JESIEŃ/ZIMA 1928
Ashland, Wisconsin
Esme z westchnieniem przełączyła rozmówcę na międzymiastową. Czyżby się nudziła? Od
jakiegoś czasu pracę wykonywała mechanicznie i gdzieś zniknął entuzjazm pierwszych dni,
który tak dziwił pozostałe pracownice. W końcu ile radości może sprawić zwykłe przełączanie
kabelków? Esme Cullen była bardzo dziwną osobą. Czerpała radość z nudnej pracy i sprawiała
wrażenie, że bardzo jej zależy na tym, by ową pracę wykonywać. Tym dziwniejsza się wydała,
gdy pracujące w centrali dziewczyny zobaczyły ją któregoś wieczoru z mężem. Niejednej
przemknęła wtedy przez głowę nieprzystojna myśl, że
z
takim mężczyzną nie nudziłyby się w
domu. I z pewnością wiernie by na niego czekały cały dzień.
Tymczasem Esme w pierwszych tygodniach zatrudnienia niemal z żalem wracała do domu. W
lecie niezmordowanie tkwiła na stanowisku, jakby od tego zależało życie milionów ludzi.
Zjawiała się w pracy przed czasem i wychodziła po zachodzie słońca. Kiedyś miała coś, co
przypominało lekki atak paniki, gdy musiała wyjść wcześniej i zaskoczyła ją piękna pogoda.
Później tłumaczyła się, że jest szczególnie wrażliwa na słońce i chwilowo nie można tej
przypadłości wyleczyć. Zakończyła swoją nieskładną wypowiedź krótkim „mój mąż wyjaśniłby
to lepiej”.
Od jakiegoś czasu jednak Esme Cullen sprawiała wrażenie znudzonej. Siedząca najbliżej jej
stanowiska Agnes uznała, że jej koleżanka nareszcie znormalniała i zapewne „będą z niej
jeszcze ludzie”. Bo czym tu się ekscytować? Kablami? Wiecznie dzwoniącymi telefonami?
Naliczaniem należności? Z całą pewnością nie wypłatą, bo ta nie nastrajała optymizmem.
Ale Esme dorobiła się już łatki ekscentryczki, choć nie była ani na tyle bogata, ani tak dziwna,
by na nią zasłużyć. Na jej niekorzyść przemawiała pozycja - lekarz z pewnością zarabiał na tyle
dobrze, by jego małżonka mogła zajmować się, czym chce.
Tak naprawdę jednak Esme Cullen nie była znudzona, tylko rozczarowana. Prosta praca miała
oderwać ją od wiecznego wyczekiwania
na Carlisle'a i pogrążania się we własnych, niewesołych
myślach. Jesień sprawiła, że pogoda się poprawiła albo – wedle miary ludzkiej – zepsuła.
Carlisle wróciła na dzienne zmiany. Jego żona zatem zdecydowała się na podjęcie pracy w
centrali. Monotonia dnia sprawiała jednak, że niechciane myśli i tak ją dopadały. Telefony
dzwoniły często, ale zatrudnionych na stanowiskach dziewcząt było tyle, że załatwiały je
bardzo szybko i zostawały długie minuty ciszy. A raczej ciężkiego milczenia między Esme a
resztą.
Któregoś dnia Agnes wymyśliła nową rozrywkę, by urozmaicić sobie dzień. Podłączała
słuchawkę i podsłuchiwała rozmawiających ludzi. Potrafiła godzinami słuchać wymiany zdań
między kochankami, urzędnikami czy rozdzielonymi setkami kilometrów członkami rodzin. W
tym czasie reszta wykonywała za nią pracę. Każdej dziewczynie przysługiwał jeden taki dzień
na dwa tygodnie, dzięki czemu nikt się nie nudził i skróciły się okresy oczekiwania na jakieś
zajęcie.
Esme stanowczo odmówiła wzięcia udziału w tym procederze, pozwoliła sobie nawet upomnieć
pozostałe dziewczyny, że postępują nagannie. Jedyną reakcją było wzruszenie ramion i
prychnięcie:
- Phi!
A także jeszcze większy dystans między żoną doktora Cullena a pozostałymi pracownicami
centrali.
- Mówię ci, to wampirzyca – chichotała Agnes Lisie na ucho. - Zobacz, jak unika światła. Nie
skalecz się przy niej, bo cię zje.
Lisa dyskretnie zerknęła na Esme.
- Nawet by tego nie zauważyła. Kabelki to cały jej świat.
- I telefony – szepnęła Agnes, kręcąc palcem jasny loczek przy uchu.
- E tam. Nie wydaje się zbyt przejęta – zaśmiała się cicho Lisa i skupiła na podsłuchiwanej
rozmowie. - Jezu, ten facet zaraz się rozpłacze – zauważyła, wskazując na słuchawkę. - Żona
mu znowu przypomniała, że teściowie przyjeżdżają na Święto Dziękczynienia i każe mu się
zachowywać jak należy.
- Dzwoni w tej sprawie chyba piąty raz. On się najwyraźniej tych teściów boi. - Blondynka
wydęła wargi, najwyraźniej znudzona. - Słowo daję, człowiek jest zajęty, a ta wydzwania i
zawraca mu głowę - rzuciła nadąsanym tonem, sugerując, że ona, Agnes, jest bardzo
zapracowaną osobą i nie życzyłaby sobie, by ktokolwiek jej przeszkadzał.
- Ciekawe, jakich teściów ma pani Cullen – zastanowiła się Lisa, przesadnie akcentując dwa
ostatnie słowa.
- Może ten jej Carlisle ma jakiegoś brata? Trzeba by się dowiedzieć.
- To idź i ją zapytaj, ja się do niej nie zbliżam. - Koleżanka Agnes wzruszyła ramionami.
Esme świetnie słyszała szeptaną rozmowę. Powstrzymała się od podejścia do obu dziewczyn i
zakomunikowania im, że Carlisle nie ma brata, a jej teściowie nie żyją od jakichś trzystu lat i
głównie dzięki temu nigdy ich nie poznała. W tym momencie zamrugała lampka połączenia.
- Centrala Telefoniczna – powiedziała do mikrofonu.
- Co byś powiedziała na biwak w niedzielę? Zrobimy sobie nasze małe Święto Dziękczynienia.
Esme uśmiechnęła się szeroko. Carlisle czasem dzwonił do niej w przerwie na lunch.
- Nie wiem, czy obchody w naszym wykonaniu zostałyby uznane przez kościół.
- Nie będę prosił pastora, by rozwiał nasze teologiczne wątpliwości. To jak? Wypijamy indyka?
Żona doktora Cullena wybuchnęła śmiechem, czym zwróciła uwagę swoich koleżanek.
Popatrzyły na nią zdumione. Agnes ze zdziwienia zamarła z kabelkiem w dłoni, kompletnie
zapominając go podłączyć. Tylko dzięki temu nie mogła podsłuchać, o czym rozmawia
najdziwniejsza pracownica centrali.
- W twoich ustach wszystko brzmi tak...
- Jak? - zapytał Carlisle.
- Tak prosto – dokończyła jego żona.
- Bo większość rzeczy jest prosta. Są sprawy, których nie mogę zmienić, ale nie widzę
powodów, by całą wieczność się nimi zadręczać. Tak więc proponuję indyka, a potem...
- Szsz! - powstrzymała go Esme. - Ta rozmowa może być podsłuchiwana – szepnęła,
rozglądając się ukradkiem. Utwierdziła się w przekonaniu, że tak nie jest, ale ten stan mógł się
zmienić w każdej sekundzie, najpewniej w tej samej, w której z twarzy Agnes zniknie wyraz
osłupienia.
- Zatem pozostawię to twoim domysłom. A teraz idę porozmawiać z szefem o moim
niedzielnym dyżurze.
- Masz dyżur w niedzielę? - zdziwiła się Esme.
- Tak, ale pomyślałem, że spędzę ten dzień z moją żoną. Przesuniemy polowanie z soboty i
będziemy się zachowywać jak prawdziwi chrześcijanie.
- Oczywiście – przytaknęła z przekąsem, hamując kolejny wybuch śmiechu. Chrześcijanie! Po
trzystu latach Carlisle chyba stracił poczucie grzecznego chrześcijaństwa w kościach.
Ale Esme Cullen nie narzekała.
Nowy Jork
Zrobiło się znacznie chłodniej. Ludzie na powrót włożyli płaszcze, zasłaniając szyje. Kapelusze
ochraniały głowy. Nocne życie powoli się uspokajało, ale Pete się tym nie martwił. Coraz
słabsze słońce sprawiało, że teraz częściej mógł prowadzić dzienny tryb życia. Nie czekał już na
noc, by polować.
W tym momencie był jednak najedzony i zmierzał na wschód. Zostawił Edwarda w mieszkaniu,
wraz z jego filozofią i nieuleczalną moralnością. Sam zaś wypastował buty, wyczyścił je na
połysk, włożył garnitur i zawiązał krawat. Czuł na sobie potępieńczy wzrok Masena, kiedy
poprawiał fryzurę przez lustrem. Edward nie zadał ani jednego pytania, choć z pewnością
ciekawość ściskała go w dołku.
- Zostawiam cię samego. Wiesz dlaczego.
Edward wywrócił oczami i niczym wyuczoną formułkę wydeklamował:
- Ponieważ nawet pijanej prostytutki nie umiem wypić. Tak, wiem.
Zapadła cisza, którą dopiero po kilku minutach przerwał Pete.
- No? Jak wyglądam? - zapytał, otrzepując marynarkę.
- Jak gangster. - Usłyszał w odpowiedzi. Pete musiał przyznać, że krzywy uśmieszek wychodził
Edwardowi coraz lepiej, choć wciąż nie pasował do jego natury.
- Uznam to za komplement, chociaż z tobą nigdy nic nie wiadomo. - Nałożywszy kapelusz,
pospiesznie wyszedł. Edward został sam ze swoimi myślami.
Najłatwiejsze w odgadywaniu zamiarów Pete'a było to, że myślał obrazami. Masen nie
opanował jeszcze języka rosyjskiego, ale coraz lepiej mu szło. Przestał nawet mylić duże litery
z małymi i całkiem sprawnie operował już cyrylicą. Oczywiście Pete nie wiedział o jego studiach
nad językiem. Edward ukrył książki za regałem i wyciągał je tylko pod nieobecność
współlokatora. Tak – współlokatora. Wampir na swój sposób lubił towarzystwo Rosjanina, choć
na wszelki wypadek zabronił mu destylacji alkoholu w domu. Pete nie przejął się tym – urządził
sobie „pracownię” w piwnicach, skąd zabierał czasem w drogę efekty swej pracy.
Edward zerknął przez okno na ulicę i zauważył, że tym razem jego towarzysz nie miał przy
sobie butelki. Powiązał to z ładną buzią kobiety, która od kilku miesięcy pojawiała się w
myślach krwiopijcy. Nie, jej nie zamierzał upić. I sam najwyraźniej nie chciał z niej pić. Obrazy
były dosyć romantyczne i melancholijne. Uczucia Pete wyrażał w swoim języku i szybko jak
strzała, więc z początku Edward miał nie lada kłopot ze zrozumieniem. Dopiero z czasem
wyróżnił „przywiązanie”, które później zaczęło zamieniać się w „kocham”.
Nie opowiadał mu o tej kobiecie. Sam nie chciał pytać, gdyż zdradziłby się, że skądś o niej wie.
Elegancki ubiór towarzysza świadczył, że ma on poważne zamiary lub wkrada się jako zalotnik
do tak zwanego „porządnego domu”. Przyczyny jednak nie były tak istotne, jak złe przeczucia,
które ogarnęły Edwarda.
Pete nie udawał zalotnika w porządnym domu. Wracał do Maureen niemal każdego wieczoru.
Rajfurka zastanawiała się czasem, skąd ten młody mężczyzna ma pieniądze, ale nie pytała.
Płacił, a zatem nie jej rzeczą było interesować się jego finansami. Nie podobała jej się jednak
szczególna dbałość, jaką ostatnimi czasy przywiązywał do stroju. A także to, że zawsze
wybierał tę samą dziewczynę.
Któregoś dnia zapytała Marianne, czy nie czuje się tym zmęczona i czy czasem nie chciałaby,
by ona, Maureen, skłamała w jej imieniu, że jest niedysponowana. Dziewczyna uśmiechnęła się
wtedy słodko niczym aniołek z obrazu w kościele i odparła, że gdy jest niedysponowana, pan
Petr i tak do niej nie przychodzi, a jego towarzystwo jej nie przeszkadza. Maureen musiała
skapitulować. Uważała, że troszczy się o swoje dziewczęta niczym matka i jeśli któryś z
klientów zacząłby być nachalny, gotowa była ich bronić. Nie mogła jednak nic poradzić na to,
że Marianne zdradzała wyraźne oznaki zakochania, a zachowanie pana Petra wskazywało na
wzajemność. Nie podobało jej się to, bo jeszcze mógł naopowiadać dziewczynie jakichś głupot i
zechciałaby odejść powodowana romantycznymi mrzonkami o małżeństwie. Kilka dziewcząt już
w ten sposób opuściło Maureen. Znikały bez wieści, wysyłały później do swej dawnej
chlebodawczyni lakoniczny list, że znalazły szczęście.
Maureen miała jednak związane ręce. Ten stan trwał od kilku miesięcy i pan Petr hojnie płacił
za każdym razem, gdy przychodził.
Siedział teraz w pokoju Marianne i prawił jej słodkie słówka. Rajfurka zaglądnęła przez dziurkę
w ścianie, sprytnie ukrytą w obrazie, i nie mogła się nadziwić. Prostytutka nie pracowała!
Znowu! Czyli pozostałe dziewczęta nie kłamały mówiąc, że pan Petr nigdy... Dziwne!
Blondynka siedziała klientowi na kolanach i pozwalała się tulić i całować. Mówiła mu tylko
czasem, że ma bardzo zimne ręce. On odpowiadał po rosyjsku, że taki już jest. Maureen,
znająca język, rozumiała, ale Marianne – nie. Nie szkodzi – pan Petr poprawiał się, szybko
przechodząc na angielski.
Właścicielka domu uciech doszła do wniosku, że najwyraźniej Rosjanin ma właśnie takie
potrzeby – pogadać, pomacać, pocałować i nic poza tym. Jeśli był zadowolony, to nie była jej
sprawa. Byle się tylko Marianne nie dała nabrać i nie rozleniwiła bez reszty.
Z tą myślą zasłoniła dziurę i odeszła.
Pete nachylił się do ucha Marianne i szepnął:
- Poszła.
- Skąd wiesz? - zapytała dziewczyna, wplatając dłoń w jego włosy.
- To także część mojej natury – wymamrotał. - Myślę, że dziś spróbuję...
Położył dłoń na jej udzie i powoli przesunął ją ku górze. Marianne spoglądała mu w oczy,
skupiona i gotowa spróbować wszystkiego, na co odważy się pan Petr.
- Aj! Masz zimne ręce! - zaśmiała się. Miała gęsią skórkę. Pete spuścił wzrok i utkwił go w
rozchyleniu szlafroczka, skąd wyłaniały się dwie piersi.
- Wygląda na to, że będę musiał najpierw cię ogrzać. Lub zabrać do bardzo ciepłego miejsca.
Pokręciła głową.
- Tutaj nie jest zbyt ciepło. Maureen stara się oszczędzać.
Pete warknął, czym sprawił, że siedząca mu na kolanach dziewczyna wstrzymała oddech.
- Nie jestem zły na ciebie – zapewnił ją, rozchylając szlafroczek i chuchając na jej piersi. Musiał
jednak przestać, gdyż Marianne zaczęła dygotać z zimna. - Zapoluję i potem zabiorę cię stąd.
Nagrzeję mieszkanie. Będzie tak gorąco, że moje ciało przyniesie ci ulgę.
Marianne przycisnęła głowę Pete'a do swej piersi, nie zważając na to, że robi jej się przez to
jeszcze zimniej. Skupiła się na lodowatej dłoni głaszczącej jej udo.
- To nie może być takie złe. Przecież tu byli inni mężczyźni. Różni. Nie zawsze dżentelmeni.
Twoja temperatura to nic w porównaniu z nimi.
- Zapłacę Maureen, by żaden nie mógł cię już dotknąć.
- Nie bądź niemądry. Chcesz mnie zamknąć pod kluczem? Jeszcze zacznie coś podejrzewać.
Pocałował dziewczynę w skroń i wysunął rękę spomiędzy jej ud.
- Myśl o mnie, gdy przychodzą tu inni.
- Myślę.
Ashland, Wisconsin
Carlisle wodził palcem po brzuchu swojej żony. Byli syci. Chwilę wcześniej Esme obmyła twarz
w strumyku i starała się wyczyścić plamę krwi ze spodni, ale tweed szybko nasiąkał. Trudno.
Wypierze to później.
Położyła się na trawie u boku swego męża i od tamtego momentu Carlisle nie przestawał jej
łaskotać.
- Miał być indyk – rzekła w końcu, powstrzymując jego ręce.
- Żaden nie biegał po lesie – zauważył Carlisle.
Esme przekręciła się na bok i podparła głowę na dłoni.
- Co to za Święto Dziękczynienia bez indyka?
- Co to za Święto Dziękczynienia w niedzielę*? Zresztą nasze święta i tak są nietypowe.
Wiesz, bez... - urwał.
- Nadal czekamy? - zapytała. Nigdy o tym nie rozmawiali i nie mieli żadnych ustaleń, ale
podświadomie czekali każdego dnia, czy drzwi się nie otworzą i do domu nie wejdzie Edward.
- Myślisz, że by nas znalazł, gdybyśmy się wyprowadzili? - zapytała, gdy milczenie męża się
przedłużało.
- Zawsze nas znajdzie. Jakoś. Też mógłbym go odnaleźć, ale nie szukam go.
- Właściwie dlaczego nie? - Esme podniosła się i usiadła po turecku. Mechanicznie zaczęła trzeć
plamę krwi na spodniach.
- Esme, on chciał odejść. Może na zawsze, może nie. Ale nie pomogę mu, jeśli będę za nim
chodził. Potrzebuje się usamodzielnić, pobyć chwilę sam, poszaleć. - Zawahał się przy ostatnim
słowie. - Musi dorosnąć. Zapewne jeszcze się kiedyś spotkamy.
Wampirzyca znów opadła na trawę, wystawiając twarz do słońca. Tym razem to Carlisle
nachylił się w jej stronę, ale nie dotykał jej już.
- Chcesz się wyprowadzić?
- Chciałabym, by nas znalazł – odparła po chwili zastanowienia. - Ale nie wiem, ile trzeba
będzie czekać. To może trwać stulecia.
Carlisle zmarszczył brwi.
- Zaczynają się plotki. Słyszę, co dziewczyny mówią w centrali – powiedziała mu żona.
- Tego nie unikniesz. Ludzie po to mają języki, by gadać.
- Że jesteśmy wampirami? - zapytała z przekąsem.
Carlisle przez jakiś czas nie odpowiadał. Trawił informację. W końcu rzekł spokojnie:
- To tylko takie gadanie. Ludzie nie wierzą w wampiry, te czasy już chyba minęły.
Esme starała się nie zauważać małego słówka „chyba” w wypowiedzi męża.
- Masz rację. Zaczyna mnie denerwować ta praca, to wszystko.
- Rzuć ją.
- Wtedy zostanę w domu przez całą dobę. Muszę mieć kontakt z ludźmi, nawet tak
ograniczony.
Oboje wyłowili szmer w lesie, ale żadne się nie ruszyło.
- Jedna – mruknął Carlisle.
- Najadłam się już – odparła wampirzyca, kładąc rękę na brzuchu. Sarna ocaliła życie.
- Ja też, ale można by pobiegać...
- Za zwierzyną?
- Tak po prostu.
Esme zerwała się z miejsca. Przez sekundę poczuła się jak dziecko i była wdzięczna
Carlisle'owi, że odwrócił jej myśli od smutnego tematu.
- Berek!
Uśmiechnęła się i ruszyła przed siebie. Carlisle pobiegł za nią.
Nowy Jork
Głód wygnał Edwarda na ulicę. Niechętnie wyszedł z mieszkania późnym wieczorem. Nie
założył płaszcza ani kapelusza, nie zwracał uwagi na chłodny wiatr.
Pete'a znowu nie było. Rano polował, a potem poszedł do swojej wybranki.
I cóż dzisiaj, Edwardzie?, pomyślał z niesmakiem. Kolejny pies? A na deser szczur?
Niedługo zabraknie bezdomnych zwierząt, a on nadal będzie tkwił w wyimaginowanym
gorsecie. Dobra tresura Carlisle'a.
Podświadomie ruszył ku studzience. Jak zwykle zejdzie do kanałów ściekowych i pożywi się
jakimś nędznym stworzeniem, które dopadnie. Czuł obrzydzenie do samego siebie. Wolność.
Ha. Ha. Ha.
Nawet nie starał się iść w innym kierunku. Było to pozbawione sensu, ponieważ sumienie i tak
każe mu zawrócić. Pocieszał się, że jego żałosnym polowaniom nie przygląda się żaden wampir.
I wtedy przystanął w połowie drogi do celu. Nasłuchiwał. Gdzieś między budynkami coś
zaszurało i usłyszał stłumiony jęk. Jakby ktoś chciał krzyknąć, ale zasłonięto mu usta. A potem
ciche „Zamknij się!” i plaśnięcie. Ktoś kogoś uderzył. Edward zamarł i wciąż nasłuchiwał.
Znowu szuranie i stłumiony pisk, podobny do mysiego.
Cichutko, krok za krokiem skierował się w stronę odgłosów. Im bliżej podchodził, tym
wyraźniej zdawał sobie sprawę, że są to odgłosy szarpaniny. Trzask rozrywanego materiału
utwierdził go w tym przekonaniu. I w końcu dotarły do niego myśli – gwałtowne i okrutne.
Pełne krwi i cierpienia. Męki dziewczyny. Młodej, stanowczo za młodej. Co robiła o tej porze
poza domem?
Chaos myśli. Przerażenie ofiary. Ekscytacja napastnika. Kolejne szarpnięcie. Słaba próba walki.
I znów uderzenie.
- Zrób tak jeszcze raz, to będzie gorzej.
Stłumiony szloch.
- Nie rycz! – warknął mężczyzna.
W Edwardzie zapłonął gniew. Był tak ostry i oczyszczający, jak ogień trawiący suche gałązki.
Wampir ledwie powstrzymał ryk wściekłości. W gardle szalał płomień głodu, w piersi czuł pożar
nienawiści. Umysł wypełniła jedna myśl – zabij!
Wbiegł na mały kwadrat podwórka. Między śmietnikami leżała skulona, bezbronna
dziewczynka. Dziecko jeszcze. Ileż mogła mieć lat? Trzynaście? Na niej okrakiem siedział wielki
mężczyzna i szarpał jej ubranie.
- Zostaw ją! - wrzasnął Edward. Echo odbiło się od ścian kamienic i pognało w górę,
wypełniając resztkami krzyku ulice.
Nieznajomy niemal podskoczył, potem zamarł i obrócił się w stronę intruza.
- Spieprzaj! - warknął w odpowiedzi.
Edward zobaczył, jak mężczyzna spluwa. Ślina obryzgała zapłakaną twarz dziewczynki. Wtedy
przesądził się los gwałciciela, bo właśnie to rozgniewało Masena najbardziej – kropelki śliny.
Brak szacunku. A dopiero potem bezmyślna przemoc.
Skoczył. Chwycił zaskoczonego napastnika i zwlókł go z wystraszonego dziecka.
- Uciekaj! - zawołał do dziewczynki. Zerwała się na równe nogi i jakby w ziemię wrosła. Nie
mogła się ruszyć. Przytrzymywała resztki sukienki, a jej myśli kotłowały się wokół wdzięczności
i niedowierzania, że jednak uniknie hańby. Nie zostanie też zabita.
- Do domu! - krzyknął do niej Edward i wydał się jej nagle bardziej przerażający niż wszystko
inne. Rzuciła się do ucieczki, byle dalej od jego głosu i czarnych, szalonych oczu.
Edward pchnął kata na ziemię. Zaatakowany jeszcze nie rozumiał, co się stało.
Jak ten młodzik
zdołał go podnieść? Jak dał radę nim rzucić? Zapragnął go zabić. Zmiażdżyć. Pokazać mu, że
nim się nie rzuca jak workiem.
Ale nie miał szans, bo wampir dopadł go i zamknął w uścisku silnych ramion. I wtedy kat
poczuł chłód
- zrozumiał, że stał się ofiarą i zaraz zginie. Teraz to on się szarpał i bezskutecznie
usiłował wyrwać z uścisku, lecz już czuł śmierć gotową zadać cios.
Nie tak to miało być. Nie tak, zdołał tylko pomyśleć, gdyż usta miał zasłonięte zimną dłonią i
nie mógł krzyczeć ze strachu.
- Cały świat nie taki miał być – powiedział Edward. Mówił do niego, bo chciał, by jego ofiara się
bała. Chciał go tak przerazić, jak nikogo na świecie.
Była niedziela, trzy dni od Święta Dziękczynienia. Edward Masen nachylił się nad uchem
szamoczącego się jak ryba w sieci mężczyzny. Bardzo cicho wyszeptał:
- Panie, pobłogosław ten dar, który zaraz będę spożywał.
A potem jego zęby zmiażdżyły kark ofiary.
c.d.n.
* Święto Dziękczynienia w Stanach obchodzone jest w czwarty czwartek listopada