background image

STEPHANIE LAURENS 

JAK USIDLIĆ KAWALERA? 

Tłumaczyła Anna Bartkowicz 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

- Więc przed kim uciekamy? Przed diabłem? - Pytanie, zadane, niewinnym tonem 

przez stajennego i wiernego giermka, wywołało grymas na twarzy Harry'ego Lestera. 

- Gorzej, mój drogi Dawlish, gorzej. Przed podstarzałymi swatkami i salonowymi 

lwicami. 

Harry nie pofatygował się,  żeby zwolnić na zakręcie. Jego siwki, eleganckie i silne, 

szły naprzód, całkiem zadowolone z tego, że mają w pyskach wędzidła, ciągnąc za sobą 

kariolkę. Newmarket było już niedaleko. 

- A poza tym nie uciekamy. To się nazywa strategiczny odwrót. 

- Naprawdę? No cóż, nie można pana za niego winić. Bo kto by pomyślał, że pan Jack 

się podda. I to właściwie bez walki. 

Harry, wiedząc, że Dawlish, siedzący za nim na koźle, nie może zobaczyć jego miny, 

pozwolił sobie na uśmiech. Wierny sługa towarzyszył mu zawsze i wszędzie od czasu, gdy 

jako piętnastoletni chłopak stajenny zaopiekował się drugim z kolei synem Lesterów po raz 

pierwszy posadzonym na grzbiecie kucyka. 

- Nie martw się, stary zrzędo. Zapewniam cię, że ja nie mam zamiaru ulec wdziękom 

żadnej kusicielki. 

- To się łatwo mówi. A jak przyjdzie co do czego, trudno się im oprzeć. Niech pan 

popatrzy na pana Jacka. 

- Wolę tego nie robić - uciął Harry. 

Myśl o tym, że jego starszy o dwa lata brat tak szybko dał się usidlić, odbierała mu 

pewność siebie i dobry humor. Przed ponad dziesięciu laty rozpoczynali razem światowe 

życie, a oto teraz został sam. Co prawda, Jack miał mniej powodów od niego, by 

kwestionować wartość miłości, jednak fakt, że jej uległ bynajmniej nie wbrew swej woli, 

wyprowadzał Harry'ego z równowagi. 

Opuścił Londyn z nadzieją, że nie czyni tego na zawsze. Sądził, że, przyczaiwszy się 

poza stolicą, przeczeka aż do czasu, gdy damy z towarzystwa zapomną o nim, i liczył, że to 

się stanie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu. 

Nie miał złudzeń co do tego, jaką zdobył sobie reputację - lwa salonowego, hulaki i 

rozpustnika, wcielonego diabła, przedniego jeźdźca i hodowcy koni, boksera amatora, 

doskonałego strzelca oraz myśliwego - w sensie dosłownym i przenośnym. Z drugiej strony 

jednak wiedział, że pieniądze, którymi ostatnio zostali pobłogosławieni zarówno on, jak i jego 

background image

bracia, Gerald i Jack, sprawią,  że wiele grzechów zostanie mu wybaczonych. Dzięki swym 

wrodzonym talentom i pozycji, którą zapewniało mu urodzenie, spędził ostatnie dziesięć lat 

przyjemnie, smakując w równym stopniu wina, co wdzięków kobiet. Nie było takiej, która by 

mu się oparła, ani też takiej, która by zakwestionowała jego rozpustny tryb życia. 

Teraz jednak, gdy został  właścicielem znacznej fortuny, zaczną się ustawiać w 

kolejce, by to uczynić. Mogą wysilać się do woli - on i tak żadnej nie ulegnie. 

Prychnął i skupił uwagę na drodze. Przed nimi znajdowało się skrzyżowanie z 

gościńcem prowadzącym do Cambridge. Konie szły naprzód niestrudzenie, mimo przebytej 

drogi z Londynu. Wyprzedzili kilka powozów, wiozących przeważnie dżentelmenów, którzy 

pragnęli, by wyścigi konne w Newmarket rozpoczęły się jak najprędzej. 

Wokół nich rozciągało się płaskie wrzosowisko, na którym tylko gdzieniegdzie rosły 

kępy drzew, w oddali majaczyły zagajniki. Do gościńca prowadzącego do Cambridge nie 

zbliżał się żaden powóz. Harry skierował zaprzęg na bitą drogę. Newmarket i jego wygodną 

kwatera w hotelu Pod Herbem były oddalone zaledwie o kilka mil. 

- W lewo! - rozległ się ostrzegawczy okrzyk Dawlisha. 

Harry zauważył jakiś ruch w kępie przydrożnych drzew. 

Skierował zaprzęg w lewo, przekładając lejce do lewej dłoni, a prawą sięgnął po 

pistolet znajdujący się pod siedzeniem. 

Ściskając go mocno, zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. 

Dawlish, który także trzymał duży kawaleryjski rewolwer, skomentował to 

następującymi słowy: 

- W biały dzień na królewskim gościńcu! Co to się dzieje? Dokąd zmierza ten świat? 

Kariolka pojechała szybko dalej. 

Harry nie zdziwił się,  że mężczyźni przyczajeni między drzewami nie próbowali 

nawet ich atakować. Byli na koniach, ale mimo to mieliby ogromne trudności z zatrzymaniem 

rączych siwków. Zanim doliczył do pięciu, pozostali w tyle. Jego uszu dobiegły tylko ich 

przekleństwa. 

- A niech mnie - odezwał się Dawlish. - Mieli tam nawet wóz ukryty między 

drzewami. Muszą być piekielnie pewni łupu. 

Harry zmarszczył brwi. 

Przed nimi widniał zakręt drogi. Gdy skręcili, Harry otworzył szeroko oczy ze 

zdumienia. 

Ściągnął lejce z całej siły. Siwki zatrzymały się gwałtownie, a kariolka stanęła w 

poprzek drogi, kołysząc się przez chwilę na resorach. 

background image

Z kozła posypały się przekleństwa. 

Harry nie zwrócił na nie uwagi. Dawlish wciąż znajdował się na koźle, a nie w 

przydrożnym rowie. Ale widok, jaki przedstawił się ich oczom, był obrazem katastrofy. 

W poprzek gościńca leżał na boku powóz. Wyglądało na to, że rozpadło się jedno z 

tylnych kół, wskutek czego ciężki i obciążony mnóstwem bagażu pojazd przewrócił się. 

Wypadek zdarzył się przed chwilą. Znajdujące się w powietrzu koła wciąż się obracały. Harry 

zobaczył  młodego chłopaka, prawdopodobnie stajennego, który usiłował wyciągnąć z rowu 

histerycznie zachowującą się dziewczynę. A drugi, starszy człowiek - sądząc po stroju, 

stangret - pochylał się nad siwowłosą kobietą leżącą na ziemi. 

Konie zaprzężone do powozu były spłoszone. 

Harry i Dawlish, bez słowa, zeskoczyli na ziemię i podbiegli, żeby je uspokoić. 

Zabrało im to dobre pięć minut, po czym Harry zostawił konie w rękach swego 

stajennego i podszedł do starszej kobiety. Jęczała, leżąc sztywno na ziemi, z zamkniętymi 

oczami i rękami skrzyżowanymi na płaskiej piersi. 

- Och, moja kostka! - narzekała słabym głosem, krzywiąc się. - A niech cię, Joshua, 

rozprawię się z tobą, gdy już stanę na nogi, obiecuję ci to. - Tu syknęła z bólu. - To znaczy, 

jeżeli kiedykolwiek stanę na nogi - dodała. 

Do Harry'ego zbliżył się stangret. 

- Czy w środku ktoś jest? - zapytał go Harry, unosząc pytająco brwi. 

Na twarzy stangreta odmalowało się przerażenie. 

- O mój Boże! - zawołała starsza kobieta, siadając. - Nasza pani i panienka Heather! - 

Spojrzała spłoszona na powóz. - Do diabła z tobą, Joshua! Co ty sobie myślisz?! Zajmujesz 

się mną, kiedy tam jest nasza pani! 

Uderzyła go po nogach i popchnęła w stronę powozu. 

- Tylko bez paniki! 

Te słowa, wypowiedziane tonem spokojnym i pewnym, dobiegły z wnętrza powozu. 

- Nam nic nie jest. No, może jesteśmy trochę przestraszone. - Tu dźwięczny, bardzo 

kobiecy głos przerwał z lekkim wahaniem, a po chwili dodał: - Ale nie możemy się wydostać. 

Harry z cichym przekleństwem na ustach ruszył w stronę pojazdu, zatrzymując się 

tylko po to, żeby pozbyć się płaszcza i wrzucić go do kariolki. Podszedłszy do tylnego koła, 

wspiął się i stojąc na poziomym boku powozu, pochylił się i otworzył drzwiczki. 

Zajrzał do środka. 

Aż zamrugał oczami, bo widok, jaki ujrzał, był zachwycający. W snopie światła 

padającego przez otwarte drzwiczki stała kobieta. Jej uniesiona w górę twarz miała kształt 

background image

serca. Szerokie czoło okalały włosy zaczesane surowo do tyłu. Kobieta miała wyraziste rysy - 

prosty nos i pełne, pięknie wykrojone wargi oraz delikatny, choć znamionujący 

zdecydowanie, podbródek. 

Jej cera przypominała kość słoniową, miała barwę bezcennych pereł. Wzrok Harry'ego 

bezwiednie przesunął się z jej policzków na wdzięcznie wygiętą delikatną szyję i spoczął na 

dojrzałych, pełnych piersiach. Z tego miejsca, gdzie stał, patrząc z góry, Harry widział je 

dobrze, choć podróżny strój damy nie był w żadnym wypadku nieskromny. 

Harry poczuł mrowienie w dłoniach. 

Z głębi karety patrzyły na niego błękitne oczy ocienione długimi czarnymi rzęsami. 

Przez chwilę Lucinda Babbacombe nie była pewna, czy nie uderzyła się w głowę. Bo 

skąd mógł wziąć się ten widok wyczarowany z jej najskrytszych marzeń? 

Oto - wspierając się silnymi nogami o obramowanie drzwiczek karety - stał nad nią 

mężczyzna wysoki i szczupły o szerokich barach i wąskich biodrach. Złociste włosy 

prześwietlało słońce. Świeciło z tyłu, więc nie mogła dostrzec rysów twarzy. 

Odwróciła głowę, jednak zanim to uczyniła, zdążyła dojrzeć jego elegancki strój - 

doskonale leżący szary surdut i obcisłe ineksprymable w kolorze kości słoniowej, pod 

którymi rysowały się długie mięśnie ud. Łydki opinały błyszczące cholewy długich butów, a 

świeża koszula lśniła bielą. Mężczyzna nie miał u pasa łańcuszka od zegarka, a jedyną jego 

ozdobą była złota szpilka u krawata. 

Według ogólnie przyjętych poglądów strój taki czynił dżentelmena nieinteresującym. 

Nieciekawym. Lucinda pomyślała jednak, że ogólnie przyjęte poglądy są w tym wypadku 

błędne. 

Mężczyzna poruszył się i wyciągnął ku niej ogromnie elegancką  dłoń o długich 

palcach. 

- Proszę się chwycić. Wyciągnę panią. Jedno koło się rozpadło. Nie można więc 

postawić powozu. 

Głos miał dźwięczny i wymawiał wyrazy, nieco je przeciągając. Lucinda spojrzała na 

niego zza rzęs. Przyklęknął na jednym kolanie, pochylając się nad otworem drzwiczek. 

Poruszył niecierpliwie ręką. W złotym sygnecie zabłysnął ciemny szafir. Odpędzając od 

siebie myśl o tym, że wybawienie może okazać się bardziej niebezpieczne niż sama 

katastrofa, Lucinda wyciągnęła rękę. 

Ich dłonie się spotkały. Długie palce mężczyzny objęły jej nadgarstek. Lucinda 

chwyciła podaną sobie rękę również drugą dłonią i została uniesiona w górę. 

Wstrzymała oddech. Silne ramię opasało jej kibić. Zdała sobie sprawę,  że klęczy w 

background image

objęciach nieznajomego, dotykając piersiami jego torsu. 

Jej oczy znajdowały się na poziomie jego ust. Usta te były tak surowe jak jego ubiór - 

rzeźbione i stanowcze. Szczękę miał wyraźnie zarysowaną, a patrycjuszowski nos świadczył 

o szlachetności przodków. Puścił jej dłonie. Oparła je o jego tors. Jedno jej biodro przyciskało 

się do jego biodra, a drugie do umięśnionego uda. Lucindzie zabrakło tchu. 

Ostrożnie uniosła wzrok i, spojrzawszy nieznajomemu w oczy, zobaczyła morze - 

spokojne i jasne, chłodne, krystaliczne, bladozielone. 

Zahipnotyzowana zanurzyła się w tym morzu, jej skórę opływały fale ciepła, umysł 

poddał się doznaniom. Bezwiednie pochyliła się w jego stronę. Wstrząsnął nią dreszcz. 

Poczuła, że i on doznaje tego samego, że jego mięśnie drżą, a potem nieruchomieją. 

- Ostrożnie - powiedział, wstając i podtrzymując ją. 

Lucinda zastanowiła się, przed jakim niebezpieczeństwem ją ostrzega. 

Odrywając od niej ręce, Harry starał się nad sobą zapanować. 

- Będę panią musiał spuścić na ziemię. 

Spoglądając w dół, Lucinda zdołała tylko kiwnąć głową. 

Odległość wynosiła ponad sześć stóp. Poczuła,  że on, stojąc za nią, porusza się, a 

potem drgnęła, gdy wsunął dłonie pod jej ramiona. 

- Proszę nie czynić gwałtownych ruchów ani nie próbować zeskoczyć. Puszczę panią 

dopiero, gdy będzie już panią trzymał stangret. 

Joshua czekał na dole. Lucinda skinęła głową. Nie była w stanie wymówić ani słowa. 

Harry chwycił ją mocno i opuścił. Stangret szybko chwycił ją za nogi. Harry puścił, a 

jego palce przesunęły się po zewnętrznych stronach jej miękkich piersi. Nie mógł temu 

zapobiec. 

Poczuwszy ziemię pod stopami, Lucinda z przyjemnością  uświadomiła sobie, że 

znowu panuje nad własnym umysłem. To, co zakłóciło jej kontrolę nad nim, było, dzięki 

Bogu, tylko chwilowe. 

Spojrzała szybko za siebie, by się przekonać, że jej wybawca odwrócił się z zamiarem 

oddania podobnej przysługi jej pasierbicy. Doszedłszy do wniosku, że siedemnastoletnia 

Heather będzie prawdopodobnie znacznie mniej podatna na jego czary niż ona sama, Lucinda 

pozwoliła mu robić, co należy. 

Rozejrzawszy się naokoło, podeszła do rowu i pochyliwszy się, wymierzyła służącej 

Amy siarczysty policzek. 

- Dosyć - powiedziała, jakby chodziło o zagniatanie ciasta. - Chodź teraz i pomóż 

Agacie. 

background image

- Tak, proszę pani - odrzekła Amy, wytrzeszczając załzawione oczy. 

Pociągnęła nosem, posłała  łzawy uśmiech stajennemu Simowi i wygrzebała się z 

rowu. Lucinda szła już w stronę Agaty. 

- Sim, zajmij się końmi. I usuń z drogi te kamienie. -Wskazała stopą duże odłamki 

zalegające gościniec. - To na jednym z nich złamało się nasze koło. Musisz też wyjąć bagaże. 

- Tak, psze pani. 

Lucinda pochyliła się nad Agatą. 

- Co ci jest? Mam nadzieję, że nic groźnego. 

Agata zacisnęła wargi i spojrzała na swoją panią z ukosa. 

- To tylko kostka, proszę pani. Zaraz będzie mi lepiej. 

- Rzeczywiście - powiedziała Lucinda. - To dlatego jesteś taka blada? 

- Nic, nic... ooo - syknęła Agata, przymykając powieki. 

- Zaraz ci ją opatrzę. 

Lucinda poleciła Amy podrzeć na pasy halkę i wzięła się do opatrywania nogi swojej 

pokojówki. Agata przez cały czas spoglądała podejrzliwie w stronę powozu. 

- Proszę trzymać się mnie, proszę pani. I pilnować panienki. Bo ten pan to zapewne 

dżentelmen, ale trzeba się go strzec. 

Lucinda nie miała co do tego wątpliwości, ale nie zamierzała chować się za służącą. 

Odwróciła się i zobaczyła Heather, która szła w jej kierunku. Orzechowe oczy 

dziewczyny błyszczały z podniecenia i wyglądało na to, że ich właścicielka wyszła z opresji 

całkiem bez szwanku. 

Za nią szedł ich wybawca, krokiem pełnym gracji, przywodzącym na myśl polującego 

kota. A raczej dużego, silnego drapieżnika. Podszedł bliżej do Lucindy i skłonił się 

elegancko. 

- Pozwoli pani, że się przedstawię. Harry Lester, do usług. 

Wyprostował się, a uprzejmy uśmiech rozjaśnił mu twarz. Lucinda, zafascynowana, 

popatrzyła na jego usta, a potem ich oczy się spotkały. Odwróciła wzrok. 

- Dziękuję panu serdecznie za pomoc - pańską własną i pańskiego stajennego. 

Na jej twarzy pojawił się uśmiech wdzięczności. 

- Miałyśmy szczęście, że pan właśnie nadjechał. 

Harry zmarszczył brwi, przypominając sobie rabusiów ukrywających się między 

drzewami. 

- Proszę mi pozwolić odwieźć panią i pani... 

Tu uniósł pytająco brwi, patrząc na młodą dziewczynę. 

background image

Lucinda uśmiechnęła się. 

- Pozwolę sobie przedstawić moją pasierbicę, pannę Heather Babbacombe. 

Heather dygnęła. Harry w odpowiedzi skłonił się lekko. 

- Mam nadzieję, że pozwoli mi pani odwieźć panie do celu ich podróży. Jechały panie 

do...? 

- Newmarket - dokończyła Lucinda. - Dziękuję panu, ale muszę zająć się moimi 

ludźmi. 

- Naturalnie - zgodził się, zastanawiając się przy tym, ile ze znanych mu dam 

martwiłoby się w takich okolicznościach o służbę. - Mój stajenny może zająć się szczegółami. 

Zna te okolice. 

- Naprawdę? To dobrze się składa. 

Zanim Harry się zorientował, ponętna dama pożeglowała w stronę jego sługi jak 

galeon pod pełnymi  żaglami. Królewskim gestem przywołała do siebie stangreta i, zanim 

Harry zdążył do nich podejść, zaczęła wydawać rozkazy, które miał zamiar wydać on sam. 

Dawlish popatrzył zaskoczony, z widocznym wyrzutem w oczach. 

- Czy to sprawi wam jakiekolwiek trudności? - zapytała Lucinda, wyczuwając jego 

zmieszanie. 

- Och, nie, proszę pani - odrzekł Dawlish, kłaniając się z szacunkiem. - Żadnych. 

Znam wszystkich Pod Herbem. 

- Dobrze - wtrącił się Harry, postanowiwszy odzyskać kontrolę nad sytuacją. - Skoro 

to zostało ustalone, przypuszczam, że możemy jechać. 

Podał Lucindzie ramię, a ona, choć na mgnienie oka zmarszczyła brwi, przyjęła je. A 

potem, odwracając głowę, dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie Agaty. 

- Może powinnam zaczekać, dopóki po Agatę nie przyjedzie wóz. 

- Nie - zaoponował natychmiast Harry. - Nie chcę pani niepokoić, ale w okolicy 

widziano rozbójników. Newmarket jest oddalone jedynie o dwie mile. 

- O! - Lucinda spojrzała mu w oczy, nie ukrywając zaniepokojenia. - O dwie mile? 

- Jeżeli nie mniej. 

- Cóż... 

Lucinda spojrzała w stronę kariolki. Harry, nie czekając dłużej, skinął na Sima. 

- Załaduj bagaż swojej pani do kariolki - polecił. 

Odwróciwszy się, napotkał chłodne, wyniosłe spojrzenie błękitnych oczu. 

Odpowiedział spojrzeniem równie chłodnym, unosząc jedną brew. 

Lucinda poczuła nagle, że robi jej się gorąco, pomimo zimnego powiewu wiatru 

background image

zwiastującego nadejście wieczoru. Odwróciła wzrok i popatrzyła na Heather, która zajęta była 

rozmową z Agatą. 

- Proszę mi wybaczyć, że śmiem coś doradzać, ale na miejscu pań nie ryzykowałbym 

pozostawania bez opieki nocą na gościńcu. 

Lucinda rozważyła szybko obie możliwości, jakie się przed nimi wyłaniały. Obie były 

równie niebezpieczne. Przechylając z lekka głowę, wybrała tę, która wyglądała na bardziej 

podniecającą. 

- No tak, wydaje mi się, że ma pan rację. 

Sim skończył właśnie ładować bagaże. 

- Heather? - przywołała pasierbicę Lucinda. 

Gdy wydawała ostatnie polecenia służącym, Harry podsadził dziewczynę na siedzenie 

w kariolce. Heather Babbacombe uśmiechnęła się promiennie i podziękowała mu pięknie. 

Bez wątpienia, pomyślał Harry, ta dziewczyna traktuje mnie jak wuja. Uśmiechnął się 

nieznacznie, patrząc, jak pani Babbacombe idzie w jego kierunku, rozglądając się po raz 

ostatni. 

Była szczupła i wysoka, a w jej pełnej wdzięku postawie było coś, co przywodziło na 

myśl przymiotnik „matriarchalny". Jakaś pewność siebie przejawiająca się w szczerym 

spojrzeniu i wyrazie twarzy. Jasnobrązowe włosy z rudawym połyskiem, były, widział to 

teraz dobrze, zebrane w ścisły koczek na karku. Na moją fortunę, pomyślał, jest to uczesanie 

zbyt surowe. Palce świerzbiły go, żeby rozczesać te jedwabne sploty i je rozpuścić. 

A co do jej figury, to z trudem ukrywał podziw. Pani Babbacombe miała bowiem 

jedną z najbardziej powabnych sylwetek, jakie zdarzyło mu się widzieć w ciągu długich lat. 

Podeszła bliżej, a on popatrzył na nią pytająco. 

- Jest pani gotowa? 

- Dziękuję, tak. 

Lucinda zawahała się na widok wysokiego stopnia, ale już w następnej chwili poczuła, 

że jej kibić obejmują silne dłonie i została bez wysiłku podsadzona na siedzenie. 

Wstrzymała oddech i spotkała niewinne wyczekujące spojrzenie Heather. Nie 

pokazując po sobie, że jest nieco wzburzona, usadowiła się wygodnie. Nie miała okazji 

obcować z dżentelmenami pokroju pana Lestera, więc pomyślała,  że może takie gesty są 

czymś normalnym. 

Jednakże równocześnie miała pewność,  że sytuacja, w której się znalazła, nie jest 

bynajmniej normalna. Jej wybawca zarzucił na szerokie ramiona płaszcz, ozdobiony, jak 

zauważyła, kilkoma pelerynami, a potem wsiadł do kariolki i ujął w ręce lejce. Naturalnie 

background image

siedział obok niej. 

Lucinda z promiennym uśmiechem pomachała na do widzenia Agacie, starając się nie 

zwracać uwagi na fakt, że twarde udo sąsiada napiera na jej udo i że jej ramię styka się z jego 

ramieniem. 

Harry nie przewidział,  że w kariolce będzie tak ciasno, a ciasnota ta i jego 

przyprawiała o zmieszanie. 

- Czy panie jechały z Cambridge? - zapytał, by rozładować napięcie. 

- Tak - odrzekła skwapliwie Lucinda. - Mieszkałyśmy tam przez tydzień. Miałyśmy 

zamiar wyjechać zaraz po lunchu, ale spędziłyśmy godzinkę w ogrodach. Przekonałyśmy się, 

że są bardzo piękne. 

Jej akcent był wykwintny i nie zdradzał, z jakich okolic dama pochodzi, czego nie 

można było tak do końca powiedzieć o akcencie jej pasierbicy. Gdy powóz ruszył, Harry 

pocieszał się, że przebycie dwóch mil zajmie zaledwie kwadrans, wliczając w to drogę przez 

miasto. 

- Ale nie pochodzą panie z tych okolic? 

- Nie. Pochodzimy z Yorkshire. Choć w tej chwili mogłybyśmy nazwać siebie raczej 

Cygankami - dodała Lucinda z uśmiechem. 

- Cygankami? Jak to? 

Lucinda spojrzała na Heather. 

- Mój mąż zmarł ponad rok temu. Majątek przeszedł w ręce jego kuzyna, więc 

zdecydowałyśmy z Heather, że spędzimy roczny okres żałoby na podróżach po kraju. Żadna z 

nas przedtem nie podróżowała. 

Harry omal nie jęknął. Ta kobieta jest wdową, piękną wdową, która właśnie 

zakończyła  żałobę, wdową nie związaną z nikim prócz swojej pasierbicy. Próbując usilnie 

ukryć przed samym sobą zainteresowanie jej osobą, wdzięcznymi kształtami przylegającymi 

dzięki cokolwiek obfitszej tuszy Heather Babbacombe do jego boku, starał się skupić na jej 

słowach. Zmarszczył brwi i zapytał: 

- Gdzie planują panie zatrzymać się w Newmarket? 

- Pod Herbem - odrzekła Lucinda. - To jest chyba na High Street, prawda? 

- Tak, rzeczywiście. 

Harry zacisnął usta. Gospoda Pod Herbem znajdowała się naprzeciwko Klubu 

Dżokejów. 

- Czy mają panie zarezerwowane pokoje? - zapytał, po czym dostrzegł zdziwienie na 

twarzy swojej rozmówczyni. - W tym tygodniu odbywają się wyścigi. 

background image

- Naprawdę? - Lucinda zmarszczyła brwi. - Czy to oznacza, że w mieście będzie dużo 

ludzi? 

- Bardzo dużo. 

Zjadą się tu wszyscy rozpustnicy i uwodziciele z Londynu, pomyślał, ale nic nie 

powiedział. Ostatecznie los pani Babbacombe to nie jego sprawa. Z pewnością nie jego. Pani 

Babbacombe jest wdową i to nawet na dodatek dojrzałą do uwiedzenia, ale wdową cnotliwą - 

i w tym cały problem. Miał zbyt wiele doświadczenia, by nie być  świadomym,  że takie 

wdowy istnieją, a co więcej, wiedział też,  że taka właśnie wdowa mogłaby najłatwiej 

spowodować jego upadek. Pani Babbacombe była piękną wdową, którą jednak pozostawi 

nietkniętą. Tak pomyślawszy, stłumił pożądanie, które okazało się nieoczekiwanie silne. 

W oddali pojawiły się pierwsze z rzadka rozsiane domki. Harry skrzywił się. 

- Czy ma pani kogoś znajomego, u kogo mogłyby się panie zatrzymać? 

- Nie... ale jestem pewna, że znajdziemy gdzieś kwaterę - powiedziała Lucinda. - 

Jeżeli nie Pod Herbem, to Pod Zieloną Gęsią. 

Poczuła,  że jej towarzysz aż drgnął  na  te  słowa. Odwróciła się i napotkała jego 

niedowierzający i niemal przerażony wzrok. 

- Tylko nie tam! 

Harry nawet nie starał się ukryć wzburzenia Jego protest został przyjęty ze 

zmarszczonymi brwiami. 

- A dlaczego nie? 

Harry otworzył usta, lecz zabrakło mu słów. 

- Mniejsza z tym. Po prostu proszę przyjąć do wiadomości,  że nie mogą panie 

mieszkać Pod Zieloną Gęsią. 

Lucinda była nieprzejednana. 

- Jeżeli wysadzi nas pan Pod Herbem - powiedziała, podnosząc wysoko głowę - to z 

pewnością sobie poradzimy. 

Harry'emu stanął przed oczami obraz podwórza i głównej sali gospody - o tej porze 

roku pełnych mężczyzn o szerokich barach, eleganckich dżentelmenów bywalców, z których 

większość dobrze znał. Wyobraził też sobie doskonale, jak się  będą  uśmiechali na widok 

wchodzącej pani Babbacombe. 

- Nie - rzekł stanowczo. 

Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. 

- Co, na miłość boską chce pan przez to powiedzieć? 

Harry zacisnął  zęby. Choć skupił się na powożeniu i wymijaniu mnóstwa pojazdów 

background image

tłoczących się na głównej ulicy Newmarket, potrafił zauważyć zdziwione spojrzenia, jakie 

ścigały kobietę siedzącą u jego boku. Już sam fakt, że z nim przyjechała,  że była z nim 

widziana, sprawił, że koncentrowała się na niej uwaga całego miasta. 

- Nawet gdyby Pod Herbem były wolne pokoje, w co wątpię, nie jest to miejsce 

odpowiednie dla pań podczas wyścigów - oznajmił. 

- Słucham pana? - zapytała zdumiona Lucinda, a potem dodała: - Proszę pana, pan nas 

wybawił z opresji... jesteśmy za to panu winne wdzięczność. Jednak ja potrafię samodzielnie 

znaleźć kwaterę w tym mieście. 

- Bzdury. 

- Co takiego? 

- Nie ma pani pojęcia, czym jest to miasto podczas wyścigów, bo gdyby pani je miała, 

to nie przyjechałaby pani teraz tutaj - powiedział Harry, spoglądając na Lucindę z irytacją. - 

Do diabła, niech się pani rozejrzy naokoło! 

Lucinda zauważyła już dużą liczbę  mężczyzn przechadzających się po wąskich 

chodnikach. A także tych, którzy w sportowych powozach i konno poruszali się po ulicach. 

Wszędzie widziała dżentelmenów. I tylko dżentelmenów. 

Heather kuliła się na siedzeniu, nie przyzwyczajona do męskich taksujących i 

uwodzicielskich spojrzeń. 

- Lucindo...? - powiedziała niepewnie. 

Lucinda poklepała ją po dłoni. A potem napotkała taksujący wzrok dżentelmena w 

małym powoziku. Odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem. 

- Jednakże - powiedziała - jeżeli pan wysadzi nas... 

Jej słowa zginęły w zgiełku, a Harry w tej samej chwili popędził konie i kariolka 

potoczyła się szybko naprzód. Lucinda obejrzała się na szyld, który właśnie minęli. 

- Ależ to gospoda Pod Herbem! - zawołała. - Pan ją minął. 

Harry kiwnął głową z ponurą miną. Lucinda spiorunowała go wzrokiem. 

- Proszę się zatrzymać - rozkazała. 

- Nie mogą panie mieszkać w mieście. 

- Możemy! 

- Po moim trupie! 

Harry, uświadomiwszy sobie, co mówi, zdumiał się. Zamknął oczy. Co się ze mną 

dzieje? - pomyślał, a potem, otworzywszy oczy, spojrzał ze złością na kobietę siedzącą obok. 

Zaczynała się czerwienić - z gniewu. Przez moment przez głowę przemknęła mu myśl, że jest 

ciekaw, jak by wyglądała, gdyby się zarumieniła z pożądania. 

background image

- Czy pan nas porywa? - zapytała Lucinda tonem osoby mającej ochotę zmordować 

rozmówcę. 

Główna ulica miasta się skończyła. Ruch zmalał. Harry popędził konie. Gdy zamilkły 

już za nimi odgłosy innych kopyt końskich na braku, spojrzał na Lucindę i powiedział: 

- Proszę to uważać za przymusową repatriację. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

- Przymusową repatriację? - zapytała zdumiona Lucinda. 

Harry spiorunował ją wzrokiem. 

- Miasto podczas wyścigów to nie miejsce dla pani. 

Lucinda odpowiedziała równie gniewnym spojrzeniem. 

- To ja decyduję o tym, co jest dla mnie odpowiednim miejscem, panie Lester. 

Harry patrzył na swoje siwki z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Lucinda - prosto 

przed siebie, marszcząc gniewnie brwi. 

- Dokąd pan nas wiezie? - zapytała w końcu. 

- Do mojej ciotki, lady Hallows. Mieszka za miastem. 

Wiele lat upłynęło od czasu, gdy Lucindzie ktokolwiek rozkazywał. Podniósłszy więc 

z godnością głowę, dawała do zrozumienia, że i teraz się na to nie zgadza. 

- Skąd pan wie, że pańska ciotka nie ma właśnie gości? 

- Jest od wielu lat wdową i prowadzi spokojne życie. Harry skręcił w boczną drogę. 

- Ma do dyspozycji ogromny dom... i będzie zachwycona, mogąc panią poznać. 

Lucinda wzruszyła ramionami. 

- Tego pan nie może wiedzieć. 

Harry zareagował na te słowa uśmiechem wyższości. 

Heather, która w chwili, gdy opuścili miasto, odzyskała animusz, uśmiechnęła się do 

Lucindy. Najwyraźniej wrócił jej dobry humor, a niespodziewana zmiana planów nie 

wzbudzała obaw. Lucinda, rozdrażniona, patrzyła przed siebie. Podejrzewała, że nie ma sensu 

protestować, przynajmniej dopóki nie spotkają się z lady Hallows. Do tego czasu nie może 

zrobić niczego, by odzyskać przewagę, gdyż obecnie należy ona do tego irytującego 

dżentelmena, który siedzi obok. W jego rękach znajdują się także lejce. Spojrzała z ukosa na 

te ręce i zobaczyła długie szczupłe palce i piękne dłonie. Zauważyła je już wcześniej. Ku jej 

przerażeniu, wspomnienie, to wywołało dreszcz. Postarała się go opanować, żeby oni siedząc 

tak blisko, nic nie poczuł, gdyż wtedy z pewnością domyśliłby się przyczyny. 

- Hallows Hall. 

Podniosła wzrok i ujrzała imponującą bramę, przez która wjeżdżało się w cienistą 

aleję wysadzaną wiązami. Aleja wiła się  łagodnie po z lekka nachylonym terenie, by 

następnie zbiec w dół, odsłaniając piękny widok na faliste trawniki otaczające obrośnięte 

trzcinami jezioro i duże drzewa w oddali. 

background image

- Jak tu pięknie! - powiedziała z zachwytem Heather. 

Domostwo, zbudowane stosunkowo niedawno z kamienia w kolorze miodu, stało na 

wzgórzu. Na jego ścianach rozpościerała swoje zielone palce winorośl. Naokoło rosło 

mnóstwo róż, od strony jeziora niosły się głosy kaczek. 

Gdy Harry zatrzymał kariolkę, na ich spotkanie wyszedł stary sługa. 

- Spodziewaliśmy się pana w tym tygodniu. Harry uśmiechnął się na to szeroko. 

- Dobry wieczór, Grimms. Czy ciotka jest w domu? 

- Tak, proszę pana, tak... I będzie bardzo zadowolona, że pana widzi. Dobry wieczór 

paniom. 

Grimms zdjął czapkę przed Lucinda i Heather. 

Lucinda uśmiechnęła się, zachowując jednak pewien dystans. Hallows Hall 

przypomniał jej o dawno zapomnianym życiu, jakie wiodła przed śmiercią rodziców. 

Harry wyskoczył z kariolki, po czym pomógł wysiąść jej i Heather. 

Drzwi się otworzyły, a w nich pojawiła się chuda kobieta o kanciastych rysach, o 

dobre dwa cale wyższa od Lucindy. 

- Harry, mój chłopcze! Spodziewałam się ciebie. A kogo to mi przywiozłeś? 

Na Lucindę spojrzały ciemnobłękitne oczy, przenikliwe i inteligentne. 

- Ale o czym to ja myślę? Proszę wejść, proszę, proszę! 

Ermyntruda, lady Hallows, zaprosiła gości do holu skinieniem ręki. 

Lucinda przekroczyła próg i natychmiast znalazła się w ciepłym, eleganckim, a 

zarazem przytulnym wnętrzu. 

Harry ujął dłoń ciotki i skłonił się nad nią, a potem pocałował ciotkę w policzek. 

- Jesteś jak zawsze wytworna - powiedział, patrząc na jej suknię w kolorze topazu. 

Ermyntruda otworzyła szeroko oczy. 

- Co ja słyszę? Takie puste słowa? Z twoich ust? 

Harry, zanim wypuścił jej dłoń ze swojej, ścisnął ją ostrzegawczo. 

- Pozwól, ciociu, że ci przedstawię panią Babbacombe. 

Tuż za miastem złamało się koło w jej powozie. Chciała zamieszkać w mieście, lecz 

przekonałem ją, by zmieniła decyzję i zaszczyciła cię swoim towarzystwem. 

Słowa płynęły gładko z jego ust. Lucinda, dygnąwszy, posłała mu lodowate 

spojrzenie. 

- Świetnie! - Ciotka Em rozpromieniła się i uścisnęła dłoń Lucindy. - Moja droga, nie 

ma pani pojęcia, jak ja się czasami nudzę, siedząc tutaj na wsi. Harry ma rację- nie może pani 

mieszkać w mieście podczas wyścigów. - Tu jej niebieskie oczy skierowały się na Heather. - 

background image

A to, kto to jest? 

Lucinda przedstawiła pasierbicę, a dziewczyna, z radosnym uśmiechem, wykonała 

głęboki dyg. 

Em wyciągnęła dłoń i wzięła Heather pod brodę, żeby lepiej przyjrzeć się jej twarzy. 

- Hm, śliczna. Za rok czy dwa będziesz miała powodzenie - powiedziała, a potem, 

marszcząc brwi, zaczęła się zastanawiać: -Babbacombe, Babbacombe... Czy nie z tych ze 

Staffordshire? 

Lucinda uśmiechnęła się. 

- Z Yorkshire - wyjaśniła, a gdy gospodyni zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, dodała: 

- Zanim wyszłam za mąż, nazywałam się Gifford. 

- Gifford? - Em spojrzała na Lucindę szeroko otwartymi oczami. - Wielkie nieba! 

Dziecko! Więc pani jest na pewno córką Melrose'a Gifforda. A matką pani była Celia Parkes. 

Lucinda, zaskoczona, kiwnęła głową i w tejże chwili znalazła się w wonnych 

objęciach starej damy. 

- Znałam twego ojca, moja droga! - Em nie posiadała się z radości. - Byłam serdeczną 

przyjaciółką jego starszej siostry, ale znałam całą rodzinę. Oczywiście po tym skandalu 

wiadomości o Celii i Melrosie docierały do nas tylko z rządka ale przysłali nam list z 

zawiadomieniem o twoich narodzinach. - Em zmarszczyła nos. - No cóż, twoi dziadkowie, z 

obu stron, byli strasznymi uparciuchami. 

Harry próbował przyswoić sobie tę lawinę informacji. Lucinda, która to zauważyła, 

zaczęła się zastanawiać, jak on się czuje, dowiedziawszy się,  że uratował owoc 

niegdysiejszego skandalu. 

- Pomyśl tylko, moja droga - perorowała wciąż podniecona Em - nie przypuszczałam, 

że cię kiedykolwiek poznam. 

Niewiele osób oprócz mnie pamięta tę historię. Musisz mi ją opowiedzieć ze 

szczegółami. - Starsza pani przerwała,  żeby zaczerpnąć powietrza. - Fergus wniesie wasze 

bagaże i pokaże wam pokoje, ale po herbacie. Musicie być spragnione. 

Kolacja będzie o szóstej, więc nie musimy się spieszyć. 

Lucinda wraz z Heather zostały wprowadzone do salonu. Na jego progu Lucinda 

obejrzała się. To samo zrobiła Em. 

- Nie zostajesz z nami, prawda, Harry? - zapytała. 

Harry czuł ogromną pokusę,  żeby to uczynić. Ale, nie mogąc oderwać wzroku od 

kobiety stojącej obok jego ciotki, zmusił się do tego, żeby pokręcić przecząco głową. 

- Nie - odparł i przeniósł spojrzenie na twarz ciotki. - Odwiedzę was któregoś dnia w 

background image

przyszłym tygodniu. 

Em pokiwała głową. 

Wiedziona odruchem Lucinda odwróciła się i przeszła przez hol. Zatrzymała się przed 

Harrym i spojrzała w jego zielone oczy. 

- Nie wiem, jak mam panu dziękować za pomoc, panie Lester. Był pan dla nas taki 

dobry. 

- Pani - powiedział, ujmując wyciągniętą dłoń i, patrząc Lucindzie w oczy, podniósł tę 

dłoń do ust - cała przyjemność po mojej strome. - Zapewniam panią - dodał jeszcze - że pani 

służba będzie wiedziała, gdzie panią znaleźć. Będą wszyscy tutaj, zanim zapadnie noc, jestem 

tego pewien. 

Lucinda skłoniła lekko głowę, nie czyniąc  żadnego wysiłku, by wycofać  dłoń z 

uścisku jego palców. 

- Dziękuję panu jeszcze raz. 

- To drobiazg, droga pani. Być może spotkamy się jeszcze kiedyś... na przykład w sali 

balowej. Czy mogę mieć nadzieję, że zatańczy pani ze mną wtedy walca? 

Lucinda z wdziękiem potwierdziła. 

- Byłby to dla mnie zaszczyt... jeżeli tylko się spotkamy. 

Przypominając sobie, nieco poniewczasie, że ta kobieta zbytnio go pociąga, Harry 

postanowił panować nad sobą . Skłonił się, a potem wypuszczając dłoń Lucindy, kiwnął 

głową w kierunku ciotki. Spojrzawszy po raz ostatni na Lucindę, idąc krokiem pełnym gracji, 

opuścił hol i wyszedł z domu. 

- Agata jest ze mną od zawsze - wyjaśniła Lucinda. 

Była pokojówką mojej matki, kiedy się urodziłam. Amy była służącą w Grange, 

majątku mojego męża. Wzięłyśmy ją ze sobą, żeby Agata mogła ją wyszkolić na pokojówkę 

dla Heather. 

- Na dobrą pokojówkę - wtrąciła Heather. Znajdowały się w jadalni i spożywały 

wspaniały posiłek przygotowany, jak poinformowała je Em, na ich cześć. Aga ta, Amy i Sim 

przyjechali godzinę wcześniej eskortowana przez Joshuę, dwukołowym wózkiem konnym 

pożyczonym z gospody Pod Herbem. Joshua wrócił do Newmarket, żeby dopilnować 

naprawy powozu. Agata, dostawszy się pod opiekuńcze skrzydła korpulentnej gospodyni, 

pani Simmons, odpoczywała w pokoiku na poddaszu. Okazało się,  że kostkę ma tylko 

zwichniętą, a nie złamaną. Amy musiała pomóc ubrać się zarówno Lucindzie, jak i Heather, z 

czego wywiązała się doskonale. 

Tak w każdym razie sądziła Em, patrząc na obie panie. 

background image

- Tak więc - powiedziała, wycierając delikatnie usta serwetką i dając znak Fergusowi, 

że może zabrać wazę z zupą - możesz, moja droga, zacząć od samego początku. Chcę 

wiedzieć, co się działo z tobą od śmierci rodziców. 

Szczerość tej prośby sprawiła,  że nie była ani trochę niegrzeczna. Lucinda 

uśmiechnęła się i odłożyła łyżkę. Heather, ku zachwytowi Fergusa, nabierała sobie zupy po 

raz trzeci. 

- Jak pani wie, moi dziadkowie nie uznali małżeństwa rodziców, więc nie miałam z 

nimi żadnego kontaktu. Gdy zdarzył się wypadek, miałam czternaście lat. Na szczęście nasz 

stary prawnik znalazł adres siostry mojej matki i ona zgodziła się wziąć mnie do siebie. 

- Niech się zastanowię - powiedziała Em, mrużąc oczy - to musiała być Cora Parkes. 

Czy tak? 

Lucinda potwierdziła kiwnięciem głowy. 

- Majątek rodzinny Parkesów podupadł wkrótce po ślubie moich rodziców. Wycofali 

się z życia towarzyskiego, a Cora wyszła za pana Ridleya. 

- Niemożliwe! - Em była wyraźnie zachwycona. - No, no, do jakich to dochodzi 

upadków z wysokości. Twoja ciotka Cora była jedną z najbardziej nieprzejednanych osób, 

gdy chodziło o pogodzenie się z twoimi rodzicami. - Em uniosła szczupłe ramiona. - Śmiem 

twierdzić, że to zemsta losu. Więc mieszkałaś u nich, dopóki nie wyszłaś za mąż? 

Lucinda zawahała się, a potem kiwnęła głową. 

Em zauważyła jej wahanie i spojrzała bystro na Heather. To z kolei spostrzegła 

Lucinda i pospieszyła z wyjaśnieniem: 

- Ridleyowie nie byli zachwyceni tym, że z nimi mieszkam. Zapewnili mi dom, 

pragnąc wykorzystać moje talenty i zrobić ze mnie guwernantkę swoich dwóch córek. 

Zamierzali jak najszybciej wydać mnie za mąż. 

Em patrzyła na Lucindę przez dłuższą chwilę, a następnie powiedziała: 

- To mnie nie dziwi. Cora zawsze dbała tylko o własne sprawy. 

- Gdy miałam szesnaście lat, zaaranżowali małżeństwo z właścicielem młyna, panem 

Ogleby. 

Heather podniosła wzrok znad zupy, wzdrygając się z obrzydzeniem. 

- To był okropny stary ropuch - poinformowała z humorem starą damę. - Na szczęście 

dowiedział się o tym mój ojciec, bo Lucinda udzielała mi lekcji. I to on ożenił się z Lucinda. 

Wypowiedziawszy te słowa, Heather wróciła do swojej zupy. 

Na twarzy Lucindy pojawił się czuły uśmiech. 

- Rzeczywiście, Charles okazał się moim wybawcą. Dopiero niedawno dowiedziałam 

background image

się,  że przekupił moich krewnych, żeby się ze mną  ożenić. On sam nigdy mi o tym nie 

wspomniał. 

Em kiwnęła głową z aprobatą. 

- Miło mi słyszeć,  że są w tamtych okolicach dżentelmeni. Tak więc zostałaś panią 

Babbacombe i zamieszkałaś w... 

Grange, prawda? 

- Tak. 

Heather w końcu zjadła zupę, a Lucinda nabrała sobie karpia, którym poczęstował ją 

Fergus. 

- Charles był z pozoru średnio zamożnym dżentelmenem. W rzeczywistości miał sporą 

liczbę gospód w różnych częściach kraju. Był bardzo bogaty, ale lubił spokojne życie. 

Gdy się ze mną żenił, miał już prawie pięćdziesiąt lat. Z biegiem czasu nauczył mnie 

wszystkiego o swoich inwestycjach i o zarządzaniu nimi. Przez kilka lat chorował.  Śmierć, 

gdy przyszła, okazała się dla niego wyzwoleniem. Dzięki zdolności przewidywania sprawił, 

że potrafiłam wykonywać za niego całą pracę. 

Lucinda uniosła wzrok i zobaczyła, że ich gospodyni przygląda się jej uważnie. 

- A kto jest teraz właścicielem tych gospód? - zapytała Em. 

Lucinda uśmiechnęła się. 

- My - to znaczy Heather i ja. Majątek Grange dostał się w ręce bratanka Charlesa, 

Mortimera Babbacombe'a, ale prywatny majątek Charlesa nie był częścią majoratu. 

Starsza pani oparła się wygodnie i popatrzyła na nią ze szczerym uznaniem. 

- Więc dlatego przyjechałyście tutaj. Jesteście właścicielkami gospody w Newmarket? 

Lucinda kiwnęła głową potakująco. 

- Po otwarciu testamentu Mortimer zażądał, żebyśmy w przeciągu tygodnia opuściły 

Grange. 

- Łajdak! - oburzyła się Em. - Jak można tak traktować wdowę pogrążoną w żałobie? 

- Cóż, z własnej woli zaproponowałam, że opuszczę majątek, kiedy on zechce. Choć 

nie przypuszczałam,  że będzie mu się tak spieszyło. Przedtem nawet nas nie odwiedzał. 

Heather zachichotała. 

- Wszystko to wyszło w końcu na dobre - zauważyła. 

- To prawda - potwierdziła Lucinda, odsuwając talerz. -Nie miałyśmy  żadnego 

mieszkania, więc postanowiłyśmy wynieść się do jednej z naszych gospód, położonej 

niedaleko Grange gdzie nas nie znano. Gdy się tam znalazłyśmy, zorientowałam się,  że 

gospoda przynosi o wiele większe zyski, niż to wynikało z rachunków. Pan Scrugthorpe był 

background image

nowym współpracownikiem. Charles zatrudnił go na kilka miesięcy przed swoją śmiercią, po 

zgonie starego pana Matthewsa. Niestety Charles, przeprowadzając rozmowę z panem 

Scrugthorpe'em, czuł się bardzo źle, a my z Heather byłyśmy wtedy w mieście. Krótko 

mówiąc, Scrugthorpe fałszował rachunki. Wezwałam go do siebie i zwolniłam. 

Lucinda uśmiechnęła się, patrząc w twarz swojej gospodyni. 

- Później doszłyśmy z Heather do wniosku, że jeżdżenie po kraju od gospody do 

gospody to doskonały sposób na przeżycie roku żałoby. Charles z pewnością poparłby ten 

pomysł. 

Em chrząknęła, a jej chrząknięcie wyrażało uznanie dla rozsądku Charlesa. 

- Wygląda na to, że twój ojciec, moja panienko, był bardzo zdolnym człowiekiem. 

- Był kochany. 

Szczera twarzyczka Heather posmutniała, dziewczyna zamrugała gwałtownie oczami, 

a potem spuściła wzrok. 

- Zatrudniłam nowego człowieka do pomocy, pana Mabberly'ego - mówiła dalej 

Lucinda, odwracając uwagę od smutnego tematu. - Jest młody, ale bardzo dobrze daje sobie 

radę. 

- I uwielbia Lucindę - wtrąciła Heather, nakładając sobie drugą porcję deseru. 

- Tak powinno być - odrzekła Em. - No cóż, panno Gifford, twoi rodzice byliby z 

ciebie dumni. Niezależna, dobrze radząca sobie kobieta, licząca sobie - ile? Dwadzieścia 

sześć lat? 

- Dwadzieścia osiem. 

Lucinda uśmiechnęła się niepewnie. Były bowiem chwile, takie jak ta, kiedy nagle 

zastanawiała się, czy życie jej nie omija. 

- Świetnie, świetnie - chwaliła Em. - Kobieta nie powinna być bezradna. - Spojrzała na 

talerz Heather, który był wreszcie pusty. - Jeżeli już skończyłaś posiłek - powiedziała - to 

proponuję, żebyśmy przeszły do salonu. Czy któraś z was gra na fortepianie? 

Potrafiły grać obie i z chęcią zabawiały swoją gospodynię, grając różne melodie i 

sonaty - dopóki Heather nie zaczęła ziewać. Lucinda zaproponowała, by poszła spać, co 

uczyniła, omijając w drzwiach służącego z herbatą. 

- No cóż, miałyśmy dzień pełen przygód. - Lucinda usiadła wygodniej w fotelu przy 

kominku z filiżanką herbaty. - Unosząc wzrok, uśmiechnęła się do Em. - Nie wiem, jak pani 

dziękować, lady Hallows, za to, że przyjęła nas pani pod swój dach. 

- Nie ma o czym mówić - prychnęła Em. -1 proszę cię, nie tytułuj mnie. Zwracaj się 

do mnie po imieniu, tak jak to czynią wszyscy w rodzinie. Jesteś córką Melrose'a, więc dla 

background image

mnie prawie krewną. 

Lucinda uśmiechnęła się z lekkim wahaniem. 

- A więc... Em. Od jakiego imienia to jest zdrobnienie? 

Od Emma? 

Em zmarszczyła nos. 

- Ermyntruda. Lucinda z trudem powstrzymała uśmiech. 

- 0 - powiedziała cicho. 

- Bracia wymyślali mi bardzo różne zdrobnienia. Jednak gdy na świat zaczęli 

przychodzić moi bratankowie, postanowiłam, że ma to być Em i tylko Em. 

- Bardzo rozsądnie. 

Zapadła cisza. Obie damy rozkoszowały się herbatą. Po chwili milczenie przerwała 

Lucinda. 

- Czy masz wielu bratanków? 

Oczy Em zabłysły pod ciężkimi powiekami. 

- Jest ich sporo, ale najbardziej musiałam się strzec Harry'ego i jego braci. To były 

najgorsze urwisy. 

Lucinda poruszyła się w fotelu. 

- Harry ma wielu braci? 

- Tylko dwóch, ale to zupełnie wystarczy. Najstarszy jest Jack - mówiła wesoło Em. - 

Ma... niech pomyślę... ma teraz trzydzieści sześć lat. Następny jest Harry, o dwa lata młodszy. 

Potem jest przerwa na ich siostrę Lenorę, która parę lat temu wyszła za Eversleigha i ma 

dwadzieścia sześć lat, co oznacza, że Gerald ma dwadzieścia cztery. Ich matka zmarła wiele 

lat temu, ale mój brat żyje. - Em uśmiechnęła się szeroko. - Myślę, że będzie żył co najmniej 

dopóty, dopóki nie przyjdzie na świat jego wnuk i dziedzic nazwiska. Kłótliwy stary głupiec. 

- Ten ostatni komentarz wypowiedziany został tonem czułym i serdecznym. - Ja najwięcej 

miałam do czynienia z chłopcami, a Harry był zawsze moim ulubieńcem. Ma 

błogosławieństwo aniołów i zarazem diabłów, ale jest dobrym chłopcem. - Tu Em 

przymrużyła oczy i dodała: - To znaczy dobrym w głębi serca. Podobnie zresztą jak jego 

bracia. Ostatnio najczęściej widuję jego i Geralda, bo Newmarket jest tak blisko. Harry 

prowadzi stadninę Lesterów, która - choć mówię to ja, nie znająca się wcale na koniach, bo to 

taki nudny temat - jest rzeczywiście jedną z najwspanialszych stadnin w kraju. 

- Naprawdę? 

Na twarzy Lucindy nie było najmniejszego śladu znudzenia. 

- Tak. - Em kiwnęła głową. - Harry zwykle przyjeżdża, żeby zobaczyć, jak jego konie 

background image

sprawują się na torze. Sądzę,  że w tym tygodniu zobaczę także Geralda. Na pewno będzie 

chciał pochwalić się swoim nowym faetonem. Gdy był tu ostatnio, mówił mi, że chce kupić 

taki powozik. Może sobie na to pozwolić, teraz, gdy rodzina jest tak zasobna. 

Lucinda spojrzała na Em pytająco. Starsza pani nie czekała, aż sformułuje pytanie. 

Machając ręką, wyjaśniła: 

- Lesterowie kiedyś nie mieli pieniędzy... mieli posiadłości, dobre wychowanie, ale 

gotówki im brakowało. Jednak obecna generacja zainwestowała w zeszłym roku w pewne 

przedsiębiorstwo transportowe i teraz cała rodzina opływa w dostatki. 

- O! 

Lucinda przypomniała sobie natychmiast kosztowny i elegancki strój Harry'ego 

Lestera. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógłby być ubrany inaczej. Jego bardzo wyrazisty 

obraz pojawił się w jej umyśle,  żywy, czarowny. Chcąc się go pozbyć, pokręciła głową i 

stłumiła ziewnięcie. 

- Obawiam się, że nie stanowię w tej chwili zbyt interesującego towarzystwa, droga 

lady... to znaczy Em. - Uśmiechnęła się. - Chyba lepiej pójdę w ślady Heather. 

Starsza pani skinęła głową. 

- Zobaczymy się więc rano, moja droga Lucinda wyszła, pozostawiając starą damę 

wpatrzoną w ogień. 

Dziesięć minut później, leżąc z głową wtuloną w poduszkę, zamknęła oczy, by... 

ujrzeć pod powiekami obraz Harry'ego Lestera. Powróciły wspomnienia całego dnia, a wśród 

nich centralne miejsce zajmował właśnie on oraz wszystko to, co się między nimi wydarzyło. 

Gdy Lucinda przypomniała sobie, jak się rozstawali, zaczęło ją  nękać pytanie: Jak by się 

czuła, tańcząc z nim walca? 

O milę stamtąd, w gospodzie Pod Herbem, przy narożnym stole siedział elegancko 

ubrany Harry Lester i lustrował wzrokiem pomieszczenie baru. Kłęby dymu tytoniowego 

spowijały tłum mężczyzn. Byli tu dżentelmeni i stajenni, doradcy w sprawach wyścigów i 

bukmacherzy. Wszyscy bardzo zaaferowani, bo na drugi dzień rano miały się odbyć pierwsze 

gonitwy. 

Podeszła szynkarka, kołysząc biodrami. Postawiła na stole kufel najprzedniejszego 

piwa i uśmiechnęła się nieśmiało. Uniosła pytająco brwi, gdy Harry rzucił jej na tacę monetę. 

Ich oczy się spotkały. Harry uśmiechnął się, ale pokręcił głową Dziewczyna odwróciła 

się rozczarowana. Harry podniósł do ust pieniące się piwo i upił łyk. Opuścił zaciszną salkę, 

w której przebywali jedynie wtajemniczeni, gdyż bez przerwy pytano go o tę rozkoszną 

kobietkę, z którą widziano go po południu. 

background image

Wyglądało na to, że widziało ich całe Newmarket. 

No i oczywiście wszyscy jego przyjaciele i znajomi bardzo chcieli dowiedzieć się, jak 

ta dama ma na imię. I dokąd się udała. 

Nie dostarczył im żadnej z tych informacji. Powiedział tylko, że dama jest znajomą 

jego ciotki, a on eskortował ją do domu lady Hallows. 

To wystarczyło, by większość przestała się damą interesować. Większość wiedziała, 

kim jest jego ciotka. 

Harry'ego zmęczyły te wszystkie wykręty, zwłaszcza  że sam daremnie próbował 

zapomnieć o pani Babbacombe. O niej i ojej urodzie. 

Zły na siebie, usiłował skupić się na piwie oraz na myśleniu o koniach, które zwykle 

stanowiły dla niego fascynujący temat. 

- Więc tutaj pan siedzi! Szukałem pana wszędzie. Co pan tutaj robi? 

Na stojące obok krzesło opadł Dawlish. 

- Nawet nie pytaj - poradził mu Harry, a potem gdy szynkarka, udając obojętność, 

podała jego stajennemu kufel, zapytał: - No i jak brzmi wyrok? 

Dawlish spojrzał na niego ponad krawędzią kufla. 

- Dziwne - powiedział niewyraźnie. 

Unosząc brwi ze zdziwienia, Harry popatrzył uważnie na swego wiernego giermka. 

- Dziwne? 

Chodziło o to, że Dawlish wraz z Joshuą zaprowadzili do powozu stelmacha. 

- Wszyscy trzej, ja, Joshua i stelmach, jesteśmy tego samego zdania. - Dawlish 

postawił kufel i obtarł sobie pianę z warg. - Pomyślałem, że pan to powinien wiedzieć. 

- Co powinienem wiedzieć? 

- Że oś tego koła została podpiłowana... przed wypadkiem. Ktoś także majstrował przy 

szprychach. 

Harry zmarszczył brwi. 

- Dlaczego? 

- Nie wiem, czy pan zauważył, ale na tym odcinku drogi, przez który przejeżdżał 

powóz, było bardzo dużo kamieni. Gdzie indziej ich nie było, tylko tam. Stangret nie mógł ich 

wszystkich ominąć. A poza tym one leżały tuż za zakrętem, więc nie mógł ich zobaczyć 

zawczasu i zatrzymać koni. 

- Pamiętam te kamienie. Chłopak je usunął, żebym mógł przejechać kariolką. 

- Tak, powóz nie mógł ich ominąć. Po uderzeniu kołem w taki kamień oś i szprychy 

musiały popękać. 

background image

Harry'ego przeniknął zimny dreszcz. Przypomniał sobie pięciu ludzi na koniach oraz 

wóz ukryty między drzewami. Gdyby to nie był okres wyścigów konnych, na tej drodze o tej 

porze dnia nie byłoby nikogo. 

Popatrzył na Dawlisha. 

A Dawlish na niego. 

- Zastanawiające, prawda? 

Harry pokiwał głową z ponurą miną. 

- Rzeczywiście, zastanawiające - przyznał i nie spodobało mu się bynajmniej to, co 

przyszło mu teraz do głowy. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

- W tej chwili przyprowadzę pański zaprzęg, proszę pana. 

Harry kiwnął  głową z roztargnieniem, a Dawlish pospieszył do stajni. Naciągając 

rękawiczki, Harry stanął przed głównym wejściem do gospody, żeby poczekać na kariolkę. 

Przed nim rozciągało się podwórze. Panował tutaj ruch i rejwach. Goście udawali się 

na tory wyścigowe, mając nadzieję, że dzisiaj coś wygrają. 

Harry skrzywił się. Nie miał zamiaru pójść w ich ślady. Musiał zająć się sprawami 

pani Babbacombe. Przestał przekonywać sam siebie, że nie powinno go to obchodzić. Po tym, 

czego dowiedział się wczoraj, czuł się w obowiązku zadbać ojej bezpieczeństwo. Była w 

końcu gościem jego ciotki. Zamieszkała w Hallows Hall za jego namową. Te dwa fakty bez 

wątpienia usprawiedliwiały jego zainteresowanie. 

- Pójdę zobaczyć się z Hamishem, dobrze, proszę pana? 

Harry odwrócił się i zobaczył Dawlisha. Hamish, jego główny stajenny, miał 

przyjechać wczoraj z kilkoma czystej krwi końmi wyścigowymi i umieścić je w stajniach 

obok toru. Harry kiwnął głową. 

- Sprawdź, czy Thistledown wygoiły się pęciny. Bo jeżeli nie, to nie weźmie udziału 

w gonitwie. 

- Dobrze, proszę pana. Czy mam powiedzieć Hamishowi, że pan wkrótce przyjedzie ją 

zobaczyć? 

- Nie. - Harry przyjrzał się swoim urękawicznionym dłoniom. - Muszę tym razem 

polegać wyłącznie na was. Mam inne, pilniejsze sprawy do załatwienia. 

Dawlish popatrzył na niego podejrzliwie. 

- Pilniejsze niż sprawa najlepszej klaczy z nadwerężoną  pęciną? - prychnął. - 

Chciałbym wiedzieć, co może być pilniejsze. 

Harry nie pofatygował się, żeby go oświecić w tym względzie. 

- Zapewne wpadnę w porze obiadu. 

Pomyślał,  że jego podejrzenia są prawdopodobnie bezpodstawne. To przypadek, że 

dwie kobiety podróżujące bez eskorty zwróciły uwagę  mężczyzn przyczajonych w kępie 

drzew. 

- Dopilnuj tego, co ci zleciłem. 

- Tak, proszę pana - powiedział zniechęconym tonem Dawlish i, spojrzawszy jeszcze 

raz na swego pana, oddalił się. 

background image

Stajenny z gospody przyprowadził właśnie kariolkę. 

- Przednie konie - powiedział z szacunkiem. 

- To prawda. 

Harry ujął lejce. Siwki był gotowe do drogi. Skinąwszy głową stajennemu, Harry już 

miał w efektowny sposób opuścić podwórze, gdy rozległ się okrzyk: 

- Harry! 

Harry z westchnieniem powściągnął swoje niecierpliwe ogiery. 

- Dzień dobry, Geraldzie. Od kiedy to wstajesz o tak pogańskiej godzinie? 

Poprzedniego wieczoru zauważył brata wśród tłumu w barze, ale nie uczynił 

najmniejszego wysiłku, by ujawnić  własną tam obecność. Teraz Gerald - błękitnooki i 

ciemnowłosy jak jego starszy brat, Jack - podszedł z szerokim uśmiechem do kariolki. 

- Od chwili gdy usłyszałem o tym, że pojawiłeś się w towarzystwie dwóch urodziwych 

dam, które, według ciebie, są powinowatymi Em. 

- Nie powinowatymi, drogi bracie, tylko znajomymi. 

Na widok znudzonej miny Harry'ego Gerald stracił nieco kontenans. 

- One naprawdę są znajomymi ciotki? 

- Okazało się, że tak. 

- O! 

Geraldowi zrzedła mina. Następnie, zauważywszy nieobecność Dawlisha, spojrzał 

bystro na brata. 

- Jedziesz teraz do Em? - zapytał. - Możesz mnie podwieźć? Powinienem się 

przywitać ze staruszką... a może też poznać tę ciemnowłosą ślicznotkę, z którą widziano cię 

wczoraj. 

Harry omal nie poddał się najbardziej absurdalnemu z odruchów. Jednak Gerald był 

jego bratem, którego, pomimo pozorów lekceważenia, bardzo lubił. 

- Obawiam się, drogi bracie, że muszę rozwiać twoje złudzenia. Ta dama jest dla 

ciebie za stara. 

- Tak? A ile ma lat? Harry uniósł brwi. 

- Jest starsza od ciebie. 

- Więc może spróbuję z tą drugą... z tą blondynką. 

- Ta jest prawdopodobnie za młoda. Podejrzewam, że jeszcze niedawno była 

uczennicą. 

- To nie szkodzi - powiedział niefrasobliwie Gerald. - Przecież każda z nich kiedyś 

musi zacząć. 

background image

Harry westchnął. 

- Geraldzie... - upomniał brata. 

- Daj spokój. Nie bądź takim psem ogrodnika. Przecież nie interesuje cię ta młodsza 

dzierlatka. Pozwól mi usunąć ją tobie z drogi. 

Harry zastanowił się. Rzeczywiście, było prawdą,  że rozmowa z panią Babbacombe 

toczyłaby się łatwiej pod nieobecność jej pasierbicy. 

- Dobrze... skoro tak nalegasz. 

Na terytorium należącym do Em Gerald z pewnością nie przekroczy dopuszczalnych 

granic. 

- Tylko żebyś potem nie mówił, że cię nie ostrzegałem. 

Gerald z entuzjazmem wskoczył na siedzenie kariolki. Siwki ruszyły z kopyta. Harry z 

trudem przeprowadził pojazd przez ruchliwe ulice, a potem, już za miastem, pozwolił koniom 

iść tak szybko, jak chciały. Zajechali w rekordowym czasie. 

Chłopak stajenny, który wybiegł im na spotkanie, zajął się kariolką. Harry i Gerald, 

pokonawszy kilka stopni, znaleźli się przed otwartymi na oścież frontowymi drzwiami. 

Weszli do środka. Harry rzucił rękawiczki na stolik z pozłacanego brązu. 

- Wygląda na to, że będziemy musieli poszukać dam. 

Moje sprawy z panią Babbacombe potrwają nie dłużej niż pół godziny. Będę ci 

wdzięczny, jeżeli przez ten czas zajmiesz uwagę panny Babbacombe. 

Gerald spojrzał na brata szelmowsko. 

- Wystarczająco wdzięczny, by pozwolić mi powozić kariolką w drodze powrotnej do 

miasta? 

Harry miał pewne wątpliwości. 

- Być może... choć na twoim miejscu nie liczyłbym na to zbytnio. 

Gerald z szerokim uśmiechem rozejrzał się naokoło. 

- Więc od czego zaczynamy? 

- Ty idź do ogrodu, ja udam się w głąb domu. Zawołam, jeżeli będę potrzebował 

pomocy. 

Machając ręką, Harry pospieszył korytarzem. Gerald, pogwizdując, ruszył do ogrodu. 

W jadalni i w salonie Harry nie znalazł nikogo. W pewnym momencie usłyszał 

podśpiewywanie i szczęk ogrodniczych nożyc i przypomniał sobie, że w głębi domu znajduje 

się mała oranżeria. Zastał tam Em układającą kwiaty w ogromnym wazonie. 

Wszedł do środka krokiem niespiesznym. 

- Dzień dobry, ciociu. 

background image

Starsza pani odwróciła głowę zaskoczona. 

- Do diabła! Co ty tutaj robisz? Harry zrobił zdziwioną minę. 

- A gdzie miałbym być? 

- W mieście. Byłam pewna, że tam właśnie jesteś. Po chwili wahania Harry zapytał: 

- Dlaczego? 

- Bo Lucinda... to znaczy pani Babbacombe... pojechała tam pół godziny temu. Nie 

zna miasta. Potrzebny jej ktoś, kto jej pomoże poruszać się po nim. 

Harry'ego przeszedł zimny dreszcz. 

- Pozwoliłaś jej jechać samej? 

- Nie. Wzięła ze sobą stajennego - odrzekła Em, machając nożycami. 

- Stajennego? Tego płowowłosego młodzika, który z nią przyjechał? 

Em, zmieszana, wzruszyła ramionami. 

- Ona jest kobietą niezależną. Dyskutowanie z nią niewiele daje. 

Wiedziała bardzo dobrze, że nie powinna była pozwolić Lucindzie jechać bez opieki, 

ale wyprawa miała bardzo określony cel. Spojrzała na bratanka. 

- Ty oczywiście mógłbyś spróbować. 

Przez chwilę Harry nie mógł uwierzyć własnym uszom -z pewnością przecież to nie 

Em? Popatrzył na nią zmrużonymi oczami. Tego mu tylko brakowało - zdrajczyni we 

własnym obozie. 

- Bądź pewna, że spróbuję - powiedział przez zaciśnięte zęby. 

Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Pospieszył korytarzem, wybiegł z 

domu i udał się do stajni. Zaskoczył chłopca stajennego, ale ku swemu zadowoleniu 

przekonał się, że konie nie są jeszcze wyprzężone. 

Chwycił lejce i wskoczył do kariolki. Strzelił z bata i konie ruszyły. Dojechał do 

miasta w jeszcze bardziej rekordowym tempie, niż z niego przyjechał. 

Dopiero wśród natężonego ruchu na High Street przypomniał sobie o Geraldzie. 

Zaklął, uświadamiając sobie, że brat mógł mu pomóc w poszukiwaniach. Rozglądając się, 

zauważył na chodnikach wielu swoich rówieśników - przyjaciół i znajomych - którzy, tak jak 

on, byli zbyt doświadczeni, by dzisiaj marnować czas na wyścigach. Nie miał najmniejszych 

wątpliwości,  że każdy z nich chciałby spędzić ten czas u boku pewnej urodziwej i 

pociągającej wdowy. 

Dojeżdżając do końca ulicy, zaklął. Nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo, 

zawrócił, omal nie zahaczając o bok nowiutkiego faetonu i nie doprowadzając jego 

właściciela do ataku apopleksji. 

background image

Ignorując zamieszanie, pojechał szybko do gospody Pod Herbem, a tam oddał siwki w 

troskliwe ręce głównego stajennego, który potwierdził,  że znajduje się tutaj dwukółka lady 

Hallows. Harry ukradkiem sprawdził, co się dzieje w salonie przeznaczonym dla stałych 

bywalców, i ku swej ogromnej uldze stwierdził,  że salon jest pusty. Gospoda Pod Herbem 

była ulubionym miejscem popasu jego kompanów. Następnie, wyszedłszy ponownie na ulicę, 

zastanowił się głęboko. Chciał zwłaszcza wiedzieć, co w przypadku pani Babbacombe znaczy 

„poruszać się po mieście". 

W mieście nie było wypożyczalni książek. Postanowił więc sprawdzić w kościele, 

który znajdował się niedaleko, lecz nie znalazł tam powabnej wdowy. Nie było jej także na 

przykościelnym cmentarzu. Ogród miejski nie wchodził w rachubę, bo nikt przecież nie 

przyjeżdżał do Newmarket, żeby podziwiać rabaty z kwiatami. Herbaciarnia pani Dobson 

była pełna gości, ale również tutaj, przy żadnym z małych stolików, nie spostrzegł Lucindy. 

Wróciwszy na chodnik, Harry przystanął, wziął się pod boki i spojrzał na drugą stronę 

ulicy. Gdzie ona się podziewa? 

Nagle, kątem oka, dojrzał coś niebieskiego. Odwrócił się i zobaczył,  że do gospody 

Pod Zieloną  Gęsią wchodzi poszukiwana przez niego dama, za którą kroczy płowowłosy 

chłopak. 

Przekroczywszy próg gospody, Lucinda znalazła się w półmroku. Ogarnął  ją też 

zapach stęchlizny. Gdy jej oczy przywykły do ciemności, zobaczyła, że znajduje się w holu. 

Na lewo prowadziły drzwi do baru, na prawo do salonu dla stałych gości, a na wprost 

znajdowała się lada, na której stał zaśniedziały dzwonek. 

Z trudem powstrzymując się od zmarszczenia nosa, ruszyła naprzód. Ostatnie 

dwadzieścia minut spędziła na oglądaniu gospody z zewnątrz. Zauważyła spłowiała i 

obłażącą farbę na ścianach, rwetes na podwórzu oraz zniszczoną ubogą odzież dwóch 

klientów, którzy przekroczyli próg gospody. Wyciągnąwszy dłoń w rękawiczce, podniosła 

dzwonek i zadzwoniła nim władczo, a przynajmniej miała zamiar to zrobić. Dzwonek wydał 

tylko coś w rodzaju stłumionego klekotu. Odwróciwszy go, Lucinda przekonała się, że jego 

serce było pęknięte. 

Odstawiła dzwonek z niesmakiem. Już chciała poprosić czekającego przy drzwiach 

Sima, by podniesionym głosem wezwał kogoś z obsługi, gdy jakiś ogromny cień zasłonił 

resztki światła wpadającego do wnętrza. Do holu wkroczył potężny, muskularny mężczyzna. 

Miał grube rysy, w jego oczach, ginących w fałdach tłuszczu, nie było  żadnego 

zainteresowania. 

- Tak? - zapytał. 

background image

Lucinda zmierzyła go wzrokiem. 

- Czy mam przyjemność z panem Blountem? 

- Tak. 

Serce Lucindy zamarło. 

- Jest pan oberżystą? 

- Nie. 

Gdy zapadła cisza, Lucinda zadała następne pytanie: 

- Jest pan panem Blountem, ale nie jest pan oberżystą? Więc istniała jeszcze nadzieja. 

- A gdzie jest pan Blount, który jest oberżystą? Przez dłuższą chwilę krzepki osobnik 

patrzył na nią ze stoickim spokojem, tak jakby jego umysł nie był w stanie pojąć pytania. 

- Chce pani mówić z Jakiem... moim bratem - powiedział w końcu. 

Lucinda odetchnęła z ulgą. 

- Właśnie... chcę mówić z panem Blountem, oberżystą. 

- Po co? 

Lucinda otworzyła szeroko oczy. 

- To, mój dobry człowieku, jest już sprawa moja i waszego brata. 

Niezdarny olbrzym zmierzył ją badawczym wzrokiem, po czym burknął: 

- Niech pani poczeka, przyprowadzę go. 

Po tych słowach oddalił się ciężkim krokiem. 

Lucinda zaczęła się modlić, by się okazało, że jego brat nie jest do niego podobny. Jej 

modlitwa nie została wysłuchana. Człowiek, który się pojawił, był równie ciężki i niezdarny, 

równie otyły i tylko odrobinę mniej tępogłowy. 

- Czy pan Jake Blount, oberżysta? - zapytała Lucinda, nie mając cienia nadziei, że 

osobnik ten zaprzeczy. 

- Tak. 

Mężczyzna kiwnął głową. Jego małe oczka przyjrzały jej się nie bezczelnie, ale jednak 

taksująco. 

- Ludzie pani pokroju tutaj nie mieszkają. Proszę pójść do gospody Pod Herbem albo 

Pod Koroną. 

Po tych słowach odwrócił się i chciał odejść. Lucinda, zaskoczona, zawołała: 

- Chwileczkę, dobry człowieku! 

Jake Blount zawrócił, ale pokręcił głową. 

- Pani tutaj nie pasuje, rozumie pani? 

W tejże chwili drzwi gospody otworzyły się. Lucinda poczuła powiew świeżego 

background image

powietrza Zauważyła,  że pan Blount patrzy na nowo przybyłego, jednak nie dawała za 

wygraną. 

- Nie, nie rozumiem. Co chcecie przez to powiedzieć? 

Jake Blount usłyszał jej pytanie, jednak uwagę jego zajmował teraz dżentelmen, który 

stał za nią i mierzył go groźnym spojrzeniem zielonych oczu. Złociste, z lekka falujące włosy, 

obcięte zgodnie z ostatnią modą, dobrze skrojony surdut w kolorze jasnobrązowym oraz 

spodnie z kozłowej skóry i długie buty, wypolerowane tak, że można by się w nich przejrzeć, 

wszystko to sprawiało, że pan Blount nie miał żadnych wątpliwości, iż w jego skromne progi 

raczył zawitać człowiek  światowy, należący do najwyższych sfer. Fakt ten sprawił,  że pan 

Blount natychmiast zaczął się denerwować. 

- Ach... - powiedział, a potem zamrugał i spojrzał na Lucindę. - Pani nie jest osobą 

pokroju tych, które tutaj się zatrzymują. 

Lucinda patrzyła na niego ze zdumieniem. 

- A jakiego pokroju damy zatrzymują się tutaj? 

Blount skrzywił się. 

- Właśnie to mam na myśli... to nie są żadne damy. To po prostu osoby tego pokroju. 

Nabierając coraz większego przekonania, że znalazła się w domu wariatów, Lucinda z 

uporem chciała uzyskać odpowiedź na swoje pytanie. 

- To znaczy jakiego pokroju? 

Przez chwilę Jake Blount przyglądał jej się bez słowa. A potem, zrezygnowany, 

machnął pulchną ręką. 

- Proszę pani, ja nie wiem, czego pani ode mnie chce, ale muszę się zająć interesami. 

To powiedziawszy, spojrzał na dżentelmena. Lucinda odetchnęła głęboko i już miała 

coś powiedzieć, kiedy usłyszała spokojny głos nowo przybyłego. 

- Mylicie się, Blount. Jestem tutaj jedynie po to, żeby was zapewnić, że musicie robić 

to, co wam poleci ta dama. - Harry spojrzał oberżyście prosto w oczy. - A poza tym macie 

rację, ta dama nie jest osobą tego pokroju. 

Nacisk, jaki położył na to jedno słowo, sprawił, że Lucinda zdała sobie sprawę, o co 

chodzi. Zmieszana, zarumieniła się. Harry zauważył to. 

- A teraz - powiedział tonem uprzejmym - proponuję,  żebyśmy porzucili ten 

nieprzyjemny temat i przeszli do tego, co sprowadza tutaj tę damę. Jestem pewien, że 

jesteście tego tak samo ciekawi jak ja. 

Lucinda spojrzała na niego wyniośle przez ramię. 

- Dzień dobry panu - powiedziała i obdarzyła go powściągliwym skinieniem głowy. 

background image

Harry, stojący za nią, pochylił głowę z wdziękiem, czekając niecierpliwie, co będzie 

dalej. 

Lucinda zwróciła się ponownie do oberżysty. . 

- Sądzę,  że ostatnio złożył wam wizytę pan Mabberly, działający w imieniu 

właścicielek gospody? 

Jake Blount przestąpił z nogi na nogę. 

- Tak - potwierdził. 

- Sądzę też,  że pan Mabberly ostrzegł was, że wkrótce nastąpi inspekcja waszej 

gospody? 

Potężny osiłek kiwnął głową. 

- No to świetnie - powiedziała zdecydowanym tonem Lucinda. - Możecie więc 

oprowadzić mnie po gospodzie. 

Zaczniemy od pomieszczeń ogólnie dostępnych. Zapewne tutaj jest bar. 

To powiedziawszy, poszła w stronę drzwi baru, zamiatając kurz spódnicą. 

Kątem oka zauważyła, że Blount otworzył szeroko usta i szybko wyszedł zza lady, a 

Harry Lester, nie ruszając się z miejsca, obserwował ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. 

Lucinda weszła do ponurego pokoju, w którym wszystkie okna zasłaniały okiennice. 

- Blount, proszę otworzyć okiennice. Pozwoli mi to zobaczyć pomieszczenie i wyrobić 

sobie na jego temat zdanie. 

Oberżysta spojrzał na nią wzburzony, po czym ruszył ciężkim krokiem w stronę okien. 

W chwilę potem pokój zalało światło słoneczne, ku wyraźnemu niezadowoleniu dwóch gości 

- starego dziwaka zawiniętego w pomiętą opończę, siedzącego w kącie przy kominku, oraz 

młodego człowieka w stroju podróżnym. Obaj skulili się, jakby bojąc się światła. 

Lucinda rozejrzała się wokół. Wnętrze gospody robiło takie samo wrażenie jak 

wszystko to, co widziała przedtem na zewnątrz, przynajmniej jeżeli chodzi o stopień 

zaniedbania. Anthony Mabberly miał rację, opisując gospodę Pod Zieloną  Gęsią jako 

najgorszą z gospód należących do Babbacombe'ów. Ściany i sufit baru od lat nie widziały 

szczotki ani pędzla, wszystko było tutaj zakurzone i brudne. 

- Hm - odezwała się Lucinda - to tyle, jeżeli chodzi o bar. 

Spojrzała z ukosa na Harry'ego, który wszedł za nią do baru. 

- Dziękuję panu za pomoc, panie Lester... ale ja potrafię sobie doskonale poradzić z 

panem Blountem. 

Harry, który dotychczas lustrował spojrzeniem obskurne pomieszczenie, przeniósł 

wzrok na nią. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, choć Lucinda domyślała się w nim 

background image

dezaprobaty i odrobiny irytacji. 

- Naprawdę? - zapytał, unosząc z lekka brwi tonem prawie nieuprzejmym. - Może 

jednak zostanę... na wypadek gdybyście, pani i Blount, mieli ponowne trudności z 

porozumieniem się? 

Lucinda miała ochotę spiorunować go wzrokiem, jednak się powstrzymała. Pragnąc 

się go pozbyć, musiałaby go po prostu wyprosić z gospody. Nie chciała jednak ujawnić, że 

jest jej właścicielką, więc nie miała wyjścia, musiała pogodzić się z jego obecnością. Patrzył 

na nią bystro, przenikliwie, a język, jak już się zdążyła zorientować, miewał zdecydowanie 

ostry. 

Pogodziwszy się z takim wyrokiem losu, Lucinda wzruszyła ramionami i zwróciła się 

ponownie do Blounta, który teraz, niepewny, o co w tym wszystkim chodzi, krył się za 

kontuarem baru. 

- Co jest za tymi drzwiami? - zapytała. 

- Kuchnia. 

Blount, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał teraz słowa: 

- Chcę ją także zobaczyć. 

Kuchnia okazała się mniej zapuszczona, niż Lucinda się spodziewała. Była to 

najwyraźniej zasługa hożej, choć zniszczonej pracą kobiety, która dygnęła z szacunkiem, gdy 

została przedstawiona przez Blounta jako „moja". Kwaterę państwa Blountow stanowił duży, 

kwadratowy pokój. Lucinda nie miała ochoty go oglądać. Po obejrzeniu dużego otwartego 

paleniska i dowiedzeniu się od pani Blount, czy komin dobrze ciągnie oraz jak działa kuchnia, 

które to informacje, sądząc po zniecierpliwionym wyrazie twarzy obu mężczyzn, były dla 

nich czarną magią, zgodziła się skontrolować saloniki dla stałych gości. 

Oba były odrapane i pełne kurzu, jednak po odsłonięciu okiennic okazało się,  że w 

obu znajdowały się meble - stare, ale w dobrym stanie. 

- Hm - zabrzmiał werdykt Lucindy. 

Blount przyjął go z ponurą miną. 

W saloniku znajdującym się w tylnej części domu i wychodzącym na całkiem 

zdziczały ogród Lucinda znalazła solidny dębowy stół oraz komplet pasujących do niego 

krzeseł. 

- Proszę poprosić panią Blount, żeby natychmiast odkurzyła ten pokój. Ja tymczasem 

obejrzę pokoje na górze. 

Blount, zrezygnowany, wzruszając ramionami, podszedł do drzwi kuchni, by 

przekazać polecenie, a potem wrócił, żeby zaprowadzić Lucindę na górę. W połowie schodów 

background image

Lucinda zatrzymała się, by sprawdzić stan rozchwierutanej balustrady. Oparłszy się o nią, 

usłyszała,  że trzeszczy, i przestraszyła się. W sekundę później przestraszyła się jeszcze 

bardziej, czując, że jej kibić obejmuje silne ramię i odciągają na środek podestu. Ten ktoś, kto 

ją podtrzymał, puścił ją natychmiast, ale mruknął pod nosem: 

- Przeklęta kobieca ciekawość! 

Lucinda uśmiechnęła się, ale zaraz potem przybrała obojętny wyraz twarzy. 

Znajdowali się już w korytarzu na górze. 

- Wszystkie pokoje są takie same. 

Blount otworzył najbliższe drzwi i, nie czekając na polecenie, wszedł i odsłonił 

okiennice. 

Oczom Lucindy przedstawił się ponury widok. Pożółkła biała farba odłaziła od ścian, 

miednica i dzbanek były popękane. Co do pościeli, to Lucinda w myśli przeznaczyła ją 

natychmiast do spalenia. Jednak meble były solidne - o ile się mogła zorientować, dębowe. 

Zarówno  łóżko, jak i komoda mogły, przy odrobinie troski, zostać przywrócone do stanu 

używalności. 

Lucinda kiwnęła głową, sznurując usta. Odwróciła się i opuściła pokój, omijając 

Harry'ego Lestera opartego nonszalancko o framugę drzwi. Harry natychmiast się 

wyprostował i podążył za nią korytarzem. Za nimi pospieszył Blount. Zdążył dopaść drzwi 

następnego pokoju, zanim Lucinda do niego wkroczyła. 

- Ten pokój jest obecnie zajęty, proszę pani. 

- Naprawdę? 

Lucinda zastanowiła się, jaki to gość mógł się czuć usatysfakcjonowany żałosnymi 

rozkoszami, jakie oferowała gospoda Pod Zieloną Gęsią. 

Jakby w odpowiedzi na jej pytanie, zza drzwi dobiegł damski chichot. 

Lucinda przybrała srogą minę. 

- Rozumiem - powiedziała, spoglądając oskarżycielskim wzrokiem na Blounta, a 

potem poszła dalej korytarzem z wysoko podniesioną  głową. - Obejrzę ten pokój w końcu 

korytarza, a potem wrócimy na dół. 

Nie było dalszych rewelacji. Okazało się,  że jest tak, jak mówił pan Mabberly: 

gospoda Pod Zieloną  Gęsią była budynkiem solidnym i mocnym, jednak wymagała 

całkowitej zmiany, jeżeli chodzi o zarządzanie. 

Zszedłszy do holu, Lucinda przywołała skinieniem dłoni Sima i uwolniła go od ksiąg 

rachunkowych, które przyniósł. Weszła z księgami do saloniku w tylnej części domu i ku 

swemu zadowoleniu przekonała się,  że stół i krzesła są już odkurzone. Umieściła księgi na 

background image

stole, a obok położyła torebkę, po czym usiadła i powiedziała: 

- Teraz, Blount, chcę obejrzeć księgi. 

- Księgi? - zapytał niepewnie Blount. 

Lucinda kiwnęła głową, patrząc na niego stanowczo. 

- Niebieską księgę przychodów i czerwoną księgę rozchodów. 

Blount mruknął pod nosem coś, co Lucinda postanowiła zinterpretować jako wyraz 

zgody, i wyszedł. 

Harry, który przez cały czas odgrywał rolę milczącego protektora, zamknął za nim 

drzwi, po czym zwrócił się do Lucindy z tymi słowy: 

- A teraz, moja droga, czy mogłaby mnie pani oświecić i powiedzieć mi, co pani robi? 

- Robię to, co powiedziałam: kontroluję tę gospodę. 

- Ach tak. - W jego tonie pojawiła się na powrót nuta dezaprobaty. -1 mam uwierzyć, 

że jakiś właściciel uznał za stosowne zatrudnić panią w charakterze inspektora? 

Lucinda spojrzała mu prosto w oczy. 

- Tak - odrzekła, a potem niecierpliwym ruchem dłoni położyła kres temu 

dochodzeniu: - Musi pan wiedzieć, że ta gospoda należy do firmy Babbacombe i Spółka. 

To go zaskoczyło. 

- Której właścicielami są...? - zapytał. 

Składając ręce na księgach, Lucinda uśmiechnęła się do niego. 

- Ja sama i Heather. 

Nie miała czasu nacieszyć się jego reakcją, gdyż do saloniku wszedł Blount ze stosem 

ksiąg w ramionach. Lucinda dała mu znak, żeby usiadł obok niej. Gdy przekładał 

podniszczone tomiszcza, sięgnęła do torebki, wyjęła z niej okulary w złotej oprawce z 

półszkłami do czytania i włożyła je na nos. 

- No więc zaczynamy - powiedziała i zabrała się do pracy. 

Harry usiadł na krześle koło okna i obserwował  ją stamtąd zdziwiony. Była bez 

wątpienia najbardziej zdumiewającą i intrygującą kobietą, jaką spotkał w życiu. 

Patrzył, jak sprawdza księgi strona po stronie, dokładnie i fachowo. Blount całkiem 

już przestał stawiać opór. W obliczu tej nieprzewidzianej próby ognia pragnął tylko zyskać 

sobie aprobatę kontrolującej go damy. 

Oglądając księgi dokładnie, Lucinda, choć cokolwiek niechętnie, doszła jednak do 

następującej konkluzji: Blount nie lekceważył swojej pracy, chciał prowadzić gospodę tak, 

jak należy. Brakowało mu jednak odpowiednich wskazówek i doświadczenia. 

Po godzinie Lucinda zakończyła sprawdzanie, zdjęła okulary i popatrzyła bystro na 

background image

Blounta. 

- A więc, Blount - powiedziała - wiecie, że tylko ode mnie zależy, czy zarekomenduję 

wasze dalsze usługi firmie Babbacombe i Spółka. - Postukała w okładkę księgi zausznikiem 

okularów. - Zyski nie są imponujące, ale mogę zameldować,  że nie znalazłam  żadnych 

nieprawidłowości. Wygląda na to, że księgowość jest w porządku. 

Krzepki oberżysta wyglądał na tak bezgranicznie wdzięcznego, że Lucinda z trudem 

powściągnęła uśmiech. 

- Rozumiem, że zostaliście zatrudnieni na obecne stanowisko po śmierci poprzedniego 

oberżysty, pana Harveya. 

Z ksiąg wynika jasno, że gospoda przestała przynosić zadowalające zyski na długo 

przed waszym nastaniem tutaj. 

Blount wyglądał na zdezorientowanego. 

- Co oznacza, że nie można was winić za to, że i obecne zyski nie są imponujące. - 

Blount doznał ulgi. - Jednak że - tu ton i spojrzenie Lucindy stały się surowe - muszę wam 

powiedzieć,  że to, co ma miejsce w tej chwili, nie jest zadowalające. Firma Babbacombe i 

Spółka spodziewa się zysków ze swoich inwestycji, Blount. 

Oberżysta zmarszczył czoło. 

- Ale pan Scrugthorpe... to on mnie zatrudnił. 

- Ach tak, pan Scrugthorpe. 

Harry spojrzał na twarz Lucindy. Jej ton stał się lodowaty. 

- No... więc pan Scrugthorpe mówił, że tak długo jak gospoda nie plajtuje, zysk nie 

jest taki ważny. 

Mina Lucindy wyrażała zniecierpliwienie. 

- Gdzie pracowaliście poprzednio, Blount? 

- Prowadziłem szynk Pod Dziobem Kosa w Fordham. 

- No cóż, pan Scrugthorpe nie jest już pracownikiem firmy Babbacombe i Spółka, 

gdyż dość dziwnie odnosił się do swoich obowiązków. A wy, jeżeli chcecie pracować nadal, 

musicie nauczyć się prowadzić gospodę w sposób bardziej fachowy. Gospoda w Newmarket 

nie może przypominać zapuszczonego szynku. 

Czoło Blounta pofałdowało się mocno. 

- Nie jestem pewien, czy panią rozumiem. W końcu bar to bar. 

- Nie, Blount. Bar to nie bar. Bar to jedno w z głównych pomieszczeń gospody, które 

powinno być czyste i przyjemne. Sądzę, że nie będziecie twierdzić, iż to - tu wskazała palcem 

bar - jest czyste i przyjemne? 

background image

Potężny mężczyzna poruszył się na krześle. 

- Może moja trochę tam powinna sprzątać. 

- Rzeczywiście, powinna to robić - kiwnęła głową Lucinda. - I nie tylko ona. Wy też, 

Blount. I wasi pomocnicy. - Założyła ręce i spojrzała oberżyście w oczy. - W sprawozdaniu 

napiszę, że nie należy was zwalniać, tylko trzeba wam dać sposobność wykazania się tym, Co 

potraficie. Firma zawiesza ocenę na trzy miesiące, a po upływie tego czasu skontroluje 

sytuację ponownie. 

Blount przełknął ślinę. 

- A co to tak dokładnie znaczy, proszę pani? 

- To znaczy, Blount, że przygotuję spis wszelkich usprawnień, które są konieczne, by 

gospoda Pod Zieloną Gęsią mogła konkurować z gospodą Pod Herbem, przynajmniej jeżeli 

chodzi o zyski. Trzeba będzie pomalować  ściany, wypolerować meble, wyrzucić pościel i 

zastąpić  ją nową, kupić nowe sztućce. W kuchni potrzebny jest piec kuchenny. - Lucinda 

przerwała, patrząc Blountowi w oczy. - Potem zatrudnicie dobrą kucharkę i będziecie 

podawali zdrowe posiłki w barze, który musi być w tym celu odnowiony. Dobre jedzenie 

pozwoli gospodzie odebrać klientów zajazdom, w których, jak wiadomo, posiłki są marne. 

Przerwała, a Blount był w stanie jedynie mrugać oczami. 

- Sądzę, że chcecie dalej tutaj pracować? 

- O tak, proszę pani. Jak najbardziej! Ale... skąd wziąć na to wszystko pieniądze? 

- Jak to skąd? Z zysków, Blount, z zysków. Z zysków przed odjęciem waszych 

zarobków... i przed odesłaniem należnego dochodu firmie. Firma troszczy się o inwestowanie 

w przyszłość gospody. A wy, jeżeli jesteście mądrzy, uznacie to, co wam proponuję, za 

inwestycję w waszą własną przyszłość. 

- Tak, proszę pani - odrzekł Blount, kiwając powoli głową. 

- No dobrze. - Lucinda wstała. - Sporządzę spis usprawnień i mój stajenny przywiezie 

go wam jutro. Pan Mabberly zajrzy do was za miesiąc, żeby sprawdzić, jak się sprawujecie. A 

teraz, jeżeli nie ma już żadnych innych spraw, pożegnam was. 

- Tak jest, proszę pani. - Blount pospieszył do drzwi, żeby je otworzyć. - Dziękuję 

pani. 

Jego ostatnie słowa brzmiały szczerze. 

Lucinda po królewsku skinęła mu głową i majestatycznym krokiem wyszła z pokoju. 

Harry, znajdujący się pod wielkim wrażeniem, podążył za nią. Zdumiony, zaczekał, aż 

znajdą się na ulicy. Kiedy to się stało, podał Lucindzie ramię. Jej palce, spoczywające na jego 

rękawie, poruszyły się lekko, a potem znieruchomiały. Spojrzała na niego szybko, a potem 

background image

zaczęła patrzeć przed siebie. Stajenny szedł dwa kroki za nimi, ściskając w ramionach księgi 

rachunkowe. 

Młody podróżny, który dotychczas kulił się w barze, wyślizgnął się ukradkiem z 

gospody w ślad za całą trójką. 

- Droga pani Babbacombe - zaczął Harry tonem, co do którego miał nadzieję, że jest 

spokojny i obojętny. - Śmiem się spodziewać, że zaspokoi pani moją ciekawość i wyjaśni mi, 

dlaczego pani, dama o wykwintnych manierach, zajmuje się osobiście przepytywaniem 

pracowników firmy, której jest właścicielką. 

Lucinda, nie zbita wcale z tropu, spojrzała mu prosto w oczy. 

- Dlatego, że nie ma nikogo innego, kto mógłby to robić. 

- Trudno mi w to uwierzyć. Czy nie może tego robić pan Mabberly? Dlaczego to nie 

on zadał sobie trud porozmawiania z takim Blountem? 

Lucinda uśmiechnęła się kącikiem ust. 

- Rzeczywiście, rozmowa z nim wymagała pewnego trudu - przyznała. - Jest gburem. 

- Dobrze pani wie, że dokonała pani małego cudu. Ten człowiek weźmie się teraz 

ostro do pracy, co już samo w sobie będzie usprawnieniem. Ale przecież nie o to chodzi. 

- Chodzi właśnie o to, proszę pana. - Lucinda dziwiła się sama sobie, dlaczego 

pozwala mu wtrącać się w jej sprawy. Czy dlatego, że od dawna nikt nie usiłował się w nie 

wtrącać? - Pan Anthony Mabberly ma zaledwie dwadzieścia trzy lata. Doskonale zna się na 

księgowości, jest też uczciwy i skrupulatny. Różni się bardzo od pana Scrugthorpe'a. 

- Ach tak. Tego niepożądanego pana Scrugthorpe'a. -Harry popatrzył na nią pytająco. - 

Jednak dlaczego jest on taki niepożądany? 

- Z powodu oszustwa, którego się dopuścił. Został zatrudniony przez mojego męża na 

krótki czas przed jego śmiercią, gdy maż czuł się bardzo źle. Gdy umarł, odkryłam,  że 

prowadzone przez pana Scrugthorpe'a księgi nie odzwierciedlają prawdziwych dochodów, 

jakie przynoszą gospody. 

- I co się stało z tym Scrugthorpe'em? 

- Zwolniłam go oczywiście. 

Harry zauważył w jej tonie odcień satysfakcji. 

- Więc do niedawna to pośrednik, taki jak Scrugthorpe, zajmował się negocjacjami z 

oberżystami dzierżawiącymi gospody? 

Twarz Lucindy przybrała wyraz wyższości. 

- Dopóki nie zmieniłam trybu postępowania w firmie. Pan Mabberly nie wiedziałby, 

od czego zacząć rozmowę z takim Blountem. Jest człowiekiem nieco bojaźliwym. A poza tym 

background image

uważam, że Heather i ja powinnyśmy znać gospody, które odziedziczyłyśmy. 

- Jest to zapewne godne pochwały, proszę pani. Jednak mam nadzieję... - Harry 

przerwał i spojrzał na drugą stronę ulicy. - O co chodzi? 

Lucinda podniosła wzrok z roztargnieniem. 

- Och, zastanawiałam się tylko, czy jest jeszcze czas, by dzisiaj skontrolować gospodę 

Pod Herbem. - Popatrzyła na drugą stronę ulicy, gdzie Pod Herbem panował ożywiony ruch. - 

Wygląda na to, że jest tam bardzo dużo gości. Może lepiej będzie to odłożyć na jutro rano? 

W głowie Harry'ego powoli skrystalizowało się pewne podejrzenie. 

- O wiele lepiej - zapewnił ją. - Proszę mi powiedzieć... 

ile gospód panie posiadają? 

- Pięćdziesiąt cztery - odrzekła, podnosząc na niego niewinne spojrzenie, a potem 

dodała: - W różnych częściach kraju. 

Harry zamknął oczy i z trudem powstrzymał się od wydania jęku. A później, bez 

słowa, zaprowadził Lucindę na podwórze gospody Pod Herbem, z wielką ulgą wsadził do 

należącej do Em dwukółki i odprowadził wzrokiem, gdy odjeżdżała. 

- Więc ona mieszka w Newmarket? - zapytał pan Earle Joliffe, bawiąc się szpicrutą. 

Był to przysadzisty mężczyzna o wyglądzie bynajmniej nie dystyngowanym i 

ziemistej cerze. Rozparty na krześle wpatrywał się wodnistymi oczami w młodego  łobuza, 

który z jego polecenia szpiegował jego ofiarę. 

- Co do tego to nie jestem pewien - odrzekł młodzian i pociągnął łyk piwa z kufla. 

W walącej się chacie położonej o trzy mile od Newmarket - najlepszej, jaką zdołali 

wynająć w tak krótkim terminie - wokół stołu z sosnowego drewna siedzieli: Joliffe, ów 

młodzian o nazwisku Brawn oraz dwaj inni, a mianowicie Mortimer Babbacombe i Ernest 

Scrugthorpe. Ten ostatni był zwalistym mężczyzną o prostackim wyglądzie. Siedział i w 

milczeniu wpatrywał się w kufel piwa. Natomiast Mortimer Babbacombe był szczupły i 

ubrany jak dandys. Kręcił się niespokojnie, najwidoczniej pragnąc znajdować się w tej chwili 

w zupełnie innym miejscu. 

- Wsiadła do dwukółki i udała się na wschód. Nie mogłem za nią pojechać. 

Scrugthorpe chrząknął. 

- Widzicie? Mówiłem,  że uda się do gospody Pod Zieloną  Gęsią. Nie mogła się 

powstrzymać ta wścibska jędza. 

Splunął z pogardą na podłogę, co sprawiło,  że Morgiem poczuł się jeszcze bardziej 

nieswojo. 

- No cóż. - Joliffe przeniósł spojrzenie na Scrugthorpe'a. - Czy muszę ci przypominać, 

background image

że w tej chwili ona powinna już znajdować się w naszych rękach? I że byłaby w nich, gdyby 

nie twój brak zdolności przewidywania? 

Scrugthorpe spojrzał na niego spode łba. 

- Skąd miałem wiedzieć, że w tym tygodniu są wyścigi i że na gościńcu znajdzie się 

ten dżentelmen? Gdyby nie to, wszystko by się udało. 

Joliffe westchnął i wzniósł oczy do nieba. Amatorzy -oto, kim oni są. Jak on, 

człowiek, który dotychczas żył z tego, co odebrał bogaczom, dostał się do ich towarzystwa? 

Popatrzył na Mortimera Babbacombe'a i uśmiechnął się pogardliwie i szyderczo. 

- Muszę powiedzieć - odezwał się Brawn, odrywając usta od kufla - że ona chodziła 

dziś z pewnym szykownym panem, tym samym, który je uratował. 

Joliffe pochylił się do przodu, mrużąc oczy. 

- Opisz tego pana - rozkazał. 

- Jasne włosy... takie jak złoto. Wysoki, elegant. Dla mnie oni wszyscy wyglądają 

jednakowo. 

- Czy ten elegant - pytał dalej Joliffe - zatrzymał się Pod Herbem? 

- Na to wyglądało. Wszyscy tam go znają. 

- To Harry Lester - powiedział Joliffe. - Zastanawiam się... 

- Nad czym? - Mortimer popatrzył na swego niegdysiejszego przyjaciela, a obecnego 

wierzyciela z wyrazem twarzy, który świadczył niezbicie o tym, że nie orientuje się w 

sytuacji. - Nad tym, czy ten Lester nie zechciałby nam pomóc? 

Joliffe prychnął. 

- Zechciałby... pomóc nam dostać się w ręce kata. Jednak jego szczególne talenty 

zasługują na uwagę. - Pochylając się w przód, Joliffe oparł oba łokcie na stole. - Wydaje mi 

się, mój drogi Mortimerze, że być może angażujemy cię tutaj niepotrzebnie. - Joliffe 

uśmiechnął się. - Jestem pewien, że ty najchętniej osiągnąłbyś cel, nie angażując się 

bezpośrednio. 

- Ale jak Lester może nam pomóc... skoro mówisz, że nie zechce? 

- Nie powiedziałem, że nie zechce. My po prostu nie musimy go o to prosić. Pomoże 

nam wyłącznie dla własnej rozrywki. Harry Lester, drogi Mortimerze, jest rozpustnikiem nad 

rozpustnikami, wybitnym artystą biegłym w sztuce uwodzenia. Jeżeli, co wydaje się 

prawdopodobne, zagiął parol na wdowę po twoim wuju, założę się,  że nie ma ona szans. - 

Joliffe wyszczerzył  zęby w szerokim uśmiechu. - A kiedy ona przestanie być cnotliwą 

wdową, będziesz miał powód, by podważyć jej prawo do opieki nad twoją kuzynką. Skoro 

spadek twojej ślicznej kuzynki znajdzie się w twoich rękach, będziesz mi mógł zapłacić, 

background image

prawda? 

Mortimer Babbacombe zmusił się do potwierdzenia słuszności tych słów kiwnięciem 

głowy. 

- Więc co teraz robimy? - zapytał Scrugthorpe, opróżniając kufel. 

Joliffe zastanowił się, a potem powiedział: 

- Siedzimy cicho i czekamy. Jeżeli uda się nam porwać damę, to uczynimy to, tak jak 

planowaliśmy. 

- Tak. Ja uważam, że tak powinniśmy zrobić... nie zostawiać niczego przypadkowi. 

Joliffe uśmiechnął się. 

- Scrugthorpe, przemawia przez ciebie uraza. Proszę cię, pamiętaj,  że naszym 

najważniejszym celem jest zdyskredytowanie pani Babbacombe, a nie zaspokojenie twojej 

żądzy zemsty. 

Scrugthorpe sapnął. 

- Jak już mówiłem - kontynuował Joliffe. - Będziemy siedzieć cicho i czekać. Jeżeli 

Harry'emu Lesterowi się uda,.. to zrobi za nas naszą robotę. Jeżeli mu się nie uda, to 

będziemy dalej ścigali damę i Scrugthorpe będzie miał swoją szansę. 

Na te słowa Scrugthorpe uśmiechnął się lubieżnie. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Kiedy na drugi dzień rano Lucinda zajechała na dziedziniec gospody Pod Herbem, 

Harry już na nią czekał. Stał z rękami założonymi na piersi, opierając się o ścianę. Miał długą 

chwilę na to, by podziwiać dojrzałą kobiecość bezpretensjonalnej osóbki siedzącej obok 

Grimmsa w dwukółce jego ciotki. Lucinda Babbacombe, w eleganckiej chabrowej sukni, z 

włosami zebranymi w surowy koczek i odsłaniającymi delikatne rysy twarzy, ściągała na 

siebie spojrzenia tych, którzy jeszcze mitrężyli czas na dziedzińcu. Jednak, dzięki Bogu, tego 

ranka miały się rozpocząć gonitwy rasowych koni, w związku z czym większość kompanów 

Harry'ego znajdowała się już na torze. 

Grimms zatrzymał dwukółkę na środku dziedzińca. Harry oderwał się od ściany i 

zaczął iść w jej kierunku. 

Lucinda patrzyła na niego. Pełen gracji chód przypominał jej ruchy polującego 

tygrysa. Poczuła dreszcz emocji. Powstrzymała uśmiech zachwytu, ograniczając się do 

wyrazu twarzy znamionującego uprzejme zaskoczenie. 

- O, pan Lester - powiedziała i spokojnie wyciągnęła rękę. - Nie spodziewałam się, że 

pana dziś rano zobaczę. Myślałam, że przyjechał pan tutaj z powodu wyścigów. 

Harry, słysząc pierwszą z jej uwag, uniósł sceptycznie brwi, a na drugą zareagował 

błyskiem zielonych oczu. Ujął na chwilę jej dłoń. Ich oczy się spotkały. Lucinda zastanowił 

się, dlaczego igra z ogniem. 

- Rzeczywiście - powiedział Harry, pomagając jej wysiąść z dwukółki - ja sam jestem 

nieco zaskoczony. Jednak ponieważ pani jest gościem mojej ciotki, i to wskutek mojej 

namowy, poczytuję sobie za honor i obowiązek dbać o to, by pani nie stało się nic złego. 

Lucinda zmrużyła oczy, czego on - zbity z tropu nieobecnością stajennego lub 

służącej, gdyż Grimms zniknął w stajni - nie zauważył. 

- A skoro już o tym mowa, to gdzie jest pani stajenny? - zapytał. 

Lucinda pozwoliła sobie na dyskretny uśmieszek. 

- Jeździ konno z pańskim bratem i Heather. Muszę panu podziękować za to, że 

przysłał nam pan Geralda. Towarzyszy on mojej pasierbicy, która, gdyby nie to, nudziłaby się 

bardzo. Dzięki temu mogę zajmować się interesami, nie martwiąc się o nią. 

Harry nie podzielał jej pewności w tej kwestii, jednak w tej chwili pasierbica go nie 

interesowała. Popatrzył poważnie na Lucindę, wsuwając jej dłoń pod swoje ramię i 

prowadząc w stronę wejścia do gospody. 

background image

- Powinna pani mieć ze sobą przynajmniej stajennego -oznajmił. 

- Nonsens, proszę pana. - Lucinda spojrzała na niego ciekawie. - Nie sugeruje pan 

przecież, że ja, w moim wieku, potrzebuję przyzwoitki? 

Patrząc w jej błękitne oczy, których wyraz był wyzywający, a równocześnie niewinny, 

Harry zaklął w duchu. Ta przeklęta kobieta nie potrzebuje przyzwoitki, tylko uzbrojonego 

strażnika. Nie miał jednak ochoty wyjaśniać, dlaczego sam podjął się roli tego ostatniego. 

Powiedział więc tylko: 

- Moim zdaniem, kobietom takim jak pani, pani Babbacombe, nie powinno się 

pozwalać wychodzić z domu bez opieki. 

Oczy Lucindy zabłysły, a na jej policzkach pojawiły się dwa malutkie dołeczki. 

- No cóż, chciałabym zobaczyć stajnie - powiedziała i ruszyła w ich kierunku. 

- Stajnie? - powtórzył Harry. 

Rozglądając się naokoło, Lucinda kiwnęła głową. 

- Stan stajni świadczy często o jakości zarządzania gospodą. 

Stan tych właśnie stajni świadczył,  że zarządzający gospodą Pod Herbem jest 

perfekcjonistą - panowały w nich czystość i porządek. Konie odwracały głowy, patrząc na 

Lucindę, która, stąpając po wciąż mokrych od rosy kamieniach bruku, musiała wesprzeć się 

od czasu do czasu na ramieniu Harry'ego. 

Gdy weszli do środka, gdzie było już klepisko, wyprostowała się i cofnąwszy ramię z 

pewnym żalem, przeszła wzdłuż szeregu boksów, zatrzymując się gdzieniegdzie, by przyjrzeć 

się koniom. Kiedy w końcu doszła do składu siodeł i uprzęży, zajrzała do środka. 

- Przepraszam, wielmożna pani... ale nie powinna pani znajdować się tutaj. 

Ze składu wybiegł starszy wiekiem stajenny. 

- W porządku, Johnson - odezwał się na to Harry. - Ja dopilnuję, żeby tej damie nic się 

nie stało. 

- O... to pan Lester. - Stajenny dotknął czapki gestem powitania. - Jeżeli tak, to 

wszystko w porządku. Pani - dodał i wycofał się ze składu z ukłonem. Lucinda popatrzyła na 

Harry'ego. 

- Czy tutaj zawsze panuje taki porządek? 

- Tak. Trzymam tu swoje konie do powozu. Może być pani pewna, że pod tym 

względem gospoda jest bez zarzutu. 

- Rozumiem. 

Doszedłszy do wniosku, że stajnie są w najzupełniejszym porządku, Lucinda 

skierowała się do głównego budynku. 

background image

Wszedłszy głównym wejściem, spojrzała z uznaniem na ściany do połowy wyłożone 

doskonale wypolerowaną boazerią. Blask słońca odbijał się od ich czystych białych 

powierzchni, a zabłąkane promienie tańczyły na wyłożonej kamiennymi płytami podłodze. 

Pan Jenkins, oberżysta, schludny, pękaty mężczyzna o jowialnym wyglądzie, 

pospieszył im na spotkanie. Harry, dokonawszy prezentacji, stanął z boku, a Lucinda zaczęła 

wyjaśniać, jaki jest cel jej wizyty. W przeciwieństwie do Blounta, pan Jenkins był cały na jej 

usługi, gotów spełnić każde życzenie. 

Lucinda zwróciła się do Harry'ego: 

- Na rozmowę z panem Jenkinsem muszę poświęcić co najmniej godzinę. Nie 

chciałabym nadużywać pańskiej uprzejmości, panie Lester. Zrobił już pan dla mnie tak wiele. 

W gospodzie z pewnością nie grozi mi nic złego. 

Harry nie mrugnął nawet okiem. Wiedział,  że w gospodzie czyha na nią mnóstwo 

niebezpieczeństw - ze strony jego własnych kompanów. Na jej niewinne spojrzenie 

odpowiedział nieprzeniknionym wyrazem twarzy i niedbałym ruchem dłoni. 

- Rzeczywiście - powiedział. - Moje konie później biorą udział w gonitwie. 

Uwaga ta spowodowała,  że oczy Lucindy zabłysły. Zawahała się, a potem, nieco 

sztywno, przystała na to, by jej towarzyszył, przechylając głowę na bok przed zwróceniem się 

do pana Jenkinsa. 

Harry, w aureoli własnej cierpliwości, podążył za gospodarzem i gościem swej ciotki. 

Zwiedzili starą gospodę dokładnie - od krętych przejść i korytarzyków oraz spiżarni aż po 

sypialnie, a nawet strychy. Schodzili właśnie na dół, gdy z jednego z pokoi wyszedł 

chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna. 

Lucinda, znajdująca się naprzeciwko drzwi, drgnęła. Widząc mężczyznę  kątem oka, 

przygotowała się na zderzenie. Jednak do zderzenia nie doszło. Pucołowaty młody 

dżentelmen nadział się na twarde ramię Harry'ego, po czym odbił się i zatoczył na framugę 

drzwi. 

- Uff! - zamrugał oczami, prostując się. - A, witam, Lester. Zaspałem. Nie mogę 

opuścić pierwszej gonitwy. - Spojrzał przytomniej, ze zdziwieniem w oczach. - Myślałem, że 

jesteś teraz na torze. 

- Będę tam później. 

Harry cofnął się, odsłaniając Lucindę. Młody człowiek zamrugał ponownie. 

- O... ach tak. Ogromnie panią przepraszam. Wszyscy zawsze mi powtarzają, żebym 

patrzył, gdzie idę. Mam nadzieję, że nic się nie stało? 

Lucinda uśmiechnęła się, słysząc te szczere przeprosiny. 

background image

- Nie, nic. 

- To świetnie. Odetchnąłem z ulgą. Muszę już  iść. Do zobaczenia na wyścigach, 

Lester. 

I z niezdarnym ukłonem oraz wesołym machnięciem ręką  młodzian oddalił się 

pospiesznie. 

- Dziękuję za pomoc, panie Lester. - Lucinda uśmiechnęła się. - Jestem panu naprawdę 

wdzięczna. 

Harry docenił urok uśmiechu. Skłonił głowę i dał jej znak ręką, by szła za Jenkinsem. 

Pod koniec wizyty Lucinda była pod dużym wrażeniem. Gospoda Pod Herbem i pan 

Jenkins nie przypominali w najmniejszym stopniu gospody Pod Zieloną  Gęsią i Jake'a 

Blounta. Pod Herbem wszystko lśniło czystością. Lucinda nie znalazła nawet śladu 

nieporządku. Kontrola ksiąg okazała się  właściwie formalnością. Pan Mabberly stwierdził 

zresztą już przedtem, że rachunki prowadzone są tu wzorowo. 

Lucinda spędziła z panem Jenkinsem kilka minut na omawianiu planów rozbudowy 

gospody. 

- Podczas wyścigów nie możemy pomieścić wszystkich gości, a w innych okresach 

zajęta jest ponad połowa miejsc - powiedział pan Jenkins. 

Lucinda udzieliła zgody na jego plany, a szczegóły pozostawiła panu Mabberly'emu. 

- Dziękuję, panie Jenkins - rzekła, naciągając rękawiczki i idąc w stronę drzwi. - 

Muszę panu powiedzieć, że po odwiedzeniu wszystkich prócz czterech spośród pięćdziesięciu 

czterech gospód należących do naszej firmy, stwierdzam, że gospoda Pod Herbem jest jedną z 

najlepszych. 

Pan Jenkins promieniał. 

- To bardzo miłe, że pani tak mówi. Staramy się, jak możemy. 

Skinąwszy z wdziękiem głową, Lucinda opuściła gospodę. Znalazłszy się na 

dziedzińcu, zatrzymała się. Harry przystanął obok niej. 

- Dziękuję za opiekę, panie Lester. Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna, 

zwłaszcza że wiem, iż ma pan inne zajęcia. 

Harry był zbyt mądry na to, by próbować coś odpowiedzieć. 

Usta Lucindy drgnęły; odwróciła szybko głowę. 

- Właściwie - mówiła dalej - myślałam o tym, żeby obejrzeć wyścigi. Nigdy nie byłam 

na wyścigach. 

Harry spojrzał na nią zmrużonymi oczami. 

- Tor wyścigowy w Newmarket nie jest miejscem dla pani. 

background image

Lucinda była zaskoczona. Harry dojrzał w jej oczach prawdziwe rozczarowanie. 

- O - powiedziała, odwracając wzrok. 

- Jeżeli jednak da mi pani słowo, że będzie się pani mnie trzymała, że nie oddali się 

pani, by podziwiać jakiś widok, jakiegoś konia czy też kapelusz jakiejś damy... to podejmuję 

się zabrać tam panią - dokończył. 

Na twarzy Lucindy pojawił się uśmiech tryumfu. 

- Dziękuję. To bardzo miłe z pana strony. 

To wcale nie było miłe - tylko głupie. Harry był przekonany, że to najgłupsze 

posunięcie, jakie w swoim życiu zrobił. Dał jednak znak ręką, wskutek czego natychmiast 

podbiegł do niego stajenny. 

- Proszę przyprowadzić moją kariolkę i powiedzieć Grimmsowi, żeby odprowadził 

dwukółkę lady Hallows do domu. Ja odwiozę panią Babbacombe. 

- Tak, proszę pana. 

Lucinda wciągnęła rękawiczki, po czym potulnie pozwoliła się podsadzić na siedzenie 

kariolki. Poprawiając spódnice i nakazując sobie zachowanie spokoju, uśmiechnęła się 

pogodnie, gdy Harry, zręcznie trzepnąwszy lejcami, wyprowadził siwki na ulicę. 

Tory wyścigowe znajdowały się w zachodniej części miasta, na płaskim, trawiastym, 

nie zadrzewionym wrzosowisku. Harry pojechał prosto do stajni, w których trzymano jego 

konie wyścigowe. 

Lucinda, ciesząc wzrok widokami, nie mogła jednak nie zauważyć spojrzeń 

biegnących w ich stronę.  Ścigali ich wzrokiem zarówno stajenni, jak i dżentelmeni, więc 

znalazłszy się w stajni, poczuła ulgę, gdyż jej ściany chroniły ją przed oczami ciekawskich. 

Konie były wspaniałe. Wysiadłszy z kariolki, Lucinda nie mogła się powstrzymać - 

powędrowała wzdłuż boksów, podziwiając urodę zwierząt, które nawet dla niewprawnego 

oka wydawały się najwspanialszymi końmi w Anglii. 

Po krótkiej wymianie zdań z Hamishem Harry podążył za Lucinda. Był bardzo 

zadowolony, widząc jej zachwyt. Doszedłszy do końca rzędu boksów, Lucinda odwróciła się i 

zobaczyła, że on na nią patrzy. Zawróciła w jego kierunku, idąc w pełnym blasku słońca. 

- Więc klacz pobiegnie? 

Harry niechętnie przeniósł wzrok na twarz Hamisha, który zadał to pytanie. Jego 

główny stajenny również obserwował Lucindę Babbacombe, nie z uznaniem, na które 

zasługiwała, lecz z pełną uwielbienia fascynacją. Lucinda podeszła bliżej. Harry podał jej 

ramię, a ona bez zastanowienia wsparła się na nim. 

- Jeżeli pęcina już się dobrze wygoiła - odpowiedział Harry Hamishowi. 

background image

- Tak. - Hamish ukłonił się z szacunkiem Lucindzie. - Wygląda na to, że tak. 

Powiedziałem chłopakowi,  żeby dał jej pobiegać. Tylko kiedy biega, można się przekonać, 

czy już jest zdrowa. 

Harry kiwnął głową. 

- Sam z nim porozmawiam - oznajmił. 

Hamish również kiwnął głową i usunął się ze skwapliwością mężczyzny, który źle się 

czuje w towarzystwie istot rodzaju żeńskiego, jeżeli te nie są końmi. 

Powściągając uśmiech, Harry zwrócił się do swojej towarzyszki: 

- Myślałem, że zgodziła się pani nie zwracać zbytniej uwagi na konie. 

Lucinda popatrzyła na niego pewną siebie z miną. 

- To trzeba było mnie tutaj nie przyprowadzać. Pańskie konie są najpiękniejszymi 

okazami, jakie w życiu widziałam. 

Harry nie był w stanie powstrzymać uśmiechu. 

- Nie widziała pani najlepszych. Te po tej stronie to dwu-i trzylatki. Starsze są jeszcze 

piękniejsze. Proszę pójść ze mną, pokażę je pani. 

Lucinda z wielką ochotą dała się poprowadzić wzdłuż przeciwległego rzędu boksów. 

Szła, podziwiając wałachy i klacze. Przy końcu rzędu z boksu wystawił głowę gniady ogier, 

pragnąc przeszukać kieszenie Harry'ego. 

- To jest stary Cribb, uparta bestia. Wciąż biega, choć mógłby już z powodzeniem 

spocząć na laurach. 

Harry podszedł do beczki stojącej pod ścianą, pozostawiwszy Lucindę, która 

pogłaskała ogiera po szyi. 

- Proszę - powiedział, wracając - niech pani mu da to. 

Lucinda wzięła od niego trzy suszone jabłka, a potem ze śmiechem patrzyła, jak Cribb 

wyjmuje je z jej dłoni. 

Harry podniósł wzrok i zobaczył Dawlisha. Stał koło składu z uprzężą i patrzył na 

niego szeroko otwartymi oczami. 

- O co chodzi? - zapytał Harry, podchodząc do stajennego. 

Znalazłszy się bliżej, zorientował się,  że Dawlish patrzył nie na niego, tylko na 

Lucindę. 

- Na Boga, stało się. 

- Nie bądź śmieszny - odrzekł Harry, marszcząc brwi. 

Dawlish spojrzał na niego z politowaniem. 

- Co w tym śmiesznego? Zdaje pan sobie chyba sprawę, że to pierwsza kobieta, której 

background image

pan pokazuje swoje konie? 

Harry uniósł brwi lekceważąco. 

- Jest pierwszą kobietą, która okazała jakiekolwiek zainteresowanie nimi. 

- Ha! Przepadł pan z kretesem! 

- Jeżeli już musisz wiedzieć, to ona nigdy nie była na wyścigach. Była ciekawa... I nic 

więcej. 

- Aha. To pan tak mówi. - Dawlish zmierzył ponurym wzrokiem szczupłą postać 

stojącą koło boksu Cribba. - A ja twierdzę, że może pan sobie szukać usprawiedliwień, jakich 

pan tylko chce, a wnioski i tak same się nasuwają. 

To powiedziawszy, wycofał się do składu z uprzężą, kręcąc smutno głową i mrucząc 

coś pod nosem. 

Harry nie bardzo wiedział, czy ma się  śmiać, czy robić groźną minę. Spojrzał na 

kobietę, która wciąż przemawiała do jego ulubionego ogiera. Gdyby nie to, że za chwilę mieli 

znaleźć się wśród tłumu, byłby skłonny podzielać pesymizm wiernego sługi. Jednak wyścigi, 

gdzie znajdowało się mnóstwo ludzi, były miejscem bezpiecznym. 

- Jeżeli teraz pójdziemy - powiedział, powracając do Lucindy - to zdążymy na 

pierwszą gonitwę. 

Uśmiechnęła się i wsparła na jego ramieniu. 

- Czy klacz, o której pan mówił, pobiegnie w tej gonitwie? 

- Nie... ona biegnie w drugiej. Wyszli na pełne słońce. 

- Pańska ciotka mówiła, że prowadzi pan stadninę. 

- Tak - potwierdził. - Stadninę Lesterów. 

Z zapałem wywołanym jej pytaniem zaczął opowiadać o trudnościach i sukcesach, 

jakie towarzyszyły prowadzeniu stadniny. Nie powiedział tylko, że stadnina jest jego 

wspaniałym osiągnięciem i stanowi treść jego życia. Lucinda domyśliła się tego jednak ze 

sposobu, w jaki o niej mówił. 

Doszli do namiotów stojących przy torze w chwili, gdy konie mające biec w pierwszej 

gonitwie zostały podprowadzone do bariery. Lucinda miała przed oczami morze pleców, gdyż 

wszyscy patrzyli na tor. 

- Tędy... z trybuny będzie widać lepiej. 

Mężczyzna w kamizelce w paski pilnował wejścia na dużą drewnianą trybunę. 

Lucinda zauważyła,  że od innych żądał biletów, a do Harry'ego uśmiechnął się tylko i 

przepuścił ich oboje. Harry pomógł jej wejść na strome schodki prowadzące na trybunę. 

Zanim znaleźli miejsca, rozległy się dźwięki rogu. 

background image

- Ruszyły - powiedział Harry, a równocześnie to samo słowo wyrwało się ze stu 

innych gardeł. 

Wszyscy wyciągali szyje, obserwując gonitwę. 

Lucinda odwróciła się i zobaczyła konie biegnące z tętentem kopyt po torze. Z tej 

odległości nie było widać zbyt wiele, ale pochłonął  ją widok tłumu. Udzieliło jej się jego 

rosnące podniecenie. Oddychając szybciej, skupiła uwagę na koniach. Gdy zwycięzca minął 

linię mety, była szczerze uradowana. 

- Dobrze biegły - powiedział Harry, patrząc na konie i jeźdźców, którzy już zwolnili. 

Lucinda wykorzystała tę chwilę na obserwowanie go. Skupiony był na koniach i 

jeźdźcach, obliczał coś w myślach. Widziała go wyraźnie, w momencie gdy nie był tego 

świadom. Był człowiekiem, pomimo wielu różnych zajęć i rozrywek, oddanym bez reszty 

swej wybranej pasji. 

Odwrócił głowę. Stał o jeden stopień niżej od niej, dzięki czemu ich oczy znajdowały 

się na jednym poziomie. Przez chwilę Harry nic nie mówił, a potem jego wargi wygięły się 

lekko. 

Lucinda zadrżała. 

Harry gestem dłoni wskazał zatłoczone trawniki. 

- Jeżeli naprawdę chce pani przekonać się, czym są wyścigi, musi pani promenować. 

Lucinda uśmiechnęła się nieznacznie. 

- Proszę prowadzić, panie Lester. Jestem całkowicie w pańskich rękach. 

Zauważyła, że drga mu brew, ale udała, że tego nie widzi. Wsparta na jego ramieniu 

zeszła po stopniach i opuściła trybunę. 

- Trybunę utrzymuje Klub Dżokejów dla swoich członków - poinformował ją Harry, 

gdy się obejrzała. 

Co oznaczało,  że sam jest dobrze znanym członkiem. Nawet Lucinda słyszała, jak 

ważny jest Klub Dżokejów. 

- Wyścigi odbywają się pod auspicjami klubu, prawda? 

- Prawda. 

Poprowadził  ją na powolną przechadzkę  wśród tłumu. Lucinda przyglądała się 

wszystkiemu z ciekawością, chciała zobaczyć jak najwięcej, zrozumieć fascynację, która 

sprawiała, że tak wielu dżentelmenów zjeżdżało do Newmarket. 

Harry pokazał jej bukmacherów, wokół których tłoczyli się gracze robiący zakłady. 

Przeszli przed namiotami i pawilonami. Co chwila zatrzymywał ich ktoś spośród przyjaciół i 

znajomych Harry'ego, pragnący zamienić kilka słów. Lucinda wiedziała, że powinna mieć się 

background image

na baczności, jednak spotykała się jedynie ze spojrzeniami pełnymi uprzejmości i szacunku, 

mimo to trzymała się ramienia Harry'ego. Wśród naporu męskich ciał dawało jej to poczucie 

pewności. Zauważyła, że wśród zgromadzonych znajdują się także damy. 

- Niektóre, przeważnie starsze, naprawdę interesują się tym sportem - objaśniał Harry, 

który czuł się bardzo swobodnie w tym środowisku. - Niektóre z młodszych należą do rodzin 

od dawna związanych z wyścigami. 

- O! - powiedziała Lucinda, kiwając głową. 

Znajdowały się tu także damy, na temat których Harry się nie wypowiadał i które 

prawdopodobnie nie miały prawa do tego określenia. Jednak wyścigi były w przeważającej 

mierze męską rozrywką i gromadziły mężczyzn wszelkiego pokroju. Lucinda nabrała 

pewności,  że nie miałaby odwagi ani ochoty zjawić się tutaj ponownie - chyba że 

towarzyszyłby jej znowu Harry. 

- Zaraz będzie następna gonitwa. Muszę pomówić z dżokejem dosiadającym 

Thistledown, tej klaczy, o której była mowa - powiedział. 

Lucinda skinęła głową, dając do zrozumienia, że chce mu towarzyszyć. 

Harry skupił się na torowaniu im drogi wśród tłumu. 

- Klacz jest bardzo ożywiona, proszę pana - stwierdził dżokej, sadowiąc się w siodle. - 

Mamy poważną konkurencję. Biegnie wiele doświadczonych koni. Będzie cud, jeżeli ona 

zwycięży, zwłaszcza że dopiero co wydobrzała. 

Harry kiwnął głową. 

- Pozwól jej tylko biec... ustalić własne tempo. Potraktujemy to jako próbę, nic więcej. 

Nie popędzaj jej i nie używaj palcatu. 

Lucinda podeszła do klaczy i poklepała ją po aksamitnym pysku. Powitało ją 

przyjazne spojrzenie wielkiego ciemnobrązowego oka. 

- Są beznadziejni, prawda? - powiedziała do klaczy. - Nie słuchaj ich. Mężczyźni nie 

potrafią ocenić kobiety. - Kątem oka dojrzała uśmiech na twarzy Harry'ego, który wymienił 

spojrzenia z dżokejem, a potem dodała: - Po prostu pobiegnij i wygraj. I zobacz, jak na to 

zareagują. 

Poklepawszy klacz jeszcze raz, odwróciła się i, nie zwracając uwagi na wyraz twarzy 

Harry'ego, pozwoliła mu poprowadzić się na trybunę. 

Zarezerwował miejsca w trzecim rzędzie, prawie dokładnie naprzeciwko linii mety. 

Lucinda, wychylona w przód, patrzyła na konie prowadzone w stronę bariery. Pomachała 

ręką, gdy pojawiła się Thistledown. 

- Ona wygra... zobaczy pan - powiedziała, opierając się wygodnie. 

background image

Jednak gdy zabrzmiał  głos rogu, wychyliła się ponownie, obserwując z zapałem 

gonitwę. Była tym tak pochłonięta, że zanim się spostrzegła - gdy konie brały zakręt - zerwała 

się z miejsca, podobnie jak pozostali widzowie. Kiedy konie wyszły na prostą, Thistledown 

wysunęła się na prowadzenie, pozostawiając z tyłu wszystkich rywali. 

- Jest! - Lucinda chwyciła Harry'ego za ramię i tylko głęboko wpojone zasady dobrego 

wychowania sprawiły, że nie zaczęła podskakiwać. - Wygrywa! 

Harry był zbyt pochłonięty obserwowaniem klaczy, by odpowiedzieć. 

Thistledown szła naprzód jak burza. W połowie prostej wydłużyła krok, a gdy mijała 

linię mety, zdawała się frunąć w powietrzu. 

- Wygrała! Wygrała! - Lucinda chwyciła Harry'ego za oba ramiona. - Mówiłam,  że 

wygra! 

Harry, choć bardziej od niej przyzwyczajony do takich zwycięstw, popatrzył na nią z 

uśmiechem radości, która ogarniała go zawsze, gdy jeden z jego koni przychodził na metę 

jako pierwszy. 

Lucinda odwróciła się, szukając wzrokiem klaczy, którą już wyprowadzano. 

- Czy możemy teraz do niej pójść? 

- Oczywiście. 

Harry podał jej ramię i wyprowadził z zatłoczonych trybun. 

- Czy damom wolno podchodzić do koni? 

- Nie ma przepisu, który by tego zabraniał. - Harry zerknął na nią z ukosa. - 

Przypuszczam, że przewodniczący komisji będzie zachwycony, widząc panią. 

Gdy zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem, roześmiał się i poprowadził ją prosto na 

ogrodzoną liną arenę, gdzie cierpliwie czekała Thistledown. 

W chwili gdy Lucinda wyłoniła się z tłumu, klacz wyciągnęła ku niej głowę i ruszyła 

w jej stronę. Lucinda podeszła do niej, chwaląc ją pieszczotliwymi słowami. Harry przyglądał 

się temu pobłażliwie. 

- No cóż, Lester! Zdobyłeś jeszcze jedno trofeum. 

Gzyms twojego kominka chyba nie udźwignie ich wszystkich. 

Z tymi słowy do Harry'ego podszedł prezes Klubu Dżokejów i obecny 

przewodniczący Komisji do spraw Wyścigów. Trzymał w dłoniach statuetkę przedstawiającą 

kobietę. 

- Doskonale biegła, naprawdę pierwszorzędny z niej koń. 

Harry pokiwał głową, ściskając dłoń prezesa. 

- Spisała się dobrze, zwłaszcza  że miała przedtem problemy z pęciną. Nie byłem 

background image

pewny, czy ją wystawić. 

- Dobrze zrobiłeś,  że ją wystawiłeś. - Prezes patrzył na konia i na kobietę, która do 

niego przemawiała. - Piękna sylwetka. 

Harry bardzo dobrze wiedział, że lord Norwich nie ma na myśli klaczy. 

- Rzeczywiście - potwierdził sucho. 

Lord Norwich, który znał go od kolebki, spojrzał na niego pytająco. 

Patrząc na statuetkę, Harry zauważył,  że przedstawia kobietę przyzwoicie ubraną, a 

potem wskazał uprzejmym ruchem głowy Lucindę. 

- To pani Babbacombe wygłosiła przed gonitwą mowę zagrzewającą klacz do walki. 

Może to ona powinna w moim imieniu odebrać statuetkę? 

- Świetna myśl! 

Lord Norwich, rozpromieniony, podszedł bliżej. 

Lucinda, ucieszona i rozentuzjazmowana zwycięstwem, dotychczas pogodnie 

ignorowała zainteresowanie innych swoją osobą. Jednak lorda Norwich niepodobna było 

zignorować. Harry podszedł i stanął obok, uspokajającym gestem biorąc ją za ramię. 

Lord Norwich wygłosił krótką mowę, chwaląc klacz i stajnie Harry'ego, a potem 

szarmancko wręczył statuetkę Lucindzie. 

Zdecydowana okazać się godna takiego wyróżnienia, Lucinda z gracją podziękowała 

jego lordowskiej mości. 

- No, no. - Lord był oczarowany. - Chce pani zobaczyć więcej dzielnych klaczy na 

torze? 

Lucinda uchyliła się od odpowiedzi. Harry skinął na stajennego. 

- Zaprowadź klacz do stajni. 

Spoglądając po raz ostatni tęsknym wzrokiem na Lucindę, Thistledown została 

odprowadzona. Lord Norwich oraz pozostali widzowie odwrócili się w oczekiwaniu na 

kolejną gonitwę. 

Lucinda rozejrzała się naokoło, a potem przeniosła wzrok na Harry'ego, który po 

chwili powiedział:. 

- Dziękuję pani serdecznie, moja droga. Za ten czar, który pani rzuciła. 

- Nie rzuciłam żadnego czara. 

Poczuła dotknięcie jego palców na swojej dłoni, a potem on uniósł  tę  dłoń do ust i 

musnął jej palce wargami. Lucinda zadrżała, zalała ją fala ciepła. Odzyskując pewność siebie, 

podniosła statuetkę i wręczyła mu ją, patrząc mu w oczy. 

Czas się zatrzymał. Stali, zapomniani przez wszystkich na środku areny. Naokoło 

background image

tłoczyli się  mężczyźni, lecz nikt ich nie dotykał, nie popychał. Stali blisko siebie, bardzo 

blisko. Harry patrzył, jak oczy Lucindy stają się większe, jak ciemnieją. Jej wargi rozchyliły 

się. Stanik jej sukni dotknął jego surduta. 

Głowa Harry'ego zaczęła się powoli pochylać, jednak w tejże chwili Harry opanował 

się i pohamował. 

Wielkie nieba! Znajdują się przecież w miejscu publicznym, na wyścigach. 

Wstrząśnięty do głębi Harry odetchnął  głęboko. Oderwał wzrok od twarzy Lucindy, 

od jej oczu, w których pojawiła się konsternacja, od rumieńca, który wykwit! na jej 

policzkach, i rozejrzał się naokoło. Dzięki Bogu, nikt nic nie zauważył. 

Z bijącym mocno sercem Harry ujął pod ramię Lucindę i oznajmił: 

- Widziała już pani wystarczająco dużo. Powinienem odwieźć panią do Em. Ona z 

pewnością zastanawia się, gdzie się pani podziała. 

Lucinda kiwnęła głową. Jego z lekka znudzony ton nie pozostawił jej wyboru. Czuła 

się... sama nie wiedziała jak... wstrząśnięta - z całą pewnością tak - ale równocześnie było jej 

czegoś żal, była urażona. Nie mogła jednak dyskutować, skoro on chciał już się stąd oddalić. 

Musieli jeszcze uciec przed mnóstwem życzliwych, którzy zatrzymywali ich 

bezustannie i z których wielu pragnęło kupić klacz. 

Lucinda wyczuła, że Harry się jakby wycofał w głąb siebie, choć starał się to ukryć. 

Był nadal szarmancki - ale unikał jej wzroku. 

W końcu udało im się wyjść z tłumu i wrócić - w milczeniu - do stajni. Harry pomógł 

Lucindzie wsiąść do kariolki i sam zajął miejsce obok z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. 

Dojechali do Hallows Hall bez słowa. On podczas drogi był skupiony wyłącznie na 

powożeniu. Wzniósł mur, którego Lucinda nie usiłowała sforsować. 

Kiedy jednak zajechał przed dom i pomógł jej wysiąść, stanęła z nim twarzą w twarz. 

- Dziękuję, panie Lester, za tak... pouczający poranek. 

- Była to dla mnie przyjemność, proszę pani. - Skłonił się z wrodzoną gracją. - A teraz 

muszę panią pożegnać. 

Lucinda, zaskoczona, patrzyła, jak wskakuje do kariolki. 

- Czy nie zostanie pan na obiedzie? Jestem pewna, że pańska ciotka byłaby 

zachwycona. 

Trzymając już lejce w dłoniach, Harry odetchnął głęboko... i zmusił się do spojrzenia 

jej w oczy. 

- Nie. 

To słowo bezwarunkowej odmowy zawisło między nimi. Harry dojrzał w oczach 

background image

Lucindy błysk, który świadczył o tym, że zrozumiała; wyczuł, że pojęła, iż jej odmawia. Tak 

będzie lepiej, pomyślał, lepiej ściąć pączek, zanim zdąży rozkwitnąć. Bezpieczniej - dla niej i 

dla niego. 

Jednak jej spojrzenie nie świadczyło o tym, że rozumie to uzasadnienie, że dostrzega 

niebezpieczeństwa, które on widzi tak wyraźnie. Jej oczy - łagodne i pełne światła - patrzyły 

na niego z wyrazem zaskoczenia i lekkiej urazy. 

Poczuł, że wargi wyginają mu się w autoironicznym uśmiechu. 

- Nie mogę. 

Innego wyjaśnienia udzielić nie był w stanie. Trzasnąwszy z bata, ruszył z miejsca i 

odjechał. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Trzy dni później Lucinda wciąż nie była przekonana, że rozumie, co się stało. Siedząc 

w wiklinowym fotelu w zalanym słońcem zakątku oranżerii, wyszywała, równocześnie 

rozmyślając. Heather jeździła konno z Geraldem i pod opieką Sima, a ich gospodyni 

znajdowała się gdzieś w ogrodzie, nadzorując tworzenie nowych rabat. Lucinda była sama, 

mogła więc oddawać się myślom. Nie wyglądało jednak na to, że jest jej z nimi dobrze. 

Wiedziała, że brak jej w takich sprawach doświadczenia, jednak gdzieś w głębi serca 

była przekonana, że coś - coś zdecydowanie pożądanego - zaistniało między nią a Harrym. 

Wtedy, na arenie, omal jej nie pocałował. 

Ta chwila wryła jej się w pamięć jako coś frustrująco nie dokończonego, jednak nie 

mogła winić Harry'ego za to, że się wtedy cofnął. Problem był w tym, że później wycofał się 

tak całkowicie,  że ona poczuła się dotknięta i wewnętrznie obolała.. Słowa, które 

wypowiedział przy rozstaniu, wprawiły ją w pomieszanie. Dobrze zrozumiała implikacje jego 

„Nie". Jednak to nie ono, tylko owo „Nie mogę" zbiło ją tak naprawdę z tropu. 

Od tego czasu Harry nie pojawił się w Hallows Hall ani razu. A ona tylko dzięki 

Geraldowi, który teraz bywał tu często, wiedziała,  że wciąż przebywa w Newmarket. Być 

może chciał, by uważała, że jest tak ogromnie zajęty na wyścigach, iż nie ma dla niej wolnej 

chwili. 

Lucinda z cichym westchnieniem wbiła igłę w płótno. Uważała,  że jest teraz zbyt 

wytrawną kobietą interesu, by dać się oszukać. Jednak czas uciekał. Nie mogła wiecznie 

siedzieć w Hallows Hall. Jest jasne, że jeżeli chce wiedzieć, jakie naprawdę rysują się przed 

nią możliwości, to musi zacząć działać. 

Ale jak? 

Pięć minut później przez drzwi prowadzące do ogrodu weszła Em. Rąbek jej starej 

sukni, używanej do prac w ogrodzie, pobrudzony był błotem, w rękach trzymała parę grubych 

rękawiczek. 

- Uff! - powiedziała, opadając na drugi fotel, który od fotela Lucindy oddzielał mały 

stolik, i odgarniając z czoła kosmyk siwiejących włosów. - Zrobione. - Przyjrzała się swemu 

gościowi. - Wyglądasz na bardzo zajętą... a właściwie wyglądasz jak dobra żona. 

Lucinda uśmiechnęła się, nie unosząc oczu znad robótki. 

- Powiedz mi - poprosiła Em tonem lekkim, któremu kłam zadawało jej uważne 

spojrzenie - czy myślałaś kiedyś o ponownym zamążpójściu? 

background image

Igła w dłoniach Lucindy znieruchomiała. Podniosła głowę i popatrzyła w okno. 

- Aż do niedawna nie myślałam o tym - odparła i wróciła do wyszywania. 

- No tak... takie myśli potrafią przyjść nagle. Męczyć człowieka i nie dawać mu 

spokoju - zauważyła, a potem machnąwszy ogrodniczymi rękawicami, mówiła dalej: - 

Jednak, moim zdaniem, przy twoich kwalifikacjach nie masz powodu do zmartwień. Gdy 

znajdziesz się w Londynie, z pewnością okaże się,  że jest mnóstwo adoratorów, którzy 

ustawiają się w kolejce, pragnąc włożyć ci na palec obrączkę. Lucinda spojrzała z ukosa na 

starszą panią. 

- Przy moich kwalifikacjach? - zapytała. 

Em wykonała szeroki gest ręką. 

- Po pierwsze, jesteś dobrze urodzona. Nie jest istotne, że rodzina nie uznawała 

małżeństwa twoich rodziców. Twoi dziadkowie nie mieli takiej mocy, żeby zmienić krew 

płynącą w twoich żyłach. A w wyższych sferach krew jest tym, co się liczy. Prawdę mówiąc, 

Giffordowie są tak samo dobrze skoligaceni jak Lesterowie. 

- Naprawdę? 

Lucinda spojrzała na nią niezbyt pewnie. Em kontynuowała wesoło: 

- Po drugie, masz majątek. Taaak, ten spadek, który odziedziczyłaś, jest w stanie 

zadowolić najbardziej wymagających. Poza tym masz styl, to nieuchwytne coś - od razu to 

zauważyłam. 

- Skończyłam dwadzieścia osiem lat. 

Te szczere słowa sprawiły, że starsza pani aż podskoczyła. Odwróciła głowę i zaczęła 

przyglądać się swojemu gościowi szeroko otwartymi oczami. 

- No to co? 

Lucinda skrzywiła się i opuściła wzrok na robótkę. 

- Przypuszczam, że mając tyle lat, kobieta nie jest atrakcyjna dla dżentelmenów z 

towarzystwa. 

Em patrzyła na nią jeszcze przez chwilę, po czym wybuchnęła śmiechem. 

- Mówisz głupstwa, moja droga! Wśród towarzystwa aż roi się od dżentelmenów, 

którzy unikają małżeństwa przede wszystkim dlatego, że nie mogą znieść młodych dzierlatek 

o błyszczących oczach. Zapewniam cię, że większość z nich jest głupiutka jak przysłowiowe 

gęsi. - Starsza pani przerwała, przyglądając się nadal Lucindzie, a potem dodała: - Często 

zdarza się, moja droga, że mężczyźni wolą kobiety bardziej doświadczone. 

Lucinda podniosła głowę i napotkała spojrzenie Em. Na jej policzki wypłynął powoli 

rumieniec. 

background image

- No tak... to inna sprawa. - Jej wzrok znowu pobiegł w stronę okna, za którym 

ciągnęła się długa parkowa aleja, następnie Lucinda odetchnęła głęboko i powiedziała: - Ale 

ja nie jestem doświadczona. 

- Nie? 

- Moje małżeństwo tak naprawdę nie było wcale małżeństwem. Ono było ratunkiem. - 

Lucinda zmarszczyła brwi, patrząc na robótkę. - Wychodząc za mąż, miałam zaledwie 

szesnaście lat... a Charles zbliżał się do pięćdziesiątki. Był dla mnie bardzo dobry... byliśmy 

dobrymi przyjaciółmi -powiedziała cicho, po czym dodała: - I niczym więcej. -Prostując 

ramiona, sięgnęła po nożyczki. - Obawiam się, że życie mnie ominęło... Zostałam odłożona 

na półkę, zanim mnie z niej zdjęto. 

- Rozumiem. - Em popatrzyła na czubki własnych bucików wyłaniające się spod 

zabłoconej sukni, a potem na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Wiesz, twój... yyy... 

brak doświadczenia nie jest w rzeczywistości wadą. Nie w twoim wypadku. Właściwie - 

mówiła dalej, rozjaśniając się - może on być prawdziwą zaletą. 

Tym razem to Lucinda wyglądała na zaskoczoną. 

- Widzisz, powinnaś spojrzeć na to z perspektywy twego ewentualnego męża. 

Zastanowić się, co on będzie widział w kobiecie dojrzałej i inteligentnej, która może 

poprowadzić dom i zająć się rodziną, a równocześnie stanowić dla niego bardziej 

satysfakcjonujące towarzystwo niż jakakolwiek młoda dziewczyna. Jeżeli nie będziesz 

mówiła o swojej niewinności, tylko pozwolisz mu - tu Em zamilkła na chwilę, szukając 

odpowiedniego słowa - pozwolisz mu potknąć się o nią we właściwym czasie, to jestem 

pewna, że przekonasz się, że będzie zachwycony - zakończyła, po czym, rzucając Lucindzie 

porozumiewawcze spojrzenie, dodała: - Jestem pewna, że Harry byłby zachwycony. 

Lucinda popatrzyła na swoją niezrównaną gospodynię, a potem zapytała: 

- Czy okazał kiedykolwiek zainteresowanie ożenkiem? 

- Harry? - Em oparła się o fotel z uśmiechem. - Nic mi o tym nie wiadomo. Ale nie 

miał potrzeby... no cóż, przed nim jest Jack, a za nim Gerald. Jack ma się niedługo żenić... 

dostałam właśnie zaproszenie na ślub. Harry raczej nie będzie myślał o obrączkach i torcie 

weselnym, chyba że dostarczy mu się do tego bodźca. 

- Bodźca? 

- Uhm. Tak często bywa z dżentelmenami jego pokroju. Nie myślą o ożenku, dopóki 

nie okaże się,  że dobre strony małżeńskiego  życia są czymś tak oczywistym, że nawet oni, 

przy całej swojej ślepocie, muszą je zauważyć. - Em zasapała się. - Jest to oczywiście wina 

kobiet lekkiego prowadzenia. Pchają się one jedna przez drugą, żeby dostarczyć takim panom 

background image

tego, czego oni pragną, to znaczy, czego pożądają... nie żądając od nich, żeby w zamian za to 

podjęli jakiekolwiek zobowiązania. 

- Podejrzewam - powiedziała Lucinda, starając się panować nad wyrazem twarzy i 

przypominając sobie twarde „nie" Harry'ego - że Harry'emu trzeba by było dostarczyć 

naprawdę silnego bodźca, by go skłonić do myślenia o małżeństwie. 

- Naturalnie... Harry jest mężczyzną z krwi i kości. Będzie się opierał z całych sił. Nie 

mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Pędził dotychczas życie nieskrępowanego 

niczym hedonisty. Mało prawdopodobne jest, że zechciałby je dobrowolnie zmienić. - Em 

znowu popatrzyła na twarz Lucindy. - Nie oznacza to jednak, że to powinno ciebie zrazić. 

Lucinda podniosła gwałtownie głowę. Napotkała spojrzenie Em i dostrzegła w nim 

głębokie zrozumienie. Po krótkim wahaniu zapytała: 

- Dlaczego? 

- Ponieważ, moim zdaniem, masz w rękach najpotężniejszą broń. Jedyną broń 

skuteczną. - Starsza pani poprawiła się na fotelu i spojrzała na Lucindę przenikliwym 

wzrokiem. -Pytanie jednak, czy masz dość odwagi, by się nią posłużyć? 

Lucinda przez dłuższą chwilę wpatrywała się w swoją gospodynię, a potem przeniosła 

wzrok na rozciągający się za oknem ogród. Em obserwowała tę szczupłą, urodziwą kobietę, 

siedzącą ze złożonymi na kolanach rękami, ze spokojnym i nieprzeniknionym wyrazem 

twarzy i nieobecnym spojrzeniem łagodnych, niebieskich oczu. 

- Lak - powiedziała Lucinda spokojnie i stanowczo, powracając do rzeczywistości. - 

Mam dość odwagi. 

Em uśmiechnęła się zachwycona. 

-  Świetnie! Pierwszą rzeczą, jaką musisz zrozumieć, jest to, że on się  będzie ze 

wszystkich sił opierał. Nie będzie potulny. Tego nie możesz się po nim spodziewać. 

Lucinda zmarszczyła brwi. 

- Więc będę musiała pogodzić się z dalszą... - tym razem to ona szukała 

odpowiedniego słowa - niepewnością? 

- Bez wątpienia - odrzekła Em. - Ale będziesz musiała uparcie dążyć do celu. I uparcie 

realizować swój plan. 

- Plan? - zapytała Lucinda zdziwiona. 

Em kiwnęła głową potakująco. 

- Rzucenie Harry'ego na kolana będzie wymagało subtelnej kampanii. 

Lucinda nie mogła powstrzymać uśmiechu. 

- Rzucenie go na kolana? 

background image

Starsza pani popatrzyła na nią z wyższością. 

- Oczywiście. 

Lucinda przyglądała się swojej nieprzewidywalnej gospodyni z przechyloną na bok 

głową. 

- A co masz na myśli mówiąc „subtelna"? 

- No cóż. - Em usiadła wygodniej. - Na przykład... 

- Dobry wieczór, Fergusie. 

- Dobry wieczór panu. 

Harry pozwolił kamerdynerowi ciotki uwolnić się od płaszcza, po czym wręczył mu 

rękawiczki. 

- Czy mój brat jest tutaj? - zapytał i spojrzał w lustro wiszące nad stolikiem z 

pozłacanego brązu. 

- Pan Gerald przybył pół godziny temu. Swoim nowym faetonem. 

Harry uśmiechnął się. 

- Który jest jego ostatnim osiągnięciem. 

Poprawił nieznacznie śnieżnobiały krawat. 

- Pańska ciotka będzie zachwycona, widząc pana. 

Oczy Harry'ego napotkały spojrzenie Fergusa w lustrze. 

- Nie mam co do tego wątpliwości. - Opuścił powieki, ukrywając wyraz oczu. - Kto 

jeszcze jest tutaj? 

- Sir Henry i lady Dalrymple, państwo Moffat, pan Butterworth, pan Hurst oraz panny 

Pinkerton. - Harry stał nieporuszony z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a Fergus dodał: - 

No i oczywiście pani Babbacombe z panną Babbacombe. 

- Oczywiście. 

Odzyskując zakłócony na chwilę spokój ducha, Harry poprawił szpilkę u krawata, a 

następnie ruszył w stronę drzwi salonu. 

Fergus, otworzywszy te drzwi, zaanonsował go i Harry wszedł. 

Jej oczy natychmiast spotkały się z jego oczami - nie była wystarczająco 

doświadczona, by ukryć swą spontaniczną reakcję. Rozmawiała właśnie z panem Hurstem, 

dżentelmenem, którego, jak podejrzewał Harry, Em od dawna chciała wyswatać. Harry 

zatrzymał się w drzwiach. 

Lucinda powitała go uśmiechem - swobodnym i grzecznym - po czym powróciła do 

rozmowy z panem Hurstem. 

Harry po krótkim wahaniu podszedł swobodnym krokiem do ciotki odzianej w 

background image

królewską purpurę i siedzącej na jednym końcu szezlonga. 

- Witam, droga ciociu - powiedział, skłoniwszy się elegancko nad jej dłonią. 

- Zastanawiałam się, czy przyjedziesz. 

Na twarzy starszej pani pojawił się tryumfalny uśmiech. Harry zignorował go. Skłonił 

się damie, która siedziała na drugim końcu szezlonga. 

- Pani Moffat, witam panią. 

Znał wszystkich gości, których Em łaskawie zaprosiła, tylko po prostu nie spodziewał 

się,  że ich tu zastanie. Dzisiaj był ostatni wieczór sezonu wyścigów. Na drugi dzień, po 

porannej gonitwie, wszyscy dżentelmeni mieli powrócić do domów. To, że ciotka zaprosiła 

go na kolację, nie było niczym nadzwyczajnym, jednak on długo się zastanawiał, zanim 

przyjął zaproszenie. I tylko fakt, że pani Babbacombe miała wkrótce powrócić do Yorkshire, 

a on do Lester Hall w Berkshire, sprawił,  że to uczynił. Ten fakt, a także pragnienie 

ponownego nacieszenia się jej widokiem, oraz spojrzenia w zamglone błękitne oczy - po raz 

ostatni. 

Spodziewał się,  że zasiądzie do stołu z ciotką, bratem oraz mieszkającymi u ciotki 

gośćmi - i nikim więcej. Teoretycznie to, co tu zastał, powinno było go uspokoić. Jednak nie 

uspokoiło, a wprost przeciwnie. 

Skłoniwszy się i objąwszy pospiesznym spojrzeniem głowę pani Babbacombe, 

skierował się ku sir Henry'emu Dalrymple, który rozmawiał  właśnie z panem Moflfatem. 

Gerald znajdował się koło okna, a obok niego Heather Babbacombe. Oboje rozmawiali z lady 

Dalrymple. Panny Pinkerton, dwie stare panny po trzydziestce, gawędziły z panem 

Butterworthem, który był sekretarzem sir Henry'ego. 

Spojrzenie Harry'ego zatrzymało się na Lucindzie ubranej w błękitną jedwabną suknię 

i prowadzącej ożywioną rozmowę z panem Hurstem. Lucinda jednak nie dała znaku, że 

poczuła na sobie jego wzrok. 

- A, Lester. Przypuszczam, że przyjechał pan na wyścigi? 

Tymi słowy powitał Harry'ego rozpromieniony sir Henry. 

- Bo cóż by innego mogło skłonić pana do przybycia w te strony? - zauważył 

żartobliwie pan Moffat. 

- Rzeczywiście - przyznał mu rację Harry i uścisnął dłonie obu dżentelmenów. 

- Widziałem, jak pańska klacz wygrała drugą gonitwę. Pobiegła znakomicie. - 

Nieobecny wzrok sir Henry'ego świadczył o tym, że na nowo przeżywa ten moment. - Ale 

proszę mi powiedzieć, co pan sądzi o szansach Grand Larrikina w biegu terenowym z 

przeszkodami? 

background image

Nastąpiła teraz dyskusja na temat najnowszego nabytku księcia Rutlandu, jednak 

Harry poświęcił jej zaledwie połowę uwagi. Pozostała połowa skupiała się na damie będącej 

obiektem jego zainteresowania, znajdującej się w drugim końcu pokoju i z pozoru tego 

nieświadomej. 

Lucinda, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Harry raz po raz na nią spogląda i 

stosując się sumiennie do wskazówek Em, uparcie go ignorowała. Siedziała pogrążona w 

błahej rozmowie z gadatliwym panem Hurstem. A pan Hurst, zachwycony własnym głosem - 

kojącym barytonem - nic nie zauważył. 

Starając się skupić na jego słowach, Lucinda nie poddawała się przemożnej chęci 

spojrzenia na Harry' ego Lestera. Od chwili gdy pojawił się w drzwiach - w surowym czarno-

białym stroju, ze złotymi włosami lśniącymi w świetle  świec, każdym szczegółem 

eleganckiego wyglądu zdradzający swą przynależność do najlepszego towarzystwa - rozsądek 

ją zawodził. 

Gdy wszedł, serce zaczęło jej bić mocno. Em ostrzegła,  że jeżeli nie będzie chciał 

przyjechać, to jej zaproszenie nic nie pomoże. Jednak przyjechał, a ona poczuła się tak, jakby 

wyszła zwycięsko -jeżeli nie z pierwszej bitwy, to przynajmniej z pierwszej potyczki. 

Była do tego stopnia świadoma jego obecności i wszystkich jego ruchów, że gdy 

pozostawił pana Moffata i sir Henry'ego i ruszył w jej kierunku, musiała zacisnąć pięści, by 

się nie odwrócić i nie powitać go radośnie. 

Podchodząc do niej od tyłu, Harry przesunął palcami po jej przedramieniu, by zaraz 

ująć dłoń. Lucinda otworzyła szerzej oczy, lecz gdy się odwróciła z uśmiechem, na jej twarzy 

nie było ani śladu zmieszania. 

- Dobry wieczór panu. 

Harry spojrzał Lucindzie w oczy z uśmiechem... i powoli uniósł jej dłoń do ust. Jej 

palce zadrżały, jednak tylko na ułamek sekundy. 

- Mam szczerą nadzieję, że będzie dobry, droga pani. 

Lucinda przyjęła te słowa powitania z pełnym męstwa spokojem, ale wycofała dłoń, 

gdy tylko on zwolnił uścisk. 

- Sądzę, że zna pan pana Hursta? 

- Doskonale. Witam. Wymienił z Pelhamem Hurstem, którego prywatnie uważał za 

pompatycznego osła, powitalne skinienie głową. Hurst był o rok starszy od niego, znali się od 

dzieciństwa, ale niewiele mieli ze sobą wspólnego. Jak gdyby chcąc udowodnić,  że się z 

latami mało zmienił, Hurst zaczął wyliczać ulepszenia, jakie wprowadził w swoim 

gospodarstwie, a Harry zastanawiał się, dlaczego ten głupiec uważa, że jego, mającego przed 

background image

sobą takie zjawisko jak Lucinda Babbacombe, może to interesować. 

Pelham perorował dalej. 

Harry zmarszczył brwi. Było nieomal niemożliwością patrzeć na Lucindę, gdy Hurst 

bombardował człowieka szczegółami dotyczącymi płodozmianu. Harry zwrócił się do 

Lucindy, wykorzystując rzadki moment, gdy Pelham przerwał dla zaczerpnięcia oddechu: 

- Pani... 

- Dobry wieczór, parne Lester. Witam pana, panie Butterworth. 

Harry na chwilę zamknął oczy, a potem, otwierając je, cofnął się, by pozwolić 

Geraldowi i Nicholasowi Butterworthowi złożyć uprzejme ukłony. Wraz z Heather 

Babbacombe obaj dżentelmeni przyłączyli się do towarzystwa. 

Dla Harry'ego przepadła szansa na oderwanie od niego swej ofiary. 

Złoszcząc się w duchu, pozostał przy Lucindzie. Wiedział, że powinien porozmawiać 

z pannami Pinkerton, usprawiedliwił się jednak tym, że, będąc tym, kim jest, sprawia, że się 

denerwują. 

Lucinda czuła się jak Daniel w jaskini lwa. Zupełnie nie była pewna własnego 

bezpieczeństwa. Gdy zrobiło jej się ciepło, nie od razu zorientowała się dlaczego. Jednak 

kiedy, w kilka chwil później, poczuła, że jest jej gorąco, zerknęła w bok ze zmarszczonymi 

brwiami. 

Harry podchwycił jej spojrzenie - popatrzył jej w oczy wzrokiem pytającym i 

niewinnym. Lucinda uniosła brwi i zdecydowanie powróciła do poprzednio prowadzonej 

rozmowy, starając się ignorować to, co dzieje się z jej zmysłami. Fergusa, który uroczyście 

oznajmił, że podano do stołu, powitała z wielką ulgą. 

- Pozwoli pani, pani Babbacombe, że poprowadzę panią? 

Pelham Hurst, żywiący niezłomne przekonanie o własnej wartości, podał jej ramię w 

wygniecionym rękawie. 

Lucinda uśmiechnęła się i już miała je przyjąć, gdy głos Harry'ego uniemożliwił 

ucieczkę. 

- Obawiam się, Hurst, że ja byłem pierwszy. - Harry uśmiechnął się do znajomego z 

lat dziecięcych. - Spóźniłeś się o kilka dni. 

Lucinda uśmiechnęła się. 

- Rzeczywiście - powiedziała i pozwoliła Harry'emu wziąć się pod ramię, zwracając 

się równocześnie do pana Hursta: - Pan Lester bardzo nam pomógł, gdy jechałyśmy do 

Newmarket. Nie wiem, jak bez jego pomocy wydostałybyśmy się z przewróconego powozu. 

Uwaga ta skłoniła oczywiście Pelhama do tego, że z wielką troską zaczął wypytywać 

background image

o szczegóły wypadku. Ponieważ panny Pinkerton, obywając się bez męskiej pomocy, weszły 

już do jadalni, Hurst mógł zająć miejsce po drugiej stronie Lucindy, którą do stołu 

poprowadził Harry. 

Nie był to jednak koniec, czekały go dalsze próby. Lady Dalrymple, opiekuńcza dama, 

która od dawna bolała nad jego bezżennym stanem, zajęła miejsce po jego lewej stronie. A 

jeszcze gorsze było to, że siostry Pinkerton siedziały naprzeciwko, patrząc na niego z lękiem, 

tak, jakby był niebezpieczną bestią. 

Harry nie miał pewności co do tego, czy panny Pinkerton nie mają przypadkiem racji. 

Nie zwracając uwagi na wszystkie te rozpraszające okoliczności, zwrócił się do swojej 

pięknej towarzyszki: 

- Czy mogę się  ośmielić mieć nadzieję,  że pani jest zadowolona z wizyty w 

Newmarket? 

Lucinda spojrzała mu w oczy przelotnie, potwierdzając  że poruszył kwestię nader 

ważną. 

- Niezupełnie, panie Lester. Nie mogę się oprzeć wrażeniu,  że pewne sprawy nie 

zostały załatwione do końca. - Tu znowu popatrzyła mu w oczy i pozwoliła sobie na 

nieznaczny ruch. - Jednak śmiem twierdzić, że pan Blount sobie poradzi - dodała i zajęła się 

rozmową z panem Hurstem. 

Powstrzymując się od patrzenia w prawo aż do chwili, gdy skończono jeść śniadanie. 

Harry, z niewysłowioną elegancją i swobodą, bawił rozmową lady Dalrymple. 

W pewnej chwili uwagę lady Dalrymple zajęła pani Moffat - pragnąca z nią pomówić. 

Harry odwrócił głowę... i napotkał łagodne spojrzenie Lucindy. Popatrzył na nią pytająco. 

- Cóż, moja droga. Pogoda jest niezachwycająca, pani nie wie nic o koniach, a jeżeli 

chodzi o to, o czym chciałbym z nią rozmawiać, jest to zapewne coś, o czym pani rozmawiać 

nie chce. 

Był to mściwy atak. Świadczył o tym błysk w oczach. Lucinda zadrżała, lecz nie dała 

tego poznać po sobie - zareagowała uśmiechem. 

- Otóż myli się pan, panie Lester. Interesują mnie wieści dotyczące Thistledown. Czy 

wciąż znajduje się w mieście? 

- Nie. Znajduje się w drodze do mojej stadniny. 

- Ach tak. Stadnina jest w Berkshire, prawda? Harry pochylił głowę, nie bardzo mając 

odwagę coś powiedzieć. Panny Pinkerton, dziwnie wrażliwe na nastroje, spojrzały po sobie, a 

potem popatrzyły na niego ze zmarszczonymi brwiami. 

Lady Dalrymple zwróciła się do Lucindy: 

background image

- Bardzo żałuję, pani Babbacombe, że nie będzie pani mogła wziąć udziału w tym 

małym przyjęciu, które wydaję w przyszłym tygodniu. Jednak śmiem twierdzić, że słusznie 

pani czyni, udając się do miasta. Jest tam tyle do zobaczenia, a pani jest młoda i powinna pani 

cieszyć się  życiem, brać udział we wszystkich towarzyskich wydarzeniach. Czy pani 

pasierbica będzie także uczestniczyła w życiu towarzyskim? 

- Być może - odrzekła Lucinda, ignorując napięcie, jakim zareagował na te słowa 

siedzący między nimi Harry. -Zadecydujemy o tym, gdy już będziemy w mieście. 

- To bardzo rozsądny plan. Lady Dalrymple skinęła głową i zajęła się rozmową z Em. 

- Udaje się pani do Londynu? . Pytanie było zadane spokojnym, obojętnym tonem. 

- Tak. - Lucinda popatrzyła na Harry'ego. - Muszę tam skontrolować cztery gospody, 

nie pamięta pan? 

- Które mianowicie? 

- Gospodę Pod Kogutem w Hammersmith, Pod Jeleniem w Barnet, Pod Trzema 

Świecami na Great Dover Street i Pod Dzwonem w Wanstead. 

- Skoro mowa o gospodzie Pod Dzwonem - wtrącił się Pelham - to mogę  ją pani 

gorąco polecić. To świetna gospoda. Często się w niej zatrzymuję. 

Harry kompletnie go zignorował. Pelham nie zauważył tego na szczęście, gdyż w tejże 

chwili postawiono przed nim dużą jabłkową tarte. Harry skorzystał z tego, że biesiadnicy 

zajęli się deserem, pochylił się w stronę Lucindy i powiedział szeptem: 

- Straciła pani chyba zmysły. To są cztery najbardziej uczęszczane gospody w całej 

Anglii. Właściwie to zajazdy znajdujące się przy głównych drogach. 

Lucinda sięgnęła po galaretkę. 

- Tak też mi mówiono. 

- Moja droga pani Babbacombe, udawać inspektora to pani może w gospodach na 

prowincji... - tu przerwał, by podziękować lady Dalrymple za śmietankę, którą mu podała -ale 

w mieście to się nie uda. Poza tym nie może się pani tam pojawić sama. 

- Drogi panie Lester, nie chce mi pan z pewnością powiedzieć,  że moje gospody to 

miejsca niebezpieczne? 

Harry to właśnie próbował jej powiedzieć. Tu wtrącił się Pelham Hurst, który słyszał 

tylko strzępy ich rozmowy. 

- Niebezpieczne? Ależ skąd! Pod Dzwonem będzie pani tak bezpieczna jak tutaj. 

Szczerze pani polecam tę gospodę. 

Widząc wzburzenie w oczach Harry'ego, Lucinda zachowała niewzruszony wyraz 

twarzy i pospieszyła zapewnić pana Hursta: 

background image

- Jestem pewna, proszę pana, że pan Lester nie to miał na myśli. 

- Pan Lester, jak pani dobrze wie, miał na myśli to, że nie ma pani w ogóle 

doświadczenia, a także szansy na przeżycie żadnej ze swoich „inspekcji" w tych gospodach 

bez co najmniej trzech nieprzyzwoitych propozycji i kilku pomniejszych zaczepek. 

Wygłosiwszy to wyjaśnienie przez zaciśnięte zęby, Harry zaatakował słodki sos, który 

właśnie pojawił się przed nim na stole. 

- Czy chciałby pan trochę śmietanki? - zapytała z niewinną miną Lucinda. 

Przez chwilę Harry nie widział niczego poza jej ustami, dojrzałymi i pełnymi, 

proszącymi się wprost o pocałunki. Nie słyszał też nic, był kompletnie nieświadomy rozmów 

toczących się naokoło. Jednak szybko się opanował. Spojrzał na nią zmrużonymi oczami i 

odrzekł: 

- Nie, dziękuję. 

Lucinda po prostu się uśmiechnęła. 

- Od śmietanki się tyje - dodał, ale ona uśmiechała się nadal. 

Wyglądała jak kot, który dobrał się do właściwej miski. 

Klnąc w myślach, Harry zabrał się do deseru. Jeżeli ona chce pakować się w kłopoty, 

to nie jego sprawa. Ostrzegł ją i dosyć. 

- Dlaczego Mabberly nie może skontrolować tych gospód? Przecież powinien jakoś 

zarobić na swoje uposażenie. 

- Jak już panu mówiłam, pan Mabberly nie ma właściwych kwalifikacji do 

przeprowadzania dochodzenia. 

Lucinda mówiła cicho, była zadowolona, że Heather odwróciła uwagę pana Hursta. 

Czekała na dalsze uwagi, ale jej sąsiad tylko prychnął i zamilkł. 

Harry przetrwał resztę wieczoru, udając,  że się dobrze bawi. W istocie jednak był 

ponuro zamyślony. Panowie spędzili niewiele czasu nad portwajnem, z czego był 

zadowolony, bo nie stanowił dzisiaj dobrej kompanii. Gdy udali się do salonu, okazało się, że 

zamiast pogawędki, która była czymś zwyczajnym podczas przyjęć u Em i którą on miał 

zamiar wykorzystać do własnych celów, towarzystwo miało się oddać  słuchaniu muzyki w 

wykonaniu pani i panny Babbacombe. 

Harry siedział na krześle w kącie pokoju, nieporuszony tym, co uznał za doskonały 

występ. Gdy umilkły oklaski, podano herbatę. Harry, zły i niezadowolony, był jedną z 

ostatnich osób, które podeszły, by wziąć sobie filiżankę. 

- Tak, oczywiście - powiedziała Em do lady Dalrymple, gdy się zbliżał - będziemy 

tam. Poszukam pani. Przyjemnie będzie znowu składać wizyty. 

background image

Harry zamarł w bezruchu z ręką wyciągniętą po filiżankę. Em podniosła na niego 

wzrok i zmarszczyła brwi. 

- A, jesteś! 

- Czy zamierzasz pojechać do miasta, droga ciociu? 

- Nie zamierzam, tylko jadę. Jadę tam z Lucindą i Heather. Fergus uda się tam już 

jutro, by przygotować Hallows House. Cudownie będzie rzucić się znowu w wir 

towarzyskiego życia. Wprowadzę Lucindę i Heather w towarzyskie kręgi. Będę się świetnie 

bawiła. Tego mi właśnie potrzeba. 

Miała aż tyle tupetu, żeby się do niego uśmiechnąć. 

Harry zmusił się do wypowiedzenia paru banalnych frazesów. W obecności lady 

Dalrymple nie mógł powiedzieć ciotce prawdy w oczy. 

Następnie wycofał się. Nawet rozmowa z panem Moffatem na temat melioracji była 

czymś lepszym niż zastanawianie się nad pajęczyną, w którą poczuł się schwytany. Jedyną 

osobą, z którą mógłby porozmawiać otwarcie, był własny brat. 

- Ciotka oszalała. Wszystkie one oszalały - warknął, natknąwszy się na Geralda przy 

oknie. 

Heather Babbacombe rozmawiała z panią Moffat. Gerald, z uśmiechem na twarzy, nie 

spuszczał z niej oka. 

- Dlaczego? - zapytał brata. - Nie ma nic złego w tym, że chcą pojechać do Londynu. 

Będę mógł pokazać Heather miasto. 

Harry żachnął się. 

- Podczas gdy londyńscy rozpustnicy będą pokazywali pani Babbacombe swoje zbiory 

rycin. 

Gerald uśmiechnął się szeroko. 

- No cóż, tym możesz zająć się ty. Nikt się do niej nie zbliży, kiedy ty będziesz w 

pobliżu. 

Harry popatrzył na niego przeciągle, a jego spojrzenie mówiło samo za siebie. 

- Na wypadek gdyby umknęło to twojej rozproszonej władzy sadzenia, drogi bracie, 

przypominam ci, że jestem obecnie głównym pośród braci Lesterów celem działań swatów i 

swatek. Po stracie Jacka na rzecz panny Winterton podwoją oni wysiłki i skierują wszystkie 

ataki na twego obecnego rozmówcę. 

- Wiem. - Gerald posłał mu beztroski uśmiech. - Nie masz pojęcia, jaki ci jestem za to 

wdzięczny. Bo dzięki temu może zapomną o mnie. Dobrze by się stało, gdyby tak było - nie 

mogę się przecież równać z tobą, jeżeli chodzi o doświadczenie. 

background image

Było jasne, że mówi szczerze. Harry powstrzymał się od wypowiedzenia ostrych słów, 

które cisnęły mu się na usta Powrócił do bezpiecznej rozmowy z sir Henrym, unikając 

starannie swojej syreny. Tej, która mogła zwabić go na skały. 

Goście zaczęli się  żegnać. Harry i Gerald, jako członkowie rodziny, zostali trochę 

dłużej. Em wyszła na werandę, by pomachać odjeżdżającym na do widzenia. Gerald i Heather 

flirtowali przy drzwiach salonu. Harry, w cieniu, przy drzwiach frontowych, znalazł się tuż 

obok swej pokusy. Zauważył, że ciotka nie spieszy się z powrotem. 

- Czy zobaczymy pana w Londynie, panie Lester? 

Lucinda spojrzała na niego z wyrazem szczerości na twarzy. Harry nie wiedział, czy to 

szczerość prawdziwa, czy udawana. 

- Nie planuję ponownej wizyty w stolicy w tym sezonie. 

- Szkoda - odrzekła, uśmiechając się jednak nieznacznie. - Myślałam, że będę mogła 

spłacić panu dług, tak jak się umówiliśmy. 

Zastanawiał się przez chwilę, ale przypomniał sobie: 

- Mówi pani o walcu? 

Lucinda potwierdziła skinieniem głowy. 

- Tak, ale skoro nie będzie pana w mieście, to teraz się pożegnamy. 

Wyciągnęła rękę. Harry ujął  ją, uścisnął... i nie wypuścił z uścisku. Patrzył w jej 

otwartą twarz, w jej oczy, które -mógłby przysiąc - nie potrafiły kłamać. 

Żegnała się z nim, więc być może ucieczka jest jeszcze możliwa? 

Lucinda uśmiechnęła się. 

- Może pan być pewien, że tańcząc w salach balowych Londynu, będę o panu myślała. 

Palce Harry'ego zacisnęły się na jej dłoni. Ogarnął go gniew i tak wielkie pożądanie, 

że omal nie stracił panowania nad sobą. Lucinda patrzyła na niego z rozchylonymi z lekka 

wargami. Zmusił się do tego, by wypuścić jej dłoń ze swojej dłoni, i skłonił się z chłodnym 

wyrazem twarzy. 

- Dobranoc, pani Babbacombe. 

To powiedziawszy, wyszedł, nie zauważając rozczarowania w oczach Lucindy. 

Stanęła na najwyższym stopniu przed frontowymi drzwiami i patrzyła, jak odjeżdża. 

Modliła się o to, by Em miała rację. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Modliła się wciąż, kiedy, dziesięć dni później, wraz z Em i Heather, wchodziła do sali 

balowej w rezydencji lady Haverbuck. Ten bal był pierwszym, na który przyjęły zaproszenie. 

Przeprowadzka do Hallows House, na Audley Street, zajęła im cztery dni. Kilka dni 

następnych upłynęło na wizytach u modystek i w magazynach mód. Poprzedniego wieczoru 

Em wydała przyjęcie mające na celu przedstawienie obu pań Babbacombe eleganckiemu 

towarzystwu. Zjawiło się wiele osób, była jednak jedna, która nie zareagowała na 

zaproszenie. 

Lucinda wypisała je własnoręcznie, na białej karcie z pozłacanymi brzegami, i wysłała 

do mieszkania Harry'ego przy Half Moon Street. Jednak podczas przyjęcia na próżno 

wypatrywała jego okrytej złocistymi puklami głowy. 

- Musisz mu pozwolić odejść, jeżeli chcesz, żeby wrócił - powiedziała Em. - On do 

złudzenia przypomina swoje konie - można doprowadzić go do wodopoju, ale nie możesz go 

zmusić, żeby pił. 

Pozwoliła mu więc odejść, bez szemrania, nie dając najmniejszego znaku, że go 

potrzebuje. 

A on jeszcze nie wrócił. 

Teraz, elegancko ubrana w błękitną suknię z połyskliwego jedwabiu, z włosami 

ułożonymi kunsztownie, stała u wejścia do sali balowej i rozglądała się wokół. 

Nie przybyły ani zbyt wcześnie, ani za późno. Sala była już pełna, lecz jeszcze nie 

zatłoczona. Eleganccy dżentelmeni prowadzili konwersację z modnie ubranymi matronami, 

majętne wdowy i przyzwoitki siedziały pod ścianami. Ich podopieczne, przeważnie bardzo 

młode debiutantki, można było  łatwo rozpoznać po jasnych sukniach w pastelowych 

odcieniach. Były wszędzie. Odważniejsze rozmawiały już z zakochanymi młodzieńcami, a 

bardziej nieśmiałe trzymały się innych dziewcząt. 

- Popatrz! - Heather chwyciła Lucindę za rękę w długiej rękawiczce. - Tam jest panna 

Morley i jej siostra. Czy mogę do nich podejść? 

Lucinda uśmiechnęła się do wesołych panien Morley. 

- Oczywiście, ale gdy już z nimi porozmawiasz, wróć do nas. 

Heather rozpromieniła się cała. 

- Będziemy tam - powiedziała do niej Em, wskazując dłonią, w której trzymała 

lorgnon, kanapę stojącą pod ścianą. 

background image

Heather dygnęła i oddaliła się. W jasnej turkusowej sukience z muślinu i ze złotymi 

lokami upiętymi wysoko wyglądała jak zjawisko. 

- Śliczna sukienka, chociaż to ja ją wybierałam - oznajmiła Em i poszła przodem w 

stronę szezlonga. 

Lucinda podążyła za nią. Już miała pójść za przykładem Em i usiąść na brokatowym 

siedzeniu, gdy koło niej pojawił się  młody pan Hollingsworth w towarzystwie starszego, 

daleko bardziej eleganckiego dżentelmena. 

- Ach, pani Babbacombe, jak miło spotkać panią znowu. 

Pan Hollingsworth aż się zasapał z podniecenia. 

Lucinda wypowiedziała kilka grzecznych słów powitania. 

Poznały pana Hollingswortha poprzedniego wieczoru. 

- Pozwoli pani, że przedstawię mojego kuzyna, lorda Ruthvena. 

Elegancki dżentelmen, ciemnowłosy i przystojny, skłonił się z gracją. 

- Poczytuję sobie za zaszczyt być przedstawionym pani. 

Lucinda dygnęła, podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie. 

Wkrótce zauważyła,  że jego lordowska mość nie jest jedynym dżentelmenem, który 

pragnie towarzystwa kobiet bardziej dojrzałych. Zaczęli do nich podchodzić inni, jemu 

podobni, którzy bez wahania prosili Ruthvena, by ich jej przedstawił. Jego lordowska mość, 

rozbawiony, spełniał ich życzenia. Lucinda próbowała się wycofać, jednak Em powstrzymała 

ją ruchem dłoni. 

- Ja będę uważała na Heather. Baw się. Przecież po to są bale. 

Lucinda, doszedłszy do wniosku, że Em wie więcej o tym, jak należy uważać na 

młode dziewczęta, dała za wygraną i uśmiechnęła się do swego przyszłego dworu. Wkrótce 

siedziała otoczona przez całą grupę  dżentelmenów, których oceniła jako rówieśników 

Harry'ego Lestera. Wszyscy co do jednego byli niewysłowienie czarujący. Nie widziała nic 

złego w tym, że przebywa w ich towarzystwie. 

A potem zagrała muzyka. 

- Czy mogę prosić o pani pierwszego kotyliona, droga pani? 

Lucinda odwróciła się i ujrzała przed sobą ramię lorda Ruthvena. 

- Oczywiście, milordzie. Będę zachwycona. 

Lord Ruthven uśmiechnął się. 

- Nie, moja droga, to ja jestem zachwycony. Pani musi znaleźć inny przymiotnik. 

Lucinda spojrzała na niego pytająco. 

- Nic mi nie przychodzi do głowy. Co by pan zasugerował? 

background image

Jego lordowska mość pospieszył z pomocą: 

- Nie posiadająca się z radości? Podekscytowana? Uszczęśliwiona? 

Lucinda roześmiała się. Gdy rozpoczęli już taniec, zapytała: 

- A może „pod takim wrażeniem, że nie mam słów, by to wyrazić"? 

Lord Ruhtven był zachwycony. 

W miarę upływu wieczoru Lucinda przekonała się, że ma ogromne powodzenie. Jako 

matrona, nie miała karnetu i mogła wybierać, kogo chciała, spośród zapalonych tancerzy. W 

pewnej chwili ich nadmierny zapał obudził jej wrodzoną ostrożność. Lord Ruthven wyglądał 

na zbyt dobrodusznego i leniwego, by stanowić jakieś zagrożenie, ale niektórzy dżentelmeni 

budzili jej niepokój. 

Do tych ostatnich należał lord Craven, który wszedł do sali balowej spóźniony, 

zlustrował pole z wysokości schodów, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do Lucindy. 

Zmusiwszy pana Satterly'ego do dokonania prezentacji, jego lordowska mość pochylił się nad 

dłonią Lucindy. W tej samej chwili rozległy się pierwsze takty walca. 

- Droga pani Babbacombe, mam nadzieję,  że zlituje się pani nad spóźnionym i 

zaszczyci go, przyjmując zaproszenie do walca? 

Lucinda spojrzała mu w twarz i doszła do wniosku, że lepiej by zrobiła, gdyby 

zlitowała się nad kimś innym, po czym popatrzyła pytającym wzrokiem na dżentelmenów 

stojących naokoło. 

Ci natychmiast pospieszyli jej na ratunek, twierdząc, że propozycja lorda Cravena jest 

oburzająca, arogancka i niesprawiedliwa i przedstawiając jej liczne inne możliwości. Lucinda 

wycofała dłoń z uścisku palców lorda i powiedziała: 

- Obawiam się, że będzie pan musiał poszukać innej partnerki. , Jego lordowska mość 

przybrał natychmiast obrażoną minę. 

- Zastanówmy się teraz - powiedziała Lucinda i już miała podać  rękę panu 

Amberly'emu, który, podobnie jak lord Ruthven, był bardziej skłonny do zabawy niż 

uwodzenia, gdy usłyszała za sobą jakiś ruch. 

Długie silne palce objęły jej ramię w miejscu, gdzie było nagie, tuż nad rękawiczką. 

- Sądzę, droga pani, że to mój walc. 

Lucinda wstrzymała oddech. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Harrym. Ich 

oczy się spotkały. Wargi Harry'ego wygięły się w uśmiechu, który zamienił się w nieznaczny 

grymas, nie dający się zauważyć, gdyż Harry się ukłonił. 

Po chwili wyprostował się z kamiennym wyrazem twarzy. 

- Zaraz, Lester! To nie w porządku. 

background image

Pan Amberly miał kwaśną minę. Inni go poparli. 

Harry popatrzył na nich wyniośle, po czym skierował wzrok na Lucindę. 

- Przypominam, droga pani, że jest mi pani winna walca. Jestem tutaj, żeby odzyskać 

dług. 

- Rzeczywiście, panie Lester. - Lucinda, rozkoszując się dźwiękiem jego głosu, dała za 

wygraną i uśmiechnęła się z zachwytem. - Zawsze spłacam swoje długi. Mój pierwszy walc w 

stolicy należy do pana. 

Harry powściągnął uśmiech tryumfu. Eleganckim gestem ujął jej dłoń i umieścił ją na 

swoim rękawie. 

Lucinda poszukała wzrokiem Em, lecz jej mentorkę zasłaniali stojący w pobliżu 

dżentelmeni. 

- Panowie - powiedziała i skinąwszy głową swoim rozczarowanym rycerzom, dała się 

poprowadzić do tańca. 

Harry milczał, dopóki nie porwał ich wir walca, lecz gdy to się stało, spojrzał w 

błękitne oczy Lucindy i powiedział: 

- Wiem, droga pani, że pani nie ma doświadczenia, jeżeli chodzi o wielki świat. 

Obawiam się, że muszę panią ostrzec, że wielu z dżentelmenów, którzy tak zabiegają o pani 

uśmiechy, należy traktować z wielką ostrożnością. 

Lucinda zmarszczyła brwi. 

- To się rozumie samo przez się. 

Harry popatrzył na nią z powątpiewaniem. 

- Ja nie mam siedmiu lat. Nie widzę powodu, dla którego nie miałabym cieszyć się ich 

towarzystwem. Nie jestem tak niedoświadczona, by dać się zwieść ich czarowi. 

Harry przez całą minutę zastanawiał się, czy nie przestraszyć jej jakimś bardziej 

jednoznacznym ostrzeżeniem, ale rozmyślił się. Wiedział, przypominając sobie jej rozmowę z 

Jakiem Blountem Pod Zieloną Gęsią, że Lucindę trudno przestraszyć. 

- Czy coś jest nie w porządku? Lucinda spojrzała na niego poirytowana. 

- O co chodzi? 

- Jak pan zapewne wie - odrzekła - nie mam wielkiego doświadczenia, jeżeli chodzi o 

tańczenie walca. Charles nie tańczył. Pobierałam lekcje, ale w pełnej ludzi sali balowej to co 

innego. 

Harry nie mógł się powstrzymać, uśmiechnął się szeroko. 

- Niech się pani po prostu odpręży. 

Spojrzenie, jakim go obrzuciła, świadczyło, że uważa jego dobry humor za coś nie na 

background image

miejscu. 

Harry, powstrzymując się od śmiechu, przyciągnął ją do siebie i zaczął prowadzić tak, 

że ona, czując się teraz pewnie, wykonywała skomplikowane obroty bez najmniejszego błędu. 

Odprężyła się i uświadomiła sobie, że poddaje się cała zmysłom. Jego twarde uda stykały się 

z jej udami, gdy wirowali po sali, czuła ciepło jego ciała, bijącą od niego siłę. Powstało w niej 

jakieś dziwne napięcie. Spojrzała spod rzęs na Harry'ego i zobaczyła, że tańczy bez uśmiechu. 

Harry usiłował nie myśleć o tym, że trzyma w ramionach najwdzięczniejszą istotę, 

jaką w życiu spotkał, nie chciał zaprzątać sobie uwagi jej krągłymi kształtami, gładkością jej 

pleców, wdzięczną szyją, którą odsłaniała nowa fryzura, chciał natomiast pamiętać o tym, co 

go przywiodło do Londynu. 

- Kiedy planuje pani odwiedzić gospody? 

Lucinda ocknęła się i powiedziała: 

- Zamierzałam zacząć jutro od gospody Pod Kogutem w Hammersmith. 

Harry nie zadał sobie trudu, by zapytać, czy zapewniła sobie odpowiednią opiekę. Ta 

przeklęta kobieta była tak nieracjonalnie pewna siebie, tak nieświadoma prawdziwych 

niebezpieczeństw, tak uparta... 

- Przyjadę po panią o dziewiątej. Niech się pani nie obawia - dodał - pojedziemy moją 

kariolką i będzie z nami Dawlish. Zostaną zachowane wszelkie zasady przyzwoitości. 

Lucinda, uszczęśliwiona, omal się nie roześmiała. Przypomniały jej się  słowa Em. 

Popatrzyła na Harry'ego uważnie, a potem wyraziła z wdziękiem zgodę: 

- Dziękuję panu. Jestem pewna, że pańskie towarzystwo uczyni przejażdżkę bardziej 

interesującą. 

Harry nie mógł nic wywnioskować z pogodnego wyrazu twarzy Lucindy. Przyciągnął 

ją mocniej do siebie i postanowił cieszyć się tańcem. 

Gdy muzyka umilkła, odprowadził Lucindę na miejsce, gdzie czekał na nią 

niecierpliwie cały jej dwór. Napotkawszy wyczekujące spojrzenia dżentelmenów, zesztywniał 

i zamiast puścić  rękę swej ślicznej partnerki i skłonić się elegancko, jak wymagał tego 

zwyczaj, położył dłoń na jej dłoni, nie uwalniając jej wcale. 

Lucinda udawała, że nie zauważyła, że coś jest nie tak. Wsparta na ramieniu Harry'ego 

gawędziła z różnymi osobami. Miała ochotę spojrzeć na niego, lecz nie mogła, stojąc tak 

blisko, gdyż jej zainteresowanie byłoby zbyt oczywiste dla otoczenia. Odprężyła się trochę, 

gdy podeszła do nich pani Burnham wsparta na ramieniu pana Courtneya. Wymieniły kilka 

uprzejmych zdań, po czym pani Burnham wzięła na cel pana Amberly'ego. 

Lucinda nie zauważyła tego, gdyż zatonęła w spojrzeniu Harry'ego. Patrzył na nią z 

background image

nieprzeniknionym, coraz bardziej nieprzystępnym wyrazem twarzy, zaciskając przy tym usta. 

Lucinda poczuła nagle, że trudno jej oddychać. 

Dźwięk skrzypiec wybawił ją - nie miała pojęcia, od czego. Podszedł pan Amberly i 

poprosił  ją do kadryla. Spojrzawszy na Harry'ego, wysunęła delikatnie rękę spod jego 

ramienia. On na chwilę przytrzymał ją, a potem puścił. 

- Nie podziękowałam panu jeszcze za walca - powiedziała. - Tańczyło mi się z panem 

doskonale. 

Harry z kamienną twarzą skłonił się w milczeniu. 

Gdy kadryl się skończył i Lucinda wróciła na miejsce, ku swemu rozczarowaniu, nie 

zastała tam Harry'ego. Rozejrzała się, szukając wzrokiem Heather. Jej pasierbica rozmawiała 

właśnie z Geraldem, pannami Morley i jakimiś dwoma młodzieńcami. Wyglądało na to, że 

jest bardzo zadowolona. Lucinda wróciła do swoich rycerzy. Rozmawiała też z panią 

Burnham, ale nie bawiła się już tak dobrze jak przedtem. 

Po jakimś czasie rozległy się ponownie dźwięki walca. Lucinda drgnęła. Tańczyła już 

ze wszystkimi członkami swojego dworu, z którymi taniec wydawał jej się bezpieczny. Nie 

spodziewała się kolejnego walca. 

Podniosła oczy i napotkała spojrzenie lorda Ruthvena. 

- No i co, moja droga - zapytał - którego z nas zaszczyci pani drugim tańcem? 

Lucinda popatrzyła na swój dwór. Jej wzrok padł na uwodzicielskiego eleganta o kilka 

lat starszego od niej, lecz z pewnością daleko bardziej doświadczonego. Być może ma on na 

myśli coś nieprzystojnego, jednak będzie można sobie z nim poradzić. Z pogodnym 

uśmiechem powiedziała: 

- Może pana Ellerby? 

Podczas tańca pan Ellerby zachowywał się bez zarzutu. 

Jednak odprowadzając Lucindę, powiedział: 

- Nie sądzi pani, pani Babbacombe, że jest tu niezmiernie duszno? 

Lucinda popatrzyła na niego z uśmiechem. 

- Rzeczywiście, trudno temu zaprzeczyć. 

Sala była tak pełna,  że spoza tłumu nie mogła dojrzeć szezlonga Em, gdy 

skończywszy tańczyć walca, znaleźli się w drugim końcu sali. 

- Te drzwi prowadzą na taras, a ogrody lady Haverbuck są bardzo duże. Może spacer 

po nich ochłodziłby pani policzki? - zapytał pan Ellerby z błyskiem w oku, a potem dodał, 

pochylając się nad Lucindą i ściskając znacząco jej palce: - Przecież nie mamy ochoty 

zasłabnąć, prawda? 

background image

Lucinda zesztywniała Odetchnęła głęboko i już miała powiedzieć swojemu 

natarczywemu partnerowi, że zasłabnięcia zdarzają się jej niezmiernie rzadko, gdy ktoś 

wybawił ją z kłopotu. 

- Nie sądzę, Ellerby, by pani Babbacombe potrzebny był w tej chwili spacer. 

Te stanowcze słowa sprawiły, że Ellerby zrobił kwaśną minę. 

- To była tylko luźna propozycja - powiedział, patrząc groźnie na Harry'ego i podając 

Lucindzie ramię. - Czas na kolację, proszę pani. 

- Rzeczywiście - potwierdził Harry. 

Lucinda zauważyła, że mierzy Ellerby'ego lodowatym wzrokiem. Jego palce dotknęły 

lekko jej ramienia, a potem objęły jej przegub. 

- Jeżeli pani sobie życzy, odprowadzę panią do stołu - powiedział Harry i wziął ją pod 

ramię. 

Lucinda odprawiła Ellerby'ego, mówiąc uprzejmie: 

- Dziękuję panu za uroczego walca. 

Ellerby zamierzał dyskutować, ale napotkawszy wzrok Harry'ego, skłonił się tylko z 

niezadowoloną miną. 

- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział. 

- Jestem tego pewien - mruknął Harry pod nosem. 

- Słucham? - zapytała Lucinda. 

- Nic takiego - odrzekł, zaciskając usta. - Czy nie mogła pani wybrać bardziej 

odpowiedniego partnera niż Ellerby? Tylu miała pani wokół siebie dżentelmenów. Czy nie 

widzi pani różnicy? 

- Oczywiście, że widzę - odparła Lucinda, podnosząc dumnie głowę. - Tańczyłam już 

ze wszystkimi i nie chciałam, żeby wyglądało, iż któregoś zachęcam. 

- Proszę mi wierzyć, pani Babbacombe, lepiej pani zrobi, zachęcając dżentelmenów, a 

całkiem unikając rozpustników. 

- Nonsens - powiedziała Lucinda, naśladując ton Em. -Nie groziło mi żadne 

niebezpieczeństwo. 

- Droga pani, ja z wielkim trudem uwierzyłbym,  że pani potrafi dostrzec 

niebezpieczeństwo, nawet wtedy, gdy jest ono tuż-tuż - rzekł Harry z kamienną twarzą. 

Lucinda musiała zasznurować usta, żeby się nie uśmiechnąć. 

- Brednie - odparowała. 

Harry popatrzył na nią z poważną miną, a potem zaprowadził ją do stołu. Nie był to 

jeden z małych dwuosobowych stolików stojących pod ścianami, lecz duży stół, przy którym 

background image

pomieścić się mogło spore towarzystwo, znajdujący się w pobliżu bufetu na środku sali. 

Zajmując miejsce, które Harry dla niej zarezerwował, Lucinda spojrzała na niego 

zaintrygowana. 

Była jeszcze bardziej zaintrygowana, gdy członkowie jej dworu zasiedli przy tym 

samym stole, a Harry powstrzymał się od wrogich komentarzy. Siedział obok niej, wygodnie 

oparty, z kieliszkiem szampana w dłoni i w milczeniu czuwał nad konwersacją. Jego 

obecność sprawiała, że panowie pozwalali sobie jedynie na przystojne żarty. Przysiadając się 

do nich, Anabelle Burnham popatrzyła ciekawie na Harry'ego, po czym, podchwyciwszy 

spojrzenie Lucindy, uniosła kieliszek w niemym toaście. Lucinda uśmiechnęła się, a potem 

przeniosła wzrok na twarz Harry'ego. 

Patrzył na nią, zaciskając usta w sposób już dobrze jej znany z nieprzeniknioną miną. 

Na drugi dzień rano, zgodnie z obietnicą, Harry czekał na nią w holu Hallows House 

punktualnie o dziewiątej. 

Schodząc po schodach w sukni w kolorze hiacyntów i zarzuconej na nią  błękitnej 

pelerynie, Lucinda poczuła, że ogląda ją spojrzeniem znawcy. 

- W tej pelerynie przynajmniej pani nie zmarznie - powiedział, pochylając się nad jej 

drobną dłonią. - Proszę nie zapomnieć o rękawiczkach. 

Lucinda wyjęła rękawiczki z torebki. 

- Wrócę na obiad, Fergusie - zapowiedziała i, nakładając starannie rękawiczki, 

spojrzała na Harry'ego. - Czy pan zje z nami, panie Lester? 

- Nie... Proszę przekazać ciotce wyrazy ubolewania -odparł, prowadząc ją do drzwi. - 

Mam inne zobowiązania. 

Lucinda zatrzymała się na najwyższym stopniu schodów i spytała: 

- Mam nadzieję,  że nie sprawiam panu kłopotu, oczekując pańskiej opieki podczas 

wizyt w gospodach? 

- Żadnego, droga pani. Jak pani zapewne pamięta, sam to pani zaproponowałem. - Nie 

chciał zastanawiać się dlaczego. - Skoro już czas, to jedźmy. 

Pomógł jej wsiąść do kariolki, w której czekał Dawlish, i ruszyli. 

Znalazłszy się w Hammersmith, na dziedzińcu gospody Pod Kogutem, Lucinda 

zorientowała się, że gospoda ta bardzo przypomina gospodę Pod Herbem. Wystarczyło jedno 

spojrzenie na Harry'ego, by oberżysta, pan Honeywell, z szacunkiem oprowadził ją po dużym 

budynku składającym się z trzech połączonych ze sobą skrzydeł. Znajdowali się właśnie na 

parterze i kierowali w stronę  głównego wejścia, gdy Lucinda usłyszała  śmiech dobiegający 

zza drzwi, które, jak sądziła, prowadziły do jednej z sypialni. 

background image

Przypomniała jej się gospoda Pod Zieloną Gęsią, jednak tutaj śmiech dobiegający jej 

uszu był śmiechem mężczyzny. Przystanęła. 

- Co jest za tymi drzwiami? - zapytała. 

- Salonik dla stałych gości, proszę pani - odrzekł z kamienną twarzą pan Honeywell. 

- Salonik? - Lucinda popatrzyła ze zmarszczonymi brwiami na zamknięte drzwi. - 

Cztery saloniki. Czy to nie za wiele? 

- Znajdujemy się tak blisko miasta - wyjaśnił pan Honeywell - więc bardzo często 

zdarza się nam wynajmować pokoje na grupowe spotkania. 

Lucinda zasznurowała usta. 

- Chciałabym zobaczyć ten salonik, Honeywell. 

- Ten jest obecnie zajęty, ale w innym skrzydle mamy drugi, zupełnie taki sam. Może 

zechciałaby pani obejrzeć tamten? 

- Owszem. A kto zajmuje obecnie ten? 

- Yyy... grupa dżentelmenów, proszę pani. 

Lucinda spojrzała pytająco i już miała coś powiedzieć, kiedy Honeywell zagrodził jej 

drzwi do saloniku, mówiąc: 

- Nie radziłbym pani im przerywać. 

Lucinda, zdziwiona, zmierzyła wzrokiem pana Honeywella. 

- Kto tam jest? 

Na dźwięk tych słów Lucinda drgnęła, bo to Harry Lester je wypowiedział, a były to 

pierwsze słowa, jakie padły z jego ust w ciągu ostatniej godziny. 

Pan Honeywell spojrzał na niego błagalnie. 

- To grupa młodych elegantów, proszę pana. Wie pan, jakiego pokroju. 

- W istocie - powiedział Harry i zwrócił się do Lucindy: - Nie może pani tam wejść. 

- Co takiego? 

Harry wytrzymał jej wzrok. 

- Pozwoli pani, że powiem to tak - odezwał się  głosem cichym, lecz stanowczym. - 

Pani tam nie wejdzie. 

Lucinda miała wielką ochotę domagać się od niego, by wyjaśnił, dlaczego tak mówi, 

tylko po to, żeby się przekonać, jak na to zareaguje. Powstrzymała się jednak i, 

spiorunowawszy go wzrokiem, zwróciła się do pana Honeywella: 

- Proszę mi pokazać drugi salonik. 

Oberżysta odetchnął z ulgą. 

Po obejrzeniu saloniku i wysłuchaniu wielokrotnych zapewnień, że jest taki sam jak 

background image

tamten, Lucinda zdjęła rękawiczki i kiwnęła na Honeywella. 

- Teraz obejrzę księgi. Proszę je przynieść. 

Położywszy rękawiczki i torebkę na stole, Lucinda podeszła do okna, odetchnęła 

głęboko i odwróciła się, stając twarzą w twarz z Harrym. Stał przed nią i mierzył  ją 

wyzywającym spojrzeniem. 

- Zechce pan przyjąć do wiadomości, panie Lester, że nie miałam zamiaru przerywać 

nikomu prywatnego spotkania. 

Chciałam to wyjaśnić panu Honeywellowi, kiedy pan się wmieszał. 

Niepewny wyraz twarzy Harry'ego i zmieszanie widoczne w jego oczach podziałały 

na Lucindę jak balsam. Bezzwłocznie wykorzystała przewagę. 

- Chciałam tylko sprawdzić, czy goście działają w dobrej wierze, korzystając z mojej 

gospody. Nawet pan musi przyznać, że mam do tego prawo. Ani pan, ani pan Honeywell nie 

powinniście traktować mnie jak dziecko, które nie wie, co jest właściwe, a co nie! A poza 

tym, drogi panie, nie na leżało mi grozić. - Podniosła dumnie głowę. - Chcę usłyszeć słowo 

„przepraszam" za pańskie zachowanie niegodne dżentelmena. 

Reakcją na jej żądanie było milczenie. Harry przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. 

- Proponuję, droga pani, by opanowała pani wzburzenie. Moje zachowanie przez cały 

dzisiejszy ranek było jak najbardziej godne dżentelmena. 

- Tak pan uważa? 

- Przyznaję, że zarówno ja, jak i Honeywell wyciągnęliśmy pochopne wnioski. Za to 

panią przepraszam. Jednak co do reszty... Obawiam się,  że musi pani zrozumieć,  że były 

nader ważkie powody... 

- Powody? Jakie, jeśli wolno spytać? 

Ano takie, że on, wiedziony nieodpartym impulsem pragnął  ją chronić, zadbać o jej 

bezpieczeństwo.  Świadomy tej prawdy Harry spojrzał w błękitne oczy, a potem na usta -

czerwone, pełne i z lekka rozchylone. Wiedziony wewnętrznym przymusem i świadomy tego, 

że Lucinda oddycha bardzo szybko, a jemu samemu serce wali jak młotem, Harry wyciągnął 

rękę i jednym palcem delikatnie przeciągnął po jej dolnej wardze. 

Dreszcz, który wstrząsnął Lucindą, poruszył go do głębi. 

Wezbrało w nim pożądanie. Usiłował je opanować. Próbował odetchnąć, próbował się 

cofnąć, lecz nie był w stanie tego uczynić. 

Za drzwiami rozległy się kroki, skrzypnęła deska w podłodze. 

Harry błyskawicznie pochylił się i dotknął ustami jej warg w pieszczocie tak krótkiej, 

że zaledwie zdołał zarejestrować delikatne poruszenie jej warg pod swoimi. 

background image

Gdy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Honeywell, Harry stał przy kominku, w 

odległości kilku jardów od Lucindy. Oberżysta nie zauważył niczego niezwykłego. Położył 

ciężkie księgi na stole i spojrzał na Lucindę wzrokiem pełnym nadziei. 

Wahała się przez chwilę, starając się opanować emocje, a następnie ruszyła w 

kierunku stołu z miną tak wyniosłą, że pan Honeywell zamrugał oczyma. 

- Tylko liczby dotyczące bieżącego roku, proszę. 

Oberżysta pospieszył spełnić jej żądanie. 

Pochylając się nad księgami, Lucinda starała się uspokoić nerwy wzburzone tym zbyt 

krótkotrwałym pocałunkiem, a także bliskością Harry'ego. Przez moment wydawało jej się, że 

świat naokoło niej wiruje jak szalony, odsunęła więc od siebie wspomnienia i skupiła się na 

liczbach. Po półgodzinie podniosła znad nich głowę z zadowoleniem. W tej chwili panowała 

już nad sobą całkowicie i czuła się na siłach, by prowadzić niezobowiązującą rozmowę 

podczas drogi powrotnej na Audley Street. 

Harry odpowiadał na jej pytania, ale poza tym nie angażował się w tę rozmowę, 

pozwalając jej mówić. Gdy znaleźli się przed domem Em, Lucinda czuła, że poszło jej bardzo 

dobrze. 

Harry pomógł jej wysiąść, a ona, stojąc już obok kariolki, powiedziała: 

- Bardzo jestem panu wdzięczna za opiekę, panie Lester. 

I z czymś, co uważała za chwalebny hart ducha, powstrzymała się od wszelkich 

dalszych komentarzy. 

- Naprawdę? 

Harry popatrzył na nią pytająco. 

- Naprawdę. 

- W takim razie proszę powiedzieć Fergusowi, żeby mnie poinformował, kiedy pani 

życzy sobie skontrolować kolejną gospodę - rzekł, obejmując jej kibić. 

Lucinda czuła ciepło jego dłoni i pomyślała,  że tamten króciutki pocałunek był 

pierwszą oznaką, że zwycięstwo jest możliwe. Postanowiła wytrwale do niego dążyć. Jeżeli 

raz przełamała jego opór, uda jej się to ponownie. 

- Nie mogę zabierać panu tyle czasu - powiedziała, spuszczając oczy. 

Harry zmarszczył brwi. 

- Nie mam nic przeciwko temu, żeby mi go pani zabierała - odrzekł, a potem dodał, 

przypomniawszy sobie o ostrożności: - Mówiłem już przedtem, że skoro jest pani gościem 

mojej ciotki, i to wskutek mojej namowy, to jestem pani winien opiekę. 

Wydawało mu się,  że słyszy zniecierpliwione „hm!". Powstrzymując uśmiech, 

background image

odwrócił głowę i napotkał współczujące spojrzenie Dawlisha. 

Następnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy puścił kibić Lucindy, cofnął się o krok 

i podał jej ramię, a potem, ignorując przeczucia swego wiernego giermka, poprowadził  ją 

rycersko po schodach. 

Czekając, aż Fergus otworzy drzwi, Lucinda uniosła wzrok i dostrzegła wymianę 

spojrzeń między Harrym a Dawlishem. 

- Dawlish wydaje się bardzo przygnębiony. Czy coś się stało? 

- Nie, nie jest przyzwyczajony do tak wczesnego wstawania. 

- O! - zdziwiła się Lucinda. 

- Au revoir, droga pani. 

Przekraczając próg, Lucinda obejrzała się i posłała Harry'emu uśmiech - łagodny, 

kuszący uśmiech uwodzicielki. A potem powoli ruszyła w stronę schodów. Całkowicie 

zahipnotyzowany Harry stał i patrzył za nią, a ona szła, kołysząc lekko biodrami. 

- Proszę pana? 

Harry ocknął się. Kiwnąwszy głową Fergusowi, odwrócił się i zbiegł po stopniach. 

Wsiadając do kariolki, posłał Dawlishowi ostrzegawcze spojrzenie. 

A potem zajął się końmi. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Tydzień później Harry siedział przy biurku w małej bibliotece w swoim londyńskim 

mieszkaniu. Okno wychodziło na zadrzewione podwórze. Na zewnątrz maj zmierzał wielkimi 

krokami ku ciepłemu czerwcowi, a eleganckie towarzystwo szykowało się na nadchodzące 

szaleństwo ślubów i weselnych przyjęć. Na ustach Harry'ego ukazał się cyniczny uśmieszek -

jemu było w głowie zupełnie co innego. 

Rozległo się ciche pukanie. Drzwi się otworzyły i do biblioteki zajrzał Dawlish. 

- A... tutaj pan jest. Pomyślałem sobie, że zechce pan wiedzieć, że panie wybierają się 

dziś wieczorem do lady Hemminghurst. 

- Do diabła! 

Harry skrzywił się. Amelia Hemminghurst miała słabość do rozpustników i 

uwodzicieli, więc wśród gości zapewne będzie ich wielu. 

- Będę chyba musiał się tam pokazać. 

- Tak też myślałem. Pójdzie pan pieszo czy mamy zaprzęgać do powozu? 

Harry zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową. 

- Pójdę pieszo. 

Będzie już zapadał zmierzch; krótki spacer na Grosvenor Square ukoi mu nerwy 

napięte z powodu ograniczeń, jakie sobie ostatnio narzucał. 

Dawlish wycofał się, kiwając głową. 

Bawiąc się niedbale piórem, Harry po raz kolejny przemyślał swoją strategię. 

Opuściwszy Newmarket, uparcie trzymając się planu, pojechał do Lester Hall. Tam zastał 

swego brata Jacka z mającą wkrótce zostać jego żoną panną Sophią Winterton oraz jej 

opiekunami, wujem i ciotką, czyli panem i panią Webb. Nie miał nic przeciwko pannie 

Winterton, w której jego brat był zadurzony aż do ogłupienia, ale nie podobało mu się, że w 

srebrnobłękitnych oczach pani Webb zapala się niebezpieczny blask i że ta dama patrzy na 

niego rozmarzonym wzrokiem. Doszedł w końcu do wniosku, że Londyn będzie dla niego 

miejscem bezpieczniejszym niż Lester Hall. 

Przyjechał do miasta na dzień przed przybyciem ciotki i jej towarzyszek. Wiedząc, że 

Em, wychowana w bardziej niebezpiecznych czasach, nie rusza się w podróż bez eskorty, był 

spokojny, że pani Babbacombe podczas drogi nic nie zagraża. 

Jednak po przyjeździe do Londynu zagrażało jej wiele. Harry przyczaił się na tak 

długo, jak to było możliwe, mając nadzieję, że dzięki temu salonowe lwice i swatki nie będą 

background image

miały pojęcia o tym, że znajduje siew mieście. Dnie spędzał w klubach, gdzie bywali jedynie 

mężczyźni, unikał parku w godzinach spacerów i jeździł wszędzie powozem, zamiast chodzić 

pieszo po chodnikach, gdzie stałby się ofiarą różnych wdów i mamuś. Czyniąc to wszystko, 

osiągnął w zasadzie swój cel. 

Dzięki temu, że Dawlish spędzał całe dnie w kuchni Hallows House, mógł pojawiać 

się w pełnym świetle tylko wtedy, kiedy to było absolutnie konieczne. 

Tak jak dziś wieczorem. Dotychczas udawało mu się ochronić  tę przeklętą kobietę 

zarówno przed gośćmi gospód, jak i przed salonowymi uwodzicielami, co wzbudziło 

zdziwienie wśród eleganckiego towarzystwa. A co do zakusów swatów i mamuś córek na 

wydaniu, to mieli oni niewielkie pole do popisu dzięki temu, że ograniczył swoje bytności w 

wielkim świecie tylko do okazji, przy których bywała tam Lucinda Babbacombe. 

Harry uśmiechnął się do siebie i odłożył pióro. Wiedział,  że jest za wcześnie na 

tryumf, bo sezon towarzyski jeszcze nie dobiegł końca. Wstał i zmarszczył brwi. Miał 

nadzieję,  że aż do jego zakończenia uda mu się wytrwać w tym, by zachowywać się jak 

dżentelmen. 

- Proszę mi powiedzieć, panie Lester, czy dobrze się pan bawi w tym sezonie? 

To pytanie zaskoczyło Harry'ego. Spojrzał w twarz swojej partnerki, patrzącej na 

niego z wyrazem uprzejmego zainteresowania, a potem uniósł  głowę i wykonał z nią kilka 

obrotów. Gdy przybył do sali balowej u lady Hemminghurst, zastał  ją już otoczoną przez 

grupę największych uwodzicieli w całym mieście. Nie marnując więc czasu, wyprowadził ją z 

ich zasięgu. 

- Nie - odpowiedział na jej pytanie. 

- Więc dlaczego pan tu jest? Lucinda patrzyła mu w twarz, spodziewając się szczerej 

odpowiedzi. Pytanie to stało się dla niej bardzo ważne, ponieważ dni mijały, a on nie uczynił 

nic, żeby sprawić, by ona nim się zainteresowała. Em miała rację: był jak koń. Przyjechał za 

nią do Londynu, ale jej nie ścigał. 

Wybrał się z nią do wszystkich czterech gospód i nie odstępował jej na krok, podczas 

gdy dokonywała w nich inspekcji, ale ani razu nie zaproponował, że zabierze ją gdzie indziej. 

Wszelkie wzmianki o parku, o tym, jak piękne są Richmond i Merton, przyjął tak, jakby o 

nich w ogóle nie słyszał. 

Postawę, jaką przybrał w salach balowych, Lucinda była skłonna określić mianem psa 

ogrodnika. Niektórzy, jak na przykład lord Ruthven, byli tym ubawieni. Inni, jak na przykład 

ona sama, zaczynali tracić cierpliwość. 

Harry spojrzał na nią i zmarszczył brwi, jakby chcąc ją zniechęcić do dalszych pytań. 

background image

- Czy mam przez to rozumieć,  że wolałby pan być ze swoimi końmi? - zapytała 

słodkim głosem. 

- Tak - odrzekł Harry. - Daleko bardziej wolałbym być teraz w Lestershall. 

- W Lestershall? - powtórzyła. 

Harry potwierdził kiwnięciem głowy. 

- W Lestershall Manor... w mojej stadninie. Otrzymała nazwę od wioski, która z kolei 

ma nazwę pochodzącą od nazwy głównego majątku mojej rodziny. 

Rezydencja ta wymagała generalnego remontu. Teraz, mając pieniądze, doprowadzi ją 

do porządku. Zbudowany bez jednolitego planu dom z pruskiego muru będzie wspaniałą, 

wygodną rezydencją. Zamieszka tam, gdy się ożeni. 

Gdy się ożeni? Harry zacisnął zęby i zmusił się, by spojrzeć na swoją partnerkę. 

Lucinda odpowiedziała mu śmiałym spojrzeniem. 

- Więc dlaczego nie jest pan w Lestershall Manor? 

Bo dom jest pusty, nie wykończony. Te słowa cisnęły się Harry'emu na usta, ale ich 

nie wypowiedział. Rzekł natomiast: 

- Ponieważ jestem tutaj i tańczę z panią walca. 

W jego tonie nie było nic uwodzicielskiego. 

- Czy mogę mieć nadzieję, że sprawia to panu przyjemność? 

Harry zacisnął wargi. 

- Droga pani, zapewniam panią,  że tańczenie z panią walca jest jedną z nielicznych 

przyjemności, jakie oferuje mój obecny tryb życia. 

Lucinda przybrała sceptyczny wyraz twarzy. 

- Pańskie obecne życie jest do tego stopnia uprzykrzone? 

- W istocie. Moje obecne życie jest czymś, czego nie zniósłby żaden hulaka. 

- Dlaczego pan je znosi? - zapytała łagodnym tonem Lucinda. 

Harry, słysząc ostatnie takty walca, wykonał obrót i znieruchomiał wraz z zadającą mu 

to pytanie Lucindą. Patrzyła na niego zachęcająco, uspokajająco. Z wielkim wysiłkiem cofnął 

się jednak, powracając do cynicznej postawy, dzięki której tak długo pozostawał bezpieczny. 

Przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy, wypuścił ją z objęć i podał jej ramię. 

- Rzeczywiście dlaczego, droga pani? Obawiam się,  że sam nie będę nigdy tego 

wiedział. 

Lucinda poczuła,  że ogarniają zniecierpliwienie. Wsparła się na jego ramieniu, 

uświadamiając sobie, że walc, a prosił ją zawsze tylko do walca, trwa zbyt krótko, by mogła 

skruszyć jego opór. Dlaczego tak uparcie zaprzeczał temu, co -wiedzieli to oboje - było 

background image

faktem? To pytanie nie dawało jej spokoju. 

- Pańska ciotka była zdziwiona, widząc pana w mieście. 

Mówiła, że... że będą pana ścigać damy pragnące wydać za pana swoje córki. 

Czy on uważa małżeństwo za pułapkę? - zastanowiła się. 

-  Śmiem twierdzić,  że to prawda - odrzekł Harry. - Zresztą Londyn podczas sezonu 

nigdy nie był miejscem bezpiecznym dla dobrze urodzonych i dobrze sytuowanych 

dżentelmenów. Bez względu na to, jaką by się cieszyli reputacją - dodał, patrząc jej w oczy. 

- Uważa pan te... pościgi za coś nieuniknionego? 

- Tak nieuniknionego jak wiosna, choć o wiele mniej przyjemnego. A teraz chodźmy, 

odprowadzę panią do Em. 

- Ach... 

Lucinda rozejrzała się i zauważyła falujące łagodnie firanki u drzwi prowadzących na 

taras. Za tymi drzwiami, pod rozgwieżdżonym niebem, rozciągał się cienisty ogród. 

- Właściwie - powiedziała - jest mi trochę gorąco. 

To kłamstwo sprawiło, że jej twarz oblał rumieniec. 

Harry przyjrzał jej się przymrużonymi oczami. Nie potrafiła kłamać, było to dla niego 

oczywiste. 

- Może - ciągnęła Lucinda, starając się mówić lekkim tonem - pospacerowalibyśmy po 

tarasie? 

To w takich chwilach jak ta najbardziej odczuwała braki w swoim wychowaniu. Fakt, 

że wyszła za mąż w wieku lat szesnastu, sprawił, iż nie miała pojęcia o flircie ani też o tym, 

jak zachęcać  mężczyznę. Gdy jej towarzysz nic nie odpowiedział, spojrzała na niego 

niepewnie. 

Harry miał minę człowieka zirytowanego, który ma świadomość,  że musi 

zachowywać się grzecznie. 

- Droga pani, byłbym niezmiernie zadowolony, gdyby wbiła pani sobie do swojej 

ślicznej główki, że jestem tutaj, w Londynie, stawiając czoło wszelkim niebezpieczeństwom, 

z jednego i tylko jednego powodu. 

- Ach tak. 

- Tak. 

Z wymuszonym spokojem Harry ruszył z miejsca, trzymając ją pod ramię. 

- Jestem tutaj mianowicie po to, by dopilnować,  żeby pani, wbrew moim własnym 

inklinacjom, a nade wszystko wbrew inklinacjom zadurzonych w pani dżentelmenów, 

zakończyła ten sezon tak, jak go pani rozpoczęła - tu zawiesił na chwilę głos, a potem dodał: - 

background image

jako cnotliwa wdowa. 

- Naprawdę? - Lucinda była lekko wzburzona. - Nie zdawałam sobie sprawy, panie 

Lester, że zatrudniłam pana na stanowisko obrońcy swojej cnoty. 

- Uczyniła to pani. 

Spojrzała na niego, zamierzając zaprzeczyć... i napotkała uważne spojrzenie zielonych 

oczu. 

- W momencie gdy na drodze do Newmarket podała mi pani rękę i pozwoliła się 

wyciągnąć z karety. 

Lucindzie przypomniała się chwila, kiedy klęczała na boku przewróconego powozu, 

otoczona ramionami Harry'ego. Opanowała drżenie i uniosła dumnie głowę. 

- To nonsens. 

- Przeciwnie. Czytałem gdzieś,  że jeżeli mężczyzna uratuje drugiego mężczyznę, to 

bierze na siebie odpowiedzialność za jego uratowane życie. Przypuszczam, że to samo 

dotyczy sytuacji, gdy ktoś uratuje kobietę. Lucinda zmarszczyła brwi. 

- Tak mówi filozofia Wschodu. A pan jest z krwi i kości Anglikiem. 

- Filozofia Wschodu? - Harry uniósł brwi. - Pochodząca bez wątpienia z tych krajów, 

w których kobiety noszą na twarzach zasłony i są zamykane w domach. Zawsze 

przypisywałem takie mądre postępowanie temu, że owe cywilizacje są znacznie starsze od 

naszej. 

Lucinda starała się opanować. Czuła,  że gdyby usłyszała jeszcze jedno tego rodzaju 

gładkie usprawiedliwienie faktu, że Harry jej towarzyszy, zaczęłaby, ku wstydowi Em i 

własnemu, krzyczeć z wściekłości. Przywołała jednak na usta pogodny uśmiech i pozwoliła, 

by komplementy i podziw adoratorów ukoiły jej urażoną dumę. 

Harry znosił to przez pięć minut, a potem w milczeniu oddalił się. Krążył przez chwilę 

po sali, rozmawiając z różnymi znajomymi, a potem wycofał się do niszy, z której mógł mieć 

oko na ów. słodki ciężar, który dobrowolnie wziął sobie na barki. Jego obecność oraz 

okazywane zainteresowanie stanowiły dla Lucindy skuteczną ochronę. Był jednak gotów 

pójść o zakład,  że nie ma nikogo pośród eleganckiego towarzystwa, kto rozumiałby jego 

rzeczywiste intencje. Lucinda tańczyła właśnie walca, tym razem z panem Amberlym. Jednak 

dopiero po kilku figurach przypomniała sobie, że powinna się uśmiechać do swego partnera. 

Była bowiem wyraźnie poirytowana. 

Przecież uwodziciel powinien uwodzić kobiety, a zwłaszcza wdowy. Czy ona sama 

jest naprawdę tak beznadziejna, że nie potrafi przełamać oporu Harry'ego? Nie chodziło o to, 

że chciała zostać uwiedziona, jednak wziąwszy pod uwagę jego skłonności i jej własny status, 

background image

to byłby dla nich najlepszy pierwszy krok. Lucinda była dumna z własnego pragmatyzmu i 

uważała, że na całą sytuację należy patrzeć z realizmem. 

Harry przyjechał do Londynu i nadskakiwał jej, ale to z pewnością nie wystarczało. 

Potrzeba było czegoś więcej. Lucinda popatrzyła na pana Amberly'ego i pomyślała, że jeżeli 

w swoim tak zaawansowanym wieku chce się nauczyć, jak zachęcać  mężczyzn, to musi 

zacząć ćwiczyć tę umiejętność. Gdy umilkły tony walca, a oni znaleźli się w drugim końcu 

sali, chwyciła wachlarz wiszący na wstążce u jej przegubu, otworzyła go i zaczęła się nim 

wachlować. 

- Tutaj jest bardzo ciepło, prawda? - zwróciła się do pana Amberly'ego. 

- Rzeczywiście, droga pani. 

Wzrok pana Amberly'ego pobiegł w stronę tarasu. Lucinda, skrywając uśmiech, 

zaproponowała: 

- Jeżeli usiądę na tamtym krześle i zaczekam, to czy przyniesie mi pan szklankę 

lemoniady? 

Jej rycerz był rozczarowany. 

- Oczywiście - powiedział, odprowadził ją do krzesła i oddalił się. 

Lucinda oparła się wygodnie i czekała. Pan Amberly powrócił wkrótce z dwoma 

kieliszkami płynu w podejrzanym kolorze. 

- Pomyślałem, że będzie pani wolała szampana. 

Lucinda przyjęła kieliszek i wypiła pierwszy łyk. Harry zwykle przynosił jej szampana 

podczas kolacji i nigdy nie zdarzyło się,  żeby wypity trunek zakłócił jej zdolność jasnego 

myślenia. 

- Dziękuję panu - powiedziała z uśmiechem. - Byłam bardzo spragniona. 

- Nic dziwnego, droga pani. Tutaj panuje taki ścisk. -Pan Amberly spojrzał Lucindzie 

w twarz. - Aż trudno rozmawiać, prawda? 

Lucinda zauważyła błysk w jego oczach i znów się uśmiechnęła. 

- Rzeczywiście - potwierdziła. 

Pan Amberly zaczął jednak mówić - o pogodzie, o wydarzeniach towarzyskiego 

sezonu - aż w końcu zaprosił Lucindę na przejażdżkę do Richmond, którego to zaproszenia 

Lucinda, odmawiając grzecznie, nie przyjęła. Oddała opróżniony kieliszek panu Amberly' 

emu, a on odstawił go na tacę niesioną przez przechodzącego właśnie lokaja. 

- Jestem niepocieszony, droga pani, że mi pani odmawia. 

Może jednak w przyszłości jakaś inna propozycja spotka się z aprobatą? 

Lucinda omal się nie roześmiała. 

background image

- Być może - powiedziała i wstała, wspierając się ciężko na ramieniu pana 

Amberly'ego. 

Poczuła nagle, że ma wypieki i że jest jej o wiele bardziej gorąco niż przed wypiciem 

napoju. Pan Amberly spojrzał na nią bystro. 

- Może, droga pani, zrobiłby pani dobrze łyk świeżego powietrza? 

Lucinda popatrzyła w stronę drzwi prowadzących na taras i wyprostowała się. 

- Raczej nie - powiedziała. 

Chciała poćwiczyć wabienie mężczyzn, ale nie miała zamiaru psuć sobie opinii. 

- Proponuję, proszę pani, żeby wypiła pani to. 

Ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa, sugerował, że jeżeli wie, co jest dla niej 

dobre, powinna to zrobić. 

Wzięła szklankę i podniosła ją do ust, a jej wzrok padł na :warz Harry'ego. 

- Co to jest? 

- Zimna woda - odrzekł Harry, a potem patrząc na Freiericka Amberly'ego, 

powiedział: - Możesz iść, Amberly. Ja odprowadzę panią Babbacombe. 

- Skoro nalegasz, Lester. - Ujął dłoń Lucindy i skłonił się nad nią elegancko. - Zawsze 

do usług, pani Babbacombe. 

Lucinda obdarzyła go szczerym uśmiechem. 

- Dziękuję panu za ten czarowny, niezapomniany taniec. 

Mina pana Amberly'ego sugerowała, że uczyniła postępy. 

Harry zmierzył ją badawczym spojrzeniem. 

- Droga pani, czy ktoś pani kiedykolwiek wyjaśnił, że warunkiem pozostania cnotliwą 

wdową jest powstrzymanie się od zachęcania uwodzicieli i rozpustników? 

Lucinda otworzyła szeroko oczy. 

- Ależ, drogi panie Lester, co pan ma na myśli? Bo jeżeli chodzi o pana Amberly'ego, 

to my tylko gawędziliśmy. 

Harry wziął od niej pustą szklankę i postawił  ją na przesuwającej się  właśnie obok 

tacy, po czym ujął Lucindę pod ramię. 

- A teraz, droga pani, będziemy bardzo powoli spacerować po sali. 

- Bardzo powoli? Dlaczego? 

- Żeby pani się nie potknęła i ponownie nie wpadła w ramiona jakiegoś uwodziciela. 

- Ach, tak. 

Lucinda kiwnęła głową, po czym z uśmiechem zadowolenia na ustach pozwoliła mu 

poprowadzić się - bardzo powoli - przez tłum. 

background image

Wsiadając wraz z Em do powozu, Lucinda czuła,  że huczy jej w głowie. Za nimi 

wspięła się do pojazdu Heather i natychmiast zwinęła się na przeciwległym siedzeniu. 

- Nie mam pojęcia, do czego zmierza Harry - stwierdziła Em, gdy Heather zasnęła. - 

Zrobiłaś jakieś postępy? 

Lucinda uśmiechnęła się w ciemnościach. 

- Sądzę, że znalazłam szczelinę w jego zbroi. 

- Najwyższy czas - prychnęła Em. - Ten chłopak jest okropnie uparty. 

- Rzeczywiście - przyznała Lucinda. - Nie jestem pewna, jak długo zajmie mi 

przekształcanie tej szczeliny w szparę ani jak trudne to będzie zadanie. Zresztą nie wiem, czy 

w ogóle mi się to uda. 

- Musisz spróbować wszelkich sposobów. 

- Hm. Ja też tak sądzę. 

W poniedziałek tańczyła dwa razy z lordem Ruthvenem. 

We wtorek odbyła przejażdżkę z panem Amberlym. 

W środę spacerowała po Bond Street wsparta na ramieniu pana Satterly'ego. 

A w czwartek Harry był już gotowy ukręcić jej śliczną główkę. 

- Przypuszczam, że ta kampania ma twoje błogosławieństwo - powiedział do ciotki 

siedzącej na kanapce w sali balowej u lady Harcourt, nie starając się nawet ukryć wściekłości. 

- Kampania? - Em otworzyła szeroko oczy. - Jaka kampania? 

- Pozwól się poinformować, droga ciociu, że twoja protegowana nabrała niezdrowego 

zamiłowania do niebezpiecznego życia. 

Wypowiedziawszy to ostrzeżenie, odszedł, ale nie przyłączył się do grona 

otaczającego Lucindę Babbacombe. Stanął jednak pod ścianą w pobliżu, nie spuszczając z 

niej oka i nie będąc przez nią widzianym. 

Nagle ktoś klepnął go energicznie po ramieniu. 

- Tutaj jesteś, mój bracie. Szukałem cię wszędzie, ale nie spodziewałem się znaleźć cię 

właśnie tutaj. 

- A co ciebie sprowadza do miasta? 

- Przygotowania oczywiście. Teraz już wszystko jest gotowe. W przyszłą  środę, o 

jedenastej, w kościele Świętego Jerzego. Liczę na twoje wsparcie. 

Harry uśmiechnął się. 

- Będę. 

- To świetnie. Nie znalazłem jeszcze Geralda. Harry rozejrzał się po sali. 

- Jest tam, obok tych blond loków. 

background image

- A, rzeczywiście, muszę go złapać. Harry zauważył,  że brat nie odrywa oczu od 

szczupłej blondynki tańczącej z lordem Harcourtem, który wyglądał na zachwyconego 

partnerką. 

- Jak się ma Pater? 

- Świetnie. Dożyje osiemdziesiątki. Albo przynajmniej chwili, gdy wszyscy będziemy 

pożenieni. 

Harry powstrzymał się od komentarza. Jack słyszał nieraz jego uwagi dyskredytujące 

małżeństwo. Ale nawet on nie wiedział, dlaczego jego niechęć do tej instytucji jest tak 

gwałtowna. 

Kierując wzrok tam, gdzie brat, Harry przyjrzał się jego wybrance. Sophia Winterton 

była uroczą, całkowicie szczerą i uczciwą kobietą, której Jack, Harry był tego pewien, mógł 

ufać. Przeniósł wzrok na zgrabną główkę Lucindy. Może stosować różne sztuczki, tak jak to 

czyni obecnie, ale jej motywy będą zawsze jasne. Jest szczera i bezpośrednia i nigdy nie 

skłamie ani nie zdradzi. Nie jest po postu do tego zdolna. 

Harry poczuł, że wzbiera w nim nagła tęsknota, w ślad za którą natychmiast pojawia 

się dawna niepewność. Harry spojrzał na Jacka, który odnalazł  właśnie swoją  złotowłosą. 

Jack był, jak zwykle, pewny siebie, a także pewny swojej decyzji. Patrząc na jego uśmiech, 

Harry poczuł ukłucie w sercu... i stwierdził, że to zazdrość. 

- Widziałeś się już z Em? - zapytał brata. 

- Nie. Jest tutaj? 

Harry odprowadził Jacka do ciotki, a potem skierował kroki ku Lucindzie. 

Spod przeciwległej ściany ogromnej sali balowej obserwował go Earle Joliffe. Patrzył, 

jak Harry zajmuje pozycję wśród małego grona otaczającego Lucindę. 

- Dziwne. Bardzo dziwne - brzmiał jego osąd. 

- Co jest dziwne? - zapytał stojący obok niego Mortimer Babbacombe, rozluźniając 

krawat. - Okropnie tu gorąco - dodał. 

Joliffe popatrzył na niego z pogardą. 

- Mój drogi Mortimerze, dziwne jest to, że spośród uwodzicieli największe szanse na 

to, by zdobyć sobie wstęp do buduaru wdowy po twoim stryju, ma Harry Lester. Jednak on, 

jak widzę, trzyma się z daleka. Oto, co jest dziwne. 

Joliffe zamilkł, ale po chwili mówił dalej: 

- To rozczarowujące, Mortimerze. Wygląda jednak na to, że on rozczarowuje także i 

ją. Ona rozgląda się za nim, nie ma co do tego wątpliwości. - Joliffe zamyślił się. - Co 

oznacza,  że musimy tylko poczekać na pierwsze plotki. Takie rzeczy zawsze wychodzą na 

background image

jaw. Będziemy więc mieli dowody, to nie powinno okazać się zbyt trudne. Paru świadków 

różnych spotkań... i dostaniemy w swoje ręce twoją  słodką kuzyneczkę, a z nią jej jeszcze 

słodszy spadek. 

Była to uspokajająca perspektywa. Joliffe tonął po uszy w długach, choć starannie 

ukrywał swoją desperację przed Mortimerem, który trząsł się jak galareta na samą myśl, że 

jest Joliffe'owi winien pięć tysięcy funtów. Wiedza o tym, że Joliffe obiecał te pieniądze, z 

procentem, komuś, kogo lepiej było nie zawieść, przyprawiłaby Mortimera o rozstrój 

nerwowy. A Joliffe, dla uratowania własnej głowy, potrzebował go w dobrym stanie zarówno 

fizycznym, jak i umysłowym. 

Jeżeli nie uda mu się pomóc Mortimerowi zdobyć spadku Heather Babbacombe, to on, 

Earle Joliffe, hulaka, zakończy  życie jako żebrak ze slumsów Spitafield, a i to jedynie pod 

warunkiem, że będzie miał szczęście. 

Spojrzenie Joliffe'a spoczęło na Lucindzie. Od chwili gdy ją po raz pierwszy zobaczył, 

nabrał pewności siebie. Była ona bowiem typem wdowy przyciągającym najbardziej 

niebezpiecznych uwodzicieli. Joliffe wyprostował ramiona i zwrócił się do Mortimera: 

- Scrugthorpe będzie musiał wyrzec się zemsty, prawda, Mortimerze? 

- Yyy... a... tak. 

Spojrzawszy po raz ostatni na wdowę po swym stryju, Mortimer wmieszał się wraz z 

Joliffe'em w tłum. 

W tym momencie rozległy się pierwsze tony walca. Lucinda drgnęła. Był to trzeci 

walc tego wieczoru i prawdopodobnie ostatni. Kilka minut wcześniej doznała ulgi, gdy Harry 

zmaterializował się wreszcie u jej boku. Teraz, z łagodnym uśmiechem na ustach, czekała na 

jego zaproszenie. 

Daremnie. 

Po jej lewej stronie panowała absolutna cisza. 

Nastąpił okropny moment niezręcznego milczenia. ' Lucinda zesztywniała, ale 

uśmiech nie schodził z jej ust. Czuła wewnętrzną pustkę, lecz miała przecież swoją dumę. 

Popatrzyła na tych, którzy pragnęli poprosić  ją do tańca. Jej wzrok padł na lorda Cravena. 

Wyciągnęła rękę i powiedziała: 

- Milordzie? 

Craven skłonił się elegancko. 

- Będzie to dla mnie przyjemność, droga pani. - Tu wyprostował się i spojrzał jej w 

oczy. - Dla nas obojga. 

Z początku jego lordowska mość próbował trzymać  ją zbyt ciasno, jednak gdy 

background image

Lucinda zmarszczyła brwi, cofnął się. W tańcu nie bardzo zwracała uwagę na jego wytworne 

dowcipy, nie zauważała też ich podtekstu. Gdy taniec się skończył, była już spokojna. 

Przypomniała sobie słowa Em, że Harry nie będzie  łatwą zdobyczą, ale ona musi uparcie 

realizować plan. 

Oto kończy taniec i kroczy wsparta na ramieniu lorda Cravena. 

- Być może, droga pani, powinniśmy wykorzystać okazję i lepiej się poznać? - zapytał 

i wskazał gestem dłoni pobliskie, z lekka uchylone drzwi. - Tutaj panuje taki hałas. Może 

byśmy się przeszli po korytarzu? 

Lucinda zawahała się. Na sali było gorąco, zaczynała ją boleć głowa. A korytarz nie 

wydawał się miejscem zbyt odosobnionym. Poza tym przystanie na propozycję lorda Cravena 

mogło stać się jeszcze jednym bodźcem, który podziała na Harry'ego. 

- Dobrze, milordzie. 

Była pewna, że jej strategia jest dobra. 

Niestety, tym razem wybrała niewłaściwego uwodziciela. 

W przeciwieństwie do lorda Ruthvena, pana Amberly'ego i pana Satterly'ego, lord 

Craven nie był bliskim znajomym Harry'ego. I dlatego brakowało mu wiedzy o grze, jaką 

prowadzi Lucinda. Uważał,  że fakt, iż pozwala się ona emablować przez kolejnych 

uwodzicieli, jest wyrazem jej znudzenia rozrywkami, jakie oferuje towarzyski sezon. I 

postanowił ostro działać. 

Z ogromną sprawnością uprowadził Lucindę z sali balowej. 

Stojący w drugim końcu sali Harry zaklął ku przerażeniu dwóch wdów zasiadających 

na pobliskiej kanapie. Nie marnując czasu na przeprosiny czy usprawiedliwienia, ruszył przez 

tłum. Znał reputację Cravena i obserwował pilnie jego lordowską mość i swoją podopieczną, 

lecz stracił ich na moment z oczu pod koniec tańca. Dojrzał ich ponownie, gdy opuszczali 

salę, a Lucinda rozglądała się, jak gdyby oczekując pomocy. 

Tym razem może jej potrzebować naprawdę, pomyślał Harry. 

Przedostał się przez tłum najszybciej, jak umiał, i znalazł się w korytarzu 

prowadzącym do ogrodu. Nie zatrzymując się, doszedł prosto do drzwi wychodzących na 

taras. Na tarasie nikogo nie było. Harry, tłumiąc gniew, podparł się pod boki i wysilił wzrok, 

chcąc przeniknąć ciemności panujące w ogrodzie. 

Do jego uszu dobiegły jakieś stłumione dźwięki. 

Pobiegł za róg. 

I zobaczył, że Craven, przyparłszy Lucindę do ściany, usiłuje ją pocałować. Lucinda 

cofa głowę i odpycha go obiema rękami. 

background image

Harry poczuł, że ogarnia go furia. 

- Craven?! 

To jedno słowo wystarczyło, by lord uniósł  głowę i rozejrzał się przerażony. Harry 

chwycił go za ramię i zadał mu cios lewą ręką, odrzucając go na kamienną balustradę. 

Lucinda, przyciskając jedną  dłoń do piersi, rzuciła się ze szlochem w ramiona 

Harry'ego. Przytulił ją mocno do siebie. Poczuła jego pocałunki we włosach. Następnie Harry 

przyciągnął  ją do swego boku, obejmując jedną  ręką, a ona, z policzkiem przytulonym do 

jego surduta, spojrzała na lorda Cravena. 

Jego lordowska mość stanął nieco niepewnie na nogach, obmacał sobie szczękę, a 

potem spojrzał z obawą na Harry'ego. Gdy ten nie drgnął, Craven poprawił na sobie surdut i 

krawat i unosząc w górę jedną brew, powiedział: 

- Najwyraźniej nie zorientowałem się w sytuacji. - Tu skłonił się przed Lucindą. - 

Pani, proszę przyjąć moje najpokorniejsze przeprosiny. 

Wzrok lorda Cravena padł na twarz Harry'ego. 

- Kłaniam się, Lester - powiedział, skinąwszy głową, i oddalił się, znikając za rogiem. 

Dwie postacie na tarasie ogarnęła cisza. 

Harry stał sztywno wyprostowany. Czuł,  że Lucinda drży, i bardzo pragnął  ją 

pocieszyć; wziąć w ramiona, pocałować. Ogarnęło go przemożne typowo męskie pragnienie 

całkowitego jej posiadania. Jednak równie silna była jego wściekłość, niechęć do tego, by być 

przedmiotem manipulacji, tak bardzo zdanym na własne uczucia i tak słabym w obliczu uczuć 

Lucindy. 

Przeklinając ją w duchu za to, że za jej sprawą musiał uczestniczyć w takiej scenie, 

Harry walczył z długo tłumionymi namiętnościami. 

Lucindzie zabrakło tchu, nie była w stanie się poruszyć. Ramię, które ją obejmowało, 

było twarde jak stal, nieruchome. Harry odetchnął głęboko i zapytał: 

- Czy nic się pani nie stało? 

Lucinda pokręciła tylko głową i cofnęła się. Harry podał jej ramię. 

- Chodźmy. Pani musi wrócić na salę balową. 

Lucinda omal nie dała upustu przepełniającym ją uczuciom. Pragnęła, żeby Harry ją 

pocieszył, żeby ją jeszcze raz objął. Wiedziała jednak, że on ma rację, uważając, iż ona musi 

jak najszybciej wrócić na salę balową. Podniosła głowę i lekkim skinieniem dała mu do 

zrozumienia, że może ją tam zaprowadzić. W chwilę potem znaleźli się wśród mnóstwa ludzi, 

pośród rozmów, hałasu, wśród świateł i uśmiechów. 

Lucinda także się uśmiechała, gdy Harry, z energicznym skinieniem głowy, zostawił 

background image

ją przy kanapie, na której siedziała Em. Następnie obrócił się na pięcie i oddalił. Lucinda 

odprowadziła go wzrokiem. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

- Dzień dobry, Fergusie. Czy pani Babbacombe jest w domu? 

Harry wręczył rękawiczki i laskę kamerdynerowi ciotki. 

- Pani Babbacombe znajduje się w saloniku na górze, proszę pana. Jest to teraz jej 

gabinet. Jaśnie pani położyła się u siebie. 

- Nie będę jej przeszkadzał. - Harry zdecydowanym krokiem podążył w stronę 

schodów. - Jestem pewien, że pani Babbacombe mnie oczekuje. 

Lucinda, zjawiskowo śliczna w lekkiej sukience z niebieskiego muślinu, siedziała przy 

sekretarzyku w saloniku na górze, gdy Harry otworzył drzwi. 

Obejrzała się z uśmiechem na ustach i... zamarła w bezruchu. Uśmiech zniknął z jej 

twarzy, która zamieniła się w maskę uprzejmości. 

Harry z nieprzystępnym wyrazem twarzy przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi. 

Lucinda wstała. 

- Nie słyszałam, by pana anonsowano. 

- Prawdopodobnie dlatego, że nikt mnie nie anonsował. - Harry zatrzymał się z ręką na 

klamce. Ta kobieta musi go wysłuchać, chce tego czy nie. Przekręcił klucz, zamek zamknął 

się bezszelestnie. - To nie jest wizyta towarzyska - powiedział. 

- Naprawdę? Więc czemu ją zawdzięczam? Harry uśmiechał się ostrzegawczo. 

- Nie czemu, tylko komu. Lordowi Cravenowi. Gdy zbliżył się do niej, Lucinda miała 

ochotę cofnąć się za własne krzesło. 

- Przyszedłem zażądać, by mnie pani zapewniła, że skończy pani tę swoją grę. 

- Słucham pana? 

- Powinna mnie pani słuchać - powiedział, stając tuż przed nią i wpatrując się w nią 

błyszczącymi oczami. - Tę scenę na tarasie u lady Harcourt zawdzięcza pani samej sobie. Ten 

pani idiotyczny eksperyment musi się skończyć. Musi pani zarzucić zwyczaj, którego pani 

nabrała, zwyczaj polegający na zachęcaniu uwodzicieli. 

- Nie wiem, o czym pan mówi. Robię to, co czynią damy będące w mojej sytuacji, 

szukając odpowiedniego towarzystwa. 

- Odpowiedniego? Chyba wczoraj wieczorem przekonała się pani, jak „odpowiednie" 

towarzystwo stanowi lord Craven? 

Lucinda poczuła, że się rumieni. 

- Lord Craven to rzeczywiście była pomyłka... I dziękuję panu za pomoc... Jednak, 

background image

panie Lester, muszę stanowczo stwierdzić, że moje życie jest czymś, co należy do mnie i że 

mogę je przeżyć, jak mi się podoba. Nie jest pańską sprawą, czy ja zechcę wejść w... związek 

z lordem Cravenem, czy kimkolwiek innym. 

Stwierdzenie to spotkało się z milczeniem. Lucinda stała, opierając się o otomanę 

ulokowaną w saloniku przy oknie. 

Przed nią stał Harry z zaciśniętymi pięściami, walcząc z własną reakcją na coś, co - 

wiedział to doskonale - było umyślną prowokacją. Oczyma wyobraźni widział Lucindę w 

ramionach lorda Cravena. Uspokoiwszy się nieco, odezwał się w te słowa: 

- Najwyraźniej, droga pani, nadszedł najwyższy czas, bym panią trochę wyedukował. 

Otóż  żadnego uwodziciela przy zdrowych zmysłach nie interesuje związek... inny niż taki, 

który trwa bardzo krótko. 

Zbliżył się do niej jeszcze bardziej. 

- Czy pani wie, co nas interesuje? 

Lucinda widziała dobrze jego uśmiech drapieżnika, błyszczące oczy i słyszała 

specjalny ton głosu. Przechyliła głowę i powiedziała: 

- Nie jestem tak zupełnie niewinna. 

Harry zbliżył się tak bardzo, że musiała oprzeć się o ścianę. Jego wargi, tak 

fascynujące, znajdowały się bardzo blisko. Te wargi wykrzywił grymas. 

- Być może. Jednak jeżeli chodzi o ludzi pokroju Cravena czy innych jemu 

podobnych, czy też o mnie samego, nie jest pani bynajmniej osobą doświadczoną. 

- Potrafię się obronić. 

-Naprawdę? 

Harry czuł, że ogarnia go szaleństwo. Ta kobieta prowokowała demona, który w nim 

mieszkał. 

- A może to sprawdzimy? - zapytał. 

Ujął w dłonie jej twarz i przysunął się jeszcze bliżej. Poczuł, że Lucinda wstrzymuje 

oddech i drży. 

- Czy mam ci pokazać, co nas interesuje, Lucindo? - Przechylił jej głowę. - Czy mam 

ci pokazać, o czym myślimy. .. o czym myślę ja, gdy na ciebie patrzę? Gdy z tobą tańczę 

walca? 

Lucinda nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, 

oddychała płytko, serce biło jej jak oszalałe. Jego spojrzenie skupiło się na jej wargach. Nie 

mogła się powstrzymać i oblizała je koniuszkiem języka. 

Poczuła, że Harrym wstrząsa dreszcz, i usłyszała jego stłumiony jęk. 

background image

A potem jego głowa pochyliła się, a jego usta odnalazły jej usta. 

Była to pieszczota, za którą tęskniła, dla osiągnięcia której spiskowała, snuła intrygę - 

i która przeszła jej najśmielsze marzenia. Jego wargi były twarde, stanowcze, władcze. 

Dotknęły jej warg i zaczęły je drażnić, czarując jej zmysły, dopóki się nie poddała. Ten 

pocałunek ją zniewolił i przeniósł w świat nierealny, w miejsce, gdzie rządziła jedynie wola 

Harry'ego. 

Gdy prosił, ona dawała, kiedy chciał więcej, ona bez wahania poddawała się. 

Wyczuwała, czego mu potrzeba, i bardzo, bardzo pragnęła go zadowolić. Odpowiedziała na 

jego pieszczotę, zachwycona nieokiełznaną namiętnością, którą on na to zareagował. 

Pocałunek pogłębiał się raz po raz aż do chwili, gdy ona nie czuła już nic poza nim i poza 

pragnieniem, które było w niej samej. 

Jednak Harry nagle, sam nie wiedząc dlaczego, zdał sobie sprawę z 

niebezpieczeństwa. Resztką sił się wycofał. 

Gdy podniósł głowę, drżał na całym ciele. 

Kiedy ponownie spojrzał jej w oczy, gdy ujrzał jej usta, opuchnięte trochę od 

pocałunków, czerwone i pełne, poczuł, że czar znowu działa. 

Zamknął oczy i powiedział cicho: 

- Nie. 

Było to błaganie pokonanego człowieka. 

Lucinda zrozumiała to dobrze. Wiedziała, że musi wykorzystać teraz swoją przewagę, 

bo inaczej ją straci. Los może jej nie dać ponownej szansy. 

Powoli cofnęła ręce oparte o pierś Harry'ego i objęła go za szyję. Dostrzegła 

konsternację w jego spojrzeniu, poczuła napięcie jego mięśni. 

Harry wiedział,  że nie zdoła jej się oprzeć. Panowanie nad pożądaniem, które go 

ogarnęło, wyczerpywało wszystkie jego siły. Nie był w stanie się poruszyć, mógł tylko 

obserwować, jak dokonuje się jego własny los. 

Jego opór trwał zaledwie tak długo jak dwa uderzenia serca. A potem, z jękiem, 

którego nie zdołał powstrzymać, Harry objął Lucindę, zamknął w uścisku i zaczął całować. 

Oboje płonęli. Lucinda namiętnie oddawała pocałunki, bojąc się, że jeżeli on wyczuje, 

iż jest niewinna - to nic z tego nie będzie. 

Pieszczoty rozpaliły ją do tego stopnia, że - gdyby w tej chwili była w stanie myśleć - 

jej własna reakcja by ją zdumiała. Na szczęście nie była zdolna do myślenia. Zawładnęły nią 

zmysły. Dłonie obejmujące jej piersi wywoływały rosnące bezustannie podniecenie, jakiego 

nie doświadczyła nigdy przedtem. 

background image

Gdy przyciągnął  ją do siebie, dając dowód swego pożądania, Lucinda z jękiem 

przycisnęła się najbliżej, jak mogła. 

Rosnąca namiętność doprowadzała ich do szaleństwa. Pragnęli siebie nawzajem bez 

pamięci. Harry'emu aż kręciło się w głowie, gdy przyparł Lucindę do otomany i zaczął 

rozbierać. Pozostawszy w samej koszuli, Lucinda odrzuciła jego krawat, a potem zaczęła 

rozpinać guziki koszuli. Harry posadził ją na otomanie, a sam zdjął buty. 

Lucinda, zafascynowana, poczuła się wolna, nie skrępowana  żadnymi zasadami 

skromności czy dobrego wychowania, była pewna, że wszystko to powinno przebiegać tak 

właśnie, jak przebiega. Harry pozbył się koszuli i odwrócił się w jej stronę. A ona objęła go 

ramionami, ciesząc się palącym dotknięciem jego skóry. Harry zdjął z niej koszulę i teraz 

spotkały się ich nagie ciała. Lucinda zadrżała i zamknęła oczy. Po długim głębokim 

pocałunku Harry położył ją na miękkich poduszkach, a ona przyciągnęła go do siebie. 

Leżąc, pieścił ją, dopóki pożądanie obojga nie doszło do szczytu. Lucinda poczuła w 

sobie jakąś pustkę, którą mógł zapełnić tylko on. A zaraz potem, z ulgą i nadzieją, poczuła na 

sobie ciężar jego ciała i jego rękę wsuwającą się pod biodra. Wstrzymała oddech, a Harry, 

jednym ruchem sprawił, że ich ciała się złączyły. Oboje zamarli w zachwycie. 

Powoli, słysząc bicie własnego pulsu, Harry podniósł  głowę i spojrzał w twarz 

Lucindy. Leżała z zamkniętymi oczami, ze zmarszczonymi brwiami, przygryzając dolną 

wargę. Gdy tak na nią patrzył, odprężyła się i rozpogodziła. 

Harry czekał na to, by jego emocje dostosowały się do faktów. Spodziewał się,  że 

będzie zły, że poczuje się oszukany, zmanipulowany. 

Tymczasem ogarnęło go pragnienie posiadania nie skażone żądzą, tylko wynikające z 

jakiejś o wiele potężniejszej emocji wzbierającej gdzieś w głębi serca i sprawiającej,  że 

niczego nie żałował. Uczucie to narastało, silne i pewne, napełniając go radością. 

Harry, opuszczając głowę, dotknął ustami warg Lucindy. 

- Lucindo? - powiedział. 

Odetchnęła i przywarła ustami do jego ust. Jej palce błądziły po jego policzku. 

Harry delikatnie odsunął jej kosmyk włosów z czoła. 

A potem, z niezwykłą czułością, zaczął ją uczyć miłości. 

Jakiś czas potem, powróciwszy do rzeczywistości, Lucinda przekonała się, że leży w 

ramionach Harry'ego. Westchnęła głęboko. 

Harry pochylił się, poczuła na skroni muśnięcie jego warg. 

- Opowiedz mi o swoim małżeństwie. 

Lucinda uniosła brwi, błądząc palcem po jego przedramieniu. 

background image

- Musisz wiedzieć,  że zostałam osierocona w wieku lat czternastu. Rodziny obojga 

moich rodziców wyparły się ich. 

W oszczędnych słowach opowiedziała mu historię swojego życia. 

- Moje małżeństwo nie zostało skonsumowane. Charles i ja byliśmy sobie bliscy, ale 

on nigdy nie kochał mnie w ten sposób. 

Harry miał co do tego wątpliwości, lecz zachował je dla siebie. Dziękował w myśli 

Charlesowi Babbacombe'owi za to, że ją ochraniał i że kochał ją tak bardzo, iż pozostawił ją 

nietkniętą. Przyrzekł też w głębi duszy cieniom zmarłego męża Lucindy, że teraz on, jego 

spadkobierca, będzie zawsze ją ochraniał, dbał o jej bezpieczeństwo. 

- Musisz za mnie wyjść. 

Wypowiedział te słowa bez zastanowienia, tak jakby myślał na głos. 

Lucinda żachnęła się. Wypełniająca ją radość zbladła. Po chwili milczenia zapytała: 

- Muszę za ciebie wyjść? 

Poczuła, że Harry prostuje się i patrzy na nią z góry. 

- Byłaś dziewicą, a ja jestem dżentelmenem. Właściwym skutkiem naszych obecnych 

czynności musi być małżeństwo. 

Mówił tonem stanowczym. Lucinda zamknęła oczy. Nie chciała wierzyć  własnym 

uszom. Zniknął cały czar, ulotniła się obietnica długich, nieopisanie czułych chwil. 

Z trudem powstrzymała westchnienie. Obróciła się w ramionach Harry'ego i spojrzała 

mu w twarz. 

- Chcesz się ze mną ożenić, bo byłam dziewicą - czy dobrze zrozumiałam? 

- Tak należy postąpić. 

- Ale czy tego pragniesz? 

- To, czego pragnę, nie ma znaczenia - odparł Harry. -Sprawa jest, dzięki Bogu, 

bardzo prosta. W społeczeństwie panują pewne reguły. Zastosujemy się do nich. Ku 

zadowoleniu wszystkich zainteresowanych. 

Lucinda przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. W głowie miała zamęt. Były to 

pewnego rodzaju oświadczyny, i to ze strony mężczyzny, którego pragnęła. 

Nie były to jednak oświadczyny wystarczająco dobre. Nie chciała, żeby on po prostu 

się z nią ożenił. 

- Nie. 

Harry, zaskoczony, patrzył, jak Lucinda wysuwa się z jego ramion i wstaje. Znalazła 

koszulę i włożyła ją na siebie. 

- Co znaczy to „nie"? 

background image

- Nie - nie wyjdę za ciebie. 

- Dlaczego, na miłość boską? Ruszyła w stronę swojej sukni i omal nie potknęła się o 

jego spodnie. Usłyszał ciche przekleństwo, gdy się schyliła, by wyplątać nogi. Potem cisnęła 

spodniami w niego i podniosła suknię. 

Harry też zaklął pod nosem, wciągnął spodnie, a potem buty. Lucinda walczyła już z 

rękawami sukni. 

Stojąc nad nią i podpierając się pod boki, Harry powiedział: 

- Do diabła, przecież ja cię uwiodłem! Musisz za mnie wyjść. 

Lucinda spiorunowała go wzrokiem. 

- To ja uwiodłam ciebie. Przypomnij sobie. Z całą pewnością nie muszę za ciebie 

wychodzić! 

- A co z twoją reputacją? 

- Niby co takiego? Przecież nikt nigdy nie uwierzy, że pani Lucinda Babbacombe, 

wdowa, była dziewicą, zanim ty się nie pojawiłeś. Nie masz przeciwko mnie żadnych 

argumentów. 

Nagle zmieniła taktykę. 

- A poza tym - powiedziała, spuszczając wzrok - jestem pewna, że wśród uwodzicieli 

nie jest przyjęte oświadczanie się każdej kobiecie, którą uwiodą. 

- Lucindo... 

- Nie upoważniłam cię, żebyś zwracał się do mnie po imieniu! 

Nie pozwoli mu na to teraz, choć wyszeptał jej imię z czułością, gdy się kochali. 

Kiedy wyrażało jego miłość, uczucie, które - była tego pewna - żywił do niej, lecz którego się 

wypierał z taką stanowczością. 

To, co jej zaproponował, nie wystarcza jej i nigdy nie wystarczy. 

Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę drzwi. 

Harry, zapinając guziki koszuli, ruszył za nią. 

- To szaleństwo! Oświadczyłem ci się, ty obłąkana kobieto! Przecież dążyłaś do tego 

od chwili, gdy cię wyciągnąłem z tego przeklętego powozu! 

Lucinda była już przy drzwiach. Odwróciła się. 

- Jeżeli tak doskonale czytasz w moich myślach, to będziesz wiedział, dlaczego ci 

odmawiam! 

Nacisnęła klamkę. Drzwi ani drgnęły. 

- Gdzie jest klucz? - zapytała. 

Rozstrojony Harry automatycznie sięgnął do kieszeni. 

background image

- Tutaj. 

Lucinda chwyciła klucz i otworzyła zamek. Harry patrzył, nie wierząc własnym 

oczom. 

- Do diabła... oświadczyłem się... czego chcesz więcej? 

Z ręką na klamce Lucinda spojrzała mu prosto w twarz. 

- Ja nie chcę, żebyś mi się oświadczał jedynie dlatego, że takie są społeczne reguły. 

Nie chcę być ratowana, ochraniana czy poślubiona z litości! Chcę... Chcę być poślubiona z 

miłości. 

Harry zesztywniał, twarz mu stężała. 

- U ludzi z naszej sfery miłość nie jest uważana za istotny element małżeństwa. 

Lucinda zacisnęła usta, a potem powiedziała krótko: 

- Brednie. 

I otworzyła drzwi. 

- Ty nie wiesz, o czym mówisz! - zawołał Harry. 

- Wiem doskonale - odrzekła Lucinda. 

Równie doskonale wiedziała, że go kocha - całym sercem i duszą. Rozejrzawszy się, 

zobaczyła jego płaszcz. Podeszła do niego, chwyciła go i wcisnęła do rąk Harry'emu. 

- A teraz wyjdź! 

- Lucindo... 

Pchnęła go mocno. Harry, który stał już w drzwiach, zachwiał się. 

- Do widzenia, panie Lester! Może pan być pewien, że będę pamiętała o pańskich 

naukach. 

To powiedziawszy, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz. 

Wściekłość, która jej dotychczas dodawała energii, ustąpiła. Lucinda oparła się o 

drzwi i ukryła twarz w dłoniach. 

Harry parzył bezradnie na drzwi. Myślał właśnie o tym, by wedrzeć się do pokoju siłą, 

gdy usłyszał stłumiony szloch. Z bólem serca powstrzymał się, odwrócił na pięcie i 

pomaszerował korytarzem. Nagle ujrzał swoją postać w lustrze. Zatrzymał się i zaczął 

poprawiać na sobie ubranie. 

Dopiero po kilku próbach doprowadził się do stanu jako takiej przyzwoitości. 

Prychając, ruszył w stronę schodów. 

Oświadczył się, a ona go odrzuciła. 

Niech idzie do diabła, przeklęta kobieta! 

Nie będzie już jej chronił. 

background image

W ogóle nie będzie się z nią zadawał. Koniec! 

Gdy dwie godziny później Em zastała Lucindę z podpuchniętymi czerwonymi oczami, 

Lucinda nie mogła się powstrzymać i zwierzyła jej się ze wszystkiego. 

Em była wstrząśnięta. 

- Nie rozumiem tego. Co z nim jest, u diabła?! 

Lucinda pociągnęła nosem i osuszyła oczy chusteczką o koronkowych brzegach. 

- Nie wiem, ale nie mogę się zgodzić na coś takiego. 

- I masz najzupełniejszą rację. Nie martw się, on się zmieni. Być może był 

zaskoczony. 

Lucinda zastanowiła się, po czym z rezygnacją wzruszyła ramionami. 

- Wydaje mi się - myślała głośno Em - że jest coś, o czym nie wiemy. Znam go od 

dziecka. Zawsze był przewidywalny. Kierował się rozumem i logiką. Nie jest impulsywny. 

Impulsywny jest Jack. Harry jest ostrożny. - Em zmarszczyła brwi. - Przecież upłynęło dużo 

czasu. 

Lucinda czekała na jakąś pocieszającą uwagę, ale jej gospodyni pogrążyła się w 

myślach. 

Po jakimś czasie otrząsnęła się jednak. 

- Cokolwiek to jest - powiedziała - będzie musiał sobie z tym poradzić i oświadczyć ci 

się tak, jak należy. 

Lucinda kiwnęła głową. 

„Tak, jak należy" - dla niej oznaczało to, że będzie jej musiał powiedzieć, że ją kocha. 

Po tym, co wydarzyło się między nimi dzisiaj, ona nie zgodzi się na mniej. 

Tego wieczoru Em przekonała Lucindę, żeby została w domu, odzyskała spokój ducha 

oraz dobry wygląd, a sama udała się z Heather na bal do lady Caldecott. 

Przybywszy na miejsce, dojrzała w tłumie Harry'ego i nie zdziwiła się, że jej bratanek 

nie kwapił się do tego, by znaleźć się w zasięgu jej wzroku. Zresztą nie przyjechała tu po to, 

żeby rozmawiać z Harrym. Rozmawiała natomiast z lordem Ruthvenem, który na wieść o 

tym, że Lucinda jest niedysponowana, zatroskał się bardzo i powiedział: 

- Mam nadzieję, że to nic poważnego? 

- Cóż - odrzekła na to Em - to jest i zarazem nie jest poważne. Zauważył pan zapewne, 

że próbowała ona utrzeć nosa pewnemu krnąbrnemu dżentelmenowi. Zadanie to jednak 

okazało się trudne. I to ją wyprowadziło z równowagi. - Em przerwała na moment, patrząc na 

jego lordowską mość. -Kiedy pojawi się jutro, mam nadzieję,  że nie poskąpi jej pan, 

milordzie, pewnej zachęty i wsparcia? 

background image

Lord Ruthven, któremu Harry nieraz w przeszłości wszedł w paradę, był zachwycony. 

- Proszę przekazać pani Babbacombe moje najszczersze życzenia szybkiego powrotu 

do formy i powiedzieć, że będę zachwycony, mogąc powitać ją ponownie w naszym gronie. 

Em uśmiechnęła się i pożegnała go królewskim gestem dłoni. 

Kwadrans później zatrzymał się przy niej pan Amberly, a później czynili to kolejni 

znajomi Harry'ego i wszyscy przekazywali wyrazy współczucia dla Lucindy oraz 

zapewnienia, że czekają niecierpliwie na jej ponowne pojawienie się w towarzystwie. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Wsparta na ramieniu lorda Sommerville'a Lucinda z trudem przedzierała się przez 

zatłoczone pokoje rezydencji lady Mott. Wyglądało na to, że na bal przybyły największe w 

tym sezonie tłumy gości. Pozwalając, by jego lordowska mość bawił  ją rozmową, Lucinda 

złapała się na tym, że myśli o Harrym. Uczyniła wysiłek, by tego nie robić. Przecież nie było 

sensu pragnąć, by odstało się to, co się już stało. 

Od chwili gdy odrzuciła jego oświadczyny, dręczyły ją wątpliwości - wątpliwości, na 

które nie chciała sobie pozwolić. Od tamtego czasu nie widziała go ani razu, nie wrócił 

bowiem, by ją przebłagać. Prawdopodobnie nie zrozumiał jeszcze swojego błędu. Albo - 

wbrew temu, czego była pewna - wcale jej nie kochał. 

Lucinda próbowała przekonać samą siebie, że jeżeli rzeczy tak się mają, to dobrze, że 

stało się tak, jak się stało. Bo ona, wyraziwszy swoje myśli głośno, zdała sobie sprawę, jak 

wiele znaczy dla niej małżeństwo z miłości. Posiadała wszystko, co życie mogło jej 

zaoferować, wszystko - z wyjątkiem kochającego męża, z którym mogłaby zbudować 

wspólną przyszłość. A na co zda się cała reszta, skoro tego właśnie brakuje? 

Była przekonana, że postąpiła słusznie, jednak serce ją bolało, ciążąc jej w piersi jak 

ołów. 

W pewnym momencie podniosła wzrok... i napotkała spojrzenie oczu zielonych jak 

miotane sztormem morze. Z sercem podchodzącym do gardła usiłowała wyczytać z niego, co 

czuje ten, który na nią patrzy. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, a usta zaciśnięte. 

Jednak w jego oczach czaiła się jakaś niepewność. 

Rozdzielił ich tłum, lecz po chwili ich spojrzenia spotkały się ponownie. Jego usta 

wygięły się w ni to grymasie, ni to uśmiechu, po czym uwagę Lucindy zajął lord 

Sommerville, a Harry ukłonił się jakiejś okazałej matronie holującej za sobą wdzięczącą się 

młodą dziewczynę. Lucinda wraz z lordem oddaliła się; do Harry'ego podeszła natomiast lady 

Argyle, żeby go zaprosić na kameralny wieczór u siebie. 

- Obawiam się, milady, że nie będę mógł przyjść. Zostałem już zaproszony gdzie 

indziej - odrzekł, ukłonił się uprzejmie i odszedł. 

Zaczął szukać Lucindy. Postanowienie, że nie będzie się nią więcej interesował, 

obróciło się w niwecz. Po dłuższej chwili dostrzegł ją wreszcie, otoczoną dworem. Obok niej 

stali lord Ruthven oraz panowie Amberly i Satterly, bawiąc ją rozmową. Lucinda śmiała się i 

mówiła coś, ale bez tej szczerej wesołości, która ją zwykle cechowała. Harry, widząc to, 

background image

poczuł ulgę. Dobrze tak tej przeklętej kobiecie, pomyślał. Przecież się oświadczyłem, a ona 

mnie odrzuciła. 

Uniknął w ten sposób niebezpieczeństwa. Rozum podpowiadał mu, żeby się usunął. 

Zawahał się, a tej samej chwili zobaczył, że lord Ruthven podaje Lucindzie ramię. 

- Czy mogę zaproponować krótki spacer po tarasie, droga pani? - zapytał. - Świeże 

powietrze dobrze pani zrobi. 

Lucinda uśmiechnęła się. 

- Rzeczywiście - powiedziała - jest tutaj bardzo duszno. 

Ale nie jestem pewna... 

Nie dokończyła, nie potrafiąc ubrać w słowa swoich obaw. 

- Och, proszę się o to nie martwić - włączył się pan Amberly. - Pójdziemy z panią 

wszyscy. Wtedy nikt nie będzie mógł tego nieodpowiednio skomentować. 

-  Świetny pomysł, Amberly - pochwalił jego lordowska mość, jeszcze raz szerokim 

gestem podając Lucindzie ramię. 

Lucinda, uświadomiwszy sobie, że dżentelmeni czynią to z prawdziwej troski o nią, 

uśmiechnęła się z wdzięcznością. 

- Dziękuję panom, bardzo to uprzejme z panów strony. 

Harry obserwował ich z oddali. Ruthven szedł przodem, za nim Lucinda, a na końcu 

panowie Amberly i Satterly. Gdy Harry zorientował się, że zmierzają w kierunku oszklonych 

drzwi prowadzących na taras, uczynił krok do przodu. Zatrzymał się jednak. 

Los tej kobiety nie powinien już go interesować. 

Patrząc na falujące firanki, za którymi zniknęła cała czwórka, uśmiechnął się 

cynicznie. Mając przy sobie takich kawalerów, pani Babbacombe nie potrzebuje jego opieki. 

Nieco sztywnym krokiem Harry ruszył w stronę pokoju, w którym grano w karty. 

- Aurelia Wilcox zawsze urządzała najlepsze przyjęcia. - Jedwabie Em zaszeleściły w 

półmroku powozu. Po chwili starsza pani dodała niepewnym tonem: - Nie widziałam 

Harry'ego. 

- Nie było go tam - odrzekła Lucinda zmęczonym głosem i pomyślała, że gdyby nie 

to, że śpiąca właśnie na przeciwległym siedzeniu Heather tak świetnie się bawi na wszystkich 

balach i przyjęciach, myślałaby poważnie o wyjeździe ze stolicy, bez względu na to, że taki 

wyjazd byłby znakiem, iż czuje się pokonana. 

Był wtorek, a ona nie widziała Harry'ego od soboty, od czasu balu u lady Mott. Nie 

pojawiał się na balach i przyjęciach, na których bywały Em, Heather i ona. 

- Może już wyjechał z Londynu? - powiedziała tonem obojętnym, skrywając głęboki 

background image

lęk, że tak się właśnie stało. 

- Nie. - Em poruszyła się na siedzeniu. - Fergus mówił mi, że Dawlish wciąż 

przesiaduje w kuchni. Bóg jeden wie po co. 

Po chwili Em kontynuowała cichym głosem: 

- To nie mogło być łatwe. On jest uparty jak osioł. Większość mężczyzn jest taka w 

tych sprawach. Musisz dać mu czas na przyzwyczajenie się do tej myśli. On w końcu się 

zdecyduje. Trzeba tylko poczekać. 

Poczekać, powtórzyła Lucinda w myśli i zaczęła się zastanawiać. Gdyby znalazła się 

jeszcze raz w tej samej sytuacji, postąpiłaby tak samo. Jednak teraz zastanawianie się nad 

przeszłością nie posuwało sprawy naprzód. Nie mogła uwieść ponownie Harry'ego, gdy on 

trzymał się od niej z daleka. 

A co gorsza nie troszczył się o jej bezpieczeństwo, pomimo że lord Ruthven, pan 

Amberly i pan Satterly zabiegali ostatnio o jej względy bardzo wytrwale. 

No cóż, Em ma chyba rację. Trzeba czekać. Ona zrobiła swój ruch. 

Teraz kolej na ruch Harry'ego. 

Około dwunastu godzin później Harry, oparty o ścianę długiej sali balowej rezydencji 

państwa Webbów, leniwie obserwował tłum zgromadzony dla uczczenia zaślubin jego brata. 

Był tutaj oczywiście obecny ich ojciec, a także Em, wspaniała w sukni z niebieskiego 

jedwabiu. Lucindy Babbacombe nie było. 

Harry, zamieniwszy kilka słów z lordem Ruthvenem, porozmawiał też ze swoim 

uszczęśliwionym bratem Jackiem, a potem życzył szczęścia jemu i jego świeżo poślubionej 

złotowłosej żonie. 

Kwadrans później nowożeńców uwiozła kareta, a goście, którzy żegnali ich, stojąc na 

stopniach schodów, powrócili do wnętrza domu. 

Harry już miał się wymknąć, gdy za jego plecami rozległ się spokojny głos: 

- Ależ panie Lester, zostanie pan przecież jeszcze chwilkę? Nie mieliśmy właściwie 

okazji lepiej się poznać. 

Harry odwrócił się i zobaczył przed sobą delikatne rysy pani Webb, a także jej 

srebrzystoniebieskie oczy, które, czuł to dobrze, widzą więcej, niżby sobie życzył. 

- Dziękuję pani, ale muszę już iść - powiedział, kłaniając się elegancko. 

Prostując się, usłyszał jej westchnienie. 

- Cóż, mam nadzieję, że podejmie pan właściwą decyzję. 

To jest bardzo łatwe. To żaden problem, choć tak może się wydawać. Trzeba tylko 

zdecydować, czego się w życiu pragnie najbardziej. Proszę mi wierzyć. 

background image

Poklepała go po ramieniu macierzyńskim gestem. 

- To bardzo proste. Trzeba się tylko przyłożyć. 

Harry'emu, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, zabrakło słów. 

Lucilla Webb uśmiechnęła się do niego, a potem dodała: 

- Muszę już wracać do gości. Proszę pana, panie Lester, niech pan spróbuje to uczynić. 

Życzę panu szczęścia. 

Skinąwszy mu ręką, udała się do salonu. 

Harry uciekł. 

Znalazłszy się na chodniku, zawahał się, a potem ruszył przed siebie, pogrążony w 

myślach. 

Gdy się z nich nagle otrząsnął i podniósł wzrok, przekonał się,  że tuż przed nim 

znajduje się Green Park. Wszedł między drzewa, nie dając sobie czasu na zastanowienie. O 

tej wczesnej godzinie nie było tutaj modnego towarzystwa. Zresztą i o późniejszej modnisie 

woleli Hyde Park. Na trawnikach bawiły się dzieci pilnowane przez niańki i opiekunki. Od 

czasu do czasu przechodziła tylko jakaś para. 

Harry szedł powoli przed siebie, poddając się spokojnej atmosferze tego miejsca, 

starając się nie myśleć o niczym. 

Szedł tak, dopóki w kolano nie uderzyła go piłka krykietowa. 

Już miał zakląć, ale się powstrzymał. Schylił siei podniósł piłkę, a potem rozejrzał się 

za jej właścicielem. 

Okazało się,  że właścicieli jest trzech. Najstarszy miał jakieś siedem lat. Wychynęli 

zza drzewa i zbliżali się do Harry'ego ostrożnie. 

- Bardzo... okropnie pana przepraszam - powiedział cienkim głosem najstarszy. - Czy 

strasznie bolało? 

Harry z trudem powstrzymał się od śmiechu. 

- Potwornie - powiedział z powagą i zobaczył, że wszystkim trzem zrzedły miny. - Ale 

śmiem twierdzić, że przeżyję - dodał. 

Chłopcy odetchnęli i patrzyli na niego z nadzieją ogromnymi oczami, które ocieniały 

długie rzęsy. Ich twarzyczki były tak niewinne jak świt. 

Harry uśmiechnął się, ukucnął i wyciągnął  rękę z piłką. Piłka zawirowała w jego 

palcach jak bąk. 

- Ooo! 

- Jak pan to robi? - zabrzmiały okrzyki zachwytu. 

Otoczyli go podnieceni, zapominając o grzecznej powściągliwości. Harry pokazał im 

background image

sztuczkę, której nauczył się w dzieciństwie. A oni, z okrzykami zachwytu, zaczęli  ćwiczyć 

zawzięcie, domagając się praktycznych wskazówek. 

- James! Adam! Gdzie wy jesteście? Mark! 

Wszyscy trzej obejrzeli się pełni poczucia winy. 

- Musimy iść - powiedział herszt, a potem uśmiechnął się w sposób, do jakiego zdolny 

jest tylko mały chłopiec. - Dziękujemy panu bardzo, proszę pana. 

Harry uśmiechnął się szeroko, a potem stał i patrzył, jak biegną przez trawnik do 

miejsca, gdzie czeka na nich niecierpliwie pulchna niańka. 

Wciąż się  uśmiechał, gdy przypomniały mu się  słowa pani Webb. „Trzeba tylko 

zdecydować, czego się w życiu pragnie najbardziej". 

Czego on pragnie najbardziej? Nie myślał o tym od lat. Ponad dziesięć lat temu dobrze 

wiedział, czego pragnie. Był  tego  pewien  i  dążył do celu z cechującą go wówczas 

żywiołowością. Jednak zakończyło się to tym, że został zdradzony, a marzenia pozostały nie 

zrealizowane. 

Zapomniał więc o marzeniach, zamknął je w najgłębszych zakamarkach swej duszy po 

to, by ich stamtąd nigdy nie wypuścić. 

Wargi Harry'ego wygięły się w cynicznym uśmiechu. Odwrócił się i kontynuował 

spacer. 

Jednak nie potrafił zmienić biegu myśli. 

Wiedział bardzo dobrze, czego w życiu pragnie najbardziej - tego samego, co kiedyś, 

bo mimo upływu lat wewnętrznie się nie zmienił. 

Zatrzymał się i odetchnął  głęboko. Za plecami słyszał cienkie głosiki swych 

znajomych, którzy wraz z niańką opuszczali park. Naokoło widział inne dzieci bawiące się 

beztrosko na trawie pod okiem troskliwych opiekunów. Tu i ówdzie widać było trzymającą 

się pod rękę małżeńską parę z gromadką dzieci. 

Harry westchnął. 

Życie innych ludzi było pełne. Jego własne - pozostawało puste. 

Może, pomimo wszystko, nadszedł czas na ponowne rozważenie istniejących 

możliwości. Ostatnim razem skończyło się to katastrofą, ale czy on, Harry Lester, jest takim 

tchórzem, że nie może jeszcze raz stanąć twarzą w twarz z życiem? 

Tego wieczoru poszedł do teatru. Niewiele obchodziły go perypetie przedstawiane na 

scenie, jeszcze mniej rozmowy w foyer czy małe dramaty z życia eleganckiego towarzystwa. 

Jednak  śliczna pani Babbacombe zapragnęła zobaczyć Edmunda Keana, a pan Amberly z 

entuzjazmem postanowił jej towarzyszyć. 

background image

Ukryty w cieniu, pod ścianą parteru, naprzeciwko loży, którą wynajął Amberly, Harry 

obserwował niewielkie towarzystwo sadowiące się na swoich miejscach. Amberly, czyniąc 

szeroki gest ręką, pomógł Lucindzie usiąść. Lucinda była ubrana w suknię w delikatnym 

lawendowym odcieniu, wykończoną przy dekolcie srebrzystą nicią. Włosy miała upięte 

wysoko, a twarz bladą. Poprawiając spódnice, uniosła wzrok na Amberly'ego i uśmiechnęła 

się. 

Harry patrzył, a jego duszę przenikał chłód. 

Amberly mówił coś ze śmiechem, pochylając się nad Lucinda. 

Harry przeniósł wzrok na pozostałych członków grupy. Satterly gawędził z Em 

siedzącą obok Lucindy. Po drugiej stronie Em znajdowała się Heather Babbacombe, a za nią 

stał Gerald, którego postawa mówiła wszystko o tym, jak odnosi się do ślicznej panny. 

Przez chwilę Harry myślał,  że będzie musiał ostrzec młodszego braciszka, ale zaraz 

doszedł do wniosku, że nie ma prawa tego robić. Heather Babbacombe jest młoda, ale 

najzupełniej uczciwa i szczera. Kimże więc jest on, by zniechęcać do niej Geralda? Kimże 

jest, by dyskutować z miłością? 

Przecież powodem, dla którego znalazł się tutaj dziś wieczorem, jest właśnie miłość i 

głęboka potrzeba bycia pocieszonym. Nawet Dawlish patrzy na niego ostatnio ze 

współczuciem. Przypuszczał, że wyrzucenie Lucindy Babbacombe z własnego życia, w które 

tak niedawno wkroczyła, będzie  łatwe. Był przecież mistrzem w porzucaniu kobiet, a 

unikanie związków było chlebem powszednim uwodziciela. 

Jednak okazało się to nie tylko niełatwe, ale wręcz niemożliwe. 

W związku z czym miał tylko jedno wyjście. 

Dążyć do tego, czego - jak ujęła to bardzo zwięźle pani Webb - najbardziej w życiu 

pragnie. 

Czy Lucinda także nadal go pragnie? 

Przecież mogła szukać pocieszenia u innego. Nie była to dla Harry'ego myśl 

podtrzymująca na duchu. A jeszcze gorsza była myśl,  że jeżeli się tak stało, jeżeli Lucinda 

zwróciła się ku innemu, to on, Harry, nie ma prawa wchodzić temu innemu w drogę. 

Spojrzał w stronę loży. Amberly gestykulował, a Em się śmiała. Lucinda popatrzyła 

na Amberly'ego i na jej ustach pojawił się  uśmiech. Harry rozpaczliwie wysilał wzrok, 

pragnąc dostrzec wyraz jej oczu. Jednak na próżno. Była za daleko. 

Zabrzmiały fanfary, rozległy się oklaski, światła na widowni zgasły, a zabłysły lampy 

na scenie. Weszli aktorzy grający w farsie i uwaga widzów na nich się skupiła. 

Gdy wzrok Harry'ego przyzwyczaił się nieco do ciemności, zauważył,  że Lucinda 

background image

patrzy nie na scenę, ale gdzieś w dół, jakby na własne dłonie. Trzymała przy tym głowę 

uniesioną, tak żeby nikt nie podejrzewał, że jej uwaga skupia się nie na grze aktorów, ale na 

czym innym. Migotliwe światło oświetlało nieznacznie jej twarz, której wyraz - spokojny, ale 

smutny - mówił bardzo wiele. 

Nagle Lucinda podniosła głowę jeszcze wyżej i - nie przejmując się  tym,  co  ktoś 

mógłby pomyśleć - zaczęła przeszukiwać wzrokiem przeciwległe loże. Pomimo 

przyćmionego światła, Harry dostrzegł na jej twarzy wyraz nadziei. 

A potem widział, jak ta nadzieja powoli znika. 

Lucinda poprawiła się w fotelu i siedziała z twarzą spokojną, lecz daleko bardziej 

smutną niż poprzednio. 

Harry, wycofując się do drzwi, poczuł, że ogarnia go radość. 

Uśmiechał się, opuszczając widownię. 

Nie uśmiechał się natomiast znajdujący się dwa piętra wyżej na zatłoczonej galerii 

Earle Joliffe. Patrzył ponuro na Lucindę i całe towarzystwo siedzące w loży Amberly'ego. 

- Niech to szlag! Co się, u diabła, dzieje?! - syknął. 

Siedzący obok Mortimer Babbacombe spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. 

- Co ona z nimi wyrabia? - mówił dalej Joliffe. - Zdążyła już zamienić stado 

najgorszych wilków w całym Londynie w domowe kotki! 

- W domowe kotki? - zdziwił się Mortimer. 

- No to w kanapowe pieski! Scrugthorpe miał rację. To jędza, czarownica! 

- Cisza! 

- Cśś! - rozległo się naokoło. 

Joliffe zamilkł, siedział tylko i wpatrywał się w swoją owieczkę ofiarną, która 

przemieniła się w pogromczynię wilków. 

- Może - szepnął do niego Mortimer - oni ją urabiają. 

Dajmy im trochę czasu. Przecież nasza sytuacja nie jest aż tak rozpaczliwa. 

Joliffe zaklął w myśli. Sytuacja jest rozpaczliwa. Poprzedniego wieczoru dał mu to 

jednoznacznie do zrozumienia jego wierzyciel. Joliffe wzdrygnął się, przypominając sobie 

dziwny, bezcielesny głos wydobywający się z powozu, przejeżdżającego obok niego we 

mgle. 

- Jak najszybciej, Joliffe - powiedział. - Jak najszybciej. - A po chwili dodał: - Ja nie 

jestem cierpliwy. 

Joliffe znał opowieści na temat braku cierpliwości u tego człowieka i wiedział, czym 

to grozi. 

background image

Jednak musiał zachować tę wiedzę dla siebie. Mortimer miał za słabą głowę na to, by 

ją posiąść. 

Joliffe skupił uwagę na kobiecie siedzącej w loży po drugiej stronie ciemnej widowni. 

- Będziemy musieli coś zrobić... zacząć działać - powiedział bardziej do siebie niż do 

Mortimera. 

Mortimer go usłyszał. 

- Co takiego? - Popatrzył na Joliffe'a zaskoczony i ogłupiały. - Ale przecież... 

zgodziliśmy się,  że nie ma potrzeby, byśmy się otwarcie angażowali.  Żebyśmy sami coś 

musieli robić! - powiedział, podnosząc głos. 

- Cśś! - rozległo się obok. 

Rozwścieczony Joliffe chwycił Mortimera za surdut i postawił go na nogi. 

- Wynośmy się stąd. Widziałem już dosyć - syknął i popchnął Mortimera w stronę 

wyjścia. 

Gdy byli już na korytarzu, Mortimer odwrócił się i powiedział: 

- Mówiłeś, że nie będziemy musieli jej porywać. 

Joliffe spojrzał na niego z obrzydzeniem. 

- Nie mówię o żadnym porwaniu - warknął, wyrywając się. - Jest lepszy sposób. 

Popatrzył na Mortimera z pogardą. 

- Chodźmy, musimy się z kimś zobaczyć. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Zasiadając w piątek do śniadania, Em myślała o tym, żeby odwiedzić Harry'ego. Nie 

dlatego, że to miałoby przynieść jakąkolwiek korzyść, ale dlatego, że czuła się bezradna za 

każdym razem, gdy patrzyła na Lucindę. Spokojna i blada, siedziała z nieobecnym wyrazem 

twarzy, bawiąc się zimną grzanką. 

Heather, która pomimo młodego wieku i braku doświadczenia, zauważała od paru dni 

milczącą rozpacz Lucindy, zaproponowała, by tego dnia poszły do muzeum i obejrzały 

marmury lorda Elgina. Lucinda jednak nie okazała zainteresowania. 

Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Fergus ze srebrną tacą. 

- Poczta, proszę pani - oznajmił. - Jest też list dostarczony przez posłańca dla pani 

Babbacombe. Posłaniec nie czekał na odpowiedź. 

Em wzięła biały zalakowany pakiecik, dostrzegając nagłe napięcie Lucindy. Jedno 

spojrzenie wystarczyło, by zorientować się, że pakieciku nie przysłał Harry. Nie mogąc nic na 

to poradzić, starsza pani wręczyła go Lucindzie bez słowa. 

Lucinda, przeczytawszy krótki liścik, zmarszczyła brwi, a potem odłożyła arkusik. Z 

westchnieniem sięgnęła po imbryk z herbatą. 

- No i? - zapytała Em, nie bawiąc się w ceregiele. .Lucinda wzruszyła ramionami. 

- To zaproszenie na jakiś zjazd gości. 

- Do kogo? 

- Nie przypominam sobie tej damy. Lady Martindale z Asterley Place. 

- Martindale? - Twarz starszej pani wypogodziła się. -To Marguerite. Córka Elmiry, 

lady Asterley. Wspaniale! O to nam chodziło. Świeże powietrze i trochę wykwintnej rozrywki 

jest dokładnie tym, czego ci potrzeba. Elmira jest jedną z moich najstarszych przyjaciółek, 

choć nie widziałyśmy się od wieków. Kiedy ma się odbyć ten zjazd? 

Lucinda zawahała się i skrzywiła lekko. 

- Dziś po południu. Zaproszenie jest tylko dla mnie. Em zamrugała oczami ze 

zdziwienia. 

- Tylko dla...? Ach... rozumiem! Lucinda podniosła na nią wzrok. 

- Rozumiesz? Co takiego? Em wyprostowała się. 

- Właśnie sobie przypomniałam. Harry przyjaźni się z synem Elmiry, Alfredem 

lordem Asterleyem. Byli razem w Eton. 

- O? - powiedziała Lucinda, sięgając ponownie po arkusik. 

background image

- Tak. Nieraz razem nabroili - dodała Em, a potem, po chwili zastanowienia, mówiła 

dalej: - Wiesz, chyba się domyślam, jak to się stało. Ktoś w ostatniej chwili zawiadomił, że 

nie może przyjechać, i Elmira poprosiła Alfreda, by zasugerował kogoś innego na miejsce tej 

osoby, Alfred i Harry są parą naprawdę dobrych przyjaciół. 

Im dłużej Em się nad tym zastanawiała, tym większą miała pewność, że to Harry stoi 

za owym niespodziewanym zaproszeniem. Z pewnością chciał wyciągnąć Lucindę na wieś i 

tam spotkać się z nią pod nieobecność adoratorów, mentorki oraz pasierbicy po to, by 

naprawić błąd, który popełnił. Tak, taki sposób działania był dokładnie w jego stylu. 

Starsza pani odetchnęła. 

Atmosfera przy stole zmieniła się diametralnie. W miejsce rezygnacji i przygnębienia 

pojawiły się spekulacje co do najbliższej przyszłości oraz chęć działania. 

Heather, odstawiając talerz, wyraziła to, o czym wszystkie trzy myślały. 

- Musisz pojechać - powiedziała. 

- Oczywiście - poparła ją Em. - Heather i ja damy sobie radę. 

Lucinda, ożywiona, lecz wciąż niezdecydowana, uniosła wzrok znad arkusika. 

- Czy jesteś pewna, że wypada, bym pojechała tam sama? 

- Do Asterley Place? Ależ oczywiście! Przecież nie jesteś debiutantką. Spotkasz tam 

mnóstwo znajomych. Nie ma co do tego wątpliwości. Przyjęcia u Elmiry są bardzo w modzie. 

- Jedź, Lucindo - nalegała Heather, przechylając się przez stół. - Opowiesz mi potem, 

jak było. 

Lucinda wyprostowała się i odetchnęła. Wstąpiła w nią nadzieja. 

- Dobrze, skoro jesteście pewne, że poradzicie sobie beze mnie. 

Obie, Em i Heather, zapewniły ją głośno, że nie musi o nic się martwić. 

Po obiedzie Em odpoczywała w salonie w przyjemnym i pełnym nadziei nastroju. 

Wyciągnęła się na szezlongu, oparła głowę na poduszkach, zamknęła oczy i głęboko 

westchnęła. 

Zastanowiła się, czy nie za wcześnie czuje się taka pewna swego. 

Była pogrążona w marzeniach o białym tiulu i konfetti, gdy do rzeczywistości 

przywołał ją szczęk klamki. 

Co ten Fergus sobie myśli? 

Odwróciła się oburzona i... zobaczyła, że do pokoju wchodzi Harry. 

Otworzyła usta ze zdumienia i w tej samej chwili zauważyła,  że w butonierce 

Harry'ego tkwi biały kwiat. 

Harry zauważył wyraz twarzy ciotki i pomyślał, że powinien był sobie dać spokój z 

background image

kwiatem. Jednak gdy się ubierał z wyjątkową starannością, kwiat wydawał mu się jak 

najbardziej stosowny. Postanowił całą rzecz przeprowadzić jak należy. Gdyby trzy damy były 

na tyle rozsądne, by pozostać w domu wczoraj wieczorem, miałby tę próbę ognia już za sobą. 

Zamknął drzwi i stanął przed ciotką w momencie, gdy odzyskiwała kontenans. 

- Ciociu - zwrócił się do niej - jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym 

zobaczyć się z panią Babbacombe. - Tu jego wzrok napotkał spojrzenie nieco wyłupiastych 

oczu Em. - Sam na sam. 

Starsza pani popatrzyła na niego zdumiona. 

- Ona wyjechała. 

- Wyjechała? - Harry zamarł i poczuł, że brakuje mu tchu. - Dokąd? 

Starsza pani dotknęła dłonią czoła. 

- Ależ... do Asterley oczywiście. - Patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, usiadła 

prosto. - Ty się tam nie wybierasz? 

Harry'ego to pytanie przyprawiło niemal o zawrót głowy. 

- Dostałem zaproszenie - przyznał niepewnie. 

Em opadła na poduszki, przyciskając dłoń do piersi. 

- Dzięki Bogu. Przecież ona tylko dlatego tam pojechała. - Tu Em spiorunowała 

wzrokiem bratanka. - Jest jasne jak słońce, że to nie ty zorganizowałeś zaproszenie. 

- Zorganizowałem? - Harry popatrzył na nią jak na kogoś, kto postradał zmysły. - 

Oczywiście, że nie! - Zamilkł na chwilę, a potem spytał: - Dlaczego tak sądziłaś? 

Em wzruszyła ramionami z wyniosłą miną. 

- Nie ma powodu, dla którego... To znaczy... jestem pewna, że Alfred zaprosiłby na 

przyjęcie Elmiry każdą osobę, którą ty byś mu zasugerował. 

- Przyjęcie Elmiry? 

Em machnęła ręką. 

- Wiem, że to Marguerite wysłała zaproszenia, ale przecież to jest i tak przyjęcie 

Elmiry. 

Harry zacisnął pięści, tłumiąc gniew, który go ogarnął. Jego ojciec był starszy od 

Em... i cierpiał na tę samą dolegliwość co ona, dolegliwość, którą można było określić jako 

selektywność pamięci. Ciotka dobrze pamiętała o jego przyjaźni z Alfredem, ale całkiem 

zapomniała, że matka Alfreda, Elmira, nie żyje od ośmiu lat. 

Zjazdy towarzyskie organizowane obecnie w Asterley Place różniły się bardzo od 

tych, które pamiętała Em. 

Harry odetchnął głęboko i spytał: 

background image

- Kiedy wyjechała? 

Em zmarszczyła brwi. 

- Około jedenastej. - Spojrzała na zegar stojący na kominku. - Jest już gdzieś w 

połowie drogi. 

Harry z ponurą miną odwrócił się na pięcie. 

- Dokąd idziesz? - zapytała zdziwiona Em. Harry spojrzał na nią gniewnie. 

- Ratować pewną damę z rąk lubieżników. 

Wchodząc do swego mieszkania, Harry wyszarpnął biały goździk z butonierki i cisnął 

go na stolik w holu. 

- Dawlish! Gdzie jesteś? 

- Jestem tutaj. 

Dawlish ukazał się w korytarzu. Ubrany był w fartuch, a w rękach trzymał szmatkę do 

polerowania srebra. 

- Jaki pan ma kłopot? Myślałem, że poszedł go pan zażegnać. 

- Rzeczywiście po to poszedłem. Trzeba było się najpierw umówić. Ta przeklęta 

kobieta pojechała na spokojną wycieczkę... do Asterley Place! 

Rzadko widywał Dawlisha tak osłupiałego. 

- Do Asterley? 

- Właśnie. - Harry zrzucił z ramion płaszcz. - Ta kobieta nie ma pojęcia, w co się tak 

radośnie pakuje. 

Oczy Dawlisha zrobiły się okrągłe. 

- Niech ją Bóg ma w swojej opiece - powiedział i wziął od Harry'ego płaszcz. 

- Rusz się, nie stój jak gamoń. Musimy wziąć siwki. Ona ma nad nami ponad dwie 

godziny przewagi. 

Harry pobiegł do sypialni, gdzie wrzucił do torby trochę ubrań. Gdy wszedł tam 

Dawlish, wkładał  właśnie na siebie surdut w kolorze butelkowej zieleni, a już przedtem 

zdążył zmienić ineksprymable w kolorze kości słoniowej na bryczesy z kozłowej skóry. 

- Nie ma potrzeby się tak spieszyć - powiedział Dawlish. - Dogonimy ją. 

- Przyjedziemy tam w godzinę po niej - warknął Harry, marszcząc brwi. 

W ciągu tej godziny ona, kobieta całkiem niewinna, będzie musiała dawać sobie radę 

sama w domu pełnym wilków przeświadczonych, że chce być ich ofiarą. 

Lucinda wysiadła z powozu przed okazałą rezydencją Asterley Place. Przed sobą 

miała szerokie kamienne schody prowadzące na ganek. Gdy lokaje zabrali jej bagaż, weszła 

powoli po stopniach, by w drzwiach wejściowych spotkać oczekujących na nią gospodarzy 

background image

oraz ich majordomusa. 

- Witamy w Asterley Place, droga pani Babbacombe. Jestem zachwycony, że panią tu 

widzę. 

Lord Asterley, dżentelmen  średniego wzrostu z tendencją do otyłości i bardzo 

powściągliwy, skłonił się i uścisnął dłoń Lucindy. 

- Muszę panu podziękować za zaproszenie. Przyszło w bardzo dogodnym momencie i 

niezmiernie je doceniam. 

Nie była w stanie ukryć nadziei, którą miała w sercu i która rozjaśniała jej oczy i 

uśmiech. 

Lord Asterley zauważył to... i zaczął sobie wiele po tym obiecywać. 

- Naprawdę? - zapytał. - Jestem bardzo rad, że to słyszę, droga pani. 

Poklepał ją po ręce, a potem odwrócił się do stojącej obok damy. 

- Proszę pozwolić sobie przedstawić - powiedział do Lucindy. - To jest moja siostra, 

lady Martindale. Podczas naszych małych zebrań pełni rolę gospodyni. 

Lucinda i lady Martindale z uśmiechem podały sobie ręce. 

- Proszę mi mówić po imieniu - powiedziała lady Martindale. - Jestem Marguerite. 

Wszyscy goście tak się do mnie zwracają. 

Milady, o kilka lat starsza od Lucindy, była dorodną blondynką, tak samo życzliwie 

nastawioną jak jej brat. 

- Mam nadzieję, że będziesz się, moja droga, dobrze tutaj bawiła. Jeżeli coś będzie nie 

tak, proszę, daj mi znać bez wahania. 

Lucinda poczuła, że się odpręża. 

- Dziękuję. 

- Pozostali goście zbierają się w oranżerii. Gdy się odświeżysz, przyłącz się do nich. 

Na pewno spotkasz wiele osób, które już znasz. Zresztą tutaj nie obowiązują  żadne 

ceremonie. Możesz być pewna, że wśród gości nie ma nikogo, kto by nie wiedział dokładnie, 

jak się należy zachować. Musisz tylko zdecydować, z kim chcesz spędzić czas. 

Lucinda odpowiedziała uśmiechem na jej uśmiech. 

- A teraz... umieściliśmy cię w Pokoju Błękitnym. 

Melthorpe cię zaprowadzi i przyśle ci pokojówkę i bagaże. 

Jemy obiad o szóstej. 

Lucinda ponownie podziękowała, a potem poszła za majordomusem. Był to drobny 

człowieczek, jakby skurczony w sobie, ubrany na ciemno. Długi nos i zgarbione ramiona 

sprawiały, że przypominał kruka. 

background image

Gdy znaleźli się już na górze, Lucinda zauważyła jego spojrzenie. Wskazał jej drogę i 

ruszył korytarzem. Poszła za nim, marszcząc brwi. Dlaczego, na miłość boską, ten człowiek 

patrzy na nią tak srogo? Kiedy doszli do jakichś drzwi w końcu korytarza, otworzył je i cofnął 

się, aby Lucinda mogła wejść. 

- Dziękuję, Melthorpe. Proszę mi przysłać moją pokojówkę. 

- Tak jest, proszę pani. 

Melthorpe z lodowatym wyrazem twarzy, prawie nieuprzejmie, skłonił się i wycofał. 

Lucinda, marszcząc brwi, zamknęła za nim drzwi. 

Zbyt długo miała do czynienia ze służbą, by się mylić. Ten człowiek patrzył na nią, 

odnosił się do niej, jakby... Określenie sposobu, w jaki ją potraktował, zajęło jej dobrą chwilę. 

Gdy już sobie to uświadomiła, odebrało jej mowę. 

Drzwi się otworzyły i weszła Agata z lokajem niosącym bagaż. Zostawiwszy bagaż 

obok toaletki, lokaj wycofał się. 

Zdejmując rękawiczki i kapelusz, Lucinda - ogarnięta nagłą ciekawością i pragnąc 

uzyskać jakieś bardziej szczegółowe informacje o Asterley Place - czekała na komentarz 

Agaty. A ta zaczęła mówić, gdy zabrała się do wypakowywania sukni. 

- Wygląda na to, że towarzystwo jest eleganckie. W kuchni spotkałam sporo 

przystojnych służących, a z tego, co mówiły pokojówki, można się było zorientować, że przed 

zmrokiem będzie szła prawdziwa wojna o szczypce do fryzowania loków. Najlepiej będzie, 

jeżeli upnę pani włosy. 

- Później. Będzie na to czas przed obiadem. 

- Obiad jest o szóstej. To gdzieś w połowie drogi między porą podawania na wsi i w 

mieście - zauważyła Agata, wyjmując suknie. - Słyszałam, jak ktoś mówił, że po to, żeby było 

więcej czasu wieczorem na „ich małe gierki", cokolwiek to znaczy. 

- Gierki? - powtórzyła Lucinda, zastanawiając się, czy w Asterley Place goście oddają 

się zwykłym grom salonowym. Nie wydawało jej się to jednak prawdopodobne. -Chodź, 

pomóż mi się przebrać - powiedziała. - Chcę spotkać się z innymi gośćmi przed obiadem. 

Tak jak jej powiedziano, goście przebywali właśnie w dużej oranżerii, na środku 

której znajdowała się mała sadzawka. Zgromadzili się wokół niej. Niektórzy siedzieli w 

wiklinowych fotelach, inni stali w małych grupkach i gawędzili. 

Jedno spojrzenie na nich przekonało Lucindę,  że słusznie zrobiła, przebierając się. 

Gdyż towarzystwo było rzeczywiście eleganckie, przypominało wesoło upierzone ptaki 

gnieżdżące się wśród zieleni. Lucinda skinęła głową pani Walker, wykwintnej wdowie, oraz 

lady Morcombe, dziarskiej matronie, które znała z Londynu. 

background image

- Moja droga Lucindo - odezwała się do niej Marguerite, podchodząc z szelestem 

spódnic. - Pozwól sobie przedstawić lorda Dewhursta, który właśnie wrócił z Europy i 

pragnie cię poznać. 

Lucinda spokojnie odwzajemniła powitalne słowa lorda, starając się równocześnie 

ocenić znajdujące się w oranżerii damy. Wydawało jej się,  że nie ma w nich nic, co by 

usprawiedliwiało jej nerwowość. 

- W istocie - odpowiedziała na pytanie jego lordowskiej mości. - W Londynie bawiłam 

się znakomicie. Jednak bale stają się nieco... Przybywa na nie tyle ludzi, że z trudem można 

podczas nich usłyszeć własne myśli. A co do oddychania. .. 

Jego lordowska mość roześmiał się. 

- Rzeczywiście, droga pani, takie małe zebrania jak to tutaj są o wiele bardziej 

intymne. 

Subtelny nacisk, jaki położył na ostanie słowo, spowodował, że Lucinda popatrzyła na 

niego uważnie. 

- Jestem pewien, moja droga, że przekona się pani, iż w Asterley Place jest bardzo 

łatwo znaleźć czas i miejsce na... myślenie. - Lord Dewhurst ujął jej dłoń i skłonił się nisko. - 

Gdyby potrzebne było pani towarzystwo, proszę bez wahania liczyć na mnie. Zapewniam 

panią, że potrafię być nader uważający. 

- Ach... tak. - Lucinda rozpaczliwie próbowała pozbierać myśli. - Wezmę pańską 

propozycję pod uwagę, milordzie - powiedziała, nieco sztywno pochylając głowę. 

Lord skłonił się po raz kolejny, po czym oddalił się krokiem pełnym gracji. Lucinda 

odetchnęła głęboko i rozejrzała się jeszcze raz naokoło, tym razem już bardziej krytycznie. 

Zaczęła się dziwić sama sobie, że dotychczas była aż tak ślepa. Wszystkie obecne 

panie były z całą pewnością damami o niekwestionowanych manierach, jednak w wieku, 

który skłaniał je do poszukiwania dyskretnych romansów. 

A co do dżentelmenów, to wszyscy co do jednego stanowili typ aż za dobrze 

Lucindzie znany. 

Zanim zdążyła się zastanowić, podszedł do niej lord Asterley. 

- Ach, droga pani Babbacombe, aż trudno mi wyrazić zachwyt, który mnie ogarnął, 

gdy się dowiedziałem, że nasze małe spotkania są przedmiotem pani zainteresowania. 

- Mojego zainteresowania? 

Lucinda popatrzyła na niego z wyrazem zdumienia. 

Lord Asterley uśmiechnął się porozumiewawczo. Lucinda odniosła wrażenie, że zaraz 

do niej mrugnie i trąci ją łokciem. 

background image

- Cóż, być może nie dosłownie nasze spotkania, ale ten typ rozrywek, który wszyscy 

uważamy za tak... - tu jego lordowska mość uczynił szeroki gest - .. .czyniący zadość naszym 

pragnieniom. Mam szczerą nadzieję, moja droga, że skoro poczuje pani takie pragnienie, nie 

zawaha się pani i zwróci się do mnie jako do kogoś, kto może urozmaicić pani pobyt tutaj. 

Pragnąc być uprzejma, a równocześnie nie mogąc znaleźć odpowiednich słów 

odpowiedzi, Lucinda pochyliła głowę, pozwalając jego lordowskiej mości myśleć, co chce. 

A on, rozpromieniony, skłonił się. Lucinda skinęła głową i podeszła do sadzawki. 

Było tam wolne miejsce obok pani Allerdyne, bardzo eleganckiej wdowy, która, jak 

uświadomiła sobie teraz Lucinda, nie była tak cnotliwa, na jaką wyglądała. 

- Dzień dobry, pani Babbacombe - powiedziała pani Allerdyne, gdy Lucinda usiadła w 

wiklinowym fotelu. - Czy może raczej mogę dać sobie spokój z ceremoniami i nazywać panią 

po prostu Lucinda? 

- Ależ oczywiście. 

- Jesteś tutaj pierwszy raz, prawda? - Henrietta pochyliła się w jej stronę. - Tak mi 

powiedziała Marguerite. Nie ma potrzeby, byś się czuła z tego powodu nieswojo. - Henrietta 

poklepała dłoń Lucindy. - Wszyscy jesteśmy tu przyjaciółmi. To oczywiste. Nie musisz 

obawiać się  żadnych komentarzy po powrocie do miasta. - Henrietta rozejrzała się z miną 

osoby czującej się najzupełniej swobodnie. - Zawsze tak było, od czasu gdy Harry to 

wszystko zapoczątkował. 

- Harry? - Lucindzie zabrakło tchu. - Harry Lester? 

- Mhm. - Henrietta wymieniła znaczące spojrzenie z jakimś  dżentelmenem 

znajdującym się w drugim końcu pokoju. - O ile sobie przypominam, to Harry wpadł na ten 

pomysł. Alfred urządził tylko wszystko zgodnie z jego wskazówkami. 

Harry, który ją w to wciągnął. 

Przez chwilę Lucindzie zdawało się, że zaraz zemdleje. Pokój pogrążył się w ciemnej 

mgle, zrobiło jej się zimno. Przełknęła ślinę, zacisnęła dłonie, opanowując zawrót głowy. Gdy 

już była w stanie, powiedziała: 

- Rozumiem. 

Henrietta, zajęta swoim dżentelmenem, nic nie zauważyła. A Lucinda, starając się 

mówić tonem jak najbardziej swobodnym, zapytała: 

- Czy on często tu bywa? 

- Harry? - Henrietta z uśmiechem skinęła głową  dżentelmenowi i popatrzyła na 

Lucindę. - Czasami. Jest zawsze zaproszony, ale nikt nigdy nie wie, czy się pojawi. - 

Henrietta uśmiechnęła się czule. - Harry to nie jest mężczyzna, którego można okiełznać. 

background image

- Rzeczywiście! 

Lucinda zignorowała pytające spojrzenie, jakie wywołał jej cierpki ton. Poczuła,  że 

wzbiera w niej wściekłość, jakiej nie doświadczała jeszcze nigdy w życiu. 

Czy Harry, zapraszając ją tutaj, chciał jej pokazać, za co ją teraz uważa? Czy chciał jej 

dać do zrozumienia, że jest taka jak te damy, które igrają z każdym dżentelmenem, który im 

się spodoba? Czy wciągnął ją tutaj, by znalazła się w „odpowiednim towarzystwie", którego 

według własnych zapewnień szukała? 

Czy może zrobił to, żeby dać jej nauczkę - mając zamiar pojawić się w odpowiedniej 

chwili i wybawić ją od konsekwencji przybycia w to miejsce? 

Zaciskając dłonie, Lucinda nagle wstała. Miała ochotę krzyczeć, chodzić w tę i z 

powrotem, ciskać przedmiotami. Nie była pewna, który z jego domniemanych motywów 

rozwścieczał ją najbardziej. 

- Mam nadzieję, że tym razem on przyjedzie - wycedziła przez zaciśnięte zęby. 

- Lucindo? - Henrietta pochyliła się w jej stronę i spojrzała jej w twarz. - Czy dobrze 

się czujesz? 

Lucinda zmusiła się do uśmiechu. 

- Doskonale, dziękuję. 

Henrietta nie wyglądała na przekonaną. 

Na szczęście w tej chwili rozległ się gong oznaczający, że goście mają się rozejść do 

swoich pokoi, by się przebrać przed obiadem. 

Lucinda odprowadziła Henriettę, po czym udała się do Pokoju Błękitnego. 

- Czego się dowiedziałaś? - zapytała Agatę, zamkną wszy za sobą drzwi. 

Pokojówka uniosła wzrok znad granatowej jedwabnej sukni rozłożonej na łóżku. 

Popatrzyła w twarz Lucindzie i odrzekła prosto z mostu: 

- Nie za wiele i niczego dobrego. Mnóstwo aluzji do tego, co dżentelmeni robią w 

nocy. I uwag na temat drzwi, które bezustannie otwierają się i zamykają. - Agata pociągnęła 

nosem. -1 podobnych rzeczy. 

Lucinda usiadła przy toaletce i zaczęła wyjmować szpilki z włosów. 

- Co jeszcze słyszałaś? - zapytała, spoglądając na pokojówkę. 

Agata wzruszyła ramionami. 

- Wygląda na to, że tutaj tego rodzaju rzeczy są czymś, co jest przyjęte. Co nie zdarza 

się jakiejś jednej parze, jak wszędzie. 

- Agata skrzywiła się. - Jeden z lokajów porównał to do zajazdu. Kolejny dyliżans 

wjeżdża, kiedy poprzedni wyjeżdża. 

background image

Lucinda opadła na oparcie i patrzyła na służącą w lustrze. 

- Wielkie nieba! 

Jej wzrok padł na granatową suknię. 

- Nie ta - powiedziała, mrużąc oczy. - Szyfonowa. Agata wyprostowała się, biorąc się 

pod boki. 

- Szyfonowa? Przecież ona jest prawie nieprzyzwoita. 

- Dla moich dzisiejszych celów będzie doskonała. Lucinda wysyczała „s" w ostatnim 

wyrazie. To nie ona będzie tą, która dostanie dzisiaj lekcję. 

Mrucząc coś pod nosem, Agata rozłożyła szyfonową suknię w kolorze 

srebrzystobiękitnym, po czym podeszła do Lucindy, by zająć się jej sznurówkami. 

Lucinda zastukała grzebieniem w stół. 

- Wszystko to jest okropne. Czy dowiedziałaś się o gospodynię tego domu? 

Agata kiwnęła głową. 

- Ten dom nie ma gospodyni. Ostatnia, to znaczy matka lorda Asterleya, zmarła kilka 

lat temu. 

- No cóż, dzisiaj nic nie poradzimy... ale jutro wyjeżdżamy. 

- No tak... tak myślałam - powiedziała Agata z ulgą. 

- Nie martw się. Oni, mimo wszystko, są w głębi serca dżentelmenami. 

- Tak pani mówi... jednak dżentelmeni potrafią czasami bardzo sprawnie 

przekonywać. 

Lucinda wstała i pozwoliła, by Agata pomogła jej się ubrać w szyfonową suknię. 

Dopiero gdy była gotowa do zejścia na dół, zwróciła się do pokojówki: 

- Mam nadzieję, że wiesz, iż potrafię sobie poradzić z każdym dżentelmenem, który 

stanie na mojej drodze. Posprzątaj i zapowiedz Joshui, że jutro rano wyjeżdżamy. I nie martw 

się, ty zrzędliwa kobieto. 

Z tymi słowy odwróciła się i wypłynęła przez drzwi - migotliwe zjawisko w 

srebrzystobłękitnym szyfonie. 

Salon wypełniał się szybko. Napływali goście spragnieni wzajemnie swego 

towarzystwa. Mając teraz pewność, po jakim gruncie stąpa, Lucinda bez trudu obracała się 

wśród zebranych, przyjmując komplementy i kwitując skinieniami głowy podziw w oczach 

dżentelmenów. A także z prostotą zbywając ich subtelne sugestie. Kontrolowała sytuację, ale 

nerwy miała napięte do ostatnich granic. 

Aż w końcu nadeszła chwila, na którą czekała. 

Do salonu wszedł Harry, powodując - zauważyła to dobrze - spore poruszenie. 

background image

Najwyraźniej przyjechał, gdy goście przebierali się do obiadu. Ubrany był, jak zwykle, w 

czerń z bielą, a jego jasne włosy błyszczały w świetle  świec. Marguerite przerwała 

konwersację, by go powitać, muskając wargami jego policzek. Lord Asterley podszedł także, 

by uścisnąć mu dłoń. Inni dżentelmeni witali go skinieniem głów i wykrzykiwali słowa 

powitania, wiele spośród dam wdzięczyło się i uśmiechało. 

Zorientowawszy się nagle, że zwrócone są na nią zielone oczy, Lucinda z nieobecnym 

wyrazem twarzy skłoniła leciutko głowę, po czym powróciła do rozmowy z panem 

Ormesbym i lady Morcombe. 

Czekała, aż Harry do niej podejdzie. 

Ale on nie uczynił tego... ani nie zamierzał tego zrobić. Stało się to jasne po dziesięciu 

minutach. Świadoma jego spojrzenia obejmującego jej obnażone ramiona i piersi, wyłaniające 

się z głębokiego wycięcia sukni, Lucinda zacisnęła zęby i zaklęła w duchu. Co on, u diabła, 

teraz knuje? 

Harry, przeklinając ją w duchu, z trudem powstrzymywał się od tego, by do niej nie 

podejść, nie wziąć za rękę i nie wyprowadzić z salonu. Co ta kobieta chce udowodnić, 

pokazując się w takiej sukni? Sukni z jedwabnego szyfonu, połyskliwej i prowokującej? 

Cienki materiał, układając się miękko na jej ciele, zakrywał, a równocześnie eksponował 

wszelkie zagłębienia i krągłości. A co do jej piersi, to właściwie nie były wcale zakryte. 

Ogromny dekolt w karo został wycięty przez skąpca. Zaciskając zęby, Harry z trudem 

powstrzymywał się od ruszenia w jej stronę. 

- Harry, staruszku! Nie spodziewałem się ciebie tutaj. 

Myślałem, że pójdziesz w ślady Jacka. 

Harry spojrzał poirytowany na lorda Cranbourne'a. 

- To nie w moim stylu, Bentley. A na kogo masz dzisiaj oko? 

Lord Cranbourne uśmiechnął się szeroko. 

- Na lady Morcombe. Ona jest jak dojrzała  śliwka. Ten stary kutwa, jej mąż, nie 

docenia jej tak jak powinien. 

- Hm. - Harry rozejrzał się po salonie. - Stara gwardia, co? 

- Z wyjątkiem ślicznej pani Babbacombe. Ale ty, jak sobie przypominam, wiesz o niej 

wszystko? 

- Rzeczywiście. 

Wzrok Harry'ego spoczął ponownie na Lucindzie. I ponownie Harry z trudem 

powstrzymał się od tego, by do niej nie podejść. 

- Jesteś nią zainteresowany dziś wieczorem? 

background image

- Nie w tym sensie, jaki masz na myśli - odrzekł Harry i, skinąwszy głową, oddalił się, 

zanim zaskoczony lord Cranbourne poprosił go o wyjaśnienie. 

Z udawaną nonszalancją krążył po salonie. Pragnął dociec, kto umieścił Lucindę na 

liście zaproszonych. Musiał się dowiedzieć, kto to zrobił i dlaczego. 

Krążył więc dalej, obserwując nie tylko Lucindę, ale także wszystkich, którzy do niej 

podchodzili, starając się zorientować, który z jego kompanów rozpustników uzurpuje sobie do 

niej największe prawo. 

W momencie gdy - grobowym tonem Melthorpe'a - został zaanonsowany obiad, 

Lucinda doszła do wniosku, że Harry na coś czeka - prawdopodobnie na jakąś katastrofę, 

która jej się przydarzy, czeka po to, żeby móc przyjść jej z pomocą i ponownie objąć nad nią 

kontrolę. Przysięgając sobie, że nigdy do tego nie dojdzie, uśmiechnęła się do pana 

Ormesby'ego i przyjęła jego ramię. 

- Czy pan tu bywa często? - zapytała. 

- Od czasu do czasu - odrzekł pan Ormesby z niedbałym gestem. - Pobyt tutaj to 

odpoczynek od zgiełku miasta, prawda? 

- W istocie. - Lucinda kątem oka dojrzała zmarszczone brwi Harry'ego, obok którego 

pojawiła się Marguerite i poprosiła, by podał jej ramię. Lucinda z uroczym uśmiechem 

zwróciła się do pana Ormesby'ego. - Jeżeli można, to pragnęłabym,  żeby pan wprowadził 

mnie w zwyczaje panujące w Asterley Place. 

Pan Ormesby nie posiadał się z dumy. 

- Ależ oczywiście, będzie to dla mnie przyjemność, droga pani. 

Lucinda liczyła na to, że nie wzbudziła w nim jakichś niepożądanych nadziei. 

- Proszę mi powiedzieć, czy obiady tutaj są bardzo wyszukane? - zapytała. 

Lucinda stwierdziła z ulgą,  że konwersacja przy stole obracała się wokół tematów 

ogólnych oraz najświeższych plotek. Była przy tym wesoła i w najlepszym guście. 

Gdyby nie pewien podskórny nurt, wyrażający się w znaczących spojrzeniach i 

okazjonalnych szeptach, Lucinda cieszyłaby się nią bez zastrzeżeń. 

- Droga pani Babbacombe - zagadnął ją lord Dewhurst - czy słyszała pani, że na jutro 

Marguerite zapowiedziała poszukiwanie skarbów? 

- Poszukiwanie skarbów? - powtórzyła Lucinda. Zastanowiła się, czy tego rodzaju 

zabawa, w tym towarzystwie, może mieć niewinny charakter. Nie wypowiedziała jednak 

żadnego komentarza. Korzystając z tego, że ktoś podsunął jej słodki sos, sięgnęła po niego z 

pogodnym uśmiechem na twarzy. Czyniąc to, zauważyła spojrzenie Harry'ego. Pomimo 

odległości, jaka ich dzieliła, wyczuwała jego irytację i napięcie - poznawała je po sposobie, w 

background image

jaki trzymał kieliszek. Z promiennym uśmiechem odwróciła się w stronę pana Ormesby'ego. 

Obiad się skończył i damy udały się do salonu. Dżentelmeni, którzy nie mieli ochoty 

pić portwajnu we własnym gronie, podążyli za nimi. 

- Pierwszy wieczór jest zwykle bardzo spokojny - poinformował Lucindę pan 

Ormesby. - Pozwala to gościom... poznać się nawzajem, jeżeli pani rozumie, co mam na 

myśli. 

- Tak właśnie jest. - Lord Asterley przyłączył się do nich. - Jutro oczywiście całe 

towarzystwo będzie bardziej ożywione. Planujemy zacząć od wiosłowania na jeziorze, a 

potem przejść do poszukiwania skarbów. Marguerite wszystko zorganizowała. Poszukiwanie 

odbędzie się oczywiście w ogrodzie. - Tu uśmiechnął się niewinnie do Lucindy. -Jest tam 

mnóstwo zakamarków, w których można znaleźć skarby. Zaczynamy naturalnie dopiero po 

południu. Śniadanie jest o dziesiątej, dzięki czemu wszyscy mogą się porządnie wyspać. 

Lucinda zakonotowała sobie, że tuż po dziesiątej musi już być w drodze. Nie 

wiedziała jeszcze, jak się wytłumaczy, ale postanowiła, że coś wymyśli jutro rano. 

Konwersacja obracała się wokół czekających całe towarzystwo rozrywek, naturalnie 

tych wspólnych. A co do innych, to Lucinda coraz wyraźniej uświadamiała sobie, że w 

związku z nimi obecni wymieniają znaczące spojrzenia, spoglądając równocześnie w jej 

stronę. Czynili to zwłaszcza pan Ormesby, lord Asterley oraz lord Dewhurst. 

Po raz pierwszy od przyjazdu poczuła się nieswojo. Przy czym nie tyle obawiała się o 

własną cnotę, ile bała się niewygodnych sytuacji, w których może się znaleźć. W pewnym 

momencie, gdy Marguerite odwołała pana Ormesby'ego i lorda Asterleya, prosząc, by 

pomogli jej częstować gości herbatą, Lucinda znalazła wolne krzesło w sąsiedztwie 

szezlonga, na którym siedziała dama w jej wieku. Lucinda przypominała ją sobie mgliście z 

jakiegoś przyjęcia w stolicy. 

- Jestem lady Coleby... to znaczy Millicent. - Kobieta podała Lucindzie filiżankę. - 

Miło mi powitać nową członkinię naszego kółka. 

Lucinda w odpowiedzi uśmiechnęła się niepewnie, zastanawiając się równocześnie, 

czy przypadkiem nie powinna była wyjechać stąd już trzy godziny temu, nie zwracając uwagi 

na szum, jaki by powstał wokół jej wyjazdu. 

- Czy dokonała już pani wyboru? - zapytała lady Coleby, unosząc pytająco brwi. 

Lucinda zamrugała, nie rozumiejąc. 

- Wyboru? 

- Spośród dżentelmenów - wyjaśniła lady Coleby z szerokim gestem dłoni. 

• Lucinda miała zakłopotaną minę. 

background image

- Ach... zapomniałam. Pani jest tu nowa. - Lady Coleby pochyliła się w jej stronę. - To 

jest bardzo proste. Dama decyduje, który z dżentelmenów podoba jej się najbardziej. 

Może to być jeden z panów albo dwóch czy trzech, jeżeli ktoś sobie życzy. A potem 

trzeba im dać znać... dyskretnie oczywiście. Nie trzeba robić niż więcej... to wszystko jest 

cudownie zorganizowane. 

Lucinda upiła łyk herbaty. 

- No cóż... nie jestem pewna. 

- Proszę się nie wahać zbyt długo, bo najlepsi zostaną zaangażowani. - Lady Coleby 

dotknęła rękawa Lucindy. Ja mam oko na Harry'ego Lestera - wyznała, wskazując Harry'ego 

dyskretnym ruchem głowy. - Bardzo dawno tu nie był, chyba od roku. Ale ta jego wykwintna 

elegancja, ten jego zabójczy czar... - Lady Coleby upiła  łyk herbaty. - Nigdy bym nie 

pomyślała, że ten zuchwały, impulsywny Harry zmieni się w tak wykwintnego dżentelmena. 

Nie przypomina młodzika, który mi się przed laty oświadczył. 

Lucinda znieruchomiała. 

- Oświadczył się pani? 

- Tak. Choć nigdy nie doszło do oświadczyn oficjalnych. Było to ponad dziesięć lat 

temu. - Milady zachichotała. -Był potwornie zakochany. Wie pani, jak to bywa z młodymi 

mężczyznami. Po prostu szalał za mną. 

- Odrzuciła pani jego oświadczyny? 

- Oczywiście, że je odrzuciłam! Lesterowie byli biedni jak mysz kościelna. - W oczach 

lady Coleby pojawił się nagły| błysk. - Jednak teraz, kiedy Coleby nie żyje, a Lesterowie siej 

tak wzbogacili... - Lady Coleby przerwała, a potem dodała: Mają teraz ogromny majątek, 

moja droga. Tak słyszałam. Więc, cóż, sądzę, że powinnam odnowić starą znajomość. 

Lady Coleby wstała i odstawiła filiżankę. 

- I zdaje się - powiedziała - że nie będzie na to stosowniejszej chwili. Proszę mi 

wybaczyć, moja droga, że się oddalę. 

Lucinda skinęła jej głową, wzięła obie filiżanki, jej i swoją, i odniosła je na stolik. 

Harry patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. Jak dotąd żaden z dżentelmenów nie 

zamanifestował, że uzurpuje sobie do niej jakieś prawa. 

Zagadka pozostawała nie rozwiązana. Harry już miał opuścić salon, gdy poczuł,  że 

ktoś dotyka jego rękawa. 

_ Harry! 

Millicent, lady Coleby, wypowiedziała to słowo tonem zalotnym i uwodzicielskim. 

Harry skłonił się, a jego wzrok pobiegł w stronę Lucindy, która wciąż rozmawiała z 

background image

Marguerite. Millicent, nie zauważając tego, mówiła dalej: 

- Mój drogi Harry. Wiesz, że zawsze kochałam się w tobie. Musiałam wyjść za 

Coleby'ego. Chyba to rozumiesz. Jesteś teraz o wiele starszy i wiesz, jak toczy się  świat. 

Może... - dodała z uśmiechem - moglibyśmy dziś wieczorem udać się we wspólną podróż? 

Podniosła na niego wzrok w chwili, gdy Lucinda skierowała się do drzwi. Harry, który 

chciał wyjść, był zmuszony jej odpowiedzieć. 

- Wybacz mi, Millie. Mam inne zajęcia. 

To powiedziawszy, skinął  głową i wyminął  ją. Zauważył,  że trzech dżentelmenów 

zastąpiło Lucindzie drogę. Wysiliwszy się, mógł słyszeć, co mówią. 

- Moja droga pani Babbacombe - powiedział  Alfred  -czy  mogę mieć nadzieję,  że 

dzisiejszy wieczór przypadł pani do gustu? 

- Okazała się pani wspaniałym uzupełnieniem naszego dotychczasowego towarzystwa 

- zapewnił Ormesby. - Spodziewam się, że skłonimy panią, by bywała pani tutaj często. Co do 

mnie, to nie znam lepszego sposobu spędzania czasu. 

Zanim Lucinda zdążyła coś odpowiedzieć, jej dłoń, z głębokim ukłonem, ujął lord 

Dewhurst. 

- Jestem oczarowany, moja droga. Czy mogę mieć nadzieję,  że pogłębimy naszą 

znajomość? 

Lucinda napotkała zdecydowanie entuzjastyczne spojrzenie jego lordowskiej mości i 

zapragnęła jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej. Zarumieniła siei w następnej chwili 

zauważyła, że obserwuje ich Harry. 

Odetchnąwszy, uśmiechnęła się do swoich trzech zalotników, mając nadzieję,  że 

zrozumieją, iż nie interesuje jej to, do czego czynią aluzje, i powiedziała: 

- Wybaczą panowie, ale sądzę, że powinnam udać się już na spoczynek. 

Dygnęła, a oni się ukłonili. Następnie, mając pewność,  że uniknęła kłopotliwej 

sytuacji, opuściła salon. 

Harry popatrzył w ślad za nią, a potem odwrócił się na pięcie i bardzo szybko wyszedł 

z salonu przez oszklone drzwi prowadzące na taras. 

Millie, która patrzyła na niego przez cały czas, wzruszyła ramionami i przyłączyła się 

do pana Hardinga. 

Lucinda szła na górę, myśląc o tym, co powiedziała jej lady Coleby. 

Mogła sobie z łatwością wyobrazić, jak to było, gdy Harry, z całą impulsywnością 

młodości, złożył swoją miłość u stóp wybranki i został z pogardą odtrącony Wyjaśniało to 

wiele rzeczy - cyniczną postawę nie tyle wobec małżeństwa, ile wobec miłości, która powinna 

background image

się z nim wiązać, niechęć do poddawania się głębokim uczuciom, to coś, co czyniło go tak 

podniecającym, a równocześnie niebezpiecznym dla kobiet, oraz jego ostrożność. 

Wszedłszy do swojego pokoju, Lucinda zdecydowanym ruchem zamknęła drzwi. 

Chciała przekręcić klucz w zamku, lecz stwierdziła, że klucza nie ma. 

Dzięki lady Coleby rozumiała teraz, dlaczego Harry jest taki, jaki jest. Jednak to, 

czego się dowiedziała, nie usprawiedliwiało faktu, że zorganizował jej przyjazd tutaj i wplątał 

ją w co najmniej niezręczną sytuację. 

Rozmyślając nad jego perfidią, podeszła do łóżka i pociągnęła za sznur dzwonka. 

Otworzyły się drzwi. Lucinda, wciąż trzymając sznur, odwróciła się i zobaczyła 

Harry'ego. 

- Nie ma sensu dzwonić na pokojówkę. Zasady panujące w tym domu zabraniają 

służbie przebywać na górze po dziesiątej wieczorem - powiedział. 

- Co takiego?! - Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - A co pan 

tutaj robi? 

Harry zamknął drzwi i rozejrzał się po pokoju. Lucinda miała tego dosyć. 

- Zresztą skoro pan już tutaj jest, mam z panem do pomówienia! 

- Naprawdę? - zapytał. 

- Jak pan śmiał zorganizować mi zaproszenie w takie miejsce? Rozumiem, że mógł 

pan być zirytowany tym, że nie przyjęłam pańskich oświadczyn. Ale przecież okoliczności 

były zupełnie inne niż w wypadku lady Coleby czy kim tam ona wtedy była. Bez względu na 

to, co pan czuje, muszę panu powiedzieć,  że uważam pańskie zachowanie za karygodne i 

zasługujące na potępienie, gruboskórne i nie dające się usprawiedliwić! Nie rozumiem 

dlaczego... 

- Ja tego nie zrobiłem - powiedział Harry tonem zdecydowanym, przerywając jej 

tyradę. 

Lucinda spojrzała na niego zdumiona. 

- Pan tego nie zrobił? - powtórzyła. 

- Jak na kobietę tak rozsądną, zbyt często nabija pani sobie głowę niestworzonymi 

pomysłami. Oświadczam,  że nie zorganizowałem dla pani zaproszenia. Przeciwnie. Jeżeli 

odkryję, kto to zrobił, ukręcę mu łeb. 

- O! - Lucinda cofnęła się o krok. - No więc w porządku... ale co w takim razie pan 

tutaj robi? 

- Chronię panią przed pani własnym szaleństwem. 

- Szaleństwem? - Lucinda uniosła pytająco brwi. - Jakim szaleństwem? 

background image

- Ano takim, które popełniła pani, wystosowując nieświadomie pewne zaproszenie. 

Harry spojrzał na łóżko, a potem na kominek. Płonął na nim ogień, a obok leżał zapas 

drewna. Przed kominkiem stał fotel. 

- Jakie zaproszenie? - zapytała Lucinda, marszcząc brwi. 

Harry popatrzył na nią bez słowa. 

- To nonsens. Pan sobie coś wymyślił. Nie wystosowałam żadnego zaproszenia. Nie 

zrobiłam nic takiego. 

Harry wskazał ręką fotel. 

- Poczekajmy więc i przekonajmy się - zaproponował. 

- Nie. Chcę,  żeby pan opuścił mój pokój. Pańska obecność tutaj jest czymś 

niestosownym. 

- Robienie rzeczy niestosownych jest celem zgromadzeń odbywających się w tym 

domu. A poza tym - tu spojrzał na jej dekolt - kto, u diabła, powiedział pani, że ta suknia jest: 

przyzwoita? 

- Cały tłum pełnych uznania dżentelmenów - poinformowała go Lucinda, biorąc się 

wojowniczo pod boki. - A co do celu tych zgromadzeń, to zorientowałam się w nim bez 

pańskiej pomocy. Informuję pana, że nie mam zamiaru w ta kich rzeczach uczestniczyć. 

_ No to świetnie. Zgadzamy się przynajmniej co do tego. Popatrzyli na siebie, przy 

czym w oczach obojga widniał jednakowy upór i zdecydowanie. 

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. 

Na ustach Harry'ego pojawił się cyniczny uśmiech. 

- Proszę nie ruszać się z miejsca - przykazał Lucindzie. 

A sam, nie czekając na jej zgodę, podszedł do drzwi i je otworzył. 

- Tak? - zapytał. 

Alfred, który znajdował się na progu, aż podskoczył. 

- Och, ach... - Zamrugał gwałtownie. - To ty, Harry. Nie wiedziałem... 

- Oczywiście. 

Alfred przestąpił z nogi na nogę, a potem z niepewnym gestem dłoni, powiedział: 

- W porządku! Yyy... więc przyjdę później. 

- Nie zadawaj sobie trudu, bo przyjęty zostaniesz tak samo jak teraz. 

Te słowa były stanowczym ostrzeżeniem. Harry zamknął drzwi przed nosem swego 

dawnego szkolnego przyjaciela, zanim ten zdążył zmienić bezsensownie dobroduszny wyraz 

twarzy. 

Odwrócił się i zobaczył, że Lucinda wpatruje się drzwi z wyrazem niedowierzania. 

background image

- Co za bezczelność! Harry uśmiechnął się. 

- Miło mi, że pani już rozumie, o co mi chodziło. 

- Już poszedł, więc nie ma powodu, żeby pan pozostawał tu dłużej. 

- Przeciwnie, istnieją dwa poważne powody, dla których powinienem tu zostać. 

Pojawiły się, pukając do drzwi, w odstępie około godziny. 

Po pierwszym pukaniu Lucinda przestała się nawet rumienić. Przestała także nakłaniać 

Harry'ego, żeby sobie poszedł. 

Godzinę po północy, kiedy nikt więcej już nie zapukał, odprężyła się wreszcie. 

Siedząc skulona na łóżku, spojrzała na Harry'ego rozpartego w dużym fotelu przed 

kominkiem. 

- Niech pani się kładzie do łóżka. Ja zostanę tutaj - powiedział Harry, nie ruszając się z 

miejsca ani nie otwierając oczu. 

- Tam? 

- Potrafię przespać noc w fotelu, jeżeli sprawa jest tego warta. Zresztą ten fotel jest 

dość wygodny. 

Lucinda, po chwili zastanowienia, kiwnęła głową. 

- Potrzebna jest pani pomoc w rozsznurowywaniu gorsetu? 

- Nie. 

- No to dobrze. - Harry odprężył się. - W takim razie dobranoc. 

- Dobranoc. 

Lucinda przyglądała mu się przez chwilę, a potem naciągnęła na siebie kołdrę. Łóżko 

nie miało kotar, a w pokoju nie było parawanu, za którym mogłaby się przebrać. Położyła się 

na poduszkach, a potem, gdy Harry nie poruszył się ani nie wydał żadnego dźwięku, obróciła 

się na bok. 

Miękkie migotliwe światło kominka oświetliło twarz Harry'ego, wydobywając jego 

zdecydowane rysy, ciężkie powieki i rzeźbiąc kontury jego ust. 

Lucinda zamknęła oczy i zapadła w sen. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Gdy na drugi dzień rano się obudziła, ogień na kominku już wygasł. Fotel stojący 

przed kominkiem był pusty. 

Lucinda zamknęła oczy i wtuliła się w kołdrę. Uśmiechnęła się leniwie, odczuwając 

głębokie zadowolenie. Próbując uświadomić sobie powód tego zadowolenia, przypomniała 

sobie sen, który miała tej nocy. 

Było już bardzo późno, panowała głęboka noc, gdy się obudziła i zobaczyła Harry'ego 

siedzącego w fotelu przed dogasającym kominkiem. Harry poruszył się niespokojnie, a jej 

przypomniał się pled pozostawiony na krześle przy łóżku. Wysunęła się spod kołdry i, w 

swojej połyskującej sukni, podeszła cicho do krzesła, wzięła pled i zbliżyła się do fotela. 

Stojąc, przyglądała się Harry'emu - twarzy oświetlonej  łagodnym blaskiem ognia i 

całemu pełnemu wdzięku ciału. 

Westchnęła cicho i zobaczyła, że Harry patrzy na nią z wyrazem łagodniej zadumy. 

Wyczuła jego wahanie, a także chwilę, w której się go pozbył. 

Delikatnie, lecz zdecydowanie Harry przyciągnął Lucindę do siebie. Pled wysunął jej 

się z rąk, a Harry, obejmując ją, posadził ją sobie na kolanach. 

Nie stawiała oporu, ogarnęła ją radość, gdy poczuła ciepło emanujące z jego ciała. 

Harry objął ją, a ona uniosła głowę, czekając na pocałunek. 

Spędzili przed kominkiem kilka godzin, oddając się namiętności w jej 

najdelikatniejszych, najczulszych przejawach. Lucinda przypomniała sobie teraz, jak ręce 

Harry'ego, tak doświadczone, tak wprawne i mądre, otworzyły przed nią cudowny świat 

doznań i poprowadziły ją przez ten świat, ucząc ją przyjemności i rozkoszy. 

Harry zdjął z niej powoli suknię, pieszcząc ją równocześnie wargami. Teraz, w 

wyobraźni, czuła znowu dotknięcie jego włosów, miękkich jak jedwab, na swojej rozgrzanej 

skórze. 

Jak długo leżała naga w jego ramionach, poddając się jego pieszczotom, nie mogła 

sobie przypomnieć. Wydawało jej się,  że trwało to całe wieki, a potem Harry podniósł  ją i 

zaniósł do łóżka. 

Odsunął kołdrę i położył  ją na prześcieradle, zapalił  świece i umieścił  świecznik na 

stoliku przy łóżku. Lucinda zarumieniła się i chciała się przykryć. 

- Nie - powiedział - pozwól mi na siebie patrzeć. 

Jego głos, niski, łagodny i dźwięczny, podziałał na nią i tak, że pozbyła się wszelkich 

background image

zahamowań. Leżała bez ruchu, pozwalając mu patrzeć, a potem sama patrzyła, jak on się 

rozbiera. 

Gdy położył się koło niej, ogarnęło ich płomienne pożądanie. Harry okiełznał je 

jednak i pokazał jej, jak nim kierować. Pozwoliło jej to w pełni docenić każdą chwilę ich 

miłości, każde subtelne poruszenie, każdą niespieszną pieszczotę. 

Gdy skończyli, jej oczy były pełne łez. Spojrzała mu w twarz i zobaczyła w niej coś, 

czego prawie nie miała nadziei ujrzeć - rezygnację, być może, ale równocześnie zgodę, 

przyzwolenie. Widoczne one były w jego błyszczących oczach, a także w łagodniejszym 

wyrazie twarzy, a zwłaszcza w wyglądzie ust, nie tak już surowych, lecz bardziej miękkich, 

bardziej uległych. 

Pochylił głowę i pocałował ją pocałunkiem długim, głębokim, niespiesznym, a potem 

uniósł się nad nią i zamknął ją w swoich ramionach. 

Był to sen - nic więcej, sen ucieleśniający wszystkie jej nadzieje, jej najgłębsze 

pragnienia i najskrytsze potrzeby. 

Lucinda zamknęła oczy, poddając się uczuciom spokoju i zadowolenia tak 

intensywnym, choć będącym jedynie ułudą. 

Lecz był już dzień, przez okno wlewały się strumienie światła. Lucinda, choć 

niechętnie, otworzyła oczy i zobaczyła pled porzucony na podłodze przed kominkiem. 

Otworzyła oczy szerzej i dostrzegła lichtarz stojący na stoliku przy łóżku. Odwróciła 

się powoli i jej oczom ukazała się kołdra w nieładzie, a potem leżąca tuż obok jej głowy 

druga poduszka - z głębokim wgnieceniem, śladem po czyjejś głowie. 

Lucinda zerwała się i odrzuciła kołdrę, odkrywając, że jest zupełnie naga. Zmieszana 

znalazła szlafrok, który Agata położyła koło łóżka, i włożyła go na siebie. Przebiegła przez 

pokój i pociągnęła gwałtownie za sznur dzwonka. 

Wyjeżdża, i to natychmiast. 

W znajdującej się na parterze bibliotece Harry, przechadzając się niecierpliwie, 

oczekiwał na gospodarza, po którego wyprawił zaintrygowanego Melthorpe'a. Ubrany był w 

strój podróżny - w butelkowozielony surdut i spodnie z kozłowej skóry. 

- Tu jesteś! - powitał go Alfred, wchodząc do biblioteki. - Melthorpe nie powiedział 

mi, w czym problem, ale wydajesz mi się w doskonałej formie. Przypuszczam, że miałeś o 

wiele bardziej ekscytującą noc ode mnie. Pani Babbacombe zasługuje na tytuł 

najrozkoszniejszej wdówki roku. 

Alfred musiał przerwać, gdyż jego twarz znalazła się W bezpośrednim kontakcie z 

pięścią Harry'ego. 

background image

Wymierzywszy cios, Harry zmitygował się natychmiast. 

- Przepraszam cię - powiedział, podając rękę przyjacielowi rozciągniętemu na 

podłodze. - Nie miałem zamiaru cię uderzyć. Jednak radzę ci, powstrzymaj się od komentarzy 

na temat pani Babbacombe. 

Alfred nie przyjął ręki przyjaciela ani nie wstał z podłogi. 

- O? - powiedział tylko zaintrygowany. 

- To było odruchowe - tłumaczył się Harry. - Nie uderzę cię już więcej. 

Alfred usiadł i potarł sobie obolały policzek. 

- Wiem, że nie miałeś zamiaru mnie uderzyć, jednak nie wstanę, dopóki nie 

wytłumaczysz mi, o co chodzi, gdyż w przeciwnym razie mógłbym niechcący powiedzieć 

znowu coś, co uruchomi twoje odruchy. 

Harry skrzywił się i, podpierając się pod boki, powiedział, patrząc z góry na Alfreda: 

- Wydaje mi się,  że ktoś nas wykorzystuje. Mówiąc „nas", mam na myśli te 

zgromadzenia w Asterley Place. 

W oczach Alfreda pojawił się błysk zainteresowania. 

- W jaki sposób? - zapytał. 

Harry zacisnął usta, a potem odpowiedział: 

- Lucinda Babbacombe nie powinna była nigdy zostać tutaj zaproszona. Jest kobietą 

absolutnie cnotliwą - możesz wierzyć mojemu słowu. Alfred uniósł brwi. 

- Rozumiem - powiedział, po czym zmarszczył brwi i dodał: - Nie, właściwie to nie 

rozumiem. 

- Chcę wiedzieć, kto zasugerował, żebyś ją zaprosił? 

Alfred, siedząc wciąż na podłodze, objął kolana ramionami. 

- Wiesz - zaczął - nie lubię, kiedy się mnie wykorzystuje, więc ci powiem. To był typ 

nazwiskiem Joliffe. Natknąłem się na niego w paru miejscach. No wiesz, on pokazuje się w 

towarzystwie. Ma na imię Ernest czy Earle. Wpadłem na niego w środę, a on powiedział mi, 

że pani Babbacombe pragnie rozrywki. 

Harry zastanawiał się ze zmarszczonymi brwiami. 

- Joliffe? - Pokręcił głową. - Nie mogę powiedzieć, że miałem przyjemność. 

Alfred prychnął. 

- Nie nazwałbym tego przyjemnością. To dość podejrzane indywiduum. 

- Uwierzyłeś podejrzanemu indywiduum, gdy chodziło o reputację damy? 

- Oczywiście,  że nie. - Alfred pospiesznie usunął się z zasięgu ręki Harry'ego. - 

Sprawdziłem to. Zawsze sprawdzam takie rzeczy. 

background image

- I kto to potwierdził? Em? 

- Em? Twoja ciotka Em? - Alfred zamrugał zdumiony. -A co ona ma z tym 

wspólnego? To stara wiedźma. Zawsze szczypała mnie w policzki. 

Harry prychnął. 

- Zrobi ci coś o wiele gorszego, jeżeli się dowie, na jakie rozrywki zaprosiłeś jej 

protegowaną. 

- Jej protegowaną? 

Alfred był przerażony. 

- Najwyraźniej nie postarałeś się sprawdzić dokładnie. Pytam cię jeszcze raz: kto to 

potwierdził? 

- Wiesz, było mało czasu - wił się Alfred. - Mąż lady Callan wrócił wcześniej z 

Wiednia i mieliśmy wolne miejsce. 

- Kto to był? - nie ustępował Harry. 

- Kuzyn tej damy, Mortimer Babbacombe. 

Harry zmarszczył brwi. Przypominał sobie mgliście to nazwisko. 

- Nieszkodliwy jegomość, trochę słaby charakter, ale nie mam nic przeciwko niemu... 

poza tym, że przyjaźni się z Joliffe'em. 

Harry stanął twarzą w twarz z Alfredem. 

- Zaraz, niech no się w tym dobrze zorientuję: Joliffe zasugerował,  że pani 

Babbacombe pragnie zaproszenia do Asterley Place, a Mortimer Babbacombe potwierdził, że 

lubi ona pikantne rozrywki? 

- No... nie powiedział tego dosłownie, ale wiesz, jak to bywa - ja to zasugerowałem i 

dałem mu mnóstwo czasu na to, by zaprzeczył. Czego on nie zrobił. Więc wszystko 

wydawało mi się jasne. 

Harry skrzywił się, a potem pokiwał głową. 

- Aha - powiedział, patrząc na Alfreda z góry - ona wyjeżdża. 

- Kiedy? 

Alfred wstał. 

- Natychmiast. Tak szybko jak to tylko możliwe. A poza tym: nigdy tutaj nie była. 

- Oczywiście. Żadna z dam tutaj nie była. 

Harry kiwnął głową, wdzięczny losowi za własną przebiegłość. Gdyż to jego płodny 

umysł wymyślił te zabawy, podczas których zamężne damy oraz wdowy z towarzystwa 

mogły oddawać się rozpustnym igraszkom, nie ryzykując reputacji. Obowiązywała bowiem 

absolutna dyskrecja. Wszystkie uczestniczące w spotkaniach damy miały do ukrycia ten sam 

background image

sekret, a co do dżentelmenów, to ich milczenie gwarantował honor oraz chęć bycia 

zaproszonym ponownie. 

Więc ta przeklęta kobieta - wbrew wszystkiemu, była i tym razem bezpieczna. 

Doszedłszy do takiego wniosku, Harry udał się z Alfredem na śniadanie. 

Godzinę później na dół zeszła Lucinda. Jakiś czas temu do jej drzwi zapukał 

Melthorpe, który przyniósł tacę ze śniadaniem i oznajmił, że jego lordowska mość jest do jej 

dyspozycji; czeka, by się z nią pożegnać, gdy tylko będzie gotowa do odjazdu. Przed kilkoma 

minutami, kiedy Agata otworzyła drzwi, zastała przed nimi lokaja gotowego znieść bagaż do 

powozu. 

Lucinda nie mogła dociec, skąd wiedzieli, że wyjeżdża. Gdy znalazła się na najniższej 

kondygnacji schodów, z jadalni wyszedł lord Asterley. Za nim podążał Harry, na którego 

widok Lucinda omal nie zaklęła. Spuściła oczy, naciągając rękawiczki, a gdy podniosła 

głowę, jej twarz miała wyraz zdecydowany. 

- Dzień dobry, milordzie. Obawiam się, że muszę natychmiast wyjechać. 

- Tak, oczywiście... rozumiem. 

Alfred czekał na nią na dole z czarującym uśmiechem. 

- Miło mi, że pan rozumie. Bardzo dobrze się tu bawiłam, lecz jestem pewna, że 

będzie najlepiej, gdy wyjadę. 

Starała się nie patrzeć na Harry'ego, który stał za Alfredem. Lord Asterley podał jej 

ramię. 

- Jesteśmy naturalnie niepocieszeni, że pani musi wyjechać, ale sprawiłem, że powóz 

już czeka. 

- To bardzo miło z pana strony - odrzekła Lucinda, przyjmując jego ramię i czując się 

nieco oszołomiona. 

Spojrzała spod rzęs na Harry'ego, lecz z jego uprzejmego wyrazu twarzy nie 

wyczytała niczego. 

- Przyjemny dzień na przejażdżkę. Mam nadzieję,  że dojedzie pani na miejsce bez 

kłopotu. 

Lucinda pozwoliła jego lordowskiej mości sprowadzić się na dół po stopniach. 

Powóz już czekał - z Joshuą na koźle. 

Wymieniwszy ostatnie uprzejmości, Lucinda wsiadła do powozu i zorientowała się, że 

Agata siedzi na koźle obok Joshui, a Harry, skinąwszy głową milordowi, wsiada do środka. 

Lucinda poparzyła na niego szeroko otwartymi oczami, a on szepnął: 

- Uśmiechnij się, żeby Alfred wiedział, że wszystko jest w porządku. 

background image

Lucinda zrobiła, co jej kazał, przywołując na usta uśmiech najzupełniej bezmyślny. 

Lord Asterley, stojąc na stopniach, machał im ręką, dopóki powóz nie zniknął mu z oczu. 

Gdy to się stało, Lucinda napadła na Harry'ego. 

- Co to ma znaczyć? Czy to kolejna przymusowa repatriacja? 

- Tak. Przecież mi nie powiesz, że Asterley Place to miejsce dla ciebie? 

Lucinda zarumieniła się i zmieniła taktykę. 

- Dokąd jedziemy? 

Z bijącym sercem patrzyła, jak Harry rozsiadł się wygodniej, oparł głowę i wyciągnął 

przed siebie długie nogi, krzyżując kostki. 

- Do Lester Hall - powiedział. 

- Do Lester Hall? 

A więc wiózł ją do rodzinnej siedziby, a nie do swojego własnego majątku. 

Harry potwierdził skinieniem głowy. 

- Dlaczego tam? - spytała Lucinda. 

- Bo właśnie tam, a nie gdzie indziej przebywasz od wczoraj. Wybrałaś się z miasta 

powozem, wraz z pokojówką i stangretem, a ja pojechałem w ślad za tobą kilka godzin 

później, moją kariolką. Em i Heather przyjadą powozem ciotki dzisiaj. Wczoraj Em źle się 

czuła. Dlatego obie ci nie towarzyszyły. 

- A dlaczego ja pojechałam bez nich? 

- Bo mój ojciec oczekiwał cię wczoraj wieczorem, a ty nie chciałaś go zawieść. 

- O! Czy on rzeczywiście mnie się spodziewa? 

- Będzie zachwycony, mogąc cię poznać. Lucinda zastanawiała się przez dłuższą 

chwilę. 

- A gdzie jest twoja kariolką? - zapytała wreszcie. 

- Dawlish pojechał nią zawiadomić Em. Nic się  nie  martw,  Em  będzie na miejscu 

przed naszym przyjazdem. 

Lucinda usiadła wygodniej i starała się rozeznać w tym, czego się dowiedziała. 

Po jakimś czasie Harry przerwał milczenie. 

- Opowiedz mi o Mortimerze Babbacombe - poprosił. 

Wyrwana z głębokiego zamyślenia Lucinda zmarszczyła brwi. 

- Dlaczego chcesz się o nim czegoś dowiedzieć? 

- Czy on jest kuzynem twojego zmarłego męża? 

- Nie, jest bratankiem Charlesa. Odziedziczył po jego śmierci Grange. 

- Opowiedz mi coś o Grange. 

background image

Lucinda wzruszyła ramionami. 

- To niewielka posiadłość. Składa się tylko z domu i ziemi, która pozwala dom 

utrzymać. Zamożność Charlesa pochodziła z gospód, które kupił, odziedziczywszy majątek 

po dziadku ze strony matki. 

Ujechali następne pół mili, gdy Harry zadał kolejne pytanie: 

- Czy Mortimer Babbacombe znał majątek Grange? 

- Nie. Odwiedził go tylko jeden raz - na rok przed moim ślubem z Charlesem. I to 

wszystko. Po śmierci Charlesa natychmiast chciał tam zamieszkać. Dla mnie było to bardzo 

dziwne. 

- Czy sądzisz, że Mortimer wiedział, że Charles jest bogaty? 

- Tak. Choć nas nie odwiedzał, zwracał się nieraz do Charlesa o wsparcie finansowe, i 

otrzymywał je. Charles traktował to jako rentę dla swego spadkobiercy, a sumy były 

częstokroć duże. Ostatnio dwa razy Mortimer otrzymał po trzy tysiące funtów. Jednak... - 

Lucinda przerwała i spojrzała na Harry'ego, który wpatrywał się w przeciwległe siedzenie, 

zastanawiając się nad jej słowami. - Jeżeli chcesz wiedzieć, czy Mortimer znał szczegóły 

dotyczące majątku Charlesa, to muszę ci powiedzieć, że nie jestem tego pewna. Charles nie 

był skory do wtajemniczania kogokolwiek w te sprawy. 

- Mortimer mógł nie wiedzieć,  że pieniądze Charlesa nie pochodzą z samej 

posiadłości? 

Lucinda wzruszyła ramionami. 

- Myślę,  że każdy głupiec zdawałby sobie sprawę,  że z tej posiadłości Charles nie 

mógłby mieć dość pieniędzy, by wspomagać Mortimera takimi sumami, jakimi go 

wspomagał. 

Nie ma jednak gwarancji, pomyślał Harry, że Mortimer nie jest takim głupcem. Był 

teraz przekonany, że ktoś przejawia niepożądane zainteresowanie sprawami Lucindy, nie miał 

jednak pojęcia, w jakim ten ktoś czyni to celu. Nie mógł wykluczyć, że motywem jest zwykła 

złośliwość, jednak instynkt mówił mu, że nie byłby to dostateczny powód. Na pierwszy rzut 

oka to Mortimer Babbacombe wydawał się najprawdopodobniejszym podejrzanym, ale nie 

można było ignorować faktu, że Mortimer nie jest spadkobiercą Lucindy, gdyż Lucinda miała 

w Yorkshire ciotkę, będącą jej najbliższą krewną. A poza tym, dlaczego ten ktoś 

wmanipulował ją w wizytę w Asterley? 

Kto mógłby odnieść korzyści z tego, że Lucinda wdałaby się w sekretny romans? 

Harry postanowił wrócić do tej sprawy po powrocie do Londynu. Lucinda będzie 

bezpieczna pod jego okiem. Lester Hall jest najbezpieczniejszym miejscem dla narzeczonej 

background image

jednego z Lesterów. 

Powóz toczył się dalej, a oni siedzieli jakiś czas w milczeniu. W pewnej chwili poczuli 

szarpnięcie - to koła wpadły w wyjeżdżone koleiny. Harry przytrzymał Lucindę, która omal 

nie spadła z siedzenia Gdy się wyprostowała, Harry cofnął ramię, a ona powiedziała: 

- Rozmawiałam wczoraj z lady Coleby. 

- Tak? 

- Powiedziała mi, że kiedyś byłeś w niej zakochany. 

- Wtedy nie miałem pojęcia, czym jest miłość - odrzekł, a potem oparłszy się 

wygodnie, zamknął oczy. 

Lucinda patrzyła na niego przez dłuższy czas. Następnie odetchnęła głęboko i na jej 

twarzy pojawił się uśmiech ulgi. Umościła się na siedzeniu i poszła za przykładem Harry'ego. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Trzy dni później Harry siedział w ogrodowym fotelu pod rozłożystymi gałęziami dębu 

i, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu, spoglądał na niebiesko ubraną postać, która właśnie 

pojawiła się na tarasie. 

Kobieta dostrzegła go, podniosła rękę, zeszła po kilku stopniach i skierowała się w 

jego stronę. Harry uśmiechnął się. Odczuwał głębokie zadowolenie. 

Odwzajemniając jego uśmiech, Lucinda przytrzymała ręką kapelusz, by nie zwiał go 

lekki wiatr, który trzepotał jej suknią. 

- Taki piękny dziś dzień. Pomyślałam, że można by pójść na spacer. 

- Doskonały pomysł. - Harry podał jej ramię. - Nie byłaś jeszcze w grocie nad 

jeziorem, prawda? 

Lucinda potwierdziła i pozwoliła się poprowadzić -na ścieżkę biegnącą brzegiem 

jeziora. Po jeziorze pływali  łódką Heather z Geraldem. Pozdrowili ich, machając rękami. 

Lucinda z uśmiechem pomachała im także, a potem pozwoliła, by między nią a Harrym 

zapadło milczenie. 

Czekała. 

Czekała, czyli robiła to, co czyniła przez trzy ostatnie dni. 

Pobyt w Lester Hall okazał się o wiele przyjemniejszy niż cokolwiek, co mogło ją 

spotkać w Asterley Place. W chwili gdy Harry wprowadził ją do salonu i przedstawił ojcu, 

jego zamiary stały się jasne. Wszystko - każde spojrzenie, dotknięcie, każdy gest, każde 

słowo i każda myśl, które od tej chwili pojawiały się między nim a Lucindą - wszystko to 

podkreślało ten prosty fakt. Jednak ani razu podczas ich przechadzek po tarasie o zmierzchu, 

w trakcie niespiesznych przejażdżek po lesie i łąkach, podczas tych wszystkich godzin, które 

spędzili razem, Harry nie powiedział na ten temat ani słowa. 

Ani jej nie pocałował - co wprawiało ją w stan zniecierpliwienia. Mimo to nie mogła 

mu nic zarzucić - jego zachowanie było zachowaniem dżentelmena. W jej umyśle zakorzeniło 

się mocno podejrzenie, że zaleca się do niej - w sposób tradycyjny, zgodny z wszelkimi 

przyjętymi zasadami, z całą subtelną elegancją, na jaką mogło pozwalać mu jego 

doświadczenie. 

Co ją cieszyło, ale... 

- Jest taka piękna pogoda, że zapomina się, iż czas upływa. Obawiam się, że wkrótce 

powinniśmy wrócić do Londynu - powiedziała. 

background image

- Odwiozę was tam jutro po południu. 

- Jutro po południu? - powtórzyła zaskoczona. 

- O ile sobie przypominam, obiecaliśmy wszyscy być pojutrze wieczorem u lady 

Mickleham. Myślę, że Em będzie potrzebowała odpoczynku po podróży. 

- Rzeczywiście - potwierdziła Lucinda, która całkiem zapomniała o balu u lady 

Mickleham. - Chętnie pójdę na ten bal. Wydaje mi się, że od wieków nie wirowałam w tańcu 

w ramionach dżentelmena. 

- Cieszę się na twój powrót na sale balowe. 

- Naprawdę? - Lucinda spojrzała na niego z uśmiechem. - Nie sądziłam, że tak lubisz 

bale. 

- Nie lubię ich. 

- Więc co cię skłania do chodzenia na nie? - zapytała, patrząc na niego szeroko 

otwartymi oczami. 

Pewna uwodzicielka, pomyślał, a głośno powiedział: 

- Przypuszczam, że zrozumiesz to, gdy się tam znowu znajdziemy - odrzekł. 

Lucinda uśmiechnęła się blado. Zastanawiała się, czy on w rzeczywistości nie usiłuje 

skłonić jej do jakiegoś nierozważnego kroku, na przykład do tego, by odwiedziła go późnym 

wieczorem w jego pokoju. 

Sama zresztą myślała już o tym, jednak - choć z żalem -zrezygnowała z tego pomysłu. 

Inicjatywa nie należała już do niej. Przejął ją Harry, przywożąc ją tutaj. A ona nie była pewna 

ani jak mu ją odebrać, ani czy on pozwoli na odebranie jej sobie. 

- Jesteśmy na miejscu - odezwał się Harry i wskazał  ścieżkę ginącą w zielonym 

gąszczu. 

Podeszli bliżej. Harry odsunął zasłonę z różnych pnączy, wśród których było kwitnące 

kapryfolium, i odsłonił białe marmurowe stopnie prowadzące do chłodnej, oświetlonej 

przyćmionym światłem groty. 

Lucinda, oczarowana, przeszła pod jego ramieniem i weszła po stopniach do małej 

świątyni utworzonej przez marmurowe kolumny podtrzymujące kopułę, wyłożoną 

niebieskimi i zielonymi lśniącymi płytkami, na których niezliczonymi odcieniami, od turkusu 

po ciemną zieleń, igrało  światło słońca odbite od tafli jeziora. Winna latorośl i kwitnące 

kapryfolium poruszane łagodnym powiewem oplatały łuki, przez które widać było jezioro. 

- Pięknie tu. 

Gdy Lucinda oparła się o kolumnę z uśmiechem zadowolenia, Harry podszedł i stanął 

tuż obok. Jej wzrok pobiegł w kierunku okazałego domu znajdującego się na brzegu jeziora i 

background image

ogarnęła ją fala wspomnień. 

- Lubię bale - powiedziała, patrząc na Harry'ego - ale wiem, że gdybym miała 

uczestniczyć w nie kończących się rozrywkach eleganckiego towarzystwa w stolicy, 

musiałabym mieć możność powracania na wieś i spędzania czasu w ciszy i spokoju. Z 

rodzicami mieszkałam w wiejskim zaciszu, w starym domu w Hampshire, a potem, po ich 

śmierci, przeniosłam się na wrzosowiska w Yorkshire, które są przecież prawdziwym 

odludziem. 

- W głębi serca jesteś miłośniczką wiejskiego życia? -zapytał Harry i uniósł jej dłoń. - 

Naiwną? - Musnął wargami koniuszki jej palców. - Niewinną? - Przycisnął jej dłoń do warg. 

Lucinda zadrżała, nie starając się nawet tego ukryć. 

- I moją? - zapytał szeptem, po czym złożył na jej ustach długi i głęboki pocałunek. 

Lucinda odpowiedziała mu w jedyny sposób, jaki potrafiła: obejmując go za szyję i oddając 

pocałunek z żarliwością równą jego żarliwości. 

Harry pociągnął ją za kolumnę, gdzie ukryli się w cieniu. W małym pawilonie zaległa 

cisza... 

- Och, jaka śliczna grecka świątynia! Możemy tam wejść i ją obejrzeć? 

Wysoki głos Heather niósł się po wodzie. Harry i Lucinda oprzytomnieli. Harry 

pochylił  głowę, by po raz ostatni poczuć smak jej ust, a później cofnął  dłoń z jej piersi i 

szybko poprawił na niej suknię, zapinając guziki stanika. Ona natomiast poprawiła mu 

kołnierzyk i przygładziła wzburzone włosy. Trochę niezdarnie wyprostowała też jego krawat. 

Następnie, z uśmiechem na ustach, wyszła na stopnie, do których przybiła właśnie  łódka 

Heather i Geralda. 

- Witam was. Przyjemną mieliście przejażdżkę? 

Gerald podniósł na nią wzrok nieco zdziwiony. Gdy z cienia wynurzył się Harry, na 

jego twarzy pojawiło się wahanie. 

Harry tylko się uśmiechnął. 

- W samą porę, Geraldzie - powiedział. - Teraz my weźmiemy łódkę, a ty pokażesz 

pannie Babbacombe świątynię. Możecie wrócić pieszo. 

- O tak. Zróbmy tak. 

Heather wbiegła do świątyni. 

Gerald tymczasem patrzył jak zahipnotyzowany na mającą kształt  żołędzia złotą 

szpilkę u krawata Harry'ego. Szpilka wpięta była krzywo. Podniósł wzrok i napotkał 

znudzone spojrzenie, które, jak dobrze wiedział, oznaczało, że lepiej będzie, jeżeli usunie się 

bratu z drogi. 

background image

- Ach tak - powiedział. - Wrócimy pieszo. 

Po tych słowach skłonił się Lucindzie i pospieszył za Heather. 

Lucinda wsiadła do łódki, w której czekał już na nią Harry, i popłynęli. Harry, 

wiosłując, myślał o tym, że pragnie poślubić tę kobietę, a ona dała mu jasno do zrozumienia, 

że musi znać prawdę, wiedzieć, dlaczego on chce to uczynić. W ciągu ostatnich dni 

uświadomił sobie, że życzy sobie, by ona tę prawdę poznała. Zanim poprosi ją ponownie o 

rękę, wszystko między nimi zostanie do końca wyjaśnione. 

Na drugi dzień rano Lucinda otworzyła oczy i znalazła na poduszce pasową różę. 

Oczarowana, wyciągnęła rękę i wzięła delikatny kwiat. Gdy trzymała go dłoni, w kropelkach 

rosy drżących na jego płatkach załamywało się światło słońca. 

Zachwycona usiadła i odsunęła kołdrę. Tutaj, w Lester Hall, każdego ranka 

znajdowała taki wyraz hołdu gdzieś w swoim pokoju. 

Ale na poduszce...? 

Wciąż się uśmiechając, wstała. 

Piętnaście minut później znalazła się w pokoju śniadaniowym, gdzie przy stole czekał 

na nią Harry. Jego ojciec, inwalida na wózku, wstawał dopiero około dwunastej, a Em 

przyzwyczajona do miejskiego trybu życia, o jedenastej. Heather i Gerald natomiast 

poprzedniego wieczoru oznajmili, że rano udadzą się na konną przejażdżkę. Lucinda i Harry 

byli więc sami. 

- Dzień dobry. 

Lucinda, promiennie uśmiechnięta, podeszła do stołu i usiadła na krześle, które 

odsunął dla niej kamerdyner. Przy dekolcie miała pasową różę, której płatki tuliły się do jej 

piersi. Harry nie odrywał wzroku od Lucindy od chwili, gdy zjawiła się w pokoju. 

- Dzień dobry - odpowiedział i poruszył się na krześle. 

- Myślałem o tym, żeby przed naszym powrotem do miasta i odwiedzić stadninę. Czy 

zechcesz mi towarzyszyć i być m o -że odnowić znajomość z Thistledown? 

- To Thistledown jest tutaj? - zapytała Lucinda, sięgając po imbryk. 

Harry potwierdził skinieniem głowy i napił się kawy. 

- Czy stadnina znajduje się daleko? 

- Zaledwie o kilka mil drogi od domu. 

- Pojedziemy konno? 

- Nie, weźmiemy dwukółkę. 

Dwadzieścia minut później, wciąż ubrana w liliową suknię spacerową i z różą przy 

dekolcie, Lucinda siedziała obok Harry'ego w dwukółce. 

background image

- Nie spędzasz wiele czasu w Londynie? - zapytała. 

- Tak niewiele, jak to tylko możliwe. Jednak - dodał, krzywiąc się - prowadząc 

stadninę, człowiek musi się pokazywać wśród dżentelmenów z towarzystwa. 

- Ach... rozumiem - kiwnęła głową Lucinda. - Wbrew pozorom nie lubisz balów, 

rautów i przyjęć i nie dbasz o dobrą opinię w oczach dam. Właściwie... to nie rozumiem, 

czym zasłużyłeś sobie na taką złą reputację. A może... to tylko plotki? 

Harry popatrzył na nią tak, że zadrżała. 

- Swoją reputację, moja droga, zdobyłem sobie nie na salach balowych. 

To rzekłszy, popędził konie. 

Lucinda uśmiechnęła się do siebie. 

Wkrótce przyjechali na miejsce. Po obejrzeniu stajni i odwiedzeniu Thistledown, która 

z radością powitała Lucindę, oraz Cribba, który wygrał gonitwę w Newmarket, Harry, 

zamiast z powrotem do dwukółki, poprowadził Lucindę w stronę małego zagajnika. Przeszli 

przez niego ścieżką wijącą się wśród drzew i wyszli na otwartą przestrzeń, gdzie znajdowała 

się niewielka sadzawka pokryta nenufarami i obrośnięta trzcinami. 

- Należałoby ją oczyścić - zauważyła Lucinda. 

- Zabierzemy się w końcu i za nią - odrzekł Harry. 

Wzrok Lucindy pobiegł za jego wzrokiem - i Lucinda zobaczyła dom. Duży, 

zbudowany bez jednolitego planu, o dachu ze staromodnymi szczytami. Jego ściany były z 

jakiegoś miejscowego kamienia, a dach pokryty łupkiem. Wykuszowe okna na parterze były 

otwarte i wpuszczały do wnętrza letnie powietrze. Po jednej ze ścian pięła się róża o 

kremowych kwiatach. Przed domem rosły dwa ogromne dęby, rzucające cień na podjazd. 

Lucinda spojrzała pytająco na Harry'ego. 

- Czy to Lestershall? 

- Tak, to mój dom - odrzekł Harry i zrobił zapraszający gest ręką. - Wejdziemy? 

Gdy się zbliżyli, Lucinda zauważyła, że drzwi frontowe są uchylone. 

- Tak naprawdę to nigdy tu nie mieszkałem. Dom nieco podupadł. Zatrudniłem więc 

ludzi, żeby go doprowadzili do porządku. 

Gdy weszli na stopnie prowadzące do frontowych drzwi, pojawił się krzepki człowiek 

w skórzanym fartuchu cieśli. 

- Dzień dobry wielmożnemu panu - powiedział, a jego pogodną twarz rozjaśnił 

uśmiech. - Wszystko idzie świetnie, sam pan zobaczy. Zostało niewiele roboty. 

- Dzień dobry, Catchbrick. To jest pani Babbacombe. Jeżeli nie będzie to 

przeszkadzało waszym ludziom, to chciałbym ją oprowadzić po domu. 

background image

- Nie będzie to nikomu przeszkadzało, proszę pana. -Catchbrick ukłonił się Lucindzie, 

patrząc na nią ciekawie. -Już prawie skończyliśmy robotę. 

To mówiąc, cofnął się i gestem dłoni zaprosił ich do wnętrza. 

Lucinda, przestąpiwszy próg, znalazła się w zaskakująco przestronnym, prostokątnym 

holu. Białe, puste obecnie ściany były u dołu wyłożone dębową boazerią. Na środku, 

przykryty pokrowcem, stał okrągły stół. Światło wpadało tutaj przez duże okrągłe okno nad 

drzwiami. Schody, także dębowe, zaopatrzone w misternie rzeźbioną poręcz, prowadziły na 

górę, na podest z oknem, przez które, jak podejrzewała Lucinda, roztaczał się widok na ogród 

za domem. Od schodów w dwie strony biegły korytarze, z których ten po lewej stronie 

kończył się drzwiami obitymi zielonym rypsem. 

- Salon jest tutaj. 

Lucinda odwróciła się i zobaczyła, że Harry stoi w szeroko otwartych drzwiach. 

Salon okazał się również pokojem przestronnym, choć był mniejszy niż salon w 

rodzinnej rezydencji Lesterów. Miał duże okno z wykuszem, w którym znajdowała się ława 

do siedzenia oraz długi niski kominek z szerokim gzymsem. W kolejnym pokoju, w jadalni, 

podobnie jak w salonie, na samym środku stały zsunięte meble pokryte pokrowcami. Lucinda 

nie mogła się powstrzymać i uniosła róg jednego z pokrowców. 

- Niektóre meble trzeba będzie wymienić, jednak większość jest w dość dobrym stanie 

- odezwał się Harry. 

- W dość dobrym? - Lucinda odwinęła róg pokrowca okrywającego stary dębowy 

kredens. - Przecież to jest wspaniały mebel. I widać, że ktoś o niego dba, że go poleruje. 

- Robi to pani Simpkins. Jest tutaj gospodynią. Poznasz ją zaraz. 

Lucinda podeszła do jednego z otwartych okien i wyjrzała. Okno wychodziło na taras, 

który ciągnął się wzdłuż dwóch ścian domu. 

Stojąc w oknie salonu i patrząc na faliste trawniki i rabaty pełne wielobarwnych 

kwiatów przełomu wiosny i lata, Lucinda doznała głębokiego uczucia przynależności, 

poczuła się tak, jakby zapuszczała tutaj korzenie. Pomyślała,  że jest to miejsce, w którym 

mogłaby żyć i rozkwitać. 

- Te dwa pokoje oraz drugi salon, po otwarciu drzwi, tworzą pomieszczenie 

wystarczająco duże, by urządzić w nim bal. 

- Naprawdę? 

Harry potwierdził skinieniem głowy i wskazał jej gestem drogę. 

- Tędy idzie się do pokoju śniadaniowego. 

Okazało się, że dalej znajduje się jeszcze jeden pokój. Harry prowadził Lucindę przez 

background image

jasne, obecnie pozbawione mebli pokoje, w których ich kroki rozlegały się echem i do 

których przez duże okna wlewało się światło słońca. Lucinda zauważyła, że ściany, jedynie 

otynkowane, potrzebują jeszcze tapet, choć boazerie są doskonale wypolerowane. 

- Trzeba tu wszystko jeszcze poustawiać - powiedział Harry, wprowadzając ją do 

swego gabinetu będącego równocześnie biblioteką. 

W pokoju tym stały puste jeszcze półki na książki, a same książki zalegały w stosach, 

czekając na umieszczenie na półkach. 

- Firma, która ma to zrobić, pojawi się tutaj dopiero za kilka tygodni, więc jest jeszcze 

czas, by podjąć odpowiednie decyzje. 

Lucinda przyjrzała się Harry'emu uważnie, jednak zanim zdążyła coś powiedzieć, 

znaleźli się w pokoju o ładnym kształcie, którego szerokie okna wychodziły na ogród. Do 

tych okien zaglądały róże, tworząc urocze obramowanie dla pełnego zieleni widoku. 

Harry rozejrzał się naokoło i powiedział: 

- Nie zadecydowałem jeszcze, jakie ma być przeznaczenie tego pokoju. 

Lucinda zobaczyła na środku jakieś meble w pokrowcach, a jej uwagę zwróciły nowe 

półki stojące pod jedną ze ścian. Nadawały się one doskonale na księgi rachunkowe. Światło 

w pokoju było dobre - doskonałe dla kogoś, kto zajmowałby się księgowością oraz 

prowadzeniem korespondencji. 

Lucinda popatrzyła na Harry'ego z bijącym sercem i zapytała: 

- Czy rzeczywiście? 

- Tak - potwierdził i dodał: - A teraz chodź, poznam cię z Simpkinsami. 

Poprowadził ją do kuchni, gdzie panowała idealna czystość i gdzie na ścianach wisiały 

błyszczące rondle. Na środku znajdował się duży piec kuchenny. 

Przy stole siedziała para w średnim wieku. Na widok wchodzących wstali oboje. 

- Simpkins jest tutaj totumfackim, ma oko na wszystko. 

Jego wuj jest kamerdynerem mojego ojca. Simpkins, to jest pani Babbacombe. 

Mężczyzna ukłonił się nisko. 

- A to jest pani Simpkins, kucharka i gospodyni, bez której moje meble rozpadłyby się 

już w proch. 

Pani Simpkins, hoża, zażywna, rumiana matrona, dygnęła przed Lucinda, a potem 

zwróciła się do Harry'ego: 

- Dlaczego mnie pan nie zawiadomił wcześniej, paniczu Harry? Gdybym wiedziała, 

upiekłabym pszenne placuszki. 

- Jak możesz się domyślić - powiedział Harry do Lucindy - pani Simpkins była w 

background image

moim domu rodzinnym nianią. 

- Tak, tak, i pamiętam pana, paniczu Harry, w krótkich majteczkach. A teraz proszę 

zabrać panią na spacer, a ja tymczasem nastawię herbatę. Gdy państwo wrócicie, stół w 

ogrodzie będzie nakryty. 

- Nie chciałabym sprawiać... - zaczęła Lucinda, ale Harry jej przerwał: 

- Boję się trochę o tym mówić, moja droga, ale Marta Simpkins jest po prostu 

tyranem. Najlepiej jej się nie sprzeciwiać. - Wziął Lucindę pod ramię i poprowadził  ją w 

stronę drzwi. -Marto, pokażę teraz pani Babbacombe pokoje na górze. 

Schody prowadziły na małą galerię. 

- Nie ma tu portretów rodzinnych - objaśnił Harry. -Wszystkie znajdują się w rodowej 

rezydencji. 

- Jest tam twój portret? 

- Tak, został namalowany, kiedy miałem osiemnaście lat. 

Lucinda uniosła brwi, lecz, przypomniawszy sobie słowa lady Coleby, nic nie 

powiedziała. 

- To jest główny apartament. 

Harry otworzył podwójne drzwi w końcu galerii. Pokój znajdujący się za nimi był 

duży, wyłożony do połowy boazerią. Okno miał wykuszowe z ławą do siedzenia oraz bardzo 

duży kominek z rzeźbionym gzymsem. Na środku stało coś ogromnego przykrytego 

pokrowcem. Lucinda spojrzała na to coś ciekawie, lecz Harry, położywszy jej dłoń na 

plecach, poprowadził  ją przez przylegające garderoby. Gdy wrócili do głównej sypialni, 

powiedział: 

- W Lestershall nie ma oddzielnych sypialni dla męża i żony. Choć ciebie, oczywiście, 

to nie obchodzi - dodał, gdy Lucinda uniosła wzrok. 

A potem wskazał na tajemniczy obiekt przykryty pokrowcem. 

- To jest łóżko z baldachimem. 

Lucinda podeszła i zajrzała pod pokrowiec. Łóżko rzeczywiście miało brokatowy 

baldachim i dobrane do niego zasłony. 

- Jest ogromne - zauważyła. 

- Rzeczywiście, i ma swoją własną interesującą historię, jeżeli wierzyć opowieściom. 

- Jakim opowieściom? - zapytała Lucinda. 

- Ano takim, które mówią,  że pochodzi z czasów elżbietańskich, podobnie jak dom. 

Spały w nim wszystkie panny młode przywiezione do tego domu. 

- Nic w tym dziwnego. 

background image

Otrzepała dłonie z kurzu i pozwoliła się wyprowadzić na korytarz. Obejrzeli także 

sypialnie gościnne, do których wchodziło się z korytarza, a potem Harry pokazał jej schody, 

mówiąc: 

- Te schody prowadzą na poddasze. Znajdują się tam pokoje dziecinne, jak również 

mieszkanie Simpkinsów. Apartament dziecinny składa się z pięciu połączonych pokoi. Po 

dwóch stronach znajdują się sypialnie dla niani i guwernera, a obok sypialnie ich 

podopiecznych oraz, oczywiście, pokój szkolny. - Tu Harry rozejrzał się naokoło i dodał: - 

Zamierzam mieć dużą rodzinę. 

Lucinda spojrzała mu w oczy, zastanawiając się, jak może być tak bezczelny. 

Podchodząc do okna, zapytała: 

- Twoim celem, jak się domyślam, jest mieć trzech synów? 

- I trzy córki, dla równowagi - odrzekł Harry. 

Zdenerwowana własną reakcją - dziwnym ściskaniem w żołądku - Lucinda 

odchrząknęła. 

- Jest tu aż nadto miejsca nawet dla sześciorga dzieci. 

Myślała, że na tym zakończy się ich rozmowa na ten temat, ale Harry dodał: 

- Biorę też pod uwagę możliwość posiadania paru dodatkowych potomków, gdyby 

dzieci nie rodziły się w pożądanym . Przecież poczęcie dziecka określonej płci zależy od 

przypadku. 

Lucinda miała ochotę zapytać, czy żartuje. Jednak było w nim napięcie, które kazało 

jej dość do wniosku, że mówi poważnie. A skoro tak, to może mogliby wrócić do 

poprzedniego tematu... 

- No tak, a teraz chodźmy, bo pani Simpkins na pewno czeka już z herbatą i 

placuszkami - powiedział Harry. - Nie możemy sprawić jej zawodu. - Z niewinnym 

uśmiechem ujął Lucindę pod ramię i poprowadził  ją w kierunku drzwi. - Jest już prawie 

południe. Zaraz po posiłku będziemy musieli jechać. Dzisiaj wyruszamy do Londynu. 

Lucinda patrzyła na niego z niedowierzaniem. 

- Wiem, z jaką niecierpliwością oczekujesz powrotu do miasta i wszystkich tych 

walców w ramionach dżentelmenów. 

Lucinda była tak rozczarowana, że omal nie zaklęła. Gdyby nie była damą... 

Jednak była nią. Nie miała wyjścia, wsunęła rękę pod ramię Harry'ego i zaciskając 

usta, pozwoliła mu poprowadzić się na dół. 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

- Zrozumieliście wszystko? 

Siedząc za biurkiem w bibliotece, Harry bawił się piórem i wpatrywał w osobnika 

siedzącego na krześle po drugiej stronie biurka. A ten miał pospolitą fizjonomię, ubrany był w 

niechlujny przyodziewek, po którym poznać było można jedynie, że noszący go nie należy do 

dobrego towarzystwa. Czym się jednak zajmuje, nie sposób było wywnioskować. Ten były 

policjant, nazwiskiem Phineas Salter, mógł być wszystkim, i to właśnie zapewniało mu 

sukcesy w fachu, który wykonywał. 

- Tak, proszę pana - powiedział - mam sprawdzić, dlaczego panowie Earle Joliffe i 

Mortimer Babbacombe źle  życzą wdowie po stryju pana Babbacombe, pani Lucindzie 

Babbacombe. 

- I macie to zrobić dyskretnie. 

Harry spojrzał ostro na swojego rozmówcę. Salter pochylił głowę. 

- Naturalnie, proszę pana. Jeżeli ci dżentelmeni coś knują, to nie mogą się 

zorientować, że ich obserwujemy. Dopóki nie przyjdzie na to właściwa pora. 

- Właśnie - potwierdził Harry. - Chcę też podkreślić,  że nie chcemy, by pani 

Babbacombe zorientowała się, że mamy jakieś podejrzenia. Ani że jest jakikolwiek powód do 

prowadzenia takiego dochodzenia. 

Salter zmarszczył brwi. 

- Z całym szacunkiem, proszę pana, ale czy uważa pan, że to rozsądne? Z tego, co pan 

mi powiedział, wnioskuję, że ci ludzie zdolni są do postępków drastycznych. Czy nie lepiej 

by było ostrzec tę damę? 

- Gdyby chodziło o inną damę, taką, która poczułaby się zaszokowana i pozostawiła 

sprawę w naszych rękach, zgodziłbym się z wami. Jednakże pani Babbacombe nie jest osobą 

tego rodzaju. Założyłbym się,  że gdyby dowiedziała się o postępkach Mortimera 

Babbacombe, udałaby się do jego mieszkania, by zażądać wyjaśnień. I na dodatek udałaby się 

tam sama. 

Salter zrobił zakłopotaną minę. 

- Więc jest nieco naiwna? 

- Nie - zaprzeczył Harry zdecydowanie. - Ona po prostu nie potrafi przyznać, że jest 

słaba, a przeciwnie, wierzy we własną zdolność do wzięcia góry nad przeciwnikiem. - Wyraz 

twarzy Harry'ego stał się bardzo poważny. - Nie chciałbym,  żeby ta jej zdolność została 

background image

poddana próbie. 

- Oczywiście - kiwnął  głową Salter. - Z tego co słyszałem, ten Joliffe nie jest 

osobnikiem, z którym dama powinna mieć do czynienia. 

- Właśnie. - Harry wstał. Salter uczynił to samo, prostując krępą figurę. - Zameldujcie 

się, Salter, kiedy będziecie mieli jakieś wiadomości. 

- Oczywiście, proszę pana. Może pan na mnie polegać. 

Harry uścisnął mu dłoń. Dawlish, który, stojąc przy drzwiach, przysłuchiwał się 

rozmowie, wyprowadził go z pokoju. Harry podszedł do okna i, bawiąc się piórem, zapatrzył 

się w zamyśleniu na zieleń. 

Salter był jednym z nielicznych ludzi spoza towarzystwa, mających dostęp do lokali, 

w których bywali dżentelmeni. Jednak Harry zatrudnił go z innego względu. Salter był 

mianowicie byłym policjantem, który wsławiwszy się tym, że  ścigał  złodziei, korzystając z 

usług innych złodziei, musiał opuścić szeregi londyńskiej policji. Następnie wyrobił sobie w 

kręgach eleganckich dżentelmenów opinię człowieka, który potrafi z absolutną dyskrecją 

przeprowadzić śledztwo dotyczące różnych wątpliwych, nieraz nielegalnych postępków. 

A tego właśnie rodzaju sprawą było, zdaniem Harry'ego, zainteresowanie Mortimera 

Babbacombe'a losem Lucindy. 

Zająłby się tą sprawą samodzielnie, ale nie rozumiał motywów Mortimera. Nie mógł 

jednak pozostawić sprawy swemu biegowi, zwłaszcza że był przekonany, iż ma ona związek 

z incydentem na drodze prowadzącej do Newmarket. Postanowił więc postąpić ostrożnie i 

skorzystać z usług Saltera, który był znany z dyskrecji i sprawności w załatwianiu podobnych 

problemów. 

- No więc - odezwał się Dawlish, który już wrócił i zamknął za sobą drzwi - mamy 

niezły bigos, co? - Tu spojrzał na Harry'ego z ukosa. - Chce pan, żebym miał oko na panią 

Babbacombe? 

- To niezły pomysł - odrzekł Harry. - Jak przyjmie tę wiadomość jej stangret, ten 

Joshua? 

- Na pewno będzie zmartwiony. Harry zmrużył oczy. 

- A jej pokojówka, groźna Agata? 

- Ona będzie zmartwiona jeszcze bardziej. Jest taka opiekuńcza. .. Od czasu, gdy pan 

wywiózł panią z Asterley, zmieniła o panu zdanie. 

Harry uśmiechnął się. 

- Dobrze - powiedział - więc ją także wciągnij. Mam wrażenie, że pani Babbacombe 

powinno pilnować jak najwięcej osób. Na wszelki wypadek. 

background image

- Tak... nie ma sensu ryzykować. - Dawlish ruszył w stronę drzwi. - Zwłaszcza po 

tym, jak pan się tak napracował. 

Harry uniósł brwi. Chciał coś powiedzieć, ale Dawlisha już nie było. 

Napracował się? Harry zacisnął usta. Ze zrezygnowanym wyrazem twarzy zaczął 

wpatrywać się w zieleń za oknem. Najtrudniejsze jest jeszcze przed nim, ale wyznaczył już 

sobie marszrutę i postanowił nie zbaczać z drogi. 

Gdy jeszcze raz się oświadczy, nie może być wątpliwości co do tego, czyją kocha. 

- Właśnie sobie przypomniałem. - Dawlish zajrzał do gabinetu. - Dziś wieczorem 

jesteśmy u lady Mickleham. Czy mamy z Joshuą przygotować powozy? 

Harry kiwnął głową. Niebo za oknem było cudownie błękitne. 

- Zanim to zrobisz, zaprzęgnij siwki. 

- Wybiera się pan na przejażdżkę? 

- Tak. - Harry przybrał smutną minę. - Po parku. 

Kwadrans później Fergus otworzył przed nim drzwi domu lady Hallows. Harry 

wręczył mu rękawiczki i zdjął płaszcz. 

- Spodziewam się, że moja ciotka odpoczywa? 

- Rzeczywiście, proszę pana. Jaśnie pani położyła się godzinę temu. 

- Nie będę jej przeszkadzał. Chcę się zobaczyć z panią Babbacombe. 

- Ach. - Fergus zrobił zakłopotaną minę. - Obawiam się, proszę pana, że pani 

Babbacombe jest zajęta. Znajduje się w saloniku, który jest teraz jej gabinetem... wraz z 

pewnym panem. To znaczy panem Mabberlym, który, o ile wiem, jest jej pracownikiem. 

- Rozumiem - powiedział Harry i dodał, odprawiając Fergusa gestem dłoni: - Nie ma 

potrzeby mnie anonsować. 

Z tymi słowy wszedł na górę po schodach. Gdy znalazł się w korytarzu, przyśpieszył 

kroku. Zatrzymał się z ręką na klamce. Ze środka dobiegały głosy. 

Harry, ze srogim wyrazem twarzy, otworzył drzwi. 

Lucinda siedziała na szezlongu z otwartą księgą rachunkową na kolanach. A ponad jej 

ramieniem pochylał się młody, spokojnie ubrany dżentelmen, spoglądając na liczby, które mu 

wskazywała. 

- Nie spodziewałam się ciebie - powiedziała Lucinda na widok Harry'ego. 

- Dzień dobry - odrzekł Harry. 

- Rzeczywiście, jest dobry. - Spojrzenie Lucindy było ostrzegawcze. - Sądzę,  że 

mówiłam ci o panu Mabberlym, który jest moim agentem. Pomaga mi prowadzić gospody. 

Oto pan Mabberly, a to jest pan Lester. 

background image

Młody człowiek z lekkim wahaniem wyciągnął rękę. Harry uścisnął ją i natychmiast 

zwrócił się do Lucindy: 

- Czy długo ci to zajmie? 

- Jeszcze co najmniej pół godziny. 

Pan Mabberly poruszył się i popatrzył nerwowo najpierw na Lucindę, a potem na 

Harry'ego. 

- Yyy, może... 

- Musimy jeszcze sprawdzić rachunki gospód w Edynburgu - oznajmiła Lucinda, 

zamykając ciężką księgę leżącą na jej kolanach. Pan Mabberly pospieszył uwolnić ją od niej. 

- To tamta księga, ta trzecia. - Lucinda podniosła wzrok na Harry'ego. - Może... 

- Zaczekam. 

Harry podszedł do najbliższego krzesła i usiadł. Lucinda obserwowała go, nie mając 

odwagi się uśmiechnąć. Kiedy Anthony Mabberly powrócił, zajęła się trzema edynburskimi 

gospodami. 

Gdy to czyniła, Harry obserwował Mabberly'ego. W pięć minut zorientował się, że nie 

ma się czym niepokoić. Pan Mabberly traktował swoją pracodawczynię jak boginię, ale było 

to spowodowane jej biegłością w sprawach zawodowych, a nie jej osobistym urokiem. 

Harry odprężył się więc, wyciągnął nogi i jego wzrok pobiegł w stronę tej, która 

stanowiła najważniejszy przedmiot jego zainteresowania. 

Lucinda z ulgą wyczuła, że Harry przestał być taki spięty. Gdyby okazało się, że nie 

jest w stanie zaakceptować faktu, że ona musi mieć do czynienia z ludźmi typu Anthony'ego 

Mabberly'ego i że w ogóle musi prowadzić swoją firmę, to wkrótce doszłoby do pojawienia 

się poważnych przeszkód na ich wspólnej drodze. Gdy, czekając, aż pan Mabberly przyniesie 

jej ostatnią księgę, spojrzała na Harry'ego, zobaczyła, że patrzy na nią spokojnie, wzrokiem 

nieco znudzonym. 

Lucinda wróciła do pracy i szybko ją zakończyła. Pan Mabberly wycofał się bez 

ociągania, ale i bez zbytniego pośpiechu. Gdy drzwi się za nim zamknęły, Lucinda 

powiedziała: 

- Mam nadzieję, że nie chcesz mi oznajmić, że w moich posiedzeniach sam na sam z 

panem Mabberlym jest coś niestosownego? Przecież nie można go w żadnym wypadku uznać 

za człowieka niebezpiecznego. 

- Przyszedłem, żeby cię przekonać do przejażdżki po parku. 

- Po parku? - zdziwiła się Lucinda, której Em powiedziała,  że Harry bardzo rzadko 

pojawia się w parku w godzinach modnych promenad. 

background image

- Pomyślałem, że może się nudzisz i chcesz pobyć na świeżym powietrzu. Na balach u 

lady Mickleham jest zwykle bardzo dużo ludzi. 

Lucinda przyjrzała się uważnie jego twarzy, lecz nic z niej nie wyczytała. 

- Być może jest to dobry pomysł. 

- Bez wątpienia. Zaczekam na dole, a ty weź płaszcz i kapelusz. 

Dziesięć minut później siedzieli już w kariolce. Lucinda, co prawda, wciąż nie bardzo 

rozumiała, o co chodzi, ale nie widziała powodu, dla którego miałaby sobie odmówić 

towarzystwa Harry'ego. Gdy wjechali już do parku, Harry powiedział: 

- Żałuję, moja droga, ale ponieważ moje konie są bardzo płochliwe, nie będziemy się 

zatrzymywać i gawędzić z ludźmi. 

Lucinda, która dotychczas rozglądała się naokoło, podniosła na niego pytający wzrok. 

- Naprawdę? Skoro nie będziemy gawędzić, to po co tutaj przyjechaliśmy? 

- Po to, żeby widzieć i być widzianymi. To oczywiste. 

Zresztą to, jak sądzę, było jak świat światem celem modnych promenad. 

- Ach - powiedziała Lucinda i uśmiechnęła się do niego promiennie, gdyż to, że siedzi 

obok niego w słońcu i patrzy, jak on powozi, wystarczało jej zupełnie. 

Jechali aleją, wzdłuż której stały powoziki i landa matron z dobrego towarzystwa. 

Lady Sefton, otoczona swoim dworem, skinęła na ich widok głową i pomachała dłonią. 

Pozdrowiły ich także lady Somercote i pani Wyncham, a hrabina Lieven zaszczyciła ich 

uważnym spojrzeniem i wdzięcznym pochyleniem głowy. 

- Ma tak sztywną szyję,  że tylko czekam, aż jej ona pęknie z trzaskiem - zauważył 

ironicznie Harry. 

Lucinda z trudem powstrzymała się od śmiechu. Za kolejnym zakrętem natknęli się na 

księżnę Esterhazy, a ta otworzyła szeroko oczy, po czym uśmiechnęła siei skinęła głową. 

Lucinda odwzajemniła się jej uśmiechem, lecz w głębi ducha zasępiła się. Po chwili 

zapytała: 

- Czy często jeździsz z damami po parku? 

- Od niedawna nie - odrzekł Harry, popędzając konie. Lucinda zmrużyła oczy. 

- „Od niedawna", to znaczy od kiedy? 

Harry wzruszył tylko ramionami, wpatrując się w końskie uszy, i nie odpowiedział. 

- Czy nie od czasu lady Coleby? - zapytała, przyglądając mu się uważnie. 

Harry odezwał się dopiero po chwili. 

- Ona wtedy nazywała się Millicent Pane. 

Przypomniał sobie tamte czasy. Myślał o niej wtedy „Millicent Lester". Spojrzał na 

background image

kobietę siedzącą u jego boku, jak zwykle ubraną na niebiesko, z miękkimi lokami 

okalającymi bladą twarz. O ileż lepiej brzmi „Lucinda Lester" - te słowa mają w sobie jakąś 

równowagę, jakąś melodię. 

Uśmiechnął się nieznacznie, czego Lucinda, patrząca w zamyśleniu przed siebie, nie 

zauważyła. 

Gdy wyjechali z części parku najbardziej uczęszczanej przez członków eleganckiego 

towarzystwa, Harry dołączył do szeregu powozów, mających zawrócić. 

- Jeszcze raz wystawimy się na spojrzenia, a potem odwiozę cię do domu. 

Lucinda spojrzała na niego zaskoczona, ale nic nie powiedziała. Wyprostowała się 

tylko i przywołała na usta uśmiech. 

Tym razem, jadąc w przeciwnym kierunku, napotkali inne twarze, z których wiele, jak 

zauważyła Lucinda, przybierało wyraz zdumienia. Ponieważ jednak znajdowali się w ruchu, 

nie miała czasu na analizowanie reakcji, które zdawał się wywoływać ich widok. Jednak 

reakcja lady Jersey nie wymagała analizy. 

Dama ta, spoczywająca na poduszkach w swoim powoziku i mierząca otoczenie 

świdrującym spojrzeniem, na widok kariolki Harry'ego wyprostowała się gwałtownie na 

siedzeniu. 

- Wielkie nieba! - oznajmiła dramatycznym tonem. - Nie spodziewałam się,  że 

doczekam tego dnia! 

Harry popatrzył na nią wrogo, ale łaskawie pochylił głowę. 

- Sądzę, że znasz panią Babbacombe? - powiedział. 

- Ależ oczywiście! - Lady Jersey pomachała Lucindzie dłonią. - Spotkamy się w 

najbliższą środę, moja droga. 

Lucinda uśmiechnęła się czarująco, ale poczuła ulgę, gdy się oddalili. Po chwili Harry 

popędził konie. 

- To była bardzo krótka przejażdżka - zauważyła Lucinda, gdy pozostawili już za sobą 

bramę. 

- Być może bardzo krótka, ale wystarczająco długa dla naszych celów. 

Harry powiedział to tonem nie zachęcającym do dalszych pytań czy uwag. Lucinda 

zasępiła się w duchu. Naszych celów, pomyślała, a jakie one są? 

Wciąż się nad tym zastanawiała, gdy wieczorem - ubrana w jedwabną suknię, błękitną 

o hiacyntowym odcieniu -schodziła po schodach przed udaniem się na bal do lady 

Mickleham. Bezustanne wyczekiwanie na oświadczyny Harry'ego sprawiało,  że jej 

cierpliwość była już na wyczerpaniu. Nie wątpiła,  że Harry oświadczy jej się ponownie, 

background image

jednak coraz bardziej martwiło ją to, że tak z tym zwleka. Była już prawie na dole, gdy 

napotkała spojrzenie zielonych oczu. 

- Co ty tu robisz? - zapytała zdziwiona. 

Harry, jak zwykle ubrany w elegancką czerń połączoną z nieskazitelną bielą, 

uśmiechnął się nieznacznie. 

- Jestem tutaj - poinformował  ją powściągliwie - po to, by towarzyszyć tobie, Em i 

Heather do lady Mickleham. 

To powiedziawszy, podszedł bliżej i podał jej dłoń. 

- Nie wiedziałam, że uważasz, iż potrzebna nam eskorta, gdy udajemy się na bal. 

Twarz Harry'ego miała wyraz nieprzenikniony, gdy pomagał Lucindzie zejść z 

najniższych stopni schodów. 

W tej chwili otworzyły się drzwi w końcu holu i ukazała się w nich Agata z 

wieczorowym płaszczem Lucindy przewieszonym przez rękę. Zmierzyła wzrokiem Harry'ego 

i kiwnęła mu głową mniej wrogo, niż to miała kiedyś w zwyczaju. 

Lucinda odwróciła się, a Harry włożył jej aksamitny płaszcz na ramiona. Gdzieś na 

górze otworzyły się i zamknęły jakieś drzwi i rozległ się głos Heather. 

Lucinda wiedziała,  że gdyby uciekła się teraz do uprzejmych frazesów, Harry 

wykręciłby się od odpowiedzi. Zaczerpnęła więc powietrza i zapytała prosto z mostu. 

- Dlaczego? 

Przez chwilę patrzył jej w oczy, a zaraz potem odwrócił wzrok. Na jego twarzy 

pojawił się wyraz, co do którego nie była w stanie zadecydować, czy jest uśmiechem, czy 

grymasem. 

- Okoliczności - zaczął cichym głosem - okoliczności się zmieniły. - Nieprawdaż? 

Lucinda popatrzyła mu w oczy, nic nie mówiąc. Nie chciała zaprzeczać, ale czy 

okoliczności zmieniły się naprawdę? Nie była już tego taka pewna. 

Po schodach zbiegła Heather, a za nią ukazała się Em. Lucinda- nie mogła już o nic 

więcej zapytać. Krótka podróż do rezydencji lady Mickleham upłynęła przy 

akompaniamencie paplaniny Heather i wspomnień Em. Lucinda milczała. Milczał też Harry 

siedzący w ciemnym kącie powozu. 

Na zatłoczonych schodach rezydencji nie było okazji do rozmowy. Lucinda witała 

znajomych  świadoma ciekawskich spojrzeń kierowanych w stronę towarzyszącego im 

Harry'ego, który, jak zwykle, zachowywał się z obojętną grzecznością. Gdy jednak zbliżali się 

do gospodarzy, szepnął do Lucindy bardzo cicho: 

_ Zatańczę z tobą walca przed kolacją i poprowadzę cię do stołu. 

background image

Jak przewidział Harry, w rezydencji panował wielki ścisk. _ Co za tłok - powiedziała 

Lucinda. 

- Zawsze tak jest przed końcem sezonu - zauważyła Em. 

- Potem wszyscy wyjeżdżają na wieś. 

Lucinda omal nie westchnęła na myśl o wsi - o grocie nad jeziorem w Lester Hall i o 

spokoju panującym w majątku Harry'ego. 

- Zostało jeszcze tylko kilka tygodni - wtrąciła Heather - Wykorzystajmy je jak 

najlepiej. - Tu spojrzała na Lucindę. - Czy już zadecydowałaś, gdzie spędzimy lato? 

- Ach... 

- Śmiem twierdzić, że twoja macocha uważa, że jeszcze za wcześnie na takie decyzje - 

odezwał się Harry. 

- O! - powiedziała Heather, jak się zdawało, całkiem zadowolona z tego braku 

odpowiedzi. 

Em znalazła miejsce na szezlongu obok lady Sherringbourne i zaraz obie pogrążyły się 

w rozmowie. 

Lucinda obróciła się i przekonała,  że jest otoczona swoim dworem, który, jak 

natychmiast ją poinformowano, czekał z zapartym tchem na jej powrót na sale balowe. 

- Nie było pani przez cały tydzień. Byliśmy z tego powodu niepocieszeni - oznajmił 

pan Amberly z życzliwym uśmiechem. 

- Rozumiem panią - dodał pan Satterly. - Podczas balów panuje taki ścisk. Naprawdę 

można mieć ich dosyć. Prawda, Lester? - zapytał, patrząc ironicznie na Harry'ego. 

- Rzeczywiście - odrzekł Harry. 

Reszta jej dworu stała przed nimi, tworząc mały krąg. 

- A dokąd pani wyjechała na odpoczynek, droga pani? 

Na wieś czy nad morze? 

To nieuniknione pytanie sformułował oczywiście lord Ruthven. Uśmiechnął się przy 

tym do Lucindy zachęcająco, a ona wyczuła w tym uśmiechu lekką złośliwość. 

- Na wieś - odparła łaskawie, a potem podkuszona przez jakiegoś diabła, działającego, 

tego była pewna, w związku z czujną obecnością Harry'ego, dodała: - Moja pasierbica i ja 

towarzyszyłyśmy lady Hallows, która złożyła wizytę w Lester Hall. 

Ruthven otworzył szeroko oczy. 

- W Lester Hall? - powtórzył i powoli przeniósł wzrok na twarz Harry'ego, a potem 

uniósł brwi. - Zauważyłem, mój drogi, że przez tydzień nie było cię w stolicy. Chciałeś 

odzyskać siły po szaleństwach miejskiego życia? 

background image

- Oczywiście - odparł Harry ze zwykłym u siebie spokojem. - A poza tym 

towarzyszyłem mojej ciotce i jej gościom podczas tej wizyty. 

- Ach tak, oczywiście - zgodził się Ruthven, a potem zwrócił się do Lucindy: - Czy 

Harry pokazał pani grotę nad jeziorem? 

- W istocie. A także gloriettę na wzgórzu. Widoki były urocze. 

- Widoki? - Lord Ruthven wyglądał na oszołomionego. - Ach tak, widoki. 

Harry zacisnął  zęby, ale nic nie powiedział. Jedynie jego spojrzenie obiecywało 

zemstę, na zignorowanie czego mógł sobie pozwolić jedynie Ruthven, jeden z jego 

najstarszych przyjaciół. 

Ku uldze Lucindy zagrano walca. Posypały się liczne propozycje od dżentelmenów, 

jednak Lucinda nie chciała tańczyć z nikim prócz Harry'ego, który dojrzał jej zapraszające 

spojrzenie i ujął ją pod ramię. 

- Ufam, moja droga, że ten walc będzie mój - powiedział. 

Wirowali, patrząc sobie w oczy, w doskonałym porozumieniu bez słów. Sala balowa 

była zatłoczona, lecz Lucinda czuła się całkiem bezpieczna w ramionach Harry'ego, 

wiedziała, że gdyby jej coś zagrażało, wystarczyłoby przysunąć się bliżej, a on by ją ochronił. 

Walc zakończył się zbyt szybko. Lucinda z ociąganiem odsunęła się i wzięła 

Harry'ego pod ramię, a on odprowadził ją do jej dworu. Zanim jednak ją zostawił, szepnął jej 

do ucha: 

- Jeżeli nie chcesz tańczyć, to po prostu powiedz, że jesteś zmęczona. 

Lucinda była mu bardzo wdzięczna za tę radę. Wymówka została przyjęta ze 

zrozumieniem, a w miarę upływu czasu zaczęła podejrzewać, że jej wierni dworzanie również 

nie bardzo mają ochotę tańczyć w tak zatłoczonej sali. 

Harry przez cały wieczór nie odstępował Lucindy na krok. Tkwi! u jej boku 

nieruchomy i milczący. Lucinda powitała walca przed kolacją z pewną ulgą. Zatańczyła go z 

Harrym, a gdy się skończył, Harry poprowadził ją do sali, w której podawano posiłek. Zanim 

się zdążyła zorientować, siedziała z nim przy dwuosobowym stoliku zasłoniętym dwiema 

palmami w donicach. Przed sobą miała kieliszek szampana i talerz pełen przysmaków. Harry 

siedział w swobodnej pozie. 

- Czy zauważyłaś - zapytał, kosztując homara - perukę lady Waldron? 

Lucinda zaśmiała się cicho. 

- Omal jej nie spadła. - Lucinda upiła łyk szampana, oczy jej błyszczały. - Pan Anstey 

musiał ją złapać i umieścić na właściwym miejscu. 

Ku zachwytowi Lucindy Harry spędził z nią całe pół godziny, bawiąc ją rozmową. 

background image

Opowiadał anegdotki, sypał powiedzonkami, od czasu do czasu robił ironiczne uwagi o 

innych uczestnikach balu. Po raz pierwszy miała go dla siebie w takim nastroju i cieszyła się 

tym. 

Dopiero gdy po kolacji odprowadził  ją do sali balowej, zastanowiła się, co 

spowodowało ten jego dobry nastrój. Czy też, co sprawiło, że tak ją czarował. 

W sali balowej konwersacja toczyła się pod dyktando Harry'ego, nie zbaczając ani na 

jotę z drogi poprawności. Po jakimś czasie Lucinda stłumiła ziewanie i zwróciła się do 

Harry'ego: 

- Robi się tutaj bardzo gorąco, nieprawdaż? 

- Rzeczywiście - powiedział Harry - czas iść do domu. 

Gdy zaczął się rozglądać, szukając Em i Heather, Lucinda pozwoliła sobie na ciche 

prychnięcie. Chciała,  żeby wyszedł z nią na taras. Zobaczyła z daleka Em pogrążoną w 

rozmowie z jakąś dostojną wdową, a także Heather gawędzącą z przyjaciółmi. 

- Ach... - powiedziała - może wytrzymam jeszcze z pół godzinki, jeżeli dostanę 

szklankę wody. 

Pan Satterly natychmiast ofiarował się z pomocą i zniknął w tłumie. 

Harry popatrzył na Lucindę pytająco. 

- Jesteś pewna? 

- Najzupełniej - odrzekła ze słabym uśmiechem. 

W dalszym ciągu jego zachowanie cechowała uparta poprawność, co - jak 

uświadomiła sobie Lucinda, gdy tłum zmalał i zaczęła zdawać sobie sprawę z ciekawskich 

spojrzeń rzucanych w ich stronę - nie było w jego wypadku równoznaczne z ostrożnością. 

Ta obserwacja spowodowała, że się zasępiła. 

Jej zasępienie pogłębiło się, gdy jechali już do domu powozem Em. Ze swego miejsca 

Lucinda przyglądała się twarzy Harry'ego oświetlonej światłem księżyca i nagłymi błyskami 

latarni ulicznych. 

Siedział z zamkniętymi oczami. Rysy jego twarzy cechowało nie tyle odprężenie, ile 

brak wyrazu. Usta, zaciśnięte, tworzyły prostą kreskę. Była to twarz człowieka, który ze 

swoimi emocjami zdradza się bardzo rzadko. 

Lucinda poczuła ukłucie w sercu. 

Eleganckie towarzystwo było  środowiskiem Harry'ego. Znał wszystkie niuanse 

zachowań w tym środowisku, wiedział, jak zinterpretowany zostanie każdy gest. W 

zatłoczonych salach balowych był u siebie. Podobnie jak w Lester Hall, także tutaj 

kontrolował sytuację. 

background image

Lucinda poruszyła się na siedzeniu i, podparłszy głowę dłonią, zaczęła przyglądać się 

uśpionym domom za oknem powozu. 

Nie czując na sobie jej wzroku, Harry otworzył oczy. Przyjrzał się jej profilowi, 

dobrze widocznemu w świetle księżyca. Na jego ustach pojawił się leciutki uśmieszek. 

W tym samym czasie w mieszkaniu Mortimera Babbacombe'a przy Great Portland 

Street odbywało się pewne spotkanie. 

- No jak, dowiedziałeś się czegoś? - zapytał Joliffe wchodzącego do pokoju Brawna i 

zmierzył go groźnym spojrzeniem. 

Brawn był zbyt młody, by zwrócić na nie uwagę. Zajmując krzesło przy stole, wokół 

którego siedzieli już Joliffe, Mortimer i Scrugthorpe, uśmiechnął się szeroko. 

- Tak, dowiedziałem się coś niecoś. Rozmawiałem z pokojówką. Powiedziała mi to i 

owo, zanim ten stajenny z żółtymi włosami kazał jej iść... 

- Do kroćset, mów! - ryknął na niego Joliffe. - Co, u diabła, się wydarzyło? 

Brawn spojrzał na niego nie tyle przestraszony, co zdziwiony. 

- No, ta dama pojechała wtedy na wieś, tak jak pan planował. Okazuje się, że trafiła 

nie do tego domu, co trzeba, to znaczy trafiła do Ixster Hall. A następnego dnia pojechali tam 

za nią wszyscy. Pokojówka mówi, że myślała, że to było zaplanowane. 

- Do kroćset diabłów! - Joliffe pociągnął duży haust porteru. - Nic dziwnego, że nikt z 

tych, co pojechali do Asterley, jej tam nie widział. Myślałem,  że są tacy dyskretni, a 

tymczasem jej tam wcale nie było! 

- Na to wygląda. - Brawn wzruszył ramionami. - I co teraz? 

- Teraz przestaniemy się patyczkować i ją porwiemy. -Scrugthorpe podniósł  głowę 

znad kufla. - Mówiłem od początku,  że to jedyny sposób, tylko dzięki temu możemy mieć 

pewność. Cały ten plan, całe to czekanie, że rozpustnicy zrobią za nas robotę, zdał się na nic. 

Joliffe popatrzył groźnie na Scrugthorpe'a. Ten zmieszał się nieco, jednak dodał: 

- Tak przynajmniej myślę. 

- Hm - zastanowił się Joliffe. - Zaczynam się z tobą zgadzać. Wygląda na to, że 

będziemy musieli sami zacząć działać. 

- Ale... Ja myślałem... - odezwał się Mortimer i zamilkł, gdy Joliffe i Scrugthorpe 

skierowali na niego wzrok. 

- Co takiego? - zapytał Joliffe. 

Mortimer poczerwieniał. 

- No, chodzi o to, że... jeżeli coś zrobimy sami, to czy ona... no, czy ona się nie 

zorientuje? 

background image

- Oczywiście,  że się zorientuje. To nie znaczy, że będzie się spieszyła z 

zadenuncjowaniem nas. Nie będzie jej do tego spieszno po tym, jak Scrugthorpe się na niej 

zemści. 

- Tak, tak. - Czarne oczy Scrugthorpe'a zabłysły. - Zostawcie to mnie. Już moja w tym 

głowa, żeby jej nie było spieszno mówić. 

To rzekłszy, powrócił do piwa. Mortimer patrzył na niego z rosnącym przerażeniem. 

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz skulił się pod spojrzeniem Joliffe'a. Po chwili 

jednak wymamrotał: 

- Musi być jakiś inny sposób. 

- Być może. - Joliffe opróżnił kufel i sięgnął po dzban. - Nie mamy jednak czasu na 

dalsze skomplikowane intrygi. 

- Czasu? - zdziwił się Mortimer. 

- Tak, czasu! - warknął Joliffe. 

Mortimer zbladł, a oczy rozbiegały mu się jak przerażonemu królikowi. Joliffe 

powściągnął złość. Uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział: 

- Nie martw się, po prostu zostaw wszystko Scrugthorpe'owi i mnie. Kiedy ci 

powiemy, zrobisz to, co trzeba, i wszystko będzie dobrze. 

Nagle do rozmowy włączył się Brawn: 

- Ja też myślałem,  że trzeba zmienić plan. Pokojówka powiedziała mi, że ta dama 

spodziewa się  oświadczyn. Więc skoro ma wyjść za mąż, to nie można chyba robić z niej 

dziwki? 

- Co? - wrzasnął Joliffe. - Ona ma wyjść za mąż? Brawn kiwnął głową. 

- Tak mówiła pokojówka. 

- Za kogo? 

- Za jakiegoś eleganta nazwiskiem Lester. 

- Harry Lester? - Joliffe uspokoił się. - Jesteś pewien, że pokojówka się nie myli? 

Harry Lester to nie jest człowiek skłonny do żeniaczki. 

Brawn wzruszył ramionami, a po chwili dodał: 

- Dziewczyna mówiła,  że ten Lester przyjechał dzisiaj, żeby zabrać  tę damę na 

przejażdżkę po parku. 

Joliffe wlepił w niego wzrok, tracąc pewność co do swojej opinii o Harrym. 

- Po parku? - powtórzył. 

Brawn kiwnął tylko głową i dalej sączył piwo. 

Gdy Joliffe odezwał się znowu, jego głos był ochrypły: 

background image

- Musimy szybko działać. 

- Szybko? - Scragthorpe podniósł wzrok. - Jak szybko? 

- Zanim ona wyjdzie za mąż. Najlepiej zanim przyjmie oświadczyny. Niepotrzebne 

nam komplikacje prawne. 

Mortimer zmarszczył brwi. 

- Komplikacje? 

- Tak, do diabła! - warknął Joliffe. - Jeżeli ta przeklęta kobieta wyjdzie za mąż, opiekę 

nad jej pasierbicą przejmie jej mąż. A jeżeli Harry Lester weźmie lejce w swoje ręce, nie 

dostaniemy ani grosza ze spadku twojej kuzynki. 

Mortimer wytrzeszczył oczy. 

- O! - powiedział tylko. 

- Tak - o! A skoro już o tym mowa, to mam dla ciebie wiadomość, która doda ci 

odwagi. Jesteś mi winien pięć tysięcy, mam twój weksel. Pożyczyłem tę sumę, wraz z pewną 

inną, od człowieka, który bierze określony procent za każdy dzień. Razem jesteśmy mu winni 

dwadzieścia tysięcy. Jeżeli wkrótce nie zwrócimy tego długu, on z nas go wyciśnie. -Joliffe 

przerwał, pochylając się w stronę Mortimera, a potem dodał: - Czy to jest dla ciebie jasne? 

Mortimer był tak przerażony, że nie mógł nawet kiwnąć głową. 

- No to - odezwał się Scrugthorpe, odsuwając pusty kufel - wygląda na to, że 

powinniśmy coś zaplanować. 

Joliffe postukał paznokciem w blat stołu. 

- Potrzebna nam będzie informacja. 

Spojrzał na Brawna, ale chłopak pokręcił głową. 

- To na nic. Pokojówka nie zechce ze mną gadać. Natarł jej uszu ten stajenny. A nie 

znam nikogo innego.. 

Joliffe zmrużył oczy. 

- A inne kobiety? Brawn prychnął. 

- Jest ich kilka, ale im nawet pan nie rozwiązałby języków. 

- Do diabła! - Joliffe z roztargnieniem pociągnął  łyk porteru. - Dobrze - odstawił 

gwałtownie kufel. - Jeżeli taka jest jedyna droga, to nią pójdziemy. 

- Jaka to droga? - zapytał Scrugthorpe. 

- Będziemy ją obserwować przez cały czas, w dzień i w nocy. Przygotujemy się i 

będziemy w pogotowiu. Złapiemy ją, kiedy tylko los da nam szansę. 

Scrugthorpe kiwnął głową. 

- Dobra, ale jak się za to weźmiemy? 

background image

Mortimer skulił się na krześle. 

Joliffe z pogardliwym prychnięciem odwrócił się do Scrugthorpe'a. 

- Posłuchajcie - powiedział. 

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

Pięć dni później, wieczorem, Mortimer Babbacombe stał w cieniu bramy na King 

Street i obserwował wejście domu po przeciwległej stronie ulicy. Po schodach wchodziła 

właśnie wdowa po jego stryju. 

- No cóż - powiedział, sam nie wiedząc, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie - Już 

weszła... nie ma co obserwować dalej. 

- Przeciwnie - syknął Joliffe, który w ciągu ostatnich pięciu dni utracił dotychczasową 

ogładę. - Wejdziesz tam, Mortimerze, i będziesz ją dokładnie obserwował. Chcę wiedzieć 

wszystko - z kim tańczy, kto przynosi jej lemoniadę -wszystko! - Joliffe wlepił  świdrujące 

spojrzenie w twarz Mortimera. - Czy to jest dla ciebie jasne? 

Mortimer potulnie skinął głową. 

- Nie rozumiem, co to może dać - powiedział. 

- Nie musisz wcale rozumieć. Po prostu rób, co ci każę, i spróbuj odzyskać trochę 

swego dawnego entuzjazmu. Pamiętaj, stryj powierzył opiekę nad twoją kuzynką  młodej 

kobiecie. Uczynił to, pomijając ciebie, a to jest obraza dla ciebie jako mężczyzny. 

- No tak... - zgodził się Mortimer. 

- Właśnie. A kim jest Lucinda Babbacombe? Przecież to tylko ładna buzia, na tyle 

sprytna, że oszukała twojego stryja. 

- To prawda. - Mortimer kiwnął  głową. - Ja nie mam nic przeciwko niej, ale każdy 

widzi,  że stryj Charles postąpił niesprawiedliwie, zostawiając jej całą gotówkę, a mnie 

bezużyteczną ziemię. 

Joliffe uśmiechnął się do siebie. 

- Masz rację. Starasz się tylko wyrównać doznaną krzywdę. Pamiętaj o tym. - Klepnął 

Mortimera po ramieniu wskazał mu wejście po przeciwnej stronie ulicy. - A teraz idź, będę 

czekał na wiadomości w twoim mieszkaniu. 

Mortimer kiwnął głową i prostując ramiona, poszedł tam, gdzie mu kazał iść Joliffe. 

W  środku, w oświetlonej sali, Lucinda rozdawała skinienia głową i uśmiechy oraz 

uczestniczyła w rozmowach, przypominając sobie równocześnie różne fakty i snując 

domysły. W ciągu ostatnich pięciu dni Harry zabierał ją na krótkie przejażdżki po parku. A 

potem, każdego wieczoru, zjawiał się,  żeby towarzyszyć jej, Em oraz Heather na balu lub 

przyjęciu, podczas których nie odstępował jej na krok, nie poruszając jednak tematu, który 

interesował ją najbardziej. 

background image

Lucinda straciła już cierpliwość, przestała się nawet tym martwić, ogarnęło ją 

natomiast poczucie, że zanosi się na coś nieuniknionego. 

Teraz przywołała na usta uśmiech i podała rękę panu Dramcottowi, dżentelmenowi nie 

pierwszej młodości, który niedawno poślubił debiutantkę. 

- Mam nadzieję,  że uczyni mi pani zaszczyt i zatańczy ze mną tego kadryla - 

powiedział pan Drumcott. 

Lucinda zgodziła się z uśmiechem, lecz zajmując miejsce wśród tańczących złapała 

się na tym, że rozgląda się za Harrym. 

To, że Harry chce uczynić ją swoją żoną, było całkiem oczywiste. Jednak zasmucał ją 

prawdopodobny powód, dla którego tak bardzo starał się podkreślać ten fakt na forum 

publicznym. Prześladowało ją wspomnienie pierwszych oświadczyn oraz tego, że ich nie 

przyjęła. Nie wiedziała wtedy nic o lady Coleby i o tym, że podeptała ona miłość Harry'ego. 

Sama odrzuciła jego oświadczyny z tej prostej przyczyny, że była przekonana, iż Harry ją 

kocha i przyzna się do tej miłości, jeżeli się go do tego przymusi. Jej marzeniem było 

usłyszeć słowa miłości. Jednak teraz coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że może się ono 

nigdy nie spełnić. 

Nie mogła pozbyć się myśli, że Harry próbuje przyprzeć ją do muru, że jego obecne 

zachowanie ma sprawić, iż ponowne odrzucenie oświadczyn stanie się niemożliwe. Bo gdyby 

po tym wszystkim ich nie przyjęła, okazałaby się osobą okrutną czy też, jak powiedziałby 

Sim, „niespełna rozumu". 

Lucinda skrzywiła się, ale zaraz przywołała na usta uśmiech, gdyż tańczący z nią 

kadryla pan Drumcott spojrzał na nią z troską. Uśmiechając się, pomyślała,  że przy 

następnych oświadczynach Harry'ego będzie musiała go przyjąć, bez względu na to, czy wraz 

z ręką odda jej swoje serce, czy też nie. 

Kadryl się skończył. Wykonując głębokie dygnięcie, Lucinda postanowiła nie 

analizować  dłużej motywów postępowania Harry'ego. Jego zachowanie musi być 

spowodowane jeszcze czymś, o czym ona nie ma pojęcia. 

W tej samej chwili Harry siedział przy biurku we własnej bibliotece, ubrany w 

wieczorowy frak i czarne krótkie spodnie zapięte pod kolanami. Był to strój uważany przez 

niego za ogromnie niemodny. 

- Czego się dowiedzieliście, Salter? - zapytał, przeszywając byłego policjanta 

przenikliwym wzrokiem. Salter wyciągnął notes. 

- Po pierwsze, ten Joliffe to bardziej podejrzana figura, niż myślałem. Prawdziwy 

oszust. Specjalista od zaprzyjaźniania się z różnymi durniami, naiwnymi i zwykle młodymi, 

background image

choć obecnie, ponieważ sam nie jest już młodzieniaszkiem, jego ofiary zaczynają być starsze. 

Ostatnio chodzą słuchy, że znajduje się w szponach prawdziwego krwiopijcy, winien mu jest 

ogromną fortunę. Wierzyciel nie chce czekać, więc jego położenie jest krytyczne. 

Harry, patrzący na swojego rozmówcę z ponurą miną, kiwnął głową. 

- No więc dobrze - kontynuował Salter. - Teraz co do Mortimera Babbacombe'a. To 

beznadziejny przypadek. Dureń nad durniami. Gdyby nie dostał go w swoje ręce Joliffe, na 

pewno zrobiłby to jakiś inny cwany typ. Mortimer jest winien Joliffe'owi sporą sumę. Kiedy 

odziedziczył spadek, Joliffe siedział mu na karku. A od tego czasu sytuacja się jeszcze 

pogorszyła. 

Salter zajrzał do notesu. 

- Jak powiedziała panu pani Babbacombe, Mortimer nie orientował się, jaką wartość 

ma jego spadek. Charles Babbacombe spłacał jego długi, a on myślał, że pieniądze pochodzą 

z majątku stryja i że ten majątek jest o wiele więcej wart niż w rzeczywistości. Moi ludzie 

sprawdzili - zyski z tej posiadłości wystarczają zaledwie na pokrycie kosztów jej utrzymania. 

Pieniądze Charlesa Babbacombe'a pochodziły z zysków firmy Babbacombe i Spółka. 

Salter zamknął notes, krzywiąc się. 

_ Tak to wygląda. Musiała to być przykra niespodzianka dla Joliffe'a. Nie rozumiem 

jednak, dlaczego on nastaje na panią Babbacombe. Przecież nawet gdyby pozbawił ją życia, 

to dziedziczyć po niej będzie jej stara ciotka. Mimo to oni ją bez przerwy obserwują, a ich 

zamiary nie są bynajmniej przyjazne. 

Harry zesztywniał. 

- Obserwują ją? - powtórzył. 

- A moi ludzie obserwują ich, i to bardzo pilnie. Słysząc to, Harry odprężył się nieco. 

Zmarszczył brwi. 

- Czegoś mi tu brakuje. 

- Ja też tak sądzę. - Salter pokręcił  głową. - Ludzie pokroju Joliffe'a nie popełniają 

wielu pomyłek. Joliffe nie krążyłby wokół Mortimera, gdyby nie miał widoków na duże 

pieniądze. 

- Pieniądze przynosi firma - powiedział Harry. - Charles Babbacombe zapisał ją swojej 

żonie i córce. 

Salter zmarszczył brwi. 

- No właśnie - córce. Siedemnastoletniej dziewczynie. - Zmarszczka między brwiami 

Saltera pogłębiła się. - Z tego, co wiem, pani Babbacombe nie jest łatwym łupem, więc dla 

czego się nie skupić na córce? 

background image

Harry zastanowił się. 

- Heather - powiedział powoli i wyprostował się. - Tak, to musi być to. 

- Co takiego? 

Harry skrzywił się. 

- Często mówiono mi, że jestem przebiegły. Może teraz to się przyda. - Zamyślił się, 

sięgając po pióro. - Heather jest tą osobą, którą mogliby się posłużyć, chcąc dobrać się do 

pieniędzy, ale opiekunką Heather jest Lucinda. Muszą się więc jej pozbyć,  żeby dostać w 

swoje ręce Heather. Salter kiwnął głową. 

- To możliwe, ale po co posłali panią Babbacombe do tego pałacu orgii? 

Harry miał nadzieję, że Alfred nigdy nie usłyszy, jak ktoś używa tego wyrażenia dla 

określenia jego rodowej siedziby. Zastukał piórem w suszkę. 

- Waśnie to powoduje - powiedział - że uważam, iż kluczem do tej zagadki musi być 

sprawa opieki nad Heather. Gdyż wykazanie, że Lucinda nie nadaje się na opiekunkę młodej 

dziewczyny, wystarczyłoby do tego, by opiekę przejął Mortimer będący najbliższym 

krewnym Heather. Jako jej opiekun mógłby odizolować ją od Lucindy i wykorzystać w celu 

zdobycia pieniędzy. 

Salter kiwnął głową. 

- Ma pan rację. To dość skomplikowane, ale prawdopodobne. 

- A teraz, kiedy nie udało im się skompromitować damy - wtrącił stojący przez cały 

czas u drzwi Dawlish - chcą ją porwać. 

- To prawda - zgodził się Salter. - Moi ludzie wiedzą, co robić. 

Harry powstrzymał się od zapytania, kim są ci „ludzie". 

- Ale - wtrącił Dawlish - oni nie mogą szpiegować jej w nieskończoność. A ten typ 

Joliffe, moim zdaniem, powinien siedzieć za kratkami. 

Salter potwierdził kiwnięciem głowy. 

- Racja. W jego życiorysie było kilka nie wyjaśnionych „garńobójstw", co do których 

sędziowie mają wciąż wątpliwości. 

Harry omal się nie wzdrygnął. Myśl o tym, że Lucinda jest narażona na 

niebezpieczeństwo ze strony takiego typa, była dla niego nie do zniesienia. 

- W tej chwili pani Babbacombe jest bezpieczna, ale musimy się upewnić,  że nasze 

domysły są słuszne. Bo jeżeli nie, to bylibyśmy na błędnym tropie, co mogłoby mieć poważne 

konsekwencje. Być może jest jakiś drugi opiekun, a w takim razie nasza hipoteza nie jest 

słuszna. 

- Jeżeli pan zna prawnika tej damy - powiedział Salter - to mógłbym dyskretnie się 

background image

dowiedzieć. 

- Nie znam go. Poza tym on mieszka prawdopodobnie gdzieś w Yorkshire. - Harry 

zastanowił się, a potem spojrzał na Dawlisha. - Stangret i pokojówka pani Babbacombe służą 

w tej rodzinie od lat. Oni mogą wiedzieć. 

- Zapytam - powiedział Dawlish. 

- Czy nie może pan zapytać samej damy? - zasugerował Salter. 

- Nie - odrzekł stanowczo Harry. - Jej sprawy prawne to ostatnia rzecz, o jaką 

mógłbym ją teraz zapytać. Musi być inny sposób. 

- Oczywiście. - Salter wstał. - Kiedy będziemy pewni, co zamierzają te szakale, 

znajdziemy sposób, żeby im przeszkodzić. 

Harry nie odpowiedział, uścisnął tylko Salterowi dłoń. Dawlish odprowadził byłego 

policjanta, a gdy wrócił, jego pan stał na środku pokoju i naciągał rękawiczki. 

- Zawieziesz mnie teraz na przyjęcie - powiedział. 

- Tak, proszę pana - odrzekł Dawlish. 

Wkrótce Harry znalazł się na miejscu. Jego wejście wywołało poruszenie wśród pań. 

Lucinda patrzyła zafascynowana, jak zbliża się ku niej krokiem pełnym wdzięku. Serce zabiło 

jej mocniej, już miała się uśmiechnąć, gdy opadły ją poprzednie myśli. Światło świec odbijało 

się od jego złotych włosów. W swoim staroświeckim ubraniu wyglądał na prawdziwego 

uwodziciela. Czując na sobie spojrzenia stu par oczu, Lucinda zacisnęła usta. Harry 

wykorzystywał ich wszystkich, manipulował eleganckim towarzystwem - i czynił to 

bezwstydnie. 

Gdy podszedł bliżej, podała mu dłoń, a on uniósł  ją do ust i musnął koniuszki jej 

palców wargami, a potem podał jej ramię. 

- Chodźmy, moja droga - powiedział. - Przejdźmy się. 

Ku irytacji Harry'ego, spacer, jak również cały wieczór okazał się bardziej męczący, 

niż się spodziewał. Fakt, że był zajęty Lucinda i że to w sposób tak oczywisty demonstrował, 

sprawił, iż matrony z towarzystwa mające pod opieką młode dziewczęta zrozumiały, że ich 

podopieczne nie mogą liczyć na zainteresowanie z jego strony. A zrozumiawszy to, 

postanowiły spieszyć z mniej lub bardziej zawoalowanymi gratulacjami pod adresem 

Lucindy. 

Jedną z nich była niestrudzona lady Argyle, za którą jak zwykle podążała jej blada, 

nieładna córka. 

- Wprost nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, widząc pana znowu, drogi panie 

Lester - powiedziała ta dama, po czym zwróciła się do Lucindy: - Musi pani dopilnować, żeby 

background image

tak było nadal, moja droga. To wielka strata, gdy najprzystojniejsi dżentelmeni uczęszczają 

jedynie do klubów. 

Niech mu pani nie pozwoli powrócić do tego zwyczaju. 

To powiedziawszy i obrzuciwszy ich oboje figlarnym; spojrzeniem, lady Argyle 

oddaliła się wraz z uparcie milcząca córką. Harry zastanowił się, czy ta dziewczyna w ogóle 

potrafi mówić. 

Po trzech kolejnych rozmowach przypominających tę z lady Argyle cierpliwość 

Harry'ego się wyczerpała. Poprowadził Lucindę w stronę bufetu, mówiąc: 

- Chodź, przyniosę ci szklankę lemoniady. 

Lucinda nie zaprotestowała. Jednak i przy bufecie runęła na nich lawina gratulacji. 

Harry doszedł do wniosku, że nie ma dla nich ucieczki. 

Gdy zagrano walca i gdy tańcząc trzymał Lucindę w ramionach, zapragnął  ją 

przeprosić. 

- Obawiam się, że się przeliczyłem - powiedział. - Zapomniałem, jak silny jest zmysł 

rywalizacji wśród matron. 

Nie widział innego wyjaśnienia ich zachowania jak tylko to, że matrony, w momencie 

gdy chodziło o zdobycz taką jak on, wolały widzieć tryumf kogoś takiego jak Lucinda, 

pochodząca spoza ich kręgu, choć z tej samej klasy co one, niż tryumf którejś z arcyrywałek 

swoich podopiecznych. 

Lucinda uśmiechnęła się, lecz w jej oczach był jakiś smutek. Harry przyciągnął ją do 

siebie, żałując, że nie są sami. 

Kiedy taniec się skończył, powiedział: 

- Jeżeli chcesz, to pójdziemy i poszukamy Em. Przypuszczam, że i ona ma już tego 

dosyć. 

Lucinda wyraziła zgodę, kiwając głową. Okazało się, że Harry miał rację - Em także 

była oblegana. I gotowa opuścić przyjęcie. 

- Czułam się jak pod ostrzałem - poinformowała zrzędliwie Lucindę, gdy Harry 

pomógł im wsiąść do powozu. - Już nie do wytrzymania było, kiedy zaczęto się przymawiać o 

zaproszenia na ślub. 

Harry spojrzał na Lucindę - światło ulicznej latarni oświetlało jej twarz. Oczy Lucindy 

były ogromne, a jej policzki blade. Wyglądała na zmęczoną, wyczerpaną, niemal zgnębioną. 

Harry'emu ścisnęło się serce. 

- Tylko nie zapomnij! - Em poklepała Harry'ego po ręce. - Jutrzejsza kolacja jest o 

siódmej, ale chcę, żebyś był wcześniej. 

background image

- A tak. Oczywiście. - Spoglądając po raz ostatni na Lucindę, cofnął się i zamknął 

drzwiczki powozu. - Będę. 

Popatrzył za odjeżdżającym powozem, a potem, marszcząc brwi, skierował kroki do 

klubu, który znajdował się tuż za rogiem. Kiedy jednak był już przed wejściem, zatrzymał się 

i, nadal marszcząc brwi, poszedł do swojego mieszkania. 

Godzinę później, leżąc na puchowym materacu, Lucinda wpatrywała się w baldachim 

nad łóżkiem. Dzisiejszy wieczór wszystko wyjaśnił - jednoznacznie, bezdyskusyjnie. Myliła 

się... dla zachowania Harry'ego nie istniało inne wy jaśnienie poza najoczywistszym. A ona 

musiała teraz je dyni zadecydować, jak postąpi. 

Leżała, wpatrując się w sufit oświetlony  światłem księżyca. Zasnęła, dopiero gdy 

zaczęło świtać. 

Na drugi dzień rano Harry nie wyszedł ze swego mieszkania, zaniepokojony 

wiadomością od Saltera oraz rozczarowany informacją, którą przyniósł Dawlish. 

Gdy o jedenastej zebrali się w bibliotece, Dawlish powtórzył to, czego się dowiedział. 

- Oni nie wiedzą - oznajmił. - Oboje są pewni, że pani Babbacombe jest opiekunką 

Heather, ale nie mają pojęcia, czy jest jakiś inny opiekun. 

- Hm. - Salter zmarszczył brwi i popatrzył na Harry'ego. - Moi ludzie przesłali mi 

wiadomość, że Joliffe wynajął powóz z czterema silnymi końmi. Nie powiedział, dokąd się 

nią uda, i nie wynajął stangreta. Dał natomiast za nią pokaźny zastaw. 

Harry ścisnął palcami pióro. 

- Sądzę, że pani Babbacombe jest w niebezpieczeństwie. 

Salter skrzywił się. 

- Być może. Jednak ja myślę o tym, co powiedział pański sługa. Nie można ich śledzić 

bez końca... a oni -jeżeli nie uprowadzą jednej, to mogą uprowadzić drugą. Ich ostatecznym 

celem jest pasierbica. 

Tym razem skrzywił się Harry. 

- To prawda. 

Troszczył się o bezpieczeństwo Lucindy, ale prawdą było bez wątpienia to, że Heather 

może stać się ofiarą knowań Joliffe'a. 

- Ja myślę tak - powiedział Salter. - Fakt, że Joliffe wynajął powóz, oznacza, że 

planuje wkrótce jakiś ruch. My czuwamy - o czym on nie wie. Jeżeli dowiemy się, jak 

przedstawia się sprawa opieki, obserwując równocześnie Joliffe'a i jego ludzi, to być może, 

zanim on podejmie jakieś kroki, spowodujemy wydanie sądowego nakazu aresztowania. 

Harry zastanawiał się, bawiąc się piórem. 

background image

- Jeżeli w celu uzyskania nakazu aresztowania potrzebna jest informacja na temat 

opieki, to musimy ją uzyskać. 

Przeniósł wzrok na Dawlisha. 

- Idź do Fergusa. Zapytaj go, jak się skontaktować z nie jakim panem Mabberlym z 

firmy Babbacombe i Spółka. 

- Nie trzeba. - Salter podniósł w górę palec. - Proszę to zostawić mnie. Ale co mam 

powiedzieć panu Mabberly'emu? 

- Pan Mabberly jest pracownikiem pani Babbacombe -odrzekł Harry. - Mam wrażenie, 

że ona mu ufa. Możecie mu powiedzieć to, co będziecie musieli. On najprawdopodobniej zna 

odpowiedź albo przynajmniej wie, kto ją zna. 

- Wciąż nie chce pan zapytać samej pani Babbacombe? 

Harry pokręcił przecząco głową. 

- Jednak jeżeli do jutra wieczorem nie będziemy znali odpowiedzi, zapytam. 

Salter przyjął to bez komentarza. 

- Czy potrzebna panu pomoc w pilnowaniu obu pań? - zapytał. 

Harry znowu pokręcił przecząco głową. 

- Nie będą dzisiaj opuszczały Hallows Hall. Moja ciotka wydaje przyjęcie. 

Było to największe przyjęcie, jakie w ciągu ostatnich kilku lat wydała Em. Stara dama 

postanowiła więc cieszyć się nim w pełni. 

Lucinda powiedziała o tym Harry'emu, gdy schodzili oboje po schodach, udając się do 

sali balowej. 

- Przez ostanie miesiące ciotka, świetnie się bawi. To znaczy od czasu, gdy 

zamieszkałyście z nią ty i Heather. 

- Em jest dla nas bardzo dobra. 

- A wasze towarzystwo bardzo dobrze jej zrobiło - powiedział Harry, gdy byli już na 

dole. 

- Nie zapomnij pochwalić dekoracji - szepnęła Lucinda. - Em włożyła ogromny 

wysiłek w udekorowanie domu. 

Harry kiwnął głową. Gdy Em ruchem ręki przywołała do siebie Lucindę, poszedł do 

sali balowej. Sala rzeczywiście przedstawiała się wspaniale, udekorowana purpurowo-złotymi 

girlandami, których kolorystykę uzupełniała gdzieniegdzie odrobina błękitu. Na stołach pod 

ścianami stały wazony pełne bławatków, a zasłony w wysokich oknach ozdabiały błękitne 

kokardy. Harry uśmiechnął się i spojrzał na trzy kobiety stojące przy drzwiach - Em w 

ciężkich purpurowych jedwabiach, Heather w bladozłotych muślinach oraz Lucindę w 

background image

zachwycającej sukni z szafirowego jedwabiu ozdobionej złotymi wstążkami. 

Harry doszedł do wniosku, że może zupełnie szczerze pogratulować Em dekoracji i 

zaczął przechadzać się po sali, wdając się w pogawędki ze znajomymi, a także starszymi 

krewnymi, których zaprosiła Em. Nie spuszczał jednak oka z trzech dam witających gości i 

gdy wreszcie powitania się skończyły, znalazł się natychmiast przy Lucindzie. 

Uśmiechnęła się do niego, jednak on, patrząc jej głęboko w oczy, dostrzegł w nich 

jakąś melancholię. 

- Przybyło tylu gości,  że wygląda na to, iż  będzie to najbardziej tłoczne przyjęcie 

sezonu. - Lucinda wzięła Harry'ego pod ramię i roześmiała się. - Mam ochotę już na samym 

początku oznajmić, że jestem zmęczona. 

Harry zaprowadził  ją do lady Herscult, jednej z najstarszych przyjaciółek Em, która 

chciała koniecznie poznać Lucindę. Rozmawiając z nią, Lucinda zachowała pogodę ducha i z 

pewnym siebie uśmiechem zbywała wszystkie zbyt wścibskie pytania. 

Gdy rozległy się pierwsze takty walca, Harry, bez pytania o pozwolenie, wziął nie 

stawiającą oporu Lucindę w ramiona. 

Uśmiechała się, wirując w tańcu z nieopisaną lekkością. Harry również się 

uśmiechnął. 

- Myślę - powiedział - że udało mi się nauczyć cię doskonale tańczyć walca. 

- Naprawdę? - zapytała Lucinda. - Uważasz,  że to tylko twoja zasługa? I że ja 

samodzielnie nic w tej dziedzinie nie osiągnęłam? 

- Ależ tak, osiągnęłaś mnóstwo, moja droga, zarówno jeżeli chodzi o salę balową, jak i 

o świat poza nią. 

Gdy walc się skończył, muzycy zaczęli zabawiać gości, grając melodyjne utwory. 

Harry, przechadzając się z Lucindą i wdając się wraz z nią w towarzyskie rozmowy, 

uświadomił sobie, że jest ona spokojniejsza, bardziej odprężona niż podczas balu 

poprzedniego wieczoru. Przyjął to z ulgą, choć niepokoił go smutek, jaki w niej wyczuwał. 

Gdyby mógł usunąć przyczynę tego smutku, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na 

świecie. 

Lucinda, istota doskonała, należała teraz do niego, Wszystko, czego pragnął od życia, 

znajdowało się tuż obok, w zasięgu ręki. 

Wieczór upływał nadzwyczaj przyjemnie, następowały kolejne tańce, zjedzono 

kolację  złożoną z samych przysmaków, które, jak powiedziała Harry'emu Lucinda, 

przygotowywano przez trzy poprzednie wieczory. Aż wreszcie przyszła pora na ostatniego 

walca. 

background image

Harry pogrążony był właśnie w rozmowie o koniach z lordem Ruthvenem, a obok nich 

Lucinda rozmawiała z panem Amberlym. Gdy rozległy się pierwsze takty, spojrzenia Lucindy 

i Harry'ego się spotkały. Harry podał jej nie ramię, lecz dłoń. 

_ No więc, moja droga? - zapytał. 

Lucinda odetchnęła głęboko i podała mu dłoń. A on ująwszy ją, skłonił się 

szarmancko, na co ona odpowiedziała głębokim dygnięciem. Potem Harry zamknął  ją w 

ramionach i poprowadził do tańca. Z wrodzonym wdziękiem wirowali po sali, nie widząc 

nikogo, nieświadomi niczego poza własnym wspólnym istnieniem i obietnicą kryjącą się w 

pełnych zachwytu spojrzeniach. 

Z kąta sali obserwowali ich lord Ruthven i pan Amberly. Na twarzach obu igrał pełen 

zadowolenia uśmieszek. 

- No cóż, Amberly, sądzę, że możemy sobie pogratulować - odezwał się lord Ruthven, 

podając przyjacielowi rękę. 

- Rzeczywiście - zgodził się pan Amberly, ściskając mu dłoń. - Dobrze wszystko 

poszło. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości - dodał, przyglądając się parze wirującej w 

tańcu. 

- Nawet najmniejszej - potwierdził jego lordowska mość. 

Lucinda także była tego pewna. Poddając się czarowi walca, myślała o tym, że choć 

pozostała w niej odrobina smutku, to jednak przemożnym uczuciem, którego teraz doznawała, 

było radosne uniesienie. Wkrótce Harry ponownie poprosi ją o rękę, była tego pewna. A ona 

mu nie odmówi. Za bardzo go kocha, by to uczynić, nawet gdyby on ze swej strony nie 

powiedział jej tego, co tak bardzo pragnęła usłyszeć. W głębi duszy była przekonana, że 

Harry ją kocha, i przekonanie to nigdy jej nie opuściło. Czerpała z niego siłę i spokój. 

Wraz z ostatnimi taktami walca dobiegł końca ten czarowny wieczór. 

Harry, jako członek rodziny, żegnał gości razem z Em i Lucindą. Stał bardzo blisko, 

odszukał dłoń Lucindy i splótł palce ciasno z jej palcami, a potem, nie zważając na stojącą 

obok ciotkę, uniósł jej dłoń do ust i pocałował. 

Lucinda, patrząc mu w oczy, lekko zadrżała. 

Harry uśmiechnął się i pogładził jej policzek. 

- Porozmawiamy jutro - rzekł. 

Te słowa, wypowiedziane łagodnym, cichym głosem trafiły prosto do serca Lucindy. 

Zareagowała na nie uśmiechem. Harry skłonił się jej i Em i nie mówiąc już nic więcej, zszedł 

po schodach, zachowując do ostatniej chwili wygląd eleganckiego uwodziciela. 

Na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy, ukryty w grupie uliczników i gapiów, 

background image

gromadzących się zawsze przed rezydencją, w której odbywał się bal czy przyjęcie, stał 

Scrugthorpe. Wpatrując się w oświetlone wejście, mamrotał pod nosem: 

- Poczekaj, dziwko, już ja cię dostanę w swoje ręce. Kiedy się już z tobą załatwię, 

żaden elegancki dżentelmen nie będzie chciał się skalać kontaktem z tobą. Będziesz wtedy 

zepsutym towarem, zepsutym i cuchnącym. 

Zaśmiał się cicho, zacierając dłonie. Jego oczy zabłysły w ciemności. 

Obok niego przeszedł chłopiec z latarnią czekający na klienta, posyłając mu obojętne 

spojrzenie. Kilka kroków dalej chłopiec minął zamiatacza ulic opartego na miotle z twarzą 

ukrytą pod rondem kapelusza. Uśmiechnął się do niego, a potem oparł o pobliską latarnię 

uliczną. 

Scrugthorpe nie zauważył tej wymiany spojrzeń, zajęty obserwowaniem gości 

wychodzących z Hallows House. 

- Dostanę cię w swoje ręce - powiedział do siebie - i nauczę cię,  że człowieka nie 

wolno obrażać. Bardzo szybko spuścisz ty z tonu, obiecuję ci to. 

Nagle tuż obok rozległo się gwizdanie. Ktoś gwizdał popularną melodię. Scnigthorpe 

zesztywniał. Rozejrzał się czujnie dookoła. Jego wzrok padł na chłopca z latarnią. Melodia, 

znana mu dobrze, płynęła dalej. 

Scnigthorpe spojrzał po raz ostatni na puste teraz wejście do Hallows House, po czym, 

udając obojętność, ruszył przed siebie. 

Zamiatacz ulic i chłopiec z latarnią obserwowali go, jak odchodził. A potem chłopiec 

kiwnął głową zamiataczowi i ruszył w ślad za Scrugthorpe'em. 

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY 

Na drugi dzień rano Harry leżał na brzuchu pogrążony we śnie, gdy na jego nagie 

ramię spadła jakaś ciężka dłoń. 

Zareagował natychmiast - uniósł się na posłaniu z szeroko otwartymi oczami i 

zaciśniętymi pięściami. 

- Spokojnie! - Dawlish przezornie cofnął się poza zasięg jego ręki. - Powinien się pan 

już pozbyć tego nawyku. Nie ma tutaj żadnego rozsierdzonego męża. 

Harry zasapał gniewnie, a potem, odgarniając włosy z czoła, zapytał: 

- Która, u diabła, jest godzina? 

- Dziewiąta - odrzekł Dawlish. - Ma pan gości. 

- Gości? O dziewiątej rano? - zdumiał się Harry, siadając. 

- To Salter... Przyprowadził ze sobą pana Mabberly'ego. 

Dziesięć minut później Harry schodził po wąskich schodach. Otworzył drzwi do 

gabinetu i zobaczył swoich gości. Salter stał przy biurku, a Mabberly, czujący się 

najwyraźniej nieswojo, przysiadł na brzegu krzesła. 

Widząc Harry'ego, Mabberly wstał. 

- Dzień dobry, Mabberly, dzień dobry, Salter. 

Salter zareagował skinieniem głową, lecz nic nie powiedział. Natomiast Mabberly, 

sztywny, jakby kij połknął, pochylił tylko lekko głowę. 

- Mam nadzieję, że wybaczy nam pan to najście - zaczął - lecz ten oto dżentelmen - tu 

spojrzał na Saltera - nalegał, bym odpowiedział mu na pewne pytania dotyczące spraw pani 

Babbacombe, żebym udzielił informacji, które, moim zdaniem, mają charakter ściśle poufny. 

- Mabberly przeniósł wzrok na twarz Harry'ego. - Dżentelmen ten twierdzi, że pracuje dla 

pana. 

- Rzeczywiście - potwierdził Harry, wskazując Mabberly'emu krzesło i siadając za 

biurkiem. - Obawiam się, że informacje, o które prosił pan Salter, są nam bardzo potrzebne ze 

względu na bezpieczeństwo pani Babbacombe. - Jak spodziewał się Harry, wzmianka o 

bezpieczeństwie Lucindy zaniepokoiła wyraźnie Mabberly'ego. - To znaczy - kontynuował 

gładko - zakładając, że pan je zna. 

Mabberly poruszył się na krześle, patrząc na Harry'ego z pewną obawą. 

- Tak się składa,  że je znam, gdyż jako czyjś pośrednik muszę mieć absolutną 

pewność, kogo reprezentuję. - Tu popatrzył na Saltera, a potem przeniósł wzrok z powrotem 

background image

na Harry'ego. - Wspominał pan o bezpieczeństwie pani Babbacombe. W jaki sposób 

informacja, o którą prosił pan Salter, jest ze względu na to istotna? 

Harry opowiedział mu zwięźle o spisku, a Mabberly, jako człowiek wprowadzony w 

tajniki wszelkiego rodzaju interesów, od razu pojął,  że hipoteza Harry'ego jest bardzo 

prawdopodobna. W miarę jak słuchał, na jego szczerej twarzy pojawiały się kolejno 

zaskoczenie, oburzenie i w końcu niezłomna determinacja. 

- A to łotry! - powiedział, poczerwieniawszy. - Więc mówi pan, że ma pan zamiar 

uzyskać nakaz aresztowania? 

Na to pytanie odpowiedział Salter: 

- Mamy dość materiału, by to przeprowadzić, pod warunkiem, że znajdziemy dowody 

na to, iż chodzi o sprawę opieki nad panną Babbacombe. Bez tego ich motywy są niejasne. 

- Tak więc - Harry utkwił uważne spojrzenie w twarzy Mabberly'ego - powstaje 

pytanie, czy chce pan nam pomóc, czy nie? 

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecał Mabberly tonem pełnym żarliwości, a 

potem nieco tą żarliwością zażenowany, wyjaśnił: - Pani Babbacombe była dla mnie bardzo 

dobra. Rozumie pan, niewielu jest pracodawców, którzy zatrudniliby człowieka tak młodego 

jak ja na tak poważne stanowisko. 

- Oczywiście - uśmiechnął się Harry. - Jako lojalny pracownik firmy Babbacombe i 

Spółka, bardzo pan dba o bezpieczeństwo swojej pracodawczyni. 

- W istocie. - Mabberly, uspokojony, usiadł wygodniej. - Pani Babbacombe jest 

rzeczywiście jedyną opiekunką prawną panny Babbacombe. - Tu Mabberly zarumienił się 

lekko. - Jestem tego pewien, ponieważ zaraz po tym, jak pani Babbacombe mnie zatrudniła, 

zapytałem o to. A pani Babbacombe, która wzorowo przestrzega etykiety panującej wśród 

ludzi interesu, nalegała, bym zobaczył dokument potwierdzający ten fakt. 

Salter wyprostował się, jego twarz się rozjaśniła. 

- Pan nie tylko wie, że pani Babbacombe jest jedyną opiekunką, ale może pan 

przysiąc, że tak jest? 

Mabberly potwierdził skinieniem głowy. 

- Oczywiście. Czułem się zobowiązany przeczytać dokument i sprawdzić 

prawdziwość pieczęci. Był bez wątpienia autentyczny. 

-  Świetnie! - Harry spojrzał na Saltera, w którego nagle wstąpiła szalona energia. - 

Możemy więc uzyskać nakaz bez dalszej zwłoki? 

- Jeżeli pan Mabberly uda się ze mną do sędziego i zezna pod przysięgą to, co wie o 

statusie pani Babbacombe, to nic nas nie powstrzyma. Mam przyjaciół, którzy dokonają 

background image

aresztowania. Jednak sam chcę przy tym być i zobaczyć, jak Joliffe'a zabierają do więzienia. 

- Jestem gotów iść z panem natychmiast. - Mabberly wstał. - Po tym, co usłyszałem, 

uważam, że im wcześniej ten Joliffe trafi za kratki, tym lepiej. 

- Zgadzam się całkowicie. - Harry wstał i podał rękę Mabberly'emu. - Kiedy wy dwaj 

będziecie się zajmować Joliffe'em, ja popilnuję pani Babbacombe. 

- Mądrze pan postąpi. - Salter uścisnął dłoń Harry'ego. - Wygląda na to, że Joliffe jest 

zdeterminowany, więc dobrze będzie pilnować damy dopóty, dopóki go nie zaaresztują. 

Przyślę panu wiadomość, gdy to się stanie. 

- Przyślijcie ją do Hallows House. 

Odprowadziwszy gości do holu, Harry wrócił do gabinetu i zaczął przeglądać 

korespondencję. Podniósł znad niej wzrok, gdy pojawił się Dawlish z filiżanką kawy. 

- Jak się przedstawiają sprawy? - zapytał wierny sługa. 

Harry poinformował go o wszystkim. 

- Więc to będzie ostatni dzień naszych zmagań. Nie mogę powiedzieć,  że mnie to 

martwi. 

- Ja też - odparł Harry. 

- Podam śniadanie. Mamy jeszcze godzinę do chwili, gdy powinniśmy pojawić się w 

Hallows House. 

Harry odstawił filiżankę. 

- Powinniśmy tutaj zrobić porządek. Dziś wieczorem jadę do Lester Hall. 

Dawlish obejrzał się od drzwi, unosząc w górę brwi. 

- Ho, ho! Planuje pan skok na głęboką wodę. Moim zdaniem, najwyższy czas. Co 

prawda, nie przypuszczałem, że będzie pan chciał to uczynić podczas rodzinnego pikniku. 

Było, nie było, jest to pański pogrzeb... 

Harry chciał spiorunować Dawlisha wzrokiem, lecz za wiernym sługą zamknęły się 

już drzwi. 

Tego samego dnia po południu Harry przypomniał sobie uwagę Dawlisha z ponurą 

rezygnacją. W najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że najważniejszy akt w historii 

jego życia zostanie odegrany w takiej scenerii. 

Siedzieli na kolorowych pledach rozłożonych na porośniętym trawą zboczu, 

zbiegającym w dół w stronę toczącej spokojnie swe wody rzeki Lea. Tutaj, o kilka mil na 

północ od Islington, niedaleko od Stamford Hill, nadrzeczne lasy i łąki tworzyły przyjemne 

miejsce, w którym można było nacieszyć się wiejskim spokojem. Siedzieli w cieniu dębów i 

buków, słuchając brzęczenia pszczół unoszących się nad kwietną łąką i gruchania synogarlic 

background image

ukrytych wśród gałęzi drzew. 

Harry odetchnął  głęboko i popatrzył na Lucindę rozciągniętą na pledzie tuż obok 

niego. Odrobinę dalej spoczywała Em z kapeluszem na twarzy. Na sąsiednim pledzie siedzieli 

Heather z Geraldem, pogrążeni w ożywionej rozmowie, A dalej, w odpowiedniej odległości, 

na balach usadowiła się służba - pokojówka Agata, stangret Em, Dawlish, Joshua, Sim oraz 

młoda służąca Amy. 

Wczoraj Lucinda zajęta była przygotowaniami do przyjęcia i niemożliwością było 

znaleźć spokojną chwilę, a tym bardziej spokojne miejsce, by się oświadczyć. 

Natomiast dzisiejsza wycieczka zaplanowana była od tygodnia i miała stanowić okazję 

do odpoczynku po całym podnieceniu i zgiełku wczorajszego wieczoru. Przyjechali dwoma 

powozami. Zjedli lunch na słonecznej  łące pośród wiejskiej scenerii. Teraz Em zamierzała 

uciąć sobie poobiednią drzemkę, a Gerald i Heather pogrążeni byli we własnym świecie. 

Harry wstał i gestem przywołał Dawlisha, a potem odszedł z nim w stronę pobliskiej 

kępy drzew. Gdy byli już tak daleko, że nikt ich nie mógł usłyszeć, Dawlish zapytał: 

- Czy coś jest nie w porządku? 

Harry uśmiechnął się. 

- Nie, chciałem ci tylko powiedzieć, że kiedy za chwilę zabiorę panią Babbacombe na 

spacer, nie będzie nam potrzebna eskorta - odparł, po czym dodał, widząc, że Dawlish chce 

zaprotestować: - Pani Babbacombe będzie ze mną całkiem bezpieczna. 

- No cóż, nie dziwię się panu - odrzekł Dawlish. - Nikt nie chce publiczności, gdy ma 

zamiar paść przed damą na kolana. 

Harry wzniósł oczy do nieba i już miał coś powiedzieć, gdy jego wierny sługa 

oznajmił: 

- Powtórzę to pozostałym. 

I oddalił się szybko. 

Harry wrócił do Lucindy i podając jej rękę, poprosił: 

- Chodź, pójdziemy na spacer. 

Lucinda wstała, a on podał jej ramię. Ruszyli w stronę zagajnika. Spacerowali w 

milczeniu, dopóki nie doszli do dużego ugoru. Ugór porośnięty był trawą, wśród której rosło 

mnóstwo drobnych polnych kwiatów. 

- Jak tu pięknie - westchnęła Lucinda i uśmiechnęła się do Harry'ego. 

Zbliżyli się do dużego gładkiego kamienia. Lucinda usiadła na nim z szelestem swoich 

błękitnych muślinowych spódnic. Miała na sobie nowy kapelusz, lecz zsunęła go z głowy. 

Zwisał jej teraz na plecach podtrzymywany przez wstążki, odkrywając twarz. Podniosła 

background image

głowę i spojrzała Harry'emu w oczy, unosząc swoje delikatne brwi w niemym pytaniu -

zachęcająco. 

Harry odetchnął głęboko i już miał zacząć mówić, gdy oboje ujrzeli zbliżającego się 

pospiesznie Dawlisha. Harry omal nie zaklął. 

- O co znowu chodzi? - zapytał. 

Dawlish spojrzał na niego ze współczuciem. 

- Przybył posłaniec... w tej sprawie, o której mówiliśmy rano. 

- Teraz? 

- Myślałem, że lepiej będzie załatwić tę sprawę od razu, zanim pan... 

Harry skrzywił się. Dawlish miał rację. 

- Ten posłaniec chciał mówić z panem osobiście, powiedział,  że takie ma rozkazy. 

Czeka tam, przy przełazie. 

Tłumiąc irytację, Harry popatrzył na Lucindę, a ona odpowiedziała mu czułym 

spojrzeniem. Jeżeli poświęci pięć minut na dowiedzenie się, że Joliffe siedzi już za kratkami, 

to będzie mógł później skoncentrować się na niej - całkowicie, w pełni, bez zastrzeżeń. I bez 

groźby, że ktoś im przerwie. 

- Przy jakim przełazie? - zapytał Dawlisha. 

- Tamtym w płocie, niedaleko. 

- Nie widzieliśmy żadnego płotu. Dawlish zmarszczył brwi i rozejrzał się. 

- To jest gdzieś tam, na lewo. - Podrapał się w głowę. -A może na prawo? 

- Może więc zaprowadzisz tam pana Lestera? - wtrąciła Lucinda, która zerwawszy 

trochę kwiatów, zaczęła pleść wianek. Harry zmarszczył brwi. 

- Znajdę przełaz. Dawlish zostanie z tobą. 

- Nonsens! - odparła Lucinda. - Zajmie ci to dwa razy dłużej. Im wcześniej tam się 

znajdziesz, tym prędzej wrócisz do mnie. Mogę parę minut posiedzieć  sama  na  słońcu. 

Zresztą co może się stać w takim miejscu jak to? 

Harry rozejrzał się. Naokoło była otwarta przestrzeń. Nikt nie mógł podkraść się do 

Lucindy, a ona sama była kobietą dojrzałą i rozsądną - gdyby coś się zaczęło dziać, na pewno 

zaczęłaby krzyczeć. Będą blisko i ją usłyszą. 

- Dobrze - zgodził się - ale nie ruszaj się stąd. 

Harry odwrócił się i poszedł szybkim krokiem przez pole - pewność siebie tej kobiety 

była zaraźliwa. 

Podobnie jak wielu mieszkańców wsi, Dawlish potrafił trafić w każde miejsce, w 

którym był poprzednio, jednak nie umiał opisać drogi. Ruszył przodem i w kilka minut 

background image

odnalazł płot. Poszli wzdłuż niego i doszli do małej polanki, na której był przełaz, za nim... 

mały tłumek. 

Harry zatrzymał się. 

- Co, u diabła? 

Salter przepchnął się przez tłum, wśród którego Harry zauważył Mabberly'ego, trzech 

detektywów policyjnych oraz całe mnóstwo stajennych z zajazdów, stangretów, chłopców 

noszących latarnie, uliczników, zamiataczy, czyli „ludzi" Saltera. 

Salter stanął przed Harrym z ponurą miną. 

- Uzyskaliśmy nakaz, ale kiedy się z nim udaliśmy na miejsce, okazało się, że Joliffe i 

jego ludzie dali nogę. 

Harry zesztywniał. 

- Myślałem, że ich obserwujecie. 

- Obserwowaliśmy ich, ale ktoś musiał popełnić  błąd. Dziś rano znaleźliśmy dwóch 

naszych ludzi ogłuszonych i ani śladu naszych wywiadowców. 

Harry poczuł, że robi mu się zimno. 

- Czy wzięli powóz? 

- Tak - potwierdził jeden ze stajennych. - Pomyśleliśmy,  że trzeba pana ostrzec, iż 

należy bardzo pilnować pani Babbacombe... aż do czasu gdy ten ptaszek znajdzie się za 

kratkami. 

- O mój Boże! - Harry pobiegł tam, skąd przyszedł. Za nim popędził Dawlish i cała 

reszta. 

Harry zostawiwszy za sobą kępę drzew, wybiegł na pole. Zatrzymał się gwałtownie i 

rozejrzał się naokoło. 

Przed nim chwiało się w powiewie lekkiego wiatru morze traw. Panował pogodny 

spokój, łąka tonęła w upale. Słońce oświetlało znajdujący się na samym jej środku kamień. 

Na tym kamieniu nikt nie siedział. 

Harry podszedł bliżej i zobaczył,  że na kamieniu leży wianek z chabrów. Nic nie 

wskazywało na to, że ktoś go w popłochu porzucił. 

Harry, oddychając ciężko, rozejrzał się jeszcze raz. 

- Lucindo! - zawołał. 

Jego wołanie zginęło wśród drzew. Nikt na nie nie odpowiedział. 

Harry zaklął. 

- Mają ją! -krzyknął. 

- Nie mogli uciec daleko. - Salter przywołał swoich ludzi gestem dłoni. - Chodzi o 

background image

damę. Większość z was ją widziała. Nazywa się pani Babbacombe. 

Zaczęli przeczesywać  łąkę. Robili to szybko, sprawnie, nawołując. Harry ruszył w 

stronę rzeki, Dawlish nie odstępował go na krok. Harry aż zachrypł od nawoływania. 

Wyobraźnia podsuwała mu najgorsze obrazy. Muszę  ją znaleźć, powtarzał sobie, po prostu 

muszę. 

Pozostawiona samej sobie na tchnącej spokojem łące, Lucinda uśmiechnęła się do 

siebie i zaczęła splatać wianek z rosnących wokół kamienia chabrów. Była spokojna i pewna, 

że Harry wkrótce wróci. 

Chcąc ożywić swój wianek kontrastowym kolorem, sięgnęła po żółty kwiat mlecza i w 

tejże chwili usłyszała głos wołający ją po imieniu: 

- Ciociu Lucindo? 

Odwróciła się i w cieniu drzew dojrzała sylwetkę dżentelmena, który machał do niej 

ręką. 

Dobry Boże! - pomyślała, a czegóż on chce? Odłożyła wianek i podeszła bliżej. 

- Mortimer? - zapytała i weszła w cień drzew. - Co tutaj robisz? 

- Czeka na ciebie, ty dziwko - powiedział ktoś ochrypłym głosem. 

Lucinda wzdrygnęła się. Ogromna łapa chwyciła ją za ramię. Lucinda spojrzała na jej 

właściciela i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. 

- Scrugthorpe! Co wy, u diabła, robicie?! 

- Porywam cię, dziwko. - Scrugthorpe zaczął  ją wciągać dalej między drzewa. - No 

dalej, powóz czeka. 

- Jaki powóz? Dosyć tego! 

Lucinda usiłowała się wyrwać, ale Mortimer chwycił ją pod drugi łokieć. 

- Posłuchaj - mówił - posłuchaj mnie tylko. Właściwie nie chodzi o ciebie... chodzi 

tylko o to, żeby naprawić pewną krzywdę... zadośćuczynić za afront... o to chodzi. 

Tak naprawdę to nie pomagał Scrugthorpe'owi jej ciągnąć, tylko czepiał się jej ręki. W 

jego wodnistoniebieskich oczach było błaganie o zrozumienie. 

Lucinda zmarszczyła brwi. 

- O co chodzi? Mów jaśniej! 

Mortimer wyjaśnił jej, jąkając się i plącząc. Lucinda usiłując go zrozumieć, 

zapomniała prawie o Scrugthorpe i dawała mu się prowadzić. Jej spódnice zaczepiły się o 

jakiś leżący na ich drodze pień. 

- Przeklęta zarozumiała baba! - Scrugthorpe kopnął jej spódnicę. - Poczekaj tylko, aż 

będziemy sami! 

background image

- No i widzisz, są te pieniądze, które jestem winien Joliffe'owi... muszę mu je 

zwrócić... to kwestia honoru... To duża suma... Myślałem, że po śmierci stryja Charlesa... Ale 

okazało się, że nie... 

- Odwdzięczę ci się za twój ostry język. A kiedy już się z tobą rozprawię, to 

zobaczysz... 

Lucinda starała się nie słuchać Scrugthorpe'a. Skupiła się na tym, co mówił Mortimer. 

Otworzyła usta ze zdumienia, gdy Mortimer ujawnił, jaki jest jego ostateczny cel i jak 

planowali go osiągnąć. 

- Więc widzisz - zakończył Mortimer. - Wszystko jest proste. Jeżeli zrzekniesz się 

opieki na moją rzecz, wszystko będzie dobrze. Rozumiesz to, prawda? 

Doszli właśnie nad sam brzeg rzeki, przed nimi był mały mostek dla pieszych. 

Lucinda szarpnęła się, wyrwała ramię z uchwytu Scrugthorpe'a i przystanęła, piorunując 

Mortimera wzrokiem. 

- Ty ośle! - powiedziała. - Czy naprawdę wierzysz, że z powodu twojej głupoty i 

słabości, dlatego, że jakiś oszust wystrychnął cię na dudka, ja przekażę ci fortunę mojej 

pasierbicy po to, żebyś mógł temu oszustowi napchać kabzę? Jeżeli tak myślisz, to jesteś, mój 

panie, skończonym idiotą! 

- Zaraz, zaraz. - Scrugthorpe, nieco oszołomiony jej gwałtownością, potrząsnął ją za 

ramię. - Dosyć tego. 

Twarz Mortimera była blada jak ściana. 

- Stryj Charles był mi winien... 

- Nonsens! Charles nie był ci nic winien! Dostałeś od niego więcej, niż powinieneś. A 

teraz, mój panie - Lucinda stuknęła go palcem w pierś - musisz wrócić do Yorkshire i 

uporządkować swoje sprawy. Porozmawiaj z panem Wilsonem ze Scarborough. On będzie 

wiedział, jak ci pomóc. Stań na własnych nogach, Mortimerze. Uwierz mi, to jedyny sposób - 

powiedziała Lucinda, po czym zapytała: - A jak się ma kucharka, pani Finnigan? Kiedy 

wyjeżdżałyśmy, cierpiała biedaczka na wrzody żołądka. 

Mortimer nic nie mówił, patrzył tylko na nią szeroko otwartymi oczami. 

- Dosyć, kobieto! - krzyknął Scrugthorpe, na którego twarzy pokazały się czerwone 

plamy. 

Chwycił Lucindę za ramiona i przyciągnął do siebie. Lucinda z okrzykiem przerażenia 

schyliła głowę, unikając dotknięcia jego mięsistych warg. Scrugthorpe stęknął i chwycił  ją 

mocniej za ramię. Lucinda szarpała się, usiłując doprowadzić do tego, żeby stracił 

równowagę. Spojrzawszy w dół, zobaczyła jego stopy odziane w miękkie skórzane buty. 

background image

Podniosła kolano i uderzyła go nim w pachwinę. Scrugthorpe'owi zabrakło tchu, a ona z całej 

siły nastąpiła mu na łuk lewej stopy. 

- Aaa! Ty dziwko! - ryknął z bólu. 

Lucinda uderzyła go głową w podbródek. Scrugthorpe zawył. Jedną ręką chwycił się 

za stopę, a drugą za podbródek. Lucinda była wolna. Już miała uciec, gdy chwycił  ją 

Mortimer. 

Rozwścieczona zaczęła bić go po rękach i twarzy i wyzwoliła się stosunkowo łatwo. 

Pchnęła go mocno, tak że wpadł w krzaki, po czym, zebrawszy spódnice, pobiegła na most. 

W pogoń za nią, klnąc na czym świat stoi, rzucił się, kuśtykając, Scrugthorpe. 

Lucinda obejrzała się i przyspieszyła kroku. 

Spojrzała przed siebie i zobaczyła,  że na most z drugiej strony wchodzi jakiś 

dżentelmen w stroju do konnej jazdy. Dziękując Bogu za to, że zsyła jej pomoc, zawołała: 

- Proszę pana! 

Ku jej zdumieniu dżentelmen zatrzymał się, stanął w rozkroku, zagradzając jej wyjście 

z mostu. Lucinda zwolniła. Zatrzymała się na środku mostu. 

Mężczyzna trzymał w dłoni pistolet. 

Był to jeden z tych pistoletów, którymi dżentelmeni posługują się podczas 

pojedynków, miał  długą lufę, a jego okucia błyszczały w słońcu. Pod nogami Lucindy 

spokojnie szemrała rzeka, a z oddali słychać było jakieś nawołujące ją głosy, jednak były one 

zbyt słabe, by wyrwać ją z sieci, w której się znalazła. 

Przeszedł ją zimny dreszcz. 

Pistolet powoli przesunął się do góry, jego lufa znalazła się na wysokości piersi 

Lucindy. 

Z wyschniętymi ze strachu ustami, z bijącym sercem Lucinda spojrzała w twarz 

mężczyźnie. Była to twarz nieruchoma, bez wyrazu. Lucinda zauważyła ruch jego palców i 

złowieszczy szczęk odwodzonego kurka. 

O sto jardów stamtąd Harry wybiegł spośród drzew na nadrzeczną ścieżkę. Zdyszany 

rozejrzał się naokoło. Gdy jego spojrzenie padło na most, zamarł w bezruchu. 

Serce waliło mu jak młotem, gdy zdał sobie sprawę, że oto jego przyszłość, jego życie, 

jego miłość stoi twarzą w twarz ze śmiercią. Salter wraz z częścią swoich ludzi znajdował się 

na przeciwległym brzegu. Zbliżali się szybko, jednak nie było szansy na to, by dopadli 

Joliffe'a na czas. Harry zobaczył, jak Joliffe wprawnym ruchem unosi broń. 

- Lucindo! - wyrwał mu się z piersi pełen rozpaczy i wściekłości krzyk. 

Lucinda, trzymając rękę na poręczy mostu, odwróciła się 1 zobaczyła Harry'ego na 

background image

pobliskim brzegu. Tam, przy Harrym, będzie bezpieczna. Barierka, o którą się opierała, była 

zwykłą belką wspartą na szczebelkach. Pod nią znajdowała się pusta, otwarta przestrzeń. 

Lucinda położyła obie ręce na barierce i przeskoczyła przez nią. 

Wpadła do wody w momencie, gdy rozległ się strzał. 

Harry, klnąc, ruszył biegiem wzdłuż rzeki. Czy ona umie pływać? - zastanawiał się. 

Dobiegł do mostu i usiadł na trawie, żeby zdjąć długie buty. Ściągał właśnie jeden z nich, gdy 

Lucinda wypłynęła na powierzchnię. Odgarnęła włosy z oczu, rozejrzała się i zobaczyła go. 

Pomachała mu ręką, a potem spokojnie, tak jakby robiła to codziennie, popłynęła w stronę 

brzegu. 

Harry patrzył na to szeroko otwartymi oczami. Miotany potężnymi uczuciami, od 

wściekłości po wielką radość, stał na brzegu i czekał, aż Lucinda dopłynie. 

Dawlisha zgubił gdzieś w zagajniku, a ludzie Saltera, widząc, że czeka na Lucindę, nie 

zbliżyli się, tylko pozostawili ich samych. Do niego zaś docierało, że na obu brzegach rzeki 

coś się dzieje, jednak nie zwracał na to uwagi. Później dowiedział się, że Mabberly wyróżnił 

się tym, że powalił Mortimera Babbacombe'a, a Dawlish z wielką przyjemnością i 

zręcznością ogłuszył nikczemnego Scrugthorpe'a. 

Dobrnąwszy do płytkiego miejsca, Lucinda obejrzała się na most. Widząc, ku swemu 

zadowoleniu,  że z jej napastnikami robiony jest porządek, sięgnęła do tyłu po ociekający 

wodą kapelusz. Trzymając go za mokre wstążki, jęknęła: 

- Kompletnie zniszczony! 

A potem, spojrzawszy w dół, dodała: 

- Tak jak moja suknia! 

Harry'emu tego już było za wiele. Ta przeklęta kobieta, z ledwością uszedłszy z 

życiem, biadała nad losem kapelusza. Podszedł bliżej i stanął nad nią. 

Wciąż niepocieszona po stracie nakrycia głowy, Lucinda wskazała je gestem. 

- Nic się już z nim nie da zrobić - powiedziała. 

Harry klepnął ja po mokrym pośladku - wystarczająco mocno, by poczuć pieczenie w 

dłoni. Lucinda aż podskoczyła i krzyknęła: 

- O! 

- Następnym razem, kiedy ci każę nie ruszać się z miejsca, zastosujesz się do tego, co 

mówię! Rozumiesz?! Dobry Boże! Twoja suknia! - zawołał i natychmiast zdjął surdut. 

Lucinda prychnęła. 

- Właśnie to miałam na myśli. 

Z miną osoby urażonej przyjęła surdut, którym on okrył jej ramiona, pozwoliła mu 

background image

nawet zapiąć guziki. 

- Chodź, zawiozę cię natychmiast do domu. - Harry wziął  ją za łokieć i pomógł jej 

wejść na brzeg. - Jesteś przemoczona. Nie wolno ci się przeziębić. 

Lucinda obejrzała się. 

- Tam był Mortimer. 

- Wiem. 

Harry pociągnął ją między drzewa. 

- Wiesz? - zdziwiła się Lucinda. - Nabił sobie do głowy,  że Charles pozbawił go 

należnego spadku, że... 

Harry pozwolił jej mówić, prowadząc ją przez zagajnik. To, że słyszy jej głos, 

dodawało mu sił. Z pewnym zdziwieniem Harry stwierdził, że wyszła z całego tego przeżycia 

bez szwanku. To on był nerwowo wyczerpany, Harry otworzył drzwi powozu, w ich stronę 

spieszyli Dawlish i Joshua. 

- Zostawimy wiadomość dla Em i Heather, Mabberly wszystko wyjaśni. 

- Pan Mabberly? - Lucinda była zaskoczona. - Czy on jest tutaj? 

Harry przeklął w duchu swój długi język. 

- Tak - powiedział. - A teraz wsiadaj. 

Nie czekając, aż to zrobi, podniósł ją i posadził na siedzeniu. Joshua siadał właśnie na 

koźle. Harry zwrócił się do Dawlisha: 

- Wracaj i wyjaśnij wszystko mojej ciotce i pannie Babbacombe. Zapewnij je, że pani 

Babbacombe jest cała i zdrowa, tylko przemoczona. Zawiozę ją do Hallows House. Będziemy 

tam na nie czekali. 

Dawlish kiwnął głową. 

- Pozostałymi rzeczami już się zajęto. 

Tym razem kiwnął  głową Harry. Wsiadł do powozu, a gdy ten, po zamknięciu 

drzwiczek przez Dawlisha, ruszył, opadł na siedzenie i zamknął oczy. Po minucie otworzył je 

i metodycznie pozamykał wszystkie żaluzje. Słońce przenikało jednak przez cienką skórę, 

wypełniając wnętrze złocistym blaskiem. 

- Ach... 

Zanim Lucinda zdążyła coś powiedzieć, Harry usiadł, wy ciągnął rękę i pociągnął ją 

na swoje kolana. 

Lucinda otworzyła usta, by zaprotestować, lecz on zamknął je pocałunkiem - 

namiętnym, zaborczym. Oddała mu pocałunek z równym zapałem, pragnąc wziąć wszystko, 

co jej ofiarowywali. 

background image

- Jeżeli kiedykolwiek w przyszłości zrobisz coś podobne go, bądź pewna, że przez 

następny tydzień będziesz musiała jeść w pozycji stojącej. 

Lucinda wciąż patrząc na niego, dotknęła ręką swojego pośladka. 

- To jeszcze boli - poskarżyła się. Harry uśmiechnął się. 

- Może powinienem pocałować? 

Lucinda otworzyła szeroko oczy, Wyglądała na zaintrygowaną. 

Harry zmieszał się nieco. 

- No dobrze, zostawmy to lepiej na później. 

Lucinda popatrzyła pytająco, a potem wzruszyła ramionami i przytuliła się. 

- Przecież to nie moja wina, że mnie zaatakowali. A poza tym, kim byli wszyscy ci 

ludzie? 

- Mniejsza z tym. Jest coś, co chcę powiedzieć. I powiem to tylko raz. - Spojrzał jej w 

oczy. - Słuchasz mnie? 

Lucinda wstrzymała oddech. Czując,  że serce jej zamiera, potwierdziła kiwnięciem 

głowy. 

- Kocham cię. 

Twarz Lucindy rozjaśniła się. Pochyliła się ku niemu z rozchylonymi wargami. Harry 

powstrzymał ją ruchem ręki. 

- Nie, poczekaj. Jeszcze nie skończyłem. - Skrzywił się lekko. - Takie słowa w ustach 

człowieka mojego pokroju muszą być mało przekonujące. Wiesz, że wypowiadałem je 

przedtem... wiele razy, ale wtedy nie mówiłem prawdy. Zanim ty się pojawiłaś, nie miałem 

pojęcia, co te słowa znaczą. 

Ale teraz to wiem. Jednak nie mogłem mieć nadziei, że dla ciebie będą przekonujące, 

ponieważ nie były takie dla mnie samego. Więc udowodniłem ci, że potrafię kochać... 

zawiozłem cię do swojego ojca, pokazałem rodowe gniazdo. -Przerwał i patrząc z uśmiechem 

w oczy Lucindzie, dodał: -A co do tych sześciorga dzieci, to żartowałem. Wystarczy mi 

czworo. 

Lucinda, oszołomiona szczęściem, otworzyła szeroko oczy. 

- Tylko czworo? Doprawdy, jestem rozczarowana. 

Harry poruszył się. 

- Może zaczniemy od czworga, dobrze? Bo nie chcę cię rozczarować. 

Na policzku Lucindy pojawił się dołeczek. Harry zmarszczył brwi. 

- O czym to ja mówiłem? Aha, o dowodach mojego oddania. Towarzyszyłem ci do 

Londynu i zabierałem na przejażdżki po parku. Zabiegałem o twoje względy na wszelkie 

background image

sposoby. Narażałem się na ataki swatek i matron. Wszystko dla ciebie. 

- To dlatego to wszystko robiłeś? Żeby mnie przekonać, iż mnie kochasz? 

Harry uśmiechnął się. 

- A dla czegóż by innego? 

Pochylił się i zdjął jej buty, a potem podniósł jej spódnice i zaczął jej zsuwać 

podwiązki. Lucinda uśmiechnęła się. 

- I tańczyłeś ze mną te wszystkie walce. Pamiętasz? 

- Jak mógłbym zapomnieć? - odparł Harry, zsuwając jej pończochy. - Nie mogę sobie 

wyobrazić bardziej oczywistej publicznej deklaracji. 

Lucinda roześmiała się, poruszając zmarzniętymi palcami stóp. 

Harry wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. 

- A więc, pani Lucindo Babbacombe, czy po wszystkich tych wysiłkach wierzy mi 

pani, że panią kocham? 

Lucinda uśmiechała się, błyszczały jej oczy. Podniosła obie ręce i ujęła w dłonie jego 

twarz. 

- Głuptasie, chciałam tylko, żebyś to powiedział. 

Po tych słowach dotknęła lekko wargami jego ust. 

Gdy się cofnęła, Harry prychnął niedowierzająco. 

- I uwierzyłabyś mi? Nawet po tym faux pas, które popełniłem tego wieczoru, kiedy 

mnie uwiodłaś? 

Lucinda uśmiechała się łagodnie. 

- O tak. - Na jej policzku ponownie pojawił się dołeczek. - Nawet wtedy. 

Harry postanowił, że tyle wystarczy. 

- Zgadzasz się za mnie wyjść bez dalszych zachodów? 

Lucinda kiwnęła głową - raz, zdecydowanie. 

- Dzięki Bogu. - Harry objął ją ramionami. - Bierzemy ślub za dwa dni w Lester Hall. 

Wszystko jest już przygotowane. Mam w kieszeni zezwolenie na ślub. - Popatrzył na mokre 

plamy na surducie, w który była otulona. - Mam nadzieję, że nie zamokło. 

Rozpiął guziki i zdjął z niej surdut. Lucinda ze śmiechem przyciągnęła jego głowę i 

pocałowała go prosto w usta. Po chwili Harry cofnął się. 

- Jesteś bardzo mokra. Musimy zdjąć z ciebie te rzeczy. 

Popatrzyła na niego uwodzicielsko, a potem posłusznie odwróciła się,  żeby mógł  ją 

rozsznurować. Harry zdjął z niej suknię i rzucił ją na podłogę karety. 

Została w koszuli, przemoczonej i prawie przezroczystej. 

background image

Z rumieńcem na twarzy obserwowała spod rzęs, jak Harry delikatnie i niespiesznie ją 

od niej uwalnia. 

Harry, rozbierając Lucindę, czuł, że zalewają fala ciepła, słyszał, że oddycha płytko. 

Gdy była już całkiem naga, zadrżała, lecz on wiedział,  że nie drży z zimna. Pochylił się i 

pocałował sińce, które na jej ramionach pozostawiły dłonie Scrugthorpe'a. Lucinda 

przypomniała sobie pewną rozmowę. Roześmiała się cicho na to wspomnienie. 

- Wiesz - wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie - Em powiedziała pewnego razu, że 

powinnam sprawić, byś padł na kolana. 

- Ach tak. Mądra kobieta z tej mojej ciotki. - Delikatnie posadził ją tak, że siedziała 

teraz okrakiem na jego udach. - Zapomniała jednak, że uwodzicielowi może być trudno 

zmienić swoją naturę. 

- Harry? - powiedziała pytająco. 

- Mhm? 

- Harry... jesteśmy w powozie - usiłowała protestować. 

Roześmiał się cicho. 

- To jest najzupełniej możliwe, zapewniam cię. Kołysanie zwiększa przyjemność... 

zobaczysz. 

- Tak, ale... - Nagle jej oczy otworzyły się szeroko. Po chwili upojenia przymknęła 

powieki. - Harry? - wyszeptała cicho. 

Nastąpiła długa cisza, wśród której słychać było tylko oddechy, a potem Lucinda 

westchnęła głęboko. 

- Och, Harry! 

Godzinę później, gdy powóz wjeżdżał powoli na ulice Mayfair, Harry spojrzał na 

kobietę siedzącą mu na kolanach. 

Owinięta była jego płaszczem, sucha i rozgrzana - jej ubranie leżało na podłodze 

powozu, tworząc mokrą kupkę. A jego surdut i spodnie były w okropnym stanie. Dawlish 

będzie miał z nimi mnóstwo roboty. Harry jednak nie przejmował się tym. Miał bowiem 

wszystko, czego najbardziej w życiu pragnął. 


Document Outline