malował się niepokój. - Rano połączyłem się z nim bez trudu, a potem,

bez ostrzeżenia, nastąpiła cisza,

- Jak to tłumaczysz?
- Nie wiem. Tam są najlepsi ludzie Simona. Niczego nie przeoczą, a teraz wydaje się,

jakby gdzieś zniknęli.

- I cały dzień wędrowałeś po wyspie, próbując nawiązać z nimi łączność, - Nic

dziwnego, że był wyczerpany.

Ale już odpoczął. Brett wiedziała, że potrafi dokonywać niezwykłych czynów i bardzo

szybko odzyskuje siły.

- Byłem na wzgórzu, gdy przypłynął La Mar. Nie spieszył się, więc zdążyłem wrócić do

domu i usłyszeć waszą rozmowę. A potem przy Hattie udawał niewiniątko.

Patrzyłem z ukrycia, jak odjeżdżali. Nie podoba mi się, że ten typ się tu kręci. Może

przesadzam, bo denerwuję się brakiem kontaktu z „Tancerzem", a może nie.

- To spotkanie o czymś mi przypomniało. La Mar od niedawna wozi Hattie. Przedtem,

przez wiele lat robił to inny jej siostrzeniec, ale złamał nogę i La Mar go zastępuje.

- Od kiedy? - Oczy Jamie'ego zwęziły się.

- Pytałam o to Hattie. Mówiła, że wypadek zdarzył się na wiele miesięcy przed naszym

przyjazdem tutaj. To znaczy, że nie ma to żadnego związku z nami, prawda?

- Nie wiem. - Dla członków Organizacji nie było pewnych rzeczy, dopóki ich sami nic

sprawdzili. - Czasami coś zaczyna się z innego powodu, a potem sytuacja zmienia się

całkowicie.

- Co teraz zrobimy?

- Muszę znowu wyjść. Może kłopoty „Tancerza"już się skończyły, a może nie.
Ta ostatnia możliwość oznaczała problemy. Jamie już wcześniej wspominał jej, co się

może zdarzyć, i Brett była dobrze przygotowana na różne okoliczności. Sam sprawdził

cały dom, pozamykał wszystko i uruchomił system alarmowy.

background image

- Zamknij za mną dokładnie drzwi. To naprawdę może nie być nic ważnego, tylko

przypadkowy zbieg okoliczności, ale przypuśćmy, że tak nie jest. Wiesz, co masz robić?

Skinęła głową.
- Nie będziesz mnie widziała, ale będę w pobliżu. Jeśli oni przyjdą.... - Nie dokończył.

Nie wyjaśnił, kim mogą być przybysze. - Będę tu przed nimi. Zaufaj mi.

- Dobrze. Proszę, uważaj na siebie.

- Obiecuję.
Gdy zamknęła za sobą drzwi, znalazł się w innym świecie. Słyszał, jak przekręca klucz w

zamku. Wiedział, że na razie jest bezpieczna.

Brett siedziała bez ruchu przez wiele godzin, nasłuchując, wpatrując się w przesuwające

się cienie. Bolały ją ramiona, nogi, całe ciało. Ale nawet nie drgnęła. Bała się.

Przyszli o północy. A Jamie, tak jak obiecał, pojawił się przed nimi.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Brett jeszcze nigdy nie widziała nikogo leżącego tak długo bez ruchu. Całą noc Jamie

spędził na krawędzi urwiska. Od czasu do czasu mówił coś do niej szeptem, ale nie

odrywał wzroku od domu. Cała jego uwaga skupiła się na nieproszonych gościach.
Ludziach bez skrupułów, którzy ich szukali. Było ich sześciu. Ubranych na czarno. Tak

jak Jamie i Brett. Doświadczonych i dobrze wyszkolonych. Pojawili się cicho, ale znaleźli
jedynie pusty dom. Bezksiężycowa noc umożliwiła ucieczkę jego mieszkańcom.

W czasie gdy napastnicy przebywali jeszcze w zatoczce, Jamie poprowadził Brett krętą

ścieżką przez gęste zarośla. Urwisko tętniło życiem. Roiło się tu od owadów. Małe,

polujące nocą zwierzaki wyskakiwały spod nóg idącym. Jamie wskazywał Brett drogę,
dodawał sił i przekonywał, że urwisko będzie najlepszym schronieniem.

U kresu wędrówki ujrzała efekt całodziennej pracy Jamie'ego. Z liści palm i z paproci

wybudował niewielki szałas. Nie był on ani piękny, ani wygodny, ale spełniał swoje

zadanie. Poza tym był niewidoczny nawet z bliska. Można było przejść tuż obok niego i w
ogóle go nie zauważyć. Chyba że miało się psi węch. Ale na wyspie pojawili się tylko

ludzie. Wspaniały dom i ogród Jordany zamienili w obóz wojskowy. Chcieli działać przez
zaskoczenie, ale właściwie to ich zaskoczono. I operacja, którą mieli przeprowadzić, nie

była wcale taka łatwa.

Brett i Jamie byli ściganą zwierzyną i dziewczyna drżała na samą myśl o tym. Okropne

określenie, w którym czuło się i bezradność, i bezbronność ofiar. Przekonywała

więc samą siebie, że Jamie nie jest przecież bezradny, a ona znajduje się pod jego

opieką. Słońce grzało bez litości. Było południe i Jamie wypił kilka łyków wody, nie
przerywając obserwowania przeciwników. Brett pamiętała, ile bólu sprawiało jej

siedzenie bez ruchu, więc podziwiała jego wytrzymałość.

- Brett... - Jego szept zabrzmiał jak szmer. - Na horyzoncie jest jakiś statek. Weź

lornetkę, podejdź do krawędzi i postaraj się odczytać jego nazwę. Uważaj,

żeby słońce nie odbijało się w szkłach. Jeśli to nie jest „Tancerz", wolałbym, by nikt na

pokładzie nie zauważył, że ich obserwujesz.

Brett wyjęła lornetkę z torby. Nie musiał jej mówić, by była ostrożna. Jeden fałszywy

ruch i cały wysiłek Jamie'ego poszedłby na marne.

Wiatr ucichł, było parno. Pot zalewał jej czoło, bluzka też była mokra i nieprzyjemnie

oblepiała ciało.

Przyłożyła lornetkę do piekących oczu i przesuwała powoli wzrokiem po wodzie, aż

natrafiła na niewielki statek. Musiała trochę poczekać, żeby się zbliżył, i dopiero

wtedy mogła odczytać jego nazwę. Obserwowała go jeszcze przez kilka minut, chcąc się

zorientować, ile osób jest na pokładzie. Potem wróciła do Jamie'ego.

- To nie jest „Tancerz" - powiedziała, zanim zdążył odezwać się do niej. - To statek

rybacki.

- Wydaje mi się, że przepływał tędy kilka dni temu.

- Może powinniśmy dać im jakieś znaki? Poprosić o pomoc?
- W ten sposób ujawnimy nasze schronienie. Napastnicy schwytają nas, zanim

nadejdzie pomoc.

- To co zrobimy? Będziemy tu czekać, aż pojawi się „Tancerz" lub ktoś z Organizacji?

- Ty poczekasz - powiedział. - Ja zejdę na dół.
Nie wierzyła własnym uszom. Potem wpadła w panikę.

- Nie możesz! Zabiją cię! - „Oni" przestali nagle być niewyraźnym obrazem. Byli

twardymi, niebezpiecznymi ludźmi. Może elitarną grupą chroniącą tych, którzy

zajmowali się handlem narkotykami. Jamie'cmu groziło niebezpieczeństwo. - Proszę,

nie rób tego. - Jej głos brzmiał błagalnie.

- Nie pójdę tam, gdzie mnie mogą złapać. Nie powinni mnie nawet zauważyć. Muszę

iść.

- Dlaczego? - Starała się zachować spokój, ale ogarnął ją paniczny strach. - Dlaczego?

background image

- Brett, nie poszedłbym, gdybym nie musiał. Jeb, Matthew i Mitch kiedyś się tu

pojawią, ale nie możemy dłużej czekać. Spędziliśmy na urwisku już całą dobę.

- Co chcesz zrobić?
- Uszkodzić im radio i łódź, żeby nie mogli nas schwytać, kiedy będziemy uciekać.

- Ale przecież wszystkie łodzie Patricka są zniszczone.
- Roztrzaskali je - usiłował uśmiechnąć się Jamie.

Wiedział, że sytuacja jest poważna, ale po tylu godzinach bezczynności chciał coś robić.
- Wiec jak....? - Głos Brett załamał się. Strach, który tłamsiła tak długo gdzieś w

podświadomości, dał o sobie znać. Wiedziała, że musi panować nad sobą. Jamie nie

mógł się jeszcze na dodatek zajmować rozhisteryzowaną kobietą. Zaczęła głęboko

oddychać. Była bardzo blada, ale mogła znowu mówić. - Co chcesz zrobić?

- Przy moczarach jest jeszcze jedna łódź, którą kiedyś morze wyrzuciło na brzeg. - Nie

mówił jej, że łódka jest mała i nadaje się tylko do przybrzeżnych połowów oraz że

znajduje się w pobliżu otwartego morza. - Można nią pływać. Na pewno nie utonie.

Brett już nie oponowała. Poznała na tyle Jamie'ego, by wiedzieć, że dokonał właściwego

wyboru.

- Kiedy wyruszysz?
- O północy.

-A co będziemy robić do tego czasu?
- Muszę cię nieco przeszkolić, przygotować do tej małej wycieczki. A potem ty będziesz

stać na warcie, a ja się trochę prześpię.

- Dobrze - Brett nic mogła nic więcej z siebie wydobyć.

- Kiedy mnie nie będzie, musisz mieć oczy i uszy otwarte. Gdybym nie wrócił... -

popatrzył na nią badawczo.

Brett zbladła jeszcze bardziej. Mimo upału drżała z zimna.
- Hej! - pogłaskał ją po policzku. — Wrócę na pewno. Nie bój się. Ale....

- Na wszelki wypadek... - dokończyła.
- Gdyby coś mi się stało, będziesz musiała działać sama.

Przez następną godzinę tłumaczył jej, co ma zrobić. Powtarzał to wiele razy, bo od tego

zależało jej bezpieczeństwo.

- No, dobrze - zakończył wreszcie. - Znasz drogę? Nie pomylisz się?
- Nie.

- Pamiętasz, co masz zabrać i jak się ubrać?
- Tak, Jamie.

- Ruszysz o świcie. Nie później.
Gdy Brett milczała, schwycił ją za ramiona i zapominając o ostrożności, mocno nią

potrząsnął.

- Nie czekaj! Idź! Obiecaj mi to, proszę.

- Dobrze, obiecuję. - Czuła, jak jego palce wpijają się w jej ramiona.
- Grzeczna dziewczynka. - Jamie odetchnął z ulgą i puścił ją.

- Już od dawna nie jestem dziewczynką.
Uśmiechnął się, słysząc te słowa.

- To prawda. Jesteś wspaniałą kobietą, Brett. Dowiodłaś tego tu, na wyspie.
Brett milczała. Czuła ucisk w gardle i bała się, że wydobędzie z siebie tylko cichy jęk.

Weszła do szałasu, by przygotować się na to, co ją czekało. Gdy po jakimś czasie Jamie
zawołał ją, była zupełnie spokojna. Przejęła wartę. Jamie zasnął. Słyszała jego równy

oddech. Napastnicy zebrali się na tarasie przy kuchni. Dwaj z nich cały dzień przebywali
w domu. Czterej przeszukiwali plażę i bagna, starając się natrafić na ślad uciekinierów.

Teraz siedzieli na tarasie, pili, palili i rozmawiali. Czuli się zupełnie bezpieczni. Jutro
zapewne planowali przeszukać urwisko.

- Jutro - szepnęła Brett. - Jutro już nas tu nie będzie.
Popatrzyła na niebo oblane czerwienią. Słońce już zachodziło. Zanim pojawi się znowu,

Brett opuści wyspę. Z Jamie'em lub sama.

background image

Jamie obudził się wcześniej, niż planował.

- Coś się dzieje?
- Nie.

- To banda pewnych siebie durniów. Myślą, że już nas mają. Możemy to wykorzystać. -

Był gotowy do drogi. Pistolet zatknął za pas. Podszedł do Brett i uniósł jej twarz.

- Wiesz, co robić - stwierdził.
- Otrzymałam szczegółowe instrukcje - odpowiedziała.

- I zrobisz, co ci kazałem?
- Tak jak obiecałam.

- Wrócę.
- Wiem. - O Boże! Proszę cię!

- Uważaj na siebie. - Przyciągnął ją do siebie i pocałował lekko w usta.
- Będę czekała.

- Ale tylko do świtu - przypomniał jej Jamie.
- Tak.

- Wrócę wcześniej - powiedział i ruszył w kierunku ukrytej ścieżki. Po chwili zniknął w

ciemnościach. I tak zaczęły się najdłuższe godziny w życiu Brett. Przy domu nic się nie

działo. Wartownicy byli na swoich miejscach. Za każdym razem, kiedy się zatrzymywali,
Brett umierała ze strachu o Jamie'ego. Nie było go już wiele godzin. Nigdzie nie mogła

dostrzec jego obecności. Nie wiedziała, czy jego zamiar się powiódł. Ale cieszyła się, że
nie zauważyła żadnych oznak alarmu w obozie przeciwnika.

Niebo było jeszcze ciemne, ale nad horyzontem pojawił się pierwszy czerwony odblask.

Świtało. - Nie, jeszcze poczekam - szeptała Brett.

Bacznie rozglądała się dookoła. Nic się nie zmieniło. Czy złapali Jamie'ego? Może teraz

czekają na jej ruch. Wahała się, czy dotrzymać danego Jamie'emu słowa. Cóż warte

będzie jej życie, jeśli utraci jedyną osobę, dla której warto było żyć.

- Nie mogę. - Podniosła się i odsunęła nogą węzełek, z którym miała wyruszyć w drogę.

Odwróciła się i zaczęła iść w przeciwnym kierunku.

- Dokąd, do diabła, idziesz? - Brett odwróciła się gwałtownie, tłumiąc okrzyk. Jamie był

wściekły.

- Idziesz w złym kierunku, chyba że przeniosłaś łódź w inne miejsce.

- Wróciłeś! -Nie obchodziło ją, że to, co mówi, brzmi głupio. Najważniejsze, że Jamie

był z nią.

- Dotrzymałem przyrzeczenia, ale ty zapomniałaś o swoim. - Podszedł bliżej. - Dokąd

się wybierałaś i po co?

- Teraz to już nieważne. Nie mogłabym uciec stąd bez ciebie.
- Głuptas. - Podszedł bliżej i chwycił ją w ramiona.

- Niech cię diabli. - A potem pocałował ją i dodał: - Mój dzielny głuptasek.
- Możesz mnie nazywać, jak chcesz. Jestem taka szczęśliwa, że wróciłeś.

- Musimy iść.
- A radio? Łódź?

- Zniszczone.
- Nie widziałam cię.

- Brett! Simon nie po to mnie szkolił, żebyś mnie zauważyła. Minie parę godzin, zanim

będzie zupełnie widno. Odpływ nam sprzyja, więc nie powinni nas schwytać. Jesteś

gotowa? - Pochylił się nad nią.

- Tak.

Dość szybko udało im się przebyć trasę wzdłuż krawędzi urwiska. Jamie znał wyspę

bardzo dobrze. Mimo ciemności przeprowadzał Brett szlakiem, którego

inni by nie pokonali.Straciła poczucie czasu. Myślała tylko o tym, by posuwać się

naprzód i nie stracić z oczu Jamie'ego. Biegła za nim z pochyloną głową. Czuła, że już

dłużej nie wytrzyma. Nagle Jamie zatrzymał się, kładąc jej dłoń na ramieniu. Uniosła

background image

głowę i zobaczyła, że zeszli już z urwiska i minęli wydmy. Łódź była niedaleko.

- Poczekaj tu. Przyciągnę łódź. - Najpierw dokładnie sprawdził plażę. Było pusto.

Widział tylko nagie gałęzie wyrzucone przez morze i rozrzucone na piasku muszle,

które lśniły w pierwszych promieniach słońca. Brett nie widziała Jamie'ego. Była sama

na plaży. Usiadła na pokrytym solą pniu i odpoczywała w ciszy. W tym miejscu można

było zapomnieć o niebezpieczeństwie i zmęczeniu. Dłoń, która zakryła jej usta i twarde
ramię, które ją ścisnęło, zaskoczyły ją kompletnie. Szum fal zagłuszył kroki.

- Kogóż my tu mamy? - Napastnik przycisnął ją brutalnie do siebie i zakrył mocniej

usta i nos, gdy próbowała się uwolnić. Mówił ochrypłym szeptem: - No, malutka! - Drugą

ręką przesunął po jej ciele, budząc w niej odruch obrzydzenia.

- Cudownie! A ten łobuz mówił, że nie dostaniemy żadnej nagrody za całą noc

czuwania.

Próbowała się wyrwać, by ostrzec Jamie'ego, ale nie mogła sobie dać rady z tym silnym

mężczyzną. Ludzie, przed którymi chroniła ją dotąd Organizacja, dopadli ją.

Olbrzym potrząsał nią jak szmacianą lalką, śmiejąc się z jej przerażenia.

- Lubimy takie. Im zacieklej walczysz, tym dłużej żyjesz. Może wszyscy będą mogli

zabawić się z tobą. Może mnie, Webberowi, uda się kilka razy... Ale najpierw

musimy rozprawić się z twoim chłopakiem. A jak już to zrobimy... - Poczuła jego rękę

na piersi i znowu ogarnęła ją fala obrzydzenia.

Spróbowała otworzyć nieco usta. Udało się. Podniesiona na duchu tym małym

osiągnięciem i odrobiną powietrza, jaką udało jej się chwycić, zaczęła zachowywać

się jak rozwścieczone zwierzę. Schwyciła zębami nasadę kciuka napastnika i ugryzła go

z całej siły. Webber wrzasnął z bólu.

Do tej pory ich zmagania odbywały się w ciszy. Do tej pory Jamie o niczym nie wiedział.
Teraz uniósł głowę. Zamarł ze zgrozy. Odrzucił linę, którą przywiązywał łódź, i pobiegł

do miejsca, gdzie zostawił Brett.

Obraz, który ujrzał, był jak koszmarny sen. Jakiś charczący, przeklinający facet

próbował dusić Brett. Dłoń Jamie'ego sięgnęła po pistolet. Nie wystrzelił

jednak. Przez przypadek mógł zranić Brett. Poza tym hałas mógł ściągnąć pozostałych

bandytów. Runął więc na walczących z wielką siłą. Impet uderzenia pozwolił

uwolnić się Brett. Zobaczył, że dziewczyna się podnosi z ziemi, i poczuł cios

przeciwnika, który usiłował go pozbawić przytomności. Jamie wiedział, że ma do
czynienia

z bezlitosnym indywiduum. Mógł go albo zabić, albo zostać zabitym, ale wiedział, co

wtedy stanie się z Brett. Ta myśl zmobilizowała go. Ruszył do walki. Uderzył olbrzyma z

całych sił. Napastnik zachwiał się, ale wciąż trzymał się na nogach. Zręcznym ruchem
rzucił się po rewolwer Jamie'ego, który upadł na piasek w czasie pierwszego starcia. Ale

Brett była szybsza. Uderzył więc ją otwartą dłonią i zaklął ze złości, gdy mimo to nie
wypuściła rewolweru z ręki. Odwrócił się w stronę Jamie'ego.

- Podejdź bliżej. Walczmy. Zobaczymy, jak będziesz wyglądać, gdy Webber weźmie cię

w obroty. A potem zabawi się z twoją dziewczyną.

Jamie nie reagował. Webber zaczął krążyć dookoła niego. Z głośnym okrzykiem rzucił

się do przodu. Jamie odskoczył i wymierzył mu błyskawiczny cios. Webber był

szybki, ale Jamie, chyba pod wpływem strachu o Brett, był nie do pokonania. Zadawał

Webberowi cios za ciosem. W pewnej chwili poczuł ból, usłyszał chrzęst łamanych

kości i ze zdziwieniem spojrzał na swoją rękę. Była w opłakanym stanie. Ale ten ostatni

cios był skuteczny. Webber leżał nieprzytomny. Brett rzuciła się ku Jamie'emu,

ale on zajął się odciągnięciem ciała przeciwnika w jakieś ustronne miejsce. Potem

powoli, potykając się, poszedł w stronę Brett. Z trudem wyjął z jej zaciśniętej

dłoni rewolwer. Dotknął opuchniętego, pokrwawionego policzka dziewczyny i

przyciągnął ją do siebie.

- Musimy iść do łodzi - powiedział.

background image

Brett wysunęła się z jego objęć, starając się nie urazić jego złamanej ręki. Z trudem

powstrzymywała łzy. Tak wiele chciała mu powiedzieć, ale teraz Jamie nie byłby

w stanie jej wysłuchać. Wzięła bagaże. Jamie nie sprzeciwiał się temu. Ręka
bolała go niemiłosiernie, ale pomógł Brett ściągnąć łódź na głębszą wodę.

Fale odpływu niosły ich ze sobą. Kiedy słońce wzeszło, byli już daleko na błękitnym

morzu. Ofiary wymknęły się myśliwym.

- Już wkrótce Simon nas znajdzie. - Jamie siedział bez ruchu, dłoń złożył na kolanach.

Każde pochylenie łodzi na fali wywoływało w ręce ostry ból, który docierał aż do

ramienia. Ból nieco słabł, gdy przyciskał tę przerażającą rzecz, która kiedyś była jego
ręką, do ciała. Nie mieli żadnego leku, który mógłby mu pomóc. Słońce świeciło

bezlitośnie.

Brett nie myślała o ratunku. Nie dokuczało jej słońce, nie czuła, że na dnie łodzi zebrała

się woda. Myślała tylko o Jamie'em. Nie musiała być lekarzem, żeby wiedzieć, że

palce, które kiedyś wywoływały najgłębsze wzruszenia publiczności, już nigdy nie będą

się poruszać po klawiaturze. A wszystko to przez nią. Gdyby wtedy nie leciała

samolotem, gdyby nie zatrzymała się na lotnisku, gdyby nie pomyliła teczek, gdyby

mogła sobie cokolwiek przypomnieć...

Gdyby!

Teraz Jamie już nie będzie mógł być pianistą.
- Hej! - powiedział z uśmiechem. - Dobrze się czujesz? Nic nie mówisz.

- Rozmyślam.
- Chcesz o tym porozmawiać?

- Nie ma o czym.
Chociaż był ciekawy, o czym Brett rozmyśla, nie nalegał. Gdy odpływ się skończył,

próbowali płynąć w stronę szlaku wodnego. Brett wiosłowała. Mijały godziny, a oni
milczeli. Byli spragnieni. Brett zapadła w odrętwienie i w końcu zasnęła. Jamie również,

mimo bólu.
Obudził ich hałas. Jamie próbował coś dojrzeć, ale jego wzrok mąciła gorączka. Z

trudem rozpoznał kształt helikoptera.

Jak zahipnotyzowani patrzyli na maszynę lecącą tak nisko, że krople wody uderzały o

jej spód. Helikopter zbliżał się coraz bardziej.

- Módl się, żeby to był Simon. - Jamie przytulił Brett do siebie.

Brett wiedziała, iż nigdy nie zapomni uczucia radości, że jej modlitwa została

wysłuchana. Później stale miała przed oczyma twarz Simona, który patrzył na nich

najpierw z troską, a potem z uśmiechem. Jeb nigdy jeszcze nie wydawał jej się tak

zachwycający jak wtedy, gdy wdrapywał się do łódki po skoku z helikoptera do morza.

- Najpierw Jamie, potem ty - rozkazał, przekrzykując warkot silnika.
Po chwili w łódce pojawił się Matthew i na własnych rękach wyniósł do helikoptera

Jamie'ego. Jeb zabezpieczał Brett, gdy wciągali ją na górę. Simon pomógł jej

wyplątać się z pasów, a Matthew zajął się nieprzytomnym Jamie'em.

- Czy odniósł poważne obrażenia? - zapytał z troską Simon.
Poważne, ale nie zagrażające życiu. Zemdlał z bólu. W kabinie słychać było tylko szum

silnika. Nikt nie mówił o złamanej ręce Jamie'ego.

- Skąd wiedzieliście? - Brett przerwała ciszę.

- Hattie - odpowiedział Simon. - Nabrała podejrzeń w stosunku do La Mara.

Zadzwoniła do Patricka, a on do mnie.

- La Mar - powtórzyła Brett. - Lucyfer go nie lubił.
- Mądre zwierzę - odrzekł Simon. - Kiedy przybyliśmy na wyspę, Webber wyśpiewał

wszystko. Wiedział o waszej ucieczce. Resztę znasz.

Brett chciała jednak znać tę resztę, ale myśli jej krążyły wokół Jamie'ego.

- Zastrzyk działa - powiedział Matthew. - Teraz będzie spał, ale jeśli chcesz, możesz przy

nim posiedzieć.

- Nie - odparła Brett szybko. - Ja go w to wplątałam, przeze mnie złamał sobie rękę.

background image

Teraz już mu nie pomogę. On bardziej potrzebuje ciebie, Matthew.

Matthew był na tyle mądry, że nie zaprzeczył. Kiedy Brett odwróciła się w stronę okna,

popatrzył znacząco na Simona.

Wiele razy spotkali się już z tragedią i cierpieniem. Dobrze znali piekło poczucia winy. I

wiedzieli, że Brett sama musi sobie z nim poradzić.

W ciszy, która zapanowała, żaden z nich nie podsunął jej rozwiązania.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Mamy teczkę. Mitch odzyskał ją przed godziną.

- Więc to już koniec? - Brett wygładziła zmarszczkę na rękawie szlafroka, słuchając

uważnie słów Simona.

- Okazało się, że lista nie została zniszczona i niedługo zapozna się z nią kilka osób.
Brett była zaskoczona. Wszystko potoczyło się tak szybko. Dwadzieścia cztery godziny

temu była jeszcze na brzegu wyspy i groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo.

Teraz znajdowała się w Grayson House, gdzie po raz pierwszy spotkała Simona. Tam

obudziła się po wypadku i pierwszą osobą, którą zobaczyła, był Jamie. Od tamtej pory

nie odstępował jej praktycznie nawet na krok. Ryzykował dla niej wszystko i stracił coś

naprawdę bezcennego.

Nie. Nie mogła o tym myśleć. Czuła się winna. Patrzyła cały czas na Simona, chcąc

uniknąć widoku Jamie'ego. Ale w pamięci ciągle miała jego obraz, obraz przyjaciela i
kochanka. W rozmowie omijali temat okaleczeń, oparzeń słonecznych i braku wody.

Udawali, że wszystko jest w porządku. Wszyscy czują się dobrze. Cały ten cholerny

świat czuje się dobrze! I ręka Jamie'ego nie jest tak strasznie okaleczona.

Kłamstwa! Wstrętne kłamstwa! Brett czuła się tym zmęczona i była wdzięczna

Simonowi, że zmienił temat.

- Mamy listę — powtórzył z zadowoleniem. - Będziesz wolna, jak tylko cię lekarze

zbadają.

Chciała się wszystkiego dowiedzieć.
- La Mar was zdemaskował. Nie należy do kartelu, ale jest złodziejaszkiem, który zna

cenę ważnych informacji. Twoja obecność na wyspie zaskoczyła go tak, że uznał to za
fakt, o którym należy kogoś poinformować. Szukał kogoś takiego, gdy „Tancerz" zawinął

do miasteczka, by dokonać kilku napraw. Niestety, nie udało się ukryć, że ten jacht ma
specjalne radio i bardzo skomplikowane urządzenia pod pokładem. Połączył te

informacje ze sobą, żeby uzyskać wyższą cenę - powiedział Jamie.

Brett zadrżała na dźwięk jego głosu. Zobaczył, że dziewczyna sztywnieje i zaciska

szczęki. Nie pojmował zmiany, która w niej zaszła, nie rozumiał sensu toczonej

przed chwilą rozmowy. Chciał nią potrząsnąć, zmusić do wyjaśnień, ale obawiał się, że

obróci się to przeciwko niemu.

- W jaki sposób ludzie z kartelu dowiedzieli się o wyspie? - Brett zwróciła się do

Simona, jakby Jamie'ego nie było w pokoju.

- To stara historia nienawiści i zemsty. I nic tu nie było przypadkowe. - Simon podszedł

do niej. Był równie zdumiony jej zachowaniem jak Jamie. Przecież widział, z jakim
przerażeniem patrzyła na nieprzytomnego Jamie'ego, kiedy leżał na noszach w

helikopterze. Ale dzisiaj w jej zachowaniu nie było śladu wdzięczności czy poczucia winy.
- Jest taki facet, nazywa się Thomas Jeter. Kiedyś bardzo chciał zniszczyć Organizację, a

wraz z nią i mnie. Był ważną osobą w rządzie, a jednocześnie działał

w ukryciu. Miał powiązania z mafią południowoamerykańską. Przed wielu laty złapali

go, osądzili i posłali do więzienia. Nie będę opowiadał wam szczegółowo o jego
zbrodniach czy też o przyczynach jego nienawiści do Organizacji. W każdym razie miały

one tło polityczne. Wiedział o mnie wszystko. Założył kartotekę i umieścił w niej tych,
których znałem, i tych, którzy mnie znali.

- Jak coś, co wydarzyło się tak dawno temu, może mieć taki wpływ na teraźniejszość? -

zapytała Brett zainteresowana opowieścią.

- Stara nienawiść nie rdzewieje - uśmiechnął się smutno Simon. - Kiedy ktoś ogarnięty

jest jakąś obsesją, pamięta wszystko lepiej i ciągle myśli o zemście.

- Czy myślisz, że ktoś z kartelu dotarł do Jetera w więzieniu i uzyskał informacje o

wyspie?

- Nie myślę, Brett, ja wiem, że tak się stało. Jamie przyczynił się mimo woli do

background image

rozwiązania zagadki. Rozpoznali go na lotnisku. Wśród przestępców musi być

miłośnik muzyki. - Simon uśmiechnął się do Jamie'ego, który stał przy nim, milcząc. -

Nigdy nie łączono Jamie'ego z Organizacją, aż do ostatniego zadania.

- On... Jamie... został rozpoznany i co dalej? - Brett musiała dowiedzieć się wszystkiego.

- Jeter powiązał mnie z McLachlanami, odnalazł też naszych wspólnych znajomych,

między innymi Patricka.

- To aż nieprawdopodobne - zawołała Brett.
- To potwierdza tylko fakt, jak bardzo zdesperowani byli członkowie kartelu i jak daleko

sięgają ich macki. Przeszukali inne posiadłości Patricka, a do odkrycia waszej kryjówki
przyczynił się La Mar.

Brett z niedowierzaniem słuchała tego, jak działa kartel. Teraz była już przekonana, że

istnienie Organizacji i działalność takich ludzi jak Simon, Jeb, Mitch, Matthew i Jamie

ma swoje głębokie uzasadnienie.

- Co się stało z „Tancerzem"?

Jamie chciał odpowiedzieć, ale przypomniał sobie jej wrogość i niechęć, więc milczał.
- Znowu La Mar - odezwał się zamiast niego Simon. Coraz trudniej było to wszystko

zrozumieć. Poza tym cała uwaga Brett była skupiona na Jamie'em. Był taki spokojny.
Taki cichy. Nic nie uszło jej uwagi, mimo że starała się nie patrzeć na niego.

Gips i bandaże. Nie mogła pogodzić się z tym, że stała się przyczyną jego kalectwa. Nie

wolno jej o tym myśleć. Musi skoncentrować się na Simonie. Chyba mówi o La Marze.

- Jak La Mar mógł uszkodzić jacht?
- Wydaje się to niemożliwe, ale udało mu się tego dokonać. Musisz wiedzieć, że nikt tak

nie dba o ochronę środowiska jak rybacy. La Mar rozpuścił plotkę, że „Tancerz" zatruwa
wodę, i napuścił na nas rybaków.

- W określonym czasie za jego namową zjawili się na pokładzie - odważył się odezwać

Jamie. - Załoga nie podejrzewała o nic ludzi, którzy do tej pory zachowywali się

przyjaźnie. W rezultacie zabrali z jachtu radio i silnik, a La Mar wziął za to pieniądze od
kartelu.

- Mitcha, Jeba i Matthew widziałam, ale na pokładzie była jeszcze Alexis Charles. Co się

z nią stało?

- Jest u Hattie. Czuje się świetnie. - Jamie pragnął dowiedzieć się, co trapi Brett, ale

mówił dalej. - „Tancerz" został unieruchomiony na jakiś czas. W końcu Mitchowi udało

się go naprawić i po kilku godzinach zawinęli do najbliższego portu. Ale wtedy Hattie
zdążyła już zatelefonować do Patricka.

- I Patrick skontaktował się z Simonem - domyśliła się Brett,
Simon obserwował Brett i Jamie'ego z ogromną ciekawością, ale teraz musiał wtrącić

się do rozmowy.

- Tak, masz rację, a tuż potem otrzymałem wiadomość od Jeba, który już dostał się na

brzeg.

- Więc cały nasz plan był na nic. Nikt w niego nie uwierzył.

- Uwierzyli, bo po twoim wypadku nie szukali ciebie, tylko Jamie'ego. Widzieli go z tobą

na lotnisku i w pobliżu twego mieszkania. Nie byli pewni, czy spotkaliście się przed

wypadkiem. Przyjęli, że tak i że Jamie widział listę. Myśleli, że pracujecie razem i że
Jamie przekazał ci teczkę. Żadne z was nie było bezpieczne od chwili, gdy Mendoza

zabrał twój bagaż.

- A czy jesteś pewien, że teraz nam nic nie grozi?

- Przecież ci mówiłem, że Webber wszystko wyśpiewał. Jeter również się przyznał.

Najważniejsza była lista, a my ją mamy.

- Czyli wszystko skończone - wyszeptała Brett.
- Tak - potwierdził Simon. - Teraz zostawię was samych. Pewnie macie sobie wiele do

powiedzenia - stwierdził i wyszedł, zanim któreś z nich się odezwało.

Brett milczała. Jamie był wstrząśnięty. Nie wiedział, co się kryje za tak dziwnym

zachowaniem dziewczyny. Udawała, że się nie znają, że są dla siebie obcy. Nie

background image

potrafił się z tym pogodzić. Widok jego zabandażowanej ręki znowu przypomniał jej o

koszmarze, który przeżywała. Czuła się winna. Lekarze stwierdzili, że uda im się

częściowo przywrócić sprawność złamanej dłoni.
- Simon nie ma racji, prawda, Brett? Przecież my nie mamy o czym ze sobą rozmawiać!

- Jamie był rozżalony.

Brett na wyspie zachowywała się zupełnie inaczej. Widocznie urok Raju przestał

działać.

- A o czym mielibyśmy rozmawiać? - odprawiła go z kwitkiem.

Myślał tylko o jednym, aby stąd wyjść.
- Jamie!

- Słucham?
- Ja... chciałam ci podziękować za wszystko.

- Nic będę udawał, że sprawiło mi to przyjemność, ale ponieważ cię w to wciągnąłem,

nie miałem żadnego wyboru - stwierdził uprzejmym tonem. Brett milczała.

Jamie McLachlan ze swoim poczuciem honoru nie miał innego wyjścia. - Miałaś

szczęście, że spotkałaś Carsona, Brett. I on też miał szczęście. Kochaliście się, ale on już

leży w grobie. Wróć do świata żywych, posłuchaj mojej rady. Życzę ci szczęścia.
Zobaczyła już tylko zamknięte drzwi. Dopiero gdy Jamie wyszedł, uprzytomniła sobie,

że ostatnio wcale nie myślała o Carsonie.

Jamie sądził, że to przywiązanie do Carsona było powodem jej zachowania. Może to

dobrze, że tak myśli? Powinna dla dobra ich obojga jak najszybciej opuścić Grayson.

Mówił, że ją kocha. Pamiętała te słowa. Nigdy ich nie zapomni. Teraz, kiedy się rozstali,

nie będzie musiała patrzeć, jak miłość Jamie'ego umiera po trochu za każdym razem, gdy
on uświadamia sobie, że kosztowała go kalectwo.

Brett przesunęła wyżej pasek aparatu fotograficznego i przeciskała się przez zatłoczony

hol. Po roku przerwy przyjęła pierwsze zamówienie i właśnie wracała do domu. Była
zmęczona jak nigdy dotąd. Tłumaczyła to sobie brakiem kondycji.

Nagie zastąpił jej drogę przystojny mężczyzna. Uśmiechał się do niej radośnie, ale ona

po prostu go nie zauważyła. Swoim zwyczajem przyglądała się otaczającym ją twarzom

tylko i wyłącznie okiem fotoreportera. Myślała o odpowiednim tle, kiedy ponownie go
zobaczyła. To był Simon. Ugięły się pod nią kolana. Czyżby znowu planował jakąś akcję?

Rozejrzała się dookoła, szukając znajomych twarzy. Ale Simon był sam.

- Witaj, Brett - powiedział i objął ją po przyjacielsku. - Miałaś dobrą podróż?

Skinęła głową i nerwowo przełknęła ślinę. Wziął ją pod rękę i poprosił o kwit bagażowy,

który natychmiast przekazał Jebowi.

- Simon - odezwała się w końcu. - Dokąd mnie prowadzisz? Czy coś się stało? - Nagle

ogarnął ją strach.

- Jamie? Jest ranny?
- Zabieram cię do domu, a Jamie czuje się dobrze.

Brett zdjęła kapelusz i siedziała pijąc sok, podczas gdy Simon chodził po pokoju.
- No i co? - zaczął w końcu. - Jakoś sobie radzisz? W dalszym ciągu nie pamiętasz, jak

doszło do wypadku?

- Nie. Lekarze mówią, że sobie tego nie przypomnę, ale przecież to teraz już nic ma

znaczenia.

- Nie opisałaś tego, co zdarzyło się na wyspie?

- Mówił o albumie, który ostatnio wydała.
- Nie lubię opisywać swoich przeżyć.

- Znam go niemal od urodzenia.
- Kogo?

- Jamie'ego. A o kim myślimy oboje? Kiedy go do nas zwerbowałem, właśnie skończył

szkołę. Stał się jednym z moich najlepszych ludzi. Zasługuje na coś lepszego niż

uszkodzoną rękę i serce. Ręka już jest w porządku, a teraz muszę mu pomóc uleczyć

background image

serce.

- Mówisz, że jego ręka jest w porządku! To wspaniale! Może grać?

- Nie tak dobrze jak kiedyś, ale lepiej od wielu ludzi.
- Dzięki Bogu - odetchnęła z ulgą.

- Powiedziałem, że może grać, ale nie gra.
- Jak to?

- Nawet nie zbliża się do fortepianu. Ale nie udawaj, że cię to obchodzi.
- Nawet bardzo - oburzyła się.

- Okazujesz to w dość niezwykły sposób. Odeszłaś bez słowa. Nawet się z nim nie

pożegnałaś. Widocznie twoja kariera i lojalność w stosunku do Carsona były tak ważne,

że nie mogłaś poświęcić Jamie'emu ani chwili,

- Nic odeszłam z powodu kariery czy Carsona.

- Więc dlaczego to zrobiłaś?
- Odeszłam, bo musiałam. Bo nie mogłam patrzeć na to, co mu się stało. To wszystko

moja wina.

-A w czym ty zawiniłaś? - zapytał Simon.

- W czym? Jest tego cała lista. Nie ostrzegłam go przed La Marem. - Łzy płynęły jej po

policzkach. - Nie umiałam odbezpieczyć tego cholernego pistoletu i dlatego został kaleką.

Jamie kochał mnie i nie mogłam czekać, aż jego miłość zamieni się w nienawiść. Dlatego
odeszłam.

- Kochasz go? - ni to stwierdził, ni to zapytał Simon.
- Tak.

- Pragniesz go?
- Tak.

- To teraz ci powiem, co zrobimy - uśmiechnął się radośnie.

Brett wspinała się po zboczu. Szła w kierunku, gdzie wśród drzew pracowało trzech

mężczyzn. Przerwali pracę, jak tylko ją dostrzegli. Najstarszy z nich uśmiechnął

się na powitanie, drugi skłonił w milczeniu, a trzeci, brat bliźniak Jamie'ego, pomachał

do niej ręką i wskazał na miejsce, skąd dochodziły odgłosy uderzeń topora. Było to

dziwne przywitanie, ale Brett czuła, że bracia Jamie'ego witają ją z radością.

Pomachała im ręką w odpowiedzi i szła w stronę wzgórza. W gęstym lesie prowadził ją

rytm równych uderzeń. Głośny trzask, a potem silne uderzenie ogłosiły światu, że kolejne
drzewo padło. Gdy wyszła na niewielką polanę, Jamie przyglądał się swojemu dziełu.

- Ty naprawdę jesteś Wyrwidębem.
Jamie odwrócił się, ale nie okazał żadnych uczuć na widok Brett.

- Simon powiedział, że żyjesz jak odludek. Pracujesz w lesie jak szalony i już nie grasz.

Mówił też, że nie jesteś na mnie zły i że nie winisz mnie za swoją rękę.

- To ryzyko zawodowe. Mogłem zostać ranny w głowę czy nogę.
- Ocaliłeś mi życie.

- Ratowałem również siebie.
- Pozwól mi być ci za to wdzięczną.

- Nie chcę twojej wdzięczności. Chcę... - urwał i zacisnął zęby. - Mniejsza o to.
- Simon mówi, że mnie pragniesz.

Jamie nie odpowiedział i przez chwilę panowała cisza.
- Simon za dużo mówi.

- Czy on kłamie?
Jamie odwrócił się do niej piecami. Milczał.

- Czy to kłamstwo, że mnie pragniesz i nie przestałeś kochać? - powtórzyła. Jamie nie

obrócił się. - Do diabła, McLachlan! - Chwyciła go za ramię, zmuszając, by na nią

spojrzał. - Odpowiedz! Przecież chciałeś, żebym przestała myśleć o zmarłym i przyłączyła
się do żywych. Oto jestem. I co teraz zrobisz?

Podszedł do niej, objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Jego usta były twarde i

background image

spragnione, jakby chciał znaleźć zadośćuczynienie za ten długi, samotny rok,

- Nie odejdziesz?

- Nigdy. Chyba że mnie wyrzucisz - odpowiedziała i zrzuciła z siebie ubranie. Jamie

zrobił to samo.

- Nigdy cię nie opuszczę - wyszeptał i ułożył ją na posłaniu z mchu. - Nigdy.

Brett siedziała w ciemności, zasłuchana. Palce Jamie'ego biegały po klawiaturze. W

nocnym powietrzu rozlegały się słodkie tony „Sonaty Księżycowej". Muzyka

Jamie'ego była w dalszym ciągu porywająca.
- Czy twoja ręka jest naprawdę w porządku? - zapytała Brett, kiedy skończył grać.

- Operował mnie dobry chirurg! - ze zniecierpliwieniem wykrzyknął Jamie. - Nawet

jeśli gram nieco wolniej, to i tak już przecież nie występuję.

- Bałam się, że się załamiesz.
- Te parę połamanych kości to cena życia nas obojga. Czym mam się tym przejmować?

- Gdybyś nie musiał się mną opiekować, to wszystko by się nie wydarzyło.
- Przestań! - Czuł, jak drżą mu ręce. - Przestań natychmiast! Nie chcę nigdy więcej o

tym słyszeć. Nigdy. Nie możesz się o nic oskarżać. Gdyby nie ty, straciłbym więcej.

Słyszałaś od Simona, że kartel szukał mnie, a nie ciebie. I bez ciebie byłbym ich celem.

Czy rzeczywiście musimy rozmawiać o wdzięczności? Nie znamy ciekawszych tematów?

- Simon mówił, że nie grałeś.

- Nie sprawiało mi to radości.
Radość. To była przyczyna, dla której nie grał.

- A teraz? - Coś w jego oczach zmusiło ją do zadania tego pytania.
- Ty jesteś moją radością. - Słyszała czułość w jego głosie. - Dopóki nie odeszłaś, nie

zdawałem sobie z tego sprawy.

Serce Brett wypełniło się szczęściem.

- Kocham cię, Jamie - wyszeptała. Widziała radość na jego twarzy, gdy brał ją w

ramiona. Tak długo czekał na te słowa.

- Polubisz moją rodzinę - stwierdził,
- Już ich lubię. To dzięki nim jesteś taki, jaki jesteś. Mężczyzna, którego zawsze będę

kochać. Zawsze. To przyrzeczenie.

Nagle roześmiał się głośno.

- Jestem taka zabawna?
- Ależ nie. Pomyślałem tylko o dwóch kobietach, które muszą przyjść na nasz ślub.

- Ślub?
- Chyba nie zamierzasz żyć w grzechu? - Uśmiechnął się i pocałował ją. - Co by

powiedziały na to nasze dzieci? I zaraz dodał: - Czwórka chyba nam wystarczy.

- Pewnie się zgodzę, żeby uniknąć skandalu.

- I dlatego, że cię kocham.
- To jest przecież najważniejsze. A teraz opowiedz mi tych kobietach.

- To Hattie, kochanie, i Madame Zara. Musisz ją poznać. Są do siebie podobne. Zanim

ślub się skończy, obie powiedzą nam, ile będziemy mieć dzieci i jakiej płci.

Zaczął ją rozbierać, szepcząc słowa, których sam nie słyszał. Kiedy po kilku godzinach

Jamie wiedział już, że Carson jest tylko wspomnieniem Brett, że przestała mieć

wyrzuty sumienia już na wyspie, kiedy zrozumiał, że to obawa przed utratą jego miłości

zmusiła ją do odejścia, kiedy uwierzył, że należeć będzie do niego na zawsze,

zasnął spokojnie.
Brett patrzyła na jego dłoń poznaczoną bliznami i uśmiechała się przez łzy. Jeżeli

aniołowie są odważni, prawi i uparci, jeśli są grzeszni i czuli, i jeśli kochają

z całego serca, to miała przed sobą dłoń anioła.

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
191 James BJ Dłoń Anioła
191 James BJ Dłoń Anioła
191 James BJ Dłoń Anioła
191 James BJ Dłoń Anioła
146 James BJ Duma i obietnica
03 James BJ Namiętności 03 Obietnica Shiloha
096 James BJ Na skraju przepaści
Chadda Sarwat Pocałunek anioła ciemności 01 Pocałunek Anioła Ciemności
Chmurki anioła, Przepisy kulinarne i dekoracje potraw
KPRM. 191, WSZYSTKO O ENERGII I ENERGETYCE, ENERGETYKA, KOPYDŁOWSKI
BUSZUJĄCY W ZBOŻU, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYT
O Aniołach, Biała Magia
WIERSZE O ANIOŁACH(1), Anioły, angelologia
Panas - Tajemnica siódmego anioła, Polonistyka, Teoria literatury
191 Manuskrypt przetrwania
191
Nęcka Inteligencja geneza struktura funkcje str 166 191

więcej podobnych podstron