Moorcock Michael Elryk 7 Kronika czarnego miecza

background image
background image

Michael Moorcock

Kronika czarnego

background image

Miecza

(Przełożyła: Justyna Zandberg)

KSIĘGA PIERWSZA

Złodziej dusz

W której Elryk ponownie spotyka się z Królową Yishaną z Jharkor, a także z

Thelebem K’aarną z Pan Tang i w końcu dokonuje zemsty.

ROZDZIAŁ 1

W Bakshaan, mieście tak bogatym, że wszystkie inne osiedla ludzkie na północnym

wschodzie wyglądały przy nim niczym ubogie mieściny, znajdowała się zwieńczona wysoką

wieżą gospoda. Pewnego wieczoru w gospodzie tej siedział Elryk, pan na dymiących

zgliszczach Melniboné. Na wargach albinosa błąkał się przebiegły, ironiczny uśmieszek.

Melnibonéanin gawędził bowiem właśnie, przeplatając rozmowę wyrafinowanymi żartami, z

czterema wielmożami stanu kupieckiego, których w najbliższych dniach zamierzał

doprowadzić do bankructwa.

Moonglum Elwheryjczyk, towarzysz Elryka, przyglądał się albinosowi z podziwem i

niepokojem zarazem. Uśmiech nieczęsto gościł na wargach Elryka, a to, że Melnibonéanin

żartował z kupcami, było już zupełnie nie do pomyślenia. Moonglum pogratulował sobie w

duchu, że stoi po stronie Elryka i zastanowił się, co też może wyniknąć z tak niecodziennego

spotkania. Albinos, jak zwykle, nie zwierzył się kompanowi ze swych planów.

- Jesteśmy, panie Elryku, zainteresowani wynajęciem twych usług jako wojownika i

czarnoksiężnika. Oczywiście, dobrze za nie zapłacimy. - Pilarmo, krzykliwie odziany,

kościsty i poważny, pełnił funkcję rzecznika całej czwórki.

- A jakże to zapłacicie, moi panowie? - spytał uprzejmie Elryk, wciąż się uśmiechając.

Towarzysze Pilarma unieśli w zdumieniu brwi, a i sam mówca wyglądał na lekko

background image

zaskoczonego. Zamachał rękami w powietrzu, rozgarniając kłęby dymu, które unosiły się w

zajmowanej przez sześciu tylko ludzi izbie gospody.

- Złotem, klejnotami... - odparł Pilarmo.

- Czyli łańcuchami - powiedział Elryk. - Nam, wolnym wędrowcom, niepotrzebne są

podobne więzy.

Moonglum wychylił się z cienia, w którym się wcześniej usadowił, a wyraz jego

twarzy świadczył dobitnie o tym, że nie zgadza się z wypowiedzianą przez Melnibonéanina

kwestią.

Pilarma i pozostałych kupców najwyraźniej także zbiła z tropu odpowiedź Elryka.

- A więc, jak mamy zapłacić?

- O tym zadecyduję później - uśmiechnął się Elryk. - Ale po cóż mówić o takich

rzeczach przed czasem? Jakie zadanie macie dla mnie?

Pilarmo odchrząknął i wymienił spojrzenia ze swymi kamratami. Ci skinęli

twierdząco. Pilarmo zniżył głos i przemówił z wolna:

- Zdajesz sobie sprawę, panie Elryku, że kupiec w naszym mieście natyka się na

bardzo silną konkurencję. Wielu handlarzy współzawodniczy ze sobą o klientów. Bakshaan

jest bogatym miastem i znakomita większość jego mieszkańców żyje dostatnio.

- To ogólnie znany fakt - zgodził się Elryk; w głębi duszy porównywał zamożnych

obywateli Bakshaan do owieczek, a siebie do wilka, który zamierza poczynić spustoszenie w

owczarni. Takie to myśli sprawiały, że szkarłatne oczy albinosa błyskały humorem, który

Moonglum bezbłędnie rozszyfrował jako ironiczny i złowróżbny.

- Jest w mieście pewien kupiec, przewyższający pozostałych liczbą posiadanych

składów i sklepów – ciągnął Pilarmo. - Jego karawany są liczne i dobrze strzeżone, więc

kupiec ów może sprowadzać do Bakshaan duże ilości towarów i sprzedawać je po zaniżonych

background image

cenach. To złodziej! Przecież te nieuczciwe metody nas zrujnują! - Pilarmo najwyraźniej czuł

się mocno urażony.

- Mówisz, panie, o Nikornie z Ilmar? - odezwał się zza pleców Elryka Moonglum.

Pilarmo bez słowa skinął głową.

Elryk zmarszczył brwi.

- Nikorn osobiście prowadzi własne karawany; stawia czoło niebezpieczeństwom gór,

lasów i pustyń. Zasłużył sobie na sukces.

- To nie ma nic do rzeczy - sapnął gniewnie Tormiel, grubas o zwiotczałym ciele,

upierścienionych dłoniach i przypudrowanej twarzy.

- Oczywiście, że nie - starał się załagodzić elokwentny Kelos, poklepując kompana po

ramieniu. - Jestem pewien, że wszyscy tu obecni podziwiamy jego odwagę.

Kupcy przytaknęli. Cichy Deinstaf, ostatni z czwórki, także odkaszlnął i skłonił swą

kosmatą głowę. Pogładził bezkrwistymi palcami wysadzaną klejnotami rękojeść bogato

zdobionego, lecz najwyraźniej nigdy nie używanego sztyletu i rozprostował ramiona.

- Przecież jednak - ciągnął Kelos, spoglądając z aprobatą na Deinstafa - niczego nie

ryzykuje, sprzedając taniej swe towary. A niskie ceny zabijają właśnie nas.

- Nikorn jest jak cierń w naszym ciele - dopowiedział niepotrzebnie Pilarmo.

- A wy, panowie, pragniecie, abyśmy usunęli ten cierń -raczej stwierdził niż zapytał

Elryk.

- Można to i tak ująć. - Czoło Pilarma pokryło się potem. Uśmiechający się albinos

zdawał się przyprawiać kupca o coś więcej, niż lekki niepokój. O Elryku i jego

przerażających wyczynach krążyło wiele legend. Opowiadano je sobie nie pomijając

najdrobniejszych szczegółów. Gdyby nie skrajna desperacja, kupcy nigdy nie staraliby się

uzyskać pomocy albinosa. Jednakże potrzebowali kogoś, kto potrafiłby równie dobrze władać

background image

sztuką czarnoksięską, co mieczem. Przybycie Elryka do Bakshaan mogło stanowić o ich

ocaleniu.

- Chcemy zniszczyć potęgę Nikorna - ciągnął Pilarmo. -Jeżeli będzie to równoznaczne

ze zniszczeniem samego Nikorna, cóż... - Kupiec wzruszył ramionami, na jego wargach

pojawił się cień uśmiechu. Bacznie obserwował twarz Elryka.

- Łatwo jest wynająć pospolitego mordercę, zwłaszcza w Bakshaan - zauważył Elryk

spokojnie.

- To prawda - zgodził się Pilarmo. - Nikorn jednakże zatrudnia czarnoksiężnika. I ma

własną armię. Czarnoksiężnik chroni swego chlebodawcę i jego pałac za pomocą magii. W

odwodzie zaś pozostaje straż złożona z pustynnych wojowników. Jeżeli magia zawiedzie,

zawsze pozostają metody naturalne. Mordercy już przedtem usiłowali wyeliminować kupca,

lecz niestety ich próby zakończyły się niepowodzeniem.

Elryk parsknął śmiechem.

- Cóż za pech, przyjaciele. Nie wydaje mi się jednak, by społeczność Bakshaan zbyt

długo opłakiwała utratę kilku najemnych morderców. Ich dusze niewątpliwie ułagodziły

jakiegoś demona, który w przeciwnym razie gnębiłby uczciwych obywateli.

Kupcy roześmiali się nieszczerze, a siedzący w cieniu Moonglum pokazał zęby w

uśmiechu.

Elryk nalał wina do naczyń współbiesiadników. Trunek pochodził z winorośli, której

uprawa była w Bakshaan zakazana. Zbyt wielkie jego ilości doprowadzały pijącego do

szaleństwa. Melnibonéaninowi jednak zdarzało się pijać go w przeszłości i jak dotąd nie

wystąpiły żadne skutki uboczne. Albinos uniósł wypełniony żółtą cieczą kubek do ust i

opróżniwszy go jednym haustem odetchnął głęboko, z zadowoleniem czując, jak alkohol

rozlewa mu się ciepłem po całym ciele. Pozostali sączyli trunek ostrożnie. Kupcy zaczynali

background image

już żałować pochopnego dążenia do spotkania z Melnibonéaninem. Powoli dochodzili do

wniosku, że legendy nie tylko nie kłamały, ale też nie oddawały sprawiedliwości

dziwnookiemu człowiekowi, do którego zwrócili się o pomoc.

Elryk ponownie napełnił swój kielich żółtym winem. Ręka drżała mu lekko. Szybko

oblizał wargi suchym językiem. Pociągnął kolejny łyk i zaczął szybciej oddychać. Każdego

innego człowieka podobna ilość owego trunku zamieniłaby w skamlącego idiotę;

przyspieszony oddech był jedyną oznaką, że wino miało jakikolwiek wpływ na

Melnibonéanina.

Trunek ten pili ludzie, którzy pragnęli śnić o innych, mniej rzeczywistych światach.

Elryk pił w nadziei, że przynajmniej w ciągu najbliższej nocy nie nawiedzą go żadne sny.

- A kimże jest ów potężny czarnoksiężnik, panie Pilarmo? - zapytał albinos.

- Zwie się on Theleb K’aarna - brzmiała nerwowa odpowiedź kupca.

Purpurowe oczy Elryka zwęziły się.

- Czarnoksiężnik z Pan Tang?

- Tak, stamtąd właśnie pochodzi.

Elryk odstawił kielich na stół i wstał, gładząc palcami wykutą z czarnej stali klingę

swego miecza, Zwiastuna Burzy.

- Pomogę wam, panowie - powiedział z przekonaniem. Postanowił mimo wszystko nie

puszczać kupców z torbami. W jego umyśle zaczął się kształtować zupełnie nowy, o wiele

poważniejszy plan.

A więc, Thelebie K’aarno, pomyślał albinos, wybrałeś sobie Bakshaan na nową

kryjówkę?

Theleb K’aarna zachichotał. Był to okropny dźwięk, zwłaszcza że dochodził z głębi

trzewi biegłego w swej sztuce czarnoksiężnika. Odgłos ten absolutnie nie pasował do

background image

wysokiej, czarnobrodej, patriarchalnej postaci odzianej w purpurowe szaty. Dźwięk ten po

prostu nie przystoił komuś obdarzonemu głęboką mądrością.

Theleb K’aarna zachichotał i leżąc na łożu wpatrywał się rozmarzonymi oczyma w

wyciągniętą u jego boku kobietę. Szeptał jej prosto do ucha nieskładne słowa, którymi

zapewniał ją o swym uczuciu, a ona uśmiechała się pobłażliwie, gładząc długie, czarne włosy

czarnoksiężnika, jak gdyby głaskała psią sierść.

- Pomimo całej swej uczoności jesteś głupcem, Thelebie K’aarno - mruknęła. Nie

patrzyła na mężczyznę; spod przymrużonych powiek obserwowała jasnozielone i

pomarańczowe gobeliny zdobiące kamienne ściany sypialni. Pomyślała nagle, że żadna

kobieta nie oparłaby się pokusie wykorzystania mężczyzny, który całkowicie oddał się pod jej

władzę.

- Yishano, jesteś dziwką - wymamrotał bezmyślnie Theleb K’aarna - a cała mądrość

tego świata nie może przezwyciężyć miłości. Kocham cię. - Mówił szczerze, prostymi

słowami, nie rozumiejąc leżącej u swego boku kobiety. Theleb K’aarna wejrzał w czarne

otchłanie piekieł i nie popadł w obłęd; poznał tajemnice, których znajomość doprowadziłaby

umysł przeciętnego człowieka do stadium trzęsącej się, rozbełtanej galaretki. Na pewnych

sprawach rozumiał się jednak równie mało jak najmłodszy z jego uczniów. Arkana miłosne

właśnie do takich spraw należały. - Kocham cię - powtarzał, nie rozumiejąc, czemu jest

ignorowany.

Yishana, Królowa Jharkor, gwałtownie odepchnęła od siebie czarnoksiężnika i wstała,

opuszczając z otomany nagie, kształtne nogi. Była atrakcyjną kobietą. Włosy miała równie

czarne jak duszę. Mimo że nie pierwszej już młodości, nadal promieniowała dziwnym

urokiem, który jednocześnie przyciągał i odpychał mężczyzn. Ubierała się chętnie w szaty z

barwnego jedwabiu, wirowały wokół niej, gdy poruszała się zgrabnie i z gracją. Teraz

background image

podeszła do okratowanego okna swej komnaty i zapatrzyła się w rozpościerającą się na

zewnątrz rozedrganą ciemność. Czarnoksiężnik spojrzał na nią spod przymrużonych powiek,

zaskoczony i niezadowolony z przerwy w miłosnych zapasach.

- Co się stało?

Królowa nie odrywała wzroku od widoku za oknem. Nawałnica czarnych chmur

pędziła po smaganym wichrem niebie niczym stado potworów, które wyszły na żer. Nad

Bakshaan zapadła niespokojna, pełna chrapliwych odgłosów noc. Taka noc zwiastowała

nieszczęście.

Theleb K’aarna powtórzył pytanie, lecz znów nie otrzymał odpowiedzi. Wstał

raptownie i przyłączył się do stojącej przy oknie Yishany.

- Odjedźmy stąd, Yishano, póki nie jest za późno. Jeżeli Elryk odkryje naszą obecność

w Bakshaan, oboje ucierpimy.

Kobieta nie odpowiedziała, lecz zacisnęła usta, a jej piersi poruszyły się pod zwiewną

tkaniną.

Czarnoksiężnik syknął gniewnie i zwarł palce na ramieniu kochanki.

- Zapomnij o tym swoim zdradzieckim flibustierze Elryku. Teraz masz mnie, a ja

mogę zrobić dla ciebie o wiele więcej niż wymachujący mieczem magik z leżącego w

gruzach imperium.

Yishana roześmiała się jadowicie i odwróciła twarzą ku niemu.

- Jesteś głupcem, Thelebie K’aarno, i nie tobie równać się z Elrykiem. Trzy bolesne

lata minęły, odkąd porzucił mnie, wykradł się nocą, by ruszyć za tobą w pościg; odkąd

zostawił mnie usychającą z tęsknoty! Lecz ja nadal pamiętam jego namiętne pocałunki i

gwałtowne pieszczoty. Bogowie! Jakże chciałabym spotkać mężczyznę takiego jak on. Odkąd

odszedł, nigdy nie spotkałam nikogo, kto mógłby mu dorównać - chociaż wielu próbowało i

background image

wielu okazało się lepszymi od ciebie. W końcu pojawiłeś się ty i przegnałeś lub pokonałeś

pozostałych za pomocą magii. - Yishana prychnęła sarkastycznie, drwiąco. - Zbyt wiele czasu

spędziłeś pośród swych pergaminów, bym mogła mieć z ciebie jakikolwiek pożytek!

Mięśnie twarzy czarnoksiężnika drgnęły pod spaloną słońcem skórą. Theleb K’aarna

spojrzał spode łba na Królową Jharkor.

- Czemu więc nadal tolerujesz mnie przy sobie? W każdej chwili mogę sporządzić

eliksir, który uczyni cię powolną mej woli, dobrze o tym wiesz!

- Możesz, ale tego nie zrobisz. I dlatego to ty jesteś moim niewolnikiem, potężny

czarowniku! Kiedy zaistniała groźba, że Elryk zajmie twoje miejsce przy moim boku, czarami

zawezwałeś demona i Elryk musiał z nim walczyć. Zwyciężył go przecież, lecz jego duma nie

pozwoliła mu na tym poprzestać. Wtedy to musiałeś się przed nim kryć, a on ruszył za tobą w

pościg i pozostawił mnie samą! To właśnie zrobiłeś. Jesteś zakochany, Thelebie K’aarno... -

Yishana roześmiała mu się prosto w twarz. -1 ta miłość nie pozwoli ci użyć magii przeciwko

mnie, a jedynie przeciw mym innym kochankom. Toleruję cię, bo jesteś użyteczny, lecz

jeśliby Elryk miał powrócić...

Theleb K’aarna odwrócił się, gniewnie skubiąc palcami swą długą, czarną brodę.

- To prawda, że na wpół nienawidzę Elryka - powiedziała Yishana. - Ale to i tak

lepsze niż na wpół kochać ciebie!

- Czemuż więc przyłączyłaś się do mnie w Bakshaan? -warknął czarnoksiężnik. -

Czemu wyznaczyłaś swego bratanka na regenta i przybyłaś tutaj? Posłałem po ciebie, a ty

przybyłaś. Musisz do mnie coś czuć, skoro zrobiłaś coś takiego!

Yishana roześmiała się ponownie.

- Usłyszałam, że bladolicy czarnoksiężnik o purpurowych oczach, noszący u boku

obdarzony mocą miecz, wędruje po krainach leżących na północnym wschodzie. Dlatego

background image

właśnie przybyłam, Thelebie K’aarno.

Gniew wykrzywił rysy czarnoksiężnika. Theleb K’aarna pochylił się w przód i

zacisnął szponiastą dłoń na ramieniu kobiety.

- Nie zapominaj, że ten to właśnie bladolicy czarnoksiężnik jest odpowiedzialny za

śmierć twego rodzonego brata - wyrzucił z siebie. - Pokładałaś się z człowiekiem, na którym

ciąży krew zarówno jego własnego, jak i twojego ludu. Opuścił flotę, którą prowadził na

podbój własnej ziemi, gdy tylko Władcy Smoków zdecydowali się stawić jej czoło. Dharmit,

twój brat, był na pokładzie jednego z tych okrętów i teraz jego ciało, poparzone i gnijące,

spoczywa gdzieś na dnie oceanu, który jest jego mogiłą.

Yishana, znużona, potrząsnęła głową.

- Zawsze wyciągasz tę historię w nadziei, że mnie zawstydzisz. Tak, to prawda,

uprawiałam miłość z człowiekiem, którego można nazwać mordercą mych braci, lecz

przecież Elryk miał na sumieniu o wiele bardziej mrożące krew w żyłach zbrodnie, a mimo to

- czy może właśnie dlatego -ja go kochałam. Twoje słowa nie wywarły pożądanego efektu,

Thelebie K’aarno. A teraz zostaw mnie. Chcę spać sama.

Paznokcie czarnoksiężnika nadal wbijały się w chłodną skórę Yishany. Teraz ich

uścisk zelżał.

- Wybacz mi - powiedział łamiącym się głosem. - Pozwól mi zostać.

- Idź - odezwała się cicho.

Wówczas, cierpiąc męki z powodu własnej słabości, Theleb K’aarna, czarnoksiężnik z

Pan Tang, odszedł. Do Bakshaan przybył Elryk z Melniboné, który wielokroć już

zaprzysięgał Thelebowi K’aarnie zemstę. Okazja po temu nadarzyła się w Lormyr, Nadsokor,

Taueloru, a także w Jharkor. W głębi serca czarnobrody czarnoksiężnik dobrze wiedział,

który z nich dwóch zwycięży, jeżeli dojdzie do pojedynku.

background image

ROZDZIAŁ 2

Czterej kupcy opuścili gospodę ściśle owinięci w ciemne płaszcze. Doszli bowiem do

wniosku, że bezpieczniej będzie, jeżeli nikt się nie dowie o ich związku z Elrykiem. Albinos

został wiec sam, dumając nad kolejnym kielichem żółtawego wina. Zdawał sobie sprawę, że

bez pomocy jakichś nadprzyrodzonych, potężnych sił nie dostanie się do zamku Nikorna.

Siedziba kupca z natury była trudna do zdobycia, a czarnoksięska osłona Theleba K’aarny

czyniła z niej fortecę mogącą ulec jedynie szczególnie potężnej magii. Elryk wiedział, że

magicznymi zdolnościami dorównuje Thelebowi K’aarnie, a nawet go pod pewnymi

względami przewyższa. Rozumiał jednak, że nie wolno mu trawić wszystkich sił na walkę z,

czarnoksiężnikiem, jeżeli ma się jeszcze przebić przez straż złożoną z doborowych

pustynnych wojowników, zatrudnianych przez kupieckiego magnata.

Elryk potrzebował pomocy. Wiedział, że w lasach na południe od Bakshaan znajdzie

ludzi, których pomoc mogłaby się okazać nieoceniona. Lecz czy zechcą mu jej udzielić?

Postanowił przedyskutować ten problem z Moonglumem.

- Słyszałem, że grupa moich współplemieńców pojawiła się ostatnio na północy.

Przybyli oni z Vilmir, gdzie splądrowali kilka znaczniejszych miast - poinformował swego

towarzysza. - Przez cztery lata, które minęły od wielkiej bitwy o Imrryr, Melnibonéanie

rozproszyli się po Młodych Królestwach i albo stali się najemnikami, albo działają na własną

rękę. Imrryr upadło z mojego powodu, i oni to wiedzą. Jednak jeżeli dam im możliwość

zagarnięcia bogatych łupów, być może przyłączą się do mnie.

Moonglum uśmiechnął się krzywo.

- Nie liczyłbym na to zbytnio, Elryku - powiedział. -Wybacz mi szczerość, ale twój

uczynek nie należy do tych, które łatwo się zapomina. Twoi rodacy nie z własnej woli stali się

wędrowcami. Są teraz obywatelami zrównanego z ziemią miasta, najstarszego i największego

background image

z miast, jakie znał świat. Kiedy Imrryr Piękne Miasto upadło, niejeden musiał prosić Bogów,

aby spadły na ciebie wszelkie możliwe klęski.

Teraz uśmiechnął się Elryk.

- Być może - powiedział. - Ale to są nadal moi ludzie, a ja ich znam. My,

Melnibonéanie, jesteśmy starą i ekscentryczną rasą. Rzadko pozwalamy, by uczucia brały

górę nad naszym opanowaniem.

Moonglum zmarszczył brwi w ironicznym grymasie. Elryk właściwie zinterpretował

wyraz twarzy kompana.

- Przez pewien czas stanowiłem odstępstwo od tej reguły - powiedział. - Ale teraz

Cymoril i mój kuzyn leżą pogrzebani pod ruinami Imrryr, a ból, jaki odczuwam po ich stracie

stanowi wystarczające zadośćuczynienie za wszelkie zło, jakie wyrządziłem. Myślę, że moi

rodacy potrafią to zrozumieć.

Moonglum westchnął.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz, Elryku. Kto przewodzi tej grupie?

- Stary przyjaciel - odparł Elryk. - Był Władcą Smoków i poprowadził atak na statki

barbarzyńców, odpływające po splądrowaniu Imrryr. Zwie się on Dyvim Tvar, niegdyś Pan

Smoczych Jaskiń.

- A co z jego zwierzętami?

- Znowu śpią w swych jaskiniach. Z rzadka jedynie można je budzić. Potrzebują

całych lat, by zregenerować utracone siły i odtworzyć zużyty jad. Gdyby nie to, Władcy

Smoków władaliby światem.

- Masz szczęście, że tak nie jest - zauważył Moonglum.

- Kto wie - odparł Elryk powoli. - Może pod moim przywództwem stałoby się to

możliwe. A w każdym razie moglibyśmy podźwignąć nowe imperium, tak jak nasi dziadowie.

background image

Moonglum nic nie odpowiedział, lecz w głębi ducha pomyślał, że Młode Królestwa

nie dałyby się tak łatwo pokonać. Melnibonéanie byli ludem starożytnym, okrutnym i

mądrym, ale nawet ich okrucieństwo zostało przytępione przez niewidzialną chorobę, która

towarzyszy długowieczności. Brakowało im witalności, cechującej barbarzyńską rasę ich

przodków, budowniczych Imrryr i jego bliźniaczych, z dawna zapomnianych miast.

Witalność została zastąpiona przez tolerancję; tolerancję wiekowego narodu, pamiętającego

jeszcze dni chwały, lecz wiedzącego, że dni te minęły bezpowrotnie.

- Rano - powiedział Elryk - nawiążemy kontakt z Dyvimem Tvarem. Mam nadzieję,

że zemsta, którą wywarł na statkach najeźdźców, a także świadomość wyrzutów sumienia,

jakie musiałem cierpieć, pozwolą mu nabrać bardziej obiektywnego stosunku do planu, jaki

mu przedstawię.

- A teraz pora do łóżka - odezwał się Moonglum. -Czuję, że przyda mi się odrobina

snu, a poza tym dziewka, która mnie oczekuje, pewnie zaczyna już się niecierpliwić.

Elryk wzruszył ramionami.

- Rób jak uważasz. Ja wypiję jeszcze trochę wina, a na spoczynek udam się nieco

później.

Chmury, które zgromadziły się w nocy nad Bakshaan nie rozpierzchły się z nastaniem

świtu. Słońce już wzeszło za ich zasłoną, lecz mieszkańcy miasta jeszcze o tym nie wiedzieli.

Nic nie zwiastowało wstającego dnia, gdy w rześki poranek, pośród siąpiącego deszczu, Elryk

i Moonglum jechali konno wąskimi uliczkami, kierując się ku południowej bramie i leżącym

za nią lasom.

Elryk zrezygnował ze swego zwykłego ubioru na rzecz prostego kubraka z zielono

barwionej skóry, zdobnego w insygnia królewskiego rodu Melniboné: purpurowego

kroczącego smoka na złotym polu. Na palcu Melnibonéanin nosił Pierścień Królów; kamień

background image

Aktorios osadzony w pokrytym runicznymi znakami srebrze. Ten liczący sobie wiele stuleci

klejnot Elryk odziedziczył po swych potężnych przodkach. Z ramion albinosa zwieszał się

krótki płaszcz. Wąskie, błękitne spodnie były wpuszczone w wysokie, czarne buty do konnej

jazdy. U boku Melnibonéanina tkwił w pochwie Zwiastun Burzy.

Człowiek i miecz trwali w dziwnej symbiozie. Bez miecza człowiek stałby się

niedowidzącym, pozbawionym energii kaleką; bez człowieka miecz nie mógłby się żywić

krwią i duszami, niezbędnymi dla jego istnienia. Jechali wspólnie, człowiek i miecz, i żaden z

nich nie potrafił powiedzieć, który jest panem drugiego.

Moonglum, bardziej od swego kompana wrażliwy na słotę, jechał szczelnie owinięty

w płaszcz z podniesionym kołnierzem, klnąc od czasu do czasu na nieprzyjazne żywioły.

Po godzinie intensywnej jazdy dotarli do obrzeży lasu. Jak dotąd po Bakshaan krążyły

jedynie pogłoski o przybyciu imrryriańskich flibustierów. Słyszano o wysokich przybyszach

pojawiających się czasami w podejrzanych gospodach wzdłuż południowego muru, jednak

mieszczanie, pewni swego bogactwa i siły, nie przejawiali niepokoju. Wierzyli bowiem, i nie

mijali się zbytnio z prawdą, że Bakshaan wytrzyma ataki dalece bardziej gwałtowne niż te,

którym nie oparły się słabiej ufortyfikowane vilmiriańskie mieściny. Elryk nie miał pojęcia,

czemu jego rodacy zapuścili się tak daleko na północ. Być może zamierzali jedynie odpocząć

i na jednym z licznych targów w Bakshaan wymienić zagrabione dobra na żywność.

Dym z kilku większych ognisk powiedział Elrykowi i Moonglumowi, gdzie znajduje

się obóz Melnibonéan. Zwolniwszy kroku, skierowali konie w tę właśnie stronę. Mokre

gałęzie uderzały ich po twarzach, a nozdrza drażnił słodki leśny aromat, spotęgowany przez

życiodajny deszcz. Elryk poczuł niemalże ulgę, gdy nagle z poszycia wychynął uzbrojony

mężczyzna i zagrodził im drogę.

Imrryriański strażnik odziany był w futra i stal. Spod przyłbicy kunsztownie

background image

wykonanego hełmu spoglądały na Elryka czujne oczy. Przyłbica i skapujące z niej krople

deszczu zawężały nieco pole widzenia Imrryrianina, tak że nie od razu rozpoznał on Elryka.

- Stać. Co robicie w tych stronach?

- Przepuść mnie - odparł niecierpliwie Elryk. - Jestem Elryk, twój pan i cesarz.

Strażnik wzdrygnął się i opuścił trzymaną w ręce pikę o długim ostrzu. Podniósł

przyłbicę i wlepił wzrok w stojącego naprzeciw mężczyznę. Na twarzy Imrryrianina znać

było setki targających nim uczuć, wśród których dominowały zdumienie, uwielbienie i

nienawiść.

Skłonił się sztywno.

- Panie mój, nie jesteś tu chętnie widziany. Pięć lat temu wyrzekłeś się swego ludu i

zdradziłeś go. Chociaż żywię należny szacunek dla płynącej w twych żyłach krwi królów, nie

mogę być ci posłusznym ani złożyć hołdu, do czego w innych okolicznościach byłbym

zobowiązany.

- Oczywiście - odparł dumnie Elryk, siedząc wyprostowany na koniu. - Ale niechaj

twój dowódca, a mój przyjaciel z lat chłopięcych, Dyvim Tvar, zadecyduje, jak ze mną

postąpić. Zaprowadź mnie doń natychmiast i pamiętaj, że mój towarzysz nie wyrządził wam

żadnej krzywdy. Traktuj go z szacunkiem należnym serdecznemu przyjacielowi Cesarza

Melniboné.

Strażnik skłonił się ponownie i ujął w dłoń wodze konia Elryka. Poprowadził

jeźdźców leśnym traktem na rozległą polanę, gdzie stały rozbite imrryriańskie namioty.

Pośrodku wytyczonego przez nie wielkiego kręgu migotały obozowe ogniska. Wokół nich

rozsiedli się, gwarząc z cicha, wojownicy o szlachetnych rysach. Nawet w ponurym świetle

pochmurnego dnia kolorowe płótno namiotów wyglądało żywo i radośnie. Tonacja barw

bezbłędnie zdradzała melnibonéańskie pochodzenie. Na polanie widać było głębokie,

background image

przytłumione odcienie zieleni, lazuru, ochry, złota i błękitu. Wszystkie te kolory nie kłóciły

się ze sobą, lecz harmonijnie zlewały. Elryka ogarnęła nagle nostalgia za smukłymi,

wielobarwnymi wieżami Pięknego Imrryr.

W miarę jak dwaj przyjaciele i ich przewodnik zbliżali się, siedzący przy ogniu

mężczyźni podnosili na nich zdumione oczy, a odgłosy zwyczajnych rozmów zastępowały

przytłumione pomruki.

- Pozostań tu, proszę - rzekł strażnik do Elryka. - Powiadomię lorda Dyvima Tvara o

twym przybyciu.

Elryk skinął głową na znak przyzwolenia i poprawił się w siodle, świadom, że

spoczywają na nim spojrzenia zgromadzonych wojowników. Żaden z nich się nie zbliżył. Ci,

których Elryk znał osobiście za dawnych dni, byli wyraźnie zakłopotani. Nie patrzyli się na

albinosa, lecz odwracali wzrok, podkładając drew do ognia lub udając, że całkowicie

pochłania ich polerowanie pięknie kutych mieczy i sztyletów. Co poniektórzy pomrukiwali

gniewnie, lecz stanowili oni zdecydowaną mniejszość. Lwia część wojowników była po

prostu zaszokowana - a także zaciekawiona. Czemu ten człowiek, król i zdrajca w jednej

osobie, zawitał do ich obozu?

Najokazalszy namiot, cały w złocie i purpurze, zwieńczony był proporcem, na którym

widniał herb przedstawiający spoczywającego smoka, błękitnego na białym polu. Z tego to

namiotu, przypasując w pośpiechu miecz, wybiegł teraz Dyvim Tvar. Inteligentne oczy Pana

Smoczych Jaskiń wyrażały zaskoczenie i czujność.

Dyvim Tvar, mężczyzna o szlachetnych rysach Melnibonéanina, liczył sobie kilka lat

więcej niż Elryk. Jego matka była księżniczką, kuzynką matki albinosa. Pan Smoczych Jaskiń

miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, lekko skośne oczy i wąską czaszkę o

trójkątnym, wysuniętym podbródku. Uszy Władcy Smoków przypominały uszy Elryka; były

background image

równie delikatne, praktycznie pozbawione płatków i zwężające się szpiczaste. Dyvim Tvar

zacisnął lewą rękę na głowni miecza, przy czym dało się zauważyć, że jego dłoń o długich

palcach jest bardzo blada. Bladość owa nie mogła się jednak równać z trupią bielą skóry

albinosa. Pan Smoczych Jaskiń, całkowicie panując nad swymi emocjami, ruszył w stronę

siedzącego na koniu Cesarza Melniboné. Gdy jedynie pięć stóp dzieliło go od Elryka, Dyvim

Tvar skłonił się z wolna, pochylając głowę i kryjąc twarz przed wzrokiem swego władcy.

Następnie wyprostował się, spojrzał jeźdźcowi prosto w oczy i wytrzymał jego spojrzenie.

- Dyvim Tvar, Pan Smoczych Jaskiń, wita Elryka, Władcę Melniboné, dzierżącego

Tajemną Wiedzę Smoczej Wyspy. - Władca Smoków z powagą wypowiedział rytualne słowa

prastarego pozdrowienia.

Elryk odpowiedział pewnym głosem, chociaż w głębi serca wcale nie czuł pewności.

- Elryk, Władca Melniboné, wita swego lojalnego poddanego. Jego życzeniem jest

udzielić audiencji Dyvimowi Tvarowi. - Starożytna etykieta Melniboné nie przewidywała

sytuacji, w której król musiałby prosić o możliwość udzielenia audiencji poddanemu i Dyvim

Tvar odczuł niezręczność zaistniałych okoliczności.

- Będę zaszczycony, jeżeli mój pan pozwoli mi towarzyszyć sobie do namiotu - odparł

natychmiast.

Elryk zeskoczył z konia i ruszył w stronę kwatery Dyvima Tvara. Moonglum chciał

iść za nim, lecz Elryk gestem nakazał mu pozostać na miejscu. Obaj szlachetni Imrryrianie

weszli do namiotu.

Blask bijący z niewielkiej lampki oliwnej współzawodniczył z sączącym się przez

kolorową tkaninę ponurym światłem poranka. Wnętrze namiotu urządzone było z prostotą;

znajdowało się tu twarde, żołnierskie łóżko, stół i kilka rzeźbionych, drewnianych stołków.

Dyvim Tvar skłonił się i bez słowa wskazał Elrykowi jeden z nich. Albinos usiadł.

background image

Obaj mężczyźni przez kilka chwil trwali w milczeniu. Żadne uczucie nie malowało się

na kamiennych, opanowanych twarzach. Po prostu siedzieli i przypatrywali się sobie

nawzajem. W końcu odezwał się Elryk:

- Uważasz mnie za zdrajcę, złodzieja, mordercę własnych krewnych i zabójcę swych

rodaków, Władco Smoków.

Dyvim Tvar skinął głową.

- Za pozwoleniem mojego pana, jestem zmuszony z nim się zgodzić.

- Za dawnych czasów nasze samotne rozmowy nigdy nie były tak formalne -

powiedział Elryk. - Zapomnijmy o rytuałach i tradycji. Melniboné upadło, a jego synowie

stali się tułaczami. Tak jak dawniej, spotykamy się jako równi sobie, tylko że teraz

rzeczywiście jest to prawda. Rubinowy Tron leży potrzaskany wśród ruin Imrryr i już nigdy

cesarz nie zasiądzie na nim w chwale.

Dyvim Tvar westchnął.

- To prawda, Elryku. Czemuż tu jednak przybyłeś? Byliśmy zadowoleni mogąc o

tobie zapomnieć. Nawet gdy żywe jeszcze było nasze pragnienie zemsty, nie uczyniliśmy

żadnego kroku, by cię odnaleźć. Czy przyjechałeś, by się z nas naigrawać?

- Wiesz przecież, że nigdy nie postąpiłbym w ten sposób, Dyvimie Tvarze. Rzadko

sypiam ostatnimi czasy, a gdy już zasnę, dręczą mnie sny takie, że co rychlej się budzę.

Wiesz, że to Yyrkoon, ponownie uzurpując władzę, po tym, jak obdarzyłem go zaufaniem i

wyznaczyłem na regenta, zmusił mnie do takiego, nie innego postępowania. On to sprawił, że

jego siostra, którą darzyłem miłością, zapadła w magiczny sen. Udzielenie pomocy

barbarzyńskiej flocie stanowiło jedyną szansę, by zdjął z Cymoril zaklęcie. Powodowała mną

zemsta, lecz to mój miecz, Zwiastun Burzy, pozbawił Cymoril życia, nie ja.

- Zdaję sobie z tego sprawę. - Dyvim Tvar westchnął ponownie i potarł twarz

background image

upierścienioną ręką. - To jednak nie wyjaśnia, czemu tu przybyłeś. Nie powinieneś

kontaktować się ze swymi rodakami. Musimy mieć się przed tobą na baczności, Elryku.

Nawet jeśli oddalibyśmy się pod twoje rozkazy, ruszyłbyś swoją przeklętą drogą i pociągnął

nas za sobą. Nie tam leży przyszłość moja i mojego ludu.

- Zgoda. Ale ten jeden raz potrzebna mi jest wasza pomoc. Potem nasze drogi

ponownie się rozejdą.

- Powinniśmy cię zabić, Elryku. Ale co byłoby większym grzechem: zaniechanie

sprawiedliwości i darowanie zdrajcy życia czy zbrodnia królobójstwa? Przed takim to

dylematem nas postawiłeś i to w chwili, gdy dość mamy innych problemów. Czy powinienem

spróbować odpowiedzieć na to pytanie?

- Ależ ja byłem tylko narzędziem w rękach historii -powiedział żarliwie Elryk. - Czas

prędzej czy później dokonałby tego samego. Ja jedynie przybliżyłem to, co nieuniknione.

Zdziałałem tylko tyle, że ostateczny dzień nadszedł w chwili, gdy nasz naród był jeszcze

dostatecznie elastyczny, by móc mu się przeciwstawić i przystosować się do nowych

warunków.

Dyvim Tvar uśmiechnął się ironicznie.

- To jeden punkt widzenia, Elryku, i zapewniam cię, że jest w nim sporo prawdy. Ale

powiedz to ludziom, którzy z twojej winy stracili swe rodziny i domy. Powiedz to

wojownikom, którzy musieli opatrywać okaleczonych kompanów. Powiedz to braciom,

ojcom i mężom, których żony, córki i siostry, dumne Melnibonéanki, stały się igraszką w

rękach barbarzyńskich łupieżców.

- To prawda - Elryk spuścił oczy. Po chwili odezwał się z cicha: - Nie mogę nic

zrobić, by wynagrodzić mym ludziom poniesioną stratę. Zrobiłbym to, gdybym był w stanie.

Często tęsknię za Imrryr, za jego kobietami, winem i rozrywkami. Mogę jednak zaoferować

background image

wam grabież. Mogę wam zaoferować najbogatszy pałac w Bakshaan. Zapomnijcie o starych

urazach i tym jednym razem udajcie się za mną.

- Zależy ci na bogactwach Bakshaan, Elryku? Nigdy nie troszczyłeś się o klejnoty i

szlachetne metale! O co ci naprawdę chodzi?

Albinos przesunął ręką po mlecznobiałych włosach. Czerwone oczy patrzyły z

zakłopotaniem.

- Jak zwykle, o zemstę, Dyvimie Tvarze. Muszę spłacić dług Thelebowi K’aarnie,

czarnoksiężnikowi z Pan Tang. Może słyszałeś o nim. Jest obdarzony potężną mocą, jak na

kogoś wywodzącego się ze stosunkowo młodej rasy.

- A więc możesz liczyć na naszą pomoc, Elryku - przemówił Dyvim Tvar z

zawziętością w głosie. - Nie jesteś jedynym Melnibonéaninem, który jest coś winien

Thelebowi K’aarnie. Zaledwie rok temu jeden z naszych ludzi został z powodu królowej-

dziwki, Yishany z Jharkor, zamęczony na śmierć w okrutny i odrażający sposób. Zabił go

Theleb K’aarna, gdyż uściski naszego towarzysza stanowiły dla Yishany namiastkę twojej

miłości. Przyłączymy się do ciebie, Królu Elryku, by pomścić przyjaciela. To powinno

wystarczyć ludziom, którzy pragnęliby zobaczyć twoją krew ściekającą z ostrzy noży.

Elryk nie był szczęśliwy. Nagle tknęło go przeczucie, że ten korzystny zbieg

okoliczności zaowocuje w przyszłości jakimiś doniosłymi, nieprzewidywalnymi skutkami.

Mimo to się uśmiechnął.

ROZDZIAŁ 3

W zadymionej czeluści, gdzieś poza ograniczeniami przestrzeni i czasu, poruszyła się

pewna istota. Wszędzie dookoła niej wirowały cienie. Były to cienie ludzkich dusz.

Ciemności aż drgały od przepełniających je cieni dusz ludzi, którzy posiadali władzę nad

owym stworzeniem. Stworzenie bowiem zezwalało ludziom panować nad sobą - tak długo,

background image

jak długo płacili oni za to odpowiednią cenę. W ludzkim języku istota posiadała imię. Zwano

Quaolnargn, i na to imię odpowiadała, gdy ją wzywano.

Teraz się poruszyła. Usłyszała swe imię przebijające się przez bariery zwykle

zagradzające drogę na Ziemię. Dźwięk słowa Quaolnargn spowodował powstanie tunelu w

owych niewidzialnych barierach. Stworzenie poruszyło się znowu, gdy ponowne wołanie

przeniknęło do zajmowanej przez nie czeluści. Nie wiedziało, kto je woła ani też w jakim

celu. Mgliście zdawało sobie sprawę z jednego tylko faktu; otwarcie tunelu oznaczało

jedzenie. Istota owa nie żywiła się ciałami swych ofiar ani nie piła ich krwi. Jej pożywieniem

były dusze dorosłych mężczyzn i kobiet. Od czasu do czasu, traktując to raczej jako

przekąskę, delektowała się przepyszną, słodziutką siłą życiową wysysaną z ciałek niewinnych

dzieci. Na zwierzęta nie zwracała uwagi, gdyż zwierzętom brakowało smakowitej

świadomości. Pomimo całej swej ograniczoności, istota owa przejawiała cechy smakosza i

konesera.

Dźwięk słowa Quaolnargn po raz trzeci przeniknął do czarnej czeluści. Istota

dźwignęła się z miejsca i ruszyła tunelem, płynąc w powietrzu. Zbliżał się moment, kiedy

znowu będzie mogła się najeść.

Theleb K’aarna się wzdrygnął. W gruncie rzeczy uważał się za pokojowo

nastawionego człowieka. Nie było jego winą, że nieposkromiona miłość do Yishany

doprowadziła go do szaleństwa. Nie było jego winą, że z jej powodu miał teraz pod swym

nadzorem kilka potężnych i krwiożerczych demonów, które w zamian za pokarm złożony z

ciał niewolników i pokonanych wrogów, chroniły pałacu kupca Nikorna. Theleb K’aarna był

dogłębnie przekonany, że nic z tego nie jest jego winą. Czuł, że jego przekleństwem są

okoliczności. Żałował teraz, że spotkał na swej drodze Yishanę, że powrócił do niej po

pożałowania godnym incydencie poza murami Tanelorn. Czarnoksiężnik wzdrygnął się

background image

znowu i stanął wewnątrz pentagramu, przyzywając istotę zwaną Quaolnargn. Jego

szczątkowy zmysł przewidywania przyszłych zdarzeń podpowiadał mu, że Elryk szykuje się,

by wydać mu bitwę. Theleb K’aaraa postanowił wezwać na pomoc wszystkie istoty, nad

którymi posiadł władzę. Quaolnargn musi zniszczyć Elryka i to jeszcze zanim albinos dotrze

do zamku. Czarnoksiężnik pogratulował sobie w duchu faktu, że zachował jeszcze lok białych

włosów, który niegdyś pozwolił mu wysłać przeciw Melnibonéaninowi innego, teraz już

pokonanego demona.

Quaolnargn wiedział, że zbliża się do swego pana. Ruszył z wolna przed siebie. Nagły

ból przeniknął całą jego istotę, gdy przedostał się do obcego kontinuum. Boleśnie odczuł też

fakt, że mimo iż dusza jego pana znajdowała się tuż przed nim, była ona dla jakiejś przyczyny

nieosiągalna. Nagle stwór spostrzegł jakiś nowy przedmiot. Poczuł jego zapach i już wiedział,

co ma zrobić. Przedmiot ów stanowił fragment przeznaczonego mu pożywienia. Przepełniony

wdzięcznością Quaolnargn ruszył w dalszą drogę, zamierzając dopaść swej ofiary, zanim ból

towarzyszący przedłużającemu się przebywaniu w obcej krainie stanie się nie do zniesienia.

Elryk jechał na czele oddziału swych rodaków. Po jego prawej ręce znajdował się

Dyvim Tvar, Władca Smoków, po lewej - Moonglum z Elwher. Za nimi podążały dwie setki

wojowników, wozy wiozące łupy, a także machiny wojenne i niewolnicy.

Cały pochód aż mienił się od dumnych proporców i błyszczących imrryriańskich pik o

długich ostrzach. Wojownicy odziani byli w stal. Słońce odbijało się w zwężających się

spiczasto nagolennikach, hełmach i naramiennikach. Wypolerowane napierśniki połyskiwały

w rozcięciach futrzanych kubraków. Na kubraki jeźdźcy zarzucili jaskrawe płaszcze z

imrryriańskich tkanin, iskrzące się w mglistym świetle. Tuż za Elrykiem i jego kompanami

jechali łucznicy. Dzierżyli oni potężne, kościane, pozbawione cięciw łuki, których nikt poza

nimi nie potrafił naciągnąć. Przez plecy przewieszone mieli kołczany pełne strzał o

background image

czarnopiórych brzechwach. Za nimi postępowali pikinierzy. Piki o błyszczących ostrzach

trzymali poziomo, by nie zaczepiały o niższe gałęzie drzew. Za pikinierami jechały główne

siły oddziału: imrryriańscy rycerze uzbrojeni w długie miecze i w dziwną broń o ostrzu zbyt

krótkim jak na miecz i zbyt długim na sztylet. Jechali mijając łukiem Bakshaan, gdyż pałac

Nikorna leżał na północ od miasta. Podróżowali w milczeniu, nie mogąc znaleźć stosownych

słów. Oto Elryk, Cesarz Melniboné, po raz pierwszy od pięciu lat prowadził ich na wojenną

wyprawę.

Zwiastun Burzy, czarny, piekielny miecz Elryka, zadrżał u boku swego pana,

przeczuwając zbliżającą się walkę. Moonglum poruszył się niespokojnie w siodle.

Denerwował się przed bitwą, wiedząc, że zastosowana w niej zostanie czarna magia.

Moonglum nie miał zaufania do sztuki czarnoksięskiej ani też do istot, które były jej tworem.

Według niego mężczyźni powinni załatwiać swe porachunki bez niczyjej pomocy. Jechali

niespokojni i pełni napięcia.

Zwiastun Burzy poruszył się u boku Elryka. Cichy jęk dobył się z czarnego metalu. W

jęku tym pobrzmiewała nuta ostrzeżenia. Albinos uniósł rękę i pochód zatrzymał się.

- Zbliża się niebezpieczeństwo, któremu ja jedynie mogę stawić czoło - powiedział. -

Pojadę naprzód.

Spiął konia do krótkiego galopu i ruszył przed siebie, bacznie się rozglądając.

Zwiastun Burzy odzywał się coraz donośniejszym, bardziej przenikliwym głosem, aż w końcu

jęk przeszedł w stłumiony krzyk. Wierzchowiec Elryka zadrżał, a i sam jeździec był

niespokojny. Nie spodziewał się, że kłopoty nadejdą tak wcześnie. Modlił się, by to, co kryje

się w lesie, nie było skierowane przeciw niemu.

- Ariochu, bądź ze mną - wyszeptał. - Wspomóż mnie teraz, a ofiaruję ci dwie

dziesiątki wojowników. Wspomóż mnie, Ariochu.

background image

Obrzydliwy odór uderzył nozdrza Elryka. Albinos rozkaszlał się, zakrywając usta

dłońmi i rozglądając się dokoła w poszukiwaniu źródła smrodu. Koń zarżał. Elryk zeskoczył z

siodła i klepnął wierzchowca po zadzie, tak że ten pogalopował z powrotem. Melnibonéanin

przykucnął i wydobył z pochwy Zwiastuna Burzy. Czarna klinga drżała od ostrza aż po

rękojeść.

Odziedziczony po przodkach magiczny wzrok powiedział mu, że stwór nadchodzi,

zanim jeszcze mogły go dostrzec oczy. Rozpoznał też jego kształt. Sam Elryk również

zaliczał się do jego władców. Tym razem jednak nie miał żadnej władzy nad Quaolnargnem.

Nie znajdował się w obrębie pentagramu, a jako jedyną obronę miał miecz i własny rozum.

Wiedział także, jaką mocą obdarzony jest Quaolnargn i zadrżał. Czy zdoła w pojedynkę

rozprawić się z potworem?

- Ariochu! Ariochu! Wspomóż mnie! - Z ust albinosa dobył się cienki, pełen

desperacji okrzyk. - Ariochu!

Nie było czasu, by wypowiedzieć zaklęcie. Quaolnargn pojawił się przed Elrykiem,

skacząc pokracznie po ścieżce w jego stronę niczym wielka, zielona ropucha. Co chwila stwór

wydawał bolesny jęk, gdyż każde dotkniecie ziemi przyprawiało go o cierpienia. Wzrostem

górował nad Elrykiem tak znacznie, że albinos znalazł się w jego cieniu, gdy potwór był odeń

odległy jeszcze o dziesięć stóp. Melnibonéanin zaczerpnął oddechu i krzyknął raz jeszcze.

- Ariochu! Krew i dusze, jeżeli mnie teraz wspomożesz!

Nagle ropuchokształtny demon skoczył.

Elryk odskoczył w bok, lecz zakończona długimi pazurami łapa trafiła go i posłała w

leśne poszycie. Quaolnargn obrócił się niezgrabnie. Ohydna, wiecznie głodna paszcza

otworzyła się, ujawniając bezzębną czeluść, z której dobywał się obrzydliwy odór.

- Ariochu!

background image

W swej potwornej, bezrozumnej niewrażliwości stwór nie rozpoznał nawet imienia

potężnego demona-Boga. Nie można go było nastraszyć. Trzeba go było pokonać.

Potwór zbliżał się właśnie do Elryka po raz drugi, gdy chmury lunęły deszczem.

Ulewa zadudniła o liście drzew.

Na wpół oślepiony przez smagające go po twarzy krople, albinos cofnął się za drzewo,

trzymając miecz w pogotowiu. W potocznym tego słowa rozumieniu Quaolnargn był ślepy.

Nie widział ani Elryka, ani lasu. Widział i wyczuwał węchem jedynie ludzkie dusze; swoje

pożywienie. Potworna ropucha, posuwając się po omacku, minęła albinosa, a wówczas ten

wyskoczył wysoko w powietrze i trzymając miecz oburącz zatopił go aż po rękojeść w

miękkim, rozedrganym karku demona. Rozcinane ciało - jeżeli tak można nazwać coś, co

stanowiło ziemską powłokę stwora - zachlupotało obrzydliwie. Elryk z całej siły naparł na

rękojeść miecza, starając się natrafić jego ostrzem na kręgosłup bestii. Kręgosłupa jednak nie

było. Quaolnargn wrzasnął przeraźliwie. Głos miał piskliwy i doniosły, nawet mimo

cierpienia. Potwór przystąpił do kontrataku.

Elryk poczuł jak ogarnia go odrętwienie. Chwilę potem jego czaszkę przeszył ból nie

mający nic wspólnego z fizycznym urazem. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Oczy albinosa

rozszerzyły się w przerażeniu, gdy zrozumiał, co się z nim dzieje. Oto jego dusza opuszczała

ciało. Wiedział o tym. Nie czuł fizycznego osłabienia. Świadom był jedynie tego, że z daleka

spogląda na...

Ale wkrótce i ta świadomość zniknęła. Wszystko zanikało, nawet ból, nawet

przerażający, piekielny ból.

- Ariochu! - wychrypiał.

Nagle poczęła wypełniać go siła. Nie zgromadził jej sam z siebie; nie pochodziła ona

nawet od Zwiastuna Burzy. Jej źródło leżało gdzie indziej. Coś wreszcie udzieliło mu

background image

pomocy, dodało mu sił. Wystarczająco dużo sił dla dokończenia dzieła.

Wyszarpnął miecz z karku demona. Stanął nad Quaolnargnem. Ponad nim. Szybował

w przestworzach, lecz nie pośród ziemskiego powietrza. Po prostu płynął ponad demonem. W

sposób gruntownie przemyślany wybrał pewien punkt na czaszce potwora. Nie wiadomo

czemu nabrał nagle pewności, że aby zgładzić wroga tam właśnie, musi zadać cios. Powoli i

uważnie opuścił Zwiastuna Burzy i przekręcił miecz w czaszce Quaolnargna.

Potworna ropucha zaskowytała, upadła - i znikła.

Obolały Elryk padł na ściółkę i leżał tam, drżąc na całym ciele. Podniósł się powoli.

Cała energia go opuściła. Zwiastun Burzy również leżał bez życia, lecz Elryk wiedział, że

wkrótce miecz odzyska siły i napełni nimi swego pana.

Nagle albinos poczuł, że jego ciało sztywnieje. To go zaskoczyło. Co się z nim działo?

Wkrótce zaczął tracić przytomność. Zdało mu się, że spogląda z góry w długi, czarny tunel

prowadzący donikąd. Wszystko stało się rozmazane, mgliste. Zdał sobie sprawę, że się

porusza. Że dokądś podąża. Dokąd - ani też w jaki sposób - nie potrafił powiedzieć.

Podróżował tak przez kilka sekund. Jego zmysły rejestrowały jedynie niesamowite

wrażenie ruchu i to, że nadal zaciskał w prawej dłoni Zwiastuna Burzy, swą życiodajną broń.

Potem poczuł pod sobą twardy kamień i otworzył oczy. Przez moment zastanawiał się,

czy to nie dalsza część halucynacji. Nad sobą ujrzał oblicze zadowolonego z siebie człowieka.

- Thelebie K’aarno - wyszeptał ochryple. - Jak tego dokonałeś?

Czarnoksiężnik pochylił się i wyszarpnął Zwiastuna Burzy z osłabionego uścisku

Elryka.

- Przyglądałem się chwalebnej walce, którą stoczyłeś z moim wysłannikiem, panie

Elryku - powiedział z szyderstwem w głosie. - Kiedy stało się jasne, że w jakiś sposób udało

ci się zawezwać pomoc, szybko wypowiedziałem kolejne zaklęcie, które przyniosło cię tutaj.

background image

Teraz mam twój miecz, a z nim twoją siłę. Wiem, że bez Zwiastuna Burzy jesteś nikim.

Znalazłeś się w mojej mocy, Elryku z Melniboné.

Elryk wciągnął powietrze w płuca. Całym jego ciałem szarpał dotkliwy ból.

Spróbował się uśmiechnąć, ale nie potrafił. Nie leżało w jego naturze uśmiechać się po

poniesieniu klęski.

- Oddaj mi mój miecz - powiedział.

Theleb K’aarna uśmiechnął się pod nosem z satysfakcją.

- I kto teraz mówi o zemście, Elryku? - zachichotał.

- Daj mi mój miecz! - Elryk spróbował się podnieść, ale był zbyt słaby. Oczy zaszły

mu mgłą; ledwo widział promieniejącego zadowoleniem czarnoksiężnika.

- A co możesz ofiarować mi w zamian? - spytał Theleb K’aarna. - Nie jesteś całkiem

zdrowy, panie Elryku, a ludzie chorzy się nie targują. Mogą jedynie błagać.

Elryk zadygotał w bezsilnym gniewie. Zacisnął wargi. Nie będzie błagał; nie będzie

się też targował. Nic nie mówiąc patrzył na czarnoksiężnika spode łba.

- Myślę, że przede wszystkim - powiedział Theleb K’aarna z uśmiechem - zamknę to

w bezpiecznym miejscu. - Zważył w ręce Zwiastuna Burzy i odwrócił się w stronę kredensu.

Spomiędzy fałd szaty wyjął klucz, otworzył szafkę i umieścił w niej czarny miecz, starannie

zamykając drzwi. - Potem zaprowadzimy naszego dzielnego bohatera do jego byłej damy,

siostry człowieka, którego zdradził cztery lata temu.

Elryk nic nie odpowiedział.

- Później zaś - ciągnął Theleb K’aarna -mój pryncypał, Nikorn, obejrzy sobie

mordercę, któremu wydawało się, że zdoła dokonać tego, co nie udało się innym. -

Czarnoksiężnik uśmiechnął się. - Co za dzień -zachichotał. - Co za dzień! Taki pracowity.

Taki pełen rozrywek.

background image

Theleb K’aarna zachichotał ponownie i ujął w rękę niewielki dzwonek. Zadzwonił.

Drzwi za Elrykiem otworzyły się i weszło dwóch wysokich pustynnych wojowników. Rzucili

przelotne spojrzenie na albinosa, a następnie na Theleba K’aarnę. Najwyraźniej byli

zaskoczeni.

- Żadnych pytań - rzucił czarnoksiężnik. - Zabierzcie tego nędznika do komnaty

Królowej Yishany.

Elryk parsknął gniewnie, gdy strażnicy dźwignęli go i ponieśli miedzy sobą. Byli to

ciemnoskórzy, brodaci mężczyźni o oczach skrytych pod krzaczastymi brwiami. Na głowach

mieli charakterystyczne dla swej rasy obrzeżone wełną metalowe czapki, ich zbroje zaś

wykonano nie ze stali, lecz z twardego, pokrytego skórą drewna. Strażnicy powlekli

zwisającego bezwładnie Elryka długim korytarzem. Jeden z nich głośno załomotał w drzwi.

Elryk rozpoznał głos Yishany każący im wejść. Za dźwigającymi albinosa pustynnymi

wojownikami pojawił się chichoczący, podekscytowany czarnoksiężnik.

- Prezent dla ciebie, Yishano - zawołał.

Strażnicy weszli do pokoju. Elryk nie widział Yishany, ale usłyszał jej stłumiony

okrzyk.

- Na otomanę - rozkazał czarnoksiężnik.

Strażnicy złożyli albinosa na miękkiej tkaninie. Elryk był kompletnie wyczerpany;

leżał na sofie, wpatrując się w kolorowy, nieprzyzwoity fresk wymalowany na suficie.

Yishana pochyliła się nad Melnibonéaninem. Elryk poczuł podniecający zapach jej

perfum.

- Niespodziewane spotkanie, Królowo - powiedział ochryple.

Yishana przez moment patrzyła nań z troską, po czym jej spojrzenie zobojętniało.

Królowa roześmiała się cynicznie.

background image

- Och, mój bohater wreszcie do mnie powrócił. Wolałabym jednak, żeby przybył tu z

własnej woli, a nie przyniesiony za kark niczym szczenię. Wilkowi wyrwano zęby i nie ma

się co spodziewać, że zdoła powtórzyć swe drapieżne zaloty. - Yishana odwróciła się. Na jej

pokrytej makijażem twarzy malowała się niechęć. - Zabierz go stąd, Thelebie K’aarno.

Dowiodłeś swego.

Czarnoksiężnik skinął głową.

- A teraz - powiedział - złożymy wizytę Nikornowi. Myślę, że już nas oczekuje...

ROZDZIAŁ 4

Nikorn z Ilmar nie był młodym człowiekiem. Liczył już sobie dobrze ponad

pięćdziesiąt lat, ale zdołał zachować młodzieńczy wygląd. Miał twarz wieśniaka;

grubokościstą, lecz nie nalaną. Przenikliwymi, zimnymi oczyma patrzył na wspierającego się

bezsilnie o oparcie krzesła Elryka.

- A więc to ty jesteś Elryk z Melniboné, Wilk Ryczącego Morza, niszczyciel,

grabieżca i zabójca kobiet. Myślę, że teraz miałbyś kłopoty z pokonaniem dziecka. Mimo to

muszę przyznać, że zasmuca mnie widok człowieka doprowadzonego do takiego stanu.

Zwłaszcza człowieka niegdyś równie aktywnego jak ty. Czy ten czarownik mówi prawdę?

Czy przysłali cię tu moi wrogowie, abyś mnie zabił?

Elryk niepokoił się o swoich ludzi. Co zrobią? Zaczekają czy przystąpią do szturmu?

Jeżeli zaatakują pałac, będą zgubieni - tak jak on.

- Czy to prawda? - powtórzył Nikorn.

- Nie - wyszeptał Elryk. - Chodziło mi o Theleba K’aarnę. Mam z nim do załatwienia

stare porachunki.

- Nie obchodzą mnie stare porachunki, przyjacielu -powiedział łagodnie Nikorn. -

Interesuje mnie jedynie zachowanie życia. Kto cię tu przysłał?

background image

- Theleb K’aarna nie mówi ci prawdy, jeśli twierdzi, że zostałem przysłany - skłamał

Elryk. - Chciałem jedynie spłacić mu dług.

- Obawiam się, że nie tylko czarnoksiężnik twierdzi coś podobnego - odparł Nikorn. -

Mam w mieście wielu szpiegów, a dwóch z nich niezależnie od siebie poinformowało mnie,

że miejscowi kupcy zawiązali spisek, którego celem było wynajęcie ciebie, abyś mnie zabił.

Elryk uśmiechnął się słabo.

- A więc dobrze - potwierdził. - To jest prawda. Nie zamierzałem jednak spełniać ich

prośby.

- Byłbym skłonny ci uwierzyć, Elryku z Melniboné. Ale teraz nie wiem, jak z tobą

postąpić. Nikogo nie chciałbym widzieć zdanym na łaskę i niełaskę Theleba K’aarny. Czy

dasz mi słowo, że już nigdy nie będziesz nastawa! na moje życie?

- Czyżbyśmy przystąpili do targu, panie Nikornie? -spytał Elryk słabo.

- Owszem.

- Co więc zyskam w zamian za danie owego słowa, panie?

- Życie i wolność, panie Elryku.

- A miecz?

Nikorn z ubolewaniem rozłożył ramiona.

- Przykro mi, ale nie miecz.

- Więc lepiej już mnie zabij - powiedział Elryk łamiącym się głosem.

- Ależ daj spokój, to dobra propozycja. Zachowasz życie i odzyskasz wolność, a w

zamian dasz mi słowo, że nigdy już nie będziesz mnie nękać.

Elryk wziął głęboki oddech.

- A więc dobrze.

Nikorn odszedł na stronę. Theleb K’aarna, który dotychczas stał w cieniu, położył

background image

rękę na ramieniu kupca.

- Zamierzasz go wypuścić?

- Owszem - odparł Nikorn. - Teraz już nie stanowi zagrożenia dla żadnego z nas.

Albinos ze zdumieniem pomyślał, że Nikorn zachowuje się tak, jak gdyby żywił

wobec niego przyjazne uczucia. On zresztą również czuł w stosunku do kupca coś w rodzaju

sympatii. Oto stał przed nim człowiek równie odważny, co mądry. Elryk wiedział jednak, że

to szaleństwo. Bez miecza, jakże mu się uda podźwignąć po klęsce?

Zmierzch ustępował już miejsca nocy; dwie setki imrryriańskich wojowników leżały

ukryte w poszyciu na skraju lasu.

Wojownicy spoglądali na równinę i zastanawiali się, co się stało z Elrykiem. Czy był

w zamku, jak sadził Dyvim Tvar? Władca Smoków wiedział co nieco o sztuce wróżenia, jak

zresztą wszyscy członkowie królewskiego rodu Melniboné. Kilka pomniejszych zaklęć

pozwoliło mu przypuszczać, że albinos znajduje się w obrębie zamkowych murów.

Ale jak mogą przystąpić do szturmu, skoro nie ma z nimi Elryka, który potrafiłby

poradzić sobie z magią Theleba K’aarny?

Pałac Nikorna był poza tym fortecą, ponurą i niedostępną. Chroniła go głęboka fosa

wypełniona czarną, nieruchomą wodą. Wznosił się wysoko ponad otaczający go las, nie tyle

stojąc na skalistym podłożu, co z niego wyrastając. Siedziba kupca w większej bowiem części

została wykuta w litej skale. Zamek zajmował sporą powierzchnię; rozpościerał się i rozrastał

swobodnie, a kamienisty grunt zapewniał mu naturalną podporę. Skała miejscami była

spękana. Szlamowata woda ciekła u podnóża murów po ciemnym kożuchu mchów. Oglądany

z zewnątrz dwór Nikorna nie wyglądał sympatycznie, ale fortyfikacje robiły wrażenie. Nie

była to twierdza, którą można by zdobyć w dwieście osób bez pomocy magii.

Część melnibonéańskich wojowników już się niecierpliwiła. Kilku zaczęło

background image

przebąkiwać, że Elryk zdradził ponownie. Dyvim Tvar i Moonglum nie chcieli w to uwierzyć.

Widzieli ślady walki w lesie - i słyszeli jej odgłosy.

Czekali w nadziei, że z samego zamku zostanie im dany jakiś sygnał.

Obserwowali główną bramę fortecy i w końcu ich cierpliwość została nagrodzona.

Olbrzymie wrota z drewna i metalu otworzyły się do wewnątrz, ciągnięte łańcuchami. W

przejściu pojawił się mężczyzna o białej twarzy odziany w zniszczony strój władców

Melniboné. Albinosa prowadziło, podtrzymując między sobą, dwóch pustynnych

wojowników. Popchnęli go naprzód; mężczyzna chwiejnym krokiem przeszedł kilka jardów

po grobli ze śliskiego kamienia, spinającej oba brzegi fosy.

Potem upadł. Zmęczony i obolały, z trudem począł posuwać się naprzód.

- Co z nim zrobili? - jęknął Moonglum. - Trzeba mu pomóc!

Dyvim Tvar powstrzymał go jednak.

- Nie. To jedynie zdradziłoby naszą obecność. Niech dotrze do skraju lasu, wtedy

będziemy mogli działać.

Nawet ci, którzy przedtem przeklinali Elryka, teraz odczuli litość na widok albinosa.

Melnibonéanin, czołgając się i potykając o kamienie, niestrudzenie posuwał się w stronę

zarośli. Z blanków fortecy Imrryrian dobiegł przenikliwy śmiech i głos, w którym udało się

im rozróżnić kilka słów.

- I co teraz, wilku? - zapytywał głos. - Co teraz?

Moonglum zacisnął pięści i zadygotał z wściekłości. Ból mu sprawiał widok dumnego

przyjaciela wystawionego na szyderstwa w chwili słabości.

- Co mu się stało? Co z nim zrobili?

- Cierpliwości - powiedział Dyvim Tvar. - Wkrótce się dowiemy.

Z biciem serca czekali chwili, gdy Elryk na kolanach wreszcie doczołgał się do

background image

zarośli.

Moonglum ruszył naprzód, by wspomóc przyjaciela. Chciał podtrzymać Elryka

pomocnym ramieniem, lecz albinos żachnął się i strząsnął jego rękę. Twarz Melnibonéanina

ziała nienawiścią - tym gwałtowniejszą, że bezsilną. Elryk nic nie mógł zrobić, by zniszczyć

obiekt swej nienawiści. Absolutnie nic.

- Elryku, musisz nam powiedzieć, co się stało - odezwał się nalegająco Dyvim Tvar. -

Jeżeli mamy ci pomóc, musimy wiedzieć, co się wydarzyło.

Elryk złapał z trudem powietrze i skinął twierdząco głową. Powoli jego twarz stawała

się wolna od emocji. Zająkując się co chwila, albinos opowiedział swą historię.

- Tak więc - mruknął Moonglum - nasze plany spaliły na panewce, ty zaś straciłeś siłę

na zawsze.

Elryk pokręcił głową.

- Musi być jakiś sposób - wyszeptał. - Po prostu musi!

- Co? Jak? Jeżeli masz jakiś plan, zdradź mi go teraz. Elryk z trudem przełknął ślinę.

- A więc dobrze, Moonglumie - wymamrotał. - Zaraz go usłyszysz. Ale słuchaj

uważnie, bo nie starczy mi sił, by go powtórzyć.

Moonglum lubił noc, jednak tylko wtedy, gdy oświetlały ją miejskie pochodnie. Na

otwartej przestrzeni zdecydowanie nie lubił ciemności i nie był zachwycony, znalazłszy się

pod ich osłoną w sąsiedztwie zamku Nikorna. Parł jednak przed siebie, nie tracąc nadziei.

O ile Elryk nie mylił się w swych rachubach, bitwa mogła być jeszcze wygrana, a

pałac Nikorna - zdobyty. Aby do tego doszło, Moonglum musiał podjąć ryzyko, a nie należał

on do ludzi, którzy rozmyślnie wystawiają się na niebezpieczeństwo.

Z obrzydzeniem spojrzał na stojące wody fosy i pomyślał, że to, czego od niego

wymagają, jest w najwyższym stopniu wystarczającym dowodem przyjaźni. Z filozoficznym

background image

spokojem zanurzył się w wodzie i zaczął płynąć.

Palce pływaka ślizgały się po pokrywającym ściany fortecy mchu, lecz rosnący

powyżej bluszcz dawał możliwość pewniejszego chwytu. Moonglum powoli wspiął się na

mur. Żywił nadzieję, że Elryk miał rację i że Thelebowi K’aarnie istotnie potrzebna będzie

chwila odpoczynku przed kolejnym zastosowaniem czarnej magii. Dlatego właśnie albinos

nalegał na pośpiech. Moonglum wspinał się dalej, aż w końcu dotarł do małego, nie

okratowanego okienka. Tego właśnie szukał. Normalnych rozmiarów mężczyzna nie

przecisnąłby się przez nie, lecz w takich właśnie przypadkach niepozorna postura Moongluma

okazywała się użyteczna.

Elwheryjczyk drżąc z zimna przepchnął się przez niewielki otwór i wylądował na

kamiennej posadzce wąskiej klatki schodowej biegnącej przy wewnętrznym murze fortecy.

Moonglum zmarszczył brwi, po czym wybrał stopnie prowadzące w górę. Albinos jedynie z

grubsza wytłumaczył mu, jak ma dotrzeć do miejsca przeznaczenia.

Obawiając się najgorszego, cicho ruszył w dalszą drogę po kamiennych schodach.

Kierował się w stronę komnat Yishany, Królowej Jharkor.

Po godzinie Moonglum był już z powrotem. Trząsł się z zimna i ociekał wodą. W

dłoniach dzierżył Zwiastuna Burzy. Obchodził się z mieczem ostrożnie i niespokojnie,

obawiał się bowiem tkwiącego w nim zła. Klinga znowu ożyła; tętniła czarnym, pulsującym

życiem.

- Dzięki Bogom, nie myliłem się -mruknął słabo Elryk ze swego posłania, strzeżonego

przez dwóch czy trzech Imrryrian, wśród których był też Dyvim Tvar, przypatrujący się

albinosowi z troską. - Modliłem się, by moje przypuszczenie okazało się słuszne. A wiec

Theleb K’aarna istotnie potrzebował wypoczynku. Musiał przecież zużyć sporo energii na

wezwanie magicznej pomocy przeciwko mnie.

background image

Elryk poruszył się na posłaniu. Dyvim Tvar pomógł mu usiąść prosto. Albinos

wyciągnął przed siebie smukłą, białą dłoń, sięgając po miecz z chciwością człowieka

uzależnionego od jakiegoś potwornego narkotyku.

- Czy przekazałeś jej moją wiadomość? - zapytał, z ulgą chwytając rękojeść Zwiastuna

Burzy.

- Owszem - odparł Moonglum trzęsącym się głosem. -Zgodziła się. Twoje pozostałe

przypuszczenia również okazały się słuszne. Znużony Theleb K’aarna dał się złapać na lep jej

wdzięków i w krótkim czasie oddał jej klucz. Czarnoksiężnik był krańcowo wyczerpany, a

Nikorn zaczynał się denerwować, czy w czasie niemocy Theleba K’aarny nie nastąpi atak na

zamek. Yishana sama poszła do kredensu i przyniosła mi miecz.

- Kobiety czasem bywają użyteczne - powiedział sucho Dyvim Tvar. - Chociaż

zazwyczaj w sprawach takich jak ta stanowią jedynie przeszkodę. - Wydawało się, że

Imrryrianina niepokoi coś więcej niż tylko problem rychłego szturmu. Nikt jednak nie

zapytał, co go trapi. Wszyscy uznali, że chodzi o jakąś osobistą sprawę.

- Zgadzam się z tobą, Władco Smoków - odparł, niemal radośnie, Elryk. Zgromadzeni

wojownicy na własne oczy widzieli, jak siła na nowo wypełnia anemiczne żyły albinosa,

dodając mu nienaturalnej energii. - Nadszedł czas zemsty. Pamiętajcie jednak: Nikornowi nie

może włos z głowy spaść. Dałem mu na to słowo.

Elryk zacisnął mocno prawą dłoń na rękojeści Zwiastuna Burzy.

- A teraz pora przygotować się do walki. Myślę, że zdołam uzyskać pomoc

sprzymierzeńców, którzy zajmą czarnoksiężnika, byśmy mogli spokojnie przystąpić do

szturmu. Niepotrzebny mi pentagram, by wezwać powietrznych przyjaciół.

Moonglum przesunął językiem po wąskich wargach.

- I znowu czarnoksięstwo. Powiem ci, Elryku, że cała ta okolica zaczyna cuchnąć

background image

magią i istotami piekielnymi.

- Tym razem to nie będą stwory wywodzące się z Piekieł, lecz porządne żywioły,

równie potężne pod wieloma względami - szepnął albinos do ucha przyjaciela. - Spróbuj

przezwyciężyć nierozumny strach, Moonglumie. Jeszcze kilka zaklęć i Theleb K’aarna straci

całą ochotę do dalszej wojaczki.

Elryk zmarszczył brwi, starając się przypomnieć sobie tajne układy zawierane przez

swych przodków. Wziął głęboki oddech i przymknął umęczone, szkarłatne oczy. Za-kołysał

się w tył i w przód, rozluźniając uścisk dłoni na głowni miecza. Z gardła albinosa wydobył się

stłumiony zaśpiew, brzmiący niczym daleki jęk wiatru. Na widok piersi Elryka, targanej

nierównym oddechem, kilku młodszych wojowników, których nie wprowadzono nigdy w

tajniki starożytnej wiedzy Melniboné, poruszyło się nerwowo. Śpiew Cesarza nie był

przeznaczony dla uszu śmiertelnych; jego pieśń miała dotrzeć do niewidzialnych,

nieuchwytnych, nadnaturalnych istot. Przepełnione mocą słowa starożytnego wiersza-zaklęcia

zadźwięczały w powietrzu:

Słyszcie samotne moje wołanie

Wietrzne Olbrzymy budzące trwogę;

Graollu, Misho, o wszechpotężni:

Niech stanę twarzą w twarz z moim wrogiem.

Na blask rubinu, co ogniem płonie,

Na czarne ostrze, co mnie wspomaga,

Na Lasshaarów odległy lament

Niechaj się zerwie wielki huragan.

Prędzej niż słońca chyże promienie,

Niż sztorm okrutny na oceanie,

background image

Niźli godząca w jelenia strzała

Niech czarnoksiężnik przede mną stanie.

Pieśń urwała się. Elryk zawołał donośnym, czystym głosem:

- Misho! Misho! Na imię mych dziadów zaklinam cię, byś przybył, Władco Wiatrów!

Niemalże natychmiast otaczające ich drzewa skłoniły się, jak gdyby odgarnęła je

czyjaś olbrzymia ręka. Dokoła rozbrzmiał przerażający głos, przypominający poszum wiatru.

Za wyjątkiem Elryka, całkowicie pogrążonego w transie, wszyscy obecni zadrżeli na jego

dźwięk.

- ELRYKU Z MELNIBONÉ - głos huczał niczym echo odległego sztormu. -

ZNALIŚMY TWYCH DZIADÓW, ZNAMY RÓWNIEŻ CIEBIE. ŚMIERTELNICY

ZAPOMNIELI JUŻ O DŁUGU, JAKI WINNI JESTEŚMY RODOWI ELRYKA, LECZ

GRAOLL I MISHA, KRÓLOWIE WIATRU, MAJĄ DŁUGĄ PAMIĘĆ. JAKŻE MOGĄ

CIĘ WSPOMÓC LASSHAAROWIE?

Głos brzmiał niemal przyjaźnie, lecz był wyniosły, odległy i budzący niepokój.

Ciałem nieobecnego duchem Elryka wstrząsały konwulsyjne dreszcze. Z jego gardła

dobywały się przenikliwe, piskliwe dźwięki, składające się w dziwaczne, obce słowa,

drażniące uszy i nerwy zgromadzonych ludzi. Albinos mówił krótko, a zaraz potem zahuczał

potężny głos niewidzialnego Wietrznego Olbrzyma:

- ZROBIĘ, JAK SOBIE ŻYCZYSZ. - Drzewa pochyliły się raz jeszcze, po czym w

lesie zapanowała nie zmącona żadnym dźwiękiem cisza.

Nagle jeden z wojowników kichnął gwałtownie i jakby na dany sygnał pozostali

zaczęli rozmawiać i snuć domysły.

Przez dłuższy czas Elryk pozostawał w transie, po czym niespodziewanie otworzył

swe zagadkowe oczy i rozejrzał się dokoła uważnie, jak gdyby ze. zdumieniem. Następnie

background image

zacisnął mocniej dłoń na rękojeści Zwiastuna Burzy, pochylił się w przód i przemówił do

imrryriańskich wojowników.

- Wkrótce Theleb K’aarna znajdzie się w naszej mocy, przyjaciele, a my zagarniemy

bogactwa zgromadzone w pałacu Nikorna!

Dyvim Tvar wzdrygnął się nagle.

- Nie dorównuję ci biegłością w sztuce tajemnej, Elryku - odezwał się cicho. - Mimo

to oczyma duszy widzę trzy wilki prowadzące stado na łowy, a jeden z tych wilków musi

zginąć. Sądzę, że mój czas jest już bliski.

- Nie troskaj się tym, Władco Smoków - odparł Elryk z zakłopotaniem. - Wkrótce

będziesz się śmiał z kruczego krakania i cieszył bogactwem Bakshaan. - Ton jego głosu nie

był jednak przekonywający.

ROZDZIAŁ 5

Na łożu z jedwabiu i gronostajów Theleb K’aarna poruszył się niespokojnie i otworzył

oczy. Ogarnęło go niejasne przeczucie nadchodzących kłopotów. Pamiętał teraz, że w chwili

słabości podarował Yishanie coś, czego pod żadnym pozorem nie powinien jej dawać. Nie

mógł sobie jednak przypomnieć, co to był za przedmiot. Świadomość zbliżającego się

niebezpieczeństwa pochłonęła jego myśli bez reszty, tłumiąc wspomnienie wcześniejszej

nieostrożności. Czarnoksiężnik wstał spiesznie i naciągnął przez głowę szatę, poprawiając ją

na sobie w biegu. Kierował się w stronę osadzonego w jednej ze ścian komnaty dziwnie

srebrzonego lustra, w którym nie jawiło się odbicie żadnego z rzeczywistych przedmiotów.

Z zamglonymi oczyma i trzęsącymi się rękoma Theleb K’aarna rozpoczął

przygotowania. Ujął w dłonie jeden z wielu glinianych garnków stojących na ławie w pobliżu

okna i nasypał z niego substancji, przypominającej wyglądem zaschniętą krew wymieszaną z

zakrzepłym, niebieskim jadem czarnego węża, występującego w odległej, leżącej na krańcu

background image

świata krainie Dorel. Wypowiedział nad mieszaniną krótkie zaklęcie, zgarnął ją do tygla i

cisnął na powierzchnię zwierciadła, jednym ramieniem osłaniając oczy. Rozległ się ostry,

nieprzyjemny dla uszu trzask, rozbłysło jaskrawe, zielone światło, po czym wszystko znikło.

Głęboko pod taflą zwierciadła pojawiły się ogniki, pokrywający lustro srebrny pył zdawał się

falować, a całe lustro ogarnęły płomienie. Nagle na jego powierzchni począł rysować się

obraz.

Theleb K’aarna wiedział, że wizja na powierzchni zwierciadła jest odbiciem

wydarzeń, które miały miejsce w niedalekiej przeszłości. Szklana tafla ukazała Elryka

przyzywającego Wietrzne Olbrzymy.

Ciemna twarz czarnoksiężnika wykrzywiła się w potwornym grymasie przerażenia.

Wstrząsały nim dreszcze. Bełkocąc coś do siebie Theleb K’aarna podbiegł do ławy i, oparłszy

na niej dłonie, wyjrzał przez okno, za którym rozpościerała się głęboka ciemność. Wiedział,

czego może się spodziewać.

Na zewnątrz rozpętała się potężna, gwałtowna burza. Czarnoksiężnik zdawał sobie

sprawę, że to on jest obiektem ataku Lasshaarów. Musi go odeprzeć, jeżeli nie chce, by

Wietrzne Olbrzymy wyrwały z jego ciała duszę i oddały ją powietrznym duchom, by błąkała

się odtąd przez całą wieczność, unoszona przez wszystkie wiatry-świata. Theleb K’aarna

wyobrażał sobie, że już zawsze, zagubiony i samotny, będzie niczym potępieniec jęczał wśród

zimnych, pokrytych śniegiem szczytów górskich. Widział swą duszę skazaną na podleganie

kaprysom czterech wiatrów, wiecznie w ruchu, nie znającą odpoczynku.

Theleb K’aarna żywił zrodzony ze strachu szacunek dla aeromantów, nielicznych

czarodziejów posiadających władzę nad powietrznymi żywiołami - a aeromancja była tylko

jedną z rozlicznych zdolności, jakie posiadł Elryk, a wcześniej jego dziadowie. I nagle Theleb

K’aarna w pełni zdał sobie sprawę przeciw komu walczy. Walczył oto przeciwko dziesięciu

background image

tysiącom lat i setkom pokoleń czarnoksiężników, z których każdy czerpał wiedzę nie tylko z

Ziemi, lecz i leżących poza nią płaszczyzn, i przekazał ją albinosowi, którego on, Theleb

K’aarna, pragnął zniszczyć. Czarnoksiężnik pożałował teraz swych zbyt pochopnych

poczynań. Było już jednak za późno.

W przeciwieństwie do Elryka Theleb K’aarna nie posiadał żadnej władzy nad

Wietrznymi Olbrzymami. Mógł jedynie liczyć na to, że skieruje przeciw nim inne żywioły.

Powinien szybko wezwać duchy ognia. Będzie musiał zastosować całą swą wiedzę

piromanty, by powstrzymać szalejącą nawałnicę nadnaturalnych wichrów, która mogła

poruszyć niebo i ziemię. Nawet Piekło zatrzęsłoby się od grzmotów wywołanych przez gniew

Wietrznych Olbrzymów.

Theleb K’aarna szybko opanował myśli i trzęsącymi się rękami począł wykonywać w

powietrzu dziwaczne gesty, obiecując sowitą nagrodę temu z potężnych żywiołów ognia,

który natychmiast stawi się na jego wezwanie. Czarnoksiężnik gotów był zgodzić się na całą

wieczność niebytu, byle tylko zyskać kilka lat życia.

Gromadzącym się Wietrznym Olbrzymom towarzyszyły grzmoty i ulewa. Od czasu

do czasu niebo rozdzierała błyskawica, nie niosąc jednak ze sobą śmierci, gdyż ani jeden

piorun nie uderzył w ziemię. Moonglum i imrryriańscy wojownicy zdawali sobie sprawę z

przebiegającego powietrze drżenia, lecz jedynie obdarzony magicznym wzrokiem Elryk mógł

dostrzec choć trochę z tego, co się naprawdę działo. Dla zwykłych oczu Lasshaarowie

pozostawali niewidzialni.

Machiny oblężnicze konstruowane przez Imrryrian z wcześniej przygotowanych

części w porównaniu z mocą Wietrznych Olbrzymów wyglądały jak kruche zabawki, lecz to

one właśnie miały zadecydować o przyszłym zwycięstwie. Lasshaarowie mogli bowiem

walczyć jedynie z nadnaturalnym przeciwnikiem.

background image

Wojownicy pracowali w szaleńczym pośpiechu; w ich rękach tarany i drabiny

oblężnicze powoli nabierały kształtu. Zbliżała się godzina szturmu. Zerwał się wiatr, rozległ

się suchy trzask piorunu. Nawałnica czarnych chmur przesłoniła księżyc. Ludzie pracowali

przy świetle pochodni, jako że zaskoczenie nie miało większego znaczenia w planowanym

ataku.

Dwie godziny przed świtem byli już gotowi.

I nadszedł wreszcie moment, gdy Elryk, Dyvim Tvar i Moonglum, jadąc na czele

imrryriańskich wojowników, ruszyli w stronę zamku Nikorna. Szykując się do drogi, Elryk

zakrzyknął przeraźliwym głosem. Odpowiedział mu niedaleki grzmot. Gruba bruzda

błyskawicy przeorała nagle niebo, mknąc w stronę pałacu. Ziemia zadrżała. Kula karminowo-

pomarańczowego ognia pojawiła się nad zamkiem i wchłonęła błyskawicę! Tak rozpoczęła

się walka miedzy ogniem a powietrzem.

Cała okolica ożyła niesamowitymi, zgrzytliwymi krzykami i jękami, drażniącymi uszy

maszerujących wojowników. Ludzie wyczuwali panujący dokoła zamęt, niewiele jednak

mogli dostrzec.

Nad większą częścią zamku jaśniała pulsująca, nieziemska poświata, chroniąc

nieszczęsnego, trzęsącego się ze strachu czarnoksiężnika. Theleb K’aarna wiedział, że jest

zgubiony, jeżeli Wietrzne Olbrzymy choć na chwilę przełamią opór Władców Płomienia.

Obserwujący walkę Elryk uśmiechnął się z zadowoleniem. Wiedział, że nie musi się

już troszczyć o nadnaturalną płaszczyznę wydarzeń. Pozostawał jeszcze jednak zamek i

świadomość, że żaden nadludzki sprzymierzeniec nie pomoże w jego zdobyciu. W walce

przeciwko dzikim, pustynnym wojownikom, tłoczącym się na blankach, zamierzającym

zetrzeć w proch złożony z dwustu ludzi oddział, Imrryrianie mogli liczyć jedynie na własne

umiejętności szermiercze i taktykę dowódców.

background image

Rozwinęły się Proporce Smoczego Ludu; złotogłów rozbłysł w niesamowitej

poświacie. W luźnym szyku, powoli, synowie Imrryr ciągnęli na wojnę. Dowódcy dali rozkaz

do ataku. Ponad głowami maszerujących wzniosły się drabiny. Twarze obrońców wyglądały

jak blade plamy na tle czarnych murów. Od strony zamku dobiegały jakieś krzyki, nie sposób

było jednak rozróżnić słów.

W awangardzie nadciągającego oddziału pojawiły się dwa wielkie tarany,

sporządzone poprzedniego dnia. Wąska grobla nie stanowiła najbezpieczniejszej drogi, ale

tylko po niej można się było przedostać przez fosę. Do każdego z dwóch olbrzymich,

nabijanych żelazem taranów przystąpiło po dwudziestu ludzi. Poczęli oni biec w stronę bramy

pośród świstu strzał. Przed większą częścią pocisków osłaniały ich tarcze, tak że wkrótce

dotarli do grobli i szybko przedostali się przez fosę. Pierwszy taran uderzył we wrota.

Patrzącemu na to Elrykowi zdawało się, że żaden obiekt wykonany z drewna i stali nie może

się oprzeć równie gwałtownemu uderzeniu, jednak brama zadrżała niemal niezauważalnie i -

wytrzymała impet!

Wojownicy wydali okrzyk podobny wrzaskowi żądnych krwi wampirów i bokiem,

niczym kraby, usunęli się, dając drogę niosącym drugi taran towarzyszom. Wrota ponownie

zatrzęsły się, tym razem bardziej wyraźnie, lecz nie ustąpiły.

Dyvim Tvar wykrzykiwał słowa zachęty ludziom wspinającym się na drabiny

oblężnicze. Wśród nich znajdowali się najdzielniejsi, najbardziej zdesperowani Imrryrianie.

Wiadomo było, że niewielu z nich osiągnie szczyt, a nawet gdyby wdarli się na blanki, to

jeszcze czeka ich ciężka walka, by utrzymać się przy życiu aż do nadciągnięcia pozostałych

towarzyszy.

Wrzący ołów z sykiem wylewał się z olbrzymich kotłów umocowanych na

obrotowych trzpieniach. Taka konstrukcja bardzo ułatwiała ich obsługę. Niejeden dzielny

background image

Imrryrianin spadł z drabiny, by umrzeć od gorącego metalu, nim jeszcze jego ciało

roztrzaskało się o ostre skały. Pokaźnych rozmiarów kamienie wychylały się sponad murów

w skórzanych sakwach podwieszonych na krążkach linowych i opadały na najeźdźców

gruchocącym kości, śmiercionośnym deszczem. Mimo wszystko napastnicy parli naprzód.

Pół setki wojennych okrzyków rozbrzmiewało dokoła. Część wojowników niestrudzenie

wspinała się po długich drabinach, ich towarzysze zaś, z tarczami wzniesionymi ponad głowy

dla ochrony, nadal przypuszczali na bramę atak za atakiem.

Na tym etapie bitwy ani Elryk, ani jego dwóch towarzyszy nie mogli nic zrobić, by

przyjść swym ludziom z pomocą. Ich żywiołem była walka wręcz. Nie było dla nich miejsca

nawet w tylnych szeregach, gdzie stali łucznicy, szyjący strzałami w znajdujących się wysoko

na murach obrońców twierdzy.

Wrota zaczynały ustępować. Pojawiały się w nich coraz to większe szpary i szczeliny.

I nagle, w najmniej spodziewanym momencie, prawe skrzydło bramy zaskrzypiało na

umęczonych zawiasach i runęło na ziemię. Tryumfalny ryk wydarł się z piersi oblegających.

Porzuciwszy tarany Imrryrianie przedarli się przez wyłom, pracując toporami i maczugami,

ścinając głowy nieprzyjaciół z taką łatwością, że przypominali żeńców, z kosami i cepami

sunących przez łan zboża.

- Zamek jest nasz! - zakrzyknął Moonglum, biegnąc pod górę w stronę wyrąbanego

otworu. - Zdobyliśmy zamek!

- Nie bądź zbyt pochopny w swych sądach - odparł Dyvim Tvar, lecz mówiąc to

roześmiał się i popędził za innymi w stronę twierdzy.

- I gdzie ten twój przewidywany koniec? - zawołał Elryk do swego przyjaciela, ale

urwał nagle, widząc jak na obliczu Dyvima Tvara pojawia się cień, a usta wykrzywiają się w

szyderczym grymasie. Biegli dalej, czując się dosyć nieswojo, aż w końcu Władca Smoków

background image

uśmiechnął się i obrócił wszystko w żart.

- Czeka na mnie cierpliwie w ukryciu. Ale nie frasujmy się tym. Jeżeli pisane jest mi

zginąć i tak nie zdołam emu zapobiec! - Klepnął Elryka po ramieniu, wzruszony niezwykłym

u albinosa zakłopotaniem.

Przebiegli pod potężnym sklepieniem bramy i wpadli na dziedziniec, gdzie chaotyczna

walka przerodziła się wciąg pojedynków; przeciwnicy dobierali się parami i walczyli ze sobą

na śmierć i życie.

Zwiastun Burzy jako pierwszy z mieczy trzech przyjaciół zakosztował krwi i wysłał

do Piekła duszę pustynnego wojownika. Ostro, ze świstem przecinając powietrze księga

śpiewała złowieszczą, tryumfalną pieśń.

Ciemnoskórzy wojownicy pustyni byli sławni ze swej odwagi i sztuki władania

mieczem. Ich zakrzywione ostrza siały spustoszenie w imrryriańskich szeregach, jako i na

tym etapie walki znacznie przeważali liczebnie nad siłami Melnibonéan.

Wysoko na górze pierwszym napastnikom udało się wreszcie wedrzeć na blanki.

Melnibonéanie starli się: ludźmi Nikorna, zmuszając ich do cofania się. Wielu ciemnoskórych

wojowników runęło z nie zabezpieczonych krawędzi parapetów. Jeden z obrońców, z

krzykiem spadając z murów, leciał wprost na Elryka. Zawadził albinosa nogą, przewracając

go na śliski od krwi i deszczu bruk. Pustynny wojownik, choć ciężko ranny, szybko spostrzegł

nadarzającą się okazję i podniósł się z zachłannością malującą się na obliczu, które w tym

momencie wyglądało jak karykatura ludzkiej twarzy. Zbrojna w jatagan ręka uniosła się w

górę i zamarła na chwilę, by tym pewniej móc strącić głowę Elryka z ramion. Nagle jednak

hełm wojownika rozpadł się na dwie części, a z czoła trysnęła fontanna krwi.

Dyvim Tvar wyrwał zdobyczny topór z czaszki pokonanego i uśmiechnął się do

wstającego z ziemi albinosa.

background image

- Mimo wszystko obaj będziemy mogli radować się ze zwycięstwa - zawołał,

przekrzykując szczęk broni i zgiełk czyniony przez walczące żywioły. - Mój koniec jest

bardziej odległy niż... - Urwał nagle, a na jego przystojnej twarzy pojawił się wyraz

zdumienia. Elrykowi serce podeszło do gardła, gdy ujrzał stalowe ostrze wyłaniające się z

prawego boku Dyvima Tvara. Stojący za Władcą Smoków złośliwie uśmiechnięty

ciemnoskóry wojownik wyszarpnął ostrze z ciała rannego. Elryk zaklął i ruszył do ataku.

Wojownik zasłonił się mieczem, cofając się w pośpiechu przed rozwścieczonym albinosem.

Zwiastun Burzy, śpiewając pieśń śmierci, uniósł się w górę po czym opadł, przecinając bez

trudu zakrzywioną klingę i rozrąbując łopatkę. Ciemnoskóry padł, rozpłatany na dwoje. Elryk

obrócił się w stronę Dyvima Tvara. Imrryrianin, choć blady i o twarzy ściągniętej z bólu,

trzymał się jeszcze na nogach. Krew ciekła z rany, wsiąkając w odzienie.

- Jesteś ciężko ranny? - spytał niespokojnie albinos. -Potrafisz powiedzieć?

- Ten wypierdek trola ciął mnie pod żebro. Myślę, że nie uszkodził żadnych organów.

- Dyvim Tvar jęknął i spróbował się uśmiechnąć. - Jestem pewien, że wiedziałbym, gdyby

rana była poważna.

I upadł. A kiedy Elryk odwrócił go na wznak, ujrzał przed sobą martwą, tężejącą

twarz przyjaciela. Nigdy już Władca Smoków, Pan Smoczych Jaskiń, nie miał ujrzeć swoich

zwierząt.

Elryk stał nad ciałem swego rodaka, czując się chory i zmęczony. Z mojego powodu,

pomyślał, zginął oto kolejny szlachetny człowiek. Była to jednak jedyna trzeźwa myśl, na

jaką mógł sobie pozwolić. Nagle bowiem otoczyła go grupka pustynnych wojowników i

musiał odpierać ciosy świszczących dokoła mieczy.

Imrryriańscy łucznicy, dokonawszy dzieła na zewnątrz, przedostali się teraz przez

otwór w bramie i poczęli szyć z haków w szeregi nieprzyjaciół.

background image

Elryk zawołał głośno:

- Mój krewniak, Dyvim Tvar, leży martwy. Ciosem w plecy zabił go nieprzyjacielski

wojownik. Pomścijcie go, bracia. Pomścijcie Władcę Smoków z Imrryr!

Głuchy jęk wyrwał się z gardeł Melnibonéan. Ruszyli teraz do jeszcze zacieklejszego

ataku. Elryk krzyknął do grupki wojowników z toporami w dłoniach, zbiegającej z blanek,

gdzie walka zakończyła się zwycięstwem Imrryrian:

- Chodźcie za mną. Możemy pomścić krew przelaną przez Theleba K’aarnę! - Albinos

orientował się już nieźle w geografii zamku.

Z niedaleka dobiegł go głos Moongluma.

- Poczekaj jeszcze chwilę, Elryku, a i ja dołączę do ciebie. - Odwrócony plecami do

albinosa pustynny wojownik upadł, a zza niego wyłonił się uśmiechnięty szeroko Moonglum,

z mieczem pokrytym krwią od ostrza aż po rękojeść.

Elryk poprowadził swych ludzi w stronę niewielkich drzwi w ścianie głównej wieży

zamku. Wskazał na nie uzbrojonym w topory wojownikom.

- Bierzcie się do roboty, chłopcy, byle szybko!

Z zawziętością malującą się na twarzach, Imrryrianie poczęli rąbać twarde drewno.

Elryk niecierpliwie przypatrywał się odłupywanym drzazgom.

Sytuacja rozwijała się w zatrważający sposób. Theleb K’aarna zaszlochał ze

zdenerwowania. Kakatal, Władca Płomienia i jego słudzy niewiele mogli poradzić przeciw

Wietrznym Olbrzymom. Siły przeciwników zdawały się wciąż wzrastać. Czarnoksiężnik

nerwowo gryzł kłykcie i drżał w swej komnacie. Poniżej walczyli, krwawili i umierali ludzie.

Theleb K’aarna zmusił się do pełnej koncentracji na jednym tylko problemie: na całkowitym

unicestwieniu sił Lasshaarów. Mimo to jednak czarnobrody mężczyzna wiedział, że tak czy

inaczej, prędzej czy później, musi nadejść jego koniec.

background image

Topory coraz głębiej wgryzały się w twarde drewno. Nareszcie drzwi puściły.

- Przebiliśmy się, mój panie. - Jeden z wojowników wskazał gestem na ziejącą w

deskach dziurę.

Elryk wsunął w otwór rękę i podważył zamykającą drzwi zasuwę. Metalowa sztaba

uniosła się lekko, po czym opadła ze szczękiem na kamienną podłogę. Albinos zaparł się

ramieniem o drzwi i otworzył je na oścież.

Wysoko na firmamencie pojawiły się dwie olbrzymie, niemal ludzkie postacie

wyraźnie odcinające się na tle nocnego nieba. Jedna z nich była złota i jaśniała niczym słońce.

Ta zdawała się dzierżyć wielki, ognisty miecz. Druga, srebrnogranatowa, kłębiąca się na

podobieństwo dymu, trzymała w dłoni migotliwą włócznię w mieniącym się,

pomarańczowym kolorze.

Misha i Kakatal zwarli się w walce. Jej wynik miał przesądzić o losie Theleba

K’aarny.

- Szybko - krzyknął Elryk. - Na górę!

Ruszyli pędem po schodach, które prowadziły do komnaty Theleba K’aarny.

Nagle drogę zagrodziły im czarne jak sadza drzwi nabijane gwoździami z

purpurowego metalu. Nie było w nich ani dziurki od klucza, ani zasuw, ani rygli, lecz

wyglądały na bardzo solidne. Elryk rozkazał żołnierzom, by imali się toporów. Sześć uderzeń

zlało się w jedno.

Równocześnie też rozbrzmiało sześć głosów; żołnierze krzyknęli i znikli. Nawet

smużka dymu nie znaczyła miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stali.

Moonglum cofnął się gwałtownie. Oczy miał rozszerzone ze strachu. Odsunął się od

Elryka, nadal stojącego przy drzwiach. W dłoni albinosa wibrował Zwiastun Burzy.

- Odejdźmy stąd, Elryku. Tu działa jakaś przerażająca czarnoksięska siła. Pozostawmy

background image

czarownika twoim powietrznym przyjaciołom!

- Magię najlepiej zwalczać magią! - krzyknął niemal histerycznie albinos. Ciął

potężnie czarne drzwi, całym ciałem idąc za ciosem. Zwiastun Burzy najpierw jęknął,

następnie wydał okrzyk brzmiący jak okrzyk zwycięstwa, po czym zawył niczym żądny dusz

demon. Rozbłysło oślepiające światło. Elryk usłyszał potworny ryk, przez moment miał

wrażenie nieważkości i nagle drzwi runęły do wewnątrz. Moonglum przyglądał się temu

wszystkiemu; wbrew woli pozostał na miejscu.

- Zwiastun Burzy rzadko mnie zawodzi, Moonglumie - krzyknął Elryk skacząc przez

wyłamany otwór. -Chodź, dotarliśmy do kryjówki Theleba K’aarny... - Nagle urwał,

ujrzawszy na podłodze komnaty bełkocącą postać. Człowiek, który niegdyś był Thelebem

K’aarną, siedział zgarbiony i skulony pośrodku zniszczonego pentagramu, mamrocąc do

siebie pod nosem.

Nagle oczy czarnoksiężnika rozbłysły inteligencją.

- Za późno na zemstę, Elryku - powiedział. - Wygrałem. Bo widzisz, uznałem twoją

zemstę za własną.

Milczący i poważny albinos postąpił krok do przodu, uniósł Zwiastuna Burzy i zatopił

śpiewającą klingę w czaszce Theleba K’aarny. Przez moment nie wyciągał ostrza z rany.

- Pij do syta, Zwiastunie Burzy - mruknął. - Obaj zasłużyliśmy sobie na to.

Ponad nimi nagle zapadła głucha cisza.

ROZDZIAŁ 6

To nieprawda! Kłamiecie! - krzyknął przerażony człowiek. - Nie my jesteśmy

odpowiedzialni. - Pilarmo stał przed grupką najpoważniejszych obywateli Bakshaan. Za

bogato odzianym kupcem kryło się trzech jego kompanów, tych właśnie, którzy kilka dni

wcześniej spotkali Elryka i Moongluma w tawernie.

background image

Jeden z oskarżycieli wskazał tłustym palcem na północ, w stronę pałacu Nikorna.

- Owszem, Nikorn był wrogiem wszystkich kupców z Bakshaan. Z tym się zgadzam.

Ale teraz horda dzikusów o rękach splamionych krwią atakuje jego zamek z pomocą

demonów, a prowadzi ich Elryk z Melniboné! Dobrze wiecie, że jesteście za to

odpowiedzialni. Plotka obiegła już całe miasto. To wy wynajęliście Elryka - i oto co się stało!

- Ale nie mogliśmy przypuszczać, że on posunie się aż do zabicia Nikorna! - Gruby

Tormiel załamał ręce. Na jego twarzy malowały się rozpacz i przerażenie. - Krzywdzicie nas

swymi oskarżeniami. My tylko...

- Kto tu kogo krzywdzi! - Głównym mówcą grupki mieszkańców Bakshaan był Farrat,

mężczyzna o grubych wargach i rumianej twarzy. Zirytowany, zamachał rękami. - Kiedy

Elryk i jego szakale skończą z Nikornem, przyjdą do miasta. Głupcy! Białowłosemu

czarnoksiężnikowi od początku chodziło właśnie o to, wy zaś zapewniliście mu wygodną

wymówkę. Zadrwił sobie z was, ot co! Możemy walczyć z uzbrojoną armią, ale nie ze sztuką

czarnoksięską!

- Co mamy robić? Co mamy robić? Już dzisiaj Bakshaan może zostać starte z

powierzchni ziemi! - Tonniel obrócił się w stronę Pilarma. - To był twój pomysł! Wymyśl coś

teraz!

- Możemy zapłacić okup - wyjąkał Pilarmo. - Przekupić ich, dać im tyle pieniędzy, ile

zapragną.

- A kto ma dać te pieniądze? - zapytał Farrat.

Kłótnia rozgorzała na nowo.

Elryk spojrzał z niesmakiem na okaleczone ciało Theleba K’aarny. Odwrócił się i

napotkał wzrok pobladłego Moongluma.

- Odejdźmy stąd, Elryku - powiedział niewysoki mężczyzna. - Yishana zgodnie z

background image

obietnicą oczekuje cię w Bakshaan. Musisz dotrzymać ostatniego punktu umowy, którą

zawarłem w twoim imieniu.

Albinos ze znużeniem skinął głową.

- Dobrze. Sądząc po odgłosach, Imrryrianie zdobyli już zamek. Porzucimy ich tutaj,

niech złupią, co się da, i odjedziemy, póki jeszcze możemy. Czy zechciałbyś na moment

zostawić mnie samego? Zwiastun Burzy nie chce przyjąć duszy czarnoksiężnika.

Elwheryjczyk westchnął z wdzięcznością.

- Za kwadrans dołączę do ciebie na dziedzińcu. Też chciałbym mieć jakiś udział w

łupach. - Moonglum wyszedł, tupiąc po schodach. Elryk stanął nad ciałem swego wroga.

Rozpostarł ramiona, nadal trzymając w ręku ociekający krwią miecz.

- Dyvimie Tvarze! - wykrzyknął. - Ty i twoi rodacy zostaliście pomszczeni. Niechaj

demon, który zawładnął duszą Dyvima Tvara wypuści ją teraz i przyjmie w zamian duszę

Theleba K’aarny.

Coś niewidzialnego i nienamacalnego - a mimo to wyczuwalnego - poruszyło się w

komnacie i zawisło nad rozciągniętym na podłodze ciałem czarnoksiężnika. Elryk wyjrzał

przez okno i zdało mu się, że słyszy uderzenia smoczych skrzydeł, czuje gryzący oddech

smoka, widzi płynącą po świtającym niebie uskrzydloną postać, niosącą na swym grzbiecie

Dyvima Tvara, Władcę Smoków.

Elryk uśmiechnął się pod nosem.

- Niechaj Bogowie Melniboné strzegą cię, gdziekolwiek jesteś - powiedział cicho i,

odwracając się od zmasakrowanego ciała, wyszedł z pokoju.

Na schodach spotkał Nikorna z Ilmar. Szeroka twarz kupca pałała gniewem. Nikora

trząsł się z wściekłości. W ręce trzymał potężny miecz.

- Wreszcie cię znalazłem, wilku - powiedział. - Darowałem ci życie, a ty odpłaciłeś mi

background image

w ten sposób.

- To musiało się stać - powiedział Elryk ze zmęczeniem w głosie. - Dałem jednak

słowo, że nie będę nastawa! na twe życie i wierz mi, Nikornie, dotrzymam go. Nie zabiłbym

cię, nawet gdybym nie złożył przysięgi.

Nikorn stał o dwa kroki od drzwi, blokując wyjście.

- A więc ja zabiję ciebie. Dalej, stawaj! - Wycofał się na korytarz, o mało co nie

potykając się o leżące tam ciało Imrryrianina. Stanął w pozycji i spoglądając spode łba czekał,

aż Elryk wyłoni się zza drzwi. Albinos istotnie wyszedł, lecz miecz miał schowany w

pochwie.

- Nie.

- Broń się, wilku!

Odruchowo prawa ręka Melnibonéanina chwyciła za rękojeść miecza, nadal jednak

Elryk nie wyciągał broni. Nikorn zaklął i złożył się do ciosu, który o włos ledwie minął

białolicego czarnoksiężnika. Albinos odskoczył i, niechętnie dobywszy Zwiastuna Burzy,

zamarł w miejscu, czujnie czekając na następny ruch Nikorna.

Elryk chciał po prostu rozbroić kupca. Nie zamierzał zabijać ani okaleczać dzielnego

człowieka, który oszczędził go, gdy był zdany na jego łaskę.

Nikorn ponownie zamierzył się na albinosa i ten sparował cios. Zwiastun Burzy

dźwięczał cicho, drżąc i pulsując. Szczęknął metal, rozgorzała zaciekła walka. Wściekłość

Nikorna przeszła w zimną, dziką furię. Elryk, broniąc się, musiał wykorzystywać całą swą

siłę i umiejętności. Chociaż starszy niż albinos i do tego mieszkający w mieście kupiec,

Nikorn był wybornym szermierzem. Poruszał się z fantastyczną szybkością i czasami

Melnibonéanin bronił się nie tylko dlatego, że tak właśnie postanowił.

Coś jednak zaczęło się dziać z klingą albinosa. Wyginała się w dłoni Elryka,

background image

zmuszając go do kontrataku. Nikorn cofnął się. W jego oczach błysnął strach, gdy zdał sobie

wreszcie sprawę z mocy wykutego w Piekle ostrza. Kupiec walczył ze wszystkich sił, albinos

zaś nie walczył wcale. Znalazł się całkowicie w mocy przecinającego ze świstem powietrze

miecza, który zaciekle godził w broniącego się Nikorna.

Zwiastun Burzy nagle wysunął się z ręki Elryka. Nikorn krzyknął. Miecz opuścił

swego pana i sam pomknął w stronę serca przeciwnika.

- Nie! - Elryk chciał przytrzymać klingę, lecz nie mógł. Zwiastun Burzy zatopił się w

sercu Nikorna i zakrzyknął. W jego głosie dźwięczał demoniczny tryumf. - Nie! - Albinos

chwycił rękojeść i chciał wyszarpnąć broń z ciała kupca. Ten krzyknął w piekielnym bólu.

Powinien być już martwy.

Wciąż jednak żył.

- Zabiera mnie! Ten po trzykroć przeklęty stwór zabiera mnie! - Nikorn zakrztusił się.

Przemienionymi w szpony rękoma chwycił czarne ostrze. - Powstrzymaj go, Elryku. Błagam

cię, powstrzymaj go! Proszę!

Elryk ponownie spróbował wyciągnąć klingę z serca Nikorna. Nie mógł. Zbyt głęboko

utkwiła w mięśniach, ścięgnach i organach. Jęczała teraz chciwie, spijając to wszystko, co

stanowiło istotę Nikorna z Ilmar. Wysysała z umierającego człowieka jego życiowe siły, cały

czas odzywając się cichym i obrzydliwie zmysłowym głosem. Albinos nadal walczył z

opierającym się mieczem. Na próżno.

- Do diabła! - jęknął. - Ten człowiek był niemalże moim przyjacielem. Dałem słowo,

że go nie zabiję. - Zwiastun Burzy jednak, mimo że obdarzony zdolnością odczuwania, nie

mógł słyszeć swego pana.

Nikorn wrzasnął raz jeszcze. Jego głos cichł z wolna, przechodząc w słabe,

zamierające zawodzenie. Po czym jego ciało umarło.

background image

Ciało umarło, a dusza przyłączyła się do niezliczonej gromady dusz przyjaciół,

rodaków i wrogów, jakie nakarmiły tego, który żywił Elryka z Melniboné.

Elryk załkał.

- Dlaczego ciąży na mnie ta klątwa? Dlaczego?

Osunął się na pokrytą brudem i krwią podłogę.

Długą chwilę później Moonglum odnalazł swego przyjaciela leżącego z twarzą do

ziemi. Chwycił Elryka za ramię i odwrócił go na plecy. Zadrżał, ujrzawszy stężałą w bólu

twarz albinosa.

- Co się stało?

Elryk uniósł się na łokciu i wskazał leżące nie opodal ciało kupca.

- To już kolejny, Moonglumie. Och, do diabła z tym mieczem!

- Nikorn zabiłby cię bez wątpienia - odparł Moonglum, czując się dość nieswojo. - Nie

myśl o tym. Wielekroć już się zdarzyło, że słowo zostało złamane bez winy tego, kto je

składał. Chodź, przyjacielu. Yishana oczekuje nas w tawernie Pod Purpurową Gołębicą.

Elryk podniósł się z trudem i ruszył z wolna w stronę pogruchotanych bram pałacu,

gdzie czekały na nich wierzchowce.

Jadąc w kierunku Bakshaan, nieświadomy tego, co trapi jego mieszkańców, Elryk

lekko uderzał dłonią Zwiastuna Burzy, ponownie zwieszającego się u jego boku. Wzrok miał

chmurny i nieobecny.

- Uważaj na to piekielne ostrze, Moonglumie. Zabija wrogów, lecz bardziej ceni sobie

krew przyjaciół i krewnych.

Moonglum potrząsnął gwałtownie głową, jak gdyby chcąc pozbyć się natrętnych

myśli. Milczał.

Elryk przez moment chciał rzec coś jeszcze, lecz zmienił zdanie. Odczuwał potrzebę

background image

mówienia, ale nie wiedział, co powiedzieć.

Pilarmo jęknął. Z malującym się na twarzy bólem przyglądał się swym niewolnikom,

ciągnącym pełne skarbów skrzynie i układającym je w stos obok wielkiego domu kupca. W

innych częściach miasta trzech towarzyszy Pilarma również znajdowało się blisko ataku

serca. Także ich skarby bowiem traktowano z równym brakiem szacunku. Mieszkańcy

Bakshaan podjęli decyzję, kto powinien zapłacić każdy żądany okup.

Nagle na ulicy pojawił się powłóczący nogami, obdarty człowiek. Krzyczał,

wskazując za siebie.

- Albinos i jego towarzysz! Przy północnej bramie!

Stojący obok Pilarma mieszczanie wymienili spojrzenia. Farrat przełknął ślinę.

- Elryk przychodzi się targować - powiedział. - Szybko. Otwórzcie skrzynie i

powiedzcie strażnikom przy bramach, by go przepuścili. - Jeden z ludzi popędził wypełnić

polecenie.

Najbliższe minuty Farrat i inni wykorzystali, by pracując w nerwowym pośpiechu

wystawić jak największą część skarbu Pilarma przed oczy albinosa. Po chwili w uliczce

pojawił się jadący galopem Elryk; z tyłu podążał Moonglum. Obaj mężczyźni zachowali

kamienną twarz. Dobrze wiedzieli, że nie wolno im okazać zaskoczenia.

- Co to ma być? - zapytał Elryk, spoglądając z ukosa na Pilarma.

Farrat skulił się w sobie.

- Skarby - powiedział płaczliwym głosem. - To dla ciebie, panie Elryku, dla ciebie i

twoich ludzi. Jest ich o wiele więcej. Nie ma potrzeby używać magii. Twoi ludzie nie muszą

nas atakować. To bajeczny skarb, posiada olbrzymią wartość. Czy przyjmiesz go i

pozostawisz nasze miasto w pokoju?

Moonglum omal nie zachichotał, ale udało mu się w porę opanować.

background image

- Owszem - odparł Elryk zimno. - Wystarczy. Przyjmuję. Dopilnuj, aby to i cała reszta

zostały dostarczone moim ludziom do zamku Nikorna. W przeciwnym wypadku wszyscy tu

obecni będziecie się smażyć na wolnym ogniu, nim jeszcze nadejdzie świt.

Farrat rozkaszlał się nagle, zadrżał.

- Stanie się wedle twej woli, panie Elryku. Skarb zostanie dostarczony.

Dwaj mężczyźni zawrócili konie, kierując je w stronę tawerny Pod Purpurową

Gołębicą. Kiedy odjechali wystarczająco daleko, by zgromadzeni Bakshaanianie nie mogli

ich usłyszeć, Moonglum odezwał się:

- O ile dobrze zrozumiałem, to nasz przyjaciel Pilarmo i jego towarzysze nie

ponaglani płacą nam okup.

Albinos nie był w nastroju do żartów, ale uśmiechnął się pod nosem.

- Owszem. Od początku zamierzałem ich obrabować, ale wyręczyli mnie ich rodacy.

W drodze powrotnej upomnimy się o nasz udział w łupach.

W końcu dotarli do tawerny. Yishana czekała już tam, zdenerwowana, w podróżnym

odzieniu.

Ujrzawszy twarz Elryka Królowa westchnęła z satysfakcją, a jej usta rozchyliły się w

kuszącym uśmiechu.

- Tak więc Theleb K’aarna nie żyje - powiedziała. -My zaś możemy odnowić nasz

nagle przerwany związek, Elryku.

Albinos skinął głową.

- Zobowiązałem się do tego w naszej umowie. Ty wypełniłaś swoją część pomagając

Moonglumowi odzyskać mój miecz. - Na twarzy Melnibonéanina nie jawiły się żadne

emocje.

Yishana objęła Elryka, lecz ten odsunął się od niej.

background image

- Później - mruknął. - Nie obawiaj się jednak. Nie złamię złożonej obietnicy, Yishano.

Pomógł zaskoczonej kobiecie dosiąść konia.

- A co z Nikornem? - spytała nagle. - Czy jest bezpieczny? Polubiłam tego człowieka.

- Nie żyje - odparł albinos zdławionym głosem.

- Jak to się stało? - zapytała.

- Po prostu, jak wszyscy kupcy - odpowiedział Elryk -za bardzo lubił się targować.

Zapadła nienaturalna cisza. Trójka jeźdźców popędziła wierzchowce w stronę bram

Bakshaan. W przeciwieństwie do Moongluma i Yishany, Elryk nie zatrzymał się, by zabrać

część bogactw Pilarma. Jechał przed siebie, zdając się nie dostrzegać nic dokoła. Pozostali

musieli ostro poganiać konie, nim wreszcie zrównali się z albinosem, dwie mile za miastem.

W Bakshaan żaden wietrzyk nie poruszał liści w ogrodach bogaczy. Najlżejszy

powiew nie chłodził spoconych twarzy biedaków. Jedynie słońce gorzało na niebie, okrągłe i

czerwone. W poprzek jego tarczy przesunął się cień przypominający kształtem smoka, po

czym zniknął.

KSIĘGA DRUGA

Królowie w ciemnościach

Wśród Królów, co w ciemnościach włada Krom Gutherana i Veerkada, Co żyją w

Org, gdzie deszcz i burze Jest trzeci też, mieszka pod Wzgórzem.

JAMES CAWTHORN,

PIEŚŃ VEERKADA

ROZDZIAŁ 1

Elryk, władca nie istniejącego, rozbitego Cesarstwa Melniboné pędził przed siebie

niczym uciekający, z pułapki drapieżny wilk, ogarnięty szaleństwem i radością. Jechał z

Nadsokor, Miasta Żebraków, a jego ślad znaczyła nienawiść. Rozpoznano w nim bowiem

background image

dawnego wroga, zanim zdołał posiąść tajemnice, dla poznania których udał się w to właśnie

miejsce. U boku albinosa śmiejąc się w głos jechał Moonglum, groteskowo niski człowieczek,

pochodzący z Elwher leżącego na niezbadanym wschodzie. Za przyjaciółmi podążał pościg

Nadsokorczyków.

Płomienie pochodni rozdarły aksamitną zasłonę nocy. Wrzeszcząca, okryta

łachmanami hałastra poganiała kościste kuce, pędząc śladem Elryka i Moongluma.

Ścigający przypominali stado wygłodniałych, zabiedzonych szakali, nie można było

jednak lekceważyć siły, jaką niosły ze sobą ich liczne szeregi, długie noże i kościane łuki

połyskujące w świetle pochodni. Tworzyli grupę zbyt dużą, by mogła ich pokonać dwójka

mężczyzn, zbyt małą jednak, by stanowiła poważne niebezpieczeństwo w pościgu. Elryk i

Moonglum opuścili więc miasto bez zbędnych sporów i śpieszyli teraz w stronę pełnej tarczy

księżyca, którego blade światło rozjaśniało mrok, ukazując niespokojne wody rzeki Yarkalk.

Jej nurt mógł zapewnić im szansę ucieczki przed rozjuszonym tłumem.

Mimo to, gdy rzeka zagrodziła im drogę, przystanęli, niepewni, czy nie lepiej stawić

czoło Nadsokorczykom. Wiedzieli jednak, co zrobią z nimi żebracy, przeprawa zaś przez

rzekę przy odrobinie szczęścia mogła zakończyć się pomyślnie. Konie dotarły do opadających

stromo brzegów Yarkalk i stanęły dęba, wierzgając kopytami.

Przeklinając, mężczyźni spięli konie i zmusili je do zejścia w stronę rzeki.

Wierzchowce zanurzyły się w wodzie, parskając i chrapiąc. Yarkalk wartko toczyła swe nurty

w kierunku wyrosłego z piekielnych nasion Lasu Troos. Las ów leżał w granicach Org, krainy

czarnej magii i przerażającego, przedwiecznego zła.

Elryk wypluł z ust wodę i zakaszlał.

- Nie sądzę, by podążyli za nami do Troos - krzyknął do swego kompana.

Moonglum nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko szeroko, ukazując białe zęby.

background image

W oczach niskiego mężczyzny jawił się nie skrywany strach. Konie pewnie płynęły z prądem.

Z tyłu dobiegały pełne zawodu okrzyki żądnych krwi Nadsokorczyków, dało się jednak też

słyszeć rechotanie i szyderstwa.

- Niechaj las zajmie się nimi!

Elryk odpowiedział im dzikim śmiechem. Wierzchowce pozwalały się nieść ciemnej,

głębokiej rzece. Szeroki nurt płynął prosto w stronę spragnionego słońca, lodowato zimnego

świtu. Poszarpane, ostroczube turnie wznosiły się po obu stronach przecinanej wartką rzeką

równiny. Upstrzone na zielono spiczaste masy brązów i czerni rzucały cienie na niższe skały.

Zdawało się, że trawy na równinie kłonią się nie tylko z powodu wiatru. W świetle poranka

grupa żebraków kontynuowała pościg wzdłuż brzegów. W końcu jednak Nadsokorczycy

zrezygnowali i trzęsąc się ruszyli na powrót do miasta.

Kiedy odeszli, Elryk i Moonglum skierowali swe wierzchowce w stronę brzegu.

Potykając się, konie wspięły się na szczyt stromizny, gdzie skały i trawy ustępowały miejsca

pojedynczo rosnącym drzewom. Ich pnie wznosiły się wysoko w górę, plamiąc ziemię

mrocznymi cieniami. Liście trzęsły się na gałęziach niczym żywe, obdarzone czuciem twory.

Troos był niesamowitym lasem. Lasem pełnym osobliwych, obsypanych

chorobliwymi cętkami, krwistych kwiatów. Lasem pełnym drzew o powyginanych, krętych

pniach, czarnych i błyszczących; o kolczastych liściach w kolorze mrocznej purpury i

połyskującej zieleni. Zaiste, nie było to najzdrowsze miejsce. Świadczył o tym chociażby

odór gnijących roślin, z obezwładniającą siłą oddziałujący na subtelny zmysł powonienia

Elryka i Moongluma.

Moonglum zmarszczył nos i obrócił głowę w kierunku, z którego przyjechali.

- Może zawrócimy? - zapytał. - Moglibyśmy ominąć Troos i szybko przejechać

skrajem Org. Droga do Bakshaan zabrałaby nam trochę ponad jeden dzień. Co ty na to,

background image

Elryku?

Elryk zmarszczył brwi.

- Nie wątpię, że w Bakshaan powitaliby nas równie ciepło jak w Nadsokor. Na pewno

nie zapomnieli zniszczeń, jakie tam poczyniliśmy i bogactw, które zdobyliśmy na ich

kupcach. Nie, mam ochotę pomyszkować trochę w tym lesie. Wiele słyszałem o Org i

porastającej go nienaturalnej kniei. Chcę sprawdzić, ile prawdy kryje się w opowieściach.

Jeżeli zajdzie potrzeba, mój miecz i magia będą nas bronić.

Moonglum westchnął.

- Elryku, nie igrajmy z niebezpieczeństwem, chociaż ten jeden raz.

Albinos uśmiechnął się lodowato. Purpurowe oczy rozbłysły w bladej twarzy ze

szczególną intensywnością.

- Niebezpieczeństwo? Co nam może grozić oprócz śmierci?

- Nie mam ochoty umierać właśnie teraz - odparł Moonglum. - Czekają na nas

karczmy Bakshaan, lub Jadmar, jeśli wolisz, albo też...

Elryk jednak już popędzał konia w stronę lasu. Moonglum westchnął i pojechał za

nim.

Wkrótce ciemne kwiaty przesłoniły niebo, i tak wystarczająco ciemne, i wędrowcy

musieli posuwać się niemalże po omacku. Las wydawał się przestronny i rozległy; wyczuwali

to, chociaż większą jego cześć spowijał przygnębiający mrok.

W oczach Moongluma kraina ta idealnie pasowała do opowieści zasłyszanych od

wędrowców o szalonych oczach, wędrowców pijących na umór w cieniach nadsokorskich

tawern.

- Istotnie, to właśnie jest Las Troos - odezwał się na głos. - Powiadają, że niegdyś

Przeklęty Lud uwolnił potężne moce, które spowodowały okropne zmiany wśród ludzi,

background image

zwierząt i roślin. Ten las był ich ostatnim tworem i ma zginąć jako ostatni.

- Są momenty, w których dzieci zawsze nienawidzą swych rodziców - powiedział

Elryk tajemniczo.

- Są dzieci, których należałoby się wystrzegać - odezwał się Moonglum. - Niektórzy

twierdzą, że u szczytu potęgi nie obawiali się nawet Bogów.

- Zaiste, śmiały lud - odparł albinos z nikłym uśmiechem. - Żywię dla nich szacunek.

Teraz powrócił zarówno strach, jak i Bogowie, i ta myśl pociesza mnie wielce.

Moonglum zastanowił się nad tym przez moment, lecz w końcu nic nie odpowiedział.

Zaczął się czuć nieswojo.

Las przepełniały złowieszcze szmery i szepty, chociaż o ile się zorientowali, nie

zamieszkiwały go żadne zwierzęta. Wędrowców niepokoiła nieobecność ptaków, gryzoni i

owadów, i mimo że zwykle nie tęsknili do podobnych stworzeń, teraz z ulgą przyjęliby ich

towarzystwo w tej złowrogiej krainie.

Moonglum począł śpiewać drżącym głosem w nadziei, że śpiew podniesie go na

duchu i pozwoli mu przestać myśleć o tym, co się czai w głębi lasu.

Uśmiechem i słowem się param,

Z nich zyski czerpać się staram.

Choć me ciało jest niskie, jeszcze mniejsza odwaga,

Moją sławę to tylko wspomaga.

Tak śpiewając, czując jak powraca właściwa mu dobroduszność, Moonglum jechał za

człowiekiem, którego uważał za swego przyjaciela, uznając jednocześnie jego

zwierzchnictwo, chociaż żaden z nich nic na ten temat nie wspominał.

Słysząc słowa piosenki kompana, Elryk uśmiechnął się.

- Chwaląc się niskim wzrostem i brakiem odwagi nie odstraszysz wrogów,

background image

Moonglumie.

- Ale w ten sposób nikogo nie sprowokuję - odparł Moonglum gładko. - Póki śpiewam

o własnych niedostatkach, jestem bezpieczny. Gdybym zaś zaczął opiewać swe talenty, ktoś

mógłby uznać to za wyzwanie i postanowić dać mi nauczkę.

- Prawdziwe to słowa - przytaknął albinos z powagą. - I dobrze powiedziane.

Począł wskazywać na poszczególne kwiaty i liście, mówiąc o ich dziwacznym

zabarwieniu i budowie, określając te cechy słowami, których Moonglum nie mógł zrozumieć,

chociaż wiedział, że należą one do słownika czarnoksiężników. Wydawało się, że dręczący

Elwheryjczyka lęk nie ma przystępu do Melnibonéanina, lecz Moonglum wiedział, że Elryk

często pod maską obojętności ukrywa swe prawdziwe uczucia.

Gdy zatrzymali się na krótki popas, Elryk począł przeglądać próbki, które pobrał z

drzew i ziół. Niektóre ze swych trofeów troskliwie schował do kieszeni w pasie, nie wyjaśnił

jednak Moonglumowi, czemu to robi.

- Ruszajmy - powiedział. - Czekają na nas tajemnice Troos.

Wówczas jednak zmroków lasu dobiegł ich cichy, kobiecy głos.

- Lepiej przełóżcie tę wyprawę na jakiś inny dzień, wędrowcy.

Elryk ściągnął wodze konia, kładąc jedną dłoń na rękojeści Zwiastuna Burzy. Głos z

lasu wywarł na nim niespodziewane wrażenie. Niski, gardłowy dźwięk sprawił, że serce, bijąc

jak szalone, na moment podeszło mu do gardła. Zrozumiał nagle, że oto stanął na jednej ze

ścieżek Losu, lecz dokąd ścieżka ta miała go doprowadzić - nie potrafił powiedzieć. Szybko

opanował swój umysł, a następnie ciało, i spróbował przeniknąć wzrokiem cień, z którego

dobiegał głos.

- Bardzo to uprzejme z twojej strony, pani, że udzielasz nam rad - powiedział surowo.

- Ukaż się nam i wyjaśnij, co masz na myśli...

background image

Wówczas wyłoniła się z lasu, jadąc powoli na czarnym wałachu stającym co chwila

dęba, tak że ledwo sobie mogła z nim poradzić. Moonglum w podziwie zaczerpnął oddechu.

Kobieta, mimo pulchnych kształtów, była niewiarygodnie piękna. Miała patrycjuszowską

twarz i odzienie, a szarozielone oczy spoglądały tajemniczo i niewinnie zarazem. Była bardzo

młoda. Pomimo oczywistej kobiecości i dojrzałej urody Moonglum nie dawał jej więcej niż

siedemnaście lat.

Elryk zmarszczył brwi.

- Podróżujesz sama?

- Teraz tak - odparła, starając się ukryć zaskoczenie na widok karnacji albinosa. -

Potrzebuję pomocy, ochrony. Ludzi, którzy bezpiecznie doprowadzą mnie do Karlaak. Tam

czekać będzie na nich zapłata.

- Do Karlaak, nad Płaczącym Pustkowiem? To po drugiej stronie Ilmiory, sto lig stąd.

Cały tydzień szybkiej jazdy. - Elryk nie czekał na odpowiedź dziewczyny. - Nie jesteśmy

najemnikami, pani.

- A więc wiążą was rycerskie śluby, panie. Nie możecie odmówić mej prośbie.

Melnibonéanin parsknął śmiechem.

- Rycerskie śluby, pani? Nie pochodzimy z tych parweniuszowskich kraików na

południu, gdzie obowiązują dziwaczne kodeksy i normy zachowania. Wywodzimy się ze

szlachetnych rodów starszych ras. O naszych czynach przesądzają jedynie nasze własne

zachcianki. Nie prosiłabyś nas o opiekę, gdybyś znała nasze imiona.

Dziewczyna zwilżyła językiem pełne wargi i zapytała niemal pokornie:

- A brzmią one...?

- Elryk z Melniboné, pani, na zachodzie zwany El-rykiem Zabójcą Kobiet, to zaś jest

Moonglum z Elwher. Cechuje go brak sumienia.

background image

- Słyszałam legendy - odparła. - Legendy o białowłosym łupieżcy, czarnoksiężniku

rodem z piekła, którego miecz żywi się ludzkimi duszami...

- Wszystko się zgadza. I jakkolwiek by wyolbrzymiono te opowieści, i tak nie

oddadzą całej sprawiedliwości potwornej prawdzie, która leży u ich podłoża. A teraz, pani,

czy nadal pożądasz naszej pomocy? - W głosie Elryka nie brzmiała złośliwość. Albinos

mówił łagodnie, widząc przerażenie dziewczyny, mimo że ta starała się je ukryć, z

determinacją zaciskając usta.

- Nie mam wyboru. Jestem zdana na waszą łaskę. Mój ojciec, Starszy Senator Karlaak

jest bardzo bogaty. Ludzie zowią Karlaak Miastem Nefrytowych Wież. Jego mieszkańcy

posiadają rzadkie okazy nefrytów i bursztynu. Wiele z nich może trafić do waszych rąk.

- Uważaj, pani, jeżeli nie chcesz mnie rozgniewać -ostrzegł Elryk, chociaż oczy

Moongluma rozbłysły chciwością. - Nie jesteśmy tragarzami, których można wynająć, ani

towarami, które można kupić. Poza tym - albinos uśmiechnął się lekceważąco - pochodzę z

Imrryr, Miasta Snów, ze Smoczej Wyspy, serca Starożytnego Melniboné. Wiem, na czym

polega prawdziwe piękno. Nie skusisz błyskotkami mnie, który widziałem mleczne Serce

Ariocha, iskrzący się oślepiającym blaskiem Rubinowy Tron oraz bajeczne, nie nazwane

kolory, którymi lśni Aktorios w Pierścieniu Królów. To więcej niż zwykłe klejnoty, pani. W

nich kryje się moc, która tchnęła życie w cały wszechświat.

- Proszę cię o wybaczenie, panie Elryku, i ciebie, panie Moonglumie.

Elryk roześmiał się niemalże z sympatią.

- Nieszczególni z nas komicy, pani. Jednak Bogowie Szczęścia pomogli nam uciec z

Nadsokor i powinniśmy spłacić im dług. Odwieziemy cię do Karlaak, Miasta Nefrytowych

Wież, a Las Troos zbadamy kiedy indziej.

Niepokój widniejący w oczach dziewczyny przytłumił nieco wylewność jej

background image

podziękowań.

- A teraz, skoro my dokonaliśmy już prezentami - powiedział Melnibonéanin - może

byłabyś tak dobra i powiedziała nam swe imię oraz historię.

- Jestem Zarozinia z Karlaak, córka rodu Voashoonów, najpotężniejszego klanu w

południowo-wschodniej Ilmiorze. Nasi krewni mieszkają w handlowych miastach na

wybrzeżach Pikaraydu. Wraz z wujem i dwoma kuzynami wybraliśmy się w podróż, by ich

odwiedzić.

- Niebezpieczna wyprawa, pani Zarozinio.

- Tak, panie. Zwłaszcza że czyhały na nas nie tylko zwykłe niebezpieczeństwa. Dwa

tygodnie temu pożegnaliśmy się z krewniakami i wyruszyliśmy do domu. Nie niepokojeni

przebyliśmy cieśniny Vilmir i tam wynajęliśmy wojowników, którzy mieli nas osłaniać w

drodze przez Vilmir i dalej do Ilmiory. Ominęliśmy Nadsokor wiedząc, że uczciwi wędrowcy

nie spotykają się w Mieście Żebraków z gościnnym przyjęciem...

Elryk uśmiechnął się na te słowa.

- Nieuczciwi wędrowcy też nie, jak mieliśmy okazję się przekonać.

Wyraz twarzy Zarozinii dobitnie świadczył, że trudno jej pogodzić dobry humor

albinosa z jego fatalną reputacją.

- Ominąwszy Nadsokor - ciągnęła dziewczyna - ruszyliśmy w stronę granic Org, gdzie

leży Troos. Podróżowaliśmy bardzo ostrożnie wzdłuż obrzeży lasu, wiedząc, jak złą sławą się

cieszy. I wówczas wpadliśmy w zasadzkę, a najemnicy uciekli.

- W zasadzkę? - przerwał Moonglum. - Kto ją zastawił, czy możesz to powiedzieć,

pani?

- Sądząc po przykrym dla oka wyglądzie i przysadzistej posturze musieli to być

tubylcy. Napadli na nasz orszak. Mój wuj i kuzyni walczyli dzielnie, lecz zostali zabici. Jeden

background image

z kuzynów zdołał uderzyć mego wałacha po zadzie i wierzchowiec pogalopował przed siebie.

Nie potrafiłam go powstrzymać. Słyszałam okropne wrzaski, szaleńczy śmiech, a kiedy

wreszcie udało mi się zatrzymać konia, okazało się, że się zgubiłam. Później usłyszałam, jak

nadchodzicie i cała w strachu czekałam, aż mnie miniecie, sądząc, że także jesteście

mieszkańcami Org. Gdy jednak rozpoznałam wasz akcent i doszły mnie fragmenty rozmowy,

pomyślałam, że moglibyście mi pomóc.

- W istocie, pomożemy ci, pani - odezwał się Moonglum, kłaniając się szarmancko z

siodła. - Jestem głęboko wdzięczny za przekonanie pana Elryka o tym, że potrzebne jest ci

wsparcie. Gdyby nie to, znajdowalibyśmy się teraz głęboko w tym potwornym lesie, bez

wątpienia walcząc z jakimś niebezpieczeństwem. Boleję wraz z tobą nad śmiercią twych

krewniaków i zapewniam cię, że od tej pory strzec cię będą nie tylko miecze i dzielne serca,

lecz także magia, która może zostać w razie potrzeby zastosowana.

- Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. - Elryk zmarszczył brwi. - Beztrosko

mówisz o magii, przyjacielu Moonglumie, ty, który tak jej nienawidzisz.

Moonglum uśmiechnął się szeroko.

- Pocieszałem jedynie młodą damę, Elryku. I przyznaję, że zdarzały się chwile, gdy z

wdzięcznością myślałem o posiadanej przez ciebie piekielnej mocy. Proponuję jednak, byśmy

teraz rozbili obóz i, pokrzepiwszy siły, ruszyli dalej o świcie.

- Zgadzam się - odparł Elryk, spoglądając na dziewczynę niemalże z zakłopotaniem.

Ponownie poczuł gwałtowne bicie serca i tym razem trudniej przyszło mu je opanować.

Dziewczyna również wydawała się zafascynowana albinosem. Przyciągała ich jakaś

niewidzialna siła, wystarczająca, by zmienić bieg przeznaczenia i rzucić dwoje ludzi na

ścieżki losu, z których istnienia nie zdawali sobie dotąd sprawy.

Noc nadeszła szybko, gdyż dni były krótkie w tej części świata. Moonglum dokładał

background image

drew do ognia, nerwowo rozglądając się dokoła. Zarozinia, odziana w bogato wyszywaną

suknię ze złotogłowiu, migoczącą w świetle ogniska, podeszła z wdziękiem do Elryka, który

siedział na ziemi segregując zebrane zioła. Dziewczyna zerknęła ostrożnie na albinosa, a

widząc, że rośliny absorbują go całkowicie, poczęła przyglądać mu się z nie skrywaną

ciekawością.

Melnibonéanin podniósł wzrok i uśmiechnął się blado. Teraz, gdy nie starał się

skrywać swych uczuć, jego twarz przybrała szczery, sympatyczny wyraz.

- Niektóre z tych ziół mają lecznicze właściwości - powiedział - a innych używa się do

przywoływania duchów. Są też takie, które dają nienaturalną siłę lub przyprawiają ludzi o

szaleństwo. Te mi się przydadzą.

Zarozinia usiadła przy jego boku, odgarniając czarne włosy pulchną ręką. Piersi

dziewczyny wznosiły się i opadały gwałtownie.

- Czy istotnie jesteś przynoszącym zło czarnoksiężnikiem, o którym mówią legendy,

panie Elryku? Trudno mi w to uwierzyć.

- W wiele miejsc sprowadziłem zło - odparł albinos -ale w większości przypadków

istniało ono tam już wcześniej. Nie szukam wymówek. Wiem, kim jestem i co zrobiłem.

Zabijałem bezlitosnych czarnoksiężników i niszczyłem złych władców, ale jestem też

odpowiedzialny za śmierć wielu szlachetnych mężczyzn i jednej kobiety. Była moją kuzynką.

Kochałem ją i zabiłem. Mój miecz ją zabił.

- A czy jesteś panem swego miecza?

- Często się nad tym zastanawiam. Bez niego jestem bezradny. - Melnibonéanin objął

dłonią rękojeść Zwiastuna Burzy. - Powinienem być mu wdzięczny. - Ponownie czerwone

oczy albinosa zyskały na głębi, skrywając pełną goryczy świadomość głęboko zakorzenioną

w jego duszy.

background image

- Przepraszam, jeżeli obudziłam jakieś bolesne wspomnienia...

- Nie przepraszaj, Zarozinio. Ten ból tkwi we mnie od dawna, ty nie masz z tym nic

wspólnego. Mówiąc szczerze w twojej obecności czuję wielką ulgę.

Zaskoczona, spojrzała na albinosa i uśmiechnęła się.

- Nie chcę, byś pomyślał, że jestem kobietą swobodnych obyczajów, ale...

Melnibonéanin wstał szybko.

- Moonglumie, czy z ogniem wszystko w porządku?

- Oczywiście, Elryku. Będzie się palił przez całą noc. - Moonglum przechylił głowę na

bok. Równie bezsensowne pytania nie leżały w naturze Elryka, ale że albinos nie odezwał się

już więcej, mały człowieczek wzruszył ramionami i odwrócił się, by zająć się sprawdzaniem

broni.

Nie wiedząc, o co jeszcze mógłby się zapytać, Elryk zwrócił się do Zarozinii, mówiąc

cicho i z naciskiem:

- Jestem mordercą i złodziejem, nie nadaję się do...

- Panie Elryku, jestem...

- Jesteś zauroczona legendą, to wszystko.

- Nie! Gdybyś czuł to, co ja, wiedziałbyś, że to musi być coś więcej.

- Jesteś młoda.

- Wystarczająco dorosła.

- Strzeż się. Moje przeznaczenie musi się dopełnić.

- Przeznaczenie?

- To właściwie nie przeznaczenie, lecz okrutna rzecz zwana klątwą. Nie odczuwam

litości, chyba że widzę coś we własnej duszy. Wtedy czuję litość i lituję się. Ale nienawidzę

przyglądać się własnej duszy. Na tym polega moja klątwa. To nie Los, nie Gwiazdy, nie

background image

Ludzie, nie Demony, nie Bogowie. Spójrz na mnie, Zarozinio. Widzisz przed sobą albinosa,

igraszkę w rękach Bogów Czasu. Elryka z Melniboné, który dąży do powolnej i okrutnej

samodestrukcji.

- To samobójstwo!

- Owszem. Skazałem się na powolną śmierć. A ci, których spotkam na swej drodze,

cierpią także.

- To wszystko nieprawda, Elryku. Przemawia przez ciebie szaleństwo, zrodzone z

poczucia winy.

- Bo jestem winny, Zarozinio.

- A przecież Moonglum podróżuje z tobą pomimo ciążącej klątwy.

- On jest inny. Pewność siebie chroni go przed wszelkim złem.

- Ja też jestem pewna siebie, Elryku.

- Ale w twoim przypadku wynika to z młodości. To co innego.

- Czy więc muszę stracić siłę wraz z młodością?

- Jesteś silna. Jesteś równie silna jak my, zapewniam cię.

Zarozinia wstała, otwierając ramiona.

- A więc pojednajmy się, Elryku z Melniboné.

I tak uczynili. Elryk chwycił dziewczynę, całując ją z mocą wynikającą nie tylko z

namiętności. Po raz pierwszy zapomniał o Cymoril z Imrryr. Leżeli razem na miękkiej darni,

niepomni na Moongluma, który polerował zakrzywioną klingę z piekącą zazdrością w sercu.

Wszyscy zasnęli i ogień wygasł.

Ogarnięty radością Elryk zapomniał, a może nie chciał pamiętać, że nadeszła jego

kolej, by stanąć na straży. Moonglum czuwał do późnej nocy, lecz w końcu zmorzył go sen,

jako że Elwheryjczyk nie miał nic, z czego mógłby czerpać dodatkowe siły.

background image

W cieniu potwornych drzew ostrożnie poruszyły się jakieś postacie.

Mieszkańcy Org o zdeformowanych ciałach poczęli podkradać się niezgrabnie w

stronę śpiących.

Instynkt kazał Elrykowi otworzyć oczy. Albinos popatrzył na spokojną twarz leżącej

obok Zarozinii, po czym, nie ruszając głową, rozejrzał się dokoła i dostrzegł

niebezpieczeństwo. Przekręciwszy się na bok chwycił Zwiastuna Burzy i wyszarpnął klingę z

pochwy. Miecz zawarczał, jak gdyby niezadowolony, że go budzą.

- Moonglumie! Niebezpieczeństwo! - wrzasnął Melnibonéanin, przerażony, gdyż

ryzykował coś więcej niż tylko własne życie. Niewysoki mężczyzna podniósł raptownie

głowę. Spał trzymając zakrzywioną szablę na kolanach, więc teraz zerwał się na równe nogi i

z bronią podbiegł do Elryka. Napastnicy podchodzili coraz bliżej.

- Przepraszam - powiedział.

- To moja wina, ja...

I wówczas tubylcy zaatakowali. Elryk i Moonglum stanęli nad dziewczyną, która

obudziła się i zobaczyła, co się dzieje. Nie krzyknąwszy nawet, zaczęła rozglądać się za jakąś

bronią. Nie znalazła jej jednak, więc siedziała spokojnie, nie mogąc zrobić nic innego.

Cały tuzin śmierdzących padliną stworów mamrocząc coś po cichu wymierzył w

stronę Elryka i Moongluma długie, groźne ostrza przypominające katowskie miecze.

Zwiastun Burzy ze świstem przeciął powietrze, odepchnął miecz i pozbawił głowy

jego właściciela. Krew trysnęła z tułowia osuwającego się bezwładnie koło ogniska.

Moonglum uchylił się przed furkoczącym ostrzem, stracił równowagę, upadł i ciął

przeciwnika pod kolana, przerywając ścięgna. Napastnik wrzeszcząc zwalił się na ziemię.

Moonglum, nie podnosząc się, zadał cios od dołu, przebijając serce kolejnego z tubylców.

Wtedy wreszcie zerwał się na nogi i stanął ramię w ramię z Elrykiem, osłaniając wstającą z

background image

posłania Zarozinię.

- Konie - rzucił albinos. - Jeżeli to bezpieczne, spróbuj je przyprowadzić.

Przy życiu pozostało jeszcze siedmiu tubylców. Moonglum syknął, gdy ostrze odcięło

kawałek ciała z jego lewego ramienia, lecz oddał cios, przebijając gardło napastnika, po czym

obrócił się lekko i rozrąbał twarz następnego. Trójka przyjaciół parła naprzód, odpierając

ataki rozwścieczonych napastników. Sycząc z bólu Moonglum, którego lewa dłoń ociekała

jego własną krwią, wyciągnął z pochwy swój długi sztylet. Ułożywszy kciuk na rękojeści

niski mężczyzna zablokował szablą cios przeciwnika, zbliżył się do niego i mierząc od dołu

rozorał mu pierś sztyletem. Pulsujący ból w ranie stał się nie do zniesienia.

Elryk, trzymając swój wielki, runiczny miecz oburącz zatoczył nim półkole, powalając

na ziemię kilka wyjących, zdeformowanych stworów. Zarozinia rzuciła się w stronę koni,

skoczyła na swego wałacha i podprowadziła pozostałe wierzchowce w kierunku walczących

mężczyzn. Albinos zadał kolejny cios i jednym susem znalazł się w siodle, błogosławiąc

własną przezorność, która kazała mu zostawić cały ekwipunek przy koniu na wypadek

niebezpieczeństwa. Moonglum szybko poszedł w jego ślady i cała trójka cwałem opuściła

polanę.

- Juki! - Nie tylko rana była przyczyną pobrzmiewającego w głosie Moongluma bólu.

- Zostawiliśmy juki!

- I co z tego? Nie przeciągaj struny, przyjacielu. I tak mieliśmy spore szczęście.

- Ale tam zostały wszystkie nasze skarby!

Elryk roześmiał się, po części z ulgi, po części dlatego, że istotnie był w dobrym

humorze.

- Nie bój się, przyjacielu, odzyskamy je.

- Znam cię, Elryku. Nie masz szacunku dla rzeczywistych bogactw.

background image

Ale nawet Moonglum śmiał się, gdy zostawili za sobą rozwścieczonych mieszkańców

Org i mogli jechać dalej skróconym galopem.

Elryk przechylił się w siodle i objął Zarozinię.

- Jesteś godną córą walecznego klanu, którego krew płynie w twych żyłach.

- Dziękuję - powiedziała, zadowolona z komplementu - jednak moi rodacy nie

dorównują w sztuce władania mieczem ani tobie, ani Moonglum owi. To było fantastyczne.

- Podziękuj Zwiastunowi Burzy - odparł Elryk krótko.

- Nie. Podziękuję tobie. Wydaje mi się, że pokładasz zbyt wielkie zaufanie w tej

piekielnej klindze, niezależnie od jej rzeczywistej mocy.

- Jest mi niezbędna.

- Do czego?

- Ona daje mi siłę, a teraz daje siłę także tobie.

- Nie jestem wampirem - uśmiechnęła się dziewczyna - i nie muszę czerpać siły z tak

potwornego źródła.

- Ale ja muszę - powiedział albinos z powagą. - Nie kochałabyś mnie, gdyby miecz

nie zaopatrywał mnie we wszystko, czego potrzebuję. Bez niego jestem niczym pozbawiony

kręgosłupa mięczak.

- Nie wierzę ci, ale nie będę się teraz z tobą spierać. Przez chwilę jechali w milczeniu.

Później, gdy zatrzymali się i zsiedli z koni, Zarozinia przyłożyła zioła, które dał jej

Elryk, do rany Moongluma i zaczęła ją opatrywać.

Elryk zamyślił się głęboko. Las wokół nich pełen był makabrycznych, niesamowitych

odgłosów.

- Jesteśmy w sercu Troos - powiedział. - Nie chcieliśmy zagłębiać się w puszczę, ale

pokrzyżowano nam szyki. Zastanawiam się, czy naszej wizyty w tej krainie nie powinny

background image

zwieńczyć odwiedziny u Króla Org.

Moonglum roześmiał się.

- Czy mamy posłać przodem naszą broń? I związać sobie ręce? - Ból w ramieniu

został już złagodzony obecnością szybko działających ziół.

- Naprawdę chcę to zrobić. Wszyscy mamy do spłacenia dług mieszkańcom Org.

Zabili wuja i kuzynów Zarozinii, zranili ciebie, a teraz zagarnęli wszystkie nasze skarby. Jest

wiele powodów, dla których powinniśmy prosić Króla o rekompensatę. A poza tym, te stwory

wyglądają na dość głupie i łatwo je będzie oszukać.

- Zgadzam się. W nagrodę za brak zdrowego rozsądku Król po prostu nas poćwiartuje.

- Mówię poważnie. Myślę, że powinniśmy pojechać.

- Przyznaję, że chętnie odzyskałbym utracone bogactwa. Ale nie możemy ryzykować

bezpieczeństwa damy, Elryku.

- Mam zostać żoną Elryka, Moonglumie. Jeżeli on jedzie odwiedzić Króla Org, ja jadę

z nim.

Moonglum uniósł w górę jedną brew.

- Nie traciliście czasu.

- Zarozinia mówi prawdę. Wszyscy pojedziemy do Org. Magia uchroni nas przed

niewczesnym gniewem Króla.

- A więc nadal pragniesz śmierci i zemsty, Elryku. -Moonglum wzruszył ramionami i

dosiadł konia. - Cóż, nie robi mi to różnicy, bo odkąd podróżuję z tobą, mam same zyski. Co

prawda twierdzisz, że twoje towarzystwo przynosi pecha, ale mnie przyniosłeś jedynie

szczęście.

- Nie będziemy igrać ze śmiercią - uśmiechnął się Elryk - ale mam nadzieję, że uda

nam się zaspokoić pragnienie zemsty.

background image

- Wkrótce nadejdzie świt - powiedział Moonglum. -Wedle mojego rozeznania,

orgijska cytadela leży o sześć godzin jazdy stąd na południowo-południowy wschód. Musimy

wziąć kierunek na Przedwieczną Gwiazdę. Oczywiście, o ile mapa, którą widziałem w

Nadsokor nie myliła się.

- Twoje wyczucie kierunku nigdy nie zawodzi, Moonglumie. W każdej karawanie

powinien być człowiek taki jak ty.

- To dlatego, że my, w Elwher, opieramy całą filozofię na gwiazdach - odparł

Moonglum. - Sądzimy, że w nich zapisane są całe dzieje Ziemi. Przecież gdy obracają się

dokoła naszej planety, muszą widzieć wszystkie rzeczy, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. To

są nasi Bogowie.

- Przynajmniej łatwo możecie przewidzieć ich zachowanie - powiedział Elryk i cała

trójka ruszyła w stronę Org. Lekko im było na sercach, mimo że właśnie zdecydowali się

podjąć niesłychane ryzyko.

ROZDZIAŁ 2

W okolicznych krainach niewiele wiedziano o królestwie Org. Powszechnie znany był

jedynie fakt, że w jego granicach leży Las Troos i wielu ludziom ta wiedza wystarczała.

Mieszkańcy lasu w przytłaczającej większości nie wyglądali zbyt urodziwie; ich ciała były

dziwacznie zdeformowane, jak gdyby nie ukształtowane do końca. Legenda głosiła, że w

Troos żyją potomkowie Przeklętego Ludu. Powiadano, że władcy owych stworów z wyglądu

przypominają zwyczajnych ludzi, ale ich umysły są jeszcze bardziej zwyrodniałe niż członki

poddanych.

Tubylców nie było wielu. Mieszkali rozproszeni po całym lesie, rządził zaś nimi król z

cytadeli, którą także zwano Org.

Do tej właśnie cytadeli zmierzał Elryk z dwojgiem swych towarzyszy. W drodze

background image

Melnibonéanin wyjaśnił, w jaki sposób zamierza ich obronić przed orgijskimi wojownikami.

W lesie udało mu się znaleźć liście, które w połączeniu z pewnymi zaklęciami

(nieszkodliwymi w tym sensie, że istniało jedynie niewielkie niebezpieczeństwo, by ten, kto

je wypowiada ucierpiał od przyzywanych przez siebie duchów) mogły obdarzyć osobę pijącą

otrzymany z nich wywar czasową niewrażliwością na rany. Pod wpływem magii cząstki skóry

i ciała ulegały specyficznemu przegrupowaniu, zyskując odporność na wszelkie ostrza i

niemal wszystkie ciosy. Elryk, który niespodziewanie stał się bardzo rozmowny, wyjaśnił, na

czym polega działanie wywaru i zaklęć, ale że używał słów archaicznych i ezoterycznych,

pozostała dwójka niewiele zrozumiała z jego wykładu.

Zatrzymali się o godzinę jazdy od miejsca, w którym Moonglum spodziewał się

znaleźć cytadelę, tak by Elryk zdążył przygotować eliksir i wypowiedzieć zaklęcie.

Albinos pracował szybko. W używanym przez alchemików moździerzu roztarł liście z

odrobiną wody, po czym zagotował otrzymany ekstrakt na wolnym ogniu. Podczas gdy

wywar wrzał nad ogniskiem, Melnibonéanin narysował na ziemi tajemnicze runy. Niektóre z

nich miały tak dziwaczne kształty, że zdawały się niknąć w danym wymiarze i pojawiać

gdzieś poza nim.

Ciało, ścięgna, krew i kości

Uchroń, ziele, od słabości.

Niech bezpiecznie podróżuje

Ten, kto ciebie pokosztuje.

Elryk śpiewnym głosem wyrecytował słowa zaklęcia. W powietrzu ponad ogniem

pojawiła się niewielka, różowa chmura, zawirowała i przybrawszy spiralny kształt, pomknęła

w stronę misy. Wywar zabulgotał i się uspokoił.

- Śmiesznie proste, dziecinne zaklęcie - powiedział Melnibonéanin. - Tak banalne, że

background image

niemal o nim zapomniałem. Nieczęsto miałem okazję je stosować, gdyż niezbędne do eliksiru

liście rosną tylko w Troos.

Wywar zastygł przez ten czas w masę, z której Elryk utoczył niewielkie gałki.

- W większych ilościach - przestrzegł - substancja ta jest trucizną. Objawy

wystąpiłyby dopiero po kilku godzinach. Mimo to musimy podjąć niewielkie ryzyko. -

Wręczył przyjaciołom po gałce, którą oni przyjęli nieufnie. -Połknijcie je, tuż zanim dotrzemy

do cytadeli - powiedział albinos - chyba że wcześniej natkniemy się na orgijskich

wojowników.

Dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę.

Kilka mil na południowy wschód od Troos niewidomy mężczyzna obudził się,

śpiewając przez sen smętną pieśń...

O zmroku dotarli do posępnej cytadeli Org. Z blanków starożytnej, zbudowanej na

planie kwadratu siedziby Królów Org dobiegły ich gardłowe głosy. Potężna skała ociekała

wilgocią, przeżerały ją porosty i mizerny, cętkowany mech. Jedyne wejście wystarczająco

duże, by mógł przezeń przejechać konny jeździec znajdowało się na szczycie ścieżki, którą

pokrywało głębokie niemal na stopę czarne, cuchnące błoto.

- Czego szukacie na królewskim dworze Gutherana Potężnego?

Nie widzieli osoby, która zadała to pytanie.

- Gościny i posłuchania u twego władcy - odparł Moonglum niefrasobliwie,

skutecznie ukrywając zdenerwowanie. - Przynosimy do Org ważne wieści.

Z blanków wyjrzała zniekształcona twarz.

- Wejdźcie, nieznajomi. Witajcie - powiedziała nieza-chęcająco.

Ciężka, drewniana krata uniosła się w górę, by umożliwić im wejście. Konie powoli

przebrnęły przez błoto i wędrowcy znaleźli się na podwórcu cytadeli.

background image

Ponad ich głowami morze czarnych, strzępiastych chmur pędziło po szarym niebie,

śpiesząc w stronę horyzontu, jak gdyby chcąc uciec od grozy Org i potworności Lasu Troos.

Podwórzec pokrywało, chociaż nie tak grubą warstwą, takie samo cuchnące błoto jak

to, które broniło dostępu do cytadeli. Nad dziedzińcem wisiał ciężki, nieruchomy cień. Po

prawej ręce Elryka widniały schody prowadzące do zwieńczonego łukiem przejścia,

częściowo przesłoniętego zwieszającą się masą anemicznych porostów, identycznych jak te,

które albinos widział na zewnętrznych murach i w Lesie Troos.

W przejściu, odgarniając porosty bladą, upierścienioną dłonią, pojawił się wysoki

mężczyzna i stanąwszy na najwyższym stopniu schodów, spod przymrużonych powiek

mierzył przybyszów wzrokiem. W przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców cytadeli

mężczyzna był przystojny, z masywną, lwią głową i długimi, białymi włosami podobnymi

włosom Elryka, ale przybrudzonymi, splątanymi i niezadbanymi. Wysoki człowiek nosił

ciężki kaftan z pikowanej, tłoczonej skóry i żółte, sięgające kostek spodnie. U pasa miał nagi

sztylet o szerokim ostrzu. Liczył sobie więcej lat niż Elryk. Albinos szacował go na jakieś

czterdzieści - pięćdziesiąt wiosen. Dumna i cokolwiek dekadencka twarz mężczyzny była

dziobata i poorana bruzdami.

Nieznajomy patrzył na nich w milczeniu, nie witając. Zamiast tego dał znak jednemu

ze strażników na blankach, by opuszczono kratę. Opadła z hukiem, odcinając drogę ucieczki.

- Zabijcie mężczyzn i zatrzymajcie kobietę - rozkazał potężny mężczyzna niskim,

monotonnym głosem. Elrykowi zdarzało się słyszeć podobną mowę z ust umarłych.

Zgodnie z planem Elryk i Moonglum stanęli po obu stronach Zarozinii i zamarli w

bezruchu, z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

Pokraczne stwory, zaskoczone, zbliżyły się do nich ostrożnie, wlokąc szerokie

nogawki spodni po błocie i kryjąc dłonie w długich, niekształtnych rękawach przybrudzonych

background image

szat. Miecze świsnęły w powietrzu. Elryk zachwiał się wprawdzie od ciosu, jaki spadł na jego

ramię, ale nic poza tym. Moonglum podobnie.

Stwory odskoczyły. Na ich zwierzęcych twarzach malowały się zakłopotanie i

zdumienie.

Wysoki mężczyzna otworzył szeroko oczy. Podniósł do grubych warg upierścienioną

dłoń i poskubał zębami paznokieć.

- Nasze miecze nie czynią im szkody, Królu! Nie odnoszą ran, nie krwawią. Co to za

ludzie?

Albinos roześmiał się hałaśliwie.

- Nie jesteśmy zwykłymi ludźmi, mały człowieku, możesz być tego pewien. Jesteśmy

wysłannikami Bogów i przybyliśmy do twego Króla z posłaniem od naszych potężnych

władców. Nie obawiaj się, nie skrzywdzimy was, gdyż wy nie możecie nas skrzywdzić. A

teraz odejdźcie i przygotujcie wszystko na nasze powitanie.

Elryk spostrzegł, że Król Gutheran jest zaskoczony, ale bynajmniej nie zwiedziony

jego słowami. Albinos zaklął w duchu. O inteligenci mieszkańców Org sądził po wyglądzie

tych, których spotkał wcześniej. Ich król, szalony czy nie, był o wiele inteligentniejszy i

trudniejszy do oszukania. Melnibonéanin ruszył po schodach w stronę spoglądającego groźnie

Gutherana.

- Witaj, Królu Gutheranie. Bogowie wreszcie powrócili do Org i pragną, byś o tym

wiedział.

- Org nie musiało czcić Bogów przez całą wieczność -odparł Gutheran głucho,

odwracając się w stronę cytadeli. - Czemuż mielibyśmy teraz ich przyjąć?

- Jesteś impertynencki, Królu.

- A ty zuchwały. Skąd mam wiedzieć, że istotnie przychodzicie w imieniu Bogów? -

background image

Ruszył przodem, prowadząc ich przez nisko sklepione sale.

- Widziałeś, że miecze twych podwładnych nie czynią nam żadnej szkody.

- To prawda. Chwilowo uznam to za wystarczający dowód. Powinienem chyba

urządzić bankiet na waszą cześć. Wydam stosowne rozkazy. Rozgośćcie się, wysłannicy. -

Słowa króla nie brzmiały zbyt uprzejmie, ale nic nie można było wywnioskować z ich tonu;

Gutheran mówił jednostajnym, monotonnym głosem.

Elryk zsunął z ramion ciężki, podróżny płaszcz i powiedział beztrosko:

- Wspomnimy naszym władcom o ciepłym przyjęciu, z jakim się tu spotkaliśmy.

Dwór królewski pełen był mrocznych sal, w których pobrzmiewały echa ironicznego

śmiechu. Mimo że Elryk zadawał Gutheranowi wiele pytań, król nie chciał na nie odpowiadać

lub czynił to za pomocą mętnych, nic nie znaczących zdań. Gościom nie przydzielono

komnat, w których mogliby się odświeżyć, przez kilka godzin stali więc w głównej sali

cytadeli. Gutheran, jeżeli im towarzyszył i nie wydawał dotyczących bankietu rozkazów,

siedział otępiały na tronie i skubał paznokcie, nie zwracając na nic uwagi.

- Ładna gościnność - szepnął Moonglum.

- Elryku, jak długo będzie działał eliksir? - Zarozinia trzymała się blisko albinosa.

Melnibonéanin objął ją ramieniem.

- Nie wiem. Już niedługo. Ale spełnił swą rolę. Wątpię, żeby próbowali nas

zaatakować po raz drugi. Mimo to strzeżcie się innych, bardziej wyrafinowanych zakusów na

nasze życia.

Główna sala miała sufit o wiele wyżej niż pozostałe. Otaczała ją biegnąca pod

sklepieniem galeria. Komnata była zimna, nie ogrzana. Na żadnym z kilkunastu otwartych,

urządzonych na nagiej podłodze palenisk nie płonął ogień. Nie udekorowane ściany ociekały

wilgocią; kamienne, zniszczone przez czas mury sprawiały posępne wrażenie. Na podłodze,

background image

której nie pokrywały nawet słomiane maty, walały się stare kości i kawałki psującej się

żywności.

- Nie można powiedzieć, żeby przesadnie dbali o swą rezydencję - skomentował

Moonglum, rozglądając się dokoła z niesmakiem i zerkając na zamyślonego Gutherana, który

najwyraźniej zapomniał o ich obecności.

Do komnaty wsunął się służący i szepnął królowi kilka słów. Ten skinął głową i

opuścił Wielką Salę.

Wkrótce weszli doń ludzie niosący ławy i stoły i poczęli ustawiać je pod ścianami.

Bankiet miał się w końcu rozpocząć. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu.

Troje gości usiadło po prawej ręce króla, który przywdział wysadzany drogimi

kamieniami łańcuch, oznakę swej władzy. Po lewej stronie siedział syn Gutherana i kilka

milczących kobiet z królewskiego rodu.

Książę Hurd, młodzieniec o posępnej twarzy, który zdawał się nosić w sercu urazę do

swego ojca, sięgnął w stronę nieapetycznie wyglądającego jadła, jakie im podano.

- Czegóż więc żądają Bogowie od nas, biednych mieszkańców Org? - zapytał książę

przyglądając się Zarozinii o wiele bardziej intensywnie, niżby to mogło tłumaczyć zwyczajne

zainteresowanie.

- Niczego, prócz tego, byście oddawali im cześć. W zamian za to możecie w

szczególnych przypadkach liczyć na ich pomoc - odparł Elryk.

- I to wszystko? - Hurd roześmiał się. - To i tak więcej, niż oferują nam ci spod

Wzgórza.

- Jakiego Wzgórza? - zainteresował się Moonglum.

Nikt mu nie odpowiedział. Zamiast tego uszu biesiadników dobiegł ostry, piskliwy

śmiech. W drzwiach prowadzących do Wielkiej Sali stał wychudły, zmizerowany mężczyzna,

background image

patrzący przed siebie nieruchomym wzrokiem. Jego twarz, chociaż wynędzniała, silnie

przypominała rysy Gutherana. Mężczyzna trzymał w ręku muzyczny instrument i szarpał

palcami struny, z których wydobywały się melancholijne, jękliwe dźwięki.

- Spójrz, ojcze - odezwał się Hurd gwałtownie. - Oto ślepy Veerkad, twój brat

minstrel. Może zaśpiewa dla nas?

- Zaśpiewa?

- Którąś ze swych pieśni, ojcze.

Wargi Gutherana zadrżały i wykrzywiły się w dziwnym grymasie. Po chwili władca

odezwał się:

- Zezwalam, by zabawił naszych gości jakąś bohaterską balladą, jeżeli takie jest jego

życzenie, jednakże...

- Jednakże pewnych pieśni śpiewać nie powinien... - Hurd wyszczerzył zęby w

złośliwym uśmiechu. Elryk zgadywał, że książę rozmyślnie dręczy swego ojca, nie potrafił

jednak domyślić się prawdziwego znaczenia odgrywanej sceny. - Wujku Veerkadzie -

zawołał Hurd do niewidomego. - Chodź, zaśpiewaj nam!

- Wyczuwam obecność nieznajomych - rzekł Veerkad głucho, nie przerywając gry. -

A więc w Org pojawili się goście.

Hurd zachichotał i pociągnął wina z kielicha. Gutheran jęknął i zadygotał, nerwowo

gryząc paznokcie.

- Chętnie usłyszelibyśmy jakąś pieśń, minstrelu - zawołał Elryk.

- Zaśpiewam wam, nieznajomi, o Trzech Królach w Ciemnościach. Usłyszycie

przerażającą historię Królów Org.

- Nie! - krzyknął Gutheran, zrywając się z miejsca. Veerkad jednak rozpoczął już

pieśń.

background image

Wśród Królów, co w ciemnościach włada

Krom Gutherana i Veerkada,

Co żyją w Org, gdzie deszcz i burze

Jest trzeci też, mieszka pod Wzgórzem.

Ten się pojawi w słońca dziedzinie,

Gdy z pozostałych choć jeden zginie...

- Przestań! - Gutheran, powodowany szaleńczą wściekłością, ruszył chwiejnym

krokiem naokoło stołu w stronę swego brata. Drżąc na całym ciele, z twarzą pobladłą z

przerażenia, rzucił się na niewidomego mężczyznę. Po dwóch ciosach minstrel osunął się na

posadzkę i legł bez ruchu.

- Zabierzcie go! Pilnujcie, by się tu więcej nie pokazał! - krzyknął król. Na jego ustach

pojawiła się piana.

Hurd, spoważniały nagle, przeskoczył stół, zrzucając zeń talerze i puchary. Chwycił

Gutherana za rękę.

- Uspokój się, ojcze. Obmyśliłem dla nas nową rozrywkę.

- Ty! Pragniesz jedynie mego tronu! To ty sprowokowałeś Veerkada, by zaśpiewał tę

okropną pieśń! Wiesz dobrze, że nie mogę jej słuchać bez... - Władca zerknął na drzwi. -

Pewnego dnia stara przepowiednia spełni się i pojawi się Król spod Wzgórza. Wtedy obaj

zginiemy, a wraz z nami całe Org.

- Ojcze - Hurd uśmiechnął się zjadliwie. - Niechaj towarzysząca naszym gościom

dama wykona przed nami Taniec Bogów.

-Jak?

- Niech kobieta zatańczy dla nas, ojcze.

Elryk usłyszał jego słowa. Wiedział, że eliksir przestał już działać, a nie mógł na

background image

oczach wszystkich podać swym przyjaciołom nowej jego porcji. Wstał.

- To, o czym mówisz, byłoby świętokradztwem, książę.

- Zapewniliśmy wam rozrywkę. Obyczajem Org jest, by goście również zabawiali

swych gospodarzy.

Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Elryk pożałował, że chciał okpić

mieszkańców Org. Teraz jednak nic nie mógł zrobić. Zamierzał ściągnąć z tubylców daninę w

imieniu Bogów, lecz najwyraźniej zamieszkującym tę krainę szaleńcom groziło coś o wiele

bardziej namacalnego niż gniew Najwyższych.

Melnibonéanin popełnił błąd, zaryzykował życie swoje i swoich przyjaciół. Jak

powinien postąpić? Usłyszał szept Zarozinii:

- W Ilmiorze nauczyłam się tańczyć, gdyż wszystkie damy są u nas uczone tej sztuki.

Pozwól mi zatańczyć dla nich. To może ich ułagodzić i otumanić tak, że sprawy przybiorą

lepszy obrót.

- Arioch świadkiem, że bardzo by się to nam przydało. Byłem głupcem obmyślając

podobny plan. Dobrze, Zarozinio, zatańcz dla nich, ale uważaj. - Do Hurda zaś

Melnibonéanin zawołał: - Nasza towarzyszka zatańczy dla was, byście mogli ujrzeć piękno

stworzone przez Bogów. Później zaś musicie zapłacić daninę, gdyż nasi władcy zaczynają się

niecierpliwić.

- Daninę? - Gutheran podniósł wzrok. - Nic nie wspominałeś o daninie.

- Bogów czci się składając im w ofierze szlachetne kamienie i cenne metale, Królu

Gutheranie. Wydawało mi się, że nie wymaga to tłumaczenia.

- Bardziej wyglądacie mi na pospolitych złodziejaszków niż na niepospolitych

wysłanników, przyjaciele. My, mieszkańcy Org, jesteśmy biedni i nie mamy bogactw, które

moglibyśmy rozdawać jakimś szarlatanom.

background image

- Uważaj, co mówisz, Królu! - dźwięczny głos Elryka ostrzegawczo rozbrzmiał w

komnacie.

- Kiedy ujrzymy taniec, zadecydujemy, ile prawdy jest w twych słowach.

Albinos usiadł. Chwycił pod stołem rękę podnoszącej się właśnie Zarozinii, dodając

jej otuchy.

Dziewczyna z gracją i pewnością siebie wyszła na środek sali i zaczęła tańczyć. Elryk,

który ją kochał, zdumiał się jej wdziękiem i biegłością w tej sztuce. Zarozinia tańczyła stare,

piękne tańce z Ilmiory, wprawiające w zachwyt nawet gruboskórnych mieszkańców Org. Gdy

wirowała po posadzce, wniesiono wielki, szczerozłoty Puchar Powitalny.

Hurd pochylił się przez stół.

- Puchar Powitalny, panie. Nasz zwyczaj każe, by goście pili z niego na znak przyjaźni

- rzekł do Elryka.

Albinos skinął głową, niezadowolony, że przerywają mu obserwowanie przepięknego

tańca. Nie zdejmował wzroku z pląsającej lekko postaci. W całej komnacie panowała cisza.

Hurd wręczył Elrykowi puchar. Melnibonéanin odruchowo podniósł go do warg.

Widząc to Zarozinia zbliżyła się w tańcu do stołu i lawirując zręcznie posuwała się w stronę

Melnibonéanina. Albinos pociągnął pierwszy łyk. Dziewczyna krzyknęła i stopą wytrąciła mu

puchar z ręki. Wino bryznęło na Gutherana i Hurda, który zerwał się z miejsca, zaskoczony.

- To wino jest zatrute, Elryku!

Hurd z rozmachem uderzył ją w twarz. Dziewczyna upadła na brudną podłogę, jęcząc

cicho.

- Ty suko! Wysłannikom Bogów na pewno nie zaszkodziłaby odrobina narkotyku w

winie.

Rozwścieczony Elryk odepchnął Gutherana i zamachnął się na Hurda. Z warg księcia

background image

trysnęła krew. Narkotyk jednak zaczynał już działać. Gutheran coś krzyknął; Moonglum,

wznosząc wzrok do góry, dobył szabli. Albinos chwiał się na nogach, zmysły odmawiały mu

posłuszeństwa. Cała scena wydała mu się nagle mocno nierealna. Widział, jak służący

chwytają Zarozinię, nie mógł jednak dostrzec, jak daje sobie radę Moonglum. Czuł się

otumaniony i chory, tracił panowanie nad swym ciałem.

Resztką sił Elryk zebrał się w sobie i jednym potężnym ciosem powalił Hurda na

ziemię. A potem stracił przytomność.

ROZDZIAŁ 3

Na nadgarstkach czuł zimny uścisk łańcuchów. Twarz, piekącą w miejscu, gdzie

rozorały ją paznokcie Hurda, chłodziła siąpiąca z góry mżawka.

Albinos rozejrzał się dokoła. Przykuto go do dwóch kamiennych menhirów,

stanowiących fragment olbrzymiego kurhanu. Była noc; wysoko na niebie wisiał blady

księżyc. W dole ujrzał grupkę ludzi. Pomiędzy nimi dostrzegł Hurda i Gutherana, którzy

szczerzyli zęby w złośliwym uśmiechu.

- Żegnaj, wysłanniku. Przysłużysz nam się dobrze: ta ofiara ułagodzi mieszkańców

Wzgórza! - krzyknął Hurd, po czym razem z innymi pośpieszył w stronę cytadeli, której

czarna sylweta rysowała się nie opodal.

Gdzie się znajdował? Co się stało z Zarozinią i Moonglumem? Dlaczego przykuli go

tutaj, dlaczego zostawili -nagle spłynęło nań przypomnienie i wszystko stało się jasne - pod

Wzgórzem!

Melnibonéanin zadrżał, bezradny w skuwających go mocnych łańcuchach. Zaczął je

szarpać w rozpaczy. Bezskutecznie. Starał się naprędce wymyślić jakiś plan, ale rozpraszał go

ból i niepokój o los przyjaciół. Z dołu dobiegały okropne, szurające dźwięki. Nagle pośród

mroku pojawił się upiorny biały kształt. Albinos rzucił się w swych łańcuchach, aż

background image

zadźwięczało żelazo.

W Wielkiej Sali cytadeli Org odrażająca uroczystość przekształcała się właśnie w

ekstatyczną orgię. Gutheran i Hurd, całkowicie pijani, śmiejąc się jak szaleńcy, świętowali

swe zwycięstwo.

Za drzwiami komnaty stał Veerkad, nasłuchujący i pełen nienawiści. Minstrel

nienawidził zwłaszcza swego brata, człowieka, który wydarł mu tron i oślepił, by

uniemożliwić studia nad magią, za pomocą której chciał wezwać Króla spod Wzgórza. -

Wreszcie nadszedł czas - szepnął do siebie i zatrzymał przechodzącego sługę.

- Powiedz mi, gdzie trzymają dziewczynę.

- W komnacie Króla Gutherana, panie.

Veerkad pozwolił odejść służącemu i sam ruszył po omacku przez mroczne korytarze,

a potem w górę po krętych schodach, aż dotarł do pokoju, którego szukał. Wydobył klucz,

jeden z wielu, które zrobił bez wiedzy Gutherana, i otworzył drzwi.

Zarozinia zobaczyła wchodzącego ślepca, lecz nic nie mogła zrobić. Była

zakneblowana i związana fałdami własnej sukni, a poza tym wciąż oszołomiona po uderzeniu

Hurda. Powiedziano jej, jaki los spotkał Elryka, wiedziała też jednak, że Moonglum uciekł i

straże nadal przeczesują cuchnące korytarze Org.

- Przyszedłem, by zaprowadzić cię do twego towarzysza, moja pani - Veerkad

uśmiechnął się, chwytając dziewczynę brutalnie i, podniósłszy ją z siłą zrodzoną z szaleństwa,

z trudem ruszył w stronę drzwi. Wszelkie przejścia i korytarze znał w Org doskonale, gdyż

wśród nich upłynęło mu dzieciństwo i młodość.

Na korytarzu jednak, na zewnątrz komnaty Gutherana, stało dwóch ludzi. Jednym z

nich był Hurd, książę Org, któremu nie podobał się zachwyt, jaki Zarozinia wywołała u jego

ojca, gdyż pożądał jej dla siebie, Młodzieniec dostrzegł Veerkada unoszącego z sobą

background image

dziewczynę i czekał w milczeniu, aż wuj się oddali.

Drugim był Moonglum, który obserwował całą scenę z cienia, w którym skrył się

przed szukającymi go strażnikami. Gdy Hurd ruszył ostrożnie za Veerkadem, niewysoki

mężczyzna podążył za nimi.

Veerkad wyszedł z cytadeli przez niewielkie, boczne drzwiczki i razem ze swym

żywym bagażem powlókł się w stronę widniejącego nie opodal Cmentarnego Wzgórza.

Tuż obok olbrzymiego kurhanu kłębił się tłum trupio bladych ghuli, wyczuwających

obecność Elryka; ofiary, jaką złożyli im mieszkańcy Org.

I wreszcie Elryk zrozumiał.

Oto, czego w Org lękano się bardziej niż gniewu Bogów. Miał przed sobą dawno

umarłych przodków ludzi, którzy ucztowali teraz w Wielkiej Sali. Być może słusznie zwano

ich Przeklętym Ludem. Na czym polegała klątwa? Nigdy nie odpocząć? Nigdy nie umrzeć?

Po prostu zdegenerować w bezrozumne ghule? Melnibonéanin zadrżał.

Rozpacz przywróciła mu pamięć. Jękliwe, przejmujące wołanie o pomoc rozległo się

między ołowianym niebem a tętniącą ziemią.

- Ariochu! Zniszcz kamienie! Uratuj swego sługę! Ariochu, panie, wspomóż mnie!

To jednak nie wystarczało. Ghule zbiły się w gromadę i mozolnie ruszyły w górę

Wzgórza, w stronę bezradnego albinosa.

- Ariochu! Te stworzenia dawno już zapomniały o należnej ci czci! Pomóż mi je

zniszczyć!

Ziemia zadrżała, a niebo zasnuło się chmurami, które przesłoniły księżyc, lecz nie

skryły przed wzrokiem Elryka zbliżających się nieubłaganie bladolicych, bezkrwistych ghuli.

Nagle na niebie pojawiła się kula ognia. Czerń nocy zdawała się poruszać, pulsować

wokół niej. A potem, z ogłuszającym hukiem wystrzeliły z kuli dwie ogniste błyskawice,

background image

rozbijając w pył więżące Elryka kamienie.

Albinos, wiedząc, że Arioch zażąda zapłaty za okazaną pomoc, podniósł się z ziemi.

Ledwo stanął na nogi, opadły go pierwsze ghule.

Melnibonéanin nie cofnął się, lecz powodowany szalonym gniewem skoczył w sam

środek gromady i począł wywijać łańcuchami, zasypując blade stwory gradem ciosów. Ghule

odskoczyły, mrucząc gniewnie i jęcząc z bólu, i uciekły w dół, w stronę wejścia do kurhanu.

Elryk widział teraz ziejący czernią na tle czarnej nocy otwór w zboczu Wzgórza.

Oddychając ciężko spostrzegł, że jego prześladowcy przeoczyli sakiewkę zwisającą mu u

pasa. Wyjął z niej kłąb cienkiego, złotego drutu i pośpiesznie zabrał się za otwieranie

zamków u kajdan.

Veerkad zachichotał pod nosem. Słysząc to Zarozinia omal nie oszalała z przerażenia.

Ślepiec nieprzerwanie mamrotał dziewczynie do ucha:

- Ten się pojawi w słońca dziedzinie, gdy z pozostałych choć jeden zginie. Kiedy zaś

Król z Org odejdzie w mroki, wtedy umarłych usłyszym kroki. Wskrzesimy go razem, ty i ja.

On zemści się na moim przeklętym bracie. Twoja krew, moja maleńka, go przyciągnie. -

Minstrel wyczuł, że ghule już odeszły i wywnioskował z tego, że zaspokoiły głód. - Twój

ukochany dobrze mi się przysłużył. - Veerkad roześmiał się i ruszył w stronę wejścia do

kurhanu. Im bardziej taszczący Zarozinię ślepy szaleniec zbliżał się do serca Wzgórza, tym

mocniejszy stawał się unoszący się dokoła odór śmierci.

Hurd, otrzeźwiony zimnym, nocnym powietrzem, z przerażeniem ujrzał, dokąd kieruje

się Veerkad. Kurhan, Wzgórze Króla, cieszył się wśród mieszkańców Org jak najgorszą

sławą. Młodzieniec zatrzymał się przed czarnym wejściem i odwrócił, chcąc się wycofać.

Nagle dostrzegł schodzącego po zboczu Elryka, odcinającego mu drogę ucieczki. Strach

wyolbrzymił w oczach księcia zakrwawioną sylwetkę Melnibonéanina.

background image

Z dzikim wrzaskiem Hurd runął w stronę Wzgórza.

Elryk nie spostrzegł księcia i wrzask całkowicie go zaskoczył. Wytężał wzrok, by

dostrzec, kto krzyczał, było już jednak za późno. Albinos zaczął zbiegać po stromiźnie w

stronę wejścia do kurhanu. Kolejna postać wynurzyła się z ciemności.

- Elryku! Dzięki wszystkim gwiazdom i Bogom Ziemi! A więc żyjesz!

- Podziękuj Ariochowi, Moonglumie. Gdzie jest Zarozinia?

- Tam, w środku. Ten ślepy minstrel zabrał ją ze sobą, a Hurd poszedł za nimi. Ci

wszyscy królowie i książęta są szaleni, nie potrafię dostrzec żadnego sensu w ich działaniach.

- Nie wydaje mi się, żeby Veerkad chciał dobrze dla Zarozinii. Szybko, musimy ich

odnaleźć.

- Na wszystkie gwiazdy, czuć odór śmierci! Nigdy nie spotkałem się z czymś takim,

nawet po bitwie w dolinie Eshmir, kiedy wojska Elwheru starły się z armią Kalega Yoguna,

księcia-uzurpatora z Tanghensi i pół miliona trupów usłało dolinę od krańca po kraniec.

- Jeżeli masz za słabe nerwy...

- Wolałbym ich wcale nie mieć. Tak byłoby lepiej. Chodźmy...

Pośpiesznie ruszyli w głąb korytarza, kierując się odległym echem histerycznego

śmiechu Veerkada i nieco bliższym odgłosem kroków oszalałego ze strachu Hurda, który

dostał się pomiędzy dwóch wrogów, a trwożył się namyśl o trzecim.

Książę Org powoli, po omacku sunął przed siebie, łkając cicho z przerażenia.

W fosforyzującym świetle wypełniającym Główny Grobowiec Veerkad, otoczony

zmumifikowanymi ciałami swych przodków, śpiewał przed wielką trumną Króla spod

Wzgórza pieśń stanowiącą część rytuału wskrzeszenia. Trumna istotnie była olbrzymia; o

połowę większa niż Veerkad, który odznaczał się słusznym wzrostem. Minstrel nie baczył na

własne bezpieczeństwo, my siał jedynie o zemście na swym bracie, Gutheranie. W dłoni

background image

trzymał długi sztylet, unosząc go nad leżącą na ziemi skuloną i przerażoną Zarozinią.

Przelanie krwi ofiary stanowiło kulminacyjny moment obrzędu, a wówczas...

Wówczas, całkiem dosłownie, rozpętałoby się Piekło. Taki właśnie plan powziął

Veerkad. Królewski brat zakończył pieśń i wzniósł sztylet, gdy nagle do Głównego Grobowca

wpadł Hurd z nagim mieczem w dłoni. Minstrel obrócił się gwałtownie, z bezsilną

wściekłością malującą się na ślepej twarzy.

Nie zwlekając ani na chwilę, Hurd wraził miecz w ciało Veerkada aż po rękojeść,

przebijając stryja na wylot. Minstrel jednak, czując zbliżającą się śmierć, jęcząc zacisnął

dłonie na gardle księcia. Mocno.

Obaj mężczyźni, w których jakimś cudem tliła się jeszcze iskierka życia, zwarci w

walce miotali się po migoczącej komnacie, wirując w makabrycznym tańcu śmierci. Trumna

Króla spod Wzgórza poczęła drżeć i dygotać z lekka, ruch jej był ledwo dostrzegalny.

W tej właśnie chwili w komnacie pojawili się Elryk i Moonglum. Widząc, że Veerkad

i Hurd są już bliscy śmierci, Elryk rzucił się ku leżącej na ziemi Zarozinii. Szczęśliwym

zbiegiem okoliczności dziewczyna była nieprzytomna, nieświadoma grożącego jej

niebezpieczeństwa. Elryk wziął ją na ręce i odwrócił się w stronę wyjścia.

Rzucił okiem na rozedrganą trumnę.

- Szybko, Moonglumie. Jestem pewien, że ten głupiec przywołał ducha zmarłego.

Pośpiesz się, przyjacielu, zanim opadną nas piekielne zastępy.

Moonglum głośno chwycił w płuca powietrze i ruszył za albinosem, który biegł już w

stronę wyjścia z kurhanu, za którym widniała atramentowa czerń nocy.

- Dokąd teraz, Elryku?

- Musimy zaryzykować powrót do cytadeli. Zostały tam nasze konie i bagaże.

Wierzchowce są nam potrzebne, by jak najszybciej opuścić to miejsce. O ile instynkt mnie nie

background image

zawodzi, wkrótce nastąpi tu straszna rzeź.

- Nie przypuszczam, by mieszkańcy Org zdołali stawić czoło wrogowi, Elryku. Gdy

wychodziłem z zamku, wszyscy byli pijani. Dlatego właśnie z taką łatwością udało mi się

wymknąć. Jeżeli cały czas pili z równą intensywnością, nie sądzę, by jeszcze mogli się

poruszać.

- A więc nie traćmy czasu.

Pozostawiwszy Wzgórze za sobą pobiegli do cytadeli.

ROZDZIAŁ 4

Moonglum mówił prawdę. W Wielkiej Sali wszyscy leżeli pogrążeni w pijackim śnie.

Płonące na paleniskach ognie buzowały, aż cienie tańczyły po ścianach.

- Moonglumie - odezwał się cicho Elryk - idź z Zarozinią do stajen i przygotuj nasze

konie. Ja muszę jeszcze spłacić Gutheranowi zaciągnięty dług. - Albinos wskazał palcem na

stół. - Spójrz, zwalili tu wszystkie łupy, by napawać oczy dowodami swego zwycięstwa.

Zwiastun Burzy leżał na stosie splądrowanych sakw i juków, które zawierały zarówno

dobra zrabowane wujowi i kuzynom Zarozinii, jak i te odebrane Elrykowi i Moonglumowi.

Zarozinia, przytomna już, lecz nadal oszołomiona, odeszła z Moonglumem, by

odnaleźć stajnie, albinos zaś ruszył w stronę stołu, omijając rozciągnięte wszędzie ciała

całkowicie pijanych mieszkańców Org oraz płonące na paleniskach ognie. Westchnął z ulgą,

gdy wreszcie zacisnął dłoń na rękojeści swego wykutego w piekielnym ogniu miecza.

Melnibonéanin jednym susem przesadził stół i już miał chwycić Gutherana, na

którego szyi nadal błyszczał wysadzany bajecznie bogatymi klejnotami królewski łańcuch,

gdy wielkie drzwi prowadzące do sali otworzyły się z hukiem. Świszczący podmuch

lodowatego powietrza wpadł do komnaty, aż ognie pochyliły się i zamigotały nagle. Elryk,

zapomniawszy o Gutheranie, odwrócił się, otwierając szeroko oczy.

background image

U wejścia do komnaty stał, wypełniając sobą całkowicie drzwi, Król spod Wzgórza.

Dawno zmarłego monarchę przywołał Veerkad, którego własna krew posłużyła, by

dopełnić aktu wskrzeszenia. Króla spod Wzgórza okrywały przegniłe szaty, suche kości

obciągała napięta, poszarpana skóra. W jego piersi nie biło serce, gdyż dawno już pożarły je

żywiące się padliną istoty. Władca nie miał też płuc, które mogłoby wypełnić powietrze.

Mimo to jednak Król spod Wzgórza żył...

Król spod Wzgórza. Był on ostatnim, wielkim władcą Przeklętego Ludu, który w

swym gniewie zniszczył połowę Ziemi i stworzył Las Troos. Za zmarłym królem kłębiły się

hordy upiornych wojowników, których w legendarnej przeszłości pochowano razem z ich

dowódcą.

Rozpoczęła się masakra.

Elryk mógł jedynie zgadywać, jaka krzywda sprzed wieków stała się przyczyną

dokonywanej właśnie zemsty, lecz niezależnie od wszystkiego grożące mu niebezpieczeństwo

było bardzo realne.

Albinos wyciągnął Zwiastuna Burzy, gdyż rozjuszona horda wywierała gniew na

wszystkim, co żyło. Salę wypełniły jęki i przerażone wrzaski nieszczęsnych mieszkańców

Org. Elryk, na wpół sparaliżowany ze zgrozy, nadal stał obok tronu. Słysząc hałas, Gutheran

obudził się i ujrzał przed sobą Króla sprzed Wzgórza.

- Nareszcie będę mógł odpocząć! - zawołał, niemalże z ulgą.

Osunął się, umierając w żelaznym uścisku zmarłego władcy i pozbawiając Elryka

możliwości dokonania zemsty.

Albinos przypomniał sobie posępną pieśń Veerkada. Trzej Królowie w Ciemnościach:

Gutheran, Veerkad i Król spod Wzgórza. A teraz żył tylko ostatni; ten, który był martwy

przez całe tysiąclecia.

background image

Zimny, martwy wzrok króla omiótł całą salę i zatrzymał się na Gutheranie,

rozciągniętym na swym tronie, ze starożytnym łańcuchem, oznaką sprawowanego urzędu,

nadal zwieszającym mu się z szyi. Elryk zerwał go z martwego ciała i cofnął się, widząc

zbliżającego się Króla spod Wzgórza. Albinos wsparł się plecami o słup; wszędzie dookoła

ucztowały ghule.

Martwy król podszedł jeszcze bliżej i nagle, z jękliwym świstem dobywającym się z

głębi rozkładającego się ciała, rzucił się na Elryka, zmuszając go do rozpaczliwej obrony

przed atakiem ostrych pazurów. Albinos desperacko ciął nie znającego bólu przeciwnika.

Nawet magiczne ostrze niewiele mogło zdziałać przeciwko istocie, której nie sposób było ani

upuścić krwi, ani odebrać duszy.

Melnibonéanin zasypywał wroga gradem ciosów, ale wyszczerbione paznokcie darły

jego skórę, a zęby niebezpiecznie zbliżały się do gardła. Nad tym wszystkim zaś unosił się

obezwładniający odór śmierci, jako że kłębiące się w komnacie odrażające ghule pożerały

zarówno żywych, jak i umarłych.

I nagle Elryk usłyszał głos Moongluma i ujrzał postać swego przyjaciela na galerii

biegnącej wokół Wielkiej Sali. Elwheryjczyk trzymał w dłoniach wielki dzban oliwy.

- Zapędź go w stronę największego paleniska, Elryku. Być może w ten sposób uda

nam się go pokonać. Pośpiesz się, bo inaczej zginiesz!

W szaleńczym przypływie siły Melnibonéanin zmusił olbrzymiego króla do wycofania

się w stronę płomieni. Wszędzie wokół nich ucztowały ghule, pożerając szczątki swych ofiar.

Niektóre z nich wciąż jeszcze żyły. Rozpaczliwe wrzaski głuszyły odgłosy rzezi.

Król spod Wzgórza stał odwrócony plecami do buchających płomieni, nie zwracając

na nie najmniejszej uwagi. Zbytnio zajęty był walką z Elrykiem. Moonglum zrzucił dzban.

Gliniane naczynie roztrzaskało się o kamienne palenisko. Wrząca oliwa bryznęła na

background image

króla. Ten zachwiał się na nogach i wówczas albinos uderzył z całej mocy. Cała siła

białowłosego mężczyzny i jego miecza została użyta, by odepchnąć Króla spod Wzgórza.

Władca upadł prosto w płomienie, które natychmiast zaczęły go pożerać.

Przerażające, głuche wycie dobyło się z ust ginącego olbrzyma.

Płomienie objęły całą komnatę, która wkrótce zaczęła wyglądać jak samo Piekło,

otchłań wypełniona jęzorami ognia, wśród których kręciły się ghule, na nic nie zważając w

ferworze uczty. Szalejący żywioł odciął drogę do drzwi.

Elryk rozejrzał się dokoła i dostrzegł tylko jedną drogę ucieczki.

Schował do pochwy Zwiastuna Burzy, wziął krótki rozbieg i skoczył w górę,

chwytając za otaczającą galerię balustradę. Zdążył w samą porę, płomienie właśnie objęły

miejsce, w którym stał przed chwilą.

Moonglum pochylił się i pomógł przyjacielowi przedostać się przez poręcz.

- Jestem rozczarowany, Elryku. - Elwheryjczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. -

Zapomniałeś o skarbach.

Albinos pokazał mu przedmiot, który trzymał w lewej ręce: wysadzany kamieniami

królewski łańcuch.

- Ta błyskotka w pewnej mierze wynagrodzi nasze trudy - Melnibonéanin uśmiechnął

się, unosząc w górę połyskujący klejnot. - Na Ariocha, niczego nie ukradłem! W Org nie ma

już królów, którzy mogliby to nosić! Chodźmy do Zarozinii i odzyskajmy konie.

Pobiegli galerią, której fragmenty już poczęły się kruszyć i spadać w szalejący poniżej

ogień.

Cała trójka szybko opuściła mury Org. Oglądając się za siebie widzieli pojawiające się

w ścianach zamku szczeliny i słyszeli ryk zniszczenia, które siały płomienie, pożerając

wszystko, co było twierdzą Org. Ogień zniszczył monarszy tron, pozostałość po Trzech

background image

Królach w Ciemnościach, teraźniejszych i przeszłym. Nic się nie ostało z Org prócz pustego

grzebalnego kopca i dwóch sczepionych ze sobą trupów, leżących tam, gdzie przez wieki

spoczywali ich przodkowie: w Głównym Grobowcu. Trójka przyjaciół zniszczyła ostatnie

ogniwo łączące świat z poprzednią epoką i oczyściła Ziemię z przedwiecznego zła. Tylko Las

Troos pozostał jako świadectwo panowania i odejścia Przeklętego Ludu.

Las Troos pozostał jako przestroga.

Widoczne przy świetle buchającego płomieniami pogrzebowego stosu kontury owego

lasu napełniły Elryka, Moongluma i Zarozinię nową trwogą, ale i ulgą.

Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, albinos, choć szczęśliwy, począł zastanawiać

się nad nowym problemem.

- Czemu tak marszczysz brwi, ukochany? - spytała Zarozinia.

- Ponieważ myślę, że miałaś rację. Pamiętasz, jak powiedziałaś, że pokładam zbytnie

zaufanie w moim mieczu?

- Pamiętam, że powiedziałam jeszcze, iż nie będę się z tobą kłócić.

- Zgoda. Ale czuję, że częściowo miałaś rację. Tam, w kurhanie, nie miałem ze sobą

Zwiastuna Burzy, a przecież walczyłem i zwyciężyłem, bo niepokoiłem się o ciebie. - Głos

Elryka był bardzo cichy. - Być może za jakiś czas będę mógł podtrzymywać swe siły za

pomocą ziół, które odnalazłem w Troos? Być może będę mógł porzucić Zwiastuna Burzy na

zawsze?

Słysząc te słowa Moonglum roześmiał się głośno.

- Elryku, nigdy nie przypuszczałem, że będę świadkiem czegoś takiego. Odważyłeś

się pomyśleć o porzuceniu swej piekielnej klingi. Nie wiem, czy to ci się kiedyś uda, ale sama

myśl o tym jest pocieszająca.

- Masz rację, przyjacielu. Masz rację. - Melnibonéanin pochylił się w siodle i chwycił

background image

ramiona Zarozinii, przyciągając ją do siebie, dość ryzykownie, jako że gnali przed siebie w

pełnym galopie. Nie wstrzymując konia, nie zważając na szybkość, albinos pocałował

dziewczynę.

- Nowy początek! - zawołał, przekrzykując świst wiatru. - Nowy początek, moja

miłości!

I śmiejąc się, pojechali w stronę Płaczącego Pustkowia i Karlaak, by tam dać się

poznać, wzbogacić i wziąć udział w najdziwniejszym ślubie, jaki kiedykolwiek oglądały

Północne Krainy.

KSIĘGA TRZECIA

Zwiastun Pożogi

W której Moonglum powraca ze Wschodu z niepokojącymi wieściami...

ROZDZIAŁ 1

Sokoły o zakrwawionych dziobach szybowały na lodowatym wietrze. Ptaki unosiły się

wysoko ponad hordą jeźdźców nieubłaganie posuwającą się przez Płaczące Pustkowie.

Jeźdźcy owi przebyli już dwie pustynie i trzy górskie łańcuchy i parli dalej, pchani

przez głód. Do wysiłku zagrzewały ich opowieści zasłyszane od podróżników, którzy zawitali

do ich położonej na wschodzie ojczyzny oraz słowa zachęty padające z ust przywódcy o

cienkich wargach, kołyszącego się w siodle na czele kawalkady. Przywódca dzierżył

dziesięciostopową dzidę, ozdobioną krwawymi trofeami pochodzącymi z poprzednich

łupieżczych wypraw.

Wojownicy, zmęczeni, jechali z wolna, nie wiedząc nawet, że zbliżają się do celu.

Daleko za hordą, krępy jeździec opuścił Elwher, rozśpiewaną, pełną zgiełku stolicę

Wschodu i wkrótce dotarł do doliny.

Skamieniałe szkielety drzew nadawały okolicy posępny wygląd. Końskie kopyta

background image

uderzały ziemię koloru popiołu. Jeździec pędził co sił przez wymarłe pustkowie, które

niegdyś było malowniczą krainą Eshmir, złotym ogrodem Wschodu.

Krainę Eshmir nawiedziła zaraza; szarańcza zniszczyła całe jej piękno. I zaraza, i

szarańcza kryły się pod jednym imieniem: Terarn Gashtek, Wódz Hordy Jeźdźców; szalony,

dziki mężczyzna o zapadniętej twarzy, siejący zniszczenie, zwiastujący rozlew krwi i pożogę.

Tak właśnie brzmiało jego drugie miano: Zwiastun Pożogi.

Jeździec, który był świadkiem nieszczęścia, jakie Terarn Gashtek sprowadził na

malownicze Eshmir, zwał się Moonglum. Moonglum śpieszył do Kaarlak nad Płaczącym

Pustkowiem, ostatniego przyczółka cywilizacji Zachodu, o której tu, na Wschodzie,

wiedziano niewiele. Mały człowieczek chciał odszukać Elryka z Melniboné, który na stałe

osiedlił się w pełnym uroku rodzinnym mieście swej żony. Jeździec z desperacją pędził w

stronę Karlaak, by ostrzec Elryka i błagać go o pomoc.

Był to ten sam Moonglum: niewysoki, zadziorny, z szerokimi ustami i szopą rudych

włosów, jednak na jego wargach nie gościł zwykły uśmiech. Pochylając się nad końską

grzywą, mężczyzna pędził w stronę Karlaak, albowiem to właśnie Eshmir, malownicze

Eshmir, rodzinna prowincja Moongluma, sprawiało, że mógł on być sobą.

Przeklinając, Moonglum jechał do Karlaak.

To samo jednak czynił Terarn Gashtek. Zwiastun Pożogi dotarł już do Płaczącego

Pustkowia. Horda posuwała się powoli, gdyż wozy, które ze sobą prowadziła, zostały daleko

z tyłu, a znajdujące się na nich zapasy żywności były jeźdźcom niezbędne. Oprócz żywności

na jednym z wozów jechał spętany jeniec, który leżąc na plecach przeklinał Terarna Gashteka

i jego skośnookich wojowników.

Drinij Barę pętało coś więcej niż rzemienie i stąd właśnie brały się jego przekleństwa.

Drinij Bara był czarnoksiężnikiem, którego w normalnych warunkach nie dałoby się

background image

przytrzymać w ten sposób. Gdyby tuż przed przybyciem

Zwiastuna Pożogi do miasta, w którym się zatrzymał, czarownik nie uległ swej

słabości do wina i kobiet, nie byłby teraz związany, a Terarn Gashtek nie posiadłby jego

duszy.

Dusza Drinij Bary spoczywała w ciele małego, czarnego kota; kota, którego Terarn

Gashtek schwytał i woził wszędzie ze sobą. Drinij Bara bowiem, zwyczajem wschodnich

czarowników, dla ochrony ukrył swą duszę właśnie w ciele kota. Z tej to właśnie przyczyny

był teraz niewolnikiem Wodza Hordy Jeźdźców i musiał go słuchać, w obawie, że w

przeciwnym razie ten zabije zwierzę ł tym samym wyśle duszę do Piekła.

Dumny czarnoksiężnik cierpiał z powodu tego upokorzenia, niemniej jednak zasłużył

sobie na to.

Blada twarz Elryka z Melniboné nosiła jeszcze nikłe ślady poprzedniej tułaczki,

jednak na wargach albinosa jaśniał uśmiech, a w purpurowych oczach widniał spokój.

Melnibonéanin spoglądał na młodą, czarnowłosą kobietę, z którą przechadzał się po

tarasowych ogrodach Karlaak.

- Elryku - spytała Zarozinia - czy wreszcie znalazłeś szczęście?

Mężczyzna skinął głową.

- Tak myślę. Zwiastun Burzy spoczywa pośród pajęczyn w zbrojowni twego ojca.

Substanqe, które zdobyłem w Troos, wzmacniają mój wzrok i całe ciało, i muszę je zażywać

tylko sporadycznie. Nie myślę o dalszych podróżach i walce. Jestem zadowolony będąc tutaj,

spędzając czas bądź w twoim towarzystwie, bądź studiując księgi w bibliotece Karlaak.

Czegóż mógłbym żądać więcej?

- Za bardzo mnie chwalisz, panie mój. Stanę się zbytnio zadowolona z siebie.

Elryk roześmiał się.

background image

- Lepsze to, niż gdybyś w siebie zwątpiła. Nie obawiaj się, Zarozinio. Nie zamierzam

ruszać w podróż. Owszem, brak mi Moongluma, ale to naturalne, że znużyło go życie w

mieście i zapragnął odwiedzić rodzinne strony.

- Cieszę się, że nic cię nie niepokoi, Elryku. Mój ojciec z początku niechętnie widział

cię jako stałego mieszkańca Karlaak, obawiając się zła, które ci towarzyszy. Te trzy miesiące

jednak dowiodły, że zło odeszło bez śladu.

Nagle z dołu dobiegł ich okrzyk. Jakiś mężczyzna, krzycząc, walił w drzwi domu.

- Wpuśćcie mnie, do diabła! Muszę mówić z waszym panem!

Nadbiegł służący.

- Panie, przy drzwiach jest jakiś człowiek. Utrzymuje, że jest waszym przyjacielem i

przybywa z wieścią.

- Jakie imię podał?

- Obco brzmiące miano. Moonglum.

- Moonglum! Niedługo przebywał w Elwher. Wpuśćcie go!

W oczach Zarozinii błysnął strach. Dziewczyna mocno chwyciła ramię albinosa.

- Elryku, oby nie przynosił wiadomości, które przyczyniłyby się do twego wyjazdu.

- Żadne wiadomości nie dokonałyby tego. Nie obawiaj się, Zarozinio. -

Melnibonéanin wybiegł z ogrodu na dziedziniec domostwa.

Moonglum pośpiesznie przejechał przez bramę i zeskoczył z konia.

- Moonglum, przyjacielu! Skąd ten pośpiech? Oczywiście, cieszę się widząc cię

wcześniej, dlaczego jednak przybywasz tak szybko?

Na okrytej pyłem twarzy Elwheryjczyka malowała się zawziętość. Po szybkiej i

długiej jeździe ubranie niskiego mężczyzny oblepione było błotem.

- Zbliża się Zwiastun Pożogi i wspiera go magia - wyrzucił z siebie Moonglum. -

background image

Musisz ostrzec miasto.

- Zwiastun Pożogi? To imię nic nie znaczy. Mój przyjacielu, mówisz, jakbyś był

opętany.

- Bo jestem. Jestem opętany nienawiścią. Ten człowiek zniszczył moją ojczyznę, zabił

rodzinę, przyjaciół, a teraz przymierza się do dalszych podbojów na Zachodzie. Dwa lata

temu był kimś niewiele lepszym od zwykłego pustynnego rozbójnika, ale już wówczas zaczął

gromadzić wielką hordę barbarzyńców, z którą dzisiaj przemierza wschodnie krainy,

plądrując i grabiąc. Jedynie Elwher nie ucierpiało od jego ataków, gdyż jest to miasto zbyt

duże, by mógł je zdobyć. Obrócił za to dwa tysiące mil pięknej krainy w dymiące zgliszcza.

Postanowił podbić cały świat i jedzie na zachód, prowadząc ze sobą pięćset tysięcy

wojowników.

- Wspomniałeś o magii. Cóż barbarzyńca może wiedzieć o tak wyrafinowanych

kunsztach?

- Sam niewiele. Ma jednak w swej mocy jednego z naszych największych

czarowników: Drinija Barę. Pojmał go, gdy ten leżał pijany w sztok między dwiema

ladacznicami w tawernie w Phum. Drinij Bara umieścił swą duszę w ciele kota, aby żaden

wrogi mu czarnoksiężnik nie mógł jej ukraść podczas snu. Ale Teram Gashtek, Zwiastun

Pożogi, znał ten sposób. Złapał zwierzę, związał mu nogi, pysk i zasłonił oczy, więżąc tym

samym parszywą duszę Drinija Bary. Teraz czarnoksiężnik jest jego niewolnikiem; jeżeli nie

będzie słuchał barbarzyńcy, ten zabije kota, przez co dusza czarownika trafi do piekła.

- Ten rodzaj magii jest mi zupełnie nie znany - powiedział Elryk. - Nie sądzę, by

podobne praktyki były czymś więcej niż tylko przesądem.

- Kto to może wiedzieć? Ale dopóki Drinij Bara wierzy w to, że jest bezsilny, będzie

spełniał każde życzenie Terarna Gashteka. Jego magia zniszczyła już kilka dumnych miast.

background image

- Jak daleko jest ten Zwiastun Pożogi?

- Co najwyżej o trzy dni konnej jazdy od Karlaak. Musiałem nadłożyć drogi, by nie

wpaść w ręce jego zwiadowców.

- A więc musimy przygotować się do oblężenia.

- Nie, Elryku, musicie przygotować się do ucieczki!

- Do ucieczki? Czy mam żądać od mieszkańców Karlaak, by opuścili swe domy i

zostawili tak piękne miasto, bezbronne, na pastwę łupieżców?

- Jeżeli oni nie zechcą, przynajmniej ty musisz wyjechać i zabrać ze sobą Zarozinię.

Nikt nie zdoła stawić czoła takiemu nieprzyjacielowi.

- Moja magia też nie jest błahostką.

- Owszem, ale magia jednego człowieka nie powstrzyma pół miliona wojowników

również wspomaganych przez sztuki czarnoksięskie.

- To prawda. W dodatku Karlaak nie jest fortecą, lecz miastem kupieckim. Dobrze

więc, porozmawiam z Radą Starszych i postaram się ją przekonać.

- I to szybko, Elryku, bo jeśli ci się nie uda, Karlaak nie wytrzyma nawet jednego dnia

oblężenia pod naporem krwiożerczej zgrai Terarna Gashteka.

- Są uparci - powiedział Elryk, gdy nocą tego samego dnia usadowił się wraz z

Moonglumem w zaciszu własnego pokoju. - Nie chcą zdać sobie sprawy z ogromu

niebezpieczeństwa. Nie chcą wyjechać, a ja nie mogę ich opuścić, gdyż powitali mnie tu z

radością i uczynili obywatelem Karlaak.

- A więc musimy tu zostać i czekać na śmierć?

- Możliwe. Wydaje się, że nie mamy wyboru. Wpadłem jednak na pewien pomysł.

Mówisz, że czarnoksiężnik jest więźniem Terarna Gashteka. Jak myślisz, co zrobi, jeżeli

odzyska swoją duszę?

background image

- Bez wątpienia zemści się na tym, kto go uwięził. Ale Terarn Gashtek nie jest na tyle

głupi, by dać mu taką szansę. Nie możemy liczyć na wsparcie z tej strony.

- A gdybyśmy pomogli Drinijowi Barze?

- Jak? To niemożliwe.

- Wydaje się, że to nasza jedyna nadzieja. Czy ten barbarzyńca wie coś o mnie i o

mojej przeszłości?

- O ile wiem, to nie.

- Czy rozpoznałby ciebie?

- Dlaczego miałby mnie rozpoznać?

- A więc proponuję, byśmy się do niego przyłączyli.

- Przyłączyli? Elryku, nie jesteś bardziej rozsądny niż w czasach, gdy podróżowaliśmy

razem jako wolni wędrowcy!

- Wiem, co robię. To jedyny sposób, by dostać się w pobliże Terarna Gashteka. Na

miejscu obmyślimy bardziej szczegółowy plan pokonania barbarzyńców. Wyruszymy o

świcie. Nie ma czasu do stracenia.

- Dobrze więc. Miejmy nadzieję, że nie opuściło cię dawne szczęście. Wątpię w to

jednak; zarzuciłeś dawny styl bycia i sądzę, że szczęście przeminęło wraz z nim.

- Zobaczymy.

- Czy weźmiesz ze sobą Zwiastuna Burzy?

- Miałem nadzieję, że nigdy już nie będę musiał używać tego piekielnego miecza. Jest

bardzo zdradliwy, mówiąc najoględniej.

- To prawda. Przypuszczam jednak, że będziesz go potrzebował.

- Masz rację. Zabiorę go więc.

Elryk zmarszczył brwi i zacisnął pięści.

background image

- To jednak oznaczałoby złamanie danej Zarozinii obietnicy.

- Lepiej złamać obietnicę, niż wydać dziewczynę Hordzie Jeźdźców.

Trzymając w jednej ręce płonące smolne łuczywo, Elryk otworzył kluczem drzwi

prowadzące do zbrojowni. Nie czuł się najlepiej w wąskim korytarzu, wypełnionym

zaśniedziałą bronią, nie używaną przez całe stulecie.

Z bijącym mocno sercem Melnibonéanin podszedł do następnych drzwi i zdjął

zasuwę. Znalazł się w niewielkim pokoiku, w którym spoczywały z dawna zapomniane

insygnia zmarłych przed wiekami wojennych przywódców Karlaak - a także Zwiastun Burzy.

Czarna klinga zabrzęczała, jak gdyby witając swego pana. Albinos wziął głęboki oddech i

sięgnął po miecz. Zacisnął dłoń na rękojeści; zadrżał cały, czując przepełniające go

niezdrowe, potworne podniecenie. Z wykrzywioną twarzą schował ostrze do pochwy i niemal

wybiegł ze zbrojowni, pragnąc wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem.

Elryk i Moonglum dosiedli skromnie wyglądających wierzchowców i, odziani niczym

prości najemnicy, nie tracąc czasu pożegnali zgromadzonych na podwórcu radców Karlaak.

Zarozinia ucałowała bladą dłoń Melnibonéanina.

- Wiem, że musisz jechać - powiedziała dziewczyna z oczyma pełnymi łez - ale

uważaj na siebie, mój ukochany.

- Będę uważać. Módl się, by poszczęściło nam się we wszystkim, co postanowimy.

- Niechaj Biali Bogowie was prowadzą.

- Nie, módl się raczej do Władców Ciemności, gdyż właśnie ich pomoc będzie nam

niezbędna. I nie zapomnij, co masz ode mnie przekazać posłańcowi, który wyruszy na

południowy zachód, by szukać Dyvima Slorma.

- Nie zapomnę - obiecała - chociaż obawiam się, że los znowu zaprowadzi cię na

dawne, ciemne ścieżki.

background image

- Pomyśl raczej o tym, co może zgotować teraźniejszość. O moje przeznaczenie

zatroszczę się później.

- Jedź więc, panie mój, i oby szczęście ci sprzyjało.

- Żegnaj, Zarozinio. Moja miłość do ciebie sprawi, że znajdę w sobie o wiele więcej

siły niż w czasach, gdy przydawało mi jej jedynie to piekielne ostrze. - Albinos spiął konia i

wraz z Moonglumem ruszył w stronę Płaczącego Pustkowia i niespokojnej przyszłości.

ROZDZIAŁ 2

Wyglądając niczym dwie drobne figurki na tle rozległej, pokrytej miękką darnią

równiny zwanej Płaczącym Pustkowiem, gdyż deszcz nigdy nie przestawał tu padać, jeźdźcy

pędzili swe zmęczone wierzchowce pośród siąpiącej mżawki.

Nadjeżdżających dostrzegł skulony w siodle i trzęsący się z zimna pustynny

wojownik. Wytężył wzrok, starając się rozróżnić jak najwięcej szczegółów, co nie było proste

w padającym deszczu, po czym zawrócił brzuchatego kuca i szybko odjechał w kierunku, z

którego przybył. Wkrótce dotarł do większej grupki wojowników, odzianych jak i on w futra i

zdobne chwastami żelazne hełmy. Wszyscy mieli przy sobie krótkie kościane łuki i kołczany

pełne długich strzał, z lotkami z piór jastrzębia. U boków zwisały zakrzywione jatagany.

Dosiadający kuca mężczyzna zamienił kilka słów ze swymi towarzyszami i po chwili

wszyscy ruszyli galopem ku nadjeżdżającym.

- Jak daleko jeszcze do obozu Terarna Gashteka, Moonglumie? - zapytał Elryk. Brakło

mu tchu, gdyż jechali cały dzień bez ustanku.

- Jeszcze kawałek. Powinniśmy już... patrz!

Moonglum wskazał ręką przed siebie. Z naprzeciwka szybko zbliżało się dziesięciu

wojowników.

- Pustynni barbarzyńcy, ludzie Zwiastuna Pożogi. Przygotuj się do walki, nie będą

background image

tracić czasu na pertraktacje.

Zwiastun Burzy wyskoczył z pochwy, zdając się prowadzić dłoń Elryka, tak że

albinos uniósł ciężkie ostrze nie czując nawet jego wagi.

Moonglum dobył obu swych mieczy, trzymając krótszy z nich w tej samej ręce, którą

dzierżył wodze konia.

Wojownicy rozciągnęli się w półkole i runęli na dwójkę przyjaciół, wznosząc dzikie

okrzyki wojenne. Elryk poderwał konia. Wierzchowiec wspiął się na tylne nogi i w tym

samym momencie ostrze Zwiastuna Burzy zatopiło się w gardle pierwszego napastnika. Z

rozdartego ciała buchnął smród podobny zapachowi siarki. Pierwszy wojownik, krztusząc się

i bezskutecznie starając się złapać oddech, umarł, a z jego szeroko otwartych oczu wyzierała

pełna świadomość okrutnego przeznaczenia, które stało się jego udziałem - Zwiastun Burzy

bowiem wydzierał pokonanym dusze na równi z krwią.

Melnibonéanin, dziko ciąwszy kolejnego wroga, odrąbał mu prawą rękę i rozpłatał

zwieńczony pióropuszem hełm wraz ze znajdującą się pod nim czaszką. Deszcz i pot

spływały po bladej, ściągniętej twarzy, zalewając płonące purpurą oczy. Albinos zmrużył

powieki i chwiejąc się w siodle odwrócił się, by odbić cios świszczącego jataganu; sparował

uderzenie, związał klingę z klingą barbarzyńcy, po czym jednym ruchem nadgarstka rozbroił

przeciwnika, który zawył niczym wilk do księżyca. Długi, przenikliwy krzyk rozbrzmiewał

jeszcze przez moment, póki piekielny miecz nie wydarł pokonanemu duszy.

Elryk, czując odrazę do samego siebie, wykrzywił twarz, lecz nadal walczył z

nadludzką siłą. Moonglum starał się nie wchodzić albinosowi w drogę, wiedząc, że miecz

Melnibonéanina lubi odbierać życie jego przyjaciołom.

Wkrótce pozostał tylko jeden z przeciwników. Elryk rozbroił go i powstrzymał miecz,

już sięgający ku szyi barbarzyńcy.

background image

Pogodzony z myślą o czekającej go okrutnej śmierci mężczyzna powiedział coś w

gardłowym języku, którego brzmienie nie było Elrykowi obce. Albinos zastanowił się przez

chwilę i zdał sobie sprawę, że jest to mowa zbliżona do jednego z wielu starożytnych

dialektów, które jako czarnoksiężnik musiał poznać dawno temu w Melniboné.

- Jesteś jednym z wojowników Terarna Gashteka, Zwiastuna Pożogi - odezwał się w

tym samym języku.

- To prawda. Ty zaś musisz być Złym o Białej Twarzy, o którym wspominają legendy.

Błagam cię, byś zabił mnie zwykłym mieczem, nie tym, który trzymasz w ręce.

- Nie mam zamiaru cię zabijać. Przybyliśmy tu, by przyłączyć się do Terarna

Gashteka. Zaprowadź nas do niego.

Barbarzyńca pośpiesznie skinął głową i szybko wdrapał się na swego wierzchowca.

- Kim jesteś, że przemawiasz Wysoką Mową naszego ludu?

- Zwą mnie Elrykiem z Melniboné. Czy słyszałeś kiedyś to imię?

Wojownik potrząsnął głową.

- Nie, ale od pokoleń nikt poza szamanami nie posługiwał się Wysoką Mową. Ty zaś

nie wyglądasz na szamana. Ubierasz się jak zwykły wojownik.

- Obaj jesteśmy najemnikami. Ale dość już o tym. Resztę wyjaśnię twojemu

przywódcy.

Pozostawiwszy trupy na pastwę szakali, przyjaciele ruszyli za trzęsącym się w siodle

barbarzyńcą.

Wkrótce dostrzegli ścielący się po ziemi dym pochodzący z wielu ognisk, a po

pewnym czasie ujrzeli rozciągające się na sporej przestrzeni obozowisko potężnej armii

barbarzyńskiego wodza.

Obóz obejmował co najmniej milę wielkiej równiny. Wojownicy mieszkali w

background image

wysokich, okrągłych namiotach ze skór rozpiętych na rusztowaniach. Wielkie zbiorowisko

ludzkie wyglądało niczym prymitywne miasto. Mniej więcej w jego centrum znajdowała się

duża konstrukcja, ozdobiona pstrymi jedwabiami i brokatami.

- To musi być siedziba Terarna Gashteka - powiedział Moonglum w języku Zachodu.

- Widzisz, na wpół wyprawione skóry swego namiotu pokrył chorągwiami podbitych miast. -

Mały człowieczek spoważniał nagle, ujrzawszy podarty sztandar Eshmir, flagę z wizerunkiem

lwa z Okary i poplamiony krwią proporzec pogrążonego w smutku Changshai.

Pojmany wojownik prowadził przyjaciół pomiędzy szeregami siedzących w kucki

barbarzyńców, patrzących na nich niewzruszenie i mruczących coś między sobą. Przed

wejściem do siedziby Terarna Gashteka stała oparta jego potężna dzida bojowa ozdobiona

innymi jeszcze trofeami poprzednich podbojów: czaszkami i kośćmi pokonanych książąt i

królów.

- Nie można dopuścić, by ktoś taki zniszczył odrodzoną cywilizację Młodych

Królestw - powiedział Elryk.

- Młode królestwa są prężne - zauważył Moonglum. -Ich upadek następuje dopiero,

gdy się zestarzeją, a wówczas częstokroć przyczyniają się doń ludzie pokroju Terarna

Gashteka.

- Póki żyję, barbarzyńcy nie zniszczą Karlaak. Nie dotrą nawet do Bakshaan.

- Mimo to nie broniłbym im dostępu do Nadsokor. Miasto Żebraków zasłużyło sobie

na odwiedziny Zwiastuna Pożogi - odparł Moonglum. - Jeżeli my zawiedziemy, tylko morze

ich powstrzyma, a i to nie jest pewne.

- Z pomocą Dyvima Slorma rozprawimy się z nimi. Miejmy nadzieję, że wysłannik z

Karlaak szybko odnajdzie mego krewniaka.

- Jeżeli nie, będziemy mieli kłopoty z własnoręcznym pokonaniem pół miliona

background image

wojowników, przyjacielu.

Prowadzący ich barbarzyńca krzyknął nagle:

- O Zdobywco, potężny Zwiastunie Pożogi, są tu ludzie, którzy pragnęliby z tobą

rozmawiać.

- Wprowadź ich - odwarknął ktoś niewyraźnie.

Weszli do wnętrza cuchnącego namiotu, oświetlanego przez ogień płonący w obrębie

ułożonego z kamieni kręgu. Wychudzony mężczyzna, niedbale odziany w jaskrawe,

zdobyczne szaty, na wpół leżąc spoczywał na drewnianej ławie. Wewnątrz namiotu

znajdowało się kilka kobiet. Jedna z nich nalewała właśnie wina do ciężkiego złotego

pucharu, który mężczyzna trzymał w wyciągniętej ręce.

Terarn Gashtek mocno odepchnął kobietę, aż ta upadła jak długa, po czym przyjrzał

się nowo przybyłym. Wynędzniała twarz barbarzyńcy przypominała wyglądem czaszki

wiszące na zewnątrz namiotu. Zwiastun Pożogi policzki miał zapadłe; wąskie, skośne oczy

wyzierały spod krzaczastych brwi.

- Co to za jedni?

- Nie wiem, panie, jednak we dwójkę zabili dziesięciu naszych ludzi, a ja ledwo

uszedłem z życiem.

- Zasłużyłeś sobie na śmierć, skoro dałeś się rozbroić. Wynoś się stąd i znajdź szybko

nowy miecz, jeśli nie chcesz, by twoje wnętrzności posłużyły szamanom za materiał do

wróżb.

Barbarzyńca wyniósł się pośpiesznie z namiotu.

- A więc pokonaliście dziesięciu moich zabijaków i przyszliście do mnie, by się tym

pochwalić? Co macie na swoje usprawiedliwienie?

- Panie, broniliśmy się jedynie przed twymi wojownikami. Nie szukaliśmy z nimi

background image

zwady. - Elryk starał się mówić chropawym językiem jak mógł najlepiej.

- Broniliście się więc nadspodziewanie dobrze. Każdy z was równa się co najmniej

trzem obrosłym w tłuszcz mieszczuchom. Ty jesteś z Zachodu, od razu to widać, twój

milczący przyjaciel zaś ma twarz Elwheryjczyka. Przybyliście tu ze Wschodu czy z Zachodu?

- Z Zachodu - odparł Elryk. - Jesteśmy wędrującymi wojownikami, oferujemy nasze

umiejętności temu, kto zapłaci albo obieca bogate łupy.

- Czy wszyscy wojownicy z Zachodu są równie wprawni jak wy? - Terarn Gashtek nie

potrafił ukryć tego, z czego nagle zdał sobie sprawę: że może nie doceniał ludzi, których

zamierzał podbić.

- Jesteśmy trochę lepsi niż reszta - skłamał Moonglum - ale niewiele.

- A co z magią, czy wasi ludzie potrafią stosować potężną magię?

- Nie - odparł Elryk. - Ta sztuka praktycznie u nas zanikła.

Usta barbarzyńcy wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu, jednocześnie pełnym ulgi i

tryumfu. Terarn Gashtek skinął głową, sięgnął pod jaskrawe jedwabie, wydobył małego,

czarno-białego związanego kota i począł gładzić jego grzbiet. Zwierzę wyprężyło się, lecz

jedyne, co mogło zrobić, to nasyczeć na swego wroga.

- W takim razie nie musimy się martwić - powiedział Wódz Hordy Jeźdźców. - A

teraz mówcie, po co tu przybyliście? Za zabicie dziesięciu z moich najlepszych zwiadowców

mógłbym kazać was torturować całymi dniami.

- Zorientowaliśmy się, że przyłączając się do ciebie, panie, moglibyśmy się wzbogacić

- odparł Elryk. - Moglibyśmy wskazać ci najbogatsze osady, najsłabiej bronione miasta,

których zdobycie nie zabierze wiele czasu. Czy pozwolisz nam zostać?

- To prawda, że potrzebuję ludzi takich jak wy. Owszem, możecie zostać, ale

pamiętajcie, że nie będę wam ufał, zanim nie dowiedziecie swej lojalności. Teraz znajdźcie

background image

sobie kwatery, wieczorem zaś przyjdźcie do mnie na ucztę. Dane wam wówczas będzie na

własne oczy ujrzeć potęgę, która stała się moim udziałem; siłę, która zmiecie siły Zachodu i

olbrzymie połacie ziemi obróci w perzynę.

- Dzięki - powiedział Elryk. - Będziemy z niecierpliwością wyczekiwać wieczora.

Przyjaciele opuścili siedzibę Terarna Gashteka i przez pewien czas włóczyli się pośród

różnorodnego zbiorowiska namiotów, ognisk, wozów i zwierząt. Wydawało się, że w obozie

jest niewiele żywności, za to dostatek wina, którym syciły się skurczone, wygłodzone żołądki

barbarzyńców.

Elryk i Moonglum zatrzymali przechodzącego wojownika i oznajmili mu rozkazy,

jakie wydał dowódca. Wojownik niechętnie zaprowadził ich do namiotu.

- To tutaj. Zajmowali go trzej spośród ludzi, których zabiliście. Prawem walki należy

do was, tak samo jak broń i łupy, które znajdują się wewnątrz.

- Już jesteśmy bogatsi - Elryk uśmiechnął się szeroko, udając zadowolenie.

W zaciszu namiotu, o wiele mniej porządnego niż siedziba wodza, przyjaciele

postanowili się naradzić.

- Czuję się dziwnie nieswojo - powiedział Moonglum -kiedy pomyślę, że otacza nas ta

zdradziecka horda. A za każdym razem, gdy przypomnę sobie, co zrobili z Eshmir, ręce mnie

swędzą, by zabić jeszcze kilku barbarzyńców. I co teraz?

- Na razie nic nie możemy zrobić. Poczekajmy do wieczora i zobaczmy, jak rozwinie

się sytuacja. - Elryk westchnął. - Nasze zadanie graniczy z niemożliwością. Nigdy nie

widziałem równie wielkiej armii.

- Wydają się nie do pokonania - dodał Moonglum. -Nawet bez magii Drinij Bary,

która kruszy mury miast, żaden naród nie mógłby w pojedynkę stawić im czoła. Obaj wiemy,

jak skłócone są kraje na Zachodzie. Może nie starczyć im czasu, by w porę się zjednoczyć.

background image

Groźba zawisła nad całym cywilizowanym światem. Módlmy się o przypływ natchnienia.

Dobrze, że przynajmniej twoi Ciemni Bogowie są wyrafinowani, Elryku. Miejmy nadzieję, że

inwazja barbarzyńców jest dla nich równie odrażająca, jak dla nas.

- Bogowie grają w dziwną grę, a ludzie są w niej jedynie pionkami - odparł Elryk. -

Kto może wiedzieć, co zamierzają?

Gdy Elryk i Moonglum ponownie weszli do pełnego dymu namiotu Terarna Gashteka,

oświetlało go dodatkowo kilka pochodni z sitowia, a uczta, składająca się głównie z wina,

była już w toku.

- Witajcie, przyjaciele! - krzyknął Zwiastun Pożogi, wymachując pucharem. - Oto moi

kapitanowie, chodźcie i przyłączcie się do nich.

Elryk nigdy dotąd nie widział tak odrażającej bandy barbarzyńców. Wszyscy byli

pijani. Na podobieństwo swego przywódcy przyozdobili się najprzeróżniejszymi szatami i

przedmiotami pochodzącymi z łupieżczych wypraw. Miecze jednak mieli własne.

Dla nowo przybyłych zrobiono miejsce na jednej z ław i podano im wino, którym

przyjaciele częstowali się wstrzemięźliwie.

- Wprowadzić niewolnika! - wrzasnął Teram Gashtek. - Przyprowadźcie Drinij Barę,

naszego przybocznego czarnoksiężnika. - Na stole, przed Zwiastunem Pożogi, leżał związany,

wyrywający się kot, a przy nim żelazne ostrze.

Uśmiechnięci szeroko wojownicy przywlekli do ogniska mężczyznę o przygnębionej

twarzy i zmusili go, by ukląkł przed wodzem barbarzyńców. Wychudzony czarnoksiężnik

pilnie wpatrywał się w Terarna Gashteka i małego kota. Nagle jego wzrok trafił na żelazne

ostrze. Drinij Bara spuścił oczy.

- Czego chcesz znowu ode mnie? - zapytał ponurym głosem.

- W jaki sposób zwracasz się do swego pana, magiku? Zresztą, mniejsza z tym. Mamy

background image

gości, których trzeba zabawić; ludzi, którzy obiecali, że zaprowadzą nas do siedzib

brzuchatych kupców. Rozkazujemy, byś pokazał im kilka ze swoich sztuczek.

- Nie jestem jarmarcznym kuglarzem. Nie możesz prosić o coś takiego jednego z

największych czarnoksiężników świata!

- My nie prosimy. My rozkazujemy. Dalej, ożyw nieco ten wieczór. Czego ci trzeba

do zaklęć? Kilku niewolników, krwi dziewic? Wszystko załatwimy.

- Nie jestem bełkoczącym szamanem, nie potrzebuję takich rekwizytów.

Nagle czarownik dostrzegł Elryka. Albinos poczuł, że potężny umysł usiłuje

przeniknąć jego myśli. Został rozpoznany jako czarnoksiężnik. Czy Drinij Bara go zdradzi?

Elryk, cały w napięciu, czekał, aż padną dekonspirujące go słowa. Odchylił się na

oparcie krzesła i jedną ręką zrobił znak, który zostałby rozpoznany przez czarnoksiężnika z

Zachodu. Czy Drinij Bara także go znał?

Znał. Na moment zawahał się, rzucił okiem na przywódcę barbarzyńców. Potem

odwrócił się i począł kreślić dłońmi linie w powietrzu, mrucząc coś pod nosem.

Zgromadzeni w namiocie jęknęli, gdy w pobliżu dachu pojawiła się chmura złotawego

dymu, przybierająca powoli kształt wielkiego konia unoszącego jeźdźca, w którym wszyscy

rozpoznali Terarna Gashteka. Wódz barbarzyńców pochylił się w przód, wpatrując się w

obraz.

- Co to jest?

U stóp konia pojawiła się mapa z zaznaczonymi na niej licznymi lądami i morzami.

- Krainy Zachodu! - krzyknął Drinij Bara. - To proroctwo!

- Jakie?

Widmowy koń począł deptać mapę, która rozdarła się i rozleciała w tysiące

rozwiewających się w dym kawałków.

background image

- Tak właśnie potężny Zwiastun Pożogi rozprawi się z możnymi narodami Zachodu! -

zawołał Drinij Bara.

Barbarzyńcy w uniesieniu jęli wznosić okrzyki, lecz Elryk uśmiechnął się pod nosem.

Czarnoksiężnik kpił sobie z Terarna Gashteka i jego ludzi.

Dym uformował złotą, ognistą kulę, która powoli zaczęła znikać.

Teram Gashtek roześmiał się.

- Niezła sztuczka, magiku, i prawdziwe proroctwo. Dobrze się sprawiłeś. Zabierzcie

go z powrotem do jego nory!

Wyprowadzany z namiotu Drinij Bara pytająco zerknął na Melnibonéanina, lecz nic

nie powiedział.

Później tego wieczora, gdy barbarzyńcy nadal pili na umór, Elryk i Moonglum

wyślizgnęli się ze swego namiotu i ruszyli w stronę miejsca, gdzie trzymano Drinij Barę.

Dotarli do małej chaty i dostrzegli wojownika, trzymającego straż u wejścia.

Moonglum wyciągnął bukłak wina i, udając, że jest pijany, kołyszącym się krokiem podszedł

do obcego mężczyzny. Albinos nie ruszył się z miejsca.

- Czego tu szukasz? - warknął strażnik.

- Niczego, przyjacielu, staramy się po prostu trafić z powrotem do własnego namiotu,

to wszystko. Nie wiesz przypadkiem, gdzie on jest?

- Skąd miałbym to wiedzieć?

- Prawda, skąd miałbyś to wiedzieć? Napij się wina, jest bardzo dobre, z zapasów

Terarna Gashteka.

Mężczyzna wyciągnął rękę.

- Dawaj.

Moonglum pociągnął haust z bukłaka.

background image

- Nie, jednak zmieniłem zdanie. Jest za dobre, by je rozdawać zwykłym wojownikom.

- Naprawdę? - strażnik podszedł kilka kroków w stronę Elwheryjczyka. - Może się o

tym sam przekonam? A może jeszcze dodam parę kropli twojej krwi, by dodać mu smaku,

mój mały przyjacielu?

Moonglum cofnął się, a wojownik ruszył za nim.

Elryk podbiegł miękko w stronę namiotu i zanurkował do środka. Na stosie nie

wygarbowanych skór leżał tam Drinij Bara, z rękami związanymi w nadgarstkach.

Czarnoksiężnik podniósł wzrok.

- To ty... Czego chcesz?

- Przybyliśmy, by ci pomóc, Drinij Baro.

- Mnie pomóc? Nie jesteś moim przyjacielem. Co przez to zyskasz? Za wiele

ryzykujesz.

- Jako czarnoksiężnik postanowiłem pomóc bratu w potrzebie - powiedział Elryk.

- Domyślałem się, że też parasz się magią. Ale w moich stronach czarownicy nie są

sobie przyjaźni, wprost przeciwnie.

- Powiem ci prawdę. Potrzebujemy twojej pomocy; musimy powstrzymać krwawy

najazd barbarzyńców. Mamy wiec wspólnego wroga. Jeżeli pomogę ci odzyskać duszę, czy

wesprzesz mnie i mego przyjaciela?

- Oczywiście. Od początku planuję zemstę. Ale dla mojego dobra, bądź ostrożny.

Jeżeli Terarn Gashtek domyśli się, że jesteście tu, by mi pomóc, zabije kota i nas wszystkich

także.

- Postaramy się przynieść kota tutaj. Czy to wystarczy?

- Tak. Ja i zwierzę musimy zmieszać krew, a wówczas dusza wróci do mego ciała.

- Dobrze więc. Spróbuję... - Elryk odwrócił się, słysząc dochodzące z zewnątrz głosy.

background image

- Co to takiego?

- To musi być Terarn Gashtek - odparł czarnoksiężnik z lękiem w głosie. - Przychodzi

każdego wieczoru, by ze mnie szydzić.

- Gdzie jest strażnik? - Chrapliwy głos barbarzyńcy dał się słyszeć o wiele wyraźniej.

Zwiastun Pożogi wszedł do namiotu. - Co...? - Dostrzegł Elryka stojącego nad

czarnoksiężnikiem.

W oczach Wodza Hordy pojawiło się zaskoczenie i niepokój.

- Czego tu szukasz, człowieku z Zachodu? Co zrobiłeś ze strażnikiem?

- Ze strażnikiem? - powtórzył Elryk. - Nie widziałem żadnego strażnika. Rozglądałem

się za własnym namiotem i usłyszałem, jak ten kundel krzyczy, więc wszedłem. Poza tym

byłem ciekaw, jak wygląda wielki czarnoksiężnik, gdy jest związany i okryty brudnymi

szmatami.

- Jeszcze raz dasz upust swej ciekawości, przyjacielu -warknął Terarn Gashtek - a

będziesz mógł zobaczyć, jak wygląda twoje własne serce. A teraz wynoś się stąd, wyruszamy

o świcie.

Elryk udał przestrach i szybko zniknął z namiotu.

Samotny jeździec w liberii Oficjalnego Wysłannika Karlaak co koń wyskoczy pędził

na południe. Wierzchowiec galopem pokonał szczyt wzgórza i wysłannik ujrzał przed sobą

wioskę. Pośpiesznie zjechał w dół zbocza, krzycząc do pierwszego napotkanego człowieka.

- Szybko, powiedz mi, czy wiadomo ci coś o Dyvimie Slormie i jego imrryriańskich

wojownikach? Czy widziano ich w tych stronach?

- Tak, tydzień temu. Podążali w kierunku Rignariom przy granicy z Jadmarem, by

zaoferować usługi vilmiriańskiemu pretendentowi.

- Jechali konno czy szli pieszo?

background image

- I tak, i tak.

- Dzięki, przyjacielu - krzyknął jeździec i galopem wyjechał z wioski, kierując się w

stronę Rignariom.

Wysłannik z Karlaak pędził przez całą noc, wzdłuż świeżo wydeptanego szlaku.

Niedawno musiała przeciągnąć tędy wielka gromada ludzi. Mężczyzna modlił się, by był to

właśnie Dyvim Slorm i jego wojownicy.

W słodko pachnących ogrodach miasta Karlaak panował nastrój niepokoju;

mieszkańcy czekali na wieści. Wiedzieli jednak, że nie nadejdą one zbyt szybko. Całą

nadzieję pokładali w Elryku i wysłanniku pędzącym na południe. Gdyby misja tylko jednego

z nich zakończyła się sukcesem, nie byłoby dla nich ratunku. Obaj muszą zwyciężyć. Obaj.

ROZDZIAŁ 3

Bezładny tupot wielu nóg rozległ się pośród deszczowego poranka. Niecierpliwy głos

Terarna Gashteka zagrzewał wojowników do większego wysiłku.

Niewolnicy złożyli namiot wodza i wrzucili go na wóz. Zwiastun Pożogi podjechał i

wyszarpnął olbrzymią dzidę z miękkiej ziemi, po czym zawrócił konia i ruszył na zachód.

Tuż za nim posuwali się jego kapitanowie, a wśród nich Elryk i Moonglum.

Porozumiewając się w języku Zachodu, przyjaciele rozpatrywali nowy problem.

Barbarzyńca spodziewał się, że zaprowadzą go prosto do zdobyczy, a że jego zwiadowcy

poruszali się po sporym obszarze, nie sposób było nie napotkać po drodze żadnej osady. Mieli

więc spory kłopot; zapewnienie Karlaak kilku dni bezpieczeństwa kosztem innego miasta

byłoby rzeczą haniebną, lecz jednak...

Kilka chwil później do Terarna Gashteka podjechali w pełnym galopie dwaj

pokrzykujący zwiadowcy.

- Miasto, panie! Niewielkie i łatwe do zdobycia!

background image

- Nareszcie! Będziemy mogli wypróbować naszą broń i sprawdzić, jak wytrzymała

jest skóra mieszkańców Zachodu. - Barbarzyńca odwrócił się do Elryka. - Czy znasz to

miasto?

- Gdzie ono leży? - zapytał albinos ochrypłym głosem.

- Dwanaście mil na południowy zachód - odparł zwiadowca.

Pomimo że osada skazana była na zagładę, Melnibonéanin poczuł niemal ulgę. Mówili

o mieście Gorjhan.

- Znam - powiedział.

Cavim Siodlarz, jadący w stronę odległej farmy ze świeżo wykonaną uprzężą,

dostrzegł w oddali jeźdźców; słońce połyskiwało na ich jaskrawych hełmach. To, że

nadjeżdżali od strony pustyni, było już wystarczającym dowodem, w dodatku tak liczna,

uzbrojona gromada nie mogła mieć przyjaznych zamiarów.

Cavim zawrócił konia i uskrzydlany strachem popędził z powrotem do miasta.

Stwardniałe płaty błota pokrywające ulice Gorjhan zadudniły pod kopytami

Cavimowego wierzchowca. Wysoki, przerażony okrzyk wdzierał się do mieszkań przez

zamknięte okiennice.

- Nadjeżdżają bandyci! Ratujcie się! Bandyci!

Po upływie kwadransa radni miasta zebrali się na pośpieszne obrady i rozważali, czy

należy się bronić, czy uciekać. Starsi doradzali ucieczkę, lecz młodsi woleli zostać i

przygotować broń, by odeprzeć ewentualny atak. Niektórzy twierdzili, że miasto jest zbyt

ubogie, by zwróciło na siebie uwagę bandytów.

Mieszkańcy Gorjhan radzili jeszcze i kłócili się między sobą, gdy pierwsza fala

najeźdźców z wrzaskiem podjechała pod miejskie mury.

Jednocześnie z uprzytomnieniem sobie, że nie ma czasu na dalsze kłótnie, na radnych

background image

spłynęła świadomość nieuniknionej klęski. Chwyciwszy za nielicznie posiadaną broń, ludzie

pobiegli na wały.

Terarn Gashtek przekrzykiwał hałas czyniony przez kłębiących się barbarzyńców,

depczących otaczające Gorjhan błoto.

- Nie traćmy czasu na oblężenie! Przyprowadzić czarnoksiężnika!

Przywleczono Drinij Barę. Spomiędzy fałd odzieży Terarn Gashtek wydobył małego

czarnego kota i przyłożył mu ostrze do gardła.

- Wypowiedz zaklęcie, czarowniku, które szybko zburzy mury.

Czarnoksiężnik rzucił mu gniewne spojrzenie, szukając oczyma Elryka, lecz albinos

odwrócił wzrok i odjechał z koniem kawałek dalej.

Drinij Bara wydobył z wiszącej u pasa sakiewki garść proszku ł rzucił ją w powietrze.

Proszek zamienił się w gaz, by następnie stać się migoczącą kulą ognia, a w końcu twarzą;

przerażającą, nieludzką twarzą uformowaną z płomieni.

- Dag-Gaddenie, Niszczycielu - zaintonował Drinij Bara - wiąże cię starożytny układ,

czy będziesz mnie słuchał?

- Muszę słuchać, więc będę posłuszny. Co rozkażesz?

- Rozkazuję, byś zdruzgotał mury miasta i pozostawił mieszkających w ich obrębie

ludzi nagich niczym kraby pozbawione pancerzy.

- Niszczenie sprawia mi przyjemność, więc będę niszczył. - Migocząca twarz

wyblakła, zmieniła kształt i z wyciem poleciała w górę, zostawiając za sobą dymiący ślad.

Wisząc nad miastem wyglądała niczym przesłaniający niebo baldachim z ognistych kwiatów.

Nagle chmura opadła na Gorjhan, a tam gdzie dotknęła murów, te dygotały i kruszyły

się z hukiem, znikając w mgnieniu oka.

Elryk zadrżał; gdyby Dag-Gadden przybył do Karlaak, taki sam los spotkałby

background image

rodzinne miasto Zarozinii.

Barbarzyńscy wojownicy tryumfalnie wdarli się do bezbronnego miasta.

Nie chcąc brać udziału w masakrze, Elryk i Moonglum nie mogli też nic zrobić, by

pomóc szlachtowanym mieszkańcom Gorjhan. Na widok rozszalałych żołnierzy bezmyślnie

przelewających krew przyjaciele doznali szoku. Postanowili schronić się w niewielkim

domku, który zdawał się jak dotąd nie tknięty przez plądrujących barbarzyńców. W środku

znaleźli trójkę przerażonych dzieci, kulących się wokół starszej dziewczynki, trzymającej w

drobnych rączkach zardzewiały sztylet. Trzęsąc się ze strachu, mała obronnym gestem

wyciągnęła przed siebie nóż.

- Nie marnuj naszego czasu, dziecko - powiedział Elryk - bo to może kosztować was

życie. Czy w tym domu jest poddasze?

Dziewczynka skinęła głową.

- A więc schowajcie się tam szybko. Dopilnujemy, by nie stała wam się krzywda.

Przyjaciele nie wychodzili z budynku, nie chcąc przyglądać się masakrze, którą

urządzali w mieście wyjący barbarzyńcy. Z zewnątrz dochodziły ich odgłosy rzezi; w

powietrzu unosił się odór mięsa i świeżej krwi.

Nagle w drzwiach pojawił się barbarzyńca pokryty krwią, która na pewno nie była

jego własną, ciągnąc za włosy przerażoną kobietę. Kobieta nie opierała się nawet, zbyt

przerażona tym, czego była świadkiem.

- Znajdź sobie jakieś inne gniazdko, sokole - warknął Elryk. - Ten dom jest już zajęty.

- Mnie nie potrzeba będzie wiele miejsca - odparł wojownik.

I wówczas napięte mięśnie albinosa zareagowały niemal odruchowo. Prawa ręka

wystrzeliła w stronę lewego biodra, długie palce zacisnęły się na czarnej rękojeści Zwiastuna

Burzy. Ostrze wyskoczyło z pochwy. Elryk postąpił krok do przodu, a jego purpurowe oczy

background image

błyszczały nie skrywaną nienawiścią. Miecz wbił się w ciało barbarzyńcy. Niepotrzebnie

Melnibonéanin uderzył ponownie, przecinając przeciwnika w połowie. Kobieta leżała bez

ruchu, nie tracąc jednak przytomności.

Elryk podniósł jej bezwładne ciało i delikatnie przekazał je Moonglumowi.

- Zabierz ją na górę, do pozostałych - powiedział szorstko.

Na zewnątrz rzeź dobiegła końca. Barbarzyńcy, zajęci plądrowaniem miasta,

podłożyli ogień pod część budynków. Elryk wyszedł przed drzwi domu.

W ubogiej osadzie nie było wiele łupów, lecz wojownicy Zwiastuna Pożogi, łaknący

przemocy, dawali upust swej energii niszcząc martwe przedmioty i podpalając splądrowane

domostwa.

Albinos, trzymając miecz w opuszczonej ręce, patrzył na płonące miasto. Jego twarz

stała się maską tańczących świateł i cieni, rzucanych przez długie jęzory płomieni strzelające

pod zamglone niebo.

Dookoła barbarzyńcy sprzeczali się o mizerną zdobycz; od czasu do czasu krzyk

kobiety wzbijał się ponad czyniony przez nich tumult i niknął pośród ordynarnych wrzasków i

szczęku metalu.

Nagle pośród otaczającego go zgiełku Melnibonéanin rozróżnił inne jeszcze głosy.

Oprócz hałasu towarzyszącego plądrowaniu jego uszu dobiegły teraz jękliwe, błagalne tony.

Spomiędzy dymów wyłoniła się grupa prowadzona przez Terarna Gashteka.

Terarn Gashtek trzymał w ręce krwawy strzęp ludzkiego ciała; ludzką dłoń, uciętą w

nadgarstku. Za przywódcą kilku jego kapitanów prowadziło miedzy sobą rozebranego do

naga starego człowieka. Krew tryskająca z okaleczonej ręki pokrywała całe jego ciało.

Terarn Gashtek dostrzegł albinosa i zmarszczył brwi, po czym zawołał:

- A teraz, białowłosy, zobaczysz, jakie dary składamy naszym Bogom. O wiele lepsze

background image

od ziarna i kwaśnego mleka, którymi karmiła ich ta świnia. Gwarantuję, że już za chwilę nasz

staruszek odtańczy dla nich piękny taniec, prawda, kapłanie?

Z gardła starego człowieka dobył się jęk, a błyszczące gorączką oczy spojrzały na

Elryka. Głos kapłana przybrał na sile i stał się piskliwym, oszalałym krzykiem, w dziwny

sposób odrażającym.

- Ujadajcie, psy! - zawołał. - Ale Mirath i Taargano pomszczą ruinę swej świątyni i

okaleczenie kapłana! Przynieśliście ze sobą ogień i od ognia zginiecie! - Krwawiącym

kikutem ręki starzec wskazał na Elryka. - A ty, ty jesteś zdrajcą, tak jak byłeś nim już tyle

razy. Widzę to wypisane na twej twarzy. Chociaż teraz... Jesteś... - kapłan przerwał, by

zaczerpnąć oddechu.

Elryk zwilżył wargi.

- Jestem, kim jestem - powiedział. - Ty zaś jesteś jedynie starym człowiekiem, który

wkrótce umrze. Twoi Bogowie nie mogą uczynić nam nic złego, nie odczuwamy dla nich

szacunku. Nie będę dłużej słuchał tej niedorzecznej paplaniny!

Na twarzy starego kapłana zajaśniała nagle świadomość niedawnych cierpień i

cierpień, które miały dopiero nadejść. Starzec umilkł, zdając się rozmyślać nad swym losem.

- Nie marnuj oddechu, potrzebny ci będzie, by krzyczeć - powiedział Terarn Gashtek

do nic nie rozumiejącego człowieka.

I wówczas odezwał się Elryk:

- Zabicie kapłana przyniesie pecha, Zwiastunie Pożogi!

- Wydaje się, że masz słabe nerwy, mój przyjacielu. Nie obawiaj się, jeśli złożymy go

w ofierze naszym Bogom, będzie to nam mogło przynieść jedynie szczęście.

Elryk odwrócił się. Gdy ponownie wchodził do domu, pośród nocy rozległ się pełen

bólu wrzask. Śmiech, który mu towarzyszył, nie należał do przyjemnych.

background image

Później, gdy płonące domy wciąż rozjaśniały ciemności, Elryk i Moonglum, udając

pijanych, posuwali się w stronę skraju obozu. Każdy z przyjaciół dźwigał na ramionach

ciężkie pakunki i obejmował ręką kobietę. Moonglum zostawił bagaże i kobiety pod opieką

albinosa, a sam oddalił się, by wkrótce powrócić z trzema końmi.

Przyjaciele otworzyli worki, aby dzieci mogły się z nich wydostać. Patrzyli, jak

kobiety w milczeniu dosiadają koni. Pomogli dzieciom wspiąć się na siodła.

Cała gromadka oddaliła się galopem.

- A teraz - powiedział Elryk gwałtownie - musimy wykonać jeszcze dzisiaj w nocy

resztę naszego planu, niezależnie od tego, czy wysłannik dotarł do Dyvima Slorma, czy też

nie. Nie zniosę bezczynnego przyglądania się jeszcze jednej takiej masakrze.

Terarn Gashtek spił się do nieprzytomności. Leżał rozciągnięty na piętrze jednego z

nie tkniętych płomieniem domów.

Elryk i Moonglum podkradli się do niego. Podczas gdy albinos pilnował, by nikt im

nie przeszkodził, jego przyjaciel ukląkł przy wodzu barbarzyńców i ostrożnie, zręcznymi

palcami sięgnął pomiędzy fałdy ubrania pijanego mężczyzny. Moonglum uśmiechnął się z

zadowoleniem i wyciągnął wyrywającego się kota, a na jego miejsce włożył wcześniej

przygotowaną wypchaną skórę królika. Trzymając zwierzę w mocnym uścisku niski

mężczyzna wstał i skinął Elrykowi głową. Obaj po cichu opuścili budynek i jęli przedzierać

się pomiędzy bezładnie rozstawionymi namiotami.

- Upewniłem się, że Drinij Bara leży na dużym wozie -powiedział Melnibonéanin. -

Teraz szybko, największe niebezpieczeństwo mamy już za sobą.

- A kiedy wreszcie czarnoksiężnik i kot wymienią krew - zapytał Moonglum - i kiedy

dusza Drinij Bary na powrót znajdzie się w jego ciele, co wtedy?

- Wówczas nasze połączone siły mogą wystarczyć, by przynajmniej powstrzymać

background image

dalszy napór barbarzyńców, ale... - albinos przerwał, widząc zbliżającą się do nich dużą grupę

wymachujących rękami wojowników.

- Ależ to białowłosy i jego mały przyjaciel - roześmiał się jeden z nich. - Dokąd się

wybieracie, kamraci?

Elryk wyczuł ich nastrój. Wcześniejsza rzeź nie zaspokoiła w pełni ich żądzy krwi.

Szukali kłopotów.

- Nigdzie w szczególności - odparł. Barbarzyńcy podeszli chwiejnym krokiem,

otaczając dwójkę przyjaciół.

- Wiele słyszeliśmy o twoim dziwnym ostrzu, człowieku z Zachodu - prowodyr

wyszczerzył zęby w uśmiechu. -Ciekawe, jak się sprawdzi w spotkaniu z prawdziwą bronią. -

Wojownik wyszarpnął jatagan zza pasa. - Co ty na to?

- Oszczędzę ci tego - odparł zimno Elryk.

- Cóż za łaskawość! Wolałbym jednak, byś przyjął moje zaproszenie.

- Dajcie nam przejść - powiedział Moonglum.

Twarze barbarzyńców spoważniały nagle.

- Jakim tonem mówisz do zdobywców świata? - zapytał ich przywódca.

- Lepiej to załatwmy - powiedział Elryk do przyjaciela. Wyszarpnął ostrze z pochwy.

Miecz zadźwięczał cicho, szyderczym tonem. Barbarzyńcy usłyszeli to i zawahali się na

moment.

- No i...? - zapytał Elryk, trzymając w dłoni obdarzoną czuciem klingę.

Wyglądało na to, że wojownik będący prowodyrem grupy nie za bardzo wiedział, co

robić. W końcu zmusił się, by zawołać głośno:

- Czyste żelazo z łatwością przezwycięży czarnoksięskie sztuczki - i rzucił się do

ataku.

background image

Elryk, wdzięczny za nadarzającą się możliwość zemsty, odbił uderzenie, odepchnął

klingę barbarzyńcy i wymierzył cios, który wciął się w tułów napastnika tuż nad biodrem.

Mężczyzna krzyknął i umarł. Moonglum, walcząc z dwoma wojownikami naraz, zabił

jednego z nich, lecz drugi krótkim, szybkim cięciem drasnął lewe ramię Elwheryj-czyka. Ten

jęknął i upuścił kota. Albinos doskoczył i powalił barbarzyńcę jednym uderzeniem. Zwiastun

Burzy zawodząc ogłaszał swój tryumf. Reszta napastników odwróciła się i uciekła.

- Czy jesteś ciężko ranny? - wydyszał Elryk, lecz Moonglum klęcząc wpatrywał się w

mrok.

- Szybko, Elryku, czy widzisz kota? Upuściłem go w czasie walki. Jeżeli go

zgubiliśmy, my także jesteśmy zgubieni.

Przyjaciele gorączkowo jęli przeszukiwać obozowisko.

Niestety, bez skutku. Kot bowiem, z właściwym jego gatunkowi talentem, zaszył się

w jakimś bezpiecznym miejscu.

Parę chwil później z domostwa, które obrał na swą kwaterę Terarn Gashtek, dobiegła

ich nieopisana wrzawa.

- Odkrył, że kot został skradziony! - wykrzyknął Moonglum. - I co teraz?

- Nie wiem. Szukajmy dalej i miejmy nadzieję, że nikt nas nie podejrzewa.

Kontynuowali obławę, ale bez rezultatu. Nadal byli zajęci poszukiwaniami, gdy

podeszło do nich kilku barbarzyńców.

- Wódz życzy sobie z wami mówić - powiedział jeden z nich.

- Dlaczego?

- Tego dowiecie się od niego. Idziemy.

Niechętnie, przyjaciele ruszyli za wojownikami i stanęli przed rozjuszonym Terarnem

Gashtekiem. Zwiastun Pożogi zaciskał w szponiastej ręce wypchaną skórę królika, a jego

background image

twarz była ściągnięta wściekłością.

- Pozbawiono mnie władzy nad czarnoksiężnikiem - ryknął wódz barbarzyńców. - Co

wam o tym wiadomo?

- Nie rozumiem - odparł Elryk.

- Ukradziono kota, a na jego miejsce podłożono tę szmatę. Ostatnio przyłapano was na

rozmowie z Drinij Barą. Myślę, że to wy jesteście odpowiedzialni za kradzież zwierzęcia.

- Nic nie wiemy o całej tej sprawie - powiedział Moonglum.

- W obozie panuje zamęt - warknął Terarn Gashtek. - Cały dzień zabierze mi

doprowadzenie ludzi do porządku. Raz spuszczeni ze smyczy nie będą słuchać nikogo. Ale

kiedy przywrócę karność, przesłucham wszystkich moich wojowników. Jeżeli okaże się, że

mówicie prawdę, zostaniecie zwolnieni, ale na razie dopilnuję, byście mieli okazję

porozmawiać z czarnoksiężnikiem. - Zwiastun Pożogi kiwnął głową. - Zabrać ich, rozbroić,

związać i wrzucić na wóz, do czarownika.

Gdy ich wyprowadzano, Elryk mruknął do przyjaciela:

- Musimy uciec i odnaleźć kota, ale tymczasem wykorzystajmy okazję i naradźmy się

z Drinij Barą.

- Nie, bracie czarnoksiężniku - powiedział Drinij Barą w ciemnościach. - Nie pomogę

ci. Nie będę ryzykował, póki nie dostanę kota.

- Przecież Terarn Gashtek nie może ci już grozić.

- A jeżeli schwyta zwierzę, co wtedy?

Elryk umilkł. Szarpnął się w więzach, starając się ułożyć wygodniej na twardych

deskach wozu. Już miał ponowić namowy, gdy ktoś odsłonił plandekę i pomiędzy jeńców

wrzucono kolejnego spętanego człowieka. Znowu zapanowały ciemności.

- Kim jesteś? - zapytał albinos w dialekcie barbarzyńców.

background image

- Nic nie rozumiem - odparł mężczyzna w języku używanym na Zachodzie.

- Pochodzisz więc z Zachodu? - Melnibonéanin przeszedł na Wspólną Mowę.

- Tak. Jestem Oficjalnym Wysłannikiem Karlaak. Wracałem do miasta, gdy te

śmierdzące szakale mnie pojmały.

- Co? Ty jesteś człowiekiem, którego wysłaliśmy na poszukiwanie Dyvima Slorma,

mojego krewniaka? Jestem Elryk z Melniboné.

- Mój panie, czyż wiec wszyscy dostaliśmy się do niewoli? Och, Bogowie! A więc

Karlaak rzeczywiście jest zgubione!

- Czy dotarłeś do Dyvima Slorma?

- Tak. Dogoniłem go i jego ludzi. Całe szczęście, że byli bliżej Karlaak, niż się

spodziewaliśmy.

- I co odpowiedział na moją prośbę?

- Odparł, że cześć młodzieży jest skłonna ci pomóc, lecz dotarcie do Smoczej Wyspy

nawet z pomocą magii zabierze trochę czasu. Mimo to mamy jakąś szansę.

- Szansa to już połowa sukcesu. Jednak jeżeli nie uda nam się wykonać drugiej części

planu, na nic nam się to nie zda. Musimy znaleźć sposób, by dusza Drinij Bary powróciła do

jego ciała. Wówczas Terarn Gashtek nie zdoła już go zmusić, by bronił barbarzyńców. Mam

pewien pomysł; przypomniało mi się, że od pradawnych czasów więzy pokrewieństwa łączą

Melnibonéan i istotę zwaną Meerclar. Dzięki Bogom, odkryte w Troos zioła sprawiają, że nie

tracę sił. Muszę teraz przywołać mój miecz.

Albinos zamknął oczy i odprężył swe ciało i umysł, po czym skoncentrował myśli na

jednym tylko przedmiocie: na swym mieczu, Zwiastunie Burzy.

Przez całe lata trwała potworna symbioza między człowiekiem i jego mieczem.

Dawna więź przetrwała chwile rozłąki.

background image

- Zwiastunie Burzy! - krzyknął Melnibonéanin. - Zwiastunie Burzy, połącz się ze

swym bratem! Przybądź, cudowny mieczu, przybądź, w Piekle wykuta klingo, twój pan cię

potrzebuje...

Na zewnątrz dało się słyszeć nagły poszum wichury. Uszu Elryka dobiegły pełne

przerażenia okrzyki i dziwny, świszczący dźwięk. Nagle pokrywająca wóz tkanina została

przecięta i przy blasku gwiazd albinos dostrzegł śpiewające, rozedrgane ostrze, unoszące się

w powietrzu nad jego głową. Melnibonéanin z trudem powstał, czując, jak ogarniają go

mdłości na samą myśl o tym, co powinien zrobić. Otuchą jednak napawała go myśl, że tym

razem nie czyni tego dla własnej korzyści, ale by ratować świat przez złem niesionym przez

barbarzyńców.

- Napełnij mnie swą siłą, mieczu - zawołał, związanymi rękoma chwytając za

rękojeść. - Napełnij mnie swą siłą i miejmy nadzieję, że to już ostatni raz.

Ostrze poruszyło się w jego dłoniach. Albinos miał przerażające uczucie, że moc

miecza, moc, którą klinga niczym wampir wyssała z ciał setki odważnych mężczyzn,

przepływa z rękojeści do jego trzęsących się członków.

Melnibonéanin poczuł, że wypełnia go niesamowita siła, i wiedział, że nie jest jedynie

siłą fizyczną. Wykrzywiając twarz albinos skoncentrował się, by zapanować zarówno nad

nową mocą, jak i nad ostrzem, gdyż obie te rzeczy równie dobrze mogły zapanować nad nim.

Elryk rozerwał więzy i wstał.

Barbarzyńcy już biegli w stronę wozu. Albinos szybko przeciął rzemienie krępujące

pozostałych i, nie bacząc na zbliżających się wojowników, wezwał kolejnego sprzymierzeńca.

Melnibonéanin mówił teraz dziwnym, obcym językiem, którego w normalnych

warunkach nie potrafiłby sobie przypomnieć. Był to jeden z języków, których uczyli się

Królowie - Czarnoksiężnicy Melniboné, przodkowie Elryka, jeszcze przed zbudowaniem

background image

Imrryr, Śniącego Miasta, co nastąpiło dziesięć tysięcy lat przed urodzeniem albinosa.

- Meerclarze z rodu Kotów, to ja, twój krewniak, Elryk z Melniboné, ostatni z linii,

która zadzierzgnęła więzy przyjaźni z tobą i twoim ludem. Czy mnie słyszysz, Władco

Kotów?

Z dala od Ziemi, w świecie, w którym nie obowiązywały panujące na planecie ludzi

fizyczne prawa czasu i przestrzeni, w świecie pełnym głębokiego, bursztynowo-błękitnego

ciepła, poruszyło się podobne do człowieka stworzenie. Stworzenie przeciągnęło się i

ziewnęło, ukazując drobne, szpiczasta zakończone zęby, po czym przechyliło leniwie głowę w

stronę pokrytego futrem ramienia i nasłuchiwało przez chwilę.

Głosu, który usłyszał stwór, nie wydał żaden z przedstawicieli jego ludu; rodzaju,

który kochał i otaczał opieką. Jednak język, w którym wzniesiono wołanie, był mu znajomy.

Stworzenie uśmiechnęło się, gdy nagle spłynęło nań przypomnienie. Wypełniło je

przyjemne ciepło, biorące się z poczucia wspólnoty. Teraz pamiętało, że istniała rasa, która w

przeciwieństwie do reszty ludzi (którymi gardziło) dzieliła z nim te same upodobania. Rasa,

która kochała przyjemności, okrucieństwo i wyrafinowanie dla nich samych. Rasa

Melnibonéan.

Meerclar, Władca Kotów, Obrońca Kociego Rodzaju, łaskawie wysłał swój wizerunek

w stronę źródła głosu.

- Jak mogę ci pomóc? - zamruczał.

- Meerclarze, szukamy jednego z twych poddanych, który znajduje się gdzieś

niedaleko stąd.

- Tak, wyczuwam go. Czego od niego chcecie?

- Niczego, co do niego należy. Ma on jednak w swym ciele dwie dusze, a jedna z nich

nie jest jego własna.

background image

- Tak, to prawda. Ten mój poddany ma na imię Fiarshern i pochodzi z wielkiej rodziny

Trrechoww. Zawołam go. Przyjdzie na dźwięk mego głosu.

Barbarzyńcy próbowali pokonać strach, który ich zdjął na widok nadnaturalnych

wydarzeń, mających miejsce na wozie. Terarn Gashtek przeklinał głośno:

- Was jest pięćset tysięcy, a ich tylko kilku. Bierzcie ich!

Wojownicy ostrożnie jęli posuwać się do przodu.

Kot Fiarshern usłyszał wołający go głos. Instynktownie wiedział, że jest to głos,

którego nierozsądnie byłoby nie usłuchać. Zwierzę szybko pobiegło w stronę źródła dźwięku.

- Patrzcie, kot! Tam biegnie! Łapcie go!

Dwóch barbarzyńców Terarna Gashteka rzuciło się, by wykonać rozkaz, lecz maleńki

kot wymknął im się i zwinnie skoczył na wóz.

- Fiarshernie, oddaj człowiekowi jego duszę - powiedział Meerclar łagodnie. Zwierzę

podeszło w stronę czarnoksiężnika i delikatnie zatopiło zęby w jego żyle.

Chwilę później Drinij Bara roześmiał się dziko.

- Znowu mam swoją duszę. Dzięki ci, o wielki Władco Kotów. Pozwól mi się jakoś

odwdzięczyć!

- Nie ma takiej potrzeby - Meerclar uśmiechnął się przewrotnie - a poza tym czuję, że

twój los jest już przesądzony. Żegnaj, Elryku z Melniboné. Z przyjemnością odpowiedziałem

na twoje wołanie, chociaż widzę, że nie podążasz już starożytnymi ścieżkami swych ojców.

Jednak przez pamięć na dawną przyjaźń nie odmówiłem ci drobnej przysługi. Żegnajcie,

wracam do cieplejszego miejsca, nie mógłbym dłużej przebywać w tak niegościnnej krainie.

Wizerunek Władcy Kotów rozmył się. Meerclar powrócił do świata przepełnionego

bursztynowo-błękitnym ciepłem, by ponownie zapaść w przerwany sen.

- Dalej, bracie czarnoksiężniku! - zawołał z uniesieniem Drinij Bara. - Teraz

background image

dokonamy zemsty, na którą tak długo czekaliśmy!

Razem z Elrykiem zeskoczył z wozu, lecz pozostała dwójka nie była równie skora do

walki.

Dookoła zgromadzili się barbarzyńcy z Terarnem Gashtekiem na czele. Wielu z nich

trzymało w pogotowiu łuki z długimi strzałami założonymi na cięciwy.

- Zastrzelcie ich! - wrzasnął Zwiastun Pożogi. - Zastrzelcie ich teraz, zanim zdążą

przywołać inne demony.

Deszcz strzał ze świstem pomknął w stronę wozu. Drinij Bara uśmiechnął się i

wyrzekł kilka słów, niemal od niechcenia poruszając dłońmi. Strzały zatrzymały się w

powietrzu, wykręciły i runęły z powrotem, przy czym każda z nich w tajemniczy sposób

wbiła się w gardło człowieka, który ją wystrzelił. Terarn Gashtek jęknął i obrócił się na

pięcie, roztrącając zgromadzonych wojowników. Gdy już znalazł się w bezpiecznym miejscu,

wydał rozkaz do ataku.

Wiedząc, że wycofanie się będzie równoznaczne z klęską, barbarzyńcy zacieśnili

otaczające czwórkę przyjaciół koło.

Świt rozjaśniał już nabrzmiałe chmurami niebo, gdy Moonglum spojrzał w górę.

- Spójrz, Elryku - wykrzyknął, wskazując na coś ręką.

- Tylko pięć - odparł albinos. - Tylko pięć, ale może tyle wystarczy.

Melnibonéanin sparował mieczem kilka godzących weń ciosów. Mimo że sam miał

teraz nadludzkie siły, wydawało się, iż cała moc opuściła Zwiastuna Burzy, który był teraz nie

bardziej użyteczny niż zwyczajne ostrze. Nie przerywając walki Elryk odprężył wszystkie

mięśnie i poczuł, jak moc przepływa z jego ciała z powrotem do czarnej klingi.

Runiczne ostrze znowu poczęło śpiewać i chciwie wyszukiwać gardła i serca dzikich

barbarzyńców.

background image

Drinij Bara nie miał miecza, lecz wcale nie odczuwał jego braku. Czarnoksiężnik

bronił się bardziej wyrafinowanymi środkami. Dookoła niego piętrzyły się stosy trupów.

Ciała pokonanych pozbawione były kości; makabryczny efekt magicznej osłony czarownika.

Dwójka czarnoksiężników, Moonglum i wysłannik wyrąbywali sobie drogę pośród na

wpół oszalałej tłuszczy barbarzyńców, rozpaczliwie starającej się pokonać wrogów. W

zamieszaniu trudno było wypracować logiczny plan dalszego działania. Elwheryjczyk i

posłaniec z Karlaak porwali jatagany z ciał zabitych i włączyli się do walki.

W końcu udało im się dotrzeć do obrzeży obozowiska. Cała horda barbarzyńców

uciekała na zachód, popędzając konie uderzeniami ostróg. Nagle Elryk dostrzegł Terarna

Gashteka z łukiem w ręce. Melnibonéanin odgadł, jaki zamiar powziął wódz barbarzyńców i

krzyknął ostrzegawczo do Drinij Bary, który stał odwrócony plecami do Zwiastuna Pożogi.

Czarnoksiężnik, wykrzykujący właśnie słowa jakiegoś przerażającego zaklęcia, spojrzał w

jego stronę i urwał, zamierzając za pomocą magii obronić się przed ciosem. Nim jednak

zdążył to uczynić, strzała wbiła mu się w oko.

- Nie! - krzyknął jeszcze Drinij Bara.

I umarł.

Widząc, że jego sprzymierzeniec nie żyje, Elryk zatrzymał się i spojrzał w niebo,

gdzie znajome mu stwory zataczały w locie olbrzymie kręgi.

Dyvim Slorm, syn Elrykowego kuzyna Dyvima Tvara, Władcy Smoków,

przyprowadził legendarne smoki Imrryr, by wspomóc swego krewniaka. Jednak większość

olbrzymich gadów spała jeszcze i miała spać przez następne stulecie. Pan Smoczych Jaskiń

zdołał obudzić jedynie pięć smoków. Dotychczas Dyvim Slorm nie mógł włączyć się do

walki, w obawie, by nie uczynić krzywdy Elrykowi i jego przyjaciołom.

Terarn Gashtek także dostrzegł majestatyczne stworzenia. Wódz barbarzyńców

background image

widział, że jego ambitny plan podbicia świata sypie się w gruzy. Rzucił się w stronę Elryka.

- Ty białolicy łajdaku! - zawył. - To ty jesteś odpowiedzialny za wszystko, co się

stało! Teraz zapłacisz cenę, jaką wyznaczy ci Zwiastun Pożogi!

Albinos roześmiał się i zasłonił się mieczem przed atakiem rozjuszonego barbarzyńcy.

Wskazał palcem na niebo.

- One także noszą miano Zwiastunów Pożogi, Terarnie Gashteku, i lepiej od ciebie

zasłużyły sobie na ten przydomek!

I Melnibonéanin zatopił ostrze swego miecza w ciele barbarzyńcy. Teram Gashtek

zakrztusił się i jęknął, gdy klinga wyciągała zeń duszę.

- Możliwe, że byłem plagą tego świata, Elryku z Melniboné - wydusił z siebie - ale

walczyłem o wiele czyściej niż ty. Obyś ty i wszystko, co jest ci drogie było przeklęte na całą

wieczność!

Elryk roześmiał się znowu, lecz głos zadrżał mu lekko, gdy ponownie spojrzał na ciało

barbarzyńcy.

- Od długiego już czasu nie muszę się obawiać podobnych klątw, przyjacielu.

Przypuszczam, że twoja też nie odniesie pożądanego efektu. - Albinos przerwał nagle. -Na

Ariocha, mam nadzieję, że się nie mylę. Sądziłem, że nad moim przeznaczeniem nie ciążą już

żadne klątwy, ale być może nie mam racji...

Niemalże wszyscy wojownicy Terarna Gashteka siedzieli już w siodłach i cała horda

co sił w koniach pędziła na zachód. Należało ich powstrzymać, gdyż podróżowali z

prędkością, przy której szybko dotarliby do Karlaak, a jedynie Bogowie wiedzieli, co mogli

zrobić barbarzyńcy dotarłszy do bezbronnego miasta.

Nad głową Elryk słyszał łopot trzydziestostopowych skrzydeł. Nozdrza albinosa

poczuły znajomy zapach olbrzymich, latających gadów, które ścigały go całe lata temu, gdy

background image

poprowadził flotę korsarzy do ataku na swoje rodzinne miasto. Melnibonéanin rozróżnił

charakterystyczny dźwięk Smoczego Rogu i dostrzegł Dyvima Slorma usadowionego na

grzbiecie smoka-przewodnika. W osłoniętej żelazną rękawicą dłoni krewniak Elryka trzymał

długi, podobny do dzidy bodziec.

Zataczając koła smok zniżył lot. Ogromne cielsko wylądowało na ziemi trzydzieści

stóp od albinosa; skórzaste skrzydła rozpostarły się raz jeszcze, a potem złożyły. Władca

Smoków pomachał ręką w stronę Elryka.

- Witaj, Królu Elryku. Ledwo zdążyliśmy na czas, jak widzę.

- Przybyliście w samą porę - uśmiechnął się Elryk. -Dobrze jest znowu widzieć syna

Dyvima Tvara. Obawiałem się, że nie zechcesz wysłuchać mojej prośby.

- Dawne urazy zostały zapomniane po bitwie pod Bakshaan, kiedy to mój ojciec

zginął, walcząc u twego boku podczas oblężenia fortecy Nikorna. Żałuję, że jedynie młodsze

zwierzęta były gotowe do lotu. O ile pamiętasz, pozostałe zostały wykorzystane zaledwie

kilka lat temu.

- Pamiętam - odparł albinos. - Czy mogę cię błagać o jeszcze jedną przysługę,

Dyvimie Slormie?

- O co chodzi?

- Pozwól mi lecieć na smoku-przewodniku. Wyszkolono mnie w kunszcie Władców

Smoków, a poza tym mam powód, by zemścić się na barbarzyńcach. Niedawno byliśmy

zmuszeni przyglądać się bezlitosnej rzezi. W ten sposób mógłbym im odpłacić podobną

monetą.

Dyvim Slorm skinął głową i zeskoczył ze swego wierzchowca. Zwierzę poruszyło się

niespokojnie i odchyliło wargi, ujawniając tkwiące w zwężającym się ostro pysku zęby,

grubością dorównujące ramieniu mężczyzny i długie niczym miecz. Rozwidlony język

background image

poruszył się w paszczy. Olbrzymie, zimne oczy spojrzały badawczo na Elryka.

Albinos śpiewnie przemówił do gada w starej mowie Melniboné, przejął bodziec i

Smoczy Róg z rąk Dyvima Slorma, po czym ostrożnie wspiął się na wysokie siodło u

podstawy smoczej szyi. Obute stopy umieścił w ciężkich, srebrnych strzemionach.

- A teraz leć, bracie smoku - zaśpiewał. - W górę, w górę! Przygotuj jad!

Olbrzymie skrzydła ze świstem poczęły bić powietrze. Wielkie cielsko oderwało się

od ziemi i wzbiło wysoko, pod szare, przesłonięte chmurami niebo.

Pozostałe cztery smoki podążyły za przewodnikiem. Skoro tylko osiągnęli

odpowiednią wysokość Elryk, nadal grając na rogu umówione sygnały, za pomocą których

mógł wydawać odpowiednie rozkazy, wyciągnął miecz z pochwy.

Wieki wcześniej przodkowie Elryka jechali na swych pokrytych łuską

wierzchowcach, by podbić cały Zachodni Świat. W Smoczych Jaskiniach odpoczywało

wówczas o wiele więcej gadów. Teraz pozostała ich tylko garstka, a i tak jedynie najmłodsze

z nich spały wystarczająco długo, by można je było obudzić.

Olbrzymie gady pędziły po smaganym wichrem niebie. Długie białe włosy albinosa i

jego poplamiony czarny płaszcz powiewały na wietrze. Elryk gnał swych podkomendnych na

zachód, śpiewając tryumfalną Pieśń Władców Smoków.

Wietrzne konie z obłokami

Fruną tam, gdzie rogu granie.

Zwyciężyły przed wiekami

I tym razem tak się stanie!

Myśli o miłości, pokoju, o zemście nawet, zagubiły się podczas niemal beztroskiej

przejażdżki pod migoczącym niebem, zwieszającym się nad ziemią pogrążoną w starożytnej

Epoce Młodych Królestw. Elryk, archetypiczny, dumny i pogardliwy, jako że nawet w jego

background image

anemicznych żyłach płynęła krew Królów - Czarnoksiężników Melniboné, zdawał się

zapomnieć o wszystkim. Nie miał przyjaciół, nie poczuwał się do odpowiedzialności

względem kogokolwiek, a jeżeli zawładnęło nim zło, było to zło w swej czystej,

olśniewającej formie, nie skażonej ludzkimi intrygami.

Smoki szybowały wysoko, aż znalazły się ponad szpecącą krajobraz czarną, falującą

masą ludzi. Gady leciały teraz równolegle z gnaną przez strach hordą barbarzyńców, którzy,

w swej głupocie, zapragnęli podbić ziemie ukochane przez Elryka z Melniboné.

- Ho, bracia smoki! Uwolnijcie wasz jad, niech płonie, niech płonie! I niechaj pożoga

oczyści cały świat!

Zwiastun Burzy również przyłączył się do dzikiego okrzyku. Smoki zanurkowały,

przeszyły niebo i spadły na oszalałych ze strachu barbarzyńców, zalewając ich strumieniami

łatwo palnego jadu, którego woda nie mogła ugasić. Odór zwęglonej skóry wypełnił

powietrze. Ogień i dym pokryły całą okolicę, która wkrótce poczęła przypominać otchłanie

Piekieł, dumny zaś Elryk odgrywał w nich rolę Władcy Demonów, wymierzającego swą

potworną zemstę.

Albinos nie rozkoszował się tym widokiem; zrobił jedynie to, co było konieczne i nic

ponadto. Nie krzyczał już więcej, lecz zawrócił swego smoka i wzbił się w górę, graniem na

rogu przyzywając pozostałe gady. Im zaś wyżej się wznosił, tym mniej odczuwał tryumfu, na

którego miejsce wpełzała do jego duszy czysta zgroza.

Nadal jestem Melnibonéaninem, pomyślał. Nie jestem w stanie tego z siebie

wykorzenić. Pomimo fizycznej siły nadal jestem słaby, nadal jestem skłonny używać tego

przeklętego ostrza, nawet w przypadkach, kiedy wystarczyłoby zastosowanie innych

środków. Z okrzykiem obrzydzenia albinos odrzucił od siebie miecz, ciskając go w

przestrzeń. Klinga krzyknęła kobiecym głosem i jak kamień poleciała w stronę odległej ziemi.

background image

- Nareszcie - powiedział Melnibonéanin. - Wreszcie to zrobiłem. - Po czym, już

spokojniejszy, skierował swego wierzchowca w stronę miejsca, w którym pozostawił

przyjaciół i kazał smokowi wylądować.

- Gdzie jest miecz twoich przodków, Królu Elryku? -zapytał Dyvim Slorm.

Albinos nie odpowiedział. Podziękował tylko krewniakowi za pożyczenie smoka-

przewodnika. Wszyscy ponownie wspięli się na siodła skrzydlatych wierzchowców i polecieli

w stronę Karlaak, by oznajmić nowiny.

Zarozinia ujrzała swego małżonka lecącego na pierwszym ze smoków i wiedziała, że

Karlaak i .Zachodnie Krainy są uratowane, Krainy Wschodu zaś zostały pomszczone. Elryk

trzymał się dumnie, lecz gdy podszedł, by powitać ją u bram miasta, dziewczyna ujrzała na

jego twarzy nieopisaną powagę. Wiedziała, że powrócił doń wcześniejszy smutek, o którym

myślał, że należy już do przeszłości. Zarozinia podbiegła do albinosa, ten zaś objął ją mocno,

lecz nie powiedział ni słowa.

Elryk pożegnał się z Dyvimem Slormem i jego Imr-ryrianami, po czym, mając za sobą

w pewnej odległości Moongluma i wysłannika, wszedł do miasta, a potem do własnego

domu, nie słuchając podziękowań, którymi zasypywali go mieszkańcy Karlaak.

- Co się stało, panie mój? - spytała Zarozinia, gdy albinos z westchnieniem rzucił się

na wielkie łóżko. - Czy rozmowa mogłaby coś na to poradzić?

- Zmęczyły mnie już miecze i magia, Zarozinio, to wszystko. Ale w końcu raz na

zawsze pozbyłem się tego piekielnego ostrza, a myślałem już, że moim przeznaczeniem jest

dźwigać go do końca życia.

- Masz na myśli Zwiastuna Burzy?

- A cóż innego?

Zarozinia nic na to nie rzekła. Nie opowiedziała El-rykowi o mieczu, który,

background image

najwyraźniej powodowany własną wolą, wpadł z krzykiem do Karlaak i podążył w stronę

zbrojowni, by tam zawisnąć na swym dawnym miejscu w ciemnościach.

Albinos zamknął oczy i westchnął głęboko.

- Śpij dobrze, panie mój - powiedziała dziewczyna cicho. Z oczyma pełnymi łez i

smutkiem na twarzy położyła się obok Melnibonéanina.

Nie obudziła się już więcej.

EPILOG

background image

Na ratunek Tanelorn...

W którym dowiadujemy się o dalszych przygodach Czerwonego Łucznika Rackhira, a

także o dziejach innych bohaterów i miejsc, z którymi Elryk dotychczas spotykał się i które

odwiedzał jedynie (jak sam mniemał) w swoich snach...

ROZDZIAŁ 1

Daleko za połyskliwie zielonym, wysokim i złowrogim Lasem Troos, tak daleko na

północy, że ani w Bakshaan, ani w Elwher, ani w żadnym innym z miast Młodych Królestw

nic na ten temat nie wiedziano, tuż przy wiecznie przesuwających się granicach Pustyni

Westchnień leżało Tanelorn, samotne, przedwieczne miasto, ukochane przez tych, którym

dawało schronienie.

Charakterystyczną cechą Tanelorn było to, że przygarniało ono i hołubiło

obieżyświatów. Do jego cichych uliczek i niskich domów przybywali zabiedzeni, zdziczali,

spodleni i umęczeni wędrowcy, i tu znajdowali ukojenie.

Większość znękanych tułaczy mieszkających w spokojnym Tanelorn wypowiedziała

posłuszeństwo Władcom Chaosu, którzy, jako Bogowie, bardziej niż trochę interesowali się

sprawami ludzi. Zdarzyło się więc, że ci właśnie Władcy poczuli się urażeni istnieniem

niezwykłego miasta i. nie po raz pierwszy, postanowili przedsięwziąć coś na jego szkodę.

Polecili Narjhanowi, jednemu spośród swego grona (gdyż pozostali w owym czasie

mieli inne zajęcia), by wyruszył do Nadsokor, Miasta Żebraków, którego mieszkańcy od

dawna żywili urazę do Tanelorczyków i stworzył wielką armię, zdolną zaatakować bezbronne

Tanelorn i je zniszczyć, zabijając zamieszkujących je ludzi. Narjhan uczynił to, uzbroił swe

wojsko, złożywszy wpierw obszarpanym wojownikom najprzeróżniejsze obietnice.

Niczym gwałtowny przypływ czereda żebraków ruszyła na Tanelorn, by spustoszyć

miasto i wymordować jego mieszkańców. Olbrzymie morze okrytych łachmanami mężczyzn i

background image

kobiet, ślepych, okaleczonych i o kulach, powoli, złowrogo i nieubłaganie posuwało się na

północ w stronę Pustyni Westchnień.

W Tanelorn mieszkał Czerwony Łucznik, Rackhir, pochodzący ze Wschodnich Krain

leżących poza Pustynią Westchnień, poza Płaczącym Pustkowiem. Rackhir był niegdyś

Kapłanem-Wojownikiem, sługą Władców Chaosu, ale porzucił dawne życie, by oddać się

spokojniejszym zajęciom: złodziejstwu i nauce. Rackhir miał ostre rysy, wyraźnie zaznaczone

kości czaszki, wydatny, orli nos, głęboko osadzone oczy, wąskie wargi i rzadką brodę. Nosił

czerwoną czapeczkę ozdobioną piórem jastrzębia, czerwony kubrak, dopasowany i ściągnięty

w pasie, czerwone bryczesy i takież buty. Wyglądało to, jak gdyby cała krew wypłynęła z

jego żył, by zabarwić ubranie, a pozbawione życiodajnego płynu ciało wojownika wyschło na

wiór. Mężczyzna czuł się jednak szczęśliwy w Tanelorn, gdyż miejsce to czyniło wszystkich

ludzi jego pokroju szczęśliwymi. Rackhir chętnie umarłby w tym mieście, gdyby ludzie w

nim umierali, to jednak nie było wcale takie pewne.

Pewnego dnia Czerwony Łucznik ujrzał Bruta z Lashmar: potężnego blondyna o

szlachetnej twarzy i okrytym hańbą imieniu. Brut, mimo że najwyraźniej zmęczony, w

pośpiechu przejechał przez niską bramę prowadzącą do Miasta Spokoju. Srebrny rząd koński

i ozdoby wojownika były przybrudzone, żółty płaszcz podarty, a kapelusz o szerokim rondzie

zniszczony. Sporawy tłumek zgromadził się wokół nowo przybyłego, który zatrzymał się na

miejskim rynku i tam przekazał wieści, z jakimi przybył.

- Tysiące żebraków z Nadsokor ruszyło przeciw Tanelorn - powiedział. - Prowadzi ich

Narjhan z Chaosu.

Mieszkańcy Tanelorn znali się na wojennym rzemiośle, większość z nich celowała w

tej sztuce i nie brakło im wiary w siebie, było ich jednak bardzo niewielu. Horda żebraków,

dowodzona przez istotę pokroju Narjhana mogła zniszczyć miasto i obrońcy zdawali sobie z

background image

tego sprawę.

- Czy więc powinniśmy opuścić Tanelorn? - zapytał Uroch z Nievy, młody,

wyniszczony człowiek, do niedawna nałogowy pijak.

- Zbyt wiele zawdzięczamy temu miejscu, by je teraz porzucać - odparł Rackhir. -

Będziemy go bronić, dla naszego wspólnego dobra. Podobne miasto nigdy już nie powstanie.

Brut przechylił się w siodle i powiedział:

- Zasadniczo zgadzam się z tobą, Czerwony Łuczniku. Ale słowa to jeszcze nie

wszystko. W jaki sposób proponujesz bronić otoczonego niskimi murami miasta przeciwko

oblężeniu Chaosu?

- Będzie nam niezbędna pomoc - odparł Rackhir. -Nadnaturalna pomoc, jeżeli zajdzie

taka potrzeba.

- Może Szarzy Władcy zgodziliby się nam pomóc? - to pytanie zadał Zaś Jednoręki;

leciwy, sterany wędrowiec, który niegdyś wstąpił na tron, lecz wkrótce znów go stracił.

- Właśnie, Szarzy Władcy! - zakrzyknęło chóralnie kilka pełnych nadziei głosów.

- Kim są Szarzy Władcy? - zapytał Uroch, ale nikt nie zwrócił nań uwagi.

- Co prawda nie są oni zobowiązani pomagać nikomu - zauważył Zaś Jednoręki - ale

Tanelorn nie podlega ani Siłom Prawa, ani Siłom Chaosu. Powinno im zależeć, by takie

miejsce w ogóle istniało. W końcu ich też nie wiążą żadne układy.

- Jestem za tym, by szukać pomocy u Szarych Władców - potwierdził Brut. - Ale co z

pozostałymi?

Odpowiedziała mu powszechna zgoda, lecz wszyscy umilkli, gdy zdali sobie sprawę,

że nie mają pojęcia, jak skontaktować się z owymi tajemniczymi i beztroskimi istotami. To

właśnie Zaś zwrócił w końcu uwagę zebranych na ten problem.

- Znam pewnego jasnowidza - powiedział wtedy Rackhir - pustelnika, który mieszka

background image

na Pustyni Westchnień. Może on potrafiłby nam pomóc?

- Myślę, że nie powinniśmy tracić czasu na szukanie nadnaturalnych sprzymierzeńców

w walce przeciwko gromadzie żebraków - odezwał się Uroch. - Zamiast tego przygotujmy się

lepiej, by odeprzeć atak zwyczajnymi metodami.

- Zapominasz - powiedział Brut ze zmęczeniem - że żebraków prowadzi Narjhan. On

nie jest człowiekiem; wspomagać go będą wszystkie siły Chaosu. Wszyscy wiemy, że Szarzy

Władcy nie są związani ani z Prawem, ani z Chaosem, lecz czasami pomagają którejś ze

stron, powodowani chwilowym kaprysem. To nasza jedyna szansa.

- Dlaczego nie poszukamy wsparcia u Władców Prawa, zaprzysiężonych wrogów

Chaosu? Są oni przecież potężniejsi niż Szarzy Władcy - zapytał znowu Uroch.

- Ponieważ Tanelorn jest miastem, które nie opowiedziało się po żadnej ze stron

konfliktu. Wszyscy tu obecni wypowiedzieliśmy posłuszeństwo Chaosowi, lecz nie

przysięgaliśmy nic Władcom Prawa. Oni zaś, w tego rodzaju sprawach, pomagają jedynie

tym, którzy złożyli odpowiednią przysięgę. Tylko Szarzy Władcy mogą stanąć w naszej

obronie, jeżeli taka będzie ich wola - wytłumaczył Zaś.

- Pojadę na poszukiwanie pustelnika - powiedział Rackhir, Czerwony Łucznik. - Może

powie mi, jak mogę przedostać się do Domeny Szarych Władców. Wówczas od razu tam się

udam, gdyż mamy niewiele czasu. Gdybym zdołał do nich dotrzeć i wybłagać pomoc, na

pewno się o tym dowiecie. Jeżeli mi się nie powiedzie, przyjdzie wam umrzeć w obronie

Tanelorn, ja zaś, o ile będę żył, dołączę do was w ostatniej bitwie.

- Dobrze więc - zgodził się Brut. - Ruszaj w drogę, Czerwony Łuczniku. Obyś

prędkością mógł dorównać jednej ze swych strzał.

I tak, biorąc ze sobą niewiele ponad kościany łuk i kołczan pełen szkarłatne

opierzonych strzał, Rackhir wyruszył w stronę Pustyni Westchnień.

background image

Horda żebraków posuwała się od Nadsokor na południowy zachód przez krainę

Vilmir. Nie ominęła nawet okropnego kraju Org, który mieścił w swych granicach

przerażający Las Troos. Jej szlak znaczyły płomienie i zgroza. Gromadzie przewodził butny,

całkowicie zakuty w czarną zbroję jeździec, którego głos głucho dudnił pod hełmem.

Przepełniała go odraza do własnych podkomendnych. Ludzie uciekali na sam widok

żebraków. Gdziekolwiek przeszli, pozostawiali za sobą nagą ziemię. Większość świadków

owej migracji wiedziała, co się stało: oto dzicy, okrutni żebracy z Nadsokor, odstąpiwszy od

swych zwyczajów, całą zgrają opuścili rodzinne miasto. Ktoś dał im broń, ktoś sprawił, że

ruszyli na północ i na zachód w stronę Pustyni Westchnień. Kim był ten, który ich prowadził?

Przeciętni śmiertelnicy nie potrafili się tego domyślić. Dlaczego szli w kierunku Pustyni

Westchnień? Poza Karlaak, które pozostawili nietknięte, nie było już w tej okolicy żadnego

miasta, tylko pustynia, za którą leżał kraniec świata. Jaki mieli cel? Czyżby na podobieństwo

lemingów dążyli ku własnej zagładzie? Ludzie z nienawiścią obserwujący poruszenia

odrażającej czeredy, mieli nadzieję, że tak właśnie jest.

Rackhir jechał przez Pustynię Westchnień. Towarzyszył mu żałobny poświst wiatru.

Jeździec musiał chronić twarz i oczy przed unoszącymi się w powietrzu ziarenkami piasku.

Jechał już cały dzień i bardzo chciało mu się pić. Wreszcie ujrzał przed sobą skały, których

poszukiwał.

Dotarłszy do nich zawołał, przekrzykując wichurę.

- Lamsarze!

Słysząc wołanie Rackhira pustelnik wyjrzał ze swego schronienia. Odziany był w

wysmarowane olejem skóry, całe pokryte piaskiem. Pełno piasku tkwiło także w jego brodzie.

Nawet skóra żyjącego na odludziu mężczyzny zdawała się kolorem i strukturą przypominać

pustynię. Lamsar natychmiast rozpoznał Rackhira po charakterystycznym stroju. Kiwnął ręką

background image

w zapraszającym geście, po czym na powrót zniknął pośród skał. Rackhir zeskoczył z konia i

poprowadził go w stronę wejścia do jaskini.

Lamsar siedział na gładkim kamieniu.

- Witaj, Czerwony Łuczniku - zagadnął. - Z twojego zachowania wnioskuję, że chcesz

uzyskać ode mnie pewne informacje. Widzę też, że twoja misja jest pilna.

- Potrzebuję pomocy Szarych Władców, Lamsarze - powiedział Rackhir.

Stary pustelnik uśmiechnął się. Wyglądało to, jak gdyby w skale pojawiła się nagle

szczelina.

- A więc to istotnie coś bardzo pilnego, skoro chcesz zaryzykować przeprawę przez

Pięć Bram. Powiem ci, jak dotrzeć do Szarych Władców, lecz ostrzegam, że jest to

niebezpieczna podróż.

- Zdecydowałem się podjąć ten trud - odparł Rackhir - gdyż groźba zawisła nad

Tanelorn i tylko Szarzy Władcy mogą coś na to poradzić.

- W takim razie musisz przejść przez Pierwszą Bramę, która znajduje się w naszym

wymiarze. Pomogę ci ją odnaleźć.

- A co potem?

- Musisz przebyć wszystkie pięć bram. Każda z nich prowadzi do królestwa, które

leży jednocześnie w naszym wymiarze i poza nim. W każdym królestwie musisz

porozmawiać z jego mieszkańcami. Niektórzy z nich są przyjaźni ludziom, niektórzy nie, lecz

wszyscy muszą odpowiedzieć na pytanie: „Gdzie jest następna Brama?” Może się jednak

zdarzyć, że ktoś będzie próbował ci przeszkodzić w przedostaniu się przez kolejne wrota. Gdy

przekroczysz ostatnie z nich, znajdziesz się w Domenie Szarych Władców.

- A gdzie jest Pierwsza Brama?

- Leży gdzieś w obrębie tego królestwa. Odszukam ją dla ciebie.

background image

I Lamsar usadowił się w pozycji medytacyjnej. Rackhir, który spodziewał się, że

starzec uczyni raczej jakiś cud, był rozczarowany.

Minęło kilka godzin, nim Lamsar wreszcie się odezwał.

- Brama jest na zewnątrz. Zapamiętaj to, co teraz powiem: jeżeli duch ludzkości

wynosi X, to połączenie dwojga musi równać się jego podwojonej wartości, z czego wynika,

że duch ludzkości zawsze posiada dostateczne siły, by dominować nad samym sobą.

- Dziwne równanie - powiedział Rackhir.

- Owszem, zapamiętaj je jednak i przemyśl trochę, a potem wyruszymy.

- My? Chcesz jechać ze mną?

- O tym właśnie myślałem.

Pustelnik był już leciwy. Rackhir nie chciał podróżować ze starcem. Po chwili jednak

zdał sobie sprawę, że wiedza pustelnika może być dlań bardzo użyteczna, więc się nie

sprzeciwiał. Medytował przez chwilę nad równaniem i podczas tych rozmyślań miał

niesamowite uczucie, że jego umysł gorzeje i rozpada się na drobne kawałki. W końcu wpadł

w dziwny trans i poczuł, że rosną w nim nowe siły, zarówno fizyczne, jak i psychiczne.

Pustelnik wstał i Rackhir poszedł w jego ślady. Wyszli przez otwór jaskini, lecz zamiast

Pustyni Westchnień ujrzeli przed sobą obłok mgły rozświetlony migoczącą, błękitną

poświatą. Kiedy przezeń przeszli, znaleźli się na wzgórzu wznoszącym się u podnóża

niewysokiego górskiego łańcucha. Poniżej, w dolinie, dostrzegli dziwacznie zbudowane

wioski: wszystkie budynki tworzyły krąg, otaczający wielki amfiteatr, którego środek

zajmowało okrągłe podium.

- Chciałbym poznać przyczynę, dla której domy w tych wioskach wzniesiono na tak

dziwnym planie - odezwał się Lamsar, gdy razem z Rackhirem począł schodzić w dolinę.

Kiedy dotarli w pobliże jednej z wsi, ludzie wylegli na zewnątrz i radośnie tańcząc

background image

ruszyli w stronę przybyszy. Zatrzymali się tuż przed nimi i przywódca gromady, prze-

stępując w tańcu z nogi na nogę, przemówił w te słowa:

- Widzimy, że jesteście obcy w naszej krainie. Witajcie i przyjmijcie to, co wam

ofiarowujemy: jadło, gościnę i rozrywkę.

Obaj mężczyźni podziękowali z wdzięcznością i z całą gromadą podążyli w stronę

okrągłej wioski. Tam zobaczyli, że amfiteatr zbudowany jest z błota i znajduje się nieco

poniżej poziomu, na którym wzniesiono domy, jak gdyby wyklepały go uderzenia setek stóp.

Przywódca mieszkańców wioski zaprowadził ich do własnego domu i zaproponował posiłek.

- Przybyliście do nas w Czasie Odpoczynku - powiedział. - Ale nie martwcie się,

wkrótce wszystko zacznie się od nowa. Nazywam się Yerleroo.

- Szukamy następnej Bramy - powiedział Lamsar uprzejmym głosem - i śpieszymy się

bardzo. Czy wybaczycie nam, że nie zostaniemy tu długo?

- Chodźcie - powiedział Yerleroo. - Już się zaczyna. Zobaczycie nas w najlepszej

formie. Musicie się przyłączyć.

Wszyscy wieśniacy zgromadzili się już w amfiteatrze, otaczając położone pośrodku

podium. Większość mieszkańców miała jasną skórę, jasne włosy i radosny uśmiech na

twarzy, lecz część z nich najwyraźniej pochodziła z innej rasy. Ci byli ciemnoskórzy,

ciemnowłosi i posępni.

Wyczuwając coś złowrogiego w panującej atmosferze, Rackhir zapytał wprost:

- Gdzie jest następna Brama?

Yerleroo zawahał się, poruszył ustami, po czym uśmiechnął się.

- Tam, gdzie spotykają się wiatry - odparł.

- To nie jest żadna odpowiedź - zaprotestował gniewnie Czerwony Łucznik.

- Nieprawda - usłyszał z tyłu cichy głos Lamsara. - To zupełnie dobra odpowiedź.

background image

- A teraz zatańczymy - powiedział Yerleroo. - Najpierw zobaczycie, jak my to robimy,

a potem się do nas przyłączycie.

- Mamy tańczyć? - zapytał Rackhir, żałując, że nie wziął ze sobą miecza, a

przynajmniej sztyletu.

- Owszem. Spodoba się wam. Wszystkim się podoba. Zobaczycie, że dobrze wam to

zrobi.

- A jeżeli nie zechcemy tańczyć?

- Musicie. To dla waszego własnego dobra, wierzcie mi.

- A on - Rackhir wskazał na jednego z posępnych ludzi. - Czy jemu też się to podoba?

- To dla jego własnego dobra.

Yerleroo klasnął w ręce i natychmiast wszyscy jasnowłosi pogrążyli się w

szaleńczym, machinalnym tańcu. Niektórzy z nich śpiewali. Posępni ludzie nie przyłączyli się

do śpiewu. Po chwili wahania bezwiednie poczęli poruszać nogami. Chmurny wyraz na ich

twarzach dziwnie kontrastował z podrygującymi ciałami. Wkrótce cała wioska tańczyła,

wirowała i nuciła monotonną melodię.

Yerleroo przemknął obok w tańcu.

- Chodźcie, przyłączcie się teraz.

- Lepiej już odejdziemy - powiedział Lamsar, uśmiechając się blado. Obaj mężczyźni

cofnęli się kawałek.

Yerleroo dostrzegł to.

- Nie, nie wolno wam odejść. Musicie tańczyć.

Lamsar i Rackhir odwrócili się i pobiegli tak szybko, jak tylko pozwalały na to siły

starego człowieka. Tańczący zmienili kierunek ruchu i nadal wirując złowieszczo ruszyli za

uciekinierami, zachowując pozory wesołej zabawy.

background image

- Nic z tego - powiedział Lamsar i zatrzymał się, obserwując tancerzy z ironicznym

wyrazem twarzy. - Musimy wezwać Bogów Gór. Szkoda, bo magia męczy mnie bardzo.

Miejmy nadzieję, że ich władza rozciąga się na tę płaszczyznę. Gordar!

Z ust Lamsara dobyły się słowa jakiegoś wyjątkowo nieprzyjemnego w brzmieniu

języka. Roztańczeni wieśniacy zbliżali się coraz bardziej.

Lamsar wskazał na nich ręką.

Tancerze nagle zamarli w bezruchu. Przerażająco powoli ich zastygłe w setkach

różnych póz ciała zamieniły się w gładki, czarny bazalt.

- To dla ich własnego dobra. - Lamsar uśmiechnął się gorzko. - Chodźmy, musimy

dojść do miejsca, gdzie spotykają się wiatry.

I zadziwiająco szybko obaj mężczyźni tam właśnie dotarli.

W miejscu, gdzie spotykają się wiatry, podróżni ujrzeli Drugą Bramę, utworzoną

pomiędzy kolumnami z bursztynowego płomienia, przecinanego gdzieniegdzie akcentami

zieleni. Wędrowcy przeszli przez Bramę i natychmiast znaleźli się świecie ciemnych,

buzujących kolorów. Nad głowami mieli ciemnoczerwone niebo, po którym przesuwały się,

tańczyły i wibrowały plamy innych barw. Przed sobą widzieli las ciemnej, ciężkiej,

cętkowanej na czarno i niebiesko zieleni. Czubki drzew poruszały się niczym rozszalały

przypływ. Cała ta przerażająca kraina pełna była niezwykłych zjawisk.

Lamsar wydął wargi.

- Na tej płaszczyźnie króluje Chaos. Musimy szybko dostać się do następnej Bramy,

gdyż w przeciwnym wypadku Władcy Chaosu będą starali się nas powstrzymać.

- Czy to zawsze tak wygląda? - wydusił z siebie Rackhir.

- Zawsze panuje tu rozbuchana noc, ale co do reszty, to zmienia się ona wraz z

nastrojami Władców. W tych stronach nie obowiązują żadne reguły.

background image

Parli przed siebie przez rozedrganą, krzykliwą krainę, pośród ciągłych zmian i

towarzyszących im wybuchów. Raz ujrzeli na niebie olbrzymią, uskrzydloną postać w

przydymionym, żółtym kolorze, kształtem z grubsza przypominającą człowieka.

- Vezhan - powiedział Lamsar. - Miejmy nadzieję, że nas nie zauważył.

- Vezhan! - powtórzył szeptem Rackhir. To właśnie Vezhanowi służył niegdyś.

Z wysiłkiem sunęli przed siebie, niepewni kierunku czy nawet prędkości w tej

niesamowitej krainie.

Po pewnym czasie dotarli do brzegów dziwnego oceanu.

Było to szare, falujące, ponadczasowe morze; tajemnicze morze rozciągające się w

nieskończoność. Wyczuwało się, że poza tą kotłującą się równiną wody nie ma już żadnego

brzegu; ani lądu, ani ciemnych, chłodnych lasów, ani ludzi, ani statków. Morze to prowadziło

donikąd. Kompletnie zawierało się w tym właśnie słowie: morze.

Ponad oceanem wznosiło się, górując nad całą krainą, słońce koloru ochry, rzucające

na wodę czarnozielone, nastrojowe cienie. Cienie te sprawiały, że cała okolica wyglądała

niczym wnętrze ogromnej jaskini, zwłaszcza że niebo przesłaniały czarne, przedwieczne

chmury. A wszystkiemu temu towarzyszył huk przybrzeżnych fal; samotna, naznaczona

przeznaczeniem melancholia białych grzywaczy rozbijających się o kamienie. Dźwięk ten nie

zwiastował ani śmierci, ani życia, ani wojny, ani pokoju; po prostu symbolizował

wiecznotrwałą, pozbawioną harmonii egzystencję. Rackhir i Lamsar nie mogli już iść dalej.

- Czuję śmierć wiszącą w powietrzu - powiedział Rackhir i wzdrygnął się.

Morze ryczało i kotłowało się. Łoskot rozszalałych fal zdawał się wzywać

podróżnych, by nie ustawali w wędrówce; witać obłąkańczą pokusą, ukazywać jedyną

zdobycz, jaką mogliby osiągnąć po wejściu do wody - śmierć.

- Nie jest moim przeznaczeniem zginąć w ten sposób -odezwał się Lamsar.

background image

Lecz już po chwili pędzili z powrotem w stronę lasu, gdyż wydało im się, że dziwne

morze wylało na plażę, by ich pochłonąć. Obejrzeli się za siebie i zobaczyli, że linia

brzegowa nie posunęła się ani o kawałek, przybrzeżne fale zaś są o wiele mniej wzburzone, a

morze spokojniejsze. Lamsar znajdował się tuż za Rackhirem.

Czerwony Łucznik chwycił starca za rękę i przyciągnął go do siebie, jak gdyby ratując

z wodnego wiru. Obaj mężczyźni przez dłuższy czas trwali w miejscu niby zahipnotyzowani,

wsłuchując się w zew oceanu i czując na skórze chłodną pieszczotę wiatru.

W mdłym blasku obcego wybrzeża, pod nie dającym ciepła słońcem, ich ciała

połyskiwały niczym gwiazdy w nocy. Wędrowcy w milczeniu odwrócili się w stronę lasu.

- Czyżbyśmy byli uwięzieni w Królestwie Chaosu? - zapytał Rackhir po pewnym

czasie. - Jeżeli kogoś spotkamy, będzie on chciał nas zgładzić. W jaki sposób możemy zadać

pytanie o Bramę?

Nagle z olbrzymiego lasu wyłoniła się potężna postać, naga i powykrzywiana niczym

pień drzewa, zielona jak niedojrzała cytryna, lecz z dobrodusznym wyrazem twarzy.

- Witajcie, nieszczęśni odstępcy - powiedział olbrzym.

- Gdzie jest następna Brama? - zapytał Lamsar szybko.

- Niemalże przez nią przeszliście, lecz odwróciliście się od niej - roześmiał się

olbrzym. - To morze w rzeczywistości nie istnieje, jest tylko po to, by uniemożliwić

podróżnym przedostanie się przez Bramę.

- Ale przecież istnieje tutaj, w Królestwie Chaosu - powiedział Rackhir głucho.

- Można tak powiedzieć. Ale czym jest to, co istnieje w Chaosie, jak nie zamętem w

umysłach oszalałych Bogów?

Rackhir nałożył cięciwę na łuk i przygotował strzałę, lecz wszystko to czynił w

poczuciu własnej bezsilności.

background image

- Nie strzelaj - powiedział Lamsar cicho. - Jeszcze nie. - Pustelnik popatrzył na strzałę

i wymamrotał coś pod nosem.

Olbrzym zbliżył się jakby od niechcenia, nie śpiesząc się.

- Z przyjemnością wyegzekwuję od was zapłatę za zbrodnie - odezwał się. - Dlatego

właśnie zwą mnie Hionhurnem Katem. Umrzecie lekką śmiercią, lecz wasz późniejszy los

będzie nie do zniesienia. - Wielkolud podszedł jeszcze bliżej, wyciągając przed siebie

rozczapierzone dłonie.

- Strzelaj! - wychrypiał Lamsar. Rackhir podniósł łuk, napiął potężnie cięciwę i posłał

strzałę prosto w serce olbrzyma. - Uciekaj! - wrzasnął Lamsar i wbrew złym przeczuciom

pobiegli w stronę brzegu i przerażającego morza. Usłyszeli dobiegający z tyłu jęk potwora. W

tym właśnie momencie dotarli do skraju oceanu, lecz zamiast bezkresnej wody ujrzeli wokół

siebie skalisty górski łańcuch.

- Strzała śmiertelnika nie mogła go zranić - odezwał się Rackhir. - Jak udało ci się go

powstrzymać?

- To stare zaklęcie. Zaklęcie Sprawiedliwości. Jeżeli rzuci się je na jakąkolwiek broń,

powoduje, że będzie ona godzić w niesprawiedliwych.

- Ale jak to się stało, że ugodziła nieśmiertelnego Hionhurna? - zapytał Czerwony

Łucznik.

- W świecie Chaosu nie ma sprawiedliwości. Coś, co jest stałe i niezmienne,

niezależnie od jego natury, musi wyrządzić szkodę sługom Władców Chaosu.

- Tak wiec przeszliśmy przez trzecią Bramę - powiedział Rackhir, zdejmując cięciwę z

łuku. - Musimy jeszcze znaleźć czwartą i piątą. Uniknęliśmy dwóch niebezpieczeństw. Czego

jeszcze powinniśmy się spodziewać?

- Kto to może wiedzieć? - odparł Lamsar.

background image

Wędrowcy przebyli skaliste góry i weszli do lasu, w którym czuło się chłód, mimo że

słońce dobiegło już do zenitu i przeświecało przez gęste listowie. Cała okolica przeniknięta

była atmosferą starożytnego spokoju. Podróżni usłyszeli świergot ptactwa i ujrzeli maleńkie,

złote ptaszki, jakich nigdy dotąd nie widzieli.

- Panuje tu jakiś dziwny spokój. Nie mam do niego zaufania - odezwał się Rackhir,

lecz Lamsar w milczeniu wskazał ręką przed siebie.

Rackhir ujrzał ogromną, zwieńczoną kopułą budowlę. Splendoru dodawały jej

marmury i błękitna mozaika. Budynek wznosił się na pokrytej żółtą trawą polanie. Słońce

odbijało się od marmuru, błyszcząc niczym ogień.

Wędrowcy zbliżyli się do budowli i ujrzeli, że kopułę podtrzymują wielkie,

marmurowe kolumny wpuszczone w platformę z mlecznego nefrytu. Ze środka platformy

wyrastały kręcone schody z błękitnego kamienia, wznoszące się wysoko i niknące w kolistym

otworze. W ścianach budynku mężczyźni zobaczyli okna, lecz nie mogli przez nie zajrzeć do

wewnątrz. W okolicy nie stwierdzili śladu istnienia jakichkolwiek mieszkańców budynku,

lecz to akurat nie wydawało się wędrowcom dziwne. Rackhir i Lamsar przecięli żółtą polanę i

weszli na nefrytową platformę. Była ciepła, jak gdyby nagrzana od słońca. Ledwo udało im

się uniknąć poślizgnięcia na wygładzonym kamieniu.

Dotarli do błękitnych schodów i ruszyli po nich, patrząc w górę, lecz nie mogąc nic

dostrzec. Nie usiłowali nawet zadać sobie pytania, dlaczego z taką pewnością siebie wtargnęli

do budynku. Bez zastanawiania się przyjęli, że jest to jedyne słuszne posunięcie. Poza tym nie

mieli żadnego wyboru. Całe to miejsce wydawało im się dziwnie znajome. Rackhir czuł to,

lecz nie wiedział dlaczego. Wewnątrz budynku znajdował się chłodny, cienisty korytarz,

wypełniony melanżem miękkiej ciemności i jaskrawego, słonecznego światła, które wpadało

przez okna. Podłoga była perłoworóżowa, sufit zaś miał barwę głębokiego szkarłatu.

background image

Rackirowi korytarz przypominał łono matki.

Po chwili wędrowcy natknęli się na częściowo ukryte w mroku małe drzwiczki i

leżące za nimi schody. Rackhir pytająco spojrzał na Lamsara.

- Czy mamy kontynuować poszukiwania?

- Musimy. Może w ten sposób uda nam się zdobyć odpowiedź na nasze pytanie.

Wspięli się po schodach i znaleźli się w mniejszym korytarzu, podobnym do tego,

który widzieli na dole. Różniło go jednak to, że pośrodku stało dwanaście ustawionych w

półkole szerokich tronów. Pod ścianą, w pobliżu drzwi dostrzegli kilka obitych purpurową

tkaniną krzeseł. Trony wykonane były ze złota, zdobne srebrem i wyściełane białym suknem.

Znajdujące się za tronem drzwi otworzyły się nagle i pojawił się w nich wysoki,

delikatnie wyglądający mężczyzna, za którym stali inni, o twarzach niemal identycznych.

Jedynie ich szaty różniły się między sobą. Gospodarze tego miejsca mieli bladą, niemalże

białą cerę, proste nosy, wargi cienkie, lecz nie okrutne. Z twarzy wyzierały nieludzkie,

zielono nakrapiane oczy, ze smutnym spokojem wpatrujące się w przestrzeń. Przywódca

wysokich ludzi spojrzał na Rackhira i Lamsara. Kiwnął głową i uprzejmie skinął bladą dłonią

o długich palcach.

- Witajcie - przemówił. Głos miał wysoki i słaby, niczym głos dziewczyny, lecz

pięknie modulowany. Jedenastu mężczyzn usadowiło się na tronach, lecz pierwszy z nich,

ten, który mówił, nadal stał w miejscu. - Usiądźcie, proszę - powiedział.

Rackhir i Lamsar usiedli na wyściełanych purpurowo krzesłach.

- Jak się tu dostaliście? - zapytał mężczyzna.

- Przeszliśmy przez Bramę z Chaosu - odparł Lamsar.

- Czy szukaliście naszego królestwa?

- Nie. Wędrujemy do Domeny Szarych Władców.

background image

- Tak właśnie myślałem. Wasi ludzie rzadko u nas goszczą, chyba że przez przypadek.

- Co to za miejsce? - zapytał Rackhir, gdy mężczyzna, który z nimi rozmawiał, usiadł

wreszcie na ostatnim wolnym tronie.

- To kraina poza czasem. Niegdyś była częścią Ziemi, którą znacie, ale w odległej

przeszłości odłączyła się od niej. Nasze ciała, w przeciwieństwie do waszych, są

nieśmiertelne. Sami o tym decydujemy, ale nie jesteśmy tak jak wy przywiązani do naszych

materialnych powłok.

- Nie rozumiem - zmarszczył brwi Rackhir. - O czym mówisz?

- Wyraziłem to w najprostszy zrozumiały dla ciebie sposób. Jeżeli nadal nie wiesz, o

czym mówię, nie mogę ci tego wytłumaczyć bardziej przystępnie. Nazywają nas Strażnikami,

chociaż niczego nie strzeżemy. Jesteśmy wojownikami, lecz nie wojujemy z nikim.

- Co wiec robicie? - zaciekawił się Rackhir.

- Istniejemy. Pewnie chcecie wiedzieć, gdzie leży następna Brama?

- Owszem.

- Pokrzepcie się więc, a potem pokażemy wam Bramę.

- Jaka jest wasza funkcja? - zapytał Rackhir.

- Funkcjonowanie - odparł mężczyzna.

- To nieludzkie!

- To właśnie jest ludzkie. Wy przez całe życie gonicie za czymś, co tkwi w was

samych i co można znaleźć w każdym człowieku. Jednak tam tego nie szukacie, pragniecie

iść świetniejszą drogą. W ten sposób marnujecie życie, by w końcu się przekonać, że je

zmarnowaliście. Cieszę się, że nie jesteśmy już do was podobni, żałuję jednak, że nie

możemy wam pomóc. To jest zabronione.

- Nie szukamy Szarych Władców z błahych powodów - cicho, z szacunkiem odezwał

background image

się Lamsar. - Wędrujemy, by uratować Tanelorn.

- Tanelorn? - szeptem zapytał mężczyzna. - Czyż więc Tanelorn nadal istnieje?

- Owszem - odparł Rackhir. - I zapewnia schronienie strudzonym ludziom, zasługując

na ich bezgraniczną wdzięczność. - Teraz wreszcie Czerwony Łucznik zdał sobie sprawę,

czemu miejsce to wydało mu się znajome; panowała w nim bowiem ta sama co w Tanelorn

atmosfera, która tu jednak była o wiele bardziej intensywna.

- Tanelorn było ostatnim z naszym miast - powiedział Strażnik. - Wybaczcie,

niewłaściwie was oceniliśmy. Większość wędrowców, którzy trafiają na naszą płaszczyznę, to

zwykli włóczędzy, pozbawieni prawdziwego celu, zasłaniający się jedynie wymówkami,

wyimaginowanymi powodami, dla których muszą przemieszczać się z miejsca na miejsce.

Musicie kochać Tanelorn, skoro podjęliście ryzyko przeprawy przez Bramy.

- Kochamy to miasto - odezwał się Rackhir. - Jestem wdzięczny, że je zbudowaliście.

- Zbudowaliśmy je dla własnych potrzeb, ale dobrze, że służy też innym. I że inni

służą jemu.

- Pomóżcie więc nam - poprosił Rackhir. - Pomóżcie Tanelorn.

- Nie możemy. To niezgodne z prawem. A teraz rozgośćcie się i pokrzepcie trochę.

Podano jedzenie, zarówno miękkie jak i chrupkie, słodkie i kwaśne, a także napój,

który zdawał się przenikać przez pory ich skóry. Pili łapczywie.

- Otworzyliśmy dla was drogę - powiedział Strażnik po pewnym czasie. - Idźcie nią, a

znajdziecie się w kolejnej krainie. Ostrzegam was jednak, ta jest najbardziej niebezpieczna.

Ruszyli więc drogą, którą otworzyli Strażnicy i przeszli przez Czwartą Bramę, by

trafić do przerażającego królestwa: Królestwa Prawa.

Nic nie świeciło na jaśniejącym szarym niebie, nic się nie poruszało, nic nie mąciło

szarości.

background image

Nic nie zakłócało smętnej, szarej równiny rozciągającej się wokół nich bez końca. Nie

było nawet horyzontu; jedynie jasne, bezkresne pustkowie. W powietrzu wyczuwało się

jednak obecność czegoś, co minęło, co odeszło, pozostawiając po sobie zaledwie nikły

przyczynek do atmosfery tego miejsca.

- Jakie niebezpieczeństwa mogą się tu kryć? - zapytał Rackhir, wzdrygając się. -

Przecież tu nic nie ma.

- Niebezpieczeństwo samotnego szaleństwa - odparł Lamsar. Ich głosy zagubiły się w

szarym bezmiarze.

- Kiedy Ziemia była bardzo młoda - ciągnął Lamsar, a jego słowa niosły się przez

pustkowie - wszystko tak właśnie wyglądało. Jednakże wtedy istniały przynajmniej morza. Tu

nie ma nic.

- Mylisz się - powiedział Rackhir z bladym uśmiechem. - Tu jest Prawo.

- To prawda. Czymże jednak jest Prawo, jeżeli nie ma nic, między czym można by

dokonać wyboru? Tu istotnie jest Prawo - pozbawione sprawiedliwości.

Szli przed siebie, nadal wyczuwając w powietrzu obecność czegoś nieuchwytnego, co

niegdyś było jak najbardziej uchwytne. Wędrowali przez opustoszałą krainę Absolutnego

Prawa.

W końcu jednak Rackhir coś wypatrzył. Coś migotało, zanikało i pojawiało się znowu,

aż w końcu, zbliżywszy się do tego czegoś, stwierdzili, że to człowiek. Mężczyzna miał

szlachetny kształt głowy, potężnie zbudowane ciało, lecz twarz wykrzywiał mu pełen bólu

grymas. Nie dostrzegł wędrowców, nawet gdy ci podeszli do niego bardzo blisko.

Podróżni zatrzymali się przed obcym i Lamsar odkaszlnął, by zwrócić na siebie

uwagę. Mężczyzna obrócił głowę i zerknął na nich nieuważnie. Grymas na jego twarzy

wygładził się i zastąpiło go łagodniejsze, zamyślone spojrzenie.

background image

- Kim jesteś? - spytał Rackhir.

Mężczyzna westchnął.

- Jeszcze nie - powiedział. - I tym razem jeszcze nie. Znowu widziadła.

- My mamy być widziadłami? - uśmiechnął się Rackhir. - Wydawało nam się, że to ty

nim jesteś. - Czerwony Łucznik przyjrzał się rozmywającej się, zanikającej powoli postaci

obcego. Mężczyzna wygiął kark, niczym łosoś szykujący się do skoku przez zaporę, po czym

jego ciało znowu powróciło do pierwotnej formy.

- Myślałem, że pozbyłem się już wszystkiego, co zbędne, poza własną, upartą postacią

- powiedział obcy ze zmęczeniem, - Ale oto znowu coś się pojawia. Czyżby moje

rozumowanie było błędne, czy nie myślę już tak sprawnie jak dawniej?

- Nie obawiaj się - powiedział Rackhir. - Jesteśmy istotami z krwi i kości.

- Tego się właśnie obawiałem. Przez całą wieczność zdzierałem powłoki ułudy, które

zaciemniają prawdę. Już miałem zdobyć się na ostateczny wysiłek, gdy nagle na powrót

przeniknęliście do tego świata. Niestety, mój umysł nie jest już tak sprawny jak przed laty.

- Zapewne sądzisz, że nie istniejemy naprawdę? - zapytał Lamsar powoli, z

przebiegłym uśmiechem na ustach.

- Wiesz przecież dobrze, że tak właśnie jest. Nie istniejecie, podobnie jak ja nie

istnieję. - Na twarzy mężczyzny ponownie pojawił się grymas. Jego rysy wykrzywiły się, a

cała postać poczęła zanikać, po to tylko, by na powrót przybrać swą wcześniejszą formę.

Mężczyzna westchnął. - Nawet rozmawiając z wami zdradzam to, w co wierzę. Przypuszczam

jednak, że gdy odpocznę trochę, znowu uda mi się zebrać siły i przygotować się do

końcowego wysiłku, dzięki któremu zdołam osiągnąć ostateczną prawdę: nie-istnienie.

- Ależ nie-istnienie oznacza nie-myślenie, nie-pragnienie i nie-działanie - powiedział

Lamsar. - Chyba nie chcesz samego siebie skazać na taki los?

background image

- Nie ma czegoś takiego jak „ja”. Jestem jedyną rozumującą istotą w całym

stworzeniu, jestem niemalże czystym rozumem. Jeszcze trochę wysiłku i stanę się tym, do

czego dążę: jednością z nie-istniejącym wszechświatem. Aby to osiągnąć, muszę pozbyć się

wszelkich drugorzędnych przeszkód - takich jak wy - a potem pogrążyć się w autentycznej

rzeczywistości.

- A co nią jest?

- Stan całkowitej nicości, kiedy nie ma nic, co mogłoby przeszkadzać porządkowi

rzeczy, ponieważ nie istnieje coś takiego, jak porządek rzeczy.

- Trudno to nazwać konstruktywną ambicją - odezwał się Rackhir.

- Konstruktywność to pozbawione znaczenia słowo, jak zresztą wszystkie słowa, jak

tak zwana egzystencja. Wszystko znaczy nic, oto jedyna prawda.

- Ale ten świat przecież istnieje. Chociaż tak pusty, zawiera jednak światło i twarde

skały. Nie udało ci się czystym rozumowaniem wykluczyć ich egzystencji - powiedział

Lamsar.

- Znikną, kiedy i ja zniknę - powiedział mężczyzna powoli. - Wy zresztą też

znikniecie w tej samej chwili. Wówczas Prawo będzie panować nie zagrożone.

- Ależ Prawo nie będzie mogło wówczas panować. Zgodnie z twoim rozumowaniem

nie będzie przecież istnieć.

- Mylicie się. Nicość jest Prawem. Nicość jest celem Prawa. Prawo to tylko droga,

dzięki której wszystko może dążyć do ostatecznego stanu, stanu nie-istnienia.

- No cóż - powiedział Lamsar w zamyśleniu. - W takim razie lepiej powiedz nam,

gdzie znajduje się następna Brama.

- Nie ma żadnej Bramy.

- A gdyby była, gdzie moglibyśmy ją znaleźć? - zapytał Rackhir.

background image

- Gdyby Brama istniała, a nie istnieje, znajdowałaby się w środku góry, blisko

miejsca, które niegdyś nazywano Morzem Spokoju.

- A gdzie to jest? - zapytał znowu Rackhir, zdając sobie nagle sprawę z

beznadziejności swego położenia. W krainie tej nie było ani punktów orientacyjnych, ani

słońca, ani gwiazd - nic, względem czego mogliby określić kierunek.

- Niedaleko Góry Surowości.

- A dokąd ty się udajesz? - chciał wiedzieć Lamsar.

- Na zewnątrz, donikąd, w nicość.

- A jeżeli uda ci się osiągnąć cel, gdzie my się znajdziemy?

- W jakiejś innej nicości. Nie umiem na to odpowiedzieć. Ale skoro nigdy nie

istnieliście w rzeczywistości, nie możecie się też znaleźć w nie-rzeczywistości. Tylko ja

jestem rzeczywisty, a ja nie istnieję.

- W ten sposób do niczego nie dojdziemy - powiedział Rackhir z wymuszonym

uśmiechem, który wkrótce zastąpił pełen zamyślenia wyraz twarzy.

- Jedynie mój umysł sprawia, że nie-rzeczywistość nie oddala się od nas - dodał

mężczyzna. - Muszę się bezustannie koncentrować, gdyż w przeciwnym razie zalałaby nas

powódź przedmiotów, które przeminęły, i musiałbym znowu zaczynać od początku. Na

początku było wszystko: Chaos. Ja stworzyłem nicość.

Z malującą się na twarzy rezygnacją Rackhir naciągnął cięciwę na łuk i, założywszy

strzałę, wycelował w stronę zamyślonego człowieka.

- A wiec pragniesz nie-istnieć? - zapytał.

- Już wam mówiłem.

Strzała Rackhira przebiła serce mężczyzny. Ciało nagle zmaterializowało się

całkowicie i ciężko upadło na trawę. Równocześnie dokoła pojawiły się góry, lasy i rzeki.

background image

Mimo to kraina nie przestała być pełnym spokoju, uporządkowanym światem. Rackhir i

Lamsar, wędrując w poszukiwaniu Góry Surowości, rozkoszowali się jego pięknem.

Wydawało się, że w okolicy nie ma żywego stworzenia. Wędrowcy, nadal zaszokowani,

rozmawiali jeszcze przez chwilę o człowieku, którego zmuszeni byli zabić, aż w końcu dotarli

do olbrzymiej, gładkiej piramidy. Chociaż najwyraźniej naturalnego pochodzenia, z całą

pewnością do ostatecznej formy doprowadziła ją praca rąk ludzkich. Rackhir i Lamsar obeszli

podstawę bryły, aż w końcu dotarli do otworu.

Bez wątpienia to właśnie była Góra Surowości. W pobliżu łagodnie falował ocean.

Wędrowcy przeszli przez otwór i ujrzeli dokoła filigranową krainę. Przebyli ostatnią Bramę.

Znajdowali się w Domenie Szarych Władców.

Drzewa wyglądały niczym zastygłe pajęczyny.

Tu i ówdzie błękitniały płytkie sadzawki. W świetlistej wodzie odbijały się wznoszące

się wokół brzegów smukłe skały. Wszędzie dookoła niewysokie wzgórza ciągnęły się aż po

pastelowożółty horyzont, naznaczony odcieniami czerwieni, pomarańczy i głębokiego błękitu.

Wędrowcy czuli się tu przerośnięci, niezgrabni, niczym wielkie, niekształtne

olbrzymy, depczące cienkie, krótkie źdźbła trawy. Mieli wrażenie, że niszczą świętość tego

miejsca.

Nagle spostrzegli nadchodzącą dziewczynę.

Zatrzymała się, gdy podeszli bliżej. Okrywały ją luźne, czarne szaty, falujące wokół

niej jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Twarz miała bladą i ostrą, czarne oczy

wielkie i tajemnicze. Ze smukłej szyi zwisał klejnot.

- Sorana - powiedział Rackhir łamiącym się głosem. - Przecież umarłaś.

- Zniknęłam - odpowiedziała - i znalazłam się właśnie tutaj. Powiedziano mi, że

pojawisz się w tym miejscu, więc postanowiłam tu cię spotkać.

background image

- Ale to jest Domena Szarych Władców, a ty służysz Chaosowi.

- Owszem, ale na dworze Szarych Władców mile widziani są wszelkiego rodzaju

wędrowcy, czy służą Prawu, Chaosowi, czy też żadnemu z nich. Chodź, zaprowadzę cię do

nich.

Rackhir, oszołomiony, pozwolił poprowadzić się przez dziwną krainę, a Lamsar

podążył za nim.

Sorana i Rackhir byli niegdyś kochankami. Działo się to w Yeshpotoom-Kahlai,

Nieczystej Fortecy, gdzie kwitło urzekające zło. Sorana, czarodziejka, miłośniczka przygód,

pozbawiona sumienia kobieta, wysoko ceniła sobie Czerwonego Łucznika od momentu, gdy

pewnego wieczoru pojawił się w Yeshpotoom-Kahlai, cały pokryty własną krwią po

przedziwnej bitwie miedzy Rycerzami Tumbru a rozbójnikami-inżynierami Loheba Bakry.

Siedem lat temu zaś Rackhir usłyszał jej przenikliwy wrzask, gdy do Nieczystej Fortecy

wdarli się Błękitni Zabójcy, lubujący się w mordzie złoczyńcy. Czerwony Łucznik właśnie

opuszczał w pośpiechu Yeshpotoom-Kahlai i uznał, że bliższe wnikanie w to, czemu Sorana

wydała z siebie dźwięk, który do złudzenia przypominał przedśmiertny okrzyk, byłoby

wysoce nierozsądne. A teraz spotkał ją tutaj. Sorana nie robiła nic bezcelowo. Nie

podejmowała żadnego działania, jeżeli nie mogła odnieść z tego jakiejś korzyści. W dodatku

służyła Chaosowi. Powinien odnosić się do niej z rezerwą.

Teraz wędrowcy ujrzeli przed sobą ogromną liczbą wielkich namiotów koloru

migoczącej szarości, która w padającym świetle zdawała się melanżem wszelkich możliwych

barw. Pomiędzy namiotami wolnym krokiem przemieszczali się ludzie. Wszędzie dokoła

panowała atmosfera bezczynności.

- Tutaj - powiedziała Sorana, uśmiechając się do Rackhira i trzymając go za rękę -

Szarzy Władcy urządzili swój tymczasowy dwór. Podróżują po całej krainie, wożąc ze sobą

background image

jedynie nieliczne przedmioty i prowizoryczne domostwa. Powitają cię uprzejmie, jeżeli

zdołasz ich zainteresować.

- Ale czy nam pomogą?

- Musisz ich o to sam zapytać.

- Jesteś zaprzysiężona Eeąuor z Chaosu - zauważył Rackhir - i musisz stanąć u jej

boku, przeciwko nam, prawda?

- Tutaj panuje zawieszenie broni - uśmiechnęła się Sorana. - Mogę jedynie

informować Chaos o waszych posunięciach, a jeżeli Szarzy Władcy zdecydują się wam

pomóc, muszę przekazać, w jaki sposób chcą to uczynić, o ile uda mi się tego dowiedzieć.

- Jesteś szczera, Sorano.

- W tej krainie hipokryzja jest o wiele bardziej wyrafinowana, a najsubtelniejszym ze

wszystkich kłamstw jest prawda - powiedziała kobieta, po czym cała trójka weszła na teren

zajęty przez wysokie namioty i skierowała się w stronę jednego z nich.

W innym królestwie na Ziemi, olbrzymia horda, pokrzykując i śpiewając, pędziła za

odzianym w czarną zbroję jeźdźcem przez trawiaste równiny na północ, coraz bardziej

zbliżając się do samotnego miasta. Różnorodna broń pobłyskiwała pośród wieczornych mgieł.

Tłum parł naprzód niczym rozhukana fala przypływu, przepełniony histeryczną nienawiścią,

którą Narjhan zasiał w nędznych sercach żebraków. Pośród najeźdźców znajdowali się

złodzieje, mordercy, biedota żyjąca odpadkami - nie skład gromady stanowił problem, ale jej

liczebność.

W Tanelorn zaś wojownicy o poważnych twarzach wysłuchiwali wieści, jakie

przynosili ze sobą zwiadowcy wysyłani poza mury miasta, by ocenili siły armii żebraków.

Brut, przechadzający się w srebrnej zbroi odpowiadającej jego randze, wiedział, że

minęły już dwa dni, odkąd Rackhir opuścił Pustynię Westchnień. Jeszcze trzy dni i miasto

background image

zostanie pochłonięte przez potężną hordę Narjhana. Mieszkańcy wiedzieli, że nie zdołają

powstrzymać jej naporu. Mogli jedynie pozostawić Tanelorn własnemu losowi, lecz tego nie

chcieli uczynić. Nawet słaby Uroch nie pragnął uciekać. Działo się tak dlatego, że Tajemnicze

Tanelorn napełniało swych mieszkańców dziwną siłą, a żaden z nich nie wiedział, skąd się

ona bierze. Tam, gdzie niegdyś ziała pustka, teraz tkwiła potężna moc. Ludzie nie opuszczali

miasta z egoistycznych pobudek; gdyby z niego wyjechali, znów znaleźliby się we władzy

pustki, a tego obawiali się najbardziej.

Brut był przywódcą i to on przygotował Tanelorn do obrony. Obrona ta mogłaby

wytrzymać napór armii żebraków, ale wszyscy wiedzieli, że nic nie poradzi przeciw

Chaosowi. Brut wzdrygnął się pomyślawszy, że gdyby Chaos skierował całe swe siły przeciw

Tanelorn, wszyscy jego obrońcy w jednej chwili znaleźliby się w Piekle.

Kopyta koni powracających zwiadowców i wysłanników wzbiły tumany pyłu wysoko

nad miejskie mury. Jeden z nich przejechał przez bramę na oczach Bruta. Jeździec zatrzymał

wierzchowca tuż przy szlachcicu. Był to wysłannik z Kaarlak nad Płaczącym Pustkowiem,

jednego z miast położonych najbliżej Tanelorn.

- Prosiłem Kaarlak o pomoc - wykrztusił wysłannik -ale tak jak przypuszczaliśmy,

jego mieszkańcy nawet nie słyszeli o Tanelorn i podejrzewali, że zostałem wysłany przez

armię żebraków i chcę zastawić pułapkę na nielicznych pozostałych w mieście wojowników.

Rozmawiałem z Senatorami, lecz nie chcieli nic przedsięwziąć w tej sprawie.

- Czy nie było tam Elryka? On zna Tanelorn.

- Nie, nie było go tam. Krąży plotka, że sam walczy teraz z Chaosem, gdyż jego

słudzy porwali mu żonę, Zarozinię. Albinos ruszył za nimi w pościg. Wydaje się, że Chaos

wszędzie wzrasta w siłę.

Brut pobladł na twarzy.

background image

- A co z Jadmarem? Czy Jadmar przyśle wojowników? - dopytywał niecierpliwie

wysłannik. Wiedział, że wielu ludzi zostało wysłanych do pobliskich miast, by szukać tam

pomocy.

- Nie wiem - odparł Brut. - To nie ma już zresztą znaczenia. Armia żebraków jest

oddalona zaledwie o trzy dni marszu od Tanelorn, a Jadmarczycy nie dotarliby tu przed

upływem dwóch tygodni.

- A Rackhir?

- Nie powrócił jeszcze i nic nie słyszałem o jego losach. Mam przeczucie, że już go

nie ujrzymy. Tanelorn jest skazane na zagładę.

Rackhir i Lamsar skłonili się głęboko przed trójką niewysokich ludzi, siedzących w

namiocie. Jeden z mężczyzn jednak powiedział z niecierpliwością w głosie:

- Nie poniżajcie się przed nami, którzy jesteśmy naj-pokorniejsi ze wszystkich.

Wędrowcy wyprostowali się więc, czekając, aż gospodarze tego miejsca ponownie się

do nich odezwą.

Szarzy Władcy udawali pokorę, lecz jak się wydawało, była to jedynie ostentacja,

gdyż czerpali dumę ze swej pozy. Rackhir zdał sobie sprawę, że będzie musiał stosować

najbardziej wyrafinowane pochlebstwa, a nie sądził, by to mu się udało. Był przecież

wojownikiem, a nie dworakiem czy dyplomatą. Lamsar także to zrozumiał, powiedział więc:

- O Władcy, porzuciwszy dumę przybyliśmy tu, by nauczyć się od was prostszych

prawd, które są jedynymi prawdami.

Jeden z Władców przybrał skromny wyraz twarzy i odpowiedział:

- Nie my powinniśmy oceniać, co jest prawdą, a co nią nie jest, gościu. Możemy

podzielić się z wami jedynie pewnymi przemyśleniami. Możliwe, że okażą się one dla was

interesujące lub pomocne w odnalezieniu własnej prawdy.

background image

- Zaiste, to bardzo prawdopodobne - powiedział Rackhir, nie bardzo wiedząc, z czym

właściwie się zgadza, ale uznając, że to będzie najlepsze wyjście. - Zastanawialiśmy się też,

czy bylibyście skłonni podzielić się z nami przemyśleniami na temat, który żywo nas

interesuje: ochrona naszego Tanelorn.

- Nie jesteśmy na tyle zadufani, by narzucać komuś swoje zdanie. Nie można nas

nazwać błyskotliwymi intelektualistami - odparł mówca uprzejmie. - Nie mamy też zbytniego

zaufania do własnych opinii. Kto wie, może są błędne, oparte na błędnych przesłankach?

- Istotnie - odezwał się Lamsar, uznając, że najlepiej pochlebi gospodarzom, jeżeli

wspomni o ich skromności. - Szczęście to dla nas, że możemy wreszcie odróżnić prawdziwą

uczoność od dumy. Albowiem najwięcej widzi człowiek cichy, który mówi niewiele, za to

uważnie obserwuje. Mimo to, chociaż zdajemy sobie sprawę, że nie jesteście przekonani, czy

wasze przemyślenia lub pomoc będą dla nas użyteczne, biorąc za przykład wasze zachowanie,

pokornie pytamy: czy znacie jakiś sposób, w który moglibyśmy ocalić Tanelorn?

Rackhir z trudem nadążał za złożonością z pozoru jedynie nieskomplikowanego

przemówienia Lamsara, spostrzegł jednak, że Szarzy Władcy są zadowoleni. Kątem oka

Czerwony Łucznik obserwował Soranę. Kobieta uśmiechała się pod nosem. Po tym uśmiechu

Rackhir zorientował się, że właściwie rozegrali to spotkanie. Sorana przysłuchiwała się też

uważnie. Rackhir zaklął po cichu. Władcy Chaosu dowiedzą się o wszystkim i nawet jeżeli

Tanelorn zdoła uzyskać pomoc od Szarych Władców, Chaos będzie miał czas przedsięwziąć

odpowiednie kroki, by zapobiec uratowaniu miasta.

Mówca Szarych Władców dźwięczną mową porozumiał się ze swymi kompanami, po

czym odezwał się znowu:

- Z rzadka jedynie mamy zaszczyt gościć równie odważnych i inteligentnych ludzi. W

jaki sposób nasze dyletanckie umysły mogą oddać przysługę waszej sprawie?

background image

Rackhir nagle zorientował się, niemal śmiejąc się z tej niespodziewanej myśli, że

Szarzy Władcy wcale nie byli aż tak mądrzy. Za pomocą pochlebstwa udało im się uzyskać

ich pomoc.

- Narjhan z Chaosu prowadzi wielką armię ludzkich szumowin, armię żebraków -

powiedział Czerwony Łucznik. - Przysiągł, że zmiecie z powierzchni ziemi Tanelorn i zabije

wszystkich jego mieszkańców. Potrzeba nam jakiegoś rodzaju magicznej pomocy, by

zmierzyć się z kimś równie potężnym jak Narjhan i pokonać żebraków.

- Przecież Tanelorn nie można zniszczyć - powiedział Szary Władca.

- Miasto jest wieczne... - odezwał się inny.

- Ale to wyobrażenie... - mruknął trzeci.

- W Kaleef żyją żuki - rzekł Szary Władca, który do tej pory jeszcze się nie odzywał. -

Wytwarzają specyficznego rodzaju jad.

- Żuki, panie? - zapytał Rackhir.

- Są wielkie jak mamuty - wytłumaczył trzeci Władca - ale mogą zmieniać swój

rozmiar, a także rozmiar zdobyczy, jeżeli nie mieści się w ich gardzieli.

- Jeżeli już o to chodzi - odezwał się pierwszy mówca - góry na południu naszej krainy

zamieszkuje chimera. Potrafi zmieniać postać, a co więcej, nienawidzi Chaosu, gdyż to

właśnie Chaos ją stworzył i pozbawił własnego kształtu.

- Jest też czterech braci z Himerscahl, którzy posiedli moc czarnoksięską -

zaproponował drugi Władca, lecz pierwszy przerwał mu:

- Ich magia nie działa poza ich własną płaszczyzną -powiedział. - Myślałem raczej o

wskrzeszeniu Błękitnego Czarodzieja.

- Zbyt niebezpieczne, a w dodatku przekraczające nasze możliwości - rzekł jego

towarzysz.

background image

Spór trwał. Rackhir i Lamsar czekali w milczeniu.

W końcu odezwał się pierwszy mówca:

- Zdecydowaliśmy, że Żeglarze z Xerlerenes najlepiej będą wam mogli pomóc w

obronie Tanelorn. Musicie udać się w góry Xerlerenes i odnaleźć ich jezioro.

- Rozumiem - powiedział Lamsar. - Górskie jezioro.

- Nie - odezwał się Władca. - Ich jezioro leży nad górami. Poszukamy kogoś, kto

mógłby was tam zabrać. Być może udzielą wam pomocy.

- Czy nie możecie zagwarantować nic ponadto?

- Nie. Wtrącanie się w sprawy innych nie leży w naszej naturze. Żeglarze sami

zadecydują, czy wam pomogą, czy nie.

- Rozumiem - powiedział Rackhir. - Dziękujemy.

Ile czasu minęło odkąd opuścił Tanelorn? Ile jeszcze pozostało czasu do ataku

żebraków Narjhana na miasto? Czy może już on nastąpił?

Nagle, jakby sobie o czymś przypominając, rozejrzał się za Soraną, lecz kobiety nie

było w namiocie.

- Gdzie leżą góry Xerlerenes? - pytał właśnie Lamsar.

- Nie w naszym królestwie - odparł jeden z Szarych Władców. - Znajdziemy wam

przewodnika.

Soraną wypowiedziała słowo, które natychmiast przeniosło ją w błękitny, dobrze jej

znany przejściowy świat. W krainie tej nie było innych kolorów poza niezliczonymi

odcieniami błękitu. Tutaj kobieta czekała, aż Eequor zauważy jej obecność. Ponieważ czas

nie płynął w tym miejscu, nie potrafiła powiedzieć, jak długo trwa oczekiwanie.

Na znak dowódcy horda żebraków powoli, niezdyscyplinowanie zatrzymała się

wreszcie. Głos zadudnił spod hełmu, który zawsze okrywał twarz Władcy Chaosu.

background image

- Jutro ruszymy na Tanelorn. Nadejdzie wreszcie długo oczekiwana chwila. Teraz

rozbijcie obóz. Jutro Tanelorn zostanie ukarane, a kamienie, z których zbudowano jego niskie

domy staną się jedynie pyłem unoszonym na wietrze.

Milion żebraków podnieconym szmerem głosów dał wyraz swej radości. Nikt nie

zapytał, dlaczego wędrowali tak daleko. Dowodziło to potęgi Narjhana.

W Tanelorn Brut i Zaś Jednoręki cichym, opanowanym głosem rozmawiali o naturze

śmierci. Przepełniał ich smutek, lecz bardziej niż siebie żałowali Tanelorn, które wkrótce

miało zginąć. Na zewnątrz mizerna armia usiłowała otoczyć kordonem miasto, ale

wojowników było tak niewielu, że nie udało im się wypełnić przerw miedzy ludźmi. W

domach zapłonęły światła, jak gdyby po raz ostatni. Wosk żałobnie kapał ze świec.

Sorana, spocona jak zawsze po epizodzie w świecie przejściowym, powróciła na

płaszczyznę zajmowaną przez Szarych Władców i odkryła, że Rackhir, Lamsar i ich

przewodnik szykują się już do drogi. Eequor powiedziała jej, co robić: zadaniem Sorany było

nawiązanie kontaktu z Narjhanem. Reszty mieli dokonać Władcy Chaosu. Odziana na czarno

kobieta przesłała ręką całusa swemu byłemu kochankowi, który w środku nocy opuszczał

właśnie obóz. Czerwony Łucznik uśmiechnął się do niej wyzywająco, ale gdy odwrócił twarz,

zmarszczył brwi i ruszył w milczeniu za swymi kompanami do Doliny Prądów, gdzie

znajdowało się przejście do świata, w którym piętrzyły się góry Xerlerenes. Ledwo się tam

znaleźli, zaraz zawisło nad nimi niebezpieczeństwo.

Ich przewodnik, wędrowiec imieniem Timeras, wskazał ręką na nocne niebo, na

którym rysowały się kontury wysokich turni.

- W tym świecie panują Żywioły Powietrza - powiedział. - Spójrzcie!

Ujrzeli pikujące w dół stado sów. Wielkie oczy gorzały złowieszczo. Dopiero gdy

ptaki zbliżyły się, wędrowcy zobaczyli, jakie są olbrzymie: wzrostem niemalże dorównywały

background image

ludziom. Siedząc w siodle Rackhir napiął cięciwę łuku.

- W jaki sposób tak szybko mogli odkryć naszą obecność? - zastanawiał się Timeras.

- Sorana - odparł krótko Rackhir, zajęty łukiem. - Musiała ostrzec Władców Chaosu, a

ci wysłali te przerażające ptaszyska.

Pierwsza z sów pomknęła w dół z rozcapierzonymi pazurami i półotwartym dziobem.

Czerwony Łucznik posłał strzałę prosto w pierzastą gardziel. Ptak wrzasnął i z trudem wzbił

się w górę. Rackhir wypuszczał z jęczącej cięciwy strzałę za strzałą. Pociski trafiały w cel

przy akompaniamencie świstu miecza Timerasa, który ciął uskrzydlonych przeciwników,

uchylając się przed szponami nurkujących bestii.

Lamsar przyglądał się bitwie, lecz nie brał w niej udziału. Wydawało się, że zamyślił

się właśnie w momencie, gdy jak najbardziej pożądane było szybkie działanie.

Jeżeli w tym świecie dominują powietrzne duchy, rozważał pustelnik, to ulękną się

silniejszych przedstawicieli innych żywiołów. I Lamsar gorączkowo starał się przypomnieć

sobie odpowiednie zaklęcie.

Gdy wreszcie udało im się przepędzić sowy, Rackhirowi pozostały zaledwie dwie

strzały w kołczanie. Najwyraźniej ptaszyska nie były przyzwyczajone do skutecznie broniącej

się zdobyczy i pewne swej przewagi nie atakowały zbyt zaciekle.

- Przypuszczam, że czekają na nas jeszcze inne niebezpieczeństwa - powiedział

Rackhir cokolwiek drżącym głosem. - Władcy Chaosu z pewnością użyją rozmaitych

środków, by nas powstrzymać. Jak daleko jeszcze do Xerlerenes?

- Niezbyt daleko - odparł Timeras. - Ale to ciężka droga.

Ruszyli naprzód. Lamsar jechał za nimi, zatopiony we własnych myślach.

Wędrowcy pędzili wierzchowce wzdłuż stromej, górskiej ścieżki. Po jednej jej stronie

ziała bezdenna przepaść. Rackhir, niezbyt pewnie czujący się na wysokości, trzymał się jak

background image

najbliżej zbocza góry. Gdyby miał jakichś Bogów, do których mógłby się modlić,

niewątpliwie czyniłby to w tej chwili.

Gdy minęli załom skalny, ujrzeli naprzeciwko nadlatujące - czy też nadpływające -

olbrzymie ryby. Stwory, wielkie niczym rekiny, świeciły własnym światłem. Obdarzone były

potężnymi płetwami, za pomocą których szybowały w powietrzu, wyglądając niczym sunące

nad dnem morskim płaszczki. Najwyraźniej stworzenia te wiele łączyło z rybami. Timeras

wyciągnął miecz, lecz Rackhirowi pozostały tylko dwie strzały. Jego łuk miał więc stać się

bezużyteczny, jako że powietrznych ryb było bardzo wiele.

Lamsar jednak roześmiał się tylko i przemówił wysokim głosem, dobitnie akcentując

każdą sylabę:

- Crackhor - pishtasta salafar!

Wielkie, ogniste kule zmaterializowały się na tle czarnego nieba. Płomienne pociski

wielokolorowego ognia przybrały dziwne, wojenne kształty i pomknęły w stronę

nienaturalnych ryb.

Płomienie osmaliły olbrzymie cielska. Stwory wrzasnęły, zajęły się ogniem i płonąc

runęły w głęboki wąwóz.

- Żywioły Ognia! - wykrzyknął Rackhir.

- Powietrzne duchy boją się podobnych istot - odparł Lamsar spokojnie.

Ogniste istoty towarzyszyły im przez resztę drogi do Xerlerenes. Nie odstępowały

podróżnych aż do nastania świtu, odstraszając innych wrogów, których najwyraźniej nasłali

na nich Władcy Chaosu.

O świcie ujrzeli łodzie z Xerlerenes. Stały na kotwicach pośród spokojnego nieba.

Kłębiaste chmury baraszkowały wokół smukłych stępek, olbrzymie żagle były zwinięte.

- Żeglarze mieszkają na pokładzie swych statków - powiedział Timeras - gdyż tylko

background image

one nie podlegają prawom natury.

Timeras przyłożył złożone dłonie do ust. Jego okrzyk poniósł się daleko w rześkim

powietrzu poranka:

- Żeglarze z Xerlerenes, mieszkańcy powietrza, przybyli goście z błaganiem o pomoc!

Na jednej z burt czerwono-złotego żaglowca pojawiła się czarna, brodata twarz.

Mężczyzna osłonił oczy przed wschodzącym słońcem i popatrzył w dół na przybyłych, po

czym zniknął znowu.

Po pewnym czasie drabinka z cienkich rzemyków wijąc się jak wąż ześlizgnęła się po

burcie aż do miejsca, w którym na górskim szczycie siedzieli na koniach wędrowcy. Timeras

uchwycił ją, sprawdził jej wytrzymałość i począł się wspinać. Rackhir wyciągnął rękę i

unieruchomił drabinkę. Wydawało się, że jest zbyt cienka, by unieść ciężar człowieka, lecz

ledwo ujął ją w dłonie, wiedział, że mocniejszej nie widział w życiu.

Lamsar burknął coś gniewnie, gdy Rackhir gestem wskazał, że ma podążyć za

Timerasem, lecz udało mu się dostać na pokład wcale zwinnie. Czerwony Łucznik ruszył w

górę jako ostatni, unosząc się w przestworzach wysoko ponad turniami, pnąc się w stronę

żeglującego w powietrzu statku.

Flota składała się z jakichś dwudziestu czy trzydziestu łodzi. Rackhir odniósł

wrażenie, że Tanelorn miałoby szansę, gdyby Żeglarze ruszyli mu na ratunek - oczywiście

jeżeli miasto jeszcze nie padło. Tak czy owak jednak Narjhan dowie się, jakiego rodzaju

pomocy szukają obrońcy.

Wygłodniałe psy szczekaniem powitały poranek i horda żebraków, budząc się po

nocy, którą spędziła śpiąc na gołej ziemi, ujrzała Narjhana już na koniu, rozmawiającego z

jakimś przybyszem. Była nim dziewczyna w czarnych szatach, które falowały wokół niej

jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Na smukłej szyi zawieszony miała klejnot.

background image

Zakończywszy rozmowę, Narjhan rozkazał, by przyprowadzono konia dla gościa.

Dziewczyna jechała tuż za Władcą Chaosu, za nimi zaś podążała cała armia żebraków,

pokonując ostatni etap znienawidzonej podróży do Tanelorn.

Ujrzawszy, jak słabo strzeżone jest cudowne miasto, żebracy roześmiali się głośno,

lecz Narjhan i jego towarzyszka wpatrywali się w niebo.

- Może jeszcze zdążymy - odezwał się głuchym głosem Władca Chaosu, dając rozkaz

do ataku.

Żebracy, wyjąc, puścili się biegiem w stronę miejskich murów. Rozpoczął się atak.

Brut wyprostował się w siodle. Po twarzy spływały mu łzy, niknąc w brodzie. W

urękawiczonej dłoni trzymał olbrzymi topór wojenny. Drugą ręką podtrzymywał leżącą w

poprzek siodła nabijaną kolcami maczugę.

Zas Jednoręki dzierżył długi i ciężki miecz o szerokim ostrzu, z wyobrażonym na

rękojeści kroczącym złotym lwem. Ostrze to pomogło mu zdobyć tron w Andlermaigne,

wątpił jednak, czy z jego pomocą zdoła zachować pokój w Tanelorn. U boku Zasa stał Uroch

z Nievy o pobladłej lecz gniewnej twarzy. Uroch przyglądał się nadciągającej nieuchronnie

okrytej łachmanami gromadzie.

Wrzeszcząc, żebracy zwarli się w walce z obrońcami Tanelorn. Chociaż słabsi

liczebnie, wojownicy walczyli zaciekle, gdyż bronili nie tylko swego życia i tego, co w tym

życiu ukochali; bronili wszystkiego, co nadawało życiu sens.

Narjhan siedział na koniu, obserwując bitwę. Sorana zatrzymała się u jego boku.

Władca Chaosu nie mógł brać czynnego udziału w walce, a jedynie przyglądać się jej i w

razie potrzeby zastosować magię, by wspomóc swe sługi lub bronić własnej osoby.

Obrońcom Tanelorn cudem udawało się powstrzymywać napór rozwrzeszczanej

hordy. Ich broń ociekała krwią, wznosząc się i opadając pośród morza kotłujących się ciał,

background image

połyskując czerwonawym światłem świtu.

Pot zmieszał się ze słonymi łzami w szczeciniastej brodzie Bruta. Lashmaryjczyk

zwinnie zeskoczył z grzbietu swego czarnego konia, gdy zwierzę rżąc żałośnie zwaliło się na

ziemię. W gardle narastał mu szlachetny okrzyk bojowy przodków i chociaż nie bardzo

pasował on do tej haniebnej walki, Brut, wywijając ostrym toporem i rozłupującą wszystko w

drzazgi maczugą, pozwolił wydostać mu się z rykiem z krtani. Nie miał jednak nadziei w

sercu; Rackhir nie powrócił i Tanelorn było skazane na zagładę. Pocieszał go jedynie fakt, że

umrze wraz z miastem, a jego krew zmiesza się z popiołami Tanelorn.

Także Zas poczynał sobie dzielnie, póki nie padł z roztrzaskaną czaszką. Biegnący w

stronę Urocha z Nievy żebracy zmasakrowali stopami jego starcze ciało. Dusza Zasa, nadal

zaciskającego dłoń na złotej rękojeści miecza, opuszczała właśnie ciało, by zniknąć w

Otchłani, gdy Uroch również zginął w walce.

I wówczas nagle Statki z Xerlerenes zmaterializowały się na niebie i Brut, zerknąwszy

przypadkowo w górę, wiedział, że Rackhir wreszcie powrócił, chociaż mogło być już za

późno.

Narjhan także spostrzegł Statki. Zawczasu przygotował się na ich spotkanie.

Żaglowce szybowały w przestworzach, otoczone przez Żywioły Ognia, które

zawezwał Lamsar. Duchy powietrza i płomienia przybyły na ratunek słabnącemu Tanelorn...

Żeglarze przygotowali się do walki. Czarne twarze przybrały pełen koncentracji

wygląd, gęste brody skrywały uśmiech. Mężczyźni z Xerlerenes przysposobili wojenny

rynsztunek. Różnego rodzaju broń - długie, hakowate trójzęby, stalowe sieci, zakrzywione

miecze, wydłużone harpuny - połyskiwała w świetle poranka. Rackhir stał na dziobie

prowadzącego statku. W kołczanie miał pełno smukłych strzał ofiarowanych przez Żeglarzy.

Pod sobą widział Tanelorn. Widok wciąż nie zdobytego miasta sprawił mu ulgę.

background image

Dostrzegł też kłębiących się wojowników, ale z tej wysokości nie potrafił powiedzieć,

czy są to przyjaciele, czy wrogowie. Lamsar krzyknął w stronę uwijających się dokoła

Żywiołów Ognia, wydając im instrukcje. Timeras uśmiechnął się szeroko i trzymał miecz w

pogotowiu. Żaglowiec zakołysał się na wietrze i opuścił niżej.

Teraz zobaczył Narjhana i stojącą obok Soranę.

- Ta suka ostrzegła go, przygotował się na nasze przybycie - powiedział Rackhir,

zwilżając wargi i wyciągając strzałę z kołczana.

Statki z Xerlerenes opuszczały się coraz niżej, żeglując na prądach powietrza. Złote

żagle wypełniały się wiatrem. Załoga zgromadziła się na jednej burcie, rwąc się do walki.

I wówczas Narjhan wezwał Kyrenee.

Wielka niczym burzowa chmura, czarna jak Piekło, z którego pochodziła, Kyrenee

uformowała się z powietrza. Jej bezkształtne cielsko ruszyło w stronę Statków z Xerlerenes,

bryzgając dokoła strumieniami trucizny. Olbrzymie macki owijały się wokół nagich ciał

krzyczących Żeglarzy, miażdżąc je w swym uścisku.

Lamsar pośpiesznie przywołał ogniste istoty, zajęte pożeraniem żebraków. Żywioły

utworzyły jedną wielką płomienistą kulę, która pomknęła na spotkanie Kyrenee.

Dwie masy zderzyły się z towarzyszącym temu wybuchem, oślepiające Czerwonego

Łucznika różnokolorowym światłem. Statki rozkołysały się i rozedrgały tak, że kilka z nich

przewróciło się stępką do góry, a ich załogi poleciały w dół na pewną śmierć.

Eksplozja rozniosła dokoła fragmenty płomiennej kuli i strzępy trującego czarnego

ciała Kyrenee, które uśmiercały wszystko, co stanęło na ich drodze, po czym znikały.

Powietrze wypełniło się smrodem, odorem spalenizny, pozostałością po żywiołach.

Kyrenee umarła. Jeszcze przez moment niosło się jej zamierające wycie. Żywioły

Ognia, umierając lub wracając do własnej sfery, wyblakły i znikły. To, co pozostało z ciała

background image

wielkiej Kyrenee, opadło powoli na ziemię i przykryło część kłębiących się wokół żebraków.

Jedynym, co pozostało po olbrzymiej rzeszy ludzi, była rozciągająca się szeroko mokra

plama, pokryta zbielałymi kośćmi.

- Szybko, dokończcie walki, nim Narjhan zdoła przywołać inne potwory - krzyknął

Rackhir.

Żaglowce spłynęły niżej. Żeglarze zarzucali stalowe sieci, wciągając na pokład wielką

liczbę żebraków, harpunami i trójzębami dobijając rzucających się nieszczęśników.

Rackhir wypuszczał strzałę za strzałą, z satysfakcją widząc, że każda z nich trafiała

nieprzyjaciela właśnie tam, gdzie ją wycelował. Pozostali przy życiu obrońcy Tanelorn,

prowadzeni przez Bruta, lepkiego od krwi, lecz uśmiechającego się na myśl o zwycięstwie,

rzucili się na przerażonych żebraków.

Narjhan nie ruszał się z miejsca, gdy jego ludzie, uciekając, kłębili się wokół niego i

dziewczyny. Sorana, wyglądająca na przestraszoną, spojrzała w górę i napotkała wzrok

Rackhira. Czerwony Łucznik wycelował w nią strzałę, lecz rozmyślił się i strzelił w stronę

Narjhana. Pocisk przebił czarną zbroję, lecz nie mógł wyrządzić krzywdy Władcy Chaosu.

Wtedy Żeglarze z Xerlerenes zarzucili ze statku, na którym płynął Rackhir,

największą sieć i złapali w nią Narjhana razem z Sorana.

Krzycząc z ożywieniem wciągnęli szamoczące się ciała na pokład. Rackhir podbiegł

kawałek, by obejrzeć zdobycz. Sorana miała biegnące w poprzek twarzy zadrapanie od

stalowej sieci, ale Narjhan leżał nieruchomy i przerażający.

Rackhir wyszarpnął topór z rąk jednego z Żeglarzy i kopnięciem zrzucił czarny hełm,

stawiając stopę na piersi pokonanego.

- Pożegnaj się z życiem, Narjhanie z Chaosu! - krzyknął w bezrozumnym

podnieceniu. Radość ze zwycięstwa przyprawiła go niemal o histerię, gdyż pierwszy raz się

background image

zdarzyło, że śmiertelnik pokonał Władcę Chaosu.

Jednakże zbroja była pusta, jak gdyby nigdy nie wypełniało jej ciało. Narjhan zniknął.

Spokój zapanował na pokładzie Statków z Xerlerenes i ponad miastem Tanelorn.

Pozostali przy życiu wojownicy zgromadzili się na miejskim rynku i wiwatując świętowali

zwycięstwo.

Friagho, Kapitan Żeglarzy podszedł do Rackhira i wzruszył ramionami.

- Nie złowiliśmy tego, dla którego tu przypłynęliśmy, ale i tak sporo ryb złapało się w

nasze sieci. Dziękujemy za połów, przyjacielu.

Rackhir uśmiechnął się i położył dłoń na czarnym ramieniu Friagha.

- Dziękujemy za pomoc. Oddaliście nam wielką przysługę.

Friagho ponownie wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę zdobyczy, unosząc w

górę trójząb. Nagle Rackhir krzyknął:

- Nie, Friagho. Pozwól mi zachować zawartość tej sieci.

Sorana, gdyż to ona była zawartością, o której mówił Czerwony Łucznik, spojrzała

niespokojnie, jak gdyby wolała raczej zostać przebita trójzębem Żeglarza.

- Oczywiście, Rackhirze - odparł Friagho. - Na tej ziemi zostało jeszcze mnóstwo

ludzi. -1 pociągnął za sieć, by uwolnić dziewczynę.

Sorana wstała, drżąc na całym ciele i spoglądając na Rackhira lękliwie. Czerwony

Łucznik uśmiechnął się dość przyjaźnie i powiedział:

- Podejdź tutaj, Sorano.

Podeszła wiec do niego i stanęła, wpatrując się rozszerzonymi oczami w kościstą,

sokolą twarz. Śmiejąc się głośno, Rackhir podniósł dziewczynę i zarzucił ją sobie na ramię.

- Tanelorn jest bezpieczne! - krzyknął. - Tak jak ja nauczysz się miłować spokój tego

miejsca! - I począł schodzić po drabince, którą Żeglarze opuścili na jednej z burt.

background image

Lamsar czekał na nich na dole.

- Odchodzę teraz do mej samotni - powiedział.

- Dziękuję ci za pomoc - odparł Rackhir. - Bez niej Tanelorn nie istniałoby już.

- Tanelorn będzie istnieć zawsze, póki żyć będą ludzie - powiedział pustelnik. - Bo to

nie jest miasto, którego murów dziś broniliście. Tanelorn to ideał, utopia.

I Lamsar uśmiechnął się.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michael Moorcock Cykl Saga o Erlyku (7) Kronika Czarnego Miecza
Moorcock Michael Elryk z Melnibone 5 Znikajaca Wieża
Moorcock Michael Elryk z Melnibone 1 Elryk z Melnibone
Moorcock Michael Elryk 5 Znikająca Wieża
Moorcock Michael Elryk z Melnibone 3 Żeglarz Mórz Przeznaczenia
Moorcock Michael Elryk 3 Żeglarz Mórz Przeznaczenia
Moorcock Michael Elryk z Melnibone 8 Zwiastun Burzy
Moorcock Michael Elryk z Melnibone 4 Śniące miasto
Moorcock Michael Elryk 4 Święte Miasto
Moorcock Michael Elryk 1 Elryk z Melnibone
Moorcock Michael Elryk 2 Perłowa Forteca
Moorcock Michael Elryk z Melnibone 2 Perłowa Forteca
Moorcook, Michael He Aqui el Hombre
Moorcock Michael Runestaff 1 Klejnot w czaszce
Moorcook, Michael EM1, Elric de Melnibone
Moorcook, Michael Un cantante muerto
Moorcock Michael Runestaff 3 Miecz Świtu
Terra Fantasy 024 Moorcock Michael Runenstab 03 Diener Des Runenstabs

więcej podobnych podstron