Sprawa honorowa
Maria Nurowska
Młodzieżowa Agencja Wgdaumicza Warszawa 1984
i
Opracowanie graficzne: Jarosław Jasioski
Ilustracje: Ryszard Kryska
Redaktor: Jolanta K.lecel
Redaktor techniczny: Krystyna Dawidczyk
Korektor: Krystyna Bajkiewicz
© Copyright by Maria Nurowska, Warszawa 1984 84 pozycja z serii WSDiCh ISBN 83-203-1545-x
W głębi korytarza rozległy się szybkie kroki i w drzwiach klasy pojawiła się nauczycielka z dziennikiem
pod pachą. Była szczupła; miała jasne, pokręcone w loczki włosy i nosiła okulary w złotej oprawie.
Spojrzała teraz spoza nich uważnie na siedzących w ławkach rodziców i powiedziała:
— Dzieo dobry paostwu. Chyba możemy już zaczynad?
— Dziesięd po piątej dochodzi. Kto miał przyjśd, to przyszedł, pani profesorko — odezwała się
na to przymilnie korpulentna kobieta w wielkiej lisiej czapie na głowie.
— No więc, proszę paostwa, ogólnie rzecL biorąc, w tym półroczu oceny są lepsze. Jes1. dużo
mniej trójek, ale mogłoby byd więcej piątek — słowom jej zawtórował śmiech. — Mam za mało
piątkowych uczniów. Tylko dwoje: Darka Mieciaka i Renatę Ladzioską. A reszta? Stad ich na więcej,
na przykład Robert Madżu-nowski albo Irka Korek. Zdolni, ale im się nie chce. Większośd mam takich
uczniów. Mogliby, gdyby im się chciało popracowad, dogonid czołówkę.
— Właśnie. Nie chce im się leniom jednym —¦ odezwał się wysoki mężczyzna, który
' r
ledwo mieścił się w ławce — jakby co innego mieli do roboty. Mój to też, trzeba stad nad nim z
batem.
— Z nimi to tak jest — zawtórowała kiLie-ta w lisiej czapie.
— No i mamy, niestety, jecit śwójkę. Psuje nam statystykę. Dwójka z polsl.^go. Może ktoś z
paostwa by się zaofiarował pomóc? Albo któryś z lepszych uczniów mógłby... To nawet dobrze by
wpłynęło, taka pomoc koleżance wyrabia instynkty społeczne. No i punkty by były. Nie ma chętnych?
Może Renata by się podjęła? Nie chciałam z nią rozmawiad bez zgody rodziców, bo to zawsze
obciążenie.
— Renata mogłaby, ale to chyba chodzi o tę Jolę Sobieską, co ją dwa lata temu złapali na kradzieży?
— odpowiedziała po długiej chwili milczenia matka Renaty. — Strach taką wpuścid do domu.
— Była taka sprawa, ale już się to nie powtórzyło. Ona nie ma rodziców. Wychowuje ją babka —
wyjaśniała nauczycielka. — Widad nie bardzo umie dziewczynką się zająd.
— Taka to może mied zły wpływ — wtrąciła się kobieta w lisiej czapie.
— Właśnie — podchwyciła matka Renaty. — Jeszcze by Renata czegoś od niej nabrała.
— No, ją tak tylko zaproponowałam — powiedziała nauczycielka. — Czy są może jeszcze jakieś
pytania do mnie?
— A z tą wycieczką to co będzie? — spytał wysoki pan z ostatniej ławki.
— To ja jeszcze osobno paostwa poinformuję. Przez dzieci. Na razie nie wiadomo, w ja-
4
r
kim by miała byd terminie... Czy coś jeszcze? — nie było więcej pytao, więc nauczycielka zakooczyła.
— Dziękuję paostwu.
Rozległo się teraz szuranie krzeseł. Rodzice zachowywali się trochę tak, jakby na chwilę zapomnieli,
że" przyszli tu na wywiadówkę. Ubierali się w pośpiechu, starając się jak najszybciej znaleźd przy
drzwiach, przy których zrobił się korek. Tylko mama Ewy się nie spieszyła. Wolno włożyła kożuch, ale
go nie zapięła. Chwilę się wahała, a potem podeszła do nauczycielki. I
— Można zabrad pani minutę?
— Proszę, proszę bardzo — odparła nauczycielka. — Z Ewą to ja nie mam żadnych kłopotów. Dobrze
się uczy. Na półrocze bez trójki.
— Tak, wiem. Przeglądałam dzienniczek Ewy — rzekła mama Ewy z roztargnieniem. — Chciałam
porozmawiad o tej dziewczynce z dwójką z polskiego.
— A, o tej... Tylko to taka sprawa, jak pani Ladzioska wspomniała. Była kradzież. Nawet chcieliśmy ją
ze szkoły usunąd, ale to sierota. No i przysięgała, że to się już nigdy nie powtórzy. Ewa znowu jest taka
miękka, dziecinna jeszcze...
— Wezmę to pod uwagę.
— Dobrze byłoby, gdyby pani się zdecydowała. Szkoda dziewczynki.
— Już się zdecydowałam — odparła matka
Ewy.
Od progu przywitały ją zrzędliwe słowa babki:
— No i gdzie to łazisz, gdzie to się włóczysz. Obiadu odgrzewad nie będę. Jedz zimny.
Jola była bardzo głodna, ale nigdy by się do tego nie przyznała. Bez słowa wyminęła babkę i głośno
trzasnąwszy drzwiami zamknęła się w swoim pokoju. Pokój, to może za dużo powiedziane, klitka
raczej, w której mieściła się tylko połówka i nieduża szafka. Na tej szafce Jola często odrabiała lekcje.
Musiała się przy tym garbid, z jedną ręką wiszącą w powietrzu. Było jej niewygodnie i po kilkunastu
minutach miała wszystkiego dosyd. Składała zeszyt i chowała do teczki. Lepiej jej się pisało na
kuchennym stole, na którym było dużo miejsca, ale tam znowu, w kuchni, terkotała maszyna do
szycia. Od rana do wieczora. Zwariowad było można.
Usiadła na połówce. Przed oczami miała ścianę zawieszoną makatką z różnokolorowych ścinków
materiału. Ta makatka ukrywała drzwi prowadzące do sąsiadów. Wszystko było słychad, co się u nich
działo. Kłótnie od rana do wieczora. Najgorzej było, kiedy sąsiad wracał nad ranem pijany.
Awanturował się wtedy, że umarłego mógłby obudzid. Jola, wyrwana z głębokiego snu, wierciła się
potem na swojej połówce nie mogąc się jakoś ułożyd. Bardzo się bała tych nocnych hałasów, kiedy
była mniejsza. Uciekała wtedy do babki, do kuchni. A ona ją uspokajała: — To nic, nic. Idź, przytul się i
śpij. — Dobrze jej było mówid. Jak tu się przytulid i spad w takich warunkach. Babka opowiadała, że
kiedyś, jeszcze przed wojną, to wszystko to było jedno mieszkanie. Potem je
r
podzielono na dwa. Babce przypadła w udziale kuchnia i pokoik, który przedtem był spiżarnią. Do
nich wchodziło się od podwórza, a do sąsiadów od frontu. Babcia mieszkała tutaj z mamą Joli. Mama.
Nie widziała jej już z rok, a może i dłużej. Nigdy nie pisała. Wiadomo było tylko, że mieszka gdzieś na
Wybrzeżu. Wpadała na dzieo, dwa i znowu nie dawała o sobie żadnego znaku. Jola była zawsze
onieśmielona na jej widok, a mama tak dużo i głośno się śmiała. W domu zaraz robiło się wesoło.
Mama miała mocno umalowane usta i na niedopałkach papierosów pozostawał czerwony ślad. Paliła
papierosa za papierosem, więc po jej odjeździe były pełne wszystkie popielniczki. Jola jeden taki
niedopałek schowała sobie na pamiątkę, zawinięty w serwetkę. To była jedyna rzecz, jaką miała po
matce.
Słyszała, jak babka krząta się w kuchni. Oznaczało to, że jednak postanowiła odgrzad obiad. Pewnie
zaraz Jolę zawoła. Dopiero jak babka ją zawoła, wyjdzie z pokoju. Ma przecież swoją ambicję.
— Obiad! — usłyszała wreszcie.
Nfe spiesząc się ruszyła do kuchni. Babka siedziała już-przy maszynie, w grubych szkłach na nosie.
Bardzo powiększały oczy, więc kiedy babka spoglądała na Jolę, zawsze jej się chciało śmiad. I tym
razem łypnęła tymi swoimi rybimi oczami i powiedziała:
— Była tu jakaś jedna. Gadała, że masz do niej chodzid i lekcje odrabiad.
Ze zdumieniem spojrzała na babkę.
— Jaka jedna?
— A ja tam wiem. Jakaś. Od nauczycielki. Nasmrodziła perfumami i poszła.
— Ale co mówiła? — Jola z wrażenia przestała jeśd.
— Że niby chce pomóc, ale ja tam nic nie gadała. Albo to ja się wyznaję, o co takiej idzie. Nic tam nie
ma za darmo.
— No, a ona co?
— Powiedziała swoje i poszła.
— Z babką to tak zawsze — zdenerwowała się Jola. — Albo babka udaje głupią, albo...
— Ja ci dam głupią! — rozzłościła się babka na dobre. — Niechby ci ten ozór odpadł. Jeśd takiej daj,
ubierz i jeszcze się nasłuchaj.
— Takie jedzenie! Ciągle ta zupa i zupa z jakimiś ochłapami.
— Ciesz się, że masz jeszcze te ochłapy. Niedługo i tego nie będzie. Skąd ja mam niby brad? Matka
nic me przysyła. Szycia też mało... Idź. do sklepu i popatrz se na ceny. Ślepia ci wylecą.
Jola nic już nie odpowiedziała. Pochyliła się nad talerzem. Nie wiadomo dlaczego, zaczęło jej się
zbierad na płacz. Nie chcą dad jej spokoju. Ciągle się jej czepiają. A to ta od wuefu, że nie ma trampek,
a to ta od polaka, że nie umie czytad, chociaż jest w siódmej klasie.
— Trzeba by cię posład do pierwszaków, żeby cię liter nauczyły — powiedziała, a cała klasa w śmiech.
Oni tylko na to czekają. A najgłośniej to się śmiała ta Ewka Muszyoska, aż się pokładała na ławce.
Chyba najbardziej jej nie lubiła ze wszystkich. Nigdy się jakoś specjalnie nie ścięły, ale to było właśnie
najgorsze. Traktowała Jolę jak powietrze. Jakby Joli w ogóle nie było.
Wtedy, w teatrze na przykład. Siedziały obok siebie, a wyglądało jakby Muszyoska -miała z lewej
strony puste krzesło. Z tej lewej strony siedziała właśnie Jola. Muszyoska odwracała się do niej
plecami nawet w czasie przedstawienia. Jola tak się przez te dwie godziny wymęczyła. Czekała tylko,
kiedy się ta sztuka skooczy i będzie sobie mogła pójśd.
W ogóle najlepiej czuła się wtedy, gdy była sama.
Kiedyś babka pojechała na wieś do swojej siostry. Nie było jej przez trzy dni. Zostawiła na kuchni gar
zupy i przykazała, żeby sobie Jola podgrzewała codziennie. Ale Joli nie chciało się podgrzewad. Jadła
zimną, kleistą mai i była zadowolona. Nikt jej do niczego nie zmuszał, nikt nie zrzędził. Czuła się
naprawdę wspaniale. Wzięła sobie do towarzystwa kota z klatki schodowej — Pana Mruczka. Babka
nie pozwalała go karmid. Powiedziała, że jak raz da się mu jeśd, to już przepadło. Będzie zimował na
wycieraczce pod drzwiami. Ale Jola i tak wynosiła. A przez te trzy dni mieszkali razem. Nawet spali w
jednym łóżku. Jola na poduszce, a kot w jej nogach. Potem, po powrocie babki, przez jakiś czas Pan
Mruczek bardzo chciał się dostad do mieszkania. Na całej klatce schodowej słychad było żałosne
miauczenie.
— Szaleju się nażarł ten kot czy co — zastanawiała się babka — drze się, jakby go kto ze skóry
obdzierał. I czemu to nas się tak uczepił. Nie dawałaś to mu czego?
— Przecież babka nie kazała — odpowiedziała Jola niewinnie.
9
— No i miałam rację. Dopiero dałby nam koncąrt.
— Jak zjesz, to zaniesiesz pani Kotkowej fartuchy. Już ostatni kooczę — odezwała się babka. '
Jola parsknęła śmiechem i zalała sobie brodę zupą.
— A ty czego? — babka uniosła głowę. — Zwariowała czy co?
' —¦ A niczego — odpowiedziała. Nie mogła się przyznad, że myślała właśnie o kocie, kiedy babka
wyjechała z tą Kotkową-. Zresztą o tym, że myślała, to może by i mogła. Ale co myślała, to już na
pewno nie.
Któregoś dnia kot wyniósł się z klatki schodowej, a może struł się na śmietniku. Dozorca wykładał tam
trutkę na szczury, a to była przecież kocia spiżarnia i stołówka jednocześnie. Gdyby trąbka była inna,
może dałoby się ją przekonad do tego kota. I może nawet zgodziłaby się, żeby z nimi zamieszkał. Ale
tak... Był śliczny. Cały czarny. Na przedniej łapce miał białą skarpetkę. A oczy miał takie zielone,
zielone. I tak cichutko mruczał. Dlatego nazwa-, ła' go Panem Mruczkiem. Nigdy nie przeszła obok,
żeby go nie pogłaskad. I zawsze coś dla niego miała w kieszeni. Kiedy dostawała kanapkę z kiełbasą do
szkoły, zjadała sam chleb, a kiełbasa była dla kota. Niestety, rzadko się ta kiełbasa trafiała, zwyczajna,
bo na inną nie było ich stad. Jak już niczego nie miała, dawała mu sam chleb. A kiedy babki nie było w
domu, wynosiła mleko na spodeczku. Kot natychmiast zjadał to wszystko albo wypijał, a potem
mrucząc ocierał się O1 jej nogi. Wygięty w taki przepiękny kabłąk... Tak pusto się zrobiło po jego
zniknięciu. Już się nie miała do kogo śpieszyd. I nie śpieszyła się. Nie wracała do domu prosto ze
szkoły, łaziła po mieście, przystawała, oglądała wystawy. Ostatnio coraz mniej było do oglądania.
Powtarzało się ciągle słowo: kryzys. Babka zaczęła robid zapasy.. Kupowała mąkę, cukier, kasze.
— Niby nie ma pieniędzy, a babka wszystko tylko znosi i znosi. I po co? — dziwiła się Jola.
— Po to, żebyś miała co do gęby włożyd, jak przyjdzie co do czego.
Jola - wzruszała ramionami, nie bardzo wiedząc, co ma to „co do czego" znaczyd. Ale nawet nie
chciało jej się wypytywad. Było jej obojętne, co się z nią stanie jutro, pojutrze. To było zawsze tak
daleko. Robiła plany do wieczora. Czekała na wieczór. Tylko w ciemnościach Jola czuła się bezpieczna.
Wiedziała, że nikt jej wtedy nie podejrzy, nikt nie będzie od niej niczego wymagał, nie będzie żądał
odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzied nie umiała.
— Dlaczego nie odrobiłaś lekcji? — pytała ta od polaka. — Dlaczego nie napisałaś wypracowania!
Odpowiedz. Natychmiast odpowiadaj.
— Bo...
— No, słucham.
— Bo nie wiedziałam jak.
— Jak to nie wiedziałaś? Cała klasa wiedziała, tylko ty jedna, biedulko, miałaś trudności. Dlaczego?
— Nie wiem.
10
11
— Nie wiem, zawsze tylko nie wiem — przedrzeźniała ją nauczycielka — nie mogłabyś chociaż
raz wymyślid czegoś innego.
— Nie, proszę pani — odpowiadała posłusznie, a tamta, nie wiadomo dlaczego, wpadała w złośd.
— Niewiniątko, biedronka boża, niby to do dwóch nie umie zliczyd, a jeszcze się odcina.
A Joli nawet w głowie nie postało się odcinad. Bała się tej kobiety w złotych okularach. Spoza tych
okularów patrzyły na nią nieżyczliwe oczy. Od tego spojrzenia Joli robiło się zimno i zaraz wszystko się
jej w głowie plątało. To dlatego nie potrafiła wyleźd z tej dwói i zimowała w siódmej klasie. Do piątej
klasy miała inną nauczycielkę. Panią Moczarską. Siwą, dobrą. Ale odeszła na emeryturę w połowie
roku szkolnego. Była już ciężko chora i nawet nie doczekała do wakacji. Gdyby nie odeszła, Jolka
zdałaby na pewno. Dużo jej zresztą nie pomogło to zimowanie. Znowu groziła jej dwója z polskiego.
. — I co ty sobie wyobrażasz, Sobieska — mówiła okularnica. — Znowu będziesz powtarzad klasę.
Masz takie nazwisko, a tuman z ciebie, zwyczajny tuman. A wiesz przynajmniej, kto to był Sobieski?
Jola milczała. To był zdaje się król, który mieszkał w Wilanowie. Nie wiedziała, skąd się wzięło to jej
nazwisko. Mama i babka nazywały się inaczej: Kozioł. Nigdy nie widziała ojca, a kiedy spytała raz o
niego, babka poczerwieniała na twarzy i wrzasnęła:
— Nawet mi nie wspominaj o tym zbóju!
12
Jola przestraszyła się wtedy wyrazu twarzy babki i zamilkła. Więcej bała się pytad. Z czasem
zrozumiała, że im mniej się zadaje pytao, tym lepiej. W szkole prawie się nie odzywała. Milczała na
przerwach, ą nauczyciele bardzo musieli się namęczyd, żeby wyciągnąd z niej jakieś wiadomości.
Wywoływano ją do tablicy, a ona szła jak na szczudłach, z duszą w piętach. Stawała przy tej tablicy i
tak stała ze spuszczoną głową i z oczami wbitymi w ziemię.
— No, może wreszcie coś z siebie wydusisz — mówił nauczyciel, a ona milczała nadal. Kooczyło się to
tym, że albo dostawała dwóję do dziennika, albo nauczyciel zaczynał wyciągad z niej słowo po słowie i
do dziennika wędrowała tróją lub tróją z minusem. Lepszych stopni Jola nie miała. Tylko z wuefu
trafiła jej się piątka ze skoku w dal. Jola miała długie nogi i dobrze skakała. Pan od wuefu chciał ją
nawet włączyd do reprezentacji szkoły, ale wychowawczyni, właśnie ta od polskiego, sprzeciwiła się.
Powiedziała, że Jola jest najgorszą uczennicą w szkole i nie może tracid czasu na sport. A poza tym
wybór do reprezentacji jest wyróżnieniem, a Jola wcale sobie na to nie zasłużyła. Ale to nieprawda, że
była najgorsza w szkole. Nawet do ich klasy chodził chłopak, który już dawno powinien skooczyd
podstawówkę. Powtarzał kilka klas z rzędu, a ona tylko jedną. Był najwyższy w klasie, miał nawet
jakby czarny wąsik pod nosem. Przez, ten wąsik Jola bała się na niego patrzed, zawsze omijała go
wzrokiem. Nie patrzyła nigdy niko-
mu w oczy, ale jego specjalnie omijała wzrokiem. Może go to denerwowało, bo często jej dokuczał. W
kółko powtarzał taki głupi wierszyk, z którego się wszyscy śmiali:
„Jan Sobieski miał trzy pieski,
biały, żółty i niebieski".
I to miał byd przytyk do niej. Niby nic, taki głupi wierszyk, ale Joli zawsze było trochę wstyd. Miała
wtedy ochotę schowad się pod ławkę. Jak po tej sprawie z łyżwami. Kierowniczka wezwała nawet
babkę do szkoły. I babka po powrocie zdjęła ze ściany pas i strasznie Jolę zbiła Ten jeden raz. Nigdy
więcej już jej nie uderzyła.
— Nie po to żyły sobie wypruwam, żeby złodzieja w domu trzymad — krzyczała. — Ja jestem
biedna, ale uczciwa. Cudzego nie ruszę. I albo ciebie tego nauczę, albo zabiję.
Na drugi dzieo Jola do szkoły nie poszła. Miała sioce na twarzy i dopóki jej nie poscho-dziły, siedziała
w domu. Babka biła, gdzie popadło i sprzączka przecięła Joli policzek, nawet krew jej leciała. Potem
może było babce jej żal, bo długo się wieczorem modliła w kuchni. Dłużej niż zazwyczaj. I nawet sobie
popłakała przy tym. Jola słyszała, jak głośno wyciera nos. Pewnie myślała, że Jola już śpi. Ale nie-
spała. Leżała z otwartymi oczami i było jej dobrze. Dookoła była tylko ciemnośd, taka miękka i
bezpieczna. Potem, pod koniec tygodnia, przyszła dawna nauczycielka, ta siwa. Długo rozmawiała z
babką. Powiedziała:
— Nie wolno tak dziecka bid — i jeszcze powiedziała, że Jolę dobrze poznała i że Jola
14
nie jest zła, tylko trzeba umied z nią postępowad.
— Ja swoją córkę za mało biłam — odpowiedziała na to babka — i dlatego zeszła na złe. Sama byłam.
Męża mi zabiło na budowie, jak córka miała trzy lata. Za miękka dla niej byłam. Jedną, ją
miałam... Teraz nie dopuszczę, żeby ta była taka sama. Lepiej już ją zabiję.
— Nie wolno tak dziecka bid — powtórzyła nauczycielka. — To jest dziecko. Trzeba z. nim dużo
rozmawiad, tłumaczyd.
— A kiedy ja mam tam czas — odrzekła niecierpliwie babka — renty inwalidzkiej mam półtora
tysiąca. O, widzi pani moje ręce. Reumatyzm. Chleba sobie ukroid nie mogę, a szyd
muszę, bo kto to dziewuszysko wykarmi i ubierze. I jeszcze słowa dobrego nie usłyszę. Tylko same
zgryzoty. Jak tak ze dwie godziny poszyję, to mnie kolana drą, że bym po ścianach chodziła.
Nauczycielka nic już nie powiedziała, ale odchodząc zajrzała do Joli. Przytuliła ją do siebie. Jola cała
zesztywniała. To było takie dziwne. Obce; Uczucie, jakiego doznała, było podobne do tego, jakiego
doznawała głaszcząc kota.. Ale tamto było przyjemne, a tego się wstydziła.
I • kto by mógł tutaj byd? Okularnica na pewno nie. Babka ją przecież znała. Ktoś obcy. Może jakaś
nowa z opieki społecznej? Taka jedna była u nich kilka razy, przynosiła używane rzeczy dla Joli.
Sukienki, buty. Wyjmowała to wszystko z szarej,- płóciennej, torby i kładła
15
F
na krześle. A babka brała po kolei do ręki i oglądała ze wszystkich stron.
— No, całkiem jak na Jolę — mówiła wniebowzięta. — I nowiutkie, wcale nie znoszone. A
kołnierzyk jaki zmyślny.
Ta pani z opieki, szara na twarzy jak jej torba, uśmiechała się zadowolona:
— Właśnie tak pomyślałam, że się Joli przyda. Jak tylko przynieśli tę sukienkę...
— No i dziękuję. Dziękuję bardzo — ciągnęła babka tym swoim przymilnym tonem.
A Jola stała z boku i nic nie mówiła. Nie znosiła tych wszystkich prawie nowych rzeczy. Tych
pocerowanych swetrów i spódnic z wy-prutym zamkiem1. Pani z opieki narzekała, że ofiarodawcy
wypruwają zamki, guziki, klamry. Ciężko teraz o takie rzeczy, to prawda, ale jak już zdecydowali się
pomóc bliźniemu, to niechby te rzeczy były w przyzwoitym stanie.
— Żeby pani wiedziała, co nam czasami przynoszą. Do niczego to niepodobne.
— Dobrze, że i taki gest mają — odpowiadała na to babka. — Ja Joli zameczek wyszykuję. Już się tam
jakiś znajdzie i będzie miała spódniczkę. Teraz o materiał ciężko. A ile kosztuje.
Nie. To nie mógł byd nikt z opieki. Przecież babka powiedziała, że tamta była uperfumowa-na. Pani z
opieki się nie perfumowała. Nosiła znoszony płaszcz, długi do kostek. Perfumy wcale do takich pao
nie pasowały. To musiał byd ktoś zupełnie inny. I nagle ogarnął ją lęk przed tym kimś, kto tak
nieoczekiwanie wtargnął w jej życie. To, że nie wiedziała, jak wy-
16
gląda, jaką ma twarz, jeszcze ten lęk potęgowało. Dobrze, że był dopiero wieczór i do rana daleko.
Ewa rzuciła teczkę pod wieszak w przedpokoju i jak burza wpadła do pokoju matki.
—; Mamo! Mamo! Co ty najlepszego narobiłaś — zawołała. — Jak mogłaś mnie tak v ośmieszyd przed
klasą?
— Czy możesz wyrażad się jaśniej — głos mamy był pełen spokoju.
— No... podobno masz pomagad z polskiego tej Sobieskiej.
— Zgadza się.
— Ale... przecież... przecież to niemożliwe. Dlaczego ty?
— Właśnie dlatego, że nie zadałam sobie tego pytania.
— Ty nie jesteś nauczycielką, a w ogóle to zupełnie nie wiesz, kto to jest ta Sobieska. Ona kiedyś
ukradła łyżwy.
— Nie wiemy, jak z tym było naprawdę.
— No wiesz, wcale cię, mamusiu, nie rozumiem., Ciągle narzekasz, że nie ,/nasz czasu...
— Muszę go znaleźd dla tej dziewczynki.
— Nie! — krzyknęła Ewa na całe gardło. — Nie zgadzam się. Jak ty... jak ty to zrobisz, to ja nie
pójdę więcej do szkoły.
Mama uniosła wysoko brwi.
— Z powodu?
— Z powodu Sobiechy. Wiesz, jak dna chodzi ubrana? I nikt jej w klasie nie lubi. Nikt Mówię ci.
Kiedy pani od polaka o tym powiedziała, to wszyscy spojrzeli na mnie. A na
17
przerwie zaraz musiałam powiedzied, że to była jakaś pomyłka i że ty nigdy byś czegoś takiego nie
zrobiła.
— Nie podoba mi się ta rozmowa — powiedziała mama oschle.
— Mnie też nie — zawołała Ewa. — Proszę cię, mamusiu. Nie kłódmy się. Powiedz tylko, że się
rozmyśliłaś z tą Sobiechą. Zrób to dla mnie.
— Na razie chcę coś zrobid dla niej — po tych słowach mama odwróciła się i zaczęła pisad na
maszynie. Ewa odczekała chwilę, a potem wyszła, głośno zamknąwszy za sobą drzwi. Miała jeszcze
nadzieję, że ojciec stanie po jej stronie
, i we dwoje przekonają mamę. Ta sprawa z Sobiechą naprawdę nie miała sensu. Ewa bardzo kochała
matkę, ale uważała, że w wielu sprawach mama zachowuje się dziecinnie. Zupełnie jakby nie była jej
mamą, a młodszą siostrą, której Ewa nie miała i której bardzo jej było brak. Mogłyby się sobie
zwierzad z najskrytszych myśli. A tak, często czuła się samotna. Niby to miała dużo koleżanek, a tak
naprawdę nie miała żadnej. Przychodziły do niej, ona chodziła do nich. Słuchały płyt, śmiały się z byle
czego, ale nigdy się sobie nie zwierzały. To znaczy, one tak. One mówiły Ewie o wszystkim, ona jednak
nigdy by się na to nie odważyła. Mimo że były w jednym wieku, czuła się od nich starsza. Miała inne
problemy niż jej koleżanki. Była śmiertelnie zakochana w Paulu i przeżywała z tego powodu dramat.
On miał przecież żonę i dzieci. Renata Ladzioska i Zuzia Kukieł też się w nim kochały, ale mówiły o tym
ze śmiechem. Jej takie
18
wyznanie- nie przeszłoby przez gardło. Było ukryte głęboko, bardzo głęboko i nie miała naprawdę
nikogo, komu mogłaby o tym powiedzied. Może mamie. Mama wiele potrafiła zrozumied i nigdy się
nie śmiała z jej problemów, ale teraz, po tym świostwie, jakie chciała Ewie zrobid, już nigdy jej niczego
nie powie. Nie wybaczy jej do kooca życia tej zdrady. Bo to była zdrada. Ewa tak mamę prosiła, tak
prosiła, a mama odwróciła się do niej plecami. Babcia wniosła wazę z parującą zupą.
— Dzisiaj pyszności krupniczek —¦ powiedziała z uśmiechem, a Ewa aż zacisnęła szczęki, żeby jej
czegoś nie powiedzied. Tego, na przykład, że może się wypchad swoim krupniczkiem.
Ojciec spóźnił się na obiad i siedziały z mamą same przy stole. Siedziały naprzeciw siebie i jadły w
milczeniu. Mama miała grobową minę, jakby to Ewa jej zrobiła na złośd, a nie odwrotnie.
Na szczęście wszedł ojciec i rodzice zaczęli rozmawiad między sobą. Ewa czekała na moment, kiedy
będzie mogła wtajemniczyd ojca w całą "sprawę. Gdy na chwilę zapanowała cisza, rzekła:
— Mama chce uczyd jedną dziewczynę z naszej klasy.
— Jak to? — ojciec przestał jeśd i spojrzał na mamę.
— No, to co słyszysz — marna uśmiechnęła się słabo. — Podjęłam się wyciągnięcia z dwói jednej z
koleżanek Ewy.
— To nie jest żadna moja koleżanka — wy-
19
buchnęła — to jest taka... taka najgorsza w klasie. No po prostu, nic. Zero.
— Zaraz, zaraz. Czy ja dobrze zrozumiałem? Chcesz, Zosiu, pomagad jakiejś dziewczynce? — zwrócił
się ojciec do mamy.
— Tak.— mama wydawała się jakby zmieszana, a to jej zmieszanie raczej dobrze wróżyło.
— I jak to sobie wyobrażasz?
— Zwyczajnie. Będzie tu przychodziła dwa razy w tygodniu.
— I co dalej? — ciągnął ojciec.
— No... co mnie tak wypytujecie — rozzłościła się mama. — Czy to takie nadzwyczajne, że chcę
poświęcid parę minut jakiemuś dziecku?
— Ale dlaczego ty? Skąd taki pomysł?
— Już mnie o to pytano — odparła mama — parę razy. Nie wiem, może się do tego nie nadaję. W
każdym razie spróbuję.
— To nie był chyba twój najlepszy pomysł — powiedział po długiej chwili ojciec — i jeżeli mam byd
szczery, nie bardzo to wszystko rozumiem.
— Ja też nie — nie wytrzymała Ewa — zupełnie jakby mama chciała mi zrobid na złośd. Przecież klasa
pęknie ze śmiechu.
— Coraz mniej mi się podoba ta twoja klasa — powiedziała mama wstając od stołu.
Właśnie wtedy weszła babcia niosąc półmisek z drugim daniem.
— Co to, nie jesteś głodna, Zosiu? — spytała zdziwiona.
— Odechciało mi się jeśd — odrzekła mama i wyszła z pokoju.
Ojciec i Ewa spojrzeli po sobie.
20
Ewa była pewna, że rodzice wrócą do tej rozmowy, jak zostaną sami. Uchyliła drzwi i nie nastawiła
adapteru, rezygnując z usłyszenia na dobranoc ukochanego głosu Paula.
Mama długo pisała na maszynie, ale w koocu przestała. Ewa usłyszała, że zapala papierosa. Musiała
byd zdenerwowana, bo kilka ra-i zy zacinała jej się zapalniczka.
— Ty przecież nie masz czasu na takie zabawy z cudzymi dziedmi — zaczął wreszcie ojciec.
— To nie zabawa, raczej poważna sprawa. Coś niedobrego dzieje się z tym dzieckiem. Nie ma
chyba rodziców. Wychowuje ją babka. Już raz powtarzała klasę.
— To sprawa nauczycieli.
— Mają na głowie przeładowane klasy. Klasa Ewy liczy czterdziestu czterech uczniów. Więc o
czym tu mówid.
— O tym, że podjęłaś się czegoś, czego nikt od ciebie nie mógł wymagad. I tak siedzisz po nocach. A
poza tym powinnaś poświęcid ten czas Ewie. Ostatnio dziwnie się zachowuje.
— Jest zbuntowana. Jak one wszystkie w tym wieku. Wielka tragiczna miłośd do Beatlesów,
magnetofon puszczony na cały regulator. To trzeba przejśd jak różyczkę albo ospą. Z Ewą nic złego się
nie dzieje, poza tym, że staje się coraz większą egoistką. Byd może, sprawa z jej koleżanką wyjdzie i
jej na dobre.
— Kiedy ty naprawdę przesadzasz, Zosiu. Rozumiem, że przejęłaś się rolą. Ale teraz, kiedy
masz tyle zajęd w redakcji. Niech ktoś
21
r
inny to zrobi za ciebie, jakaś inna matka. Najlepiej jej własna.
— Już ci powiedziałam, że jest sierotą.
— A wcale nie jest. Jej matka raz była w szkole — zawołała ze swojego pokoju Ewa — taka w
czarnych pooczochach i mini. I miała metrowe obcasy...
— A ty czemu podsłuchujesz? — zezłościła się mama. — Natychmiast zamknij drzwi i spad.
Ewa posłusznie zamknęła drzwi, ale nie wróciła na tapczan. Pozostała przy nich. Musiała dowiedzied
się, co wreszcie rodzice postanowią.
— Podsłuchiwała szelma — roześmiał się ojciec.
— Trudno nie słyszed, skoro podnosisz głos.
— Ja podnoszę głos? — zdziwił się ojciec. —, Co ty opowiadasz?
— Jednak tak — upierała się mama.
— Przecież ja nie mam nic przeciwko tej dziewczynce. Chodzi mi tylko o ciebie.
— A dlaczego nie chodzi Ci o nią?
— No wiesz... naturalnie... ale...
— To „ale", właśnie tego „ale" nie powinno byd. Gdyby Ewa miała kłopoty, nie miałbyś żadnych
wątpliwości, że należy jej pomóc. Jesteś taki sam jak większośd rodziców, a zwłaszcza matek, dla
których tylko własne dziecko się liczy. To wstrętne... ten egoizm.
— Dostało mi się.
— Raczej słusznie.
— No tak, ale od miesiąca nie byliśmy w kinie.
22
Rodzice zaczęli mówid o czymś innym, więc Ewa wróciła do łóżka. Nastawiła cichutko magnetofon.
Ten jedyny, najukochaoszy głos.
— Pomóż mi, Paul —zaszeptała. — Wymyśl coś... co im powiedzied w szkole.
Jak zwykle wbiegła do klasy razem z dzwonkiem. Zaraz też pojawiła się biologiczka i zaczęła się lekcja.
Ewa lubiła biologię. Zawsze była przygotowana, mimo że specjalnie się nie uczyła. Wystarczyło jej to,
co usłyszała na lekcji. No i rozmowy z ojcem. Był z wykształcenia biologiem i Ewa dowiadywała się od
niego wielu ciekawych rzeczy, które potem sprzedawała w klasie. Biologica była wniebowzięta.
— Widzicie — mówiła — bierzcie przykład z Ewy. Wiedza to jest drążenie. Trzeba stale drążyd,
drążyd.
— No i jak, Ewka, ile już wydrążyłaś? — pytano ją potem ze śmiechem.
—¦ O, dobre pół kilometra — odpowiadała — w pepegach.
Te pepegi dodawała po to, żeby było śmieszniej. I było. Wszyscy pękali ze śmiechu.
Kiedy skooczyło się przepytywanie i po klasie rozeszło się westchnienie ulgi, siedząaa obok niej Zuzia
szturchnęła ją łokciem:
— No i co?
— Z czym?
— Z Sobiechą.
Poranny pośpiech wywiał jej z głowy tę dręczącą sprawę. Wróciła teraz jak uporczywy ból zęba.
Zacznie się na przerwie — pomyślała. — Co
23
ja im powiem? Że to bujda. A jak mama się jednak uprze.
Może powiedzied, że zapomniała spytad. Nie, to by niczego nie dało. Jutro zaczęłoby się wszystko od
początku. A może się odciąd? Udad, że ją to nic a nic nie obchodzi. Mama to jest mama, a ona to jest
ona. Nie wtrącają się do swoich spraw. Każda robi, co jej się podoba. Nie. Nie wywinie się tak łatwo.
Jak raz się potknie, to już po niej. Nie może udawad, że to jej nie dotyczy. To przecież* nie kto inny, a
jej mama. Trudno. Musi stawid jakoś czoła. Tylko jak? Jak?
— No? — powtórzyła niecierpliwie Zuzia.
— Nie przeszkadzaj — odparła opryskliwie, udając, że pilnie słucha tego, co mówi nauczycielka.
Ale na przerwie wszyscy ją obstąpili i posypały się pytania.
— No, dowiedziałaś się?
» — To prawda? Czy bujda?
— Odczepcie się ode mnie — krzyknęła i torując sobie drogę łokciami, wybiegła z klasy.
Stchórzyła. Nie miała odwagi powiedzied prawdy. Jak teraz wrócid do klasy. Jak im spojrzed w oczy. I
to wszystko przez tą...
Właśnie się na nią natknęła w drzwiach ubikacji. Nie namyślając się długo wepchnęła ją z powrotem
do środka.
— Ty, słuchaj — zaczęła wrogo — masz zaraz powiedzied w klasie^ że nie będziesz chodziła na żadne
lekcje do mojej mamy.
Sobiecha patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
24
— Ja nic nie wiem — powiedziała cicho.
— Nie udawaj niewiniątka. Masz mówid to, co ci każę, albo... albo pożałujesz.
— Ja nic nie powiem —7 powtórzyła tamta . z uporem. .-•'¦',
Tego już było za wiele. Ewa*schwyciła Jolkę za rękę i pociągnęła za sobą. Czuła, jak się tamta opiera,
ale to jeszcze bardziej ją złościło. Z całej siły ściskała rękę Sobiechy, by się jej przypadkiem nie
wymknęła. Wreszcie, czerwona z wysiłku i złości, dotarła do klasy. W drzwiach przystanęła i siłą
wepchnęła przez nie Jolkę pierwszą.
Było po dzwonku i wszyscy siedzieli już na swoich miejscach.
— Ona wam powie ¦— zawołała Ewa. — No, mów — zwróciła się z wściekłością do Jolki, która
milczała stojąc ze spuszczoną głową..
— Mów prędzej — Ewa potrząsała ją za ramię. Wtedy weszła do klasy polonistka i spytała
podniesionym głosem:
— Co się tu dzieje? — A potem rozkazała.
— Na miejsca!
Ewa puściła Sobieską i wolno, nie patrząc na nikogo, ruszyła w stronę swojej ławki. Do oczu napłynęły
jej łzy. Czuła, że po raz pierwszy nie panuje nad sytuacją. Że coś się jej wymyka, coś takiego, czemu
nie będzie umiała zapobiec.
Nigdy by nie poszła do tego domu, ale po tym, jak Ewka na nią napadła, zmieniła zda-
25
nie. Właśnie pójdzie. Zrobi tamtej na złośd i pójdzie. Przestała się nawet bad tej obcej kobiety, której
nie widziała na oczy i która musiała byd podobna do swojej córuni. Do tego albinosa w okularach.
Pewnie miała takie same lekko zmrużone blade oczy i cerę taką białą, jakby posypaną mąką. Po
prostu Ewka, tylko trochę wyższa i może grubsza. Minio że nie widziała matki Ewy ani razu, już teraz
nie cierpiała jej z całego serca. Ale trudno. Musi się przemóc i pójśd tam ten jeden raz, żeby postawid
na swoim. Niech nikt nie myśli, że można nią pomiatad. Ona też ma swój honor. Włożyła do torby
zeszyt, książkę od polskiego i zaczęła zbierad się do wyjścia.
— A dokąd to? — spytała babka podnosząc głowę znad swego szycia.
— Do uczenia.
— Do jakiego znowu?
— No, do tego, babka wie.
— Aha. Tylko jakby ci co tam kazali posługiwad, to się nie gódź. Trzeba mied swój honor.
— Dobrze — odparła niecierpliwie, otwierając drzwi wyjściowe.
Zbiegła po schodach, ale na podwórku zatrzymała się niezdecydowanie. Nawet się zawahała, czy aby
nie wrócid na górę. O niczym innym nie marzyła jak właśnie o tym. Ale z drugiej strony to byłoby
zwykłe tchó-rzost-wo. Już widziała tę zadowoloną minę Ewki. Zaraz by roztrąbiła w klasie, że Jola
zlękła się jej pogróżek i nie przyszła na te korepetycje. Trudno. Trzeba iśd.
26
Na ulicy było tłoczno, bo ludzie wychodzili właśnie z pracy. Chodnikami sunął szary, milczący tłum.
Przechodnie spieszyli się dokądś, chowając twarze w kołnierzach.
Smutna ulica — pomyślała Jola i jej samej też się zrobiło smutno.
Przypomniała jej się matka. Taka wesoła, kolorowo ubrana. Przysiadła na krawędzi stołu w kuchni i
dyndając nogą w powietrzu, opowiadała jej i babce bardzo śmieszne zdarzenie. W autobusie
przyczepił się do niej jeden pan. Dosłownie się przyczepił, bo guzik od jego płaszcza zaplątał się w
mamy siatkę, więc mama i ten pan musieli razem wysiąśd, żeby się odplątad.
— A ludziska mieli uciechę — mówiła matka — taka jedna blondyna to cały czas wołała: oj, bo się
posiusiam.
I. mama na to wspomnienie tak się śmiała, tak się śmiała. I Jola też się śmiała razem z nią, tylko babka
patrzyła na nie spode łba jak jakiś wilk. Gdyby mama mieszkała z nimi, może byłoby weselej. A tak,
babka stale narzeka. Ma taką szarą i smutną twarz, jak wszyscy. Może tak jest tylko ttitaj. Może na
Wybrzeżu jest inaczej. Pewnie mamie smutno było tutaj i dlatego nie chciała z nimi byd. Ciekawe,
dlaczego Jola nie jest podobna do matki. Byłaby ładniejsza. A tak, wygląda naprawdę jak straązydło.
Te włosy i te piegi... Mama kiedyś powiedziała: — Czemu ją tak ubieracie jak straszydło. — A babka
się zaraz obraziła i na-krzyczała na mamę, że tu nikogo oprócz niej i Joli nie ma. Więc ona tylko jedna
Jolę karmi
27
i ubiera. Mama wzruszyła na to ramionami i odrzekła: — No już, dobrze, có się mamusia tak piekli.
Może rzeczywiście, gdyby się Jola ubierała jakoś ładniej, byłaby ładniejsza... A, wszystko jedno. Co ją
to obchodzi. I tak będzie sama do kooca życia. Może weźmie sobie kota albo psa, jak już będzie
dorosła. Wtedy babka już się nie może sprzeciwid, a jakby coś gadała, to Jola się po piostu
wyprowadzi. Może tam, gdzie mama, na Wybrzeże. Przecież nie widziała jeszcze morza, a ma już
swoje lata. Chyba jednak psa by wzięła. Psy są wierniejsze i można z nimi pogadad jak z ludźmi.
Chociaż... koty też są dobre. Ten, na przykład, z klatki schodowej, ja id był kocham ...
Ani siq spostrzegła, gdy znalazła się- przed domem EwVd Muszyoskiej. Na nieszczęście mieszkała
tyiko o dwie ulice dalej. Gdyby było inaczej, może w?a'e by nie doszło do tych lekcji.
Z ciężkim sercem weszła na schody. Postała chwilę przed drzwiami, zanim zebrała się na odwagę, by
wyciągnąd rękę w stronę dzwonka. Zadźwięczał tak głośno. Nikt nie otwierał, więc pojawiła się w niej
iskierka nadziei, że może tam za drzwiami nikogo nie ma. Jednak ktoś był. Drzwi się otworzyły.
Wyjrzała przez nie starsza kobieta w kretonowym fartuchu z falbanką.
'— Taki cichuśki był ten dzwonek — powiedziała — myślałam, że mnie się zdawało. Do , Ewy?
28
i
— Tak. Nie :— odpowiedziała czerwieniąc się po czubki włosów.
— No to proszę — rzekła kobieta, usłyszawszy prawdopodobnie tylko to „tak".
Jola weszła za nią do przedpokoju. Był długi i wąski, trochę ciemny. Po jednej stronie stał wieszak, po
drugiej duże lustro wprawione w szafkę pełną szufladek.
Nie wiedziała, jak ma powiedzied, że nie przyszła do Ewy. To by dopiero było, gdyby ta kobieta
zaprowadziła ją do pokoju Muchy. Tak ją czasami przezywała w myślach, od jej nazwiska: Muszyoska.
Gorączkowo myślała, co ma teraz zrobid. Jak się zachowad. Na szczęś- cie otworzyły się drzwi na
koocu korytarza i ukazała się w nich jakaś kobieta. Kiedy zbliżyła się, Jola poczuła lekki zapach perfum.
Od razu się domyśliła, że to matka Ewy-
— Poznajmy się — powiedziała kobieta z uśmiechem. — Ty pewnie jesteś Jola, a ja to
wiadomo: mama Ewy albo po prostu: pani Zosia.
Podała Joli wąską i taką ciepłą rękę. Może dlatego, że ta Joli była bardzo zimna- Nie nosiła rękawiczek
i dłonie miała spierzchnięte, pokryte czerwonym, łuszczącym sie naskór- kiem. . •
—Jakby sobie sokiem od ogórków smarowała te łapy — denerwowała się babka.
Kobieta zaprowadziła Jolę do pokoju, w którym pełno było regałów z książkami. Przy oknie stało
biureczko, a na nim maszyna do pisania. W kącie, nad tapczanem wisiał duży obraz, jakby
namalowany przez dziecko. Przed-
29
stawiał ogród z drzewami, na których pełno było okrągłych jabłek. Na jednej ze ścieżek stało,
trzymając się za ręce, dwoje dziwacznych łudzi: pan w cylindrze i czarnym ubraniu i pani z ceglastymi
wypiekami na policzkach. Ta pani była całkiem goła i zamiast piersi miała takie dwa jabłuszka. Jedno
żółte, a drugie czerwone.
Jola patrzyła na obraz, bo wstydziła się patrzed na matkę Ewy. Była zupełnie inna, niż ją sobie
wyobrażała. Przede wszystkim nie nosiła okularów. I wcale to, a wcale nie była podobna do Muchy.
Chociaż też blondynka. Włosy miała długie i związane w kooski ogon. Tyle zdążyła zauważyd. Bardziej
przeczuwała, niż zdążyła zaobserwowad, jaką tamta miała twarz. Wiedziała tylko, że ta twarz była
pogodna.
— Podoba ci się obraz? — spytała matka Ewy.
Miała miły głos.
— Tak — odparła cicho. Zaschło jej w gardle i musiała przełknąd ślinę.
-— To może od niego zaczniemy. Usiądziesz sobie przy biurku, o tak, dostaniesz papier i długopis i
opiszesz mi ten obraz. Pani powiedziała, że masz kłopoty z wypracowaniami. Więc nie tradmy czasu.
Daję ci piętnaście minut na takie mini-wypracowanie. Zgoda? — po tych słowach matka Ewy wyszła z
pokoju, pozostawiając Jolę samą.
Joła podeszła bliżej i zaczęła przyglądad się obrazowi. Co tu można napisad? Kilka drzew, kilka ścieżek
i tych dwoje dziwaków. A jak
30
ma opisad kobietę? Przecież me napisze, że tamta jest goła. • Medytowała jeszcze chwilę, a potem
usiadła nad kartką. Nie wiedziała, jak zwykle, od czego zacząd. Od tych drzew czy ścieżek. A może od
ludzi. Tylko ta goła baba jej wszystko psuła. W koocu napisała pierwsze zdanie:
„Na obrazie jest jesieo".
Ręka zawisła jej w, powietrzu. Znowu chwilę myślała, a potem przekreśliła to i zaczęła od początku.
„Jest jesieo. Na drzewach dojrzewają jabłka. Jedne żółte, drugie czerwone. Na tych drzewach, gdzie
są zielone liście, jabłka są czer-wone, a^ na tych, gdzie liście są żółte, jabłka też są żółte. I jest jeszcze
dwoje ludzi. Pan w cylindrze i pani z ceglanymi wypiekami ria policzkach".
I nie wymyśliła już nic więcej. Widocznie minęło piętnaście minut, bo matka Muchy weszła do pokoju.
Pochyliła się nad kartką.
— Można i tak — powiedziała. — Ale to trochę za krótko. To jakby takie streszczenie, a ty miałaś
napisad wypracowanie. Proponuję więc, żebyś każde z tych zdao potraktowała jako jeden punkt.
Więc pierwsze:* jesieo. No i pi- szesz o jesieni, a potem o tych drzewach, o liś- ciach i o jabłkach. I tak
dalej. Rozumiemy się?
Jola podniosła głowę i napotkała oczy matki Ewy. Ogarnęło ją zdumienie. Te oczy były bardzo
niebieskie. I był w nicn uśmiech. Matka Ewy wcale się nie gniewała, że Jola nie umiała opisad obrazu.
Poczuła coś, jakby wdzięcznośd. Pod powieki napłynęły jej łzy.
31
— No, spróbujesz jeszcze raz?
W milczeniu skinęła potakująco głową.
Magnetofon był nastawiony na cały regulator, więc Ewa nie słyszała odgłosu otwieranych drzwi.
Zobaczyła dopiero nad sobą twarz mamy. Nad sobą, nie przed sobą, bo leżała z rękami pod głową,
zapatrzona w sufit. Tak najlepiej jej się słuchało muzyki.
— Wyłąi^ to — powiedziała mama 'ostro. Ewa posłusznie wstała i wyłączyła magnetofon.
— Dlaczego nie wyszłaś do Joli?
— Bo... bo w ogóle nie wiedziałam, że ona
tu jest.
— Nie kłam. Przecież cię wołałam.
— Nie słyszałam. A zresztą słyszałam, tylko... no... nie chciałam, bo jej nie znoszę.
— Więc od dzisiaj nauczysz się ją znosid i będziesz tak traktowała, jak się traktuje każdego
gościa.
— Nie! Nigdy. Już wolę nie wiem co. Chcesz,
to mnie zbij.
— Uspokój się. I przemyśl to, co powiedziałam. Jeżeli nie zastosujesz się do mojego polecenia, spotka
cię za to kara.
— Już się zastanowiłam — odparła z bezczelną miną Ewa. — Proszę bardzo. Możesz
mnie ukarad.
— Dobrze. Proszę odnieśd magnetofon, taśmy i płyty do mojego pokoju. Adapter może zostad i tak
nie będziesz go mogła używad.
Mama powiedziała swoje i wyszła, pozostawiając Ewę w niemym osłupieniu. No tak. Zno-
32
wu przegrała z tą wstrętną pieguską. Z tą So-biechą. Będzie się musiała z nią przywitad, jak przyjdzie, i
byd dla niej miła. Bo przecież wszystko by zniosła, tylko nie rozłąkę z Pau-lem, czy raczej z jego
głosem. Dla niego była gotowa na wszystko.
Cicho zapukała do pokoju matki.
— Czy mogę wejśd? — spytała skruszona. Mama siedziała przy maszynie do pisania,
odwrócona do niej plecami. ¦ — O co chodzi?
— Jest mi bardzo przykro.
— Mnie również.
— Wiem. Ja naprawdę nie chciałam, ale jak się zdenerwuję, to w ogóle nie wiem, co mówię.
— To bardzo źle — głos mamy był oschły. — Musisz nad sobą panowad.
— Ja się poprawię, ale nie gniewaj się na mnie — wiedziała, że nie wolno jej wspomnied ani o
magnetofonie, ani o płytach. Mama nie powinna się domyślid, co naprawdę ją tu sprowadziło.
— Ja się nie gniewam — odrzekła mama — martwi mnie tylko' sposób, w jaki traktujesz Jolę.
— Wszyscy ją tak traktują.
— Tym bardziej ty powinnaś się do niej odnosid inaczej.
— Ale dlaczego? — spytała ostrożnie, aby znowu mamy nie rozzłościd.
— Bo jest kimś takim samym jak ty, ani lepszym, ani gorszym.
— No wiesz, mamo — rzekła urażona. — Czy to ja ukradłam komuś łyżwy.
33
— Byd może chciała je tylko pożyczyd — mama obrócona była teraz do Ewy profilem, co
oznaczało, że najgorsze już minęło.
— Pożyczyd! — zawołała już bardziej pewna siebie. — To czemu wynosiła je pod płaszczem?
Przyznasz, że to nie było w porządku. Ruszad czyjąś własnośd.
— Owszem, nie było. Ale czy ty zawsze postępujesz, jak należy?
— Ja nie jestem złodziejką.
— Ona też nie jest. To była taka jedna zła chwila. Już nigdy czegoś takiego nie zrobi.
— Skąd wiesz?
—'¦ Bo wystarczy na nią spojrzed, żeby wiedzied.
— A w domu jak mają urządzone? — wypytywała babka.
— A ja nie wiem. Nie przyglądałam się.
— Rzeczywiście! Nie przyglądała się! Chyba bogaci są, ni'e?
— Tacy sobie. Jak wszyscy.
— Ona to dziennikarka, a on kto^
— Nie wiem.
— Żebyś ty co. kiedy wiedziała — rzekła babka gniewnie, powracając do swojego szycia.
Joli wydawało się czasami, że babka po to tylko ślęczy przy maszynie, żeby potem móc narzekad. W
ogóle babka była taka jakaś. Trochę Joli przypominała brunatny korzeo, jaki zobaczyła kiedyś przy
drodze. Leżał sobie na poboczu wykopany przez kogoś z ziemi. To było na wycieczce. Jola przystanęła
i wtedy po-
34
myślała, że korzeo, jest podobny do jej babki, też taki powykręcany.
— No i co tak stoisz jak słup soli — usłyszała jej głos. — Weź sobie obiad, stoi na płycie.
— A co jest?
— Kapuśniak.
— Znowu kapuśniak?
— Będzie mi tu jeszcze wybrzydzała. Czekam z tyrn obiadem jak zatraceniec jakiś.
— To po co się babka godziła na te lekcje. Ja tam wcale nie chciałam iśd.
Tak. Nie chciała, ale teraz się to zmieniło. Teraz czekała niecierpliwie, kiedy będzie tam mogła pójśd.
Polecied na skrzydłach. Za pierwszym razem czuła się nieswojo. Nie pasowała do tego domu, w
którym aż lśniło od czystości, Bała się, że coś potrąci, stłucze. A najbardziej chyba bała się, że ta matka
Ewy zacznie ją wypytywad, a ona nie będzie umiała odpowiedzied na jej pytania. W napięciu czekała
na koniec lekcji. No i wcale nie miała zamiaru wracad. Nie poszła tam w umówiony wtorek ani w
czwartek. Ale któregoś dnia, chyba tak w tydzieo po pierwszym spotkaniu, wpadła na matkę Ewy na
ulicy. Matka Muchy miała na sobie kożuch obszyty białym futrem i futrzaną czapkę z uszami
związanymi na czubku głowy. Przystanęła, więc i Jola musiała przystanąd.
— No, dlaczego nie przyszłaś? — spytała z uśmiechem. — Ja czekałam.
— Bo... babcia była chora — skłamała.
— A teraz już jest zdrowa?
- Teraz tak — odparła czerwieniąc się.
35
— To świetnie, to już się od razu umówmy na wtorek. Powiedzmy na drugą, dobrze?
Jala skinęła twierdząco głową, chociaż wcale nie była pewna, czy przyjdzie. I może by nie przyszła,
gdyby nie to, że matka Ewy uparła się, że jej kupi rękawiczki. Prawie siłą zaciąg-nęła ją do sklepu i
kupiła piękne skórzane rękawiczki z jednym palcem. Takie miękkie i cie-' plutkie, bo były na futerku.
— Masz je nosid — powiedziała mama Ewy żegnając się z nią — żebyś więcej nie odmrażała sobie rąk.
Jola zaraz schowała za siebie te swoje czer-'. woiie, spierzchnięte łapy. Skóra jej się na nich
pozadzierała i porobiły się malutkie ranki. Ręce tak ją zawsze piekły przy myciu. Aż szkoda było dla
nich takich rękawiczek. No i palto, które przyniosła ta pani z opieki, przy nich wydawało się
jeszcze bardziej znoszone. To przez te rękawiczki nie mogła nie pójśd. Poszła. No i jakoś coraz
lepiej się czuła w pokoju mamy Ewy. Tylko w jej pokoju i tylko z nią. Reszty domu nie lubiła. Nie
lubiła też jego domowników. To znaczy może nie to, że nie lubiła. Krępowała się ich po prostu. I
tej babci, i ojca Ewy, no, a co do samej Ewy, to wiadomo. Z ojcem Muchy tylko raz rozmawiała i
pamięta to jak przez mgłę, bo była wtedy chora. Już na schodach serce jej waliło i kręciło jej się w
głowie. A potem, kiedy matka Ewy sprawdzała napisane przez Jolę' wypracowanie, rozpłakała się.
— Co się stało? — spytała matka Ewy spoglądaj ^c na nią 7 niepokojem.
36
— Nie wiem... same mi Izy lecą.
— Pokaż czoło. Chyba masz gorączkę. Zaraz przyniosę termometr.
Po chwili matka Ewy wróciła z termometrem.
—- Włóż to pod pachę — powiedziała.
— Może ja pójdę do domu — bąknęła Jola, chociaż wcale się nie czuła na siłach, żeby wstad.
— Najpierw sprawdzimy, jaką masz temperaturę.
Jola siedziała na krześle z termometrem pod pachą, kiedy do pokoju weszła Mucha. Już się teraz
zniżyła do zamieniania z Jolą paru słów. Gdy Jola przychodziła, wyglądała ze swojego pokoju, mówiła
jej „cześd" i zaraz wycofywała się z powrotem.
— Czy Jolka jest chora? — spytała.
— Zobaczymy — odparła jej mama. — Na wszelki wypadek nie podchodź do niej. Może to coś
zaraźliwego.
— Ja bym mogła pójśd, naprawdę — zaczęła cicho Jola.
— Lepiej pokaż termometr — odpowiedziała matka Ewy. — Prawie trzydzieści dziewięd. A
wieczorem może byd gorzej. Wiesz co, właź na tapczan. Zaraz przykryję cię kocem.
Jola posłusznie położyła się, a matka Ewy otuliła ją pledem ze wszystkich stron.
—- Tu naprzeciwko mieszka lekarz — powiedziała — poproszę go, żeby cię zobaczył. A jak wróci mój
mąż, odwieziemy cię samochodem do domu.
— Ale mnie nic nie jest — broniła się słabo.
37
— Każdemu coś jest, jak ma trzydzieści dziewięd stopni. Nie marudź. Zaraz dostaniesz herbaty z
cytryną i aspirynę. To na pewno
nie zaszkodzi.
— Proszę pani — rzekła Jola szczękając zębami — ja naprawdę nie chciałam, ja nie wiedziałam, że
jestem chora. Tak bym nie przychodziła...
— Wierzę.
— I może zaraziłam Ewę.
— Tym się nie przejmuj — matka Ewy pogłaskała ją po rozpalonym policzku — zarazid się można
wszędzie. Zaraz dostaniesz pid, a potem dobrze by było, gdybyś się zdrzemnęła.
Wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi, a Jola przymknęła powieki. Było jej tak miękko, jakby leżała
w wacie. I tak słodko. Cały czas widziała przed sobą twarz matki Ewy. Patrzyły na nią niebieskie dobre
oczy.
Tak — pomyślała — ona jest dobra. Bardzo, bardzo dobra i kocham ją — po raz pierwszy chyba
zrozumiała, co to słowo znaczy. Do babki była przywiązana. I to było zupełnie inne uczucie. Jakieś
smutne. Wiedziała, że muszą byd razem, tak jak wiedziała, że musi nosid ten okropny, stary płaszcz.
Po prostu nie miała innego i potrzebowała go. Bez niego
byłoby jej zimno.
A potem chyba zasnęła. Nie bardzo wszystko pamiętała. Zdaje się był doktor. Badał ją. Zaglądał do
gardła. No i potem ten ojciec Muchy niósł ją na rękach, owiniętą w koc, do samochodu. A potem
długo, długo spała. Obudził ją dzwonek przy drzwiach i czyjeś kroki. Otwo-
T
rzyła oczy i stwierdziła, że jest w swojej klitce na połówce, na której trzeba się było ostrożnie
przewracad, żeby się nie złożyła na pół, bo jeden zawias był urwany.
— Co pani tak cicho mówi — spytał kobiecy głos w kuchni — pani Kozłowa. Co to, zachrypła pani?
— Nie, tylko Jolka śpi, to nie chcę jej budzid.
— O tej porze?
— Chora coś.
— Aha, chora.
— Pani za interesem? —¦ spytała babka.
— Wpierw sobie przysiędę. Nogi mnie coś bolą na ten mróz — odpowiedziała kobieta.
Jola zastanawiała się, kto by to mógł byd. Może dozórczyni? Ona mówiła właśnie takim donośnym
głosem.
— W naszych latach to wszystko szwankuje — rzekła babka.
— Już pani to nie powinna narzekad, pani Kozłowa. Nie widzę to; jak pani lata po schodach. Lepiej niż
niektóry młody.
To chyba jednak dozórczyni. Nikt inny z ich domu nie" dawał szycia babce — pomyślała wtedy.
— Takie tam latanie, czasami podfrunę jak. stara kura. Tyle tam tego...
Kobieta roześmiała się głośno.
— Pani to jak powie, pośmiad się można.
— Martwię się, bo ta moja Jolka taka jakaś. Co mnie tu nie nawygadywała. Wszystko, wie pani, o
tej od tych lekcji, co to ona tam chodzi.
39
— To te paostwo, co przywiozło ją samochodem? Jego to lepiej widziałam, bo szedł przodem.
Szykowny mężczyzna.
— A Jolka tylko o niej. Aż się bałam, jak zaczęła bredzid. Że tamta ma takie ręce, jak to ona gadała...
całkiem mnie wyleciało...
— Wiadomo. Nieurobione. Takie to i na manikury mają czas i na wszystko.
— Już myślałam, że Jolce w głowie się pomieszało. Ciągle o tych rękach, że jej niby tamta na
czoło kładła... Nie wiem, co to z tego wszystkiego będzie.
— Ja pani powiem — odrzekła kobieta — tęskni za matką i tyle. Toż to jeszcze dziecko. Potrzebuje,
żeby ją przytulid, pogładzid. A pani krótko ją trzyma, tą swoją Jolkę.
— Córki też nie pieściłam.
— No wiadomo, jeden taki jest, drugi zno-wuż inny.
Skrzypnęły drzwi i Jola szybko pochyliła się nad zeszytem. Odrabiała lekcje na swojej szafce, bo w
kuchni nie mogła się skupid.
— Pójdziesz ty mnie spad — powiedziała babka. — Wiesz, która godzina? Rano znowu będę cię
ściągad za łeb.
• — Już kooczę.
— I co ty tak smarujesz?
— Polski.
— A u tych tam to co robiłaś? Może cię wzięli do jakiej roboty, co? Posyłali cię gdzie po zakupy?
— Co babka opowiada.
— To co robiłaś?
40
r
— Pisałam wypracowanie.
— A teraz co piszesz?
— Teraz też.
— To ile ty masz tych wypracowao.
— Bo te to nie do szkoły. To dla tej pani.
— Jeszcze czego. Już mnie do mycia. Oczy będzie ślepid, bo jakaś paocia so"bie umyśliła.
— Niech babka tak nie mówi, ona jest dobra.
— One wszystkie dobre, lafiryndy jedne. Jedną taką w kolejce torbą potrąciłam, to jak spojrzała.
Rozgniotłaby mnie jak robaka. A co ja jestem? Stara kobieta i tyle.
— Ona jest dobra. I ładna — powtórzyła cicho Jola.
— Ty na jej ładnośd nie patrz. Musi mied jakiś interes, jak ci każe przychodzid.
— Ona jest już taka.
— Poczekaj tylko. Pies, co nie szczeka, najprędzej ugryzie...
Renata Ladzioska, ta z pierwszej ławki, powiedziała dzisiaj w klasie:
— No i co, Ewkar przegrałaś. Obiecywałaś, że do świąt wykurzysz Sobiechę z domu, a Boże
Narodzenie już za tydzieo.
— Obiecałam i dotrzymam słowa — odrzekła Ewa ze złością.
Ale tak naprawdę to wcale nie była taka pewna swego. No bo jak dotąd udało jej się wyjśd z twarzą.
Oświadczyła przy wszystkich (Sobiechy oczywiście przy tym nie było), że zrobi coś takiego, że Jolka
wyleci z ich domu jak z procy.
41
— Żeby ci się tylko udało — szepnęła Zuzia — będę trzymała kciuki. Żeby ci się udało, Ewka.
Musiało się udad. Na razie nic specjalnego nie przychodziło jej do głowy, ale miała jeszcze trochę
czasu. Niewiele, ale zawsze. Zresztą tak jakoś było, że dobre pomysły pojawiały się w ostatniej chwili.
Nawet w tej sprawie z Sobiechą. To, że wpadła na pomysł, aby się założyd, czy uda jej się wygryźd
Jolkę, podniosło ją jakoś w oczach klasy. Kiedy o tym ' powiedziała, wszyscy spojrzeli na nią z
uznaniem. Ale co dalej. Jeszcze tylko tydzieo, a ta Sobiechą siedzi teraz w pokoju mamy i zabiera
mamie cenny czas.
Skrzypnęły drzwi i Ewa drgnęła, jak przyłapana na gorącym uczynku.
— Czemu się tak przestraszyłaś? — spytała mama. — Szukam zegarka. Nie widziałaś go
przypadkiem?
— Nie, mamusiu — odparła spłoszona, jakby mama mogła czytad w jej myślach.
— To pomóż mi szukad, dobrze? Bez zegarka jak bez ręki, a zaraz muszę wyjśd.
— O której wrócisz?
— Nie wiem dokładnie, ale tatuś na pewno będzie dziś wcześniej, więc nie masz się czego bad.
— Ja się nie boję, tylko tak mi jakoś nieprzyjemnie samej.
— No, wiemy, jak z tym jest — uśmiechnęła się mama.
— Dlaczego jesteś złośliwa? — naburmuszy-ła się Ewa.
42
— Co ty opowiadasz. Ja złośliwa? Żartuję sobie po prostu.
— Z Jolki nigdy nie żartujesz.
— To zupełnie inna sprawa. Ona mogłaby to inaczej odebrad. Idę do niej, pewnie już skooczyła
swoje wypracowanie. Rzud okiem, czy gdzieś nie leży moja zguba, dobrze? ,
Ewa zajrzała do łazienki i od razu znalazła zegarek. Nawet nie musiała szukad, leżał na samym
wierzchu na półce nad umywalką. Mama musiała zdjąd go myjąc ręce, a potem zapomniała. To
typowe dla niej. Nigdy nie umiała niczego znaleźd. Musieli jej pomagad szukad z tatusiem, a potem
okazywało się, że ta zaginiona rzecz leżała tuż pod nosem. Świetnie pasował do mamy ten wierszyk o
panu Hilarym, który w okularach na nosie szukał ich po całym mieszkaniu.
Chciała zanieśd mamie ten zegarek, ale wzrok jej zatrzymał się w przedpokoju na płaszczu Jolki. Tak.
To było to, nad czym głowiła się tyle czasu. To było rozwiązanie.
Rozejrzała się, a potem szybkim ruchem wsunęła zegarek do kieszeni płaszcza Sobiechy. Wróciła do
siebie. Serce mocno jej waliło. Wydawało się, że za chwilę wyskoczy z piersi. Chcąc się uspokoid,
głęboko wciągnęła powietrze.
r
Plan się musiał udad. Właściwie już się prawie udał. Nawet jeżeli Jolka nie odniesie zegarka, będzie
podejrzane, że zginął. Mama zacznie Jolkę podejrzewad, a Ewa będzie miała pewnośd. Pewnośd co do
tego, kim naprawdę '
43
jest Sobiecha. A jeżeli jednak odniesie? Nie. Tego na pewno nie zrobi.
Usłyszała rozmowę mamy z Jolką w przedpokoju i nie wytrzymała, pobiegła tam, jakby przyciągana
magnesem. Chciała sprawdzid na własne oczy, jak Jolka wychodzi i wynosi zegarek.
— Wracasz do domu? — spytała Jolkę mama.
Sobiecha potwierdziła skinieniem głowy.
— To kawałek pójdziemy razem, bo idę do redakcji. Mam zebranie. Takie nudy na pudy, ale muszę
iśd.
— Proszę panią — mama podała Jolce płaszcz, Ewa nawet się przestraszyła, gdy mama po
niego sięgnęła.
— Dziękuję — Jolka dygnęła jak mała dziewczynka, a potem zachichotała zasłaniając usta ręką.
Dobrze się już czuła w ich domu. Za dobrze...
— Może i ty przejdziesz się kawałek? — spytała mama Ewę.
— Nie, nie chce mi się. Zimno.
— Właśnie, zimno — podchwyciła mama. — Włóż, Jolu, rękawiczki. Mam nadzieję, że je nosisz.
Sobiecha sięgnęła do kieszeni i wtedy razem z rękawiczkami wypadł zegarek. Ewie wydawało się, że
dźwięk upuszczonego zegarka roz-szedł się echem po ścianach. Spojrzała na Jolkę. Byłą bardzo blada.
— Ja nie wiem... ja naprawdę — powiedziała schrypniętym nagle głosem, a potem wyminęła mamę i
wybiegła z mieszkania.
44
Mama, nie spojrzawszy na Ewę, poszła do siebie. Ewa też wróciła do swojego pokoju. Ale nie czuła już
poprzedniego triumfu. Przeciwnie, zbierało jej się na płacz. Cały czas miała przed oczami tę zmienioną
twarz Jolki i nie mogła się od niej uwolnid.
Perswadowała sobie, że tamta przecież na to zasłużyła. Ewa ją uprzedzała. Nie posłuchała wtedy, to
teraz ma za swoje... Zresztą. Nic się takiego nie stało. Mama nikomu nie powie o tym, co się
wydarzyło. Była tego zupełnie pewna. Ewa też nie. Więc nikt nie będzie o niczym wiedział. A klasie
zakomunikuje, że Sobiecha już do nich nie przychodzi. Jak do tego doprowadziła, to już Ewy sprawa.
Grunt, że wygrała zakład.
Więc dlaczego siedzi tu i się maże. Ze złością otarła spływającą łzę po policzku. Postanowiła wziąd się
za odrabianie lekcji, ale nie rozumiała tego, co czyta. Prześladowała ją kredowo blada twarz Jolki. A
jeżeli ona sobie coś zrobi. Tak dziwnie wyglądała... O Boże. Co wtedy stanie się z Ewą... Strach
rozszedł się po jej ciele jak zimny prąd. Jeżeli tamta coś sobie zrobi, to ona też będzie sobie musiała
coś zrobid. Może zażyje proszki nasenne... Cała ich tubka stoi w łazience. A może lepiej odkręcid gaz?
Nie, już lepiej proszki. Połyka się je, a potem się zasypia i więcej się nie budzi... Jakie to straszne już
nigdy się nie obudzid. Przecież ma dopiero trzynaście lat. I tak lubi wiosnę. Uwielbia wiosnę. I lato,
kiedy są wakacje. I zimę. Przecież świetnie jeździ na nartach, a teraz za tydzieo chyba dostanie nowe
45
narty. Coś tak przeczuwa, że to będą właśnie narty... I nawet ich nie zobaczy tylko dlatego, że chciała
bronid swojego honoru. Gdyby jej się nie udało, nie miałaby czego szukad w szkole. Zagryźliby ją tam.
Nie daliby jej żyd. Niby tacy przyjaciele, a tylko czekają, żeby jej się noga powinęła. Ta Zuzka na
przykład. Ewuniu to, Ewuniu tamto, a tak naprawdę to wszystkiego jej zazdrości. I tego, że Ewa jest
jedynaczką, ona ma dwie młodsze siostry i musi ich pilnowad; i tego, że Ewa ma świetny sprzęt:
magnetofon, adapter, radio. Że ma rower. I że ładnie się ubiera. Chyba najładniej w klasie. Ale teraz...
Co teraz z nią będzie? Tylko mama. Tylko ona może coś wymyślid. Musi do niej pójśd i wszystko
wyznad. Cicho zapukała do pokoju matki.
— Proszę — głos mamy był smutny, siedziała przy biurku, tyłem do drzwi.
— Czy można na chwilę? — spytała cichutko.
— Słucham.
— Muszę z tobą porozmawiad, bo stało, się coś okropnego — zaczęła.
— Po prostu się pomyliłam.
— Nie pomyliłaś się, mamusiu.
— Co to znaczy?
Nareszcie mama odwróciła się twarzą do niej.
— Sobie... Jola jest niewinna.
— Jak to?
Łzy rzuciły się Ewie z oczu. Czuła, jak gorąca fala zalewa jej policzki. Przypadła ,do kolan matki.
46
— No bo... to ja włożyłam ten zegarek — łkała. — Musiałam. Założyłam się w klasie.... a poza tym to
ty tylko dla niej miałaś czas... I w ogóle... ciągle tylko o niej rozmawiałaś z tatusiem.
¦ •
— Czy ty już wiesz, co zrobiłaś? — spytała mama chłodno. I wcale jej nie przytuliła, jak zawsze \ przy
podobnych okazjach, gdy Ewa okazywała skruchę. Mama od razu jej przeba-cziała, a potem razem
śmiały się ze wszystkiego. Teraz było inaczej. •
— Tak... ale to była moja zła chwila... przecież sama powiedziałaś...
— Nie rób takich' porównao —- głos mamy ciągle brzmiał obco. — Jola po prostu bardzo chciała
mied te łyżwy, przez jeden dzieo. A to, co zrobiłaś, jest podłe.
— Ja się nie zastanowiłam... a potem było już za późno — usiłowała się bronid.
— To niezupełnie tak, Ewa. Po prostu nie mogłaś znieśd myśli, że traktuję Jolę na równi z tobą.
Uważałaś się za kogoś lepszego dlatego tylko, że masz mniej zniszczony płaszcz.
— Ja mam kożuch — odparła nieco urażona. Nie czuła się już tak bardzo winna. A nawet trochę
było jej siebie żal. Mama od razu stanęła po stronie Sobiechy. Nie chciała dostrzec trudnej
sytuacji Ewy. I była taka chłodna, opanowana. Oznaczało to, że Jola nie mogła sobie zrobid, niczego
złego. Gdyby tak było, mama nie rozmawiałaby teraz z Ewą, ale zerwałaby się i pobiegła tamtej na
ratunek.
— Wiem, że masz kożuch — powiedziała mama — ale to nie jest twoja zasługa. To tro-
47
chę tak jak w tramwaju, jedni mają miejsca siedzące, inni muszą stad. Ale to naprawdę przypadek i
nie ma sensu czud się z tego powodu wyróżnionym. Od początku fatalnie się w tej sprawie
zachowywałaś. Ty i ta twoja klasa. Wmówiliście jej, że jest gorsza, i ona w to uwierzyła. Przestała
wierzyd, że cokolwiek może zrobid sama... stąd ta dwója z polskiego. A potrafi tak ładnie myśled, ma
wyobraźnię...
— A ty? Od razu uwierzyłaś, że to Jolka... Mama uśmiechnęła się smutno.
— Nie. Nie uwierzyłam.
— To dlaczego? Dlaczego jej nie zatrzymałaś?
— Chciałam ci dad czas.
— Ale skąd wiedziałaś? — spytała zdumiona. — No skąd? przecież...
— Zegarek wypadł z kieszeni, kiedy Jola wyciągała rękawiczki. Nie mogła wiedzied, że tam jest.
Zapadło milczenie.
— To przez nich... oni mnie do tego zmusili — odezwała się wreszcie Ewa.
— Oni? Jacy oni?
— Ci z klasy. Zuzka, Irka Korek, Renata, no wszyscy... Tylko czekali, żebym się potknęła. Żeby mi nie
wyszło... To się zrobiła taka sprawa honorowa, naprawdę.
— Sprawa honorowa? Chyba nie rozumiesz, co to znaczy. Nie mieszaj do tego honoru. On pomaga
raczej w dobrym niż w złym. Teraz dopiero czeka cię sprawa honorowa. Musisz naprawid
wyrządzoną komuś krzywdę.
48
— To co mam zrobid? — spytała prawie ze złością. — Iśd i błagad ją o przebaczenie? Nic takiego
znowu nie zrobiłam.
Prawie tak właśnie myślała. Nic się nie stało. Mama już o wszystkim wie. Więc tym samym wina
została naprawiona. Jutro szepnie Jolce w szkole, że 'to babcia włożyła zegarek do jej kieszeni przez
pomyłkę. Myślała, że to zegarek Joli. Taki mały. I leżał w łazience. Powie, zgodnie z prawdą, że babcia
jest u nich od niedawna i nie zna zegarka mamy. Jolka już do nich nie przyjdzie. To jasne. I nie dowie
się, jak było naprawdę.
— Przestałaś się bad o siebie i znowu pokazałaś, na co naprawdę cię stad — usłyszała lodowaty głos
mamy. Ton głosu mamy ją zaskoczył. Podniosła twarz, na której obeschły już łzy. ,
— Jak to o siebie? — spytała zaniepokojona.
— Pójdziesz teraz do swojego pokoju i wszystko przemyślisz. A jak dojdziesz do
wniosku, że rozumiesz, co to znaczy, przyjdziesz do mnie i zastanowimy się, co dalej...
Chciała cos na to odpowiedzied, ale mama tak na nią spojrzała, że zrezygnowała. Wyszła ze
spuszczoną głową i zamknęła sję w swoim pokoju.
Co to znaczy: bad się o siebie, zastanawiała się w kółko. Bała się, że Jolka sobie coś zrobi i że... No tak.
Trochę się zmartwiła, co się z nią stanie, ale... A jeżeli naprawdę Jolka coś sobie zrobiła. Przecież
mama nie może wiedzied, co się stało z Sobiechą po jej wyjściu. Może już teraz... Ale mama nie
wybiegła za nią, nie
wybiegła też i wtedy, gdy dowiedziała się o wszystkim. Prowadziła tu z Ewą rozmowę tak spokojnie.
Mama też jest trochę winna. Ewa jest winna, ale mama też. W tym miejscu zawahała się. A może
mama zrobiła to właśnie dla niej. Dla Ewy. I nagle wyobraziła sobie Sobieską taką chudą.i smutną, z
okropnymi, czerwonymi rękami. I zrobiło się jej tej Jolki żal. Znowu zapiekły ją oczy. Jak mogła
skrzywdzid kogoś takiego jak Jolka. Przecież ona nie była żadnym przeciwnikiem. Była słaba, słabsza
od Ewy. I nagle zrobiło jej -się wstyd. Za wszystko. I za to, że tak szarpała Jolę w ubikacji, i że się z niej
wyśmiewała razem ze wszystkimi. A najbardziej było jej wstyd za ten zakład. Wstyd palił ją w środku
jak gorączka. I po raz pierwszy było jej obojętne, co pomyśli o niej klasa. To jedno się liczyło: czy Jola
jej wybaczy... ' Wsunęła się do pokoju mamy, cicho zamykając za sobą drzwi. Oparła się potem o nie
plecami.
— Powiem jutro w klasie, co zrobiłam Joli — rzekła.
Mama odwróciła się. Miała poważną twarz.
— Najpierw idź do niej i spytaj, czy ona będzie sobie tego życzyła.
Od kilku godzin krążyła po mieście, głodna, przemarznięta. Przeszukała kieszenie w nadziei, że
znajdzie tam jakieś drobne. Ale były puste. I ta kieszeo była pusta... Nie rozumiała, jak to się mogło
stad, że znalazł się w niej zegarek.'
50
Gdyby miała chociaż dwa złote, kupiłaby sobie bułkę. A tak, ściskało ją w żołądku, a w ustach zbierała
się ślina. Kuliła się'w sobie, ale to nie pomagało ani na głód, ani na zimno. Pomyślała, że może by
wrócid do domu. Ale jak wrócid? Co powiedzied babce? Przecież jej nie uwierzy, że to nie ona wzięła
ten zegarek. Tak jak nie uwierzyła wtedy, że nie chciała ukraśd łyżew, że chciała je tylko pożyczyd, na
trochę. Że później by je odniosła'w to samo miejsce do szatni. Z tymi łyżwami była trochę winna.
Teraz nie. Gdyby znała adres matki na Wybrzeżu, może by pojechała do niej. Ale tam jest tyle tych
miast, a w nich tylu ludzi. Nigdy, przenigdy by jej nie odnalazła. Nawet przez całe życie mogłaby nie
znaleźd. Szukałaby mamy w Szczecinie, a ona byłaby na przykład w Gdyni albo w Gdaosku... Dlaczego
jej niema, kiedy Jola tak jej potrzebuje... Mama by jej uwierzyła. Usiadłaby jak wtedy na stole i
dyndając nogą w'powietrzu, powiedziałaby ze śmiechem:
— Jasne, że to nie ty jesteś winna. Ktoś się po prostu pomylił. Ten zegarek znalazł się w twojej
kieszeni przez pomyłkę.
Na pewno tak by powiedziała. A babka. Babka nie. Znowu ją zbije. Tak strasznie jak wtedy. Nie. Nie
może wrócid do domu. Już woli zamarznąd na tej ciemnej ulicy. Pewnie matka Muchy już była u babki
i opowiedziała o zegarku. To wszystko przez nią. Gdyby Joli nie zatrzymała na ulicy i gdyby nie kupiła
rękawiczek... Od rękawiczek wszystko się zaczęło. Jola spojrzała na nie z nienawiścią. A
51
potem ściągnęła z rąk. Chciała je rzucid na jezdnię, ale pomyślała, że tam się zniszczą. A tak, weźmie
je ktoś i będzie nosił. Położyła w koocu na stopniu przed sklepem, który
0 tej porze był już zamknięty.
Która to mogła byd godzina? Jak długo już tak krąży po ulicach? Co myśli babka, że jej tak długo nie
ma? Babka... A może paśd przed nią na kolana i przysiąc na Pana Jezusa, że jest niewinna. Tak. Zrobi
to. Babka otworzy drzwi, a ona zaraz uklęknie i obejmie ją za nogi. Przecież to nieobcy człowiek, a
babka. Przecież jej wtedy nie oddała do domu dziecka. Ta pani z opieki namawiała na to je obie.
— Chora jest pani — mówiła — sama pani potrzebuje opieki. A Joli tam będzie dobrze.
1 towarzystwo będzie miała. I jedzenie tam dobre. No, co? Poszłabyś tam, Joleczko?
A na to babka:
— Co to? Domu swojego nie ma, że po obcych się będzie poniewierała? Dopóki ja żyję, nigdzie nie
pójdzie. Lepiej tu czy gorzej, ale to jej dom...
'Prawie biegła teraz w stronę tego domu. Była blisko. Dzieliły ją od niego tylko dwie ulice.
Przemierzyła znajome podwórko z betonowym śmietnikiem i trzepakiem. Potem schody. Pod
drzwiami chwycił ją nagły lęk, ale się nie cofnęła. Wyciągnęła rękę do dzwonka. Nikt nie otwierał.
Zebrała się na odwagę i zadzwoniła po raz drugi. Dopiero teraz rozległy się człapiące kroki.
— Co to? Drogę do domu zgubiłaś? — spytała babka swoim zwykłym głosem.
52
I Jola nie upadła przed nią na kolana, jak zamierzała. Zwyczajnie poszła za nią do kuchni i usiadła przy
stole. Babka postawiła przed nią talerz parującej zupy, a potem wróciła do maszyny do szycia.
Kuchnię wypełnił znajomy terkot.
Mimo że było jej słabo z głodu, nie mogła nic przełknąd. Do talerza zaczęły kapad łzy. Bała się, że
babka to zauważy, więc ukradkiem ocierała policzki. Ale babka i tak uniosła głowę. Spojrzały na Jolkę,
jej powiększone za okularami oczy.
— A ty czego? — spytała krótko.
— Babciu, świat mnie skrzywdził — wy-buchnęła, już na dobre zalewając się łzami.
Babka patrzyła na nią przez chwilę, a potem wolno odłożyła szycie. Podeszła i usiadła obok Joli przy
stole.
— Co się stało? — spytała groźnie, ale Joli było już wszystko jedno. Gwałtownie wyrzucała z siebie
cały, narastający w niej od kilku godzin, żal. Słowa jej się plątały. Zaczynała wszystko od
początku, i znowu od początku,
0 tym płaszczu i o zegarku. I jak tam stały.
1 jak one patrzyły na nią, te dwie, ta matka i ta córka...
— Pies, co nie szczeka, najprędzej ugryzie — zakooczyła.
Umilkła tak samo nagle, Jak zaczęła mówid, czy raczej krzyczed. Babka patrzyła na nią bez słowa. Nie
zdjęła okularów i jej oczy były jakieś nieludzkie. Straszne.
— No i tak, córeczko — rzekła nieoczekiwanie. — No i tak. Ja ci wierzę, że nie wzięłaś
cudzego. Tak cię nauczyłam. Nie płacz. Zjedz i idź się połóż. Najlepiej przespad biedę.
— A jak one tu przyjdą?
— A niech przyjdą. Niech przyjdą. To dopiero zobaczą —¦ odparła babka swoim zwykłym, szorstkim
głosem, który bardziej od słów uspokoił Jolę.
Zjadła zupę i poszła się położyd. Ale nie spała. Leżała z zamkniętymi oczami. Wydawało jej się, że ma
wysoką gorączkę, bo policzki paliły ją ogniem. Ale to tylko wychodziło z niej zimno. Czuła jeszcze jego
igiełki w całym ciele. Najwięcej w stopach. I chyba zasnęła, bo nagle usłyszała głosy w kuchni, a
przedtem tylko maszyna terkotała. Poznała głos Muchy.
— Ale ja muszę się z nią zobaczyd, proszę pani. Ja chcę jej powiedzied coś bardzo, bardzo ważnego.
— Ona śpi i nie będę jej budzid — odparła szorstko babka. — Jak ma co do niej, to niech mnie powie,
ja powtórzę.
— Ale ja muszę jej.
— Jej nie. Ona śpi — upierała się babka.
— No dobrze — Ewka miała taki pokorny głos — to już pani powiem... Ja nie wiem, czy Jola pani
mówiła, ale... ale ja... Jej wypadł z kieszeni zegarek mojej mamy i to ja go tam włożyłam.
— I na co to tak?
— Ja wiem, że to straszne, co zrobiłam. Ja chciałam Jolę bardzo przeprosid. A moja mama
czeka w samochodzie na dole i... też by chciała tu przyjśd. Ale przedtem ja sama...
54
— Nie ma tu czego szukad. Jedźcie, skądeście przyjechały — odparła babka.
— Bardzo panią pi^pszę... naprawdę. Ja nawet powiem w szkole, jaką krzywdę Joli zrobiłam.
— Po co tam takie coś do szkoły zawłoczyd. Jola się nie gniewa, tylko nie chce mied z wami nic
wspólnego.
— No to dobrze. To proszę ją bardzo, bardzo pozdrowid — zgodziła się potulnie Ewa.
Wtedy nie wytrzymała. Zerwała się z połówki i wpadła do kuchni. Babka i Mucha jednocześnie
odwróciły w jej stronę głowy.
— No i po co się zerwałaś? — odezwała się babka.
Jola nie odpowiedziała, wpatrując się w Ewkę.
a... ja jutro powiem przed klasą, co zrobiłam)— rzekła Mucha jąkając się.
— Nie potrzeba — wybuchnęła ¦— ale wynoś się stąd. Słyszysz. I tej twojej mamy też nie chcę
widzied... Patrzyła na mnie na tym korytarzu jak... jak na...
— Jola! Przecież mama wiedziała od razu, że ten zegarek ja włożyłam. I nic nie mówiła, żebym ja
sama... żebym się przyznała...
— Bujasz — powiedziała Jola już spokojniej.
— Jak słowo honoru. Mama powiedziała, że gdybyś to ty... to przecieżby ci nie wypadł zegarek z
rękawiczkami. Ona od początku wiedziała. Chciała mi dad szansę...
— A ja? — spytała żałośnie Jola. — A co ze mną?
f
— No... ty teraz będziesz miała miejsce siedzące. Teraz ja sobie postoję.
— Co ty gadasz?
— Nic. Potem ci wytłumaczę. Tylkb pozwól, żeby tu mama na chwilę weszła. Ona by tak bardzo
chciała.
— Dobrze — zgodziła się wspaniałomyślnie. Ewka aż podskoczyła z radości.
— To my zaraz będziemy. Za chwileczkę. Wybiegła z kuchni jak oparzona i po chwili
jej kroki zadudniły na schodach.
— I po co się godziłaś? — spytała babka.
— A, tak sobie. Co tam — odparła lekko. Nadrabiała miną, ale tak naprawdę, to wcale
nie było jej lekko. Przeciwnie, czuła dziwny ciężar w piersi. Chciało jej się płakad. Powstrzymywała się
siłą, wstydząc się babki.
Po kilku minutach odezwał się dzwonek. Babka poszła otworzyd. Matka Ewy przywitała się z nią, a
potem wszystkie trzy weszły do kuchni. Jola siedziała przy stole, nieruchomo trzymając ręce na blacie,
ale na widok matki Ewy, w znajomym kożuchu i futrzanej czapie, wstała. Matka Ewy podeszła do niej i
mocno przytuliła do siebie. Owiał Jolę delikatny zapach perfum.
— Przepraszam cię, kochanie. Za wszystko. Naprawdę za wszystko — rzekła ze łzami w głosie.
Jola pomyślała, że wcale nie chce, żeby jej dotykała. Czuła się tak samo niezręcznie jak Wtedy, gdy.
przytuliła ją do siebie siwa nauczycielka.
56
— Czy masz do mnie żal? — spytała po długiej chwili matka Ewy.
— Nie — odpowiedziała.
— Naprawdę? — matka Muchy ujęła Jolę pod brodę i zajrzała jej w oczy.
— No, naprawdę — uśmiechnęła się wreszcie Jola, słowa jej zagłuszył terkot maszyny do szycia.
— Niech babcia nie szyje, jak mamy gości
— powiedziała raźniej Jola, bo nagle poczuła się gospodynią. — Może pani zdejmie kożuch. Tutaj
gorąco.
— Właśnie.
Jola odniosła kożuch do przedpokoju i wróciła do kuchni nie zaczekawszy na Ewę, która poszła za nią
powiesid swój.
— Herbaty u nas tak nie ma od razu, bo trzeba rozpalad — rzekła do matki Ewy — nie mamy gazu.
— Właśnie — uśmiechnęła się matka Ewy.
— Gaz to duże ułatwienie.
Babka nie szyła już, ale siedziała nastroszona i milcząca przy maszynie do szycia.
— Ja się- nawet wybierałam do pani — zwróciła się do niej matka Ewy — bo chciałam
zaproponowad Joli wyjazd w góry na ferie świąteczne. To tylko pięd dni, ale zawsze można
odsapnąd."Spędzilibyśmy tam Wigilię i resztę świąt.
— Cudownie — zawołała Ewka — jeździłybyśmy na nartach. Dla ciebie by się wypożyczyło albo
wzięłabyś moje stare, bo ja chyba dostanę nowe.
57
r
— Czy puściłaby pani Jolę? — spytała matka Ewy.
— Co ja tam mam puszczad albo nie — wzruszyła ramionami babka — niech ona swoje powie.
Chce, to droga wolna...
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę Joli. Milczała, pasując- się ze sobą. Góry zimą musiały byd
piękne. Nigdy tam zimą nie była. Raz tylko, w lipcu, pojechała na kolonie do Bukowiny. Ale cały czas
padał deszcz. Tylko ostatniego dnia zaświeciło słooce. Z okna pociągu patrzyła na szczyty górskie
ostro odbijaj ą&e się na tle niebieskiego nieba. I zrobiło jej się nagle żal, że odjeżdża. Przez ten
miesiąc siedzieli w świetlicy- i w coś tam grali albo słuchali muzyki, a za oknami było szaro i smutno.
Szyby były gęsto pokryte kroplami deszczu.
— Nie, nie mogę — powiedziała wreszcie. — Nie zostawię babci samej na święta. My zawsze
chodzimy razem na pasterkę.
RSW „Prasa-Książka-Ruch"
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza
Warszawa 1983 r. Wydanie I.
Nakład 39 700 + 300 egz.
Ark. wyd. 2,4 Ark. druk. 2,5/24.
Oddano do produkcji w marcu 1983 r.
Podpisano do druku w listopadzie 1983 r.
Zespół Szkół Poligraficznych, Warszawa, ul. Stawki 14
Zam. 397/83