PENNY JORDAN
Przede wszystkim
kariera
PROLOG
Zgodnie ze starym zwyczajem, każda angielska panna
młoda w pewnym momencie wesela rzuca swój ślubny bu
kiet w tłum gości.
Jak chce tradycja, ta spośród niezamężnych kobiet, która
ów bukiet złapie, najszybciej złapie również kandydata na
męża i niebawem stanie z nim na ślubnym kobiercu przed
ołtarzem.
Można oczywiście w tę tradycyjną wróżbę ani trochę nie
wierzyć, można ją demonstracyjnie wyśmiewać jako staro
świecki, naiwny przesąd, można odnosić się do niej lekcewa
żąco i krytycznie.
Można, owszem, dopóki się nie sprawdza! Cóż jednak
począć, kiedy wróżba zaczyna się spełniać, chociażby innej
dziewczynie?
Czy należałoby ją z miejsca uznać również za trafną prze
powiednię własnych przyszłych losów?
Nawet jeśli się jest nowoczesną, wykształconą i całkowi
cie niezależną młodą osobą, która ma mnóstwo wątpliwości
co do sensu staromodnej instytucji małżeństwa i jest święcie
przekonana, że we współczesnym świecie kobieta, zamiast
dobrowolnie zamykać się w czterech ścianach domu i w cias-
6
nym kręgu obowiązków żony i matki, powinna raczej cie
szyć się wolnością i robić karierę zawodową?
Nawet jeżeli ślubny bukiet najbliższej przyjaciółki
pochwyciło się tylko przypadkiem i na dodatek razem
z dwiema innymi niezamężnymi uczestniczkami weselnej
ceremonii?
- Nie, nigdy! - mruknęła z cicha głęboko zamyślona Star
Flower, siedząc w fotelu za biurkiem w swoim niewielkim
gabineciku i spoglądając posępnie na otrzymane właśnie za
pośrednictwem poczty ozdobne zaproszenie na weselne przy
jęcie Claire Marshall i Brada Stevensona.
Po czym cisnęła zaproszenie ze złością na blat i zaczęła
sobie w duchu tłumaczyć:
Claire, to Claire, Poppy, to Poppy, a ja, to ja! Ja przecież
jestem inna niż one, zupełnie inna! Samodzielna. Zdecydo
wana. Wierna sobie i własnym postanowieniom. Wyeman
cypowana. Ja po prostu, w odróżnieniu od nich, doskonale
wiem, czego chcę, a czego nie chcę. Chcę zrobić karierę. I nie
chcę wiązać się z mężczyzną, ani formalnie, ani emocjonal
nie. To wszystko. Więc mnie ta idiotyczna wróżba z całą
pewnością nie dotyczy! A zresztą...
Przecież Sally - argumentowała Star, kontynuując swój
myślowy monolog - wcale tego swojego bukietu nie rzuciła.
Sam wypadł jej z ręki, kiedy zaplątała się w tren, straciła
równowagę i o mało co nie spadła ze schodów. Chciałyśmy
z Poppy i Claire podtrzymać pannę młodą, a złapałyśmy jej
bukiet. Wszystkie trzy naraz. Przypadkowo. Niechcący. Taka
wróżba się nie liczy. To zwykły zbieg okoliczności, że cho-
7
ciaż minęło niewiele więcej niż pół roku, to one obie już
zdążyły powychodzić za mąż, Claire Marshall za tego Ame
rykanina, Brada Stevensona, a Poppy Carlton za Jamesa
Carltona, swojego przystojnego kuzyna. Nic nie wskazuje na
to, żebym i ja miała w najbliższym czasie pójść w ich ślady.
Ja mam przecież zupełnie inne plany na przyszłość!
W swoich najbliższych planach Star Flower miała przede
wszystkim wyjazd w interesach do Stanów Zjednoczonych.
Tak się bowiem złożyło, że nowo zaślubiony mąż Claire,
Amerykanin, Brad Stevenson, zaproponował jej, jako pracu
jącej na własny rachunek profesjonalnej konsultantce, przy
gotowanie kampanii reklamowej, która doprowadziłaby do
wzmocnienia pozycji jego firmy na brytyjskim rynku.
Star miała więc pojechać do Stanów Zjednoczonych, za
poznać się tam nieco bliżej ze specyfiką produkcji i marke
tingu w branży urządzeń klimatyzacyjnych, jaką reprezento
wał rodzinny biznes Stevensonów, skonsultować się z Bra-
dem i jego amerykańskimi współpracownikami, ostatecznie
uzgodnić szczegóły kontraktu.
I koniec końców miała opracować po powrocie do Wiel
kiej Brytanii taką strategię marketingową, dzięki której kon
serwatywni Anglicy zaczęliby częściej niż dotychczas insta
lować sobie w mieszkaniach i biurach nowoczesną klimaty
zację, a brytyjski przedstawiciel firmy, sympatyczny, choć
trochę nieporadny Tim Burbridge, prywatnie szwagier Claire,
przestałby się obawiać utraty pracy.
O wyjeździe za ocean i niewątpliwie trudnym, ale jakże
ciekawym, w pełni odpowiadającym jej zawodowym ambi-
8
cjom i aspiracjom zadaniu, jakie miała wykonać, Star myśla
ła z ogromnym entuzjazmem.
Ze znacznie mniejszym - o konieczności wzięcia udziału
w spóźnionym weselnym przyjęciu, jakie Claire i Brad,
w kilka tygodni po skromnym, kameralnym ślubie, który
odbył się w Anglii, planowali wydać dla wszystkich swoich
amerykańskich krewnych, przyjaciół i znajomych.
Właśnie na tę uroczystość, która miała się odbyć w czasie
jej pobytu w Ameryce, nowożeńcy zaprosili za pośrednic
twem poczty Star Flower.
Nie mogła się wymawiać od uczestnictwa, skoro Claire
była przybraną matką jej najbliższej przyjaciółki, Sally,
a Brad - jej aktualnym zleceniodawcą. Jednak bynajmniej
nie skakała z radości.
Do licha, znowu jakaś wątpliwa atrakcja, kolejna, po weselu
Sally i niedawnym weselu Poppy! - myślała z jawną niechęcią,
wtulona w swój głęboki, wygodny fotel. - Że też musieli za
prosić właśnie mnie, kiedy ja tak nie cierpię wesel i ślubów.
I ślubnych bukietów, oczywiście!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ze względu na letnią, upalną porę roku, amerykańskie
weselne przyjęcie Claire i Brada miało formę garden party
i odbywało się na wolnym powietrzu.
Star Flower snuła się z dość ponurą miną w tłumie rozra
dowanych gości, zgromadzonych w rozległym i starannie
utrzymanym ogrodzie rezydencji Stevensonów. Popatrując
na zgromadzonych, utyskiwała w duchu:
Z czego właściwie ci wszyscy ludzie tak się cieszą? Że
kolejna para wplątała się w układ, który tak łatwo może się
dla niej stać utrapieniem i udręką?
Do licha, dlaczego właściwie tak jest - zastanawiała się
zirytowana - że kiedy kobieta i mężczyzna coś tam do siebie
poczują, to zamiast po prostu pójść ze sobą do łóżka albo
trochę wspólnie pomieszkać, najchętniej od razu biorą ślub?
I delektują się w euforii swoim szczęściem przez miodowy
miesiąc, w pośpiechu i bez zastanowienia płodzą potomstwo,
a potem żyją ze sobą jak przysłowiowy pies z przysłowio
wym kotem i prędzej czy później się rozwodzą. Jak moi
rodzice. Jak tyle innych nieudanych małżeństw, które znam
osobiście albo ze słyszenia.
- I nad czym ty się tak głęboko zastanawiasz? - Pytanie
10
postawione przez Sally, najbliższą już od lat dziecięcych
przyjaciółkę, wytrąciło Star z zamyślenia.
- Zastanawiałam się, czy cię znajdę w tej masie weselni-
ków - odpowiedziała dyplomatycznie. - Claire i Brad spro
sili tutaj chyba połowę Ameryki!
- Rodzina Stevensonów jest bardzo liczna i rozgałęziona,
a Claire i Brad bardzo się starali, żeby nikogo niechcący nie
pominąć - wyjaśniła Sally. - Wiesz, oni są tacy szczęśliwi
po ślubie! - dodała z rozmarzeniem. - Chcieli się tym swoim
szczęściem w jakiś sposób podzielić ze wszystkimi amery
kańskimi krewniakami i przyjaciółmi, stąd ten tłum. Miło
jest się cieszyć razem z innymi!
- Wespół w zespół?
- Właśnie!
- Gorzej, gdy zespół się rozpada - mruknęła zgryźliwie
Star.
- Tak jak ten wasz, trzyosobowy?
- Nasz trzyosobowy? - zdziwiła się Star. - Nie rozu
miem, o jakim zespole mówisz, słowo daję.
- No, o tobie, o Poppy i o Claire, czyli o trzech zdobyw
czyniach mojego ślubnego bukietu - wyjaśniła z figlarnym
uśmiechem Sally.
- Też coś! Ja miałam na myśli rozpadające się małżeń
stwa, rozbite rodziny.
- A ja małżeństwa dopiero co zawarte! I jeszcze ta
kie, których należy się spodziewać w najbliższej przyszłości
- wyjaśniła Sally, puszczając do przyjaciółki perskie oko.
- Ta wróżba ze ślubnym bukietem najwyraźniej się spraw-
1 1
dza, Star, już tylko ty zostałaś z waszej trójki. Razem z Poppy
i Claire z utęsknieniem na ciebie czekamy w klubie młodych
mężatek.
- To lepiej nie czekajcie! - mruknęła dość opryskliwie
Star.
- A niby dlaczego?
- Bo się prędzej zestarzejecie, niż doczekacie, moja dro
ga! Ja nie zamierzam wychodzić za mąż.
- Nigdy?
- Przenigdy!
- A jeśli się zakochasz?
W odpowiedzi na to ostatnie pytanie przyjaciółki Star
Flower parsknęła gorzkim śmiechem.
- Zakochać się, jakaż to cudowna perspektywa! - wes
tchnęła ironicznie. - Może tak, jak moja matka, która była
w swoim życiu zakochana tyle razy, że pewnie już dawno
pomyliła się w rachunkach? No, bo tak, jak mój ojciec, który
po każdej kolejnej miłości pozostawia komuś tam pamiątkę
w postaci niechcianego dzieciaka, to z przyczyn naturalnych
raczej zakochać się nie mogę.
Star umilkła i opuściła nisko głowę.
Sally w pocieszycielskim odruchu objęła ją ramieniem
i odezwała się ze szczerym współczuciem:
- Strasznie mi przykro, że masz takie niedobre, takie
smutne osobiste doświadczenia, jeśli chodzi o małżeństwo
i rodzinę.
- A mnie nie! - żachnęła się Star i gwałtownie wyrwała
się przyjaciółce z objęć. - Dzięki tym smutnym doświadcze-
1 2
niom z dzieciństwa przynajmniej nie mam złudzeń, moja
droga. Przynajmniej znam jakąś prawdę o życiu!
- Jesteś pewna, że c a ł ą prawdę?
- Wystarczająco dużą jej część, w każdym razie. Nie za
stanawiałam się, jak to bywało kiedyś, moja droga, ale myślę,
że współczesne kobiety z reguły nie są szczęśliwe w swoich
małżeńskich związkach.
- A co, twoim zdaniem, tak je unieszczęśliwia? - zacie
kawiła się Sally.
- Po pierwsze, niewierność małżonków, a po drugie, nad
miar ograniczeń, jakie niepotrzebnie narzucają w małżeń
stwie same sobie - wyjaśniła Star.
Sally westchnęła i wzruszyła ramionami.
- Cyniczna jesteś w tych swoich poglądach - oznajmiła
przyjaciółce.
- Nieprawda! - zaprzeczyła energicznie Star. - Ja jestem
po prostu realistką, moja droga. Uważnie przyglądam się
światu i na podstawie własnych obserwacji stwierdzam z rę
ką na sercu, że w dzisiejszych czasach małżeństwo z reguły
bywa nieporozumieniem, jeśli już nie katastrofą. Zwłaszcza
dla kobiety!
- Dziewczyno! - wykrzyknęła skonsternowana Sally. -
Przecież nie ma reguł bez wyjątków.
- .. .które je tylko potwierdzają, mój ty wyjątku! - weszła
jej dowcipnie w słowo pewna swoich racji Star.
Zręczny żart skutecznie rozładował mocno napiętą atmo
sferę.
Sally uśmiechnęła się, a Star, zmieniając dotychczasowy,
1 3
stanowczy i wyraźnie szyderczy ton głosu na łagodniejszy
i bardziej serdeczny, zapytała ją:
- To jak ci się w tej chwili układa z Chrisem? Nadal tak
dobrze, jak na początku?
- W y j ą t k o w o dobrze - odpowiedziała Sally.
Obydwie wybuchnęły śmiechem.
- W takim razie nie kuś już dłużej licha, moja droga,
i biegnij szybko do tego swojego mężusia, bo jeszcze mu
jakaś atrakcyjna Amerykanka wpadnie w oko - poradziła
przyjaciółce Star.
- A ty?
- Ja? No cóż, ja sobie świetnie sama poradzę, jak zwykle
- odpowiedziała nie bez odrobiny wyniosłości Star. - Rozej
rzę się trochę. Może wypatrzę w tej gromadzie amerykań
skich weselników kogoś ciekawego?
- To na razie! Baw się dobrze!
- Ty też.
Sally oddaliła się, znikając szybko w tłumie gości.
Star, zgodnie z zapowiedzią, przebiegła wzrokiem po ota
czających ją nieznajomych. Zauważyła, że jeden z mężczyzn
bacznie jej się przygląda.
Wzruszyła ramionami i odwróciła się. Ramienia mężczy
zny kurczowo trzymała się jasnowłosa kobieta, nieopodal
kręciła się dwójka małych dzieci.
Nie potrzebuję amanta z przedszkolem na karku! - stwier
dziła w myślach. - Nie do twarzy mi z wyrzutami sumienia.
Wolne związki wolnych ludzi, to wszystko, co mnie interesuje
z dziedziny spraw męsko-damskich. Wolne i niezobowiązujące.
14
Stuprocentowa niezależność i całkowity brak zobowią
zań! Te dwie wartości Star Flower ceniła sobie w życiu ponad
wszystko.
Ponieważ jako mała dziewczynka i jako nastolatka nie
zmiennie czuła się samotna i nikomu w rodzinie niepotrzeb
na, wkroczywszy w dorosłość złożyła samej sobie uroczystą
obietnicę, że od tej chwili zawsze już będzie samodzielna
i samowystarczalna. Przede wszystkim w sensie material
nym, za sprawą szybkiej i efektownej zawodowej kariery.
Ale również w sensie emocjonalnym.
Żadnego angażowania się w cudze sprawy i wnikania
w cudze problemy!
Żadnych niepotrzebnych zwierzeń!
Żadnych bezsensownych sentymentów!
Jeśli flirt - to wyłącznie dla relaksu.
Jeśli seks - to tylko dla odprężenia.
W pełnym tego słowa znaczeniu „safe sex", to znaczy seks
bezpieczny. Bezpieczny pod każdym względem, tak od stro
ny medycznej, jak i od strony psychologicznej. Seks bez
obaw o zarażenie się AIDS, zajście w ciążę i zaangażowanie
się w związek z mężczyzną w jakiejkolwiek innej formie, niż
wyłącznie cielesna, czysto zmysłowa. Seks bez lęku przed
wykorzystaniem, skrzywdzeniem, odrzuceniem. Seks bez
strachu przed zranieniem uczuć.
Ma być przyjemnie! - często powtarzała sobie w duchu
Star. - Szkoda życia na przykrości! Szkoda życia na zmar
nowanie u boku takiego podłego typka, jak choćby mój włas
ny papcio!
1 5
Ojciec Star porzucił przed łaty jej matkę bez żadnych
skrupułów, kiedy tylko wpadła mu w oko jakaś tam inna,
trochę młodsza i być może atrakcyjniejsza kobieta. Zostawił
ją z małym dzieckiem i pustym kontem w banku. Nie mar
twił się ani trochę, że jest w depresji i bez środków do życia.
Odszedł do innej i już.
Matka przez jakiś czas rozpaczała, ale niebawem znalazła
pocieszenie w ramionach innego mężczyzny.
Pocieszenie?
To pewnie też, lecz przede wszystkim oparcie finanso
we. Matka wyszła ponownie za mąż, ponieważ jako kobie
ta samotna skazana byłaby na życie z zasiłków opieki społe
cznej.
Star musiała więc pogodzić się z obecnością nowego „ta
tusia", a potem jeszcze kilku kolejnych, gdyż inaczej musia
łaby się pogodzić z nędzą. Jej matka nie miała przecież ani
porządnego wykształcenia, ani żadnego konkretnego zawo
du, nie potrafiła zapracować ani na siebie, ani na dziecko.
A ja pracuję i zarabiam! - powtarzała często Star, dumna
z ukończonych studiów, zawodowych osiągnięć i całkowitej
niezależności finansowej.
I zrobię też karierę! - obiecywała sobie uroczyście. -I bę
dę zarabiała jeszcze więcej! Kariera przede wszystkim, to się
w dzisiejszych czasach najbardziej liczy w życiu. Kariera
i pieniądze. A całą resztę to już można kupić.
- Clay, Ginny chce do ubikacji!
- To ją zaprowadź!
Star Flower znowu odwróciła się w stronę obarczonej
1 6
dwójką latorośli pary, pomiędzy którą właśnie nastąpiła ta
przemiła wymiana zdań.
Mężczyzna stał nachmurzony. Kobieta z całych sił trzy
mała go przy sobie za łokieć i nie ruszała się z miejsca.
Po chwili jednak, ponieważ dzieciaki nieustępliwie szar
pały ją za spódnicę, westchnęła boleśnie, oderwała się od
męża, wzięła ze sobą maluchy i pomaszerowała z nimi do
toalety.
A wtedy mężczyzna, uwolniony tymczasowo od swojej
familii, z błyskiem w oku ruszył w stronę Star.
Z politowaniem zmierzyła go wzrokiem. Mniej więcej tak,
jakby chciała mu powiedzieć:
„Za wysoko mierzysz tatuśku-koguciku! Rozejrzyj się le
piej za swoją kwoczką z kurczątkami, zanim ona zacznie cię
szukać!"
Do licha, przecież już zaczęła, zanim jeszcze ten jej ko
gut zdążył zapiać, choćby jeden raz! - uzmysłowiła sobie
Star, słysząc wypowiadane trochę piskliwym damskim gło
sem słowa:
- Ginny, dlaczego mi zawracałaś głowę z tą ubikacją,
skoro wcale ci się nie chciało psi-psi? Tatuś już się pewnie
strasznie niecierpliwi, że tak długo nas nie ma. Tatuś powi
nien gdzieś tu być. Cześć, Kyle! Nie widziałeś przypadkiem
Claya?
- Widziałem go właśnie przed chwilą - odpowiedział za
gadnięty mężczyzna. - Gapił się na jakąś rudą Wenus jak wół
na malowane wrota.
Wyraźnie słyszalny w dźwięcznym głosie owego Kyle'a
1 7
ton pogardy dla uwodzicielskich zapędów Claya zaintrygo
wał Star w tym samym stopniu, co użyte przez niego w od
niesieniu do jej osoby niejednoznaczne, ni to pochlebne, ni
to lekceważące określenie „ruda Wenus".
Rozejrzała się więc uważnie dookoła i wypatrzyła wśród
krążących pojedynczo i grupkami weselników blondynkę
z dwójką dzieci. Obok niej stał ktoś, kogo określiła na swój
użytek trochę może bezceremonialnie, lecz z całą pewnością
celnie: amerykański przystojniak w najlepszym gatunku!
Noszący dość oryginalne imię Kyle młody Amerykanin
był wysoki, muskularny, barczysty, sprężysty w ruchach,
pięknie opalony i doskonale ostrzyżony. Był po prostu fan
tastycznie męski, w każdym calu.
Robi wrażenie! - przyznała w duchu Star, czując, że za
czynają się w niej budzić dość głęboko uśpione ostatnimi
czasy zdobywcze, uwodzicielskie instynkty. Poskromiła je
jednak natychmiast i dla uniknięcia pokusy z rozmysłem od
wróciła się w drugą stronę.
Szkoda zachodu, stwierdziła z rezygnacją w myślach.
Wyjadę z Ameryki, tego faceta najprawdopodobniej już nig
dy w życiu nie spotkam, nie mam zielonego pojęcia, kto to
jest, więc...
- Nie znamy się jeszcze, prawda?
Przystojny Amerykanin nie pozwolił Star spokojnie od
wrócić się i odejść.
Stanął niespodziewanie tuż przed nią.
Po prostu wszedł jej w drogę!
I wypowiedziawszy takie właśnie, na pół twierdzące, na
18
pół pytające zdanie, czekał z lekkim uśmiechem na reakcję
Star.
Zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem swoich zielo
nych - jak przystało na naturalnego rudzielca - oczu i po
twierdziła chłodnym raczej tonem:
- Jeszcze nie, o ile się nie mylę.
- Mógłbym się pani przedstawić - zaproponował męż
czyzna, uśmiechając się szerzej i ukazując w uśmiechu zęby,
które, ku zaskoczeniu Star, nie były aż tak nienaturalnie
doskonałe, jak dentystyczno-protetyczne arcydzieła, prezen
towane z dumą przez przytłaczającą większość zamożnych
Amerykanów płci obojga.
- Mógłby pan również mnie przepuścić! - mruknęła
zniecierpliwiona w odpowiedzi na propozycję. - Ni stąd, ni
zowąd stanął mi pan na drodze.
- Może to los tak chciał? - odezwał się mężczyzna, nie
tracąc kontenansu.
- A może pech? - zareplikowała rezolutnie Star.
- Tak pani uważa? Czyżby dlatego, że stanąłem pomię
dzy panią a Clayem?
- A cóż mnie może obchodzić ten beznadziejny Clay!
- obruszyła się Star. - Niech on już lepiej pilnuje żony i dzie
ciaków, zamiast się na mnie gapić. Jak był pan łaskaw to
określić? Jak wół na malowane wrota?
Amerykanin roześmiał się dobrodusznie.
- Aha, więc o to niewinne powiedzonko jest pani na mnie
taka zła? - wywnioskował.
- Nie jestem na pana zła, ale porównanie było dość nie-
1 9
wybredne, nie da się ukryć - stwierdziła cierpko Star. -I nie
zbyt trafne, bo przecież chyba nie przesadziłam z makijażem,
o ile się nie mylę.
- Nie myli się pani, makijaż jest OK - przyznał skwapliwie
Amerykanin. -I nie tylko makijaż, bo również cała reszta.
- Czy to miał być komplement pod moim adresem? Jeśli
tak, to dziękuję bardzo.
- Bardzo proszę. Ale to było zwyczajne stwierdzenie fa
ktu - wyjaśnił. - Po prostu pięknie pani wygląda.
- Jak ruda Wenus?
- Właśnie! Czy to porównanie też jest, pani zdaniem,
niewybredne?
- No, może trochę - odpowiedziała Star, nieco łagodniej
szym niż dotąd tonem. - Ale na pewno jest lepsze od tamtego
- dodała niemal natychmiast. - No i dowodzi pańskiej zna
jomości mitologii, a nie tylko hodowli bydła.
- Podziwiam ciętość pani języka!
- A ja pański upór w staniu mi na drodze!
- Skoro tak się wzajemnie podziwiamy, to chyba mogli
byśmy się sobie przedstawić. -.Przystojny Amerykanin po
wrócił do swojej wcześniejszej propozycji.
- Cóż, moglibyśmy się też chyba wyminąć - zasugero
wała sarkastycznie Star Flower. - Ja poszłabym swoją drogą,
pan swoją.
- Pójdźmy razem, chociaż kawałek!
- No, a jeśli ja wolę Claya? - rzuciła Star prowokacyjnie.
Amerykanin spojrzał na nią z ukosa, nachmurzył się moc
no i stwierdził z nie ukrywanym oburzeniem:
20
- Przecież Clay jest żonaty!
- Żonaci faceci są najwygodniejszymi kochankami, pro
szę pana.
- Niby dlaczego?
- Bo mają dokąd wrócić po zabawie! - szarżowała coraz
zuchwałej Star.
- Czy mam rozumieć, że seks jest według pani tylko
formą rozrywki? - wyraźnie zirytował się mężczyzna.
- A czym jest dla pana, jeśli wolno zapytać?
Zapadła cisza.
Amerykanin zmarszczył ciemne brwi i zmrużył ciemnonie
bieskie oczy. Dopiero po chwili namysłu, równie głębokiego,
jak westchnienie, które na koniec z siebie wydał, zaczął, staran
nie dobierając słowa, przedstawiać Star swój punkt widzenia.
- Dla mnie, proszę pani, seks jest wyrazem, a może nawet
ukoronowaniem, emocjonalnej więzi, która łączy dwoje lu
dzi. Według mnie seks bez emocji, seks bez miłości, to mniej
więcej coś takiego, jak kwiat bez zapachu.
- Są ludzie uczuleni na zapach kwiatów, alergicy - ode
zwała się Star.
- I są piękne sztuczne kwiaty, które nigdy nie pachną
- zareplikował. - Seks bez emocji to właśnie coś równie
sztucznego, jak one, coś całkowicie przeciwnego prawdziwej
ludzkiej naturze.
- Czy męskiej również?
- Mężczyzna też człowiek, nie sądzi pani? - obruszył się.
- Czy ja wiem? - odpowiedziała wymijająco Star i wy-
buchnęła przekornym śmiechem.
21
Nabrała nagle ochoty, żeby troszeczkę sobie zakpić z pew
nego siebie i swoich racji przystojnego amerykańskiego mo
ralisty.
Mały flirt? Czemu nie!
Coś mi się przecież od życia należy, poza pracą, pomyśla
ła Star, uzmysłowiwszy sobie, że niedawno skończyła dwu
dziesty piąty rok życia, a ze swoim ostatnim amantem roz
stała się pełne dwa lata temu, troszeczkę się rozerwę, a przy
okazji udowodnię temu Amerykaninowi, że mężczyzna to
taki gatunek człowieka, który nie pyta atrakcyjnej kobiety
o uczuciowe zaangażowanie, gdy ma okazję znaleźć się z nią
w łóżku.
- Czy pan jest może jakimś krewnym Brada Stevensona?
- zapytała, zmieniając dyplomatycznie temat.
- Aha, więc jednak zdecydowała się pani troszkę bliżej
mnie poznać! - wykrzyknął z triumfem Amerykanin. - Nie,
nie jestem - rozbrajająco lakonicznie odpowiedział na pyta
nie zadane mu przez Star. - A czy pani jest może jakąś
krewną Claire?
- Nie, nie jestem - powtórzyła słowo w słowo jego nie
dawną odpowiedź. - Ale przyjaźnię się z jej córką... właści
wie pasierbicą... to znaczy z Sally. Od bardzo dawna, już od
szkolnej ławy.
- Aha, więc to Sally zaprosiła panią do Stanów na wese
le swojej przybranej matki! I specjalnie na tę uroczystość
przybyła pani tutaj aż zza oceanu? - zainteresował się Ame
rykanin.
- Nie całkiem - wyjaśniła Star. - Na tym weselu znala-
22
złam się przy okazji pobytu służbowego w Ameryce. Profe
sjonalnie zajmuję się reklamą. Mam pomóc Bradowi Steven-
sonowi w opracowaniu strategii marketingowej, która popra
wiłaby pozycję jego firmy na brytyjskim rynku - wyjaśni
ła z powagą, nie ukrywając dumy ze swojej zawodowej
pozycji.
- Ach tak! - Przystojny Amerykanin z jakiegoś, sobie
tylko znanego, powodu uśmiechnął się znacząco i pokiwał
w zadumie głową.
Niemal natychmiast jednak ocknął się z zamyślenia
i entuzjastycznym tonem badacza, prezentującego całemu
światu swoje najnowsze, sensacyjne odkrycie, stwierdził:
- Skoro nie należy pani do najbliższej rodziny państwa
młodych, to z pewnością, podobnie jak mnie, zaproszono
panią tylko na popołudniowy koktajl, a nie na weselną kola
cję. Zgadza się?
- Owszem - skłamała Star, ciesząc się w duchu, że ryba
zaczyna chwytać haczyk.
- W takim razie oboje mamy wolny wieczór - skonklu-
dował.
- Na to wygląda - potwierdziła Star.
- A więc... - Amerykanin znacząco zawiesił głos.
- Więc co pan w związku z tym proponuje?
- Po pierwsze, przejście na ty. Mam na imię Kyle.
- Miło mi. Mam na imię Star.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Uścisnęli sobie ręce.
- A co proponujesz po drugie? - spytała Star.
2 3
- Może wspólną kolację?
- Czy ja wiem? - zaczęła się kokieteryjnie wahać. - No,
może...
- O ósmej? - rzucił pośpiesznie Kyle, zerkając na
zegarek.
Star spostrzegła ze zdziwieniem, że jej nowy znajomy nosi
zupełnie niewymyślny, wręcz pospolity czasomierz na wy
tartym skórzanym pasku, zupełnie inny od arcydzieł sztuki
zegarmistrzowsko-jubilerskiej, z takim upodobaniem de
monstrowanych przez przytłaczającą większość zamożnych
Amerykanów.
Nie wszystko w zachowaniu i wyglądzie Kyle'a zgadzało
się z wzorcem typowego amerykańskiego przystojniaka. Ta
nietypowość tym bardziej zaintrygowała Star.
- Zgoda - przytaknęła, mając nadzieję, że w trakcie
wspólnie spędzonego wieczoru nie tylko skusi ekscentry
cznego Amerykanina do grzechu, za jaki uważał on seks bez
miłości, ale i dowie się o nim czegoś więcej.
- No, to jesteśmy umówieni. Bardzo się cieszę!
- Ja również!
- A gdzie można cię znaleźć? - zapytał Kyle.
- Mieszkam w hotelu „Lakeside", podobno najelegant
szym w tym mieście - pochwaliła się Star.
- Więc będę na ciebie czekał punktualnie o ósmej, w
hallu.
- O ósmej, świetnie! A teraz... hm... Czy teraz zejdziesz
mi już wreszcie z drogi? - spytała żartobliwie.
- Na razie tak - odpowiedział ze śmiechem.
24
- Więc na razie!
- Na razie - rzucił Kyle i tak samo niespodziewanie, jak
się wcześniej przed zaskoczoną Star pojawił, teraz zniknął jej
z oczu w tłumie gości.
- Magik jakiś z niego, czy co? - mruknęła z cicha sama
do siebie.
I nawet nie próbowała się opędzać od nieco zdrożnych
myśli na temat przystojnego Amerykanina i zupełnie innych
sztuczek, do zaprezentowania których miała zamiar go nie
bawem nakłonić.
Straciwszy z oczu Kyle'a, Star Flower odszukała wśród
weselnych gości Sally i Chrisa.
- Kochane papużki-nierozłączki, nie zostanę na kolacji,
wytłumaczcie mnie jakoś w razie potrzeby przed gospoda
rzami! -poprosiła.
- Możemy ewentualnie spróbować, coś tam wymyślimy,
żeby cię usprawiedliwić - zgodziła się bez oporu Sally. - Ale
powiedz szczerze, moja droga, przynajmniej nam. Dlaczego
tak nagle znikasz?
- Bo mam niespodziewaną randkę.
- Z kim?
- Ech, z jednym takim przystojniakiem.
- Kiedy go poznałaś?
- Przed chwilą.
- Tutaj?
- Nie da się ukryć.
- Należy do klanu Stevensonów?
25
- Twierdzi, że nie.
- Jest gdzieś w pobliżu? - zainteresowała się Sally. - Po
każ, który to!
- Ten! - zakpiła z przyjaciółki Star, wskazując na Chrisa.
- Chyba żartujesz? - obruszyła się Sally i podejrzliwie
zerknęła na męża.
- Jasne, że żartuję! Twój szanowny małżonek wcale nie
jest w moim typie - wyjaśniła Star.
- I nawzajem! - odciął się jej Chris.
- A ten facet w twoim typie, gdzie się w tej chwili po-
dziewa? - spytała Sally.
- Sęk w tym, że gdzieś nagle zniknął, więc nawet nie
mogę się wam nim pochwalić. Ale obiecał zameldować się
punktualnie o ósmej w moim hotelu.
- A może ty go sobie po prostu wymyśliłaś? - odezwał
się ironicznym tonem Chris.
- Jeśli nawet, widocznie było mi to potrzebne! - odpo
wiedziała mu dość ostro Star.
- Potrzeba matką wynalazków?
- Mam nadzieję.
- A nadzieja matką głupich? - Chris Carlton nie przesta
wał się złośliwie droczyć z najbliższą przyjaciółką żony.
- Jeśli tak, to prawdopodobnie jesteśmy przyrodnim ro
dzeństwem! - syknęła w odpowiedzi wyprowadzona z rów
nowagi Star Flower i chcąc ostatecznie zakończyć dyskusję
wypowiedzeniem ostatniego słowa, natychmiast szybkim
krokiem odeszła.
2 6
Młodzi państwo Carltonowie zostali sami.
- Nie lubisz jej, prawda? - spytała męża Sally, gdy tylko
przyjaciółka znalazła się wystarczająco daleko, by nie usły
szeć pytania.
- Nie przepadam - szczerze odparł Chris.
- A właściwie dlaczego? Czy zawiniła ci w czymś kiedy
kolwiek?
- Nie, ale mnie stale denerwuje.
- Czym?
- Po pierwsze, cynizmem - zaczął wyliczać Chris. - Po
drugie, zarozumialstwem. Po trzecie, nieustanną uszczypli
wością. Wystarczy?
- Wystarczy, żeby ci wytłumaczyć, jak bardzo się mylisz
w ocenie tej dziewczyny - Sally podjęła obronę przyjaciółki.
- To wszystko, o czym mówisz, Chris, to u niej tylko taka
zewnętrzna poza. W głębi duszy Star jest zupełnie inna, mo
żesz mi wierzyć, wystarczająco długo i dobrze ją znam.
- Skoro naprawdę jest inna, to czemu tak idiotycznie
pozuje?
- Bo się boi, Chris.
- Czego?
- Wszystkiego! Wychowała się w rozbitej rodzinie, nie
otrzymała od rodziców wystarczającej dozy uczucia ani na
wet zwykłego zainteresowania. Jej ojciec wyniósł się z do
mu, kiedy była jeszcze małym dzieckiem i na długie lata
zupełnie o niej zapomniał.
- A matka?
- Matka miała kilku kolejnych mężów i drugie tyle ado-
21
ratorów. Jako dziecko, a potem jako nastolatka, Star czuła się
w domu strasznie samotna, odtrącona przez wszystkich, po
prostu niepotrzebna.
- To było kiedyś, a teraz?
- Teraz boi się osamotnienia i odtrącenia, więc na wszelki
wypadek z nikim się uczuciowo nie wiąże i w nic się emo
cjonalnie nie angażuje, poza pracą, w której odnosi sukcesy
i która daje jej jakieś tam poczucie bezpieczeństwa, przynaj
mniej od strony finansowej.
- Nie wiąże się uczuciowo, ale facetów zmienia jak ręka
wiczki - mruknął szyderczym tonem Chris.
- Przesada! - zaoponowała Sally. - Ona po prostu dużo
mówi o swoich łóżkowych podbojach, afiszuje się nimi, żeby
przypadkiem ktoś nie pomyślał, że nie jest wystarczająco
atrakcyjna, że nie ma powodzenia u mężczyzn.
- A ma?
- Ja myślę! Najlepszy dowód, że ledwie się tu pojawiła,
zaraz się nią zainteresował jakiś przystojny Amerykanin.
- Więc ty naprawdę wierzysz w istnienie tego tajemni
czego gościa?
- Wierzę.
- A ja nie całkiem - stwierdził sceptycznie Chris. - Skoro
Star wpadła mu w oko, to dlaczego tak nagle się ulotnił,
zamiast jej asystować na przyjęciu?
Kyle Henson bynajmniej nie ulotnił się z przyjęcia. Za
szył się tylko w ustronnym kącie rozległego ogrodu Steven-
sonów, chcąc choć trochę zebrać myśli i spokojnie zastano-
2 8
wić się przez chwilę nad tym, co się właśnie w jego życiu
wydarzyło.
Spokojnie.
Tylko czy może myśleć spokojnie ktoś, kto właśnie się
zakochał od pierwszego wejrzenia? Czy może myśleć spo
kojnie ktoś, kto ni stąd, ni zowąd stanął twarzą w twarz
z własnym przeznaczeniem?
Z całą pewnością nie!
Również więc Kyle Henson, na co dzień powściągliwy,
zrównoważony i opanowany, nie był w stanie w zaistniałej
sytuacji chłodno, obiektywnie oceniać i logicznie, precyzyj
nie rozumować.
Wiedział jedno: że już nic w jego życiu nie będzie takie,
jak było!
Że wszystko musi się zmienić za przyczyną tej kobiety.
Tej tak niezwykłej, cudownej, fascynującej kobiety.
A równocześnie, niestety, tak cynicznej, tak złośliwej, tak
wyniosłej.
Więc w końcu jakiej?
Dobrej czy złej?
Szczerej czy obłudnej?
Zaradnej czy zagubionej?
Zadowolonej z siebie czy głęboko nieszczęśliwej? - za
dawał sobie w duchu pytanie za pytaniem.
Nie potrafił jednak, niestety, na żadne z nich odpowie
dzieć. Nie umiał powiedzieć, jaka ona właściwie jest, ta
dziewczyna; sprowadzona przez Brada Stevensona aż zza
oceanu na okoliczność planowanej przez firmę kampanii re-
29
klamowej i na jego, Kyle'a Hensona, szczęście albo nie
szczęście!
- Jest piękna. Piękna i zagadkowa, tyle na razie wiem
- mruknął Kyle półgłosem sam do siebie.
Słyszał od Brada, że w firmie ma się zjawić jakaś młoda
Angielka, która z niezłymi efektami zajmuje się reklamą.
I słyszał od Claire, że ta młoda Angielka to wieloletnia
przyjaciółka jej przybranej córki, Sally.
I słyszał od Sally, którą poznał już przed kilkoma dniami,
gdy razem ze swoim mężem Chrisem przybyła do Ameryki,
że ta jej przyjaciółka to zaprzysięgła emancypantka, przeciw
niczka małżeństwa i rodziny.
W przeciwieństwie do mnie, stwierdził w duchu Kyle,
który uważał życie rodzinne, takie chociażby, jakie obserwo
wał, pracując w rodzinnej firmie Stevensonów, za coś nie
zwykle cennego i po prostu wspaniałego, najwspanialszego
na świecie.
Kyle Henson ogromnie sobie cenił ciepło domowego og
niska. Choć, prawdę mówiąc, sam wiele go w swoim doty
chczasowym życiu nie zaznał. Jego rodzice rozwiedli się
jeszcze w czasach, których nawet nie ogarniał pamięcią.
Kiedy był małym chłopcem, mieszkał z matką. A ona
wciąż zostawiała go w domu samego albo pod jakąś przy
padkową opieką i fruwała za mężczyznami.
W końcu z którymś z tych swoich licznych amantów od-
frunęła na dobre i Kyle znalazł się z konieczności pod opieką
ojca, który miał nową żonę i dbał o syna z pierwszego mał
żeństwa tyle, co o zeszłoroczny śnieg.
30
Macocha też się nad malcem nie roztkliwiała.
Szczęściem w nieszczęściu jej samotna starsza siostra,
Grace, zapałała do niego taką sympatią i okazała mu tyle
prawdziwie macierzyńskiej życzliwości, serdeczności i czu
łości, że Kyle nie nabawił się emocjonalnych kompleksów
i nie wyrósł na zgorzknialca czy cynika.
Jako młodzieniec z najszczerszym entuzjazmem podda
wał się kolejnym uczuciowym zauroczeniom. Niestety, żadne
z nich nie okazało się prawdziwą miłością.
Kyle Henson rozstał się więc ze smutkiem, ale bez wza
jemnych pretensji, po przyjacielsku, najpierw z jedną sym
patią, jeszcze w czasach studenckich, a następnie, w kilka lat
później, z drugą, o dźwięcznym imieniu Andrea. Było to już
w okresie, kiedy po skończeniu studiów mieszkał i pracował
w Nowym Jorku.
A potem rozstał się, już na zawsze, z ukochaną ciotką
Grace, swoją przybraną matką, która nagle zmarła na serce.
Po śmierci jedynej bliskiej osoby, jaką miał w Nowym Jorku,
opuścił metropolię i przeniósł się do niewielkiego prowincjo
nalnego miasteczka nad jeziorem. Podjął współpracę z firmą
Stevensonów, zaprzyjaźnił się z całą ich ogromną rodziną.
I postanowił, że jeśli się znów zakocha, to już na całe
życie!
Miał w związku z tym wśród większości przyjaciół i zna
jomych opinię niepoprawnego, zupełnie niedzisiejszego ro
mantyka i idealisty.
Nie przejmował się nią jednak ani trochę.
Cierpliwie i spokojnie, choć z ogromną determinacją,
31
czekał na miłość swojego życia, szukał miłości swojego ży
cia. I właśnie teraz, spotkawszy Star, miał nieodparte prze
czucie, że wreszcie się na tę swoją miłość doczekał, że ją
wreszcie odnalazł!
- No, nareszcie cię znalazłem, Henson! - Głośny okrzyk
Brada Stevensona niespodziewanie wyrwał Kyle'a z zamy
ślenia. - Poznałeś już Star Flower, tę brytyjską specjalistkę
od reklamy? Będziesz z nią przecież na co dzień współpra
cował, kiedy pojedziesz do Anglii, żeby trochę wspomóc
i podszkolić tego poczciwego fajtłapę Tima Burbridge'a, na
szego pożal się Boże brytyjskiego przedstawiciela, od nie
dawna mojego szwagra.
- Wiem, wiem - mruknął Kyle, tonem człowieka rozbu
dzonego nagle z głębokiego snu.
- No więc, poznałeś ją już, czy nie? - zniecierpliwił się
Brad.
- Poznałem, to znaczy nie. - Kyle zaczął się trochę plątać
w wyjaśnieniach. - Nie przedstawiliśmy się sobie oficjalnie
i ja już wiem, kim ona jest, a ona na razie nie wie, kim ja
jestem - uściślił.
- Powinna się dowiedzieć jak najprędzej, że jesteś jed
nym z najlepszych w całych Stanach fachowców od marke
tingu i nie tylko!
- Dzięki za komplement, Brad.
- To nie komplement, tylko szczera prawda. Odkąd zor
ganizowałeś dla nas sieć sprzedaży i serwisu, firma rozkwita.
Bez dobrego marketingu nawet najlepszy produkt nie ma na
rynku szans w dzisiejszych czasach.
32
- Ale bez dobrego produktu nawet najlepszy marketing
zda się psu na buty!
- Dlatego pracujemy razem i nie powinniśmy się rozdzie
lać, nawet w takim świątecznym dniu, jak ten dzisiejszy.
Zostań z nami na rodzinnej kolacji - zaproponował Brad.
- Przykro mi, ale nie mogę - wymówił się Kyle. -
Mam... No więc mam wcześniejsze zobowiązania na ten
wieczór! Byłoby mi głupio tak nagle wszystko odwoływać,
sam rozumiesz.
- Rozumiem, rozumiem - pokiwał potakująco głową
Brad. - Chociaż szczerze żałuję - dodał.
Cóż, może i ja będę żałował tego, w co się pakuję? - po
myślał Kyle Henson.
Czuł jednak, że nie ma na całym świecie siły zdolnej go
powstrzymać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Star Flower niepostrzeżenie, po angielsku, wymknęła się
z weselnego przyjęcia Claire i Brada Stevensonów.
Wróciła do swojego apartamentu w usytuowanym ma
lowniczo nad brzegiem jeziora luksusowym hotelu „Lake-
side", żeby przygotować się do zaplanowanego na wieczór
spotkania z...
Właściwie to z kim? - medytowała z odrobiną niepokoju,
zirytowana na samą siebie za niefrasobliwy brak elementar
nej ostrożności i rozwagi. - Przecież znam, jak dotychczas,
tylko imię tego faceta. Nie wiem, skąd się wziął na przyjęciu.
Nikt znajomy mi go nie przedstawił. Sally i Chris nie mieli
okazji go zobaczyć, bo nagle gdzieś bez śladu zniknął. Nie
mam pojęcia, jak się nazywa, co robi, kim jest.
A przecież może być... - Star zawahała się, nie mając
w pierwszej chwili odwagi sformułować przerażającej myśli.
- Może być k a ż d y m , nawet maniakalnym mordercą! A ja?
Ledwie zamieniłam z nim parę zdań, od razu zdecydowałam
się na randkę we dwoje.
A właściwie, to z jakiego powodu? - postawiła sobie
w duchu zasadnicze pytanie. - Z przekory, żeby wykazać mu
34
beznadziejność tych jego staroświeckich poglądów na seks?
Z ciekawości, żeby się przekonać, jak ten pewny siebie mo
ralista poradzi sobie w łóżku? A może z konieczności, żeby
się wreszcie rozładować, odprężyć po okrągłych dwu latach
obywania się bez mężczyzny?
Żadnej z kolejnych odpowiedzi Star nie uznała za w pełni
zadowalającą.
Nie wiedziała, jak wytłumaczyć to, co zrobiła. Nie była
w stanie jasno sobie uświadomić pobudek własnego postępo
wania.
- Ech, umówiłam się na randkę z tym amerykańskim
przystojniakiem, bo po prostu chciałam i tyle! - mruknęła
w końcu półgłosem, dla dodania sobie otuchy.
Zrobię się teraz na bóstwo - monologowała dalej już
w myślach - a potem zrobię z tym tajemniczym Kyle'em to,
co zechcę! To znaczy, zrobię wyłącznie to, na co sama będę
miała ochotę! Ale też pozwolę sobie na wszystko, na co będę
miała ochotę.
- A na wszelki wypadek nie zgodzę się na kolację nigdzie
poza hotelem - stwierdziła dobitnie, znów na głos. - Tutejsza
restauracja sprawia wystarczająco dobre wrażenie, a jeśli
przypadkiem jest dla niego za droga, to niech wraca skąd
przyszedł i nie zawraca mi głowy!
Robiąc się na bóstwo, Star włożyła prostą, lecz wysmako
waną i elegancką w swojej prostocie czarną wieczorową suk
nię, którą kupiła nie tak dawno w Mediolanie, prowokacyjną
w kroju jedynie o tyle, że niemal całkowicie odsłaniającą
ramiona. Dość długie kasztanoworude włosy, podczas popo-
35
łudniowego garden party w ogrodzie Stevensonów swobod
nie rozpuszczone, spięła w skromny koczek.
Jeśli chodzi o biżuterię, to zdecydowała się na złotą bran
soletkę i złote kolczyki, dość pokaźne i krzykliwie, niemal
do granic kiczu, ozdobne, ale jak najbardziej odpowiednie na
wieczór dla ubranej w dyskretną kreację smukłej kobiety
o długiej, łabędziej szyi.
Całości harmonijnie dopełniła odrobina dobrych perfum;
którymi po chwili zastanowienia Star leciuteńko pokropiła
również pościel w swoim hotelowym łóżku.
Niech zapach poprowadzi mojego amerykańskiego przy-
stojniaczka aż do celu, to znaczy aż do grzechu, jakiego
z pewnością jestem w tej chwili warta! - pomyślała zadowo
lona z własnego wyglądu, spoglądając w lustro i mrużąc zie
lone, kocie oczy w po trosze figlarnym, a po trosze drapież
nym uśmiechu.
Sprawdziła, która jest godzina. Upewniwszy się, że
właśnie minęła ósma, wzięła torebkę i wyszła ze swojego
pokoju.
Hotel „Lakeside", w pełni nowoczesny, jeśli chodzi o wy
posażenie techniczne i najrozmaitsze udogodnienia dla mie
szkańców, był jednak utrzymany w starym stylu z epoki
„Przeminęło z wiatrem" zarówno od strony architektonicz
nej, jak i w zakresie dekoracji wnętrz. Dlatego windy były
w nim dyskretnie ukryte na krańcach korytarzy, a ze środko
wej części hallu pierwszego piętra prowadziły na dół, do
hallu recepcyjnego na parterze, szerokie, reprezentacyjne,
wyłożone grubym czerwonym dywanem schody z ozdobną,
3 6
kutą artystycznie w metalu i pokrytą częściowo złoceniami
balustradą.
Po wyjściu z pokoju Star Flower postanowiła, że nie sko
rzysta z szybkobieżnej windy, tylko powoli, z dystynkcją,
zejdzie, a właściwie „spłynie" tymi schodami na spotkanie
z Kyle'em.
Jeśli wytrzymam napięcie i nie przyśpieszę kroku, to będę
miała efektowne, dobrze wyreżyserowane wejście, jak rewio-
wa gwiazda na scenę, pomyślała, no i będę mogła jeszcze
sobie trochę z dystansu poobserwować tego amerykańskiego
przystojniaka!
Amerykański przystojniak, czyli Kyle, siedział w klubo
wym fotelu i rozglądał się za nieco już spóźnioną Star. Kiedy
ją ujrzał u szczytu schodów, natychmiast zerwał się z miejsca
i z tłumioną najwyższym wysiłkiem woli niecierpliwością
ruszył w jej stronę.
Podobnie jak na wszystkich innych zgromadzonych
akurat w recepcyjnym hallu mężczyznach, którzy jak na ko
mendę obrócili ku niej oczy, Star Flower zrobiła na nim
wrażenie.
On na niej też!
Nie była w stanie się tego wyprzeć przed samą sobą. Mi
mo że spoglądała na niego z góry, z poziomu pierwszego
piętra, to w nieskazitelnie eleganckim, czarnym wieczoro
wym garniturze wydał jej się wyższy i bardziej atletyczny,
po prostu p r z y s t o j n i e j s z y niż w swobodnym, na
poły sportowym popołudmowym stroju, w jakim widziała go
na garden party.
3 7
Starała się wytrzymać napięcie, chociaż nie przypuszczała
wcześniej, że będzie ono aż tak ogromne.
Schodziła powoli, krok za krokiem, dumnie wyprostowa
na, ze wzrokiem skierowanym nie w dół, tylko gdzieś w dal,
prosto przed siebie.
Spokojnie, tylko spokojnie, Star! Niech sobie nie myśli,
że na niego lecisz! - powtarzała sobie przez cały czas w my
ślach. - Spokojnie i ostrożnie, bo jak się potkniesz, to cały
efekt zejścia diabli wezmą!
Kyle, również bez zbędnego pośpiechu, równym, staran
nie wymierzonym krokiem, szedł w tym samym czasie przez
hall ku podstawie schodów.
Nie patrzył pod nogi, tylko przez cały czas w górę, na
swoją „rudą Wenus". Kiedy była już na którymś z ostatnich
stopni, podał jej dłoń, szarmancko, choć tylko symbolicznie,
pomagając jej zejść.
- Wyglądasz przepięknie, jak prawdziwa gwiazda! -
stwierdził z emfazą, czyniąc niezłośliwą aluzję do jej imienia.
- Ech, moja matka chyba się trochę wygłupiła, tak mnie
nazywając - mruknęła Star.
- Nie sądzę! - zaprzeczył Kyle. - Chociaż nie grasz
w filmach ani nie występujesz na scenie, tylko zajmujesz się
reklamą klimatyzacji, to moim zdaniem masz jednak jakiś
rodzaj gwiazdorstwa we krwi.
Ponieważ Star nie była do końca pewna, czy Kyle na serio
ją komplementuje, czy też w zawoalowany sposób z niej kpi,
spróbowała dyplomatycznie sprowadzić rozmowę na inny
temat i zapytała:
3 8
- A czym ty się zajmujesz, jeśli można wiedzieć?
- Zanim zaspokoję twoją ciekawość w tej kwestii, może
najpierw ci się przedstawię. Kyle Henson.
- Star Flower.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Moglibyśmy coś zjeść w tutejszej restauracji - zapro
ponował Kyle. - Jest niezła, a nawet, powiedziałbym, bardzo
dobra.
- No cóż, jeśli naprawdęjest niezła, to... - Star zawahała
się z rozmysłem, udając niezdecydowanie. - To jestem za!
- dokończyła.
- Pozwól więc. - Kyle podał jej ramię i poprowadził ją
w stronę wejścia do restauracyjnej sali.
Usiedli przy wskazanym przez szefa sali stoliku, nie ob
jętym wcześniejszą rezerwacją. Zapoznali się z menu i zło
żyli wstępne zamówienie u kelnera.
Po chwili podano im drinki.
- Opowiedz mi coś o sobie - poprosił Kyle, unosząc lek
ko w górę szklaneczkę z sherry.
- Na przykład?
- No, na początek na przykład coś o swojej rodzinie.
Twoja matka wybrała ci piękne imię, a poza tym?
- Poza tym wybrała mi fatalnego ojca! - palnęła bez
ogródek Star.
- Nie lubisz pana Flowera?
- Powiedzmy, że nie przepadam za nim, chociaż go jakoś
tam toleruję. Nietrudno zresztą o tolerancję - dodała - kiedy
się kogoś od dawna prawie nie widuje.
39
- Twoi rodzice są rozwiedzeni? Od dawna? - zaintereso
wał się Kyle.
- Mój ojciec bez najmniejszych skrupułów porzucił moją
matkę dla innej kobiety, tak to trzeba po imieniu nazwać
- wyjaśniła Star. - Miałam wtedy sześć lat, a teraz mam
dwadzieścia pięć. Kawał czasu!
- Ojciec założył nową rodzinę?
- Ba, żeby to jedną! - westchnęła. - Zdążył założyć kilka
z rzędu do tej pory. Mam pół tuzina przyrodniego rodzeń
stwa, o ile się dobrze orientuję, na dodatek wcale nie z jed
nej mamusi. Szokuje cię to? - spytała z prowokacyjną otwar
tością.
- Nie - stwierdził Kyle. - Najwyżej zastanawia. I to dość
głęboko.
- Twoja rodzinka jest pewnie bez zarzutu?
- No cóż - uśmiechnął się dość tajemniczo Kyle. - Nie
powiedziałbym.
- W takim razie może mamy więcej wspólnego, niż mo
głoby się wydawać?
- Kto wie? Moi rodzice rozeszli się, zanim jeszcze zdą
żyłem przyjść na ten świat. Matka zmieniała kochanków jak
rękawiczki...
- Moja też - wtrąciła Star. - Stale ich zmienia, na coraz
młodszych, aktualny adorator jest synem jednej z jej najbliż
szych, wieloletnich przyjaciółek, to już prawdziwa katastrofa!
- ...aż z którymś tam z kolei, kiedy byłem jeszcze cał
kiem małym szkrabem, odeszła w siną dal i w ten sposób na
zawsze zniknęła z mojego życia - dokończył Kyle.
4 0
- Do licha, to naprawdę przykre! - Star była wyraźnie
zmieszana. -I co dalej się z tobą działo?
- Ojciec musiał mnie przygarnąć, chcąc niechcąc. I ma
cocha, jego druga żona.
- Zła macocha, jak w bajce?
- Fakt, nie najlepsza - przyznał Kyle i smętnie pokiwał
głową.
- A to pech!
- Jednak nie całkiem - zaprzeczył energicznie Kyle. -
Miałem szczęście w nieszczęściu, bo niezamężna siostra dru
giej żony ojca, moja przyszywana wprawdzie, ale mimo to
najukochańsza ciotka Grace, matkowała mi z powodzeniem
przez długie lata.
- To musi być cudowna kobieta!
- B y ł a cudowna, naprawdę! Ale od paru lat już nie
żyje, zmarła na serce. Podobnie zresztą, jak moja rodzona
matka.
- Przykro mi.
- Też mi było przykro, nie będę ukrywał. Po śmierci
Grace wyniosłem się z Nowego Jorku, bo jakoś mi bez niej
zbrzydło to wspaniałe miasto.
- I zamieszkałeś tutaj, w tym prowincjonalnym miastecz
ku nad jeziorem?
- Właśnie.
- Lubisz prowincję? - zainteresowała się Star.
- Polubiłem. A ty?
- Czy ja wiem? - zaczęła się na głos zastanawiać Star.
- Właściwie... Właściwie to chyba jestem do niej przyzwy-
41
czajona, bo też nie mieszkam ani nigdy nie mieszkałam, nie
licząc studiów i krótkiej praktyki w agencji reklamowej,
w żadnej metropolii. Więc chyba nawet lubię prowincję.
- A co lubisz jeść? - Kyle Henson tyleż niespodziewanie,
co radykalnie zmienił temat rozmowy. - Zauważyłem, że
nasz sympatyczny kelner czeka na zamówienie - dodał gwoli
wyjaśnienia.
- A co byś mi doradził?
- Może jakąś rybę? - zaproponował Kyle, zerkając
w ozdobne menu. - A wcześniej, na przystawkę, no powie
dzmy... małże.
- Brzmi zachęcająco. - Star z miejsca zaakceptowała
propozycję. - Lubię owoce morza. I lubię- dodała po chwili,
uśmiechając się kokieteryjnie - jak mężczyzna za mnie de
cyduje.
- Zawsze?
- Powiedzmy, że czasami - uściśliła.
- A kiedy wolisz sama decydować?
- W pracy, w biznesie na pewno. Nie cierpię mieć nad
sobą jakichkolwiek szefów. Dlatego, jak tylko odbyłam staż
w jednej z dużych agencji w Londynie i nauczyłam się fa
chu, natychmiast zaczęłam działać jako konsultantka rekla
mowa na własną rękę.
- Też w Londynie?
- Za wysokie progi, Kyle! Jak już przed chwilą ci wspo
mniałam, pracuję w moim rodzinnym mieście, na prowin
cji. Ale to mi ani trochę nie przeszkadza. Mam i tak wy
starczająco rozległe pole do popisu. Wcale nie warto za
42
wszelką cenę pchać się do wielkiej metropolii! - Star śmia
ło zaprezentowała osobisty punkt widzenia. - Jeśli tylko
ma się jakie takie pomysły i trochę chęci do pracy, to nie
najgorsze interesy można z powodzeniem robić prawie
wszędzie!
- Też tak myślę - zgodził się Kyle.
- Czyżbyśmy znowu mieli coś wspólnego ze sobą? - rzu
ciła Star kokieteryjnym tonem.
- Na to wygląda.
- Może mi jeszcze powiesz, że też jesteś konsultantem
reklamowym?
- Nie, nie jestem - zaprzeczył Kyle. -I szczerze cię po
dziwiam, że się trzymasz tego fachu, bo to trudna, ryzykowna
robota, zwłaszcza...
- ... dla kobiety, tak? - trochę zaczepnie weszła mu w sło
wo Star.
- Nie to miałem na myśli, broń Boże! Chciałem powie
dzieć, że zwłaszcza dla kogoś, kto działa na własny rachunek,
poza ramami dużych agencji. I kto musi z tymi dużymi agen
cjami reklamowymi konkurować.
- Lubię konkurencję i konkurencyjną walkę, w różnych
sytuacjach - aluzyjnie odezwała się Star.
- Walkę się czasem przegrywa!
- Ale czasem także przegrana bywa słodka! W niektó
rych sytuacjach warto się nawet poddać.
- Poddać się czemu?
- No, powiedzmy, czyjemuś nieprzepartemu urokowi. Al
bo czyjejś nieprzepartej sile.
4 3
- A własnym emocjom?
Star zmierzyła Kyle'a uważnym, choć zarazem kokiete
ryjnie powłóczystym spojrzeniem, mając nadzieję rozpoznać
po minie głębszą, ukrytą intencję, z jaką rzucił to dość za
skakujące pytanie.
On jednak nie poddał się „nieprzepartemu urokowi i nie
przepartej sile" jej wzroku i zachował kamienną twarz poke-
rzysty, leciutko jedynie rozjaśnioną enigmatycznym pół
uśmiechem.
Twarda z ciebie sztuka, Henson, ale coś mi się zdaje, że
w końcu jednak zmiękniesz, jak cię jeszcze trochę po swoje
mu urobię! - pomyślała Star.
I odpowiedziała dyplomatycznie:
- Emocje bywają bardzo różne. Jakie konkretnie masz na
myśli?
- Te dobre, pozytywne, które skłaniają nas do nawiązania
kontaktu z drugim człowiekiem, do otwarcia się na drugiego
człowieka - stwierdził Kyle.
Ponieważ Star milczała, po chwili dodał:
- Mam wrażenie, że kobiety, które, tak jak ty, lubią mieć
pod absolutną kontrolą własny biznes, własne sprawy i
w ogóle własne życie, zazwyczaj bardzo się przed takimi
emocjami bronią, a nieraz nawet zupełnie się ich wyrzekają.
Obawiając się zależności od innych, unikają równocześnie
jakiejkolwiek głębszej więzi z innymi.
- A cóż to konkretnie znaczy, twoim zdaniem? - zapytała
Star.
- To znaczy - wyjaśnił Kyle - że traktują ludzi jak przed-
44
mioty, które można w dowolny sposób poustawiać wokół
siebie, a te niepotrzebne w każdej chwili usunąć ze swego
otoczenia i zastąpić innymi.
- Co z tego mają, w efekcie?
- Mają fałszywe, złudne wrażenie satysfakcji i nieza
leżności, ale tak naprawdę są wiecznie nieusatysfakcjonowa-
ne i samotne. Nieustannie cierpią i raz po raz próbują za
głuszyć to swoje cierpienie czymś zupełnie bezsensownym,
jakąś płytko oszałamiającą namiastką: szaleńczymi zakupa
mi, bujnym życiem towarzyskim, alkoholem, przygodnym
seksem.
Słuchając kierowanych niemal bezpośrednio pod jej adre
sem gorzkich, krytycznych słów Kyle'a Hensona, Star Flo-
wer robiła się z każdą chwilą coraz bardziej wściekła.
Hamowała się ze wszystkich sił, żeby nie wybuchnąć,
a równocześnie zastanawiała się gorączkowo nad tym, jak
przerwać wywody ekscentrycznego „amerykańskiego przy
stojniaka" o najwyraźniej kaznodziejskich, albo może psy
choanalitycznych, zapędach.
Kaznodzieja czy psychoanalityk, dla mnie to jeden diabeł,
myślała zdegustowana. A jak nawet nie diabeł, to w każdym
razie beznadziejny facet, gotów prowadzić umoralniający
wykład nawet w łóżku! O, właśnie...
Myśl o łóżku niespodziewanie przekształciła się w po
mysł na wybrnięcie z sytuacji.
- Bardzo cię przepraszam, Kyle! - odezwała się dość ob
cesowo, przerywając swojemu rozmówcy wypowiedź
w chwili, gdy mówił właśnie coś o „przygodnym seksie".
45
- Tak?
- Nie czuję się najlepiej, chciałabym się położyć. Czy
moglibyśmy zakończyć już kolację?
- Zakończyć kolację... no tak... oczywiście. Jak sobie ży
czysz! - Kyle odpowiedział trochę nieskładnie wyraźnie zakło
potany niespodziewanym obrotem spraw. - Ale co ci jest?- za
pytał z niepokojem. - Może należałoby wezwać lekarza?
- Nie, nie, nie trzeba! - energicznie sprzeciwiła się Star.
- To tylko zmęczenie, sam rozumiesz, przecież ja dopiero
dziś rano przyleciałam do Stanów, z powodu różnicy czasu
dzień mi się solidnie wydłużył.
- Jasne! - zreflektował się Kyle. - Że też od razu nie
przyszło mi to do głowy! Przecież tam u was w Anglii jest
już w tej chwili środek nocy, nic dziwnego, że nie masz siły
dłużej ze mną biesiadować.
Natychmiast przywołał kelnera i szybko uregulował ra
chunek. A potem pomógł Star wstać z krzesła, podał jej ra
mię i odprowadził ją do windy.
- Wsiądziesz ze mną? - zapytała. - To chyba niezbyt
mądre, ale ja od dzieciństwa... ja po prostu boję się wind
- wyjaśniła, skądinąd zgodnie z prawdą. - Ta ich ciasnota
jakoś mnie przeraża, czuję się w windzie jak w pułapce. To
chyba głupie, prawda?
- Nie, to całkiem naturalne - stwierdził Kyle. - Żeby
ułatwić sobie życie, człowiek wymyślił wiele przerażających
urządzeń, choćby samochód czy samolot. Już nie potrafi się
bez nich obejść. Ale to wcale nie znaczy, że jest zobowiązany
bezkrytycznie je uwielbiać.
46
Wjechali windą na piętro.
Kyle Henson odprowadził Star Flower pod same drzwi jej
pokoju.
Szukając w torebce klucza, zastanawiała się gorączkowo,
jak rozegrać ostatnią scenę: pożegnanie.
Po kilkugodzinnym przelocie z Wielkiej Brytanii do
Stanów Zjednoczonych i intensywnie spędzonym dniu
istotnie nie czuła się najlepiej, ale też nie czuła się aż
tak źle, żeby zbyt łatwo zrezygnować z ostatniej próby
dokonania tego, co sobie wcześniej zaplanowała: skuszenia
Kyle'a do grzechu, jakim był w jego mniemaniu seks bez
uczucia.
Błyskawicznie opracowała sobie scenariusz.
Zgodnie z nim znalazła w końcu w torebce klucz, ale na
tychmiast z rozmysłem upuściła go na podłogę.
Kiedy Kyle podniósł go i podał jej na otwartej dłoni, ona
oparła swoją delikatną kobiecą dłoń na jego pokaźnej męskiej
ręce. Musnęła ją pieszczotliwie palcami, zanim zgarnęła
z niej swój klucz.
A potem, zamiast podziękować i cofnąć się, postąpiła pół
kroku do przodu i oparła się lekko całym ciałem o posągowe,
atletycznie zbudowane ciało Kyle'a Hensona.
Chciała mieć w garści nie tylko klucz, ale przede wszy
stkim tego mężczyznę! Mężczyznę, który drażnił ją wpraw
dzie i odstręczał od siebie swoimi ekscentrycznie staro
modnymi poglądami, ale który równocześnie zachwycał ją
swoją posturą, urzekał urodą, kusił i elektryzował spo
jrzeniem.
4 7
Chciała znaleźć się w ramionach Kyle'a Hensona,
chciała go zwabić do swojej hotelowej sypialni, chciała spę
dzić z nim noc w swoim pachnącym dobrymi perfumami
łóżku!
Po części po to, żeby go poniżyć. Po części natomiast po
to, żeby zaspokoić własną, wciąż wzrastającą namiętność,
własne, coraz to gwałtowniejsze pożądanie.
Kyle stał nieporuszony, nie czyniąc żadnego, najdrobniej
szego bodaj gestu, który mógłby bądź to zachęcić, bądź to
zniechęcić. Star do dalszej erotycznej gry.
Tylko oczy, którymi przenikliwie patrzył na nią, rozbły
skiwały mu czymś dziwnym, czymś tajemniczym, czymś nie
pokojącym. Jakimś tłumionym nadludzką siłą wewnętrznym
ogniem, zrodzonym z pożaru zmysłów.
- Kyle, pocałuj mnie! - szepnęła rozmyślnie omdlewają
cym głosem Star.
Odpowiedział na jej wezwanie.
Ich wargi leciutko zetknęły się ze sobą, by już w następnej
chwili połączyć się, przywrzeć do siebie w gorącym, namięt
nym pocałunku.
Kyle mocno objął Star ramionami.
Zespolona z nim uściskiem i pocałunkiem odniosła niesa
mowite wrażenie, że zupełnie traci kontrolę nad sobą, nad
własnym ciałem i własnymi myślami, że bezradnie, choć
z najwyższą rozkoszą, pogrąża się w jakiejś mrocznej, bez
dennej, kosmicznej wprost otchłani, w otchłani zmysłów,
w otchłani zapomnienia.
Żaden mężczyzna, z całą pewnością, nigdy dotąd nie do-
4 8
prowadził jej do takiego stanu. A Kyle Henson dokonał tego
z łatwością, niejako od niechcenia.
I to czym?
Zwyczajnym pocałunkiem!
Naprawdę zwyczajnym?
O, nie!
Ten pocałunek był czymś niezwykłym, zadziwiającym,
fantastycznym, nadzwyczajnym! Mistrzowskim miłosnym
poematem. Najdoskonalszą miłosną pieśnią, a może nawet
- symfonią?
Jeśli symfonią, to nie dokończoną, przerwaną nagle w pół
frazy na długo przed dojściem do oczekiwanego przez Star
z takim utęsknieniem triumfalnego finału.
Kyle Henson oderwał bowiem nagle swoje gorące wargi od
jej rozpalonych ust, odsunął ją od siebie na odległość wyciąg
niętych do przodu ramion i wypowiedział słowo, które odebrało
Star wszelką nadzieję i równocześnie wprawiło ją w furię:
- Przepraszam.
- Kyle... co ty... powiedziałeś? - Rozczarowana, rozgo
ryczona Star nie była w stanie od razu uwierzyć, że nie uległa
jakiemuś słuchowemu złudzeniu.
- Powiedziałem, że cię bardzo przepraszam - powtórzył
Kyle.
Przez chwilę trwała cisza, zakłócana co najwyżej przez
ponad miarę głośne bicie serca Star i szmer jej przyśpieszo
nego oddechu.
A potem rozległy się jej przesycone mieszaniną odrazy,
pogardy i nienawiści słowa:
49
- Ty beznadziejny oszuście! Ty nędzny impotencie! Ze
też ja cię zawczasu nie rozgryzłam! Że też się wcześniej nie
domyśliłam, że stać cię na niewiele więcej, poza zjedzemem
z kobietą kolacji i przyprawieniem jej drętwą gadaniną o ból
głowy!
Kyle Henson stał nieporuszony, słuchając obelg.
Nie uczynił żadnego gestu, nie wypowiedział jednego bo
daj słowa. Wciąż tylko wpatrywał się w Star Flower przeni
kliwie swoimi ciemnoniebieskimi, prawie granatowymi, pa
łającymi oczyma.
Patrzył, jak zaczerwieniona z wściekłości na twarzy, aż po
korzenie rudych włosów, znieważa go i obrzuca inwektywa
mi. Patrzył, jak trzęsącą się pod wpływem złości ręką wsuwa
z wysiłkiem klucz do zanika i otwiera sobie drzwi. Patrzył,
jak znika za tymi drzwiami w swoim hotelowym pokoju,
z hukiem zatrzaskując je za sobą.
Kyle Henson nie widział tylko, jak Star rzuca się na swoje
wyperfumowane łóżko i w poczuciu tyleż dotkliwej, co nie
zasłużonej krzywdy zalewa się łzami.
Kyle Henson wyszedł z hotelu „Lakeside", wsiadł do sa
mochodu i wrócił do siebie. To znaczy do swojego usytuo
wanego malowniczo nad brzegiem jeziora starego, stylowego
drewnianego domu, który kupił z pierwszych oszczędności
zgromadzonych po podjęciu pracy w firmie Stevensonow
i później samodzielnie odrestaurował.
Odrestaurował go z takim wyczuciem, z takim piety
zmem dla zabytkowej konstrukcji architektonicznej, że zdu-
5 0
miony efektem wydawca lokalnej gazety poprosił go o zgodę
na zrobienie fotoreportażu.
Po uzyskaniu tej zgody wysłał do Kyle'a Hensona młodą
reporterkę, która również wpatrywała się z ogromnym za
chwytem w rozmaite detale malowniczego domostwa, a z je
szcze większym w ciemnoniebieskie oczy przystojnego wła
ściciela. I czyniła mu niedwuznaczne propozycje wakacyjne
go romansu.
Tylko wakacyjnego, ponieważ jesienią planowała wyje
chać, z zamiarem zrobienia oszałamiającej dziennikarskiej
kariery, do Nowego Jorku.
Kyle nie dał się skusić tymczasową namiastką prawdziwej
miłości i prawdziwego związku. Pozwolił dziennikarce wy
łącznie na zrobienie zdjęć i pozostał w swoim domu sam, na
całe lato, jesień, zimę, wiosnę.
Mieszkał sam, bez żadnej tymczasowej sympatii, co naj
wyżej okresowo z młodszą, przyrodnią siostrą. Mieszkał
sam, chociaż byli tacy, których to dziwiło, a nawet trochę
śmieszyło.
Mieszkał sam i czekał cierpliwie na kobietę, która ze
chciałaby zamieszkać w pięknym domu nad jeziorem razem
z nim. Czekał na kobietę, która zechciałaby zamieszkać
z nim w tym domu na stałe, na zawsze, jako jego żona i mat
ka jego dzieci!
Kyle Henson czekał na kobietę swojego życia, szukał
kobiety swojego życia.
I mimo pożałowania godnej sceny, jaka rozegrała się przed
kilkunastoma minutami w hotelowym korytarzu pomiędzy
51
nim, osiadłym z wyboru na amerykańskiej prowincji nowo
jorczykiem, a przybyłą z dalekiej Anglii Star Flower, miał
dziwne, nieodparte wrażenie, że wreszcie się na nią doczekał,
że ją koniec końców odnalazł!
ROZDZIAŁ TRZECI
- Problemem nie jest jakość urządzeń, tylko ich instalacja
i serwis - stwierdził Brad Stevenson. - Chciałbym uspraw
nić technicznie i organizacyjnie tę sferę działalności naszej
brytyjskiej filii, a w kampanii reklamowej oczekiwałbym
skoncentrowania się...
Star Flower, usadowiona w fotelu naprzeciwko niego, po
drugiej stronie biurka, mimowolnie uniosła brwi na znak
zdziwienia.
- Czy coś nie tak? - zapytał Brad, przerywając swój
wywód.
- Obawiam się, że przesadne skoncentrowanie się
w kampanii reklamowej na kwestii serwisu mogłoby niepo
trzebnie sugerować potencjalnym brytyjskim klientom, że
system urządzeń klimatyzacyjnych, który produkuje i insta
luje twoja firma, nie jest wystarczająco niezawodny - wyjaś
niła swoje wątpliwości Star.
Tok jej rozumowania najwyraźniej zaskoczył Brada.
- Ciekawe! - mruknął, kręcąc z ogromnym podziwem
głową. - I niesamowicie logiczne - dodał. - Jak ja mogłem
o tym nie pomyśleć?
- Nie przejmuj się! Przecież do myślenia o szczegółach
5 3
strategii reklamowej masz mnie - zapewniła go z uśmiechem
Star.
- Co racja, to racja - zgodził się Brad. - Ale ja przecież
powinienem sam...
- Nikt nie jest w stanie sam wszystkiego ogarnąć, wszy
stkiego przewidzieć i wszystkim pokierować. Najczęściej
niezbędne jest działanie w zespole, w kompetentnym i zgra
nym zespole - podkreśliła Star.
- W twoje fachowe kompetencje ani trochę nie wątpię!
- powiedział szarmancko.
- Miło mi.
- I spodziewam się, że stworzysz zgrany zespół, a wła
ściwie duet, z człowiekiem, który będzie się zajmował zor
ganizowaniem od nowa porządnej, gęstej i efektywnej sieci
punktów instalatorsko-serwisowych naszych urządzeń
w Wielkiej Brytanii.
- Masz może na myśli Tima Burbridge'a? - zaintereso
wała się Star.
- Nie - zaprzeczył Brad Stevenson. - Tim Burbridge będzie
w tej chwili odpowiedzialny wyłącznie za magazyn, a poza tym
za faktury, umowy, gwarancje i w ogóle całą papierkową robotę,
w której jest co najmniej niezły, jeśli nie bardzo dobry.
- Jest wyjątkowo skrupulatny, to na pewno - przyznała
Star.
- Właśnie! Ale niestety, brakuje mu fantazji i elastyczności.
- Są takie specjalne kursy kreatywnego, twórczego my
ślenia, które podobno pomagają ludziom wyzwolić się ze
schematowi...
54
- Wiem! - stwierdził lakonicznie Brad, nim Star zdołała
dokończyć swój wywód. - I nawet już pomyślałem o tym,
żeby wysłać naszego poczciwego Burbridge'a na miesięczny
urlop, a w czasie urlopu właśnie na taki kurs. Zacznie się
szkolić chyba już niedługo, więc ty i twój partner będziecie
praktycznie sami kierować wszystkimi sprawami firmy tam,
po drugiej strome oceanu.
- Ja i mój partner, powiadasz? - uśmiechnęła się znaczą
co Star. - A jeszcze przed chwilą byłam w stu procentach
pewna własnego wolnego stanu!
- Nikt na tym świecie nie może być zanadto pewien
dnia ani godziny, a już zwłaszcza piękne i młode dziewczy
ny - zażartował Brad. - Sama widzisz, jak to jest, Star!
Zadbałem o partnera dla ciebie nawet bez twojej wie
dzy i zgody. Mam nadzieję, że przypadniecie sobie nawza
jem do gustu. On już za moment powinien tu być. O, właśnie
coś brzęczy w interkomie, to pewnie sekretarka daje nam
znać.
Brad Stevenson podniósł słuchawkę:
- Tak, Jane? - odezwał się. - Już jest? To świetnie! Niech
od razu wchodzi. Czekamy!
Drzwi otworzyły się niemal natychmiast.
Zaciekawiona Star Flower zerknęła przez ramię w ich
stronę i omal nie zemdlała z wrażenia.
W progu dyrektorskiego gabinetu Brada Stevensona Stał
Kyle Henson!
- Poznajcie się, partnerzy! - zaproponował jowialnym
tonem Brad. - Pozwól, Star, to jest właśnie...
5 5
- Ja i Star, to znaczy pani Flower - przerwał mu Kyle
- zdążyliśmy się już poznać.
- Już dzisiaj? - zdziwił się Brad.
- Nie, jeszcze wczoraj, na przyjęciu.
- Aha, rozumiem! - mruknął Brad i pokiwał głową.
A ja rozumiem, dlaczego ten amerykański przystojniak
nie chciał wczoraj pójść ze mną do łóżka! - uzmysłowiła
sobie w tym samym momencie Stan - Pewnie uważa, że
pracy nie należy łączyć z seksem, bo jedno będzie przeszka
dzało drugiemu. I pewnie nawet ma rację. Do licha, a ja, jak
jakaś beznadziejna idiotka, naubliżałam mu od impotentów!
Skonsternowana Star spąsowiała i opuściła nisko głowę,
żeby przypadkiem nie spojrzeć na Kyle'a.
- Mam nadzieję, że stworzycie niezły duet - odezwał się
Brad.
- To się dopiero okaże - rzucił Kyle.
- Na pierwszy rzut oka jakoś mi wyjątkowo do siebie
pasujecie.
- Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się znacznie
prostsze, niż po dogłębnych oględzinach. Mamy pracować
w duecie, a jak na razie moja urocza partnerka nawet nie chce
na mnie spojrzeć - ironicznym tonem zauważył Kyle.
Zirytowana Star uniosła wzrok i odpowiadając na zaczep
kę, stwierdziła prowokacyjnie:
- Nie mam zwyczaju oceniać współpracowników na oko,
po minie, ani w ogóle po wyglądzie, tylko po tym, jak się
sprawdzają w działaniu.
- I słusznie! - pochwalił ją Brad. - Prawdziwy facho-
5 6
wiec, tak samo, jak, nie przymierzając, prawdziwy mężczy
zna, sprawdza się wyłącznie w działaniu, a nie, na przykład,
w gadaniu.
- Otóż to! - przytaknęła dobitnie Star.
Kyle Henson, jak przystało na prawdziwego mężczyznę,
milczał.
- Skoro wyjaśniliśmy już sobie wszystkie służbowe spra
wy, Star - odezwał się Brad - to mam dla ciebie jeszcze
prywatne zaproszenie na lunch, do nas, do domu.
- Dziękuję.
- Na typowo d a m s k i lunch, niestety - dodał - bo
mój przyszywany zięć Chris już rano odleciał do Anglii, ze
względu na jakieś pilne, terminowe zajęcia w elektronicznym
biznesie, który prowadzi razem z bratem, a my z Kyle'em
musimy dzisiaj obyć się bez obiadu i solidnie popracować tu
w firmie.
- Szkoda - skłamała Star.
- Szczerze żałuję, bo Claire pewnie od rana przygotowuje
jakieś przysmaki, ale służba nie drużba. Sally ma po ciebie
przyjechać do hotelu w samo południe.
- Och, to wspaniale, że będę miała okazję jeszcze trochę
sobie pogadać z Sally i Claire przed odlotem! - ucieszyła się
Star.
- A kiedy lecisz z powrotem do Anglii? - wtrącił się Kyle.
Zignorowała jego pytanie.
Odpowiedzi udzielił za nią Brad:
- Star wraca jeszcze dziś wieczorem. Tę noc spędzi w po
dróży, a następną już we własnym łóżku.
57
Albo i w cudzym, jak mi się będzie podobało! - Star
Flower miała przekorną chęć dorzucić coś w tym stylu
i pognębić w ten sposób Kyle'a Hensona. Jednak z uwagi
na obecność Brada w ostatniej chwili ugryzła się w język.
- Dziewczyno, to ty jeszcze nie jesteś wyszykowana?
Lunch się już dogotowuje, szampan się chłodzi, więc się
pośpiesz! - Sally Carlton zaczęła niecierpliwie ponaglać
przyjaciółkę do wyjścia, natychmiast po energicznym wkro
czeniu w progi jej hotelowego pokoju.
- Przecież zaraz będę gotowa, nawet bez twojego popę
dzania. Więc sobie daruj! - mruknęła dość opryskliwie Star.
- Ja pracuję, moja droga, od samego rana byłam zajęta, do
piero niedawno zakończyłam konferencję z Bradem. Nie
zdążyłam się wynudzić jak... hm... niektóre osoby - dodała
z wyraźną ironią w głosie.
- Mała, co znowu cię ugryzło? - obruszyła się Sally. -
Jesteś na własnym garnuszku, to jesteś, twój wybór,
twoja sprawa, ale skoro ja wolę być na utrzymaniu mę
ża, to też mi wolno i nie musisz mi z tego powodu przyga
dywać! Ty chcesz koniecznie robić karierę jako bizneswo
man, a mnie akurat o wiele bardziej odpowiada rola pani
domu.
- No dobrze już, dobrze, niech ci będzie - odezwała się
pojednawczym tonem Star. - Przepraszam.
- Proszę. Ale już więcej mi nie dogryzaj!
- Nie będę.
- I już się pośpiesz, naprawdę, bo Claire czeka z lunchem.
58
Zjemy we trzy, w typowo babskim gronie, bo Brad ma po
dobno dzisiaj masę roboty w firmie.
- Wiem. Przecież z nim rozmawiałam.
- No, fakt. Wszystkie szczegóły kontraktu uzgodnione?
- zainteresowała się Sally.
- Owszem. Startujemy z tą kampanią! To najpoważniej
szy kontrakt w mojej dotychczasowej karierze konsultantki
reklamowej, muszę ci powiedzieć! - pochwaliła się Star. -
Kampania na wielką skalę, o ogólnokrajowym zasięgu!
W prasie, w radio, w telewizji. Nigdy jeszcze czegoś takiego
nie robiłam.
- Podobno twoim partnerem w tej reklamowej robocie
ma być Amerykanin, niejaki Kyle Henson, tak?
- Będziemy się konsultowali w niektórych sprawach, to
wszystko.
- Szkoda - mruknęła melancholijnie Sally.
- Szkoda, że co? - zirytowała się Star.
- Że tylko tyle. Bo ten Kyle to niesamowicie przystojny
facet, a na dodatek kawaler do wzięcia!
- No, to go sobie weź!
- Wolę mojego Chrisa.
- A ja wolę trzymać się z daleka od amerykańskich przy
stojniaków w typie Kyle'a Hensona.
- Poznałaś go?
- Byłam zmuszona. Brad mi go dzisiaj przedstawił.
- Słodki chłopak, prawda?
- Prawda, na samo wspomnienie mnie mdli.
- Nie wygłupiaj się - zaprotestowała energicznie Sally.
59
- Kyle Henson jest całkiem niezły. Czy możesz powiedzieć
z czystym sumieniem, że ten twój wczorajszy przystojniak
naprawdę był lepszy?
Star w odpowiedzi skrzywiła się z niesmakiem i lekcewa
żąco machnęła ręką.
- Tak naprawdę, moja droga - autorytatywnym tonem
zaczęła wykładać przyjaciółce swój punkt widzenia - wszy
scy faceci to bez wyjątku jedna i ta sama zaraza.
- Dlaczego?
- Bo wszyscy podobnie kombinują: zaciągnąć dziewczy
nę do łóżka na jedną upojną noc, a rano jakby nigdy nic
polecieć sobie dalej. Wiesz, z kwiatka na kwiatek.
- Czy chcesz mi w ten sposób powiedzieć, że on też
odleciał? - zaciekawiła się Sally.
- Nieważne, skoro ja odlatuję!
- Z kwiatka na kwiatek?
- Nie, z Ameryki do Anglii!
Obydwie przyjaciółki roześmiały się głośno.
- Ech, Star, że też ty wszystko zawsze musisz obrócić
w żart, nawet taką poważną sprawę, jak romans z amerykań
skim przystojniakiem! - odezwała się Sally, gdy już przestała
chichotać. - Chyba tylko tę swoją pracę traktujesz w miarę
serio, prawda?
- Serio, ale z humorem, jak prawie wszystko, co mnie
spotyka w życiu, moja droga - Star udzieliła przyjaciółce
typowo dyplomatycznej odpowiedzi. - Uważam, że bez po
czucia humoru trudno byłoby wytrzymać na tym świecie
w naszych zwariowanych czasach!
60
- W naszych czasach, tak samo zresztą, jak pewnie
w każdych innych, najtrudniej jest wytrzymać w pojedynkę,
bez oparcia w jakiejś bliskiej sercu osobie - zauważyła Sally,
nagle poważniejąc.
Star Flower spojrzała na nią z ukosa.
- Znowu próbujesz mnie przekonywać o wyższości życia
w duecie nad życiem solo? Znowu próbujesz mnie swatać?
- zapytała. - Daruj sobie, moja droga, ja jednak wolę pozo
stać w życiu solistką.
- W duecie też można grać pierwsze skrzypce, Star -
oświadczyła sentencjonalnie Sally. - Ten Kyle Henson to
podobno idealista i romantyk, a więc mężczyzna, który pew
nie dość łatwo dałby sobą pokierować rezolutnej, operatyw
nej kobiecie.
- Nie sądzę. Mam wrażenie, że ten facet jest absolutnie
nieustępliwy, jeśli chodzi o przekonania, które wyznaje i zasa
dy, jakimi się kieruje. To istny dogmatyk! - stwierdziła Star. -
A zresztą - dodała - ten twój Kyle nie interesuje mnie ani tro
chę, bo jako mężczyzna zupełnie nie jest w moim typie.
- To szkoda - westchnęła Sally.
- Dlaczego?
- Bo już myślałam, że może przy okazji waszej współ
pracy spełni się pewna wróżba.
- Jaka?
- Jak to, jaka? - Sally była wyraźnie oburzona niedo-
myślnością przyjaciółki. - Ta z moim ślubnym bukietem
w roli głównej!
61
Wieczorem, kiedy Star Flower, po zjedzeniu lunchu i spę
dzeniu popołudnia w sympatycznym towarzystwie swojej
najbliższej przyjaciółki z dzieciństwa, Sally Carlton, i jej
przybranej matki, Claire Stevenson, leciała już ponad Adan-
tykiem ze Stanów Zjednoczonych do Anglii, Kyle Henson
stał w oknie swojego gabinetu i z głęboką zadumą spoglądał
w wygwieżdżone letnie niebo.
Sam nie był do końca pewien, czy wypatruje świateł sa
molotu, czy raczej jakiejś szczęśliwej gwiazdy, wspólnej dla
siebie i dla Star.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Natychmiast po powrocie ze Stanów Zjednoczonych do
Wielkiej Brytanii Star Flower rzuciła się w wir niezwykle
intensywnej pracy.
Przed przystąpieniem do koncepcyjnych i organizacyj
nych działań, związanych z nową, wielką kampanią reklamo
wą, starała się skrupulatnie wypełnić, sfinalizować wszystkie
swoje wcześniejsze i drobniejsze zobowiązania. Chciała bo
wiem zapewnić sobie możliwość skoncentrowania w najbliż
szej przyszłości całej uwagi na realizacji zlecenia Brada Ste-
vensona.
Ogólnobrytyjska kampania, promująca oferowane przez
firmę Stevensonów urządzenia klimatyzacyjne, była dla Star
przedsięwzięciem niezmiernie ważnym, ale też niesamowicie
ryzykownym. Mogła jej przynieść, jako konsultantce rekla
mowej, tyleż korzyści w przypadku powodzenia, co szkody
w przypadku klęski.
Wśród wielu spraw do załatwienia, powpisywanych gęsto,
jedna po drugiej, w terminarz Star, figurował również trzy
dniowy wyjazd na targi architektoniczne do Londynu, w to
warzystwie jednej z klientek, młodej projektantki wnętrz,
Lindsay Reynolds.
63
Dzięki kilku trafnym i niezwykle fortunnym posunięciom
reklamowo-promocyjnym, Star zdołała zapewnić Lindsay
bardzo korzystne i prestiżowe kontrakty. Niezwykle uzdol
niona artystycznie, ale życiowo dość niezaradna i w związku
z tym zaskoczona, wręcz oszołomiona własnym sukcesem,
plastyczka miała od dawna ogromną chęć odwdzięczyć się
swojej operatywnej konsultantce czymś więcej niż tylko usta
lonym w umowie honorarium.
- Zaprojektuję ci gratis wystrój mieszkania, wszystko
urządzimy od nowa, chcesz? - zaproponowała, gdy po wy
pełnionym prezentacjami, spotkaniami i konferencjami po
bycie wracały już ze stolicy samochodem Star.
- Chciałabym, Lindsay, nawet bardzo bym chciała, bo
dobrze wiem, ile twoje projekty są warte, ale, niestety, nie
mogę sobie pozwolić na taką rewolucję w domu - odpowie
działa Star zza kierownicy. - Nie miałabym się gdzie podziać
w czasie całego tego zamieszania, a co najgorsze, nie miała
bym się gdzie pomieścić z pracą.
- Ach, prawda! Jakoś zapomniałam, że ty pracujesz
w domu - zreflektowała się plastyczka. - Nie myślałaś cza
sem o wynajęciu jakiegoś biura i oddzieleniu pracy od życia
prywatnego? - zapytała.
- Moja praca jest całym moim życiem, więc dzielenie go
na części nie miałoby sensu - stwierdziła z przekonaniem
i powagą Star. - Zresztą, szkoda mi pieniędzy na utrzymy
wanie biura. Nie jestem taka rozrzutna, jak niektóre osoby,
gotowe na przykład ciągle robić komuś jakieś projekty za
frajer - dodała żartobliwie, ale z przyganą w głosie.
64
- Przecież zaproponowałam darmowy projekt tylko to
bie, w dowód wdzięczności - zaczęła się tłumaczyć Lindsay.
- Czyżby? - odezwała się z niedowierzaniem Star, mar
szcząc brwi i mrużąc lekko oczy.
- No prawda - przyznała się plastyczka - zrobiłam coś
tam jeszcze ostatnio dla klubu seniora. Ale uważam, że lu
dziom w podeszłym wieku, którzy ciężko pracowali przez
całe swoje długie życie, należy się coś od nas, od naszego
młodszego pokolenia - wyjaśniła swój punkt widzenia. -
Trochę troski, trochę przyjemności.
- Ciekawa jestem, kto, nie licząc mnie, będzie się trosz
czył o twoje przyjemności, lekkoduchu, kiedy już zrobisz
wszystko wszystkim za darmo i stracisz w ten sposób poten
cjalnych klientów na płatne usługi? Może twój ukochany
małżonek? - spytała ironicznym tonem Star.
- Wiesz, że nie - odpowiedziała posępnie Lindsay Rey
nolds.
- Ano właśnie!
Reynoldsowie byli od kilku miesięcy w separacji.
Miles Reynolds, również plastyk, projektant mebli, nie był
jakoś w stanie zaakceptować sukcesu żony i faktu, że w krót
kim czasie zaczęła osiągać nieporównywalnie większe do
chody niż on. Zaczął ją bezpodstawnie oskarżać o zadziera
nie nosa i zaniedbywanie domowych obowiązków.
Kierując się fałszywymi ambicjami i chcąc za wszelką
cenę zademonstrować Lindsay własną samodzielność, wy
prowadził się w końcu pewnego dnia i zostawił ją samą
w obszernym mieszkaniu.
6 5
- Wiesz, Star, będę chyba musiała niedługo pomyśleć
o przeprowadzce do jakiegoś innego lokum, mniejszego
i przytulniej szego niż to obecne - odezwała się po dość dłu
giej chwili milczenia plastyczka.
- Nie spodziewasz się już powrotu Milesa?
- Właściwie to sama nie wiem - mruknęła z cicha Lind-
say i wzruszyła ramionami.
- Gdyby jednak doszło do rozwodu, musisz bardzo uwa
żać, żeby Miles nie oskubał cię z całego majątku! - ostrzegła
swoją klientkę Star. - To znaczy, z polowy majątku - popra
wiła się.
Lindsay ciężko westchnęła.
- Wiesz co, Star? - stwierdziła z pewnym wahaniem. -
Ja chyba chętnie bym oddała połowę majątku, a nawet cały,
żeby tylko Miles do mnie wrócił.
- Aż tak ci zależy na tym infantylnym egoiście?
- Dziwisz się? - odpowiedziała Lindsay pytaniem na py
tanie.
- Jasne, że się dziwię! Jak może ci zależeć na facecie,
który cię tak paskudnie, tak podle potraktował? Na jakiej
zasadzie?
- Właściwie to sama nie wiem. - Lindsay powtórzyła
bezwiednie swoje wcześniejsze słowa. - Chyba na takiej, że
ciągle kocham Milesa, z jego wszystkimi podłymi wadami
i wspaniałymi zaletami.
- Kochasz, kochasz, ciągle kochasz! I pewnie ciągle tę
sknisz i wzdychasz! - wybuchnęła Star. - Nie jestem w sta
nie zrozumieć takiego beznadziejnego podejścia do całej tej
6 6
sprawy, muszę ci powiedzieć! Jesteś młoda, atrakcyjna, zdol
na, robisz karierę w swoim zawodzie! Masz w tej chwili
wszystko, czego kobieta może oczekiwać od życia: sukces,
pieniądze, urodę. Brakuje ci mężczyzny? Co za problem!
Kiwnij tylko palcem, a najprzystojniejsi faceci będą się do
ciebie pchali drzwiami i oknami. Po jakie licho ci ten nie
udacznik Miles? Zupełnie nie rozumiem!
- Wiem - stwierdziła lakonicznie Lindsay Reynolds i
w zadumie pokiwała głową.
Star odwiozła ją do domu i wróciła do siebie. Ponieważ
była bardzo ciekawa, kto i w jakiej sprawie do niej dzwonił
w czasie dwudniowej nieobecności, od razu zaczęła przesłu
chiwać taśmę automatycznej sekretarki.
Najpierw zgłosiła się matka. Star zupełnie nie miała chęci
wsłuchiwać się w szczegóły jej przydługiej opowieści
o aktualnych sercowych kłopotach, więc zniecierpliwiona
przewinęła taśmę.
W następnej kolejności odezwał się Tim Burbridgę, szwa
gier Claire i stryj Sally, brytyjski przedstawiciel firmy Ste-
vensonów. Przekazał Star informację, że chciałby się z nią
spotkać, w miarę możliwości jak najszybciej, i porozmawiać
o próbnych materiałach reklamowych i wstępnych kosztory
sach kampanii, jakie mu zostawiła do przeanalizowania ty
dzień temu.
Mimo zmęczenia i dość późnej pory, zatelefonowała do
Tima, do jego biura i zostawiła mu na automatycznej sekre
tarce następującą wiadomość: „Będę u ciebie jutro przed po
łudniem".
6 7
Spodziewając się, że od razu rano, po przyjściu do pracy,
Tim Burbndge przesłucha taśmę, chciała go w ten sposób
uprzedzić o swoim przybyciu i dać mu czas na przygotowa
nie się do rozmowy, która mogła okazać się o tyle trudna, że
Star domagała się w kosztorysie sporych funduszy na ofen
sywną, zaplanowaną z rozmachem i obejmującą wszystkie
media kampanię.
Wychodząc ze swojego mieszkania nazajutrz rano, Star
spostrzegła, że z drzwi sąsiedniego apartamentu zniknęła
kartka z napisem „DO WYNAJĘCIA", naklejona tam przez
administratora budynku już dość dawno temu.
Kto teraz będzie moim sąsiadem? - pomyślała z zacieka
wieniem, ale przytłoczona, jak codziennie od dwóch tygodni,
czyli od momentu powrotu z Ameryki, mnóstwem pilnych
spraw do załatwienia, niemal natychmiast skupiła się na
czymś innym.
Kiedy zjawiła się w biurze Tima, zdziwiły ją nie
oczekiwane zmiany, jakie tam zauważyła już na pierwszy
rzut oka.
W przeznaczonym dla oczekujących na rozmowę klien
tów hallu recepcyjnym, dotychczas bezbarwnym niczym
dworcowa poczekalnia i na dodatek mocno zaniedbanym,
pojawiły się zupełnie nowe meble, a także telewizor, na któ
rego ekranie odtwarzane były z taśmy wideo filmowe mate
riały informacyjne, dotyczące amerykańskiej fabryki Steven-
sonów i produkowanych przez nią urządzeń. Na klubowym
stoliku, zamiast sterty zakurzonych, starych gazet, leżały naj-
68
nowsze numery kolorowych magazynów. Nie brakowało na
wet świeżych kwiatów w efektownym wazonie!
Sekretarka Tima Burbridge'a, pani Hawkins, mocno zwykle
skwaszona dama w średnim wieku, powitała Star niespodzie
wanie promiennym uśmiechem i wypowiedzianą pogodnym,
a nawet radosnym czy wręcz entuzjastycznym tonem uwagą:
- Wreszcie coś niecoś się tutaj zmieniło, prawda?
- Fakt - przytaknęła Star. - Coś się zmieniło. I to na le
psze!
- Cóż, to wszystko dzięki... - odezwała się na to pani
Hawkins, ale umilkła nie dokończywszy zdania, ponieważ
nagle otworzyły się szeroko drzwi gabinetu Tima.
Stanął w nich... Kyle Henson!
- Star, miło cię znów widzieć! - powiedział z uśmie
chem. - Proszę, wejdź dalej!
Cofnął się w głąb pomieszczenia, robiąc przejście. Star
trochę niepewnie przekroczyła próg gabinetu.
- Gdzie jest Tim? - zapylała. - Przecież to z nim byłam
umówiona na dzisiaj!
- A tymczasem natknęłaś się na mnie! Dziwi cię to?
- Nie aż tak bardzo, bo przecież Brad mnie uprzedził, że
zjawisz się w Anglii, żeby zorganizować sieć serwisową,
a Tim dostanie urlop szkoleniowy. Tylko myślałam...
- ...że ktoś cię zawiadomi o moim przylocie, tak? Ja
nawet prosiłem o to Tima, ale on widocznie z wrażenia za
pomniał. Sprawy rozegrały się tak błyskawicznie!
- W słynnym amerykańskim tempie, jak w filmie akcji?
- wtrąciła z przekąsem Star.
69
- Właśnie. Ja jeszcze cztery dni temu byłem w Stanach,
trzy dni temu przyleciałem do Anglii, i natychmiast zwolni
łem Tima na urlop.
- Jak długi?
- Najprawdopodobniej sześciotygodniowy. W tym cza
sie sam pokieruję tu wszystkim. A Tim Burbndge będzie
poznawał zasady nowoczesnego marketingu i zarządzania.
- Gdzie?
- Za oceanem, w Stanach. Okazało się, że ten kurs, na
który Brad postanowił go wysłać, rozpoczyna się z jakichś
tam ważnych względów wcześniej, niż pierwotnie planowa
no. Musieliśmy się dostosować do nowego terminu, stąd całe
to niespodziewane przyśpieszenie. Teraz Tim jest już w Ame
ryce, a ja tutaj.
- I już zdążyłeś aż tyle tu pozmieniać? - zdziwiła się Star.
- Jestem szybki, kiedy trzeba! - trochę chełpliwym to
nem stwierdził Kyle. - W ciągu trzech dni zdążyłem nie tylko
trochę uporządkować to zakurzone biuro, ale nawet wynająć
sobie mieszkanie. Nie przepadam za hotelową prowizorką
- dodał gwoli wyjaśnienia.
- A ja nie przepadam za prowizorycznymi układami
w pracy - mruknęła Star. - Dlatego chyba zaraz zabiorę stąd
te wszystkie materiały, które tydzień temu zostawiłam Timo-
wi i zgłoszę się z nimi do niego jeszcze raz, kiedy już wróci
z urlopu.
- Nie ma mowy! - zaprotestował energicznie Kyle. -
Bradowi bardzo zależy, żeby kampania reklamowa ruszyła
jak najszybciej. Tylko że... - zawahał się.
70
- Że co?
- Widzisz -zaczął wyjaśniać-ja skrupulatnie przeanali
zowałem to wszystko...
- I pewnie doszedłeś do wniosku, że przesadziłam, pla
nując koszty? - weszła mu w słowo Star.
- Nie sądzę, żebyś przesadziła z kosztami - stwierdził.
- Skuteczna reklama nie może być tania w dzisiejszych cza
sach. Tylko że... - Kyle znowu się zawahał.
- Że co, w takim razie?
- Widzisz, Star, ja niestety nie jestem zachwycony proje
ktami, które przedstawiłaś.
- A co takiego masz im do zarzucenia?
- Cóż, wszystkie opierają się na dość niesmacznym po
myśle, że kiedy w biurze czy jakimś innym miejscu pracy
brak klimatyzacji, to ludziom robi się zbyt gorąco, zaczynają
się rozbierać i myślą o seksie, zamiast o swoich służbowych
obowiązkach. Więc pracodawca powinien zadbać...
- To przecież tylko żart! - obruszyła się Star, przerywając
Kyle'owi. - Ludzie, potencjalni klienci, bardzo lubią dowci
pną reklamę!
- I d o b r y dowcip, jak mi się zdaje! A ten jest raczej
kiepski.
- Czy nie zdaje ci się, że wcale nie gorszy od tego, który
ty mi zrobiłeś w Ameryce, w hotelu „Lakeside"? - zjadliwie
syknęła Star.
Kyle zmierzył ją przenikliwym, otwarcie krytycznym
wzrokiem.
- A co ty właściwie masz mi do zarzucenia? - zapytał.
71
- Przecież potraktowałem cię wtedy... - Umilkł, szukając
w myślach odpowiedniego słowa.
- Jak, twoim zdaniem? - wtrąciła mocno zniecierpliwio
na Star.
- Potraktowałem cię po prostu uczciwie! - stwierdził po
namyśle Kyle Henson. -I tak samo uczciwie traktuję cię teraz.
- To znaczy?
- To znaczy, z góry cię uprzedzam, że w żadnym wypad
ku nie zaakceptuję twoich na wpół pornograficznych proje
któw. Jeśli cierpisz z powodu jakichś tam kompleksów, Star,
powinnaś je w sobie pokonać, choćby z pomocą dobrego
psychoterapeuty. A ty próbujesz odgrywać się z ich powodu
na innych ludziach ałbo ich nimi zarażać. I to już nie jest
uczciwe, zechciej przyjąć do wiadomości.
- A ty zechciej przyjąć do wiadomości, że nie mam za
miaru wysłuchiwać już ani chwili dłużej twoich impertynen
cji! - wybuchnęła Star. - Zabieram stąd zaraz te swoje por
nograficzne rysunki i nie wracam tu z nimi przed końcem
urlopu Tima Burbridge'a!
- Zabierzesz te projekty i jak najszybciej zrobisz nowe,
Star! - stwierdził ze stoickim spokojem Kyle.
- A jak nie?
- To zrobi je ktoś inny, a ty stracisz tę robotę, zleconą
przez Brada Stevensona.
- Jesteś upoważniony do podejmowania decyzji w jego
imieniu? - spytała Star.
- Jestem - krótko i jednoznacznie odpowiedział Kyle. -
Mam wszelkie pełnomocnictwa.
72
- A ja mam kontrakt, uzgodniony osobiście z Bradem
i przez niego własnoręcznie podpisany.
- Ten kontrakt mówi, między innymi, że pod groźbą jego
zerwania wszystkie twoje posunięcia podlegają wstępnej
akceptacji upoważnionego przedstawiciela firmy. Tak się
składa, że to właśnie ja nim jestem.
- Ty jesteś... - Doprowadzona do pasji zuchwałą pew
nością siebie, okazywaną demonstracyjnie przez Kyle'a,
a także własną bezradnością w zaistniałej sytuacji, Star miała
przejściowe kłopoty z płynnym wysłowieniem się.
- Kim jestem, według ciebie?
- Ty jesteś... po prostu... moim wrogiem! - wykrztusiła
zdławionym z wściekłości głosem.
- Jak wszyscy mężczyźni, tak? - nie kryjąc ironii ode
zwał się Kyle Henson.
- Nie! - Star bez wahania odrzuciła jego sugestię. - Jak
nikt inny na świecie!
ROZDZIAŁ PIĄTY
Natychmiast po powrocie do domu ze swoimi zdyskwali
fikowanymi przez Kyle'a Hensona projektami reklam, Star
Flower postanowiła zadzwonić do Stanów i poszukać spra
wiedliwości u Brada Stevensona. Niestety, okazało się, że
Brada w firmie nie ma i nie będzie przez pewien czas, co
najmniej przez kilkanaście najbliższych dni.
- Pan Stevenson wyjechał wraz z małżonką na Karaiby,
w podróż poślubną - oświadczyła sekretarka.
Zrezygnowana i rozżalona na cały świat Star odłożyła słu
chawkę. Przesiedziała bezczynnie w fotelu dłuższą chwilę,
usiłując jakoś pozbierać rozbiegane myśli.
Co mogę zrobić w tej sytuacji bez wyjścia? - zastanawiała
się gorączkowo. - Co p o w i n n a m zrobić, żeby nie
stracić ogromnej zawodowej szansy, a równocześnie nie pod
dać się Hensonowi, temu obłudnikowi, temu komediantowi,
temu zdziwaczałemu kaznodziei od siedmiu boleści?
W końcu wyjęła z dużej kartonowej teki i porozkładała na
biurku swoje szkice.
Zamierzała raz jeszcze im się przyjrzeć, raz jeszcze je
ocenić, tak na chłodno, spokojnie. I ewentualnie rozważyć
możliwość wprowadzenia jakichś drobnych korekt.
7 4
Wciąż była jednak tak strasznie rozzłoszczona na Kyle'a,
że najpierw, chcąc sobie chociaż odrobinę ulżyć, narysowała
na jednym z arkuszy frywolną, żeby nie powiedzieć sprośną
karykaturę, przedstawiającą przystojnego Amerykanina
w stroju Adama.
Ledwie skończyła szkicować, rozległ się dzwonek do
drzwi. To była Sally.
- Cześć! Co porabiasz? - rzuciła na powitanie.
- Właśnie dzwoniłam do Brada - mruknęła naburmuszo
na Star.
- To pewnie się nie dodzwoniłaś, bo Brad i Claire są na
Karaibach. Żeglują sobie po ciepłym morzu w rejonie Wysp
Dziewiczych. Szczęściarze!
- Właśnie. Niektórzy mają szczęście - westchnęła ciężko
Star. - A inni znowu...
- Pecha? - Niecierpliwa z natury Sally weszła w słowo
przyjaciółce.
- Nie da się ukryć,
- A jak się nazywa ten pech, który cię ostatnio tak okrut
nie prześladuje? - spytała Sally, podejrzewając, że Star ma
jakieś problemy damsko-męskiej natury.
- Spróbuj odgadnąć.
- Kyle Henson?
- Owszem.
- Zaleca się do ciebie?
- Jeśli tak, to w wyjątkowo oryginalnej formie - powiedzia
ła z ironią Star. - Próbuje mnie zastraszyć zerwaniem kontra
ktu, dlatego właśnie chciałam skontaktować się z Bradem.
75
- Brad bardzo się liczy ze zdaniem Kyle'a, o ile wiem
- wtrąciła Sally.
- Niestety! Podobno upoważnił go do podejmowania
wszelkich decyzji dotyczących brytyjskiej filii firmy. A two
jego sympatycznego wujka, Tima Burbridge'a, wysłał na
urlop. Więc muszę walczyć z Hensonem sam na sam, nie
mam innego wyjścia!
- Ale o co ty z nim tak walczysz, dziewczyno? - zain
teresowała się Sally.
- Jak to, o co walczę? Wiadomo, że o moje projekty re
klam dla firmy Stevensonów! - wyjaśniła z przejęciem Star.
- Wiesz co? Zerknij na nie, z łaski swojej, są rozłożone tam,
na blacie.
Sally posłusznie podeszła do biurka i pochyliła się nad
rysunkami.
- No i co mi o nich powiesz? - dość natarczywym tonem
zaczęła się dopytywać Star. - Jak ci się podobają? Jak je
oceniasz?
- Świetna jest ta karykatura! - pochwaliła Sally.
- Na karykaturę nie zwracaj uwagi, nabazgrałam ją przed
chwilą ze złości - mruknęła Star. - Powiedz mi raczej coś
o innych rysunkach.
- No cóż, jest w nich sporo seksu - stwierdziła po namy
śle Sally. - Jak dla mnie, są może trochę... hm... frywolne
- dodała raczej niepewnie.
- Trochę frywolne czy nieprzyzwoicie frywolne? - Star
obcesowo domagała się konkretów.
- Według mnie chyba... tylko trochę. Ale ja przecież nie
76
jestem specjalistką od reklamy - przezornie zastrzegła się
Sally.
- Nic nie szkodzi! Musisz wiedzieć, że reklama nigdy
nie jest adresowana do specjalistów, tylko do ogółu kon
sumentów, do przeciętnych zjadaczy chleba - pouczyła
ją autorytatywnym tonem Star. - Mam wrażenie... Ech,
co tam! - Machnęła ręką na znak, że nie ma zamiaru ba
wić się w przesadną skromność. - Jestem prawie pewna,
że moje projekty powinny się ludziom podobać, przy
najmniej tu u nas, w Anglii, jeśli już nawet nie tam, w pu-
rytańskiej Ameryce. A ten beznadziejny Henson uznał, że
są pornograficzne! Masz pojęcie?! - wykrzyknęła z obu
rzeniem.
- Nnno... - Sally nie bardzo w pierwszej chwili wiedzia
ła, jak zareagować na wybuch przyjaciółki. - Granice porno
grafii są dość trudne do uchwycenia, do wyznaczenia. - Po
błyskawicznym namyśle spróbowała zająć jakieś możliwie
neutralne stanowisko. - Więc skoro Kyle trochę przesadził
w krytycznej ocenie twoich szkiców...
- Trochę? - wtrąciła zgryźliwie Star.
- .. .a ty z kolei w śmiałości pomysłów...
- Też coś!
- ...to może zdecydowalibyście się oboje na kompromis
i odnaleźli wspólnie jakiś złoty środek?
- Nigdy! - Star z miejsca odrzuciła pojednawczą sugestię
przyjaciółki. - Ja miałabym pójść na kompromis z Henso-
nem? Niedoczekanie! Ja nie chcę z nim pertraktować, nie
chcę go więcej widzieć, nie chcę go znać!
77
- Mhm... to szkoda - westchnęła smętnie Sally, kręcąc
głową.
- Niby dlaczego?
- No wiesz, ten twój kontrakt...
- Mój kontrakt to tylko i wyłącznie moja sprawa! - wy
krzyknęła Star.
- Fakt - zgodziła się Sally. - Twoja sprawa, twój bi
znes. I ewentualnie twoja strata. Ale co ja mam teraz zro
bić z moim garden party? - zapytała przyjaciółkę, bynaj
mniej nie próbując przed nią ukrywać, że jest w dużym kło
pocie. - Zaplanowałam sobie na przyszły weekend coś takie
go z pieczeniem kiełbasek, zaprosiłam już parę znajomych
osób.
- Dziewczyno, czy ja ci przeszkadzam piec ze znajomymi
kiełbaski w ogrodzie? - wtrąciła Star.
- Poniekąd tak - z powagą oświadczyła Sally.
- Dlaczego?
- Bo na to wspólne pieczenie kiełbasek zaprosiłam też
Kyle'a Hensona i miałam nadzieję, że właśnie ty zadbasz
o to, żeby się nie czuł w naszym gronie samotny. Rozumiesz
- próbowała argumentować Sally - on jest tu w Anglii do
piero od niedawna, dokładnie od kilku dni, poza tobą, mną
i moim Chrisem nikogo jeszcze nie zna...
- To pozna, jeśli tylko wszystkich do siebie już na wstę
pie nie zniechęci kazaniami! - dość bezceremonialnie prze
rwała przyjaciółce Star. - Nie mam zamiaru go niańczyć.
A zresztą, mnie przecież wcale nie zapraszałaś na to ogrodo
we spotkanie.
7 8
- Bo właśnie teraz przyszłam, żeby cię osobiście zaprosić!
- To miłe z twojej strony, Sally, ale w przyszły weekend
nie będę mogła skorzystać z zaproszenia. Wybieram się do
matki, nie widziałyśmy się od wieków, więc czuję się w obo
wiązku...
- Rozumiem - zgodziła się Sally, znacząco kiwając gło
wą. - Wszystko rozumiem, niestety.
- Przykro mi - rzuciła cierpko Star.
- Mnie również. Ale gdyby twoje plany się zmieniły,
to pamiętaj, z łaski swojej, że moje zaproszenie jest stale
aktualne.
- Będę pamiętać, Sally, oczywiście - nieco już łagodniej
szym, bardziej pojednawczym tonem zapewniła przyjaciółkę
Star.
- Daj znać, w razie czego.
- Zadzwonię.
- No to cześć!
- Cześć!
Star odprowadziła Sally do przedpokoju.
- Nie miej mi za złe - poprosiła trochę nieśmiało, otwie
rając jej drzwi.
- Spróbuję.
Sally wyszła.
Star uzmysłowiła sobie ze smutkiem, że to od momentu
zamążpójścia przyjaciółki ich kontakty już nie są tak bezpo
średnie i tak harmonijne, jak kiedyś.
I znowu jakiś facet popsuł coś w moim życiu! - pomyślała
z goryczą, wciąż stojąc w otwartych drzwiach swego mieszkania.
79
Nim zdążyła cofnąć się do środka i zamknąć je za sobą,
na horyzoncie pojawiła się sąsiadka, sympatyczna, choć nie
co wścibska i mocno gadatliwa dama po sześćdziesiątce,
wdowa, Amy Stevens.
- Właśnie wracam ze sklepu - nie omieszkała poinformo
wać Star.
- Tak? - Star spróbowała grzecznościowo udać coś w ro
dzaju zaciekawienia. - 1 jak tam zakupy?
- W porządku, moja droga, całkiem w porządku. Jak, nie
przymierzając, nasz nowy pan sąsiad, co to wynajął to wolne
mieszkanie.
- Nowy sąsiad? Ach prawda! - przypomniała sobie Star.
- Jeszcze nie tak dawno na drzwiach była kartka, że wolne,
a już jej nie ma. Rano zauważyłam.
- Właśnie, właśnie, było wolne, ale już jest zajęte -przy
taknęła pani Stevens.
Podeszła bliżej do Star i zniżywszy głos do konfidencjo
nalnego szeptu, zaczęła się z nią dzielić posiadanymi infor
macjami:
- Taki jeden bardzo sympatyczny pan się do tego mieszka
nia wprowadził. Przystojny. Dobrze wychowany. Amerykanin!
- Prawdziwy Amerykanin? - zdziwiła się Star.
- No tak, moja droga, najprawdziwszy! - przyświadczyła
pani Stevens. - Sam mi powiedział, że przyleciał prosto ze
Stanów, służbowo i zamierza zostać tu u nas w Anglii co
najmniej przez kilka miesięcy.
Ostatnia wiadomość wprost poraziła Star Flower.
Wzbudziła w niej bowiem niepokojące w najwyższym
80
stopniu podejrzenie, że owym przystojnym Amerykaninem,
służbowo przebywającym w Wielkiej Brytanii, może być nie
kto inny, tylko.
Nim odważyła się wypowiedzieć w myślach nienawistne imię
i nazwisko, na schodach rozległy się energiczne męskie kroki.
- Och, może to on? - szepnęła Amy Stevens, manipulu
jąc kluczem, ale w gruncie rzeczy wcale nie zamierzając zbyt
szybko wchodzić do swego mieszkania.
Gdyby Star była sama, po prostu ukryłaby się za drzwiami
i co najwyżej popatrzyła na nowego lokatora przez wizjer.
Ponieważ jednak wstydziła się wypaść wobec sąsiadki na
odludka czy dzikuskę, została i poczekała na ostateczne po
twierdzenie swoich najgorszych przeczuć.
- Star, co ty tu robisz?! - wykrzyknął Kyle Henson na jej
widok.
- Po prostu mieszkam - syknęła. - Podobnie jak pani
Stevens.
- Z panią Stevens już się zaprzyjaźniliśmy - powiedział
z uśmiechem, skłoniwszy się szarmancko starszej damie, któ
ra, sądząc po zdumionej i równocześnie zaciekawionej mi
nie, była dość mocno podekscytowana faktem, że jej młodzi
sąsiedzi skądś się znają. - A teraz będzie mi miło...
- Czyżby? - wtrąciła ironicznym tonem Star.
- N a p r a w d ę będzie mi miło powitać w tobie sąsiadkę
- zapewnił Kyle. - Zaprosisz mnie na chwilę do siebie?
U pani Stevens już byłem na herbatce - dodał chełpliwym nie
co tonem.
Gdyby nie obecność starszej damy, Star odesłałaby pew-
81
nie Kyle'a Hensona na herbatkę tam, gdzie miała ochotę,
czyli do diabła.
Przy pani Stevens nie wypadało jej jednak powiedzieć nic
innego, jak tylko:
- Proszę, wejdź.
Kyle skwapliwie skorzystał z zaproszenia.
Wszedł do mieszkania, rozejrzał się po hallu i zaraz potem
skierował się ku zachęcająco otwartym drzwiom pokoju, któ
ry służył Star za gabinet i pracownię.
- Chodźmy na tę herbatę raczej do kuchni albo do salo
niku! - zaproponowała, przypomniawszy sobie nagle o po
zostawionej na biurku karykaturze.
- Z przyjemnością, ale najpierw chciałbym zobaczyć
twoje miejsce pracy - zasugerował Kyle.
Wkroczył energicznie do gabinetu. Spostrzegłszy poroz
kładane na blacie biurka rysunki, z zaciekawieniem pochylił
się nad nimi.
- Te same? - mruknął ni to do autorki szkiców, ni to sam
do siebie. - A jednak nie! - wykrzyknął i wybuchnął głoś
nym śmiechem.
- Takie zabawne? - syknęła spąsowiała ze wstydu i zło
ści Star.
- Takie świetne! - stwierdził Kyle, nadal chichocząc. -
Oczywiście jako karykatura, bo gdyby to miał być portret,
należałoby skorygować niektóre szczegóły anatomiczne -
dodał żartobliwym tonem.
- Szkicowałam z wyobraźni. Nie miałam okazji zoba
czyć cię w negliżu - mruknęła Star.
8 2
- Mogę ci pozować! - zaofiarował się Kyle pół żartem,
pół serio.
- Czyżby? - Star, w odróżnieniu od swego rozmów
cy, była naburmuszona i wcale nie usposobiona do żar
tów. - No tak, pozować, nawet na golasa, to zapewne mo
żesz - przyznała ze zjadliwą ironią. - Gorzej z czym
innym!
Kyle nagle spoważniał.
- Źle mnie oceniasz - stwierdził.
- Oceniam po prostu po c z y n a c h, a nie po słowach
czy pozach! - odcięła się Star.
- Więc źle oceniasz moje czyny. Nie zostałem wtedy
z tobą na noc w hotelu, bo cię szanuję.
- Lekceważenie jako dowód szacunku?
- To nie tak, Star! Dla mnie oznaką lekceważenia byłoby
przespanie się z tobą natychmiast po pierwszej randce. To
byłoby... - Kyle zaczął szukać w myślach stosownego okre
ślenia. - To byłoby moim zdaniem po prostu bezsensowne,
niesmaczne, trywialne!
- To po której randce, twoim zdaniem, wspólne łóżko
nabiera sensu, można wiedzieć?
Głęboko westchnął i z politowaniem pokiwał głową.
- Dziewczyno! - zaczął tłumaczyć Star. - Tu przecież nie
chodzi o ilość, tylko o j a k o ś ć spotkań. Czasami silna
emocjonalna więź zaczyna łączyć dwoje ludzi dosłownie od
pierwszego wejrzenia. Przeważnie jednak kobieta i mężczy
zna muszą się dłużej spotykać i bliżej poznać, żeby mogli
naprawdę poczuć coś do siebie.
8 3
- A jeśli się spotykają, spotykają i ciągle nic do siebie nie
czują?
- To powinni się ograniczyć do kontaktów towarzyskich
- stwierdził Kyle.
- Nie mogą się ze sobą przespać tak dla odprężenia, dla
sportu?
- Mogą, skoro oboje są dorośli i godzą się na taki układ.
Ale seks bez uczucia nie ma sensu!
- Tak uważasz?
- Owszem.
- A ja uważam, Kyle, że przedłużanie tej rozmowy nie
ma sensu! - wybuchnęła Star. - Skoro już tak się pechowo
złożyło, że mieszkasz tuż obok mnie, to sobie mieszkaj. Ale
naprawdę nie musisz mnie odwiedzać! A zwłaszcza po to,
żeby mi prawić kazania.
- Przyszedłem na herbatę.
- Dopóki nas nie połączy silna emocjonalna więź, będzie
my ją pili osobno, każde w swoim mieszkaniu! - Zaśmiała
się złośliwie, przytaczając słowa wypowiedziane wcześniej
całkowicie serio przez swego rozmówcę.
- Kpisz z uczuć, bo się ich boisz - odpowiedział na to
z przekonaniem Kyle. - Kiedy wreszcie nabierzesz odwagi,
może zaprosisz mnie na tę herbatę.
- A kiedy ty nabierzesz wreszcie odwagi, może prześpisz
się z kobietą! - odcięła się Star, coraz bardziej brnąc w zło
śliwość. - Ale nie ze mną, bo jeśli o mnie chodzi, to już
przespałeś swoją szansę, Henson.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Chociaż mieszkali w najbliższym sąsiedztwie, Star Flo-
wer przez przeszło tydzień tak skrupulatnie unikała Kyle'a
Hensona, że udało się jej nie spotkać go ani razu.
Gdy nadeszła sobota, dzień zorganizowanego przez Sally
i Chrisa Carltonów dla grupy bliższych i dalszych przyjaciół
ogrodowego przyjęcia z pieczeniem kiełbasek, Star postano
wiła oczywiście zrezygnować z zaproszenia. W odwiedziny
do matki zamieszkałej w jednym z miast Południowego Wy
brzeża również jednak nie pojechała.
Została w domu, a żeby się nie nudzić i nie marnować
czasu, zaplanowała sobie generalne porządki i flancowanie
kwiatów w skrzynkach na balkonie.
Przeglądając pocztę, dostarczoną przez listonosza w so
botni poranek, Star zwróciła uwagę na kopertę zaadresowaną
ręką ojca. Otworzyła ją z zaciekawieniem i znalazła w środ
ku ozdobne zaproszenie.
- Wielkie nieba, znowu jakiś ślub? - mruknęła zdegusto
wana. - Czyżby kolejny ożenek tatusia?
Okazało się jednak, że to nie kochliwy pan Flower wstę
puje w związek małżeński, tylko Emily, najstarsza córka jego
85
drugiej, aktualnie już byłej żony, kobiety, dla której kiedyś
opuścił matkę Star.
Pan Flower w swoim czasie bardzo polubił pasierbicę -
z pełną wzajemnością - i wzorowo wywiązywał się z roli jej
ojczyma. Utrzymywał bliskie, serdeczne kontakty z Emily
także wówczas, kiedy już rozstał się z jej matką i ożenił się
po raz trzeci.
Obecnie natomiast, jak wynikało z dołączonego do zapro
szenia liściku, zamierzał po ojcowsku poprowadzić ją do
ołtarza, a potem wyprawić jej huczne weselisko, na które,
w imieniu własnym i państwa młodych, zapraszał pierwo
rodną córkę.
- Niech oni wszyscy już się tam lepiej weselą beze mnie!
- syknęła Star, z rozmachem ciskając zaproszenie na blat
kuchennego stołu. - Nie mam zamiaru oglądać tej farsy,
z moim tatusiem w roli przyszywanego teścia i z tą flądrą
w roli panny młodej!
Star Flower już od dzieciństwa szczerze nie cierpiała
Emily.
Zazdrościła przybranej siostrze względów ojca, który
najwyraźniej wolał pasierbicę od rodzonej córki. Zdecydo
wanie ją faworyzował, a być może nawet bardziej kochał od
Star, która przez całe lata na przemian to wściekała się o tę
jawną niesprawiedliwość losu, to znów w milczeniu cierpiała
z jej powodu.
- Niech się weselą beze mnie! - powtórzyła Star posę
pnym tonem, przygotowując sobie poranny posiłek. - Dobrej
zabawy i wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia!
86
Po śniadaniu i porannej kawie wybrała się samochodem
po zakupy do usytuowanego na odległych peryferiach miasta
centrum ogrodniczego. Zaopatrzyła się tam w sadzonki kwia
tów, świeżą ziemie j odpowiedni zestaw nawozów, przezna
czony specjalnie dla roślin doniczkowych.
Nim dotarła z powrotem do domu - było już prawie po
łudnie.
Nim wysprzątała mieszkanie - zaczęło zmierzchać.
Nim zakończyła zabawę w balkonową ogrodniczkę - wy
biła jedenasta wieczorem.
Star, zadowolona z wykonanej pracy, szeroko otworzyła
prowadzące z salonu na balkon podwójne drzwi, chciała bo
wiem sprawdzić, jak prezentuje się jej ogrodnicze dzieło
z głębi mieszkania.
Zlustrowała efekty swojej pracy, a potem, ponieważ po
całodniowej harówce była niesamowicie znużona i nieprzy
zwoicie brudna, nie zamykając balkonu i nie gasząc w poko
ju światła, pobiegła do łazienki, żeby odświeżyć się pod pry
sznicem.
Kyle Henson tuż po jedenastej podjechał pod dom, wró
ciwszy z garden party u Carltonów.
Bardzo się zdziwił, kiedy ujrzał szeroko otwarty balkon
i rzęsiście oświetlony pokój Star. Od Sally dowiedział się
przecież, że jego niedoszła kochanka, niesforna współpra
cownica i najbliższa, choć od przeszło tygodnia nie widziana
sąsiadka, spędza weekend u matki.
- Do licha, czyżby włamanie? - mruknął zaniepokojony,
8 7
parkując samochód. - A może jakaś awaria w mieszkaniu?
Trzeba to sprawdzić!
Kyle wyskoczył w pośpiechu z wozu i wbiegł na górę po
schodach, przeskakując po dwa stopnie.
Zatrzymał się przed sąsiadującymi z wejściem do jego
własnego mieszkania drzwiami Star i przez chwilę uważnie
nasłuchiwał. Ponieważ żadne podejrzane odgłosy nie doszły
do jego uszu, dla wyjaśnienia sprawy do końca po prostu
zadzwonił.
Po pierwszym, krótkim dzwonku nie wydarzyło się kom
pletnie nic.
Po drugim, trochę dłuższym, również.
Dopiero po trzecim, długim i pulsującym, powtarza
nym kilkakrotnie raz po raz, z głębi mieszkania rozległy się
jakieś kroki. Ktoś podszedł powoli do drzwi, pomedytował
przy nich przez dość długą chwilę, a następnie ostrożnie je
uchylił.
Ku ogromnemu zdziwieniu Kyle'a, tym kimś była we
własnej osobie Star Flower, w kąpielowym szlafroku i w tur
banie z ręcznika na głowie.
- Star, nic ci się nie stało? - wykrztusił skonsternowany.
- A co niby miało mi się stać?
- Nnno... sam nie wiem. - Kyle Henson bezradnie roz
łożył ręce. - Ale miałaś przecież wyjechać na ten weekend
do matki, prawda?
- Owszem, miałam wyjechać, ale po prostu się rozmyśli
łam i zostałam w domu.
- Jasne, rozmyśliłaś się i zostałaś w domu! A wiesz co?
8 8
Ja sobie pomyślałem, że ktoś się do ciebie włamał, jak zoba
czyłem otwarty balkon i światło w pokoju.
- I zacząłeś się dobijać do włamywaczy, żeby cię wpuścili
do środka, tak? A może, żeby cię też d o p u ś c i l i do
udziału w łupach? - zakpiła Star.
Kyle zerknął na nią z ukosa.
Jest piekielnie złośliwa, ale i piekielnie ładna, nawet
w tym niekonwencjonalnym stroju! - pomyślał i uśmiecha
jąc się z lekka, wyjaśnił:
- Nasłuchiwałem przez dłuższą chwilę i nie usłyszałem
niczego podejrzanego, więc zdecydowałem się zaryzykować
i zadzwonić do twoich drzwi zamiast na policję.
- Niezły z ciebie ryzykant, skoro odważyłeś się do mnie
dzwonić o tej porze - mruknęła Star.
- Cóż, pora faktycznie jest dość późna - przyznał Kyle,
zerkając na zegarek - ale garden party u Carltonów dopiero
niedawno się skończyło. A zresztą - dodał pół żartem, pół
serio - podobno nie ma nic bez ryzyka i tylko widz go unika.
Znasz taką piosenkę?
- Nie! Nie znam - pokręciła przecząco głową Star. - Ale
znam za to przysłowie, że kto nie ryzykuje, ten w kozie nie
siedzi.
- Też niezły tekst! - pochwalił Kyle i pogodnie się
uśmiechnął.
- No, a jak się udało ogrodowe przyjęcie u Sally i Chri
sa? - zapytała, wciąż nie wpuszczając swojego niespodzie
wanego gościa do środka.
- Udało się wspaniale! - entuzjastycznym tonem odpo-
89
wiedział Kyle. - Piekliśmy pyszne kiełbaski, było mnóstwo
sympatycznych osób.
Usłyszawszy te słowa, Star pomyślała sobie, że niektóre
z tych osób, a konkretnie - co urodziwsze przedstawicielki
płci pięknej, zapewne nieźle kokietowały przystojnego Ame
rykanina. I zupełnie nie wiadomo dlaczego, odczuła nagle
coś w rodzaju zazdrości, a przynajmniej niepohamowanej
chęci udowodnienia Kyle'owi Hensonowi, że jest atrakcyj
niejsza od każdej z najbardziej atrakcyjnych uczestniczek
przyjęcia.
Znów, jak kiedyś w Ameryce, postanowiła go sprowo
kować.
Zrobiła słodką minkę i porzucając dotychczasowy ironi
czny ton, zaszczebiotała:
- To właściwie bardzo miłe z twojej strony, że zechciałeś
sprawdzić, co się dzieje w moim mieszkaniu!
- Normalna sąsiedzka przysługa - mruknął.
- Skoro tak, to przysługa za przysługę - zaproponowała
Star. - Zapraszam cię na kolację!
Kyle zaczął się wzbraniać:
- Dziękuję, nie rób sobie kłopotu.
- Żaden kłopot! I tak przecież będę szykowała coś do
zjedzenia dla siebie - nie dawała za wygraną.
- Ale ja po przyjęciu naprawdę nie jestem głodny!
- Więc może wypiłbyś ze mną filiżankę kawy?
Zerknął na Star podejrzliwie, najwyraźniej nie przekonany
do końca o czystości jej intencji.
Nie speszyła się pod jego przenikliwym spojrzeniem, nie
90
PRZEDE WSZYSTKIM KARIERA
zarumieniła się ani nie odwróciła wzroku. Patrzyła mu prosto
w oczy.
Wydała się Kyle'owi tak niewinnie szczera i równocześ-
nie w swojej niewinności tak ponętna, że nie zdobył się na
to, by jej ponownie odmówić.
- Kawy... to nawet chętnie się napiję. Czemu nie? - po
wiedział załamującym się lekko z emocji głosem.
Czyż mógłby się, jako mężczyzna, nie emocjonować, ma
jąc w perspektywie spędzenie wieczoru z atrakcyjną kobietą,
przyodzianą jedynie w lekki kąpielowy szlafroczek z cieniut
kiej bawełny?
Z pewnością nie. Star doskonale zdawała sobie z tego
sprawę!
Zaprosiła Kyle'a do kuchni, usadziła go wygodnie przy
stole. Rozmyślnie zapomniała, że mogłaby się jakoś przebrać.
Zsunęła tylko z wilgotnych jeszcze włosów komiczny trochę
turban z ręcznika i zaczęła krążyć wokół swego gościa po
niewielkim pomieszczeniu, szykując kawę.
Szlafroczek rozchylał się jej kusząco tu i ówdzie przy
każdym bardziej zamaszystym ruchu. A zresztą, nawet kiedy
się nie rozchylał, to i tak osłaniał jej foremne, kobiece kształ
ty jedynie symbolicznie.
Kyle, wyraźnie podekscytowany, ale i trochę skrępowany
sytuacją, starał się nie zerkać na Star zbyt natrętnie. Opuścił
głowę. I dlatego pewnie zwrócił uwagę na leżące na blacie
stołu ozdobne zaproszenie.
- Wybierasz się na ślub? - zapytał:
- Absolutnie nie! - odpowiedziała. - Zostałam wpraw-
9 1
dzie zaproszona przez ojca, ale tylko z rodzinnego obowiąz
ku, więc bez skrupułów sobie daruję.
- Czyżby twój ojciec wstępował w związek małżeński?
- zainteresował się Kyle.
- On tym razem nie, tylko Emily. Ojciec zaprasza mnie
w jej imieniu.
- Ta Emily to twoja przyrodnia siostra?
- Tylko przyszywana - wyjaśniła Star. - Jest córką
z pierwszego małżeństwa drugiej żony mojego ojca, Louise.
Ale ojciec bardzo ją lubi, bez porównania bardziej niż mnie.
Dlatego teraz wyprawia jej wesele, chociaż już dawno temu
porzucił Louise, tak samo, jak wcześniej moją matkę. Dla
młodszej kobiety, ma się rozumieć.
- Twoja matka była pierwszą żoną pana Flowera?
- Owszem. Drugą była Louise, przez cztery lata. Po niej
nastała Harriet, na pięcioletnią kadencję, w toku której przy
szło na świat moje przyrodnie rodzeństwo, parka bliźniaków,
Anne i Sam.
- Trzy małżonki mamy już z głowy?
- Tak. Po Harriet była krótko jakaś Gemma czy Jemima,
której nie miałam okazji bliżej poznać, ponieważ odwiedza
łam ojca nie częściej niż raz albo dwa razy w roku. A teraz,
od trzech lat, jest Lucinda, piąta żona, szkolna koleżanka
Emily, niewiele starsza ode mnie. Państwo Flowerowie za
fundowali sobie trojaczki, te ich szkraby mają w tej chwili
mniej więcej po dwa latka.
- A ile lat ma pan Flower?
- Zbliża się do sześćdziesiątki.
92
- Nieźle!
- Prawda? Dlatego pewnie zapragnął wystąpić w roli oj
ca dorosłej córki, panny młodej. Ponieważ ja nie szykuję się
za mąż, postanowił z braku laku poprowadzić do ołtarza tę
słodką idiotkę Emily.
- Nieszczególnie ją lubisz?
- Delikatnie powiedziane! - zaśmiała się gorzko Star.
- Ja po prostu nienawidzę tej flądry! - wybuchnęła. - Prze
cież to przez nią ojciec na całe lata prawie zapomniał o mo
im istnieniu. Nie musiał o mnie pamiętać, bo jak mu przy
szła ochota, to mógł się z nią afiszować, jako z ukochaną,
zapatrzoną w niego córeczką! Więc niech się z nią dalej afi
szuje, proszę bardzo! Na ślubie, na weselu. Ale nie w mojej
obecności. Ja nie zamierzam uczestniczyć w tej żałosnej
farsie!
- Nie masz ochoty spotkać się z rodziną?
- Nic by mi z tego nie przyszło! Tamto wredne towa
rzystwo tylko by mnie oplotkowało: że dałam się wyprze
dzić Emily, że wciąż jestem sama, chociaż już mam swoje
lata, że nie mam męża albo chociaż jakiegoś dekoracyjnego
fagasa!
- Jeśli uważasz, że jestem wystarczająco dekoracyjny, to
mógłbym wystąpić w roli tego twojego... hm... przyjaciela
i wybrać się z tobą na to wesele - zaproponował nieoczeki
wanie Kyle.
- Ty? - Star aż znieruchomiała z wrażenia.
- No właśnie, ja! - potwierdził ze stoickim spokojem
Kyle Henson.
93
- Ale właściwie dlaczego? Dlaczego akurat ty miałbyś
ze mną jechać na to wesele?
- A dlaczego niby nie? - pytaniem na pytanie odpowie
dział Kyle.
- Nnno... bbbo... - zawahała się Star. - No, bo przecież
ja nie jadę.
- Więc pojedź!
- Nie wiesz, po co?
- A choćby po to, żeby nie chować się przed ojcem, tak
jak ostatnio przede mną i nie rezygnować przez niego z we
sela, tak jak dzisiaj przeze mnie zrezygnowałaś z fantasty
cznego garden party u Carltonów! - prosto z mostu, nie ba
wiąc się w niepotrzebną dyplomację, palnął Kyle.
Usłyszawszy te boleśnie dla niej szczere słowa, Star Flo-
wer nie utrzymała nerwów na wodzy.
Poczuła się nagle tak bardzo upokorzona, tak całkowicie
zagubiona w swoich strategicznych kombinacjach, tak niesa
mowicie bezbronna, że po prostu... zaczęła płakać!
Kyle Henson, jak każdy prawdziwy mężczyzna, był zu
pełnie nieodporny na kobiece łzy. Płacz Star podziałał na
niego deprymująco. Zawstydził się swojej bezpardonowej
zuchwałości, zrobiło mu się żal roztrzęsionej i zapłakanej
dziewczyny.
Ogarnięty potężną falą współczucia i tkliwości, powodo
wany jakimś nagłym, niepohamowanym impulsem, zerwał
się z krzesła, podbiegł do Star i wziął ją w objęcia.
Zaczął ją tulić, głaskać i uspokajać. A ona, wciąż jeszcze
cichutko pochlipując, poczuła nagle, że w jego mocnych,
94
męskich, opiekuńczych ramionach jest jej tak dobrze, tak
błogo, tak bezpiecznie, jak nie było jej chyba nigdy dotąd
w życiu.
Długo, bardzo długo Kyle Henson pieścił zapłakaną Star
Flower, tak jak pieści się małe dziecko, po ojcowsku, czule,
serdecznie i dobrotliwie.
Ona jednak dzieckiem przecież nie była, tylko dorosłą,
wybitnie atrakcyjną kobietą. Chwilowo przytłumiona przez
ogromne wzruszenie świadomość tego istotnego faktu zaczę
ła się budzić u Kyle'a dopiero po pewnym czasie. Jego pie
szczoty stały się w związku z tym stopniowo coraz bardziej
zmysłowe. Tkliwość ustąpiła miejsca namiętności, współczu
cie - pożądaniu.
Star zdawała sobie sprawę, że teraz to już nie ona, ale on
przeżywa swoją chwilę słabości. Że w momencie, kiedy ona
już powoli odzyskuje panowanie nad sobą, on z kolei zaczy
na je tracić.
Przypomniała sobie o swoim zamiarze udowodnienia Ky
le'owi Hensonowi, że jest nie mniej od innych mężczyzn łasy
na kobiece wdzięki, oferowane nawet bez emocjonalnego
zaangażowania.
Dlatego bez oporów pozwoliła mu się pocałować w usta.
I powtórzyć ten pocałunek. I złączyć rozpalone wargi z jej
ustami po raz trzeci. Dlatego w przerwach pomiędzy poca
łunkami zaczęła szeptać: „Jeszcze, jeszcze".
Realizowała swój plan krok po kroku, metodycznie, z roz
mysłem. I nagle...
Nagle poczuła, że zaczyna się z nią dziać coś dziwnego.
9 5
Nagle zorientowała się, że traci kontrolę nad sobą i nie jest
już w stanie z powrotem jej odzyskać.
Dała się ponieść gwałtownej fali pożądania. Przestała pa
nować nad własnym zachowaniem, nad własnymi słowami,
nawet nad własnymi myślami. Wiedziała już tylko jedno: że
pragnie, niesamowicie pragnie połączyć się, cieleśnie zjed
noczyć z trzymającym ją w ramionach mężczyzną.
- Kochaj mnie, Kyle! - zaczęła błagać matowym, zdła
wionym z podniecenia głosem. - Nie tutaj. W łóżku. Ja chcę
się z tobą kochać w łóżku. Chcę ciebie. Ja ciebie chcę!
- Ja też ciebie chcę! - szepnął Kyle, najwyraźniej ogar
nięty pożądaniem równie gwałtownym i silnym, jak to, które
ją wzięło w swoje bezwzględne, absolutne władanie. - Chcę
cię widzieć. Całą.
Star wyśliznęła mu się z objęć. Cofnęła się o krok. I jesz
cze o pół kroku.
I energicznym, trochę nerwowym, w jakimś sensie wręcz
desperackim ruchem zrzuciła z siebie szlafroczek.
Stanęła przed nim naga, piękna, spragniona pieszczot i go
towa na wszystko.
Czy naprawdę na wszystko?
Chyba jednak nie.
Kiedy Kyle zbliżył się do niej, zaczęła rozpinać mu ko
szulę. I nagle zorientowała się, a może tylko odniosła wra
żenie, że czuje uwięziony w tkaninie zapach kobiecych per
fum. Zapach perfum i n n e j kobiety!
Wyobraziła sobie, że Kyle, nim po przyjęciu u Carltonów
wrócił do domu i znalazł się za sprawą przypadku w jej mie-
9 6
szkaniu, odbył już jakąś łóżkową randkę z którąś z atrakcyj
nych i chętnych uczestniczek garden party, zaliczył już jakiś
s z y b k i n u m e r e k , czyli otrzymał to, co jak świat
światem wszyscy faceci lubią najbardziej: przyjemność bez
zobowiązań!
Znieruchomiała. Przenikający ją dotąd żar zmysłów prze
mienił się w jednej chwili w lodowaty chłód rozczarowania,
rozżalenia i niesmaku.
- Wiedziałam! - syknęła jadowitym tonem. - Wiedzia
łam, że jesteś taki sam, jak wszyscy, Henson. Wiedziałam, że
ci to udowodnię. I właśnie udowodniłam. Moje na wierzchu.
Gra skończona!
Kyle, zupełnie zdezorientowany nieoczekiwanym obro
tem spraw, najpierw spojrzał na nią półprzytomnym ze zdzi
wienia wzrokiem, a zaraz potem zapytał:
- O co ci chodzi, Star? O czym wiedziałaś? Co mi udo
wodniłaś?
- Że jesteś, kłamcą, Henson! Łgarzem, oszustem, dra
niem, łajdakiem! Jak wszyscy faceci! Wszyscy, bez wyjątku,
z moim własnym ojcem na czele!
Wykrzyczawszy Kyle'owi prosto w twarz wszystkie te
poważne oskarżenia, skierowane pod jego osobistym adre
sem, a równocześnie pod adresem całego męskiego rodu,
Star Flower okryła się szlafrokiem i przysiadła na krześle.
Skuliła się, zgarbiła, jakby przygniótł ją nagle jakiś
ogromny ciężar, opuściła nisko głowę, ukryła twarz w dło
niach.
Zafrasowany Kyle Henson głęboko westchnął i zajął
9 7
miejsce naprzeciwko niej, ale w bezpiecznej odległości, po
drugiej stronie kuchennego stołu.
- Skąd ci się biorą takie bezpodstawne podejrzenia, Star?
- zapytał. - Dlaczego tak bezsensownie uogólniasz? Skąd
do licha możesz wiedzieć, jacy są w s z y s c y mężczyźni?
Skąd czerpiesz te fałszywe mądrości, w które tak uparcie
wierzysz?
- Skąd, skąd. Wiem po prostu swoje i tyle! - burknęła
Star.
Nie zniechęcony bynajmniej jej opryskliwością Kyle od
ważył się postawić prowokacyjne pytanie:
- To z własnego doświadczenia aż tyle wiesz o mężczy
znach?
- Nie - odpowiedziała posępnie Star. - Własnych do
świadczeń mam niewiele, bo unikam facetów, na ile mogę
jako dorosła kobieta.
- Skąd więc czerpiesz swoją wiedzę?
- Wiem sporo od matki. Już od wczesnego dzieciństwa
tysiące razy słyszałam od niej, że wszystkie chłopy to jedna
i ta sama zaraza i że nie warto dawać żadnemu facetowi
niczego poza tym, czego naprawdę chce, bo i tak tego nie
doceni.
- A czego wedle opinii twojej matki tak naprawdę chce
od kobiety mężczyzna? - sondował nadal Kyle.
- To oczywiste: seksu bez zobowiązań! Chwili zapo
mnienia, odprężenia. Każdy facet jest z natury egoistą, nie
chce się w nic angażować, myśli tylko o własnych przyje
mnościach. Szybko się nudzi tym, co już ma i dlatego bez
98
przerwy szuka nowych wrażeń, stale rozgląda się za nowymi
atrakcjami.
- Czy ja też, twoim zdaniem, przyszedłem tu dzisiaj do
ciebie w poszukiwaniu atrakcji? - zapytał Kyle.
- Ty miałeś już wystarczająco wiele atrakcji dzisiejszego
wieczora! - syknęła Star.
- Masz na myśli przyjęcie u Carltonów?
- Nie! Mam na myśli to, co było później! Po przyjęciu!
Mam na myśli twoją randkę.
- Z tobą?
- Nie! Z jakąś inną kobietą. Z tą, której perfumy wyczu
łam przed chwilą na twojej koszuli!
- Mogło ci się najwyżej w y d a w a ć , że wyczułaś
- sprostował Kyle - bo ja po przyjęciu przyjechałem prosto
tutaj, a w trakcie przyjęcia...
- Daruj sobie te zwierzenia! - opryskliwie przerwała mu
Star. - Nie wysilaj się, daj sobie spokój. I mnie też. Idź do
diabła!
- Pójdę najwyżej do domu - stwierdził ze stoickim spo
kojem. - Ale prędzej czy później znów wrócę, mogę cię
o tym zapewnić.
- Po co?
- A choćby po to, żeby wypić tę obiecaną kawę, której
koniec końców od ciebie nie dostałem! I po nowe projekty
reklam! I jeszcze po to, czego n a p r a w d ę od ciebie chcę,
Star!
Wypowiedziawszy te wieloznaczne słowa, Kyle Henson
wstał z krzesła i wyszedł.
99
Star Flower prawie natychmiast położyła się do łóżka,
jednak długo nie była w stanie usnąć, gorączkowo zastana
wiając się nad tym, czego Kyle Henson tak naprawdę chce
od niej i czego ona sama tak naprawdę chce od niego. I od
życia!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przez kilka kolejnych dni Star Flower znów usilnie się
starała nie tylko nie spotykać swego współpracownika i są
siada, Kyle'a Hensona, ale nawet o jego istnieniu nie pamię
tać. Udawało jej się to dopóty, dopóki któregoś popołudnia
nie zadzwonił telefon.
Star podniosła słuchawkę i ku własnemu ogromnemu
zdziwieniu usłyszała głos ojca.
- Cześć, córeczko, mówi tata! - odezwał się pan Flower.
- Bardzo się cieszę, że będziesz na ślubie i weselu Emily. Już
zarezerwowałem pokój w hotelu „George" dla ciebie i two
jego przyjaciela!
- Słucham? - zbulwersowana Star nie zdołała wykrztusić
nic poza tym jednym jedynym słowem.
- Mówi tata! - Pan Flower, sądząc, że być może z powo
du jakichś zakłóceń na międzymiastowej linii córka po prostu
go nie słyszy, przedstawił się ponownie, głośniej i dobitniej
niż przedtem. - Świetnie, że przyjeżdżacie! Pokój już zare
zerwowany!
- Jaki pokój? - spytała Star, wciąż jeszcze nie będąc
w stanie uwierzyć w to, czego przed chwilą dowiedziała się
od ojca.
101
- No, w hotelu! W hotelu „George"! Dla ciebie i tego
twojego przyjaciela!
- Jakiego przyjaciela?
- Mnie o to pytasz? - zdziwił się pan Flower. - Ma na
iniię Kyle i jest Amerykaninem, jak zdołałem się zorientować
po akcencie przez telefon.
- To on dzwonił do ciebie? - Star zdumiała się zuchwal
stwem Kyle'a.
- Owszem - potwierdził pan Flower. - Pogadaliśmy so
bie całkiem sympatycznie. Fajny chłop z tego twojego ame
rykańskiego absztyfikanta.
- Przecież to nie jest żaden mój absztyfikant! - energicz
nie zaprotestowała. - Współpracujemy tylko przy kampanii
reklamowej...
- Wiem, Kyle mówił mi o tym.
- .. .i przypadkowo mieszkamy po sąsiedzku.
- To też wiem od Kyle'a. Przypadki chodzą po ludziach!
- roześmiał się pan Flower.
- Nie żartuj sobie, tato, bo mnie wcale nie jest do śmiechu
- obruszyła się Star. - Nie upoważniałam tego człowieka do
podejmowania decyzji w moim imieniu, nie dawałam mu
twojego numeru telefonu, nie mam pojęcia, w jaki sposób cię
odnalazł.
- Ech, nieważne, świat jest mały, dla chcącego nie ma nic
trudnego! - Pan Flower nie potraktował wyjaśnień córki se
rio, najwyraźniej zakładając, że jest tylko chwilowo o coś zła
na swego amerykańskiego przyjaciela i dlatego mówi o nim
z taką irytacją i niechęcią. - Ważne, że się dodzwonił i że już
102
niedługo się spotkamy przy okazji miłej rodzinnej uroczy
stości.
- Ależ, tato, ja przecież...
Star zamierzała wytłumaczyć ojcu, że wcale się nie wy
bierała na ślub i wesele Emily, nawet sama, a tym bardziej
w towarzystwie Kyle'a Hensona, że planowała tylko wysłać
państwu młodym telegram z życzeniami i czek na ślubny
prezent.
Nim jednak zdążyła to uczynić, w słuchawce rozległy się
jakieś hałasy, piski, krzyki, płacze. I z lekka roztrzęsiony głos
pana Flowera:
- Przepraszam cię, córeczko, muszę natychmiast kończyć
i pędzić do dzieciaków, bo znowu coś zbroiły, jak pewnie
słyszysz, a Lucinda jest akurat na zakupach. Cześć! Do mi
łego zobaczenia!
Pan Flower pośpiesznie odłożył słuchawkę.
Wszystko, co Star mogła w tej sytuacji zrobić, to odłożyć
również swoją. I pomyśleć, jak powinna postąpić, chcąc
w miarę bezboleśnie wyplątać się z tej pułapki, z tej sieci
intryg, w którą uwikłał ją Kyle Henson.
Dlaczego on się w coś takiego bawi? - zaczęła się inten
sywnie zastanawiać. - Chciałby zobaczyć prawdziwe angiel
skie wesele? Chciałby mnie oczarować w trakcie wspólnej
romantycznej wycieczki i spędzić ze mną upojną noc w ho
telu? Przecież to absurd! Ten facet czerpie przyjemność z te
go, że mnie prześladuje, poniża, drażni, dręczy! To mu wy
starcza, to go w pełni zaspokaja! Dlatego nie potrzebuje jui
niczego więcej. Dlatego na nic więcej nie ma chęci.
103
- A ja mam chęć wygarnąć mu całą prawdę! A ja mam
chęć po prostu mu nawymyślać! - mruknęła wyprowadzona
z równowagi Star i natychmiast chwyciła za telefon.
Niestety, Kyle'a Hensona nie było w biurze, a pani Haw-
kins nie miała pewności, czy w ogóle zjawi się jeszcze tego
dnia.
Star, nie będąc w stanie rozładować irytacji w burzliwej
rozmowie, czy wręcz kłótni, chwyciła za ołówek i zaczęła
bazgrać coś na papierze z energią i rozmachem, choć bez
planu, ładu i składu.
Najpierw kreśliła wyłącznie zamaszyste linie i fantazyjne
figury geometryczne.
Potem, uspokajając się stopniowo i zapominając poniekąd
o wszystkim, co znajdowało się poza leżącym przed nią na
biurku arkuszem rysunkowego kartonu, zaczęła szkicować
jakieś architektoniczne detale, jakieś ludzkie sylwetki.
Powoli z tych bezplanowych gryzmołów powstawało,
wyłaniało się coś konkretnego, jakiś obraz.
Sala restauracyjna. W niej mnóstwo ludzi w różnym wie
ku, od dzieci po staruszków. Młoda kobieta w długiej sukni
i welonie, przy niej młody, elegancko ubrany mężczyzna.
Młoda para i jej goście, krewni i znajomi. Wesele, może na
wet wesele Emily. Gorąca atmosfera. Zbyt gorąca. Weselnicy
mają znużone twarze, męczą się, zamiast się bawić.
- I to jest to! - wykrzyknęła nagle Star.
Uzmysłowiła sobie, że do rysunku wystarczy dodać pod
pis: NA NOWĄ DROGĘ ŻYCIA - KLIMATYZACJA.
I już powstanie doskonała, sugestywna i dowcipna, lecz
104
równocześnie wolna od wszelkiej frywolności, reklama fir
my Brada Stevensona!
Szybko naszkicowała jeszcze kilka innych, analogicznych
scenek.
Urodzinowe przyjęcie, spoceni uczestnicy posępnie tkwią
za biesiadnym stołem i wpatrują się tępo w pełne kielichy.
I podpis: WZNIEŚMY TOAST ZA KLIMATYZACJĘ.
Sala balowa, w której z powodu duchoty wszyscy tłoczą
się przy oknach, a nikt nie tańczy.
I podpis: BO DO TANGA TRZEB A - KLIMATYZACJI.
Kiedy podekscytowana Star Flower odłożyła wreszcie
ołówek i spojrzała na wiszący naprzeciwko jej biurka ścien
ny zegar, zorientowała się ze zdziwieniem, że minęła siódma
i zrobił się wieczór.
Telefonowanie do Kyle'a Hensona do biura o tak późnej
porze nie miało już sensu.
No więc pójdę do niego i wygarnę mu prawdę prosto
w oczy! - pomyślała.
Pójść poszła, ale znów sobie nie ulżyła, bo Kyle' a nie było
jeszcze w domu. Rozzłoszczona wróciła do siebie.
- Niech on się tylko zjawi, to ja już mu palnę kazanie!
- mruknęła półgłosem.
Postanowiła uważnie nasłuchiwać odgłosu kroków Kyle'a
na schodach i zgrzytu jego klucza w zamku.
Dyżurowała w przedpokoju, coraz bardziej zniecierpli
wiona i coraz bardziej wściekła, przez długie trzy godziny,
nim wreszcie zorientowała się, że jej sąsiad właśnie otwiera
drzwi do swojego mieszkania.
105
Wyskoczyła natychmiast na klatkę schodową.
- Chciałabym z tobą porozmawiać! - syknęła.
Kyle zerknął na zegarek.
- Już minęła dziesiąta - stwierdził ze stoickim spokojem
- więc jeśli chcesz rozmawiać o sprawach służbowych, to
pora nie jest chyba najszczęśliwsza.
- Nie o służbowych, tylko o całkowicie prywatnych! -
warknęła Star. - O tym, że bez mojego upoważnienia ośmie
liłeś się zadzwonić...
Nie dokończyła swojego wywodu. Nagle bowiem na klat
ce schodowej powstał jakiś przeciąg i nie domknięte drzwi
zatrzasnęły się z hukiem tuż za jej plecami. .
- Boże! I jak ja teraz wejdę do domu? - jęknęła, przera
żona tym, co się stało.
- Nie masz klucza? - spytał Kyle.
- Został w mieszkaniu.
- A zapasowy? Może jest w administracji?
Star pokręciła przecząco głową.
- Muszę sprowadzić jakiegoś ślusarza, żeby odblokował
mi zamek - stwierdziła zrezygnowana. - Inaczej nie wejdę
do domu. Mogę od ciebie zadzwonić?
Tym razem Kyle pokręcił przecząco głową.
- Dlaczego nie? - zirytowała się Star.
- Telefon nie działa - wyjaśnił. - Moi poprzednicy
w tym mieszkaniu mieli spore zaległości w rachunkach, więc
połączenie zostało odcięte.
- Nie interweniowałeś?
- Oczywiście, że tak. Interweniowałem, wyjaśniłem całą
106
sprawę. Obiecali znów podłączyć moją linię, ale jeszcze nie
zdążyli.
- No, to co ja mam teraz zrobić? - zafrasowała się Star.
- Przecież nie mogę dobijać się o tej porze do pani Stevens,
bo ona pewnie już śpi.
- Ty też się prześpij. I daj się spokojnie przespać ślusa
rzowi po całym dniu ciężkiej pracy. Drzwiami zajmiesz się
jutro.
- Wielkie dzięki za dobrą radę! - mruknęła ironicznym
tonem. - Prześpię się do rana na wycieraczce, a jutro...
- Bez przesady z tą wycieraczką! - przerwał jej. - Prze
śpisz się u mnie.
- Chyba żartujesz! - Star odrzuciła niewczesną propozy
cję z całą stanowczością. - Ani mi się śni u ciebie nocować!
Pójdę do Sally.
- Bez butów? - zdziwił się Kyle.
- Wszystkie moje buty są uwięzione tam, w mieszkaniu,
podobnie jak mój klucz - wyjaśniła, spojrzawszy posępnie
najpierw na swoje bose stopy, a zaraz potem na zatrzaśnięte
drzwi.
- A ja mam swój klucz przy sobie! - odezwał się na to
chełpliwie Kyle Henson. - I właśnie nim otwieram drzwi
swojego mieszkania - dodał, przekręcając klucz w zamku. -
I ze szczerego serca zapraszam cię do środka.
- Nie!
- A niby dlaczego? - ponownie zdziwił się Kyle. - Prze
cież podobno oboje jesteśmy dorośli.
Star Flower została celnie trafiona w swoje najczulsze
107
miejsce. Niczego bowiem w kontaktach z innymi ludźmi nie
obawiała się tak bardzo, jak posądzenia o niedojrzałość
i poddawanie się jakimś irracjonalnym, dziecinnym lękom
czy obawom.
Sama uważała się za osobę w pełni dorosłą, całkowicie
niezależną, zdolną do zachowania równowagi i zimnej krwi
w każdej życiowej sytuacji, a przy tym zupełnie pozbawioną
kompleksów. I chciała, żeby właśnie kogoś takiego widziało
w niej otoczenie.
Dlatego chwyciła głęboki oddech, zupełnie jakby za
mierzała dać nura w głęboką wodę i zdecydowanie -
choć bez słowa - wkroczyła w progi mieszkania Kyle'a
Hensona.
Wkroczyła tam i rozejrzawszy się dookoła, osłupiała ze
zdziwienia. W mieszkaniu nie było żadnych prawie mebli.
- Wielkie nieba, jak tu pusto! - odezwała się, wyraźnie
zaszokowana.
- Nie zdążyłem się jeszcze umeblować - wyjaśnił Kyle.
- A zresztą, biurko do pracy mam w firmie, w gabinecie.
- A co masz tutaj?
- W kuchni mam stół z krzesłami i w ogóle całe wypo
sażenie, żeby można było bez problemów przygotować po
siłek. A w sypialni mam wbudowaną w ścianę szafę na ubra
nia i wygodne łóżko.
- Jedno?
- Tak - potwierdził, kiwając głową. - Ale bardzo szero
kie - dodał z uśmiechem. - Na pewno się wygodnie wyśpisz.
- Nie mam najmniejszej chęci spać z tobą po tym wszy-
108
stkim, co do tej pory rozegrało się między nami! - syknęła
szyderczo Star.
- W takim razie prześpisz się po prostu o b o k mnie
- spokojnie zareplikował Kyle. - Ale najpierw zjesz ze mną
kolację! - dodał stanowczym, nie dopuszczającym sprzeciwu
tonem.
Star już miała zamiar powiedzieć, że nie chce żadnej
kolacji, tylko odrobiny świętego spokoju. Była jednak tak
głodna, a jajecznica, którą zaczął smażyć Kyle, pachniała tak
zachęcająco, że dała się na nią skusić. I na herbatę, którą
zaproponował po posiłku.
Herbata była bardzo dobra, gorąca, aromatyczna. Podej
rzanie dobra i podejrzanie aromatyczna!
- Czymś ją wzmocniłeś, prawda? - spytała Star.
Kyle nawet nie próbował się wypierać.
- Wzmocniłem ją odrobiną brandy, żeby ci się lepiej spa
ło - wyjaśnił.
Star ziewnęła dyskretnie, przesłaniając usta dłonią.
- Miałam ciężki, nerwowy dzień i po prostu padam ze
zmęczenia - stwierdziła. - Najchętniej poszłabym spać już
w tej chwili.
- Proszę cię bardzo, nie widzę przeszkód - zachęcił ją
Kyle. - Możesz skorzystać z łazienki, a ja tymczasem po
zmywam naczynia po kolacji.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Star zdążyła już wziąć prysznic i przeprać osobistą bie
liznę, kiedy uzmysłowiła sobie z zakłopotaniem, że nie
ma przecież w czym spać. Jedynym strojem, jakim dyspono
wała, było to, co miała na sobie w chwili zatrzaśnięcia się
drzwi.
Na myśl, że miałaby się kłaść do łóżka w koszulowej flane
lowej bluzce i legginsach, po prostu parsknęła śmiechem.
Okręciła się szczelnie dużym kąpielowym ręcznikiem
i wyszła z łazienki, żeby poszukać Kyle'a. Zastała go w sy
pialni, zajętego rozścielaniem łóżka.
- Potrzebuję czegoś do spania - oznajmiła mu.
- Na przykład? - spytał, unosząc w górę brwi.
- Na przykład... czegokolwiek! - zniecierpliwiła się Star.
- Może być jakaś piżama.
- Nie mam damskiej piżamy - stwierdził z uśmiechem
Kyle.
- Spodziewam się! - prychnęła. - Ale przecież z powo
dzeniem może być męska.
- Sęk w tym, że męskiej też nie mam!
- Żadnej?
- No tak się jakoś dziwnie składa - wyjaśnił Kyle, wzru-
110
szając obojętnie ramionami. - Nie mam piżamy i już! Żad
nej, ani brzydkiej, ani ładnej.
- To niemożliwe!
Kyle Henson bez słowa podszedł do drzwi wbudowanej
w ścianę sypialni szafy na ubrania i otworzył je na całą sze
rokość.
- Proszę bardzo, szukaj! - zachęcił Star. - Szukaj piża
my, choćby do jutra rana, jeśli nie wierzysz, że jej nie mam.
Jedyna rzecz, jaką ci mogę zaoferować do spania, to podko
szulek.
- Niech już będzie - zgodziła się, rezygnując z poszu
kiwań.
- No to łap! - Kyle cisnął w jej stronę białą koszulkę
z krótkim rękawkiem.
Star chwyciła ją w locie, zupełnie jak ślubny bukiet pod
czas wesela Sally. Stwierdziła z ulgą, że jest po prostu
ogromna.
- Największy męski rozmiar, taki noszę - rzucił chełpli
wie Kyle.
- I dobrze robisz - mruknęła Star. - A zrobisz jeszcze
lepiej, jak teraz na chwilę stąd wyjdziesz, bo muszę się prze
brać.
Uśmiechnął się z lekka ironicznie, ale bez słowa komen
tarza opuścił sypialnię.
Star wymotała się z ręcznika, błyskawicznie naciągnęła na
siebie przez głowę gigantyczny podkoszulek i pośpiesznie
wskoczyła do łóżka.
Gdy Kyle zajrzał do sypialni w kwadrans później, Star już
111
spała. Solidnie wzmocniona dawką brandy herbata zrobiła
swoje.
Gdyby nie usnęła, pewnie chciałaby się teraz trochę ze
mną pokłócić o ten telefon do jej ojca, a tak, to przynajmniej
mam spokój, pomyślał z ulgą Kyle i udał się do łazienki.
- No, fakt, może przesadziłem z tym telefonem w jej
imieniu! - mruknął sam do siebie, spłukując się już pod
prysznicem. - Co mnie właściwie napadło, że wciąż tak upar
cie próbuję... hm... - poszukał w myślach najodpowiedniej
szego słowa - z r e o r g a n i z o w a ć tej dziewczynie
osobiste życie?
Przecież przyjechałem do Anglii tylko po to, żeby zreor
ganizować dystrybucję i serwis urządzeń klimatyzacyjnych,
produkowanych przez firmę Stevensonów, uzmysłowił sobie.
No więc, dlaczego tak niesamowicie zależy mi na tym,
żeby wytłumaczyć Star Flower, co jest w życiu warte najwię
kszego wysiłku i co jest w życiu ważne, najważniejsze? -
postawił sobie w duchu pytanie. - Co mnie opętało, że me
todą ustawicznej, rozmyślnej prowokacji usiłuję wyrwać ją
z błędnego koła kompleksów i uprzedzeń, z pułapki fałszy
wych mniemań i pozornych prawd, w jaką, mimowolnie być
może, wpędzili ją kiedyś swoim postępowaniem i swoimi
opiniami najbliżsi, matka i ojciec, w jaką do reszty wpędziła
się potem sama, wyciągając nieuzasadnione, a przynajmniej
zbyt jednostronne wnioski z własnych obserwacji otaczają
cego ją świata?
- Co mnie, u licha, opętało? - powtórzył na głos. - Czyż
by to miała być...
112
Odkręcił mocniej kurek i szum tryskającej z prysznica
pod dużym ciśnieniem zimnej wody zagłuszył ostatnie słowo
tego zdania.
Kyle obudził się w środku nocy i stwierdził ze zdumie
niem, że Star bynajmniej nie śpi już tam, gdzie ulokowała się
wieczorem, czyli możliwie jak najdalej od niego, na samym
skraju szerokiego łóżka.
Znalazłszy się nie wiadomo kiedy tuż obok, spała teraz
wtulona w jego ramiona. A on ją instynktownie obejmował,
tę zagubioną w życiu istotę, podświadomie szukającą męskie
go oparcia i opieki, choć z uporem pozującą na agresywną
feministkę i wyniosłą emancypantkę.
On instynktownie ją z czułością obejmował, a ona, rów
nież powodowana jakimś niepohamowanym, głęboko w jej
duszy zakorzenionym instynktem, tuliła się do niego coraz
mocniej i mocniej.
Do licha! Nie byłby prawdziwym mężczyzną, gdyby w ta
kiej sytuacji po prostu z powrotem zasnął. Nie byłby pra
wdziwym mężczyzną, jeśliby zdołał się powstrzymać przed
obdarzeniem jej w takiej sytuacji pieszczotami, z początku
delikatnymi i czułymi, lecz z każdą upływającą chwilą coraz
wyraźniej naznaczonymi zmysłowością.
Nie broniła się przed nimi.
Najwidoczniej nie były dla niej przykre. Przeciwnie!
Najwyraźniej sprawiały jej przyjemność. Każdym wykony
wanym podświadomie przez sen ruchem, każdym zmysło
wym westchnieniem, każdym gestem zdawała się sygnalizo-
1 1 3
wać, że prosi o więcej, że pragnie, niesamowicie pragnie, być
pieszczona.
Przeze mnie czy przez jakiegokolwiek mężczyznę? -
podekscytowany Kyle Henson postawił sobie w pewnym
momencie, w jakimś przelotnym przebłysku krytycyzmu,
kłopotliwe pytanie.
Nie próbował jednak na nie odpowiadać, nie próbował
w ogóle tego problemu rozważać. Zdał się na intuicję.
A intuicyjnie czuł, już przecież od dawna, już od chwili,
w której po raz pierwszy w życiu zobaczył Star Flower, że
ona i on są dla siebie stworzeni, że ona i on są po prostu sobie
przeznaczeni.
Ale nawet przeznaczeniu trzeba czasami trochę pomóc!
- pomyślał.
I dlatego wziął Star w ramiona, i dlatego zaczął ją cało
wać, mocno, gorąco, namiętnie.
Nie byłaby prawdziwą kobietą, gdyby w takiej sytuacji
spokojnie spała nadal. Nie byłaby prawdziwą kobietą, jeśliby
w takiej sytuacji nie odpowiedziała jakoś, nie zareagowała
na jego coraz gwałtowniejsze zaloty.
Star Flower obudziła się, to po pierwsze.
Po drugie, niemal natychmiast zdołała sobie uzmysłowić,
że obsypujący ją pieszczotami mężczyzna, który jeszcze
przed chwilą tylko jej się śnił, pieści ją naprawdę, na jawie.
Po trzecie, mimo panujących wokół nocnych ciemności
szybko zdołała się zorientować, że tym mężczyzną był Kyle
Henson.
Ktoś, kogo kiedyś nazwała impotentem, ktoś, kogo uwa-
1 1 4
żała za obłudnika, pozera, hipokrytę. I za swojego najgorsze
go wroga!
Pomyślała, że powinna się przerazić, a przynajmniej po
czuć niesmak. Powinna zaprotestować. Powinna przywołać
Kyle'a do porządku, przypomnieć mu złośliwie o jego dekla
racjach na temat bezsensowności nie popartego uczuciem
seksu.
Było jej jednak tak dobrze, tak błogo, tak słodko w jego
ramionach, że po prostu nie miała chęci budzić się ze zmy
słowego snu na jawie, w jakim była głęboko pogrążona, nie
miała ochoty i nie miała odwagi świadomie, rozmyślnie
z niego rezygnować.
Poddała się więc pieszczotom Kyle'a Hensona.
Pozwoliła mu się poprowadzić ścieżką miłosnej rozkoszy,
coraz dalej i dalej, coraz wyżej i wyżej, ku szczytom ekstazy.
Pozwoliła Kyle'owi już prawie na w s z y s t k o , kiedy
nagle z dotychczasowego - jakże błogiego - oszołomienia
obudziła ją, niczym sygnał alarmowy, prawdziwie zatrważa
jąca myśl:
Przecież on robi ze mną, co chce!
A skoro robi ze mną, co chce - złowróżbnym rezonansem
odezwało się natychmiast w duszy Star jakieś obsesyjne,
ostrzegawcze echo - to gdy tylko zechce, będzie mógł rów
nież mnie s k r z y w d z i ć .
- Nie! Tylko nie to!
Niespodziewany, głośny okrzyk Star Flower w ostatniej
chwili powstrzymał Kyle'a Hensona przed doprowadzeniem
miłosnej gry do ostatecznego finału.
115
- Myślałem, że chcesz... - szepnął tyleż zaskoczony, co
rozczarowany.
- Może i chciałam, ale zmieniłam zdanie! Więc nawet się
nie waż mnie tknąć! - syknęła Star i odwróciwszy się pleca
mi, odsunęła się od Kyle'a na maksymalną odległość.
Star do rana zawzięcie udawała, że śpi. Po czym najwcześ
niej, jak tylko było to możliwe, zerwała się z łóżka i nadąsana
opuściła mieszkanie sąsiada.
Skorzystała z telefonu pani Stevens i sprowadziła
ślusarza.
Dzięki staraniom biegłego w swojej profesji fachowca już
po upływie niespełna godziny mogła z ogromną ulgą otwo
rzyć drzwi własnego apartamentu i z jeszcze większą ulgą
szczelnie je za sobą zamknąć.
Tak, mogła je szczelnie za sobą zatrzasnąć i pozostawić
zdezorientowanego Kyle'a Hensona na zewnątrz, poza mu
rami obronnymi osobistej twierdzy.
Czyniąc to, pragnęła osiągnąć przede wszystkim jedno:
stłumić swój obsesyjny lęk przed popadnięciem w emocjo
nalną, uczuciową zależność od mężczyzny.
Od t e g o właśnie mężczyzny. I od jakiegokolwiek męż
czyzny!
Ledwie znalazła się w domu, zadzwonił telefon. Podniosła
słuchawkę i usłyszała w niej zniecierpliwiony głos matki:
- Star? Co się dzieje? Któryś już raz dzwonię do ciebie
od rana, a ty ciągle nie odbierasz!
- Właśnie odebrałam.
116
- Dopiero teraz! A przedtem...
- Przedtem po prostu nie było mnie w domu - przerwała
matce Star.
- A gdzie ty chodzisz tak wcześnie?
- Mamo, czy dzwonisz tylko dlatego, żeby mnie o to
zapytać? - pytaniem na pytanie odpowiedziała Star, nie ma
jąc zupełnie chęci mówić matce o zatrzaśniętych drzwiach
i noclegu u Kyle'a Hensona.
- Też coś! Dzwonię, żeby cię poinformować, że twój
ojciec wpadł na genialny pomysł wyprawienia hucznego we
seliska tej... no... Emily.
- Wiem - potwierdziła lakonicznie Star. - Dostałam za
proszenie.
- No i co ty na to?
- Nic. Po prostu nic - mruknęła, obojętnie wzruszając
ramionami.
- Jak to nic? Dlaczego nic? - zaczęła się na dobre dener
wować matka. - Przecież powinnaś jakoś zareagować!
- Na przykład?
- Powinnaś dać ojcu do zrozumienia, że urządzanie we
sela obcej dziewczynie to coś... hm... nienormalnego, coś
zupełnie nie w porządku, wobec ciebie w pierwszym rzędzie,
ale też wobec mnie, jako twojej matki! Przecież on urządza
to wesele i zaprasza na nie całą masę ludzi tylko dlatego, że
chce sobie ze mnie zakpić.
- Czyżby ciebie też zaprosił, mamo? - wtrąciła pytanie
Star.
- Też coś! - żachnęła się na takie przypuszczenie matka.
117
- Aż taki bezczelny widocznie nie jest. Zresztą, i tak bym nie
pojechała.
- Dlaczego?
- Bo termin mi absolutnie nie odpowiada. Zanim twój
ojciec doprowadzi tę... no... Emily do ołtarza i odda ją na
rzeczonemu, ja będę już w podróży poślubnej - pochwaliła
się córce. - Wychodzę za mąż!
- Za Marka?! - wykrzyknęła zbulwersowana Star, uświado
miwszy sobie, że Mark, ostatni amant jej pięćdziesięciokilkulet-
niej matki, był dwudziestojednoletnim zaledwie młokosem.
- Też coś! Przecież Mark to jeszcze prawie dziecko, a na
dodatek syn mojej wieloletniej przyjaciółki. Musiałabym
chyba zwariować.
- No więc, za kogo wychodzisz? Można wiedzieć? -
zniecierpliwiła się Star.
- Jak to, za kogo? Za Briana, ma się rozumieć.
- Dlaczego za Briana? - zdziwiła się Star.
- A dlaczego nie? Przecież ten poczciwiec kocha się we
mnie już od tylu lat!
Brian Armstrong uderzał ponoć w konkury do matki Star,
zanim jeszcze zdążyła wyjść za mąż za jej ojca. W póź
niejszych latach uparcie proponował jej małżeństwo, ilekroć
zostawała sama po kolejnym rozwodzie. A ona uparcie od
rzucała jego kolejne propozycje.
- Późno się zdecydowałaś - mruknęła Star.
- Lepiej późno niż wcale! Poczciwy Brian w końcu się
doczekał. Bierzemy ślub na Karaibach, żeby było bardziej
romantycznie. Ty też chyba powinnaś...
118
- ...wyjechać na Karaiby? - Star pośpiesznie weszła
matce w słowo.
- Wyjść za mąż, moje dziecko! Przede wszystkim wyjść
za mąż! Dlaczego ciągle jesteś sama, dlaczego ciągle tylko
pracujesz i pracujesz?
- Moja praca, to moja życiowa pasja! - oświadczyła
z godnością Star.
- Ech, to się tylko tak mówi, moje dziecko! - westchnęła
matka, nie kryjąc sceptycyzmu. - Powinnaś jak najszybciej
znaleźć sobie kogoś, jakiegoś przyjaciela od serca! Już i tak
zupełnie niepotrzebnie dałaś się wyprzedzić ze ślubem tej...
no... Emily.
Star nie zdążyła jeszcze wrócić do całkowitej równowagi
po jak zwykle denerwującej rozmowie z matką, kiedy telefon
zadzwonił ponownie.
Tym razem zgłosiła się pani Hawkins, sekretarka Tima
Burbridge'a, tymczasowo obsługująca gabinet Kyle'a Hen-
sona.
Poinformowała Star:
- Pan Henson prosi, żeby zgłosiła się pani do niego jesz
cze dzisiaj, ze wszystkimi projektami, które pani dotąd zro
biła w związku z kampanią reklamową.
- Ale ja zrobiłam dotąd raczej niewiele! - zafrasowała się
Star.
- Tak czy inaczej pan Henson prosi, żeby była pani go
towa na czwartą po południu ze wszystkimi materiałami -
tłumaczyła pani Hawkins. - Pan Henson wybiera się w naj-
119
bliższy weekend do Stanów - dodała gwoli wyjaśnienia. -
Chciałby złożyć sprawozdanie panu Stevensonowi.
- To Kyle wyjeżdża do Stanów? - przerwała sekretarce
Star, ku własnemu zdziwieniu niesamowicie przejęta infor
macją, którą przed chwilą od niej usłyszała. - Na jak długo?
- Na weekend. Prosi, żeby pani była u niego o czwartej,
ze wszystkimi materiałami - nie tracąc cierpliwości, powtó
rzyła pani Hawkins.
- Będę. Na pewno będę.
- Dziękuję pani, w takim razie. Do zobaczenia! - zakoń
czyła rozmowę sekretarka.
Star zgłosiła się do pani Hawkins już kilka minut przed
szesnastą.
Sekretarka powiadomiła Kyle'a przez interkom o jej przy
byciu i natychmiast poinformowała:
- Proszę wejść.
Trochę niepewnym krokiem podeszła do drzwi gabinetu,
zatrzymała się, chwyciła głęboki oddech.
Nim zdążyła nacisnąć klamkę, drzwi otworzyły się same,
a raczej Kyle je otworzył i szarmanckim gestem zaprosił Star
do środka.
- Miło, że jesteś - stwierdził na wstępie.
- Mam nowe projekty.
- W kwestii?
- W kwestii klimatyzacji, oczywiście!
- A ja myślałem, że w kwestii wesela.
- Wesela? - zdziwiła się Star.
120
- Twój ojciec dzisiaj do mnie dzwonił - wyjaśnił. - Chciał
się dowiedzieć, czy na pewno przyjedziemy na wesele Emily.
- Ojciec dzwonił do ciebie, a nie do mnie? - obruszyła
się Star.
- Twój telefon podobno był akurat zajęty.
- Możliwe, bo dość długo rozmawiałam z matką - mruk
nęła. - Więc ojciec zadzwonił do ciebie, mhm... I co mu
powiedziałeś?
- Powiedziałem, że tak.
- Że przyjedziemy?
- Właśnie.
- Ale ja nie chcę! - zirytowała się Star. - Nie chcę jechać
na wesele Emily, nie chcę jechać z tobą...
- Odnoszę wrażenie, że nie chcesz bardzo wielu rzeczy
- przerwał jej Kyle. - Niestety, nie mam pojęcia, czego tak
naprawdę chcesz - stwierdził dobitnie. - I wcale nie jestem
pewien - dodał - czy ty chociaż sama wiesz, o co ci w życiu
chodzi?
- Moje życiowe projekty to moja osobista sprawa! - od
cięła się Star. - Dla ciebie mam projekty reklam. - Wydobyła
nowe szkice z kartonowej teczki. - Zerknij na nie, z łaski
swojej.
Kyle Henson przez dłuższą chwilę w skupieniu przypatry
wał się rysunkom. Po czym odłożył je na biurko i stwierdził
lakonicznie:
- Są świetne!
Star odetchnęła z ulgą, że przynajmniej jeden problem ma
w ten sposób z głowy.
1 2 1
- Ponieważ wybieram się w najbliższy weekend do Sta
nów.. . - zaczął Kyle.
- Wiem.
- ...ty mogłabyś wybrać się razem ze mną i osobiście
przedstawić te swoje wspaniałe projekty Bradowi - zapropo
nował.
- Nie! W ten weekend absolutnie nie mogę! - energicz
nie zaprotestowała Star.
- Dlaczego?
- Mam dużo pracy, zaległe zobowiązania.
- Rozumiem - uciął dyskusję Kyle. - W takim razie ja...
- zawahał się. - No cóż, ja przełożę ten wypad do Stanów
na inny termin, taki, który tobie też będzie odpowiadał,
w którym będziesz wolniejsza.
- Nie!
- Znowu nie? Dlaczego?
- Przecież możesz lecieć do Stanów teraz i sam pokazać
moje szkice Bradowi - zauważyła Star, rozmyślnie ignorując
zadane jej pytanie.
- Niech już będzie! - zgodził się Kyle. - Do Stanów wy
biorę się sam, a z tobą na wesele twojej siostry.
- Emily nie jest moją siostrą!
- Ale twój ojciec jest na pewno twoim ojcem, a to on cię
zaprosił na wesele.
- Na które nie pojadę! - syknęła.
- Pojedziesz, pojedziesz - zapewnił ją Kyle. - Oboje po
jedziemy, już moja w tym głowa.
Star nie mogła w żaden sposób zareagować na jego cheł-
122
pliwe słowa, ponieważ ledwie je wypowiedział, do gabinetu
zajrzała zaaferowana pani Hawkins.
- Ma pan telefon ze Stanów, proszę szybciutko odebrać!
- zaszczebiotała.
Star, nie chcąc przysłuchiwać się cudzej rozmowie, skinę
ła na pożegnanie głową i dyskretnie wyszła.
Zdążyła jednak jeszcze się zorientować, że dobiegający ze
słuchawki głos, w który z promiennym uśmiechem wsłuchi
wał się Kyle Henson, był bez wątpienia głosem kobiecym.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
-
Kyle był u nas wczoraj wieczorem!
- I co z tego?
- Pytał, czy nie mamy czegoś do przekazania Claire. Od
leciał dzisiaj do Stanów.
- Wiem, mówił mi, że się wybiera na weekend do Ame
ryki - mruknęła Star.
Siedziały z Sally w kuchni i gawędziły przy popołudnio
wej kawie.
Star czuła się nieszczególnie, jeśli nie całkiem fatalnie. Od
czasu ostatniej rozmowy w biurze wciąż rozmyślała o Ky
le'u Hensonie. Po prostu nie była w stanie się opędzić od
nieustannych, natrętnych myśli o nim. Od myśli, które nie
były ani pozytywne, ani negatywne, ani przyjazne, ani wro
gie. Były niejednoznaczne, przeciwstawne, chaotyczne,
niekiedy wręcz sprzeczne i właśnie przez to tym bardziej
męczące.
Kyle Henson drażnił Star, irytował swoją mentorską po
stawą, swoimi upartymi zapędami, by ją pouczać, instruo
wać, przekonywać, podejmować za nią decyzje, rządzić jej
własnym życiem.
Jednak pomimo to Kyle intrygował ją, a może nawet fa-
124
scynował, jako mężczyzna i jako człowiek. W tym samym
czasie więc i z równą siłą przyciągał ją i odpychał, kusił
i zniechęcał.
Tak czy inaczej, Kyle nieustannie skupiał na sobie jej
uwagę, ani przez chwilę nie dawał jej spokoju. Najlepszym
tego dowodem był fakt, że nawet podczas relaksowego w za
łożeniach, babskiego spotkania z najbliższą przyjaciółką była
zmuszona rozmawiać właśnie o nim.
Rozgadana Sally Carlton niestety nawet nie zauważyła, że
Star jest rozdrażniona z tego powodu i wolałaby zmienić temat.
- Wiesz, Kyle prosił mnie poza tym - kontynuowała z fi
glarnym uśmiechem - żebym ci przypomniała o ślubnym
prezencie dla Emily, który podobno musicie razem kupić.
- Dzięki za przypomnienie.
- Ale dlaczego macie kupować ten prezent razem? Mo
głabyś powiedzieć mi coś więcej na ten temat?
- Przykro mi, Sally, ale nie - odparła Star, z trudem
utrzymując nerwy na wodzy i z wysiłkiem opanowując się,
by nie wybuchnąć i nie palnąć niepotrzebnie czegoś nieprzy
jemnego.
- Przykro mi, ale cię nie rozumiem - mruknęła zdegusto
wana Sally. - Najpierw oznajmiasz, że Kyle Henson to twój
największy wróg, a niedługo potem wybierasz się z nim na
wesele przyrodniej siostry?
- Nie przyrodniej, tylko przyszywanej! - poprawiła przy
jaciółkę Star.
- Nieważne! Nie chodzi przecież o nią, tylko o Kyle'a.
Jedziesz z nim na to wesele, prawda?
1 2 5
- Jadę, jadę! I co z tego, że jadę? - obruszyła się Star.
- Jadę, bo popełniłam błąd, bo się zdecydowałam na ten
bezsensowny wyjazd w przelotnej chwili słabości.
- No, ale jednak się zdecydowałaś!
- Ech, gdzież tam! - machnęła z rezygnacją ręką. - Wła
ściwie trudno nawet powiedzieć, że się zdecydowałam. To on
podjął za mnie tę decyzję! W tajemnicy przede mną dodzwo
nił się do mojego ojca, potwierdził nasz przyjazd.
- Ho, ho!
- No więc jadę z nim na ten ślub i wesele Emily, chociaż
nie cierpię tej flądry! I nie cierpię ślubów i wesel! - Ziryto
wana Star podniosła głos niemal do krzyku. - Na całe szczę
ście - dodała już nieco ciszej, spokojniejszym tonem - na
kolejnym ślubie mojej matki nie będę musiała się meldować,
bo ma się odbyć aż na Karaibach.
- To twoja mama znowu wychodzi za mąż? - zaciekawiła
się Sally.
- Właśnie, z n o w u . - Star zgryźliwie podkreśliła to
ostatnie słowo.
- Czyżby za tego dwudziestoletniego chłopaka, syna
przyjaciółki?
- Na szczęście nie za niego! Ostatecznie zdecydowała się
na dżentelmena w swoim mniej więcej wieku, niejakiego
Briana Armstronga.
- Na tego swojego wiecznego adoratora? - upewniła się
Sally.
- Owszem.
- To chyba rozsądna decyzja, nie sądzisz?
126
- Sądzę, że najrozsądniejsza w życiu mojej matki! -
stwierdziła Star, nie bez ulgi. - A może nawet jedyna rozsąd
na, w odróżnieniu od wszystkich innych, a już zwłaszcza od
decyzji o wyjściu za mąż za mojego ojca.
- Twój ojciec przysporzył twojej matce, a w konsekwen
cji i tobie, wielu życiowych problemów, to fakt, którego nie
da się, niestety, ukryć - przyznała Sally, kiwając z powagą
głową.
- Delikatnie powiedziane. On przecież raz na zawsze
zwichnął jej charakter, złamał jej życie! A może i mnie też,
kto wie?
- Nie zapominaj, Star, że twoja matka kawał życia ma
jeszcze przed sobą - upomniała przyjaciółkę Sally. - A tym
bardziej ty! Masz jeszcze mnóstwo czasu na spotkanie na
swojej drodze odpowiedniego mężczyzny, kogoś ciekawsze
go niż pan Flower.
- Ech! - Star machnęła lekceważąco ręką. - Wszyscy fa
ceci to jedna i ta sama zaraza.
- Nieprawda! - oburzyła się Sally.
- Chwalebny wyjątek w postaci twojego Chrisa tylko po
twierdza regułę, moja droga - zauważyła ironicznym tonem
Star.
- Zostaw Chrisa w spokoju! Pomyśl o innych czułych,
troskliwych, odpowiedzialnych, uczciwych mężczyznach,
których doskonale znasz.
- Na przykład?
- Na przykład o Bradzie Stevensonie! - zaczęła wyliczać
Sally.
127
- I o kim jeszcze?
- O moim poczciwym wujaszku, Timie Burbridge'u!
- A następnie? - pokpiwała z przyjaciółki w żywe oczy
Star.
- Chociażby o Jamesie Carltonie! Albo nawet o tym
Brianie Armstrongu, który od tylu lat niezmordowanie ado
ruje twoją matkę!
- Albo o Kyle'u Hensonie, tak? Coś mi się zdaje, że
chyba jeszcze jego miałabyś ochotę umieścić na tej swojej
liście męskich cudów świata.
Ton głosu Star był nadal tak jadowicie złośliwy, że Sally,
nie chcąc podsycać rozdrażnienia przyjaciółki, przezornie
zmieniła temat.
- To na kiedy jest zaplanowany ten ślub Emily? - za
pytała.
- Na przyszły miesiąc.
- Wrzesień, nieźle. Wiesz już, w jakiej kreacji wystąpisz
na weselu?
- Nie mam zielonego pojęcia.
- A masz może jakieś ciekawe plany na ten weekend?
- Sally zmieniła temat po raz kolejny, zorientowawszy się,
że wszelkie kwestie związane ze ślubem i weselem Emily
denerwują jej przyjaciółkę w stopniu nie mniejszym niż kwe
stie związane z mężczyznami w ogóle, a z osobą Kyle'a
Hensona w szczególności.
- Żadnych! - tyleż posępnie, co lakonicznie odpowie
działa Star.
Na ten weekend nie mam w planach niczego - dodała już
128
w myślach - poza głupim, bezsensownym rozmyślaniem
o tym męczącym facecie, który najpierw ośmielił się zlekce
ważyć moje uwodzicielskie wysiłki, potem nazwał moje pro
jekty reklam pornografią, teraz zabawia się nie wiadomo
z kim w Ameryce, a wkrótce ma zamiar bawić się ze mną na
weselu Emily i zgrywać się przed wszystkimi zaproszonymi
przez ojca gośćmi na mojego życiowego partnera.
Tajemnicza Amerykanka, z którą Kyle Henson z takim
ukontentowaniem rozmawiał przez telefon w obecności Star
Flower, była jego młodszą o przeszło dziesięć lat przyrodnią
siostrą, Kelly.
Bardzo ją lubił, między innymi za to, że zarówno pod
względem powierzchowności, jak i charakteru, była uderza
jąco wprost podobna do ukochanej ciotki Grace. Drobna,
ciemnowłosa dziewczyna mieszkała od pewnego czasu u Ky
le'a i pomagała mu prowadzić kawalerskie gospodarstwo.
- Jakże się miewa mój ulubiony starszy brat? - powitała
go radośnie, gdy tylko zjawił się w domu.
- Twój j e d y n y starszy brat miewa się doskonale!
- odpowiedział wesoło, kiedy już wymienili serdeczne po
witalne uściski.
Kelly nie uwierzyła Kyle'owi na słowo, tylko cofnąwszy
się o dwa kroki, przyjrzała mu się badawczym wzrokiem.
Po czym stwierdziła:
- A jednak wyglądasz mi jakoś mizernie, braciszku!
I uśmiechasz się tak jakoś na siłę. Masz może jakieś problemy
tam w Anglii? Coś nie tak w pracy?
129
- Ależ skąd! - energicznie zaprzeczył Kyle. - W pracy
wszystko w porządku, jeszcze trochę i firma Stevensonów
odmieni klimat w całej Anglii.
- W takim razie pewnie masz jakieś kłopoty osobiste
- zawyrokowała siostra. - Kobieta? Przyznaj się zaraz, bez
bicia!
Przyciskany do muru przez rezolutną młodą osóbkę, Kyle
Henson milczał, uśmiechając się dość blado.
- Już wszystko wiem po tej twojej niewyraźnej minie,
nawet nie musisz odpowiadać! - stwierdziła siostra. - Znam
tę damę?
- Nie, nie znasz. I wcale nie jestem pewien, czy kiedy
kolwiek ją poznasz.
- No, jeśli ona nie chce takiego cudownego faceta, jak ty
- odezwała się Kelly z oburzeniem - to chyba jest po prostu
ślepa!
- W pewnym sensie tak - mruknął posępnie Kyle. - Cho
ciaż wzrok ma w najlepszym porządku.
- Może chciałbyś o tym porozmawiać, braciszku? - spy
tała siostra z troską w głosie. - Najzwyczajniej w świecie
trochę się wyżalić?
Pokręcił przecząco głową.
Nie chciał rozmawiać z młodszą siostrą o problemie, któ
rego on, w jej oczach wszechmocny i wszechwiedzący star
szy brat, nie potrafił dotąd, mimo usilnych starań, rozwiązać.
Na razie wiedział tylko jedno, że autentycznie kocha Star
Flower.
A poza tym?
130
Owszem, miał pewne podstawy do przypuszczeń, że i ona
nie traktuje go całkiem obojętnie.
Wciąż jednak nie był pewien, czy zdoła ją zachęcić,
zmobilizować, nakłonić do wyzwolenia się z twardej, zakrze
płej już wiele lat temu i z każdym rokiem coraz grubszej
skorupy przesądów, rozczarowań i obaw, która uczyniła
tę niewątpliwie spragnioną uczuć dziewczynę osobą nie
zdolną do pełnego emocjonalnego zaangażowania się w in
tymny damsko-męski związek, niezdolną do prawdziwej
miłości.
Kyle Henson wciąż nie był, niestety, pewien, czy zdoła
ogrzać płomieniem swojego gorącego afektu serce Star Flo
wer, przemienione niegdyś za sprawą jakichś złych czarów
w bryłę lodu.
- Zakochałaś się, czy co? - ofuknęła przyjaciółkę Sally,
zorientowawszy się, że Star, zamiast słuchać referowanych
przez nią najnowszych ploteczek, buja myślami gdzieś wy
soko w obłokach.
Wybrały się do ulubionej włoskiej restauracji na pogawęd
kę i lunch, ale Star Flower wyraźnie nie miała tego dnia ani
szczególnego apetytu, ani nadmiernej chęci do rozmowy.
Ogólnie biorąc, tego dnia absolutnie nie miała humoru.
- J a miałabym się zakochać? Bzdura! - zareagowała
w związku z tym ostrzej chyba, niż należało, na wypowie
dzianą pół żartem, pół serio uwagę przyjaciółki. - Skąd ci
przyszło do głowy to absurdalne przypuszczenie?
- Milczysz, nie jesz, nie słuchasz - wyliczyła na palcach
131
Sally. - Czy to nie są wystarczająco wyraźne symptomy ja
kiegoś gorącego uczucia?
- To są tylko symptomy przemęczenia, moja droga. Mia
łam ostatnio mnóstwo pracy - wyjaśniła Star.
- Z kampanią dla Stevensonów?
- Niekoniecznie. Prawdę mówiąc, ta sprawa na razie stoi
w miejscu, ale mam jeszcze parę innych na warsztacie.
- Nie wątpię, jesteś przecież wziętą konsultantką rekla
mową.
- Bez przesady, Sally!
- Nie przesadzam ani trochę. Ale dlaczego odłożyłaś na
bok kampanię firmy Stevensonów? Czyżby dlatego, że Kyle
Henson przedłużył sobie pobyt w Ameryce i konsultantka
nie ma się z kim konsultować?
- Skąd wiesz, że Kyle nie wrócił? - niespodziewanie
ożywiła się Star.
- Od Claire - wyjaśniła Sally. - Wspomniała mi, że Kyle
jeszcze jest w Stanach, kiedy ostatnio do mnie dzwoniła.
A on do ciebie nie zadzwonił?
- A dlaczego miałby to robić? - obruszyła się Star. -
Dzwonił do biura, do pani Hawkins, że jakieś tam ważne
sprawy zmuszają go do pozostania w Ameryce jeszcze przez
parę dni. A pani Hawkins przekręciła do mnie. I wystarczy!
- Naprawdę tak uważasz?
- Oczywiście! - skłamała Star.
Wystarczyło, by się nie martwić, że Kyle'owi stało się coś
złego, że na przykład miał jakiś wypadek czy nagle się roz
chorował.
1 3 2
Nie wystarczyło jednak, żeby nie snuć niepokojących
przypuszczeń, co do p r o g r a m u jego przedłużającego
się pobytu w Ameryce. Towarzyskiego programu, ma się ro
zumieć!
I nie wystarczyło, żeby się nie czuć we własnym miesz-
kaniu pod nieobecność najbliższego sąsiada tak jakoś... nie
swojo, dziwnie, niewyraźnie.
Niestety, nie wystarczyło również, żeby przyznać się
przed samą sobą do własnych uczuć.
Jakich? Na przykład do osamotnienia, do zazdrości.
A może i do miłości?
No, nie! Jaka znów miłość? - energicznie zaprotestowała
w duchu Star Flower, przyłapawszy się na tym, że podsunięta
mimochodem przez przyjaciółkę myśl jakoś nie daje jej spo
koju. - Ja miałabym się zakochać? Przecież to całkowicie
absurdalne, przecież to śmieszne!
Niestety, Star bynajmniej nie było w tym momencie do
śmiechu. Tak czy owak, Kyle Henson nie wrócił ze Stanów
Zjednoczonych zaraz po weekendzie, ani nawet do niej nie
zatelefonował.
Zatelefonował natomiast Brad Stevenson.
Ku ogromnej satysfakcji Star poinformował ją, że jest
bardzo zadowolony z jej projektów i że w porozumieniu
z zarządem firmy zdecydował się przeznaczyć spore środki
finansowe na zorganizowanie kampanii reklamowej w bry
tyjskiej telewizji.
- Musieliśmy wprawdzie z Kyle'em przez kilka dni prze-
133
konywać nasz trochę konserwatywny zarząd, że znaczny na
wet wydatek na telewizyjną reklamę na pewno się firmie
koniec końców opłaci, ale udało się, na szczęście. Będziesz
mogła wejść z kampanią do ogólnokrajowej telewizji! Oczy
wiście dopiero wtedy, kiedy Kyle upora się do końca z orga
nizacją sprawnego serwisu - zastrzegł Brad. - Oferowanie
usług, których nie bylibyśmy w stanie wykonać, mijałoby się
przecież z celem - zauważył.
- Takie posunięcie byłoby po prostu samobójcze! -
z głębokim przekonaniem przytaknęła Star. - Poczekam
cierpliwie, aż Kyle...
- Nie martw się, nie będziesz musiała długo czekać! -
przerwał jej ze śmiechem Brad. - Kyle już jutro leci do Anglii
i zabiera się ostro do roboty. Obgadacie na miejscu wszystkie
szczegóły. Kyle zna wszelkie moje sugestie i ma ode mnie
potrzebne pełnomocnictwa.
Kiedy Brad Stevenson już się pożegnał i odłożył słucha
wkę, Star popadła w głębokie zamyślenie.
Przecież powinnam się niesamowicie cieszyć, uzmysłowi
ła sobie, analizując przebieg rozmowy. Brad pochwalił moje
projekty. No i obiecał, a właściwie nawet zagwarantował mi,
środki na przeprowadzenie kampanii z prawdziwego zdarze
nia, na szeroką skalę, we wszystkich mediach, nie wyłączając
ogólnokrajowej telewizji. To przecież dla mnie, jako konsul
tantki reklamowej, profesjonalna szansa, o jakiej zawsze ma
rzyłam. Szansa na sukces, na błyskotliwą karierę w zawo
dzie, na przyszłą współpracę z największymi firmami brytyj-
134
skimi, a może i zagranicznymi, na korzystne kontrakty, na
intratne zlecenia! Powinnam się cieszyć, powinnam skakać
do góry z radości.
A mnie tymczasem... - uświadomiła sobie z zabarwio
nym goryczą zdziwieniem - mnie tymczasem jest tak jakoś
nijako, smętnie, markotno.
Ale dlaczego? - zaczęła się gorączkowo zastanawiać. -
Czyżby dlatego, że muszę cieszyć się sama? Czyżby dlatego,
że nie mam z kim podzielić mojej radości, nie ma mnie kto
pochwalić za to, co już osiągnęłam? I że nie ma nikogo, kto
będzie ze mną czekać na to, co jeszcze mogę osiągnąć?
- Ech, bez przesady! - mruknęła półgłosem i dla dodania
sobie otuchy lekceważąco machnęła ręką.
Tak przecież było zawsze i już dawno do tego przywy
kłam, przykonywała się w duchu. Miałam dość czasu! Ojciec
mało się mną interesował, bo wolał Emily, która wprawdzie
nie była jego rodzoną córką, ale zawsze bez porównania
lepiej ode mnie wiedziała, jak mu się przypodobać.
A matka? - zastanowiła się Star.
- Matce nigdy przecież nie zależało na moich sukcesach
- odpowiedziała sobie z goryczą na własne pytanie. - Matka
nigdy nie rozumiała moich ambicji, nie pochwalała moich
starań i dążeń. Kiedy dzięki stypendium za doskonałe wyniki
w nauce uzyskałam możliwość bezpłatnego kształcenia się
w elitarnej szkole średniej, miała mi do powiedzenia tylko
tyle, żebym uważała z tą edukacją, bo chłopcy nie przepadają
za przemądrzałymi dziewczętami.
No, dość już tych bezproduktywnych rozmyślań! - Star,
1 3 5
czując, że zaczyna się coraz bardziej poddawać pesymisty
cznemu, depresyjnemu nastrojowi, wydała w końcu samej
sobie takie właśnie kategoryczne polecenie. - Trzeba dzisiaj
wcześniej położyć się do łóżka, dobrze się wyspać i od jutra
brać się ostro do roboty! Bo Kyle...
Nie, Kyle nie ma tu nic do rzeczy! - pomyślała rozzłosz
czona.
Pracuję przecież dla Brada, a nie dla niego, zaczęła prze
konywać samą siebie w myślach. Więc Kyle Henson w ogóle
się nie liczy! Niech wraca albo nie wraca, niech znów wy
jeżdża do tej swojej Ameryki, kiedy chce, niech sobie tam
robi, co chce. Byleby tylko nie komplikował mi życia, byleby
tylko przestał się wtrącać do moich osobistych spraw! Kyle
jest mi zupełnie obojętny. Jest mi na tyle obojętny, że skoro
już się uparł, to mogę nawet z nim pojechać na to bezna
dziejne wesele Emily. Byleby tylko dał mi święty spokój,
byleby tylko niepotrzebnie nie zawracał mi głowy.
Kyle Henson nie dał Star spokoju, bo kiedy już położyła
się do łóżka i właśnie zasypiała, zatelefonował do niej z dru
giego brzegu Atlantyku.
- Późno dzwonisz! - mruknęła dość opryskliwie, usły
szawszy w słuchawce jego głos.
- Podobno lepiej późno niż wcale - zauważył sentencjo
nalnie.
- Czasami lepiej wcale.
- Na przykład, kiedy?
- Na przykład, kiedy rozmówca prawie śpi.
136
- Czyżbyś leżała już w łóżku, Star? - zainteresował się
Kyle.
- Tak cię to ciekawi? Nie mam zwyczaju sypiać na sie
dząco, więc leżę w łóżku. Ale nieważne! - stwierdziła, chcąc
zmienić temat i wysondować, o co naprawdę chodzi Kyle'o-
wi Hensonowi. - Dlaczego właściwie dzwonisz? Wiem już
od Brada, że moje projekty zostały przyjęte i że ty wracasz
jutro do Anglii.
- Ano właśnie! Jutro wracam i mam do ciebie w związku
z tym pewną nieśmiałą prośbę.
- Jak tylko będę mogła, to ją spełnię. Słucham cię uważ
nie. O co chodzi?
- O małe zakupy.
- O zakupy? - zdziwiła się Star.
- Właśnie. Będę na miejscu dopiero wieczorem, późnym
wieczorem, nie zdążę już sobie zrobić żadnego zaopatrzenia
w sklepie spożywczym.
- A czego konkretnie potrzebujesz?
- No... mleka, jajek, sera, chleba. A na deser...
Ciebie! - już chciał powiedzieć Kyle, wyobraziwszy so
bie leżącą w łóżku Star, ale w ostatniej chwili ugryzł się
w język.
- Tak?
- Nie, na deser to właściwie nic, siostra napiekła mi na
drogę tyle domowego ciasta...
- Siostra?
- No tak, moja przyrodnia młodsza siostra, Kelly. Nigdy
ci o niej nie mówiłem? - zdziwił się swemu własnemu roz-
137
targnieniu Kyle. - Mieszka u mnie w tej chwili - wyjaśnił.
- To znaczy, już od jakiegoś czasu u mnie mieszka. Ale wra
cając do tych zakupów...
- O zakupy się nie martw, chętnie ci je zrobię - zapewniła
Star, ku własnemu zaskoczeniu niesamowicie uradowana in
formacją, że kobieta, z którą Kyle Henson kontaktował się
w Ameryce, była po prostu jego przyrodnią siostrą.
- Świetnie! - ucieszył się. - Pani Stevens ma mój klucz
- dodał. - Możesz go od niej wziąć i włożyć wszystko do
lodówki.
- Jak chcesz - mruknęła Star, z lekka rozczarowana tym,
że Kyle nie zamierza jej odwiedzić bezpośrednio po
przyjeździe, chociażby w środku nocy.
Ja chciałbym, żeby było zupełnie inaczej, Star, chciałbym,
żebyś na mnie czekała, chciałbym, żebyś za mną tęskniła,
chciałbym, żebyś mnie kochała! - pomyślał Kyle, ale zacho
wał tę myśl wyłącznie dla siebie.
A w słuchawkę rzucił na zakończenie rozmowy:
- Moje gratulacje z powodu projektów! Brad był pod
wrażeniem. Zrobisz karierę w reklamowej branży, jak dobrze
pójdzie. Cześć!
- Cześć, Kyle! - odpowiedziała Star. - Nie jestem
wprawdzie pewna, czy zrobię karierę - dodała półgłosem, już
sama do siebie, po odłożeniu słuchawki - ale wiem, że na
pewno zrobię ci jutro te zakupy.
Kiedy nazajutrz - dość późnym popołudniem - Star Flo-
wer wkroczyła z zakupionymi w sklepie spożywczym pro-
1 3 8
duktami do mieszkania Kyle'a Hensona i otworzyła lodów
kę, żeby je w niej ulokować, osłupiała ze zdumienia. W lo
dówce było wszystko: mleko, jajka, kilka gatunków sera,
paczkowany chleb.
Wykosztował się na międzykontynentalną rozmowę tele
foniczną po to, żeby poprosić mnie o zakup zupełnie niepo
trzebnych rzeczy? - zdziwiła się Star. - Może zapomniał, że
ma pełną lodówkę? A może on... może po prostu potrzebo
wał jakiegoś pretekstu, żeby sobie ze mną pogadać, żeby
usłyszeć mój głos?
- Bez przesady! - mruknęła półgłosem, nie dopuszczając
do siebie myśli o tym, że ktoś... że Kyle Henson... mógłby
jej potrzebować zupełnie bezinteresownie, mógłby po prostu
się za nią stęsknić.
Taka ewentualność w ogóle nie wchodzi w grę! Jest zapo
minalski i tyle, najlepszy dowód, że tych kwiatków też zapo
mniał podlać przed wyjazdem, pomyślała, zajrzawszy do jednej
z kilku stojących na kuchennym parapecie doniczek.
Star obficie podlała mocno już przesuszone doniczkowe
rośliny. Najpierw w kuchni, potem w salonie, na koniec
w sypialni.
Znalazłszy się w sypialni Kyle'a, nie była w stanie oprzeć
się wspomnieniu dziwnej, niesamowitej nocy, którą spędzili
w tym łóżku razem, choć skądinąd osobno, kiedy to zatrzas
nęły się drzwi od jej mieszkania, a nie miała przy sobie
klucza, żeby je otworzyć.
Niespodziewany zgrzyt klucza w zamku gwałtownie wy
trącił Star z zamyślenia.
139
Wybiegła z sypialni do hallu. Wejściowe drzwi otworzyły
się i do mieszkania wszedł... Kyle Henson.
- Już jesteś? - zdziwiła się Star. - Przecież miałeś się
zjawić dopiero późnym wieczorem?
- Złapałem wcześniejszy samolot - wyjaśnił z promien
nym uśmiechem Kyle. - Miło cię znowu widzieć!
- Właśnie przyniosłam ci zakupy. I podlałam kwiatki, bo
zanadto przeschły.
- Cieszę się! Bardzo się cieszę!
- Bez przesady, to przecież drobiazg - mruknęła Star,
zakłopotana niewspółmiernie w stosunku do jej drobnej są
siedzkiej przysługi entuzjastyczną reakcją Kyle'a.
- Nieprawda! - zaoponował. - To ważne, to bardzo ważne!
Podszedł do Star i objął ją mocno ramionami. I pocałował
ją prosto w rozchylone ze zdziwienia usta.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- I jeszcze raz promiennie się uśmiechamy, proszę sza
nownych państwa! Wszyscy, bez żadnych wyjątków, urocza
młoda damo! Proszę o chwilę cierpliwości, to już ostatnie
ujęcie.
Natarczywe pokrzykiwania denerwowały Star, a zwróco
na bezpośrednio pod jej adresem uwaga wprawiła ją wręcz
we wściekłość, jednak nie mając innego wyjścia, koniec koń
ców posłusznie wykrzywiła twarz w wymuszonym, nienatu
ralnym uśmiechu.
Wszyscy weselni goście Emily i jej nowo poślubionego
męża Davida już od dłuższego czasu cierpliwie pozowali do
serii pamiątkowych zdjęć, bezpardonowo musztrowani przez
pełnego werwy, apodyktycznego fotografa i ustawiani przez
niego bez końca w coraz to innych konfiguracjach.
Star miała tego serdecznie dosyć. Jej małoletnie przyrod
nie rodzeństwo również.
Ledwie fotograf zrobił, co do niego należało, energiczne
i wszędobylskie trojaczki, zmuszone dotąd do nieruchomego
prężenia się przed obiektywem, zaczęły niesamowicie doka
zywać. Na szczęście Kyle Henson zajął się nimi z takim
pedagogicznym talentem, że wkrótce oddały się całkowicie
141
zaaranżowanej przez niego zabawie i przestały się naprzy
krzać rodzicom oraz pozostałym weselnikom.
- Moja droga, ten twój przystojny amerykański przyjaciel
cudownie sobie radzi z dziećmi! - stwierdziła z nie ukrywa
nym podziwem aktualna pani Flower, zwracając się do młod
szej od siebie zaledwie o trzy lata pierworodnej córki męża.
- Nie wiesz przypadkiem, czy ma własne?
- Nie przypuszczam - odpowiedziała lakonicznie Star
i nie zdradzając najmniejszej ochoty na kontynuowanie roz
mowy, z rozmysłem odwróciła się do Lucindy plecami.
Nim zdążyła się oddalić, usłyszała jeszcze ciężkie wes
tchnienie macochy i jej gderliwe słowa:
- Ech, przydałby się tym dzieciakom trochę młodszy, bar
dziej energiczny ojciec!
Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej, m o j a d r o g a ,
Star zgromiła w duchu Lucindę, złośliwie przy okazji prze
drzeźniając jej protekcjonalny ton. Widziały gały, kogo brały,
nieprawdaż?
Młoda pani Flower trochę zanadto, jej zdaniem, intereso
wała się podczas uroczystości Kyle'em i kilkoma innymi, co
młodszymi i przystojniejszymi gośćmi płci męskiej, a trochę
za mało własnym małżonkiem. Tym podstarzałym, mocno
szpakowatym panem, który zrobił na Star wrażenie człowie
ka zmęczonego życiem i dziwnie zobojętniałego na wszy
stko, co nie dotyczyło bezpośrednio jego własnej osoby.
- Ojciec zawsze był egoistą i ani trochę się, niestety, nie
zmienił! - stwierdziła zdegustowana w chwilę później,
w rozmowie z Kyle'em. - Jak mu wspomniałam, że mama
142
wyjeżdża na Karaiby i wychodzi za mąż za Briana Armstron-
ga, to nawet mnie nie zapytał o szczegóły. Po prostu mało go
obchodzi, co dzieje się z nią albo ze mną!
- A nie przyszło ci przypadkiem do głowy, że może on
raczej zazdrości twojej matce obecnej, zdecydowanie kom
fortowej sytuacji i dlatego nie chce nic słyszeć o jej małżeń
skich planach?
Pytanie Kyle'a zupełnie zaskoczyło Star.
- Zazdrość? - zaczęła się głośno zastanawiać. - Nie, to
chyba nie wchodzi w grę! Przecież ojciec sam chciał kiedyś
rozwodu, sam poszukał sobie młodszej kobiety, dla której
zostawił moją mamę.
- Myślę, że szukając sobie kolejnych, coraz to młodszych
partnerek, twój ojciec wcale tak naprawdę sobą nie rządził
- podsumował Kyle.
- Więc któż taki nim rządził, twoim zdaniem? Można
wiedzieć?
- Rządziła nim nieuleczalna choroba, na którą cierpią
niektórzy mężczyźni: próżność! - odpowiedział z powagą
Kyle. - Powodowany próżnością, zgubną chęcią popisania
się przed innymi i przed samym sobą męskim wigorem
i uwodzicielskim talentem, twój ojciec gotów był deptać
wszystko, nawet własne uczucia.
Kyle Henson był w tym momencie zmuszony przerwać
swój wywód, ponieważ rozdokazywane trojaczki odciągnęły
go gdzieś na bok do wspólnej zabawy.
Star w samotności zamyśliła się nad wypowiedzianymi
przez niego słowami. .
1 4 3
Czyżby ojciec do dziś po swojemu, w skrytości ducha,
kochał moją matkę? - zadała sobie w myślach pytanie. -
Czyżby on kochał po swojemu również m n i e , chociaż
latami prawie wcale o mnie nie pamiętał?
Z zamyślenia wyrwały ją słowa Emily:
- Dzięki, że o mnie pamiętałaś, że zdecydowałaś się przy
jechać na mój...
Zmierzyła przyszywaną siostrę zimnym i przenikliwym
wzrokiem, posądzając ją o chęć przemycenia w podziękowa
niach za przybycie na ślub jakiejś złośliwej aluzji. Speszona
panna młoda zarumieniła się i umilkła w pół zdania.
Star trochę się zawstydziła swojej wrogości i swoich, bez
podstawnych być może, podejrzeń, spróbowała więc zastąpić
marsową minę bladym uśmiechem i mruknęła:
- Ślicznie wyglądasz w ślubnej sukni, Emily. Ojciec jest
z ciebie taki dumny.
- Dumny? Ze mnie? - zdziwiła się Emily.
- A dlaczegóż by nie?
- On przecież z początku wcale nie był zachwycony tym,
że wychodzę za mąż za Davida, który już raz był żonaty, ma
za sobą burzliwe pierwsze małżeństwo i nie mniej burzliwy
rozwód.
- Nie wiedziałam.
- Poza tym... hm... - Emily zawahała się. - Cóż, nie ma
sensu ukrywać, że ojciec jest przede wszystkim dumny z cie
bie, Star - wykrztusiła. - Że podziwia twoją inteligencję,
urodę, samodzielność w prowadzeniu interesów, błyskotliwą
karierę zawodową.
144
- Tylko nie wymyślaj mi tu bajek, Emily! - obruszyła się
Star. - Przecież to właśnie ty byłaś zawsze jego ulubienicą,
a nie ja!
- Nieprawda! Ja tylko zawsze bardzo się starałam zaskar
bić sobie jego względy, jego sympatię. Bo byłam o ciebie
zazdrosna!
- Przecież to właśnie ja byłam przez całe życie zazdrosna
o ciebie!
W tym momencie szybkiej wymiany zdań Star i Emily
nagle umilkły. W milczeniu spojrzały sobie nawzajem
w oczy i po chwili obydwie równocześnie, jak na komendę,
wybuchnęły głośnym śmiechem.
Ten ich śmiech był nie tyle radosny, ile ironiczny i gorzki,
ale z całą pewnością szczery.
- Wygląda na to, że ojciec po prostu nami manipulował,
jak pionkami na szachownicy - stwierdziła Star, nagle po
ważniejąc.
- I wystawiał nas do gry przeciwko sobie - zauważyła
Emily.
- A my przez całe lata bezkrytycznie godziłyśmy się tak
grać.
- Albo tak tańczyć, jak on nam zagrał.
- Ale przecież nie musimy bez końca godzić się na coś
tak beznadziejnego - skonstatowała Star.
- Fakt, nie musimy - przytaknęła Emily.
- Obydwie jesteśmy już dorosłe, możemy się dogadać,
możemy się porozumieć.
- Pierwszy krok już chyba został zrobiony!
145
- Tak myślisz?
- Jasne! Na pewno został zrobiony, skoro zaprosiłam cię
na mój ślub i wesele, a ty przyjechałaś, chociaż ja do ostat
niej chwili byłam przekonana, że w żadnym wypadku się na
to nie zdobędziesz.
- Zróbmy więc teraz drugi krok, siostrzyczko! - zapro
ponowała Star.
Po czym serdecznie uściskała Emily.
Weselne przyjęcie Emily i Davida przeciągnęło się dość
długo w noc.
Kiedy wreszcie dobiegło końca i po pełnym wrażeń dniu
można już było udać się na spoczynek do hotelu, Star poczuła
nagły i silny ból w tylnej części głowy, połączony z typową
dla migreny sztywnością karku.
Spróbowała sobie rozmasować dłonią najbardziej obolałe
miejsce.
- Źle się czujesz? - zapytał Kyle, zerknąwszy na nią zza
kierownicy samochodu, którym jechali z domu państwa Flo-
werów do hotelu.
- Chyba mam migrenę - mruknęła Star. - Ale poza tym
wszystko jest w jak najlepszym porządku - dodała pośpiesznie,
zupełnie nie przyzwyczajona do tego, by ktokolwiek poza leka
rzem pytał ją o samopoczucie i troszczył się o jej zdrowie.
- Jakoś sobie z nią poradzimy - uspokajał Kyle. - Do
jedźmy tylko na miejsce.
W hotelu „George" znaleźli się po kilkunastu minutach
jazdy przez opustoszałe nocą miasto.
1 4 6
Zgłosili się do dyżurnej recepcjonistki, która błyskawicz
nie sprawdziła na komputerze rezerwację i skierowała ich do
zamówionego przez pana Flowera luksusowego apartamentu
na pierwszym piętrze, składającego się z dwu oddzielnych
sypialni z łazienkami i wspólnego reprezentacyjnego salonu.
- Jak twoja głowa? - spytał Kyle.
- Niestety, trochę boli - odpowiedziała Star. - Ale na
pewno przestanie, jak się dobrze wyśpię.
- Migrena ma to do siebie, że nie pozwala na spokojny sen.
- Niestety! - westchnęła z rezygnacją. - Bywa tak, że im
szybciej chciałoby się usnąć, tym bardziej dokucza bez
senność.
- Znam świetny, bardzo skuteczny sposób na migrenę
- powiedział z tajemniczym trochę uśmiechem Kyle.
- Przeczekać? - zażartowała Star.
- Boże broń! - obruszył się. - Rozmasować! Potrzebu
jesz masażu.
- Nie! - zaprotestowała Star.
- Ależ tak! - stwierdził Kyle nie dopuszczającym sprze
ciwu tonera. - Rozbierz się trochę i połóż się wygodnie na
łóżku.
- Nie będę się rozbierać na twój rozkaz!
- Nie bądź śmieszna! Przecież oboje jesteśmy dorośli,
a masaż w ubraniu nie ma sensu.
- Masaż w twoim wykonaniu w ogóle nie ma sensu, bo
nie jesteś wykwalifikowanym masażystą!
- I tu się mylisz - wyjaśnił Kyle. - Jako student dorabia
łem sobie, asystując trenerowi drużyny hokejowej. Na-
1 4 7
uczyłem się rozmasowywać poobijanych na lodowisku za
wodników.
- Mnie nikt nie poobijał!
- Ale miałaś wybitnie ciężki dzień i jesteś teraz cała spię
ta. Masaż na pewno dobrze ci zrobi, więc nie sprzeczaj się
ze mną już dłużej, tylko rozbieraj się i kładź! No, zgoda?
Star poczuła się w tym momencie tak fatalnie, że gotowa
była zgodzić się na wszystko, byleby tylko poczuć się choć
trochę lepiej.
Dlatego mruknęła:
- Niech ci będzie. Tylko zostaw mnie samą na chwilę,
z łaski swojej.
Kyle posłusznie wyszedł.
Rozebrała się, pozostając w samych figach. Ułożyła się na
łóżku, wystawiając do masażu nagie plecy, a skrupulatnie
kryjąc biust.
- Jestem gotowa! - zawołała.
Kyle zjawił się za moment.
Zdążył się pozbyć wizytowego garnituru, koszuli i krawa
ta, był tylko w slipkach.
- Zaczniemy od stóp - oznajmił.
- Przecież boli mnie głowa - nieśmiało odezwała się Star,
skrępowana nieco swoim i Kyle'a negliżem, i w ogóle całą
dość osobliwą sytuacją.
- To nic. Masaż stóp bywa dobry na wszystko.
Zanim Kyle Henson, wprawnie masując Star Flower, zdą
żył przejść od jej stóp, poprzez uda i plecy, do ramion, nęka
jący ją ból głowy w cudowny sposób całkowicie ustał.
148
Obudziło się w niej natomiast coś zupełnie innego i bez
porównania przyjemniejszego: p o ż ą d a n i e !
Budziło się stopniowo, wraz z poprawą samopoczucia.
Z początku było tylko lekkim dreszczykiem, lecz z cza
sem przerodziło się w rodzaj silnego, ogarniającego całe cia
ło napięcia.
- Jak to jest? Ja cię masuję, a ty się nic a nic nie roz
luźniasz, Star! - zdziwił się Kyle.
- Może masujesz nie tak, jak trzeba? - zaczęła się z nim
droczyć.
- A może raczej nie z tej strony, co trzeba? - Kyle skwa
pliwie podchwycił jej na poły żartobliwy, na poły kusicielski
ton.
- Może? - szepnęła Star i odwróciła się najpierw na bok,
a w chwilę później na wznak. .
Od tego momentu dalsze wypadki potoczyły się już w bły
skawicznym tempie.
Kiedy gwałtowny poryw zmysłowego uniesienia, dopro
wadziwszy obydwoje kochanków na sam szczyt erotycznej
ekstazy, przemienił się już w falę błogiego, wszechogarniają
cego spokoju, Star Flower słodko usnęła w ramionach Kyle'a
Hensona. Gdy jednak obudziła się tuż przed świtem, zanie
pokojona spostrzegła, że obok niej nie ma już nikogo.
Uniosła się lekko na łóżku i zaczęła się rozglądać po po
koju.
Kyle nie spał.
Stał przy oknie, wpatrzony w zamyśleniu w mglistą, nie-
149
określoną szarość osobliwej, przełomowej godziny, odziela-
jącej mrok nocy od blasku dnia.
Robił wrażenie człowieka, w którego duszy również do
konuje się jakiś przełom. Robił wrażenie człowieka, który
napotkał na swojej życiowej drodze pewien punkt zwrotny.
Robił wrażenie człowieka zagubionego, szamoczącego się
w rozterce.
Ogarnięta tkliwością i współczuciem Star po cichutku
wstała i bezszelestnie do niego podeszła.
Leciutko drgnął, kiedy oparła dłoń na jego ramieniu i wy
szeptała jego imię:
- Kyle.
Odwrócił się od okna w jej stronę, nie odezwał się jednak
do niej ani słowem.
Nie czekała, aż Kyle zacznie mówić. Sama odezwała się
pierwsza:
- Wiem o czym myślisz - stwierdziła. - Ale to nie jest
tak... że ja... że rny... że tylko...
- Star, posłuchaj mnie! - poprosił Kyle, widząc, że ona
gubi z przejęcia wątek i zaczyna coraz bardziej plątać się
w wyjaśnieniach.
- Nie! - zaoponowała. - Tym razem ty mnie posłuchaj.
Miej cierpliwość poczekać, aż powiem wszystko, co mam ci
do powiedzenia... chociaż nie przychodzi mi to wcale łatwo.
- Niech będzie - szepnął Kyle.
- Bo wiesz - zaczęła mu tłumaczyć Star - j a mam wra
żenie, że wszystko, co sobie budowałam, na własny użytek,
przez ostatnich kilka, a może nawet kilkanaście lat... że to
1 5 0
wszystko nagle rozleciało mi się w gruzy. Moje zasady, moje
przeświadczenia, mój pogląd na życie i na świat. Mój stosu
nek do samej siebie i do innych ludzi. Ja zwątpiłam w to,
o czym byłam tak mocno przekonana, w co wierzyłam, w co
z gorzką rezygnacją wierzyłam... chyba już od dzieciństwa.
Ja teraz, od niedawna, a może nawet dopiero od dzisiaj,
nawróciłam się na nową wiarę, zyskałam nową nadzieję. Ta
wiara, ta nadzieja, to po prostu... miłość! Bo ja cię kocham,
Kyle, ja cię autentycznie kocham! Więc sobie nie myśl, że
to, do czego wczoraj, a właściwie dzisiaj, tej dzisiejszej nocy,
doszło pomiędzy nami, to był z mojej strony tylko sport,
tylko seks!
Kyle Henson, przez cały czas wpatrzony w Star w pełnym
najwyższego napięcia milczeniu, nie odezwał się nawet wte
dy, gdy już skończyła swój dramatyczny monolog.
Nie odezwał się, nie zareagował na jej wyznanie bodaj
słowem.
Tylko patrzył na nią, wciąż patrzył.
Aż wreszcie... porwał ją na ręce!
- Co ty robisz, wariacie?! - krzyknęła zupełnie zdezo
rientowana.
- Jak to, co robię? Niosę cię na rękach!
- Ale dokąd?
- Jak to, dokąd? Do łóżka! Przecież tam na dworze do
piero zaczyna świtać, a tu, w pokoju, jest dość chłodno. Naj
lepsze miejsce dla ciebie... najlepsze miejsce dla nas... to
łóżko, nie mam najmniejszych wątpliwości! Zwłaszcza po
tym, co przed chwilą od ciebie usłyszałem.
151
Delikatnie ulokował Star na posłaniu i sam natychmiast
ułożył się tuż obok niej.
Objął ją mocno ramionami i poprosił namiętnym szeptem:
- Powtórz mi to jeszcze raz, Star, powtórz mi to, co przed
chwilą powiedziałaś!
- Kocham cię, Kyle - oznajmiła z powagą. - Teraz już
jestem pewna, że cię kocham!
- A ja kocham ciebie, Star! Kocham cię... chyba od pier
wszego wejrzenia. A już na pewno od pierwszego pocałunku.
Pamiętasz go?
- Czy pamiętam? - Star zaczęła się żartobliwie zastana
wiać. - Tak, ale...
- Ale co?
- Ale wołałabym go sobie teraz przypomnieć!
Namiętny pocałunek był oczywiście tylko wstępem do
miłosnego misterium, jakiemu Star Flower i Kyle Henson
oddali się z najwyższą pasją niemal natychmiast i w jakim
wciąż jeszcze byli bez pamięci pogrążeni, gdy za oknem
budził się już piękny i słoneczny, pogodny wrześniowy
dzień.
EPILOG
Star Flower i Kyle Henson wzięli ślub w niecały rok póź
niej, latem.
Do tego czasu przeprowadzona po mistrzowsku przez Star
kampania reklamowa uczyniła już z rodzinnej firmy Steven-
sonów prawdziwego potentata urządzeń klimatyzacyjnych na
brytyjskim rynku, a perfekcyjnie zorganizowana przez Ky
le'a sieć serwisowa uwolniła użytkowników tych urządzeń
od najdrobniejszych bodaj trosk związanych z ich montażem
i eksploatacją.
Wśród weselnych gości młodych państwa Hensonów zna
leźli się oczywiście Sally i Chris, Claire i Brad, Poppy i Ja
mes, przyrodnia siostra Kyle'a - Kelly, przyszywana siostra
Star - Emily i jej mąż David.
Przyjechała też matka Star, obecnie pani Armstrong,
z rozkochanym w niej do szaleństwa mężem Brianem. Jedy
nie ojciec wymówił się od uczestnictwa w rodzinnej uroczy
stości, tłumacząc listownie swoją nieobecność zaplano
wanym wcześniej wyjazdem na wakacje z Lucindą i trojacz
kami.
Ceremonia ślubna była przepiękna i wzruszająca, a ele
ganckie weselne przyjęcie, wydane przez państwa młodych
1 5 3
w salach restauracyjnych najlepszego w mieście hotelu,
trwało do późnego wieczora.
Noc Star i Kyle spędzili już jednak tylko we dwoje,
w przepięknym apartamencie przeznaczonym specjalnie dla
nowożeńców.
Gdy obudzili się rano i zadzwonili po kelnera, żeby za
mówić śniadanie, ten zjawił się z wiązanką kwiatów, skom
ponowaną na wzór tradycyjnego ślubnego bukietu.
Star wyjaśniła mężowi, że niewiele ponad półtora roku
temu chwyciła przypadkiem taki bukiet, rzucony w tłum we
selnych gości przez Sally, w dniu jej ślubu z Chrisem. Chwy
ciła go nie sama, tylko razem z Poppy i Claire.
Przyznała mu się również, że chociaż wszyscy weselni
goście wróżyli w związku z tym całej ich trójce rychłe za-
mążpójście, one wspólnie postanowiły pozostać na zawsze
w wolnym stanie.
- No i co?-spytał z rozbawieniem Kyle.
- No i Claire wyszła za mąż pierwsza, Poppy druga, a ja
trzecia i ostatnia - odpowiedziała pąsowa ze wstydu Star.
- Wróżba okazała się silniejsza od waszego kobiecego
uporu?
- Wróżba? Być może. Natomiast miłość na pewno! -
stwierdziła z przekonaniem Star, zerkając na dołączoną do
bukietu karteczkę.
- Co ciekawego jest tam napisane? - zainteresował się
Kyle.
Star z uśmiechem podała mu wizytówkę.
Starannie wykaligrafowany na niej napis głosił:
1 5 4
TRZY ROMANSE - TRZY ŚLUBY - TRZYKROTNIE
ZŁAMANE POSTANOWIENIE.
BRAWO, CLAIRE!
BRAWO, POPPY!
BRAWO, STAR!
- Domyślasz się, kto to napisał? - zapytał Kyle.
- Nie tylko się domyślam, ale nawet wiem na pewno, bo
rozpoznaję charakter pisma - odpowiedziała Star. - Moja
najbliższa przyjaciółka, Sally Carlton, która jako pierwsza
posmakowała, co jest naprawdę dobre dla kobiety!
- I najlepsze dla mężczyzny! - dodał ze śmiechem Kyle,
biorąc żonę w ramiona.
koniec
jan+an