background image

JESIEŃ/ZIMA 1928

Ashland, Wisconsin

Esme   z   westchnieniem   przełączyła   rozmówcę   na   międzymiastową.   Czyżby   się   nudziła?   Od 

jakiegoś  czasu  pracę   wykonywała  mechanicznie   i  gdzieś  zniknął  entuzjazm pierwszych  dni, 
który tak dziwił pozostałe pracownice. W końcu ile radości może sprawić zwykłe przełączanie 

kabelków? Esme Cullen była bardzo dziwną osobą. Czerpała radość z nudnej pracy i sprawiała 
wrażenie, że bardzo jej zależy na tym, by ową pracę wykonywać. Tym dziwniejsza się wydała, 

gdy   pracujące   w   centrali   dziewczyny   zobaczyły   ją   któregoś   wieczoru   z   mężem.   Niejednej 
przemknęła wtedy przez głowę  nieprzystojna myśl, że 

takim mężczyzną nie nudziłyby się w 

domu. I z pewnością wiernie by na niego czekały cały dzień. 
Tymczasem Esme w pierwszych tygodniach zatrudnienia niemal z żalem wracała do domu. W 

lecie   niezmordowanie   tkwiła   na   stanowisku,   jakby   od   tego   zależało   życie   milionów   ludzi. 
Zjawiała się w pracy przed czasem i wychodziła po zachodzie słońca. Kiedyś miała coś, co 

przypominało lekki atak paniki, gdy musiała wyjść wcześniej i zaskoczyła ją piękna pogoda. 
Później   tłumaczyła   się,   że   jest   szczególnie   wrażliwa   na   słońce   i   chwilowo   nie   można   tej 

przypadłości wyleczyć. Zakończyła swoją nieskładną wypowiedź krótkim „mój mąż wyjaśniłby 
to lepiej”. 

Od jakiegoś czasu jednak Esme Cullen sprawiała wrażenie znudzonej. Siedząca najbliżej jej 
stanowiska   Agnes   uznała,   że   jej   koleżanka   nareszcie   znormalniała   i   zapewne   „będą   z   niej 

jeszcze   ludzie”.   Bo   czym   tu   się   ekscytować?   Kablami?   Wiecznie   dzwoniącymi   telefonami? 
Naliczaniem należności? Z całą pewnością nie wypłatą, bo ta nie nastrajała optymizmem. 

Ale Esme dorobiła się już łatki ekscentryczki, choć nie była ani na tyle bogata, ani tak dziwna, 
by na nią zasłużyć. Na jej niekorzyść przemawiała pozycja - lekarz z pewnością zarabiał na tyle 

dobrze, by jego małżonka mogła zajmować się, czym chce. 
Tak naprawdę jednak Esme Cullen nie była znudzona, tylko rozczarowana. Prosta praca miała 

oderwać ją od wiecznego wyczekiwania

 

na Carlisle'a i pogrążania się we własnych, niewesołych 

myślach.   Jesień   sprawiła,   że   pogoda   się   poprawiła   albo   –   wedle   miary   ludzkiej   –   zepsuła. 

Carlisle wróciła na dzienne zmiany. Jego żona zatem zdecydowała się na podjęcie pracy w 
centrali.   Monotonia   dnia   sprawiała   jednak,   że   niechciane   myśli   i   tak   ją   dopadały.   Telefony 

dzwoniły   często,   ale   zatrudnionych   na   stanowiskach   dziewcząt   było   tyle,   że   załatwiały   je 
bardzo szybko i zostawały długie minuty ciszy. A raczej ciężkiego milczenia między Esme a 

resztą.
Któregoś   dnia   Agnes   wymyśliła   nową   rozrywkę,   by   urozmaicić   sobie   dzień.   Podłączała 

słuchawkę i podsłuchiwała rozmawiających ludzi. Potrafiła godzinami słuchać wymiany zdań 
między kochankami, urzędnikami czy rozdzielonymi setkami kilometrów członkami rodzin. W 

tym czasie reszta wykonywała za nią pracę. Każdej dziewczynie przysługiwał jeden taki dzień 
na dwa tygodnie, dzięki czemu nikt się nie nudził i skróciły się okresy oczekiwania na jakieś 

zajęcie. 
Esme stanowczo odmówiła wzięcia udziału w tym procederze, pozwoliła sobie nawet upomnieć 

pozostałe   dziewczyny,   że   postępują   nagannie.   Jedyną   reakcją   było   wzruszenie   ramion   i 
prychnięcie:

- Phi!
A także jeszcze  większy dystans między żoną doktora Cullena a pozostałymi pracownicami 

centrali. 
- Mówię ci, to wampirzyca – chichotała Agnes Lisie na ucho. - Zobacz, jak unika światła. Nie 

skalecz się przy niej, bo cię zje.
Lisa dyskretnie zerknęła na Esme.

- Nawet by tego nie zauważyła. Kabelki to cały jej świat.
- I telefony – szepnęła Agnes, kręcąc palcem jasny loczek przy uchu.

- E tam. Nie wydaje się zbyt przejęta – zaśmiała się cicho Lisa i skupiła na podsłuchiwanej 
rozmowie. - Jezu, ten facet zaraz się rozpłacze – zauważyła, wskazując na słuchawkę. - Żona 

mu znowu przypomniała, że teściowie przyjeżdżają na Święto Dziękczynienia i każe mu się 
zachowywać jak należy.

- Dzwoni w tej sprawie chyba piąty raz. On się najwyraźniej tych teściów boi. - Blondynka 
wydęła wargi, najwyraźniej znudzona. - Słowo daję, człowiek jest zajęty, a ta wydzwania i 

zawraca   mu   głowę   -   rzuciła   nadąsanym   tonem,   sugerując,   że   ona,   Agnes,   jest   bardzo 
zapracowaną osobą i nie życzyłaby sobie, by ktokolwiek jej przeszkadzał.

background image

- Ciekawe, jakich teściów ma pani Cullen – zastanowiła się Lisa, przesadnie akcentując dwa 

ostatnie słowa.
- Może ten jej Carlisle ma jakiegoś brata? Trzeba by się dowiedzieć.

- To idź i ją zapytaj, ja się do niej nie zbliżam. - Koleżanka Agnes wzruszyła ramionami.
Esme świetnie słyszała szeptaną rozmowę. Powstrzymała się od podejścia do obu dziewczyn i 

zakomunikowania im, że Carlisle nie ma brata, a jej teściowie nie żyją od jakichś trzystu lat i 
głównie dzięki temu nigdy ich nie poznała. W tym momencie zamrugała lampka połączenia.

- Centrala Telefoniczna – powiedziała do mikrofonu.
- Co byś powiedziała na biwak w niedzielę? Zrobimy sobie nasze małe Święto Dziękczynienia.

Esme uśmiechnęła się szeroko. Carlisle czasem dzwonił do niej w przerwie na lunch. 
- Nie wiem, czy obchody w naszym wykonaniu zostałyby uznane przez kościół.

- Nie będę prosił pastora, by rozwiał nasze teologiczne wątpliwości. To jak? Wypijamy indyka?
Żona   doktora   Cullena   wybuchnęła   śmiechem,   czym   zwróciła   uwagę   swoich   koleżanek. 

Popatrzyły na nią zdumione. Agnes ze zdziwienia zamarła z kabelkiem w dłoni, kompletnie 
zapominając   go   podłączyć.   Tylko   dzięki   temu   nie   mogła   podsłuchać,   o   czym   rozmawia 

najdziwniejsza pracownica centrali.
- W twoich ustach wszystko brzmi tak...

- Jak? - zapytał Carlisle.
- Tak prosto – dokończyła jego żona.

-   Bo   większość   rzeczy   jest   prosta.   Są   sprawy,   których   nie   mogę   zmienić,   ale   nie   widzę 
powodów, by całą wieczność się nimi zadręczać. Tak więc proponuję indyka, a potem...

-   Szsz!   -   powstrzymała   go   Esme.   -   Ta   rozmowa   może   być   podsłuchiwana   –   szepnęła, 
rozglądając się ukradkiem. Utwierdziła się w przekonaniu, że tak nie jest, ale ten stan mógł się 

zmienić w każdej sekundzie, najpewniej w tej samej, w której z twarzy Agnes zniknie wyraz 
osłupienia.

-   Zatem   pozostawię   to   twoim   domysłom.   A   teraz   idę   porozmawiać   z   szefem   o   moim 
niedzielnym dyżurze.

- Masz dyżur w niedzielę? - zdziwiła się Esme.
- Tak, ale pomyślałem, że spędzę ten dzień z moją żoną. Przesuniemy polowanie z soboty i 

będziemy się zachowywać jak prawdziwi chrześcijanie.
- Oczywiście – przytaknęła z przekąsem, hamując kolejny wybuch śmiechu. Chrześcijanie! Po 

trzystu latach Carlisle chyba stracił poczucie grzecznego chrześcijaństwa w kościach.
Ale Esme Cullen nie narzekała.

Nowy Jork

Zrobiło się znacznie chłodniej. Ludzie na powrót włożyli płaszcze, zasłaniając szyje. Kapelusze 

ochraniały   głowy.   Nocne   życie   powoli   się   uspokajało,   ale   Pete   się   tym   nie   martwił.   Coraz 
słabsze słońce sprawiało, że teraz częściej mógł prowadzić dzienny tryb życia. Nie czekał już na 

noc, by polować.
W tym momencie był jednak najedzony i zmierzał na wschód. Zostawił Edwarda w mieszkaniu, 

wraz z jego filozofią i nieuleczalną moralnością. Sam zaś wypastował buty, wyczyścił je na 
połysk,   włożył   garnitur   i   zawiązał   krawat.   Czuł   na   sobie   potępieńczy   wzrok   Masena,   kiedy 

poprawiał   fryzurę   przez   lustrem.   Edward   nie   zadał   ani   jednego   pytania,   choć   z   pewnością 
ciekawość ściskała go w dołku.

- Zostawiam cię samego. Wiesz dlaczego.
Edward wywrócił oczami i niczym wyuczoną formułkę wydeklamował:

- Ponieważ nawet pijanej prostytutki nie umiem wypić. Tak, wiem.
Zapadła cisza, którą dopiero po kilku minutach przerwał Pete.

- No? Jak wyglądam? - zapytał, otrzepując marynarkę.
- Jak gangster. - Usłyszał w odpowiedzi. Pete musiał przyznać, że krzywy uśmieszek wychodził 

Edwardowi coraz lepiej, choć wciąż nie pasował do jego natury.
- Uznam to za komplement, chociaż z tobą nigdy nic nie wiadomo. - Nałożywszy kapelusz, 

pospiesznie wyszedł. Edward został sam ze swoimi myślami.
Najłatwiejsze   w   odgadywaniu   zamiarów   Pete'a   było   to,   że   myślał   obrazami.   Masen   nie 

opanował jeszcze języka rosyjskiego, ale coraz lepiej mu szło. Przestał nawet mylić duże litery 
z małymi i całkiem sprawnie operował już cyrylicą. Oczywiście Pete nie wiedział o jego studiach 

nad   językiem.   Edward   ukrył   książki   za   regałem   i   wyciągał   je   tylko   pod   nieobecność 
współlokatora. Tak – współlokatora. Wampir na swój sposób lubił towarzystwo Rosjanina, choć 

background image

na wszelki wypadek zabronił mu destylacji alkoholu w domu. Pete nie przejął się tym – urządził 

sobie „pracownię” w piwnicach, skąd zabierał czasem w drogę efekty swej pracy.
Edward zerknął przez okno na ulicę i zauważył, że tym razem jego towarzysz nie miał przy 

sobie   butelki.   Powiązał   to   z   ładną   buzią   kobiety,   która   od   kilku   miesięcy   pojawiała   się   w 
myślach krwiopijcy. Nie, jej nie zamierzał upić. I sam najwyraźniej nie chciał z niej pić. Obrazy 

były dosyć romantyczne i melancholijne. Uczucia Pete wyrażał w swoim języku i szybko jak 
strzała,   więc   z   początku   Edward   miał   nie   lada   kłopot   ze   zrozumieniem.   Dopiero   z   czasem 

wyróżnił „przywiązanie”, które później zaczęło zamieniać się w „kocham”. 
Nie opowiadał mu o tej kobiecie. Sam nie chciał pytać, gdyż zdradziłby się, że skądś o niej wie. 

Elegancki ubiór towarzysza świadczył, że ma on poważne zamiary lub wkrada się jako zalotnik 
do tak zwanego „porządnego domu”. Przyczyny jednak nie były tak istotne, jak złe przeczucia, 

które ogarnęły Edwarda. 

Pete nie udawał zalotnika w porządnym domu. Wracał do Maureen niemal każdego wieczoru. 
Rajfurka zastanawiała się czasem, skąd ten młody mężczyzna ma pieniądze, ale nie pytała. 

Płacił, a zatem nie jej rzeczą było interesować się jego finansami. Nie podobała jej się jednak 
szczególna   dbałość,   jaką   ostatnimi   czasy   przywiązywał   do   stroju.   A   także   to,   że   zawsze 

wybierał tę samą dziewczynę. 
Któregoś dnia zapytała Marianne, czy nie czuje się tym zmęczona i czy czasem nie chciałaby, 

by ona, Maureen, skłamała w jej imieniu, że jest niedysponowana. Dziewczyna uśmiechnęła się 
wtedy słodko niczym aniołek z obrazu w kościele i odparła, że gdy jest niedysponowana, pan 

Petr i tak do niej nie przychodzi, a jego towarzystwo jej nie przeszkadza. Maureen musiała 
skapitulować.   Uważała,   że   troszczy   się   o   swoje   dziewczęta   niczym   matka   i   jeśli   któryś   z 

klientów zacząłby być nachalny, gotowa była ich bronić. Nie mogła jednak nic poradzić na to, 
że Marianne zdradzała wyraźne oznaki zakochania, a zachowanie pana Petra wskazywało na 

wzajemność. Nie podobało jej się to, bo jeszcze mógł naopowiadać dziewczynie jakichś głupot i 
zechciałaby odejść powodowana romantycznymi mrzonkami o małżeństwie. Kilka dziewcząt już 

w   ten   sposób   opuściło   Maureen.   Znikały   bez   wieści,   wysyłały   później   do   swej   dawnej 
chlebodawczyni lakoniczny list, że znalazły szczęście. 

Maureen miała jednak związane ręce. Ten stan trwał od kilku miesięcy i pan Petr hojnie płacił 
za każdym razem, gdy przychodził. 

Siedział teraz w pokoju Marianne i prawił jej słodkie słówka. Rajfurka zaglądnęła przez dziurkę 
w  ścianie,   sprytnie   ukrytą   w   obrazie,   i  nie   mogła   się   nadziwić.   Prostytutka   nie  pracowała! 

Znowu! Czyli pozostałe dziewczęta nie kłamały mówiąc, że pan Petr nigdy... Dziwne!
Blondynka  siedziała  klientowi  na  kolanach  i  pozwalała  się   tulić  i  całować.   Mówiła  mu  tylko 

czasem, że ma bardzo  zimne  ręce. On odpowiadał po rosyjsku, że taki już  jest. Maureen, 
znająca język, rozumiała, ale Marianne – nie. Nie szkodzi – pan Petr poprawiał się, szybko 

przechodząc na angielski. 
Właścicielka   domu   uciech   doszła   do   wniosku,   że   najwyraźniej   Rosjanin   ma   właśnie   takie 

potrzeby – pogadać, pomacać, pocałować i nic poza tym. Jeśli był zadowolony, to nie była jej 
sprawa. Byle się tylko Marianne nie dała nabrać i nie rozleniwiła bez reszty. 

Z tą myślą zasłoniła dziurę i odeszła.

Pete nachylił się do ucha Marianne i szepnął:
- Poszła.

- Skąd wiesz? - zapytała dziewczyna, wplatając dłoń w jego włosy.
- To także część mojej natury – wymamrotał. - Myślę, że dziś spróbuję...

Położył dłoń  na  jej udzie  i  powoli przesunął ją  ku górze. Marianne  spoglądała  mu  w  oczy, 
skupiona i gotowa spróbować wszystkiego, na co odważy się pan Petr.

- Aj! Masz zimne ręce! - zaśmiała się. Miała gęsią skórkę. Pete spuścił wzrok i utkwił go w 
rozchyleniu szlafroczka, skąd wyłaniały się dwie piersi.

- Wygląda na to, że będę musiał najpierw cię ogrzać. Lub zabrać do bardzo ciepłego miejsca.
Pokręciła głową.

- Tutaj nie jest zbyt ciepło. Maureen stara się oszczędzać.
Pete warknął, czym sprawił, że siedząca mu na kolanach dziewczyna wstrzymała oddech.

- Nie jestem zły na ciebie – zapewnił ją, rozchylając szlafroczek i chuchając na jej piersi. Musiał 
jednak przestać, gdyż Marianne zaczęła dygotać z zimna. - Zapoluję i potem zabiorę cię stąd. 

Nagrzeję mieszkanie. Będzie tak gorąco, że moje ciało przyniesie ci ulgę.
Marianne przycisnęła głowę Pete'a do swej piersi, nie zważając na to, że robi jej się przez to 

background image

jeszcze zimniej. Skupiła się na lodowatej dłoni głaszczącej jej udo. 

- To nie może być takie złe. Przecież tu byli inni mężczyźni. Różni. Nie zawsze dżentelmeni. 
Twoja temperatura to nic w porównaniu z nimi.

- Zapłacę Maureen, by żaden nie mógł cię już dotknąć.
- Nie bądź niemądry. Chcesz mnie zamknąć pod kluczem? Jeszcze zacznie coś podejrzewać.

Pocałował dziewczynę w skroń i wysunął rękę spomiędzy jej ud.
- Myśl o mnie, gdy przychodzą tu inni.

- Myślę.

Ashland, Wisconsin

Carlisle wodził palcem po brzuchu swojej żony. Byli syci. Chwilę wcześniej Esme obmyła twarz 
w strumyku i starała się wyczyścić plamę krwi ze spodni, ale tweed szybko nasiąkał. Trudno. 

Wypierze to później. 
Położyła się na trawie u boku swego męża i od tamtego momentu Carlisle nie przestawał jej 

łaskotać.
- Miał być indyk – rzekła w końcu, powstrzymując jego ręce.

- Żaden nie biegał po lesie – zauważył Carlisle.
Esme przekręciła się na bok i podparła głowę na dłoni. 

- Co to za Święto Dziękczynienia bez indyka?
-   Co   to   za   Święto   Dziękczynienia   w   niedzielę*?   Zresztą   nasze   święta   i   tak   są   nietypowe. 

Wiesz, bez... - urwał.
- Nadal czekamy? - zapytała. Nigdy o tym nie  rozmawiali i nie  mieli żadnych ustaleń, ale 

podświadomie czekali każdego dnia, czy drzwi się nie otworzą i do domu nie wejdzie Edward.
- Myślisz, że by nas znalazł, gdybyśmy się wyprowadzili? - zapytała, gdy milczenie męża się 

przedłużało.
- Zawsze nas znajdzie. Jakoś. Też mógłbym go odnaleźć, ale nie szukam go.

- Właściwie dlaczego nie? - Esme podniosła się i usiadła po turecku. Mechanicznie zaczęła trzeć 
plamę krwi na spodniach.

- Esme, on chciał odejść. Może na zawsze, może nie. Ale nie pomogę mu, jeśli będę za nim 
chodził. Potrzebuje się usamodzielnić, pobyć chwilę sam, poszaleć. - Zawahał się przy ostatnim 

słowie. - Musi dorosnąć. Zapewne jeszcze się kiedyś spotkamy.
Wampirzyca   znów   opadła   na   trawę,   wystawiając   twarz   do   słońca.   Tym   razem   to   Carlisle 

nachylił się w jej stronę, ale nie dotykał jej już. 
- Chcesz się wyprowadzić?

- Chciałabym, by nas znalazł – odparła po chwili zastanowienia. - Ale nie wiem, ile trzeba 
będzie czekać. To może trwać stulecia.

Carlisle zmarszczył brwi. 
- Zaczynają się plotki. Słyszę, co dziewczyny mówią w centrali – powiedziała mu żona.

- Tego nie unikniesz. Ludzie po to mają języki, by gadać.
- Że jesteśmy wampirami? - zapytała z przekąsem.

Carlisle przez jakiś czas nie odpowiadał. Trawił informację. W końcu rzekł spokojnie:
- To tylko takie gadanie. Ludzie nie wierzą w wampiry, te czasy już chyba minęły.

Esme starała się nie zauważać małego słówka „chyba” w wypowiedzi męża.
- Masz rację. Zaczyna mnie denerwować ta praca, to wszystko.

- Rzuć ją.
-   Wtedy   zostanę   w   domu   przez   całą   dobę.   Muszę   mieć   kontakt   z   ludźmi,  nawet   tak 

ograniczony.
Oboje wyłowili szmer w lesie, ale żadne się nie ruszyło.

- Jedna – mruknął Carlisle.
- Najadłam się już – odparła wampirzyca, kładąc rękę na brzuchu. Sarna ocaliła życie.

- Ja też, ale można by pobiegać...
- Za zwierzyną?

- Tak po prostu.
Esme   zerwała   się   z   miejsca.   Przez   sekundę   poczuła   się   jak   dziecko   i   była   wdzięczna 

Carlisle'owi, że odwrócił jej myśli od smutnego tematu. 
- Berek!

Uśmiechnęła się i ruszyła przed siebie. Carlisle pobiegł za nią.

background image

Nowy Jork

Głód   wygnał   Edwarda   na   ulicę.   Niechętnie   wyszedł   z   mieszkania   późnym   wieczorem.   Nie 

założył płaszcza ani kapelusza, nie zwracał uwagi na chłodny wiatr. 
Pete'a znowu nie było. Rano polował, a potem poszedł do swojej wybranki.

I cóż dzisiaj, Edwardzie?, pomyślał z niesmakiem. Kolejny pies? A na deser szczur?
Niedługo   zabraknie   bezdomnych   zwierząt,   a   on   nadal   będzie   tkwił   w   wyimaginowanym 

gorsecie. Dobra tresura Carlisle'a. 
Podświadomie ruszył ku studzience. Jak zwykle zejdzie do kanałów ściekowych i pożywi się 

jakimś nędznym stworzeniem, które dopadnie. Czuł obrzydzenie do samego siebie. Wolność. 
Ha. Ha. Ha.

Nawet nie starał się iść w innym kierunku. Było to pozbawione sensu, ponieważ sumienie i tak 
każe mu zawrócić. Pocieszał się, że jego żałosnym polowaniom nie przygląda się żaden wampir. 

I   wtedy   przystanął   w   połowie   drogi   do   celu.   Nasłuchiwał.   Gdzieś   między   budynkami   coś 
zaszurało i usłyszał stłumiony jęk. Jakby ktoś chciał krzyknąć, ale zasłonięto mu usta. A potem 

ciche   „Zamknij   się!”  i   plaśnięcie.   Ktoś  kogoś  uderzył.   Edward  zamarł    i  wciąż  nasłuchiwał. 
Znowu szuranie i stłumiony pisk, podobny do mysiego. 

Cichutko,   krok   za   krokiem   skierował   się   w   stronę   odgłosów.   Im   bliżej   podchodził,   tym 
wyraźniej zdawał sobie sprawę, że są to odgłosy szarpaniny. Trzask rozrywanego materiału 

utwierdził go w tym przekonaniu. I w końcu dotarły do niego myśli – gwałtowne i okrutne. 
Pełne krwi i cierpienia. Męki dziewczyny. Młodej, stanowczo za młodej. Co robiła o tej porze 

poza domem?
Chaos myśli. Przerażenie ofiary. Ekscytacja napastnika. Kolejne szarpnięcie. Słaba próba walki. 

I znów uderzenie. 
- Zrób tak jeszcze raz, to będzie gorzej.

Stłumiony szloch.
- Nie rycz! – warknął mężczyzna.

W Edwardzie zapłonął gniew. Był tak ostry i oczyszczający, jak ogień trawiący suche gałązki. 
Wampir ledwie powstrzymał ryk wściekłości. W gardle szalał płomień głodu, w piersi czuł pożar 

nienawiści. Umysł wypełniła jedna myśl – zabij!
Wbiegł   na   mały   kwadrat   podwórka.   Między   śmietnikami   leżała   skulona,   bezbronna 

dziewczynka. Dziecko jeszcze. Ileż mogła mieć lat? Trzynaście? Na niej okrakiem siedział wielki 
mężczyzna i szarpał jej ubranie.

-   Zostaw   ją!   -   wrzasnął   Edward.   Echo   odbiło   się   od   ścian   kamienic   i   pognało   w   górę, 
wypełniając resztkami krzyku ulice.

Nieznajomy niemal podskoczył, potem zamarł i obrócił się w stronę intruza.
- Spieprzaj! - warknął w odpowiedzi.

Edward zobaczył, jak mężczyzna spluwa. Ślina obryzgała zapłakaną twarz dziewczynki. Wtedy 
przesądził się los gwałciciela, bo właśnie to rozgniewało Masena najbardziej – kropelki śliny. 

Brak szacunku. A dopiero potem bezmyślna przemoc.
Skoczył. Chwycił zaskoczonego napastnika i zwlókł go z wystraszonego dziecka.

- Uciekaj! - zawołał do dziewczynki. Zerwała się na równe nogi i jakby w ziemię wrosła. Nie 
mogła się ruszyć. Przytrzymywała resztki sukienki, a jej myśli kotłowały się wokół wdzięczności 

i niedowierzania, że jednak uniknie hańby. Nie zostanie też zabita.
- Do domu! - krzyknął do niej Edward i wydał się jej nagle bardziej przerażający niż wszystko 

inne. Rzuciła się do ucieczki, byle dalej od jego głosu i czarnych, szalonych oczu.
Edward pchnął kata na ziemię. Zaatakowany jeszcze nie rozumiał, co się stało.

 

Jak ten młodzik 

zdołał go podnieść? Jak dał radę nim rzucić? Zapragnął go zabić. Zmiażdżyć. Pokazać mu, że 
nim się nie rzuca jak workiem.

Ale nie miał szans, bo wampir dopadł go i zamknął w uścisku silnych ramion. I wtedy kat 
poczuł chłód

 

- zrozumiał, że stał się ofiarą i zaraz zginie. Teraz to on się szarpał i bezskutecznie 

usiłował wyrwać z uścisku, lecz już czuł śmierć gotową zadać cios.
Nie tak to miało być. Nie tak, zdołał tylko pomyśleć, gdyż usta miał zasłonięte zimną dłonią i 

nie mógł krzyczeć ze strachu.
- Cały świat nie taki miał być – powiedział Edward. Mówił do niego, bo chciał, by jego ofiara się 

bała. Chciał go tak przerazić, jak nikogo na świecie. 
Była   niedziela,   trzy   dni   od   Święta   Dziękczynienia.   Edward   Masen   nachylił   się   nad   uchem 

szamoczącego się jak ryba w sieci mężczyzny. Bardzo cicho wyszeptał:
- Panie, pobłogosław ten dar, który zaraz będę spożywał.

background image

A potem jego zęby zmiażdżyły kark ofiary.

c.d.n.

* Święto Dziękczynienia w Stanach obchodzone jest w czwarty czwartek listopada