background image

 

JAMES PATTERSO 

RÓŻE SĄ CZERWOE 

Przełożył: MACIEJ PITARA 

Wydanie polskie: 2001 

background image

Prolog 

Z prochu powstałeś... 

background image

Brianne  Parker  nie  wyglądała  na  taką,  która  obrabia  banki,  ani  na  morderczynię  –  jej 

pulchna,  dziecięca  buzia  mogła  zmylić  każdego.  Ale  wiedziała,  że  tego  ranka  jest  gotowa 

zabić, jeśli będzie musiała. Miała się o tym przekonać dziesięć po ósmej. 

Dwudziestoczteroletnia 

Brianne 

nosiła 

spodnie 

khaki, 

jasnoniebieską 

kurtkę 

Uniwersytetu Maryland i białe, sportowe buty Nike. Niezauważona przez nikogo przeszła od 

swojej białej, poobijanej hondy acura ku gęstej kępie drzew, gdzie się ukryła. 

Znalazła  się  przy  Citibanku  w  Silver  Spring  w  stanie  Maryland  tuż  przed  ósmą.  Filię 

banku powinni otworzyć za dziewięćdziesiąt sekund. Supermózg powiedział jej, że to wolno 

stojący  budynek  przy  dwóch  przelotowych  ulicach.  Otaczają  go  –  jak  to  określił  –  wielkie, 

pudełkowate sklepy: Target, PETsMART, Home Depot i Circuit City. 

Punkt  ósma  Brianne  wyszła  z  kryjówki  za  drzewami  pod  kolorowym  billboardem 

reklamującym  śniadania  McDonalda.  Kasjerka,  która  właśnie  otworzyła  szklane  drzwi 

frontowe i na moment wyszła na zewnątrz, nie mogła jej zobaczyć. 

Kilka kroków od wejścia Brianne wciągnęła gumową maskę prezydenta Clintona – jedną 

z  najbardziej  popularnych  w  Ameryce  i  pewnie  najtrudniejszą  do  wytropienia.  Znała 

nazwisko kasjerki. Wyjęła rewolwer i przystawiła jej do pleców. 

–  Do  środka,  panno  Jeanne  Galetta.  Potem  odwróć  się  i  z  powrotem  zamknij  na  klucz 

drzwi frontowe. Pójdziemy do twojej szefowej, pani Buccieri. 

Tę  krótką  kwestię  wygłosiła  dokładnie  słowo  po  słowie,  tak  jak  została  napisana. 

Supermózg powiedział,  że ma to decydujące znaczenie, by  cała akcja przebiegała zgodnie z 

określonymi ustaleniami. 

–  Nie  chcę  cię  zabić,  Jeanne.  Ale  zrobię  to,  jeśli  nie  będziesz  posłusznie  wykonywała 

moich  poleceń.  Teraz  twoja  kolej,  kochanie;  powiedz,  zrozumiałaś  wszystko,  co 

powiedziałam? 

Jeanne Galetta pokiwała głową tak energicznie, że omal nie spadły jej okulary. 

– Zrozumiałam. Proszę nie robić mi krzywdy – wykrztusiła. 

Miała krótkie, ciemne włosy, dobiegała trzydziestki i była dosyć atrakcyjna. Ale niebieski 

spodnium ze sztucznego włókna i wysokie obcasy postarzały ją. 

background image

– Idziemy do szefowej. Ruszaj się, Jeanne. Jeśli nie wyjdę stąd za osiem minut, zginiecie 

obie:  ty  i  pani  Buccieri.  Mówię  poważnie.  Nie  myśl,  że  was  nie  zabiję,  bo  jestem  kobietą. 

Zastrzelę was jak psy. 

II 

Brianne  podobało  się,  że  nagle  ma  władzę.  Poprowadziła  drżącą  kasjerkę  przez  hol  z 

bankomatami, potem przez salę. Liczyła cenne sekundy, które już zużyła. Supermózg ciągle 

podkreślał, że napad musi być przeprowadzony dokładnie według planu. W kółko powtarzał, 

że wszystko zależy od precyzji. 

 

LICZĄ SIĘ MINUTY, BRIANNE 

LICZĄ SIĘ SEKUNDY 

LICZY SIĘ NAWET TO, ŻE WYBRALIŚMY AKURAT TEN BANK 

 

Napad  musiał  być  perfekcyjny.  Rozumiała  to,  rozumiała...  Supermózg  zaplanował  go 

według swojej skali numerycznej na 9,9999 z 10. 

Brianne  lewą  ręką  wepchnęła  kasjerkę  do  gabinetu  szefowej.  Usłyszała  cichy  szum 

komputera. Potem zobaczyła Betsy Buccieri za wielkim, dyrektorskim biurkiem. 

–  Codziennie  otwieracie  sejf  o  ósmej  pięć...  –  wrzasnęła  –  więc  teraz  otwórzcie  go  dla 

mnie! Ale już! 

Kierowniczka filii patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma. 

– Nie mogę otworzyć skarbca – zaprotestowała. – Otwiera się automatycznie na sygnał z 

komputera w centrali na Manhattanie. Nigdy o tej samej porze. 

Brianne  pokazała  swoje  lewe  ucho.  Skinęła  palcem  na  Betsy  Buccieri,  żeby  słuchała. 

Czego? 

– Pięć, cztery, trzy, dwa... – odliczyła Brianne i sięgnęła po słuchawkę telefonu na biurku. 

Zadzwonił. Doskonała koordynacja. 

– To do ciebie – powiedziała. Gumowa maska prezydenta Clintona tłumiła trochę jej głos. 

– Słuchaj uważnie. 

Podała słuchawkę szefowej filii. Wiedziała, kto jest przy telefonie i co powie. 

Supermózg nie zamierzał grozić. Wymyślił coś lepszego. 

–  Betsy,  tu  Steve.  W  naszym  domu  jest  jakiś  mężczyzna.  Trzyma  mnie  pod  lufą. 

Ostrzega, że jeśli ta kobieta w twoim gabinecie nie wyjdzie z banku z pieniędzmi dokładnie o 

ósmej dziesięć, zastrzeli Tommy’ego, Annę i mnie. 

– Jest ósma cztery. 

background image

Połączenie zostało przerwane. W słuchawce zapadła cisza. 

–  Steve?  Steve!  –  zawołała  Betsy,  łzy  zaczęły  spływać  jej  po  policzkach.  Spojrzała  na 

zamaskowaną kobietę. Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Proszę nie robić im 

krzywdy. Błagam. Już otwieram skarbiec. 

Brianne powtórzyła wiadomość. 

–  Ósma  dziesięć.  Ani  sekundy  później.  I  żadnych  głupich  sztuczek.  Żadnych  cichych 

alarmów. Żadnej farby na banknotach. 

– Oczywiście. Proszę za mną. 

Betsy  Buccieri  przestała  prawie  myśleć.  W  głowie  dźwięczały  jej  tylko  trzy  imiona: 

Steve, Tommy, Anna. 

O ósmej pięć podeszły do skarbca Moslera. 

– Otwieraj, Betsy. Czas leci. Twoja rodzina może umrzeć. 

Drzwi z pięknie polerowanej stali miały tłoki jak lokomotywa. Otwarcie ich zajęło Betsy 

Buccieri  niecałe  dwie  minuty.  Prawie  na  wszystkich  półkach  leżały  paczki  banknotów. 

Brianne w życiu nie widziała tyle forsy. Zaczęła wpychać pieniądze do dwóch brezentowych 

toreb sportowych. Pani Buccieri i Jeanne Galetta przyglądały się temu w milczeniu. Brianne 

podobał się strach i szacunek dla niej, malujący się na ich twarzach. 

Ładując  swój  łup,  zgodnie  z  instrukcją  odliczała  minuty.  Ósma  siedem...  Ósma  osiem... 

Wreszcie skończyła. 

– Zamykam was obie w skarbcu. Ani słowa, bo zostawię tu wasze trupy. 

Podniosła torby. 

– Nie róbcie krzywdy mojemu mężowi i dziecku – powiedziała błagalnym tonem Betsy 

Buccieri. – Przecież zrobiłyśmy, co pani... 

Brianne zatrzasnęła jej przed nosem ciężkie metalowe drzwi. 

Była spóźniona. Przeszła przez hol, otworzyła drzwi frontowe i wyszła. Zerwała maskę ze 

spoconej twarzy. Miała wielką ochotę pobiec pędem do samochodu, ale szła spokojnie, jakby 

nic ją nie obchodziło w ten piękny, wiosenny poranek. Z przyjemnością wyciągnęłaby spluwę 

i przestrzeliła tę wielką, gównianą reklamę pieprzonego McKaczora. 

Przy hondzie popatrzyła na zegarek. Ósma dziesięć i pięćdziesiąt dwie sekundy. Celowe 

spóźnienie rosło; tak miało być. Uśmiechnęła się. 

Nie zadzwoniła do domu Buccierich, gdzie Errol trzymał pod lufą Steve’a, Tommy’ego i 

jego opiekunkę Annę. Nie zawiadomiła, że ma pieniądze i jest bezpieczna. 

Supermózg jej zabronił. 

Zakładnicy mieli umrzeć. 

background image

Część pierwsza 

Zabójstwa 

background image

 

Rozdział 1 

Praca  detektywa  nauczyła  mnie  cenić  mądrość  starego  porzekadła:  „Nie  myśl,  że  skoro 

woda jest spokojna, nie ma w niej krokodyli”. 

Tego  wieczoru  woda  na  pewno  była  spokojna.  Moja  niesforna  córka  Jannie  trzymała 

kotkę Rosie za przednie łapy i tańczyła z nią. Często tak się bawiły. 

– „Róże są czerwone,  fiołki niebieskie” – śpiewała Jannie wesołym, słodkim głosikiem. 

Nigdy  nie  zapomnę  tego  obrazu  i  tego  dnia.  Do  naszego  domu  na  Piątej  ulicy  schodzili  się 

przyjaciele, krewni i sąsiedzi na przyjęcie z okazji chrztu mojego synka. Byłem w prawdziwie 

świątecznym nastroju. 

Babcia  przygotowała  przepyszne  jedzenie:  marynowane  krewetki,  zapiekane  małże, 

szynkę, cebulki na ostro i dynię. Pachniało kurczakiem w czosnku, żeberkami wieprzowymi i 

czterema rodzajami chleba domowego. Zrobiła nawet mój przysmak – sernik śmietankowy z 

malinami. 

Na lodówce wisiała jedna z jej notatek: 

 

W czarnych ludziach tkwi niewiarygodna siła i magia, których nikt nie potrafi zniszczyć. 

Ale każdy próbuje. – Toni Morrison. 

 

Uśmiechnąłem  się  na  myśl  o  niewiarygodnej  sile  i  magii  mojej  ponad 

osiemdziesięcioletniej babci. 

Było  wspaniale.  Jannie,  Damon,  malutki  Alex  i  ja  witaliśmy  wszystkich  na  ganku. 

Trzymałem  Aleksa  na  rękach.  Był  bardzo  towarzyski.  Uśmiechał  się  radośnie  do  każdego, 

nawet  do  mojego  partnera,  Johna  Sampsona.  Dzieci  boją  się  go  z  początku,  bo  jest  wielki  i 

groźnie wygląda. Ma ponad dwa metry wzrostu i waży prawie sto czternaście kilo. 

– Mały najwyraźniej lubi balangi – zauważył Sampson i wyszczerzył zęby. 

Alex uśmiechnął się do niego szeroko. 

Sampson  wziął  go  ode  mnie.  Dziecko  niemal  utonęło  w  jego  łapskach.  Roześmiał  się  i 

zaczął szczebiotać do malucha. 

background image

Z kuchni wyszła Christine. Przyłączyła się do nas trzech. Na razie ona i Alex junior nie 

mieszkali ze mną, babcią, Jannie i Damonem. Mieliśmy nadzieję, że się do nas wprowadzą i 

będziemy jedną dużą rodziną. Chciałem, żeby Christine była moją żoną, nie tylko kochanką. 

Chciałem rano budzić małego Aleksa, a wieczorem kłaść go spać. 

–  Przejdę  się  po  domu  z  Aleksem  w  ramionach  –  powiedział  Sampson.  –  Użyję  go 

bezwstydnie do poderwania jakiejś piękności. 

Po czym odszedł. 

– Myślisz, że on się kiedykolwiek ożeni? – zapytała Christine. 

– Mały Alex? Nasz chłopiec? Oczywiście. 

– Mówię o twoim partnerze. Czy on kiedykolwiek założy rodzinę? 

Nie wyglądało na to, żeby jej przeszkadzało, że my żyjemy na kocią łapę. 

– Kiedyś – na pewno. Miał zły model rodziny. Ojciec odszedł, kiedy John miał zaledwie 

rok,  w  końcu  umarł  z  przedawkowania.  Matka  też  była  narkomanką.  Jeszcze  kilka  lat  temu 

mieszkała w Southwest. Sampsona właściwie wychowywała moja ciotka Tia z pomocą mojej 

babci. 

Patrzyliśmy, jak Sampson krąży wśród gości z Aleksem na rękach. Zaczepił bardzo ładną 

babkę. De Shawn Hawkins. Pracowała razem z Christine. 

– On naprawdę podrywa na dziecko – zdumiała się Christine i zawołała do koleżanki: – 

Uważaj, De Shawn. 

Roześmiałem się. 

– Mówi, co zrobi i robi, co mówi. 

Przyjęcie zaczęło się około drugiej po południu. O wpół do dziesiątej wieczorem trwało 

w  najlepsze.  Właśnie  śpiewałem  w  duecie  z  Sampsonem  Skinny  Legs  and  All  Joe  Teksa. 

Wyliśmy  jak  diabli.  Wszyscy  się  śmiali  i  nabijali  z  nas.  Sampson  zaczął  śpiewać  „Jesteś 

pierwsza i ostatnia, jesteś dla mnie wszystkim...”. 

Wtedy przyjechał Kyle Craig z FBI. Mogłem wszystkim powiedzieć, żeby szli do domu – 

koniec imprezy. 

Rozdział 2 

Kyle  niósł  kolorową  paczkę  przewiązaną  wstążką,  prezent  dla  dziecka.  Miał  nawet 

balony! Nie zmylił mnie. To dobry kumpel i świetny gliniarz, ale nie jest towarzyski i unika 

przyjęć jak zarazy. 

–  Tylko  nie  dziś,  Alex  –  ostrzegła  Christine.  Wyglądała  na  zaniepokojoną,  może  nawet 

złą. – Nie daj się wrobić w jakieś kolejne koszmarne śledztwo. Proszę cię. Nie w dniu chrztu. 

Wziąłem sobie to do serca. Mój dobry nastrój prysnął. 

background image

Cholerny Kyle Craig. 

Podszedłem do niego i skrzyżowałem palce wskazujące. 

– Nie, nie i jeszcze raz nie – powiedziałem. – Zjeżdżaj stąd. 

–  Ja  też  się  cholernie  cieszę,  że  cię  widzę  –  odparł  i  uśmiechnął  się  promiennie.  Potem 

objął mnie mocno i szepnął: – Wielokrotne zabójstwo, stary. 

– Przykro mi. Zadzwoń jutro albo pojutrze. Dziś mam wolne. 

– Wiem, ale to wyjątkowo paskudna sprawa, Alex. 

Kyle wyjaśnił, że zostaje w Waszyngtonie tylko na jedną noc i bardzo potrzebuje mojej 

pomocy.  Jest  pod  straszną  presją.  Znów  odmówiłem,  ale  zignorował  to  całkowicie.  Obaj 

wiedzieliśmy,  że  do  moich  obowiązków  należy  także  pomaganie  FBI  w  skomplikowanych 

dochodzeniach. Poza tym, byłem mu winien przysługę lub dwie. Kilka lat temu włączył mnie 

do śledztwa w sprawie porwania i morderstwa w Karolinie Północnej, kiedy moja siostrzenica 

zniknęła z Uniwersytetu Duke’a. 

Kyle  znał  Sampsona  i  kilku  moich  kumpli  detektywów.  Podeszli  i  gadali  z  nim,  jakby 

wpadł  z  wizytą  towarzyską.  Ludzie  go  lubili.  Ja  też,  ale  nie  teraz,  nie  tego  wieczoru. 

Powiedział, że musi spojrzeć na małego Aleksa, zanim przejdziemy do spraw zawodowych. 

Rozdział 3 

Poszedłem z nim do pokoju babci. Malec spał w łóżeczku dziecinnym wśród kolorowych 

misiów i piłek. Tulił do siebie swego ulubionego niedźwiadka Pinky’ego. 

– Biedny chłopczyk – szepnął Kyle. – Co za straszna historia... Jest bardziej podobny do 

ciebie niż do Christine. A przy okazji, jak tam u was? 

– W porządku – skłamałem. 

Po  rocznej  nieobecności  Christine  w  Waszyngtonie  nie  układało  nam  się  tak,  jak  się 

spodziewałem.  Brakowało  mi  ogromnie  intymności  między  nami.  Zabijało  mnie  to.  Ale 

nikomu o tym nie mówiłem, nawet Sampsonowi i babci. 

– Zostaw mnie dziś w spokoju, Kyle – poprosiłem. 

–  Żałuję,  ale to nie może czekać,  Alex. Jestem w drodze powrotnej do  Quantico. Gdzie 

możemy pogadać? 

Pokręciłem głową i poczułem, jak narasta we mnie złość. Zaprowadziłem go na oszkloną 

werandę. Stało tam stare pianino, które wciąż grało mniej więcej tak dobrze jak ja. Usiadłem 

na trzeszczącym stołku i wystukałem kilka taktów Odwołajmy to wszystko Gershwina. 

Kyle rozpoznał melodię i wyszczerzył zęby w uśmiechu. 

– Przykro mi. 

– Nie widać tego – odparłem. – Do rzeczy. 

background image

–  Słyszałeś  o  napadzie  na  filię  Citibanku  w  Silver  Spring  i  o  zabójstwach  w  domu 

szefowej banku? – zapytał. – O zamordowaniu jej męża, trzyletniego synka i jego opiekunki? 

Spojrzałem na niego, potem odwróciłem wzrok. 

– Trudno, żebym nie słyszał. 

Brutalne,  bezsensowne  morderstwa  były  tematem  dnia  we  wszystkich  gazetach  i 

telewizji. Wstrząsnęły nawet waszyngtońskimi gliniarzami. 

–  Nie  rozumiem  tego.  Co  się,  u  diabła,  stało  w  domu  tej  kobiety?  Bandyci  dostali 

pieniądze, tak? Więc dlaczego zabili zakładników? Przyjechałeś mi to wyjaśnić, zgadza się? 

Kyle przytaknął. 

–  Byli  spóźnieni.  Kobieta  z  gangu  miała  wyjść  z  banku  z  forsą  dokładnie  o  ósmej 

dziesięć.  Alex,  ona  wyszła  niecałą  minutę  później!  Niecałą  minutę!  I  dlatego  zamordowali 

trzydziestotrzyletniego ojca, trzyletniego chłopca i opiekunkę do dziecka. Miała dwadzieścia 

pięć lat i była w ciąży. Potrafisz to sobie wyobrazić? 

Poruszyłem  ramionami  i  pokręciłem  szyją.  Czułem,  jak  narasta  we  mnie  napięcie. 

Wyobraziłem to sobie. Jak mogli zabić tamtych ludzi bez żadnego powodu? 

Ale naprawdę nie byłem w nastroju do policyjnej roboty. Mimo że chodziło o tak ponurą 

i pilną sprawę. 

– I dlatego cię tu przyniosło w dniu chrztu mojego syna? 

Kyle uśmiechnął się nagle i odprężył. 

–  Do  diabła,  Alex!  Musiałem  wpaść  i  zobaczyć  to  dobrze  zapowiadające  się  dziecko. 

Niestety, ta sprawa jest naprawdę ważna. Możliwe, że są to tutejsi bandyci. A jeśli nawet są 

spoza  Waszyngtonu,  ktoś  tutaj  może  ich  znać.  Musisz  znaleźć  tych  zabójców,  zanim  znów 

kogoś  zamordują.  Czujemy,  że  to  nie  był  pojedynczy  wyskok.  Swoją  drogą,  masz  piękne 

dziecko. 

– Ty też jesteś piękny, Kyle. Słowo daję, nikt nie może się z tobą równać. 

–  Trzyletni  chłopiec,  ojciec  i  opiekunka  –  powtórzył  raz  jeszcze  Kyle,  zanim  wyszedł  z 

przyjęcia. Na progu werandy odwrócił się. 

– Jesteś odpowiednim facetem do tej roboty, Alex. Zamordowali rodzinę. 

Gdy  tylko  zniknął,  zacząłem  szukać  Christine,  ale  już  jej  nie  było.  Serce  mi  zamarło. 

Zabrała Aleksa i wyniosła się bez słowa. 

Rozdział 4 

Supermózg  niechętnie  zaparkował  na  ulicy  i  poszedł  w  stronę  opuszczonego  osiedla 

położonego niedaleko rzeki Anacostia. Księżyc w pełni oświetlał bladym, upiornym blaskiem 

background image

kilka  niszczejących,  dwupiętrowych  domów  z  oknami  bez  szyb.  Supermózg  poczuł  się 

nieswojo. 

– Dolina śmierci – szepnął. 

W  dodatku,  jak  się  okazało,  kryjówka  Parkerów  znajdowała  się  w  domu  położonym 

najdalej  ze  wszystkich  od  ulicy.  W  „przytulnym  gniazdku”  na  trzecim  piętrze  mieli  tylko 

poplamiony materac i zardzewiałe krzesełko ogrodowe. Na podłodze walały się opakowania z 

KFC i McDonalda. 

Wchodząc do pokoju, Supermózg uniósł dwa pudełka gorącej pizzy i papierową torbę. 

– Chianti i pizza! – zawołał. – Jest co świętować. 

Brianne  i  Errol  natychmiast  rzucili  się  na  jedzenie.  Ledwo  coś  mruknęli  na  powitanie. 

Supermózg  uznał  to  za  brak  szacunku.  Rozlał  wino  do  plastikowych  kubków,  podał  je 

Parkerom i wzniósł toast. 

– Za zbrodnię doskonałą. 

Errol zmarszczył brwi i pociągnął dwa solidne łyki. 

– Jeśli można tak nazwać to, co się stało w Silver Spring. Trzy niepotrzebne morderstwa. 

– Można ją tak nazwać – odparł Supermózg. – Absolutna perfekcja. Przekonacie się. 

Jedli i pili w milczeniu. Parkerowie mieli ponure, wręcz wrogie miny. Brianne zerkała na 

niego ukradkiem. Nagle Errol potarł szyję i zakaszlał kilkakrotnie. Potem zaczął gwałtownie 

łapać powietrze i coś wychrypiał. Paliło go w gardle i płucach. Nie mógł oddychać. Próbował 

wstać, ale natychmiast upadł. 

– Co ci się stało? – zawołała przerażona Brianne. 

Potem  ona  też  chwyciła  się  za  gardło.  Czuła  ogień  w  gardle  i  piersiach.  Zerwała  się  z 

materaca. Upuściła kubek i obiema rękami złapała się za szyję. 

– Co to jest, do cholery?! – wrzasnęła do Supermózga. – Co się z nami dzieje? Co nam 

zrobiłeś? 

–  Czy  to  nie  oczywiste?  –  odrzekł  lodowatym,  dobiegającym  jakby  gdzieś  z  daleka 

głosem. 

Pokój wirował Parkerom w oczach. Errol dostał drgawek, Brianne przegryzła sobie język. 

Oboje  wciąż  trzymali  się  za  gardła.  Dusili  się,  nie  mogli  oddychać.  Ich  twarze  przybrały 

ciemny odcień. 

Supermózg  stał  w  drugim  końcu  pokoju  i  patrzył.  Trucizna  stopniowo  sparaliżowała 

organizm, powodując ogromny ból.  Zaczynało się to od mięśni twarzy, potem proces sięgał 

krtani,  wreszcie  docierał  do  dróg  oddechowych.  Duża  dawka  anektyny  powodowała 

zatrzymanie serca. 

Po niecałych piętnastu minutach Parkerowie nie żyli. Ponieśli śmierć tak okrutną, jak ich 

ofiary w Silver Spring w Marylandzie. Leżeli z rozpostartymi rękami i nogami na podłodze. 

Supermózg  był  pewien,  że  są  martwi,  ale  na  wszelki  wypadek  sprawdził  to.  Mieli 

background image

przeraźliwie  wykrzywione  twarze  i  wykręcone  ciała.  Wyglądali,  jakby  spadli  z  dużej 

wysokości. 

– Za zbrodnię doskonałą – powiedział Supermózg nad groteskowo wygiętymi zwłokami. 

Rozdział 5 

Następnego  ranka  próbowałem  dodzwonić  się  do  Christine,  ale  włączyła  automatyczną 

sekretarkę i nie odbierała telefonu. Nigdy mi tego nie robiła i bolało mnie to. Kiedy brałem 

prysznic i ubierałem się, wciąż o tym myślałem. W końcu wyszedłem do pracy. Czułem się 

zraniony, ale też byłem trochę zły. 

Sampson  i  ja  wyruszyliśmy  na  ulice  przed  dziewiątą.  Im  więcej  czytałem  i  myślałem  o 

napadzie na Citibank w  Silver Spring, tym bardziej mnie niepokoiła cała  sprawa, zwłaszcza 

przebieg  wydarzeń.  To  nie  miało  sensu.  Zamordowano  trzy  niewinne  osoby  –  z  jakiego 

powodu?  Bandyci  mieli  już  pieniądze.  Jacyś  psychole?  Po  co  zabili  ojca,  dziecko  i 

opiekunkę? 

Mieliśmy z Sampsonem ciężki i frustrujący dzień. O dziewiątej wieczorem wciąż jeszcze 

pracowaliśmy. Znów próbowałem dodzwonić się do Christine. Nadal nie podnosiła słuchawki 

albo nie było jej w domu. 

Mam  kilka  wystrzępionych,  czarnych  notesów  z  nazwiskami  informatorów.  Zdążyliśmy 

już  pogadać  z  ponad  dwunastoma.  Zostało  nam  ich  jeszcze  mnóstwo  na  jutro,  pojutrze  i 

następny  dzień.  Śledztwo  już  mnie  wciągnęło.  Dlaczego  w  domu  szefowej  banku 

zamordowano trzy osoby? Za co zabito niewinną rodzinę? 

– Kręcimy się wokół czegoś – powiedział Sampson. 

Jechaliśmy przez Southeast moim starym samochodem. Właśnie skończyliśmy rozmowę 

z drobnym kombinatorem, który nazywał się Nomar Martinez. Słyszał o napadzie na bank w 

Marylandzie,  ale  nie  wiedział,  kto  to  zrobił.  W  radiu  śpiewał  wielki,  nieżyjący  już  Marvin 

Gaye.  Myślałem  o  Christine.  Chciała,  żebym  rzucił  pracę  w  policji.  Mówiła  poważnie.  Nie 

byłem pewien, czy mógłbym przestać być detektywem. Lubiłem tę robotę. 

–  Mnie  też  się  tak  zdaje  –  przyznałem.  –  Może  należało  przycisnąć  Nomara?  Był 

wyraźnie zdenerwowany. Czegoś się boi. 

– W Southeast każdy się czegoś boi – odrzekł Sampson. – Pytanie tylko, kto będzie chciał 

z nami gadać? 

–  Może  tamten  parszywy  kundel?  –  Wskazałem  wylot  następnej  przecznicy.  –  Wie  o 

wszystkim, co się tu dzieje. 

– Zauważył nas – powiedział Sampson. – Jasna cholera, ucieka! 

background image

Rozdział 6 

Skręciłem ostro w lewo i zahamowałem z poślizgiem. Mój porsche z głuchym łomotem 

wpadł na chodnik. Wyskoczyliśmy obaj i puściliśmy się pędem za Cedrikiem Montgomerym. 

– Stać! Policja! – krzyknąłem. 

Biegliśmy  wąskim,  krętym  zaułkiem.  Montgomery  działał  jako  mięśniak  do  wynajęcia 

bez  szczególnych  sukcesów,  był  jednak  rzeczywiście  twardzielem.  Stanowił  niezłe  źródło 

informacji,  lecz  nie  był  kapusiem,  po  prostu  wiedział  o  różnych  rzeczach.  Miał  niewiele 

ponad dwadzieścia lat, a my obaj – Sampson i ja – niedawno przekroczyliśmy czterdziestkę. 

Ale  ćwiczyliśmy  bieganie  systematycznie  i  byliśmy  wystarczająco  szybcy  –  tak  się  nam 

przynajmniej wydawało. 

Montgomery odsadził się jednak od nas całkiem nieźle i jego sylwetka ledwie majaczyła 

w oddali. 

Sampson dotrzymywał mi kroku. 

– To tylko sprinter, stary... – wysapał. – My jesteśmy długodystansowcy. 

– Policja! – wrzasnąłem znowu. – Dlaczego uciekasz, Montgomery? 

Pot okrył mi kark i plecy. Kapał z włosów. Piekły mnie oczy. Ale biegłem dalej. 

–  Dorwiemy  go  –  rzuciłem  i  przyspieszyłem.  To  było  wyzwanie  dla  Sampsona. 

Bawiliśmy się tak od lat. Damy radę. Kto, jak nie my? 

Zbliżyliśmy  się  do  Montgomery’ego.  Obejrzał  się.  Nie  chciał  uwierzyć,  że  już  go 

doganiamy. Miał za sobą dwie pędzące lokomotywy i nie mógł uciec z torów. 

– Pełny gaz, stary! – zachęcił mnie Sampson. – I wysuń zderzak. 

Ciągle biegliśmy równo. W naszym prywatnym wyścigu Montgomery był linią mety. 

Dopadliśmy go jednocześnie i wzięliśmy między siebie. Dostał dwa ciosy i zwalił się na 

ziemię. Bałem się, że już nie wstanie. Ale on przekoziołkował kilka razy, jęknął i wybałuszył 

oczy całkowicie oszołomiony. 

– O, kurwa! – wyszeptał z niedowierzaniem. 

Uznaliśmy to za komplement i skuliśmy go kajdankami. 

Dwie godziny później śpiewał w komendzie na Trzeciej ulicy. Przyznał, że coś słyszał o 

napadzie  na  bank  i  morderstwach  w  Silver  Spring.  Chętnie  poszedł  z  nami  na  układ: 

informacje za przymknięcie oczu na pół tuzina działek, które przy nim znaleźliśmy. 

–  Wiem,  kogo  szukacie  –  powiedział.  Sprawiał  wrażenie  pewnego  siebie.  –  Ale  nie 

spodoba wam się to, co usłyszycie. 

Miał rację. Wcale mi się to nie spodobało. 

background image

Rozdział 7 

Nie  wiedziałem,  czy  mogę  wierzyć  Montgomery’emu,  lecz  podsunął  mi  dobry,  pewny 

trop,  którym  musiałem  podążyć.  W  jednym  się  rzeczywiście  nie  mylił:  jego  wskazówka 

stawiała  mnie  w  trochę  niezręcznej  sytuacji.  Słyszał,  że  jednym  z  tych,  co  obrobili  bank  w 

Silver Spring, był Errol Parker, przyrodni brat mojej nieżyjącej żony Marii. 

Przez cały następny dzień szukaliśmy z Sampsonem Errola. Nie znaleźliśmy go w domu 

ani  w  żadnym  z  miejsc  w  Southeast,  gdzie  zwykle  bywał.  Jego  żona  Brianne  też  gdzieś 

przepadła. Nikt nie widział Parkerów przynajmniej od tygodnia. 

Około  piątej  trzydzieści  po  południu  zatrzymałem  się  przy  szkole  Przybysza 

Przynoszącego Prawdę, żeby sprawdzić, czy Christine jeszcze tam jest. Myślałem o niej stale. 

Nadal nie odbierała telefonów i się nie odzywała. 

Christine  Johnson  poznałem  dwa  lata  temu.  Mieliśmy  się  już  właśnie  pobrać,  kiedy 

zdarzyło się nieszczęście, za które wciąż się winiłem: porwał ją seryjny morderca z Southeast 

i trzymał prawie rok jako zakładniczkę. Dlatego, że spotykała się ze mną. Uznano, że zaginęła 

i nie żyje. 

Kiedy  ją  znaleziono,  miała  już  dziecko  –  naszego  synka  Aleksa.  Ale  uprowadzenie 

zmieniło ją. Nie rozumiała, co się z nią dzieje, i nie mogła sobie z tym poradzić. Próbowałem 

jej  pomóc,  tak  jak  umiałem.  Od  miesięcy  nie  sypialiśmy  ze  sobą.  Odsuwała  się  coraz  dalej 

ode mnie. Teraz Kyle Craig jeszcze pogorszył sprawę. 

Kiedy  Christine  pracowała  w  szkole,  dzieckiem  opiekowała  się  moja  babcia.  Potem 

Christine zabierała małego Aleksa do swojego domu w Mitchellville. Tak sobie życzyła. 

Wszedłem do budynku bocznymi, metalowymi drzwiami przy sali sportowej. Usłyszałem 

znajome  odgłosy  piłki  do  koszykówki,  śmiechy  i  wesołe  okrzyki  dzieciaków.  Christine 

siedziała  w  swoim  gabinecie  przed  komputerem.  Była  dyrektorką  szkoły.  Jannie  i  Damon 

uczą się tutaj. 

– Alex? – zdziwiła się na mój widok. Przeczytałem hasło umieszczone na ścianie: „Chwal 

głośno, wiń cicho”. Czy Christine potrafi w ten sposób postępować wobec mnie? – Już prawie 

skończyłam – powiedziała. – Za chwilę będę gotowa. 

Chyba nie jest przynajmniej zła za tamten wieczór z Kylem Craigiem, pomyślałem. Nie 

kazała mi się wynosić. 

– Odprowadzę cię do domu – zaproponowałem i uśmiechnąłem się. – Będę nawet niósł 

twoje książki. W porządku? 

– Chyba tak – odrzekła. Ale nie odwzajemniła uśmiechu i wydawała się bardzo daleka. 

background image

Rozdział 8 

Kilka minut później zamknęliśmy szkołę i poszliśmy ulicą Szkolną do Piątej. Dźwigałem 

neseser Christine. Było tam chyba tuzin książek. Spróbowałem zażartować. 

– Nie mówiłaś, że kulę do kręgli też mam nieść. 

–  Uprzedzałam  cię,  że  książki  są  ciężkie.  Wiesz,  że  dużo  czytam.  Cieszę  się,  że 

przyszedłeś. 

– Nie mogłem się powstrzymać. 

Powiedziałem prawdę. Chciałem ją objąć albo chociaż wziąć za rękę, ale zrezygnowałem. 

Wydawało  mi  się  dziwne  i  smutne,  że  jest  tak  blisko,  a  jednocześnie  tak  daleko  ode  mnie. 

Pragnąłem aż do bólu przytulić ją do siebie. 

– Musimy porozmawiać, Alex – odezwała się w końcu i spojrzała mi prosto w oczy. Jej 

mina  nie  wróżyła  nic  dobrego.  –  Miałam  nadzieję,  że  nie  przejmę  się  twoim  nowym 

śledztwem,  Alex.  Ale  przejmuję  się.  Doprowadza  mnie  do  szaleństwa.  Boję  się  o  ciebie,  o 

dziecko  i  o  siebie.  Nie  potrafię  inaczej  po  tym,  co  się  stało  na  Bermudach.  Od  powrotu  do 

Waszyngtonu źle sypiam. 

Słuchałem jej słów i pękało mi serce. Czułem się strasznie z powodu tego, co ją spotkało. 

Ale tak bardzo się zmieniła. Wyglądało na to, że nie jestem w stanie pomóc jej w jakikolwiek 

sposób. Starałem się od miesięcy i nic z tego nie wychodziło. Bałem się, że stracę nie tylko ją, 

ale również małego Aleksa. 

–  Pamiętam  niektóre  z  moich  ostatnich  snów.  Są  tak  pełne  brutalności,  Alex.  I  takie 

realistyczne.  Pewnej  nocy  znów  ścigałeś  Łasicę  i  on  cię  zabił.  Stał  spokojnie  i  strzelał  do 

ciebie wielokrotnie. Potem przyszedł zamordować dziecko i mnie. Obudziłam się z krzykiem. 

Zdecydowałem się wziąć ją za rękę. 

– Geoffrey Shafer nie żyje, Christine. 

– Nie wiesz tego na pewno! – rozzłościła się i wyrwała dłoń. 

Szliśmy w milczeniu brzegiem rzeki Anacostia.  Potem powiedziała mi o swoich innych 

snach.  Wyczułem,  że  nie  chce,  żebym  je  interpretował.  Miałem  tylko  słuchać.  Śniły  jej  się 

cierpienia i morderstwa znajomych i kochanych osób. 

Zatrzymała się na rogu Piątej ulicy niedaleko mojego domu. 

–  Muszę  ci  jeszcze  coś  powiedzieć,  Alex.  W  Mitchellville  chodzę  do  psychiatry,  do 

doktora Belaira. Pomaga mi. 

Patrzyła mi w oczy. 

– Nie chcę cię więcej widzieć, Alex. Myślę o tym od tygodni. Rozmawiałam z doktorem 

Belairem. Nie zmienię tej decyzji i będę wdzięczna, jeśli zostawisz mnie w spokoju. 

Wzięła ode mnie neseser i odeszła. Nie dała mi dojść do słowa, ale i tak nie wiedziałbym, 

co powiedzieć. W jej oczach wyczytałem smutną prawdę – nie kochała mnie już. Niestety, ja 

ją nadal kochałem. I kochałem oczywiście naszego małego synka. 

background image

Rozdział 9 

Nie miałem wyboru, więc na kilka dni pogrążyłem się bez reszty w śledztwie dotyczącym 

napadu  na  bank  i  wielokrotnego  morderstwa.  Gazety  i  telewizja  wciąż  pełne  były 

sensacyjnych  opowieści  o  niewinnych  ofiarach:  ojcu,  dziecku  i  niani.  Zdjęcie  trzyletniego 

Tommy’ego  Buccieri  widziało  się  wszędzie.  Czy  zabójca  chciał  może  wzbudzić  w  nas 

oburzenie? – zastanawiałem się. 

Sampson i ja poświęciliśmy większość następnego dnia na poszukiwania Errola i Brianne 

Parker.  Współpracowaliśmy  z  FBI.  Wyglądało  na  to,  że  Parkerowie  prawdopodobnie  co 

najmniej od roku obrabiali małe banki w Marylandzie i Wirginii. Ale napad w Silver Spring 

różnił  się  od  poprzednich.  Jeśli  to  była  ich  robota,  to  zupełnie  zmienili  styl.  Stali  się 

brutalnymi, bezlitosnymi mordercami. Tylko dlaczego? 

Około  pierwszej  zatrzymaliśmy  się  z  Sampsonem  przy  Boston  Market  na  lunch. 

Mogliśmy  wybrać  lepsze  miejsce,  ale  to  było  po  drodze,  a  olbrzym  twierdził,  że  umiera  z 

głodu. Ja potrafiłbym funkcjonować dalej bez jedzenia. 

– Myślisz, że Parkerowie się wynieśli i szykują następny skok? – zapytał Sampson, kiedy 

zabraliśmy się za paszteciki z mięsem, kukurydzę i puree z ziemniaków. 

– Jeśli to oni napadli na bank w Marylandzie, to pewnie się przyczaili. Wiedzą, że zrobiło 

się  gorąco.  Errol  wyskakuje  czasem  na  ryby  do  Karoliny  Południowej.  Kyle  wysłał  tam  już 

federalnych. 

– Widujesz się z Errolem? – zainteresował się Sampson. 

–  Tylko  na  spotkaniach  rodzinnych,  ale  on  rzadko  na  nich  bywa.  Kiedyś  pojechałem  z 

nim na ryby. Cieszył się jak dziecko z każdego złowionego okonia czy zębacza. Maria zawsze 

go lubiła. 

– Często o niej myślisz? 

Wcisnąłem się głębiej w siedzenie. Nie miałem teraz raczej ochoty na zwierzenia. 

–  Przypominają  mi  o  niej  różne  rzeczy.  Zwłaszcza  niedziele.  Czasem  sypialiśmy  do 

południa  i  jedliśmy  coś  dobrego  na  śniadanie.  Albo  chodziliśmy  nad  staw  z  kaczkami 

niedaleko  rzeki  St.  Tony’s.  Długie  spacery  po  parku  Garfield.  To  smutne,  że  umarła  tak 

młodo, John. Boli mnie dodatkowo fakt, że nie rozwiązałem zagadki jej morderstwa. 

Sampson zadał mi kolejne pytanie. Czasem tak robi. 

– A jak ci się układa z Christine? 

–  Źle  –  wyznałem  w  końcu,  ale  nie  byłem  w  stanie  wyjawić  całej  prawdy.  –  Nie  może 

zapomnieć o Geoffeyu Shaferze. A ja nie jestem nawet pewien, czy Łasica naprawdę nie żyje. 

Skończyliśmy? 

Sampson wyszczerzył zęby. 

– Co? Jedzenie czy przesłuchanie? 

background image

– Jedziemy. Trzeba wreszcie znaleźć Parkerów i wyjaśnić sprawę napadu na bank. Resztę 

dnia będziemy mieli wtedy dla siebie. 

Rozdział 10 

Około  siódmej  wieczorem  postanowiliśmy  z  Sampsonem  zrobić  przerwę  na  kolację. 

Przewidywaliśmy, że będziemy pracować do późna, pewnie dłużej niż do północy. Ta sprawa 

tego wymagała. Pojechałem do domu, żeby coś zjeść z dziećmi i babcią. 

Chwaliłem, to co przyrządziła, ale nawet nie czułem smaku. Nie mogłem przestać myśleć 

o Christine. Zbyt mądre to nie było. 

Umówiliśmy się z Sampsonem na dziesiątą wieczorem. Zamierzaliśmy przesłuchać paru 

typów,  których  łatwiej  znaleźć  po  zmroku.  Piętnaście  po  dziesiątej  znów  jechaliśmy  moim 

samochodem przez Southeast. 

Sampson  zauważył  naszego  znajomego  kapusia  –  drobnego  handlarza  prochami.  Darryl 

Snow sterczał z kolesiami przed barem z grillem, który ciągle zmieniał nazwę. Teraz nazywał 

się „Tak było”. 

Wyskoczyliśmy z Sampsonem z porsche i podbiegliśmy do Snowa. Nie miał dokąd uciec. 

Jak  zwykle,  był  odstawiony  w  swoim  dealerskim  stylu:  purpurowe,  nylonowe  szorty  na 

niebieskich, nylonowych spodniach, koszulka polo, kurtka od Tommy’ego Hilfigera i ciemne 

okulary od Oakleya. 

– Cześć, bałwanie – powitał go swoim basem Sampson. – Roztapiasz się. 

Kumple Snowa wybuchnęli śmiechem. Darryl miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, 

a  nie  ważył  chyba  więcej  niż  pięćdziesiąt  pięć  kilogramów.  Nawet  w  swoich  ciuchach  z 

markowymi metkami. 

– Przejdźmy się, Darryl – powiedziałem. – Musimy pogadać. I bez dyskusji. 

Potrząsnął głową jak maskotka na desce rozdzielczej samochodu, ale poszedł ze mną. 

– Nie chcę z tobą gadać, Cross. 

–  Co  wiesz  o  Errolu  i  Brianne  Parker?  –  zapytałem,  kiedy  oddaliliśmy  się  od  jego 

towarzystwa. 

Popatrzył na mnie i zmarszczył brwi. Głowa nadal mu podskakiwała. 

– Ty chajtnąłeś się z jego siostrą czy ja? Więc dlaczego pytasz mnie, człowieku? Czego 

się ciągle czepiasz? 

– Errol już nie widuje się z rodziną. Nie ma czasu, pruje banki. Gdzie on jest, Darryl? W 

tej chwili Sampson i ja nie jesteśmy ci nic winni. A kręcisz się w niebezpiecznej okolicy. 

Spojrzał w światła lamp ulicznych. 

– Mnie to pasuje. 

background image

Złapałem go za kurtkę. 

– Do czasu, Darryl. Dobrze o tym wiesz. 

Snow pociągnął nosem i zaklął cicho. 

–  Słyszałem,  że  Brianne  ma  metę  w  tym  starym  osiedlu  przy  Pierwszej  Alei.  W  tych 

ruinach ze szczurami. Ale nie wiem, czy jeszcze tam jest. To tyle, słowo. 

Uniósł otwarte dłonie. 

Sampson podkradł się do niego z tyłu i krzyknął: Bu! 

Darryl prawie skoczył w górę. 

– Pomógł nam? – zapytał Sampson. – Trochę jakby nerwowy. 

– Pomogłeś nam? – spytałem Snowa. 

Skrzywił się żałośnie. 

–  Powiedziałem,  gdzie  może  być  Brianne  Parker,  czy  nie?  Pojedźcie  i  sprawdźcie.  I 

odwalcie  się  ode  mnie.  Nie  straszcie  ludzi.  Wy  dwaj  jesteście  jak  The  Blair  Witch  Project

człowieku. Albo jeszcze gorsi. 

Sampson wyszczerzył zęby. 

– Dużo gorsi, Darryl. Blair Witch to tylko film. My jesteśmy prawdziwi. 

Rozdział 11 

– 

Nie cierpię tego całego nocnego  gówna – poskarżył się Sampson, kiedy  dotarliśmy na 

piechotę do osiedla przy Pierwszej Alei. Przed nami majaczyły opuszczone domy czynszowe, 

w  których  mieszkali  bezdomni  i  ćpuny.  Jeżeli  w  stolicy  Ameryki  można  to  nazwać 

mieszkaniem. 

– )oc żywych trupów – wymruczał Sampson. 

Miał rację. Typy wokół nas wyglądały jak zombie. 

–  Errol  Parker?  Brianne  Parker?  –  mówiłem  cicho,  mijając  ponurych  mężczyzn  o 

zapadłych,  nie  ogolonych  twarzach.  Nikt  się  nie  odzywał.  Większość  nawet  nie  patrzyła  na 

mnie i Sampsona. Wiedzieli, że jesteśmy glinami. 

– Dzięki za pomoc. Bóg z wami – powiedział w końcu Sampson. 

Zaczęliśmy przeszukiwać każdy budynek, piętro po piętrze, od piwnicy po dach. Ostatni 

wyglądał na zupełnie pusty, co wcale nie dziwiło: był najbrudniejszy i rozsypywał się. 

– Ty pierwszy – warknął Sampson. Było późno i stracił humor. 

Miałem  latarkę,  więc  ruszyłem  przodem.  I  tym  razem  najpierw  zeszliśmy  do  piwnicy. 

Poplamiona,  betonowa  podłoga,  wszędzie  gęsty  kurz  i  pajęczyny.  Otworzyłem  nogą 

drewniane  drzwi.  Usłyszałem  gwałtowne  drapanie  gryzoni.  Miotały  się  jak  w  pułapce. 

Oświetliłem wnętrze. Tylko kilka szczurów. 

background image

– Errol? Brianne? – zawołał do nich Sampson. Zapiszczały w odpowiedzi. 

Przeszukując  tak  jak  poprzednio  kolejne  piętra,  dotarliśmy  wreszcie  na  ostatnie.  W 

budynku było wilgotno, śmierdziało moczem, kałem i pleśnią. Fetor nie do wytrzymania. 

– Znam lepsze Holiday Inn – powiedziałem i Sampson w końcu się roześmiał. 

Pchnąłem jakieś drzwi i poznałem po odorze, że znaleźliśmy zwłoki. Skierowałem latarkę 

w dół i zobaczyłem Brianne i Errola. Już nie wyglądali jak ludzie. W budynku było ciepło i 

proces  rozkładu  postępował  szybko.  Oceniłem,  że  nie  żyją  co  najmniej  od  dwudziestu 

czterech godzin, być może dłużej. 

Obejrzałem  Errola,  potem  jego  żonę.  Westchnąłem  ciężko.  Maria  lubiła  swojego 

przyrodniego brata. Mój syn Damon, kiedy był mały, nazywał go wujkiem. 

Rogówki  oczu  Brianne  wyglądały  jak  przy  katarakcie.  Miała  szeroko  otwarte  usta  i 

obwisłą  szczękę.  Errol  tak  samo.  Pomyślałem  o  rodzinie  zamordowanej  w  Silver  Spring.  Z 

jaką kategorią zabójców mamy do czynienia? Dlaczego zabili Parkerów? 

Brakowało górnej części ubrania Brianne. Nigdzie w pokoju jej nie zauważyłem. Dżinsy 

ściągnięto do połowy – widać było czerwone majtki i uda. 

Zastanawiałem się, co to znaczy. Zabójca zabrał część jej rzeczy? Po mordercy zjawił się 

tu ktoś inny? Dobrał się do martwej Brianne? A może zrobił to morderca? 

Sampson miał niepewną minę. Sprawiał wrażenie zaintrygowanego. 

–  To  nie  wygląda  na  przedawkowanie  –  stwierdził.  –  Za  gwałtowna  śmierć.  Musieli 

cierpieć. 

– Chyba ich otruli, John – odrzekłem cicho. – Może ktoś chciał, żeby cierpieli. 

Zadzwoniłem  do  Kyle’a  Craiga  i  powiedziałem  mu  o  Parkerach.  Rozwiązaliśmy  część 

sprawy  napadu  na  bank  w  Silver  Spring.  Ale  przynajmniej  jeden  zabójca  nadal  był  na 

wolności. 

Rozdział 12 

Pospieszna  autopsja  potwierdziła  moje  podejrzenia:  Parkerów  otruto.  Potężna  dawka 

anektyny spowodowała gwałtowny skurcz mięśni i zatrzymanie serca. Truciznę zmieszano z 

chianti. Brianne została zgwałcona po śmierci. Co za szambo. 

Spędziliśmy  z  Sampsonem  kilka  następnych  godzin  na  rozmowach  z  włóczęgami, 

bezdomnymi  i  ćpunami  mieszkającymi  w  opuszczonym  osiedlu.  Nikt  nie  przyznał  się  do 

znajomości  z  Parkerami.  Nikt  nie  widział  żadnych  obcych  w  budynku,  gdzie  ukrywała  się 

zamordowana para. 

W końcu pojechałem do domu, żeby się trochę przespać. Ale nie mogłem zasnąć. Ciągle 

myślałem o Christine i małym Aleksie. Wstałem i zszedłem na dół. Była czwarta rano. 

background image

Na drzwiach lodówki zobaczyłem nową notatkę babci: „Nigdy nie pragnęła być białą, by 

zaistnieć;  marzyła  tylko  o  tym,  żeby  być  ciemniejszą”.  Wyjąłem  z  lodówki  piwo  korzenne 

Stewart i wyszedłem z kuchni. W głowie tłukły mi się słowa z kartki babci. 

Włączyłem  i  wyłączyłem  telewizor.  Siadłem  do  pianina  i  zagrałem  najpierw  Crazy  For 

You, potem trochę Debussy’ego. Później Moonglow. Ten kawałek przypomniał mi najlepsze 

czasy z Christine. Zastanawiałem się, jak moglibyśmy wszystko naprawić. Od jej powrotu do 

Waszyngtonu starałem się, jak umiałem. Odpychała mnie. Łzy napłynęły mi do oczu, otarłem 

je. Odeszła. Muszę zacząć od nowa. Tylko nie byłem pewien, czy potrafię. 

Zaskrzypiała podłoga. W progu stała babcia z dwiema parującymi filiżankami na tacy. 

– Usłyszałam Clair de Lune. Zagrałeś to bardzo ładnie. 

Podała  mi  kawę,  usiadła  w  wiklinowym  fotelu  bujanym  obok  pianina  i  zaczęła  powoli 

sączyć swoją. 

– Rozpuszczalna? – zapytałem dla żartu. 

– Jak znajdziesz w mojej kuchni kawę rozpuszczalną, dam ci ten dom. 

– Jest mój – przypomniałem jej. 

– To ty tak uważasz, chłopcze. Koncert o wschodzie słońca? Z jakiej okazji? 

–  Przed  wschodem  słońca  –  poprawiłem  ją.  –  Nie  mogę  spać.  Mam  koszmary.  Kiepska 

noc i kiepski poranek, jak na razie. Ale dobra kawa. 

– Mhm... – mruknęła. – Co dalej? 

–  Pamiętasz  Errola,  przyrodniego  brata  Marii?  Dziś  w  nocy  w  osiedlu  przy  Piątej  Alei 

znaleźliśmy z Sampsonem jego zwłoki. 

Babcia wydała z siebie dźwięk podobny do cmoknięcia i pokręciła głową. 

– To smutne. Co za wstyd, Alex. Taka dobra rodzina, tacy mili ludzie. 

– Muszę ich dzisiaj zawiadomić. Może dlatego nie mogę spać. Denerwuję się. 

– Co jeszcze? Zwierz się swojej babci, Alex. 

Dobrze mnie znała, a jej obecność uspokajała mnie. 

– Chodzi o Christine – wyznałem w końcu. –  Między nami chyba  wszystko skończone. 

Powiedziała,  że  nie  chce  mnie  więcej  widzieć.  Nie  wiem,  co  będzie  z  małym  Aleksem. 

Robiłem wszystko, co mogłem, przysięgam. 

Babcia  odstawiła  filiżankę  i  objęła  mnie  chudym  ramieniem.  Wciąż  była  bardzo  silna. 

Przytuliła mnie mocno. 

– Skoro robiłeś, co mogłeś, to więcej nie mogłeś zrobić. 

–  Nie  otrząsnęła  się  z  tego,  co  stało  się  na  Bermudach  –  szepnąłem.  –  Nie  chce  żyć  z 

detektywem z wydziału zabójstw. Nie wytrzymałaby. Nie chce być ze mną. 

–  Za  dużo  bierzesz  na  siebie,  Alex  –  odrzekła  cicho  babcia.  –  Winisz  się  o  to,  o  co  nie 

powinieneś. To cię przygniata i możesz się załamać. Wierz mi. 

– Wierzę. 

– Nie. 

background image

– Zawsze ci wierzę. 

– Nigdy – parsknęła. – I wiesz, że mnie nie przegadasz. A to dowodzi, że mam rację. 

Babcia  zawsze  musi  mieć  ostatnie  słowo.  Jest  najlepszym  psychologiem  w  domu.  W 

każdym razie ciągle mi to powtarza. 

Rozdział 13 

Jeszcze tego samego ranka wybuchła bomba – napad na bank w Falls Church w Wirginii, 

około piętnastu kilometrów od Waszyngtonu. 

Dobrze  utrzymany,  zbudowany  w  stylu  kolonialnym  dom  dyrektora  filii  stał  w  ładnej 

okolicy,  gdzie  sąsiedzi  naprawdę  się  lubili.  O  tym,  że  tu  kochano  dzieci,  świadczyły  liczne 

zabawki, rowerki, placyk do minikoszykówki, huśtawki, prowizoryczne stoisko z lemoniadą. 

Był też piękny ogród pełen kwitnących krzewów. Dach garażu zdobił dziwaczny wiatrowskaz 

– czarownica na miotle – na którym siedziało stadko ptaków. Tego ranka niemal słyszało się 

chichot wiedźmy. 

Supermózg  powiedział  swoim  nowym  ludziom,  co  zastaną  i  jak  mają  postępować. 

Dokładnie zaplanował każdy ruch i starannie sprawdził ich przygotowanie. 

Wiedział,  że  są  dużo  lepsi  od  Parkerów.  Kosztowali  go  połowę  sumy  zrabowanej  w 

Citibanku,  lecz  byli  tego  warci.  Pomiędzy  sobą  nazywali  się  panem  Czerwonym,  panem 

Białym,  panem  Niebieskim  i  panną  Zieloną.  Nosili  długie  włosy  i  wyglądali  jak  zespół 

heavymetalowy, ale znali się doskonale na swojej robocie. 

Tuż po otwarciu drzwi filii First Union w Falls Church do banku weszli pan Niebieski i 

panna Zielona. W kaburach ukrytych pod kurtkami mieli broń półautomatyczną. 

Pan  Czerwony  i  pan  Biały  pojechali  do  domu  dyrektora.  Katie  Bartlett  usłyszała  gong 

przy drzwiach wejściowych i myślała, że to opiekunka do dzieci. Kiedy otworzyła, zbladła i 

nogi  się  pod  nią  ugięły  na  widok  dwóch  zamaskowanych,  uzbrojonych  facetów  w 

słuchawkach i z mikrofonami pod brodą. 

– Do środka! Ruszaj się! – wrzasnął Czerwony i wycelował lufę w jej twarz. 

Napastnicy zaprowadzili matkę i troje małych dzieci do salonu na parterze z włączonym 

kinem  domowym  wideo.  Panoramiczne  okno  wychodziło  na  małe  jezioro  i  z  łodzi  byłoby 

widać wnętrze domu. Ale tego ranka nikt nie pływał. 

–  Teraz  nakręcimy  sobie  film  rodzinny  –  powiedział  niemal  przyjaznym  tonem  pan 

Czerwony. 

– Nie róbcie nam krzywdy – poprosiła pani Bartlett. – Będziemy posłuszni. Błagam was, 

odłóżcie broń. 

background image

–  Rozumiem  cię,  Katie.  Ale  musimy  pokazać  twojemu  mężowi,  że  nie  żartujemy  i  że 

naprawdę jesteśmy w waszym domu z tobą i z dzieciakami. 

– One mają dwa, trzy i  cztery lata – odrzekła matka i rozpłakała się. Potem spróbowała 

wziąć się w garść. – Są jeszcze malutkie. 

Pan Czerwony wsunął broń do kabury. 

– Uspokój się. Nic im się nie stanie. Obiecuję. 

Na razie wszystko szło dobrze i był zadowolony. Katie wyglądała na  rozsądną, a dzieci 

nie  sprawiały  kłopotu.  Miła  rodzina  ci  Bartlettowie,  pomyślał.  Dokładnie  tak,  jak  mówił 

Supermózg. 

– Zaklej dzieciom usta tą taśmą – polecił matce i wręczył jej grubą rolkę. 

– Nie będą hałasować, przysięgam – powiedziała. – Są grzeczne, naprawdę. 

Zrobiło mu się jej żal. Była ładna i elegancka. Przypomniał sobie parę i dziecko z filmu 

Życie jest piękne

– Pobawimy się tą taśmą – zaproponował dzieciom. – Będzie super. 

Dwoje spojrzało na niego wrogo, ale trzyletnie uśmiechnęło się szeroko. 

– A jak się pobawimy? – zapytało. 

– Mamusia zaklei wam wszystkim buzie taśmą, a potem nakręcimy film dla tatusia, żeby 

zobaczył, jak wyglądacie. 

– A potem? – zainteresował się nagle czteroletni Dennis. – Zakleimy buzię mamusi? 

Pan  Czerwony  roześmiał  się.  Nawet  pan  Biały  uśmiechnął  się  krzywo.  Fajne  dzieciaki. 

Miał nadzieję, że nie będzie musiał ich zastrzelić za kilka minut. 

Rozdział 14 

Za  kilka  minut  ktoś  miał  zginąć.  Była  ósma  dwanaście.  Napad  na  bank  First  Union  w 

Falls Church trwał. Nie można było tego zatrzymać. 

Panna Zielona celowała z szybkostrzelnej broni w dwie przerażone kasjerki. Obie miały 

po dwadzieścia parę lat. 

Pan  Niebieski  był  w  gabinecie  dyrektora  filii.  Wyjaśniał  Jamesowi  Bartlettowi  i  jego 

asystentce zasady gry „prawda albo konsekwencje”. 

–  Nikt  nie  ma  na  sobie  cichego  alarmu?  –  zapytał.  Celowo  mówił  szybko  i  wysokim 

głosem,  bo  chciał  sprawić  wrażenie,  że  jest  zdenerwowany  i  może  za  chwilę  stracić 

panowanie nad sobą. – To byłby duży błąd, a nie może być żadnych błędów – ostrzegł. 

– Nie mamy takich urządzeń – odparł dyrektor banku. – Powiedziałbym panu, gdybyśmy 

mieli. 

Sprawiał wrażenie rozsądnego i gotowego do uległości. 

background image

– Słuchacie taśm szkoleniowych Amerykańskiego Towarzystwa Ochrony Przemysłowej? 

– spytał Niebieski. 

– Niestety nie – odparł nerwowo dyrektor. 

– W czasie napadu zalecają przede wszystkim współpracę, żeby nikt nie ucierpiał. 

Dyrektor przytaknął gorliwie. 

– Zgadzam się z tym. Będę z panem współpracował. 

– Całkiem niegłupi z ciebie facet, jak na dyrektora banku. Wszystko, co ci powiedziałem 

o twojej rodzinie, to absolutna prawda: są zakładnikami. I chcę, żebyś ty też mi zawsze mówił 

prawdę.  Bo  inaczej  będą  przykre  konsekwencje.  Żadnych  alarmów,  farby  na  banknotach, 

ukrytych kamer i innych numerów. Jeśli jestem teraz filmowany, masz mi powiedzieć. 

–  Słyszałem  o  napadzie  na  Citibank  w  Silver  Spring  –  odrzekł  dyrektor.  Jego  szeroka, 

kwadratowa  twarz  była  czerwona  jak  burak.  Z  czoła  kapały  mu  wielkie  krople  potu.  Bez 

przerwy mrugał dużymi piwnymi oczami. 

Pan Niebieski wskazał lufą komputer. 

– Spójrz na monitor. Przyjrzyj się. 

Dyrektor  zobaczył  na  ekranie  fragment  filmu.  Jego  żona  zaklejała  dzieciom  usta  taśmą. 

Popatrzył na stojącego przy nim mężczyznę w masce narciarskiej. 

– O, mój Boże! Wiem, że dyrektorka banku w Silver Spring spóźniła się. Pospieszmy się. 

Moja rodzina jest dla mnie wszystkim. 

– Wiemy – przytaknął Niebieski. 

Odwrócił się do asystentki dyrektora i wycelował w nią broń. 

– Nie jest pani bohaterką, prawda, panno Collins? 

Potrząsnęła przecząco miękkimi, rudymi lokami. 

– Nie, proszę pana. Pieniądze banku to nie moje pieniądze. Nie warto za nie umierać.  I 

nie są warte życia dzieci pana Bartletta. 

Pan Niebieski uśmiechnął się pod maską. 

– Wyjęła mi to pani z ust. 

Odwrócił się z powrotem do dyrektora. 

– Obaj mamy dzieci. I nie chcemy, żeby straciły ojców, prawda? Do roboty. 

Tekst o dzieciach ułożył Supermózg. Całkiem niezły, dobrze działa, pomyślał Niebieski. 

Zeszli  szybko  do  skarbca.  Drzwi  miały  podwójną  kombinację  i  Bartlett  musiał  je 

otworzyć razem z asystentką. Uporali się z tym w niecałe sześćdziesiąt sekund. 

Pan  Niebieski  pokazał  im  srebrzyste,  metalowe  urządzenie.  Przypominało  pilot  do 

telewizora. 

–  To  skaner  policyjny  –  wyjaśnił.  –  Jeśli  tylko  gliny  albo  federalni  ruszą  tutaj, 

natychmiast będę o tym wiedział. Wtedy zginiecie wy i obie kasjerki. Czy w skarbcu są jakieś 

ukryte alarmy? 

– Nie, proszę pana – zapewnił skwapliwie dyrektor. – Daję na to słowo. 

background image

Pan Niebieski znów się uśmiechnął pod maską. 

– Więc idziemy po moje pieniążki. Ruszać się! 

Już  prawie  kończył  ładowanie  gotówki,  gdy  nagle  skaner  policyjny  odebrał  alarm: 

„Napad na bank First Union w śródmieściu Falls Church!”. 

Niebieski odwrócił się do Jamesa Bartletta i strzelił. Potem wpakował kulę w czoło panny 

Collins. 

Tak jak to przewidywał plan. 

Rozdział 15 

Na dachu mojego samochodu wyła syrena. 

Moje ciało też. 

Mózg także. 

Przyjechałem  do  banku  First  Union  w  Falls  Church  w  Wirginii  prawie  w  tym  samym 

momencie co Kyle Craig i jego drużyna z FBI. 

Czarny helikopter siadał właśnie na niemal pustym parkingu centrum handlowego, tuż za 

bankiem.  Kyle  i  trójka  agentów  wyskoczyli  z  maszyny,  pochylili  się  i  podbiegli  do  mnie 

szybkim  truchtem.  Przypominali  mnichów  spieszących  do  kaplicy.  Nosili  niebieskie  kurtki 

FBI,  żeby  wszyscy  widzieli,  że  w  śledztwo  zaangażowane  jest  Biuro.  Po  ostatnich 

morderstwach chcieli uspokoić ludzi, że wzięli sprawy w swoje ręce. 

– Byłeś już w środku? – wysapał Kyle. Wyglądał, jakby też nie spał całą noc. 

– Dopiero przyjechałem. Zobaczyłem waszego lądującego belljeta i domyśliłem się, że to 

ty albo Darth Vader. Chodźmy. 

– Starsza agentka Betsey Cavalierre – przedstawił Kyle. 

Drobna kobieta dobrze po trzydziestce miała lśniące, czarne włosy i bardzo ciemne oczy. 

Nosiła za dużą kurtkę FBI, biały T-shirt, spodnie khaki i sportowe buty. Nie była piękna, ale 

całkiem ładna. 

– I reszta pierwszego zespołu – ciągnął Kyle. – Agenci Michael Doud i James Walsh. A 

to Alex Cross, oficjalny łącznik między policją waszyngtońską i nami. To on znalazł zwłoki 

Errola i Brianne Parker. 

Szybkie,  uprzejme  „cześć”  i  uściski  dłoni  zakończyły  prezentację.  Zauważyłem,  że 

agentka Cavalierre szacuje mnie wzrokiem. Może dlatego, że przyjaźniłem się z jej szefem, a 

może dlatego, że byłem oficerem łącznikowym. Kyle wziął mnie za łokieć i odprowadził na 

bok.  Weszliśmy  za  żółtą  taśmę  policyjną,  trzepoczącą  głośno  na  południowo-wschodnim 

wietrze. 

background image

– Jeśli sprawcy pierwszego napadu nie żyją... – powiedział – to kto, do cholery, zrobił ten 

skok? Kiepska sprawa. Rozumiesz, dlaczego włączyłem cię do tego śledztwa? 

– Bo nieszczęścia chodzą parami – odparłem. 

W  holu  banku  dostałem  skurczu  żołądka.  Na  podłodze  leżały  dwie  kasjerki  w 

granatowych kostiumach poplamionych krwią. Obie nie żyły. Rany w głowach świadczyły, że 

strzały oddano z bliskiej odległości. 

– To jakaś egzekucja! Jasna cholera! – powiedziała agentka Cavalierre, kiedy stanęliśmy 

nad zwłokami. Technicy z FBI natychmiast zaczęli filmować i fotografować miejsce zbrodni. 

Poszliśmy do skarbca. 

Rozdział 16 

Znaleźliśmy tam dwie następne ofiary: mężczyznę i kobietę. Strzelano do nich kilka razy. 

Ubrania  były  podziurawione  kulami.  Ich  także  ukarano?  – zastanawiałem  się. Jakie  grzechy 

popełnili? Dlaczego to się stało, do diabła? 

–  To  zupełnie  bez  sensu  –  powiedział  Kyle  i  rozmasował  twarz  obiema  rękami.  Jego 

znajomy tik przypomniał mi różne, liczne dochodzenia, które prowadziliśmy razem. Czasem 

narzekaliśmy na siebie, ale zawsze dobrze nam się współpracowało. 

–  Przy  napadach  na  banki  zwykle  nie  ma  trupów  –  zauważyła  agentka  Cavalierre.  – 

Zawodowcy nie zabijają. Więc skąd ta jatka? 

–  Tutaj  też  trzymali  rodzinę  dyrektora  jako  zakładników?  –  zapytałem.  –  Jak  w  Silver 

Spring? 

Niemal bałem się usłyszeć odpowiedź. 

Kyle spojrzał na mnie i skinął głową. 

– Żonę i trójkę dzieci. Na szczęście nic im się nie stało. Więc dlaczego zabili tych tutaj? 

Gdzie tu jest jakiś logiczny schemat? 

Na  razie  nie  wiedziałem.  Kyle  miał  rację:  to  było  bez  sensu.  Albo  może  raczej  nie 

potrafiliśmy zrozumieć sposobu myślenia zabójców. 

–  Coś  mogło  nie  wyjść  –  powiedziałem.  –  Jeśli  ten  napad  łączy  się  z  tamtym  z  Silver 

Spring. 

–  Musimy  przyjąć,  że  tak  –  odrzekła  Cavalierre.  –  W  Silver  Spring  zabito  rodzinę,  bo 

dyrektorka  została  ostrzeżona,  że  jeśli  bandyci  nie  wyjdą  z  banku  w  określonym  czasie, 

zakładnicy  zginą.  Z  bankowej  kasety  wideo  wynika,  że  spóźnili  się  o  niecałe  trzydzieści 

sekund. 

Kyle jak zwykle wiedział więcej niż reszta z nas. 

background image

– Ktoś zawiadomił tutejszą policję. Sądzę, że to było przyczyną tych czterech morderstw. 

Próbujemy ustalić, skąd dzwonił informator. 

– A skąd bandyci wiedzieli o alarmie w policji? – zapytałem. 

– Pewnie mieli skaner policyjny – odparła Cavalierre. 

Kyle przytaknął. 

–  Agentka  Cavalierre  to  specjalistka  od  napadów  na  banki  i  właściwie  prawie  od 

wszystkiego. 

Lekki uśmiech pojawił się na jej twarzy. 

– Chcę wygryźć Kyle’a – oznajmiła. 

Postanowiłem trzymać ją za słowo. 

Rozdział 17 

Pojechałem  z  Kyle’em  i  jego  drużyną  do  centrali  FBI  w  śródmieściu  Waszyngtonu. 

Wszyscy  byliśmy  wstrząśnięci  zbrodnią.  Agentka  Cavalierre  dużo  wiedziała  o  napadach  na 

banki,  pamiętała,  między  innymi,  kilka  dokonanych  na  Środkowym  Zachodzie,  które 

przypominały skoki na Citibank i First Union. 

Gdy znaleźliśmy się w biurze, wyciągnęła wszystkie informacje, jakie w pośpiechu udało 

się  jej  znaleźć.  Przeczytaliśmy  wydruki  o  dwóch  narwańcach.  Jeden  nazywał  się  Joseph 

Dougherty,  drugi  Terry  Lee  Connor.  Zastanawiałem  się,  czy  dwa  ostatnie  napady  były 

wzorowane  na  ich  robocie.  Obaj  obrobili  kilka  banków  na  Środkowym  Zachodzie.  Zwykle 

najpierw brali rodziny dyrektorów jako zakładników. Pewną rodzinę trzymali trzy dni – przez 

cały  świąteczny  weekend  –  a  w  poniedziałek  okradli  bank.  Ale  nigdy  nie  zrobili  nikomu 

krzywdy. 

– To jednak zasadnicza różnica – powiedziała Cavalierre. – Dougherty i Connor nie byli 

zabójcami, jak ci skurwiele, z którymi teraz mamy do czynienia. O co im chodzi, do cholery? 

Około  siódmej  wieczorem  wróciłem  do  domu  na  kolację  z  babcią  i  dziećmi.  Zjedliśmy 

pieczonego kurczaka z tartym serem i brokułami. Po zmywaniu Damon, Jannie i ja zeszliśmy 

do  piwnicy  na  cotygodniową  lekcję  boksu.  Uczę  ich  od  kilku  lat  i  właściwie  już  tego  nie 

potrzebują. Damon ma dziesięć lat, Jannie osiem i potrafią się obronić. Ale wszyscy lubimy 

wspólne ćwiczenia. 

Tego  wieczoru  zdarzyło  się  coś  zupełnie  nieoczekiwanego.  Spadło  jak  grom  z  jasnego 

nieba. Dopiero później, kiedy się dowiedziałem, co się stało, zrozumiałem, dlaczego. 

Jannie  i  Damon  wygłupiali  się  i  trochę  popisywali  podczas  walki.  Jannie  musiała  się 

nadziać na cios Damona. 

background image

Dostała sierpowym w czoło tuż nad lewym okiem. Tylko tego jestem pewien. Reszta to 

obraz zupełnie rozmazany. Kompletny szok. Jakbym patrzył na zatrzymywane klatki filmu. 

Jannie  wygięła  się  w  lewo  i  runęła  na  ziemię.  Uderzyła  z  całej  siły  o  podłogę.  Przez 

chwilę miała gwałtowne drgawki, potem całkowicie znieruchomiała. 

– Jannie! – krzyknął Damon. Zdawał sobie sprawę, że niechcący zrobił siostrze krzywdę. 

Podbiegłem  do  niej,  bo  jej  ciało  zaczęło  znowu  drgać  gwałtownie.  Pojękiwała  cicho, 

jakby z trudem. Najwyraźniej nie mogła mówić. Potem jej oczy przewróciły się do góry tak, 

że widziałem tylko białka. 

Dusiła się! Wyszarpnąłem pasek ze spodni. Złożyłem go ciasno i wepchnąłem jej do ust, 

żeby nie udławiła się językiem ani go sobie nie przegryzła. Serce waliło mi jak młotem. 

– Już dobrze, Jannie – powtarzałem. – Wszystko dobrze, córeczko. 

Starałem  się  uspokoić  ją,  jak  umiałem.  Próbowałem  nie  okazywać  po  sobie,  jak  bardzo 

jestem przerażony. Gwałtowne skurcze nie ustawały. Podejrzewałem, że to atak padaczki. 

Rozdział 18 

– 

Wszystko dobrze, córeczko. Wszystko będzie dobrze. 

Minęły  dwie  czy  trzy  straszne  minuty.  Wcale  nie  było  dobrze.  Wręcz  odwrotnie, 

wszystko  było  tak  przerażające,  jak  tylko  być  mogło.  Jannie  posiniały  wargi  i  zaczęła  się 

ślinić. Potem puścił jej pęcherz i zsiusiała się na podłogę. Nadal nie mogła mówić. 

Wysłałem Damona na górę, żeby wezwał pomoc. Karetka przyjechała w niecałe dziesięć 

minut po tym, jak atak ustał. Modliłem się, żeby nie było następnego. 

Do  piwnicy  wpadło  dwoje  techników  pomocy  doraźnej.  Wciąż  klęczałem  obok  Jannie. 

Trzymałem  ją  za  jedną  rękę,  babcia  za  drugą.  Podłożyliśmy  jej  poduszkę  pod  głowę  i 

przykryliśmy kocem. To jakiś obłęd, myślałem. To nie może być prawda. 

– Wszystko dobrze, kochanie – pocieszyła ją cicho babcia. 

Jannie w końcu spojrzała na nią. 

– Wcale nie. 

Była już całkiem przytomna i bała się. Wstydziła się też, że zrobiła siusiu. Wiedziała, że 

dzieje  się  z  nią  coś  dziwnego  i  strasznego.  Technicy  byli  delikatni  i  przyjaźni.  Zmierzyli 

Jannie  gorączkę,  sprawdzili  tętno  i  ciśnienie  krwi.  Potem  jeden  podłączył  ją  do  kroplówki, 

drugi do aparatu tlenowego. 

Serce nadal mi waliło. Myślałem, że za chwilę też przestanę oddychać. 

Opowiedziałem im dokładnie, co się stało. 

background image

– Wygląda na atak padaczki – uznała miła, zielonooka kobieta. – Możliwe, że od ciosu. 

Nawet  jeśli  nie  był  mocny,  ale  zadany  pod  pechowym  kątem.  Zabierzemy  ją  do  szpitala 

Świętego Antoniego. 

Skinąłem głową. Potem patrzyłem ze zgrozą, jak przypinają moją małą córeczkę do noszy 

i zabierają do karetki. Trzęsły mi się nogi. Zdrętwiało mi całe ciało i miałem zawężone pole 

widzenia. 

– Włączycie syrenę? – szepnęła Jannie, kiedy para techników lokowała ją w tylnej części 

samochodu. – Proszę. 

Włączyli. Wyła przez całą drogę do szpitala. Wiem, bo pojechałem z Jannie. 

To było najdłuższa jazda w moim życiu. 

Rozdział 19 

W szpitalu zrobili Jannie elektroencefalografię i na tyle dokładne badania neurologiczne, 

na ile pozwalała pora dnia. Skontrolowali nerwy czaszki. Kazali jej chodzić w linii prostej i 

skakać  na  jednej  nodze,  żeby  sprawdzić,  czy  nie  ma  ataksji.  Wykonywała  polecenia  i 

wyglądało na to, że czuje się lepiej. Ale wciąż obserwowałem ją z obawą. 

Tuż po zakończeniu badań dostała drugiego ataku. Trwał dłużej i był bardziej gwałtowny 

niż pierwszy. Nie mogłoby być gorzej, gdyby zdarzyło się to mnie. Kiedy atak minął, dali jej 

dożylnie valium. Otoczono ją troskliwą opieką, co także mnie jednak niepokoiło. Pielęgniarka 

zapytała,  czy  nie  zauważyłem  wcześniej  jakichś  objawów,  na  przykład  zaburzeń  wzroku, 

bólów głowy, nudności lub braku koordynacji ruchowej. Nie zauważyłem. Babcia też nie. 

Doktor Bone, lekarka z sali pomocy doraźnej, poprosiła mnie na bok. 

– Zatrzymamy ją na noc na obserwację, detektywie Cross. Chcemy zachować szczególną 

ostrożność. 

– Dobrze – zgodziłem się. Ręce mi się trochę trzęsły. 

– Możliwe, że zostanie tu dłużej – dodała doktor Bone. – Musimy zrobić dalsze badania. 

Nie podoba mi się, że miała drugi atak. 

– Oczywiście, pani doktor. W porządku. Mnie też się to nie podoba. 

Na  trzecim  piętrze  było  wolne  łóżko.  Babcia  i  ja  odprowadziliśmy  Jannie  na  górę. 

Przepisy  szpitalne  wymagały,  żeby  jechała  na  wózku,  ale  musiałem  go  pchać.  W  windzie 

wyglądała na bardzo wyczerpaną, nie pytała mnie o nic, milczała przez cały czas. Odezwała 

się dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się na sali i zostaliśmy sami za parawanem. 

– Okay, tato. Powiedz prawdę. Musisz mi powiedzieć wszystko. 

Wziąłem głęboki oddech i wytłumaczyłem jej, co się stało. 

Zmarszczyła brwi. 

background image

– Damon ledwo mnie dotknął. 

Potem popatrzyła mi w oczy. 

–  Okay.  Ale  to  chyba  nic  strasznego,  co?  Przecież  ciągle  jestem  na  planecie  Ziemia. 

Przynajmniej na razie. 

– Nie mów tak – odparłem. – To nie jest śmieszne. 

– Okay. Nie będę cię straszyć – szepnęła. 

Wzięła mnie za rękę. Po kilku minutach spała. 

background image

Część druga 

Listy z pogróżkami 

background image

 

Rozdział 20 

Nikt nie wiedział, co się dzieje ani dlaczego. 

Uwielbiał  to.  Napawał  się  poczuciem  wyższości.  Wszyscy  byli  takimi  bezradnymi 

głupcami. 

Sprawy szły doskonale. W skali numerycznej na 9,9999 z 10. Supermózg był pewien, że 

nie popełnił żadnego istotnego błędu. Szczególną satysfakcję dał mu napad na bank w Falls 

Church, zwłaszcza cztery zagadkowe morderstwa. 

Przeżywał  każdą  sekundę  krwawej  zbrodni,  jakby  w  niej  uczestniczył  zamiast  tych 

szczęściarzy,  panów  Czerwonego,  Białego,  Niebieskiego  i  panny  Zielonej.  Wyobrażał  sobie 

sceny w domu dyrektora i zabójstwa w banku. Sprawiało mu to ogromną przyjemność, czynił 

to  wielokrotnie,  ten  scenariusz  wciąż  był  pasjonujący,  nie  znudził  mu  się  wcale.  Artyzm  i 

symbolika morderstw utwierdzały go w przekonaniu o własnej inteligencji, o słuszności jego 

rozumowania. 

Uśmiechnął się na wspomnienie telefonu do komendy policji z informacją o napadzie. To 

on zadzwonił. Chciał, żeby ludzie należący do personelu First Union zginęli. Właśnie o to mu 

chodziło, do cholery! Czy nikt jeszcze tego nie zrozumiał? 

Musiał  teraz  zwerbować  następną  grupę,  najważniejszą,  i  taką  najtrudniej  było  znaleźć. 

Potrzebował wyjątkowo zdolnego i w pełni samodzielnego zespołu, a taki mógł być dla niego 

niebezpieczny.  Dobrze  wiedział,  że  ludzie  inteligentni  często  mają  silną  i  nieokiełznaną 

osobowość. Jak on sam. 

Przeglądał  na  ekranie  komputera  nazwiska  potencjalnych  kandydatów.  Studiował  ich 

portrety  psychologiczne,  sprawdzał  kartoteki  kryminalne.  I  nagle  w  to  ponure,  deszczowe 

popołudnie natknął się na grupę, która tak różniła się od innych, jak on od reszty ludzkości. 

Dlaczego?  Bo  jej  członkowie  nie  mieli  żadnych  kartotek  kryminalnych.  Nigdy  ich  na 

niczym  nie  złapano  i  nigdy  o  nic  nie  podejrzewano.  Dlatego  też  tak  trudno  było  mu  ich 

znaleźć. Wydawali się idealnymi wykonawcami jego doskonałego, mistrzowskiego planu. 

Nikt się nawet nie domyślał, co miało się wydarzyć. 

background image

Rozdział 21 

O  dziewiątej  rano  spotkałem  się  z  neurologiem,  Thomasem  Petito.  Wyjaśnił  mi 

cierpliwie,  jakie  badania  przejdzie  Jannie.  Chciał  najpierw  wyeliminować  niektóre  z 

możliwych przyczyn ataków. Powiedział, że martwienie się nic nie pomoże, że Jannie jest w 

dobrych rękach, jego rękach, i że najlepiej zrobię, jeśli przestanę się niepotrzebnie zadręczać, 

pojadę do pracy i zniknę mu z oczu. 

Tego popołudnia po lunchu z Jannie pojechałem drogą I-95 South do Quantico. Musiałem 

się  zobaczyć  z  najlepszymi  technikami  i  psychologami  FBI,  a  tacy  są  właśnie  tam.  Nie 

chciałem  zostawiać  Jannie  u  Świętego  Antoniego,  ale  była  z  nią  babcia,  a  badania 

wyznaczono dopiero na następny ranek. 

Kyle  Craig  zadzwonił  do  mnie,  gdy  byłem  jeszcze  w  szpitalu,  i  zapytał  o  Jannie. 

Naprawdę  się  przejął.  Potem  powiedział,  że  ma  na  karku  departament  sprawiedliwości, 

bankierów  i  media.  FBI  przeczesywało  większą  część  Wschodniego  Wybrzeża,  ale  na  razie 

bez  rezultatu.  Sprowadził  nawet  samolotem  jednego  z  agentów,  którzy  w  połowie  lat 

osiemdziesiątych wytropili mistrza napadów na banki, Josepha Dougherty’ego. 

Kyle oznajmił mi, że śledztwem kieruje starsza agentka Cavalierre. Nie zdziwiło mnie to 

szczególnie. Zrobiła na mnie wrażenie jednego z najbardziej bystrych i energicznych agentów 

Biura, jakich znałem. 

Agent  z  zespołu,  który  schwytał  Dougherty’ego,  nazywał  się  Sam  Withers.  Kyle, 

Cavalierre i ja spotkaliśmy się z nim w sali konferencyjnej Kyle’a w Quantico. Withers miał 

teraz dobrze po sześćdziesiątce, był już na emeryturze i powiedział nam, że dużo gra w golfa 

w  okolicach  Scottsdale.  Przyznał,  że  od  kilku  lat  mało  się  interesuje  skokami  na  banki,  ale 

ostatnie krwawe napady przyciągnęły jego uwagę. 

Betsey Cavalierre przeszła od razu do rzeczy. 

– Sam, czytałeś w naszych biuletynach o Citibanku i First Union? 

– Jasna sprawa. Nawet kilka razy. W drodze tutaj. 

Withers przesunął dłonią po krótkim jeżyku na głowie. Był muskularnym facetem i ważył 

na  oko  co  najmniej  sto  dziesięć  kilo.  Przypominał  mi  takich  emerytowanych  baseballistów, 

jak Ted Klusewski czy Ralph Kiner. 

– I co o tym myślisz? – zapytała Betsey byłego agenta. – Widzisz jakiś związek między 

dawnymi skokami i obecnym bajzlem? 

–  Żadnego.  Dougherty  i  Connor  nie  mieli  gwałtownych  charakterów.  Byli  w  zasadzie 

drobnymi,  małomiasteczkowymi  przestępcami.  „Stara  szkoła”,  jak  to  mówią.  Nawet 

zakładnicy  nazywali  ich  „sympatycznymi”  i  „grzecznymi”.  Connor  zawsze  dokładnie 

tłumaczył,  że  nie  zamierza  okraść  ich  domów  ani  zrobić  im  krzywdy.  On  i  Dougherty 

nienawidzili  banków  i  towarzystw  ubezpieczeniowych.  O  to  samo  może  chodzić  typom, 

których szukacie. 

background image

Withers  mówił  dalej,  snuł  wspomnienia  i  domysły,  wymawiając  słowa  w 

charakterystyczny  dla  Środkowego  Zachodu  miękki,  senny  sposób.  Siedziałem  z  tyłu, 

słuchałem  go  i  myślałem  o  tym,  co  powiedział przed  chwilą.  Istotnie,  może  ktoś inny  także 

nienawidził banków i towarzystw ubezpieczeniowych. Albo raczej bankierów i ich rodzin. Te 

napady  mogły  być  sprawką  kogoś,  kto  żywił  głęboką  urazę  do  nich.  To  miało  pewien  sens. 

Domniemanie tak samo prawdopodobne, jak wszystkie inne, które braliśmy dotąd pod uwagę. 

Po  wyjściu  Sama  Withersa  porównaliśmy  podobne  sprawy  z  obecną.  Zainteresowała 

mnie szczególnie jedna,  duży skok pod Filadelfią w styczniu. Dwaj bandyci porwali męża i 

synka dyrektorki banku. Zagrozili, że mają bombę i wysadzą zakładników w powietrze, jeśli 

nie otworzy skarbca. 

– Rozmawiali ze sobą przez walkie-talkie i też mieli skaner policyjny. Coś takiego jak w 

First Union – zakomunikowała Betsey wpatrzona w swe obszerne notatki. – To mogą być ci 

sami. 

– Użyli wtedy przemocy? – zapytałem. 

Pokręciła głową, odrzucając na bok grzywę ciemnych, lśniących włosów. 

– Nie. 

Mimo  zaangażowania  całego  FBI  i  setek  lokalnych  komend  policji  staliśmy  w  miejscu. 

Coś było nie tak. Wciąż nie potrafiliśmy myśleć jak zabójcy. 

Rozdział 22 

Wróciłem  do  Świętego  Antoniego  około  czwartej  trzydzieści  po  południu.  Ku  mojemu 

zaskoczeniu,  w  sali  Jannie  zastałem  tylko  babcię  i  Damona.  Siedzieli  i  czytali.  Babcia 

powiedziała, że na polecenie doktora Petito Jannie zabrali na badania. 

Przywieźli ją z powrotem za piętnaście piąta. Wyglądała na zmęczoną. Była za mała na 

tak  ciężkie  przeżycia.  Ona  i  Damon  nigdy  nie  chorowali,  nawet  jako  niemowlęta,  więc  tym 

większy szok musiała teraz przeżyć. 

Kiedy wjechała na wózku do sali, Damon nagle zaniemówił. Ja też. 

Jannie popatrzyła na nas. 

– Przytul nas jak niedźwiedź, tato – poprosiła. – Jak wtedy, kiedy byliśmy mali. 

Przypomniałem  sobie,  co  czułem,  trzymając  oboje  w  ramionach  w  tamtych  czasach. 

Zrobiłem, o co prosiła. 

Gdy  babcia  wróciła  ze  spaceru  po  korytarzu,  wciąż  jeszcze  tuliłem  ich  do  siebie. 

Przyprowadziła kogoś. 

background image

Do sali weszła Christine. Była w srebrzystej bluzce, granatowej spódnicy i takich samych 

pantoflach.  Musiała  przyjechać  do  szpitala  prosto  ze  szkoły.  Zachowywała  pewien  dystans 

wobec mnie, ale przynajmniej odwiedziła Jannie. 

– Rodzina w komplecie – powiedziała. Przez cały czas unikała mojego wzroku. – Szkoda, 

że nie wzięłam aparatu. 

– My zawsze jesteśmy razem – odparła Jannie. 

Trochę  rozmawialiśmy,  ale  głównie  słuchaliśmy  opowieści  Jannie  o  ciężkim  dniu. 

Wydała  mi  się  nagle  zupełnie  bezbronna.  O  piątej  dostała  obiad.  Zamiast  się  skarżyć  na 

kiepskie  jedzenie  szpitalne,  porównywała  je  ze  swoimi  ulubionymi  potrawami  babcinej 

roboty i uznała, że jest lepsze. 

Wszyscy  się  śmiali  oprócz  babci,  która  udawała  obrażoną.  Spojrzała  na  Jannie  złym 

wzrokiem. 

– Po twoim powrocie do domu możemy zamawiać jedzenie w szpitalu. Zaoszczędzi mi to 

mnóstwa pracy i nerwów. 

– Ale ty lubisz pracować – odrzekła Jannie. – I uwielbiasz się denerwować. 

– Prawie tak bardzo, jak ty lubisz się ze mną drażnić – skontrowała babcia. 

Kiedy  Christine  zbierała  się  już  do  wyjścia,  pielęgniarka  przyniosła  z  dyżurki  telefon. 

Powiedziała,  że  ktoś  chce  pilnie  rozmawiać  z  detektywem  Crossem.  Jęknąłem  i  pokręciłem 

głową. Wszyscy na mnie patrzyli, kiedy brałem słuchawkę. 

– Okay, tato – uspokoiła mnie Jannie. 

Dzwonił Kyle Craig. Miał złe wiadomości. 

– Jestem w drodze do filii banku First Virginia w Rosslyn – usłyszałem. – Znów to samo, 

Alex. 

Babcia przeszyła mnie morderczym spojrzeniem. Christine odwróciła wzrok. Czułem się 

winny i było mi wstyd, a przecież nie zrobiłem nic złego. 

– Muszę wyskoczyć na godzinkę – odezwałem się w końcu. – Przepraszam. 

Rozdział 23 

Za szybko to szło – jeden napad po drugim, jak przewracające się domino. Kimkolwiek 

był  ten,  kto  stał  za  tym  wszystkim,  zależało  mu  widocznie  bardzo  na  tym,  żebyśmy  nie 

zdążyli pomyśleć, złapać oddechu, zorganizować się. 

Ze  szpitala  do  Rosslyn  miałem  tylko  piętnaście  minut  jazdy.  Nie  wiedziałem,  co  tam 

zastanę. Ślady brutalnej zbrodni, martwe ciała? 

Filię  First  Virginia  dzieliła  jedna  przecznica  od  centrali  Bell  Atlantic.  Znów  wolno 

stojący  budynek.  Czy  to  miało  jakieś  znaczenie  dla  bandytów?  Możliwe.  Tylko  jakie?  Te 

background image

kilka tropów, na które dotychczas wpadliśmy, nigdzie nas nie doprowadziło. Przynajmniej nie 

mnie. 

Po  drugiej  stronie  ulicy  zauważyłem  Dunkin’  Donuts  i  Hity  Wideo.  Ludzie  wchodzili  i 

wychodzili. Przedmieście żyło normalnie, jakby nic się nie stało. 

Ale stało się. 

Na parkingu przed bankiem zobaczyłem cztery ciemne samochody. Domyśliłem się, że to 

FBI, i zatrzymałem się obok. Radiowozów na razie nie było. Kyle zadzwonił do mnie, ale nie 

ściągnął miejscowej policji. Zły znak. 

Tylnego  wejścia  pilnował  wysoki,  chudy  agent.  Miał  około  trzydziestki,  wyglądał  na 

zdenerwowanego i przestraszonego. Pokazałem mu odznakę. 

– Szef jest w środku, detektywie Cross – powiedział. – Czeka na pana. 

Mówił z miękkim wirginijskim akcentem, jak Kyle. 

– Są ofiary? – zapytałem. 

Pokręcił  podłużną,  krótko  ostrzyżoną  głową.  Starał  się  nie  pokazać  po  sobie,  że  jest 

zdenerwowany, może przestraszony. 

–  Dopiero  przyjechaliśmy.  Jeszcze  nie  znam  sytuacji.  Starsza  agentka  Cavalierre  kazała 

mi tu zaczekać. To jej dochodzenie. 

– Tak, wiem. 

Otworzyłem  szklane  drzwi.  Przystanąłem  na  chwilę  obok  bankomatów,  żeby  się  trochę 

skupić i przygotować. W holu zobaczyłem Kyle’a i Betsey Cavalierre. 

Rozmawiali z siwym mężczyzną, który, sądząc po wyglądzie, mógł być dyrektorem filii 

lub jego zastępcą. Nie dostrzegłem żadnych ciał. Jezu, czy to możliwe? 

Kyle  zauważył  mnie  i  natychmiast  podszedł  bliżej.  Cavalierre  nie  odstępowała  go  na 

krok, jakby była do niego przyklejona. 

– To cud, Alex – powiedział. – Nikt tu nie ucierpiał. Zabrali forsę i ulotnili się. Jedziemy 

do domu dyrektora. Jego żona i córka były zakładniczkami. Telefon nie odpowiada. 

– Zawiadom miejscową policję, Kyle. Wyślą tam radiowozy. 

– To tylko trzy minuty drogi stąd. Idziemy! – warknął. 

On i agentka Cavalierre ruszyli w stronę wyjścia. 

Rozdział 24 

Kyle  wyraził  się  jasno:  śledztwo  w  sprawie  ostatnich  napadów  na  banki  prowadzi  FBI. 

Mogłem się przyłączyć  albo odejść. Na  razie pojechałem z nimi. To było śledztwo Kyle’a i 

Cavalierre i ich problem. To na nich naciskali. 

background image

W  samochodzie  nikt  się  nie  odzywał.  Jak  dotąd,  jeden  schemat  się  powtarzał.  Przy 

każdym napadzie ktoś ginął. Jakby te skoki robił seryjny morderca. 

Wreszcie  zapytałem  o  to,  co  nie  dawało  mi  spokoju,  od  chwili  gdy  odebrałem  telefon 

Kyle’a w szpitalu. 

– Alarm z banku dotarł bezpośrednio do FBI? 

Betsey Cavalierre odwróciła się do mnie z przedniego siedzenia. 

– First Union, Chase, First Virginia i Citibank są chwilowo połączone z nami. Sami tak 

zdecydowali,  nie  namawialiśmy  ich.  Na  wypadek  następnego  skoku  ściągnęliśmy  do 

Dystryktu  Kolumbii  kilkudziesięciu  dodatkowych  agentów.  Przyjechaliśmy  do  Rosslyn  po 

niecałych dziesięciu minutach. Ale zdążyli uciec. 

– Daliście w końcu znać miejscowej policji? – zapytałem. 

Kyle przytaknął. 

– Dzwoniliśmy do nich. Nie chcemy nikomu deptać po odciskach, jeśli nie musimy. Już 

jadą do banku. 

Pokręciłem głową i przewróciłem oczami. 

– Ale jednak nie do domu dyrektora, tak? 

–  Najpierw  sami  sprawdzimy,  co  tam  się  dzieje  –  odpowiedziała  za  Kyle’a  agentka 

Cavalierre. – Ci zabójcy nie popełniają błędów. My też nie możemy. 

Nie była wobec mnie zbyt uprzejma. Mówiła zniecierpliwionym tonem. Nie podobało mi 

się to. Ale najwyraźniej nie obchodziło ją, co myślę. 

– W Rosslyn jest bardzo dobra policja – upierałem się. – Współpracowałem już kiedyś z 

nimi. A wy? 

Czułem się w obowiązku bronić kolegów, których dobrze znałem. 

Kyle westchnął. 

– Wiesz, ile zależy od pierwszej reakcji. W tym problem. Betsey ma rację. Nie możemy 

popełniać błędów, bo oni ich nie popełniają. 

Skręciliśmy  w  High  Street.  Dzielnica  wyglądała  na  spokojną  i  zamożną.  Stare  i  nowe 

rezydencje, podwójne garaże, przystrzyżone trawniki. 

Nie  mogłem  się  pozbyć  obaw,  że  znajdziemy  zwłoki.  Oni  zawsze  kogoś  zabijają, 

mówiłem sobie. Jedna rodzina już zginęła. 

Zaparkowaliśmy  przed  dużym  domem  w  stylu  kolonialnym,  z  wielkim,  czerwonym 

numerem  315  na  żółtej  skrzynce  pocztowej.  Za  nami  zatrzymał  się  drugi  samochód  z 

agentami. Im nas więcej, tym gorzej się zapowiada, pomyślałem. 

Kyle uniósł swoje walkie-talkie. 

– Bandyci pewnie już się wynieśli. Ale pamiętajcie, że nigdy nic nie wiadomo. Ci faceci 

to zabójcy i wygląda na to, że lubią swój fach. 

background image

Rozdział 25 

Nigdy  nic  nie  wiadomo.  To  fakt.  Jakże  prawdziwe  było  to  powiedzenie  i  w  jak 

przerażający sposób potwierdzało się czasami. 

Czy to, między innymi, trzymało mnie w tej pracy? Skoki adrenaliny? Niepewność przy 

każdym nowym śledztwie? Dreszcz emocji zwany myśliwym? Ciemna strona mojej natury? 

Rzadkie zwycięstwa dobra nad złem? Częste zwycięstwa zła nad dobrem? 

Wyciągnąłem  z  kabury  glocka  i  starałem  się  nie  myśleć  o  niczym,  co  mogło  mnie 

rozproszyć.  Żeby  szybko  reagować,  trzeba  mieć  wolną  głowę.  Kyle,  Betsey  Cavalierre  i  ja 

pobiegliśmy  do  drzwi  frontowych.  Trzymaliśmy  broń  gotową  do  strzału.  Prawdziwi 

zawodowcy – czujni i spięci. 

Bo nigdy nic nie wiadomo. 

Z zewnątrz w domu nie było słychać żadnego dźwięku – martwa cisza. Gdzieś u sąsiadów 

zaszczekał pies, rozpłakało się dziecko. 

Przy dwóch pierwszych napadach były ofiary. Tylko ten schemat się powtarzał na razie. 

Rytuał zabójców? Ostrzeżenie? Sposób na obrabianie banków? O co tu chodziło, na Boga? 

– Wchodzę pierwszy – powiedziałem do Kyle’a. Nie zamierzałem pytać go o pozwolenie. 

– Jesteśmy w Waszyngtonie. W każdym razie blisko. To mój teren. 

Nie spierał się ze mną. Agentka Cavalliere milczała. Przyjrzała mi się uważnie. Była już 

kiedyś  na  linii  ognia?  –  zastanawiałem  się.  Co  teraz  czuła?  Czy  kiedykolwiek  strzelała  do 

kogoś? 

Drzwi  domu  nie  były  zamknięte  na  klucz.  Celowo  je  tak  zostawili?  Czy  dlatego,  że 

wynieśli się w pośpiechu? 

Szybko  i  cicho  wsunąłem  się  do  środka.  Miałem  nadzieję,  że  może  wszystko  będzie 

dobrze, a jednocześnie spodziewałem się najgorszego. W holu, salonie i kuchni było ciemno i 

cicho, świecił się tylko czerwony zegar cyfrowy na kuchence i szumiała lodówka. 

Agentka Cavalierre dała znak, żebyśmy się rozdzielili. Z głębi domu nie docierał nawet 

żaden szept. To mi się nie podobało. Gdzie była rodzina? 

Skulony, podkradłem się do kuchni. Zajrzałem do środka. Nikogo. 

Wszedłem  i  otworzyłem  drewniane  drzwi  w  tylnej  ścianie.  Spiżarnia.  Ostry  zapach 

przypraw i korzeni. 

Następne drzwi. Tylne schody wiodące na piętro. 

Trzecie drzwi. Schody prowadzące do piwnicy. 

Należało sprawdzić piwnicę. Pstryknąłem włącznikiem światła. Nie zapaliło się. Niech to 

szlag! 

– Policja! – zawołałem. 

Żadnej odpowiedzi. 

background image

Wziąłem  głęboki  oddech.  Nie  sądziłem,  że  grozi  mi  w  tej  chwili  jakieś 

niebezpieczeństwo,  bałem  się  tego,  co  mogłem  znaleźć  na  dole.  Wahałem  się  sekundę  lub 

dwie, potem postawiłem nogę na skrzypiącym stopniu. Nie cierpię piwnic. 

– Policja! – powtórzyłem. 

Nadal cisza. 

Sprawdzanie ciemnych zakamarków w budynku to nie żadna zabawa. Nawet jeśli ma się 

broń i umie z niej korzystać. Zapaliłem swoją latarkę. Dobra, idziemy. 

Serce  waliło  mi  mocno,  gdy  zbiegałem  po  schodach.  Pistolet  trzymałem  przed  sobą. 

Schyliłem głowę i zajrzałem do piwnicy. Jezu! 

Od razu je zobaczyłem. Poczułem przypływ adrenaliny. 

– Detektyw Cross. Jestem z policji. 

Matka i córeczka. Kobieta była związana i zakneblowana kolorowymi szmatkami i czarną 

taśmą. Szeroko rozwarte oczy błyszczały jak reflektory. Dziewczynka miała na ustach tylko 

taśmę. Łkała spazmatycznie. 

Ale żyły. Ani tutaj, ani w banku nikt nie zginął. 

Dlaczego? 

Zmienili schemat! 

– Co tam się dzieje na dole? – Jesteś cały, Alex? 

To był głos Kyle’a. Poświeciłem w górę. Craig i Cavalierre stali na szczycie schodów. 

– Są tutaj – odparłem. – Żyją. Wszystko w porządku. 

O co tu chodziło, do diabła? 

Rozdział 26 

Supermózg...  Co  za  dziwaczne,  zupełnie  absurdalne  przezwisko.  Prawie  perwersyjne. 

Dlatego tak je lubił. 

Obserwował teraz scenę w domu dyrektora banku. Czuł się tak, jakby wyszedł z siebie i 

stał obok. Pamiętał z młodości stary telewizyjny show. Jesteś tam. Był tam. 

Stwierdził,  że  to  podniecające  przyglądać  się,  jak  technicy  FBI  wchodzą  do  domu  ze 

swoimi czarnymi, magicznymi walizeczkami. Wiedział wszystko o ich wydziale przestępstw 

z użyciem przemocy. 

Patrzył uważnie na skupione twarze kręcących się agentów. 

Potem  przyjechała  masa  policjantów  z  Rosslyn.  Kilka  radiowozów  z  migającymi 

światłami na dachach. Ładny widok. 

W  końcu  zobaczył,  jak  z  domu  wychodzi  detektyw  Alex  Cross.  Był  wysoki  i  dobrze 

zbudowany.  Trochę  po  czterdziestce.  Przypominał  Muhammada  Ali  z  najlepszych  czasów. 

background image

Jego twarz nie była jednak przygaszona. Piwne oczy płonęły żywym blaskiem. Ali nigdy tak 

nie wyglądał. 

Cross to jeden z głównych przeciwników. W walce na śmierć i życie. W zaciekłej walce 

umysłów, a właściwie przede wszystkim walce woli. 

Supermózg  był  pewien,  że  pokona  detektywa.  Miał  przewagę  i  zawsze  wygrywał.  A 

jednak coś go niepokoiło i irytowało. Cross też sprawiał wrażenie pewnego siebie. Jak śmiał? 

Za kogo on się uważał? 

Supermózg obserwował dom jeszcze przez chwilę, aż przekonał się, że jest tu absolutnie 

bezpieczny. 

W skali numerycznej na 9,9999 z 10. 

Przyszła mu do głowy szalona myśl. Wiedział, skąd się wzięła. 

W dzieciństwie uwielbiał filmy o  Indianach i kowbojach.  Zawsze był po stronie  Indian. 

Najbardziej lubił, kiedy zakradali się do obozu wroga i dotykali śpiących nieprzyjaciół. 

Supermózg miał ochotę dotknąć Aleksa Crossa. 

Rozdział 27 

Gdy tylko upewniliśmy  się, że w domu jest bezpiecznie, zadzwoniłem do szpitala, żeby 

zapytać  o  Jannie.  Przygniatało  mnie  to  wszystko:  poczucie  winy,  paranoja  i  obowiązki. 

Rodzina dyrektora została uratowana. A co z moją? 

Połączyli mnie z dyżurką na piętrze Jannie. Telefon odebrała pielęgniarka dyplomowana 

Julietta  Newton,  która  czasami  zaglądała  do  sali  Jannie,  kiedy  przychodziłem  z  wizytą. 

Przypominała mi starą, zaprzyjaźnioną pielęgniarkę Ninę Childs, zmarłą w zeszłym roku. 

– Tu Alex Cross. Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałbym rozmawiać z moją babcią 

albo córką. 

– Nie ma ich w tej chwili na piętrze – odrzekła Julietta. – Zjechały na dół. Doktor Petito 

kazał zrobić Jannie rezonans magnetyczny. Akurat było wolne miejsce. 

– Zaraz tam przyjadę. Jak ona się czuje? 

Pielęgniarka zawahała się. 

– Znów miała atak, ale teraz jej stan jest stabilny. 

Wskoczyłem  do  samochodu  i  po  piętnastu  minutach  wpadłem  do  szpitala.  W 

podziemiach odnalazłem diagnostykę. Było późno, prawie dziesiąta wieczorem. W rejestracji 

nie  było  nikogo,  więc  poszedłem  przed  siebie  jasnoniebieskim  korytarzem.  O  tej  porze 

wyglądał upiornie. 

background image

Podszedłem  do  gabinetu  tomografii  komputerowej,  byłem  całkowicie  pochłonięty 

myślami  o  Jannie,  martwiłem  się  o  nią.  Z  drzwi  po  drugiej  stronie  korytarza  wyszedł  nagle 

technik. Przestraszył mnie. 

– Czego pan szuka? – zapytał. – Może pomogę? 

– Jestem ojcem Jannie Cross. Ma teraz rezonans magnetyczny. 

Skinął głową. 

– A, tak. Zaprowadzę pana. Chyba są w połowie badania. To nasza ostatnia pacjentka na 

dziś. 

Rozdział 28 

W  gabinecie  czuwała  babcia.  Udawała  spokojną,  ale  poznałem  po  oczach,  że  jest 

wystraszona. 

Popatrzyłem  na  aparaturę  do  uzyskiwania  obrazów  metodą  rezonansu  magnetycznego. 

Wyglądała  bardzo  nowocześnie,  inaczej  niż  te,  które  dotąd  widziałem.  Przechodziłem  takie 

badania  dwa  razy,  więc  wiedziałem,  jak  się  odbywają.  Jannie  leżała  płasko  w  środku  tego 

wspaniałego urządzenia z unieruchomioną głową i ten widok jakoś mnie niepokoił. Ale trzeci 

atak w ciągu dwóch dni też był niepokojący. 

– Słyszy nas? – zapytałem. 

Babcia zakryła uszy palcami. 

– Słucha muzyki. Ale możesz wziąć ją za rękę, Alex. Pozna, że to ty. 

Ująłem jej dłoń i uścisnąłem lekko. Oddała mi uścisk. Poznała. 

– Co się działo po moim wyjściu? – spytałem. 

– Mieliśmy wielkie szczęście – odrzekła babcia. – Doktor Petito robił obchód. Wszedł do 

nas i rozmawiał z Jannie, i właśnie wtedy dostała ataku. Kazał ją tu przyjąć. 

Musiałem  usiąść.  To  był  długi  i  ciężki  dzień  i  jeszcze  się  nie  skończył.  Serce  i  głowa 

wciąż pracowały na przyspieszonych obrotach. Reszta ciała próbowała za nimi nadążyć. 

–  Tylko  nie  zacznij  obwiniać  siebie  samego  –  ostrzegła  babcia.  –  Jak  powiedziałam, 

mieliśmy szczęście. Na miejscu był najlepszy lekarz w szpitalu. 

– Nikogo nie winie – mruknąłem. Oczywiście skłamałem. 

Babcia zmarszczyła brwi. 

–  Nawet  gdybyś  tu  był  w  czasie  jej  ataku,  zabraliby  ją  na  rezonans  magnetyczny.  I  nie 

wyrzucaj  sobie,  że  to  z  powodu  boksu.  Doktor  Petito  powiedział,  że  to  prawie  niemożliwe. 

Cios był za słaby. To coś innego, Alex. 

Właśnie  tego  się  obawiałem.  Czekaliśmy  na  koniec  badania,  to  były  długie  i  ciężkie 

chwile. W końcu Jannie wysunęła się wolno z aparatu. Na mój widok rozpromieniła się. 

background image

–  Killing  me  softly  with  his  song...  –  zanuciła  i  zdjęła  słuchawki.  –  The  Fugees.  Cześć, 

tato. Obiecałeś, że wrócisz, i dotrzymałeś słowa. 

Przytaknąłem, schyliłem się i pocałowałem ją. 

– Jak się czujesz, skarbie? 

– Jakoś się trzymam – odpowiedziała. – Puścili mi super muzykę. Nie mogę się doczekać, 

kiedy zobaczę zdjęcia mojego mózgu. 

Ja też nie mogłem się doczekać. Doktor Petito również. Pomyślałem, że chyba nigdy nie 

wychodzi  ze  szpitala.  Spotkałem  się  z  nim  w  jego  gabinecie.  Dochodziła  północ.  Obaj 

byliśmy potwornie zmęczeni. 

– Ma pan długi dzień – zauważyłem. 

Wyglądało  na  to,  że  każdy  jego  dzień  jest  taki.  Neurolog  zaczynał  pracę  o  siódmej 

trzydzieści  rano,  a  widywałem  go  w  szpitalu  o  dziewiątej  i  dziesiątej  wieczorem,  czasem 

później. Zachęcał pacjentów, żeby dzwonili do niego do domu nawet w środku nocy, jeśli coś 

im dolega lub po prostu coś ich zaniepokoi. 

Wzruszył ramionami i ziewnął. 

– Takie życie. Kilka lat temu doprowadziło mnie to do rozwodu. Teraz jestem samotny. 

Boję się wiązać. Ale lubię to. 

Skinąłem głową i pomyślałem, że go rozumiem. 

– Co z Jannie? – zapytałem. – Znalazł pan coś czy wszystko w porządku? 

Pokręcił powoli głową, a potem usłyszałem słowa, których wolałbym nie usłyszeć. 

– Niestety, ma nowotwór. Prawie na pewno gwiaździak w postaci torbieli, ale potwierdzi 

to dopiero zabieg  chirurgiczny. Taki  guz pojawia się u pacjentów w bardzo młodym wieku. 

Usadowił się w móżdżku. Jest duży i zagraża jej życiu. Przykro mi, że musiałem przekazać 

panu złą wiadomość. 

Spędziłem jeszcze jedną godzinę w szpitalu przy Jannie. I tym razem zasnęła, trzymając 

mnie za rękę. 

Rozdział 29 

Następnego  ranka  odezwał  się  mój  pager.  Oddzwoniłem  do  Francji,  do  Sandy’ego 

Greenberga, przyjaciela z lyońskiej centrali Interpolu. I znów zła wiadomość. 

W londyńskim supermarkecie brutalnie zamordowano pewną kobietę. Nazywała się Lucy 

Rhys-Cousins.  Zginęła  na  oczach  własnych  dzieci.  Sandy  powiedział,  że  brytyjska  policja 

podejrzewa jej męża, Geoffrey’a Shafera, znanego mi jako Łasica. 

Nie mogłem w to uwierzyć. Nie teraz. Tylko nie on. 

– Ale nie wiesz na pewno, czy to Shafer? – zapytałem. 

background image

–  To  on,  Alex,  choć  nie  potwierdzimy  tego  prasie.  Scotland  Yard  jest  pewien.  Dzieci 

rozpoznały swojego stukniętego tatusia. 

Wiele  miesięcy  temu  Geoffrey  Shafer  porwał  Christine.  Popełnił  również  kilka 

przerażających  morderstw  w  południowo-wschodniej  części  Waszyngtonu.  Napadał  na 

biednych i bezbronnych. Wiadomość, że żyje i znów zabija, odczułem jak szybki, nagły cios 

poniżej pasa. Wolałem nie myśleć, jak zareaguje Christine. 

Zadzwoniłem do niej ze szpitala, ale znów odezwała się automatyczna sekretarka. 

– Christine, jeśli jesteś w domu, odbierz telefon – powiedziałem spokojnie do słuchawki. 

– Tu Alex. Musimy porozmawiać o czymś ważnym, proszę, odbierz telefon. 

Nie odezwała się. Tłumaczyłem sobie, że Shafer nie może być w Waszyngtonie, a jednak 

bałem się, że jest. Lubił robić niespodzianki. Cholerna Łasica! 

Zerknąłem na zegarek. Była dopiero siódma rano. Wydawało mi się, że jest za wcześnie, 

żebym  mógł  zastać  Christine  w  szkole.  Mimo  to,  postanowiłem  tam  pojechać.  Miałem 

niedaleko. 

Rozdział 30 

Po drodze modliłem się: Boże, nie pozwól, żeby znów coś jej się stało. Nie rób jej tego. 

Nie możesz. Nie powinieneś. 

Zaparkowałem przy szkole i wyskoczyłem z samochodu. Dopiero po chwili zdałem sobie 

sprawę,  że  biegnę  korytarzem  w  stronę  narożnego  gabinetu  Christine.  Serce  mi  waliło. 

Miałem miękkie nogi. Zanim dopadłem drzwi, usłyszałem stuk klawiatury komputera. 

Zajrzałem do środka i odetchnąłem z ulgą. 

Siedziała  w  swoim  przytulnym,  zagraconym  pokoju.  Podczas  pracy  była  zawsze  bardzo 

skupiona.  Nie  chciałem  jej  przestraszyć,  więc  tylko  się  przyglądałem.  Po  chwili  zapukałem 

delikatnie. 

– To ja – powiedziałem cicho. 

Przestała  pisać  i  odwróciła  się.  Przez  moment  patrzyła  ma  mnie  jak  dawniej.  Rozbroiła 

mnie.  Miała  na  sobie  granatowe  spodnie  i  żółtą  jedwabną  bluzkę  szytą  na  zamówienie.  Nie 

widać było po niej, że przeżywa trudny okres, ale wiedziałem, że tak jest. 

– Co tu robisz? – zapytała w końcu. – Już wiem, co się stało w Londynie. Oglądałam rano 

CNN. Widziałam te wspaniałe sceny z supermarketu. 

Pokręciła głową i przymknęła oczy. 

– Wszystko w porządku? – spytałem. 

–  Nie!  –  prawie  warknęła.  –  Wręcz  odwrotnie!  I  jeszcze  ta  wiadomość.  Nie  śpię  po 

nocach. Mam ciągle koszmary. W dzień nie mogę się skoncentrować. Wyobrażam sobie, że z 

background image

małym Aleksem dzieją się okropne rzeczy. Z Jannie, Damonem, babcią i z tobą też. Nie mogę 

przestać o tym myśleć! 

Jej słowa rozdzierały mi serce. Nie potrafiłem jej pomóc i to było straszne uczucie. 

– Wątpię, żeby tu wrócił – powiedziałem. 

Jej oczy rozbłysły gniewem. 

– Ale pewien nie jesteś. 

–  Shafer  nie  interesuje  się  nami.  Nie  liczymy  się  w  jego  świecie  fantazji.  Ważna  była 

żona. Jestem zaskoczony, że nie zamordował również dzieci. 

–  A  widzisz,  jesteś  zaskoczony!  Nikt  nie  wie,  co  strzeli  do  głowy  takiemu  szaleńcowi. 

Teraz  zajmujesz  się  następnymi.  Zdeprawowanymi  ludźmi,  którzy  mordują  bez  powodu 

niewinnych zakładników. Bo nikt im w tym nie przeszkadza. 

Chciałem wejść do gabinetu, ale Christine podniosła rękę. 

– Nie podchodź. Trzymaj się ode mnie z daleka. 

Wstała,  minęła  mnie  i  ruszyła  w  stronę  łazienki  dla  nauczycieli.  Zniknęła  za  drzwiami, 

nie obejrzawszy się nawet ani razu. 

Wiedziałem, że nie wyjdzie, dopóki nie nabierze pewności, że sobie poszedłem. 

Idąc do samochodu, pomyślałem, że nie zapytała o Jannie. 

Rozdział 31 

Zanim pojechałem do pracy, znów wpadłem do szpitala. Jannie już nie spała i zjedliśmy 

razem śniadanie. Oświadczyła, że jestem najlepszym tatą na świecie, a ja odrzekłem, że ona 

jest najlepszą córką. Potem powiedziałem jej o nowotworze i czekającej ją operacji. Płakała w 

moich ramionach. 

Przyszła babcia. Jannie zabrali na dalsze badania. Nie miałem co robić w szpitalu przez 

kilka następnych godzin. Pojechałem na kolejne spotkanie z FBI. Zawsze ta praca. Christine 

mówiła, że wiecznie ścigam szaleńców. I nie było widać końca. 

Odprawa odbywała się w terenowym biurze FBI na Czwartej ulicy w Northwest. Agentka 

specjalna kierująca dochodzeniem, Betsey Cavalierre, zjawiła się punkt jedenasta. Wyglądało 

na to, że wezwała połowę Biura i był to imponujący, w jakiś sposób uspokajający widok. 

Pamiętałem,  że  podczas  napadów  bandyci  żądali  precyzji.  Może  dlatego  Kyle  Craig 

powierzył śledztwo agentce Cavalierre. Mówił mi, że jest dokładna i wymagająca, należy do 

grona  najlepszych  zawodowców,  jakich  widział  przez  lata  pracy  w  Biurze.  Wróciłem  myślą 

do  skoków  na  banki  i  zabójstw.  Dlaczego  bandytom  zależy  na  rozgłosie,  nawet  na  złej 

sławie?  Może  zamierzali  w  ten  sposób  ostrzec  personel  innych  banków,  żeby  w  przyszłości 

nikt  nie  stawiał  oporu?  A  może  chodziło  o  morderstwa  z  zemsty?  To  miało  sens,  któryś  z 

background image

zabójców  –  kto  wie,  czy  nie  paru  –  mógł  kiedyś  pracować  w  banku.  Warto  było  pójść  tym 

tropem. 

Rozejrzałem  się  po  zatłoczonej  sali  sztabu  kryzysowego.  Na  ściankach  działowych 

wisiały biuletyny i zdjęcia podejrzanych i świadków. Niestety, żaden podejrzany nie pasował 

do tej sprawy. Przeczytałem pseudonimy: Grubas, Kochanka, Wąsik. 

Dlaczego  nie  mamy  ani  jednego  dobrego  podejrzanego?  Jaki  stąd  wniosek?  Czego  nie 

dostrzegamy? 

– Witam wszystkich. Chcę z góry podziękować za to, że poświęcicie weekend na pracę – 

oznajmiła agentka Cavalierre z właściwą dozą ironii i humoru. Miała na sobie spodnie khaki i 

jasnoczerwony  T-shirt.  We  włosy  wpięła  maleńką,  purpurową  spinkę.  Wydawała  się  pewna 

siebie i zadziwiająco odprężona. 

– A kto nie przyjdzie w sobotę... – dodał z końca sali wąsaty agent – może sobie darować 

przychodzenie w niedzielę. 

– Ciekawe, że cwaniaczki zawsze siadają z tyłu – skomentowała z uśmiechem Cavalliere. 

Uniosła grubą, niebieską teczkę. 

–  Wszyscy  macie  te  akta.  To  stare  sprawy,  które  mogą  w  jakiś  sposób  wiązać  się  z 

obecną. Napady Josepha Dougherty’ego na Środkowym Zachodzie w latach osiemdziesiątych 

przypominają  ją  pod  pewnymi  względami.  Jest  też  kartoteka  Davida  Grandstaffa,  który 

opracował  i  wykonał  największy,  pojedynczy  skok  na  bank  w  dziejach  Ameryki. 

Przypominam, że został schwytany przez Biuro. Jednakże, starając się bardzo gorliwie dostać 

go w swoje ręce, użyliśmy wtedy dość dyskusyjnych metod. Po sześciotygodniowym procesie 

ława przysięgłych obradowała tylko dziesięć minut i Grandstaffa uniewinniono. Do dziś nie 

odzyskano trzech milionów dolarów zrabowanych z Tucson First National Bank. 

Ktoś z przodu sali podniósł rękę. 

– Gdzie jest teraz Grandstaff? 

– Och, zszedł do podziemia – odrzekła Cavalierre. – Na głębokość około dwóch metrów. 

Dlatego ostatnie napady to nie jego robota, agencie Doud. Ale może posłużył komuś za wzór. 

Tak samo Joseph Dougherty. Ktoś mógł ich naśladować. 

Minęło mniej więcej pół godziny zanim mnie przedstawiła. 

– Niektórzy z was znają już Aleksa Crossa z policji waszyngtońskiej. Pracuje w wydziale 

zabójstw.  Ma  tytuł  doktora  psychologii  i  jest  psychologiem  sądowym.  Dodam,  że  również 

bliskim  przyjacielem  Kyle’a  Craiga.  Więc  cokolwiek  myślicie  o  stołecznej  policji  i  naszym 

szefie, lepiej zachowajcie to dla siebie. 

Spojrzała na mnie przez salę. 

– To doktor Cross znalazł ciała Errola i Brianne Parker. I to był dotąd jedyny przełom w 

śledztwie. Zauważcie, jak mu się podlizuję. 

Wstałem i rozejrzałem się wokoło. 

background image

– Niestety Parkerowie też zeszli do podziemia – powiedziałem. Rozległy  się śmiechy. – 

Brianne  i  Errol  byli  drobnymi  przestępcami,  ale  siedzieli  za  napady  na  banki.  Sprawdzamy 

wszystkich,  których  poznali  w  więzieniu  Lorton.  Na  razie  bez  skutku.  Podobnie  jak  inne 

nasze działania. 

–  Parkerowie  umieli  kraść,  ale  nie  byli  tak  zorganizowani,  jak  ten,  kto  ich  zatrudnił,  a 

potem  zabił.  Nawiasem  mówiąc,  otruto  ich.  Podejrzewam,  że  zabójca  przyglądał  się,  jak 

umierają,  a  ich  śmierć  musiała  być  makabryczna.  Możliwe,  że  odbył  stosunek  seksualny  z 

martwą  Brianne.  To  tylko  domysły,  ale  sądzę,  że  w  tym  wszystkim  chodzi  nie  tylko  o 

rabowanie banków. 

Rozdział 32 

Supermózg  nie  mógł  spać.  Zbyt  wiele  nieprzyjemnych  myśli  kłębiło  się  w  jego 

zmęczonej głowie. Dręczono go okrutnie, doprowadzono do tego nieznośnego stanu! Musiał 

się zemścić. Podporządkował temu celowi swoje życie, poświęcał mu każdą niemal chwilę od 

czterech lat. 

Wreszcie wstał z łóżka i usiadł ciężko za biurkiem. Czekał, aż przejdą mu fale nudności, 

aż  te  cholerne  ręce  przestaną  drżeć!  Oto  moje  nędzne  życie,  pomyślał.  Nie  cierpię  go.  Nie 

cierpię każdego swojego oddechu. 

Zaczął pisać list, który ułożył w czasie bezsennych godzin. 

 

DO PREZESA CITIBA)KU 

Czas  się  ocknąć,  ja  nie  żartuję.  Bank  poniesie  straszliwe  konsekwencje. 

Myślicie, że nic wam nie grozi ze strony szarych ludzi. Mylicie się. Cały się 

trzęsę z oburzenia, kiedy to piszę. 

Mój „osobisty bankier” śpi w pracy. Ta kobieta jest tak bezosobowa jak 

ścianki  działowe  w  klitce,  którą  nazywa  biurem.  Zawsze  myślałem,  że 

bankowcy są inteligentni i mają wszystko zapięte na ostatni guzik. Więc jak 

to  możliwe,  że  kilka  razy  znalazłem  w  moim  rachunku  irytujące, 

skandaliczne pomyłki? 

Zleciłem  dokonanie  prostego  przelewu  pieniędzy  z  konta  na  konto.  )ie 

zrobiono tego w ustalonym terminie. 

)iedawno  się  przeprowadziłem.  Zawiadomiłem  o  tym  wasz  bank.  Przez 

trzy  miesiące  nie  dostawałem  wyciągów  z  rachunku.  Okazało  się,  że  nie 

zmieniono mojego adresu i trafiały do kogoś innego! 

background image

Po  tych  wszystkich  zniewagach,  po  tych  wszystkich  pomyłkach  mieliście 

jeszcze  czelność  odmówić  mi  pożyczki.  Panna  Princeton  Priss  rozmawiała 

ze  mną  w  sposób  nieszczery,  wyraźnie  protekcjonalnym  tonem.  To 

absolutnie niedopuszczalne. 

Oceniam  jakość  usług  w  dziesięciostopniowej  skali.  Oczekuję  poziomu 

9,9999 z 10. Bardzo daleko wam do tego. 

Szarzy ludzie jeszcze będą mieli swój dzień. 

 

Przeczytał list. Całkiem nieźle, jak na drugą w nocy. Nawet zupełnie dobrze. 

Wydrukuje  go,  podpisze  i  schowa  do  swoich  akt.  Jak  wszystkie.  Byłoby  zbyt 

niebezpiecznie wysyłać takie rzeczy pocztą. 

Chryste,  jak  on  nienawidzi  banków!  Towarzystw  ubezpieczeniowych  i  funduszów 

inwestycyjnych!  Tych  cholernych  firm  internetowych  i  pieprzonego  rządu!  Muszą  pójść  na 

dno! I tak będzie. W końcu nadejdzie dzień szarych ludzi. 

Rozdział 33 

Kiedy  rano  wychodziłem  od  Jannie,  coś  jej  obiecałem.  Przyrzekłem  uroczyście,  że 

wstąpię do Big Mike Giordano’s i kupię pizzę na wynos. 

Wszedłem  do  sali  szpitalnej,  żonglując  gorącym  pudełkiem.  Doktor  Petito  nie  pozwolił 

Jannie dużo jeść, ale powiedział, że kawałek nie zaszkodzi. 

– Dostawa! – zawołałem. 

– Hurra! Hurra! – krzyknęła z łóżka. – Uratowałeś mnie przed tym okropnym, wstrętnym 

jedzeniem szpitalnym. Dzięki, tato. Jesteś super. 

Wyglądała na zdrową dziewczynkę, która nie musi tu leżeć. Żałowałem,  że tak nie jest. 

Miałem już trochę informacji o jej zabiegu. Przygotowania i sama operacja zajmą od ośmiu 

do  dziesięciu  godzin.  Chirurg  rozetnie  guz  i  weźmie  wycinek  do  biopsji.  Przez  ten  czas 

stabilny stan Jannie zapewni dilantin. Zaczną jutro rano. 

– Chciałaś z oliwkami i anchois, zgadza się? – zapytałem, po czym otworzyłem pudełko z 

pizzą. 

Spojrzała na mnie złym wzrokiem. Z pewnością nauczyła się tego od swojej prababci. 

– Błąd, panie dostawco. Jeśli na tej pizzy są jakieś paskudne anchois, niech pan ją lepiej 

zabiera z powrotem. 

– Tylko się z tobą drażni – uspokoiła babcia i też posłała mi niedobre spojrzenie, trochę 

jednak łagodniejsze. 

background image

Jannie wzruszyła ramionami. 

–  Wiem.  Ja  też  się  z  nim  drażnię.  It’s  our  thing,  doo,  doo.  Do  what  you  wanna  do  – 

zanuciła stary kawałek pop i uśmiechnęła się. 

– Ja tam lubię anchois – wtrącił się z przekory Damon. – Są prawdziwie słone. 

Jannie zmarszczyła brwi i spojrzała na brata. 

– Sam będziesz anchois w następnym życiu. 

Śmialiśmy  się  jak  zawsze  i  wcinaliśmy  pizzę  z  podwójnym  serem,  popijając  mlekiem. 

Opowiadaliśmy  sobie,  jak  nam  minął  dzień.  W  centrum  uwagi  była  oczywiście  Jannie. 

Opisywała szczegółowo swoją drugą tomografię komputerową, która trwała pół godziny. 

–  Będę  lekarką  –  ogłosiła.  –  To  już  postanowione.  Pewnie  pójdę  na  uniwerek  Johnsa 

Hopkinsa, jak tata. 

Około ósmej babcia i Damon zaczęli się zbierać. Siedzieli w szpitalu od trzeciej; przyszli, 

jak tylko Damon wrócił ze szkoły. 

– Tata jeszcze zostaje – obwieściła Jannie. – Był w pracy i za krótko go dziś widziałam. 

Wyciągnęła  ręce  do  babci,  żeby  ją  uściskać.  Obejmowały  się  dłuższą  chwilę.  Babcia 

szepnęła jej coś do ucha, a Jannie kiwnęła głową na znak, że rozumie. 

Potem przywołała do łóżka Damona. 

– Przytul mnie mocno i pocałuj – rozkazała. 

Babcia  i  Damon  machali  jej  na  pożegnanie,  uśmiechali  się  i  powtarzali  „cześć,  trzymaj 

się, do jutra”. Na policzkach Jannie lśniły łzy, ale też się uśmiechała. 

– To mi się naprawdę podoba – oznajmiła. – Wiecie, to, że jestem w centrum uwagi. I nie 

martwcie się, zostanę lekarką. Właściwie od dziś możecie do mnie mówić „doktor Jannie”. 

–  Dobranoc,  doktor  Jannie  –  powiedziała  od  drzwi  babcia.  –  Słodkich  snów.  Do 

zobaczenia jutro, kochanie. 

– Cześć – rzucił Damon, ruszył do wyjścia, po czym nagle odwrócił się. – Aha, „doktor 

Jannie”. 

Zostaliśmy  sami.  Milczeliśmy  przez  chwilę.  Podszedłem  i  objąłem  Jannie.  Scena 

pożegnania źle na nas podziałała. Siedziałem na brzegu łóżka i trzymałem ją, jakby miała się 

załamać. Długo trwaliśmy w tej pozie, rozmawialiśmy niewiele, tylko tuliliśmy się mocno do 

siebie. 

Ze  zdziwieniem  spostrzegłem  w  pewnej  chwili,  że  znów  zasnęła  w  moich  ramionach. 

Właśnie wtedy po policzkach zaczęły mi spływać łzy. 

background image

Rozdział 34 

Pozostałem  w  szpitalu  całą  noc.  Byłem  przygnębiony  i  pełen  obaw.  Niewiele  spałem. 

Trochę myślałem o napadach na banki, po prostu żeby zająć umysł czymś innym. Brutalnie 

zamordowano niewinnych ludzi i bolało mnie to jak każdego. 

Rozmyślałem  też  o  Christine.  Kochałem  ją  i  nic  nie  mogłem  na  to  poradzić.  Ale 

najwyraźniej  podjęła  już  decyzję,  co  z  nami  będzie.  Nie  miałem  na  to  wpływu.  Nie  chciała 

żyć z detektywem z wydziału zabójstw, a ja zapewne nie potrafiłbym być nikim innym. 

Obudziliśmy  się  z  Jannie  około  piątej  rano.  Okno  jej  sali  wychodziło  na  płaski  dach  i 

mały ogród. Siedzieliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na wschód słońca. Wyglądał tak pięknie, 

że zrobiło mi się jeszcze smutniej. A jeśli to nasze ostatnie wspólne chwile? Nie chciałem o 

tym myśleć, ale nie mogłem przestać. 

Jannie umie czasem czytać z mojej twarzy. 

– Nie martw się, tato – powiedziała. – Zobaczę jeszcze wiele pięknych poranków. Choć, 

prawdę mówiąc, trochę się boję. 

– To dobrze, że zawsze mówimy sobie prawdę – odrzekłem. – Tak powinno być. 

– Okay, więc bardzo się boję – przyznała cicho. 

– Ja też, malutka. 

Trzymaliśmy  się  za  ręce  i  patrzyliśmy  na  wspaniałe,  pomarańczowo-czerwone  słońce. 

Całą  siłą  woli  starałem  się  nie  załamać.  Zaczęło  mnie  ściskać  w  gardle,  więc  udałem,  że 

ziewam, choć wiedziałem, że nie oszukam Jannie. 

– Co będzie dziś rano? – zapytała w końcu szeptem. 

– Reszta badań przedoperacyjnych. Może znów pobiorą ci krew? 

– Wiesz, że ci ludzie tutaj to wampiry? Dlatego chciałam, żebyś został na noc. 

–  I  słusznie  –  pochwaliłem  ją.  –  Odparłem  kilka  ataków,  ale  wolałem  cię  nie  budzić. 

Pewnie ogolą ci łepek. 

– O, nie! – krzyknęła i złapała się za głowę. 

– Tylko troszkę. Z tyłu. Będziesz wyglądała odjazdowo. 

Była przerażona. 

– Tak?! To może ty też wygolisz sobie tył głowy? Oboje będziemy wyglądali odjazdowo. 

Wyszczerzyłem zęby. 

– Jeśli chcesz, proszę bardzo. 

Wszedł doktor Petito i usłyszał, jak się rozweselamy wzajemnie. 

– Jesteś pierwsza na liście – powiedział z uśmiechem do Jannie. 

Wypięła dumnie pierś. 

– Widzisz, tato? Jestem numer jeden. 

Zabrali mi Jannie pięć po siódmej. 

background image

Rozdział 35 

Miałem  w  pamięci  scenę,  jak  Jannie  tańczy  z  kotką  Rosie  i  śpiewa  Róże  są  czerwone

Ciągle ją odtwarzałem w wyobraźni w tamten długi, straszny poranek u Świętego Antoniego. 

Czekanie  w  szpitalu  to  jak  przedwczesne  pójście  do  piekła  albo  przynajmniej  do  czyśćca. 

Babcia,  Damon  i  ja  prawie  nie  rozmawialiśmy  przez  cały  czas.  Na  krótko  wpadł  Sampson, 

przyszły  też  ciotki  Jannie.  Oni  również  byli  przybici.  To  wszystko  było  straszne.  Najgorsze 

godziny w moim życiu. 

Sampson zabrał babcię i Damona do stołówki na śniadanie. Ja nie ruszałem się z miejsca. 

Nie miałem żadnych wiadomości o Jannie. Wszystko wokół wydawało mi się nierzeczywiste. 

Przed oczami stanęły mi znowu obrazy związane ze śmiercią Marii. Kiedy moja żona została 

ranna w bezsensownej strzelaninie ulicznej, przywieźli ją właśnie do tego szpitala. 

Kilka  minut  po  piątej  do  poczekalni  wszedł  doktor  Petito.  Zobaczyłem  go,  zanim  nas 

zauważył.  Zrobiło  mi  się  słabo.  Poczułem,  jak  wali  mi  serce.  Nie  mogłem  z  jego  twarzy 

wyczytać niczego poza tym, że jest zmęczony. W końcu nas dostrzegł, skinął ręką i podszedł. 

Uśmiechnął się. Odetchnąłem z ulgą. 

– W porządku. Udało się – powiedział. Uścisnął ręce kolejno: mnie, potem babci, potem 

Damonowi. – Możemy sobie pogratulować. 

– Dziękuję – szepnąłem. – Za wszystko, co pan zrobił. 

Piętnaście minut później pozwolono nam wejść do sali pooperacyjnej. Poczułem się nagle 

swobodnie i wspaniale. 

Jannie  leżała  sama.  Podeszliśmy  cicho,  niemal  na  plecach  do  łóżka.  Na  głowie  miała 

turban z gazy. Była podłączona do monitorów i kroplówki. 

Wziąłem ją za rękę. Babcia za drugą. Nasza mała dziewczynka uratowana. Udało się. 

– Czuję się, jakbym za życia poszła do nieba – powiedziała do mnie babcia i uśmiechnęła 

się. – A ty? 

Po około dwudziestu pięciu minutach Jannie zaczęła się budzić. Wezwano doktora Petito. 

Kazał jej wziąć kilka głębokich oddechów i zakaszleć. 

– Boli cię głowa? – zapytał. 

– Chyba tak – odrzekła Jannie. 

Nagle  spojrzała  na  mnie  i  babcię.  Najpierw  zmrużyła,  potem  wytrzeszczyła  oczy. 

Najwyraźniej jeszcze całkiem nie oprzytomniała. 

–  Cześć  tato,  cześć  babciu  –  powiedziała  w  końcu.  –  Wiedziałam,  że  też  będziecie  w 

niebie. 

Odwróciłem  się,  żeby  zobaczyła,  co  zrobiłem.  Wygoliłem  sobie  kawałek  z  tyłu  głowy. 

Wyglądałem jak ona. 

background image

Rozdział 36 

Dwa  dni  później  wróciłem  do  sprawy  napadów  na  banki  i zabójstw.  Odpychała  mnie,  a 

jednocześnie  przyciągała.  Śledztwo  prowadzono  beze  mnie.  Ale  nikogo  nie  złapano. 

Przypomniało mi się jedno z powiedzeń babci: „Jeśli zataczasz kręgi, być może ścinasz rogi”. 

Może tu krył się dotychczas nasz problem w tym dochodzeniu. 

Spotkałem się z Betsey Cavalierre w biurze FBI na Czwartej ulicy. Pogroziła mi palcem, 

ale  uśmiechnęła  się  przyjaźnie.  Dobrze  wyglądała  w  brązowej  kurtce  sportowej,  niebieskim 

T-shircie i dżinsach. 

– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że twoja córeczka ma operację? Wszystko w porządku, 

Alex? Chyba niewiele spałeś? 

– Lekarz twierdzi, że w porządku. To twarda dziewczyna. Dziś rano zapytała mnie, kiedy 

znów zaczynamy lekcje boksu. Przepraszam, że nic ci nie powiedziałem. Nie byłem sobą. 

Machnęła ręką. 

–  Najważniejsze,  że  wszystko  dobrze  się  skończyło.  Widać  po  twojej  twarzy,  że  jesteś 

odprężony. 

Uśmiechnąłem się. 

– Jestem. Przemyślałem wiele rzeczy. Bierzmy się do roboty. 

Mrugnęła do mnie. 

– Siedzę tu od szóstej rano. 

– Chyba na pokaz – odparłem. 

Usiadłem  za  moim  tutejszym  biurkiem  i  zacząłem  przeglądać  stertę  papierów,  która  się 

tam  już  uzbierała.  Agentka  Cavalierre  siedziała  naprzeciwko.  Cieszyłem  się  z  powrotu  do 

pracy.  Ktoś  mordował  kasjerki  bankowe,  dyrektorów,  ich  rodziny.  Chciałem  pomóc  w 

schwytaniu bandytów, na ile mogłem. 

Po  godzinie  podniosłem  wzrok  znad  dokumentów.  Cavalierre  patrzyła  niewidzącymi 

oczyma w moją stronę, pogrążona w głębokiej zadumie. 

– Muszę się z kimś zobaczyć – powiedziałem. – Powinienem wcześniej o tym pomyśleć. 

Facet wyjechał na jakiś czas z Waszyngtonu. Był w Filadelfii, Nowym Jorku i Los Angeles. 

Ale już wrócił. Obrobił sporo banków i używał przemocy. 

Betsey skinęła głową. 

– Brzmi zachęcająco. Chętnie się z nim spotkam. 

Być może ją też gnębił brak solidnego tropu. Pojechaliśmy jej samochodem do brudnego, 

odrapanego  hoteliku  Doral  na  New  York  Avenue.  Właśnie  wychodziły  stamtąd  trzy  chude, 

zmęczone  życiem  prostytutki  w  spódniczkach  mini.  Przed  wejściem  czekał  alfons  w  stylu 

retro w złocistym garniturze. Opierał się o żółtego, odkrytego cadillaka i dłubał w zębach. 

– Zabierasz mnie zawsze w niezwykle miłe miejsca – powiedziała Cayalierre, wysiadając 

z samochodu. 

background image

Zauważyłem, że ma na kostce kaburę. Dobrze przygotowana do działania – pomyślałem. 

Rozdział 37 

Tony Brophy mieszkał na czwartym piętrze. 

Recepcjonista powiedział, że przebywa tu od tygodnia, są z nim ciągle kłopoty i straszny 

z niego palant. 

– Ta nora nie ma chyba nic wspólnego z Doralem w Miami – oznajmiła Cavalierre, kiedy 

wspinaliśmy się tylnymi schodami. – Co za syf! 

– Zaczekaj, aż zobaczysz Brophy’ego. Pasuje tutaj. 

Podeszliśmy do jego pokoju i wyciągnęliśmy broń. Brophy był poważnym podejrzanym 

w naszej sprawie. Zgadzał się jego profil przestępcy. Zastukałem głośno w zniszczone drzwi. 

– Czego? – dobiegł spoza nich gburowaty głos. 

– Policja, otwierać! – zawołałem. 

Usłyszałem jakiś ruch, potem ktoś odryglował kilka zamków. Drzwi uchyliły się wolno i 

w  szparze  zobaczyłem  Brophy’ego.  Miał  około  dwóch  metrów  wzrostu  i  ważył  prawie  sto 

dwadzieścia kilo, był dobrze umięśniony i ostrzyżony brzytwą na zero. 

–  Pieprzony,  waszyngtoński  gliniarz!  –  przywitał  nas.  Trzymał  w  zębach  papierosa  bez 

filtra. – A ta cipka z tobą, to kto? Niezła. 

– Potrafię mówić za siebie – ubiegła mnie Betsey. 

Tony Brophy uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej czekał na odpowiedź w swoim stylu. 

– To mów. 

– Starsza agentka Cavalierre z FBI – przedstawiła się Betsey. 

– Starsza agentka! Coś jak w telewizji? Przekonajmy się. Na spokojnie czy na ostro? 

Wyszczerzył  zadziwiająco  równe,  białe  zęby.  Był  bez  koszuli,  tylko  w  czarnych, 

wojskowych spodniach i białych klapkach. Na owłosionych ramionach i torsie miał więzienne 

tatuaże. 

– Głosuję na ostro – odrzekła Betsey. – Ale to tylko moje zdanie. 

Brophy  odwrócił  się  do  chudej  blondynki,  która  siedziała  na  zielonej  sofie  i  oglądała 

telewizję. Miała na sobie tylko bieliznę i luźną koszulę. 

– Hej, Nora. Podoba ci się ta laska? Bo mnie tak. 

Dziewczyna  wzruszyła  ramionami.  Nie  interesowało  ją  nic  poza  Rosie  O’Donnell  na 

ekranie.  Wyglądała  na  naćpaną.  Miała  włosy  na  żel,  a  na  szyi,  nadgarstkach  i  kostkach 

wytatuowany drut kolczasty. 

Brophy przeniósł wzrok na nas. 

background image

– Domyślam się, że jest do obgadania interes. A więc ta tajemnicza kobitka jest z FBI. To 

mi pasuje. Znaczy się, że ma kasę na to, co mogę wiedzieć. 

Betsey pokręciła głową. 

– Raczej to z ciebie wycisnę. 

Ciemne oczy Brophy’ego znowu rozbłysły. 

– Ona mi się naprawdę podoba! 

Weszliśmy  za  nim  do  malutkiej  kuchni  z  koślawym,  drewnianym  stołem.  Brophy 

odwrócił krzesło oparciem do przodu i usiadł. 

Musieliśmy  się  dogadać  w  sprawach  finansowych,  zanim zacznie  mówić.  W  jednym  na 

pewno się nie mylił – Betsey miała o wiele większy budżet niż ja. 

– Ale to muszą być naprawdę dobre informacje – uprzedziła. 

Skinął głową z pewną siebie miną. 

– Najlepsze, jakie możesz kupić, kochanie. Pierwszy gatunek. Bo widzisz, spotkałem się 

osobiście  z  facetem,  który  stoi  za  ostatnimi  skokami  w  Marylandzie  i  Wirginii.  Chcesz 

wiedzieć, jaki on jest? To zimny skurwysyn. I pamiętaj, kto ci to powiedział. 

Brophy popatrzył twardo na Betsey i na mnie. Zaciekawił nas. 

– Kazał się nazywać Supermózgiem – przeciągał słowa w sposób charakterystyczny dla 

Florydy. – Mówił poważnie. Supermózg. Wyobrażacie sobie? Spotkaliśmy  się w Sheratonie 

przy lotnisku. Skontaktował się ze mną przez mojego znajomego z Nowego Jorku. Ten cały 

Supermózg wiedział o mnie różne rzeczy. Wyliczył mi moje mocne i słabe strony. Rozebrał 

mnie na czynniki pierwsze. Wiedział nawet o uroczej Norze i jej brzydkim nałogu. 

– Myślisz, że to glina? Stąd miał tyle informacji o tobie? – zapytała Betsey. 

Brophy wyszczerzył zęby. 

–  Nie.  Za  sprytny.  Ale  może  znać  jakichś  gliniarzy,  skoro  wszystko  wie.  Dlatego 

zostałem i wysłuchałem gościa do końca. Poza tym wspomniał o sześciocyfrowej sumie dla 

mnie. To mnie najbardziej zainteresowało! 

Teraz  nie  mieliśmy  już  innego  wyjścia,  mogliśmy  go  tylko  słuchać.  Jeśli  Brophy  się 

rozgadał, nic nie było w stanie przerwać jego monologu. 

– Jak wyglądał ten facet? – spytałem. 

–  Dobre  pytanie.  Za  milion  dolców.  Opiszę  wam  tę  scenkę.  Kiedy  wszedłem  do  jego 

pokoju  w  hotelu,  oślepiły  mnie  jasne  światła.  Jak  na  premierze  filmu  z  Hollywood.  Gówno 

widziałem. 

– Coś musiałeś zobaczyć – naciskałem. – Przynajmniej zarys sylwetki. 

– Zarys widziałem. Miał długie włosy. Albo nosił perukę. Wielki nos i wielkie uszy. Jak 

otwarte  drzwi  samochodu.  Pogadaliśmy  i  powiedział,  że  będziemy  w  kontakcie.  Ale  nie 

odezwał się więcej. Myślę, że pewnie mu nie pasowałem. 

– Dlaczego? – spytałem. To było pytanie całkiem serio. – Dlaczego mu nie pasował ktoś 

taki jak ty? 

background image

Brophy zrobił z dłoni pistolet i strzelił do mnie. 

–  Bo  szukał  zabójców,  kolego.  A  ja  nie  zabijam.  Jestem  typem  kochanka.  Zgadza  się, 

agentko Cavalierre? 

Rozdział 38 

To, co Brophy nam opowiedział, było niepokojące i nie mogło się dostać do prasy. Ktoś, 

kto nazywał siebie Supermózgiem, przesłuchiwał i angażował zawodowych zabójców. Tylko 

zabójców. Co planował? Następne napady na banki z braniem zakładników? Co mu chodziło 

po głowie, do cholery? 

Po pracy pojechałem do szpitala. Jannie czuła się dobrze, ale mimo to zostałem z nią na 

noc. Mój drugi dom. Zaczęła mnie nazywać „współlokatorem”. 

Następnego dnia zabrałem się do studiowania akt byłych, niezadowolonych pracowników 

Citibanku, First Virginia i First Union oraz ludzi, którzy grozili bankom. Nastroje w sztabie 

kryzysowym  FBI  były  kiepskie.  Staliśmy  w  miejscu.  Wciąż  nie  mieliśmy  żadnego  dobrego 

podejrzanego. 

Groźbami  i  głupimi  dowcipami  pod  adresem  banków  zajmują  się  zwykle  wydziały 

dochodzeniowe w ich centralach. Listy z pogróżkami piszą najczęściej ci, którym odmówiono 

pożyczki  lub  zabrano  niespłacony  dom.  Zarówno  kobiety,  jak  i  mężczyźni.  Z  portretów 

psychologicznych  interesujących  mnie  osób  wynikało,  że  większość  miała  problemy 

zawodowe,  finansowe  albo  rodzinne.  Czasami  grożono  bankom  z  powodu  ich  polityki 

personalnej  lub  powiązań  z  takimi  krajami  jak  Afryka  Południowa,  Irak  czy  Irlandia 

Północna. W dużych bankach prześwietlano listy rentgenem w pokoju pocztowym i zdarzały 

się często fałszywe alarmy. Włączały je niekiedy gwiazdkowe pocztówki dźwiękowe. 

Było  to  zajęcie  wyczerpujące,  ale  konieczne.  Wchodziło  w  zakres  naszej  pracy.  Około 

pierwszej zerknąłem na  Betsey Cavalierre. Siedziała jak wszyscy przy prostym, metalowym 

biurku. Sterty papierów prawie ją zasłaniały. 

– Muszę wyskoczyć na trochę – powiedziałem. – Chcę sprawdzić jednego faceta. Groził 

Citibankowi. Mieszka niedaleko stąd. 

Odłożyła długopis. 

– Idę z tobą. O ile nie masz nic przeciwko temu. Kyle mówił mi, że ufa twojej intuicji. 

– I zobacz, dokąd zaszedł – odrzekłem z uśmiechem. 

– Właśnie – powiedziała i mrugnęła do mnie. – Chodźmy. 

Akta Josepha Petrillo przeczytałem dwa razy. Wyróżniał się w tym gronie. Od dwóch lat, 

co  tydzień  wysyłał  prezesowi  nowojorskiego  Citibanku  wściekły,  ziejący  wręcz  nienawiścią 

list z pogróżkami. Od stycznia 1990 roku pracował w ochronie banku. Zwolnili go dwa lata 

background image

temu  z  powodu  cięć  budżetowych.  Redukcja  dotknęła  wszystkie  działy,  nie  tylko  ochronę. 

Petrillo nie przyjął jednak do wiadomości żadnych wyjaśnień. 

W tonie jego listów było coś, co mnie mocno zaniepokoiło. Choć pisane poprawnie i w 

sposób inteligentny, wskazywały na paranoję, może nawet schizofrenię. Petrillo, zanim podjął 

pracę  w  banku,  służył  w  Wietnamie  w  stopniu  kapitana.  Wiedział,  co  to  walka.  Policja 

przesłuchiwała go w sprawie pogróżek, ale nie przedstawiono mu żadnych zarzutów. 

–  To  pewnie  jedno  z  tych  twoich  słynnych  przeczuć  –  powiedziała  Betsey  w  drodze  do 

domu podejrzanego przy Piątej Alei. 

–  Słynnych  złych  przeczuć  –  poprawiłem  ją.  –  Detektyw,  który  z  nim  rozmawiał  kilka 

miesięcy temu, też miał podobne. Bank nie chciał wnieść oskarżenia. 

W  przeciwieństwie  do  swojej  nowojorskiej  imienniczki,  waszyngtońska  Piąta  Aleja  to 

biedny  rejon  na  skraju  Capitol  Hill.  Kiedyś  mieszkali  tu  głównie  amerykańscy  Włosi,  teraz 

żyje  mieszanka  różnych  ras  i  narodowości.  Wzdłuż  krawężników  stały  rzędy  starych, 

pordzewiałych samochodów. Wyróżniało się wyraźnie bmw sedan ze wszystkimi możliwymi 

bajerami. Pewnie handlarza narkotyków. 

– Nic się nie zmieniło – powiedziała Betsey. 

Skręciłem w ulicę, gdzie mieszkał Petrillo. 

– Znasz tę okolicę? – spytałem. 

Przytaknęła i zmrużyła oczy. 

–  Ileś  tam  lat  temu,  nie  zamierzam  teraz  mówić  ile,  urodziłam  się  dokładnie  cztery 

przecznice stąd. 

Zerknąłem  na  nią.  Patrzyła  przed  siebie  z  ponurą  miną.  Zdradziła  mi  kawałek  swojej 

przeszłości: dorastała w złej dzielnicy Waszyngtonu. Nie wyglądała na to. 

–  Możemy  zawrócić  –  powiedziałem.  –  Załatwię  to  później.  Pewnie  to  żaden  trop,  ale 

Petrillo mieszka tak blisko naszego sztabu, że... 

Pokręciła głową i wzruszyła ramionami. 

– Przeczytałeś dziś masę akt. Ten właśnie facet wpadł ci w oko. Trzeba spróbować. Nie 

przeszkadza mi, że tu jestem. 

Zatrzymaliśmy się przed narożnym sklepem, gdzie pewnie od dziesiątków lat zbierały się 

miejscowe dzieciaki. Obecna grupa wyglądała trochę retro w luźnych dżinsach, ciemnych T-

shirtach i z przylizanymi do tyłu włosami. Wszyscy byli biali. 

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i ruszyliśmy chodnikiem wzdłuż Piątej Alei. Po chwili 

wskazałem niewielki żółty budynek. 

– To dom Petrilla – powiedziałem. 

– Więc pogadajmy z facetem – odparła Betsey. – Sprawdźmy, czy ostatnio obrobił jakieś 

banki. 

Poszliśmy w górę po dziurawych, betonowych schodach do szarych, metalowych drzwi. 

Zapukałem we framugę. 

background image

– Policja! – krzyknąłem. – Chciałbym porozmawiać z Josephem Petrillo. 

Betsey stała na lewo ode mnie, o jeden stopień niżej. Odwróciłem się do niej. Nie jestem 

pewien, co chciałem wtedy powiedzieć, w każdym razie nie zdążyłem. 

W tej samej chwili – gdzieś w środku domu, niedaleko drzwi wejściowych – rozległ się 

ogłuszający huk wystrzału – zabrzmiał jak strzelba. 

Betsey krzyknęła. 

Rozdział 39 

Dałem  nura  z  ganku,  pociągając  Betsey  za  sobą.  Upadliśmy  na  trawę  i  wyszarpnęliśmy 

broń. Dyszeliśmy ciężko. 

– Jezu Chryste! – wysapała. 

Żadne z nas nie oberwało, ale wystraszyliśmy się jak cholera. Poza tym byłem na siebie 

wściekły, że zachowałem się przy drzwiach tak nieostrożnie. 

– Niech to szlag! Nie spodziewałem się, że będzie do nas strzelał. 

– Już nigdy nie zwątpię w twoje złe przeczucia – szepnęła. – Wezwę posiłki. 

– Najpierw wezwij policję – powiedziałem. – To nasze miasto. 

Przykucnęliśmy  za  nieprzyciętym  żywopłotem  i  kilkoma  zaniedbanymi  krzakami  róż. 

Trzymałem  odbezpieczony  pistolet  przy  twarzy,  lufą  do  góry.  Czy  to  Supermózg? 

Znaleźliśmy go? 

Dzieciaki  spod  delikatesów  przyglądały  się  akcji  z  drugiej  strony  ulicy.  Przyciągnął  je 

strzał.  Patrzyły  na  nas  wytrzeszczonymi  oczami,  jakby  oglądały  na  żywo  serial  )owojorscy 

gliniarze. Jeden z chłopaków przyłożył dłonie do ust. 

– Pieprzony świr Joe! – krzyknął głośno. 

– Dobrze, że „pieprzony świr Joe” przestał do nas walić – wyszeptała Betsey. 

– Ale niestety nadal ma strzelbę. Amunicję pewnie też. 

Przesunąłem się trochę, żeby lepiej widzieć drzwi domu. Nie było w nich żadnej dziury. 

– Petrillo! – zawołałem. 

Cisza. 

– Policja! – powtórzyłem. 

Czekasz, żebym się pokazał, świrnięty Joe? – pomyślałem. Chcesz mieć lepszy cel? 

Podkradłem się bliżej ganku, ale trzymałem się poniżej balustrady. Dzieciaki po drugiej 

stronie ulicy zaczęły mnie przedrzeźniać. 

– Panie Petrillo? Stuknięty panie Petrillo? Jak ci tam w środku, świrnięty palancie? 

Po kilku minutach przyjechało wsparcie: dwa radiowozy na syrenach. Potem jeszcze dwa. 

Później  kilka  wozów  FBI.  Wszyscy  uzbrojeni  po  zęby  i  gotowi  do  wielkiej  bitwy. 

background image

Zablokowali  wyloty  ulicy,  ewakuowali  ludzi  z  domów  naprzeciwko  i  z  narożnego  sklepu. 

Pojawił się helikopter stacji telewizyjnej. 

Brałem  udział  w  takich  akcjach  więcej  razy,  niż  miałem  ochotę  pamiętać.  Niedobrze. 

Zaczekaliśmy  dwadzieścia  minut,  aż  przyjedzie  jednostka  specjalna  SWAT.  „Niebiescy 

rycerze”.  Byli  szczelnie  opancerzeni  i  wyważyli  drzwi  taranem.  Wtedy  wkroczyliśmy  do 

środka. 

Nie  musiałem  się  tam  pchać,  ale  wszedłem  tuż  za  pierwszymi.  Miałem  na  sobie 

kevlarową  kamizelkę  kuloodporną.  Agentka  Cavalierre  ruszyła  za  mną.  Podobało  mi  się,  że 

nie została z tyłu. 

Salon  wyglądał  jak  strych  w  bibliotece.  Sterty  zbutwiałych  książek  bez  okładek, 

podartych  czasopism,  starych  gazet,  sięgające  prawie  do  sufitu,  zajmowały  większą  część 

pokoju. A wszędzie koty, mnóstwo kotów. Miauczały żałośnie i wyglądały jakby ktoś chciał 

je zagłodzić na śmierć. 

Joseph  Petrilllo  leżał  na  kupie  starych  numerów  „Newsweeka”,  „Life’a”,  „Time’a”  i 

„People”. Musiał je strącić, kiedy upadał do tyłu. Miał otwarte usta, jakby się uśmiechał. 

Palnął  sobie  w  łeb  ze  strzelby.  Leżała  na  podłodze  przy  krwawiącej  głowie.  Odstrzelił 

sobie niemal całą prawą połowę twarzy. Krew opryskała ścianę, fotel i część książek. Jeden z 

kotów lizał jego rękę. 

Przyjrzałem  się  książkom  i  gazetom  walającym  się  obok  ciała.  Zauważyłem  broszurę 

Citibanku  i  kilka  wyciągów  z  konta  Petrillo.  Trzy  lata  temu  miał  siedem  tysięcy  siedemset 

jedenaście dolarów, teraz tylko sześćdziesiąt jeden. 

Betsey  Cavalierre  przykucnęła  przy  zwłokach.  Wyczułem,  że  bardzo  stara  się  nie 

zwymiotować. Kilka kotów ocierało się o jej nogi, ale nie zwracała na to uwagi. 

– On nie mógł być Supermózgiem – powiedziała. 

Spojrzałem jej prosto w oczy. Dojrzałem w nich strach, ale przede wszystkim smutek. 

– Nie, Betsey – odrzekłem. – Na pewno nie biedny Petrillo i jego głodujące koty. 

Rozdział 40 

Pojechałem do domu, żeby wreszcie wyspać się we własnym łóżku. Jannie martwiła się, 

że bolą mnie plecy od drzemania na krześle w jej sali. Ledwo zasnąłem, zadzwonił telefon. 

Christine. 

– Alex, ktoś jest u mnie w domu. To na pewno Shafer. Przyszedł po mnie! Pomóż mi! 

– Wezwij policję. Już jadę. Zabieraj małego Aleksa i uciekaj. Szybko! 

background image

Zwykle  jadę  do  Mitchellville  prawie  pół  godziny.  Tej  nocy  byłem  tam  w  niecałe 

piętnaście minut. Przed domem Christine stały dwa radiowozy z błyskającymi światłami. Lało 

jak diabli. 

Wyskoczyłem  z  porsche  i  wbiegłem  na  ganek.  Zatrzymał  mnie  potężny  policjant  w 

granatowej pelerynie. 

–  Detektyw  Alex  Cross  –  przedstawiłem  się.  –  Wydział  zabójstw.  Jestem  bliskim 

przyjacielem Christine Johnson. 

Sięgnąłem po odznakę, ale machnął ręką. 

– Są z nią nasi ludzie – powiedział. – Jej ani dziecku nic się nie stało. 

Usłyszałem  płacz  małego  Aleksa.  Wszedłem  do  salonu.  Zapłakana  Christine  głośno 

rozmawiała z dwoma policjantami. 

– Mówię wam, że on tu jest! To Geoffrey Shafer, Łasica! – krzyknęła i złapała się obiema 

rękami za włosy. 

Wziąłem dziecko na ręce. Uspokoiło się. 

–  Powiedz  im  o  Shaferze  –  poprosiła  błagalnie  Christine.  –  Opowiedz,  co  mi  zrobił  ten 

szaleniec! 

Wyjaśniłem  policjantom,  kim  jestem  i  opowiedziałem  o  makabrycznym  porwaniu 

Christine  przed  rokiem  na  Bermudach.  Starałem  się  streszczać.  Kiedy  skończyłem,  skinęli 

głowami. Rozumieli. 

–  Pamiętam  to  z  gazet  –  powiedział  jeden.  –  Problem  w  tym,  że  nie  mamy  żadnego 

dowodu,  że  ktoś  tu  dzisiaj  był.  Sprawdziliśmy  wszystkie  okna  i  drzwi,  i  cały  teren  wokół 

domu. 

– Mogę się rozejrzeć? – zapytałem. 

– Proszę bardzo. Zostaniemy z panią Johnson. 

Oddałem dziecko Christine i obszedłem dom. Zaglądałem wszędzie. Nic. Wyszedłem na 

dwór.  Mimo,  że  było  mokro,  nie  znalazłem  żadnych  śladów.  Wątpiłem,  by  Shafer  się  tu 

zakradł. 

Gdy  wróciłem  do  salonu,  Christine  siedziała  na  sofie,  tuląc  dziecko  do  siebie.  Dwaj 

policjanci czekali na ganku. Wyszedłem żeby pogadać z nimi. 

– Mogę mówić szczerze? – zapytał jeden z nich. – Może pani Johnson miała zły sen? To, 

co mówiła, przypominało jakieś koszmary, coś w tym rodzaju. Jest pewna, że ten Shafer był 

w  sypialni.  Ale  nie  zauważyliśmy  nic  podejrzanego.  Drzwi  były  zaryglowane,  alarm 

włączony. Miewa takie sny? 

– Czasami. Zwłaszcza ostatnio. Dzięki za pomoc. Zajmę się nią. 

Radiowozy  odjechały.  Wszedłem  do  domu.  Christine  trochę  się  uspokoiła,  ale  miała 

strasznie smutne oczy. 

–  Co  się  ze  mną  dzieje?  –  spytała.  –  Chcę  znów  normalnie  żyć.  Nie  mogę  się  od  niego 

uwolnić! 

background image

Nie pozwoliła się dotknąć. Nawet teraz. Nie chciała słyszeć, że Łasica mógł jej się tylko 

przyśnić. Podziękowała, że przyjechałem, ale kazała mi wracać do domu. 

– Nie możesz mi w niczym pomóc – powiedziała. 

Pocałowałem dziecko i wyszedłem. 

Rozdział 41 

Podczas  napadu  nowy  zespół  używał  nazwisk:  Niebieski,  Biały,  Czerwony  i  Zielona. 

Dokładnie  o  siódmej  rano  Niebieski  ukrył  się  wśród  gęstych  jodeł  za  domem  w 

waszyngtońskiej dzielnicy Woodley Park. 

Dyrektor  banku,  Martin  Casselman,  wyszedł  do  pracy  mniej  więcej  dwadzieścia  po 

siódmej, tak jak każdego z trzech poprzednich dni. Zanim wsiadł do samochodu, rozejrzał się 

wokoło. Możliwe, że zaniepokoiły go ostatnie napady na banki w Marylandzie i Wirginii. Ale 

większość  ludzi  nigdy  tak  naprawdę  nie  wierzy,  że  im  samym  może  się  przytrafić  coś 

podobnego. 

Żona Casselmana pracowała w szkole średniej w Dumbarton Oaks. Uczyła angielskiego. 

Pan  Niebieski  nie  cierpiał  tego  przedmiotu.  Pani  C.  wychodziła  z  domu  przed  ósmą. 

Casselmanowie mieli życie dobrze zorganizowane, można było przewidzieć, co i kiedy będą 

robić, a to znacznie ułatwiało zadanie. 

Niebieski  przykucnął  za  usychającym  wiązem.  Czekał  na  telefon.  Jak  dotąd,  wszystko 

szło  zgodnie  z  planem.  Był  rozluźniony.  Mniej  więcej  osiem  minut  po  wyjściu  Martina 

Casselmana odezwał się telefon komórkowy. Niebieski wcisnął guzik. 

– Pan C. przyjechał na nasze spotkanie – usłyszał. – Jest na parkingu. 

– Zrozumiałem – odpowiedział. – Moje spotkanie z panią C. dobrze się zapowiada. 

Ledwo się wyłączył, zobaczył Victorię Casselman. Wyszła z domu i zaryglowała drzwi. 

Była w różowym kostiumie i przypominała mu Farrah Fawcett w okresie świetności. 

– Dokąd ona idzie, do cholery? – zdziwił się głośno. 

Nie przewidywał żadnych niespodzianek. Supermózg zapewniał, że wszystko precyzyjnie 

zaplanował. To ma być precyzja? Niebieski zaczął się pospiesznie przedzierać przez gąszcz. 

Ale wiedział, że nie zdąży. 

Błąd. 

Mój czy jej? 

Wspólny! Ona wyszła dziś za wcześnie, ja zszedłem z posterunku! 

Zaczął biec w kierunku Hawthorne Street. Ale czarna toyota tercel już wyjeżdżała tyłem 

na ulicę. Jeśli skręci w prawo, wszystko się popieprzy! Jeśli w lewo, jest jeszcze szansa. Zrób 

to dla mnie, Farrah! W lewo, kochanie! 

background image

Niebieski  próbował  wymyślić,  co  krzyknąć,  żeby  ją  zatrzymać.  Szybciej,  człowieku! 

Myśl! 

Pojechała w lewo! Grzeczna dziewczynka. Ale i tak nie zdąży jej złapać. 

Pochylił głowę i przeszedł do sprintu. Poczuł gorąco w piersi. Rozsadzało mu płuca. Nie 

pamiętał, kiedy ostatnio tak pędził. 

– Hej! – wrzasnął na całe gardło. – Hej! Pomocy! 

Victoria  Casselman  odwróciła  blond  głowę.  Zwolniła  trochę,  ale  nie  zatrzymała 

samochodu. Musi ją dopaść. 

– Moja żona rodzi! – krzyknął Niebieski. – Niech mi pani pomoże! 

Toyota  stanęła.  Odetchnął  z  ogromną  ulgą.  Miał  nadzieję,  że  nie  obserwuje  ich  żaden 

ciekawski  sąsiad.  Nieważne.  Musi  ją  dorwać  za  wszelką  cenę.  Dobiegł  do  auta.  Ledwo 

dyszał. 

Victoria Casselman opuściła szybę. 

– Co się dzieje? Gdzie pańska żona? 

Niebieski  złapał  w  końcu  oddech.  Wyciągnął  pistolet  sig-sauer  i  trzasnął  ją  lufą  w 

policzek. Głowa kobiety odskoczyła na bok. Krzyknęła z bólu. 

– Wracamy do domu! – wrzasnął Niebieski. Wpakował się do samochodu i przystawił jej 

broń  do  czoła.  –  Gdzie  się,  do  cholery,  wybierałaś  tak  wcześnie?  Albo  lepiej  się  zamknij. 

Nieważne. Popełniłaś błąd, Victorio. Fatalny błąd. 

Niebieski miał wielką ochotę rozwalić ją na miejscu. 

Rozdział 42 

Napadnięto  na  filię  banku  Chase  Manhattan  niedaleko  waszyngtońskiego  hotelu  Omni 

Shoreham.  Betsey  Cavalierre  i  ja  niewiele  rozmawialiśmy  w  drodze  z  biura  FBI  do  banku. 

Oboje baliśmy się bardzo tego, co możemy tam zastać. 

Betsey  zachowywała  się  w  pełni  profesjonalnie.  Umieściła  syrenę  na  dachu  swojego 

samochodu  i  pędziliśmy  przez  miasto.  Znów  padało.  Deszcz  walił  w  karoserię  i  przednią 

szybę. Stolica płakała. Koszmar narastał. Jeszcze nigdy dotąd nie prowadziłem śledztwa w tak 

okropnej i niezrozumiałej sprawie. To zupełnie nie miało sensu. Bandyci napadający na banki 

działali jak seryjni zabójcy. Prasa rozpisywała się o tym i ludzie byli przerażeni. Mieli prawo. 

Bankierzy wściekali się, że policja nie potrafi z tym skończyć. 

Z  zamyślenia  wyrwały  mnie  syreny  policyjne  przed  nami.  Od  ich  wycia  zjeżyły  mi  się 

włosy na karku. Potem zobaczyłem niebiesko-biały szyld filii Chase Manhattan. 

background image

Betsey  zatrzymała  się  na  Dwudziestej  Ósmej  ulicy,  prawie  przecznicę  od  banku.  Nie 

mogliśmy podjechać bliżej. Mimo ulewy zebrała się setka gapiów, poza tym drogę blokowały 

dziesiątki karetek pogotowia, radiowozów, był nawet wóz strażacki. 

Pobiegliśmy  w  strugach  deszczu  do  skromnego,  ceglanego  budynku  na  rogu  Calvert. 

Wyprzedzałem Betsey o kilka kroków, ale nadążała. 

Wejście na parking bankowy zagradzał policjant. Błysnąłem odznaką. 

– Detektyw Cross, wydział zabójstw. 

Przepuścił nas. 

Zastanawiałem się, dlaczego syreny policyjne i alarmowe wciąż jeszcze wyją. Po wejściu 

do  banku  zrozumiałem.  Naliczyłem  pięć  ciał.  Kasjerki  i  dyrektorzy.  Trzy  kobiety,  dwóch 

mężczyzn. Wszystkich zastrzelono. Następna makabra, chyba najgorsza, jak dotąd. 

–  Chryste,  dlaczego?!  –  mruknęła  Cavalierre.  Na  moment  przytrzymała  się  mojego 

ramienia, ale szybko odzyskała panowanie nad sobą. 

Podbiegł  do  nas  agent  FBI.  Pamiętałem  go  z  pierwszego  spotkania  w  sztabie 

kryzysowym. Nazywał się James Walsh. 

– Pięć ofiar – zameldował. – Personel banku. 

– Trzymają zakładników? – zapytała Betsey. 

Pokręcił głową. 

–  Zabili  żonę  dyrektora.  Strzał  z  bliskiej  odległości.  Nie  rozumiemy  z  jakiego  powodu. 

Darowali życie ochroniarzowi. Ma dla was wiadomość od jakiegoś Supermózga. 

Rozdział 43 

Ocalały  ochroniarz  nazywał  się  Arthur  Strickland.  Siedział  w  gabinecie  zabitego 

dyrektora. Nie dopuszczono do niego dziennikarzy. 

Był wysoki, szczupły i dobrze zbudowany. Miał około pięćdziesiątki. Wyglądało na to, że 

jest w szoku. Po twarzy i wąsach spływały mu wielkie krople potu, jasnoniebieska koszula od 

munduru dosłownie nim przesiąkła. 

Betsey zaczęła z nim rozmawiać łagodnym, współczującym tonem. 

– Starsza agentka Cavalierre z FBI – przedstawiła się. – Prowadzę to dochodzenie. A to 

detektyw Cross z policji waszyngtońskiej. Podobno ma pan dla nas wiadomość? 

Potężny  mężczyzna  nagle  się  załamał.  Ukrył  twarz  w  dłoniach  i  zaszlochał.  Dopiero 

mniej więcej po minucie wziął się w garść i był w stanie mówić. 

–  Zabili  bardzo  miłych  ludzi  –  powiedział.  –  Moich  przyjaciół.  Miałem  ich  chronić. 

Klientów oczywiście też. 

background image

– Wydarzyła się straszna tragedia, ale to nie pańska wina – odrzekła Betsey. Starała się go 

uspokoić i dobrze jej szło. – Dlaczego zastrzelili ich, a pana nie? 

Ochroniarz pokręcił głową i wzruszył ramionami. 

– Trzymali mnie w holu z innymi. Było ich dwóch. Kazali nam leżeć twarzą do podłogi. 

Powiedzieli,  że  muszą  wyjść  z  banku  kwadrans  po  ósmej.  Ani  sekundy  później.  Powtórzyli 

kilka  razy,  że  nie  może  być  żadnych  błędów.  Żadnych  alarmów,  żadnych  ukrytych 

sygnalizatorów. 

– Mieli spóźnienie? – zapytałem Stricklanda. 

–  Nie.  Właśnie  o  to  chodzi.  Mogli  wyjść  o  czasie,  ale  jakby  im  nie  zależało.  Kazali  mi 

wstać. Myślałem, że już po mnie. Byłem w Wietnamie, ale jeszcze nigdy tak się nie bałem. 

– I zostawili panu wiadomość dla nas? 

–  Tak.  Jeden  zapytał,  czy  lubię  moją  pracę.  Odpowiedziałem,  że  tak.  Nazwał  mnie 

głupim, tępym burakiem. Kazał powtórzyć agentce Cavalierre z FBI i detektywowi Crossowi, 

że w banku popełniono błąd. Więcej błędów nie może być, powiedział to kilka razy. I że to 

wiadomość  od  Supermózga.  Potem  zastrzelili  wszystkich  na  podłodze.  Z  zimną  krwią.  To 

moja wina. Byłem na służbie i pozwoliłem na to. 

– Nie, panie Strickland – powiedziała cicho Betsey. – To nasza wina, nie pana. 

Rozdział 44 

Więcej błędów nie może być. 

Supermózg wiedział wszystko o Betsey Cavalierre z FBI i detektywie Crossie. Panował 

nad sytuacją. Nawet nad ludźmi prowadzącymi dochodzenie. Byli teraz częścią jego planu. 

W pogodny dzień wyjechał z Waszyngtonu na wieś. Na błękitnym niebie zastygło kilka 

obłoków. Symetrycznie – na wschodzie i na zachodzie. Kwitły lilie, żonkile i słoneczniki. 

Grupa, która dokonała ostatniego napadu, mieszkała na farmie w Wirginii, na południe od 

Hayfield, mniej więcej sto trzydzieści kilometrów na południowy zachód od stolicy, prawie w 

Wirginii Zachodniej. 

Skręcił  na  niebrukowaną  polną  drogę  i  zobaczył  tył  furgonetki  pana  Niebieskiego, 

wystający z wyblakłej, czerwonej stodoły. Po podwórzu łaziła para psów, kłapiąc zębami na 

gzy.  Nigdzie  nie  zauważył  swoich  ludzi  ani  ich  dziewczyn.  Ale  z  domu  dochodziła  głośna 

muzyka rockandrollowa. Południowy, głównie gitarowy rock. Puszczali to od rana do nocy. 

Wszedł  do  salonu,  który  przebudowano  tak,  by  przypominał  strych.  Zastał  tu  panów 

Niebieskiego, Czerwonego, Białego i ich dziewczyny, łącznie z panną Zieloną. Poczuł zapach 

kawy. Pod ścianą stała miotła. Trochę posprzątali przed jego wizytą. Obok był oparty karabin 

snajperski heckler & koch. 

background image

–  Witam  wszystkich  –  powiedział  i  pomachał  nieśmiało  ręką,  po  swojemu.  Uśmiechnął 

się, ale wiedział, że uważają go za frajera. Trudno. Panna Zielona przyglądała mu się, jakby 

wiedziała, że ma na nią ochotę. 

– Się masz, profesorku – odezwał się Niebieski i wyszczerzył zęby. 

Pogardliwy ton zabolał Supermózga. Nie zwiódł go fałszywy uśmiech. Pan Niebieski był 

zimnym jak głaz zabójcą. Dlatego został wybrany do napadu na banki First Union i Chase. 

Supermózg uniósł dwa pudełka i papierową torbę. 

– Przywiozłem pizzę i doskonałe chianti. 

Rozdział 45 

Radość zabijania, pomyślał. 

Maszyna do zabijania. 

Czas zabijania. 

Pomysł zabijania. 

Miejsce do zabijania. 

Supermózg uśmiechnął się lekko. Obsesyjne igraszki słowne. Ale uśmiech nie pasował do 

jego  twarzy.  Był  nieszczery,  trochę  wymuszony.  Minęła  czwarta  po  południu.  Na  dworze 

nadal świeciło jasne słońce. Przeszedł się po polach i wszystko przemyślał. Teraz wracał na 

farmę. 

Wszedł frontowymi drzwiami i popatrzył na zwłoki. Sześć trupów. Ciała powyginane jak 

metal  w  ogniu.  Widział to  kiedyś  podczas  wielkiego  pożaru  na  wzgórzach  koło  Berkeley  w 

Kalifornii. Uwielbiał to: czyste piękno naturalnej zagłady. 

Przyjrzał  się  zamordowanym.  Byli  zabójcami  i  odcierpieli  za  to.  Tym  razem  otruł  ich 

marplanem.  Ciekawe,  że  lek  przeciwdepresyjny  działał  najsilniej  w  serze  lub  czerwonym 

winie, zwłaszcza chianti. Dziwna kombinacja chemiczna powodowała nagły wzrost ciśnienia 

krwi, krwotok mózgowy i zapaść naczyniową. Voila

Efekt  zafascynował  go.  Rozszerzone  źrenice.  Usta  wykrzywione  w  krzyku  grozy. 

Opuchnięte,  sine  języki  w  kącikach  warg.  Teraz  trzeba  usunąć  zwłoki.  Muszą  zniknąć  bez 

śladu, jakby ci ludzie nigdy nie istnieli. 

Przy  drzwiach  leżała  drobna  blondynka  nazwiskiem  Gersh  Adamson.  Zapewne 

próbowała  wybiec  na  dwór.  Bardzo  dobrze.  To  ona  była  panną  Zieloną.  Mówiła,  że  ma 

dwadzieścia  jeden  lat,  ale  wyglądała  na  piętnaście.  Jak  cudownie  wykrzywione  usta. 

Krzyczała z przerażenia. Nie mógł oderwać oczu od jej warg. 

Ocenił, że dziewczyna waży najwyżej pięćdziesiąt kilo. Ją będzie najłatwiej wynieść. 

background image

– Cześć, panno Zielona. Wiesz, że zawsze mi się podobałaś. Ale jestem trochę nieśmiały. 

A raczej byłem. Teraz już nie. 

Dotknął małego biustu. Zdziwił się, że czuje pod bluzką stanik. Nie była taką hipiską, jak 

mu się zdawało. Rozebrał ją od pasa w górę i popatrzył na piersi. 

Rozpiął martwej dziewczynie dżinsy i włożył palec do majtek. Ciało było trochę chłodne. 

Na pępku nosiła srebrny krążek. Dotknął go i pociągnął. 

Zdjął  jej  ostrożnie  szare  szpilki  na  grubej  podeszwie.  Potem  ściągnął  obcisłe  dżinsy. 

Panna Zielona miała jasnoniebieskie paznokcie u nóg. 

Supermózg zsunął jej koronkowy stanik i zaczął ugniatać małe piersi. Ścisnął je razem i 

potarł. Potem uszczypnął twarde sutki. Chciał to zrobić od chwili, gdy ją poznał. Chciał, żeby 

ją trochę bolało. Może nawet bardzo. 

Spojrzał w okno i na martwe ciała w pokoju. 

– Chyba nikogo nie gorszę? – zapytał. 

Zaciągnął Zieloną za nogi na wypłowiały dywan na środku salonu. Zdjął spodnie i dostał 

wzwodu.  Już  nigdy  więcej  tak  nie  zrobi.  Może  FBI  ma  rację:  w  końcu  mógłby  być 

schematycznym zabójcą. Może sam dopiero zaczyna rozumieć, kim naprawdę jest. 

Ściągnął dziewczynie majtki i wsunął członek do jej pochwy. 

–  Jestem  upiorem,  panno  Zielona  –  powiedział.  –  Szaleńcem.  Wariatem.  I  to  jest 

najlepszy kawał. Gdyby policja wiedziała... Co za wspaniałe rozwiązanie zagadki. 

background image

Część trzecia 

Obijanie się z ważniakami 

background image

 

Rozdział 46 

Przez  trzy  dni  nie  było  żadnego  napadu  na  bank.  Spędziłem  sobotnie  popołudnie  z 

synkiem. Około szóstej odwiozłem go do Christine. 

Zanim  weszliśmy  do  domu,  obniosłem  małego  Aleksa  po  wspaniałym  ogrodzie  w 

Mitchellville.  Jej  „wiejska  posiadłość  w  mieście”,  jak  mawiałem.  Christine  hodowała  różne 

odmiany  róż:  hybrydy  herbaciane,  floribundy  i  grandiflory.  Przypominały  mi  ją  sprzed 

porwania. Może dlatego było mi tutaj tak cholernie smutno bez niej. 

Trzymałem  dziecko  na  biodrze  i  mówiłem  do  niego.  Pokazywałem  wypielęgnowany 

trawnik,  wierzbę  płaczącą,  niebo,  zachodzące  słońce.  Potem  mówiłem  mu  o  podobieństwie 

naszych  twarzy:  nosów,  oczu,  ust.  Co  kilka  minut  przerywałem  i  całowałem  synka  w 

policzek, szyję albo czubek głowy. 

– Wdychaj zapach róż – szeptałem. 

W  końcu  z  domu  wybiegła  Christine.  Za  nią  jej  siostra  Natalie.  Ochrona  osobista? 

Myślałem, że chcą mnie zaatakować. 

– Musimy porozmawiać, Alex – powiedziała Christine. – Natalie, możesz się na chwilę 

zająć dzieckiem? 

Niechętnie  oddałem  synka  jej  siostrze.  Ale  wyglądało  na  to,  że  nie  mam  wyboru. 

Christine  strasznie  się  zmieniła  w  ciągu  ostatnich  miesięcy.  Czasami  była  jak  obca.  Może 

przez te nocne koszmary. I nie zanosiło się na to, że będzie lepiej. 

– Muszę to z siebie wyrzucić – zaczęła. – Tylko mi nie przerywaj. 

Rozdział 47 

Ugryzłem  się  w  język.  Tak  było  między  nami  od  miesięcy.  Zauważyłem,  że  ma 

zaczerwienione oczy. Płakała. 

background image

–  Zajmujesz  się  teraz  kolejnymi  morderstwami,  Alex.  To  chyba  dobrze,  żyjesz  tym.  Na 

pewno jesteś w tym bardzo dobry. 

Nie wytrzymałem. 

– Mogę odejść z policji i wrócić do prywatnej praktyki. Zrobię to dla ciebie. 

Zmarszczyła brwi i pokręciła głową. 

– Coś takiego! Jestem zaszczycona. 

– Nie chcę się kłócić. Przepraszam, że ci przerwałem. Mów dalej. 

– Nie mogę już wytrzymać w Waszyngtonie. Ciągle się boję. Jestem jak sparaliżowana, 

to  chyba  najlepsze  określenie.  Nie  cierpię  wychodzić  do  szkoły.  Czuję  się  tak,  jakby  ktoś 

odebrał  mi  moje  życie.  Najpierw  George,  potem  tamto  na  Bermudach.  Boję  się,  że  Shafer 

wróci. 

Musiałem się wtrącić. 

– Nie wróci, Christine. 

– Nie mów tak! – krzyknęła. – Nie wiesz tego! Nie możesz wiedzieć! 

Powoli wypuściłem powietrze z płuc. Nie wiedziałem, co będzie dalej, ale Christine była 

na skraju załamania nerwowego. Jak tamtej nocy, kiedy miała koszmarny sen, że w jej domu 

jest Shafer. 

–  Wyprowadzam  się  z  Waszyngtonu  –  oświadczyła.  –  Wyjadę  po  zakończeniu  roku 

szkolnego. Nie powiem ci, dokąd. Nie szukaj mnie. Nie próbuj ze mną zabawy w detektywa. 

Ani w psychiatrę. 

Nie  mogłem  uwierzyć  własnym  uszom.  Nie  spodziewałem  się  czegoś  takiego.  Zatkało 

mnie. Stałem i gapiłem się na Christine. Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak zdruzgotany i 

samotny. 

– A co z dzieckiem? – zapytałem w końcu ochrypłym szeptem. 

W jej pięknych oczach pojawiły się nagle łzy. Zaczęła drżeć i spazmatycznie szlochać. 

–  Nie  mogę  go  zabrać  ze  sobą.  Nie  w  tym  stanie,  w  jakim  jestem.  Mały  Alex  musi  na 

razie zostać z tobą i z babcią. 

Chciałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie wykrztusić nawet słowa. Christine przez 

chwilę  patrzyła  na  mnie.  Miała  strasznie  smutne,  pełne  bólu  oczy.  Odwróciła  się  i  odeszła. 

Zniknęła w domu. 

Rozdział 48 

Byłem  wściekły  i  przybity  i  dusiłem  to  wszystko  w  sobie.  Wiedziałem,  że  nie 

powinienem, a to jeszcze pogarszało sprawę. Lekarzu, lecz się sam. 

background image

W  niedzielny  poranek  spotkałem  w  kościele  mojego  psychiatrę,  Adele  Finaly.  Oboje 

przyszliśmy  z  rodzinami  na  mszę  o  dziewiątej.  Przystanęliśmy  w  kruchcie,  żeby 

porozmawiać. Adele musiała coś wyczytać z moich oczu. Jest spostrzegawcza i dobrze mnie 

zna. Chodzę do niej na wizyty prawie od czterech lat. 

– Zdechła twoja kotka Rosie czy co? – spytała z uśmiechem. 

– Rosie ma się świetnie, Adele. Ja też. Dzięki za troskę. 

– Dobra, dobra... Więc dlaczego wyglądasz jak Ali po walce z Joe Frazierem w Manili? I 

nie ogoliłeś się do kościoła. 

– Ładna sukienka – odparłem. – Dobrze ci w tym kolorze. 

Adele zmarszczyła brwi. 

– Akurat! Szary to zdecydowanie nie mój kolor, Alex. Co cię gryzie? 

– Nic. 

Adele zapaliła świecę wotywną. 

–  Uwielbiam  magię  –  szepnęła  z  figlarnym  uśmieszkiem.  –  Nie  pokazujesz  się  od 

jakiegoś czasu, Alex. To oznacza coś bardzo dobrego albo bardzo złego. 

Ja też zapaliłem świecę. Potem się pomodliłem. 

–  Dobry  Boże,  nie  przestawaj  czuwać  nad  Jannie.  Spraw,  żeby  Christine  została  w 

Waszyngtonie. Wiem, że na pewno znów poddajesz mnie próbie. 

Adele skrzywiła się, jakby się oparzyła. Odwróciła wzrok od płomienia świecy i spojrzała 

mi prosto w oczy. 

– Och, Alex. Strasznie mi przykro. Nie potrzebujesz więcej prób. 

– Wszystko  gra – odpowiedziałem. Nie zamierzałem się teraz wywnętrzać, nawet przed 

nią. 

Adele pokiwała głową. 

– Oj, Alex, Alex... Oboje wiemy, jak jest. 

– Naprawdę wszystko w porządku. 

Zirytowała się. 

– Świetnie! Należy się stówa za wizytę. Możesz ją dać na tacę. 

Wróciła  do  rodziny,  która  już  się  usadowiła  w  połowie  rzędu  ławek  przy  środkowym 

przejściu. Obejrzała się na mnie, ale bez uśmiechu. Usiadłem obok Damona. Zapytał, kim jest 

ta ładna pani. 

– Zaprzyjaźnioną lekarką – wyjaśniłem. 

– Twoją lekarką? Od czego? – dopytywał się cicho. – Chyba jest zła na ciebie. Zrobiłeś 

coś nie tak? 

– Wszystko jest w porządku – szepnąłem. – Nie mogę mieć własnych spraw? 

– Nie. Poza tym, jesteśmy w kościele. Wyspowiadam cię. 

–  Nie  mam  ci  nic  do  wyznania.  Wszystko  gra.  Wszystko  dobrze.  Żyję  w  pokoju  ze 

światem. Szczęśliwszy już nie mogę być. 

background image

Damon spojrzał na mnie z taką samą irytacją jak Adele. Potem pokręcił głową i odwrócił 

wzrok. On też mi nie wierzył. Kiedy przyszła nasza kolej, wrzuciłem do koszyka na datki sto 

dolarów. 

Rozdział 49 

Supermózg  trzymał  się  ściśle  planu.  Zegar  w  jego  głowie  tykał  głośno.  Nigdy  nie 

przestawał. 

Najlepsza z grup napadających na banki – sama  śmietanka – miała się z nim spotkać w 

jego  apartamencie  w  Holiday  Inn,  niedaleko  Colonial  Village  w  Waszyngtonie.  Oczywiście 

zjawili się punktualnie. Taki postawił warunek. 

Brian  Macdougall  wszedł  pierwszy.  Supermózga  rozbawiła  jego  idiotyczna  pewność 

siebie. Wiedział, że to przywódca. Podwładni trzymali się z tyłu: B. J. Stringer i Robert Shaw. 

Wszyscy  trzej  wyglądają  po  prostu  na  dobrych  złodziei,  pomyślał.  Dwaj  z  tyłu  nosili  takie 

same biało-niebieskie T-shirty ligi softballowej z Long Island. 

– A gdzie panowie O’Malley i Crews? – zapytał Supermózg zza baterii reflektorów, które 

chroniły go przed rozpoznaniem. 

Macdougall mówił za wszystkich. 

–  W  pracy.  Dałeś  nam  krótki  termin,  wspólniku.  My  trzej  wzięliśmy  dziś  rano  dzień 

wolny.  Wyglądałoby  podejrzanie,  gdyby  pięciu  facetów  na  raz  poszło  na  zwolnienie 

lekarskie. 

Supermózg przyglądał się trzem nowojorczykom siedzącym na wprost świateł. Z pozoru 

wyglądali  na  przeciętniaków.  W  rzeczywistości  byli  najbardziej  niebezpiecznymi  z  jego 

dotychczasowych współpracowników. Właśnie takich ludzi potrzebował do następnej próby. 

– Więc co to ma być? – zapytał Macdougall. – Rozmowa kwalifikacyjna? 

Był  w  czarnej,  jedwabnej  koszuli,  czarnych  spodniach  i  czarnych  półbutach.  Miał 

zaczesane do tyłu czarne włosy i bródkę. 

–  Nie,  nie...  –  odrzekł  Supermózg.  –  Pracę  macie  zapewnioną.  Jeśli  wam  odpowiada. 

Znam wasz sposób działania. Wiem o was wszystko. 

Macdougall wpatrzył się w blask reflektorów, jakby chciał go przeniknąć wzrokiem. 

– Musimy się wzajemnie widzieć – powiedział. – Inaczej nie wchodzimy w ten interes. 

Supermózg zerwał się z miejsca. Był zaskoczony i wściekły. Nogi od krzesła zazgrzytały 

głośno o podłogę. 

– Mówiłem wam, że to niemożliwe. Spotkanie skończone. 

W pokoju hotelowym zapadła cisza. Macdougall spojrzał na Stringera i Shawa. Podrapał 

się w brodę, potem roześmiał głośno. 

background image

–  Tylko  cię  sprawdzam,  wspólniku.  Obejdziemy  się  bez  widoku  twojej  twarzy.  O  ile 

masz dla nas forsę. 

– Mam. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Za samo przyjście tutaj. Zawsze dotrzymuję słowa. 

– I wyjdziemy stąd z gotówką, nawet jeśli zrezygnujemy z tej roboty? 

Teraz Supermózg się uśmiechnął. 

–  Nie  zrezygnujecie.  Spodoba  wam  się  mój  plan.  Zwłaszcza  wasza  część  łupu.  To 

piętnaście milionów dolarów. 

Rozdział 50 

– 

Powiedział, piętnaście milionów?! 

– Właśnie tyle. Tak rzeczywiście powiedział. Co my mamy obrobić, do cholery? 

Vincent  O’Malley  i  Jimmy  Crews  nie  byli  tego  dnia  w  pracy.  Siedzieli  na  zewnątrz  w 

dwóch  samochodach:  toyocie  camry  i  hondzie  acura.  Mieli  na  uszach  słuchawki  i 

porozumiewali  się  przez  radio.  Zaparkowali  po  przeciwnych  stronach  waszyngtońskiego 

Holiday Inn. Czekali, aż pojawi się Supermózg. Zamierzali go śledzić, żeby ustalić, kim jest. 

O’Malley  i  Crews  słyszeli  rozmowę  w  hotelu,  bo  Brian  Macdougall  miał  na  sobie 

nadajnik.  Piętnaście  milionów...  Co  to  za  robota,  do  cholery?!  Facet  nazywający  siebie 

Supermózgiem to inna sprawa. Mówił, a raczej  wygłaszał wykład w ten sposób, że skok na 

taką  kasę  wydawał  się  czymś  w  rodzaju  spacerku  po  parku.  Sześć  do  ośmiu  godzin  pracy  i 

trzydzieści milionów do podziału. Największe wrażenie robiło to, że miał gotową odpowiedź 

na każde pytanie Macdougalla. 

– Słyszysz to pieprzenie, Jimmy? – zapytał O’Malley Crewsa. – Wierzysz w to? 

–  Słyszę.  Chciałbym  teraz  widzieć  minę  Macdougalla.  Ten  palant  zna  jego  numery. 

Wygląda na to, że wie wszystko o Brianie. Hej, chyba spotkanie się kończy. 

O’Malley i Crews zamilkli na kilka minut. 

– Wyszedł z hotelu, Jimmy – odezwał się wreszcie O’Malley. – Widzę go. Idzie pieszo na 

południe Szesnastą ulicą. Chyba się nie domyśla, że ktoś go namierza. Mam go! 

– Może skurwiel nie jest aż taki cwany – odparł Crews. 

O’Malley roześmiał się. 

– Jasna cholera... Miałem nadzieję, że jest cwany! 

– Pojadę równolegle Czternastą – powiedział Crews. – Jak on wygląda? Jak jest ubrany? 

–  Wysoki.  Około  dwóch  metrów  wzrostu.  Biały.  Broda.  Być  może  sztuczna.  Długie 

włosy.  Ciuchy  przeciętne:  ciemna,  sportowa  marynarka  i  spodnie,  niebieska  koszula... 

Przyspiesza.  Zaczyna  biec.  Skręca  z  głównej  ulicy,  Jimmy.  W  jakieś  podwórze.  Ucieka, 

skurwysyn! 

background image

Vincent O’Malley wyskoczył z samochodu i pobiegł za Supermózgiem. Trzymał się linii 

klonów  i  dębów  rosnących  wzdłuż  bloków  mieszkalnych.  Cały  czas  utrzymywał  kontakt 

radiowy z Crewsem. 

–  Wpadł  między  drzewa  w  parku  Shepherd.  Skurwiel  chce  się  nam  urwać.  Wyobrażasz 

sobie? 

O’Malley starał się, jak mógł, ale nie nadążał za Supermózgiem. Facet szybko biegał. Nie 

wyglądał na takiego, a jednak odskakiwał coraz dalej. W końcu O’Malley go zgubił. 

– Kurwa, zwiał mi! Nigdzie go nie widzę, Jimmy. Niedobrze! 

–  Ale  ja  go  mam  –  odpowiedział  Crews.  –  Też  biegnę  za  nim.  Facet  spieprza  jak 

kieszonkowiec z cudzym portfelem. 

– Trzymasz się go? 

–  Na  razie.  Zobaczymy,  co  będzie  dalej.  Ale  dla  piętnastu  milionów  dolców  jakoś  się 

utrzymam. 

Supermózg  wypadł  w  końcu  z  parku  i  skręcił  w  boczną  uliczkę  z  ceglanymi  domami. 

Crews ledwo dyszał. 

– Dzięki Bogu, że co dzień biegam – wysapał do mikrofonu. – Facet jest na Momingside 

Drive...  Jasna  cholera!  Zawraca  do  tych  pieprzonych  drzew.  Przyspiesza.  Skurwiel  musi 

trenować maraton! 

Zaczęła się zabawa w kotka i myszkę. O’Malley i Crews byli w tym dobrzy, ale w ciągu 

następnych dwudziestu minut dwa razy zgubili swoją ofiarę. Oddalili się o całe kilometry od 

Holiday Inn. Byli gdzieś na południe od Wojskowego Centrum Medycznego Waltera Reeda. 

Potem Crews zauważył ściganego w zaułku o nazwie Powhaten Place. Supermózg wbiegł 

na jakiś podjazd czy coś w tym rodzaju. Crews ruszył za nim. Zobaczył metalową tablicę i nie 

mógł uwierzyć w to, co na niej przeczytał. 

Doniósł o tym O’Malleyowi, potem zwrócił się do Macdougalla, który przyłączył się do 

wesołego polowania. 

– Wiem, gdzie on jest, panowie – powiedział z ironią w głosie. – U czubków. Schował się 

w szpitalu dla psycholi o nazwie Hazelwood. Zgubiłem go. 

Rozdział 51 

W  poniedziałek  rano  dostałem  telefon.  Miałem  się  spotkać  z  Kylem  Craigiem  i  Betsey 

Cavalierre  w  Hoover  Building  przy  Dziesiątej  ulicy  i  Pennsylvania  Avenue.  Chcieli,  żebym 

zameldował się o ósmej w biurze dyrektora. Zwołali zebranie „alarmowe”. 

background image

Gmach Hoovera nazywają czasami „Pałacem Zagadek”. Z oczywistych przyczyn. Kyle i 

Betsey już czekali, kiedy  wszedłem do sali konferencyjnej dyrektora  FBI. Betsey  wyglądała 

na spiętą. Zaciskała małe pięści, aż zbielały jej kostki. 

Udałem oburzonego, że dyrektora Burnsa jeszcze nie ma. 

– Spóźnia się – mruknąłem. – Wychodzimy. Mamy ważniejsze sprawy. 

W tym momencie otworzyły się jedne z dębowych drzwi na wysoki połysk. Znałem obu 

facetów,  którzy  weszli,  żaden  nie  miał  zbyt  szczęśliwej  miny.  Jednym  z  nich  był  dyrektor 

FBI,  Ronald  Burns.  Poznaliśmy  się,  gdy  zajmowałem  się  sprawą  zabójstw  Casanovy  w 

Durham  i  Chapel  Hill  w  Karolinie  Północnej.  Drugim  był  sekretarz  departamentu 

sprawiedliwości,  Richard  Pollett.  Zetknąłem  się  z  nim,  kiedy  prowadziłem  dochodzenie  w 

sprawie dotyczącej prezydenta. 

–  Zrobił  się  straszny  szum  wokół  tych  napadów  i  morderstw  –  powiedział  do  Kyle’a 

Pollett. – Mamy na karku duże banki i Wall Street. 

Potem skinął mi głową. 

– Witam, detektywie. 

W końcu spojrzał na Betsey. 

– My się jeszcze nie znamy. 

Wstała i podała mu rękę. 

– Starsza agentka Cavalierre – przedstawiła się. – Prowadzę to śledztwo. 

Pollett popatrzył na dyrektora Burnsa. 

– Pani Cavalierre kieruje tym dochodzeniem? – zapytał. 

– Tak – odpowiedział mu Kyle. – To jej sprawa. 

Pollett przeniósł wzrok na Betsey. 

– W porządku. A gdzie są jakieś wyniki, pani Cavalierre? Przyszedłem tu, żeby poleciało 

parę głów. Proszę mi uzasadnić, czemu nie powinny. 

Przed  przyjazdem  do  Waszyngtonu  Pollett  prowadził  z  powodzeniem  poważną  firmę 

inwestycyjną  na  Wall  Street.  Nie  miał  pojęcia  o  zwalczaniu  przestępczości.  Ale  uważał,  że 

jest na tyle inteligentny, iż potrafi wszystko zrozumieć, jeśli tylko pozna fakty. 

Betsey spojrzała mu prosto w oczy. 

– Czy kiedykolwiek brał pan udział w ogólnokrajowej obławie? 

– Nie sądzę, by  to miało coś do  rzeczy – odparł  sucho Pollett. – Prowadziłem już kilka 

ważnych dochodzeń i zawsze miałem wyniki. 

–  Napady  następowały  szybko  jeden  po  drugim  –  usłyszałem  swój  własny  głos.  – 

Zaczynaliśmy  od  zera.  Teraz  wiemy,  że  wszystkie  skoki  na  banki  i  morderstwa  zaplanował 

jeden człowiek. Wynajmował tylko zabójców. Z jego portretu przestępcy wynika, że to biały 

mężczyzna  w  wieku  od  trzydziestu  pięciu  do  pięćdziesięciu  lat.  Zapewne  ma  wyższe 

wykształcenie. Zna dokładnie banki i ich systemy zabezpieczające. Mógł kiedyś pracować w 

background image

instytucji finansowej lub nawet w kilku, i może mieć do nich jakieś urazy. Okrada banki dla 

pieniędzy, ale morduje prawdopodobnie z zemsty. Tego nie jesteśmy jeszcze pewni. 

Rozejrzałem się. Szmery ucichły, wszyscy uważnie słuchali. 

– Kilka dni temu... – ciągnąłem – znaleźliśmy i przesłuchaliśmy mężczyznę nazwiskiem 

Tony Brophy. Został zwerbowany do jednego z napadów, ale odpadł. Nie jest zabójcą. 

Pałeczkę przejęła Betsey. 

–  Mamy  w  terenie  ponad  dwustu  agentów  –  wyjaśniła.  –  Do  napadu  na  waszyngtoński 

Chase  spóźniliśmy  się  zaledwie  kilka  minut.  Wiemy,  że  organizator  tych  skoków  nazywa 

siebie Supermózgiem. Zrobiliśmy wielki postęp w stosunkowo krótkim czasie. 

Pollett odwrócił się do dyrektora FBI i skinął głową. 

– Nie jestem usatysfakcjonowany, ale przynajmniej dostałem odpowiedzi na kilka pytań. 

Macie złapać tego Supermózga, Ron. To, co się dzieje, stwarza wrażenie, że cały nasz system 

finansowy jest bezbronny. Z sondaży wynika, że spada zaufanie do banków. To katastrofa dla 

kraju. Domyślam się, że ten wasz Supermózg też to wie. 

Dziesięć  minut  później zjeżdżaliśmy  z  Betsey  windą  do  podziemnego  garażu  FBI.  Kyle 

został z dyrektorem Burnsem. 

Kiedy winda stanęła, Betsey w końcu przemówiła. 

–  Jestem  ci  winna  kolejkę  za  tamto  na  górze.  Uratowałeś  mnie.  Mało  brakowało,  a 

wyładowałabym się na tym nadętym palancie z Wall Street. 

Uśmiechnąłem się szeroko. 

– Masz temperament. Ale chyba nie masz urazów do wielkiego biznesu czy do systemu 

finansowego? Wyszczerzyła zęby. 

– Oczywiście, że mam. A kto nie ma? 

Rozdział 52 

Następne kilka godzin spędziłem w szpitalu z Jannie. Znów mi powiedziała, że zostanie 

lekarką. Z wielką satysfakcją używała terminów „gwiaździak” (jej nowotwór), „protrombina” 

(białko osocza uczestniczące w procesie krzepnięcia krwi) i „materiał kontrastowy” (barwnik 

używany przy tomografii komputerowej, którą miała tego ranka). 

– Wróciłam – oznajmiła w końcu. – A ten nowy, usprawniony model jest o niebo lepszy 

od poprzedniego. 

– Może lepiej pójdziesz do public relations albo do reklamy – zaproponowałem złośliwie. 

– Pracowałabyś dla J. Walter Thompsona albo Young and Rubicam w Nowym Jorku. 

Wydęła usta z taką miną, jakby połknęła cytrynę. 

– Będę panią doktor Janelle Cross. Zapamiętaj, gdzie to usłyszałeś pierwszy raz. 

background image

– Możesz się nie obawiać – uspokoiłem ją. – Niczego nie zapomnę. 

Około  pierwszej  pojechałem  do  sztabu  kryzysowego  w  biurze  terenowym  FBI  na 

Czwartej  ulicy.  Po  spotkaniu  z  Pollettem  i  Burnsem  wiedziałem,  że  będziemy  pracować  do 

późna.  Salę  konferencyjną  urządzono  na  trzecim  piętrze.  Na  zewnątrz  działało  ponad  stu 

agentów. I około sześćdziesięciu detektywów z Waszyngtonu i okolic. 

Na  ścianach  wisiało  teraz  więcej  portretów  podejrzanych.  Wszyscy  robili  duże  skoki  na 

banki. Przestudiowałem listę i przy kilku nazwiskach zrobiłem notatki. 

Mitchell  Brand  był  podejrzany  o  kilka  napadów  w  Waszyngtonie  i  okolicach, 

dokonanych  przez  nieznanych  sprawców.  Stephen  Schnurmacher  obrobił  przynajmniej  dwa 

banki w Filadelfii. Jimmy Doud pracował w Bostonie jako barman. Nigdy go na niczym nie 

złapano,  ale  miał  na  koncie  dziesiątki  skoków  na  banki  w  Nowej  Anglii.  Victor  Kenyon 

koncentrował swoje wysiłki na środkowej Florydzie. Wszyscy rabowali banki i nadal chodzili 

wolni. Byli za sprytni, żeby dać się złapać. Ale czy któryś z nich to Supermózg? 

Długie posiedzenie na Czwartej ulicy zmęczyło  mnie. Byłem sfrustrowany. Wykonałem 

kilka telefonów w sprawie podejrzanych. Chodziło mi głównie o Mitchella Branda, bo działał 

najbliżej  nas.  Kiedy  po  raz  pierwszy  zerknąłem  na  zegarek,  dochodziła  dwudziesta  trzecia 

trzydzieści. 

Od przyjścia do biura nie miałem okazji pogadać z Betsey. Poszedłem do niej, żeby się 

pożegnać  przed  wyjściem.  Ciągle  pracowała.  Rozmawiała  z  kilkoma  agentami,  ale  skinęła 

ręką, żebym zaczekał. 

W końcu podeszła do mnie. Wciąż wyglądała świeżo i rześko. Zastanawiałem się, jak ona 

to robi. 

–  Policja  waszyngtońska  ma  kilka  śladów  prowadzących  do  Branda  –  powiedziałem.  – 

Jest na tyle brutalny, że może być zamieszany w tę sprawę. 

Betsey nagle ziewnęła. 

– To najdłuższy dzień w moim życiu. Jak Jannie? 

Byłem mile zaskoczony, że zapytała. 

– Wspaniale – odrzekłem. – Pewnie niedługo wróci do domu. Chce być lekarką. 

–  Chodźmy  się  napić,  Alex  –  zaproponowała  Betsey.  –  Strzelam  w  ciemno,  ale  coś  mi 

mówi, że potrzebujesz z kimś pogadać. Może ze mną? 

Muszę przyznać, że kompletnie zbiła mnie z tropu. 

– Chętnie... ale nie dziś – wyjąkałem. – Muszę wracać do domu. Możemy to odłożyć? 

–  Jasne,  rozumiem  cię.  Okay,  pójdziemy  kiedy  indziej  –  odpowiedziała,  ale  przez 

moment wyglądała na zawiedzioną. 

Nigdy  bym  się  tego  nie  spodziewał  po  agentce  Betsey  Cavalierre.  Martwiła  się  o  moją 

rodzinę. I łatwo ją było zranić. 

background image

Rozdział 53 

To było dobre miejsce, dobra pora i okazja. 

Hotel  Renaissance  Mayflower  na  Connecticut  Avenue  blisko  Siedemnastej  ulicy.  Jak 

każdego  ranka  panował  tu  wielki  ruch.  Budynek  sprawiał  dostojne  wrażenie.  Od  czasów 

Calvina  Coolidge’a  odbywał  się  tutaj  każdy  prezydencki  bal  inauguracyjny.  W  roku  1992 

hotel całkowicie odnowiono, współpraca architektów i historyków pozwoliła przywrócić mu 

dawną  świetność.  Stanowił  popularne  miejsce  konferencji  i  spotkań  zarządów  różnych 

korporacji. Supermózg wybrał go właśnie z tego powodu. 

Od  dziewiątej  przed  wejściem  czekał  niebiesko-złoty  autokar.  Miał  odjechać  o  wpół  do 

dziesiątej  i  przystawać  kolejno  przy  Centrum  Kennedy’ego,  Białym  Domu,  mauzoleach 

Lincolna  i  Wojny  Wietnamskiej,  Smithsonian  Institution  oraz  innych  atrakcjach 

turystycznych Waszyngtonu. Należał do firmy „Waszyngton na kołach”. 

W  autokarze  siedziało  szesnaście  kobiet  i  dwoje  dzieci,  była  to  grupa  z  Towarzystwa 

Ubezpieczeniowego  MetroHartford.  O  dziewiątej  trzydzieści  kierowca,  Joseph  Denyeau, 

zamknął drzwi. 

–  Wszyscy  gotowi  do  zwiedzania  muzeów,  miejsc  historycznych  i  lunchu  –  oświadczył 

do mikrofonu. 

Asystentka  z  towarzystwa  ubezpieczeniowego  wstała,  by  powiedzieć  kilka  słów  do 

grupy.  Nazywała  się  Mary  Jordan,  miała  około  trzydziestki.  Była  atrakcyjna,  sympatyczna  i 

znakomita w swoim fachu. Odnosiła się z kurtuazją do ważnych kobiet, ale nie płaszczyła się 

przed nimi. W MetroHartford miała przezwisko Wesoła Mary. 

–  Znają  panie  plan  naszej  wycieczki  –  zaczęła  z  promiennym  uśmiechem.  –  Ale  może 

powinnyśmy dać sobie z tym spokój i pójść na drinka. Oczywiście żartuję – dodała szybko. 

– To brzmi nieźle, Mary – przyznała jedna z pań. – Chodźmy do jakiegoś prawdziwego 

baru. Dokąd chodzi Teddy Kennedy na poranną lufę? 

Wszystkie kobiety roześmiały się. 

Autokar  ruszył  wolno  sprzed  hotelu  i  wyjechał  na  Connecticut  Avenue.  Po  kilku 

minutach  skręcił  w  Oliver,  niewielką  ulicę  złożoną  z  prywatnych  domów.  Kierowcy 

odjeżdżający z Mayflower często korzystali z tego skrótu. 

Pół  przecznicy  dalej  z  podjazdu  wycofywała  się  granatowa  furgonetka  chevrolet. 

Kierowca najwyraźniej nie widział autokaru, ale Joseph Denyeau zobaczył granatową chevy. 

Zahamował płynnie i zatrzymał się na środku jezdni. 

Zatrąbił, ale kierowca furgonetki nie zareagował. Joe Denyeau domyślił się, że facet musi 

mieć  dosyć  autokarów  i  ciężarówek  jeżdżących  na  skróty  małą  uliczką.  Bo  jakiż  miał  inny 

powód, żeby się gapić zza kierownicy z taką złością? 

Nagle  zza  wysokiego  żywopłotu  wyłonili  się  dwaj  zamaskowani  ludzie.  Jeden  zastąpił 

drogę autokarowi, drugi wetknął broń automatyczną przez otwartą szybę kierowcy. 

background image

–  Otwieraj  drzwi  albo  jesteś  trupem,  Joe!  –  krzyknął  mężczyzna  z  bronią.  –  Jeśli 

posłuchasz, nikomu nic się nie stanie. Masz trzy sekundy. Raz. 

–  Otwieram,  otwieram...  –  piskliwym  głosem  odpowiedział  przerażony  Denyeau.  – 

Spokojnie. 

Kilka kobiet przerwało pogawędki, ich spojrzenia powędrowały w stronę kierowcy. Mary 

Jordan zsunęła się nisko na siedzeniu obok Denyeau. Uzbrojony facet mrugnął do niej. 

– Rób, co ci każe, Joe – szepnęła. – Nie zgrywaj bohatera. 

– Bez obaw, Mary. Ani mi to w głowie. 

Zamaskowany  mężczyzna  wskoczył  do  autokaru  i  wycelował  w  nich  automatycznego 

walthera. Kilka kobiet zaczęło krzyczeć. 

– To jest porwanie! – wrzasnął zamaskowany mężczyzna. – Chcemy tylko dostać okup z 

MetroHartford. Obiecuję, że nikomu nie zrobimy krzywdy. Wy macie dzieci i ja mam dzieci. 

Dogadajmy się, żeby mogły nas jutro zobaczyć. 

Rozdział 54 

W autokarze zapadła nagle cisza. 

Brian  Macdougall  miał  swoje  pięć  minut.  Bardzo  mu  się  podobało,  że  znajduje  się  w 

centrum uwagi. 

– Musicie przestrzegać kilku zasad. Pierwsza, nikt nie wrzeszczy. Druga, nikt nie płacze, 

nawet dzieci. Trzecia, nikt nie wzywa pomocy. Jak na razie, wszystko jasne? Rozumiemy się? 

Pasażerki  spoglądały  z  rozdziawionymi  ustami  na  uzbrojonego  mężczyznę.  Drugi  facet 

wdrapał  się  na  dach  autokaru  i  zmieniał  oznaczenie  alfanumeryczne,  które  pozwoliłoby 

policyjnemu helikopterowi najłatwiej wytropić pojazd. 

– Pytałem, czy wszystko jasne?! – ryknął Macdougall. 

Kobiety i dzieci kiwnęły głowami i stłumionym głosem potwierdziły, że tak. 

– Idziemy dalej. Wszyscy oddają mi telefony komórkowe. Jak wiadomo, policja może je 

namierzyć.  Niełatwo,  ale  może.  Jeśli  podczas  rewizji  osobistej  znajdziemy  przy  kimś 

„komórkę”, zabijemy go. Nawet jeżeli to będzie dziecko. Nadal wszystko jasne? Rozumiemy 

się? 

Telefony szybko przekazano do przodu. Było ich dziewięć. Mężczyzna cisnął je w gęste 

krzaki na ulicy. Potem roztrzaskał małym młotkiem radio w autokarze. 

– Teraz wszyscy schylają głowy poniżej linii okien i trzymają je tak do odwołania. I ma 

być cisza. Dzieci też się nie odzywają. Wykonać. 

Pasażerki i dzieci zrobiły, co im kazano. Strzelec odwrócił się do kierowcy. 

background image

– Dla  ciebie mam tylko  jedną instrukcję, Wielki Joe. Jedziesz za granatową furgonetką. 

Nie  spieprz  czegoś,  bo  natychmiast  cię  rozwalę.  Nie  jesteś  dla  nas  nic  wart,  ani  żywy,  ani 

martwy. Powtórz, co robisz, Joe? 

– Jadę za czarną furgonetką. 

– Bardzo dobrze, Joe. Doskonale. Tyle, że furgonetka jest granatowa, nie czarna. Widzisz 

to? A teraz ruszaj i prowadź uważnie. Żadnego łamania przepisów po drodze. 

Rozdział 55 

Trzy sekretarki miały mnóstwo roboty. Odbierały telefony, pocztę i faksy dla trzydziestu 

sześciu  dyrektorów  siedzących  w  słynnej  Sali  Chińskiej  hotelu  Mayflower.  Ale  uwielbiały 

pracę poza biurem. Zwłaszcza, że ich centrala mieściła się w Hartford w Connecticut. 

Sara  Wilson,  najmłodsza  z  nich,  pierwsza  zobaczyła  faks  od  porywaczy.  Przeczytała  go 

szybko i podała starszym koleżankom. Zaczerwieniła się i drżały jej ręce. 

– To jakiś głupi żart? – zapytała Liz Becton. – Przecież to wariactwo. Co to ma być? 

Nancy  Hall  była  sekretarką  prezesa  zarządu,  Johna  Doonera.  Weszła  bez  pukania  na 

zebranie  i  wywołała  go  od  drzwi.  Nie  musiała  nawet  podnosić  głosu.  W  Sali  Chińskiej  był 

pewien  problem  z  akustyką.  Kopuła  sufitu  odbijała  dźwięki  i  w  jednym  końcu  wielkiej  sali 

słychać było wyraźnie nawet szept z drugiego końca. 

– Panie Dooner, muszę z panem natychmiast porozmawiać – powiedziała. 

Szef nigdy jeszcze nie widział jej tak poważnej i przejętej. 

Po  wyjściu  prezesa  atmosfera  w  sali  rozluźniła  się,  ale  rozmówki  i  śmiechy  nie  trwały 

długo. Dooner wrócił po niecałych pięciu minutach. Był blady i szybko wszedł na podium. 

– Liczy się każda chwila – oznajmił drżącym głosem, który zaszokował obecnych na sali. 

–  Proszę  mnie  uważnie  wysłuchać.  Porwano  wynajęty  autokar  z  żonami  niektórych  z  nas. 

Sprawcy podają się za tych drani, którzy ostatnio obrabowali banki i dokonali morderstw w 

Marylandzie  i  Wirginii.  Twierdzą,  że  tamte  napady  miały  być  dla  nas  „lekcjami 

poglądowymi”.  Podkreślają  wyraźnie,  że  nie  żartują  i  mamy  spełnić  ich  żądania  w 

określonym czasie, co do sekundy. 

Prezes  mówił  dalej.  Światło  lampy  na  podium  nadawało  jego  twarzy  dramatyczny 

wygląd. 

–  Ich  żądania  są  proste  i  jasne.  Dokładnie  za  cztery  godziny  mamy  im  dostarczyć 

trzydzieści  milionów  dolarów  okupu.  Inaczej  wszyscy  zakładnicy  zginą.  Nie  wiadomo,  jak 

porwali autokar. Steve Bolding z naszej ochrony już tu jedzie. Zdecyduje, które siły policyjne 

zawiadomić. Prawdopodobnie wybierze FBI. 

background image

Dooner  przerwał,  żeby  zaczerpnąć  powietrza.  Jego  twarz  powoli  odzyskiwała  normalną 

barwę. 

–  Jak  wiecie,  mamy  polisę  ubezpieczeniową  na  wypadek  porwania.  Pokrywa  okup  do 

pięćdziesięciu  milionów  dolarów.  Podejrzewam,  że  porywacze  wiedzą  o  tym.  Wydają  się 

dobrze  poinformowani  i  zorganizowani.  Potrafią  też  trzeźwo  myśleć,  co  daje  im  przewagę. 

Muszą  wiedzieć,  że  jesteśmy  własnymi  ubezpieczycielami  i  możemy  szybko  zdobyć 

pieniądze. 

–  A  teraz,  panie  i  panowie...  –  zakończył  prezes  –  musimy  się  zastanowić,  jaką  mamy 

alternatywę.  Jeśli  w  ogóle  jakaś  alternatywa  istnieje.  Porywacze  postawili  sprawę  jasno: 

żadnych błędów z naszej strony, bo zginą ludzie. 

Rozdział 56 

Byłem  w  biurze  terenowym  FBI  na  Czwartej  ulicy,  kiedy  dostaliśmy  wezwanie 

alarmowe. 

Porwano autokar firmy turystycznej „Waszyngton na kołach” z osiemnastoma pasażerami 

i kierowcą. Zdarzyło się to wkrótce po jego odjeździe sprzed hotelu Renaissance Mayflower. 

Kilka  minut  później  zażądano  trzydziestomilionowego  okupu  od  Towarzystwa 

Ubezpieczeniowego MetroHartford. 

Porywacze  zabronili  zawiadamiania  policji,  ale  nie  mogliśmy  im  ufać  i  siedzieć  z 

założonymi rękami. Ulokowaliśmy się w  Hiltonie Capitol na rogu Szesnastej i K, niedaleko 

Mayflower. Mieliśmy cztery zespoły dowodzenia, a w Mayflower dwunastu agentów. Było to 

dość  niebezpieczne,  ale  Betsey  twierdziła,  że  musimy  mieć  hotel  pod  obserwacją. 

Zainstalowaliśmy tam podsłuchy i kilka ukrytych kamer. Całe waszyngtońskie biuro terenowe 

FBI zostało postawione w stan pogotowia. 

Autokaru  szukały  specjalnie  wyposażone  helikoptery  apache.  Miały  wykrywacze  ciepła 

na  wypadek,  gdyby  porywacze  chcieli  ukryć  gdzieś  pojazd  i  pasażerów.  Oznaczenie 

alfanumeryczne  na  dachu  autokaru  podano  miejscowej  policji,  wojsku,  władzom  miejskim  i 

stanowym, a nawet samolotom prywatnym. Nikomu nie powiedziano, dlaczego poszukuje się 

tego pojazdu. 

Z Hiltona do Mayflower mogliśmy dotrzeć w razie potrzeby w dziewięćdziesiąt sekund. 

Mieliśmy nadzieję, że porywacze nie wiedzą o naszej bazie. Do terminu dostarczenia okupu 

pozostały dokładnie dwie godziny. Plan był niesamowicie napięty. Dla nich i dla nas. 

Tymczasem zaczęły się problemy. 

W  Hiltonie  zjawiła  się  Jill  Abramson  z  wewnętrznego  komitetu  bezpieczeństwa 

towarzystwa ubezpieczeniowego i Steve Bolding z firmy ochroniarskiej. Abramson była tęgą 

background image

kobietą, miała na sobie żółty, prążkowany kostium i wyglądała na jakieś czterdzieści parę lat. 

Bolding  był  wysoki,  dobrze  zbudowany,  miał  pewnie  trochę  ponad  pięćdziesiątkę.  Nosił 

niebieską  kurtkę  sportową,  białą  koszulę  i  dżinsy.  Przyjechali  nas  pouczyć,  jak  mamy 

wykonywać naszą robotę. 

Betsey  już  otworzyła  usta,  żeby  coś  powiedzieć,  ale  Bolding  podniósł  rękę  gestem 

nakazującym milczenie. Najpierw on miał coś do powiedzenia. Było jasne, że chce dowodzić 

całą akcją. 

– Zrobimy tak. Dopuszczę was do tego, ale w każdej chwili mogę was wykluczyć. Jestem 

byłym  starszym  agentem  specjalnym  Biura  i  znam  wszystkie  prawidłowe  posunięcia. 

Nieprawidłowe  też.  Nie  mamy  czasu  na  uprzejmości.  Agentko  Cavalierre,  są  jakieś  ślady 

umożliwiające  identyfikację  przestępców?  Jest  jedenasta  czterdzieści  sześć.  Nasza  godzina 

zero to trzynasta czterdzieści pięć. Dokładnie. 

Betsey wzięła krótki oddech, zanim odpowiedziała. Panowała nad sobą dużo lepiej, niż ja 

byłbym w stanie, rozmawiając z tym prywatnym ochroniarzem. 

–  Podejrzanych  tak,  ale  to  w  żaden  sposób  nie  pomoże  zakładnikom.  Ktoś  widział 

porwanie  autokaru.  Było  dwóch  mężczyzn  w  maskach  przypominających  narciarskie. 

Autokar zauważono na DeSales Street, ale nie wiemy, czy przed porwaniem, czy po. Jest już 

jedenasta czterdzieści siedem, panie Bolding. 

Pani Abramson zaskoczyła nas wszystkich. 

– Do Mayflower właśnie jadą pieniądze. Zapłacimy okup. 

– Zgodnie z planem – odrzekł Bolding. – Czekamy na dalsze instrukcje porywaczy. Jak 

dotąd, nie odezwali się po raz drugi. Nasi ludzie dostarczą pieniądze. Zrobimy to sami. 

Betsey w końcu nie wytrzymała. 

–  Ja  wysłuchałam  pana,  a  teraz  pan  wysłucha  mnie,  kolego.  Pan  był  starszym  agentem 

specjalnym, a ja nim jestem. Gdyby został pan w Biurze, byłabym teraz pańską przełożoną. I 

jestem nią teraz. To nasi ludzie dostarczą okup i ja tam będę, nie pan. Tak to zrobimy! 

Abramson i Bolding zaczęli się z nią kłócić, ale natychmiast im przerwała. 

–  Mam  dosyć  waszych  bzdur.  Doskonale  wiemy,  że  porywacze  są  niebezpiecznie 

nieprzewidywalni. Albo przyjmiecie moje warunki, albo wyłączę was z tej sprawy. Mogę cię 

w tej chwili aresztować, Bolding. Panią też, pani Abramson. Mamy masę roboty i została nam 

dokładnie godzina i pięćdziesiąt siedem minut. 

background image

Rozdział 57 

Spacerował po zatłoczonym holu Hiltona i długich korytarzach wiodących donikąd. Nikt 

nie wiedział, co się dzieje, a to właśnie lubił. Tylko on znał odpowiedzi, znał także wszystkie 

pytania. 

Zauważył  przyjazd  agentów  FBI  i  detektywa  Crossa  z  policji  waszyngtońskiej. 

Oczywiście  nie  widzieli  go.  Ale  nawet  gdyby  widzieli,  nie  mogliby  go  zatrzymać  i 

aresztować. To było po prostu niemożliwe. 

Absolutnie  nierówne  szanse  –  jego  umysł  i  doświadczenie  przeciwko  ich  umysłom  i 

doświadczeniu. Czasami nie traktował tego nawet jako próby sił. Miał tylko jeden problem: 

jeśli go to znudzi i przestanie być ostrożny, może kiedyś go złapią. 

Przez  hol  przeszła  zdenerwowana,  przygnębiona  grupka.  Skierowała  się  w  rejon 

hotelowych sal konferencyjnych. Tam FBI założyło swój obóz. MetroHartford zlekceważyło 

jego ostrzeżenie, ale spodziewał się tego. Nieważne. Nie tym razem. Chciał, żeby FBI i Cross 

włączyli się do sprawy. 

W końcu zdecydował się wyjść z Hiltona. Poszedł do Renaissance Mayflower – miejsca 

przerażającego przestępstwa. Tam rozegra się prawdziwy dramat. 

I tam chciał być Supermózg. Być blisko i przyglądać się. 

Rozdział 58 

Porywacze w końcu odezwali się do dyrektorów MetroHartford. O trzynastej dziesięć. Do 

godziny zero pozostało już tylko trzydzieści pięć minut. 

Wiedzieliśmy,  co  będzie,  jeśli  nie  dotrzymamy  terminu.  Albo  jeśli  nie  dotrzymają  go 

porywacze, może nawet celowo. 

Popędziliśmy z Betsey do hotelu Mayflower. Odkryliśmy dwie rzeczy. Niby drobne, ale 

w  tej  sytuacji  wydawały  się  ważne.  Pierwszą  były  drzwi  kuchenne  wychodzące  na  zaułek  z 

zatoką  dla  zaopatrzenia.  W  czasie  inauguracji  Clintona  parkowała  tam  Secret  Service. 

Weszliśmy tamtędy niezauważeni. Drugą były wąskie, metalowe schody za Salą Chińską, w 

której siedzieli dyrektorzy MetroHartford. Prowadziły na galeryjkę nad rotundą. Wskazali je 

nam  agenci  FBI.  Były  tam  małe  okienka.  Mogliśmy  przez  nie  patrzeć  i  słuchać,  nie  będąc 

widziani. 

Wdrapaliśmy  się  z  Betsey  na  górę  i  ukucnęliśmy  wysoko  nad  salą.  Zdążyliśmy. 

Porywacze wciąż byli na linii. Przez głośnik w Sali Chińskiej usłyszeliśmy jednego z nich. 

background image

–  Domyślamy  się  –  powiedział  –  że  zawiadomiliście  już  FBI  i  zapewne  policję 

waszyngtońską.  Nie  mamy  nic  przeciwko  temu.  Spodziewaliśmy  się  tego.  Witamy  agentów 

Biura. Uwzględniliśmy was w naszych planach. 

Wymieniliśmy z Betsey  poirytowane spojrzenia. Supermózg bawił się z nami. Tylko po 

co?  Zbiegliśmy  na  dół  i  przyłączyliśmy  się  do  grona  osób  obecnych  w  Sali  Chińskiej.  W 

głowie roiło mi się od pytań. Supermózg potrafił wytrącić nas z równowagi. Aż za dobrze. 

–  Po  pierwsze  –  ciągnął  porywacz  –  powtórzę  nasze  żądania  co  do  okupu.  To  ważne. 

Stosujcie  się  do  instrukcji.  Jak  wiecie,  pięć  z  trzydziestu  milionów  ma  być  w 

nieoszlifowanych  diamentach.  Włożycie  je  do  brezentowego  worka.  Do  ośmiu  następnych 

zapakujecie  banknoty.  Same  dwudziestki  i  pięćdziesiątki.  Żadnych  setek,  farby,  urządzeń 

naprowadzających.  Wszystkich  worków  nie  może  być  więcej  niż  dziewięć.  Z  kim 

rozmawiam? 

Betsey przysunęła się do mikrofonu. Ja też. 

– Tu agentka specjalna FBI, Elizabeth Cavalierre. Kieruję tą sprawą. 

– Alex Cross, detektyw z policji waszyngtońskiej i łącznik z Biurem. 

– W porządku. Znam wasze nazwiska i waszą reputację. Macie dla nas pieniądze? 

– Mamy – odrzekła Betsey. – Gotówka i diamenty są tutaj, w Mayflower. 

– Doskonale. Będziemy w kontakcie. 

Porywacz wyłączył się. 

Szef MetroHartford wybuchnął. 

– Wiedzieli, że tu jesteście! Boże, co myśmy zrobili! Zabiją zakładników! 

Położyłem mu rękę na ramieniu. 

– Spokojnie. Przygotowaliście wypłatę dokładnie tak, jak sobie życzyli? 

Skinął głową. 

–  Dokładnie  tak.  Diamenty  przywiozą  lada  chwila.  Pieniądze  już  są.  Z  naszej  strony 

robimy wszystko, co można. A wy? 

– I nikt z MetroHartford nie wie, gdzie ma być dostarczony okup? – zapytałem łagodnie. 

– To ważne. 

Prezes zarządu był wystraszony. Nie bez powodu. 

– Słyszał pan tamtego. Powiedział, że będziemy w kontakcie. Na razie nie wiemy, gdzie 

dostarczyć okup. 

– To dobra wiadomość, panie Dooner. Porywacze są zawodowcami. My też. Nie wierzę, 

żeby  już  kogoś  skrzywdzili.  Zaczekamy  na  następny  telefon.  Wymiana  to  dla  nich 

najtrudniejsza część operacji. 

– W tym autokarze jest moja żona – odparł szef MetroHartford. – I córeczka. 

– Wiem – przytaknąłem. 

Wiedziałem również, że Supermózg lubi krzywdzić rodziny. 

background image

Rozdział 59 

Robiliśmy, co mogliśmy, ale na razie byliśmy na ich łasce. A czas uciekał. 

Żaden helikopter ani samolot nie zauważył autokaru. Albo porywacze szybko go ukryli, 

albo  zmienili  oznaczenie  alfanumeryczne  na  dachu.  Wojskowe  śmigłowce  z  wykrywaczami 

ciepła też niczego nie znalazły. O trzynastej dwadzieścia w Sali Chińskiej hotelu Mayflower 

znów  zadzwonił  telefon.  Odezwał  się  ten  sam  denerwujący,  mechanicznie  zniekształcony 

głos. 

– Ruszamy. W recepcji jest przesyłka dla pana Doonera. Kilka handie-talkie. Przynieście 

je wszystkie. 

– Ruszamy? Dokąd? – zapytała Betsey. 

–  My  po  nasze  bogactwo,  wy,  żeby  pakować  pieniądze  i  diamenty.  Załadujecie  je  do 

furgonetki  i  pojedziecie  na  północ  Connecticut  Avenue.  Jeśli  zboczycie  z  trasy,  którą  wam 

podam, zabijemy zakładników. 

Telefon umilkł. 

Furgonetkę  zaparkowaliśmy  w  zaułku  przy  drzwiach  kuchni  hotelowej.  Porywacze 

wiedzieli o tym. Tylko skąd? I co z tego wynikało? Betsey, ja i dwaj agenci wskoczyliśmy do 

furgonetki i pojechaliśmy do Connecticut Avenue. 

Byliśmy na Connecticut, gdy odezwało się moje handie-talkie. Agenci FBI nazywają tak 

walkie-talkie.  Porywacz  przy  telefonie  też  je  tak  nazwał.  Co  znaczył  ten  ślad?  O  ile  to  był 

jakiś ślad. Czy facet chciał nam po prostu pokazać, że wszystko o nas wie? 

– Detektyw Cross? 

– Tak. Jesteśmy na Connecticut Avenue. Co dalej? 

–  Wiem,  gdzie  jesteście.  Słuchaj  uważnie.  Jeśli  zobaczymy  nad  wytyczoną  trasą  jakieś 

samoloty czy helikoptery obserwacyjne, zastrzelimy zakładników. Jasne? 

– Najzupełniej – odrzekłem. 

Spojrzałem na Betsey. Musiała natychmiast odwołać obserwację z powietrza. Wyglądało 

na to, że porywacze wiedzą o wszystkim, co robimy. 

–  Jedźcie  jak  najszybciej  na  dworzec  kolejowy  przy  porcie  lotniczym  Baltimore-

Waszyngton. Wsiądziecie do pociągu z Baltimore do Bostonu, korytarz północno-wschodni, 

odjazd siedemnasta dziesięć. Weźmiecie ze sobą worki z pieniędzmi i diamentami. Pociąg do 

Bostonu, siedemnasta dziesięć! Wiemy, że macie do dyspozycji wszystkich agentów wzdłuż 

korytarza  północno-wschodniego.  Przygotujcie  się  do  ich  wykorzystania.  Dla  nas  to 

nieważne. Nie boimy się o naszą wypłatę. Dostaniemy ją. 

– Czy rozmawiam z Supermózgiem? 

Na linii zapadła cisza. 

background image

Rozdział 60 

Agenci FBI i funkcjonariusze lokalnej policji obstawili wszystkie stacje wzdłuż korytarza 

północno-wschodniego, ale nie byli oczywiście w stanie upilnować całej linii kolejowej. 

Porywacze wiedzieli o tym. Wszystko pracowało teraz na ich korzyść. 

Agenci Cavalierre, Walsh, Doud i ja wsiedliśmy do pociągu z Baltimore. Ulokowaliśmy 

się z przodu drugiego wagonu. 

Pociąg cholernie hałasował. Nie mogliśmy swobodnie rozmawiać ani spokojnie myśleć. 

Czekaliśmy  na  następny  sygnał  od  porywaczy.  Każda  minuta  wydawała  się  ciągnąć  w 

nieskończoność. 

– W pewnym momencie każą nam wyrzucić worki z pędzącego pociągu – powiedziałem. 

– A wy jak myślicie? Przychodzi wam do głowy coś innego? 

Betsey zgodziła się ze mną. 

– Nie zaryzykują odbioru okupu na którejś ze stacji. Po co mieliby to robić? Wiedzą, że 

nie możemy obstawić całej trasy stąd do Bostonu. Dlatego kazali nam odwołać obserwację z 

powietrza. 

– Załatwili nas – przyznał agent Walsh. – Cwany skurwysyn. 

– A może to ona, nie on – zauważyła Betsey. 

– Tony Brophy mówił, że spotkał się z facetem – przypomniałem jej. – Jeśli można mu 

wierzyć. 

– I jeśli ten facet był Supermózgiem – skontrowała. 

– Ta ksywa nie daje mi spokoju – wtrącił się agent Doud. – To musi być jakiś przegrany 

świr. 

–  Brophy  twierdził,  że  to  palant  –  odparła  Betsey.  –  A  mimo  to,  chciał  dla  niego 

pracować. 

– Bo gość dobrze płacił – powiedział Doud. 

Betsey wzruszyła ramionami. 

– Może to świr, może geniusz komputerowy. Nie byłabym zaskoczona. Tacy teraz rządzą 

światem, nie jest tak? Odgrywają się za to, że nie doceniano ich w szkole średniej. Jak mnie. 

– Ja nie narzekałem – zastrzegłem i mrugnąłem do niej. 

Odezwało się handie-talkie. 

– Cześć, gwiazdy sił porządkowych. Zaraz zacznie się prawdziwa zabawa. Przypominam, 

że  jeśli  w  pobliżu  pociągu  zauważymy  jakieś  helikoptery  lub  samoloty,  zastrzelimy 

zakładników – poinstruował znajomy głos. Supermózg? 

–  Skąd  możemy  wiedzieć,  że  jeszcze  żyją?  –  zapytała  Betsey.  –  Dlaczego  mamy  wam 

wierzyć? Już zabijaliście niewinnych ludzi. 

–  Nie  możecie  wiedzieć.  Nie  musicie  nam  wierzyć.  Zabijaliśmy  niewinnych  ludzi. 

Pasażerowie  autokaru  jeszcze  jednak  żyją.  Dobra,  a  teraz  otwierać  drzwi  wagonu!  Już!  I 

background image

czekać  na  mój  sygnał.  Przysunąć  worki  do  drzwi!  Już,  już, już! Ruszać  się!  Nie  zmuszajcie 

nas, żebyśmy kogoś zabili. 

Rozdział 61 

Nasza  czwórka  rzuciła  się  do  ciężkich  worków.  Przyciągnęliśmy  je  do  najbliższych 

drzwi. Zrobiło mi się gorąco. Zaczynałem się pocić. 

– Przygotować się! Przygotować się! – rozkazywał histerycznie głos w handie-talkie. 

Betsey wzywała przez radio swoich ludzi w terenie. Na zewnątrz pociągu migał zielono-

brązowy  krajobraz.  Byliśmy  gdzieś  w  okolicach  Aberdeen  w  Marylandzie.  Ostatnią  stację 

minęliśmy jakieś siedem minut wcześniej. 

– Gotowi? Nie rozczarujcie mnie! – wydzierał się głos. 

Jak dotąd, przyszło nam do głowy tylko tyle, żeby wyrzucić worki jak najdalej od siebie. 

Zastanawialiśmy  się  nawet,  czy  nie  zostawić  jednego  w  pociągu.  Wtedy  poszukiwania 

zajęłyby porywaczom trochę czasu. Ale uznaliśmy to za zbyt niebezpieczne dla zakładników. 

Handie-talkie znów zamilkło. 

– Kurwa! – zdenerwował się Doud. 

– Wyrzucamy worki? – zawołał Walsh, przekrzykując łoskot pociągu i szum wiatru. 

– Nie! Czekajcie! – Wrzasnąłem do niego i Douda, który pochylił się niebezpiecznie nad 

krawędzią wagonu. – Zaczekajmy na instrukcje! 

–  Skurwysyn!  –  krzyknęła  Betsey  i  zamachnęła  się  szerokim  łukiem.  –  Robią  nas  w 

konia! Śmieją się z nas! 

– Masz rację, chyba mają niezłą zabawę – powiedziałem. – Spokojnie, wyluzuj się. 

FBI  wychodziło  z  siebie,  żeby  wytropić  kanał,  na  którym  rozmawiają  porywacze.  Bez 

skutku.  Tamci  używali  wyrafinowanych  nadajników  wojskowych.  Miały  mikroukłady 

zaprogramowane na zmianę częstotliwości przy każdym połączeniu. Możliwe, że korzystali z 

kilku takich zabawek. Wyrzucali je po każdej rozmowie i brali następne. 

Betsey dalej się wściekała. Oczy jej płonęły. 

– Skurwiel pomyślał o wszystkim! Nie daje nam czasu na ułożenie planu! Kim on jest?! 

Handie-talkie znów zaskrzeczało. 

– Otwierać drzwi! Przygotować się do wyrzucenia worków! – rozkazał ponownie głos. 

Chwyciłem  dwa  worki  z  dwudziesto  –  i  pięćdziesięciodolarówkami  i  po  raz  drugi 

podbiegłem do otwartych drzwi. Serce podeszło mi pod gardło. Na zewnątrz huczał wiatr. 

Pociąg  pędził  teraz  przez  las,  dookoła  rosły  wiązy,  sosny  i  gęste  krzaki.  Nie  widziałem 

żadnych domów. I nikt nie czaił się między drzewami. Dobre miejsce na wyrzucenie worków. 

Ale handie-talkie znów zamilkło. 

background image

– Pojebańcy! – ryknął na całe gardło Doud. 

Opadliśmy z jękiem na podłogę. 

Przez następną godzinę i piętnaście minut głos musztrował nas tak jedenaście razy. Trzy 

razy  musieliśmy  przenosić  pieniądze  do  różnych  wagonów.  Wysyłał  nas  do  ostatniego  i 

natychmiast kazał wracać do pierwszego. 

– Jesteście całkiem dobrzy – pochwalił w końcu. – Umiecie słuchać. 

Potem się wyłączył. 

Rozdział 62 

– 

Dłużej  nie  wytrzymam!  –  wrzasnęła  Betsey.  –  Niech  go  szlag  trafi!  Zabiję  tego 

cholernego skurwiela, jak go dorwę! 

Worki  były  duże  i  ciężkie.  Mieliśmy  dosyć  targania  ich  po  całym  pociągu.  Byliśmy 

spoceni, zakurzeni i brudni od sadzy. Puszczały nam nerwy. Ciągły stukot pociągu wydawał 

się coraz głośniejszy i doprowadzał nas do szału. 

Pociąg Amtraku znów pędził przez las i trąbił głośno. Walsh liczył mijane stacje. 

Handie-talkie raz jeszcze ożyło. 

– Przygotujcie pieniądze i diamenty. Otwórzcie drzwi. Już! I macie rzucać worki blisko 

siebie.  Inaczej  zabijemy  zakładników.  Obserwujemy  każdy  wasz  ruch.  Jesteś  bardzo  ładna, 

agentko Cavalierre. 

– Jasne. A ty jesteś palant – mruknęła Betsey. 

Jej bladoniebieski T-shirt był ciemny od potu. Czarne włosy lepiły się jej do czoła. Jeśli 

przedtem miała na ciele choć gram tłuszczu, spaliła go podczas tej cholernej podróży. 

– Fałszywy alarm – oznajmił wesoło porywacz. – To na razie tyle. 

Wyłączył się. 

– Gówno! 

Opadliśmy  ciężko  na  worki.  Ledwo  dyszeliśmy.  Próbowałem  coś  wymyślić,  ale  po 

każdym fałszywym alarmie szło mi coraz trudniej. Nie byłem pewien, czy dam radę przebiec 

jeszcze raz w drugi koniec pociągu. 

–  Może  wyskoczymy  razem  z  workami?  –  podsunął  Walsh.  –  Spieprzymy  im  plan. 

Zrobimy coś, czego się nie spodziewają. 

– To jest jakiś pomysł – przyznała Betsey. – Ale zbyt niebezpieczny dla zakładników. 

Walsh  i  Doud  zaklęli  głośno,  kiedy  porywacz  znów  się  odezwał.  Doszliśmy  niemal  do 

granic wytrzymałości. Tylko gdzie one były? 

background image

–  Żadnego  odpoczynku  dla  grzeszników  –  oznajmił  głos  i  usłyszeliśmy  syk  otwieranej 

puszki  napoju  orzeźwiającego  albo  piwa,  a  potem  westchnienie  ulgi.  –  A  może  ta  linijka 

powinna brzmieć: odpoczynek dla grzeszników? 

Nagle ryknął na nas. 

–  Wyrzucać  worki!  Już!  Obserwujemy  pociąg!  Widzimy  was!  Wyrzucać  worki,  bo 

rozwalimy tamtych! 

Nie  mieliśmy  wyboru.  Mogliśmy  tylko  starać  się  rzucać  worki  jak  najbliżej  jeden  od 

drugiego.  Zmęczenie  bardzo  obniżyło  sprawność  naszych  mięśni.  Czułem  się  tak,  jakbym 

poruszał się we śnie. Ubranie miałem mokre od potu, bolały mnie ręce i nogi. 

– Szybciej! – rozkazał głos. – Pokaż nam swoją kondycję, agentko Cavalierre! 

Rzeczywiście nas widział? Możliwe. Na to wyglądało. Bez wątpienia rozmawiał z nami z 

lasu. Ilu ich tam było? 

Wyrzuciliśmy dziewięć worków tuż przed ostrym zakrętem. Nie mogliśmy zobaczyć, co 

się dzieje pięćdziesiąt metrów za nami. Jęcząc i przeklinając, padliśmy na podłogę. 

– Niech ich szlag... – wysapała Betsey. – Udało im się. Uciekną z forsą. Żeby ich jasna 

cholera! 

Znów włączyło się handie-talkie. Jeszcze z nami nie skończył. 

–  Dzięki  za  pomoc.  Jesteście  najlepsi.  Zawsze  dostaniecie  pracę  w  sklepie  przy 

pakowaniu zakupów. To może być niezłe wyjście po dzisiejszym dniu. 

– Ty jesteś Supermózgiem? – zapytałem. 

Cisza na linii. 

Głos umilkł, tym razem na dobre. Pieniądze i diamenty znikły. I nadal mieli wszystkich 

zakładników. 

Rozdział 63 

Cavalierre,  Doud,  Walsh  i  ja  wysiedliśmy  na  najbliższej  stacji,  jedenaście  kilometrów 

dalej. 

Czekały  na  nas  dwa  czarne  suburbany.  Przy  samochodach  stało  kilku  agentów  FBI  z 

karabinami.  Na  dworcu  zebrał  się  tłum  ludzi.  Pokazywali  sobie  broń  i  agentów,  jakby 

zobaczyli drużynę „Washington Redskins”. 

Dostaliśmy ostatnie informacje. 

–  Zdążyli  zniknąć  z  lasu  –  powiedział  jeden  z  agentów.  –  Kyle  Craig  już  tu  jedzie. 

Zablokowaliśmy  drogi,  ale  to  działanie  w  ciemno.  Choć  jest  i  dobra  wiadomość.  Być  może 

znajdziemy autokar. Trafiliśmy na ślad. 

background image

Chwilę  później  połączyli  nas  z  pewną  starszą  kobietą  z  Tinden,  małego  miasteczka  w 

Wirginii. Podobno widziała autokar. Chciała rozmawiać tylko z policją. Nie miała zaufania do 

FBI i ich metod. 

Ledwo  się  przedstawiłem,  zaczęła  opowiadać.  Sprawiała  wrażenie  osoby  bardzo 

nerwowej. 

Nazywała się Isabelle Morris. Zauważyła autokar wśród pól w hrabstwie Warren. Zaczęła 

coś podejrzewać, bo była właścicielką lokalnej linii autobusowej, a tego pojazdu nie znała. 

– Niebieski w złote pasy? – zapytała Betsey. Nie zdradziła, że jest z FBI. 

– Zgadza się – przytaknęła pani Morris. – Żaden z moich. Nie wiem, po co tu przyjechał. 

To wiejska okolica. Tu nie ma nic ciekawego dla turystów. 

– Zapamiętała pani numer rejestracyjny albo przynajmniej część? – spytałem. 

Najwyraźniej poczuła się urażona tym pytaniem. 

– Nie miałam powodu. 

– Więc dlaczego zameldowała pani o tym autokarze miejscowej policji? 

–  Chyba  mnie  pan  nie  słuchał.  Mówiłam  już:  autokar  turystyczny  nie  ma  tu  po  co 

przyjeżdżać. Poza tym, mój przyjaciel jest w lokalnym patrolu obywatelskim. Jestem wdową, 

rozumie pan. Właściwie to on zawiadomił policję. A czemu to pana tak interesuje, jeśli wolno 

spytać? 

– Czy w autokarze byli pasażerowie? 

Czekając na odpowiedź, wymieniliśmy z Betsey spojrzenia. 

– Nie, tylko kierowca. Potężny chłop. Nikogo więcej nie widziałam. Ale dlaczego policja 

i to cholerne FBI tak się tym interesują? 

–  Za  chwilę  pani  wyjaśnię.  Nie  zauważyła  pani  na  autokarze  żadnych  znaków 

identyfikacyjnych?  Tablicy  z  celem  podróży?  Logo?  Wszystko,  co  by  pani  dostrzegła, 

mogłoby nam pomóc. Ludzie są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. 

–  O,  Boże...  Tak,  coś  zauważyłam.  Z  boku  była  nalepka  „Odwiedźcie  Williamsburg”. 

Przypomniałam sobie teraz. I coś jeszcze, chyba napis „Waszyngton na kołach”... Tak, prawie 

na pewno. Czy to w czymś wam pomoże? 

Rozdział 64 

Betsey już rozmawiała na drugiej linii z Kylem Craigiem. Ustalili, jak najszybciej zabrać 

nas  do  Tinden  w  Wirginii.  Pani  Morris  omal  nie  zagadała  mnie  na  śmierć.  Ciągle 

przypominała sobie coś nowego. Podobno autokar skręcił w polną drogę niedaleko jej domu. 

background image

–  Tam  są  tylko  trzy  farmy  i  wszystkie  dobrze  znam  –  mówiła.  –  Dwie  graniczą  z 

opuszczoną bazą wojskową, zbudowaną w latach osiemdziesiątych. Mogę sprawdzić, co tam 

się dzieje. 

– Nie, nie – sprzeciwiłem się natychmiast. – Niech pani nie rusza się z domu. Już do pani 

jedziemy. 

– Znam okolicę – zaprotestowała. – Mogę wam pomóc. 

– Proszę na nas zaczekać. Już do pani jedziemy – powtórzyłem. 

Obok stacji wylądował jeden ze śmigłowców FBI przeszukujących pobliskie lasy. W tym 

samym momencie przyjechał Kyle. Jeszcze nigdy tak się nie ucieszyłem na jego widok. 

Betsey opowiedziała mu dokładnie, co chce zrobić w Wirginii. 

–  Podlecimy  helikopterem  jak  najbliżej,  ale  tak,  żeby  nas  nie  zauważyli.  Usiądziemy 

sześć  do  ośmiu  kilometrów  od  Tinden.  Nie  potrzebuję  dużych  sił  na  ziemi.  Wystarczy 

dwunastu dobrych ludzi, może nawet mniej. 

Plan  był  dobry  i  Kyle  go  zaakceptował.  Polecieliśmy.  Po  drodze  skierował  na  miejsce 

znajomych agentów z Quantico. 

Na pokładzie śmigłowca odebraliśmy informacje o okolicy, w której pani Morris widziała 

autokar. W bazie wojskowej była w latach osiemdziesiątych broń nuklearna. 

–  W  kilku  takich  miejscach  wokół  Waszyngtonu  międzykontynentalne  pociski 

balistyczne  trzymali  pod  ziemią  –  wyjaśnił  Kyle.  –  Jeśli  autokar  stoi  w  betonowym  silosie, 

helikoptery z czujnikami ciepła nie wykryją go. 

Nasz  śmigłowiec  zaczął  lądować  na  otwartej  przestrzeni  w  pobliżu  tutejszej  szkoły 

średniej.  Zerknąłem  na  zegarek.  Dawno  minęła  szósta.  Czy  zakładnicy  jeszcze  żyją?  Jaką 

sadystyczną grę prowadził Supermózg? 

Za  piętrowym  szkolnym  budynkiem  z  czerwonej  cegły,  sprawiającym  sielankowe 

wrażenie,  ciągnęły  się  zielone  boiska.  Wokoło  było  zupełnie  pusto,  jeśli  nie  liczyć 

czekających na nas dwóch sedanów i czarnej furgonetki.  Znajdowaliśmy  się jakieś sześć do 

ośmiu kilometrów od szosy stanowej, na której pani Morris widziała autokar. 

Teraz siedziała w pierwszym sedanie. Miała chyba około osiemdziesiątki, ale dobrze się 

trzymała. Szczerzyła sztuczne zęby, choć wesoły uśmiech był tu z pewnością nie na miejscu. 

Czyjaś miła babcia, pomyślałem. 

– Od której farmy zaczniemy? – zapytałem ją. – Gdzie tutaj mógłby się ktoś ukryć? 

Myślała przez chwilę intensywnie, zmrużywszy szaroniebieskie oczy. 

–  Na  farmie  Donalda  Browne’a  –  odrzekła  w  końcu.  –  Nikt  na  niej  teraz  nie  mieszka. 

Browne umarł ostatniej wiosny, biedaczysko. Tam łatwo byłoby się schować. 

background image

Rozdział 65 

– 

Jedź dalej. Nie zatrzymuj się – powiedziałem do naszego kierowcy, kiedy zbliżyliśmy 

się  do  farmy  Browne’a  przy  szosie  stanowej  numer  dwadzieścia  cztery.  Zrobił,  co  kazałem. 

Stanęliśmy za zakrętem, jakieś sto metrów dalej. 

– Zauważyłem kogoś na podwórzu, Kyle. Opierał się o drzewo obok domu i obserwował 

szosę. Przyglądał się nam. Oni tam są. 

Przed nami widziałem szczątki starej bazy rakietowej. Zastanawiałem się, czy znajdziemy 

w  silosie  autokar,  którego  nie  mogły  wykryć  helikoptery  apache.  Jeśli  chodzi  o  los 

zakładników z MetroHartford, nie byłem zbytnim optymistą. Supermózg nienawidził przecież 

towarzystw ubezpieczeniowych. Czy chodziło o zemstę? 

Przypominałem sobie kolejne ofiary napadów na banki. Bałem się, że na farmie doszło do 

masakry.  Porywacze  ostrzegali  nas:  żadnych  błędów,  żadnych  pomyłek.  Takie  reguły  gry 

narzucali podczas skoków na banki. Czy coś się zmieniło? 

–  Podejdźmy  do  nich  przez  las  –  zaproponował  Kyle.  –  Nie  mamy  czasu  na  bardziej 

wymyślną taktykę. 

Skontaktował się z innymi jednostkami. Potem on, Betsey i ja pobiegliśmy przez gęsty las 

na północ. Jeszcze nie widzieliśmy farmy, ale nas też nikt nie mógł stamtąd zobaczyć. 

Na  szczęście  las  kończył  się  blisko  domu.  Gęste  krzaki  ciągnęły  się  niemal  do  samego 

podjazdu. Światła w środku budynku były pogaszone. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku. 

Przez cały czas obserwowałem wartownika porywaczy. Stał niedaleko, plecami do nas. A 

gdzie reszta? I gdzie zakładnicy? Dlaczego w domu jest ciemno? 

– Co on tu robi, do cholery? – mruknął Kyle. Był tak samo zaintrygowany jak ja. 

– Nie wygląda na czujkę – szepnęła Betsey. – Nie podoba mi się to. 

–  Mnie  też  nie  –  przyznałem.  To  nie  miało  sensu.  Kto  stawia  na  straży  jednego 

człowieka? I po co porywacze mieliby tu jeszcze siedzieć? 

– Zdejmujemy go – zadecydował cicho Kyle. – Potem wchodzimy do domu. 

Rozdział 66 

Dałem  im  znak,  że  ja  to  załatwię.  Podkradłem  się  do  wartownika  szybko  i  prawie 

bezszelestnie. Zamachnąłem się pistoletem, facet dostał kolbą w głowę i upadł, nie wydawszy 

żadnego dźwięku. Za łatwo to poszło. Co jest grane, do cholery? 

Betsey dołączyła do mnie w półprzysiadzie. 

– Co to za czujka, do cholery, że dał się tak podejść? – szepnęła. – Przedtem zawsze byli 

bardzo ostrożni. 

background image

Z lasu za nami wyłoniło się kilku agentów. Betsey zatrzymała ich gestem. W domu nadal 

było ciemno i cicho. Cała scena wyglądała nierealnie i upiornie. 

Kyle  dał  rozkaz  do  wejścia.  Pobiegliśmy  cicho  naprzód.  Nie  napotkaliśmy  już  żadnych 

straży. Pułapka? Czekali na nas w środku? A co z panią Morris? Czyżby była z nimi? 

Dobiegłem  do  domu  z  pierwszymi  agentami.  Poczułem,  jak  wzbiera  we  mnie  lęk. 

Uniosłem  mojego  glocka  i  kopniakiem  otworzyłem  drzwi.  Nie  wierzyłem  własnym  oczom. 

Omal nie krzyknąłem. 

Zakładnicy  byli  w  salonie.  Cała  grupa.  Wszyscy  cali  i  zdrowi.  Gapili  się  na  mnie  z 

przerażeniem.  Policzyłem  ich  szybko:  szesnaście  kobiet,  dwoje  dzieci  i  kierowca.  Nikt  nie 

zginął. Mimo że złamaliśmy zasady. 

– Gdzie są porywacze? – zapytałem cicho. – Ktoś z nich jeszcze tu jest? 

Ciemnowłosa kobieta wystąpiła naprzód. 

– Zostawili wartowników wokół domu. Jeden stoi pod wiązem od frontu. 

– Już nie – powiedziała Betsey. – A innych nie zauważyliśmy. Proszę, żeby wszyscy tu 

zostali, a my się tymczasem rozejrzymy. 

Agenci  FBI  rozbiegli  się  po  domu.  Kilka  kobiet  zaczęło  płakać,  kiedy  zrozumiały,  że 

wreszcie są uratowane. 

– Zagrozili, że nas zabiją, jeśli spróbujemy stąd wyjść przed świtem. Opowiedzieli nam o 

rodzinach Buccierich i Casselmanów – wykrztusiła przez łzy wysoka, ciemnowłosa kobieta. 

Nazywała się Mary Jordan i odpowiadała za grupę. 

W  domu  nikogo  nie  znaleźliśmy.  Nie  natrafiliśmy  na  żadne  ślady  przestępców,  ale 

technicy byli już w drodze. Autokar stał w baraku w starej bazie wojskowej. 

Pół  godziny  później  na  farmę  wtargnęła  pani  Morris.  Kilku  agentów  próbowało  ją 

zatrzymać,  ale  bez  skutku.  Pojawienie  się  starej  kobiety  stanowiło  niemal  komiczną  puentę 

dramatycznych wydarzeń ostatnich kilku godzin. 

–  Dlaczego  uderzyliście  starego  Buda  O’Marę?  To  miły,  tutejszy  facet.  Pracuje  na 

parkingu  dla  ciężarówek.  Powiedział,  że  zapłacili  mu  sto  dolców,  żeby  tu  stał  i  czekał.  I 

zarobił setkę za dziurę w głowie. To zupełnie nieszkodliwy gość. 

Kiedy  w  końcu  przyjechały  samochody  ratownicze,  nastąpiło  cos  dziwnego,  ale 

przyjemnego.  Zakładniczki  zaczęły  wiwatować  na  naszą  cześć  i  klaskać.  Odbiliśmy  je.  Nie 

pozwoliliśmy im umrzeć. 

Ale ja wiedziałem swoje. Z jakiegoś powodu Supermózg nie chciał, żeby zginęły. 

background image

Część czwarta 

Atak i odwrót 

background image

 

Rozdział 67 

Rzecz jasna, nasze śledztwo wciąż stanowiło dla mediów temat dnia. Prasa dowiedziała 

się  o  Supermózgu  i  zaroiło  się  w  niej  od  sensacyjnych  nagłówków.  Zdjęcie  małego 

Buccieriego  –  jednej  z  pierwszych  ofiar  –  zdobiło  niemal  każdy  artykuł.  Twarz  chłopca 

zaczęła mi się śnić po nocach. 

Pracowałem od dwunastu do szesnastu godzin dziennie. Mitchell Brand, który napadał na 

waszyngtońskie  banki,  był  ciągle  jednym  z  głównych  podejrzanych  FBI.  Jego  fotografia  i 

dane wisiały wysoko na ścianie od ponad tygodnia. Nie mogliśmy go namierzyć, ale pasował 

do  naszego  portretu  przestępcy.  Ekipa  dochodzeniowa  szukała  dowodów  w  miejscu,  gdzie 

wyrzuciliśmy z pociągu okup. Technicy FBI badali każdy centymetr kwadratowy w domu na 

farmie Browne’a. W zlewie znaleźli ślady charakteryzacji teatralnej. Rozmawiałem z kilkoma 

zakładniczkami. Potwierdziły nasze podejrzenia, że porywacze mogli być ucharakteryzowani, 

nosić peruki i podwyższone buty. 

Przez  pierwsze  dwa  dni  pracowałem  z  Sampsonem  w  Waszyngtonie.  MetroHartford 

wyznaczyło  milion  dolarów  nagrody  za  informacje  o  przestępcach.  Oferta  dotyczyła 

wszystkich, również członków gangu, których nie satysfakcjonowałaby ich część okupu. 

Mitchella Branda szukaliśmy głównie w Waszyngtonie. Był czarny i miał trzydzieści lat. 

Podejrzewano  go  o  sześć  napadów  na  banki,  ale  nigdy  go  oficjalnie  nie  oskarżono.  I  nagle 

zniknął.  W  czasie  operacji  „Pustynna  Burza”  służył  w  armii  w  stopniu  sierżanta.  Słynął  z 

tego, że lubił używać przemocy. Według kartotek wojskowych miał współczynnik inteligencji 

powyżej stu pięćdziesięciu. 

Dowodów  przybywało,  ale  rozgłos  działał  przeciwko  nam.  W  biurze  terenowym  FBI 

urywały  się  telefony  z  informacjami,  bez  przerwy  odbierano  faksy.  Nagle  mieliśmy  setki 

tropów do sprawdzenia. Zastanawiałem się, czy Supermózg nadal pracuje przeciwko nam. 

Drugiego  wieczoru  po  porwaniu  kobiet  z  MetroHartford  wpadł  do  mnie  Sampson. 

Dochodziła  jedenasta  i  przed  chwilą  wróciłem  do  domu.  Wziąłem  kilka  zimnych  piw  i 

wyszliśmy na werandę. 

background image

–  Miałem  nadzieję  zobaczyć  dziś  małego  księcia  –  powiedział  Sampson,  kiedy 

usiedliśmy. 

Podzieliłem się z nim najnowszymi wieściami. W każdym razie częścią. 

– Będzie z nami mieszkał. 

John wyszczerzył wielkie, białe zęby. Przypominały klawisze fortepianu. 

– Wspaniała wiadomość, stary. Domyślam się, że Christine też. 

Pokręciłem głową. 

–  Nie.  Ciągle  nie  może  się  otrząsnąć  po  tym,  co  jej  zrobił  Geoffrey  Shafer.  Boi  się  o 

siebie i o nas. Nie chce mnie więcej widzieć. Między nami wszystko skończone. 

Sampson przyjrzał mi się. 

– Przecież było wam dobrze razem. Nie łapię, o co chodzi, stary. 

– Ja też nie. Już od miesięcy. Zaproponowałem, że rzucę pracę w policji i pewnie tak bym 

zrobił. Ale powiedziała, że to nie ma znaczenia. 

Popatrzyłem przyjacielowi w oczy. 

– Straciłem ją, John. Próbuję z tym żyć, ale jestem załamany. 

Rozdział 68 

Późną nocą odezwał się mój pager. Sampson. 

– Burdel nie z tej ziemi, Alex. Mówię poważnie. 

– Gdzie jesteś? – zapytałem. 

–  W  East  Capitol  Dwellings.  Z  Rakeemem  Powellem.  Jeden  z  jego  kapusiów  dał  nam 

cynk. Chyba namierzyliśmy Mitchella Branda. 

– I w czym problem? 

–  Rakeem  zadzwonił  do  swojego  porucznika,  a  tamten  do  szefa.  Pittman  ściągnął  tu 

połowę waszyngtońskich gliniarzy. 

Wkurzyłem się. 

– To moje śledztwo, do cholery! Pittman mógł mnie zawiadomić. 

– Dlatego dzwonię, stary. Lepiej rusz dupę. 

Spotkałem się z Sampsonem przy osiedlu East Capitol. Według kapusia, tu zamelinował 

się  Brand.  Słyszałem,  że  blokowisko  nazywają  „subsydiowanym  magazynem  ludzkim”. 

Rzeczywiście,  przypomina  ciężkie  więzienie.  Budynki  o  wyglądzie  bunkrów  otaczają  białe, 

zimne mury z żużlobetonu. Przygnębiający, ale dość typowy widok w Southeast. Mieszkający 

tu biedacy starają się jak mogą, żeby jakoś żyć w tych warunkach. 

background image

–  To  się  wymknęło  spod  kontroli,  Alex  –  zaczął  narzekać  Sampson,  kiedy  stanęliśmy 

obok  siebie  na  skrawku  brudnej  ziemi  między  budynkami.  –  Za  dużo  spluw  naraz.  Gdzie 

kucharek sześć... sam wiesz. Szef detektywów znów się wygłupia. 

Rozejrzałem  się,  pokręciłem  głową  i  zakląłem.  Cholerne  zoo.  Zauważyłem  jednostkę 

specjalną  SWAT,  detektywów  z  wydziału  zabójstw.  I  jak  zwykle  gapiów  z  sąsiedztwa.  Czy 

Mitchell Brand mógł być Supermózgiem? 

Szybko  włożyłem  kevlarową  kamizelkę  kuloodporną  i  sprawdziłem  glocka.  Potem 

poszedłem pogadać z szefem detektywów. Przypomniałem Pittmanowi, że to moje śledztwo, i 

nie mógł zaprzeczyć. Ale wyraźnie zaskoczył go mój widok. 

– Przejmuję sprawę – oświadczyłem. 

– Tylko nic nie spieprz. Mamy Branda na widelcu – warknął i odszedł. 

Rozdział 69 

Zaraz po mnie przyjechał starszy agent James Walsh. Betsey Cavalierre nie pokazała się. 

Podszedłem do niego. Zaprzyjaźniliśmy się w ciągu ostatnich kilku tygodni, ale dziś był jakiś 

sztywny. Nie podobało mu się to, co tu zastał. Jego także za późno zawiadomili. 

– A gdzie starsza agentka Cavalierre? – zapytałem. 

–  Wzięła  kilka  wolnych  dni.  Chyba  pojechała  do  koleżanki  w  Marylandzie.  Znasz  tego 

Mitchella Branda? 

– Wiem o nim wystarczająco wiele. Jeśli siedzi na górze, pewnie jest uzbrojony po zęby. 

Ma nową przyjaciółkę, Theresę Lopez. Z tego osiedla. Samotna matka z trójką dzieci. Znam 

ją z widzenia. 

–  Bomba  –  westchnął  Walsh.  Pokręcił  głową  i  przewrócił  oczami.  –  Trójka  dzieci,  ich 

mamusia i uzbrojony facet podejrzany o napady na banki. 

– Właśnie. Witamy w Waszyngtonie, agencie Walsh. Brand mógł brać udział w porwaniu 

kobiet z MetroHartford. Może być Supermózgiem. Musimy go dostać. 

Spotkałem się z drużyną szturmową w punkcie obserwacyjnym w pobliskim budynku. Na 

co dzień używali tutaj mieszkania detektywi z wydziału narkotyków przydzieleni do osiedla. 

Byłem tu kilka razy. To moja okolica. 

Mieliśmy wejść w ośmiu na szóste piętro i zgarnąć Branda. Ośmiu to aż za dużo do takiej 

roboty. Ale w kupie bezpieczniej. 

Kiedy  drużyna  wkładała  kamizelki  kuloodporne  i  sprawdzała  broń,  wyjrzałem  przez 

okno. Ulice zalewał żółty  blask lamp sodowych. Co za cholerna dzielnica. Mimo obecności 

policjantów,  handel  prochami  kwitł.  Nic  nie  mogło  tego  powstrzymać.  Przyglądałem  się 

naganiaczom  i  czujkom  na  pobliskim  rogu.  Sprzedawali  kokę.  Szybkim  krokiem,  ze 

background image

zwieszoną  głową  podszedł  miejscowy  ćpun.  Znajomy  widok.  Odwróciłem  się,  jakbym 

niczego nie zauważył. 

– Chcemy zgarnąć Branda – powiedziałem do drużyny – żeby go przesłuchać w sprawie 

skoku na bank First Union w Falls Church. Może nas doprowadzić do tego, kto zorganizował 

wszystkie  napady.  Jak  dotąd,  to  nasz  najlepszy  podejrzany.  Możliwe,  że  on  sam  jest 

Supermózgiem. 

– O ile wiemy – ciągnąłem – siedzi teraz u swojej nowej dziewczyny. Detektyw Sampson 

puści w obieg standardowy rozkład tego typu mieszkania. Oprócz Branda może tam być jego 

przyjaciółka z trójką dzieci w wieku od dwóch do sześciu lat. 

Odwróciłem  się  do  Walsha.  Dwaj  z  jego  agentów  weszli  w  skład  drużyny  szturmowej. 

Nie miał nic do dodania. Poinstruował tylko swoich ludzi: 

– Policja waszyngtońska wchodzi pierwsza do mieszkania. My czekamy w korytarzu jako 

wsparcie. To tyle. 

–  Idziemy  –  powiedziałem.  –  Bądźcie  bardzo  ostrożni.  Brand  jest  niebezpieczny  i  na 

pewno dobrze uzbrojony. 

–  Służył  w  siłach  specjalnych  –  dorzucił  Sampson.  –  To  jak  zbieranie  bitej  śmietany  z 

gówna. 

Rozdział 70 

„Uzbrojony  i  niebezpieczny”.  To  dość  oklepane  określenie  sygnalizuje  jednak 

policjantom rzeczywiste fakty, z którymi muszą się liczyć. 

Weszliśmy  gęsiego  do  brudnej,  słabo  oświetlonej  piwnicy  budynku  numer  trzy,  potem 

ruszyliśmy  szybko  schodami  w  górę.  Na  klatce  widać  było  ślady  pożaru.  Na  podłodze, 

ścianach  i  metalowej  poręczy  zostały  plamy  sadzy.  Czy  tutaj  ukrywał  się  Supermózg?  Był 

czarny? FBI wydawało się to nie do pomyślenia. Niby dlaczego? 

Na czwartym piętrze zaskoczyliśmy dwóch ćpunów. Akurat przypalali skręta. Na widok 

naszej broni zamarli z wytrzeszczonymi oczami. Bali się ruszyć. 

– Nikomu nic nie zrobiliśmy – wychrypiał w końcu jeden. Wyglądał na czterdziestkę, ale 

pewnie nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Wycelowałem w nich palec. 

– Ani słowa – ostrzegłem. 

Musieli  pomyśleć,  że  przyszliśmy  po  nich.  Nie  mogli  uwierzyć,  że  idziemy  dalej. 

Usłyszałem za sobą Sampsona. 

– Spierdalajcie stąd. Ostatni raz macie taki fart. 

Przez  cienkie  ściany  docierały  do  nas  krzyki  dzieci,  płacz  niemowląt,  głosy  z 

telewizorów,  jazz,  hip-hop  i  salsa.  Ścisnęło  mnie  w  żołądku.  Atak  na  Branda  w  budynku 

background image

pełnym ludzi mógł się źle skończyć. Ale wszyscy chcieli, żeby śledztwo ruszyło do przodu. A 

facet był doskonałym podejrzanym. 

Sampson dotknął mojego ramienia. 

– Ja i Rakeem wejdziemy pierwsi. Ty za nami, stary. I bez dyskusji. 

Zmarszczyłem  brwi,  ale  zgodziłem  się.  Sampson  i  Rakeem  Powell  strzelali  najlepiej  z 

nas.  Byli  ostrożni,  sprytni  i  doświadczeni.  Ale  mieli  trudne  zadanie.  „Uzbrojony  i 

niebezpieczny”. Wszystko mogło się zdarzyć. 

Odwróciłem  się  do  detektywa,  który  trzymał  oburącz  ciężki,  metalowy  taran, 

przypominający małą rakietę z tępym końcem. 

– Wywalisz drzwi bez uprzedzenia. Nie musisz najpierw pukać. 

Spojrzałem na spiętych funkcjonariuszy za mną i uniosłem pięść. 

– Wchodzimy na cztery. Pokazałem na palcach: raz... dwa... trzy! 

Potężne  uderzenie  w  drzwi  wyłamało  zamki.  Wpadliśmy  do  środka.  Sampson  i  Powell 

krok przede mną. Na razie bez strzału. 

– Mama! – wrzasnęło jedno z przestraszonych dzieci. Natychmiast przypomniałem sobie 

ofiary Supermózga. Nie chcieliśmy rozlewu krwi. 

„Uzbrojony i niebezpieczny”. 

Dwoje  maluchów  oglądało  w  telewizji  South  Park.  Gdzie  jest  Mitchell  Brand?  I  gdzie 

Theresa Lopez? Może nie ma ich w domu. W takim środowisku zdarza się, że dzieci siedzą 

same przez kilka dni. 

Sypialnia na wprost nas była zamknięta. Gdzieś w mieszkaniu grała muzyka. Jeśli Brand 

się tu zamelinował, to nie dbał zbytnio o swoje bezpieczeństwo. Nie podobało mi się to. 

Pchnąłem drzwi sypialni i zajrzałem do środka. Serce mi waliło. Przykucnąłem w pozycji 

strzeleckiej. Trzecie dziecko bawiło się na podłodze pluszowym misiem. 

– Niebieski Niedźwiadek – powiedziało do mnie. 

Przytaknąłem  szeptem  i  szybko  wycofałem  się  do  holu.  Sampson  otworzył  kopniakiem 

następne  drzwi.  Druga  sypialnia!  Na  planie  była  tylko  jedna!  Dostaliśmy  rozkład  nie  tego 

mieszkania! 

Nagle w holu pojawił się Mitchell Brand. Wlókł za sobą Theresę Lopez. Przyciskał jej do 

skroni  lufę  czterdziestki  piątki.  Ładna,  ciemnoskóra  kobieta  trzęsła  się  z  przerażenia.  Oboje 

byli nadzy. Brand miał tylko złote łańcuchy na grubej szyi, nadgarstkach i lewej kostce. 

– Rzuć broń,  Brand! – zawołałem. – Wiesz, że stąd nie wyjdziesz. Chyba jesteś na tyle 

inteligentny? Rzuć broń! 

– Z drogi! – wrzasnął. – Jestem na tyle inteligentny, żeby najpierw wpakować ci kulę w 

czoło! 

Nie  ruszyłem  się  z  miejsca.  Sampson  i  Powell  zajęli  stanowiska  na  prawo  i  lewo  ode 

mnie. 

background image

– Bank First Union  w  Falls Church to twoja robota? – zapytałem. – Jeśli nie, nic ci nie 

grozi. Odłóż broń. 

–  To  nie  ja!  –  krzyknął.  –  Cały  tydzień  byłem  w  Nowym  Jorku!  Na  ślubie  siostry 

Theresy. Ktoś mnie w to wrabia! 

Theresa Lopez zaczęła spazmatycznie łkać. Dzieci płakały i wołały ją. Detektywi i agenci 

FBI trzymali je w bezpiecznym miejscu. 

– Był na weselu mojej siostry! – zawołała Lopez. Patrzyła błagalnie w moją stronę. – Ze 

mną! 

– Mamusiu! Mamusiu! – płakały dzieci. 

– Odłóż broń, Brand. Ubierz się. Musimy pogadać. Wierzę, że byłeś na weselu. Ale odłóż 

broń. 

Czułem, że  mam  koszulę  mokrą  od  potu.  Jedno z  dzieci  znów  kręciło  się  za  Brandem  i 

Lopez. Na linii ognia! Modliłem się, żebym nie musiał strzelać. 

Brand wolno opuścił pistolet i pocałował Theresę w głowę. 

– Przepraszam, kochanie – szepnął do niej. 

Już  wcześniej  zacząłem  myśleć,  że  to  pomyłka.  Czułem  to.  Kiedy  opuścił  broń, 

wiedziałem  już  na  pewno.  Może  rzeczywiście  ktoś  go  wrobił.  Straciliśmy  masę  czasu  i 

środków, żeby go zgarnąć. Od wielu dni szliśmy fałszywym tropem. 

Poczułem na karku zimny oddech Supermózga. 

Rozdział 71 

Wróciłem do domu bardzo późno. Nie podobało  mi się mnóstwo rzeczy:  to, że za dużo 

pracuję, rozstanie z Christine, aresztowanie Mitchella Branda. 

Musiałem  się  odprężyć,  więc  siadłem  do  pianina.  Grałem  Gershwina  i  Cole’a  Portera, 

dopóki  oczy  nie  zaczęły  mi  się  kleić.  Wdrapałem  się  na  górę.  Zasnąłem,  gdy  tylko 

przyłożyłem głowę do poduszki. 

Około siódmej trzydzieści zjadłem śniadanie z babcią i Damonem. Nadszedł wielki dzień 

dla naszej rodziny. Nawet nie wybierałem się do pracy. Miałem coś lepszego do roboty. 

Wyszliśmy z domu o ósmej trzydzieści. Pojechaliśmy do szpitala po Jannie. 

Czekała na nas w swojej sali, już spakowana. Miała na sobie dżinsy i T-shirt z napisem 

„Dbajmy o Ziemię”. Babcia przywiozła jej ubranie poprzedniego dnia. Ale oczywiście Jannie 

poinstruowała ją przedtem dokładnie, co ma przywieźć. 

– Chodźmy, chodźmy – zaczęła nas ponaglać, chichocząc, ledwo weszliśmy. – Nie mogę 

się doczekać tej chwili, kiedy będę w domu. Szybko. Tu są moje rzeczy. 

background image

Wepchnęła  Damonowi  różową  walizeczkę  „Amerykański  turysta”.  Przewrócił  oczami, 

ale wziął bagaż. 

– Długo jeszcze będziesz wymagała takiego specjalnego traktowania? – zapytał. 

– Do końca twojego życia – odpowiedziała bratu. – Może nawet dłużej. 

Dała mu lekcję, jak mężczyźni powinni się zachowywać wobec kobiet. 

Nagle się przestraszyła. 

– Chyba mogę już stąd wyjść? Prawda? 

Uśmiechnąłem się. 

– Oczywiście. Tyle, że nie wyjść, a wyjechać. Takie są przepisy szpitalne. 

Jannie straciła humor. 

– Na wózku?! Wspaniałe wyjście, nie ma co. 

Schyliłem się i podniosłem ją. 

– Tak, na wózku. Ale teraz jesteś w ubraniu i pięknie wyglądasz, księżniczko. 

Zatrzymaliśmy  się  przy  dyżurce.  Jannie  pożegnała  się  i  wyściskała  z  pielęgniarkami. 

Potem wreszcie wyszliśmy ze szpitala. 

Była  zdrowa.  Testy  usuniętego  nowotworu  wykazały,  że  należał  do  łagodnych.  Jeszcze 

nigdy  w  życiu  nie  czułem  takiej  ulgi.  Jeśli  kiedykolwiek  w  przeszłości  zdarzyło  się,  bym 

zapomniał, ile Jannie dla mnie znaczy – w co bardzo wątpiłem, po tym wszystkim na pewno 

nie mogłoby się to powtórzyć. Jannie, Damon i malutki Alex byli dla mnie wszystkim. 

Jazda do domu zajęła nam niecałe dziesięć minut. Jannie wierciła się w samochodzie jak 

mały piesek. Wychylała głowę przez okno, chłonęła widoki i wdychała zadymione, miejskie 

powietrze, które, jej zdaniem, było absolutnie cudowne. 

Kiedy  zaparkowałem  samochód,  wysiadła  wolno,  niemal  z  szacunkiem.  Popatrzyła  na 

nasz  stary  dom  jak  na  katedrę  Notre  Dame.  Obróciła  się  o  trzysta  sześćdziesiąt  stopni, 

obejrzała okolicę na Piątej ulicy i z aprobatą skinęła głową. 

– Nie ma jak w domu – szepnęła w końcu. – Zupełnie jak w Czarnoksiężniku z krainy Oz. 

Odwróciła się do mnie. 

– Nawet zdjąłeś z drzewa latawiec z Batmanem i Robinem. Chwalmy Pana. 

Uśmiechnąłem się szeroko i poczułem, że stało się ze mną coś dobrego. Wiedziałem, co: 

przestałem się bać, że ją stracę. 

– Właściwie to babcia się tam wdrapała – odrzekłem. 

Babcia zamachnęła się na mnie ze śmiechem. 

– Przestań zmyślać. 

Za  progiem  Jannie  natychmiast  złapała  kotkę  Rosie.  Przytuliła  ją  do  twarzy  i  kotka 

polizała jej policzek. Potem zatańczyły jak w dniu chrztu małego Aleksa. 

–  Fiołki  są  niebieskie,  róże  są  czerwone  –  zaśpiewała  cicho  Jannie.  –  Kocham  mą 

rodzinkę i nasz stary domek. 

Patrzyłem na to z przyjemnością. 

background image

Masz  rację,  Jannie  Cross,  pomyślałem.  Nie  ma  jak  w  domu.  Może  dlatego  tak  ciężko 

pracuję, żeby go chronić. 

Ale może po prostu usprawiedliwiałem się przed samym sobą i zawsze będę. 

Rozdział 72 

Następnego  ranka  pojechałem  do  biura  terenowego  FBI.  Na  całym  piętrze  szumiały 

faksy, dzwoniły telefony, pracowały komputery.  Pełno energii, dobrej i złej. Było już jasne, 

że Mitchell Brand to nie nasz facet i że może nawet ktoś go wrobił. 

Betsey  Cavalierre  wróciła  z  wolnego  weekendu.  Opaliła  się,  uśmiechała  i  wyglądała  na 

wypoczętą. Zastanawiałem się przez chwilę, gdzie była, ale zaraz wciągnęła mnie robota. 

Nafaszerowany  najnowszą  techniką  „gabinet  wojenny”  Biura  nadal  działał,  ale  teraz 

wszystkie możliwe tropy pokrywały już trzy spośród czterech ścian. FBI  uważało, że trzeba 

zbadać  wszystkie.  Dyrektor  sprawdził  w  archiwum,  że  było  to  największe  polowanie  w 

historii  Biura.  Wielkie  korporacje  naciskały.  To  samo  się  działo  na  początku  lat 

dziewięćdziesiątych, kiedy Unabomber zabił nowojorskiego biznesmena. 

Większość  dnia  spędziłem  w  dusznej  sali  konferencyjnej  bez  okien.  Razem  z  kilkoma 

agentami i detektywami oglądaliśmy niekończące się slajdy. 

Na  dużym  ekranie  pojawiali  się  kolejni  podejrzani.  Potem  dyskutowaliśmy  o  nich  i 

dzieliliśmy ich na kategorie: wyłączony, czynny, bardzo aktywny. 

O szóstej wieczorem starszy agent Walsh zwołał naradę. Podejrzewał, że bandyci wkrótce 

znów  uderzą.  Betsey  Cavalierre  spóźniła  się  na  zebranie.  Usiadła  z  tyłu  i  przyjęła  rolę 

obserwatora. 

Dwoje  psychologów  behawioralnych  z  FBI  opracowało  listę  następnych  potencjalnych 

ofiar Supermózga: banków międzynarodowych, dużych towarzystw ubezpieczeniowych, firm 

wydających karty kredytowe, konglomeratów komunikacyjnych i firm z Wall Street. 

Doktor  psychologii  Joanna  Rodman  powiedziała,  że  jeszcze  nie  spotkała  się  z  taką 

zajadłością  i  nienawiścią,  jak  przy  ostatnich  rabunkach.  Uważała,  że  sprawcom  sprawia 

przyjemność przechytrzanie władz i prawdopodobnie szukają sławy i rozgłosu. 

Zakończyła  w  sposób  mocno  prowokujący.  Była  przekonana,  że  Supermózg  znów 

zaatakuje. 

–  Mogę  się  założyć,  że  uderzy  raz  jeszcze  –  oświadczyła.  –  Choć  nie  jestem  typem 

hazardzistki. 

Przez dłuższy czas nie odzywałem się w ogóle. Wolałem siedzieć cicho i słuchać. W ten 

sposób  postępowałem  na  studiach,  najpierw  na  Uniwersytecie  Georgetown,  a  potem  na 

Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. 

background image

Agentka Cavalierre zachowywała się zupełnie inaczej. 

–  A  co  pan  o  tym  sądzi,  doktorze  Cross?  –  zapytała  natychmiast  po  przemowie  doktor 

Joanny Rodman. – Pan też mógłby się założyć, że Supermózg znów zaatakuje? 

Potarłem brodę i przypomniałem sobie, że taki sam odruch miałem na studiach. 

– Ja też nie jestem hazardzistą. Przekonuje mnie lista jego potencjalnych celów. Zgadzam 

się  z  większością  tego,  co  tu  usłyszałem.  Za  wszystkim  stoi  jeden  człowiek.  Werbuje  różne 

grupy do poszczególnych zadań. 

Spojrzałem na Betsey z trochę niezadowoloną miną i mówiłem dalej. 

– Uważam, że pierwsze morderstwa miały wszystkich zastraszyć. I tak się stało. Ale przy 

porwaniu kobiet z MetroHartford bandyci działali szybko i skutecznie bez rozlewu krwi. Nie 

widzę tu zajadłości ani nienawiści. Zakładniczki też o niczym takim nie wspominały. To było 

zupełnie co innego niż wcześniejsze napady na banki. Nikt nie zginął i dlatego podejrzewam, 

że... to koniec tej sprawy. Nic więcej się nie wydarzy. 

– Co?! – zdumiała się Betsey. – Trzydzieści milionów i do widzenia? 

Przytaknąłem. 

–  Wydaje  mi  się,  że  teraz  Supermózg  gra  z  nami  w  inną  grę:  „Złapcie  mnie,  jeśli 

potraficie”. A nie potrafimy. 

Rozdział 73 

Betsey Cavalierre podeszła do mnie zaraz po naradzie. 

–  Nie  chcę  ci  się  podlizywać,  ale  zgadzam  się  z  tobą  –  powiedziała.  –  On  chyba 

rzeczywiście w coś z nami gra. Może nawet wystawił nam Mitchella Branda. 

– Możliwe – przyznałem. – Pozornie to wszystko jest bez sensu. Ale facet ma niezwykle 

wysokie mniemanie o sobie i lubi współzawodnictwo. I na razie tylko tyle o nim wiemy. 

–  Zrelaksujmy  się  dzisiaj  trochę,  Alex.  Chodźmy  się  napić.  Chcę  z  tobą  pogadać. 

Obiecuję, że nie będę ględzić o Supermózgu. 

Przygryzłem wargi. 

–  Muszę  wracać  do  domu,  Betsey.  Wczoraj  odebrałem  ze  szpitala  moją  małą  Jannie. 

Przepraszam, że odmawiam ci drugi raz. Nie myśl, że cię unikam. 

Uśmiechnęła się uprzejmie. 

–  Rozumiem  cię.  Nie  ma  sprawy.  To  ten  mój  szósty  zmysł.  Ciągle  mi  podpowiada,  że 

potrzebujesz z kimś pogadać. Wracaj do domu. Ja mam tu jeszcze co robić. Aha, jutro lecimy 

do  Hartford.  Chcemy  przesłuchać  byłych  i  obecnych  pracowników  MetroHartford. 

Powinieneś polecieć z nami. To ważne. Startujemy około ósmej z lotniska Bolling. 

background image

–  Dobrze,  przyjadę.  Jakoś  dopadniemy  Supermózga.  Jeśli  wystawił  nam  Mitchella 

Branda, popełnił pierwszy błąd. To znaczy, że ryzykuje, chociaż nie musi. 

Pojechałem do domu i zjadłem z rodziną fantastyczną kolację. Tego wieczoru na pewno 

najlepszą  w  Waszyngtonie.  Babcia  upiekła  indyka.  Robi  to  co  kilka  miesięcy.  Mówi,  że 

prawidłowo przyrządzony indyk jest za dobry, żeby jeść go tylko dwa razy do roku, w Boże 

Narodzenie i Święto Dziękczynienia. 

– Widziałeś to, Alex? – zapytała i wręczyła mi wycinek z „Washington Post”. Rada Praw 

Dziecka  opublikowała  listę  najlepszych  i  najgorszych  miejsc  do  wychowywania  dzieci. 

Waszyngton był na samym końcu. 

– Widziałem – odparłem. Nie mogłem się powstrzymać od drobnej uwagi. – Teraz wiesz, 

dlaczego zarywam tyle nocy. Próbuję zrobić porządek w naszej stolicy. 

Babcia spojrzała mi prosto w oczy. 

– I nie wychodzi ci to, chłopcze – powiedziała. 

Cóż  za  ironia  losu.  W  tym  dniu  tygodnia  zawsze  mieliśmy  wieczorem  lekcję  boksu. 

Jannie  nalegała,  żebym  zszedł  z  Damonem  na  dół,  a  ona  będzie  tylko  patrzeć.  Damon  miał 

gotową odzywkę na tę okazję. 

– Chcesz, żebym też wylądował w szpitalu. 

– Błąd – odparowała Jannie. – Poza tym, doktor Petito powiedział, że lekcje boksu i twój 

cios  nie  miały  nic  wspólnego  z  moim  nowotworem.  Nie  przeceniaj  się.  Damo.  Nie  jesteś 

Muhammadem Ali. 

Więc  zeszliśmy  do  piwnicy  i  skoncentrowaliśmy  się  na  podstawach,  czyli  pracy  nóg. 

Pokazałem nawet dzieciom, jak Ali wykołował Sonny Listona w pierwszych dwóch walkach 

w  Miami  i  Lewiston  w  Maine,  a  potem  w  ten  sam  sposób  Floyda  Pattersona,  który 

wyśmiewał go przez kilka miesięcy przed walką. 

–  To  lekcja  boksu  czy  historii  starożytnej?  –  zapytał  w  końcu  Damon  z  lekką  nutą 

pretensji w głosie. 

– Dwa w jednym! – zawołała zachwycona Jannie. – Boks i historia razem. Ekstra! 

Znów była sobą. 

Kiedy  dzieci  poszły  spać,  zadzwoniłem  do  Christine.  Znów  usłyszałem  tylko 

automatyczną  sekretarkę;  nie  podnosiła  słuchawki.  Poczułem  się,  jakbym  dostał  nożem 

między żebra. Wiedziałem, że moje życie musi toczyć się dalej, ale ciągle miałem nadzieję, 

że  namówię  ją  do  zmiany  decyzji.  Ale  jak  to  było  możliwe,  skoro  nie  chciała  ze  mną 

rozmawiać? Nie pozwalała mi nawet mówić do małego Aleksa. Strasznie za nim tęskniłem. 

Skończyłem  przy  pianinie.  Przypomniało  mi  to,  że  galaretka  jest  potrawą,  która  lubi 

przywierać do białego chleba, dziecięcych buzi i klawiszy. 

Wytarłem  je  starannie,  potem,  chcąc  poprawić  nastrój,  grałem  Bacha  i  Mozarta.  Nie 

pomogło. 

background image

Rozdział 74 

Następnego  ranka  przyjechałem  do  wojskowej  bazy  lotniczej  Bolling  w  Anacostii  za 

dziesięć  ósma.  Betsey  Cavalierre,  James  Walsh  i  dwaj  inni  agenci  zjawili  się  punkt  ósma. 

Behawiorystka  z  Quantico,  doktor  Joanna  Rodman,  spóźniła  się  kilka  minut.  Odlecieliśmy 

czarnym, lśniącym helikopterem bell. Wyglądał bardzo oficjalnie. Rozpoczęliśmy polowanie 

na Supermózga. Miałem nadzieję, że on nie poluje na nas. 

O  dziewiątej  trzydzieści  wylądowaliśmy  w  śródmiejskiej  centrali  MetroHartford.  Po 

wejściu  do  budynku  odniosłem  wrażenie,  że  celowo  zaprojektowano  go  tak,  żeby  wzbudzał 

zaufanie,  może  nawet  zachwyt.  Bardzo  wysoki  hol,  wszędzie  szkło,  posadzka  jak  czarne 

lustro, na ścianach ogromne dzieła sztuki nowoczesnej. Co innego biura. Wielkie, duszne sale 

na  każdym  piętrze,  podzielone  niskimi  ściankami  na  mnóstwo  klitek.  Musiał  to  wymyślić 

początkujący architekt albo któryś z pracowników firmy. Wywołaliśmy lekkie zamieszanie w 

małych boksach. FBI przysłało tu wcześniej swoich ludzi, ale dziś przyjechali ważniaki. 

Przesłuchałem  dwadzieścia  osiem  osób.  Niewiele  z  nich  miało  poczucie  humoru.  Jakby 

dewizą MetroHartford było „Z czego tu się śmiać?” Większość nie lubiła ryzyka. Kilka razy 

usłyszałem, że „ostrożności nigdy za wiele”. 

Najbardziej intrygująca okazała się ostatnia rozmowa. Kobieta nazywała się Hildie Rader. 

Umierałem z nudów, ale jej pierwsze zdanie ożywiło mnie natychmiast. 

– Chyba spotkałam jednego z porywaczy. Tutaj, w centrum Hartford. Był tak blisko mnie, 

jak pan teraz. 

Rozdział 75 

Starałem się nie okazywać mego zaskoczenia. 

– A dlaczego nikomu pani o tym nie powiedziała? – zapytałem. 

– Zadzwoniłam pod numer „gorącej linii”, którą założyła firma. Rozmawiali ze mną jacyś 

idioci. Nikt nie potraktował mnie poważnie. 

– Zamieniam się w słuch, Hildie – oznajmiłem. 

Hildie  Rader  była  dużą  kobietą  o  ładnym,  szczerym  uśmiechu.  Miała  czterdzieści  dwa 

lata i kiedyś pracowała tu jako sekretarka. Już nie była zatrudniona w MetroHartford i może 

dlatego nikt jej jeszcze nie przesłuchał. Zwolnili ją z firmy dwa razy. Najpierw podczas jednej 

z okresowych redukcji personelu. Po dwóch latach przyjęli ją z powrotem. Ale trzy miesiące 

temu  dostała  wymówienie  z  powodu  „złej  chemii”  z  szefem,  jak  to  określiła.  Jej  dyrektor 

nazywał się Louis Fincher i jego żona znalazła się w porwanym autokarze. 

background image

–  Niech  pani  opowie  o  tym  mężczyźnie,  którego  pani  spotkała  –  zachęciłem,  kiedy 

skończyła mówić. 

Przyjrzała mi się podejrzliwie. 

– A dostanę za to jakieś pieniądze? Wie pan, jestem bez pracy. 

– Firma wyznaczyła nagrodę za informacje o porywaczach. 

Roześmiała się i pokręciła głową. 

– To długo potrwa. A poza tym, czy można im ufać? 

Nie mogłem zaprzeczyć temu, co powiedziała. Czekałem, aż pozbiera myśli. Wyczułem, 

że zastanawia się, ile mi powiedzieć. 

–  Poznałam  go  w  barze  Toma  Quinna.  To  na  Asylum  Street  obok  Pavilion  i  Old  State 

House. Pogadaliśmy i facet mi się spodobał. Ale trochę za bardzo mnie czarował i zrobiłam 

się  ostrożna.  Z  takimi  zwykle  są  kłopoty.  Zdarzają  się  żonaci  i  zboczeńcy.  Wyglądał  na 

zadowolonego, ale skończyło się na niczym. Wie pan, co mam na myśli. Wyszedł pierwszy. 

Kilka  wieczorów  później  znów  go  tam  spotkałam!  Tylko  tym  razem  wszystko  było  inaczej. 

Barmanka to moja dobra przyjaciółka. Powiedziała mi, że ten facet pytał ją o mnie kilka dni 

przed  naszym  pierwszym  spotkaniem.  Znał  moje  nazwisko  i  wiedział,  że  pracowałam  w 

MetroHartford. Więc z czystej ciekawości zaczęłam z nim rozmawiać drugi raz. 

– Nie bała się go pani? – zapytałem. 

–  U  Toma  Quinna  nic  mi  nie  groziło.  Wszyscy  mnie  tam  znają  i  w  razie  potrzeby 

natychmiast by mi pomogli. Chciałam się dowiedzieć, o co temu facetowi chodzi, do cholery? 

I szybko zrozumiałam. Bardziej interesowało go MetroHartford niż ja. Głównie dyrekcja. Kto 

jest  najbardziej  wymagający,  kto  naprawdę  rządzi.  I  ich  rodziny.  Wypytywał  zwłaszcza  o 

Finchera i Doonera. A potem wyszedł pierwszy, jak poprzednio. 

Skończyłem notować i skinąłem głową. 

– Później już go pani nie widziała? 

Hildie Rader pokręciła głową i zmrużyła oczy. 

– Nie, ale słyszałam o nim. Przyjaźnię się z  Liz Becton. Jest jedną z sekretarek prezesa 

Doonera. To on rządzi w MetroHartford. 

Widziałem go w akcji i zgadzałem się z Hildie. Był najważniejszy w firmie. 

– Ciekawa sprawa – ciągnęła Hildie. – Liz spotkała faceta, który wyglądał jak ten mój z 

baru  Quinna.  Bo  to  był  ten  sam  facet.  Siedział  obok  niej  w  kawiarni  Bordersów  na  Main 

Street.  Zagadywał  ją  przy  kawie,  czy  co  tam  piła.  Niech  pan  zgadnie,  kto  go  interesował? 

Dyrekcja MetroHartford! To musiał być jeden z porywaczy, no nie? 

background image

Rozdział 76 

W ciągu długiego dnia dowiedziałem się, że prawie siedemdziesiąt tysięcy osób w rejonie 

Hartford  pracuje  w  ubezpieczeniach.  Nie  tylko  w  MetroHartford,  Aetnie,  Travelers, 

MassMutual, Phoenix Home Life i United Health Care. Wszystkie inne towarzystwa też mają 

tam  centrale.  Przybywało  nam  pomocników  i  podejrzanych.  Supermózg  mógł  być  w 

przeszłości związany z którąś z tych firm. 

Po pracy poszedłem do pobliskiego hotelu Marriott, żeby wymienić spostrzeżenia z resztą 

grupy.  Według  zeznań  Hildie  Rader,  jeden  z  porywaczy  był  zapewne  w  Hartford  tydzień 

przed uprowadzeniem autokaru. 

–  Jutro  rano  przesłuchamy  obie  –  powiedziała  Betsey.  –  Rader  i  Becton.  Opiszą  nam 

faceta  i  zrobimy  portret  pamięciowy.  Pokażemy  go  w  centralach  towarzystw 

ubezpieczeniowych.  I  muszą  nam  przysłać  z  Waszyngtonu  rysopisy,  które  już  mamy. 

Zobaczymy, czy pasują do siebie. 

Potem uśmiechnęła się. 

– Coś się zaczyna dziać. Może tamci nie są wcale tacy sprytni. 

Około ósmej trzydzieści wieczorem wyszedłem z apartamentu hotelowego, by zadzwonić 

do  dzieci,  zanim  pójdą  spać.  Telefon  odebrała  babcia.  Jeszcze  nie  zdążyłem  się  odezwać,  a 

już wiedziała, że to ja. 

– W domu wszystko w porządku, Alex. Dajemy sobie radę bez ciebie. Straciłeś wspaniałą 

kolację.  Duszoną  wołowinę.  Postanowiłam  zrobić  twoje  ulubione  danie,  jak  tylko  się 

dowiedziałam, że cię nie będzie. 

Przewróciłem oczami. Nie mogłem w to uwierzyć. 

– Naprawdę jedliście duszoną wołowinę?! 

Chichotała dobre pół minuty. 

– Oczywiście, że nie. Żartuję. Ale zjedliśmy żeberka. 

Roześmiała  się  jeszcze  głośniej.  To  moje  drugie  ulubione  danie,  a  po  kiepskiej  kolacji 

hotelowej burczało mi w brzuchu. 

–  Naprawdę  były  kanapki  z  indykiem  –  przyznała  się  w  końcu.  –  A  na  deser  ciasto 

orzechowe. Jannie i Damon są obok mnie. Gramy w scrabble. Wygrywam oszczędności ich 

całego życia. 

Jannie zabrała jej słuchawkę. 

–  Babcia  wygrywa  tylko  marnymi  dwunastoma  punktami,  a  już  zrobiła  swój  ruch. 

Wszystko w porządku, tatusiu? – zapytała macierzyńskim tonem. 

– Oczywiście – odparłem. – Czy mogłoby być inaczej? Jak się czujesz? 

Poprawił mi się nastrój. Babcia mnie rozbawiła. 

Jannie zachichotała. 

background image

– Super. Damon jest zaskakująco miły. Dowiedział się w szkole, co miałam zadane i już 

wszystko odrobiłam. No, biorę się poważnie za grę. Muszę wyjść na prowadzenie. Tęsknimy 

za tobą, tatusiu. Nie daj sobie zrobić krzywdy. Ani się waż. 

Poczułem się jak pijany, ale powlokłem się z powrotem, żeby dokończyć sesję roboczą z 

agentami  FBI.  „Nie  daj  sobie  zrobić  krzywdy”  –  myślałem,  idąc  długim  korytarzem.  Jannie 

zaczynała mówić jak Christine. „Ani się waż”. 

Rozdział 77 

Kiedy  zapukałem  do  pokoju  Betsey,  myślami  byłem  gdzie  indziej.  Otworzyła  drzwi. 

Wyglądało na to, że jest sama; agenci już poszli. Zdążyła się przebrać w biały T-shirt i dżinsy. 

Była boso. 

– Przepraszam, musiałem zadzwonić do domu – powiedziałem. 

Uśmiechnęła się szeroko. 

– Sami załatwiliśmy wszystko. 

– Doskonale – odparłem. – Boże, błogosław FBI. Jesteście najlepsi. „Wierność, Męstwo, 

Prawość”. 

– Znasz motto na naszym godle. Po prostu byliśmy wykończeni. Możemy teraz pójść na 

tego  odkładanego  drinka,  jeśli  chcesz.  Nie  masz  już  żadnej  wymówki.  Przeczytałam  w 

windzie, że na dachu jest bar. A może wolisz muzeum sportu albo policji? 

–  Bar  na  dachu  brzmi  zachęcająco  –  odrzekłem.  –  Będziesz  mogła  pokazać  mi  stamtąd 

miasto. 

Z  baru  rzeczywiście  był  doskonały  widok  na  Hartford  i  okolice.  Z  naszego  miejsca 

widziałem neonowe logo Aetny i Travelers, i drogę numer osiemdziesiąt cztery wijącą się na 

północny wschód w kierunku Massachusetts Tumpike. 

Betsey poprosiła o kieliszek caberneta, ja zamówiłem piwo. 

– Co słychać w domu? – zapytała, kiedy barman przyjął zamówienie. 

Roześmiałem się. 

– W domu mam teraz dwoje dzieci, każde jest wspaniałe, ale w naszym życiu następują 

różne zmiany. 

–  Ja  mam  pięcioro  rodzeństwa.  Jestem  najstarsza  i  najbardziej  rozpieszczona.  Wiem 

wszystko o zmianach w rodzinie. 

Uśmiechnęła się. Z przyjemnością zauważyłem, że jest rozluźniona. Ja też byłem. 

– Które z nich faworyzujesz? – zapytała. – Któreś na pewno. Ale nie mów mi. Wiem, że 

się nie przyznasz. U nas ja byłam pupilką rodziców. Stąd wziął się wieczny problem mojego 

życia. 

background image

– Jaki problem? – zapytałem z uśmiechem. – Nie widzę żadnego problemu. Myślałem, że 

byłaś doskonała. 

Betsey skubała z dłoni solone orzeszki. Spojrzała mi prosto w oczy. 

– Syndrom perfekcjonistki. Nigdy nie byłam z siebie zadowolona. Wszystko, co robiłam, 

musiało być bez zarzutu. Żadnych błędów, żadnych potknięć. 

Roześmiała  się,  potrafiła  śmiać  się  z  siebie  samej.  To  mi  się  w  niej  podobało:  nie  była 

ważniaczką i jej podejście do życia wydawało się bardzo zdrowe. 

– Ciągle dążysz do ideału? – zapytałem. 

Odgarnęła włosy z oczu. 

– I tak, i nie. W pracy tak. Jestem taaaka dobra w Biurze. Niezastąpiona. Jak to się mówi? 

„Ambicja  tworzy  więcej  zaufanych  niewolników  niż  potrzeba”.  Ale  muszę  przyznać,  że 

brakuje  mi  w  życiu  pewnej  równowagi.  Można  to  przedstawić  obrazowo.  Żonglujesz 

czterema  kulami,  czyli  pracą,  rodziną,  przyjaciółmi  i  stanem  ducha.  Praca  to  gumowa  kula. 

Jeśli upadnie, odbije się z powrotem. Pozostałe kule są szklane. 

–  Zdarzało  mi  się  je  upuszczać.  Czasem  odpryskują  z  nich  tylko  okruchy,  kiedy  indziej 

rozbijają się na kawałki. 

– Otóż to. 

Barman  podał  nam  drinki.  Pociągnęliśmy  nerwowo  po  łyku.  Śmieszna  sprawa.  Oboje 

wiedzieliśmy,  co  się  dzieje,  choć  nie  wiedzieliśmy,  jak  to  się  skończy,  i  czy  to  dobrze,  czy 

źle. Betsey miała w sobie dużo więcej ciepła, niż się spodziewałem. I umiała słuchać. 

– Założę się – powiedziała – że w rzeczywistości utrzymujesz równowagę między pracą, 

rodziną i przyjaciółmi. Twój stan ducha też wydaje się w porządku. 

–  Ostatnio  praca  nie  bardzo  mi  wychodzi.  A  na  stan  ducha  ty  też  chyba  nie  narzekasz. 

Masz w sobie tyle zapału, pewność siebie. Ludzie cię lubią. Ale już to na pewno słyszałaś. 

– Nie tak często, żebym nie chciała usłyszeć jeszcze raz. 

Podniosła kieliszek. 

– Za stan ducha i podwójne dożywocie dla naszego przyjaciela Superfiuta. 

– Zwłaszcza za to drugie – odpowiedziałem i uniosłem piwo. 

Betsey popatrzyła na światła miasta. 

– Więc jesteśmy we wspaniałym Hartford – powiedziała. 

Przyglądałem się jej przez chwilę. Byłem pewien, że tego chce. 

– I co? – zapytałem. 

Roześmiała się zaraźliwie. Miała piękny uśmiech. Pasował do jej ciemnych, błyszczących 

oczu. 

– Co masz na myśli? 

– Dobrze wiesz. 

Śmiała się dalej. 

background image

–  Muszę  ci  zadać  to  pytanie,  Alex.  Nie  mam  wyboru.  Może  być  krępujące,  ale  trudno. 

Okay... Chcesz, żebyśmy  poszli do mojego pokoju? Bo ja tak.  Bez zobowiązań. Możesz mi 

wierzyć. Nie będę ci się później narzucać. 

Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć, ale nie powiedziałem nie. 

Rozdział 78 

Wyszliśmy  w  milczeniu  z  baru.  Czułem  się  trochę  niepewnie,  może  nawet  bardzo 

niepewnie. 

–  Lubię  zobowiązania  –  powiedziałem  w  końcu.  –  Czasem  lubię  nawet,  gdy  ktoś  się 

lekko narzuca. 

–  Wiem.  Ale  ten  jeden  raz  po  prostu  daj  się  ponieść  fali.  To  dobrze  zrobi  nam  obojgu. 

Będzie przyjemnie. 

W  windzie  po  raz  pierwszy  pocałowaliśmy  się.  Czule  i  delikatnie.  To  było  coś,  co  się 

pamięta.  Taki  powinien  być  pierwszy  pocałunek.  Betsey  musiała  stanąć  na  palcach,  żeby 

dosięgnąć moich ust. Wiedziałem, że tego nie zapomnę. 

Ledwo się rozdzieliliśmy, wybuchnęła śmiechem. Jak to ona. 

– Przecież nie jestem aż taka niska! Mam prawie metr sześćdziesiąt trzy wzrostu. Dobrze 

całuję? 

– Bardzo dobrze. Ale jesteś niska. 

Czułem  słodkomiętowy  smak  jej  ust.  Zastanawiałem  się,  kiedy  zdążyła  połknąć 

miętówkę.  Była  bardzo  szybka.  Miała  miękką,  gładką  skórę  i  lśniące,  ciemne  włosy  do 

ramion. Nie mogłem zaprzeczyć, że mi się podoba. 

Ale co z tego, skoro wiedziałem, że dla mnie jest na to o wiele za wcześnie. 

Winda  otworzyła  się  na  jej  piętrze.  Ogarnęło  mnie  niecierpliwe  podniecenie  i  chyba 

strach.  Nie  miałem  pojęcia,  co  z  tym  zrobić.  Wiedziałem  tylko,  że  lubię  Betsey  Cavalierre. 

Chciałem  ją  przytulić,  poznać  bliżej. Przekonać  się,  jak  to  jest  być  z  nią.  Co  myśli,  o  czym 

marzy, co może za chwilę powiedzieć. 

Powiedziała: 

– Walsh! 

Cofnęliśmy się szybko do windy. Waliło mi serce. Niech to szlag! 

Odwróciła się do mnie i wybuchnęła śmiechem. 

– Mam cię! Nikogo tam nie było. Nie bądź taki nerwowy. Choć ja też jestem spięta. 

Oboje  się  roześmialiśmy.  Było  mi  z  nią  dobrze,  na  pewno.  I  może  to  powinno  na  razie 

wystarczyć. Chciałem być przy niej, chciałem się śmiać wraz z nią. 

background image

W  jej  pokoju  przytuliliśmy  się  do  siebie.  Miała  ciepłe  ciało.  Delikatnie  przesunąłem 

palcami w dół jej pleców. Westchnęła cicho. Gładziłem jej skórę. Zaczęła szybciej oddychać. 

Serce mi waliło. 

– Nie mogę, Betsey – szepnąłem. – Jeszcze nie. 

– Wiem – odpowiedziała cicho. – Po prostu trzymaj mnie tak. Jest przyjemnie. Opowiedz 

mi o niej. Możesz mi się zwierzyć. 

Pewnie miała rację. Powinienem się jej zwierzyć i nawet chciałem. 

–  Jak  powiedziałem,  lubię  się  wiązać.  Intymność  to  coś  wspaniałego,  ale  uważam,  że 

trzeba sobie na nią zasłużyć. Nazywa się Christine Johnson. Kochałem ją. Było nam dobrze. 

Zawsze pragnąłem z nią być. 

Załamałem  się.  Nie  chciałem  tego,  ale  nagle  zacząłem  łkać.  Płakałem  i  nie  mogłem 

przestać. Trząsłem się, a Betsey przytulała mnie mocno. 

– Przepraszam – wykrztusiłem w końcu. 

– Nie ma za co – odrzekła. – Wszystko w porządku. 

Odsunąłem się trochę i spojrzałem na nią. Miała łzy w oczach. 

– Przytulmy się – powiedziała. – Oboje tego potrzebujemy. 

Długo staliśmy, trzymając się w objęciach. Potem poszedłem do siebie. 

Rozdział 79 

Supermózg  czuł  się  piekielnie  pewny  siebie  i  był  szalenie  podniecony.  Jest  w  Hartford! 

Już się nikogo nie boi. Ani FBI, ani kogokolwiek innego związanego z tą sprawą. 

Jak  wykorzystać  zwycięstwo?  Co  jeszcze  wymyślić?  Tylko  to  go  obchodziło.  Jak  być 

coraz lepszym. 

Miał plan na tę noc. Chodziło o sprytny i perwersyjny manewr. Nikt jeszcze nie wpadł na 

coś takiego. Wspaniały i oryginalny pomysł. 

Włamał  się  do  małego  domku  na  przedmieściu  Hartford.  Wyciął  szybę  w  drzwiach 

wejściowych, sięgnął do wewnętrznej klamki, przekręcił ją i... voila był w środku. 

Przez  moment  rozkoszował  się  ciszą.  Słyszał  tylko  świst  wiatru  w  drzewach  nad 

pobliskim stawem. 

Trochę  się  bał,  ale  strach  to  naturalne,  podniecające  uczucie.  Wspaniała  chwila.  Włożył 

maskę prezydenta Clintona – taką samą, jakiej użyto podczas pierwszego napadu na bank. 

Ruszył  cicho  w  stronę  sypialni.  Czuł  się  już  prawie  jak  u  siebie.  Posiadanie  to 

dziewięćdziesiąt dziewięć procent prawa do czegoś. Czy nie tak mówi stare porzekadło? 

Chwila prawdy! 

background image

Ostrożnie  otworzył  drzwi.  W  pokoju  pachniało  drzewem  sandałowym  i  jaśminem. 

Zaczekał  w  progu,  aż  wzrok  oswoi  się  ze  słabym  światłem.  Zmrużył  oczy  i  rozejrzał  się. 

Zobaczył ją! 

Teraz! Ruszaj! Nie ma chwili do stracenia! 

Rzucił się w stronę podwójnego łóżka i opadł całym ciężarem na śpiącą postać. 

Stęknęła, potem wrzasnęła. Zakleił jej usta taśmą i przykuł kajdankami ręce do słupków 

łóżka. 

Już po wszystkim. Szybko i skutecznie. 

Ofiara  próbowała  krzyczeć  i  uwolnić  się.  Miała  na  sobie  żółte,  jedwabne  majteczki, 

przyjemne w dotyku. Ściągnął je z niej i przyłożył sobie do twarzy. Potem potarł nimi zęby. 

–  Nie  szarp  się  –  nakazał.  –  Nie  uciekniesz.  Przestań  się  rzucać!  To  mnie  denerwuje. 

Odpręż się. Nic ci się nie stanie. Zależy mi na tym, żeby nic ci się nie stało. 

Dał jej kilka sekund na zrozumienie sensu tego, co powiedział. 

Nachylił się tak nisko, że prawie stykali się twarzami. 

–  Wytłumaczę  ci,  po  co  tu  przyszedłem.  Co  planuję.  Wyjaśnię  to  bardzo  jasno  i 

dokładnie. Mam nadzieję, że nikomu o tym nie powiesz. Bo jeśli tak, wrócę tu równie łatwo, 

jak wszedłem dzisiaj. Nie przeszkodzą mi żadne zabezpieczenia, jakie zainstalujesz. Będę cię 

torturował, a potem zabiję. Ale najpierw zrobię ci coś o wiele gorszego. 

Ofiara  skinęła  głową.  Zrozumiała.  Nareszcie.  „Tortury”  to  magiczne  słowo.  Może 

powinni go częściej używać w szkołach? 

– Obserwowałem cię od jakiegoś czasu. Doskonale się nadajesz. Jestem tego pewien. W 

takich sprawach zwykle się nie mylę. Mam rację na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. 

Ofiara znów się pogubiła. Poznał to po jej oczach. Światła zapalone, ale nikogo nie ma w 

domu. 

– Mam taki pomysł. Spróbuję zrobić ci dzisiaj dziecko – wyjaśnił wreszcie Supermózg. – 

Tak,  dobrze  usłyszałaś.  Chcę,  żebyś  miała  dziecko.  Znam  twój  rytm  płodności  i  program 

antykoncepcyjny. Nie pytaj skąd; po prostu znam. Mówię poważnie, wierz mi. 

–  Jeśli  pozbędziesz  się  dziecka,  przyjdę  po  ciebie,  Justine  –  ostrzegł.  –  Jeśli  usuniesz 

ciążę, będę cię straszliwie torturował, a potem zabiję. Ale nie martw się, to będzie wyjątkowe 

dziecko. Warto je urodzić. Kochaj się ze mną, Justine. 

Rozdział 80 

Nazajutrz w południe okazało się, że w naszej sprawie nastąpił kolejny, nieoczekiwany i 

przerażający  zwrot.  Przesłuchiwałem  personel  MetroHartford,  gdy  nagle  wpadła  Betsey. 

Wywołała mnie na korytarz. Była blada na twarzy. 

background image

– O, nie – wykrztusiłem. – Co znowu? 

– Alex, to nie do wiary! Cała się trzęsę. Posłuchaj, co się stało. W nocy na przedmieściu 

Hartford  zgwałcono  dwudziestopięcioletnią  kobietę.  W  jej  własnym  domu.  Napastnik 

powiedział  jej,  że  chce,  żeby  miała  z  nim  dziecko.  Po  jego  wyjściu  pojechała  do  szpitala  i 

zawiadomiła  policję.  Był  w  masce  Clintona. W  takiej  samej,  jak  ta  z  pierwszego  napadu  na 

bank. W dodatku nazywał siebie Supermózgiem. 

– Ta kobieta nadal jest w szpitalu? Są z nią policjanci? – zapytałem. 

Mój  mózg  pracował  na  najwyższych  obrotach.  Rozważałem  różne  możliwości.  To  nie 

mógł być przypadek. Facet w masce Clintona na przedmieściu Hartford? Coś za blisko nas. 

– Wróciła do domu – odpowiedziała Betsey – i właśnie znaleźli ją martwą. Ostrzegał ją, 

żeby nikomu nic nie mówiła i nie usuwała ciąży. Nie posłuchała go. Popełniła błąd. Otruł ją. 

Niech go szlag trafi, Alex! 

Pojechaliśmy  do  domku  kobiety.  Znów  przerażający  widok.  Leżała  groteskowo 

poskręcana  na  podłodze  w  kuchni.  Przypomniały  mi  się  ciała  Brianne  i  Errola  Parkerów. 

Supermózg ukarał swoją ofiarę. 

Technicy  FBI  już  się  krzątali  na  miejscu.  Betsey  i  ja  nie  mieliśmy  tam  nic  do  roboty. 

Skurwiel przyjechał właśnie do Hartford, może jeszcze nadal tu był. Wyraźnie naigrawał się z 

nas. 

Jeszcze  nie  prowadziłem  takiego  stresującego  śledztwa.  Kto  stoi  za  tymi  wszystkimi 

napadami i morderstwami? Dlaczego nie możemy go wytropić? Kim jest ten Supermózg, do 

cholery? Czy rzeczywiście był w Hartford w nocy i tego ranka? Po co tak ryzykuje? 

Siedziałem w centrali MetroHartford prawie do siódmej wieczorem. Starałem się tego nie 

okazywać, ale miałem dosyć tej roboty. Przesłuchałem jeszcze kilka osób, potem poszedłem 

do  biura  personalnego  poczytać  listy  z  pogróżkami.  Były  ich  całe  sterty.  Pisali  je  głównie 

rozżaleni  i  wściekli  członkowie  rodzin,  którym  odmówiono  prawa  do  odszkodowania  i  ci, 

którzy  uważali,  że  sprawy  ciągną  się  zbyt  długo.  Przez  godzinę  rozmawiałem  z  szefową 

ochrony  budynku,  Jeny  Mayer.  Pracowała  niezależnie  od  Steve’a  Boldinga  –  on  był  tylko 

zewnętrznym  konsultantem.  Zaznajomiła  mnie  z  procedurami  sprawdzania  poczty,  gróźb 

podłożenia  bomby,  e-maili  z  pogróżkami  i  podejrzanych  przesyłek,  które  mogłyby 

eksplodować. 

– Byliśmy przygotowani na wszystko – powiedziała. – Tylko nie na to, co się stało. 

Miałem  ciężki  dzień.  Wciąż  widziałem  w  wyobraźni  otrutą  kobietę.  Supermózg  chciał, 

żeby  urodziła  mu  dziecko.  Prawdopodobnie  nie  miał  zatem  dzieci.  Pragnął  mieć  potomka, 

maleńki okruch nieśmiertelności. 

background image

Rozdział 81 

Wróciłem  do  Waszyngtonu  ostatnim  wieczornym  samolotem.  Przyjechałem  do  domu 

kilka  minut  po  jedenastej.  W  kuchni  paliło  się  światło,  na  górze  było  ciemno.  Dzieci 

widocznie już spały. 

–  To  ja  –  oznajmiłem,  uchylając  skrzypiące  drzwi  kuchenne.  Pomyślałem,  że  trzeba  je 

nasmarować. Znów zaniedbałem naprawy domowe. 

– Wyłapałeś wszystkich  bandytów? – zapytała od stołu babcia. Przed nią leżała książka 

Kolor wody. 

–  Idziemy  w  dobrym  kierunku.  Przestępca  popełnił  w  końcu  kilka  błędów.  Za  bardzo 

ryzykuje. Niedługo go złapiemy. Mam nadzieję. Ciekawa książka? 

Chciałem zmienić temat. Byłem w domu, nie w pracy. 

Wydęła wargi w lekkim uśmiechu. 

– Mam nadzieję. Ładny opis sztormu. Ale nie rób uników. Siadaj i opowiadaj. 

– A mogę mówić na stojąco? Chciałbym zrobić sobie coś do jedzenia. 

Zmarszczyła brwi i pokręciła głową z niedowierzaniem. 

– W samolocie nie dali ci kolacji? 

–  Owszem.  Prażone  orzeszki  w  miodzie  i  mały  kubek  coli.  Menu  pasowało  do  całego 

dnia. Dobry ten kurczak? 

Przechyliła głowę na bok i przyjrzała mi się. 

– Do niczego. Nigdy mi nie wychodzi. A jak myślisz? Oczywiście, że dobry! To dzieło 

sztuki kulinarnej. 

Przestałem zaglądać do lodówki i odwróciłem się do niej. 

– Przepraszam. Czy przypadkiem się nie kłócimy? 

– Ależ skąd. Wiedziałbyś, gdyby tak było. Co słychać? Bo u mnie wszystko dobrze. A ty 

znów za ciężko pracujesz. Ale chyba ci to odpowiada, prawda? Pogromca Smoków ze swoim 

nieodłącznym mieczem. 

Wyjąłem kurczaka z lodówki. Umierałem z głodu. Pewnie mógłbym go zjeść na zimno. 

– Może to cholerne śledztwo wkrótce się skończy – powiedziałem. 

– Ale będą następne. Któregoś dnia widziałam ładne zdanie: „Zawsze może być lepiej, a 

potem się umiera”. Co o tym myślisz? 

Pokiwałem głową i westchnąłem. 

–  Ty  też  masz  dosyć  życia  z  detektywem  z  wydziału  zabójstw?  Nie  mogę  mieć  o  to 

pretensji. 

Babcia skrzywiła się. 

– Ależ nie. Wręcz przeciwnie. Bardzo to lubię. Ale rozumiem, dlaczego inni mogą tego 

nie lubić. 

background image

–  Ja  również.  Zwłaszcza  w  takie  dni,  jak  dziś.  Nie  podoba  mi  się  to,  co  zaszło  między 

mną i Christine. Jestem wściekły i przybity. Ale wiem, czego się bała. Ja także się tego boję. 

Babcia wolno pokiwała głową. 

–  Nawet  jeśli  to  nie  może  być  Christine,  potrzebujesz  kogoś.  Jannie  i  Damon  też.  To 

powinno być dla ciebie najważniejsze. 

Wrzuciłem zimnego kurczaka i dodatki do rondla. 

– Spędzam z dziećmi mnóstwo czasu. Ale popracuję nad tym. 

–  Jak,  Alex?  Zawsze  pracujesz  nad  dochodzeniami.  Ostatnio  to  wydaje  się  dla  ciebie 

najważniejsze. 

Zabolała mnie ta uwaga. Czyżby to było prawdą? 

–  Ostatnio  popełniono  serię  brutalnych  morderstw.  Ale  znajdę  sobie  kogoś.  Chyba  ktoś 

mnie zechce? 

Babcia zachichotała. 

– Może jakiś seryjny zabójca. Na pewno są tobą zainteresowani. 

Około  pierwszej  poszedłem  w  końcu  na  górę.  Byłem  na  szczycie  schodów,  gdy 

zadzwonił  telefon.  Jasna  cholera!  Zakląłem  i  wpadłem  do  mojego  pokoju.  Podniosłem 

słuchawkę, zanim obudził się cały dom. 

– Tak? 

– Przepraszam, Alex. To ja – usłyszałem szept Betsey. 

– Nic nie szkodzi. – Ucieszyłem się, że zadzwoniła. – Co się stało? 

–  Dobra  wiadomość.  Mamy  przełom  w  śledztwie.  Piętnastoletnia  dziewczyna  z 

Brooklynu zgłosiła się do MetroHartford po nagrodę. Powiedziała, że jej ojciec brał udział w 

porwaniu autokaru. Zna też pozostałych. W Nowym Jorku potraktowali to bardzo poważnie. 

Alex, podejrzanymi są tamtejsi detektywi. Supermózg jest gliniarzem! 

Rozdział 82 

Supermózg jest gliniarzem... To by wyjaśniało wiele spraw. Na przykład, skąd tyle wie o 

ochronie banków. I o nas. 

O piątej piętnaście rano spotkałem się z Betsey i czterema agentami na lotnisku Bolling. 

Helikopter już czekał. Wystartowaliśmy w takiej mgle, że po paru sekundach ziemia przestała 

być widoczna. 

Byliśmy  bardzo  podnieceni  i  zaciekawieni.  Betsey  siedziała  z  przodu  ze  starszym 

agentem  Doudem.  Włożyła  szary  kostium  i  białą  bluzkę.  Znów  wyglądała  poważnie  i 

oficjalnie. Michael Doud dał mi akta pięciu nowojorskich detektywów. 

background image

Byli z Brooklynu. Pracowali w sześćdziesiątym pierwszym komisariacie niedaleko Coney 

Island  i  Sheepshead  Bay.  W  ich  okręgu  działały  gangi  rosyjskie,  azjatyckie,  latynoskie  i 

murzyńskie oraz mafia. Podejrzani służyli w policji od dwunastu lat i przyjaźnili się ze sobą. 

Z  ich  kartotek  wynikało,  że  są  „dobrymi  gliniarzami”.  Ale  nie  bez  skazy.  Zbyt  często 

używali  broni,  nawet  jak  na  ludzi  z  wydziału  narkotyków.  Trzej  z  nich  byli  ciągle  karani 

dyscyplinarnie.  Żartobliwie  mówili  do  siebie  „goomba”,  od  włoskiego  słowa  oznaczającego 

kumpla. Przywódca paczki nazywał się Brian Macdougall. 

W  aktach  znalazłem  około  sześciu  stron  o  jego  piętnastoletniej  córce,  naszym  świadku. 

Chodziła  do  gimnazjum  sióstr  urszulanek  i  miała  niewielu  przyjaciół.  Nowojorskim 

detektywom,  którzy  ją  przesłuchiwali  wydawała  się  odpowiedzialna,  solidna  i  wiarygodna. 

Doniosła na ojca dlatego, że pił i bił matkę. Według niej, to on i jego koledzy porwali autokar. 

Nareszcie  byłem  zadowolony.  Tak  właśnie  zazwyczaj  wyglądała  policyjna  robota. 

Zarzucało  się  wiele  sieci  i  przynajmniej  w  jedną  zawsze  coś  się  złapało.  Informacje 

pochodziły najczęściej od któregoś spośród krewnych lub przyjaciół przestępcy. Jak teraz od 

rozżalonej córki chcącej ukarać ojca. 

O  siódmej  trzydzieści  weszliśmy  do  sali  konferencyjnej  na  Police  Plaza  jeden. 

Nowojorscy  gliniarze  nazywają  ten  budynek  „Wielkim  Gmachem”.  Czekało  na  nas  kilku 

miejscowych  funkcjonariuszy,  łącznie  z  szefem  detektywów.  Reprezentowałem  policję 

waszyngtońską,  bo  Kyle  Craig  uważał,  że  powinienem  znać  opowieść  dziewczyny  z 

pierwszej ręki. 

Chciał wiedzieć, czy jej uwierzę. 

Rozdział 83 

Veronica  Macdougall  siedziała  już  w  dużej  sali  konferencyjnej.  Była  w  pogniecionych 

dżinsach i wściekle zielonej bluzie sportowej. Rude włosy sterczały jej na wszystkie strony. 

Podkrążone  oczy  świadczyły,  że  w  nocy  w  ogóle  nie  spała.  Patrzyła  na  nas  obojętnym 

wzrokiem. Przedstawiliśmy się i usiedliśmy wokół masywnego stołu z mahoniu i szkła. 

–  Veronica  to  bardzo  dzielna  młoda  kobieta  –  powiedział  szef  detektywów,  Andrew 

Gross. – Opowie swoją historię własnymi słowami. 

Dziewczyna  gwałtownie  wciągnęła  powietrze.  W  jej  zielonych  oczach  dostrzegłem 

strach. 

– W nocy wypisałam sobie różne rzeczy. Złożę zeznanie, a potem możecie mnie pytać. 

Gross wtrącił się delikatnie. Był potężnym facetem, miał gęste, siwe wąsy i długie baki. 

– W porządku, rób jak uważasz. Nam wszystko odpowiada. Nie spiesz się. 

Veronica pokręciła głową. Wyglądała bardzo niepewnie. 

background image

– Nic mi nie jest. Chcę mówić, sama tego potrzebuję. 

Potem zaczęła opowiadać. 

–  Mój  ojciec  to  typ  „prawdziwego  mężczyzny”.  Bardzo  się  tym  chwali.  Jest  lojalny 

wobec  przyjaciół,  zwłaszcza  gliniarzy.  Jak  to  się  mówi,  „równy  facet”?  Ale  to  tylko  jedna 

strona medalu. Moja matka była piękną kobietą. Dziesięć lat temu, kiedy ważyła o piętnaście 

kilo mniej. Lubi ładne rzeczy. Buty, ubrania. Lubi je mieć. Nie jest zbyt inteligentna. Ojciec 

za takiego się uważa i dlatego się na niej niemiłosierne wyżywa. Kilka lat temu zaczął dużo 

pić  i  od  tej  pory  bije  ją  ciągle.  Nazywa  ją  „tłumokiem”  albo  „grubym  tłumokiem”.  Bardzo 

inteligentnie, co? 

Veronica  urwała  i  rozejrzała  się.  Sprawdzała  nasze  reakcje.  Nie  odzywaliśmy  się.  Nie 

mogliśmy oderwać wzroku od pełnych gniewu zielonych oczu nastolatki. 

–  Dlatego  tu  przyszłam.  Dlatego  robię  tę  straszną  rzecz,  sypię  własnego  ojca.  Łamię 

świętą zasadę milczenia. 

Znów przerwała i popatrzyła na nas. Wpatrywaliśmy się w nią. To miało sens: przełom w 

śledztwie dzięki członkowi rodziny. 

–  Ojciec  nie  wie,  że  jestem  o  wiele  sprytniejsza  niż  on.  I  bardzo  spostrzegawcza.  Może 

nauczyłam  się  tego  od  niego.  Kiedy  miałam  dziesięć  czy  jedenaście  lat,  też  chciałam  być 

detektywem.  Ironia  losu,  co?  To  żałosne.  Im  byłam  starsza,  tym  więcej  widziałam. 

Zauważyłam, że ojciec  ma o wiele więcej pieniędzy, niż mieć powinien. Czasami fundował 

nam  „przeprosinową”  wycieczkę  do  Irlandii  albo  na  Karaiby.  I  zawsze  miał  mnóstwo  forsy 

dla  siebie.  Zawsze  się  dobrze  ubierał,  co  roku  zmieniał  samochód,  kupił  jacht.  Stoi  w 

Sheepshead Bay. Ostatniego lata strasznie się urżnął w pewien piątek. Pamiętam, że w sobotę 

wybierał się z kumplami detektywami na wyścigi na Aqueduct. Poszedł  do domu babci. To 

kilka ulic od nas. Śledziłam go. Był za bardzo pijany, żeby się zorientować. Wszedł do starej 

szopy w ogrodzie i odsunął stół i kilka desek. Nie widziałam dobrze, co robi, więc wróciłam 

tam  następnego  dnia.  Znalazłam  kupę  forsy.  Nie  wiedziałam,  skąd  się  wzięła,  do  dziś  nie 

wiem.  Ale  na  pewno  nie  odłożył  tyle  z  pensji.  Naliczyłam  prawie  dwadzieścia  tysięcy 

dolców.  Gwizdnęłam  kilka  setek  i  się  nie  połapał.  Od  tamtej  pory  zaczęłam  go  uważniej 

obserwować.  Od  mniej  więcej  miesiąca  on  i  jego  koledzy,  jego  goombas,  coś  planowali. 

Ciągle  się  spotykali  po  pracy.  Któregoś  wieczoru  usłyszałam,  jak  wspominał  swojemu 

kumplowi  Jimmy’emu  Crewsowi  o  Waszyngtonie.  Potem  wyjechał  na  kilka  dni.  Wrócił  do 

domu  czwartego  po  południu.  Dzień  po  porwaniu  autokaru  z  kobietami  z  MetroHartford. 

Około  trzeciej  zaczął  „świętować”.  O  siódmej  był  mocno  zalany.  Złamał  mamie  kość 

policzkową i o mało nie wybił jej oka. Nosi ten głupi sygnet z St. John’s. Wiecie, „Redmen” – 

teraz „Red Storm”. W nocy poszłam do szopy babci i znalazłam tyle gotówki, że nie mogłam 

w to uwierzyć. 

Veronica  Macdougall  wyjęła  spod  stołu  jasnoniebieski  szkolny  plecak  i  wyciągnęła  z 

niego kilka paczek banknotów. Widać było po niej, że cierpi i wstydzi się. 

background image

– Tu jest dziesięć tysięcy czterysta dolarów. Na pewno z tego porwania w Waszyngtonie. 

Mój ojciec myśli, że jest taki cholernie sprytny. 

I dopiero wtedy, gdy skończyła opowieść o swoim ojcu, Veronica Macdougall załamała 

się wreszcie. Zaczęła płakać i powtarzać, że przeprasza. Pomyślałem, że przeprasza chyba za 

to, co on zrobił. 

Rozdział 84 

Wierzyłem  Veronice  Macdougall.  Jej  historia  wstrząsnęła  mną.  Intrygowało  mnie,  czy 

wcześniejsze napady na banki to też robota gangu gliniarzy z Brooklynu. Czy zabili z zimną 

krwią  tamtych  ludzi,  zanim  dokonali  porwania  autokaru?  Czy  jeden  z  nich  jest 

Supermózgiem? 

Miałem  mnóstwo  czasu  na  myślenie.  Dzień  ciągnął  się  w  nieskończoność.  Trwały 

dyskusje  między  FBI,  burmistrzem  i  komisarzem  policji.  Pięciu  podejrzanych  detektywów 

wzięto  na  razie  pod  obserwację.  Nie  pozwolono  nam  ich  zgarnąć.  Musieliśmy  czekać. 

Utknęliśmy jak w korku na drodze ekspresowej na Long Island albo w nowojorskim metrze. 

Sprawdzano alibi podejrzanych w dniach napadów na banki, ich konta i wydatki. Dyskretnie 

przesłuchiwano ich kolegów z pracy i kapusiów. Z ogrodu matki Macdougalla zabrano resztę 

pieniędzy. Z pewnością była to część okupu. 

Do  szóstej  wieczorem  nie  zapadła  żadna  decyzja.  Nie  mogliśmy  w  to  uwierzyć.  Betsey 

pojawiła  się  na  krótko  i  oznajmiła,  że  nie  osiągnięto  postępu  w  rozmowach.  Około  siódmej 

poszedłem zameldować się w hotelu. 

Byłem  coraz  bardziej  wściekły.  Wziąłem  gorący  prysznic,  potem  zacząłem  szukać  w 

przewodniku  Zagata  porządnej  restauracji  w  śródmieściu.  Skończyło  się  na  tym,  że 

zamówiłem  kolację  do  pokoju.  Myślałem  o  Christine  i  Aleksie.  Nie  miałem  ochoty 

wychodzić. Może byłoby inaczej, gdyby Betsey była wolna, ale ona walczyła z biurokracją na 

Police Plaza. 

W łóżku próbowałem czytać Modlitwy o deszcz Dennisa Lehane’a. Ostatnio trafiałem na 

książki, które mi się podobały: Żona pilota. Kobziarz, Harry Potter i kamień czarnoksiężnika

a teraz Lehane. 

Ale  nie  mogłem  się  skoncentrować.  Chciałem  dorwać  pięciu  nowojorskich  gliniarzy. 

Chciałem  wrócić  do  domu  i  być  z  dziećmi.  Chciałem,  żeby  mały  Alex  należał  do  naszej 

rodziny. To jedno trzymało mnie ostatnio przy życiu. 

W  końcu  mimo  woli  zacząłem  rozmyślać  o  Betsey  Cavalierre.  Przypominałem  sobie 

naszą  „randkę”  w  Hartford.  Po  prostu  lubiłem  ją.  Chciałem,  żebyśmy  się  znowu  spotkali. 

Miałem nadzieję, że ona też tego pragnie. 

background image

Około jedenastej zadzwonił telefon. Betsey. Była wypompowana i sfrustrowana. Uszła z 

niej cała energia. 

– Nareszcie zbliżamy się do końca. Mam nadzieję. Nie uwierzysz, ale możemy ich jutro 

zgarnąć.  Szkoda,  że  nie  słyszałeś  tego  całego  pieprzenia  o  ich  prawach  obywatelskich  i 

morale  policji  nowojorskiej.  Mamy  to  załatwić  „we  właściwy  sposób”.  Nikomu  nie  mogło 

przejść przez gardło, że to po prostu pięciu skurwieli, prawdopodobnie zabójców, i trzeba im 

się dobrać do dupy. 

– To pięciu skurwieli i trzeba im się dobrać do dupy – powiedziałem. 

Wybuchnęła śmiechem. Wyobraziłem sobie, jak teraz wygląda. 

– Bierzemy się za to skoro świt, Alex. Może przy okazji zgarniemy Supermózga. Muszę 

tu jeszcze zostać przynajmniej z godzinę. Do zobaczenia rano. 

Rozdział 85 

Czwarta rano nadeszła bardzo szybko. O tej godzinie mieliśmy dokonać nalotu na domy 

pięciu detektywów. Wszystko było załatwione. Przynajmniej taką miałem nadzieję. 

Trzecia  trzydzieści  nadeszła  jeszcze  szybciej.  O  tej  porze  spotkaliśmy  się  gdzieś  w 

hrabstwie  Nassau  na  Long  Island.  Nie  znałem  tej  okolicy,  ale  podobała  mi  się.  Wyglądała 

niebo lepiej niż waszyngtońska Piąta ulica i Southeast. Ktoś z naszej grupy powiedział, że jest 

to wyjątkowa dzielnica, bo gliny i mafia żyją tu w pełnej harmonii. 

Sprawę  prowadzili  federalni.  Za  aresztowania  oficjalnie  odpowiadała  Betsey  Cavalierre. 

To  świadczyło  o  szacunku,  jakim  cieszyła  się  w  Waszyngtonie,  jeśli  nawet  nie  w  Nowym 

Jorku. 

– Miło, że wszyscy są wyspani i rzeźcy w ten piękny poranek – zażartowała. – Co? Że to 

jeszcze noc? Zależy, w jakiej strefie czasowej się jest. 

Kilku agentów uśmiechnęło się. Było nas około czterdziestu. FBI i policja, ale przeważali 

ludzie z Biura. Betsey podzieliła nas na drużyny. Trafiłem do jej zespołu. 

Wszyscy  byli  gotowi  do  działania  i  niesamowicie  napięci.  Podjechaliśmy  pod  piętrowy 

dom  na  High  Street  w  Massapequa.  Wokoło  żywej  duszy  –  przedmieście  jeszcze  zupełnie 

puste.  Gdzieś  w  sąsiedztwie  zaczął  szczekać  pies.  Na  zadbanych  trawnikach  lśniła  rosa. 

Całkiem nieźle żyło się chyba w tym rejonie, gdzie mieszkał detektyw Brian Macdougall ze 

swoją zmaltretowaną żoną i gniewną córką. 

Betsey włączyła handie-talkie. Sprawiała wrażenie bardzo opanowanej. 

–  Sprawdzam  łączność...  –  powiedziała.  –  W  porządku.  A  teraz,  drużyna  A,  drzwi 

frontowe.  Drużyna  B,  kuchnia.  Drużyna  C,  weranda.  Drużyna  D,  wsparcie.  Uwaga... 

Wchodzimy! 

background image

Agenci  i  detektywi  pobiegli  do  domu.  Betsey  i  ja  obserwowaliśmy  akcję.  Byliśmy 

drużyną D, czyli wsparciem. 

Drużyna A szybko i bez przeszkód weszła do środka. 

Drużyna  B też. Z miejsca, w którym zaparkowaliśmy, nie widzieliśmy trzeciej drużyny. 

Podchodziła do domu z tyłu. 

W środku rozległy się krzyki. Potem huknął strzał. 

Betsey spojrzała na mnie. 

– O, cholera. Macdougall czekał na nas. Jak to się mogło stać, do diabła? 

Usłyszeliśmy  następne  strzały.  Potem  krzyk.  Później  wrzaski  i  przekleństwa  kobiety. 

Matki Veroniki Macdougall? 

Wyskoczyliśmy z samochodu i pobiegliśmy w stronę domu. Ale zostaliśmy na zewnątrz. 

Pomyślałem,  że  w  tym  samym  momencie  trwają  naloty  na  cztery  inne  domy  w  Brooklynie. 

Miałem nadzieję, że bez takich problemów. 

–  Zgłoś  się,  Mike  –  powiedziała  Betsey  przez  handie-talkie.  –  Co  tam  się  dzieje?  Co 

poszło nie tak? 

– Rice oberwał. Jestem przed sypialnią na piętrze. Macdougall zamknął się tam z żoną. 

– Co z Rice’em? – zapytała z niepokojem Betsey. 

– Dostał w pierś. Jest przytomny, ale cholernie krwawi. Wezwijcie karetkę! 

Nagle otworzyło się okno na górze. Ktoś wyszedł i przebiegł schylony przez dach garażu. 

Betsey i ja popędziliśmy sprintem w tamtą stronę. Pamiętałem, że w Georgetown dobrze 

grała w lacrosse. Była szybka. 

– Wyszedł na zewnątrz! Macdougall jest na dachu garażu! – zakomunikowała innym. 

– Mam go – odpowiedziałem jej. 

Facet  skręcił  w  kierunku  jodeł.  Nie  widziałem,  co  jest  za  nimi.  Domyślałem  się,  że 

podwórze sąsiedniego domu. 

–  Stać,  policja!  –  wrzasnąłem  na  całe  gardło.  –  Zatrzymaj  się,  Macdougall,  bo  będę 

strzelał! 

Nie posłuchał. Nawet się nie obejrzał. Zeskoczył między drzewa. 

Rozdział 86 

Popędziłem za nim. Schyliłem głowę i wpadłem w gęste krzaki, które poraniły mi ręce do 

krwi. Macdougall uciekał przez sąsiednie podwórze. Nie był daleko. 

Dogoniłem  go,  skoczyłem  i  podciąłem  mu  ramieniem  kolana.  Chciałem,  żeby  się 

poharatał. 

background image

Zwalił  się  ciężko  na  ziemię,  ale  był  tak  naładowany  adrenaliną  jak  ja.  Przeturlał  się, 

wyrwał z mojego uścisku i szybko wstał. Ja też. 

– Lepiej było leżeć – powiedziałem do niego. – Popełniłeś błąd. 

Trafiłem go prawym prostym. Dobrze wycelowałem. Głowa odskoczyła mu z piętnaście 

centymetrów do tyłu. 

Zacząłem  lekko  podskakiwać.  Zamachnął  się  sierpowym,  ale  chybił.  Walnąłem  go 

jeszcze raz. Zatoczył się, ale nie upadł. Był twardym, ulicznym gliniarzem. 

– Jestem pod wrażeniem – zadrwiłem. – Ale powinieneś był leżeć. 

Na podwórze wbiegła Betsey. 

– Alex! 

Macdougall wyprowadził niezły cios, choć trochę sygnalizowany. Ześliznął się po mojej 

skroni. Gdybym dostał, poczułbym to uderzenie. 

– Coraz lepiej – pochwaliłem. – Odciąż pięty, Brian. 

– Alex! – zawołała znów Betsey. – Załatw go, do jasnej cholery! Już! 

Chciałem  jeszcze  chwilę  powalczyć  na  ringu.  Obaj  na  to  zasługiwaliśmy.  Znów  się 

zamachnął sierpowym. Zrobiłem unik i nie trafił. Już się zmęczył. 

– Nie jestem twoją żoną ani córką, Macdougall – powiedziałem. – Ja oddaję ciosy. 

– Pierdol się! – warknął. Był spocony i ledwo dyszał. 

– Ty jesteś Supermózgiem, Brian? – zapytałem. – Ty zabiłeś tamtych ludzi? 

Nie odpowiedział, więc przyłożyłem mu mocno w żołądek. Zgiął się i skrzywił z bólu. 

Betsey  podeszła  do  nas.  Dołączyło  do  niej  kilku  agentów.  Przyglądali  się  tylko. 

Wiedzieli, o co mi chodzi. Chcieli, żebym mu dołożył. 

– Poruszaj się na palcach, nie na piętach – podpowiedziałem Macdougallowi. 

Coś  zamruczał.  Nic  nie  zrozumiałem.  Nieważne.  Nie  obchodziło  mnie,  co  ma  do 

powiedzenia. Jeszcze raz walnąłem go w brzuch. 

– Widzisz? Osłaniaj tułów. Tego samego uczę moje dzieci. 

Znów  trafiłem  go  w  żołądek.  Facet  był  nabity.  Mój  cios  wylądował  jak  na  worku 

treningowym. Przyjemne uczucie. Zakończyłem walkę wysokim, prawym hakiem na szczękę. 

Macdougall padł twarzą w trawę i już nie wstał. 

Stanąłem nad nim. Trochę się spociłem i lekko sapałem. 

– Zadałem ci pytanie, Macdougall. Ty jesteś Supermózgiem? 

background image

Rozdział 87 

Następne  dwa  dni  były  męczące  i  zniechęcające.  Pięciu  detektywów  siedziało  w 

więzieniu miejskim na Foley Square. Trzymali tam czasem kapusiów i podejrzanych gliniarzy 

dla ich własnego bezpieczeństwa. 

Przesłuchałem  całą  piątkę.  Zacząłem  od  najmłodszego,  Vincenta  O’Malleya,  a 

skończyłem na przywódcy, Brianie Macdougallu. Nikt nie przyznał się do porwania autokaru 

w Waszyngtonie. 

Kilka godzin po wstępnym przesłuchaniu Macdougall poprosił o rozmowę ze mną. 

Kiedy wprowadzono go do pokoju przesłuchań na Foley Square, odniosłem wrażenie, że 

coś się zmienia. Poznałem to po jego minie. Był wyraźnie zdenerwowany. 

– Jest inaczej, niż sądziłem, że będzie. Chodzi mi o więzienie. Siedzę tu po niewłaściwej 

stronie stołu. To defensywna gra, sam wiesz. To ty atakujesz i przerzucasz piłkę nad siatką. 

– Napijesz się czegoś zimnego? – zapytałem. 

– Zapaliłbym. 

Kazałem przynieść papierosy. Ktoś podrzucił mi paczkę marlboro i natychmiast zniknął. 

Macdougall  zaciągał  się  z  taką  rozkoszą,  jakby  palenie  marlboro  było  największą 

przyjemnością, jaką życie mogło mu ofiarować. Może w tym momencie rzeczywiście było. 

Obserwowałem jego oczy. Miał bez wątpienia inteligentne spojrzenie. Na pewno potrafił 

myśleć. Supermózg? Czekałem cierpliwie, aż mi powie, o co mu chodzi. Po to tu przyszedł. 

– Mnóstwo razy widziałem, jak to robią inni – odezwał się w końcu zza kłębów dymu. – 

Ty umiesz słuchać. Nie popełniasz błędów. 

Zapadła krótka cisza. Obaj mieliśmy dużo czasu. 

– Czego ode mnie chcesz? – zapytałem wreszcie. 

–  Dobre  pytanie  –  odparł.  –  Niedługo  do  tego  dojdę.  Wiesz,  na  początku  byłem 

porządnym gliniarzem. Kiedy jeszcze wierzyłem, że warto się starać. 

Uśmiechnąłem się lekko. Starałem się nie być zbyt miły. 

– Postaram się to zapamiętać. 

– Co cię kręci? – spytał Macdougall. 

Był wyraźnie ciekaw, co odpowiem. Może go bawiłem. Choć podejrzewałem, że raczej w 

coś ze mną gra. Na razie mogłem mu na to pozwolić. 

Przez palce sączył mu się dym. Westchnął głośno. 

–  Pytałeś,  czego  chcę.  Powtarzam:  dobre  pytanie.  Zawsze  dbałem  i  dbam  o  własny 

interes. Powiem ci, o co mi chodzi. 

Wiedziałem z doświadczenia, że lepiej słuchać, niż mówić. 

–  Po  pierwsze,  przy  porwaniu  autokaru  nikt  nie  ucierpiał.  Nigdy  nie  zrobiliśmy  nikomu 

krzywdy. 

– A rodzina Buccierich? James Bartlett? Collins? 

background image

Pokręcił głową. 

– To nie moja robota i dobrze o tym wiesz. 

Miał rację. Nie wierzyłem, że oni to zrobili. To nie było w ich stylu. Poza tym mieli alibi 

na tamte dni. Pracowali. 

– W porządku. Co dalej? Wiesz, że chcemy dostać faceta, który zorganizował napady na 

banki. 

– Wiem. I mam propozycję. Dla was ciężką do przełknięcia, ale negocjacje nie wchodzą 

w  grę. Chcę mieć z wami najlepszą umowę, jaką kiedykolwiek widziałem w mojej karierze 

gliniarza.  To  znaczy,  pełna  ochrona  świadka  w  takim  klubie  wiejskim  jak  Greenhaven.  I 

siedzę  maksimum  dziesięć  lat.  Potem  znikam.  Taki  układ  zawarto  kiedyś  w  sprawie  o 

morderstwo. Wiem, co można, a czego nie można zrobić. 

Nie odezwałem się. Nie musiałem. Macdougall wiedział, że sam nie podejmę decyzji. 

– A co za to dostaniemy? – zapytałem. 

Spojrzał mi prosto w oczy. 

– Jego. Faceta, który zaplanował wszystkie skoki i nazywa siebie Supermózgiem. Wiem, 

gdzie go znaleźć. 

background image

Część piąta 

Wszystko się wali 

background image

 

Rozdział 88 

Ludzie  z  FBI,  policji  nowojorskiej  i  departamentu  sprawiedliwości  naradzali  się,  co 

odpowiedzieć  na  propozycję  Macdougalla.  Byłem  pewien,  że  przynajmniej  do  poniedziałku 

nic nie postanowią. 

O  czwartej  trzydzieści  po  południu  odleciałem  do  Waszyngtonu.  Betsey  Cavalierre  i 

Michael Doud zostali w Nowym Jorku na wypadek, gdyby zapadła jakaś decyzja. 

Ja  miałem  do  załatwienia  własną  ważną  sprawę.  Tego  wieczoru  poszedłem  z  dziećmi  i 

babcią do kina na Gwiezdne wojny: Część Pierwsza – Mroczne Widmo. Film podobał się nam, 

choć  liczyliśmy  na  większą  rolę  Samuela  L.  Jacksona.  Zauważyłem  subtelną  zmianę  w 

stosunkach między rodzeństwem. Od czasu choroby Jannie, Damon miał do niej dużo więcej 

cierpliwości,  a  ona  mniej  mu  dokuczała.  Oboje  bardzo  wydorośleli  w  ciągu  ostatnich  kilku 

tygodni. Wyglądało na to, że stawali się parą przyjaciół. Miałem nadzieję, że tak pozostanie 

na zawsze. 

W  niedzielę  rano  postanowiłem  z  nimi  szczerze  porozmawiać.  Skorzystałem  z  dobrych 

rad babci, co powinienem im powiedzieć. Ona sama zareagowała w sposób typowy dla niej. 

Jest jej strasznie przykro z powodu tego, co zaszło między mną i Christine. A co do małego 

Aleksa, nie może się po prostu doczekać jego przybycia. 

– Uwielbiam maleństwa, Alex. To mnie odmłodzi o dziesięć lat. 

Prawie jej uwierzyłem. 

– Chyba coś jest nie tak – domyślił się Damon, patrząc na mnie przez stół przy śniadaniu. 

Uśmiechnąłem się szeroko. 

– To tylko pół prawdy. Od czego mam zacząć? 

– Od początku – doradziła Jannie. 

Łatwo powiedzieć – pomyślałem. I w końcu zdecydowałem, że przejdę od razu do sedna. 

–  Chyba  wiecie,  że  Christine  i  ja  przez  długi  czas  byliśmy  sobie  bardzo  bliscy  – 

powiedziałem.  –  I  nadal  jesteśmy,  ale  ostatnio  zaszły  pewne  zmiany.  Po  zakończeniu  roku 

szkolnego  Christine  wyprowadza  się  z  Waszyngtonu.  Jeszcze  nie  wiem  dokąd,  ale  nie 

będziemy jej często widywać. 

background image

Jannie opadła szczęka. 

– W szkole jest zupełnie inna niż kiedyś, tato – powiedział Damon. – Wszyscy to mówią. 

Wścieka się o byle co i jest zawsze smutna. 

Przykro było mi to słyszeć. Czułem, że to częściowo moja wina. 

– Miała bardzo ciężkie przeżycia – odrzekłem. – Trudno sobie nawet wyobrazić, przez co 

przeszła. Powoli wraca do siebie, ale to musi potrwać. 

– A co będzie z małym Aleksem? – spytała niezwykle cicho Jannie. Jej oczy były pełne 

smutku i troski. 

– Zamieszka z nami. To ta dobra wiadomość, którą obiecałem. 

– Hurra! Hurra! – wykrzyknęła Jannie i zaczęła tańczyć. – Uwielbiam go! 

– Fajnie! – ucieszył się Damon. 

Ja  też  się  cieszyłem.  I  zastanawiałem  się,  jak  to  jest,  że  jedna  krótka  chwila  może  być 

jednocześnie  tak  radosna  i  smutna.  Chłopiec  zamieszka  z  nami,  ale  Christine  odeszła. 

Wreszcie  zakomunikowałem  to  oficjalnie  babci  i  dzieciom.  Dawno  już  nie  czułem  się  taki 

pusty i samotny. 

Rozdział 89 

Im większe ryzyko, tym większe emocje. Supermózg dobrze o tym wiedział. A ta sprawa 

była naprawdę niebezpieczna. Cieszył się, że ma pieniądze, ale to mu nie wystarczało. Chciał 

poczuć przypływ adrenaliny. 

Agent  FBI  James  Walsh  mieszkał  samotnie  pod  Alexandrią.  Wynajęty  domek  był  tak 

skromny i bezpretensjonalny, jak on sam. Pasował do jego osobowości. 

Supermózg  bez  trudu  dostał  się  do  środka.  Nie  zdziwiło  go  to.  Policjanci  nie  dbali  o 

bezpieczeństwo swoich domów. Walsh był leniwy albo może zbyt pewny siebie. 

Supermózg  chciał  to  załatwić  szybko,  ale  musiał  być  ostrożny.  Wiedział,  że  podłoga 

skrzypi, był tu już wcześniej. 

Deski niepokojąco trzeszczały, kiedy zbliżał się do sypialni. 

Im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej. Im większe ryzyko, tym większe emocje. 

Nigdy nie mógł się temu oprzeć. Powoli, cicho uchylił drzwi, wszedł do pokoju i nagle... 

– Nie ruszaj się – powiedział Walsh. 

Supermózg ledwo mógł go dostrzec w ciemnym wnętrzu. Agent zajął pozycję za łóżkiem. 

Trzymał strzelbę. Zawsze miał ją w zasięgu ręki, gdy kładł się spać. 

– Celuję dokładnie w twoją pierś – ostrzegł. – I nigdy nie chybiam. 

–  Rozumiem  –  zachichotał  Supermózg.  –  Szach  i  mat,  co?  Złapałeś  Supermózga. 

Sprytnie. 

background image

Ruszył z uśmiechem w kierunku Walsha. Im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej. 

– Stój! – krzyknął agent. – Stój, bo strzelę! 

– I na pewno nie chybisz – przypomniał Supermózg. 

Nie zatrzymał się, nie zwolnił nawet kroku, szedł ciągle przed siebie. Usłyszał, jak Walsh 

nacisnął spust. Ten jeden ruch miał spowodować jego śmierć, unicestwić jego świat. Ale nic 

takiego się nie stało. 

– Co jest, Walsh? Obiecałeś, że strzelisz. 

Supermózg  wyciągnął  pistolet  i  przyłożył  agentowi  do  czoła.  Wolną  ręką  przesunął  po 

jego krótkich włosach. 

–  To  ja  jestem  Supermózgiem,  nie  ty.  Oddałbyś  wszystko,  żeby  mnie  złapać,  ale  to  ja 

złapałem ciebie. Rozładowałem ci broń. Załatwię was wszystkich. Ciebie, Douda, Cavalierre. 

Może nawet Crossa. Czas umrzeć, Walsh. 

Rozdział 90 

Przyjechałem  do  domu  Walsha  w  Wirginii  w  niedzielę  około  północy.  Na  ulicy  kręciło 

się kilkoro zdenerwowanych sąsiadów. Jakaś starsza kobieta westchnęła. 

– Taki miły człowiek... Co za nieszczęście, co za strata. Był agentem FBI, wiecie. 

Wiedziałem. Wziąłem głęboki oddech i wszedłem. W środku roiło się od ludzi z Biura i 

policjantów.  Ponieważ  zginął  agent,  z  Quantico  wezwano  speców  z  wydziału  przestępstw  z 

użyciem przemocy. 

Zobaczyłem  agenta  Mike’a  Douda  i  szybko  do  niego  podszedłem.  Wyglądał  na 

załamanego. Przyjaźnił się z Walshem i mieszkał niedaleko. 

– Przykro mi – powiedziałem. 

– Chryste, Jimmy nic mi nie mówił. A przecież byłem jego najlepszym przyjacielem, na 

miłość boską. 

Skinąłem głową. 

– Wiecie już coś? Jak to się stało? 

Doud wskazał sypialnię. 

– Chyba się zastrzelił. Zostawił list. Nie do wiary, Alex. 

Przeszedłem przez skromnie umeblowany salon. Walsh rozwiódł się kilka lat temu. Miał 

dwóch  synów.  Szesnastoletni  chodził  do  szkoły  średniej,  drugi  do  Świętego  Krzyża,  jak 

kiedyś ojciec. 

James Walsh leżał skulony w łazience obok sypialni. Kafelki podłogi były zalane krwią. 

Kiedy tu wszedłem, zobaczyłem natychmiast, co zostało z tylnej części jego głowy. 

background image

Doud stanął za mną. Trzymał list pożegnalny, który umieszczono w plastikowej torebce 

na  dowody.  Przeczytałem  go  bez  wyjmowania.  Walsh  napisał  do  swoich  dwóch  synów, 

Andrew i Petera: 

 

Mam już w końcu dosyć. Mojej pracy, tego śledztwa, wszystkiego. )aprawdę mi przykro. 

Kocham was. 

Wasz ojciec 

 

Przestraszył mnie dźwięk telefonu. Dzwoniła „komórka” Douda. Zgłosił się i oddał mi ją. 

– To do ciebie. Betsey. 

– Jestem jeszcze w Nowym Jorku – usłyszałem jej głos. – Jadę na lotnisko. Och, Alex... 

Biedny Jim. Nie wierzę, że się zabił. Jaki miałby powód? To do niego zupełnie niepodobne. 

Rozpłakała  się  i  mimo  że  znajdowała  się  tak  daleko,  była  mi  teraz  bliższa  niż 

kiedykolwiek. 

Nie powiedziałem jej, co myślę. Czułem niepokój. Może miała rację. Może James Walsh 

nie popełnił samobójstwa. 

Rozdział 91 

W  poniedziałek  rano  wróciłem  do  Nowego  Jorku.  O  dziewiątej  mieliśmy  odprawę  w 

centrali FBI na Manhattanie. Zdążyłem na czas. Dusiłem w sobie różne obawy i udawałem, że 

wszystko jest w porządku. 

Wszedłem  do  sali  konferencyjnej  w  ciemnych  okularach.  Betsey  musiała  wyczuć  moją 

obecność.  Podniosła  wzrok  znad  sterty  papierów  i  skinęła  mi  smutno  głową.  Mogłem  się 

założyć, że w nocy myślała o Walshu. Tak jak ja. 

Ledwo  usiadłem  na  wolnym  krześle,  zaczął  przemawiać  prawnik  z  departamentu 

sprawiedliwości. Był trochę po pięćdziesiątce, sprawiał wrażenie sztywnego, niemal zupełnie 

pozbawionego uczuć, i nosił szary, lśniący garnitur z wąskimi klapami. Sądząc po wyglądzie, 

co najmniej dwudziestoletni. 

– Zawarliśmy umowę z Brianem Macdougallem – oznajmił. 

Spojrzałem na Betsey. Pokręciła głową i przewróciła oczami. Już wiedziała. 

Nie wierzyłem własnym uszom. Słuchałem uważnie każdego słowa. 

–  Nic  nie  może  wyjść  poza  ściany  tej  sali.  Nie  będzie  żadnego  komunikatu  dla  prasy. 

Detektyw Macdougall zgodził się na rozmowę z prowadzącymi śledztwo. Opowie o porwaniu 

autokaru  w  Waszyngtonie.  Ma  cenne  informacje,  które  mogą  doprowadzić  do  schwytania 

wyjątkowo groźnego przestępcy, zwanego Supermózgiem. 

background image

Byłem  zupełnie  zaszokowany.  Wydymali  mnie!  Cholerny  departament  sprawiedliwości 

dogadał się przez ostatni weekend z Macdougallem. Mogłem się założyć, że facet postawił na 

swoim.  Chciało  mi  się  rzygać.  Ale  od  kiedy  byłem  gliną,  departament  sprawiedliwości 

zawsze działał w ten sposób. 

Macdougall  wiedział  dokładnie,  na  co  może  liczyć.  Pozostawało  tylko  pytanie,  czy 

naprawdę wystawi nam Supermózga. Czy w ogóle wie coś ważnego? 

Wkrótce  miałem  się  o  tym  przekonać.  Przed  południem  pojechaliśmy  go  przesłuchać  w 

więzieniu miejskim. Policję nowojorską reprezentował detektyw  Harry Weiss, FBI – Betsey 

Cavalierre. 

Macdougall  miał  przy  sobie  dwóch  prawników.  Żaden  nie  nosił  dwudziestoletniego 

garnituru.  Wyglądali  na  zręcznych,  bystrych,  bardzo  drogich.  Detektyw  podniósł  wzrok, 

kiedy weszliśmy do małego pokoju. 

– Śmierdząca sprawa, co? – zagadnął. 

– Zgadzam się. Ale taki mamy system. 

Filozof Macdougall usiadł między swoimi prawnikami i zaczęliśmy przesłuchanie. 

Betsey nachyliła się do mnie. 

–  To  powinno  być  dobre  –  szepnęła.  –  Zobaczymy,  co  kupił  departament 

sprawiedliwości. 

Rozdział 92 

Zaczęło  się  fatalnie.  Detektyw  Weiss  z  wydziału  wewnętrznego  policji  nowojorskiej 

postanowił  mówić  za  nas  wszystkich.  Uznał,  że  należy  zacząć  od  samego  początku,  i 

skrupulatnie analizował wcześniejsze zeznanie Macdougalla, zdanie po zdaniu. 

Koszmar.  Miałem  ochotę  mu  przerwać,  ale  powstrzymałem  się.  Za  każdym  razem,  gdy 

zadawał  pytanie  lub  wygłaszał  bezsensowne  uwagi  krytyczne  pod  adresem  Macdougalla, 

kopaliśmy się z Betsey pod stołem. 

W końcu Macdougall nie wytrzymał. 

–  Ty  pieprzony  frajerze!  –  wypalił  do  Weissa.  –  Tu  nie  chodzi  o  twoją  tłustą  dupę.  Z 

wami tak zawsze. Marnujesz mój czas. Nie będę z tobą gadał. 

Weiss nie zareagował, jakby nie zrozumiał. 

Macdougall zerwał się z miejsca. 

– Zadajesz głupie pytania, palancie! – ryknął. – Tracimy tylko wszyscy czas przez ciebie! 

Potem  podszedł  do  brudnego,  zakratowanego,  osłoniętego  metalowym  ekranem  okna. 

Jego  prawnicy  stanęli  przy  nim.  Powiedział  coś  do  nich  i  wszyscy  trzej  ryknęli  śmiechem. 

Dowcipniś z tego Macdougalla, pomyślałem. 

background image

Siedzieliśmy  przy  stole  i  obserwowaliśmy  ich.  Betsey  uspokajała  Weissa.  Starała  się 

utrzymać wspólny front. 

– Pieprzę go – warknął Weiss. – Mogę pytać, o co chcę. Kupiliśmy skurwysyna. 

Przytaknęła. 

– Masz rację,  Harry. Ale on chyba nie lubi wydziału wewnętrznego. Typowy detektyw. 

Może Aleksowi pójdzie lepiej. 

Weiss najpierw pokręcił głową, potem się poddał. 

– Niech będzie. Spróbujcie z tym palantem po swojemu. Gramy w jednej drużynie. 

Betsey poklepała go po ramieniu. 

– Właśnie. Dzięki, że się zgodziłeś. 

Macdougall uspokoił się i wrócił do stołu. Nawet przeprosił Weissa. 

– Bez urazy, stary. Trochę mnie poniosło. Wiesz, jak to jest. 

Poczekałem chwilę, żeby Weiss przyjął przeprosiny, ale on milczał. W końcu zacząłem. 

– Co masz dla nas ważnego, Macdougall? Wiesz, co chcemy usłyszeć. 

Macdougall spojrzał na obu prawników i uśmiechnął się. 

Rozdział 93 

– 

W  porządku,  spróbujmy.  Proste  pytania,  proste  odpowiedzi.  Spotkałem  się  z  tym 

Supermózgiem  trzy  razy.  Tylko  w  Waszyngtonie.  Zawsze  dawał  nam  na  „koszty  podróży”, 

jak to nazywał. Pięćdziesiąt kawałków za przyjazd. Opłacało się. I ciekawiło nas, o co chodzi. 

Był  wielkim  cwaniakiem.  Wszystko  miał  przemyślane.  Wiedział,  o  czym  gada.  Od  razu 

obiecał  nam  piętnaście  baniek  udziału.  Dokładnie  rozpracował  MetroHartford.  Ułożył 

szczegółowy plan. Czuliśmy, że to się uda. I udało się. 

– Skąd o was wiedział? – zapytałem. – Jak się z wami skontaktował? 

Wyglądało na to, że Macdougallowi spodobało się pytanie. 

–  Przez  naszego  znajomego  prawnika  –  odpowiedział  i  zerknął  na  swoich  dwóch 

adwokatów.  –  Ale  to  żaden  z  tych  panów.  Trafił  do  nas  przez  kogoś  innego.  Nie  wiem 

dokładnie,  kto  mu  dał  cynk.  Ale  wiedział,  kim  jesteśmy  i  jak  pracujemy.  To  ważne,  Weiss. 

Zanotuj  to.  Kto  mógł  nas  znać?  Gliniarz?  Któryś  z  naszych?  Agent  FBI?  Glina  z 

Waszyngtonu? A może ktoś w tym pokoju? To mógł być każdy. 

Weiss ledwo nad sobą panował. Poczerwieniał. Przypinany kołnierzyk jego białej koszuli 

wydawał się o kilka numerów za mały. 

– Ale ty już wiesz, kto to jest, Macdougall? Zgadza się? 

Macdougall spojrzał na mnie i Betsey. Pokręcił głową. On też nie ufał Weissowi. 

background image

–  Dojdziemy  do  tego,  co  wiem,  a  czego  nie  wiem.  Nie  lekceważcie  informacji,  że  nas 

znał. Wiedział o detektywie Crossie. I o agentce Cavalierre. Wiedział wszystko. To ważne. 

– Masz rację – przytaknąłem. – Mów dalej. 

– W porządku. Zanim zgodziliśmy się na drugie spotkanie, próbowaliśmy ustalić, kim jest 

ten  cholerny  Supermózg.  Nawet  rozmawialiśmy  o  nim  z  FBI.  Wykorzystaliśmy  wszystkie 

kontakty. Ale nic nie znaleźliśmy. Żadnego śladu. No więc umówiliśmy się z nim drugi raz. 

Bobby Shaw próbował go śledzić po jego wyjściu z hotelu. Ale zgubił faceta. 

– I dlatego pomyśleliście, że to może być gliniarz? – zapytałem. 

Macdougall wzruszył ramionami. 

– Przyszło nam to do głowy. Trzecie spotkanie miało zadecydować, czy w to wchodzimy, 

czy  nie.  Mogliśmy  zgarnąć  połowę  z  trzydziestu  milionów.  Jasne,  że  w  to  weszliśmy.  On 

wiedział, że się zdecydujemy. Próbowaliśmy wytargować większą działkę. Wyśmiał nas. Nie 

chciał  o  tym  słyszeć.  Zgodziliśmy  się  na  jego  warunki.  Powiedział,  że  albo  je  przyjmiemy, 

albo  wypadamy  z  gry.  Po  spotkaniu  wyszedł  z  hotelu.  Tym  razem  pilnowało  go  dwóch 

naszych.  Facet  był  wysoki,  nabity  i  z  czarną  brodą.  Podejrzewaliśmy,  że  to  przebranie. 

Chłopcy  znów  go  o  mało  nie  zgubili.  Ale  udało  im  się.  Mieli  fart.  Zobaczyli,  że  wszedł  do 

szpitala  dla  weteranów  Hazelwood  w  Waszyngtonie.  Już  tam  został.  Nie  wiemy,  jak 

naprawdę wygląda, ale nie wyszedł stamtąd. 

Macdougall zamilkł. Popatrzył kolejno na Weissa, Betsey i na mnie. 

– To psychol, mili państwo. Siedzi w wariatkowie. Tam go dorwiecie. 

Rozdział 94 

Agenci  FBI  natychmiast  pojechali  do  szpitala  Hazelwood.  Wyciągnęli  akta  wszystkich 

pacjentów i całego personelu. Urząd do spraw Weteranów sprzeciwiał się, ale szybko ustąpił. 

Kopie  akt  pacjentów  trafiły  do  mnie.  Przez  resztę  dnia  porównywałem  je  z  kartotekami 

personelu  i  klientów  MetroHartford.  Dziękowałem  Bogu  za  komputery.  Nawet  jeśli 

Supermózg  był  w  szpitalu,  nikt  nie  wiedział,  jak  wygląda.  Nadal  brakowało  jego  połowy  z 

trzydziestu  milionów  dolarów.  Ale  zbliżyliśmy  się  do  niego  bardziej  niż  kiedykolwiek. 

Odzyskaliśmy  prawie  cały  łup  nowojorskich  detektywów.  Rozpłynęło  się  tylko  kilkaset 

tysięcy. Każdy z pięciu aresztowanych gliniarzy próbował pójść z nami na jakiś układ. 

Około  wpół  do  dziesiątej  wieczorem  poszliśmy  z  Betsey  na  kolację  do  nowojorskiej 

restauracji  „Ecco”.  Włożyła  żółtą  sukienkę,  złote  kolczyki  i  bransoletki.  Wszystko  to 

tworzyło  znakomity  kontrast  z  jej  opalenizną  i  czarnymi  włosami.  Sądzę,  że  wiedziała,  jak 

świetnie się prezentuje. Wyglądała bardzo kobieco. 

background image

– Czy to randka? – zapytała, kiedy usiedliśmy przy stoliku w przytulnym, ale hałaśliwym 

lokalu na Manhattanie. 

Uśmiechnąłem się. 

– Może coś z tego wyjdzie. Jeśli nie będziemy rozmawiać o pracy. 

– Masz na to moje słowo. Nawet gdyby wszedł tutaj Supermózg i przysiadł się do nas. 

– Przykro mi z powodu Jima Walsha – powiedziałem. 

Jeszcze nie mieliśmy okazji porozmawiać o tym. 

– Wiem, Alex. Mnie też. To był naprawdę porządny facet. 

– Zaskoczyło cię jego samobójstwo? 

Położyła dłoń na mojej. 

– Tak. Kompletnie. Ale nie mówmy dziś o tym, okay? 

Po  raz  pierwszy  opowiedziała  mi  trochę  o  sobie.  Pochodziła  z  rodziny  katolickiej  i 

skończyła  szkołę  średnią  Johna  Carrolla  w  Waszyngtonie.  Wychowywali  ją  w  surowej 

dyscyplinie.  Matka  umarła,  kiedy  Betsey  miała  szesnaście  lat.  Ojciec  był  sierżantem  w 

wojsku, potem strażakiem. 

– Chodziłem z dziewczyną z twojej szkoły – powiedziałem. – W śmiesznym, niemodnym 

mundurku. 

Betsey zabawnie zamrugała oczami. 

– Ostatnio? 

Miała poczucie humoru. Powiedziała, że wyniosła je z domu i ze swojej dzielnicy. 

– Każdy chłopak w naszej okolicy musiał się wygłupiać. Inaczej miał przechlapane. Mój 

ojciec chciał mieć syna, a urodziłam się ja. Był twardym facetem, ale lubił pożartować. Umarł 

w pracy na atak serca. Chyba dlatego haruję co dzień jak wariatka. 

–  Ja  straciłem  rodziców,  kiedy  nie  miałem  nawet  dziesięciu  lat.  Wychowywała  mnie 

babcia. I też całe życie haruję. 

– Skończyłeś Georgetown, a potem Johns Hopkins, tak? 

Przewróciłem oczami i roześmiałem się. 

– Dobrze się przygotowałaś do randki. Tak, mam doktorat z psychologii z Johns Hopkins. 

Jestem za bardzo wykształcony jak na gliniarza. 

Roześmiała się. 

– Ja też poszłam do Georgetown. Ale po tobie. 

– Tylko cztery krótkie lata, agentko Cavalierre. Dobrze grałaś w lacrosse. 

Zmarszczyła brwi. 

– To raczej ty przygotowałeś się do randki. 

Roześmiałem się. 

– Nie, nie... Po prostu raz widziałem, jak grałaś. 

– Zapamiętałeś to?! 

background image

– Zapamiętałem ciebie. Szybko biegałaś. Najpierw nie mogłem tego skojarzyć, ale potem 

sobie przypomniałem. 

Betsey zapytała o moją trzyletnią prywatną praktykę psychologa. 

– Wolałeś być detektywem? 

– Lubię akcję. 

– Ja też – przyznała. 

Porozmawialiśmy trochę o naszych rodzinach. Opowiedziałem jej, jak zginęła moja żona 

Maria. Pokazałem zdjęcia starszych dzieci i małego Aleksa. 

–  Nigdy  nie  byłam  mężatką  –  powiedziała  cicho  Betsey.  –  Mam  pięć  młodszych  sióstr. 

Wszystkie wyszły za mąż i mają dzieci. Przepadam za nimi. Nazywają mnie ciocią Gliną. 

– Mogę ci zadać osobiste pytanie? 

Skinęła głową. 

– Strzelaj. Zniosę wszystko. 

– Chciałaś się kiedyś ustatkować, ciociu Glino? 

– To pytanie osobiste czy profesjonalne, doktorze? 

Wyczułem, że jest bardzo ostrożna. Poczucie humoru było prawdopodobnie jej najlepszą 

tarczą. 

– Przyjacielskie – odpowiedziałem. 

– Wiem, Alex. Miałam kiedyś bliskich przyjaciół. Facetów, kilku chłopaków. Ale kiedy 

sprawa robiła się poważna, zawsze się wycofywałam. O, cholera, wygadałam się. 

Uśmiechnąłem się. 

– Prawda zawsze w końcu wyjdzie na wierzch. 

Przysunęła się bliżej. Pocałowała mnie w czoło, potem delikatnie w usta. Trudno było się 

jej oprzeć. 

– Lubię być z tobą – powiedziała. – I bardzo lubię z tobą rozmawiać. Idziemy? 

Wróciliśmy do hotelu. Odprowadziłem ją do pokoju. Pocałowaliśmy się przed drzwiami i 

podobało mi się to jeszcze bardziej niż za pierwszym razem w Hartford. Powoli i spokojnie 

do zwycięstwa. 

– Jeszcze nie jesteś gotowy? – raczej stwierdziła, niż zapytała. 

– Nie. 

Uśmiechnęła się. 

– Ale jesteś już blisko. 

Weszła do pokoju i zamknęła drzwi. 

– Nie wiesz, co tracisz – zawołała z wewnątrz. 

Uśmiechałem się w drodze do swojego pokoju. Chyba wiedziałem, co tracę. 

background image

Rozdział 95 

– 

Jesteśmy! – zawołał John Sampson i klasnął w dłonie. – Gdzie się chowacie, źli faceci? 

W  środę  o  szóstej  rano  wygramoliliśmy  się  obaj  z  mojego  starego  porsche  na  parkingu 

służbowym  szpitala  Hazelwood  na  North  Capitol  Street  w  Waszyngtonie.  Duży  budynek 

położony  był  w  dużej  odległości  od  Wojskowego  Centrum  Medycznego  Waltera  Reeda  i 

niedaleko od Domu Żołnierza i Lotnika. 

Tutaj  zadekował  się  Supermózg?  –  zastanawiałem  się.  Czy  to  możliwe?  Tak  twierdził 

Brian Macdougall. Ta informacja była jego asem atutowym. 

John  i  ja  włożyliśmy  sportowe  koszulki,  workowate  spodnie  khaki  i  wysokie  adidasy. 

Mieliśmy  pracować  w  szpitalu  dzień  lub  dwa.  Jak  dotąd  FBI  nie  udało  się  zidentyfikować 

Supermózga wśród pacjentów i personelu. 

Teren  szpitala  otaczał  wysoki,  porośnięty  bluszczem  mur  z  kamieni  polnych.  Krajobraz 

nie był ciekawy: trochę krzaków, kilka drzew liściastych i iglastych, proste ławki. 

Wskazałem jasnożółty sześciopiętrowy budynek najbliżej nas. 

– To szpital główny. 

Wokół  stało  jeszcze  sześć  mniejszych  budowli  przypominających  bunkry.  Sampson 

zmrużył oczy. 

–  Już  tu  byłem.  Znałem  kilku  facetów  z  Wietnamu,  którzy  tutaj  skończyli.  Nie  byli 

zachwyceni. Jak nie chcieli jeść, wpychali im rurki do nosa. Parszywe miejsce. 

Spojrzałem na niego i pokręciłem głową. 

– Hazelwood naprawdę ci się nie podoba. 

–  Nie  podoba  mi  się  system  opieki  medycznej  nad  weteranami.  Nie  podoba  mi  się 

traktowanie  mężczyzn  i  kobiet,  którzy  ucierpieli,  walcząc  na  wojnie.  Większość  tutejszego 

personelu jest jednak w porządku. Prawdopodobnie nie używają już nawet w ogóle rurek do 

nosa. 

– Ale może my będziemy musieli, jeśli znajdziemy naszego faceta – odparłem. 

– Jeśli znajdziemy Supermózga, stary, na pewno ich użyjemy. 

Rozdział 96 

Wspięliśmy  się  po  stromych,  kamiennych  schodach  i  weszliśmy  do  budynku 

administracyjnego  szpitala  dla  weteranów.  Pokazano  nam  drogę  do  gabinetu  dyrektora, 

pułkownika Daniela Schofielda. 

Przywitał nas na progu małego pokoju. W środku zobaczyłem jeszcze dwóch mężczyzn i 

drobną blondynkę. 

background image

– Proszę wejść – powiedział. 

Nie  wyglądał  na  zachwyconego.  Co  za  niespodzianka.  W  bardzo  oficjalny  sposób 

przedstawił Sampsona i mnie, potem swój personel. Nie ucieszył ich nasz widok. 

– To pani Kathleen McGuigan. Jest przełożoną pielęgniarzy na „czwórce” i „piątce”. Tam 

będziecie panowie pracować. To doktor Padriac Cioffi, ordynator oddziału psychiatrycznego. 

I doktor Marcuse, jeden z naszych pięciu doskonałych terapeutów. 

Marcuse raczył skinąć nam głową. Siostra McGuigan i Cioffi siedzieli jak posągi. 

–  Wyjaśniłem  moim  współpracownikom,  że  sytuacja  jest  delikatna.  Mówiąc  szczerze, 

nikomu się to nie podoba, ale rozumiemy, że nie mamy wyboru. Jeśli ten zabójca ukrywa się 

tutaj,  oczywiście  musi  być  złapany.  Wszyscy  się  z  tym  zgadzamy.  Zależy  nam  na 

bezpieczeństwie pacjentów i personelu. 

– Był tutaj – odrzekłem. – Przynajmniej przez jakiś czas. I może nadal jest. 

–  Nie  wierzę  –  wtrącił  się  Cioffi.  –  Panowie  wybaczą,  ale  nie  wyobrażam  sobie  tego. 

Znam wszystkich naszych pacjentów i zapewniam, że żaden nie jest groźnym przestępcą. To 

po prostu nieszczęśliwi ludzie. 

– To może być ktoś z personelu – powiedziałem i spojrzałem nań uważnie, by zobaczyć, 

jak na to zareaguje. 

– Nie przekona mnie pan. 

Potrzebowałem ich pomocy, więc musiałem próbować zaprzyjaźnić się z nimi. 

– Detektyw Sampson i ja wyniesiemy się stąd tak szybko, jak będzie to możliwe. Nie bez 

powodu przypuszczamy, że zabójca jest, albo przynajmniej był, pacjentem tego szpitala. Nie 

wiem,  czy  to  dobrze,  czy  źle,  ale  jestem  psychologiem.  Studiowałem  w  Hopkins.  Potem 

pracowałem w szpitalu McLeana i Instytucie Zdrowia Psychicznego. Myślę, że tu pasuję. 

– Ja też – wtrącił się Sampson. – Byłem kiedyś bagażowym na dworcu Union. Mogę coś 

ładować i przewozić. Przydam się. 

Nikt się nie roześmiał ani nie odezwał nawet słowem. Siostra McGuigan i doktor Cioffi 

popatrzyli na Sampsona z niechęcią. Najwyraźniej nie mieli poczucia humoru. 

Musiałem przyjąć inną taktykę, żeby się z nimi dogadać. 

– Czy w szpitalu jest anektyna? – zapytałem. 

Cioffi wzruszył ramionami. 

– Oczywiście. A dlaczego? 

–  Zabójca  otruł  nią  swoich  wspólników.  Zna  się  na  tym  i  najwyraźniej  lubi  patrzeć  na 

ludzką śmierć. Jeden z gangów zniknął i obawiamy się, że też nie żyją. Detektyw Sampson i 

ja  chcielibyśmy  przejrzeć  historię  choroby  każdego  pacjenta  i  raporty  pielęgniarzy.  Potem 

zajmę  się  podejrzanymi  przypadkami.  Będziemy  dziś  pracować  na  pierwszej  zmianie,  od 

siódmej do piętnastej trzydzieści. 

Pułkownik Schofieid skinął uprzejmie głową. 

background image

–  Oczekuję  od  wszystkich  pełnej  współpracy  z  panami  detektywami.  W  szpitalu  może 

ukrywać się zabójca. To mało prawdopodobne, ale nie wykluczone. 

O siódmej zabraliśmy się do roboty. Ja byłem doradcą do spraw zdrowia psychicznego, 

Sampson portierem. A kim był Supermózg? 

Rozdział 97 

Tego  samego  ranka  gdzieś  na  piątym  piętrze  szpitala  Supermózg  był  niesamowicie 

wkurzony  na  swojego  lekarza.  Ten  durny,  bezużyteczny  palant  nie  pozwolił  mu  wyjść  na 

miasto!  Psychiatra  chciał  wiedzieć,  co  się  dzieje,  dlaczego  pacjent  ostatnio  się  zmienił?  Co 

ukrywa? 

Supermózg  dostawał  szału  w  swoim  nędznym  pokoiku.  Tylko  na  kogo  naprawdę  się 

wścieka, oprócz lekarza? Zastanowił się nad tym, potem usiadł i napisał list z pogróżkami. 

 

PA) PATRICK LEE 

WŁAŚCICIEL MIESZKA)IA 

 

SZA)OW)Y PA)IE 

)ie  rozumiem  pana,  do  jasnej  cholery!  W  dobrej  wierze  podpisafem 

naszą  umowę  najmu  z  uzgodnionymi  poprawkami.  Wywiązuję  się  z  niej,  a 

pan nie! Zachowuje się pan tak, jakby ta umowa nie istniała. 

Przypominam, że jeśli bierze pan ode mnie pieniądze, pańskie mieszkanie 

jest moim domem. 

Ten list będzie dowodem, że postępuje pan bezprawnie. 

)iech pan przestanie przyklejać mi do drzwi kartki grożące eksmisją. Co 

miesiąc w terminie płacę czynsz! 

)iech  pan  do  mnie  nie  wydzwania,  nie  wydziera  się  tym  swoim 

kantońskim dialektem i nie zawraca mi głowy. 

)iech pan mnie nie dręczy! 

Proszę po raz ostatni. 

)iech pan przestanie znęcać się nade mną! 

)atychmiast. 

Bo inaczej ja się nad panem poznęcam!!! 

 

background image

Przestał  pisać.  Potem  długo  i  dokładnie  analizował  treść  dopiero  co  napisanego  listu. 

Traci panowanie nad sobą. Lada moment wybuchnie. 

Wyłączył komputer i wyszedł na korytarz. Jak zwykle przybrał minę debila. Otaczały go 

same czubki. W szlafrokach, na wózkach, nago. 

Czasami,  właściwie  bardzo  często,  nie  był  w  stanie  uwierzyć,  że  tu  przebywa.  Ale  o  to 

właśnie  chodziło.  Nikt  się  nie  domyśli,  że  jest  Supermózgiem.  Nikt  go  tutaj  nie  znajdzie. 

Nigdy. Był tutaj absolutnie bezpieczny. 

A potem zobaczył detektywa Aleksa Crossa. 

Rozdział 98 

Kiedy  wszedłem  na  „piątkę”,  niemal  usłyszałem,  jak  napina  się  cienka,  czerwona  linia 

między normalnym życiem i obłędem. 

Oddział  wyglądał  typowo:  wszędzie  spłowiały  róż  i  szarość,  pęknięcia  w  ścianach, 

pielęgniarze z tacami lekarstw w kubeczkach, znerwicowani pacjenci w pasiastych piżamach i 

brudnych szlafrokach. Już to widziałem. Z wyjątkiem jednego: personel miał gwizdki, żeby w 

razie potrzeby wezwać pomoc. Zapewne zdarzały się tu ataki szaleńców. 

Oddział  psychiatryczny  zajmował  czwarte  i  piąte  piętro.  Na  „piątce”  było  trzydziestu 

jeden weteranów w wieku od dwudziestu trzech do siedemdziesięciu pięciu lat. Uważano ich 

za niebezpiecznych dla siebie i otoczenia. 

Zacząłem  poszukiwania.  Dwaj  pacjenci  pasowali  do  opisu  Macdougalla:  byli  wysocy  i 

potężnie  zbudowani.  Jeden  nazywał  się  Cletus  Andersen  i  nosił  szpakowatą  brodę.  Po 

zwolnieniu z wojska podpadł policji w Denver i Salt Lake City. 

Znalazłem  go  w  świetlicy.  Minęła  dziesiąta,  a  on  ciągle  był  w  piżamie  i  brudnym 

szlafroku. Gapił się w telewizor na ścianie. Nie wyglądał na supersprytnego przestępcę. 

W sali stało kilkanaście  brązowych, plastikowych krzesełek i koślawy stolik do kart. W 

powietrzu  wisiał  gęsty  dym  papierosowy.  Clete  Andersen  palił.  Usiadłem  obok,  przed 

telewizorem, i skinąłem głową na powitanie. 

Odwrócił się i wypuścił kółko z dymu. 

– Nowy, zgadza się? – zapytał. – Zagrasz w bilard? 

– Mogę spróbować. 

Uśmiechnął się, jakby wziął to za żart. 

– A masz klucze od sali bilardowej? 

Wstał,  nie  czekając  na  odpowiedź.  Albo  może zapomniał,  że  o  coś  pytał.  Wiedziałem z 

jego akt, że jest porywczy, ale teraz był na valium. Całe szczęście. Miał dwa metry wzrostu i 

ważył ponad sto dwadzieścia kilo. 

background image

W  sali  bilardowej  było  zaskakująco  przyjemnie.  Dwa  wielkie  okna  wychodziły  na  plac 

ćwiczeń ogrodzony murem. Otaczały go klony i wiązy. W gałęziach drzew świergotały ptaki. 

Byłem  sam  na  sam  z  Andersenem.  Czy  ten  wielki  facet  to  Supermózg?  Jeszcze  nie 

wiedziałem. Gdyby walnął mnie kulą albo kijem bilardowym, to co innego. 

Zagraliśmy  ośmioma  bilami.  Nie  był  zbyt  dobry.  Celowo  pudłowałem,  żeby  dać  mu 

szansę, ale nie połapał się w tym. Miał szkliste oczy. 

–  To  jak  ukręcanie  łebków  tym  pieprzonym  sójkom!  –  mruknął  wściekle,  kiedy  nie 

wykorzystał kolejnej okazji. 

– A co z nimi nie tak? – zapytałem. 

– One są na dworze, a ja tutaj – odpowiedział. 

Potem spojrzał na mnie spode łba. 

–  Nie  próbuj  ze  mnie  nic  wyciągać,  okay?  Znalazł  się  wielki  spec  od  zdrowia 

psychicznego. Wielkie gówno. Graj. 

Umieściłem  bilę  w  rogu,  potem  znów  celowo  spudłowałem.  Andersen  długo  się 

przymierzał  do  następnego  uderzenia.  Za  długo,  pomyślałem.  Nagle  wyprostował  się. 

Popatrzył  na  mnie  groźnie,  jakby  coś  mu  się  we  mnie  nie  spodobało.  Zesztywniał  i  napiął 

mięśnie potężnych ramion. Był spasiony, ale miał budowę zawodowego zapaśnika. 

– Coś mówiłeś, wielki specu? 

– Nie. 

– To miało być śmieszne? Wiesz, że nie cierpię tych pieprzonych sójek. 

Pokręciłem głową. 

– Nic nie mówiłem. 

Andersen odszedł od stołu i zacisnął ogromne łapska na kiju bilardowym. 

–  Mógłbym  przysiąc,  że  słyszałem,  jak  pod  nosem  nazwałeś  mnie  cipą.  A  może  ciotą? 

Albo cieniasem? Coś w tym stylu. 

Spojrzałem mu prosto w oczy. 

– Skończyłeś grać, Andersen? To odłóż kij. 

– Spróbuj mnie zmusić. Może myślisz, że ci się uda, bo jestem cipą? 

Przyłożyłem służbowy gwizdek do ust. 

– Jestem tu nowy. Zależy mi na tej pracy. Nie chcę żadnych kłopotów. 

– To źle trafiłeś, frajerze. Sam jesteś pieprzoną cipą. 

Andersen rzucił kij na stół i ruszył do drzwi. Po drodze potrącił mnie ramieniem. 

– Uważaj, co gadasz, czarnuchu – powiedział i splunął. 

Złapałem  go  i  obróciłem  twarzą  do  siebie.  Był  cholernie  zaskoczony.  Chciałem,  żeby 

poczuł moją siłę. Patrzyłem na niego. Jak się zachowa sprowokowany? 

– To ty uważaj, co gadasz – wycedziłem szeptem. – Lepiej do mnie nie podskakuj. 

Puściłem go. Odwrócił się i wyszedł z sali. Miałem nadzieję, że jest Supermózgiem. 

background image

Rozdział 99 

Najbardziej  obawiałem  się  tego,  że  Supermózg  może  zniknąć  na  zawsze.  Polowanie  na 

niego stawało się raczej czekaniem albo modleniem się, żeby zostawił jakiś ślad. 

Zmiany  dyżurów  w  szpitalu  zaczynały  się  od  półgodzinnego  przekazywania  sobie  przy 

kawie  raportów  o  każdym  pacjencie.  Powtarzały  się  terminy  „afekt”,  „podatność”, 

„interakcja”  i  oczywiście  „pourazowe  zaburzenia  emocjonalne”.  Cierpiała  na  to  co  najmniej 

połowa chorych. 

Poprzednia  zmiana  skończyła  pracę,  moja  zaczęła.  Głównym  zadaniem  doradcy 

psychiatrycznego  jest  interakcja  z  pacjentami.  Miałem  okazję  przypomnieć  sobie,  dlaczego 

zostałem psychologiem. 

Wróciłem do przeszłości. Czułem i rozumiałem ich urazy. Otaczający świat wydawał im 

się niebezpieczny. Nie ufali ludziom. Wątpili w siebie i mieli poczucie winy. Stracili wiarę i 

hart ducha. Dlaczego Supermózg wybrał to miejsce na swoją kryjówkę? 

Mój ośmiogodzinny dyżur wiązał się z kilkoma specyficznymi obowiązkami. O siódmej 

liczenie sztućców w kuchni. Gdyby czegoś brakowało – co zdarzało się rzadko – musiałbym 

przeszukać pokoje. O ósmej spotkanie sam na sam z pacjentem nazwiskiem Copeland. Miał 

skłonności  samobójcze.  Od  dziewiątej  regularne  sprawdzanie,  gdzie  jest  każdy  pacjent. 

Robiłem  to  co  piętnaście  minut  według  tablicy  obok  dyżurki  pielęgniarek.  Jednocześnie 

wyrzucałem śmiecie. Ktoś musiał opróżniać kubły. 

Przy  każdym  podejściu  do  tablicy  stawiałem  kredą  znaczki  obok  nazwisk  najbardziej 

podejrzanych. Po godzinie miałem siedmiu. 

James  Gallagher  znalazł  się  na  mojej  liście  po  prostu  dlatego,  że  posturą  przypominał 

Supermózga. Był wysoki i potężny. Wydawał się czujny i inteligentny. 

Frederic Szabo miał zezwolenie na wychodzenie do miasta, ale wyglądał na tchórzliwego. 

Wątpiłem, czy mógł być zabójcą. Od powrotu z Wietnamu włóczył się po kraju. Nigdzie nie 

pracował dłużej niż kilka tygodni. Czasami opluwał personel szpitala, ale nic poza tym. 

Stephen Bowen też mógł wychodzić do miasta. Służył w Wietnamie w stopniu kapitana 

piechoty  i  dobrze  się  zapowiadał.  Cierpiał  na  pourazowe  zaburzenia  emocjonalne.  Od  roku 

1971 przyjmowały go i zwalniały różne szpitale dla weteranów. Chwalił się, że po odejściu z 

wojska nigdy nie miał „normalnej pracy”. 

David  Hale  był  przez  dwa  lata  policjantem  w  Marylandzie.  Potem  wpadł  w  paranoję. 

Podejrzewał, że każdy spotkany na ulicy Arab chce go zabić. 

Michael  Fescoe  pracował  w  dwóch  waszyngtońskich  bankach,  ale  teraz  nie  potrafił 

zbilansować  nawet  własnej  książeczki  czekowej.  Może  symulował  pourazowe  zaburzenia 

emocjonalne, ale jego terapeuta był innego zdania. 

background image

Clete  Andersen  pasował  do  rysopisu  Supermózga.  Nie  podobał  mi  się.  I  był  porywczy. 

Ale  nie  zrobił  niczego  takiego,  co  mogłoby  nasuwać  podejrzenia,  że  jest  Supermózgiem. 

Wręcz przeciwnie. 

Tuż  przed  końcem  dyżuru  zadzwoniła  do  mnie  Betsey.  Odebrałem  telefon  w  pokoiku 

służbowym za dyżurką pielęgniarzy. Była roztrzęsiona. 

– Co się stało? – zapytałem. 

–  Mike  Doud  zniknął.  Nie  przyszedł  rano  do  pracy.  Zadzwoniliśmy  do  żony  i  podobno 

wyszedł z domu o zwykłej porze. Wypadek samochodowy raczej nie wchodzi w rachubę. 

Byłem zaszokowany. 

– Szukacie go? 

– Jeszcze za wcześnie na ogłoszenie oficjalnego alarmu. Ale to do niego niepodobne. To 

naprawdę  solidny  facet.  Domator.  Najpierw  Walsh,  teraz  on.  Co  się  dzieje,  Alex?  To  na 

pewno ten skurwiel! 

Rozdział 100 

Poluje na nas? Agent James Walsh nie żyje, Doud zaginął. Trudno było powiedzieć, czy 

te sprawy się wiążą, ale musieliśmy przyjąć, że tak. To na pewno ten skurwiel. 

Byłem  wcześniej  umówiony  z  doktorem  Cioffim,  więc  musiałem  pójść  na  spotkanie  w 

budynku administracyjnym. Przestudiowałem akta psychiatrów z Hazelwood. Cioffi sam był 

weteranem.  Zaliczył  w  Wietnamie  dwie  tury.  Potem  pracował  w  siedmiu  szpitalach  dla 

weteranów, zanim trafił tutaj. Czy mógł być Supermózgiem? Od dawna miał do czynienia z 

psychologią i nienormalnymi zachowaniami. Ale w końcu ja też. 

Kiedy wszedłem do jego gabinetu, pisał coś przy biurku. Siedział plecami do okna. Żółte, 

pasiaste obicie fotela pasowało do zasłon. 

Nie widziałem go dobrze, ale wiedziałem, że obserwuje mnie ukradkiem. Ach, te gierki... 

Nawet my, lekarze umysłów, tak się zabawiamy. 

W końcu podniósł głowę i udał zaskoczenie. 

– Już pan jest? Przepraszam, chyba straciłem poczucie czasu. 

Opuścił mankiety koszuli, wstał i wskazał mi miejsce pod ścianą. 

– Doktor Marcuse i ja rozmawialiśmy o panu wczoraj wieczorem. Nie zachowaliśmy się 

zbyt uprzejmie wobec pana i pańskiego kolegi. Ale nie podobało nam się, że policja będzie tu 

węszyć. Słyszałem, że świetnie pan sobie radzi jako doradca do spraw zdrowia psychicznego. 

Nie  połknąłem  przynęty.  To  on  był  lekarzem.  Ja  doradcą.  Pokazałem  mu  listę 

podejrzanych. Szybko przeczytał nazwiska. 

background image

–  Oczywiście  znam  tych  pacjentów.  Niektórzy  z  pewnością  są  zdolni  do  przemocy. 

Andersen  i  Hale  popełnili  kiedyś  morderstwa.  Mimo  to,  trudno  sobie  wyobrazić,  żeby 

zorganizowali serię zuchwałych napadów. I co by tutaj robili, mając tyle pieniędzy, prawda? 

Roześmiał się. 

– Ja na pewno bym tu nie siedział. 

Czyżby, doktorze? – pomyślałem. 

Następną godzinę spędziłem u doktora Marcuse’a. Miał mniejszy gabinet, obok gabinetu 

Cioffiego.  Dobrze  nam  się  rozmawiało  i  czas  szybko  zleciał.  Facet  był  bystry,  energiczny  i 

starał się pomóc w śledztwie. Albo tylko udawał. 

– Jak pan trafił do Hazelwood? – zapytałem w końcu. 

–  Proste  pytanie,  skomplikowana  odpowiedź.  Mój  ojciec  był  pilotem  wojskowym. 

Walczył w drugiej wojnie światowej. Stracił obie nogi. Miałem wtedy siedem lat. Spędziłem 

mnóstwo czasu w szpitalach dla weteranów. Nienawidziłem ich. Nie bez powodu. Chciałem 

coś zrobić, żeby były lepsze od tych, które znał mój ojciec. 

– Udało się? 

– Jestem tu dopiero od ośmiu miesięcy. Zająłem miejsce doktora Francisa. Przeniósł się 

do szpitala weteranów na Florydzie. Po prostu nie dają nam pieniędzy. To hańba narodowa, 

ale  nikt  się  tym  nie  przejmuje.  „Sześćdziesiąt  minut”  i  „Dateline”  powinny  robić  o  tym 

programy co tydzień, żeby wreszcie ktoś się nami zainteresował. A co do pańskiego zabójcy, 

nie wiem, co mógłbym powiedzieć. 

– Nie wierzy pan, że tu jest, prawda? 

Marcuse pokręcił głową. 

– Musiałby być prawdziwym Supermózgiem. Gdyby  się tu ukrywał, wyszłoby na to, że 

potrafił wszystkich oszukać. 

Rozdział 101 

Widzę  cię,  doktorze  Cross.  A  ty  nie  masz  pojęcia,  kim  jestem.  Mógłbym  podejść  i 

dotknąć cię. 

Jestem  o  wiele  sprytniejszy  od  ciebie.  O  wiele  sprytniejszy,  niż  myślisz.  To  fakt,  który 

można  sprawdzić.  Przeszedłem  mnóstwo  testów  na  inteligencję  i  testów  psychologicznych. 

Widziałeś moje wyniki? Byłeś pod wrażeniem? 

Wczoraj  rano  w  pokoju  rekreacyjnym  siedziałem  dokładnie  jedno  krzesło  od  ciebie. 

Przyglądałem ci się. Zastanawiałem się, czy naprawdę jesteś Aleksem Crossem. A może się 

mylę? Byliśmy tak blisko siebie, że mógłbym złapać cię za gardło. Spodziewałbyś się tego? 

background image

Przyznam,  że  twoja  obecność  tutaj  zaskoczyła  mnie.  Widziałem  twoje  zdjęcie  –  jesteś 

znany.  A  potem  zjawiłeś  się  tutaj.  Sprawiłeś,  że  wszystkie  moje  paranoidalne  marzenia  i 

fantazje stały się prawdą. 

Co tu robisz, doktorze Cross? Jak mnie znalazłeś, do cholery? Jesteś aż taki dobry? 

Wciąż od nowa zadaję sobie to pytanie. Rozbrzmiewa w mojej głowie jak litania. 

Co tu robi Alex Cross? Czy jest dobry? 

Zamierzam sprawić ci niespodziankę. Układam specjalny plan na twoją cześć. 

Obserwuję,  jak  odchodzisz  w  głąb  korytarza,  starając  się  nie  pobrzękiwać  kluczami.  I 

układam nowy plan. 

Jesteś teraz jego częścią. 

Musisz bardzo uważać, doktorze Cross. 

Jesteś o wiele bardziej bezbronny, niż myślisz. Nawet nie masz pojęcia jak. 

Wiesz co? Podejdę i dotknę ciebie. 

Mam cię! 

Rozdział 102 

– 

Wygląda  na  to,  że  szpital  to  ślepa  uliczka,  Betsey.  Sprawdziłem  wszystkich:  lekarzy, 

pielęgniarzy,  pacjentów.  Nie  wiem,  czy  wrócimy  tam  z  Sampsonem  w  przyszłym  tygodniu. 

Może Macdougall nas wykołował? A może Supermózg bawi się z nami? Wiadomo coś więcej 

o Walshu i Doudzie? 

Betsey pokręciła głową. Była przybita i zawiedziona. 

– Doud się nie znalazł. Zniknął bez śladu. 

Siedzieliśmy  w  jej  gabinecie  z  nogami  na  biurku  Betsey.  Piliśmy  z  butelek  mrożoną 

herbatę i narzekaliśmy. Potrafiła słuchać, jeśli chciała lub musiała. 

– Czego się na razie dowiedziałeś? – zapytała. – Chciałabym to przemyśleć. 

– Nie znaleźliśmy żadnych powiązań pacjentów ani personelu z porwaniem autokaru czy 

napadami  na  banki.  Nikt  nie  pasuje  do  takiej  roboty.  Nawet  lekarze.  Może  Marcuse,  ale 

wydaje się w porządku. Pół tuzina twoich agentów przekopało cały szpital, i nic, Betsey. W 

weekend jeszcze raz przejrzę akta. 

– Ale uważasz, że go zgubiliśmy? 

–  Ciągle  to  samo:  nie  mamy  podejrzanych.  Jakby  Supermózg  potrafił  zapadać  się  pod 

ziemię, kiedy chce. 

Przetarła pięściami oczy i popatrzyła na mnie. 

background image

–  Departament  sprawiedliwości  wierzy  Macdougallowi.  Chcą  nadal  obserwować 

Hazelwood. Potem sprawdzą wszystkie szpitale dla weteranów w całym kraju. Co oznacza, że 

będę musiała szukać dalej. Ale ty uważasz, że Macdougall i jego kolesie pomylili się? 

– Albo dali się wykołować. A może Macdougall wymyślił to wszystko? I pewnie dostanie 

to, na co liczył. Jak powiedziałem, przejrzę akta jeszcze raz. Nie poddaję się. 

Betsey patrzyła w okno. 

– Więc planujesz pracować przez cały weekend? Szkoda. Przydałaby ci się przerwa. 

Pociągnąłem łyk herbaty i przyjrzałem się jej. 

– Masz na myśli coś konkretnego? 

Roześmiała się z wdziękiem i dmuchnęła ze świstem w butelkę. 

– Chyba już czas, Alex. Oboje potrzebujemy trochę relaksu w starym, dobrym stylu. Co 

ty na to, żebym wpadła po ciebie w sobotę około południa? 

Ze śmiechem pokręciłem głową. 

– Czy to oznacza zgodę? – zapytała. 

Przytaknąłem. 

–  Chyba  rzeczywiście  potrzebuję  trochę  relaksu  „w  starym,  dobrym  stylu”.  Nawet  na 

pewno. 

Rozdział 103 

W  sobotę  nie  mogłem  się  doczekać  południa.  Musiałem  się  czymś  zająć.  Zrobiliśmy  z 

dziećmi zakupy i wstąpiliśmy do nowego zoo w Southeast. Przestałem myśleć o Supermózgu. 

A także o Walshu, Doudzie, szpitalu dla weteranów i zbrodniach. 

Betsey  wpadła  po  mnie  punktualnie  o  dwunastej.  Przyjechała  niebieskim  saabem. 

Samochód  był  wypolerowany  na  wysoki  połysk.  Wyglądał  jak  nowy.  Zapowiadał  się 

przyjemny dzień. 

Wiedziałem,  że  Jannie  obserwuje  mnie  przez  okno  swojego  pokoju.  Odwróciłem  się, 

zrobiłem  śmieszną  minę  i  pomachałem  do  niej.  Uśmiechnęła  się  od  ucha  do  ucha  i  też  mi 

pomachała. Razem z kotką Rosie dostroiły się do mojej „opery mydlanej”. 

Nachyliłem  się  do  okna  saaba.  Betsey  włożyła  białą,  jedwabną  bluzkę  i  jasną  kurtkę 

skórzaną. Potrafiła doskonale wyglądać, jeśli chciała. A dziś chyba chciała. 

– Zawsze jesteś dokładnie o czasie. Jak Supermózg – zażartowałem. 

–  Jak  Superfiut  –  poprawiła.  –  Czy  to  nie  byłby  wspaniały  koniec  tej  sprawy,  Alex?  Ja 

nim  jestem.  Złapałeś  mnie,  bo  popełniłam  jeden  fatalny  błąd:  zakochałam  się  w  tobie  do 

szaleństwa. 

Wsiadłem do samochodu. 

background image

– Naprawdę, starsza agentko Cavalierre? 

Roześmiała się wdzięcznie. Pozbyła się wszystkich hamulców. 

– A czy nie poświęcam dla ciebie mojego cennego weekendu? 

– Dokąd jedziemy? – zapytałem. 

– Niedługo zobaczysz. Mam superplan. 

– Nie wątpię. 

Po  dziesięciu  minutach  skręciła  na  kolisty  podjazd  do  hotelu  Four  Seasons  na 

Pennsylvania Avenue. Lekki wiatr poruszał flagami. Na ceglanym dziedzińcu rosło mnóstwo 

bluszczu bostońskiego. Bardzo ładny widok. 

Spojrzała na mnie niepewnie. Była trochę zdenerwowana. 

– Może być? – zapytała. 

– Myślę, że tak. Wygodne miejsce. Doskonały plan. 

Uśmiechnęła się zachęcająco. 

– Po co tracić czas na długą podróż, prawda? 

Była niesamowita jak na agentkę FBI; zwłaszcza inteligentną i ambitną agentkę. Podobał 

mi się jej styl: sięgała po to, co chciała. Zastanawiałem się, czy zwykle to dostaje. 

Wpisała nas wcześniej do hotelowego rejestru, więc od razu pojechaliśmy do pokoju na 

ostatnim piętrze. Cały czas szedłem za nią. Obserwowałem jej chód. 

–  Coś  państwo  potrzebują?  –  zapytał  młody,  ale  natrętny  portier,  kiedy  weszliśmy  do 

apartamentu. 

Dałem mu napiwek. 

–  Dzięki  za  odprowadzenie  do  pokoju.  Wychodząc,  niech  pan  zamknie  drzwi.  Tylko 

delikatnie. 

Skinął głową. 

– Mamy doskonałą obsługę kelnerską – pochwalił się. – Najlepszą w Waszyngtonie. 

Betsey uśmiechnęła się i spławiła go gestem. 

– Dzięki. I przypominam o drzwiach: delikatnie. Żegnam. 

Rozdział 104 

Betsey  już  ściągała  kurtkę.  Zanim  drzwi  się  zamknęły,  trzymałem  ją  w  ramionach. 

Całowaliśmy  się  i  ocieraliśmy  o  siebie  jak  w  tańcu.  Oboje  byliśmy  zauroczeni.  Całkiem 

nieźle, pomyślałem. Relaks w starym, dobrym stylu. Czy nie to mi obiecywała? 

Betsey wydawała się naelektryzowana, a jednocześnie odprężona. Była pełna kontrastów. 

Mała i lekka, ale wysportowana i silna. Bardzo inteligentna i poważna, ale zabawna, ironiczna 

i lekceważąca. I seksowna jak cholera. O, tak! 

background image

Upadliśmy  na  łóżko.  Nie  wiem,  kto  prowadził  w  tym  „tańcu”,  to  było  bez  znaczenia. 

Wtuliłem twarz w jej miękką, jedwabną bluzkę. Potem spojrzałem w jej piwne oczy. 

– Jesteś bardzo pewna siebie. Rezerwacja hotelu i tak dalej. 

– Nadszedł czas – odpowiedziała po prostu. 

Zdjąłem  jej  bluzkę  i  czarną,  krótką  spódniczkę.  Gładziłem  ją  delikatnie  po  twarzy, 

ramionach, nogach i stopach. Minęło dobre pół godziny, zanim się rozebraliśmy. 

– Masz cudowny dotyk – szepnęła. – Nie przestawaj. 

– Nie przestanę. Lubię to. To ty nie przestawaj. 

– Boże, jak dobrze! Alex! – krzyknęła, zupełnie nie w swoim stylu. 

Całowałem  miejsca,  gdzie  ją  dotykałem.  Miała  bardzo  ciepłą  skórę.  Używała 

doskonałych perfum. Powiedziała, że to Forever Alfreda Sunga. Całowałem ją w usta – może 

nie całą wieczność, jak sugerowała nazwa perfum – ale bardzo, bardzo długo. 

„Potańczyliśmy” jeszcze trochę. Obejmowaliśmy się, całowaliśmy i ocieraliśmy o siebie. 

Mieliśmy mnóstwo czasu. Boże, brakowało mi kogoś takiego jak ona. 

– Teraz? – szepnęło w końcu jedno z nas. 

Nadszedł właściwy moment. 

Wziąłem Betsey bardzo, bardzo wolno. Wchodziłem w nią, najdalej jak mogłem. Byłem 

na  górze,  ale  opierałem  się  na  przedramionach.  Poruszaliśmy  się  razem.  Zgodnie  i  bez 

wysiłku. Zaczęła mruczeć. Tak słodko, że wibrowałem jak kamerton. 

– Dobrze mi z tobą – powiedziałem. – Bardzo. Nawet lepiej, niż się spodziewałem. 

– Mnie z tobą też. Mówiłam ci, że to lepsze od ścigania Supermózga. 

– O wiele lepsze. 

– Teraz! Proszę... 

Rozdział 105 

Zasnęliśmy, trzymając się w objęciach. 

Obudziłem się pierwszy. Była prawie szósta po południu. Nie obchodziła mnie godzina. 

Ani  dzień  tygodnia.  Zadzwoniłem  do  domu  i  sprawdziłem,  czy  wszystko  w  porządku. 

Cieszyli się, że wreszcie pozwoliłem sobie na trochę relaksu. 

Ja też się cieszyłem. Patrzyłem na śpiącą nago Betsey i myślałem, że mógłbym się jej tak 

przyglądać bez końca. Postanowiłem przygotować dla nas gorącą kąpiel. Powinienem? Jasne. 

Dlaczego nie? 

W  łazience  obok  jej  rzeczy  zauważyłem  słoik  z  niebieskimi  kulkami  musującymi  do 

kąpieli. Dawno mnie wyprzedziła. Zastanowiłem się, czy mi się to podoba. Uznałem, że tak. 

Wanna napełniała się wolno, kiedy za plecami usłyszałem głos Betsey. 

background image

– Dobry pomysł. Miałam ochotę na kąpiel z tobą. 

Obejrzałem się. Była naga. 

– Myślałaś o tym wcześniej? 

– Oczywiście. Bardzo często. A co robię na odprawach, jak ci się zdaje? 

Kilka  minut  później  weszliśmy  razem  do  wanny.  Wspaniałe  uczucie.  Antidotum  na 

ciężką pracę, napięcie i frustrację ostatnich tygodni. 

Betsey popatrzyła mi w oczy. 

– Lubię być z tobą – szepnęła. – Nie chcę rozstać się ani z tą wanną, ani z tobą. To raj. 

– Mają tu doskonałą obsługę kelnerską – przypomniałem. – Najlepszą w Waszyngtonie. 

Pewnie podadzą nam jedzenie do wanny, jeśli ładnie poprosimy. 

– No to spróbujmy – powiedziała. 

Rozdział 106 

Reszta  soboty  i  niedzielny  poranek  były  równie  cudowne.  Wydawały  się  niemal  snem. 

Szkoda tylko, że czas uciekał tak szybko. 

Im dłużej byłem z  Betsey, im więcej z nią  rozmawiałem, tym bardziej mi się podobała. 

Lubiłem  ją  już  przed  naszą  wyprawą  do  hotelu  Four  Seasons.  W  sobotę  tylko  raz 

wspomnieliśmy  o  Supermózgu.  Betsey  zapytała,  czy  moim  zdaniem,  coś  nam  grozi.  Czy 

Supermózg poluje na nas. Tego nie wiedzieliśmy, ale oboje mieliśmy broń. 

W niedzielę około dziesiątej zjedliśmy śniadanie przy basenie. Siedzieliśmy na miękkich 

łóżkach  wypoczynkowych  owinięci  w  puszyste,  biało-niebieskie  ręczniki.  Czytaliśmy 

„Washington  Post”  i  „New  York  Timesa”.  Czasem  ktoś  patrzył  na  nas  ciekawie,  ale  ludzie, 

którzy  mieszkają  w  hotelach  sieci  Four  Seasons  –  zwłaszcza  w  Waszyngtonie  –  widują  nie 

takie rzeczy. Na pewno wyglądaliśmy z Betsey na szczęśliwą parę. 

Powinienem  był  wyczuć,  że  to  nadchodzi.  Nie  wiem  dlaczego,  ale  nagle  zacząłem 

rozmyślać  o  człowieku  stojącym  za  napadami,  morderstwami  i  porwaniami:  o  Supermózgu. 

Próbowałem przestać, ale nie mogłem. Pogromca Smoków wrócił do pracy. 

Spojrzałem na Betsey. Miała zamknięte oczy i wyglądała na całkowicie odprężoną. Tego 

ranka  pomalowała  sobie  paznokcie  na  czerwono.  Usta  też.  Już  w  ogóle  nie  przypominała 

agentki FBI. Była piękną, seksowną kobietą. Cieszyłem się, że z nią jestem. 

Nie  miałem  ochoty  psuć  jej  nastroju.  Zasłużyła  na  trochę  odpoczynku,  leżała  tak 

spokojnie. 

– Betsey? 

Uśmiechnęła się, ale nie otworzyła oczu. Poprawiła się na łóżku. 

background image

–  Tak,  z  przyjemnością  poszłabym  z  tobą  do  pokoju.  Zrezygnowałabym  nawet  z 

wylegiwania  się  tutaj.  Możemy  zostawić  ręczniki  na  krzesłach.  Może  jeszcze  tu  będą,  jak 

wrócimy. 

Uśmiechnąłem się i lekko pomasowałem jej plecy. 

– Przepraszam, ale moglibyśmy porozmawiać o śledztwie? O nim? 

Otworzyła i czujnie zmrużyła oczy. Znów była sobą. Zadziwiająca przemiana. Jest gorsza 

niż ja, pomyślałem. 

– A co z nim? O czym myślałeś? 

Przysunąłem się bliżej. 

–  Przez  ostatnie  tygodnie  grzebaliśmy  się  tylko  w  sprawie  MetroHartford. 

Przesłuchiwaliśmy  Macdougalla.  Zapomnieliśmy  o  napadach  na  banki.  Muszę  jeszcze  raz 

przejrzeć stare kartoteki. Nawet akta personalne. 

Trochę ją zaskoczyłem. 

– W porządku. Ale chyba nie nadążam. Co ci chodzi po głowie? Co chcesz znaleźć? 

–  W  banku  First  Union  zginęły  cztery  osoby  z  personelu.  Bez  powodu.  Myśleliśmy,  że 

dla przykładu. Ale dlaczego? Coś mi tu nie pasuje. 

Betsey znów przymknęła oczy. Widziałem po minie, że myśli gorączkowo. 

– Facet chciał się zemścić na bankach i zgarnąć swoje piętnaście milionów. 

– To w jego stylu. Jest dokładny i skuteczny. Wie o wszystkim. I chce mieć wszystko. 

Otworzyła oczy. Popatrzyła na mnie i zacisnęła wargi. 

– Jest jeszcze coś. To ważne. 

Pocałowałem ją lekko w usta. 

– Co? 

–  Nadal  chcę  iść  z  tobą  do  pokoju.  Dopiero  potem  zajmiemy  się  starymi,  zakurzonymi 

aktami. 

Roześmiałem się. 

– Dobry plan. Zwłaszcza pierwsza część. 

Rozdział 107 

O  trzeciej  po  południu  wróciliśmy  do  terenowego  biura  FBI.  Betsey  zadzwoniła 

wcześniej  po  akta  sprawy  First  Union.  Czekały  na  nią.  Zabraliśmy  się  do  roboty.  W 

delikatesach na rogu zamówiliśmy herbatę mrożoną i kanapki. 

Dwa razy. 

Betsey w końcu spojrzała na mnie. 

– Właściwie dlaczego grzebiemy się w tym? 

background image

–  On  prawdopodobnie  zabił  Walsha.  I  może  Douda.  To  chory  facet.  Ciągle  jest  na 

wolności i to mnie cholernie niepokoi. 

Przytaknęła. 

–  My  też  jesteśmy  chorzy.  Zobacz,  dokąd  zaszliśmy.  Przysuń  mi  tamtą  stertę.  Boże,  a 

było tak przyjemnie w Four Seasons. 

Około jedenastej znalazłem małe, czarno-białe zdjęcie. 

– Betsey? – zawołałem. 

– Mhm? 

– Ten facet był szefem ochrony w banku. Teraz jest pacjentem szpitala Hazelwood. Znam 

go.  Rozmawiałem  z  nim.  W  jego  kartotece  szpitalnej  nie  ma  śladu,  że  pracował  w  First 

Union. To musi być on. 

Podałem jej zdjęcie. Szybko uzgodniliśmy, że Sampson i ja wrócimy rano do Hazelwood. 

Na  razie  Betsey  starała  się  zebrać  wszelkie  dostępne  informacje  o  Frederiku  Szabo.  Nudny, 

bezbarwny Frederic Szabo. Niech go szlag! 

Mogłem się mylić,  ale  wydawało się to mało prawdopodobne. Szabo był kiedyś szefem 

ochrony  banku  First  Union,  a  teraz  pacjentem  Hazelwood.  Był  wysoki  i  miał  brodę. 

Odpowiadał  rysopisowi  podanemu  przez  Macdougalla.  Jego  profil  psychiatryczny  mówił  o 

powtarzających  się  fantazjach  paranoidalnych,  skierowanych  przeciwko  firmom  z  Fortune 

500. Tyle, że Szabo wydawał się zbyt zamknięty w sobie i bezradny, jak na Supermózga. 

Ale  najbardziej  przekonującym  dowodem  był  brak  jakiegokolwiek  śladu  w  szpitalnej 

kartotece, że kiedyś pracował w First Union. Szabo prawdopodobnie twierdził, że od powrotu 

z Wietnamu nigdy nie miał stałego zajęcia. Oczywiście teraz już wiedzieliśmy, że skłamał. 

Z  jego  profilu  psychiatrycznego  wynikało,  że  ma  paranoidalne  zaburzenia  osobowości. 

Nie  wierzył  ludziom,  zwłaszcza  biznesmenom.  Uważał,  że  go  wykorzystują  i  próbują 

oszukać.  Bał  się  komukolwiek  zaufać,  żeby  informacje  o  nim  nie  obróciły  się  przeciwko 

niemu. Kiedy się ożenił, przez cały okres małżeństwa – od początku roku 1970 do końca 1971 

–  był  patologicznie  nadwrażliwy  i  zazdrosny  o  żonę.  Gdy  się  rozstali,  zapewne  ruszył  w 

świat. W końcu zjawił się w Hazelwood, szukając pomocy – trzy lata przed serią napadów na 

banki  i  rok  po  zwolnieniu  go  z  First  Union.  Podczas  częstych  pobytów  w  szpitalu  zawsze 

trzymał się na uboczu. Izolował się od wszystkich pacjentów i całego personelu. Z nikim się 

nie  przyjaźnił,  ale  wydawał  się  zupełnie  nieszkodliwy.  I  prawie  zawsze  mógł  wychodzić  do 

miasta, miał na to pozwolenie. 

Gdy  ponownie  przeczytałem  akta  Szabo,  przyszło  mi  do  głowy,  że  praca  w  banku 

doskonale  pasowała  do  jego  zaburzeń.  Jak  wielu  paranoików  szukał  posady,  która 

pozwoliłaby  mu  zaspokoić  pragnienie  moralizowania  i  karania  w  sposób  akceptowalny 

społecznie.  Jako  szef  ochrony  mógł  się  koncentrować  na  swojej  potrzebie  zapobiegania 

wszelkim atakom o każdej porze. Strzegąc banku, podświadomie chronił siebie. 

background image

Jak  na  ironię,  organizując  serię  udanych  napadów,  udowodnił  –  przynajmniej 

symbolicznie – że nie potrafi obronić się przed atakami innych. Ale może o to mu chodziło. 

Jego  nieufność  bardzo  utrudniała  leczenie,  jeśli  wręcz  go  nie  wykluczała.  W  ciągu 

ostatnich  osiemnastu  miesięcy  przyjmowano  go  do  Hazelwood  i  zwalniano  stamtąd  cztery 

razy.  Czy  szpital  był  przykrywką  dla  jego  działalności?  Wybrał  Hazelwood  na  swoją 

kryjówkę? 

A największą zagadką było dla mnie to, dlaczego jeszcze tam jest. 

Rozdział 108 

W poniedziałek rano wróciłem do pracy w Hazelwood. Włożyłem białą, luźną koszulę i 

workowate,  sztruksowe  spodnie,  żeby  ukryć  pod  nimi  kaburę  na  nodze.  Do  personelu 

dołączył  agent  FBI  nazwiskiem  Jack  Waterhouse.  Udawał  pielęgniarza.  Sampson  nadal  grał 

rolę portiera, ale teraz pracował tylko na „piątce”. 

Frederic Szabo wciąż nie rzucał się w oczy. Nie robił nic podejrzanego. Przez trzy dni nie 

opuszczał oddziału. Dużo spał w swoim pokoju. Czasem włączał stary laptop Apple. 

Wiedział, że go obserwujemy? 

W  środę  po  dyżurze  spotkałem  się  z  Betsey  w  budynku  administracyjnym.  Była  w 

niebieskim  kostiumie  i  zachowywała  się  bardzo  oficjalnie.  Chwilami  sprawiała  wrażenie 

zupełnie obcej osoby, całkowicie pochłoniętej pracą. 

Najwyraźniej miała dosyć tej sprawy, tak samo jak ja. 

–  Układał  swój  genialny  plan  co  najmniej  trzy  lata,  tak?  Przypuszczalnie  ma  gdzieś 

zadołowane  piętnaście  milionów.  Zabił  masę  ludzi,  żeby  zdobyć  tę  forsę.  I  teraz  siedzi  na 

tyłku w Hazelwood? Daj spokój! 

– To paranoik – odpowiedziałem. – I psychopata. Może nawet wie, że tu jesteśmy? Może 

powinniśmy  się  wycofać  ze  szpitala?  Obserwować  go  z  zewnątrz?  Ma  pozwolenie  doktora 

Cioffiego na wychodzenie do miasta. Może to robić, kiedy chce. 

Betsey nerwowo szarpała klapy kostiumu. Bałem się, że za chwilę zacznie wyrywać sobie 

włosy. 

–  Ale  nigdzie  nie  wychodzi!  Ma  pięćdziesiąt  lat  i  nie  chce  mu  się!  To  kompletnie 

przegrany facet! 

– Wiem, Betsey. Od trzech dni patrzę, jak śpi i bawi się grami w Internecie. 

Parsknęła śmiechem. 

– Popełnił pięć zbrodni doskonałych i przeszedł na emeryturę? 

– Na to wygląda. 

– Chcesz posłuchać, co ja załatwiłam? 

background image

Skinąłem głową. 

– Byłam w First Union. Rozmawiałam ze wszystkimi ludźmi, którzy pamiętają Szabo, a 

których  udało  mi  się  odnaleźć.  Podobno  strasznie  przejmował  się  pracą.  Wszystko  musiało 

być  zrobione  dokładnie  jak  powinno.  Miał  hopla  na  tym  punkcie.  Niektórzy  nabijali  się  z 

niego. 

– W jaki sposób? 

– Dali mu przezwisko. Zgadnij, jakie? Supermózg! Dla zabawy. Tak z niego żartowali. 

– A teraz chyba on żartuje z nas. 

Rozdział 109 

Następnego  ranka  wydarzyło  się  coś  dziwnego.  Gdy  mijaliśmy  się  na  korytarzu,  Szabo 

otarł  się  o  mnie.  Udał  zmieszanego  i  przeprosił,  powiedział,  że  prawdopodobnie  „stracił 

równowagę”.  Ale  byłem  pewien,  że  zrobił  to  celowo.  Tylko  po  co?  O  co  mu  chodziło,  do 

cholery? 

Godzinę później zobaczyłem, że wychodzi z oddziału. Musiał wiedzieć, że go obserwuję. 

Gdy tylko zniknął, podbiegłem do drzwi. 

– Dokąd on poszedł? – zapytałem pielęgniarza, który go wypuścił. 

– Na fizykoterapię. Ma pozwolenie. Może wychodzić na teren i do miasta. Gdzie chce. 

Tak już przywykłem do braku aktywności Szabo, że zupełnie mnie zaskoczył. 

– Niech pan powie szefowej, że muszę wyjść – poleciłem pielęgniarzowi. 

Spojrzał na mnie spode łba i chciał mnie spławić. 

– Niech pan jej sam powie. 

Przecisnąłem się obok niego. 

– Ma pan jej powiedzieć – rozkazałem. – To ważne. 

Wszedłem  do  zdezelowanej  windy  i  zjechałem  do  holu  na  parterze.  Frederic  Szabo  nie 

cierpiał ćwiczeń fizycznych. Przeczytałem to w jego aktach. Dokąd naprawdę poszedł? 

Wypadłem na podwórze. Szabo przemykał się między budynkami szpitalnymi. Wysoki i 

brodaty – tak opisał Macdougall Supermózga. 

Minął salę gimnastyczną. Wcale mnie to nie zaskoczyło. 

Nareszcie się ruszył! 

Poszedłem za nim. Zachowywał się nerwowo. W końcu się obejrzał. Uskoczyłem w bok 

ze ścieżki. Miałem nadzieję, że mnie nie zobaczył. A może jednak? 

Wyszedł przez bramę na ruchliwą ulicę i skręcił na południe. Przestał być czujny. Czy to 

był Supermózg? 

background image

Kilka przecznic dalej wsiadł do taksówki. Przed Holiday Inn stały trzy inne. Wskoczyłem 

do pierwszej i kazałem jechać za nim. 

Kierowca był Hindusem. 

– A dokąd jedziemy, proszę pana? – zapytał. 

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałem i pokazałem mu odznakę. Pokręcił głową. 

– Ja to mam pecha – jęknął. – Jak na filmie: „Za tamtą taksówką”. 

Rozdział 110 

Szabo  wysiadł  z  taksówki  na  Rhode  Island  Avenue  w  Northwest.  Ja  też.  Przez  chwilę 

oglądał wystawy sklepowe. Przynajmniej na to wyglądało. Wydawał się teraz odprężony. Po 

wyjściu ze szpitala uspokoił się. Pewnie dlatego, że wszystkich wykołował. 

W  końcu  wszedł  do  niskiego,  zniszczonego  budynku  z  piaskowca.  W  podziemiach 

mieściła się chińska pralnia jakiegoś A. Lee. 

Co  on  tam  robił?  Wymykał  się  tylnym  wyjściem?  Nagle  w  oknie  na  drugim  piętrze 

zapaliło  się  światło.  Szabo  przeszedł  kilka  razy  przez  pokój.  To  był  on.  Wysoki  i  brodaty. 

Przychodziły mi do głowy różne myśli. Nikt w szpitalu nie wie, że Szabo ma mieszkanie w 

mieście. W jego kartotece nie znalazłem żadnej wzmianki o tym. 

Udaje  bezradnego,  nieszkodliwego  i  bezdomnego.  Takie  pozory  stworzył.  Nareszcie 

odkryłem jego tajemnicę. Co to oznaczało? 

Czekałem na ulicy. Nie czułem zagrożenia. Przynajmniej na razie. 

Siedział  w  budynku  blisko  dwie  godziny.  Już  nie  pojawił  się  w  oknie.  Co  on  tam  robi? 

Czas ucieka. 

Potem światło w mieszkaniu zgasło. 

W  napięciu  obserwowałem  drzwi  frontowe.  Szabo  nie  wychodził.  Zaniepokoiłem  się. 

Gdzie on jest? 

Po  pięciu  minutach  pojawił  się  na  schodach  wejściowych.  Znów  dostrzegłem  nerwowy 

tik na jego twarzy. Może był autentyczny. 

Ciągle  przecierał  oczy  i  drapał  się  w  podbródek.  Poprawiał  koszulę  na  piersi.  Trzy  czy 

cztery razy przeczesał palcami gęste, czarne włosy. 

Czy to był Supermózg? Wydało mi się to niemal niemożliwe. Ale jeśli nie, to co dalej? 

Szabo  rozejrzał  się  niespokojnie,  ale  osłaniał  mnie  mroczny  cień  innego  budynku.  Nie 

mógł mnie zobaczyć. Czego się bał? 

Poszedł z powrotem Rhode Island Avenue. Potem złapał taksówkę. 

Chciałem go śledzić, ale miałem coś ważniejszego do zrobienia. Przebiegłem przez ulicę i 

wszedłem do budynku z piaskowca. 

background image

Musiałem  sprawdzić,  co  tam  robił  tak  długo.  Doprowadzał  mnie  do  szału.  Zaczynałem 

być taki nerwowy jak on. 

Rozdział 111 

Otworzyłem  drzwi  małym,  bardzo  przydatnym  wytrychem.  Dostałem  się  do  mieszkania 

Szabo szybciej, niż zdążyłbym powiedzieć „bezprawne wejście”. Nikt nie mógł wiedzieć, że 

tu byłem. 

Chciałem się szybko rozejrzeć i natychmiast wynieść. Wątpiłem, czy znajdę jakiś dowód 

jego  udziału  w  porwaniu  autokaru  czy  napadach  na  banki.  Ale  musiałem  zobaczyć,  jak 

mieszka. Wiedzieć o nim więcej niż to, co mówiły raporty lekarzy i pielęgniarzy w szpitalu. 

Chciałem zrozumieć Supermózga. 

Miał  kolekcję  noży  myśliwskich  i  starej  broni:  karabiny  z  czasów  wojny  domowej, 

niemieckie  lugery,  amerykańskie  colty.  I  pamiątki  z  Wietnamu:  ceremonialną  szablę  i 

sztandar północnowietnamskiego batalionu K 10. Oraz dużo książek i czasopism: Zło, które 

czynią ludzie. Zbrodnią i karę, „Magazyn strzelecki”, „Naukowca amerykańskiego”. 

Jak dotąd, bez niespodzianek. Poza samym faktem, że miał mieszkanie. 

–  Jesteś  nim,  Szabo?  –  zapytałem  na  głos.  –  To  ty  jesteś  Supermózgiem?  W  co  ty,  do 

cholery, grasz, człowieku? 

Szybko  przeszukałem  salon,  małą  sypialnię  i  klaustrofobiczną  norę,  która  najwyraźniej 

służyła jako gabinet do pracy. Tutaj wszystko planujesz, Szabo? Na biurku leżał odręczny list. 

Musiał go napisać niedawno. Zacząłem czytać: 

 

PA) ARTHUR LEE 

WŁAŚCICIEL PRAL)I 

To  jest  ostrzeżenie  i  na  Pańskim  miejscu  potraktowałbym  je  bardzo 

poważnie.  Trzy  tygodnie  temu  zostawiłem  u  Pana  rzeczy  do  prania 

chemicznego. Zawsze dołączam ich listę i krótki opis każdego ubrania. 

ZOSTAWIAM SOBIE KOPIĘ! 

LISTA JEST ZAWSZE PORZĄD)A I DOKŁAD)A. 

 

Szabo napisał dalej, że części ubrań nie dostał z powrotem. Rozmawiał z kimś w pralni i 

obiecano mu, że natychmiast je przyślą. Nie przysłali. 

 

background image

Schodzę  do  Pańskich  pracowników.  Spotykam  się  z  PA)EM.  I  jestem 

wściekły.  PA)  też  twierdzi,  że  nie  macie  moich  rzeczy.  I  jeszcze  mnie  Pan 

obraża. Sugeruje Pan, że pewnie ukradł je portier. 

Tu  nie  ma  żadnego  pieprzonego  portiera!  Mieszkam  w  tym  samym 

budynku, co Pan! 

 

)IECH PA) PAMIĘTA, ŻE PA)A OSTRZEGAŁEM 

FREDERIC SZABO 

 

Co  to  jest,  do  cholery?  –  zacząłem  myśleć  gorączkowo  po  przeczytaniu  tego 

dziwacznego, szalonego listu. 

W zamyśleniu pokręciłem głową. Pralnia miała być jego następnym celem? Coś planował 

przeciwko Lee? Supermózg? 

W szufladach małego kredensu znalazłem dalsze listy: do Citibanku, Chase, First Union, 

Exxona, Kodaka, Bell Atlantic i innych firm. 

Usiadłem  i  zacząłem  je  przeglądać.  Wszędzie  pogróżki.  Zupełny  obłęd.  To  był  właśnie 

Frederic  Szabo,  jakiego  opisywały  szpitalne  akta.  Paranoik  wkurzony  na  cały  świat. 

Upierdliwy, pięćdziesięciojednoletni typ, którego przez ostatnie dziesięć lat wywalali z każdej 

pracy. 

Miałem  coraz  więcej  wątpliwości  co  do  tego,  kim  jest  Szabo.  Przesunąłem  palcami  po 

wierzchu wysokiej szafki na akta. Namacałem jakieś papiery. Zdjąłem je. 

Plany obrabowanych banków! 

I rozkład hotelu Mayflower Renaissance! 

– Chryste, to on! – mruknąłem głośno. 

Tylko dlaczego trzyma to tutaj? 

Nie pamiętam dokładnie, co się potem działo. Dostrzegłem coś kątem oka, może zmianę 

światła, może jakiś ruch w pokoju? 

Odwróciłem się od biurka Szabo. Oczy zrobiły mi się okrągłe – zaskoczył mnie zupełnie. 

Totalny szok. Miał maskę prezydenta Clintona! Wrzeszczał moje nazwisko! 

Rozdział 112 

– 

Cross! 

background image

Wyciągnąłem  ręce,  żeby  zablokować  cios.  Zamachnął  się  nożem  myśliwskim 

pochodzącym zapewne z kolekcji w drugim pokoju. Chwyciłem go za potężne ramię. Jeśli to 

był Szabo, okazał się o wiele silniejszy i zwinniejszy, niż na to wyglądał w szpitalu. 

–  Co  tu  robisz?  –  wrzasnął.  –  Jak  śmiesz?  Kto  ci  pozwolił  ruszać  moje  rzeczy?  To 

prywatne listy! 

Miał głos zupełnego szaleńca. 

Obróciłem się na prawej nodze i mocno szarpnąłem rękę z nożem. Ostrze wbiło się w blat 

biurka. Zamaskowany napastnik zaklął. 

Co  dalej?  Bałem  się  schylić  i  wyciągnąć  broń  z  kabury  na  kostce.  Napastnik  łatwo 

wyrwał nóż z drewna. Ostrze zatoczyło niewielki łuk. Przeszło ze świstem obok mojej skroni. 

– Zabiję cię, Cross! 

Zauważyłem na biurku szklaną piłkę baseballową. Tylko tym mogłem walczyć. Złapałem 

kulę i zaatakowałem. 

Okrągły  przycisk  do  papieru  trafił  go  w  bok  głowy.  Facet  zaryczał  wściekle  jak  ranne 

zwierzę. Zatoczył się do tyłu, ale nie upadł. 

Schyliłem się szybko i wyszarpnąłem glocka. 

Napastnik znów natarł na mnie z nożem. 

– Stój, bo strzelę! – krzyknąłem. 

Nie  posłuchał.  Wrzeszczał  coś  niezrozumiale.  Zamachnął  się  i  przeciął  mi  prawy 

nadgarstek. Zabolało jak cholera. 

Nacisnąłem spust. Dostał w pierś. I nic! Zachwiał się i natychmiast wyprostował. 

– Pieprzę cię, Cross! Jesteś zerem! 

Walnąłem go bykiem. Wycelowałem w miejsce, gdzie odniósł ranę. 

Zawył przeraźliwie cienko i upuścił nóż. 

Opasałem go ramionami i ścisnąłem z całej siły. Przepchnąłem go przez pokój do ściany. 

Uderzyliśmy w nią, aż zadrżał cały dom. 

Ktoś z sąsiadów zastukał w ścianę i zaczął pomstować na hałas. 

– Wezwijcie policję! – krzyknąłem. – Zadzwońcie pod dziewięćset jedenaście! 

Przydusiłem go do podłogi. Jęczał głośno i wyrywał się. Próbował walczyć. Przyłożyłem 

mu w szczękę i znieruchomiał. Ściągnąłem mu gumową maskę. 

Szabo. 

– Jesteś Supermózgiem – wysapałem. – Mam cię. 

– Nic nie zrobiłem – warknął i znów zaczął się szarpać. – To ty włamałeś się do mnie. Ty 

idioto! Wszyscy jesteście cholernymi idiotami. Posłuchaj, palancie! Złapałeś nie tego faceta! 

background image

Rozdział 113 

To był obłęd i z pewnością pasował do dramatycznego aresztowania. Po niecałej godzinie 

do mieszkania Szabo przyjechała ekipa techników z FBI. Dwóch znałem. Nazywali się Greg 

Wojcik i Jack Heeney. Już pracowaliśmy razem. Byli najlepsi w Biurze i od razu zabrali się 

do roboty. 

Stałem  z  boku  i  przyglądałem  się  żmudnej  rewizji.  Szukali  fałszywych  ścian,  luźnych 

klepek  w  podłodze  i  innych  miejsc,  gdzie  Szabo  mógłby  schować  dowody  lub  piętnaście 

milionów dolarów. 

Zaraz  po  technikach  zjawiła  się  Betsey.  Ucieszyłem  się.  Spróbowaliśmy  przesłuchać 

Szabo,  ale  nie  chciał  z  nami  rozmawiać.  Sprawiał  wrażenie  zupełnego  szaleńca,  to  się 

wściekał, to znów milczał jak grób.  Kilka razy plunął na mnie. Znano  go z tego w szpitalu. 

Kiedy  wyschło  mu  w  ustach,  założył  ręce  na  piersi  i  zamknął  oczy.  W  końcu  zabrali  go  w 

kaftanie bezpieczeństwa. 

– Gdzie te cholerne pieniądze? – zapytała Betsey, kiedy go wyprowadzali. 

– Tylko on wie – odrzekłem. – I na pewno nie powie. Nie pamiętam tak beznadziejnego 

śledztwa. 

Następnego dnia był piątek – deszczowy i ponury. Pojechaliśmy z Betsey do centralnego 

aresztu miejskiego, gdzie siedział Szabo. 

Przed  budynkiem  stał  tłum  dziennikarzy.  Musieliśmy  się  przez  nich  przecisnąć. 

Schowaliśmy  się  pod  wielkimi,  czarnymi  parasolami  i  nie  odpowiedzieliśmy  na  żadne 

pytanie. Szybko weszliśmy do środka. 

– Pieprzone sępy – mruknęła Betsey. – W życiu trzy rzeczy są pewne: śmierć, podatki i 

to, że prasa wszystko przekręci. Ci tutaj też. 

– Jeśli ktoś raz coś przekręci, już tak zostaje – dodałem. 

Spotkaliśmy  się  z  Szabo  w  małym  pokoju  obok  bloku  więziennego.  Był  bez  kaftana 

bezpieczeństwa.  Towarzyszyła  mu  prawniczka,  Lynda  Cole.  Nie  wyglądała  na  zachwyconą 

swoim klientem. 

Zdziwiłem się, że Szabo nie wynajął jakiegoś sławnego obrońcy. Ciągle mnie zaskakiwał. 

Nie  rozumował  jak  inni.  W  tym  tkwiła  jego  siła.  Upajał  się  tym  i  prawdopodobnie  to  go 

zgubiło. 

Przez kilka minut unikał naszego wzroku. Zadaliśmy mu serię pytań, ale uparcie milczał. 

Zwiększyli  mu  dawkę  środków  uspokajających.  Zastanawiałem  się,  czy  dlatego  jest 

apatyczny. Nie bardzo w to wierzyłem. Podejrzewałem, że znów w coś z nami gra. 

– To na nic – westchnęła po godzinie Betsey. 

Miała rację. Nie warto było tracić więcej czasu. 

Wstaliśmy, żeby wyjść. Lynda Cole też. Była niska jak Betsey i bardzo atrakcyjna. Przez 

cały  ten  czas  powiedziała  najwyżej  kilkanaście  słów.  Nie  potrzebowała  mówić,  skoro  jej 

background image

klient milczał. Nagle Szabo przestał się wpatrywać w stół i podniósł wzrok. Gapił się w jeden 

punkt co najmniej od dwudziestu minut. 

Spojrzał na mnie i w końcu się odezwał. 

– Macie nie tego faceta. 

Potem wyszczerzył zęby jak kompletny debil. Jeszcze nie widziałem takiego uśmiechu. A 

spotkałem w życiu sporo czubków. 

Rozdział 114 

Wróciliśmy  z  Betsey  do  Hazelwood,  gdzie  czekało  na  nas  jeszcze  mnóstwo  roboty. 

Wpadł Sampson. Do dwudziestej drugiej trzydzieści przejrzeliśmy wszystko, co dotąd udało 

nam  się  znaleźć  w  szpitalu.  Zidentyfikowaliśmy  dziewiętnaście  osób  z  personelu,  które 

zajmowały się Szabo. Na liście znalazło się sześciu terapeutów. 

Powiesiliśmy  zdjęcia  na  ścianie.  Spacerowałem  tam  i  z  powrotem,  patrzyłem  na  nie  i 

szukałem  natchnienia.  Gdzie  są  pieniądze,  do  cholery?  Jak  Szabo  kierował  napadami  i 

morderstwami? 

Usiadłem.  Betsey  popijała  szóstą  czy  siódmą  colę  dietetyczną.  Ja  wlałem  w  siebie  tyle 

samo kaw. Od czasu do czasu rozmawialiśmy o rzekomym samobójstwie Walsha i zaginięciu 

Douda. Szabo nie odpowiadał na żadne pytania o dwóch agentów. Zabił ich? Dlaczego? Jaki 

miał plan? Niech go szlag! 

–  Czy  on  rzeczywiście  może  stać  za  tym  wszystkim?  –  zapytała  Betsey.  –  Jest  aż  taki 

sprytny? Ten cholerny świr? 

Wstałem od biurka. 

– Sam już nie wiem. Znów zrobiło się późno. Jestem wykończony. Jadę do domu. Jutro 

też jest dzień. 

Górne  lampy  świeciły  oślepiającym  blaskiem.  Betsey  popatrzyła  na  mnie  bez  wyrazu. 

Miała  podkrążone  oczy.  Chciałem  ją  przytulić,  ale  w  pokoju  kręciło  się  jeszcze  kilku 

agentów. Chętnie wziąłbym ją w ramiona i porozmawiał o czymkolwiek, byle nie o śledztwie. 

– Dobranoc – powiedziałem w końcu. – Prześpij się trochę. 

– Dobrej nocy, Alex. Brakuje mi ciebie – dodała bezgłośnie. 

– Uważaj po drodze. 

– Zawsze uważam. Ty sam uważaj. 

Jakoś dojechałem do domu i wdrapałem się do sypialni. Od dawna za ciężko harowałem. 

Może rzeczywiście powinienem rzucić tę robotę. Padłem na łóżko i zasnąłem. Obudziłem się 

dwadzieścia po drugiej. Śniła mi się rozmowa z Szabo. Potem jeszcze z kimś zamieszanym w 

sprawę. O, rany... 

background image

Fatalna  pora  na  przebudzenie.  Zazwyczaj  nie  pamiętam  snów,  zapewne  dlatego,  że 

podświadomie  staram  się  je  zapomnieć.  Ale  tym  razem,  gdy  się  obudziłem,  miałem  wciąż 

przed oczami tamte obrazy. 

Tony  Brophy  opowiedział  nam  kiedyś  o  spotkaniu  z  Supermózgiem.  Mówił,  że  gość 

ukrywał się za ścianą jasnych reflektorów. Widać było tylko zarys sylwetki mężczyzny. Opis 

nie  pasował  do  kształtu  głowy  Szabo.  Nawet  w  przybliżeniu.  Brophy  wspomniał  o  dużym, 

haczykowatym  nosie  i  wielkich  uszach.  Podobno  wyglądały  jak  otwarte  drzwi  samochodu. 

Szabo miał prosty nos i małe uszy. 

Ale przyszedł mi do głowy ktoś inny! Jezu! Przekręciłem się na łóżku. Patrzyłem w okno, 

dopóki nie zacząłem jasno myśleć. Skoncentrowałem się, a potem zadzwoniłem do Betsey. 

Odebrała po drugim sygnale i jęknęła cicho. 

– To ja, Alex. Przepraszam, że cię obudziłem. Ale chyba wiem, kto jest Supermózgiem. 

– To zły sen? – mruknęła. 

– Najgorszy koszmar – odparłem. 

Rozdział 115 

Jest  dwóch  Supermózgów.  Początkowo  wydawało  mi  się  to  bez  sensu.  Ale  potem 

nabrałem  prawie  absolutnej  pewności,  że  znalazłem  wyjaśnienie  wielu  tajemnic  naszego 

śledztwa. 

Szabo  to  jeden  Supermózg,  ale  to  przezwisko  nadano  mu  tylko  żartem,  bo  za  bardzo 

wyróżniał się w pracy. Więc musi być jeszcze ktoś. Z tego drugiego nikt się nie wyśmiewał, 

bo ten nie miał sobie równych. To nie on pisze listy z pogróżkami w swoim pokoju w szpitalu 

dla weteranów. 

Potrzebowałem  kilku  minut,  żeby  przekonać  o  tym  Betsey.  Potem  zadzwoniliśmy  do 

Ouantico  do  Kyle’a  Craiga.  Było  dwoje  na  jednego,  więc  w  końcu  ustąpił  i  dał  nam  wolną 

rękę. 

O jedenastej rano wsiedliśmy z Betsey do samolotu w bazie Bolling. Wcześniej nigdy tu 

nie  bywałem.  Ostatnio  odlatywałem  stąd  częściej  niż  z  lotniska  National,  obecnie  Ronalda 

Reagana. 

Tuż  po  pierwszej  wylądowaliśmy  na  lotnisku  międzynarodowym  w  Palm  Beach  na 

południu  Florydy.  Było  trzydzieści  pięć  stopni  i  duszno  jak  diabli.  Ale  upał  mnie  nie 

obchodził. Byłem podniecony, liczyłem na to, że może rozwiążemy zagadkę. Przywitali nas 

miejscowi agenci FBI, ale nawet tutaj dowodziła Betsey. 

background image

Wyjechaliśmy  z  małego,  dobrze  utrzymanego  lotniska  na  drogę  międzystanową  I-95 

North.  Po  piętnastu  kilometrach  skręciliśmy  na  wschód  w  kierunku  oceanu  i  Singer  Island. 

Słońce wyglądało jak cytrynowy drops rozpuszczający się najasnobłękitnym niebie. 

W samolocie miałem czas przemyśleć moją teorię o dwóch Supermózgach. Im dłużej się 

nad nią zastanawiałem, tym bardziej byłem przekonany, że wreszcie jesteśmy na właściwym 

tropie. Przypominały mi się różne rzeczy. 

Między innymi zdjęcie terapeuty, doktora Bernarda Francisa. Znalazłem je w jego aktach. 

Dwa  inne  wisiały  w  gabinecie  doktora  Cioffiego.  Widziałem  je,  kiedy  go  przesłuchiwałem. 

Bernard Francis był wysokim, łysiejącym mężczyzną. Miał szerokie czoło, haczykowaty nos i 

duże uszy. Jak otwarte drzwi samochodu. 

Leczył Szabo przez dziewięć tygodni w roku 1997, a potem przez pięć miesięcy w roku 

ubiegłym,  później  przeniósł  się  na  Florydę.  Przypuszczalnie  podjął  pracę  w  szpitalu  dla 

weteranów  w  północnym  West  Palm.  Kiedy  zwróciłem  uwagę  na  Francisa,  ustaliłem  kilka 

rzeczy.  Według  raportów  szpitalnych,  w  zeszłym  roku  przynajmniej  trzy  razy  wychodził  z 

Szabo  do  miasta.  Niby  nic  niezwykłego,  ale  w  tych  okolicznościach  bardzo  mnie  to 

zainteresowało. W czasie lotu na Florydę ponownie przeczytałem notatki Francisa o Szabo. 

 

Kiedyś napisał: 

 

Czy  pacjent  rzeczywiście  błąkał  się  po  kraju  przez  ostatnie  dwadzieścia 

kilka  lat  i  pracował  tylko  dorywczo?  )ie  brzmi  to  prawdopodobnie.  Ma 

bardzo  bujną  fantazję  i  może  coś  ukrywać  przed  nami.  Co  naprawdę 

skłoniło go do zgłoszenia się do nas właśnie w tym roku? 

 

Betsey  i  ja  znaliśmy  odpowiedź.  Podejrzewaliśmy,  że  Francis  też.  W  lutym  1996  roku 

Szabo  stracił  pracę  szefa  ochrony  banku  First  Union.  W  Marylandzie  i  Wirginii  dokonano 

serii niewyjaśnionych napadów na filie tego banku. Szabo obwiniał siebie za to, że ochrona 

okazała się nieskuteczna, dyrekcja też miała do niego pretensje. Ostatecznie wylano go. 

Wkrótce potem dostał załamania nerwowego i zgłosił się do Hazelwood. Tam zaczęła się 

cała zabawa i gry umysłowe. 

Rozdział 116 

Rozpoczęliśmy  całodobową  obserwację  kondominium  Francisa  na  Singer  Island. 

Mieszkał  tuż  nad  wodą  w  dużym  apartamencie  z  czterema  sypialniami  i  tarasem  na  dachu. 

background image

Taki luksus przekraczał zapewne możliwości finansowe przeciętnego terapeuty ze szpitala dla 

weteranów. Ale doktor Francis najwyraźniej nie uważał się za przeciętnego lekarza. 

Spędzał ten wieczór z blondynką o połowę młodszą od niego. Musiałem mu jednak oddać 

sprawiedliwość  –  mimo  czterdziestu  pięciu  lat  był  szczupły  i  w  dobrej  formie.  Dziewczyna 

była  bardzo  ładna.  Nosiła  czarne  bikini  i  wysokie  szpilki.  Ciągle  poprawiała  stanik  i 

odgarniała z oczu długie włosy. 

– Niezła sztuka – mruknęła Betsey. – Chyba załapała się na fajną randkę. 

Betsey, dwaj agenci i ja koczowaliśmy w furgonetce dodge na parkingu za kondominium. 

Prawie  wszystkie  miejsca  były  zajęte,  więc  nie  rzucaliśmy  się  w  oczy.  Patrzyliśmy  przez 

peryskop, jak Francis i jego gość smażą na tarasie steki. FBI już zidentyfikowało dziewczynę. 

Była  tancerką  topless  w  eleganckiej  restauracji  w  West  Palm.  Gliniarze  z  Fort  Lauderdale 

zgarniali ją już kilka razy za zaczepianie facetów na ulicy i prostytucję. Nazywała się Bianca 

Massie i miała dwadzieścia trzy lata. 

Lekarz ciągle obejmował i przytulał blondynkę. W końcu zniknęli w środku na dziesięć 

minut.  Potem  wrócili  do  grilla.  Przy  jedzeniu  dotykali  się  i  głaskali.  Wykończyli  drugą 

butelkę caberneta stag’s leap i znów weszli do mieszkania. 

– Co tam widać? – zapytała Betsey jednego z agentów. – Muszę wiedzieć. 

–  Nasz  człowiek  na  sąsiednim  dachu  obserwuje  wnętrze  mieszkania  przez  okna  od 

południowej strony – odpowiedział. 

–  Chata  typowego  szpanera  –  zameldował  po  chwili.  –  Drogie  meble,  dzieła  sztuki. 

Dobry  sprzęt  grający,  ciężarki.  Doktorek  ma  czarnego  labradora.  Pewnie  rwie  na  niego 

panienki z plaży. 

– Wątpię, żeby ją poderwał – wtrąciłem. – Raczej wynajął na noc. 

–  Teraz  oboje  są  zajęci.  Labrador  chyba  nauczył  doktorka  kilku  rzeczy.  Facet  zna  parę 

psich sztuczek. Nasz obserwator mówi, że uszy i nos ma dużo większe od pewnej części ciała. 

Grupa  wybuchnęła  śmiechem.  Odprężyliśmy  się  co  nieco.  Baliśmy  się  trochę  o 

dziewczynę, ale byliśmy tak blisko, że w każdej chwili mogliśmy wkroczyć. 

Obserwator dalej meldował, co się dzieje. 

– Oho, wygląda na to, że doktorek ma za wczesny wytrysk. Ale dziewczynie chyba to nie 

przeszkadza. Pocałowała go w czubek głowy, biedne dziecko. 

– Dostaje się to, za co się płaci – powiedziała Betsey. 

Wreszcie dziewczyna wyszła i seans porno skończył się. Doktor Francis został na tarasie. 

Sączył brandy i patrzył na księżyc nad Atlantykiem. 

– To jest życie... – westchnęła Betsey. – Księżyc nad Miami i cały ten szpan. 

– Musiał tylko zabić około dwunastu osób, żeby to mieć – zauważyłem. 

Około  północy  zadzwoniła  „komórka”  Francisa.  Słuchaliśmy  rozmowy  w  furgonetce. 

Telefon zaintrygował nas. Wymieniliśmy z Betsey spojrzenia. 

background image

– Bernie, oni znów się tu kręcą – powiedział zdenerwowany głos. – Teraz przyglądają się 

personelowi i... 

– Jest późno – przerwał Francis. – Zadzwonię do ciebie rano. Ja zadzwonię. Ty tutaj nie 

dzwoń. Już ci mówiłem. 

Zirytowany Francis wyłączył się i dopił brandy. 

Betsey trąciła mnie łokciem. Uśmiechała się pierwszy  raz od chwili, gdy  rozpoczęliśmy 

obserwację Francisa. 

– Poznałeś, kto to był? – zapytała. 

Jasne, że poznałem. 

–  Urocza  i  utalentowana  Kathleen  McGuigan.  Nasza  pielęgniarka  jest  w  to  zamieszana. 

Wszystko zaczyna pasować do siebie. 

Rozdział 117 

Doktor Bernard Francis naprawdę zasługiwał na nienawiść. Był najgorszym sukinsynem. 

Zabójcą, który lubił zadawać ofiarom cierpienie. Ta nienawiść pomagała nam wytrzymywać 

nocne czuwanie. I teoria, że jest Supermózgiem. Mogliśmy go w każdej chwili dopaść w jego 

różowym kondominium w śródziemnomorskim stylu. 

Kathleen McGuigan już się nie odezwała. On też do niej nie zadzwonił. Około pierwszej 

poszedł do sypialni i włączył system alarmowy. 

– Słodkich snów, skurwielu – mruknęła Betsey, kiedy w apartamencie zgasło światło. 

– Wiemy, gdzie mieszka – powiedział jeden z agentów. – Wiemy, co zrobił, choć jeszcze 

nie wiemy jak. I nie możemy go zgarnąć? 

– Cierpliwości – odparłem. – Dopiero tu przyjechaliśmy. Dostaniemy go. Tylko trzeba go 

jeszcze  trochę  poobserwować.  Musimy  mieć  absolutną  pewność,  że  to  on.  I  odzyskać 

zrabowane pieniądze. 

W  końcu,  około  drugiej  nad  ranem,  Betsey  i  ja  wysiedliśmy  z  furgonetki.  Wzięliśmy 

jeden z samochodów Biura i wyjechaliśmy z Singer Island. Reszta została w Holiday Inn w 

Palm Beach. My pojechaliśmy na północ autostradą między stanową I-95. 

– Niedaleko stąd jest hotel Hyatt Regency – odezwała się niepewnie Betsey. – Co ty na 

to? 

– Lubię być z tobą – odrzekłem. – Od samego początku. 

– Wiem. Ale nie na tyle, tak? 

Spojrzałem na nią. Kiedy traciła pewność siebie, podobała mi się jeszcze bardziej. 

– Oczekujesz szczerości o drugiej piętnaście nad ranem? – zażartowałem. 

– A czemu nie? 

background image

– Może to trochę bez sensu, ale... 

Uśmiechnęła się w końcu. 

– Nie szkodzi. Mów. 

–  Ostatnio  nie  bardzo  wiem,  co  się  ze  mną  dzieje.  Płynę  z  prądem.  To  do  mnie 

niepodobne. Ale może to dobrze. 

– Próbujesz zapomnieć o Christine. I chyba robisz to w odpowiedni sposób. Odważnie. 

– Albo bardzo głupio – odparłem z uśmiechem. 

–  Może  jednocześnie  i  tak,  i  tak.  Ale  starasz  się.  Na  zewnątrz  jesteś  opanowany  i 

prostolinijny. W dobry sposób. Wewnątrz skomplikowany. Też w dobry  sposób. Myślałeś o 

tym, co powiedziałam? 

– Nie. Myślałem o tym, że mam szczęście, bo poznałem ciebie. 

–  To  nie  musi  być  coś  wyjątkowego,  Alex.  Dla  mnie  i  tak  już  jest.  Więc?  Weźmiemy 

pokój? Spędzisz ze mną noc w hotelu? 

– Z przyjemnością. 

Kiedy  zaparkowaliśmy  przed  wejściem,  Betsey  przysunęła  się  i  pocałowała  mnie. 

Przyciągnąłem ją do siebie i mocno przytuliłem. Siedzieliśmy tak przez kilka minut. 

– Będę za tobą strasznie tęsknić – szepnęła. 

Rozdział 118 

Chyba  oboje  żałowaliśmy,  że  reszta  nocy  szybko  minęła.  Ciągle  myślałem  o  słowach 

Betsey:  „będę  za  tobą  strasznie  tęsknić”.  O  dziewiątej  rano  znów  wsiedliśmy  do  furgonetki 

obserwacyjnej FBI. W środku był tłok i śmierdziało jak cholera. W rogu stały dwa wiadra z 

suchym lodem. Parował i trochę pomagał przeżyć w ciasnym wnętrzu. 

– Co się działo, panowie? – zapytała Betsey agentów. – Straciłam coś fajnego? Superfiut 

już wstał? 

Dowiedzieliśmy  się,  że  Francis  wstał  i  jeszcze  nie  dzwonił  do  Kathleen  McGuigan. 

Wpadłem na pewien pomysł. Betsey bardzo się spodobał. Zadzwoniliśmy do Kyle’a Craiga i 

zastaliśmy go w domu. Jemu też spodobało się to, co wymyśliłem. 

Tuż  po  dziesiątej  rano  agenci  w  Wirginii  zaaresztowali  w  Arlington  siostrę  McGuigan. 

Podczas przesłuchania zeznała, że nie wie, co łączy Francisa i Szabo. Zaprzeczyła też, że jest 

w  cokolwiek  zamieszana.  Wyśmiała  wszystkie  zarzuty  postawione  pod  jej  adresem. 

Powiedziała, że nie dzwoniła w nocy do Francisa i możemy to sprawdzić. 

Jednocześnie agenci przeszukiwali jej dom i podwórze. Około południa znaleźli diament 

stanowiący część okupu od MetroHartford. McGuigan wpadła w panikę i zmieniła zeznania. 

Opowiedziała FBI wszystko, co wiedziała o Francisie, Szabo, napadach i zabójstwach. 

background image

Betsey aż podskoczyła z radości w furgonetce i walnęła głową w dach. 

– O, cholera! To boli! Ale co tam. Mamy go! 

Krótko  po  czternastej  przeszliśmy  oboje  przez  wypielęgnowany  trawnik  od  frontu  i 

weszliśmy po ceglanych schodach do budynku Francisa. Waliło mi serce. Nareszcie. To musi 

być on. Wjechaliśmy windą na piąte piętro, do meliny Supermózga. 

– Zasłużyliśmy na to – powiedziałem do Betsey. 

–  Nie  mogę  się  doczekać,  kiedy  zobaczę  jego  minę  –  odrzekła  i  nacisnęła  dzwonek.  – 

Zimnokrwiste gówno. Ding-dong, zgadnij, kto przyszedł? To za Walsha i Douda. 

– Za synka Buccierich też. I za resztę ofiar. 

Francis  otworzył  drzwi.  Był  opalony  i  bosy.  Miał  na  sobie  spodenki  drużyny  „Florida 

Gators”  i  koszulkę  „Miami  Dolphins”.  Nie  wyglądał  na  zimnokrwistego  i  bezdusznego 

potwora. Ale rzadko kto wygląda. 

Betsey powiedziała, kim jesteśmy. Potem wyjaśniła, że prowadzimy śledztwo w sprawie 

porwania kobiet z MetroHartford i kilku napadów na banki na Wschodzie. 

Francis zdziwił się. 

–  Nie  rozumiem,  co  to  ma  wspólnego  ze  mną.  Prawie  od  roku  nie  byłem  w 

Waszyngtonie. Nie wiem, w czym mógłbym pomóc. Na pewno macie właściwy adres? 

– Możemy wejść, doktorze? – zapytałem. – Adres jest właściwy, może mi pan wierzyć. 

Chcemy porozmawiać o pańskim byłym pacjencie, Frederiku Szabo. 

Francis dalej udawał głupiego. Dobrze mu to szło. Nie byłem tym zaskoczony. 

– Czy to jakiś żart? 

– Nie – odparła z naciskiem Betsey. 

Francis zirytował się. Poczerwieniał na twarzy. 

–  Jutro  będę  w  moim  gabinecie  w  szpitalu  w  West  Palm.  To  na  Blue  Heron.  Tam 

możemy porozmawiać o moich byłych pacjentach. Frederic Szabo? Jezu, to było prawie rok 

temu! Co on zrobił? Chodzi o listy z pogróżkami do firm z Fortune 500? Nie do wiary! Proszę 

mi dać spokój w domu. 

Francis próbował zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. Zablokowałem je ręką. Serce ciągle 

mi waliło. Co za przyjemne uczucie. Nareszcie go mamy. 

– To nie może czekać do jutra, doktorze – powiedziałem. – To w ogóle nie może czekać. 

Westchnął, ale nadal wyglądał na cholernie wkurzonego. 

– Trudno, niech będzie. Właśnie robiłem sobie kawę. Wejdźcie, skoro musicie. 

– Musimy – odpowiedziałem Supermózgowi. 

background image

Rozdział 119 

– 

Więc o co chodzi? – zapytał Francis, kiedy szliśmy za nim przez oszkloną loggię. Kilka 

pięter  niżej  rozbijały  się  fale  Atlantyku.  Sam  widok  był  wart  co  najmniej  paru  morderstw. 

Ocean  iskrzył  się  w  popołudniowym  słońcu.  Doktor  Bernard  Francis  dobrze  się  urządził  w 

życiu. 

–  Frederic  Szabo  wymyślił  to  wszystko,  tak?  –  zagadnąłem,  żeby  przełamać  pierwsze 

lody. – Miał bujną fantazję i chciał się zemścić na bankach. Miał obsesję, potrzebną wiedzę i 

kontakty. Tak było? 

Francis popatrzył na nas jak na swoich umysłowo chorych pacjentów. 

– Co pan bredzi, do diabła? 

Zignorowałem jego minę i protekcjonalny ton. 

–  Poznał  pan  plany  Szabo  podczas  sesji  terapeutycznych.  Precyzja  i  szczegóły  wywarły 

na panu wrażenie. Pomyślał o wszystkim. Dowiedział się pan również, że przez te wszystkie 

lata od powrotu z Wietnamu wcale nie włóczył się po kraju. Odkrył pan, że pracował w banku 

First Union jako szef ochrony. On naprawdę wiedział, jak można obrobić bank. Był stuknięty, 

ale inaczej, niż pan myślał. 

Francis włączył ekspres na blacie kuchennym. 

–  Nie  będę  nawet  odpowiadał  na  te  bzdury.  Poczęstowałbym  was  kawą,  ale  wkurzacie 

mnie jak cholera. Skończcie z tymi idiotyzmami i wynoście się. 

–  Nie  chcę  kawy  –  odparłem.  –  Chcę  ciebie,  Francis.  Z  zimną  krwią  zamordowałeś 

niewinnych ludzi. Zabiłeś Walsha i Douda. Ty jesteś szaleńcem i Supermózgiem, nie Szabo. 

–  Chyba  oboje  zwariowaliście  –  odparł  Francis.  –  Jestem  szanowanym  lekarzem  i 

zasłużonym oficerem armii. 

Potem  uśmiechnął  się  z  taką  miną,  jakby  chciał  powiedzieć:  „Mam  was  gdzieś.  Nic  mi 

nie możecie zrobić”. Już widywałem takie miny. Dobrze je znałem. Gary Soneji, Casanova, 

Pan Smith, Łasica. Francis też był psychopatą. Jak wszyscy zabójcy, których złapałem. Może 

za  długo  czekał  na  uznanie  w  szpitalach  dla  weteranów.  Ale  sprawy  na  pewno  zaszły 

stanowczo za daleko. 

–  Zapamiętał  cię  pewien  człowiek,  którego  chciałeś  wynająć  do  skoku  na  bank.  Opisał 

twoje wielkie uszy i haczykowaty nos. Szabo tak nie wygląda. 

Francis odwrócił się od ekspresu i wybuchnął nieprzyjemnym, gardłowym śmiechem. 

– Też mi dowód! Chciałbym usłyszeć, jak przedstawiasz go prokuratorowi okręgowemu 

w Waszyngtonie. Założę się, że uśmiałby się do łez. 

Uśmiechnąłem się. 

–  Już  rozmawialiśmy  z  panią  prokurator.  Jakoś  jej  to  nie  ubawiło.  A  przy  okazji, 

rozmawialiśmy  też  z  Kathleen  McGuigan.  Nie  oddzwoniłeś  do  niej,  więc  odwiedziliśmy  ją. 

background image

Jesteś  aresztowany  za  napady,  porwanie  i  morderstwa,  doktorze.  Widzę,  że  przestało  ci  być 

wesoło. 

Francis wrócił do robienia kawy. Czułem, że coś kombinuje. 

– Widzisz chyba również, że nie dzwonię do mojego adwokata. 

– A powinieneś – odparłem. – Bo jest jeszcze coś. Dziś rano Szabo w końcu zdecydował 

się mówić. Prowadził pamiętnik z waszych sesji, doktorze. Zapisał, że jego plany bardzo cię 

interesowały.  Znasz  go.  Wiesz,  jaki  jest  dokładny.  Powiedział,  że  częściej  pytałeś  go  o 

napady na banki niż o jego problemy. Pokazał ci plany budynków. 

–  Chcemy  odzyskać  pieniądze,  Francis  –  wtrąciła  się  Betsey.  –  Piętnaście  milionów 

dolarów. Jeśli je nam oddasz, wyjdzie ci to na dobre. Nie dostaniesz lepszej oferty. 

Francis zrobił drwiącą minę. 

–  Załóżmy  na  chwilę,  że  jestem  tym  waszym  Supermózgiem.  Nie  wydaje  wam  się,  że 

powinienem  mieć  opracowany  genialny  plan  ucieczki?  Chyba  nie  dałbym  się  złapać  takim 

frajerom, jak wy, prawda? 

Teraz ja się uśmiechnąłem. 

–  Ci  „frajerzy”  mogą  cię  zaskoczyć,  Francis.  Podejrzewam,  że  jesteś  zdany  na  siebie. 

Szabo zaplanował również twoją ucieczkę? Wątpię. 

Rozdział 120 

– 

Otóż  to  –  powiedział  Francis  o  ton  niżej  niż  przedtem.  –  Zawsze  istniało  minimalne 

niebezpieczeństwo, że mnie złapiecie. Wtedy skończyłbym w więzieniu, a to byłoby zupełnie 

nie do przyjęcia. Ale nie dojdzie do tego. 

– Dojdzie – odparła z naciskiem Betsey. 

Na wszelki wypadek sięgnąłem do kabury. 

Nagle  Francis  rzucił  się  do  szklanych  drzwi  na  taras.  Wiedziałem,  że  nie  ma  stamtąd 

wyjścia. Co on zamierzał? 

– Stój! – krzyknąłem. 

Betsey i ja jednocześnie wyciągnęliśmy broń, ale nie strzeliliśmy. Nie było powodu, żeby 

go zabijać. Popędziliśmy za nim przez drewniany taras na dachu. 

Francis dobiegł do muru i zrobił coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Nawet gdybym 

służył w policji sto lat. 

Skoczył głową w dół z piątego piętra! Musiał skręcić kark. Nie miał prawa przeżyć. 

–  Nie  wierzę!  –  wrzasnęła  Betsey,  kiedy  zatrzymaliśmy  się  na  krawędzi  dachu  i 

spojrzeliśmy w dół. 

background image

Ja też nie wierzyłem własnym oczom. Francis skoczył do basenu! Wynurzył się i szybko 

popłynął do brzegu. 

Nie miałem wyboru i nie zawahałem się. Skoczyłem za nim. 

Betsey też. Pół kroku za mną. 

Spadaliśmy z krzykiem jak kule armatnie. 

Uderzyłem w wodę plecami. Poczułem się tak, jakby przestawiły mi się wnętrzności. 

Wylądowałem  twardo  na  dnie,  ale  zaraz  wydostałem  się  na  powierzchnię.  Popłynąłem 

szybko do brzegu. Próbowałem coś zobaczyć i jasno myśleć. 

Wygramoliłem  się  z  basenu.  Francis  uciekał  do  jednego  z  sąsiednich  kondominiów. 

Otrząsał się jak kaczka. 

Popędziliśmy  za  nim.  Mokre  buty  piszczały  i  chlupała  w  nich  woda.  Ale  nic  nie  było 

ważne oprócz tego, że musimy go dorwać. 

Francis  przyspieszył.  Ja  też.  Podejrzewałem,  że  niedaleko  ma  samochód.  Może  nawet 

łódź w pobliskim porcie. 

Przebierałem nogami jak wariat, ale niewiele zmniejszyłem dystans. Francis biegł boso, a 

mimo to szybciej ode mnie. 

Obejrzał się i zobaczył nas. Kiedy z powrotem odwrócił głowę, wszystko się zmieniło. 

Na parkingu przed nim stali trzej agenci FBI. Celowali w niego z pistoletów. Krzyczeli, 

żeby stanął. 

Francis zatrzymał się. Znów się obejrzał, potem popatrzył na agentów. Nagle sięgnął do 

kieszeni spodenek. 

– Nie! – krzyknąłem. 

Ale nie wyciągnął broni, tylko przezroczystą buteleczkę. Przyłożył ją do ust. 

Nagle chwycił się za gardło. Oczy wyszły mu na wierzch i opadł na kolana. 

– Otruł się – wychrypiała Betsey. – Mój Boże, Alex! 

Wtem Francis poderwał się z chodnika. Patrzyliśmy ze zgrozą, jak miota się po parkingu i 

wymachuje  rękami  w  jakimś  obłąkańczym  tańcu.  Z  ust  ciekła  mu  piana.  Wreszcie  walnął 

twarzą w srebrzystego, terenowego mercedesa. Krew trysnęła na karoserię. 

Zaczął  do  nas  wrzeszczeć,  próbował  nam  coś  powiedzieć,  ale  tylko  bełkotał  gardłowo. 

Krew ściekała mu z nosa. Skręcał się i podrygiwał. 

Na  parkingu  przybywało  agentów  i  gapiów.  Nie  mogliśmy  pomóc  Francisowi.  Zabijał 

ludzi, niektórych otruł. Zamordował dwóch agentów FBI. Teraz patrzyliśmy, jak sam umiera 

straszną śmiercią. Trwało to bardzo długo. 

W końcu upadł i uderzył głową w chodnik. Drgawki powoli ustawały. Coś charczał. 
Kucnąłem przy nim. 
– Gdzie jest agent Michael Doud? – zapytałem błagalnie. – Powiedz nam, na litość boską. 
Francis spojrzał na mnie i wykrztusił ostatnie słowa, jakie chciałbym usłyszeć. 
– Macie nie tego faceta. 
Potem umarł. 

background image

Epilog 

Ten facet 

background image

 

Rozdział 121 

Minęły  trzy  tygodnie  i  moje  życie  mniej  więcej  wróciło  do  normy.  Ale  nie  było  dnia, 

żebym  nie  myślał  o  rzuceniu  pracy  w  policji.  Nie  wiedziałem,  czy  chodziło  o  sprawę 

Supermózga,  czy  skumulowały  się  przeżycia  z  wcześniejszych  śledztw,  ale  miałem  tego 

dosyć. 

Większość z piętnastu milionów Francisa przepadła bez śladu. Wszyscy w FBI dostawali 

szału. Betsey poświęcała cały swój czas na szukanie pieniędzy. Znów pracowała w weekendy 

i rzadko się widywaliśmy. Chyba przewidziała to na Florydzie, kiedy powiedziała: „Będę za 

tobą strasznie tęsknić”. 

Tego  wieczoru  babcia  mocno  mi  się  naraziła.  To  przez  nią  tkwiliśmy  z  Sampsonem  w 

Pierwszym Kościele Baptystów na Czwartej ulicy, niedaleko mojego domu. 

Wokół  nas  łkały  kobiety  i  mężczyźni.  Pastor  i  jego  żona  przekonywali  ludzi,  że  takie 

oczyszczenie  wyjdzie  im  na  dobre.  Trzeba  wyrzucić  z  siebie  złość,  strach  i  inne  trucizny 

wewnętrzne. I wierni właśnie to robili. Oprócz Sampsona i mnie, wszyscy wypłakiwali sobie 

oczy. 

–  Należy  nam  się  coś  wyjątkowego  od  babci  za  ten  jej  numer  –  szepnął  mi  do  ucha 

Sampson. 

Uśmiechnąłem się. Zupełnie nie rozumiał tej kobiety. A poznał ją, mając dziesięć lat. 

–  Nie  licz  na  to  –  odrzekłem.  –  Uważa,  że  to  my  jesteśmy  jej  coś  winni  za  ratowanie 

naszych tyłków, kiedy byliśmy szczeniakami. 

– Ma rację, stary. Ale dzisiaj spłacimy kupę starych długów. 

– Wygłaszasz kazanie do chóru – zauważyłem. 

– Chór nie słucha, bo płacze – zachichotał. – Prawdziwy wieczór chusteczek do nosa. 

Staliśmy ściśnięci między dwiema kobietami. Szlochały i wykrzykiwały modlitwy. Takie 

specjalne  nabożeństwa  były  ostatnio  coraz  popularniejsze  w  Waszyngtonie.  Nazywano  je 

„Przykro mi, siostro”. Mężczyźni składali w kościołach hołd kobietom za wszystkie krzywdy 

fizyczne i moralne, których doznawały. 

Moja sąsiadka nagle mnie objęła. 

background image

– To ładnie z twojej strony, że przyszedłeś – oświadczyła, przekrzykując hałas. – Dobry z 

ciebie człowiek, Alex. Jak rzadko który. 

– I w tym mój problem – mruknąłem pod nosem, po czym dodałem głośniej: – Przykro 

mi, siostro. Ty też jesteś dobrą kobietą. I miłą. 

Przycisnęła mnie mocniej. Widywałem ją w naszej okolicy. Nazywała się Terri Rashad. 

Była atrakcyjna, dumna i wesoła. Trochę po trzydziestce. 

– Przykro mi, siostro – powiedział Sampson do swojej sąsiadki. 

– I powinno ci być przykro jak cholera – odparła Lace McCray. – Ale dzięki. Nie jesteś 

taki zły, jak myślałam. 

Sampson szturchnął mnie. 

– Duże przeżycie – szepnął swoim basem. – Może babcia miała rację, że kazała nam tu 

przyjść. 

– Wiedziała, co robi. Ona ma zawsze rację. To osiemdziesięcioletnia Oprah Winfrey. 

Śpiewy, okrzyki i łkania nasiliły się. 

– Co w ogóle słychać? – zapytał Sampson. 

Zastanowiłem się. 

–  Tęsknię  za  Christine.  Ale  cieszymy  się,  że  mały  jest  z  nami.  Babcia  mówi,  że  ją 

odmładza. Ożywia nasz dom. Od rana do wieczora. Uważa nas za swój personel. 

W  końcu  czerwca  Christine  wyjechała  do  Seattle.  Wreszcie  zdradziła  mi,  dokąd  się 

przeprowadza. Pojechałem do Mitchellville, żeby się pożegnać. Jej nowy samochód terenowy 

był załadowany po dach. Objęła mnie i rozpłakała się. 

– Może kiedyś... – szepnęła. 

Może. 

Ale  teraz  była  w  stanie  Waszyngton,  a  ja  w  moim  dzielnicowym  kościele  baptystów. 

Podejrzewałem, że babcia chciała mi tu zorganizować randkę. Tak mnie to rozbawiło, że się 

roześmiałem. 

– Nie żal ci sióstr, Alex? – zapytał Sampson. Zaczynał za dużo gadać. 

Zerknąłem na niego, potem się rozejrzałem. 

–  Oczywiście,  że  tak.  Zobacz,  ilu  tu  porządnych  ludzi.  Starają  się,  jak  mogą.  Chcą  być 

tylko trochę kochani od czasu do czasu. 

– To nic złego – odparł i objął mnie mocno ramieniem. 

– Na pewno nie. Po prostu starajmy się, jak najlepiej umiemy. 

background image

Rozdział 122 

Kilka  dni  później  siedziałem  na  werandzie  przy  pianinie.  Dochodziła  północ.  W  domu 

było  cicho,  spokojnie  i  przyjemnie.  Tak,  jak  czasem  lubię.  Wcześniej  poszedłem  na  górę  i 

zajrzałem  do  synka.  Spał  w  swoim  łóżeczku  jak  aniołek.  Grałem  jeden  z  moich  ulubionych 

utworów – Błękitną rapsodię Gershwina. 

Myślałem  o  mojej  rodzinie  i  naszym  starym  domu.  Uwielbiałem  tu  mieszkać,  mimo 

wszystkich  wad  tej  dzielnicy.  Znów  zacząłem  się  czuć  pewniej  i  lepiej.  Może  pomogło  mi 

głośne, płaczliwe nabożeństwo w kościele baptystów? A może Gershwin? 

Nagle  zadzwonił  telefon.  Pobiegłem  odebrać,  żeby  wszystkich  nie  obudził.  Zwłaszcza 

małego Aleksa, czyli AJ-a, jak ostatnio nazywali go Jannie i Damon. 

Usłyszałem głos Kyle’a Craiga. 

Bardzo  rzadko  zawracał  mi  głowę  w  domu.  I  nigdy  o  tej  porze.  Tak  samo  zaczęła  się 

sprawa Supermózga – od niego. 

– O co chodzi, Kyle? – zapytałem. – Nie wrabiaj mnie w żadne nowe śledztwo. 

–  Mam  złą  wiadomość,  Alex  –  odrzekł  cicho.  –  Nawet  nie  wiem,  jak  ci  to  powiedzieć. 

Jasna cholera, chłopie... Betsey Cavalierre nie żyje. Jestem teraz w jej domu. Przyjedź tutaj. 

Odłożyłem słuchawkę chyba dopiero po minucie. Musiałem to zrobić, skoro znalazła się 

z  powrotem  na  widełkach.  Ręce  i  nogi  miałem  jak  z  waty.  Przygryzłem  wargę  i  poczułem 

smak krwi. Kręciło mi się w głowie. Kyle nie powiedział mi wszystkiego. Tylko tyle, żebym 

przyjechał. Ktoś włamał się do Betsey i zabił ją. Kto? I dlaczego? Jezu! 

Ubierałem  się  w  pośpiechu,  kiedy  telefon  znów  zadzwonił.  Chwyciłem  słuchawkę. 

Pewnie to ktoś inny z następną złą wiadomością. Może Sampson albo Rakeem Powell? 

Głos w słuchawce zmroził mnie. 

–  Chciałem  ci  tylko  pogratulować.  Odwaliłeś  kawał  doskonałej  roboty.  Wyłapałeś 

wszystkie  płotki,  które  dla  mnie  pracowały.  Dokładnie  tak,  jak  się  spodziewałem.  Prawdę 

mówiąc, do tego miały mi służyć. 

– Kto mówi? – zapytałem, choć nietrudno było zgadnąć. 

– Przecież wiesz, doktorze detektywie Cross. Jesteś na tyle bystry. Chyba domyśliłeś się, 

że  złapanie  biednego  doktora  Francisa  było  zbyt  proste.  Tak  samo  jak  moich  przyjaciół  z 

policji  nowojorskiej:  pana  Briana  Macdougalla  i  jego  kompanów.  Oczywiście  pozostaje 

jeszcze  sprawa  brakujących  pieniędzy.  To  ja  jestem  tym,  kogo  nazywacie  Supermózgiem. 

Słusznie,  to  do  mnie  pasuje.  Rzeczywiście  jestem  taki  dobry.  Na  razie  dobranoc  i  do 

zobaczenia wkrótce. Aha, i miłej zabawy u Betsey Cavalierre. Ja byłem bardzo zadowolony. 

background image

Rozdział 123 

Najpierw zadzwoniłem do Sampsona. Poprosiłem go, żeby przyjechał i został z babcią i 

dziećmi. Potem popędziłem do domu Betsey w Woodbridge w Wirginii. Cały czas miałem na 

liczniku sto sześćdziesiąt na godzinę. 

Nigdy tu nie byłem,  ale  trafiłem bez problemu. Po obu stronach ulicy stały  samochody. 

Kilka crown victoria i grand marquise. Domyśliłem się, że to FBI. Przybywało radiowozów z 

wyjącymi syrenami. 

Wziąłem głęboki oddech i wszedłem. Nagle zakręciło mi się w głowie. Kyle dyrygował 

swoimi  ludźmi  z  wydziału  przestępstw  z  użyciem  przemocy.  Szukali  dowodów.  Wątpiłem, 

żeby coś znaleźli. Przedtem nie mieli szczęścia; Supermózg nigdy nie zostawiał śladów. 

Kilku  agentów  Biura  chlipało.  Ja  też  płakałem  po  drodze.  Ale  teraz  musiałem  jasno 

myśleć  i  maksymalnie  się  skoncentrować.  Tylko  tak  mogłem  zobaczyć  miejsce  zbrodni 

oczami zabójcy. 

Wyglądało  to  na  włamanie.  Ktoś  dostał  się  tu  przez  okno  w  kuchni.  Technicy  FBI 

filmowali je kamerą wideo. Patrzyłem na rzeczy Betsey, jej dom. Na lodówce leżała okładka 

„Newsweeka” z amerykańską zdobywczynią Pucharu Świata w kobiecej piłce nożnej, Brandi 

Chastain i nagłówkiem „Rządzą dziewczyny!”. 

Dom  musiał  mieć  około  stu  lat  i  był  zagracony  wiejskimi  rupieciami.  Obrazy  Andrew 

Wyetha,  zdjęcia  ptaków  jesienią  na  jeziorze.  Na  stole  w  holu  zauważyłem  wezwanie  dla 

Betsey na następne strzelanie kwalifikacyjne w FBI. 

Wreszcie odważyłem się przejść z salonu do głównej sypialni na końcu korytarza. Łatwo 

było poznać, że to miejsce zbrodni. W głębi pokoju pracowali agenci. Tu zginęła Betsey. 

Jeszcze nie rozmawiałem z Kylem. Nie chciałem mu przeszkadzać. Może tym razem jego 

ludzie coś znajdą. A może nie. 

Potem  ją  zobaczyłem  i  nie  wytrzymałem.  Bezwiednie  uniosłem  lewą  rękę  do  twarzy. 

Nogi ugięły się pode mną i zacząłem się trząść. 

W  uszach  dzwonił  mi  ten  cholerny  głos  z  telefonu:  „Aha,  i  miłej  zabawy  u  Betsey 

Cavalierre. Ja byłem bardzo zadowolony”. 

Rozebrał  ją.  Nigdzie  nie  dostrzegłem  jej  nocnego  stroju.  Była  cała  zakrwawiona,  ale 

najbardziej  między  nogami.  Tym  razem  użył  noża  –  ukarał  ją.  Patrzyła  na  mnie  swoimi 

pięknymi, piwnymi oczami, które już nic nie widziały. I nigdy już nie zobaczą. 

Zauważył mnie lekarz z FBI. Znałem go, nazywał się Merrill Snyder. Już pracowaliśmy 

razem i mieliśmy nieraz sukcesy. Ale nigdy w takiej sytuacji. 

–  Prawdopodobnie  ją  zgwałcił  –  szepnął  do  mnie.  –  W  każdym  razie  użył  noża.  Może 

wyciął  dowód.  Kto  wie,  Alex.  To  musi  być  chory  facet,  do  cholery!  Przychodzi  ci  coś  do 

głowy? 

– Tak – odrzekłem cicho. – Mam ochotę go zabić. I zabiję. 

background image

Rozdział 124 

Morderca  przez  cały  czas  był  na  miejscu  –  w  mieszkaniu  Betsey  Cavalierre.  Czuł  ich 

smutek i nienawiść i napawał się nimi. Co za przyjemny dreszcz emocji. Wielka, wspaniała 

chwila w jego życiu. 

Być tutaj z policją i FBI. 

Ocierać  się  o  nich,  gawędzić  z  nimi.  Słuchać,  jak  go  przeklinają  i  opłakują  martwą 

koleżankę. Widzieć ich strach i wściekłość na niego. 

Ale byli bezsilni. Nie mogli nic zrobić. 

To on kontrolował sytuację w obozie wroga. 

Odwiedził  nawet  Betsey  Cavalierre,  która  wierzyła,  że  pewnego  dnia  zajdzie  na  sam 

szczyt w FBI. 

Co za tupet. 

Naprawdę  myślała,  że  jest  jedną  z  najlepszych  w  Biurze?  Oczywiście,  że  tak.  W 

dzisiejszych czasach oni wszyscy myślą, że są tacy cholernie sprytni. 

Ale  teraz  już  nie  wyglądała  na  taką  sprytną,  kiedy  leżała  naga  we  własnej  krwi, 

zmaltretowana na wszystkie sposoby, jakie przyszły mu do głowy. 

Zobaczył,  że  z  sypialni  wychodzi  Alex  Cross.  W  końcu  dostał  w  kość.  Ale  wciąż 

odstawiał groźnego twardziela. 

Zrobił odpowiednią minę i podszedł do Crossa. 

To był właściwy moment. 

– Bardzo mi przykro z powodu Betsey – powiedział Kyle Craig, Supermózg. – Bardzo mi 

przykro, Alex.