Michael Moorcock
Kronika czarnego
Miecza
(Przełożyła: Justyna Zandberg)
KSIĘGA PIERWSZA
Złodziej dusz
W której Elryk ponownie spotyka się z Królową Yishaną z Jharkor, a także z
Thelebem K’aarną z Pan Tang i w końcu dokonuje zemsty.
ROZDZIAŁ 1
W Bakshaan, mieście tak bogatym, że wszystkie inne osiedla ludzkie na północnym
wschodzie wyglądały przy nim niczym ubogie mieściny, znajdowała się zwieńczona wysoką
wieżą gospoda. Pewnego wieczoru w gospodzie tej siedział Elryk, pan na dymiących
zgliszczach Melniboné. Na wargach albinosa błąkał się przebiegły, ironiczny uśmieszek.
Melnibonéanin gawędził bowiem właśnie, przeplatając rozmowę wyrafinowanymi żartami, z
czterema wielmożami stanu kupieckiego, których w najbliższych dniach zamierzał
doprowadzić do bankructwa.
Moonglum Elwheryjczyk, towarzysz Elryka, przyglądał się albinosowi z podziwem i
niepokojem zarazem. Uśmiech nieczęsto gościł na wargach Elryka, a to, że Melnibonéanin
żartował z kupcami, było już zupełnie nie do pomyślenia. Moonglum pogratulował sobie w
duchu, że stoi po stronie Elryka i zastanowił się, co też może wyniknąć z tak niecodziennego
spotkania. Albinos, jak zwykle, nie zwierzył się kompanowi ze swych planów.
- Jesteśmy, panie Elryku, zainteresowani wynajęciem twych usług jako wojownika i
czarnoksiężnika. Oczywiście, dobrze za nie zapłacimy. - Pilarmo, krzykliwie odziany,
kościsty i poważny, pełnił funkcję rzecznika całej czwórki.
- A jakże to zapłacicie, moi panowie? - spytał uprzejmie Elryk, wciąż się uśmiechając.
Towarzysze Pilarma unieśli w zdumieniu brwi, a i sam mówca wyglądał na lekko
zaskoczonego. Zamachał rękami w powietrzu, rozgarniając kłęby dymu, które unosiły się w
zajmowanej przez sześciu tylko ludzi izbie gospody.
- Złotem, klejnotami... - odparł Pilarmo.
- Czyli łańcuchami - powiedział Elryk. - Nam, wolnym wędrowcom, niepotrzebne są
podobne więzy.
Moonglum wychylił się z cienia, w którym się wcześniej usadowił, a wyraz jego
twarzy świadczył dobitnie o tym, że nie zgadza się z wypowiedzianą przez Melnibonéanina
kwestią.
Pilarma i pozostałych kupców najwyraźniej także zbiła z tropu odpowiedź Elryka.
- A więc, jak mamy zapłacić?
- O tym zadecyduję później - uśmiechnął się Elryk. - Ale po cóż mówić o takich
rzeczach przed czasem? Jakie zadanie macie dla mnie?
Pilarmo odchrząknął i wymienił spojrzenia ze swymi kamratami. Ci skinęli
twierdząco. Pilarmo zniżył głos i przemówił z wolna:
- Zdajesz sobie sprawę, panie Elryku, że kupiec w naszym mieście natyka się na
bardzo silną konkurencję. Wielu handlarzy współzawodniczy ze sobą o klientów. Bakshaan
jest bogatym miastem i znakomita większość jego mieszkańców żyje dostatnio.
- To ogólnie znany fakt - zgodził się Elryk; w głębi duszy porównywał zamożnych
obywateli Bakshaan do owieczek, a siebie do wilka, który zamierza poczynić spustoszenie w
owczarni. Takie to myśli sprawiały, że szkarłatne oczy albinosa błyskały humorem, który
Moonglum bezbłędnie rozszyfrował jako ironiczny i złowróżbny.
- Jest w mieście pewien kupiec, przewyższający pozostałych liczbą posiadanych
składów i sklepów – ciągnął Pilarmo. - Jego karawany są liczne i dobrze strzeżone, więc
kupiec ów może sprowadzać do Bakshaan duże ilości towarów i sprzedawać je po zaniżonych
cenach. To złodziej! Przecież te nieuczciwe metody nas zrujnują! - Pilarmo najwyraźniej czuł
się mocno urażony.
- Mówisz, panie, o Nikornie z Ilmar? - odezwał się zza pleców Elryka Moonglum.
Pilarmo bez słowa skinął głową.
Elryk zmarszczył brwi.
- Nikorn osobiście prowadzi własne karawany; stawia czoło niebezpieczeństwom gór,
lasów i pustyń. Zasłużył sobie na sukces.
- To nie ma nic do rzeczy - sapnął gniewnie Tormiel, grubas o zwiotczałym ciele,
upierścienionych dłoniach i przypudrowanej twarzy.
- Oczywiście, że nie - starał się załagodzić elokwentny Kelos, poklepując kompana po
ramieniu. - Jestem pewien, że wszyscy tu obecni podziwiamy jego odwagę.
Kupcy przytaknęli. Cichy Deinstaf, ostatni z czwórki, także odkaszlnął i skłonił swą
kosmatą głowę. Pogładził bezkrwistymi palcami wysadzaną klejnotami rękojeść bogato
zdobionego, lecz najwyraźniej nigdy nie używanego sztyletu i rozprostował ramiona.
- Przecież jednak - ciągnął Kelos, spoglądając z aprobatą na Deinstafa - niczego nie
ryzykuje, sprzedając taniej swe towary. A niskie ceny zabijają właśnie nas.
- Nikorn jest jak cierń w naszym ciele - dopowiedział niepotrzebnie Pilarmo.
- A wy, panowie, pragniecie, abyśmy usunęli ten cierń -raczej stwierdził niż zapytał
Elryk.
- Można to i tak ująć. - Czoło Pilarma pokryło się potem. Uśmiechający się albinos
zdawał się przyprawiać kupca o coś więcej, niż lekki niepokój. O Elryku i jego
przerażających wyczynach krążyło wiele legend. Opowiadano je sobie nie pomijając
najdrobniejszych szczegółów. Gdyby nie skrajna desperacja, kupcy nigdy nie staraliby się
uzyskać pomocy albinosa. Jednakże potrzebowali kogoś, kto potrafiłby równie dobrze władać
sztuką czarnoksięską, co mieczem. Przybycie Elryka do Bakshaan mogło stanowić o ich
ocaleniu.
- Chcemy zniszczyć potęgę Nikorna - ciągnął Pilarmo. -Jeżeli będzie to równoznaczne
ze zniszczeniem samego Nikorna, cóż... - Kupiec wzruszył ramionami, na jego wargach
pojawił się cień uśmiechu. Bacznie obserwował twarz Elryka.
- Łatwo jest wynająć pospolitego mordercę, zwłaszcza w Bakshaan - zauważył Elryk
spokojnie.
- To prawda - zgodził się Pilarmo. - Nikorn jednakże zatrudnia czarnoksiężnika. I ma
własną armię. Czarnoksiężnik chroni swego chlebodawcę i jego pałac za pomocą magii. W
odwodzie zaś pozostaje straż złożona z pustynnych wojowników. Jeżeli magia zawiedzie,
zawsze pozostają metody naturalne. Mordercy już przedtem usiłowali wyeliminować kupca,
lecz niestety ich próby zakończyły się niepowodzeniem.
Elryk parsknął śmiechem.
- Cóż za pech, przyjaciele. Nie wydaje mi się jednak, by społeczność Bakshaan zbyt
długo opłakiwała utratę kilku najemnych morderców. Ich dusze niewątpliwie ułagodziły
jakiegoś demona, który w przeciwnym razie gnębiłby uczciwych obywateli.
Kupcy roześmiali się nieszczerze, a siedzący w cieniu Moonglum pokazał zęby w
uśmiechu.
Elryk nalał wina do naczyń współbiesiadników. Trunek pochodził z winorośli, której
uprawa była w Bakshaan zakazana. Zbyt wielkie jego ilości doprowadzały pijącego do
szaleństwa. Melnibonéaninowi jednak zdarzało się pijać go w przeszłości i jak dotąd nie
wystąpiły żadne skutki uboczne. Albinos uniósł wypełniony żółtą cieczą kubek do ust i
opróżniwszy go jednym haustem odetchnął głęboko, z zadowoleniem czując, jak alkohol
rozlewa mu się ciepłem po całym ciele. Pozostali sączyli trunek ostrożnie. Kupcy zaczynali
już żałować pochopnego dążenia do spotkania z Melnibonéaninem. Powoli dochodzili do
wniosku, że legendy nie tylko nie kłamały, ale też nie oddawały sprawiedliwości
dziwnookiemu człowiekowi, do którego zwrócili się o pomoc.
Elryk ponownie napełnił swój kielich żółtym winem. Ręka drżała mu lekko. Szybko
oblizał wargi suchym językiem. Pociągnął kolejny łyk i zaczął szybciej oddychać. Każdego
innego człowieka podobna ilość owego trunku zamieniłaby w skamlącego idiotę;
przyspieszony oddech był jedyną oznaką, że wino miało jakikolwiek wpływ na
Melnibonéanina.
Trunek ten pili ludzie, którzy pragnęli śnić o innych, mniej rzeczywistych światach.
Elryk pił w nadziei, że przynajmniej w ciągu najbliższej nocy nie nawiedzą go żadne sny.
- A kimże jest ów potężny czarnoksiężnik, panie Pilarmo? - zapytał albinos.
- Zwie się on Theleb K’aarna - brzmiała nerwowa odpowiedź kupca.
Purpurowe oczy Elryka zwęziły się.
- Czarnoksiężnik z Pan Tang?
- Tak, stamtąd właśnie pochodzi.
Elryk odstawił kielich na stół i wstał, gładząc palcami wykutą z czarnej stali klingę
swego miecza, Zwiastuna Burzy.
- Pomogę wam, panowie - powiedział z przekonaniem. Postanowił mimo wszystko nie
puszczać kupców z torbami. W jego umyśle zaczął się kształtować zupełnie nowy, o wiele
poważniejszy plan.
A więc, Thelebie K’aarno, pomyślał albinos, wybrałeś sobie Bakshaan na nową
kryjówkę?
Theleb K’aarna zachichotał. Był to okropny dźwięk, zwłaszcza że dochodził z głębi
trzewi biegłego w swej sztuce czarnoksiężnika. Odgłos ten absolutnie nie pasował do
wysokiej, czarnobrodej, patriarchalnej postaci odzianej w purpurowe szaty. Dźwięk ten po
prostu nie przystoił komuś obdarzonemu głęboką mądrością.
Theleb K’aarna zachichotał i leżąc na łożu wpatrywał się rozmarzonymi oczyma w
wyciągniętą u jego boku kobietę. Szeptał jej prosto do ucha nieskładne słowa, którymi
zapewniał ją o swym uczuciu, a ona uśmiechała się pobłażliwie, gładząc długie, czarne włosy
czarnoksiężnika, jak gdyby głaskała psią sierść.
- Pomimo całej swej uczoności jesteś głupcem, Thelebie K’aarno - mruknęła. Nie
patrzyła na mężczyznę; spod przymrużonych powiek obserwowała jasnozielone i
pomarańczowe gobeliny zdobiące kamienne ściany sypialni. Pomyślała nagle, że żadna
kobieta nie oparłaby się pokusie wykorzystania mężczyzny, który całkowicie oddał się pod jej
władzę.
- Yishano, jesteś dziwką - wymamrotał bezmyślnie Theleb K’aarna - a cała mądrość
tego świata nie może przezwyciężyć miłości. Kocham cię. - Mówił szczerze, prostymi
słowami, nie rozumiejąc leżącej u swego boku kobiety. Theleb K’aarna wejrzał w czarne
otchłanie piekieł i nie popadł w obłęd; poznał tajemnice, których znajomość doprowadziłaby
umysł przeciętnego człowieka do stadium trzęsącej się, rozbełtanej galaretki. Na pewnych
sprawach rozumiał się jednak równie mało jak najmłodszy z jego uczniów. Arkana miłosne
właśnie do takich spraw należały. - Kocham cię - powtarzał, nie rozumiejąc, czemu jest
ignorowany.
Yishana, Królowa Jharkor, gwałtownie odepchnęła od siebie czarnoksiężnika i wstała,
opuszczając z otomany nagie, kształtne nogi. Była atrakcyjną kobietą. Włosy miała równie
czarne jak duszę. Mimo że nie pierwszej już młodości, nadal promieniowała dziwnym
urokiem, który jednocześnie przyciągał i odpychał mężczyzn. Ubierała się chętnie w szaty z
barwnego jedwabiu, wirowały wokół niej, gdy poruszała się zgrabnie i z gracją. Teraz
podeszła do okratowanego okna swej komnaty i zapatrzyła się w rozpościerającą się na
zewnątrz rozedrganą ciemność. Czarnoksiężnik spojrzał na nią spod przymrużonych powiek,
zaskoczony i niezadowolony z przerwy w miłosnych zapasach.
- Co się stało?
Królowa nie odrywała wzroku od widoku za oknem. Nawałnica czarnych chmur
pędziła po smaganym wichrem niebie niczym stado potworów, które wyszły na żer. Nad
Bakshaan zapadła niespokojna, pełna chrapliwych odgłosów noc. Taka noc zwiastowała
nieszczęście.
Theleb K’aarna powtórzył pytanie, lecz znów nie otrzymał odpowiedzi. Wstał
raptownie i przyłączył się do stojącej przy oknie Yishany.
- Odjedźmy stąd, Yishano, póki nie jest za późno. Jeżeli Elryk odkryje naszą obecność
w Bakshaan, oboje ucierpimy.
Kobieta nie odpowiedziała, lecz zacisnęła usta, a jej piersi poruszyły się pod zwiewną
tkaniną.
Czarnoksiężnik syknął gniewnie i zwarł palce na ramieniu kochanki.
- Zapomnij o tym swoim zdradzieckim flibustierze Elryku. Teraz masz mnie, a ja
mogę zrobić dla ciebie o wiele więcej niż wymachujący mieczem magik z leżącego w
gruzach imperium.
Yishana roześmiała się jadowicie i odwróciła twarzą ku niemu.
- Jesteś głupcem, Thelebie K’aarno, i nie tobie równać się z Elrykiem. Trzy bolesne
lata minęły, odkąd porzucił mnie, wykradł się nocą, by ruszyć za tobą w pościg; odkąd
zostawił mnie usychającą z tęsknoty! Lecz ja nadal pamiętam jego namiętne pocałunki i
gwałtowne pieszczoty. Bogowie! Jakże chciałabym spotkać mężczyznę takiego jak on. Odkąd
odszedł, nigdy nie spotkałam nikogo, kto mógłby mu dorównać - chociaż wielu próbowało i
wielu okazało się lepszymi od ciebie. W końcu pojawiłeś się ty i przegnałeś lub pokonałeś
pozostałych za pomocą magii. - Yishana prychnęła sarkastycznie, drwiąco. - Zbyt wiele czasu
spędziłeś pośród swych pergaminów, bym mogła mieć z ciebie jakikolwiek pożytek!
Mięśnie twarzy czarnoksiężnika drgnęły pod spaloną słońcem skórą. Theleb K’aarna
spojrzał spode łba na Królową Jharkor.
- Czemu więc nadal tolerujesz mnie przy sobie? W każdej chwili mogę sporządzić
eliksir, który uczyni cię powolną mej woli, dobrze o tym wiesz!
- Możesz, ale tego nie zrobisz. I dlatego to ty jesteś moim niewolnikiem, potężny
czarowniku! Kiedy zaistniała groźba, że Elryk zajmie twoje miejsce przy moim boku, czarami
zawezwałeś demona i Elryk musiał z nim walczyć. Zwyciężył go przecież, lecz jego duma nie
pozwoliła mu na tym poprzestać. Wtedy to musiałeś się przed nim kryć, a on ruszył za tobą w
pościg i pozostawił mnie samą! To właśnie zrobiłeś. Jesteś zakochany, Thelebie K’aarno... -
Yishana roześmiała mu się prosto w twarz. -1 ta miłość nie pozwoli ci użyć magii przeciwko
mnie, a jedynie przeciw mym innym kochankom. Toleruję cię, bo jesteś użyteczny, lecz
jeśliby Elryk miał powrócić...
Theleb K’aarna odwrócił się, gniewnie skubiąc palcami swą długą, czarną brodę.
- To prawda, że na wpół nienawidzę Elryka - powiedziała Yishana. - Ale to i tak
lepsze niż na wpół kochać ciebie!
- Czemuż więc przyłączyłaś się do mnie w Bakshaan? -warknął czarnoksiężnik. -
Czemu wyznaczyłaś swego bratanka na regenta i przybyłaś tutaj? Posłałem po ciebie, a ty
przybyłaś. Musisz do mnie coś czuć, skoro zrobiłaś coś takiego!
Yishana roześmiała się ponownie.
- Usłyszałam, że bladolicy czarnoksiężnik o purpurowych oczach, noszący u boku
obdarzony mocą miecz, wędruje po krainach leżących na północnym wschodzie. Dlatego
właśnie przybyłam, Thelebie K’aarno.
Gniew wykrzywił rysy czarnoksiężnika. Theleb K’aarna pochylił się w przód i
zacisnął szponiastą dłoń na ramieniu kobiety.
- Nie zapominaj, że ten to właśnie bladolicy czarnoksiężnik jest odpowiedzialny za
śmierć twego rodzonego brata - wyrzucił z siebie. - Pokładałaś się z człowiekiem, na którym
ciąży krew zarówno jego własnego, jak i twojego ludu. Opuścił flotę, którą prowadził na
podbój własnej ziemi, gdy tylko Władcy Smoków zdecydowali się stawić jej czoło. Dharmit,
twój brat, był na pokładzie jednego z tych okrętów i teraz jego ciało, poparzone i gnijące,
spoczywa gdzieś na dnie oceanu, który jest jego mogiłą.
Yishana, znużona, potrząsnęła głową.
- Zawsze wyciągasz tę historię w nadziei, że mnie zawstydzisz. Tak, to prawda,
uprawiałam miłość z człowiekiem, którego można nazwać mordercą mych braci, lecz
przecież Elryk miał na sumieniu o wiele bardziej mrożące krew w żyłach zbrodnie, a mimo to
- czy może właśnie dlatego -ja go kochałam. Twoje słowa nie wywarły pożądanego efektu,
Thelebie K’aarno. A teraz zostaw mnie. Chcę spać sama.
Paznokcie czarnoksiężnika nadal wbijały się w chłodną skórę Yishany. Teraz ich
uścisk zelżał.
- Wybacz mi - powiedział łamiącym się głosem. - Pozwól mi zostać.
- Idź - odezwała się cicho.
Wówczas, cierpiąc męki z powodu własnej słabości, Theleb K’aarna, czarnoksiężnik z
Pan Tang, odszedł. Do Bakshaan przybył Elryk z Melniboné, który wielokroć już
zaprzysięgał Thelebowi K’aarnie zemstę. Okazja po temu nadarzyła się w Lormyr, Nadsokor,
Taueloru, a także w Jharkor. W głębi serca czarnobrody czarnoksiężnik dobrze wiedział,
który z nich dwóch zwycięży, jeżeli dojdzie do pojedynku.
ROZDZIAŁ 2
Czterej kupcy opuścili gospodę ściśle owinięci w ciemne płaszcze. Doszli bowiem do
wniosku, że bezpieczniej będzie, jeżeli nikt się nie dowie o ich związku z Elrykiem. Albinos
został wiec sam, dumając nad kolejnym kielichem żółtawego wina. Zdawał sobie sprawę, że
bez pomocy jakichś nadprzyrodzonych, potężnych sił nie dostanie się do zamku Nikorna.
Siedziba kupca z natury była trudna do zdobycia, a czarnoksięska osłona Theleba K’aarny
czyniła z niej fortecę mogącą ulec jedynie szczególnie potężnej magii. Elryk wiedział, że
magicznymi zdolnościami dorównuje Thelebowi K’aarnie, a nawet go pod pewnymi
względami przewyższa. Rozumiał jednak, że nie wolno mu trawić wszystkich sił na walkę z,
czarnoksiężnikiem, jeżeli ma się jeszcze przebić przez straż złożoną z doborowych
pustynnych wojowników, zatrudnianych przez kupieckiego magnata.
Elryk potrzebował pomocy. Wiedział, że w lasach na południe od Bakshaan znajdzie
ludzi, których pomoc mogłaby się okazać nieoceniona. Lecz czy zechcą mu jej udzielić?
Postanowił przedyskutować ten problem z Moonglumem.
- Słyszałem, że grupa moich współplemieńców pojawiła się ostatnio na północy.
Przybyli oni z Vilmir, gdzie splądrowali kilka znaczniejszych miast - poinformował swego
towarzysza. - Przez cztery lata, które minęły od wielkiej bitwy o Imrryr, Melnibonéanie
rozproszyli się po Młodych Królestwach i albo stali się najemnikami, albo działają na własną
rękę. Imrryr upadło z mojego powodu, i oni to wiedzą. Jednak jeżeli dam im możliwość
zagarnięcia bogatych łupów, być może przyłączą się do mnie.
Moonglum uśmiechnął się krzywo.
- Nie liczyłbym na to zbytnio, Elryku - powiedział. -Wybacz mi szczerość, ale twój
uczynek nie należy do tych, które łatwo się zapomina. Twoi rodacy nie z własnej woli stali się
wędrowcami. Są teraz obywatelami zrównanego z ziemią miasta, najstarszego i największego
z miast, jakie znał świat. Kiedy Imrryr Piękne Miasto upadło, niejeden musiał prosić Bogów,
aby spadły na ciebie wszelkie możliwe klęski.
Teraz uśmiechnął się Elryk.
- Być może - powiedział. - Ale to są nadal moi ludzie, a ja ich znam. My,
Melnibonéanie, jesteśmy starą i ekscentryczną rasą. Rzadko pozwalamy, by uczucia brały
górę nad naszym opanowaniem.
Moonglum zmarszczył brwi w ironicznym grymasie. Elryk właściwie zinterpretował
wyraz twarzy kompana.
- Przez pewien czas stanowiłem odstępstwo od tej reguły - powiedział. - Ale teraz
Cymoril i mój kuzyn leżą pogrzebani pod ruinami Imrryr, a ból, jaki odczuwam po ich stracie
stanowi wystarczające zadośćuczynienie za wszelkie zło, jakie wyrządziłem. Myślę, że moi
rodacy potrafią to zrozumieć.
Moonglum westchnął.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, Elryku. Kto przewodzi tej grupie?
- Stary przyjaciel - odparł Elryk. - Był Władcą Smoków i poprowadził atak na statki
barbarzyńców, odpływające po splądrowaniu Imrryr. Zwie się on Dyvim Tvar, niegdyś Pan
Smoczych Jaskiń.
- A co z jego zwierzętami?
- Znowu śpią w swych jaskiniach. Z rzadka jedynie można je budzić. Potrzebują
całych lat, by zregenerować utracone siły i odtworzyć zużyty jad. Gdyby nie to, Władcy
Smoków władaliby światem.
- Masz szczęście, że tak nie jest - zauważył Moonglum.
- Kto wie - odparł Elryk powoli. - Może pod moim przywództwem stałoby się to
możliwe. A w każdym razie moglibyśmy podźwignąć nowe imperium, tak jak nasi dziadowie.
Moonglum nic nie odpowiedział, lecz w głębi ducha pomyślał, że Młode Królestwa
nie dałyby się tak łatwo pokonać. Melnibonéanie byli ludem starożytnym, okrutnym i
mądrym, ale nawet ich okrucieństwo zostało przytępione przez niewidzialną chorobę, która
towarzyszy długowieczności. Brakowało im witalności, cechującej barbarzyńską rasę ich
przodków, budowniczych Imrryr i jego bliźniaczych, z dawna zapomnianych miast.
Witalność została zastąpiona przez tolerancję; tolerancję wiekowego narodu, pamiętającego
jeszcze dni chwały, lecz wiedzącego, że dni te minęły bezpowrotnie.
- Rano - powiedział Elryk - nawiążemy kontakt z Dyvimem Tvarem. Mam nadzieję,
że zemsta, którą wywarł na statkach najeźdźców, a także świadomość wyrzutów sumienia,
jakie musiałem cierpieć, pozwolą mu nabrać bardziej obiektywnego stosunku do planu, jaki
mu przedstawię.
- A teraz pora do łóżka - odezwał się Moonglum. -Czuję, że przyda mi się odrobina
snu, a poza tym dziewka, która mnie oczekuje, pewnie zaczyna już się niecierpliwić.
Elryk wzruszył ramionami.
- Rób jak uważasz. Ja wypiję jeszcze trochę wina, a na spoczynek udam się nieco
później.
Chmury, które zgromadziły się w nocy nad Bakshaan nie rozpierzchły się z nastaniem
świtu. Słońce już wzeszło za ich zasłoną, lecz mieszkańcy miasta jeszcze o tym nie wiedzieli.
Nic nie zwiastowało wstającego dnia, gdy w rześki poranek, pośród siąpiącego deszczu, Elryk
i Moonglum jechali konno wąskimi uliczkami, kierując się ku południowej bramie i leżącym
za nią lasom.
Elryk zrezygnował ze swego zwykłego ubioru na rzecz prostego kubraka z zielono
barwionej skóry, zdobnego w insygnia królewskiego rodu Melniboné: purpurowego
kroczącego smoka na złotym polu. Na palcu Melnibonéanin nosił Pierścień Królów; kamień
Aktorios osadzony w pokrytym runicznymi znakami srebrze. Ten liczący sobie wiele stuleci
klejnot Elryk odziedziczył po swych potężnych przodkach. Z ramion albinosa zwieszał się
krótki płaszcz. Wąskie, błękitne spodnie były wpuszczone w wysokie, czarne buty do konnej
jazdy. U boku Melnibonéanina tkwił w pochwie Zwiastun Burzy.
Człowiek i miecz trwali w dziwnej symbiozie. Bez miecza człowiek stałby się
niedowidzącym, pozbawionym energii kaleką; bez człowieka miecz nie mógłby się żywić
krwią i duszami, niezbędnymi dla jego istnienia. Jechali wspólnie, człowiek i miecz, i żaden z
nich nie potrafił powiedzieć, który jest panem drugiego.
Moonglum, bardziej od swego kompana wrażliwy na słotę, jechał szczelnie owinięty
w płaszcz z podniesionym kołnierzem, klnąc od czasu do czasu na nieprzyjazne żywioły.
Po godzinie intensywnej jazdy dotarli do obrzeży lasu. Jak dotąd po Bakshaan krążyły
jedynie pogłoski o przybyciu imrryriańskich flibustierów. Słyszano o wysokich przybyszach
pojawiających się czasami w podejrzanych gospodach wzdłuż południowego muru, jednak
mieszczanie, pewni swego bogactwa i siły, nie przejawiali niepokoju. Wierzyli bowiem, i nie
mijali się zbytnio z prawdą, że Bakshaan wytrzyma ataki dalece bardziej gwałtowne niż te,
którym nie oparły się słabiej ufortyfikowane vilmiriańskie mieściny. Elryk nie miał pojęcia,
czemu jego rodacy zapuścili się tak daleko na północ. Być może zamierzali jedynie odpocząć
i na jednym z licznych targów w Bakshaan wymienić zagrabione dobra na żywność.
Dym z kilku większych ognisk powiedział Elrykowi i Moonglumowi, gdzie znajduje
się obóz Melnibonéan. Zwolniwszy kroku, skierowali konie w tę właśnie stronę. Mokre
gałęzie uderzały ich po twarzach, a nozdrza drażnił słodki leśny aromat, spotęgowany przez
życiodajny deszcz. Elryk poczuł niemalże ulgę, gdy nagle z poszycia wychynął uzbrojony
mężczyzna i zagrodził im drogę.
Imrryriański strażnik odziany był w futra i stal. Spod przyłbicy kunsztownie
wykonanego hełmu spoglądały na Elryka czujne oczy. Przyłbica i skapujące z niej krople
deszczu zawężały nieco pole widzenia Imrryrianina, tak że nie od razu rozpoznał on Elryka.
- Stać. Co robicie w tych stronach?
- Przepuść mnie - odparł niecierpliwie Elryk. - Jestem Elryk, twój pan i cesarz.
Strażnik wzdrygnął się i opuścił trzymaną w ręce pikę o długim ostrzu. Podniósł
przyłbicę i wlepił wzrok w stojącego naprzeciw mężczyznę. Na twarzy Imrryrianina znać
było setki targających nim uczuć, wśród których dominowały zdumienie, uwielbienie i
nienawiść.
Skłonił się sztywno.
- Panie mój, nie jesteś tu chętnie widziany. Pięć lat temu wyrzekłeś się swego ludu i
zdradziłeś go. Chociaż żywię należny szacunek dla płynącej w twych żyłach krwi królów, nie
mogę być ci posłusznym ani złożyć hołdu, do czego w innych okolicznościach byłbym
zobowiązany.
- Oczywiście - odparł dumnie Elryk, siedząc wyprostowany na koniu. - Ale niechaj
twój dowódca, a mój przyjaciel z lat chłopięcych, Dyvim Tvar, zadecyduje, jak ze mną
postąpić. Zaprowadź mnie doń natychmiast i pamiętaj, że mój towarzysz nie wyrządził wam
żadnej krzywdy. Traktuj go z szacunkiem należnym serdecznemu przyjacielowi Cesarza
Melniboné.
Strażnik skłonił się ponownie i ujął w dłoń wodze konia Elryka. Poprowadził
jeźdźców leśnym traktem na rozległą polanę, gdzie stały rozbite imrryriańskie namioty.
Pośrodku wytyczonego przez nie wielkiego kręgu migotały obozowe ogniska. Wokół nich
rozsiedli się, gwarząc z cicha, wojownicy o szlachetnych rysach. Nawet w ponurym świetle
pochmurnego dnia kolorowe płótno namiotów wyglądało żywo i radośnie. Tonacja barw
bezbłędnie zdradzała melnibonéańskie pochodzenie. Na polanie widać było głębokie,
przytłumione odcienie zieleni, lazuru, ochry, złota i błękitu. Wszystkie te kolory nie kłóciły
się ze sobą, lecz harmonijnie zlewały. Elryka ogarnęła nagle nostalgia za smukłymi,
wielobarwnymi wieżami Pięknego Imrryr.
W miarę jak dwaj przyjaciele i ich przewodnik zbliżali się, siedzący przy ogniu
mężczyźni podnosili na nich zdumione oczy, a odgłosy zwyczajnych rozmów zastępowały
przytłumione pomruki.
- Pozostań tu, proszę - rzekł strażnik do Elryka. - Powiadomię lorda Dyvima Tvara o
twym przybyciu.
Elryk skinął głową na znak przyzwolenia i poprawił się w siodle, świadom, że
spoczywają na nim spojrzenia zgromadzonych wojowników. Żaden z nich się nie zbliżył. Ci,
których Elryk znał osobiście za dawnych dni, byli wyraźnie zakłopotani. Nie patrzyli się na
albinosa, lecz odwracali wzrok, podkładając drew do ognia lub udając, że całkowicie
pochłania ich polerowanie pięknie kutych mieczy i sztyletów. Co poniektórzy pomrukiwali
gniewnie, lecz stanowili oni zdecydowaną mniejszość. Lwia część wojowników była po
prostu zaszokowana - a także zaciekawiona. Czemu ten człowiek, król i zdrajca w jednej
osobie, zawitał do ich obozu?
Najokazalszy namiot, cały w złocie i purpurze, zwieńczony był proporcem, na którym
widniał herb przedstawiający spoczywającego smoka, błękitnego na białym polu. Z tego to
namiotu, przypasując w pośpiechu miecz, wybiegł teraz Dyvim Tvar. Inteligentne oczy Pana
Smoczych Jaskiń wyrażały zaskoczenie i czujność.
Dyvim Tvar, mężczyzna o szlachetnych rysach Melnibonéanina, liczył sobie kilka lat
więcej niż Elryk. Jego matka była księżniczką, kuzynką matki albinosa. Pan Smoczych Jaskiń
miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, lekko skośne oczy i wąską czaszkę o
trójkątnym, wysuniętym podbródku. Uszy Władcy Smoków przypominały uszy Elryka; były
równie delikatne, praktycznie pozbawione płatków i zwężające się szpiczaste. Dyvim Tvar
zacisnął lewą rękę na głowni miecza, przy czym dało się zauważyć, że jego dłoń o długich
palcach jest bardzo blada. Bladość owa nie mogła się jednak równać z trupią bielą skóry
albinosa. Pan Smoczych Jaskiń, całkowicie panując nad swymi emocjami, ruszył w stronę
siedzącego na koniu Cesarza Melniboné. Gdy jedynie pięć stóp dzieliło go od Elryka, Dyvim
Tvar skłonił się z wolna, pochylając głowę i kryjąc twarz przed wzrokiem swego władcy.
Następnie wyprostował się, spojrzał jeźdźcowi prosto w oczy i wytrzymał jego spojrzenie.
- Dyvim Tvar, Pan Smoczych Jaskiń, wita Elryka, Władcę Melniboné, dzierżącego
Tajemną Wiedzę Smoczej Wyspy. - Władca Smoków z powagą wypowiedział rytualne słowa
prastarego pozdrowienia.
Elryk odpowiedział pewnym głosem, chociaż w głębi serca wcale nie czuł pewności.
- Elryk, Władca Melniboné, wita swego lojalnego poddanego. Jego życzeniem jest
udzielić audiencji Dyvimowi Tvarowi. - Starożytna etykieta Melniboné nie przewidywała
sytuacji, w której król musiałby prosić o możliwość udzielenia audiencji poddanemu i Dyvim
Tvar odczuł niezręczność zaistniałych okoliczności.
- Będę zaszczycony, jeżeli mój pan pozwoli mi towarzyszyć sobie do namiotu - odparł
natychmiast.
Elryk zeskoczył z konia i ruszył w stronę kwatery Dyvima Tvara. Moonglum chciał
iść za nim, lecz Elryk gestem nakazał mu pozostać na miejscu. Obaj szlachetni Imrryrianie
weszli do namiotu.
Blask bijący z niewielkiej lampki oliwnej współzawodniczył z sączącym się przez
kolorową tkaninę ponurym światłem poranka. Wnętrze namiotu urządzone było z prostotą;
znajdowało się tu twarde, żołnierskie łóżko, stół i kilka rzeźbionych, drewnianych stołków.
Dyvim Tvar skłonił się i bez słowa wskazał Elrykowi jeden z nich. Albinos usiadł.
Obaj mężczyźni przez kilka chwil trwali w milczeniu. Żadne uczucie nie malowało się
na kamiennych, opanowanych twarzach. Po prostu siedzieli i przypatrywali się sobie
nawzajem. W końcu odezwał się Elryk:
- Uważasz mnie za zdrajcę, złodzieja, mordercę własnych krewnych i zabójcę swych
rodaków, Władco Smoków.
Dyvim Tvar skinął głową.
- Za pozwoleniem mojego pana, jestem zmuszony z nim się zgodzić.
- Za dawnych czasów nasze samotne rozmowy nigdy nie były tak formalne -
powiedział Elryk. - Zapomnijmy o rytuałach i tradycji. Melniboné upadło, a jego synowie
stali się tułaczami. Tak jak dawniej, spotykamy się jako równi sobie, tylko że teraz
rzeczywiście jest to prawda. Rubinowy Tron leży potrzaskany wśród ruin Imrryr i już nigdy
cesarz nie zasiądzie na nim w chwale.
Dyvim Tvar westchnął.
- To prawda, Elryku. Czemuż tu jednak przybyłeś? Byliśmy zadowoleni mogąc o
tobie zapomnieć. Nawet gdy żywe jeszcze było nasze pragnienie zemsty, nie uczyniliśmy
żadnego kroku, by cię odnaleźć. Czy przyjechałeś, by się z nas naigrawać?
- Wiesz przecież, że nigdy nie postąpiłbym w ten sposób, Dyvimie Tvarze. Rzadko
sypiam ostatnimi czasy, a gdy już zasnę, dręczą mnie sny takie, że co rychlej się budzę.
Wiesz, że to Yyrkoon, ponownie uzurpując władzę, po tym, jak obdarzyłem go zaufaniem i
wyznaczyłem na regenta, zmusił mnie do takiego, nie innego postępowania. On to sprawił, że
jego siostra, którą darzyłem miłością, zapadła w magiczny sen. Udzielenie pomocy
barbarzyńskiej flocie stanowiło jedyną szansę, by zdjął z Cymoril zaklęcie. Powodowała mną
zemsta, lecz to mój miecz, Zwiastun Burzy, pozbawił Cymoril życia, nie ja.
- Zdaję sobie z tego sprawę. - Dyvim Tvar westchnął ponownie i potarł twarz
upierścienioną ręką. - To jednak nie wyjaśnia, czemu tu przybyłeś. Nie powinieneś
kontaktować się ze swymi rodakami. Musimy mieć się przed tobą na baczności, Elryku.
Nawet jeśli oddalibyśmy się pod twoje rozkazy, ruszyłbyś swoją przeklętą drogą i pociągnął
nas za sobą. Nie tam leży przyszłość moja i mojego ludu.
- Zgoda. Ale ten jeden raz potrzebna mi jest wasza pomoc. Potem nasze drogi
ponownie się rozejdą.
- Powinniśmy cię zabić, Elryku. Ale co byłoby większym grzechem: zaniechanie
sprawiedliwości i darowanie zdrajcy życia czy zbrodnia królobójstwa? Przed takim to
dylematem nas postawiłeś i to w chwili, gdy dość mamy innych problemów. Czy powinienem
spróbować odpowiedzieć na to pytanie?
- Ależ ja byłem tylko narzędziem w rękach historii -powiedział żarliwie Elryk. - Czas
prędzej czy później dokonałby tego samego. Ja jedynie przybliżyłem to, co nieuniknione.
Zdziałałem tylko tyle, że ostateczny dzień nadszedł w chwili, gdy nasz naród był jeszcze
dostatecznie elastyczny, by móc mu się przeciwstawić i przystosować się do nowych
warunków.
Dyvim Tvar uśmiechnął się ironicznie.
- To jeden punkt widzenia, Elryku, i zapewniam cię, że jest w nim sporo prawdy. Ale
powiedz to ludziom, którzy z twojej winy stracili swe rodziny i domy. Powiedz to
wojownikom, którzy musieli opatrywać okaleczonych kompanów. Powiedz to braciom,
ojcom i mężom, których żony, córki i siostry, dumne Melnibonéanki, stały się igraszką w
rękach barbarzyńskich łupieżców.
- To prawda - Elryk spuścił oczy. Po chwili odezwał się z cicha: - Nie mogę nic
zrobić, by wynagrodzić mym ludziom poniesioną stratę. Zrobiłbym to, gdybym był w stanie.
Często tęsknię za Imrryr, za jego kobietami, winem i rozrywkami. Mogę jednak zaoferować
wam grabież. Mogę wam zaoferować najbogatszy pałac w Bakshaan. Zapomnijcie o starych
urazach i tym jednym razem udajcie się za mną.
- Zależy ci na bogactwach Bakshaan, Elryku? Nigdy nie troszczyłeś się o klejnoty i
szlachetne metale! O co ci naprawdę chodzi?
Albinos przesunął ręką po mlecznobiałych włosach. Czerwone oczy patrzyły z
zakłopotaniem.
- Jak zwykle, o zemstę, Dyvimie Tvarze. Muszę spłacić dług Thelebowi K’aarnie,
czarnoksiężnikowi z Pan Tang. Może słyszałeś o nim. Jest obdarzony potężną mocą, jak na
kogoś wywodzącego się ze stosunkowo młodej rasy.
- A więc możesz liczyć na naszą pomoc, Elryku - przemówił Dyvim Tvar z
zawziętością w głosie. - Nie jesteś jedynym Melnibonéaninem, który jest coś winien
Thelebowi K’aarnie. Zaledwie rok temu jeden z naszych ludzi został z powodu królowej-
dziwki, Yishany z Jharkor, zamęczony na śmierć w okrutny i odrażający sposób. Zabił go
Theleb K’aarna, gdyż uściski naszego towarzysza stanowiły dla Yishany namiastkę twojej
miłości. Przyłączymy się do ciebie, Królu Elryku, by pomścić przyjaciela. To powinno
wystarczyć ludziom, którzy pragnęliby zobaczyć twoją krew ściekającą z ostrzy noży.
Elryk nie był szczęśliwy. Nagle tknęło go przeczucie, że ten korzystny zbieg
okoliczności zaowocuje w przyszłości jakimiś doniosłymi, nieprzewidywalnymi skutkami.
Mimo to się uśmiechnął.
ROZDZIAŁ 3
W zadymionej czeluści, gdzieś poza ograniczeniami przestrzeni i czasu, poruszyła się
pewna istota. Wszędzie dookoła niej wirowały cienie. Były to cienie ludzkich dusz.
Ciemności aż drgały od przepełniających je cieni dusz ludzi, którzy posiadali władzę nad
owym stworzeniem. Stworzenie bowiem zezwalało ludziom panować nad sobą - tak długo,
jak długo płacili oni za to odpowiednią cenę. W ludzkim języku istota posiadała imię. Zwano
ją Quaolnargn, i na to imię odpowiadała, gdy ją wzywano.
Teraz się poruszyła. Usłyszała swe imię przebijające się przez bariery zwykle
zagradzające drogę na Ziemię. Dźwięk słowa Quaolnargn spowodował powstanie tunelu w
owych niewidzialnych barierach. Stworzenie poruszyło się znowu, gdy ponowne wołanie
przeniknęło do zajmowanej przez nie czeluści. Nie wiedziało, kto je woła ani też w jakim
celu. Mgliście zdawało sobie sprawę z jednego tylko faktu; otwarcie tunelu oznaczało
jedzenie. Istota owa nie żywiła się ciałami swych ofiar ani nie piła ich krwi. Jej pożywieniem
były dusze dorosłych mężczyzn i kobiet. Od czasu do czasu, traktując to raczej jako
przekąskę, delektowała się przepyszną, słodziutką siłą życiową wysysaną z ciałek niewinnych
dzieci. Na zwierzęta nie zwracała uwagi, gdyż zwierzętom brakowało smakowitej
świadomości. Pomimo całej swej ograniczoności, istota owa przejawiała cechy smakosza i
konesera.
Dźwięk słowa Quaolnargn po raz trzeci przeniknął do czarnej czeluści. Istota
dźwignęła się z miejsca i ruszyła tunelem, płynąc w powietrzu. Zbliżał się moment, kiedy
znowu będzie mogła się najeść.
Theleb K’aarna się wzdrygnął. W gruncie rzeczy uważał się za pokojowo
nastawionego człowieka. Nie było jego winą, że nieposkromiona miłość do Yishany
doprowadziła go do szaleństwa. Nie było jego winą, że z jej powodu miał teraz pod swym
nadzorem kilka potężnych i krwiożerczych demonów, które w zamian za pokarm złożony z
ciał niewolników i pokonanych wrogów, chroniły pałacu kupca Nikorna. Theleb K’aarna był
dogłębnie przekonany, że nic z tego nie jest jego winą. Czuł, że jego przekleństwem są
okoliczności. Żałował teraz, że spotkał na swej drodze Yishanę, że powrócił do niej po
pożałowania godnym incydencie poza murami Tanelorn. Czarnoksiężnik wzdrygnął się
znowu i stanął wewnątrz pentagramu, przyzywając istotę zwaną Quaolnargn. Jego
szczątkowy zmysł przewidywania przyszłych zdarzeń podpowiadał mu, że Elryk szykuje się,
by wydać mu bitwę. Theleb K’aaraa postanowił wezwać na pomoc wszystkie istoty, nad
którymi posiadł władzę. Quaolnargn musi zniszczyć Elryka i to jeszcze zanim albinos dotrze
do zamku. Czarnoksiężnik pogratulował sobie w duchu faktu, że zachował jeszcze lok białych
włosów, który niegdyś pozwolił mu wysłać przeciw Melnibonéaninowi innego, teraz już
pokonanego demona.
Quaolnargn wiedział, że zbliża się do swego pana. Ruszył z wolna przed siebie. Nagły
ból przeniknął całą jego istotę, gdy przedostał się do obcego kontinuum. Boleśnie odczuł też
fakt, że mimo iż dusza jego pana znajdowała się tuż przed nim, była ona dla jakiejś przyczyny
nieosiągalna. Nagle stwór spostrzegł jakiś nowy przedmiot. Poczuł jego zapach i już wiedział,
co ma zrobić. Przedmiot ów stanowił fragment przeznaczonego mu pożywienia. Przepełniony
wdzięcznością Quaolnargn ruszył w dalszą drogę, zamierzając dopaść swej ofiary, zanim ból
towarzyszący przedłużającemu się przebywaniu w obcej krainie stanie się nie do zniesienia.
Elryk jechał na czele oddziału swych rodaków. Po jego prawej ręce znajdował się
Dyvim Tvar, Władca Smoków, po lewej - Moonglum z Elwher. Za nimi podążały dwie setki
wojowników, wozy wiozące łupy, a także machiny wojenne i niewolnicy.
Cały pochód aż mienił się od dumnych proporców i błyszczących imrryriańskich pik o
długich ostrzach. Wojownicy odziani byli w stal. Słońce odbijało się w zwężających się
spiczasto nagolennikach, hełmach i naramiennikach. Wypolerowane napierśniki połyskiwały
w rozcięciach futrzanych kubraków. Na kubraki jeźdźcy zarzucili jaskrawe płaszcze z
imrryriańskich tkanin, iskrzące się w mglistym świetle. Tuż za Elrykiem i jego kompanami
jechali łucznicy. Dzierżyli oni potężne, kościane, pozbawione cięciw łuki, których nikt poza
nimi nie potrafił naciągnąć. Przez plecy przewieszone mieli kołczany pełne strzał o
czarnopiórych brzechwach. Za nimi postępowali pikinierzy. Piki o błyszczących ostrzach
trzymali poziomo, by nie zaczepiały o niższe gałęzie drzew. Za pikinierami jechały główne
siły oddziału: imrryriańscy rycerze uzbrojeni w długie miecze i w dziwną broń o ostrzu zbyt
krótkim jak na miecz i zbyt długim na sztylet. Jechali mijając łukiem Bakshaan, gdyż pałac
Nikorna leżał na północ od miasta. Podróżowali w milczeniu, nie mogąc znaleźć stosownych
słów. Oto Elryk, Cesarz Melniboné, po raz pierwszy od pięciu lat prowadził ich na wojenną
wyprawę.
Zwiastun Burzy, czarny, piekielny miecz Elryka, zadrżał u boku swego pana,
przeczuwając zbliżającą się walkę. Moonglum poruszył się niespokojnie w siodle.
Denerwował się przed bitwą, wiedząc, że zastosowana w niej zostanie czarna magia.
Moonglum nie miał zaufania do sztuki czarnoksięskiej ani też do istot, które były jej tworem.
Według niego mężczyźni powinni załatwiać swe porachunki bez niczyjej pomocy. Jechali
niespokojni i pełni napięcia.
Zwiastun Burzy poruszył się u boku Elryka. Cichy jęk dobył się z czarnego metalu. W
jęku tym pobrzmiewała nuta ostrzeżenia. Albinos uniósł rękę i pochód zatrzymał się.
- Zbliża się niebezpieczeństwo, któremu ja jedynie mogę stawić czoło - powiedział. -
Pojadę naprzód.
Spiął konia do krótkiego galopu i ruszył przed siebie, bacznie się rozglądając.
Zwiastun Burzy odzywał się coraz donośniejszym, bardziej przenikliwym głosem, aż w końcu
jęk przeszedł w stłumiony krzyk. Wierzchowiec Elryka zadrżał, a i sam jeździec był
niespokojny. Nie spodziewał się, że kłopoty nadejdą tak wcześnie. Modlił się, by to, co kryje
się w lesie, nie było skierowane przeciw niemu.
- Ariochu, bądź ze mną - wyszeptał. - Wspomóż mnie teraz, a ofiaruję ci dwie
dziesiątki wojowników. Wspomóż mnie, Ariochu.
Obrzydliwy odór uderzył nozdrza Elryka. Albinos rozkaszlał się, zakrywając usta
dłońmi i rozglądając się dokoła w poszukiwaniu źródła smrodu. Koń zarżał. Elryk zeskoczył z
siodła i klepnął wierzchowca po zadzie, tak że ten pogalopował z powrotem. Melnibonéanin
przykucnął i wydobył z pochwy Zwiastuna Burzy. Czarna klinga drżała od ostrza aż po
rękojeść.
Odziedziczony po przodkach magiczny wzrok powiedział mu, że stwór nadchodzi,
zanim jeszcze mogły go dostrzec oczy. Rozpoznał też jego kształt. Sam Elryk również
zaliczał się do jego władców. Tym razem jednak nie miał żadnej władzy nad Quaolnargnem.
Nie znajdował się w obrębie pentagramu, a jako jedyną obronę miał miecz i własny rozum.
Wiedział także, jaką mocą obdarzony jest Quaolnargn i zadrżał. Czy zdoła w pojedynkę
rozprawić się z potworem?
- Ariochu! Ariochu! Wspomóż mnie! - Z ust albinosa dobył się cienki, pełen
desperacji okrzyk. - Ariochu!
Nie było czasu, by wypowiedzieć zaklęcie. Quaolnargn pojawił się przed Elrykiem,
skacząc pokracznie po ścieżce w jego stronę niczym wielka, zielona ropucha. Co chwila stwór
wydawał bolesny jęk, gdyż każde dotkniecie ziemi przyprawiało go o cierpienia. Wzrostem
górował nad Elrykiem tak znacznie, że albinos znalazł się w jego cieniu, gdy potwór był odeń
odległy jeszcze o dziesięć stóp. Melnibonéanin zaczerpnął oddechu i krzyknął raz jeszcze.
- Ariochu! Krew i dusze, jeżeli mnie teraz wspomożesz!
Nagle ropuchokształtny demon skoczył.
Elryk odskoczył w bok, lecz zakończona długimi pazurami łapa trafiła go i posłała w
leśne poszycie. Quaolnargn obrócił się niezgrabnie. Ohydna, wiecznie głodna paszcza
otworzyła się, ujawniając bezzębną czeluść, z której dobywał się obrzydliwy odór.
- Ariochu!
W swej potwornej, bezrozumnej niewrażliwości stwór nie rozpoznał nawet imienia
potężnego demona-Boga. Nie można go było nastraszyć. Trzeba go było pokonać.
Potwór zbliżał się właśnie do Elryka po raz drugi, gdy chmury lunęły deszczem.
Ulewa zadudniła o liście drzew.
Na wpół oślepiony przez smagające go po twarzy krople, albinos cofnął się za drzewo,
trzymając miecz w pogotowiu. W potocznym tego słowa rozumieniu Quaolnargn był ślepy.
Nie widział ani Elryka, ani lasu. Widział i wyczuwał węchem jedynie ludzkie dusze; swoje
pożywienie. Potworna ropucha, posuwając się po omacku, minęła albinosa, a wówczas ten
wyskoczył wysoko w powietrze i trzymając miecz oburącz zatopił go aż po rękojeść w
miękkim, rozedrganym karku demona. Rozcinane ciało - jeżeli tak można nazwać coś, co
stanowiło ziemską powłokę stwora - zachlupotało obrzydliwie. Elryk z całej siły naparł na
rękojeść miecza, starając się natrafić jego ostrzem na kręgosłup bestii. Kręgosłupa jednak nie
było. Quaolnargn wrzasnął przeraźliwie. Głos miał piskliwy i doniosły, nawet mimo
cierpienia. Potwór przystąpił do kontrataku.
Elryk poczuł jak ogarnia go odrętwienie. Chwilę potem jego czaszkę przeszył ból nie
mający nic wspólnego z fizycznym urazem. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Oczy albinosa
rozszerzyły się w przerażeniu, gdy zrozumiał, co się z nim dzieje. Oto jego dusza opuszczała
ciało. Wiedział o tym. Nie czuł fizycznego osłabienia. Świadom był jedynie tego, że z daleka
spogląda na...
Ale wkrótce i ta świadomość zniknęła. Wszystko zanikało, nawet ból, nawet
przerażający, piekielny ból.
- Ariochu! - wychrypiał.
Nagle poczęła wypełniać go siła. Nie zgromadził jej sam z siebie; nie pochodziła ona
nawet od Zwiastuna Burzy. Jej źródło leżało gdzie indziej. Coś wreszcie udzieliło mu
pomocy, dodało mu sił. Wystarczająco dużo sił dla dokończenia dzieła.
Wyszarpnął miecz z karku demona. Stanął nad Quaolnargnem. Ponad nim. Szybował
w przestworzach, lecz nie pośród ziemskiego powietrza. Po prostu płynął ponad demonem. W
sposób gruntownie przemyślany wybrał pewien punkt na czaszce potwora. Nie wiadomo
czemu nabrał nagle pewności, że aby zgładzić wroga tam właśnie, musi zadać cios. Powoli i
uważnie opuścił Zwiastuna Burzy i przekręcił miecz w czaszce Quaolnargna.
Potworna ropucha zaskowytała, upadła - i znikła.
Obolały Elryk padł na ściółkę i leżał tam, drżąc na całym ciele. Podniósł się powoli.
Cała energia go opuściła. Zwiastun Burzy również leżał bez życia, lecz Elryk wiedział, że
wkrótce miecz odzyska siły i napełni nimi swego pana.
Nagle albinos poczuł, że jego ciało sztywnieje. To go zaskoczyło. Co się z nim działo?
Wkrótce zaczął tracić przytomność. Zdało mu się, że spogląda z góry w długi, czarny tunel
prowadzący donikąd. Wszystko stało się rozmazane, mgliste. Zdał sobie sprawę, że się
porusza. Że dokądś podąża. Dokąd - ani też w jaki sposób - nie potrafił powiedzieć.
Podróżował tak przez kilka sekund. Jego zmysły rejestrowały jedynie niesamowite
wrażenie ruchu i to, że nadal zaciskał w prawej dłoni Zwiastuna Burzy, swą życiodajną broń.
Potem poczuł pod sobą twardy kamień i otworzył oczy. Przez moment zastanawiał się,
czy to nie dalsza część halucynacji. Nad sobą ujrzał oblicze zadowolonego z siebie człowieka.
- Thelebie K’aarno - wyszeptał ochryple. - Jak tego dokonałeś?
Czarnoksiężnik pochylił się i wyszarpnął Zwiastuna Burzy z osłabionego uścisku
Elryka.
- Przyglądałem się chwalebnej walce, którą stoczyłeś z moim wysłannikiem, panie
Elryku - powiedział z szyderstwem w głosie. - Kiedy stało się jasne, że w jakiś sposób udało
ci się zawezwać pomoc, szybko wypowiedziałem kolejne zaklęcie, które przyniosło cię tutaj.
Teraz mam twój miecz, a z nim twoją siłę. Wiem, że bez Zwiastuna Burzy jesteś nikim.
Znalazłeś się w mojej mocy, Elryku z Melniboné.
Elryk wciągnął powietrze w płuca. Całym jego ciałem szarpał dotkliwy ból.
Spróbował się uśmiechnąć, ale nie potrafił. Nie leżało w jego naturze uśmiechać się po
poniesieniu klęski.
- Oddaj mi mój miecz - powiedział.
Theleb K’aarna uśmiechnął się pod nosem z satysfakcją.
- I kto teraz mówi o zemście, Elryku? - zachichotał.
- Daj mi mój miecz! - Elryk spróbował się podnieść, ale był zbyt słaby. Oczy zaszły
mu mgłą; ledwo widział promieniejącego zadowoleniem czarnoksiężnika.
- A co możesz ofiarować mi w zamian? - spytał Theleb K’aarna. - Nie jesteś całkiem
zdrowy, panie Elryku, a ludzie chorzy się nie targują. Mogą jedynie błagać.
Elryk zadygotał w bezsilnym gniewie. Zacisnął wargi. Nie będzie błagał; nie będzie
się też targował. Nic nie mówiąc patrzył na czarnoksiężnika spode łba.
- Myślę, że przede wszystkim - powiedział Theleb K’aarna z uśmiechem - zamknę to
w bezpiecznym miejscu. - Zważył w ręce Zwiastuna Burzy i odwrócił się w stronę kredensu.
Spomiędzy fałd szaty wyjął klucz, otworzył szafkę i umieścił w niej czarny miecz, starannie
zamykając drzwi. - Potem zaprowadzimy naszego dzielnego bohatera do jego byłej damy,
siostry człowieka, którego zdradził cztery lata temu.
Elryk nic nie odpowiedział.
- Później zaś - ciągnął Theleb K’aarna -mój pryncypał, Nikorn, obejrzy sobie
mordercę, któremu wydawało się, że zdoła dokonać tego, co nie udało się innym. -
Czarnoksiężnik uśmiechnął się. - Co za dzień -zachichotał. - Co za dzień! Taki pracowity.
Taki pełen rozrywek.
Theleb K’aarna zachichotał ponownie i ujął w rękę niewielki dzwonek. Zadzwonił.
Drzwi za Elrykiem otworzyły się i weszło dwóch wysokich pustynnych wojowników. Rzucili
przelotne spojrzenie na albinosa, a następnie na Theleba K’aarnę. Najwyraźniej byli
zaskoczeni.
- Żadnych pytań - rzucił czarnoksiężnik. - Zabierzcie tego nędznika do komnaty
Królowej Yishany.
Elryk parsknął gniewnie, gdy strażnicy dźwignęli go i ponieśli miedzy sobą. Byli to
ciemnoskórzy, brodaci mężczyźni o oczach skrytych pod krzaczastymi brwiami. Na głowach
mieli charakterystyczne dla swej rasy obrzeżone wełną metalowe czapki, ich zbroje zaś
wykonano nie ze stali, lecz z twardego, pokrytego skórą drewna. Strażnicy powlekli
zwisającego bezwładnie Elryka długim korytarzem. Jeden z nich głośno załomotał w drzwi.
Elryk rozpoznał głos Yishany każący im wejść. Za dźwigającymi albinosa pustynnymi
wojownikami pojawił się chichoczący, podekscytowany czarnoksiężnik.
- Prezent dla ciebie, Yishano - zawołał.
Strażnicy weszli do pokoju. Elryk nie widział Yishany, ale usłyszał jej stłumiony
okrzyk.
- Na otomanę - rozkazał czarnoksiężnik.
Strażnicy złożyli albinosa na miękkiej tkaninie. Elryk był kompletnie wyczerpany;
leżał na sofie, wpatrując się w kolorowy, nieprzyzwoity fresk wymalowany na suficie.
Yishana pochyliła się nad Melnibonéaninem. Elryk poczuł podniecający zapach jej
perfum.
- Niespodziewane spotkanie, Królowo - powiedział ochryple.
Yishana przez moment patrzyła nań z troską, po czym jej spojrzenie zobojętniało.
Królowa roześmiała się cynicznie.
- Och, mój bohater wreszcie do mnie powrócił. Wolałabym jednak, żeby przybył tu z
własnej woli, a nie przyniesiony za kark niczym szczenię. Wilkowi wyrwano zęby i nie ma
się co spodziewać, że zdoła powtórzyć swe drapieżne zaloty. - Yishana odwróciła się. Na jej
pokrytej makijażem twarzy malowała się niechęć. - Zabierz go stąd, Thelebie K’aarno.
Dowiodłeś swego.
Czarnoksiężnik skinął głową.
- A teraz - powiedział - złożymy wizytę Nikornowi. Myślę, że już nas oczekuje...
ROZDZIAŁ 4
Nikorn z Ilmar nie był młodym człowiekiem. Liczył już sobie dobrze ponad
pięćdziesiąt lat, ale zdołał zachować młodzieńczy wygląd. Miał twarz wieśniaka;
grubokościstą, lecz nie nalaną. Przenikliwymi, zimnymi oczyma patrzył na wspierającego się
bezsilnie o oparcie krzesła Elryka.
- A więc to ty jesteś Elryk z Melniboné, Wilk Ryczącego Morza, niszczyciel,
grabieżca i zabójca kobiet. Myślę, że teraz miałbyś kłopoty z pokonaniem dziecka. Mimo to
muszę przyznać, że zasmuca mnie widok człowieka doprowadzonego do takiego stanu.
Zwłaszcza człowieka niegdyś równie aktywnego jak ty. Czy ten czarownik mówi prawdę?
Czy przysłali cię tu moi wrogowie, abyś mnie zabił?
Elryk niepokoił się o swoich ludzi. Co zrobią? Zaczekają czy przystąpią do szturmu?
Jeżeli zaatakują pałac, będą zgubieni - tak jak on.
- Czy to prawda? - powtórzył Nikorn.
- Nie - wyszeptał Elryk. - Chodziło mi o Theleba K’aarnę. Mam z nim do załatwienia
stare porachunki.
- Nie obchodzą mnie stare porachunki, przyjacielu -powiedział łagodnie Nikorn. -
Interesuje mnie jedynie zachowanie życia. Kto cię tu przysłał?
- Theleb K’aarna nie mówi ci prawdy, jeśli twierdzi, że zostałem przysłany - skłamał
Elryk. - Chciałem jedynie spłacić mu dług.
- Obawiam się, że nie tylko czarnoksiężnik twierdzi coś podobnego - odparł Nikorn. -
Mam w mieście wielu szpiegów, a dwóch z nich niezależnie od siebie poinformowało mnie,
że miejscowi kupcy zawiązali spisek, którego celem było wynajęcie ciebie, abyś mnie zabił.
Elryk uśmiechnął się słabo.
- A więc dobrze - potwierdził. - To jest prawda. Nie zamierzałem jednak spełniać ich
prośby.
- Byłbym skłonny ci uwierzyć, Elryku z Melniboné. Ale teraz nie wiem, jak z tobą
postąpić. Nikogo nie chciałbym widzieć zdanym na łaskę i niełaskę Theleba K’aarny. Czy
dasz mi słowo, że już nigdy nie będziesz nastawa! na moje życie?
- Czyżbyśmy przystąpili do targu, panie Nikornie? -spytał Elryk słabo.
- Owszem.
- Co więc zyskam w zamian za danie owego słowa, panie?
- Życie i wolność, panie Elryku.
- A miecz?
Nikorn z ubolewaniem rozłożył ramiona.
- Przykro mi, ale nie miecz.
- Więc lepiej już mnie zabij - powiedział Elryk łamiącym się głosem.
- Ależ daj spokój, to dobra propozycja. Zachowasz życie i odzyskasz wolność, a w
zamian dasz mi słowo, że nigdy już nie będziesz mnie nękać.
Elryk wziął głęboki oddech.
- A więc dobrze.
Nikorn odszedł na stronę. Theleb K’aarna, który dotychczas stał w cieniu, położył
rękę na ramieniu kupca.
- Zamierzasz go wypuścić?
- Owszem - odparł Nikorn. - Teraz już nie stanowi zagrożenia dla żadnego z nas.
Albinos ze zdumieniem pomyślał, że Nikorn zachowuje się tak, jak gdyby żywił
wobec niego przyjazne uczucia. On zresztą również czuł w stosunku do kupca coś w rodzaju
sympatii. Oto stał przed nim człowiek równie odważny, co mądry. Elryk wiedział jednak, że
to szaleństwo. Bez miecza, jakże mu się uda podźwignąć po klęsce?
Zmierzch ustępował już miejsca nocy; dwie setki imrryriańskich wojowników leżały
ukryte w poszyciu na skraju lasu.
Wojownicy spoglądali na równinę i zastanawiali się, co się stało z Elrykiem. Czy był
w zamku, jak sadził Dyvim Tvar? Władca Smoków wiedział co nieco o sztuce wróżenia, jak
zresztą wszyscy członkowie królewskiego rodu Melniboné. Kilka pomniejszych zaklęć
pozwoliło mu przypuszczać, że albinos znajduje się w obrębie zamkowych murów.
Ale jak mogą przystąpić do szturmu, skoro nie ma z nimi Elryka, który potrafiłby
poradzić sobie z magią Theleba K’aarny?
Pałac Nikorna był poza tym fortecą, ponurą i niedostępną. Chroniła go głęboka fosa
wypełniona czarną, nieruchomą wodą. Wznosił się wysoko ponad otaczający go las, nie tyle
stojąc na skalistym podłożu, co z niego wyrastając. Siedziba kupca w większej bowiem części
została wykuta w litej skale. Zamek zajmował sporą powierzchnię; rozpościerał się i rozrastał
swobodnie, a kamienisty grunt zapewniał mu naturalną podporę. Skała miejscami była
spękana. Szlamowata woda ciekła u podnóża murów po ciemnym kożuchu mchów. Oglądany
z zewnątrz dwór Nikorna nie wyglądał sympatycznie, ale fortyfikacje robiły wrażenie. Nie
była to twierdza, którą można by zdobyć w dwieście osób bez pomocy magii.
Część melnibonéańskich wojowników już się niecierpliwiła. Kilku zaczęło
przebąkiwać, że Elryk zdradził ponownie. Dyvim Tvar i Moonglum nie chcieli w to uwierzyć.
Widzieli ślady walki w lesie - i słyszeli jej odgłosy.
Czekali w nadziei, że z samego zamku zostanie im dany jakiś sygnał.
Obserwowali główną bramę fortecy i w końcu ich cierpliwość została nagrodzona.
Olbrzymie wrota z drewna i metalu otworzyły się do wewnątrz, ciągnięte łańcuchami. W
przejściu pojawił się mężczyzna o białej twarzy odziany w zniszczony strój władców
Melniboné. Albinosa prowadziło, podtrzymując między sobą, dwóch pustynnych
wojowników. Popchnęli go naprzód; mężczyzna chwiejnym krokiem przeszedł kilka jardów
po grobli ze śliskiego kamienia, spinającej oba brzegi fosy.
Potem upadł. Zmęczony i obolały, z trudem począł posuwać się naprzód.
- Co z nim zrobili? - jęknął Moonglum. - Trzeba mu pomóc!
Dyvim Tvar powstrzymał go jednak.
- Nie. To jedynie zdradziłoby naszą obecność. Niech dotrze do skraju lasu, wtedy
będziemy mogli działać.
Nawet ci, którzy przedtem przeklinali Elryka, teraz odczuli litość na widok albinosa.
Melnibonéanin, czołgając się i potykając o kamienie, niestrudzenie posuwał się w stronę
zarośli. Z blanków fortecy Imrryrian dobiegł przenikliwy śmiech i głos, w którym udało się
im rozróżnić kilka słów.
- I co teraz, wilku? - zapytywał głos. - Co teraz?
Moonglum zacisnął pięści i zadygotał z wściekłości. Ból mu sprawiał widok dumnego
przyjaciela wystawionego na szyderstwa w chwili słabości.
- Co mu się stało? Co z nim zrobili?
- Cierpliwości - powiedział Dyvim Tvar. - Wkrótce się dowiemy.
Z biciem serca czekali chwili, gdy Elryk na kolanach wreszcie doczołgał się do
zarośli.
Moonglum ruszył naprzód, by wspomóc przyjaciela. Chciał podtrzymać Elryka
pomocnym ramieniem, lecz albinos żachnął się i strząsnął jego rękę. Twarz Melnibonéanina
ziała nienawiścią - tym gwałtowniejszą, że bezsilną. Elryk nic nie mógł zrobić, by zniszczyć
obiekt swej nienawiści. Absolutnie nic.
- Elryku, musisz nam powiedzieć, co się stało - odezwał się nalegająco Dyvim Tvar. -
Jeżeli mamy ci pomóc, musimy wiedzieć, co się wydarzyło.
Elryk złapał z trudem powietrze i skinął twierdząco głową. Powoli jego twarz stawała
się wolna od emocji. Zająkując się co chwila, albinos opowiedział swą historię.
- Tak więc - mruknął Moonglum - nasze plany spaliły na panewce, ty zaś straciłeś siłę
na zawsze.
Elryk pokręcił głową.
- Musi być jakiś sposób - wyszeptał. - Po prostu musi!
- Co? Jak? Jeżeli masz jakiś plan, zdradź mi go teraz. Elryk z trudem przełknął ślinę.
- A więc dobrze, Moonglumie - wymamrotał. - Zaraz go usłyszysz. Ale słuchaj
uważnie, bo nie starczy mi sił, by go powtórzyć.
Moonglum lubił noc, jednak tylko wtedy, gdy oświetlały ją miejskie pochodnie. Na
otwartej przestrzeni zdecydowanie nie lubił ciemności i nie był zachwycony, znalazłszy się
pod ich osłoną w sąsiedztwie zamku Nikorna. Parł jednak przed siebie, nie tracąc nadziei.
O ile Elryk nie mylił się w swych rachubach, bitwa mogła być jeszcze wygrana, a
pałac Nikorna - zdobyty. Aby do tego doszło, Moonglum musiał podjąć ryzyko, a nie należał
on do ludzi, którzy rozmyślnie wystawiają się na niebezpieczeństwo.
Z obrzydzeniem spojrzał na stojące wody fosy i pomyślał, że to, czego od niego
wymagają, jest w najwyższym stopniu wystarczającym dowodem przyjaźni. Z filozoficznym
spokojem zanurzył się w wodzie i zaczął płynąć.
Palce pływaka ślizgały się po pokrywającym ściany fortecy mchu, lecz rosnący
powyżej bluszcz dawał możliwość pewniejszego chwytu. Moonglum powoli wspiął się na
mur. Żywił nadzieję, że Elryk miał rację i że Thelebowi K’aarnie istotnie potrzebna będzie
chwila odpoczynku przed kolejnym zastosowaniem czarnej magii. Dlatego właśnie albinos
nalegał na pośpiech. Moonglum wspinał się dalej, aż w końcu dotarł do małego, nie
okratowanego okienka. Tego właśnie szukał. Normalnych rozmiarów mężczyzna nie
przecisnąłby się przez nie, lecz w takich właśnie przypadkach niepozorna postura Moongluma
okazywała się użyteczna.
Elwheryjczyk drżąc z zimna przepchnął się przez niewielki otwór i wylądował na
kamiennej posadzce wąskiej klatki schodowej biegnącej przy wewnętrznym murze fortecy.
Moonglum zmarszczył brwi, po czym wybrał stopnie prowadzące w górę. Albinos jedynie z
grubsza wytłumaczył mu, jak ma dotrzeć do miejsca przeznaczenia.
Obawiając się najgorszego, cicho ruszył w dalszą drogę po kamiennych schodach.
Kierował się w stronę komnat Yishany, Królowej Jharkor.
Po godzinie Moonglum był już z powrotem. Trząsł się z zimna i ociekał wodą. W
dłoniach dzierżył Zwiastuna Burzy. Obchodził się z mieczem ostrożnie i niespokojnie,
obawiał się bowiem tkwiącego w nim zła. Klinga znowu ożyła; tętniła czarnym, pulsującym
życiem.
- Dzięki Bogom, nie myliłem się -mruknął słabo Elryk ze swego posłania, strzeżonego
przez dwóch czy trzech Imrryrian, wśród których był też Dyvim Tvar, przypatrujący się
albinosowi z troską. - Modliłem się, by moje przypuszczenie okazało się słuszne. A wiec
Theleb K’aarna istotnie potrzebował wypoczynku. Musiał przecież zużyć sporo energii na
wezwanie magicznej pomocy przeciwko mnie.
Elryk poruszył się na posłaniu. Dyvim Tvar pomógł mu usiąść prosto. Albinos
wyciągnął przed siebie smukłą, białą dłoń, sięgając po miecz z chciwością człowieka
uzależnionego od jakiegoś potwornego narkotyku.
- Czy przekazałeś jej moją wiadomość? - zapytał, z ulgą chwytając rękojeść Zwiastuna
Burzy.
- Owszem - odparł Moonglum trzęsącym się głosem. -Zgodziła się. Twoje pozostałe
przypuszczenia również okazały się słuszne. Znużony Theleb K’aarna dał się złapać na lep jej
wdzięków i w krótkim czasie oddał jej klucz. Czarnoksiężnik był krańcowo wyczerpany, a
Nikorn zaczynał się denerwować, czy w czasie niemocy Theleba K’aarny nie nastąpi atak na
zamek. Yishana sama poszła do kredensu i przyniosła mi miecz.
- Kobiety czasem bywają użyteczne - powiedział sucho Dyvim Tvar. - Chociaż
zazwyczaj w sprawach takich jak ta stanowią jedynie przeszkodę. - Wydawało się, że
Imrryrianina niepokoi coś więcej niż tylko problem rychłego szturmu. Nikt jednak nie
zapytał, co go trapi. Wszyscy uznali, że chodzi o jakąś osobistą sprawę.
- Zgadzam się z tobą, Władco Smoków - odparł, niemal radośnie, Elryk. Zgromadzeni
wojownicy na własne oczy widzieli, jak siła na nowo wypełnia anemiczne żyły albinosa,
dodając mu nienaturalnej energii. - Nadszedł czas zemsty. Pamiętajcie jednak: Nikornowi nie
może włos z głowy spaść. Dałem mu na to słowo.
Elryk zacisnął mocno prawą dłoń na rękojeści Zwiastuna Burzy.
- A teraz pora przygotować się do walki. Myślę, że zdołam uzyskać pomoc
sprzymierzeńców, którzy zajmą czarnoksiężnika, byśmy mogli spokojnie przystąpić do
szturmu. Niepotrzebny mi pentagram, by wezwać powietrznych przyjaciół.
Moonglum przesunął językiem po wąskich wargach.
- I znowu czarnoksięstwo. Powiem ci, Elryku, że cała ta okolica zaczyna cuchnąć
magią i istotami piekielnymi.
- Tym razem to nie będą stwory wywodzące się z Piekieł, lecz porządne żywioły,
równie potężne pod wieloma względami - szepnął albinos do ucha przyjaciela. - Spróbuj
przezwyciężyć nierozumny strach, Moonglumie. Jeszcze kilka zaklęć i Theleb K’aarna straci
całą ochotę do dalszej wojaczki.
Elryk zmarszczył brwi, starając się przypomnieć sobie tajne układy zawierane przez
swych przodków. Wziął głęboki oddech i przymknął umęczone, szkarłatne oczy. Za-kołysał
się w tył i w przód, rozluźniając uścisk dłoni na głowni miecza. Z gardła albinosa wydobył się
stłumiony zaśpiew, brzmiący niczym daleki jęk wiatru. Na widok piersi Elryka, targanej
nierównym oddechem, kilku młodszych wojowników, których nie wprowadzono nigdy w
tajniki starożytnej wiedzy Melniboné, poruszyło się nerwowo. Śpiew Cesarza nie był
przeznaczony dla uszu śmiertelnych; jego pieśń miała dotrzeć do niewidzialnych,
nieuchwytnych, nadnaturalnych istot. Przepełnione mocą słowa starożytnego wiersza-zaklęcia
zadźwięczały w powietrzu:
Słyszcie samotne moje wołanie
Wietrzne Olbrzymy budzące trwogę;
Graollu, Misho, o wszechpotężni:
Niech stanę twarzą w twarz z moim wrogiem.
Na blask rubinu, co ogniem płonie,
Na czarne ostrze, co mnie wspomaga,
Na Lasshaarów odległy lament
Niechaj się zerwie wielki huragan.
Prędzej niż słońca chyże promienie,
Niż sztorm okrutny na oceanie,
Niźli godząca w jelenia strzała
Niech czarnoksiężnik przede mną stanie.
Pieśń urwała się. Elryk zawołał donośnym, czystym głosem:
- Misho! Misho! Na imię mych dziadów zaklinam cię, byś przybył, Władco Wiatrów!
Niemalże natychmiast otaczające ich drzewa skłoniły się, jak gdyby odgarnęła je
czyjaś olbrzymia ręka. Dokoła rozbrzmiał przerażający głos, przypominający poszum wiatru.
Za wyjątkiem Elryka, całkowicie pogrążonego w transie, wszyscy obecni zadrżeli na jego
dźwięk.
- ELRYKU Z MELNIBONÉ - głos huczał niczym echo odległego sztormu. -
ZNALIŚMY TWYCH DZIADÓW, ZNAMY RÓWNIEŻ CIEBIE. ŚMIERTELNICY
ZAPOMNIELI JUŻ O DŁUGU, JAKI WINNI JESTEŚMY RODOWI ELRYKA, LECZ
GRAOLL I MISHA, KRÓLOWIE WIATRU, MAJĄ DŁUGĄ PAMIĘĆ. JAKŻE MOGĄ
CIĘ WSPOMÓC LASSHAAROWIE?
Głos brzmiał niemal przyjaźnie, lecz był wyniosły, odległy i budzący niepokój.
Ciałem nieobecnego duchem Elryka wstrząsały konwulsyjne dreszcze. Z jego gardła
dobywały się przenikliwe, piskliwe dźwięki, składające się w dziwaczne, obce słowa,
drażniące uszy i nerwy zgromadzonych ludzi. Albinos mówił krótko, a zaraz potem zahuczał
potężny głos niewidzialnego Wietrznego Olbrzyma:
- ZROBIĘ, JAK SOBIE ŻYCZYSZ. - Drzewa pochyliły się raz jeszcze, po czym w
lesie zapanowała nie zmącona żadnym dźwiękiem cisza.
Nagle jeden z wojowników kichnął gwałtownie i jakby na dany sygnał pozostali
zaczęli rozmawiać i snuć domysły.
Przez dłuższy czas Elryk pozostawał w transie, po czym niespodziewanie otworzył
swe zagadkowe oczy i rozejrzał się dokoła uważnie, jak gdyby ze. zdumieniem. Następnie
zacisnął mocniej dłoń na rękojeści Zwiastuna Burzy, pochylił się w przód i przemówił do
imrryriańskich wojowników.
- Wkrótce Theleb K’aarna znajdzie się w naszej mocy, przyjaciele, a my zagarniemy
bogactwa zgromadzone w pałacu Nikorna!
Dyvim Tvar wzdrygnął się nagle.
- Nie dorównuję ci biegłością w sztuce tajemnej, Elryku - odezwał się cicho. - Mimo
to oczyma duszy widzę trzy wilki prowadzące stado na łowy, a jeden z tych wilków musi
zginąć. Sądzę, że mój czas jest już bliski.
- Nie troskaj się tym, Władco Smoków - odparł Elryk z zakłopotaniem. - Wkrótce
będziesz się śmiał z kruczego krakania i cieszył bogactwem Bakshaan. - Ton jego głosu nie
był jednak przekonywający.
ROZDZIAŁ 5
Na łożu z jedwabiu i gronostajów Theleb K’aarna poruszył się niespokojnie i otworzył
oczy. Ogarnęło go niejasne przeczucie nadchodzących kłopotów. Pamiętał teraz, że w chwili
słabości podarował Yishanie coś, czego pod żadnym pozorem nie powinien jej dawać. Nie
mógł sobie jednak przypomnieć, co to był za przedmiot. Świadomość zbliżającego się
niebezpieczeństwa pochłonęła jego myśli bez reszty, tłumiąc wspomnienie wcześniejszej
nieostrożności. Czarnoksiężnik wstał spiesznie i naciągnął przez głowę szatę, poprawiając ją
na sobie w biegu. Kierował się w stronę osadzonego w jednej ze ścian komnaty dziwnie
srebrzonego lustra, w którym nie jawiło się odbicie żadnego z rzeczywistych przedmiotów.
Z zamglonymi oczyma i trzęsącymi się rękoma Theleb K’aarna rozpoczął
przygotowania. Ujął w dłonie jeden z wielu glinianych garnków stojących na ławie w pobliżu
okna i nasypał z niego substancji, przypominającej wyglądem zaschniętą krew wymieszaną z
zakrzepłym, niebieskim jadem czarnego węża, występującego w odległej, leżącej na krańcu
świata krainie Dorel. Wypowiedział nad mieszaniną krótkie zaklęcie, zgarnął ją do tygla i
cisnął na powierzchnię zwierciadła, jednym ramieniem osłaniając oczy. Rozległ się ostry,
nieprzyjemny dla uszu trzask, rozbłysło jaskrawe, zielone światło, po czym wszystko znikło.
Głęboko pod taflą zwierciadła pojawiły się ogniki, pokrywający lustro srebrny pył zdawał się
falować, a całe lustro ogarnęły płomienie. Nagle na jego powierzchni począł rysować się
obraz.
Theleb K’aarna wiedział, że wizja na powierzchni zwierciadła jest odbiciem
wydarzeń, które miały miejsce w niedalekiej przeszłości. Szklana tafla ukazała Elryka
przyzywającego Wietrzne Olbrzymy.
Ciemna twarz czarnoksiężnika wykrzywiła się w potwornym grymasie przerażenia.
Wstrząsały nim dreszcze. Bełkocąc coś do siebie Theleb K’aarna podbiegł do ławy i, oparłszy
na niej dłonie, wyjrzał przez okno, za którym rozpościerała się głęboka ciemność. Wiedział,
czego może się spodziewać.
Na zewnątrz rozpętała się potężna, gwałtowna burza. Czarnoksiężnik zdawał sobie
sprawę, że to on jest obiektem ataku Lasshaarów. Musi go odeprzeć, jeżeli nie chce, by
Wietrzne Olbrzymy wyrwały z jego ciała duszę i oddały ją powietrznym duchom, by błąkała
się odtąd przez całą wieczność, unoszona przez wszystkie wiatry-świata. Theleb K’aarna
wyobrażał sobie, że już zawsze, zagubiony i samotny, będzie niczym potępieniec jęczał wśród
zimnych, pokrytych śniegiem szczytów górskich. Widział swą duszę skazaną na podleganie
kaprysom czterech wiatrów, wiecznie w ruchu, nie znającą odpoczynku.
Theleb K’aarna żywił zrodzony ze strachu szacunek dla aeromantów, nielicznych
czarodziejów posiadających władzę nad powietrznymi żywiołami - a aeromancja była tylko
jedną z rozlicznych zdolności, jakie posiadł Elryk, a wcześniej jego dziadowie. I nagle Theleb
K’aarna w pełni zdał sobie sprawę przeciw komu walczy. Walczył oto przeciwko dziesięciu
tysiącom lat i setkom pokoleń czarnoksiężników, z których każdy czerpał wiedzę nie tylko z
Ziemi, lecz i leżących poza nią płaszczyzn, i przekazał ją albinosowi, którego on, Theleb
K’aarna, pragnął zniszczyć. Czarnoksiężnik pożałował teraz swych zbyt pochopnych
poczynań. Było już jednak za późno.
W przeciwieństwie do Elryka Theleb K’aarna nie posiadał żadnej władzy nad
Wietrznymi Olbrzymami. Mógł jedynie liczyć na to, że skieruje przeciw nim inne żywioły.
Powinien szybko wezwać duchy ognia. Będzie musiał zastosować całą swą wiedzę
piromanty, by powstrzymać szalejącą nawałnicę nadnaturalnych wichrów, która mogła
poruszyć niebo i ziemię. Nawet Piekło zatrzęsłoby się od grzmotów wywołanych przez gniew
Wietrznych Olbrzymów.
Theleb K’aarna szybko opanował myśli i trzęsącymi się rękami począł wykonywać w
powietrzu dziwaczne gesty, obiecując sowitą nagrodę temu z potężnych żywiołów ognia,
który natychmiast stawi się na jego wezwanie. Czarnoksiężnik gotów był zgodzić się na całą
wieczność niebytu, byle tylko zyskać kilka lat życia.
Gromadzącym się Wietrznym Olbrzymom towarzyszyły grzmoty i ulewa. Od czasu
do czasu niebo rozdzierała błyskawica, nie niosąc jednak ze sobą śmierci, gdyż ani jeden
piorun nie uderzył w ziemię. Moonglum i imrryriańscy wojownicy zdawali sobie sprawę z
przebiegającego powietrze drżenia, lecz jedynie obdarzony magicznym wzrokiem Elryk mógł
dostrzec choć trochę z tego, co się naprawdę działo. Dla zwykłych oczu Lasshaarowie
pozostawali niewidzialni.
Machiny oblężnicze konstruowane przez Imrryrian z wcześniej przygotowanych
części w porównaniu z mocą Wietrznych Olbrzymów wyglądały jak kruche zabawki, lecz to
one właśnie miały zadecydować o przyszłym zwycięstwie. Lasshaarowie mogli bowiem
walczyć jedynie z nadnaturalnym przeciwnikiem.
Wojownicy pracowali w szaleńczym pośpiechu; w ich rękach tarany i drabiny
oblężnicze powoli nabierały kształtu. Zbliżała się godzina szturmu. Zerwał się wiatr, rozległ
się suchy trzask piorunu. Nawałnica czarnych chmur przesłoniła księżyc. Ludzie pracowali
przy świetle pochodni, jako że zaskoczenie nie miało większego znaczenia w planowanym
ataku.
Dwie godziny przed świtem byli już gotowi.
I nadszedł wreszcie moment, gdy Elryk, Dyvim Tvar i Moonglum, jadąc na czele
imrryriańskich wojowników, ruszyli w stronę zamku Nikorna. Szykując się do drogi, Elryk
zakrzyknął przeraźliwym głosem. Odpowiedział mu niedaleki grzmot. Gruba bruzda
błyskawicy przeorała nagle niebo, mknąc w stronę pałacu. Ziemia zadrżała. Kula karminowo-
pomarańczowego ognia pojawiła się nad zamkiem i wchłonęła błyskawicę! Tak rozpoczęła
się walka miedzy ogniem a powietrzem.
Cała okolica ożyła niesamowitymi, zgrzytliwymi krzykami i jękami, drażniącymi uszy
maszerujących wojowników. Ludzie wyczuwali panujący dokoła zamęt, niewiele jednak
mogli dostrzec.
Nad większą częścią zamku jaśniała pulsująca, nieziemska poświata, chroniąc
nieszczęsnego, trzęsącego się ze strachu czarnoksiężnika. Theleb K’aarna wiedział, że jest
zgubiony, jeżeli Wietrzne Olbrzymy choć na chwilę przełamią opór Władców Płomienia.
Obserwujący walkę Elryk uśmiechnął się z zadowoleniem. Wiedział, że nie musi się
już troszczyć o nadnaturalną płaszczyznę wydarzeń. Pozostawał jeszcze jednak zamek i
świadomość, że żaden nadludzki sprzymierzeniec nie pomoże w jego zdobyciu. W walce
przeciwko dzikim, pustynnym wojownikom, tłoczącym się na blankach, zamierzającym
zetrzeć w proch złożony z dwustu ludzi oddział, Imrryrianie mogli liczyć jedynie na własne
umiejętności szermiercze i taktykę dowódców.
Rozwinęły się Proporce Smoczego Ludu; złotogłów rozbłysł w niesamowitej
poświacie. W luźnym szyku, powoli, synowie Imrryr ciągnęli na wojnę. Dowódcy dali rozkaz
do ataku. Ponad głowami maszerujących wzniosły się drabiny. Twarze obrońców wyglądały
jak blade plamy na tle czarnych murów. Od strony zamku dobiegały jakieś krzyki, nie sposób
było jednak rozróżnić słów.
W awangardzie nadciągającego oddziału pojawiły się dwa wielkie tarany,
sporządzone poprzedniego dnia. Wąska grobla nie stanowiła najbezpieczniejszej drogi, ale
tylko po niej można się było przedostać przez fosę. Do każdego z dwóch olbrzymich,
nabijanych żelazem taranów przystąpiło po dwudziestu ludzi. Poczęli oni biec w stronę bramy
pośród świstu strzał. Przed większą częścią pocisków osłaniały ich tarcze, tak że wkrótce
dotarli do grobli i szybko przedostali się przez fosę. Pierwszy taran uderzył we wrota.
Patrzącemu na to Elrykowi zdawało się, że żaden obiekt wykonany z drewna i stali nie może
się oprzeć równie gwałtownemu uderzeniu, jednak brama zadrżała niemal niezauważalnie i -
wytrzymała impet!
Wojownicy wydali okrzyk podobny wrzaskowi żądnych krwi wampirów i bokiem,
niczym kraby, usunęli się, dając drogę niosącym drugi taran towarzyszom. Wrota ponownie
zatrzęsły się, tym razem bardziej wyraźnie, lecz nie ustąpiły.
Dyvim Tvar wykrzykiwał słowa zachęty ludziom wspinającym się na drabiny
oblężnicze. Wśród nich znajdowali się najdzielniejsi, najbardziej zdesperowani Imrryrianie.
Wiadomo było, że niewielu z nich osiągnie szczyt, a nawet gdyby wdarli się na blanki, to
jeszcze czeka ich ciężka walka, by utrzymać się przy życiu aż do nadciągnięcia pozostałych
towarzyszy.
Wrzący ołów z sykiem wylewał się z olbrzymich kotłów umocowanych na
obrotowych trzpieniach. Taka konstrukcja bardzo ułatwiała ich obsługę. Niejeden dzielny
Imrryrianin spadł z drabiny, by umrzeć od gorącego metalu, nim jeszcze jego ciało
roztrzaskało się o ostre skały. Pokaźnych rozmiarów kamienie wychylały się sponad murów
w skórzanych sakwach podwieszonych na krążkach linowych i opadały na najeźdźców
gruchocącym kości, śmiercionośnym deszczem. Mimo wszystko napastnicy parli naprzód.
Pół setki wojennych okrzyków rozbrzmiewało dokoła. Część wojowników niestrudzenie
wspinała się po długich drabinach, ich towarzysze zaś, z tarczami wzniesionymi ponad głowy
dla ochrony, nadal przypuszczali na bramę atak za atakiem.
Na tym etapie bitwy ani Elryk, ani jego dwóch towarzyszy nie mogli nic zrobić, by
przyjść swym ludziom z pomocą. Ich żywiołem była walka wręcz. Nie było dla nich miejsca
nawet w tylnych szeregach, gdzie stali łucznicy, szyjący strzałami w znajdujących się wysoko
na murach obrońców twierdzy.
Wrota zaczynały ustępować. Pojawiały się w nich coraz to większe szpary i szczeliny.
I nagle, w najmniej spodziewanym momencie, prawe skrzydło bramy zaskrzypiało na
umęczonych zawiasach i runęło na ziemię. Tryumfalny ryk wydarł się z piersi oblegających.
Porzuciwszy tarany Imrryrianie przedarli się przez wyłom, pracując toporami i maczugami,
ścinając głowy nieprzyjaciół z taką łatwością, że przypominali żeńców, z kosami i cepami
sunących przez łan zboża.
- Zamek jest nasz! - zakrzyknął Moonglum, biegnąc pod górę w stronę wyrąbanego
otworu. - Zdobyliśmy zamek!
- Nie bądź zbyt pochopny w swych sądach - odparł Dyvim Tvar, lecz mówiąc to
roześmiał się i popędził za innymi w stronę twierdzy.
- I gdzie ten twój przewidywany koniec? - zawołał Elryk do swego przyjaciela, ale
urwał nagle, widząc jak na obliczu Dyvima Tvara pojawia się cień, a usta wykrzywiają się w
szyderczym grymasie. Biegli dalej, czując się dosyć nieswojo, aż w końcu Władca Smoków
uśmiechnął się i obrócił wszystko w żart.
- Czeka na mnie cierpliwie w ukryciu. Ale nie frasujmy się tym. Jeżeli pisane jest mi
zginąć i tak nie zdołam emu zapobiec! - Klepnął Elryka po ramieniu, wzruszony niezwykłym
u albinosa zakłopotaniem.
Przebiegli pod potężnym sklepieniem bramy i wpadli na dziedziniec, gdzie chaotyczna
walka przerodziła się wciąg pojedynków; przeciwnicy dobierali się parami i walczyli ze sobą
na śmierć i życie.
Zwiastun Burzy jako pierwszy z mieczy trzech przyjaciół zakosztował krwi i wysłał
do Piekła duszę pustynnego wojownika. Ostro, ze świstem przecinając powietrze księga
śpiewała złowieszczą, tryumfalną pieśń.
Ciemnoskórzy wojownicy pustyni byli sławni ze swej odwagi i sztuki władania
mieczem. Ich zakrzywione ostrza siały spustoszenie w imrryriańskich szeregach, jako i na
tym etapie walki znacznie przeważali liczebnie nad siłami Melnibonéan.
Wysoko na górze pierwszym napastnikom udało się wreszcie wedrzeć na blanki.
Melnibonéanie starli się: ludźmi Nikorna, zmuszając ich do cofania się. Wielu ciemnoskórych
wojowników runęło z nie zabezpieczonych krawędzi parapetów. Jeden z obrońców, z
krzykiem spadając z murów, leciał wprost na Elryka. Zawadził albinosa nogą, przewracając
go na śliski od krwi i deszczu bruk. Pustynny wojownik, choć ciężko ranny, szybko spostrzegł
nadarzającą się okazję i podniósł się z zachłannością malującą się na obliczu, które w tym
momencie wyglądało jak karykatura ludzkiej twarzy. Zbrojna w jatagan ręka uniosła się w
górę i zamarła na chwilę, by tym pewniej móc strącić głowę Elryka z ramion. Nagle jednak
hełm wojownika rozpadł się na dwie części, a z czoła trysnęła fontanna krwi.
Dyvim Tvar wyrwał zdobyczny topór z czaszki pokonanego i uśmiechnął się do
wstającego z ziemi albinosa.
- Mimo wszystko obaj będziemy mogli radować się ze zwycięstwa - zawołał,
przekrzykując szczęk broni i zgiełk czyniony przez walczące żywioły. - Mój koniec jest
bardziej odległy niż... - Urwał nagle, a na jego przystojnej twarzy pojawił się wyraz
zdumienia. Elrykowi serce podeszło do gardła, gdy ujrzał stalowe ostrze wyłaniające się z
prawego boku Dyvima Tvara. Stojący za Władcą Smoków złośliwie uśmiechnięty
ciemnoskóry wojownik wyszarpnął ostrze z ciała rannego. Elryk zaklął i ruszył do ataku.
Wojownik zasłonił się mieczem, cofając się w pośpiechu przed rozwścieczonym albinosem.
Zwiastun Burzy, śpiewając pieśń śmierci, uniósł się w górę po czym opadł, przecinając bez
trudu zakrzywioną klingę i rozrąbując łopatkę. Ciemnoskóry padł, rozpłatany na dwoje. Elryk
obrócił się w stronę Dyvima Tvara. Imrryrianin, choć blady i o twarzy ściągniętej z bólu,
trzymał się jeszcze na nogach. Krew ciekła z rany, wsiąkając w odzienie.
- Jesteś ciężko ranny? - spytał niespokojnie albinos. -Potrafisz powiedzieć?
- Ten wypierdek trola ciął mnie pod żebro. Myślę, że nie uszkodził żadnych organów.
- Dyvim Tvar jęknął i spróbował się uśmiechnąć. - Jestem pewien, że wiedziałbym, gdyby
rana była poważna.
I upadł. A kiedy Elryk odwrócił go na wznak, ujrzał przed sobą martwą, tężejącą
twarz przyjaciela. Nigdy już Władca Smoków, Pan Smoczych Jaskiń, nie miał ujrzeć swoich
zwierząt.
Elryk stał nad ciałem swego rodaka, czując się chory i zmęczony. Z mojego powodu,
pomyślał, zginął oto kolejny szlachetny człowiek. Była to jednak jedyna trzeźwa myśl, na
jaką mógł sobie pozwolić. Nagle bowiem otoczyła go grupka pustynnych wojowników i
musiał odpierać ciosy świszczących dokoła mieczy.
Imrryriańscy łucznicy, dokonawszy dzieła na zewnątrz, przedostali się teraz przez
otwór w bramie i poczęli szyć z haków w szeregi nieprzyjaciół.
Elryk zawołał głośno:
- Mój krewniak, Dyvim Tvar, leży martwy. Ciosem w plecy zabił go nieprzyjacielski
wojownik. Pomścijcie go, bracia. Pomścijcie Władcę Smoków z Imrryr!
Głuchy jęk wyrwał się z gardeł Melnibonéan. Ruszyli teraz do jeszcze zacieklejszego
ataku. Elryk krzyknął do grupki wojowników z toporami w dłoniach, zbiegającej z blanek,
gdzie walka zakończyła się zwycięstwem Imrryrian:
- Chodźcie za mną. Możemy pomścić krew przelaną przez Theleba K’aarnę! - Albinos
orientował się już nieźle w geografii zamku.
Z niedaleka dobiegł go głos Moongluma.
- Poczekaj jeszcze chwilę, Elryku, a i ja dołączę do ciebie. - Odwrócony plecami do
albinosa pustynny wojownik upadł, a zza niego wyłonił się uśmiechnięty szeroko Moonglum,
z mieczem pokrytym krwią od ostrza aż po rękojeść.
Elryk poprowadził swych ludzi w stronę niewielkich drzwi w ścianie głównej wieży
zamku. Wskazał na nie uzbrojonym w topory wojownikom.
- Bierzcie się do roboty, chłopcy, byle szybko!
Z zawziętością malującą się na twarzach, Imrryrianie poczęli rąbać twarde drewno.
Elryk niecierpliwie przypatrywał się odłupywanym drzazgom.
Sytuacja rozwijała się w zatrważający sposób. Theleb K’aarna zaszlochał ze
zdenerwowania. Kakatal, Władca Płomienia i jego słudzy niewiele mogli poradzić przeciw
Wietrznym Olbrzymom. Siły przeciwników zdawały się wciąż wzrastać. Czarnoksiężnik
nerwowo gryzł kłykcie i drżał w swej komnacie. Poniżej walczyli, krwawili i umierali ludzie.
Theleb K’aarna zmusił się do pełnej koncentracji na jednym tylko problemie: na całkowitym
unicestwieniu sił Lasshaarów. Mimo to jednak czarnobrody mężczyzna wiedział, że tak czy
inaczej, prędzej czy później, musi nadejść jego koniec.
Topory coraz głębiej wgryzały się w twarde drewno. Nareszcie drzwi puściły.
- Przebiliśmy się, mój panie. - Jeden z wojowników wskazał gestem na ziejącą w
deskach dziurę.
Elryk wsunął w otwór rękę i podważył zamykającą drzwi zasuwę. Metalowa sztaba
uniosła się lekko, po czym opadła ze szczękiem na kamienną podłogę. Albinos zaparł się
ramieniem o drzwi i otworzył je na oścież.
Wysoko na firmamencie pojawiły się dwie olbrzymie, niemal ludzkie postacie
wyraźnie odcinające się na tle nocnego nieba. Jedna z nich była złota i jaśniała niczym słońce.
Ta zdawała się dzierżyć wielki, ognisty miecz. Druga, srebrnogranatowa, kłębiąca się na
podobieństwo dymu, trzymała w dłoni migotliwą włócznię w mieniącym się,
pomarańczowym kolorze.
Misha i Kakatal zwarli się w walce. Jej wynik miał przesądzić o losie Theleba
K’aarny.
- Szybko - krzyknął Elryk. - Na górę!
Ruszyli pędem po schodach, które prowadziły do komnaty Theleba K’aarny.
Nagle drogę zagrodziły im czarne jak sadza drzwi nabijane gwoździami z
purpurowego metalu. Nie było w nich ani dziurki od klucza, ani zasuw, ani rygli, lecz
wyglądały na bardzo solidne. Elryk rozkazał żołnierzom, by imali się toporów. Sześć uderzeń
zlało się w jedno.
Równocześnie też rozbrzmiało sześć głosów; żołnierze krzyknęli i znikli. Nawet
smużka dymu nie znaczyła miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stali.
Moonglum cofnął się gwałtownie. Oczy miał rozszerzone ze strachu. Odsunął się od
Elryka, nadal stojącego przy drzwiach. W dłoni albinosa wibrował Zwiastun Burzy.
- Odejdźmy stąd, Elryku. Tu działa jakaś przerażająca czarnoksięska siła. Pozostawmy
czarownika twoim powietrznym przyjaciołom!
- Magię najlepiej zwalczać magią! - krzyknął niemal histerycznie albinos. Ciął
potężnie czarne drzwi, całym ciałem idąc za ciosem. Zwiastun Burzy najpierw jęknął,
następnie wydał okrzyk brzmiący jak okrzyk zwycięstwa, po czym zawył niczym żądny dusz
demon. Rozbłysło oślepiające światło. Elryk usłyszał potworny ryk, przez moment miał
wrażenie nieważkości i nagle drzwi runęły do wewnątrz. Moonglum przyglądał się temu
wszystkiemu; wbrew woli pozostał na miejscu.
- Zwiastun Burzy rzadko mnie zawodzi, Moonglumie - krzyknął Elryk skacząc przez
wyłamany otwór. -Chodź, dotarliśmy do kryjówki Theleba K’aarny... - Nagle urwał,
ujrzawszy na podłodze komnaty bełkocącą postać. Człowiek, który niegdyś był Thelebem
K’aarną, siedział zgarbiony i skulony pośrodku zniszczonego pentagramu, mamrocąc do
siebie pod nosem.
Nagle oczy czarnoksiężnika rozbłysły inteligencją.
- Za późno na zemstę, Elryku - powiedział. - Wygrałem. Bo widzisz, uznałem twoją
zemstę za własną.
Milczący i poważny albinos postąpił krok do przodu, uniósł Zwiastuna Burzy i zatopił
śpiewającą klingę w czaszce Theleba K’aarny. Przez moment nie wyciągał ostrza z rany.
- Pij do syta, Zwiastunie Burzy - mruknął. - Obaj zasłużyliśmy sobie na to.
Ponad nimi nagle zapadła głucha cisza.
ROZDZIAŁ 6
To nieprawda! Kłamiecie! - krzyknął przerażony człowiek. - Nie my jesteśmy
odpowiedzialni. - Pilarmo stał przed grupką najpoważniejszych obywateli Bakshaan. Za
bogato odzianym kupcem kryło się trzech jego kompanów, tych właśnie, którzy kilka dni
wcześniej spotkali Elryka i Moongluma w tawernie.
Jeden z oskarżycieli wskazał tłustym palcem na północ, w stronę pałacu Nikorna.
- Owszem, Nikorn był wrogiem wszystkich kupców z Bakshaan. Z tym się zgadzam.
Ale teraz horda dzikusów o rękach splamionych krwią atakuje jego zamek z pomocą
demonów, a prowadzi ich Elryk z Melniboné! Dobrze wiecie, że jesteście za to
odpowiedzialni. Plotka obiegła już całe miasto. To wy wynajęliście Elryka - i oto co się stało!
- Ale nie mogliśmy przypuszczać, że on posunie się aż do zabicia Nikorna! - Gruby
Tormiel załamał ręce. Na jego twarzy malowały się rozpacz i przerażenie. - Krzywdzicie nas
swymi oskarżeniami. My tylko...
- Kto tu kogo krzywdzi! - Głównym mówcą grupki mieszkańców Bakshaan był Farrat,
mężczyzna o grubych wargach i rumianej twarzy. Zirytowany, zamachał rękami. - Kiedy
Elryk i jego szakale skończą z Nikornem, przyjdą do miasta. Głupcy! Białowłosemu
czarnoksiężnikowi od początku chodziło właśnie o to, wy zaś zapewniliście mu wygodną
wymówkę. Zadrwił sobie z was, ot co! Możemy walczyć z uzbrojoną armią, ale nie ze sztuką
czarnoksięską!
- Co mamy robić? Co mamy robić? Już dzisiaj Bakshaan może zostać starte z
powierzchni ziemi! - Tonniel obrócił się w stronę Pilarma. - To był twój pomysł! Wymyśl coś
teraz!
- Możemy zapłacić okup - wyjąkał Pilarmo. - Przekupić ich, dać im tyle pieniędzy, ile
zapragną.
- A kto ma dać te pieniądze? - zapytał Farrat.
Kłótnia rozgorzała na nowo.
Elryk spojrzał z niesmakiem na okaleczone ciało Theleba K’aarny. Odwrócił się i
napotkał wzrok pobladłego Moongluma.
- Odejdźmy stąd, Elryku - powiedział niewysoki mężczyzna. - Yishana zgodnie z
obietnicą oczekuje cię w Bakshaan. Musisz dotrzymać ostatniego punktu umowy, którą
zawarłem w twoim imieniu.
Albinos ze znużeniem skinął głową.
- Dobrze. Sądząc po odgłosach, Imrryrianie zdobyli już zamek. Porzucimy ich tutaj,
niech złupią, co się da, i odjedziemy, póki jeszcze możemy. Czy zechciałbyś na moment
zostawić mnie samego? Zwiastun Burzy nie chce przyjąć duszy czarnoksiężnika.
Elwheryjczyk westchnął z wdzięcznością.
- Za kwadrans dołączę do ciebie na dziedzińcu. Też chciałbym mieć jakiś udział w
łupach. - Moonglum wyszedł, tupiąc po schodach. Elryk stanął nad ciałem swego wroga.
Rozpostarł ramiona, nadal trzymając w ręku ociekający krwią miecz.
- Dyvimie Tvarze! - wykrzyknął. - Ty i twoi rodacy zostaliście pomszczeni. Niechaj
demon, który zawładnął duszą Dyvima Tvara wypuści ją teraz i przyjmie w zamian duszę
Theleba K’aarny.
Coś niewidzialnego i nienamacalnego - a mimo to wyczuwalnego - poruszyło się w
komnacie i zawisło nad rozciągniętym na podłodze ciałem czarnoksiężnika. Elryk wyjrzał
przez okno i zdało mu się, że słyszy uderzenia smoczych skrzydeł, czuje gryzący oddech
smoka, widzi płynącą po świtającym niebie uskrzydloną postać, niosącą na swym grzbiecie
Dyvima Tvara, Władcę Smoków.
Elryk uśmiechnął się pod nosem.
- Niechaj Bogowie Melniboné strzegą cię, gdziekolwiek jesteś - powiedział cicho i,
odwracając się od zmasakrowanego ciała, wyszedł z pokoju.
Na schodach spotkał Nikorna z Ilmar. Szeroka twarz kupca pałała gniewem. Nikora
trząsł się z wściekłości. W ręce trzymał potężny miecz.
- Wreszcie cię znalazłem, wilku - powiedział. - Darowałem ci życie, a ty odpłaciłeś mi
w ten sposób.
- To musiało się stać - powiedział Elryk ze zmęczeniem w głosie. - Dałem jednak
słowo, że nie będę nastawa! na twe życie i wierz mi, Nikornie, dotrzymam go. Nie zabiłbym
cię, nawet gdybym nie złożył przysięgi.
Nikorn stał o dwa kroki od drzwi, blokując wyjście.
- A więc ja zabiję ciebie. Dalej, stawaj! - Wycofał się na korytarz, o mało co nie
potykając się o leżące tam ciało Imrryrianina. Stanął w pozycji i spoglądając spode łba czekał,
aż Elryk wyłoni się zza drzwi. Albinos istotnie wyszedł, lecz miecz miał schowany w
pochwie.
- Nie.
- Broń się, wilku!
Odruchowo prawa ręka Melnibonéanina chwyciła za rękojeść miecza, nadal jednak
Elryk nie wyciągał broni. Nikorn zaklął i złożył się do ciosu, który o włos ledwie minął
białolicego czarnoksiężnika. Albinos odskoczył i, niechętnie dobywszy Zwiastuna Burzy,
zamarł w miejscu, czujnie czekając na następny ruch Nikorna.
Elryk chciał po prostu rozbroić kupca. Nie zamierzał zabijać ani okaleczać dzielnego
człowieka, który oszczędził go, gdy był zdany na jego łaskę.
Nikorn ponownie zamierzył się na albinosa i ten sparował cios. Zwiastun Burzy
dźwięczał cicho, drżąc i pulsując. Szczęknął metal, rozgorzała zaciekła walka. Wściekłość
Nikorna przeszła w zimną, dziką furię. Elryk, broniąc się, musiał wykorzystywać całą swą
siłę i umiejętności. Chociaż starszy niż albinos i do tego mieszkający w mieście kupiec,
Nikorn był wybornym szermierzem. Poruszał się z fantastyczną szybkością i czasami
Melnibonéanin bronił się nie tylko dlatego, że tak właśnie postanowił.
Coś jednak zaczęło się dziać z klingą albinosa. Wyginała się w dłoni Elryka,
zmuszając go do kontrataku. Nikorn cofnął się. W jego oczach błysnął strach, gdy zdał sobie
wreszcie sprawę z mocy wykutego w Piekle ostrza. Kupiec walczył ze wszystkich sił, albinos
zaś nie walczył wcale. Znalazł się całkowicie w mocy przecinającego ze świstem powietrze
miecza, który zaciekle godził w broniącego się Nikorna.
Zwiastun Burzy nagle wysunął się z ręki Elryka. Nikorn krzyknął. Miecz opuścił
swego pana i sam pomknął w stronę serca przeciwnika.
- Nie! - Elryk chciał przytrzymać klingę, lecz nie mógł. Zwiastun Burzy zatopił się w
sercu Nikorna i zakrzyknął. W jego głosie dźwięczał demoniczny tryumf. - Nie! - Albinos
chwycił rękojeść i chciał wyszarpnąć broń z ciała kupca. Ten krzyknął w piekielnym bólu.
Powinien być już martwy.
Wciąż jednak żył.
- Zabiera mnie! Ten po trzykroć przeklęty stwór zabiera mnie! - Nikorn zakrztusił się.
Przemienionymi w szpony rękoma chwycił czarne ostrze. - Powstrzymaj go, Elryku. Błagam
cię, powstrzymaj go! Proszę!
Elryk ponownie spróbował wyciągnąć klingę z serca Nikorna. Nie mógł. Zbyt głęboko
utkwiła w mięśniach, ścięgnach i organach. Jęczała teraz chciwie, spijając to wszystko, co
stanowiło istotę Nikorna z Ilmar. Wysysała z umierającego człowieka jego życiowe siły, cały
czas odzywając się cichym i obrzydliwie zmysłowym głosem. Albinos nadal walczył z
opierającym się mieczem. Na próżno.
- Do diabła! - jęknął. - Ten człowiek był niemalże moim przyjacielem. Dałem słowo,
że go nie zabiję. - Zwiastun Burzy jednak, mimo że obdarzony zdolnością odczuwania, nie
mógł słyszeć swego pana.
Nikorn wrzasnął raz jeszcze. Jego głos cichł z wolna, przechodząc w słabe,
zamierające zawodzenie. Po czym jego ciało umarło.
Ciało umarło, a dusza przyłączyła się do niezliczonej gromady dusz przyjaciół,
rodaków i wrogów, jakie nakarmiły tego, który żywił Elryka z Melniboné.
Elryk załkał.
- Dlaczego ciąży na mnie ta klątwa? Dlaczego?
Osunął się na pokrytą brudem i krwią podłogę.
Długą chwilę później Moonglum odnalazł swego przyjaciela leżącego z twarzą do
ziemi. Chwycił Elryka za ramię i odwrócił go na plecy. Zadrżał, ujrzawszy stężałą w bólu
twarz albinosa.
- Co się stało?
Elryk uniósł się na łokciu i wskazał leżące nie opodal ciało kupca.
- To już kolejny, Moonglumie. Och, do diabła z tym mieczem!
- Nikorn zabiłby cię bez wątpienia - odparł Moonglum, czując się dość nieswojo. - Nie
myśl o tym. Wielekroć już się zdarzyło, że słowo zostało złamane bez winy tego, kto je
składał. Chodź, przyjacielu. Yishana oczekuje nas w tawernie Pod Purpurową Gołębicą.
Elryk podniósł się z trudem i ruszył z wolna w stronę pogruchotanych bram pałacu,
gdzie czekały na nich wierzchowce.
Jadąc w kierunku Bakshaan, nieświadomy tego, co trapi jego mieszkańców, Elryk
lekko uderzał dłonią Zwiastuna Burzy, ponownie zwieszającego się u jego boku. Wzrok miał
chmurny i nieobecny.
- Uważaj na to piekielne ostrze, Moonglumie. Zabija wrogów, lecz bardziej ceni sobie
krew przyjaciół i krewnych.
Moonglum potrząsnął gwałtownie głową, jak gdyby chcąc pozbyć się natrętnych
myśli. Milczał.
Elryk przez moment chciał rzec coś jeszcze, lecz zmienił zdanie. Odczuwał potrzebę
mówienia, ale nie wiedział, co powiedzieć.
Pilarmo jęknął. Z malującym się na twarzy bólem przyglądał się swym niewolnikom,
ciągnącym pełne skarbów skrzynie i układającym je w stos obok wielkiego domu kupca. W
innych częściach miasta trzech towarzyszy Pilarma również znajdowało się blisko ataku
serca. Także ich skarby bowiem traktowano z równym brakiem szacunku. Mieszkańcy
Bakshaan podjęli decyzję, kto powinien zapłacić każdy żądany okup.
Nagle na ulicy pojawił się powłóczący nogami, obdarty człowiek. Krzyczał,
wskazując za siebie.
- Albinos i jego towarzysz! Przy północnej bramie!
Stojący obok Pilarma mieszczanie wymienili spojrzenia. Farrat przełknął ślinę.
- Elryk przychodzi się targować - powiedział. - Szybko. Otwórzcie skrzynie i
powiedzcie strażnikom przy bramach, by go przepuścili. - Jeden z ludzi popędził wypełnić
polecenie.
Najbliższe minuty Farrat i inni wykorzystali, by pracując w nerwowym pośpiechu
wystawić jak największą część skarbu Pilarma przed oczy albinosa. Po chwili w uliczce
pojawił się jadący galopem Elryk; z tyłu podążał Moonglum. Obaj mężczyźni zachowali
kamienną twarz. Dobrze wiedzieli, że nie wolno im okazać zaskoczenia.
- Co to ma być? - zapytał Elryk, spoglądając z ukosa na Pilarma.
Farrat skulił się w sobie.
- Skarby - powiedział płaczliwym głosem. - To dla ciebie, panie Elryku, dla ciebie i
twoich ludzi. Jest ich o wiele więcej. Nie ma potrzeby używać magii. Twoi ludzie nie muszą
nas atakować. To bajeczny skarb, posiada olbrzymią wartość. Czy przyjmiesz go i
pozostawisz nasze miasto w pokoju?
Moonglum omal nie zachichotał, ale udało mu się w porę opanować.
- Owszem - odparł Elryk zimno. - Wystarczy. Przyjmuję. Dopilnuj, aby to i cała reszta
zostały dostarczone moim ludziom do zamku Nikorna. W przeciwnym wypadku wszyscy tu
obecni będziecie się smażyć na wolnym ogniu, nim jeszcze nadejdzie świt.
Farrat rozkaszlał się nagle, zadrżał.
- Stanie się wedle twej woli, panie Elryku. Skarb zostanie dostarczony.
Dwaj mężczyźni zawrócili konie, kierując je w stronę tawerny Pod Purpurową
Gołębicą. Kiedy odjechali wystarczająco daleko, by zgromadzeni Bakshaanianie nie mogli
ich usłyszeć, Moonglum odezwał się:
- O ile dobrze zrozumiałem, to nasz przyjaciel Pilarmo i jego towarzysze nie
ponaglani płacą nam okup.
Albinos nie był w nastroju do żartów, ale uśmiechnął się pod nosem.
- Owszem. Od początku zamierzałem ich obrabować, ale wyręczyli mnie ich rodacy.
W drodze powrotnej upomnimy się o nasz udział w łupach.
W końcu dotarli do tawerny. Yishana czekała już tam, zdenerwowana, w podróżnym
odzieniu.
Ujrzawszy twarz Elryka Królowa westchnęła z satysfakcją, a jej usta rozchyliły się w
kuszącym uśmiechu.
- Tak więc Theleb K’aarna nie żyje - powiedziała. -My zaś możemy odnowić nasz
nagle przerwany związek, Elryku.
Albinos skinął głową.
- Zobowiązałem się do tego w naszej umowie. Ty wypełniłaś swoją część pomagając
Moonglumowi odzyskać mój miecz. - Na twarzy Melnibonéanina nie jawiły się żadne
emocje.
Yishana objęła Elryka, lecz ten odsunął się od niej.
- Później - mruknął. - Nie obawiaj się jednak. Nie złamię złożonej obietnicy, Yishano.
Pomógł zaskoczonej kobiecie dosiąść konia.
- A co z Nikornem? - spytała nagle. - Czy jest bezpieczny? Polubiłam tego człowieka.
- Nie żyje - odparł albinos zdławionym głosem.
- Jak to się stało? - zapytała.
- Po prostu, jak wszyscy kupcy - odpowiedział Elryk -za bardzo lubił się targować.
Zapadła nienaturalna cisza. Trójka jeźdźców popędziła wierzchowce w stronę bram
Bakshaan. W przeciwieństwie do Moongluma i Yishany, Elryk nie zatrzymał się, by zabrać
część bogactw Pilarma. Jechał przed siebie, zdając się nie dostrzegać nic dokoła. Pozostali
musieli ostro poganiać konie, nim wreszcie zrównali się z albinosem, dwie mile za miastem.
W Bakshaan żaden wietrzyk nie poruszał liści w ogrodach bogaczy. Najlżejszy
powiew nie chłodził spoconych twarzy biedaków. Jedynie słońce gorzało na niebie, okrągłe i
czerwone. W poprzek jego tarczy przesunął się cień przypominający kształtem smoka, po
czym zniknął.
KSIĘGA DRUGA
Królowie w ciemnościach
Wśród Królów, co w ciemnościach włada Krom Gutherana i Veerkada, Co żyją w
Org, gdzie deszcz i burze Jest trzeci też, mieszka pod Wzgórzem.
JAMES CAWTHORN,
PIEŚŃ VEERKADA
ROZDZIAŁ 1
Elryk, władca nie istniejącego, rozbitego Cesarstwa Melniboné pędził przed siebie
niczym uciekający, z pułapki drapieżny wilk, ogarnięty szaleństwem i radością. Jechał z
Nadsokor, Miasta Żebraków, a jego ślad znaczyła nienawiść. Rozpoznano w nim bowiem
dawnego wroga, zanim zdołał posiąść tajemnice, dla poznania których udał się w to właśnie
miejsce. U boku albinosa śmiejąc się w głos jechał Moonglum, groteskowo niski człowieczek,
pochodzący z Elwher leżącego na niezbadanym wschodzie. Za przyjaciółmi podążał pościg
Nadsokorczyków.
Płomienie pochodni rozdarły aksamitną zasłonę nocy. Wrzeszcząca, okryta
łachmanami hałastra poganiała kościste kuce, pędząc śladem Elryka i Moongluma.
Ścigający przypominali stado wygłodniałych, zabiedzonych szakali, nie można było
jednak lekceważyć siły, jaką niosły ze sobą ich liczne szeregi, długie noże i kościane łuki
połyskujące w świetle pochodni. Tworzyli grupę zbyt dużą, by mogła ich pokonać dwójka
mężczyzn, zbyt małą jednak, by stanowiła poważne niebezpieczeństwo w pościgu. Elryk i
Moonglum opuścili więc miasto bez zbędnych sporów i śpieszyli teraz w stronę pełnej tarczy
księżyca, którego blade światło rozjaśniało mrok, ukazując niespokojne wody rzeki Yarkalk.
Jej nurt mógł zapewnić im szansę ucieczki przed rozjuszonym tłumem.
Mimo to, gdy rzeka zagrodziła im drogę, przystanęli, niepewni, czy nie lepiej stawić
czoło Nadsokorczykom. Wiedzieli jednak, co zrobią z nimi żebracy, przeprawa zaś przez
rzekę przy odrobinie szczęścia mogła zakończyć się pomyślnie. Konie dotarły do opadających
stromo brzegów Yarkalk i stanęły dęba, wierzgając kopytami.
Przeklinając, mężczyźni spięli konie i zmusili je do zejścia w stronę rzeki.
Wierzchowce zanurzyły się w wodzie, parskając i chrapiąc. Yarkalk wartko toczyła swe nurty
w kierunku wyrosłego z piekielnych nasion Lasu Troos. Las ów leżał w granicach Org, krainy
czarnej magii i przerażającego, przedwiecznego zła.
Elryk wypluł z ust wodę i zakaszlał.
- Nie sądzę, by podążyli za nami do Troos - krzyknął do swego kompana.
Moonglum nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko szeroko, ukazując białe zęby.
W oczach niskiego mężczyzny jawił się nie skrywany strach. Konie pewnie płynęły z prądem.
Z tyłu dobiegały pełne zawodu okrzyki żądnych krwi Nadsokorczyków, dało się jednak też
słyszeć rechotanie i szyderstwa.
- Niechaj las zajmie się nimi!
Elryk odpowiedział im dzikim śmiechem. Wierzchowce pozwalały się nieść ciemnej,
głębokiej rzece. Szeroki nurt płynął prosto w stronę spragnionego słońca, lodowato zimnego
świtu. Poszarpane, ostroczube turnie wznosiły się po obu stronach przecinanej wartką rzeką
równiny. Upstrzone na zielono spiczaste masy brązów i czerni rzucały cienie na niższe skały.
Zdawało się, że trawy na równinie kłonią się nie tylko z powodu wiatru. W świetle poranka
grupa żebraków kontynuowała pościg wzdłuż brzegów. W końcu jednak Nadsokorczycy
zrezygnowali i trzęsąc się ruszyli na powrót do miasta.
Kiedy odeszli, Elryk i Moonglum skierowali swe wierzchowce w stronę brzegu.
Potykając się, konie wspięły się na szczyt stromizny, gdzie skały i trawy ustępowały miejsca
pojedynczo rosnącym drzewom. Ich pnie wznosiły się wysoko w górę, plamiąc ziemię
mrocznymi cieniami. Liście trzęsły się na gałęziach niczym żywe, obdarzone czuciem twory.
Troos był niesamowitym lasem. Lasem pełnym osobliwych, obsypanych
chorobliwymi cętkami, krwistych kwiatów. Lasem pełnym drzew o powyginanych, krętych
pniach, czarnych i błyszczących; o kolczastych liściach w kolorze mrocznej purpury i
połyskującej zieleni. Zaiste, nie było to najzdrowsze miejsce. Świadczył o tym chociażby
odór gnijących roślin, z obezwładniającą siłą oddziałujący na subtelny zmysł powonienia
Elryka i Moongluma.
Moonglum zmarszczył nos i obrócił głowę w kierunku, z którego przyjechali.
- Może zawrócimy? - zapytał. - Moglibyśmy ominąć Troos i szybko przejechać
skrajem Org. Droga do Bakshaan zabrałaby nam trochę ponad jeden dzień. Co ty na to,
Elryku?
Elryk zmarszczył brwi.
- Nie wątpię, że w Bakshaan powitaliby nas równie ciepło jak w Nadsokor. Na pewno
nie zapomnieli zniszczeń, jakie tam poczyniliśmy i bogactw, które zdobyliśmy na ich
kupcach. Nie, mam ochotę pomyszkować trochę w tym lesie. Wiele słyszałem o Org i
porastającej go nienaturalnej kniei. Chcę sprawdzić, ile prawdy kryje się w opowieściach.
Jeżeli zajdzie potrzeba, mój miecz i magia będą nas bronić.
Moonglum westchnął.
- Elryku, nie igrajmy z niebezpieczeństwem, chociaż ten jeden raz.
Albinos uśmiechnął się lodowato. Purpurowe oczy rozbłysły w bladej twarzy ze
szczególną intensywnością.
- Niebezpieczeństwo? Co nam może grozić oprócz śmierci?
- Nie mam ochoty umierać właśnie teraz - odparł Moonglum. - Czekają na nas
karczmy Bakshaan, lub Jadmar, jeśli wolisz, albo też...
Elryk jednak już popędzał konia w stronę lasu. Moonglum westchnął i pojechał za
nim.
Wkrótce ciemne kwiaty przesłoniły niebo, i tak wystarczająco ciemne, i wędrowcy
musieli posuwać się niemalże po omacku. Las wydawał się przestronny i rozległy; wyczuwali
to, chociaż większą jego cześć spowijał przygnębiający mrok.
W oczach Moongluma kraina ta idealnie pasowała do opowieści zasłyszanych od
wędrowców o szalonych oczach, wędrowców pijących na umór w cieniach nadsokorskich
tawern.
- Istotnie, to właśnie jest Las Troos - odezwał się na głos. - Powiadają, że niegdyś
Przeklęty Lud uwolnił potężne moce, które spowodowały okropne zmiany wśród ludzi,
zwierząt i roślin. Ten las był ich ostatnim tworem i ma zginąć jako ostatni.
- Są momenty, w których dzieci zawsze nienawidzą swych rodziców - powiedział
Elryk tajemniczo.
- Są dzieci, których należałoby się wystrzegać - odezwał się Moonglum. - Niektórzy
twierdzą, że u szczytu potęgi nie obawiali się nawet Bogów.
- Zaiste, śmiały lud - odparł albinos z nikłym uśmiechem. - Żywię dla nich szacunek.
Teraz powrócił zarówno strach, jak i Bogowie, i ta myśl pociesza mnie wielce.
Moonglum zastanowił się nad tym przez moment, lecz w końcu nic nie odpowiedział.
Zaczął się czuć nieswojo.
Las przepełniały złowieszcze szmery i szepty, chociaż o ile się zorientowali, nie
zamieszkiwały go żadne zwierzęta. Wędrowców niepokoiła nieobecność ptaków, gryzoni i
owadów, i mimo że zwykle nie tęsknili do podobnych stworzeń, teraz z ulgą przyjęliby ich
towarzystwo w tej złowrogiej krainie.
Moonglum począł śpiewać drżącym głosem w nadziei, że śpiew podniesie go na
duchu i pozwoli mu przestać myśleć o tym, co się czai w głębi lasu.
Uśmiechem i słowem się param,
Z nich zyski czerpać się staram.
Choć me ciało jest niskie, jeszcze mniejsza odwaga,
Moją sławę to tylko wspomaga.
Tak śpiewając, czując jak powraca właściwa mu dobroduszność, Moonglum jechał za
człowiekiem, którego uważał za swego przyjaciela, uznając jednocześnie jego
zwierzchnictwo, chociaż żaden z nich nic na ten temat nie wspominał.
Słysząc słowa piosenki kompana, Elryk uśmiechnął się.
- Chwaląc się niskim wzrostem i brakiem odwagi nie odstraszysz wrogów,
Moonglumie.
- Ale w ten sposób nikogo nie sprowokuję - odparł Moonglum gładko. - Póki śpiewam
o własnych niedostatkach, jestem bezpieczny. Gdybym zaś zaczął opiewać swe talenty, ktoś
mógłby uznać to za wyzwanie i postanowić dać mi nauczkę.
- Prawdziwe to słowa - przytaknął albinos z powagą. - I dobrze powiedziane.
Począł wskazywać na poszczególne kwiaty i liście, mówiąc o ich dziwacznym
zabarwieniu i budowie, określając te cechy słowami, których Moonglum nie mógł zrozumieć,
chociaż wiedział, że należą one do słownika czarnoksiężników. Wydawało się, że dręczący
Elwheryjczyka lęk nie ma przystępu do Melnibonéanina, lecz Moonglum wiedział, że Elryk
często pod maską obojętności ukrywa swe prawdziwe uczucia.
Gdy zatrzymali się na krótki popas, Elryk począł przeglądać próbki, które pobrał z
drzew i ziół. Niektóre ze swych trofeów troskliwie schował do kieszeni w pasie, nie wyjaśnił
jednak Moonglumowi, czemu to robi.
- Ruszajmy - powiedział. - Czekają na nas tajemnice Troos.
Wówczas jednak zmroków lasu dobiegł ich cichy, kobiecy głos.
- Lepiej przełóżcie tę wyprawę na jakiś inny dzień, wędrowcy.
Elryk ściągnął wodze konia, kładąc jedną dłoń na rękojeści Zwiastuna Burzy. Głos z
lasu wywarł na nim niespodziewane wrażenie. Niski, gardłowy dźwięk sprawił, że serce, bijąc
jak szalone, na moment podeszło mu do gardła. Zrozumiał nagle, że oto stanął na jednej ze
ścieżek Losu, lecz dokąd ścieżka ta miała go doprowadzić - nie potrafił powiedzieć. Szybko
opanował swój umysł, a następnie ciało, i spróbował przeniknąć wzrokiem cień, z którego
dobiegał głos.
- Bardzo to uprzejme z twojej strony, pani, że udzielasz nam rad - powiedział surowo.
- Ukaż się nam i wyjaśnij, co masz na myśli...
Wówczas wyłoniła się z lasu, jadąc powoli na czarnym wałachu stającym co chwila
dęba, tak że ledwo sobie mogła z nim poradzić. Moonglum w podziwie zaczerpnął oddechu.
Kobieta, mimo pulchnych kształtów, była niewiarygodnie piękna. Miała patrycjuszowską
twarz i odzienie, a szarozielone oczy spoglądały tajemniczo i niewinnie zarazem. Była bardzo
młoda. Pomimo oczywistej kobiecości i dojrzałej urody Moonglum nie dawał jej więcej niż
siedemnaście lat.
Elryk zmarszczył brwi.
- Podróżujesz sama?
- Teraz tak - odparła, starając się ukryć zaskoczenie na widok karnacji albinosa. -
Potrzebuję pomocy, ochrony. Ludzi, którzy bezpiecznie doprowadzą mnie do Karlaak. Tam
czekać będzie na nich zapłata.
- Do Karlaak, nad Płaczącym Pustkowiem? To po drugiej stronie Ilmiory, sto lig stąd.
Cały tydzień szybkiej jazdy. - Elryk nie czekał na odpowiedź dziewczyny. - Nie jesteśmy
najemnikami, pani.
- A więc wiążą was rycerskie śluby, panie. Nie możecie odmówić mej prośbie.
Melnibonéanin parsknął śmiechem.
- Rycerskie śluby, pani? Nie pochodzimy z tych parweniuszowskich kraików na
południu, gdzie obowiązują dziwaczne kodeksy i normy zachowania. Wywodzimy się ze
szlachetnych rodów starszych ras. O naszych czynach przesądzają jedynie nasze własne
zachcianki. Nie prosiłabyś nas o opiekę, gdybyś znała nasze imiona.
Dziewczyna zwilżyła językiem pełne wargi i zapytała niemal pokornie:
- A brzmią one...?
- Elryk z Melniboné, pani, na zachodzie zwany El-rykiem Zabójcą Kobiet, to zaś jest
Moonglum z Elwher. Cechuje go brak sumienia.
- Słyszałam legendy - odparła. - Legendy o białowłosym łupieżcy, czarnoksiężniku
rodem z piekła, którego miecz żywi się ludzkimi duszami...
- Wszystko się zgadza. I jakkolwiek by wyolbrzymiono te opowieści, i tak nie
oddadzą całej sprawiedliwości potwornej prawdzie, która leży u ich podłoża. A teraz, pani,
czy nadal pożądasz naszej pomocy? - W głosie Elryka nie brzmiała złośliwość. Albinos
mówił łagodnie, widząc przerażenie dziewczyny, mimo że ta starała się je ukryć, z
determinacją zaciskając usta.
- Nie mam wyboru. Jestem zdana na waszą łaskę. Mój ojciec, Starszy Senator Karlaak
jest bardzo bogaty. Ludzie zowią Karlaak Miastem Nefrytowych Wież. Jego mieszkańcy
posiadają rzadkie okazy nefrytów i bursztynu. Wiele z nich może trafić do waszych rąk.
- Uważaj, pani, jeżeli nie chcesz mnie rozgniewać -ostrzegł Elryk, chociaż oczy
Moongluma rozbłysły chciwością. - Nie jesteśmy tragarzami, których można wynająć, ani
towarami, które można kupić. Poza tym - albinos uśmiechnął się lekceważąco - pochodzę z
Imrryr, Miasta Snów, ze Smoczej Wyspy, serca Starożytnego Melniboné. Wiem, na czym
polega prawdziwe piękno. Nie skusisz błyskotkami mnie, który widziałem mleczne Serce
Ariocha, iskrzący się oślepiającym blaskiem Rubinowy Tron oraz bajeczne, nie nazwane
kolory, którymi lśni Aktorios w Pierścieniu Królów. To więcej niż zwykłe klejnoty, pani. W
nich kryje się moc, która tchnęła życie w cały wszechświat.
- Proszę cię o wybaczenie, panie Elryku, i ciebie, panie Moonglumie.
Elryk roześmiał się niemalże z sympatią.
- Nieszczególni z nas komicy, pani. Jednak Bogowie Szczęścia pomogli nam uciec z
Nadsokor i powinniśmy spłacić im dług. Odwieziemy cię do Karlaak, Miasta Nefrytowych
Wież, a Las Troos zbadamy kiedy indziej.
Niepokój widniejący w oczach dziewczyny przytłumił nieco wylewność jej
podziękowań.
- A teraz, skoro my dokonaliśmy już prezentami - powiedział Melnibonéanin - może
byłabyś tak dobra i powiedziała nam swe imię oraz historię.
- Jestem Zarozinia z Karlaak, córka rodu Voashoonów, najpotężniejszego klanu w
południowo-wschodniej Ilmiorze. Nasi krewni mieszkają w handlowych miastach na
wybrzeżach Pikaraydu. Wraz z wujem i dwoma kuzynami wybraliśmy się w podróż, by ich
odwiedzić.
- Niebezpieczna wyprawa, pani Zarozinio.
- Tak, panie. Zwłaszcza że czyhały na nas nie tylko zwykłe niebezpieczeństwa. Dwa
tygodnie temu pożegnaliśmy się z krewniakami i wyruszyliśmy do domu. Nie niepokojeni
przebyliśmy cieśniny Vilmir i tam wynajęliśmy wojowników, którzy mieli nas osłaniać w
drodze przez Vilmir i dalej do Ilmiory. Ominęliśmy Nadsokor wiedząc, że uczciwi wędrowcy
nie spotykają się w Mieście Żebraków z gościnnym przyjęciem...
Elryk uśmiechnął się na te słowa.
- Nieuczciwi wędrowcy też nie, jak mieliśmy okazję się przekonać.
Wyraz twarzy Zarozinii dobitnie świadczył, że trudno jej pogodzić dobry humor
albinosa z jego fatalną reputacją.
- Ominąwszy Nadsokor - ciągnęła dziewczyna - ruszyliśmy w stronę granic Org, gdzie
leży Troos. Podróżowaliśmy bardzo ostrożnie wzdłuż obrzeży lasu, wiedząc, jak złą sławą się
cieszy. I wówczas wpadliśmy w zasadzkę, a najemnicy uciekli.
- W zasadzkę? - przerwał Moonglum. - Kto ją zastawił, czy możesz to powiedzieć,
pani?
- Sądząc po przykrym dla oka wyglądzie i przysadzistej posturze musieli to być
tubylcy. Napadli na nasz orszak. Mój wuj i kuzyni walczyli dzielnie, lecz zostali zabici. Jeden
z kuzynów zdołał uderzyć mego wałacha po zadzie i wierzchowiec pogalopował przed siebie.
Nie potrafiłam go powstrzymać. Słyszałam okropne wrzaski, szaleńczy śmiech, a kiedy
wreszcie udało mi się zatrzymać konia, okazało się, że się zgubiłam. Później usłyszałam, jak
nadchodzicie i cała w strachu czekałam, aż mnie miniecie, sądząc, że także jesteście
mieszkańcami Org. Gdy jednak rozpoznałam wasz akcent i doszły mnie fragmenty rozmowy,
pomyślałam, że moglibyście mi pomóc.
- W istocie, pomożemy ci, pani - odezwał się Moonglum, kłaniając się szarmancko z
siodła. - Jestem głęboko wdzięczny za przekonanie pana Elryka o tym, że potrzebne jest ci
wsparcie. Gdyby nie to, znajdowalibyśmy się teraz głęboko w tym potwornym lesie, bez
wątpienia walcząc z jakimś niebezpieczeństwem. Boleję wraz z tobą nad śmiercią twych
krewniaków i zapewniam cię, że od tej pory strzec cię będą nie tylko miecze i dzielne serca,
lecz także magia, która może zostać w razie potrzeby zastosowana.
- Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. - Elryk zmarszczył brwi. - Beztrosko
mówisz o magii, przyjacielu Moonglumie, ty, który tak jej nienawidzisz.
Moonglum uśmiechnął się szeroko.
- Pocieszałem jedynie młodą damę, Elryku. I przyznaję, że zdarzały się chwile, gdy z
wdzięcznością myślałem o posiadanej przez ciebie piekielnej mocy. Proponuję jednak, byśmy
teraz rozbili obóz i, pokrzepiwszy siły, ruszyli dalej o świcie.
- Zgadzam się - odparł Elryk, spoglądając na dziewczynę niemalże z zakłopotaniem.
Ponownie poczuł gwałtowne bicie serca i tym razem trudniej przyszło mu je opanować.
Dziewczyna również wydawała się zafascynowana albinosem. Przyciągała ich jakaś
niewidzialna siła, wystarczająca, by zmienić bieg przeznaczenia i rzucić dwoje ludzi na
ścieżki losu, z których istnienia nie zdawali sobie dotąd sprawy.
Noc nadeszła szybko, gdyż dni były krótkie w tej części świata. Moonglum dokładał
drew do ognia, nerwowo rozglądając się dokoła. Zarozinia, odziana w bogato wyszywaną
suknię ze złotogłowiu, migoczącą w świetle ogniska, podeszła z wdziękiem do Elryka, który
siedział na ziemi segregując zebrane zioła. Dziewczyna zerknęła ostrożnie na albinosa, a
widząc, że rośliny absorbują go całkowicie, poczęła przyglądać mu się z nie skrywaną
ciekawością.
Melnibonéanin podniósł wzrok i uśmiechnął się blado. Teraz, gdy nie starał się
skrywać swych uczuć, jego twarz przybrała szczery, sympatyczny wyraz.
- Niektóre z tych ziół mają lecznicze właściwości - powiedział - a innych używa się do
przywoływania duchów. Są też takie, które dają nienaturalną siłę lub przyprawiają ludzi o
szaleństwo. Te mi się przydadzą.
Zarozinia usiadła przy jego boku, odgarniając czarne włosy pulchną ręką. Piersi
dziewczyny wznosiły się i opadały gwałtownie.
- Czy istotnie jesteś przynoszącym zło czarnoksiężnikiem, o którym mówią legendy,
panie Elryku? Trudno mi w to uwierzyć.
- W wiele miejsc sprowadziłem zło - odparł albinos -ale w większości przypadków
istniało ono tam już wcześniej. Nie szukam wymówek. Wiem, kim jestem i co zrobiłem.
Zabijałem bezlitosnych czarnoksiężników i niszczyłem złych władców, ale jestem też
odpowiedzialny za śmierć wielu szlachetnych mężczyzn i jednej kobiety. Była moją kuzynką.
Kochałem ją i zabiłem. Mój miecz ją zabił.
- A czy jesteś panem swego miecza?
- Często się nad tym zastanawiam. Bez niego jestem bezradny. - Melnibonéanin objął
dłonią rękojeść Zwiastuna Burzy. - Powinienem być mu wdzięczny. - Ponownie czerwone
oczy albinosa zyskały na głębi, skrywając pełną goryczy świadomość głęboko zakorzenioną
w jego duszy.
- Przepraszam, jeżeli obudziłam jakieś bolesne wspomnienia...
- Nie przepraszaj, Zarozinio. Ten ból tkwi we mnie od dawna, ty nie masz z tym nic
wspólnego. Mówiąc szczerze w twojej obecności czuję wielką ulgę.
Zaskoczona, spojrzała na albinosa i uśmiechnęła się.
- Nie chcę, byś pomyślał, że jestem kobietą swobodnych obyczajów, ale...
Melnibonéanin wstał szybko.
- Moonglumie, czy z ogniem wszystko w porządku?
- Oczywiście, Elryku. Będzie się palił przez całą noc. - Moonglum przechylił głowę na
bok. Równie bezsensowne pytania nie leżały w naturze Elryka, ale że albinos nie odezwał się
już więcej, mały człowieczek wzruszył ramionami i odwrócił się, by zająć się sprawdzaniem
broni.
Nie wiedząc, o co jeszcze mógłby się zapytać, Elryk zwrócił się do Zarozinii, mówiąc
cicho i z naciskiem:
- Jestem mordercą i złodziejem, nie nadaję się do...
- Panie Elryku, jestem...
- Jesteś zauroczona legendą, to wszystko.
- Nie! Gdybyś czuł to, co ja, wiedziałbyś, że to musi być coś więcej.
- Jesteś młoda.
- Wystarczająco dorosła.
- Strzeż się. Moje przeznaczenie musi się dopełnić.
- Przeznaczenie?
- To właściwie nie przeznaczenie, lecz okrutna rzecz zwana klątwą. Nie odczuwam
litości, chyba że widzę coś we własnej duszy. Wtedy czuję litość i lituję się. Ale nienawidzę
przyglądać się własnej duszy. Na tym polega moja klątwa. To nie Los, nie Gwiazdy, nie
Ludzie, nie Demony, nie Bogowie. Spójrz na mnie, Zarozinio. Widzisz przed sobą albinosa,
igraszkę w rękach Bogów Czasu. Elryka z Melniboné, który dąży do powolnej i okrutnej
samodestrukcji.
- To samobójstwo!
- Owszem. Skazałem się na powolną śmierć. A ci, których spotkam na swej drodze,
cierpią także.
- To wszystko nieprawda, Elryku. Przemawia przez ciebie szaleństwo, zrodzone z
poczucia winy.
- Bo jestem winny, Zarozinio.
- A przecież Moonglum podróżuje z tobą pomimo ciążącej klątwy.
- On jest inny. Pewność siebie chroni go przed wszelkim złem.
- Ja też jestem pewna siebie, Elryku.
- Ale w twoim przypadku wynika to z młodości. To co innego.
- Czy więc muszę stracić siłę wraz z młodością?
- Jesteś silna. Jesteś równie silna jak my, zapewniam cię.
Zarozinia wstała, otwierając ramiona.
- A więc pojednajmy się, Elryku z Melniboné.
I tak uczynili. Elryk chwycił dziewczynę, całując ją z mocą wynikającą nie tylko z
namiętności. Po raz pierwszy zapomniał o Cymoril z Imrryr. Leżeli razem na miękkiej darni,
niepomni na Moongluma, który polerował zakrzywioną klingę z piekącą zazdrością w sercu.
Wszyscy zasnęli i ogień wygasł.
Ogarnięty radością Elryk zapomniał, a może nie chciał pamiętać, że nadeszła jego
kolej, by stanąć na straży. Moonglum czuwał do późnej nocy, lecz w końcu zmorzył go sen,
jako że Elwheryjczyk nie miał nic, z czego mógłby czerpać dodatkowe siły.
W cieniu potwornych drzew ostrożnie poruszyły się jakieś postacie.
Mieszkańcy Org o zdeformowanych ciałach poczęli podkradać się niezgrabnie w
stronę śpiących.
Instynkt kazał Elrykowi otworzyć oczy. Albinos popatrzył na spokojną twarz leżącej
obok Zarozinii, po czym, nie ruszając głową, rozejrzał się dokoła i dostrzegł
niebezpieczeństwo. Przekręciwszy się na bok chwycił Zwiastuna Burzy i wyszarpnął klingę z
pochwy. Miecz zawarczał, jak gdyby niezadowolony, że go budzą.
- Moonglumie! Niebezpieczeństwo! - wrzasnął Melnibonéanin, przerażony, gdyż
ryzykował coś więcej niż tylko własne życie. Niewysoki mężczyzna podniósł raptownie
głowę. Spał trzymając zakrzywioną szablę na kolanach, więc teraz zerwał się na równe nogi i
z bronią podbiegł do Elryka. Napastnicy podchodzili coraz bliżej.
- Przepraszam - powiedział.
- To moja wina, ja...
I wówczas tubylcy zaatakowali. Elryk i Moonglum stanęli nad dziewczyną, która
obudziła się i zobaczyła, co się dzieje. Nie krzyknąwszy nawet, zaczęła rozglądać się za jakąś
bronią. Nie znalazła jej jednak, więc siedziała spokojnie, nie mogąc zrobić nic innego.
Cały tuzin śmierdzących padliną stworów mamrocząc coś po cichu wymierzył w
stronę Elryka i Moongluma długie, groźne ostrza przypominające katowskie miecze.
Zwiastun Burzy ze świstem przeciął powietrze, odepchnął miecz i pozbawił głowy
jego właściciela. Krew trysnęła z tułowia osuwającego się bezwładnie koło ogniska.
Moonglum uchylił się przed furkoczącym ostrzem, stracił równowagę, upadł i ciął
przeciwnika pod kolana, przerywając ścięgna. Napastnik wrzeszcząc zwalił się na ziemię.
Moonglum, nie podnosząc się, zadał cios od dołu, przebijając serce kolejnego z tubylców.
Wtedy wreszcie zerwał się na nogi i stanął ramię w ramię z Elrykiem, osłaniając wstającą z
posłania Zarozinię.
- Konie - rzucił albinos. - Jeżeli to bezpieczne, spróbuj je przyprowadzić.
Przy życiu pozostało jeszcze siedmiu tubylców. Moonglum syknął, gdy ostrze odcięło
kawałek ciała z jego lewego ramienia, lecz oddał cios, przebijając gardło napastnika, po czym
obrócił się lekko i rozrąbał twarz następnego. Trójka przyjaciół parła naprzód, odpierając
ataki rozwścieczonych napastników. Sycząc z bólu Moonglum, którego lewa dłoń ociekała
jego własną krwią, wyciągnął z pochwy swój długi sztylet. Ułożywszy kciuk na rękojeści
niski mężczyzna zablokował szablą cios przeciwnika, zbliżył się do niego i mierząc od dołu
rozorał mu pierś sztyletem. Pulsujący ból w ranie stał się nie do zniesienia.
Elryk, trzymając swój wielki, runiczny miecz oburącz zatoczył nim półkole, powalając
na ziemię kilka wyjących, zdeformowanych stworów. Zarozinia rzuciła się w stronę koni,
skoczyła na swego wałacha i podprowadziła pozostałe wierzchowce w kierunku walczących
mężczyzn. Albinos zadał kolejny cios i jednym susem znalazł się w siodle, błogosławiąc
własną przezorność, która kazała mu zostawić cały ekwipunek przy koniu na wypadek
niebezpieczeństwa. Moonglum szybko poszedł w jego ślady i cała trójka cwałem opuściła
polanę.
- Juki! - Nie tylko rana była przyczyną pobrzmiewającego w głosie Moongluma bólu.
- Zostawiliśmy juki!
- I co z tego? Nie przeciągaj struny, przyjacielu. I tak mieliśmy spore szczęście.
- Ale tam zostały wszystkie nasze skarby!
Elryk roześmiał się, po części z ulgi, po części dlatego, że istotnie był w dobrym
humorze.
- Nie bój się, przyjacielu, odzyskamy je.
- Znam cię, Elryku. Nie masz szacunku dla rzeczywistych bogactw.
Ale nawet Moonglum śmiał się, gdy zostawili za sobą rozwścieczonych mieszkańców
Org i mogli jechać dalej skróconym galopem.
Elryk przechylił się w siodle i objął Zarozinię.
- Jesteś godną córą walecznego klanu, którego krew płynie w twych żyłach.
- Dziękuję - powiedziała, zadowolona z komplementu - jednak moi rodacy nie
dorównują w sztuce władania mieczem ani tobie, ani Moonglum owi. To było fantastyczne.
- Podziękuj Zwiastunowi Burzy - odparł Elryk krótko.
- Nie. Podziękuję tobie. Wydaje mi się, że pokładasz zbyt wielkie zaufanie w tej
piekielnej klindze, niezależnie od jej rzeczywistej mocy.
- Jest mi niezbędna.
- Do czego?
- Ona daje mi siłę, a teraz daje siłę także tobie.
- Nie jestem wampirem - uśmiechnęła się dziewczyna - i nie muszę czerpać siły z tak
potwornego źródła.
- Ale ja muszę - powiedział albinos z powagą. - Nie kochałabyś mnie, gdyby miecz
nie zaopatrywał mnie we wszystko, czego potrzebuję. Bez niego jestem niczym pozbawiony
kręgosłupa mięczak.
- Nie wierzę ci, ale nie będę się teraz z tobą spierać. Przez chwilę jechali w milczeniu.
Później, gdy zatrzymali się i zsiedli z koni, Zarozinia przyłożyła zioła, które dał jej
Elryk, do rany Moongluma i zaczęła ją opatrywać.
Elryk zamyślił się głęboko. Las wokół nich pełen był makabrycznych, niesamowitych
odgłosów.
- Jesteśmy w sercu Troos - powiedział. - Nie chcieliśmy zagłębiać się w puszczę, ale
pokrzyżowano nam szyki. Zastanawiam się, czy naszej wizyty w tej krainie nie powinny
zwieńczyć odwiedziny u Króla Org.
Moonglum roześmiał się.
- Czy mamy posłać przodem naszą broń? I związać sobie ręce? - Ból w ramieniu
został już złagodzony obecnością szybko działających ziół.
- Naprawdę chcę to zrobić. Wszyscy mamy do spłacenia dług mieszkańcom Org.
Zabili wuja i kuzynów Zarozinii, zranili ciebie, a teraz zagarnęli wszystkie nasze skarby. Jest
wiele powodów, dla których powinniśmy prosić Króla o rekompensatę. A poza tym, te stwory
wyglądają na dość głupie i łatwo je będzie oszukać.
- Zgadzam się. W nagrodę za brak zdrowego rozsądku Król po prostu nas poćwiartuje.
- Mówię poważnie. Myślę, że powinniśmy pojechać.
- Przyznaję, że chętnie odzyskałbym utracone bogactwa. Ale nie możemy ryzykować
bezpieczeństwa damy, Elryku.
- Mam zostać żoną Elryka, Moonglumie. Jeżeli on jedzie odwiedzić Króla Org, ja jadę
z nim.
Moonglum uniósł w górę jedną brew.
- Nie traciliście czasu.
- Zarozinia mówi prawdę. Wszyscy pojedziemy do Org. Magia uchroni nas przed
niewczesnym gniewem Króla.
- A więc nadal pragniesz śmierci i zemsty, Elryku. -Moonglum wzruszył ramionami i
dosiadł konia. - Cóż, nie robi mi to różnicy, bo odkąd podróżuję z tobą, mam same zyski. Co
prawda twierdzisz, że twoje towarzystwo przynosi pecha, ale mnie przyniosłeś jedynie
szczęście.
- Nie będziemy igrać ze śmiercią - uśmiechnął się Elryk - ale mam nadzieję, że uda
nam się zaspokoić pragnienie zemsty.
- Wkrótce nadejdzie świt - powiedział Moonglum. -Wedle mojego rozeznania,
orgijska cytadela leży o sześć godzin jazdy stąd na południowo-południowy wschód. Musimy
wziąć kierunek na Przedwieczną Gwiazdę. Oczywiście, o ile mapa, którą widziałem w
Nadsokor nie myliła się.
- Twoje wyczucie kierunku nigdy nie zawodzi, Moonglumie. W każdej karawanie
powinien być człowiek taki jak ty.
- To dlatego, że my, w Elwher, opieramy całą filozofię na gwiazdach - odparł
Moonglum. - Sądzimy, że w nich zapisane są całe dzieje Ziemi. Przecież gdy obracają się
dokoła naszej planety, muszą widzieć wszystkie rzeczy, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. To
są nasi Bogowie.
- Przynajmniej łatwo możecie przewidzieć ich zachowanie - powiedział Elryk i cała
trójka ruszyła w stronę Org. Lekko im było na sercach, mimo że właśnie zdecydowali się
podjąć niesłychane ryzyko.
ROZDZIAŁ 2
W okolicznych krainach niewiele wiedziano o królestwie Org. Powszechnie znany był
jedynie fakt, że w jego granicach leży Las Troos i wielu ludziom ta wiedza wystarczała.
Mieszkańcy lasu w przytłaczającej większości nie wyglądali zbyt urodziwie; ich ciała były
dziwacznie zdeformowane, jak gdyby nie ukształtowane do końca. Legenda głosiła, że w
Troos żyją potomkowie Przeklętego Ludu. Powiadano, że władcy owych stworów z wyglądu
przypominają zwyczajnych ludzi, ale ich umysły są jeszcze bardziej zwyrodniałe niż członki
poddanych.
Tubylców nie było wielu. Mieszkali rozproszeni po całym lesie, rządził zaś nimi król z
cytadeli, którą także zwano Org.
Do tej właśnie cytadeli zmierzał Elryk z dwojgiem swych towarzyszy. W drodze
Melnibonéanin wyjaśnił, w jaki sposób zamierza ich obronić przed orgijskimi wojownikami.
W lesie udało mu się znaleźć liście, które w połączeniu z pewnymi zaklęciami
(nieszkodliwymi w tym sensie, że istniało jedynie niewielkie niebezpieczeństwo, by ten, kto
je wypowiada ucierpiał od przyzywanych przez siebie duchów) mogły obdarzyć osobę pijącą
otrzymany z nich wywar czasową niewrażliwością na rany. Pod wpływem magii cząstki skóry
i ciała ulegały specyficznemu przegrupowaniu, zyskując odporność na wszelkie ostrza i
niemal wszystkie ciosy. Elryk, który niespodziewanie stał się bardzo rozmowny, wyjaśnił, na
czym polega działanie wywaru i zaklęć, ale że używał słów archaicznych i ezoterycznych,
pozostała dwójka niewiele zrozumiała z jego wykładu.
Zatrzymali się o godzinę jazdy od miejsca, w którym Moonglum spodziewał się
znaleźć cytadelę, tak by Elryk zdążył przygotować eliksir i wypowiedzieć zaklęcie.
Albinos pracował szybko. W używanym przez alchemików moździerzu roztarł liście z
odrobiną wody, po czym zagotował otrzymany ekstrakt na wolnym ogniu. Podczas gdy
wywar wrzał nad ogniskiem, Melnibonéanin narysował na ziemi tajemnicze runy. Niektóre z
nich miały tak dziwaczne kształty, że zdawały się niknąć w danym wymiarze i pojawiać
gdzieś poza nim.
Ciało, ścięgna, krew i kości
Uchroń, ziele, od słabości.
Niech bezpiecznie podróżuje
Ten, kto ciebie pokosztuje.
Elryk śpiewnym głosem wyrecytował słowa zaklęcia. W powietrzu ponad ogniem
pojawiła się niewielka, różowa chmura, zawirowała i przybrawszy spiralny kształt, pomknęła
w stronę misy. Wywar zabulgotał i się uspokoił.
- Śmiesznie proste, dziecinne zaklęcie - powiedział Melnibonéanin. - Tak banalne, że
niemal o nim zapomniałem. Nieczęsto miałem okazję je stosować, gdyż niezbędne do eliksiru
liście rosną tylko w Troos.
Wywar zastygł przez ten czas w masę, z której Elryk utoczył niewielkie gałki.
- W większych ilościach - przestrzegł - substancja ta jest trucizną. Objawy
wystąpiłyby dopiero po kilku godzinach. Mimo to musimy podjąć niewielkie ryzyko. -
Wręczył przyjaciołom po gałce, którą oni przyjęli nieufnie. -Połknijcie je, tuż zanim dotrzemy
do cytadeli - powiedział albinos - chyba że wcześniej natkniemy się na orgijskich
wojowników.
Dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę.
Kilka mil na południowy wschód od Troos niewidomy mężczyzna obudził się,
śpiewając przez sen smętną pieśń...
O zmroku dotarli do posępnej cytadeli Org. Z blanków starożytnej, zbudowanej na
planie kwadratu siedziby Królów Org dobiegły ich gardłowe głosy. Potężna skała ociekała
wilgocią, przeżerały ją porosty i mizerny, cętkowany mech. Jedyne wejście wystarczająco
duże, by mógł przezeń przejechać konny jeździec znajdowało się na szczycie ścieżki, którą
pokrywało głębokie niemal na stopę czarne, cuchnące błoto.
- Czego szukacie na królewskim dworze Gutherana Potężnego?
Nie widzieli osoby, która zadała to pytanie.
- Gościny i posłuchania u twego władcy - odparł Moonglum niefrasobliwie,
skutecznie ukrywając zdenerwowanie. - Przynosimy do Org ważne wieści.
Z blanków wyjrzała zniekształcona twarz.
- Wejdźcie, nieznajomi. Witajcie - powiedziała nieza-chęcająco.
Ciężka, drewniana krata uniosła się w górę, by umożliwić im wejście. Konie powoli
przebrnęły przez błoto i wędrowcy znaleźli się na podwórcu cytadeli.
Ponad ich głowami morze czarnych, strzępiastych chmur pędziło po szarym niebie,
śpiesząc w stronę horyzontu, jak gdyby chcąc uciec od grozy Org i potworności Lasu Troos.
Podwórzec pokrywało, chociaż nie tak grubą warstwą, takie samo cuchnące błoto jak
to, które broniło dostępu do cytadeli. Nad dziedzińcem wisiał ciężki, nieruchomy cień. Po
prawej ręce Elryka widniały schody prowadzące do zwieńczonego łukiem przejścia,
częściowo przesłoniętego zwieszającą się masą anemicznych porostów, identycznych jak te,
które albinos widział na zewnętrznych murach i w Lesie Troos.
W przejściu, odgarniając porosty bladą, upierścienioną dłonią, pojawił się wysoki
mężczyzna i stanąwszy na najwyższym stopniu schodów, spod przymrużonych powiek
mierzył przybyszów wzrokiem. W przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców cytadeli
mężczyzna był przystojny, z masywną, lwią głową i długimi, białymi włosami podobnymi
włosom Elryka, ale przybrudzonymi, splątanymi i niezadbanymi. Wysoki człowiek nosił
ciężki kaftan z pikowanej, tłoczonej skóry i żółte, sięgające kostek spodnie. U pasa miał nagi
sztylet o szerokim ostrzu. Liczył sobie więcej lat niż Elryk. Albinos szacował go na jakieś
czterdzieści - pięćdziesiąt wiosen. Dumna i cokolwiek dekadencka twarz mężczyzny była
dziobata i poorana bruzdami.
Nieznajomy patrzył na nich w milczeniu, nie witając. Zamiast tego dał znak jednemu
ze strażników na blankach, by opuszczono kratę. Opadła z hukiem, odcinając drogę ucieczki.
- Zabijcie mężczyzn i zatrzymajcie kobietę - rozkazał potężny mężczyzna niskim,
monotonnym głosem. Elrykowi zdarzało się słyszeć podobną mowę z ust umarłych.
Zgodnie z planem Elryk i Moonglum stanęli po obu stronach Zarozinii i zamarli w
bezruchu, z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
Pokraczne stwory, zaskoczone, zbliżyły się do nich ostrożnie, wlokąc szerokie
nogawki spodni po błocie i kryjąc dłonie w długich, niekształtnych rękawach przybrudzonych
szat. Miecze świsnęły w powietrzu. Elryk zachwiał się wprawdzie od ciosu, jaki spadł na jego
ramię, ale nic poza tym. Moonglum podobnie.
Stwory odskoczyły. Na ich zwierzęcych twarzach malowały się zakłopotanie i
zdumienie.
Wysoki mężczyzna otworzył szeroko oczy. Podniósł do grubych warg upierścienioną
dłoń i poskubał zębami paznokieć.
- Nasze miecze nie czynią im szkody, Królu! Nie odnoszą ran, nie krwawią. Co to za
ludzie?
Albinos roześmiał się hałaśliwie.
- Nie jesteśmy zwykłymi ludźmi, mały człowieku, możesz być tego pewien. Jesteśmy
wysłannikami Bogów i przybyliśmy do twego Króla z posłaniem od naszych potężnych
władców. Nie obawiaj się, nie skrzywdzimy was, gdyż wy nie możecie nas skrzywdzić. A
teraz odejdźcie i przygotujcie wszystko na nasze powitanie.
Elryk spostrzegł, że Król Gutheran jest zaskoczony, ale bynajmniej nie zwiedziony
jego słowami. Albinos zaklął w duchu. O inteligenci mieszkańców Org sądził po wyglądzie
tych, których spotkał wcześniej. Ich król, szalony czy nie, był o wiele inteligentniejszy i
trudniejszy do oszukania. Melnibonéanin ruszył po schodach w stronę spoglądającego groźnie
Gutherana.
- Witaj, Królu Gutheranie. Bogowie wreszcie powrócili do Org i pragną, byś o tym
wiedział.
- Org nie musiało czcić Bogów przez całą wieczność -odparł Gutheran głucho,
odwracając się w stronę cytadeli. - Czemuż mielibyśmy teraz ich przyjąć?
- Jesteś impertynencki, Królu.
- A ty zuchwały. Skąd mam wiedzieć, że istotnie przychodzicie w imieniu Bogów? -
Ruszył przodem, prowadząc ich przez nisko sklepione sale.
- Widziałeś, że miecze twych podwładnych nie czynią nam żadnej szkody.
- To prawda. Chwilowo uznam to za wystarczający dowód. Powinienem chyba
urządzić bankiet na waszą cześć. Wydam stosowne rozkazy. Rozgośćcie się, wysłannicy. -
Słowa króla nie brzmiały zbyt uprzejmie, ale nic nie można było wywnioskować z ich tonu;
Gutheran mówił jednostajnym, monotonnym głosem.
Elryk zsunął z ramion ciężki, podróżny płaszcz i powiedział beztrosko:
- Wspomnimy naszym władcom o ciepłym przyjęciu, z jakim się tu spotkaliśmy.
Dwór królewski pełen był mrocznych sal, w których pobrzmiewały echa ironicznego
śmiechu. Mimo że Elryk zadawał Gutheranowi wiele pytań, król nie chciał na nie odpowiadać
lub czynił to za pomocą mętnych, nic nie znaczących zdań. Gościom nie przydzielono
komnat, w których mogliby się odświeżyć, przez kilka godzin stali więc w głównej sali
cytadeli. Gutheran, jeżeli im towarzyszył i nie wydawał dotyczących bankietu rozkazów,
siedział otępiały na tronie i skubał paznokcie, nie zwracając na nic uwagi.
- Ładna gościnność - szepnął Moonglum.
- Elryku, jak długo będzie działał eliksir? - Zarozinia trzymała się blisko albinosa.
Melnibonéanin objął ją ramieniem.
- Nie wiem. Już niedługo. Ale spełnił swą rolę. Wątpię, żeby próbowali nas
zaatakować po raz drugi. Mimo to strzeżcie się innych, bardziej wyrafinowanych zakusów na
nasze życia.
Główna sala miała sufit o wiele wyżej niż pozostałe. Otaczała ją biegnąca pod
sklepieniem galeria. Komnata była zimna, nie ogrzana. Na żadnym z kilkunastu otwartych,
urządzonych na nagiej podłodze palenisk nie płonął ogień. Nie udekorowane ściany ociekały
wilgocią; kamienne, zniszczone przez czas mury sprawiały posępne wrażenie. Na podłodze,
której nie pokrywały nawet słomiane maty, walały się stare kości i kawałki psującej się
żywności.
- Nie można powiedzieć, żeby przesadnie dbali o swą rezydencję - skomentował
Moonglum, rozglądając się dokoła z niesmakiem i zerkając na zamyślonego Gutherana, który
najwyraźniej zapomniał o ich obecności.
Do komnaty wsunął się służący i szepnął królowi kilka słów. Ten skinął głową i
opuścił Wielką Salę.
Wkrótce weszli doń ludzie niosący ławy i stoły i poczęli ustawiać je pod ścianami.
Bankiet miał się w końcu rozpocząć. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu.
Troje gości usiadło po prawej ręce króla, który przywdział wysadzany drogimi
kamieniami łańcuch, oznakę swej władzy. Po lewej stronie siedział syn Gutherana i kilka
milczących kobiet z królewskiego rodu.
Książę Hurd, młodzieniec o posępnej twarzy, który zdawał się nosić w sercu urazę do
swego ojca, sięgnął w stronę nieapetycznie wyglądającego jadła, jakie im podano.
- Czegóż więc żądają Bogowie od nas, biednych mieszkańców Org? - zapytał książę
przyglądając się Zarozinii o wiele bardziej intensywnie, niżby to mogło tłumaczyć zwyczajne
zainteresowanie.
- Niczego, prócz tego, byście oddawali im cześć. W zamian za to możecie w
szczególnych przypadkach liczyć na ich pomoc - odparł Elryk.
- I to wszystko? - Hurd roześmiał się. - To i tak więcej, niż oferują nam ci spod
Wzgórza.
- Jakiego Wzgórza? - zainteresował się Moonglum.
Nikt mu nie odpowiedział. Zamiast tego uszu biesiadników dobiegł ostry, piskliwy
śmiech. W drzwiach prowadzących do Wielkiej Sali stał wychudły, zmizerowany mężczyzna,
patrzący przed siebie nieruchomym wzrokiem. Jego twarz, chociaż wynędzniała, silnie
przypominała rysy Gutherana. Mężczyzna trzymał w ręku muzyczny instrument i szarpał
palcami struny, z których wydobywały się melancholijne, jękliwe dźwięki.
- Spójrz, ojcze - odezwał się Hurd gwałtownie. - Oto ślepy Veerkad, twój brat
minstrel. Może zaśpiewa dla nas?
- Zaśpiewa?
- Którąś ze swych pieśni, ojcze.
Wargi Gutherana zadrżały i wykrzywiły się w dziwnym grymasie. Po chwili władca
odezwał się:
- Zezwalam, by zabawił naszych gości jakąś bohaterską balladą, jeżeli takie jest jego
życzenie, jednakże...
- Jednakże pewnych pieśni śpiewać nie powinien... - Hurd wyszczerzył zęby w
złośliwym uśmiechu. Elryk zgadywał, że książę rozmyślnie dręczy swego ojca, nie potrafił
jednak domyślić się prawdziwego znaczenia odgrywanej sceny. - Wujku Veerkadzie -
zawołał Hurd do niewidomego. - Chodź, zaśpiewaj nam!
- Wyczuwam obecność nieznajomych - rzekł Veerkad głucho, nie przerywając gry. -
A więc w Org pojawili się goście.
Hurd zachichotał i pociągnął wina z kielicha. Gutheran jęknął i zadygotał, nerwowo
gryząc paznokcie.
- Chętnie usłyszelibyśmy jakąś pieśń, minstrelu - zawołał Elryk.
- Zaśpiewam wam, nieznajomi, o Trzech Królach w Ciemnościach. Usłyszycie
przerażającą historię Królów Org.
- Nie! - krzyknął Gutheran, zrywając się z miejsca. Veerkad jednak rozpoczął już
pieśń.
Wśród Królów, co w ciemnościach włada
Krom Gutherana i Veerkada,
Co żyją w Org, gdzie deszcz i burze
Jest trzeci też, mieszka pod Wzgórzem.
Ten się pojawi w słońca dziedzinie,
Gdy z pozostałych choć jeden zginie...
- Przestań! - Gutheran, powodowany szaleńczą wściekłością, ruszył chwiejnym
krokiem naokoło stołu w stronę swego brata. Drżąc na całym ciele, z twarzą pobladłą z
przerażenia, rzucił się na niewidomego mężczyznę. Po dwóch ciosach minstrel osunął się na
posadzkę i legł bez ruchu.
- Zabierzcie go! Pilnujcie, by się tu więcej nie pokazał! - krzyknął król. Na jego ustach
pojawiła się piana.
Hurd, spoważniały nagle, przeskoczył stół, zrzucając zeń talerze i puchary. Chwycił
Gutherana za rękę.
- Uspokój się, ojcze. Obmyśliłem dla nas nową rozrywkę.
- Ty! Pragniesz jedynie mego tronu! To ty sprowokowałeś Veerkada, by zaśpiewał tę
okropną pieśń! Wiesz dobrze, że nie mogę jej słuchać bez... - Władca zerknął na drzwi. -
Pewnego dnia stara przepowiednia spełni się i pojawi się Król spod Wzgórza. Wtedy obaj
zginiemy, a wraz z nami całe Org.
- Ojcze - Hurd uśmiechnął się zjadliwie. - Niechaj towarzysząca naszym gościom
dama wykona przed nami Taniec Bogów.
-Jak?
- Niech kobieta zatańczy dla nas, ojcze.
Elryk usłyszał jego słowa. Wiedział, że eliksir przestał już działać, a nie mógł na
oczach wszystkich podać swym przyjaciołom nowej jego porcji. Wstał.
- To, o czym mówisz, byłoby świętokradztwem, książę.
- Zapewniliśmy wam rozrywkę. Obyczajem Org jest, by goście również zabawiali
swych gospodarzy.
Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Elryk pożałował, że chciał okpić
mieszkańców Org. Teraz jednak nic nie mógł zrobić. Zamierzał ściągnąć z tubylców daninę w
imieniu Bogów, lecz najwyraźniej zamieszkującym tę krainę szaleńcom groziło coś o wiele
bardziej namacalnego niż gniew Najwyższych.
Melnibonéanin popełnił błąd, zaryzykował życie swoje i swoich przyjaciół. Jak
powinien postąpić? Usłyszał szept Zarozinii:
- W Ilmiorze nauczyłam się tańczyć, gdyż wszystkie damy są u nas uczone tej sztuki.
Pozwól mi zatańczyć dla nich. To może ich ułagodzić i otumanić tak, że sprawy przybiorą
lepszy obrót.
- Arioch świadkiem, że bardzo by się to nam przydało. Byłem głupcem obmyślając
podobny plan. Dobrze, Zarozinio, zatańcz dla nich, ale uważaj. - Do Hurda zaś
Melnibonéanin zawołał: - Nasza towarzyszka zatańczy dla was, byście mogli ujrzeć piękno
stworzone przez Bogów. Później zaś musicie zapłacić daninę, gdyż nasi władcy zaczynają się
niecierpliwić.
- Daninę? - Gutheran podniósł wzrok. - Nic nie wspominałeś o daninie.
- Bogów czci się składając im w ofierze szlachetne kamienie i cenne metale, Królu
Gutheranie. Wydawało mi się, że nie wymaga to tłumaczenia.
- Bardziej wyglądacie mi na pospolitych złodziejaszków niż na niepospolitych
wysłanników, przyjaciele. My, mieszkańcy Org, jesteśmy biedni i nie mamy bogactw, które
moglibyśmy rozdawać jakimś szarlatanom.
- Uważaj, co mówisz, Królu! - dźwięczny głos Elryka ostrzegawczo rozbrzmiał w
komnacie.
- Kiedy ujrzymy taniec, zadecydujemy, ile prawdy jest w twych słowach.
Albinos usiadł. Chwycił pod stołem rękę podnoszącej się właśnie Zarozinii, dodając
jej otuchy.
Dziewczyna z gracją i pewnością siebie wyszła na środek sali i zaczęła tańczyć. Elryk,
który ją kochał, zdumiał się jej wdziękiem i biegłością w tej sztuce. Zarozinia tańczyła stare,
piękne tańce z Ilmiory, wprawiające w zachwyt nawet gruboskórnych mieszkańców Org. Gdy
wirowała po posadzce, wniesiono wielki, szczerozłoty Puchar Powitalny.
Hurd pochylił się przez stół.
- Puchar Powitalny, panie. Nasz zwyczaj każe, by goście pili z niego na znak przyjaźni
- rzekł do Elryka.
Albinos skinął głową, niezadowolony, że przerywają mu obserwowanie przepięknego
tańca. Nie zdejmował wzroku z pląsającej lekko postaci. W całej komnacie panowała cisza.
Hurd wręczył Elrykowi puchar. Melnibonéanin odruchowo podniósł go do warg.
Widząc to Zarozinia zbliżyła się w tańcu do stołu i lawirując zręcznie posuwała się w stronę
Melnibonéanina. Albinos pociągnął pierwszy łyk. Dziewczyna krzyknęła i stopą wytrąciła mu
puchar z ręki. Wino bryznęło na Gutherana i Hurda, który zerwał się z miejsca, zaskoczony.
- To wino jest zatrute, Elryku!
Hurd z rozmachem uderzył ją w twarz. Dziewczyna upadła na brudną podłogę, jęcząc
cicho.
- Ty suko! Wysłannikom Bogów na pewno nie zaszkodziłaby odrobina narkotyku w
winie.
Rozwścieczony Elryk odepchnął Gutherana i zamachnął się na Hurda. Z warg księcia
trysnęła krew. Narkotyk jednak zaczynał już działać. Gutheran coś krzyknął; Moonglum,
wznosząc wzrok do góry, dobył szabli. Albinos chwiał się na nogach, zmysły odmawiały mu
posłuszeństwa. Cała scena wydała mu się nagle mocno nierealna. Widział, jak służący
chwytają Zarozinię, nie mógł jednak dostrzec, jak daje sobie radę Moonglum. Czuł się
otumaniony i chory, tracił panowanie nad swym ciałem.
Resztką sił Elryk zebrał się w sobie i jednym potężnym ciosem powalił Hurda na
ziemię. A potem stracił przytomność.
ROZDZIAŁ 3
Na nadgarstkach czuł zimny uścisk łańcuchów. Twarz, piekącą w miejscu, gdzie
rozorały ją paznokcie Hurda, chłodziła siąpiąca z góry mżawka.
Albinos rozejrzał się dokoła. Przykuto go do dwóch kamiennych menhirów,
stanowiących fragment olbrzymiego kurhanu. Była noc; wysoko na niebie wisiał blady
księżyc. W dole ujrzał grupkę ludzi. Pomiędzy nimi dostrzegł Hurda i Gutherana, którzy
szczerzyli zęby w złośliwym uśmiechu.
- Żegnaj, wysłanniku. Przysłużysz nam się dobrze: ta ofiara ułagodzi mieszkańców
Wzgórza! - krzyknął Hurd, po czym razem z innymi pośpieszył w stronę cytadeli, której
czarna sylweta rysowała się nie opodal.
Gdzie się znajdował? Co się stało z Zarozinią i Moonglumem? Dlaczego przykuli go
tutaj, dlaczego zostawili -nagle spłynęło nań przypomnienie i wszystko stało się jasne - pod
Wzgórzem!
Melnibonéanin zadrżał, bezradny w skuwających go mocnych łańcuchach. Zaczął je
szarpać w rozpaczy. Bezskutecznie. Starał się naprędce wymyślić jakiś plan, ale rozpraszał go
ból i niepokój o los przyjaciół. Z dołu dobiegały okropne, szurające dźwięki. Nagle pośród
mroku pojawił się upiorny biały kształt. Albinos rzucił się w swych łańcuchach, aż
zadźwięczało żelazo.
W Wielkiej Sali cytadeli Org odrażająca uroczystość przekształcała się właśnie w
ekstatyczną orgię. Gutheran i Hurd, całkowicie pijani, śmiejąc się jak szaleńcy, świętowali
swe zwycięstwo.
Za drzwiami komnaty stał Veerkad, nasłuchujący i pełen nienawiści. Minstrel
nienawidził zwłaszcza swego brata, człowieka, który wydarł mu tron i oślepił, by
uniemożliwić studia nad magią, za pomocą której chciał wezwać Króla spod Wzgórza. -
Wreszcie nadszedł czas - szepnął do siebie i zatrzymał przechodzącego sługę.
- Powiedz mi, gdzie trzymają dziewczynę.
- W komnacie Króla Gutherana, panie.
Veerkad pozwolił odejść służącemu i sam ruszył po omacku przez mroczne korytarze,
a potem w górę po krętych schodach, aż dotarł do pokoju, którego szukał. Wydobył klucz,
jeden z wielu, które zrobił bez wiedzy Gutherana, i otworzył drzwi.
Zarozinia zobaczyła wchodzącego ślepca, lecz nic nie mogła zrobić. Była
zakneblowana i związana fałdami własnej sukni, a poza tym wciąż oszołomiona po uderzeniu
Hurda. Powiedziano jej, jaki los spotkał Elryka, wiedziała też jednak, że Moonglum uciekł i
straże nadal przeczesują cuchnące korytarze Org.
- Przyszedłem, by zaprowadzić cię do twego towarzysza, moja pani - Veerkad
uśmiechnął się, chwytając dziewczynę brutalnie i, podniósłszy ją z siłą zrodzoną z szaleństwa,
z trudem ruszył w stronę drzwi. Wszelkie przejścia i korytarze znał w Org doskonale, gdyż
wśród nich upłynęło mu dzieciństwo i młodość.
Na korytarzu jednak, na zewnątrz komnaty Gutherana, stało dwóch ludzi. Jednym z
nich był Hurd, książę Org, któremu nie podobał się zachwyt, jaki Zarozinia wywołała u jego
ojca, gdyż pożądał jej dla siebie, Młodzieniec dostrzegł Veerkada unoszącego z sobą
dziewczynę i czekał w milczeniu, aż wuj się oddali.
Drugim był Moonglum, który obserwował całą scenę z cienia, w którym skrył się
przed szukającymi go strażnikami. Gdy Hurd ruszył ostrożnie za Veerkadem, niewysoki
mężczyzna podążył za nimi.
Veerkad wyszedł z cytadeli przez niewielkie, boczne drzwiczki i razem ze swym
żywym bagażem powlókł się w stronę widniejącego nie opodal Cmentarnego Wzgórza.
Tuż obok olbrzymiego kurhanu kłębił się tłum trupio bladych ghuli, wyczuwających
obecność Elryka; ofiary, jaką złożyli im mieszkańcy Org.
I wreszcie Elryk zrozumiał.
Oto, czego w Org lękano się bardziej niż gniewu Bogów. Miał przed sobą dawno
umarłych przodków ludzi, którzy ucztowali teraz w Wielkiej Sali. Być może słusznie zwano
ich Przeklętym Ludem. Na czym polegała klątwa? Nigdy nie odpocząć? Nigdy nie umrzeć?
Po prostu zdegenerować w bezrozumne ghule? Melnibonéanin zadrżał.
Rozpacz przywróciła mu pamięć. Jękliwe, przejmujące wołanie o pomoc rozległo się
między ołowianym niebem a tętniącą ziemią.
- Ariochu! Zniszcz kamienie! Uratuj swego sługę! Ariochu, panie, wspomóż mnie!
To jednak nie wystarczało. Ghule zbiły się w gromadę i mozolnie ruszyły w górę
Wzgórza, w stronę bezradnego albinosa.
- Ariochu! Te stworzenia dawno już zapomniały o należnej ci czci! Pomóż mi je
zniszczyć!
Ziemia zadrżała, a niebo zasnuło się chmurami, które przesłoniły księżyc, lecz nie
skryły przed wzrokiem Elryka zbliżających się nieubłaganie bladolicych, bezkrwistych ghuli.
Nagle na niebie pojawiła się kula ognia. Czerń nocy zdawała się poruszać, pulsować
wokół niej. A potem, z ogłuszającym hukiem wystrzeliły z kuli dwie ogniste błyskawice,
rozbijając w pył więżące Elryka kamienie.
Albinos, wiedząc, że Arioch zażąda zapłaty za okazaną pomoc, podniósł się z ziemi.
Ledwo stanął na nogi, opadły go pierwsze ghule.
Melnibonéanin nie cofnął się, lecz powodowany szalonym gniewem skoczył w sam
środek gromady i począł wywijać łańcuchami, zasypując blade stwory gradem ciosów. Ghule
odskoczyły, mrucząc gniewnie i jęcząc z bólu, i uciekły w dół, w stronę wejścia do kurhanu.
Elryk widział teraz ziejący czernią na tle czarnej nocy otwór w zboczu Wzgórza.
Oddychając ciężko spostrzegł, że jego prześladowcy przeoczyli sakiewkę zwisającą mu u
pasa. Wyjął z niej kłąb cienkiego, złotego drutu i pośpiesznie zabrał się za otwieranie
zamków u kajdan.
Veerkad zachichotał pod nosem. Słysząc to Zarozinia omal nie oszalała z przerażenia.
Ślepiec nieprzerwanie mamrotał dziewczynie do ucha:
- Ten się pojawi w słońca dziedzinie, gdy z pozostałych choć jeden zginie. Kiedy zaś
Król z Org odejdzie w mroki, wtedy umarłych usłyszym kroki. Wskrzesimy go razem, ty i ja.
On zemści się na moim przeklętym bracie. Twoja krew, moja maleńka, go przyciągnie. -
Minstrel wyczuł, że ghule już odeszły i wywnioskował z tego, że zaspokoiły głód. - Twój
ukochany dobrze mi się przysłużył. - Veerkad roześmiał się i ruszył w stronę wejścia do
kurhanu. Im bardziej taszczący Zarozinię ślepy szaleniec zbliżał się do serca Wzgórza, tym
mocniejszy stawał się unoszący się dokoła odór śmierci.
Hurd, otrzeźwiony zimnym, nocnym powietrzem, z przerażeniem ujrzał, dokąd kieruje
się Veerkad. Kurhan, Wzgórze Króla, cieszył się wśród mieszkańców Org jak najgorszą
sławą. Młodzieniec zatrzymał się przed czarnym wejściem i odwrócił, chcąc się wycofać.
Nagle dostrzegł schodzącego po zboczu Elryka, odcinającego mu drogę ucieczki. Strach
wyolbrzymił w oczach księcia zakrwawioną sylwetkę Melnibonéanina.
Z dzikim wrzaskiem Hurd runął w stronę Wzgórza.
Elryk nie spostrzegł księcia i wrzask całkowicie go zaskoczył. Wytężał wzrok, by
dostrzec, kto krzyczał, było już jednak za późno. Albinos zaczął zbiegać po stromiźnie w
stronę wejścia do kurhanu. Kolejna postać wynurzyła się z ciemności.
- Elryku! Dzięki wszystkim gwiazdom i Bogom Ziemi! A więc żyjesz!
- Podziękuj Ariochowi, Moonglumie. Gdzie jest Zarozinia?
- Tam, w środku. Ten ślepy minstrel zabrał ją ze sobą, a Hurd poszedł za nimi. Ci
wszyscy królowie i książęta są szaleni, nie potrafię dostrzec żadnego sensu w ich działaniach.
- Nie wydaje mi się, żeby Veerkad chciał dobrze dla Zarozinii. Szybko, musimy ich
odnaleźć.
- Na wszystkie gwiazdy, czuć odór śmierci! Nigdy nie spotkałem się z czymś takim,
nawet po bitwie w dolinie Eshmir, kiedy wojska Elwheru starły się z armią Kalega Yoguna,
księcia-uzurpatora z Tanghensi i pół miliona trupów usłało dolinę od krańca po kraniec.
- Jeżeli masz za słabe nerwy...
- Wolałbym ich wcale nie mieć. Tak byłoby lepiej. Chodźmy...
Pośpiesznie ruszyli w głąb korytarza, kierując się odległym echem histerycznego
śmiechu Veerkada i nieco bliższym odgłosem kroków oszalałego ze strachu Hurda, który
dostał się pomiędzy dwóch wrogów, a trwożył się namyśl o trzecim.
Książę Org powoli, po omacku sunął przed siebie, łkając cicho z przerażenia.
W fosforyzującym świetle wypełniającym Główny Grobowiec Veerkad, otoczony
zmumifikowanymi ciałami swych przodków, śpiewał przed wielką trumną Króla spod
Wzgórza pieśń stanowiącą część rytuału wskrzeszenia. Trumna istotnie była olbrzymia; o
połowę większa niż Veerkad, który odznaczał się słusznym wzrostem. Minstrel nie baczył na
własne bezpieczeństwo, my siał jedynie o zemście na swym bracie, Gutheranie. W dłoni
trzymał długi sztylet, unosząc go nad leżącą na ziemi skuloną i przerażoną Zarozinią.
Przelanie krwi ofiary stanowiło kulminacyjny moment obrzędu, a wówczas...
Wówczas, całkiem dosłownie, rozpętałoby się Piekło. Taki właśnie plan powziął
Veerkad. Królewski brat zakończył pieśń i wzniósł sztylet, gdy nagle do Głównego Grobowca
wpadł Hurd z nagim mieczem w dłoni. Minstrel obrócił się gwałtownie, z bezsilną
wściekłością malującą się na ślepej twarzy.
Nie zwlekając ani na chwilę, Hurd wraził miecz w ciało Veerkada aż po rękojeść,
przebijając stryja na wylot. Minstrel jednak, czując zbliżającą się śmierć, jęcząc zacisnął
dłonie na gardle księcia. Mocno.
Obaj mężczyźni, w których jakimś cudem tliła się jeszcze iskierka życia, zwarci w
walce miotali się po migoczącej komnacie, wirując w makabrycznym tańcu śmierci. Trumna
Króla spod Wzgórza poczęła drżeć i dygotać z lekka, ruch jej był ledwo dostrzegalny.
W tej właśnie chwili w komnacie pojawili się Elryk i Moonglum. Widząc, że Veerkad
i Hurd są już bliscy śmierci, Elryk rzucił się ku leżącej na ziemi Zarozinii. Szczęśliwym
zbiegiem okoliczności dziewczyna była nieprzytomna, nieświadoma grożącego jej
niebezpieczeństwa. Elryk wziął ją na ręce i odwrócił się w stronę wyjścia.
Rzucił okiem na rozedrganą trumnę.
- Szybko, Moonglumie. Jestem pewien, że ten głupiec przywołał ducha zmarłego.
Pośpiesz się, przyjacielu, zanim opadną nas piekielne zastępy.
Moonglum głośno chwycił w płuca powietrze i ruszył za albinosem, który biegł już w
stronę wyjścia z kurhanu, za którym widniała atramentowa czerń nocy.
- Dokąd teraz, Elryku?
- Musimy zaryzykować powrót do cytadeli. Zostały tam nasze konie i bagaże.
Wierzchowce są nam potrzebne, by jak najszybciej opuścić to miejsce. O ile instynkt mnie nie
zawodzi, wkrótce nastąpi tu straszna rzeź.
- Nie przypuszczam, by mieszkańcy Org zdołali stawić czoło wrogowi, Elryku. Gdy
wychodziłem z zamku, wszyscy byli pijani. Dlatego właśnie z taką łatwością udało mi się
wymknąć. Jeżeli cały czas pili z równą intensywnością, nie sądzę, by jeszcze mogli się
poruszać.
- A więc nie traćmy czasu.
Pozostawiwszy Wzgórze za sobą pobiegli do cytadeli.
ROZDZIAŁ 4
Moonglum mówił prawdę. W Wielkiej Sali wszyscy leżeli pogrążeni w pijackim śnie.
Płonące na paleniskach ognie buzowały, aż cienie tańczyły po ścianach.
- Moonglumie - odezwał się cicho Elryk - idź z Zarozinią do stajen i przygotuj nasze
konie. Ja muszę jeszcze spłacić Gutheranowi zaciągnięty dług. - Albinos wskazał palcem na
stół. - Spójrz, zwalili tu wszystkie łupy, by napawać oczy dowodami swego zwycięstwa.
Zwiastun Burzy leżał na stosie splądrowanych sakw i juków, które zawierały zarówno
dobra zrabowane wujowi i kuzynom Zarozinii, jak i te odebrane Elrykowi i Moonglumowi.
Zarozinia, przytomna już, lecz nadal oszołomiona, odeszła z Moonglumem, by
odnaleźć stajnie, albinos zaś ruszył w stronę stołu, omijając rozciągnięte wszędzie ciała
całkowicie pijanych mieszkańców Org oraz płonące na paleniskach ognie. Westchnął z ulgą,
gdy wreszcie zacisnął dłoń na rękojeści swego wykutego w piekielnym ogniu miecza.
Melnibonéanin jednym susem przesadził stół i już miał chwycić Gutherana, na
którego szyi nadal błyszczał wysadzany bajecznie bogatymi klejnotami królewski łańcuch,
gdy wielkie drzwi prowadzące do sali otworzyły się z hukiem. Świszczący podmuch
lodowatego powietrza wpadł do komnaty, aż ognie pochyliły się i zamigotały nagle. Elryk,
zapomniawszy o Gutheranie, odwrócił się, otwierając szeroko oczy.
U wejścia do komnaty stał, wypełniając sobą całkowicie drzwi, Król spod Wzgórza.
Dawno zmarłego monarchę przywołał Veerkad, którego własna krew posłużyła, by
dopełnić aktu wskrzeszenia. Króla spod Wzgórza okrywały przegniłe szaty, suche kości
obciągała napięta, poszarpana skóra. W jego piersi nie biło serce, gdyż dawno już pożarły je
żywiące się padliną istoty. Władca nie miał też płuc, które mogłoby wypełnić powietrze.
Mimo to jednak Król spod Wzgórza żył...
Król spod Wzgórza. Był on ostatnim, wielkim władcą Przeklętego Ludu, który w
swym gniewie zniszczył połowę Ziemi i stworzył Las Troos. Za zmarłym królem kłębiły się
hordy upiornych wojowników, których w legendarnej przeszłości pochowano razem z ich
dowódcą.
Rozpoczęła się masakra.
Elryk mógł jedynie zgadywać, jaka krzywda sprzed wieków stała się przyczyną
dokonywanej właśnie zemsty, lecz niezależnie od wszystkiego grożące mu niebezpieczeństwo
było bardzo realne.
Albinos wyciągnął Zwiastuna Burzy, gdyż rozjuszona horda wywierała gniew na
wszystkim, co żyło. Salę wypełniły jęki i przerażone wrzaski nieszczęsnych mieszkańców
Org. Elryk, na wpół sparaliżowany ze zgrozy, nadal stał obok tronu. Słysząc hałas, Gutheran
obudził się i ujrzał przed sobą Króla sprzed Wzgórza.
- Nareszcie będę mógł odpocząć! - zawołał, niemalże z ulgą.
Osunął się, umierając w żelaznym uścisku zmarłego władcy i pozbawiając Elryka
możliwości dokonania zemsty.
Albinos przypomniał sobie posępną pieśń Veerkada. Trzej Królowie w Ciemnościach:
Gutheran, Veerkad i Król spod Wzgórza. A teraz żył tylko ostatni; ten, który był martwy
przez całe tysiąclecia.
Zimny, martwy wzrok króla omiótł całą salę i zatrzymał się na Gutheranie,
rozciągniętym na swym tronie, ze starożytnym łańcuchem, oznaką sprawowanego urzędu,
nadal zwieszającym mu się z szyi. Elryk zerwał go z martwego ciała i cofnął się, widząc
zbliżającego się Króla spod Wzgórza. Albinos wsparł się plecami o słup; wszędzie dookoła
ucztowały ghule.
Martwy król podszedł jeszcze bliżej i nagle, z jękliwym świstem dobywającym się z
głębi rozkładającego się ciała, rzucił się na Elryka, zmuszając go do rozpaczliwej obrony
przed atakiem ostrych pazurów. Albinos desperacko ciął nie znającego bólu przeciwnika.
Nawet magiczne ostrze niewiele mogło zdziałać przeciwko istocie, której nie sposób było ani
upuścić krwi, ani odebrać duszy.
Melnibonéanin zasypywał wroga gradem ciosów, ale wyszczerbione paznokcie darły
jego skórę, a zęby niebezpiecznie zbliżały się do gardła. Nad tym wszystkim zaś unosił się
obezwładniający odór śmierci, jako że kłębiące się w komnacie odrażające ghule pożerały
zarówno żywych, jak i umarłych.
I nagle Elryk usłyszał głos Moongluma i ujrzał postać swego przyjaciela na galerii
biegnącej wokół Wielkiej Sali. Elwheryjczyk trzymał w dłoniach wielki dzban oliwy.
- Zapędź go w stronę największego paleniska, Elryku. Być może w ten sposób uda
nam się go pokonać. Pośpiesz się, bo inaczej zginiesz!
W szaleńczym przypływie siły Melnibonéanin zmusił olbrzymiego króla do wycofania
się w stronę płomieni. Wszędzie wokół nich ucztowały ghule, pożerając szczątki swych ofiar.
Niektóre z nich wciąż jeszcze żyły. Rozpaczliwe wrzaski głuszyły odgłosy rzezi.
Król spod Wzgórza stał odwrócony plecami do buchających płomieni, nie zwracając
na nie najmniejszej uwagi. Zbytnio zajęty był walką z Elrykiem. Moonglum zrzucił dzban.
Gliniane naczynie roztrzaskało się o kamienne palenisko. Wrząca oliwa bryznęła na
króla. Ten zachwiał się na nogach i wówczas albinos uderzył z całej mocy. Cała siła
białowłosego mężczyzny i jego miecza została użyta, by odepchnąć Króla spod Wzgórza.
Władca upadł prosto w płomienie, które natychmiast zaczęły go pożerać.
Przerażające, głuche wycie dobyło się z ust ginącego olbrzyma.
Płomienie objęły całą komnatę, która wkrótce zaczęła wyglądać jak samo Piekło,
otchłań wypełniona jęzorami ognia, wśród których kręciły się ghule, na nic nie zważając w
ferworze uczty. Szalejący żywioł odciął drogę do drzwi.
Elryk rozejrzał się dokoła i dostrzegł tylko jedną drogę ucieczki.
Schował do pochwy Zwiastuna Burzy, wziął krótki rozbieg i skoczył w górę,
chwytając za otaczającą galerię balustradę. Zdążył w samą porę, płomienie właśnie objęły
miejsce, w którym stał przed chwilą.
Moonglum pochylił się i pomógł przyjacielowi przedostać się przez poręcz.
- Jestem rozczarowany, Elryku. - Elwheryjczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. -
Zapomniałeś o skarbach.
Albinos pokazał mu przedmiot, który trzymał w lewej ręce: wysadzany kamieniami
królewski łańcuch.
- Ta błyskotka w pewnej mierze wynagrodzi nasze trudy - Melnibonéanin uśmiechnął
się, unosząc w górę połyskujący klejnot. - Na Ariocha, niczego nie ukradłem! W Org nie ma
już królów, którzy mogliby to nosić! Chodźmy do Zarozinii i odzyskajmy konie.
Pobiegli galerią, której fragmenty już poczęły się kruszyć i spadać w szalejący poniżej
ogień.
Cała trójka szybko opuściła mury Org. Oglądając się za siebie widzieli pojawiające się
w ścianach zamku szczeliny i słyszeli ryk zniszczenia, które siały płomienie, pożerając
wszystko, co było twierdzą Org. Ogień zniszczył monarszy tron, pozostałość po Trzech
Królach w Ciemnościach, teraźniejszych i przeszłym. Nic się nie ostało z Org prócz pustego
grzebalnego kopca i dwóch sczepionych ze sobą trupów, leżących tam, gdzie przez wieki
spoczywali ich przodkowie: w Głównym Grobowcu. Trójka przyjaciół zniszczyła ostatnie
ogniwo łączące świat z poprzednią epoką i oczyściła Ziemię z przedwiecznego zła. Tylko Las
Troos pozostał jako świadectwo panowania i odejścia Przeklętego Ludu.
Las Troos pozostał jako przestroga.
Widoczne przy świetle buchającego płomieniami pogrzebowego stosu kontury owego
lasu napełniły Elryka, Moongluma i Zarozinię nową trwogą, ale i ulgą.
Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, albinos, choć szczęśliwy, począł zastanawiać
się nad nowym problemem.
- Czemu tak marszczysz brwi, ukochany? - spytała Zarozinia.
- Ponieważ myślę, że miałaś rację. Pamiętasz, jak powiedziałaś, że pokładam zbytnie
zaufanie w moim mieczu?
- Pamiętam, że powiedziałam jeszcze, iż nie będę się z tobą kłócić.
- Zgoda. Ale czuję, że częściowo miałaś rację. Tam, w kurhanie, nie miałem ze sobą
Zwiastuna Burzy, a przecież walczyłem i zwyciężyłem, bo niepokoiłem się o ciebie. - Głos
Elryka był bardzo cichy. - Być może za jakiś czas będę mógł podtrzymywać swe siły za
pomocą ziół, które odnalazłem w Troos? Być może będę mógł porzucić Zwiastuna Burzy na
zawsze?
Słysząc te słowa Moonglum roześmiał się głośno.
- Elryku, nigdy nie przypuszczałem, że będę świadkiem czegoś takiego. Odważyłeś
się pomyśleć o porzuceniu swej piekielnej klingi. Nie wiem, czy to ci się kiedyś uda, ale sama
myśl o tym jest pocieszająca.
- Masz rację, przyjacielu. Masz rację. - Melnibonéanin pochylił się w siodle i chwycił
ramiona Zarozinii, przyciągając ją do siebie, dość ryzykownie, jako że gnali przed siebie w
pełnym galopie. Nie wstrzymując konia, nie zważając na szybkość, albinos pocałował
dziewczynę.
- Nowy początek! - zawołał, przekrzykując świst wiatru. - Nowy początek, moja
miłości!
I śmiejąc się, pojechali w stronę Płaczącego Pustkowia i Karlaak, by tam dać się
poznać, wzbogacić i wziąć udział w najdziwniejszym ślubie, jaki kiedykolwiek oglądały
Północne Krainy.
KSIĘGA TRZECIA
Zwiastun Pożogi
W której Moonglum powraca ze Wschodu z niepokojącymi wieściami...
ROZDZIAŁ 1
Sokoły o zakrwawionych dziobach szybowały na lodowatym wietrze. Ptaki unosiły się
wysoko ponad hordą jeźdźców nieubłaganie posuwającą się przez Płaczące Pustkowie.
Jeźdźcy owi przebyli już dwie pustynie i trzy górskie łańcuchy i parli dalej, pchani
przez głód. Do wysiłku zagrzewały ich opowieści zasłyszane od podróżników, którzy zawitali
do ich położonej na wschodzie ojczyzny oraz słowa zachęty padające z ust przywódcy o
cienkich wargach, kołyszącego się w siodle na czele kawalkady. Przywódca dzierżył
dziesięciostopową dzidę, ozdobioną krwawymi trofeami pochodzącymi z poprzednich
łupieżczych wypraw.
Wojownicy, zmęczeni, jechali z wolna, nie wiedząc nawet, że zbliżają się do celu.
Daleko za hordą, krępy jeździec opuścił Elwher, rozśpiewaną, pełną zgiełku stolicę
Wschodu i wkrótce dotarł do doliny.
Skamieniałe szkielety drzew nadawały okolicy posępny wygląd. Końskie kopyta
uderzały ziemię koloru popiołu. Jeździec pędził co sił przez wymarłe pustkowie, które
niegdyś było malowniczą krainą Eshmir, złotym ogrodem Wschodu.
Krainę Eshmir nawiedziła zaraza; szarańcza zniszczyła całe jej piękno. I zaraza, i
szarańcza kryły się pod jednym imieniem: Terarn Gashtek, Wódz Hordy Jeźdźców; szalony,
dziki mężczyzna o zapadniętej twarzy, siejący zniszczenie, zwiastujący rozlew krwi i pożogę.
Tak właśnie brzmiało jego drugie miano: Zwiastun Pożogi.
Jeździec, który był świadkiem nieszczęścia, jakie Terarn Gashtek sprowadził na
malownicze Eshmir, zwał się Moonglum. Moonglum śpieszył do Kaarlak nad Płaczącym
Pustkowiem, ostatniego przyczółka cywilizacji Zachodu, o której tu, na Wschodzie,
wiedziano niewiele. Mały człowieczek chciał odszukać Elryka z Melniboné, który na stałe
osiedlił się w pełnym uroku rodzinnym mieście swej żony. Jeździec z desperacją pędził w
stronę Karlaak, by ostrzec Elryka i błagać go o pomoc.
Był to ten sam Moonglum: niewysoki, zadziorny, z szerokimi ustami i szopą rudych
włosów, jednak na jego wargach nie gościł zwykły uśmiech. Pochylając się nad końską
grzywą, mężczyzna pędził w stronę Karlaak, albowiem to właśnie Eshmir, malownicze
Eshmir, rodzinna prowincja Moongluma, sprawiało, że mógł on być sobą.
Przeklinając, Moonglum jechał do Karlaak.
To samo jednak czynił Terarn Gashtek. Zwiastun Pożogi dotarł już do Płaczącego
Pustkowia. Horda posuwała się powoli, gdyż wozy, które ze sobą prowadziła, zostały daleko
z tyłu, a znajdujące się na nich zapasy żywności były jeźdźcom niezbędne. Oprócz żywności
na jednym z wozów jechał spętany jeniec, który leżąc na plecach przeklinał Terarna Gashteka
i jego skośnookich wojowników.
Drinij Barę pętało coś więcej niż rzemienie i stąd właśnie brały się jego przekleństwa.
Drinij Bara był czarnoksiężnikiem, którego w normalnych warunkach nie dałoby się
przytrzymać w ten sposób. Gdyby tuż przed przybyciem
Zwiastuna Pożogi do miasta, w którym się zatrzymał, czarownik nie uległ swej
słabości do wina i kobiet, nie byłby teraz związany, a Terarn Gashtek nie posiadłby jego
duszy.
Dusza Drinij Bary spoczywała w ciele małego, czarnego kota; kota, którego Terarn
Gashtek schwytał i woził wszędzie ze sobą. Drinij Bara bowiem, zwyczajem wschodnich
czarowników, dla ochrony ukrył swą duszę właśnie w ciele kota. Z tej to właśnie przyczyny
był teraz niewolnikiem Wodza Hordy Jeźdźców i musiał go słuchać, w obawie, że w
przeciwnym razie ten zabije zwierzę ł tym samym wyśle duszę do Piekła.
Dumny czarnoksiężnik cierpiał z powodu tego upokorzenia, niemniej jednak zasłużył
sobie na to.
Blada twarz Elryka z Melniboné nosiła jeszcze nikłe ślady poprzedniej tułaczki,
jednak na wargach albinosa jaśniał uśmiech, a w purpurowych oczach widniał spokój.
Melnibonéanin spoglądał na młodą, czarnowłosą kobietę, z którą przechadzał się po
tarasowych ogrodach Karlaak.
- Elryku - spytała Zarozinia - czy wreszcie znalazłeś szczęście?
Mężczyzna skinął głową.
- Tak myślę. Zwiastun Burzy spoczywa pośród pajęczyn w zbrojowni twego ojca.
Substanqe, które zdobyłem w Troos, wzmacniają mój wzrok i całe ciało, i muszę je zażywać
tylko sporadycznie. Nie myślę o dalszych podróżach i walce. Jestem zadowolony będąc tutaj,
spędzając czas bądź w twoim towarzystwie, bądź studiując księgi w bibliotece Karlaak.
Czegóż mógłbym żądać więcej?
- Za bardzo mnie chwalisz, panie mój. Stanę się zbytnio zadowolona z siebie.
Elryk roześmiał się.
- Lepsze to, niż gdybyś w siebie zwątpiła. Nie obawiaj się, Zarozinio. Nie zamierzam
ruszać w podróż. Owszem, brak mi Moongluma, ale to naturalne, że znużyło go życie w
mieście i zapragnął odwiedzić rodzinne strony.
- Cieszę się, że nic cię nie niepokoi, Elryku. Mój ojciec z początku niechętnie widział
cię jako stałego mieszkańca Karlaak, obawiając się zła, które ci towarzyszy. Te trzy miesiące
jednak dowiodły, że zło odeszło bez śladu.
Nagle z dołu dobiegł ich okrzyk. Jakiś mężczyzna, krzycząc, walił w drzwi domu.
- Wpuśćcie mnie, do diabła! Muszę mówić z waszym panem!
Nadbiegł służący.
- Panie, przy drzwiach jest jakiś człowiek. Utrzymuje, że jest waszym przyjacielem i
przybywa z wieścią.
- Jakie imię podał?
- Obco brzmiące miano. Moonglum.
- Moonglum! Niedługo przebywał w Elwher. Wpuśćcie go!
W oczach Zarozinii błysnął strach. Dziewczyna mocno chwyciła ramię albinosa.
- Elryku, oby nie przynosił wiadomości, które przyczyniłyby się do twego wyjazdu.
- Żadne wiadomości nie dokonałyby tego. Nie obawiaj się, Zarozinio. -
Melnibonéanin wybiegł z ogrodu na dziedziniec domostwa.
Moonglum pośpiesznie przejechał przez bramę i zeskoczył z konia.
- Moonglum, przyjacielu! Skąd ten pośpiech? Oczywiście, cieszę się widząc cię
wcześniej, dlaczego jednak przybywasz tak szybko?
Na okrytej pyłem twarzy Elwheryjczyka malowała się zawziętość. Po szybkiej i
długiej jeździe ubranie niskiego mężczyzny oblepione było błotem.
- Zbliża się Zwiastun Pożogi i wspiera go magia - wyrzucił z siebie Moonglum. -
Musisz ostrzec miasto.
- Zwiastun Pożogi? To imię nic nie znaczy. Mój przyjacielu, mówisz, jakbyś był
opętany.
- Bo jestem. Jestem opętany nienawiścią. Ten człowiek zniszczył moją ojczyznę, zabił
rodzinę, przyjaciół, a teraz przymierza się do dalszych podbojów na Zachodzie. Dwa lata
temu był kimś niewiele lepszym od zwykłego pustynnego rozbójnika, ale już wówczas zaczął
gromadzić wielką hordę barbarzyńców, z którą dzisiaj przemierza wschodnie krainy,
plądrując i grabiąc. Jedynie Elwher nie ucierpiało od jego ataków, gdyż jest to miasto zbyt
duże, by mógł je zdobyć. Obrócił za to dwa tysiące mil pięknej krainy w dymiące zgliszcza.
Postanowił podbić cały świat i jedzie na zachód, prowadząc ze sobą pięćset tysięcy
wojowników.
- Wspomniałeś o magii. Cóż barbarzyńca może wiedzieć o tak wyrafinowanych
kunsztach?
- Sam niewiele. Ma jednak w swej mocy jednego z naszych największych
czarowników: Drinija Barę. Pojmał go, gdy ten leżał pijany w sztok między dwiema
ladacznicami w tawernie w Phum. Drinij Bara umieścił swą duszę w ciele kota, aby żaden
wrogi mu czarnoksiężnik nie mógł jej ukraść podczas snu. Ale Teram Gashtek, Zwiastun
Pożogi, znał ten sposób. Złapał zwierzę, związał mu nogi, pysk i zasłonił oczy, więżąc tym
samym parszywą duszę Drinija Bary. Teraz czarnoksiężnik jest jego niewolnikiem; jeżeli nie
będzie słuchał barbarzyńcy, ten zabije kota, przez co dusza czarownika trafi do piekła.
- Ten rodzaj magii jest mi zupełnie nie znany - powiedział Elryk. - Nie sądzę, by
podobne praktyki były czymś więcej niż tylko przesądem.
- Kto to może wiedzieć? Ale dopóki Drinij Bara wierzy w to, że jest bezsilny, będzie
spełniał każde życzenie Terarna Gashteka. Jego magia zniszczyła już kilka dumnych miast.
- Jak daleko jest ten Zwiastun Pożogi?
- Co najwyżej o trzy dni konnej jazdy od Karlaak. Musiałem nadłożyć drogi, by nie
wpaść w ręce jego zwiadowców.
- A więc musimy przygotować się do oblężenia.
- Nie, Elryku, musicie przygotować się do ucieczki!
- Do ucieczki? Czy mam żądać od mieszkańców Karlaak, by opuścili swe domy i
zostawili tak piękne miasto, bezbronne, na pastwę łupieżców?
- Jeżeli oni nie zechcą, przynajmniej ty musisz wyjechać i zabrać ze sobą Zarozinię.
Nikt nie zdoła stawić czoła takiemu nieprzyjacielowi.
- Moja magia też nie jest błahostką.
- Owszem, ale magia jednego człowieka nie powstrzyma pół miliona wojowników
również wspomaganych przez sztuki czarnoksięskie.
- To prawda. W dodatku Karlaak nie jest fortecą, lecz miastem kupieckim. Dobrze
więc, porozmawiam z Radą Starszych i postaram się ją przekonać.
- I to szybko, Elryku, bo jeśli ci się nie uda, Karlaak nie wytrzyma nawet jednego dnia
oblężenia pod naporem krwiożerczej zgrai Terarna Gashteka.
- Są uparci - powiedział Elryk, gdy nocą tego samego dnia usadowił się wraz z
Moonglumem w zaciszu własnego pokoju. - Nie chcą zdać sobie sprawy z ogromu
niebezpieczeństwa. Nie chcą wyjechać, a ja nie mogę ich opuścić, gdyż powitali mnie tu z
radością i uczynili obywatelem Karlaak.
- A więc musimy tu zostać i czekać na śmierć?
- Możliwe. Wydaje się, że nie mamy wyboru. Wpadłem jednak na pewien pomysł.
Mówisz, że czarnoksiężnik jest więźniem Terarna Gashteka. Jak myślisz, co zrobi, jeżeli
odzyska swoją duszę?
- Bez wątpienia zemści się na tym, kto go uwięził. Ale Terarn Gashtek nie jest na tyle
głupi, by dać mu taką szansę. Nie możemy liczyć na wsparcie z tej strony.
- A gdybyśmy pomogli Drinijowi Barze?
- Jak? To niemożliwe.
- Wydaje się, że to nasza jedyna nadzieja. Czy ten barbarzyńca wie coś o mnie i o
mojej przeszłości?
- O ile wiem, to nie.
- Czy rozpoznałby ciebie?
- Dlaczego miałby mnie rozpoznać?
- A więc proponuję, byśmy się do niego przyłączyli.
- Przyłączyli? Elryku, nie jesteś bardziej rozsądny niż w czasach, gdy podróżowaliśmy
razem jako wolni wędrowcy!
- Wiem, co robię. To jedyny sposób, by dostać się w pobliże Terarna Gashteka. Na
miejscu obmyślimy bardziej szczegółowy plan pokonania barbarzyńców. Wyruszymy o
świcie. Nie ma czasu do stracenia.
- Dobrze więc. Miejmy nadzieję, że nie opuściło cię dawne szczęście. Wątpię w to
jednak; zarzuciłeś dawny styl bycia i sądzę, że szczęście przeminęło wraz z nim.
- Zobaczymy.
- Czy weźmiesz ze sobą Zwiastuna Burzy?
- Miałem nadzieję, że nigdy już nie będę musiał używać tego piekielnego miecza. Jest
bardzo zdradliwy, mówiąc najoględniej.
- To prawda. Przypuszczam jednak, że będziesz go potrzebował.
- Masz rację. Zabiorę go więc.
Elryk zmarszczył brwi i zacisnął pięści.
- To jednak oznaczałoby złamanie danej Zarozinii obietnicy.
- Lepiej złamać obietnicę, niż wydać dziewczynę Hordzie Jeźdźców.
Trzymając w jednej ręce płonące smolne łuczywo, Elryk otworzył kluczem drzwi
prowadzące do zbrojowni. Nie czuł się najlepiej w wąskim korytarzu, wypełnionym
zaśniedziałą bronią, nie używaną przez całe stulecie.
Z bijącym mocno sercem Melnibonéanin podszedł do następnych drzwi i zdjął
zasuwę. Znalazł się w niewielkim pokoiku, w którym spoczywały z dawna zapomniane
insygnia zmarłych przed wiekami wojennych przywódców Karlaak - a także Zwiastun Burzy.
Czarna klinga zabrzęczała, jak gdyby witając swego pana. Albinos wziął głęboki oddech i
sięgnął po miecz. Zacisnął dłoń na rękojeści; zadrżał cały, czując przepełniające go
niezdrowe, potworne podniecenie. Z wykrzywioną twarzą schował ostrze do pochwy i niemal
wybiegł ze zbrojowni, pragnąc wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem.
Elryk i Moonglum dosiedli skromnie wyglądających wierzchowców i, odziani niczym
prości najemnicy, nie tracąc czasu pożegnali zgromadzonych na podwórcu radców Karlaak.
Zarozinia ucałowała bladą dłoń Melnibonéanina.
- Wiem, że musisz jechać - powiedziała dziewczyna z oczyma pełnymi łez - ale
uważaj na siebie, mój ukochany.
- Będę uważać. Módl się, by poszczęściło nam się we wszystkim, co postanowimy.
- Niechaj Biali Bogowie was prowadzą.
- Nie, módl się raczej do Władców Ciemności, gdyż właśnie ich pomoc będzie nam
niezbędna. I nie zapomnij, co masz ode mnie przekazać posłańcowi, który wyruszy na
południowy zachód, by szukać Dyvima Slorma.
- Nie zapomnę - obiecała - chociaż obawiam się, że los znowu zaprowadzi cię na
dawne, ciemne ścieżki.
- Pomyśl raczej o tym, co może zgotować teraźniejszość. O moje przeznaczenie
zatroszczę się później.
- Jedź więc, panie mój, i oby szczęście ci sprzyjało.
- Żegnaj, Zarozinio. Moja miłość do ciebie sprawi, że znajdę w sobie o wiele więcej
siły niż w czasach, gdy przydawało mi jej jedynie to piekielne ostrze. - Albinos spiął konia i
wraz z Moonglumem ruszył w stronę Płaczącego Pustkowia i niespokojnej przyszłości.
ROZDZIAŁ 2
Wyglądając niczym dwie drobne figurki na tle rozległej, pokrytej miękką darnią
równiny zwanej Płaczącym Pustkowiem, gdyż deszcz nigdy nie przestawał tu padać, jeźdźcy
pędzili swe zmęczone wierzchowce pośród siąpiącej mżawki.
Nadjeżdżających dostrzegł skulony w siodle i trzęsący się z zimna pustynny
wojownik. Wytężył wzrok, starając się rozróżnić jak najwięcej szczegółów, co nie było proste
w padającym deszczu, po czym zawrócił brzuchatego kuca i szybko odjechał w kierunku, z
którego przybył. Wkrótce dotarł do większej grupki wojowników, odzianych jak i on w futra i
zdobne chwastami żelazne hełmy. Wszyscy mieli przy sobie krótkie kościane łuki i kołczany
pełne długich strzał, z lotkami z piór jastrzębia. U boków zwisały zakrzywione jatagany.
Dosiadający kuca mężczyzna zamienił kilka słów ze swymi towarzyszami i po chwili
wszyscy ruszyli galopem ku nadjeżdżającym.
- Jak daleko jeszcze do obozu Terarna Gashteka, Moonglumie? - zapytał Elryk. Brakło
mu tchu, gdyż jechali cały dzień bez ustanku.
- Jeszcze kawałek. Powinniśmy już... patrz!
Moonglum wskazał ręką przed siebie. Z naprzeciwka szybko zbliżało się dziesięciu
wojowników.
- Pustynni barbarzyńcy, ludzie Zwiastuna Pożogi. Przygotuj się do walki, nie będą
tracić czasu na pertraktacje.
Zwiastun Burzy wyskoczył z pochwy, zdając się prowadzić dłoń Elryka, tak że
albinos uniósł ciężkie ostrze nie czując nawet jego wagi.
Moonglum dobył obu swych mieczy, trzymając krótszy z nich w tej samej ręce, którą
dzierżył wodze konia.
Wojownicy rozciągnęli się w półkole i runęli na dwójkę przyjaciół, wznosząc dzikie
okrzyki wojenne. Elryk poderwał konia. Wierzchowiec wspiął się na tylne nogi i w tym
samym momencie ostrze Zwiastuna Burzy zatopiło się w gardle pierwszego napastnika. Z
rozdartego ciała buchnął smród podobny zapachowi siarki. Pierwszy wojownik, krztusząc się
i bezskutecznie starając się złapać oddech, umarł, a z jego szeroko otwartych oczu wyzierała
pełna świadomość okrutnego przeznaczenia, które stało się jego udziałem - Zwiastun Burzy
bowiem wydzierał pokonanym dusze na równi z krwią.
Melnibonéanin, dziko ciąwszy kolejnego wroga, odrąbał mu prawą rękę i rozpłatał
zwieńczony pióropuszem hełm wraz ze znajdującą się pod nim czaszką. Deszcz i pot
spływały po bladej, ściągniętej twarzy, zalewając płonące purpurą oczy. Albinos zmrużył
powieki i chwiejąc się w siodle odwrócił się, by odbić cios świszczącego jataganu; sparował
uderzenie, związał klingę z klingą barbarzyńcy, po czym jednym ruchem nadgarstka rozbroił
przeciwnika, który zawył niczym wilk do księżyca. Długi, przenikliwy krzyk rozbrzmiewał
jeszcze przez moment, póki piekielny miecz nie wydarł pokonanemu duszy.
Elryk, czując odrazę do samego siebie, wykrzywił twarz, lecz nadal walczył z
nadludzką siłą. Moonglum starał się nie wchodzić albinosowi w drogę, wiedząc, że miecz
Melnibonéanina lubi odbierać życie jego przyjaciołom.
Wkrótce pozostał tylko jeden z przeciwników. Elryk rozbroił go i powstrzymał miecz,
już sięgający ku szyi barbarzyńcy.
Pogodzony z myślą o czekającej go okrutnej śmierci mężczyzna powiedział coś w
gardłowym języku, którego brzmienie nie było Elrykowi obce. Albinos zastanowił się przez
chwilę i zdał sobie sprawę, że jest to mowa zbliżona do jednego z wielu starożytnych
dialektów, które jako czarnoksiężnik musiał poznać dawno temu w Melniboné.
- Jesteś jednym z wojowników Terarna Gashteka, Zwiastuna Pożogi - odezwał się w
tym samym języku.
- To prawda. Ty zaś musisz być Złym o Białej Twarzy, o którym wspominają legendy.
Błagam cię, byś zabił mnie zwykłym mieczem, nie tym, który trzymasz w ręce.
- Nie mam zamiaru cię zabijać. Przybyliśmy tu, by przyłączyć się do Terarna
Gashteka. Zaprowadź nas do niego.
Barbarzyńca pośpiesznie skinął głową i szybko wdrapał się na swego wierzchowca.
- Kim jesteś, że przemawiasz Wysoką Mową naszego ludu?
- Zwą mnie Elrykiem z Melniboné. Czy słyszałeś kiedyś to imię?
Wojownik potrząsnął głową.
- Nie, ale od pokoleń nikt poza szamanami nie posługiwał się Wysoką Mową. Ty zaś
nie wyglądasz na szamana. Ubierasz się jak zwykły wojownik.
- Obaj jesteśmy najemnikami. Ale dość już o tym. Resztę wyjaśnię twojemu
przywódcy.
Pozostawiwszy trupy na pastwę szakali, przyjaciele ruszyli za trzęsącym się w siodle
barbarzyńcą.
Wkrótce dostrzegli ścielący się po ziemi dym pochodzący z wielu ognisk, a po
pewnym czasie ujrzeli rozciągające się na sporej przestrzeni obozowisko potężnej armii
barbarzyńskiego wodza.
Obóz obejmował co najmniej milę wielkiej równiny. Wojownicy mieszkali w
wysokich, okrągłych namiotach ze skór rozpiętych na rusztowaniach. Wielkie zbiorowisko
ludzkie wyglądało niczym prymitywne miasto. Mniej więcej w jego centrum znajdowała się
duża konstrukcja, ozdobiona pstrymi jedwabiami i brokatami.
- To musi być siedziba Terarna Gashteka - powiedział Moonglum w języku Zachodu.
- Widzisz, na wpół wyprawione skóry swego namiotu pokrył chorągwiami podbitych miast. -
Mały człowieczek spoważniał nagle, ujrzawszy podarty sztandar Eshmir, flagę z wizerunkiem
lwa z Okary i poplamiony krwią proporzec pogrążonego w smutku Changshai.
Pojmany wojownik prowadził przyjaciół pomiędzy szeregami siedzących w kucki
barbarzyńców, patrzących na nich niewzruszenie i mruczących coś między sobą. Przed
wejściem do siedziby Terarna Gashteka stała oparta jego potężna dzida bojowa ozdobiona
innymi jeszcze trofeami poprzednich podbojów: czaszkami i kośćmi pokonanych książąt i
królów.
- Nie można dopuścić, by ktoś taki zniszczył odrodzoną cywilizację Młodych
Królestw - powiedział Elryk.
- Młode królestwa są prężne - zauważył Moonglum. -Ich upadek następuje dopiero,
gdy się zestarzeją, a wówczas częstokroć przyczyniają się doń ludzie pokroju Terarna
Gashteka.
- Póki żyję, barbarzyńcy nie zniszczą Karlaak. Nie dotrą nawet do Bakshaan.
- Mimo to nie broniłbym im dostępu do Nadsokor. Miasto Żebraków zasłużyło sobie
na odwiedziny Zwiastuna Pożogi - odparł Moonglum. - Jeżeli my zawiedziemy, tylko morze
ich powstrzyma, a i to nie jest pewne.
- Z pomocą Dyvima Slorma rozprawimy się z nimi. Miejmy nadzieję, że wysłannik z
Karlaak szybko odnajdzie mego krewniaka.
- Jeżeli nie, będziemy mieli kłopoty z własnoręcznym pokonaniem pół miliona
wojowników, przyjacielu.
Prowadzący ich barbarzyńca krzyknął nagle:
- O Zdobywco, potężny Zwiastunie Pożogi, są tu ludzie, którzy pragnęliby z tobą
rozmawiać.
- Wprowadź ich - odwarknął ktoś niewyraźnie.
Weszli do wnętrza cuchnącego namiotu, oświetlanego przez ogień płonący w obrębie
ułożonego z kamieni kręgu. Wychudzony mężczyzna, niedbale odziany w jaskrawe,
zdobyczne szaty, na wpół leżąc spoczywał na drewnianej ławie. Wewnątrz namiotu
znajdowało się kilka kobiet. Jedna z nich nalewała właśnie wina do ciężkiego złotego
pucharu, który mężczyzna trzymał w wyciągniętej ręce.
Terarn Gashtek mocno odepchnął kobietę, aż ta upadła jak długa, po czym przyjrzał
się nowo przybyłym. Wynędzniała twarz barbarzyńcy przypominała wyglądem czaszki
wiszące na zewnątrz namiotu. Zwiastun Pożogi policzki miał zapadłe; wąskie, skośne oczy
wyzierały spod krzaczastych brwi.
- Co to za jedni?
- Nie wiem, panie, jednak we dwójkę zabili dziesięciu naszych ludzi, a ja ledwo
uszedłem z życiem.
- Zasłużyłeś sobie na śmierć, skoro dałeś się rozbroić. Wynoś się stąd i znajdź szybko
nowy miecz, jeśli nie chcesz, by twoje wnętrzności posłużyły szamanom za materiał do
wróżb.
Barbarzyńca wyniósł się pośpiesznie z namiotu.
- A więc pokonaliście dziesięciu moich zabijaków i przyszliście do mnie, by się tym
pochwalić? Co macie na swoje usprawiedliwienie?
- Panie, broniliśmy się jedynie przed twymi wojownikami. Nie szukaliśmy z nimi
zwady. - Elryk starał się mówić chropawym językiem jak mógł najlepiej.
- Broniliście się więc nadspodziewanie dobrze. Każdy z was równa się co najmniej
trzem obrosłym w tłuszcz mieszczuchom. Ty jesteś z Zachodu, od razu to widać, twój
milczący przyjaciel zaś ma twarz Elwheryjczyka. Przybyliście tu ze Wschodu czy z Zachodu?
- Z Zachodu - odparł Elryk. - Jesteśmy wędrującymi wojownikami, oferujemy nasze
umiejętności temu, kto zapłaci albo obieca bogate łupy.
- Czy wszyscy wojownicy z Zachodu są równie wprawni jak wy? - Terarn Gashtek nie
potrafił ukryć tego, z czego nagle zdał sobie sprawę: że może nie doceniał ludzi, których
zamierzał podbić.
- Jesteśmy trochę lepsi niż reszta - skłamał Moonglum - ale niewiele.
- A co z magią, czy wasi ludzie potrafią stosować potężną magię?
- Nie - odparł Elryk. - Ta sztuka praktycznie u nas zanikła.
Usta barbarzyńcy wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu, jednocześnie pełnym ulgi i
tryumfu. Terarn Gashtek skinął głową, sięgnął pod jaskrawe jedwabie, wydobył małego,
czarno-białego związanego kota i począł gładzić jego grzbiet. Zwierzę wyprężyło się, lecz
jedyne, co mogło zrobić, to nasyczeć na swego wroga.
- W takim razie nie musimy się martwić - powiedział Wódz Hordy Jeźdźców. - A
teraz mówcie, po co tu przybyliście? Za zabicie dziesięciu z moich najlepszych zwiadowców
mógłbym kazać was torturować całymi dniami.
- Zorientowaliśmy się, że przyłączając się do ciebie, panie, moglibyśmy się wzbogacić
- odparł Elryk. - Moglibyśmy wskazać ci najbogatsze osady, najsłabiej bronione miasta,
których zdobycie nie zabierze wiele czasu. Czy pozwolisz nam zostać?
- To prawda, że potrzebuję ludzi takich jak wy. Owszem, możecie zostać, ale
pamiętajcie, że nie będę wam ufał, zanim nie dowiedziecie swej lojalności. Teraz znajdźcie
sobie kwatery, wieczorem zaś przyjdźcie do mnie na ucztę. Dane wam wówczas będzie na
własne oczy ujrzeć potęgę, która stała się moim udziałem; siłę, która zmiecie siły Zachodu i
olbrzymie połacie ziemi obróci w perzynę.
- Dzięki - powiedział Elryk. - Będziemy z niecierpliwością wyczekiwać wieczora.
Przyjaciele opuścili siedzibę Terarna Gashteka i przez pewien czas włóczyli się pośród
różnorodnego zbiorowiska namiotów, ognisk, wozów i zwierząt. Wydawało się, że w obozie
jest niewiele żywności, za to dostatek wina, którym syciły się skurczone, wygłodzone żołądki
barbarzyńców.
Elryk i Moonglum zatrzymali przechodzącego wojownika i oznajmili mu rozkazy,
jakie wydał dowódca. Wojownik niechętnie zaprowadził ich do namiotu.
- To tutaj. Zajmowali go trzej spośród ludzi, których zabiliście. Prawem walki należy
do was, tak samo jak broń i łupy, które znajdują się wewnątrz.
- Już jesteśmy bogatsi - Elryk uśmiechnął się szeroko, udając zadowolenie.
W zaciszu namiotu, o wiele mniej porządnego niż siedziba wodza, przyjaciele
postanowili się naradzić.
- Czuję się dziwnie nieswojo - powiedział Moonglum -kiedy pomyślę, że otacza nas ta
zdradziecka horda. A za każdym razem, gdy przypomnę sobie, co zrobili z Eshmir, ręce mnie
swędzą, by zabić jeszcze kilku barbarzyńców. I co teraz?
- Na razie nic nie możemy zrobić. Poczekajmy do wieczora i zobaczmy, jak rozwinie
się sytuacja. - Elryk westchnął. - Nasze zadanie graniczy z niemożliwością. Nigdy nie
widziałem równie wielkiej armii.
- Wydają się nie do pokonania - dodał Moonglum. -Nawet bez magii Drinij Bary,
która kruszy mury miast, żaden naród nie mógłby w pojedynkę stawić im czoła. Obaj wiemy,
jak skłócone są kraje na Zachodzie. Może nie starczyć im czasu, by w porę się zjednoczyć.
Groźba zawisła nad całym cywilizowanym światem. Módlmy się o przypływ natchnienia.
Dobrze, że przynajmniej twoi Ciemni Bogowie są wyrafinowani, Elryku. Miejmy nadzieję, że
inwazja barbarzyńców jest dla nich równie odrażająca, jak dla nas.
- Bogowie grają w dziwną grę, a ludzie są w niej jedynie pionkami - odparł Elryk. -
Kto może wiedzieć, co zamierzają?
Gdy Elryk i Moonglum ponownie weszli do pełnego dymu namiotu Terarna Gashteka,
oświetlało go dodatkowo kilka pochodni z sitowia, a uczta, składająca się głównie z wina,
była już w toku.
- Witajcie, przyjaciele! - krzyknął Zwiastun Pożogi, wymachując pucharem. - Oto moi
kapitanowie, chodźcie i przyłączcie się do nich.
Elryk nigdy dotąd nie widział tak odrażającej bandy barbarzyńców. Wszyscy byli
pijani. Na podobieństwo swego przywódcy przyozdobili się najprzeróżniejszymi szatami i
przedmiotami pochodzącymi z łupieżczych wypraw. Miecze jednak mieli własne.
Dla nowo przybyłych zrobiono miejsce na jednej z ław i podano im wino, którym
przyjaciele częstowali się wstrzemięźliwie.
- Wprowadzić niewolnika! - wrzasnął Teram Gashtek. - Przyprowadźcie Drinij Barę,
naszego przybocznego czarnoksiężnika. - Na stole, przed Zwiastunem Pożogi, leżał związany,
wyrywający się kot, a przy nim żelazne ostrze.
Uśmiechnięci szeroko wojownicy przywlekli do ogniska mężczyznę o przygnębionej
twarzy i zmusili go, by ukląkł przed wodzem barbarzyńców. Wychudzony czarnoksiężnik
pilnie wpatrywał się w Terarna Gashteka i małego kota. Nagle jego wzrok trafił na żelazne
ostrze. Drinij Bara spuścił oczy.
- Czego chcesz znowu ode mnie? - zapytał ponurym głosem.
- W jaki sposób zwracasz się do swego pana, magiku? Zresztą, mniejsza z tym. Mamy
gości, których trzeba zabawić; ludzi, którzy obiecali, że zaprowadzą nas do siedzib
brzuchatych kupców. Rozkazujemy, byś pokazał im kilka ze swoich sztuczek.
- Nie jestem jarmarcznym kuglarzem. Nie możesz prosić o coś takiego jednego z
największych czarnoksiężników świata!
- My nie prosimy. My rozkazujemy. Dalej, ożyw nieco ten wieczór. Czego ci trzeba
do zaklęć? Kilku niewolników, krwi dziewic? Wszystko załatwimy.
- Nie jestem bełkoczącym szamanem, nie potrzebuję takich rekwizytów.
Nagle czarownik dostrzegł Elryka. Albinos poczuł, że potężny umysł usiłuje
przeniknąć jego myśli. Został rozpoznany jako czarnoksiężnik. Czy Drinij Bara go zdradzi?
Elryk, cały w napięciu, czekał, aż padną dekonspirujące go słowa. Odchylił się na
oparcie krzesła i jedną ręką zrobił znak, który zostałby rozpoznany przez czarnoksiężnika z
Zachodu. Czy Drinij Bara także go znał?
Znał. Na moment zawahał się, rzucił okiem na przywódcę barbarzyńców. Potem
odwrócił się i począł kreślić dłońmi linie w powietrzu, mrucząc coś pod nosem.
Zgromadzeni w namiocie jęknęli, gdy w pobliżu dachu pojawiła się chmura złotawego
dymu, przybierająca powoli kształt wielkiego konia unoszącego jeźdźca, w którym wszyscy
rozpoznali Terarna Gashteka. Wódz barbarzyńców pochylił się w przód, wpatrując się w
obraz.
- Co to jest?
U stóp konia pojawiła się mapa z zaznaczonymi na niej licznymi lądami i morzami.
- Krainy Zachodu! - krzyknął Drinij Bara. - To proroctwo!
- Jakie?
Widmowy koń począł deptać mapę, która rozdarła się i rozleciała w tysiące
rozwiewających się w dym kawałków.
- Tak właśnie potężny Zwiastun Pożogi rozprawi się z możnymi narodami Zachodu! -
zawołał Drinij Bara.
Barbarzyńcy w uniesieniu jęli wznosić okrzyki, lecz Elryk uśmiechnął się pod nosem.
Czarnoksiężnik kpił sobie z Terarna Gashteka i jego ludzi.
Dym uformował złotą, ognistą kulę, która powoli zaczęła znikać.
Teram Gashtek roześmiał się.
- Niezła sztuczka, magiku, i prawdziwe proroctwo. Dobrze się sprawiłeś. Zabierzcie
go z powrotem do jego nory!
Wyprowadzany z namiotu Drinij Bara pytająco zerknął na Melnibonéanina, lecz nic
nie powiedział.
Później tego wieczora, gdy barbarzyńcy nadal pili na umór, Elryk i Moonglum
wyślizgnęli się ze swego namiotu i ruszyli w stronę miejsca, gdzie trzymano Drinij Barę.
Dotarli do małej chaty i dostrzegli wojownika, trzymającego straż u wejścia.
Moonglum wyciągnął bukłak wina i, udając, że jest pijany, kołyszącym się krokiem podszedł
do obcego mężczyzny. Albinos nie ruszył się z miejsca.
- Czego tu szukasz? - warknął strażnik.
- Niczego, przyjacielu, staramy się po prostu trafić z powrotem do własnego namiotu,
to wszystko. Nie wiesz przypadkiem, gdzie on jest?
- Skąd miałbym to wiedzieć?
- Prawda, skąd miałbyś to wiedzieć? Napij się wina, jest bardzo dobre, z zapasów
Terarna Gashteka.
Mężczyzna wyciągnął rękę.
- Dawaj.
Moonglum pociągnął haust z bukłaka.
- Nie, jednak zmieniłem zdanie. Jest za dobre, by je rozdawać zwykłym wojownikom.
- Naprawdę? - strażnik podszedł kilka kroków w stronę Elwheryjczyka. - Może się o
tym sam przekonam? A może jeszcze dodam parę kropli twojej krwi, by dodać mu smaku,
mój mały przyjacielu?
Moonglum cofnął się, a wojownik ruszył za nim.
Elryk podbiegł miękko w stronę namiotu i zanurkował do środka. Na stosie nie
wygarbowanych skór leżał tam Drinij Bara, z rękami związanymi w nadgarstkach.
Czarnoksiężnik podniósł wzrok.
- To ty... Czego chcesz?
- Przybyliśmy, by ci pomóc, Drinij Baro.
- Mnie pomóc? Nie jesteś moim przyjacielem. Co przez to zyskasz? Za wiele
ryzykujesz.
- Jako czarnoksiężnik postanowiłem pomóc bratu w potrzebie - powiedział Elryk.
- Domyślałem się, że też parasz się magią. Ale w moich stronach czarownicy nie są
sobie przyjaźni, wprost przeciwnie.
- Powiem ci prawdę. Potrzebujemy twojej pomocy; musimy powstrzymać krwawy
najazd barbarzyńców. Mamy wiec wspólnego wroga. Jeżeli pomogę ci odzyskać duszę, czy
wesprzesz mnie i mego przyjaciela?
- Oczywiście. Od początku planuję zemstę. Ale dla mojego dobra, bądź ostrożny.
Jeżeli Terarn Gashtek domyśli się, że jesteście tu, by mi pomóc, zabije kota i nas wszystkich
także.
- Postaramy się przynieść kota tutaj. Czy to wystarczy?
- Tak. Ja i zwierzę musimy zmieszać krew, a wówczas dusza wróci do mego ciała.
- Dobrze więc. Spróbuję... - Elryk odwrócił się, słysząc dochodzące z zewnątrz głosy.
- Co to takiego?
- To musi być Terarn Gashtek - odparł czarnoksiężnik z lękiem w głosie. - Przychodzi
każdego wieczoru, by ze mnie szydzić.
- Gdzie jest strażnik? - Chrapliwy głos barbarzyńcy dał się słyszeć o wiele wyraźniej.
Zwiastun Pożogi wszedł do namiotu. - Co...? - Dostrzegł Elryka stojącego nad
czarnoksiężnikiem.
W oczach Wodza Hordy pojawiło się zaskoczenie i niepokój.
- Czego tu szukasz, człowieku z Zachodu? Co zrobiłeś ze strażnikiem?
- Ze strażnikiem? - powtórzył Elryk. - Nie widziałem żadnego strażnika. Rozglądałem
się za własnym namiotem i usłyszałem, jak ten kundel krzyczy, więc wszedłem. Poza tym
byłem ciekaw, jak wygląda wielki czarnoksiężnik, gdy jest związany i okryty brudnymi
szmatami.
- Jeszcze raz dasz upust swej ciekawości, przyjacielu -warknął Terarn Gashtek - a
będziesz mógł zobaczyć, jak wygląda twoje własne serce. A teraz wynoś się stąd, wyruszamy
o świcie.
Elryk udał przestrach i szybko zniknął z namiotu.
Samotny jeździec w liberii Oficjalnego Wysłannika Karlaak co koń wyskoczy pędził
na południe. Wierzchowiec galopem pokonał szczyt wzgórza i wysłannik ujrzał przed sobą
wioskę. Pośpiesznie zjechał w dół zbocza, krzycząc do pierwszego napotkanego człowieka.
- Szybko, powiedz mi, czy wiadomo ci coś o Dyvimie Slormie i jego imrryriańskich
wojownikach? Czy widziano ich w tych stronach?
- Tak, tydzień temu. Podążali w kierunku Rignariom przy granicy z Jadmarem, by
zaoferować usługi vilmiriańskiemu pretendentowi.
- Jechali konno czy szli pieszo?
- I tak, i tak.
- Dzięki, przyjacielu - krzyknął jeździec i galopem wyjechał z wioski, kierując się w
stronę Rignariom.
Wysłannik z Karlaak pędził przez całą noc, wzdłuż świeżo wydeptanego szlaku.
Niedawno musiała przeciągnąć tędy wielka gromada ludzi. Mężczyzna modlił się, by był to
właśnie Dyvim Slorm i jego wojownicy.
W słodko pachnących ogrodach miasta Karlaak panował nastrój niepokoju;
mieszkańcy czekali na wieści. Wiedzieli jednak, że nie nadejdą one zbyt szybko. Całą
nadzieję pokładali w Elryku i wysłanniku pędzącym na południe. Gdyby misja tylko jednego
z nich zakończyła się sukcesem, nie byłoby dla nich ratunku. Obaj muszą zwyciężyć. Obaj.
ROZDZIAŁ 3
Bezładny tupot wielu nóg rozległ się pośród deszczowego poranka. Niecierpliwy głos
Terarna Gashteka zagrzewał wojowników do większego wysiłku.
Niewolnicy złożyli namiot wodza i wrzucili go na wóz. Zwiastun Pożogi podjechał i
wyszarpnął olbrzymią dzidę z miękkiej ziemi, po czym zawrócił konia i ruszył na zachód.
Tuż za nim posuwali się jego kapitanowie, a wśród nich Elryk i Moonglum.
Porozumiewając się w języku Zachodu, przyjaciele rozpatrywali nowy problem.
Barbarzyńca spodziewał się, że zaprowadzą go prosto do zdobyczy, a że jego zwiadowcy
poruszali się po sporym obszarze, nie sposób było nie napotkać po drodze żadnej osady. Mieli
więc spory kłopot; zapewnienie Karlaak kilku dni bezpieczeństwa kosztem innego miasta
byłoby rzeczą haniebną, lecz jednak...
Kilka chwil później do Terarna Gashteka podjechali w pełnym galopie dwaj
pokrzykujący zwiadowcy.
- Miasto, panie! Niewielkie i łatwe do zdobycia!
- Nareszcie! Będziemy mogli wypróbować naszą broń i sprawdzić, jak wytrzymała
jest skóra mieszkańców Zachodu. - Barbarzyńca odwrócił się do Elryka. - Czy znasz to
miasto?
- Gdzie ono leży? - zapytał albinos ochrypłym głosem.
- Dwanaście mil na południowy zachód - odparł zwiadowca.
Pomimo że osada skazana była na zagładę, Melnibonéanin poczuł niemal ulgę. Mówili
o mieście Gorjhan.
- Znam - powiedział.
Cavim Siodlarz, jadący w stronę odległej farmy ze świeżo wykonaną uprzężą,
dostrzegł w oddali jeźdźców; słońce połyskiwało na ich jaskrawych hełmach. To, że
nadjeżdżali od strony pustyni, było już wystarczającym dowodem, w dodatku tak liczna,
uzbrojona gromada nie mogła mieć przyjaznych zamiarów.
Cavim zawrócił konia i uskrzydlany strachem popędził z powrotem do miasta.
Stwardniałe płaty błota pokrywające ulice Gorjhan zadudniły pod kopytami
Cavimowego wierzchowca. Wysoki, przerażony okrzyk wdzierał się do mieszkań przez
zamknięte okiennice.
- Nadjeżdżają bandyci! Ratujcie się! Bandyci!
Po upływie kwadransa radni miasta zebrali się na pośpieszne obrady i rozważali, czy
należy się bronić, czy uciekać. Starsi doradzali ucieczkę, lecz młodsi woleli zostać i
przygotować broń, by odeprzeć ewentualny atak. Niektórzy twierdzili, że miasto jest zbyt
ubogie, by zwróciło na siebie uwagę bandytów.
Mieszkańcy Gorjhan radzili jeszcze i kłócili się między sobą, gdy pierwsza fala
najeźdźców z wrzaskiem podjechała pod miejskie mury.
Jednocześnie z uprzytomnieniem sobie, że nie ma czasu na dalsze kłótnie, na radnych
spłynęła świadomość nieuniknionej klęski. Chwyciwszy za nielicznie posiadaną broń, ludzie
pobiegli na wały.
Terarn Gashtek przekrzykiwał hałas czyniony przez kłębiących się barbarzyńców,
depczących otaczające Gorjhan błoto.
- Nie traćmy czasu na oblężenie! Przyprowadzić czarnoksiężnika!
Przywleczono Drinij Barę. Spomiędzy fałd odzieży Terarn Gashtek wydobył małego
czarnego kota i przyłożył mu ostrze do gardła.
- Wypowiedz zaklęcie, czarowniku, które szybko zburzy mury.
Czarnoksiężnik rzucił mu gniewne spojrzenie, szukając oczyma Elryka, lecz albinos
odwrócił wzrok i odjechał z koniem kawałek dalej.
Drinij Bara wydobył z wiszącej u pasa sakiewki garść proszku ł rzucił ją w powietrze.
Proszek zamienił się w gaz, by następnie stać się migoczącą kulą ognia, a w końcu twarzą;
przerażającą, nieludzką twarzą uformowaną z płomieni.
- Dag-Gaddenie, Niszczycielu - zaintonował Drinij Bara - wiąże cię starożytny układ,
czy będziesz mnie słuchał?
- Muszę słuchać, więc będę posłuszny. Co rozkażesz?
- Rozkazuję, byś zdruzgotał mury miasta i pozostawił mieszkających w ich obrębie
ludzi nagich niczym kraby pozbawione pancerzy.
- Niszczenie sprawia mi przyjemność, więc będę niszczył. - Migocząca twarz
wyblakła, zmieniła kształt i z wyciem poleciała w górę, zostawiając za sobą dymiący ślad.
Wisząc nad miastem wyglądała niczym przesłaniający niebo baldachim z ognistych kwiatów.
Nagle chmura opadła na Gorjhan, a tam gdzie dotknęła murów, te dygotały i kruszyły
się z hukiem, znikając w mgnieniu oka.
Elryk zadrżał; gdyby Dag-Gadden przybył do Karlaak, taki sam los spotkałby
rodzinne miasto Zarozinii.
Barbarzyńscy wojownicy tryumfalnie wdarli się do bezbronnego miasta.
Nie chcąc brać udziału w masakrze, Elryk i Moonglum nie mogli też nic zrobić, by
pomóc szlachtowanym mieszkańcom Gorjhan. Na widok rozszalałych żołnierzy bezmyślnie
przelewających krew przyjaciele doznali szoku. Postanowili schronić się w niewielkim
domku, który zdawał się jak dotąd nie tknięty przez plądrujących barbarzyńców. W środku
znaleźli trójkę przerażonych dzieci, kulących się wokół starszej dziewczynki, trzymającej w
drobnych rączkach zardzewiały sztylet. Trzęsąc się ze strachu, mała obronnym gestem
wyciągnęła przed siebie nóż.
- Nie marnuj naszego czasu, dziecko - powiedział Elryk - bo to może kosztować was
życie. Czy w tym domu jest poddasze?
Dziewczynka skinęła głową.
- A więc schowajcie się tam szybko. Dopilnujemy, by nie stała wam się krzywda.
Przyjaciele nie wychodzili z budynku, nie chcąc przyglądać się masakrze, którą
urządzali w mieście wyjący barbarzyńcy. Z zewnątrz dochodziły ich odgłosy rzezi; w
powietrzu unosił się odór mięsa i świeżej krwi.
Nagle w drzwiach pojawił się barbarzyńca pokryty krwią, która na pewno nie była
jego własną, ciągnąc za włosy przerażoną kobietę. Kobieta nie opierała się nawet, zbyt
przerażona tym, czego była świadkiem.
- Znajdź sobie jakieś inne gniazdko, sokole - warknął Elryk. - Ten dom jest już zajęty.
- Mnie nie potrzeba będzie wiele miejsca - odparł wojownik.
I wówczas napięte mięśnie albinosa zareagowały niemal odruchowo. Prawa ręka
wystrzeliła w stronę lewego biodra, długie palce zacisnęły się na czarnej rękojeści Zwiastuna
Burzy. Ostrze wyskoczyło z pochwy. Elryk postąpił krok do przodu, a jego purpurowe oczy
błyszczały nie skrywaną nienawiścią. Miecz wbił się w ciało barbarzyńcy. Niepotrzebnie
Melnibonéanin uderzył ponownie, przecinając przeciwnika w połowie. Kobieta leżała bez
ruchu, nie tracąc jednak przytomności.
Elryk podniósł jej bezwładne ciało i delikatnie przekazał je Moonglumowi.
- Zabierz ją na górę, do pozostałych - powiedział szorstko.
Na zewnątrz rzeź dobiegła końca. Barbarzyńcy, zajęci plądrowaniem miasta,
podłożyli ogień pod część budynków. Elryk wyszedł przed drzwi domu.
W ubogiej osadzie nie było wiele łupów, lecz wojownicy Zwiastuna Pożogi, łaknący
przemocy, dawali upust swej energii niszcząc martwe przedmioty i podpalając splądrowane
domostwa.
Albinos, trzymając miecz w opuszczonej ręce, patrzył na płonące miasto. Jego twarz
stała się maską tańczących świateł i cieni, rzucanych przez długie jęzory płomieni strzelające
pod zamglone niebo.
Dookoła barbarzyńcy sprzeczali się o mizerną zdobycz; od czasu do czasu krzyk
kobiety wzbijał się ponad czyniony przez nich tumult i niknął pośród ordynarnych wrzasków i
szczęku metalu.
Nagle pośród otaczającego go zgiełku Melnibonéanin rozróżnił inne jeszcze głosy.
Oprócz hałasu towarzyszącego plądrowaniu jego uszu dobiegły teraz jękliwe, błagalne tony.
Spomiędzy dymów wyłoniła się grupa prowadzona przez Terarna Gashteka.
Terarn Gashtek trzymał w ręce krwawy strzęp ludzkiego ciała; ludzką dłoń, uciętą w
nadgarstku. Za przywódcą kilku jego kapitanów prowadziło miedzy sobą rozebranego do
naga starego człowieka. Krew tryskająca z okaleczonej ręki pokrywała całe jego ciało.
Terarn Gashtek dostrzegł albinosa i zmarszczył brwi, po czym zawołał:
- A teraz, białowłosy, zobaczysz, jakie dary składamy naszym Bogom. O wiele lepsze
od ziarna i kwaśnego mleka, którymi karmiła ich ta świnia. Gwarantuję, że już za chwilę nasz
staruszek odtańczy dla nich piękny taniec, prawda, kapłanie?
Z gardła starego człowieka dobył się jęk, a błyszczące gorączką oczy spojrzały na
Elryka. Głos kapłana przybrał na sile i stał się piskliwym, oszalałym krzykiem, w dziwny
sposób odrażającym.
- Ujadajcie, psy! - zawołał. - Ale Mirath i Taargano pomszczą ruinę swej świątyni i
okaleczenie kapłana! Przynieśliście ze sobą ogień i od ognia zginiecie! - Krwawiącym
kikutem ręki starzec wskazał na Elryka. - A ty, ty jesteś zdrajcą, tak jak byłeś nim już tyle
razy. Widzę to wypisane na twej twarzy. Chociaż teraz... Jesteś... - kapłan przerwał, by
zaczerpnąć oddechu.
Elryk zwilżył wargi.
- Jestem, kim jestem - powiedział. - Ty zaś jesteś jedynie starym człowiekiem, który
wkrótce umrze. Twoi Bogowie nie mogą uczynić nam nic złego, nie odczuwamy dla nich
szacunku. Nie będę dłużej słuchał tej niedorzecznej paplaniny!
Na twarzy starego kapłana zajaśniała nagle świadomość niedawnych cierpień i
cierpień, które miały dopiero nadejść. Starzec umilkł, zdając się rozmyślać nad swym losem.
- Nie marnuj oddechu, potrzebny ci będzie, by krzyczeć - powiedział Terarn Gashtek
do nic nie rozumiejącego człowieka.
I wówczas odezwał się Elryk:
- Zabicie kapłana przyniesie pecha, Zwiastunie Pożogi!
- Wydaje się, że masz słabe nerwy, mój przyjacielu. Nie obawiaj się, jeśli złożymy go
w ofierze naszym Bogom, będzie to nam mogło przynieść jedynie szczęście.
Elryk odwrócił się. Gdy ponownie wchodził do domu, pośród nocy rozległ się pełen
bólu wrzask. Śmiech, który mu towarzyszył, nie należał do przyjemnych.
Później, gdy płonące domy wciąż rozjaśniały ciemności, Elryk i Moonglum, udając
pijanych, posuwali się w stronę skraju obozu. Każdy z przyjaciół dźwigał na ramionach
ciężkie pakunki i obejmował ręką kobietę. Moonglum zostawił bagaże i kobiety pod opieką
albinosa, a sam oddalił się, by wkrótce powrócić z trzema końmi.
Przyjaciele otworzyli worki, aby dzieci mogły się z nich wydostać. Patrzyli, jak
kobiety w milczeniu dosiadają koni. Pomogli dzieciom wspiąć się na siodła.
Cała gromadka oddaliła się galopem.
- A teraz - powiedział Elryk gwałtownie - musimy wykonać jeszcze dzisiaj w nocy
resztę naszego planu, niezależnie od tego, czy wysłannik dotarł do Dyvima Slorma, czy też
nie. Nie zniosę bezczynnego przyglądania się jeszcze jednej takiej masakrze.
Terarn Gashtek spił się do nieprzytomności. Leżał rozciągnięty na piętrze jednego z
nie tkniętych płomieniem domów.
Elryk i Moonglum podkradli się do niego. Podczas gdy albinos pilnował, by nikt im
nie przeszkodził, jego przyjaciel ukląkł przy wodzu barbarzyńców i ostrożnie, zręcznymi
palcami sięgnął pomiędzy fałdy ubrania pijanego mężczyzny. Moonglum uśmiechnął się z
zadowoleniem i wyciągnął wyrywającego się kota, a na jego miejsce włożył wcześniej
przygotowaną wypchaną skórę królika. Trzymając zwierzę w mocnym uścisku niski
mężczyzna wstał i skinął Elrykowi głową. Obaj po cichu opuścili budynek i jęli przedzierać
się pomiędzy bezładnie rozstawionymi namiotami.
- Upewniłem się, że Drinij Bara leży na dużym wozie -powiedział Melnibonéanin. -
Teraz szybko, największe niebezpieczeństwo mamy już za sobą.
- A kiedy wreszcie czarnoksiężnik i kot wymienią krew - zapytał Moonglum - i kiedy
dusza Drinij Bary na powrót znajdzie się w jego ciele, co wtedy?
- Wówczas nasze połączone siły mogą wystarczyć, by przynajmniej powstrzymać
dalszy napór barbarzyńców, ale... - albinos przerwał, widząc zbliżającą się do nich dużą grupę
wymachujących rękami wojowników.
- Ależ to białowłosy i jego mały przyjaciel - roześmiał się jeden z nich. - Dokąd się
wybieracie, kamraci?
Elryk wyczuł ich nastrój. Wcześniejsza rzeź nie zaspokoiła w pełni ich żądzy krwi.
Szukali kłopotów.
- Nigdzie w szczególności - odparł. Barbarzyńcy podeszli chwiejnym krokiem,
otaczając dwójkę przyjaciół.
- Wiele słyszeliśmy o twoim dziwnym ostrzu, człowieku z Zachodu - prowodyr
wyszczerzył zęby w uśmiechu. -Ciekawe, jak się sprawdzi w spotkaniu z prawdziwą bronią. -
Wojownik wyszarpnął jatagan zza pasa. - Co ty na to?
- Oszczędzę ci tego - odparł zimno Elryk.
- Cóż za łaskawość! Wolałbym jednak, byś przyjął moje zaproszenie.
- Dajcie nam przejść - powiedział Moonglum.
Twarze barbarzyńców spoważniały nagle.
- Jakim tonem mówisz do zdobywców świata? - zapytał ich przywódca.
- Lepiej to załatwmy - powiedział Elryk do przyjaciela. Wyszarpnął ostrze z pochwy.
Miecz zadźwięczał cicho, szyderczym tonem. Barbarzyńcy usłyszeli to i zawahali się na
moment.
- No i...? - zapytał Elryk, trzymając w dłoni obdarzoną czuciem klingę.
Wyglądało na to, że wojownik będący prowodyrem grupy nie za bardzo wiedział, co
robić. W końcu zmusił się, by zawołać głośno:
- Czyste żelazo z łatwością przezwycięży czarnoksięskie sztuczki - i rzucił się do
ataku.
Elryk, wdzięczny za nadarzającą się możliwość zemsty, odbił uderzenie, odepchnął
klingę barbarzyńcy i wymierzył cios, który wciął się w tułów napastnika tuż nad biodrem.
Mężczyzna krzyknął i umarł. Moonglum, walcząc z dwoma wojownikami naraz, zabił
jednego z nich, lecz drugi krótkim, szybkim cięciem drasnął lewe ramię Elwheryj-czyka. Ten
jęknął i upuścił kota. Albinos doskoczył i powalił barbarzyńcę jednym uderzeniem. Zwiastun
Burzy zawodząc ogłaszał swój tryumf. Reszta napastników odwróciła się i uciekła.
- Czy jesteś ciężko ranny? - wydyszał Elryk, lecz Moonglum klęcząc wpatrywał się w
mrok.
- Szybko, Elryku, czy widzisz kota? Upuściłem go w czasie walki. Jeżeli go
zgubiliśmy, my także jesteśmy zgubieni.
Przyjaciele gorączkowo jęli przeszukiwać obozowisko.
Niestety, bez skutku. Kot bowiem, z właściwym jego gatunkowi talentem, zaszył się
w jakimś bezpiecznym miejscu.
Parę chwil później z domostwa, które obrał na swą kwaterę Terarn Gashtek, dobiegła
ich nieopisana wrzawa.
- Odkrył, że kot został skradziony! - wykrzyknął Moonglum. - I co teraz?
- Nie wiem. Szukajmy dalej i miejmy nadzieję, że nikt nas nie podejrzewa.
Kontynuowali obławę, ale bez rezultatu. Nadal byli zajęci poszukiwaniami, gdy
podeszło do nich kilku barbarzyńców.
- Wódz życzy sobie z wami mówić - powiedział jeden z nich.
- Dlaczego?
- Tego dowiecie się od niego. Idziemy.
Niechętnie, przyjaciele ruszyli za wojownikami i stanęli przed rozjuszonym Terarnem
Gashtekiem. Zwiastun Pożogi zaciskał w szponiastej ręce wypchaną skórę królika, a jego
twarz była ściągnięta wściekłością.
- Pozbawiono mnie władzy nad czarnoksiężnikiem - ryknął wódz barbarzyńców. - Co
wam o tym wiadomo?
- Nie rozumiem - odparł Elryk.
- Ukradziono kota, a na jego miejsce podłożono tę szmatę. Ostatnio przyłapano was na
rozmowie z Drinij Barą. Myślę, że to wy jesteście odpowiedzialni za kradzież zwierzęcia.
- Nic nie wiemy o całej tej sprawie - powiedział Moonglum.
- W obozie panuje zamęt - warknął Terarn Gashtek. - Cały dzień zabierze mi
doprowadzenie ludzi do porządku. Raz spuszczeni ze smyczy nie będą słuchać nikogo. Ale
kiedy przywrócę karność, przesłucham wszystkich moich wojowników. Jeżeli okaże się, że
mówicie prawdę, zostaniecie zwolnieni, ale na razie dopilnuję, byście mieli okazję
porozmawiać z czarnoksiężnikiem. - Zwiastun Pożogi kiwnął głową. - Zabrać ich, rozbroić,
związać i wrzucić na wóz, do czarownika.
Gdy ich wyprowadzano, Elryk mruknął do przyjaciela:
- Musimy uciec i odnaleźć kota, ale tymczasem wykorzystajmy okazję i naradźmy się
z Drinij Barą.
- Nie, bracie czarnoksiężniku - powiedział Drinij Barą w ciemnościach. - Nie pomogę
ci. Nie będę ryzykował, póki nie dostanę kota.
- Przecież Terarn Gashtek nie może ci już grozić.
- A jeżeli schwyta zwierzę, co wtedy?
Elryk umilkł. Szarpnął się w więzach, starając się ułożyć wygodniej na twardych
deskach wozu. Już miał ponowić namowy, gdy ktoś odsłonił plandekę i pomiędzy jeńców
wrzucono kolejnego spętanego człowieka. Znowu zapanowały ciemności.
- Kim jesteś? - zapytał albinos w dialekcie barbarzyńców.
- Nic nie rozumiem - odparł mężczyzna w języku używanym na Zachodzie.
- Pochodzisz więc z Zachodu? - Melnibonéanin przeszedł na Wspólną Mowę.
- Tak. Jestem Oficjalnym Wysłannikiem Karlaak. Wracałem do miasta, gdy te
śmierdzące szakale mnie pojmały.
- Co? Ty jesteś człowiekiem, którego wysłaliśmy na poszukiwanie Dyvima Slorma,
mojego krewniaka? Jestem Elryk z Melniboné.
- Mój panie, czyż wiec wszyscy dostaliśmy się do niewoli? Och, Bogowie! A więc
Karlaak rzeczywiście jest zgubione!
- Czy dotarłeś do Dyvima Slorma?
- Tak. Dogoniłem go i jego ludzi. Całe szczęście, że byli bliżej Karlaak, niż się
spodziewaliśmy.
- I co odpowiedział na moją prośbę?
- Odparł, że cześć młodzieży jest skłonna ci pomóc, lecz dotarcie do Smoczej Wyspy
nawet z pomocą magii zabierze trochę czasu. Mimo to mamy jakąś szansę.
- Szansa to już połowa sukcesu. Jednak jeżeli nie uda nam się wykonać drugiej części
planu, na nic nam się to nie zda. Musimy znaleźć sposób, by dusza Drinij Bary powróciła do
jego ciała. Wówczas Terarn Gashtek nie zdoła już go zmusić, by bronił barbarzyńców. Mam
pewien pomysł; przypomniało mi się, że od pradawnych czasów więzy pokrewieństwa łączą
Melnibonéan i istotę zwaną Meerclar. Dzięki Bogom, odkryte w Troos zioła sprawiają, że nie
tracę sił. Muszę teraz przywołać mój miecz.
Albinos zamknął oczy i odprężył swe ciało i umysł, po czym skoncentrował myśli na
jednym tylko przedmiocie: na swym mieczu, Zwiastunie Burzy.
Przez całe lata trwała potworna symbioza między człowiekiem i jego mieczem.
Dawna więź przetrwała chwile rozłąki.
- Zwiastunie Burzy! - krzyknął Melnibonéanin. - Zwiastunie Burzy, połącz się ze
swym bratem! Przybądź, cudowny mieczu, przybądź, w Piekle wykuta klingo, twój pan cię
potrzebuje...
Na zewnątrz dało się słyszeć nagły poszum wichury. Uszu Elryka dobiegły pełne
przerażenia okrzyki i dziwny, świszczący dźwięk. Nagle pokrywająca wóz tkanina została
przecięta i przy blasku gwiazd albinos dostrzegł śpiewające, rozedrgane ostrze, unoszące się
w powietrzu nad jego głową. Melnibonéanin z trudem powstał, czując, jak ogarniają go
mdłości na samą myśl o tym, co powinien zrobić. Otuchą jednak napawała go myśl, że tym
razem nie czyni tego dla własnej korzyści, ale by ratować świat przez złem niesionym przez
barbarzyńców.
- Napełnij mnie swą siłą, mieczu - zawołał, związanymi rękoma chwytając za
rękojeść. - Napełnij mnie swą siłą i miejmy nadzieję, że to już ostatni raz.
Ostrze poruszyło się w jego dłoniach. Albinos miał przerażające uczucie, że moc
miecza, moc, którą klinga niczym wampir wyssała z ciał setki odważnych mężczyzn,
przepływa z rękojeści do jego trzęsących się członków.
Melnibonéanin poczuł, że wypełnia go niesamowita siła, i wiedział, że nie jest jedynie
siłą fizyczną. Wykrzywiając twarz albinos skoncentrował się, by zapanować zarówno nad
nową mocą, jak i nad ostrzem, gdyż obie te rzeczy równie dobrze mogły zapanować nad nim.
Elryk rozerwał więzy i wstał.
Barbarzyńcy już biegli w stronę wozu. Albinos szybko przeciął rzemienie krępujące
pozostałych i, nie bacząc na zbliżających się wojowników, wezwał kolejnego sprzymierzeńca.
Melnibonéanin mówił teraz dziwnym, obcym językiem, którego w normalnych
warunkach nie potrafiłby sobie przypomnieć. Był to jeden z języków, których uczyli się
Królowie - Czarnoksiężnicy Melniboné, przodkowie Elryka, jeszcze przed zbudowaniem
Imrryr, Śniącego Miasta, co nastąpiło dziesięć tysięcy lat przed urodzeniem albinosa.
- Meerclarze z rodu Kotów, to ja, twój krewniak, Elryk z Melniboné, ostatni z linii,
która zadzierzgnęła więzy przyjaźni z tobą i twoim ludem. Czy mnie słyszysz, Władco
Kotów?
Z dala od Ziemi, w świecie, w którym nie obowiązywały panujące na planecie ludzi
fizyczne prawa czasu i przestrzeni, w świecie pełnym głębokiego, bursztynowo-błękitnego
ciepła, poruszyło się podobne do człowieka stworzenie. Stworzenie przeciągnęło się i
ziewnęło, ukazując drobne, szpiczasta zakończone zęby, po czym przechyliło leniwie głowę w
stronę pokrytego futrem ramienia i nasłuchiwało przez chwilę.
Głosu, który usłyszał stwór, nie wydał żaden z przedstawicieli jego ludu; rodzaju,
który kochał i otaczał opieką. Jednak język, w którym wzniesiono wołanie, był mu znajomy.
Stworzenie uśmiechnęło się, gdy nagle spłynęło nań przypomnienie. Wypełniło je
przyjemne ciepło, biorące się z poczucia wspólnoty. Teraz pamiętało, że istniała rasa, która w
przeciwieństwie do reszty ludzi (którymi gardziło) dzieliła z nim te same upodobania. Rasa,
która kochała przyjemności, okrucieństwo i wyrafinowanie dla nich samych. Rasa
Melnibonéan.
Meerclar, Władca Kotów, Obrońca Kociego Rodzaju, łaskawie wysłał swój wizerunek
w stronę źródła głosu.
- Jak mogę ci pomóc? - zamruczał.
- Meerclarze, szukamy jednego z twych poddanych, który znajduje się gdzieś
niedaleko stąd.
- Tak, wyczuwam go. Czego od niego chcecie?
- Niczego, co do niego należy. Ma on jednak w swym ciele dwie dusze, a jedna z nich
nie jest jego własna.
- Tak, to prawda. Ten mój poddany ma na imię Fiarshern i pochodzi z wielkiej rodziny
Trrechoww. Zawołam go. Przyjdzie na dźwięk mego głosu.
Barbarzyńcy próbowali pokonać strach, który ich zdjął na widok nadnaturalnych
wydarzeń, mających miejsce na wozie. Terarn Gashtek przeklinał głośno:
- Was jest pięćset tysięcy, a ich tylko kilku. Bierzcie ich!
Wojownicy ostrożnie jęli posuwać się do przodu.
Kot Fiarshern usłyszał wołający go głos. Instynktownie wiedział, że jest to głos,
którego nierozsądnie byłoby nie usłuchać. Zwierzę szybko pobiegło w stronę źródła dźwięku.
- Patrzcie, kot! Tam biegnie! Łapcie go!
Dwóch barbarzyńców Terarna Gashteka rzuciło się, by wykonać rozkaz, lecz maleńki
kot wymknął im się i zwinnie skoczył na wóz.
- Fiarshernie, oddaj człowiekowi jego duszę - powiedział Meerclar łagodnie. Zwierzę
podeszło w stronę czarnoksiężnika i delikatnie zatopiło zęby w jego żyle.
Chwilę później Drinij Bara roześmiał się dziko.
- Znowu mam swoją duszę. Dzięki ci, o wielki Władco Kotów. Pozwól mi się jakoś
odwdzięczyć!
- Nie ma takiej potrzeby - Meerclar uśmiechnął się przewrotnie - a poza tym czuję, że
twój los jest już przesądzony. Żegnaj, Elryku z Melniboné. Z przyjemnością odpowiedziałem
na twoje wołanie, chociaż widzę, że nie podążasz już starożytnymi ścieżkami swych ojców.
Jednak przez pamięć na dawną przyjaźń nie odmówiłem ci drobnej przysługi. Żegnajcie,
wracam do cieplejszego miejsca, nie mógłbym dłużej przebywać w tak niegościnnej krainie.
Wizerunek Władcy Kotów rozmył się. Meerclar powrócił do świata przepełnionego
bursztynowo-błękitnym ciepłem, by ponownie zapaść w przerwany sen.
- Dalej, bracie czarnoksiężniku! - zawołał z uniesieniem Drinij Bara. - Teraz
dokonamy zemsty, na którą tak długo czekaliśmy!
Razem z Elrykiem zeskoczył z wozu, lecz pozostała dwójka nie była równie skora do
walki.
Dookoła zgromadzili się barbarzyńcy z Terarnem Gashtekiem na czele. Wielu z nich
trzymało w pogotowiu łuki z długimi strzałami założonymi na cięciwy.
- Zastrzelcie ich! - wrzasnął Zwiastun Pożogi. - Zastrzelcie ich teraz, zanim zdążą
przywołać inne demony.
Deszcz strzał ze świstem pomknął w stronę wozu. Drinij Bara uśmiechnął się i
wyrzekł kilka słów, niemal od niechcenia poruszając dłońmi. Strzały zatrzymały się w
powietrzu, wykręciły i runęły z powrotem, przy czym każda z nich w tajemniczy sposób
wbiła się w gardło człowieka, który ją wystrzelił. Terarn Gashtek jęknął i obrócił się na
pięcie, roztrącając zgromadzonych wojowników. Gdy już znalazł się w bezpiecznym miejscu,
wydał rozkaz do ataku.
Wiedząc, że wycofanie się będzie równoznaczne z klęską, barbarzyńcy zacieśnili
otaczające czwórkę przyjaciół koło.
Świt rozjaśniał już nabrzmiałe chmurami niebo, gdy Moonglum spojrzał w górę.
- Spójrz, Elryku - wykrzyknął, wskazując na coś ręką.
- Tylko pięć - odparł albinos. - Tylko pięć, ale może tyle wystarczy.
Melnibonéanin sparował mieczem kilka godzących weń ciosów. Mimo że sam miał
teraz nadludzkie siły, wydawało się, iż cała moc opuściła Zwiastuna Burzy, który był teraz nie
bardziej użyteczny niż zwyczajne ostrze. Nie przerywając walki Elryk odprężył wszystkie
mięśnie i poczuł, jak moc przepływa z jego ciała z powrotem do czarnej klingi.
Runiczne ostrze znowu poczęło śpiewać i chciwie wyszukiwać gardła i serca dzikich
barbarzyńców.
Drinij Bara nie miał miecza, lecz wcale nie odczuwał jego braku. Czarnoksiężnik
bronił się bardziej wyrafinowanymi środkami. Dookoła niego piętrzyły się stosy trupów.
Ciała pokonanych pozbawione były kości; makabryczny efekt magicznej osłony czarownika.
Dwójka czarnoksiężników, Moonglum i wysłannik wyrąbywali sobie drogę pośród na
wpół oszalałej tłuszczy barbarzyńców, rozpaczliwie starającej się pokonać wrogów. W
zamieszaniu trudno było wypracować logiczny plan dalszego działania. Elwheryjczyk i
posłaniec z Karlaak porwali jatagany z ciał zabitych i włączyli się do walki.
W końcu udało im się dotrzeć do obrzeży obozowiska. Cała horda barbarzyńców
uciekała na zachód, popędzając konie uderzeniami ostróg. Nagle Elryk dostrzegł Terarna
Gashteka z łukiem w ręce. Melnibonéanin odgadł, jaki zamiar powziął wódz barbarzyńców i
krzyknął ostrzegawczo do Drinij Bary, który stał odwrócony plecami do Zwiastuna Pożogi.
Czarnoksiężnik, wykrzykujący właśnie słowa jakiegoś przerażającego zaklęcia, spojrzał w
jego stronę i urwał, zamierzając za pomocą magii obronić się przed ciosem. Nim jednak
zdążył to uczynić, strzała wbiła mu się w oko.
- Nie! - krzyknął jeszcze Drinij Bara.
I umarł.
Widząc, że jego sprzymierzeniec nie żyje, Elryk zatrzymał się i spojrzał w niebo,
gdzie znajome mu stwory zataczały w locie olbrzymie kręgi.
Dyvim Slorm, syn Elrykowego kuzyna Dyvima Tvara, Władcy Smoków,
przyprowadził legendarne smoki Imrryr, by wspomóc swego krewniaka. Jednak większość
olbrzymich gadów spała jeszcze i miała spać przez następne stulecie. Pan Smoczych Jaskiń
zdołał obudzić jedynie pięć smoków. Dotychczas Dyvim Slorm nie mógł włączyć się do
walki, w obawie, by nie uczynić krzywdy Elrykowi i jego przyjaciołom.
Terarn Gashtek także dostrzegł majestatyczne stworzenia. Wódz barbarzyńców
widział, że jego ambitny plan podbicia świata sypie się w gruzy. Rzucił się w stronę Elryka.
- Ty białolicy łajdaku! - zawył. - To ty jesteś odpowiedzialny za wszystko, co się
stało! Teraz zapłacisz cenę, jaką wyznaczy ci Zwiastun Pożogi!
Albinos roześmiał się i zasłonił się mieczem przed atakiem rozjuszonego barbarzyńcy.
Wskazał palcem na niebo.
- One także noszą miano Zwiastunów Pożogi, Terarnie Gashteku, i lepiej od ciebie
zasłużyły sobie na ten przydomek!
I Melnibonéanin zatopił ostrze swego miecza w ciele barbarzyńcy. Teram Gashtek
zakrztusił się i jęknął, gdy klinga wyciągała zeń duszę.
- Możliwe, że byłem plagą tego świata, Elryku z Melniboné - wydusił z siebie - ale
walczyłem o wiele czyściej niż ty. Obyś ty i wszystko, co jest ci drogie było przeklęte na całą
wieczność!
Elryk roześmiał się znowu, lecz głos zadrżał mu lekko, gdy ponownie spojrzał na ciało
barbarzyńcy.
- Od długiego już czasu nie muszę się obawiać podobnych klątw, przyjacielu.
Przypuszczam, że twoja też nie odniesie pożądanego efektu. - Albinos przerwał nagle. -Na
Ariocha, mam nadzieję, że się nie mylę. Sądziłem, że nad moim przeznaczeniem nie ciążą już
żadne klątwy, ale być może nie mam racji...
Niemalże wszyscy wojownicy Terarna Gashteka siedzieli już w siodłach i cała horda
co sił w koniach pędziła na zachód. Należało ich powstrzymać, gdyż podróżowali z
prędkością, przy której szybko dotarliby do Karlaak, a jedynie Bogowie wiedzieli, co mogli
zrobić barbarzyńcy dotarłszy do bezbronnego miasta.
Nad głową Elryk słyszał łopot trzydziestostopowych skrzydeł. Nozdrza albinosa
poczuły znajomy zapach olbrzymich, latających gadów, które ścigały go całe lata temu, gdy
poprowadził flotę korsarzy do ataku na swoje rodzinne miasto. Melnibonéanin rozróżnił
charakterystyczny dźwięk Smoczego Rogu i dostrzegł Dyvima Slorma usadowionego na
grzbiecie smoka-przewodnika. W osłoniętej żelazną rękawicą dłoni krewniak Elryka trzymał
długi, podobny do dzidy bodziec.
Zataczając koła smok zniżył lot. Ogromne cielsko wylądowało na ziemi trzydzieści
stóp od albinosa; skórzaste skrzydła rozpostarły się raz jeszcze, a potem złożyły. Władca
Smoków pomachał ręką w stronę Elryka.
- Witaj, Królu Elryku. Ledwo zdążyliśmy na czas, jak widzę.
- Przybyliście w samą porę - uśmiechnął się Elryk. -Dobrze jest znowu widzieć syna
Dyvima Tvara. Obawiałem się, że nie zechcesz wysłuchać mojej prośby.
- Dawne urazy zostały zapomniane po bitwie pod Bakshaan, kiedy to mój ojciec
zginął, walcząc u twego boku podczas oblężenia fortecy Nikorna. Żałuję, że jedynie młodsze
zwierzęta były gotowe do lotu. O ile pamiętasz, pozostałe zostały wykorzystane zaledwie
kilka lat temu.
- Pamiętam - odparł albinos. - Czy mogę cię błagać o jeszcze jedną przysługę,
Dyvimie Slormie?
- O co chodzi?
- Pozwól mi lecieć na smoku-przewodniku. Wyszkolono mnie w kunszcie Władców
Smoków, a poza tym mam powód, by zemścić się na barbarzyńcach. Niedawno byliśmy
zmuszeni przyglądać się bezlitosnej rzezi. W ten sposób mógłbym im odpłacić podobną
monetą.
Dyvim Slorm skinął głową i zeskoczył ze swego wierzchowca. Zwierzę poruszyło się
niespokojnie i odchyliło wargi, ujawniając tkwiące w zwężającym się ostro pysku zęby,
grubością dorównujące ramieniu mężczyzny i długie niczym miecz. Rozwidlony język
poruszył się w paszczy. Olbrzymie, zimne oczy spojrzały badawczo na Elryka.
Albinos śpiewnie przemówił do gada w starej mowie Melniboné, przejął bodziec i
Smoczy Róg z rąk Dyvima Slorma, po czym ostrożnie wspiął się na wysokie siodło u
podstawy smoczej szyi. Obute stopy umieścił w ciężkich, srebrnych strzemionach.
- A teraz leć, bracie smoku - zaśpiewał. - W górę, w górę! Przygotuj jad!
Olbrzymie skrzydła ze świstem poczęły bić powietrze. Wielkie cielsko oderwało się
od ziemi i wzbiło wysoko, pod szare, przesłonięte chmurami niebo.
Pozostałe cztery smoki podążyły za przewodnikiem. Skoro tylko osiągnęli
odpowiednią wysokość Elryk, nadal grając na rogu umówione sygnały, za pomocą których
mógł wydawać odpowiednie rozkazy, wyciągnął miecz z pochwy.
Wieki wcześniej przodkowie Elryka jechali na swych pokrytych łuską
wierzchowcach, by podbić cały Zachodni Świat. W Smoczych Jaskiniach odpoczywało
wówczas o wiele więcej gadów. Teraz pozostała ich tylko garstka, a i tak jedynie najmłodsze
z nich spały wystarczająco długo, by można je było obudzić.
Olbrzymie gady pędziły po smaganym wichrem niebie. Długie białe włosy albinosa i
jego poplamiony czarny płaszcz powiewały na wietrze. Elryk gnał swych podkomendnych na
zachód, śpiewając tryumfalną Pieśń Władców Smoków.
Wietrzne konie z obłokami
Fruną tam, gdzie rogu granie.
Zwyciężyły przed wiekami
I tym razem tak się stanie!
Myśli o miłości, pokoju, o zemście nawet, zagubiły się podczas niemal beztroskiej
przejażdżki pod migoczącym niebem, zwieszającym się nad ziemią pogrążoną w starożytnej
Epoce Młodych Królestw. Elryk, archetypiczny, dumny i pogardliwy, jako że nawet w jego
anemicznych żyłach płynęła krew Królów - Czarnoksiężników Melniboné, zdawał się
zapomnieć o wszystkim. Nie miał przyjaciół, nie poczuwał się do odpowiedzialności
względem kogokolwiek, a jeżeli zawładnęło nim zło, było to zło w swej czystej,
olśniewającej formie, nie skażonej ludzkimi intrygami.
Smoki szybowały wysoko, aż znalazły się ponad szpecącą krajobraz czarną, falującą
masą ludzi. Gady leciały teraz równolegle z gnaną przez strach hordą barbarzyńców, którzy,
w swej głupocie, zapragnęli podbić ziemie ukochane przez Elryka z Melniboné.
- Ho, bracia smoki! Uwolnijcie wasz jad, niech płonie, niech płonie! I niechaj pożoga
oczyści cały świat!
Zwiastun Burzy również przyłączył się do dzikiego okrzyku. Smoki zanurkowały,
przeszyły niebo i spadły na oszalałych ze strachu barbarzyńców, zalewając ich strumieniami
łatwo palnego jadu, którego woda nie mogła ugasić. Odór zwęglonej skóry wypełnił
powietrze. Ogień i dym pokryły całą okolicę, która wkrótce poczęła przypominać otchłanie
Piekieł, dumny zaś Elryk odgrywał w nich rolę Władcy Demonów, wymierzającego swą
potworną zemstę.
Albinos nie rozkoszował się tym widokiem; zrobił jedynie to, co było konieczne i nic
ponadto. Nie krzyczał już więcej, lecz zawrócił swego smoka i wzbił się w górę, graniem na
rogu przyzywając pozostałe gady. Im zaś wyżej się wznosił, tym mniej odczuwał tryumfu, na
którego miejsce wpełzała do jego duszy czysta zgroza.
Nadal jestem Melnibonéaninem, pomyślał. Nie jestem w stanie tego z siebie
wykorzenić. Pomimo fizycznej siły nadal jestem słaby, nadal jestem skłonny używać tego
przeklętego ostrza, nawet w przypadkach, kiedy wystarczyłoby zastosowanie innych
środków. Z okrzykiem obrzydzenia albinos odrzucił od siebie miecz, ciskając go w
przestrzeń. Klinga krzyknęła kobiecym głosem i jak kamień poleciała w stronę odległej ziemi.
- Nareszcie - powiedział Melnibonéanin. - Wreszcie to zrobiłem. - Po czym, już
spokojniejszy, skierował swego wierzchowca w stronę miejsca, w którym pozostawił
przyjaciół i kazał smokowi wylądować.
- Gdzie jest miecz twoich przodków, Królu Elryku? -zapytał Dyvim Slorm.
Albinos nie odpowiedział. Podziękował tylko krewniakowi za pożyczenie smoka-
przewodnika. Wszyscy ponownie wspięli się na siodła skrzydlatych wierzchowców i polecieli
w stronę Karlaak, by oznajmić nowiny.
Zarozinia ujrzała swego małżonka lecącego na pierwszym ze smoków i wiedziała, że
Karlaak i .Zachodnie Krainy są uratowane, Krainy Wschodu zaś zostały pomszczone. Elryk
trzymał się dumnie, lecz gdy podszedł, by powitać ją u bram miasta, dziewczyna ujrzała na
jego twarzy nieopisaną powagę. Wiedziała, że powrócił doń wcześniejszy smutek, o którym
myślał, że należy już do przeszłości. Zarozinia podbiegła do albinosa, ten zaś objął ją mocno,
lecz nie powiedział ni słowa.
Elryk pożegnał się z Dyvimem Slormem i jego Imr-ryrianami, po czym, mając za sobą
w pewnej odległości Moongluma i wysłannika, wszedł do miasta, a potem do własnego
domu, nie słuchając podziękowań, którymi zasypywali go mieszkańcy Karlaak.
- Co się stało, panie mój? - spytała Zarozinia, gdy albinos z westchnieniem rzucił się
na wielkie łóżko. - Czy rozmowa mogłaby coś na to poradzić?
- Zmęczyły mnie już miecze i magia, Zarozinio, to wszystko. Ale w końcu raz na
zawsze pozbyłem się tego piekielnego ostrza, a myślałem już, że moim przeznaczeniem jest
dźwigać go do końca życia.
- Masz na myśli Zwiastuna Burzy?
- A cóż innego?
Zarozinia nic na to nie rzekła. Nie opowiedziała El-rykowi o mieczu, który,
najwyraźniej powodowany własną wolą, wpadł z krzykiem do Karlaak i podążył w stronę
zbrojowni, by tam zawisnąć na swym dawnym miejscu w ciemnościach.
Albinos zamknął oczy i westchnął głęboko.
- Śpij dobrze, panie mój - powiedziała dziewczyna cicho. Z oczyma pełnymi łez i
smutkiem na twarzy położyła się obok Melnibonéanina.
Nie obudziła się już więcej.
EPILOG
Na ratunek Tanelorn...
W którym dowiadujemy się o dalszych przygodach Czerwonego Łucznika Rackhira, a
także o dziejach innych bohaterów i miejsc, z którymi Elryk dotychczas spotykał się i które
odwiedzał jedynie (jak sam mniemał) w swoich snach...
ROZDZIAŁ 1
Daleko za połyskliwie zielonym, wysokim i złowrogim Lasem Troos, tak daleko na
północy, że ani w Bakshaan, ani w Elwher, ani w żadnym innym z miast Młodych Królestw
nic na ten temat nie wiedziano, tuż przy wiecznie przesuwających się granicach Pustyni
Westchnień leżało Tanelorn, samotne, przedwieczne miasto, ukochane przez tych, którym
dawało schronienie.
Charakterystyczną cechą Tanelorn było to, że przygarniało ono i hołubiło
obieżyświatów. Do jego cichych uliczek i niskich domów przybywali zabiedzeni, zdziczali,
spodleni i umęczeni wędrowcy, i tu znajdowali ukojenie.
Większość znękanych tułaczy mieszkających w spokojnym Tanelorn wypowiedziała
posłuszeństwo Władcom Chaosu, którzy, jako Bogowie, bardziej niż trochę interesowali się
sprawami ludzi. Zdarzyło się więc, że ci właśnie Władcy poczuli się urażeni istnieniem
niezwykłego miasta i. nie po raz pierwszy, postanowili przedsięwziąć coś na jego szkodę.
Polecili Narjhanowi, jednemu spośród swego grona (gdyż pozostali w owym czasie
mieli inne zajęcia), by wyruszył do Nadsokor, Miasta Żebraków, którego mieszkańcy od
dawna żywili urazę do Tanelorczyków i stworzył wielką armię, zdolną zaatakować bezbronne
Tanelorn i je zniszczyć, zabijając zamieszkujących je ludzi. Narjhan uczynił to, uzbroił swe
wojsko, złożywszy wpierw obszarpanym wojownikom najprzeróżniejsze obietnice.
Niczym gwałtowny przypływ czereda żebraków ruszyła na Tanelorn, by spustoszyć
miasto i wymordować jego mieszkańców. Olbrzymie morze okrytych łachmanami mężczyzn i
kobiet, ślepych, okaleczonych i o kulach, powoli, złowrogo i nieubłaganie posuwało się na
północ w stronę Pustyni Westchnień.
W Tanelorn mieszkał Czerwony Łucznik, Rackhir, pochodzący ze Wschodnich Krain
leżących poza Pustynią Westchnień, poza Płaczącym Pustkowiem. Rackhir był niegdyś
Kapłanem-Wojownikiem, sługą Władców Chaosu, ale porzucił dawne życie, by oddać się
spokojniejszym zajęciom: złodziejstwu i nauce. Rackhir miał ostre rysy, wyraźnie zaznaczone
kości czaszki, wydatny, orli nos, głęboko osadzone oczy, wąskie wargi i rzadką brodę. Nosił
czerwoną czapeczkę ozdobioną piórem jastrzębia, czerwony kubrak, dopasowany i ściągnięty
w pasie, czerwone bryczesy i takież buty. Wyglądało to, jak gdyby cała krew wypłynęła z
jego żył, by zabarwić ubranie, a pozbawione życiodajnego płynu ciało wojownika wyschło na
wiór. Mężczyzna czuł się jednak szczęśliwy w Tanelorn, gdyż miejsce to czyniło wszystkich
ludzi jego pokroju szczęśliwymi. Rackhir chętnie umarłby w tym mieście, gdyby ludzie w
nim umierali, to jednak nie było wcale takie pewne.
Pewnego dnia Czerwony Łucznik ujrzał Bruta z Lashmar: potężnego blondyna o
szlachetnej twarzy i okrytym hańbą imieniu. Brut, mimo że najwyraźniej zmęczony, w
pośpiechu przejechał przez niską bramę prowadzącą do Miasta Spokoju. Srebrny rząd koński
i ozdoby wojownika były przybrudzone, żółty płaszcz podarty, a kapelusz o szerokim rondzie
zniszczony. Sporawy tłumek zgromadził się wokół nowo przybyłego, który zatrzymał się na
miejskim rynku i tam przekazał wieści, z jakimi przybył.
- Tysiące żebraków z Nadsokor ruszyło przeciw Tanelorn - powiedział. - Prowadzi ich
Narjhan z Chaosu.
Mieszkańcy Tanelorn znali się na wojennym rzemiośle, większość z nich celowała w
tej sztuce i nie brakło im wiary w siebie, było ich jednak bardzo niewielu. Horda żebraków,
dowodzona przez istotę pokroju Narjhana mogła zniszczyć miasto i obrońcy zdawali sobie z
tego sprawę.
- Czy więc powinniśmy opuścić Tanelorn? - zapytał Uroch z Nievy, młody,
wyniszczony człowiek, do niedawna nałogowy pijak.
- Zbyt wiele zawdzięczamy temu miejscu, by je teraz porzucać - odparł Rackhir. -
Będziemy go bronić, dla naszego wspólnego dobra. Podobne miasto nigdy już nie powstanie.
Brut przechylił się w siodle i powiedział:
- Zasadniczo zgadzam się z tobą, Czerwony Łuczniku. Ale słowa to jeszcze nie
wszystko. W jaki sposób proponujesz bronić otoczonego niskimi murami miasta przeciwko
oblężeniu Chaosu?
- Będzie nam niezbędna pomoc - odparł Rackhir. -Nadnaturalna pomoc, jeżeli zajdzie
taka potrzeba.
- Może Szarzy Władcy zgodziliby się nam pomóc? - to pytanie zadał Zaś Jednoręki;
leciwy, sterany wędrowiec, który niegdyś wstąpił na tron, lecz wkrótce znów go stracił.
- Właśnie, Szarzy Władcy! - zakrzyknęło chóralnie kilka pełnych nadziei głosów.
- Kim są Szarzy Władcy? - zapytał Uroch, ale nikt nie zwrócił nań uwagi.
- Co prawda nie są oni zobowiązani pomagać nikomu - zauważył Zaś Jednoręki - ale
Tanelorn nie podlega ani Siłom Prawa, ani Siłom Chaosu. Powinno im zależeć, by takie
miejsce w ogóle istniało. W końcu ich też nie wiążą żadne układy.
- Jestem za tym, by szukać pomocy u Szarych Władców - potwierdził Brut. - Ale co z
pozostałymi?
Odpowiedziała mu powszechna zgoda, lecz wszyscy umilkli, gdy zdali sobie sprawę,
że nie mają pojęcia, jak skontaktować się z owymi tajemniczymi i beztroskimi istotami. To
właśnie Zaś zwrócił w końcu uwagę zebranych na ten problem.
- Znam pewnego jasnowidza - powiedział wtedy Rackhir - pustelnika, który mieszka
na Pustyni Westchnień. Może on potrafiłby nam pomóc?
- Myślę, że nie powinniśmy tracić czasu na szukanie nadnaturalnych sprzymierzeńców
w walce przeciwko gromadzie żebraków - odezwał się Uroch. - Zamiast tego przygotujmy się
lepiej, by odeprzeć atak zwyczajnymi metodami.
- Zapominasz - powiedział Brut ze zmęczeniem - że żebraków prowadzi Narjhan. On
nie jest człowiekiem; wspomagać go będą wszystkie siły Chaosu. Wszyscy wiemy, że Szarzy
Władcy nie są związani ani z Prawem, ani z Chaosem, lecz czasami pomagają którejś ze
stron, powodowani chwilowym kaprysem. To nasza jedyna szansa.
- Dlaczego nie poszukamy wsparcia u Władców Prawa, zaprzysiężonych wrogów
Chaosu? Są oni przecież potężniejsi niż Szarzy Władcy - zapytał znowu Uroch.
- Ponieważ Tanelorn jest miastem, które nie opowiedziało się po żadnej ze stron
konfliktu. Wszyscy tu obecni wypowiedzieliśmy posłuszeństwo Chaosowi, lecz nie
przysięgaliśmy nic Władcom Prawa. Oni zaś, w tego rodzaju sprawach, pomagają jedynie
tym, którzy złożyli odpowiednią przysięgę. Tylko Szarzy Władcy mogą stanąć w naszej
obronie, jeżeli taka będzie ich wola - wytłumaczył Zaś.
- Pojadę na poszukiwanie pustelnika - powiedział Rackhir, Czerwony Łucznik. - Może
powie mi, jak mogę przedostać się do Domeny Szarych Władców. Wówczas od razu tam się
udam, gdyż mamy niewiele czasu. Gdybym zdołał do nich dotrzeć i wybłagać pomoc, na
pewno się o tym dowiecie. Jeżeli mi się nie powiedzie, przyjdzie wam umrzeć w obronie
Tanelorn, ja zaś, o ile będę żył, dołączę do was w ostatniej bitwie.
- Dobrze więc - zgodził się Brut. - Ruszaj w drogę, Czerwony Łuczniku. Obyś
prędkością mógł dorównać jednej ze swych strzał.
I tak, biorąc ze sobą niewiele ponad kościany łuk i kołczan pełen szkarłatne
opierzonych strzał, Rackhir wyruszył w stronę Pustyni Westchnień.
Horda żebraków posuwała się od Nadsokor na południowy zachód przez krainę
Vilmir. Nie ominęła nawet okropnego kraju Org, który mieścił w swych granicach
przerażający Las Troos. Jej szlak znaczyły płomienie i zgroza. Gromadzie przewodził butny,
całkowicie zakuty w czarną zbroję jeździec, którego głos głucho dudnił pod hełmem.
Przepełniała go odraza do własnych podkomendnych. Ludzie uciekali na sam widok
żebraków. Gdziekolwiek przeszli, pozostawiali za sobą nagą ziemię. Większość świadków
owej migracji wiedziała, co się stało: oto dzicy, okrutni żebracy z Nadsokor, odstąpiwszy od
swych zwyczajów, całą zgrają opuścili rodzinne miasto. Ktoś dał im broń, ktoś sprawił, że
ruszyli na północ i na zachód w stronę Pustyni Westchnień. Kim był ten, który ich prowadził?
Przeciętni śmiertelnicy nie potrafili się tego domyślić. Dlaczego szli w kierunku Pustyni
Westchnień? Poza Karlaak, które pozostawili nietknięte, nie było już w tej okolicy żadnego
miasta, tylko pustynia, za którą leżał kraniec świata. Jaki mieli cel? Czyżby na podobieństwo
lemingów dążyli ku własnej zagładzie? Ludzie z nienawiścią obserwujący poruszenia
odrażającej czeredy, mieli nadzieję, że tak właśnie jest.
Rackhir jechał przez Pustynię Westchnień. Towarzyszył mu żałobny poświst wiatru.
Jeździec musiał chronić twarz i oczy przed unoszącymi się w powietrzu ziarenkami piasku.
Jechał już cały dzień i bardzo chciało mu się pić. Wreszcie ujrzał przed sobą skały, których
poszukiwał.
Dotarłszy do nich zawołał, przekrzykując wichurę.
- Lamsarze!
Słysząc wołanie Rackhira pustelnik wyjrzał ze swego schronienia. Odziany był w
wysmarowane olejem skóry, całe pokryte piaskiem. Pełno piasku tkwiło także w jego brodzie.
Nawet skóra żyjącego na odludziu mężczyzny zdawała się kolorem i strukturą przypominać
pustynię. Lamsar natychmiast rozpoznał Rackhira po charakterystycznym stroju. Kiwnął ręką
w zapraszającym geście, po czym na powrót zniknął pośród skał. Rackhir zeskoczył z konia i
poprowadził go w stronę wejścia do jaskini.
Lamsar siedział na gładkim kamieniu.
- Witaj, Czerwony Łuczniku - zagadnął. - Z twojego zachowania wnioskuję, że chcesz
uzyskać ode mnie pewne informacje. Widzę też, że twoja misja jest pilna.
- Potrzebuję pomocy Szarych Władców, Lamsarze - powiedział Rackhir.
Stary pustelnik uśmiechnął się. Wyglądało to, jak gdyby w skale pojawiła się nagle
szczelina.
- A więc to istotnie coś bardzo pilnego, skoro chcesz zaryzykować przeprawę przez
Pięć Bram. Powiem ci, jak dotrzeć do Szarych Władców, lecz ostrzegam, że jest to
niebezpieczna podróż.
- Zdecydowałem się podjąć ten trud - odparł Rackhir - gdyż groźba zawisła nad
Tanelorn i tylko Szarzy Władcy mogą coś na to poradzić.
- W takim razie musisz przejść przez Pierwszą Bramę, która znajduje się w naszym
wymiarze. Pomogę ci ją odnaleźć.
- A co potem?
- Musisz przebyć wszystkie pięć bram. Każda z nich prowadzi do królestwa, które
leży jednocześnie w naszym wymiarze i poza nim. W każdym królestwie musisz
porozmawiać z jego mieszkańcami. Niektórzy z nich są przyjaźni ludziom, niektórzy nie, lecz
wszyscy muszą odpowiedzieć na pytanie: „Gdzie jest następna Brama?” Może się jednak
zdarzyć, że ktoś będzie próbował ci przeszkodzić w przedostaniu się przez kolejne wrota. Gdy
przekroczysz ostatnie z nich, znajdziesz się w Domenie Szarych Władców.
- A gdzie jest Pierwsza Brama?
- Leży gdzieś w obrębie tego królestwa. Odszukam ją dla ciebie.
I Lamsar usadowił się w pozycji medytacyjnej. Rackhir, który spodziewał się, że
starzec uczyni raczej jakiś cud, był rozczarowany.
Minęło kilka godzin, nim Lamsar wreszcie się odezwał.
- Brama jest na zewnątrz. Zapamiętaj to, co teraz powiem: jeżeli duch ludzkości
wynosi X, to połączenie dwojga musi równać się jego podwojonej wartości, z czego wynika,
że duch ludzkości zawsze posiada dostateczne siły, by dominować nad samym sobą.
- Dziwne równanie - powiedział Rackhir.
- Owszem, zapamiętaj je jednak i przemyśl trochę, a potem wyruszymy.
- My? Chcesz jechać ze mną?
- O tym właśnie myślałem.
Pustelnik był już leciwy. Rackhir nie chciał podróżować ze starcem. Po chwili jednak
zdał sobie sprawę, że wiedza pustelnika może być dlań bardzo użyteczna, więc się nie
sprzeciwiał. Medytował przez chwilę nad równaniem i podczas tych rozmyślań miał
niesamowite uczucie, że jego umysł gorzeje i rozpada się na drobne kawałki. W końcu wpadł
w dziwny trans i poczuł, że rosną w nim nowe siły, zarówno fizyczne, jak i psychiczne.
Pustelnik wstał i Rackhir poszedł w jego ślady. Wyszli przez otwór jaskini, lecz zamiast
Pustyni Westchnień ujrzeli przed sobą obłok mgły rozświetlony migoczącą, błękitną
poświatą. Kiedy przezeń przeszli, znaleźli się na wzgórzu wznoszącym się u podnóża
niewysokiego górskiego łańcucha. Poniżej, w dolinie, dostrzegli dziwacznie zbudowane
wioski: wszystkie budynki tworzyły krąg, otaczający wielki amfiteatr, którego środek
zajmowało okrągłe podium.
- Chciałbym poznać przyczynę, dla której domy w tych wioskach wzniesiono na tak
dziwnym planie - odezwał się Lamsar, gdy razem z Rackhirem począł schodzić w dolinę.
Kiedy dotarli w pobliże jednej z wsi, ludzie wylegli na zewnątrz i radośnie tańcząc
ruszyli w stronę przybyszy. Zatrzymali się tuż przed nimi i przywódca gromady, prze-
stępując w tańcu z nogi na nogę, przemówił w te słowa:
- Widzimy, że jesteście obcy w naszej krainie. Witajcie i przyjmijcie to, co wam
ofiarowujemy: jadło, gościnę i rozrywkę.
Obaj mężczyźni podziękowali z wdzięcznością i z całą gromadą podążyli w stronę
okrągłej wioski. Tam zobaczyli, że amfiteatr zbudowany jest z błota i znajduje się nieco
poniżej poziomu, na którym wzniesiono domy, jak gdyby wyklepały go uderzenia setek stóp.
Przywódca mieszkańców wioski zaprowadził ich do własnego domu i zaproponował posiłek.
- Przybyliście do nas w Czasie Odpoczynku - powiedział. - Ale nie martwcie się,
wkrótce wszystko zacznie się od nowa. Nazywam się Yerleroo.
- Szukamy następnej Bramy - powiedział Lamsar uprzejmym głosem - i śpieszymy się
bardzo. Czy wybaczycie nam, że nie zostaniemy tu długo?
- Chodźcie - powiedział Yerleroo. - Już się zaczyna. Zobaczycie nas w najlepszej
formie. Musicie się przyłączyć.
Wszyscy wieśniacy zgromadzili się już w amfiteatrze, otaczając położone pośrodku
podium. Większość mieszkańców miała jasną skórę, jasne włosy i radosny uśmiech na
twarzy, lecz część z nich najwyraźniej pochodziła z innej rasy. Ci byli ciemnoskórzy,
ciemnowłosi i posępni.
Wyczuwając coś złowrogiego w panującej atmosferze, Rackhir zapytał wprost:
- Gdzie jest następna Brama?
Yerleroo zawahał się, poruszył ustami, po czym uśmiechnął się.
- Tam, gdzie spotykają się wiatry - odparł.
- To nie jest żadna odpowiedź - zaprotestował gniewnie Czerwony Łucznik.
- Nieprawda - usłyszał z tyłu cichy głos Lamsara. - To zupełnie dobra odpowiedź.
- A teraz zatańczymy - powiedział Yerleroo. - Najpierw zobaczycie, jak my to robimy,
a potem się do nas przyłączycie.
- Mamy tańczyć? - zapytał Rackhir, żałując, że nie wziął ze sobą miecza, a
przynajmniej sztyletu.
- Owszem. Spodoba się wam. Wszystkim się podoba. Zobaczycie, że dobrze wam to
zrobi.
- A jeżeli nie zechcemy tańczyć?
- Musicie. To dla waszego własnego dobra, wierzcie mi.
- A on - Rackhir wskazał na jednego z posępnych ludzi. - Czy jemu też się to podoba?
- To dla jego własnego dobra.
Yerleroo klasnął w ręce i natychmiast wszyscy jasnowłosi pogrążyli się w
szaleńczym, machinalnym tańcu. Niektórzy z nich śpiewali. Posępni ludzie nie przyłączyli się
do śpiewu. Po chwili wahania bezwiednie poczęli poruszać nogami. Chmurny wyraz na ich
twarzach dziwnie kontrastował z podrygującymi ciałami. Wkrótce cała wioska tańczyła,
wirowała i nuciła monotonną melodię.
Yerleroo przemknął obok w tańcu.
- Chodźcie, przyłączcie się teraz.
- Lepiej już odejdziemy - powiedział Lamsar, uśmiechając się blado. Obaj mężczyźni
cofnęli się kawałek.
Yerleroo dostrzegł to.
- Nie, nie wolno wam odejść. Musicie tańczyć.
Lamsar i Rackhir odwrócili się i pobiegli tak szybko, jak tylko pozwalały na to siły
starego człowieka. Tańczący zmienili kierunek ruchu i nadal wirując złowieszczo ruszyli za
uciekinierami, zachowując pozory wesołej zabawy.
- Nic z tego - powiedział Lamsar i zatrzymał się, obserwując tancerzy z ironicznym
wyrazem twarzy. - Musimy wezwać Bogów Gór. Szkoda, bo magia męczy mnie bardzo.
Miejmy nadzieję, że ich władza rozciąga się na tę płaszczyznę. Gordar!
Z ust Lamsara dobyły się słowa jakiegoś wyjątkowo nieprzyjemnego w brzmieniu
języka. Roztańczeni wieśniacy zbliżali się coraz bardziej.
Lamsar wskazał na nich ręką.
Tancerze nagle zamarli w bezruchu. Przerażająco powoli ich zastygłe w setkach
różnych póz ciała zamieniły się w gładki, czarny bazalt.
- To dla ich własnego dobra. - Lamsar uśmiechnął się gorzko. - Chodźmy, musimy
dojść do miejsca, gdzie spotykają się wiatry.
I zadziwiająco szybko obaj mężczyźni tam właśnie dotarli.
W miejscu, gdzie spotykają się wiatry, podróżni ujrzeli Drugą Bramę, utworzoną
pomiędzy kolumnami z bursztynowego płomienia, przecinanego gdzieniegdzie akcentami
zieleni. Wędrowcy przeszli przez Bramę i natychmiast znaleźli się świecie ciemnych,
buzujących kolorów. Nad głowami mieli ciemnoczerwone niebo, po którym przesuwały się,
tańczyły i wibrowały plamy innych barw. Przed sobą widzieli las ciemnej, ciężkiej,
cętkowanej na czarno i niebiesko zieleni. Czubki drzew poruszały się niczym rozszalały
przypływ. Cała ta przerażająca kraina pełna była niezwykłych zjawisk.
Lamsar wydął wargi.
- Na tej płaszczyźnie króluje Chaos. Musimy szybko dostać się do następnej Bramy,
gdyż w przeciwnym wypadku Władcy Chaosu będą starali się nas powstrzymać.
- Czy to zawsze tak wygląda? - wydusił z siebie Rackhir.
- Zawsze panuje tu rozbuchana noc, ale co do reszty, to zmienia się ona wraz z
nastrojami Władców. W tych stronach nie obowiązują żadne reguły.
Parli przed siebie przez rozedrganą, krzykliwą krainę, pośród ciągłych zmian i
towarzyszących im wybuchów. Raz ujrzeli na niebie olbrzymią, uskrzydloną postać w
przydymionym, żółtym kolorze, kształtem z grubsza przypominającą człowieka.
- Vezhan - powiedział Lamsar. - Miejmy nadzieję, że nas nie zauważył.
- Vezhan! - powtórzył szeptem Rackhir. To właśnie Vezhanowi służył niegdyś.
Z wysiłkiem sunęli przed siebie, niepewni kierunku czy nawet prędkości w tej
niesamowitej krainie.
Po pewnym czasie dotarli do brzegów dziwnego oceanu.
Było to szare, falujące, ponadczasowe morze; tajemnicze morze rozciągające się w
nieskończoność. Wyczuwało się, że poza tą kotłującą się równiną wody nie ma już żadnego
brzegu; ani lądu, ani ciemnych, chłodnych lasów, ani ludzi, ani statków. Morze to prowadziło
donikąd. Kompletnie zawierało się w tym właśnie słowie: morze.
Ponad oceanem wznosiło się, górując nad całą krainą, słońce koloru ochry, rzucające
na wodę czarnozielone, nastrojowe cienie. Cienie te sprawiały, że cała okolica wyglądała
niczym wnętrze ogromnej jaskini, zwłaszcza że niebo przesłaniały czarne, przedwieczne
chmury. A wszystkiemu temu towarzyszył huk przybrzeżnych fal; samotna, naznaczona
przeznaczeniem melancholia białych grzywaczy rozbijających się o kamienie. Dźwięk ten nie
zwiastował ani śmierci, ani życia, ani wojny, ani pokoju; po prostu symbolizował
wiecznotrwałą, pozbawioną harmonii egzystencję. Rackhir i Lamsar nie mogli już iść dalej.
- Czuję śmierć wiszącą w powietrzu - powiedział Rackhir i wzdrygnął się.
Morze ryczało i kotłowało się. Łoskot rozszalałych fal zdawał się wzywać
podróżnych, by nie ustawali w wędrówce; witać obłąkańczą pokusą, ukazywać jedyną
zdobycz, jaką mogliby osiągnąć po wejściu do wody - śmierć.
- Nie jest moim przeznaczeniem zginąć w ten sposób -odezwał się Lamsar.
Lecz już po chwili pędzili z powrotem w stronę lasu, gdyż wydało im się, że dziwne
morze wylało na plażę, by ich pochłonąć. Obejrzeli się za siebie i zobaczyli, że linia
brzegowa nie posunęła się ani o kawałek, przybrzeżne fale zaś są o wiele mniej wzburzone, a
morze spokojniejsze. Lamsar znajdował się tuż za Rackhirem.
Czerwony Łucznik chwycił starca za rękę i przyciągnął go do siebie, jak gdyby ratując
z wodnego wiru. Obaj mężczyźni przez dłuższy czas trwali w miejscu niby zahipnotyzowani,
wsłuchując się w zew oceanu i czując na skórze chłodną pieszczotę wiatru.
W mdłym blasku obcego wybrzeża, pod nie dającym ciepła słońcem, ich ciała
połyskiwały niczym gwiazdy w nocy. Wędrowcy w milczeniu odwrócili się w stronę lasu.
- Czyżbyśmy byli uwięzieni w Królestwie Chaosu? - zapytał Rackhir po pewnym
czasie. - Jeżeli kogoś spotkamy, będzie on chciał nas zgładzić. W jaki sposób możemy zadać
pytanie o Bramę?
Nagle z olbrzymiego lasu wyłoniła się potężna postać, naga i powykrzywiana niczym
pień drzewa, zielona jak niedojrzała cytryna, lecz z dobrodusznym wyrazem twarzy.
- Witajcie, nieszczęśni odstępcy - powiedział olbrzym.
- Gdzie jest następna Brama? - zapytał Lamsar szybko.
- Niemalże przez nią przeszliście, lecz odwróciliście się od niej - roześmiał się
olbrzym. - To morze w rzeczywistości nie istnieje, jest tylko po to, by uniemożliwić
podróżnym przedostanie się przez Bramę.
- Ale przecież istnieje tutaj, w Królestwie Chaosu - powiedział Rackhir głucho.
- Można tak powiedzieć. Ale czym jest to, co istnieje w Chaosie, jak nie zamętem w
umysłach oszalałych Bogów?
Rackhir nałożył cięciwę na łuk i przygotował strzałę, lecz wszystko to czynił w
poczuciu własnej bezsilności.
- Nie strzelaj - powiedział Lamsar cicho. - Jeszcze nie. - Pustelnik popatrzył na strzałę
i wymamrotał coś pod nosem.
Olbrzym zbliżył się jakby od niechcenia, nie śpiesząc się.
- Z przyjemnością wyegzekwuję od was zapłatę za zbrodnie - odezwał się. - Dlatego
właśnie zwą mnie Hionhurnem Katem. Umrzecie lekką śmiercią, lecz wasz późniejszy los
będzie nie do zniesienia. - Wielkolud podszedł jeszcze bliżej, wyciągając przed siebie
rozczapierzone dłonie.
- Strzelaj! - wychrypiał Lamsar. Rackhir podniósł łuk, napiął potężnie cięciwę i posłał
strzałę prosto w serce olbrzyma. - Uciekaj! - wrzasnął Lamsar i wbrew złym przeczuciom
pobiegli w stronę brzegu i przerażającego morza. Usłyszeli dobiegający z tyłu jęk potwora. W
tym właśnie momencie dotarli do skraju oceanu, lecz zamiast bezkresnej wody ujrzeli wokół
siebie skalisty górski łańcuch.
- Strzała śmiertelnika nie mogła go zranić - odezwał się Rackhir. - Jak udało ci się go
powstrzymać?
- To stare zaklęcie. Zaklęcie Sprawiedliwości. Jeżeli rzuci się je na jakąkolwiek broń,
powoduje, że będzie ona godzić w niesprawiedliwych.
- Ale jak to się stało, że ugodziła nieśmiertelnego Hionhurna? - zapytał Czerwony
Łucznik.
- W świecie Chaosu nie ma sprawiedliwości. Coś, co jest stałe i niezmienne,
niezależnie od jego natury, musi wyrządzić szkodę sługom Władców Chaosu.
- Tak wiec przeszliśmy przez trzecią Bramę - powiedział Rackhir, zdejmując cięciwę z
łuku. - Musimy jeszcze znaleźć czwartą i piątą. Uniknęliśmy dwóch niebezpieczeństw. Czego
jeszcze powinniśmy się spodziewać?
- Kto to może wiedzieć? - odparł Lamsar.
Wędrowcy przebyli skaliste góry i weszli do lasu, w którym czuło się chłód, mimo że
słońce dobiegło już do zenitu i przeświecało przez gęste listowie. Cała okolica przeniknięta
była atmosferą starożytnego spokoju. Podróżni usłyszeli świergot ptactwa i ujrzeli maleńkie,
złote ptaszki, jakich nigdy dotąd nie widzieli.
- Panuje tu jakiś dziwny spokój. Nie mam do niego zaufania - odezwał się Rackhir,
lecz Lamsar w milczeniu wskazał ręką przed siebie.
Rackhir ujrzał ogromną, zwieńczoną kopułą budowlę. Splendoru dodawały jej
marmury i błękitna mozaika. Budynek wznosił się na pokrytej żółtą trawą polanie. Słońce
odbijało się od marmuru, błyszcząc niczym ogień.
Wędrowcy zbliżyli się do budowli i ujrzeli, że kopułę podtrzymują wielkie,
marmurowe kolumny wpuszczone w platformę z mlecznego nefrytu. Ze środka platformy
wyrastały kręcone schody z błękitnego kamienia, wznoszące się wysoko i niknące w kolistym
otworze. W ścianach budynku mężczyźni zobaczyli okna, lecz nie mogli przez nie zajrzeć do
wewnątrz. W okolicy nie stwierdzili śladu istnienia jakichkolwiek mieszkańców budynku,
lecz to akurat nie wydawało się wędrowcom dziwne. Rackhir i Lamsar przecięli żółtą polanę i
weszli na nefrytową platformę. Była ciepła, jak gdyby nagrzana od słońca. Ledwo udało im
się uniknąć poślizgnięcia na wygładzonym kamieniu.
Dotarli do błękitnych schodów i ruszyli po nich, patrząc w górę, lecz nie mogąc nic
dostrzec. Nie usiłowali nawet zadać sobie pytania, dlaczego z taką pewnością siebie wtargnęli
do budynku. Bez zastanawiania się przyjęli, że jest to jedyne słuszne posunięcie. Poza tym nie
mieli żadnego wyboru. Całe to miejsce wydawało im się dziwnie znajome. Rackhir czuł to,
lecz nie wiedział dlaczego. Wewnątrz budynku znajdował się chłodny, cienisty korytarz,
wypełniony melanżem miękkiej ciemności i jaskrawego, słonecznego światła, które wpadało
przez okna. Podłoga była perłoworóżowa, sufit zaś miał barwę głębokiego szkarłatu.
Rackirowi korytarz przypominał łono matki.
Po chwili wędrowcy natknęli się na częściowo ukryte w mroku małe drzwiczki i
leżące za nimi schody. Rackhir pytająco spojrzał na Lamsara.
- Czy mamy kontynuować poszukiwania?
- Musimy. Może w ten sposób uda nam się zdobyć odpowiedź na nasze pytanie.
Wspięli się po schodach i znaleźli się w mniejszym korytarzu, podobnym do tego,
który widzieli na dole. Różniło go jednak to, że pośrodku stało dwanaście ustawionych w
półkole szerokich tronów. Pod ścianą, w pobliżu drzwi dostrzegli kilka obitych purpurową
tkaniną krzeseł. Trony wykonane były ze złota, zdobne srebrem i wyściełane białym suknem.
Znajdujące się za tronem drzwi otworzyły się nagle i pojawił się w nich wysoki,
delikatnie wyglądający mężczyzna, za którym stali inni, o twarzach niemal identycznych.
Jedynie ich szaty różniły się między sobą. Gospodarze tego miejsca mieli bladą, niemalże
białą cerę, proste nosy, wargi cienkie, lecz nie okrutne. Z twarzy wyzierały nieludzkie,
zielono nakrapiane oczy, ze smutnym spokojem wpatrujące się w przestrzeń. Przywódca
wysokich ludzi spojrzał na Rackhira i Lamsara. Kiwnął głową i uprzejmie skinął bladą dłonią
o długich palcach.
- Witajcie - przemówił. Głos miał wysoki i słaby, niczym głos dziewczyny, lecz
pięknie modulowany. Jedenastu mężczyzn usadowiło się na tronach, lecz pierwszy z nich,
ten, który mówił, nadal stał w miejscu. - Usiądźcie, proszę - powiedział.
Rackhir i Lamsar usiedli na wyściełanych purpurowo krzesłach.
- Jak się tu dostaliście? - zapytał mężczyzna.
- Przeszliśmy przez Bramę z Chaosu - odparł Lamsar.
- Czy szukaliście naszego królestwa?
- Nie. Wędrujemy do Domeny Szarych Władców.
- Tak właśnie myślałem. Wasi ludzie rzadko u nas goszczą, chyba że przez przypadek.
- Co to za miejsce? - zapytał Rackhir, gdy mężczyzna, który z nimi rozmawiał, usiadł
wreszcie na ostatnim wolnym tronie.
- To kraina poza czasem. Niegdyś była częścią Ziemi, którą znacie, ale w odległej
przeszłości odłączyła się od niej. Nasze ciała, w przeciwieństwie do waszych, są
nieśmiertelne. Sami o tym decydujemy, ale nie jesteśmy tak jak wy przywiązani do naszych
materialnych powłok.
- Nie rozumiem - zmarszczył brwi Rackhir. - O czym mówisz?
- Wyraziłem to w najprostszy zrozumiały dla ciebie sposób. Jeżeli nadal nie wiesz, o
czym mówię, nie mogę ci tego wytłumaczyć bardziej przystępnie. Nazywają nas Strażnikami,
chociaż niczego nie strzeżemy. Jesteśmy wojownikami, lecz nie wojujemy z nikim.
- Co wiec robicie? - zaciekawił się Rackhir.
- Istniejemy. Pewnie chcecie wiedzieć, gdzie leży następna Brama?
- Owszem.
- Pokrzepcie się więc, a potem pokażemy wam Bramę.
- Jaka jest wasza funkcja? - zapytał Rackhir.
- Funkcjonowanie - odparł mężczyzna.
- To nieludzkie!
- To właśnie jest ludzkie. Wy przez całe życie gonicie za czymś, co tkwi w was
samych i co można znaleźć w każdym człowieku. Jednak tam tego nie szukacie, pragniecie
iść świetniejszą drogą. W ten sposób marnujecie życie, by w końcu się przekonać, że je
zmarnowaliście. Cieszę się, że nie jesteśmy już do was podobni, żałuję jednak, że nie
możemy wam pomóc. To jest zabronione.
- Nie szukamy Szarych Władców z błahych powodów - cicho, z szacunkiem odezwał
się Lamsar. - Wędrujemy, by uratować Tanelorn.
- Tanelorn? - szeptem zapytał mężczyzna. - Czyż więc Tanelorn nadal istnieje?
- Owszem - odparł Rackhir. - I zapewnia schronienie strudzonym ludziom, zasługując
na ich bezgraniczną wdzięczność. - Teraz wreszcie Czerwony Łucznik zdał sobie sprawę,
czemu miejsce to wydało mu się znajome; panowała w nim bowiem ta sama co w Tanelorn
atmosfera, która tu jednak była o wiele bardziej intensywna.
- Tanelorn było ostatnim z naszym miast - powiedział Strażnik. - Wybaczcie,
niewłaściwie was oceniliśmy. Większość wędrowców, którzy trafiają na naszą płaszczyznę, to
zwykli włóczędzy, pozbawieni prawdziwego celu, zasłaniający się jedynie wymówkami,
wyimaginowanymi powodami, dla których muszą przemieszczać się z miejsca na miejsce.
Musicie kochać Tanelorn, skoro podjęliście ryzyko przeprawy przez Bramy.
- Kochamy to miasto - odezwał się Rackhir. - Jestem wdzięczny, że je zbudowaliście.
- Zbudowaliśmy je dla własnych potrzeb, ale dobrze, że służy też innym. I że inni
służą jemu.
- Pomóżcie więc nam - poprosił Rackhir. - Pomóżcie Tanelorn.
- Nie możemy. To niezgodne z prawem. A teraz rozgośćcie się i pokrzepcie trochę.
Podano jedzenie, zarówno miękkie jak i chrupkie, słodkie i kwaśne, a także napój,
który zdawał się przenikać przez pory ich skóry. Pili łapczywie.
- Otworzyliśmy dla was drogę - powiedział Strażnik po pewnym czasie. - Idźcie nią, a
znajdziecie się w kolejnej krainie. Ostrzegam was jednak, ta jest najbardziej niebezpieczna.
Ruszyli więc drogą, którą otworzyli Strażnicy i przeszli przez Czwartą Bramę, by
trafić do przerażającego królestwa: Królestwa Prawa.
Nic nie świeciło na jaśniejącym szarym niebie, nic się nie poruszało, nic nie mąciło
szarości.
Nic nie zakłócało smętnej, szarej równiny rozciągającej się wokół nich bez końca. Nie
było nawet horyzontu; jedynie jasne, bezkresne pustkowie. W powietrzu wyczuwało się
jednak obecność czegoś, co minęło, co odeszło, pozostawiając po sobie zaledwie nikły
przyczynek do atmosfery tego miejsca.
- Jakie niebezpieczeństwa mogą się tu kryć? - zapytał Rackhir, wzdrygając się. -
Przecież tu nic nie ma.
- Niebezpieczeństwo samotnego szaleństwa - odparł Lamsar. Ich głosy zagubiły się w
szarym bezmiarze.
- Kiedy Ziemia była bardzo młoda - ciągnął Lamsar, a jego słowa niosły się przez
pustkowie - wszystko tak właśnie wyglądało. Jednakże wtedy istniały przynajmniej morza. Tu
nie ma nic.
- Mylisz się - powiedział Rackhir z bladym uśmiechem. - Tu jest Prawo.
- To prawda. Czymże jednak jest Prawo, jeżeli nie ma nic, między czym można by
dokonać wyboru? Tu istotnie jest Prawo - pozbawione sprawiedliwości.
Szli przed siebie, nadal wyczuwając w powietrzu obecność czegoś nieuchwytnego, co
niegdyś było jak najbardziej uchwytne. Wędrowali przez opustoszałą krainę Absolutnego
Prawa.
W końcu jednak Rackhir coś wypatrzył. Coś migotało, zanikało i pojawiało się znowu,
aż w końcu, zbliżywszy się do tego czegoś, stwierdzili, że to człowiek. Mężczyzna miał
szlachetny kształt głowy, potężnie zbudowane ciało, lecz twarz wykrzywiał mu pełen bólu
grymas. Nie dostrzegł wędrowców, nawet gdy ci podeszli do niego bardzo blisko.
Podróżni zatrzymali się przed obcym i Lamsar odkaszlnął, by zwrócić na siebie
uwagę. Mężczyzna obrócił głowę i zerknął na nich nieuważnie. Grymas na jego twarzy
wygładził się i zastąpiło go łagodniejsze, zamyślone spojrzenie.
- Kim jesteś? - spytał Rackhir.
Mężczyzna westchnął.
- Jeszcze nie - powiedział. - I tym razem jeszcze nie. Znowu widziadła.
- My mamy być widziadłami? - uśmiechnął się Rackhir. - Wydawało nam się, że to ty
nim jesteś. - Czerwony Łucznik przyjrzał się rozmywającej się, zanikającej powoli postaci
obcego. Mężczyzna wygiął kark, niczym łosoś szykujący się do skoku przez zaporę, po czym
jego ciało znowu powróciło do pierwotnej formy.
- Myślałem, że pozbyłem się już wszystkiego, co zbędne, poza własną, upartą postacią
- powiedział obcy ze zmęczeniem, - Ale oto znowu coś się pojawia. Czyżby moje
rozumowanie było błędne, czy nie myślę już tak sprawnie jak dawniej?
- Nie obawiaj się - powiedział Rackhir. - Jesteśmy istotami z krwi i kości.
- Tego się właśnie obawiałem. Przez całą wieczność zdzierałem powłoki ułudy, które
zaciemniają prawdę. Już miałem zdobyć się na ostateczny wysiłek, gdy nagle na powrót
przeniknęliście do tego świata. Niestety, mój umysł nie jest już tak sprawny jak przed laty.
- Zapewne sądzisz, że nie istniejemy naprawdę? - zapytał Lamsar powoli, z
przebiegłym uśmiechem na ustach.
- Wiesz przecież dobrze, że tak właśnie jest. Nie istniejecie, podobnie jak ja nie
istnieję. - Na twarzy mężczyzny ponownie pojawił się grymas. Jego rysy wykrzywiły się, a
cała postać poczęła zanikać, po to tylko, by na powrót przybrać swą wcześniejszą formę.
Mężczyzna westchnął. - Nawet rozmawiając z wami zdradzam to, w co wierzę. Przypuszczam
jednak, że gdy odpocznę trochę, znowu uda mi się zebrać siły i przygotować się do
końcowego wysiłku, dzięki któremu zdołam osiągnąć ostateczną prawdę: nie-istnienie.
- Ależ nie-istnienie oznacza nie-myślenie, nie-pragnienie i nie-działanie - powiedział
Lamsar. - Chyba nie chcesz samego siebie skazać na taki los?
- Nie ma czegoś takiego jak „ja”. Jestem jedyną rozumującą istotą w całym
stworzeniu, jestem niemalże czystym rozumem. Jeszcze trochę wysiłku i stanę się tym, do
czego dążę: jednością z nie-istniejącym wszechświatem. Aby to osiągnąć, muszę pozbyć się
wszelkich drugorzędnych przeszkód - takich jak wy - a potem pogrążyć się w autentycznej
rzeczywistości.
- A co nią jest?
- Stan całkowitej nicości, kiedy nie ma nic, co mogłoby przeszkadzać porządkowi
rzeczy, ponieważ nie istnieje coś takiego, jak porządek rzeczy.
- Trudno to nazwać konstruktywną ambicją - odezwał się Rackhir.
- Konstruktywność to pozbawione znaczenia słowo, jak zresztą wszystkie słowa, jak
tak zwana egzystencja. Wszystko znaczy nic, oto jedyna prawda.
- Ale ten świat przecież istnieje. Chociaż tak pusty, zawiera jednak światło i twarde
skały. Nie udało ci się czystym rozumowaniem wykluczyć ich egzystencji - powiedział
Lamsar.
- Znikną, kiedy i ja zniknę - powiedział mężczyzna powoli. - Wy zresztą też
znikniecie w tej samej chwili. Wówczas Prawo będzie panować nie zagrożone.
- Ależ Prawo nie będzie mogło wówczas panować. Zgodnie z twoim rozumowaniem
nie będzie przecież istnieć.
- Mylicie się. Nicość jest Prawem. Nicość jest celem Prawa. Prawo to tylko droga,
dzięki której wszystko może dążyć do ostatecznego stanu, stanu nie-istnienia.
- No cóż - powiedział Lamsar w zamyśleniu. - W takim razie lepiej powiedz nam,
gdzie znajduje się następna Brama.
- Nie ma żadnej Bramy.
- A gdyby była, gdzie moglibyśmy ją znaleźć? - zapytał Rackhir.
- Gdyby Brama istniała, a nie istnieje, znajdowałaby się w środku góry, blisko
miejsca, które niegdyś nazywano Morzem Spokoju.
- A gdzie to jest? - zapytał znowu Rackhir, zdając sobie nagle sprawę z
beznadziejności swego położenia. W krainie tej nie było ani punktów orientacyjnych, ani
słońca, ani gwiazd - nic, względem czego mogliby określić kierunek.
- Niedaleko Góry Surowości.
- A dokąd ty się udajesz? - chciał wiedzieć Lamsar.
- Na zewnątrz, donikąd, w nicość.
- A jeżeli uda ci się osiągnąć cel, gdzie my się znajdziemy?
- W jakiejś innej nicości. Nie umiem na to odpowiedzieć. Ale skoro nigdy nie
istnieliście w rzeczywistości, nie możecie się też znaleźć w nie-rzeczywistości. Tylko ja
jestem rzeczywisty, a ja nie istnieję.
- W ten sposób do niczego nie dojdziemy - powiedział Rackhir z wymuszonym
uśmiechem, który wkrótce zastąpił pełen zamyślenia wyraz twarzy.
- Jedynie mój umysł sprawia, że nie-rzeczywistość nie oddala się od nas - dodał
mężczyzna. - Muszę się bezustannie koncentrować, gdyż w przeciwnym razie zalałaby nas
powódź przedmiotów, które przeminęły, i musiałbym znowu zaczynać od początku. Na
początku było wszystko: Chaos. Ja stworzyłem nicość.
Z malującą się na twarzy rezygnacją Rackhir naciągnął cięciwę na łuk i, założywszy
strzałę, wycelował w stronę zamyślonego człowieka.
- A wiec pragniesz nie-istnieć? - zapytał.
- Już wam mówiłem.
Strzała Rackhira przebiła serce mężczyzny. Ciało nagle zmaterializowało się
całkowicie i ciężko upadło na trawę. Równocześnie dokoła pojawiły się góry, lasy i rzeki.
Mimo to kraina nie przestała być pełnym spokoju, uporządkowanym światem. Rackhir i
Lamsar, wędrując w poszukiwaniu Góry Surowości, rozkoszowali się jego pięknem.
Wydawało się, że w okolicy nie ma żywego stworzenia. Wędrowcy, nadal zaszokowani,
rozmawiali jeszcze przez chwilę o człowieku, którego zmuszeni byli zabić, aż w końcu dotarli
do olbrzymiej, gładkiej piramidy. Chociaż najwyraźniej naturalnego pochodzenia, z całą
pewnością do ostatecznej formy doprowadziła ją praca rąk ludzkich. Rackhir i Lamsar obeszli
podstawę bryły, aż w końcu dotarli do otworu.
Bez wątpienia to właśnie była Góra Surowości. W pobliżu łagodnie falował ocean.
Wędrowcy przeszli przez otwór i ujrzeli dokoła filigranową krainę. Przebyli ostatnią Bramę.
Znajdowali się w Domenie Szarych Władców.
Drzewa wyglądały niczym zastygłe pajęczyny.
Tu i ówdzie błękitniały płytkie sadzawki. W świetlistej wodzie odbijały się wznoszące
się wokół brzegów smukłe skały. Wszędzie dookoła niewysokie wzgórza ciągnęły się aż po
pastelowożółty horyzont, naznaczony odcieniami czerwieni, pomarańczy i głębokiego błękitu.
Wędrowcy czuli się tu przerośnięci, niezgrabni, niczym wielkie, niekształtne
olbrzymy, depczące cienkie, krótkie źdźbła trawy. Mieli wrażenie, że niszczą świętość tego
miejsca.
Nagle spostrzegli nadchodzącą dziewczynę.
Zatrzymała się, gdy podeszli bliżej. Okrywały ją luźne, czarne szaty, falujące wokół
niej jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Twarz miała bladą i ostrą, czarne oczy
wielkie i tajemnicze. Ze smukłej szyi zwisał klejnot.
- Sorana - powiedział Rackhir łamiącym się głosem. - Przecież umarłaś.
- Zniknęłam - odpowiedziała - i znalazłam się właśnie tutaj. Powiedziano mi, że
pojawisz się w tym miejscu, więc postanowiłam tu cię spotkać.
- Ale to jest Domena Szarych Władców, a ty służysz Chaosowi.
- Owszem, ale na dworze Szarych Władców mile widziani są wszelkiego rodzaju
wędrowcy, czy służą Prawu, Chaosowi, czy też żadnemu z nich. Chodź, zaprowadzę cię do
nich.
Rackhir, oszołomiony, pozwolił poprowadzić się przez dziwną krainę, a Lamsar
podążył za nim.
Sorana i Rackhir byli niegdyś kochankami. Działo się to w Yeshpotoom-Kahlai,
Nieczystej Fortecy, gdzie kwitło urzekające zło. Sorana, czarodziejka, miłośniczka przygód,
pozbawiona sumienia kobieta, wysoko ceniła sobie Czerwonego Łucznika od momentu, gdy
pewnego wieczoru pojawił się w Yeshpotoom-Kahlai, cały pokryty własną krwią po
przedziwnej bitwie miedzy Rycerzami Tumbru a rozbójnikami-inżynierami Loheba Bakry.
Siedem lat temu zaś Rackhir usłyszał jej przenikliwy wrzask, gdy do Nieczystej Fortecy
wdarli się Błękitni Zabójcy, lubujący się w mordzie złoczyńcy. Czerwony Łucznik właśnie
opuszczał w pośpiechu Yeshpotoom-Kahlai i uznał, że bliższe wnikanie w to, czemu Sorana
wydała z siebie dźwięk, który do złudzenia przypominał przedśmiertny okrzyk, byłoby
wysoce nierozsądne. A teraz spotkał ją tutaj. Sorana nie robiła nic bezcelowo. Nie
podejmowała żadnego działania, jeżeli nie mogła odnieść z tego jakiejś korzyści. W dodatku
służyła Chaosowi. Powinien odnosić się do niej z rezerwą.
Teraz wędrowcy ujrzeli przed sobą ogromną liczbą wielkich namiotów koloru
migoczącej szarości, która w padającym świetle zdawała się melanżem wszelkich możliwych
barw. Pomiędzy namiotami wolnym krokiem przemieszczali się ludzie. Wszędzie dokoła
panowała atmosfera bezczynności.
- Tutaj - powiedziała Sorana, uśmiechając się do Rackhira i trzymając go za rękę -
Szarzy Władcy urządzili swój tymczasowy dwór. Podróżują po całej krainie, wożąc ze sobą
jedynie nieliczne przedmioty i prowizoryczne domostwa. Powitają cię uprzejmie, jeżeli
zdołasz ich zainteresować.
- Ale czy nam pomogą?
- Musisz ich o to sam zapytać.
- Jesteś zaprzysiężona Eeąuor z Chaosu - zauważył Rackhir - i musisz stanąć u jej
boku, przeciwko nam, prawda?
- Tutaj panuje zawieszenie broni - uśmiechnęła się Sorana. - Mogę jedynie
informować Chaos o waszych posunięciach, a jeżeli Szarzy Władcy zdecydują się wam
pomóc, muszę przekazać, w jaki sposób chcą to uczynić, o ile uda mi się tego dowiedzieć.
- Jesteś szczera, Sorano.
- W tej krainie hipokryzja jest o wiele bardziej wyrafinowana, a najsubtelniejszym ze
wszystkich kłamstw jest prawda - powiedziała kobieta, po czym cała trójka weszła na teren
zajęty przez wysokie namioty i skierowała się w stronę jednego z nich.
W innym królestwie na Ziemi, olbrzymia horda, pokrzykując i śpiewając, pędziła za
odzianym w czarną zbroję jeźdźcem przez trawiaste równiny na północ, coraz bardziej
zbliżając się do samotnego miasta. Różnorodna broń pobłyskiwała pośród wieczornych mgieł.
Tłum parł naprzód niczym rozhukana fala przypływu, przepełniony histeryczną nienawiścią,
którą Narjhan zasiał w nędznych sercach żebraków. Pośród najeźdźców znajdowali się
złodzieje, mordercy, biedota żyjąca odpadkami - nie skład gromady stanowił problem, ale jej
liczebność.
W Tanelorn zaś wojownicy o poważnych twarzach wysłuchiwali wieści, jakie
przynosili ze sobą zwiadowcy wysyłani poza mury miasta, by ocenili siły armii żebraków.
Brut, przechadzający się w srebrnej zbroi odpowiadającej jego randze, wiedział, że
minęły już dwa dni, odkąd Rackhir opuścił Pustynię Westchnień. Jeszcze trzy dni i miasto
zostanie pochłonięte przez potężną hordę Narjhana. Mieszkańcy wiedzieli, że nie zdołają
powstrzymać jej naporu. Mogli jedynie pozostawić Tanelorn własnemu losowi, lecz tego nie
chcieli uczynić. Nawet słaby Uroch nie pragnął uciekać. Działo się tak dlatego, że Tajemnicze
Tanelorn napełniało swych mieszkańców dziwną siłą, a żaden z nich nie wiedział, skąd się
ona bierze. Tam, gdzie niegdyś ziała pustka, teraz tkwiła potężna moc. Ludzie nie opuszczali
miasta z egoistycznych pobudek; gdyby z niego wyjechali, znów znaleźliby się we władzy
pustki, a tego obawiali się najbardziej.
Brut był przywódcą i to on przygotował Tanelorn do obrony. Obrona ta mogłaby
wytrzymać napór armii żebraków, ale wszyscy wiedzieli, że nic nie poradzi przeciw
Chaosowi. Brut wzdrygnął się pomyślawszy, że gdyby Chaos skierował całe swe siły przeciw
Tanelorn, wszyscy jego obrońcy w jednej chwili znaleźliby się w Piekle.
Kopyta koni powracających zwiadowców i wysłanników wzbiły tumany pyłu wysoko
nad miejskie mury. Jeden z nich przejechał przez bramę na oczach Bruta. Jeździec zatrzymał
wierzchowca tuż przy szlachcicu. Był to wysłannik z Kaarlak nad Płaczącym Pustkowiem,
jednego z miast położonych najbliżej Tanelorn.
- Prosiłem Kaarlak o pomoc - wykrztusił wysłannik -ale tak jak przypuszczaliśmy,
jego mieszkańcy nawet nie słyszeli o Tanelorn i podejrzewali, że zostałem wysłany przez
armię żebraków i chcę zastawić pułapkę na nielicznych pozostałych w mieście wojowników.
Rozmawiałem z Senatorami, lecz nie chcieli nic przedsięwziąć w tej sprawie.
- Czy nie było tam Elryka? On zna Tanelorn.
- Nie, nie było go tam. Krąży plotka, że sam walczy teraz z Chaosem, gdyż jego
słudzy porwali mu żonę, Zarozinię. Albinos ruszył za nimi w pościg. Wydaje się, że Chaos
wszędzie wzrasta w siłę.
Brut pobladł na twarzy.
- A co z Jadmarem? Czy Jadmar przyśle wojowników? - dopytywał niecierpliwie
wysłannik. Wiedział, że wielu ludzi zostało wysłanych do pobliskich miast, by szukać tam
pomocy.
- Nie wiem - odparł Brut. - To nie ma już zresztą znaczenia. Armia żebraków jest
oddalona zaledwie o trzy dni marszu od Tanelorn, a Jadmarczycy nie dotarliby tu przed
upływem dwóch tygodni.
- A Rackhir?
- Nie powrócił jeszcze i nic nie słyszałem o jego losach. Mam przeczucie, że już go
nie ujrzymy. Tanelorn jest skazane na zagładę.
Rackhir i Lamsar skłonili się głęboko przed trójką niewysokich ludzi, siedzących w
namiocie. Jeden z mężczyzn jednak powiedział z niecierpliwością w głosie:
- Nie poniżajcie się przed nami, którzy jesteśmy naj-pokorniejsi ze wszystkich.
Wędrowcy wyprostowali się więc, czekając, aż gospodarze tego miejsca ponownie się
do nich odezwą.
Szarzy Władcy udawali pokorę, lecz jak się wydawało, była to jedynie ostentacja,
gdyż czerpali dumę ze swej pozy. Rackhir zdał sobie sprawę, że będzie musiał stosować
najbardziej wyrafinowane pochlebstwa, a nie sądził, by to mu się udało. Był przecież
wojownikiem, a nie dworakiem czy dyplomatą. Lamsar także to zrozumiał, powiedział więc:
- O Władcy, porzuciwszy dumę przybyliśmy tu, by nauczyć się od was prostszych
prawd, które są jedynymi prawdami.
Jeden z Władców przybrał skromny wyraz twarzy i odpowiedział:
- Nie my powinniśmy oceniać, co jest prawdą, a co nią nie jest, gościu. Możemy
podzielić się z wami jedynie pewnymi przemyśleniami. Możliwe, że okażą się one dla was
interesujące lub pomocne w odnalezieniu własnej prawdy.
- Zaiste, to bardzo prawdopodobne - powiedział Rackhir, nie bardzo wiedząc, z czym
właściwie się zgadza, ale uznając, że to będzie najlepsze wyjście. - Zastanawialiśmy się też,
czy bylibyście skłonni podzielić się z nami przemyśleniami na temat, który żywo nas
interesuje: ochrona naszego Tanelorn.
- Nie jesteśmy na tyle zadufani, by narzucać komuś swoje zdanie. Nie można nas
nazwać błyskotliwymi intelektualistami - odparł mówca uprzejmie. - Nie mamy też zbytniego
zaufania do własnych opinii. Kto wie, może są błędne, oparte na błędnych przesłankach?
- Istotnie - odezwał się Lamsar, uznając, że najlepiej pochlebi gospodarzom, jeżeli
wspomni o ich skromności. - Szczęście to dla nas, że możemy wreszcie odróżnić prawdziwą
uczoność od dumy. Albowiem najwięcej widzi człowiek cichy, który mówi niewiele, za to
uważnie obserwuje. Mimo to, chociaż zdajemy sobie sprawę, że nie jesteście przekonani, czy
wasze przemyślenia lub pomoc będą dla nas użyteczne, biorąc za przykład wasze zachowanie,
pokornie pytamy: czy znacie jakiś sposób, w który moglibyśmy ocalić Tanelorn?
Rackhir z trudem nadążał za złożonością z pozoru jedynie nieskomplikowanego
przemówienia Lamsara, spostrzegł jednak, że Szarzy Władcy są zadowoleni. Kątem oka
Czerwony Łucznik obserwował Soranę. Kobieta uśmiechała się pod nosem. Po tym uśmiechu
Rackhir zorientował się, że właściwie rozegrali to spotkanie. Sorana przysłuchiwała się też
uważnie. Rackhir zaklął po cichu. Władcy Chaosu dowiedzą się o wszystkim i nawet jeżeli
Tanelorn zdoła uzyskać pomoc od Szarych Władców, Chaos będzie miał czas przedsięwziąć
odpowiednie kroki, by zapobiec uratowaniu miasta.
Mówca Szarych Władców dźwięczną mową porozumiał się ze swymi kompanami, po
czym odezwał się znowu:
- Z rzadka jedynie mamy zaszczyt gościć równie odważnych i inteligentnych ludzi. W
jaki sposób nasze dyletanckie umysły mogą oddać przysługę waszej sprawie?
Rackhir nagle zorientował się, niemal śmiejąc się z tej niespodziewanej myśli, że
Szarzy Władcy wcale nie byli aż tak mądrzy. Za pomocą pochlebstwa udało im się uzyskać
ich pomoc.
- Narjhan z Chaosu prowadzi wielką armię ludzkich szumowin, armię żebraków -
powiedział Czerwony Łucznik. - Przysiągł, że zmiecie z powierzchni ziemi Tanelorn i zabije
wszystkich jego mieszkańców. Potrzeba nam jakiegoś rodzaju magicznej pomocy, by
zmierzyć się z kimś równie potężnym jak Narjhan i pokonać żebraków.
- Przecież Tanelorn nie można zniszczyć - powiedział Szary Władca.
- Miasto jest wieczne... - odezwał się inny.
- Ale to wyobrażenie... - mruknął trzeci.
- W Kaleef żyją żuki - rzekł Szary Władca, który do tej pory jeszcze się nie odzywał. -
Wytwarzają specyficznego rodzaju jad.
- Żuki, panie? - zapytał Rackhir.
- Są wielkie jak mamuty - wytłumaczył trzeci Władca - ale mogą zmieniać swój
rozmiar, a także rozmiar zdobyczy, jeżeli nie mieści się w ich gardzieli.
- Jeżeli już o to chodzi - odezwał się pierwszy mówca - góry na południu naszej krainy
zamieszkuje chimera. Potrafi zmieniać postać, a co więcej, nienawidzi Chaosu, gdyż to
właśnie Chaos ją stworzył i pozbawił własnego kształtu.
- Jest też czterech braci z Himerscahl, którzy posiedli moc czarnoksięską -
zaproponował drugi Władca, lecz pierwszy przerwał mu:
- Ich magia nie działa poza ich własną płaszczyzną -powiedział. - Myślałem raczej o
wskrzeszeniu Błękitnego Czarodzieja.
- Zbyt niebezpieczne, a w dodatku przekraczające nasze możliwości - rzekł jego
towarzysz.
Spór trwał. Rackhir i Lamsar czekali w milczeniu.
W końcu odezwał się pierwszy mówca:
- Zdecydowaliśmy, że Żeglarze z Xerlerenes najlepiej będą wam mogli pomóc w
obronie Tanelorn. Musicie udać się w góry Xerlerenes i odnaleźć ich jezioro.
- Rozumiem - powiedział Lamsar. - Górskie jezioro.
- Nie - odezwał się Władca. - Ich jezioro leży nad górami. Poszukamy kogoś, kto
mógłby was tam zabrać. Być może udzielą wam pomocy.
- Czy nie możecie zagwarantować nic ponadto?
- Nie. Wtrącanie się w sprawy innych nie leży w naszej naturze. Żeglarze sami
zadecydują, czy wam pomogą, czy nie.
- Rozumiem - powiedział Rackhir. - Dziękujemy.
Ile czasu minęło odkąd opuścił Tanelorn? Ile jeszcze pozostało czasu do ataku
żebraków Narjhana na miasto? Czy może już on nastąpił?
Nagle, jakby sobie o czymś przypominając, rozejrzał się za Soraną, lecz kobiety nie
było w namiocie.
- Gdzie leżą góry Xerlerenes? - pytał właśnie Lamsar.
- Nie w naszym królestwie - odparł jeden z Szarych Władców. - Znajdziemy wam
przewodnika.
Soraną wypowiedziała słowo, które natychmiast przeniosło ją w błękitny, dobrze jej
znany przejściowy świat. W krainie tej nie było innych kolorów poza niezliczonymi
odcieniami błękitu. Tutaj kobieta czekała, aż Eequor zauważy jej obecność. Ponieważ czas
nie płynął w tym miejscu, nie potrafiła powiedzieć, jak długo trwa oczekiwanie.
Na znak dowódcy horda żebraków powoli, niezdyscyplinowanie zatrzymała się
wreszcie. Głos zadudnił spod hełmu, który zawsze okrywał twarz Władcy Chaosu.
- Jutro ruszymy na Tanelorn. Nadejdzie wreszcie długo oczekiwana chwila. Teraz
rozbijcie obóz. Jutro Tanelorn zostanie ukarane, a kamienie, z których zbudowano jego niskie
domy staną się jedynie pyłem unoszonym na wietrze.
Milion żebraków podnieconym szmerem głosów dał wyraz swej radości. Nikt nie
zapytał, dlaczego wędrowali tak daleko. Dowodziło to potęgi Narjhana.
W Tanelorn Brut i Zaś Jednoręki cichym, opanowanym głosem rozmawiali o naturze
śmierci. Przepełniał ich smutek, lecz bardziej niż siebie żałowali Tanelorn, które wkrótce
miało zginąć. Na zewnątrz mizerna armia usiłowała otoczyć kordonem miasto, ale
wojowników było tak niewielu, że nie udało im się wypełnić przerw miedzy ludźmi. W
domach zapłonęły światła, jak gdyby po raz ostatni. Wosk żałobnie kapał ze świec.
Sorana, spocona jak zawsze po epizodzie w świecie przejściowym, powróciła na
płaszczyznę zajmowaną przez Szarych Władców i odkryła, że Rackhir, Lamsar i ich
przewodnik szykują się już do drogi. Eequor powiedziała jej, co robić: zadaniem Sorany było
nawiązanie kontaktu z Narjhanem. Reszty mieli dokonać Władcy Chaosu. Odziana na czarno
kobieta przesłała ręką całusa swemu byłemu kochankowi, który w środku nocy opuszczał
właśnie obóz. Czerwony Łucznik uśmiechnął się do niej wyzywająco, ale gdy odwrócił twarz,
zmarszczył brwi i ruszył w milczeniu za swymi kompanami do Doliny Prądów, gdzie
znajdowało się przejście do świata, w którym piętrzyły się góry Xerlerenes. Ledwo się tam
znaleźli, zaraz zawisło nad nimi niebezpieczeństwo.
Ich przewodnik, wędrowiec imieniem Timeras, wskazał ręką na nocne niebo, na
którym rysowały się kontury wysokich turni.
- W tym świecie panują Żywioły Powietrza - powiedział. - Spójrzcie!
Ujrzeli pikujące w dół stado sów. Wielkie oczy gorzały złowieszczo. Dopiero gdy
ptaki zbliżyły się, wędrowcy zobaczyli, jakie są olbrzymie: wzrostem niemalże dorównywały
ludziom. Siedząc w siodle Rackhir napiął cięciwę łuku.
- W jaki sposób tak szybko mogli odkryć naszą obecność? - zastanawiał się Timeras.
- Sorana - odparł krótko Rackhir, zajęty łukiem. - Musiała ostrzec Władców Chaosu, a
ci wysłali te przerażające ptaszyska.
Pierwsza z sów pomknęła w dół z rozcapierzonymi pazurami i półotwartym dziobem.
Czerwony Łucznik posłał strzałę prosto w pierzastą gardziel. Ptak wrzasnął i z trudem wzbił
się w górę. Rackhir wypuszczał z jęczącej cięciwy strzałę za strzałą. Pociski trafiały w cel
przy akompaniamencie świstu miecza Timerasa, który ciął uskrzydlonych przeciwników,
uchylając się przed szponami nurkujących bestii.
Lamsar przyglądał się bitwie, lecz nie brał w niej udziału. Wydawało się, że zamyślił
się właśnie w momencie, gdy jak najbardziej pożądane było szybkie działanie.
Jeżeli w tym świecie dominują powietrzne duchy, rozważał pustelnik, to ulękną się
silniejszych przedstawicieli innych żywiołów. I Lamsar gorączkowo starał się przypomnieć
sobie odpowiednie zaklęcie.
Gdy wreszcie udało im się przepędzić sowy, Rackhirowi pozostały zaledwie dwie
strzały w kołczanie. Najwyraźniej ptaszyska nie były przyzwyczajone do skutecznie broniącej
się zdobyczy i pewne swej przewagi nie atakowały zbyt zaciekle.
- Przypuszczam, że czekają na nas jeszcze inne niebezpieczeństwa - powiedział
Rackhir cokolwiek drżącym głosem. - Władcy Chaosu z pewnością użyją rozmaitych
środków, by nas powstrzymać. Jak daleko jeszcze do Xerlerenes?
- Niezbyt daleko - odparł Timeras. - Ale to ciężka droga.
Ruszyli naprzód. Lamsar jechał za nimi, zatopiony we własnych myślach.
Wędrowcy pędzili wierzchowce wzdłuż stromej, górskiej ścieżki. Po jednej jej stronie
ziała bezdenna przepaść. Rackhir, niezbyt pewnie czujący się na wysokości, trzymał się jak
najbliżej zbocza góry. Gdyby miał jakichś Bogów, do których mógłby się modlić,
niewątpliwie czyniłby to w tej chwili.
Gdy minęli załom skalny, ujrzeli naprzeciwko nadlatujące - czy też nadpływające -
olbrzymie ryby. Stwory, wielkie niczym rekiny, świeciły własnym światłem. Obdarzone były
potężnymi płetwami, za pomocą których szybowały w powietrzu, wyglądając niczym sunące
nad dnem morskim płaszczki. Najwyraźniej stworzenia te wiele łączyło z rybami. Timeras
wyciągnął miecz, lecz Rackhirowi pozostały tylko dwie strzały. Jego łuk miał więc stać się
bezużyteczny, jako że powietrznych ryb było bardzo wiele.
Lamsar jednak roześmiał się tylko i przemówił wysokim głosem, dobitnie akcentując
każdą sylabę:
- Crackhor - pishtasta salafar!
Wielkie, ogniste kule zmaterializowały się na tle czarnego nieba. Płomienne pociski
wielokolorowego ognia przybrały dziwne, wojenne kształty i pomknęły w stronę
nienaturalnych ryb.
Płomienie osmaliły olbrzymie cielska. Stwory wrzasnęły, zajęły się ogniem i płonąc
runęły w głęboki wąwóz.
- Żywioły Ognia! - wykrzyknął Rackhir.
- Powietrzne duchy boją się podobnych istot - odparł Lamsar spokojnie.
Ogniste istoty towarzyszyły im przez resztę drogi do Xerlerenes. Nie odstępowały
podróżnych aż do nastania świtu, odstraszając innych wrogów, których najwyraźniej nasłali
na nich Władcy Chaosu.
O świcie ujrzeli łodzie z Xerlerenes. Stały na kotwicach pośród spokojnego nieba.
Kłębiaste chmury baraszkowały wokół smukłych stępek, olbrzymie żagle były zwinięte.
- Żeglarze mieszkają na pokładzie swych statków - powiedział Timeras - gdyż tylko
one nie podlegają prawom natury.
Timeras przyłożył złożone dłonie do ust. Jego okrzyk poniósł się daleko w rześkim
powietrzu poranka:
- Żeglarze z Xerlerenes, mieszkańcy powietrza, przybyli goście z błaganiem o pomoc!
Na jednej z burt czerwono-złotego żaglowca pojawiła się czarna, brodata twarz.
Mężczyzna osłonił oczy przed wschodzącym słońcem i popatrzył w dół na przybyłych, po
czym zniknął znowu.
Po pewnym czasie drabinka z cienkich rzemyków wijąc się jak wąż ześlizgnęła się po
burcie aż do miejsca, w którym na górskim szczycie siedzieli na koniach wędrowcy. Timeras
uchwycił ją, sprawdził jej wytrzymałość i począł się wspinać. Rackhir wyciągnął rękę i
unieruchomił drabinkę. Wydawało się, że jest zbyt cienka, by unieść ciężar człowieka, lecz
ledwo ujął ją w dłonie, wiedział, że mocniejszej nie widział w życiu.
Lamsar burknął coś gniewnie, gdy Rackhir gestem wskazał, że ma podążyć za
Timerasem, lecz udało mu się dostać na pokład wcale zwinnie. Czerwony Łucznik ruszył w
górę jako ostatni, unosząc się w przestworzach wysoko ponad turniami, pnąc się w stronę
żeglującego w powietrzu statku.
Flota składała się z jakichś dwudziestu czy trzydziestu łodzi. Rackhir odniósł
wrażenie, że Tanelorn miałoby szansę, gdyby Żeglarze ruszyli mu na ratunek - oczywiście
jeżeli miasto jeszcze nie padło. Tak czy owak jednak Narjhan dowie się, jakiego rodzaju
pomocy szukają obrońcy.
Wygłodniałe psy szczekaniem powitały poranek i horda żebraków, budząc się po
nocy, którą spędziła śpiąc na gołej ziemi, ujrzała Narjhana już na koniu, rozmawiającego z
jakimś przybyszem. Była nim dziewczyna w czarnych szatach, które falowały wokół niej
jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Na smukłej szyi zawieszony miała klejnot.
Zakończywszy rozmowę, Narjhan rozkazał, by przyprowadzono konia dla gościa.
Dziewczyna jechała tuż za Władcą Chaosu, za nimi zaś podążała cała armia żebraków,
pokonując ostatni etap znienawidzonej podróży do Tanelorn.
Ujrzawszy, jak słabo strzeżone jest cudowne miasto, żebracy roześmiali się głośno,
lecz Narjhan i jego towarzyszka wpatrywali się w niebo.
- Może jeszcze zdążymy - odezwał się głuchym głosem Władca Chaosu, dając rozkaz
do ataku.
Żebracy, wyjąc, puścili się biegiem w stronę miejskich murów. Rozpoczął się atak.
Brut wyprostował się w siodle. Po twarzy spływały mu łzy, niknąc w brodzie. W
urękawiczonej dłoni trzymał olbrzymi topór wojenny. Drugą ręką podtrzymywał leżącą w
poprzek siodła nabijaną kolcami maczugę.
Zas Jednoręki dzierżył długi i ciężki miecz o szerokim ostrzu, z wyobrażonym na
rękojeści kroczącym złotym lwem. Ostrze to pomogło mu zdobyć tron w Andlermaigne,
wątpił jednak, czy z jego pomocą zdoła zachować pokój w Tanelorn. U boku Zasa stał Uroch
z Nievy o pobladłej lecz gniewnej twarzy. Uroch przyglądał się nadciągającej nieuchronnie
okrytej łachmanami gromadzie.
Wrzeszcząc, żebracy zwarli się w walce z obrońcami Tanelorn. Chociaż słabsi
liczebnie, wojownicy walczyli zaciekle, gdyż bronili nie tylko swego życia i tego, co w tym
życiu ukochali; bronili wszystkiego, co nadawało życiu sens.
Narjhan siedział na koniu, obserwując bitwę. Sorana zatrzymała się u jego boku.
Władca Chaosu nie mógł brać czynnego udziału w walce, a jedynie przyglądać się jej i w
razie potrzeby zastosować magię, by wspomóc swe sługi lub bronić własnej osoby.
Obrońcom Tanelorn cudem udawało się powstrzymywać napór rozwrzeszczanej
hordy. Ich broń ociekała krwią, wznosząc się i opadając pośród morza kotłujących się ciał,
połyskując czerwonawym światłem świtu.
Pot zmieszał się ze słonymi łzami w szczeciniastej brodzie Bruta. Lashmaryjczyk
zwinnie zeskoczył z grzbietu swego czarnego konia, gdy zwierzę rżąc żałośnie zwaliło się na
ziemię. W gardle narastał mu szlachetny okrzyk bojowy przodków i chociaż nie bardzo
pasował on do tej haniebnej walki, Brut, wywijając ostrym toporem i rozłupującą wszystko w
drzazgi maczugą, pozwolił wydostać mu się z rykiem z krtani. Nie miał jednak nadziei w
sercu; Rackhir nie powrócił i Tanelorn było skazane na zagładę. Pocieszał go jedynie fakt, że
umrze wraz z miastem, a jego krew zmiesza się z popiołami Tanelorn.
Także Zas poczynał sobie dzielnie, póki nie padł z roztrzaskaną czaszką. Biegnący w
stronę Urocha z Nievy żebracy zmasakrowali stopami jego starcze ciało. Dusza Zasa, nadal
zaciskającego dłoń na złotej rękojeści miecza, opuszczała właśnie ciało, by zniknąć w
Otchłani, gdy Uroch również zginął w walce.
I wówczas nagle Statki z Xerlerenes zmaterializowały się na niebie i Brut, zerknąwszy
przypadkowo w górę, wiedział, że Rackhir wreszcie powrócił, chociaż mogło być już za
późno.
Narjhan także spostrzegł Statki. Zawczasu przygotował się na ich spotkanie.
Żaglowce szybowały w przestworzach, otoczone przez Żywioły Ognia, które
zawezwał Lamsar. Duchy powietrza i płomienia przybyły na ratunek słabnącemu Tanelorn...
Żeglarze przygotowali się do walki. Czarne twarze przybrały pełen koncentracji
wygląd, gęste brody skrywały uśmiech. Mężczyźni z Xerlerenes przysposobili wojenny
rynsztunek. Różnego rodzaju broń - długie, hakowate trójzęby, stalowe sieci, zakrzywione
miecze, wydłużone harpuny - połyskiwała w świetle poranka. Rackhir stał na dziobie
prowadzącego statku. W kołczanie miał pełno smukłych strzał ofiarowanych przez Żeglarzy.
Pod sobą widział Tanelorn. Widok wciąż nie zdobytego miasta sprawił mu ulgę.
Dostrzegł też kłębiących się wojowników, ale z tej wysokości nie potrafił powiedzieć,
czy są to przyjaciele, czy wrogowie. Lamsar krzyknął w stronę uwijających się dokoła
Żywiołów Ognia, wydając im instrukcje. Timeras uśmiechnął się szeroko i trzymał miecz w
pogotowiu. Żaglowiec zakołysał się na wietrze i opuścił niżej.
Teraz zobaczył Narjhana i stojącą obok Soranę.
- Ta suka ostrzegła go, przygotował się na nasze przybycie - powiedział Rackhir,
zwilżając wargi i wyciągając strzałę z kołczana.
Statki z Xerlerenes opuszczały się coraz niżej, żeglując na prądach powietrza. Złote
żagle wypełniały się wiatrem. Załoga zgromadziła się na jednej burcie, rwąc się do walki.
I wówczas Narjhan wezwał Kyrenee.
Wielka niczym burzowa chmura, czarna jak Piekło, z którego pochodziła, Kyrenee
uformowała się z powietrza. Jej bezkształtne cielsko ruszyło w stronę Statków z Xerlerenes,
bryzgając dokoła strumieniami trucizny. Olbrzymie macki owijały się wokół nagich ciał
krzyczących Żeglarzy, miażdżąc je w swym uścisku.
Lamsar pośpiesznie przywołał ogniste istoty, zajęte pożeraniem żebraków. Żywioły
utworzyły jedną wielką płomienistą kulę, która pomknęła na spotkanie Kyrenee.
Dwie masy zderzyły się z towarzyszącym temu wybuchem, oślepiające Czerwonego
Łucznika różnokolorowym światłem. Statki rozkołysały się i rozedrgały tak, że kilka z nich
przewróciło się stępką do góry, a ich załogi poleciały w dół na pewną śmierć.
Eksplozja rozniosła dokoła fragmenty płomiennej kuli i strzępy trującego czarnego
ciała Kyrenee, które uśmiercały wszystko, co stanęło na ich drodze, po czym znikały.
Powietrze wypełniło się smrodem, odorem spalenizny, pozostałością po żywiołach.
Kyrenee umarła. Jeszcze przez moment niosło się jej zamierające wycie. Żywioły
Ognia, umierając lub wracając do własnej sfery, wyblakły i znikły. To, co pozostało z ciała
wielkiej Kyrenee, opadło powoli na ziemię i przykryło część kłębiących się wokół żebraków.
Jedynym, co pozostało po olbrzymiej rzeszy ludzi, była rozciągająca się szeroko mokra
plama, pokryta zbielałymi kośćmi.
- Szybko, dokończcie walki, nim Narjhan zdoła przywołać inne potwory - krzyknął
Rackhir.
Żaglowce spłynęły niżej. Żeglarze zarzucali stalowe sieci, wciągając na pokład wielką
liczbę żebraków, harpunami i trójzębami dobijając rzucających się nieszczęśników.
Rackhir wypuszczał strzałę za strzałą, z satysfakcją widząc, że każda z nich trafiała
nieprzyjaciela właśnie tam, gdzie ją wycelował. Pozostali przy życiu obrońcy Tanelorn,
prowadzeni przez Bruta, lepkiego od krwi, lecz uśmiechającego się na myśl o zwycięstwie,
rzucili się na przerażonych żebraków.
Narjhan nie ruszał się z miejsca, gdy jego ludzie, uciekając, kłębili się wokół niego i
dziewczyny. Sorana, wyglądająca na przestraszoną, spojrzała w górę i napotkała wzrok
Rackhira. Czerwony Łucznik wycelował w nią strzałę, lecz rozmyślił się i strzelił w stronę
Narjhana. Pocisk przebił czarną zbroję, lecz nie mógł wyrządzić krzywdy Władcy Chaosu.
Wtedy Żeglarze z Xerlerenes zarzucili ze statku, na którym płynął Rackhir,
największą sieć i złapali w nią Narjhana razem z Sorana.
Krzycząc z ożywieniem wciągnęli szamoczące się ciała na pokład. Rackhir podbiegł
kawałek, by obejrzeć zdobycz. Sorana miała biegnące w poprzek twarzy zadrapanie od
stalowej sieci, ale Narjhan leżał nieruchomy i przerażający.
Rackhir wyszarpnął topór z rąk jednego z Żeglarzy i kopnięciem zrzucił czarny hełm,
stawiając stopę na piersi pokonanego.
- Pożegnaj się z życiem, Narjhanie z Chaosu! - krzyknął w bezrozumnym
podnieceniu. Radość ze zwycięstwa przyprawiła go niemal o histerię, gdyż pierwszy raz się
zdarzyło, że śmiertelnik pokonał Władcę Chaosu.
Jednakże zbroja była pusta, jak gdyby nigdy nie wypełniało jej ciało. Narjhan zniknął.
Spokój zapanował na pokładzie Statków z Xerlerenes i ponad miastem Tanelorn.
Pozostali przy życiu wojownicy zgromadzili się na miejskim rynku i wiwatując świętowali
zwycięstwo.
Friagho, Kapitan Żeglarzy podszedł do Rackhira i wzruszył ramionami.
- Nie złowiliśmy tego, dla którego tu przypłynęliśmy, ale i tak sporo ryb złapało się w
nasze sieci. Dziękujemy za połów, przyjacielu.
Rackhir uśmiechnął się i położył dłoń na czarnym ramieniu Friagha.
- Dziękujemy za pomoc. Oddaliście nam wielką przysługę.
Friagho ponownie wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę zdobyczy, unosząc w
górę trójząb. Nagle Rackhir krzyknął:
- Nie, Friagho. Pozwól mi zachować zawartość tej sieci.
Sorana, gdyż to ona była zawartością, o której mówił Czerwony Łucznik, spojrzała
niespokojnie, jak gdyby wolała raczej zostać przebita trójzębem Żeglarza.
- Oczywiście, Rackhirze - odparł Friagho. - Na tej ziemi zostało jeszcze mnóstwo
ludzi. -1 pociągnął za sieć, by uwolnić dziewczynę.
Sorana wstała, drżąc na całym ciele i spoglądając na Rackhira lękliwie. Czerwony
Łucznik uśmiechnął się dość przyjaźnie i powiedział:
- Podejdź tutaj, Sorano.
Podeszła wiec do niego i stanęła, wpatrując się rozszerzonymi oczami w kościstą,
sokolą twarz. Śmiejąc się głośno, Rackhir podniósł dziewczynę i zarzucił ją sobie na ramię.
- Tanelorn jest bezpieczne! - krzyknął. - Tak jak ja nauczysz się miłować spokój tego
miejsca! - I począł schodzić po drabince, którą Żeglarze opuścili na jednej z burt.
Lamsar czekał na nich na dole.
- Odchodzę teraz do mej samotni - powiedział.
- Dziękuję ci za pomoc - odparł Rackhir. - Bez niej Tanelorn nie istniałoby już.
- Tanelorn będzie istnieć zawsze, póki żyć będą ludzie - powiedział pustelnik. - Bo to
nie jest miasto, którego murów dziś broniliście. Tanelorn to ideał, utopia.
I Lamsar uśmiechnął się.