CLAIRE
-
W
ięc? – domagał się Shane. – Kto to zrobił? – Claire rozmawiała z nim
przez telefon, kiedy kierowała się w stronę domu. Gdziekolwiek się
znajdował, było tam głośno, mogła słyszeć hałas maszyn znajdujących
się w sklepie i szlifowanie metalu, a on musiał krzyczeć, by go usłyszała.
– Kto próbował dopaść Oliviera?
-Nie wiem.
-No dalej, Claire. Zgaduj.
-Nie, naprawdę nie mam pojęcia. Kimkolwiek był, miał na sobie maskę,
kurtkę, rękawiczki i wszystko inne. Wysoki, może trochę szczupły. Mimo
to, zna się na łucznictwie. I to bardzo. – Pamiętała ranę na jej policzku,
gdy dotykała ją niepewnymi palcami. Tak naprawdę nie bolała jej, a
samo krwawienie ustało, ale zdecydowanie skóra była przecięta. Po raz
pierwszy, zaczęła się zastanawiać jak źle to wygląda i czy może
pozostawić bliznę. – Um, w każdym razie, nie widziałam jej/jego bez
maski. Nie byłeś to ty, czy może się mylę?
To ostatnie było testem. Wiedziała to lepiej; Shane nie strzeliłby, gdyby
to ona stała na drodze, w każdym razie, jeśli miałby inny wybór. To
musiał byś ktoś, kto nie był zbyt…zaangażowany.
-Cholera, dziewczyno, jeżeli byłbym to ja, już dawno leżałby martwy na
ziemi, ponieważ ja bym nie spudłował. Poprawiłaś mi humor. Powiedz
mi, że cierpi.
-O tak, zdecydowanie ma bolesne obrażenia, - powiedziała. – I nie sądzę,
żeby to on stał za atakiem Pennyfeathera, dzisiejszej nocy. Ale dzieje się
z nim coś dziwnego, Shane.
-A kiedy on nie jest dziwny?
-Nie, mam na myśli… - Nie mogła do końca zrozumieć co jest nie tak. –
Czy Eve mówiła ci, co stało się dzisiejszego ranka?
-Co? – Shane natychmiastowo znowu przybrał
1
strażniczy ton, był
przygotowany na złe wiadomości. – Co znowu? Cholera… poczekaj
chwilę… - Cofnął się z miejsca, w którym słychać było huk rozbijanego
samochodu w tle, by znaleźć jakieś spokojniejsze. – Możesz mówić.
-Olivier zwolnił ją z Common Grounds. Zgaduję, że wkurzył się, kiedy
oskarżyła go o próbę zabicia jej. Znasz Eve. Prawdopodobnie nie była
delikatna.
-Musiała próbować uderzyć go czymś, jak na przykład ekspres do kawy, -
zgodził się Shane. – Jest w domu, ale nie odzywa się. Poszła prosto do
swojego pokoju. Miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała się
rozkleić, więc nie wchodziłem jej w drogę.
-Tchórz.
-Płacz, więc tak. Jesteś w drodze do domu?
-Tak, - powiedziała. – Ale muszę jeszcze gdzieś zajść. Będę za jakąś
godzinę.
Shane znał ją zbyt dobrze. –Idziesz zobaczyć Myrnina, czyż nie?
Claire…
-Muszę zobaczyć, co u niego, - powiedziała szybko. – Był bardzo
dziwny, kiedy widziałam go po raz ostatni. – Jej chłopak wymamrotał
coś, że On zawsze jest dziwny, ale w większości zatrzymał dezaprobatę
dla siebie.
-Powiedz „cześć” mojemu tacie, kiedy tam będziesz. Wiesz, mózg w
słoiku? Frankenstein? To ten facet.
-Mógłbyś przyjść i…
-Nie,- powiedział stanowczo Shane. Nie odzywał się przez chwilę, jak
gdyby był zaskoczony gwałtownością swojej odpowiedzi, a kiedy znów
się odezwał, mówił łagodniejszym tonem. – Bądź ostrożna. Jeśli chcesz,
żebym przyszedł…
-Do laboratorium Myrnina? To tylko prośba o kolejne kłopoty i sam
doskonale o tym wiesz. Poradzę sobie. Mam spore zasoby. - I kołki
pokryte srebrem w jej plecaku. Zdecydowała, że nigdy nie będzie bez
nich wychodziła z domu, po ostatniej nocy. – Mimo to, jeśli nie wrócę do
domu zanim zrobi się ciemno…
1
„Sounded on guard again”
-Yep, próba ratunkowa. Zanotowane. – powiedział, - Kocham cię.
Słyszała wysiłek w jego głosie, gdy to mówił – nie, ponieważ nie miał
tego na myśli, ale ze względu na to, że faceci nie potrafią przyznać się do
tego przez telefon. Zniżył nawet swój głos, na wypadek, gdyby ktoś go
słyszał – Michael? – i tak mógł go podsłuchać. Szczerze.
-Też cię kocham, - powiedziała. – Uważaj na Eve, ok? Jednak w tym
wszystkim jest coś śmiesznego. Myślę, że Pennyfeather tak naprawdę
przyszedł po Eve, a nie któregokolwiek z nas. Myślę, że coś dzieje się w
świecie wampirów, co również ma związek z Michaelem i Eve.
-Zatrzymaj się, - powiedział. – Collinsowie też wypadają. – Wydał do
telefonu, dźwięk, przypominający cmokanie, zanim się rozłączył, który
był nawet bardziej żenujący niż słowo Kocham cię, ale prawdopodobnie
poprawiło mu to bardziej humor, a ona uśmiechała się tak bardzo, w
drodze do laboratorium Myrnina, że jej twarz zaczęła boleć – szczególnie
w miejscu rany.
Ulica, która wiodła do jaskini Myrnina – zawsze myślała o niej bardziej
jako o jamie smoka, niż laboratorium – była zwykłym, mieszkalnym
sąsiedztwem Morganville; bardziej lub mniej zaniedbanym niż inne.
Domy nie wyglądały na takie z najwyższej półki, wybudowane
czterdzieści, góra pięćdziesiąt lat temu, wtedy mogły wyglądać na
wysoko standardowe. Dwa domy były spalone, albo zniszczone w trakcie
inwazji draug, a teraz były okupowane przez pracowników, którzy byli
zajęci stawianiem cegieł, tarciem i układaniem płytek. Szkielety nowych
domów były już postawione. Claire zastanawiała się jak to jest przenieść
się do nowego domu, w którym nigdy nikt nie mieszkał, do takiego który
jest nowy i nienawiedzony. To prawdopodobnie byłoby dziwaczne.
Przywykła już do domów z przeszłością.
Na końcu ulicy, z mgły wynurzał się stary dom Day’ów. To był dom
Założycielki, zbudowany dokładnie w tym samym czasie, kiedy dom
Glassów, gdzie mieszka Claire; był świeżo umalowany na oślepiający
biały kolor, a kondygnacja była w kolorze ciemnego błękitu. Jak zawsze
na ganku znajdowało się bujane krzesło. Claire oczekiwała zobaczyć na
nim babcię Day, sędziwą kobietkę, która dziergałaby na drutach, ale
zamiast niej, kobieta siedząca na ganku była wysoka, o długich nogach i
nie robiła na drutach.
Czyściła broń.
Claire skręciła z alejki, która była wejściem do laboratorium Myrnina i
zatrzymała się z szacunkiem, przed bramką, która blokowała przejście do
domu Day’ów.
-Cześć, Hannah,- powiedziała.
Hannah Moses spojrzała na nią, a światło słoneczne uwydatniło jej bliznę
i zobaczyła ulgę na jej twarzy; ciężko było określić co czuła, ale
powiedziała:
-Witaj, Claire. Wchodź.
Claire otworzyła bramkę i weszła po schodach na ganek. Obok bujanego
krzesła stało inne, na którym można było usiąść, a przy nim niski stolik,
gdzie Hannah kładła części jej broni w prostej linii z wojskową precyzją.
-Siadaj,- powiedziała Hannah i dmuchnęła w zakurzoną część, którą
trzymała w ręku. Obejrzała ją krytycznie, wypolerowała ściereczką i
odłożyła na stół.
-Gdzie zmierzasz, Claire?
-Myrnin.
-Ah. – Spojrzenie Hannah skupiło się na jej policzku. – Stało się coś
ciekawego?
-To zależy jaki masz stosunek do Oliviera, myślę. Ktoś ubrany na czarno
próbował zastrzelić go srebrną strzałą, prosto w serce.
-Próbował, - powtórzyła. – Przyjmuję, że nie skutecznie?
-Było bardzo blisko.
-Widzę. Najwyraźniej, ktokolwiek próbował to zrobić, nie dbał za bardzo
o to, że stoisz mu na drodze.
-Dbał na tyle, żeby spudłować, tak myślę.
Hannah skinęła głową i wróciła do czyszczenia jej broni z gracją i
praktyczną wydajnością. Zabrało to zapierająco dech w piersiach, krótki
okres czasu, po czym załadowała broń, rozejrzała się dookoła i oceniła
bezpieczeństwo zanim odłożyła ją z powrotem na stół.
-Claire, obie wiemy, że jestem po jednej stronie z wampirami, ale nie
będę w stanie pomóc w oficjalny sposób. Więc chciałabym cię o coś
poprosić.
-Jasne!
-Chciałabym, żebyś opuściła Morganville.
Claire poczuła ciszę, patrząc na nią.
-Nie mogę po prostu uciec.
-Oczywiście, że możesz. Zawsze mogłaś to zrobić.
-Ok, więc nie zamierzam tego zrobić. Moje stopnie…
-Na nic nie przyda ci się dobra ocena, chyba że wyrzeźbią ci ją na
nagrobku. Pakuj swoje rzeczy i wynoś się stąd. Idź, znajdź swoich ludzi i
karz im się też spakować i uciekajcie, gdziekolwiek. Daleko. Na wyspę,
jeśli cię na to stać. Ale uciekaj w cholerę, jak najdalej od wampirów i
trzymaj się z dala stąd.
-Ale ty zostajesz?
-Tak, - zgodziła się Hannah, - Ja zostaję. Ten dom był w mojej rodzinie
od siedmiu pokoleń. Moja babcia jest zbyt stara, żeby wyjechać, a oni w
dalszym ciągu mają moją kuzynkę zamkniętą, gdzieś w lochach, jeżeli do
tej pory nie jest martwa i osuszona. Byłam taka jak ty. Chciałam tego
całego pokoju, miłości i współpracy, ale to się nie stanie. Wampiry
zrywają porozumienia. To nie zależy od nas. Teraz, to oni są u władzy.
Kiedy Claire nic nie powiedziała, Hannah potrząsnęła głową, pochyliła
się i podniosła broń. Umiejscowiła ją w kaburze pod pachą.
-Nadchodzi wojna, - powiedziała. – Prawdziwa wojna. Nie będzie
miejsca dla takich ludzi jak ty, stojących po środku, próbujących
pogodzić obie strony. Próbuję uratować ci życie.
-Zawsze chciałaś pokoju.
-Chciałam. Ale kiedy nie możesz go mieć, jest tylko jeden sposób by go
uzyskać, Claire, a wygranie wojny jest najlepszą i może najbardziej
krwawą opcją, jaką możesz przyjąć.
-Nie chce mi się w to wierzyć. Musi być jakiś sposób, żeby Amelie
zaczęła słuchać, żeby zakończyła to wszystko…
-Jest za późno, - powiedziała Hannah.- Znowu postawiła klatkę na Placu
Założycielki. To jest jawna wiadomość. Zadrzyj z wampirami, a
spłoniesz. Wszystko na co pracowałaś, wszystko na co ja pracowałam,
przepadło. Wybierz stronę, albo odejdź. Nic innego nie możesz zrobić.
Claire oczyściła swoje gardło.
-Jak twoja babcia?
-Sędziwa,- powiedziała Hannah,- ale była taka odkąd ją pamiętam. W
tym roku skończyła 102 lata. Przekażę jej twoje wyrazy szacunku.
Nie było nic więcej do powiedzenia, więc Claire skinęła głową i wyszła.
Zamknęła za sobą bramkę i zerknęła by zobaczyć, że Hannah stała oparta
o filar na ganku i przyglądała się ulicy, wypatrując na horyzoncie
kłopotów.
Każdy, kto próbował wyjść naprzeciw Hannah Moses, musiał mieć
życzenie śmierci. To nie był tylko pistolet, który ona fachowo
zamontowała i załadowała – broń w Tekasie była normą. To był język jej
ciała: spokojna, skupiona, gotowa.
I zabójcza.
Jeżeli miałaby nadejść wojna, bycie po przeciwnej stronie niż Hannah
byłoby bardzo niebezpieczne. Claire podążyła wzdłuż alei, z dala od
konstrukcji normalnego świata, elektrycznych narzędzi i stojącej na staży
Hannah. Jako, że wszystkie ściany obok niej malały z drogi, którą
mógłby przejechać jeden samochód, do niemalże królikarni, ledwo
zauważyła; że przechodziła tędy tak wiele razy w świetle dziennym, że
nie wzbudzało w niej to żadnego terroru.
Ale teraz poczuła coś dziwnego, gdy dotarła do końca alejki.
Buda, starodawna, stojąca rzecz, która była tu zawsze odkąd Claire
przybyła tu po raz pierwszy, teraz po prostu… zniknęła. Nie było śladu
wraku, ani nawet kawałka drewna, albo rdzewiejącego gwoździa w tym
miejscu. W samym środku szopy znajdowały się schody do laboratorium
Myrnina. Teraz, była tam płyta betonu. Była prawie, że sucha, a mogła
być wylana ledwie zeszłego dnia, Claire była tego pewna; beton schnął w
bardzo szybkim tempie w upale teksańskiej pustyni, ale w dalszym ciągu
był jeszcze chłodny i wilgotny w dotyku. Ktoś zostawił odcisk dłoni na
rogu płyty. Położyła w tym miejscu swoją dłoń; odcisk był większy, miał
dłuższe palce, ale w dalszym ciągu smukłe.
Dłoń Myrnina, pomyślała.
Uszczelnił laboratorium.
Claire czuła dziwną falę mdłości, przypływającą do niej, opuściła swoją
głowę i zaczęła ciężko oddychać, by to zwalczyć. Mówił jej, że zamierza
wyjechać, ale tak naprawdę nie sądziła, że to zrobi. Nie w ten sposób. Nie
tak szybko.
Ale uszczelnienie laboratorium betonem, było dość wyraźnym znakiem.
Claire opuściła alejkę biegnąc. Wypadła przy bramce do domu Day’ów,
wbiegła po schodach i powiedziała do Hannah sapiąc,
-Potrzebuję waszego portalu.
-Naszego co?
-No, dalej Hannah. Wiem, że macie portal w waszym domu. Jest w
łazience. Używałam, go już wcześniej z Amelie. Muszę zobaczyć, czy w
dalszym ciągu mogę się dostać do laboratorium w ten sposób.
Twarz Hannah pozostała skupiona i strażnicza.
-Proszę!
Drzwi frontowe otworzyły się z skrzypnięciem, w stylu horrorów i
drobny, pomarszczony kształt babci Day, pojawił się w luce. Studiowała
Claire z blednącymi, brązowymi oczami, które w dalszym ciągu miały w
sobie tą zaciętość i inteligencję, którą miała Hannah i wyciągnęła do niej
trzęsącą, pomarszczoną dłoń.
Claire przyjęła ją. Skóra starszej pani była miękka, miała wątłą i gorącą
dłoń, ale pomimo tego była w dalszym ciągu silna, że prawie wytrąciła
Claire z równowagi.
-Wchodź do środka,- powiedziała babcia Day. – Nie będę patrzeć jak
stoisz na ganku, jak jakiś żebrak. Ty też, Hannah. Nikt po nas dzisiaj nie
przyjdzie.
-Nie wiesz tego, babciu.
-Nie mów mi co wiem, a czego nie, dziewczyno. – Mówiła tonem
przywódczym, gdy prowadziła ją wzdłuż korytarza. Claire miała
niesamowite uczucie déjà vu idąc tamtędy, ponieważ wyglądał on
zupełnie tak samo jak dom Glassów, ten sam salon, ten sam pokój
gościnny otwierający się z przodu. Tylko meble były inne i pochód
portretów rodzinnych na ścianie, niektóre z nich dochodziły nawet 1800
roku z rzetelnym spojrzeniem ludzi kultury afro – amerykańskiej w
odświętnym wydaniu. Gdy człapały się wzdłuż korytarza, otoczenie
wydawało się coraz bardziej zmodernizowane. Kolorowe portrety ludzi, z
mocno lakierowanymi i bufiastymi włosami, by na końcu dojść do
bujnych afro. Pod sam koniec znajdowało się zdjęcie Hannah Moses,
wyglądała na nim bardzo schludnie w militarnym mundurze, a pod
spodem znajdował się obramowany zestaw medali.
Znajdowała się tu jedna, bardzo ważna różnica, między domem Glassów
a domem Day’ów; łazienka była na dole. Musiała być dodana lata temu,
ale Claire i tak jej pozazdrościła. Babcia zamachnęła się, otworzyła
drzwi i wepchnęła ją do środka.
-Idziesz zobaczyć królową? – zapytała ją babcia.
-Nie, proszę pani. Idę zobaczyć, czy mogę znaleźć Myrnina.
Babcia prychnęła i pokręciła przecząco głową.
-Nic dobrego ci z tego nie przyjdzie, dziewczyno. Pająki w pułapce, nie
są czymś, za czym powinnaś się uganiać. Radzę ci raczej wrócić do
domu, zatrzasnąć drzwi i przygotowywać się na kłopoty.
-Zawsze jestem na nie gotowa,- powiedziała Claire.
–Ale nie w taki sposób,- powiedziała babcia Day. - Nigdy nie widziałam,
żeby wampiry bały się czegoś, ale teraz, teraz nie boją się zupełnie
niczego, to może działać na naszą niekorzyść. Więc, zrobisz co zechcesz.
Jak zawsze. – Zamknęła drzwi za dziewczyną, po czym Claire szybko
podążyła do staromodnego włącznika znajdującego się na ścianie.
Włączyła go. Z wyglądu żarówki, mogła stwierdzić, że pochodziła ona
jeszcze z czasów Edisona.
W gruncie rzeczy była to zwykła łazienka i chociaż tego, że w pewnym
sensie Claire potrzebowała z niej skorzystać, nie ważyła się jej użyć.
Tylko Myrnin mógłby być tak bezmyślny by zbudować portal w łazience,
pomyślała. Tylko ludzie w domu Day’ów mogliby być bardziej hardzi niż
ona, ponieważ ona nigdy nie zdjęłaby spodni w pomieszczeniu, gdzie
każdy by mógł wejść poprzez magiczny portal i gapić się na nią.
To prawda, że była tylko garstka ludzi, którzy mogli go używać jak…
Amelie, Olivier, Myrnin, Claire we własnej osobie, Michael i kilku
innych (a nawet Shane’owi udało się go użyć raz, czy dwa razy). Oh, i
kilku niedoszłych morderców, którzy znali ten sekret.
Ugh.
Claire oczyściła swoje myśli, zamknęła oczy i skupiła się. Czuła
odpowiadające mrowienie portalu, który zaczął pojawiać się przed jej
nosem, kiedy spojrzała i zobaczyła cienki, film w ciemności, formujący
się w białe drzwi. Na początku był mglisty, później tak ciemny jak
aksamitna kurtyna wisząca w powietrzu, lekko poruszana przez delikatny
wietrzyk.
Zbudowała obraz laboratorium Myrnina w swojej głowie; robocze stoły z
granitu, lampy
2
art deco wiszące na ścianach, chaotyczny bałagan książek
i innych rzeczy. W rogu stało terrarium z pająkiem Bobem, większym niż
kiedykolwiek i utkanym w środku pajęczyny, wraz z poniewieranym,
starym krzesłem obok, gdzie zwykle siadał Myrnin i czytał, kiedy był w
humorze.
2
Art déco – styl w sztuce: architekturze, malarstwie, grafice oraz w architekturze wnętrz, rozpowszechniony w latach
1919–1939. Nazwa wywodzi się od francuskiego art – sztuka i décoratif – dekoracyjny, w rozumieniu jakie język polski
łączy z urządzaniem wnętrz (czyli "dekorowaniem"); termin décoratif nie oznacza w tym wypadku "zdobienia". (źr. -
wikipedia.pl)
Obraz zamigotał w ciemności, jak duch i zniknął. Nie, dalej tam był,
pomyślała Claire, ale światła same w sobie były wyłączone. By
zatrzymać ją z dala?
Pieprzyć to. Claire sięgnęła do jej plecaka i pociągnęła za małą, ciężką
latarkę.
Włączyła ją i przeszła przez portal prosto w mrok.
W laboratorium nie było ot tak ciemno. To była głęboka, elementarna
ciemność. Claire znajdowała się głęboko pod ziemią, a wejście i tak było
zaplombowane, przez co miała wrażenie, jakby była zamknięta w grobie.
Poczuła, że portal zatrzaskuje się za nią i przez chwilę miała ochotę
zawrócić i uciec do domu, natychmiastowo, ale to i tak by nie pomogło.
W dalszym ciągu by nie wiedziała.
Znajdował się tam główny przycisk włączający prąd i dzięki rozważnemu
patrzeniu się pod nogi (Myrnin nie raczył posprzątać leżących na
podłodze stosów książek, albo rozrzuconego ryzyka potknięcia się),
znalazła swoją drogę do ściany, zaraz obok stęchłego, starego sarkofagu,
który, jak zawsze uważała Claire, mógł być prawdziwy – ponieważ
należał do Myrnina, nigdy nie ważyła się go otworzyć.
Znając Myrnina, w środku mogło znajdować się wszystko, od ciała po
brudną bieliznę o której mógł zapomnieć.
Sięgnęła do głównego łącznika i światła zapaliły się. Maszyny w całym
laboratorium włączyły się z głośnymi szumami, trzaskami i muzycznym
dźwiękami. Laptop, który kupiła Myrninowi, włączył się w rogu i świecił
uspokajająco. Przynajmniej jedna probówka zaczęła bulgotać, a ona nie
mogła zobaczyć dlaczego.
Ale nie było tu absolutnie żadnego śladu Myrnina.
Zatrzymała się przy stole, gdzie zostawiła urządzenie, nad którym
pracowała; w dalszym ciągu tu było, przykryte prześcieradłem. Myrnin
nie wziął go ze sobą i nie wprowadził do niego również żadnych
oczywistych zmian. Przez chwilę Claire myślała o tym, by schować
urządzenie do plecaka - przecież nie mogła je tutaj zostawić, jak jakąś
gromadę śmieci, nie żeby była chociażby blisko sprawienia by działał –
ale jego waga była dość uderzająca i musiała się rozejrzeć dookoła.
Wróciła z powrotem i zdecydowała, że przerzuci prześcieradło na
miejsce.
Claire minęła stos pudełek i skrzynek leżących na rogu, po czym
otworzyła drzwi z tyłu – albo próbowała otworzyć. Były zamknięte.
Odwróciła się w stronę szuflad i zaczęła tam grzebać, do momentu, gdy
w jej ręce nie trafił plik kluczy, który zawierał wszystkie rodzaje od
starożytnych, szkieletowych modeli, po te z najnowszej półki.
Posortowała je, patrząc na zamek i próbowała wytypować, który byłby
najlepszy, dopóki nie znalazła tego, który pasował i przekręciła go w
zamku. Drzwi uchyliły się lekko kołysząc, na sypialnie Myrnina.
Spędziła tam kiedyś trochę czasu (oczywiście bez niego), kiedy była
przetrzymywana w laboratorium za karę, więc była zaznajomiona z jego
zawartością. Wszystko wyglądało tak samo.
Łóżko było zmierzwione, poduszki porozrzucane na podłodze, a szuflady
wisiały pootwierane, ale nie mogła powiedzieć – jak zwykle – czy było to
normalne, czy jakiś rodzaj pakowania się z paniczną szybkością.
Nie było żadnej notatki. Nic nie mówiło czy Myrnin wyjechał tylko
tymczasowo, czy na dobre. Nie mogła uwierzyć, że po prostu… odszedł.
Od tak.
-Frank? – Claire wyszła z sypialni do głównego laboratorium. –Frank,
czy mnie słyszysz?
Frankenstein, tak nazywał go Shane. Fran Collins był kieyś ojcem
Shane’a - może niezbyt dobrym, ale zawsze. Później został zmieniony w
wampira, wbrew jego woli.
Następnie zmarł, a Myrnin zdecydował uratować jego mózg i użyć go do
głównego komputera zarządzającego Morganville. Więc może
Frankenstein nie był takim złym przezwiskiem dla niego, po tym
wszystkim.
Słyszała brzęczący dźwięk dochodzący dookoła niej, który ostatecznie
przemienił się w zniekształcony, brzmiący - nietrzeźwo głos.
-Tak, Claire, - powiedział.
-Czy wszystko w porządku?
-Nie, - powiedział po dłuższej przerwie. – Głodny.
Claire przełknęła ślinę i zacisnęła pięści. Frank- Frank Collins, albo to co
z niego pozostało – był podłączony do komputera na dole, w miejscu
gdzie Myrnin nie chciałby, żeby wchodziła do środka i ryzykowała
własne życie.
-Myślałam, że twoje pożywienie jest dostarczane automatycznie.
-Zbiornik pusty, - powiedział. Brzmiał na bardzo zmęczonego. –
Potrzebuję krwi. Przynieś mi krew, Claire.
-Ja- ja nie mogę! – Co miałaby zrobić – zamówić galon osocza, w banku
krwi? Jakoś magicznie ściągnąć go tu na dół, sama? Nie miała pojęcia jak
Myrnin to robił; nigdy nie wtajemniczał jej w to.
Ale podejrzewała, że tylko wampir mógłby dać sobie radę z tym radę.
-Czy Myrnin wyjechał?
-Głodny, - powiedział Frank ponownie, słabo, a potem po prostu…
przestał mówić. Brzęczenie jego głosu zniknęło. Pomyślała, że wyłączył
się, jak laptop, któremu padła bateria.
Jeśli chciała by przetrwał, naprawdę musiała coś wymyśleć.
Najwyraźniej, Myrnina nie było tutaj, by mógł cokolwiek zrobić.
Claire podeszła do szklanej obudowy na rogu. Ciężko było ją dostrzec
pod tymi wszystkimi splotami z nici, ale kiedy zdjęła pokrywę z
pojemnika, zobaczyła pająka Boba, który czołgał się ochoczo do górnej,
wielopoziomowej konstrukcji. Był wielkim, puszystym pająkiem i w
pewien sposób niemożliwie uroczym, nie licząc tej jednej części umysłu,
która kazała jej krzyczeć jak mała dziewczynka na samą myśl, że miałaby
go dotknąć.
Odbił się w górę i w dół swojej pajęczyny, wpatrując wprost w nią
wszystkie sześć oczu.
-Też jesteś głodny, - powiedziała. – Prawda? Myrnin, też cię nie
nakarmił?
To było bardzo dziwne. Myrnin mógł zaniedbać Franka, ponieważ on i
Frank naprawdę nie byli małżeństwem prosto z nieba (poza tym Frank
mógł udawać; miał bardzo dziwne i okrutne poczucie humoru), ale
zostawienie Boba na pastwę losu, zdychającego z głodu, nie było w stylu
jej szefa, w ogóle. Pająk był jego, co dziwne, oczkiem w głowie. W
dalszym ciągu pamiętała Myrnina popadającego w panikę, gdy Bob po
raz pierwszy liniał. To wyglądało jakby normalny człowiek wariował na
punkcie narodzin dziecka.
To nie było w jego stylu, by zostawić Boba za sobą, gdyby naprawdę
wyjeżdżał.
Coś było nie tak. Zupełnie nie tak.
Claire wzięła swój telefon i wykręciła numer szybkiego wybierania
Myrnina. Dzwoniła na jego telefon, gdy nagle usłyszała echo
rozprzestrzeniające się po laboratorium, dźwięk przerażającej muzyki
organowej. To ona dała mu telefon i osobiście ustawiła dzwonek.
Komórka leżała w cieniu, obok stosu książek. Miała stłuczony ekran, ale
w dalszym ciągu działała. Claire podniosła ją i poczuła lepkość pod jej
palcami.
Krew.
Co się stało?
-Nie powinnaś była tu przychodzić, - Pennyfeather powiedział stojąc za
nią. Jego głos, jak cała jego postać, była bez wyrazu i to było dziwne,
jego śpiewny akcent sprawił, że wydawał się, w jakiś sposób, jeszcze
mniej ludzki. – Ale nie martw się. Już stąd nie wyjdziesz.
Claire potknęła się do tyłu z zaskoczenia o stos porozrzucanych tomów,
które sprawiły, że straciła równowagę i spadł na nią z półki deszcz
tomików. Krzyknęła, zanurkowała i zdała sobie sprawę, że Pennyfeather
zatrzymał się by spojrzeć na chaos jaki powstał; skoczyła na nogi,
prześlizgnęła się nad najbliższym laboratoryjnym stołem, rozrzucając
książki i tłukąc szkło, po czym uderzyła się o podłogę uciekając.
Usłyszała miękkie dźwięki za sobą i zobaczyła oczami swojej wyobraźni
Pennyfeathera, skaczącego bez wysiłku na ten sam stół, dotykającego go
i goniącego ją.
Poczuła się tak ludzko, niesolidna, niezdarna i prześcigniona z jego
niesamowitą gracją. Claire była przyzwyczajona do uciekania przed
wampirami, robiła to bardzo często w tym laboratorium, ale Pennyfeather
był inny niż jego poprzednicy. Olivier, Amelie, Myrnin… Oni wszyscy
mieli w sobie coś z człowieka, jakiś przebłysk miłosierdzia, jednakże
ukryty. Ale można było do nich dotrzeć.
Pennyfeather był czysto - wampirzym seryjnym mordercą, a człowiek,
żaden człowiek się dla niego nie liczył.
Claire złapała za pokryty srebrem kołek z jej plecaka, ale wyślizgnął się
w ostatniej chwili z jej dłoni; uciekała szukając go po całym plecaku, a
oglądanie zdradzieckiej postaci, nie było dokładnie działaniem
uzupełniającym. To było nieuniknione, a gdy tylko jej palce musnęły
zimny metal, jej stopa trafiła na książkę, przez którą się poślizgnęła,
straciła równowagę i upadła na podłogę…
Trzymała w uścisku kołek, gdy Pennyfeather wylądował na jej piersi
zwinny i zaskakująco ciężki. Z łatwością przygwoździł jej ręce, do
podłogi. Wszystko co mogła zrobić to, to uderzyć kołkiem w płytkę. Nie
miała szansy, by zdobyć przewagę i go dźgnąć, albo chociaż zadrapać.
Podskoczyła próbując go zrzucić, ale odczytał to z łatwością.
Przyszło do niej niezbite uczucie, że nie wyjdzie z tego żywa. Nie ma
żadnych pomysłów na ostatnią chwilę. Brak mądrego naukowego
myślenia, by rozwiązać ten problem. Ostatecznie, byłaby tylko kolejną
osobą dopisaną do statystyk Morganville. Kolejny punkt dla wampirów.
-Hej, - szorstki, elektroniczny głos warknął nad ramieniem Pennyfeathera
i szary, dwu- wymiarowy obraz zamigotał przed nią. Frank Collins,
Shane’a nieobecny/ obelżywy ojciec, wyglądał na przestraszonego i
przerażającego zarazem, dzierżąc płytkę żelaza i upuszczając ją na głowę
Pennyfeathera.
Pennyfeather zareagował na rzecz celowaną w niego, kątem oka, szarpiąc
się z drogi i puszczając Claire by móc złapać tępy przedmiot… ale jego
ręce powędrowały prosto do niezmaterializowanego ramienia Franka i
Pennyfeather spadł do przodu, tracąc równowagę. Claire wykorzystała tą
szansę, by przetoczyć się, a Frank wskoczył między nią a
Pennyfeatherem, myląc przeciwnika.
-Z drogi, zjawo! – warknął Pennyfeather i pokazał kły.
-Nie jestem zjawą,- odpowiedział Frank, też pokazał kły i warknął. –
Jestem twoim pierdolonym koszmarem, Kościotrupie. Jestem
wampirzym mordercą z kłami i (
3
grudge).
Brzmiał zupełnie tak jak Shane, co zaskoczyło Claire. Tak samo jak
Pennyfeathera, tak samo jak nagły błysk ognia z pobliskiego
4
palnika
Bunsena.
Claire ledwie dostrzegła go, zanim wytrącił jej kołek z dłoni i książkę z
plecaka, rzucając się w ciemną przestrzeń do portalu. Skoncentruj się!
Błagała samą siebie, trzęsąc się z przypływu adrenaliny. Miała tylko
kilka sekund, zanim Pennyfeather sięgnął do niej, nie ważne jak bardzo
Frank próbował odwrócić jego uwagę; nie miał prawdziwej, fizycznej
siły, by trzymać jej tyły, nawet jeśli był do tego skłonny. Musiała się stąd
wydostać, szybko.
Nie mogła zrekonstruować w swojej głowie łazienki Day’ów pod taką
presją, albo jakiekolwiek innego pomieszczenie w którym Myrnin
umieścił portal. Przez jej głowę przeskoczył tylko jeden obraz, jej domu –
3
Grudge – żal, uraza, ale swoją drogą, żadne z tych słów mi tutaj nie pasuje;
4
Palnik Bunsena – nazwany na cześć Roberta Bunsena, rodzaj laboratoryjnego urządzenia, służącego do podgrzewania
substancji.
pokój gościnny w domu Glassów, z wygodną kanapą, fotelem i ledwie
kontrolowanym chaosem…
Obraz uformował się przed jej nosem i ruszyła do przodu, ufając w jakiś
sposób, że jest to rzeczywistość.
Pennyfeather dał nura do przed siebie i złapał ją za stopę, dokładnie w
tym momencie, w którym miała przejść przez plastyczny okład drzwi i
utknęła, znajdowała się prawie na zewnątrz, nie licząc jej lewej nogi,
trzymanej w żelaznym uścisku, wiedziała, że może wciągnąć ją z
powrotem. Albo gorzej. Jeśli utknęłaby między portalem, kiedy
zamknąłby się, straciłaby nogę.
-Pomocy!- zapiszczała Claire.
Michael, Eve i Shane, wszyscy znajdowali się w salonie. Michael i Shane
automatycznie rzucili swoje kontrolery do gry, które trzymali w dłoniach
i okrążyli kanapę, patrząc na nią bez wyrazu, a Eve – stojąca przed nią –
zakryła dłońmi swoje ustach w niemym szoku.
-Pomóżcie mi! Wyciągnijcie mnie!
Cała trójka ruszyła ku niej w tym samym czasie, po chwilowym
bezruchu. Michael okrążył sofę, dotarł do niej jako pierwszy, łapiąc ją za
ramię, w tym momencie gdy Pennyfeather szarpnął ją do siebie i mimo
tego, że Michael ją trzymał, oboje prześlizgnęli się w stronę portlu.
Claire nie mogła złapać powietrza.
-Ma mnie; on ma mnie; Nie mogę…! – pisnęła jak Pennyfeather
pociągnął ją mocno za nogę i poczuła jak jej mięśnie naciągają się. W
dalszym ciągu się z nią bawił. Widziała już kiedyś jak wampir wyrywał
człowiekowi kończyny i teraz było to przerażająco możliwe.
Shane złapał Claire i zacisnął ją tak mocno w uścisku, tak mocno, jakby
miała się za chwilę rozpaść na milion kawałków.
-Idź, Mike. Przytrzymam ją! Zdejmij tego gada z niej!
-Jest w laboratorium!- Claire wybełkotała, - Jest w laboratorium!
Nie była pewna, czy Michael w ogóle był w stanie przejść – nie było zbyt
dużo miejsca – ale obróciła się w drugą stronę, mając nadzieję, że zrobi
mu więcej przestrzeni. Przynajmniej on wiedział co robił. Zatrzymał się
na chwilę, wyobrażając sobie laboratorium, później skinął na nią i
przeszedł przez portal.
Claire poczuła zakłócenia cienkiej błony, która w dalszym ciągu trzymała
jej nogę w kolanie, jak dziwna fala pływowa i poczuła, że uścisk
Pennyfeathera zaciska się jeszcze mocniej. Zaczął ją ciągnąć do siebie
jeszcze mocniej i cała siła Shane’a nie była wystarczająca, by zatrzymać
ją przed wciągnięciem jej przez przeciwnika.
Jeśli już, Pennyfeather wydawał się bardziej skłonny by wciągnąć ją do
siebie, niż puścić wolno.
Claire krzyczała i ukryła twarz w klatce piersiowej Shane’a, w momencie
gdy poczuła, że jej noga nadwyręża się jeszcze bardziej, przechodząc ze
zwykłego bólu w agonię i przez więcej niż chwilę, myślała, że jej mięśnie
rozedrą się…
Ale chwilę później, uderzający ból w jej kostce, ustąpił. Shane
przygotował się na to by ciągnąć ją z całej siły i kiedy napastnik ją puścił,
oboje wylądowali na drewnianej podłodze z Claire na górze. Byłą
przerażona i nie mogła złapać powietrza , ale w dalszym ciągu bycie
blisko Shane było przyjemne i przez chwilę widziała też przyjemny ogień
w jego oczach. Odgarnął jej włosy z twarzy i powiedział,
-Ok.?
Skinęła głową.
-Więc, wrócimy do tego później, - powiedział, - ale teraz, Michael
potrzebuje wsparcia. Zostań tutaj.
Wysunął się spod niej, wstał na nogi, złapał za czarny, płócienny worek,
który Eve rzuciła mu przez drzwi kuchni i zanurkował w ciemność.
Eve podążyła do boku Claire, w momencie gdy ta próbowała się podnieść
na nogi i skrzywiła się z bólu.
-Nie próbuj, - poleciła Eve i usiadła obok Claire, kładąc swoje ręce na jej
kolano. – Cholera, nie mogę uwierzyć, że Myrnin ci to zrobił. Zakołkuję
jego tyłek, jeżeli cokolwiek z niego zostanie, kiedy chłopcy z nim
skończą.
-Myrnin? – zapytała Claire i później zrozumiała co zrobiła. – To nie
Myrnin!
Z przerażającym poczuciem zagłady, zrozumiała, że nie powiedziała im,
że to był Pennyfeather.
I żaden z chłopców, nie był na to przygotowany.
palnik Bunsena