0
Jennifer Greene
Dzikość serca
Tytuł oryginału Wild in the Field
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Raz w miesiącu Pete MacDougal nastawiał się psychicznie na
wybuch rebelii, a potem rzeczywiście musiał stawić jej czoło.
Zmieniały się jedynie rodzaje broni i metody walki przeciwnika. Miny
na twarzach jego czternastoletnich synów zawsze były podobne.
„Nigdy się nie poddamy", mówiły ich oczy, lekko uniesione
podbródki wyrażały upór, a z całej postawy biła zadziorna
nieustępliwość.
Ciężko jest mieszkać pod jednym dachem z nastolatkami,
szczególnie gdy są to bliźniacy. Ale najgorsze było to, że synowie
wdali się w niego. To naprawdę nie fair.
- Posłuchaj, tato. Ty nic nie rozumiesz. Nie masz pojęcia, ile
zalet ma mieszkanie bez kobiety. Powinniśmy być wolni.
- Dobra, dobra - mruknął Pete zajmujący strategiczną pozycję w
holu. Zdecydowanym ruchem podał Simonowi wiadro i mopa. Drugi
pomagier, Sean, którego odróżniał od brata jedynie niesforny kosmyk
na czole, próbował oddalić się od odkurzacza.
- Daj spokój, tato. Pamiętasz jeszcze, co to znaczy być wolnym?
Mamy prawo być sobą. Nie jeść warzyw. Nie zmywać, dopóki starcza
czystych naczyń. Chodzić w butach po domu. Żyć tak, jak nam się
podoba.
Rura odkurzacza wylądowała w rękach Seana, ale Simon nie
dawał za wygraną:
RS
2
- Zawsze mówisz, że powinniśmy mieć swoje zdanie, prawda?
Otóż myślę, że skoro wreszcie udało nam się mieć wolne i nie chodzić
do szkoły, bo jest śnieżyca, to sprzątanie jest ostatnią rzeczą, na jaką
powinniśmy wykorzystać ten czas.
Sean niby to niechcący upuścił rurę od odkurzacza.
- A w ogóle, po co to wszystko? - spytał filozoficznie. - Ledwie
posprzątasz, a znowu jest brudno. Zresztą, cóż złego jest w brudzie?
Ja lubię brud. Simon też. No, a dziadzio to już w ogóle uwielbia.
Tylko ty...
- Jak jest brud, to nie ma kobitek, prawda, tato? A jak się je
jabłka, to się nie choruje...
- Dość tego - warknął Pete. Wiedział, że zaraz szlag go trafi. Jak
co miesiąc. Kwestią otwartą pozostawało tylko, w którym momencie
to nastąpi. - Koniec dyskusji. Jeśli nie chcecie mieć szlabanu na
wyjścia z domu do końca życia, macie natychmiast wymyć podłogi i
odkurzyć dywany. No i łazienki - inspektor sanitarny zabroniłby z
nich korzystać. Tam po prostu śmierdzi. No, jazda, ruszać się.
- Ja nie sprzątam łazienki - burknął Sean do brata.
- Ja też nie...
-Obie łazienki na górze - przerwał Pete podniesionym głosem. -
A wszystkie brudne ręczniki i łachy macie znieść do pralni... - Pete
zobaczył, jak wiadro ląduje na głowie Simona, a mop wali w Seana.
Potem rozległy się dzikie wrzaski, przypominające odgłosy walki
ulicznych kocurów. Po wrzaskach nastąpiły kolejne ciosy, piski i
chichoty.
RS
3
- Nie wykręcicie się od pracy, choćby nie wiem co! - wołał za
nimi Pete. - Nie obchodzi mnie, ile wam to zajmie. Możecie pracować
nawet do północy. Dom ma być czysty. Spokój! Bo chwycę was za
łby i walnę jednym w drugi!
Chłopcy wiedzieli, że nigdy tego nie zrobił i nie zrobi, ale
zwykle ta pogróżka była skuteczna. Tym razem jednak pech chciał, że
właśnie w tej chwili ukazał się stary pan MacDougal, przechylony
przez poręcz schodów.
Ian, wsparty na lasce, wyglądał wprawdzie dość słabowicie, ale
udzielił silnego poparcia młodzieńcom, negatywnie wypowiadając się
na temat sprzątania i wychwalając uroki życia bez kobiet, Ian
MacDougal był bez wątpienia dziadkiem, który postępował
niewychowawczo. Chłopcy go za to uwielbiali. Teraz też zaczęli go
błagać, by wziął ich stronę w zmaganiach ż okrutnym poganiaczem
niewolników, który uważał się za ich ojca.
- Mam dość tego użerania się co miesiąc. Chyba zaraz rozwalę
ze złości jakąś ścianę. To nie dom, ale jakiś chlew! Dość gadania na
dzisiaj i ciebie to też dotyczy, tato. No, jazda, chłopcy, do roboty!
Wreszcie chłopcy powlekli się po schodach na górę, robiąc
możliwie jak najwięcej hałasu dźwiganym sprzętem, a Pete zaczął się
zastanawiać, czy stary dom na farmie zostanie posprzątany, czy raczej
zrujnowany. Gdy tylko synowie zniknęli z pola widzenia, nastąpiła
seria dramatycznych odgłosów. Źródło tych dźwięków było
tajemnicą, ale całość można by było zinterpretować jako połączenie
trąbienia słoni z wyciem kojotów i okrzykami bratobójczej walki.
RS
4
Wyło stereo oraz telewizor - oba z podkręconą maksymalnie
głośnością, ze względu na warkot odkurzacza.
Cud, że Pete usłyszał dzwonek u drzwi. Właściwie to ledwie go
rozpoznał. Mało kto w White Hills w stanie Vermont używał
dzwonka, przynajmniej w domu MacDougalów. A już szczególnie w
taką marcową śnieżycę, kiedy najśmielszy farmer nie wytyka nosa z
domu.
Gdy otworzył drzwi, wiatr sypnął mu śniegiem w oczy, co wcale
go nie zaskoczyło, w przeciwieństwie do gościa.
- Pete, muszę cię prosić o przysługę.
- Jasne, wejdź.
Campbellowie byli sąsiadami z najbliższej farmy. A tak w ogóle
MacDougalowie i Campbellowie przypłynęli prawdopodobnie na tym
samym statku ze Szkocji ileś tam pokoleń wstecz. Na pewno na długo
przed wojną secesyjną. MacDougalowie zwykle mieli synów, a
Campbellowie woleli wyraźnie mieć córki. Pete dorastał wraz z
trzema siostrami Campbell, a z Violet chodził do klasy.
- Kto przyszedł, tato?! - rozległ się wrzask Seana, po czym on
sam, we własnej osobie, zbiegł do połowy schodów. - Dzień dobry,
pani Campbell - powiedział już na normalnym poziomie decybeli.
- Cześć, Sean.
Sean zniknął. Ucichł odkurzacz. Zamilkło stereo. Telewizja
również. Było cicho jak makiem zasiał. Wszyscy się bali Violet
Campbell. Violet była... Cóż, Pete sam nie wiedział, jak wytłumaczyć
chłopcom, dlaczego Violet jest taka, jaka jest.
RS
5
W szkole średniej wydawała się całkiem normalna, ale kilka lat
temu wróciła do domu po rozwodzie nieźle zbzikowana. Na przykład
teraz, w dzień zimniejszy niż serce czarownicy, była bez czapki, a
rozpuszczone blond włosy opadały jej na plecy. Miała na nogach
frymuśne pantofelki, kolczyki wielkie jak koła młyńskie i śliczne
fioletowe paletko, w którym nawet gęś by się nie ogrzała. Była jedną
wielką ozdóbką, a na jej widok wszyscy MacDougalowie wpadali w
popłoch.
No, może wszyscy oprócz Pete'a. Czyż można bać się kogoś, z
kim się chodziło do klasy? To przecież prawie jak siostra. Nieważne,
że jest dziwaczką. Pete automatycznym ruchem zamknął drzwi i
patrzył wyczekująco na swego gościa.
- Zdejmij płaszcz. Chcesz kawy? O tej porze dnia jest już pewnie
gęsta jak błoto, ale przynajmniej ciepła - zagaił uprzejmie, ale gdy
tylko przyjrzał się jej twarzy, spytał: - Coś się stało?
- Dziękuję za kawę, nie zabawię długo - odparła, ściągając
rękawiczki i ukazując po pięć pierścionków na każdej dłoni.
Natychmiast zaczęła wymachiwać rękami, przypominającymi kanarki,
które uciekły z klatki. - Owszem, tak, stało się, a chodzi o moją siostrę
Camille - wyjaśniła. - Muszę wyskoczyć na parę dni do Bostonu.
Pete poczuł się tak, jakby ktoś walnął go znienacka w splot
słoneczny. Wystarczyło, że usłyszał imię Camille. Violet mogła być
sobie jego przyszywaną siostrą, ale Camille na pewno nie.
- Cholera. A słyszałem, że Cam doszła już do siebie. Jest chora?
Coś jej się stało? Jak mogę pomóc?
Violet pokręciła głową.
RS
6
- Sama nie wiem, co można zrobić. I boję się jechać w taką
pogodę, ale muszę. Muszę ją przywieźć do domu, a przekonanie jej
może mi zająć trochę czasu. Chodzi jednak o to, że zostawiam dom,
szklarnie, koty...
- Nie ma sprawy, zajmę się wszystkim...
- Temperatura w szklarniach...
- Violet, przecież już się tym wcześniej zajmowałem, wiem, co i
jak... - Rozzłościło go, że robi z tego problem.
MacDougalowie od lat pomagali Campbellom i vice versa. Tak
było w Wbite Hills. Gdy już wszyscy przestali się kłócić o seks,
religię i politykę, pomagali swoim sąsiadom. Pete wiedział doskonale,
w której szklarni jaka ma być temperatura, więc nie zamierzał tracić
czasu na gadanie o tym.
- No więc, co z tą Camille? Myślałem, że już wszystko w
porządku. To znaczy, ma za sobą straszne przeżycia, ale już tyle
miesięcy minęło od śmierci jej męża...
Violet rozpięła płaszczyk i zaczerpnęła tchu.
- Wiem. Wszyscy myśleliśmy, że najgorsze ma już za sobą.
Przecież straciła Roberta zaledwie w rok po ślubie, w przypadkowej
ulicznej napaści. A tak go kochała... -Oczy Violet się zaszkliły.
- Tak, słyszałem - powiedział szybko Pete na widok jej łez.
Wiedział, że powinien natychmiast coś zrobić, żeby naprawdę
się nie rozpłakała, ale nic nie przychodziło mu do głowy, bo jego
myśli zaabsorbowała niepodzielnie Camille.
Cam była cztery lata młodsza od niego, więc w latach szkolnych
w ogóle go nie interesowała. Ale pamiętał dobrze jej ślub. Wtedy już
RS
7
nie była dla niego za młoda. Wyglądała jak podarunek Boga na noc
poślubną. Radosna, zakochana w panu młodym, uśmiechająca się do
niego obiecująco, wpatrzona weń miłośnie tymi cudownymi
ciemnymi oczami. Prawdę mówiąc, zawsze się Pete'owi bardzo
podobała. Ale najpierw była za młoda, a potem została żoną innego
faceta. Jednak gdy usłyszał o tym, że została wraz z mężem
napadnięta przez jakichś bandziorów, odczuł ogromną ulgę, że to nie
ona została zabita.
- Wszyscy sąsiedzi mówili, że Cam już doszła do siebie -
zagadnął Violet.
- To był niemal cud. Rehabilitacja trwała wiele miesięcy.
Mnóstwo czasu spędziła w szpitalu. Jej twarz była taka poharatana,
miała pogruchotane żebra, złamaną nogę...
- No właśnie o tym mówię. Słyszałem, że wreszcie czuje się
dobrze. Więc co się stało? Nastąpił jakiś nawrót? - Wyciągnięcie z
Violet konkretnej informacji było równie trudne, jak zmotywowanie
muła do wygrania wyścigów konnych.
Violet wyrzuciła ręce w górę i wykonała kilka tych swoich
dziwnych trzepoczących ruchów dłoni.
- To wszystko jest bardzo skomplikowane - zaczęła. -Camille
zawsze dzwoni do mnie kilka razy w tygodniu. I nagle przestaje
dzwonić. Próbuję się z nią skontaktować i dowiaduję się, że ma
odłączony telefon. No to dzwonię do jej sąsiadki, Twilli. Ta mi mówi,
że Camille straciła pracę i od dwóch tygodni nie wychodzi z domu.
Skrzynka pęka w szwach od poczty, gazety leżą pod drzwiami, śmieci
nie wyniesione. Ta sąsiadka stukała do niej, myśląc, że może Cam jest
RS
8
chora, pytała, czy czegoś nie potrzeba, ale Camille podobno ją
zbluzgała.
- Co ty mówisz?
Camille zawsze była radosną, spokojną dziewczyną, która nie
miewała humorów ani tym bardziej napadów furii.
- Sama nie wiem, co o tym myśleć - westchnęła Violet,
obejmując się ramionami. - Twilla powiedziała, że Camille zrobiła się
strasznie wredna i agresywna.
- To niemożliwe.
- Myślę, że to przez ten proces, Pete, Proces tych trzech
bandytów.
- Tych, co ich napadli? Akurat wyjechałem z chłopcami na ferie,
kiedy się skończył proces, ale myślałem, że wszyscy dostali wyroki
skazujące...
- Owszem, ale bardzo niskie. Zabójca Roberta dostał siedem lat i
może wyjść po trzech za dobre sprawowanie. Pozostali dwaj dostali
niższe wyroki. Za dwa lata będą mogli spokojnie grasować po ulicach.
- No coś ty? Zabili faceta, prawie zatłukli Camille i dostali po
kilka lat?
Oczy Violet znowu zaszły łzami.
- No właśnie. Sędzia wziął pod uwagę to, że wcześniej nie byli
karani, a za okoliczność łagodzącą uznał fakt, że chociaż świadomie
wzięli narkotyki, nie wiedzieli, że są zmieszane z jakimś świństwem,
które powoduje objawy psychozy. Tak więc sędzia uznał, że byli
częściowo niepoczytalni. Wyrok zapadł dopiero miesiąc temu. To był
długi proces, a ja dokładnie śledziłam jego przebieg, jak wszyscy w
RS
9
rodzinie. Camille zadzwoniła, kiedy poznała werdykt, ale to wszystko.
Oczywiście była bardzo przygnębiona. Potem już się z nikim nie
kontaktowała... -Violet chwyciła rękawiczki, zbyt poruszona, by stać
spokojnie i rozmawiać.
- Przywieź ją do domu - powiedział Pete.
- Właśnie to zamierzam zrobić. Pojechać tam, spakować jej
rzeczy i przywieźć ją tutaj.
- Jak nie będzie chciała jechać, zadzwoń do mnie. Przyjadę ci
pomóc.
- Jeśli prawdą jest to, co mówi sąsiadka, będę miała szczęście,
jak mnie wpuści do środka. Ale jak będzie naprawdę źle, mogę
poprosić o pomoc Daisy.
- To twoja siostra nie mieszka już we Francji? - Pete był coraz
bardziej skołowany.
- Mieszka, ale przyleci natychmiast, jeśli ją o to poproszę.
Przyleciała zaraz po napadzie, jak Cam była w szpitalu. Rodzice
oczywiście też. Ale teraz chcę się najpierw sama zorientować, o co
chodzi, zanim wezwę na pomoc kawalerię. - Violet otworzyła drzwi
wejściowe i nie zważając na to, że wiatr wwiewa do środka tumany
śniegu, kontynuowała: - Bo Daisy jest jak kawaleria. Lubi
przejmować dowództwo i wszystkim rządzić...
Pete znał Daisy. Wiedział też, że jak Violet się nakręci, trudno ją
zatrzymać, więc postarał się naprowadzić ją na konkrety. Dała mu
klucze do domu i szklarni, po czym zaczęła trajkotać o
zabezpieczeniach, temperaturach, wrażliwości sadzonek lawendy, o
RS
10
kotach, kaprysach pieca, kiedy temperatura spadała poniżej zera, a
nawet wtrąciła parę słów o zacinaniu się tylnych drzwi.
Zanim wyszła, w holu zebrała się spora zaspa śniegu. Pete
zamknął drzwi i patrzył przez boczne okienko, jak Violet wycofuje z
podjazdu swój samochód obklejony kalkomanią w kwiatki i jedzie
przez zaspy, nie rozglądając się na boki. Miał wątpliwości, czy
podjazd i skrzynka na listy pozostaną nienaruszone po tych
wyczynach, ale tak naprawdę myślał teraz o najmłodszej z sióstr
Campbell.
Przeczesał palcami włosy, żałując, że nie był bardziej stanowczy
wobec Violet i nie zadał więcej konkretnych pytań. Jednak wiedział,
że nie jest upoważniony do wtrącania się w sprawy Cam. Zresztą, był
dość miękki wobec kobiet, sądząc po tym, że była żona przed
odejściem zabrała mu wszystko oprócz zlewu i... synów.
Synowie byli dość absorbujący, nie miał więc teraz czasu, by
zamartwiać się problemami Camille. Po prostu zrobiło mu się na
chwilę smutno na myśl o tym, że ktoś tak pełen życia i tak młody jak
Cam przeżył tragedię.
- Psst, tato... - łobuz przechylony do połowy przez poręcz na
piętrze ryzykował oczywiście życie albo złamanie nogi. - Czy pani
Campbell już sobie poszła? Można bezpiecznie zejść na dół?
- Tak, już poszła.
Za poręczą ukazała się kopia pierwszego łobuza.
- Tato, źle się czujesz? Już na nas nie krzyczysz...
- Zaraz zacznę - obiecał z roztargnieniem Pete, ale gdy nie
przystąpił natychmiast do działania, chłopcy wpadli w popłoch.
RS
11
- Wcale nie sprzątamy - oświadczył buńczucznie Sean.
- Tak, ogłaszamy strajk - dodał Simon. - Dziadzio się do nas
przyłącza, więc jest trzech na jednego.
Być może zawiódł swoją byłą żonę, ale nigdy nie sprawił
zawodu synom. Ponieważ spodziewali się, że będzie na nich
wrzeszczał, zmusił się, by przestać myśleć o Camille, i ruszył po
schodach na górę - palnąć mówkę, której oczekiwano.
RS
12
ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy Camille usłyszała pukanie do drzwi, serce zaczęło jej walić
jak oszalałe, ale była to tylko głupia, automatyczna reakcja, która
została jej po napadzie. A przecież była teraz w domu na rodzinnej
farmie, gdzie siłą sprowadziła ją Violet trzy tygodnie wcześniej. Była
bezpieczna. Niby o tym wiedziała, ale choć od napaści minęło wiele
miesięcy, nagłe odgłosy i cienie wciąż jeszcze sprawiały, że ściskało
ją w dołku.
Ktoś znowu zapukał, a ona to zignorowała. Na walenie w drzwi
też nie zareagowała. Potem jednak rozległ się głos jej siostry,
nawołujący ją po imieniu.
Camille nie ruszyła się ze starego bujanego fotela stojącego w
kącie salonu, a słuchając, jak Violet wykrzykuje jej imię,
przypomniała sobie, jak w gruncie rzeczy go nie lubi. Matka dała
wszystkim trzem córkom imiona pochodzące od nazw kwiatów, ale
ona nie została fiołkiem ani stokrotką, nie, ona musiała być kamelią.
Należało chyba w związku z tym oczekiwać, że będzie ciemnowłosa,
ciemnooka i niezwykle romantyczna. To ostatnie się nie sprawdziło.
W ostatnich miesiącach zrobiła się poza tym antypatyczna. Nie
tylko nieprzystępna, ale wręcz gburowata i opryskliwa.
- No dobrze, Cam, kochanie... - Nie doczekawszy się
odpowiedzi, Violet zaczęła przemawiać głosem tak pełnym
cierpliwości, że Cam miała ochotę otworzyć drzwi tylko po to, by jej
przyłożyć. - Zostawię lunch na stole o dwunastej, możesz go zabrać,
RS
13
ale chcę, byś zjawiła się na obiad. Nie musisz nic mówić. Nic nie
musisz robić. Ale jeśli nie przyjdziesz o szóstej i nie zobaczę na
własne oczy, jak jesz - dzwonię do Daisy i mamy.
Camille raptownie otworzyła oczy. Poczuła przypływ jakiegoś
uczucia... chyba niepokój. Nie żeby przejmowała się czymkolwiek czy
kimkolwiek. Jednak groźba sprowadzenia matki i najstarszej siostry
sprawiła, że oblała się zimnym potem. Panie Campbell zjednoczone w
ataku wycisnęłyby zimny pot nawet z kamienia. Nie miała siły się z
nimi użerać. Z westchnieniem dźwignęła się z fotela, by zrobić sobie
drinka.
Deszcz bębnił w brudne szyby i w pokoju panował półmrok, ale
ona nie zapaliła światła. Ostatnie tygodnie przeżyła jakby we mgle.
Przypominała sobie mętnie, jak Violet wparowała do jej mieszkania w
Bostonie, znalazła ją zwiniętą w kłębek na łóżku, potrząsnęła nią,
ochrzaniła i spakowała jej rzeczy. Pamiętała, że wracały do Vermont
w czasie śnieżycy. Potem odmówiła zamieszkania w ciepłym,
przytulnym dużym domu rodzinnym na farmie i kłóciła się z Violet o
to, czy w starej chacie da się w ogóle wytrzymać, zwłaszcza o tej
porze roku.
W tej chacie nie bardzo można było mieszkać, ale z Violet też
nie, więc koniec końców wszystko ułożyło się jak należy.
Teraz chodziła po swym nowym domu, potykając się o walizki i
pudła. Nie rozpakowała żadnych rzeczy z Bostonu. Bo i po co. Nie
chciała niczego stamtąd. Teraz umieściła płaski neseser na
zniszczonym dębowym biurku. Nacisnęła na zamki i zajrzała do
środka. Kiedyś, dawno temu, przechowywała tu kolorowe wycinki z
RS
14
gazet, projekty reklamowe i materiały marketingowe. Teraz
walizeczka była wypełniona małymi buteleczkami z alkoholem,
takimi, jakie dostaje się w samolocie.
Para z kolekcji wyjściowej brakowało, ale nie aż tylu, ile
planowała. Nie porzuciła jeszcze zamiaru zostania alkoholiczką, ale
zadanie było trudniejsze, niż się spodziewała. Skrzywiła się i zaczęła
gmerać w swej uszczuplonej kolekcji. Creme de cocoa nie wchodził w
rachubę - już nigdy nie weźmie do ust tego świństwa. To samo z
wódką. No i ze szkocką. I dżinem,
Przyjrzała się podejrzliwie buteleczce z Kahlua. Odkręciła
korek, wypiła łyczek i otworzyła usta, by zionąć alkoholem.
- O rany! - Do oczu napłynęły jej łzy, drapało w gardle.
Choć usilnie próbowała zniszczyć swe życie za pomocą
alkoholu, niezbyt jej to szło. Odłożyła buteleczkę z niezłomnym
zamiarem opróżnienia jej nieco później.
Usiadła w trzeszczącym fotelu bujanym i przymknęła oczy. Z
piciem jej nie szło, ale z resztą to i owszem.
Do niedawna trwała w błędnym przekonaniu, że pragnie śmierci.
Potem odkryła, że coś w niej jest wciąż żywe, i to bardzo. Mianowicie
wściekłość. Wciąż dawała tego dowody swemu otoczeniu. Na
przykład gdy Violet próbowała dać jej telefon, natychmiast go
roztrzaskała o podłogę.
Mały dom za stodołą został wybudowany dla prababci, która
chciała mieszkać osobno. Nie był pozbawiony swoistego uroku. Miał
jeden pokój, od frontu, sypialnię i kuchnię, ale okna się już
wypaczyły, a sufit w sypialni był trochę krzywy. W saloniku
RS
15
znajdował się wielki kominek z piaskowca z siedziskiem koło
paleniska. Ale ona nie paliła w kominku, nawet na niego nie patrzyła.
Spała na twardym materacu, na poduszce bez powłoczki. W rogach
pokojów wisiały pajęczyny, podłogi były nie zamiecione, a kredens
świecił pustkami. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czesała włosy albo
zmieniała ubranie.
Trzeba było z tym wreszcie skończyć. Zdawała sobie z tego
sprawę intelektualnie, ale jej emocje były zdominowane przez złość.
Miała ochotę wyłącznie napawać się tą złością.
Strata Roberta była dla niej czymś potwornym. Obudziła się w
szpitalnym łóżku z twarzą tak pobitą, że nie mogła rozpoznać swego
odbicia w lustrze. Sińce i zadrapania bolały tak, że nie mogła ich
dotknąć, usta jej spuchły i nie mogła mówić... a to wszystko było,
zanim dowiedziała się, że Robert nie żyje. Ból zmiótł ją jak cyklon.
A potem nastąpił proces. Była przekonana, że rozprawa
przyniesie jej przynajmniej jakąś ulgę i poczucie zadośćuczynienia.
Gdy tylko zamykała oczy, widziała ciemną ulicę, słyszała śmiech
Roberta i swoje narzekania na wysokie obcasy, w których tak
niewygodnie było wracać w środku nocy z przyjęcia. A potem
pojawiali się oni. Nawaleni narkotykami dranie. Bili ją i straszyli
wyłącznie dla zabawy. Przecież od razu oddali im z Robertem
wszystkie pieniądze. Ale nie o pieniądze im chodziło. Mąż próbował
jej bronić, dlatego jego potraktowali jeszcze agresywniej. Dlatego go
zatłukli na śmierć.
W sądzie wszyscy trzej robili wrażenie schludnych
młodzieńców, którymi w istocie byli. Płakali jak bobry, co też zrobiło
RS
16
wrażenie na ławie przysięgłych. Pochodzili z dobrych rodzin, nie byli
wcześniej karani, nie brali narkotyków. Popełnili tylko jeden błąd -
chcieli zaeksperymentować i kupili jakiś zanieczyszczony towar,
który wywołał reakcje psychotyczne. Ich adwokat traktował sprawę
jako nieszczęśliwy wypadek. Sędzia zawyrokował najniższy z
możliwych wymiar kary.
To właśnie wtedy owładnęła nią wściekłość. Pamiętała dobrze
ten dzień w sądzie, gdy niby fala gorąca zalało ją powoli ogromne
niedowierzanie. Za kilka lat ci ludzie wyjdą z więzienia! To takie
proste. Nie stracili swej bratniej duszy. Zmarnują jedynie kilka lat
życia, a jej odebrano wszystko. Jej życie zostało całkowicie,
nieodwracalnie, beznadziejnie zniszczone.
Gapiła się bezmyślnie w sufit pokryty spękanymi sztukateriami,
wsłuchiwała w bębnienie deszczu. W swym wnętrzu słyszała własny
skowyt. Z każdym dniem nie było lepiej, a wręcz gorzej. Próbowała
trwać w bezruchu, przez wiele dni. Głodowała. Niszczyła różne
przedmioty. Milczała. Próbowała - i nadal zamierzała - upijać się. Nic
nie pomagało. Wściekłość wciąż w niej tkwiła.
Wstała i dokończyła buteleczkę Kahlua. Jednak już wkrótce
musiała ponownie zerwać się z fotela i biec do łazienki. Kahlua
podziałała jak wszystkie inne trunki - nie chciała pozostać w jej
organizmie. Wyglądało na to, że skończy jako pierwsza w historii
kandydatka na alkoholiczkę, którą wykończyła alergia na alkohol.
Pomyślała, że może warto spróbować się zdrzemnąć, i
skierowała się do sypialni, gdy usłyszała stukanie do drzwi.
RS
17
- Daj spokój, Violet! - zawołała opryskliwie. - Przyjdę na
kolację, ale teraz odczep się ode mnie.
- To nie Violet, to ja. Twój sąsiad, Pete MacDougal.
Poczuła się tak, jakby prąd ją kopnął. Pete nie musiał się
przedstawiać, od razu poznała go po głosie. Był czas, że ten głos mógł
ją pocieszyć, bo należał do jej dzieciństwa. Był znajomy jak
ogrodzenie z szyn, domek na klonie albo górka do jeżdżenia na
sankach pomiędzy posiadłościami MacDougalów i Campbellów.
Nigdy nie bawiła się z Pete'em, bo był starszy, ale przez całe lata
łaziła za nim jak szczeniak. Przesadzał ją przez płot, żeby nie musiała
chodzić dookoła, wciągał jej saneczki na górkę, a nawet pozwalał
wchodzić do domku na drzewie, podczas gdy inne dzieci twierdziły,
że jest na to za mała.
Pete był nie tylko bohaterem jej dzieciństwa, później, ze
względu na różnicę wieku stał się też nieosiągalnym obiektem
westchnień. A było do czego wzdychać - miał szerokie ramiona, gęste
czarne włosy, ciemnoniebieskie oczy. Był najstarszym z trójki braci, a
ona najmłodsza z trzech sióstr, co w jej pojęciu jakoś ich zbliżało do
siebie. Wspomnienia związane z Pete'em były miłe, czasem trochę
zawstydzające, zawsze jednak zabawne, ale teraz nie miała ochoty na
spotkania z nikim, kogo kiedyś lubiła. Głos Pete'a działał na nią
szczególnie drażniąco - był tak pełen życia, męski, seksowny.
Nie był to jednak głos Roberta. W ogóle go nie przypominał.
Jednak ten silny męski tenor przypomniał jej o wszystkim, co straciła.
A ponieważ poczuła się zraniona, zaatakowała.
RS
18
- Idź do diabła! - krzyknęła. Zastukał znowu, jakby jej nie
słyszał.
- Możesz tylko na chwilę otworzyć drzwi? - spytał jak gdyby
nigdy nic.
- Nie!
Znów zastukał.
- Spadaj, Pete, nie chcę żadnych odwiedzin. Nie potrzebuję
współczucia, nie chcę pomocy. Nie chcę z nikim rozmawiać. Chcę
tylko, żeby mnie zostawiono w spokoju. Wynoś się!
Gdy zastukał po raz kolejny, otworzyła drzwi na oścież po
prostu z wściekłości. Skoro jedynym sposobem pozbycia się go jest
cios w nos, miała zamiar nieźle mu przyłożyć, chociaż był prawie o
głowę od niej wyższy.
Otworzywszy drzwi, ujrzała jego wysoką postać tuż przed sobą.
Był w czarno-białej wełnianej koszuli, miał wilgotne włosy, wciąż to
mroczne, seksowne spojrzenie i wyraziste rysy. Wsadził but między
framugę a drzwi, zanim zdążyła mu je zatrzasnąć przed nosem.
On też zlustrował ją błyskawicznym spojrzeniem, ale nie widać
było po nim, że zauważył jej stare ciuchy, rozczochrane włosy i bladą
jak u mima twarz. W ogóle nie wyglądało na to, aby potraktował ją
jakoś osobiście. Rzucił tylko:
- Mam ci coś do powiedzenia o twojej siostrze.
- To mów i spadaj.
- Właśnie próbuję. - Nie wpychał się do środka, po prostu
trzymał swoją wielką stopę w drzwiach. Oparł się ramieniem o
RS
19
framugę, dzięki czemu mógł zajrzeć do domu. Jeśli nawet dojrzał
stosy pudeł w ponurym wnętrzu, nie skomentował tego ani słowem.
- Chodzi mi o Violet. Nie wiem, co się z nią dzieje, ale naprawdę
coś niedobrego.
- Widziałam ją dzisiaj. Nic jej nie jest.
- Niby tak - ciągnął niezrażony. - Chodzi mi o to, że gdy wróciła
tutaj po rozwodzie, zaczęła wyprawiać różne dziwne rzeczy w
szklarni. Na przedwiośniu w zeszłym roku założyła nową szklarnię i
rozkręciła ten swój ziołowy biznes. Na wiosnę z kolei zwolniła
Filberta Greena - wiesz, tego faceta, którego wynajął twój ojciec po
przejściu na emeryturę, żeby zajął się pracą na farmie.
- Co cię to obchodzi, Pete? - przerwała.
Deszcz szumiał na podwórzu, lał się z okapu. Do domu wkradała
się wilgoć, ale on wcale na to nie zważał. Wyglądało na to, że
zamierza sterczeć w tych drzwiach w nieskończoność.
- Mnie nic, ale ciebie powinno. Czy rozejrzałaś się po farmie po
powrocie do domu?
- Nie. A niby po co? Nie mam nic wspólnego z farmą. Violet
może sobie z nią robić, co jej się żywnie podoba - wycedziła, patrząc
ze złością na natręta, który nie spuszczał z niej wzroku.
- Camille, pamiętasz, jak wasza matka zawsze uprawiała grządkę
lawendy. Kobiety z waszej rodziny tak ją lubiły...
- Pete, do jasnej cholery, streszczaj się!
- Twoja siostra uprawia wiele gatunków lawendy... - No i co z
tego?
Westchnął i potarł ręką podbródek.
RS
20
- Chcesz, żebym przeszedł do sedna sprawy, ale to nie takie
proste. Zupełnie jej odbiło z tymi szklarniami. Wyjrzyj tylko przez
okno, przejdź się wokół, to zobaczysz. Ona ma chyba ze dwadzieścia
akrów obsianych samą tylko lawendą.
- To jakieś wariactwo.
Nie zamierzał się z nią spierać w tej kwestii.
- Myślę, że sam sklep, ta jej cała „Ziołowa Oaza", to był strzał w
dziesiątkę - ciągnął dalej. - Wali tam mnóstwo świrów, dziwaków i
innych new age'owców. Ale nawet jeśli Violet wyrobi się ze
sprzedażą w sklepie i pracą w szklarniach, to nie da sobie rady z
uprawą na polu. Nigdy się tym nie zajmowała, nie zna się na tym i
sprawy wymkną jej się spod kontroli. Ona ma kłopoty.
- Moja siostra nie ma żadnych kłopotów - oświadczyła
stanowczo Camille.
- Dobra. Nie przyszedłem tu, żeby się z tobą kłócić. I
powiedziałem już wszystko, co chciałem ci powiedzieć. - Wysunął
nogę i starannie zamknął drzwi.
Usłyszała tupot jego butów na ganku, które umilkły, gdy szedł
przez podwórze do swojej białej furgonetki.
Patrzyła za nim przez brudne okno - choć wcale nie zamierzała
tego robić. Nic jej nie obchodził Pete MacDougal i jego opinie. Violet
wcale nie miała kłopotów. Cam widywała ją codziennie. Ubierała się
wprawdzie jak modelka z katalogu dla Cyganów, zaskakiwała tymi
swoimi powiewającymi szalami, dziwnie ułożonymi włosami i całą
resztą, ale ona zawsze była takim kobieciątkiem. Prawdopodobnie tuż
po urodzeniu poprosiła mamę o kartę kredytową i spytała, jak trafić do
RS
21
najbliższego centrum handlowego. Teraz może już trochę przesadzała
z ozdóbkami, ale wciąż była tą samą Violet co zawsze.
Camille jeszcze przez chwilę stała w drzwiach, a potem z
uczuciem przegranej, wycieńczona powlokła się do sypialni.
W samej rzeczy, nawet jeśli Violet naprawdę miała kłopoty - ale
tak przecież nie jest - Camille nie potrafiłaby wykrzesać z siebie
wystarczająco dużo energii, by jej pomóc. Teraz nie potrafiła przecież
pomóc nawet sobie samej. Na krótką chwilę Pete wzniecił w niej
pewne niespodziewane doznanie, które teraz już minęło. Na powrót
zapadła się w otchłań pustki.
Cztery dni później wciąż lało. W tym roku kwietniowe deszcze
były chłodne i nieprzyjemne - dlatego Camille spędziła aż dwie
godziny na włóczeniu się po okolicy. Pogoda doskonale wpisywała się
w jej nastrój.
Nie przejmowała się tym, co powiedział jej Pete MacDougal, a
nawet starała się wymazać rozmowę z pamięci. Krople deszczu
smagały ją po policzkach, ale łaziła po polach, aż rozbolały ją nogi,
całkiem przemarzła i przemokła. Gdy wtarabaniła się do kuchni
siostry, było już po szóstej. Przedtem zdjęła w korytarzu kalosze, starą
roboczą kurtkę ojca i zniszczoną czapkę. Nie dawały zbyt dobrej
ochrony przed zimnem. Z koniuszków ciemnych włosów Camille
ściekała woda, dżinsy miała uwalane błotem i cała się trzęsła z zimna.
Oczywiście siostra dorwała ją, nim zdążyła zanurzyć dla
rozgrzewki ręce w gorącej wodzie.
- Rany, Camille! Zaziębisz się na śmierć. Chodź tu szybko i się
ogrzej, głupolu. - Violet zawsze nią komenderowała.
RS
22
Teraz wepchnęła młodszą siostrę do kuchni, gdzie ciepłe żółte
światło padało na stare oszklone szafki, pękatą kuchenkę i okrągły
dębowy stół. Na płycie pyrkało jedzenie w garnkach. Na blatach stało
pełno naczyń. Powietrze było przesycone aromatem potraw. Camille
uznała, że zapowiada się kolejny koszmarny posiłek.
I rzeczywiście. Uchylając pokrywki, zajrzała do garnków.
Głównym daniem okazał się dorsz nadziewany szpinakiem. Do tego
była sałatka z jakiegoś zielska, którego zapach wskazywał na to, że
potrafi na stałe wprawić w ruch system trawienny. Do picia
przygotowano jakiś ziołowy napar w czajniku. Violet nie serwowała
normalnych posiłków, od kiedy Camille sięgała pamięcią.
- Zaczniemy dziś od normandzkiej zupy rybnej - oznajmiła
Violet. - Musisz się wzmocnić, Cam. Jesteś chuda, te dżinsy po prostu
z ciebie spadają.
Cam przeszła do istotniejszej kwestii.
- Co jest w tej zupie? - spytała rzeczowo.
- Och, różne takie... Seler, cebula, marchewka, cytryna, zioła,
przyprawy. I oczywiście rybie łebki.
Camille zaklęła cicho pod nosem. Violet, udając, że nic nie
usłyszała, zaczęła z uśmiechem krzątać się po kuchni. Tego wieczoru
miała na sobie zwiewną bluzkę w tureckie wzory, włosy przewiązała
chustką.
- Pracowałam cały dzień w szklarniach. Wiem, że teraz trudno w
to uwierzyć, ale za parę tygodni zaczną się upały. - Zerknęła na siostrę
i dodała ostrożnie: - Widziałam, jak spacerujesz.
Camille wzięła sztućce i naczynia, żeby nakryć do stołu.
RS
23
- Pierwszy raz wyszłaś z domu - oprócz przychodzenia na
posiłki, oczywiście. Już zaczynałam się o ciebie martwić, Cam.
- Nie ma potrzeby - rzuciła szorstko i nabrała głęboko powietrza.
- Nie zamierzam wisieć na tobie w nieskończoność. Wiem, że nic nie
zarabiam. Nie chcę być dla ciebie ciężarem, ale...
- Wcale nie jesteś, głuptasie. Ta farma jest tak samo twoja jak
moja i Daisy. Możesz tu zostać na zawsze. Jest mnóstwo miejsca,
nawet tu, w domu, dobrze o tym wiesz.
- Nie.
Nie mogła tutaj zostać. Jej przodkowie przypłynęli aż ze
Szkocji, tu się osiedlili. Solidny dom, który zbudowali, przetrwał
wiele pokoleń. Podłogi z desek były wypastowane do połysku. Obok
pękatej kuchenki stał na szmacianym chodniczku wiklinowy fotel
bujany. Violet dodała perkalową tapicerkę, zasłonki z falbankami,
makatki z krzepiącymi napisami. Wszędzie wokół wygrzewały się
koty. Kuchnia kiedyś była biało-niebieska, teraz dominowała w niej
biel i czerwień, na parapecie okna nad zlewem stały doniczki z
ziołami.
Tak jak wtedy, gdy były dziećmi, Violet trajkotała jak najęta.
- Dzwonili rodzice...
Camille natychmiast zesztywniała.
- Powiedziałam im, że czujesz się świetnie.
Uff, co za ulga, pomyślała Camille.
- Ale potem zadzwoniła Daisy. Powiedziałam jej to samo. Ale
znasz Daisy. Zaczęła perorować, z tym swoim nowym francuskim
akcentem, i oświadczyła stanowczo, że jeśli w ciągu najbliższych
RS
24
kilku dni do niej nie zadzwonisz, wsiada do samolotu. Myślę, że
naprawdę może przylecieć, więc lepiej porozmawiaj z nią osobiście.
- Nie zamierzam - burknęła Camille. Violet co prawda czasem
nią dyrygowała, ale ogólnie rzecz biorąc, wyznawała zasadę „żyj i
pozwól żyć innym". Daisy była niczym koszmar senny. - Po prostu
powtarzaj jej, że mam się świetnie.
- Dobra.
Camille wbiła widelec w kawałek dorsza i zaczęła jeździć nim
po talerzu.
- Słuchaj, Vi... ta ziemia za stodołą, na wschodnim zboczu, gdzie
wszystko zawsze ojcu wymarzało... co tam uprawiasz?
Violet się rozpromieniła.
- Camille! Zadałaś mi pytanie! To pierwsza próba nawiązania
rozmowy, jaką podjęłaś po powrocie do domu! Wiedziałam, że ci się
poprawi! Pete powiedział...
- Jaki Pete? MacDougal? Co on tu ma do rzeczy?
- Nic, absolutnie nic! - zawołała szybko Violet. Camille
machnęła ręką ze zniecierpliwieniem. Coś było z nią nie tak. Przez
ostatnie cztery dni Pete ciągle powracał w jej myślach, a nawet w
snach. Oczywiście nie chciała się do tego przed sobą przyznać.
- No dobra, zapomnijmy o MacDougalu, nie o niego mi chodzi.
Chciałabym się tylko dowiedzieć, dlaczego zasadziłaś aż tyle
lawendy. Co zamierzasz z tym wszystkim zrobić?
- No tak. Wiesz, że mama zawsze hodowała trochę lawendy.
Pierwsze szczepy były sprowadzone z Francji...
RS
25
- Owszem, wiem - przerwała niecierpliwie Camille. -Ale ona
miała jedną grządkę w ogrodzie kwiatowym. Twoją lawendą będzie
można zasypać cały stan Vermont.
Starsza siostra zachichotała.
- Nie zamierzałam wyhodować tego aż tyle... Po prostu zawsze
tak lubiłam lawendę... jej zapach, kolor, wygląd, wszystko -
rozmarzyła się Vi. - Zaraz po rozwodzie, gdy Simpson zażądał domu,
bo chciał w nim zamieszkać z tą swoją lalunią, a ja nie miałam siły się
z nim użerać...
- Vi, przecież wiem to wszystko. Moja propozycja uduszenia
Simpsona jest wciąż aktualna. Wiem, o co chodzi. Chciałaś zacząć
wszystko od nowa, więc się stamtąd wyprowadziłaś i wróciłaś do
domu...
- Tak. Ale gdy tu zamieszkałam, nie miałam właściwie nic do
roboty. Dom po wyjeździe rodziców na Florydę wyglądał jak
opustoszałe muzeum. Przez jakiś czas ten spokój tutaj mi odpowiadał.
Nie musiałam od razu szukać pracy, bo po podziale majątku dostałam
przyzwoitą forsę, ale musiałam coś zrobić ze swoim czasem.
Zaczęłam więc kombinować z nasionami, bulwami i szczepami
różnych roślin.
Violet mogłaby przez pięć godzin opowiadać o czymś, co komuś
innemu zajęłoby zaledwie pięć minut, więc Camille znowu jej
przerwała.
- Wiem. Założyłaś „Ziołową Oazę". - Sklep był klaustrofobiczną
norą obwieszoną pękami ziół, zastawioną koszami pełnymi świeczek,
kadzidełek, przypraw, olejków ziołowych. Camille nie chciała nawet
RS
26
słuchać o tym koszmarnym miejscu. - Ale takiej ilości lawendy nie
sprzedasz w sklepie.
- Chyba nie... - Violet uśmiechnęła się beztrosko i wpakowała
łyżkę ziołowego świństwa, mającego rzekomo uchodzić za sałatkę, na
talerz siostry. - To po prostu jakoś tak samo... wystrzeliło. Zaczęłam
od oryginalnych szczepów mamy, skrzyżowałam je z tymi
przysłanymi przez Daisy, dodałam jeszcze swoje. To było jak
tworzenie kwiatowego kalejdoskopu. Odporność jednego gatunku,
kolor drugiego, faktura trzeciego. Świetna zabawa! Jednak uprawy
trochę wymknęły mi się spod kontroli...
- Trochę? Dwadzieścia akrów to dla ciebie „trochę"?
- Nie sądziłam, że na tym kamienistym wschodnim zboczu coś
w ogóle wyrośnie - żachnęła się Violet. - Zresztą, ten kawałek ziemi i
tak był nieużytkiem. A ja tyle się naeksperymentowałam w
szklarniach i musiałam coś z tym wszystkim zrobić. Ale
zapomniałam...
Gdy siostra przerwała, by włożyć kęs jedzenia do ust, Camille
spytała niecierpliwie:
- No, o czym?
- Zapomniałam o naturze lawendy. Wygląda delikatnie, ale to
bardzo mocna roślina. Wcale nie rośnie dobrze, jak za bardzo się z nią
cackać. Oczywiście potrzebuje dużo słońca, ale najlepiej czuje się,
gdy ją zostawić w spokoju. No i ten suchy, kamienisty kawałek gruntu
okazał się idealny pod uprawę.
- Violet, chodzi o to, że ona jest wszędzie.
- No tak, chyba masz rację. Smakuje ci sałatka ziemniaczana?
RS
27
- Słucham?
- No, ta sałatka. - Violet wskazała na salaterkę. - Są w niej
suszone pączki lawendy. To przepis z bardzo starej książki
kucharskiej.
- Sałatka jest w porządku - rzuciła obojętnie Camille. - Ale
wcale nie chcę, żebyś dla mnie gotowała. I zajmowała się mną.
Nienawidzę tego.
- I tak gotuję. Lubię gotować. To żaden kłopot.
- Nie o to chodzi. Rzecz w tym, że ja nie jestem twoim
problemem, i w ogóle niczyim. - Odgarnęła włosy do tyłu i wycedziła
wolno, ze złością: - Na razie nie mogę jeszcze pracować, Violet, ale
wkrótce zacznę. Doprowadza mnie do szału to, że wiszę na tobie,
ale...
- Och, zamknij się. Ile razy mam to powtarzać? Ziemia należy do
nas trzech. Wiesz, że tak postanowili rodzice. Tata wciąż wierzy, że
jedna z nas osiądzie tu w końcu na stałe. Zawsze się o ciebie dopytuje.
Pytał, czy wciąż mówisz o Robercie...
- Nie - Camille usłyszała ostry ton w swoim głosie, ale nic nie
mogła na to poradzić.
- No dobrze, już dobrze! - Violet poderwała się na nogi i
powróciła z jeszcze jednym półmiskiem. Prawdopodobnie było to
kolejne danie rybne. - Potrzebujesz forsy?
- Nie.
- Ale przecież każdy na coś wydaje, każdy potrzebuje forsy...
RS
28
- Nie potrzebuję ani nie chcę niczego! - Na dźwięk silnika
furgonetki skoczyła na równe nogi. Ktoś podjeżdżał pod dom.
Pobiegła do holu po kurtkę i czapkę.
- Camille, nie uciekaj...
- Nie uciekam. Ja tylko... - Oddychała z trudem, mocno waliło
jej serce. Nie zamierzała być niemiła dla Violet ani dla nikogo innego.
Chciała po prostu być sama i nie zadręczać innych swymi nastrojami.
Nie miała siły męczyć się, starając się być miła. Wsunęła stopy w
wilgotne kalosze i skoczyła do tylnych drzwi, ale gdy je otworzyła,
wpadła na kogoś, kto chciał nimi wejść.
- Hej, Cam! Uważaj - powiedział Pete, podtrzymując ją, by nie
upadła.
Przez chwilę chciała pozostać w tych ramionach, chciała, by
uniosły ją gdzieś, z dala od jej złości. Ale wariacki impuls szybko
zniknął.
Bez słowa minęła Pete'a i wybiegła z domu. Zawołał coś za nią,
ale go zignorowała. Pobiegła przez pole do swojej samotni, uciekając
przed Violet, przed Pete'em, przed życiem. Tego właśnie pragnęła.
RS
29
ROZDZIAŁ TRZECI
Pete wyszedł ze swego gabinetu i, przeciągając się, zerknął na
zegar kuchenny. Myślał, że jest około drugiej, tymczasem dochodziła
już trzecia.
Chłopcy wkrótce wrócą ze szkoły, a ponieważ kwiecień
dobiegał już końca, dzieciaki wyraźnie poczuły wiosnę. Pete wiedział
dokładnie, jak zapowiada się to popołudnie. Sean zaraz po przyjściu
do domu rozpocznie na nowo swoją kampanię na rzecz posiadania
konia. Nie było takiego zwierzęcia na świecie, którego ten chłopak nie
chciałby hodować - najchętniej w domu. Simon włączy na cały
regulator koszmarną muzykę, a starszy pan MacDougal zacznie
narzekać, tym bardziej że tego dnia w ogóle wstał lewą nogą.
Uzbierało się pranie z całego tygodnia, a do tego w zlewie tkwią
naczynia z poprzedniego dnia.
Im dłużej Pete analizował sytuację, tym bardziej oczywiste
wydawało mu się to, co powinien zrobić. Jeśli natychmiast nie
ucieknie, może stracić tę jedyną szansę. Błyskawicznie zdjął kurtkę z
wieszaka i wybiegł z domu.
Gdy nabrał w płuca świeżego powietrza, poczuł, jakby jego
duszę obsypały diamenty. Ostatnie dni były deszczowe i wietrzne, ale
teraz wreszcie nadeszła cudowna wiosna. Wonny wietrzyk owiewał
skórę, słońce zdawało się miękkie, jakby lało się z niego płynne
ciepło. Wszystko wokół się zieleniło, w lesie kwitły fiołki i zawilce,
przy płotach pojawiały się żonkile.
RS
30
Nie zdawał sobie sprawy, że wędruje w stronę zachodniego
płotu, który odgraniczał posiadłości MacDougalów i Campbellów,
dopóki jej nie zauważył. Właściwie nie widział dokładnie, kto stoi
przy tym koszmarnym poletku lawendy na wschodnim zboczu, ale się
domyślił. Rozbitek życiowy.
Otworzył furtkę i zatrzymał się na chwilę. Ód lat nikt nie
chwycił go tak za serce. Biedna dziewczyna tak straciła na wadze, że
dżinsy dosłownie na niej wisiały, a brzegi nogawek były uwalane w
błocie. Miała na sobie czerwoną koszulę i starą kurtkę, którą bardzo
lubił jej ojciec. Jej zmierzwione, czarne włosy lśniły w słońcu, ale
chyba nawet owce były lepiej ostrzyżone. Pete domyślił się, że po
tragedii wzięła nożyczki i ciachnęła swoje długie sploty. Jej wygląd
mówił wszystko. Morze bólu, z którym nie wiadomo, co począć.
Jednak problemy Camille nie były jego problemami - powtarzał
to sobie od tygodni. I tak było. Miał dość własnych. Od czasu, jak
Debbie odeszła, z trudem radził sobie z chłopcami. Dziadek
rozpuszczał ich ponad miarę. Tłumaczenia, jakie robił dla agencji
rządowych, zaczęły przynosić o wiele lepsze dochody, niż się
spodziewał, ale wraz z nadejściem wiosny czekało go wiele
dodatkowej pracy na polach i w sadach. Rzadko udawało mu się
wygospodarować choć chwilę wolnego czasu. Bez wątpienia nie
potrzebował dodatkowych stresów.
Ale te jej oczy były głębokie jak rzeka. Stała z rękami na
biodrach, wpatrzona w dziko rosnącą lawendę.
Pete mógłby przysiąc, że chciał odwrócić się i odejść, zanim
Camille go zauważy, ale sam nie wiedział, dlaczego otworzył furtkę i
RS
31
ruszył w jej kierunku. Wzdrygnęła się ze zdziwienia, kiedy nagle
stanął obok niej.
- Tylko nie zaczynaj znowu o mojej siostrze... - rzuciła
ostrzegawczo.
- Już chyba wyczerpaliśmy temat. Zawsze bardzo lubiłem całą
twoją rodzinę, włącznie z Violet. Teraz, gdy jej trochę odbiło, lubię ją
tak samo. Chociaż nie odróżnia pietruszki od pokrzywy.
- Nieprawda.
- Jak myślisz, może trochę tego wybielacza do włosów
przeciekło jej niechcący do mózgu?
Podniosła nogę, żeby mu przykopać, ale gdy uświadomiła sobie,
że dała się wciągnąć w przekomarzania, natychmiast spoważniała.
- Odejdź, Pete - powiedziała cicho, wzdychając. Jednak on tego
nie zrobił. Sam nie wiedział dlaczego.
Może chodziło o ziemię. Nie mógł patrzeć na to krzewiące się
bez dozoru zielsko.
- Nie znam się na lawendzie - zagaił niezobowiązującym tonem -
ale nawet ptasi móżdżek jest w stanie pojąć, że wkrótce trudno będzie
zapanować nad tą dżunglą...
- To nie twój problem.
- Może jest jeszcze czas, by wszystko naprawić. Tylko trzeba
działać natychmiast. To oznacza, że około poniedziałku trzeba zacząć
tu zasuwać, ale nie ma chętnych do roboty.
Nie odwracając się w jego stronę, uniosła do góry jeden palec.
Pete uwielbiał kobiety, które umieją porozumiewać się bez słów, więc
RS
32
szeroko się uśmiechnął. Jednak uśmiech zniknął z jego ust na widok
jej pełnego determinacji spojrzenia, jakim omiatała lawendowe pole.
- Ejże, nawet o tym nie myśl, Cam. Nie dasz sobie rady sama.
To niewykonalne.
Odwróciła się i spojrzała na niego tymi swoimi przepastnymi
oczyma.
- Czy odniosłeś wrażenie, że oczekuję twojej rady? - spytała
ironicznym tonem.
Miał ochotę ją pocałować. Nie po przyjacielsku, cmoknąć w
policzek. Chciał ją pocałować tak, aby przedrzeć się przez jej złość,
dotrzeć do tych głęboko ukrytych pokładów samotności. On też
poczułby się lepiej, bo nie mógł patrzeć, jak śliczna Camille cierpi, a
on nie może jej pomóc. Impuls był silny, ale jakoś zdołał go
opanować. Pete zwykle kierował się rozsądkiem. Gdy tylko mógł
wydobyć z siebie głos, poruszył konkretny temat:
- No dobrze, Cam, powiedz, co wiesz o uprawie lawendy.
- Wszyscy w mojej rodzinie trochę się na tym znają, bo mama ją
uwielbia. Zawsze hodowała trochę, a potem wkładała do saszetek,
dodawała do mydła, kompozycji kwiatowych. Violet z kolei zna
mnóstwo dziwnych przepisów na dania z lawendą. Daisy, która od lat
żyje we Francji, wie najwięcej z nas, bo mieszka w Prowansji, gdzie
olejek lawendowy wykorzystuje się w przemyśle perfumeryjnym i tak
dalej. Ja o lawendzie nie wiem prawie nic.
- Więc wiesz wystarczająco dużo, by nie brać się za to poletko. -
Chciał się upewnić, że nie zamierza wyczyniać jakichś szaleństw.
Właściwie mógłby już odejść, ale musiał najpierw opanować kolejny
RS
33
impuls, który pchał go ku niej, zwalczyć przemożną chęć pocałowania
Camille.
- Pete, czy naprawdę nie masz nic lepszego do roboty, tylko stać
tutaj i mi się naprzykrzać? Czy przypadkiem nie masz kilkuset akrów
sadów, w których jest mnóstwo roboty?
- Owszem, mam sady. Mam też synów bliźniaków, których
samotnie wychowuję. I chociaż wszyscy w White Hills uważają mnie
za farmera, od sześciu lat pracuję na pełnym etacie jako tłumacz dla
agencji. No i mam jeszcze na głowie ojca, który od śmierci mamy jest
mniej więcej tak miły jak jeżozwierz. - Nie sądził, aby miała ochotę
tego wysłuchiwać, ale on nabrał chęci, by opisać jej pokrótce swoje
życie. Zależało mu na tym, by nie traktowała go jak obcego. - To
wszystko oznacza, że mam na co dzień wokół siebie wystarczająco
dużo osób, które są wobec mnie kąśliwe, więc proszę, powróćmy do
normalnej rozmowy.
- Ale to nie jest żadna rozmowa.
- Ależ jest. Rozmawiamy właśnie o tym, jak poradzić sobie z
uprawą lawendy, która zajmuje dwadzieścia akrów gruntu. Pierwsza
możliwość - najprostsza - to buldożer. Nie wiem, czy znasz Hala
Wolske...
- Nie potrzebuję buldożera. Ani żadnej pomocy. Przypomniał
sobie o szkockim pochodzeniu, które zapewniało mu niewyczerpane
pokłady uporu.
- Dobra. Skoro nie chcesz się tego pozbyć, musisz znaleźć jakiś
sposób na to, by uprawa była opłacalna. Wątpię, czy twoja siostra
odróżnia przód traktora od tyłu...
RS
34
- Odczep się wreszcie od mojej siostry!
- Wiem, że twój ojciec trzymał w szopie dwa traktory. Farmer,
którego wynajął po przejściu na emeryturę - Filbert Green - dbał o ich
stan techniczny, to znaczy do czasu, aż twoja siostra go wykopała.
Jeśli chcesz, żebym je sprawdził...
- Nie chcę.
- No tak, same traktory nie rozwiążą problemu, będzie mnóstwo
pracy, którą trzeba wykonać ręcznie. Mam ekipę, która podcina mi
gałęzie, za jakieś dwa tygodnie powinni skończyć pracę. No i trzeba
by ich przyuczyć do tej lawendy. Nie mają o niej pojęcia, ale są
solidni, wywiązują się z obowiązków. Więc jakbyś szukała
pracowników...
- Nie chcę żadnych obcych na farmie. Nie chcę twojej ekipy. Ani
żadnej innej. Nie chcę niczyjej rady ani pomocy. Cholera jasna, Pete,
przestań być dla mnie taki miły!
Odwróciła się na pięcie, żeby odejść, ale potknęła się o
przydługą nogawkę, więc nie udało jej się tego zrobić tak szybko, jak
zamierzała. Pete nawet się nie zaśmiał, nie było nic zabawnego w
żałosnym stanie tej kobiety. Stał w tym samym miejscu, pocierając w
zamyśleniu policzek.
Camille uważała zapewne, że jest namolnym kretynem. Nie
chciała żadnej pomocy. To było oczywiste. Nie chciała przyjaciela, to
też było oczywiste.
Ale przynajmniej otrząsnęła się z odrętwienia na tyle, by z nim
rozmawiać, nawet jeśli w nieprzyjemny sposób. Zdaniem jej siostry,
to i tak był ogromny postęp.
RS
35
Gdy mężczyzna znajduje przy drodze rannego jelenia, nie
odjeżdża, zostawiając go na pastwę losu. Przynajmniej MacDougal
tego nie robił. Ta kobieta była tak głęboko zraniona, że nie panowała
nad swoimi słowami, złością, smutkiem. Wprawdzie jej problemy nie
były jego problemami, lecz upłynęło tak wiele czasu, od kiedy jakaś
kobieta poruszyła jego serce, że Pete jeszcze przez długą chwilę stał,
patrząc za odchodzącą.
Camille obudziła się z mokrą poduszką, piekącymi oczyma,
wciąż pamiętając koszmarne obrazy ze snu -ciemna ulica, jej własny
krzyk, Robert cały we krwi, trzy twarze oszalałych od narkotyków
chłopaków, mdlące uczucie przerażenia. Ten sam stary koszmar.
Wygramoliła się z łóżka i powlokła do łazienki. Gdy obmywała
twarz zimną wodą, usłyszała dziwny odgłos dobiegający z werandy.
Skomlenie?
Gdy dźwięk się nie powtórzył, doszła do wniosku, że musiała się
przesłyszeć. Jednak gdy naciągnęła już dżinsy i bluzę i wyjrzała przez
brudne okno, omal nie upuściła skarpetki, którą właśnie miała włożyć.
Niemal wskoczyła w buty i wybiegła z domu.
Na podwórzu był pies, przywiązany sznurkiem do klonu. Gdy
tylko ją zobaczył, zaczął wściekle ujadać, skacząc i szczerząc zęby.
Camille była przekonana, że gdyby nie był na uwięzi, rzuciłby jej się
do gardła.
Zważywszy na to, że bała się teraz wszystkiego, zdziwiło ją, że
w ogóle nie wystraszyła się tego psa. Może dlatego, że nieszczęśnik
prezentował się doprawdy żałośnie. Wyglądał na rasowego wilczura,
ale na pewno pamiętał lepsze czasy. Był tak wychudzony, że sterczały
RS
36
mu żebra, miał naderwane prawe ucho, zaropiałe oczy, sierść
zmierzwioną, posklejaną błotem.
- Spokojnie, spokojnie... - powiedziała Camille, ale pies
rozszczekał się jeszcze bardziej. - Skąd się tu wziąłeś? Kto cię
przywiązał do mojego drzewa? - pytała bezradnie.
Trudno jej było pozbierać myśli, pies ujadał zbyt głośno i
agresywnie. Camille weszła do domu, zamknęła za sobą drzwi i
wyjrzała przez brudne okno. Gdy zniknęła mu z oczu, pies zamilkł i
usiadł. Zauważyła, że jest zraniony koło prawej łopatki. Rana nie
wyglądała na poważną, ale wskazywała na to, że pies jest po
przejściach.
Niestety, ten ktoś, kto przywiązał go do jej drzewa, zapewnił
zwierzęciu sporo miejsca do biegania, ale nie zostawił nic do jedzenia
ani do picia. Nie miała pojęcia, jak temu komuś udało się podejść do
domu i przywiązać zwierzę, ale ta zagadka musiała poczekać na
rozwiązanie. Przetrząsnąwszy szafki w kuchni, znalazła jakąś
zniszczoną, dużą miskę i nalała do niej wody.
Gdy tylko otworzyła drzwi, pies rozszczekał się na nowo. Po
chwili wahania Camille zbliżyła się do niego, ale wciąż skakał i
szczekał, szczerząc zęby, więc nie mogła podejść na tyle blisko, by
móc postawić mu miskę. I co teraz, pomyślała. Nie mogła uwolnić
zwierzęcia, nie ryzykując życia. Nie mogła też zostawić psa bez picia
i jedzenia.
W tej sytuacji pobiegła do domu Violet, ale nie znalazła jej ani
na piętrze, ani na dole, ani w piwnicy. Wreszcie wytropiła ją na tyłach
drugiej szklarni. Była po łokcie uwalana ziemią, obstawiona
RS
37
sadzonkami i bulwami. Wyglądałaby jak personifikacja Matki Ziemi,
gdyby nie pół kilo złotych bransoletek i wymyślna fryzura. Powietrze
w szklarni było przesycone różnymi zapachami, wilgocią, a rośliny
rozrastały się we wszystkich kierunkach.
- Cam! - zawołała z zachwytem Violet na widok siostry. - Nigdy
tu wcześniej nie zachodziłaś. Nie przypuszczałam, że zajrzysz, by
zobaczyć, co robię...
- Bo nie po to przyszłam - burknęła Camille. - Przyszłam z
powodu psa.
- Jakiego psa?
Camille westchnęła. Żeby to ona wiedziała.
- Masz jakieś jedzenie dla psa? I gazety z ostatnich dni?
Zadawanie pytań Violet było grubą pomyłką. Kiedy się
dowiedziała, o co chodzi, natychmiast chciała rzucić wszystko i biec
na pomoc. Na szczęście zjawił się jakiś klient i siostra musiała się nim
zająć, a Camille mogła swobodnie przeszukać kuchnię. Vi miała tyle
kociego żarcia, że starczyłoby dla całego zoo, były też gazety z
ostatnich trzech dni. W żadnej jednak nie zamieszczono ogłoszenia o
zaginięciu psa.
Camille wyszła z domu Violet z ogromną torbą pełną jedzenia
dla kotów i wielką salaterką. Dlaczego ten pies miał być jej
problemem? Przecież w ogóle go nie znała.
Podsunięcie miski wilczurowi było niewykonalne, bo nadal
wyglądało na to, że woli ją zagryźć niż coś zjeść. Camille pobiegła
znów do kuchni Violet i podgrzała jakieś mięso na hamburgery, a
potem zmieszała je z kocim żarciem.
RS
38
Gdy pies wyczuł wołowinę, przestał szczekać. Nie machał
wprawdzie ogonem, miał zjeżoną sierść i groźne spojrzenie, ale
przynajmniej pozwolił podsunąć sobie miskę.
Rzucił się na nią, jakby nie jadł od tygodnia, co chwilę tylko
łypał groźnie i warczał, by potem łykać jedzenie, niemal się dławiąc.
Camille udało się też powoli postawić w jego zasięgu ciężką miskę z
wodą. Sama nie wiedziała, po co się tak stara. Pies był żałosny. Zbyt
wściekły, by go pokochać, zbyt szpetny, by ktoś chciał się nim zająć,
na pewno nie powinna się nim przejmować. Ale było go jej tak żal.
Nie zamierzała wchodzić do środka i myć okien. Jak dotąd nie
kiwnęła palcem, aby zrobić cokolwiek dla uprzyjemnienia sobie
mieszkania w tym starym domu, i nadal nie zamierzała tego robić.
Jednak ponieważ musiała mieć oko na psa, przeszkadzało jej, że okno
jest brudne. Gdy wytarła sobie kółeczko do wyglądania, reszta okna
wyglądała ohydnie. A gdy umyła jedno okno, pozostałe straszyły
swoim wyglądem.
Gdy kończyła drugą rolkę ręczników papierowych, nagle aż
podskoczyła, słysząc wściekłe ujadanie psa, który, przez jakiś czas był
cicho.
Ujrzała Pete'a, który stał przewieszony przez płot, na którym
oparł jedną z nóg. Miał na sobie dżinsy i rozpiętą koszulę, jak
przystało na piękny wiosenny dzień. Gapił się na psa i nie wyglądało
na to, żeby się przejmował jego ujadaniem.
Przez chwilę odczuła coś jakby lęk, chęć ukrycia się przed tym
człowiekiem. W jego oczach było coś, co sprawiało, że czuła
rozdrażnienie i niepokój. Nie mogła znieść jego powolnego, leniwego
RS
39
chodu, rosłego wzrostu, drażniących uśmieszków. Czyżby pociągał ją
jako mężczyzna? To niemożliwe. Nie chciała już nikogo, do końca
życia.
Szybko otrząsnęła się z tych głupich myśli. To jakiś absurd, żeby
czuła się nieswojo, w obecności Pete'a. Był przecież jej sąsiadem.
Owszem, wtrącał się w nie swoje sprawy i lubił się szarogęsić, ale nie
należało się tym przejmować.
Camille szybko wyszła z domu. Gdy tylko Pete ją zauważył,
skinął w kierunku wilczura.
- Widzę, że udało ci się nakarmić naszego ulubieńca.
- Naszego ulubieńca? - powtórzyła i nagle uświadomiła sobie, że
Pete zna tego psa. - MacDougal! Ty mi to zrobiłeś?
- Co takiego?
- Ty podrzuciłeś mi tego psa? To ty przywiązałeś to wstrętne,
niebezpieczne zwierzę do mego drzewa? Dlaczego mi to zrobiłeś?
Uśmiechnął się, jakby na niego nie krzyczała, ale mówiła coś
miłego.
- Ma na imię Darby. Kiedyś był psem wystawowym, choć dziś
trudno w to uwierzyć. Ale to czystej krwi owczarek alzacki, z bardzo
dobrym rodowodem. Dzieciaki kiedyś lubiły się z nim bawić, był taki
słodki i łagodny.
Podeszła do płotu, rozglądając się za jakimś kijem, którym
mogłaby mu porządnie przywalić.
- Należał do Arthura Chapmana - ciągnął niezrażony Pete. -
Pamiętasz go, prawda? Taki spokojny facet, mieszkał za Cooper
Street, po drugiej stronie strumienia, w domu po lewej za mostem.
RS
40
Dobry człowiek, wielbiciel psów. Ale zachorował na Alzheimera.
Ludzie oczywiście zauważyli, że zachowuje się dość dziwnie, ale
wiesz, jacy tolerancyjni są mieszkańcy White Hills. Nikt jednak nie
wiedział, że Art głodzi psa i się nad nim znęca. Był chory, nie
wiedział, co robi. W każdym razie...
Nie mogła znaleźć żadnego kija. Same patyczki, nic solidnego.
- W końcu sąsiedzi zorientowali się, że Arthur sobie sam nie
radzi. Wezwali gliny, a ci z kolei opiekę społeczną i tak dalej. Nikt się
nie spodziewał, że jest w aż tak złej kondycji.
- Natychmiast zabieraj stąd tego psa!
- Ani myślę. Ale jak go nie chcesz, możesz zadzwonić do
schroniska.
- Oczywiście, że go nie chcę!
- Oczywiście oni natychmiast go uśpią - zapewnił pogodnie Pete.
- Nie mają czasu ani środków na cackanie się z nim. Sam bym tak
chyba zrobił.
- Ty psubracie, zabieraj mi stąd tego psa! Nie mogę wprost w to
uwierzyć! Zostawiłeś mnie przecież na pastwę tego wściekłego
potwora!
- Dobra, dam ci numer do schroniska, jeśli chcesz, by
przyjechali i go zabili.
- Przestań to powtarzać!
- Co?
- Że oni zabiją tego cholernego psa!
- Słuchaj, Cam. Tak właśnie jest. Pomyślałem sobie, że Darby
ma jeszcze tylko jedną szansę. To znaczy, jeśli ty mu ją dasz. Był
RS
41
takim wspaniałym psem, więc zasługuje na tę jedną jedyną szansę.
Ale co tam... - Pete oderwał się od płotu. - Kogo to obchodzi, prawda?
Idę do domu po ten telefon do schroniska.
Kij był dla niego o wiele za dobry. Przeskoczyła przez płot,
zdecydowana mu ostro przyłożyć. Nie bardzo wiedziała, jak to zrobić,
ale była wściekła jak rój szerszeni i nawet się nad tym nie
zastanawiała. Pobiegła za nim, złapała za koszulę i... sama nie
wiedziała, kiedy znalazła się w jego ramionach.
To wszystko było bez sensu. A Pete nigdy nie dał jej do
zrozumienia, że jest dla niego pociągająca. A jednak jego wargi
odnalazły jej usta tak szybko, jakby na to od dawna czekały. Jego
ramiona objęły ją mocno w talii. Nic nie widziała, bo mocne słońce
świeciło jej wprost w oczy, więc zamknęła je i poddała się
pocałunkom. Słyszała poranne gruchanie synogarlicy, czuła wilgotną
ziemię pod stopami, ciepły powiew wiatru, który mierzwił jej włosy
na karku. Czuła bicie serca Pete'a i czuła też, jak jej własne się ściska.
Powoli uniósł głowę i omiótł wzrokiem jej twarz. Jego
spojrzenie było uważne, intensywne. Pogładził ją lekko palcem
wskazującym po policzku. Gdy się odezwał, głos miał zachrypnięty i
pełen czułości.
- Wiedziałem, że ono tam jest. Twoje miękkie, dobre serce. Nie
mogę patrzeć na to, jak cierpisz, Cam.
Nie opuścił ręki zbyt szybko, nie odwrócił się i nie odszedł zbyt
gwałtownie. Ale nawet gdy odszedł już kilkadziesiąt kroków w stronę
swej posiadłości, stała milcząca, jakby skamieniała.
RS
42
Od samego początku po powrocie do domu widziała, że Pete
stara się do mej wyciągnąć rękę. Ale myślała, że to tylko
dobrosąsiedzki gest. Nie spodziewała się... pocałunków. Nie
oczekiwała, że poczuje bicie jego serca, ujrzy błysk pożądania w jego
oczach. Pete jej pragnął.
Gdy patrzyła w zamyśleniu za odchodzącym, przypomniał jej się
Robert. Elegancki, smukły Robert, ze swoim chłopięcym uśmiechem i
miastowymi upodobaniami. Uwielbiał miejskie światła. W piątkowe
wieczory włóczyli się po klubach, ona wkładała buty na najwyższych
obcasach i czarną, obcisłą sukienkę. Ruszali w miasto. Znał wszystkie
modne miejsca, w których wypadało się pokazywać.
Camille nie sądziła, aby takie miejsca mogły zainteresować
Pete'a. On i Robert byli jak dzień i noc.
Pete był też szczupły, ale gdy mężczyzna jest taki wysoki, tak
rosły jak on, nigdy nie jest... elegancki. Ramiona miał szerokie jak tur,
skórę ogorzałą od przebywania na świeżym powietrzu, włosy jakby
nigdy nieczesane. Wrzeszczał, gdy był wściekły, a cały się trząsł ze
śmiechu, gdy było mu wesoło. Pete niczego się nie bal. Był
żywiołowy, dziki, pierwotny. Jak wilczy samiec alfa. Przy takim
mężczyźnie kobieta instynktownie zaczynała być ostrożna. Nie z
powodu strachu, że może ją skrzywdzić, lecz że dostanie się we
władzę kogoś silniejszego, kogoś, kto potrafi rządzić uczuciami,
sterować pożądaniem.
Camille zadrżała, a potem natychmiast się skrzywiła.
RS
43
Jaki tam samiec alfa? Ten drań zostawił ją z psem, którego nikt
nie chce, i na chwilę odwrócił jej uwagę, obezwładniając ją
pocałunkiem.
Cóż, gdy spotka go po raz kolejny, nie będzie żadnego
całowania i innych bzdur.
Odwróciła się i ujrzała Killera alias Darby'ego węszącego w
cieniu pod klonem.
RS
44
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy kobiety są całowane, poprawia im się nastrój, pomyślała
ponuro Camille. Przynajmniej, jeśli pocałunek był dobry. A pocałunek
Pete mógłby otrzymać najwyższą notę.
Gdy szła na pole lawendy, niosąc sekator z długimi rączkami,
czuła wszystkie obolałe mięśnie. Przez ostatnie trzy dni bez przerwy
pracowała na polu. Chociaż zaharowywała się do nieprzytomności,
nie mogła zapomnieć Pete'a. Ale przynajmniej dobrze spała i
częściowo chociaż zarabiała na swoje utrzymanie. Praca przy
lawendzie była niewdzięczna, beznadziejna, idiotyczna, ale nawet
pasowała do jej nastroju. Odpowiadało jej takie ogłupiające, męczące
zajęcie, dzięki któremu nie miała już koszmarnych snów.
Kiedy doszła na szczyt wzgórza, popołudniowe słońce było tak
oślepiająco mocne, że dopiero po kilku sekundach zorientowała się, że
nie jest sama. Na polu było dwóch chłopców. Obaj, schyleni nad
uprawą, pracowali na skraju pola, a sekatory mieli o wiele lepsze niż
ona.
Domyśliła się, że to synowie Pete'a. Byli w wieku, gdy chłopcy
potykają się o własne nogi i wydaje się, że mają ręce do samej ziemi.
Jednak dostrzegała podobieństwo do Pete'a - byli równie wysocy,
grubokościści, ogorzali i mieli takie same ciemne włosy, które lekko
rudziały w słońcu.
Camille podeszła bliżej, szykując się do konfrontacji. Była
przekonana, że to Pete ich tutaj przysłał, choć przecież wcale nie
RS
45
prosiła o pomoc. Zamieniła się wprawdzie w opryskliwą wiedźmę - i
była z tego dumna - ale nawet wiedźmy mają pewne zasady. Nie
pozwoli tym chłopaczkom harować na tych beznadziejnych
dwudziestu akrach.
- Chłopcy! Hej! - zawołała, gdy znaleźli się na odległość głosu.
Mogła natychmiast ich stąd wyrzucić.
Obaj się wyprostowali.
- Dzień dobry, pani Campbell.
Byli identyczni. Różnili się tylko tym, że jeden z nich miał
kogucika na głowie - ten, który wystąpił naprzód i oblewając się
purpurowym rumieńcem, powiedział:
- Dzień dobry, pani Campbell. Widziałem psa na pani podwórku.
Nadal zamierzała wyrzucić ich ze swej posiadłości, ale po tej
uwadze uznała, że najpierw musi zatroszczyć się o ich
bezpieczeństwo.
- Chyba nie podchodziliście do Killera, chłopcy?
- Nie - odparł ten nieśmiały. - Chciałem tylko powiedzieć, że
widziałem, co zrobiła pani z faszyną. Ta zagroda dla niego jest
świetna. Może sobie pobiegać i nie musi być uwiązany.
Camille wzięła się pod boki. Nie potrzebowała pochwały od
jakiegoś dzieciaka za to, że przytargała pięć ton faszyny, żeby zrobić
jakieś kretyńskie ogrodzenie dla wściekłego psa, który nienawidził jej
i wszystkich wokół. Potrzebowała raczej kogoś, kto zdzieli ją po
głowie za to, że robi coś tak głupiego. Lecz zanim zdążyła
skorygować błędną opinię chłopca o niej samej, jego brat wystąpił do
RS
46
przodu. Był tak samo urodziwy i niezdarny, tylko nie miał kogucika
na głowie ani rumieńca na policzkach.
- Przede wszystkim powinniśmy się przedstawić. Ja jestem
Simon, a to mój brat Sean. To właśnie on znalazł Darby'ego. Tata
mówi, że on zawsze znajduje kłopoty.
- Wcale nie.
- A właśnie że tak. - Simon szturchnął go i mówił dalej. - Widzi
pani, dowiedzieliśmy, że pana Chapmana zabrano do domu opieki.
Ale nikt nie pamiętał, że on miał psa, dopóki Sean sobie o tym nie
przypomniał. Pani Gaff wpuściła nas do domu. Sean odnalazł
Darby'ego na tyłach domu. Siedział w brudzie, bez jedzenia i bez
wody. Zupełnie zdziczał. Myślałem, że zagryzie Seana. Wprawdzie
nie byłoby to takie złe...
Sean szturchnął go, a brat odpowiedział mu tym samym. Camille
potarła palcami skronie, zastanawiając się, jak wywali ich z tego pola,
skoro nie może nawet wtrącić słowa do rozmowy.
Sean nie przerwał swojej przemowy, chociaż brat go
poszturchiwał.
- W schronisku pożyczyli nam tę specjalną smycz,której używa
się do łapania chorych albo agresywnych zwierząt. Jest na kiju, więc
pies nie może ugryźć. No i Sean przyprowadził Darby'ego do domu...
Seanowi wreszcie udało się włączyć do rozmowy.
- Simon chciał teraz powiedzieć, że tata się na mnie wściekł. I
rzeczywiście tak było. Ojciec zawsze się złości, gdy przyprowadzam
do domu jakieś zwierzę. Ale chodzi przede wszystkim o to, że tata od
razu wiedział, że pani jest idealną osobą do zaadaptowania Darby'ego.
RS
47
- Co takiego? - wydusiła Camille.
- Powiedział, że pani jest jedyną osobą, która może go uratować.
To znaczy, ja też bym mógł. Ale my mamy już psy, koty, szopy
pracze, oswojone gołębie i takie tam inne, a Darby jest zbyt
konfliktowy, by żyć wśród innych zwierząt. Tak więc nie mogliśmy
go u nas zostawić. I wtedy tata powiedział, że pani idealnie się do tego
nadaje. Bo pani jest jedyną istotą w White Hills, która jest jeszcze
bardziej wściekła niż Darby.
- Słucham?!!
- Niezłe, co? Nie byłem przekonany, bo przecież jest pani
kobietą, ale tata wyjaśnił, że pani wcale nie jest podobna do innych
kobiet.
Tym razem jej głos podniósł się o całą oktawę.
- Co chcesz przez to powiedzieć?!
Bracia spojrzeli po sobie, jakby nagle dotarło do nich, że nie jest
zachwycona tym, co wygadują. Simon był chyba zwykle typowany do
prowadzenia trudnych rozmów z dorosłymi, więc tym razem to on się
odezwał.
- Tata powiedział, że pani jest w porządku. Ale proszę na siebie
spojrzeć. Ubiera się pani jak facet. Ma pani brudne buty.
Rozczochrane włosy. Jest pani konfliktowa. Właściwie jest pani taka
jak my.
Sean skwapliwie przytaknął i dodał, w obawie, że Camille może
się obrazić:
- Bo widzi pani, jak mama odeszła, powiedzieliśmy sobie, a co
tam, nie potrzebujemy i nie chcemy kobiet w naszym życiu. Bo tata
RS
48
był załamany. Teraz jest już dobrze. Po prostu trzeba trzymać się z
dala od kobiet.
Simon dokończył wyjaśnienia:
- Teraz już pani rozumie? Gdyby pani była jak inne kobiety, nie
powierzylibyśmy pani Darby'ego.
- Rozumiem.
Właściwie to Camille nic nie rozumiała, ale zauważyła, że
zerwał się chłodny wiatr, zbliża się pora kolacji, ona jeszcze nie tknęła
żadnej pracy i musi dokonać przekładu dziwnego wywodu
czternastolatków na język dorosłych. Przekaz był taki, że ten cholerny
pies jest nagrodą. Według nich. A ona jest zbyt zaniedbana i
konfliktowa, by być „jak inne kobiety". Co za wspaniały komplement.
- No tak. Ale czas brać się do pracy... Chłopcy odwrócili się i
podnieśli sekatory.
- Zaraz, zaraz - powstrzymała ich.
- Wszystko dobrze, pani Campbell, wiemy, co mamy robić. Tata
zadzwonił do okręgowego wydziału rolniczego i ten facet stamtąd
wszystko nam wytłumaczył.
- Wiemy, że lawenda to kwiat i nie chcieliśmy zajmować się
czymś tak obciachowym, ale w końcu to nie pani wina, że siostra
sfiksowała.
- Zamknij się, Simon, obrażasz pani rodzinę.
- Przepraszam, nie miałem nic złego na myśli. Po prostu bardzo
pani współczuję. Strasznie się boimy pani siostry, a pani musi
przecież ciągle się z nią zadawać. To musi być trudne.
RS
49
- W każdym razie - Sean zaczął ciąć w powietrzu sekatorem, gdy
mówił - dowiedzieliśmy się różnych tam bzdur. Chociaż to nawet było
ciekawe - że jest angielska lawenda i francuska, i hiszpańska. Tutaj są
chyba same krzyżówki.
- Musimy teraz ściąć mniej więcej jedną trzecią od czubka i po
bokach. - Simon spojrzał na jej sekator i pokręcił głową. - Pani sekator
się do tego nie nadaje, musi być naprawdę dobry. Ale musimy wracać
do pracy. Trzeba ściąć łodyżki tuż nad zdrewniałą częścią. O tak,
widzi pani? - zademonstrował, gdy niechętnie podeszła bliżej i
pochyliła się, by zobaczyć, jak on to robi, po czym ciągnął dalej: - Ta
uprawa jest zupełnie zaniedbana. Facet z poradni okręgowej
powiedział, że dopiero za trzy lata coś z tego będzie i że tylko jak się
będzie cały czas przycinać, to wyżyje.
- Wyżyje?
- Odżyje - poprawił z niesmakiem Sean. - Ma najgorszą ocenę z
angielskiego, to tuman.
- Wcale nie.
- Niestety tak. W każdym razie, pani Campbell, naprawdę ma
pani mnóstwo tej lawendy.
Machnęła ręką, jakby rozpaczliwie liczyła na to, że w ten sposób
zdoła się ich pozbyć.
- Wiem, ale naprawdę was tu nie potrzebuję, chłopcy! Zamarli w
bezruchu, ale wyglądali na przybitych.
- Tata nam płaci za pracę, pani Campbell, więc pani nie musi. A
jak nie będziemy tu pracować, będziemy musieli myć łazienki i
zmywać naczynia. Naprawdę dobrze pracujemy i możemy zaczynać
RS
50
prawie codziennie po trzeciej. Proszę nas nie wyrzucać, lecz chociaż
dać nam szansę.
Miała ochotę przegnać ich natychmiast, ale jak tu się wściekać
na dwóch smarkaczy pozbawionych matki.
- Nie dacie rady we dwóch wystrzyc całego pola. Czasami
możecie popracować z godzinkę po południu. Jeśli chcecie. I tylko
pod warunkiem, że nie przeszkodzi wam to w odrabianiu cholernych
lekcji.
Chłopcy gorliwie pokiwali głowami.
- I wcale nie powiedziałam „cholernych".
Znowu skwapliwe potakiwanie. Miała ochotę przyczesać
kogucika na głowie Seana i pobiec do domu po ciasteczka dla tych
smarkaczy.
Odeszła przekonana, że zostawienie chłopców na polu jest
bezsensowne, ale Pete to wszystko nakręcił i to do niego trzeba było
się udać, by z tym skończyć. A to oznaczało, że trzeba się z nim
spotkać. Nie obawiała się, że znów będzie chciał ją pocałować.
Zważywszy, że uważał ją za zaniedbaną, brzydką, bezpłciową istotę,
dziwne, że w ogóle to zrobił choć raz.
Camille opiekowała się psem przez kolejne trzy dni, ale w
sobotę po południu miała już dość jego smrodu. Ponieważ było bardzo
ciepło, włożyła postrzępione szorty z obciętych dżinsów, czarną
podkoszulkę, po czym wyniosła na zewnątrz wiadro, szampon
przeciwpchelny, szmaty i szlauch.
Killer alias Darby pozwalał jej dawać sobie wodę i jedzenie,
szczególnie gdy było w nim mięso, i przestał na nią warczeć. Jednak
RS
51
podejść do niego i dotknąć, to było coś zupełnie innego. Gdy zbliżyła
się na odległość kilku kroków, znowu obnażył kły.
- Słuchaj no - powiedziała, zatrzymując się na chwilę. -
Śmierdzisz. I to tak potwornie, że czuć cię przez okno. Jeśli myślisz,
że mnie wystraszysz, to się grubo mylisz. Wykąpię cię i koniec.
Gdy pies zawarczał w odpowiedzi, Camille odgarnęła włosy do
tyłu, wzięła się pod boki i zrobiła to samo. Potem pochyliła się wolno
i zanurzyła szmatę w wiadrze, do którego wlała szampon. Killer
przestał warczeć, ale gdy zrobiła kolejny krok w jego stronę, znowu
wyszczerzył zęby.
- Mam tego dość. Spróbuj tylko mnie ugryźć, to zobaczysz.
Myślisz, że życie źle cię potraktowało? Też coś. Ja naprawdę
straciłam wszystko. - Gdy pies przestał warczeć, zrobiła kolejny krok
w jego stronę.
- Mówisz, że twój właściciel stał się wstrętny i już nikomu nie
ufasz? Wiem, to jest okropne, naprawdę straszne - zrobiła kolejny
krok. - Ale wyobraź sobie, że bandyci zabili faceta, którego kochałam.
Sąd ledwie dał im po łapach. Już nigdy nie poczuję się bezpieczna.
Straciłam dosłownie wszystko - pracę, męża, swoje życie, siebie
samą. - Powoli, spokojnie namydliła szyję i boki psa. Zwierzę
zastygło w bezruchu, ale wpatrywało się w nią groźnie. - Więc
przestań się na mnie wściekać. Jestem już tym zmęczona. Myślisz, że
życie jest nie fair? Zgoda. Myślisz, że nie warto żyć? To prawda.
Chcesz, żeby cię zostawić w spokoju? Też to rozumiem. I zrobię to,
ale teraz muszę cię umyć, bo śpię pod tym oknem i dłużej już tego
smrodu nie wytrzymam.
RS
52
Wcale nie mówiła do niego przymilnym tonem, ale jej głos
wyraźnie działał na zwierzę uspokajająco. Stał potulnie i pozwalał jej
się myć. Może sam też miał już dość tego brudu?
Serce Camille waliło jak oszalałe. Nie było łatwo opanować lęk
przed zwierzęciem, które w każdej chwili mogło się na nią rzucić.
Najgorsza była wściekłość w jego oczach.
- No, już, jeszcze tylko cię opłuczę - przemawiała do psa. -
Potem już zostawię cię w spokoju. Myślałam, że jesteś czarny, ale ty
jesteś po bokach cały złocisty, ty wścieklico...
Usłyszała skrzypnięcie furtki za plecami, a potem kroki na
ganku.
- Do diabła, Killer! - wrzasnęła nagle, bo pies, choć dobrze go
trzymała, szarpnął się nagle, a jej ręka ześlizgnęła się po mokrym
futrze.
Pies wywrócił wiadro, oblewając ją mydlinami, a potem
zafundował jej jeszcze dodatkowy prysznic, biegając wokół i
otrząsając się z wody. Potem stanął i patrzył na nią z wywieszonym
jęzorem, machając ogonem, jakby byli najlepszymi przyjaciółmi.
Wtedy usłyszała parsknięcie za swoimi plecami.
Pete z trudem powstrzymywał śmiech.
- Co pana tak śmieszy, panie MacDougal?
- Ty. Widziałem raz kota, który wpadł do studni. Wyglądasz
podobnie.
Kłamał. Owszem, była mokra, ale wyglądała ślicznie z
nastroszonymi włosami i zaróżowionymi z wysiłku policzkami. Poza
tym wzruszyła go tym, co wyjawiła na swój temat, przemawiając do
RS
53
psa. Wzruszało go też, że wciąż próbowała udawać, że jest twarda,
choć tak naprawdę była w rozsypce.
- Cholera jasna, MacDougal! Dosyć już mam tego nabijania się
ze mnie!
- Ależ ja wcale się z ciebie nie nabijam. Przecież naprawdę
jesteś bardziej mokra od tego psa.
- Dobra, teraz się nie nabijasz, ale obgadywałeś mnie przed
swoimi synami!
Minęła go tak szybko, że zdążył tylko wydać z siebie pomruk
zdumienia. Ponieważ nie zakazała mu wchodzenia do domu, podążył
za nią.
Ostatnio był w środku wiele lat temu. Prababcia mieszkała tu
przez wiele lat, pamiętał, jak przychodził do niej z innymi dzieciakami
w Halloween i dostawał cukierki. W środku było trochę ciasno, ale
bardzo kolorowo i przytulnie.
Obecnie cała ściana przy kominku była aż pod sufit zasłonięta
pudłami. Camille najwyraźniej jeszcze się nie rozpakowała po
przyjeździe z Bostonu. Okna były wprawdzie umyte, ale reszta
wyglądała gorzej niż w pokojach jego synów. Zauważył mnóstwo
pudełek z różnymi urządzeniami kuchennymi typu nowoczesny
ekspres do kawy czy opiekacz do pieczywa, wszystko nietknięte.
Przez staroświeckie uchylone drzwi zauważył poobijany nierdzewny
dzbanek do kawy stojący na starej kuchni, ale był w zbyt żałosnym
stanie, by można go było uznać za antyk.
A więc nadal żyła jak na biwaku. Nie mieszkała nigdzie na stałe.
Przynajmniej emocjonalnie.
RS
54
Pete przejechał ręką przez włosy, czekając, aż pokaże się
Camille, która znikła w sypialni. Przez półotwarte drzwi słyszał, jak
mamrocze coś do siebie pod nosem, a potem zauważył mokre łachy
rzucane ze złością na podłogę.
Gdy Cam wyszła z sypialni, była bosa, lecz przynajmniej sucha.
Miała na sobie spłowiałe dżinsy i błękitną koszulę, która musiała
chyba kiedyś należeć do jej ojca, bo była bardzo sprana.
Nie wiedział, czy starała się wyglądać jak najgorzej, czy
podświadomie wybierała rzeczy, w których czuła się bezpiecznie - na
przykład stare ubrania swojego ojca.
Pete mógłby ją zapewnić, że wszelkie wysiłki zmierzające do
oszpecenia się idą na marne. Widok jej ciemnych oczu, bladej cery i
miękkich, delikatnych ust za każdym razem zapierał mu dech w piersi.
Przypuszczenie, że Cam nosiła rzeczy po ojcu, bo przynosiło jej to
pocieszenie, przypomniało mu samego Colina Campbella. Miły był z
niego facet. Pete uważał go za kogoś w rodzaju honorowego wujka i
bardzo go lubił. Nie widział go jednak od czasu, jak Campbellowie
wynieśli się na południe. Colin był zawsze dobrym, opiekuńczym
ojcem. Pete zastanawiał się, czy wie teraz, jak bardzo cierpi jego
najmłodsza córka.
Oczywiście, nie jest łatwo być dla niej miłym, bo może
człowiekowi łeb urwać. Dlatego gdy wyszła wreszcie ze swego
pokoju, rzucił obojętnym tonem:
- O co ci chodzi z moimi synami? Co ci nagadali? Że źle o tobie
mówiłem?
RS
55
- Niezupełnie. Nieważne - rzuciła spokojnie, co można było
uznać za pewien postęp.
Poza tym miała w ręku szczotkę, co również wydawało się
krzepiące, jeśli wziąć pod uwagę, w jakim stanie były jej krótkie,
zmierzwione włosy. Niestety, idąc do kuchni, potrząsnęła nią groźnie
w kierunku Pete'a.
- Nie chcę, by twoi synowie pomagali mi przy lawendzie -
rzuciła.
- Nie lubisz moich chłopców? - spytał, natychmiast sztywniejąc.
- Nikogo nie lubię, więc nie bierz tego do siebie. Są wspaniali.
Chociaż na twoim miejscu kupiłabym Seanowi konia, zanim zamęczy
cię na śmierć swoimi prośbami. A Simonowi radzę nie powierzać
żadnych sekretów, bo wszystko rozgada.
- Tak, słyszałem już, że karmisz ich smakołykami, jakich nigdy
nie widzieli w domu.
- Bzdura. Przyniosłam im parę kanapek, bo ciężko pracowali -
zapewniła. -I ponieważ są czternastoletnimi chłopcami, czyli są
wiecznie głodni.
Najwyraźniej uważała, że oskarża ją o to, że była zbyt miła, bo
czajnik wylądował z hukiem w zlewie, a gdy został napełniony, ha
kuchence. Potem Cam energicznie postawiła kubek na stole. Trudno
było nie zauważyć, że tylko jeden.
- Nie głodzę swoich dzieci, przysięgam, bez względu na to, co ci
nagadały.
Przewróciła oczami.
RS
56
- Chodzi mi tylko o to, że nie chcę, by pracowały na farmie. To
nie jest w porządku, bo nie stać mnie na to, by im płacić.
- Ja im płacę.
- Wiem, i to jeszcze pogarsza całą sprawę. Nie chcę twego
miłosierdzia, a ta lawendowa afera ciebie nie dotyczy.
- Dobra, wiem, jak rozwiązać ten problem - odezwał się Pete
pojednawczo. - Zwrócę się do twojej siostry...
Jak się tego spodziewał, pobladła, a nawet upuściła łyżeczkę.
- Daj spokój. Nie nasyłaj na mnie Violet. To nie fair.
Pete w zamyśleniu podrapał się po brodzie.
- No to mamy problem - powiedział. - Muszę porozmawiać z
którąś z was. Trzeba podjąć pewne decyzje w związku z lawendą.
Muszę spytać którąś, zanim się zabiorę do roboty.
- Coś ty znowu wymyślił? - spytała z rozdrażnieniem w głosie.
Musiała być całkiem wytrącona z równowagi, bo nawet postawiła
przed nim kubek, a gdy woda się zagotowała, zrobiła dla nich dwojga
kawę rozpuszczalną.
Wypił mały łyczek. Jej kawa była niemal tak samo wstrętna jak
ta, którą sam przyrządzał.
- No cóż, trzeba zrobić trzy rzeczy. Po pierwsze, zainwestować
w mierzwę, bo system odwadniający nie jest odpowiedni dla lawendy.
Potem, zakładając, że w ogóle chcecie to ciągnąć, potrzebujecie gleby
o pH około 6,5. Nie sprawdzałem nigdy waszej ziemi. Jednak znając
swoją, która graniczy z waszym polem lawendy, sądzę, że będzie
trzeba dostarczyć roślinom trochę wapna.
RS
57
Patrzył, jak Camille opada na podrapane krzesło po drugiej
stronie stołu. Violet wybałuszyłaby na niego oczy przy pierwszej
wzmiance o pH gleby i wapnie. Ale nie Camille. Ona znała się na
ziemi i miała wyczucie o wiele większe od sióstr. Jednak było jasne,
że nie zamierza zajmować się tą piekielną lawendą na stałe.
- Mogę to wszystko zrobić sama.
- Czyżby? - Uważał, że Camille może obłożyć mierzwą
dwadzieścia akrów tak jak krowa może latać.
- Naprawdę, Pete.
- Tak, jasne. - Kiedyś ta kuchnia była taka przytulna, myślał.
Teraz zlew straszył plamami rdzy, farba obłaziła ze ścian, a podłoga
wymagała cyklinowania i lakierowania.
- Sądzisz, że ojciec niczego mnie nie nauczył? Minęło
wprawdzie sporo lat, od kiedy zajmowałam się tym ostatnio, ale
umiem okładać rośliny ściółką i je nawozić. Nie wiedziałam po
prostu...
- Że lawenda wymaga takich zabiegów. Twoja siostra tym
bardziej nie miała o tym pojęcia. I tu zaczyna się nasz problem...
- Żaden „nasz", MacDougal. - Nie zareagował, tylko spokojnie
upił trochę kawy, więc spytała już nieco spokojniej: - No więc, jaki to
problem?
- Muszę wiedzieć, co ona zamierza zrobić z tą całą lawendą,
skoro hoduje ją na skalę przemysłową. O ile nie zamierza
zaopatrywać wszystkich florystów na półkuli północnej, to chyba
myśli o produkcji olejku, który we Francji jest wykorzystywany
przede wszystkim w przemyśle perfumeryjnym. Tylko że nie
RS
58
widziałem żadnych urządzeń do ekstrahowania olejków. Nie mam
nawet pojęcia, czy zrobiła jakieś rozpoznanie na rynku. Można
inwestować w ten interes tylko pod warunkiem, że...
- Przycisnę Violet i o wszystko ją wypytam - przerwała mu
Camille. - Kiedy cię zostawiła, Pete? - dodała niespodziewanie.
- Słucham?
- Twoja była żona. Chyba niedawno, bo uraza wygląda na
świeżą. Chłopcy wciąż mówią, że za nią nie tęsknią, że jej nie
kochają, i udają, że wszystko to nic ich nie obchodzi.
Pete z irytacją odstawił kubek z kawą. Nie przyszedł tu, by
rozmawiać o swoim rozwodzie.
- Prawie trzy lata temu. To mój ojciec faszeruje chłopców tą
antykobiecą gadką, wmawia im, jak to fajnie żyć po kawalersku, nie
potrzebować kobiet i tak dalej. Znasz mojego tatę.
- Kiedyś znałam.
- Więc pewnie pamiętasz, jak uwielbiał moją mamę. Nie ma nic
do kobiet, nie wiem, po co wpaja chłopcom takie nastawienie. Chyba
myśli, że wszyscy będziemy mniej cierpieć, jak wmówimy sobie, że
nie potrzebujemy kobiet w swoim życiu.
- Oni wyglądają na dobrych chłopaków, Pete.
- Tacy są. Ale mają silny uraz, bo mama ich zostawiła. Myślą, że
widocznie ich nie kochała, skoro odeszła, nie oglądając się za siebie.
A tak naprawdę, zostawiła przecież nie ich, lecz mnie. Ale dzieciaki
nie rozumieją takich rzeczy. - Pete zmarszczył brwi i zamilkł. Sam nie
wiedział, dlaczego jej to wszystko mówi. Nie pamiętał, żeby od
rozwodu rozmawiał z kimś na temat Debbie.
RS
59
- Właściwie to nie moja sprawa - powiedziała niechętnie
Camille.
- To prawda.
Zerwała się gwałtownie na nogi.
- Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Zaczęłam tę rozmowę
tylko po to, by ci powiedzieć, że nie potrzebuję żadnej pomocy, ani
twojej, ani twoich synów.
On wstał także, myśląc, że ta kobieta jest bardziej zmienna niż
letni wiatr. Nie zastanawiając się nad tym, powiedział całkiem
spontanicznie:
- Czasami poznaję w tobie tę dawną Camille.
Nie trzeba było tego mówić. Jej policzki natychmiast
spurpurowiały i odparła ze złością:
- Cóż, nie jestem już tamtą osobą. Ta dziewczyna odeszła i
nigdy nie wróci, więc jeśli myślisz...
- Nic nie myślę - przerwał znużonym głosem. - Cam, rozumiem
twoją wściekłość. Gdyby mnie spotkało to, co ciebie, pewnie bym
zdzierał zębami korę z drzew. Bardzo ci współczuję, że przeszłaś taką
tragedię. Ale ja nie miałem w tym żadnego udziału. Jestem tylko
starym przyjacielem, który ma czas i środki, by ci pomóc z. tą
cholerną lawendą. I mam dwóch synów, którzy są nastolatkami, co
znaczy, że są potwornie egoistyczni i dobrze im zrobi, jak poświęcą
trochę czasu dla innych. Przestań więc się na mnie dąsać.
Pete miał nadzieję, że rozbroi ją tymi szczerymi słowami, ale
ona za wszelką cenę nie chciała okazać, że choć trochę zważa na to,
co on mówi. Że zależy jej na nim. Dlatego oświadczyła cierpko:
RS
60
- Nie zatrzymam tego psa.
- Nie?
- Nie - powtórzyła zdecydowanie. - Owszem, opiekowałam się
nim. Ale robiłam to tylko dlatego, że nie chciałam, by go uśpiono.
Teraz jest już z nim lepiej, więc poszukam mu jakiegoś domu i
pozbędę się go wreszcie.
- Dobra, zrób to. Pokaż, jaka jesteś wredna.
- Jestem wredna.
Ta rozmowa była tak głupia, że nie zamierzał jej ciągnąć.
Zamiast tego chwycił ją w ramiona i zaczął całować. Bo co miał
zrobić? Stała tak, z rękami wspartymi na biodrach i patrzyła na niego
wyzywająco.
Zatopił ręce w jej bujnej, wilgotnej czuprynie, przyciągnął ją
mocno do siebie. Oddawała mu pocałunki tak, jakby była najbardziej
samotną istotą na ziemi. Jakby robiła to po raz pierwszy. Jakby
umierała z pragnienia, by ktoś ją dotykał, przytulał.
Pomyślał, że to nie chodzi o niego. Po prostu była zbyt długo
sama. Zagubiona i nieszczęśliwa po śmierci męża. A jego pocałunki i
pożądanie, które czuła, jakby otwierały drzwi zatrzaśnięte przez ból i
cierpienie.
Jednak, choć wiedział to wszystko, przez tę krótką chwilę
napawał się tymi pocałunkami, zapachem jej skóry, westchnieniami
rozkoszy. Aż do chwili, gdy ukąsiła go w szyję.
- Ugryzłaś mnie - powiedział, otwierając raptownie oczy i
patrząc na nią ze zdziwieniem.
- Cóż. Nie jadłam lunchu.
RS
61
- Ugryzłaś mnie, i to całkiem mocno.
- Chcesz powiedzieć, MacDougal, że nie doświadczyłeś nigdy
miłosnych ukąszeń?
- Campbell, ty ze mną flirtujesz! Przecież od czasu, jak wróciłaś
do domu, tylko się na mnie wściekałaś!
- Tak jak na wszystkich, nie bierz tego do siebie. Tymczasem
jednak myślę tylko o tym, by cię schrupać na lunch.
Nie stracił poczucia rzeczywistości. Delikatne promienie słońca
wlewały się przez okna. Widać było cały kurz w pokoju. Ptaki za
oknem śpiewały. Czuć było zapach kiepskiej kawy i świeży aromat
migdałowca dolatujący zza okna. Jednak Pete widział tylko
zmierzwione włosy, smutne oczy, usta obrzmiałe od pocałunków.
Wpatrywała się w niego w napięciu.
- O co chodzi? - spytał łagodnie.
- Może próbuję cię odstraszyć.
- I myślisz, że ci się uda?
Milczała. Potem dotknęła palcem jego policzka.
- Tak, Pete. Nie wiem, dlaczego wciąż mnie całujesz. Nie wiem,
dlaczego starasz się mi pomóc. Musisz wiedzieć, że jestem chodzącą
katastrofą. Nie pasuję do twojego życia, nie ma dla mnie miejsca w
życiu twoich synów. Nie jestem gotowa na żaden związek. Zresztą w
ogóle do niczego się nie nadaję.
- I co z tego?
Na jej ustach pojawił się uśmiech, chyba pierwszy spontaniczny,
jaki u niej widział.
RS
62
- Nie żartuj sobie ze mnie. Mówię poważnie. Jeżeli nie
zrezygnujesz, możesz mieć kłopoty. Więc następnym razem dobrze
się zastanów, nim znów będziesz chciał mnie pocałować.
Powoli wyswobodziła się z jego ramion, odwróciła się i po
prostu wyszła z domu. Siatkowe drzwi cicho zatrzasnęły się za nią.
Stał ogłupiały, nie wiedząc, co ma ze sobą począć.
RS
63
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wszystko szło źle przez okrągły tydzień i Camille była
przekonana, że to przez Pete'a. Wyprowadził ją z równowagi. Nie
dość, że jej idol z dzieciństwa przemienił się w mężczyznę, który był
nią wyraźnie zainteresowany, to jeszcze fascynacja okazała się
wzajemna.
Była przekonana, że to nic poważnego. Musiała się tylko od
niego zdystansować. Dlatego próbowała kryć się w domu, jak robiła
przez pierwsze tygodnie po powrocie, ale teraz trudno było tak
postępować. Nieszczęsny pies wymagał opieki i trzeba było mu
poświęcać dużo czasu. Lawenda też nie mogła rosnąć tak, jak sama
chciała. A synowie Pete'a wciąż przychodzili, by jej pomagać.
Camille szła drogą prowadzącą z domu siostry do jej sklepu
„Ziołowa Oaza". Chmury zaczęły się zbierać już przed południem, a
teraz gnały po niebie, zapowiadając deszcz. Ponieważ Camille
musiała zejść z pola w obawie przed burzą, uznała, że to dobra pora,
by poszukać siostry i rozmówić się z nią.
Miała nadzieję, że zastanie Violet samą, ale gdy wetknęła głowę
przez drzwi, zauważyła co najmniej trzy osoby rozglądające się po
królestwie siostry, nie mówiąc już o licznych kotach.
Na dźwięk obcych głosów natychmiast się wycofała i skierowała
do szklarni, ale niestety podążyły za nią dwa persy, które domagały
się pieszczot, ocierając się o jej nogi. Wreszcie pochyliła się, by je
pogłaskać, i mruknęła pod nosem:
RS
64
- Killer, przecież jesteś psem. Dlaczego nie pogonisz tych
cholernych kotów?
Nie musiała oglądać się za siebie, by wiedzieć, że wilczur jest
tuż za nią. Killer wciąż warczał na wszystko i wszystkich z nią
włącznie, ale od kilku dni chodził za nią krok w krok. Nie opuszczał
jej, gdy szła do łazienki, do kuchni, do sypialni. Siedział sobie
cierpliwie i czekał, aż skończy robić to, co właśnie robiła, tak jak
teraz, gdy patrzył, jak głaszcze dwa namolne koty.
Gdy futrzaki się wreszcie odczepiły, Camille wsunęła ręce w
kieszenie dżinsów i zaczęła przechadzać się po pierwszej szklarni.
Zbudowali ją jeszcze jej rodzice. Nie była taka nowoczesna jak ta
druga, należąca do Violet, ale pełno w niej było wciąż śladów mamy -
sekator Margaux, schludny zlew i blat służący do przygotowywania
rozsad, stary francuski fartuch, który nosiła.
Camille ze wzruszeniem przełknęła ślinę. Margaux uwielbiała
hodować kwiaty, tak jak Violet. I jak Daisy. Tylko Cam się wyrodziła,
chciała mieć stresującą pracę w mieście, nigdy nie przepadała za
romantycznymi koronkami i wszelkimi frymuśnymi ozdóbkami.
Jednak tutaj,w wilgotnym powietrzu szklarni, czasem wyobrażała
sobie, że czuje delikatną smugę perfum matki, w której dominowała
lawenda i jaśmin.
Oczywiście, to wszystko były bzdury. Tak naprawdę w szklarni
cuchnęło ziemią i nawozem, a ona przecież wcale nie tęskniła za
swoją matką. Dawno już była dorosłą kobietą!
RS
65
Zaczęła kręcić się po szklarni, sprawdzała ziemię, wąchała
kwiaty, czytała etykiety. Gdy usłyszała wołanie Violet, zdążyła już w
połowie obejrzeć drugą szklarnię.
- Cam, gdzie ty się podziewasz! - zawołała Violet, omijając
Killera, który warknął na nią ostrzegawczo, ale go zignorowała. Miała
na sobie jeden ze swych malowniczych słomkowych kapeluszy, prostą
bluzkę i cygańską spódnicę we wszystkich możliwych i niemożliwych
barwach. - Trzeba było zajrzeć do sklepu.
- Miałaś klientów. A mnie się nie spieszy.
- A więc wciąż unikasz ludzi. Czy od powrotu do domu byłaś
choć raz w mieście? - Vi spojrzała na siostrę i szybko dodała: -
Nieważne. Cieszę się, że wpadłaś. Widziałaś moje peonie?
Violet zaczęła latać jak motylek od roślinki do roślinki i
zasypywać siostrę informacjami.
- No dobrze - przerwała jej w końcu Camille. - Rozejrzałam się
wokół. Wszystko, co tutaj robisz, jest bardzo ciekawe i tak dalej, ale
czy zadbałaś o to, żeby to wszystko sprzedać? Szklarnie pękają w
szwach.
- Tak, rzeczywiście - przyznała Violet z roztargnieniem,
spryskując jednocześnie rośliny i zrywając tu i ówdzie pożółkłe listki.
- Muszę przyznać, że jak dotąd nie przejmowałam się zbytnio
obrotami. Nie miałam czasu na analizowanie ksiąg rachunkowych.
Zresztą żyłam z pieniędzy, które dostałam po rozwodzie.
- Wiem, że ten drań wypłacił ci niezłą sumkę, ale myślałam, że
zamierzasz ją sobie odłożyć na czarną godzinę,
RS
66
- Pewnie powinnam. Ale po rozwodzie musiałam zrobić coś
pozytywnego. Zbudować coś, zamiast rozwalać. A gdy zajęłam się
hodowlą tych roślin, patrzyłam, jak się rozwijają, kiełkują... to było
takie cudowne...
- To jest cudowne, Violet - powiedziała ostrożnie Camille.
Czuła, że musi postępować z siostrą delikatnie, bo dzieje się z nią coś,
czego sama nie rozumie. - Ale jeśli chodzi o lawendę... czy zdawałaś
sobie sprawę z tego, ile jej jest?
- Nie do końca.
- Violet, tą lawendą mogłabyś zasypać całe wschodnie
wybrzeże. Nawet małej części zbiorów z tego pola nie sprzedasz w
„Ziołowej Oazie". Sprawdziłaś potencjalny rynek zbytu? Dla
producentów olejku? Albo florystów?
- Zajmę się tym, Cam - zapewniła siostra i obdarzyła ją mocnym
uściskiem. - Nie przejmuj się tą głupią lawendą, wszystko załatwię.
Najbardziej mi zależy na tym, żebyś ty jakoś doszła do siebie. Czujesz
się troszkę lepiej, prawda?
- Czuję się dobrze, zawsze czułam się dobrze - odparła ze
zniecierpliwieniem Camille.
- Świetnie. W takim razie dziś wieczór jedziemy na kolację do
White Hills.
Camille poczuła przypływ paniki.
- Nie, ja...
- Daj spokój, Cam. Zrobimy sobie wypad. Pamiętasz, jak kiedyś
jeździłyśmy we trójkę z Daisy do miasta, chodziłyśmy na zakupy, do
RS
67
knajpy i tak dobrze się bawiłyśmy? Objemy się jakimiś świństwami,
kupimy sobie czekoladę, wino. A może skoczymy do kina?
- Nie! Nie ma mowy! - Odwróciła się na pięcie i ruszyła do
drzwi, a Killer podreptał za nią.
Violet westchnęła.
- Cam, kocham cię, ale albo pojedziesz ze mną, albo zastosuję
inne środki perswazji.
- Ani mi się waż dzwonić do mamy!
- Nie, do tego się nie posunę, ale...
Camille zignorowała siostrę i wyszła ze szklarni. Wiedziała, że
Violet nie będzie chciała martwić matki, a Daisy na szczęście
mieszkała bardzo daleko i jej na pewno też Vi nie zechce niepokoić.
Gdy przeszła szybka burza, Cam wzięła sekator i ruszyła na
lawendowe pole, a Killer podążył za nią jak cień.
Camille zaczęła metodycznie pracować, co przychodziło jej
łatwiej niż rano, gdyż teraz się ochłodziło po deszczu. Wprawdzie,
zmuszając się do tak wielkiego wysiłku, odczuwała bóle w miejscach,
które miała naruszone podczas pobicia - bolały ją żebra, kostki u nóg,
ale praca była dokładnie tym, czego potrzebowała.
Na dźwięk silnika samochodowego gwałtownie się
wyprostowała. Drogą jechała biała furgonetka, którą Camille
oczywiście rozpoznała, a oprócz bliźniaków ujrzała w niej również ich
ojca. Nie wysiadł z samochodu, lecz siedział tam z łokciem wspartym
o otwarte okno. Wyglądał świetnie w koszuli rozpiętej pod szyją, ze
świeżo ogoloną twarzą i uczesanymi włosami. Chłopcy wyskoczyli z
RS
68
wozu i ruszyli biegiem w jej stronę. Wyglądali, jakby właśnie uciekli
z domu poprawczego - rozczochrani, w opadających spodniach.
- Cześć, Camille! - darli się, wyraźnie ucieszeni na jej widok,
choć przecież zawsze odnosiła się do nich cierpko.
Killer otworzył oczy, ale postanowił nie marnować energii na
szczekanie.
- Musisz pojechać z nami! - wydusił zasapany Sean, który
pierwszy do niej dopadł.
- Tak, idziemy na kolację i do kina, ale pod warunkiem, że
wybierzesz się z nami - dodał jego brat, który tymczasem zdążył też
dobiec.
Camille pomyślała, że musi udusić Violet. Nie spodziewała się
po niej czegoś takiego. Donos złożony matce albo Daisy byłby rzeczą
haniebną, ale posługiwanie się Pete'em do własnych celów to
świństwo i tyle.
- Zapraszamy cię do kina - powiedział Simon. -I zjemy coś
razem na mieście.
- To bardzo miła propozycja, ale jedźcie beze mnie.
- O nie, tata powiedział, że pojedziemy pod warunkiem, że
wybierzesz się z nami. W przeciwnym razie musimy wracać do domu,
odrabiać lekcje i zmywać.
- No właśnie. Camille, prosimy!
Nie udusi Violet, ale da ją żywcem na pożarcie czerwonym
mrówkom. A wcześniej wysmaruje miodem. Ze zniecierpliwieniem
odgarnęła włosy z czoła.
RS
69
- Słuchajcie, chłopaki. Rozumiem waszą sytuację. Zmywanie to
koszmar. Ale nigdzie z wami nie pojadę. Nie potrzebujecie wcale
mojego towarzystwa. Pracowałam w polu. Mam brudne ręce. Cały
dzień chodzę w tych dżinsach...
- No i co z tego? - spytał zdziwiony Sean. Kobiecie nie
musiałaby tego tłumaczyć.
- Więc nie mogę się pokazywać ludziom w tym stanie.
- Bzdura - oświadczył Simon. - Podoba nam się twój wygląd.
Wyglądasz tak jak my.
Nie skomentowała tego komplementu, ale chłopcy nie dawali za
wygraną.
- Obiecujemy, że będziemy się zachowywać zupełnie inaczej niż
zwykle. Nie urządzimy nawet żadnego konkursu puszczania bąków
ani bekania - zapewnił, a gdy zauważył psa, dodał: - Ej, Darby
wygląda naprawdę świetnie.
- Teraz reaguje na imię Killer.
- Może być. O właśnie, może potraktowałabyś zaproszenie do
kina jako nasze podziękowanie za to, że uratowałaś mu życie. A poza
tym pewnie lubisz McDonalda, co? Chyba nie objadasz się tymi
świństwami z tofu jak twoja siostra?
Camille poczuła, że jej opór słabnie. Nie brała pod uwagę, że
wyprawa do miasta będzie również okazją do uniknięcia kolejnego
zdrowego, ziołowo-warzywnego posiłku. Wyobraziła sobie górę
frytek, sowicie posolonych i polanych keczupem. Westchnęła.
RS
70
- Cholera! Ale nie. Naprawdę, nie. Widzicie, moja siostra gotuje.
Nie mogę tak po prostu zerwać się z kolacji, skoro zadaje sobie tyle
trudu z myślą o mnie.
- Ale ona powiedziała, że nie ma sprawy. Właściwie to
zadzwoniła do taty. Stąd dowiedzieliśmy się, że możesz jechać.
Powiedziała, że urządza spotkanie, na którym będzie pokaz makijażu,
a chyba nie chcesz mieć nic wspólnego z czymś takim, prawda,
Camille?
Już miała powiedzieć coś uszczypliwego w odpowiedzi na
kolejny wątpliwy komplement, ale poczuła na sobie wzrok Pete'a i
powróciło wspomnienie ich niedawnego tête-à-tête.
- Cam, prosimy!
- No dobrze - westchnęła.
Chłopcy zaczęli skakać wokół niej i pokrzykiwać z radości, a
potem ciągnąć ją w stronę samochodu. Killer pobiegł za nimi.
Camille wsiadła na tylne siedzenie auta, a Pete otworzył psu
klapę za siedzeniem. Wyglądało na to, że zwierzakowi bardzo się tam
podoba. Pete wypuścił psa na jej podwórzu i zamknął go w
ogrodzeniu. Killer zaczął żałośnie skomleć.
- Cicho bądź. Przywiozę ją za kilka godzin - obiecał Pete.
- Nie mogę słuchać, jak tak piszczy - jęknął Sean. - Może byśmy
go zabrali?
- Do knajpy?
- Kupilibyśmy mu hamburgera.
- A potem siedziałby w samochodzie przez dwie godziny, jak
będziemy oglądać film?
RS
71
Sean, który nie miał już więcej argumentów, zamilkł, ale po
krótkiej jeździe zaczął marudzić, jak to on marzy o koniu. Najlepiej
rasy Morgan. Morgany nadają się do pracy, pod siodło, do
wszystkiego. Morgany są piękne. Camille słuchała w milczeniu
nagabywania Seana i spokojnych kontrargumentów jego ojca,
zadowolona, że nie musi brać udziału w rozmowie. Jednak tak silnie
odczuwała obecność Pete'a, jakby byli sam na sam. Co chwila
napotykała jego wzrok we wstecznym lusterku.
Zdawało się, że próbuje coś jej przekazać oczami, ale nie
wiedziała co. Oczywiście, zdawała sobie sprawę, że chodzi między
innymi o seks. Po tych namiętnych pocałunkach trudno było nie
zauważyć, że coś między nimi iskrzy. Jednak nie rozumiała, dlaczego
Pete miałby szukać zbliżenia z kobietą, która jest wredna jak
grzechotnik, a do tego neurotyczna.
Postanowiła, że nie będzie się nad tym wszystkim zastanawiać i
spróbuje się zrelaksować. Przyszło jej to nadspodziewanie łatwo.
Jazda do miasta była czymś tak dobrze znanym jak bicie własnego
serca.
Zdążyła już zapomnieć, jak wąska droga malowniczo wije się
pomiędzy wzgórzami i wjeżdża w dolinki. Minęli Firefly Hollow,
gdzie przyjeżdżały się zabawić wszystkie nastolatki z hrabstwa.
Potem przejechali obok stawu Swishera -w okolicy było pełno
stawów, ale nad tym rosło wybujałe drzewo z wielkim poziomym
konarem, z którego świetnie się skakało do wody. Pete wściekł się,
gdy na jakiś czas zablokował ich na drodze traktor, ale taki był koloryt
lokalny Vermont. Wszyscy hippisi, którzy zjechali tu w latach
RS
72
sześćdziesiątych, zostali na zawsze. Potomkowie przybyszów sprzed
trzystu lat byli tak samo niezależni jak ich przodkowie.
Mijali stodoły z czerwonej cegły i ogrodzone pola, jakiś pagórek
cały porośnięty czerwoną koniczyną i żółtymi jaskrami. Przez jakiś
czas jechali w cieniu rozłożystych wiązów i klonów, a potem nagle
wyjechali w słońce. Po lewej stronie drogi iskrzyło się jezioro, po
prawej widać było mostek na rzeczce, a potem, gdy minęli jeszcze
jeden zakręt, ukazało się White Hills.
Camille nagle poczuła, że jest jej lekko na sercu. Pomyślała, że
wyprawa będzie udana. Poczuła, że Pete patrzy na nią we wstecznym
lusterku, choć nadal rozmawia z Seanem o koniach.
- W porządku? - spytał, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały.
- Myślę, że powinieneś kupić Seanowi konia - odparła.
Chłopak krzyknął z radości, uszczęśliwiony, że ma sojuszniczkę,
a Pete zgromił ją wzrokiem.
Nie chciała, by na nią patrzył. Nie chciała czuć tego ciepłego
ucisku w brzuchu, gdy się do niej uśmiechał, próbował się z nią
skomunikować.
Potem pochłonął ją widok zapomnianego miasta. White Hills
zawdzięczało swą nazwę złożom marmuru i piaskowca, które
odcinały się bielą na tle szmaragdowej zieleni. W mieście pełno było
stuletnich drzew, które rzucały cień na fasady domów z czerwonej
cegły i brukowane ulice. Wszystko pozostało takie, jak Camille
zapamiętała - zielone okiennice, białe płoty obrośnięte bluszczem,
biały kościółek z wysoką iglicą.
RS
73
Miłe wspomnienia z dzieciństwa dały jej poczucie
bezpieczeństwa. W przeciwieństwie do większości miejsc, White
Hills nie dążyło do tego, by się powiększać. Niechętnie zgodziło się
na McDonalda i inne fast foody, ale pod warunkiem, że nie będą się
zbytnio rzucać w oczy i zakłócać piękna zabytkowej architektury.
- Dobra, mamy tylko dwadzieścia minut do filmu, więc
bierzemy coś na wynos. Nikt nie dostanie nic zdrowego, więc nie
próbujcie błagać mnie o warzywa i sałatki.
- Pete wyskoczył z samochodu, a po chwili wrócił obładowany
pakunkami z jedzeniem.
Camille, siedząca pomiędzy bliźniakami, broniła zajadle dostępu
do swoich frytek z keczupem, a hamburgera pożarła z takim apetytem,
jakby od miesięcy nic nie miała w ustach.
To było jej miasteczko. Przypomniała sobie, jak w dzieciństwie
łaziła po Main Street, kłóciła się z siostrami o lody, kupowała
prezenty gwiazdkowe, zabawki, sukienki, całowała się z Billym
Websterem przed księgarnią, wjechała samochodem taty w zaspę i
bała się, że będzie na nią zły, ale nie był.
Miała wtedy poczucie, że świat należy do niej, że wszystko jest
możliwe i nic jej nie grozi. Gdy dorastała, wierzyła nawet, że może
zmienić świat na lepszy - nawet jeśli zwymiotowała przed salonem
fryzjerskim Ruby, mając czternaście lat, a potem przez jakiś czas
trwała w przekonaniu, że nie przeżyje tej hańby.
- Żartujesz? Wyrzygałaś się na ulicy? - spytał z niedowierzaniem
Simon.
RS
74
- W godzinie szczytu, gdy widziało mnie całe miasto.
Zamierzałam nie pokazywać się światu przez resztę życia, ale po para
dniach matka wykopała mnie z łóżka i kazała iść do szkoły. Mama
była wyrozumiała, gdy chodziło o różne histerie, ale wiedziała, kiedy
powiedzieć „dość".
Chłopcy słuchali jej historyjek z przeszłości z wielkim
zainteresowaniem, gdyż wszystkie były obrzydliwe albo koszmarne.
Camille sama była zdziwiona, że tak się rozgadała. Pete zaparkował
parę ulic od kina, bo trudno było znaleźć miejsce parkingowe w
pobliżu. Idąc Main Street, Camille rozglądała się, ciekawa, jakie
zmiany zaszły w rodzinnym miasteczku. W sumie było prawie takie
samo, jak w przeszłości.
- Czyżbym zobaczył uśmiech? - spytał z niedowierzaniem Pete.
- Dobra, przyznaję, że wyjazd na parę godzin do miasta był
świetnym pomysłem - powiedziała. - Ale wciąż czuję się winna, że
Violet wrobiła cię w moje towarzystwo, skoro zaplanowaliście sobie
rodzinny wypad.
- Pójście do kina z nastolatkami nazywasz wypadem rodzinnym?
Ten film to komedia, a to oznacza, że będą przez cały seans rżeli i
wydawali inne koszmarne odgłosy. Zaproponowałem ci po prostu
uczestniczenie w torturach. To nie wypad, ale wpadka!
Camille aż zakrztusiła się ze śmiechu, a Pete nagrodził ją za to
pocałunkiem w czoło. Nikt tego chyba nie zauważył i już po chwili
Pete pchał ją przed sobą do kina. Kazał jej kupić dwa wiadra pop
cornu i mnóstwo coli, a sam poszedł po bilety. Chłopcy nie
pofatygowali się, by jej pomóc - czy nastolatki kiedykolwiek robią to
RS
75
dobrowolnie? Pete zjawił się po chwili z biletami i uwolnił Camille od
części pojemników. Chłopcy garściami podbierali pop corn z
wiaderek. Gdy Pete pochwycił zgorszone spojrzenie jakiegoś faceta,
wskazał wolną ręką na Cam i powiedział:
- To jej dzieci.
- No, no.
Na sali kinowej zgaszono już światła, leciały reklamy.
Widownia świeciła pustkami - jak to w środku tygodnia, ale obsada
aktorska była znana i chyba popularna wśród nastolatków, sądząc po
większości widzów. Bliźniacy, nie pytając nikogo o zdanie, poszli do
pierwszego rzędu.
- Nie mogę siedzieć tak blisko - szepnął Pete.
- Ja też nie. Nic nie widzę i boli mnie kark, jak się tak
wykrzywiam.
- To wybierz jakieś miejsca.
Wszystko jest dobrze, uspokoiła się w myślach Camille. Była
zażenowana tym, że tak zdziczała, że czuje się tak nieswojo w miejscu
publicznym. Wybrała miejsca na górze sali, gdzie nikt nie zasłaniał im
ekranu. Postawili między sobą colę i pop corn. Czuła dotyk ramienia
Pete'a, zapach jego mydła, skóry, czuła, jak silnie działa na nią jego
bliskość. Ale było jej dobrze. Przynajmniej przez jakiś czas. Może
jakieś piętnaście minut.
Zmiana nie zaszła raptownie, ale po jakimś czasie wszystko
zaczęło się psuć. Komedia była bardzo pospolita - miejskie realia,
dwóch durnych gliniarzy pakujących się ciągle w kłopoty. Cała
widownia trzęsła się ze śmiechu. Camille też się śmiała. Aż nagle
RS
76
uświadomiła sobie, jak ciemno jest wokół. Nagle akcja filmu
przeniosła się na małą uliczkę, kropelki deszczu lśniły na drzewach i
ulicznych latarniach. Tak jak tamtej nocy. Tak jak wtedy, gdy wracała
roześmiana z Robertem, narzekając na wysokie obcasy. Camille
zamrugała, próbując skoncentrować się na filmie. Jednak poczuła
przypływ paniki, której nie mogła opanować, bo zamiast tego, co
działo się na ekranie, przelatywały jej przed oczyma tamte straszne
wspomnienia. Czuła swój przyspieszony puls, oblała się zimnym
potem.
- Cam? Camille, co się dzieje? - Pete odwrócił się ku niej, pełen
niepokoju.
- Nic takiego, muszę tylko wyjść na chwilę. Wstała i,
przeciskając się między fotelami, ruszyła niezdarnie w stronę
schodów. Z trudem chwytała powietrze, miała mdłości. Potknęła się i
omal nie wywróciła na dole schodów, a potem ruszyła biegiem przez
jasno oświetlony hol, pchnęła ciężkie metalowe drzwi i wypadła na
dwór. Dopiero gdy owiało ją chłodne powietrze, ochłonęła nieco i
poczuła, że Pete jest przy niej.
RS
77
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gdy tylko Pete się zorientował, że z Cam dzieje się coś
niedobrego, popędził za nią, ale nie było łatwo ją dogonić. Wybiegła z
ciemnej sali tak prędko, że nie wiedział, w którym kierunku biec.
Ponieważ we wszystkich salach trwały seanse, gdy Pete usłyszał
trzask metalowych drzwi na końcu jednego z korytarzy, skierował się
tam natychmiast. Błysnęło mu coś czerwonego - rękaw jej koszuli,
zanim drzwi się zatrzasnęły.
Tylne wyjście z kina prowadziło na parking otoczony drzewami
i krzewami. Czerwona kula słońca zachodziła szybko za ścianę
zieleni. Prawdziwy świat był na wyciągnięcie ręki, Pete słyszał
odgłosy ruchu ulicznego, stłumione głosy, ale tutaj było pusto i
odludnie. Powietrze przenikał wieczorny chłód.
Cam siedziała na krawężniku, otoczywszy ramionami kolana i
kiwała się uspokajająco z zaciśniętymi powiekami. Nie otwierając
oczu, powiedziała, zanim zdążył się odezwać:
- Pete, nic mi nie jest. Wracaj do chłopców. Ja też zaraz przyjdę.
Potrzebowałam trochę powietrza.
Nie patrząc, odgadła jego obecność, a on nie potrafił
przewidzieć, jak ten film może na nią podziałać. Był zły na siebie za
taką gruboskórność. Chłopcy namawiali go na ten film, mówili, że to
komedia. Gdyby choć zapytał, o czym jest, dowiedziałby się, że akcja
toczy się w mieście i chodzi o jakieś przestępstwa.
- No, idź już! - Machnęła ze zniecierpliwieniem ręką.
RS
78
Zamiast tego, podszedł jeszcze bliżej. W ułamku sekundy
zrozumiał nagle, że zakochał się w niej bez pamięci i sam już nie wie,
co robi. Oczywiście od jakiegoś czasu czuł, jak Cam na niego działa,
ale nie wiedział, że wpadł z kretesem. To wszystko przez ten jej
wygląd. Ta jej krótka czuprynka, która nadawała jej wygląd chochlika
o wielkich, piwnych oczach. Teraz w tych oczach odbijała się otchłań
bólu, a jej skóra była bielsza niż kreda. Ściskała ręce, na próżno
starając się opanować ich drżenie, skuliła się, przez co wyglądała tak
krucho, bezbronnie. Nie mógł na to patrzeć.
- Miałaś atak paniki.
- Tak. Jeśli nigdy czegoś takiego nie widziałeś, nie przejmuj się.
Zdarza mi się to kilka razy w tygodniu. Muszę ćwiczyć, żeby nie
wyjść z wprawy. Za chwilę mi przejdzie.
Jej próba zbagatelizowania ataku jeszcze bardziej go
przygnębiła. Usiadł obok Cam na krawężniku.
- To wszystko przez ten film, prawda?
- Nie wiem. To samo przychodzi. Czasem wystarczy jakiś
dźwięk, zupełnie neutralny, a ja nagle oblewam się zimnym potem i
zachowuję jak idiotka. To naprawę żenujące. Mógłbyś wrócić do
kina? Proszę. Czuję się okropnie i nie chcę, by ktoś mnie widział w
tym stanie. Zresztą, jak mnie zostawisz, prędzej się opanuję. Inni
ludzie nie mogą mi w takich razach pomóc.
Z trudem powstrzymał wielką chęć, by ją objąć. Jednak jakiś
wewnętrzny głos podpowiedział mu, by tego nie robił. Poprzednio nie
zbliżyło to ich wcale do siebie, a wręcz przeciwnie, jakby się potem
RS
79
od niego odsuwała. Jednak chciał przynajmniej lepiej zrozumieć, co
ona przeżywa.
- Ten film... nie wiedziałem. Myślałem, że to komedia.
- Wiem, nie obwiniaj się, Pete. Chciałeś dobrze. Sama
powinnam pomyśleć, że nie ma sensu jechać do miasta.
- To brzmi bezsensownie. Chyba że zamierzasz już na zawsze
pozostać w domu.
- Nie, oczywiście, że nie. Muszę przecież zacząć zarabiać na
siebie. Znaleźć jakąś pracę. Potrzebuję po prostu jeszcze trochę czasu.
I proszę cię - powiedziała, podnosząc na niego wzrok - nie radź mi,
żebym poszła do psychiatry.
- Wcale nie zamierzałem.
- Nie potrzebuję żadnego cholernego psychiatry, by mówił mi,
że zachowuję się jak wariatka. Albo dlaczego tak robię. Nie jestem
głupia.
- Czy mówiłem coś takiego? - Ach, to jej zaczepne zadzieranie
brody, ten ból w oczach, ta miękka skóra. Powtarzał w myślach, niby
jakąś mantrę: Pozwól mi się kochać. Pozwól sobie pomóc. Pozwól się
sobą zaopiekować, aby nikt cię już nigdy nie skrzywdził. Ale nie
ośmielił się powiedzieć tego głośno.
- Potrafię sobie poradzić ze swoim życiem, Pete. Mam
przejściowe kłopoty, ale to nie znaczy, że tak będzie zawsze. -
Camille mówiła tak zapalczywie, jakby ją atakował. Ale widać było,
że tego potrzebuje. - Chodzi o poczucie mocy - wyjaśniła.
- Mocy? - spytał, chcąc ją zachęcić do dalszych zwierzeń.
Skinęła głową.
RS
80
- Rodzice wychowali mnie w przekonaniu, że jestem silna.
Naprawdę. Dorastałam, wierząc, że mam władzę nad własnym
życiem. Mam wpływ na to, kim będę i co będę robić. Większości
ludzi brakuje pewności siebie. Ja do nich nie należałam. Uważałam,
że mogę zdobyć świat, wystarczy, że będę ciężko pracować,
postępować uczciwie, nie odpuszczać sobie w sprawach, które mają
dla mnie znaczenie.
- Właśnie tak staram się wychowywać synów - powiedział,
otaczając ramionami kolana.
- Więc nie rób tego, bo jak coś się stanie, coś takiego, jak ja
przeżyłam, wtedy cios jest podwójny. Nigdy wcześniej nie czułam się
bezsilna, bezbronna. Jest tak, jakby ci trzej faceci zabrali mi wszystko.
Nie tylko Roberta, tamto moje życie, ale jakby zabrali mnie samą.
Znów z trudem opanował chęć przytulenia jej, ale wiedział, że ta
kobieta nie znosi, jak ktoś okazuje jej współczucie.
- Więc masz zamiar chować się w nieskończoność na farmie
zamiast zmierzyć się z prawdziwym życiem? -spytał.
- Słucham? - Spiorunowała go wzrokiem.
- Przecież to właśnie powiedziałaś. Że nawet pójście do kina
przekracza na razie twoją wytrzymałość. Że nie dajesz sobie rady w
zwykłych sytuacjach...
- Daję sobie radę!
- Siedzisz tu i cała się trzęsiesz, nie nazwałbym tego „dawaniem
sobie rady". - Zobaczył, że te słowa bardzo ją zabolały, więc
naumyślnie ciągnął dalej. - Gdybyś nie użalała się tak nad sobą,
wróciłabyś na salę kinową i pokazała, że to rzeczywiście nic takiego.
RS
81
- Bo to rzeczywiście „nic takiego" - odparła ze złością. -
Powiedziałam ci, że chciałam tylko trochę się przewietrzyć. -
Skoczyła na równe nogi. - To, że widziałeś, jak przez chwilę trzęsą mi
się ręce, nie znaczy jeszcze, że jestem jakimś żałosnym mazgajem.
Owszem, zdarzają mi się chwile słabości, ale coraz rzadziej. Mam się
całkiem nieźle.
- Skoro tak twierdzisz...
- Tak właśnie twierdzę! - Rzuciła się do drzwi, które od tej
strony były oczywiście zamknięte, więc musieli obejść kino, by
wrócić na salę. Nie odzywała się do niego do końca seansu. I przez
całą drogę do domu.
Chłopcy w ogóle nie zauważyli, że coś jest nie tak.
W drodze powrotnej wspominali film, zaśmiewając się z
najlepszych fragmentów.
Pete zastanawiał się, co jego synowie sądzą o Camille.
Wyglądało na to, że ją zaakceptowali, co było zaskakujące,
zważywszy na uraz, jaki mieli do kobiet po odejściu matki. Nie
próbowała im matkować, pouczać ich ani „traktować jak dorosłych".
Patrzył na nich teraz i widział, że czują się całkiem swobodnie w jej
obecności.
Ale między nim a nią wyrósł mur. Wiedział, że ją zranił. Nie
spodziewała się, że może powiedzieć jej coś złośliwego czy jakoś ją
skrytykować. Ale nie miał wyboru. Próbował do niej dotrzeć na
wszystkie sposoby, ale zawodziły. Dlatego tym razem spróbował
inaczej.
RS
82
Gdy znaleźli się na jej podjeździe, pies zaczął gorączkowo
ujadać, a Camille wyskoczyła z samochodu, powiedziała chłopcom
„dobranoc", na Pete'a nie zwracając najmniejszej uwagi.
Gdy światła samochodu zniknęły w oddali, Camille weszła do
chaty, poszperała w różnych miejscach i wyszła po chwili ze smyczą.
Killer wciąż ujadał jak szalony.
- Cicho bądź, głupku. Nikogo tu nie ma. Wiem, że nie lubisz
smyczy, ale nie mogę cię wziąć na spacer bez niej, bo jeszcze kogoś
pogryziesz. - Wreszcie udało jej się po omacku nałożyć psu smycz.
Killer niespodziewanie polizał ją po policzku.
- Wcale cię nie kocham, więc nie myśl, że mi na tym zależy.
Wyszli za furtkę, a pies skakał obok niej, rozradowany, a potem
zaczął iść ładnie przy nodze.
Długie nocne spacery odbywała ostatnio regularnie. Od kiedy
pracowała w polu, sypiała lepiej, choć bolały ją plecy, ale gdy była
rozdygotana jak dzisiaj, musiała się przejść. Czasem potykała się w
ciemności, ale zdążyła już poznać drogę biegnącą do lawendowego
pola, zresztą Killer znał ją jeszcze lepiej, więc spacer był całkiem
przyjemny.
Gdy nikogo nie było w pobliżu, miała zwyczaj mówić do psa.
Wydawało się to zdrowsze niż mówienie do siebie, a Killer nie zważał
nawet na to, że mówi mu coś nieprzyjemnego. Wręcz przeciwnie,
wyglądało na to, że uwielbia dźwięk jej głosu.
Jednak tej nocy szła szybko i w milczeniu, a pies karnie biegł
przy nodze, czasem tylko zatrzymując się, by podnieść nogę przy
jakimś krzaku.
RS
83
Szybki spacer pozwolił jej się uspokoić. Była naprawdę wściekła
i rozżalona na Pete'a. Po raz pierwszy od wielu tygodni próbowała
komuś powiedzieć coś o sobie, o swoich uczuciach, a on zarzucił jej,
że cacka się ze sobą i brak jej odwagi!
Naprawdę ją to wkurzyło. Wszyscy byli dla niej tacy cholernie
mili po wypadku. Wszyscy dawali wyraz temu, że rozumieją, jak
straszna rzecz ją spotkała. Ale ledwie rozkleiła się trochę w obecności
Pete'a, a ten zarzucił jej, że jest mięczakiem.
Potknęła się w ciemności o jakiś kamień i o mało się nie
przewróciła. Jednak głównie dlatego, że spojrzawszy na dom, ujrzała
Pete'a na ganku. Stał tuż pod lampą, jakby wiedząc, że Cam może się
przestraszyć postaci w ciemności. Killer oczywiście zaczął szczekać, a
ponieważ szarpnął się niespodziewanie, wyrwał smycz z ręki Camille
i rzucił się do Pete'a jak psia wersja Sylvestra Stallone w roli Rambo.
- Zamknij się, Darby - rzucił lekceważąco Pete. Pies natychmiast
usiadł, a potem położył się na ganku, wywieszając język. Camille
pokręciła głową, zdumiona potulnością wilczura, ale szybko przestała
zwracać uwagę na Killera. Wpiła wzrok w Pete'a.
- Co ty tu robisz? - spytała niechętnie.
- Czekam na ciebie.
- Właśnie widzę, ale po co?
- Ponieważ wierzę w to, co mi powiedziałaś. Że dajesz sobie z
tym wszystkim radę. I odniosłem wrażenie, że masz już dość ludzi,
którzy traktują cię, jakbyś miała się za chwilę załamać.
- To prawda - przyznała cicho. - Mam powyżej uszu ludzi,
którzy chodzą przy mnie na palcach i traktują, jakbym była ze szkła.
RS
84
- Mogę ci udowodnić, że ja do nich nie należę - zapewnił i nagle
mocno ją objął.
Sama nie wiedziała, kiedy zaczął ją całować, a ten namiętny
pocałunek trwał i trwał, aż siatkowe drzwi zatrzasnęły się za nimi, a
Pete zgasił światło na ganku. I potem nie odrywał już od niej rąk, i
dalej całował, prowadząc ją w objęciach w stronę sypialni. W domu
panował mrok, który rozświetlała tylko poświata księżyca, wlewająca
się przez pozbawione firanek okna.
Czuła się tak, jakby po raz pierwszy w życiu posmakowała
szampana, który właśnie uderzył jej do głowy. Czuła, że owładnęła
nią jakaś dzika, nieznana siła.
- Pete...
- Jeśli chcesz powiedzieć „nie", zrób to teraz. Jeśli chodzi o coś
innego, porozmawiamy o tym później.
Zamierzała powiedzieć, żeby się zatrzymał, że zupełnie traci
głowę, ale zamiast tego, z zupełnie niezrozumiałych powodów,
wspięła się na palce i objęła go mocno za szyję. Zobaczyła, że światło
księżyca wyostrza rysy jego twarzy, pogłębia ciepłe spojrzenie oczu.
Ściągnął jej przez głowę koszulę, to samo zrobił ze swoją. Chyba
tylko tornado albo trzęsienie ziemi mogłoby im teraz przerwać.
Dwa razy zaklął pod nosem, próbując dojść wreszcie do
sypialni. Pudła stały wciąż nierozpakowane, więc się o nie potykał i
trudno było mu trafić do jej łóżka.
Gdy wreszcie się tam znaleźli, jego ręce i usta bez trudu znalazły
drogę do wszystkich sekretnych miejsc, w których budziła się
rozkosz.
RS
85
Przez tyle miesięcy była rozdarta. Samotna. Nie miała pojęcia,
jak poskładać swoje rozsypane na kawałki życie w jedną całość. Nie
wiedziała, czy jej się to kiedykolwiek uda.
A teraz Pete zabrał ją w jakieś tajemne miejsce, gdzie nie
istniało nic poza ich wzajemnym pożądaniem. Jego niespokojne,
głodne usta, przekorne oczy, niesforne dłonie, namawiające ją do
robienia rzeczy, których nigdy przedtem nie robiła, które były dla niej
nie do pomyślenia, które sprawiały, że stawała się kimś innym. Była
jego kochanką. Niepohamowaną, nienasyconą kochanką, nikim
więcej.
Po pierwszym wybuchu rozkoszy poczuła następny, a potem
leżała długo, bez tchu, w ramionach Pete'a. Czuła bicie jego serca i
dotyk dłoni głaszczącej ją po ramionach i plecach. Cudownie było tak
leżeć przy nim, uczucie seksualnego i emocjonalnego zaspokojenia
było niczym zew życia i nadziei, których nie zaznała od miesięcy.
Gdy nagle uniosła głowę, napotkała w ciemności wyczekujące
spojrzenie Pete'a.
- Czułem, że będzie nam ze sobą dobrze, ale nie wiedziałem, że
aż tak - szepnął.
- Ja też - odpowiedziała cicho. - Przez ostatnie miesiące czułam
się, jakbym była martwa Nie wierzyłam, że jeszcze mogę coś czuć. A
tym bardziej coś takiego.
- To zrozumiałe, że potrzebujesz czasu, by się po tym wszystkim
otrząsnąć.
RS
86
Dotknęła jego policzka, odgarnęła mu włosy z czoła. Bez
względu na to, jak się sprawy potoczą, nie żałowała tego, co przed
chwilą zrobiła. Dzięki niemu poczuła, że wraca do życia.
Pamiętała jednak o tym, że Pete ma dwóch synów, dwóch
chłopców opuszczonych przez matkę. Pete nie mógł tak po prostu
wprowadzić jakiejś pani do swego życia. I nie wyobrażała sobie
bardziej nieodpowiedniej kobiety niż ona sama w roli
odpowiedzialnej, zdrowej psychicznie opiekunki dzieci. Sama nie
wiedziała, co się z nią dzieje i co będzie jutro.
- Jak to nazwiemy, MacDougal? - spytała cicho.
- Może w ogóle tego nie róbmy. Nie potrzebuję etykietek.
- Ja też nie... - Przełknęła nerwowo ślinę. - Ale nie chciałabym
cię zranić.
- Jestem już dużym chłopcem.
- Zauważyłam. Ale chodzi mi o to, że... nie wiem, dokąd nas to
doprowadzi.
- Tam, gdzie będziemy chcieli.
- Wszystko jest dobrze, dopóki żadne z nas nie ma
nierealistycznych oczekiwań.
Milczał przez chwilę i wpatrywał się pytająco w jej oczy.
- Co cię martwi, Cam? Powiedz wprost. Martwiło ją to, że tak
bardzo go potrzebuje. Że może niechcący zranić kogoś, kto jest dla
niej dobry. Że zawiedzie mężczyznę, który na to nie zasługuje.
- Nie będę cię okłamywać. Kochałam Roberta. I nadal go
kocham. Nie potrafię odciąć się od tego uczucia.
RS
87
- Nikt tego od ciebie nie oczekuje - powiedział ostro, po czym
natychmiast przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.
Tej nocy przebudziła się tylko raz, ledwie zaczęło jej się śnić coś
okropnego, ale uspokoiła się, czując bezpieczny uścisk ramion Pete'a.
Następnym razem, gdy otworzyła oczy, właśnie świtało. Pete'a
nie było już przy niej.
RS
88
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przez kolejne trzy dni rodzina narzekała, że Pete jest zły jak
jeżozwierz. Tego ranka, ledwie posłyszał odgłosy życia dobiegające z
góry, szybko wypił kubek kawy i przywołał na usta głupkowaty,
miluchny uśmiech. Zanim dobiegły go z góry odgłosy walki pomiędzy
bliźniakami, zdążył już przygotować w salaterce jajka na jajecznicę, a
zanim usłyszał postukiwanie laski ojca na schodach, wsadził tosty do
opiekacza.
Ojciec już od progu rzucił mu uważne spojrzenie.
- Zapowiadają na dziś niezły upał - oświadczył, wchodząc do
kuchni. - Nie pamiętam tak gorącego maja.
- Tak - mruknął Pete, po czym natychmiast dodał bardziej
dziarsko: - Ciekawe, ile będzie stopni.
Ojciec spojrzał na niego ze zdziwieniem, a potem nalał sobie
kawy i usiadł przy stole. Ponieważ Pete krzątał się w milczeniu,
starszy pan ponownie zagaił:
- Spałeś trochę tej nocy? Od trzech nocy słyszę, jak się kręcisz i
nie śpisz. Źle się czujesz?
- Wszystko w porządku - odparł rześko Pete. - A ty, jak się dziś
czujesz, tato?
Iana aż zatkało ze zdziwienia. Pete nigdy nie pytał go o
samopoczucie - nie dlatego, że nie kochał ojca, lecz dlatego, że Ian
opowiadał mu z detalami o wszelkich bolączkach, Ian lubił się ze sobą
cackać, a Pete uważał, że nie należy mu na to pozwalać. Tego ranka
RS
89
Ian ze zdziwienia nie odpowiedział na pytanie o stan zdrowia, tylko w
milczeniu patrzył, jak syn podaje mu jajecznicę z tostami i sokiem
pomarańczowym.
- Podajesz mi śniadanie - powiedział takim tonem, jakby
komentował pojawienie się tańczącego Elvisa na stole.
- Pomyślałem sobie, że wszystkim nam dobrze zrobi pożywny
posiłek.
- Nie narzekam - odparł szybko Ian, a korzystając z dobrego
nastroju syna, zagadnął: - Zauważyłem, że wczoraj dostałeś jakąś
przesyłkę. Nowa praca?
- Tak.
Zazwyczaj nowe zlecenie powodowało u niego ożywienie,
szczególnie gdy chodziło o artykuły naukowe, które dotyczyły
różnorodnej tematyki i były bardzo stymulujące dla jego umysłu.
Jednak teraz interesowało go tylko jedno tłumaczenie - tłumaczenie
słów i gestów Camille, zrozumienie, jak można do niej dotrzeć.
Chłopcy zbiegli na dół. Jajecznica wylądowała na talerzach, Ian
włączył telewizję. Przez okna wlewał się blask słońca.
Jednak gdy Pete wyjrzał na zewnątrz, nie widział zalanej
blaskiem słonecznym trawy ani rosy lśniącej na listkach jabłoni.
Widział tylko ją. Widział twarz Cam w świetle księżyca, jej czarowne
spojrzenie, jedwabistą, białą skórę. Pamiętał, jak zbudziła się przy nim
do życia, dała się ponieść zmysłom.
Nie zraniła go swą szczerością. Wyznanie mówiące o miłości do
męża wcale go nie zaskoczyło. Nie dała mu nigdy powodu, by
oczekiwał czegoś innego. Musiałby być idiotą, by nie zdawać sobie
RS
90
sprawy, że tragedia wciąż wisi nad jej życiem. Camille nie była taka
jak Debbie. Gdy kochała, to kochała naprawdę. Nie przeżywałaby tak
śmierci Roberta, gdyby jej uczucie nie było silne.
Ktoś wylał sok ze szklanki. Ojciec marudził coś o wizycie u
okulisty. Chłopcom zostało jeszcze tylko kilka tygodni szkoły i mieli
już plany wakacyjne.
- Tato, nie chcę cię zamęczać znowu prośbami o konia,
chciałbym tylko powiedzieć...
- Zgoda.
- Chcesz powiedzieć, że się zgadzasz?
Pete wychylił się przez okno, opierając się na łokciach.
Nie kochał się z nią, bo oczekiwał czegoś w zamian. Bardzo go
pociągała, więc jego decyzja była w dużej mierze egoistyczna. Ale
chodziło też o to, że nie mógł już patrzeć, jak odcina się od świata.
Nie chciał też, by wpadła w łapy jakiegoś faceta, który ją zrani - a był
pewien, że on sam tego nigdy nie zrobi. Chciał pomóc jej ozdrowieć.
A w tym nie było przecież nic złego.
Żółty szkolny autobus zatrzymał się na końcu podjazdu. Drzwi
trzasnęły dwa razy i chłopcy pobiegli w jego kierunku.
- Simon chyba zniszczył pilota do telewizora. Nie chciałem cię
wcześniej denerwować, ale wygląda na to, że jakimś sposobem
wylądował w wannie.
- Jasne - powiedział Pete.
Ian zaniósł naczynia ze śniadania do zlewu. To był jego
maksymalny udział w utrzymywaniu porządku.
RS
91
- Nie mogę uwierzyć, że obiecałeś mu tego konia. Jeśli chcesz
znać moje zdanie, kompletnie ci chyba odbiło. Ale skoro zgadzasz się
na konia, ja mogę chyba kupić chłopcom choćby ciężarówkę.
Zgadzasz się?
- Pewnie.
- To może jeszcze wybiorę się z nimi w przyszłym tygodniu na
Alaskę?
- Zgoda.
- Zamierzasz teraz popracować w gabinecie czy wybierasz się do
sadu?
Pete otrząsnął się z zamyślenia, odszedł od okna.
- Popracuję jakąś godzinkę, a potem dopilnuję brygady, która ma
wozić ciężarówką mierzwę.
- A, do lawendy Camille. - Starszy pan zachichotał tak głośno,
że Pete aż spojrzał nań ze zdziwieniem.
- Co cię tak śmieszy?
- Bo myślę, że to naprawdę zabawne. Mogę wygadywać
niestworzone rzeczy, a ty nie zwracasz na to uwagi, ale wystarczy
wspomnieć o czymś, co dotyczy Camille, a cały zamieniasz się w
słuch.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Choć jestem stary, nie zapomniałem jeszcze, jak to jest być
młodym. We wtorek po raz pierwszy od rozwodu nie wróciłeś na noc.
Jestem pewien, że nie grałeś wtedy w domino.
Pete już otworzył usta, by zaprzeczyć, choć nie miał na
podorędziu żadnego kłamstewka, ale jego ojciec - który utwierdzał
RS
92
rodzinę w przekonaniu, że bez pomocy nie daje rady przejść przez
pokój - zniknął mu z oczu, błyskawicznie wynosząc się z kuchni.
Cam zobaczyła samochody zaparkowane przed „Ziołową Oazą",
ale i tak weszła do środka. Przez ostatnie trzy dni wściekała się w
samotności, zamiast skonfrontować się z siostrą. Oczywiście nie
zamierzała robić awantur przy klientach, ale chciała ostro
porozmawiać z Violet.
Zauważyła ją od razu i pomachała do niej, a potem zaczęła
przechadzać się między półkami, czekając, aż obsłuży klienta. Chciał
kupić prezent dla żony - coś, co „kosztuje około pięćdziesięciu
dolarów, ładnie pachnie i będzie się podobało".
- Nie ma sprawy, Jacob, zaraz coś wymyślę - zapewniła Violet.
Dziś miała na sobie kolejny kapelusz ze swej kolekcji, z dużym
opadającym rondem. Włożyła też sznurowane buciki na obcasach,
koronkową bluzkę w stylu retro i kolczyki sięgające ramion. Camille
nie ubrałaby się w coś takiego nawet do trumny, ale przez krótką
chwilę poczuła się przy siostrze jak coś, co kot przywlókł z deszczu.
Jeszcze niedawno tak lubiła swoje szykowne stroje i wydawała krocie
na buty i biżuterię. Jednak w przeciwieństwie do siostry, zawsze lubiła
prostotę, choć nosiła wyłącznie drogie, markowe ciuchy. Nigdy nie
odnosiła się tak obojętnie do swego wyglądu jak teraz. Rzuciła
przelotne spojrzenie w lustro i ujrzała swoje ogorzałe od słońca i
wiatru policzki, zmierzwione włosy, i nieświadomie dotknęła
policzka.
Camille musiała zaczekać jeszcze chwilę, nim Vi obsłuży
pozostałych klientów. Wreszcie sklep opustoszał.
RS
93
- No, cześć - odezwała się wesoło Vi.
- Zdrajczyni - syknęła Camille. - Nasłałaś na mnie Pete'a. Jak
mogłaś?
- Co?
- Trzy dni temu. Kiedy powiedziałam, że zostaję w domu.
Nastraszyłaś mnie, że jak nie ruszę się z farmy, to coś wymyślisz. Ale
sądziłam, że zamierzasz zrobić coś wstrętnego - na przykład
zadzwonić do mamy.
- Po cóż miałabym ją martwić?
- No właśnie, też tak pomyślałam. Ale wtedy przyszło mi do
głowy, że pewnie chcesz zadzwonić do Daisy.
Violet wślizgnęła się za kontuar, gdzie przygotowywała suche
bukiety. Na blacie leżało pełno liści, roślin i kwiatów.
- Owszem, zadzwoniłam do niej - przyznała.
- Obgadywałaś mnie z Daisy? - Camille nie mogła w to
uwierzyć.
- A jakże. Sięgnij, proszę, na tę półkę za tobą i podaj mi wstążki.
Potrzebuję czerwonej i złotej. Tak, gadałam z Daisy o tym, jak
wyciągnąć cię z domu.
- Sama bym pojechała do miasta, gdybym już czuła się na to
gotowa!
- Być może. Ale to przyspieszyło sprawę. Wiedziałam, że
Pete'owi uda się ciebie namówić. Zresztą pomyślałam, że i jemu
dobrze to zrobi. Podaj mi jeszcze tę szmaragdową, dobra? I odetnij po
mniej więcej takim kawałku.
RS
94
- Nie przyszłam tu po to, by ci przycinać jakieś cholerne wstążki
- warknęła Cam, ale posłusznie złapała za nożyczki. - Co masz na
myśli, mówiąc: "jemu dobrze to zrobi?"
- No wiesz... - Łodygi, liście i kwiaty leciały we wszystkie
strony. - Pete wciąż nie może dojść do siebie po rozwodzie. Pamiętasz
przecież, jaki był w szkole...
- Tak, chodziłam tam razem z wami... - przerwała jej
niecierpliwie Cam.
- No właśnie. A Debbie poznał w college'u. Na początku byli
ponoć całkiem udaną parą. Była bardzo towarzyska, cały czas
balowała. I jemu się to podobało. Przynajmniej tak słyszałam. Pobrali
się, urodzili się bliźniacy, a w rok później zmarła jego mama. - Violet
pokręciła głową. - Zaczęło się prawdziwe życie. Tylko że Pete
wydoroślał, a ona nie.
- Co masz na myśli?
- Przycięłaś mi wstążki?
To było jak szantaż. Musiała wysłuchiwać tej rozwlekłej
gadaniny i jeszcze pomagać jej w pracy. Ale chciała dowiedzieć się
jak najwięcej.
- Ci chłopcy... jak tylko się urodzili, Pete dostał bzika na ich
punkcie. Wszyscy tak mówią. Podobno wstawał do nich w nocy,
zabierał ich do lekarza na szczepienia, chodził z nimi na spacery,
bawił się z nimi. Debbie podobno chciała mieć dziecko, przynajmniej
w teorii, ale chyba nie zdawała sobie sprawy, ile jest przy tym roboty.
A tu jeszcze w dodatku były bliźniaki.
RS
95
- Dlaczego nigdy o tym nie słyszałam? - spytała niecierpliwie
Camille.
- Wszyscy wiedzieli.
- Ja nie.
Violet wzięła kupę ziół, wstążki, jakiś papier, a gdy ułożyła to
wszystko w wazonie, wyglądało to jak droga kompozycja
florystyczna, której przygotowanie trwało parę godzin.
- Cam, byłaś wtedy w college'u, a potem dostałaś tę świetną
pracę w marketingu, a potem byłaś zajęta Robertem. Nie ciekawiło
cię, co dzieje się w rodzinnych stronach. Zresztą tak samo jak mnie,
kiedy byłam z Simpsonem. Tak czy siak, Pete nie osiedlił się tutaj
zaraz po przyjściu na świat chłopców. Wrócił do White Hills, kiedy
jego ojciec potrzebował pomocy po śmierci mamy. Debbie dostawała
tu szału. Ciągle narzekała na nudne wiejskie życie. Nie wiem, czy
Pete zamierzał zostać na stałe. Raczej tylko na jakiś czas, dopóki
ojciec się nie pozbiera.
- Ale?
- Ale spodobało mu się takie życie. A przede wszystkim
chłopcom. A potem dostał tę pracę, nie wiem dokładnie, co to jest, ale
może ją wykonywać w domu. I to chyba zadecydowało. Mógł
zarabiać na utrzymanie, a do tego jeszcze zająć się dziećmi. Bo
Debbie niespecjalnie się udzielała.
Obie podniosły głowy, gdy drzwi się otworzyły, ale to tylko
Killer wetknął nos w drzwi, szukając Camille. Trzy koty szybko
schroniły się na półkach.
RS
96
- Pete chyba wiedział, że przyprawia mu rogi, zanim odeszła na
dobre - powiedziała cicho Violet.
Camille zignorowała Killera, nie zwróciła uwagi na koty ani
wstążki.
- Nie mogę wprost uwierzyć, że jakaś kobieta mogłaby mu coś
takiego zrobić!
- Ani ja. - Violet skończyła kolejną oszałamiającą kompozycję.
Oczywiście tak nabałaganiła, że śmieci można by wywozić
ciężarówką, ale liczył się efekt końcowy. - Między mną a Pete'em
nigdy nic nie zaiskrzyło, ale i tak zawsze uważałam, że niezła z niego
sztuka. Nie tylko dlatego, że jest przystojny, wiesz? Po prostu
niektórzy mężczyźni...
- To mężczyźni przez duże M - dokończyła Camille.
- No właśnie. Wystarczy spojrzeć i od razu wiadomo, który facet
będzie dobrym kochankiem. Mają to w oczach. W sposobie
poruszania się. Po prostu od razu widać, którzy lubią seks.
- No wiesz, Vi, seks to lubią wszyscy faceci.
- No tak, jasne - uśmiechnęła się Violet. - Ale chodzi mi o to, że
niektórzy potrafią docenić przyjemność płynącą z dotykania i tak
dalej, a nie tylko ten teges. Ale ja mam złe doświadczenia po
Simpsonie. Nieważne.
- Nieważne - powtórzyła jak echo Camille.
- W każdym razie, Pete po odejściu Debbie zupełnie się zmienił.
To znaczy, nie ma w tym nic złego. Gra z chłopakami w piłkę, udziela
się w organizacji skautowskiej i włącza we wszystkie inicjatywy,
które mają coś wspólnego z dziećmi. Ale jak go zaprosić na przyjęcie,
RS
97
to nigdy nie pójdzie. Podobno wiele babek usiłowało go poderwać, ale
żadnej się nie udało. Chyba stracił zainteresowanie kobietami, wiesz?
Nie, nic jej o tym nie było wiadomo.
Jednak wracając do domu, znowu robiła sobie wyrzuty, że
poszła z nim do łóżka. Co innego robić coś szalonego pod wpływem
impulsu, zmysłów, a co innego skrzywdzić kogoś. Opowieść Violet
sprawiła, że Camille ujrzała Pete'a w zupełnie innym świetle. Zaczął
wydawać jej się o wiele bardziej podatny na zranienie, niż dawał po
sobie poznać. Na pewno nie potrzebował w swoim życiu kobiety, na
której może się zawieść.
Gdy zbliżała się do domu, usłyszała ryk silników. Killer
zupełnie go zignorował, był do takich odgłosów przyzwyczajony.
Camille zresztą też - ale nie na swoich polach, a zwłaszcza nie tym
lawendowym.
Pognała na szczyt pagórka, skąd mogła ocenić sytuację. Na
końcu pola dostrzegła połyskującą w słońcu białą furgonetkę Pete'a.
Po polu kręcili się jacyś obcy faceci. Wyładowywano właśnie trzy
ciężarówki mierzwy, która następnie była rozrzucana wzdłuż rzędów
roślin przez ludzi na traktorach, a robotnicy z widłami obrzucali nią
poszczególne rośliny.
Nie dostała na ten widok szoku tylko dlatego, że znała już Pete'a
na tyle, by wiedzieć, że potrafi się wtrącać w cudze sprawy i to dość
spektakularnie. Jednak wściekła zbiegła ze swym groźnym psem z
pagórka, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
Gdy dotarła do niego, stał właśnie tyłem, rozmawiając po
hiszpańsku z facetem w kraciastej koszuli, który najwyraźniej dla
RS
98
niego pracował. Gdy ten niski facecik ją zauważył, zrobił gest, który
skłonił Pete'a do obejrzenia się.
- Cześć, Cam... Camille. To jest Duży Al. Kieruje pracami na
mojej farmie już od wielu lat. Al, to Camille Campbell.
- Miło mi cię poznać, Al. - Potrząsnęła jego ręką, a potem
zwróciła się do Pete'a. - Chciałabym z tobą porozmawiać.
- Jasne...
- Teraz...
Wraz z Killerem odprowadzili Pete'a za duży klon i skryli się w
jego cieniu, bo Camille uznała, że zamordowanie Pete'a na oczach
łudzi byłoby niewłaściwe. Jednak rzeczywiście miała ochotę rzucić
się na niego z pięściami, zwłaszcza kiedy się do niej uśmiechnął.
- Co ty wyprawiasz? - spytała, dźgając go palcem wskazującym
w tors.
- Miałem nadzieję, że się domyśliłaś. Nigdy nie widziałaś
mierzwy?
- Przestań się ze mnie nabijać, MacDougal - syknęła,
zmrużywszy oczy.
Pete postanowił udzielić jej konkretnych wyjaśnień.
- Kilka dni temu sprawdziłem pH gleby. Na razie jest w
porządku, ale na jesieni dobrze będzie dostarczyć jej trochę wapna.
Jednak mierzwa była konieczna natychmiast. Na czwartek
zapowiadane są wielkie opady deszczu. Oczywiście, normalnie nie
nawozi się ściółki, gdy rośliny wypuszczają już pączki, poza tym
wciąż je przycinasz, ale masz szansę na tegoroczne zbiory tylko pod
warunkiem, że teraz zrobisz drenaż.
RS
99
- MacDougal, wiem, co to jest mierzwa. Wiem, do czego służy. I
wiem, że ta cholerna lawenda potrzebuje jej mnóstwo. Niestety
obecnie mnie na nią nie stać.
- Ja płacę.
- O nie!
- Owszem, twoja siostra się zgodziła.
Camille odgarnęła dłonią włosy i już spokojniej spytała:
- Violet zgodziła się, żebyś za to zapłacił?
- Zgodziła się, żebym wam pomógł poradzić sobie z tym całym
pasztetem. Ty wykonujesz przecież lwią część roboty. Ale są rzeczy,
których po prostu nie dasz rady zrobić sama. - Podrapał się po
brodzie. - Mam chyba déjà vu. Czy przypadkiem nie odbyliśmy już
kiedyś podobnej rozmowy?
- Pete, powinieneś powiedzieć, co zamierzasz zrobić, a nie
zjawiać się tu z robotnikami.
Pete wyjrzał zza drzewa, by sprawdzić, jak postępują prace, a
potem wciągnął Cam jeszcze głębiej w cień drzewa.
- Cam, powiedziałem o tym Violet. Nie zjawiłbym się tu bez
zapowiedzi. Wiem, że twoim zdaniem się szarogęszę, ale
pospieszyłem się ze względu na pogodę. Jeśli prognoza się sprawdzi,
ten deszcz mógłby zrujnować całe zbiory.
- A więc powiedziałeś Violet - powtórzyła, przytupując z
irytacją nogą.
- Tak. Ponieważ, jak ustaliliśmy, trzeba się dowiedzieć, jakie
Violet ma plany. Postanowiła, że spłaci mnie, gdy zarobi na tej
lawendzie, więc moja działalność nie jest charytatywna.
RS
100
- MacDougal, nie dziel skóry na niedźwiedziu. Moja siostra nie
ma zielonego pojęcia, jak zebrać rośliny z pola ani co potem z nimi
zrobić.
- Istotnie, odniosłem podobne wrażenie. Gadała w kółko, jak to
ona uwielbia lawendę, ale wydobycie z niej jakiegoś rozsądnego planu
zakrawa na cud.
- Tylko nie zaczynaj znowu krytykować mojej siostry!
- Próbuję tylko być z tobą szczery. Chodzi o to, że ty się
zaharowujesz na tym polu i szkoda ten wysiłek zmarnować. A jak się
zrobi porządek, potem, jak przyjdą żniwa, coś się wymyśli.
Cam, słuchając argumentacji Pete'a, doznała nagle wrażenia, że
oto powraca do normalnego życia. Spierali się o konkretne sprawy.
Cały otaczający ją świat stał się na powrót realny. Po porannym niebie
pędziły chmury. Czuła na skórze powiew wiosennego wietrzyku,
zapach wzruszanej przez maszyny ziemi. Robotnicy pracowali
miarowo widłami, rozrzucając mierzwę pod roślinami, dobiegał ją ich
śmiech i stłumiony odgłos rozmów, warkot maszyn. Wszędzie wokół
roznosił się zapach ziemi. A cała ta piękna lawenda... wciąż wyglądała
potwornie. Camille nie była nawet w połowie tej beznadziejnej pracy,
a ponieważ wiosna nastała w całym rozkwicie, nie łudziła się, że
zdąży na czas z przycinką. Jednak widać było, jak roślinki wyciągają
się do słońca, próbują nadrobić zaniedbanie, wypuszczają pączki.
Camille spojrzała na Pete'a, a potem nie mogła od niego oderwać
oczu. Miał na sobie bojówki, wysokie skórzane buty, koszulkę z
krótkim rękawem. Jego włosy były zmierzwione przez wiatr.
RS
101
Przyglądała się zmarszczkom mimicznym, które wyryło dawne życie,
również tym, które miał od uśmiechu, wokół ust.
Przypomniała sobie, jak całują te usta, i nagle strach ścisnął ją za
gardło.
- Nic nie poradzę na to, że wciąż kocham Roberta - wydusiła
niespodziewanie dla siebie samej.
- Czy ktoś mówił ci, że mu to przeszkadza? - spytał Pete,
przyjmując zmianę tematu jako coś oczywistego.
- Nie zrobiłeś tego, ale boję się ciebie zranić, Pete.
- Nie rozmawiasz z małym chłopcem. Jestem dorosłym
mężczyzną i umiem poradzić sobie ze swoim życiem.
Camille podjęła jeszcze jedną próbę wytłumaczenia mu, co
czuje.
- Ludzie zachęcają mnie, żebym rozpoczęła nowe życie. Sama
bardzo bym tego chciała. Ale od czasu procesu... czuję się tak, jakby
wewnątrz mnie zatrzasnęły się jakieś drzwi. Nie wyobrażam sobie,
żebym mogła kogoś jeszcze pokochać. Nie chodzi o to, że nie chcę.
Ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym przeżyć jeszcze utratę kogoś.
Nie potrafię już chyba nikogo pokochać.
- Czy ktoś cię o to prosił? - spytał spokojnie Pete.
Spojrzała mu w oczy. Pomyślała, że on potrzebuje miłości,
zasługuje na nią. Sądziła wcześniej, że szuka jej u niej. Ale teraz
rozmawiał z nią z takim rozdrażnieniem, że nie wiedziała, czy to
prawda.
- Chciałam tylko, żeby wszystko było jasne...
RS
102
- Po prostu poszliśmy do łóżka i było nam bardzo dobrze. Nie
pamiętam, żeby było mi aż tak dobrze. Jeśli żałujesz tego...
- Nie żałuję.
- Jeśli chcesz jeszcze czegoś ode mnie... Poczuła, jak przechodzą
ją ciarki.
- Niczego od ciebie nie chcę! I nie ma nic złego w tym, że „po
prostu poszliśmy do łóżka"! Nie wszystko musi przecież prowadzić do
poważnego, skomplikowanego związku!
- Więc o co chodzi?
- Nie ma żadnego problemu! I nie zapominaj o tym. - Zanim
zdążył wtrącić choć słowo, odwróciła się na pięcie i odeszła.
Wiedziała, że powinna wrócić na pole i włączyć się do pracy
przy swojej lawendzie. I zamierzała tak zrobić. Ale teraz musiała
zanurzyć głowę w kuble z zimną wodą, żeby się ochłodzić. Próbowała
być miła dla tego faceta, i co? Nie chciał, żeby się nim przejmowała.
Dobra, w porządku.
Ona też nie chciała, żeby wtrącał się w jej życie. Szła tak
szybko, że aż dostała kolki w boku. Zdawało jej się, że kłuje ją w
samym sercu, jakby użądliła ją tam osa.
RS
103
ROZDZIAŁ ÓSMY
Camille poszła na kolację tylko z tego powodu, że w
przeciwnym razie Violet zrobiłaby jej awanturę. Nałożyła nawet
szminkę i trochę różu, nie z próżności, lecz w nadziei, że makijaż
zamaskuje przed siostrą zły nastrój, który odbijał się na jej twarzy.
Jednak, gdy weszła na podwórze przed domem, czuła, jak ciężko
jej na sercu. Myślała, że w ciągu ostatnich tygodni otrząsnęła się z
najgorszych koszmarów, ale po porannej sprzeczce z Pete'em znowu
wpadła w depresję.
Cokolwiek by zrobiła, nie udawało się. Wciąż żyła jak dzieciak
na biwaku. Nie wyobrażała sobie, że może podjąć jakąś stałą pracę, a
już tym bardziej znowu zajmować się marketingiem, choć kiedyś tak
to lubiła. Przespała się z facetem, którego kiedyś bardzo zraniła
kobieta, a do tego jeszcze miał synów. Jeżeli natychmiast nie opanuje
sytuacji, istnieje niebezpieczeństwo, że oni także mogą zostać
zranieni. A przecież chciała i musiała pomóc siostrze, choć nie
wiedziała, jak ma sobie z tym poradzić samodzielnie.
- Ojej, czy coś się stało? - spytała z niepokojem Violet, gdy tylko
Camille weszła do domu.
- Nie, nic. Czuję się świetnie. Pomówmy lepiej o tobie. Ale z
Violet nie było tak łatwo. Jak już coś sobie wbiła do głowy, nie
sposób było się od niej odczepić. Teraz też zaczęła swoją dyżurną
gadkę:
RS
104
- Nie przejmuj się. Musisz dać sobie trochę czasu. Jak człowiek
przechodzi ciężką operację, to następnego dnia nie leci do pracy,
prawda?
- Violet, nie musisz się starać być dla mnie miła. Dostaję szału,
ilekroć sobie pomyślę, jakim jestem dla ciebie ciężarem.
- Nie jesteś żadnym ciężarem. Musisz się tylko trochę
wzmocnić. Przygotowałam ten posiłek specjalnie z myślą o tobie.
Violet nakryła do stołu. Pojawiły się na nim paszteciki z
soczewicy i ryżu. Jakaś ryba w sosie szpinakowym. Rzepa z
lawendowym masłem i chlebek cytrynowo-lawendowy. Słodkie
ziemniaki.
Camille wymieniła spojrzenia z Killerem, który pociągnąwszy
nosem, położył się na podłodze i przymknął oczy.
- I zrobiłam specjalny tonik na te twoje bóle głowy. - dodała
rześko Violet.
- Dziękuję bardzo.
- Szczególnie ważne są słodkie ziemniaki. Mają naturalny
estrogen. W szpinaku i soczewicy jest z kolei dużo żelaza, więc
koniecznie musisz wziąć dokładkę.
Camille rzuciła jeszcze jedno zdesperowane spojrzenie na
Killera, który spojrzał na nią przelotnie, jakby mówił: „Nie patrz tak
na mnie. To twoja rodzina, nie moja".
Gdy kolacja dobiegła końca, Camille była tak głodna, że
mogłaby żuć konopną linę. Nie dość, że nic w menu nie nadawało się
do jedzenia, to jeszcze Violet trajkotała bez przerwy, że zrobi jej
masaż albo pokaże ćwiczenia relaksacyjne, albo proponowała, że
RS
105
przygotuje gorącą kąpiel z lawendowymi solami kąpielowymi. Gdy
tylko Camille pozmywała, dała nogę razem ze swym psem.
Miała ochotę pojechać do miasta i najeść się jakichś pączków i
hamburgerów, ale gdy tylko wróciła do swego domku, zmieniła
zdanie. Spojrzała na pudła, którymi zastawiony był cały salon. Były
widomym dowodem na to, jak długo pogrążała się już w swym
nieszczęściu. Wiedziała, że musi przejść na drugą stronę tej tragedii.
Iść do przodu.
Otworzyła pierwsze pudło. Były w niej płyty Roberta. Ta, którą
wybrał, gdy po raz pierwszy się kochali, te, które nastawiał, gdy
szykowali się do wyjścia na miasto. I ta, której słuchali, malując
razem kuchnię. Camille odepchnęła je jak oparzona. Próbowała
trzeźwo przypomnieć samej sobie, że tak naprawdę nigdy nie
przepadała za muzyką Roberta, tak samo jak on nie gustował w jej
płytach. Ale przecież chodziło o wspomnienia.
Odsunęła pudło z CD na bok i otworzyła kolejne. W tym były
różne urządzenia kuchenne - ale nie praktyczny zestaw talerzy i
innych naczyń, lecz prezenty ślubne. Posrebrzane patery do ciast i
kociołki do fondue, podgrzewacz do masła, gofrownica - wszystko tak
nowe, jak wtedy, gdy rozpakowywali prezenty, by potem zapewnić
ofiarodawców, że są cudowne i będą używane przez cale małżeńskie
pożycie.
Tak, to było kolejne pudło, po którego otworzeniu ściskało w
gardle. Camille twardo sięgnęła po kolejne. Zawartość tego kartonu
nie budziła żadnych bolesnych wspomnień, bo były w nim tylko
zimowe ubrania, jej własne, żadnych rzeczy Roberta. Tylko niestety
RS
106
na samym wierzchu leżał zielony sweter, który kupił jej na ostatnie
urodziny. Pamięta, jak rozpakowała sweter i zawołała: „O, jaki
śliczny! Kochany jesteś!". Pamiętała też jednak zdradliwą myśl, która
nasunęła jej się wówczas, że Robert wcale jej nie zna, skoro sądzi, że
włoży coś w tak ohydnym kolorze.
Camille odsunęła głośno również to pudło, aż przebudzony
Killer podskoczył w miejscu.
- Jutro wywalimy te wszystkie rzeczy - powiedziała do psa. A
ponieważ nie wyglądał na specjalnie przekonanego, dodała: - Dziś już
jest za późno, żeby się do tego zabierać. - Jednak widząc
powątpiewające spojrzenie Killera, zaklęła pod nosem i wzięła się do
rozpakowywania kolejnych kartonów.
Nie mogła ich tak po prostu wywalić bez zaglądania do środka,
bo w niektórych znajdowały się rzeczy, których potrzebowała, by móc
wrócić do normalnego życia. Tak więc wzięła się do sortowania, po
czym ładowała kolejne pudła do bagażnika. Zrobiła dwa kursy i
wywiozła wszystko na śmietnisko. Gdy wracała, była już północ, wiał
chłodny wiatr i panowały kompletne ciemności.
Idąc do sypialni, zdjęła po drodze buty i ubranie, po czym po
prostu rzuciła się do łóżka, przekonana, że zapadnie w kamienny sen.
Niestety zaczęły ją dręczyć sny, w których powróciły
wspomnienia. Najpierw były migawki z jej ślubu. Jej mama,
Margaux, układała jej włosy, poprawiała sukienkę, mierzyła uważnym
matczynym spojrzeniem. Gdy zostały same, dała jej oszałamiająco
seksowny komplet francuskiej bielizny. Powiedziała też potem:
RS
107
„Nigdy jeszcze nie widziałam tak pięknej panny młodej, kochanie, ale
jeśli nie jesteś pewna, w każdej chwili możemy przerwać ślub".
Nagle we śnie pojawił się też ojciec, Colin, o przenikliwych,
niebieskich oczach i z fajką, z którą wymykał się swojej żonie.
Zawsze był zachwycony wszystkim, co robiła jego najmłodsza
córeczka, ale tym razem, gdy objął ją mocno, szepnął jej do ucha:
„Nigdy nie sądziłem, że znajdziesz sobie chłopaka z miasta, ale skoro
chcesz właśnie jego, pokocham go. Tylko pamiętaj, że jak nie będzie
dla ciebie dobry, to go zastrzelę".
Cam zaczęła się niespokojnie wiercić w pościeli, bo poczuła
gwałtowny przypływ tęsknoty za rodzicami. Znów chciała być małą
dziewczynką, bezpieczną w ich objęciach.
Potem we śnie powróciła Daisy, która zawsze w porównaniu z
siostrami była taka egzotyczna, seksowna i oszałamiająca. „Nie jedź
do Bostonu - powiedziała. - On jest miły, ale nie wytrzymasz z nim
długo. Wybierz sobie mężczyznę, który otworzy ci świat. Nie jedz do
Bostonu".
Potem sen stał się mroczny. Ślub zamienił się w burzę, piękna
biała suknia w czarną jak smoła chmurę, która zaczęła ją dławić,
dusić. Nagle powrócił ból, gdy pięść wylądowała na jej twarzy.
Słyszała krzyki Roberta wijącego się z bólu, potem obudziła się w
szpitalu, obolała, przerażona. Wciąż mdliło ją na wspomnienie
śmiechu napastników w ciemności...
- Uspokój się, nie jesteś sama. - Choć był to tylko sen,
rozpoznała natychmiast głos Pete'a. Jakimś cudem zjawił się w chwili,
gdy najbardziej go potrzebowała.
RS
108
Objęła go mocno za szyję i szepnęła:
- Mam dość tego koszmaru.
- Jestem przy tobie. Zaraz go przegonimy - powiedział łagodnie.
Pocałunek wydawał się zbyt realny jak na marzenia senne.
Poczuła zapach skóry Pete'a, dotyk miękkiej flaneli jego koszuli,
ciężar jego ciała na łóżku obok siebie. Przez okno wpadał powiew
chłodnego powietrza Killer mruknął z niezadowoleniem i zeskoczył z
łóżka.
Zadziwiające, jak do złudzenia realistyczne potrafią być sny.
Przyjemna była świadomość, że może robić i mówić rzeczy, których
nie robiłaby w prawdziwym życiu.
- Boję się, Pete - wyszeptała.
- Nic dziwnego.
- I wciąż czuję się... winna. Że on umarł, a ja nie. Że bronił mnie
przed nimi, a ja nie zdołałam go obronić...
- Nie będziemy już o nim mówić - powiedział Pete i znów ją
pocałował.
Oczywiście miewała wcześniej erotyczne sny - któż ich nie ma?
- ale nigdy nie były takie jak ten.
Znów obsypał ją pocałunkami - które były jak prezenty, każdy w
innym opakowaniu. Każdy z nich był niespodzianką - niektóre
okazały się śliczne i czułe, inne miękkie i błyszczące, jeszcze inne tak
erotyczne i egzotyczne, że aż zapierało jej dech.
Jedyną rzeczą, która nie pozwalała jej całkiem zatracić się w tym
śnie, było sumienie. Z bólem uświadomiła sobie, że nigdy nie czuła
się tak z Robertem. Tak pociągająca, tak podniecona. Jakby mogła
RS
109
latać, wznosić się w powietrzu dzięki rozpierającemu ją uczuciu, że
pożąda i jest pożądana, że kocha i jest kochana.
- Zapomnij o wszystkim, Cam - szepnął Pete. - Po prostu bądź. I
pozwól mi się kochać.
Obudziło ją słońce wlewające się cienkimi smużkami przez
żaluzje. Czuła ciepło swojej skóry, miała niezwykłe poczucie
bezpieczeństwa, była cudownie odprężona. Killer stał przy łóżku i
patrzył na nią wyczekująco.
- Chyba chcesz wyjść? - spytała. - A kto ci w ogóle pozwolił
spać w mojej sypialni?
Pies polizał ją po ręce.
- Nie zostajesz u mnie, pamiętasz? Nie należysz do mnie, Killer,
nic do mnie nie należy, więc się nie przywiązuj.
Pies zaskomlał i polizał ją po twarzy. Camille natychmiast
wyskoczyła z łóżka. Wypuściła go na zewnątrz, wróciła do sypialni i
przysiadła zaspana na brzegu łóżka.
To wszystko na pewno jej się przyśniło, pomyślała. W
prawdziwym życiu nigdy nie robiła takich rzeczy i nie czuła nic
takiego. Głupio byłoby czuć się winną z powodu snu. Choć z drugiej
strony, wszystko zdawało się takie realne... I nie chodziło tylko o sam
seks, który był taki cudowny, ale przede wszystkim o to, co czuła w
owym śnie do Pete'a, i o uczucia, jakie on jej okazywał. O czułość i
troskę, które miał dla niej. Oczywiście to wszystko tylko fantazmaty.
Cudowne, ale powstałe w jej bujnej wyobraźni.
RS
110
Nagle zauważyła skarpetkę leżącą na podłodze. Nie było w tym
nic dziwnego, bo w domu panował straszny bałagan, szczególnie po
wczorajszym przeglądzie rzeczy.
Jednak ta wielka skarpetka na pewno nie należała do niej.
Camille nie mogła już dłużej udawać, szczególnie przed sobą samą, że
miała po prostu piękny sen.
Skończyła przycinanie całego rządka lawendy w rekordowym
czasie - miała wystarczająco wiele pęcherzy na rękach na
potwierdzenie swoich wysiłków.
Rozejrzała się po polu. Nie przypominało już tego zarośniętego
uroczyska sprzed paru tygodni. Oczywiście pole nie było doskonałe.
Trudno było doprowadzić je w tak krótkim czasie do wzorowego
stanu. Jednak po nawiezieniu mierzwy rzędy roślin wyglądały bardzo
schludnie, szczególnie tych, które zostały już przycięte. Krzaczki
jeszcze nie pokryły się fioletowymi kwiatkami, ale unosiła się już nad
nimi jakby obietnica koloru i cień zapachu.
Zostało do przycięcia tylko kilka rzędów na polu. Ale były
bardzo długie. Camille westchnęła. Tego popołudnia odwaliła dwa
razy więcej pracy niż zwykle. Zaletą złego nastroju było to, że
pracowała dwa razy szybciej. Niestety były też wady - bąble na
rękach, ból pleców i obolała lewa kostka, która była poważnie
uszkodzona w czasie napadu. Camille potrząsnęła dłońmi, jakby
powiew wiatru mógł je uleczyć, i wtedy zauważyła w oddali
bliźniaków zbiegających z pagórka. Mieli na sobie jak zwykle
workowate spodnie, a w rękach trzymali wyśmienite sekatory.
RS
111
- Cześć, Camille! - Powitali ją jednocześnie, z takimi samymi
minami.
- Nie potrzebuję dziś pomocy - oświadczyła.
- Tak, zawsze to mówisz - rzucił lekceważąco Simon. - Przestań
się z nami kłócić. Mieliśmy zły dzień.
Nie zapytała dlaczego. To nie był jej problem, dlaczego chłopcy
są nie w humorze. Ona musiała zastanowić się nad tym, dlaczego ich
ojciec wkradł się do niej przez okno i kochał się z nią tak, że była
teraz nieprzytomna.
Killer, zdrajca, skakał uradowany od chłopca do chłopca, jakby
drań sądził, że jest przez wszystkich kochany. Sean zazwyczaj długo
głaskał psa i bawił się z nim, a i Simon nie szczędził mu pieszczot,
jednak dziś chłopcy tylko się z nim przywitali i z ponurymi minami
przystąpili do pracy.
Camille wzięła się do ostatniego rządka, ale ponieważ nie miała
plastrów na pęcherze, każde naciśnięcie sekatora wywoływało na jej
twarzy skurcz bólu. Sean wkrótce zrównał się z nią, pracując w
drugim rzędzie.
- Tata kupi mi konia - powiedział.
- Myślałam, że się nie zgadza.
- Teraz zmienił zdanie. Nie wiem tylko, kiedy to będzie, pewnie
dopiero wtedy, jak się skończy szkoła. W każdym razie ona wczoraj
zadzwoniła.
Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane takim tonem, jakby
logicznie łączyło się z poprzednią wypowiedzią. Camille wyczuła, że
powinna teraz zamilknąć, ale niestety wyrwało jej się to pytanie.
RS
112
- Kto?
- Mama - powiedział to z niesmakiem i złością, pochyliwszy
głowę. - Nie wiem, dlaczego tata nie odebrała telefonu. Pewnie nie
słyszał, bo siedział do późna w gabinecie. A dziadek to już w ogóle
nie słyszy telefonów.
- Nie?
Sean obejrzał się za siebie, patrząc, gdzie jest Simon.
- On też z nią rozmawiał. Tak jakbyśmy w ogóle! chcieli z nią
gadać po tak długim czasie!
Przycinał ze złością rośliny, pakując suche gałązki do kosza,
głowę miał wciąż pochyloną, jakby się chronił przed wiatrem.
- To niesamowite. Najpierw nas zostawia, bo wcale jej
na nas nie zależy, a teraz dzwoni i myśli, że wszystko będzie fajnie.
Camille przestała udawać, że pracuje.
- Mówi, że potrzebowała przestrzeni. Czuła ,że się dusi. Bała się,
że dostanie jakiegoś załamania, jak posiedzi na wsi jeszcze dłużej.
Dlatego nas zostawiła, bo nie chciała, żebyśmy widzieli, jak dostaje
fioła. Nie chciała nas zranić. Słyszałaś kiedyś takie pieprzenie?
Simon, który pracował na drugim końcu pola wyrósł jakimś
cudem tuż obok brata.
- Nie mów „pieprzenie" przy Camille.
- Dlaczego? Jej to nie przeszkadza, jest taka jak my. -Nie
przeszkadza mi to - przyznała.
- Widzisz, ona nie jest typem dziewczyńskim. Ona jest taka jak
my. - Wykonał kilka szybkich ruchów sekatorem.
- Wiesz, co powiedziałem mamie?
RS
113
- Nie .Co?
- Ona chciała, żebyśmy jej powiedzieli, że nie ma sprawy,
wszystko w porządku. Ale to nie jest w porządku.
- Sean na chwilę podniósł głowę, w oczach miał wściekłość.
- Więc powiedzieliśmy jej to samo, co ona powiedziała nam -
wtrącił się Simon. - Powiedzieliśmy jej, że potrzebowaliśmy
przestrzeni. Że czuliśmy się, jakbyśmy się dusili, mieszkając z matką.
Że może dalej dobrze się bawić ze swoim chłopakiem, bo wcale jej
nie potrzebujemy. I tata też jej nie potrzebuje, ani żadnej innej
kobiety.
Na jakiś czas zaległo milczenie, słychać było tylko miarowe
odgłosy przycinania.
- Nie wchodziliśmy do taty, bo chyba spał, i powiedzieliśmy mu
dziś rano.
- Ale był wściekły - westchnął Simon.
- Na was?
Sean i Simon wzruszyli jednocześnie ramionami.
- Powiedział, że powinniśmy być milsi. Ze nieważne, co zrobiła,
ale nadal jest naszą matką. Powiedział, że ten telefon oznacza
przynajmniej tyle, że jej przykro. Ja mu na to, że to głupie.
- Ja też.
- Wtedy ojciec wściekł się jeszcze bardziej.
- Myślisz, że miał rację?
- Dlaczego mnie o to pytacie? To sprawa pomiędzy wami a
ojcem. Moje zdanie tu się nie liczy.
RS
114
- Dla nas się liczy - zapewnił Sean. - My uważamy, że ojciec
powinien być po naszej stronie. I nie mamy pojęcia, dlaczego niby
mielibyśmy być mili. Co to za wytłumaczenie, że potrzebowała
przestrzeni?
- Żadne - przyznała Camille.
- Nie zostawia się tych, których się kocha, kiedy jest ciężko.
Właśnie wtedy trzeba zostać i trzymać się razem. Tata zawsze to
powtarza. Mama nas zostawiła, bo tak jej się zachciało. Kropka. Miała
nas w nosie. I tyle.
- Dlaczego więc mamy być mili? — spytał znowu Sean. Obaj
zamilkli i patrzyli na nią wyczekująco.
- Słuchajcie, chłopcy, jestem ostatnią osobą na świecie, którą
powinniście pytać o cokolwiek. Nie mam dla nikogo żadnych
odpowiedzi.
- Dlatego właśnie ciebie pytamy. Jesteś jedyną osobą, która nie
mówi nam bez przerwy, co powinniśmy robić. -W słowach Seana było
tyle wyrzutu, że Camille czuła się zobowiązana powiedzieć
cokolwiek.
- Cóż, myślę, że już najwyższy czas, by mama usiłowała wam
wyjaśnić swoje postępowanie. Osobiście nie widzę nic złego w tym,
że jesteście z nią szczerzy. Macie prawo być na nią wściekli oraz ją o
tym poinformować. Teraz ona musi się zastanowić, co z tym fantem
zrobić.
- Widzisz - mruknął Simon do Seana. - Wiedziałem, że Camille
weźmie naszą stronę.
RS
115
- Chwileczkę. Nie myślcie, że ojciec nie jest po waszej stronie.
Jemu zależy po prostu na tym, żebyście spojrzeli na wszystko z
dystansem. Nie chcecie postępować tak jak wasza matka, prawda?
Uciekać od czegoś, co jest trudne?
- Ale my wcale nie uciekamy - zaprotestował Simon.
- Nie boimy się z nią rozmawiać i w ogóle - dodał Sean.
- To dobrze. Bo pewnie właśnie o to chodzi waszemu tacie.
Wasza mama popełniła błąd. Nic, co ona powie czy zrobi, tego nie
wymaże. Być może teraz nie możecie jej tego wybaczyć ani
zrozumieć. Ale jak nie będziecie z nią rozmawiać, nie ma szans na to,
że kiedykolwiek się dogadacie.
- A po co mamy się dogadywać? Wcale jej nie potrzebujemy -
rzucił Sean.
-W ogóle nie potrzebujemy kobiet - uściślił Simon. - Oprócz
ciebie. Ty nie jesteś taka jak inne, Cam - dodał ciepło.
- Jasne - dodał brat i klepnął ją w plecy z taką siłą, że o mało nie
padła na twarz.
- Jesteś jedną z nas. Nigdy nie będziemy traktować cię jak
kobietę. Wiemy, że można ci zaufać.
Zamarła. Synowie Pete'a ją polubili. Polegali na niej. A przecież
nie mogła być dla nich żadnym autorytetem, skoro nie potrafiła
uporządkować własnego życia!
RS
116
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Następnego ranka Camille wniosła do domu siostry dwa stosy
brudnej bielizny, a Violet ją na tym przyłapała.
- Ej, co się z tobą dzieje? - spytała zdziwiona.
- Przecież od kiedy tu jestem, zawsze robię u ciebie pranie.
- No tak, ale nagle porządkujesz rzeczy, pierzesz pościel co dwa
dni, umyłaś okna. Czyżbyś wracała do społeczeństwa?
- Niechętnie. Rzecz w tym, że dużo pracuję w polu i koło domu,
więc wszystko się szybciej brudzi.
- Ach, więc nie chodzi o pewnego faceta, który u ciebie
pomieszkuje?
- Pete wcale u mnie nie pomieszkuje.
- Czy wspominałam coś właśnie o nim? - Violet uniosła brwi ze
zdziwieniem.
Na podwórko zajechali jacyś klienci. Vi wyjrzała na zewnątrz,
po czym w lansadach wybiegła na dwór, by ich powitać.
Camille zebrała wyprane i wysuszone rzeczy do kosza na
bieliznę i pomaszerowała do swego domku. Zamierzała jeszcze przed
lunchem zacząć pracę na lawendowym polu.
Dała sobie jeszcze tydzień na dokończenie przycinki. W ten
sposób odpłaci się siostrze za to, że ją utrzymuje. A co Violet zrobi z
lawendą, która wyrośnie potem na polu - to już jej problem.
Camille coraz trudniej było poradzić sobie z tym, co czuła do
Pete'a i co myślała o ich wzajemnej relacji. Ponieważ nie mogła nad
RS
117
tym zapanować, postanowiła wziąć się za rzeczy, nad którymi miała
kontrolę. Pierwszą z nich było pole lawendy. Drugą - jej domek.
Zamierzała zrobić w nim porządek - wyrzucić wszystkie rzeczy ze
swego starego życia, wysprzątać porządnie cały dom, a potem podjąć
jakieś życiowe decyzje. Nawet jeśli nie wiedziała dokładnie, do czego
zmierza, to postanowiła przynajmniej przestać się ze sobą cackać.
Zanim dotarła do chaty, rozbolały ją ramiona od niesionego
ciężaru. Otworzyła łokciem siatkowe drzwi, ale wtedy usłyszała
głośne miauczenie dobiegające z salonu. Killer też je usłyszał i zaczął
głośno szczekać.
- Zamknij się! - krzyknęła.
Czasami nawet jej słuchał, Ale teraz nie zamierzał, więc
przekupiła go ciasteczkiem dla psów i wywabiła na zewnątrz,
zamykając potem drzwi. Gdy się odwróciła, ujrzała na podłodze
klatkę przykrytą ręcznikiem.
Gdy ostrożnie zdjęła ręcznik, ujrzała przerażonego kota.
Właściwie domyśliła się, że to kot, bo wyglądał jak dynia przejechana
przez ciężarówkę, miał rozerwane ucho i pyszczek, który mógł się
podobać chyba tylko jego mamie.
- O nie! - jęknęła. To nie może dziać się naprawdę.
Kot zatoczył kółko w klatce, wciąż przeraźliwie miaucząc.
Camille pobiegła do kuchni, z wściekłością walnęła miską o blat i
zajrzała do lodówki. Oczywiście świeciła pustkami, ale walały się w
niej jakieś kawałki sera i resztki kanapki z poprzedniego dnia. Gdy
wróciła do kota, warknęła:
RS
118
- Nakarmię cię, bo jesteś głodny, ale nie zostajesz tutaj.
Wystarczy, że mam już psa, którego też nie zamierzam zatrzymać.
Gdy tylko wypuściła kota z klatki, zaczął się o nią ocierać i
natarczywie domagać pieszczot.
- Nie lubię kotów - uprzedziła Camille, siadając na krześle i
głaszcząc zwierzaka, który tymczasem wspiął się na jej kolana i
mrucząc, ugniatał jej uda łapami z rozczapierzonymi pazurami. Był
bardzo duży i puszysty, ale okropnie wychudzony. - Nie lubiłam
kotów, nawet gdy byłam miłą osobą - powtórzyła. - Nie zostajesz
tutaj. Możesz coś zjeść i się przekimać, a potem jazda. - Zdjęła kota z
kolan i położyła na krześle, a sama chwyciła kluczyki, wybiegła na
zewnątrz i wskoczyła do samochodu.
Zachwycony Killer, gdy tylko go przywołała, radośnie wskoczył
na siedzenie dla pasażera.
Jeszcze wjeżdżając na podjazd Pete'a, rzucała pod nosem różne
przekleństwa pod jego adresem. Z Killerem u boku pomaszerowała do
tylnych drzwi jak żołnierz na misji specjalnej. Walnęła kilkakrotnie
pięścią w drzwi, gdy nikt nie odpowiadał, weszła do środka i zawołała
coś na powitanie. Po chwili usłyszała głos Iana, który wkrótce
pojawił się w drzwiach, podpierając się na lasce, z szerokim
uśmiechem na ustach.
- Witaj, Camille. Od wieków cię nie widziałem. Napijesz się
kawy?
- Nie przyjechałam na... - nie dokończyła, bo do kuchni wpadli
pędem chłopcy.
RS
119
- Cześć, Camille! Jeszcze nigdy nie przyjechałaś do nas w
odwiedziny! - Zanim zdążyła wyjaśnić, że tym razem też nie, Sean
poklepał ją po plecach, a potem to samo zrobił jego brat. Na stole
wylądowało pudełko z ciastkami, do połowy opróżnione, ale jego
zawartość wyglądała na całkiem świeżą. Trochę kawy wylało się z
kubka.
- Nie przejmujemy się zbytnio porządkami - wyjaśnił Ian,
wycierając jednak stół. - Papierowe ręczniki są rów- nie dobre jak
serwetki. Ale ty też nigdy nie przejmowałaś się takimi rzeczami.
- Nie, oczywiście.
- Mówiliśmy ci, dziadku, ona nie jest jak inne kobiety.
Camille przyłożyła rękę do czoła, myśląc, że jak jeszcze raz
usłyszy ten podejrzany komplement, zacznie krzyczeć.
- Panie MacDougal, miło mi pana widzieć, ale przyjechałam w
sprawie kota - Camille udało się wreszcie wtrącić jedno zdanie.
- Jakiego znowu kota?
- Ciekawe, gdzie jest tata? - wtrącił szybko Sean.
- Dziadku, musisz zobaczyć, co zrobiła z Darbym, jest teraz taki
cudowny jak dawniej.
- Chodzi mi o kota - powtórzyła stanowczo Camille.
- Poszukamy taty - powiedział Simon, wymieniwszy szybkie
spojrzenie z bratem. - Dziadku, pogadaj przez chwilę z Cam.
Poczęstuj ją ciasteczkami i w ogóle...
- Dobrze! - Ian uśmiechnął się do Camille, jakby od lat czekał na
tę jej wizytę. - Pamiętam cię, od kiedy sięgałaś mi do kolan -
powiedział z rozrzewnieniem. - Pete nosił cię na barana...
RS
120
- Naprawdę? - spytała, jednocześnie usiłując coś wyłowić z
wrzawy dobiegającej zza drzwi.
Wkrótce pojawił się Pete, z synami po obu bokach. Wszyscy
mieli na sobie flanelowe koszule, luźne dżinsy i byli boso. Na widok
Pete'a Camille poczuła znowu, jak wali jej serce.
- MacDougal! - wrzasnęła. - Nie chcę tego kota!
- Jakiego kota? - spytał spokojnie.
- Dobrze wiesz, jakiego!
- Może przedyskutujemy tę sprawę na osobności.
- Świetnie!
Gdy wyszli z domu, zaproponował:
- Pojedźmy gdzieś, gdzie nie będą nas podsłuchiwać trzy pary
uszu.
- Najlepiej do mnie, to od razu zabierzesz tego cholernego kota.
- Brzmi rozsądnie.
Ale wcale tak nie myślał. Wyciągnął do Camille rękę po
kluczyki, a ona mu je wręczyła, niejako automatycznie, zakładając, że
jest jednym z tych facetów, którzy muszą prowadzić. Była to zresztą
prawda, ale tym razem chodziło mu głównie o to, żeby pojechać tam,
gdzie zamierza. Przede wszystkim chciał znaleźć się z dala od synów i
ojca, ale jak poradzić sobie dalej - nie wiedział.
Włączył silnik i usłyszał, że się trochę dławi. Ugryzł się w język,
bo już miał rzucić uwagę, że Cam potrzebuje nowych opon i
przeglądu silnika. Tylko facet, który dzieliłby z nią życie, miałby
prawo do takich uwag. I do opieki nad nią.
- Ej, Pete, ominąłeś skręt do domu - odezwała się nagle Camille.
RS
121
- Wiem. Chciałbym na chwilę wyskoczyć w jakieś ciche
miejsce. Nie na długo, ale chodzi mi o to, żeby nikt nam nie
przeszkadzał.
- Ach tak - wyglądało na to, że zamierza zaprotestować, a potem
z tego zrezygnowała.
Widział jednak, że jest wściekła. Siedziała z rękami
skrzyżowanymi na piersiach, w milczeniu wpatrzona przed siebie.
Wiedział od samego początku, że długo nie może się między
nimi układać tak jak teraz. Mógł raz czy nawet dwa wślizgnąć się do
jej sypialni, ale takie romantyczne pomysły to jedno, a otwartość w
pewnych sprawach to już co innego. Wiedział, że musi w końcu dojść
do konfrontacji między nimi, choć właściwie jeszcze nie był na nią
gotów.
Objechał pole lawendy, potem swoje sady i las porasta jacy
wzgórze. U jego stóp skrzył się w słońcu staw, do którego wpadał
strumień. Chłopcy MacDougalów i dziewczyny Campbellów każdej
zimy zjeżdżali z górki nad stawem na sankach. Dziewczyny
wykorzystywały wszystkie znane dziewczyńskie triki, by nakłonić
chłopców do wciągania saneczek na górę. Zwykle im się udawało.
Camille mimowolnie się uśmiechnęła do tych wspomnień.
- Tak - Pete odwzajemnił jej uśmiech, wysiadając z samochodu.
- Pamiętam te wszystkie zimy, jak byliśmy dzieciakami.
Przypominam sobie, jak Daisy błagała zawsze mojego najstarszego
brata, by wciągał jej tobogan, a on nigdy nie potrafił jej odmówić i
jeszcze czerwienił się jak burak i jąkał, kiedy się do niego zwracała.
RS
122
- Daisy działała tak na wszystkich chłopaków. Jak ja
uwielbiałam te zimy! Byłam z was najmłodsza i z trudem za wami
nadążałam, ale to wszystko było takie cudowne. Ślizgawka na stawie.
Saneczkowanie z górki.
Przez chwilę zdawała się nie pamiętać, jaka jest wściekła. Szła
obok niego w stronę stawu. Było ciepło, wietrzyk poruszał liście,
między którymi igrały promienie słońca. Zając przebiegł im drogę.
Potem za zakrętem ścieżki spłoszyli sarnę z młodym. Powietrze było
przesycone wiosennymi zapachami, a staw skrzył się, jakby ktoś
rozsypał na nim diamenty. Naprawdę trudno było się złościć w taki
poranek. Pete rzucił przelotne spojrzenie na Camille. Pomyślał, że jest
związana z tą ziemią tak samo jak on.
Łudziłby się jednak, sądząc, że może należeć do niego.
- Słuchaj, Pete. Nie chcę tego cholernego kota. - Camille
otrząsnęła się z chwilowego oczarowania.
- Nie?
- Nie! Nie chcę kota. I nie chcę psa. Nie chcę, żeby twoi synowie
myśleli, że my...
- Tak, wiem - wpadł jej w słowo. - Próbowali nas swatać. -
Myślał, że szczerość będzie najlepszą taktyką, ale Camille wyglądała
na jeszcze bardziej zdenerwowaną niż poprzednio. Brnął jednak dalej.
- Jak się domyślasz, to Sean przywlókł do domu tego kota. Przynosi
wszystkie nieszczęsne stworzenia z okolicy. Wiedział, że nie pozwolę
go zatrzymać, ale obaj z bratem zaczęli mnie namawiać, żebym dał
kota tobie.
- Mogłeś po prostu powiedzieć: Nie, nie dawajcie go Camille.
RS
123
- Niby tak, ale sam uważałem, że to świetny pomysł.
- Ciekawe dlaczego? Zignorował pytanie i wyjaśniał dalej:
- Chłopcy bez przerwy gadają o tym, że moglibyśmy być ze
sobą. Mój ojciec zresztą też. Jesteś chyba jedyną kobietą, którą biorą
pod uwagę, jedyną, której ufają i do której chcą się zbliżyć od czasu,
jak odeszła ich matka.
- To jakieś wariactwo, Pete. Nie zrobiłam nic, żeby sobie
zasłużyć na ich sympatię ani zaufanie.
Pete wzniósł oczy do nieba.
- W ogóle nie dostrzegasz swoich zalet i myślisz o sobie jak
najgorzej. Oczywiście nie wiesz też, dlaczego poszedłem z tobą do
łóżka.
- Oczywiście, że wiem. Dla seksu.
- Camille - powiedział, zniżając głos. - Naprawdę innie
denerwujesz. I przestań się wreszcie oszukiwać.
- Oszukiwać? - syknęła i z wściekłością dziabnęła go palcem
wskazującym w tors. - Ja nigdy nie kłamię. Jestem najuczciwszą
osobą, jaką znasz, MacDougal.
- Akurat! Gdy wróciłaś tu po wypadku, byłaś kompletnie
zdruzgotana. Byłaś jak ta lawenda, wynędzniała, wyjałowiona.
Rozumiem to, Cam. Też byłem zraniony. Ale kilka tygodni temu
zaczęłaś się zmieniać.
- Czyżby? Zamierzasz wmawiać mi, że wiesz lepiej ode mnie, co
czuję?
- Nie, ale powiem ci, Co robisz. Kłamiesz. Udajesz, że ci nie
zależy. Na niczym i na nikim. Przepadasz za psami.
RS
124
- Wcale nie!
- I tak samo pokochasz tego kota. Zawsze umiałaś obchodzić się
ze zwierzętami, umiałaś wywabić z kryjówki przestraszonego kota,
uspokoić rannego psa, nawet wtedy, gdy byłaś mała. Być może tego
nie pamiętasz, ale ja tak. Musisz mieć coś, co kochasz, albo ci odbija.
- Tere-fere. Nie zamierzam zajmować się tym głupim kotem! A
psa oddam, jak tylko znajdę mu dom.
- A krowy będą latać. Poza tym uwielbiasz moich synów.
Dlaczego nie chcesz się do tego przyznać? I w ogóle przyznać się, że
znowu ci zaczęło zależeć na życiu.
- Wcale nie!
- I nic nie czujesz, tak? Do nikogo?
- Właśnie!
Kłótnia z nią była po prostu stratą czasu. Miał ochotę ją
pocałować, ale zwalczył tę chęć i zamiast tego postanowił zrobić coś
drastycznego. Złapał ją wpół, uniósł w górę, i nie zważając na jej
wrzaski, zakręcił się wokół i wrzucił ją do stawu.
Znał dobrze ten staw. Wiedział, że przy samym brzegu jest od
razu głęboko. W tym stawie cudownie się pływało w upalne dni, bo
wpływał do niego strumień i woda była krystalicznie czysta i zimna.
Wypłynęła, parskając wodą i klnąc z wściekłości. Nie wiedział,
że ktoś potrafi kląć tak jak on. Zabawnie było też obserwować taką
wściekłość u osoby, która twierdzi, że nic nie czuje.
Pete bez namysłu ściągnął buty i skoczył do stawu za swoją
ofiarą. Szok spowodowany zimną wodą był naprawdę silny.
Podpłynął do Camille, która natychmiast opryskała go wodą tak, że
RS
125
ledwie mógł złapać oddech. Potem rzuciła się ku niemu z wyraźnym
zamiarem utopienia. Gdy chwyciła go za ramiona, wybił się mocno
nogami i trzymając ją w objęciach, przepłynął wraz z nią na płytszą
wodę. Gdy tylko poczuł grunt pod nogami, wyciągnął Camille z
wody, stanął i powstrzymał kolejny potok wyzwisk, zamykając jej
usta pocałunkiem. Był tak namiętny, że od razu zrobiło mu się gorąco,
a ona też nie drżała z zimna w jego ramionach.
- Pokaż mi jeszcze raz, jak bardzo nic nie czujesz. Jak ci na
niczym nie zależy - powiedział, odrywając się na chwilę od niej, po
czym, nie przerywając całowania, wyprowadził ją na trawiasty brzeg.
Ubrania, sztywne i zimne, przykleiły im się do ciał, lecz nie zważając
na to, wciąż się całowali.
Gdy przerwali na chwilę dla nabrania oddechu, otworzyła oczy.
Jej spojrzenie, zasnute seksowną mgiełką, natychmiast nabrało
trzeźwości, jakby przypomniała sobie, jaka jest wściekła. Skierowała
pięść w jego twarz z taką miną, że natychmiast musiał znowu zacząć
ją całować. I zdjąć z niej to mokre ubranie. I z siebie również.
Słońce nagrzało już młodą trawę i gdy runęli w nią razem,
poczuli to ciepło, a także miłe łaskotanie, gdy tarzali się nago w
soczystej zieloności, a promienie słońca oślepiały co chwila to z nich,
które było akurat na dole.
- Więc mówisz, że nic nie czujesz, Cam? - spytał, przerywając
dość zaawansowane pieszczoty. - Ani zimna, ani ciepła. I nic nie
czujesz do mnie, prawda? Tylko niewielki pociąg. Ale nie chcesz
mieć nic wspólnego z realnym życiem, prawda?
- MacDougal...
RS
126
- Co?
- Zamknij się i dalej mnie całuj.
Chciał sprawić jej więcej rozkoszy, niż kiedykolwiek zrobił to
jej mąż. Chciał, żeby zapamiętała mężczyznę, który kochał ją pomimo
wszystkich przeszkód i podszeptów rozsądku, w słoneczny poranek na
łące nad stawem, oszołomiony miłością, pragnący dać jej z siebie jak
najwięcej, pokazać, że warto żyć.
Rozumiał, że ona na zawsze zachowa w pamięci mężczyznę,
który dla niej zginął. Ale chciał też, by zrozumiała, że istnieje
mężczyzna, które chce żyć po to, by ją kochać.
RS
127
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Tydzień później Camille obudziła się o świcie z bijącym sercem
i spoconymi dłońmi. Szybko wstała z łóżka i poszła do kuchni.
Wieczorem zostawiła okna i drzwi otwarte. Jak na drugi tydzień
czerwca było niesamowicie gorąco i wilgotno.
Kręcąc się po kuchni, myślała sobie, że ta pogoda jest bardzo
niespokojna, burzowa. Czuło się napięcie wiszące w powietrzu, jakby
coś miało się stać. Aż podskoczyła, gdy jakiś porwany wiatrem
patyczek uderzył cicho w siatkowe drzwi. Sama przed sobą musiała
przyznać, że denerwuje się nie z powodu nadciągającej burzy, lecz
Pete'a.
Z kubkiem kawy w ręku zaczęła rozmrażać na patelni mieloną
wołowinę. Dźgała ją widelcem, by jak najszybciej przygotować
jedzenie dla zwierzaków.
Było jej ciężko na sercu. Widywała Pete'a codziennie przez cały
tydzień. Jednak chłopcy mieli teraz wakacje i nie odstępowali ojca na
krok. We trzech pomagali jej dokończyć przycinanie lawendy. Pete
nie wspomniał słowem o szalonym poranku nad stawem. Ona też nie.
Bo nie było okazji do rozmowy, jak wciąż sobie powtarzała.
- Gotowe, ale musi przestygnąć - zawołała, ale gdy się obejrzała,
nie było koło niej nikogo.
Było bardzo wcześnie, ale sądziła, że zapach mięsa przywabi
zwierzaki. Nałożyła dużą porcję mięsa do miski Killera i małą do
kociej.
RS
128
Jak każdy normalny człowiek, kupiła gotowe żarcie dla kotów,
ale panna Grymaśna odwracała się z pogardą nawet od najdroższych
chrupek. Skoro musiała karmić wynędzniałego kota hamburgerami,
nie mogła przecież traktować gorzej psa, więc teraz gotowała dla nich
obojga.
- Śniadanie! - zawołała Camille, po czym zaczęła szukać
zwierzaków w ich ulubionych miejscach do spania. W końcu znalazła
je śpiące obok siebie na swoim łóżku. Znowu. - Wiecie, że nie wolno
wam tu być - powiedziała zrzędliwie, po czym od razu położyła się
między nimi.
Panna Grymaśna nie raczyła otworzyć oczu, ale od razu zaczęła
mruczeć. Killer, gdy tylko zorientował się, że nie na nim skupiona jest
cała uwaga, odwrócił się brzuchem do góry i ziewnął. Camille rzuciła
okiem w lustro nad komodą, w którym odbijała się cała ich trójka.
Zwierzaki były tak wypielęgnowane, jakby miały wkrótce wziąć
udział w wystawach, tylko ona sprawiała wrażenie kompletnie
zaniedbanej. Bo taka właśnie była.
Wciąż powracały do niej słowa Pete'a wypowiedziane tamtego
ranka: „Pokaż mi jeszcze raz, jak bardzo nic nie czujesz".
Przez wiele miesięcy naprawdę wierzyła, że jest emocjonalnie
martwa, wypalona. I że nielojalnością wobec
Roberta byłoby uczucie do innego mężczyzny. Potem, gdy Pete
wyrwał ją z marazmu, było jeszcze gorzej. Nie tylko zaczęła czuć, ale
jeszcze przeżywała coś, czego nie zaznała nigdy z Robertem, i nie
wiedziała, że kobiecie może to w ogóle być dane.
RS
129
Teraz rzuciła jeszcze jedno spojrzenie w lustro i wyskoczyła z
łóżka. Zwierzaki popatrzyły na nią z wyrzutem.
- Śniadanie macie w kuchni, na pewno już wystygło. Killer,
wiesz, jak otwierać drzwi siatkowe, a ty, kocie, wiesz, gdzie jest
kuweta. Za parę godzin wracam.
Ubrała się, chwyciła torebkę i popędziła do samochodu.
Zajechała do miasta, zanim jeszcze pootwierano sklepy i punkty
usługowe, ale miała dzięki temu czas na obmyślenie planu.
Z wybiciem dziewiątej stała przed zakładem fryzjerskim. Bała
się, że mogą jej nie przyjąć bez uprzedniego umówienia, ale gdy
fryzjerki ją zobaczyły, natychmiast wciągnęły do środka. Po wyjściu
od fryzjera odbyła rundę po sklepach z kartą kredytową w ręku.
Wiedziała, że będzie musiała nadszarpnąć swoje skromne
oszczędności, ale kobieta musi czasem zainwestować w swoją
przyszłość. Uświadomiła sobie, że dawno już powinna była to zrobić.
Przed wizytą u Pete'a zamierzała odwiedzić jeszcze jedno
miejsce, a po drodze tam musiała się jeszcze dobrze namyślić. Potem
przesunęła wszystkie paczki z zakupami w róg bagażnika, by na
tylnym siedzeniu zrobić miejsce na pewien wyjątkowy prezent. Nie
wybrałaby go dla byle kogo. Właściwie nie dałaby go najgorszemu
wrogowi. Jednak teraz okoliczności były wyjątkowe.
Dojeżdżając już do domu Pete'a, denerwowała się coraz bardziej.
Przypominała sobie teraz wszystkie sygnały, które jej dawał, a ona
była zbyt skupiona na sobie, by móc je odczytać. Myślał pewnie, że
toleruje go tylko ze względu na seks, traktuje instrumentalnie. Nie
miał pojęcia, jak bardzo go ceni, co tak naprawdę do niego czuje.
RS
130
Teraz, gdy sama przed sobą się do tego wreszcie przyznała,
mogło być już za późno. Miał uraz po odejściu żony i być może udało
jej się go wreszcie zrazić do siebie.
Gdy Camille zajechała pod dom Pete'a, modląc się w duchu, by
to on zjawił się jako pierwszy, nie zastała na podwórzu nikogo.
Domyśliła się, że po lunchu wszyscy rozeszli się do jakichś zajęć.
Wysiadła i ostrożnie otworzyła drzwi bagażnika. Posokowiec
zajmował prawie całe tylne siedzenie. Była to młoda suka, niespełna
dwuletnia. Chociaż otworzyła swe smutne oczy, gdy Camille
pochyliła się nad nią, nie wykonała żadnego ruchu.
- Część, Camille! - zawołał Simon, który zauważył ją, gdy
wyjrzał ze stodoły, i natychmiast do niej przybiegł. Nagle stanął jak
wryty. - O Boże! Co ci się stało?! -krzyknął, a zorientowawszy się, że
mógł jej zrobić przykrość, dodał szybko: - Nie martw się, odrosną. Jak
ojciec prowadzi nas do fryzjera po wakacjach, też się potem strasznie
czujemy.
Poklepał ją na pocieszenie po plecach. Camille uznała, że wizyta
u fryzjera przyniosła widoczny efekt. Nagle Simon zauważył otwarte
tylne drzwi i zajrzał do środka.
- O rany? A co to? - zapytał ze zdumieniem.
- Gdzie twój tata? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Pojechał z Seanem do tej stadniny, w której sprzedają
Morgany. Wrócą przed kolacją. A dziadek jest w mieście, bo dziś po
południu mierzą mu ciśnienie.
RS
131
Cóż, nawet najbardziej desperackie plany wymagają pewnej
elastyczności. Na razie musiała częściowo wtajemniczyć w swój
Simona.
- To jest Hortense, Simon. Ma depresję.
- Och, to widać.
- Właściwie to myślę, że wszystkie posokowce wyglądają, jakby
miały depresję. Ale ten ma naprawdę. Straciła swego pana jakiś
miesiąc temu - to był Jerry Abrahams, pamiętasz? Uwielbiał ją, a ona
jego. I teraz nie może się otrząsnąć.
- Naprawdę? - Simon pogłaskał sukę po gładkich uszach.
Hortense otworzyła oczy i westchnęła głęboko, ale się nie poruszyła. -
Jest świetna.
- Myślę, że twój tata potrzebuje tego psa.
- Co? - Simon wytrzeszczył oczy, w których po chwili pojawił
się błysk zrozumienia. - A, chodzi o zemstę.
- Nie, nie. Nigdy nie wykorzystywałabym w tym celu
niewinnego zwierzęcia. To uczciwe zagranie. Byłam u weterynarza
kilka dni temu na szczepieniach panny Grymaśnej. Wtedy
dowiedziałam się o Hortense. Ten pies słabnie coraz bardziej. Nie ma
ochoty do życia. Albo ktoś jej pomoże otrząsnąć się z rozpaczy, albo
zginie. A twój tata będzie potrafił jej w tym pomóc jak mało kto.
- No, no - powiedział Simon z podziwem, wkładając ręce do
kieszeni dżinsów. - Naprawdę chcesz wpakować tacie tego psa?
- Tak, z twoją pomocą. Chciałabym przenieść ją do środka,
gdzie jest chłodniej, i dać jej miskę wody.
- Jasne.
RS
132
- Słuchaj, jeśli twój tata nie będzie chciał jej zatrzymać,
powiedz, żeby odwiózł mi tego psa. I przekaż mu jeszcze, jeśli
możesz, że przygotuję kolację na siódmą. Nie musi przychodzić. Ale
na wszelki wypadek, gdyby chciał pogadać, nakryję też dla niego...
Po powrocie do domu Camille najpierw musiała przeprosić
marudzące zwierzaki za długą nieobecność. Gdy już je wygłaskała i
wyprzytulała, pobiegła do domu Violet. Na szczęście siostra była
zajęta w sklepie, więc mogła niezauważalnie wynieść z kuchni
mnóstwo produktów. W kuchni przygotowała do duszenia mięso z
warzywami i odrobiną lawendy według francuskiego przepisu. Było
za wcześnie na sałatkę ze świeżych warzyw, ale przygotowała
truskawki i sos czekoladowy.
Zegar pędził tak szybko. Wystawiła stół przed dom, gdzie
wieczorem można było liczyć na przyjemny chłodek. Wygrzebała z
kredensu niebiesko-białą serwetę, dwa komplety platerowych
sztućców matki i srebrne świeczniki po babci. Na koniec ustawiła w
kuchni, salonie i na stole bukiety kwiatów.
Sprawdziła, jak dusi się potrawka, spojrzała na zegarek i
pobiegła wziąć kąpiel. Zwierzaki najwyraźniej uważały, że potrzebuje
towarzystwa, bo nie odstępowały jej na krok. Nadzorowały całą
kąpiel, od maseczki po golenie nóg. Zachowały zdrowy dystans, gdy
robiła sobie manicure i pedicure, ale były bardzo zainteresowane,
którą kreację z szeleszczących toreb ostatecznie wybierze.
Na koniec został makijaż - a kiedyś Camille była w tym
naprawdę dobra. Kocica przysiadła na umywalce, by móc dokładnie
wszystko obserwować, a znudzony Killer chrapał w sypialni.
RS
133
- On może wcale nie przyjść - powiedziała do kota, oceniając w
lustrze efekt końcowy swych wysiłków.
Kobieta patrząca z lustra wyglądała prawie jak dawna Camille.
Kusa czerwona sukienka odsłaniała zgrabne nogi. Na ustach lśniła
ciemnoczerwona szminka, czarne, stylowo wycieniowane włosy
sprawiały szykowne wrażenie. Była o wiele szczuplejsza niż kiedyś,
ale ostatnio nabrała ciała i sukienka ładnie to podkreślała.
Dawna Camille już nie wróci. Ale teraz wydoroślała. Obecna
Camille była o wiele głębsza. Widziała przed sobą więcej możliwości.
I oczy wiście czuła większe ryzyko poniesienia straty.
W jej ciemnych oczach, podkreślonych delikatnie cieniem i
tuszem, czaił się lęk. Bała się, że nie pokochała
Pete'a tak, jak na to zasługiwał. I że może już za późno, by to
naprawić.
RS
134
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Gdy Pete wreszcie zajechał przed dom, Sean siedział milczący i
naburmuszony na siedzeniu obok.
- No, przestań, Sean. Myślę, że moja propozycją jest rozsądna.
Wolałbym, żebyś pracował na farmie ze mną i bratem. Wiesz, ile jest
roboty tego lata. Jednak pozwolę ci zajmować się końmi przez
miesiąc. Jeśli potem nadal będziesz chciał tego Morgana, to ci go
kupię.
- Tak, tak.
- Zupełnie nie wiem, dlaczego się tak zachowujesz. Wiesz
przecież, ile będzie kosztował ten koń.
- Wiem.
- Kochasz wszystkie zwierzęta, ale nikt z nas się nie zna na
koniach. Proponuję rozsądne rozwiązanie - popracujesz przy koniach,
zorientujesz się, ile trzeba mu poświęcić czasu i uwagi, a potem
zdecydujesz, czy nadal chcesz go mieć.
- Tato, czasami mam dosyć tego twojego rozsądku. Ze
wszystkim się zgadzam, ale chciałem mieć konia już teraz, więc
pozwól mi przynajmniej się trochę posmucić. - Simon wyskoczył z
samochodu i odszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Pete patrzył za nim, kręcąc głową. Ach, te nastolatki, pomyślał.
- Hej, tato! - Simon wyskoczył z domu podekscytowany, a za
nim cudem odmieniony, równie radosny brat.
- O co chodzi? - spytał podejrzliwe Pete.
RS
135
- Chcemy ci coś pokazać, chodź szybko do kuchni! Pete ruszył
w stronę kuchni, zastanawiając się, jaka tym razem czeka go
niespodzianka, bo nie raz prezentowano mu entuzjastycznie jakieś
„coś". Zupełnie nie był przygotowany na kupkę nieszczęścia na
podłodze w kuchni. Pete kucnął, podniósł psu powieki. Oczy
wyglądały normalnie, a pies zamrugał na dowód, że żyje. Potem cicho
zaskomlał, ale się nie poruszył.
- Kto nam wykręcił ten numer?
Simon postanowił skonstruować własną wersję odpowiedzi.
- Nazywa się Hortense - zagaił. - Ma depresję, bo należała do
jednego faceta, który umarł. Jest w żałobie i potrzebuje miłości.
Potrzebuje nas. I ciebie.
- Kto nam ją podrzucił? - spytał Pete, ignorując potok wymowy
syna.
- Powiedziała, że Hortense potrzebuje właśnie ciebie, bo
potrafisz pomóc wyjść z żałoby. Możemy ją zatrzymać, tato?
Pete uniósł głowę psa, spojrzał w jego senne oczy i pokręcił
głową.
- Nie macie pojęcia, chłopcy, jakie te posokowce są uparte.
- Ona powiedziała, że ty wiesz, jak radzić sobie z upartymi
samicami. I jeszcze coś tam mówiła, ale to chyba może zaczekać...
- Zaraz, zaraz... - Jak nastolatek ociąga się z powiedzeniem
czegoś, to znaczy, że powinno się to natychmiast z niego wyciągnąć. -
Mów szybko!
- Camille... powiedziała, że możesz odwieźć jej tego psa, jeśli go
nie chcesz. Tak około siódmej. Na kolację. Ale ja zapewniłem, że na
RS
136
pewno zgodzisz się zatrzymać psa. Żeby się nie martwiła. Przecież nie
może wziąć jeszcze jednego zwierzęcia, skoro wpakowaliśmy jej
Darby'ego i kota.
- Aha, czyli mam tam pojechać o siódmej tylko wtedy, jeśli chcę
oddać psa? - Przekaz od syna był dość mętny.
- Właściwie to chyba chciała, żebyś przyjechał na kolację, żeby
porozmawiać. O siódmej. Z psem albo bez.
Był już kwadrans przed siódmą, więc Pete szybko wziął
prysznic, ogolił się i włożył czyste ubranie, ale wciąż nie mógł się
zdecydować, czy jechać. Przez cały tydzień jej unikał, choć przecież
spotykali się przy pracy na polu. Ale nigdy nie był z nią sam na sam.
Czasami facet ma siłę przyjąć cios, a czasem nie. A on spodziewał się
po tej rozmowie najgorszego.
Minutę przed siódmą wsiadł do furgonetki. Dom Cam był po
sąsiedzku, więc droga zajęła mu kilka minut. Gdy zaparkował przed
domem, zachodzące słońce przeświecało przez gałęzie drzew. Ganek
był zacieniony i bardzo cichy. Pies i kot drzemali na stopniach. Nawet
nie drgnęli,żeby go przepuścić, kot tylko otworzył na chwilę swoje
żółte ślepia.
- Cam? - Zastukał we framugę, zaglądając przez siatkowe drzwi,
przez które nic nie widział.
Gdy je otworzyła, zamarło mu serce. Nie była już rozbitkiem
życiowym, który schronił się na odludziu, by jak pies lizać w ukryciu
rany. Kobieta stojąca w drzwiach była bosa, a jej długie nogi nosiły
ślady opalenizny. Miała na sobie szkarłatnoczerwoną kieckę na dwóch
cieniutkich ramiączkach i najwyraźniej nic pod spodem. Przylegający
RS
137
materiał sukienki ładnie podkreślał okrągłości biustu i bioder. Jeszcze
kilka tygodni temu miała tylko skórę i kości. Ładna fryzurka
podkreślała piękno jej dużych oczu. Wyglądała niesamowicie
seksownie. Teraz każdy facet śliniłby się na jej widok, a na nim i
wcześniej robiła piorunujące wrażenie.
- Spóźniłeś się - powiedziała, oparłszy się zalotnie o framugę.
- Wiem, przepraszam - odparł, wręczając jej butelkę wina.
Bliźniaki i dziadek oświadczyli stanowczo, że nie idzie się na kolację
do kobiety bez wina. - Pewnie nieodpowiednie...
- Bardzo dobre. Zanim zaczniesz mówić o posokowcu...
Bardzo lubił psy, ale teraz nie odróżniłby pudla od pona. Nie
mógł od niej oderwać oczu. Tak się zmieniła i to właśnie w sposób,
jakiego pragnął - poradziła sobie z żałobą. Wyleczyła się. Była znów
pełna życia. Gotowa, by je odbudować.
- Pete? - Zbliżyła się do niego i zajrzała w oczy. -Wiem, że
Hortense była dla ciebie zaskoczeniem...
Sam nie wiedział, dlaczego przemiana Camille budzi w nim taki
niepokój. Może dlatego, że gdy była rozbitkiem życiowym, to go
potrzebowała. A teraz? Przypadkowo spojrzał ponad jej ramieniem.
Jego spojrzenie powędrowało przez otwarte drzwi, przez kuchnię, z
której tylne drzwi wychodziły na trawnik za domem. Nie widział
dokładnie, ale zdawało mu się, że palą się tam świece, na stole jest
serweta i chyba ładne nakrycia. Spojrzał na nią zmieszany.
- Co się dzieje?
- Kolacja, najlepiej siądźmy już do stołu, i wtedy ci wytłumaczę,
co z tym psem. - Poprowadziła go do stołu, gdzie usiedli naprzeciwko
RS
138
siebie. Nalała wino i nałożyła potrawkę na talerze. Co chwila rzucała
mu niepewne spojrzenia. Po drżeniu rąk i głosu widać było, że jest tak
samo zdenerwowana jak on.
- Spacerowałam wczoraj po polu lawendy. To były dla mnie
naprawdę przełomowe chwile. Napawałam się tym, jaka jest teraz
piękna, wkrótce wszystko zakwitnie. Moja siostra naprawdę będzie
miała pełne ręce roboty przy żniwach.
- A ciebie tu wtedy nie będzie? - spytał czujnie. Kęs jedzenia
prawie stanął mu w gardle.
- Nie. Lawenda to od tej pory sprawa Violet. Niech ona
podejmuje decyzje. Ja muszę się zająć własnym życiem i również
podjąć pewne decyzje. Kiedy chodziłam po tym polu, myślałam, jak
bardzo lawenda różni się od róż. Róże trzeba starannie pielęgnować,
pieścić się z nimi, nawozić, opryskiwać. Lawendzie wystarczyło dać
trochę ziemi, mierzwy, przyciąć ją, a ona jakby zmartwychwstała.
Lawenda kwitnie, gdy okazuje się jej miłość w szorstki sposób. Ale ty
wiesz to wszystko, prawda?
Bardzo miłe były te wszystkie refleksje, ale on myślał tylko o
jednej sprawie:
- Gdzie zamierzasz być, skoro nie tutaj? - spytał przez ściśnięte
gardło.
Podniosła palec do góry, dając znać, że musi dokończyć żucie,
po czym powiedziała spokojnie:
- Z tobą.
- Słucham?
RS
139
- Myślałam, że odgadłeś moje intencje, gdy dałam ci tego
posokowca. Gdy zaprosiłam cię na kolację. Oczywiście nie
wiedziałam, czy przyjmiesz zaproszenie - dodała cicho i odłożyła
sztućce na brzeg talerza. - Wiem, że o mało wszystkiego nie
popsułam. Przez całą wiosnę obnosiłam się ze swoim bólem.
- Miałaś do tego prawo.
- Tak, i wszyscy mi pobłażali oprócz ciebie. Chyba jestem jak ta
lawenda, Pete. Jak za bardzo się ze mną cackać, cała się rozklejam.
Ale jak ktoś da mi szansę, bym pokazała swą siłę, potrafię być silna.
- Czy mogłabyś zrezygnować z tych wszystkich pięknych
metafor i powiedzieć, co to znaczy, że będziesz ze mną?
- Zaraz do tego dojdziemy - powiedziała i podała mu bułeczkę.
Odłożył ją na brzeg talerza. Nie mógłby teraz nic przełknąć.
- Przywróciłeś mnie do życia. A ja byłam taka samolubna. Nie
zauważyłam, że ty także cierpisz, musisz się uporać ze stratą, tylko nie
pokazujesz tego po sobie ze względu na chłopców i ojca.
- To nieważne.
- Pete, tak mi przykro, że od razu cię nie doceniłam. - Przerwała
na chwilę, jakby musiała nabrać sił do dalszych wyznań.
- Kochałam Roberta. Zawsze czułam, że to akceptujesz, i jestem
ci za to wdzięczna, bo ta miłość była dobrą częścią mego życia. Ale
teraz, gdy poznałam ciebie, gdy znalazłam w tobie oparcie w tak
trudnym czasie... kiedy akceptowałeś mnie wtedy, gdy nawet ja sama
nie mogłam ze sobą wytrzymać... to głębsza miłość niż ta, którą
znałam do tej pory. Nie wiedziałam nawet, że taka istnieje. To miłość,
jakiej teraz pragnę i będę o nią walczyć.
RS
140
Zerwała się od stołu i podeszła do niego, ale potem na chwilę się
zawahała, jakby niepewna, jak on na to zareaguje. Kiedy jednak
zapraszająco odsunął się od stołu, usiadła mu na kolanach i zarzuciła
ręce na szyję, a on natychmiast ciasno ją objął.
- Czy nie zamierzasz mnie pocałować, MacDougal? - spytała
kokieteryjnie.
- Zamierzam zrobić o wiele więcej - zapewnił. - Ale na razie
muszę ochłonąć po tym, co usłyszałem. Aż trudno mi w to uwierzyć.
Bo przestałem już wierzyć w miłość, Cam.
- Ja też, więc zemsta jest słodka. Nie chciałam już nikogo
pokochać. Ale ty wszystko zmieniłeś, Pete.
- Kocham cię - szepnął namiętnie.
- Wiem. I powinnam się tego domyślić już dawno. Jak na mnie
krzyczałeś. I kiedy dałeś mi tego psa.
- Tego, którego nie zatrzymasz u siebie?
- Zatrzymam. I kota też. I chłopców. I twego tatę. Nawet
Hortense. Ale przede wszystkim zatrzymam ciebie, MacDougal. Na
zawsze.
Pocałowała go, czule i namiętnie zarazem. Kto by pomyślał, że
ich smutna przeszłość otworzy im drogę do pełnej szczęścia
przyszłości?
- Czy nie będziesz tu się męczyć? - spytał, gdy się od niego
oderwała. - Przecież tak lubiłaś tę swoją pracę w mieście.
Dotknęła z czułością jego policzka.
- Tak. Ale ludzie się zmieniają. Ziemię też kocham. I myślę o
założeniu tutaj schroniska dla zwierząt...
RS
141
- Nie zrobisz tego! - Spojrzał na nią przerażony.
- Ach, MacDougal - szepnęła mu do ucha. - Nie masz pojęcia,
ile jeszcze strasznych i cudownych rzeczy wymyślę...
RS