Margot Dalton
Anioły w blasku
Rozdział 1
– Tak właśnie sądzę, Abby. Abby Malone, pogrążona w myślach nad rozgrzebaną na talerzu sałatką, uniosła
głowę i popatrzyła na swoją towarzyszkę, z którą jadła lunch. Ze wszystkich sił próbowała wrócić do przerwanego
wątku rozmowy i pojąć, o czym mówi przyjaciółka.
– Ja chyba nie... Joan, o czym mówiłaś?
– Powiedziałam – rzekła Joan z naciskiem – że on, moim zdaniem, jest aniołem.
– Aniołem – powtórzyła tępo Abby. – Ten chłopak twoim zdaniem... pochodzi z nieba?
– Tak – westchnęła Joan, rozpierając się wygodniej na krześle i przesyłając Abby znaczące spojrzenie.
Abby uważnie popatrzyła jej w oczy. Zastanawiała się, jak odbierają je inni klienci tej popularnej restauracji.
Czy dwie trzydziestoletnie kobiety jedzące razem lunch odróżniają się od reszty towarzystwa? Czy kogokolwiek, kto
je obserwuje, interesuje to, co robią lub o czym myślą?
Zapewne nie, pomyślała Abby. Ani ona, ani Joan nie były osobami, które przyciągałyby uwagę mężczyzn
siedzących przy sąsiednich stolikach. Wyglądały bardzo zwyczajnie: po prostu dwie kobiety, jedzące lunch –
zapracowane, obłożone obowiązkami, którym nie w głowach romanse i fanaberie wielkiego, olśniewającego świata.
A jednak Joan opowiadała przyciszonym głosem o aniele, którego spotkała na rogu jednej z ulic śródmieścia.
– Joan, przecież to włóczęga. Na Boga, to dziad! – wykrzyknęła Abby. – Skąd ci przyszło do głowy, że to może
być istota niebiańska?
– Powiedziały mi to jego oczy – odparła Joan z rozmarzonym uśmiechem. – Ma cudowne oczy, Abby. Jak dwa
jeziora najczystszej akwamaryny. Nawet nie wyobrażasz sobie, co to znaczy spojrzeć w takie źrenice. Można w nich
zatonąć. I jeszcze ta jego nieprawdopodobna delikatność. On jest... on jest nie z tego świata. Po prostu wiem o tym.
Abby z niedowierzaniem pokiwała głową i odruchowo uśmiechnęła się do kelnerki, która pojawiła się z nowym
dzbankiem kawy.
– Zwariowałaś – oświadczyła z czułym uśmiechem, kiedy ponownie zostały same. – To dla mnie jasne. Ale co
się tak naprawdę stało? Zatrzymałaś się, żeby dać chłopakowi dolara, a on ci oznajmił, że ostatnio był zameldowany
na Drodze Mlecznej?
Joan popatrzyła na nią gniewnie jasnobłękitnymi oczyma.
– Śmiej się, śmiej. Ze wszystkiego się śmiejesz. Wyśmiewasz się ze mnie od czasów szopki
bożonarodzeniowej, gdy jeszcze chodziłyśmy do trzeciej klasy szkoły podstawowej.
– Wszyscy się śmiali. Aureola opadła ci na szyję, zahaczyła się o jedno ze skrzydeł i o mało się nie udusiłaś.
Mów dalej o tym aniele – poprosiła Abby, szczerząc ironicznie zęby.
Joan również się uśmiechnęła, ale natychmiast spoważniała.
– Może i jestem głupia, ale on ma w sobie coś szczególnego. Naprawdę. Chcę, żebyś go sobie obejrzała.
– Obejrzała? Jak jakieś zwierzę w zoo czy co?
– Chodzi o to, żebyś popatrzyła mu w oczy. Chcę, żebyś chwilę z nim porozmawiała, a później powiedziała mi,
co o nim sądzisz.
– Ależ ja już go widziałam – odparła Abby z westchnieniem nieziemskiej cierpliwości. – On na tym rogu siedzi
codziennie w tych swoich wystrzępionych łachach, gra na starej harmonijce, a ludzie wrzucają mu do puszki monety.
To stały element krajobrazu. Dlaczego miałabym iść i ponownie go oglądać?
– Dlatego, że nigdy naprawdę go nie widziałaś – odrzekła z powagą Joan. Na jej twarzy malowała się cała gama
uczuć. – Abby, gdybyś tylko popatrzyła mu w oczy...
– W porządku, w porządku. Jako dziennikarka pójdę na ten róg, zajrzę mu głęboko w oczy i zapytam, czy
słyszał najnowszy przebój grany na harfie.
– Abby...
– Oczywiście żartuję. Ale tak poważnie, przydałby mi się akurat teraz taki anioł.
– Co się stało? – zapytała Joan. Abby potrząsnęła głową.
– Nic. Po prostu ostatni genialny pomysł Lorny.
– Twojej szefowej?
– Tak. Zadzwoniła do mnie wczoraj. Zastanawiałam się właśnie nad nowym artykułem o sterylizacji owadów.
Joan skinęła głową.
– Pamiętam. Wspominałaś, że musisz go ukończyć przed Bożym Narodzeniem.
– Cóż – westchnęła ponuro Abby. – Boże Narodzenie już za trzy miesiące i Lorna wymyśliła dla mnie całkiem
inny temat.
– Naprawdę? Jaki?
Abby ponownie ogarnął niepokój, nurtujący ją od chwili rozmowy z Lorną, która miała miejsce poprzedniego
wieczoru.
– DSK – odparła z wahaniem. – Chce, żebym napisała artykuł o DSK. Joan popatrzyła na nią tępym wzrokiem.
– A cóż to takiego? – zapytała.
– Doświadczenie śmierci klinicznej. Wiesz, chodzi o łudzi, którzy przeżywają śmierć kliniczną i widzą
oślepiające światło, anioły i takie tam rzeczy, po czym wracają do życia. Chce artykułu, który potraktowałby to
zjawisko w obiektywny sposób.
– To dziwne. Że też czasopismo, do którego pisujesz zainteresowało się tak osobliwym tematem.
– Mnie również to zdziwiło. Zawsze sądziłam, że doświadczenie śmierci klinicznej należy do parapsychologii.
Ale Lorna uważa inaczej. Twierdzi, że zdaniem wielu naukowców doświadczenie takie bierze się ze zmian
chemicznych zachodzących w mózgu w chwili śmierci, z niedotlenienia i tym podobnych rzeczy. Obecnie notuje się
ogromne zainteresowanie tym zjawiskiem – kontynuowała Abby, starając się nadać głosowi naturalne brzmienie.
Joan popatrzyła na przyjaciółkę ze współczuciem.
– Ale czy Lorna nie rozumie, że taki temat może nastręczyć ci wiele kłopotów? Ostatecznie jest to tylko...
– Jej nie obchodzi moje prywatne życie – ucięła Abby.
– Ale dlaczego ty? Ostatecznie zaplanowałaś już inny artykuł. Czy śmiercią kliniczną nie może zająć się ktoś
inny?
– Lorna uważa, że mam pewną przewagę w pisaniu na ten temat. W naszych okolicach żyje wiele osób, które
mają za sobą doświadczenie śmierci klinicznej. Wydawcy chcą, żebym dotarła do nich osobiście, przeprowadziła
wywiady, a później wszystko opisała.
– Osobiście się z nimi spotkała? – wybuchnęła śmiechem Joan. – Po co?
– Chyba po to, żeby podzielić z nimi to doświadczenie. Lorna uważa, że to bombowy temat. W pewnych
przypadkach doświadczenie śmierci klinicznej potrafi całkowicie odmienić życie człowieka.
– Niemniej – mruknęła Joan – wydaje mi się, że to niedelikatnie wypytywać tych ludzi o tak intymne sprawy.
– Lorna oświadczyła, że jeśli nie zechcę zająć się tym tematem, redakcja to zrozumie. Ale szczególnie mnie
proszą, żebym jednak napisała ten artykuł. Lorna zaznaczyła nawet, że nie byłoby zbyt rozsądnie z mojej strony
rezygnować z tego tematu. Chyba rozumiesz, o co chodzi?
Abby poczuła dreszcz, kiedy przypomniała sobie ukrytą groźbę, kryjącą się w słowach Lorny. Doskonale
wiedziała, jak ludzie zazdroszczą jej pracy w wychodzącym w Los Angeles czasopiśmie. Dobrze też rozumiała, jaki
los może spotkać dziennikarkę, która ze „względów osobistych" rezygnuje z ważnego zadania.
– Jak to? – zapytała Joan. – Co rozumiesz przez to, że szczególnie ciebie proszono?
– Ktoś, nie wiem kto, wpadł na pomysł, żeby czasopismo podjęło ten właśnie temat i zarekomendował mnie,
twierdząc, iż jestem najwłaściwszą osobą. Lorna uważa, że artykuł ten rozniesie się szerokim echem po całym kraju.
– Cóż, powinnaś się z tego cieszyć. Ale czeka cię ciężka praca, Abby.
– Wiem. Tylko wcale mnie to nie cieszy. Przechodzi mnie dreszcz na samą myśl o doświadczeniu śmierci
klinicznej.
– No wiesz, Abby... – zaczęła Joan.
– Bo wszystko to bierze się z tchórzostwa – nie dała jej dokończyć Abby. – Dlaczego ludzie decydują się tak
okropnie siebie okłamywać? Dlaczego udają, że nic tak naprawdę nie jest ostateczne, że zawsze istnieje jakieś
szczęśliwe zakończenie?
– A ty w co wierzysz? Chodzi mi o śmierć.
– Wierzę, że martwy to martwy. Z chwilą śmierci po prostu kończy się życie. Albo będę w to wierzyć, albo
zwariuję.
– I żadnego nieba? Żadnego życia po życiu?
– Żadnego – odparła zdecydowanie Abby, wyciągając rękę i dotykając dłoni przyjaciółki. – Wybacz mi. Nie
chciałam na ciebie krzyczeć. Po prostu... – urwała, pochyliła się do przodu i popatrzyła przepraszająco w oczy Joan.
– Nie jestem w stanie uwierzyć w anielskie pienia. Gdybym w nie uwierzyła, zapisałabym się do spirytystów i
zapłaciła ogromne pieniądze za przywołanie Aarona i możliwość choć jednej rozmowy z nim. Boję się myśleć o
tym, że ciągle może żyć w jakiejś formie. Sądzę, iż nie zniosłabym świadomości, że on gdzieś istnieje, a ja nie
jestem w stanie ani go dotknąć, ani zobaczyć.
Mówiąc to Abby znów poczuła ból, który towarzyszył jej od tylu już miesięcy. Popatrzyła niewidzącym
wzrokiem na stojący przed nią talerz z nie dojedzoną sałatką. Znów wróciły wspomnienia owego strasznego dnia
sprzed roku, tuż przed Bożym Narodzeniem.
Poczuła w dłoni rączkę Aarona, który dreptał obok niej. Oczyma wyobraźni ujrzała jego pyzate policzki i
lśniące oczy, jego nieś miały, promienny uśmiech, jego nogi i ramiona, które zaczynały już nabierać pewnej
smukłości. Znów w myślach słuchała setek pytań, uwag, śmiechu, z którymi wchodził w świat.
Pojechali ściąć choinkę na święta, ale po drodze zatrzymali się w swoim starym domku letniskowym nad
jeziorem. Abby pisała wówczas artykuł o odnawianiu domów i chciała zrobić kilka zdjęć boazerii i gzymsów, zanim
nie zostanie z nich zeskrobana farba.
Aaron wszedł do ciemnej szafy ukrytej pod załamaniem staroświeckich schodów i zaczął się bawić makietą
farmy. Nie zamknął drzwi, więc do środka wpadały promienie słońca.
Abby zajrzała do schowka, żeby sprawdzić, czy nic mu tam nie grozi. Pocałowała chłopca w policzek i
obserwowała chwilę, jak ustawia na płocie plastikowe kury. Po chwili wzięła aparat fotograficzny i ruszyła robić
zdjęcia. Była pochłonięta pracą, kiedy usłyszała głośny, pełen bólu krzyk. Zaparło jej dech. Pobiegła do schowka
pod schodami. Oczy rozszerzyły się jej z przerażenia, kiedy dziecko wyciągnęło do niej rękę. Abby krzyknęła i
strąciła z pulchnego nadgarstka Aarona pająka – wielkiego, lśniącego czernią stwora.
Kiedy owad spadł na grzbiet, odsłaniając na odwłoku czerwony rysunek przypominający klepsydrę, świat przed
oczyma Abby zawirował. Ogarnęła ją panika. Płacząc cicho, z przerażeniem pocierała puchnący już nadgarstek
dziecka.
Najwyższym wysiłkiem woli zapanowała nad nerwami, odetchnęła głęboko i pocałowała chłopca. Zapewniając,
że wszystko będzie dobrze, ubrała go w skafander i zaniosła do samochodu.
Zanim dotarli na pogotowie, ręka Aarona była już spuchnięta aż do barku, a skóra rozpalona. Chłopiec miał
zaczerwienione policzki. W błyszczących, ciemnych oczach malował się ból.
– Jeszcze troszeczkę wytrzymaj, kochanie – wyszeptała, tuląc go do siebie, kiedy lekarz badał jego rękę. –
Jeszcze troszeczkę.
Pocałowała czule włosy Aarona, pragnąc z całego serca przejąć na siebie jego cierpienie, ochronić przed
niebezpieczeństwem.
– Już dobrze, kochanie – szepnęła, kiedy dziecko krzyknęło. – Już dobrze. Wszystko będzie dobrze.
Ale wcale dobrze nie było.
– Czarna wdowa jest zapewne najbardziej jadowitym stworzeniem na ziemi – wyjaśnił młody lekarz,
spoglądając na Abby ponad głową chłopca.
Abby z przerażenia zaschło w ustach.
– Ale przecież... przecież musi istnieć jakaś antytoksyna.
– Tak, istnieje, ale wygląda na to, że pani dziecko jest wyjątkowo uczulone na ten jad. Kilka poważnych stanów
alergicznych...
Później, naturalnie, Abby dowiedziała się wszystkiego o reakcjach alergicznych na zwierzęcy jad. Ale wtedy
nie wiedziała nic, z wyjątkiem tego, że jej dziecko, jej ukochany chłopczyk puchnie, a na jego skórze zaczynają
występować plamy. Puchły mu również drogi oddechowe, co powodowało coraz silniejsze ataki duszności.
A kiedy słońce schowało się już za wzgórza i nad jeziorem zaczął zapadać zmierzch, Aaron umarł.
Abby popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem na Joan, a następnie na kelnerkę, która pojawiła się z zamówionymi
kanapkami. Ze wszystkich sił próbowała wrócić do rzeczywistości, ale jej oczy ciągle miały nieobecny wyraz, były
pociemniałe z bólu na wspomnienie tamtego ponurego, milczącego wieczoru.
Nie umiała pogodzić się z rzeczywistością. Trzymała' ciałko Aarona w ramionach i szeptała mu coś do ucha,
całowała i tuliła do piersi, podczas gdy jacyś obcy ludzie próbowali jej wszystko wytłumaczyć.
– Ależ... ależ to niemożliwe – wy dukała, spoglądając na nich oszalałym wzrokiem. – Jeszcze tak niedawno...
tak niedawno ustawiał na płocie plastikowe kury. Jechaliśmy po choinkę. W sobotę był zaproszony na urodziny
swojego kolegi. Za tydzień po raz pierwszy w życiu miał odbyć wizytę u dentysty. On nie może... nie, to
niemożliwe!
– Abby, co z tobą, kochanie? – wyrwał ją z zamyślenia łagodny głos Joan.
– Nic, nic, wszystko w porządku – odparła, zmuszając się do uśmiechu. – Joannie, jak myślisz, czy te kanapki
są jadalne?
Odrzucając ponure myśli, Abby skoncentrowała uwagę na lunchu.
– Co słychać u twojej mamy? – zapytała i wbiła zęby w kanapkę. Joan nachmurzyła się.
– Nie najlepiej. Ostatnio nasilił się jej artretyzm. Prawie całą noc musiałam moczyć prześcieradła w gorącej
wodzie i robić jej kompresy na kolana.
Abby popatrzyła na znużoną twarz przyjaciółki i starała się nadać głosowi spokojne brzmienie.
– Joannie, może twoja mama powinna wrócić na jakiś czas do szpitala? Przynajmniej trochę odpoczniesz.
– O nie, ona znienawidziła szpital. Sama najlepiej wiesz, jak fatalnie znosiła tamten pobyt.
– Tak, wiem – przyznała tępo Abby.
Zapadła chwila niezręcznego milczenia. Abby siorbała kawę, a Joan obracała w palcach końcówkę
marynowanego kopru.
– No cóż – przerwała milczenie Abby. – Ale dziś wieczorem wyrwiesz się z domu, prawda?
– Dziś wieczorem?
– Przecież masz wpaść do mnie na kolację, a później idziemy do parku na koncert kwartetu smyczkowego.
Zapomniałaś?
Oczy Joan rozszerzyły się, pojawił się w nich błysk żalu.
– Ach, tak, pamiętam. I mówisz, że pójdzie z nami ten... jak mu tam...
– Mitch. Nazywa się Mitchell Flanagan. Prowadzi w gazecie rubrykę kulturalną. Myślę, że przypadniecie sobie
do gustu.
– Ale... – mruknęła bezradnie Joan i umilkła na chwilę. – Ale widzisz, Abby, nie sądzę, żeby moja mama...
mogła cały dzień spędzić sama, a poza tym ona tak strasznie cierpi. Jeśli po pracy wpadnę do domu tylko na chwilę,
a potem znowu wyjdę, nie sądzę, żeby...
– Joan, posłuchaj – przerwała jej Abby. Tym razem to ona nie potrafiła opanować zniecierpliwienia. – Czy ten
ostatni atak artretyzmu u twojej mamy... czy przypadkiem nie bierze się z naszego planowanego wypadu na koncert?
Czy wspominałaś jej, że wybieramy się tam razem?
– Może... tak, chyba coś jej o tym mówiłam. Uwierz mi, tak bardzo cieszyłam się na to wyjście.
– A czy wspominałaś, że być może będzie nam towarzyszył Mitch?
– Chyba tak – przyznała po chwili namysłu Joan.
– Moja mama czyta wszystkie jego artykuły, zwłaszcza recenzje książek. Tak, na pewno jej wspominałam, że
mamy się z nim spotkać.
– Rozumiem – odparła oschle Abby, odstawiając filiżankę. Popatrzyła na rachunek. – Czy masz dziesiątkę?
Joan puściła to pytanie mimo uszu. Popatrzyła przyjaciółce w oczy, a na policzki wystąpiły jej rumieńce.
– Abby, wiem, o czym myślisz.
– Naprawdę? O czym?
– Uważasz, że moja mama symuluje. Uważasz, że udaje ból, żeby zatrzymać mnie w domu, zepsuć mi wieczór i
nie dopuścić do spotkania z sympatycznym mężczyzną.
– Ba! – parsknęła Abby ze złośliwym uśmieszkiem.
– O tym myślałam!
– Wiem, że nigdy jej nie lubiłaś – odparła sztywno Joan. – Ale to moja matka.
– Jasne – powiedziała Abby, nie zwracając uwagi na ton, jakim przyjaciółka wypowiedziała ostatnie słowa. – A
ponadto jest twoim strażnikiem więziennym.
– Och, daj spokój.
– To ty daj spokój. Ileż razy to się już zdarzyło, Joan? Ile razy robiłyśmy jakieś plany i wszystko brało w łeb,
ponieważ twoja mamusia dostawała ataku woreczka żółciowego, palpitacji albo bólów reumatycznych?
Joan milczała. Tylko rumieńce na jej policzkach przybrały barwę szkarłatu.
– Przecież zrealizowałyśmy wiele naszych planów – odezwała się w końcu, jakby na usprawiedliwienie.
– Robiłyśmy razem zakupy, jeździłyśmy na rajdy rowerowe, a czasami...
– Taak – przerwała jej szybko Abby. – Robiłyśmy. Ale nigdy wieczorem, prawda? A za każdym razem, kiedy
na horyzoncie pojawiali się jacyś mężczyźni, twoja matka dostawała boleści.
– Ona tylko... – zaczęła nieśmiało Joan.
Abby popatrzyła na ładną, zakłopotaną twarz przyjaciółki, na linie wokół oczu i ust spowodowane zmęczeniem,
na lekko drżące dłonie.
– W porządku, Joannie – mruknęła przepraszająco, zła na siebie za brak taktu. – Wiem, jaka ona jest, a ty
musisz z nią żyć. Masz niewielkie pole manewru.
– Ale nie znoszę myśli, że uważasz mnie za...
– Joannie, moim zdaniem jesteś święta – odparła z uśmiechem Abby. – Nie dziwię się, że wywarłaś wrażenie na
tym chłopaku, który okazał się aniołem. Oboje należycie do jednego gatunku.
Joan uśmiechnęła się blado, kiedy przyjaciółka napomknęła o tajemniczym mężczyźnie z rogu ulicy, ale
natychmiast na jej twarz powrócił wyraz troski.
– Ale twój przyjaciel...
– Mitch? On jest w porządku. Bardzo chce ciebie poznać. Powiedziałam mu, że potrafisz zagrać na skrzypcach
z pamięci „Cztery pory roku" Vivaldiego, a on odparł, że chyba jesteś kobietą stworzoną dla niego.
Joan zarumieniła się, słysząc ten komplement, ale machnęła skromnie ręką.
– Matko przenajświętsza, nie powinnaś mówić mu takich rzeczy. Od wieków nie miałam skrzypiec w ręku. Bez
przerwy się mylę.
– Nie chodzi o wirtuozerię, dziecko, ale o samą zasadę. Wydaje mi się, że Mitchowi najbardziej podoba się
sama idea...
Kiedy przypadkowo spojrzała na ubarwiony słonecznym blaskiem tłum przechodniów za oknem restauracji,
urwała gwałtownie. Serce załopotało jej w piersiach, twarz pobladła.
– Abby – rzuciła zaniepokojona Joan, spoglądając w zmienione nagle oblicze przyjaciółki, na jej szeroko
otwarte oczy. – Abby, co się dzieje?
– Nic – odparła słabo Abby, skupiając ponownie uwagę na rachunku i starając się opanować drżenie rąk.
– Abby, daj spokój. Co tam zobaczyłaś?
– To głupie – bąknęła Abby, ciągle starając się nad sobą zapanować. – Po prostu... po prostu wydawało mi się,
że kogoś dostrzegłam. To wszystko.
– Kogo?
– Brada – szepnęła, spoglądając Joan prosto w oczy. – Wydawało mi się, że ujrzałam Brada.
Joan popatrzyła na nią.
– To on jest w mieście? – zapytała po chwili milczenia.
– Słyszałam, że ostatnio przebywa w Los Angeles i uczy się surfingu. Nie sądzę, żeby wrócił.
– Kiedy widziałaś go po raz ostatni?
– Och, strasznie dawno. Prawie przed rokiem – odparła szybko Abby, zastanawiając się, czy rana w jej sercu
kiedykolwiek przestanie krwawić.
Sam widok ciemnych, lśniących w blasku słońca włosów nieznajomego, jego szerokich ramion i sprężystego
kroku sprawił, że Abby poczuła, jakby oblał ją wrzątek. Oczywiście, nie był to Brad, po prostu przystojny dyrektor
jakiejś firmy, wracający z lunchu do biura. Abby sama nie wiedziała, dlaczego widok tego człowieka tak ją poruszył.
Brad nigdy nie nosił garniturów, krawatów...
– Teraz sobie przypominam – rzekła Joan. – Odszedł niedługo po tym, jak Aaron... po tym, jak... – urwała
zakłopotana.
– Umarł – dokończyła mechanicznie Abby. – Aaron umarł, Joan. On nie odszedł, nie zasnął, nie trafił do nieba
ani nic z tych bzdur. On umarł. Miał trzy lata, ja go kochałam, a on umarł. Koniec bajki.
– Och, Abby – wybąkała Joan, a na jej twarzy pojawił się wyraz współczucia.
– Aaron umarł dziesiątego grudnia, w dniu, kiedy wyjechaliśmy z miasta po choinkę na Boże Narodzenie. Brad
odszedł w tydzień po Nowym Roku.
– Pamiętam – szepnęła Joan.
– Mój świat rozpadł się na kawałki – ciągnęła Abby. – Rozpadł się na tysiąc kawałków. Ale teraz już powoli
wracam do siebie. Ostatnia rzecz, jakiej pragnę, to ponowne spotkanie Brada Carmichaela. Nie chcę o nim myśleć,
nie chcę o nim rozmawiać, a nawet nie chcę widzieć nikogo, kto choć trochę go przypomina.
– Jeśli nawet twój świat rozpadł się na kawałki – zauważyła Joan – potrafiłaś ten fakt ukryć przed innymi.
Jestem przekonana, że nikt nie wie, jak straszliwie cierpiałaś.
– Och, w każdej sytuacji potrafię nad sobą zapanować – odparła z gorzkim uśmiechem Abby. – Nawet wtedy,
gdy rozpada mi się świat, zachowuję rozsądek i staram się czynić jak najmniej zamieszania. Ale – dodała po
króciutkim wahaniu – ty wiedziałaś, jak jest naprawdę. Dobrze wiedziałaś, przez jakie piekło przechodzę.
– Oczywiście. Czułam się paskudnie, nie mogąc ci w niczym pomóc.
– Pomogłaś mi bardziej, niż ci się wydaje. Przez sam fakt, że byłaś przy mnie i nie opuściłaś w tych
najgorszych chwilach. Nie zapomnę ci tego do grobowej deski.
Joan ponownie zarumieniła się i nerwowo roześmiała.
– Nic wielkiego nie zrobiłam. Przyjaźnimy się od zawsze, Abby. Naprawdę mi na tobie zależy. I – dodała
ogarnięta nagłym gniewem – ten mężczyzna nie powinien już nigdy wrócić. Nigdy! Po krzywdzie, jaką ci wyrządził,
zabiłabym go, gdyby ponownie próbował pojawić się w twoim życiu.
Abby uśmiechnęła się, dochodząc do równowagi po chwilowym rozstroju.
– Sprawiasz wrażenie tak energicznej, jak rozwścieczony królik – oznajmiła, spoglądając czule na przyjaciółkę.
Joan zachichotała i sięgnęła do torebki po pieniądze, żeby zapłacić swoją część rachunku.
– Nie zapomnij po drodze zatrzymać się i spojrzeć na mego anioła – powiedziała, kiedy rozstawały się na ulicy.
– Jakbym mogła zapomnieć – odparła poważnie Abby. – Już ci mówiłam, że teraz rozpaczliwie potrzebuję
jakiegoś anioła do konsultacji.
Bardzo szybko jednak zapomniała o swych zapewnieniach, a wizerunek anioła pojawił się w jej myślach, kiedy
była już tylko jedną przecznicę przed redakcją.
– Choroba – mruknęła.
Przystanęła, zastanawiając się, ile czasu zająłby jej powrót na róg, na którym siedział tajemniczy włóczęga
Joan. Popatrzyła z wahaniem na zegarek i zdecydowała, że obejrzy go sobie później, gdy będzie wracała po pracy do
domu. Co dowodzi, pomyślała z przelotnym, zimnym uśmiechem, że praca ważniejsza jest od aniołów.
Przyciskając do piersi teczkę, Abby weszła do budynku, w którym mieściła się redakcja i z wymuszoną
uprzejmością skinęła głową sekretarce.
– Cześć, Trudy. Jak twoja ręka?
Szczupła blondynka z grymasem popatrzyła na gips na prawym ramieniu, unieruchomionym na temblaku.
– Muszę ci wyznać, że mam już tego serdecznie dosyć. Ale z drugiej strony, Abby, nawet nie wyobrażasz sobie,
ile rzeczy może człowiek zrobić lewą ręką, kiedy zmusza go do tego życie.
– Zostaniesz jeszcze wszechstronniejszym graczem w baseballa. Trudy roześmiała się złośliwie.
– Ale powinnaś zobaczyć tamtą dziewczynę, ich „catchera". Najpierw ją skosiłam, a później po niej
przebiegłam. Dochodziła do siebie przez cały tydzień.
– Boże drogi, aleś ty brutalna. A zawsze myślałam, że baseball jest łagodnym sportem dla cywilizowanych
ludzi.
Sekretarka odwzajemniła jej uśmiech, po czym sięgnęła po dużą malinową kopertę, którą Abby wyciągnęła z
teczki.
– Najnowszy materiał prasowy? – zapytała. Abby skinęła głową.
– O turystyce. Gdybyś mogła puścić go w piątek, byłabym ci wdzięczna.
– Zobaczę, co da się zrobić. Coś jeszcze?
– Nie dzisiaj. W czwartek będę miała do ciebie kilka spraw. Najwyraźniej wszyscy już szykują się na jesień i
Boże Narodzenie.
Trudy pokręciła głową i uśmiechnęła się.
– Co za kobieta – westchnęła ze zgrozą.
Był to ich stary żart sprowokowany efektywnością i etyką pracy Abby. Abby była niezależną dziennikarką i
prowadziła biura prasowe w licznych firmach w dolinie Okanogan w Kolumbii Brytyjskiej. Zajmowała się też
korektą, redakcją oraz pisywała artykuły do innych lokalnych pism. I jakby tego było jeszcze mało, jej głównym
źródłem dochodów stało się dostarczanie co kwartał artykułów dla wytwornego, międzynarodowego magazynu
naukowego. Artykułów takich jak ten...
– Czy kręcił się gdzieś w pobliżu Mitch? – zapytała pośpiesznie Abby.
– Jest gdzieś na tyłach – odparła Trudy. – Zostawił na twoim biurku masę materiałów.
– Na moim biurku? – powtórzyła z niedowierzaniem Abby. – A od kiedy to ja mam biurko?
– Od chwili, gdy Tom przeniósł się ze swoimi starymi aparatami fotograficznymi i ciemnią do podziemi. Mitch
mówi, że teraz już na stałe masz kąt dla siebie.
– Przecież nawet nie jestem tutaj zatrudniona na etacie – zdumiała się Abby. – Jak więc mogli przydzielić mi
biurko?
– Nie podniecaj się – odparła z uprzejmym uśmiechem Trudy. – To żadne biurko. Brakuje mu większości
szuflad, a fornir jest tak stary, że trudno w ogóle określić, co to jest.
– A kogo to obchodzi? Biurko to biurko – odrzekła Abby, omijając stanowisko sekretarki i kierując się w stronę
ogromnego pomieszczenia, w którym roiło się od dziennikarzy.
– Cześć, Mitch! – zawołała do krępego młodzieńca w rogowych okularach, o sympatycznej, piegowatej twarzy.
Ten natychmiast ruszył w jej stronę, trzymając pod pachą plik papierów.
– Cześć, Abby! Mogę wejść?
– Dokąd?
– Do twego biura, oczywiście – wyjaśnił, marszcząc w uśmiechu twarz i wskazując zniszczone biurko
ustawione w mrocznym kącie pomieszczenia.
– Ściany tego biura należy sobie wyobrazić, prawda? – Abby odwzajemniła uśmiech.
– Zgadza się. I drzwi – powiedział Mitch, udając, że puka w wyimaginowane drzwi. – Widzisz, z jak solidnych
dębowych desek zostały wykonane?
Abby rzuciła teczkę na biurko i zaczęła udawać, że poprawia sobie włosy w nie istniejącym lustrze. Następnie
usiadła za biurkiem.
– Proszę wejść – rzekła uroczystym tonem. – Jak pan wie, drzwi do mego gabinetu zawsze stoją otworem.
Mitch wyszczerzył zęby i rozparł się na stojącym naprzeciwko Abby plecionym krześle.
– Pamiętasz, dziecko, że jesteśmy umówieni na wieczór?
– Na wieczór?
– Koncert – odparł cierpliwie Mitch. – W parku. Zapomniałaś? Miałaś zabrać ze sobą przyjaciółkę.
– Ach, tak – westchnęła Abby, kartkując ze zmarszczonym czołem stos pierwszych wydruków, spoczywających
na biurku. – Mitch, to jest coraz gorsze. Czy nie ma kogoś, kto to lepiej przepisze?
– Jest kilka osób, ale one nie potrafią dobrze pisać na maszynie. Abby, posłuchaj. Zaprosiłem cię na koncert,
pamiętasz?
Abby spojrzała na niego.
– Mitch, przykro mi...
– Och! – jęknął. – Wiedziałem. Znów mi któraś dała kosza!
– Wcale nie. Joan naprawdę chciałaby się z tobą spotkać. Przez cały tydzień cieszyła się na ten koncert, ale
teraz jej matka...
– Słyszałem już o tej matce. – Mitch zdjął z nosa grube okulary i potarł skronie. – Przecież to jakiś potwór,
prawda?
– I to najgorszego gatunku – przyznała Abby zdumiona tym, jak przystojny jest Mitch, kiedy zdejmie okulary;
miły i po chłopięcemu bezbronny. – To jedna z tych wielkich, twardych bab, które zawsze się skarżą na tak wielki
apetyt, że wciąż im wszystkiego mało.
– I cała rodzina musi chodzić dookoła takiej, dostarczając smakołyków, żeby tylko nie zeszła. Mam rację?
– Dokładnie – odparła Abby, krzywiąc się. – Z tym tylko, że tam nie ma całej rodziny... jest tylko nieszczęsna
Joan. Gdy miała sześć lat, umarł jej ojciec i od tego czasu na niej skupił się cały egoizm matki.
– Więc dlaczego się od niej nie wyniesie?
– Jezu, nie może – powiedziała Abby. – Kilkakrotnie proponowałam Joan wynajęcie wspólnego mieszkania, ale
za każdym razem jej matka dostawała zapaści lub wpadała w chorobę i Joan nie mogła zostawić jej samej.
Mitch ponownie włożył okulary i popatrzył przebiegle na Abby.
– No i podejrzewam, że mamusia bardzo niechętnie patrzy na każdego mężczyznę, który pojawia się przy jej
córce.
– Tak było zawsze – odrzekła Abby. – Jeszcze w liceum, gdy tylko jakiś chłopak zaczynał się interesować Joan,
w domu od razu były kłopoty. Oczywiście w zawoalowanej formie. Jakieś lekkie załamanie nerwowe, tajemnicza
choroba i żądania, żeby Joan bez reszty zajęła się matką.
– I potężne wyrzuty sumienia – dodał sucho Mitch.
– Tak – potwierdziła Abby i popatrzyła na niego ze zdziwieniem. – Skąd wiesz? Nigdy ci przecież o tym nie
mówiłam.
– Po prostu zgadłem. Rodziny na całym świecie są takie same.
– Masz rację. Ale z drugiej strony sądzę, że nie powinnam zanadto winić Very Holland. Po prostu boi się
samotnej starości i dlatego zachowuje się tak, jak się zachowuje. Ale tak naprawdę, wszystko to jest bardzo smutne.
– A dla Joan trudne.
– Tak – przyznała Abby. – Dla niej to bardzo trudne. Zapadła przygnębiająca cisza. Abby patrzyła na krępego
mężczyznę siedzącego po drugiej stronie biurka, zastanawiając się, jak świetnym byłby partnerem dla Joan, gdyby
tylko udało się jej poznać ich ze sobą.
– A ty, Abby? – zapytał nieoczekiwanie Mitch.
– Co ja?
– Czy masz jakąś rodzinę?
Moja rodzina umarła w zeszłe Boże Narodzenie, pomyślała, czując znów stary ból.
Z miny Mitcha Abby domyśliła się, że mężczyzna już żałuje pochopnie zadanego pytania. Siłą woli, z pozornie
pogodnym uśmiechem, potrząsnęła głową.
– Moja rodzina jest w porządku. Ale mieszka daleko stąd.
– Jak daleko?
– W kilka lat po śmierci mego ojca matka poznała w podróży morskiej pewnego człowieka i po burzliwych
zalotach wyszła za niego. Mieszkają obecnie w Pensylwanii. Moja siostra z kolei wyszła za zawodowego żołnierza,
którego nieustannie wysyłają w najbardziej egzotyczne zakątki świata. Tak więc nieczęsto ich widuję.
– Rozumiem.
Mitch milczał przez chwilę, po czym ostrożnie wygładził rogi leżących na biurku maszynopisów z gotowymi do
skopiowania tekstami reklamowymi.
– No cóż – odezwała się Abby, wieszając na poręczy krzesła kurtkę. Zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu
okularów do czytania. – Ten materiał nie jest jeszcze gotowy, prawda?
– Nigdy nie jest – odparł sucho Mitch. – Abby... – zaczął. Popatrzyła nań zaskoczona tym dziwnym tonem, po
czym spuściła okulary tak, żeby móc sponad nich patrzeć.
– Słucham?
– Byłem dziś rano na budowie nowego centrum sztuki.
– Naprawdę? – zapytała z zaciekawieniem. – Już tam pracują? Myślałam, że cała sprawa nie wyszła jeszcze z
biur projektowych.
– Już rozpoczęli budowę. Wykopano fundamenty, a niebawem staną ściany. To będzie piękna budowla. Cała ze
szkła, strzelista, o lekkiej konstrukcji... bardzo interesująca.
– Och, to świetnie – ucieszyła się Abby. – Już się bałam, że wybudują kolejne okropieństwo z betonu.
– Ja też, ale architekci z tej firmy najwyraźniej są obdarzeni fantazją i wyobraźnią. Dlatego tam pojechałem.
Chciałem porozmawiać z którymś z nich i napisać o planach i budowie centrum.
– To doskonały pomysł. Jestem zazdrosna. Szkoda, że to nie ja pierwsza wpadłam na tę myśl. I co, widziałeś się
z kimś?
– Rozmawiałem z jednym z pracowników tej firmy. Z głównym projektantem.
– A kto w ogóle buduje to centrum sztuki? Czy któraś z miejscowych firm?
– Nie. Z Vancouver. Ale ten pracownik pozostanie tutaj aż do ukończenia budowy.
– Rozumiem. – Abby obrzuciła go szybkim spojrzeniem, ciągle czując w jego głosie osobliwy ton. – Mitch,
mówisz trochę...
– Słucham?
– Nie wiem. Trochę dziwnie. Najwyraźniej coś nie daje ci spokoju.
– Ten architekt... – Zawahał się zakłopotany.
– Tak? Co ten architekt?
– Abby, tym architektem jest Brad.
Rozdział 2
Abby pobladła, zakręciło się jej w głowie. Gapiła się w zakłopotaną twarz młodego mężczyzny, próbując
wydusić z siebie jakieś słowo.
– Brad? – wykrztusiła w końcu. – Brad Carmichael?
– Tak, on.
Kompletnie zbita z tropu Abby poczuła, że świat wiruje jej przed oczyma.
– Jak to... Mitch, to jakieś wariactwo! Brad... nie był architektem. On kopał doły, wbijał gwoździe. Pracował
przy wznoszeniu wielkich konstrukcji.
– Umówiłem się na rozmowę, a w biurze pojawił się Brad Carmichael – z uporem odparł Mitch.
Abby potrząsnęła głową, chcąc pojąć sens tej dziwacznej rozmowy. Wstrząsnęła nią wieść, że w dolinie
ponownie pojawił się Brad. Ale informacja, że wykształcił się na zawodowego...
– Mitch, żyłam z tym człowiekiem blisko rok – oświadczyła tępym głosem Abby. – Nie sądzisz, że znałabym
taki szczegół jego życiorysu, jak ukończenie architektury?
– Rozumiem, Abby. Już po waszym rozstaniu kilkakrotnie spotkałem Brada i zawsze sądziłem, że jest tak, jak
mówisz. Zwykły robol o wielkopańskich manierach.
– Masz rację – przyznała ponuro Abby. – Mitch, on taki dokładnie był. Z całą pewnością nie został architektem.
Musiało ci się coś pomylić... A może – dodała tknięta nagłą myślą – jest to jakiś kolejny dowcip Brada. Dowiedział
się, że masz być w biurze, więc odłożył młotek, wziął kilka planów architektonicznych i udawał, że jest architektem.
To byłoby bardzo w jego stylu.
Dziennikarz potrząsnął głową.
– Sprawdziłem to, Abby – powiedział cicho.
– Sprawdziłeś? Jak?
– Och, daj spokój. Sama wiesz najlepiej, jak to się robi. Zadzwoniłem do Vancouver, gdzie poinformowano
mnie, że główną rolę przy projekcie odegrał Brad. Później zadzwoniłem do kogoś tutaj i zebrałem o nim informacje.
– I... ? – zapytała Abby.
– Pewien mój znajomy oświadczył, że Brad jest jednym z najzdolniejszych architektów na zachodnim
wybrzeżu. Twierdzi, że tworzy cudowne plany, lecz w ciągu ostatnich dziesięciu lat architekturą zajmował się
niewiele. Dla firmy w Vancouver zaczął pracować zeszłej wiosny, ale przez kilka ostatnich lat nikt nic o nim nie
słyszał.
Abby spoglądała na swego przyjaciela szeroko otwartymi z emocji oczyma.
– Nic dziwnego, że nikt o nim nic nie słyszał – mruknęła w końcu. – Mieszkał ze mną i pracował przy kopaniu
dołów, kiedy budowano u nas nowy system kanalizacji...
– I nic nigdy nie wspominał o tym, że jest z zawodu architektem? Nigdy?
– Jestem o tym przekonana – odparła z goryczą Abby. – Generalnie niewiele wiedziałam o Bradzie. Nawet nie
podejrzewałam, że ukończył coś więcej niż szkołę średnią, jeśli w ogóle ukończył. Ale miał w sobie tyle osobistego
wdzięku – dodała niskim głosem. – Nigdy nie spotkałam takiego mężczyzny.
– Ale to nie on był ojcem Aarona? – zapytał Mitch.
– Broń panie Boże! – powiedziała Abby z bladym uśmiechem. – Ojcem Aarona był mój były mąż. Jim jest
obecnie dentystą w Edmonton. Rozstaliśmy się w zgodzie, kiedy Aaron miał dziewięć miesięcy, a Jim uświadomił
sobie ostatecznie, że nigdy nie zrobi ze mnie kury domowej, która w fartuszku grzecznie przygotowuje przysmaki
dla innych dentystów i ich żon. Bardzo go pod tym względem rozczarowałam – dodała zamyślonym głosem. – Nie
mieściło mu się w głowie, że mogę mieć własne cele w życiu.
– Wygląda na to, że on również nie był w twoim typie. – Mitch przesłał jej współczujące spojrzenie.
– Jasne, że nie. Ale Brad także nie był, choć poważnie zawrócił mi w głowie. Ogarnia mnie wstyd, kiedy
wracam myślami do tamtego czasu. – W oczach Abby pojawił się tęskny wyraz. – Pamiętam, jak go poznałam.
Byłam sama przez ponad rok. Pewnego upalnego dnia, wczesną jesienią, poszłam na budowę. Pisałam wtedy artykuł
o nowych, cudownych materiałach budowlanych. Ujrzałam wspaniałego mężczyznę w dżinsach, wysokich butach, w
kapeluszu i z gołym torsem, który balansował kilka metrów nad ziemią na belce podporowej. Przesyłał mi uśmiechy.
Zaczął rozmowę, jakbyśmy znajdowali się w kawiarni. Nie potrafiłam mu się oprzeć. Po trzech miesiącach
sprowadził się do mnie.
– I... ?-zapytał cicho Mitch. Abby przesłała mu zimny uśmiech.
– Okazał się najbardziej niezrównoważonym, nieodpowiedzialnym, nierównym i nieobliczalnym człowiekiem.
Ale, mój Boże, jakiż miał w sobie urok – dodała cicho. – Za każdym razem, kiedy na mnie patrzył, serce topniało mi
jak wosk. Wybaczałam mu, usprawiedliwiałam go, próbowałam ciągle z nim być... dopóki Aaron...
Znów urwała i zagryzła usta.
– Co się stało, Abby? – zapytał łagodnie Mitch. – Chodzi mi o to, co się wydarzyło, kiedy straciłaś Aarona. Czy
Brad okazał się nieczuły?
– Nie o to chodziło – odparła po chwili zastanowienia. – Sprawił to zarówno mój, jak i jego żal po stracie
dziecka. Podejrzewam, że szczerze kochał Aarona.
Wydaje mi się, że Brad zawsze bał się śmierci i dlatego prowadził takie zwariowane życie na krawędzi. Kiedy
Aaron umarł prawie na jego oczach, a ja pogrążyłam się w rozpaczy... Cóż, to go przerosło. Pewnego dnia wróciłam
do domu, a jego już nie było. Zniknął bez śladu.
– Czy miałaś od niego jakieś wieści?
– Przez kilka miesięcy nie. Później zaczął przysyłać listy z Vancouver, ale byłam na niego tak wściekła, że
odsyłałam je nie otwierane. Potem jego korespondencja się urwała.
– I zapewne wrócił do zawodu architekta.
– Tak myślę. Mitch, nie mieści mi się to w głowie. Nie wyobrażam sobie Brada Carmichaela inaczej, jak
zwykłego robola, który prowadzi zwariowane życie.
– Mam jego wizytówkę – rzekł niechętnie Mitch.
– Jeśli chcesz...
– Nie! – odparła zdecydowanie, łagodząc ostry ton uśmiechem. – Wybacz, Mitch, ale nie chcę mieć z nim nic
wspólnego. Mam go absolutnie powyżej uszu.
Mitch nic nie odpowiedział. Abby popatrzyła na niego ostro.
– Mitch? – odezwała się po długiej chwili milczenia.
– O co chodzi?
– Pytał o ciebie – odrzekł niespiesznie. – Sprawiał wrażenie naprawdę zakłopotanego. Mówił, że ma nadzieję, iż
wszystko dobrze ci się układa.
– Wołałabym, żeby był tak sentymentalny przed rokiem, gdy zostawił mnie ze złamanym sercem, masą nie
zapłaconych rachunków i w żałobie po dziecku – powiedziała chłodno.
– Abby...
– W porządku, Mitch. Dziękuję ci za troskę o mnie, ale naprawdę chcę żyć po swojemu.
– Dobrze – zgodził się Mitch, wstając z krzesła. Ruszył w stronę drzwi. – A co z koncertem? Pójdziemy sami?
– Och, Mitch... – Abby popatrzyła ze smutkiem na jego miłą twarz. – Spadło dziś na mnie kilka ciosów i czuję
się kompletnie skołowana. Raczej wezmę kąpiel i pójdę wcześniej spać. Poczekamy do czasu, aż ponownie uda mi
się namówić Joan na wspólne wyjście. W porządku?
– Jasne. A tak na marginesie, co z tymi szczotkami?
– Na kiedy je potrzebujesz? Mitch popatrzył na zegarek.
– Potrzebne mi są na dwie godziny temu – odparł serdecznym tonem i wycofał się chichocząc, kiedy Abby
wyciągnęła w jego stronę plik papierów.
Długo siedziała przy biurku zajęta korektą, ale z każdą upływającą chwilą coraz trudniej było jej się
skoncentrować na pracy. Przede wszystkim dręczyła ją świadomość, że Brad Carmichael wrócił do doliny i w
każdym momencie może się na niego natknąć. Abby zastanawiała się, jak to będzie, czy zdoła zapanować nad sobą,
kiedy skręci za róg i nieoczekiwanie stanie z Bradem oko w oko.
Wstrzymała oddech i przywołała w pamięci obraz Brada, starając się traktować go z chłodną obojętnością.
Ale nie było to możliwe. Jeszcze teraz czuła przechodzący ją dreszcz na wspomnienie jego nadzwyczajnych
oczu, które w chwilach uniesień potrafiły przechodzić od barwy stali do głębokiej zieleni, jego wyrazistej, opalonej
twarzy, na której malował się pełen ciepła uśmiech, jego wrażliwych, cudownych ust. I jego ciała...
– Och, Boże – szepnęła przepełniona bólem, ogarnięta szalonym pożądaniem, jakiego nie czuła już od miesięcy.
– Och, Brad...
Przerażona swoim stanem, Abby ściągnęła z głowy opaskę z chustki, przeczesała palcami ciemne, proste włosy
i ponownie ostrożnie ją zawiązała. Wróciła do pracy, ale szybko jej myśli znów poszybowały ku Bradowi.
Brad Carmichael architektem! Jak to możliwe, żeby o tym nie wiedziała?
Oczywiście, w czasie, kiedy była z Bradem, niewiele się o nim dowiedziała. Trzymał się z dala od swej rodziny,
która mieszkała gdzieś na wschodnim wybrzeżu, i zawsze twierdził, że Abby byłaby nią rozczarowana.
Może kłamał, błysnęła jej myśl. Może całe życie mieszkał w dolinie. Może miał kilka żon i chmarę
zielonookich dzieciaków, rozrzuconych tu i tam, i dlatego otaczał się taką tajemnicą.
I tak strasznie ją skrzywdził.
Ale nawet jego niebywały urok osobisty nikł, kiedy zmuszona była czekać na niego na mrozie na rogu ulicy
ponad godzinę. Albo wtedy, gdy zniknął dyskretnie z przyjęcia, upokarzając ją przed wszystkimi przyjaciółmi i
zmuszając do tego, żeby sama organizowała sobie nocny powrót do domu.
Brad Carmichael był najbardziej nieznośnym, niezależnym i nieodpowiedzialnym człowiekiem pod słońcem.
Ale mimo to, na każde wspomnienie o nim, serce Abby zaczynało bić jak oszalałe i ogarniało ją straszliwe
podniecenie.
„Pytał o ciebie" – powiedział Mitch. „Sprawiał wrażenie naprawdę zakłopotanego... "
Abby jęknęła i położyła głowę na skrzyżowanych ramionach. Ogarnęło ją poczucie takiej samotności, że nie
wiedziała, czy dożyje końca dnia.
Abby skinęła głową obdartemu mężczyźnie, który siedział na krawężniku, a w swych wielkich dłoniach trzymał
harmonijkę. Odsunęła się o krok od starej, dużej puszki, do której wrzuciła całą garść monet i przełomie popatrzyła
na niego, chcąc zobaczyć, co tak bardzo przykuło uwagę Joan.
Wyglądał jak zwyczajny włóczęga w poplamionych, starych dżinsach, ze sznurkiem zamiast paska i podartej,
bawełnianej koszuli, tak spranej, że była prawie biała. Na nogach miał zniszczone tenisówki; w jednej z nich
odrywała się podeszwa. Szopę złocistych włosów nakrywała stara czapeczka baseballowa.
Ma około trzydziestu, może czterdziestu lat, pomyślała Abby, przesuwając się obok kilku osób, które
zgromadziły się wokół niego, kiedy zaczął grać „Red River Valley". Był chudy, ale wysoki i muskularny. Ubranie
miał stare i zniszczone, lecz w miarę czyste i starannie pozszywane.
Przystanęła za plecami słuchaczy i popatrzyła na włóczęgę z nagle rozbudzonym zainteresowaniem. Sprawiał
wrażenie kogoś, kto całe życie spędził na ulicy, ale dłonie miał piękne i czyste, o długich, smukłych palcach, które z
wprawą i wdziękiem przesuwały się po harmonijce. Nawet paznokcie, mimo że sprawiał wrażenie obdartusa, miał
równie czyste jak Abby.
Abby uśmiechnęła się pod nosem, wyobrażając sobie tego włóczęgą stojącego nad brzegiem jeziora w
księżycowym świetle, piorącego ubranie, a następnie myjącego smukłe ciało i złociste włosy...
Uświadomiła sobie nagle, że muzyka ucichła, słuchacze rozeszli się, a ona została sam na sam z tajemniczym
nieznajomym, który patrzył na nią.
Abby spojrzała w spaloną słońcem twarz mężczyzny i w jednej chwili cały świat wokół niej zawirował. Było
dokładnie tak, jak mówiła Joan. Jego oczy miały barwę czystej, głębokiej akwamaryny. Były tak pogodne i miłe, że
na Abby spłynął nieoczekiwany spokój. Ogarnęła ją radość, jakiej nie czuła od miesięcy.
A najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że poczuła bliskość Aarona, zupełnie jakby synek czekał na nią za
najbliższym rogiem. I po raz pierwszy wspomnienie o zmarłym dziecku nie wiązało się z bólem; było pełne ciepła,
kojące.
Włóczęga siedzący na krawężniku nie spuszczał z niej wzroku. Nie próbował też niezdarnie wstawać z
chodnika ani nie odwracał głowy, tylko łagodnie spoglądał prosto w oczy kobiety. Abby poczuła ogromną ochotę na
rozmowę z nim, zapragnęła usłyszeć jego głos, poznać, kim jest i zrozumieć, dlaczego sama tylko jego obecność
sprawia, że czuje bliskość Aarona.
– Moja przyjaciółka... – zaczęła niezręcznie. Urwała i zaczerwieniła się. – Moja przyjaciółka mówiła mi o
twojej... o twojej muzyce. Słyszała ją, gdy wyszła z pracy na lunch.
Obcy uśmiechnął się łagodnie, skinął głową, ale nie odezwał się słowem.
– Nazywa... nazywa się Joan Holland. Pracuje w firmie ubezpieczeniowej, która mieści się kilka przecznic
dalej. Ma jasnobrązowe włosy, mniej więcej dotąd. – Abby dotknęła się tuż poniżej szyi. – I... i ma niebieskie oczy
oraz jest tego samego wzrostu co ja. Chodziłyśmy razem do szkoły.
Mężczyzna ponownie skinął głową, przesłał Abby promienny uśmiech, po czym jeszcze raz uprzejmie skłonił
głowę, kiedy jakiś człowiek wyglądający na biznesmena wrzucił mu do puszki monetę i szybko odszedł.
A może jest głuchy, pomyślała z nagłym zażenowaniem. Albo upośledzony umysłowo, jakkolwiek w jego
przypominających brylanty oczach widoczna była jakaś tajemna mądrość.
– To bardzo smutna kobieta – odezwał się cicho mężczyzna, czym niezwykle zaskoczył Abby. Miał głęboki,
dźwięczny głos o dziwnej, trudnej do sprecyzowania intonacji, zarówno przykrej dla ucha, jak i niebywale
pociągającej. – Uważa, że życie przechodzi obok niej.
Abby popatrzyła na niego ze zdumieniem.
– Joan? Czy ona ci to powiedziała? Znów obdarzył ją ciepłym uśmiechem.
– Po prostu wiem.
– Skąd? – zapytała Abby, czując pewien niepokój i niezręczność sytuacji. Włóczęga puścił jej pytanie mimo
uszu i skierował wzrok na trzymaną w dłoni srebrzystą harmonijkę.
– Jej dusza jest wypełniona muzyką – powiedział cicho. – Twoja przyjaciółka jest jak śpiewający ptak
uwięziony w klatce. Należy go uwolnić, żeby znów zaczął śpiewać.
– Tak, masz rację – zgodziła się Abby, której owa dziwaczna rozmowa zaczęła sprawiać wielką przyjemność. –
Proszę, powiedz mi, skąd o tym wszystkim wiesz? Kim jesteś?
I znów nie odpowiedział. Popatrzył tylko prosto w jej oczy tak, że poczuła, iż spokojny, kojący blask jego
źrenic dociera do samego dna jej duszy. Ogarnął ją dziwny spokój.
– Jesteś w żałobie. Po kim? – zapytał cichym, łagodnym głosem.
– Po małym chłopcu – odpowiedziała po prostu. Teraz już wcale jej nie przeszkadzała ta cudaczna wymiana
zdań. – Umarł w zeszłe Boże Narodzenie.
– Był bardzo malutki – rzekł mężczyzna.
Nie było to pytanie, lecz suche stwierdzenie faktu.
– Miał trzy lata – dodała Abby: – Nazywał się... nazywał się Aaron. Tak bardzo go kochałam.
Usta zaczęły jej drżeć, a w oczach pojawiły się łzy. Siedzący na krawężniku włóczęga popatrzył na nią
poważnie, ale ani nie próbował jej dotknąć, ani pocieszać. Po prostu spoglądał na Abby spokojnym wzrokiem
niebieskich niczym morze oczu.
– Dlaczego gnębi cię taki smutek? – zapytał po długiej chwili.
– Ciągle myślę... – Abby urwała i zaczerpnęła tchu. Popatrzyła w jego świetliste źrenice. – Niepokoję się, że
bez względu na to, gdzie jest, czuje się samotny lub wystraszony. Nie ma swoich zabawek i swego kocyka... Zawsze
pod nim spał. A jeśli tam nie wiedzą, jak bardzo lubi, żeby go tulić, nie wiedzą, co lubi jeść albo... – Ogarnęła ją
nagła żałość i popatrzyła w łagodną, opanowaną twarz mężczyzny, niczym tonący szukający wzrokiem liny
ratowniczej. – Wiem, że to śmieszne – ciągnęła po chwili spokojniejszym i bardziej już rzeczowym tonem. – Śmierć
to śmierć i dlatego jestem na siebie zła za takie fantazje. Po prostu... po prostu tak bardzo za nim tęsknię –
zakończyła, czując, że coś ją chwyta za gardło.
– Nie musisz czuć takiego bólu – odparł cicho mężczyzna. – Otacza go miłość. Twojego chłopca otacza miłość i
jest szczęśliwy.
Abby ogarnęła nagle jakaś niepojęta nadzieja. Pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o mężczyźnie, który
siedział przed nią.
– Skąd o tym wiesz? – zapytała, zbliżając się do niego. – Skąd możesz cokolwiek wiedzieć o Aaronie? Kim
jesteś?
Rozejrzała się i zobaczyła, że wokół nich znów zaczynają się gromadzić ludzie. Dwoje urzędników wracających
z biura do domu, jakaś kobieta pchająca spacerówkę z dzieckiem, trzy starsze kobiety z metalowymi wózkami na
zakupy.
Włóczęga skinął tylko głową, uśmiechnął się łagodnie, przyłożył do ust harmonijkę i zaczął grać
„Greensleeves". Melodia tchnęła tak przejmującym smutkiem, że w oczach dwóch siwowłosych kobiet pojawiły się
łzy.
Abby cofnęła się o krok i obserwując go, jak gra, zastanawiała się nad dziwacznym interludium. Wrażenie
bliskości Aarona minęło, a siedzący na krawężniku wagabunda był ponownie tylko wagabundą w obszarpanym
ubraniu, który gra przechodniom za pieniądze. Zwykła scena – miejska ulica zalana blaskiem późnoletniego słońca.
Nic nadzwyczajnego.
Abby odwróciła się i powoli poszła w kierunku samochodu stojącego na pobliskim, parkingu. Pokiwała głową,
zdumiona własną naiwnością.
Niemniej, kiedy otworzyła już drzwi auta i wrzuciła do środka teczkę, uświadomiła sobie, że ten dzień był w
jakiś sposób inny. Trochę zwariowany, a jednocześnie przepełniony tęsknotą, która sprawiała ból, lecz zarazem była
przyjemna. Ruszyła w stronę domu. Zaczęła nucić „Greensleeves".
Kiedy już dojechała do swojej ulicy, wrócił jej wrodzony sceptycyzm. Targały nią mieszane uczucia – lekkie
rozbawienie, gorycz i niepokój, że zachowuje się tak lekkomyślnie.
Poruszyła się niespokojnie w fotelu, zmarszczyła brwi i popatrzyła we wsteczne lusterko. Dręczyło ją
wspomnienie rozmowy. Czuła złość do samej siebie za to, że całkiem obcemu człowiekowi mówiła o Aaronie i
wysłuchiwała bajek włóczęgi o miejscu, gdzie Aaron jest „szczęśliwy".
Zacisnęła usta. Nie znosiła słodkich fantazji o „niebie" oraz banałów i eufemizmów, którymi ludzie starają się
tuszować brutalną rzeczywistość śmierci.
– Martwy to martwy – mruknęła do siebie, spoglądając ponownie we wsteczne lusterko.
Opinie wyrażane przez tajemniczego trampa z rogu ulicy nie mają przecież żadnego znaczenia!
Dużo gorsze było to, że powiedziała włóczędze tak dużo o Joan... wymieniła jej imię i nazwisko, wyjaśniła,
gdzie pracuje... Czy wspomniała również coś o jej szefie?
Popatrzyła na swój dom zbudowany z cegły i cedrowego drewna. Kupiła go, gdy po rozwodzie sprowadziła się
do doliny. Zapłaciła za niego z dołu ze swoich szczupłych oszczędności i zaciągnęła pożyczkę. Z trudem spłacała
comiesięczne raty, ale dom był wspaniałą inwestycją, ponieważ w tych okolicach ceny posiadłości rosły zawrotnie.
Poza tym chciała, żeby Aaron miał dom, w którym spędzi dzieciństwo, żeby miał w pamięci wspomnienia
szczęśliwej młodości, żeby miał podwórko, na którym może się bezpiecznie bawić, żeby miał psa, kota i ukochane
drzewo.
Nie starczyło czasu na zbudowanie dla Aarona na drzewie małego domku, choć podczas pierwszych
idyllicznych miesięcy Brad często o tym wspominał. A pies uciekł pewnego ranka, lecz oni byli zbyt wstrząśnięci
śmiercią dziecka, żeby go szukać. Z marzeń pozostał jedynie kot, czyli potężny, leniwy, ociężały kocur, który
przemykał się przez zrobioną przez Brada specjalną zapadkę w kuchennych drzwiach, a poza tym traktowi Abby z
najwyższą pogardą.
Wilbur z całą pewnością nie należy do najsympatyczniejszych stworzeń domowych, pomyślała Abby,
wysiadając z samochodu. Ruszyła w stronę domu. Minęła ogromnego kota, który siedział na werandzie i
obserwował ją spod przymrużonych powiek. Przynajmniej miała jakieś towarzystwo. Zawsze lepsze to niż
kompletnie pusty dom.
Ponadto kot stanowił wspomnienie lepszych czasów, kiedy wracając do domu po męczącym dniu wypełnionym
pracą w redakcji, znajdowała go bawiącego się na trawniku lub śpiącego pod balustradą werandy, podczas gdy Brad
i Aaron urządzali w domu szalone zabawy.
Abby na wspomnienie tych chwil głośno przełknęła ślinę. Wciąż trzymała w domu zabawki i ubrania Aarona.
Zdawała sobie sprawę, że nie jest to najrozsądniejsze, że powinna to wszystko spakować i oddać pierwszej lepszej
organizacji charytatywnej. Ale coś nie pozwalało jej tego zrobić.
Małe łóżeczko Aarona ciągle było porządnie zasłane. Do tej pory leżał na nim stary pluszowy lew i ukochany
kocyk dziecka. Na półkach stały zabawki. W pokoju ciągle pobrzmiewały echa piskliwego dziecięcego głosu i
cichych, spokojnych odpowiedzi Brada...
Abby potrząsnęła głową i popatrzyła na kocura, który czekał na nią na górze schodów.
– Cześć, Wilbur – powiedziała, starając się nadać głosowi pewny i pogodny ton. – Czy miałeś miły dzień? Na
Boga, Wilbur, spójrz kiedyś na mnie łaskawszym okiem. Zapanuj nad sobą.
Wilbur całkowicie zignorował jej słowa. Siedział dumnie na szczycie schodów, spoglądając na nią pogardliwie
zimnymi, żółtymi ślepiami. Abby otworzyła drzwi i popatrzyła na stworzenie.
– Wchodzisz? – zapytała.
Wiedziała, że kot podczas jej nieobecności nieraz wślizguje się do domu przez niewielką klapkę w kuchennych
drzwiach, ale kiedy ona wchodziła do domu, zwierzak czekał, aż otworzy mu drzwi.
Wielkie kocisko ziewnęło znudzone i ruszyło za nią.
– Wilbur – powiedziała z uśmiechem. – Jesteś takim... Stanęła jak wryta i ze świstem wciągnęła powietrze.
Ktoś był w domu. Czuła czyjąś; obecność, czuła jakiś osobliwy ruch powietrza.
Kot również gwałtownie przystanął ze zjeżoną na grzbiecie sierścią i z uniesioną lekko jedną łapą. Postawił
czujnie uszy.
Abby odetchnęła głęboko, żeby zapanować nad roztrzęsionymi nerwami i rozejrzała się po pogrążonym w ciszy
salonie. Podobnie jak w całym domu, panowała w nim miła, wiejska atmosfera. Na drewnianej podłodze leżał
dywan, kanapę pokrywał wełniany koc tkany ręcznie przez Indian z plemienia Navaho.
Dalej stały dwa obite materiałem krzesła i wygodny, drewniany fotel na biegunach, który zrobił w zimie Brad w
warsztacie mieszczącym się w piwnicy.
Jedną ze ścian prawie w całości zajmował ogromny, wyłożony kamieniami kominek, a po obu jego stronach
wisiały drewniane półki – również efekt pracy Brada – zastawione książkami.
W pokoju panowała głucha cisza i wszystko było na swoim miejscu. Abby zlustrowała pomieszczenie,
popatrzyła na zestaw stereo, biurko z komputerem stojące w rogu, odtwarzacz wideo i telewizor na drewnianym
stoliku. Nawet wideokasety i płyty kompaktowe ciągnące się w równych rzędach pozostały nietknięte.
Na palcach przeszła przez salon i weszła do kuchni. Tylne drzwi również były zamknięte na głucho. Abby
zeszła do piwnicy. Wszystkie okna były pozamykane. Przypomniała sobie, że zamek w głównych drzwiach, kiedy je
otwierała, również nie był uszkodzony.
Wróciła do kuchni, otworzyła tylne drzwi i stała chwilę w promieniach słońca, drżąc ze strachu i starając się
zapanować nad sobą. Nic nie wskazywało na to, że ktoś był w domu, nic z wyjątkiem jej odczuć. I zjeżonej sierści na
grzbiecie Wilbura.
Ale to mogło nic nie znaczyć. Wilbur przeważnie był w złym humorze i nieustannie sierść mu się jeżyła, nawet
wtedy, gdy coś mu nie smakowało w kocim jedzeniu.
Abby przystanęła przy różach i uśmiechnęła się z przymusem, myśląc o tym, jaka jest niemądra.
– Duchy i anioły – mruknęła do Wilbura, który pojawił się obok niej i obserwował z lekceważeniem swoją
panią. – Wilbur, sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Jak myślisz, czy zaczynam wariować?
Siłą woli zmusiła się do powrotu do domu, starając się przy tym nie myśleć o zamkniętych na łańcuch drzwiach,
zakratowanych oknach... i o tym, że jeśli jacyś intruzi włamali się do środka, ciągle jeszcze tam są.
Pochyliła się, wzięła Wilbura na ręce i tuląc jego ciężkie ciało do piersi, ruszyła korytarzem do sypialni. Kot
zesztywniał od takiej poufałości, ale Abby mocno trzymała w ramionach uspokajającą masę jego potężnego cielska.
Stanęła w progu pogrążonego w ciszy pokoju i spojrzała na mosiężne łóżko nakryte uroczą, tkaną ręcznie
kołdrą, na wielką, drewnianą skrzynię na pościel i staroświecką komodę z ozdobnym lustrem.
Żadna szuflada nie była otwarta, wszystko wyglądało jak zwykle.
Ale nieustannie dręczyło ją poczucie czyjejś obecności, jakieś zawirowania powietrza, jakby ktoś przeszedł
obok niej tak blisko, że mogła wyczuć jego obecność.
Włosy zjeżyły się jej na głowie, a po kręgosłupie przeszedł lodowaty dreszcz.
Postawiła kota na podłodze. Zwierzę przez chwilę spoglądało na nią złym wzrokiem, po czym odmaszerowało
korytarzem z wysoko uniesionym ogonem.
Abby ruszyła jego śladem, ale przystanęła w progu pokoju Aarona. Zajrzała do środka i zamarła. Z jej twarzy
odpłynęła cała krew.
W pokoju, choć panował tam nieskazitelny porządek, ktoś urzędował. Sypialnia Aarona została
przemeblowana. Na małym dziecięcym stoliku stały schludnie ustawione talerzyki i filiżanki Aarona. Jego lalki i
pluszowe zwierzęta siedziały na maleńkich, drewnianych krzesełkach, przesyłając sobie puste uśmiechy. Ciekawski
Jurek spoglądał na Kapuściocha, a stary lew, który zazwyczaj spoczywał na poduszce Aarona, zerkał na Indianina w
skórzanych spodniach i z pióropuszem na głowie.
Abby ze zdumienia straciła dech i na uginających się nogach weszła do pokoju. Popatrzyła na stolik. W
maleńkich filiżankach była woda, a na środku stołu, w salaterce, leżały maleńkie kawałki czegoś, co Abby
rozpoznała jako pokruszone owsiane ciasteczka, które stały w puszce w kuchni.
Usłyszała cichutki, przymilny głos Aarona: – No, chodź, lewku. Kolacja czeka. Dobre zwierzątko. Jedz...
Cofnęła się z przeszywającym krzykiem i dzikim wzrokiem rozejrzała się wokół siebie. Na półce stała kolejka
Aarona: maleńkie wagoniki załadowane kawałkami drewna. Obok małego fotela na biegunach leżała szmaciana
lalka. Fotel ciągle jeszcze się bujał, jakby ktoś przed chwilą z niego wstał.
Tego widoku Abby nie mogła już znieść. Wrzasnęła i wybiegła na korytarz, zapominając o poprzednich lękach,
zapominając o wszystkim. Była w szoku.
Biegła na oślep przez pusty dom, wołając na głos imię synka. Zaglądała do szaf, kredensów, pod krzesła i
fotele, przeszukała piwnicę, wyjrzała na tylną werandę.
– Aaron! – wołała jak oszalała. – Aaron, czy to ty, kochanie? Gdzie jesteś? Czy jest ktoś w domu?
W końcu, ciągle szlochając, wróciła do pokoju chłopca, spodziewając się, że cała ta kolacja była jedynie
wytworem jej wyobraźni.
– To nie mogło mieć miejsca – mówiła do siebie. – Coś mi się przewidziało. Kiedy znowu spojrzę na zabawki,
będą na swoim miejscu, a lew znajdzie się jak zwykle na poduszce.
Ale gdy weszła do pokoju, lalki i zabawki były tam, gdzie je ostatnio widziała. Lalki uśmiechały się do siebie
przez stolik, a pociąg nieustannie podążał ku swemu nieznanemu celowi.
Abby zaczęła drżeć. Przeszła przez pokój i usiadła na łóżku. Po drodze wzięła pluszowego lwa, przytuliła go do
piersi i rozglądała się wokół ogromnymi ze zdumienia oczyma.
I wtedy dostrzegła makietę farmy.
Była rozłożona w nogach łóżka; kurniki, stodoły, inne zabudowania, zwierzęta. Biały plastikowy płot, a na nim
tłuściutkie, żółto-czerwone kury.
Abby wydawało się, że spogląda na te kury całą wieczność. Zaczęło jej dzwonić w uszach, jej umysł zalewała
jakaś czarna woda. I wtedy nagle przypomniała sobie parę oczu barwy akwamaryny, miłą twarz i cichy, łagodny
głos:
„Otacza go miłość. Twego chłopca otacza miłość i jest szczęśliwy". – Boże! – szepnęła, ściskając
spazmatycznie w ramionach pluszowego lwa. Oczy miała szeroko otwarte. – Aaron...
Rozdział 3
W dolinie zagościła jesień, malując zbocza wzgórz żywym złotem. Słońce lśniło w bijących o brzeg falach
jeziora, a wieczorami góry spowijała delikatna mgiełka. Dym z palonych w piecach polan unosił się w nieruchomym
powietrzu. Nocami nad czubkami drzew świecił olbrzymi, złocisty księżyc, skrząc się w mrocznych wodach jeziora.
Pod koniec września w południe słońce ciągle jeszcze mocno grzało, rozświetlając ulice miasta, które wydawały
się opustoszałe. Panował na nich leniwy ruch. Wszyscy turyści dawno już wyjechali.
Joan Holland szła biegnącym półkolem bulwarem nad brzegiem jeziora, wdychając z rozkoszą rześkie
powietrze, od którego aż szumiało w głowie jak po dobrym winie. Kiedy zbliżyła się do rogu, przyśpieszyła kroku, a
jej niebieskie oczy pociemniały w oczekiwaniu na to, co miało się wydarzyć.
Zatrzymała się i rozpuściła włosy, wyjmując z nich szpilki. Delikatne porywy wiatru splątały długie pasma jej
loków. Zaczerpnęła głęboko powietrza i skręciła za róg. Z podniecenia i radości serce bilo jej jak oszalałe.
Joan zawsze z lękiem skręcała w tym miejscu, obawiając się, że tajemniczy włóczęga może w nocy odejść,
zostawiając ją samą w zimnym i pustym świecie.
Zdawała sobie oczywiście sprawę, że wcześniej czy później włóczęga odejdzie. Nie mógłby przecież przez całą
zimę siedzieć na krawężniku, grać na harmonijce i wystawiać przechodniom swoją puszkę. Nawet w dolinie
kanadyjska zima potrafiła być czasami bardzo ostra. Przychodziły zadymki i bardzo niskie temperatury.
Ciekawe, czy on w ogóle ma ciepły płaszcz – pomyślała Joan. Ciekawe, gdzie sypia i czy kiedykolwiek miał...
Kiedy go ujrzała, w jednej chwili opuściły ją wszelkie lęki. Poczuła, że na widok tej znajomej postaci ubranej w
dżins, wysokiej, smukłej sylwetki i burzy jasnych włosów, które lśniły w słonecznym blasku, coś ściska ją za gardło.
Obok niego, na krawężniku, leżała baseballowa czapeczka i podniszczona harmonijka, a on sam siedział na
skraju chodnika i ramionami obejmował nogi. Miał zamknięte oczy i wystawiał twarz do słońca. Joan w milczeniu
patrzyła na włóczęgę, napawając się widokiem jego klasycznego profilu, delikatnej linii ust.
– Cześć – powiedział cicho, nie otwierając oczu. – Jesteś dzisiaj wcześniej.
– Jestem umówiona z przyjaciółką na lunch – odparła szeptem Joan. Wcale nie była zdziwiona tym, że
rozpoznał ją bez otwierania oczu. W tym człowieku nic nie mogło jej zaskoczyć.
– Z tą panią, która pogrążona jest w rozpaczy? – mruknął tym samym, cichym głosem.
Otworzył oczy i popatrzył na stojącą przed nim kobietę.
Joan skinęła głową i zatonęła w jego spojrzeniu. Zauważyła, że jego oczy wyglądają równie zaskakująco na tle
opalonej twarzy, jak wyglądałyby szafiry na białym, wyprażonym w słońcu piasku plaży. Pomyślała o cierpieniu
Abby, o napięciu, w jakim ostatnio żyła i wyrazie udręki, jaki nieustannie malował się na jej twarzy.
Joan była ciekawa, czy anioł ma jakieś przesłanie dla Abby. Ale on podniósł się tylko z krawężnika, ukłonił się
z pełną wdzięku kurtuazją, rozłożył na chodniku kawałek pomiętej gazety i wskazał ręką, żeby Joan usiadła obok
niego.
Popatrzyła na niego ze strachem, policzki jej poczerwieniały.
– Och. nie, nie powinnam... Muszę... – wybąkała.
– Tylko na chwilę – powiedział. – Posiedź za mną w promieniach słońca. Joan posłusznie zajęła miejsce obok
niego, zahipnotyzowana łagodnym zachowaniem nieznajomego, i natychmiast poczuła na twarzy i całym ciele
rozkoszne ciepło słońca. Jej zażenowanie ulotniło się w jednej chwili i stopniowo zaczął na nią spływać spokój
ducha. Opuściło ją całe napięcie i zdenerwowanie, zapomniała o wszystkich samotnych nocach, kłopotach z ciągłe
utyskującą matką, a także o perspektywie życia, które miała spędzić samotnie.
– Kupiłam ci w sklepie kanapkę – mruknęła, wracając do rzeczywistości i przypominając sobie o papierowej
torebce, którą trzymała w dłoni. – I... i trochę sałatki z kapusty.
– Dzięki – odparł anioł. – To bardzo miło z twojej strony.
Joan uśmiechnęła się ciepło. Dwukrotnie już próbowała wrzucić mu do puszki banknot dziesięciodolarowy, ale
za każdym razem wagabunda patrzył na nią uprzejmym, lecz chłodnym wzrokiem i bez słowa zwracał pieniądze. A
przecież teraz, kiedy z miasta wyjechali już turyści, ludzie wrzucali mu do puszki tak mało pieniędzy, że Joan
zastanawiała się, czy w ogóle starcza mu na jedzenie.
Wręczyła mu torebkę z kanapką i patrzyła, jak rozrywa papier i zaczyna jeść. Ruchy miał dokładnie
wystudiowane. Zachowywał się tak, jakby jadł z porcelanowej zastawy, posługując się sztućcami ze złota, a nie
pałaszował z woskowanej torebki plastikowym widelcem, kupionym w budce na rogu.
Joan rozprężyła się i wystawiła twarz do słońca. Była po prostu szczęśliwa, że on jest tuż obok, dużo bliżej niż
zwykle. Popatrzyła na majaczące za srebrzystą taflą jeziora zamglone szczyty wzgórz. Jej myśli zaczęły dryfować
gdzieś dalej, więc wzdrygnęła się, kiedy mężczyzna przerwał milczenie.
– Słucham? – zapytała.
– Wyglądasz dziś na zmęczoną – powtórzył cierpliwie. – Na bardzo zmęczoną.
– Dlaczego... Po prostu moja matka... – Urwała. Nie miała ochoty psuć sobie humoru opowiadaniem ze
szczegółami o swoim życiu, o bolesnych żylakach matki, opuchniętych kolanach i ciężkich nocach, kiedy musiała
robić matce okłady.
– Przyjdź tutaj dzisiaj o siódmej – powiedział cicho mężczyzna – Przyjść tutaj? Ja? – Joan popatrzyła na niego
ze zdumieniem.
– Tak. Wtedy już zachodzi słońce, a wieczory są cudowne. Wezmę chleb i pójdziemy na brzeg jeziora karmić
dzikie kaczki i gęsi.
Joan wpadła w zadumę, wyobrażając sobie tę scenę. Oczyma duszy ujrzała fale jeziora bijące łagodnie o brzeg,
ozłocone promieniami zachodzącego słońca ramiona i twarz anioła, przechadzającego się spokojnie między wodnym
ptactwem i kruszącego chleb w swych wielkich, wypielęgnowanych dłoniach.
Miała ogromną ochotę przyjść na to spotkanie. Jednak najwyższym wysiłkiem woli zmusiła się do uprzejmego
uśmiechu i potrząsnęła głową.
– Och, obawiam się, że nie będę mogła. Widzisz, moja matka...
– Twoja matka powinna zrozumieć, że każdy ma własne życie: ona swoje, a ty swoje. Nie będzie to dla niej
łatwe. Musisz jej w tym pomóc.
Joan popatrzyła na niego tępo, zastanawiając się, czy w którejkolwiek z ich krótkich, trochę sztucznych rozmów
wspomniała mu o swojej matce.
– To twój obowiązek – ciągnął łagodnie. – Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za tych, których kochamy. A
naszym największym obowiązkiem jest dawanie im swobody i miłości.
– Ale moja matka... – zaczęła niepewnie Joan – moja matka wcale nie chce się ode mnie uwolnić. Pragnie,
żebym została z nią na zawsze.
– Trzyma się ciebie kurczowo ze zwykłego strachu. A ty trzymasz się jej, gdyż lękasz się jej gniewu. Wszyscy
się boimy. Częścią miłości jest właśnie nauczanie innych, żeby nie bali się odejść.
Nade wszystko na świecie Joan pragnęła powiedzieć „tak" i pójść z tym mężczyzną w łagodnym, purpurowym
zmierzchu nad brzeg jeziora, i słuchać jego głosu. Ale co miała powiedzieć matce?
„Widzisz, mamo, jest taki mężczyzna, który żebrze na rogu ulicy, aleja uważam, że to anioł. Zakochałam się w
nim, mamo. Chcę spędzić z nim trochę czasu... "
Joan uśmiechnęła się smętnie, potrząsnęła głową, a potem popatrzyła na uliczne śmiecie i jesienne liście pod
stopami.
– O siódmej – powtórzył łagodnie mężczyzna, spoglądając jej w twarz. – Będę czekał.
Joan podniosła się z ziemi, wygładziła spódnicę, a następnie przeciągnęła drżącą dłonią po włosach. Popatrzyła
w dół, na siedzącego ciągle na krawężniku włóczęgę. Lekki, południowy wiatr rozwiewał jego obszarpane ubranie,
kiedy plastikowym widelcem jadł sałatkę z kapusty.
– Więc i ja przyjdę – odparła z nieoczekiwaną pewnością siebie Joan. Zdeterminowana, założyła ręce na piersi,
popatrzyła jeszcze raz w spokojne, niebieskie oczy wagabundy i odeszła. Zawsze się bała, a teraz zaskoczyła ją jej
własna odwaga. Zastanawiała się, jakie kłamstwo wymyśli i jak uda się jej wyrwać z domu.
Brad Carmichael siedział za kierownicą szarego, sportowego samochodu i obserwował, jak Joan Holland
wymienia ostatnie słowa z siedzącym na krawężniku włóczęgą, a następnie odwraca się i odchodzi.
Pokręcił głową, zdumiony i zaskoczony sceną, której był świadkiem. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, kiedy
ujrzał zawsze wymuskaną i oschłą przyjaciółkę Abby, siedzącą na krawężniku obok obdartego żebraka i prowadzącą
z nim rozmowę. Znalazł się w tym miejscu przypadkowo. Jego ciekawość była tak wielka, że dyskretnie zatrzymał
samochód w pewnej odległości od nich, czekając, co Joan zrobi dalej.
Kiedy odeszła od włóczęgi, włączył pierwszy bieg i powoli ruszył ulicą, nie tracąc jej z oczu. Joan spiesznie
podążała do niewielkiej restauracji.
Brad zaparkował auto w pobliżu, przy sąsiedniej przecznicy. Zanim zdążył ustalić kolejne posunięcie, które
należało zrobić, zza rogu wynurzyła się Abby Malone. Szła prosto w jego stronę. Zwrócił uwagę na bujną kaskadę
włosów, lśniących brązem w promieniach słonecznego światła, które spadały jej na ramiona. Wstrzymał oddech i
zaczął się w nią wpatrywać, wstrząśnięty tak nieoczekiwanym pojawieniem się jej. Nie był w stanie się ruszyć. Z
trudem powstrzymał się przed wyskoczeniem z samochodu i wzięciem Abby w ramiona.
Boże, ależ ona piękna, pomyślał, obrzucając pełnym zachwytu spojrzeniem jej smukłą sylwetkę, dumnie
uniesione czoło, duże, słodkie usta i delikatny profil, kiedy mijała jego auto nieświadoma tego, że on siedzi za
kierownicą.
Natychmiast zalała go fala wspomnień, oszałamiających, poruszających do głębi. Odżyło w nim uczucie tak
wielkiej miłości do tej kobiety, że z trudem nad sobą zapanował. Przypomniał sobie, jak tulił jej nagie ciało podczas
letnich nocy, pamiętał jej cichy śmiech w aksamitnym mroku, gdy odblask księżyca tańczył na falach jeziora. Woda
z cichym pluskiem uderzała łagodnie o brzeg...
– Abby – szepnął, spoglądając za nią, gdy znikała za progiem, który niedawno przekroczyła Joan. – Och, Abby,
tak bardzo cię kocham, tak cię kocham...
Spuścił głowę i wsparł czoło na dłoniach zaciśniętych na kierownicy. Jego szerokie ramiona drżały.
Przejeżdżający obok na rowerze umundurowany policjant zatrzymał się przy jego samochodzie i zastukał w szybę.
Brad uniósł wykrzywioną nagłym bólem twarz, otworzył okno. Przesłał młodemu policjantowi uprzejmy uśmiech.
– Czy dobrze się pan czuje? – zapytał funkcjonariusz, spoglądając ze zdziwieniem na przystojnego,
ciemnowłosego mężczyznę z drogim, złotym zegarkiem na ręku i w lśniącym, sportowym samochodzie z telefonem
komórkowym – Tak – odparł Brad, starając się mówić obojętnym głosem. – Trochę źle się poczułem, ale już
wszystko w porządku.
– Na pewno? Jeśli ma pan zawroty głowy czy coś w tym rodzaju, lepiej nie kierować samochodem.
– Już absolutnie wszystko w porządku. – Brad machnął ręką. – Dziękuję, że pan się zainteresował.
Patrzył przez chwilę za znikającym w głębi ulicy policjantem, po czym uruchomił silnik i ruszył drogą wijącą
się między wzgórzami w kierunku domu Abby.
Kiedy znalazł się na miejscu, obrzucił budynek bacznym spojrzeniem. Na werandzie okolonej balustradą leżał
rozciągnięty po wielkopańsku i wygrzewający się w słońcu Wilbur.
Brad uświadomił sobie nagłe, jak strasznie, jak boleśnie odczuwa swoją samotność. Tak bardzo potrzebował
Abby. Do żadnej kobiety nie czuł tego, co do niej. I zdawał sobie sprawę, że żadna nie jest w stanie zastąpić mu
Abby. Jeśli nie znajdzie sposobu, żeby ją odzyskać, jego życie już na zawsze straci sens i pozostanie puste.
Ale Abby była na niego wściekła. Potraktowała go z zimną wzgardą. Z rozpaczą konstatował, że chyba nigdy
już nie uda mu się do niej wrócić. Pamiętał listy, które pisał, pełne pasji i wyrazów miłości. Próbował jej
wytłumaczyć, co mu się przytrafiło i co naprawdę do niej czuje. Wracały nie otwarte z adnotacją uczynioną ręką
Abby: „Nie odebrany".
Abby Malone nie była typem kobiety, która lekką ręką odrzuciłaby przeszłość, wybaczyła i zapomniała doznane
krzywdy tylko dlatego, że mężczyzna, który kiedyś ją porzucił, pojawia się w progu jej domu z czekoladkami,
bukietem kwiatów oraz dobrą, wiarygodną historyjką. Brad zdawał sobie sprawę, jak straszliwie krzywdził Abby,
kiedy jeszcze byli ze sobą, i jak okrutnie ją potraktował w chwili, kiedy najbardziej go potrzebowała. Czasami
zastanawiał się, czy zdoła jeszcze kiedykolwiek przełamać opór i niechęć Abby, czy wymyśli coś, co będzie w stanie
przekonać ją o szczerości jego uczuć.
Kiedy odjeżdżał spod jej domu, kierując się na plac budowy, jego serce przepełnione było bólem. Po dotarciu
na miejsce wysiadł z samochodu, włożył na głowę podniszczoną czapkę, a na rozpiętą pod szyją koszulę roboczą
kurtkę, po czym wdał się w rozmowę z kierownikiem robót. Z ogromnym trudem odrzucił dręczące go myśli i ruszył
na codzienny obchód budowy. Wręcz zmuszał się do żartów ze spalonymi słońcem robotnikami, ubranymi w dżinsy
i ciężkie, robocze buty. Z rozrzewnieniem wspominał lata, kiedy sam wykonywał podobną robotę.
Brada zawsze pociągał taki styl życia. Lubił ciężką, fizyczną pracę, która pochłaniała go bez reszty przez cały
dzień, pozwalając zapomnieć o wszelkich osobistych kłopotach. To dlatego tak długo nie decydował się na powrót
do swojego zawodu. Nie chciał brać na siebie odpowiedzialności związanej z planowaniem i zarządzaniem
wszystkim. Po prostu wybrał łatwiejsze rozwiązanie, by ktoś inny podejmował za niego decyzje, a on tylko
wykonywał polecenia i cały wolny czas poświęcał własnym przyjemnościom.
Ale wtedy był zupełnie innym człowiekiem. Tamte czasy wydawały się już bardzo odległe; czasy, kiedy celem
jego życia stało się jedynie korzystanie z uciech tego świata.
Brad opuścił teren budowy i pojechał do centrum miasta, gdzie mieściło się jego biuro. Wszedł do recepcji i
skinął głową sekretarce.
– Cześć, Gladys! Coś pilnego?
– Wszystko jest pilne – odparła krzywiąc się. – Od lunchu mieliśmy już kłopoty na czterech odcinkach. Ale tak
jest zawsze. Zostawiłam ci na biurku cały stos wiadomości.
– Dzięki – rzucił z uśmiechem. – Skoro to tak pilne, natychmiast gnam do siebie.
– Świetnie. Aha, Brad...
– Tak... ?
– Na wierzchu zostawiłam ci jedną szczególną wiadomość... Nie wiem. Brzmi jakoś inaczej.
– Naprawdę? Jak inaczej?
– Po prostu inaczej. Kobieta. Dzwoniła kilkanaście minut temu. Czeka na twój telefon.
– Czy powiedziała, jak się nazywa?
– Abby. Oświadczyła, że będziesz wiedział, o kogo chodzi, aleja jej nie znam.
Brad popatrzył na sekretarkę. Z twarzy powoli odpływała mu cała krew, serce waliło jak młotem.
– Czy znasz ją, Brad?
– Tak – odparł krótko zdławionym głosem. – Tak, znam ją. Gladys, dopóki ci nie powiem, nie łącz mnie z
nikim, dobrze?
– Jasne.
Pośpieszył do gabinetu, zamknął za sobą dokładnie drzwi, podbiegł do biurka i strącił na podłogę stertę
papierów, zalegających blat.
Abby zmarszczyła brwi i przejechała ołówkiem po trzech źle dobranych sformułowaniach oraz po słowie z
błędem ortograficznym. Następnie wyciągnęła się na krześle, oparła kolana o brzeg swego starego biurka i
przeciągnęła niespokojnie dłońmi po włosach.
Popatrzyła ponuro na przechodzącego obok Mitcha Flanagana, który niósł plik jakichś tekturowych teczek.
– Jezu Chryste! Znów korekta sportowych kolumn? Abby pokręciła głową.
– Nie, teksty reklamowe. Prosty chłopek potrafi lepiej pisać niż ci tak zwani biznesmeni.
– To fakt, ale tak jest zawsze. Podejrzewam, że już w szkole cały czas gapią się tylko przez okno, zastanawiając
się, jak zbić fortunę.
Abby uśmiechnęła się blado, po czym baczniej, z namysłem, przyjrzała się Mitchowi.
– Powiedz, Mitch... – zaczęła powoli.
– Tak? – Młody człowiek przystanął i popatrzył przez ramię na Abby. – Co się dzieje?
– Co robisz dziś wieczorem?
– Mam ogromne plany.
Abby zrzedła mina. Mitch przesłał jej uśmiech i przysiadł na skraju biurka.
– Tak naprawdę – oświadczył – to kupiłem płytę kompaktową z V symfonią Beethovena. Chcę ją przesłuchać
na moim nowym zestawie stereo. A jeśli okaże się to niezbyt interesującym zajęciem, pomogę sąsiadowi wykąpać
psa.
Abby pokiwała głową.
– Jak ty to znosisz... ? Tyle zwariowanych rozrywek w jeden wieczór? – Spoważniała i popatrzyła mu prosto w
oczy. – A czy istnieje możliwość, że zrezygnujesz ze swoich planów?
– Dlaczego? Chcesz powiedzieć, że masz dla mnie ciekawsze propozycje?
– Może... – urwała i uśmiechnęła się wesoło. – Wieczorem ma wpaść do mnie Joan. Pomyślałam sobie, że i ty,
niby przypadkiem, mógłbyś się pojawić. Na przykład, żeby zabrać mnie na jakąś otwartą do późna wystawę czy coś
w tym rodzaju.
Brązowe, pełne ciepła oczy Mitcha rozbłysły zainteresowaniem.
– Myślałem, że ona wieczorami nigdy nie opuszcza domu.
– No właśnie. Cała historia jest dosyć tajemnicza. Mitch rozsiadł się wygodniej i zdjął okulary.
– Tajemnicza? W jakim sensie?
– Jadłam dziś z Joan lunch i, ni z tego, ni z owego, oświadczyła mi, że chce do mnie wpaść około dziewiątej
wieczorem. Prosiła także, że gdyby po siódmej zatelefonowała jej matka, mam jej powiedzieć, że wyskoczyła
właśnie na róg po lody lub coś w tym stylu.
Mitch gwizdnął cicho pod nosem.
– Ciekawe – mruknął. – Jakaś afera. – Na chwilę spochmurniał. – Jak myślisz, Abby, czy jest w to wplątany
jakiś mężczyzna? Może chce się z nim spotkać, a ty masz służyć za parawan?
Abby zdecydowanie pokręciła głową.
– Och, Mitch, nie wyobrażam sobie, żeby krył się za tym jakiś mężczyzna. Nie mam zielonego pojęcia, co
wykombinowała, ale gdyby w grę wchodził facet, z całą pewnością zwierzyłaby mi się z tego. W życiu Joan nie ma
nikogo, z wyjątkiem...
– Z wyjątkiem. Abby zachichotała.
– Z wyjątkiem anioła, na punkcie którego dostała bzika. Mitch uniósł ze zdumienia brwi i wyszczerzył zęby.
Abby opowiedziała mu o tajemniczym włóczędze z rogu ulicy.
Kiedy skończyła opowieść o tym, jak Joan przekonywała ją, iż wagabunda jest wysłannikiem niebios, Mitch
odchylił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem.
– Wiesz co, Abby, naprawdę chcę poznać tę damę. Wpadnę około wpół do dziesiątej.
– Ale niby przypadkiem.
– Tak, niby przypadkiem – odpowiedział poważnie.
– Ej, Abby, jesteś tam?
– O co chodzi, Trudy? – odkrzyknęła do sekretarki.
– Dzwoni do ciebie jakiś mężczyzna. Twierdzi, że już do niego wcześniej telefonowałaś.
Abby zacisnęła w palcach ołówek. Ogarnęła ją panika. Spojrzała na Mitcha z niemą prośbą. Skinął tylko głową
i natychmiast zsunął się z biurka – Już sobie idę, dziecko – oświadczył. Odczekała, aż zniknie jej z oczu, a następnie
podniosła słuchawkę i obojętnym tonem powiedziała:
– Halo?
– Abby? Tu Brad. Dzwonię, ponieważ o to prosiłaś. Wpadła w popłoch. Wzięła głęboki oddech, starając się
zapanować nad nerwami. Już od kilkunastu dni przygotowywała się psychicznie, żeby do niego zadzwonić, ale do tej
chwili nie uświadamiała sobie, jakim wstrząsem okaże się ponowne usłyszenie jego głosu. Nie spodziewała się
również takiego zalewu słodko-gorzkich wspomnień, które nagle pojawiły się w jej umyśle.
– Abby?
– Cześć, Brad – powiedziała drżącym głosem, przeklinając siebie w duchu za brak opanowania. – Przepraszam,
że przeszkadzam ci w pracy. Po prostu... po prostu chciałabym z tobą przedyskutować pewną sprawę.
– Skąd masz mój numer?
– Od jednego z redaktorów. Przeprowadzał z tobą wywiad o budowanym właśnie centrum sztuki, które
najwyraźniej ty właśnie zaprojektowałeś.
Abby skrzywiła się, uświadamiając sobie cały sarkazm, jaki pobrzmiewał w jej ostatnich słowach, ale gdy Brad
się odezwał, mówił cicho i spokojnie.
– Tak naprawdę to nie ja jestem autorem projektu. Plany były już bardzo zaawansowane, kiedy dołączyłem do
zespołu. Po prostu dodałem kilka elementów.
– Rozumiem... – Abby zawahała się. Zaczęła się zastanawiać, jak długo potrwa ta idiotyczna rozmowa.
Zapragnęła nagle odłożyć słuchawkę i wykreślić Brada na zawsze ze swego życia. – Zabawne – zaczęła po chwili
pogodnym tonem. – Nigdy nie wspomniałeś nawet, że jesteś architektem.
– Posłuchaj, Abby, ja...
– Oczywiście – przerwała ostro. – To jeden z tych nieistotnych szczegółów, które łatwo przeoczyć, prawda? To
tylko lata nauki na wyższej uczelni, więc nie ma o czym mówić, Zapewne sam o tym nie pamiętałeś, prawda, Brad?
Dlatego przez cały tamten czas kopałeś doły. Czy mam rację? Przecież z pewnością nie chciałeś świadomie mnie
okłamywać.
– Abby, wiem, że masz do mnie żal...
– Żal? – spytała z udawanym zdziwieniem, starając się ze wszystkich sił zapanować nad sobą i stłumić
narastający w jej głosie ton histerii. – Żal? Myślę, Brad, że nie jest to najwłaściwsze słowo.
– W porządku – odparł spokojnie. – Wściekłość, gniew, niesmak, odraza. To ty zajmujesz się słowami, Abby, i
potrafisz dobierać odpowiednie. I zdaję sobie sprawę z tego, że zasłużyłem na te słowa. Ale naprawdę chciałbym z
tobą porozmawiać. Jest tyle spraw, o których muszę ci powiedzieć.
– Od jak dawna jesteś w mieście? – zapytała nieoczekiwanie, kompletnie ignorując jego prośbę o
wyrozumiałość.
– Słucham?
– Kiedy wróciłeś do doliny? Od jak dawna już tu jesteś?
– Od początku września – mruknął. – Wróciłem, ponieważ chciałem...
– Posłuchaj, Brad. Skończmy z tym. Dlatego właśnie dziś do ciebie zadzwoniłam. Nie chcę mieć z tobą nic
wspólnego, nie chcę cię widzieć ani nawet z tobą rozmawiać. Chcę po prostu z tym skończyć.
Nastąpiła chwila pełnego napięcia milczenia – Nie wiem, o co ci chodzi, Abby – odezwał się w końcu. – Z
czym należy skończyć?
– Cholernie dobrze wiesz, z czym – odparła niskim głosem, cedząc słowa. – Wkradasz się do mego domu, kiedy
jestem w pracy, i chcę ci powiedzieć, że dłużej już tego nie będę tolerować. Wiem, dlaczego to robisz i za to czuję
do ciebie jeszcze większą pogardę.
– Abby... naprawdę nie wiem, o czym mówisz. Wkradam się do twego domu? O co ci chodzi?
W jego głosie słychać było tak niekłamane zdumienie, że Abby potrząsnęła głową, a na jej twarzy pojawił się
krzywy uśmieszek. Dobrze pamiętała, jak wspaniałym aktorem jest Brad, zwłaszcza wtedy, kiedy zostaje przyłapany
na kolejnym łajdactwie.
– Och, sądzę, że doskonale wiesz, o czym mówię – odrzekła spokojnie. – Dwa razy w tym miesiącu ktoś dostał
się do mego domu i porozkładał zabawki Aarona. Natychmiast skojarzyłam to sobie z twoją osobą, ponieważ tylko
ty masz klucze.
– Zabawki Aarona? – zapytał, a w jego głosie nagle pojawiła się czujność. – Twierdzisz, że ktoś ruszał zabawki
Arona?
Abby skinęła głową, mając jeszcze w pamięci sytuację, jak po śmierci Aarona Brad nastawał, żeby pozbyła się
rzeczy dziecka. Tak naprawdę, to właśnie tej nocy, przed zniknięciem Brada, o to wybuchła między nimi awantura.
– Posłuchaj... – powiedziała, biorąc głęboki oddech, żeby zapanować nad głosem. – Wiem, co sądzisz o tym, iż
cały czas trzymam te rzeczy. Ale to... ale to, co ty robisz, to już jest czyste okrucieństwo. Nawet jak na twoje
możliwości.
– Abby, od ponad roku moja noga nie stanęła w twoim domu. Od tej nocy, kiedy odszedłem.
Mówił z takim przekonaniem i tak szczerze, że Abby prawie mu uwierzyła. Po chwili jednak ponownie
przypomniała sobie, jaki jest naprawdę. Potrząsnęła ponuro głową, rozbawiona własną naiwnością.
– Jasne, Brad – burknęła. – I nigdy już nie stanie, ponieważ właśnie zmieniłam zamki. Po prostu chcę, żebyś
wiedział, że ja wiem, iż była to twoja sprawka. To wszystko.
Ciężko oddychając, rzuciła słuchawkę na widełki i przez długą chwilę siedziała bez ruchu, wpatrując się tępo w
aparat. Policzki poczerwieniały jej z gniewu, oczy lśniły od łez. Serce waliło jak oszalałe, a przez jej ciało
przepływało mrowienie.
Mimo wściekłości, jaka ją ogarnęła, zmysły Abby ciągle reagowały na dźwięk głosu Brada Carmichaela i na
świadomość, że przebywa gdzieś w pobliżu, prowadząc swoje nowe, tajemnicze i skryte życie.
I wtedy, nieoczekiwanie, przyszła jej do głowy inna myśl, mało znacząca, ale uporczywa i siejąca niepokój. W
głosie Brada było tyle szczerości, że wstrząsnęło to nią i zdumiało... A jeśli po raz pierwszy w życiu nie kłamał?
Co będzie, jeśli to nie on jest tym tajemniczym intruzem, osobą, która potrafi niepostrzeżenie forsować zamki,
łańcuchy i zatrzaski? Co się stanie, jeśli to nie on rozkładał zabawki i zostawiał jakiś ślad swej obecności w cichym,
opuszczonym pokoju?
Mimo oskarżeń, które rzuciła mu w twarz, Abby zdawała sobie sprawę z tego, że takie postępowanie nie było w
stylu Brada. Nie wyobrażała sobie, żeby wślizgiwał się potajemnie do czyjegoś domu i robił tak obrzydliwe rzeczy.
W rzeczywistości musiała przyznać przed samą sobą, że prawdziwą przyczyną telefonu do niego była chęć
ponownego usłyszenia jego głosu i nawiązania kontaktu.
Niemniej... fakt pozostawał faktem. Ktoś zakradał się do jej domu i rozkładał zabawki. Jeśli nie Brad, to kto, do
diabła?
W chwili gdy otwierała drzwi swego domu, rozdzwonił się telefon. Abby zmarszczyła brwi, przekręcając w
zamku nowy, oporny jeszcze klucz. Po drodze cisnęła kurtkę i teczkę na krzesło, po czym podbiegła do aparatu.
– Halo? – powiedziała lekko zdyszanym głosem.
– Abby, tu Lorna. Jak ci leci w twej niezmąconej niczym głuszy? Abby uśmiechnęła się i odprężyła.
– Wspaniale, Lorna, z tym tylko, że przed gankiem nieustannie kręcą się niedźwiedzie i łosie. Czytałaś mój
artykuł?
– Oczywiście. Bardzo dobry. Bardzo, bardzo dobry. Abby zaczerwieniła się z zadowolenia. Taki komplement z
ust surowego wydawcy zdarzał się nieczęsto.
– Czy wynikły jakieś problemy? – zapytała.
– No cóż – odparła serdecznie Lorna. – Musisz to jeszcze raz napisać i dać troszeczkę ostrzejsze zakończenie.
Ale sam pomysł jest znakomity.
Abby skinęła głową. W jednej chwili całe jej zadowolenie przeszło w niepokój.
Lorna miała słodki, piskliwy, dziewczęcy głosik, który Abby zawsze kojarzył się z gadającą myszą. Zdumiało
ją, kiedy po raz pierwszy ujrzała Lornę i skonstatowała, że ma ona prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, bary obrońcy
piłkarskiego i naturę przywódcy partyzantów. Co bardziej bojaźliwych dziennikarzy i redaktorów, którzy mieli z nią
do czynienia, potrafiła zamienić w trzęsącą się galaretę.
Była bardzo dobra w swoim fachu i pochlebstwem wymieszanym z pogróżkami wymuszała na swoich autorach
najlepsze materiały. Ale Abby z natury była perfekcjonistką, więc przez trzy lata pracy w eleganckim,
wysokonakładowym magazynie w charakterze niezależnej dziennikarki jej stosunki z Lorną, oparte na zasadzie
wzajemnych ustępstw, układały się bardzo dobrze.
– Co mam dokładnie zmienić? – zapytała, okręcając wokół palca kabel od słuchawki.
– Och, kilka drobnych szczegółów – odparła lekkim tonem Lorna. – Wszystkie uwagi prześlę ci listownie.
Posłuchaj, Abby, przede wszystkim dzwonię w sprawie twego następnego artykułu. Czy naprawdę zamierzasz pisać
o tych szkodnikach?
Abby uśmiechnęła się.
– Jasne. Temat dotyczy metod zwalczania plag szkodników. W okolicy jest mnóstwo sadów, więc temat nie
przysporzy mi wielu kłopotów. Najpopularniejsze są dwie metody. Pierwsza to napuszczenie na insekty innych
insektów, drapieżnych. Druga to program BI...
– Co? – przerwała jej Lorna. – Jakie BI?
– Bezpłodne insekty. W laboratoriach tworzy się bezpłodne gatunki insektów, a następnie wypuszcza je na
wolność. Potrafią normalnie kopulować, ale są wysterylizowane i w rezultacie populacja gatunku gwałtownie
maleje.
– Biedactwa – zauważyła Lorna. – Paskudny chwyt. Abby zachichotała.
– Ale w sumie jest to znakomity program i bardzo rentowny. Już zebrałam całkiem pokaźny materiał.
– Cóż, dziecko, będziesz musiała odłożyć ten temat na kilka miesięcy. Tak naprawdę potrzebujemy tego
artykułu o doświadczeniu śmierci klinicznej do wydania wiosennego, więc musisz go nam dostarczyć przed Bożym
Narodzeniem.
Abby zacisnęła palce na kablu telefonicznym.
– Lorna, sama nie wiem... Dlaczego tak ci zależy, żebym to ja go pisała? – zapytała. – Chodzi mi o to, że nie
jest to żaden temat specjalistyczny, a zwykła sensacja. O tym może pisać każdy. A ja już włożyłam tyle pracy...
– Już ci mówiłam. Ktoś cię polecił.
– W porządku – ustąpiła niechętnie Abby. – Zajmę się tym. Na kiedy chcesz mieć konspekt?
– Na początek przyszłego miesiąca. Musisz przeprowadzić trochę własnych badań, ale, jak ci mówiłam,
zdobyłam już numery telefonów i adresy, pod którymi ci ludzie się spotykają. Czy masz pod ręką coś do pisania?
Abby wszystko zanotowała.
– Lorna – powiedziała na koniec. – Kto jest tą tajemniczą osobą, która mnie zarekomendowała? Nic z tego nie
rozumiem.
– Anonimowy informator – odparła Lorna. – Dobrej zabawy, dziecko. To fascynujący temat. Z niecierpliwością
czekamy na ten artykuł.
Wymieniły jeszcze kilka zdawkowych uwag na tematy ogólne i Abby odłożyła słuchawkę, zastanawiając się z
goryczą, kto może się ukrywać za określeniem „anonimowy informator".
Z całą pewnością nie była to osoba przyjazna, skoro poleciła ją do tego tematu. Coraz mniej podobał się jej
pomysł pisania tego artykułu. W rzeczywistości Abby z lekceważeniem odnosiła się do ludzi gorączkowo
poszukujących czegoś w wielkiej ciemności, jakiegoś azylu nadziei, który pomógłby im pogodzić się z
nieuchronnością śmierci.
Uważała to za tchórzliwe podejście do sprawy. Dlaczego ludzie mają tak ogromną potrzebę oszukiwania
samych siebie?
Przerażające było już samo to, że Aaron mógł przebywać gdzieś w pobliżu i ciągle, w jakiś tajemniczy sposób,
brać udział w jej życiu. Bała się wierzyć w przetrwanie duszy, ponieważ wiara taka powiększała tylko jej nadzieję i
tęsknotę do tego stopnia, że stawały się aż bolesne.
Potrząsnęła głową i przystanęła przed drzwiami do pokoju Aarona. Starała się opanować dręczący ją niepokój.
Ostatecznie nie miała już powodu do obaw, gdyż dom był bardzo dobrze zabezpieczony. Nowe zamki w
drzwiach gwarantowały, że żaden nieproszony gość nie pojawi się tutaj pod nieobecność gospodyni.
Zadrżała na wspomnienie słów Brada, szczerości w jego głosie, kiedy zapewniał ją przez telefon, że to nie on
zakradał się do pokoju Aarona.
Wstrzymała oddech, uchyliła leciutko drzwi i zerknęła do środka. Pokój był cichy, wszystko stało na swoim
miejscu.
Skinęła z zadowoleniem głową i popatrzyła w drugi kąt. Nagle jej oczy się rozszerzyły. Uniosła do ust drżącą
dłoń. Stojący w rogu maleńki fotel na biegunach kołysał się lekko. W przód i w tył, w przód i w tył. Po chwili
bujanie zaczęło ustawać, a przerażona Abby nie potrafiła oderwać wzroku od tego zjawiska.
– To tylko powietrze – szepnęła po bardzo długiej chwili. – To tylko podmuch lub zawirowanie powietrza,
biegnące od kaloryfera. Nic więcej. Zdecydowanie zamknęła drzwi i zeszła na dół do salonu.
Rozdział 4
Mitch Flanagan siedział w kuchni Abby i spoglądał na obsypany kwiatami ogromny fiołek afrykański, stojący
na środku stołu.
– Jak ty to robisz, Abby? – zapytał. – Kiedy ja miałem u siebie coś takiego, chuchałem na niego i dmuchałem, i
nic. Nie zakwitł. Ten wygląda imponująco.
– Po prostu nie zwracam aa niego uwagi – odparła z uśmiechem i obeszła stół z dzbankiem kawy w ręce. –
Kwiat wie, że albo rozwinie pąki, albo się go wyrzuci. Więc kwitnie na okrągło.
– Przerażająca szczerość – roześmiał się Mitch, obserwując, jak Abby ponownie napełnia mu kubek, po czym
odwrócił się i sięgnął po talerz z ciasteczkami.
Przyglądał się, jak gospodyni odstawia puszkę z kawą i westchnął w duchu. Abby najwyraźniej zapomniała, że
on wieczorami pija wyłącznie kawę bezkofeinową. Była jedną z najbardziej spostrzegawczych i uważnych osób,
jakie znał, ale tego wieczoru najwyraźniej coś ją trapiło. Siorbał ponuro kawę z pełną świadomością, że tej nocy
długo nie zaśnie, lecz nie chciał jeszcze bardziej pogarszać nastroju Abby swoimi uwagami. I bez tego sprawiała
wrażenie spiętej i nieszczęśliwej.
Być może jej złe samopoczucie ma jakiś związek z Bradem Carmichaelem, pomyślał. Wiedział, że jego powrót
podłamał ją i wcale się temu nie dziwił. W swoim czasie łączyły ich bardzo silne więzy.
W pierwszych miesiącach po odejściu Brada Abby była tak załamana i pogrążona w bólu, że jej znajomi
zastanawiali się, czy w ogóle potrafi to przeżyć.
A teraz Brad wrócił...
Mitch odruchowo sięgnął po owsiane ciasteczko i obserwował Wilbura, który rozsiadł się w kącie i rzucał mu
wrogie spojrzenia. Mężczyzna żuł ciasteczka, automatycznie odpowiadał na jakieś pytania Abby, ale myślami był
przy młodym architekcie, z którym ostatnio przeprowadził wywiad na placu budowy. Człowiek ten sprawiał
wrażenie kompletnie odmienionego, nie miał nic wspólnego z tamtym zawadiaką spod ciemnej gwiazdy, którego
Abby przedstawiła swoim znajomym.
Architekt był spokojnym, opanowanym człowiekiem, wyglądającym raczej na biznesmena, kompetentnym,
dającym wyważone odpowiedzi. Emocje okazał dopiero wtedy, gdy zaczęli rozmawiać o Abby. Jego zadziwiające
oczy nabrały żywej, zielonej barwy, mięśnie wokół szczęk mocno się napięły...
– Przepraszam, Abby – powiedział Mitch z ponurym uśmiechem. – Zamyśliłem się Popatrzył na kobietę
siedzącą po drugiej stronie stołu i z niepokojem zauważył, że ma dziwny wyraz twarzy.
– O śmierci – powiedziała. – Pytałam, co o tym myślisz, Mitch.
– O śmierci? – powtórzył jak echo.
– Tak naprawdę, to o życiu po śmierci. O pieniach anielskich i niebiosach, duszach, duchach i tym podobnych
sprawach. Czy wierzysz w to?
Abby mówiła pozornie spokojnie, ale kurczowo zaciskała palce na kubku. Mitch milczał chwilę, szukając
stosownych słów.
– Jako dziennikarz sądzę, że we wszystkim powinniśmy zachowywać obiektywizm, prawda? Po prostu musimy
obserwować i donosić o faktach, które mogą być weryfikowane, a nie opierać się wyłącznie na spekulacjach.
– Jasne, wiem o tym. Ale jesteśmy również ludźmi. Wszyscy mają jakieś zdanie. Jestem po prostu ciekawa, co
ty o tym myślisz.
– Chodzi ci o życie po śmierci?
– Tak.
Mitch upił łyk kawy i popatrzył w błyszczące, brązowe oczy Abby.
– Dlaczego ostatnio ciągle myślisz o tych rzeczach?
Czy dlatego, że wrócił Brad i poruszył twoje wspomnienia?
Abby nachmurzyła się, odwróciła na chwilę głowę, po czym znów skierowała na niego wzrok, zupełnie jakby
toczyła ze sobą jakąś wewnętrzną walkę.
– Tak naprawdę, to kilka wydarzeń sprawiło...
Mitch czekał cierpliwie, aż Abby zacznie mówić dalej. Z wyraźnym wysiłkiem zapanowała nad sobą. Kiedy
odezwała się ponownie, głos miała już normalny.
– Cały problem w tym, że zadano mi tak dziwaczny temat. Lorna znów dzwoniła dziś do mnie po południu.
Poczekaj, aż ci powiem, o jaki temat chodzi.
Mitch słuchał w skupieniu jej szczegółowej relacji z rozmowy telefonicznej z szefową. Z tego, co dla Abby
było „zbiorem bajek", Lorna poleciła jej stworzyć wiarygodny artykuł naukowy.
Ale nie powiedziała mi wszystkiego – pomyślał, widząc nerwowe ruchy jej palców, niespokojne, rozbiegane
oczy, nienaturalnie sztywną sylwetkę. Słysząc napięcie w jej głosie, zaczął się obawiać, czy Abby nie jest
przypadkiem na skraju załamania nerwowego.
– Cóż, dochodzi już dziewiąta – powiedział cicho, kiedy prawie wyczerpała temat doświadczenia śmierci
klinicznej.
Abby popatrzyła z nagłym niepokojem na zegarek.
– Och, mój Boże! Joan nigdy się tak nie spóźnia. Mam nadzieję, że nic złego się jej nie przytrafiło.
– A czy jest dziewczyną, której może się cokolwiek przytrafić?
– Z całą pewnością nie – odrzekła Abby z przelotnym uśmiechem. – Biedna Joan, jej nigdy nic się nie
przytrafia. Ale w tym jej dzisiejszym wieczornym wyjściu jest coś dziwnego, tajemniczego. Nie mam pojęcia, dokąd
się wybrała przed wizytą u mnie.
– Może powinniśmy zadzwonić do jej matki i sprawdzić, czy jest w domu?
– Niech cię ręka boska broni! – wykrzyknęła przerażona Abby. – Przecież to ja mam ją kryć! Jej matka jest
święcie przekonana, że cały wieczór spędziła u mnie. Narobilibyśmy niezłego bigosu, gdybym zadzwoniła do niej i
zapytała, gdzie jest jej córka.
– Chciałbym poznać tę jej matkę – mruknął z ponurym uśmiechem Mitch. Abby odwzajemniła uśmiech. , –
Uwierz mi, że będzie dla ciebie lepiej, jeśli jej nie poznasz.
– Ale skoro jest...
Rozległo się pukanie, a po krótkiej chwili trzasnęły frontowe drzwi.
– Abby? Abby, jesteś tu? – dobiegł ich damski głos. – Przepraszam za spóźnienie. Nawet nie uwierzysz, co się
wydarzyło.
Dotarł do nich odgłos szybkich kroków na drewnianej podłodze salonu i w progu pojawiła się Joan. Miała na
sobie granatowy płaszcz sięgający prawie kostek, a na szyi wielki szal w szkocką kratę. Mitch Flanagan spojrzał na
nią i w tym samym momencie poczuł mocne kołatanie serca.
Kobieta stojąca w drzwiach popatrzyła na niego szeroko rozwartymi ze zdumienia oczyma, tak niebieskimi, że
mężczyzna mógł w nich utonąć z kretesem. Miała zaróżowione policzki, najprawdopodobniej z zimna i podniecenia,
i śmiała się radosnym śmiechem, który w ciepłej, jasnej kuchni brzmiał bardzo dziewczęco.
Mitch wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym przeniósł spojrzenie na Abby. Jego wzrok prosił o pomoc.
Czyżby to była ta nieszczęsna przyjaciółka Abby, tłamszona i ciemiężona, ta, która nie miała nawet prywatnego
życia?
Kobieta, która weszła tu przed momentem, była pełna życia, radosna, roześmiana, trochę tajemnicza i tak
piękna, że brakowało mu tchu.
– Joan! – wykrzyknęła Abby głosem wyrażającym cały jej niepokój. – Gdzieś ty, do licha, się podziewała?
Umierałam już z niepokoju!
Joan przesłała jej promienny uśmiech i rozpięła płaszcz, spod którego wyłoniła się prosta sukienka z
jasnobrązowej wełny, długa prawie tak samo jak płaszcz, bez paska i żadnych ozdób.
Oszołomionemu Mitchowi przemknęło przez głowę, że taka kobieta nie potrzebuje żadnych ozdób; na pewno
nie z tymi ciemnoszafirowymi oczyma i cudownymi, lśniącymi włosami, z tą pałającą blaskiem skórą...
Przełknął ślinę, niezgrabnie dźwignął się z krzesła i wyciągnął rękę.
– To jest Joan Holland – przedstawiła przyjaciółkę Abby. – Joan, pamiętasz, jak opowiadałam ci o Mitchu?
Jest...
– Kierownikiem działu kulturalnego – zakończyła za nią Joan, uśmiechając się wstydliwie do krępego
mężczyzny, który potrząsnął jej dłonią. – Lubię pańskie artykuły, panie Flanagan.
– Po prostu Mitch – poprawił bezwiednie, ciągle oszołomiony jej delikatną urodą i słodkim, nieśmiałym
głosem.
Przez krótką chwilę spoglądał Joan prosto w oczy. Dziewczyna poczuła się niezręcznie. Szybko odwróciła
twarz, czerwieniąc się lekko pod wpływem jego pełnego uwielbienia i zachwytu spojrzenia.
– Abby, strasznie przepraszam – zaczęła zdyszanym głosem. – Najpierw zostałam zatrzymana na troszeczkę
dłużej, a później, kiedy już do ciebie jechałam, na moście wydarzył się wypadek i musieliśmy wybrać okrężną drogę.
Abby patrzyła przenikliwie na przyjaciółkę, a Mitch co chwila przenosił wzrok z jednej kobiety na drugą. Joan
usiadła na krześle naprzeciwko niego, odebrała z jego rąk kubek z kawą i zaczęła przyglądać się mężczyźnie z
odległym, sennym uśmiechem.
– Zostałaś zatrzymana na troszeczkę dłużej? – zapytała Abby. – Kto cię zatrzymał? Uzbrojony snajper?
Joan ponownie się zaczerwieniła i popatrzyła nerwowo na Mitcha, który wpatrywał się w nią z sympatią.
– Zaczynasz mówić jak moja matka – oświadczyła. Abby uśmiechnęła się, z jej twarzy zniknęło całe napięcie.
– Naprawdę? Przepraszam, Joan – odparła skruszonym tonem. – Podejrzewam, że ostatnio rzeczywiście tracę
trochę panowanie nad sobą.
Mitch i Joan spoglądali z niepokojem, jak Abby przechodzi przez kuchnię, staje przy oknie, odsłania firankę i
zaczyna wpatrywać się w ciemność za szybą.
– Słyszałem, że wspaniałe grasz na skrzypcach – przerwał ciszę Mitch, zwracając się do Joan. – Abby na
okrągło opowiada o tym, jaki masz talent.
Joan zarumieniła się i przesłała mu pełen zażenowania uśmiech.
– Ależ skądże – zaprotestowała. – Nie mam już czasu grać. Ale masz rację, bardzo lubię swoje skrzypce –
dodała.
– Niemniej chciałbym posłuchać twojej gry – poprosił Mitch. Popatrzyła na niego wzrokiem, od którego serce
zaczęło mu tajać jak wiosenny śnieg.
– No, nie wiem – odparła z wymuszonym, przepraszającym uśmiechem. – To może być dla mnie trochę
trudne...
Znów spuściła wzrok, ale Flanagan zdążył jeszcze dojrzeć wyraz jej twarzy. Spoglądał na jej pochyloną głowę i
czuł się kompletnie zdruzgotany.
Joan Holland nie miała najmniejszej ochoty spotykać się z nim. Znał takie wymijające odpowiedzi i uciekające
gdzieś spojrzenia. Tak samo patrzyła na niego przed dwoma laty Abby, bez reszty zakochana wtedy w Bradzie
Carmichaelu.
Mitch cierpiał w milczeniu. Bardzo chciał powiedzieć coś pogodnego i wesołego, ale cały czas myślał o
okrutnej ironii losu. Abby od dawna zamierzała poznać go z Joan, a kiedy w końcu doszło do spotkania i dziewczyna
wywarła na nim piorunujące wrażenie, okazało się, że jest już zakochana w innym.
Abby stała przed wejściem do kościoła i głęboko oddychała, starając się zapanować nad roztrzęsionymi
nerwami. Popatrzyła ponuro na swoje dżinsy, adidasy i starą tweedową kurtkę. Lekko zadrżała. Ostatecznie nie
przyszła tu w sprawach wiary. Pracowała jedynie nad artykułem o profilu naukowym. Ponadto nigdy nie przykładała
szczególnej wagi do ubioru.
Zlecenie, jakie dostała, różniło się zasadniczo od tych, nad którymi dotąd pracowała. Teraz była spięta,
zdenerwowana, czuła paskudny ucisk w żołądku. Zapragnęła nagle odwrócić się na pięcie i uciec w jesienną noc,
zostawiając wszystko za sobą.
W uszach ciągle brzmiała jej ukryta groźba, jaką usłyszała z ust Lorny: „Nie byłoby rozsądne z twojej strony
odrzucić moją propozycję".
Abby ponownie westchnęła głęboko, zacisnęła mocniej dłoń na uchwycie skórzanej teczki, pchnęła masywne,
dębowe drzwi i weszła do wyłożonego dywanem przedsionka. Do jej uszu dotarł odległy dźwięk organów i chór
dziecięcych głosów. Zajrzała do notatek. Godzina dwudziesta.
Ponownie spojrzała niespokojnie na zegarek, wślizgnęła się do nawy głównej i usiadła w ostatniej ławce.
Zaczęła się nerwowo rozglądać.
W kościele było około tuzina ludzi. Siedzieli w ławkach i czytali. Kilka osób rozmawiało ze sobą
przyciszonymi głosami. Jakaś siedząca przed Abby para obejrzała się na nią, przesłała uprzejmy uśmiech, ale nie
wyraziła ochoty, aby przyłączyć się do niej. Abby rozsiadła się wygodniej i próbowała spokojnie ogarnąć myślami to
wszystko, co spotkało ją ostatnio.
W kościele nie była od dawna. Zapewne od ślubu z Jimem, co wydawało się odległe w czasie o dziesiątki lat. W
świątyni panowała kojąca cisza, a podniosły nastrój potęgowały jeszcze dębowe ławy lśniące miedzianymi okuciami,
bukiety jesiennych kwiatów przed pulpitem i wysokie okna z witrażami.
Nic dziwnego, że ludzie znajdują w kościołach ukojenie, pomyślała Abby. Miejsce to tchnie takim spokojem.
Może nie powinnam tak bardzo upierać się przy świeckim pogrzebie Aarona? Może należało zgodzić się na
tradycyjny, kościelny pogrzeb, na co zresztą nastawał Jim i moja matka...
I znów wrócił stary ból. Poczucie straty ugodziło ją niczym fizyczny cios, rodząc udrękę i zatrzymując dech w
piersiach.
Abby z trudem wyprostowała się, powstrzymując z całych sił cisnące się do oczu łzy. Zagryzła usta, zacisnęła
kurczowo pięści.
Miałam rację – pomyślała. Miałam rację nie pozwalając sobie na tak powierzchowne szukanie wytłumaczenia i
pocieszenia. Ludzie sami się oszukują, próbując uparcie wierzyć w takie nadnaturalne bzdury. To i tak wciąż boli i
zawsze będzie sprawiało ból.
Chcąc skierować swoją uwagę na coś, co pozwoliłoby zapomnieć o własnych cierpieniach, wróciła pamięcią do
zdarzeń ostatnich dni. Przypomniała sobie niezręczne spotkanie Joan i Mitcha, które miało miejsce przed tygodniem
u niej w domu. Abby nie miała wątpliwości, że jej przyjaciółka wywarła na Flanaganie piorunujące wrażenie. Abby
początkowo pogodnie patrzyła w przyszłość, rokując tej parze jak najlepiej, ale szybko pojęła, że Joan nie reaguje na
awanse młodego dziennikarza.
Po ich pierwszym spotkaniu Mitch kilkakrotnie telefonował do Joan z propozycją wspólnego spaceru po parku
czy udziału w otwarciu wystawy. Ale Joan zbywała zarówno jego, jak i Abby.
– Dlaczego nie chcesz się z nim spotkać? – pytała Abby. – Dobrze mu z oczu patrzy, a ty bardzo mu się
podobasz. Wiem o tym. Mitch jest bardzo sympatyczny.
– Tak, wiem – odparła nieobecnym tonem Joan. – Jest bardzo sympatyczny. Ale nie mogę się z nim spotykać.
– Dlaczego?
– Widzisz, ostatnio bardzo potrzebuje mnie moja mama, a poza tym mam wiele innych, ważniejszych spraw na
głowie.
Abby poprawiła się na twardej, drewnianej ławce i pomyślała o dziwacznym zachowaniu Joan. Zmarszczyła
brwi, przypominając sobie osobliwe zauroczenie Joan włóczęgą z rogu ulicy. Siedział tam każdego ranka, grał na
harmonijce w rześkim, jesiennym powietrzu i przesyłał przechodniom ów łagodny, spokojny uśmiech.
Abby unikała go, czując po ostatniej ich rozmowie niepokój i zażenowanie. Joan również nie wspominała już o
nim słowem, ale w jej oczach pojawiał się teraz jakiś tęskny wyraz i zmieszanie, ilekroć Abby wspominała ulicznego
grajka.
Pamiętała, że w swoim czasie Joan upierała się, iż wysoki blondyn jest kimś w rodzaju anioła. Teraz znów
zmarszczyła brwi, wracając, wbrew samej sobie, myślami do dziwacznych, niepojętych zjawisk we własnym domu.
To nieprawdopodobne, jak po pewnym czasie ludzie potrafią przyzwyczaić się i zaakceptować rzeczy, których
nie sposób zrozumieć i wytłumaczyć.
Wciąż bywały dni, kiedy w pokoju Aarona wyczuwała czyjąś obecność, nawet jeśli jego rzeczy pozostawały nie
ruszone. Ale pewnego popołudnia zabawki znów zostały porozstawiane na podłodze pokoju i na stole; tak jak za
pierwszym razem.
Jednak widok tych pluszowych zwierząt, drewnianych wagoników, mikroskopijnego zestawu do herbaty i
plastikowych kur siedzących na płocie nie budził już w Abby przerażenia. Tak naprawdę, to codziennie, kiedy
wracała z pracy, była ciekawa, czy zastanie w pokoju Aarona jakieś zmiany. Zaraz po wejściu do domu swoje
pierwsze kroki kierowała do dziecinnego pokoju.
Czasami poważnie się zastanawiała, czy przypadkiem nie dostaje pomieszania zmysłów, czy nie jest to
załamanie nerwowe, opóźniona reakcja na żałobę i stres. Myśl ta dręczyła ją nieustannie, zwłaszcza że zawsze była
kobietą obdarzoną zdrowym rozsądkiem, istotą posługującą się żelazną logiką, uporządkowaną.
Ostatecznie umysł ludzki jest narzędziem postrzegania świata. Jeśli nawet jej rozum zaczyna szwankować, to
czy istnieje sposób, żeby się w tym zorientowała? Abby zadrżała, lecz po chwili skupiła uwagę na otoczeniu.
– Dobry wieczór – usłyszała kobiecy głos, który przerwał jej rozważania. – Miło mi, że przyszło was tak wielu.
Witamy również osoby, które pojawiły się tu po raz pierwszy.
Abby poruszyła się gwałtownie i popatrzyła na kobietę. Jej twarz była niezwykle sympatyczna; miała siwiejące,
kręcone włosy, ubrana była w sweter z surowej wełny i brązowe spodnie. Z całą pewnością nie ma w niej nic z
mistyka czy wariatki, pomyślała, po czym otworzyła teczkę, żeby wyjąć notes i długopis.
– Pragnę teraz zwrócić się do osób, które pojawiły się u nas po raz pierwszy – ciągnęła kobieta. – Niech nie
odstrasza was otoczenie. Spotykamy się w kościele, ponieważ został nam podarowany, ale nie jesteśmy żadną sektą.
Nasi członkowie reprezentują różne wyznania i różne światopoglądy. Łączą nas jedynie nasze przeżycia.
Abby szybko notowała, charakteryzując mówczynię i starając się oddać atmosferę spotkania oraz opisać twarze
zebranych ludzi.
Obok niej siedział potężnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku. W dużych, spracowanych dłoniach miął
gazetę. Dalej siedziała młoda Murzynka o nieśmiałym, miłym uśmiechu i tuliła do siebie pulchne dziecko. Maluch
patrzył na Abby sponad ramienia matki wielkimi, poważnymi oczyma.
Abby uśmiechnęła się do niego i poczuła znajomy ból. Przestała notować i popatrzyła na mówiącą kobietę,
która właśnie ustępowała miejsca przy pulpicie wysokiemu, starszemu mężczyźnie z laską.
– Naszym dzisiejszym gościem jest doktor Philip Ashton – oznajmiła, po czym wróciła na swoje miejsce.
Pełen dostojeństwa mężczyzna przesłał zebranym uśmiech, wyciągnął z kieszeni kamizelki okulary, nałożył je
na nos i zaczął kartkować notes.
Abby gorączkowo notowała każde jego słowo, żałując, że nie zabrała ze sobą magnetofonu. Nie wzięła go,
ponieważ wiedziała, że spotkanie ma się odbyć w kościele, ale teraz była już pewna, iż nikt z zebranych nie miałby
nic...
– Doświadczenie śmierci klinicznej – mówił mężczyzna – dla dorosłych jest unikalnym zjawiskiem
psychologicznym, ponieważ powoduje natychmiastową, dogłębną i trwałą zmianę osobowości. Zmian tych, które
zaszły w umyśle człowieka, nie jest w stanie już nic odwrócić; łącznie z długotrwałą interwencją psychiatryczną.
Naturalnie, większość z was doskonale o tym wie. Ja osobiście zajmuję się konkretnie zjawiskiem doświadczenia
śmierci klinicznej dzieci, u których, w większości, nie występują aż tak głębokie zmiany osobowości. Niemniej
badania wskazują, że dziecko przywrócone do życia w trakcie śmierci klinicznej staje się pojętniejsze i wrażliwsze,
niż było przed zdarzeniem traumatycznym.
Abby z uwagą przyglądała się mówcy, starając się zorientować w rzeczywistym poziomie jego kompetencji i
doświadczenia. Sprawiał wrażenie spokojnego i rozluźnionego, a jego wykład był jasny, choć uczony i gruntowny.
Ale dlaczego człowiek z akademickim wykształceniem poświęcał tyle czasu i energii tak śmiesznym zjawiskom?
Ashton kontynuował wykład, przytaczając przykłady dzieci, które przeżyły śmierć kliniczną. W pewnej chwili
dał znak ręką i siedząca w ostatniej ławce kobieta włączyła projektor do slajdów, oświetlając ekran rozwieszony za
plecami prelegenta.
– W naszych badaniach bardzo pomocną metodą są rysunki dzieci, które za ich pomocą opisują swoje doznania
– oświadczył Ashton. – Później, kiedy już zinterpretują to, co narysowały, ich spostrzeżenia stają się bardziej
klarowne i spontaniczne.
Na ekranie pojawił się obrazek. Szereg uśmiechających się upiornie obrysowanych kleksów z koślawymi
aureolami, otaczających roześmianą, wysoką postać w pasiastym podkoszulku.
– Narysował to Jason, który w wieku siedmiu lat o mało nie umarł podczas operacji na otwartym sercu. Białe
postacie są aniołami, które śpiewały piękne pieśni i otaczały chłopca, wyciągając w jego stronę ręce. Jason
powiedział, że strasznie je kochał, a one kochały jego.
Abby przestała pisać i z bijącym sercem wpatrywała się w ekran. Kolejny rysunek przedstawiał grupę
patykowatych postaci, pomalowanych na jaskrawożółty kolor, zbliżających się do większej sylwetki w kolorze
błękitnym oraz do mniejszej – w kolorze różowym. Tło wypełniały zielone linie oraz maleńkie, barwne punkciki.
– Ten obrazek namalowała Lisa, która dostała zapalenia szpiku po upadku z trzykołowego rowerka i wystąpiła
u niej tak wysoka gorączka, że serce dziecka stanęło prawie na pięć minut – wyjaśnił Philip Ashton z lekkim
uśmiechem. – Lisa miała wtedy cztery lata, co tłumaczy nieudolność rysunku. Ale w rozmowie dziecko było bardzo
elokwentne.
Abby ściskała w drżących dłoniach notatnik i patrzyła na barwne malowanki.
– Lisa twierdzi, że żółte postacie to anioły, które nosiły ją, kiedy była zmęczona. Mówiła, że wychodziły z
blasku i były blaskiem, choć wyglądały jak ludzie. Ta niebieska sylwetka to babcia Lisy, która zmarła kilka miesięcy
wcześniej i również wyszła ze światła jej na spotkanie. Tło Lisa określiła jako „cudowny, cudowny las pełen
pięknych ptaków i kwiatów".
Abby zadrżała z emocji i patrzyła na ekran szeroko rozwartymi, nieprzytomnymi oczyma. Nie docierał już do
niej głos mężczyzny. Wyobraźnia malowała przed nią jasne punkty, kropki i kreski, jak z dziecięcych obrazków,
naiwny wizerunek aniołów i olśniewającego blasku, wyobrażenia szczęścia, ciepła i bezpieczeństwa. Przeszywał ją
okropny ból, tęsknota za utraconym dzieckiem, cierpienie, jakiego w życiu nie doświadczyła.
Czyżby Aaron rzeczywiście trafił do jakiejś niezwykłej, nieznanej krainy, w której wciąż żyje? Czyżby to on
przestawiał zabawki, chcąc w ten sposób przekazać jej jakąś wiadomość? Jeśli tak, to co usiłuje jej powiedzieć? Że
jest nieszczęśliwy, że potrzebuje jej, że chce wrócić... ?
Nic dziwnego, że ludzi pociągają takie fantazje, pomyślała gorzko Abby, całym wysiłkiem woli odpychając od
siebie nieposkromione, rozbiegane myśli. Nic dziwnego, że chcą w takie rzeczy wierzyć. Ale jakaż to okrutna
mistyfikacja grać tak na najczulszych i najboleśniejszych ludzkich emocjach.
W jednej chwili zapomniała, że jest profesjonalistką, zapomniała, że przybyła tutaj, by obserwować i robić
notatki. Resztę spotkania pamiętała jak przez mgłę, gdyż starała się pokonać napływający coraz większymi falami
ból i gniew.
Philip Ashton zakończył wykład, zebrał notatki, uśmiechnął się dystyngowanie do słuchaczy i wrócił na swoje
miejsce w ławce.
Później kilka innych osób wygłosiło swoje wykłady, ale nie byli oni już tak dobrymi i Wytrawnymi mówcami.
Siedząca obok Abby młoda kobieta, ciągle trzymająca na rękach swe poważne dziecko, zajęła miejsce za
pulpitem i zaczęła niskim głosem opowiadać zebranym o tym, jak po urodzeniu synka nastąpił u niej kryzys. Wyszła
z własnego ciała i oglądała je z góry. Widziała, jak leży na wózku służącym do transportu chorych, słyszała jednego
z lekarzy, który krzyknął rozgorączkowany: „To już koniec!". Zaczęła posuwać się do góry ciepłym, przyjaznym
tunelem światła. I wtedy, z oddali, dobiegł ją krzyk nowo narodzonego dziecka; ku swej rozpaczy, zrozumiała, że
musi wrócić do własnego ciała.
Powinnam to wszystko zapisywać – pomyślała Abby. Po to przecież tu przyszłam.
Ujęła w zdrętwiałe palce długopis i starała się wziąć w garść. Zaczęła zapisywać wszystkie wrażenia i uwagi,
podczas gdy gruba niewiasta w turkusowej koszuli opowiadała o ataku serca, o tym, jak spotkała po drugiej stronie
nieżyjących już męża i ojca, którzy czekali na nią na skraju tunelu blasku.
Kiedy gruba kobieta wróciła na miejsce, a Abby zrobiła kilka chaotycznych notatek, z tyłu kościoła wynurzyła
się kolejna postać i przeszła tuż obok niej, zmierzając do pulpitu. Abby odniosła przelotne wrażenie, że zna tego
wysokiego, poruszającego się z wdziękiem mężczyznę, że emanujący od niego zapach jest jej znany.
Szybko uniosła głowę i doznała wstrząsu.
Mężczyzna zajął miejsce za pulpitem, twarzą do audytorium. Ręce wsparł na skraju mównicy. W przyćmionym
świetle świątyni jego oczy wydawały się ciemnoszare.
Był to Brad Carmichael.
Rozdział 5
W pierwszym odruchu Abby chciała uciec lub schować się za oparciem kościelnej ławki. Zapanowała jednak
nad sobą i wyprostowała się, spoglądając na Brada wzrokiem całkiem bez wyrazu; taką w każdym razie miała
nadzieję.
Jakkolwiek odbyła już z nim rozmowę telefoniczną, a Mitch dokładnie opowiedział jej, jak Brad Carmichael
wygląda teraz, widziała go na własne oczy po raz pierwszy od chwili jego powrotu do miasta. Z pasją, której sama
nie potrafiła sobie wytłumaczyć, chłonęła wzrokiem tak dobrze znaną jej twarz i sylwetkę.
Brad miał na sobie zwykłe dżinsy, kraciastą koszulę i pulower. Jak zwykle wyglądał muskularnie i smukło
zarazem. Najwyraźniej siedząca praca nie miała wpływu na jego formę fizyczną. Abby popatrzyła na szerokie,
umięśnione barki i przypomniała sobie, jak stali nago w płytkiej wodzie jeziora spleceni w uścisku. Wokół szumiał
wiatr, delikatnie poruszając gałęziami, a ich ciała otulała ciepła, srebrzysta woda.
– Boże drogi – szepnęła, spoglądając nieobecnym wzrokiem na barwne witraże. – Pomóż mi przez to przejść.
Nie chcę o nim myśleć.
Brad, błądząc wzrokiem po zebranych, skierował nagle spojrzenie na Abby, zupełnie jakby usłyszał
wypowiedziane przez nią słowa. Oczy mu zalśniły, stając się z szarych zielone, a na ogorzałej twarzy pojawił się
wyraz czujności i ogromnej czułości. Prawie niedostrzegalnie skinął głową. Poza tym nie dał po sobie poznać, że ją
zauważył.
Zachłannie wpatrywała się w tą obcą, a jednocześnie tak bliską twarz. Widziała proste brwi, wystające kości
policzkowe, duże usta, kędzierzawe, ciemne włosy i zmienne jak dym oczy w oprawie czarnych i długich, prawie
dziewczęcych rzęs.
Ogarnęła ją taka tęsknota, podniecenie i żądza, że aż zawirowało jej w głowie. Zacisnęła w palcach notatnik tak
mocno, że metalowe kółka pozostawiły bolesne ślady na jej skórze.
Co on tu robi? – zastanawiała się zmieszana. Cóż, na Boga, Brad Carmichael robi wśród ludzi, którzy spotykają
się, żeby rozprawiać o doświadczeniu śmierci klinicznej? Natychmiast jednak przypomniała sobie, że Brad zawsze
był ekscentryczny, miał tysiące pomysłów na minutę i trudno było przewidzieć, co za chwilę zrobi lub gdzie pójdzie.
Brad zaczął mówić niskim, spokojnym głosem, najwyraźniej unikając wzroku Abby, która całą uwagę skupiła
na jego słowach.
– Był to bardzo niedobry dla nas czas – mówił. – Kobieta, którą kochałem, przeżywała najgłębszy kryzys w
swoim życiu, a ja nie potrafiłem jej pomóc. Byłem przerażony rozmiarem jej rozpaczy, wstrętem napawała mnie
jakakolwiek myśl o śmierci. Nie umiałem poradzić sobie z samym sobą i Bóg mi świadkiem, że nie wiedziałem, jak
jej pomóc, wybrałem więc najbardziej tchórzliwe rozwiązanie i odszedłem. Zostawiłem ją. Uciekłem.
Umilkł. W kościele panowała martwa cisza. Brad obrzucił zgromadzonych jasnym i szczerym spojrzeniem.
Abby zagryzła usta i tępo wpatrywała się w pogniecioną kartkę, którą trzymała w dłoni.
A zatem miałam rację – myślała. Cały czas miałam rację. Po prostu sytuacja go przerosła i wybrał najprostsze
wyjście: ucieczkę.
– Pojechałem na kilka tygodni do Vancouver, a następnie zdecydowałem się na wyjazd do Kalifornii –
kontynuował Brad tym samym beznamiętnym głosem. – Miałem tam przyjaciół, więc pomyślałem, że mogę się u
nich na jakiś czas zaczepić, zastanowić się, co mam dalej robić i spróbować zapomnieć o straszliwej krzywdzie, jaką
wyrządziłem mojej kobiecie. Mknąłem akurat nocą autostradą I-5, kierując się na południe, kiedy w świetle
reflektorów spostrzegłem jelenia, który zabłąkał się na szosę. Gwałtownie zahamowałem, samochód wpadł w
poślizg i z szybkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę wylądowałem w przydrożnym rowie. Wyjęcie mnie z
wraka samochodu zajęło ekipie ratowniczej prawie godzinę.
Abby spoglądała na Brada w napięciu. Zaschło jej w ustach.
– Prawie przez cały ten czas byłem nieprzytomny. Miałem rozerwaną tętnicę w nodze i straciłem tyle krwi, że
byłem w stanie biologicznego szoku. I właśnie w chwili, kiedy wyciągnięto mnie z samochodu i zaczęto ratować,
zapadłem w śmierć kliniczną.
Abby poczuła, że wiruje jej w głowie. Zaczęła gwałtownie szukać chusteczki do nosa, zdając sobie sprawę, że
zwraca na siebie uwagę siedzących obok ludzi. Brad również spojrzał na nią przelotnie, ze współczuciem, i ciągnął
dalej.
– Moje przeżycie było podobne do przeżycia Juliet – oświadczył, przesyłając uśmiech młodej kobiecie z
dzieckiem. – Widziałem ekipę ratowniczą, która starała się wyciągnąć z wraka moje ciało, i słyszałem, jak
zastanawiali się na głos, czy jeszcze żyję. Opatrzono mi głowę, ale bandaże natychmiast nasiąknęły krwią; oczy
również miałem zakryte bandażem. A jednak wszystko widziałem – migające kolorowe światła na dachach karetki
pogotowia i samochodów pomocy drogowej, widziałem przerażenie malujące się na twarzach gapiów i pogniecione
blachy mego samochodu. Słyszałem jęk syren, krzyki ludzi, a nawet dobiegające z lasu pohukiwania sów.
Wszystko to stanowiło tak okropny widok, że chciałem uciec. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę lasu, ale
wcale nie szedłem, a unosiłem się na wysokości czubków drzew. Pamiętam, jak bardzo dziwaczne było to uczucie;
zupełnie jakbym miał piętnaście metrów wzrostu. I nagle przede mną, na niebie, pojawił się blask. Stawał się coraz
jaśniejszy, rozprzestrzeniał się i szybko ogarnął całe niebo. Ale takiego światła nigdy jeszcze w życiu nie spotkałem.
Pulsowało i było ciepłe, prawie żywe. Lśniło, falowało, zmieniało się, przekształcając w długi tunel, ale tunel utkany
z blasku. Wiedziałem, że wędrówka tym tunelem byłaby najcudowniejszą rzeczą, jaka mogłaby mi się przytrafić w
życiu...
Kilka osób w kościele chrząkało ze wzruszenia i ocierało ukradkiem łzy. Abby wpatrywała się w Brada z
nieruchomą twarzą.
– Ale najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że odczuwałem ogromne szczęście i podniecenie, a mój umysł
pracował tak jasno, jak nigdy dotąd. W pełni zdawałem sobie sprawę z tego, że często robiłem zamieszanie, że
zawsze uciekałem od odpowiedzialności, że krzywdziłem ludzi. Miałem pełną świadomość, iż prowadziłem niepełne
życie, ponieważ zbyt często zawodziłem innych i siebie. Było to tak, jakby ktoś celowo wkładał mi do głowy te
myśli. Zupełnie tak, jak programuje się komputer. Byłem straszliwie rozczarowany, ale stopniowo docierało do mej
świadomości, że nie zasługuję jeszcze na ów blask, że muszę wrócić i naprawić wszystko, co popsułem.
Siedzący w pierwszym rzędzie doktor Ashton uniósł rękę. Brad uprzejmie skinął głową w jego stronę.
– Czy obecność tego sędziego, „programisty komputera", jak pan to określił, miała jakieś konteksty religijne? –
zapytał doktor. – Czy odnosił pan wrażenie, że to Bóg?
Brad potrząsnął głową.
– Nic a nic. A w każdym razie nie tak, jak wyobrażałem sobie stwórcę za życia. Odnosiłem wrażenie, że ten
ktoś, czy coś, jest nieskończenie logiczny i inteligentny. Chciałem się spierać, nie chciałem wracać, pragnąłem
wytłumaczyć mu wszystko w sposób, w jaki zawsze robiłem to w przeszłości. – Na twarzy Brada pojawił się pełen
ironii grymas. – Ale wiedziałem, że tym razem nie odniesie to skutku. Nikt nie mógł się spierać z taką logiką.
– Czy po tym przeżyciu zmienił pan styl swego życia i postępowania? – dopytywał się głęboko zainteresowany
doktor Ashton. – Czy próbował pan naprawić błędy, o których pan wspominał?
Brad ponownie spojrzał na Abby. Tym razem twarz miał napiętą. Po chwili skierował wzrok na Ashtona.
– Tak, większość naprawiłem. Wróciłem do swego zawodu i ponownie nawiązałem kontakty z rodziną. Ciężko
pracowałem nad tym, żeby spłacić wszelkie długi i ustabilizować życie. Przeprosiłem ludzi, którym w przeszłości
wyrządziłem krzywdę swoją niedbałością, beztroską i cudownym darem pobłażania samemu sobie. Niestety...
Zebrani cierpliwie czekali na dalsze słowa.
– Niestety, nie naprawiłem największego zła, jakie wyrządziłem w życiu innemu człowiekowi – powiedział po
chwili schrypniętym głosem. – Skrzywdziłem kogoś w najokrutniejszy sposób; kogoś, kogo kochałem najbardziej w
życiu. I do dziś nie wiem, jak to naprawić.
Abby poczuła, że już dłużej nie wytrzyma. Wstała niepewnie z miejsca i mrucząc słowa usprawiedliwienia,
niezdarnie ruszyła między ławkami. Minęła przedsionek kościoła i wyszła na zewnętrzne schody.
Zatrzymała się w nocnych ciemnościach rozświetlanych blaskiem księżyca, starając się przypomnieć sobie,
gdzie zostawiła samochód. Czy na parkingu za kościołem, czy też na ulicy za rogiem, gdzie na skraju chodnika
majaczyły sylwetki drzew, lśniących w mroku niczym srebrzyste duchy... ?
Kiedy tak stała pełna wahań, do jej uszu dobiegł odgłos szybkich kroków, odbijający się donośnym echem w
podcieniach kościoła. Abby wzięła głęboki oddech. To Brad biegł w jej stronę. Ale w miarę jak się do niej zbliżał,
zwalniał kroku. Abby odwróciła się i zaczęła uciekać.
– Abby! – zawołał, chwytając ją za ramiona. – Abby, proszę, nie uciekaj. Poświęć mi tylko chwilę. Kochanie,
jest tyle spraw, które chciałbym z tobą omówić.
Abby obróciła się, popatrzyła mu w twarz i ze wstrętem strąciła z ramienia jego dłoń.
– Och, jestem o tym przekonana – odparła lodowatym tonem, dziwiąc się, jakim cudem potrafi zachować taki
spokój, jak w ogóle zdołała wykrztusić choć jedno słowo. – Masz mi wiele do powiedzenia o blasku i aniołach. No
cóż, Brad, ja już naprawdę nie chcę tego słuchać.
– Abby, starałem się wyjaśnić ci to wcześniej. Chciałem powiedzieć ci, jak dogłębny skutek wywarło na mnie
to przeżycie. Z Vancouver wysłałem do ciebie list, w którym wszystko opisałem. Próbowałem...
Abby jednak już go nie słuchała.
– Boże wielki, więc to byłeś ty? – mruknęła wstrząśnięta, uświadamiając sobie całą prawdę. – To ty poleciłeś
mnie redakcji, żebym pisała artykuł o doświadczeniu śmierci klinicznej.
Popatrzył na nią z powagą. W srebrzystym świetle księżyca jego twarz była nieruchoma i bez wyrazu.
– To byłeś ty, prawda? – zapytała niskim, pełnym furii głosem.
Jej wściekłość stała się jeszcze większa, kiedy Brad nie zaprzeczył.
– To byłeś ty, prawda? – powtórzyła pytanie. – To ty zatelefonowałeś do mojej redakcji, powiedziałeś o
fascynujących zjawiskach psychologicznych i o waszej maleńkiej grupie. Od niechcenia wspomniałeś, że jest taka
jedna dziennikarka, która wspaniale poradzi sobie z tym tematem. Prawda?
– Tak – odparł spokojnym głosem. – Ja.
Abby zadrżała, wystraszona rozmiarami wściekłości, jaka ją przepełniała. Słyszała określenie, że komuś z
gniewu robi się „czerwono przed oczyma", ale po raz pierwszy doświadczyła tego na sobie.
Poprzez tę czerwoną, lśniącą płachtę, która opadła jej na oczy, popatrzyła na Brada. Czuła mdłości i zawroty
głowy.
– Jeszcze ci było mało? – warknęła przez zaciśnięte zęby. – Zostawiłeś mnie załamaną, w rozpaczy, na gruzach
całego życia; porzuciłeś mnie w chwili, kiedy najbardziej cię potrzebowałam. I jeszcze było ci tego mało. Musiałeś
wrócić i wmieszać się do moich spraw zawodowych. Jak mogłeś w ogóle zrobić coś takiego?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – odparł cicho Brad. – Przecież nie zamierzałem zniszczyć ci kariery. Od dawna
regularnie pisujesz artykuły do tego czasopisma. A nad tym tematem możesz pracować, nie ruszając się nawet z
miasta.
– Nie chcę pisać tego artykułu – odparła desperacko Abby. – Nie chciałam już w chwili, kiedy Lorna zadała mi
ten temat, ale bałam się odmówić, żeby nie stracić ich zaufania i wiarygodności, które tak długo i z takim trudem
budowałam.
– Dlaczego nie chcesz go pisać? Przecież nawet z obiektywnego punktu widzenia jest to zagadnienie
fascynujące.
– Wybacz, ale wobec tego tematu nie potrafię zachować obiektywizmu – odrzekła zimno Abby. – I już na
pewno nie ma w nim dla mnie nic fascynującego. Moim zdaniem to absolutna bzdura. To wyłącznie fantazje, trele-
morele i hokus-pokus łudzi obdarzonych bujną wyobraźnią i żyjących fantazjami.
– Nawet dzieci?
Po kręgosłupie Abby przeszły lodowate igły. Zesztywniała i popatrzyła na niego ciemnymi, złymi oczyma.
– Posłuchaj, nie zamierzam stać tutaj dłużej i spierać się z tobą. Rozumiesz? Po prostu odczep się ode mnie,
Brad. To już na mnie nie działa. Idź sobie i zapomnij o całej sprawie.
– Jakiej całej sprawie? – zapytał oszołomiony. – O czym mam zapomnieć? O tobie, o moim przeżyciu? O
czym?
– O twoim przeżyciu – odparła kwaśnym tonem. – Nie wspominaj przy mnie o tym, dobrze?
– Abby, to naprawdę miało miejsce, dokładnie tak, jak opisałem to dzisiejszego wieczoru. Była to
najwspanialsza i najstraszniejsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu i naprawdę całkowicie mnie odmieniła.
– Och, naturalnie. Ale dlaczego nie porozmawiamy o moich przeżyciach, Brad? Odszedłeś w niecały miesiąc po
śmierci Aarona. Byłam samotna, kompletnie rozklejona, a ty po prostu schowałeś głowę w piasek. Przez pierwsze
dni myślałam, że oszaleję. Dzwoniłam na policję, do szpitali...
Brad popatrzył na nią z niedowierzaniem.
– Abby, zostawiłem ci nagraną na taśmę bardzo długą wiadomość. Wyznałem, co zamierzam zrobić,
przepraszałem za to, że odchodzę, starałem się, najlepiej jak umiałem, wszystko wytłumaczyć.
Abby obrzuciła go płonącym wzrokiem.
– No cóż, wiadomość ta nigdy do mnie nie dotarła – odrzekła. – Wiesz, Brad, jakoś zupełnie ci nie wierzę.
– Ktoś widocznie musiał skasować nagranie. Wiem, że jestem draniem... ale nie aż takim – dodał z krzywym
uśmiechem.
Abby odwróciła głowę. Chroniąc się przed przenikliwym chłodem, objęła się krzyżując ramiona. Starała się
odpędzić okropne wspomnienia. Całkiem możliwe, że zostawił wiadomość, a ona przez przypadek ją skasowała.
Żyła wtedy jak w gorączce, nie panowała nad sobą i wszystko było możliwe.
– To niczego nie zmienia – powiedziała w końcu chłodnym tonem. – To, czy zostawiłeś mi wiadomość, czy nie,
nie zmienia faktu, że porzuciłeś mnie pogrążoną w bólu i wspomnieniach, z masą nie zapłaconych rachunków.
– Przykro mi z powodu tych rachunków, Abby – przerwał jej szybko. – Chciałem ci te pieniądze zwrócić, ale
nie odpowiadałaś na moje listy. Jutro pojawię się u ciebie z czekiem, dobrze? Jeśli tylko...
– Daj spokój z pieniędzmi – odparła ze znużeniem. – Po prostu odczep się ode mnie. Muszę napisać ten głupi
artykuł, ponieważ w grę wchodzi moja przyszłość zawodowa. Ale nie chcę więcej ani z tobą rozmawiać, ani ciebie,
widzieć. I nie chcę słyszeć o twoim „przeżyciu". Nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
– Uważasz, że stroję sobie żarty? – zapytał ze zdumieniem.
– Mogłabym się o to założyć – oświadczyła twardo Abby. – Z całą pewnością nie po raz pierwszy łżesz z
powodów znanych tylko tobie. Wiele razy zrobiłeś ze mnie głupka. Ale nawet by mi do głowy nie przyszło... – Głos
się jej załamał, ale po chwili zapanowała nad emocjami i hardo popatrzyła Bradowi w oczy. – Ale nawet nie
przyszłoby mi do głowy, że możesz być aż tak okrutny. Nawet ty!
– Okrutny? – powtórzył jak echo. – Jak to?
– Zmuszając mnie do wysłuchiwania tych wszystkich bzdur o dzieciach, które widzą anioły, o matkach
umierających przy porodzie... Brad, czy ty nie rozumiesz, jaki mi to sprawia ból?
– Sądziłem, że znajdziesz w tym pociechę – odparł cicho, patrząc jej prosto w twarz. Jego oczy pociemniały w
blasku księżyca. – Myślałem, że znajdziesz ukojenie, przychodząc na nasze spotkanie i dowiadując się o innych
dzieciach, które, jak Aaron...
– Nie waż się wymawiać przy mnie imienia Aarona! – wrzasnęła Abby. Po chwili jednak poczuła ogromne
zakłopotanie. Nie powinna reagować tak histerycznie.
Brad milczał i spoglądał na nią zmieszany. Wyciągnął rękę, ale ona zignorowała jego gest. Spoglądała tępo w
głąb opustoszałej ulicy.
– To było obrzydliwe – prawie szepnęła do siebie.
– Wiesz, czasami myślałam, że ktoś z premedytacją dąży do tego, żebym zwariowała. Najpierw te zabawki
Aarona, które nie wiadomo kto przekłada, a teraz ty...
– Zabawki Aarona? – zapytał Brad. – Wspominałaś o tym w naszej rozmowie telefonicznej. O co chodzi z tymi
zabawkami Aarona?
– O nic – odparła Abby, czując, że nagle opuszczają ją siły. – Zapomnij o tym. Po prostu daj mi święty spokój.
Mówię poważnie, Brad. Napiszę ten artykuł, ponieważ muszę to zrobić, ale z tobą nie chcę mieć nic wspólnego. Już
nie!
Odwróciła się na pięcie i ruszyła ciemną ulicą, bojąc się, że Brad podąży za nią i weźmie ją pod rękę. Nie była
pewna, jak zareagowałaby na jego bliskość.
Ale kiedy dotarła do najbliższej przecznicy i obejrzała się za siebie, spostrzegła, że Brad stoi nieruchomo w
świetle ulicznych latarni i ją obserwuje. Na zalany księżycowym blaskiem chodnik kładły się długie cienie.
– Znów wychodzisz?
Joan Holland, ubrana tylko w majtki, stanik i rajstopy, popatrzyła przez ramię na matkę, która stała oparta o
futrynę drzwi. Przyszło jej do głowy, że chyba nikt poza jej matką nie potrafi nadać prostemu słowu „znów" tyle
emocjonalnej treści. Gniew, litość nad sobą, kpina, szyderstwo i prośba – wszystko to zawierało się w tym jednym
słowie Very Holland, która stała w progu pokoju i zaciskała na piersiach szlafrok.
Joan zesztywniała, zmarszczyła brwi i zaczęła wpinać w ucho złoty kolczyk w kształcie kółka.
– Mamo, siedziałam w domu dwa ostatnie wieczory – powiedziała, starając się nadać głosowi pogodne i
naturalne brzmienie. – Przecież sama mówiłaś, że ostatnio czujesz się dużo lepiej.
– No cóż, moje samopoczucie nie ma tutaj nic do rzeczy – odparła Vera.
– Więc w czym problem? – zapytała z uśmiechem Joan, spoglądając na twarz matki odbitą w lustrze toaletki.
Sięgnęła po perfumy w aerozolu i psiknęła sobie na szyję i nadgarstki, a następnie pochyliła się i pokropiła
zgięcia pod kolanami.
– Ty jesteś problemem – oznajmiła Vera. Jej czerstwa twarz skurczyła się, a pulchne ramiona zesztywniały,
kiedy ze złością popatrzyła na córkę. – Robisz z siebie kompletną idiotkę... Mówię to na wypadek, gdybyś sama o
tym nie wiedziała.
Joan wciągnęła powietrze głęboko w płuca, modląc się w duchu, żeby niebiosa dały jej więcej cierpliwości.
Popatrzyła na tanią imitację szafirów, które leżały w szkatułce i próbowała przypomnieć sobie oczy anioła, tak pełne
spokoju i pogody.
– Zupełnie nie wiem, o co ci chodzi, mamo – powiedziała po chwili, odwracając się od lustra. – Dlaczego,
twoim zdaniem, robię z siebie idiotkę?
Verze nie trzeba było kolejnego zaproszenia do dyskusji. Przykuśtykała ciężko do łóżka i usiadła na jego
brzegu. Głęboko westchnęła i dokładniej otuliła się szlafrokiem.
– Joannie! – wybuchnęła. – Nie chcę ci prawić morałów, ale chyba rozumiesz, że zrobię wszystko, byś była
szczęśliwa. Sama najlepiej o tym wiesz.
– Doskonale o tym wiem – odparła zdecydowanie córka i nałożyła na siebie jasnoniebieski wełniany golf oraz
szary tweedowy żakiet i długą spódnicę. – Ale jestem, mamo, szczęśliwa i to powinno cię cieszyć. Tak więc sama
widzisz, że nie masz najmniejszych powodów do zmartwień.
Vera zmarszczyła brwi, najwyraźniej niezadowolona z kierunku, w którym potoczyła się rozmowa.
– Chodziło mi tylko...
– Chodziło ci o to, że denerwujesz się, iż ktoś może mi wyrządzić krzywdę – zakończyła szybko za matkę Joan,
szukając w torebce kluczy. – Bardzo cię za to kocham, mamo. Bardzo. Ale nie musisz się o mnie aż tak zamartwiać.
– A dokąd wybierasz się dzisiaj? – zapytała Vera, wstając z łóżka. Ruszyła za córką korytarzem do kuchni. – Z
kim się umówiłaś? A może znów zamierzasz odwiedzić Abby?
Joan przystanęła niepewnie przy drzwiach wyjściowych. Nie zamierzała okłamywać matki i w gruncie rzeczy
nie chciała zostawiać jej samej.
– Ostatnio miałam kłopoty z sercem – oświadczyła Vera, widząc wahanie córki. – Nie chcę cię martwić, ale
lekarz powiedział, że może się to skończyć niedobrze, jeśli atak przyjdzie, w chwili, kiedy będę sama.
Joan dała kilka niepewnych kroków w głąb mieszkania i popatrzyła z niepokojem na matkę.
– Naprawdę, mamo? – zapytała. – Kiedy ci to powiedział? Podczas ostatniej wizyty?
Vera skinęła głową i oparła się o zlewozmywak.
– Ale – dodała śmiało – jak już mówiłam, nie o siebie się niepokoję. Martwię się o ciebie, Joannie. Popatrz
tylko na siebie, kochanie. Wystrojona, ubrania w jaskrawych kolorach, makijaż, perfumy i biżuteria... Ludzie...
mężczyźni... mogą wyciągnąć z tego niewłaściwe wnioski. Sprawiasz wrażenie jednej z tych szlajających się po
barach kobiet, szukających towarzystwa mężczyzny.
Joan w jednej chwili zesztywniała. Popatrzyła na matkę ostro i zdecydowanie.
– Nie ma nic złego w tym, że kobieta chce wyglądać jak najlepiej – odparła. – Nie ma również nic złego w tym,
że kobieta chce wieczorem spotkać się z innymi ludźmi i miło spędzić czas.
Vera wykrzywiła usta. Próbowała coś odpowiedzieć, ale Joan przerwała jej nerwowym, gwałtownym gestem
ręki.
– Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, mamo – ciągnęła poczerwieniała z gniewu – ale dla pracujących
dziewcząt życie nie jest proste, zwłaszcza kiedy, jak to się mówi, są już „w pewnym wieku". Harujemy dla naszych
szefów, a nasza praca często przechodzi nie zauważona. Większość z nas ma poza tym dużo obowiązków w domu...
przy dzieciach... czy przy innych członkach rodziny. Nie jest więc grzechem, jeśli od czasu do czasu chcemy się
wyrwać i mieć wolną chwilę tylko dla siebie.
Poruszona do żywego Joan, nie chcąc słuchać tego, co matka ma jej do powiedzenia, szybko wyszła z domu,
zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła do samochodu.
Dopiero po przejechaniu kilku przecznic opuściło ją zdenerwowanie i mogła już spokojnie oddychać.
Zaciskając dłonie na kierownicy, westchnęła i skręciła na autostradę biegnącą wzdłuż brzegu jeziora. Dlaczego
matka zawsze potrafiła wyprowadzić ją z równowagi?
Joan od dziecka była zdominowana przez matkę. Ojciec Joan zachowywał się w domu jak ulotny, bojaźliwy
cień: starał się stąpać na palcach, żeby tylko uniknąć gniewu żony.
Jak ona to robi? – zastanawiała się Joan. Skąd pewni ludzie czerpią taką siłę, że już samą swą obecnością
potrafią sprawować nad innymi kontrolę?
Niemniej ostatnio władza jej matki zaczęła powoli, ale nieubłaganie słabnąć i Joan była przekonana, że ona też
doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego stała się bardziej skłonna do sprzeczek, drażliwa, niekonsekwentna.
Tego dnia jej zachowanie oscylowało między czystą złośliwością a dziecięcą wręcz czułością.
W przeszłości Joan musiała nieraz przyznać, że taktyka matki odnosi skutek. Aż do teraz Joan nie spotkała na
swej drodze mężczyzny na tyle atrakcyjnego i pociągającego, żeby uświadomić sobie, pod jaką tyranią żyje. Zawsze
było łatwiej powiedzieć „nie", znaleźć jakąś wymówkę i, unikając jawnej konfrontacji, po prostu pozostać w domu,
czyli pogodzić się z losem.
Ale tak było dopóty, dopóki w jej życiu nie pojawił się anioł.
Joan przystanęła na chwilę, doprowadziła swój wygląd do porządku, po czym ruszyła na brzeg jeziora.
– Cześć! – zawołała z niepokojem. – Trochę się spóźniłam. Nie byłam pewna, czy jeszcze cię tu zastanę.
Wysoki, obdarty mężczyzna odwrócił się z uśmiechem w jej stronę. Zdjął starą, baseballową czapeczkę. W jego
jasnych włosach zagrały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Otaczały go ptaki: mewy i hałaśliwe sójki krążyły
wokół jego głowy, a u stóp człapały kaczki i dzikie gęsi. Joan wyciągnęła z kieszeni torebkę z pokruszonym
chlebem. Rzuciła garść okruchów na zdeptany piasek.
Mężczyzna zbliżył się do niej, w dalszym ciągu się uśmiechając. Joan dokładnie widziała rysy jego twarzy oraz
zdumiewająco błękitne oczy o łagodnym wyrazie. Z zakłopotaniem stwierdziła, że nie ma on jeszcze kurtki, mimo że
noce stawały się już chłodne i w każdej chwili mogły przyjść przymrozki.
– Nie masz nawet żadnego ciepłego okrycia – zauważyła, odwracając się do niego.
Zgodnie ruszyli w kierunku stojącej nad wodą ławki.
– O mnie się nie martw – odparł cicho anioł, spoglądając na Joan. – Dzisiaj nie musiałaś nawet kłamać, prawda?
– dodał z aprobatą w głosie.
Joan usiadła na drewnianej ławce i spojrzała na jego ostry, wyrazisty profil. Mimo że wielokrotnie była już tego
świadkiem, zdumieniem przejmowała ją spostrzegawczość tego mężczyzny.
– Skąd o tym wiesz? – zapytała zdumiona. – Skąd wiesz, czy skłamałam matce, czy nie?
– Zmieniła się twoja aura – wyjaśnił prosto. – Kiedy kłamiesz, ciemnieje. Joan milczała, rozważając w myślach
jego słowa. Wiedziała, że większość ludzi bardzo cynicznie potraktowałaby takie uwagi. Ale on nigdy się nie mylił.
– Ostatnio sprawia wrażenie, jakby bardziej się z tym wszystkim godziła – oznajmiła Joan.
– Chodzi o twoją swobodę? Joan skinęła głową.
– Czy to ona zaczyna akceptować nowy układ, czy też to ty nie dajesz jej większego wyboru? – zapytał i
uśmiechnął się na widok tłustego kaczora, który zaczął energicznie dziobać jego zniszczony but.
– Trochę jedno, a trochę drugie – odparła. – Powinnam była to zrobić już dawno temu.
– Musiałaś kiedyś podjąć taką decyzję – przyznał łagodnie anioł. – Twoja uległość wobec matki wyrządzała
krzywdę zarówno tobie, jak i jej.
I znów Joan odniosła wrażenie, że jesienny zachód słońca jest jakiś nierealny i pełen ciepła. Wszelkie zasady i
logika, jakimi posługiwała się w życiu, przestawały obowiązywać, kiedy tylko włóczęga kierował na nią wzrok. Nie
miała przed nim żadnych tajemnic, nie było zakazanych tematów ani nieporozumień. Rozumiał ją doskonale, mimo
że prawie nic mu o sobie nie powiedziała.
A co dziwniejsze, ich zażyłość była czysto umysłowa. Nigdy nigdzie się z nim nie wybrała, na ławce w parku
ani razu się do siebie nie przytulili, nawet nie dotknęła jego dłoni.
– Ale chyba nie jest jeszcze za późno? – zapytała z niepokojem, spoglądając mu prosto w twarz. – Gdy
przyszłam na świat, miała zaledwie dziewiętnaście lat.
Obecnie ma pięćdziesiąt jeden. Mogłaby jeszcze ułożyć sobie życie, gdyby tylko...
– Musisz się od niej trochę odsunąć i pozwolić jej dorosnąć – oświadczył cicho mężczyzna. – Twoja nieustanna
obecność jest dla niej zabójcza.
– Przecież nigdy bym jej nie skrzywdziła – odparła żywo Joan, dotknięta jego słowami. – Ale matka zawsze
wpada w złość, kiedy wychodzę lub nawiązuję nowe znajomości. A czasami, kiedy...
– Muszę już iść – przerwał jej włóczęga, wstając z charakterystyczną dla siebie gracją.
Sięgnął po zniszczony plecak w kolorze khaki, w którym trzymał cały swój dobytek.
– Tak szybko? – zapytała rozczarowana Joan.
– Muszę już iść – powtórzył łagodnie, ale niczego bliżej nie wyjaśnił. – Ale ty zostań i pooglądaj jeszcze przez
chwilę zachód słońca.
Joan skinęła głową, lecz na jej twarzy odmalował się wyraz smutku. Doskonale wiedziała, że bez niego
okazałość barwnych chmur i lśniącej wody, ciemności rozświetlanej blaskiem księżyca i gwiazd będzie stracona.
– Może chcesz, żebym cię gdzieś podrzuciła? – zapytała. Nabrała nagle ochoty, żeby zobaczyć, gdzie on
mieszka, dokąd idzie z parku po zachodzie słońca. – Jestem samochodem, więc...
– Musisz tu jeszcze chwilę pozostać – powiedział cicho, ale zdecydowanie. – Musisz pozostać do chwili, aż
zgasną ostatnie blaski dnia, znikną wszystkie barwy, a na niebo wzejdzie księżyc.
Mówił takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. Joan posłusznie skinęła głową. Złożyła dłonie na
podołku i w milczeniu obserwowała, jak jego wysoka postać niknie w zapadającym z wolna mroku.
Wraz z jego odejściem cały świat jakby poszarzał, zmatowiał, stał się smutniejszy. Joan przygryzła wargi,
powstrzymując łzy. Poczuła się niczym opuszczone dziecko. Tak było zawsze, kiedy anioł odchodził. Nigdy nie
pozwolił jej iść ze sobą i zawsze na odchodnym zostawiał jakieś polecenie. Musiała coś obejrzeć albo przemyśleć.
Popatrzyła w niebo, gdzie malowane promieniami zachodzącego słońca chmury stopniowo nabierały srebrnej
barwy. U jej stóp, z łagodnym szmerem, biła o brzeg woda; słyszała bardzo wyraźnie delikatne pluskanie. Hałaśliwe
ptactwo dawno już zniknęło, zupełnie jakby odejście anioła stanowiło dla niego jakiś sygnał.
Na myśl o swej samotności stanęły jej w oczach łzy. Joan siłą woli skupiła uwagę na zachodzie słońca, tak jak
ją o to prosił anioł. Czekała, aż zza lśniących chmur nad ciemną toń jeziora wypłynie sierp księżyca.
Nagle do jej uszu dobiegł odgłos rytmicznych uderzeń o piasek. Obejrzała się i popatrzyła w nadchodzący
mrok, z którego wyłoniła się postać biegnącego mężczyzny, ubranego w sportowy strój.
Chociaż był jeszcze daleko i zrobiło się już dosyć ciemno, w jego sylwetce rozpoznała coś znajomego.
Pochyliła się do przodu i wytężyła wzrok. To był znajomy Abby – dziennikarz.
Mitch Flanagan, pomyślała zadowolona z siebie, że pamięta jego imię i nazwisko. Mężczyzna dobiegł do jej
ławki i gwałtownie przystanął. Popatrzył na Joan ze zdziwieniem. Z trudem łapał powietrze.
– Joan, prawda? – zapytał wyraźnie zadowolony. – Joan Holland?
Joan skinęła bojaźliwie głową, nieco poruszona jego nagłym pojawieniem się i bliskością masywnego ciała
mężczyzny, ubranego w szorty i podkoszulek.
Trochę za szczupły w biodrach, pomyślała spoglądając na niego z uwagą. Ale ogólnie jest przystojny. Ma
smukłe, muskularne nogi, a jego tors jest...
Zarumieniła się poruszona myślami, które przyszły jej do głowy. Szybko zerwała się z ławki i ujęła wyciągniętą
w jej kierunku dłoń.
Twarz również ma sympatyczną – zauważyła. Tego wieczoru nie miał okularów w grubej, rogowej oprawie i
kiedy się do niej uśmiechnął, jego oblicze nabrało miłego, szczerego wyrazu.
Joan ze zdziwieniem skonstatowała, że mężczyzna jest bardziej zdenerwowany nieoczekiwanym spotkaniem
niż ona.
– Ile kilometrów codziennie przebiegasz? – zapytała, wiedząc, że biegacze zawsze z dużym zapałem
opowiadają o swoich wyczynach i kondycji.
Ale Mitch był inny. Popatrzył na Joan z ponurym uśmiechem.
– Och, niewiele – wyznał. – Przeważnie spaceruję i podziwiam widoki, a biec zaczynam tylko wtedy, gdy ktoś
mnie obserwuje. Ale mam za to wspaniałe szorty, prawda?
Joan wybuchnęła śmiechem, zapominając o dręczącym ją jeszcze przed chwilą smutku i poczuciu opuszczenia.
– Imponujące – przyznała poważnie. – Wyglądasz w nich jak rasowy lekkoatleta. Naprawdę wywarłeś na mnie
wrażenie.
– Nie jest ważne być lekkoatletą – odrzekł Mitch. – Ważne, żeby wyglądać jak lekkoatleta.
– No tak, wizerunek człowieka jest sprawą najwyższej wagi – odparła Joan i oboje wybuchnęli śmiechem.
Zapadła chwila niezręcznego milczenia.
– Robi się już naprawdę zimno – zauważyła w końcu Joan, spoglądając z niepokojem na jego owłosione, gołe
nogi i ramiona. – Czy masz ze sobą jakąś kurtkę?
Ależ ze mnie babsko, pomyślała, uśmiechając się pod nosem na wspomnienie tak niemądrej uwagi. Abby
wyśmiałaby ją za takie pytania zadawane mężczyznom. Zawsze w chwilach, kiedy powinna była wzbudzić
zainteresowanie swoją osobą, zachowywała się raczej jak troskliwa matka, a nie obiekt pożądania...
Ku jej zdumieniu Mitch zdjął niewielki, nylonowy plecak i wyciągnął z niego różową kurtkę.
– Chryste Panie! – jęknęła Joan, tłumiąc śmiech. – Różowa. Ty naprawdę udajesz biegacza.
– Traktuję to bardzo poważnie – odparł Mitch. – Tak poważnie, że aż kupiłem kurtkę z fluorescencyjnego
materiału. Czy masz ochotę na lody?
Joan popatrzyła niepewnie na małą budkę, której światła rozświetlały mrok. Wokół umieszczonych na dachu
lamp krążyły roje ciem. Za szybą uwagę przechodniów przykuwało pięćdziesiąt siedem rodzajów lodów.
– Czy nie są przypadkiem zbyt kaloryczne? – zapytała. – Chodzi mi o to, że mogą zepsuć efekt twego biegania.
– Dlatego właśnie tutaj biegam – wyjaśnił pogodnie Mitch. – To jest moja nagroda. Obliczyłem sobie, że jeśli
przebiegnę wzdłuż jeziora ostatnie pół mili i później zjem lody, zachowam status quo. I jakoś sobie radzę.
– No cóż, dlaczego nie? Myślę, że nieźle udaje ci się zachowywać status quo – odparła Joan zaskoczona własną
szczerością, spoglądając na pulchną sylwetkę Mitcha i sympatyczny uśmiech na jego twarzy.
Oczy Flanagana, kiedy spoglądał na nią, były pełne ciepła. Odnosiła wrażenie, że chce powiedzieć coś jeszcze.
Ale nagle w wyobraźni ujrzała inną parę oczu, spokojnych, niebieskich oczu pełnych zrozumienia. Odwróciła się
pośpiesznie i ku rozczarowaniu Mitcha zaczęła z uwagą studiować wystawione lody.
– Chyba zdecyduję się na te z syropem klonowym i orzechami włoskimi. Co ty na to? – zapytała, starając się
wrócić do poprzedniego, żartobliwego tonu. – Nie lubię tylko, jak orzechy są już ciemne i lekko gorzkie.
– Ja również – zgodził się Mitch. – Lubię, jak są tłuste i soczyste. Czy są bardzo, bardzo świeże? – zwrócił się z
nagłym pytaniem do znudzonej nastolatki w budce.
Popatrzyła na niego kamiennym wzrokiem, wzruszyła ramionami i strzeliła balonową gumą do żucia.
– Orzechy jak orzechy – skonstatowała. – Nic więcej nie wiem. Mitch i Joan wymienili spojrzenia.
– Lepiej nie ryzykujmy – powiedzieli jednocześnie i wybuchnęli śmiechem.
– Ja poproszę czekoladowe – oświadczył Mitch i po chwili dodał z zadowoleniem: – Podwójną porcję. A dla tej
pani... – Odwrócił się do Joan i przesłał jej pytające spojrzenie.
– Pistacjowe – rzekła zdecydowanie Joan. – Mają porcję. Nie jadłam pistacjowych lodów od... – Zmarszczyła
brwi i chwilę się zastanawiała. – Już sama nie wiem od kiedy.
– W takim razie najwyższy czas, żebyś nadrobiła zaległości i też wzięła podwójną porcję – zauważył Mitch,
odbierając lody od nastolatki.
Joan obserwowała w milczeniu, jak Mitch wyjmuje z nylonowego plecaczka kilka banknotów, ale pomyślała,
że pewnie poczułby się urażony, gdyby chciała zapłacić za swoje lody. Kiedy w chwilę później szli alejką, posuwała
się krok za Mitchem.
– Czy mieszkasz daleko stąd? – zapytała, patrząc na odbijające się w wodzie światła.
– Blisko – odparł i zlizał językiem topniejący i spływający po waflu lód. – Muszę się z niechęcią przyznać, że
mieszkam w jednym z tych komunalnych mieszkań nad wodą.
– Dlaczego z niechęcią?
– Ponieważ moje obecne mieszkanie stanowi odrażający kompromis z mojej strony. Tak naprawdę to marzę o
własnym domku. – Odwrócił się i popatrzył na Joan. – Moje pojęcie raju to strzyżenie w weekendy własnego
trawnika.
– W każdej chwili możesz ostrzyc mój – podsunęła rozsądnie Joan.
– W każdej chwili? – zapytał z takim żarem, że dziewczyna poczuła, iż na policzkach wykwitają jej rumieńce. –
Powiedz tylko kiedy.
Znów zapadło niezręczne milczenie, które przerwał Mitch.
– A ty? Gdzie ty mieszkasz?
– Po drugiej stronie miasta – odparła. – Na zboczu tamtych wzgórz. Wskazała dłonią światła po wschodniej
stronie.
– Masz zatem wspaniały widok z okien – zauważył uprzejmie.
Joan milczała. Rozmyślała o swoim wielkim, komfortowo urządzonym domu, który z każdym upływającym
rokiem stawał się dla niej coraz cięższym więzieniem. A ostatnio, pomyślała ponuro, czuję się w nim jak w grobie.
Zadrżała i popatrzyła z szerokim uśmiechem na towarzyszącego jej mężczyznę.
– Czy widziałeś się ostatnio z Abby? – zapytała. – Bo ja spotkałam się z nią we wtorek.
– Tylko przelotnie. Całymi dniami nie ma jej w redakcji. Pracuje nad nowym artykułem.
Joan skinęła głową. Nie chciała ciągnąć rozmowy o najnowszym zobowiązaniu przyjaciółki. Abby była nim
załamana, a ponadto w ostatnich dniach bardzo rozkojarzona i przygnębiona.
– Wczoraj po południu pojawił się też w redakcji Brad – poinformował Mitch.
Joan gwałtownie przystanęła i popatrzyła na niego z przerażeniem.
– Brad? W redakcji? Czego chciał? Czy Abby go widziała? Mitch potrząsnął głową.
– Nie, akurat wyszła – odparł, pomijając inne pytania. – Zostawił kopertę z jakimiś pieniędzmi, które był jej
winien. Powiedział też, że Abby powinna skontrolować opony w swoim samochodzie.
– Skontrolować opony? – Joan popatrzyła tępo na swego towarzysza, zapominając na chwilę o lodach
trzymanych w dłoni.
Mitch skinął głową.
– Podejrzewam, że uciekła z biura, kiedy zobaczyła Brada, ale na parkingu stał jej samochód. Carmichael
oświadczył mi, że obejrzał jej auto i Abby stanowczo powinna kupić nowe opony, a ponadto wyważyć koła.
– Wyważyć koła? – powtórzyła jak echo zdezorientowana Joan, czując się jak papuga powtarzająca każde
słowo Mitcha.
– Jeśli opony samochodu ścierają się nierówno – tłumaczył cierpliwie Mitch – znaczy to, że należy wyważyć
koła. To może być niebezpieczne, zwłaszcza w samochodach starszego typu, takich, jaki ma Abby. Brad był po
prostu zaniepokojony, to wszystko.
– Wiem... to znaczy wiem, że trzeba od czasu do czasu wyważyć koła. Ale... ale to tak do Brada niepodobne –
odparła Joan, marszcząc brwi. – Nie wyobrażam sobie, żeby Brad Carmichael martwił się tym, że samochód Abby
ma starte opony. A jeśli nawet, to na pewno nie wspomniałby o tym słowem.
– Ludzie się zmieniają – powiedział Mitch. – Ostatnio Brad jest jak odmieniony.
– Abby tak nie uważa.
– Wiem – rzekł Mitch z bladym uśmiechem. – Kobietę czasami bardzo trudno przekonać, prawda? Ale myślę,
że to już twój samochód – zauważył, nieoczekiwanie zmieniając temat.
Joan zapragnęła nagle, żeby sobie poszedł, zanim padną między nimi słowa, które ich oboje wprawią w
zakłopotanie.
Ale Mitch pokiwał tylko głową, przesłał jej grzeczny uśmiech i stanął przy drzwiach samochodu. Jego oczy
miały odległy, nieobecny wyraz. Uprzejmie otworzył przed Joan drzwi i pomógł jej wsiąść do auta.
– Dziękuję za wspólną przechadzkę, Joan – powiedział. – Było naprawdę miło.
Joan również skinęła głową, tracąc nagle pewność siebie. Włączyła silnik i patrzyła, jak mężczyzna odwraca
się, a jego różowa kurtka powoli tonie w ciemnościach. Mitch udał się w przeciwnym kierunku niż anioł.
Odczekała chwilę, aż całkowicie zniknie jej z oczu. W końcu wrzuciła pierwszy bieg i wyjechała z parkingu.
Kiedy wracała do domu, na jej twarzy znów gościł smutek.
Rozdział 6
Maleńkie, barwne punkciki, od najjaśniejszych odcieni żółci po głęboką, aksamitną barwę czekolady,
wypełniały stół kreślarski w pracowni Brada.
Carmichael wziął do ręki okulary w złoconej oprawce i zaczął polerować je kawałkiem zamszu. Po chwili znów
skupił uwagę na nieprawdopodobnym układzie kształtów, które miał przed sobą. Bezwiednie sięgnął po kubek z
kawą, pociągnął parę łyków i zmarszczył brwi.
W tym momencie do gabinetu wtargnęła Gladys. Pod pachą trzymała plik teczek wypełnionych dokumentami.
Gdy ujrzała, co robi szef, zatrzymała się gwałtownie obok stołu kreślarskiego.
– Boże drogi! – zawołała łagodnie. – Dosyć!
Brad zdjął z nosa okulary i przesłał jej trochę nieprzytomny uśmiech.
– To już nałóg, Gladys. Nic na to nie poradzę. Sekretarka podeszła do stołu po puszystym dywanie i zajrzała
Bradowi przez ramię.
– Co to jest? – zapytała. – Wygląda zupełnie jak...
– Jak bombonierka – zakończył za nią szef. – Różne rodzaje czekoladek. Pralinki, trufle, pierniczki w polewie
kakaowej.
– Lepiej, że robisz to ty, a nie ja – zauważyła Gladys. – Gdybym miała ułożyć takiego puzzle'a, prędzej bym
skonała. Już od samego patrzenia na to tracę na wadze.
– Lubię rzeczy, które wymagają największego wysiłku – powiedział Brad. – Pomaga mi to skoncentrować się,
gdy rozważam jakiś problem. Ale – dodał, wkładając okulary i pochylając się nad stołem – nie mogę znaleźć
jednego elementu. Powinno być na nim trochę jasnego brązu i trochę ciemnego. Niestety, nigdzie go tu nie widzę.
– Może gdzieś się zgubił?
– To niemożliwe. Tego puzzle'a kupiłem całkiem niedawno, a rozpakowałem go tutaj dziś rano.
– No cóż, odłóż go na jakiś czas – poradziła Gladys. – Albo zacznij od innej strony, a wcześniej czy później
znajdziesz rozwiązanie.
– Nie mogę tego tak zostawić – odrzekł Brad, spoglądając na stos barwnych tekturek. – Muszę wykończyć tę
krawędź, zanim przystąpię do reszty, a nie mogę jej złożyć, dopóki nie znajdę tego kawałeczka.
– A kto tak twierdzi?
– Co kto twierdzi?
– Kto twierdzi, że musisz skończyć tę krawędź, zanim przystąpisz do reszty?
– Ja – odparł z prostotą. – Nigdy nie przystępuję do partii środkowych, jeśli nie mam brzegów. Nazwałbym to
niezdyscyplinowaniem.
– Nie, raczej brakiem takiej konieczności – zauważyła z wdziękiem Gladys.
– Nie zapominaj, że zawsze mogę cię wyrzucić z pracy – powiedział żartobliwie.
Gladys zachichotała.
– Aha! – zakpiła. – Już widzę, jak prowadzisz to biuro sam, bez mojej pomocy. Nie wiesz nawet, gdzie jest
klucz do komputera.
– Wiem. W górnej szufladzie twego biurka.
– Już nie – rzekła tajemniczo i odwróciła się w stronę drzwi.
Brad nachmurzył się, patrząc na jej pulchną, pełną dostojeństwa postać.
– Gladys?
– Hm? – Przystanęła w progu, przesłała chlebodawcy uśmiech pełen wdzięku, a następnie powoli wróciła do
gabinetu. Przełożyła z ręki do ręki teczki z dokumentami i usiadła w wielkim, skórzanym fotelu obok biurka. – O co
chodzi?
Brad rozparł się na krześle i ponownie zdjął okulary. Położył je obok kubka z wystygłą kawą.
– Gladys – zaczął. – Jesteś kobietą, prawda?
– Tak mówią – odparła ze śmiertelną powagą.
– Wiesz, o co mi chodzi.
– Oczywiście. No, zadaj mi to pytanie.
– Cóż, czy można ustanowić jakieś ogólne reguły, jeśli chodzi o kobiety? Czy istnieje coś, w czym odczucia
wszystkich kobiet są identyczne?
– Nie cierpię takiego generalizowania. Zajęło mi blisko trzydzieści lat, zanim oduczyłam tego swojego męża.
– Ale – ciągnął nie zrażony Brad – czy nie istnieją jakieś wspólne dziedziny, jakieś wspólne czynniki?
– Jeśli istnieją ludzkie emocje, które podzielają wszystkie kobiety bez reszty – odparła zdecydowanie Gladys –
muszą to być uczucia, z którymi zgadzają się wszyscy. Mężczyźni i kobiety. Nie tylko one same.
Brad milczał i rozważał słowa sekretarki. Gladys popatrzyła nań przenikliwie.
– No, co z tobą, Brad? – zapytała łagodniejszym tonem. – O co ci konkretnie chodzi?
– Myślę o wzajemnych stosunkach – odrzekł Brad, czując kolejne bolesne ukłucie w sercu na wspomnienie
twarzy Abby, gdy przed tygodniem stała obok niego przed kościołem w zimnym blasku księżyca.
– To już zawęża problem.
Brad uśmiechnął się, ale natychmiast spoważniał.
– Chodzi mi o to, że jeśli mężczyzna kocha kobietę, ale potraktował ją paskudnie...
– Jak paskudnie?
– Naprawdę paskudnie. To znaczy jeśli postąpił wstrętnie i tchórzliwie, zdradził ją i opuścił w nieszczęściu...
czy taka kobieta potrafiłaby mu wybaczyć i ponownie go pokochać?
– A ty potrafiłbyś? – zapytała otwarcie Gladys. – Czy pokochałbyś ponownie kobietę, która potraktowała cię w
taki sposób? Czy uwierzyłbyś jej?
Brad popatrzył na nią, zaskoczony tym, co usłyszał. Siedział dłuższą chwilę głęboko zamyślony i w końcu
potrząsnął głową.
– Tylko w przypadku, gdybym uwierzył, że naprawdę się zmieniła – powiedział. – Że jest już absolutnie kimś
innym.
– A w jaki sposób ma się o tym przekonać?
Brad popatrzył w bystre, przyjazne oczy sekretarki i znów potrząsnął głową.
– Nie wiem – odparł, wstając i sięgając po pióro. – Podpiszę te papiery, dobrze? A później wyjdę z biura mniej
więcej na godzinę. Gdyby dzwonił Mclean...
– Powiem mu, że rozplanowanie przestrzenne będzie gotowe za dzień lub dwa – zakończyła Gladys.
– Kręć, jak się da – zgodził się Brad. – Nie może się dowiedzieć, że mamy kłopoty z zaopatrzeniowcami. I tak
jest już wystarczająco nieszczęśliwy.
– Biedaczysko – westchnęła Gladys. – Nic dziwnego, że nabawił się wrzodów żołądka. Powinien się odprężyć i
układać puzzle albo zająć się czymś w tym stylu.
Brad spojrzał na nią czule.
– Wszyscy powinni przyjąć twoją filozofię, Gladys, a wtedy zniknęłyby z tego świata wszelkie problemy.
– Na pewno – zgodziła się i z uśmiechem opuściła gabinet.
Brad jeszcze przez moment wpatrywał się w drzwi, które się za nią zamknęły. Na jego twarzy w dalszym ciągu
malował się wyraz czułości. Po chwili jednak spochmurniał. Skończył podpisywanie dokumentów, które Gladys
zostawiła mu na biurku, przeszedł przez pokój, włożył skórzaną kurtkę i sięgnął po klucze.
W świetle popołudnia dom Abby sprawiał wrażenie osobliwie opuszczonego. Niewielki, usytuowany za rzędem
drzew, jakby szukał osłony przed nadchodzącymi lodowatymi podmuchami wiatru i zamieciami śnieżnymi.
Brad siedział w samochodzie, nieświadomie uderzał palcami po kierownicy i spoglądał na frontowe drzwi. Były
pomalowane na ciemnozielono. Wciąż miał w pamięci długie dyskusje z Abby na temat koloru, na jaki należy
pomalować te drzwi, a następnie radość, kiedy w sklepie z farbami natychmiast przypadła im do gustu emalia o
leśnej barwie.
Pamiętał, jak pewnego letniego dnia malował te drzwi. Aaron bawił się na trawniku drewnianym pociągiem, na
werandzie wygrzewał się Wilbur, a Abby, w obciętych dżinsach i górze od kostiumu, pieliła grządki z kwiatami.
Ciągle dźwięczały mu w uszach jej słowa, kiedy trzymając w wyciągniętej ręce zielsko, uniesione triumfalnie,
wołała: „Przysięgam, Brad, że korzenie tego chwastu sięgały połowy drogi do Chin, aleja go wyrwałam! Tylko
popatrz!"
Westchnął ciężko i wysiadł z samochodu. Popatrzył w górę i w dół opustoszałej ulicy, po czym zbliżył się do
domu. Zastanawiał się, dlaczego odnosi wrażenie, że zachowuje się jak złodziej. Ostatecznie każdy w popołudniowej
porze mógł przejść przez ulicę i nacisnąć dzwonek do drzwi. Każdy mógł zrobić coś takiego.
Ale, mówił sobie, nikt podchodzący do tych drzwi nie odczuwałby takich emocji. Nikogo nie przenikałby taki
ból, nie dręczyłyby wyrzuty sumienia i poczucie straty, nikt nie pragnąłby tak serdecznie być wewnątrz tego małego
domku i nie pożądałby tej smukłej, ciemnowłosej kobiety, której obecność przenikała cały dom.
– Kocham cię, Abby – szepnął. – Jeśli trzeba, do końca życia będę się starał przekonać cię, że...
W tej samej chwili w zasięgu jego wzroku pojawił się Wilbur. Obdarzył go pogardliwym spojrzeniem, usadowił
się u dołu schodków i zaczął lizać przednią łapę.
– Cześć, Wilbur – powiedział z uśmiechem Brad. – Jesteś radosny i serdeczny jak zwykle. A nawet jeszcze
tłuściejszy! Wiesz, kiedy wyłoniłeś się zza rogu, pomyślałem w pierwszej chwili, że to jakiś człowiek. Naprawdę tak
pomyślałem...
Przystanął gwałtownie i nastawił uszu. Dobiegł go ulotny i delikatny dźwięk, jakby podmuch ciepłego,
jesiennego powietrza.
Czyżby dochodził on z domu? A może było to tylko przeczucie obecności Abby lub zwykły powiew wiatru?
Zamyślony Brad stał i, patrząc na lśniące futro wielkiego kocura, zastanawiał się nad dziwacznym oskarżeniem,
jakie rzuciła mu w twarz Abby. O zabawkach Aarona wspomniała dwukrotnie – twierdziła, że w jej domu pojawia
się jakiś intruz i rusza rzeczy jej zmarłego synka.
Brad zmarszczył brwi, wspominając ostatnią rozmowę z Abby. Jeśli rzeczywiście ktoś nachodzi jej dom, musi
dostawać się do środka drzwiami, ponieważ nie widać żadnych śladów włamania.
Nawet po tym, jak Abby zmieniła zamki – pomyślał z lekkim dreszczem niepokoju.
Stał przed drzwiami pustego domu i spoglądał na wielkiego, łaciatego kocura, który wciąż traktował go z
lodowatą obojętnością. Brad pochylił się, podniósł ze stopnia gazetę, zwinął ją dokładnie, wsunął do wiszącej na
drzwiach skrzynki na listy i znów pomyślał o pokoju Aarona. Od samego początku uważał, że Abby powinna jak
najszybciej pozbyć się zabawek i ubrań nieżyjącego dziecka. Jej żal był tak straszny, tak drążył jej duszę, że widok
rzeczy, które należały do jej synka, jedynie ów stan depresji pogłębiał. A jeśli miał rację? Czyżby Abby trafiła w
jakiś mroczny, inny świat, nie mający nic wspólnego z rzeczywistością? Zapewne oznaki czyjejś obecności w jej
domu i poprzestawiane zabawki były wyłącznie wytworem jej wyobraźni, rodzajem dziwacznej manifestacji
zrodzonej z udręki i samotności.
Kiedy tak rozmyślał o jej nieszczęściu, do jego uszu dotarł kolejny dźwięk. Zesztywniał i znów wytężył słuch.
Dźwięk ten bardziej wyczuł niż usłyszał; delikatna wibracja nieruchomego, jesiennego powietrza, świadomość
czyjejś obecności.
Brad popatrzył na kocura i włosy zjeżyły mu się na głowie. Wilbur też najwyraźniej usłyszał ów dźwięk, gdyż
znieruchomiał i ostrzegawczo uniósł ogon.
Dźwięk dobiegał z wnętrza pustego domu.
Brad głęboko wciągnął powietrze i bez zastanowienia, gnany jedynie potrzebą zapewnienia bezpieczeństwa
kobiecie, którą kochał, zszedł ze schodków. Ruszył wzdłuż ściany domu, podążając w kierunku okna pokoju Aarona.
Starając się czynić jak najmniej hałasu, przebił się przez zbity gąszcz kapryfolium. Wstrzymując oddech,
powoli wyprostował się i zerknął do środka.
Zamrugał oczyma, oślepiony nieco ukośnie padającymi promieniami słońca, ale szybko przyzwyczaił wzrok do
względnego półmroku zalegającego pokój. Dostrzegł pleciony dywanik na podłodze i... poczuł, że krew tężeje mu w
żyłach. Ujrzał bowiem fragment małej farmy rozstawionej na dywanie dokładnie w taki sposób, jak zawsze robił to
Aaron.
„Ten kawałek dywanu jest polem, rozumiesz? – wytłumaczyło mu pewnego razu dziecko. – Tak więc jest na
nim traktor, gdyż na polu pracuje farmer. A na skraju stoi stodoła, ponieważ zwierzęta lubią paść się na łące".
No i teraz było właśnie dokładnie tak. Krowa, koń i dwie grube, wełniste owce pasły się na dywanie. To
musiała zrobić Abby, przeszło Bradowi przez myśl. Może sama rozstawia zabawki, a później o tym nie pamięta? W
przeciwnym razie jak te zwierzęta mogły być ustawione dokładnie tak samo, jak...
I nagle oczy rozszerzyły mu się ze zgrozy. Patrzył w jednym kierunku, zmartwiały ze strachu. Malutki traktor
Aarona zaczął się sam poruszać. Coś, jakaś siła znajdująca się już za polem widzenia Brada pociągała za sznurek
przywiązany do przodu czerwonej maszyny. Traktor toczył się powoli wzdłuż krawędzi dywanu, chwiał się i
kołysał, aż w końcu zniknął Bradowi z oczu.
Mężczyzna skulił się pod kapryfolium i, spocony, z trudem łapał powietrze, jakby ukończył właśnie morderczy
maraton. Po chwili wycofał się ostrożnie z zarośli i, sunąc wzdłuż ściany domu, dotarł na tyły budynku. Sprawdził
kuchenne drzwi. Były zamknięte na głucho, podobnie jak wejście frontowe.
Okna zostały dokładnie pozamykane i zabezpieczone, a sam dom trwał jakby zatopiony w ciszy złocistego
popołudnia.
Brad ponownie pomyślał o malutkim, czerwonym traktorze toczącym się po owalnym, tkanym ręcznie
dywaniku. Głośno przełknął ślinę i obrzucił otoczenie dzikim spojrzeniem. Nie wiedział, co ma dalej robić.
Może wytłuc którąś z szyb, wskoczyć do domu, pobiec do pokoju Aarona i sprawdzić kto... lub co... zakradło
się do sypialni dziecka.
Kiedy tak stał zastanawiając się, czy ma podjąć jakąkolwiek akcję, usłyszał, jak przed domem zatrzymuje się
jakiś pojazd. Zerknął przez kratę z pnącymi różami i dostrzegł przy krawężniku samochód Abby.
Kobieta wysiadła z auta, rzuciła zaciekawione spojrzenie na sportowy samochód zaparkowany nie opodal
podjazdu prowadzącego do jej domu i ruszyła w stronę drzwi wejściowych. Brad rozpłaszczył się na ścianie na
tyłach domu. W dalszym ciągu nie wiedział, co powinien teraz zrobić.
Abby uśmiechnęła się do Wilbura, który czekał na szczycie schodków. Szybko obejrzała się i jeszcze raz
popatrzyła na szary, sportowy samochód zaparkowany przy krawężniku. Zastanawiała się chwilę, do kogo może
należeć. Zapewne do studenta mieszkającego po drugiej stronie ulicy. Albo raczej do któregoś z jego przyjaciół.
Chłopak, jeśli nie był na uczelni, uczył się w domu, a wieczorami dorabiał, zmywając naczynia w pizzerni w
centrum miasta.
Uśmiechnęła się smętnie. Co za ironia losu. Oto studenta stać na samochód, który zapewne kosztował więcej
niż wynoszą jej roczne dochody. Po chwili jednak przestała zastanawiać się nad obcym samochodem, weszła po
schodkach, minęła Wilbura i zaczęła szukać kluczy w torebce.
– Czy wszystko w porządku, Wilbur? – zapytała. – Podejrzewam, że jak zwykle dobrze pilnowałeś domu.
Kocisko przesłało jej nieodgadnione spojrzenie i zaczęło ze znudzeniem obserwować stado szpaków siedzących
na suchej gałęzi topoli.
– No cóż, zgadnij, co dzisiaj robiłam – odezwała się do kota, czując potrzebę otworzenia do kogoś ust.
Chciała, żeby jakaś żywa istota zainteresowała się tym, jak upłynął jej dzień i czego w nim dokonała.
Obecnie była już w bardzo zaawansowanym stadium badań nad doświadczeniem śmierci klinicznej, a sam
problem nawet w połowie nie był tak przygnębiający, jak początkowo sądziła. W rzeczywistości zaczęła ją bawić nie
kończąca się ludzka fascynacja zagadnieniem sensu życia człowieka.
– Wiesz co, Wilbur? Dziś po południu weszłam do biblioteki i znalazłam... – raptownie urwała na widok gazety
schludnie włożonej do skrzynki na listy.
Serce zaczęło jej walić jak młotem.
Chłopak roznoszący gazety nigdy nie wkładał prasy do skrzynki. Bardzo często, kiedy wracała do domu,
musiała wyciągać gazetę z krzaków różanych lub podnosić z mokrych rabatek kwiatowych.
Dotknęła miękkiego papieru, sprawdziła zamek w drzwiach, odwróciła się, zeszła po schodkach i ruszyła
wzdłuż domu na jego tyły.
Wstrzymując oddech, prześlizgnęła się przez rosnące pod oknem pokoju Aarona kapryfolium, przylgnęła do
ściany z szorstkich cedrowych desek i wyjrzała za róg domu. Obrzuciła bacznym spojrzeniem cichy ogródek,
wymarłe podwórko i zamknięte na głucho drzwi i okna.
Potrząsnęła głową i ruszyła w kierunku kraty z pnącymi różami.
Nagle wrzasnęła. Między różami siedział skulony mężczyzna, wielki i groźny. Ten widok tak ją zaskoczył, że
omal nie zemdlała.
Silne dłonie ujęły ją za ramiona.
– Nie, Abby – usłyszała głos, który z trudem dotarł do jej oszołomionego umysłu. – Proszę, kochanie, nie bój
się. Tak mi przykro. Po prostu nie wiedziałem, co mam zrobić, kiedy...
Abby zrozumiała wreszcie, co się właściwie stało. Ogarnął ją dziki gniew.
– Brad Carmichael! – krzyknęła drżącym głosem, spoglądając na przystojną, zaniepokojoną twarz. – Na Boga
wszechmogącego, co ty tutaj robisz?
– Abby – odezwał się zupełnie zdezorientowany. – Posłuchaj, ja po prostu... ja tu przyjechałem, żeby...
Chyba nieszczęśnik jest bardziej wystraszony i zmieszany niż ja, pomyślała Abby z nagłym rozbawieniem. I nic
dziwnego, skoro przyłapałam go na czymś takim.
Obrzuciła bystrym spojrzeniem smukłą sylwetkę ubraną w eleganckie spodnie, skórzaną kurtkę, białą koszulę i
porządnie wyczyszczone buty. Popatrzyła na ostre rysy jego ogorzałej twarzy.
– Co tutaj robisz, Brad?
– Martwiłem się o ciebie – odparł niskim głosem. – Im więcej o tobie myślałem, tym bardziej niepokoiło mnie
to, co powiedziałaś mi o intruzie, który nawiedza twój dom.
– Od pewnego czasu już się to nie zdarza – odpowiedziała spokojnie. – Ale może nie miałeś ostatnio czasu?
Abby nie potrafiła poskromić języka, choć w głębi duszy sama nie wierzyła w oskarżenie, które rzuciła mu w
twarz. Tak naprawdę, to nigdy nie wierzyła, żeby Brad mógł włamywać się do jej domu. Uparła się tylko, że to on
jest sprawcą. Przystała na takie wytłumaczenie, ponieważ żadne inne nie wchodziło w grę.
Brad ciągle spoglądał na nią z niepokojem, jego szare oczy lśniły dziwnie w świetle popołudniowego słońca.
– Nie zdarzało się to ostatnio? Od kiedy?
– Och, nie pamiętam – odparła wymijająco. – Od kilku tygodni. Myślę, że było to tylko...
Urwała przerażona, kiedy coś delikatnie dotknęło jej kostki.
– To tylko Wilbur – powiedział szybko Brad, widząc, jak gwałtownie zareagowała. – Jeśli dobrze pamiętam,
zamierza w ten sposób dać ci do zrozumienia, że jego zdaniem nadeszła pora kolacji.
– Faktycznie, chyba jest głodny – zgodziła się Abby z dziwnym, niepewnym uśmiechem.
Zapomniała już o gniewie, jaki ogarnął ją w pierwszej chwili na widok Brada i teraz dziękowała losowi, że ma
przed sobą żywą istotę. Kogoś, kogo można dotknąć, komu można coś powiedzieć i mieć świadomość, że ją
zrozumie.
Brad popatrzył na nią uważnie.
– Takiego wyrazu nie widziałem na twojej twarzy od dawna – szepnął. – Boże, jak ja tęskniłem za twoim
uśmiechem.
– Za moim uśmiechem? – zapytała zdziwiona. – O co ci chodzi?
– Dziewczyno, nikt nie potrafi się uśmiechać tak jak ty – odparł schrypniętym głosem. – Nikt na całym świecie.
Kiedy twoją twarz rozjaśnia uśmiech, człowiek w jednej chwili odnosi wrażenie, że przez chmury przebija słońce... –
Urwał, szukając odpowiednich słów a twarz pobladła mu z emocji.
Abby wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. W końcu całym wysiłkiem woli odwróciła wzrok i zaczęła
gorączkowo grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczy.
– Posłuchaj, Brad – odezwała się nieoczekiwanie. – To miło z twojej strony, że się o mnie zatroszczyłeś. Ale
teraz przekonałeś się już, że ze mną wszystko w porządku, więc możesz sobie iść.
Mężczyzna popatrzył na nią niepewnie, a następnie wskazał ręką pusty dom.
– Czy nie boisz się tam sama wchodzić? Abby potrząsnęła głową.
– Oczywiście, że nie – odparła zdecydowanie. A czego miałabym się bać?
– Abby, skoro pod twoją nieobecność ktoś nawiedza twój dom...
– Nie jestem tego tak do końca pewna. – Abby uniosła głowę i utkwiła wzrok w nieruchomej twarzy Brada. –
Być może to wszystko było wytworem mojej fantazji? Może sama przestawiałam te rzeczy, a później tego nie
pamiętałam. Żal i smutek mogą z człowiekiem robić różne dziwne rzeczy.
– Czy naprawdę w to wierzysz? Naprawdę sądzisz, że to tylko twoja wyobraźnia?
Abby ponownie się uśmiechnęła.
– Boże, dlaczego tak poważnie do tego podchodzisz? – zapytała, nie potrafiąc ukryć kpiny w głosie. – Czyżby
twoje doświadczenie śmierci klinicznej sprawiło, że zainteresowałeś się tego rodzaju zjawiskami?
Potrząsnął głową. Na jego twarzy malował się wyraz powagi.
– Wcale nie – odrzekł krótko. – Ale zawsze interesowałem się tobą i wszystkim, co ciebie dotyczy. I nic się pod
tym względem nie zmieniło.
Abby znużyła już ta rozmowa. Miała jej serdecznie dosyć. Musiała bardzo ze sobą walczyć, żeby odegnać
uczucie, które tak naprawdę żywiła do tego mężczyzny.
Sprawa płci i wzajemnej fizycznej atrakcyjności jest czymś niebywale tajemniczym, pomyślała. Od prawie roku
nie jestem już z tym mężczyzną, a jednak nawet po tak długim czasie muszę mocno ze sobą walczyć, żeby nie
przytulić się do niego i nie obsypać jego twarzy pocałunkami.
– Cóż, nie powinno mnie to szczególnie dziwić. Zawsze w dość osobliwy sposób okazywałeś swoją troskę o
mnie i moje sprawy. – Starała się mówić spokojnym, zrównoważonym tonem, ale serce biło jej jak oszalałe. – A
teraz wybacz, Brad. Muszę już iść do domu.
– Nie pozwolę na to – rzekł nagle. – Nie pozwolę ci tam wracać samej. Abby wyczuła w jego głosie coś
szczególnego, co kazało jej uważniej spojrzeć mu w oczy.
– Dlaczego nie?
Brad rozejrzał się niepewnie, popatrzył pod nogi, a następnie chrząknął i skierował wzrok na Abby.
– Kilka minut temu widziałem coś w domu. Widziałem to przez okno pokoju Aarona.
– Widziałeś coś? O czym ty w ogóle mówisz? Po plecach przeszedł jej dreszcz.
– Jak mówiłem, pojawiłem się tutaj w nadziei, że znajdę jakieś zwykłe wytłumaczenie tych... przypadków –
zaczął Brad. – Bardzo niepokoiła mnie myśl, że ktoś nawiedza twój dom. Zwłaszcza ktoś, kto robi tak okropne. tak
okropne rzeczy, o których mówiłaś.
Abby czekała w napięciu, nie spuszczając wzroku z jego ust. Tysiące razy całowała te usta, delektowała się
nimi, napawała się widokiem drapieżnej twarzy Brada i zadziwiająco delikatnych warg, kiedy ją całował.
Ale czy naprawdę go znała? Czy był to ten sam człowiek, z którym sypiała, który ją pieścił i kochał, śmiał się
do niej i z nią rozmawiał? Czy to z tym człowiekiem upłynął jej cały rok niczym w zaczarowanym śnie? A może to
on właśnie jest tym tajemniczym intruzem?
– Zajrzałem przez okno do pokoju Aarona – wyjaśnił Brad. – Na dywaniku ujrzałem farmę rozstawioną
dokładnie... dokładnie tak, jak robił to Aaron.
Abby odrzuciła wspomnienia i skoncentrowała się na tym, co do niej mówił.
– A na płocie siedziały kury? – zapytała napiętym głosem. Brad skinął głową.
– Na polu pasły się krowy i owce. Pamiętasz, że Aaron zawsze mówił, iż lubią tam być, kiedy farmer jeździ na
traktorze.
Abby nie spuszczała z niego wzroku.
– Widziałeś... naprawdę to widziałeś ? Dzisiaj? Brad znów skinął głową. Abby zadrżała i popatrzyła na puste
podwórze, na pozbawione już liści krzewy i spokojny, zatopiony w słońcu trawnik.
– A może... może to ja zrobiłam dziś rano – powiedziała szeptem. – Brad, może naprawdę tracę rozum? Czy to
możliwe, żebym rano poszła do jego pokoju, porozstawiała zabawki, a później tego kompletnie nie pamiętała?
Spoglądała na niego z rozpaczą. Brad przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, a następnie odwrócił twarz i
zakłopotany chrząknął.
– Abby – zaczął niepewnie. – Widziałem...
– Co widziałeś?
– Widziałem, jak ten traktor się rusza.
– Co? – Abby patrzyła na niego z otwartymi ze zdumienia ustami. – Coś ty powiedział?
– Kiedy zaglądałem przez okno, traktor zaczął się ruszać – potwierdził zgnębionym głosem. – Przebył dywanik.
– Urwał, oblizał wargi, po czym znów popatrzył lękliwie na Abby. – Zupełnie tak, jakby ktoś siedział na łóżku i... i
pociągał za sznurek przywiązany do zabawki.
Rozdział 7
W domu Abby zmierzyła Brada długim, taksującym spojrzeniem, po czym odwróciła się na pięcie i
pomaszerowała do pokoju Aarona. Brad postępował za nią krok w krok, tak blisko, że czuła rosnące w nim napięcie.
– Nie otwieraj drzwi – szepnął nieoczekiwanie. – Ja to zrobię. Abby wzruszyła ramionami, odsunęła się na bok
i obserwowała, jak mężczyzna naciska klamkę i wchodzi do pokoju. Zapalił światło i stanął oniemiały.
W pokoju panował absolutny porządek. Zabawki zajmowały swoje stałe miejsca na półkach; ani jedna
owieczka, ani jedna filiżanka do herbaty nie były przesunięte. Pokój wypełniała cisza. W promieniach
popołudniowego słońca wydawał się on zupełnie pusty. Pluszowy lew leżący na poduszce sprawiał wrażenie, jakby
zapadł w wiekuisty sen.
Abby popatrzyła na Brada, który stał osłupiały, ze zmarszczonymi brwiami. W jego oczach malował się wyraz
niedowierzania. Zmyślił sobie, pomyślała. Wszystko sobie zmyślił: traktor, zabawki. Tylko po co?
– Abby – odezwał się nieco zmieszany. – Przysięgam na wszystkie świętości, że widziałem porozstawiane
zabawki. Widziałem, jak traktor się rusza.
– Jasne – mruknęła, starając się nadać głosowi jak najbardziej lodowaty ton.
Wciąż była wstrząśnięta wydarzeniami sprzed kilku minut i jej podejrzliwość w stosunku do Brada wzrosła.
W tym tygodniu załatwiła w warsztacie ustawienie i wyważenie kół, ponieważ zaczęła się już bać o własne
bezpieczeństwo. Czy to możliwe, żeby Bradowi zależało, by nie odzyskała równowagi psychicznej? A może wpadł
na irracjonalny pomysł, iż uspokoi ją, twierdząc, że inni ludzie również widują rzeczy, których w rzeczywistości nie
ma?
– O czym myślisz? – Brad przerwał milczenie, obejmując ją ramieniem i przyciągając do siebie. – Naprawdę
sądzisz, że wszystko to mi się przewidziało? Przecież to działo się kilka minut temu.
Abby gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc, pokonana jego bliskością, obezwładniona jego dotykiem.
Czuła emanujące od niego ciepło, delikatną woń wody po goleniu.
– Myślę... – Zawahała się. – Myślę, że zrobiłeś to celowo.
– Co zrobiłem? Wyssałem sobie z palca historyjkę o zabawkach Aarona? Niezdolna spojrzeć mu w oczy,
skinęła głową.
– Myślę – powiedziała tak cicho, że musiał pochylić głowę, by zrozumieć pojedyncze słowa – że chcesz, abym
nie sądziła, iż wariuję. Że inni, zupełnie zdrowi i normalni ludzie, również widują rzeczy, które nie istnieją. To... to
bardzo miłe z twojej strony, Brad. Nie jestem do końca pewna, czy cię rozumiem, ale to naprawdę bardzo miłe z
twojej strony.
Milczał i spoglądał na nią zamyślonym wzrokiem.
– Uważasz, że jestem na tyle fajnym facetem? – zapytał w końcu. – Że wymyślam fantazje po to, byś sądziła, że
nie tylko ty je miewasz? Nie, do czegoś takiego trzeba naprawdę fajnego gościa, Abby.
Uśmiechnęła się blado.
– Cóż, zauważyłeś opony w moim samochodzie. Powiedziałeś Mitchowi, że powinnam oddać auto do
warsztatu.
– No, a ty to zrobiłaś – przyznał Brad. – Dziś rano, jadąc na budowę, specjalnie zatrzymałem się, żeby obejrzeć
twój samochód. To naprawdę mogło się niedobrze skończyć.
– Wiesz co, Brad? – odezwała się Abby. – Ty naprawdę się zmieniłeś. Mężczyzna, którego znałam wcześniej,
nigdy by... nigdy by na taką rzecz nie zwrócił uwagi. Zawsze najbardziej zaabsorbowany był swoją osobą.
– Chcę zdobyć twoje zaufanie, ponieważ faktycznie się zmieniłem, ale tej historii z zabawkami Aarona nie
zmyśliłem. Naprawdę widziałem przesuwający się po dywanie traktor. Przed kilkunastoma minutami ktoś był w tym
pokoju. Nie sądzisz, że powinniśmy zatelefonować na policję albo w ogóle coś zrobić, żeby wyjaśnić tę sprawę?
– Nie! – odrzekła Abby rozpaczliwie, odsuwając od siebie obraz jadącego po dywanie traktora. – Tutaj nikogo
nie było. Może widziałeś cień czy coś w tym rodzaju, a potem wykorzystałeś to, żeby mnie uspokoić. Pozostawmy
już ten temat, dobrze? Poza tym zjawiska metafizyczne nigdy cię nie interesowały.
– Abby, posłuchaj, w ogóle mnie nie znasz. Teraz jestem zupełnie innym człowiekiem. Niewiele
rozmawialiśmy ze sobą od czasu mego powrotu do miasta i wielu rzeczy jeszcze nie rozumiesz. Chciałbym ci trochę
opowiedzieć o sobie, o tym, co mi się kiedyś przytrafiło.
– O czym chcesz mi opowiedzieć?
Brad przez chwilę milczał, rozważając pytanie Abby.
– Nie obawiam się już śmierci – oświadczył w końcu. – A tak bardzo się jej zawsze bałem. Śmierć przerażała
mnie, ponieważ zabierała ludzi. Żyłem cały czas w napięciu i strachu, że pewnego dnia i moje życie się skończy.
Dlatego starałem się żyć pełnią życia. Dlatego byłem taki postrzelony i robiłem tyle dziwacznych, zwariowanych
rzeczy.
– Ale co sprawiło, że tak bałeś się śmierci?
– Widziałem, jak mój brat umiera na białaczkę. Trwało to długie miesiące. Abby spoglądała na niego szeroko
rozwartymi oczyma.
– Och, Brad – szepnęła. – Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
– Nikomu nie mówiłem. Nie potrafiłem o tym rozmawiać.
– Ile miał lat?
– Dwadzieścia. A ja miałem osiemnaście. O mało nie zwariowałem. Zawarłem z Jerrym pakt, że będę żył za nas
obu, że będę żył tak szybko, żeby śmierć nigdy nie zdołała mnie dogonić.
– I kiedy umarł Aaron...
– Powróciły moje najgorsze lęki – dokończył Brad. – Kiedy realia śmierci po raz drugi objawiły mi się z całą
mocą, nie wytrzymałem tego. Omal nie zwariowałem ze strachu i żałości na myśl, co utraciłem. Wydawało mi się, że
do końca życia będę tak beznadziejnie tkwił w jakiejś upiornej pułapce.
– Ale później się zmieniłeś?
– Teraz już się nie boję – powtórzył cicho. – Wiem, że życie ludzkie nigdy nie idzie na marne, że we wszystkim
tkwi jakaś głębsza przyczyna. Teraz już potrafię cieszyć się życiem z dnia na dzień, bez gniewu i niepokoju.
Abby obrzuciła go bacznym, taksującym spojrzeniem i po raz pierwszy spostrzegła w jego oczach nietypowy
dla niego spokój. Przypomniała sobie, jak szczerze opowiadał o sobie zgromadzonym w kościele ludziom i własne
zdumienie, kiedy Mitch powiedział, że Brada niepokoi stan kół w jej samochodzie. Taki rodzaj dbałości i względów
był obcy człowiekowi, którego znała.
Znów ogarnęło ją niebezpieczne pożądanie i z najwyższym trudem zmusiła się do nadania głosowi obojętnego
brzmienia.
– Twierdzisz, że się już nie boisz – zakpiła – ale kiedy ujrzałeś poruszający się traktor, ogarnęło cię przerażenie.
Brad popatrzył na nią zaskoczony.
– No cóż, to było coś innego. Doświadczenie śmierci klinicznej nie ma nic wspólnego z siłami
nadprzyrodzonymi czy z okultyzmem, bez względu na to, co się o tym mówi. Przeżycie takie jest prawdziwe i
głęboko ludzkie.
– Ale traktor...
– To już nie miało nic wspólnego z człowiekiem. Cokolwiek wprawiało ten traktor w ruch, było to... po prostu
niewytłumaczalne. – Głęboko odetchnął i uśmiechnął się z jeszcze większym zakłopotaniem. – Naprawdę sądzisz, że
wszystko to było moim przywidzeniem? Czyżbyśmy oboje mieli takie same przywidzenia?
– Jestem osobą równie rozsądną jak ty – odparła Abby po chwili zastanowienia. – Ale miałam przywidzenia. I
nie wydaje mi się to aż tak dziwne.
Wrócili do przytulnego salonu. Roześmiali się, gdy Wilbur otarł się o ich kostki, a następnie z wysoko
uniesionym ogonem, na sztywnych łapach pomaszerował do kuchni.
Brad i Abby wymienili spojrzenia.
– Czy ma w miseczce coś do jedzenia? – zapytał szeptem Brad.
– Nic a nic – odparła również szeptem Abby, kręcąc głową. Brad z udawanym współczuciem złożył ręce.
– Biedna dziewczyna. Niech Bóg ma cię w swojej opiece.
Szybko jednak spoważniał, zaczerpnął głęboko powietrza i rozejrzał się po pokoju. Abby obserwowała go w
milczeniu. Kiedy popatrzył na nią, w oczach miał wiele ciepła, a na jego twarzy malowała się radość.
– Nic się tutaj nie zmieniło – oświadczył. – Wszystko jest tak, jak było. Abby, nawet nie zdajesz sobie sprawy,
jak za tym wszystkim tęskniłem, ile razy śnił mi się po nocach ten dom. Nigdzie na świecie nie czułem się tak
dobrze, jak tutaj.
Abby zesztywniała zakłopotana tematem i podtekstami ich rozmowy. Po pierwszym, gorzkim spotkaniu
postanowiła być dla Brada uprzejma, gdy ich drogi znów się skrzyżują. Ale nie miała najmniejszego zamiaru
wierzyć temu niebezpiecznemu, niestałemu mężczyźnie.
Z całą pewnością nie zamierzał znów dzielić z nią życia. A jednak było coś niebezpiecznie radosnego w tym, że
widzi go znów pośród tych wszystkich przedmiotów, które sami wybierali i ustawiali, obok mebli, które zrobił
własnymi rękami w schludnym, małym warsztacie w piwnicy.
– Brad... – mruknęła niezręcznie, ciągle czując napięcie i niepewność. Oglądał drzwi od szafy, które skrzypiały
i lekko się bujały. Jego smukłe, zdolne palce wodziły po drewnie i uszkodzonym zawiasie.
– O co chodzi, Abby? – zapytał. Ale kiedy popatrzył jej w twarz i ujrzał malujący się na niej wyraz, w jednej
chwili pojął wszystko. – Nie martw się. Nie będę naciskał ani teraz, ani nigdy. Wiem, że po tym, co ci zrobiłem, za
skarby świata nie chciałabyś się ponownie ze mną wiązać. Oboje świetnie o tym wiemy. Ale jestem szczęśliwy, że
pozostaliśmy przyjaciółmi. Te zawiasy trzeba wymienić. Czy moje narzędzia ciągle jeszcze są na dole?
Zmieszana Abby skinęła głową. Jego słowa w absurdalny sposób ją pokonały. To ja zadecyduję o tym, jakie
będą w przyszłości nasze stosunki, pomyślała z niesmakiem. Ale oto on znów wkroczył w jej życie i jak zwykle
ustalał prawa.
– Myślę... – zaczęła nerwowo i umilkła.
W progu pojawił się Wilbur, usiadł na tylnych łapach i spogląda} na nią z wyrzutem.
Abby i Brad zachichotali i w jednej chwili zniknęło panujące między nimi napięcie.
– Gdyby wzrok mógł zabijać – powiedziała wesoło Abby – to już teraz doświadczyłabym śmierci klinicznej.
Brad zacisnął szczęki.
– Nie żartuj sobie z tego, Abby – wycedził przez zęby. – Uwierz mi. Z takich rzeczy nie powinno się żartować.
– No cóż, wypadek naprawdę cię odmienił – stwierdziła Abby. – Aż do tego stopnia, że widujesz nie istniejące
rzeczy.
Położył dłonie na jej ramionach, przyciągnął ją do siebie i zaczął się w nią wpatrywać.
– Czy zmieniłem się na tyle, żebyś mogła mnie pocałować? Tylko raz, w imię dobrych, starych czasów.
Jak sparaliżowana, Abby wpatrywała się w tak dobrze znane sobie oblicze, spoglądała na usta, policzki, rzęsy,
wysokie czoło, na które opadał kosmyk ciemnych włosów, na olśniewająco białe zęby i delikatne zmarszczki wokół
jego szarozielonych oczu.
– Sam... sam powiedziałeś, że nie będziesz naciskać – wyszeptała po długiej chwili.
– Wiem, powiedziałem. I dotrzymam słowa. Ale, Abby, czasami tak bardzo cię pragnę. Boże, nawet nie wiesz,
jak bardzo...
Przygarnął ją do siebie jeszcze bliżej i z pełnym bólu i tęsknoty westchnieniem pocałował w czoło, następnie w
płatki uszu, policzki i szyję. Abby stała nieruchomo w jego objęciach i toczyła ze sobą trudną walkę. Była pełna
wątpliwości, dręczył ją lęk.
Ale kiedy jego wargi odnalazły już jej usta, całe napięcie zniknęło. Wtuliła się w Brada ochoczo i napawała
smakiem jego pocałunków, których nie spodziewała się już nigdy w życiu doświadczyć. Ogarnęła ją radość.
Podniecenie odebrało jej wszelką kontrolę nad ciałem, sprawiając, że zapomniała o rozsądku.
W końcu, oszołomiona siłą swych emocji, Abby wysunęła się z ramion Brada i popatrzyła mu w twarz.
Przycisnęła dłoń do ust.
– Muszę... muszę nakarmić Wilbura – szepnęła pośpiesznie. – Jest bardzo głodny.
Brad oddychał ciężko, w jego oczach płonął żar, a twarz wyrażała całą gamę uczuć.
– W porządku – powiedział po chwili milczenia.
– Nakarm Wilbura.
Abby poprawiła włosy, wygładziła ubranie i chwiejnym krokiem ruszyła do kuchni. Ciągle jeszcze była mocno
poruszona. Zdawała sobie sprawę, że w ostatniej chwili uniknęła straszliwego niebezpieczeństwa.
Ale o przyszłości i tak będą musieli porozmawiać. Mimo że Brad pociągał ją, mimo że jej ciało tak bardzo
domagało się jego ciała, Abby nie chciała już żadnych intymnych związków z tym mężczyzną. Ciągle mu nie
wierzyła, a znając swoją wrażliwość i brak odporności na ciosy, zdawała sobie sprawę, jak fatalna w skutki mogłaby
się okazać kolejna nieudana próba zbliżenia.
– Brad – rzuciła przez ramię, kiedy sięgała do spiżarki. – Brad, nie sądzę, że powinniśmy...
Stanął tuż za nią, położył od niechcenia dłoń na jej ramieniu, a drugą zdjął jej z głowy opaskę i odgarnął włosy
z karku.
– Nie sądzisz, że powinniśmy posuwać się tak szybko i tak daleko – powiedział, całując ją w kark. – Tak, masz
całkowitą rację. Nakarm kota, a później już sobie pójdę. Czy będę mógł do ciebie zadzwonić?
Abby przystanęła przy elektrycznym otwieraczu do konserw i odsunęła Wilbura. Wielkie kocisko zawsze
wskakiwało na stół w takim właśnie momencie i obserwowało czynność otwierania puszki z jego jedzeniem, jakby w
ten sposób chciało przyśpieszyć cały proces.
– Popatrz tylko na to zwierzę – rzekł ze smutkiem Brad. – Jest zupełnie niewychowane. Powinnaś dać mu
klapsa.
– Jasne – odparła drżącym głosem Abby i próbowała się uśmiechnąć. – I kto tu mówi o klapsie. Nie chodziłeś z
nim nawet do weterynarza na zastrzyki, bo bałeś się, że to go bardzo boli.
– Widzisz, kolego, kobiety niczego nie zapominają – powiedział serdecznie do Wilbura. – Zawsze mają na
ciebie jakiegoś haka.
Kocur kompletnie go zignorował. Całą uwagę skupił na obrzydliwej, różowawej masie, którą Abby nakładała
łyżką do jego miseczki.
– Abby? – zagadnął Brad, przystając w kuchennych drzwiach.
– Hm?
Spoglądała na wielkiego, łaciatego stwora zaintrygowana wytwornością, z jaką zwierzę pochłaniało jedzenie.
– Czy będę mógł do ciebie zatelefonować?
Zawahała się. Wyobraźnia podpowiedziała jej natychmiast dwa zupełnie różne scenariusze. Ponownie
zakochuje się w Bradzie; znów panuje między nimi ta gorąca, serdeczna i słodka intymność, która kiedyś
przesłaniała jej cały świat, a następnie znów traci go raptownie i brutalnie, tak jak już to raz miało miejsce.
I drugi: odrzuca Brada i prowadzi dalej samotne, bezbarwne życie wypełnione jedynie książkami i troską o
kota. Otaczający ją świat, w miarę upływu czasu, coraz bardziej szarzeje, a Brad znajduje sobie jakąś inną miłość i
rozsypuje u jej stóp najpiękniejsze kwiaty świata...
– Abby?
Obróciła się do niego twarzą.
– Brad, czy o tych zabawkach kłamałeś? Muszę znać prawdę. Patrzył na nią nieruchomym wzrokiem.
– Nie, Abby – odparł w końcu. – Nie kłamałem. Widziałem, jak ten traktor sam jeździ. Nie wiem, co wprawiało
go w ruch. Cała rzecz okropnie mnie przeraziła.
– Rozumiem.
Abby odwróciła się i zapatrzyła w coś za oknem. Jej spojrzenie było ponure i bardzo odległe.
– Abby?
– Tak, Brad – powiedziała po bardzo długiej chwili. – W porządku. Możesz zadzwonić.
– Czy życzy pan sobie czegoś do picia? Może białe wino?
Mitch popatrzył zamyślonym wzrokiem na kelnera, który pojawił się przy jego stoliku. Był to starszy już
mężczyzna, smukły i wyprostowany, z klasyczną „pożyczką" na głowie.
– Czy macie piwo kuflowe? – zapytał Mitch.
– Obawiam się, że tylko w butelkach – odparł kelner z wyraźnym ubolewaniem. – Ale – dodał niepewnie –
może uda mi się przynieść panu kufel piwa z baru. Jeśli pan sobie życzy...
– Dobrze, niech będzie białe wino – skapitulował Mitch. Uśmiechający się z ulgą kelner zniknął na zapleczu
restauracji. Mitch rozluźnił się i rozejrzał po sali. I nagle jego wzrok spoczął na drzwiach wejściowych. Wstrzymał
oddech i poczuł, jak krew ścina mu się w żyłach. Cały ruch w lokalu jakby zamarł. Wszystko dookoła przeniosło się
w inny wymiar czasu i przestrzeni.
W progu pojawiła się Joan Holland ubrana w drogi, wełniany, jasnoróżowy kostium i jedwabną śmietankową
bluzkę. Stłumione światło padające z szatni tworzyło wokół jej włosów aureolę. Ich jasnobrązowy kolor cudownie
współgrał z delikatnymi rysami twarzy, wielkimi, niebieskimi oczyma i wrażliwymi ustami.
Powiedziała coś nieśmiało do kierownika sali, a następnie stanęła obok niego i niepewnie rozejrzała się wokół.
Kiedy jej wzrok padł na Mitcha, sprawiała wrażenie zaskoczonej, choć wyraźnie poczuła ulgę. W końcu na jej
twarzy odmalowało się zakłopotanie, kiedy kelner poprowadził ją do stolika, przy którym siedział Mitch.
– Cześć, Joan! – przywitał ją ciepło Mitch, starając się zachować całkowity spokój.
– Witaj – mruknęła.
Zajęła miejsce naprzeciwko niego i przesłała mu kolejny, trochę nieśmiały, lecz promienny uśmiech, na widok
którego zrobiło mu się ciepło w okolicach serca.
– Nie spodziewałam się, że przyjdziesz sam. Myślałam, że Abby...
– Abby pojawi się trochę później – rzekł, starając się gorączkowo przypomnieć sobie zdania, które wcześniej
przygotował, mając nadzieję, że jego osoba nie rozczaruje Joan.
– Później? – Joan popatrzyła na niego niepewnie, następnie uśmiechnęła się do kelnera i zamówiła kieliszek
wina.
– Tak – odparł Mitch, chrząknął i pochylił się w jej stronę. – Widzisz, jeśli idzie o dzisiejszy wieczór, trochę cię
oszukałem.
Oczy Joan rozszerzyły się, pojawił się w nich wyraz paniki.
– Ale... ale Abby przyjdzie? – zapytała nieufnie. – To znaczy... dzwoniłam do niej z zaproszeniem, a ona
powiedziała...
– Abby przyjdzie – zapewnił ją Mitch i po krótkiej przerwie dodał: – Ale z Bradem.
– Z Bradem? – Joan szybko spuściła wzrok na oprawioną w skórę kartę.
– Tak. – Mitch niespokojnie poruszył się na krześle.
– Ale przecież mówiłeś... mówiłeś, że dzisiejsze spotkanie ma być urodzinową niespodzianką dla Abby.
Powiedziałeś, żebym do niej zadzwoniła, umówiła się z nią na kolację, a następnie pojawisz się ty z tortem i
prezentem.
– Wiem. Ale nie wspomniałem, że cały pomysł wyszedł od Brada i że on również się zjawi.
Policzki Joan poczerwieniały, a jej niebieskie oczy nabrały ciemniejszej barwy.
– Dlaczego? – zapytała buńczucznie. – Dlaczego nie powiedziałeś mi, że jest w to wplątany Brad?
– Ponieważ bałem się, że wtedy nie przyjdziesz. A byłem przekonany, że Abby chciałaby, żebyś i ty tutaj była.
– Nie lubię Brada Carmichaela – powiedziała niskim głosem Joan, obracając w palcach nóż leżący przed nią na
stoliku. – Paskudnie zachował się w stosunku do Abby. Tak bardzo ją skrzywdził.
– Wiem – odparł z zakłopotaniem Mitch.
– Nie sądzę. Nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział przez co Abby przeszła w ciągu ostatniego roku. – Joan na
moment straciła dech, ale po chwili ciągnęła dalej.
– Po prostu zniknął bez śladu. W pewnym okresie myślałam już, że Abby zwariuje.
– Wiem – powtórzył cicho Mitch, czując się jak skończony idiota. Cztery lata pracy w dziennikarstwie, całe
życie poświęcone komunikowaniu się z ludźmi i co? Stać go było tylko na to jedno słowo.
Joan popatrzyła na niego, policzki ciągle miała zarumienione. Wyglądała tak skromnie i pięknie, że Mitch
zapragnął nagle odsunąć szklanki i srebra, wziąć dziewczynę w ramiona i obsypać pocałunkami. Ale wiedział, że
taki gest nie przystoi poważnemu dziennikarzowi, który w dodatku ma na nosie okulary w grubej, rogowej oprawie.
Postanowił zmienić temat rozmowy.
– Wyglądasz ślicznie – wyznał szczerze. – Ten kostium jest cudowny. To twój kolor.
Joan jeszcze bardziej się zaczerwieniła, zadowolona, a jednocześnie zawstydzona takim komplementem.
– Kupiłam go wczoraj – mruknęła. – Czuję się w nim trochę... Czuję się trochę głupio.
– Dlaczego?
– Od lat nie miałam na sobie nic różowego. Moja matka twierdzi, że w różowych ubraniach sprawiam wrażenie
kogoś, kto chce udawać uczennicę.
– No cóż, twoja matka zupełnie nie ma racji – powiedział zdecydowanie Mitch. – Poza tym jest to kolor bardzo
wyrafinowany.
Joan uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Buty również.
– Słucham?
– Buty mam również różowe – wyjaśniła mężnie, – Kupiłam je razem z kostiumem.
Mitch pochylił się, odsunął skraj obrusa i popatrzył na różowe pantofle wykonane z delikatnej skóry.
– Cudowne buty! – wykrzyknął z entuzjazmem. – Wystrzałowe. Gdybym wiedział, że tak się wystroisz,
włożyłbym smoking.
Joan uśmiechnęła się do niego, spoglądając zalotnie przez kieliszek z winem. Cieszył ją doskonały nastrój
Mitcha.
– Ze wszystkimi orderami?
– Jasne. I to na jedwabnych szarfach – odparł poważnie. – I pod wełnianym krawatem.
Oboje wybuchnęli śmiechem.
Mitch Flanagan był już teraz pewien. Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, której by pragnął tak bardzo jak Joan
Holland. Ale był również przekonany, że Joan kocha innego mężczyznę. Dostrzegał to w jej pełnym rezerwy
zachowaniu, w sposobie, w jaki wychodziła mu naprzeciw, a potem szybko się wycofywała, starając się utrzymać
pewien dystans.
Ale mężczyzna, którego Joan darzy uczuciem, jest bardzo niewyraźną postacią, pomyślał Mitch. Może ma żonę
i widują się tylko od czasu do czasu, ukradkiem? Ale bez względu na to, kim był ten człowiek, nie angażował się do
końca w życie Joan. A to otwierało drzwi dla kogoś innego, dla mężczyzny, który był zdecydowany przykuć uwagę
Joan i zdobyć jej względy. Mitch Flanagan zamierzał stać się tym mężczyzną.
– Proszę, proszę, co my tu mamy! – wdarł się w jego rozmyślania głos Abby. – A już myślałam, że to będzie
takie wieczorne spotkanie dwóch przyjaciółek.
– Też tak myślałam – powiedziała Joan, patrząc Abby prosto w oczy. – Też myślałam, że spędzę miły wieczór
tylko z tobą. Właśnie czekałam na ciebie, kiedy pojawił się Mitch. Zaprosiłam go więc do stolika.
– Rozumiem – bąknęła Abby, wodząc wzrokiem po twarzy Joan i sylwetce Flanagana. – A zatem Mitch pojawił
się tutaj całkiem niechcący? Czy wy, moi drodzy, przypadkiem czegoś nie kombinujecie?
– Oczywiście, że nie – odparł zdecydowanie Mitch, widząc, że Joan nawet tak niewinne kłamstwa przychodzą z
wielkim trudem. – Czy napijesz się wina, Abby? My pijemy białe.
– Ale czy jest dobre? – zapytała Abby, uśmiechając się do kelnera. – Czy mógłby mi je pan zarekomendować?
Łysiejący mężczyzna na widok jej ożywionej, ślicznej twarzy rozpromienił się.
Mitch również był poruszony wyglądem Abby. Zarówno ona, jak i Joan wyglądały tak, jakby się umówiły, żeby
tego wieczoru upodobnić się do uczennic.
Abby miała na sobie jedwabną sukienkę w kolorze złota. Z ciemnymi, lśniącymi włosami i pełnymi życia
brązowymi oczyma wyglądała jak śliczny jesienny kwiat. A jej twarz pałała radością na widok tych dwojga, pary jej
najbliższych przyjaciół, którzy byli razem.
– Wyglądasz uroczo, Abby – oświadczyła Joan, wyrażając jednocześnie opinię Mitcha. – Czy to nowa
sukienka?
– Dostałam zaliczkę za artykuł – wyjaśniła przyjaciółka z kwaśną miną. – „Na wydatki", jak wpisano w
fakturze. Pomyślałam sobie, że nowa sukienka stanowić będzie najlepszy wydatek.
– Pewnie – przyznał Mitch i wzniósł winem toast na cześć obu kobiet.
– A skoro już mówimy o urodzie – powiedziała Abby, odstawiając kieliszek, z którego upiła łyk wina – to
popatrz na siebie, Joannie. Skąd u ciebie taki makijaż i ten strój? Myślałam, że nosisz tylko sukienki z surowej, nie
farbowanej wełny.
Joan uśmiechnęła się.
– Wiem. Już omówiłam ten temat z Mitchem. Zawsze patrzyłam na te piękne stroje, po czym mijałam je,
wybierając coś zupełnie bezbarwnego.
– Dlaczego? – zapytała Abby.
– Ponieważ uważałam, że w stonowanych kolorach bardziej mi do twarzy – odparła Joan po chwili namysłu.
– Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł? Wyglądasz cudownie w delikatnych, pastelowych barwach. – Abby
popatrzyła na przyjaciółkę. – Kto ci wmówił, że ciemne brązy są dla ciebie najlepsze?
– Moja matka tak twierdzi – powiedziała Joan z wymuszonym uśmiechem.
– Zawsze mówiła, że wyglądam śmiesznie w pstrych, modnych strojach, a ja jej wierzyłam.
Mitch obserwował Joan z pełnym niedowierzania uśmiechem i serce bolało go na myśl o tych wszystkich
latach, które przeżyła, wierząc w takie bzdury. Ale dlaczego nagle przestała w nie wierzyć?
– A co sprawiło, że zmieniłaś zdanie? – zapytała Abby, wyrażając nie wypowiedzianą myśl Mitcha. –
Zastanawiam się, skąd nabrałaś nagle odwagi, żeby przeciwstawić się Verze. Dobrze wiem, jaki z niej tyran.
– Nie powinnaś tak o niej mówić – odparła automatycznie Joan. – Nie jest tak straszna, jak myślisz. Ona po
prostu... ona się boi.
– Wybacz – rzekła Abby z grymasem na twarzy, wyraźnie mówiącym, że wcale nie jest jej przykro. – Zawsze
uważałam, że nie ma prawa kompensować swoich lęków twoim kosztem.
– Masz rację – przyznała Joan. – Ale to mój błąd, że jej na to pozwoliłam. Jednak teraz zdecydowałam, że
koniec z tym raz na zawsze.
– Dlaczego? – zapytała ponownie Abby, spoglądając przenikliwie na przyjaciółkę. – Dlaczego, Joan?
Kobieta wzruszyła lekko ramionami i popatrzyła nerwowo na Mitcha.
– Ja... Ostatnio wiele zdarzyło się w moim życiu – wymamrotała. – Zaczęłam myśleć o... zaczęłam zastanawiać
się, kim jestem, dokąd zmierzam i jakie życie chciałabym prowadzić. Od razu poczułam się lepiej.
– Brawo! – wykrzyknął Mitch i stuknął kieliszkiem w kieliszek Joan. – To wspaniale, zuch z ciebie! I
wyglądasz ślicznie. Abby powinna już przestać ci dokuczać.
– Wcale jej nie dokuczam – żachnęła się Abby, przyłączając się do toastu. – Kocham ją. Zawsze kochałam.
– Kto kogo kocha? – dobiegł ich głęboki, dźwięczny głos. – Mnie właśnie tego brakuje.
Abby szybko uniosła głowę. Mitch był lekko poruszony, widząc bezmiar szczęścia na jej twarzy, kiedy ujrzała
stojącego obok Brada. Miał na sobie luźne, brązowe spodnie, tweedową marynarkę i beżową koszulę. A więc to tak,
dumał Mitch, obserwując lśniące oczy Abby, jej zaróżowione policzki, rozchylone usta i radosne oblicze.
Przelotnie napotkał spojrzenie Joan. Zrozumiał, że ją również nurtują podobne uczucia... zaskoczenie,
ostrożność, głębokie zaniepokojenie.
– O co tu chodzi? – zapytała Abby z wymuszonym uśmiechem. – Zbieg okoliczności? Ja podejrzewam raczej
spisek.
– No cóż... niewinny spisek – przyznał Brad, sadowiąc się na wolnym krześle.
Uśmiechnął się do kelnera. Abby patrzyła na Mitcha i Joan.
– Tobie się nie dziwię – powiedziała, patrząc ostro na Mitcha. – Ale Joan... po tobie takiego łgarstwa nigdy bym
się nie spodziewała.
Joan zrobiła się czerwona jak burak i poruszyła się nerwowo na krześle. Abby jednak wybuchnęła śmiechem i
ścisnęła jej dłoń.
– Nie przejmuj się – pocieszyła przyjaciółkę. – Jestem przekonana, że to ci eksperci od intryg wywiedli cię w
pole. Ale po co tyle sekretów? – spytała, spoglądając na Brada. – Dlaczego od razu nie powiedzieliście, że mamy
razem wybrać się na kolację?
– Nie byłem pewien, czy przyjdziesz – odparł z uśmiechem Brad. Jego zielone oczy lśniły. – Nigdy nie
przepadałaś za przyjęciami i uroczystościami.
– Przyjęcie? – zapytała tępo Abby, spoglądając po roześmianych twarzach. – Jakie przyjęcie? Z jakiej okazji?
– Twoich urodzin, bałwanku – wyjaśnił cicho Brad. – Wszystkiego najlepszego, Abby.
– Moich urodzin? – Abby wpatrywała się w nich zupełnie oszołomiona. – Faktycznie, macie rację –
wymamrotała w końcu. – Na śmierć o nich zapomniałam.
– Podejrzewałem, że tak właśnie będzie – powiedział tym samym, lekko kpiącym głosem Brad. – Zawsze tego
typu maleńkie kamienie milowe omijałaś szerokim łukiem.
– O urodzinach Aarona pamiętałam zawsze – zauważyła i poczuła w sercu ból. – Przypadały w marcu. Miałby
teraz cztery lata. Zrobiłam tort, wetknęłam w niego cztery świeczki...
Głos się jej załamał. Brad uspokajająco położył jej dłoń na ramieniu.
– Też myślałem o nim w tamtym dniu, kochanie – mruknął.
Ale gdzie wówczas byłeś? – pomyślał Mitch, wymieniając z Joan spojrzenie. Gdzie byłeś, kiedy ona cierpiała w
samotności, robiła mały tort i pogrążona była w żalu? Ale ani on, ani Joan nie odezwali się słowem. Po prostu
czekali, aż na twarzy Abby ponownie zagości uśmiech.
– Dzięki – odezwała się w końcu. – To strasznie miło z waszej strony, że pamiętaliście o moim święcie. Bo
mnie kompletnie wypadło to z głowy.
– Wszystkiego najlepszego, Abby – powiedział Mitch, przerywając niezręczną ciszę i podając jej przez stolik
niewielką, owiniętą barwnym papierem paczuszkę.
– Prezenty?! – wykrzyknęła Abby, zachwycona jak dziecko.
Zdjęła opakowanie i wzięła w palce drobny przedmiot przypominający kalkulator.
– To na adresy i terminy spotkań – wyjaśnił Mitch.
– Jest tam również zainstalowany brzęczyk alarmowy. Dzięki temu urządzeniu będziesz działać efektywnie i
niezawodnie.
– Mój Boże! – mruknęła Abby, oglądając prezent.
– Musiał być bardzo drogi.
– Zawarłem transakcję wiązaną – rzekł zadowolony z siebie Mitch. – Dystrybutor tych urządzeń reklamuje się
w naszej gazecie.
– Mój prezent nawet w połowie nie jest tak wspaniały jak Mitcha – oświadczyła Joan, wyciągając z torebki
pudełko. – Ale myślę, że ci się przyda.
– Coś niebywałego! – wykrzyknęła Abby, rozwijając jasny papier. – Naprawdę, nawet by mi do głowy nie
wpadło... Joan!
Radośnie roześmiana uniosła w górę błyszczącą książkę z wzorami kołder.
– Myślę, że tego właśnie potrzebujesz – dodała skromnie Joan, uradowana, że prezent spodobał się przyjaciółce.
– To najnowsze wydanie. Od kilku tygodni szukam go po księgarniach. Wiecie, robię sobie nową kołdrę. Od
zimy już myślę o kolorach.
– Oni oczywiście znają cię bardzo dobrze – powiedział Brad i z uśmiechem wyciągnął z kieszeni pakuneczek.
Abby otworzyła paczuszkę. W środku było złote wieczne pióro w etui wyłożonym jedwabiem.
– Ona jest jedyną dziewczyną, jaką znam, używającą jeszcze wiecznego pióra – zauważył Mitch.
Kiedy pojawił się kelner z zamówionymi daniami, Abby sprzątała właśnie ze stolika papiery i wstążki.
Nastąpiła przerwa w rozmowie.
– Ach, prawda – odezwał się Brad jak ktoś, kto przypomina sobie jakiś mało istotny szczegół. – Mam jeszcze
to.
Wyciągnął z teczki duży, prostokątny przedmiot i podał go Abby przez stół.
Kiedy zdjęła srebrny papier, w środku znalazła oprawiony w skórę album. Otworzyła go, a następnie powoli
uniosła głowę i popatrzyła na Brada oczyma pełnymi łez.
– Och, Brad... – szepnęła. – Och, nie mogę wprost uwierzyć... Gdzie, do licha, je zrobiłeś... ?
– Miałem je w aparacie, kiedy... kiedy odszedłem rok temu – wyjaśnił, kręcąc się nerwowo na krześle. –
Wypstrykałem prawie całą rolkę, gdy...
– Abby? – wtrąciła się Joan. – Co to jest?
Abby w milczeniu podała jej album. Usta jej drżały.
– To fotografie Aarona. Wymiary pocztówkowe. Nie widziałam jeszcze tych zdjęć. Popatrz, tutaj bawi się z
Wilburem, a tu jest w stroju kowbojskim.
– Podobają ci się, Abby? – zapytał z niepokojem Brad.
Mitch doskonale zrozumiał intencje tego pytania. Brad chciał być pewien, że postąpił słusznie, że widok tych
zdjęć nie sprawia jej już bólu.
– Są cudowne – odparła z lekkim uśmiechem. – Brad, to najcudowniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek od kogoś
dostałam. Będę tych zdjęć strzegła jak źrenicy oka.
– To piękne zdjęcia – przyznała cicho Joan, przeglądając stronę za stroną. – Jesteś wspaniałym fotografem,
Brad. Tak, to piękny prezent.
– W zeszłym roku – powiedziała Abby – podarował mi na urodziny drukarkę laserową. Bardzo drogi, ale
niezbyt wymyślny prezent, prawda?
Brad uśmiechnął się, najwyraźniej uspokojony, że jego upominek się spodobał.
– Każdemu, kto słyszał, jak marudziłaś na temat starej drukarki, laserowa musiała się wydać najbardziej
romantycznym podarkiem – wyjaśnił.
Mitch obrzucił Brada spokojnym, taksującym spojrzeniem. Zdawał sobie sprawę, że Joan również nurtują te
same pytania.
Czy odmieniony Brad Carmichael jest naprawdę szczery?
Czy może Abby, której oczy teraz tak lśniły, a twarz pałała szczęściem, zmierza ku kolejnej tragedii, ku jeszcze
głębszemu bólowi i większej samotności?
Rozdział 8
Abby siedziała spokojnie w poczekalni doktora Ashtona i obserwowała wielki olejny obraz wiszący na ścianie
naprzeciwko niej. Przedstawiał jesienny krajobraz pełen żywych, złotych i brązowych barw. Obserwowała tło obrazu
i aby się odprężyć i odgonić zdenerwowanie, jakie zawsze towarzyszyło jej przed wywiadami, rozmyślała o różnych
materiałach na kołdry.
Nowa kołdra zimą będzie stanowić miłą odmianę.
Może wybierze słoneczne wzory w barwach starego złota, uzupełnione niewielkimi trójkącikami koloru rudego
i popielatego. Ale tło... Jakie powinno być tło? Jasne czy ciemne?
Wierciła się niespokojnie na tapicerskim krześle i odczuwała straszliwą tęsknotę za domem. Nagle zapragnęła
znaleźć się w swoim przytulnym mieszkaniu i zajmować się szyciem kołdry; wokół poniewierałyby się barwne
strzępy materiału.
Tak naprawdę Abby przyznawała przed samą sobą, że mogłaby być wszędzie, tylko nie tu, gdzie aktualnie
przyszło jej przebywać. Jakkolwiek starała się zachowywać spokojnie i w pełni profesjonalnie, obawiała się trochę
czekającej ją rozmowy...
Potrząsnęła głową i skupiła uwagę na oknie, za którym padał zimny, jesienny deszcz. Ogołocone z liści drzewa
gięły się w podmuchach porywistego wiatru, falując i kołysząc koronami, a po ich ściemniałych pniach spływały
strużki wody.
Za każdym razem, kiedy pojawiam się w Vancouver, pada deszcz – pomyślała ponuro. Szczególnie późną
jesienią, kiedy nad tym pięknym miastem zamyka się szare, posępne niebo.
Zadrżała na myśl o długiej drodze powrotnej przez pogrążone w zapadających ciemnościach Coquihalla, jedno
z najwyżej położonych i oddalonych od cywilizacji pustkowi na świecie.
Ale ostatecznie jej samochód miał teraz dobrze wyważone koła, więc nie obawiała się śliskiego asfaltu.
Ponownie uśmiechnęła się na wspomnienie troski Brada. Wciąż nie potrafiła pojąć, że mógł być tak uważny,
spostrzegawczy i opiekuńczy. Ale było coś jeszcze. Coś, co żadną miarą nie mieściło się jej w głowie... Jego troska i
czułość, niezwykłe zainteresowanie zabawkami Aarona, jego domyślność i hojność w dniu jej urodzin.
Abby znów potrząsnęła głową, przejęta do głębi nową sytuacją. Nie mogła w to wszystko uwierzyć. Z
pewnością taka troska o nią była czymś przyjemnym, ale przecież pamiętała, że zbyt długo balansowała na krawędzi
przepaści. Teraz jeden nierozważny ruch mógł sprawić, że runęłaby głową w dół, w niewyobrażalną otchłań.
Zdawała sobie sprawę z tego, że Joan i Mitch doskonale o tym wiedzą. Bardzo zainteresowali się albumem z
fotografiami Aarona i serdecznie odnosili się do Brada. Ale oboje, kiedy tylko rozmowa schodziła na ostatnie
zmiany w życiu Abby, natychmiast stawali się czujni. Słyszała ich nieme ostrzeżenia, które w jej uszach brzmiały
wyraźniej, niż gdyby wypowiedzieli je na głos.
Powinnam to sobie wziąć głęboko do serca – pomyślała posępnie. Pamiętała wieczór w swoim domu, kiedy
Brad wziął ją w ramiona i pocałował. Później nie próbował już jej więcej dotykać, nawet wtedy, gdy krążył po domu
i naprawiał zawiasy, reperował opiekacz do grzanek czy oglądał szytą przez nią kołdrę.
Ale Abby dobrze pamiętała ów pocałunek, cudowne uczucie powrotu do domu, płomień pożądania, który
sprawił, że ugięły się pod nią kolana i zadrżała z tęsknoty.
Nie chcę, żeby wracał – pomyślała nieoczekiwanie. Wszystko już sobie poukładałam, doszłam do siebie,
pogodziłam się z losem i jestem już...
– Panna Malone? – zapytała sekretarka, przerywając jej rozważania. – Pan doktor czeka na panią.
Abby uśmiechnęła się uprzejmie i ruszyła za młodą kobietą szerokim, wyłożonym dywanem korytarzem.
Weszła do wygodnego gabinetu o drewnianych, dębowych ścianach. W oknach widniały zielono-kremowe zasłony.
Bardzo gustowne, pomyślała i uśmiechnęła się do krótko ostrzyżonego, siwowłosego mężczyzny za biurkiem.
– Doktorze Ashton – powiedziała, gdy wstał i podał jej rękę. – Jestem niewymownie panu wdzięczna za to, że
zechciał się pan ze mną spotkać.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panno Malone – odparł układnie doktor. – Na interesujący panią temat
zawsze chętnie rozmawiam.
– Nawet z prasą? – zapytała Abby, siadając na obitym skórą krześle po przeciwnej stronie biurka i wyjęła notes.
– Zwłaszcza z prasą – odrzekł doktor Ashton z kurtuazyjnym uśmiechem. – Prasa zawsze była w stosunku do
nas lojalna, panno Malone. Ogólnie rzecz biorąc, spraw związanych z doświadczeniem śmierci klinicznej nigdy nie
podawano w formie zbyt sensacyjnej ani też nie trywializowano tej tematyki.
– A jaka jest tego, pańskim zdaniem, przyczyna? – zapytała Abby. Doktor Ashton rozparł się na krześle i w
zamyśleniu zmarszczył brwi.
– Wydaje mi się, że wynika to z samej natury zjawiska – powiedział w końcu. – Odnoszę wrażenie, że jest to
rzecz, w którą wszyscy chcą wierzyć; naturalnie przy pewnym poziomie świadomości. Generalnie prasa podchodzi
do tego zagadnienia bardzo sceptycznie, ale jej reakcje nie są zdecydowanie negatywne.
Abby skinęła głową, chwilę rozważała jego słowa, po czym zrobiła kilka notatek.
– Tak, prasa podchodzi do tych zagadnień zdecydowanie sceptycznie – potwierdziła, spoglądając w spokojną
twarz doktora. – W trakcie zbierania materiałów natknęłam się na wiele racjonalnych interpretacji tego zjawiska.
– Och, naturalnie – zgodził się doktor Ashton, a przez jego twarz przemknął lekki uśmiech. – W stanie śmierci
klinicznej brak tlenu sprowadza na człowieka halucynacje, wzmożona praca hormonów sprawia, iż istotne organy
wewnętrzne funkcjonują wadliwie, a skurcz płuc powoduje reakcje w mózgu...
Urwał i popatrzył na nią z uprzejmym zainteresowaniem. Abby skinęła głową.
– Poznałam wszystkie te racjonalne interpretacje. Wielu naukowców w ogóle neguje istnienie zjawiska, jakim
jest doświadczenie śmierci klinicznej.
– Tak, z pewnością. – Doktor przez chwilę milczał. – Ale muszę pani wyznać, że nie spotkałem nikogo, kto
czuwając przy umierającym dziecku widział, jak wraca ono do życia i nie uwierzył w zjawisko doświadczenia
śmierci klinicznej.
Abby zadrżała i zacisnęła palce na notesie. Miała tylko nadzieję, że jej niepokój nie jest zbyt widoczny.
– Podejrzewam, że to jest właśnie główna dziedzina pańskich zainteresowań – zauważyła. – Doświadczenie
śmierci klinicznej u dzieci.
– Tak, zgadza się. Dzieci przejawiają skłonność do czystszych i bardziej wyrazistych doświadczeń. Później
opisują swoje przeżycia w sposób niezwykle żywy i plastyczny, ponieważ nie są jeszcze skażone sceptycyzmem,
który cechuje osoby dorosłe.
– Byłam ostatnio na jednym z pańskich odczytów. Widziałam przezrocza z rysunkami, które dzieci wykonały
dla pana.
– Są to bardzo inspirujące obrazki, nie sądzi pani?
– zapytał doktor, a jego surowe oblicze złagodniało.
– Tak, to prawda.
Abby przypomniała sobie jasne, postacie ludzików narysowane za pomocą kresek i „cudowny, cudowny las,
pełen pięknych ptaków i kwiatów".
Nerwowo otworzyła notes na nowej stronie, a Ashton spojrzał na nią z nagle rozbudzonym zainteresowaniem –
Jeśli doświadczenie śmierci klinicznej rzeczywiście ma miejsce – powiedziała Abby – to dlaczego wiadomo coś o
nim od tak niedawna? Po raz pierwszy zjawisko to zostało opisane w książce Moody'ego w roku tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątym piątym. Nie uważa pan, że coś tak naprawdę uniwersalnego powinno być szeroko znane, i to od
zamierzchłych czasów?
– Doświadczenie śmierci klinicznej zawsze było szeroko i powszechnie znane – odparł łagodnie doktor.
– Jedynie dyskusje nad tym zjawiskiem i doniesienia o nim pojawiły się niedawno. Wszelkie statystyki
wskazują, że ponad osiem milionów żyjących obecnie Amerykanów miało takie czy inne doświadczenie śmierci
klinicznej.
Abby popatrzyła na niego zaskoczona. Po chwili zapisała tę informację w notesie.
– A ich liczba rośnie w zdumiewającym tempie.
– Dlaczego? – zapytała szybko Abby. – Czyżby ostatnio zdarzało się więcej takich przypadków? Nie sądzi pan,
że wiele osób po prostu bierze się „na lep" i programuje się niejako, żeby to czy owo widzieć?
– Wcale nie. A już na pewno nie dzieci. Większość dzieci, z którymi miałem do czynienia, przed wypadkiem
nie miało zielonego pojęcia o czymś takim, jak doświadczenie śmierci klinicznej. Są po prostu poruszone tym, co je
spotkało i czego doświadczyły.
– Niemniej ciągle budzi wątpliwości informacja...
– Że tak wiele mamy ostatnio doniesień o doświadczeniu śmierci klinicznej – zakończył za nią z uśmiechem
doktor. – Ale w rzeczywistości, panno Malone, nie powinno to budzić wątpliwości, jeśli tylko przez chwilę
zastanowimy się nad faktami. W obecnych czasach tak wiele osób ma doświadczenie śmierci klinicznej, ponieważ
współczesna medycyna potrafi skuteczniej ratować ludzi po wypadkach, w wyniku których ofiary dawniej po prostu
umierały. A relacje większości osób po powrocie do życia są ze sobą zbieżne.
Abby obserwowała spokojną twarz doktora. Jego oczy lśniły dziwnym blaskiem. Był to z pewnością człowiek o
nieprzeciętnej inteligencji.
– Muszę przyznać, że ma to sens – powiedziała w końcu. – Niemniej jednak ciągle nie mamy dowodu na to, że
zjawisko doświadczenia śmierci klinicznej istnieje naprawdę. Chodzi mi o to, iż łatwo je wytłumaczyć czynnikami
czysto fizjologicznymi, o których pan wspominał: brakiem tlenu czy nadmierną pracą hormonów.
– Tak. Z jednym tylko zastrzeżeniem.
– Jakim?
– Doświadczenie śmierci klinicznej powoduje nieraz drastyczne zmiany w osobowości człowieka. Żadne inne
ludzkie doświadczenie nie daje tak zdumiewających efektów. Doświadczenie śmierci klinicznej trwa przeważnie
niewiele ponad minutę rzeczywistego czasu, a potrafi poczynić w człowieku takie zmiany, jakich nie wprowadzi
wieloletnia psychoterapia.
Abby pomyślała o Bradzie i zmianach, jakie w nim zaszły. Zawsze był pełen obaw, nigdzie nie potrafił zagrzać
dłużej miejsca i lęk ten uzewnętrzniał się w nim nawet podczas snu. Teraz ów niepokój znikł, zastąpiony osobliwie
łagodną akceptacją życia i pogodnym widzeniem przyszłości.
– Wciąż sprawia pani wrażenie nie przekonanej – wdarł siew jej myśli głos doktora.
Abby poruszyła się na krześle, zaniepokojona tym, że nie potrafi oddzielić swego życia osobistego od
zawodowego.
– Nie jest rzeczą istotną, czy podchodzę do zagadnienia sceptycznie, czy nie, doktorze Ashton – odparła. –
Prowadzę badania i chcę przedstawić obiektywny obraz tego zjawiska. To wszystko. Z licznych artykułów, które na
ten temat przeczytałam, wiem, jak trudno jest zmienić osobowość w tak drastyczny sposób. Skąd ma pan pewność,
że zmiana taka następuje w wyniku doświadczenia śmierci klinicznej?
– Z prostych obserwacji – odrzekł spokojnie siwowłosy mężczyzna . – Mam informacje z pierwszej ręki od
wielu, wielu osób, które osobiście opowiedziały mi o zmianach, jakie w nich zaszły.
– Ale co się w nich konkretnie zmienia? – dopytywała się z uporem Abby. – Czy w zmianach tych można
zaobserwować jakieś elementy wspólne?
Doktor zmarszczył brwi i głęboko się zamyślił.
– Wydaje mi się, że jest to rodzaj zadowolenia, szczera chęć akceptacji realiów życia. Większa pogoda ducha,
brak nerwowości, niepokoju.
Abby popatrzyła na niego badawczo. Oczy miała szeroko rozwarte. Twarz doktora wyrażała spokojne,
zawodowe zainteresowanie.
– A zatem – powiedziała po długiej chwili – ktoś, kto słyszał o tym, mógł zasymulować podobne zmiany, jeśli...
zwłaszcza jeśli miał ku temu jakieś osobiste powody. Czy nie sądzi pan, doktorze, że i tak może być?
– Naturalnie – odparł Ashton. – Ale dlaczego pani to mówi, panno Malone? To raczej dziwne pytanie w pani
ustach.
Abby poczuła, że zaczynają ją palić policzki. Mruknęła coś wymijająco, po czym wróciła do ułożonych
wcześniej pytań. Zapisywała wszystkie odpowiedzi Ashtona, starając się zachować odpowiedni dystans i
zneutralizować swoje emocje. Na końcu zamknęła notatnik i z uprzejmym uśmiechem włożyła papiery do teczki.
– Serdecznie panu dziękuję – powiedziała wstając i wyciągając rękę. – Bardzo mi pan pomógł, doktorze. Jestem
wdzięczna, że poświęcił mi pan tyle czasu.
Doktor lekceważąco machnął ręką.
– Dla mnie to była przyjemność. Jak już pani napisze swój artykuł, proszę koniecznie przesłać mi kopię. Chcę
mieć go w swych zbiorach – dodał z uśmiechem.
– Uczynię to w pierwszej kolejności – rzekła uprzejmie Abby i odwróciła się w stronę drzwi wyjściowych.
– Panno Malone – odezwał się nieoczekiwanie Ashton, nie ruszając się zza biurka.
– Tak?
Abby zatrzymała się z dłonią na klamce i obróciła w jego stronę.
– Jeśli wolno mi coś powiedzieć, wyczuwam pani głęboką niechęć do tematyki, o której pani pisze. Tak więc,
skoro zakończyliśmy oficjalną część spotkania, może porozmawiamy chwilę prywatnie?
– Nie! – odparła Abby, czując, że jego jasny, spokojny wzrok przenika ją, odczytując wszystkie jej myśli. –
Przepraszam – dodała niezręcznie, rumieniąc się. – Chodzi po prostu o to... chodzi o to, że nie wierzę w ani jedno
pańskie słowo, doktorze Ashton. Uczciwie mówiąc, wszystkie doniesienia o doświadczeniach śmierci klinicznej
mają taką samą wartość, jak doniesienia o porywaniu ludzi przez kosmitów. Stanowi to wyłącznie rozpaczliwą chęć
zwrócenia na siebie uwagi. Nic więcej.
– Rozumiem – powiedział doktor, patrząc na nią zamyślonym wzrokiem. Położył dłonie na blacie biurka i
zetknął ze sobą palce. – Czy mogę spytać, co skłania panią do takich wniosków?
Abby odwzajemniła spojrzenie, a z twarzy odpłynęła jej cała krew.
– Czuwałam nad umierającym dzieckiem, doktorze Ashton – wyrzuciła w końcu z siebie. – Czuwałam minuta
po minucie, godzina po godzinie, a ono walczyło o życie. I nie widziałam aniołów, nie widziałam cudownego
blasku, nie widziałam zupełnie nic. Po prostu dziecko umarło.
Odwróciła się na pięcie i, zanim doktor zdążył cokolwiek powiedzieć, pośpiesznie opuściła gabinet. Ściskając w
drżącej dłoni skórzaną teczkę, ruszyła korytarzem do wyjścia. Chciała już tylko uciec, jak najszybciej znaleźć się na
ulicy, żeby padający deszcz ukrył płynące po jej policzkach łzy.
Brad zaparkował samochód przy krawężniku, ale nie wysiadł. Obserwował w zamyśleniu pusty dom Abby.
Chociaż dobrze wiedział, że wyjechała do Vancouver w poszukiwaniu materiałów do swego artykułu i wróci dopiero
późną nocą, był zdenerwowany.
Abby zaczynała mięknąć... Tak naprawdę był to bardzo powolny proces, ale zaczynała już okazywać mu
troszeczkę więcej ciepła i uczucia. Gdyby jednak wróciła wcześniej i zastała go obok swego domu, sytuacja w jednej
sekundzie uległaby radykalnej zmianie.
Wiedział, jak wątła jest jego pozycja w ich nowych, kruchych jeszcze stosunkach. Jej wiara w niego i przyjaźń,
jaką go darzyła, były dla niego tak drogocenne, że za nic nie chciał tego ponownie utracić. Nie chciał ryzykować, a
jednocześnie musiał przyjechać do jej domu, ponieważ cały czas dręczyło go wspomnienie małego traktora, który
sam poruszał się po niewielkim dywaniku.
Abby była przekonana, iż wszystko to wymyślił, by ją uspokoić i zapewnić, że inni ludzie również widują
dziwne, nie istniejące w rzeczywistości rzeczy. Tak wbiła sobie ten pomysł do głowy, że Brad nie śmiał się jej
sprzeciwiać.
Ale sam najlepiej wiedział, że nie był to wytwór fantazji. Zmarszczył brwi i w zamyśleniu stukał palcami po
kierownicy.
Nie istniało żadne logiczne wytłumaczenie faktu, że traktor sam się poruszał. Dom był zamknięty na głucho.
Jeśli nawet ktoś wymknął się z niego, kiedy Brad rozmawiał z Abby przy kracie z różami, tajemniczy gość musiałby
zatrzymać się i otworzyć drzwi, a następnie dokładnie je zamknąć. Wszystkie zamki, które sprawdzili, były przecież
w jak najlepszym porządku. Intruz zatem musiał posłużyć się kluczem, gdyż Abby założyła zamki bardzo trudne do
sforsowania. Skąd jednak zdobył zapasowe klucze?
Najrozmaitsze pytania nie dawały mu spokoju. Na razie Brad doszedł do jedynej możliwej konkluzji: musiał tu
działać czynnik nadprzyrodzony, coś, co mogło wprawiać w ruch przedmioty i jednocześnie samo pozostawać
niewidzialne.
Rozważając ten problem, Brad poruszył się niespokojnie w miękkim, skórzanym fotelu swojego samochodu.
Jeszcze przed rokiem Abby wyśmiałaby taką teorię. Ale Brad był święcie przekonany, że teraz, gdzieś w
najgłębszych pokładach podświadomości, skłaniała się ku nadprzyrodzonej interpretacji zdarzeń, jakie miały miejsce
w jej domu. Może nawet sama nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy, ale wierzyła, że Aaron w takiej czy innej
formie wraca do swego pokoju i bawi się zabawkami tak, jak to robił przed śmiercią. Brad jednak zupełnie nie
wierzył w takie rzeczy. Zastanawiał się dlaczego i doszedł do przekonania, że brało się to z jego doświadczenia
śmierci klinicznej.
Uświadomił sobie, że powodem tego jest ów blask, który napełnił jego ciało przyjaznym ciepłem, a serce
radością. Kiedy naprawdę poczuł ten blask, popatrzył w owo światło i zrozumiał, że zatapia się w nim, odniósł
wrażenie spokoju i powrotu do domu. Wrażenie to było czymś absolutnie nowym. Chciał koniecznie iść w stronę
tego blasku, chciał, żeby światłość zalała go, zagarnęła bez reszty, zapewniła bezpieczeństwo i wiedzę o wszystkich
cudach wszechświata.
Brad myślał bardzo logicznie: nikt, kto doznał tak dogłębnego przeżycia, nie chciałby wracać na ziemię i
wyczyniać sztuczek z poruszaniem przedmiotów i straszeniem ludzi. I nie był odosobniony w swojej wierze.
Wiedział, że inni ludzie, którzy doświadczyli śmierci klinicznej, nie wierzą w duchy, w niespokojne dusze zmarłych,
wracające po to, żeby straszyć żyjących ludzi.
A jednak widział, jak traktor porusza się sam; widział na własne oczy, jak jakaś siła, z całą pewnością
ponadludzka, przesuwała zabawkę.
W końcu potrząsnął głową, otworzył gwałtownie drzwi samochodu i wysiadł. Pod wpływem pełnego wilgoci
jesiennego chłodu skulił się i zadrżał.
Obrzucił wzrokiem skłębione na horyzoncie chmury, tak posępne i gęste, że nie widać było, gdzie kończą się
góry, a zaczynają napęczniałe deszczem obłoki. Wiał przejmujący lodowaty wiatr, zwiastujący rychłe nadejście
śniegów.
Brad zmarszczył brwi na myśl, że w taki wieczór Abby będzie jechała samotnie tą wysoko położoną autostradą.
Czuł prawie fizyczny ból, przeraźliwą chęć bycia z nią, zatroszczenia się o nią. Co się stanie, jeśli nagle skończy się
jej benzyna lub pęknie opona, a ona na przykład zapomniała zabrać koła zapasowego? Co będzie, jeśli ktoś ją
zaczepi, gdy zostanie unieruchomiona na autostradzie...
Wzruszył ramionami, uświadamiając sobie bezsens takich myśli. Ostatecznie Abby od wielu lat doskonale
radziła sobie sama. A najboleśniejsze było to, że przez ten ich wspólny rok również niejednokrotnie musiała sama się
o siebie troszczyć, ponieważ on akurat był nieosiągalny; często przebywał gdzieś poza domem, gnany żądzą przygód
i swobody.
Ale teraz było już inaczej. Jak na ironię losu, kiedy zrozumiał, że Abby stanowi największy skarb jego życia,
okazało się, że na wszystko jest już za późno. Nie wiedział, czy zdoła odzyskać jej zaufanie i miłość.
Trudno mu było pogodzić się z myślą, że ją utracił.
Przypomniał sobie piękny okres, kiedy to słonecznym latem, jeszcze z Aaronem, stanowili szczęśliwą rodzinę.
Pamiętał błyszczące oczy Abby, jej radosny, pełen ciepła śmiech, jej smukłe ciało, gdy biegali po plaży. Nad ich
głowami z krzykiem krążyły mewy, a u stóp człapały dzikie kaczki i gęsi.
Twarz Brada stężała. Pochylił się i sięgnął na tylne siedzenie auta po kij baseballowy. Zważył go w ręku, po
czym zamknął samochód i ruszył w stronę domu, starając się zachowywać normalnie, tak żeby nie rzucać się w oczy
sąsiadom, którzy mogli wyglądać przez okno.
Frontowe drzwi zastał zamknięte na cztery spusty. Nie było też komitetu powitalnego w postaci Wilbura. Brad
pomyślał, że jest za zimno nawet dla tego niesfornego kocura. Z nostalgią wspomniał dni takie jak ten, kiedy kocisko
wolało wylegiwać się przy ciepłym kaloryferze.
Skradając się w obuwiu na miękkiej gumie, minął frontowe schodki, zerknął do środka domu przez okno, po
czym ruszył sprawdzić tylne drzwi. One również były zamknięte. W podmuchu zimnego wiatru skulił się i
dokładniej zapiął kurtkę. Ruszył dalej wzdłuż ściany domu, aż zaszedł pod okno pokoju Aarona. Powoli
wyprostował się. Zajrzał przez szybę.
Zadrżał i aż stracił dech. Z trudem powstrzymał głośne przekleństwo. Zabawki, które w jego obecności Abby
porządnie poukładała na półkach, ponownie były porozstawiane po całym pokoju. Pluszowy lew spoczywał na
bujanym fotelu; do lwa tulił się szmaciany żółw. Lalki i zwierzęta zgodnie siedziały wokół stołu; mógł nawet
dostrzec płyn w ich maleńkich filiżaneczkach. Mały pociąg sunął wesoło po podłodze, a z pozytywki płynęła znana
melodia.
Brad ponownie zaczerpnął tchu i skulił się pod oknem, słuchając cichych dźwięków muzyki dobiegających zza
szyby. Upłynęła długa chwila, zanim doszedł do równowagi na tyle, żeby ruszyć energicznie przez zarośla
kapryfolium do drzwi frontowych.
Musiał dostać się do środka. Zastanów się, Brad, upomniał się w duchu. Gdybyś był Abby, gdzie schowałbyś
zapasowe klucze?
Na pewno nie w skrzynce na listy – to było oczywiste. To samo dotyczyło wycieraczki. Zawsze praktyczna
Abby najprawdopodobniej zawiesiła je w jakimś zakamarku balustrady werandy, gdzie nikomu nie przyszłoby do
głowy szukać, a zawsze byłyby pod ręką. Dobry pomysł, uznał ponuro. Zanim je znajdę, intruz usłyszy mnie i
czmychnie.
Zmrużonymi oczyma badał każdy fragment pogrążonej w ciszy werandy i starał się przy tym myśleć
kategoriami Abby.
Zapewne zawiesiła klucze na werandzie w okolicach okna pokoju Aarona, pomyślał. Mimo wielu samotnych
miesięcy, Aaron na pewno przez cały czas stanowił najważniejszą część jej życia. A co więcej, pomyślał już prawie
pewien swego, ukryła klucze przy trzeciej sztachecie balustrady, gdyż Aaron, kiedy umarł, miał trzy lata. Skulony
ruszył wzdłuż werandy w kierunku okna dziecinnego pokoju i sprawdzał każdą sztachetę.
I naturalnie znalazł klucze zawieszone zmyślnie w zakamarku, gdzie pionowa sztacheta zbiegała się z poziomą
deską balustrady. Zdjął je drżącymi dłońmi z gwoździka i bezszelestnie wrócił do frontowych drzwi.
Kiedy włożył klucz do zamka, nieoczekiwanie ogarnął go paraliżujący strach, chęć ucieczki z tego domu, z tego
miejsca, od tej kobiety i dziwnych spraw, które ją otaczały.
– Daj spokój, do cholery – mruknął, zaciskając zęby. – Żadnych więcej/ ucieczek. Już dosyć się nauciekałeś w
życiu. Ona cię potrzebuje i najwyższy czas zachować się wreszcie jak mężczyzna.
Mimo że słowa te wypowiedział szeptem, dźwięk własnego głosu pokrzepił go na duchu. Nadał dziwacznej
scenie wymiar realności, normalności.
Brad schylił się, szybko ściągnął buty, po czym krzepko ujął kij baseballowy. Bezszelestnie uchylił drzwi i
wślizgnął się do środka. Przystanął w korytarzu, wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać.
Ciągle dobiegała go melodia pozytywki, cichy skrzyp bujanego fotela i inny dźwięk, dużo cichszy, który jednak
sprawił, że zjeżyły mu się włosy na głowie.
Był to głos dziecka – trochę stłumiony, śpiewający piosenkę o niedźwiadkach na pikniku.
Brad wciągnął ze świstem powietrze w płuca i o mało nie wybuchnął płaczem. Rozejrzał się w panice po
opustoszałym domu, a następnie ruszył przez salon w kierunku holu.
Mimo że bardzo uważał, raz zaskrzypiała mu pod nogą deska w podłodze. Dziecięcy upiorny głos natychmiast
umilkł. Brad stał jak skamieniały i rozglądał się wokół. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie ma do czynienia z
niewidzialnym przeciwnikiem, który przez cały czas go obserwuje. Jeśli tak, nad jego głową zawisło śmiertelne
niebezpieczeństwo.
Ruszył cicho dalej, aż doszedł do drzwi korytarza, znajdujących się dokładnie naprzeciwko wejścia do pokoju
Aarona.
Przez długą chwilę stał bez ruchu, wpatrując się w nie, a następnie szybko je otworzył i wszedł ostrożnie do
holu.
W wąskim przejściu panowała absolutna cisza i pustka. Tylko widoczny z pewnej odległości stół kuchenny,
zastawiony afrykańskimi fiołkami, nadawał wnętrzu trochę ciepła i tworzył dziwaczne wrażenie oazy spokoju
pośród całej tej atmosfery grozy, która go w tej chwili otaczała.
Brad znalazł się przed zamkniętymi drzwiami, wiodącymi do pokoju dziecka. Kiedy je otwierał, serce waliło
mu jak młotem. Pokój był pusty, a zabawki porozstawiane tak, jak to widział przez okno; bujany fotelik kołysał się
wraz z dwoma siedzącymi na nim zwierzętami.
– Aaron? – szepnął Brad ochrypłym ze strachu głosem. – Aaron, jesteś tu? Czego chcesz?
I nagle do jego zamroczonego lękiem umysłu dotarł odległy, stłumiony dźwięk, który dochodził z kuchni. Brad
odwrócił się, ponownie zadrżał na widok bujającego się fotela i na palcach ruszył korytarzem. W obu rękach
kurczowo ściskał kij baseballowy.
W progu kuchni stanął jak skamieniały. Patrzył ze zgrozą na dziwaczny i nieprawdopodobny widok, jaki ukazał
się jego oczom.
Brad długo wpatrywał się w jeden punkt, aż w końcu wybuchnął głośnym śmiechem.
Rozdział 9
Dziecko, a raczej to, co było widoczne z jego postaci, wiło się na linoleum obok drzwi. Brad widział dolną
partię drobnego ciałka, niebieskie dżinsy i podarte adidasy. Reszta dzieciaka niknęła za uchylonymi drzwiczkami dla
kota, umieszczonymi na dole kuchennych drzwi.
Absurdalności całej scenie dodawał Wilbur, który atakował małą wierzgającą nogę, tłukącą w podłogę. Wielkie
kocisko stało na sztywnych łapach i prychało, zupełnie jakby miało do czynienia z ubraną w dżinsy myszą, usiłującą
uciec przez dziurę w ścianie.
Brad przypomniał sobie, jakie wrażenie zrobił na Abby, kiedy zainstalował te drzwiczki dla kota, którego kupili
Aaronowi. Precyzyjnie wyciął otwór, umieścił klapkę na niewielkich zawiaskach i uszczelnił wszystko tak, żeby do
kuchni nie wpadało zimno.
Ale otwór miał zaledwie trzydzieści centymetrów średnicy. Brad ze zdumieniem skonstatował, że dzieciak
potrafił jakoś prześlizgnąć się przez tak niewielkie przejście. Na początek zapewne wsunął jedno ramię, a następnie
drugie. Miał jednak pecha, bo pasek od jego kurtki zaczepił się o zawiasek.
Brad otarł załzawione od śmiechu oczy, schylił się i chwycił Wilbura, który nieustannie atakował z furią ubraną
w dżins nogę.
– Wilbur! – krzyknął, biorąc kota na ręce i wyszczerzając zęby do jego rozwścieczonego pyska i zwężonych
ślepiów. – Atakujesz leżącego, łobuzie? Czy to się godzi?
Wilbur wił się i prychał w uścisku Brada. Ciągle chichocząc, mężczyzna bez wahania wyrzucił zwierzaka na
schody wiodące do piwnicy. Zamknął drzwi za oburzonym kotem, szybko wrócił do kuchni, przyklęknął i przyglądał
się nogom dziecka, które w milczeniu kontynuowało rozpaczliwą walkę, żeby wydostać się z potrzasku.
– Czy mnie słyszysz?! – zawołał, kładąc dłonie na jego drobnych biodrach.
Nie doczekał się odpowiedzi, ale gwałtowne ruchy ustały raptownie i dziecko zesztywniało.
– O, właśnie tak! – ucieszył się Brad, starając się nadać głosowi jak najbardziej łagodne brzmienie. – Po prostu
leż spokojnie, a ja...
Zaczął ostrożnie odczepiać z zawiasu pasek od kurtki. Kiedy dziecko poczuło, że jest już wolne, natychmiast
spróbowało wyczołgać się z pułapki. Brad w ostatniej chwili chwycił za dżinsy i delikatnie wciągnął malca do
środka.
– Auu! – krzyknął gniewnie dzieciak.
Brad popatrzył na niemiłosiernie brudną, wykrzywioną strachem drobną twarzyczkę. Dostrzegł posiniałe z
zimna policzki i wielkie niebieskie oczy, z których płynęły łzy, żłobiąc rowki w brudnej buzi.
Jakkolwiek nie znał się na tym dobrze, wydawało mu się, że dziecko ma ze trzy-cztery łata. Najwyraźniej
dawno się nie myło, gdyż dokoła rozchodziła się woń zastarzałego brudu i potu. Zaczął się zastanawiać, co powinien
teraz zrobić. Kiedy na chwilę stracił czujność, dziecko wyrwało się z jego objęć i błyskawicznie ruszyło do drzwi.
– Stój! – krzyknął Brad. Chwycił drobną, ruchliwą figurkę i mocno przycisnął do siebie. Zaniósł miotającego
się i kopiącego dzieciaka do salonu. – Nie tak szybko, mój drogi. Musimy ze sobą o tym i owym porozmawiać.
Usiadł w bujanym fotelu i ściskając mocno dziecko, posadził je na kolanach. Popatrzył na brązowe, nieporadnie
obcięte na pazia włosy okalające brudną twarz.
– Jesteś chłopcem czy dziewczynką? – zapytał. Dziecko uporczywie milczało.
– Jak się nazywasz? – zapytał ponownie Brad. Zaczynał rozumieć, że mała osoba, którą trzyma w ramionach,
jest śmiertelnie wystraszona, ale robi wszystko, żeby tego po sobie nie okazać.
– Wiem, że się boisz, lecz muszę ci się przyznać, iż również napędziłeś mi tęgiego stracha. Nie wiedziałem,
czym jesteś.
Starał się mówić serdecznie, gawędziarskim tonem. Za wszelką cenę pragnął uspokoić niespodziewanego
gościa.
Jeszcze raz popatrzył w twarz milczącego uporczywie dziecka i coś mu przyszło do głowy.
– Widziałem już ciebie, prawda? Często bawiłeś się z Aaronem. Mieszkasz gdzieś na tej ulicy.
Dziecko nie zareagowało, tylko lekko zatrzepotało rzęsami. Brad popatrzył na nie i przeszło mu przez myśl, że
gdyby je tak porządnie wykąpać i ubrać, okazałoby się prawdopodobnie, że jest to śliczna istotka.
Ale siedzący mu na kolanach malec był naprawdę w okropnym stanie. Brudne ręce sprawiały wrażenie, jakby
nie były myte od miesięcy, a na nadgarstkach i kłykciach widać było kilka paskudnych skaleczeń, ledwo co
podgojonych. Brad z troską zauważył, że dzieciak nie ma skarpetek, a kurtka i podkoszulek są podarte i stanowczo
za cienkie na panujący na dworze ziąb. Drżące ciałko, które tulił do siebie, było drobne, kościste i kruche.
– Czy jest ci zimno? – zapytał, sięgając po afgański szal, wiszący na oparciu fotela. – Masz, owiń się tym.
Przytrzymując dziecko, jedną ręką otulił ich oboje miękką tkaniną, a następnie zaczął delikatnie bujać się w
fotelu. Dziecko wciąż było czujne i milczące, ale Brad czul, że zaczyna się odprężać, a nawet lekko przytulać do
niego.
– Zdajesz sobie sprawę, że to nie w porządku zakradać się do cudzego domu? – mruknął, spoglądając na
rozczochraną, brudną głowę spoczywającą na jego ramieniu. – Czy wiesz, że takich rzeczy nie wolno robić?
– Wszystko jest na swoim miejscu – oznajmiło dziecko cichym, schrypniętym głosem. – Za każdym razem
zabawki Aarona wracały na swoje miejsca na półkach.
Brad uśmiechnął się na wspomnienie tego, jaki spryt wykazywał dzieciak. Jeszcze pamiętał mały, czerwony
traktor, który sam poruszał się po dywaniku, ale w kilka minut później, kiedy z Abby zajrzeli do pokoju Aarona,
wszystko stało na swoim miejscu.
– Nie zawsze – odparł łagodnie, przypominając sobie, że kilka razy Abby znalazła zabawki porozrzucane po
całym pokoju. – Czasami nie sprzątałeś pokoju.
– Tylko wtedy, gdy ktoś nieoczekiwanie lub wcześniej wracał do domu. – Dzieciak spojrzał wojowniczo na
Brada. – Czy spuścisz mi lanie?
Brad popatrzył w wystraszone oczy malucha, czuł, jak jego wychudzone ciało drży pod afgańskim szalem. Cały
czas starał się przypomnieć sobie, co to za dzieciak i do którego z sąsiadów należy.
– Jak się nazywasz? – zapytał w końcu.
– Tony – mruknął malec po chwili wahania. – Mieszkam w tym różowym domu.
Brad skinął głową. Przypominał sobie mgliście milczące, rozczochrane dziecko, które czasami przychodziło do
Aarona. Różowy dom był obskurną ruderą stojącą na rogu ulicy. Przed budynkiem zawsze poniewierały się śmieci,
dziurawe materace, a na tyłach posesji stały wraki samochodów. Pamiętał też, że któryś z sąsiadów Abby wysunął
propozycję wysłania petycji do władz, żeby posprzątano ten teren, ale najwyraźniej nic z tego projektu nie wyszło.
– Czy nie masz swoich zabawek?
– Mam, ale nie takie jak Aaron – odparło rozsądnie dziecko. – One są śliczne.
Brad znów się zawahał.
– Czy wiesz... czy wiesz, że Aaron już tutaj nie mieszka? Dziecko żywo pokiwało głową.
– Aaron umarł, podobnie jak moja mamusia.
Brad poczuł, że wypływa na szersze wody. Zakołysał się w fotelu i zmarszczył brwi.
– Twoja mama nie żyje?
– Nie żyje – odrzekło obojętnie dziecko.
– A z kim mieszkasz? Kto mieszka w tym różowym domu?
– Clara. I Walt. Ale jego już nie ma w domu. Wywołał bójkę i się wyniósł.
– Czy Clara... czy ona jest twoją krewną? Dziecko odwróciło głowę i popatrzyło na Brada ze zdumieniem.
Miało bystre oczy, a jego spojrzenie wyrażało największe zainteresowanie.
– A co to takiego ta krew?
Brad starał się przypomnieć sobie czasy, kiedy mieszkał pod jednym dachem z Aaronem oraz to, jak małe
dzieci rozumieją niektóre słowa.
– To coś takiego... no, ktoś, kto należy do twojej rodziny. Jak ciocia, babcia...
Na twarzy dziecka pojawił się grymas. Najwyraźniej intensywnie nad czymś myślało.
– Nie mam żadnej krewy – oświadczyło po dłuższej chwili.
– No cóż, najlepiej będzie, jak pójdziemy do tej Clary – zaproponował zniechęcony Brad. – Chodźmy, Tony.
– W porządku.
Obdarty dzieciak zsunął się z jego kolan i pomaszerował dziarskim, pełnym godności krokiem do kuchennych
drzwi.
– Wilbur ciągle siedzi w piwnicy – rzucił przez ramię. – Będzie na ciebie wściekły, jeśli go tam zostawisz na
dłużej.
Brad roześmiał się, przypominając sobie wielkiego, rozpaskudzonego i humorzastego kocura.
– Tak, wiem, że będzie wściekły.
Wszedł do kuchni i obserwował, jak Tony uwalnia zwierzę. Kot popatrzył na nich przymrużonymi ślepiami i z
podniesionym ogonem, na sztywnych łapach poczłapał do sypialni Abby.
Brad i Tony opuścili dom. Mężczyzna odwiesił klucze na balustradę.
Kiedy byli już blisko różowego domu, Brad zauważył, że jego mały kompan zaczyna tracić pewność siebie.
Dziecko coraz bardziej powłóczyło nogami i spoglądało z lękiem na zarośnięte i pełne śmieci podwórko.
– Clara będzie wściekła, kiedy jej o wszystkim powiesz – mruknęła napiętym głosem. – Stłucze mnie na
kwaśne jabłko.
– Dlaczego? – zapytał Brad.
– Ona zawsze mnie tłucze – odparło takim tonem, jakby obwieszczało jakieś powszechnie obowiązujące prawo.
Brad zmarszczył brwi i ruszył za dzieckiem przez wahadłowe drzwi z wytłuczoną szybą. Kiedy przekraczał
próg rudery, wstrzymał oddech. Zalatujący z wnętrza smród ścinaj z nóg. Wszędzie walały się śmieci i panował
nieopisany bałagan – stosy starych gazet, brudna odzież, gnijące jedzenie, nie pozmywane naczynia i puste butelki
po alkoholu.
Jedynym świadectwem, że w domu tym mieszka Tony, była para dziurawych dziecięcych kaloszy stojących
obok drzwi i kilka woskowych kredek porządnie ułożonych w pudełku na stole. Obok kredek leżała książeczka do
kolorowania, otwarta na barwnym obrazku z kwiatami i małymi ptaszkami. Brad przebył brudną kuchnię i wziął do
ręki rysunek. Zaintrygowało go, że dziecko tak dokładnie wszystko pomalowało i tak wyśmienicie podobierało
kolory.
– To bardzo ładny obrazek – stwierdził, uśmiechając się do malca. – Naprawdę bardzo porządnie to zrobiłeś,
Tony.
Twarz dziecka rozjaśnił pogodny, pełen szczęścia uśmiech, który ujął Brada za serce.
– Więc gdzie jest ta Clara? – zapytał szybko.
– Może wyszła – powiedziało dziecko z nadzieją w głosie. – Bardzo często wychodzi.
– I zostawia cię tu samego? Dziecko wdzięcznie kiwnęło głową.
– Lubię, kiedy wychodzi. Wtedy robię sobie kaszę, a później rysuję.
– Albo chodzisz do domu Aarona – zauważył oschle Brad.
Dziecko ponownie skinęło głową, nieświadome ironii zawartej w głosie mężczyzny.
– W domu Aarona bardzo ładnie pachnie. Tam jest bardzo miło.
I znów Brad poczuł niebezpieczne ściskanie w gardle. Przystanął bezradnie obok stosów brudnych naczyń i
zastanawiał się, co powinien zrobić.
– Kto tutaj mieszka? Czy Clara ma jeszcze jakiej inne dzieci? Dziecko popatrzyło na niego znad rysunku
zamyślonym wzrokiem.
– Nie, tylko mnie. Clara mówi, że nie znosi dzieci.
W tej samej chwili do kuchni weszła młoda kobieta z zapuchniętą od snu twarzą. Była bardzo chuda, miała na
sobie czarne joggingowe spodenki i wyciągnięty, okropnie brudny czerwony podkoszulek. Jej długie, rudawe włosy
były matowe i rzadkie, a na twarzy pozostawały ślady niechlujnego i częściowo startego makijażu.
Brad popatrzył na nią z niesmakiem. Nawet z tej odległości czuł bijący od niej zapach brudu, potu i
nieprzetrawionego alkoholu.
Kobieta zerknęła na niego z posępnym zdziwieniem, a następnie obrzuciła lodowatym spojrzeniem dzieciaka.
– Na Boga, gdzie ona znów polazła i co zmalowała? – mruknęła z głębokim westchnieniem.
Zdumiony Brad popatrzył na kobietę, a następnie na Tony, która instynktownie przycisnęła się do niego,
obejmując go za nogę. Dokładnie taksował wzrokiem potargane włosy dziecka, pośpiesznie wnosząc poprawkę do
pierwszej interpretacji imienia Tony.
– Czy to pani nazywa się Clara? – zapytał w końcu.
– Tak, Clara – odparła z rosnącą wrogością. – A pan jakim prawem, do diabła, wchodzi do mego domu?
Brad zignorował pytanie.
– Jaki jest stopień pokrewieństwa pani z tym dzieckiem? – zapytał.
– Jestem jej opiekunką – odrzekła kobieta, podchodząc do zlewu i napełniając szklankę wodą. – Spływaj pan,
dobrze? Cokolwiek narozrabiała, już moja w tym głowa, żeby dostała karę.
I znów Brad poczuł tulące się do jego nogi dziecko. Tony drżała. Zastanawiał się chwilę, jak może wyglądać
kara w wykonaniu Clary.
– W jaki sposób została pani jej opiekunką? – zadał kolejne pytanie. – Czy władze oficjalnie powierzyły pani
opiekę nad Tony?
– Posłuchaj pan, kim pan jesteś? – zapytała obcesowo Clara. – Jesteś pan z opieki społecznej?
– Jestem sąsiadem – wyjaśnił zwięźle Brad.
– Sąsiadem – powtórzyła pogardliwie kobieta. – Tak, mam tutaj sąsiadów. Ale żaden palcem nie ruszy, żeby w
czymś pomóc. Nawet jeśli jestem sama i mam tego cholernego bachora na głowie. Ubrania i wszystkie jej rzeczy
kosztują fortunę...
Brad uniósł rękę, przerywając ten wywód.
– W jaki sposób przejęła pani opiekę nad Tony? – zapytał ponownie.
– Jej matka była moją przyjaciółką – odparła Clara, obrzucając go płomiennym spojrzeniem. – Umarła dwa lata
temu. Pewnej nocy przedawkowała w towarzystwie moich znajomych, no i zajęłam się dzieciakiem.
– Dlaczego? Przecież najwyraźniej pani jej nie lubi. Kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie było nikogo innego, kto by się nią zajął. Shelley nie miała żadnej rodziny – dodała. – Dostałam z opieki
społecznej zezwolenie na opiekę nad nią i większy zasiłek. W innym przypadku nie związałabym końca z końcem.
– Rozumiem, że nie jest pani łatwo. Ale...
– Wynoś się pan – powiedziała znużonym głosem, machnęła lekceważąco ręką i z groźną miną ruszyła w stronę
Tony. – A jeśli chodzi o ciebie, smarkulo, dobrze wiesz, co mówiłam ci na temat rozmów z obcymi. Prawda?
Dziecko znów przytuliło się do mężczyzny, gorączkowo obejmując jego nogę i piszcząc ze strachu. Brad miał
świeżo w pamięci odwagę, jaką wykazała Tony, kiedy utkwiła w kocich drzwiczkach. Walczyła zajadle, ale w
milczeniu, a później mężnie stanęła z nim twarzą w twarz.
Nieoczekiwanie przyklęknął, zdjął dziewczynce kurtkę i zaczął z uwagą studiować jej: wychudzone ramiona.
Później ściągnął podarty podkoszulek i obejrzał kościstą klatkę piersiową pokrytą, jak się spodziewał, siniakami.
Jedne były całkiem świeże, inne nabierały już żółtej i zielonej barwy.
Ogarnął go nieprzytomny gniew, przed oczyma pojawiły się czerwone plamy. Chwycił Tony na ręce,
wyprostował się i popatrzył zimno na młodą kobietę.
– Zabieram małą ze sobą – oświadczył twardo.
– Tralalala – odrzekła Clara. – Wynocha z mego domu albo zadzwonię po gliny!
– Proszę bardzo – powiedział chłodno Brad. – Tutaj ma pani moją wizytówkę. – Trzymając Tony jedną ręką,
drugą sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął kartę wizytową. – Niech pani dzwoni na policję, a kiedy już przyjadą,
proszę im dać tę kartkę. Będą wiedzieli, gdzie mnie szukać. Z całą pewnością chętnie z nimi porozmawiam o Tony i
jej zasiłku.
Kobieta popatrzyła na wizytówkę, przeniosła wzrok na Brada, a następnie zakłopotana spuściła oczy.
– Może tak właśnie zrobię – wymamrotała niepewnie. Brad, niosąc na rękach dziewczynkę, odwrócił się do
drzwi.
– Proszę posłuchać – zaczął cicho, przystając w progu i patrząc na odrażającą kuchnię Clary. – Postąpiła pani
bardzo szlachetnie przygarniając dziecko, kiedy umarła mu matka. Czy jest coś, co moglibyśmy... czy moglibyśmy
jakoś pani pomóc? Moja przyjaciółka mieszka kilka kroków stąd, na tej samej ulicy, i jeśli pani chce, to może w
czymś pomożemy.
Kobieta popatrzyła na niego ponuro, na jej twarzy malowała się złość. Brad zaczekał jeszcze chwilę, po czym
wzruszył ramionami i wyszedł z dzieckiem na ręku na świeże, chłodne powietrze listopadowego popołudnia.
Godzinę później Tony, zamaszyście wymachując ramionami, weszła z Bradem do domu towarowego. Brad
podziwiał, jak szybko dziewczynka potrafi przystosować się do nowej sytuacji. Z dala od rozzłoszczonej Clary Tony
kompletnie się zmieniła, nabrała pewności siebie i odważnie, z wielkim zainteresowaniem obserwowała otoczenie.
Najwyraźniej nie przejmowała się tym, że idzie w towarzystwie obcego, który ma w stosunku do niej jakieś plany.
Oczywiście, myślał Brad. Zapewne nie traktuje już mnie jak obcego. Pewnie uważa mnie za „ojca" Aarona,
całkiem nieszkodliwą postać z sąsiedztwa.
Mała przystanęła przed stoiskiem z kosmetykami i rozjaśnionymi oczyma spoglądała na choinkę.
– Niedługo będzie Boże Narodzenie? – zapytała.
– Jasne. Mamy już ostatni tydzień listopada, a więc święta za pasem, za niecały miesiąc. – Brad popatrzył na
dziewczynkę, zastanawiając się, czy wie, co to tydzień czy miesiąc. – Tony, ile masz lat?
Wyciągnęła brudną dłoń z zagiętym kciukiem i przez chwilę studiowała palce. Potem rozprostowała i kciuk, a
następnie znów go zagięła.
– Cztery – oświadczyła w końcu.
Brad ujrzał nagle w swoich wspomnieniach – tak wyraziście, że aż sprawiło mu to ból – Abby siedzącą w fotelu
na biegunach. Na kolanach trzymała Aarona i razem uczyli się na głos liczyć z książki. Usiłował wyobrazić sobie
Abby robiącą to samo z Tony, ale zaraz obraz stał się niewyraźny.
– Gdzie się nauczyłaś liczyć? – zapytał.
– Z „Ulicy Sezamkowej" – odparła obojętnym tonem, bez reszty pochłonięta lśniącą światełkami choinką. – I z
książki Aarona.
– Rozumiem.
Brad odwrócił się i ruszył między stoiskami. Tony podreptała tuż za nim. Zatrzymali się w dziale dziecięcym i
zaczęli oglądać ogromną, barwną ekspozycję malutkich koszul, spodni, płaszczy i butów.
– To aż tyle tego jest? – westchnęła Tony z otwartą buzią; to samo przed sekundą pomyślał Brad.
– No cóż – powiedział, sięgając po wełniany podkoszulek. – Zasadniczo możemy zacząć w każdym miejscu. Co
powiesz o tym?
Oczy Tony rozszerzyły się.
– To dla mnie? – szepnęła, spoglądając na niego ze zdumieniem. Brad roześmiał się.
– Na mnie na pewno będzie za mały. Myślę, że powinnaś go przymierzyć. Popatrz, tam są pasujące do niego
spodnie. Wyglądają ładnie i sprawiają wrażenie ciepłych, prawda?
Dziecko włożyło palec do ust i patrzyło na nowiutkie ubranie, zupełnie jakby straciło głowę.
Po chwili mała jeszcze raz spojrzała na Brada i w końcu wyraźnie udało się jej nad sobą zapanować. Odwróciła
się, starając się zachować spokój i obojętność.
– Chyba będzie dobra – burknęła. – Czy mogę też dostać skarpetki? Brad zachichotał i poprowadził ją między
półkami z odzieżą. Wybrali kilka podkoszulków, dżinsy, spodnie z weluru, parę koszul z długimi rękawami, zimowy
płaszcz oraz spodnie narciarskie.
Zapobiegliwy Brad wziął również majtki, wełniane skarpetki, malutkie adidasy oraz klapki. W końcu zatrzymał
się przed wieszakiem z plisowanymi sukienkami i popatrzył na stojące obok niego dziecko.
– Tony, chcesz którąś z tych sukienek? Popatrzyła najpierw na sukienkę, a później na niego.
– Sukienkę? – zapytała z niedowierzaniem.
– A dlaczego nie? Przecież jesteś dziewczynką.
– Tak, ale ja nie noszę sukienek.
– Po prostu pomyślałem Twarz Tony oblała się szkarłatem. Kopnęła ze złością Brada w kostkę i krzyknęła:
– Nie chcę sukienki! Nie cierpię sukienek! Nie ubierzesz mnie w jakąś głupią sukienkę!
Brad chwycił jej ręce, którymi wymachiwała jak wiatrak. Poczuł się głupio i niezręcznie. Obok pojawiła się
sprzedawczyni i popatrzyła na niego podejrzliwie.
– Jakieś kłopoty, proszę pana? – zapytała.
Tony przestała krzyczeć i odwróciła się, ciągle ciężko oddychając z emocji. Zerknęła na ekspedientkę. Znów
przylepiła się do nogi Brada i wsunęła kciuk do ust.
Brad dostrzegł zainteresowanie na twarzy kobiety. Podniecone, obdarte dziecko o potarganych włosach i
nienagannie ubrany mężczyzna, starający się najwyraźniej uciszyć je, kupując ogromną ilość dziecięcych rzeczy.
Ostatnie ślady po biciu...
– Proszę posłuchać – zaczął niezręcznie. – To nie tak...
– Myślę, dziewczynko, że powinnaś pójść ze mną i umyć twarz – powiedziała sprzedawczyni, ignorując słowa
Brada i wyciągając do dziecka rękę. – A pan niech tutaj zaczeka – zdecydowała, obrzucając go lodowatym
spojrzeniem.
Nie przewidziała jednak natychmiastowej reakcji Tony, która w jednej chwili zapomniała o poprzednim
gniewie i zaczęła wydzierać się jeszcze głośniej. Otoczyła ramionami nogę Brada i nie pozwalała się kobiecie
dotknąć.
– W porządku – mruknęła ponuro sprzedawczyni. – Skoro tak bardzo chce zostać z panem, nie mogę nic zrobić.
Kasę ma pan po lewej stronie.
Brad przesłał kobiecie kurtuazyjny uśmiech i wręczył jej kartę wizytową.
– Tak naprawdę to jest inaczej, niż może to pozornie wyglądać – mruknął i pochylił się, żeby otrzeć łzy z
poczerwieniałej twarzy Tony.
Zaniósł ogromny stos zakupów do kasy, przygotowany stawić czoło kolejnej kobiecie o twarzy jastrzębia. Ale
szybko okazało się, że tu nie ma się czego obawiać. Kasjerką była nastolatka z ogromną kokardą na czubku
kędzierzawych włosów i o obojętnej twarzy wyrażającej skrajne znudzenie. Brad pomyślał, że nie zwróciłaby
zapewne na niego uwagi nawet wtedy, gdyby miał na twarzy gogle, a w rękach karabin maszynowy.
– Przysługuje panu kupon – oświadczyła bezbarwnym głosem, wręczając mu rachunek i jakiś papier. – Przy tak
dużym zakupie może pan wziąć coś ekstra za dziesięć dolarów.
Brad włożył zakupy do wózka i zaprowadził swoją podopieczną do ogromnych półek z zabawkami. Po długich
dyskusjach wybrali książkę do kolorowania, kredki, klocki i cały zestaw dziecięcych książeczek z obrazkami.
– Coś jeszcze? – zapytał.
Po raz pierwszy Tony sprawiała wrażenie, że wydarzenia zaczynają ją przerastać. Znów włożyła palec do buzi i
energicznie pokręciła głową, tak że aż jej potargane włosy zawirowały wokół twarzy.
– Wystarczy – szepnęła tak cicho, że Brad musiał się pochylić, żeby dosłyszeć jej słowa.
Była cicha i oszołomiona aż do chwili, kiedy znaleźli się w windzie, wiozącej ich do mieszkania Brada.
Ożywiła się na widok tablicy z podświetlonymi guzikami.
– Co to takiego? Dlaczego te światełka się zapalają? Brad wyjaśnił jej zasadę działania windy. Rozbawiła go
radosna reakcja dziecka. Zastanawiał się przez chwilę, czy Tony była kiedykolwiek gdzieś dalej, poza terenem, na
którym mieszkała, i czy wie cokolwiek o otaczającym ją świecie.
W mieszkaniu z ulgą rzucił stos pakunków na podłogę, a następnie odwrócił się, żeby popatrzeć na Tony.
Dziewczynka stała w jego lśniącym czystością salonie i zdziwiona przyglądała się miękkim, wyściełanym tweedem
meblom, książkom na półkach, kwiatom i oprawionym akwarelom na ścianach.
– Tutaj jest tak samo jak w domu Aarona – szepnęła zachwycona. – Tak miło i czysto.
– Lubię ładne rzeczy i czystość – odparł Brad. – A to przypomina mi, dziecino, że w pierwszej kolejności
musisz się wykąpać.
Zawahał się, ponownie przestraszony nieprawdopodobną sytuacją, w której tak nieoczekiwanie się znalazł.
Dziecko było mu całkowicie obce i nie mógł rościć sobie do niego żadnych praw. A co gorsza – było dziewczynką,
więc jak mógł ją trzymać w domu, kąpać, ubierać i dbać ojej potrzeby?
Jedną z jego największych rozterek rozstrzygnęła sama Tony, która szybkim krokiem podeszła do niego.
– Chce mi się – oświadczyła.
– A... a poradzisz sobie sama? – zapytał z nadzieją Brad.
Przesłała mu kolejne pogardliwe spojrzenie, które już tak dobrze znał.
– Jasne – odparła. – Umiem się też sama kąpać i ubierać. Wszystko robię sama.
Brad odprężył się po usłyszeniu tej radosnej wiadomości.
– To dobrze. Zawołaj mnie, jak skończysz. Wtedy przyjdę i napuszczę ci wody do wanny! – krzyknął, kiedy już
zamknęła za sobą drzwi.
Pozostał sam. Stał chwilę bezradnie na środku swego wygodnego, wspaniałego apartamentu, po czym zaczął
rozpakowywać zakupy. Myślał gorączkowo.
Miał drugą sypialnię, w której urządził sobie pracownię, ale trzymał tam również składane łóżko. Tony
mogłaby tam spać, a rzeczy trzymać na półkach. Główny problem polegał na znalezieniu kogoś, kto będzie się
dziewczynką opiekował, kiedy on będzie w pracy i kiedy...
Brad zadrżał i potrząsnął z niedowierzaniem głową, zastanawiając się, skąd mu się wziął taki pomysł. Próbował
znaleźć jakieś rozwiązanie, jak tu zatrzymać dziecko na stałe. W sensie prawnym był kidnaperem. Mógłby nawet
zostać oskarżony o porwanie. Ale oddanie Tony tamtej okropnej kobiecie mieszkającej w tym plugawym domu nie
wchodziło w grę. Jak też, dodał w myślach, powierzenie opieki nad nią jakimś pozbawionym serca urzędnikom.
Zdawał sobie sprawę, że powinien zwrócić się oficjalnie do władz i poczynić odpowiednie kroki prawne...
– Już zrobiłam! – oznajmiła Tony, stając nagle w drzwiach. – Czy możesz mi nalać dużo wody do wanny?
Brad odwrócił się i zaprowadził dziecko do łazienki. W głowie miał kompletny zamęt.
Kiedy Brad przemierzał salę restauracji, wracając do stolika, spostrzegł w blasku świec delikatny uśmiech
Abby.
– Jakieś kłopoty? – zapytała. Potrząsnął głową i sięgnął po kartę win.
– Nic wielkiego – odparł. – Po prostu... drobna sprawa zawodowa, którą jednak musiałem załatwić.
Abby popatrzyła na niego zaintrygowana. Tego wieczoru Brad był jakiś dziwny, roztargniony i coś go
najwyraźniej trapiło. Jednak po tym telefonie od razu się uspokoił. Poza tym nie miał w zwyczaju przejmować się
problemami zawodowymi, kiedy wybierał się wieczorem do lokalu.
Z drugiej strony, dumała Abby, Brad jest w ogóle odmieniony. Najwyraźniej będzie musiała poznawać go od
początku, mimo że żyła już z nim prawie rok. Włożyła do ust całą łyżeczkę sernika z truskawkami i pomyślała o
rozmowie, jaką na początku tygodnia odbyła z doktorem Ashtonem i o jego stwierdzeniu, że doświadczenie śmierci
klinicznej potrafi drastycznie i nieodwracalnie zmienić osobowość człowieka.
Profesjonalna cząstka Abby kazała jej wypytać dokładnie Brada o jego doświadczenie. Ostatecznie musi
napisać ten artykuł, a miała pod ręką materiał do analiz z pierwszego źródła. Co więcej, znała Brada i mogła
precyzyjnie określić zmiany, jakie zaszły w nim w wyniku doświadczenia śmierci klinicznej.
Ale każda myśl o tym, żeby wykorzystywać Brada jako źródło informacji budziła w niej głęboką niechęć. I bez
tego ich stosunki były napięte i bardzo skomplikowane; ciągle pozostawały między nimi nie zadane pytania. Nie
mieściło się jej w głowie, że może z nim rozmawiać o takich „czarach-marach", jak to określiła w ostatnich,
przykrych chwilach spotkania z doktorem Ashtonem.
Tak naprawdę niechęć Abby do tematu brała się stąd, że zaczynała tracić obiektywne spojrzenie na cały
problem. Zdawała sobie sprawę, że czasopismo żąda od niej chłodnego, profesjonalnego i świetnie opracowanego
materiału, pełnego najświeższych informacji dotyczących tego tematu, podczas gdy Abby podchodziła do
zagadnienia w rękawiczkach i masce, żeby tylko uniknąć osobistego zaangażowania.
– Wczoraj byłem na lunchu z Mitchem – wdarły się w jej myśli słowa Brada. – To bardzo miły chłopak,
prawda? Kiedy jeszcze byłem z tobą, nigdy go tak naprawdę nie poznałem.
– Z Mitchem? – spytała tępo Abby, starając się skupić uwagę na tym, co mówi Brad. – Byłeś z Mitchem na
lunchu?
Skinął głową.
– Wczoraj rano wpadłem na niego w urzędzie miejskim, gdzie chciałem się dowiedzieć... – Urwał gwałtownie.
Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Abby popatrzyła nań zaintrygowana, ale on wzruszył tylko ramionami i ciągnął
dalej: – Musiałem tam załatwić pewną sprawę, a Mitch akurat zbierał informacje na temat budżetu przeznaczonego
na kulturę i rekreację. Na lunch poszliśmy do „Parrot Cage". Abby uśmiechnęła się blado.
– Mitch nienawidzi „Parrot Cage". Mówi, że jest to pretensjonalne miejsce dobre dla yuppies.
Brad odwzajemnił uśmiech, a w jego oczach pojawił się radosny błysk.
– Całkowicie się z nim zgadzam. Myślę, że poszliśmy tam dlatego, że czasami jadacie tam z Joan lunch. Dwóch
panów w średnim wieku, których poraziła miłość i obaj zachowują się jak sztubaki.
Abby zarumieniła się pod jego gorącym spojrzeniem. Popatrzyła na pusty talerz i postanowiła sprowadzić
rozmowę na bezpieczniejsze tematy.
– Mitch? – zapytała w końcu. – Naprawdę myślisz, że czuje coś do Joan?
– On? Biedaczysko wpadł po uszy! Wzięła go lotem koszącym.
– Boże drogi! – Abby popatrzyła na Brada przez stolik. Miała szeroko otwarte oczy, w których malował się
niepokój. – Nie sądzę, żeby Joan odwzajemniała jego uczucie.
Brad posępnie skinął głową.
– Mitch dobrze o tym wie. Podejrzewa, że Joan kogoś ma. To właśnie kompletnie go załamuje i zniechęca.
Abby potrząsnęła głową.
– Wiem, że ludziom tak się wydaje. Ale gdyby Joan miała kogoś, z pewnością bym o tym wiedziała. Jesteśmy
najbliższymi przyjaciółkami od dwudziestu pięciu lat.
– Więc dlaczego nie podoba się jej Mitch? To wspaniały facet. Idealny dla Joan, zwłaszcza teraz, kiedy
wreszcie wyrwała się spod tyranii mamusi. Lubią taką samą muzykę, czytają podobne książki, a nawet są tak samo
niezależni. Ich związek pobłogosławiłyby nawet niebiosa!
– Niebiosa może tak – odparła ze smutkiem Abby. – Ale oni żyją na ziemi. Czy możemy już iść, Brad?
W szatni pomógł jej włożyć płaszcz, a później zaprowadził ją do samochodu. Opiekuńczo trzymał dłoń na jej
ramieniu, kiedy przechodzili przez jezdnię.
Abby zadrżała pod wpływem tego dotyku, który był zarówno czuły, jak i mocny. Mimo grubego płaszcza, jaki
miała na sobie, była świadoma aż do bólu spoczywającej na jej ramieniu ręki mężczyzny. Po tym, co między nimi
zaszło, cała sytuacja stawała się dla Abby coraz trudniejsza, zwłaszcza spotkania z Bradem na gruncie towarzyskim.
Czuła się dziwnie, kiedy siedzieli układnie przy jednym stoliku i rozmawiali o polityce władz miejskich,
podczas gdy oboje myśleli o gorących, upojnych, pełnych pasji i uniesień nocach, przy jasno rozgwieżdżonym
niebie. Abby znała ciało Brada jak własne, nie było pieszczoty, której by wspólnie nie doświadczyli. Co więcej,
wiedziała, jakie grzanki najbardziej lubi na śniadanie, ile soli dodać do sadzonych jajek, jakie skarpetki wkłada do
dżinsów i w którym kolanie łupie go na zmianę pogody.
Ale, myślała, spoglądając na jego profil, mężczyzna ten pod wieloma względami ciągle stanowi dla mnie
zagadkę. Albo rzeczywiście doznał wstrząsu i się odmienił, albo też całe gadanie o doświadczeniu śmierci klinicznej
jest jedynie wielkim łgarstwem, którego dopuszcza się z sobie tylko wiadomych powodów. Teraz zresztą znów coś
kręci lub ukrywa, coś, z czym wiąże się jego podejrzane, niezręczne zachowanie tego wieczora i rozmowy
telefoniczne z jakimiś tajemniczymi osobami.
Nie, Bradowi Carmichaelowi stanowczo nie można ufać.
A jednak tak trudno mu się oprzeć, myślała z goryczą, ponownie zerkając na niego ukradkiem, kiedy wsiadali
do samochodu. Coraz bardziej chciała odrzucić wszelkie uprzedzenia, przytulić się do niego i pozwolić, żeby ich
ciała swobodnie poszybowały wśród rajskich rozkoszy.
Zawsze tak doskonale do siebie pasowali i bardzo sobie odpowiadali. Dobrze pamiętała, jak leżała w jego
ramionach, kiedy kończyli się kochać. Przylegała do niego całym ciałem, czując, jak stają się jedną, tak samo
oddychającą i kochającą się istotą.
Abby nie znała w życiu nic słodszego i rozkoszniejszego jak związek ich ciał...
– O czym myślisz? – zapytał Brad, manewrując sprawnie samochodem w dużym ruchu ulicznym.
Abby poczuła, że na policzki występują jej rumieńce, i Wyjrzała przez okno, dziękując losowi, że jest ciemno.
– Myślałam o tym, żeby pozbyć się zabawek Aarona – powiedziała pośpiesznie, dziwiąc się, że właśnie teraz !
przyszło jej to do głowy. – Chyba je po prostu spalę.
Odwrócił gwałtownie głowę i popatrzył na nią zaskoczony.
– Spalisz? Dlaczego miałabyś to zrobić? Abby wzruszyła ramionami.
– Przecież sam mi mówiłeś, że to chore trzymać je w domu. Chyba miałeś rację. Może powinnam się ich
pozbyć, a jego pokój przemalować i zrobić z niego przytulną, gościnną sypialnię?
– To akurat, moim zdaniem, dobry pomysł – zaczął ostrożnie Brad. – Ale dlaczego od razu palić zabawki? To
naprawdę wspaniałe rzeczy. Dlaczego nie oddać ich innemu dziecku, któremu sprawiłyby dużo radości?
– Nie! – rzuciła ostro Abby, po czym uśmiechnęła się niepewnie. – Przepraszam, Brad. Wiem, że to wstrętne z
mojej strony, ale nie mogłabym znieść myśli, że jakieś inne dziecko dotykałoby rzeczy Aarona. To są jego zabawki.
Zapewne z tego właśnie względu dotychczas się ich nie pozbyłam. Kiedy pomyślę, że ktoś inny będzie się nimi
bawił, będzie je psuł, rozrzucał po całym domu... Po prostu... nie mogę znieść tej myśli. Chcę, żeby te zabawki w
ogóle zniknęły.
Brad patrzył przed siebie na nadjeżdżające z przeciwka pojazdy, a Abby spoglądała na niego, zdumiona swą
gwałtowną reakcją.
– Może jednak powinnaś wstrzymać się z tym jeszcze trochę – powiedział po chwili. – Nie ma pośpiechu.
Zobaczysz, jaka będzie twoja decyzja za kilka tygodni.
Abby powoli skinęła głową, ale nie spuszczała z niego wzroku. Rok temu, przed swoim odejściem, Brad o całej
sprawie sądził coś zupełnie innego. Wtedy robił wszystko, aby pozbyła się tych rzeczy, nawet ofiarował się, że sam
je gdzieś wywiezie, tak żeby nigdy już ich nie oglądała.
Niezależnie od kierujących nim motywów, była rada, że wybił jej ten pomysł z głowy. W głębi serca wcale nie
chciała pozbywać się zabawek Aarona. Zawsze istniała możliwość, że dziecko wróci i ponownie będzie się nimi
bawiło...
Natychmiast odsunęła od siebie tę idiotyczną, choć tak upragnioną myśl. Zdawała sobie sprawę, jakie
niebezpieczeństwa związane są z takim myśleniem, irracjonalnym i zagrażającym jej zdrowemu rozsądkowi. Ale
ciągle miała w pamięci plastikowe kury na płocie farmy i pluszowego lwa, kołyszącego się wesoło na fotelu na
biegunach. Nadzieja była tak silna, że ze wzruszenia traciła dech.
– Jak udała się podróż do Vancouver? – zapytał Brad, najwidoczniej zaniepokojony przedłużającym się
milczeniem.
– W porządku – odparła krótko. – Odbyłam rozmowę z doktorem Ashtonem. Tym, który...
– Wiem, kto to jest – przerwał jej Brad. – Byłem u niego w Vancouver, kiedy po wypadku doszedłem do
zdrowia. Tak bardzo chciałem porozmawiać z jakimś profesjonalistą o doświadczeniu śmierci klinicznej, ale nikogo
takiego nie znałem. Dopiero w pewnym czasopiśmie medycznym natknąłem się na jego nazwisko.
Abby skinęła głową, ale nie odezwała się słowem. Spoglądała na rozmazane, migające za oknem witryny
sklepów, samochody i światła neonów.
– Abby, czy chcesz ze mną o tym porozmawiać? – odezwał się naraz Brad. – O moim doświadczeniu. Może cię
to zainteresuje.
Abby zadrżała i zacisnęła palce na torebce, którą trzymała na kolanach.
– Nie sądzę, Brad – odparła, starając się nadać głosowi normalne brzmienie. – Myślę, że mam wystarczającą
ilość materiału. Poza tym dziennikarz nie powinien podchodzić zbyt osobiście do tematu, nad którym pracuje.
– A niech to szlag! – wybuchnął, waląc otwartą dłonią w kierownicę, ale po chwili spojrzał pokornie na Abby. –
Przepraszam. Nie myślałem o twoim artykule. Miałem na myśli nas, moje życie i to, jak bardzo się odmieniło.
Dlaczego z taką niechęcią odnosisz się do rozmowy o tym wszystkim?
Abby odwróciła głowę. Czuła chłód i gwałtowną potrzebę samoobrony. Wiedziała, że musi przejść do ataku.
– Bo nie wierzę w te rzeczy – powiedziała w końcu.
– To szczera prawda, Brad. Mimo książek i artykułów, jakie na ten temat przeczytałam, mimo rozmów i
wywiadów, jakie przeprowadziłam. Uczciwie ci mówię: nie wierzę, że ludzie po śmierci przechodzą przez jakiś
magiczny tunel i spotykają tam blask i anioły. Moim zdaniem śmierć stanowi definitywny koniec wszystkiego, a
wszelkie wymysły o życiu wiecznym są histeryczną reakcją, która ma sprawić, że przykra prawda stanie się
łatwiejsza do przyjęcia.
– Twierdzisz, że kłamałem, kiedy mówiłem o tym, co mi się przytrafiło? Abby zmarszczyła brwi i ostrożnie
dobierając słowa odparła:
– Nie wiem. Oszukiwałeś mnie bardzo często, Brad, więc trudno mi powiedzieć, czy istnieją wyjątki od tej
reguły. Ale niektórzy ludzie, z którymi rozmawiałam, nie sprawiali wrażenia łgarzy i krętaczy. Przeciwnie, byli
szczerzy, poważni i otwarci. Podejrzewam, że jedna z naukowych interpretacji tego zjawiska wyjaśnia cały problem.
Prawdopodobnie w chwili śmierci klinicznej organizmowi zaczyna brakować tlenu i rezultatem tego są halucynacje.
– A więc dlaczego wszyscy mają podobne przeżycia?
– Ponieważ mózgi działają na tej samej, uniwersalnej zasadzie. Wszyscy jesteśmy podobnie skonstruowani.
Brad zaparkował samochód przed domem Abby i popatrzył na nią uważnie.
– Skoro głęboko wierzysz, że śmierć jest końcem wszystkiego – rzekł cicho – to dlaczego tak bardzo przejęłaś
się tym, co dzieje się w pokoju Aarona?
Spojrzała na niego i szybko odwróciła twarz.
– Czyżbyś już w połowie uwierzyła w duchy, Abby? Czyżbyś gdzieś na samym dnie duszy żywiła irracjonalną
nadzieję, że Aaron jest gdzieś w pobliżu? I może dlatego tak żywo reagujesz na doświadczenie śmierci klinicznej?
Zdajesz sobie sprawę, jak irracjonalne są twoje odczucia i zwalczasz je, jak możesz.
– Czego ode mnie chcesz? – spytała zrozpaczona. – Chcesz sprawić mi jeszcze więcej bólu?
– Nie, kochanie. Chcę cię tylko pocieszyć.
– To już prawie rok – szepnęła Abby. – Za tydzień będzie pierwsza rocznica jego śmierci. Wszędzie pojawią się
dekoracje świąteczne, w sklepach będą puszczali kolędy. Brad, czasami zastanawiam się, czy to wytrzymam. Czuję
go tak blisko... – Głos się jej załamał.
Objął ją i czule pocałował ją w policzek. Zawahał się i w tym momencie Abby ogarnął niepokój. Ale kiedy się
odezwał, jego słowa tak nią wstrząsnęły, że zmieszana wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi ustami.
– Abby, wiem, co działo się z zabawkami Aarona. Odkryłem tajemnicę.
– Z zabawkami Aarona? – powtórzyła tępo i wyrwała mu się z objęć. – Brad, na Boga, o czym ty mówisz?
– Ostatnio jego zabawki nie były ruszane, prawda?
– Od mniej więcej tygodnia. No, tak, ale...
– A to dlatego, że odkryłem przyczynę. Abby, rozluźnij się. Masz, chwyć mnie za rękę. Drżysz, kochanie.
Sztywno skinęła głową i przytuliła się do niego, nie zdając sobie z tego do końca sprawy.
– Co... co było tą przyczyną?
Brad milczał chwilę, najwyraźniej szukając słów.
– Abby – odezwał się w końcu – czy pamiętasz Tony? Małą dziewczynkę z sąsiedztwa?
Abby zmarszczyła brwi, ale w głowie ciągle jej jeszcze huczało.
– Mała dziewczynka w wieku Aarona? Mieszkała w tym różowym domu na rogu, ale ostatnio chyba się
wyprowadzili. Dom jest do wynajęcia.
– To prawda. I czasami bawiła się z Aaronem, pamiętasz? Abby odruchowo skinęła głową.
– No cóż, ona nie zapomniała jego zabawek, a warunki domowe miała przerażające. Opowiem ci o tym później.
Tak czy siak, zaczęła się wślizgiwać do twego domu, żeby bawić się zabawkami Aarona. Była bardzo czujna, ale
czasami wracałaś wcześniej i już nie starczało jej czasu, żeby posprzątać.
– Jak... w jaki sposób wchodziła do domu? – wyszeptała Abby.
– Przez kocie drzwiczki – wyjaśnił Brad, a na jego pogrążonej w mroku twarzy pojawił się przelotny uśmiech.
– Przez kocie drzwiczki? Brad, to... to po prostu śmieszne.
– Tak sądzisz? Ale ja widziałem to na własne oczy. Pewnego dnia, kiedy ciebie nie było, pojawiłem się pod
twoim domem, bo bardzo niepokoiłem się tym, że ktoś do niego wchodzi pod twoją nieobecność. Złapałem ją na
gorącym uczynku; mówię dosłownie. Połową ciała była już po drugiej stronie kocich drzwiczek.
Abby poczuła, jak powoli narasta w niej straszliwy gniew, który nawet ją samą zaskoczył i przeraził.
– Ona... ona naprawdę wchodziła do mego domu i... i pod moją nieobecność bawiła się zabawkami Aarona?
Dotykała jego rzeczy?
– Abby – przerwał jej łagodnie Brad. – To tylko mała dziewczynka. Ma cztery lata.
– Nie dbam o to! To są zabawki Aarona! Nie miała prawa...
Zamilkła i zagryzła niespokojnie usta, świadoma tego, że Brad bacznie się jej przygląda.
– Tak czy owak – powiedziała w końcu, starając się zapanować nad emocjami – teraz koniec z tym.
Wyprowadzili się. Wiem, że to tylko mała dziewczynka, Brad, i postępuję nieładnie, będąc tak zaborcza, jeśli idzie o
rzeczy Aarona. Ale wszystko się we mnie burzy na myśl, że jakieś inne dziecko mogłoby ich dotykać. Cieszę się, że
jej nie widziałam. Nie wiem, co bym zrobiła.
Brad obrzucił Abby niespokojnym spojrzeniem, zupełnie jakby chciał się jej z czegoś zwierzyć. Jednak po
chwili wahania wysiadł z samochodu, obszedł pojazd i otworzył jej drzwi.
– Nie trap już się tym tak bardzo, dobrze? – mruknął schrypniętym głosem. – Nie chcę, żebyś się dłużej
martwiła. Straciliśmy tyle drogocennych godzin na walkę ze sobą, zamiast się w tym czasie kochać. Tych godzin
nikt i nic nam już nie zwróci.
Abby stała obok drzwi samochodu i patrzyła na Brada, zaskoczona głębią dręczących go wyrzutów sumienia.
Po raz pierwszy ujrzała wszystko jego oczyma. Pomyślała o jego samotności i skrusze, o namiętności, którą widziała
w jego oczach, ilekroć na nią patrzył lub z nią rozmawiał.
Bez względu na to, co sądziła o motywach jego postępowania, Abby wiedziała, że Brad Carmichael kocha ją i
coraz bardziej była przekonana, że w jego osobowości zaszła zasadnicza zmiana.
Przy drzwiach wejściowych do domu zawahała się. Jej sercem targały sprzeczne uczucia. Kiedy stali tak,
spoglądając sobie w oczy, w jej umyśle i ciele walczyły ze sobą łęk i tęsknota, niepokój, przerażenie i straszliwe
pożądanie.
– Och, Brad – szepnęła w końcu i zarzuciła mu ręce na szyję. Napawała się jego bliskością i ciepłem. – Brad,
zostań ze mną na noc. Nie chcę być sama w tym domu.
Rozdział 10
Brad dokładnie zamknął drzwi, zapalił światło w salonie i popatrzył na kobietę.
– Abby... – szepnął.
Uśmiechnęła się do niego wstydliwie i z zakłopotaniem, co zawsze ujmowało go za serce.
– Muszę... muszę się przebrać – mruknęła. – Wylałam sobie na spódnicę trochę kawy.
Powiedziawszy to ruszyła do drzwi. Oczy miała szeroko otwarte. Malował się w nich niepokój.
– Moja dziewczyna – wyszeptał czule schrypniętym głosem. – Na filmach, kiedy kobieta idzie nałożyć
wygodniejsze ubranie, jest to przeważnie półprzezroczysty negliż. Ale w twoim przypadku najprawdopodobniej
będą to dżinsy i podkoszulek.
Abby trochę się rozluźniła i przystanęła w progu.
– Sam najlepiej wiesz, że jeśli wrócę tutaj w przezroczystym negliżu, grozi ci to, że padniesz trupem z
wrażenia.
– Tak uważasz? Sprawdźmy – odparł z łobuzerskim uśmiechem. Abby zachichotała i zniknęła za drzwiami.
Brad stał przez chwilę bez ruchu. Wciąż nie wierzył w to, co się dzieje. Rozejrzał się po przytulnym pokoju, po
meblach i regałach, które wykonał własnoręcznie, po salonie, gdzie czuł się bardziej w domu niż gdziekolwiek
indziej w swym niespokojnym życiu.
Przez te wszystkie długie, mroczne miesiące, które upłynęły od wypadku, Brad pragnął tutaj wrócić. Przez sto
samotnych nocy wyobrażał sobie jasny salon z wełnianymi dywanikami i lśniącą podłogą, ciepłe, tkane ręcznie szale
afgańskie, półki pełne książek i aż do bólu tęsknił za Abby, za życiem, które tak beztrosko porzucił.
I oto wrócił, wrócił do tego domu, kiedy za oknami panowała mroźna zima. Kobieta, którą uwielbiał, zaprosiła
go do siebie, twierdząc, że nie chce być sama.
Brad zmarszczył brwi, zastanawiając się, co skłoniło Abby do tej nieoczekiwanej propozycji. Czyżby naprawdę
chciała do niego wrócić; a może po prostu bała się tajemniczej „obecności", która nawiedzała jej dom?
Uśmiechnął się przełomie na myśl o małej dziewczynce uwięzionej w kocich drzwiczkach.
I nagle uśmiech zamarł mu na ustach. Przeszedł przez pokój, włożył do miedzianego pojemnika kilka polan i
zaczął rozpalać w kominku. Nieustannie myślał o Tony.
Tę noc dziecko spędzało u Gladys. Od chwili kiedy zabrał małą od Clary, miała to być pierwsza noc, którą
Tony spędzi bez niego. Kiedy zadzwonił do domu z restauracji, dowiedział się, że dziewczynka mocno śpi,
zmęczona zabawą z mężem Gladys, Stanem, którego zaakceptowała jako dziadka.
– Ona jest taka słodka, Brad – oświadczyła przez telefon Gladys. – Jest taka miła, rezolutna i dobrze
wychowana.
Brad ponownie uśmiechnął się na myśl o samodzielnym, jasnookim, porzuconym dziecku, które od kilku dni
mieszkało w jego domu. Z pewnością potrafiło być rezolutne i dobrze wychowane, jeśli tego chciało, ale nie był
pewien, czy określenie „słodka" pasuje do Tony. Zapewne dziecko robiło wszystko, żeby wywrzeć dobre wrażenie
na Gladys i jej mężu.
Włożył kawałek papieru między długie cedrowe polana, a następnie podpalił go zapałką. Wciąż dumał o Tony i
zamieszaniu, jakie wprowadziła w jego życie.
Kilka ostatnich dni Brad spędził w domu, pracując przy stole kreślarskim, a wszelkie sprawy załatwiał przez
telefon. Tony w tym czasie bawiła się, biegając radośnie po mieszkaniu. Ale nie mógł przecież żyć tak w
nieskończoność. Gladys umocniła go w postanowieniu, że należy całą sprawę załatwić formalnie, zdecydować, gdzie
Tony ma mieszkać i jakoś zorganizować życie codzienne.
Urzędnicy z opieki społecznej, do których zgłosił sprawę następnego dnia po zabraniu Tony od jej opiekunki,
nie okazali się zbyt pomocni. Porozmawiali z dziewczynką, obejrzeli obrażenia na jej ciele i próbowali skontaktować
się z Clarą. Ale ona gdzieś zniknęła. Chcieli odebrać małą Bradowi i umieścić w domu dziecka, ale Tony
zareagowała na to tak histerycznie, że nawet przyzwyczajeni do różnych reakcji pracownicy opieki społecznej byli
zakłopotani.
– Może zostawimy ją na razie U pana – oświadczyli niechętnie. – Proszę wypełnić te formularze: trzy ostatnie
w trzech egzemplarzach, zaadresować je do władz wskazanych na odwrocie, a ten żółty formularz jest...
Uporał się z papierkową robotą, po czym wysłuchał wykładu o tym, jak należy opiekować się żywą czteroletnią
dziewczynką.
Po kilku dniach, kiedy odpowiednio o nią zadbał, po ostrzyżeniu, kąpielach i na skutek właściwego odżywiania,
Tony rozkwitła. Policzki jej się zaokrągliły, rany i siniaki zeszły, a jej wielkie niebieskie oczy zaczęły błyszczeć
szczęściem.
Gdy Brad myślał o tym dziecku, czuł przypływ miłości i czułości, może nieco odmiennych od tych, jakie żywił
do Abby, ale nie mniej silnych.
Od czasu wypadku naprawdę zrozumiał, jak ważna jest w życiu miłość. Zdawał sobie teraz sprawę, że nie ma
nic ważniejszego niż miłość do świata. Od tamtej nocy nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego serce stało się większe,
a on sam, dotąd niepoprawny egoista, nauczył się dawać coś z siebie.
Obserwował płomyki liżące drewno i myślał o Abby, ojej wielkich, ciemnych oczach, smukłym ciele, o miłości,
jaka ich łączyła, i o cierpieniu, na jakie narażał ją przez cały ubiegły rok. Ale najbardziej chciał jej opowiedzieć o
małej, obdartej dziewczynce, którą zastał w tym domu, o jej okropnej przeszłości i niepewnej przyszłości. Chciał
złożyć swój los i los Tony w ręce Abby, która miałaby zadecydować, co robić dalej. Ale instynkt kazał mu na razie
milczeć.
Wyrównał miękki, gruby dywan i poduszki leżące przed kominkiem, podszedł do adaptera i wybrał
odpowiednie płyty. Przyglądając się okładkom, przypomniał sobie o nieoczekiwanej decyzji Abby, Chciała
koniecznie wyrzucić zabawki Aarona, bo uparła się, iż nie zniesie myśli, że jakieś inne dziecko dotyka rzeczy jej
synka.
Postanowił, że ta noc będzie należeć wyłącznie do nich – do Brada i Abby. Jutro starczy czasu, by porozmawiać
o Tony i jej przyszłości.
W tej samej chwili do pokoju weszła Abby w granatowych spodenkach joggingowych i obszernej koszuli w
czerwoną kratę. Jej widok odegnał trapiące go niespokojne myśli. Abby uśmiechnęła się i podeszła do ognia.
Brad popatrzył na nią namiętnie, pragnąc zamknąć ją w ramionach, kochać się z nią i nigdy już nie pozwolić jej
odejść.
– Ej, to moja koszula – zauważył nagle, starając się nadać głosowi naturalne brzmienie.
– Wiem. Zostawiłeś ją, a ja bardzo lubię ją nosić, bo w jakiś sposób przybliża mi ciebie...
– Abby...
Odwróciła się w jego stronę. Brad objął ją, nie mogąc już dłużej panować nad swymi uczuciami. Pocałował jej
czoło, lśniące ciemne włosy, płatek ucha, powieki, policzki i wargi.
– Kochanie – mruknął prosto w jej usta. – Kochanie, tyle razy śniłem o tej chwili.
Przytuliła się do niego, a on rozpiął górny guzik jej koszuli i zaczął całować szyję, napawając się zapachem i
gładkością skóry, gibkością ciała, które trzymał w ramionach.
– Czy już wszystko w porządku, Abby? – zapytał szeptem, wsuwając jej pod koszulę dłoń i ujmując delikatnie
pierś. – Czy pragniesz tego?
Zadrżała pod wpływem jego dotyku, jeszcze mocniej się przytuliła i oparła mu głowę na ramieniu.
– Brad... sama nie wiem, czego chcę. Tak mi cię brakowało, ale wciąż się boję, że...
– Nie bój się mnie, Abby. Proszę, nie bój się. Wiem, jak paskudnie cię potraktowałem, ale teraz jestem już inny.
Uniosła głowę i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Skąd mogę o tym wiedzieć, Brad? I jak zniosę ból, jeśli znów mnie skrzywdzisz?
Brad odwzajemnił jej spojrzenie. Na chwilę zabrakło mu słów. Pamiętał tę noc, kiedy zdarzył się wypadek i z
przeraźliwą jasnością stanęły mu przed oczyma wszystkie zdarzenia z jego życia, wszystko, co zrobił z czystego
egoizmu, w pogoni za szczęściem i spełnieniem. Wiele z tych wspomnień łączyło się z Abby, choć to ona była
jedyną kobietą na świecie, którą naprawdę kochał.
Ale mimo głębokiego uczucia, jakim ją darzył, nieustannie ją okłamywał, sprawiał jej zawód za zawodem,
przykrość za przykrością. A w końcu opuścił ją w chwili, kiedy go najbardziej potrzebowała.
– Nie wiem, Abby – powiedział uczciwie. – Nie wiem, co zrobić, żebyś zrozumiała, jak bardzo zmieniło się
moje życie. Chciałbym, żebyś pozwoliła mi to udowodnić. Czy dasz mi tę szansę?
Długo patrzyła mu w oczy. Bradowi wydawało się, że to milczenie trwa całą wieczność. I wtedy prawie
niedostrzegalnie skinęła głową i sięgnęła do guzików jego koszuli.
Roześmiał się cicho ze szczęścia, wyłączył lampę i pociągnął ją na puszysty dywan i poduszki rozłożone przed
kominkiem. W milczeniu spoglądali sobie w oczy i zdejmowali sobie nawzajem koszule.
Później wstali i Brad zaczął rozpinać spodnie, a Abby rozwiązała tasiemkę joggingowych spodenek. Brad
gładził delikatnie materiał opinający jej biodra, napawając się ich krągłością. Potem przesunął dłonie na smukłe uda.
– Moja Abby jak zwykle nosi bardzo rozsądną bieliznę – szepnął, przytulając usta do jej policzka i gładząc jej
białe, bawełniane majtki.
– Abby zawsze była bardzo rozsądną dziewczynką – odszepnęła, kładąc palce na jego spodenkach. – Aż do tej
chwili – dodała ponuro, czując, jak mocno zareagował na jej bliskość i dotyk. – Och, Brad... co ja wyprawiam?
– Po prostu miło spędzasz czas ze swoim mężczyzną – mruknął, pociągając ją na dywan. – I nie zadawaj tylu
pytań, na które nie znam odpowiedzi.
– Mam nadzieję, że na niektóre jednak masz – odparła cicho, kiedy Brad swymi dużymi dłońmi zsuwał jej
majtki. – Bo ja naprawdę muszę znać na nie odpowiedź.
Pozbył się swoich spodenek i stanął przed nią bezwstydnie w całej swej krasie. Jego męskość prezentowała się
wspaniale w blasku płomieni.
– Popatrz na mnie – powiedział z kpiącym uśmiechem. – To jest odpowiedź na wszystko, kochanie.
Abby spoglądała na niego z zapartym tchem. Ale na tyle jeszcze panowała nad sobą, żeby potrząsnąć głową.
– Brad, to niczego nie rozwiązuje i nie stanowi żadnej odpowiedzi. To przeważnie sprawia problemy.
Brad zachichotał, usiadł obok i wziął ją w ramiona.
– Przestań już opowiadać takie rzeczy, piękna kobieto. Zamierzam uczynić cię najszczęśliwszą istotą pod
słońcem, a ty spuszczasz nos na kwintę.
Abby wybuchnęła śmiechem i popatrzyła na niego radośnie.
– Prawdę mówiąc – szepnęła – jestem niepoprawną optymistką, jeśli chodzi o to, co za chwilę się wydarzy.
– Tak? Dlaczego?
– Ponieważ pamiętam jeszcze, jak to jest.
– Naprawdę? Pamiętasz, jak to jest?
– Och Boże, pewnie. Och, Brad, nawet nie próbuj...
Wziął ją, szepcząc gorączkowo gorące słowa miłości i pożądania. Pieścił jej wnętrze długimi, powolnymi
pchnięciami, pamiętając doskonale, jaki dotyk lubi najbardziej. Ale tym razem Bradowi dawało to o wiele, wiele
więcej radości niż bycie jedynie wspaniałym kochankiem.
Kochali się po raz pierwszy od czasu jego doświadczenia śmierci klinicznej. Jak wiele innych rzeczy w jego
życiu, fizyczne zbliżenie też okazało się czymś zupełnie innym. Odkrył, że jego przyjemność jest czymś
drugorzędnym. Przede wszystkim chciał zapewnić Abby jak największą rozkosz. Przenikające go uczucia próbował
wyrazić ustami, dłońmi i całym ciałem, chciał za ich pomocą pokazać Abby, jak bardzo ją kocha, jak wielkie spala
go uczucie.
Ich zjednoczenie było dlań niczym sakrament, stanowiło najświętsze i najcudowniejsze zobowiązanie,
pozwoliło mu zatopić się w szczęściu i pięknie. Czuł, jak pod nim porusza się łaknące spełnienia ciało Abby. Tulił ją
do siebie jak bezcenny skarb, uwielbiał każdym swoim nerwem, aż oboje zatonęli w oślepiającym słońcu, dysząc
ciężko z rozkoszy i radości.
Długo leżeli w milczeniu, spleceni w uścisku, a na ich lśniących, nagich ciałach odbijał się blask ognia.
Pierwszy poruszył się Brad, przewracając się na bok. Abby cicho westchnęła i przyciągnęła go do siebie. Nie
chciała, żeby się od niej oddalał.
– Dobrze, kochanie? – mruknął, odgarniając jej z czoła kosmyk włosów.
– Cudownie – szepnęła Abby. – Po prostu cudownie. Och, Brad, tak mi cię brakowało.
Odsunął się, zagarnął koc, osłonił nim jej nagie ramiona i przytulił mocno.
– Brad...
Zmarszczyła brwi i przeciągnęła się sennie. Policzki miała zaróżowione ze szczęścia i rozkoszy. – Hmmm?
– Kiedy odszedłeś, o takich chwilach myślałam miliony razy. Leżałam w łóżku i tęskniłam za tobą, starałam się
pamiętać, jak to jest. Ale dzisiejszej nocy to było... było jakoś inaczej.
Popatrzył na nią z zakłopotaniem.
– Jak? Czujesz się rozczarowana?
– Och, nie! To było cudowne. Byłeś... byłeś taki słodki. I taki namiętny. Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek taki
był.
– Bo bardzo cię kocham, Abby. Nigdy nikogo nie kochałem tak jak ciebie i nigdy nie będę. A moje... moje
doświadczenie nauczyło mnie, jak ważna jest miłość. Czasami – ciągnął żarliwie – czuję się jak prorok ubrany w
trzyczęściowy garnitur, który chciałby głosić ludziom prawdę, że nie liczy się nic z wyjątkiem miłości.
Abby obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Roześmiał się szczerze.
– Nie martw się, kochanie. Pozostanę architektem, a kazania będę wygłaszał wyłącznie w domu.
Zmarszczyła brwi, odsunęła się i położyła głowę na poduszkę, najwyraźniej niezadowolona z tematu rozmowy.
– Czy to lubisz? – zapytała. – Myślę o zawodzie architekta.
– Jasne. Zawsze lubiłem porządek i trudne zadania. Na przykład idealne zagospodarowanie przestrzeni jak
najmniejszym kosztem i jak najbardziej funkcjonalne.
– Więc dlaczego tego nie robiłeś? Dlaczego, kiedy byliśmy razem, udawałeś, że jesteś zwykłym robotnikiem
budowlanym?
Brad wzruszył ramionami i ponownie wziął Abby w objęcia. W zamyśleniu owijał kosmyk jej włosów wokół
palca, a ona patrzyła w ogień.
– Wydaje mi się, że uciekałem i szukałem zarazem. Widzisz, przez całe życie... – Położył się na boku i oparł na
łokciu tak, że spoglądał na Abby trochę z góry. – Zawsze, kiedy tylko podjąłem pracę, natychmiast czułem się jak w
pułapce. Myślałem o wszystkich innych rzeczach, które mogłem wybrać, zaczynałem wariować, odnosiłem
wrażenie, że marnuję życie. Po kilku latach porzuciłem swój zawód i pojechałem ciężarówką pracować jako zwykły
robol. Zamierzałem w ten sposób zdobyć więcej życiowego doświadczenia.
Abby zamyśliła się.
– I to samo czułeś w kontaktach z kobietami? Jak tylko związek stawał się poważniejszy, czułeś się stłamszony
i złapany w pułapkę?
Skinął głową.
– Cały czas. Nie znosiłem poczucia, że mam związane ręce i nie mam wyboru. Tak było do chwili, kiedy cię
poznałem. Od samego początku tak bardzo cię kochałem, że chętnie spędzałem z tobą czas i głęboko wierzyłem, że
świat nie ma już mi nic lepszego do zaoferowania.
– Więc dlaczego odszedłeś?
Brad nachmurzył się i popatrzył w ogień. Na jego ustach i policzkach tańczyły rudawe cienie.
– Z powodu Aarona. Raz już zetknąłem się bezpośrednio ze śmiercią. Nie mogłem znieść twego smutku i
przerażało mnie to, że musiałem stanąć twarzą w twarz ze swoją własną śmiertelnością. Wpadłem w panikę na myśl,
że pewnego dnia umrę i nigdy już nie będę żył. Ogarnął mnie straszliwy niepokój, a ponadto czułem ogromny wstyd,
że przez własną słabość tak okropnie cię krzywdzę. No i w końcu wymknąłem się jak tchórz, wiedząc, że jeśli
zostanę trochę dłużej, przekroczę jakieś bariery i sprawię jeszcze większy ból zarówno tobie, jak i sobie.
– I uciekłeś – stwierdziła cicho Abby. – A mnie zostawiłeś pogrążoną w bólu i smutku.
– Proszę, wybacz mi, Abby – powiedział, objął ją i wtulił twarz w jej włosy. – Tak mi głupio.
– Mnie też jest głupio, Brad – odparła, patrząc mu głęboko w oczy. – Ja również nie byłam w porządku. Wiem,
że nie tylko ja cierpiałam. Kochałeś Aarona i kochałeś mnie. Dużo cię musiało kosztować to, że mnie opuściłeś. Ale
ja... ale ja tak za wami oboma tęskniłam i byłam taka samotna.
– No cóż, kochanie, nie musisz już być samotna, jeśli tylko tego zechcesz. Na jej twarzy nieoczekiwanie
pojawiła się czujność.
– Nie jestem jeszcze gotowa na jakiekolwiek deklaracje, Brad – ostrzegła. – Po prostu spędzam z tobą miłe
chwile, ale nie chcę, żebyś się tutaj sprowadzał ani nic z tych rzeczy.
– Wiem o tym. Musisz mieć czas na podjęcie tak istotnej decyzji. Jestem gotów czekać całą wieczność, aż
zdecydujesz się zaprosić mnie do swego życia.
– Byliśmy ze sobą tak szczęśliwi we trójkę – rzuciła w przestrzeń. – I wtedy nieoczekiwanie Aaron umarł i
zostaliśmy tylko we dwoje. Potem ty zniknąłeś, a ja zostałam sama, bardziej sama, niż byłam kiedykolwiek w życiu.
Musi upłynąć trochę czasu, zanim się z tym wszystkim uporam, Brad. Będę musiała ponownie nauczyć się żyć z
tobą.
– Wiem o tym – powtórzył, czując ulgę na myśl, że jakiś instynkt podpowiedział mu, by nic nie wspominać o
Tony.
Gdy słuchał zwierzeń Abby o tym, jak się czuła, ogarniał go coraz większy niepokój związany z przyszłością
dziewczynki.
– Coś nie tak? – zapytała nagle Abby, opierając się na łokciu i spoglądając w jego zatroskaną twarz.
– Nie, nic. Próbowałem właśnie podjąć trudną decyzję, czy kochać się z tobą, czy pójść do kuchni po prażoną
kukurydzę.
Abby zachichotała.
– A dlaczego nie obie rzeczy naraz?
– Co za zachłanna kobieta.
– W takiej kolejności – oświadczyła zdecydowanie Abby. – Najpierw miłość, później kukurydza.
Brad patrzył zaskoczony, jak Abby zarzuca mu ramiona na szyję.
Joan ze znużeniem wyprostowała plecy, siedząc na krześle w sekretariacie, i odruchowo przeciągnęła palcami
po włosach.
– Może to zostało źle wypełnione? – powiedziała do swego pracodawcy. Lenny Wolzer popatrzył na nią z
uśmiechem; fluorescencyjne światło lśniło ciepłym blaskiem na jego łysinie i w szkłach okularów.
– Pamiętasz tamtą dziewczynę... jak jej było na imię? Lisa? Ta, która trzymała przepisy ubezpieczeniowe razem
z kartotekami. Pamiętasz, jak umieszczała „roszczenia" pod „finansami"?
Joan odwzajemniła uśmiech, po czym znów zerknęła do kart ewidencyjnych.
Lenny wyciągnął się na krześle, założył ręce na kark i wypiął wydatny brzuch.
– Albo to, jak każdy jacht, który ubezpieczaliśmy, umieszczała w dziale „rachunki napływające". Pamiętasz to,
Joan?
Joan westchnęła.
– Panował tam taki bałagan, że doprowadzenie tego wszystkiego do ładu zajęło mi miesiące. – Popatrzyła na
szefa błyszczącymi oczyma. – A wiesz, jaki był największy wyczyn Lisy? Nie wspomniałam ci dotąd o tym ani
słowem, Lenny.
– Tak? – Zażywny właściciel firmy ubezpieczeniowej przysunął bliżej krzesło i popatrzył z zainteresowaniem
na Joan. – Dlaczego tak poczerwieniałaś na twarzy?
Joan zachichotała.
– Po prostu... Lenny, mniej więcej trzy miesiące po tym, jak Lisa porzuciła tutaj pracę, odkryłam, że zostawiła
broszurę na temat powiększania biustu. Wiesz, gdzie to znalazłam?
Lenny uśmiechnął się wyczekująco.
– Pod „ubezpieczeniem na życie" – poinformowała go Joan i oboje wybuchnęli śmiechem.
– Panuje tutaj nieprzyzwoita wesołość – odezwała się z uśmiechem Abby, wchodząc przez wahadłowe szklane
drzwi. – Lenny, może jednak zająłbyś się tak ratowaniem ludzi od nieszczęść?
– Czyż chlebodawca nie może sobie miło pogawędzić z personelem o sposobach powiększania biustu? – odparł
z godnością Lenny.
Abby uśmiechnęła się.
– O powiększaniu biustu? Które z was zamierza poddać się temu zabiegowi?
– Tylko zniewagi i obelgi, ot co – mruknął ze smutkiem Lenny. Wstał i sięgnął po swój błyszczący płaszcz. –
Masz cięty, dziennikarski języczek, Abby Malone.
– Wcale nie. Jestem tylko miłą, roztargnioną pisarką. Jak twój pies, Lenny?
– Zaszła w ciążę.
– Och, Boże!
– No właśnie. „Och, Boże". To samo powiedziałem. Dałem osiemdziesiąt dolców, żeby ją wysterylizować i po
miesiącu jest w ciąży. Powinienem ich pozwać do sądu. Joan, ile kosztuje ubezpieczenie weterynaryjne?
– Och, daj spokój, Lenny – powiedziała z uśmiechem Abby. – Twoje dzieciaki będą zachwycone szczeniakami.
Po całym domu będą ci ganiały rezolutne, puszyste bernardynki. Czyż to nie słodkie?
Lenny popatrzył na nią z furią, ale oczy za okularami rozbłysły. Joan podejrzewała, że Lenny był bardziej
podekscytowany perspektywą szczeniaków niż jego dzieciaki i zapewne z ciężkim sercem przyjdzie mu je później
sprzedać.
– No cóż, wychodzę – oświadczył. – Idę na ekologiczny, zdrowy lunch.
– Jaki? – zapytała Abby.
– Kiełki lucerny i marchewka. Żadnego tłuszczu, żadnego cholesterolu, żadnych kalorii, żadnej mąki.
Gwarantowane.
– To znaczy, że zamówi lody czekoladowe z potężną porcją kremu i owoców – powiedziała Joan, gromiąc
pracodawcę pełnym dezaprobaty spojrzeniem.
Lenny wzruszył ramionami.
– Mężczyzna musi skądś brać siłę. Ech, dieta to bardzo męczący interes. Jeśli się nie pokrzepię, skąd wezmę
siły, żeby być na diecie? Nie jestem człowiekiem, który łatwo się zniechęca.
Abby i Joan wymieniły uśmiechy, kiedy w nie zapiętym płaszczu pośpiesznie opuszczał biuro.
Nagle Joan pochyliła się na krześle i bacznie przyjrzała przyjaciółce.
– Abby – szepnęła. – Spójrz na siebie. Abby nerwowo dotknęła dłonią twarzy.
– O co chodzi? Czy mam szminkę na zębach albo coś w tym rodzaju?
– Wyglądasz wspaniałe. Aż blask od ciebie bije. Co się wydarzyło? Abby poruszyła się nerwowo i przez chwilę
unikała wzroku Joan, a potem popatrzyła na nią błyszczącymi oczyma.
– Byłam... wczoraj wieczorem poszłam z Bradem na kolację, a później...
– Abby! – Joan spojrzała na przyjaciółkę, nie wiedząc, czy ma jej gratulować, czy przestrzec przed
ewentualnymi konsekwencjami.
Pomogła jej sama Abby, bo przysunęła się do niej i położyła delikatnie dłoń na ramieniu Joan.
– Wiem, o czym myślisz, Joannie. Wiem, że mu nie ufasz, a i ja do końca nie jestem pewna, czy mu wierzę.
Tym razem będę bardzo, bardzo ostrożna. Ale, Joannie, ostatnia noc była tak cudowna...
Joan popatrzyła na jaśniejącą szczęściem twarz Abby i ogarnął ją głęboki smutek. Czy to ważne, jak się
ostatecznie ułożą sprawy między Bradem i Abby? Na razie Abby jest szczęśliwa. Nawet jeden dzień wielkiej,
prawdziwej miłości, pomyślała Joan z niezwykłą u niej goryczą, wart byłby całego późniejszego życia w samotności.
– Joan? – zapytała nieoczekiwanie zaniepokojona Abby, widząc odmienioną twarz przyjaciółki. – Czy coś się
stało niedobrego?
– Nie, wszystko w porządku. Jestem po prostu przepracowana. Nie sądzę, żebym miała dzisiaj czas iść z tobą na
lunch.
– Och, to fatalnie. A miałam taką ochotę z tobą porozmawiać. – Abby zachichotała. – Tak naprawdę to
chciałam cię przez godzinę zanudzać opowieściami o Bradzie i o tym, jaki jest fantastyczny. Ale to może poczekać.
– Jeśli w dalszym ciągu będzie tak fantastyczny – skomentowała sucho Joan, łagodząc uśmiechem szorstkość
tych słów.
Wstała i sięgnęła po płaszcz.
– A ty dokąd się wybierasz? Myślałam, że zamierzasz pracować w porze lunchu.
Joan zawahała się. Poczuła się niezręcznie pod bacznym spojrzeniem przyjaciółki.
– Muszę... muszę załatwić kilka spraw. Powinnam znaleźć pewne dokumenty dotyczące handlarza
samochodów. Do zobaczenia, Abby. Zadzwoń do mnie dzisiaj wieczorem.
Ruszyła korytarzem w stronę windy, świadoma spoczywającego na niej cały czas wzroku Abby.
Na ulicy rozejrzała się, po czym skierowała się do najbliższego rogu, wysoko stawiając kołnierz płaszcza i
wkładając ręce w kieszenie, by ochronić je przed przenikliwym wiatrem. W nocy spadło trochę śniegu, który teraz
powoli topniał w anemicznym słońcu.
Zanim dotarła do następnej ulicy, wiedziała już, co tam zastanie. Z rozpaczą spoglądała na pusty krawężnik,
gdzie anioł grywał na harmonijce swoje słodkie melodie.
Nie było po nim nawet śladu. Tylko zimny wiatr rozwiewał strzępy gazet i zeschłe liście, a rynsztokiem płynęły
strużki brudnej wody.
Joan długo stała na opustoszałej ulicy. Ciągle miała przed oczyma łagodny uśmiech anioła, pamiętała jego
spokój, opanowanie, cierpliwość i wdzięk, z jakim siedział na krawężniku. Jeszcze żywiej pamiętała nurtujące ją
uczucia, gdy spoglądała w jego oczy pełne jakiejś niesamowitej mądrości, a on mówił o jej życiu i sprawach, które
powinna załatwić.
Czuła się osamotniona i wypalona od środka. Widok pustego krawężnika przyprawił ją niemal o zawrót głowy.
Zrobiło się jej żal.
– Nie jestem jeszcze przygotowana – szepnęła. – Nie jestem jeszcze przygotowana na twoje odejście. Proszę,
nie odchodź. Muszę jeszcze porozmawiać z tobą o tylu sprawach...
Ale potrzebowała czegoś więcej niż tylko rozmowy. Wbrew samej sobie, gardząc swoją słabością, uświadomiła
sobie, że pokochała tajemniczego nieznajomego. Tęskniła za nim w sensie fizycznym. Pragnęła, żeby wziął ją w
ramiona, pragnęła, żeby ją całował i chciała wyglądać tak, jak dzisiaj Abby. Chciała być równie promienna i
szczęśliwa.
Ale on odszedł. Puste miejsce na ulicy krzyczało do niej, co się wydarzyło. Odszedł w cieplejsze rejony kraju, a
może nawet gdzieś dalej, i nigdy go już nie zobaczy. Nie mogła się z tym pogodzić.
Wrócę tu dzisiaj wieczorem – pomyślała. Będę tutaj wracać codziennie i będę przychodzić do parku każdego
wieczora, aż w końcu go spotkam. On wie, że tak właśnie zrobię. Zawsze wiedział, o czym myślę i co zamierzam.
Zmuszę go, żeby wrócił i porozmawiał ze mną, a kiedy to już się stanie, powiem mu...
– Joan, czy coś się stało?
Zaskoczona Joan odwróciła się. Oczy miała wielkie jak spodki i malował się w nich strach.
– Mitch! – wykrzyknęła i odetchnęła z ulgą na widok młodego dziennikarza. – Tak mnie wystraszyłeś.
– Przepraszam. Wracałem właśnie z cukierni, kiedy cię zobaczyłem. Wyglądasz na trochę... nieszczęśliwą.
Joan, czy stało się coś złego?
Na jej policzki wystąpiły mocne rumieńce. Poruszyła się niespokojnie, czując na sobie badawczy wzrok.
– Nic takiego, Mitch – odparła swobodnie. – To tylko ciśnienie.
– Jakie znów ciśnienie? – zapytał, zbliżając się do niej o krok.
Poczuła dla niego ogromną wdzięczność za to, że pojawił się tutaj i teraz. Podeszła bardzo blisko.
– No wiesz, to co zwykle – wyjaśniła. – Praca, terminy, denerwujący ludzie, którzy nie wypełniają na czas
swoich obowiązków. Takie różne rzeczy.
– Jakbym słyszał historię własnego życia – przyznał Mitch. – Ej, co sądzisz o dekadenckim lunchu, podczas
którego wypijemy po trzy martini, a ty zapomnisz o wszystkich swoich kłopotach?
Joan zawahała się. Patrzyła na jego sympatyczną twarz i błyszczące inteligencją oczy.
– No dobrze, moja ostatnia oferta brzmi: szybkie cappuccino – zaproponował odważnie, starając się pokryć
smutek pogodnym uśmiechem.
– Wybacz, Mitch – odparła, obawiając się, że za chwilę przytuli twarz do poły jego płaszcza i wybuchnie
płaczem. – Odmówiłam już wspólnego lunchu Abby. Mam masę spraw do załatwienia.
– Więc co powiesz na kolację? – Nie ustępował. – Kolacja jest przyjemniejsza. Ubierzesz się ślicznie i możemy
pójść do teatru, na dobrą kolację, potańczyć... No, co się z tobą dzieje, Joan? Zabawmy się wspólnie.
– Popatrzyła na niego ze smutkiem, wyobrażając sobie wieczór, jaki jej proponował. Miała perspektywę miłego
spędzenia czasu, gdyby tylko powiedziała „tak". Kilka miesięcy wcześniej taki wieczór dla Joan Holland był czymś
niewyobrażalnym. Teraz – pomyślała z goryczą – kiedy już odzyskała niezależność, uwolniła się z emocjonalnych
okowów, w które zakuła ją matka, cała ta wolność okazywała się bezużyteczna.
Istniał tylko jeden mężczyzna, z którym pragnęła być, ale on zniknął z jej życia wraz z zimnym jesiennym
wiatrem. Joan Holland nie miała ochoty na kolację i tańce. Pragnęła pójść w ciemność i odnaleźć swego anioła.
– Przykro mi, Mitch – mruknęła w końcu. – Chyba jednak się z tobą nie wybiorę.
Mężczyzna skrzywił się nieznacznie, starając się uśmiechem zatuszować zmieszanie. Ale Jane widziała
rozczarowanie w jego oczach i zrozumiała, że Mitch Flanagan nigdy już nie ponowi swego zaproszenia.
Skinął głową i odszedł. Silny wiatr rozwiewał poły jego długiego płaszcza. Joan obserwowała, jak Mitch oddala
się i odniosła wrażenie, że odebrano jej, kawałek po kawałku, wszystko, co piękne i ciepłe w życiu. A ona została
tylko z garścią topniejącego lodu w dłoniach i fruwającymi, zwiędłymi liśćmi.
Rozdział 11
Brad przesunął okulary na czoło, przetarł oczy i popatrzył w stronę kuchni, gdzie zapadła
złowieszcza cisza.
– Tony! – zawołał. – Co tam robisz? Cisza przedłużała się.
– Tony? – Na twarzy Brada pojawił się niepokój. – Pytałem, co tam robisz?
– Nic! – odkrzyknęło dziecko.
– To niemożliwe, żebyś siedziała i nic nie robiła. Co się dzieje?
– To niespodzianka.
Brad zaniepokoił się jeszcze bardziej. Jak każdy, kto ma do czynienia z czteroletnim
dzieckiem, podejrzliwie odnosił się do wszelkiego typu niespodzianek.
– Jaka niespodzianka?
– Jak ci powiem, to nie będzie niespodzianki – odparło niecierpliwie dziecko, najwyraźniej
zirytowane jego tępotą.
Brad uśmiechnął się.
– No tak, faktycznie.
Zdjął z czoła okulary, wygładził leżące na biurku papiery i zaczął się podnosić. W tej samej
chwili w progu pojawiła się Tony. Ręce miała schowane za plecami. Patrzyła wyczekująco.
– Niespodzianka! – krzyknęła triumfalnie, wyciągając przed siebie ramiona.
Brad spojrzał podejrzliwie na to, co dziewczynka oferowała mu z taką dumą. Był to talerz z
dwoma naleśnikami, fatalnie usmażonymi i pływającymi swobodnie w maśle i syropie. Obok
naleśników leżała porcja twarogu, widelec, mocno przywiędła marchewka i marynowany koper
ociekający jeszcze sosem.
– Przygotowałam lunch – oświadczyła dumnie Tony.
– To bardzo miło z twojej strony, kochanie, ale ja...
– Jedz – rozkazało dziecko.
Usiadło na brzeżku kanapy i położyło dłonie na kolanach.
Brad popatrzył bezradnie na dziewczynkę. Nie tylko dlatego, że nie był głodny, ale po prostu
serdecznie nie znosił naleśników. Kupił je specjalnie z myślą o Tony, która uważała, że to
najlepsze na świecie danie i jadła naleśniki przy każdej okazji.
Milczał, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić. W książce o wychowywaniu dzieci – a
przestudiował ją kilkakrotnie od deski do deski – wyczytał, że dzieci nie wolno okłamywać,
nigdy i pod żadnym pozorem. Należy zawsze być absolutnie szczerym i wyrażać swoje uczucia.
Ale i tę regułę, podobnie jak wszystkie inne podawane w książce, w ciągu dziesięciu dni
mieszkania z Tony pod jednym dachem Brad wielokrotnie złamał. Co więcej uważał, że wszyscy
rodzice na świecie je łamią. Czy człowiek może być absolutnie szczery, kiedy siedzi przed nim
dziecko i w napięciu, z błyszczącymi oczyma, czeka, jaka będzie reakcja dorosłego?
– Wygląda to pysznie, Tony – powiedział słabym głosem, stawiając przed sobą na biurku
talerz. Wziął do ręki widelec, lecz zbyt późno zorientował się, że cały trzonek jest wysmarowany
syropem. – Naprawdę pysznie.
Zmusił się do spróbowania naleśnika, po czym z niechęcią popatrzył na koper.
Poznał już na tyle osobowość Tony, żeby wiedzieć, że będzie musiał zjeść wszystko. Upór i
zdecydowanie dziecka okazały się wprost przerażające.
Brad odkroił kawałek kopru, a następnie zabrał się do twarogu w syropie, zastanawiając się,
czy przypadkiem nie wyrządza dziecku krzywdy, nieustannie poddając się jego woli. Zdawał
sobie sprawę, że nie powinien pozwolić manipulować sobą. Ale Tony tak się przejmowała
wszystkim, co robiła, tak bardzo koncentrowała się na swym malutkim świecie.
Poza tym, pomyślał z lekkim uśmiechem, mała jest tak niesamowicie bystra.
Tony siedziała na kanapie, ubrana w nowe niebieskie dżinsy i jasnoczerwony podkoszulek z
komiksowym wizerunkiem psa na przodzie. Wsparła podbródek na dłoniach i spod świeżo
przyciętych, brązowych włosów czujnie obserwowała Brada.
– Jedz pikle – rozkazała, widząc jego wahanie. – Specjalnie wybrałam największy koper ze
słoika.
Brad podjął ostatni, wątły wysiłek odzyskania autorytetu.
– Tony, naprawdę uważam, że nie wolno używać ci opiekacza do grzanek, kiedy nie jestem z
tobą w kuchni.
– Przecież nie wkładam do niego noża. Pamiętam wszystko, co mi mówiłeś. Jeśli włożysz do
opiekacza nóż, elektryczność podejdzie po trzonku i zabije cię. Trzask! Dokładnie tak –
oświadczyła i klasnęła w dłonie.
– To prawda. Toster jest bardzo niebezpieczny. Wiele dzieci zostało w ten sposób paskudnie
porażonych prądem.
– Clara czasami znikała na dłuższy czas i sama musiałam o siebie dbać, robić sobie grzanki i
wszystkie inne rzeczy.
– Na jak długo? – zainteresował się Brad, atakując z furią drugi naleśnik. Tony wzruszyła
ramionami i popatrzyła z zainteresowaniem na dźwignię przy pochylonym stole kreślarskim.
– Tym podnosisz i opuszczasz blat, prawda?
– Nigdy nie ruszaj tej dźwigni, Tony.
Dziecko zmierzyło go wzrokiem, wyciągnęło dłoń i zaczęło przesuwać dźwignię.
– Zostaw to – powiedział cicho Brad. Ale Tony puściła jego słowa mimo uszu.
– Chcę postawić go pionowo – oświadczyła.
Po coraz bardziej pochylającej się powierzchni stołu zaczęły zsuwać się wydruki.
Brad westchnął. W książce wyczytał, że dzieci, które wyszły z trudnych warunków, przez
długi czas, badając nowe środowisko, przejawiają skłonność do naruszania zakazów, żeby
upewnić się, że nie grozi im kara, bez względu na to, jak będą się zachowywać. Ale choć Brad
zdawał sobie sprawę z tego, iż Tony właśnie psoci na jego oczach, myśl o jakiejkolwiek karze
budziła w nim niechęć.
Jeszcze przed rokiem, kiedy byłem innym człowiekiem, pomyślał ze znużeniem, kilka takich
wyczynów skończyłoby się wielką awanturą.
Ale teraz tylko podszedł do małej, wziął ją na ręce, bez słowa przestawił dźwigienkę do
poprzedniej pozycji, wrócił do stołu i posadził sobie Tony na kolanach.
– Na jak długo zostawiała cię Clara? Zostawiała cię samą na noc? Dziecko popatrzyło na
niego ze zdumieniem swymi wielkimi, błękitnymi oczyma.
– Wiele razy.
Brad skinął głową, starając sienie okazywać gniewu. W ciągu kilku ostatnich dni zdążył się
dużo dowiedzieć o Clarze. Pracownicy opieki społecznej powiedzieli, że ujęła ich młoda kobieta,
która pojawiła się w ich urzędzie schludnie i gustownie ubrana, by poprosić o powierzenie jej
opieki nad Tony. Przydzielono jej w związku z tym dodatkowy zasiłek.
Podczas rzadkich wizyt urzędników u Clary jej dom był czysty, a zachowanie nie budziło
zastrzeżeń. Ale Brad dowiedział się także, że Clara była wcześniej informowana o każdej
wizycie.
– Ależ to okropne – powiedział gniewnie do kierowniczki wydziału. – Jak ktoś może zabrać
dziecko i tak się z nim obchodzić?
– Panie Carmichael – odparła urzędniczka zmęczonym głosem. – Czy zdaje pan sobie
sprawę, w jakich warunkach tu pracujemy? Przy naszych funduszach, tak małej obsadzie
kadrowej, gdyby nawet każdy z nas pracował po dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie
bylibyśmy w stanie zapewnić ludziom właściwej opieki. Najlepsze, co możemy zrobić, to
traktować wszystko powierzchownie.
Brad kołysał dziecko na kolanach i z ponurą miną pałaszował nieapetyczne danie z talerza,
który stał przed nim na stole. Tony zapewne miała rację. W jej wieku zdobyła już doświadczenie
w zajmowaniu się swoją osobą i zasady obowiązujące normalnych czterolatków nie miały w jej
przypadku zastosowania.
Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że Tony potrzebuje twardszej ręki, że musi poznać, co
jej wolno, a czego nie. Ale jak można tego dokonać, nie posługując się tymi samymi metodami,
jakie stosowała Clara?
Brad pamiętał, jak umiejętnie Abby postępowała z Aaronem, jak potrafiła panować nad
pełnym wigoru dzieckiem, wykazując przy tym wiele humoru i miłości.
Abby instynktownie wiedziała, kiedy należy ustąpić, a kiedy twardo postawić na swoim.
Po raz setny chyba zapragnął zwierzyć się jej i prosić o pomoc. Ale się bał, Ilekroć zaczynał
z nią rozmowę o Aaronie, a zwłaszcza o tym, jak rozwiązał zagadkę poruszających się zabawek,
Abby ogarniało osobliwe napięcie. Brad zdawał sobie sprawę, że musi to mieć jakieś głębsze,
niepokojące podłoże, ale nie potrafił ustalić, jakie.
Chciał opowiedzieć Abby o nowym mieszkańcu swego domu, przedstawić jej Tony i razem
pośmiać się z tego, co się stało. Ale podejrzewał, że Abby by się nie śmiała.
Pomyślał o ukochanej kobiecie, o jej smukłym ciele w jego ramionach i blasku ciemnych
oczu. Ogarnęła go taka fala miłości i pożądania, że aż się przestraszył.
Abby, pomyślał. Abby, kochanie. Tak bardzo cię pragnę. Pragnę cię teraz – Jedz pikle –
powtórzyła surowo Tony, patrząc na niego bacznie. – I marchewkę.
Brad posłusznie podniósł do ust ociekające syropem zielsko, a potem popatrzył na
dziewczynkę.
– Tony...
– Słucham?
– Często bawiłaś się z Aaronem u niego w domu. Czy pamiętasz mamusię Aarona?
– Ona jest piękna – powiedziała Tony, wyciągając małą, usmarowaną lepkim syropem dłoń
w kierunku kubka, w którym Brad trzymał ołówki i piórka kreślarskie. – I ciągle rozmawia z
Aaronem.
Brad popatrzył na Tony ze zdziwieniem.
– Nie ruszaj tego – napomniał ją automatycznie. – Jak to rozmawia z Aaronem?
Tony zmarszczyła czoło i ciągłe popatrywała na ołówki, ale nie próbowała ich dotykać.
– Kiedyś nagle wróciła do domu, gdy bawiłam się w pokoju Aarona, i usłyszałam ją dopiero,
kiedy była już w środku. Musiałam schować się za drzwiami i czekać, aż sobie pójdzie.
Brad poczuł, że ogarnia go chłód.
– Tak? – zapytał pośpiesznie. – I co się stało dalej?
– Weszła do pokoju Aarona i bardzo długo siedziała na łóżku. Głaskała lwa i rozmawiała z
Aaronem, zupełnie jakby tam był, chociaż go wcale nie było.
– I co mówiła?
Tony wzruszyła ramionami.
– Takie tam różne rzeczy. Płakała. Mówiła, że go kocha i chce, żeby wrócił i bawił się
zabawkami. Takie właśnie rzeczy.
Brad skinął głową i w posępnym milczeniu kończył lunch. Tony obserwowała go czujnie,
dopóki nie zjadł ostatniego kąska niezbyt apetycznego dania, a następnie zabrała widelec i pusty
talerz i zniknęła w kuchni.
– Tylko nie zmywaj beze mnie! – zawołał za nią Brad, bezradny bardziej niż kiedykolwiek.
Przez chwilę nasłuchiwał hałasów dobiegających z głębi mieszkania, ale zaraz przeszedł do
łazienki i umył lepkie dłonie. Później wrócił do gabinetu i zajął się pracą.
Na biurku leżała zwięzła dokumentacja historii Tony. Wszystko, co wydział opieki
społecznej mógł mu dostarczyć. Miał kopię jej metryki, raport pracownicy, która prowadziła
sprawy Tony po śmierci matki dziewczynki, wyniki kilku badań.
Matka Tony była niezamężna i urodziła dziecko w wieku dziewiętnastu lat. Nazywała się
Shelley Bradley i nie miała żadnej rodziny, która mogłaby się zająć jej córeczką, kiedy ona sama
umarła z powodu przedawkowania narkotyków w wieku dwudziestu dwóch lat. Jedynie Clara
Walsh, przygodna koleżanka Shelley, zgłosiła chęć przygarnięcia Tony pod swój dach.
Dokumenty wyraźnie mówiły, że Shelley, mimo swych osobistych problemów i prowadzonego
stylu życia, robiła wszystko, żeby zapewnić dziewczynce jak najlepsze warunki rozwoju. Kiedy
Tony po raz pierwszy zajęła się opieka społeczna, mała była zdrowa, wesoła, miała trzy lata i
inteligencję mocno przekraczającą poziom typowy dla jej rówieśników.
"Badania wskazują, że dziecko jest bardzo bystre i wiele umie – głosił raport. W wieku lat
trzech Tony znała cyfry, kolory i potrafiła bardzo logicznie myśleć. Jej poziom inteligencji daleko
wykracza ponad przeciętny".
Na myśl o zmarłej kobiecie, prawie jeszcze dziecku, czytającej własnemu dziecku bajki i
bawiącej się z nim, Brad poczuł ucisk w gardle.
Kiedy Shelley umarła, Tony musiała zamieszkać z Clarą i wieść okropne, nędzne życie w
warunkach, których nie była w stanie pojąć. Jeszcze rok później wracały do niej we
wspomnieniach ciepłe ramiona matki, która śpiewała jej do snu lub czytała ulubione książeczki.
Gdy Brad studiował tę suchą historię, ponownie zdumiała go elastyczność dziecka. Tony
niemal bez szwanku wyszła z ponurych doświadczeń, jakie zgotowało jej życie i zachowała
pogodny, serdeczny stosunek do świata. Niemniej czasami miewała koszmarne sny i budziła się z
krzykiem. Wtedy Brad biegł do jej pokoju i tak długo ją uspokajał, aż dziecko ponownie
zasypiało.
Właśnie owe nocne lęki sprawiły, że Brad zdecydował się zatrzymać u siebie Tony, by
pomóc ominąć życiowe zasadzki. Ale cała sytuacja była tak skomplikowana...
Brad ze znużeniem schował dokumenty do teczki i poszedł zobaczyć, co robi dziewczynka.
Siedziała w salonie i przełączała telewizor z programu na program.
– Nie ma żadnych filmów rysunkowych – oświadczyła. – Pokazują tylko rozmawiających
ludzi.
– No cóż, teraz wyjdziemy. Idź po kurtkę, Tony. Twarz dziecka pojaśniała.
– Czy zobaczymy się z Gladys?
– Tak. W drodze do centrum wstąpimy do mojego biura.
– Narysowałam dla niej obrazki! – zawołała Tony, biegnąc do swego pokoju. – Chcę jej dać.
– Ale najpierw idź do łazienki i umyj ręce! – odkrzyknął Brad. Narzucił skórzaną kurtkę,
wziął teczkę i czekał przy drzwiach. Po chwili dziecko przybiegło do holu. W jednym ręku
trzymało kurtkę, a w drugim plik papierów.
Brad przyklęknął, pomógł dziewczynce się ubrać, zapiął suwak pod samą szyję, a następnie
wciągnął kaptur. Tony w tym czasie stała bez ruchu z szeroko rozłożonymi rękami.
– Czy będę mogła pobawić się puzzlem u ciebie w pracy?
– Ale nie tym największym – odparł Brad. – Jest dla ciebie za trudny. Mam tam kilka
mniejszych, które kupiłem specjalnie dla ciebie, pamiętasz?
Tony skinęła głową.
– Najbardziej lubię ten z burymi misiami, które gonią motyla.
Ciągle klęcząc, Brad poprawił futrzany kapturek kurtki, po czym spojrzał dziewczynce w
oczy i pocałował ją w policzek.
Tony zachichotała, a po chwili popatrzyła poważnie na mężczyznę.
– Kocham cię – oświadczyła.
Brad odwzajemnił uśmiech. Poczuł napływające łzy. Mimo całej rozpierającej ją energii,
Tony nie była dzieckiem zbyt wylewnym. A te dwa słowa wypowiedziała po raz pierwszy.
– Ja też ciebie kocham, Tony – powiedział schrypniętym głosem i wstał z podłogi. –
Chodźmy, bo Gladys wyjdzie na lunch.
Tony pierwsza weszła do windy. Już wiedziała, jak obchodzić się z tym fascynującym
urządzeniem i nie pozwalała Bradowi dotknąć żadnego przycisku. W podziemiach pobiegła
przodem i czekała przy samochodzie. Brad otworzył drzwiczki i posadził dziewczynkę na
siedzeniu.
– Co narysowałaś Gladys? zapytał, mrużąc oczy w blasku zimowego słońca i wyprowadzając
wolno wóz na ulicę.
– Krowy – odparła Tony i z dumą przyjrzała się brązowym plamom i zielonym kreskom. –
Zajadają sobie trawę.
– To bardzo ładny obrazek – rzekł Brad. – Gladys zapewne powiesi go na ścianie obok
innych.
– Wiem, że są śliczne – odpowiedziała spokojnie Tony. Brad uśmiechał się pod nosem,
myśląc o tym, że Tony, mimo straszliwych warunków, w jakich przyszło jej dotąd żyć, nie
straciła tupetu i pewności siebie.
Gawędzili. Tony zasypywała Brada pytaniami, a on spokojnie i pogodnie odpowiadał.
Doskonale już poznał tego typu rozmowy, niemniej pewne pytania ciągle go zaskakiwały.
– Dlaczego dżdżownice nie mają twarzy? – dociekała Tony, spoglądając na nadjeżdżające z
przeciwka auta.
Brad zmienił bieg i zmarszczył brwi na widok przejeżdżającej przez skrzyżowanie
ciężarówki.
– Ponieważ nie są ludźmi – odparł.
– A krowy nie są ludźmi, a mają buzie.
– Bo są bardziej ludźmi niż glisty.
Ku jego zdziwieniu Tony zaakceptowała ten wątły argument. Odwróciła się w jego stronę i
popatrzyła wielkimi niebieskimi oczyma, wyrażającymi ogromną ciekawość.
– A dlaczego cienie nie mają buzi?
Brad jęknął z rozpaczy i zatrzymał samochód przed budynkiem, gdzie mieściło się jego
biuro, dziękując losowi, że podróż i grad pytań dobiegły końca.
– Gladys! – wrzasnęła Tony, wbiegając do sekretariatu. – Zobacz, co narysowałam. To są
krowy!
Gladys uśmiechnęła się do Brada, a potem posadziła sobie dziecko na kolanach i przytuliła
mocno.
– Krowy, mówisz? No cóż, bardzo lubię krowy.
– Wiedziałam o tym – powiedziała z dumą Tony. Gladys rozpięła dziewczynce kurtkę i
popatrzyła na Brada.
– Na biurku zostawiłam ci notatki o telefonach – poinformowała go. – Zajmij się tym, a ja
przypilnuję tej małej damy. Dla niej również przygotowałam na dzisiaj masę pracy.
Brad z wdzięcznością skinął głową.
– Dzięki, Gladys.
Przystanął jeszcze w drzwiach gabinetu i uśmiechnął się do sekretarki, która posadziła Tony
obok siebie przy biurku. Dziecko uwielbiało bawić się w sekretarkę i naśladować wszystkie
czynności Gladys.
Brad wszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi, zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku, po
czym zabrał się do pracy.
Po chwili rozległo się pukanie. W progu stanęła Gladys z formularzami zapotrzebowań i
dwoma zwiniętymi wydrukami.
– Jakieś problemy? – zapytał Brad.
– Tony jest po prostu aniołem, Brad. Nigdy jeszcze nie spotkałam tak dobrze ułożonego
dziecka.
Brad potrząsnął ponuro głową.
– Skoro tak twierdzisz, Gladys... Sekretarka popatrzyła na niego ze współczuciem.
– Ale bez względu na to, jaka ona jest, czteroletnie dziewczynki wymagają wiele troski.
– I ty mi to mówisz? Powiedz, dlaczego dżdżownice nie mają twarzy? Gladys wybuchnęła
śmiechem.
– Nie znalazłeś jeszcze żadnej opiekunki? Brad potrząsnął głową.
– Dzwoniłem do wszystkich agencji w dolinie oraz do osób, które reklamowały się
prywatnie. Żadna nie chce przyjąć pracy u samotnego mężczyzny z czteroletnią dziewczynką.
– To dlatego, że, nie wiedzą, jaki jesteś przystojny – odparła uspokajająco. Brad uśmiechnął
się blado.
– Nie szukam narzeczonej, Gladys. Narzeczoną już mam. Szukam tylko opiekunki do
dziecka.
Gladys zawahała się i popatrzyła z niepokojem na. Brada.
– Twoja narzeczona... ma własny dom, prawda? Najrozsądniej byłoby... – zawiesiła głos.
– To niemożliwe. Widzisz... sami mamy ze sobą zbyt wiele problemów, jeszcze dziecko w to
plątać...
– Brad ze znużeniem odgarnął włosy z czoła. – Już sam nie wiem, co mam robić.
– A rozmawiałeś ostatnio z opieką społeczną?
– Rozmawiam cały czas. Gadam do nich nawet przez sen.
– I... ?
– I ostatnią wiadomością jest to, że Clara zniknęła na dobre. Właściciel domu twierdzi, że
wyniosła się w środku nocy, nie zapłaciwszy czynszu za cztery miesiące.
– A więc jej roszczenia w stosunku do Tony są już nieaktualne.
– Pewnie. Mówią o przyznaniu stałej opieki, o ewentualnej adopcji, ale to wszystko jest jak
dotąd mało konkretne. Gdybym zrezygnował z Tony, nie wiadomo, jakie byłyby jej losy. A z tym
nie potrafiłbym się pogodzić.
– Ile masz jeszcze czasu?
– Niecałe dwa tygodnie. Jeśli do połowy grudnia nie załatwię wszystkiego, jeśli nie
wykonam całej papierkowej roboty, zabiorą mi Tony z urzędu.
Gladys popatrzyła na Brada. Na jej pulchnej twarzy malowała się troska.
– Coś wymyślimy – pocieszyła go, starając się nadać głosowi pogodne brzmienie. – Poruszę
całą rodzinę i znajomych, żeby przedrzeć się przez ten gąszcz i znaleźć nianię. Chciałabym ci
jakoś pomóc, Brad – dodała ze smutkiem – ale moje mieszkanie jest mniejsze od twojego, a
astma Staną...
– Nie ma sprawy, Gladys. I tak już mi bardzo pomogliście. Nie wiem, jak mam wyrazić swą
wdzięczność.
– Skoro już jesteśmy przy tym temacie, co z sobotnim wieczorem?
– Gdybyście tylko mogli – odparł z wdzięcznością Brad. – Jestem umówiony – wyjaśnił, a
jego twarz złagodniała. – Mam iść z Abby na kolację, a później na musical.
– To brzmi wspaniale. O której przywieziesz Tony?
– Około szóstej. Może być? Pasuje? Przedtem dam jej kolację.
– Świetnie. I nie zapomnij zabrać jej pidżamy – dodała ze złośliwym uśmiechem. – Na
wypadek, gdyby randka ponownie okazała się, jak by to powiedzieć... trochę dłuższa.
– Jesteś bardzo złośliwa, Gladys.
– Ani trochę. Po prostu patrzę na życie realnie. Nie myśl, że nie widzę, jak bardzo jesteś
szczęśliwy i rozluźniony, chociaż cały czas niepokoisz się o dzieciaka. Miłość – dodała poważnie
– wszystkim dobrze robi.
Wzięła z biurka podpisane listy i wyszła z gabinetu, zanim Brad zdążył cokolwiek
odpowiedzieć.
Długo jeszcze po jej wyjściu siedział i z bezmyślnym uśmiechem patrzył na drzwi. Był
daleko stąd. Myślał o lśniących niczym gwiazdy ciemnych oczach i bujnych włosach, o
jedwabistej skórze, gorących ustach i przejmującej słodyczy.
– „Najpierw unosiłam się w czarnej, czarnej próżni – odezwał się głos z niewielkiego
magnetofonu Abby.
– Nigdy nie widziałam takiego mroku. I w pewnej chwili uświadomiłam sobie, że ciemność
była jak... jak klapa od pralki automatycznej czy coś w tym rodzaju. I stawało się coraz jaśniej.
Ściany wydzielały blask.
– Jak otwarty wlot do pralki automatycznej? Jak to wyglądało? Jak tunel?
– Niezupełnie. Raczej jak rura. Jak tor bobslejowy. Czułam się tak, jakbym pędziła szybko
torem bobslejowym. Głową naprzód.
– Bała się pani?
– Początkowo tak, ponieważ nie wiedziałam, co się dzieje, obawiałam się, że na coś wpadnę,
rozumie pani? Stopniowo dochodziło do mojej świadomości, że nic złego się nie dzieje. Nie
wiem, skąd się brało takie przekonanie, ale byłam najgłębiej przeświadczona, że już nic złego mi
się nie przytrafi. Czułam się niewiarygodnie bezpiecznie. Czułam się cudownie, przepełniał mnie
spokój.
– I co się dalej stało?
– Do tunelu przenikał coraz większy blask. I wtedy uświadomiłam sobie, że owa światłość
dobiega z przodu. Zupełnie jakby to światło stanowiło magnes, który mnie przyciąga. I nagle
zapragnęłam ujrzeć ów blask. Nigdy niczego tak nie pragnęłam w życiu. Chciałam się
dowiedzieć, skąd pochodzi ten blask.
– I dowiedziała się pani?
– Tylko na sekundę. Odniosłam wrażenie, że ten bobslejowy pęd się kończy i znalazłam się
w miejscu, które przepełniała jasność. Było to jakieś inne światło. Nieprawdopodobnie jasne, ale
kojące. Nie oślepiało, nie musiałam nawet mrużyć oczu. I było ciepłe. Chciałam po prostu
wkroczyć w ten blask i nigdy go już nie opuszczać. Wtedy usłyszałam głos. I uświadomiłam
sobie, że owa światłość do mnie mówi.
– Słyszała pani głos?
– Niezupełnie. Słyszałam go sercem, coś w tym rodzaju, jeśli rozumie pani, o czym mówię.
Słyszałam ten głos, ale mówił prosto do umysłu.
– Co to były za myśli?
– Że nie mogę pozostać w blasku, że muszę wrócić i pomóc mężowi, bo jest bardzo chory i
potrzebuje mojej pomocy.
– Co pani czuła?
– Byłam zasmucona. Nie chciałam odchodzić z tej światłości. Czułam, że przenika mnie
miłość i chciałam tylko... Powiem pani, jak to było. Kiedy to się wydarzyło, miałam sześćdziesiąt
siedem lat, ale podczas rozmowy z tym blaskiem czułam się ponownie małą dziewczynką.
Pragnęłam się skulić, pragnęłam, żeby owa światłość przytuliła mnie i nie chciałam już stamtąd
odchodzić.
– A czy czuła pani, że ma pani jakikolwiek wybór?
– Coś w tym rodzaju. Odnosiłam wrażenie, że mogę zostać, jeśli będę bardzo tego chciała.
Ale w tej samej chwili pomyślałam o Halu – to mój mąż – i zdałam sobie sprawę, jak ciężko mu
będzie beze mnie, ponieważ lekarze powiedzieli, że ma raka. Zdawałam sobie sprawę, że te myśli
podsuwał mi blask, więc odwróciłam się i ponownie znalazłam się na swoim szpitalnym łóżku, a
nade mną pochylali się lekarze i pielęgniarki... "
Abby wyłączyła magnetofon i zaczęła robić notatki. Później przesunęła taśmę do przodu,
sprawdziła cyfry na liczniku, rozsiadła się wygodnie na krześle i włączyła kolejny wywiad.
– „Mam dwadzieścia osiem lat. Zajmuję się instalowaniem bojlerów. W związku z tym
nieustannie przenoszę się z miejsca na miejsce. Ostatniego lata pracowałem w zarządzie
rezerwatu w Górach Skalistych. Pewnej niedzieli wybrałem się z kolegami nad jezioro.
Kąpaliśmy się. Jestem dobrym pływakiem, ale wypłynąłem daleko i chwycił mnie skurcz. Nie
mogłem złapać tchu i zacząłem tonąć. Nie byłem nawet w stanie przewrócić się na plecy i
wyprostować ciała. Pomyślałem: Mój Boże, utopię się. Wpadłem w panikę.
– Jak długo to trwało?
– Nie wiem. Odnosiłem wrażenie, że całe godziny, ale chyba tak naprawdę minęło
czterdzieści lub pięćdziesiąt sekund. Następna rzecz, jaką pamiętam, to to , że minęła panika.
Otaczało mnie cudowne ciepłe światło i coś do mnie mówiło.
– A jak pan dotarł do tego blasku? Czy wydawało się panu, że mknie pan tunelem albo unosi
się po niebie?
– Nie, czułem, że ciągle jestem w wodzie, ale już się na niej unosiłem. Nie odczuwałem
strachu, bólu czy paniki. Blask mówił, że nie powinienem się niczego bać. Pokazywał mi całe
moje życie.
– Pokazywał panu pańskie życie?
– Jak w kinie. Były to bardzo żywe obrazy. Zaczęły się od chwili, kiedy byłem dzieckiem i
posuwały się do przodu z zawrotną prędkością, ale widziałem każdy szczegół mego życia: siebie
w przedszkolu, wygraną w czasie zawodów skautów, jak bawiłem się z kolegami. I wcale tego
nie oglądałem; rozumie pani, to działo się naprawdę. Po prostu to działo się od nowa.
– Ile zdarzeń pan pamiętał?
– Nie zrozumiała mnie pani. To nie były wspomnienia. To było od początku moje życie,
każde najdrobniejsze zdarzenie, ale tak jak na szybko wyświetlanym filmie. Później, kiedy już
wróciłem do pracy, pamiętałem wiele szczegółów, których do tamtego momentu nie byłem
świadomy. Pamiętam je do teraz.
– Czy odniósł pan wrażenie, że oceniano pańskie życie?
– Nie. Nawet gdy oglądałem rzeczy, którymi nie mogłem się chwalić, sprawy, których się
wstydziłem, nie odnosiłem wrażenia, że blask mnie potępia. Raczej jakby światłość mówiła mi:
«No cóż, nie był to najlepszy pomysł, ale przynajmniej wyciągnąłeś z tego jakąś naukę,
prawda?» A ja odpowiadałem: «Tak, oduczyłem się egoizmu i możemy iść dalej».
– My?
– Ja i blask. Bo to on do mnie mówił. Blask był osobą.
– Bogiem?
– Nie wiem. Nigdy nie wierzyłem w Boga i nie wierzę do dzisiaj. A już na pewno nie w
starca z wielką brodą, w koszuli nocnej, skazującego ludzi na wieczne potępienie i takie rzeczy.
Owa światłość była czymś innym. Była pełna ciepła i miłości... Tak realna jak pani i ja, pełna
delikatności, a nawet poczucia humoru. Kiedy oglądałem siebie jako nastolatka umawiającego się
jednocześnie z dwiema dziewczynami, czułem, że blask się uśmiecha. Chociaż ja tym
dziewczynom okropnie łgałem.
– Blask się uśmiechał?
– Tak. W tym blasku była osoba.
– A co wydarzyło się później?
– Dokładnie nie wiem. Cały czas oglądałem swoje życie. To było ogromnie interesujące. I
nagle stwierdziłem, że leżę na plaży, a facet robi mi sztuczne oddychanie.
– Widział to pan, czy czuł?
– Widziałem. To było w tym wszystkim najbardziej zdumiewające. Pamiętam, że
obserwowałem to jakby z zewnątrz. Facet był prawie łysy, a resztkę włosów miał zaczesaną do
tyłu. Patrzyłem na tył jego głowy. To właśnie wtedy musiałem zapamiętać, jakie ma włosy,
ponieważ widziałem tego faceta wkrótce po wypadku, ale wówczas miał na głowie czapkę.
Obserwowałem więc przez chwilę, jak próbuje mnie ożywić, po czym znów znalazłem się we
własnym ciele. Paliło mnie w płucach, plułem wodą, a po plaży biegali rozgorączkowani ludzie.
– I co pan sądzi o swoim doświadczeniu? Mam na myśli to, co pan myślał o nim później.
– Przez długi czas nikomu o tym nie wspominałem. Moi kumple śmiali się ze mnie, że
stałem się religijny. Ale to nie była prawda. Nie mówiłem o tym, dopóki nie spotkałem tej grupy
ludzi. Byłem zdumiony, że inni również mieli przeżycia podobne do moich. Cieszyłem się, że
mogę z nimi porozmawiać... "
Abby ponownie wyłączyła magnetofon i zaczęła robić kolejne notatki. Znów przesunęła
taśmę i wcisnęła klawisz. Popijając kawę, słuchała następnej relacji.
– „Jestem logopedą i pracuję w szkole. W wieku czterdziestu trzech lat przeszłam operację
na otwartym sercu – mówił damski głos. – Na stole operacyjnym zamarły mi funkcje życiowe i
przez siedem minut byłam w stanie śmierci klinicznej.
– Czy mogłaby pani opisać to doświadczenie?
– Wszystko zaczęło się w sali operacyjnej. Unosiłam się tuż pod sufitem, w rogu
pomieszczenia. Widziałam, jak próbują przywrócić mnie do życia i nie mieściło mi się w głowie,
że jestem w stanie obserwować lekarzy. W pewnej chwili zdałam sobie sprawę z tego, że już nie
żyję– Jak się pani wtedy czuła?
– Dziwnie. Nie byłam wystraszona. Po prostu zmieszana i oszołomiona. Zupełnie nie
wiedziałam, co robić. Miałam nadzieję, że ktoś mi powie, gdzie jestem i dokąd mam iść. Naraz
uświadomiłam sobie, że to wszystko jest śmieszne. Pamiętam, że po prostu zachichotałam.
– I co było potem?
– Przez kilka minut obserwowałam lekarzy i pielęgniarki, ale to wszystko śmieszyło mnie
coraz bardziej. Nie podobał mi się ten widok. Pracowali nad moim ciałem, chociaż ja wcale tego
nie potrzebowałam. Po chwili znalazłam się w poczekalni. Siedział tam mój mąż z dwiema
naszymi córkami. Amy płakała, a John wycierał jej nos różową chusteczką. Osuszył jej twarz, a
chusteczkę higieniczną wyrzucił do kubła ze śmieciami. Później, kiedy mu o tym powiedziałam,
był zdumiony, bo te chusteczki wziął z domu mojej siostry, kiedy jechał do szpitala. Żadną miarą
nie mogłam o tym wiedzieć.
– A jak się pani czuła, widząc swoją rodzinę?
– Było mi ich żal. Chciałam im powiedzieć, żeby się nie martwili, że ze mną wszystko w
porządku. Ale kiedy ich dotykałam, niczego nie czuli.
– A czy pani ich czuła?
– Niezupełnie. Moje dłonie przechodziły przez nich.
– Miała pani dłonie?
– Naturalnie. Miałam ciało. Byłam go bardzo świadoma, ponieważ przed operacją straciłam
władzę w nogach, a teraz stały się bardzo silne. Czułam, że mogę biegać i tańczyć.
Doświadczenie ciała było tak realne, jakbym stała przy oknie i obserwowała swoją rodzinę. W
pewnym momencie zaczął mi marznąć lewy bok, więc odsunęłam się od tego okna.
– Dokąd się pani odsunęła?
– Poszybowałam za szpital. Było lato i świeciło słońce. I nagle blask słońca zamienił się w
utkany ze światła korytarz. Poczułam ogromną ulgę. W końcu wiedziałam, dokąd zmierzam.
– Czy odnosiła pani wrażenie, że owa światłość była osobą?
– Czułam, że mam do czynienia z Bogiem. Odnosiłam wrażenie, że stoję przed Bogiem. To
najcudowniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam.
Blask był ciepły i pełen spokoju. Wtedy ujrzałam mężczyznę przycinającego żywopłot.
Okazało się, że to mój ojciec, który zmarł, gdy byłam nastolatką.
– Przycinał żywopłot?
– To było realne miejsce, a nie żadne wrota z pereł. Nie rozlegał się dźwięk harfy. Zwyczajne
miejsce, gdzie rosła trawa, rosły drzewa i świeciło słońce. Panował tam taki spokój i cisza.
– Czy ojciec panią poznał?
– Tak. Uśmiechnął się do mnie i powiedział, że mnie kocha, ale że jeszcze nie nadeszła pora,
abym tam przyszła.
– Czy nie odnosiła pani wrażenia, że to wszystko jest snem?
– Absolutnie nie. Czasami śni mi się ojciec, ale to nie był sen, bo ten obraz nie znikał. To nie
był sen. To doświadczenie.
– Co stało się po tym, jak zobaczyła pani ojca?
– Ujrzałam innych ludzi, których znałam. Moją babcię, która umarła przed kilkoma laty, i
kuzyna, w którym podkochiwałam się, kiedy byłam dzieckiem, a nawet moją córeczkę, którą
poroniłam w piątym miesiącu ciąży przed dwudziestoma laty. Była śliczna.
– Rozpoznała pani dziecko, którego nawet pani nie widziała?
– Nie rozpoznawałam ludzi po ich wyglądzie. To trudno wytłumaczyć. To tak, jakbym
wiedziała, kim oni są i dlatego ich rozpoznawałam. Myśli pani, że zwariowałam?
– Wcale nie. Słyszałam już wiele takich relacji. Ale proszę mówić dalej.
– Wszyscy ci ludzie mówili to samo, co powiedział mi ojciec. Jeszcze nie nadszedł mój czas.
Po chwili wiedziałam, że mają rację, że muszę wracać. Ruszyłam tą utkaną z blasku drogą z
powrotem i z szybkością światła znalazłam się we własnym ciele. Jedna z pielęgniarek
powiedziała: «Wrócił puls!». A ja czułam, że płaczę. I później już nic nie pamiętałam.
Obudziłam się na sali intensywnej terapii.
– Czy to doświadczenie było tak piękne, iż żałowała pani, że wróciła do życia?
– Tak.
– Chciałabym zapytać panią o to samo, o co pytam wszystkich, którzy przeszli przez
doświadczenie śmierci klinicznej. Ponieważ teraz traktuje pani śmierć jako zjawisko pozytywne,
co pani sądzi o samobójstwie? Czy zdecydowałaby się pani na takie rozwiązanie, gdyby
zmęczyło panią życie?
– Samobójstwo nie wchodzi w rachubę! Bardziej niż kiedykolwiek odnoszę wrażenie, że to
coś najgorszego, co można zrobić. Sądzę, że istnieje jakiś wyższy plan i popełniamy okropny
błąd, jeśli go nie realizujemy. Ludzie, którzy odbierają sobie życie, robią najgorszą rzecz, jaką
mogą uczynić. Naprawdę im współczuję.
– A jaki wpływ wywarło na panią tamto doświadczenie?
– Całkowicie odmieniło moje życie. Stałam się zupełnie inną osobą.
– W jaki sposób?
– Dużo bardziej cenię życie. Nie przejmuję się głupstwami, ponieważ wiem, że nie mają
znaczenia.
– A co ma dla pani znaczenie?
– Miłość. Nic tak się nie liczy jak miłość. Naprawdę uwierzyłam, że stworzeni jesteśmy po
to, żeby kochać, tylko musimy się o tym przekonać. Czasami przepełnia mnie tak wielka miłość,
że nie potrafię jej ogarnąć. Cieszę się każdą chwilą życia. Czuję, że jest cenne".
Abby wyłączyła magnetofon i znów zrobiła notatki. Potem skuliła się na kanapie, oparła
brodę na kolanach i popadła w zamyślenie.
Istniały pewne różnice w relacjach, ale większość z nich była niepokojąco podobna,
przynajmniej w najistotniejszych szczegółach. Abby przeprowadziła również wywiady z trzema
osobami, które przeszły przez doświadczenie śmierci klinicznej wskutek próby dokonania
samobójstwa. Wszyscy ci ludzie twierdzili, że byli nieszczęśliwi i załamani, ponieważ trafili do
miejsca, które było „zimne i opuszczone, coś w rodzaju poczekalni", i odnosili wrażenie, że będą
tam musieli przebywać bardzo, bardzo długo.
Kolejny element wspólny to „tunel", jakkolwiek różnie przez jej rozmówców określany:
„cylinder", „aleja", „rynna", czy po prostu „ścieżka". Ludziom brakowało słów, żeby określić
precyzyjnie naturę tego tunelu, blasku czy ciała, jakie poznali podczas trwania doświadczenia.
Ale wszyscy zgadzali się, że wiązało się to z uczuciem ciepła, miłości, spokoju i szczęścia. A
wielu, jak ta ostatnia kobieta, której relację przesłuchiwała, twierdziło, że ich całe życie się
odmieniło.
Abby pomyślała o Bradzie i jego dziwnej przemianie, o tym, jaki stał się czuły, wrażliwy,
pełen zrozumienia. Na wspomnienie chwil, kiedy się z nim kochała, poczuła lekkie drżenie. Był
teraz taki bezinteresowny i wielkoduszny, tak bardzo chciał sprawić jej rozkosz.
Czyżby naprawdę odmienił się dzięki jakiemuś okultystycznemu przeżyciu? A może po
prostu wydoroślał i zmężniał duchowo na skutek zetknięcia się ze śmiercią i zrozumiał wreszcie,
co jest dla niego w życiu najważniejsze?
Zniecierpliwiona potrząsnęła głową i wstała. Włączyła komputer. Po wielu tygodniach
zbierania materiału ciągle nie wiedziała, co ma sądzić o całym zjawisku doświadczenia śmierci
klinicznej.
Zdrowy rozsądek kazał jej przyjmować wytłumaczenie psychologiczne, które wskazywało na
przemiany chemiczne zachodzące w mózgu i gwałtowne zmiany poziomu hormonów jako
przyczynę tego, że pewne elementy w doświadczeniu były wspólne – światło, jakieś kształty,
tunel.
Ostatecznie niewielki procent ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, miał cokolwiek do
powiedzenia. Większość pacjentów po przebudzeniu niczego nie pamięta.
Ale trudno jest wyjaśnić trwałe zmiany osobowości i widzenia świata. A najtrudniej było
Abby wytłumaczyć przemianę, jaka zaszła w Bradzie, różne niewielkie, subtelne zmiany, tak dla
niej wyraźne. Ludzi, z którymi przeprowadzała wywiady, wcześniej nie znała. Natomiast Brada
Carmichaela znała każdym nerwem swego ciała, duszą i dlatego nie miała pojęcia, co obecnie o
tym wszystkim sądzić.
Wiedziała jedynie, że z jakichś względów nie chce uwierzyć w zjawisko przeżycia śmierci
klinicznej. A co więcej, trwała w przekonaniu, że z uporem będzie odrzucać tę koncepcję, bez
względu na to, jak przekonujące okażą się dowody, na które trafi.
Rozdział 12
Z korytarza wynurzył się Wilbur, obrzucił salon posępnym spojrzeniem i zbliżył się do
siedzącej przed komputerem Abby.
Z godnością króla, który czuł się panem w swoim królestwie, pochylił łeb, po czym rozłożył
się na stopach pani. Westchnęła, czując ciepło jego miękkiej sierści.
– No cóż, dziękuję, Wilbur – szepnęła zaskoczona. – To miłe.
Nie ma w tym nic osobistego – zdawały się mówić zmrużone ślepia. Po prostu podłoga jest
zbyt zimna, a z kominka bije za duży żar. Dziecino, jak tylko przestanie mi się tutaj podobać,
odejdę.
Abby uśmiechnęła się do kota. Kusiło ją, żeby poruszyć stopami i popieścić miękkie futro na
jego brzuchu, ale obecność zwierzęcia była zbyt uspokajająca, żeby ryzykować niezadowolenie
kocura.
W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi, mącąc ciszę i spokój panujące w całym
domu. Kocisko przesłało swojej pani spojrzenie, które miało oznaczać: „Ani mi się waż".
– Wilbur, kochanie, muszę otworzyć drzwi – powiedziała błagalnie Abby. – Za chwilę wrócę
i znów będziesz mógł leżeć mi na stopach. Obiecuję.
Kocur łypnął na nią ślepiami, wstał i opuścił pokój, jeżąc ze złości sierść. Abby podeszła do
drzwi i uśmiechnęła się na widok Joan, stojącej na pogrążonej w mroku werandzie.
– Czyżbym wybrała nieodpowiednią chwilę? – zapytała z niepokojem przyjaciółka. – Chodzi
mi o to, czy nie ma u ciebie Brada?
– Nie, nie ma. Ale właśnie Wilbur ułożył mi się na stopach, a ja wstałam, żeby otworzyć ci
drzwi. Przez tydzień mi tego nie wybaczy.
– To takie nadęte, odstręczające kocisko. Powinnaś zorganizować sobie kanarka. Jest o wiele
bardziej sympatyczny.
– Żeby Wilbur go pożarł? – rzuciła ze śmiechem Abby. – Joan, nie wyglądasz najlepiej. Co
się dzieje?
Joan nieśmiało dotknęła swoich spodni.
– To z lycry. Wracam właśnie z zajęć. Czy twoim zdaniem nie są zbyt wyzywające?
– Nie, fantastyczne. Naprawdę jestem zazdrosna. Czy masz do nich górę? Zdejmuj płaszcz.
Roześmiana Joan pozwoliła przyjaciółce pomóc się rozebrać. Oczom Abby ukazał się
dwuczęściowy, lśniący kostium w jaskrawych kolorach. Była zachwycona. Poblaski barw
odbijały się na twarzy Joan, a obcisły materiał podkreślał jej smukłą, idealną sylwetkę.
– Jezu, wyglądasz jak modelka. Chyba dołączę do tych waszych zajęć – oświadczyła pełnym
tęsknoty głosem. – Boże słodki, czuję się przy tobie jak stare babsko. Popatrz tylko na moje
dżinsy i koszulę Brada.
– Wyglądasz wspaniale, Abby. Jak zawsze – odparła układnie Joan.
– Pewnie – potwierdziła z goryczą Abby. – Zwłaszcza kiedy pracuję po siedemnaście godzin
na dobę i nie mam nawet czasu, żeby coś zjeść.
Joan popatrzyła z troską na przyjaciółkę. Rzeczywiście miała zmęczoną twarz.
– Naprawdę, Abby? Naprawdę ciągle tyle pracujesz?
– Tak naprawdę to nie. Kiedy tamtego wieczoru wpadł do mnie Brad, w lodówce zostało
jeszcze trochę pizzy i musiałam ją odgrzać.
– Na lunch czy kolację? Abby wzruszyła ramionami.
– Mnie nie robi to już żadnej różnicy.
Joan wsparła dłonie na szczupłych, okrytych lśniącym materiałem biodrach i potrząsnęła
głową.
– No cóż, to nie jest najlepsza sytuacja. Kończ, co masz do skończenia, a ja usmażę omlety i
zrobię sałatkę. Potem usiądziemy sobie przy ogniu i pogadamy od serca, jak za dawnych,
dobrych czasów.
– Joannie – westchnęła Abby i przytuliła do siebie przyjaciółkę. – Czy wiesz, że jesteś
aniołem?
Nie zdawała sobie sprawy, że jej słowa mogą się okazać tak mało taktowne. Pojęła to
dopiero, kiedy Joan zesztywniała, odwróciła się i szybko wyszła do kuchni.
– Muszę przepisać jeszcze kilka akapitów! – zawołała w kierunku kuchni, skąd już dobiegał
brzęk garnków i talerzy. – Zaraz skończę i ci pomogę. Rzeczywiście, skoro mi już o tym
przypomniałaś, muszę zrobić sobie przerwę.
Dokończyła stronę, zapisała i wyłączyła komputer. Potem włożyła do ognia kolejne polano i
nastawiła kasetę z nastrojową muzyką.
Wreszcie pojawiła się w kuchni i popatrzyła na krzątającą się Joan.
– Rozbić jajka? – zapytała. – A może pokroić grzyby albo cebulę... nie, nie, lepiej bez cebuli.
– Dlaczego bez? – zapytała Joan, przechodząc od stołu do zlewu.
– Kiedy kroję cebulę – wyjaśniła Abby, sadowiąc się na kuchennym taborecie – zaczynam
płakać i później długo nie mogę przestać.
Joan rzuciła jej przez ramię uważne spojrzenie.
– W czym problem, Abby? Coś się nie układa między tobą a Bradem? Abby nerwowo
potrząsnęła głową, po czym sięgnęła po kostkę sera i zaczęła ją kroić.
– Z Bradem wszystko układa się cudownie. Jest miły, czuły, najbardziej delikatny mężczyzna
na świecie. To coś prawie nadprzyrodzonego, Joan. Jakby odmieniono mu duszę. Czy jesteś w
stanie sobie wyobrazić, że to możliwe... taka kompletna zmiana osobowości? Czy naprawdę
mogę mu ufać?
Joan zmierzyła przyjaciółkę wzrokiem od stóp do głów i pochyliła się nad zlewem pełnym
sałaty.
– Nie wiem. Mówił, że to po tym doświadczeniu śmierci klinicznej, tak? Abby ponuro
skinęła głową.
– Tak. Inni ludzie, którzy przez to przeszli, twierdzą to samo. Ale nie wiem, Joannie. –
Wstała z taboretu, zbliżyła się do przyjaciółki i odebrała z jej rąk sałatę. – Ci ludzie... sprawiają
na mnie wrażenie osób z czasów Looneya Tunesa. Anioły i blask, i wszystkie te bałamutne,
niepokojące wyobrażenia.
– Uważasz, że wcale nie widzieli tego samego?
– Na Boga, nie! Niektórzy widzieli dzieci, a nawet domowe zwierzaki, które odeszły.
Niektórzy mają tradycyjne, religijne wizje – kościoły, meczety – lub scenki rodzajowe czy
grające orkiestry... zupełnie jakby to była kwestia tego, jak zostali w życiu zaprogramowani.
Osobiście uważam, że to kombinacja zjawisk chemicznych i autosugestii.
– Wiem – odparła Joan, kończąc roztrzepywać jajka. Dodała mleka i wylała wszystko na
patelnię. – Wspominałaś już o tym wcześniej. Ale – dodała po chwili niezręcznej ciszy – co z
dziećmi? Czy uważasz, że dzieci...
– Popatrz na te brązowe plamki na sałacie! – przerwała jej Abby. – Tak jest zawsze. Kupuję
świeżą i zieloną, a kiedy rozpakowuję w domu, ma te brązowe plamy.
– Więc ją odnieś i złóż reklamację – zaproponowała Joan. – Masz do tego pełne prawo.
– Trele-morele, ale z ciebie rzeczniczka praw obywatelskich – powiedziała Abby, krzywiąc
twarz. – A sama się nie poskarży nawet wtedy, kiedy koń nadepnie jej na odcisk, w obawie, że
może kogoś urazić.
– Skarżę się – zaprotestowała Joan. – Tyle że cicho. To wszystko. Nikt nie może mnie
usłyszeć.
Abby zachichotała.
– Kiedy sobie uświadomiłam, co się dzieje, dałam koniowi takiego kuksańca, że aż go
wyprostowało, a nieszczęsna Kimberley zawisła na nim, jakby od tego zależało jej życie.
Obie przyjaciółki roześmiały się na wspomnienie nieszczęsnej wizyty na rancho podczas ich
szkolnej wycieczki.
– I dobrze jej to zrobiło – zauważyła Abby, wybierając do sałatki zdrowe liście. – Kimberley
siedziała na nim z taką godnością i wyniosłością, na jaką nas, zwykłych śmiertelników, którzy
nigdy nie dosiedli konia, nie byłoby stać.
– Abby, dlaczego ze mną nie porozmawiasz? – zapytała cicho Joan. – Ostatecznie cały czas
pracujesz nad tym artykułem. Czy nie pomogłoby ci, gdybyś jak zwykle o wszystkim mi
opowiedziała po prostu dlatego, żeby to samej sobie lepiej ułożyć w głowie?
– W porządku, Joannie. Artykuł już mam praktycznie gotowy, naprawdę. Dziękuję ci, ale nie
mogę znieść... – Głos jej się załamał i dopiero po chwili odzyskała panowanie nad sobą. – Z
pewnych względów nie chcę rozmawiać o doświadczeniu śmierci klinicznej u dzieci. Nie wiem
dlaczego, ale nie chcę. Porozmawiajmy o czymś innym – zakończyła pogodnym tonem. – Co z
twoim aniołem? Ostatnio nie spotykam go na ulicy. Podejrzewam, że jest już za zimno i razem z
ziębami udał się na południe. Powiedz, Joannie – ciągnęła, myszkując w szafce w poszukiwaniu
przypraw do sałaty – dokąd, twoim zdaniem, tacy włóczędzy wybierają się zimą? Czy wydają
wszystkie wyżebrane pieniądze na domki kempingowe w Palm Springs?
W pewnym momencie odwróciła się powoli, uświadomiwszy sobie nagle pełną napięcia
ciszę, która zapadła w kuchni. Joan stała bez ruchu, ściskając w ręce patelnię z omletami. Twarz
miała śmiertelnie bladą, a niebieskie oczy szeroko otwarte. Malowała się w nich rozpacz.
– Joannie! – szepnęła Abby, odstawiając salaterkę z sałatą. Podeszła do przyjaciółki. –
Kochanie, co ci się stało?
– Jestem taka głupia – lamentowała Joan. – Taka głupia, Abby.
– Czyżbyś zakochała się w tym facecie? Naprawdę się w nim zakochałaś? Joan,
powstrzymując napływające do oczu łzy, skinęła głową. Zapadła chwila niezręcznego milczenia.
– Czy... czy coś się stało? – zapytała cicho Abby. – Mam namyśli...
– Nie – odrzekła Joan. – Nic się nie stało. Z wyjątkiem tego, że wyzwoliłam się spod tyranii
mamy – dodała z bladym uśmiechem. – Nieustannie kłamałam, Abby, żeby tylko wymknąć się z
domu i spotykać z nim wieczorami nad jeziorem. Teraz już nawet nie muszę kłamać. Zrozumiała,
że mam własne życie. Do nas obu dotarło w końcu, że mogę wychodzić, dokąd chcę i kiedy chcę.
I wiesz co? Prawie całkowicie minął jej artretyzm, a nawet wspomniała coś o podjęciu pracy na
pół etatu w bibliotece.
Ale w tej chwili Abby zupełnie nie interesowało dążenie Very Holland do uzyskania
osobistej niezależności.
– Joan – powiedziała. – Co się stało? Przez te wszystkie wieczory, które spędzaliście ze sobą,
czy... ?
Joan uśmiechnęła się smutno.
– Nawet nie trzymaliśmy się za ręce. Po prostu siedzieliśmy na ławce i rozmawialiśmy. – Jej
twarz wyrażała podniecenie. – Było to najwspanialsze, najcudowniejsze doświadczenie w moim
życiu. Tak bardzo się w nim zakochałam, Abby, a teraz on... on po prostu odszedł i myślę, że
chyba umrę.
Pochyliła się w stronę Abby, oparła głowę na jej ramieniu i zaczęła rozpaczliwie płakać.
Kilka dni później nadeszła pierwsza śnieżyca, otulając cały świat całunem bieli. W nocy nad
ulicznymi latarniami unosiły się mgliste jasnozłote aureole, a nagie gałęzie drzew lśniły na tle
ciemnego, zimowego nieba niczym koronki utkane z mrozu. Nie było wiatru, więc śnieg tworzył
głębokie, gładkie zaspy, osiadał na płotach i zaparkowanych samochodach.
Abby stała w oknie ciemnej sypialni swego domu i oglądała spowity bielą świat. Otuliła się
jedwabnym, łososiowym szlafrokiem. W nikłym świetle jej twarz wydawała się zapadnięta i
blada.
W takie noce zawsze straszliwie tęskniła za Aaronem. Wiedziała, że to niemądre, ale przez
cały czas zastanawiała się, gdzie jej dziecko jest teraz, czy jest mu dobrze i czy przypadkiem nie
marznie.
Było to całkowicie irracjonalne. Ciągle wierzyła, że śmierć ciała jest końcem wszystkiego.
Niemniej jednak wciąż pragnęła utulić Aarona, ochronić go przed chłodem, naciągnąć pod brodę
ciepłą kołdrę, zasłonić szczelnie okna, żeby zimno nie leciało do pokoju.
– Kochanie! – dobiegł ją senny głos leżącego w łóżku Brada. – Co się dzieje?
Odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła z przymusem.
– Pada śnieg. Niebawem święta, Brad.
Nie odpowiedział, tylko obserwował jej postać majaczącą w mroku. Kiedy szła do niego
przez pokój, dostrzegła delikatne światło ulicznej latarni, padające na jego twarz i subtelną linię
ust.
– Czy zaplanowałaś już coś na święta, Abby? – zapytał w końcu, przeciągając się i siadając
na łóżku. – Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym, prawda?
Abby potrząsnęła głową, wsunęła się pod kołdrę i chłonęła bijące od niego ciepło.
– Ostatnie Boże Narodzenie było okropne, Brad. Wspominam je jako najstraszliwszy okres
w moim życiu. Chciałabym spędzić tegoroczne święta pogodnie, po prostu we dwoje, a wtedy
może zacznę powoli zapominać zły czas.
Znów nic nie odpowiedział, jakby ważył w myślach jakąś decyzję.
– Brad? Czy wszystko w porządku? A może masz inne plany? Może chcesz wyjechać na
narty albo coś w tym rodzaju? Mogłabym...
– Nie – odparł, potrząsając głową i przygarniając ją do siebie. – Święta w domu to coś
cudownego, Abby. Marzę o tym.
Oboje przez chwilę milczeli. Abby była przekonana, że Brad myśli o tym samym co ona – że
to miejsce nie jest jego domem. Nie prosiła go jeszcze, żeby tutaj zamieszkał, chociaż zamierzała
to zrobić, jeśli tylko się o to do niej zwróci. Ostatnio dojrzała do tej decyzji, przekonana, że może
odrzucić wszelkie lęki i wątpliwości i po prostu cieszyć się tym, że Brad znów na stałe pojawi się
w jej życiu.
Tak bardzo go kochała.
Westchnęła, przytuliła się jeszcze mocniej i pocałowała go w szyję.
– Kocham cię – szepnęła.
– Naprawdę? – mruknął ochryple. – Jak bardzo? Abby uśmiechnęła się w ciemności.
– Chyba ci już to wcześniej okazałam. Nie zauważyłeś?
– Och, Abby, pewnie, że zauważyłem. Zwracam na ciebie uwagę jak nikt inny na świecie.
Zaczął ją pieścić przez cienką nocną koszulę, przeciągając dłonią po zgrabnych udach, talii i
piersiach.
– Brad, chciałabym z tobą o czymś pomówić.
– Tak? – Wyciągnął swe smukłe muskularne ciało i objął ją ramieniem, a następnie otulił
kołdrą. – O czym chcesz porozmawiać?
– O przyszłości. Naprawdę muszę podjąć pewne decyzje.
– Świetnie, ja również.
Powiedział to z takim żarem, że Abby ogarnęło zdumienie i podniecenie.
– Chodzi mi o to – odezwała się – że sypiamy ze sobą, ale niczego nie ustaliliśmy.
Chciałabym zrozumieć, na czym stoimy, Brad. Muszę dokładnie wiedzieć, ku czemu to wszystko
zmierza.
– Ja też – rzekł i zamilkł na chwilę. Abby obserwowała jego twarz, na którą padała poświata
odbita od śniegu, okrywającego ogródek. – Abby, muszę cię o coś zapytać.
Zesztywniała. Serce zaczęło jej mocniej bić.
A więc to już teraz – pomyślała. Chce zapytać, czy może wrócić i ponownie rozpocząć ze
mną życie. A ja mu odpowiem „tak", ponieważ nie wyobrażam już sobie bez niego życia.
– Ale najpierw muszę ci coś wyznać – powiedział zaskakująco poważnie.
– O co chodzi, Brad?
– Czy pamiętasz małą dziewczynkę, o której ci wspominałem? Tony. Mieszkała na tej ulicy.
– Ta, która ruszała zabawki Aarona?
– Tak, ta sama.
– Co się z nią dzieje? – zapytała.
– Nie wróciła do swojej opiekunki. Zabrałem ją do siebie.
– Co?! – Abby była wstrząśnięta, wpatrywała się w Brada szeroko rozwartymi oczyma.
– Tego dnia, kiedy ją tutaj zastałem, poszedłem z nią do jej tak zwanej opiekunki – wyznał z
goryczą. – Abby, żebyś tylko widziała, w jakim chlewie one mieszkały. Ta kobieta prawie ciągle
chodziła pijana, zostawiała dziecko samo, biła je całkiem bez powodu... Tony miała siniaki na
całym ciele, była niedożywiona, zaniedbana. Nie mogłem tego znieść. A w dodatku ta kobieta nie
była wcale z nią spokrewniona. Matka Tony umarła ponad rok temu.
– I zabrałeś ją? Tak jak... zabłąkanego kociaka czy psa? Brad, jak mogłeś coś podobnego
zrobić? Chodzi mi o to, że to nielegalne odbierać dzieci ich opiekunom.
Brad uśmiechnął się posępnie.
– Miałem pewne kłopoty. Mieszka u mnie od dwóch tygodni, a ja prowadzę negocjacje z
opieką społeczną.
Abby zakręciło się w głowie. Odniosła wrażenie, że jej szczęście staje pod znakiem
zapytania.
– Abby?
Oblizała usta i zmusiła się, żeby popatrzeć mu w oczy.
– Słucham?
– Chcę ją zatrzymać. Chcę zostać jej legalnym opiekunem, a nawet, jeśli się to uda,
adoptować ją. Ale potrzebuję twojej pomocy.
– Mojej pomocy?
– Muszę stworzyć jej dom, Abby. Muszę udowodnić urzędnikom, że zapewnię jej
stabilizację, odpowiednie schronienie, rodzinę. Chciałbym, żebyś...
– Nie! – szepnęła Abby, spoglądając na niego z przerażeniem. – Nie, Brad. Nawet mnie o to
nie proś.
Wyskoczyła z łóżka i zaczęła przechadzać się po pokoju. Oddychała ciężko. Serce waliło jej
jak oszalałe.
Nie miała zielonego pojęcia, dlaczego zareagowała tak gwałtownie, dlaczego tak żachnęła się
na myśl o obcym dziecku zajmującym w jej życiu miejsce Aarona. Inną, bardziej racjonalną
część jej umysłu ogarniało poczucie winy i wstyd, który sprawił, że zrobiło jej się zimno i
poczuła mdłości.
– Abby – odezwał się cicho Brad, nie wstając z łóżka. – Nie rozumiem. Odwróciła się w jego
stronę.
– To już się staje nie do zniesienia – rzekła. – To nieuczciwe z twojej strony, Brad. Stawiasz
mnie w tak nieprawdopodobnej sytuacji.
– W jakiej? – zapytał szczerze zdumiony. – Nie rozumiem, Abby. Powiedz, dlaczego jesteś
tak załamana?
W jej oczach pojawiły się łzy i popłynęły po policzkach. Przystanęła przy oknie, odwróciła
się i popatrzyła na leżącego w łóżku mężczyznę.
– Aaron... Aaron był moim dzieckiem – wyjąkała niewyraźnie. – Był... tak bardzo go
kochałam. Był tym, co miałam najdrogocenniejszego w życiu. Brad, jak możesz być aż tak
okrutny i prosić mnie o coś takiego? Nie mogę zastąpić synka tą małą dziewczynką, jakby Aaron
był... był tylko jakimś zwierzakiem, który się zgubił.
Usiadła na stojącym obok okna krześle, skuliła się i zaczęła cicho szlochać. Drżała, twarz
wtuliła w kolana.
Brad przez chwilę z niepokojem ją obserwował. Nagle wstał z łóżka i zbliżył się do niej.
– Posłuchaj – zaczął, wyciągając rękę w jej stronę. – Posłuchaj, kochanie. Nie chciałem
sprawiać ci bólu. Po prostu myślałem...
– Odejdź – powiedziała stłumionym głosem.
– Proszę, kochanie, nie możemy...
Abby odwróciła ku niemu zalaną łzami twarz. Wydawało się, że stoi tak daleko od niej, jak
za falującą mgłą.
– Odejdź, Brad – powtórzyła bezbarwnie. – Przepraszam, ale chcę zostać teraz sama. Muszę
wszystko przemyśleć.
– Ależ, Abby...
– Proszę, nic więcej nie mów. Po prostu zostaw mnie samą. Obserwowała, jak zbiera ubranie
i cicho opuszcza sypialnię. Siedziała na krześle i nasłuchiwała odgłosów dobiegających z
sąsiedniego pokoju, w którym się ubierał. Później usłyszała trzask drzwi wyjściowych. Ale nawet
kiedy cichł już warkot silnika jego samochodu, a tylne światła zniknęły w padającym śniegu,
ciągle jeszcze bujała się w fotelu i spoglądała szeroko otwartymi oczyma w srebrzysty blask za
oknem.
Nie docierał do jej świadomości panujący w pokoju chłód, nie zdawała sobie sprawy, że drży
i jak zimne stają się jej odkryte ramiona. Czuła tylko przeraźliwą samotność i opuszczenie, czuła
ból, który przysłaniał jej cały świat.
Przez kilka następnych dni na wzgórza otaczające jezioro nieustannie padał śnieg. Kiedy
wreszcie niebo się przejaśniło, cała dolina spoczywała pod białym, grubym całunem lśniącym w
promieniach słońca niczym klejnoty.
W niedzielne popołudnie Abby podążała krętą ścieżką biegnącą nad brzegiem jeziora. Ręce
schowała głęboko w kieszenie zimowego palta. W zamyśleniu spoglądała na lśniącą wodę. Nad
powierzchnią unosiły się strzępy mgły, a na wodzie kawałki lodu. W tutejszym łagodnym
klimacie jezioro nigdy do końca nie zamarzało i stanowiło istny raj dla wodnego ptactwa, które
przez całą zimę mogło w nim pływać i znajdować pożywienie. Twarz Abby skurczyła się, kiedy
pomyślała o Aaronie. Zawsze tak bardzo niepokoił się o kaczki i dzikie gęsi pływające w
lodowatej wodzie.
„Mamusiu, czy im nie jest zimno? Popatrz, one nawet nurkują!"
Abby odsunęła te wspomnienia i ruszyła ścieżką. Pod jej butami chrzęścił śnieg.
Była pogrążona w rozpaczy, zupełnie jakby od śmierci Aarona upłynął zaledwie tydzień, a
nie ponad rok. Nie rozumiała, co sprawiło, że wpadła w taką rozpacz i smutek.
Oczywiście częściowo spowodowane to zostało szokującą wiadomością, jaką przyniósł jej
tamtej nocy Brad. Ciągle pamiętała, co czuła, kiedy powiedział jej o Tony, podczas gdy ona
spodziewała się. że będzie to romantyczny i intymny wieczór.
Zdawała sobie również sprawę, że zachowała się egoistycznie i nieprzyjaźnie. Postąpiła
paskudnie, traktując go w taki sposób, a co gorsza tak źle odniosła się do małej, bezdomnej
dziewczynki. Od tamtej okropnej nocy Brad telefonował do niej kilkakrotnie, ale Abby zbywała
go monosylabami, twierdząc, że jest bardzo zajęta, że kończy pracę nad artykułem i nie ma dla
niego czasu.
Oczywiście to był tylko wykręt. Tak naprawdę to bała się zobaczyć z Bradem, ponieważ
zdawała sobie sprawę, że nie zniesie spotkania z dzieckiem, którym się zaopiekował. Owa
nieznajoma mała dziewczynka była intruzem w jej domu. Uzurpowała sobie prawo do miejsca
Aarona w jej życiu oraz odebrała część uczucia, jakim darzył ją Brad. Abby nie chciała mieć z
nią nic wspólnego.
Niemniej musiała uczciwie przyznać przed samą sobą, że jej stan emocjonalny spowodowała
nie tylko wieść o opuszczonej sierocie, która zamieszkała u Brada. Uczucia owe wiązały się w
dużej mierze z artykułem, nad którym pracowała i koncentracją na tematyce śmierci. Przez długie
miesiące chciała pogodzić się z nieodwracalnym odejściem Aarona. Teraz rozmyślając o tym
wszystkim, doszła do wniosku, że już się z tym faktem pogodziła.
Ale zbliżała się pierwsza rocznica śmierci Aarona. Wszyscy mówili jej, że takie rocznice
sprawiają najwięcej bólu. Mogą wrócić dawne emocje, nawet jeśli człowiek sądził, że już doszedł
do siebie.
Abby ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową, ganiać się w duchu za własną słabość.
Popatrzyła na bloki mieszkalne nad brzegiem jeziora i zaczęła się zastanawiać, czy to
popołudnie Mitch spędza w domu. Może warto byłoby wpaść do niego z wizytą? Tak chętnie,
pomyślała żałośnie, porozmawiałabym z kimś, kto nie ma nic wspólnego z moim życiem
uczuciowym i kto niczego ode mnie nie chce ani nie oczekuje.
Z wahaniem patrzyła w stronę domu, w którym mieszkał Mitch. I nagle doznała wstrząsu. Z
przeciwka, niedbałym krokiem, nadchodził mężczyzna. Najwyraźniej oddawał się kontemplacji
pięknego, zimowego dnia.
Abby rozpoznała w nim włóczęgę, który od kilku ostatnich miesięcy bez reszty pochłaniał
uwagę Joan. A więc wcale nie opuścił doliny, pomyślała i spostrzegła, że jest ubrany jak zwykle.
Najwyraźniej jedyną jego ochroną przed chłodem była podarta flanelowa koszula, naciągnięta na
inną, dżinsową. Kiedy zbliżył się do Abby, podniósł głowę i spojrzał na nią wzrokiem dającym
do zrozumienia, że ją poznał.
– Dzień dobry – powiedział.
Jego smagła twarz wyrażała spokój i pogodę ducha.
– Dzień dobry – odparła szorstko Abby i zrobiła krok w lewo, żeby umożliwić mu przejście.
Ale on zatrzymał się i nie spuszczał z niej wzroku. Poczuła się niepewnie pod tym bacznym
spojrzeniem.
Wróciła na ścieżkę i zacisnęła usta. Chciała odejść, ale coś nie pozwalało jej wykonać
żadnego ruchu.
– Dlaczego pan tak na mnie patrzy? – zapytała gwałtownie. – Czego pan chce?
– Ciągle nie opuszcza pani ten ból – odparł. – Dlaczego chce pani tak cierpieć?
Abby ogarnął nieprzytomny gniew.
– Wcale nie cierpię! – wrzasnęła.
Jej głos zabrzmiał tak piskliwie w zimnym powietrzu, że aż poczuła się zażenowana.
Włóczęga spoglądał na nią spokojnym, nieruchomym wzrokiem, Abby zaś robiła wszystko,
żeby zapanować nad emocjami.
– Proszę pana – zaczęła w końcu spokojnym już tonem. – Nie wiem, kim pan jest. I nie
wiem, dlaczego uważa się pan za takiego znawcę duszy ludzkiej, skoro nie potrafi pan nawet
kupić sobie pary przyzwoitych butów. I – dodała, nie potrafiąc zahamować potoku gorzkich słów
– pogrążył pan moją przyjaciółkę w takim smutku.
Popatrzył na nią z lekkim zdziwieniem, a na jego łagodnej twarzy pojawiła się troska.
– Pani przyjaciółkę?
– Dobrze pan wie, o kim mówię – odparła krótko Abby.
– Tak, wiem. Czy jest aż tak bardzo nieszczęśliwa?
– Odnoszę wrażenie, że martwi się o pana – odrzekła Abby. Poczuła, że odzyskuje
panowanie nad sobą, a oczy mężczyzny i emanujący od niego spokój mają na nią wręcz
hipnotyczny wpływ. – Uważała, że was dwoje... was dwoje łączy pewien rodzaj przyjaźni. I
wtedy nagle zniknął pan bez śladu. Zastanawiała się, gdzie pan się podział i czy nic złego się
panu nie przytrafiło. Joan jest osobą bardzo wrażliwą. Ciągle martwi się o innych.
– Tak, wiem o tym – odparł mężczyzna, nie spuszczając z niej wzroku. Ona również patrzyła
mu w oczy. Przepełniająca ją złość ulotniła się bez śladu i nagle poczuła, że, jak dziecko,
chciałaby zasypać nieznajomego gradem pytań. Zapragnęła się dowiedzieć, kim on jest, skąd
przybył i gdzie zdobył taką wiedzę o życiu i wszechświecie. Co wie o Aaronie...
Ależ to po prostu śmieszne, pomyślała. Był bezdomnym ulicznym grajkiem i nikim więcej.
Nieważne, co wyobrażała sobie Joan. Były to tylko fantazje samotnej kobiety.
Niemniej te oczy...
– Proszę jej powiedzieć, że będę tutaj czekał jutro o siódmej wieczorem – przerwał
rozmyślania Abby. – Proszę poprosić ją, żeby się ze mną spotkała.
Abby zawahała się, próbując zachować zdrowy rozsądek. O tej porze roku o siódmej
wieczorem w parku panować będą egipskie ciemności. Czy naprawdę chce wysyłać przyjaciółkę
na spotkanie z jakimś włóczęgą w zimową noc do tak odludnego miejsca? I ponownie, bez
wysiłku, odczytał jej myśli.
– Pani przyjaciółka będzie bezpieczna. Nie zrobię jej krzywdy.
Abby wzruszyła ramionami i nagle zapragnęła znaleźć się jak najdalej od jego badawczego,
pogodnego spojrzenia.
– Joan jest dorosłą kobietą. Mogę jej tylko przekazać pańskie słowa, ale decyzja będzie
należeć do niej.
– Dziękuję.
Mężczyzna uśmiechnął się. Był to olśniewający uśmiech, który, niczym błogosławieństwo,
dotarł do samego dna jej duszy. Potem odwrócił się i odszedł. Abby stała bez ruchu i spoglądała
za nim oczami pełnymi łez. Poczuła nagle straszliwą ochotę, żeby pobiec za tym człowiekiem i u
niego poszukać ukojenia.
Rozdział 13
Joan postawiła kołnierz płaszcza i omotała głowę długim szalem. W czarnych gałęziach
drzew gwizdał wiatr, poruszając nimi na tle posępnie srebrnego nocnego nieba. Sierp księżyca
prześwitywał zza chmur, jego zimny widmowy blask odbijał się w śniegu.
Zadrżała i rozejrzała się po opustoszałej alei. Przez chwilę żałowała, że odrzuciła propozycję
Abby. Przyjaciółka chciała poczekać na nią w samochodzie. Joan nie obawiała się anioła, ale
zawsze istniała możliwość, że mężczyzna się nie pojawi. A poza tym trudno przewidzieć, kto
jeszcze o tej porze nawiedzi tak nikło oświetlony park.
Popatrzyła na majaczące nad brzegiem jeziora sylwetki bloków mieszkalnych, zastanawiając
się odruchowo, które okno należy do mieszkania Mitcha Flanagana. Okna lśniły przyzywającymi
prostokątami. Padające z nich światło odbijało się w śniegu i rozjaśniało mroczną taflę jeziora.
Za szybami poruszali się ludzie, drobni i bezpieczni w zaciszu swoich mieszkań. Z oddali widać
było barwne światełka choinkowych lampek.
Joan ruszyła dalej, odsuwając od siebie przykre myśli o Bożym Narodzeniu. Już najwyższy
czas, żeby kupić choinkę i przygotować dom, jakkolwiek w tym roku nie czuła w ogóle nastroju
świąt. Vera natomiast bardziej niż zwykle cieszyła się na nadchodzące Boże Narodzenie. Matka
Joan zaczęła uczęszczać do klubu kręglarzy, zawarła tam kilka znajomości i zamierzała zaprosić
do domu paru nowych przyjaciół.
Joan kręciła głową, zdumiona nieoczekiwaną i błyskawiczną zmianą, jaka zaszła w matce.
Ostatnio Vera Holland zupełnie przestała się skarżyć na swoje zdrowie. Wychodziła z domu
energicznym krokiem, a nocne bóle wydawały się pieśnią przeszłości.
Może dzieje się tak dlatego, pomyślała Joan z kwaśnym uśmiechem, że matka zaczęła często
przebywać poza domem, odwiedzając znajomych lub odbywając dalekie spacery, i zrezygnowała
ze spędzania większości dni w łóżku.
– Nie jest ci zimno? – zapytał nieoczekiwanie uprzejmy głos.
Joan zadrżała i uniosła głowę. Obok niej szedł anioł, jego smagłą twarz oświetlał blask
księżyca, a obdarte ubranie powiewało niczym łachmany bajkowego stracha na wróble.
– Boże drogi! Ale mnie zaskoczyłeś – westchnęła Joan, starając się uśmiechnąć. – Jeszcze
przed sekundą rozglądałam się, ale wokół nie było żywego ducha. Skąd, u licha, się pojawiłeś?
– Byłem tutaj cały czas – wyjaśnił. – Nie widziałaś mnie, a ja przez cały czas tu byłem.
Joan skinęła głową i ruszyła, starając się dotrzymać mu kroku. Kiedy tak szli ramię w ramię
ścieżką prowadzącą wzdłuż brzegu jeziora, zapanowało niezręczne milczenie.
– Nie... nie widziałam cię od dłuższego czasu – odezwała się w końcu. – Zastanawiałam się,
czy przypadkiem nie opuściłeś doliny.
– Niebawem to zrobię – odparł uprzejmie swoim wyciszonym, śpiewnym głosem.
Joan zesztywniała i obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
– Naprawdę? Dlaczego musisz odejść?
Milczał i spoglądał w kierunku ciemnej toni jeziora.
– Czy to... – zaczęła skrępowana Joan i urwała. – Czy to z powodu pogody? Chodzi mi o to,
że jeśli potrzebujesz schronienia, znam rodzinę, która chce wynająć bardzo sympatyczną klitkę w
suterenie. Szuka kogoś, kto pilnowałby jej domu. Jeśli chcesz...
Pod wpływem wzroku, jakim ją obrzucił, Joan urwała w pół zdania. W blasku księżyca jego
oczy pociemniały, ale malowało się w nich współczucie i zrozumienie. Jak zawsze wydawało się
jej, że raczej patrzy, niż słucha, że zagląda w głąb jej duszy. Niezależnie od tego co mówiła,
wiedział, co ona czuje.
Policzki poczerwieniały jej z zakłopotania. Odwróciła twarz, wdzięczna, że może skryć ją w
mroku.
Szedł obok niej w milczeniu, podarte buty stukały rytmicznie po oblodzonych kamieniach.
– Nie chcę, żebyś była smutna – odezwał się nieoczekiwanie. – Nie ma powodu, żebyś była
smutna.
– Ale ja... ale ja będę za tobą tęsknić – szepnęła Joan przez ściśnięte gardło.
– Będę blisko – odparł cicho.
Joan ponownie zatrzymała się i z rozpaczą popatrzyła na jego twarz.
– Kim jesteś? – zapytała nienaturalnie wysokim głosem. – Naprawdę chcę to wiedzieć. Kim
jesteś?
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
– Tym, kim chcesz, żebym był.
– Nie mogę się z tym pogodzić... – urwała i po chwili spiesznie dodała: – Chcę wiedzieć, czy
jesteś tylko... tylko jakimś pokojowo usposobionym do świata nonkonformistą, czy też... czy też
czymś więcej.
– Czymś więcej? – powtórzył jak echo, szczerze zdumiony.
– Czy jesteś aniołem? – zapytała odważnie Joan. – Albo kimś w rodzaju Boga? – dorzuciła
pośpiesznie.
Uśmiechnął się. Jego twarz cały czas oświetlał lodowaty blask księżyca.
– Oczywiście, że nie.
– Zatem kim jesteś? Skąd cały czas dokładnie wiesz, o czym myślę? Skąd mogłeś wiedzieć
wszystko o mojej matce, zanim sama ci o niej opowiedziałam?
– Wiedziałem? A może ci się tylko wydaje, że wiedziałem? Joan znów przystanęła i przez
chwilę rozważała jego słowa.
– Ale przecież... – zawahała się. – Przecież zawsze wiesz o sprawach, które...
Umilkła, a on skinął głową.
– Być może po prostu właściwie interpretuję to, co widzę w tobie.
– Ale skąd o tym wszystkim wiesz? Inni ludzie o takich sprawach nic nie wiedzą.
– Bo ludzie nie zaglądają innym zbyt głęboko w duszę – odparł cichym głosem. – Potrafią
patrzeć tylko w siebie i rzadko zadają sobie trud badania serc innych.
– A zatem twierdzisz, że nie jesteś nikim szczególnym? – powiedziała Joan tak zmieszana i
zaniepokojona, że nie potrafiła sformułować tego pytania bardziej taktownie. – Jesteś po prostu
wrażliwym, pozbawionym egoizmu człowiekiem, tak?
Wędrowiec uśmiechnął się na swój pełen ciepła i tajemniczości sposób, odwrócił się, wziął
Joan za łokieć i poprowadził. Zaczęli wracać ścieżką zalaną światłem księżyca. Joan zadrżała pod
wpływem dotyku silnej umięśnionej ręki, spoczywającej zdecydowanie na jej ramieniu.
– W takim razie skąd wiedziałeś wszystko o mojej matce? – zapytała z uporem. – Czy... czy
specjalnie wypytywałeś kogoś o moje sprawy?
– A jak się teraz czuje twoja matka? – odpowiedział pytaniem, zbywając jej dociekliwość.
– Dużo lepiej. Prawdę mówiąc, nastąpił niemal cud. Wychodzi z domu, robi różne rzeczy i
już mnie nie terroryzuje. Nawiązała kilka znajomości, a ja mam dużo więcej swobody.
Zamilkła, uświadamiając sobie mgliście, że sama odpowiedziała na swoje pytanie.
Zatrzymał się i jeszcze raz popatrzył na lśniącą taflę jeziora. Woda była tak spokojna, że
odblaski z przeciwległego brzegu kładły się na jej gładkiej powierzchni, błyszcząc niczym długie
świetliste palce, przyzywające ich gdzieś w nieznaną przestrzeń.
– A co mam teraz robić? – szepnęła Joan. Poczuła się opuszczona i wystraszona jak dziecko.
– Co zrobię, kiedy odejdziesz?
Uśmiechnął się przekornie. Ten promienny, chłopięcy uśmiech ugodził ją w samo serce.
– Wiesz, co masz zrobić, Joan – mruknął. – Wiesz bardzo dobrze, co masz teraz zrobić.
I nagle już go nie było.
Joan stała zaskoczona, mrugała oczyma i ze zdumieniem patrzyła na miejsce, gdzie jeszcze
przed chwilą stał anioł. Czyżby tak szybko zniknął w mroku, że nawet tego nie zauważyła? Nie,
to niemożliwe. Cały park tonął w srebrzystym świetle księżyca. Widziała, co się dzieje w
promieniu wielu metrów, ale po nim nie było nawet śladu.
Potrząsnęła głową, zastanawiając się, czy włóczęga przypadkiem jej nie zahipnotyzował, czy
nie wprowadził jej w chwilowy trans, żeby samemu niepostrzeżenie się oddalić.
Rozglądała się gorączkowo. Nie chciała pogodzić się z faktem, że odszedł. Wytężała wzrok
za znajomą wysoką sylwetką. Zamierzała przeszukać park, wyśledzić jego ślady na śniegu i
pobiec ścieżką, żeby sprawdzić, czy nie ukrył się za drewnianą wiatą lub w rosnących nad
brzegiem jeziora krzakach.
„Wiesz, co masz zrobić, Joan" – zabrzmiał jej w pamięci spokojny głos. „Wiesz bardzo
dobrze, co masz teraz zrobić".
W jednej chwili opuścił ją niepokój. Ogarnęła ją pewność siebie. Rzeczywiście, wiedziała.
Jej umysł przepełniał spokój.
– Tak – mruknęła głośno do rozsianych na zimowym niebie gwiazd. – Tak, masz rację.
Wiem, co mam teraz zrobić.
Smutek opuścił ją zupełnie, nie czuła już bólu. Kiedy wracała ścieżką wiodącą wzdłuż
jeziora, ogarniało ją podniecenie i uczucie pełnego niecierpliwości oczekiwania.
Mitch Flanagan niepewnie popatrzył na niewielki świerczek stojący w przedpokoju jego
mieszkania. Wiedział, że z punktu widzenia ochrony środowiska postąpił słusznie. Ale jak na
świąteczną choinkę drzewko było stanowczo zbyt skromne.
Przypomniał sobie, że Abby namawiała go na wyprawę do lasu, żeby tam wyciąć choinkę.
Przyznawał w duchu, że miał ogromną ochotę tak zrobić. Ale wymagało to skomplikowanych
zabiegów formalnych w celu uzyskania zezwolenia, a następnie trzygodzinnej wyprawy w śniegu
i mrozie do wyznaczonego miejsca, gdzie znajdowały się lasy przeznaczone do przerzedzenia.
Na myśl o takiej wyprawie Mitch zadrżał.
Poza tym było coś nienaturalnego w tym, że Abby zdecydowała się sama ściąć choinkę.
Przykładała do tego zbyt wielką wagę, jakby nie chodziło jedynie o miły, świąteczny tydzień, ale
jakąś misję niezwykłej wagi.
Przypomniał sobie, że rok temu, tuż przed śmiercią Aarona, również wybierała się do lasu po
drzewko. Odnosił wrażenie, że teraz postanowiła udać się na jakąś osobistą pielgrzymkę i
dokonać tego, co nie było jej dane przed rokiem. Jej nieprawdopodobny upór w tej kwestii
bardzo go niepokoił.
– Chyba jestem już za leniwy na takie wyczyny – mruknął, poprawiając choineczkę w donicy
z ziemią. – Ale ty, Abby, jeśli dzięki temu masz odzyskać trochę spokoju ducha, zrób to.
Zadowolony dźwignął donicę ze świerczkiem i przeniósł drzewko do salonu. Na podłodze
leżały już pudełka pełne ozdób i barwne lampki. Włączył taśmę z kolędami i uśmiechnął się
tęsknie.
Mitch uwielbiał święta Bożego Narodzenia, jakkolwiek zawsze spędzał je samotnie lub
przyjmował od jakiegoś zaprzyjaźnionego małżeństwa zaproszenie na świąteczny obiad.
– Jestem jednak bardzo sentymentalny – powiedział do świerczka. – A teraz, jak myślisz,
gdzie będziesz wyglądał najlepiej: tutaj, na oknie czy tam, w kącie? Myślę, że...
Rozległ się dzwonek przy drzwiach wejściowych.
– Otwarte, proszę wejść! – zawołał Mitch, zastanawiając się, czego znów może chcieć Ethel.
Jego nowa sąsiadka miała siedemdziesiąt dwa lata i niedawno owdowiała. W ciągu miesiąca,
jaki upłynął od czasu, gdy się wprowadziła do nowego mieszkania, nieustannie prosiła Mitcha to
o to, to o tamto, najwyraźniej sądząc, że sąsiad pomoże jej urządzić się w nowym świecie
przepełnionym samotnością.
– I co pani o tym myśli? – zapytał Mitch, kiedy usłyszał, że wchodzi do salonu. Ciągle
klęczał obok maleńkiego drzewka i przesuwał po dywanie ciężką donicę. – Jak pani myśli, gdzie
ją ustawić: na oknie czy w tamtym kącie?
– Myślę, że na oknie, tak żeby i inni mogli widzieć choinkę – dobiegł go cichy głos. – Ona
jest taka śliczna, chociaż mała.
Mitch zerwał się na równe nogi i popatrzył z niedowierzaniem na uśmiechniętą Joan stojącą
w progu.
– Pozwoliłeś wejść – usprawiedliwiła się.
– Ja... ja myślałem, że to ta staruszka mieszkająca obok.
– Jeśli przeszkadzam, to pójdę – powiedziała Joan, spoglądając na niego z zakłopotaniem i
niepokojem.
– Przeszkadzasz? – powtórzył Mitch trochę bezmyślnie. – Ty? Nikt nie jest w moim domu
milej widzianym gościem.
– Naprawdę? Cóż, skoro tak... – Ciągle się uśmiechając, Joan zdjęła płaszcz, szalik i
wręczyła je zupełnie oszołomionemu gospodarzowi.
– Jesteś bez butów? – zapytał, ściskając w rękach jej płaszcz i upajając się zapachem perfum
bijącym od kołnierza.
– Zostawiłam przy drzwiach.
– W porządku. Chcesz kapcie? – zapytał, patrząc z niepokojem na jej bose stopy w
rajstopach.
Joan udawała, że chwilę się zastanawia.
– A będą miały ślepka?
– Słucham?
– Wiesz, chodzi mi o takie w kształcie zwierząt, z króliczymi uszami albo czerwonymi
noskami, z pazurkami lub łapkami.
– Z całą pewnością nie – odparł z godnością Mitch. – Naprawdę uważasz, że mógłbym
trzymać w domu takie bzdury?
– Szczerze mówiąc... – powiedziała Joan, rozglądając się po pokoju – tak, dokładnie tak
sądziłam.
Mitch wybuchnął śmiechem, objął ją wolnym ramieniem i oznajmił uroczyście:
– Strasznie się cieszę, że przyszłaś.
Odwzajemniła jego uśmiech, a on nie zdejmował ręki z jej pleców. Był tak blisko niej, jak
nigdy dotąd. Widział dokładnie delikatną, jasną skórę, łagodny zarys ust, niewielką żyłkę, która
pulsowała na jej skroni.
Przez długą chwilę spoglądali sobie w oczy, aż w końcu Joan wysunęła się z jego objęć,
uklękła i zainteresowała się zabawkami na choinkę.
– Och, Mitch, popatrz na tego maleńkiego renifera z kości słoniowej! – zawołała z
zachwytem. – Jaki on śliczny!
– Mam cały zaprzęg – pochwalił się, klękając obok pudeł. – Są do nich dołączone małe
różowe sanki z jadeitu, ozdobione złotymi listkami i kamieniami półszlachetnymi. Do tych sanek
można wkładać prezenciki.
– Jest taki śliczny – westchnęła Joan, biorąc do ręki wyrzeźbionego z kości renifera. – Skąd
go masz?
– Z Peru. Kilka lat spędziłem tam jako dziennikarz. Joan zwróciła ku niemu uśmiechniętą
twarz, jej oczy lśniły radością. Mitchowi ze wzruszenia zabrakło tchu. Pochylił się i wziął Joan w
objęcia.
Dziewczyna zadrżała, przytuliła się i ukryła twarz w koszuli na jego torsie.
Serce waliło mu jak młotem, a szary do tej pory świat nabrał nagle złocistej barwy. Mitch
poczuł ogromną radość. Do jego serca powróciła znów nadzieja. Niemal odebrało mu mowę.
– Joan – szepnął prosto w jej włosy. – Joan, przykro mi, jeśli... Odchyliła się i popatrzyła na
niego z lekkim uśmiechem.
– W porządku, Mitch. Cieszę się, że tu jestem. Czuję się tak, jakby...
– Jakby co?
– Jakbym trafiła w końcu do miejsca, o którym zawsze marzyłam. Przy tobie czuję się tak
wspaniale – dokończyła.
Mitch uświadomił sobie, że gdyby chciał wyrazić wszystkie nurtujące go uczucia, mógłby
wystraszyć Joan ich siłą. Skinął więc tylko głową i znów zaczął myszkować w pudełkach z
choinkowymi zabawkami.
– Widzisz? A tutaj jest święty Mikołaj wyrzeźbiony w krwawniku. Joan z uśmiechem wzięła
do ręki maleńką figurkę.
– Posłuchaj, Mitch, chciałabym jeszcze obejrzeć te małe sanki z różowego jadeitu. Gdzie
postawisz tego Mikołaja?
– Cóż, zobaczmy. – Rozejrzał się z namysłem po pokoju. – Może na gzymsie kominka?
Dziewczyna lekko skinęła głową.
– Lepiej jednak będzie wyglądał na stoliku do kawy – oświadczył.
– A obok położymy gałązki ostrokrzewu – poradziła Joan.
– Świetna myśl. Może masz ochotę na gorącą czekoladę albo coś innego? Joan chwilę się
zastanawiała.
– A masz kakao?
– Masę.
– To wspaniale. Pomogę ci.
Od niechcenia, jakby od zawsze spędzali wspólnie wieczory, przeszli do kuchni.
Mitch był w euforii. Z najwyższym trudem panował nad sobą. Chciał biegać i krzyczeć,
chciał wyjść na balkon, powiadomić o swoim szczęściu sąsiadów i przechodniów w dole, chciał
tańczyć na dachu.
– Co sprawiło – odezwał się, zapalając gaz pod czajnikiem, a następnie odmierzając porcje
kakao – że się tak nieoczekiwanie u mnie pojawiłaś?
– Mój znajomy poradził mi, żebym cię odwiedziła – odparła Joan z tajemniczym uśmiechem.
– Może jeszcze o tym nie wiesz, ale ktoś musi ci pomóc ubrać choinkę.
– On? Nie Abby?
Joan potrząsnęła przecząco głową.
– Ktoś, kogo z całą pewnością nie chciałbyś poznać.
Wątpię... wątpię, czy jeszcze go spotkam – dodała stłumionym głosem. – Dziś wieczorem
opuszcza dolinę.
Ale kiedy Mitch popatrzył na nią, była spokojna i opanowana, a jej twarz wyrażała taką samą
radość jak jego.
– No cóż – mruknął niezręcznie. – Bez względu na to, kim jest ten twój znajomy, ma u mnie
dług wdzięczności. Joan... – urwał i zmarszczył brwi, zalewając wodą kakao.
– Tak?
– Czy twoim zdaniem istnieje sposób, żeby ten świerczek nie wyglądał jak nieszczęsna
sierota?
– Nie rozumiem, o czym mówisz – odparła Joan, przechodząc z kubkiem kakao do salonu i
wskazując naczyniem drzewko. – Tylko popatrz, Mitch.
Stanął obok. Trzymając w jednej ręce kubek, drugą obejmował Joan.
Oboje spoglądali w zadziwieniu na choinkę. Jakby za sprawą jakiejś dziwacznej alchemii jej
gałęzie pogrubiały i wydłużyły się, nabrały życia, symetrii i urody. Drzewko zajmowało już całe
okno; żywe i soczyście zielone czekało tylko na to, żeby zostać z miłością ubrane.
Mitch odniósł wrażenie, że nad drzewkiem pojawiła się złocista łuna podobna do aureoli, a
zewsząd dobiegają delikatne dźwięki jakiejś nieziemskiej muzyki.
– To jakieś czary – szepnął.
– Tak – zgodziła się z uśmiechem. – To naprawdę czary.
Ich usta spotkały się w długim, słodkim pocałunku, okno lśniło namalowanymi mrozem
kwiatami, a w powietrzu unosił się złocisty, tajemniczy blask.
Brad skręcił i pomaszerował podjazdem wiodącym do domu Abby tak szybko, że Tony
musiała solidnie wyciągać nogi, by za nim nadążyć. Kiedy wszedł na werandę i nacisnął
dzwonek, dziecko stanęło obok niego sztywno i zacisnęło dłoń na jego spodniach.
Brad uśmiechnął się. Tony była bardzo odważną dziewczynką, ale kiedy znajdowała się w
nowej, obcej dla niej sytuacji, lubiła mieć go tuż przy sobie. W takich chwilach potrzebowała
obecności kogoś, kto zapewniał jej poczucie bezpieczeństwa, toteż zawsze chwytała Brada za
kant spodni.
Drzwi otworzyły się i w progu stanęła Abby. Miała na sobie dżinsy, adidasy i barwny, gruby
sweter. Stała w milczeniu i spoglądała na nich szeroko otwartymi oczyma.
Brada ogarnęła czułość, kiedy obserwował jej twarz. Odniósł wrażenie, że trochę
zeszczuplała, zapewne dlatego, że prawie nie spała i bardzo mało jadła. A ponadto znów
ogrodziła się szczelnie murem, który miał ją chronić przed bólem i zasadzkami, jakie szykował
dla niej świat.
– Abby – zwrócił się do niej, kiedy spoglądała na stojące obok niego dziecko. – Muszę z tobą
zamienić kilka słów. Czy możemy wejść?
– Nie mam zbyt dużo czasu. Wybieram się właśnie na północny skraj doliny.
– Sama? Abby, zimą nie powinnaś sama podróżować.
– Muszę pojechać po choinkę. To tam właśnie w zeszłym roku pojechałam z Aaronem, kiedy
przytrafił się ten wypadek. Nie lubię zostawiać rzeczy nie dokończonych.
Na jej twarzy pojawił się wyraz, który zatrwożył Brada.
– Posłuchaj, Abby – zaczął łagodnie. – Porozmawiajmy minutę, dobrze? Naprawdę chcę z
tobą porozmawiać.
Nieoczekiwanie skinęła głową i odsunęła się, robiąc im przejście. Bez słowa obserwowała,
jak Brad przyklęka na jedno kolano i zdejmuje Tony buty, kombinezon i rękawiczki.
Kiedy Tony stanęła bez grubej, zimowej odzieży, sprawiała wrażenie kruchej, drobnej i
wystraszonej. Może częściowo dlatego, że nieustannie spoglądała do góry na Brada, a w jego
oczach malowało się napięcie.
Brad popatrzy! na Abby przepraszająco.
– Chciałaby się pobawić zabawkami – wymamrotał. Abby zesztywniała, po jej twarzy
przebiegł grymas bólu. Brad obserwował ją przez chwilę, a następnie wyciągnął rękę i delikatnie
dotknął jej policzka, po czym spuścił wzrok na Tony.
– W porządku, kochanie – powiedział. – Możesz iść i pobawić się zabawkami, ale uważaj na
nie, a jak skończysz, poodkładaj je na miejsce.
– Zawsze odkładam! – zawołała przez ramię Tony, biegnąc już do pokoju Aarona.
– Najwyraźniej bardzo dobrze zna drogę – zauważyła cierpko Abby, prowadząc Brada do
salonu, gdzie natychmiast zapadła się w bujany fotel.
– Abby, muszę ci powiedzieć kilka rzeczy.
– Naprawdę? – zapytała ze znużeniem. – Czy naprawdę nie możesz zostawić mnie w
spokoju?
– Nie, nie mogę.
– Dlaczego nie?
– Ponieważ cię kocham. I jeśli nawet nie zechcesz już nigdy do mnie wrócić, jeśli dasz mi
kopniaka i na dobre wyrzucisz ze swego życia, zawsze będę czuł się w obowiązku powiedzieć ci,
co myślę.
Skinęła głową, przytuliła do piersi poduszkę i popatrzyła na niego znad jej zdobionego
frędzlami brzegu.
– Abby, to tak do ciebie niepodobne, żeby zachowywać się zimno i wzgardliwie względem
dziecka. Spakowałem już wszystkie jej rzeczy. W poniedziałek rano mam ją oddać do domu
dziecka, a już tylko Bóg jeden wie, co się tam z nią stanie. Czy naprawdę to nic ciebie nie
obchodzi?
Abby milczała. Zacisnęła mocno palce na poduszce, aż pobielały jej kłykcie.
– Przecież to nieludzkie. I niepodobne do ciebie, żeby trzymać egoistycznie cały pokój
zabawek należących do dziecka, które już nigdy nie wróci, żeby się nimi bawić. Czy wiesz
dlaczego, moim zdaniem, tak właśnie postępujesz?
Brad widział, jak zacisnęła usta, jak zesztywniało jej ciało. Czuł do siebie obrzydzenie za to,
co robi, ale nie mógł się już zatrzymać.
– Uważam, iż nie wierzysz, że Aaron umarł. Uważam, Abby, że twoim zdaniem jego duch
nieustannie przebywa gdzieś w pobliżu, unosząc się między tym światem a innym, i że pewnego
dnia wróci do ciebie w taki czy inny sposób, w takiej czy innej postaci.
– To... to śmieszne – mruknęła Abby niskim, zdławionym głosem. – To nie jest nawet
racjonalne. Nie wierzę w życie po śmierci.
– Nawet po tych badaniach, które przeprowadziłaś, pracując nad artykułem?
– Obawiam się, że twój plan nie poskutkował. Skończyłam już ten artykuł, wysyłam go jutro
i całą tę sprawę kompletnie usuwam ze świadomości. Cieszę się, że to już koniec.
– W porządku, Abby. Skoro nie wierzysz w życie po śmierci, komu zatem zamierzasz oddać
te zabawki? I dlaczego byłaś tak załamana, kiedy powiedziałem ci o Tony?
– Nie wiem – szepnęła, czując ogarniający ją lęk.
– Dobrze, więc ci powiem. Nie chciałaś racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego zabawki się
poruszają. Chciałaś, żeby to Aaron się nimi bawił i dlatego nie potrafisz zaakceptować
prawdziwości doświadczenia śmierci klinicznej. Jeśli przeżycia w trakcie trwania tego stanu nie
są wymysłem, jeśli rzeczywiście istnieje coś tak cudownego, są zatem szanse, że Aaron trafił do
tamtej krainy i zostawił cię tutaj. Ale ty nie chcesz tego uznać. Prawda, Abby?
– Jesteś... – Popatrzyła na niego pociemniałymi z udręki oczyma. – Proszę, zostaw mnie –
zakończyła szeptem.
– Abby – odezwał się Brad, aż kurcząc się z bólu i zakłopotania. – Abby, kochanie, nie chcę
przysparzać ci cierpień. Kocham cię najgłębiej, jak człowiek potrafi. Ale chcę, żebyś pozwoliła
już Aaronowi odejść. On nie żyje. Niech odejdzie, a wtedy ty powrócisz do nas. Życie jest dla
żywych, Abby. Potrzebujemy ciebie wszyscy. Nie tylko ja i Tony, ale i Mitch, i Joan, wszyscy
twoi przyjaciele i znajomi... Wszyscy ciebie potrzebujemy. Musisz pozwolić Aaronowi odejść, a
sama wrócić do nas.
Drgnęła, ściskając poduszkę, i spoglądała na niego mrocznym, nieruchomym wzrokiem. W
końcu wstała z fotela.
– Przykro mi, Brad, ale nie mogę pozwolić Aaronowi odejść. Kocham go i nie wiem, jak
mogłabym pozwolić mu odejść. Nigdy nie wierzyłam w bajeczki o życiu po śmierci, ale masz
rację. Odnoszę wrażenie, że ciągłe przebywa gdzieś w pobliżu, że w jakiś sposób mnie
potrzebuje. Cały czas towarzyszy mi to uczucie i żadnym sposobem nie potrafię się go pozbyć.
– Kochanie... – Brad miał wrażenie, że serce mu pęka. – Abby, jeśli w ten sposób będziesz to
traktować, nigdy nie dojdziesz do siebie. Musisz pogodzić się ze śmiercią Aarona.
Zauważył, że jej ból i żałość powoli przemieniają się w gniew. Przeszła przez pokój i
sięgnęła po kurtkę.
– Muszę już iść. Chcę wykorzystać najlepsze popołudniowe światło. Proszę, dopilnuj, żeby
przed naszym wyjściem pokój Aarona został starannie doprowadzony do porządku.
Brad skinął głową, boleśnie świadomy jej nieugiętej decyzji, kiedy ruszał do pokoju Aarona,
żeby zabrać stamtąd Tony.
Dziecko zwlekało, żałośnie spoglądając na ukochane zabawki. Ale było posłuszne i
pomagało jak mogło poodstawiać wszystkie przedmioty na miejsce.
– Czy będę mogła tu jeszcze wrócić i pobawić się? – zapytała szeptem, odstawiając filiżanki
i czajnik na półkę. – Brad, kiedy?
– Nie wiem, kochanie. – Brad przygarnął ją do siebie i spoglądając ponad jej lśniącymi
włosami, dodał szeptem: – Naprawdę nie wiem.
Kiedy pokój został już wysprzątany, zaprowadził Tony do przedpokoju i pomógł jej się
ubrać. Abby czekała w milczeniu. Opuścili dom we trójkę.
Brad stał na chodniku, trzymał Tony za rękę i obserwował, jak Abby wsiada do swego
starego samochodu i odjeżdża na północ. Nawet na nich nie popatrzyła, nawet nie pomachała
ręką
.
Rozdział 14
Dwa szlaki ciągnące się przez południową część skalnej doliny znało wielu stałych
mieszkańców tej okolicy. Przez większą część roku chętnie z nich korzystali. Jeden był
łatwiejszy i wiódł łagodną ścieżką, dostępną również dla dzieci; drugi, bezpośrednio przecinający
grzbiety skał, był stosunkowo trudny.
Latem wspinaczka po skałkach stanowiła przyjemną wycieczkę, która zaczynała się od
podróży szybką kolejką górską, forsującą dolne partie wzniesienia. Później należało już wspinać
się po skale o własnych siłach.
W pobliżu wierzchołka wychodziło się na przepiękny, rozległy płaskowyż porośnięty
drzewami i zaroślami. To miejsce gwarantowało cudowny widok na położoną bardzo nisko
dolinę Okanogan.
Abby zatrzymała samochód w miejscu, gdzie zaczynał się szlak i sprawdziła ekwipunek w
plecaku. Zabrała ze sobą termos gorącej, osłodzonej herbaty, torbę z suchym prowiantem, płachtę
termiczną, apteczkę pierwszej pomocy, zezwolenie na wycięcie drzewa, niewielki tasak,
dodatkowe skarpetki i rękawiczki, latarkę oraz pudełko impregnowanych zapałek.
– Nie jest źle, jak na trzygodzinną wycieczkę w pełnym świetle dnia – powiedziała do siebie,
uśmiechając się pod nosem. – Zupełnie jakbyś wybierała się na biegun południowy.
Abby doskonale radziła sobie podczas takich wypraw i zawsze postępowała zgodnie z tym,
czego uczyła innych – że największą głupotą jest wybierać się w teren bez odpowiedniego
sprzętu.
Weszła na bardziej stromy odcinek drogi. Pokrywający ścieżkę zlodowaciały śnieg chrzęścił
pod podeszwami butów; w miejscach bardziej osłoniętych, gdzie go było mało, pod nogami
szeleściły suche, sosnowe igły zaścielające ziemię grubym dywanem. Na początku droga okazała
się łatwa i Abby mogła rozmyślać o słowach Brada sprzed godziny i rozważać postawiony jej
zarzut, że niszczy sobie życie, nie chcąc pogodzić się z odejściem Aarona.
Brad Carmichael jest ostatnią osobą, która mogłaby pouczać mnie na temat zmarnowanego
życia, pomyślała z goryczą. Sam był nieokrzesany i lekkomyślny, przez długi czas nikt nie mógł
na nim polegać. Zmieniał często prace, i to bez żadnego powodu...
Ale teraz jest już inny – podpowiedział jej wewnętrzny głos. Stał się odpowiedzialnym
człowiekiem.
Nagle Abby zaczęła rozmyślać o Tony. Drgnęła. W wyobraźni ujrzała jej wielkie, błękitne
oczy, spiętą twarz, nerwowo zaciskające się ręce i nagły błysk radości na buzi, kiedy Brad
oświadczył jej, że może pójść i pobawić się zabawkami Aarona.
– Nie, tylko nie jego zabawki! – szepnęła udręczona. – Jej nie wolno się bawić rzeczami
Aarona. To jego zabawki. Tak bardzo je lubił. Och, Aaron – westchnęła, kiedy przypomniała
sobie pucołowatą, tak jej bliską twarz synka, poważne, ciemne oczy i skromny uśmiech. – Aaron,
to już cały rok – dodała, a w oczach stanęły jej łzy. – Wiesz o tym, dziecko? Cały rok od czasu,
kiedy mama widziała cię po raz ostatni. Tak bardzo cię kocham. Tak bardzo za tobą tęsknię.
Tęsknię każdego dnia...
Szła pogrążona w myślach, a szlak stał się nagle dużo bardziej stromy. Musiała pokonywać
pokryte lodem konary powalonych drzew i odgarniać je z drogi. Podejście miejscami stawało się
prawie pionowe, niebezpieczne, przechodziło w górski stok, po którym można się było posuwać
jedynie przytrzymując się zwieszających nad ścieżką gałęzi drzew oraz wybijając stopnie w
skalistej ziemi.
Zmęczona Abby ciężko dyszała. Zapomniała o nurtujących ją problemach i skupiła całą
uwagę na wspinaczce. W pewnym momencie, gdy posuwała się długą skalistą rynną, już blisko
wierzchołka, straciła równowagę i ześlizgnęła się na znajdujący się poniżej odcinek szlaku. Z
impetem wylądowała w igliwiu.
Wstała i ponownie ruszyła w górę. Wspinała się zajadle, staranniej opracowując trasę. Gdy
dotarła do miejsca, z którego spadła, słońce zaczęło już niknąć za linią wysokich sosen. Dalszą
drogę spowił cień.
Ogarnął ją niepokój. Wychyliła się mocno do tyłu, żeby sprawdzić, ile czasu zajmie jej
zakończenie tej wędrówki.
Doszła do wniosku, że powinna znaleźć się na płaskowyżu za jakieś pół godziny. Jeśli będzie
uważać i nie spotkają ją jakieś inne czasochłonne przygody, to przed zapadnięciem zmroku zdąży
dotrzeć na górę, wybrać choinkę, ściąć ją, przymocować do pleców i wrócić bezpiecznie do
samochodu. Trasę w dół z pewnością pokona dwa razy szybciej.
Przez chwilę wahała się, czy nie zrezygnować z dalszej wędrówki i nie wrócić tu następnego
dnia. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła się bardzo zmęczona.
I wtedy wspomniała Aarona i jego śmierć, dokładnie przed rokiem. Wzruszyła ramionami,
zacisnęła zęby i poszła dalej. Wzrok utkwiła w odległą grań, która była jej celem. Krawędź
majaczyła groźnie na tle mroczniejącego nieba. Ostatni odcinek drogi okazał się najgorszy.
Dróżka pięła się bardzo stromo, usiana skałkami tyleż pełnymi uroku, co niebezpiecznymi. Ale o
tym Abby mogła się przekonać dopiero wtedy, kiedy zawierzała skale ciężar swego ciała. Powoli
szła przed siebie, starając się trzymać nierównego skraju ścieżki, gdzie miała więcej stopni. Całą
uwagę skupiała na tym, żeby odpowiednio ustawiać stopy między korzeniami drzew i skałkami.
Była spocona mimo panującego chłodu, który nadchodził wraz ze zmierzchem. Z trudem
łapała powietrze. Sięgnęła po zwieszającą się jej nad głową gałąź, postawiła czubek buta
bezpiecznie na płaskim kamieniu i wtedy to się stało.
Niewiarygodnie powoli gałąź wyślizgnęła się z dłoni i w tym samym momencie kamień
wysunął się jej spod nogi. Abby upadła, po czym zaczęła toczyć się w dół, obijając się o występy
skalne. Przeturlała się przez stromą ścieżkę i uderzyła w drzewo. Nie mogła nic zrobić. Zwinęła
się tylko w kłębek jak jeż i schowała głowę w ramiona, próbując w ten sposób chronić ją przed
roztrzaskaniem o skały.
Nagle, ku jej przerażeniu, świat się zmienił. Zaprzestała walki, a uderzenia i wstrząsy ustały.
Abby spadała w dół, jak światło, wolna i lekka jak puch. Zanim zdążyła nacieszyć się w pełni tą
nieoczekiwaną, cudowną odmianą, z ogromnym impetem wylądowała na czymś bardzo twardym
i na kilkanaście sekund straciła dech.
Pocierając palący łokieć i masując kolana, usiadła, żeby zastanowić się nad sytuacją.
Ześlizgnęła się ze skał i trafiła na przestronną platformę szeroką na jakieś trzy czy cztery metry.
Platformę pokrywały kamienie, które tutaj spadały. Niektóre były większe od niej. Abby z
niepokojem popatrzyła do góry. Nad nią wisiały tony skał.
Wysokość, z jakiej spadła, nie była wielka – w sumie około sześciu metrów, ale droga
powrotna w górę prowadziła przez gładkie skały, a robiło się ciemno, toteż Abby z całą
pewnością nie udałoby się wypatrzeć dobrych stopni i chwytów. Potrząsnęła głową i ostrożnie
wychyliła się przez krawędź skalnej platformy. Ze świstem wciągnęła powietrze.
Skała uciekała gładką ścianą dziesiątki metrów w dół i kończyła się dopiero na dnie wąwozu.
Chwilami Abby dostrzegała wijącą się wstęgę ścieżki, którą dostała się na górę. Daleko, daleko
w lesie, na początku szlaku, zobaczyła odbijający ostatnie promienie słońca swój zaparkowany
samochód. Był tak malutki, że wyglądał jak punkcik.
– W porządku – powiedziała w końcu i ponownie popatrzyła żałośnie na piętrzącą się nad jej
głową ścianę. – Wygląda na to, że muszę tu spędzić trochę czasu i poczekać na pomoc. To głupio
z mojej strony, że sprawiłam tyle kłopotów.
Nieustannie prowadziła ze sobą głośną rozmowę i krzątała się po półce skalnej, żeby tylko
się czymś zająć. Powyrywała wszystkie drobne krzaczki, które rosły między kamieniami,
połamała je i zaczęła przygotowywać ognisko. Żywe, mokre drewno paliło się słabo, ale
ogrzewało trochę jej posiniaczone i potłuczone ciało, kiedy siedząc przy ogniu zjadała resztki
suchego prowiantu, popijając letnią, słodką herbatą.
Niebo już pociemniało i wyglądało dosyć ponuro. Pojawiły się gwiazdy, obojętne na to, czy
Abby przeżyje, czy tez umrze.
Kiedy spoglądała na domy w dolinie, czuła się absurdalnie. Widziała ciepłe, przytulne
światełka w oknach. Tam, w dole, mieszkali ludzie. Teraz pewnie oglądali telewizję, jedli
kolację, kładli dzieci spać i nawet nie przychodziło im do głowy, że wysoko nad ich głowami, w
ponurej, niebezpiecznej ciemności, jest uwięziona kobieta.
– Dzięki Bogu, że przynajmniej nic mi nie grozi – odezwała się do milczącego
rozgwieżdżonego nieba.
– Czuję się dobrze. Mam co jeść, ogień się pali, chociaż tak słabo i wydziela tak dużo dymu,
że nikt go nie dostrzeże. I nie odniosłam żadnych poważnych obrażeń. Nie dam się.
W nocy próbowała trochę spać, kuląc się w płachcie termicznej tuż obok dymiącego ogniska.
W mroźnym powietrzu pobrzmiewały odgłosy dzikich zwierząt. Był to pełen smutku lament,
który przejmował ją chłodem. Rankiem przez zwały chmur blado zaświeciło słońce, po czym
znów zniknęło. Abby przestała być już tak pewna siebie.
W dole nie pojawiał się żaden samochód z ratownikami, w powietrzu nie zawarczał żaden
helikopter. Może Brad jeszcze się nie niepokoi? A może tak go uraziła swoim chłodem i
egoizmem, że umył od wszystkiego ręce i nawet nie przyszło mu do głowy zadzwonić do niej i
sprawdzić, czy bezpiecznie wróciła?
Poczuła przechodzący po krzyżu zimny dreszcz. Tylko Brad wiedział dokładnie, dokąd
pojechała. Może Mitch domyśla się, że wybrała się po choinkę, ale mówiła mu o swoich planach
bardzo ogólnikowo. Mogą minąć długie godziny, a nawet dni, zanim ktoś zauważy jej zniknięcie.
A ona już teraz tak przemarzła... Zaczęła gorączkowo kręcić się po półce w poszukiwaniu
następnych kawałków drewna, żeby podtrzymać gasnące ognisko. Rozcierała ręce, skakała,
tupała zmarzniętymi stopami, wdzięczna za to, że jej bielizna i ubranie pochodzące z wieku
podboju kosmosu jest jednak bardzo ciepłe.
Poruszała palcami u nóg. Jeszcze do końca nie zesztywniały. Ale zdawała sobie sprawę z
tego, że jeśli przyjdzie jej spędzić tutaj następny dzień i kolejną noc, to bez ognia, picia i jedzenia
naprawdę grozi jej wychłodzenie.
W końcu, zrozpaczona, uniosła głowę i ponownie zmierzyła wzrokiem piętrzące się nad jej
głową skały. Dostrzegła trochę wyrastających spomiędzy kamieni pnączy i korzeni. W świetle
dnia sprawiały wrażenie mocniejszych, można było próbować się po nich wspiąć.
– Jeśli to zrobię – mruknęła pod nosem, mając nadzieję, że własny głos podniesie ją na duchu
– najgorsze, co może mnie spotkać, to to, że ponownie obsunę się na tę półkę. To wszystko. Nie
powinno mi się przytrafić nic poważniejszego.
I nagle wyobraźnia podsunęła jej obraz pionowej ściany umykającej zawrotnie w przepaść, w
mroczną dolinę czającą się poniżej półki. Zadrżała, ale natychmiast wyprostowała ramiona.
– Bezpośrednio pod sobą będę miała półkę. A poza tym wcale przecież nie spadnę.
Jeszcze raz obrzuciła tęsknym spojrzeniem niebiosa w poszukiwaniu samolotu. Ale niebo
było gładkie, ołowianoszare i złowieszcze. Ponadto zaczynał sypać drobny śnieg, który łagodnie
opadał na jej twarz i ramiona.
– W porządku. Lepiej zacząć od razu. Później może być ślisko – mruknęła Abby, schowała
rękawiczki do bocznej kieszeni kurtki i chwyciła pierwszy sękaty korzeń wystający spomiędzy
skał.
Z obrzydliwą powolnością pięła się, oddychając z ulgą za każdym razem, kiedy kolejny
korzeń okazywał się wystarczająco mocny, żeby utrzymać ciężar jej ciała. Jak mucha pełzła po
zmrożonych skałach. Była zmęczona, palce jej krwawiły i drętwiały z zimna. Usta miała pełne
ziemi. Mięśnie paliły ją żywym ogniem.
Warkot helikoptera dotarł do niej, kiedy do końca wspinaczki miała około metra i przylgnęła
właśnie do wątłego drzewka, żeby złapać oddech.
Pojawił się na szarym niebie po zachodniej stronie, zatoczył koło za jej plecami, po czym
wzniósł się i odleciał nad płaskowyż.
– Jeśli jesteś w bezpiecznym miejscu, stój! – mówił do niej ktoś przez megafon. – A jeśli
masz dobre stopnie i chwyty, wejdź na górę. Będziemy przy tobie za minutę.
– Och, dzięki Bogu! – zaszlochała Abby. – Dzięki Bogu!
Ruszyła dalej, ale w tej samej chwili zawisła bezwładnie w powietrzu, uczepiona tylko pnia
wątłej drzewiny, który zaczął wychodzić z ziemi. Rozpaczliwie szukała po omacku nowego
chwytu. Runęła twarzą w dół. Spadała wprost na kamienie zalegające półkę. Uderzyła klatką
piersiową w kant skały z taką mocą, że straciła oddech.
Ale w tej samej chwili świadomość spadania ją opuściła. Abby Malone znalazła się w próżni,
wszechogarniającej i bezdennej.
Poprzez ciemność czuła, że coś ją unosi, że płynie lekko jak piórko w górę wzdłuż skalnej
ściany.
– Wzięli mnie na wyciągarkę – mruknęła pod nosem Abby, napawając się tym wrażeniem.
Było to cudowne uczucie – wreszcie zajęli się nią fachowcy. Wiedziała, że jest bezpieczna i
ktoś się o nią zatroszczy.
Zginała palce i kolana ucieszona tym, że nic sobie nie połamała. Czuła się silna i pewna
siebie. Nawet palce nie bolały. Najwidoczniej przestały krwawić.
– Ależ równo mnie wciągacie – powiedziała zachwycona dźwiękiem własnego głosu
rozbrzmiewającego w porannym, nieruchomym powietrzu. – To przyjemne.
Stopniowo zaczęły do niej docierać inne dźwięki, krzyki pełne strachu i zdenerwowania. Na
płaskowyżu stało czterech mężczyzn i robili coś przy czymś, co leżało na ziemi. Trzech z nich
miało na sobie narciarskie błękitne kurtki z emblematami na ramionach. Czwartym mężczyzną
był Brad.
Abby przez chwilę obserwowała ich ze zdziwieniem, po czym zbliżyła się, żeby posłuchać, o
czym mówią.
– Serce przestało bić – mruknął jeden z mężczyzn. – Kiedy spadła, musiała ze straszliwą siłą
uderzyć się o kamienie, prosto w splot arterii. Popatrzcie na tę ślady na skórze.
Nad noszami pochylił się kolejny umundurowany mężczyzna, napełnił strzykawkę jakimś
płynem z opatrzonej etykietką buteleczki. Abby patrzyła oszołomiona, zastanawiając się, o czym
oni wszyscy rozmawiają. Czyżby na skałkach znalazła się jakaś inna kobieta? Co się dzieje?
Brad odwrócił się w jej stronę, miał żałośnie opuszczone ramiona. Abby zauważyła jego
zapłakaną twarz i poczuła dreszcz strachu.
Ruszyła w jego kierunku, stanęła obok i popatrzyła na bladą, usmarowaną błotem twarz
kobiety, która leżała na noszach. To ja – pomyślała kompletnie oszołomiona. To śmieszne. Jak to
mogę być ja?
– Brad – odezwała się, wyciągając do niego rękę.
– Brad, kochanie, nie płacz. Ze mną wszystko w porządku. Naprawdę. Popatrz, nic mi nie
jest.
Ale on nie zwrócił na nią uwagi. Uklęknął obok noszy i dotykał zimnej twarzy leżącej na
nich kobiety. Miała na sobie zabłoconą kurtkę, rozpiętą do pasa, a jej sweter i koszula zostały
rozcięte powyżej piersi. Abby ujrzała siną skórę, gdy ratownik przerwał na chwilę masaż serca.
– Abby – wymamrotał Brad. – Abby, tak bardzo cię kocham. Kochanie... Z całej duszy
chciała go pocieszyć, wziąć w ramiona i tulić tak długo, aż opuści go żałość, ale nie była w stanie
zbliżyć się do niego. Stała z tyłu i patrzyła, jak trzech ratowników krząta się gorączkowo nad
ciałem kobiety. W porannym świetle ich twarze były ściągnięte i pełne niepokoju.
– To częściowo z wychłodzenia – sapnął jeden z nich. – A częściowo z wyczerpania
wspinaczką. Takie uderzenie w okolice przepracowanego serca może spowodować
natychmiastową śmierć.
– Gdybyśmy dotarli tu odrobinę wcześniej – mruknął zrozpaczony Brad. – Straciliśmy całą
noc na poszukiwaniach po drugiej stronie. – Umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej, zupełnie
jakby mówił do siebie.
– Myślałem, że wybierze łatwiejszy szlak. Nawet nie przyszło mi do głowy, że pójdzie tędy...
I nagle, ku przerażeniu Abby, ich głosy zaczęły zamierać. Odpływała wzdłuż krawędzi skał.
Obejrzała się, ciągłe chciała wziąć Brada w ramiona i pocieszyć, ale on już się oddalał. Stawał się
coraz mniejszy i niknął w tumanie śniegu. Z niesamowitą siłą przyciągała ją mgła unosząca się
nad linią drzew.
– Nie żyję – szepnęła, próbując ponownie swego głosu. – Nie żyję. To okropne. Nie mam
zielonego pojęcia, co robić, skoro jestem martwa. Czuję się tak głupio.
Wypowiedzenie tych słów na głos przyniosło jej ulgę. Czuła się zupełnie normalnie,
sprawowała pełną kontrolę nad swoim ciałem. Co więcej, miała ogromną jasność umysłu.
Zaczęła rozmyślać o przeszłości, o wszystkim, co zdarzyło się w jej życiu i co doprowadziło
ją do punktu, w którym się znalazła. Myślała o sprawach, których nie zakończyła, o wszystkich
niewłaściwych rzeczach, które zrobiła, ale nie potrafiła określić źródła swego niepokoju. Kiedy
nachmurzona zastanawiała się nad tym, nagle poczuła jakąś zmianę w otaczającym ją powietrzu.
Nie brnęła dalej w śniegu po skałkach i we mgle. Odnosiła wrażenie, że trafiła w jakąś inną
atmosferę, że znalazła się w jakimś miejscu, które wydzielało przyjemny zapach i zaciskało się
wokół niej. Czuła, że coś ją wciąga, była odseparowana od otoczenia. Miała wrażenie, że to coś
popycha ją do przodu z szaleńczą szybkością. Nie dziwię się, że ludzie mieli kłopot z opisem
tego tunelu – pomyślała. Bo nie jest to rzecz materialna; raczej odczucie. To tak... tak jakby
człowiek płynął korytem rzeki.
Teraz poruszała się w tak intensywnej ciemności, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczyła. Ale
ów mrok wcale jej nie trwożył. Odnosiła wrażenie, iż ciemność pieści ją, ogrzewa jej twarz i całe
ciało. Czuła delikatne podmuchy wiatru owiewające jej policzki, a po chwili, stopniowo, zaczął
pojawiać się blask. Stawał się coraz silniejszy. Znajdował się gdzieś z przodu i przyciągał ją do
siebie. Jej duszę przepełniało szczęście. W tym blasku było coś cudownego, coś słodkiego i
przyjaznego. Po policzkach Abby zaczęły spływać łzy szczęścia. Na całym świecie nie istniało
nic ważniejszego niż dotarcie do tego blasku. Pragnęła tylko, żeby owa światłość ją spowiła.
– Bliżej, bliżej...
Otaczający ją świat pojaśniał. W końcu przestała czuć, że jest czymś otoczona i że podróżuje
z ogromną prędkością. Czuła się lekka i wyzwolona. I mogła znów chodzić; chodzić jak zwykle.
Rozejrzała się ciekawie, zachwycona urodą miejsca, w które trafiła. Była w nie tkniętej
ludzką stopą głuszy. Znajdowała się na skraju lasu, obok rozciągała się soczyście zielona łąka.
Nie opodal srebrzył się potok opadający kaskadami po skalistych progach. Wszędzie dookoła
fruwały ptaki, cudowne, egzotyczne stworzenia, których nazw Abby nie znała. Pośrodku
strumienia woda pieniła się między kamieniami, malując tęczę kroplistych rozbryzgów.
Na brzegu, gdzie rzeczka tworzyła zatokę, siedzieli mężczyzna i mały chłopczyk. Woda w
tym miejscu była spokojna i głęboka. Rozmawiali ze sobą cicho, ale Abby rozpoznała głos
mężczyzny. Wciągnęła głęboko powietrze w płuca i podeszła bliżej.
– Tato? – szepnęła. – Tato, czy to ty? Ojciec odwrócił się ku niej i przesłał uśmiech.
– Witaj, Abby – powiedział spokojnie, jakby widział ją po raz ostatni przed kilkoma
zaledwie godzinami. – Popatrz tylko, co ten dzieciak zrobił.
Chłopiec wstał i z dumą pokazał lśniącą łódkę z drewna, do której przywiązał długi sznurek.
– Cześć, mamo – rzucił na powitanie. – Dziadku, maszt znów się poplątał. Czy mógłbyś
poluzować tę nitkę?
Abby patrzyła zachłannie na synka. Aaron sprawiał wrażenie starszego niż rok temu, gdy
widziała go po raz ostatni: silny, opalony, szczęśliwy.
„Twój syn żyje otoczony miłością" – rozległ się w jej umyśle czyjś znajomy głos. „Otacza go
miłość i jest szczęśliwy".
Kto mi to powiedział? – zastanawiała się przez chwilę, spoglądając na lśniące włosy Aarona,
na jego smukłą sylwetkę. I dlaczego tak trudno jej było w to uwierzyć?
– Nie możesz tu pozostać, kochanie – powiedział łagodnie ojciec, majstrując przy maszcie
zabawki, którą po chwili znów ostrożnie położył na wodzie. Przez chwilę ją obserwował, a
następnie sięgnął po większą żaglówkę. – Nie nadszedł jeszcze twój czas, żeby do nas dołączyć.
Serce Abby zalał smutek.
– Nie mogę? – szepnęła. – Dlaczego?
– Bo nie nadszedł twój czas – powtórzył ojciec.
– Ej, mamo! – zawołał Aaron, biorąc od dziadka sznurek przyczepiony do łódki. – Popatrz
tylko!
Lekko pociągnął za sznurek i łódka wypłynęła na środek rzeczki.
Abby uśmiechnęła się, a jej serce ogarnęło uczucie miłości i dumy. Chciała powiedzieć
Aaronowi, jaki jest śliczny i jak jest szczęśliwa, że go widzi, ale już ją przyciągał, coraz bliżej i
bliżej, blask pełen ciepła i słodyczy.
– Widzisz? – odezwał się głos. Dochodził ze wszystkich stron, ale jednocześnie w jakiś
tajemniczy sposób płynął z niej samej. – Nie miałaś powodu się martwić.
– Tak mi przykro – odparła pokornie Abby. – Nie wiedziałam.
– Czyżbyś przypuszczała, że mogłem go zabrać, a później o niego nie dbać? – powiedział
cicho głos z domieszką ironii.
– Kim jesteś? – zapytała Abby, odwracając się w stronę blasku. Czuła, że na twarzy wykwita
jej uśmiech. Blask otaczał ją ciepłem i serdecznością.
– Jeszcze nie jesteś gotowa, żeby tutaj przyjść – wyjaśnił spokojnie głos.
– Ależ ja chcę tutaj zostać – upierała się z dziecięcym wręcz żalem. – Tu jest tak cudownie.
– Wszystko w swoim czasie. Na razie jesteś potrzebna gdzie indziej.
– Jestem potrzebna?
– Popatrz, Abby.
Tak wyraźnie, jakby stała przed nimi, ujrzała Brada i małą dziewczynkę, którą się opiekował.
Sprawiali wrażenie zmarzniętych i samotnych – drobne istotki otoczone gęstą mgłą i
niewypowiedzianym zagrożeniem, czymś, co nie miało nic wspólnego z cudownym miejscem, w
które trafiła. Spoglądała na tę dwójkę i poczuła nagle, że serce wypełnia jej uczucie ogromnej
miłości.
Zapragnęła naraz wziąć ich oboje w ramiona, przytulić mocno i wlać w nich swoją energię.
Chciała ich bronić i otoczyć szczęściem.
Owa emanująca z niej miłość aż budziła trwogę. Nie czuła nigdy takiej miłości, nawet do
Aarona, kiedy był jeszcze bezbronnym noworodkiem.
– To teraz liczy się najbardziej – powiedział głos.
– Obecnie miłość, jaką czujesz, jest jedyną rzeczą, która naprawdę istnieje na świecie. To
miłość sprawia, że otaczający cię świat będzie piękny.
– Czy może tam być tak pięknie jak tutaj? – spytała Abby. – Czy może się z tym miejscem
cokolwiek równać?
– Tak, jeśli będzie tam wystarczająco dużo miłości – wyjaśnił głos. – Kiedy miłość jest
pełna, nie ma różnicy między tamtym miejscem a tym.
– Abby skinęła głową, próbując zrozumieć i przyjąć tę cudowną prawdę, którą jej objawiono.
Ale tak naprawdę czuła tylko potrzebę zobaczenia Brada, objęcia go i pocałowania. Chciała też
przygarnąć małą, bezdomną dziewczynkę i przekazać jej całą swoją miłość.
– Muszę... muszę wracać – powiedziała niezdecydowanym tonem. – Czy mogę wrócić?
I znów poczuła, że blask otacza ją ciepłem i serdecznością. I w jednej chwili znalazła się na
skałkach. Leżała w zimnie. Na zamkniętych powiekach osiadały jej płatki śniegu, a w klatce
piersiowej czuła przejmujący ból.
– Boże drogi! – wykrzyknął jeden z ratowników. – Wyczuwam puls! Patrzcie! Wrócił jej
puls!
Mężczyźni coś krzyczeli, ale Abby była świadoma jedynie obecności Brada. Powieki jej
drgnęły, po czym rozchyliły się i ujrzała go, jak klęczy obok niej i ściska jej dłonie. Z oczu
płynęły mu łzy, ale na twarzy malował się pełen szczęścia uśmiech.
Epilog
W lutym temperatura gwałtownie spadła, nadeszły straszliwe mrozy, nietypowe dla doliny
Okanogan. Śnieg wszędzie zalegał grubą warstwą, bezszelestnie unosił się nad sadami i pustymi
plażami, a zamarznięte gałęzie drzew trzaskały w ciszy zimowej nocy niczym wystrzały
karabinowe.
Gdzieś daleko, pośród odległych zimnych gwiazd, Abby dosłyszała płacz dziecka. Usiadła na
łóżku jak rażona prądem, serce biło jej z niepokoju. Szybko naciągnęła szlafrok, a stopy wsunęła
w kapcie.
Czyżby to zawodził w rynnach wiatr? Nie, teraz posłyszała wyraźny płacz dziecka i szybko
ruszyła korytarzem.
– Tony – szepnęła, wbiegając do pokoju i zbliżając się do małego łóżeczka ze zmiętą
pościelą. – Tony, kochanie, co ci jest?
Wzięła na ręce drobne, ciepłe ciałko i otuliwszy je kocem, zaczęła kołysać w ramionach.
– Miałam zły sen – wyszlochała Tony, nie wyjmując z ust palca. – Abby, miałam taki
straszny sen.
– No, już dobrze, to był tylko sen – uspokajała małą Abby. Całowała zapłakaną twarz
dziecka. – To tylko jakiś głupi, zły sen. Jestem przy tobie, jest Brad i wszystkie twoje zabawki.
Nic złego nie może ci się przytrafić.
W słabym blasku nocnej lampki Tony uniosła głowę, jej wielkie, niebieskie oczy wciąż
jeszcze były półprzytomne od snu.
– Abby? – mruknęła, moszcząc się wygodniej w jej ramionach.
– Tak, kochanie?
– Czy mogę mówić do ciebie „mamusiu"?
Ogarnięta nagłą czułością, Abby zadrżała i ze świstem wciągnęła w płuca powietrze. Był to
moment, ha który oboje z Bradem od dawna czekali, ale nie chcieli sami poruszać tego tematu.
– Oczywiście, kochanie – odparła, łagodnie całując Tony w skroń i starając się mówić
normalnie. – Bardzo bym tego chciała.
– A Brad? Czy mogę mówić do niego „tata"?
– Oczywiście. On cię kocha. Tony, pamiętasz jak zaraz po Bożym Narodzeniu Brad i ja
pobraliśmy się?
– Byli wtedy Joan, Mitch i Gladys – przypomniało dziecko z satysfakcją półsennym głosem.
– Wszyscy się śmiali i tańczyli, Joan trzymała wielki bukiet kwiatów, a ja częstowałam tortem.
– Właśnie. No cóż, nasz ślub oznacza, że jesteśmy mężem i żoną i złożyliśmy już papiery o
zgodę na twoją adopcję, a to znaczy, że jesteśmy twoimi rodzicami. Jeśli więc będziesz do nas
mówić „tata" i „mama", my będziemy szczęśliwi.
– Mamusiu – mruknęła Tony, zaciskając palce na puszystym szlafroku Abby. – Mamusiu –
powtórzyła z przyjemnością. – Kocham cię, mamusiu.
Serce Abby przepełniało szczęście. Tony popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Dlaczego płaczesz?
– Ponieważ tak bardzo cię kocham. A teraz już zaśnij.
Tony posłusznie skuliła się w łóżeczku i przytuliwszy do siebie starego pluszowego lwa,
zamknęła oczy. Abby przez chwilę jeszcze obserwowała dziecko. W oczach ciągle miała łzy.
Później przesłała śpiącej dziewczynce lekki uśmiech i wróciła do swego pokoju.
– Jakieś problemy? – zapytał zaspanym głosem Brad. – Czy jestem tam potrzebny?
Abby potrząsnęła głową.
– Coś jej się złego przyśniło.
Popatrzyła na Brada jak zwykle zdumiona całym łańcuchem cudów, które sprawiły, że są we
trójkę.
Na zasadzie niepisanej umowy Abby i Brad nigdy nie rozmawiali o swoich przeżyciach
podczas stanu śmierci klinicznej. Wiedza, że mieli podobne, cudowne doznania, była zbyt
piękna, żeby o tym mówić, mimo że to właśnie scementowało ich związek.
– Ale teraz już wszystko w porządku?
– Chyba tak – odparła Abby, wślizgując się pod kołdrę i obejmując swego męża.
Rano spotka go wielka niespodzianka, kiedy Tony nazwie go tatą.
– Brad, jest tak zimno. Czy mogę...
– Tylko nie stopy! – krzyknął Brad, udając gniew. – Auuu, tylko nie stopy! Abby
zachichotała, ale zaraz spoważniała, kiedy poczuła na twarzy dotyk jego ciepłych, czułych
palców.
– Abby – powiedział poważnie. – Hmmm?
– Chcę mieć z tobą dziecko.
– Brad...
– O co chodzi, Abby? Tony będzie miała towarzystwo, a nas to uszczęśliwi. Miejmy dziecko.
– A czy wiesz, Brad, ile pracy jest przy dziecku? No i jest to ogromna odpowiedzialność.
– Cóż, jestem człowiekiem w pełni odpowiedzialnym. Będę ci pomagał, Abby. Będę je
przewijał i kąpał. Będę z nim wychodził na spacery i będę je karmił. Proszę, Abby...
Abby zachichotała, zdając sobie sprawę, że Brad żartobliwymi słowami maskował to, na
czym mu naprawdę zależało. Nie mogło być bardziej odpowiedzialnego i pomocnego męża niż
Brad Carmichael. Doskonale wiedziała, że może na nim całkowicie polegać do końca życia.
– No cóż... – mruknęła i odpowiedziała na jego pieszczotę.
– Co, „no cóż"? – zapytał schrypniętym głosem.
– No cóż, zdajmy się na matkę naturę i zobaczmy, co z tego wyniknie. Co ty na to?
I stało się to w rozgwieżdżoną, zimową noc na północnej szerokości geograficznej
błękitnozielonej planety, wirującej wokół niewielkiego słońca. Z niebiańskiego blasku wyłoniła
się nowa istota ludzka i rozpoczęła swoją niebezpieczną podróż w zadziwiającą, cudowną
tajemnicę, jaką jest życie.