Wojciech Jóźwiak Warsztaty szamańskie (DZIWNE)

background image

Warsztaty szamańskie
praktyczny terenowy podręcznik

Wojciech Jóźwiak

Część 1.
Co to jest szamanizm? Kim są szamani?

Szamani są pośrednikami między ludźmi a duchami. Ludy pierwotne postrzegają świat
inaczej niż my, ludzie miejskiej cywilizacji: pełen jest on duchów, istot, które nie mają
takiego jak ludzie i zwierzęta materialnego ciała, ale obdarzone są mocą i inteligencją, i w
przemożny sposób wpływają na ludzkie życie.

Jakie to są istoty? Przede wszystkim są to gospodarze miejsc, a więc duchy, które
zamieszkujące góry, rzeki, bagna i jeziora, stare drzewa i leśne uroczyska, biorą swoją moc z
tych miejsc i opiekują się nimi. Miejsca szczególnie gęsto zaludnione przez duchy albo
pozostające w opiece szczególnie silnych istot, jeśli zostaną odkryte przez ludzi, zyskują
sobie sławę miejsc mocy lub świętych miejsc, i stają się przestrzenią, gdzie odbywają się
obrzędy. Swoje duchy-gospodarzy mają też ludzkie siedziby, domy, jurty, namioty. Drugą
grupą duchowych istot są zmarli, czy jak kto woli, dusze zmarłych. W miarę upływu czasu i
przemijania pokoleń zmarli, których pamiętano z wyglądu, czynów i imienia, stają się
przodkami, istotami potężnymi, ale należącymi już wyraźnie do tamtego świata i stamtąd
opiekującymi się swoim rodem.

Trzecią ważną grupą duchów są duchy zwierząt. Są to duchowi opiekunowie i
przewodnicy żyjących na tym świecie zwierzęcych gatunków. W istotach tych skupia się moc
właściwa dla poszczególnych gatunków zwierząt. Mówię dla uproszczenia o duchach
zwierząt, chociaż swoich duchowych przedstawicieli mają też rośliny i grzyby. Duchy te
mogą stawać się przewodnikami ludzi, udzielać im wskazówek i wizji, przekazywać im swój
rodzaj mocy, i wtedy są nazywane zwierzętami mocy.

Po czwarte swoich duchów-gospodarzy mają obiekty z których składa się wszechświat:
niebo i ziemia, a szczególnie mroczne wnętrze ziemi, dalej ogień, wiatry, burze, deszcze i
śnieżyce, noc i dzień, Słońce, Księżyc i gwiazdy. Są też duchowi władcy stron świata i por
roku. Te istoty duchowe, potężniejsze od innych, zasługują na miano bogów, chociaż u
ludów, które wszystkie te istoty dostrzegają w otaczającym je świecie, zwykle nie ma
osobnych słów na "duchy" i "bogów", wystarcza jedno słowo oznaczające jednych i drugich.

Są wreszcie duchy-szkodniki, które u ludzi (i u zwierząt) wywołują choroby. Według
Nieńców, mieszkańców dalekiej północy Syberii, których wierzenia znam najlepiej, duchy
chorób zamieszkują wnętrze Ziemi czyli świat podziemny. Zadaniem szamana jest tak je
podejść, przestraszyć lub przekupić, aby wróciły tam, skąd przyszły i nie nękały ludzi.

Szamani są specjalistami od kontaktowania się z duchami. Nie jest to wcale łatwe
zadanie, wymaga szczególnych wrodzonych zdolności i długotrwałej nauki. U Nieńców i
innych narodów Syberii szamańskie studia trwają aż dwadzieścia lat! Od innych
czarowników, znachorów i wróżów występujących u ludów pierwotnych, a także od
kapłanów, szamani odróżniają się tym, że wobec istot duchowych stają, można powiedzieć,
twarzą w twarz: wyprawiają się do ich świata, do właściwego im obszaru bytu, i w kontakcie

background image

z duchami i bóstwami zachowują pełną świadomość, a to co robią, zawdzięczają swoim
własnym zdolnościom, umiejętnościom i doświadczeniu, a nie temu, że występują w imieniu
jakiejś religijnej organizacji. Pełna świadomość podczas kontaktu z duchami jest zaś tym, co
odróżnia szamanów od mediów. Medium - inaczej niż szaman - przyjmuje ducha do siebie,
jego własna świadomość ustępuje miejsca po to, aby duch przemówił jego ustami i czynił
gesty przy pomocy jego rąk, by tańczył używając ciała medium. Takie zjawiska są
charakterystyczne dla religii zwanych "religiami opętania", które rozwinęły się szczególnie w
Afryce i zostały przez Afrykanów przeniesione do Ameryki łacińskiej. Religie takie
występują dziś między innymi w Brazylii i na Haiti; haitański mediumizm nosi nazwę wudu.

Szamanizm w swojej typowej formie występuje (lub występował) u ludów północnej i
środkowej Azji. Dziś miejscowi szamani działają wśród Nieńców na dalekiej północy,
Ewenków i Jakutów w tajdze, oraz wśród ludów południa Syberii: Ałtajczyków, Tuwińców i
Buriatów. Po chińskiej stronie granicy szamanistami pozostali Mandżurowie. Ślady
niedawnych szamańskich praktyk występują u Mongołów i Kazachów. Typowo szamańskim
ludem są też Inuici (Eskimosi) z arktycznej strefy Ameryki Północnej.

Jeśli chodzi o Indian, to ich rodzima tradycja duchowa też bywa nazywana
szamanizmem, chociaż różni się od syberyjskiej tym, że jest bardziej "demokratyczna".
Niektóre praktyki, które na Syberii były raczej specjalnością wybrańców-szamanów, u Indian
dotyczyły każdego członka plemienia. Tak na przykład u Indian Prerii każdy młodzieniec
szedł na poszukiwanie wizji i otrzymywał swoje zwierzę mocy. Z kolei dla tradycji duchowej
Indian Ameryki Południowej i Środkowej charakterystyczne jest użycie roślin powodujący
wizje: tamtejsi szamani zwani po hiszpańsku curanderos lub vegetalistos są ich wielkimi
znawcami.

Szamańskie praktyki spotyka się też wśród ludów Azji Południowo-Wschodniej.
Zachowały się nawet w kraju tak wysoko rozwiniętej cywilizacji jak Korea. Niektórzy do
szamanizmu zaliczają też rodzime duchowe tradycje Polinezyjczyków, a wśród nich hawajski
system zwany huną.

Pewne praktyki, obrzędy, wierzenia i wyobrażenia występują w różnych częściach
świata. Podobna jest wszędzie droga, która prowadzi człowieka do zostania szamanem. Do
tego "fachu" trafiają ludzie, którzy w cywilizowanych krajach zostaliby zapewne artystami,
naukowcami, myślicielami. Są to jednostki nieprzeciętnie inteligentne, o bujnej wyobraźni,
bogatym życiu wewnętrznym, jak również ludzie wrażliwi, skłonni do zadumy i samotności.
Często szamańskie powołanie przychodzi we śnie. Albo do przyszłego szamana przychodzą
duchy, które go wybrały jako swojego przedstawiciela. Zdarza się, że są przy tym uparte i
natrętne, a gdy ich kandydat nie kwapi się do pójścia po szamańską naukę, dręczą go
koszmarnymi snami albo przyprawiają o choroby. Wtedy wybraniec nie ma wyjścia: musi
zostać szamanem, aby się wyleczyć, a ktoś, kto uleczył siebie, może też leczyć innych - co
jest zawsze jednym z głównych zadań szamana. Szamanem można zostać też poprzez przekaz
rodzinny: u wielu ludów szamani udzielają wtajemniczeń swoim synom (córkom) lub
wnukom. Bywają rodziny, w których zawód szamana jest dziedziczny. Zdarza się też, że na
szamańską ścieżkę wstępuje ktoś, kto przeżył gwałtowne, wstrząsające wydarzenia: został
ciężko ranny, poturbowany przez zwierzę, wpadł pod lód, przeżył porażenie piorunem lub
wyzdrowiał ze śmiertelnej zwykle choroby. Jeszcze inna kolej rzeczy polega na tym, że
przyszłego szamana wybierają przodkowie - czyli opiekuńcze duchy plemienia.

background image

Zanim adept zostanie szamanem, przechodzi zwykle surową inicjację. Na Syberii
udzielają jej duchy podczas wizji. Szamański uczeń przebywa wtedy na odosobnieniu,
wygląda na chorego, a w "punkcie kulminacyjnym" często traci świadomość. Wtedy w swoim
wewnętrznym widzeniu dostaje się w ręce duchów, które rozbierają jego ciało na części, kroją
i rozdzierają, obnażają do gołego szkieletu, który rozkładają na luźne kości. Następnie
składają go na nowo, obdarzając nowym, mocniejszym ciałem o nadludzkich właściwościach.
Indianie Prerii nie czekają na przyjście duchów i sami poddają swoje ciała próbom bólu i ran.
Dzieje się tak na przykład podczas Tańca Słońca, którego uczestnikom wbija się pod skórę
drewniane kołeczki.

Pewne praktyki są wykonywane przez szamanów wszystkich ludów. Leczą oni choroby
przez oddalanie chorobotwórczych duchów. Wypędzają duchy powodujące u ludzi
szaleństwo. Przywracają utracone dusze. (To, co psychiatra nazwałby depresją, szamani
określają jako utratę duszy przez człowieka. Zdarza się, że jakieś złośliwe duchy lub źli
czarownicy kradną ludziom dusze.) Doznają wizji i przewidują przyszłość. Dzięki swej
wiedzy udzielają ludziom rozmaitych porad. Odprowadzają dusze zmarłych do bezpiecznych
miejsc pobytu w zaświatach. Swoją świadomością wstępują do tej warstwy rzeczywistości,
gdzie przebywają duchy, i dokonują duchowych podróży, zwanych lotem duszy.

Powszechnym szamańskim wyobrażeniem jest wizja trzech światów, a raczej świata
jako trójpoziomowego, złożonego z Dolnego Świata - Podziemia (zwykle siedziby złośliwych
duchów), Górnego Świata -Nieba, siedziby najwyższych mocy, oraz Świata Środkowego,
gdzie żyją ludzie. Szamani podejmują duchowe wędrówki do obu światów: Dolnego i
Górnego. Wierzy się, że osią spinającą te trzy światy jest Kosmiczne Drzewo. W swoich
wizjach szamani podróżują po pniu i gałęziach tego Drzewa, a także używają lin i drabin do
wspinania się do niebios.

Powszechnym wyobrażeniem jest posługiwanie się duchami-pomocnikami. Im więcej
duchów ma szaman na swoje usługi, tym większa jest jego moc. Wśród nich są także duchy
zwierząt, czyli zwierzęta mocy.

Szamani uzyskują także widzialne, namacalne dowody swojej mocy. Są zaprzyjaźnieni
z ogniem, który ich nie parzy, kiedy trzymają żar w dłoniach lub w ustach, kiedy chodzą po
ogniu lub (podobno) kładą się w nim jak do snu. Mają w swoich ciałach tak zwane przeręble,
czyli miejsca niewrażliwe na ból i rany; mogą tam wbijać sobie ostre narzędzia bez szkody,
krwi ani śladów zranienia. Umieją porozumiewać się ze zwierzętami, znają ich mowę.
(Nieńcy wierzą, że mowę zwierząt pozna ten, kto wronie wyrwie żywcem serce i je zje.) Bez
lęku zbliżają się do zwierząt, które są śmiertelnie niebezpieczne (lub nieznośnie płochliwe)
dla innych ludzi. Krążą też o szamanach opowieści, że potrafią znikać, jakby stali się
niewidzialni, unosić się w powietrzu, zjadać trucizny, znosić zabójcze dla innych zimno,
czytać w myślach, widzieć na odległość, przybierać postać zwierząt... Nie ma chyba takich
czarów, których by nie przypisywano szamanom. Ale powiada się też, że w dawnych czasach
żyli szamani, którzy faktycznie umieli czynić wszystkie te cuda i swoją mocą dalece
przewyższali czarodziejów współczesnych. Więc pewnie duża część tych opowieści to
legendy. Z drugiej strony dawni podróżnicy po Syberii rzeczywiście byli świadkami, jak
szaman przebijał się mieczem na wylot lub ucinał sobie głowę (która potem wracała na swoje
miejsce). Więc może nie wszystko to było tylko grą wyobraźni.

Czy również w Europie byli szamani? Szamanizm praktykowali Lapończycy z dalekiej
północy Skandynawii, mający podobną kulturę jak Nieńcy, Ewenkowie i inni syberyjscy

background image

pastrerze reniferów. Pod naporem chrześcijańskich misjonarzy musieli wyrzec się swoich
rodzimych tradycji, ale obecnie do nich wracają. Szamanistami byli też Węgrzy, którzy zanim
przywędrowali do Europy żyli na stepach południowej Syberii i ślady szamanizmu pozostały
w węgierskiej kulturze ludowej.

Szamańskie wyobrażenia odnajduje się w religiach starożytnych Celtów i Germanów. U
Celtów byli wieszczowie-filidzi, którzy śpiewali pieśni improwizowane w stanie natchnienia
pod dyktando duchów, a więc w zmienionym, wyostrzonym stanie świadomości. Ciekawe, że
owe poematy dosłownie wysysali z palca: zachowały się bowiem rysunki wieszczów
trzymających kciuk w ustach. Ta dziwna pozycja powodowała ucisk na nerwy (albo na
punkty akupresurowe) wewnątrz jamy ustnej, co powodowało zmienione stany świadomości.
W irlandzkich i szkockich legendach powtarzają się opowieści o czarownikach zmieniających
się w zwierzęta, co również było szamańską sprawnością. Roje duchów przyrody, po
angielsku zwanych fairy, to także element świata szamanów. W wierzeniach Germanów
mamy za to piękną wizje Drzewa Kosmicznego: jesionu Ygdrasil, który przenika wszystkie
trzy światy, łącząc Podziemie i Niebiosa. Na jego gałęzi powiesił się na dziewięć dni i nocy
bóg Odyn, co jest przykładem szamańskiej okrutnej inicjacji, i poprzez tę inicjację uzyskał
mądrość ucieleśnioną w magicznych symbolach - runach.

Ciekawe, że echa szamańskiej przeszłości słychać nawet... w Biblii. W raju Adam i Ewa
zostają poddani inicjacji przez typowe szamańskie zwierzę mocy, węża. Ich syn Kain sprawia
wrażenie świętego-wyklętego kowala-czarownika. Noe zmierzając przez wody pierwotnego
chaosu-potopu wysyła na zwiady szamańskiego ptaka, kruka. Abraham spotyka się z Jahwe
pod wróżebnych dębem. Jakub zasypia w nawiedzonym przez bóstwo miejscu mocy i śni o
szamańskiej drabinie wiodącej do nieba. Eliasz jest karmiony przez kruka i wzorem bóstw
burzy kieruje ogniem z nieba. Samson swoją nadludzką siłę zawdzięcza pokrewieństwu z
lwem. Wszystkich zaś przebija Mojżesz, którego wędrówki przez pustynię pełne są
magicznych wyczynów.

A co z naszymi przodkami, Słowianami? Wiadomo, że na nasze ziemie przywędrowali
nie tak dawno - tysiąc pięćset lat temu, już po upadku zachodniego cesarstwa rzymskiego.
Przybyli z dzisiejszej Ukrainy, a są powody do przypuszczeń, że dawniej żyli jeszcze dalej na
wschodzie, może aż za Wołgą, pod Uralem. Byliby więc sąsiadami szamańskich
Syberyjczyków. Ich dawna religia jest trudna do uchwycenia, ale ślady jej treści zachowały
się (między innymi) w starych słowach i imionach. Słowianie wierzyli w pewną liczbę
boskich mieszkańców niebios - dawców światła, deszczu i pomyślności, ale chyba nie
wysilali się, aby ich wszystkich przeliczyć. Największym szacunkiem cieszył się bóg burzy,
znany pod imionami Perun, Świętowit lub Jarowit. Słowo "bóg" znaczyło "budzący lęk" (z
powodu swej potęgi). Inną nazwą istot nadprzyrodzonych był "kyrtu", później "czrtu", czyli
"potężny". Ale tym mianem chrześcijanie zaczęli nazwać nie Boga lecz... diabła, czyli
właśnie czarta. Inne diabelskie imię, bies, pierwotnie oznaczało coś zupełnie innego: środek
rozjaśniający umysł, a więc napój z halucynogennych grzybów i jagód, którym słowiańscy
wróże-szamani raczyli się podczas "biesiady" czyli, dosłownie, "jedzenia biesów". Starą
nazwą szamana-czarownika był "wołchw", i stąd takie czarnoksięskie zebranie nazywano
"wołchwotą", czyli - w obecnej polszczyźnie - "ochotą". (Czy dzielnica Warszawy o tej
nazwie była miejscem mocy?) W ułamkach starych słów i nazw przechowały się inne miana
słowiańskich "świętych mężów", pośredników miedzy ludźmi i bogami-duchami. Szaman
uzdrowiciel nazywał się "lekarz". Jakimś innym rodzajem uzdrowiciela-zaklinacza był
"choroman". Był też "kołud" - i zapewne przepowiadał przyszłość. Były też mądre niewiasty
"wilchwy" lub "wilchy". Czynność wróżenia z lotu ptaków nazywała się "kobiti", ptak

background image

wróżebny - "kobiec", mistrz wróżenia tym sposobem - "kobieł" a może "kobacz". Szaman-
wróżbita nazywał się "bak" - czyli ten, który pilnie baczył na wieszcze znaki. W naszych
przesądach i legendach zachowały się ślady dawnych wierzeń: pamięć o świętych ptakach:
bocianach, jaskółkach, sokołach; o biedronce-wiodrunce (od słowa "wiodro" - słoneczna
pogoda), pośredniczce między ziemią a niebem; o świętych drzewach - dębach, lipach i
jaworach. Zachowała się pamięć o lasach będących zarazem zaświatami, gdzie dusze
zmarłych członków plemienia czekały na wcielenie i niosły pomoc bohaterom. Zaledwie
jedno pokolenie wstecz mieszkańcy wiosek pod Kielcami wierzyli w reinkarnację.

W ostatnich wiekach szamanizm w świecie gwałtownie zanikał w miarę jak leśne,
stepowe i tundrowe ludy przejmowały europejską cywilizację i były, zwykle pod przymusem,
nawracane na chrześcijaństwo, lub, jak w byłym Związku Radzieckim, na komunizm.
Całkiem niedawno ten odwrót się odwrócił. Indianie w obu Amerykach zaczeli wracać do
swoich starych tradycji duchowych, hawajscy kahuni ujawnili swoje tajemnice, także szamani
z Syberii i Mandżurii wyszli z ukrycia. Ludzie z wysoko rozwiniętych krajów Zachodu
zaczęli w szamanizmie dostrzegać brakujące ogniwo łączące człowieka z przyrodą, a także
zagubioną więź między świadomością a tajemniczymi mocami zamieszkującymi nasza
własną podświadomość.

Oprócz tradycyjnego, prastarego szamanizmu ludów pierwotnych pojawił się
neoszamanizm - nowoczesny szamanizm białego człowieka.

Część 2.
Neoszamanizm



Od kiedy w 15-tym i 16-tym wieku Europejczycy zetknęli się z pierwotnymi kulturami, także
tymi, które miały swoich szamanów, stosunki tych dwóch światów przeszły przez trzy fazy.
Zrazu Biali na ogół gardzili tubylcami nowoodkrytych lądów, nazywając ich dzikusami i
prymitywami, posądzając ich o ludożerstwo i inne obrzydlistwa, a nawet miewając
wątpliwości, czy te dziwne rasy w ogóle są ludźmi. Tubylcy byli podbijani i zniewalani, a
wielu ludom Biali zgotowali całkowitą zagładę. Tak stało się z wieloma grupami Indian
Stanów Zjednoczonych i Brazylii. Mieszkańcy Wysp Karaibskich nie przeżyli kolonizacji
hiszpańskiej. Mieszkańcy Patagonii zostali wymordowani przez Argentyńczyków w wyniku
planowych akcji; podobny los z ręki angielskich kolonizatorów spotkał rdzennych
mieszkańców Tasmanii. Biali przynosili wódkę i epidemie chorób, które tubylcom niosły
masową śmierć. Również na kulturę ludów pierwotnych został wydany wyrok: jako
"poganie" mieli zostać ochrzczeni i "nawróceni", jako dzikusy - ucywilizowani; jedno i drugie
oznaczało brutalne wydarcie tym ludziom ich duchowego świata. Tak wyglądała pierwsza
faza kontaktu, która jeszcze nie wszędzie się skończyła.

Druga faza polegała na tym, że Biali zaczęli tubylcze ludy badać i poznawać. Rozwinęła się
nauka zwana, w różnych krajach, etnografią, antropologią kulturową lub etnologią. Ale
chociaż etnolodzy częstokroć spędzali wśród tubylców długie lata, to zachowywali punkt
widzenia obserwatora, który przybywa z zewnątrz z bardziej rozwiniętego świata, i patrzy na
swój przedmiot badań chłodnym okiem, zbrojny w "lepszą" wiedzę.

background image

W trzeciej fazie, która trwa od niedawna, Biali zaczęli się od tubylców uczyć, naśladować ich
obyczaje i włączać ich wiedzę do swojego obrazu świata. Tak powstał neoszamanizm, czyli
nowoczesny szamanizm człowieka Zachodu.

Ale żeby to stało się możliwe, najpierw w samej kulturze Zachodu musiały zajść głębokie
przemiany. Biali, jak ich dalej w skrócie będę nazywać, uświadomili sobie, że ich kultura nie
jest tą jedyną, prawdziwą, pełnoprawną i "postępową". Że ich sposób widzenia świata nie jest
jedynym właściwym, wszystkie inne zaś nie są błądzeniem lub infantylizmem ludów niedość
zaawansowanych w rozwoju. Do świadomości ludzi Zachodu zaczęło też docierać, że mimo
wielkiej skuteczności ich techniki, gospodarki i organizacji, cierpią na duchową pustkę, a to,
co oferuje ich własna kultura, nie daje im poczucia pełni, głębi ani szczęścia. Twórczy
kontakt z drogą ludów pierwotnych, aby w ogóle mógł dojść do skutku, musiał być
poprzedzony i przygotowany szeregiem zjawisk i nurtów, które wcześniej przeorały samą
kulturę Zachodu. Wymieńmy kilka, które wydają się najważniejsze.

Helena Bławatska (1831-1891), Rosjanka, która większość życia spędziła w Anglii, Ameryce
i w angielskich wówczas Indiach, zapoczątkowała modę na Daleki Wschód i tamtejsze
cudowności. I chociaż to, co proponowała Bławatska i jej zwolennicy (zorganizowani w
założonym w 1875 roku Towarzystwie Teozoficznym) nie było poznawaniem faktycznej
kultury duchowej Indii i Tybetu, lecz raczej wymyślaniem własnego fantastycznego świata,
czymś co można by z angielska nazwać spiritual fiction, fantazją duchową, to jej działalność
zaczęła oswajać Europejczyków i Amerykanów z myślą, że prawdziwe "światło poznania"
jest na Wschodzie, wśród ludzi dotąd uważanych na Zachodzie za ciemnych i zabobonnych.
(Wcześniej za taką krainę cudów i natchnienie okultystów uchodził raczej starożytny Egipt.)
Z szeregów Towarzystwa Teozoficznego wyrośli tacy wpływowi myśliciele, jak twórca
antropozofii Rudolf Steiner (1861-1925) i niepokorny guru-destrukcjonista Jiddu
Krishnamurti (1895-1986).

Hermetyczny Zakon Złotego Brzasku (ang. Hermetic Order of The Golden Dawn), założony
w 1888 roku przez trzech angielskich masonów (najbardziej znanym z nich był Samuel
Liddell Mathers), był grupą poszukiwaczy, którzy nie tylko rozprawiali (jak to wcześniej
zwykle bywało) o magii, ale także zaczęli ją praktycznie uprawiać. To oni odkryli dla
Zachodu metodę wizualizacji, niewątpliwie pod wpływem dochodzących z Indii i Tybetu
wiadomości o praktykach tamtejszych tantrycznych joginów. Magowie Złotego Brzasku
zaczęli pierwsi na Zachodzie uprawiać szamańskie w swojej istocie podróże duchowe i loty
duszy, chociaż, jak się wydaje, nie przywiązywali większej wagi do tego, że oto właśnie
przekroczyli próg szamanizmu. Ale na pewno podobieństwa własnych praktyk do tego, co
robią szamani, był świadom najsłynniejszy uczeń Złotego Brzasku i twórca własnej
magicznej szkoły, Aleister Crowley (1875 -1947).

Zarówno teozofia jak i magia Złotego Brzasku były jednak ruchami elitarnymi i leżały raczej
na poboczu tego, co zajmowało umysły ludzi Zachodu. Za to w sam środek masowych
zainteresowań wstrzeliła się psychoanaliza, i właśnie ten nurt umysłowy naprawdę
przygotował grunt pod neoszamanizm. A kiedy mówimy o psychoanalizie, to szczególną rolę
odegrała nie ta jej wersja, którą stworzył Zygmunt Freud (1856-1939), lecz raczej nauki jego
genialnego ucznia (i krytyka), Carla Gustava Junga (1875-1961). Jung stworzył oszałamiającą
i paradoksalną wizję ludzkiej psychiki, według której świadomość jest tylko - niby lód na
rzece - zewnętrzna cienką warstwą, pod którą toczy się właściwe bujne i dzikie życie umysłu.
W tych głębinach umysłu bytują potężne i zagadkowe siły psychiczne, wspólne wszystkim
ludziom i składające się na "zbiorową nieświadomość", które w snach, wizjach, obrazach

background image

artystów, w mitach i w objawieniach mistyków przybierają postać archetypów, a więc w
istocie "wewnętrznych bóstw" umysłu. Jak od wypraw Kolumba człowiek Zachodu przywykł
do myśli, że jego ojczyzna nie jest jedynym ludzkim światem, tak od badań Junga oswajamy
się z myślą, że nasza świadomość jest tylko kurtyną, która oddziela nas od przebogatego (i
trudno dostępnego) świata ducha.

Kolejnym nurtem poszukiwań zachodnich badaczy było religioznawstwo, które nauczyło
widzieć w starożytnych i pozaeuropejskich religiach i duchowych tradycjach wcale nie błędy
"pogaństwa", które powinny czym prędzej zniknąć pod kropidłem misjonarza, ale ważną
część ogólnoświatowego dorobku ludzkiej myśli i wartościowe źródło duchowych inspiracji.
Czytelników Mircei Eliade (1907-1986, rumuńskiego uczonego, który większość życia
spędził we Francji i USA) od uczenia się symboliki "pogańskich" religii do ich praktykowania
dzielił już tylko krok. O Eliadem pamiętajmy też jako o autorze jednej z najobszerniejszych i
najbardziej opiniotwórczych książek o szamanizmie.

Pojawili się także na Zachodzie ludzie, którzy nie tylko badali i teoretyzowali, ale zaczęli
sami wchodzić w doświadczanie stanów i duchowych przygód, które przed nimi zastrzeżone
były dla szamanów. Amerykański bankier i etnolog-amator Gordon Wasson (1898-1986)
podczas wypraw do Meksyku "odkrył" halucynogenne działanie grzybów Psylocybe i jako
pierwszy Biały w roku 1955 wziął udział w velada - rytuale Indian Mazateków z użyciem
tych grzybów. W 1943 roku szwajcarski chemik Albert Hofmann (ur. 1906) zsyntetyzował
dwuetyloamid kwasu lizergowego, znany pod skrótem LSD-25, i był pierwszym, który na
sobie stwierdził piorunujące działanie tego najsilniejszego chyba ze znanych środków
halucynogennych. Najszersze badania nad tym środkiem otwierającym dostęp do głębin
ludzkiego (i nie-ludzkiego) umysłu podjął czeski psychiatra Stanislav Grof (ur. 1931), który
w roku 1967 wyemigrował do USA. Grof stał się jednym z twórców psychologii
transpersonalnej, czyli tej dziedziny nauki, która stara się uporządkować natłok danych i
doświadczeń dotyczących "odwrotnej strony umysłu", które począwszy od lat
sześćdziesiątych zaczęły dosłownie zalewać informacyjny obieg Zachodu.

Ale nie tylko doświadczenia z halucynogenami przybliżały Europejczyków i Amerykanów do
świata szamanów. Robert Monroe (1915-1995), biznesmen i właściciel stacji radiowych z
Virginii, odkrył u siebie (w 1958 r., przy okazji uczenia się przez sen) zdolność do
wychodzenia z własnego ciała i odbywania w tym stanie podróży do światów zarówno
pokrywających się z naszą zwykłą przestrzenią, jak i do przestrzeni równoległych i osobnych.
Zjawisko oddzielania się świadomości od ciała (OBE, out of body experience) stało się też
głośne dzięki badaniom Raymonda Moody'ego (ur. 1944; słynna książka "Życie po życiu"
wydana w 1975 r.) nad osobami, które zostały reanimowane ze śmierci klinicznej. Moody
spopularyzował takie elementy umierania, jak świetlisty tunel prowadzący do "innego
świata", rekapitulacja własnego życia, pojawianie się przyjaznych istot oczekujących po
tamtej stronie, oraz spotkanie z "białym światłem" w którym niektórzy rozpoznawali istotę
boską. Po okresie badań nad umieraniem Raymond Moody zajął się aranżowaniem
warunków, w których zmarli mogą ukazywać się w naszym świecie, i w założonym przez
siebie "teatrze umysłu" wskrzesił starożytną sztukę przywoływania zmarłych za pomocą
zwierciadła.

Tym, który wykonał decydujący krok i jako pierwszy nie tylko badał szamanów, ale także
przeniósł ich nauki do świata Białych i zaczął je propagować, był Michael Harner. Jemu też
zawdzięczamy pierwsze systematyczne studia nad ayahuaską, "lianą duchów", potężnym
halucynogenem używanym w dżunglach Amazonii. Z tą oświecającą rośliną Harner zapoznał

background image

się około 1958 roku u Indian Conibo w Ekwadorze, i nie ma wątpliwości, że właśnie pod jej
wpływem rozpoczął swoją misję praktycznego upowszechnienia szamanizmu na Zachodzie.
Harner zainicjował praktykę z bębnem i w latach siedemdziesiątych zaczął prowadzić
warsztaty wewnętrznych podróży przy dźwięku bębna, podobne do tych, które opisuję w tej
książce.

Ktoś inny jednak nadał szamanizmowi największy rozgłos i dosłownie oczarował miliony
swoich czytelników. Był to Carlos Castaneda (1931-98), autor cyklu książek opisujących jego
własne "terminowanie" u mistrza-czarownika, brujo z ludu Yaqui, imieniem don Juan Matus
(1891?-1973?). Osoba i działalność Castanedy otoczona była (i jest) mgłą tajemnic,
niejasności i niedomówień. Jego krytycy twierdzili, że don Juan nigdy nie istniał, a Castaneda
całą jego magiczną sztukę zmyślił lub skomponował z elementów zawierających, prócz
etnograficznych danych z Meksyku i innych krajów Ameryki, także inspiracje buddyjskie,
tybetańskie, okultystyczne, a nawet podobno idee zapożyczone od tropiciela paradoksów,
filozofa Ludwiga Wittgensteina. Faktem jest, że nikt nie widział fotografii don Juana, ani nie
spotkał go osobiście; a także sam Castaneda skutecznie maskował własną osobę i zacierał swą
biografię. Chociaż w jego książkach dopatrzono się sprzeczności, zmyśleń i plagiatów, to
jednak niektórzy jego koledzy po fachu (z Harnerem na czele) brali go w obronę, twierdząc,
że chociaż być może częściowo fikcyjne, to jednak książki Castanedy dostarczają rzetelnej
szamańskiej metody pracy z umysłem i przestrzenią. W 1991 roku pojawił się nowy argument
na rzecz tego, że don Juan jednak istniał: ujawniły się jego dwie następne uczennice, Florinda
Donner-Grau i Taisha Abelar (o ile one także nie zmyślają...).

Dziś, po ponad 40 latach od pierwszych kroków Harnera i Castanedy, neoszamanizm jest na
pewno czymś więcej niż tylko przejściowa modą. Opiera się na działalności przynajmniej
kilkuset ludzi (głównie w Stanach Zjednoczonych), którzy regularnie praktykują szamańskie
działania, prowadzą warsztaty i dla których nie istnieją kulturowe bariery, które tak długo
oddzielały "oświeconych" Białych od "prymitywnych" tubylców. Dla neoszamanistów
głównym źródłem inspiracji pozostaje kultura duchowa Indian Ameryki Północnej i
Środkowej, a obecnie w coraz większym stopniu Indian i Metysów Amazonii. (Odnoszę
wrażenie, że Agustin Rivas-Vasques, mieszkający koło Iquitos w Peru najsłynniejszy
vegetalisto czyli mistrz ayahuaski, stał się celem prawdziwych pielgrzymek z obu Ameryk.)
Ale po nauki sięga się też do Eskimosów, Aborygenów Australii, do Buszmenów, do Nepalu.
Są próby odbudowy zapomnianego szamanizmu Celtów , który dla dużej części
współczesnych Amerykanów byłby ich rdzenną, idącą od przodków, linią przekazu. Dziwne,
ale jak dotychczas najsłabiej przebija się do świata Zachodu ten szamanizm, który
etnologowie uważają za najbardziej typowy i "czysty", czyli szamanizm ludów Syberii.

W Polsce aż do lat dziewięćdziesiątych o szamanizmie i neoszamanizmie było całkiem
głucho. Podwójny nelson obu totalitarnych ideologii, komunizmu i katolicyzmu, solidarnie
nie dopuszczał konkurentów. A przecież w swojej historii mieliśmy takich ludzi, jak Józef
Kopeć (1758- 1827), oficer Kościuszki zesłany na Kamczatkę, który w swoim słynnym
"Dzienniku podróży" podał pierwszy w świecie opis stanu zmienionej świadomości po
zażyciu - za radą miejscowego duchownego - muchomorów Ammanita muscaria. Warto
pamiętać o Wacławie Sieroszewskim (1858-1945), badaczu kultury Jakutów, i o innym
zesłańcu, Bronisławie Piłsudskim (1866-1918) który swój los związał z Ajnami z Sachalinu .
Naszym rodakiem był Bronisław Malinowski (1884-1942), jeden z mistrzów światowej
etnologii, który swoją szkołę w terenie przeszedł na Wyspach Triobrianda u wybrzeży Nowej
Gwinei. Z kolei jego przyjaciel Stanisław Ignacy Witkiewicz - Witkacy (1885-1939) był
jednym z pierwszych artystów, którzy penetrowali niepokojące krainy halucynogenów.

background image

Lecz to nie wszystko. Szamańskie wpływy odnajdujemy w samym sercu narodowej klasyki -
u Adama Mickiewicza (1798-1855). Kiedy w "Dziadach części III" w scenie Improwizacji,
Konrad woła: "Zrzucę ciało i tylko, jak duch, wezmę pióra - Potrzeba mi lotu! (...) I mam je,
mam je, mam tych skrzydeł dwoje" - to rozpoznajemy w tych słowach ni mniej ni więcej,
tylko szamański lot duszy pod postacią ptaka, zgodny w szczegółach z tym, czego
doświadczali syberyjscy szamani. A kiedy wcześniej Konrad zrywa się do lotu duszy, widzi
takie oto obrazy: "Cóż to? Jaki ptak powstał i roztacza pióra / Zasłania wszystkich, okiem
mnie wyzywa? / Skrzydła ma czarne, jak burzliwa chmura, / (...) I niebo całe zakrywa... / To
kruk olbrzymi! Ktoś ty? - Ktoś ty, kruku? / Ktoś ty? - jam orzeł! - Patrzy kruk - Myśl moję
plącze..." - I znowu z dokładnością do szczegółów mamy tu wizję, która mogłaby powstać w
czumie nad Obem lub Leną: Konrad jako szaman pod postacią orła, ptaka światła i Słońca,
lecący ku niebu, i zagradzający mu drogę bóg ciemności, który przybrał kształt kruka.
Opozycja między orłem i krukiem, i napięcie pomiędzy siłami dobra i światła
zamieszkującymi świat górny, i złoczynnymi, podstępnymi duchami świata podziemnego jest
przecież podstawą syberyjskiego obrazu świata.

I jeszcze uhonoruję w tym miejscu jednego polskiego (i od razu genialnego!) prekursora
neoszamanizmu i szamańskich warsztatów, Jerzego Grotowskiego (1933-1999), którego
"sztuki rytualne" (ritual arts) powinny nam, bywalcom warsztatów, przypominać, że już ktoś
przed nami był na tej samej drodze, tylko zaszedł dużo, dużo dalej....

Przypisy
[1] Chodzi o książkę: Mircea Eliade. "Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy", 1951, wyd.
polskie Warszawa 1994. 43 lata zwłoki w publikacji są dobitną miarą niedawnej izolacji
Polski od światowej myśli.

[2] Carlos Castaneda robił wszystko, aby o nim wiedziano jak najmniej. Nie pozwalał się
fotografować ani nagrywać swojego głosu, mimo kuszenia go wysokimi honorariami nie
występował w mass-mediach. Dymna zasłona jaką otoczył swoją osoby kazała nawet
niektórym wątpić co do tego, gdzie i kiedy się urodził i jaki był kraj jego pochodzenia, zanim
w 1959 r przyjął obywatelstwo USA. Podobno nazywał się Carlos Aranha, był
Brazylijczykiem (a może z Peru lub Argentyny?) i urodził się w 1925 roku. Więcej o
Castanedzie w "Tarace" pisze Dariusz Misiuna, "Śmierć czarownika".

[3] O celtyckim szamanizmie zobacz w "Tarace": Frank Henderson MacEowen,
"Wskrzeszenie gaelickiej tradycji Oran Mor".

[4] Józef Kopeć pisze w swojej relacji:

"Mówi wtem do mnie ewangelista [duchowny prawosławny, przypis WJ], że ja,
mieszkając przez lat dwa w niższej Kamczatce, nie wiedziałem o ich skarbach, które się tam
znajdują. Jakoż rozwija korę brzozową i pokazuje mi kilka grzybów suszonych powiadając,
że one są cudowne, rosną na jednej tylko wyniosłej górze blisko wulkanu.
"Uważ Panie, rzecze Ewangelista, że te futra dostałem za grzyby i oni gotowi cały
majątek oddać gdybym ich posiadał więcej. Te grzyby mają taką własność, że kto ich zje,
widzi swoją przyszłość. Ponieważ nie mogłem sypiać, radzi mi więc, abym zjadł jeden.
Wahałem się długo, lecz namyśliwszy się zjadłem połowę, co mi najmilszy sen sprawiło.
Ujrzałem się nagle w najprzyjemniejszych i najgustowniejszych ogrodach, wśród rozlicznych

background image

kwiatów, między kobietami ubranymi w białe suknie, i fetowały mnie różnymi owocami i
jagodami i tysiące innych przyjemności. Spałem dwie godziny więcej nad mój sen zwyczajny.
"Na drugą noc namawia mnie abym zjadł całego. Ja byłem już odważniejszy, zjadłem
grzyb cały i w kilka minut zasnąłem. (...) Bo to wszystko widziałem i przyszłość swoją: co
mnie tym więcej czyniło niespokojnym a później niektóre z tych sennych marzeń sprawdziły
się na jawie. Nadmieniam tylko, że od powzięcia rozumu czyli od lat pięciu lub sześciu,
postępowanie całego życia w dalszych latach; wszystkie osoby jakie tylko znałem w życiu i
którymi przyjaźń mnie łączyła; wszystkie zabawy i czynności z kolei, dzień po dniu, rok po
roku, i przyszłość następną, wszystko to widziałem przed sobą.

Józef Kopeć: "Dziennik podróży przez całą wzdłuż Azję, lądem od portu Ochocka, oceanem
przez Wyspy Kurylskie do niższej Kamczatki, a stamtąd na powrót do tegoż portu na psach i
jeleniach"; podstawa tekstu: Dziennik Podróży Józefa Kopcia, Wydanie 3-E, Paryż,
Księgarnia Luksemburska. W internecie: monika.univ.gda.pl/~literat/kopec/

[5] Bronisław Piotr Piłsudski był rodzonym bratem Józefa, późniejszego marszałka Polski.
Powróciwszy z zesłania na Sachalinie, gdzie żył wśród Ajnów, zginał w zagadkowych
okolicznościach (zamordowany?) w Paryżu. Do tej pory w Japonii żyje jego wnuk,
zjaponizowany Ajnu. Naród Ajnów praktycznie już nie istnieje, wykorzeniony wspólnym
wysiłkiem Rosjan i Japończyków. Choć żyją potomkowie Ajnów, to język i (szamańska)
kultura od kilkudziesięciu lat są martwe.

[5] Do swego lotu duszy Konrad wyrusza z więziennej celi, co być może można symbolicznie
odczytać, iż Mickiewicz dla Polski, która znalazła się za jego życia na dnie swojej historii,
widział wyjście w ucieknięciu się do praktyk najgłębiej poruszających umysł i
wykrzesujących jego moce, mianowicie do szamanizmu. Tylko czy była to nieuświadamiana
dobrze intuicja poety, czy jego świadomy osąd? I czy szamańskie wątki obecne w "Dziadach"
(a także w poemacie "Tukaj") wzięły z wiedzy Mickiewicza o syberyjskim szamanizmie, czy
też z jego spontanicznych wizji, a może z inspiracji okultystycznych i hermetycznych? Ta
sprawa wymagałaby specjalistycznych badań.

Część 3.
Moja droga

zobacz ilustracje



Kiedy byłem dzieckiem, i później, wymyślałem fantastyczne wyspy, kraje, kontynenty.
Rysowałem ich mapy, nazywałem rzeki, góry i miasta, projektowałem klimat, roślinność i
zwierzęta. Próbowałem układać dla nich języki i obmyślać religie i obrzędy. Pamiętam moje
długie wycieczki rowerem, podczas których budowałem obrazy (jak to dziś widzę) praktyk
inicjacyjnych. Robiłem do tego rysunki i zapiski, ale wszystko to przepadło, wiele sam
zniszczyłem w miarę jak stawałem się coraz bardziej krytyczny. W późniejszym wieku zrazu
zależało mi na tym, żeby posiadać właściwe poglądy: czytałem filozofów i długo nie
dostrzegałem tego, że same poglądy to nie wszystko, i prócz nich trzeba także coś robić. Moja
praktyczna duchowa droga zaczęła się od ćwiczeń hathajogi; w tym samym czasie, kiedy
miałem około trzydziestki, zainteresowałem się astrologią, Księgą Przemian i kartami taroka.
W 1985 roku przyjąłem formalne schronienie buddyjskie w tybetańskiej linii przekazu, która

background image

wtedy nazywała się Kagyu, a później zaczęła raczej używać nazwy Kamtzang. Moja
przygoda z szamanizmem zaczęła się dziesięć lat później, kiedy poznałem Davida Thomsona,
profesora psychologii z Seattle, i jego żonę Mattie Davis-Wolffe, i zacząłem bywać na ich
warsztatach organizowanych w Polsce. [zobacz zdjęcia ] Oboje mówią o sobie, że przekazują
tradycje "rdzennych Amerykanów" czyli Indian, choć Indianami nie są. Któregoś roku David
nie przyjechał i wtedy dotkliwie odczułem brak zasilania energią, której dostarczały mi jego
warsztaty. Postanowiłem zacząć robić je sam.

Pierwsze warsztaty poprowadziłem całkiem niedawno, latem 1999. Krótko przedtem
wziąłem udział w sesji oddychania holotropowego metodą Stanisława Grofa, którą prowadził
Nico Vissel z Holandii. Miałem wtedy doświadczenia, których sens z początku nie był dla
mnie jasny, lecz stopniowo dotarło do mnie, że była to spontaniczna inicjacja. (Opis tego
wydarzenia podaję w Aneksie. )

To, co robię na warsztatach nie jest kontynuacją jednej linii przekazu. Przeciwnie, mój
zestaw działań jest eklektyczny. Są tam ćwiczenia wzięte z hathajogi (których nie traktuję ani
wyczynowo ani perfekcjonistycznie), ćwiczenia z oddechem i głosem, których źródeł nawet
nie potrafiłbym wskazać - zapewne w dużym stopniu same do mnie przyszły; wizualizacje,
które powstawały podczas moich ćwiczeń przez lata. Praktyka wizualizacji przelewania wody
pochodzi z huny. Płukania jelit nauczyłem się od Jacka Piechowiaka, który przywiózł tę
praktykę z Indii. Przekaz na podróże przy bębnie oraz na indiańską saunę czyli szałas potu
mam od Davida Thomsona. Tak samo od niego i Mattie nauczyłem się chodzenia po ogniu. I
wreszcie bardzo ważnym źródłem była dla mnie książka Victora Sancheza "Nauki Don
Carlosa": zakopywanie do ziemi prowadzę właśnie według jego instrukcji.

Jak powiedziałem, nie zależy mi na tym, aby być ortodoksyjnym przekazicielem jednej
określonej linii. Nie mam też ambicji, aby pewne praktyki i metody przekazywać wiernie tak
jak mnie ich nauczono, zachowując ich (rzekomą zwykle tylko) czystość. Żywość i
spontaniczność tego, co się dzieje, wydaje mi się ważniejsza od wszelkich przepisów. Nie
próbowałem też zapisywać się do żadnej organizacji ani poczuć się członkiem jakiejkolwiek
zbiorowości, ani być uczniem jednego mistrza. Staram się trzymać z dala od wszystkiego, co
wyglądałoby jak sekta lub ogłaszało się jakimś "wyznaniem".

Nie myśl też, Czytelniku, że działania, które prowadzę na warsztatach i które tutaj
opisuję, stanowią jakiś niezmienny żelazny zestaw. Przeciwnie, wszystko się tu zmienia i
płynie, i daleki jestem od tego, aby powiedzić: tak trzymać i koniec. Wiele w moich
warsztatach mi brakuje: brakuje mi pieśni i mantr, a także tańca i poezji. Jest to ważne, bo
właśnie przez uroczystą, poetycką mowę, przez pieśni i granie możemy połączyć się z
naszymi przodkami, z dziedzictwem, które jest w nas samych. Prawdziwy szamanizm jest
czymś rdzennym, zakorzenionym we własnym pochodzeniu, nie czymś, czego można się ot
tak, po prostu, wyuczyć. Dlatego wielkie wrażenie wywarły na mnie opowieści Franka
Hendersona MacEowena, amerykańskiego szamanisty, który zaczynał od praktyk indiańskich,
a mistyczne przeżycia, których doświadczył na tej drodze, przerzuciły go na linię przekazu
jego własnych przodków. Jeżeli coś takiego okazało się dostępne dla Szkota, dlaczego
miałoby pozostać zamknięte dla Słowianina?

Wraz z zainteresowaniami szamanizmem i neoszamanizmem, coraz bardziej
interesowałem się własnymi słowiańskimi korzeniami. Moim ideałem - choć nie wiem, czy
go kiedykolwiek osiągnę - jest własny, słowiański szamanizm. Od wieków jednak nie ma
wśród żyjących nikogo, kto by go znał. Pozostały jakieś ułamki zapisane przez kronikarzy i

background image

etnografów. Można przypuszczać, że duchowe tradycje dawnych Słowian najbliższe były
ludom Syberii. Gdzieś stamtąd, spod Uralu i Ałtaju, przecież przyszliśmy. To jest kolejny
ślad, który warto badać. Zapewne szamański przekaz z Syberii, kiedy przyjdzie do nas, okaże
się dla nas ważniejszy od amerykańskiego.

Ale ponad wszystkimi podziałami, stylami i kulturami jest energia. Moc. Ćwiczenia,
które przekazuję i prowadzę, podnoszą poziom tej energii. Kiedy moc się wzmaga, ciało samo
szuka pozycji, w których mogłoby tę moc przyjąć, przepuścić przez siebie bezpiecznie niby
prąd pod wysokim napięciem i skorzystać z jej strumienia. Stąd wzięły się pozycje hathajogi -
asany. Przy wysokiej energii inaczej brzmi mowa, inną wagę mają wygłaszane słowa. Przy
pewnym poziomie mocy codzienna proza brzmi fałszywie, konieczna staje się poezja.
Śpiewanie pieśni i taniec także wymagają mocy. Przy wysokiej energii myśl i słowo zaczyna
wywoływać materialne skutki. Postrzegany świat poszerza się o byty, których wcześniej nie
mogłeś zobaczyć ani odczuć. Zanikają granice między snem i czuwaniem, miedzy
rzeczywistością a legendą. Odtwarza się zapomniana więź miedzy żyjącymi i pradawnymi
przodkami.

Dojść do tego można najprostszymi środkami: oddechem, wyobrażeniem, paleniem
ognia i budowaniem szałasów. Tego uczę na warsztatach.

Część 4.1.
Indiańska łaźnia (1)



Jak to nazwać?
Urządzenie, o którym mowa w tym rozdziale, nie ma dobrej polskiej nazwy. Po angielsku
zwane jest sweatlodge (czytaj "słetlodż"), co dosłownie znaczy "poto-chatka", czyli chatka do
pocenia się. Tłumaczy się to też jako "szałas potu", co jednak po polsku brzmi strasznie
niezgrabnie! Zdarzało mi się tamtą nazwę brutalnie spolszczać na "swetlodż", czytane tak jak
się pisze, co brzmi dość tajemniczo, lecz językowo nie jest takie straszne, gdyż mamy już
przecież w języku polskim słowo pochodzące od angielskiego sweat czyli "pot", mianowicie
"sweter", i tu mówimy "w", więc i "swetlodż" moglibyśmy wymawiać przez "w".
Problem jest z tym potem, lub poceniem się, gdyż po polsku jest to czynność wyłącznie
fizjologiczna, i to kojarząca się raczej brzydko; zazwyczaj bowiem pocenia się staramy się, o
ile możemy, unikać. Zaś w ogóle w naszej kulturze czynność pocenia się nie kojarzy się z
niczym psychicznym ani tym bardziej duchowym i wzniosłym. Tymczasem to pocenie się,
które dzieje się w swetlodżu, ma właśnie swój wymiar psychiczny i duchowy. Żeby
przybliżyć to zagadnienie, uświadommy sobie, że podobna czynność wydzielania płynu z
organizmu, mianowicie płacz, ronienie łez, ma swój wymiar psychiczny. Kiedy mówimy, że
ktoś płacze, to jest w tym zarówno wydzielanie płynu z oczu, jak i odpowiednik psychiczny:
uczucie żalu. Otóż to pocenie się, dla którego budujemy specjalne pomieszczenie - ów "szałas
potu", to taka czynność, która obejmuje zarówno wydzielanie płynu przez skórę, jak i
towarzyszące temu przeżywanie oczyszczenia, poczucie bezpieczeństwa i duchowej
przemiany, po której czujesz się... trochę lepiej. Powiedzenie, po polsku, na przykład:
"będziemy się pocić razem", brzmi dziwacznie, prawda? Ale podobne powiedzenie
"będziemy razem płakać" nie jest już dziwne. Więc kiedy myślimy o budowaniu "szałasu
potu" i ceremoniach, do których ta budowla służy, to powinniśmy mieć na myśli taki
szczególny rodzaj pocenia się, który jest nie tylko wydzielaniem kropel płynu ze skóry, ale i
czymś więcej.

background image

Spotkałem się też z nazywaniem tego urządzenia "szałasem pary", co nie jest dobrą nazwą,
oraz "sauną", bądź "indiańską sauną".

Można by spróbować wykorzystać ogromne słowotwórcze możliwości naszego języka i
wymyślić czysto polski termin zamiast "swetlodżu". Potownia? Potnia? Pocko? Pocisko?
Samo słowo "pot" ma związek ze słowami "piec", "piecze", "spiekota", i pierwotnie
oznaczało sos wyciekający z pieczonego mięsa. Skojarzenia z piecem są jak najbardziej na
miejscu, gdyż swetlodż jest mistycznym piecem, w którym, jak u alchemika, dokonuje się
przemiana świadomości. Tam gdzie się da, będą nazywał swetlodż - szałas potów - saunę - po
prostu łaźnią.

Jak wygląda łaźnia i jaki ma sens?
Indiańska sauna ma kształt półkulistej kopuły. Pomieszczenie to rozgrzewa się kamieniami
rozgrzanymi w ognisku, które pali się obok. Kamienie wkłada się do środkowej jamy, która
zawczasu jest wykopana w środku szałasu-kopuły. Wewnątrz robi się bardzo gorąco. Aby
jeszcze bardziej podnieść temperaturę, na kamienie leje się wodę, a gorąca para jeszcze
bardziej rozgrzewa wnętrze. Powiada się, że widzialna półkula szałasu to tylko górne pół
swetlodżu. Pod nim rozciąga się symetrycznie druga połowa, zagłębiona w ziemi i
niewidoczna. Obie połówki razem z gorącymi kamieniami w środku stanowią model
wszechświata i jego symboliczny zarodek, początek, nasienie, od którego zaczyna się jego
rozwój. Ludzie, siedzący wewnątrz, są świadkami i uczestnikami Początku Wszechrzeczy. A
że są uczestnikami początku, więc zarazem zostają do tego początku cofnięci, przeniesieni.
Ponieważ we wszelkich początkach skupia się największa twórcza moc, uczestnicy ceremonii
mają możność zaczerpnąć z tego nagromadzenia twórczej mocy. Ponieważ początek jest
przed podjęciem jakichkolwiek decyzji, uczestniczenie w ceremonii łaźni daje możność
cofnąć się do stanu przed decyzjami po to, aby podjąć decyzje lepsze. Dlatego jedno z
tradycyjnych zastosowań łaźni polegało na tym, że w łaźni gromadziła się starszyzna
plemienia, aby tam podjąć właściwe decyzje. Kolejnym działaniem łaźni jest oczyszczenie,
zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Łaźnia działa też leczniczo i ma cudowną właściwość
doprowadzania ludzi do stanu pogodzenia się z przyrodą, o czym wspomnę jeszcze obszerniej
w odpowiednich miejscach.
Wewnątrz łaźni jesteśmy jak embriony, co zaznaczone jest symbolicznie tym, że wychodzimy
z niej na czworakach, jak istoty, które dopiero muszą nauczyć się chodzić wyprostowane.

Wybór miejsca
Wybór miejsca na swetlodż zwykle jest decydujący przy wyborze miejsca na cały warsztat.
Zwykle jest tak, że tam gdzie możemy zbudować swetlodż, można także przeprowadzić
pozostałe działania.
Miejsce na łaźnię powinno być przyjazne. Znaczy to, że w tym miejscu powinniśmy się czuć
tak bezpiecznie, jak we własnym domu. Porównanie to jest trafne dlatego, że cała ceremonia
łaźni jest nadzwyczaj intymna i nie powinna być zakłócana przez żadne wpływy z zewnątrz.
Powinieneś mieć pewność, że nie będzie żadnych postronnych świadków, żadnych gapiów, a
ognisko i całe wasze poruszenie przy ogniu żadnych ciekawskich nie ściągnie. Warsztat to
taki teatr, w którym nie ma miejsca na widzów - są tylko aktorzy.

Nikt nie może mieć żadnych pretensji, że w wybranym miejscu odbywa się "coś takiego".
Każdy kawałek ziemi ma swojego właściciela, i warto zawczasu zdobyć pewność, że
właściciel terenu, gdzie budujecie swetlodż, zgadza się na to i mu to nie przeszkadza.

background image

Najlepiej jest, gdy właściciel jest z wami zaprzyjaźniony, życzliwie nastawiony do całej
imprezy, lub wręcz sam bierze udział w warsztacie

Warto się upewnić, czy w pobliżu tego miejsca nie przechodzą ścieżki, po których będą
kręcić się wędkarze, zbieracze grzybów, rolnicy, drwale i inni bywalcy tego terenu. Krowy
też nie są najlepszymi gośćmi!

Powyższe kłopoty odpadają, jeżeli ceremonię łaźni przeprowadzasz na terenie ogrodzonym.
Nie ma wtedy wprawdzie kłopotów z ewentualnymi podglądaczami, ale samo ogrodzenie źle
działa na umysł. Na warsztacie pracujemy nad osiągnięciem duchowej wolności i otwarcia na
wszechświat, a tym staraniom przeszkadza zarówno widok płotu, muru lub siatki, jak i
świadomość bycia odgrodzonym, odciętym od przestrzeni świata.

W miejscu łaźni pali się wielkie ognisko. Dlatego trzeba mieć pewność, że od tego ogniska
nie zrobi się pożar, jak również trzeba się upewnić, że nikomu nie będzie przeszkadzać to, że
ten ogień się pali: ani właścicielom, ani sąsiadom, ani leśniczemu, i tak dalej.

W pobliżu powinien być opał, na przykład łatwe do zebrania suche gałęzie. Ale można też
drewno do ogniska kupić i przywieźć z pewnej odległości.

W pobliżu powinny być dostępne kije do budowy szkieletu sauny. Jeśli ich nie ma, lub
przewidujesz kłopoty z ich znalezieniem, możesz je też przywieźć z dalszej odległości.

W najbliższym otoczeniu łaźni (w promieniu około 10 metrów) powinna być trawa
zachęcająca do położenia się na niej. Krzewy, szczególnie gęste i kolczaste, nie są
odpowiednie, jak również nie powinno być ostu ani pokrzywy. W wilgotnych zaroślach,
wśród liści szczawiu i łopianu, w ciepłej porze roku siedzą ślimaki, a nie jest przyjemnie (i
dla was, i dla nich) gdybyście je deptali i siadali na nich. Przykrym wrogiem uczestników
sauny są mrówki; szczególnie trzeba unikać rozłożenia sauny nad mrowiskiem, które, jeśli
znajduje się w darni, bywa zrazu niewidoczne. (Kiedy owady zaczną kąsać siedzących
wewnątrz, będzie już za późno. Trzeba wtedy tę przykrość jakoś znieść...)

Sprzyjającą okolicznością jest woda w pobliżu łaźni: rzeka, staw, jezioro, w którym można
będzie się ochłodzić po wyjściu. Jednak woda nie jest konieczna! Równie dobrze można
ostygnąć i dojść do równowagi po saunie po prostu leżąc na ziemi, szczególnie gdy jest
chłodno, pada deszcz, albo jest rosa ma trawie.

W okolicy nie powinny świecić latarnie. Nie powinny przechodzić ruchliwe szosy ani linie
kolejowe. Nie powinien dochodzić głos z radia, telewizora ani inna mechaniczna muzyka.
Także odwrotnie: nikomu nie powinny przeszkadzać wasze głosy: krzyki, śpiewy, bęben.
Lepiej także z daleka trzymać się od drutów elektrycznych.

Często, kiedy już miejsce pod łaźnię jest wybrane, okazuje się, że ma ono pewne cechy
miejsca mocy, a podczas ceremonii odczuwa się szczególne dobroczynne właściwości tego
miejsca. To działa też w drugą stronę: miejsce, gdzie przeprowadzano ceremonię łaźni, staje
się miejscem mocy, lub też mocy w nim przybywa.

Pora dnia i roku
Zalecam wchodzenie do sauny urządzać po zmierzchu. Powodów jest kilka. Kiedy na
zewnątrz jest ciemno, łatwiej zapewnić ciemność wewnątrz łaźni. (Ciemność wewnątrz jest

background image

konieczna!). W nocy łatwiej jest utrzymać skupienie w grupie zebranej wokół ogniska. W
nocy prędzej unikniemy kręcenia się gapiów. Nocny chłód i rosa sprzyja dojściu do
równowagi po saunie. (Chociaż brałem też udział w swetlodżach urządzanych w środku
słonecznego dnia, podczas upału.)
Jeśli chodzi o porę roku, i pogodę, to każda jest dobra. Udaną łaźnię można przeprowadzić
zarówno w ciepły i pogodny letni wieczór, jak i podczas chłodu, także w mżawce, deszczu, a
nawet zimą w mróz. Podczas każdego rodzaju pogody możesz wyjść nago rozgrzany z sauny i
wystawić się na "dary nieba", i nie czuć przy tym żadnej przykrości. Śnieg studzi ciało równie
dobrze, jak rosa latem, a woda w przeręblu jest po saunie tak samo przyjemna, jak w
nagrzanym latem jeziorze. Jedyny kłopot może być z rozpaleniem ogniska i rozgrzaniem w
nim kamieni podczas ulewnego deszczu, zbyt silnego wiatru, śnieżycy albo śniegu z
deszczem. Ale jeśli uda się wam rozgrzać kamienie w przerwie miedzy opadami, to kiedy już
wejdziecie do szałasu, może się na zewnątrz dziać cokolwiek, o ile tylko nie jest to wichura,
która uniesie szałas w powietrze.

W chłodnej porze roku warto jednak mieć w pobliżu namiot, tipi lub stałe pomieszczenie,
które będzie służyć jako przebieralnia. Samo nagie ciało jest bardziej odporne na niepogodę
niż się wydaje, lecz kłopoty zaczynają się w tym momencie, kiedy trzeba się rozebrać lub
ubrać i coś trzeba zrobić z ubraniem.

Część 4.2.

Indiańska łaźnia (2)

Zaplanowanie sauny

Siedzący na ziemi człowiek zajmuje około 60 cm szerokości. Gdy budujesz łaźnię dla 12 osób,
zapewnij im 12*60=720 cm obwodu w kręgu, w którym będą siedzieć. Obwód dzielimy przez pi
(3.14) aby obliczyć średnicę. 720:3.14=230 cm. Ponieważ potrzebujemy trochę miejsca za plecami,
można przyjąć, że dobra sauna dla 12 osób będzie mieć 250 cm średnicy, czyli około 4 kroków. Jeśli
w tym momencie zrobisz te cztery kroki i przyjrzysz się tej odległości, pewnie wyda ci się, że to tak
mało. Zapewniam: tyle wystarczy. Człowiek jest zresztą istotą plastyczną. Jeżeli miejsca będzie więcej
niż te 60 cm dla każdego, będzie można wygodniej się rozłożyć i wiercić podczas pocenia, nie
zajmując sąsiadów. Jeśli mniej, trzeba będzie się ścisnąć. Kiedy w saunie jest gorąco i każdy zajęty
jest sobą i własną walką o przetrwanie, to, że sąsiad opiera się o ciebie, wcale tak bardzo nie
przeszkadza.

Planując saunę, robisz następujące rzeczy po kolei:

Na wybranym uprzednio terenie znajdujesz miejsce, gdzie wygodnie będzie chodzić boso, siadać i
kłaść się na ziemi. (Zimą trzeba będzie uprzątnąć śnieg, jesienią nadmiar suchej trawy lub opadłych
liści.)

Wybierasz i oznaczasz środek łaźni, czyli punkt, który będzie środkiem centralnej jamy, tej do
wkładania kamieni. Warto ten punkt czymś zaznaczyć.

Orientujesz teren, czyli odnajdujesz kierunki: gdzie jest wschód, południe, zachód i północ. Cała

background image

konstrukcja sauny będzie zorientowana według czterech kierunków. Wschód i południe są kierunkami
pozytywnymi, zachód i północ negatywnymi. Drzwi sauny powinny otwierać się w jednym z
kierunków pozytywnych, czyli na wschód lub południe. W kierunku drzwi będzie znajdować się
ognisko. Na to wszystko musi starczyć miejsca. Decyzję, w którą stronę ma być otwarta sauna musisz
podjąć, zanim zaczniecie ją budować.

Wymierzasz i zaznaczasz (np. kreśląc kijem lub szpadlem na ziemi) obwód sauny. W tym momencie
powinieneś wziąć pod uwagę, ilu ludzie wejdzie do sauny i żeby nie mieli zbyt ciasno. Od średnicy
sauny zależy także, jak długich kijów użyjesz do budowy szkieletu sauny.

Wymierzasz i zaznaczasz miejsce, gdzie będzie rozpalone ognisko. Zaleca się, by środek ogniska
odległy był od centralnej jamy sauny o całą średnicę sauny. (Jeśli sauna jest szeroka na 2.5 metra, to
2.5 m od drzwi zakładasz ognisko.)

W połowie drogi między przyszłymi drzwiami sauny a ogniskiem wyznaczasz miejsce na "ołtarz", a
właściwie kopczyk z ziemi, która będzie wybrana z centralnej jamy. Do czego służy ten kopczyk? -
Uczestnicy zostawiają na nim swoje "przedmioty mocy", na przykład te, które noszą na szyi.
Tradycyjnie zostawia się tam też święte fajki i inne magiczne przedmioty. (Słowo "ołtarz" nie jest w
tym miejscu aż tak dziwne, jakby się wydawało, gdyż pochodzi od łacińskiego "altaria", co znaczyło
"coś podwyższonego".)

Rysunek 1.

A - obrys sauny, B - drzwi, C - jama na kamienie, D - ognisko, E - kopczyk-ołtarz, F -
linia od ogniska do jamy, G - tędy wchodzimy

Czego potrzeba do zbudowania sauny

Potrzebne będą:

kije

sznurek

background image

szpadel

ostry nóż lub nożyczki

agrafki

koce

plandeka

linka

gwoździe lub kołki do zamocowania linki.

Można też użyć innych jeszcze przedmiotów, o których wspomnę w odpowiednim miejscu.

Z kijów budujemy szkielet sauny. Sznurkiem wiążemy kije, koce służą jako izolacja cieplna, plandeka
zapewnia całej budowli szczelność, linka chroni plandekę przed zwianiem.

Szkielet budujemy z 16 kijów, które zostaną wbite w ziemię, i z pewnej liczby - zwykle wystarcza 12-
14 - kijów leżących poziomo, które łączy się w obręcze opasujące szałas. Prócz tego z jednego kija
robi się koło, które leżeć będzie na szczycie szałasu; to koło nazywa się "niebem". Jak widać, trzeba
zaopatrzyć się w około 30 kijów. Kije powinny mieć wysokość (długość) podobną do średnicy sauny,
a więc przy saunie o średnicy 2.5 metra też powinny być około 2.5 metra długie. Osiem kijów pracuje
najbardziej, i te powinny być wybrane najstaranniej: powinny być proste i dłuższe niż pozostałe, do
półtora raza dłuższe niż średnica sauny. W naszym przykładzie będzie to długość 3 i ćwierć metra. W
razie potrzeby można je skrócić.

Kije bierzemy z drzew lub krzewów liściastych. Najlepsza jest leszczyna, krzewiasta wierzba (zwana
łozą lub rokitą), także podrost brzozy, jarzębiny, czeremchy, grabu. Zwykle dobra jest olcha lub osika,
ale przy nich konieczna jest ostrożność, gdyż zdarzają się pędy kruche, które przy zginaniu łamią się.
Wśród wierzb jest jeden gatunek, zwany wierzbą kruchą (Salix fragilis), którego gałęzie są całkiem
bezużyteczne! Ze względów ekologiczno-etycznych lepiej jest wycinać kije z krzewów, które będą
dalej żyć po tej wycince, niż ścinać drzewka. Jeśli jednak mamy do dyspozycji tylko drzewka, to
staramy się wycinać te, które rosną w gąszczu podobnych, więc i tak pewnie nie wyrosną, albo wręcz
takie, które już są zagłuszane przez silniejszych sąsiadów. Ale jednak zalecam pędy leszczyny, łozy
lub czeremchy!

Uwaga ogólna. Wszystkim czynnościom przy budowie sauny i korzystaniu z niej powinna
towarzyszyć szczególna troska: żeby tak dalece jak się da, nie zakłócać życia przyrody i w ogóle tego
wycinka świata, w którym przebywamy.

Pędy nie powinny być grubsze u nasady niż 4 cm.

Kijom nie obcinamy cienkich końców (przydadzą się), nie usuwamy też z nich drobnych gałązek ani
liści! Liście są potrzebne w saunie po to, żeby dawały aromat. Możemy nawet nazbierać więcej
gałązek z liśćmi i wpleść je w budowany szkielet. Najbardziej aromatyczna jest czeremcha, topola,
wierzba, brzoza, olcha. (Zimą musimy sobie dać radę bez aromatycznych liści, trudno.)

Sznurek powinien być bawełniany lub konopny, nie plastik!, takiej grubości jak do pakowania. Ostry
nóż lub nożyczki potrzebne będą do cięcia sznurka na kawałki. Agrafki posłużą do spinania koców i
powinny być dość długie, ok. 6 cm. Co do koców, to warto się zawczasu umówić, aby każdy uczestnik
przyniósł ze sobą jeden koc lub dwa, które posłużą tylko do tego jednego celu: do zbudowania sauny.

background image

Trzeba się liczyć z tym, że te koce zwilgotnieją i przybrudzą się, i po warsztacie trzeba będzie je prać.

Plandeki są do kupienia w sklepach z zaopatrzeniem dla rolników lub sklepach z materiałami
budowlanymi. Zwykle mają kolor niebieski, zielony lub szary i są z nieprzezroczystej folii plastikowej
z wtopionym włóknem. Na obrzeżach mają metalowe kółka-dziurki do przewlekania linki; przy saunie
nie będą one wykorzystywane. Zalecam używać dwóch płacht plandeki, o rozmiarze 4 na 6 metrów
każda. Zamiast plandeki możesz użyć zwykłej gładkiej folii, tzw. malarskiej, jednak z powodów,
których nie chce mi się wyliczać, jest ona mniej użyteczna od plandeki. Możesz poeksperymentować z
innymi rodzajami pokryć. Oryginalnie Indianie używali skór jelenich.

Linki potrzeba będzie przynajmniej około 25 metrów. Z naturalnego włókna jest lepsza od
plastikowej.

Budowanie szałasu

Najpierw wykopujecie środkową jamę, tę do której będą wkładane kamienie. Zwykle wystarcza, gdy
ma ona około 50 cm średnicy i nieco ponad 30 cm głębokości. Darń odkłada się na bok, poza
budowany szałas. Po rozebraniu szałasu tą darnią z powrotem zakryjesz jamę. Zasadą jest, żeby po
sobie pozostawić teren tak jak się tylko da nie zmieniony. Z ziemi usypujesz kopczyk ("ołtarz").

Uwaga! Przy wszystkich czynnościach zachowujecie najwyższą ostrożność i uważność, aby nie
pobrudzić ziemią miejsca, gdzie stanie swetlodż, nie zadeptać trawy, nie pogubić gałązek, nie zrobić
błota i bałaganu. Kiedy wejdziecie do łaźni, okaże się, że wewnątrz potrzeba wam takiej czystości i
ładu, jak w sypialni! A łatwiej jest nie dopuścić zawczasu do nieporządku, niż potem, sprzątać, nie
wiadomo jak i kiedy.

Rysunek 2.

1, 2, 3, 4 - cztery przęsła
x - przypory ("bramy")

background image

Na obwodzie koła-obrysu sauny kopiecie 16 dołków, w które zatknięte będą kije nośne. (Patrz rysunek
2.)

Do dołków składa się ofiary. Mogą to być zioła, ziarno, kasza. Oryginalny indiański ceremoniał
przewiduje też dmuchanie w dołki (żeby wprowadzić żywioł powietrza) i plucie weń (żywioł wody).

Z ośmiu kijów nośnych budujecie cztery przęsła (rysunek 3), w kolejności numerów na rysunku 2. Do
zbudowania jednego przęsła potrzeba minimum dwóch ludzi, lepiej trzech. Dwaj trzymają swoje kije i
zginają je, trzeci związuje kije ze sobą kawałkami sznurka. Kij zginasz bardzo powoli, stopniowo i na
całej jego długości naraz, napinając go całą prawą połową ciała: prawym kolanem, biodrem i barkiem.
(Leworęczni mogą pracować odwrotnie.) Prawidłowo zginany kij nie ma prawa się złamać! W dobrze
zmontowanych przęsłach kije wystają z dołków pionowo i tworzą łuki nieco niższe niż połowa
średnicy łaźni. Najczęściej łaźnia ma wysokość około 120 cm, i takiej wysokości są przęsła.

Krzyżujące się przęsła wiążemy sznurkiem jedno z drugim.

Rysunek 3.

1-1 - kije zgięte i związane w przęsło
2-2 - kije czekające na zgięcie w przęsło

background image

Z pozostałych 8 kijów zatkniętych w pozostałych 8 wolnych dołkach sporządzamy małe łuki czyli
przypory. Tam gdzie przypora krzyżuje się z przęsłem lub inną przyporą, wiążemy je ze sobą.

Z pozostałych kijów, wiążąc ich końce, robimy obręcze. Obręcze związujemy z przęsłami i
przyporami. Obręcze powinny być trzy, najniższa obręcz na wysokości mniej więcej 60 cm, pozostałe
wyżej w równych odstępach. Na samym szczycie szkieletu sauny umieszczamy "niebo" czyli koło
sporządzone z jednej giętkiej gałęzi.

Przypory zwane są także "bramami", każda z nich spogląda w jeden z głównych kierunków świata.
Ale tylko jedna z nich będzie odkryta, a raczej zakryta ruchomymi drzwiami, i przez nią będziemy
wchodzić do środka. Jak powiedziałem, zaleca się, aby drzwi wychodziły na wschód lub południe.
Wszystkie kije wiążemy tak, że sznurek chwyta nie tylko główny pęd, ale również odstające boczne
gałązki z liśćmi. Po związaniu kije z liśćmi wyglądają jak miotełki.

Wygodnie jest, kiedy jedna lub dwie osoby zajmują się obsługą sznurków: trzymają sznurki, odcinają
kawałki i podają je tym, którzy budują szkielet.

W budowanie sauny powinni brać udział wszyscy uczestnicy warsztatu.

Kiedy szkielet jest gotowy, ubijamy ziemię tam, gdzie zatknięte są kije i przykrywamy szkielet
kocami. Koce kładziemy od góry, niższe przypinamy agrafkami do wyższych. Na dole koce powinny
stykać się z ziemią.

Następnie przykrywamy saunę plandekami, pozostawiając drzwi nie przykryte. Plandeki obciągamy
(mocujemy) linką, linka trzyma się na wielkich gwoździach lub kołkach wbitych w ziemię jak
najbliżej ścianek sauny - żeby potem po ciemku o nie się nie potykać.

Nad drzwiami mocujemy koc: przypinamy go lub przywiązujemy do najniższej obręczy, która (trzeba
o tym pamiętać) powinna w tym miejscu być sporządzona z dość grubego kija. Kiedy ten koc-zasłonę

background image

będziemy odsłaniać, można będzie chwytać go od góry agrafką, albo inaczej, jak kto wymyśli.

Łaźnia gotowa. Możemy podziwiać swoje dzieło!

Część 4.3.
Indiańska łaźnia (3)



Dalsze szczegóły techniczne
Zamiast koców można użyć dowolnej grubej i ciepłej tkaniny. (Albo jelenich skór!) Kiedy
uczestników jest niewielu, może koców brakować. Wtedy zamiast nich można sporządzić
warstwę ocieplającą z siana, słomy, suchej trawy lub suchych liści. Na jednym z moich
warsztatów, kiedy brakowało koców, obłożyliśmy nimi tylko ścianki, a na wierzch szkieletu
narzuciliśmy grubą warstwę zerwanej trawy i innych "habaziów". Sauna była bardzo udana!
Podobno w dawnych i dobrych czasach Indianie każdą ćwiartkę łaźni pokrywali skórą w
innym kolorze, symbolizującym odpowiedni kierunek świata: wschodnia strona sauny była
czerwona (lub żółta), południowa żółta (lub czerwona), zachodnia czarna, północna biała.
Teraz wiesza się na szałasie wstążki lub krajki w tych czterech kolorach. Wiesza się je w
środku sauny (czego i tak po ciemku nie widać, ale to jest sygnał dla duchów, nie dla ludzi!), i
to jest ważniejsze, oraz czasem na zewnątrz sauny, co jest nie tak ważne.

Kiedy sauna jest na ukończeniu, ktoś powinien wejść do środka i sprawdzić, czy jest tam
doskonale ciemno. Jeśli nie jest, należy naciągnąć koce, ewentualnie uszczelnić miejsca gdzie
są przecieki światła dodatkowymi kawałkami tkaniny. Dobra sauna powinna być tak szczelna
od światła, jak ciemnia fotograficzna. Ale jeżeli ceremonię przeprowadzamy w nocy,
przesadne wyciemnienie nie jest konieczne. Ważne wtedy jest tylko, by od strony ognia nie
było dokuczliwych prześwitów.

Na czym będziemy siedzieć w łaźni? Najlepiej najprościej: gołym siedzeniem na gołej ziemi
(a raczej na trawie). Ci, którzy tego nie lubią, niech wezmą ze sobą do sauny kawałki grubej
tkaniny, wykładziny podłogowej, dywanu itp., tak duże, żeby na tym usiąść. Nie radzę wnosić
do środka karimat ani innych dużych kawałów plastiku, gdyż jednym z sensów ceremonii
sauny jest uzyskanie możliwie pełnego i nie zakłóconego kontaktu z ziemią, a obecność zbyt
dużej ilości plastiku wszystko niszczy. W dodatku latem, kiedy jest ciepło, sauna wyścielona
karimatą lub innym plastikiem za bardzo się rozgrzewa, i to "plastikowe" ciepło staje się
niezdrowe.

Zimą, kiedy trudno wysiedzieć na wymrożonej ziemi, lepiej przygotować sobie do siedzenia
deseczki - karimaty są ostatecznością.

Zimą mogą być problemy z błotem, które będzie się robić z odmarzającej ziemi. Zaradzisz
temu wyściełając ziemię w saunie iglastymi gałązkami albo suchą trawą.

background image

W zimowych saunach zakładaliśmy też wewnątrz szałasu podszewkę z prześcieradeł, na taką
wysokość, jak sięgają plecy. Cel był taki, żeby siedząc nie dotykać gołą skórą kijów i gałązek
szkieletu sauny, co przy zimnie na dworze bywa nieprzyjemne. Latem nie jest to konieczne.

Kamienie i ognisko
Do ogrzania sauny o podanych wcześniej wymiarach potrzeba około 30 kamieni, ale lepiej
zgromadzić ich trochę więcej. Kamienie powinny mieć rozmiar "psiej głowy", i ważyć od 2
do 6 kg. Mniejsze są niewygodnym gruzem, większe trudno będzie (zwłaszcza gdy się
rozgrzeją do czerwoności) przenosić na łopacie.
Najlepszym kamieniem, jakiego używałem w Polsce, jest karpacki piaskowiec, a zwłaszcza
wybierane z rzeki piaskowcowe otoczaki. Piaskowiec karpacki, nawet mokry, nie rozsypuje
się, rzadko pęka, dobrze trzyma ciepło i dobrze służy przy powtórnym użyciu. Na nizinach i
pojezierzach mamy polodowcowe otoczaki pochodzące ze Skandynawii. W większości jest to
granit. Granit lubi pękać w ogniu, często jest zwietrzały i wtedy w ogniu rozsypuje się,
czasem na miałki żwir. Po wyprażeniu, jeśli nawet nie popęka, to przy powtórnym użyciu
słabiej trzyma ciepło. Dlatego granitowych kamieni trzeba zebrać spory nadmiar, bo część nie
będzie się potem nadawała. Prócz granitów na polodowcowych polach leżą kwarcyty, i to jest
towar luksusowy, najlepszy pod każdym względem. Kwarcyt poznamy po jednolitej białawej
lub szarej barwie, po tym, że nie ma widocznych mineralnych ziaren jak granit, i że jest
bardzo twardy. Kto potrafi od granitu odróżnić porfir, zauważy, że ta skała ma także
właściwości lepsze od granitu.

Przypuszczam, że dobrym kamieniem do sauny jest bazalt, ale dotąd nie miałem z nim do
czynienia. Nie próbowałem też wyżarzać w ognisku wapienia, ale z chemii wynika, że wypali
się na toksyczny (i nietrwały) wodorotlenek wapnia. Co więc robić na tych terenach, gdzie
wapień jest jedynym kamieniem, doprawdy nie wiem. W ostateczności, bo to przecież
sztuczny materiał, można posłużyć się cegłą, zwłaszcza szamotową, służąca do wykładania
pieców. (Ale to takie nieładne...)

Swetlodżowy savoir vivre
Kiedy ścinamy gałęzie lub całe drzewka na kije, wypowiadamy pod adresem rośliny słowa
usprawiedliwienia - na głos lub w myśli. Kiedy używamy siekiery, dbamy, by nie dopuścić
gwałtownych emocji, żadnej agresji, żadnego "tu cię mam" ani "ja ci pokażę". Nie musisz się
też przy tym śpieszyć. (Aleister Crowley, gdyby znał indiańską łaźnię, z pewnością kazałby
kije ścinać jednym cięciem siekiery lub maczety!)
Kamienie, które znajdziemy na polu, prosimy o to, by zechciały wziąć udział w naszej
ceremonii. Przeważnie się zgadzają. W miejsce po kamieniu wsypuje się szczypte wonnych
ziół; Indianie używają do tego tytoniu. Kamienie po których widać, że wiele ucierpiały, np.
ktoś po nich jeździł, obmywamy wodą. Z kamieniami warto się zaprzyjaźnić.

Drewno do ogniska niech będzie możliwie najbardziej naturalne. Gatunek drzewa nie jest
ważny. Najlepsze są gałęzie, które uschły i spadły z drzew, i dają się łamać na kolanie. Im
mniej użycia siekier, pił, a tym bardziej piły mechanicznej, tym lepiej. Jeśli używasz drewna,
które piłuje się i rąbie, lepsze jest to z drzew, które uschły, niż z drzew ściętych żywcem.
Najmniej przyjazne jest drewno, które wiele wycierpiało: było pocięte na deski, przebijane
gwoździami, wożone daleko od ziemi, na której wyrosło. Drewno z lakierowanych i
impregnowanych desek, z mebli, skrzynek itd. nie nadaje się.

Budując saunę staramy się wszystkie czynności wykonywać w skupieniu i bez użycia
zbędnych słów. Im więcej będzie przy tym skupienia i troski o poprawność, tym lepiej

background image

przebiegnie ceremonia. Ideałem byłoby, gdyby budowa szałasu przebiegła tak sprawnie, jak
japońska ceremonia picia herbaty. (Może słyszałeś o niej.) Z czym to porównać w naszej
kulturze? - może z ubieraniem choinki.

Od momentu, kiedy zamkniemy przęsła, obowiązuje specjalny rytuał przy przekraczaniu
drzwi sauny - nawet jeśli te drzwi są dopiero pustym prześwitem w szkielecie szałasu.
Wchodząc do sauny lub wychodząc z niej, za każdym razem wypowiadasz słowa "wszystkie
moje związki". W języku Czarnych Stóp brzmi to nit-si-kwa, co na angielski przetłumaczono
jako all my relations. Zamysł tych słów jest taki, że w momencie przekraczania bramy sauny
przypominasz, że czynisz to w duchu wraz ze wszystkimi istotami, z którymi jesteś związany.
Być może lepiej by temu odpowiadała po polsku krótsza i bardziej zrozumiała formuła
"wszyscy co ze mną".

Saunę okrążasz tylko w prawo, czyli w kierunku Słońca lub wskazówek zegara. W ogóle
wszelkie ruch na warsztacie odbywa się w prawą strone. (Czyli odwrotnie niż to robimy jadąc
samochodem po rondzie. Na rondach za sprawą błędnych postanowień kodeksu drogowego
uprawiamy kult ciemnych sił.)

Także ognisko okrążasz tylko w prawo.

Linia prosta od drzwi sauny do ogniska jest tabu, służy tylko do transportu kamieni i nie
wolno jej przekraczać. Dlatego często trzeba obejść w prawo zarówno ognisko jak i cała
saunę. Ale jeżeli koniecznie musisz przekroczyć tę linię (nazywa się ona "ścieżką piękna"),
powinieneś czyniąc to wykonać pełny obrót w prawo. Tak samo można czynić przy
wyjątkowym przekraczaniu wszelkich linii, które są tabu, przy innych obrzędach.

Przy ognisku na zewnątrz sauny, a tym bardziej w saunie obowiązuje zachowanie się pełne
powagi i skupienia. Nie chodzi o to, żeby się nie śmiać, to wolno, ale żeby nie ulegać
rozproszeniu i nie poddawać się "głupawce".

Początek ceremonii łaźni
Doglądaniem ognia i grzaniem kamieni będą zajmować się wyznaczeni ogniomistrze.
Wystarczy ich dwóch. Uzbrojeni są w łopatę lub/i widły, najlepiej tak zwane widły
ogrodnicze, o szerokich zębach. Na łopacie lub widłach podawać będą rozgrzane kamienie do
sauny. Potrzebna też im będzie miotła do omiatania kamieni z węgielków. Taka miotłę można
zrobić na poczekaniu wiążąc gałązki w pęk.
Uwaga! Kamienie omiatamy po to, aby do środkowej jamy w saunie nie dostał się węgiel
(żar), gdyż wydziela on dwutlenek węgla, którego w saunie nie może być! Rozgrzany węgiel
polany wodą wydziela też inne szkodliwe gazy, a nie życzymy sobie ich w saunie. Z tego
samego powodu trzeba zadbać, aby do jamy nie dostała się trawa, liście, gałązki itd. Musi być
czysto jak w łóżku lub na stole!

Do łaźni wchodzimy, kiedy kamienie w ognisku rozgrzały się tak, że świecą. W łaźni
siedzimy nago, ale jeśli ktoś nie chce pokazywać się nago na zewnątrz sauny, może nakryć się
jakimś kawałkiem tkaniny, którą w środku zdejmie. (U Indian kobiety zdejmują okrycie
dopiero wewnątrz.) Przed wejściem każdy okadza się (patrz rozdział o kadzidłach i ziołach),
lub jest okadzany przez prowadzącego ceremonię. Zawczasu do wejścia do sauny ustawiamy
się rzędem i wchodzimy po kolei, na czworakach, zresztą inaczej się nie da. Przestępując
drzwi, wypowiadasz zaklęcie "wszystkie moje związki" czyli "wszyscy co ze mną".
Wewnątrz przesuwasz się w prawo okrążając środkową jamę (która jeszcze jest pusta), aż

background image

"dobijesz" do osoby, która weszła przed tobą, i siadasz przy niej. W ten sposób zajmuje się
kolejne miejsca, a pierwszy siada na prawo od drzwi. Ostatni - będzie to jeden z
ogniomistrzów - usiądzie po lewej stronie drzwi. Pierwszy zwykle wchodzi prowadzący, ale
od tej reguły bywają odstępstwa.

Ceremonie łaźni mogą być urządzane dla samych kobiet, samych mężczyzn, albo mieszane.

Zwykle przyjmuje się zasadę, że z sauny się nie wychodzi przed końcem ceremonii. Kto w
pewnym momencie musi wyjść, już nie wraca do wnętrza, ale pozostaje przy ognisku. Zasada
ta pozwala więcej i dłużej wytrzymać i sprzyja skupieniu i determinacji. Wyjątkiem są
ogniomistrze, którzy będą wychodzić z sauny po to, aby dorzucić nowych gorących kamieni.

Brałem udział w swetlodżach, gdzie były robione przerwy na wyjście i ochłodzenie się, ale
nie wydaje mi się to dobre, i takiego postępowania nie zalecam.

W środku nie świeci się żadnego światła. Jedynym źródłem światła są rozgrzane kamienie,
póki nie wystygną. Wewnątrz sauny obowiązuje ciemność!

Do łaźni wnosi się przygotowane uprzednio wiadro z wodą do polewania kamieni i naczynie
do czerpania, oraz w butelkach (lub innych pojemnikach) wodę do picia.

Kiedy wszyscy prócz ogniomistrzów zajęli miejsca, ogniomistrze wnoszą kamienie. Ponieważ
mogą mieć trudność z trafieniem do środkowej jamy, stosuje się jedno z dwóch rozwiązań.
Pierwsze jest takie, że ogniomistrz z zewnątrz podaje kamień i kładzie go na ziemi w saunie
tuż za drzwiami. Jedna z osób siedzących w środku chwyta kamień parą widełek
sporządzonych z rogów jelenia, przenosi go do jamy i tam układa w upatrzonym miejscu. Do
tego trzeba te widełki z rogów mieć! Można je zastąpić innymi narzędziami. Trzeba przy tym
zadbać, by kamienie swoją przesiadkę odbyły na piasku, a nie na trawie ani liściach, które
zapaliłyby się. (Koniecznie trzeba tego uniknąć.)

Drugie rozwiązanie jest prostsze, i polega na tym, że osoba siedząca wewnątrz chwyta łopatę
(lub widły) i pomaga ogniomistrzowi wprowadzić kamień w upatrzone w miejsce w jamie.

Prowadzący siedząc wewnątrz zamawia u ogniomistrza określoną liczbę kamieni. Można
wnosić od razu całą przewidywaną potrzebną liczbę kamieni (np. 25 lub 30), można dobierać
ich liczbę w trakcie, można też w kilku etapach donosić kolejne porcje kamieni i w ten sposób
podwyższać temperaturę w łaźni.

Prowadzący wita (na głos) każdy kamień, podziwia go i błogosławi, dotykając go ziołami. W
klasycznej saunie Czarnych Stóp lub Seminolów służy do tego wiązka sweetgrass, czyli
naszej trawy żubrówki (turówka wonna, Hierochloe odorata). Można użyć też szałwii lub
piołunu.

Przypisy
[1] David Thomson, kiedy zapytałem go o sens tych słów, odpowiedział:
"All my relations po prostu znaczy to, że szanujemy i uznajemy całe stworzenie: rośliny,
drzewa, wszystkie zwierzęta, owady, żywioły (powietrze, ziemię, ogień, wodę), naszych
nauczycieli, dzieci, rodziców, przodków, to co pływa - wszystko to, co czyni ziemię pięknym
i wzywającym do dzieła miejscem. Kiedy tubylcy (native people) wypowiadają to w swoich
językach - Czarne Stopy (Nit-si-kwa), Cherokezi (Wa-do), Szoszoni (Why-na), Lakota

background image

(Mitakye eh o yasin) i tak dalej, mówią po prostu Stwórcy i całemu stworzeniu, że oni "widzą
i czczą, i darzą głębokim szacunkiem całe życie, wszystko to, co jest." Mam nadzieję, że to
wyjaśnienie będzie pomocne."

Część 4.4.
Indiańska łaźnia (4)



Środek ceremonii czyli pocenie się
W saunie wygłasza się mowy. Są to specjalne mowy-w-saunie, czyli wypowiedzi, dla których
sauna jest jedynym właściwym miejscem. Początek wygłaszania mów zapowiada
prowadzący. Prawo do wygłoszenia mowy przechodzi kolejno w kręgu w prawo. Każdą
mowę zaczyna się od wypowiedzenia swojego imienia, co ma sens taki, że w łaźni jest
ciemno i nie widać, kto mówi, a uczestnicy mogą nie znać się po głosie. Jeżeli ktoś posiada
imię tajemne lub uroczyste, wypowiada także to imię. Mowę kończy się słowami:
"powiedziałem", a pozostali siedzący odpowiadają chórem: "niech tak się stanie", "niech tak
będzie", "tak jest", lub podobnie. Przyjęte jest, że na początku, jako pierwszą mowę,
wypowiada się intencję. W opisanym wyżej porządku, każdy wypowiada swoją intencję, z
którą przyszedł wziąć udział w ceremonii. Może to być kilka słów, może być cała długa
mowa.
Podczas kolejnych swetlodży, w których brałem udział i które prowadziłem, wytworzył się
zwyczaj innej mowy, mianowicie zapraszania innych do łaźni. Każdy po kolei mówi, kogo
zaprasza, aby wraz z nim wziął udział w tej ceremonii. Zaprasza się osoby nieobecne a bliskie
mówcy, także osoby nie żyjące, istoty duchowe i symboliczne, i postaci fantastyczne. Po
każdej wypowiedzi mówca mówi: "jest z nami" lub "są z nami", a pozostali powtarzają te
słowa. Aby uniknąć "grochu z kapustą" podczas zapraszania, można się umówić, że
zapraszamy, na przykład, tylko swoich mistrzów, czyli osoby, żyjące lub nie, te, które
znaliśmy osobiście lub tylko czytaliśmy ich książki, którym zawdzięczamy inspirację i
wsparcie na naszej ścieżce; albo że przywołujemy tylko pomagające nam istoty duchowe.

Tematy i formy mów mogą powstawać spontanicznie w trakcie tego działania. Tak na
przykład podczas jednego swetlodżu, który zaplanowałem jako szczególnie gorący,
zaproponowałem, że ten, kto czuje, że nie wytrzymuje już gorąca, na głos ofiarowuje swoje
cierpienie w pewnej intencji.

Innym rodzajem mów są mowy wygłaszane przy polewaniu kamieni wodą. Para uderza wtedy
falą gorąca. Jest to mocne przeżycie, a poprzedzone jest mową, którą wygłasza polewający.
Polewanie kamieni i wygłaszanie przy tym mowy jest zaszczytem, jak toast na uroczystej
biesiadzie!

Podczas sesji w saunie można robić wietrzenia. Wtedy unosi się zasłonę w drzwiach i
wpuszcza do środka świeże, chłodne powietrze. W saunie im wyżej, tym jest goręcej. Dlatego
dla wytchnienia można opuścić głowę do ziemi lub, jeśli jest na to miejsce, położyć się na
ziemi. Niektórzy przy tym chytrze robią dziurki między pokryciem sauny a ziemią i
wpuszczają tamtędy trochę powietrza. Trzeba dużo pić i powinny być dostępne butelki z
wodą do picia. Jeżeli ktoś musi wyjść, może to zrobić w każdej chwili, a jeżeli ktoś przed
wejściem do sauny obawia się, że wyjdzie przed czasem, powinien usiąść możliwie blisko
wyjścia, tak aby potem nie przepychać się przez ludzi.

background image

Kiedy jest naprawdę gorąco najłatwiej jest znieść upał i lanie się potu, kiedy oddycha się
głośno, mruczy jakieś dźwięki, a nawet krzyczy lub porykuje. Nie należy tu się krępować, ale
z drugiej strony forma nie powinna przerosnąć treści, czyli nie powinieneś krzyczeć aby
krzyczeć, znajdując w tym upodobanie. Niektórzy mówią wtedy mantry.

Najcenniejsze jednak są chwile milczącego skupienia i powinny one być długie. Należy
czujnie obserwować wszystko co się dzieje: ciemność naokoło, reakcje własnego ciała,
własne myśli i obrazy, które wtedy wyłaniają się z wnętrza umysłu. Pomaga w tym
kontemplacja wzorów, jakie tworzą czerwono świecące kamienie. Typowym wrażeniem jest
wtedy, że znika poczucie ciasnoty, sauna rozszerza się na cały świat i siedzisz w samym
środku nieskończonej, mistycznej przestrzeni.

Czy w saunie ma się wizje? Tak, to się zdarza. Ale nie spodziewaj się, że stanie się tak
automatycznie. Sauna daje tylko sprzyjające warunki do przeżycia wizji. Wizje to coś
kapryśnego... Znane są jednak przypadki uzyskiwania w swetlodżu odmiennych stanów
świadomości, a nawet doświadczeń "psi". Frank Henderson MacEowen, amerykański
neoszamanista, który znany jest z odtwarzania rodzimej celtyckiej drogi duchowej, opisuje, że
kiedyś podczas sesji w łaźni przeżył eksterioryzację, czyli doświadczenie bycia poza ciałem, i
przez dłuższy czas patrzył na świat spoza swetlodżu, tak jakby jego punkt widzenia unosił się
nad drzewami. Jego indiański mistrz, który prowadził ceremonię, natychmiast zauważył, co z
nim się dzieje!

To co się będzie działo z każdym uczestnikiem, jest niemożliwe do przewidzenia. Każdy w
saunie przeżywa swój indywidualny proces, którym w jakimś stopniu może kierować, ale nie
do końca. Najważniejsze i najciekawsze są te psychiczne treści, które w warunkach stresu
wywołanego gorącem ujawniają się spontanicznie. Zwykle są przeżycia nadzwyczaj intymne,
i zdarza się nawet, że ludzie niechętnie o nich opowiadają innym. Sauna jest miejscem
wewnętrznej przemiany. Spotykasz się tam z własną nieświadomością. Budzisz drzemiące
moce, które są w tobie. Leczysz i odnajdujesz swoją duszę, od której w zwykłym miejskim
trybie życia oddalałeś się i uciekałeś. Wraz z potem spływają do ziemi psychiczne urazy,
bloki i niemożności. Gorąco ładuje cię energią jak akumulator. Sauna jest łonem Matki-
Ziemi, w którym dojrzewasz do nowego życia. Jest alchemicznym piecem, w którym jak
metal z rudy, tak z ciebie wytapia się twoja prawdziwa natura. Jest kosmicznym jajem, z
którego na nowo zrodzi się wszechświat, a wraz z nim ty, odnowiony i pełen mocy.

Zakończenie ceremonii
Wyjście zarządza prowadzący. Zaleca się wychodzić, kiedy wciąż jest gorąco lub bardzo
gorąco, niedługo po kulminacyjnym momencie polewania wodą kamieni, kiedy żar był nie do
wytrzymania. Wychodzimy kolejno przesuwając się w prawo. Przekraczając drzwi pamiętasz
by wypowiedzieć zaklęcie "wszyscy co ze mną". Przez kilka-kilkanaście pierwszych kroków
idziesz na czworakach, co symbolizuje, iż jesteś jak noworodek, który wszystkiego musi
uczyć się od nowa, także chodzenia w pozycji wyprostowanej. Również dźwięki, które
wydajesz, są wysoce nieartykułowane. Nie wolno hamować spontanicznie pojawiających się
wtedy krzyków i porykiwań!
Na dłuższy czas kładziesz się na ziemi, aby ochłonąć. Zaraz po wyjściu z sauny, kiedy tylko
minie pierwszy szok z powodu nagłej zmiany temperatury, całe otoczenie staje się
nadzwyczaj przyjazne. Chłodna trwa z rosą wydaje się rozkosznym łożem. Zimny deszcz
(jeżeli akurat pada) sprawia przyjemność, wiatr miło studzi ciało. Leżąc zimą na śniegu
czujesz się jak na ciepłej plaży! Jeżeli jest w pobliżu jezioro lub rzeka, z przyjemnością

background image

wejdziesz do wody. Potem wracasz do ogniska, aby się osuszyć i ogrzać. Zakładanie ubrań
wydaje się wtedy czymś zupełnie nie na miejscu.

Moment wyjścia z sauny zawiera jednak niebezpieczeństwa. Podczas sesji w saunie podnosi
się ciśnienie krwi, i dlatego, nie tylko z powodów symbolicznych, nie wolno zbyt szybko
stawać wyprostowanym. Wahania ciśnienia prowadzą do bólów głowy i zaburzeń równowagi
(zawrotów głowy), i aby tego uniknąć, należy przez dłuższy czas trzymać głowę przy ziemi,
dotykając czołem ziemi. Można przy tym stać na czworakach albo przyjąć jogiczną pozycję
kurmasana, pozycję żółwia, czyli klęcząc na kolanach oprzeć czoło na ziemi. Pamiętaj także o
głębokim oddychaniu, które w tym momencie jest najlepszym środkiem zaradczym na
wszelkie złe samopoczucie.

Innym niebezpieczeństwem jest przechłodzenie ciała, co zdarza się, jeśli zanurzyłeś się w
wodzie, lub było zimno lub mróz. Wtedy trzeba szybko ubrać się (możesz poprosić o pomoc
kolegę) i ogrzać przy ogniu. Pocieszę jednak Czytelnika, że w swetlodżach, które
"zaliczyłem", brało udział w sumie kilkaset osób, i nie słyszałem, żeby ktoś od tego
zachorował. Przeciwnie, sauna ma wyraźne działanie lecznicze. Przez kilka godzin po saunie,
a na pewno tego samego wieczora, nie należy jeść, radzę też wstrzymać się od palenia tytoniu
(chociaż nie wiem jak działa wtedy tytoń, bo sam nie palę), a picie alkoholu miałoby cechy
samobójstwa. Z zasady podczas całego warsztatu nie powinno się używać żadnych używek.

Ostatnią symboliczną czynnością po saunie a przy ognisku jest złożenie ofiar ogniowi i
duchom miejsca, co również może być okazją do wygłoszenia uroczystych mów i podzielenia
się wrażeniami.

Co jeszcze warto wiedzieć
Sesja w saunie bywa prowadzona jako osobna ceremonia, albo jako wstęp do innego
działania, na przykład do wyjścia na poszukiwanie wizji, do zakopywania się w ziemi lub do
tańców. Także powrót z wyprawy po wizje odbywa się przez swetlodż, chociaż wtedy nie
siedzi się tam zbyt długo. Są prowadzone warsztaty, na których sauną zaczyna się i kończy
każdy dzień.
Sauny mogą być ostre, kiedy wewnątrz pozostaje się na granicy fizycznej wytrzymałości,
oraz łagodne, kiedy temperatura jest zaledwie wystarczająca do obfitego pocenia się.

Pot spływający z ciała po kilkunastu pierwszych minutach staje się zupełnie czysty i
przypomina czystą wodę, jest bez zapachu i prawie bez smaku, i nie szczypie w oczy. Po
wyjściu z sauny ma się wtedy poczucie oczyszczenia, wykąpania we własnym pocie, jakby
się wzięło ciepły prysznic. Dlatego kąpiel w wodzie po saunie nie jest konieczna.

Zwykle z sauny korzystamy wielokrotnie podczas jednego warsztatu. Przed zakończeniem
warsztatu saunę rozbieramy, kamienie układamy w piramidkę lub inaczej, środkową jamę
zasypujemy i zakrywamy darnią. Miejsce wraca do stanu początkowego.

Szkielet sauny można zostawić, jeżeli ktoś ma ochotę z niej za niedługi czas korzystać, ale
wtedy gospodarz terenu musi zagwarantować, że ta budowla będzie traktowana z należytym
szacunkiem. Zazwyczaj jednak rozbiera się także szkielet, a kije pali. Możne ich użyć do
rozpalenia pożegnalnego ogniska.

Ognia po sesji łaźni, jak i jakiegokolwiek ognia na warsztatach, nie gasi się przez polanie
wodą! To jest obrzydliwe barbarzyństwo. Jeśli boisz się pozostawić płonące ognisko bez

background image

nadzoru, rozrzuć polana, a ogień po krótkim czasie wygaśnie sam. Podobnie nie wolno
wrzucać do ognia śmieci, pluć do niego ani tym bardziej (o zgrozo) sikać. Jeśli rozpalasz
ogień na starym miejscu, gdzie już palono, najlepiej wyczyścić to miejsce do gołej ziemi.
Świec nie gasimy zdmuchując, gdyż zadaniem oddechu jest rozniecanie ognia. Gasimy je
palcami.

Wszystkie takie błędy i odstępstwa od zasad rytuału, o których wspominam na marginesie,
świadome lub nie, wzmagają rozproszenie i ściągają negatywne energie. Skutki błędów
uderzają w uczestników, szczególnie w tych, którzy są czułymi punktami grupy, czyli są
szczególnie zagrożeni uderzeniem negatywnych energii. Złymi skutkami mogą być
skaleczenia (zwłaszcza podczas obchodzenia się z ostrymi narzędziami), oparzenia, bóle
głowy, ataki złego humoru, niepowagi czyli "głupawki", wreszcie agresji. Dotyka to, jak
rzekłem, osób szczególnie wyczulonych, do których należy, niejako z urzędu, prowadzący, a
następnie osoba najmłodsza, ktoś, kto ma najmniejsze doświadczenie, albo ktoś, kto w grupie
nieświadomie wchodzi w rolę ofiary lub błazna (zdarza się to niektórym). Właśnie z tego
powodu nikt nie powinien brać udziału w swetlodżu "z doskoku", przez przypadek i nie mając
pewności, czy tego chce. Na szczęście, wypadki przy saunie zdarzają się rzadko. Być może
dlatego, że ceremonia ta jest chroniona przez potężne duchy zatrudnione do tej ochroniarskiej
pracy dawno temu, jeszcze na preriach!

Wspólne przejście przez łaźnię silnie integruje grupę.

Podczas trwania ceremonii, przed nią i potem, należy zwracać uwagę na wszelkie znaki w
otoczeniu, w przyrodzie. Rozpalaniu ognia może towarzyszyć zbieranie się burzowej chmury
lub, przeciwnie, rozstępowanie się chmur nad wami. Mogą pojawiać się rzadkie ptaki,
przychodzić zwierzęta. Znaczące może okazać się padanie deszczu, wianie wiatru,
ukazywanie się gwiazd. Wszystkie te znaki, gdy im się dobrze przyjrzysz, mogą okazać się
sensownie wplecione w twój psychiczny proces lub we wspólny proces całej grupy.

Przypisy
[1] Frank Henderson MacEowen tak wspomina:
Moje pierwsze formalne spotkanie z szamanizmem miało miejsce dwadzieścia lat temu, w
roku 1980, kiedy miałem nie więcej niż dwadzieścia lat. Siedziałem w łaźni podczas
ceremonii inipi (szałasu potu) prowadzonej przez "Dziadka" Wallace Black Elk z ludu
Lakota, z rezerwatu Rosebud w Południowej Dakocie. W pewnym momencie podczas trzeciej
rundy [polewania kamieni] poczułem, jak coś wyciąga mnie z ciała i unosi ponad łaźnią.
(Uwaga: to nie była wizualizacja.) Gdy zacząłem szybować ponad drzewami, oczami ducha
zobaczyłem ogniomistrzów stojących wokół ognia, którzy dbali, aby kamienie były ładnie
nagrzane. Inny mężczyzna coś mówił cicho i się uśmiechał. Leciałem dalej w powietrzu
ponad drzewami i w końcu znalazłem się, łagodnie dryfując, ponad niedalekim polem.
Zobaczyłem kobietę, która siedziała na wzgórzu, modląc się w świetle zmierzchu.
Zobaczyłem jelenia który przebiegł przez szosę zaraz po tym, jak przejechała tamtędy
furgonetka. Nagle kolejny strumień wody uderzył o kamienie w łaźni inipi, a za nim wzniosła
się fala pary z gorącej jamy, i tak samo szybko jak wcześniej moja dusza opuściła ciało, tak
teraz zostałem z powrotem wciągnięty do ciała i do kompletnej ciemności w łaźni. Po
"wylądowaniu" na nowo w ciele ciężko chwyciłem powietrze, a Dziadek Wallace tylko
mruknął: "Ho!".
Frank Henderson MacEowen, "Reclaiming Our Ancestral Bones" w: "Shaman's Drum", nr
58, 2001.

background image

Inny artykuł tego autora (Wskrzeszenie gaelickiej tradycji Oran Mor) znajdziesz w
"Tarace" tu:

Część 5.
Zakopywanie się do ziemi



Victor Sanchez, z którego książki "Nauki don Carlosa" wziąłem to ćwiczenie, nazywa je
"pogrzebem wojownika". Jest ono wariantem praktyki, która rozpowszechniona jest wśród
Indian i stanowi jeden z filarów ich duchowej drogi, mianowicie poszukiwania wizji (ang.
vision quest). W swojej klasycznej postaci poszukiwanie wizji polega na tym, że wychodzi się
na pewna liczbę dni i nocy (jedną, trzy lub siedem) w teren, w miejsca odludne, i tam pości
się, nie śpi i nie chowa w namiocie oczekując pojawienia się przekazu ze świata ducha w
postaci wizji, głosów, zwierząt mocy lub innych znaków. Wyjście na poszukiwanie wizji i
przybycie stamtąd odbywa się przez łaźnię, która służy tu do oczyszczenia i zaznaczenia
progu między światem zwyczajnym a krainą ducha.
Już po rozpoczęciu przeze mnie praktyk według Sancheza (który to ćwiczenie opracował na
podstawie wzmianek w książkach Castanedy) dowiedziałem się, że tradycyjnie coś
podobnego robią Lakota: mianowicie na poszukiwanie wizji nie wychodzą na prerię, lecz
wchodzą do dołu wykopanego w ziemi. Praktyka ta w szczegółach różni się od tej, której
uczy Sanchez. W dole się siedzi, jest głęboki na ok. 2 metry, i służy do wielokrotnego użycia
przez różnych członków plemienia. (U Sancheza się leży, dół jest płytki i do jednorazowego
użytku.)

Ćwiczenie to, patrząc z punktu widzenia fizjologii, jest rodzajem deprywacji sensorycznej.
Kiedy się leży w dole, wyłączony jest wzrok, ponieważ jest tam zupełnie ciemno. Ziemia w
dużym stopniu tłumi dźwięki, więc wyłączony jest również słuch, a przynajmniej wrażenie
słuchowe są mocno ograniczone, zwłaszcza jeśli noc jest cicha. Również możliwość
poruszania się jest ograniczona, jako że w dole można co najwyżej leżąc na wznak przekręcić
się na bok lub z powrotem. Sytuacja ta, podobnie jak pełna deprywacja sensoryczna zmienia
świadomość i sprzyja temu, aby umysł wyświetlał swoje wewnętrzne treści.

Miejsce, tak jak przy wszystkich ćwiczeniach, powinno być bezpieczne, tzn. powinieneś mieć
pewność, że kiedy będziesz przebywać w grobie nikt ci nie będzie przeszkadzał ani nie będzie
naruszał spokoju tego miejsca. W okolicy nie powinno być źródeł hałasu, ruchliwych szos ani
linii kolejowych, nie powinni kręcić się ludzie, przeszkadza też sztuczne oświetlenie.

Ważny jest rodzaj gruntu. Teren nie może być podmokły, nie może być tak, że od spodu
będzie ci się sączyć woda. Najlepsza glebą jest piasek, ewentualnie żwir. Lepsza jest gleba
uboga, jałowa, od żyznej, która - przecież - brudzi. Przeszkodą mogą być korzenie drzew
rosnących w pobliżu (więc lepiej zakopywać się w pewnej odległości od drzew), kamienie
(unikaj terenów zbyt kamienistych); także należy unikać gliny, gdyż kopanie w jej pokładzie
narazi cię na zbyt wielki wysiłek i trwać będzie zbyt długo. Szukając odpowiedniego miejsca
zwróć także uwagę na subtelne znaki, świadczące o tym, że jest to miejsce szczególne,
naładowane energią, a więc miejsce mocy. Możesz poznać to po tym, że jest to łysina pośród
bujniejszej roślinności, łacha piasku pośród żyźniejszej gleby, suche miejsce na bagnach lub
wśród łąk. Dobrze jest, jeśli miejsce to tworzy mały wzgórek, wypukłość terenu - wiesz
wtedy, że w razie deszczu nie będzie tam ściekać woda. W obecnych czasach można znaleźć

background image

mnóstwo takich miejsc na porzuconych, zarastających polach uprawnych, gdzie gleba okazała
się zbyt słaba dla rolników.

Uwaga! Bardzo trudno jest znaleźć wygodne miejsce w górach, a przynajmniej w naszych
Beskidach, gdzie grunt jest ciężki, gliniasty i nafaszerowany kamieniami.

Na moich dotychczasowych zajęciach zakopywanie się do ziemi trwało przez jedną noc.
Podobnie poszukiwanie wizji w dole u Lakotów trwało jedną noc. Również jedną noc spędzał
McEowen w celtyckich grobowcach. Sanchez pisze jednak, że ktoś, kto nabrał wprawy,
może czas pobytu w dole przedłużyć do doby albo nawet dłużej. Nie widzę przeszkód, aby
tak robić.

Sanchez zaleca zakopywać się w otoczeniu drzew (ale weź pod uwagę moją przestrogę przed
korzeniami: po co krzywdzić drzewo uszkadzając jego korzenie?). Według niego
początkujący nie powinni tego robić na pustyni (w Polsce to nie grozi), ani w pobliżu morza
lub większych rzek. "Pod żadnym pozorem" (jak pisze Sanchez) nie wolno zakopywać się w
pobliżu ruin, cmentarzy i wykopalisk archeologicznych. Nie tłumaczy, dlaczego, ale zapewne
chodzi o uniknięcie wizyt zbyt natrętnych duchów.

Miejsce powinno być wolne od mrówek i (rzadkich u nas) żmij. Wpadania pojedynczych
owadów nie unikniemy. Mogę zapewnić, że do dołu nie wchodzą dżdżownice - czego obawia
się wiele osób.

Teren na którym odbywa się to działanie zalecam otoczyć ochronnym kręgiem, który opisuję
w osobnym rozdziale.

Miejsce na swój wykop powinno ci wpaść w oko. Powinieneś poczuć, że to jest twoje
miejsce. Nie żadne inne, tylko to. Tak jakbyś miał tam zbudować dla siebie stały dom.
Przekonasz się zresztą wkrótce, jak bliskie stanie ci się to miejsce. Jeżeli zakopujemy się w
grupie, wykopy poszczególnych osób powinny być odpowiednio oddalone od siebie. Trzy
metry to niezbędne minimum.

Kiedy już wybrałeś (ściśle) swoje miejsce, zdecyduj, w którą stronę chcesz leżeć. Aby dobrze
poczuć właściwości stron świata w tym miejscu, połóż się na ziemi i sprawdź co czujesz przy
ułożeniu ciała w różnych kierunkach. Zaleca się tak zbudować "grób", aby ciało leżało na osi
południe-północ lub wschód-zachód. Raczej nie na ukos. Wschód i południe są kierunkami
pozytywnymi i tam należy mieć głowę. Ale jeśli poczujesz, że głowę powinieneś mieć na
północy lub zachodzie, to tak zrób.

Zanim przystąpisz do kopania, połóż się na ziemi i obrysuj swoje ciało. Może to zrobić ktoś
inny za ciebie. Dół powinien mieć takie rozmiary, abyś miał około 10 centymetrów swobody
za głową i za stopami, i abyś swobodnie mieścił się leżąc na wznak z rękami wyciągniętymi
wzdłuż ciała. W środkowej części dół może być szerszy niż na końcach. Głębokość dołu -
około 60 centymetrów.

Najpierw wycinaj darń: starannie, w takich kawałkach, które łatwo ci będzie przenosić z
miejsca na miejsce. (Łatwo obliczyć, że każdy kawałek darni znajdzie się w czterech
kolejnych miejscach.) Darń odkładaj na prawa stronę wykopu. Ziemię usypuj po lewej
stronie. Naokoło dołu zachowaj 10-centymetrowy margines, gdzie nie będziesz kładł ani darni

background image

ani piasku. Dno wykopu wyrównaj. Sanchez każe kopać dół kijem (tak!), ale do tej pory tego
nie praktykowałem, używając zwykłego szpadla.

Następnie przykrywasz dół patykami. Jeśli to tylko możliwe, nie używaj do tego kijów z
żywych gałęzi, lecz chrustu, suchych gałęzi które opadły z drzew. W każdym sosnowym lub
innym lasku znajdziesz ich mnóstwo. Patyki te powinny być dość sztywne, żeby utrzymały
ciężar darni i piasku. Układasz je gęsto - co około 10 cm. Pozostawiasz wolne miejsce "w
głowach" - czyli tam, którędy będziesz wchodził do środka.

Na patyki kładziesz kawał tkaniny. Może to być stary koc lub stare prześcieradło. Nie
polecam plastikowej folii, gdyż pod nią w środku będzie zbyt wilgotno i zbyt duszno. Tkanina
jest potrzebna tylko do tego, aby ziemia nie sypała się do środka. Tkaninę przykrywasz
darnią. Płaty darni układasz tak, aby jak najściślej przylegały jeden do drugiego. Szpary
pomiędzy darnią zasypujesz piaskiem. Kiedy to zrobisz, wejdź do dołu i sprawdź, czy dach
"grobu" nie przepuszcza światła.

Nie przykrywasz darnią szpary "w nogach" o szerokości około 20 cm. Ta szpara będzie
służyć jako wentylacja. Nie będzie przepuszczać światła, ale będzie przepuszczać powietrze.
Aby to osiągnąć, zakryj szparę trawą - tak grubo, żeby zasłaniała światło. Brzegi wiązek
trawy przysyp ziemią, aby wiatr ich nie poruszył.

Przygotuj coś, co posłuży ci jako przykrycie otworu "w głowach" do wchodzenia. Może to
być gruby koc, kurtka przeciwdeszczowa, kawał grubej wykladziny, karimata. (Pamiętaj, że
jedna karimata pewnie przyda ci się do leżenia w dole.) Przygotuj kilka grubych i prostych
kijów pod to przykrycie.

Każdą czynność podczas przygotowywania grobu potraktuj jak szczególny rytuał. Sanchez
pisze: "każdy kolejny krok powinien być traktowany jak element rytuału, podczas którego
wszelkie czynności należy wykonywać w milczeniu, aby nie rozpraszać uwagi. Chodzi o to,
abyś do ostatniego etapu, położenia się w grobie, przystąpił w stanie wzmożonej
świadomości."

Sanchez zaleca leżeć w dole nago, i zapewne w jego rodzinnym Meksyku jest to bardziej
wygodne niż w Polsce. Uczestnicy moich warsztatów zwykle leżeli w dołach ubrani (np. w
piżamach lub dresach), w śpiworach lub pod kocami i na karimatach. Robiliśmy próby leżenia
bez ubrania, ale na karimacie. Leżenie nago wydaje mi się jednak ideałem; jest wtedy
najlepszy kontakt z ziemią. Warto wiedzieć, że w dole jest niespodziewanie ciepło! Podczas
mojego pierwszego odosobnienia w grobie wszedłem tam mokry w przemoczonym ubraniu,
gdyż padał uporczywy deszcz. Przez noc ubranie na mnie zupełnie wyschło, ponadto moje
własne ciepło wysuszyło piasek na ściankach dołu, tak że zaczął się osypywać.

Sanchez każe mieć podczas całego odosobnienia asystenta, którzy będzie czuwał nad
bezpieczeństwem zakopanego. Na moich warsztatach asystenci jedynie pomagali
uczestnikom wejść do środka i przykrywali im szczelnie otwory wejściowe. Każdy miał
swego asystenta, asystentów przykrywali "superasystenci", tych przykrywałem ja, po czym
sam kładłem się do grobu. Kto będzie czyim asystentem, ustalaliśmy zawczasu.

Zalecam, tak jak to się dzieje w obrządku Lakotów, wchodzić do grobów przez swetlodż!
Najlepiej aby łaźnia nie była zbyt odległa od pola z grobami, aby obowiązywała jedność
miejsca. Łaźnia też nie powinna być zbyt gorąca. Na moich warsztatach wchodziliśmy do

background image

grobów wieczorem, wcześniej ceremonia sauny zaczynała się o zmierzchu. Wchodziliśmy na
nasze poletko z biciem w bęben i trąbieniem na trąbitach i didżeridu. Myślę, że w przyszłości
zostana ułożone specjalne uroczyste pieśni grobowe z którymi będzie się przychodzić na
miejsce, i inne pieśni do śpiewania indywidualnie, już leżąc w dole. Do grobu wsuwasz się
nogami w doł, włożywszy tam wcześniej karimatę i śpiwór lub koc.

Co robić w środku? Lakota modlą się, prosząc swoje bóstwa i duchy o wizje. Tak długo, jak
to się da, staraj się nie zasnąć! Przygotuj sobie na tę okazję swoją własną praktykę: sceny i
obrazy, które będziesz wizualizował, tematy, na których będziesz skupiał myśli. Bądź też
świadomy intencji, z którą wykonujesz tę praktykę. Ta intencja może być bardzo szczególna:
możesz na przykład pobyt w dole przeznaczyć na nawiązanie kontaktu z pewnym
szczególnym duchem czy też energią, z własnym wyższym ja, albo na magiczne rozwiązanie
określonego problemu.

Wejście do dołu wprawia w osobliwy stan umysłu. Działa tu kilka czynników na raz:
ciemność, cisza, bliski kontakt z żywą ziemią i jej zapach, wyprostowana pozycja ciała, gdy
leży się na wznak, wreszcie poczucie odosobnienia: że jesteś sam i nie skupia się na tobie
niczyj wzrok ani słuch. Wszystko to razem wzmaga, rozjaśnia świadomość. Każda chwila
staje się niepowtarzalna. Zmysły wyostrzają się aż do granic postrzegania podprogowego;
może się włączać percepcja pozazmysłowa. Jest to naturalny stan medytacji. Regułą jest, że w
ogóle nie odczuwa się senności ani zmęczenia. Poza tym jesteś tam świeżo po łaźni, która
sama energetyzuje i stawia na nogi.

W tym stanie dziwne rzeczy dzieją się z poczuciem czasu. Podczas mojego pierwszego
zakopania się wziąłem do środka latarkę i w pewnym momencie zaniepokoiłem się, ile czasu
upłynęło od mojego wejścia; oceniałem, że pół godziny. Okazało się, że minęły już dwie i
pół! (Ale lepiej latarki nie brać... Właśnie po to, aby nie rozpraszała cię pokusa zapalenia jej.)
Możesz usłyszeć dziwne głosy. Odgłosy z wnętrza własnego ciała, z jelit, albo szum krwi w
żyłach słyszysz dochodzące gdzieś z zewnątrz, z wnętrza ziemi. Możesz usłyszeć rozmowy,
które (gdyby miały miejsce naprawdę) dochodziłyby na przykład z osady odległej o parę
kilometrów. Ja słyszałem, jak trzeszczą pod ziemią korzenie drzew kołysanych wiatrem.
Pojawia się dziwne "inne widzenie", które jest wzrokowa wyobraźnia tak silną, że graniczy z
wzrokową halucynacją. W tym "innym widzeniu" może ci się zdarzyć robić przegląd okolicy
i widzieć różne szczegóły. Inne wrażenie jest takie, że wnętrze grobu wypełnia dziwne, jakby
niewidoczne, światło, albo że ściany grobu znikają i znajdujesz się na otwartej przestrzeni.
Zdarzało się też na warsztatach słyszeć głosy bębna, śpiewu i didżeridu, i takie wrażenia
miało kilka osób, chociaż, jak ustaliliśmy, nikt z nas tych dźwięków nie wydawał.

Wreszcie dziwne są sny w grobie. Są to często tak zwane wielkie sny, które niosą potężny
ładunek symboliczny, Typowe jest też doświadczenie, że budzisz się ze snu, wychodzisz z
grobu - i okazuje się, że jesteś gdzie indziej, w innej okolicy niż tam, gdzie się zakopałeś.
Kiedy stwierdzisz, że "coś jest nie tak", pewnie dopiero wtedy obudzisz się na dobre. (Ale
upewnij się, czy to nie jest kolejny sen.) "Grób" wydaje się znakomitym miejscem dla
praktykujacych świadome śnienie. Sanchez pisze: "To, co na codzień uchodzi za zjawisko
niezwykłe - głosy, wizje, objawienia, doświadczenia poza ciałem, staje się normalne, gdy
jesteś pochowany w Ziemi."

Osobliwość snu w grobie polega na tym, że normalnie wchodzimy w sen z bardzo niskiego
poziomu energii: kiedy jesteśmy zmęczeni i wyczerpani po całym dniu; zresztą organizm
nawykowo w porze pójścia spać wycofuje energię. W grobie w sen wchodzisz z wysokiego

background image

poziomu energii: z umysłem rozbudzonym, ze skoncentrowana uwagą i z wyostrzoną
percepcją. Dlatego w grobie zatarta jest granica między snem a jawą. Na jawie dzieją się
rzeczy, dla których zwykle miejsce jest we śnie, sen zaś bywa równie jasny jak zwykle jawa.

Wyjść możesz w każdej chwili, ale nie rób tego pochopnie. Jeśli dolega ci pełny pęcherz,
możesz w grobie wygrzebać dołek i się wysikać. Ziemia wchłonie to wraz z zapachem.
Umawiamy się, że kto już wyszedł z dołu, do niego nie wraca. Także najlepiej nie zapalać
światła. Czas pobytu w dole i to kiedy się wyjdzie, zależy od indywidualnej decyzji. Kiedy
noce są dłuższe, pod koniec lata, łatwiej jest wysiedzieć dłużej.

Co robisz po wyjściu z grobu? Są dwa warianty. Można, po pierwsze, od razu zasypać dół i
zatrzeć ślady po działaniu. Ale tak można postępować, kiedy robisz to ćwiczenie sam lub w
małym gronie dwóch lub trzech osób. Zasypywanie dołu jest dość hałaśliwe i w dużej grupie
przez to stwarza kłopoty. Drugi wariant, lepszy, jest taki, że każdy wychodzi jak najciszej i
idzie do ogniska (które pewnie tli się od wieczora) i tam czeka na następnych. Zalecam nie
biec od razu, aby się wyspać!

Jest w tym jeszcze jeden "haczyk". Zakopywanie, inaczej niż sauna, chodzenie po ogniu i
tańce, jest działaniem wybitnie indywidualnym, samotniczym, i stan ducha, w który się tam
wchodzi, nie ma nic z życia w grupie, z kolektywizmu! Grupa, która wchodzi do grobów,
przestaje być grupą. Dlatego wspólne czekanie w skupieniu i ciszy przy ogniu, podczas
budzącego się poranka, na kolejnych "pogrobowców", na nowo integruje grupę. Umówmy się
jednak, że nie rozmawiamy o własnych niedawnych wrażeniach - takie dzielenie się
doświadczeniami pozostawmy sobie koniecznie na osobną sesję w kręgu, już podczas dnia.
Nie witajmy wychodzących zbyt natrętnie - jeszcze się pogniewają. Także ich nie
fotografujmy. Podczas wychodzenia z grobu, szczególnie gdy na zewnątrz już razi światło,
człowiek jest przewrażliwiony i czuły na wszelkie urazy. Ta chwila jest także, w pewien
sposób, święta.

Zakopywanie się do ziemi i wychodzenie z niej ściśle odpowiada dwudziestej karcie taroka
pod mylącym tytułem "Sąd ostateczny", który naprawdę brzmieć powinien "Odrodzenie". Bo
ta praktyka, najgłębiej przeżyta, symbolizuje właśnie powtórne narodziny do nowego życia.
(Zobacz: Tarok Bębna.)

Powrót z tej praktyki przez saunę wydaje mi się zbyt kłopotliwy organizacyjnie. Byłby do
zrobienia, gdyby warsztat był podzielony na dwie grupy, i jednej nocy grupa A wchodzi do
grobów, a grupa B przygotowuje dla niej saunę, a następnej nocy odwrotnie.

Za dnia rozbieramy pokrycie grobów, odzyskujemy tkaninę, znowu z dachu na bok
odkładamy darń, zasypujemy dół zużywając na to całą wydobyta wcześniej ziemię, na
miejscu wykopu na nowo sadzimy darń. Starasz się przy tym jak najmniej naruszyć to
miejsce, tak aby rośliny mogły rosnąć nadal. Patyki, z których był dach, palimy; można ich
użyć jako paliwa do kolejnego działania z ogniem. Oczywiście na poletku nie powinny zostać
żadne śmieci; niczego też nie zakopujemy w dołach - co najwyżej trawę z otworów
wentylacyjnych.

Jeżeli miejsce było używane dwukrotnie lub więcej razy, nie kop dołu w miejscu już
kopanym. Gdyby jednak warsztaty miały się regularnie odbywać w pewnym stałym miejscu,
pewnie trzeba by wtedy pomyśleć o stałych "grobach" wielokrotnego użytku, coś jak w

background image

rezerwacie Lakotów. Zapewne ściany grobów trzeba by wtedy wzmocnić kołkami lub
deskami.

Na koniec przeczytajmy, co pisze Sanchez o dobroczynnych skutkach zakopywanie się do
ziemi:

"Wzmożona zostaje rekapitulacja , dzięki ogromnej mocy Ziemi, która zna nasze zamiary i
współpracuje z nami.
Kiedy zakopują się osoby, które kogoś utraciły albo są w depresji, Ziemia pokazuje, że potrafi
leczyć psychiczne rany lepiej niż ktokolwiek inny, z racji swej zdolności wchłaniania
wszelkiego rodzaju okropności.
Ziemia może nam pomóc znaleźć wyjście z sytuacji, rozwikłać sprawy osobiste.
Ziemia może uzupełnić naszą energię przed albo po szczególnie wyczerpującym zadaniu lub
wyzwaniu.
Ziemia może pomóc nam wniknąć w Inną Jaźń.
W chwili ważkiej zmiany zachodzącej w twoim życiu, możesz pogrzebać swoje stare 'ja' i
pozwolić narodzić się nowej istocie."

Przypisy
[1] Victor Sanchez, Nauki don Carlosa. Przewodnik po świecie Carlosa Castanedy. Wyd.
Limbus. Bydgoszcz 1997. Ss. 263-266.

[2] Marco Ridomi, A Lakota Yuwipi Healing, w: "Shaman's Drum", nr 58 Spring 2001, s. 46

[3] Pełną deprywację sensoryczną czyli wyłaczenie wrażeń zmysłowych uzyskuje się w
basenie z wodą o temperaturze ciała, z zakrytymi oczami i zaizolowanymi uszami.

[4] Frank Henderson MacEowen, Rekindling the Gaelic Hearthways of Oran Mor, w:
"Shaman's Drum", nr. 49/1998, str. 33. Po polsku w "Tarace": Wskrzeszenie gaelickiej
tradycji Oran Mor.

[5] Rekapitulacja: podstawowy w metodzie Sancheza proces przypominania sobie wydarzeń
całego życia po to, aby odzyskać energię uwięzioną we wspomnieniach.

Część 6.
Chodzenie po ogniu



Rytualne chodzenie po ogniu praktykowane jest w różnych częściach świata: w Indiach, na
indonezyjskiej wyspie Bali, u Buszmenów na pustyni Kalahari. Zwykle chodzi się po
żarzących się węglach z ogniska, ale np. na wyspach Fidżi chodzi się po rozpalonych
kamieniach (co jest dużo trudniejsze niż po węglach), a na Hawajach tamtejsi czarownicy,
kahuni, chodzą po ledwo zakrzepłej, gorącej lawie. Najbliżej nas tradycja chodzenie po ogniu
istnieje w Bułgarii, gdzie nosi nazwę nestinarstwo, biorą w tym udział kobiety zwane
nestinarki, które podczas przechodzenia przez ogień doznają transu, mając wrażenie, jakby
niemal nie dotykały podłoża. Ja nauczyłem się chodzenia po ogniu od Davida Thomsona i
jego żony Mattie Davis-Wolffe. Kto był ich nauczycielem, nie wiem; w Ameryce chodzenie
po ogniu stało się w ostatnich dziesięcioleciach sporym ruchem społecznym; według
internetowej strony www.firewalking.org praktykę tę zaliczyło tam co najmniej pół miliona

background image

osób. Jednakże nie słyszałem, by chodzenie po ogniu było praktykowane w tradycyjnych
kulturach Indian Północnej Ameryki.
Chociaż przyjęło się mówić o "chodzeniu po ogniu", naprawdę jest to chodzenie po warstwie
żarzącego się węgla drzewnego. Temperatura czerwonego żaru wynosi 600-700 stopni
Celsjusza. Węgiel drzewny jest jednak, mimo swojej wysokiej temperatury, przyjazną
substancją dla naszych stóp: jest dobrym izolatorem cieplnym (prawie tak, jak styropian
stosowany do ocieplania budynków) i przekazuje ciepło do skóry tylko ze swojej cienkiej
powierzchniowej warstwy. Skóra stóp reaguje na żar zwiększonym wydzielaniem potu, a ten,
parując, jeszcze dodatkowo chłodzi podeszwy. Znacznie trudniej byłoby przejść po podłożu
lepiej przewodzącym ciepło, na przykład po kamieniach, ale słychać, że niektórzy (na Fidżi i
Hawajach) to potrafią. O tym, by ktoś chodził po świecącej metalowej blasze jednak nic nie
wiadomo. Wydaje się, że zdolność do chodzenia po żarze jest starym ewolucyjnym
przystosowaniem człowieka. Umiejętność ta przydawała się w najstarszej epoce naszego
gatunku, kiedy to dzięki niej praludzie żyjący w afrykańskiej sawannie wchodzili na zgliszcza
po pożarach lasu lub buszu przed innymi drapieżnikami i padlinożercami, aby żywić się
naturalną pieczenią.

To, że chodzenie po ogniu jest czynnością naturalną i zgodną z prawami fizyki, nie umniejsza
jego znaczenia w pracy z umysłem. Chodzenie po linie też jest najzupełniej zgodne z prawami
fizyki, a nie każdy to potrafi i na pewno udane przejście po linie nad przepaścią byłoby
silnym doświadczeniem odciskającym się na psychice. (Ja nie próbowałem.) Podobnie jest z
przejściem przez ogień: chociaż nie jest żadnym cudem, to wymaga przezwyciężenia głęboko
zakorzenionych oporów, jest aktem zwycięstwa nad samym sobą i praktyką ogromnie
energetyzującą i podnoszącą na duchu. Dodajmy jeszcze, że tak samo jak z liny można spaść,
to ogień zawsze może poparzyć.

Jak zwykle przy podobnych działaniach, należy starannie wybrać miejsce. Ważne jest, aby
tam, gdzie będziesz urządzać ścieżkę do chodzenia po ogniu, powierzchnia ziemi była równa:
zarówno nie pochylona, jak i pozbawiona zagłębień i kolein. Jeżeli nie da się znaleźć terenu
idealnie poziomego, należy tak wybrać kierunek, aby iść lekko w dół. Chodzenie pod górę,
nawet przy bardzo słabym pochyleniu, może sprawić kłopoty. Następnie ważne jest, aby
roślinność w tym miejscu była możliwie skąpa - nie wyższa niż na strzyżonym trawniku lub
dobrze wyjedzonym pastwisku. Większe kępki trawy i innych roślin należy wyrwać, a ziemię
w tym miejscu wyrównać. Nie należy kosić roślin kosą, ponieważ pozostaną ostre kołki, które
wtedy będą prawdziwym niebezpieczeństwem dla stóp - o wiele gorszym od ognia. Jeżeli
gleba jest gliniasta i mażąca się, i może z jakiegoś powodu - deszczu lub rosy - zrobić się
błoto pod stopami, lepiej pozostawić trawę tak, aby uniknąć błota. Lepkie błoto to wróg, bo
będą się nim przyklejać węgielki do stóp i parzyć. Cały teren wokół przyszłej ścieżki ognia i
ogniska należy dokładnie przejrzeć i usunąć wszystkie śmieci, kołki, gałązki, kamienie, także
(nie daj Boże) szkła lub gwoździe. Jak przy wszystkich działaniach, to miejsce powinno być
idealnie czyste, i chodzi tu nie tyle o fizyczny komfort naszych stóp, co komfort dla psychiki i
pozytywne działanie na naszą świadomość i podświadomość.

Jak zwykle należy uniknąć jakichkolwiek gapiów, a także zaprzyjaźnionych obserwatorów,
którzy przychodzą, żeby "tylko popatrzeć", bez intencji wejścia w ogień. Każda osoba
postronna będzie was rozpraszać, zakłócać wydarzenie i odbierać wam energię! Na swoich
warsztatach pozwalam robić zdjęcia i filmy, ale dopiero wtedy, kiedy wszyscy pierwsze
przejścia mają za sobą i atmosfera napięcia opada.

Miejsce tej ceremonii można otoczyć kręgiem ochronnym. (Zobacz rozdział 10.)

background image

(Czytałem i słyszałem o "imprezach" chodzenia po ogniu, które odbywały się przy świetle
latarń i reflektorów, z udziałem tłumu ciekawskich, przy muzyce idącej z głośników i
pokrzykiwaniu prowadzących, z kolejką ludzi w pędzie, jeden za drugim, tłoczących się przez
ogień. Na myśl o czymś takim czuję niesmak.)

Do urządzenia przeciętnej ścieżki ognia, dla grupy nie większej niż 20 osób, potrzeba około
metra sześciennego drewna; może być więcej. Gatunek drewna jest najważniejszy; wydaje
się, że np. żar z brzozy jest twardszy i bardziej kanciasty niż otrzymany z sosny lub wierzby,
nie są to jednak różnice istotne. Ważne jest, aby drewno było suche; ale zdarzało mi się
używać drewna mocno wilgotnego - w takim przypadku dojrzewanie żaru w ognisku trwa
dłużej. Drewno powinno być możliwie mało wymęczone: najlepiej, gdyby to były suche
gałęzie, które same opadły z drzew w pobliżu miejsca ceremonii. Jeśli tniesz piłą
mechaniczną, lepiej zrób to wcześniej, nie tego samego dnia, co chodzenie. Nie należy
używać drewna, której już do czegoś służyło, na przykład desek z rozbiórki. Nie wolno
używać drewna, w którym mogą być gwoździe!

Drewno na żar do chodzenia po ogniu należy porąbać na drobne szczapki, grubości mniej
więcej dwóch palców. Grubszych polan nie palimy. Z drewna układamy stos w taki sposób,
aby możliwie szybko cała jego masa zaczęła się palić i żeby spalanie zachodziło możliwie
równomiernie. Zdarza się, że trzeba pozostawić wolne kanały doprowadzające powietrze do
wnętrza stosu.

Pozwalamy ognisku spłonąć aż do takiego stopnia, kiedy nie ma jasnych, żółtych płomieni.
Pozostaje żar, nad którym unoszą się co najwyżej drobne fioletowe płomyki z gazów
wydobywających się z wnętrza. W tej fazie trzeba kilkakrotnie cały żar przegarnąć łopata, aby
wydobyć na wierzch i wystawić na działanie tlenu zwęglone drewno że środka.

Kiedy stos żaru zaczyna się przykrywać popiołem i świeci równomiernie czerwono, możesz
przystąpić do formowania ścieżki. Do tego potrzebne będą grabie i łopata. Wcześniej
wymierz długość ścieżki. Ścieżka powinna mieć długość 4 lub 5 podwójnych kroków, tak aby
każda noga stąpała po ogniu 4 lub pięć razy. Szerokość ścieżki zależeć będzie od ilości żaru,
ale powinna mieć przynajmniej 70 cm. Dobra grubość warstwy żaru wynosi około 5 cm. W
zbyt grubej warstwie węgle mogą się nasypać na mniej odporny wierzch stopy, zbyt cienka
zostanie zbyt szybko rozniesiona przez kroczących.

Wszystkie działania trzeba tak rozplanować, aby chodzenie po ogniu odbywało się po
zmierzchu, po ciemku. Nie powinno byc przy tym żadnego sztucznego oświetlenia.

Wejście w ogień powinno być poprzedzone starannym przygotowaniem. Na kilka godzin
przed przejściem powinna być zachowana atmosfera pełna skupienia. Unikamy wszystkiego,
co mogłoby nas rozproszyć i obniżyć poziom skupienia. Około 6 godzin przed przejściem nie
jemy. Wszystkie czynności przy przygotowywaniu ognia powinny być prowadzone wspólnie
- wspólnie układamy stos drewna, wcześniej porządkujemy teren, otaczamy miejsce
ochronnym kręgiem itd. Grupa powinna być zintegrowana.

Najlepszym przygotowaniem do przejście przez ogień byłoby wspólne śpiewanie Pieśni
Ogniowych. Niestety, nie znam ich. Może powstaną? Na swoich warsztatach używałem kilku
innych sposobów przygotowania: prowadzenie na ślepo, ćwiczenie kroku ogniowego,
utrzymywanie świadomości w specjalny sposób, przywoływanie przewodników w podróży z

background image

bębnem. Na koniec zaklinaliśmy ogień przez wspólną grę na bębnach, grzechotkach i innych
przeszkadzajkach.

Prowadzenie na ślepo przy linie to pożyteczne ćwiczenie, które można robić również przy
innych okazjach. Potrzebny jest do tego długi kawał liny - na jednego uczestnika przypada
około jednego metra liny. Idący ustawiają się przy linie z oczami zawiązanymi opaskami. Nic
nie widzą, nie mówią i nie wydają okrzyków, nie kontaktują się z towarzyszami. Idą boso,
trzymając się jedną ręką liny. Jedynym widzącym jest prowadzący, który prowadzi całą grupę
po terenie. Zadanie polega na tym, żeby odbierać właściwości terenu, ziemi, tylko poprzez
stopy. Uruchamia świadomość stóp. Uczy iść tak, aby "nogi same niosły", i aby doszła do
głosu wbudowana w nie spontaniczna mądrość pozwalająca im we właściwy sposób brać
przeszkody.

Krok ogniowy, jak sama nazwa wskazuje, to krok, którym przechodzimy przez ogień. Jest
szybki, sprężysty i rytmiczny, ale nie wydłużony. Przypomina trochę wojskowy krok
marszowy. Podczas chodzenia cała stopa styka się z podłożem. Nie wolno patrzeć pod stopy
ani na boki. Wzrok mamy skierowany przed siebie, poziomo, patrzymy w horyzont przed
sobą. Pomaga w tym trzymanie przed sobą wyciągniętej ręki z dłonią na wysokości oczu, tak
aby idąc, patrzeć jednocześnie na dłoń i w horyzont. (Podobieństwo do niemieckich
paradnych marszów jest przypadkowe.) Ćwiczenia tego kroku nigdy nie będzie za wiele!
Przeznaczmy na to przynajmniej godzinę.

Specjalne utrzymywanie świadomości obejmuje dwie rzeczy. Jedna, to trzymanie umysłu w
stanie pustej rury. Wyobraź sobie, że twój umysł jest jak pusta rura, albo że ty cały jesteś w
istocie pustą rurą ustawioną pionowo, przez którą wszystko przelatuje bez oporu i bez śladu.
Przez tę pustą rurę będą przelatywać wszystkie twoje myśli, emocje, niepokoje, obawy i tak
dalej. Nic nie zatrzymujesz, w żadnym stanie nie pozostajesz - wszystko przelatuje jak przez
pustą rurę.

Druga rzecz, to przenoszenie energii do góry, wyciąganie jej z nóg. Masz wycofać energię z
nóg. Nogi (i wraz z nimi całe ciało od pasa w dół) pozostawiasz same sobie. Nie dbasz o nie.
Nie troszczysz się o nie, nie przejmujesz się, co z nimi się stanie, One mają sobie radzić same.
Twojej energii w dole nie ma. (Mattie mówiła: "jeśli nie wiesz jak to zrobić, udaj, że wiesz,
jak to się robi". To jest mądrość, która obowiązuje w całej magii.)

Przywoływanie przewodników polega na tym, że jakiś czas przed przejściem urządzamy sesję
podróży z bębnem, ale cel podróży jest dobrze ustalony: masz znaleźć swojego Ogniowego
Pomocnika, czyli istotę, która przeprowadzi cię przez ogień. Najczęściej tym pomocnikiem
jest zwierzę, mniej lub bardziej fantastyczne. W podróży wchodzimy do świata podziemnego;
pomocnicy zjawiają się bardzo chętnie. To czy podróż będzie prowadzona (podpowiadana)
przez prowadzącego, czy obejdzie się bez podpowiadania; i czy po podróży będziemy się
dzielić doświadczeniami, zależy to od wprawy uczestników i uznania prowadzącego.

Kiedy ogień się pali, wszyscy uczestnicy stoją wokół niego w kręgu i grają na bębnach i
grzechotkach. Nazywa się to: zaklinanie ognia. Ogień też karmi się. Każdy po kolei wrzuca
coś do ognia, wypowiadając głośno lub w duchu swoją intencję. Ofiarą (pokarmem) dla ognia
może być oliwa lub olej, ziarno, wonne olejki, zioła, wosk, aromatyczne drewno. Nie
wrzucasz żadnych rzeczy, których chcesz się pozbyć, nawet jeśli kiedyś były dla ciebie cenne.
Na to można urządzić osobne palenie ognia.

background image

Przed rozrzuceniem ogniska i usypywaniem ścieżki prowadzący ofiarowuje ogniowi piołun
i/lub szałwię. Tuż przed samym wejściem, podobnie, sypie na węgle ścieżki sproszkowane
zioła.

Zanim prowadzący wejdzie jako pierwszy na ścieżkę (węgle ścieżki świecą wtedy czerwono),
staje przed ogniem-ścieżką przez dłuższą chwilę i rozmawia w duchu z ogniem. Prosi ogień o
pozwolenie, by po nim przejść. Może się zdarzyć, że ogień nie wyraża zgody. Wtedy
prowadzący (nikomu nic nie mówiąc) powinien chwilę odczekać i w skupieniu ponowić
wewnętrzne pytanie. Jeśli i tym razem odbierze odmowę ognia, powinien odwołać całe
działanie. (Wtedy zgarnia węgle ze ścieżki z powrotem na stos i wszyscy wspólnie czekają, aż
ogień się wypali do końca.) Jeśli ogień jest przychylny, prowadzący pierwszy przechodzi
przez ogień, po cztym staje na drugim końcu ścieżki. Za nim ruszają następni. Tych, którzy
kolejno przechodzą, kiedy już znajdą się "na mecie", prowadzący bierze w objęcia.

W pierwszej kolejce przejścia przechodzimy pojedynczo, to znaczy następna osoba wchodzi
dopiero wtedy, kiedy poprzednik przeszedł do końca.

Dobrze zaklęty i przyjazny ogień (czyli żar, żarzący się węgiel drzewny na ścieżce) nie parzy.
Wrażenia dotykowe są takie, jakbyś stopą dotykał nagrzanego piasku na plaży. Możesz
momentami czuć gorąco, ale nie będzie parzącego bólu. Podczas niektórych przejść, które
prowadziłem, uczestnicy byli trochę rozczarowani, że nic nie czuli i żar był wręcz chłodny!

Wokół ścieżki poruszamy się w prawo (zgodnie z zegarem). Pamiętamy o grabiach, żeby nikt
się na nie nie nadział.

Po ukończeniu przejścia (każdy może przejść tyle razy, ile ma ochotę) węgle ze ścieżki
zgrabiamy z powrotem na stos i dopalamy ognisko. Przy ognisku będzie następna okazja do
nakarmienia ognia i wygłoszenia mów przy tym. Wyrażamy wtedy naszą wdzięczność i
podziękowanie wszystkim istotom i bytom, które wzięły wraz z nami udział w tej ceremonii i
dopomogły nam w tym. Kiedy powstaną obrzędowe pieśni, będzie się wtedy śpiewać pieśń na
pożegnanie ognia. Bardzo też by się przydał specjalny taniec, który by się tańczyło na
zakończenie.

Wprawdzie rzadko, ale zdarza się, że ogień jednak parzy. Przyczyny mogą być różne; oto
przykłady:

niedostateczne przygotowanie - pojedynczych uczestników lub całej grupy; zlekceważenie
rytuału, rozproszenie, niewłaściwy stan umysłu;
błędy w urządzeniu miejsca i ścieżki, na przykład błoto, przez które węgielki przyklejają się
do stóp; zbyt gruba warstwa żaru, przez co węgle nasypują się z góry między palce; ścieżka
pod górę, co daje podobny skutek;
zbyt wczesne wejście na ścieżkę, kiedy węgiel za bardzo się pali;
nie wysłuchanie przez prowadzącego, że ogień się nie zgadza.
Poza tym zdarza się, że ogień parzy bez żadnej widocznej przyczyny. Ogień zawsze pozostaje
żywiołem nieobliczalnym i nie można go traktować jak wygodnego dywanika. Z drugiej
strony, wchodząc na ogień musisz mieć do niego pełne zaufanie.

Część 7.
Płukanie jelit

background image



Płukanie jelit włączyłem do swoich warsztatów z hatha-jogi. Polega ono na tym, że pije się
słoną wodę, którą wydala się odbytem, aż do momentu, kiedy zaczniemy wydalać czystą
wodę.
Ćwiczenie to warto zrobić jako pierwsze podczas warsztatu, jeszcze przed innymi "dużymi"
działaniami, a więc przed łaźnią, zakopywaniem się i chodzeniem po ogniu. Płukanie jelit ma
działanie silnie oczyszczające, i jest dobrym sposobem na to, żeby wszelkie psychiczne
zanieczyszczenia i stresy codziennego życia pozostawić za sobą.

Na ćwiczenie to trzeba przeznaczyć niemal cały dzień. Nie wypełni ono wprawdzie całego
dnia, trochę czasu pozostanie, i ten czas należy przeznaczyć na zajęcia łagodne, jak ćwiczenia
hatha-jogi lub podobne, wizualizacje, ćwiczenia oddechowe, wykłady lub rozmowy w kręgu.
Ale nic intensywnego oprócz płukania jelit na ten dzień nie należy planować. Po samym
ćwiczeniu trzeba sobie zostawić kilka godzin na wypoczynek, regenerację sił i sen.

Jest kilka powodów, dla których warto zaczynać warsztaty od tego ćwiczenia. Po pierwsze, w
przeciwieństwie do innych ćwiczeń, które energetyzują, podnoszą poziom energii, po
płukaniu energia leci w dół. Ćwiczenie to wysysa, czujesz się po nim "wymoczony" i
osłabiony. Dlatego właśnie powinno być ono zastosowane do "odessania" całego niepokoju,
pośpiechu, stresu i pomieszania, czyli tego negatywnego psychicznego bagażu, z jakim
zazwyczaj przybywa się na warsztaty. Na tym właśnie polega jego potężne oczyszczające
działanie.

Po drugie, ćwiczenie robi wrażenie "mini-cudu": okazuje się, że można ciało małym
wysiłkiem nakłonić, aby funkcjonowało w niecodzienny, nienormalny sposób. Każde z
ćwiczeń na warsztatach ma tę właściwość, że wprowadza w szczególny stan psychiczny. Otóż
przejściu przez płukanie jelit towarzyszy poczucie nierzeczywistości tego, co się dzieje.
Płukanie jelit rozbija pewne stereotypowe wyobrażenia o własnym ciele, uczy odbierania
sygnałów z ciała w nowy i paradoksalny sposób, zmusza do pilnej obserwacji ciała; każe też
traktować własne ciało nie nawykowo, lecz jak narzędzie, przy pomocy którego wiele można
osiągnąć.

Po trzecie, to co podczas tego ćwiczenia robimy, jest w pewnym stopniu przełamaniem tabu,
jakim jest defekacja. Okazuje się, że nawet ta czynność może być częścią ścieżki jogina,
szamana lub maga. Przełamanie codziennego tabu jest jednocześnie sposobem na to, aby
"święty", niecodzienny czas warsztatów oddzielić ostrą linią od "marnego" czasu zwykłego.

I wreszcie perspektywa płukania jelit skutecznie odstrasza tych, ktorzy nie są wewnętrznie
gotowi i na warsztatach nie powinni się znaleźć.

Do ćwiczenia trzeba zawczasu przygotować:

kocioł do grzania wody
sól
cytryny
dużą łyżkę lub kij do mieszania
czerpak i indywidualne kubki
kilka łopat lub łopatek-saperek.
Także potrzebne będzie ognisko lub piec, na którym będziemy grzać wodę.

background image

Jeden człowiek zużywa podczas ćwiczenia cztery do pięciu litrów osolonej wody. Łatwo
policzyć, że dla większej liczby ludzi potrzebne są niepokojąco duże ilości wody! W sklepach
można kupić duże aluminiowe kotły z pokrywkami na 30 litrów. Taki kocioł wystarczy tylko
dla 6-7 osób. Przy większej liczbie uczestników trzeba mieć odpowiednio więcej kotłów,
palenisk, ludzi do pilnowania podgrzewanej wody... Cała operacja robi się trudna, a rozkładać
tego ćwiczenia - na kilka rund po parę osób w kolejne dni - nie wolno, gdyż rozwali to każdy
program warsztatów. Ludzie płuczący jelita są wyłączeni z życia! Nie robiłem więc tego
ćwiczenia z więcej niż 7 uczestnikami.

Podgrzewamy wodę (musi być czysta!) do wrzenia, gotujemy jakiś czas, następnie
zestawiamy z ognia i pozwalamy jej ostygnąć. Kiedy ma temperaturę pokojową, letnią, solisz
wodę i doprawiasz do smaku cytryną. Woda powinna mieć fizjologiczne stężenie soli. Ten
stopień słoności poznasz po tym, że taka woda nie szczypie w oczy i nie drażni nosa, jeśli
wciągniesz ją do nozdrzy, tak jak to się robi w jodze przy płukaniu nosa. Dla tych, którzy nie
praktykowali płukania nosa: na lewą dłoń nalewasz odrobinę słonej wody. Wskazującym
palcem prawej ręki zaciskasz prawa dziurkę od nosa, zbliżasz lewą dłoń z wodą do nosa i
lewa dziurką wciągasz wodę aż do gardła. Możesz tę wodę wydmuchnąć lub wypluć. Jeśli
jest prawidłowo osolona, nie będzie "parzyć" w śluzówkę nosa.

Na 30 litrów wody będziesz potrzebował 2 kg soli. Ale nie wsypuj wszystkiego naraz!
Zacznij od trochę więcej niż pół kilo i stopniowo dodawaj po trochu, sprawdzając najpierw
smak w ustach, a kiedy wyda ci się odpowiedni, zrób próbę nosem. Potem wodę zakwaś
cytryną. Nie powinna być zbyt kwaśna. Utrafienie we właściwe stężenie soli i kwasu
cytrynowego w warunkach polowych nie jest łatwe, i dlatego zalecam zrobić przed
warsztatem jednoosobowy trening, oczywiście z mniejszym garnkiem.

Co się stanie, jeśli stężenie soli nie będzie takie jak trzeba? To jest właśnie problem! Kiedy
soli będzie za mało, wypita woda spłynie do jelit i tam zostanie wchłonięta do krwi i
odfiltrowana i wydalona przez nerki. Nastąpi dokładnie to, czego doświadczają piwosze po
którymś z kolei dużym kuflu: woda pójdzie z moczem. Nie będzie żadnego płukania jelit,
tylko zupełnie niepotrzebne i niezdrowe obciążenie nerek połączone z wprowadzeniem do
krwi szkodliwego nadmiaru soli, od czego rośnie ciśnienie.

Kiedy woda będzie za słona, wcale do jelit się nie dostanie! Zadziała mechanizm obronny i
woda zostanie zrzucona już z żołądka. Którędy? Zwymiotujesz ją.

Żeby ćwiczenie było udane, musisz utrafić w "środkową drogę" pomiędzy zbyt dużym a zbyt
małym stężeniem soli. (Zupełnie tak jak Budda obrał Środkową Drogę pomiędzy ascezą a
folgowaniem sobie.) Dodam jeszcze, że prawidłowe płukanie jelit jest przyjemne i daje masę
takiej zwierzęcej, idącej z brzucha satysfakcji, za to oba przypadki chybione są przykre, a
towarzyszące im doświadczenia psychiczne są po prostu nieznośne. To jest coś jak upadek...

Kiedy podgrzewasz wodę na ognisku pod gołym niebem, zadbaj aby kocioł był szczelnie
przykryty pokrywką. Kłopot w tym, że do kotła przedostaje się dym, smoła z płonącego
drewna dostaje się do wody i nadaje jej nieprzyjemny smak. Niektórzy mogą mieć odruch
wymiotny na smak smoły, nawet jeśli woda była osolona zupełnie prawidłowo. Dlatego lepiej
jest gotować wodę na kuchni, w pomieszczeniu, albo w terenie zbudować piec, z którego dym
będzie odprowadzany rurą na bok. Można też spróbować, choć jest to pewna sztuka,
zagotować wodę na nie dymiącym żarze z ogniska, w którym drewno wcześniej już spaliło się
płomieniem.

background image

Miejsce na to ćwiczenie musi być absolutnie wolne od postronnych widzów. Wybierając teren
po prostu musisz mieć pewność, że nikt oprócz uczestników tam nie wejdzie. Jest jeszcze w
Polsce kilka takich miejsc... Po drugie, teren powinien być taki, że uczestnicy nie będą się
nawzajem widzieć, a przynajmniej znikną innym z oczu, gdy przykucną. Dlatego potrzebny ci
jest gesty las, krzewy (ale nie kłujące), podrost sosny lub brzozy, jaki zdarza się na
opuszczonych polach, albo trzcina, wysokie trawy, łany nawłoci i temu podobne. Wrogiem nr
jeden ćwiczących są komary, bąki i ślepaki.

W centralnym punkcie ustawiasz kocioł z osoloną wodą, z czerpakiem. Wcześniej wokół tego
miejsca uczestnicy wykopią sobie dołki, każdy dla siebie, głębokie na przynajmniej 40 cm,
tak umieszczone, żeby łatwo było nad nimi kucnąć.

Do ćwiczenia przystępujemy z dolną połową ciała ubraną tylko (żadnych spodni ani majtek!)
w szeroki ręcznik lub inny kawał tkaniny, który można w każdej chwili zdjąć, a potem na
nowo się nim opasać. Będziesz to robić wielokrotnie. Należy też mieć ze sobą sporo papieru
toaletowego.

Płukanie jelit, jako właściwie jedyne z omawianych tu działań, powinno być wykonywane
przez kobiety osobno, mężczyzn osobno. Jeśli warsztaty są koedukacyjne, to najlepiej żeby
obie grupy korzystały z osobnych kotłów i robiły wszystko w pewnej odległości od płci
przeciwnej.

Kiedy wszystko jest przygotowane, zaczynasz pić wodę. Pijesz, wypijasz kolejne kubki, a
kiedy czujesz, że nie możesz, pijesz jeszcze jeden kubek. Żeby woda dobrze wchodziła do
jelit, zaleca się robić wtedy przysiady, wciągać brzuch (jak w hatha-jodze), albo sobie brzuch
masować. Nie zdziw się, kiedy brzuch silnie ci się powiększy!

Po wypiciu dwóch do trzech litrów przychodzi moment, który trzeba znieść, a powstające
wtedy uczucia przepuścić przez siebie. Co się wtedy dzieje? Ogarnia cię dojmujące poczucie,
że wszystko to, co robisz, nie ma sensu! Że oszukano cię. Dałeś się nabrać na jakąś idiotyczną
zabawę. I o tym trzeba zawczasu wiedzieć, bo to jest normalny skutek gwałtownego
obniżenia się energii pod wpływem słonej wody wypełniającej żołądek i jelita. (Gdyby się
wtedy okazało, że woda była za słona, będziesz wymiotował, i rzeczywiście cały twój wysiłek
pójdzie na marne. Podobne przykre poczucie zawodu wystąpi, jeśli soli będzie za mało; wtedy
woda wyjdzie przez pęcherz.)

Wreszcie, po dłużących się w nieskończoność chwilach wsłuchiwania się we własny
organizm przychodzi taki moment, kiedy trzeba iść się wypróżnić. Opis szczegółów sobie
darujemy, w każdym razie wypróżnienia występują kilka minut jedno po drugim, i stopniowo
to, co wylatuje, coraz bardziej przypomina wodę. Wrażenia z ciała są wtedy paradoksalne,
masz wrażenie, że dzieje się coś, co jest niemożliwe! W przerwach pijesz słoną wodę dalej.
W końcu cały "napój" z kotła zostaje wypity, a to, co zrzucasz do dołka jest czystą cieczą, jak
woda ze źródełka.

I to jest sukces. Końcowe zrzucanie niemal czystej wody połączone jest z poczuciem tryumfu,
pokonania trudności, wyzwolenia. Czujesz się lekki, wolny, wypełniony powietrzem i
światłem. Masz wrażenie, że całe zło minęło, spłynęło bez śladu. I że twoje ciało jest
posłuszne twojej woli.

background image

Podczas wypróżniania należy pozwolić sobie na spontaniczne odruchy ciała. Możesz mieć
niepohamowana potrzebę rzucenia się na ziemię. Albo skakania. Typowe jest wydawanie
krzyków i ryków. Nie osądzaj tego, co robisz, pozwól sobie być sobą.

Działanie dobiega końca, pozostaje jeszcze zakopać dołki, zatrzeć za sobą ślady. Wracamy.
Nastrój jest wysoki, ale jesteś osłabiony i wychłodzony. Naturalną koleją rzeczy jest opatulić
się w śpiwór, zaszyć w namiocie jak zwierz w jamie i zasnąć. Powinny być zapewnione 4-6
wolnych godzin na sen. W tym czasie się nie je, a pić powinno się tylko samą wodę - może
być mineralna.

Prowadzący zawczasu (jeszcze podczas porannego gotowania wody) powinien przygotować
kleik ryżowy, bez dodatku innych produktów, w ilości odpowiedniej dla wszystkich
uczestników. To będzie ta potrawa, którą wieczorem, po drzemce, przerwiemy głodówkę i
napełnimy pusty przewód pokarmowy.

Uwaga. W przeciwieństwie do innych ćwiczeń, płukanie jelit działa silnie wychładzająco, i
dlatego nie powinno się go robić przy zbyt chłodnej pogodzie, w deszczowy dzień, przy
wilgoci w powietrzu. Ćwiczenie to pozbawia organizm żywiołu ognia, więc wieczór po nim
koniecznie należy spędzić przy dużym ognisku. Raczej nie należy go robić w chłodnej
połowie roku.

Ponieważ płukanie jelit wymaga odpowiedniej pogody, szczególnego terenu oraz sprawia
kłopoty logistyczne przy większej liczbie osób, jest ono dość trudne, i wiele warsztatów
robiłem bez tego ćwiczenia.

Część 8.1
Podróże przy bębnie (1)



Bęben
Bez bębna nie ma szamana! Niemal na całym świecie szamańskim praktykom wtóruje głos
bębnów. Wprawdzie w niektórych częściach świata używa się innych instrumentów -
grzechotek nad Amazonką, didżeridu i czuryngi w Australii - jednak bęben wszystkie
przewyższa. Do neoszamanizmu, czyli do szamańskich praktyk ludzi Zachodu, bęben
wprowadził Michael Harner; od niego pochodzi też praktyka podróży przy bębnie. Ja
poznałem podróże przy bębnie od Davida Thomsona, który prowadził tę praktykę w sposób
właściwie nie różny od tego, co opisuje Harner.
Bęben, którego do tego się używa, jest lekki, jednostronny i otwarty od tyłu. Powstaje w ten
sposób, że drewnianą ramę obciąga się z jednej strony skórą; strona odwrotna pozostaje
otwarta. Są dwa rodzaje bębnów: według Indian Prerii i syberyjski. W indiańskim skóra
membrany bębna jest ściągnięta po odwrotnej stronie rzemieniami, które promieniście
zbiegają się w środku. Bęben trzyma się dłonią za pęk tych rzemieni.

W bębnie syberyjskim membrama jest ściągnięta sznurem lub rzemieniem "na okrągło"
wzdłuż tylnego obwodu ramy. Za to wewnątrz ramy umieszczona jest poprzeczka, która
napina ramę i chroni przed deformacją. Za nią trzyma się bęben; niekiedy ta poprzeczka ma
kształt człowieczka i wtedy wyobraża ducha bębna. Membrana jest dodatkowo napięta przez
półkoliste drewniane klocki wkładane między skórę a ramę po jej zewnętrznej stronie.

background image

W bęben uderza się pałką. Głowa pałki powinna być owinięta miękką skórą lub grubą
tkaniną. Syberyjskie pałki mają kształt łyżki. Pałkę trzeba starannie dobrać: musi mieć masę
dopasowaną do bębna. Kiedy pałka jest zbyt lekka lub zbyt ciężka, energia od pałki do
membrany jest źle przekazywana. To jest zjawisko, które można zbadać tylko praktycznie.

W Polsce wśród moich znajomych dobre bębny typu indiańskiego robi Krzysztof Kolba
(strona internetowa www.wsb-nlu.edu.pl/~kolba/index.shtml). Mój bęben ma średnicę 35 cm.
Syberyjskie są zwykle większe. Zdarzają się też bębny nie okrągłe, tylko owalne,
sześciokątne lub ośmiokątne. Bębnów w stylu afrykańskim, typu konga lub dżamba, do
opisywanych tu praktyk nie polecam, gdyż są zbyt ciężkie, a wydobycie z nich dźwięku jest
zbyt ciężką pracą. Kiedyś na jednym z warsztatów mój bęben się rozleciał. Okazało się, że
znakomicie zastępuje go pusty wielki plastikowy gąsior po wodzie mineralnej "Dar natury".
Może warto taki mieć w rezerwie?

Bęben powinien mieć tak napiętą membranę, aby działał, czyli wydawał dźwięczny głos
równeiż przy wilgotnym powietrzu i niskiej temperaturze. Nawet lekka mżawka nie powinna
mu odbierać głosu. Z bębnem pracujemy zwykle nocą, kiedy jest wilgoć i rosa, i jeżeli
membrana nie jest odpowiednio napięta, to nawet suszenie i grzanie bębna przy ognisku może
nie pomóc. Przechowywać bęben też trzeba odpowiednio: nie w suchym mieszkaniu, ale
najlepiej na dworze, w warunkach naturalnych, wystawiając go na chłód i wilgoć. Leonid Lar
mieszkający w Tobolsku trzyma swój syberyjski bęben na balkonie. Jeżeli bęben zaczyna
zbyt łatwo "głuchnąć" na wilgoci, należy go rozebrać, skórę namoczyć w wodzie i napiąć ją -
na mokro - ponownie, rozciągając nieco bardziej niż dotąd.

Na bębnie można wieszać inne dodatkowe instrumenty: dzwonki lub brzęczące blaszki.
Zwłaszcza na Syberii bębny bywają obwieszane taką perkusją. Można też wieszać ozdoby,
pamiątki, magiczne przedmioty. Można bęben pomalować (jest to bardzo odpowiedzialna
czynność!), a także nadać mu imię.

Podróż przy bębnie
Praktyka podróży przy bębnie, wprowadzona przez Michaela Harnera, różni się od użycia
bębna na Syberii. Szamani syberyjscy przy pomocy bębnienia sami wprowadzają się w trans,
w zmieniony stan świadomości, i w tym stanie odbywają podróże, w których (oprócz innych
rzeczy) wykonują pewne czynności na korzyść swoich klientów: na przykład odnajdują
zgubione rzeczy lub diagnozują choroby. Klienci są świadkami i ewentualnie korzystają z
szamańskiego rozpoznania, ale sami w transowej podróży raczej udziału nie biorą. W
metodzie Harnera udaje się w transową podróż zarówno prowadzący, który bębni, jak i
uczestniczy, którzy głosu bębna słuchają. Dodam, że w tej sytuacji uczestnikom łatwiej jest
wejść w trans niż prowadzącemu.
Podróżujący podczas tego działania leżą. Zawczasu przygotowujemy coś, na czym można się
położyć, na przykład karimatę, i coś do przykrycia się, na przykład koc lub śpiwór. To
ćwiczenie działa wychładzająco, więc trzeba się zawczasu opatulić. Oczy zawiązujemy.
Kładziemy się płasko na plecach, bez poduszki ani innego podparcia pod głową. Uczestnicy
leżą w kręgu, raczej głowami do środka niż na zewnątrz. Kiedy dojdziecie do wprawy, będzie
można medytować przy bębnie także w innych pozycjach. Prowadzący z bębnem przez całą
podróż stoi, chodzi lub, ostatecznie, siedzi.

Podstawowe zjawisko psychiczne, które ma miejsce podczas podróży, polega na tym, że
dźwięk bębna wprowadza umysł w zmieniony stan świadomości, podobny do snu, ale z
zachowaną jasną przytomnością; jest to więc stan w rodzaju snu jasnego. Dźwięk bębna jest

background image

źródłem energii, która przekształca się w wizje, obrazy, postaci, akcje i inne wrażenia.
Dźwięk bębna działa tu bardzo skutecznie: niewiele jest silniejszych od bębna środków
wywołującym wizje; silniej działa dopiero oddychanie holotropowe.

Harner pisze, że powinno się bębnić w tempie 205 do 220 uderzeń na minutę. (Rytm o tej
częstości pojawiał się na filmie "Jumanji".) Ja przy okazji pisania tego rozdziału zmierzyłem
własne tempo; wyszło mi 224 uderzenia na minutę, czyli prawie tyle samo. Bębni się
monotonnie i równomiernie, nie przyśpieszając, nie zmieniając głośności, nie próbując
jakichś szczególnych rytmów. Muzykowi to zajęcie raczej nie daje możliwości artystycznego
wyżycia się! Szamańskie transowe bębnienie ma jednak swoją strukturę. Uderzasz w rytmie
na cztery: TU-tu-tu-tu, minimalnie podkreślając pierwszy dźwięk, bardziej w umyśle niż w
rzeczywistości. Te czwórki uderzeń wiążesz znowu w czwórki, tak, że uderzasz w rytmie na
szesnaście: TU-tu-tu-tu tu-tu-tu-tu tu-tu-tu-tu tu-tu-tu-tu. Ten rytm, przy pewnej wprawie,
można utrzymać, i to bardzo długo, bez liczenia uderzeń. To się po prostu czuje.

Podróż może przebiegać z prowadzeniem lub bez prowadzenia. Prowadzenie polega na tym,
że prowadzący bębniąc podaje instrukcje, często bardzo szczegółowe, co się ma dziać, co
podróżujący widzą, jakich wrażeń doznają, co czują, czego mają szukać. W zmienionym
stanie świadomości słowa prowadzącego natychmiast "materializują się", to znaczy
przeobrażają się w obrazy i wizje, które zaczynają żyć własnym życiem.

Przy podróży bez prowadzenia wszystkie instrukcje są podawane przed podróżą, samo
słuchanie bębna odbywa się bez słownych komentarzy, a często uczestnicy wędrują po
wewnętrznej przestrzeni według własnego planu. Zwykle z góry ustalony jest tylko ogólny
schemat poszukiwań. Może też być tak, że prowadzący swoimi instrukcjami podprowadza
uczestników do pewnego momentu, a potem muszą oni dawać sobie radę sami.

Zwykle podróż trwa 15-20 minut. Sygnałem do powrotu jest przyśpieszona, mocna i krótka
seria uderzeń w bęben. Z podróży niczego się nie zabiera!

Po podróży, lub ich serii, koniecznie trzeba się ugruntować. Tak nazywamy wszelkie te
czynności, które na powrót zakotwiczają nas w materialnej rzeczywistości. Powinieneś więc
zrobić coś, co sprawi, że na nowo poczujesz twardość i pewność ziemi, ciężar przedmiotów,
masywność ściany, drzewa itd. A więc stań na czterech łapach, jak w asanie "lew". Uderzaj w
ziemię rękami i nogami. Przeturlaj się wielokrotnie po ziemi. Obejmij drzewo. Podnieś
kamień. Oprzyj się o ścianę. Napij się wody lub soku. Niektórzy wtedy coś przegryzają, ale
tego bym nie polecał.

To, co robi prowadzący, nie może być mechaniczne. Wyrusza on wtedy we własną podróż, a
wtedy głos jego bębna jest sprzężony z tym, czego on sam doświadcza. Poprzez głos bębna
jego stany mogą się udzielać uczestnikom; "pod bębnem" dobrego prowadzącego można
osiągnąć synchronizację i uzgodnienie wrażeń całej grupy; sądzę, chociaż nie doświadczyłem
tego, że możliwa jest dosłownie wspólna wycieczka.

Podróże odbywa się w pewnych przestrzeniach symbolicznych: do świata dolnego,
podziemnego, lub do świata górnego, podniebnego. Innym rodzajem symbolicznych
przestrzeni, które można penetrować w ten sposób, są karty taroka, tzn. wnętrza scen
zobrazowanych na kartach, przestrzenie snów, albo spotkania z pewnymi mitologicznymi
postaciami.

background image

Celem takiej podróży może być po prostu zobaczenie, "co tam jest"; podróżuje się też po to,
aby się spotkać ze swoim zwierzęciem mocy, albo znaleźć to zwierzę; wreszcie celem
podróży może być rozwiązanie pewnego problemu. Możesz "tam" spotkać istotę, która ci
odpowie na twoje pytanie.

Najłatwiejsza i polecana na początek jest podróż do świata podziemnego. Zaczyna się ją od
zwizualizowania miejsca, z którego dostaniesz się do podziemia. Może to być znane ci
wejście do jaskini, albo schody prowadzące do jakiegoś lochu lub kopalni, otwór studni, nora
zwierzęcia. Z wielką dokładnością stawiasz sobie przed oczami całe otoczenie tego otworu i
odczuwasz emocje, które czułbyś szykując się do zejścia w głębiny. Następnie krok po kroku
zaczynasz schodzić w głąb, niżej i niżej, korzystając przy tym ze schodów, drabiny, liny lub
innych pomocnych urządzeń. Dalej następuje wędrówka po podziemnych labiryntach,
komorach i salach, w których odbywają się różne magiczne obrzędy i zgromadzenia.

Podróż do świata górnego odbywa się jako wspinaczkę po linie lub drzewie, wciąż w górę,
albo jako szamański lot duszy. Wtedy bardzo przydają się wrażenia zapamiętane ze snów o
lataniu!

Dla przykładu przedstawię swoje notatki z podróży, którą prowadził David Thomson na
warsztatach w 1995 roku w Dąbrówce koło Lubartowa. Podróż zaczęła się od świata
podziemnego, potem było przejście do świata górnego. Podróż ta była bez prowadzenia, tylko
ze wstępnymi instrukcjami, i miała na celu spotkanie swoich zwierząt mocy.

Świat podziemny był rzeką, nad którą stałem. Z rzeki wynurzyło się siedem małych rybek.
Zapytałem, raczej siebie, niż ich: którą wybrać? Rybki odpowiedziały zgodnie: wszystkie
siedem. Ja poczułem, że jest coś niedobrego w braniu ryb ze sobą, bo nie mogę ich trzymać
na powietrzu. Chociaż wystawiały łby z wody - więc może powietrze im nie szkodziło? Rybki
widocznie znały moje wahania, bo powiedziały: będziemy w twojej głowie, w twoim mózgu.
I rzeczywiście, wpłynęły do mojej głowy. Przez moment widziałem, jak swoimi głowami
umieszczają się gdzieś w okolicach moich oczu, ale jeszcze ogony im wystają z tyłu mojej
czaszki. Potem się uspokoiły i przestałem o nich myśleć. Wyszedłem na powierzchnie spod
ziemi, do ogrodu przy moim domu. Drzewa [kosmicznego, osi świata] nie było, ale zacząłem
się wspinać po linie, która zwieszała się z nieba. Szło mi sprawnie, byłem przekonany, że lina
jedzie do góry. Znalazłem się - tam zaprowadziła mnie lina - na wielkim talerzu z błyszczącej
miedzi, zawieszonym, wysoko w przestrzeni, na którym pośrodku płonął ogień. Stale
czekałem na przybycie przewodnika. Na tym samym talerzu-platformie usiadła gęś. Przez
chwilę wahałem się, czy to nie łabędź, ale nie. Był to samiec-gęś, maści szarej, ale świecił,
więc właściwie był biały. Patrzył na mnie i nic nie mówił, ale słyszałem głos bębna i to
bębnienie było identyczne z gęganiem przelatujących gęsi. Długo siedziałem z tym
nieruchomym gąsiorem i nic się nie działo. Nagle on wskazał mi inne platformy unoszące się
w powietrzu na podobnej wysokości w pewnym oddaleniu, ale to nie były miedziane misy z
ogniem jak nasza, tylko buddowie na kwiatach, [tacy jakich rysuje się na tybetańskich
obrazach-tankach] unoszący się w powietrzu. W ich obrazie przeważały barwy: bardzo
intensywna, prawie niemożliwa czerwień, i złoty. Buddowie byli daleko, ale widziałem
drobne szczegóły ich kwiatów, ich rąk, ich strojów. Wreszcie zaczeli się oddalać. Znikali w
zachodzącym Słońcu, ale Słońce nie zachodziło za horyzont: ono zachodziło, chociaż było
zawieszone dość wysoko na niebie. Bęben zaczął sygnalizować koniec. Pokłoniłem się
gąsiorowi, on mnie. On odleciał, ja zacząłem zjeżdżać po linie. Przez moment byłem w
swoim ogrodzie, potem wróciła rzeczywistość w Dąbrówce [gdzie odbywały się warsztaty].

background image

Tytułem komentarza zauważę tylko, że wodny ptak, istota równie sprawnie poruszająca się po
lądzie, pod wodą i w powietrzu, jak dzika kaczka, dzika gęś, nur, kormoran i podobne, jest
typowym "ptakiem szamańskim", przewodnikiem szamana w jego wędrówkach, i w
podróżach przy bębnie pojawia się niemal na zawołanie.

Jakim rodzajem wrażeń, doświadczeń, jest to "inne widzenie", które pojawia się podczas
słuchania bębna? Nie jest to sen, ponieważ przytomna świadomość jest wtedy w pełni
zachowana; nie doświadcza się żadnych zamroczeń ani "odlotów", nie jest też tak, jak w
przypadku snów, że to, co się działo, przypominasz sobie dopiero po wydarzeniu. Tu jest
inaczej: na bieżąco jesteś świadkiem tego, co się dzieje. Ale zdarza się, że wizje, które
pojawiają się przy bębnie, nie są czymś narzucającym się, oczywistym. Bywa tak, że ktoś się
"ocyka": "ojej, to ja widzę?" - i staje się dlań jasne, że wizja już się zaczęła, podczas gdy on
jeszcze był zajęty swoimi myślami i jej nie zauważał. Możesz też mieć wrażenie, że wizja
pojawia się na skraju pola widzenia lub na skraju twojej uważnej przytomności.

Niektórym ludziom sprawia trudność przestawienie się na odbiór -na odbiór swoich własnych
"wyświetleń". Sami sobie podpowiadają, co mają zobaczyć. Zamiast pozwolić płynąć
strumieniowi doświadczeń, to celowo, wysiłkiem woli, wizualizują wymyślone sceny. Jest to
pewna nawykowa czynność umysłu, którą jednak warto wyłączyć, ponieważ mały jest
pożytek z wizji sztucznie wykoncypowanych: poprzez nie niewiele dowiemy się o
prawdziwej przestrzeni naszego umysłu. Jak jednak można wyłączyć celową produkcję
umysłu? Tylko przez powiedzenie sobie, że nie ma pośpiechu ani rywalizacji o to, kto będzie
miał ładniejsza wizję. Wiele tu zależy od prowadzącego, który powinien dać uczestnikom
komfort wygodnego rozgoszczenia się w ich własnych wizjach. Może okazać się, że potrzeba
wielu powtórek.

Wizje przy bębnie nie są wizualizacjami, gdyż wizualizacją nazywamy wyobrażoną scenę
(akcję), którą przywołujemy celowym wysiłkiem woli. Owszem, zdarza się, że taka celowa
wizualizacja zaczyna żyć własnym życiem - ale wtedy należałoby ja nazwać właśnie wizją.
Wizje przy bębnie w całości powinny być takimi spontanicznymi wizjami; kiedy świadomy
umysł włącza się ze swoimi wizualizacjami, jest to raczej zakłócenie wizji. Ale z drugiej
strony często wizyjna podróż zaczyna się od wizualizacji, a doświadczony podróżnik używa
wizualizacji do pokierowania wizyjną podróżą.

Kiedy podczas podróży (co się zdarza) twoja uwaga słabnie i tracisz kontakt z wizją, skup się
wtedy na dźwięku bębna i pozwól, aby energia z dźwięku bębna zasiliła twoją wizję. Możesz
wręcz doświadczyć wrażenia, że dźwięk bębna "materializuje się" i powstają z niego wizyjne
obrazy. (Zupełnie podobnie w obrazy przekształca się muzyka podczas oddychania
holotropowego.)

Na swoich warsztatach zwykle w jednym ciągu przeprowadzam trzy podróże (tzn. trzy
bębnienia) po około 20 minut każde, po czym po krótkim relaksie przystępujemy do dzielenia
się swoimi wrażeniami. Opowiadanie współuczestnikom o tym, co się widziało, służy przede
wszystkim temu, abyś sam zapamiętał treść podróży i skupił się niej. To, żeby każdy z
kilkunastu uczestników pamiętał wszystkie wizje swoich kolegów, jest raczej niemożliwe.
Dobrym sposobem jest też rysowanie własnych wizji albo rysunkowych komentarzy do nich.
(Wtedy zawczasu trzeba zadbać o papier i kredki.) Na tamtym warsztacie pod Lubartowem,
wieczorem po podróży z bębnem na poszukiwanie swojego zwierzęcia mocy, David zarządził
tańce: każdy miał zatańczyć, tak jak potrafi, zwierzę, które napotkał w swojej wizji. (Pewien
kłopot mieli ci, którzy spotkali węża.)

background image

Pewną trudność może sprawiać fakt, że wizje przy bębnie pojawiają się tak łatwo i w takich
wielkich ilościach! Kłopotem jest nadmiar wizji, obrazów, symboli; szczególnie takiego
nadmiaru dostarczają podróże z prowadzeniem, kiedy prowadzący mówiąc sugeruje
uczestnikom treść wizji. Może też być tak, że każdy uważa swoje własne wizje za
rewelacyjne i nie słucha opowieści innych. To wszytsko może doprowadzić do lekceważenia
wizji, traktowania ich jako mało znaczących błyskotek. Zadaniem dla prowadzącego jest, aby
tę sytuację opanować i ukierunkować strumień wizji interpretując je tak, aby miały znaczenie
dla wszystkich.

Warto wizje bębnowe włączyć jako element do większej całości, do szerszych poszukiwań.
Można na przykład (co stosowałem na swoich warsztatach) w ramach przygotowań do
przejścia przez ogień odnaleźć w wizji przy bębnie istotę, która cię przez ogień przeprowadzi.
Można przy bębnie przywołać sceny, które będą treścią medytacji w grobie, podczas
zakopania do ziemi. Szereg działań: sauna, zakopanie, i właśnie podróże bębnowe, może być
ukierunkowany na wspólny cel, na przykład odnalezienie swojego zwierzęcia mocy i
zaprzyjaźnienie się z nim; albo innej sprzyjającej symbolicznej postaci.

Przypis
[1] Zobacz: Michael Harner, The Way of the Shaman; wyd. Harper Collins Publishers, New
York 1980; później wiele wznowień.
(Dlaczego w Polsce nikt dotąd tej książki - fundamentalnej dla neoszamanizmu - nie
przetłumaczył i nie wydał?)
Część 8.2
Podróże przy bębnie (2)



Dalsze zastosowania wizji przy bębnie
Cenię sobie praktykę wchodzenia przy bębnie w przestrzeń kart taroka. Uważam, że jest
najbardziej skuteczny sposób na zaprzyjaźnienie się z kartami i przyswojenie sobie ich mocy i
ożywienie ich symboliki. Tym bardziej, że tarok ożywiony bębnem staje się tarokiem
szamańskim, i jego obrazy podpowiadają i rozwijają szamańskie działania. Przedstawię swoje
zapiski z warsztatu, który prowadziłem jesienią 2000 roku; wizja dotyczy przedostatniej karty
"Sąd" czyli Odrodzenie.
Początek wizji był jak wrażenia z praktyki zakopywania się do ziemi: kiedy pod koniec
pobytu w grobie czuje się, że przyszedł czas, żeby wyjść na powierzchnię. Czuję, jak dostaję
ciała. Jestem wśród ludzi, którzy wychodzą spod ziemi. Ziemia jest poruszona, jest
wzburzona, a z jej sypkich, miękkich i żyznych zwałów wydobywają się ludzie, kobiety i
mężczyźni: wszyscy młodzi, piękni i pełni życia. (Narysowałem tylko dwie kobiety.)
Otrzepują się z piasku, przeciągają się. To Nowi Ludzie, którzy wyrośli wewnątrz Ziemi, a
wraz z ich wyjściem zaczyna się całkowita odnowa świata. Pośrodku doliny, gdzie to się
dzieje, rośnie wielki, stary dąb. Na nim widać żołędzie. To właśnie z tych żołędzi, które
spadły i wykiełkowały w ziemi, wyrośli ci Nowi Ludzie. To koniec inicjacji, wszystkie
przemiany są za nimi, nowe życie - przed nimi. Odpowiednie rzeczy dzieją się też na niebie.
Obraz ten nawiązuje do umiejętności, które kiedyś jakoby mieli pewni lamowie tybetańscy,
którzy patrząc w niebo, widzieli na nim wieszcze wizje. Tutaj niebo jest ekranem, na którym
wyświetlają się archetypy. Wystarczy, że ludzie, którzy wyszli z ziemi, spojrzą w niebo - i już
wszystko będą wiedzieć. Ich nauczyciele już czekają. Są to rozmaite zwierzęta mocy.
Narysowałem spośród nich Lwa, Byka, Węża i jakieś inne rogate stworzenie. Co do

background image

głównego anioła, to nie mam pewności, czy ma ludzką twarz. Prócz Zwierząt, na niebie widać
także znaki tajemnych alfabetów. Obrazek opatrzyłem napisem "Totalna odnowa świata", i
chętnie zatytułowałbym go: "Odrodzenie".

Wizje przy bębnie mogą też służyć do rozwijania i wyjaśniania wizji (a także myśli), które
pojawiły się w innych okolicznościach. Może służyć do "dośniwania" snów, które z jakichś
powodów zostały zapamiętane w ułamkach. Można też pracować z bębnem w kierunku
rozwinięcia jasnowidzenia, albo stosować wizje do dywinacji: traktując je tak, jakby to były
znaczące, wieszcze sny.

Dla szamanów podróże przy bębnie są wprowadzeniem do swobodnego poruszania się w
wewnętrznej przestrzeniu umysłu, która jest przecież ich właściwym "naturalnym
środowiskiem".

Inne zastosowania bębna
Harner i inni zalecają stosować, oprócz "żywej" gry na bębnie, również nagrania dźwięku
bębna. W świecie są podobno dostępne kasety i płyty z takimi nagraniami i w indywidualnej
praktyce mogą być rzeczywiście pomocne. Do tej pory nie interesowałem się dźwiękiem
nagranym, preferując działania na żywo, ale może warto by było takie nagrania sporządzić.
Może to kiedyś zrobię.
Bęben służy także do wywoływania odpowiedniego nastroju przy innych działaniach. Służy
do zaklinania ognia przed chodzeniem po ogniu. Pomaga ogniowi palić się. Służy do
przywoływania przyjaznych istot podczas spotkań i medytacji. Służy do budowania
wizualizacji. Wielokrotnie grając na bębnie wznosiłem w wizualizacji masywny krąg
ochronny wokół miejsca, gdzie zbieraliśmy się, aby coś robić.

Szczególnym zastosowaniem bębna są mowy przy bębnie. Spróbuj mówić tak, aby swoją
wypowiedź zgrać z dźwiękiem bębna, a bębnem podkreślić wagę swoich słów. Mowa przy
bębnie nabiera szczególnej jakości i wartości, jest uroczysta, a słowa nabierają niezwykłej
wagi.

Dźwięku bębna używa się także podczas ceremonii łaźni. Bębna nie wnosi się do środka,
wilgoć jest tam za duża. Potrzebny jest za to przynajmniej jeden ochotnik, który kiedy inni
pocą się w łaźni, obchodzi szałas naokoło (w prawo!) i nadaje bębnem "rytm bicia serca
Matki Ziemi". Rytm ten wygląda mniej więcej tak: "BUM-bum ...cisza... BUM-bum ...cisza...
BUM-bum ...cisza..." Takich podwójnych uderzeń przypada około 30 na minutę.

Można też łączyć podróże przy bębnie z zakopaniem do ziemi. Wtedy na polu z grobami
pozostają dobosze, którzy przez umówiony czas - może nawet kilka godzin, z przerwami,
grają takim rytmem, jak do wizyjnych podróży.

Grzechotka
Drugim instrumentem szamana jest grzechotka. Na Syberii i w Ameryce Północnej grzechotki
używa się obok bębna, w Ameryce Południowej różne rodzaje grzechotek są podstawowym
instrumentem tamtejszych szamanów. Niekiedy mają postać pęków specjalnych suchych,
mocno szeleszczących liści.
"Etniczne" grzechotki robi się ze skóry (tak jest u Indian północnoamerykańskich i na
Syberii), także ze skóry ryby (np. łososia) lub z rybiego pęcherza, a w krajach południowych
z suchej skorupy tykwy lub innych dyniowatych owoców, albo z pustego orzecha.

background image

Grzechotkę można zrobić samemu. Widziałem takie instrumenty z orzechów kokosowych, z
masy papierowej (okleja się papierem mały balonik, potem wypuszcza się powietrze i balon
wyciąga), a nawet z puszek po piwie. W środku umieszcza się twarde nasiona: groch, soję,
kukurydzę. Kiedyś dostałem w prezencie grzechotkę "zewnętrzną": jest to pusta tykwa, na
którą nałożona jest luźna plecionka ze sznurka łączącego małe szyszeczki. Kiedy się porusza
tą grzechotka, szyszki grzechoczą o tykwę. Inny rodzaj grzechotki, to pęczek połówek skorup
z orzecha włoskiego (lub większych orzechów egzotycznych) uwiązanych na sznurkach. Do
tego trzeba dorobić jakąś rączkę do trzymania, można też założyć jako opaskę na rękę w
nadgarstku lub na nogę w kostce. Komu brakuje zmysłu majsterklepki, niech kupi gotową
przeszkadzajkę w sklepie muzycznym.

Grzechotka może służyć do podróży podobnie jak bęben, ale ponieważ jest ona instrumentem
cichszym i przez to bardziej kameralnym od bębna, do działań z ludźmi stosuję bęben, a do
pracy indywidualnej raczej grzechotkę.

Grzechotka służy też na warsztatach do uroczystych mów, do podkreślania własnej
wypowiedzi, do zwracania uwagi, kiedy coś się dzieje, wreszcie do magicznego naznaczania
miejsc i przedmiotów. Kiedy się (na przykład) trzykrotnie z grzechotką okrąży drzewo,
drzewo to w jakimś stopniu nabiera właściwości świętego drzewa. To samo stosuje się do
kamieni, wody, ognia i do różnych miejsc, w których ma się coś odbywać.

David na swoich warsztatach używał też grzechotki po to, aby pomóc wrócić do normalnej
świadomości tym, którzy zanadto "odlecieli" podczas różnych działań.

Inne instrumenty muzyczne
Oprócz bębnów i grzechotek na warsztatach przydają się flety i piszczałki, drewniane ligawki
(sam mam taką z Beskidu Śląskiego), oraz didżeridu, czyli drewniane rury do wydawania
niskich buczących i warczących dźwięków, wzorowane na tradycyjnych instrumentach
tubylców Australii.
W starożytnej Grecji istniała wyrocznia w Dodonie, gdzie wieszcze wizje zsyłał Zeus podczas
wsłuchiwania się w szelest liści świętego dębu. W Biblii są wzmianki świadczące o tym, że w
Kanaanie istniały podobne wyrocznie pod dębami poświęconymi Jahwe - na przykład w
Mamre koło Hebronu, gdzie osiedlił się Abraham. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby na
naszych warsztatach wykorzystać do wchodzenia w trans ten naturalny instrument, jakim są
liście drzew na wietrze. Podobnie działa szum płynącej wody, grające świerszcze, brzęczenie
owadów, śpiew ptaków i inne głosy przyrody. Oczywiście zacząć trzeba od dębów!

Część 9.
Przelewanie wody
i inne ćwiczenia z oddechem i wizualizacją



Wolna energia
Jak pisze Victor Sanchez, nic nie zrobimy ze swoim życiem, nie mając wolnej energii.
Normalnie, przeciętni ludzie całą swoją energię natychmiast zużywają na zwykłe życiowe
nawykowe czynności. Aby zacząć jakakolwiek pracę nad swoim rozwojem, trzeba wpierw
wykreować pewien nadmiar psychicznej energii. Ten nadmiar energii stworzy wolną
przestrzeń, obszar swobody, w który będziemy mogli wejść ze swoimi zamiarami. Wszystkie
ćwiczenia, które prowadzę na warsztatach i które opisałem wcześniej, służą pomnażaniu

background image

energii, chociaż czynią to jakby przy okazji czegoś innego. W tym rozdziale przedstawię
szczególne ćwiczenia, w których zgromadzenie energii jest głównym celem.
W naukach tzw. tajemnych słowa "energia" używa się w innym, choć podobnym znaczeniu
niż w fizyce. Energia fizyczna jest to zdolność do wykonania pracy, zdolność do wprawienia
jakichś mas w ruch. Ta energia, o której tu mówimy, także polega na zdolności do
wprawienia w ruch, jako że tam, gdzie jest ta energia, pojawia się ruch i coś się dzieje. Ale
jest to raczej energia psychiczna: energia umysłu, myśli i woli, a nie ta energia, którą ma
paliwo i poruszające się ciała. Jednakże istnieją pewne podobieństwa miedzy energią w obu
znaczeniach tego słowa. Energii psychicznej, tak samo jak fizycznej, naprawdę nie
stwarzamy. Elektrownie przekształcają tylko jeden rodzaj energii, mniej użyteczny dla ludzi
(np. energię wody płynącej w rzece) na inny jej rodzaj, bardziej użyteczny (np. na energię
elektryczną).

Podobnie jest z energią psychiczną, tą która nas naprawdę interesuje. Chociaż ogromna
większość ludzi nieustająco cierpi na jej niedobór, to w rzeczywistości żyjemy zanurzeni w
jej niewyczerpalnych zbiornikach. Cały świat przesycony jej nią w wielkim nadmiarze,
problem tylko, jak się do niej dobrać. Ci, którzy mieli szczęście natrafić na "kran" z energią,
doświadczają przypływu pomysłów, twórczości, woli działania, siły oddziaływania na ludzi,
pomyślnego losu i miłości, którą dostają od innych i którą obdarowują. Takim ludziom zdarza
się też tchnąć tę energię w rzeczy, które dalej już żyją własnym życiem: ich książki są czytane
i przeżywane przez kolejne pokolenia czytelników, obrazy są wciąż podziwianie, muzyka
wykonywana, ich idee nadal kierują ludźmi; założone przez nich firmy prosperują, założone
przez nich organizacje mają wciąż nowych zwolenników; założone przez nich państwa stają
się wielkie. Nawet bez takich "wielkościowych" myśli: już założenie dobrej i kochającej się
rodziny wymaga dobrego zasilania energią. Ale zacząć trzeba zawsze od samego siebie. Ten,
kto nawykowo szuka energii u innych, jest na drodze do stania się energetycznym wampirem.

Źródeł energii i sposobów jej pobierania jest trudna do wyliczenia ilość. Jak powiedziałem
wcześniej, energii nie wytwarzamy, możesz jednak tak pokierować jej krążeniem w świecie,
aby jej strumień cię zasilał. W ćwiczeniu Przelewanie Wody energię pobieramy z oddechu, a
w istocie z przestrzeni poprzez oddychanie i wizualizację.

Huna
Ćwiczenie to, a może rytuał, wziąłem z huny. Huna to religijno-magiczna tradycja
pochodząca z Hawajów. Wiele spraw dotyczących huny jest dla mnie niejasnych. Tym, który
odkrył hunę dla świata zachodniego był Max Freedom Long (1890-1971), który jednak, jak
się wydaje, długo uważał rodzimą wiedzę duchową Hawajczyków za "martwy język", coś, co
nie istnieje już w żywym przekazie i wymaga odtworzenia z danych lingwistycznych i
folklorystycznych. Tymczasem okazało się, że Hawajczycy, kiedy tylko w USA klimat dla
tubylczych wierzeń zmienił się z wrogiego na entuzjastyczny, rychło sobie przypomnieli
przekaz, jaki dostali od swoich przodków. Nie wtajemniczonemu (jak ja) obserwatorowi
"hawajszczyzny" trudno jest jednak odróżnić, co w hunie jest oryginalnym przekazem
wywodzącym się z dawnej kultury tych wysp, a co domysłem i "radosną twórczością"
Białych fascynatów, którzy nie należąc do tubylczej społeczności, a wiedząc że jest coś
takiego, jak otaczana tajemnicą ich wiedza duchowa, postanowili ją... wymyślić sami. Za tym
przemawia mieszanie do huny wątków i wierzeń chrześcijańskich i teozoficznych, oraz
niewiarygodna choć uporczywie podtrzymywana legenda jakoby huna wywodziła się ze
starożytnego Egiptu.

background image

Wszystko to jednak nie ma znaczenia dla samego ćwiczenia Przelewanie Wody, które, kiedy
tylko o nim przeczytałem, wydało mi się "tym, o co chodzi", i natychmiast włączyłem je do
swych praktyk.

Wizualizacja
Ćwiczenie składa się z serii oddechów. Podczas wdechu pobierasz energię z przestrzeni,
podczas wydechu gromadzisz ją. Energię wizualizujesz w postaci wody, a właściwie w
postaci płynu, który jest żywy i jest zarazem wodą, ogniem i światłem. Substancję tę nie jest
trudno sobie wyobrazić, ponieważ należy ona do wrodzonych spontanicznych obrazów
umysłu i często pojawia się w snach. (Przypomnij je sobie.)
Kiedy robisz wdech, widzisz w wewnętrznym widzeniu, jak ta substancja spływa na ciebie z
przestrzeni, a podczas wydechu jest gromadzona. Zapas tej wody-energii przyda ci się do
zasilania twoich przyszłych działań, będzie napędem dla twoich przyszłych planów. W
wyobraźni możesz też składać energię w ofierze, a warto wiedzieć, że ofiara z oddechu i
pochodzącej z niego energii jest bardzo stosowną i silną ofiarą. (Kiedy to czytasz wykonaj w
skupieniu kilka wdechów i wydechów, obserwując, jak przy tym krąży energia i jak
postrzegasz ją jako świetlistą ognio-wodę.)

Wygodnie jest, aby czynnościom, które wykonuje się w wizualizacji, nadać możliwie
konkretną, obrazową i szczegółową formę. Świetlistą wodę z przestrzeni pobieraj przez ręce,
które w tym celu wznosisz ponad głowę. Woda zbiera się wokół twoich dłoni jak rosa, skrapla
się i spływa w dół kanałami twojego ciała, lub po powierzchni skóry, jak wolisz. Następnie ta
żywa woda spływa do naczynia, które dla niej wizualizujesz. Naczynie to powinno być
odpowiednio duże. Małe zbyt szybko zacznie się przelewać, duże będzie cię peszyć,
wywołując myśli, że nigdy go nie napełnisz.

Naczyniem tym może być waza, misa, wiadro, cokolwiek, wykonane z jakiegokolwiek
materiału - chociaż zalecam, aby było możliwie eleganckie, a materiał odpowiednio
szlachetny, jak miedź, srebro, złoto, kryształ, porcelana, a choćby skromna kamionka lub
dębowe klepki. Ale wtedy warto zadbać, aby obręcze na nich były łączone złotymi nitami!
Uwaga. W słowach "czara" i "misa" zachowała się pamięć dawnej słowiańskiej magii.
"Czara" to naczynie do czarowania; słowo "misa" pokrewne jest sanskryckiemu słowu medha
- ofiara.

Aby nie przekładać wciąż rąk z góry na dół i z powrotem, co byłoby w wyobraźni równie
uciążliwe jak w rzeczywistości, zwizualizuj, że masz trzy pary rąk. Górna para rąk
wyciągnięta jest do góry i zbiera wodę z przestrzeni. Dolna para rąk opuszczona jest nad
naczyniem i z palców tych rąk spływają do niego krople lub strumienie wody. Trzecia,
środkowa para rąk, to twoje zwyczajne ręce, które przez cały czas spoczywają tam, gdzie je
trzymasz, najlepiej, gdy siedzisz ze skrzyżowanymi nogami, złożone na podołku.

Skąd się wzięła czara do zbierania wody i co się z nią stanie, gdy ją napełnisz? Tu pomocne
są następne wyobrażenia wzięte z huny. Istotą, która stawia przed tobą czarę i odbiera od
ciebie wypełnioną, jest twoje "niższe ja", po hawajsku unihipili. Reprezentuje ono twoją
mądrość ciała i nieświadomego umysłu, sumę tych wszystkich wrodzonych i wyuczonych
sprawności, które pozwalają ci - bez świadomej kontroli - oddychać, trawić pokarm, mrugać
oczami, chodzić, prowadzić samochód, jeździć na nartach, rozumieć język, dobierać
odpowiednie dźwięki mowy podczas mówienia. Niższe ja także zarządza twoją pamięcią:
zapamiętuje coś i przypomina. Uświadom sobie wszystkie te czynności i zobacz, jak sprawne
jest twoje niższe ja i o jaką masę spraw w twoim życiu nieustająco dba. Niższe ja jest wciąż

background image

gotowe na twoje życzenia, które z entuzjazmem spełnia: to przecież jego jedyny cel w życiu!
Niższe ja wyobraź sobie jako istotę tej samej płci co ty, ale młodszą od ciebie, nieco niższą,
trochę tęższą, o bardziej dziecinnych rysach twarzy i ubraną w strój z przewagą czerwieni.

W odpowiednim momencie niższe ja podstawia pustą czarę, a kiedy naczynie wypełni się
świetlistą wodą, weźmie je i przeniesie do góry, aby przelać płyn do pucharu, który trzyma
wyższe ja.

Wyższe ja, po hawajsku aumakua, reprezentuje boską część twojej duszy. Przebywa ono w
towarzystwie innych duchowych istot; jest potężne, ale - jak większość mieszkańców świata
ducha - wolne od potrzeb, i dlatego swojej mocy zwykle po prostu nie używa. W rytuale
przelewania wody powierzysz zebraną wodę-energię wyższemu ja, aby zrobiło z niej
właściwy użytek, tak jak ono uważa za najbardziej stosowane.

Twoja zwykłą świadomość, to "średnia ja", po hawajsku uhane, "mówiące ja", a więc ta
istota, która żyje nieustająco rozmawiając sama ze sobą i z innymi, snuje plany, czegoś chce,
ma na coś nadzieję i czegoś się wciąż obawia. Działania magiczne zmierzają do tego, aby
wyższe ja jednak posłuchało tego, czego domaga się środkowe ja i kazało niższemu ja
(ewentualnie jakimś istotom duchowym) spełnić jego zachcianki. Duchowy rozwój polega na
zbudowaniu stałych "kanałów łączności" pomiędzy tymi trzema poziomami świadomości. W
miarę rozwoju i podnoszenia poziomu energii różnice i bariery między trzema poziomami
zanikają.

Być może zaniepokoiło cię, czy to niższe ja i wyższe ja w ogóle istnieją, czy może są tylko
grą wyobraźni? Ale tym pytaniem w ogóle nie należy się zajmować! Całkowicie wystarczy,
gdy praktyki z nimi poskutkują.

Wyższe ja wyobraź sobie jako istotę mało określoną co do płci, ale o rysach twarzy
podobnych do twoich, wyższą i smuklejszą od ciebie, przezroczystą jakby była uczyniona ze
światła, siedzącą w pozycji lotosu, zawieszoną nad twoją głową na wysokości nieco większej
niż wyciągnięta ręka (dla potrzeb ćwiczenia z przelewaniem wody wyższe ja może znajdować
się około metra przed tobą lub za tobą), w przezroczystych, unoszących się na wietrze szatach
w kolorach z przewagą błękitu i bieli. Wyższe ja zawsze jest zwrócone w tę samą strone co ty.

W naszym ćwiczeniu wyższe ja trzyma przed sobą wielki kryształowy puchar, do którego
niższe ja wlewać będzie kolejne porcje wody z czary. Każde nalanie wypełnia jedną czwartą
pucharu. Jak niższe ja wespnie się do góry? Sobie znanymi sposobami. W ostateczności może
przystawić sobie drabinę!

Przepowiedzmy sobie jeszcze raz całe działanie: przed sobą masz swoje niższe ja, nad sobą,
zawieszone w przestrzeni, powyżej twojej głowy, wyższe ja. Niższe ja stawia przed tobą
czarę do zbierania wody. Ty oddychasz, podczas wdechu woda-energia skrapla się z
przestrzeni zwilżając dłonie tej pary rąk, które wzniosłeś do góry. Podczas wydechu woda-
ogień-energia-światło spływa wzdłuż placów dolnej pary rąk do czary. Z każdym wydechem
poziom płynu w czarze podnosi się o jedną dziesiątą. Możesz sobie wyobrazić wewnątrz
czary dziesięć ponumerowanych kresek. Po dziesiątym oddechu naczynie jest pełne, widzisz
w nim menisk wypukły, a nawet nieco płynu się przelewa. Wtedy niższe ja wspina się w górę
i przelewa zawartość czary do pucharu, który trzyma przed sobą wyższe ja (jak Kopernik
astrolabium). To powtarzasz cztery razy, po czwartym razie puchar jest pełny, energia została
zgromadzona.

background image

Pozycja ciała i oddech
Wróćmy jeszcze do początku ćwiczenia. Kiedy je zaczynasz, wykonujesz kilka czynności w
świecie zewnętrznym i kilka w wewnętrznym, w wizualizacji. Przede wszystkim siadasz
możliwie wygodnie, tak abyś nie musiał zmieniać pozycji przez następne 25 minut, bo mniej
więcej tyle trwa przelewanie wody z 40 oddechów. Prostujesz się i chwytasz pion, czyli
ustawiasz kręgosłup pionowo. Aby to zrobić, wyobraź siebie cienką nitkę, która zaczepiona
jest na czubku twojej głowy i która ciągnie twoje ciało pionowo do góry jak idąca z nieba
wędka. Kilkakrotnie przy tym "przestąp" z pośladka na pośladek. Pośladki przed medytacją
powinieneś rozciągnąć, chwytając najpierw jeden, potem drugi ręką, i silnie pociągając na
zewnątrz. Kiedy to wypróbujesz, będziesz dziwił się, jak kiedykolwiek mogłeś siedzieć
oddychając z nie rozciągniętymi pośladkami!
Następną rzeczą, na którą musisz zwrócić uwagę, jest oddech. Powietrze powinno bez
żadnego wyczuwalnego oporu przepływać przez nos. Jeśli coś w nim siedzi, przepłucz oba
kanały nosowe słoną wodą. (Jak to zrobić, piszę w rozdziale o płukaniu jelit. Wprawiony
jogin nie traci drożności nosa nawet jeśli ma katar!) Oczywiście oddychamy tylko nosem.

Zwróć też uwagę, w którym miejscu oddech jest nagłaśniany, czyli gdzie powstaje szum
towarzyszący oddechowi. To bardzo ważne. Ten szum może pojawiać się w trzech miejscach.
Po pierwsze, w nozdrzach. Wtedy taki oddech jest energetyzujący, ale taką energią, którą w
astrologii nazwano by "marsową": pobudza ona, czyni niecierpliwym, każe się ruszać,
zrywać, gdzieś lecieć. Przy medytacjach ten rodzaj oddechu może być używany tylko do tego,
żeby szybko "spalić" napięcia, które nagromadziły się w ciele i umyśle. Po drugie, oddech
może szumieć w tyle jamy nosowej, na podniebieniu miękkim, czyli trochę w górę od tego
miejsca, gdzie wymawiamy głoskę "k". Ten rodzaj oddechu działa rozluźniająco i usypiająco.
Sprawdź! Jeśli pozwolisz temu oddechowi się rozwibrować, usłyszysz chrapanie. Ten sposób
oddychania polecamy, gdy trzeba szybko zasnąć, ale nie do medytacji.

Trzeci, właściwy medytacyjny oddech, szumi w krtani. Słychać go podobnie do szumu, który
czyni głoska "a" wymawiana szeptem i po zamknięciu ust. Powiedz "a". Powtórz ten dźwięk
szeptem. Powtórz szeptem z zamkniętymi ustami. To jest to - i tak należy oddychać. Gdyby
ten rodzaj oddechu nie dawał się z początku utrzymać zbyt długo, nie zmuszaj się do niego.
Stopniowo dojdziesz do wprawy.

Krąg i strażnicy
Kiedy już usadowisz się i wypróbujesz oddech, zrób pewne wstępne wizualizacje. Po
pierwsze, "zobacz" swoje pole energetyczne. Tworzy ono świetlisty lub płomienisty kokon
wokół twojego ciała, zwykle sięgając około pół metra poza twoje ciało. Przyjrzyj mu się: jak
wygląda, jaki ma kolor, jak jest szerokie. Rozciągnij swoje pole tak, aby sięgało na co
najmniej dwa metry od ciebie. Jeśli nie świeci zbyt silnie, spraw aby się rozjarzyło. U góry,
ponad twoją głową, pole energetyczne powinno tworzyć rozszerzający się ku górze snop
świecących nici.
Następnie wykreuj miejsce do medytacji. Wyobraź sobie, że siedzisz w otwartej przestrzeni,
w miejscu, z którego widać świat na wszystkie strony, całe niebo i cały horyzont. Obejrzyj
cały krajobraz, oczywiście nie kręcąc głową. Miejsce to może tworzyć lekką wypukłość
terenu lub szczyt nie stromego wzgórza. Poczuj moc ziemi na której zasiadasz. Wyobraź
sobie krąg mocy, który cię otacza i chroni. Biegnie on w pewnej odległości od ciebie (na
przykład 10 metrów), ty siedzisz w jego środku, Krąg może być uczyniony z kamieni, może
to być bruzda w ziemi, może być ozdobną "ścieżką" z kolorowego kamienia - nie ograniczaj
swojej fantazji. Możesz wzdłuż kręgu umieścić zapalone lampki, świece, lub same płomyki.

background image

Możesz, jeśli nie czujesz się jeszcze dość bezpiecznie, cały otoczyć się także od góry kopułą z
przezroczystego pola energetycznego. Miej świadomość, że to miejsce od pradawnych
czasów służy do takich praktyk i jest naładowane ich mocą.

Uświadom sobie cztery główne strony świata - najlepiej, gdyby pokrywały się z faktycznymi
kierunkami w miejscu, gdzie siedzisz, a ty żebyś zarówno faktycznie, jak i w wizualizacji,
siedział twarzą na południe lub na wschód. Siedzący na warsztatach w kręgu nie mają
możliwości wyboru faktycznego kierunku, ale mogą się w wizualizacji trochę przekręcić, tak
aby patrzeć dokładnie na południe, wschód, zachód lub północ.

Do kręgu przywołaj strażników czterech kierunków. Mogą być różne zestawy strażników;
możesz wypracować sobie własnych strażników. Dobry jest taki oto zestaw: złoty orzeł na
wschodzie (widzisz, jak pojawia się na niebie, obniża swój lot i siada po twojej wschodniej
stronie); tygrys o rudoczerwonych pręgach na południu (widzisz go, jak wynurza się z traw na
południowym stoku, zbliża się i ufnie kładzie po twojej południowej stronie); czarny
niedźwiedź na zachodzie (zbliża się i zasiada na straży); biały rogaty byk na północy (zwykle
kiedy go zauważysz, już będzie stał za twoimi plecami). Więcej o strażnikach przeczytasz w
ostatnim rozdziale.

Dodatkowo możesz jeszcze przywołać węża jako strażnika kierunku w dół (nadiru) - w twojej
wizji będzie on leżał zwinięty w spiralę w głębi ziemi pod tobą; oraz białego ptaka, najlepiej
mewę, która będzie unosić się wysoko w górze. Będzie ona strażnikiem kierunku ku górze,
zenitu.

Dopiero teraz niech z twojego energetycznego pola (z twojej aury) wynurzą się twoje wyższe
ja i niższe ja, i możesz zaczynać przelewanie wody.

W trakcie medytacji podglądaj, co robią twoi strażnicy. Bo nie będą nieruchomi: orzeł będzie
np. rozkładał skrzydła, tygrys będzie się tarzał i ruszał ogonem, niedźwiedź machał łapami,
byk tupał lub przeżuwał. Podczas przelewania wody zwróć też uwagę na zwiewne istoty
zamieszkujące powietrze, które będą w wielkiej liczbie gromadzić się przy pucharze
wyższego ja i z niego spijać; podobne będą do motyli, ptaków lub aniołów.

Zakończenie przelewania
Przez całe działanie pamiętasz o intencji, z którą do niego zasiadłeś. Kiedy kielich będzie
pełen, ofiaruj go wyższemu ja, aby wziąwszy tyle tej energii ile potrzebuje, sprawiło, aby
twoja intencja się spełniła. Zobaczysz, jak wyższe ja pije z kielicha, następnie poi wszystkich
strażników i inne istoty które przyszły na tę ucztę (zauważ, kto przychodzi!), częstuje także
niższe ja. Rozpryskuje tę wodę na wszystkie strony świata, zwracając ją tam, skąd przyszła, a
mimo to nie ubywa jej. Wreszcie pozostałą jej część, a może wszystko, wylewa na ciebie i
czujesz jak ta ożywcza woda spływa po twoim ciele i poprzez twoje wewnętrzne kanały.
Teraz możesz z nią zrobić to, co chcesz, np. zasilić tą energią wyobrażenia rzeczy i sytuacji,
które chcesz, aby powstały. Nie śpiesz się z zakończeniem medytacji, pobądź dłuższy czas w
tym stanie, który zbudowałeś.
Następnie zwiń całą wizualizację. Najpierw spraw, aby wyższe ja i niższe ja wróciły do
twojej aury i stopiły się z tobą. Następnie zwróć się do strażników i powiedz im, że mogą
robić, co chcą. Nie od razu odejdą, ale to już nie twoja sprawa, co zechcą porabiać. Zwiń
krajobraz w którym siedziałeś, wraz ze wszystkimi szczegółami - i dopiero teraz otwórz oczy,
rozprostuj nogi, przeciągnij się - i po pewnej chwili wstań.

background image

Praktykowany jest też taki wariant Przelewania Wody, w którym wodę-energię pochodzącą z
oddechu gromadzisz we własnym ciele, poniżej pępka. Inaczej mówić, sam jesteś naczyniem,
do którego zbierasz wodę.

Ćwiczenie głosowe z samogłoskami
Siedzisz tak, jak to opisano poprzednio. Intonujesz głoskę A. Starasz się, aby zabrzmiała w
sposób możliwie pełny i otwarty. Jednocześnie wizualizujesz kolor czerwony: pełną,
nasyconą czerwień. Śpiewając A, nieustannie sprawdzasz, czy to A jest wystarczająco
czerwone. Czerwień A przybiera formę strumienia światła, który biegnie poziomo z tyłu do
przodu i z przodu do tyłu i przechodzi przez środek twojego ciała, jak wiązka światła z
czerwonego lasera. Dźwięk A utrzymujesz tak długo, jak starczy ci oddechu. Powtarzasz ten
dźwięk trzy, pięć lub siedem razy.
Intonujesz głoskę U. Wypowiadasz ją swobodnie, z luźnymi wargami i bez niepotrzebnych
szumów w gardle. Dźwiękowi towarzyszy kolor niebieski, który ma postać strumienia
niebieskiego światła, idącego z góry na dół i z dołu do góry. Strumień niebieskiego światła
tworzy kanał sięgający w dole do środka ziemi, w górze aż do nieba. Powtarzasz tyle samo.

Trzecią głoską jest NG, wypowiadane jako jeden dźwięk: tylnojezykowe N. Ten dźwięk jest
w słowach "bank" lub "bąk", lub w angielskim singing. Wypowiadasz go z półotwartymi
ustami. Jeśli zamkniesz usta, usłyszysz M. Wraz z nim widzisz kolor żółty, a żółte światło
wypełnia twoją głowę i tworzy świecącą żółto otoczkę wokół niej. Powtarzasz tyle samo razy
co poprzednio.

Te trzy głoski przygotowywały cię do wypowiedzenia dźwięku, który będzie ich
połączeniem, syntezą wszystkich trzech. My, Polacy, jesteśmy w tym szczęśliwym wśród
narodów świata położeniu, że mamy go wśród fonemów naszego języka i zapisujemy go
literą Ą. Hindusi pisali go jako OM lub AUM (lub AUNG), ale naprawdę jest to Ą - głoska O
wymawiana z nosowym rezonansem. Ą jest otwarte jak A, zaokrągla wargi jak U i ma
włączony nosowy rezonans jak NG. Jego barwą jest biel: podczas śpiewania Ą widzisz białe
światło, które wychodząc od ciebie rozprzestrzenia się we wszystkich kierunkach, sięga do
krańców świata, oświetla wszystkie istoty, odbija się od krańców przestrzeni i wraca do
ciebie. To białe światło łączy cię z całym światem. Dźwięk ten powtarzasz więcej razy niż
poprzednie: przynajmniej o dwa więcej. Dobrze jest zacząć wypowiadać otwierając usta
stopniowo, co brzmi jak "młąąą...".

Wizualizacja wypuszczania orłów
Siedzisz ( w zwizualizowanym wcześniej kręgu mocy) i oddychasz. Podczas wdechu
wyszukujesz i zauważasz wewnętrznym wzrokiem orła, który krąży gdzieś wysoko. Podczas
wydechu sprawiasz, że orzeł ten obniża lot, okrąża ciebie i siada przed tobą. Kiedy
sprowadzisz już dziesięć orłów, w następnej kolejce oddechów wysyłasz je: kiedy robisz
wdech, skupiasz uwagę na jednym z orłów, który zaczyna się przeciągać, rozprostowywać
skrzydła i szykować się do lotu. Kiedy wydychasz powietrze, orzeł zrywa się do lotu, unosi w
górę i zaczyna krążyć nad tobą. Kiedy krąży już nad tobą stado dziesięciu orłów, wysyłasz je
wszystkie tam, gdzie chcesz doprowadzić energię. Oczywiście temu ćwiczeniu powinna
towarzyszyć odpowiednio silna i dobroczynna intencja. (Czy już wiesz, dlaczego nie można
dopuścić, by orły wyginęły?)
Pomysły podobnych praktyk mogą pojawiać się spontanicznie podczas twoich medytacji.

Przypisy

background image

[1] Gdzie przeczytałem? Jedno źródło to broszura powielona: Wiliam R. Glover, Teoria i
praktyka huny. Warszawa 1989. Drugie: artykuł autorki piszącej pod pseudonimem
"Wiedźma" w tygodniku "Gwiazdy Mówią", nr 7/96 z 17 lutego 1996.
[2] Zobacz: Andrzej Bańkowski, Etymologiczny Słownik Języka Polskiego, Warszawa 2000,
hasła "czara" i "misa".

Część 10.
Kręgi, kadzidła, kolory



Cztery kierunki, ich kolory i strażnicy
Nie-zwykła przestrzeń, w której odbywają się nasze działania, jest mandalą. Wycinek
przestrzeni jest mandalą, kiedy ma swój środek, krąg wokół środka i ma zaznaczone cztery
główne kierunki, cztery strony świata. Taka mandala jest modelem całości świata, a jej środek
przypomina o środku (osi) świata, czyli miejscu, w którym najbardziej skupiona jest moc.
Podczas działań środek jest zaznaczany różnie: może nim być ognisko, jama z rozgrzanymi
kamieniami w łaźni, ozdobiona żerdź, flaga, drzewo, kamień, świeca na podstawce. Cztery
kierunki też bywają zaznaczone na różne sposoby; ta poczwórna struktura świata jest również
przypominana przy różnych okazjach. Na przykład podczas rozpoczęcia warsztatu (a także w
innych ważnych momentach) prowadzący przywołuje duchowe istoty związane z czterema
kierunkami, oraz z górą, dołem i środkiem.
Wschód jest stroną świata, w której rzeczy mają swoje początki. To kierunek powstawania i
odrodzenia. Wśród pór dnia odpowiada mu poranek, wśród pór roku wiosna. Jego kolorem
jest czerwień. (Ale tu są różne szkoły: kolorem wschodu może też być żółty.) Zwierzęta
wschodu to "ptaki, które latają wysoko i widzą świat z wysoka", wśród nich orzeł, jastrząb,
sokół i czapla.

Południe jest tą stroną świata, w której wszystko osiąga swoją dojrzałość, pełnię, i raduje się
sobą. Odpowiednią porą dnia jest południe, porą roku lato. Jego kolorem jest żółty lub złoty
(według tej drugiej szkoły: czerwony). Na południu mieszkają "psotne zwierzęta", czyli żaby,
żółwie, jaszczurki, lisy, kojoty, koty małe i wielkie.

Zachód jest stroną świata, dokąd wszystko odchodzi, jest krainą końca i przemijania. Porą
dnia jest wieczór, porą roku jesień, kolorem czarny. Na zachodzie przebywają "czarne
zwierzęta", wśród nich kruk i niedźwiedź, a spośród europejskich, nie znanych Indianom,
dzik.

Północ jest stroną mądrości, która jest ponad przemijaniem, ponad życiem i śmiercią. Porą
dnia jest noc, roku - zima. Kolor biały. Głównym zwierzęciem północy jest święte zwierzę
Indian Prerii, biały bizon, a wraz z nim żuraw, łabędź i biała sowa.

Ten schemat nie jest sztywny, nie jest jakimś dogmatem, i jeżeli komuś wyda się (najlepiej
podczas szamańskiej podróży), że powinno być inaczej, to śmiało może ustawić symbole
kierunków w inny sposób. Także na warsztatach Davida Thomsona ten układ symboli
zmieniał się.

Poczwórna struktura przestrzeni pojawia się nie tylko u Północnej Ameryce, Indiach i
Tybecie, ale i w okolicach bliższych Europie. Poczwórna przestrzeń otaczała Boga w wizji
Ezechiela: w czterech narożnikach stały cztery potężne istoty, a każda z nich miała po cztery

background image

skrzydła i cztery twarze na każdą stronę świata; były to twarze byka, orła, lwa i człowieka.
Słowiański słup kultowy zwany "Światowidem", wyłowiony ze Zbrucza na Ukrainie, dzisiaj
stojący w krakowskim muzeum archeologicznym, także ma cztery twarze patrzące w cztery
strony świata, a na czterech bokach tej figury wyrzeźbiono symbole poczwórnego
wszechświata.

Jeśli na warsztacie jest większa grupa (co najmniej 9 osób), warto ją podzielić na cztery
"rodziny" albo "klany", każdy przypisany jednemu z kierunków. Do danej rodziny zaliczają
się te osoby, które podczas ceremonii rozpoczęcia zajęć usiadły w kręgu wokół ogniska po
odpowiedniej stronie: kto siedzi na północy, należy do rodziny północnej, itd.

Ochronny krąg w wizualizacji
Kiedy zasiadasz do medytacji (np. tych z przelewaniem wody ), albo kładziesz się do podróży
z bębnem, wizualizujesz wokół siebie mandalę: w środku znajdujesz się ty sam (albo na
przykład widzisz przed sobą centralny ogień), otoczony jesteś kręgiem, a przy tym kręgu w
czterech stronach świata strzegą cię czterej strażnicy kierunków: orzeł na wschodzie, tygrys
(albo inny kot, albo inne "psotne zwierzę") na południu, niedźwiedź na zachodzie i bizon lub
byk na północy. A najpierw przywołujesz te zwierzęta i widzisz, jak z oddali przybywają do
ciebie. Po zakończeniu działania pozwalasz strażnikom odejść tam, gdzie sobie życzą, i
zwijasz resztę wizualizacji.
Ochronny krąg realny
W realnej przestrzeni ochronny krąg buduje się z patyków (dość mocnych, długości około 70-
80 cm), do których, na jednym końcu, przywiązuje się zawiniątka z czerwonej (koniecznie!)
tkaniny z ziołami w środku. David na swoich warsztatach stosował tytoń, zgodnie z indiańską
tradycją, w której tytoń jest rośliną świętą. Ja zamiast tytoniu stosowałem bliższą mi i bardziej
słowiańską roślinę - piołun. Takie patyki przygotowuje się w liczbie podzielnej przez cztery,
więc na przykład 56 (4 razy 14) albo 40 (4 razy 10), zależnie od wielkości kręgu. Następnie
potrzebne są dłuższe i grubsze kije (około półtora metra), z których robimy bramy. Bramy są
cztery, każda w jednym z głównych kierunków. Brama to dwa kije wbite obok siebie tak, aby
swobodnie między nimi przejść. Na końcu kijów tworzących bramę zawieszamy chorągiewki
(szmatki) w kolorze danego kierunku, więc czerwone (lub żółte) na wschodniej bramie, żółte
(albo czerwone) na południowej, czarne na zachodniej, białe na północnej. Środek kręgu
zaznaczamy kijem, kamieniem, flagą itd. Może tam też stać sauna lub znajdować się ognisko.
Podczas tańca do Słońca, który prowadził David, w środku znajdowało się "drzewo życia",
zbudowane z czterech żerdzi wystrojonych trochę jak polskie palmy na niedzielę palmową.
Na obwodzie kręgu, w czterech sektorach pomiędzy bramami, stoją wbite w ziemię patyki z
czerwonymi zawiniątkami z piołunem lub tytoniem.
Polecam jeszcze inny pomysł: ustawia się w każdej bramie cztery ptaki czterech kierunków.
Na jednym z moich warsztatów na wschodzie stał żółty Orzeł, na południu czerwony Bocian,
zachodniej strony kręgu strzegł czarny Kruk, północy biała Sowa. Ptaki te - śmieszne
maszkarony na kijach - zbudowali uczestnicy w czasie około godziny podczas rozpoczęcia
warsztatu, w pierwszy wieczór. Kiedy ptak stał w bramie, znaczyło to, że brama jest
zamknięta. Trzy bramy są zamknięte, a wchodzi się do kręgu i wychodzi z niego tylko przez
jedną otwartą bramę. Z tego co powiedziałem wynika, że przez bramy zamknięte i pomiędzy
patykami z czerwonymi łebkami przejścia nie ma. Tabu!

Jeśli ktoś naprawdę musi przekroczyć krąg w niedozwolonym miejscu (lepiej by tego nie
robił), wtedy w tym miejscu zatrzymuje się i robi wokół swojej osi pełny obrót w prawo.

background image

Można też uczestników działań otoczyć kręgiem ze sznura lub taśmy, najlepiej czerwonych,
co jest dużo szybsze i nie wymaga tylu przygotowań.

Wszystkie przedmioty budujące krąg po zakończeniu działań zabiera się z tego miejsca i
rozkłada na pojedyncze kije, szmatki, sznurki itd., a zioła pali. Albo ktoś, kto daje pewność,
że potraktuje te śmieszne rzeczy z należnym szacunkiem, zabiera je do domu na
przechowanie.

Kadzidło, wonne zioła
Niemal każde działanie podczas warsztatów zaczyna się od okadzenia dymem z wonnych
ziół. Okadzamy albo jeden drugiego, albo każdy siebie, albo wszystkich jedna wybrana
osoba. Okadzanie polega na tym, aby obmyć dymem otoczenie możliwie całego ciała. Mówi
się też, że wtedy nasycasz dymem i jego aromatem swoje ciało energetyczne, które otacza
ciało fizyczne. Szczególnie od obmycia w dymie zaczynają się posiedzenia i mowy w kręgu,
okadzamy się tuż przed wejściem do łaźni, przed wejściem na ścieżkę ognia (wtedy
szczególnie podeszwy stóp). Także kiedy zaczynamy warsztaty, okadzanie jest jedną z
pierwszych czynności. Kiedy siedzimy lub stoimy w kręgu kadzidło krąży wokół, zawsze w
prawo.
Dym wokół ciała można rozprowadzać po prostu dłonią, ale również dużym piórem ptasim;
używa się też specjalnych wachlarzy sporządzonych z piór lub z ptasiego skrzydła. Zioła
spala się (tak, aby dawały dym) w płaskim naczyniu; David używa do tego celu dużej muszli
morskiego małża, ale równie dobrze służy miseczka gliniana. (Przyznaję się, że kiedyś w
braku czegoś bardziej eleganckiego użyłem starej patelni.) Druga szkoła palenia ziół polega
na tym, że wiąże się je w ciasne pęczki grubości około 4 cm, długości ok. 25 cm. Do
związania należy użyć naturalnych nici: lnianych lub bawełnianych. W jednej z indiańskich
tradycji wiąże się taki pęczek koniecznie siedmioma pętelkami.

Kadzidlaną rośliną numer jeden jest dla Indian Północnej Ameryki i ich Białych naśladowców
niewątpliwie szałwia. Nie jest to jednak nasza szałwia lekarska (Salvia officinalis), lecz
roślina zwana po angielsku white sage, czyli rosnąca w Kalifornii Salvia apiana. Niestety, jest
ona wrażliwa na zimno, wymarza już przy -5 stopni i w Polsce nie da się jej uprawiać. Przez
Indian były używane także inne tamtejsze gatunki szałwii. Nasza szałwia lekarska, mająca
włochate, niebieskawe liście, także dobrze sprawdza się w tej roli. Nie jest ona rodzimą
rośliną w Polsce, ale pospolicie uprawiana jest w ogrodach i dobrze znosi nasz klimat. Będąc
latem nad Morzem Śródziemnym warto stamtąd przywieźć szałwię tam zebraną, gdyż ma
zapach dużo silniejszy niż rośliny rosnące u nas: rośliny południowe mają wyższą zawartość
olejków aromatycznych.

Nazwa "szałwia" (sage) bywa w Ameryce rozciągana także na różne gatunki z rodzaju
Artemisia (po polsku bylica), chociaż należą one do innej, nie spokrewnionej rodziny
botanicznej. W Polsce na pierwsze miejsce, jako roślina najbardziej przyjazna rodzimym
szamanom, wychodzi jeden z gatunków bylicy, mianowicie piołun (Artemisia absinthium).
Piołun ma wspaniały zapach, zarówno gdy jest świeży, wysuszony, jak i puszczony z dymem.
Suchy łatwo się spala. Samo ziele jest lecznicze i bakteriobójcze, a w jego gorzkim smaku
można się rozsmakować. A przede wszystkim od prawieków jest stosowany w naszej ludowej
magii: przypisywano mu zdolność oddalania złych mocy; piołunu i jego zapachu bały się
wszelkie złe duchy (i nie tylko te złe, ale także te nazbyt nieposłuszne czarodziejom); równie
skutecznie jak czosnek odstraszał też wampiry. Trudno znaleźć lepszą rekomendację dla
kadzidlanej szamańskiej rośliny! Piołun nie wszędzie w Polsce rośnie; rośliny które uprawiam
we własnym ogródku przywiozłem z Pomorza.

background image

Trzecim składnikiem kadzidła jaki polecam jest jałowiec - zarówno nasz rodzimy leśny
jałowiec pospolity (Juniperus communis) o kłujących gałązkach, jak i sprowadzony z gór
południowej Europy, wszędzie rosnący w parkach i ogrodach jałowiec sabiński (Juniperus
sabina, "sawina") o gałązkach pokrytych łuskami. Można też używać gałązek tui (żywotnika,
Thuia), lub innych jałowców.

Próbowałem robić kadzidła z roślin z rodziny wrzosowatych (Ericaceae): z modrzewnicy
(Andromeda polifolia), która u nas rośnie w piaszczystych borach nad morzem, i z bardziej
pospolitego bagna (Ledum palustre). Obie rośliny całkiem dobrze się sprawdzają.

Można poeksperymentować z innymi niż bylice roślinami z Compositae: z wrotyczem
(Tanacetum vulgare - ale wziąć liście, nie kwiaty), krwawnikiem (Achillea) i rumiankiem
(Matricaria). Do uhonorowywania gorących kamieni wnoszonych do łaźni Indianie Czarne
Stopy używają trawy, która tam po angielsku nazywana jest sweetgrass, a u nas znana jest
jako żubrówka, poprawnie zaś turówka wonna (Hierochloe odorata). Wysuszoną turówkę
splata się w warkoczyki.

Crowley jako kadzidlaną roślinę zaleca dyptam (Dictamnus), który także rośnie w Polsce.

Jest tylko pewien problem: żadne (jak mi się wydaje) z polskich wonnych ziół nie spala się
tak jak kalifornijska szałwia, której suche liście ładnie żarzą się i dymią, nawet jeśli leżą
luzem pojedynczo na miseczce. Nasze kadzidła ładnie żarzą się dopiero w większej masie, i
dlatego radzę je wiązać w ciasne pęczki, tak jak opisałem powyżej. Warto przy tym łączyć
trzy składniki: piołun, szałwię i jałowiec. Zapach takiego kadzidła to zapach warsztatów!

Mówiący patyk
Podczas posiedzeń w kręgu (wokół ogniska lub, jeśli w pomieszczeniu, to wokół świec
płonących w środku), obowiązuje zasada, że mówi tylko jedna osoba, a pozostali słuchają.
Prawo do zabrania głosu (a niekiedy obowiązek) ma ta osoba, która bierze do ręki mówiący
patyk. Jest to ważny przedmiot na każdym warsztacie. Można go zaimprowizować z byle
jakiego patyka, a może też być specjalny, przeznaczony tylko do tego celu i ozdobiony
kolorowymi sznurkami. Może być tak, że mówiący patyk leży w środku i czeka, aż ktoś go
weźmie i coś powie, a po zakończeniu wypowiedzi kładzie go z powrotem na miejsce. Można
też mówiący patyk puszczać w obieg w kręgu (zawsze w prawo!), i wtedy wszyscy
wypowiadają się po kolei. Jeśli ktoś nie ma nic do dodania, w milczeniu przekazuje patyk
następnemu w kręgu. Dyskusja kiedy każdy każdego przekrzykuje, jest niedopuszczalna.
Kolory strojów
W zasadzie nie ma szczególnych wymogów co do strojów na warsztatach. Powinny być
wygodne i nie dokuczliwe dla ciała. Warto jednak ubierać się w kolory ognia: czerwony,
pomarańczowy, purpurowy lub żółty. Te barwy działają energetyzująco i pobudzająco na
ludzki umysł i przyczyniają się do wytworzenia odpowiedniego nastroju podczas wspólnych
działań. (Bierzmy przykład z tybetańskich praktyków buddyzmu. Szaman, Budda, dwa
bratanki.)
Mamy skłonność - lub jest taka moda - aby w terenie, na wycieczkach itp., nosić się w
kolorach szarym, brązowym, khaki, ciemnoniebieskim, szaroniebieskim, albo w różne
wojskowe łaty. Te kolory jednak także rzutują na umysł i to zdecydowanie negatywnie:
odbierają energię i dołują. Nie radziłbym też ubierać się na czarno ani na biało - czerń
usztywnia, a biel izoluje od otoczenia; sprawia, że czujesz się tak, jakbyś stał za szybą. A

background image

przecież ma warsztatach chodzi nam o coś odwrotnego: o wejście w świat, w przestrzeń i w
przyrodę, o bycie tu i teraz. Także niebieski i zielony nie są energetycznie najlepsze.

Flagi
Szamańskie flagi to czerwona i biało-czerwona. Czerwień jest barwą ognia i mocy. Biało-
czerwona, gdzie biały pas u góry, czerwony na dole, jest obrazem przygasłego, drzemiącego
ogniska, gdzie pod warstwą białego popiołu kryje się czerwony żar, gotowy - jeśli mu trochę
pomożemy - na nowo wytrysnąć płomieniem. Obraz ten kiedyś bardzo silnie przemawiał do
wyobraźni ludzi: każdy, kto budził się rano, zaczynał dzień od wskrzeszenia ognia.
Rozdmuchując chłodnym świtem żar pod popiołem w ognisku czuł się odbiciem stwórcy,
który własnym oddechem na nowo powołuje świat do życia.
Przypisy
[1] Inny kod kolorów na oznaczenie stron świata znany jest w Tybecie: kolorem wschodu
(strony początku, tak samo jak u Indian) jest błękit. Kolorem południa, które (podobnie)
symbolizuje pełnię i sytość, jest żółty. Zachód jest stroną radości i pożądania, kolor czerwony.
Północ symbolizauje zaprowadzanie porządku; kolor zielony. Ponadto jest piąty kierunek:
środek, z barwą białą. System ten naprawdę jest bardziej rozbudowany i dotyczy nie tylko
rzeczy na Ziemi, ale również "rodzin buddów".
[2] Szałwia należy do rodziny Labiatae (wargowe), razem z miętą, macierzanką i
rozmarynem; bylice są członkami olbrzymiej rodziny Compositae (złożone), do której należy
też słonecznik, stokrotki, aster, złocień, krwawnik i mnóstwo innych.

[3] Patrz: Aleister Crowley: Magija w teorii i praktyce; Kraków 1999, tłumaczył Dariusz
Misiuna. Dyptam należy do rodziny rutowatych, Rutaceae, wraz z rutą (z rutą jako kadzidłem
też warto by poeksperymentować), cytrusami i ciekawym drzewem, które zdarza się w
naszych parkach, korkowcem amurskim (Phellodendron amurense), też o aromatycznych
liściach. Każda z rodzin botanicznych ma swój typ zapachu: inaczej pachną złożone, inaczej
wargowe, wrzosowate, rutowate, cyprysowate (np. jałowiec) i inne.

[4] Zobacz Marek Derwich, Marek Cetwiński: Herby, legendy, dawne mity; Wrocław 1989.
Str. 167: "(...) stos żarzącego się węgla drzewnego przykryty białym popiołem dla
zachowania ognia. Ognisko takie (...) stanowiło naturalny ośrodek zebrań (...) kopczyk węgla
drzewnego przykrytego popiołem przekształcił się w omphalos (pępek) oznaczający (...)
środek świata."

Część 11.1.
Uzupełnienia. Co dalej? (1)



Inne działania, nie opisane
Nie chciałbym, aby Czytelnik odszedł z wrażeniem, że działania, które opisałem wcześniej,
tworzą jakiś żelazny, kanoniczny sztywny zestaw. Nie - na warsztatach mogą się dziać także
inne rzeczy, i może być ich dużo więcej. Wyliczę kilka, o których słyszałem, czytałem bądź
brałem w nich udział, ale nie prowadziłem samodzielnie lub nie mam wystarczająco
przećwiczonych.
Zawieszanie się na drzewie. Potrzebna jest odpowiednia uprząż, najlepiej nie alpinistyczna,
lecz sporządzona specjalnie w tym celu. W tej uprzęży podwieszamy się u gałęzi drzewa, w
różnych pozycjach. Uprząż powinna dawać możność przybierania wielu pozycji: siedzącej,
leżącej (poziomej) zarówno twarzą w dół jak i w górę, embrionalnej, rozkrzyżowanej,

background image

pionowej. Można by też zbadać pozycję Wisielca z karty taroka. Potrzebne jest do tego
drzewo, dostatecznie dostojne i naładowane magiczną mocą. Najlepszy pewnie będzie dąb,
choć ze względu na mitologiczne odniesienia także jesion, sosna, lipa. Ćwiczenie to
przypomina zakopanie się do ziemi - tyle że zamiast medytacyjnego zanurzenia w ziemi
mamy podobne zanurzenie w powietrzu i oderwanie od ziemi. Drzewo pełni tu rolę
energetyzującego pośrednika. Narzucają się podobieństwa do szamańskiej wędrówki do
górnego świata po drzewie.

Wchodzenie na drzewa. Każdy to robił w dzieciństwie; tu chodzi o wykonanie tego w sposób
medytacyjny. Można pomagać sobie linami i innymi instalacjami.

Nawiązywanie kontaktu z różnymi przedmiotami poprzez oddech. Przedmiotem takim może
być drzewo, kamień, skała, odsłonięty piasek, woda, niebo, ptaki, krajobraz w sensie widoku.
Pobierasz przedmiot swego widzenia przez głębokie oddychanie, podczas gdy przedmiot ten
staje się jedyną treścią twojej świadomości.

Przebieranie się. Mogę wyobrazić sobie warsztat z programem, rzec można, krawieckim,
kiedy uczestnicy ilustrowaliby i wyrażali swój proces psychiczny poprzez sporządzanie
szczególnych strojów i noszenie ich. Na małą skalę działo się to już na tych warsztatach, w
których brałem udział.

Paprzysko, czyli kąpiele w błocie (rozbełtanej glinie lub torfowej ziemi), połączone ze
smarowaniem lub malowaniem się ziemią.

Pieśni. Działania należałoby tak ukierunkować, aby u uczestników zaczęły się spontanicznie
pojawiać pieśni mocy. (W Amazonii, w praktykach z ayahuaską takie pieśni nazywane są
icaro, liczba mnoga icaros. Są one osobistą własnością tego, do kogo przychodzą.) Mam
nadzieję, że zostaną też stworzone pieśni, które będą śpiewane chóralnie podczas różnych
działań na warsztatach. Do tej pory takich pieśni ogromnie mi brakuje. Przydałaby się pieśń
na rozpoczęcie, śpiewana podczas rozpoczęcia warsztatu. Pień przywołująca strony świata,
śpiewana wtedy, kiedy trzeba przywołać opiekuńcze istoty czterech kierunków, góry, dołu i
środka. Pieśń na rozpalenie ognia. (Mają taką harcerze, "Płonie ognisko i szumią knieje", ale
to całkiem inna bajka...) Pieśń na zostawienie ognia aby zgasł. Pieśń witająca deszcz. Pieśń
oddalająca deszcz i przywołująca słoneczną pogodę - bardzo ważna z powodów
praktycznych. Pieśń ogniowa przygotowująca do chodzenia po ogniu, i druga pieśń ogniowa z
którą przechodzilibyśmy przez ogień. Pieśń grobowa, z którą szedłby kondukt tych, którzy idą
się zakopać. Inna pieśń grobowa do śpiewania w grobie. Pieśń tryumfalna na wyjście z grobu.
Pieśń łaziebna do śpiewania w saunie. Pieśń na przyniesienie ptaków (do kręgu ochronnego) i
pieśń na wyniesienie ptaków. A także pieśń ochronna, budująca ochronny krąg, nawet jeśli
fizycznych instalacji ochronnego kręgu nie ma. Ta pieśń powinna też sprawiać, że stajemy się
niewidoczni dla osób postronnych i nie wywołujemy niczyjego zainteresowania. Posiadanie
obrzędowych pieśni wydaje mi się w dalszej perspektywie absolutnie konieczne. Każda
tradycja szamańska pracuje z pieśniami i pieśni są potężnym wehikułem, dzięki któremu
mogą odbywać się działania i w nich zawarta jest moc pozwalająca na kontynuację działań i
ich odnawianie się w wykonaniu coraz to innych ludzi, również w następstwie pokoleń.

Tańce. Z tańców, które w Polsce przekazywał David Thomson, najbardziej obiecujący wydaje
mi się "taniec do Księżyca", tańczony w nocy, w kręgu, wokół ognia. Uczestnicy tworzą krąg
trzymając się za ręce. Krok jest bardzo prosty: lewą nogą w bok w kierunku ruchu, prawą
dostawiasz, ręce, złączone z rękami sąsiadów, podkreślają rytm. Tańczy się w szatach, które

background image

powinny być długie, luźne i jasne (najlepiej białe; to rzadki przypadek rytualnego użycia
bieli). Taniec ten ma ogromne działanie "transportujące", czyli przenosi w stany zmienionej
świadomości. O szczegółach nie wolno mi mówić. Podobny jest słynny Taniec Duchów,
wynaleziony przez Wovokę w 1889 roku. Tam też tańczy się w kręgu w nocy (albo trzy doby
bez przerwy) wokół ognia, a wzdłuż tancerzy poruszają się mistrzowie ceremonii, którzy
machaniem chustkami pomagają tym, którzy do tego dojrzeli, przenieść się do krainy
duchów. Tańców, podobnie jak pieśni, powinniśmy poznać wiele.

Można zapożyczać działania z jogi, tajczi, huny. Tworzenie nowych działań jest w dużym
stopniu tylko sprawą fantazji i zmysłu twórczego.

Są także działania, których na swoich warsztatach nie prowadzę, chociaż zdarza mi się brać w
nich udział. Na przykład nie przejąłem palenia fajki i do żadnych czynności nie używam
tytoniu.

Wybór miejsca
Warsztaty szamańskie w dużym stopniu polegają na kontakcie z przyrodą i pracy z przyrodą.
Dlatego w miejscu, gdzie przeprowadzamy swoje działania, przyroda powinna być
zachowana w stanie możliwie naturalnym lub, mimo ludzkiej gospodarki, dobrze
zregenerowana. Ludzi powinno być tam niewielu, tak by ich obecność nie dokuczała i dla
przeprowadzenia naszych działań nie trzeba było chować się po krzakach. Powinny rosnąć
stare drzewa, powinien leżeć naturalny opał - suche gałęzie, powinno być na tyle dużo
krzewów i podrostu, aby nie żal było wycinać kijów na szkielet łaźni i do innych naszych
instalacji. Głos bębna nie powinien nikomu przeszkadzać, a woda w rzece lub jeziorze
powinna być taka, żeby można było się jej napić. Ziemia nie może być przenawożona (co się
poznaje po tym, że rosną pokrzywy), a teren nie nie będzie przesadnie zmeliorowany. Raczej
należy unikać takich brutalnych ludzkich budowli, jak wały nadrzeczne, nasypy kolejowe,
hałdy i odkrywkowe kopalnie; chociaż stare odkrywki, kiedy już zarosną roślinnością, mogą
być nie po pogardzenia. Unikajmy też sztucznego oświetlenia, płotów z siatki, i jeszcze
gorszych - z płyt betonowych. Przeszkadzać będą odgłosy szos, silników i linii kolejowych.
Ogromnie pomagają za to stare dęby, oczka wody, błota z żabami i pijawkami, gnieżdżące się
ptaki, także sarny, zające, jaszczurki i jeże.
Konieczna jest życzliwość gospodarzy, do których należy ziemia, na której pracujemy.

Co do organizacji warsztatów, to dla swojego użytku dzielę je ma trzy rodzaje:

(1) Warsztaty "totalne", kiedy nie korzysta się z żadnych cywilizacyjnych udogodnień, w tym
stałych budynków, przyjeżdża się na puste pole, śpi w namiotach lub w tipi, a w miarę
możliwości pod gołym niebem, pali ogień drewnem, które leży pod drzewami na miejscu,
jedzenie gotuje samemu - wszystko jak na spływie kajakowym lub rajdzie po Bieszczadach.

(2) Warsztaty z zapleczem, gdzie korzysta się z udogodnień jakie daje stały budynek, kuchnia
pod dachem, zamówienie posiłków u gospodarzy. Także drewno można kupić i przygotować
siłami drwala-fachowca. Ułatwia to wiele spraw, zwalnia czas, który zużylibyśmy na
gotowanie i cięcie drewna - ale nie daje tak "totalnego" kontaktu z przyrodą, przestrzenią i
dzianiem się.

(3) Warsztaty wyrywkowe, poświęcone pracy nad wybranymi zagadnieniami. Jeśli zbieramy
się np. po to, aby podróżować przy bębnie, to można to robić w wynajętym pensjonacie lub w
innym wysoce cywilizowanym, nie szamańskim, miejscu.

background image

(Neo)szamanizm a sztuka
Szamańskie warsztaty i praktyki otwierają nowe przestrzenie przed twórcami sztuki. Na
warsztatach potrzebna jest pieśń, poezja i muzyka. Nie jest to jednak żaden z tych gatunków
pieśni, wierszy i muzyki, jakie znamy dotychczas, gdyż sam ich "kanał przekazu" jest nowy.
Będzie to albo taki rodzaj sztuki, który sięga do źródeł, do "gleby duszy", tak samo jak
szamańskie działania, albo sztuki tej nie będzie. Warsztat jako wydarzenie stawia wysokie
wymagania autorom. Tu nie przejdzie nic sztucznego, wymyślonego, udawanego, skłamanego
i nieświeżego. Wzorem niech będą pieśni mocy, śpiewane przez Indian Prerii po powrocie z
ich wypraw po wizje, podszepnięte im przez ich zwierzęta mocy, albo pieśni zwane icaros,
które każą śpiewać duchy poruszone przez ayahuaskę. W szamańskim wykonaniu utwór staje
się środkiem "transportującym", jakby powiedział Aldous Huxley , czyli wyciągającym umysł
na wędrówkę. Same warsztaty, jeśli porównywać je ze sztuką, są najbliższe teatrowi, ale jest
to taki dziwny teatr, w którym nie ma widzów ani reżysera, i nikt nie pozostaje na zewnątrz -
są sami aktorzy na scenie, która jest tylko dla nich.
Czy należy się organizować?
Osoby, które prowadzą w Polsce szamańskie warsztaty, można zapewne policzyć na palcach
jednej dłoni. Jednak pytanie, czy należy i warto się jakoś zorganizować, przy różnych
okazjach się już pojawiało. Uważam, choć jest to tylko moja własna opinia, że od zrzeszania
się i zakładania organizacji należy trzymać się jak najdalej. Szamanizm powinien pozostać
tym, czym jest teraz: luźną wiązką poszczególnych osób, ich zainteresowań, wysiłków,
umiejętności i inicjatyw. Szamani powinni działać na własną rękę. O tym, czy ktoś prowadzi
warsztaty dobrze czy może mniej dobrze, w takim stylu lub w innym, powinny świadczyć
tylko własne doświadczenia, a nie fakt przynależności do czegokolwiek. Pamiętajmy też, że
kiedy jest organizacja, pojawia się jej zarząd, formalni kierownicy, i tacy zawsze będą żądali,
aby ich słuchać i honorować, zupełnie niezależnie od tego, czy coś oprócz tego zdziałali.
Przypuszczam, że gdyby takie stowarzyszenie powstało (odpukać...), byłbym pierwszym,
który je kontestuje i uporczywie odmawia zarejestrowania się w nim. Czy byłaby to
organizacja legalna, działająca na mocy prawa o stowarzyszeniach, czy też nieformalna i
prywatna, to nie ma nic do rzeczy. Manipulowanie uprawnieniami i procedurami będzie
odbywać się i w jednym i w drugim przypadku.
Nie widzę też powodu, aby ktoś próbował nasz ruch upodabniać do elitarnej szkoły, do której
dostęp obwarowany jest ukończeniem specjalnych kursów, zdobywaniem stopni i
egzaminami pod okiem surowych mistrzów, tak jak to dzieje się w psychoanalizie, POP
(psychologii zorientowanej na proces) Arnolda Mindella, NLP (neurolingwistycznym
programowaniu) lub - skądinąd bardzo bliskim szamanizmowi - oddychaniu holotropowym
Stanisława Grofa. I znowu: jeśli ktoś taką szkołę założy, to ja w niej NIE będę zdobywał
uprawnień. Niech drogę do szamanizmu wyznacza "nie matura, lecz chęć szczera"!

Z neoszamanizmem jest trochę tak, jak z fizyką, tak jak o niej mówił Richard Feynman. W
którymś miejscu swoich słynnych "Wykładów z fizyki" zauważył on, że fizycy zaczynają
badać pewien fragment przyrody tylko z grubsza, a pracę nad szczegółami pozostawiają już
innym, bardziej wyspecjalizowanym naukom: chemii, astronomii, materiałoznawstwu itd.
Podobnie w ramach neoszamanizmu powinno się działać tylko "z grubsza", u podstaw i u
źródeł, a szczegółowe zastosowania wyniesionych stąd inspiracji pozostawić fachowcom. Co
oznacza także, że szamanizm powinien pozostać dziki, spontaniczny, prymitywny, nie
wyspecjalizowany, nieokrzesany, źródłowy, biologiczny, cielesny i intuicyjny, powszechnie
dostępny (choć tylko tym, który mają "chęć szczerą") i nieufny metodom i organizacjom.

Męskie i żeńskie

background image

Kilka swoich pierwszych warsztatów prowadziłem tylko dla mężczyzn. W ogóle jedną z
okoliczności, które zachęciły mnie do podjęcia wyzwania prowadzenia warsztatów było to, że
wcześniej brałem udział w czysto męskich warsztatach pod wodzą Davida. Warsztaty
jednopłciowe wydały mi się czymś prostszym i łatwiejszym niż koedukacyjne, i zapewne nie
odważyłbym się na pierwszy ogień startować z grupą mieszaną, biorąc sobie na głowę
prawdopodobne w takich przypadkach problemy żeńsko-męskie. Kiedy doszedłem do
większej wprawy, na moich warsztatach pojawiły się również kobiety.
Sam jestem i staram się być jak najdalszy od wszelkiej przesady w dzieleniu się na męskie i
żeńskie i od faworyzowania jednej lub drugiej płci i jej upodobań. Z drugiej strony zdaje
sobie sprawę, że bardziej podoba mi się "twardy", "surowy" a nawet "brutalny" (co by to nie
oznaczało) styl prowadzenia warsztatów, obliczony raczej na męskie upodobania i męski
rodzaj wrażliwości.

Zanim zacząłem pracować również z kobietami, obawiałem się trzech rzeczy, które mogłyby
wyniknąć z udziału osób obu płci: po pierwsze tego, że w warunkach warsztatów, które
przypominają trochę dziecięce zabawy i rzeczywiście budzą te warstwy psychiki, które
bywają uśpione od czasów dzieciństwa, ujawniać się mogą infantylne podziały: "my chłopaki
przeciw tym babom" albo odwrotnie. Po drugie, obawiałem się erotycznych napięć i
wzajemnej rywalizacji o względy, które mogłyby rozwalić grupę. Po trzecie wreszcie
obawiałem się, czy kobiety sprostają skrajnym doświadczeniom, jakim są poddawani
uczestnicy warsztatów. Wszystkie te obawy okazały się płonne - chociaż nie wiem, czy przy
jakiejś innej okazji, w innych warunkach, a także pod okiem innego prowadzącego tamte
zagrożenia nie dojdą do głosu. Okazało się, że kobiety równie dobrze jak mężczyźni radzą
sobie ze stresem podczas ćwiczeń, zaś napięcia erotyczno-rywalizacyjne oraz damskie lub
męskie "podgrupy" to coś, czego można uniknąć, jeżeli odpowiednio kieruje się energią
podczas działań.

Z kilku jednak problemów trzeba sobie zdawać sprawę. Pierwszy jaki mi przychodzi na myśl
jest taki, że styl i "smak" działań silnie zależy od osoby prowadzącego. To czy warsztat jest
bardziej męski czy bardziej kobiecy z ducha również od tego zależy. Być może komuś - nie
tylko kobietom - bardziej odpowiadałyby warsztaty bardziej nastawione na zapewnienie
poczucia bezpieczeństwa, na wyciszenie lęków, na ochronę, opiekę, wzajemne
dowartościowywanie się i budowanie grupowej solidarności. Innym z kolei bardziej
opowiadałaby rywalizacja, sprawdzanie się i ekstremalne przeżycia. Rozwiązanie jest takie,
że nie należy się spierać o to, które podejście jest lepsze i jedynie słuszne, tylko zgodzić się,
że warsztaty bywają prowadzone w różnych stylach i każdy prowadzący ma prawo do
własnego stylu.

Kiedy ogłaszałem, że zbieram chętnych na warsztaty tylko dla mężczyzn, otrzymywałem listy
z protestami-połajankami od kobiet, które mi zarzucały dyskryminowanie ich płci. Absurd!
Po pierwsze, wiem że (także w Polsce) są prowadzone podobne warsztaty tylko dla kobiet; po
drugie, dyskryminacja byłaby dopiero wtedy, gdybym nie zapowiadał, że chodzi o warsztat
wyłącznie męski, a zgłaszające się kobiety odprawiał z kwitkiem. Zresztą, wtedy żadna z
protestujących nie miała nawet zamiaru brać udziału w podobnych imprezach. Poza tym
warsztat jest impreza czysto prywatną i jeśli ktoś chce go urządzić wyłącznie dla łysych
mężczyzn, rozwiedzionych, o grupie krwi zero, to też mu wolno.

Zapewne nadal, od czasu do czasu, oprócz mieszanych, będę prowadził warsztaty dla
mężczyzn.

background image

Inny problem jest taki, że jeżeli w tym, co robimy, wzorujemy się na przekazie od Indian
Ameryki Północnej (lub od ich Białych naśladowców), to trzeba sobie zdawać sprawę, że u
tamtych plemion różnica płci jest o wiele większa niż w naszej kulturze. Tak zapewne jest u
większości, jeśli nie u wszystkich ludów pierwotnych. U Nieńców, pasterzy z syberyjskiej
tundry, istnieje ścisły podział wszystkich gospodarczych czynności na męskie i kobiece.
Mężczyzna nie rozkłada jurty, kobieta nie zagania reniferów. Dopiero we dwójkę mężczyzna
i kobieta tworzą zespół, zdolny do przeżycia w warunkach arktycznej tundry. Zarówno w
nienieckim czumie (jurcie), jak i w indiańskim tipi są osobne miejsca dla mężczyzn i dla
kobiet. Za tym idzie cała masa odrębności kobiecych i męskich, które dla nas bywają
niezrozumiałe, zbędne i śmieszne. Gdybyśmy chcieli wraz z takimi praktykami, jak łaźnia lub
wyprawy po wizje, przyjmować również tamte zwyczaje dotyczące separacji płci, to
będziemy na prostej drodze, aby obudzić najidiotyczniejsze infantylizmy w duchu "z babami
się bawimy", albo "bo my tu mamy swoje dziewczyńskie tajemnice".

Kolejny problem, to feministyczna ideologia. Neoszmanistyczne nowinki przychodzą do nas
z Zachodu, głównie ze Stanów Zjednoczonych, a w świecie anglosaskim, jak słychać, ruchy
ekologiczne i neopogańskie mają silne zabarwienie feministyczne: w skrajnym wydaniu
chodzi o srogie przekonanie, że to mężczyźni spieprzyli ten świat i teraz go trzeba oddać w
ręce kobiet, aby one przywróciły porządek. Za tym idzie kult "wielkiej bogini-matki",
eksponowanie "świętej misji" kobiet i traktowanie mężczyzn jako istot podrzędniejszych,
którzy winni są kobietom... poczucie winy. Myślę, że trzeba się od tego trzymać z daleka, tak
samo jak od wszystkich ideologii głoszących, że zło pochodzi od jakichś "strasznych innych",
niezależnie jak się te "wrogie siły" określa.

Wspominam o tych problemach, jako że - choć nieśmiało i w zalążkowym wydaniu - to
jednak zaczynały straszyć na niektórych warsztatach, w których brałem udział.

Jedność czasu i miejsca
Jak liczna może (powinna) grupa na warsztatach? Na moich warsztatach bywało od trzech do
25 osób. U Davida - nawet do 45 osób. W zbyt licznych grupach pojawiają się tendencje
odśrodkowe: zawiązują się podgrupy, tworzą się podziały, wyłaniają się przywódcy podgrup,
którzy mogą rywalizować z prowadzącym. Kłopoty wynikające z tego nie muszą być aż
niszczące, zawsze jednak takie rzeczy rozpraszają i odbierają energię. Jak to przezwyciężyć,
to już zależy od osobistych umiejętności prowadzącego.
Zalecam, aby podczas warsztatów utrzymywać - jak w starożytnym teatrze - jedność czasu i
miejsca. Jedność czasu oznacza, że podczas warsztatów nie robimy przerw. Nie ma "dnia
wolnego" na wypoczynek i indywidualne wyjazdy. Nikt nie wyskakuje na chwilę, aby
doglądnąć interesów i wrócić. Oznacza także, że razem się zbieramy, razem zaczynamy
zajęcia i nikt nie dojeżdża dzień lub dwa później. Nikt oczywiście też nie wpada na jeden
dzień, aby zaliczyć pojedyncze działanie. Nie jest tak, że ktoś wybiera sobie tylko to, co go
interesuje. Warsztaty tworzą jeden jednolity proces, i warto się umówić, że jeśli ktoś musi
opuścić warsztat, to już nie wraca. Oczywiście wszyscy uczestnicy muszą akceptować tę
zasadę.

Jedność miejsca rozumiem tak, że miejsce, gdzie odbywają się warsztaty, ma tylko jedno
centrum, i w tym centrum przebiegają działania. Co oznacza, z drugiej strony, że tuż obok
miejsca warsztatów nie ma atrakcyjnej kawiarni, gdzie można byś się spotykać, baru z
piwem, plaży, kąpieliska ani kuszącego wyciągu narciarskiego. Otoczenie nie jest dla nas
atrakcyjne! Ideałem byłoby, gdyby była pusta łąka, na niej namioty lub tipi uczestników, w

background image

środku ognisko przy którym zbieramy się w kręgu, i niedaleko drugie ognisko do sauny i
chodzenia po ogniu. Kiedy korzystamy z zaplecza w postaci stałego budynku będącego
siedzibą gospodarzy, to ten dom może stać się drugim, konkurencyjnym centrum. Na to
trzeba uważać. Ten dom może mieć swoje szczególne właściwości, swojego ducha, który
będzie przyciągał ludzi i narzucał swoje zasady. Należy uważać, aby duch tego domu-
zaplecza nie był przeciwstawny i konkurencyjny wobec samego warsztatu. (Spotkałem się z
takim zjawiskiem.)

Zachowanie jedności czasu i miejsca bardzo pomaga stworzyć i utrzymać spójność grupy.

Przypisy
[1] Aldous Huxley (1894-1963). Patrz jego "Drzwi percepcji. Piekło i niebo", wyd. polskie
Warszawa 1991.
[2] Richard Feynman (1915-1988), amerykański fizyk, uczestnik programu budowy bomby
atomowej, jeden z twórców elektrodynamiki kwantowej, czyli teorii pola
elektromagnetycznego łączącej mechanik kwantową z Einsteinowską teorią względności,
uhonorowany nagrodą Nobla w 1965 roku. Książka "Feynmana wykłady z fizyki" powstała w
oparciu o jego wykłady z lat 1961-2; polskie wydanie Warszawa 1968. Na zdjęciu w tej
książce jej autor gra na bębnie! W latach siedemdziesiątych Feynman próbował odwiedzić
Tuwę, matecznik szamanizmu na południu Syberii, lecz plan ten upadł z powodu oporu
sowieckiej biurokracji. Dziś imię Feynmana nosi stowarzyszenie przyjaciół Tuwy w USA.

[3] Ktoś (częściowo słusznie) zauważy w tym miejscu, że z rdzennymi szamanami rzecz się
inaczej miała: pełnoprawnym szamanem zostawało się tam po dwudziestu latach nauki i
przebyciu szeregu surowych prób. Odpowiem: tam jednak ponad ludzkim widzimisię istniała
"instytucja" nadrzędna: mianowicie same duchy szamańskie, strażnicy linii, które jednych
przepuszczały dalej, a innym nakazywały zadowolić się niższym wtajemniczeniem. Obecność
i działanie duchów sprawiały też, że można było zostać szamanem bez poparcia ludzkiego (a
tym bardziej instytucjonalnego) autorytetu, a także przeskakiwać szczeble drogi ku
wtajemniczeniom, na przekór temu, co było przyjęte, ale w zgodzie z własnymi,
wewnętrznymi predyspozycjami. Tak działo się nie tylko na Syberii i w szamanizmie,
również tybetański buddyzm wadżrajany zna takie przypadki, z których najsłynniejszym jest
jogin, pieśniarz i cudotwórca Milarepa, o którym powiada się, że "osiągnął wyzwolenie w
ciągu jednego życia", co oznacza także to, że do buddyjskiej zakonnej hierarchii dostał się
niejako bocznymi drzwiami, omijając przepisane formalności, a tylko na mocy swojej
osobistej duchowej mocy.

Część 11.2.
Uzupełnienia. Co dalej? (2)



Problemy z przekazem
Różne szkoły rozwoju duchowego (jeśli zdefiniować je tak ogólnie, żeby zmieściły się tu i
religie, i - na przykład - psychoterapie) dbają o przekaz i o czystość, właściwe pochodzenie,
tego przekazu. W chrześcijaństwie zachowywana jest zasada tak zwanej sukcesji apostolskiej,
która oznacza, że tylko biskup może innego kapłana wyświęcić na biskupa, a cofając się w

background image

łańcuchu biskupich święceń dochodzimy w końcu do apostołów, którzy swoje uprawnienia do
nauczania i sprawowania religijnych ceremonii otrzymali (jak się wierzy) od samego Jezusa.
W buddyzmie zachowaniu czystości nauk i praktyk służy rozbudowana procedura udzielania
przekazu, na co składa się przekaz tekstu, przekaz prawa do nauczania i przekaz mocy. Dzięki
temu - czego nie podaje się w wątpliwość w żadnym z odgałęzień buddyzmu - łańcuch
uprawnionych mistrzów biegnie nieprzerwanie od samego Buddy Śakjamuniego.

Również w psychoanalizie i wywodzących się z niej szkołach psychoterapii prawa do
odbywania praktyki otrzymuje się od nauczyciela, który dostał je od... i tak dalej... i na
początku tego łańcucha stoi założyciel danej szkoły. Podobnie jest w szkołach walki, jak
kungfu, karate i pokrewne.

Czy w naszym szamanizmie należy dbać o taki przekaz i o zachowanie sukcesji?

Przede wszystkim, gdyby udzielanie przekazu zostało jakoś sformalizowane, byłoby to coś
bardzo podobnego do działania organizacji, czego jak tylko możliwe należy unikać. Nie
widzę też sensu, aby ktoś miał komuś udzielać przekazu na całość szamańskich praktyk, bo
wtedy musiałaby istnieć jakaś instytucja, która ustala, jakie umiejętności i działania do owej
"całości" należą. W grę wchodzi raczej przekaz poszczególnych praktyk, a do tej sprawy
radziłbym podejść możliwie swobodnie.

Jeśli na przykład czujesz, że potrafiłbyś poprowadzić ceremonię łaźni, zakopywania do ziemi
albo podróży przy bębnie, zrób to - na razie w gronie zaufanych przyjaciół. Po czym dobrze
będzie, jeżeli poradzisz się kogoś, kogo uważasz za bardziej doświadczonego i zapytasz go,
czy robisz to w miarę dobrze. Niech ta osoba sprawdzi to własnej skórze i oceni twoje
umiejętności. Pozytywna opinia w zupełności wystarczy. A kiedy będziesz później prowadzić
to działanie, pamiętaj, aby powiedzieć uczestnikom, komu je zawdzięczasz.

Sygnały o tym, że dojrzałeś do prowadzenia pewnych działań mogą też przyjść nie od ludzi:
na przykład w snach, w spontanicznych wizjach, podczas podróży przy bębnie, lub - jak to
było w moim przypadku, kiedy przymierzałem się do poprowadzenia warsztatów po raz
pierwszy - w wizji podczas oddychania holotropowego. (Oczywiście powinieneś umieć
odczytać symbole, poprzez które przychodzi potwierdzenie.)

Trzymajmy się też zasady, że w swojej drodze zbieramy, od różnych mistrzów i z różnych
źródeł, poszczególne praktyki, a nie jakąś "całość uprawnień". To drugie rozumowanie
doprowadzi cię do przystąpienia do sekty lub do założenia własnej.

Są też praktyki, które jakby same z własnej mocy udzielają przekazu na ich prowadzenie.
Należy tu przede wszystkim chodzenie po ogniu. Bariera lęku, jaka ogradza chodzenie po
ogniu sprawia, że ten, kto odważy się samodzielnie po ogniu przejść i pociągnie za sobą
innych, może uważać się za inicjowanego przez sam Ogień.

A co z przekazem książkowym? Czy można robić i prowadzić działania, o których się tylko
przeczytało? - To zależy od ćwiczenia. Wiele na przykład zawdzięczam książce Sancheza o
jego warsztatach , ale niektórych ćwiczeń, które on opisuje, nie próbowałem nawet
naśladować, nie widząc jak to wygląda w naturze i nie mając okazji aby doświadczyć ich "od
środka" pod okiem samego twórcy. I tak przejąłem z jego książki zakopywanie się do ziemi,
ale rekapitulacji nigdy bym się nie odważył - mimo iż on w książce tę drugą praktykę opisuje
dużo obszerniej.

background image

A może (neo)szamanizm to tylko zabawa w Indian?
Mój nauczyciel, David Thomson, przekazuje "rodzimą tradycję" Indian z USA. Przez kilka lat
miałem okazję zauważyć, jak to, co robi, ulegało wyczyszczeniu pod kątem wierności temu,
co robią jego indiańscy "starsi". Reprezentuje on podejście, w myśl którego to, co pochodzi z
indiańskich źródeł, jest automatycznie lepsze i zasługuje na większe poważanie i pilniejsze
naśladowanie niż to, co zostało stworzone gdzie indziej i w inny sposób. Takie podejście
uważam za godne szacunku, ale... nie widzę powodu, abym ja miał je naśladować.
Różnica jest taka, że on, w Ameryce, przez poznawanie i kultywowanie indiańskiego
przekazu, wraca do tradycji swojej ziemi. Będąc, w sensie rodowym czy rodzinnym,
niedawnym gościem na tej ziemi, czuje się w obowiązku przejąć jej rdzenny przekaz. I to jest
wspaniałe.

Z podobnym szacunkiem myślę o tym, co (również w Ameryce) robi Frank Henderson
MacEowen, kiedy drogą wewnętrznych wglądów poszukuje przekazu swojej krwi, swoich
celtyckich przodków.

Ja jestem jednak w tym położeniu, że moi przodkowie są stąd i moja ziemia jest tu: nie pod
Górami Skalistymi i nie w Szkocji. I dokładne trzymanie się tego, co robią oni, dla mnie
byłoby egzotyczną wycieczką, duchowym odrzutowcem transkontynentalnym, a nie
poszukiwaniem własnych źródeł i korzeni. Więc uważam, że każdy powinien mieć
świadomość, że jest taka kreska, za którą, gdy się ją przekroczy, kończy się poważna
duchowa praca, a zaczyna się plastikowa zabawa w Indian.

Co jest a co nie jest szamanizmem?
W poprzednich rozdziałach Czytelnik mógł mnie przyłapać na wahaniach: czy działanie lub
zjawisko, które opisuję, należy lub nie należy do szamanizmu? I komu przysługuje miano
szamana?
Mam wrażenie, że problem jest głównie natury słownej. Rozpowszechniło się w świecie
ładne słówko "szaman", dorobiono do niego "szamanizm"; jest moda i jedni mają ochotę
nazywać tymi słowami to, co im się podoba, a inni, przeciwnie, chcieliby znać jakieś
rygorystyczne zasady, komu ten tytuł ma słusznie przysługiwać.

Wydaje mi się, że pewnych zasad trzeba przestrzegać, bo nie wszystko złoto co się świeci i
nie każdy szaman, kto w bęben bije. Widzę trzy takie linie graniczne, zawężające użycie
słowa szaman. Po pierwsze, trzeba odróżnić szamanizm jako praktykę rodzimą, tradycyjną,
czyli to co robią tubylcy w różnych krajach, od tego co robimy my: interesujący się
szamanizmem i uczestnicy warsztatów. Miano szamanów pozostawmy dla ludzi wiedzy z
tamtych ludów; to co robimy sami nazywajmy raczej neoszamanizmem, a nas samych (jak
proponuje Frank Henderson MacEowen) - szamanistami.

Wśród samych ludów tubylczych przebiegają jeszcze dwie linie graniczne. Pierwsza oddziela
tych, którzy sami wędrują po świecie duchów i wizji (i ci zasługują na miano szamanów), od
tych, którzy swojego ciała i głosu udzielają duchom, przejawiających się za ich
pośrednictwem. (Wśród Afrykanów i ich potomków w Ameryce przeważa to drugie
podejście, rozwinięte w tak zwanych religiach opętania.)

Druga linia graniczna wydziela te obszary, na których występują dwa zjawiska, które bez
większego błędu można uznać za kluczowe dla szamanizmu (tego typowego, z Syberii): mam
na myśli lot duszy i inicjację do "stanu" szamana połączona z rozkawałkowaniem (w wizji)

background image

ciała i otrzymaniem nowego. Dopiero za tą linią znajdują się ludy praktykujące szamanizm w
sensie ścisłym, dopiero ich czarownicy zasługują na miano szamanów "w całej okazałości".
Tu mieszczą się ludy Syberii, Mongolii i Mandżurii oraz Inuici (Eskimosi) z Ameryki
Północnej. Dawniej ten "ścisły" szamanizm był znany także Lapończykom, tureckim ludom
Azji Środkowej i ich sąsiadom, przodkom Madziarów, oraz Tybetańczykom. U Indian w
USA występują tylko, jak się powiada, "pewne elementy" szamanizmu. Tym milsze jest dla
nas, Polaków, że pewne elementy szamanizmu, i to tego ścisłego, przeciekły do "Dziadów"
Mickiewicza.

Czy szamanizm (a raczej neoszamanizm) jest religią?
Jeśli pojmować religię jako kult oddawany bóstwom lub jednemu bogu, to oczywiście to, co
robimy na warsztatach, żadną religią nie jest. Ale jeżeli w ślad za Eliade'm uznamy że religia
jest tam, gdzie jest świętość, sacrum, to rzeczywiście szamańskie działania graniczą z religią,
jako że stwarzają warunki i okazje, aby doświadczyć świętości chwili, miejsca, zdarzenia,
życia. Ale nic więcej...
Szamanizm i buddyzm
Oceniam, że około połowa ludzi, którzy przewinęli się przez warsztaty, które prowadziłem i
w których brałem udział, ma mniejsze lub większe doświadczenia w praktyce buddyzmu,
głownie zen lub tybetańskiej wadżrajany. Mam też wrażenie, że obie te drogi znakomicie się
uzupełniają. Buddyzm ma coś, czego nie ma (i raczej mieć nie będzie) szamanizm,
mianowicie znajomość ostatecznego celu naszej ziemskiej drogi, którym - w myśl
buddyjskich nauk - jest urzeczywistnienie natury naszego umysłu. Szamanizm zaś dostarcza
sposobów i okazji na poznanie owej natury umysłu w jej bogactwie i wielostronności zanim
zostaniemy oświeceni. Powiada się w buddyzmie, że ktoś, kto dostatecznie wyraziście
wyobraziłby sobie, że jest oświecony, zostałby oświecony. Można z pewną przesadą
powiedzieć, że szamańskie działania zaczarowują nas tak, że samsara przez czas jakiś wydaje
się nirwaną. Ale skoro tak wydaje się, to już został poczyniony krok w kierunku tego, aby tak
było. Szamanizm i buddyzm w żadnym punkcie ze sobą nie konkurują, a przeciwnie - takie
mam wrażenie - wspierają się. Choć oczywiście dziać tak się może tylko w umysłach
poszczególnych ludzi. Jako "instytucje" oba stoją zupełnie osobno.
Czy (neo)szamanizm jest (neo)pogaństwem?
Różnica między współczesnym szamanizmem i współczesnym pogaństwem jest taka, że
zamiarem pogaństwa jest odnowa, rekonstrukcja lub wskrzeszenie oddawania czci dawnym
bogom, za to z punktu widzenia działań szamańskich bogowie są raczej nieistotni. Czy są, czy
ich nie ma, czy może ich imiona są tylko metaforami, czy jest ich wielu czy raczej jeden, jak
się nazywają i jaki sposób ich czczenia i przywoływania jest właściwy - to wszystko niech
pozostanie prywatną sprawą poszczególnych ludzi. Być może "klimaty" i stany umysłu, jakie
pojawiają się podczas szamańskich działań spodobają się neopoganom, i w takim razie -
zapraszam do kręgu... tak jak i wszystkich innych.
Czy możliwe jest odrodzenie słowiańskiego szamanizmu?
- I tak, i nie. Nie, ponieważ nie ma możliwości, aby sprawdzić, czy to co stworzymy, ma jakiś
związek z faktycznym dawnym słowiańskim szamanizmem; i co więcej raczej nie należy się
łudzić, żeby kiedykolwiek taka możliwość zaistniała. Dawne słowiańskie praktyki o
szamańskim charakterze przepadły tak, jak przepadła dawna religia Słowian i mnóstwo
wątków z ich oryginalnej kultury. Euro-chrześcijańskie "światło" wypaliło (niemal) wszystko.
Przede wszystkim zaś zerwana została ciągłość przekazu, a także jesteśmy w o tyle gorszej
sytuacji od Madziarów i Turków, że tamci mają przynajmniej swoich etnicznych krewnych,
którzy zostali przy rodzimej kulturze: dla Węgrów kimś takim są Mansowie (Mansi), dla
Turków Jakuci i Tuwińcy. My nie mamy starych syberyjskich pobratymców, nad czym
ubolewam bez nadziei na pociechę. Warto przy okazji zauważyć, że jednak jesteśmy w

background image

lepszym położeniu od słowiańskich neopogan, bo jednak nie jesteśmy, jak oni, uzależnieni od
wiedzy o tym, jacy byli słowiańscy bogowie, kim byli dla swoich wyznawców i jakie należą
im się kultowe praktyki jako dowody czci. Praktyki szamańskie są jednak dużo bardziej
ogólne, uniwersalne i ponadczasowe.
Kiedy myślę o szamanizmie, że powinien być słowiański, chodzi mi raczej o coś dużo
skromniejszego niż rekonstruowanie dawnych praktyk (których i tak chyba nie poznamy).
Chodzi mi o cała rytualną otoczkę, która powinna być odczuwana przez nas, Polaków, jako
coś swojego. A więc odwołania do zrozumiałych symboli, jak to, że z północy przychodzi
wilk, a z południa bocian. Że zapach, który jest dla nas wehikułem, to zapach naszego piołunu
(chociaż kalifornijska Salvia apiana, white sage jest mi równie bliska). Zaklęcia, które
wypowiadamy w naszym języku. I że śpiewamy pieśni, których melodia wyciska nam łzy i
każe myśleć o błotach i stepach, z których wynurzyli się nasi przodkowie, i o rzekach,
którymi płynęli. Kiedy prowadziłem "długie, nocne rozmowy" z Leonidem Larem,
nienieckim "szamanem pędzla", jasne się stało dla nas obu, że rodzima kultura Polski (nie
nazywajmy ją pogardliwie ludową ani folklorem) jest równie soczystym podłożem dla
szamańskich praktyk, co ich, Nieńców, prastary syberyjski przekaz - tyle, że my nie mamy jej
zwieńczenia: nie mamy własnych szamanów.

Oby duchy pomogły, aby byli.

Chociaż mam wciąż nadzieję, że te skromne metody badania umysłu, które przekazuję, jak i
te bardziej zaawansowane, których nie znam, doprowadzą kiedyś do tego, że w umysłach
polskich (i innych) praktyków pojawi się rdzenny słowiański szamanizm, który będzie
kontynuacją i przekazem od naszych genetycznych i duchowych przodków, przekazem
naszych ciał, naszych kości i naszej ziemi. Doświadczenia Grofa i MacEowena pokazują, że
nie jest to niemożliwe.

Przypisy
[1] Inaczej jest w hinduzmie, który sprawia wrażenie, jakby przekaz, który pozostaje po
wielkich mistrzach tej religii i duchowej tradycji, stopniowo słabł w miarę mijania lat i
pokoleń od ich śmierci. Wielu nie pozostawiało żadnych uczniów choćby w przybliżeniu
podobnej miary co oni sami; tak było np. w przypadku najsłynniejszego chyba z niedawno
żyjących hinduskich mahatmów, jakim był Ramana Mahariszi (1879 - 1950) spod góry
Arunaczala. Jest tak, jak gdyby Hindusi ufali swoim bogom, którzy co jakiś czas zsyłają swój
kolejny awatar - wielkiego guru - aby odnowić stygnące nauki o wyzwoleniu. W
przeciwieństwie do nich buddyści pilnie strzegą swoich "linii przekazu", aby ani na moment
nie osłabły, nawet jeżeli w którymś pokoleniu zabraknie naprawdę wielkich mistrzów.
[2] Victor Sanchez, "Nauki Don Carlosa", wyd. polskie Bygdoszcz 1997

[3] Słowo szaman (akcentowanie sza-MAN) pochodzi z Syberii, z języka Ewenków, ludu z
rodziny tungusko-mandżurskiej, zamieszkującego ogromne przestrzenie od Jeniseju do
wybrzeży Morza Ochockiego. Od Ewenków przeszło do rosyjskiego i stąd w świat.
Dopatrywano się podobieństwa słowa szaman do sanskryckiego śramana i palijskiego
samana, znaczących "umartwiający się asceta". W tym ujęciu słowo to nie byłoby rdzennie
syberyjskie, lecz zapożyczone z Indii (w co nie chce mi się wierzyć). Południowi sąsiedzi
Ewenków mówiący językami tureckimi nazywają szamanów kam, co Rosjanie zapożyczyli w
postaci czasownika kamłat', kamłanije - wchodzić w szamański trans, odprawiać seans

background image

szamański. W języku ich północnych sąsiadów, Nieńców, szamana określa się słowem
tadebja.

[4] Frank Henderson McEowen, "Reclaiming Our Ancestral Bones: Revitalizing Shamanic
Practices in the New Millenium", w: Shaman's Drum nr 58, 2001.

[5] Według Piersa Vitebsky'ego; patrz jego książka "Szaman", wyd. polskie Warszawa 1996.

[6] Mircea Eliade, "Traktat o historii religii" 1949, wyd. polskie Łódź 1993

Część 12.
Aneks I. Otwieranie trzeciego oka tlenem



Wspomniałem wcześniej o wizji podczas oddychania holotropowego, która miała miejsce na
krótko przedtem zanim poprowadziłem swoje pierwsze warsztaty. Myślę o niej jak o rodzaju
spontanicznej inicjacji, i wciąz pozostaje ona dla mnie źródłem inspiracji w moich
poszukiwaniach.

Wojciech Jóźwiak

Otwieranie trzeciego oka tlenem

Indyjscy jogini przed tysiącami lat odkryli, że oddech jest bramą do doskonałości, cudownych
mocy i duchowego wyzwolenia. W czasach obecnych mamy coraz więcej dowodów na to, że
dawni mędrcy nie mylili się. Normalnie żyjąc, chodząc, myśląc i śpiąc wykorzystujemy tylko
drobną część możliwości, jakie zawarte są w oddechu. Wyobraźmy sobie podziałkę ze
wskazówką. Wskazówka pokazuje stan oddychania. Stoi pośrodku i to jest nasze oddychanie
normalne. W lewo na skali zaczyna się obszar, gdzie oddech nie dostarcza dosyć tlenu i
człowiek zaczyna się dusić. Na skraju podziałki jest czerwona kreska - to śmierć. A co jest na
prawo? Co się dzieje, kiedy oddychając dostajemy tlenu za dużo? Do niedawna mało o tym
wiedziano (chociaż jogini wiedzieli...). Okazuje się jednak, że na prawo (w myśl naszego
porównania z podziałką) zaczyna się obszar zmienionych stanów świadomości - świadomość
wizyjna
, czyli stan, w którym otwiera się legendarne Trzecie Oko. Ten obszar ludzkich
doświadczeń współcześnie na Zachodzie zaczęto badać niezależnie z różnych stron. Weszli
tam twórcy rebirthingu, czyli techniki cofania się (w wewnętrznej wizji) do własnych
narodzin; a także odkrywcy regresji, którzy podobnym sposobem cofają klientów aż do
poprzednich wcieleń. Trzecim badaczem tego stanu świadomości został Stanisław Grof.

Osoba, prace i odkrycia Stanisława Grofa pozostają w Polsce niemal nie znane, oprócz
wąskiego grona specjalistów. Grof jest Czechem, chociaż obecnie mieszka i pracuje w
Stanach Zjednoczonych. Urodzony w 1931 roku (dla miłośników astrologii dalsze szczegóły:
1 lipca o godz. 18:45 w Pradze; czas środkowoeuropejski bez letniej zmiany), ukończył studia
medyczne i został psychiatrą. Jeszcze pod koniec studiów zainteresował się mało wówczas
znaną substancją, którą podawano lekarzom, aby dać im wyobrażenie, jak postrzegają świat
schizofrenicy. Ów środek wytwarzał stany zmienionej świadomości, które wówczas uważano
- niezbyt słusznie - za podobne do schizofrenii. Substancja ta w późniejszych latach stała się
sławna - był to LSD... Grof nadał doświadczeniom z LSD wielki rozmach. Podawał ten

background image

halucynogen swoim kolegom-lekarzom, pielęgniarkom, ochotnikom i samym psychicznie
chorym. Słuchał opowieści z tego dziwnego świata, który pod wpływem LSD powstaje w
umyśle. Stopniowo uświadomił sobie, że jest pionierem tej wiedzy, a reszta świata o skutkach
LSD wie tyle, co nic. Postanowił więc przenieść się ze swoim warsztatem badawczym do
naukowego środka świata, czyli do USA. Ale był wtedy już rok 1967 i Grof w Stanach trafił
na szczyt hippisowskiej rewolucji kulturalno-seksualnej. LSD brała cała tamtejsza
zbuntowana młodzież, kwas stał się popularnym narkotykiem, a powtarzające się odloty,
połączone z życiem w komunach budziły coraz większe zaniepokojenie rodziców, polityków,
policji i całej opinii publicznej. W końcu używanie LSD zostało prawnie zabronione i środek,
który Stanisław Grof uważał za klucz do ludzkiej duszy i do samopoznania całej psychicznej
złożoności człowieka, zaczął być tępiony na równi z kokainą. W tej sytuacji Grof, który nie
miał ochoty wracać do Czech, zaczął poszukiwać takiej metody otwierania głębokich
pokładów podświadomości, które by żadnych służb śledczych nie niepokoiły. I znalazł -
głębokie oddychanie, czyli szok tlenowy.

Organizm broni się przed nazbyt głębokim oddechem. Zazwyczaj przy wdechu i wydechu
wymieniamy tylko około 10 procent powietrza zalegającego w płucach. Ta oszczędność ma
swój sens biologiczny: fala zbyt świeżego powietrza naraziłaby delikatne pęcherzyki płucne
na wysuszenie i wyziębienie. Zresztą częstym ubocznym skutkiem głębokiego oddychania
jest wychłodzenie ciała i poczucie zimna. Można jednak przełamać odruchowy opór
organizmu i przejść na oddech głęboki i szybki. Następuje wtedy tlenowy szok
(hiperwentylacja) - nadmiar tlenu w przyśpieszonym tempie zaczyna spalać glukozę w
tkankach, głównie w mięśniach, i organizm dostaje nagle od środka taką uderzeniową dawkę
energii, do której nie przywykł i z którą po prostu nie wie, co robić. Pierwsze uczucie dla
kogoś nie przygotowanego jest raczej przykre. Sztuka głębokiego oddychania, które Grof
nazwał oddechem "holotropowym", polega na tym, aby pozwolić owemu strumieniowi
wewnętrznej energii przetworzyć się w wizje, w wewnętrzne widzenie i odczuwanie. Nie
trzeba przy tym robić nic specjalnego - nie należy walczyć z energią dosłownie rozrywającą
całe ciało, niby odpalony w płucach granat; nie należy jej blokować. Trzeba pozwolić jej
wyrazić się tak, jak ona tego chce. Wtedy następuje otwarcie trzeciego oka.

Miałem przyjemność niedawno brać udział w warsztacie holotropowego oddychania - być
może pierwszym w Polsce. Prowadził te zajęcia pan N.V. z zespołem pięciorga swoich
asystentów, a działo się w miejscowości S.B. na Mazurach. Zachowuję taką tajność, gdyż ta
miejscowość jest wojskowym osiedlem nie zaznaczanym na mapach; jak również dlatego, że
N.V. zobowiązał uczestników do daleko posuniętej dyskrecji. N.V. jest uczniem Grofa,
chociaż jego metodę wzbogacił szeregiem własnych pomysłów. W jego (jak i Grofa)
wykonaniu, ta technika oddechowa służy przede wszystkim jako środek psychoterapeutyczny
(jest to tzw. terapia holotropowa), ale na warsztacie, w którym brałem udział, poddali się jej
ludzie zupełnie zdrowi na umyśle - w większości zresztą sami psychoterapeuci.

Mimo to, zewnętrzne wrażenie, jakie mógłby wynieść przypadkowy obserwator gdyby udało
mu się zajrzeć na salę, byłoby porażające. Ludzie poddający się zabiegowi głębokiego
oddychania zachowują się co najmniej dziwnie. Ciała poddane tlenowemu szokowi skręcają
się w konwulsjach; nie można powstrzymać nie kontrolowanego śmiechu, płaczu i krzyku.
Nad zwijającymi się "doświadczającymi" krzątają się czujni asystenci, gotowi pomóc
natychmiast, gdyby ktoś miał kłopoty. Ale... wszyscy przeszli przez tę istną pralnię z
wirowaniem w nader dobrej formie i wracali z warsztatu jak nowo narodzeni.

background image

Opowiem o mojej wizji. (Każdemu wolno mówić tylko o własnej: takie są zasady.) Zaczęło
się od tego, że rozpoznałem tę energię, która, jak już wspomniałem, wypełniała i rozrywała
moje ciało, jako identyczną z tą, której doświadczali dawni praindoeuropejscy wojownicy po
wypiciu somy (czyli zapewne kompotu z czerwonych muchomorów). Soma wprawiała
adeptów w stan heroicznego uniesienia, w którym widzieli siebie zanurzonych głowami w
obłokach i spoglądających na świat oczyma olbrzymów-nadludzi. Nic dziwnego, że w tym
stanie szli przez pola walki jak prawdziwe demony wojny i zagłady. A to byli nasi dalecy
przodkowie. Kolejne ich najazdy, które wychodziły z czarnomorskich stepów, doprowadziły
do powstania plemion i państw Hetytów, Persów, Indów, Celtów, Greków, Germanów... i na
ostatku Słowian. Podbijali starsze cywilizacje megalitycznej, matriarchalnej Europy. Sami
byli zorganizowani w męskie wojenne klany, podległe władcom, którzy uważali się za
wcielenie Słońca i Pioruna. Bóstwa, które czcili, były męskie, brodate i gromowładne. Takimi
byli Zeus, Jowisz, Indra, i (poźniejsi) Thor i Perun. Ich siedzibą były najwyższe góry,
drzewem dąb, ptakiem orzeł. Teraz, kiedy leżałem na materacu w S.B., ich peruniczna
energia wyrywała się z mojego ciała.

Widziałem Słońce na niebie, świecące pomiędzy dwiema granatowo-czarnymi burzowymi
chmurami sięgającymi nieba. Słońce prażyło pomarańczowym blaskiem ognia. Z chmur
schodziła na ziemię lawa piorunów. Pod Słońcem zobaczyłem człowieka, który stał sięgając
głową chmur, a w obu rękach dzierżył gromy. Ich moc czułem w swoich rękach. Ja byłem
nim.

Te pioruny, gdybym miał je narysować, wyglądałyby jak złote węże. W miejscu, gdzie stał
ów mocarz, rosło teraz drzewo. Nie było to zwykłe drzewo. Było to Drzewo Kosmiczne, oś i
podpora świata. Był to dąb

, ale nie był to dąb zwykły. Był to gatunek dębu Quercus

macrocarpa, co po łacinie i grecku znaczy: dąb o wielkich owocach. To jest prawdziwy
"superdąb" - ma wyjątkowo głęboko bruzdowaną korę, ogromne liście i wielkie żołędzie.
Gatunek ten bardzo rzadko spotykany jest w Polsce; jeden wielki i piękny okaz rósł w
warszawskim ogrodzie botanicznym. W naturze dęby te rosły - zanim wycięto ich lasy - w
Ameryce nad górną Mississippi. Pień tego dębu, który widziałem w wizji, był idealnie prosty
i wyglądał jak kolumna. Pokrywała go gruba kora, która okazała się czerwonawą rdzą i
opadła, odsłaniając gładką i lustrzaną, ale ciemną powierzchnię stali. Oglądałem ten stalowy
pień od zewnątrz, jako zewnętrzny widz, i zarazem od środka, ponieważ byłem cały
zatopiony w tym pniu. I jednocześnie byłem postacią, która wisiała na tym pniu lub była do
niego przytwierdzona - jak Jezus, jak Odyn, jak Wisielec z dwunastej karty taroka.

Korona drzewa była zanurzona w substancji, która dotąd była burzowymi chmurami. Listowie
drzewa mieszało się z ogniem, z mokrą chmurą i z elektrycznymi wyładowaniami. Moje ciało
- pień drzewa - było idealnym przewodnikiem elektryczności, i mogłem dowolnie wielkie
megawolty napięcia przepuszczać przez siebie bez żadnego wrażenia. Czułem w sobie ten
potężny strumień energii, idący z niebios na ziemię i z ziemi do nieba. Bo i w ziemi u moich
stóp-korzeni trwała gorączkowa i heroiczna praca. W jamie pod korzeniami, wypełnionej
pożogą, była kuźnia, gdzie szereg wyłaniających się z ognia barczystych i potężnych postaci
wprawiał w ruch młoty w mocarnych rękach. Ujrzałem w nich i w ich pracy - Hefajstosa,
który wykuwał w otchłani pod Etną tarczę dla Achillesa, a ów krąg złotej tarczy był w istocie
modelem świata. Tak było i teraz - a to, czym trudzili się płomieniści kowale

, było w

istocie wykuwaniem form tego świata. To był moment mojego największego triumfu. Gromy,
których ryk słyszałem i naśladowałem, przepływały przez moje ciało. U swoich stóp
widziałem krwawiące zwłoki moich wrogów, które deptałem, tak jak przedstawia się to na
rycinach wyobrażających boginię Kali albo Strażnika Mahakalę.

background image

Rysunek wizji

wykonany zaraz potem:

1. Człowiek burzy

2. Dab Quercus macrocarpa

3. Drzewo kosmiczne

4. Zapładniacze

5. Kuźnia Hefajstosa

6. Budda Amitabha

7. Oświecenie Siakjamuniego

8. Moj ogród

9. Przemiany czasu

10. Zadowolone szkielety

11. Krąg lwów

Tymczasem gładka zrazu powierzchnia stalowo-dębowego pnia zaczęła się uwypuklać i giąć
w węzły. Wyłaniały się z niej fallusy, plujące krwistym ogniem. W ślad za nimi poczęły
wyłaniać się z pnia i odrywać, odpączkowywać od niego, kolejne dziwne postaci. Były to
małe, miniaturowe męskie istoty, uczynione z tej samej substancji co pień drzewa - z giętkiej i
ciemnej stali. Odrywali się oni od pnia i naładowani energią, biegli pędem przed siebie, każdy
z fallusem podanym do przodu. Niektórzy z tych mężczyzn mieli rogi podobne do jelenich
lub rogów koziorożca, niektórzy cali przypominali jelenie lub kozły; wypatrzyłem nawet
wśród ich tłumu chrząszcza-jelonka z wielkimi rogami. Patrzyłem na nich jak na własne
dzieci... Wszyscy gnali przed siebie, na cztery strony świata, aby zapładniać wszystkie
napotkane kobiety lub samice. A że tak się złożyło, że akurat niektóre z kobiet biorących
udział w sesji, przeżywając swój własny "proces", zaczęły krzyczeć, więc ich głosy
przyjemnie włączyły się w tę wizję, jako krzyki zapładnianych żeńskich istot.

Wydawało mi się, że ta wizja Kosmicznego Drzewa jest właśnie tym, co przeznaczone mi
było zobaczyć. Ale widzenie nie chciało trwać w nieskończoność. Czułem, że muszę zejść z
tego drzewa, wyjść z jego pnia. Ale żeby tego dokonać, musiałem odrzucić własne ciało.
Uczyniłem to, tak iż pozostał ze mnie wielki szkielet, którego każda kość jarzyła się białym
światłem. W tej postaci zszedłem do stóp drzewa, gdzie trwały tańce, i włączyłem się do
tanecznego kręgu. Byłem w wewnętrznym kręgu, który tworzyli sami mężczyźni. Kobiety
tańczyły w kręgu zewnętrznym; był to pierwotny taniec całego plemienia. Dodać muszę, że
nieodłączną częścią holotropowego treningu jest muzyka - oddychanie i przeżywanie wizji
odbywa się na tle muzyki, rytmicznej, dynamicznej, chwilami przechodzącej w hinduskie
mantry. Temu tańcowi towarzyszyła właśnie taka ostra muzyka, i musiałem wtedy zabawnie
wyglądać, kiedy rytmicznie wyginałem się, cały czas leżąc z zamkniętymi oczami na
materacu.

background image

Narastało tymczasem napięcie w mięśniach brzucha, jakby nagromadzona tam energia
torowała sobie drogę wyjścia poprzez nowe wizje. Teraz widziałem siebie leżącego, a nad
moim pępkiem krzyżowały się linie energetyczne przychodzące z wszystkich stron świata. Na
skrzyżowaniu tych linii, z punktu nad moim pępkiem, zaczął wyłaniać się Budda.
Rozpoznałem w nim przesyconą czerwonym światłem postać Buddy Amitabhy, z którym
byłem szczególnie związany, jako że kiedyś praktykowałem do niego i odmówiłem kilkaset
tysięcy jego mantr zaleconych mi przez lamę. Chciałem teraz utrzymać jego wizję, która
bardzo mnie ucieszyła, ale okazało się to nie do wykonania, gdyż napierająca z brzucha
energia domagała się produkowania i wysyłania w przestrzeń coraz to nowych Buddów
Amitabhów, którzy ulatywali i unosili się nade mną niby kolorowe mydlane bańki.
Jednocześnie przypomniało o sobie porzucone niedawno Drzewo - ale tym razem drzewo to
było figowcem, pod którym Budda Siakjamuni osiągnął swoje wielkie oświecenie.

Ujrzałem Go - Siakjamuniego - siedzącego pod drzewem, przed świtem tego najważniejszego
dnia w jego życiu. Świat ogarniała lekka, mglista, niebieskawa szarówka. Nad horyzontem,
już zaróżowionym, unosiła się Wenus jako Gwiazda Zaranna; planeta, która była świadkiem
jego wielkiego Przebudzenia. Ja byłem jednym z najbliższych towarzyszy Buddy, jednym z
tych ascetów, którzy razem z nim w tym lesie spędzali kolejny rok na medytacjach. Razem z
nim byliśmy oto u celu, a Przebudzony trzymał w lewej ręce biały kwiat, jakby lilię - zgodnie
zresztą z legendą. A ja nie mogłem oderwać od niego wzroku... Widziałem też węże i inne
leśne zwierzęta, które przychodziły, by go uczcić. U stóp Buddy płynęła rzeka, szeroka,
bezkresna, taka, że drugiego brzegu trzeba było się ledwo domyślać. Przez moment
widziałem też nagą dziewczynę z karty taroka "Gwiazda", uosobienie tej rzeki i Gwiazdy
Wenus zarazem, jak przyklękała przez Buddą. Chwilami oddalałem się z tego miejsca,
unosiłem się nad rzeką, widziałem szeregi widmowych łodzi z wioślarzami, które bezgłośnie
we mgle na wpół płynęły rzeką, na wpół unosiły się nad nią. I wciąż widać było dwa światła:
Wenus na niebie i złoty blask bijący od Buddy na brzegu rzeki. Postanowiłem jedno z
miniaturowych drzewek-bonsai, małych figowców, które hoduję w domu, uformować na
kształt tego drzewa, pod którym zasiadał Siakjamuni.

Wydawało mi się, że i ta wizja się nie skończy. Ale wzeszło Słońce (i jednocześnie zaszedł
Księżyc) i ta przemiana przeniosła mnie do mojego ogrodu przed moim domem, gdzie
zobaczyłem siebie samego, jak siedzę w ogrodzie w medytacji, a koło mnie moją rodzinę, a
także moje psy i koty, także te, które już nie żyją; wszystkie w swoich ulubionych miejscach,
te zmarłe tam, gdzie wylegiwały się za życia. Zobaczyłem następnie wnętrze swojego domu, i
miejsce, gdzie zwykle pracuję, siebie samego przy komputerze i wykresy horoskopów na
ekranie, i poczułem, że to co robię, jest dobre i właściwe, i że może jest to najwłaściwsza
rzecz, spośród tych, które mógłbym robić. Poczułem się doskonale pogodzony ze sobą.

Od pewnego czasu otwierałem już oczy i okazywało się, że widok sali wcale nie przeszkadzał
widzeniu wewnętrznemu. Teraz pojawił się obraz - w stylu malarstwa Henryka Wańka - który
ilustrował przemiany czasu. Była to powierzchnia kuli ziemskiej, ponad którą przesuwały się
w jednostajnym rytmie strefy dnia i nocy, chmur i światła, słońca i deszczu. Był to obraz
doskonałości i harmonii. I tu pojawiła się myśl: przecież z tym wiąże się twoja śmierć. Czy
jesteś na nią gotowy? Wtedy jako kolejna ilustracja pojawił się widok mnóstwa szkieletów,
jakie pozostawiłem po moich poprzednich życiach. Leżały wszędzie pod ziemią, miejscami
tworząc istne warstwy geologiczne. Widziałem, że czują się dobrze, i jest im wygodnie;
leżały w niedbałych pozycjach, podpierając rękami czaszki; śmiały im się ich zębate
paszcze...

background image

Wizje powoli wygasały... Napięcia w ciele, które wcześniej wydawały się nie do zniesienia,
zniknęły jakby ich nigdy nie było. Nie czułem też potrzeby ruszania się. Pozostała tylko
muzyka z głośników, która nadal przekształcała się w obrazy. Któryś mocniejszy rytm
przeobraził się w krąg lwów, które obległy mnie ze wszystkich stron. Lwy były muskularne,
rozwierały pyski, przeskakiwały ponad mną; czułem niemalże na sobie ich oddechy i wiele
radości sprawiał mi ich widok. Sam pozostawałem wewnątrz ochronnego kręgu i czułem się
od nich zupełnie bezpieczny. Podziwiałem je i myślałem, że praca tresera w cyrku jest
zarazem pracą z energiami, które one uosabiają, a które tkwią także w ludziach. Ale te lwy,
pod wpływem drobnej zmiany tempa muzyki, przemieniły się w węże i żaby, które jęły na
mnie włazić, wobec czego naciągnąłem na siebie śpiwór...

Odtąd przebywałem już w zupełnie normalnym stanie umysłu. Bawiłem się skojarzeniami,
przypominaniem sobie dopiero co doświadczonych wizji, zwykłą grą fantazji. Usiadłem do
medytacji, patrzyłem, co robią inni; byłem jeszcze oszołomiony tą falą dziwnej mitologii, jak
przewaliła się przez mój mózg. Miałem nieoczekiwanie wiele czasu - sesja była obliczona na
całe przedpołudnie, a moje wizje trwały może ledwie pół godziny...

PRZYPISY

O dębach i ich pogańskiej magii i o dębach w Biblii przeczytasz tu:

Kowale. Ciekawe skojarzenia biegną od tego miejsca, jeżeli posłużyć się językiem
angielskim. 'Kuźnia' to po angielsku forge, zaś pokrewne słowo forgery oznacza
'podróbkę', 'imitację', 'produkt fałszerstwa'. To forge znaczy zarówno 'wykuwać w
kuźni' jak i 'fałszować'. W tym ciągu skojarzeń kowal zostaje utożsamiony z
Triksterem-Oszustem, konkurentem Stwórcy w dziele formowania nowego świata.
(Więcej patrz w artykułach o-Kowalu i postaci.) Słowo forgery nieoczekiwanie
zaktualizowało się ostatnio dzięki teoriom chaosu i fraktali. Twórca analizy fraktalnej,
Benoit Mandelbrot, wprowadził termin fractal forgery (imitacja fraktalna,
"fałszerstwo fraktalne") na określenie fraktali imitujących kształty spotykane w
przyrodzie: chmur, krajobrazów, drzew, liści, robaków itp. Od tej pory naukowiec
przykładający fraktalne wzory do zjawisk przyrody nie jest już "kapłanem"
celebrujacym "naukowe prawdy", lecz raczej wcieleniem Oszusta-Trikstera.
Interesująca zmiana archetypu...

Część 13. / Aneks II.

Swetlodż i rośliny aromatyczne u Indian

autor: Łukasz Łuczaj

background image

Obrzęd łaźni - swetlodż -był kiedyś bardzo rozpowszechniony wśród pierwotnych
mieszkańców Ameryki Północnej. Pierwsi opisali go Hiszpanie, którzy natknęli się na
meksykański temezcalli (teme w języku Nahuatl znaczy "kąpać się", a calli "dom").
Najczęściej obecnie znaną i kultywowaną formą łaźni jest ta stanowiąca szkielet ze
splecionych wygiętych gałęzi, na wzór małego wigwamu, przykrytych tradycyjnie skórami
bizona lub współcześnie kocami. Jest to inipi Lakotów, które wtórnie rozprzestrzeniło się
wśród Indian i nie-Indian. Nie jest to jedyna znana forma amerykańskiej łaźni parowej.
Struktury dla niej przeznaczone często podobne były do właściwych szałasów, w których
dane plemiona mieszkały, np. na pn-wsch. Ameryki mogły być pokryte zszytą korą brzozową,
na północnym zachodzie mogły być zrobione z desek, na południu były budowlami ziemnymi
lub kamiennymi. Wreszcie plemiona kalifornijskie robiły łaźnię w tych samych budowlach, w
których mieszkały.

Tak łaźnię plemienia Mohikan z okolic dzisiejszego Nowego Jorku opisuje na początku XVII
w. niderlandzki podróżnik David de Vries:

"Kiedy mają życzenie oczyścić się ze swego brudu, idą w jesieni, kiedy zaczyna się robić
zimno, aby koło jakiegoś płynącego strumienia zrobić mały piec, wystarczająco duży żeby
leżały w nim trzy-cztery osoby. Robiąc to wpierw biorą gałęzie drzew a potem przykrywają je
ciasno gliną, tak że dym nie może uciec. To zrobiwszy biorą pewną ilość kamieni, które
podgrzewają w ognisku i potem kładą w piec, i kiedy myślą że jest [tam] wystarczająco
gorąco, wyciągają znowu kamienie i idą i kładą się tam, mężczyźni i kobiety, chłopcy i
dziewczęta, i wychodzą spoceni, tak że każdy włos ma kroplę potu na sobie. W tym stanie
zanurzają się w zimnej wodzie, mówiąc że to jest zdrowe, ale ja pozwolę sobie tą zdrowość
pominąć, i potem stają się całkowicie czyści i bardziej pociągający niż wcześniej."

Najczęstszym wytłumaczeniem stosowania swetlodż przytaczanym przez podróżników są
walory higieniczne, przyjemność i wartości lecznicze, super-lek na wszystkie choroby. Często
jednak te powody splatały się z duchowością i obrzędowością, które w pierwotnych kulturach
były trudne do oddzielenia od codzienności. Zwykle obowiązywał pewien ściśle
przestrzegany rytuał zachowania, tak że obrzęd swetlodż często porównywany jest do
sakramentu. Był on wreszcie używany przed podjęciem ważnych decyzji, przy naradach, a
nawet do przepowiadania przyszłości, jak opisał to Hierosme Lalemant w 1646 r.:

"Innym razem, przed wyruszeniem na wojnę, zapytano o radę szamana. Zbudowano mu dom
potu z kory trzy czy cztery stopy wysoki i umieszczono w środku gorące kamienie. Szaman
zamknął się w środku i śpiewał, podczas gdy wojownicy tańczyli na zewnątrz. W końcu jego
duch dał mu odpowiedź, a on wykrzyknął "Zwycięstwo! Widzę wrogów nadchodzących ku
nam z południa. Widzę ich jak biorą się do walki. Widzę was wszystkich biorących ich w
niewolę." Na bazie tego wojownicy wyruszyli na południe."

background image

Budowla sweatlodżu podobnie jak mieszkania Indian była symbolicznym odpowiednikiem
całego kosmosu, ciała ludzkiego albo zwierzęcego. Wśród Indian Tolowa z pn. Kalifornii
dokonywano specjalnego obrzędu swetlodż przed okresem tarła łososi. Wierzyli oni, że
wchodząc do swetlodż wchodzą do środka nadnaturalnego łososia, a poszczególne części
swetlodż (który był budowany jako dwuspadowy daszek pokryty deskami) przypominają
części ciała łososia. U innych plemion też odnoszono się do swetlodż jako symbolicznego
zwierzęcia, wśród Indian Preriowych najczęstszą analogią był żółw lub niedźwiedź.
Powszechne też były analogie między kopułą wigwamu swetlodż a kopułą nieba. W
plemieniu Yurok budynek swetlodż (w kształcie małego domku o dwuspadowym dachu)
rytualnie odbudowywano co sześć lat. Zaczynano od zwrócenia się do świętej sekwoi: "Zetnę
cię ponieważ będziesz nam podtrzymywać niebo". Po ofiarach dla drzewa budowniczowie
ścinali drewno na centralny pal, cztery główne deski, które "sięgają krańca świata" i na ślemię
(podłużną belkę wzdłuż szczytu dachu). Tych sześć kawałków drewna było potem "zabijane",
traktowane jako zwłoki królewskie i wskrzeszane przez rytuał Odnowy Świata. Yurokowie
uważali, że taki szacunek należy się dla swetlodż, bo to "najczystszy z budynków".

Swetlodż był przez długi czas praktyką zakazaną przez władze. Tak zrobiły misje hiszpańskie
w Kalifornii na początku XIX wieku. W 1873 swetlodż Indian został zakazany przez władze
federalne USA, a w archiwach narodowych Waszyngtonu w dokumencie nr 1655 datowanym
26 kwietnia 1921 znajdujemy taki przepis:

"Taniec Słońca i inne podobne tańce i tak zwane ceremonie religijne są uznawane za
"Wykroczenia Indiańskie" wg obowiązującego prawa i powinny być odpowiednio karane."
Ten status ceremonii indiańskich zmienił się dopiero pod koniec XX wieku. Dzięki dużej
otwartości starszych plemiennych z plemienia Lakota inipi - lakocka wersja swetlodż stała się
bardzo popularna zarówno wśród niektórych innych plemion, jak i wśród białych. Starsi
plemienni chętnie ujawnili szczegóły ceremonii obcoplemieńcom, choć bardzo negatywnie
odnoszą się do ceremonii swetlodż oferowanych za pieniądze. Podkreślają, że jest to obrzęd
duchowy i w zamian za organizację lub przewodzenie w swetlodż dopuszczalne jest jedynie
przyjmowanie podarunków, a nie żądanie określonych sum pieniędzy.

Pozostańmy na chwilę przy swetlodż robionym w szkielecie z gałęzi Ważnym elementem
przy jego budowie było dziękczynienie za na przykład ścięte gałęzie do jego budowy.
Wymagało to ofiary z tytoniu, kto by tego nie dokonał, mógł ściągnąć na siebie chorobę.
Ważny był gatunek drzewa. Najczęściej stosowano wierzbę (u Lakota - sandbar willow Salix
exigua, u Kawaiisu - red willow Salix bonplandiana i Hinds's willow Salix hindsiana), która
jest giętka i ma związek z wodą dającą życie. Ustalona przez tradycję każdego plemienia była
liczba gałęzi szkieletu swetlodż, najczęściej spotyka się struktury z 12 lub 16 prętów, ale
tradycja plemienna mogły nakazać użyć większej ilości np. 44, przynajmniej starym
szamanom. W plemieniu Blackfoot (Czarne Stopy) Stowarzyszenie Rogu budowało swetlodż
z 14 prętów, swetlodż Świętej Kobiety w Tańcu Słońca miało 100 prętów zbieranych przez
Stowarzyszenie Gołębia, kobiece stowarzyszenie Motokiks miało 12 prętów, a Medicine
Pipes ("szamańskie fajki") miały 14; używany szkielet swetlodż był pozostawiany w prerii. Z
dodatkowych obyczajów wymienić należy umieszczanie czaszki bizona w pobliżu lub na

background image

swetlodż, palenie fajki, w której stosowano kinniminnick - mieszankę, której głównymi
składnikami były dziki tytoń, wewnętrzna kora derenia białego Cornus sericea (pospolicie
sadzony w zieleni miejskiej dereń o czerwonych gałęziach) i liście mącznicy Arctostaphylos
uva-ursi (występuje też w pn. Polsce). Mieszanki fajkowe poszczególnych plemion mogły
mieć nawet kilkanaście gatunków roślin (np. z bardziej znanych roślin pędy krwawnika,
korzeń astra nowoangielskiego, liście i owoce sumaka octowca). Obojętnie z czego zrobiony
był "dom potu" stosowano w nim zwykle aromatyczne zioła. Rozrzucano je na podłodze
swetlodżu, rzucano na gorące kamienie lub robiono z nich wiązki-pałeczki (ang. smudge
sticks), które podpalano używając do okadzania siebie. Przeglądając "Native American
Ethnobotany" skompilowałem listę roślin stosowanych jako perfumy w swetlodż. Po nazwie
rośliny następuje podkreślona nazwa plemienia , oczywiście są to tylko przypadki dobrze
udokumentowane zacytowane w najbardziej klasycznym i najobszerniejszym dziele
amerykańskiej etnobotaniki, a zasięg użycia roślin w plemionach był o wiele, wiele szerszy,
choć nie udało się tego już zachować. Tak więc podane tu plemiona traktować należy jedynie
jako klasyczne przykłady.

LISTA ROŚLIN AROMATYCZNYCH STOSOWANYCH W SWETLODŹ

bylica luizjańska Artemisia ludoviciana, Lakota, wydaje się że jedna z najszerzej przez Indian
stosowanych roślin aromatycznych, składnik handlowych kadzideł smudge-sticks (jako
wormwood lub sagebrush)

bylica Tilesiusa, Artemisa tilesii, zachodni Eskimosi, używana jako gałązka do uderzania się

cyprysik nutkajski*** Chamaecyparis nootkatensis, Kwakiutl, używany w swetlodż przy
leczeniu artretyzmu i reumatyzmu

dziewanna drobnokwiatowa*, Verbascum thapsus, Thompson, używana w sweatlodge a także
jako ceremonialny tytoń (uważano że za dużo dymu tej rośliny może być trujące)

jałowiec pospolity* Juniperus communis, Okanagan-Colville, używany w zimie w swetlodż;
Upper Tanana, gałęzie kładzione na kamieniach; szeroko stosowany w obrzędowości
syberyjskiej

jałowiec wirginijski*** Juniperus virginiana, Omaha, gałązki rzucane na rozgrzane kamienie
w swetlodż wykonywanym w celach oczyszczających, u innych plemion różnorodne
zastosowanie jako kadzidło i roślina magiczna (podobno o silniejszym działaniu niż jałowiec
pospolity) np. u Lakota gałązki przymocowywane były do tipi dla odstraszenia piorunów,
używano go także w ceremoniach pogrzebowych; jedno z form tego jałowca (kultywar
'Skyrocket') jest jednym z najpopularniejszych iglaków w polskich ogrodach.

jodła Abies lasiocarpa, Nez Perce, gałęzie palone i używano jako kadzidło w swetlodż, u
innych plemion (Blackfoot, Thompson, Cheyenne, Flathead) podawana jako roślina
aromatyczna o innych zastosowaniach (np. do wkładania w ubranie)

kuklik trójkwiatowy Geum triflorum, Thompson, używany w swetlodż na reumatyzm i
zesztywniałe mięśnie i stawy

background image

lubczyk Canby'ego, Ligusticum canbyi, Crow, wąskie paski korzenia rzucane na kamienie lub
jako dodatek do mieszanki fajkowej kinnikinick

pysznogłówka dęta Monarda fistulosa, Kutenai, liście kładzione na gorących kamieniach jako
kadzidło, w wielu innych plemionach jako roślina aromatyczna ogólnego użytku

rumianek bezpromieniowy** Matricaria discoidea, Inuktitut, używany jako perfuma w
swetlodż

szałwia Salvia apiana, Cahuilla, liście jedzone, palona i używana w swetlodż przy leczeniu
przeziębienia; szeroko stosowana przez Indian kalifornijskich, obecnie popularny składnik
handlowych kadzideł smudge-sticks (jako white sage)

tuja olbrzymia*** Thuja plicata, Okanagan-Colville, napar z tej samej wielkości gałązek tuji,
jodły i róży używany jako woda do kąpieli w ceremonii sweatlodge

tuja zachodnia***, Thuja occidentalis, Potawatomi, konserwowane lub świeże liście używane
w pęczkach do wyrzucania złych duchów i oczyszczania świętych przedmiotów

turówka wonna* (żubrówka) Hierochloe odorata, Ethnobotany Moermana nie wiąże tego gat.
ze sweatlodge ale podaje ogólnie, że był używany jako kadzidło do oczyszczania w wielu
ceremoniach religijnych (w swetlodź też, jak podają inne źródła), najczęściej zaś przed
Tańcem Słońca. Roślina ta była używana przynajmniej przez Cheyenne, Flathead, Kiowa,
Lakota, Menominee, Indian Montana, Okanagan-Colville, Thompson, Blackfoot, Cheyenne,
Omaha

* gatunek występujący w stanie dzikim zarówno w Polsce, jak i Ameryce Pn.

** gatunek amerykański powszechnie zdziczały w Polsce na przychaciach

*** gatunek amerykański często u nas uprawiany w ogrodach

Uwaga! Występujący w literaturze amerykańskiej "cedar" używany w sweatlodge, to nie
euroazjatycki cedr ale różne gatunki tuji i jałowca albo drzewo z rodzaju Libocedrus..

Na koniec warto podkreślić związki swetlodż z fińską sauną i rosyjską banią. Zasada ich
działania jest bardzo podobna. Podobnie jak w przypadku swetlodż saunie, oprócz
zdrowotnego znaczenia przypisuje się związek z pozytywnymi siłami, Finowie wierzyli że
saunę zamieszkują przyjazne duchy i to właśnie tam Finki rodziły swoje dzieci. Jako że
Indianie wywodzą się od mieszkańców północnej Azji, którzy przeprawili się przez cieśninę
Beringa do Ameryki istnie prawdopodobnie ciągłość między tradycją sauny i swetlodż.
Mówiąc o rozprzestrzenieniu tradycji łaźni parowej w świecie warto przytoczyć relację
Herodota z 452 r. przed Chrystusem. Herodot tak opisuje łaźnię parową Scytów (którzy
zamieszkiwali obecny obszar Ukrainy i południowej Rosji, a nawet zapuszczali się do Polski):
"Kiedy zestawią ze sobą trzy tyczki rozciągają wokół nich wełniane tkaniny i łącząc jak

background image

najszczelniej wrzucają kamienie rozgrzane do czerwoności w naczynie wewnątrz drewna i
tkanin."

Bibliografia

Bruchac J. 1993. The Native American Sweatlodge: history and legends. - The Crossing
Press, Freedom, CA, 95019, 145 pp

Moerman D.E. 1998 Native American Ethnobotany. Timber Press, Portland, Oregon, 927 pp

Nabokov P. Easton R. 1989 Native American Architecture, Oxford University Press, New
York-Oxford, 431 pp.

--------------------------------------------------------------------------------

Autor tego Aneksu, Łukasz Łuczaj, jest botanikiem i projektantem ogrodów. Jego
specjalnością i zarazem hobby są dzikie rośliny jadalne. Mieszka w Rzepniku koło Krosna.
Prowadzi surwiwalowe warsztaty "technik prymitywnych", obejmujące budowanie domów
(szałasów, schronów) z leśnych surowców i żywienie się dzikimi roślinami.

e-mail: luczaj@ebd.pl

witryna: www.luczaj.ebd.pl


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jóźwiak W Warsztaty szamańskie
Znaki Zodiaku wg.Wojciecha Jóźwiaka, Fascynacje moje małe
Wojciech Jóźwiak Planety Na Osiach
Wojciech Jóźwiak3(1)
Tematy astrologiczne astrologa Wojciecha Jozwiaka cz 1
Enneagram Wojciech Jóźwiak, cz 2
Co czytać z kart Tarot Wojciech Jóźwiak
Wojciech Jóźwiak1(1)
Gadzamba, czyli wyprawa po moc Wojciech Jóźwiak
Czy urodzilismy sie europejczykami Wojciech Jóźwiak
Wojciech Jóźwiak(1)
Enneagram Wojciech Jóźwiak, cz 1
Jóźwiak Wojciech Biblia szamanów
Jóźwiak Wojciech Tarot szamanów
Nowy Szamanizm Józwiak
Jóźwiak Wojciech Bogini Inana czyli inny diabeł w tarocie
Jóźwiak Wojciech Znaki zodiaku i ich władcy

więcej podobnych podstron