Rozdział XXVII. Na zachód od Manehattan, Equestria. Maj, 1252. Żołnierze maszerowali w niemal zupełnej ciszy, przerywanej jedynie stukotaniem kopyt o rozmokłą ziemię i trzeszczeniem kół wozów. Wiał chłodny, nocny wiatr, a powoli rozjaśniające się niebo służyło za przypomnienie, że w istocie maszerowali przez całą noc. Wysokie sosny zasłaniały widok na otaczające ich wysokie wzgórza; coraz bardziej strome podejścia i zejścia były dla Derpy jedyną gwarancją, że mapa nie kłamała, a teren będzie usiany klifami i graniami. Ale ta marna gwarancja nie odpędzała niepokoju, który czuła. Ukształtowanie terenu było tylko jednym z tuzina koszmarów, dręczących jej wyczerpany umysł; myśli rykoszetowały od ścianek złotego hełmu, który mogła mieć na głowie po raz ostatni. Jej plan byłby trudny do wykonania dla każdej armii, co dopiero tak niedoświadczonej, jak jej własna. Nocny marsz na zachód, a zaraz po nim bitwa przeciwko przeważającym siłom gryfów. Potem sześć godzin na przegrupowanie, przeliczenie strat i przygotowanie do wymarszu. Potem kolejny nocny marsz na zachód i kolejna bitwa. Następnie dzień odpoczynku. Potem kolejna bitwa - po marszu na północny-wschód, jeśli będzie trzeba. Potem znowu marsz na zachód, w stronę głównego szlaku wiodącego do Gryfonii. Derpy nie zawracała sobie głowy planowaniem dalszych posunięć. Jeśli będzie idealna, zniszczy trzy armie, wyłączy z wojny dwadzieścia tysięcy gryfich żołnierzy i przejmie osiemdziesiąt dział - wliczając w to całą artylerię Nowej Equestriańskiej Armii, która, według jej szpiegów, ma dotrzeć do gryfiej armii wysuniętej najbardziej na zachód w ciągu trzech następnych dni. I dokona tego wszystkiego z ośmioma setkami weteranów, trzema tysiącami niezle wyszkolonych, ale niedoświadczonych żołnierzy, i siedmioma tysiącami świeżych rekrutów - którzy pod koniec też będą już weteranami. A jeśli nie będzie idealna, przegra całą wojnę jednym rzutem kości. Umrze. Jej żołnierze umrą. Jej przyjaciele umrą. Jej córka umrze. Jej kraj upadnie. Nie spała dobrze od tygodnia. Nie spała wcale od dwóch dni. Nie potrafiła się uspokoić. Nawiedzały ją myśli o porażce; o bezradnej ucieczce i masakrze; o śmierci poprzez rozerwanie lwimi pazurami i kłami. Zawsze denerwowała się przed bitwami, ale strach zawsze znikał, zanim walka się zaczynała. A teraz kości zostały rzucone: dotrą na pole bitwy w ciągu kolejnej godziny, a biorąc pod uwagę umiejętności gryfich zwiadowców, wróg z pewnością już na nich czekał. Ukształtowanie terenu powinno dać jej armii czas na rozwinięcie szyków. Gryfy z pewnością rozpoczną natarcie. Jedyną decyzją, jaka jej pozostanie, będzie to, kiedy i którą flankę należy wzmocnić. Wszystko inne było poza jej kontrolą. Przeżyje, a Equestria przetrwa. Albo umrze, a Equestria upadnie. Cokolwiek się nie stanie, będzie to wyłącznie jej zasługą albo winą, ale wyniknie wyłącznie z decyzji, które już podjęła, a nie tych, które pozostały jej do podjęcia. Sama zgotowała sobie swój los. I nie miała już na niego żadnego wpływu. Sama zgotowała ten los wszystkim kucykom. Wszystkim. - Mac. - powiedziała cicho. - Derpy. - odparł Mac po chwili wahania. Zwróciła głowę, aby na niego popatrzeć; w swojej zbroi wygłądał równie przystojnie, co zwykle. I równie melancholijnie. - Chciałam tylko powiedzieć... - zaczęła cichym tonem, tak cichym, żeby tylko on mógł ją dosłyszeć. - Wiem, że nie zawsze dobrze cię traktowałam. Ale doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłeś. I wiem, że zrobiłam wiele złych rzeczy. Ale jeśli dzisiaj umrę... Cóż, przynajmniej przed śmiercią znalazłam w tym piekle odrobinę szczęścia. Dzięki tobie. Dałeś mi bardzo wiele. I... wiem, że wzięłam więcej, niż chciałeś mi dać. I doceniam to. I przepraszam za te wszystkie razy, kiedy cię skrzywdziłam. Mac nie odpowiedział od razu. Ale w końcu odezwał się łamiącym się głosem. - Wiem. Jesteś dobrym kucykiem. Wierzę, że tak jest. A kiedy robisz coś złego, to dlatego, że musisz, żeby wygrać. A my wszyscy potrzebujemy, żebyś wygrała. - Wiem... Ale wciąż jest mi przykro, Mac. - Mi też. - Kocham cię. - Wiem. Chwila ciszy. - Ja ciebie też. - Pocałuj mnie. Proszę. Tylko raz. - Ale wszyscy nas zobaczą. - Zobaczą? Jeśli o nas jeszcze nie wiedzą, to są ślepi. Więc pocałuj mnie. Zrobił to. *** Wąski przesmyk o dwóch szerokich wejściach, oddalonych od siebie o czterysta metrów. Wysokie ściany i zakręty dawały dobrą ochronę przed ogniem artylerii. W każdym wejściu stało po tysiąc żołnierzy, za nimi po tysiąc pięćset rekrutów, a za nimi po czterystu weteranów. Dwa tysiące rekrutów zostawiła w rezerwie. A reszta - wszystkie pegazy - utrzymywały pozycję w ciasnych formacjach bezpośrednio nad dwoma zgrupowaniami piechoty; miały za zadanie powstrzymywać szarże gryfiej kawalerii. Miała też siedem dział, ustawionych niedaleko jej pozycji, ale one nie będą miały prawie żadnego wpływu na wynik bitwy, poza oczywistym efektem psychologicznym. Armia była rozstawiona. Była gotowa. Wąskie gardła zagwarantują, że ogromna siła lwów będzie ograniczona przez ich rozmiary - na każdego lwa znajdującego się w walce będą przypadać trzy albo cztery kucyki, biorąc pod uwagę, w jak ścisłych formacjach walczą kucyki; lwy zaś zwykle walczyły w luznych szykach, szarżując bezładnie. Sprawią też, że gryfy nie będą mogły manewrować; będą miały tylko jeden możliwy kąt natarcia. Jej żołnierze są niedoświadczeni, ale wiedzą dokładnie, czego mogą się spodziewać. Wrogowie mogą nadchodzić tylko z jednego kierunku. A ucieczka będzie niemal niemożliwa przez ciasne formacje i szeregi weteranów, znajdujące się na tyłach. Po przeciwnej stronie doliny, armia gryfów maszerowała niemal jak na paradzie, szykując się do skoordynowanego ataku. Gdyby byli mądrzy, zaczekaliby, aż kucyki zdecydują się na atak. W końcu nie mieli żadnego powodu, aby atakować wroga posiadającego tak dużą przewagę terenu. Żadnego, oczywiście, poza nienawiścią wobec oczywistego tchórzostwa przeciwnika, pogardą wobec tłumu kucyków, i chęcią pojmania Szarej Klaczy. Derpy rozmawiała z wieloma gryfami. Wiedziała, czego chciał gryf. Wiedziała, że zdecydują się na atak, mimo-- zwłaszcza, że kucyki znajdowały się w tak silnej pozycji defensywnej. Więc gdy nad doliną rozległy się dzwięki wrogich bębnów i rogów, Derpy wiedziała dokładnie, co stanie się za chwilę. Natarcie rozpoczęło się dokładnie tak, jak oczekiwała. Gryfie kule armatnie odbijały się od ścian; z każdym uderzeniem o miękkie skały wytracały swoją wcześniej zabójczą prędkość. Pociski wystrzelone pod większym kątem eksplodowały na ścianach nad szeregami kucyków, obsypując je ziemią i gorącym żwirem, ale nie czyniąc im żadnej szkody. Gryfy przeprowadziły kilka nieporadnych szarż, ale za każdym razem zostały odparte przez znajdujące się nisko nad ziemią pegazy. A pozostałe kucyki utrzymywały linię. Utrzymywały linię, kiedy nadeszły lwy. Utrzymywały linię, kiedy wokół nich trwała rzez. Utrzymywały linię, odpierając falę za falą szarżujących kłębków mięśni, kłów i pazurów. Utrzymywały linię, mimo, że ginęły tuzinami. Derpy obserwowała bitwę z niepokojem. Musiała jeszcze trochę zaczekać. Musiała zaczekać, aż gryfy wyślą do walki więcej lwów - w szarży, która będzie miała przełamać linie kucyków. Musiała zaczekać, aż jedno ze zgrupowań kucyków odeprze natarcie. A wtedy będzie mogła rozkazać szarżę. Jej rezerwy wesprą obrońców w kontrszarży, w której uderzą z flanki albo może nawet otoczą lwy zaangażowane w walkę. Wtedy właściwa bitwa się skończy. Pozostanie tylko pościg za rozbitym wrogiem. Ale musiała zaczekać na właściwy moment. Do tej pory, gryfy ograniczały się do wysyłania małych grup lwów, które miały za zadanie co najwyżej przetestować armię Derpy. Być może liczyły, że upokorzą ją, gdy jej kucyki załamią się pod tak małym naciskiem. I być może miały rację. Ale każda minuta bitwy niosła ze sobą straty, na które nie mogła sobie pozwolić. Musiała odnieść zdecydowane zwycięstwo. A to znaczyło, że gryfy musiały być lekkomyślne. Nie oczekiwała, że będą ją lekceważyć przez całą kampanię, nie. Ale było to nieodzowną częścią pierwszej-- ffffffseeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeEEEEEEEEEEEEEEEEpingthunk. Spojrzała w górę, zaskoczona. To brzmiało jak pocisk. To był pocisk. Kula armatnia, z wyraznym śladem spawania biegnącym przez jej środek. Była do połowy zagrzebana w ziemi. Wytrzeszczyła oczy. Wstrzymała oddech. Poczuła nagły dreszcz emocji. A potem nie czuła już nic. *** Bon Bon stała wśród pyłu, hałasu i rzezi. Wciąż nie była w stanie kopać, i wciąż chciała brać udział w walce. Teraz dowodziła Gwardią Ponyville, złożoną z samych weteranów; była piątym kucykiem, który dostąpił tego zaszczytu - kucykiem, który utrzymał się najdłużej na tym stanowisku bez umierania. Przed sobą słyszała kucyki i lwy wrzeszczące w szale i wyjące z bólu. Ale jedynym, co widziała wśród kurzu - kurzu wzniesionego przez walczące strony i ostrzał artyleryjski, kurzu, który był jedyną rzeczą, powstrzymującą skrwawioną ziemię przed staniem się zbyt śliską, żeby można było na niej ustać - były rozmazane sylwetki. Przed sobą miała pięć szeregów kucyków. Lyra stała przy jej boku, spokojna i opanowana. Za nimi znajdowała się pusta dolina, a jeszcze dalej generał Hooves ze swoimi rezerwami. Po samych dzwiękach mogła wywnioskować, że walka była bardzo brutalna. Tupała niecierpliwie przednimi kopytami. Uczestniczenie w tej rzezi nie sprawiłoby jej przyjemności, ale i tak czuła się okropnie, wiedząc, że niedoświadczone kucyki muszą brać na siebie ciężar bitwy. Pamiętała czasy, kiedy perspektywa bitwy była dla niej koszmarna. Ciągle taka była, ale teraz wiedziała, że był to koszmar, z którym potrafiła się zmierzyć. Tego samego nie można było powiedzieć o kucykach znajdujących się przed nią. Jako weteranki z Ponyville, ona sama i Lyra były otaczane powszechnym szacunkiem. Kilka razy niemal zginęły. Kilka razy były bliskie opuszczenia armii. Ale zostały. Zostały z panią generał. A teraz musiały siedzieć na zadach, podczas gdy rekruci zarzynali i byli zarzynani przez wyszkolone lwy. To nie było uczciwe wobec nikogo. Nagle nadleciał pegaz noszący opaskę rekruta. - Przegraliśmy! - krzyknął. - Generał Hooves nie żyje! Bon Bon i Lyra natychmiast zwróciły się w jego stronę. - Nie. - powiedziały razem. - Generał nie żyje. - powtórzył pegaz. - Dostała szrapnelem. Nie żyje. Wycofać się! Lyra obaliła go na ziemię bez wahania. - Nie. Zamknij się. Zamknij się. - Ona nie żyje! - zawołał ponownie, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Lyra uderzyła go kilkukrotnie kopytem. Poczuła pieczenie w kącikach oczu. - Nie. Zamknij. Się. Do. Cholery. Bon Bon wystąpiła naprzód, po czym zaczęła krzyczeć. - Jeśli pani generał zginęła, to zginęła w walce. Więc i ja nie umrę, uciekając. I ty też nie. I nikt z nas. Wracaj tam. Już. Wez jej gwizdek. I zagwiżdż na szarżę. Ja zrobię to samo. Aha, nie mam zamiaru czekać, aż się zdecydujesz, więc jeśli nie chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli, to lepiej się pospiesz. Lyra, specjalność firmy. Muszę coś powiedzieć. Zwróciła się w stronę żołnierzy znajdujących się przed nimi. Wszyscy byli skupieni na bitwie, toczącej się jeszcze dalej. Poczuła, jak magiczna aura Lyry otacza jej ciało i drażni jej gardło. I przemówiła ze swoim manehattańskim akcentem, a jej głos niósł się ponad pole bitwy. - Słuchajcie, kucyki. Mówi Bon Bon z Gwardii Ponyville. Podobno pani generał została zabita przez szrapnel. Nie wiem, czy to prawda, ale kucyki to nie kłamcy, więc myślę, że to może być prawda. Ale jeśli zginęła, to zginęła wykonując swoją robotę. Zginęła walcząc. Zginęła, żebyśmy mogli wygrać tą bitwę i całą wojnę. Teraz od nas zależy, czy nie zginęła na darmo. Więc teraz wygramy. Rozpocząć szarżę. Wszystkie kucyki. Nie zatrzymujcie się, dopóki nie przestaniecie widzieć przed sobą choćby jednego opierzonego drania. I nie przejmujcie się, że możecie umrzeć, bo z całą cholerną pewnością pani generał się nie przejmowała. DO ATAKU! Następnie złapała gwizdek zębami i dmuchnęła weń z całej siły. Ostry, przeszywający, wzmocniony magią gwizd poniósł się ponad pole bitwy. A potem, ku satysfakcji Bon Bon i zdumieniu Lyry, cała armia rozpoczęła szarżę. *** Pierwszym, co poczuła, był kłujący ból w oku. Drugą rzeczą był ból głowy, który jakimś sposobem czuła nawet w kopytach. Trzecią były zawroty głowy. I wtedy otworzyła oczy. A przynajmniej jedno oko. Z jej wzrokiem coś było nie tak. Otworzyła prawe oko. Natychmiast oślepiło ją białe światło. Zamknęła je. Spróbowała otworzyć lewe oko. Czuła, jakby w ogóle nie miała powieki, którą mogłaby unieść. Uniosła kopyto do twarzy. Była obwiązana bandażami. Położyła kopyto na piersi. Ona też była cała w bandażach. Chciało się jej pić. Na Celestię, była taka spragniona. Spróbowała poprosić o wodę. Z jej gardła wydobył się tylko głuchy jęk. Rozmazana figura kucyka natychmiast podbiegła do jej łóżka. Siostra Redheart, być może. Nie rozumiała nawet jednego słowa, które wypowiadał kucyk. Słyszała tylko ogłuszające dzwonienie; tysiąc różnych nut, zlewających się w ryk, zagłuszający wszystkie inne dzwięki. Derpy zamknęła oko. I zasnęła. *** Obudziła się gwałtownie. Dach namiotu był jasno oświetlony - i szokująco wyrazny. Spróbowała wstać, i natychmiast tego pożałowała - przy każdym ruchu czuła, jakby młot uderzał ją w pierś. - Mac. - powiedziała suchym i cichym tonem. - Mac, gdzie jesteś? - Jestem tu, Derpy. - powiedział słaby, odległy głos. Obróciła głowę w prawo, mimo że bała się, że może złamać sobie kręgosłup nawet przy tak małych ruchu. Zobaczyła go, uśmiechającego się blado. - Witaj z powrotem. Brakowało nam ciebie. I nie mogłaś wybrać lepszego momentu. - Tak. - wymamrotała. - Rozpocząć szarżę. Lewa flanka. - Trochę na to za pózno, Derpy. Zrobiliśmy to. Gdy wszyscy usłyszeli, że zginęłaś, zaszarżowali. Musiało to zaskoczyć gryfy, zwłaszcza że brzmiało to, jakby Bon Bon ogłosiła to każdemu w promieniu dziesięciu mil. Najpierw usłyszeli, że nie żyjesz, i pewnie myśleli, że już wygrali wojnę. Na pewno nie spodziewali się, że twoja śmierć zmieni bandę farmerów w krwiożerczych wojowników. No, a ty wcale nie umarłaś. Trochę jakbyśmy zjedli ciastko i zachowali je. - powiedział Mac, po czym zachichotał. - My... wygraliśmy? - Pięć tysięcy jeńców, trzy tysiące zabitych, większość podczas ucieczki. Reszta rozpierzchła się. A my straciliśmy ledwo siedemset kucyków. Ty nie wygrałaś, Derpy, ty ich zniszczyłaś. Tak, jak mówiłaś. - Więc wygraliśmy. Dobrze. Dzisiaj w nocy wyruszamy. Rano spotkamy się z zachodnią armią. - Derpy, przez ostatnie dwa dni byłaś przytomna przez dwadzieścia minut. Derpy wstała gwałtownie, ignorując miażdżący ból, który przez to poczuła. - Co?! Powiedziałam ci, że nie możemy się zatrzymywać! Taki był nasz plan! - Ty jesteś naszym planem, Derpy. Nie możemy nic zrobić z rannym generałem. I musieliśmy zająć się naszymi rannymi i jeńcami. Opadła z powrotem na łóżko, a kolejna fala bólu przeszyła jej ciało. - Mówiłam ci, że będziemy musieli zostawić większość rannych, a jeńców okaleczyć i także zostawić. - Ale ty leżałaś bez życia. Uznaliśmy, że nie ma sensu zostawiać rannych w tej cholernej dziurze, skoro ty i tak byłaś nieprzytomna. Zajęliśmy się czterema setkami rannych, którzy byli w stanie przynajmniej ustać na nogach. No, a reszta żołnierzy mogła się porządnie przespać. To tylko kucyki, Derpy. Możesz czasem potraktować ich jak kucyków. - Mac, przez ostatnie pół roku nie robiłam nic, poza utrzymywaniem ich przy życiu i dbaniem, żeby byli zdrowi i najedzeni. Ale teraz muszą walczyć. A ty mówisz mi, że nie pozwoliłeś im walczyć. Nie kochasz mnie już? - Derpy. - odpowiedział pewnym tonem. - Byłaś, nieprzytomna, a jesteś jedynym kucykiem, który potrafi nami dowodzić, a gryfie armie są o całe dni marszu od nas. Nie mieliśmy zamiaru lezć na nie na ślepo, w nadziei, że jakimś cudem zrobimy to, co ty byś zrobiła. - Dobrze. - odparła potulnie. - Dobrze. Boli mnie głowa i mam nudności. - Wiem. Ten szrapnel spadł cholernie blisko. Milczeli przez jakąś minutę. - Dlaczego jestem cała w bandażach? - spytała spokojnym tonem, jakby pytała o godzinę. - Miałaś odłamki metalu w całym ciele. Redheart wyciągnęła większość z nich i wypaliła rany, ale będziesz miała blizny. I tak masz szczęście, że żaden nie trafił w coś ważnego. - Dostałam w oko? - Tak. - Straciłam je? - Ta. Raczej tak. - Heh. - Co? - Wiesz, co to znaczy? Milczał. A ona wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Nie jestem już zezowata! Mac zachichotał nerwowo. Derpy wybuchnęła śmiechem, który po chwili przekształcił się we wstrzącający całym jej ciałem kaszel. *** Derpy patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Jej twarz była pokryta bliznami, ale w swoim czasie sierść je zakryje. Szerokie szramy, którymi usiany był cały bok jej ciała, wyglądały okropnie, a sierść na pewno nigdy nie zakryje ich w całości. Ale od tego miała pancerz. Ale jej oko. Jej oko. Było masą wypalonego mięsa. Wzdrygnęła się i zasłoniła je czarną przepaską. Patrząc w lustro, była zdumiona tym, co widziała, i jak to widziała. Widziała klacz, taką jak każda inna - klacz bez śmiesznych, zezowatych oczu, przez które, gdy była radosna, wyglądała jak idiotka, a gdy była wściekła, jej rozmówcy mogli być co najwyżej rozbawieni. Widziała weterankę, która już dawno porzuciła na wojnie swoją urodę. Nie widziała Derpy Hooves. Widziała generała. Nie. Widziała Szarą Klacz. I, być może po raz pierwszy w życiu, widziała swoje odbicie jasno i wyraznie. Jej oczy zawsze były skierowane w różnych kierunkach. Przez to jej wzrok zawsze był rozmazany. A teraz... Wszystko było wyrazne. Było wyrazne, jak gdyby po prostu zamknęła jedno oko. Ale teraz nie musiała skupiać się na zamykaniu go. Widziała wszystko jasno i wyraznie, bez żadnego wysiłku. Widziała teraz jeden świat. Tylko jeden. Może i ten świat był trochę mniejszy, niż poprzednio, ale był ostry, jasny, i miał sens. Wszystko było dla niej jasne. - Rozpoczęli szarżę, bo myśleli, że nie żyję. - powiedziała do swojego odbicia. - Kucyk, który umiera bez strachu, inspiruje innych, aby nie lękali się śmierci. Mrugnęła. - Gryfy zaczęły uciekać, bo były zaskoczone, że kucyki nie uciekły, kiedy usłyszały o mojej rzekomej śmierci. Nie. Nie były zaskoczone. Były przerażone, że moje kucyki nie bały się, że zginęłam. Wróg, który nie lęka się śmierci, jest przerażający. Mrugnęła. - Dwie gryfie armie są oddalone o dzień marszu od nas. Jedna ma pięćdziesiąt dziewięciofuntowych dział. A my prawie nie mamy artylerii. Druga ma tysiąc gryfich husarzy. A my prawie nie mamy wyszkolonej kawalerii. Połączą się. Nie możemy ich powstrzymać. Będą mieli przewagę. Mrugnęła. - Mamy mało artylerii. Mamy mało kawalerii. Ale mamy setki rannych kucyków, które umrą z powodu gangreny. A nawet bardzo chory pegaz jest w stanie latać. A pegaz, który jest w stanie latać, będzie w stanie przenieść sto funtów materiałów wybuchowych. Mrugnęła. - Kilka funtów materiałów wybuchowych i żelaza, które wybuchły całkiem daleko ode mnie, zrobiło mi coś takiego. Sto funtów materiałów wybuchowych i metalowych odłamków może zniszczyć całe formacje. Mrugnęła. - Mamy setki kucyków, które i tak umrą. Mrugnęła. - Kucyk, który nie lęka się śmierci, porywa za sobą innych. Mrugnęła. - A wróg, który nie lęka się smierci, jest przerażający.