KASEY MICHAELS
Samotny wilk
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tego dnia w San Francisco nic nie szło po jej myśli.
Nowy system telefoniczny, który - zdaniem szefa agen-
cji - wszystkim miał ułatwić życie, nie tylko go nie ułatwiał,
ale sam koszmarnie szwankował. Sophie Colton dwukrotnie
straciła z trudem uzyskane połączenia z klientem z Tokio,
a co za tym idzie, przypuszczalnie straciła również klienta.
Dziecięcy gwiazdor filmowy, z którym podpisała kon-
trakt na reklamę o ogólnokrajowym zasięgu, postanowił
akurat w tym tygodniu rozpocząć mutację. Z dnia na dzień
jego czysty, krystaliczny głosik zamienił się w piskliwy
skrzek. Należało od nowa przystąpić do szukania aktora.
Jakby tego było mało, w drodze na spotkanie z klien-
tern poleciało jej oczko w rajstopach, potem złapał ją
deszcz, o którym meteorolodzy zapomnieli wspomnieć,
a wieczorem pokłóciła się w restauracji ze swoim narze-
czonym od czterech miesięcy, Chetem Wallace'em.
W porządku, może nie była to kłótnia, może było to
nieporozumienie. Kłótnia to za mocne słowo. Nigdy się
z Chetem nie kłócili. Zazwyczaj Chet mówił, a ona słu-
chała. Czasem zastanawiała się, po jakie licho w ogóle
to robi.
Chet chciał, by zrezygnowali z intratnych posad
w agencji reklamowej i założyli własną firmę. Sophie nie
6
KASEY MICHAELS
była pewna, czy to dobry pomysł. Lubiła swoją pracę,
ciężko harowała, zanim otrzymała obecne stanowisko,
a w dzisiejszym bezlitosnym świecie, w którym panuje
tak ostra konkurencja, tworzenie nowej agencji, a jedno
cześnie budowanie nowej rodziny... hm, po prostu bała
się, że nie podołają.
Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, kiedy zezłości
wszy się na Cheta, zostawiła go w restauracji, żeby do
kończył deser i zapłacił za kolację, a sama mszyła na
piechotę do domu.
Najbardziej chyba zirytowała ją postawa narzeczone
go, to, że nie wybiegł za nią z restauracji, lecz został
przy stoliku, popijając kawę i jedząc krem czekoladowy.
Zgoda, mieszkała tylko cztery przecznice dalej, ale na
prawdę mógł się zachować inaczej. Nie musiał mówić:
„Dobrze, kochanie, idź do domu. Postaraj się ochłonąć.
Spotkamy się u ciebie za pół godziny". Nienawidziła,
kiedy był taki cholernie rozsądny. A on, psiakrew, dobrze
o tym wiedział.
Mniej więcej w połowie drogi stanęła na moment przy
krawężniku. W lewo odchodził wąski, ponury zaułek.
Wzdychając głośno, Sophie podniosła głowę, po czym
odgarnęła za ucho kosmyk ciemnoblond włosów. Zacis
nąwszy powieki, westchnęła po raz drugi, następnie ru
szyła przed siebie. Zanim jednak dziesięciocentymetrowy
obcas zetknął się z asfaltem, poczuła mocne szarpnięcie;
ktoś wciągał ją w zaułek.
- Puść mnie! - krzyknęła, usiłując się oswobodzić.
Nic więcej nie zdołała powiedzieć. Napastnik pchnął
ją z całej siły na wilgotny, ceglany mur. Zrobiło się jej
SAMOTNY WILK
ciemno przed oczami. Miała wrażenie, że to sen, jakaś
koszmarna surrealistyczna fantazja, która nie ma nic
wspólnego z rzeczywistością.
Niestety, wszystko działo się naprawdę. Starając się
wyrównać oddech, nie stracić przytomności i opanować
strach, który dławił ją za krtań, poczuła przytknięte do
szyi ostrze noża.
- Stój, suko! Jak tylko się ruszysz, poderżnę ci gardło!
Jasne? Jasne?
Bojąc się, że napastnik spełni groźbę, nie mogła skinąć
głową. Więc w odpowiedzi zamrugała powiekami. Tak,
jasne.
- Dobra, w porządku, dobra.
Mężczyzna był wyraźnie poruszony. Może znajdował
się pod wpływem narkotyków? Nie umiała poznać, Wi-
działa jedynie, że jest w stanie najwyższego podniecenia.
Mógł ją zabić w każdej sekundzie, choćby posłusznie
spełniała wszystkie jego rozkazy.
Powoli cofnął ostrze. W następnej chwili leżała na
brzuchu na twardym podjeździe, zaciskając zęby z bólu.
Zamknąwszy oczy, przełknęła ślinę.
- Czego... czego ode mnie chcesz? - spytała w końcu.
Nie mogła się ruszyć; napastnik przygniatał ją kolanerm do
ziemi. - W kieszeni płaszcza mam portfel, a w nim pie-
niądze i karty płatnicze. Jeżeli się odsuniesz, sięgnę...
- Głucha jesteś, ty durna suko? Co? - warknął jej
nad uchem. Tak bardzo śmierdziało mu z ust, że wzdryg-
nęła się z obrzydzeniem. - Mówiłem, że jak się ruszysz,
poderżnę ci gardło. Tak trudno to zrozumieć?
Nim zdołała odpowiedzieć, zaczął przesuwać ręce po
KASEY MICHAELS
jej ciele. Cienki płaszcz, który miała na sobie, niewiele
ją chronił. Opierając ciężar ciała na kolanie, którym przy
ciskał ofiarę do ziemi, mężczyzna niezdarnie usiłował ob
rócić ją do siebie. Potem na zmianę to ugniatał, to szczy
pał jej piersi, wreszcie mocno wbił zęby w jej ramię.
Wariat. Szaleniec. Sophie uświadomiła sobie, że fa
cetowi nie zależy na pieniądzach. Może weźmie portfel,
kiedy już ją zabije, ale na razie chodzi mu o coś całkiem
innego. O nią. Chce sprawić jej ból.
Choć od głównej ulicy dzieliło ją zaledwie siedem,
osiem metrów, była bezradna. W prawej ręce napastnik
trzymał nóż. Gdyby krzyknęła czy próbowała się wyrwać,
nie zawahałby się go użyć. Nagle przyszło jej do głowy,
że tak czy tak zginie. Facet nie panuje nad sobą. Diabli
wiedzą, co mu za chwilę strzeli do łba. Ogarnęła ją wście
kłość. Nie, nie będzie biernie czekać na śmierć! Nie um
rze bez walki!
Teraz była elegancką kobietą mieszkającą w mieście,
ale przecież dorastała na ranczo, biegała po lasach, łaziła
po drzewach, staczała walki ze starszymi braćmi, czasem
na niby, dla zabawy, a czasem na serio.
Bracia. Boże. Michael już nie żyje. Jego śmierć znisz
czyła rodziców, zniszczyła całą rodzinę. Jeżeli ona też zgi
nie... Nie! Nie może do tego dopuścić! Musi się bronić!
Mamusiu, tatusiu, nie umrę! Nie pozwolę, żeby jakiś
naćpany bydlak mnie zabił! Nie myśląc o przeraźliwym
bólu w prawym kolanie, które strzaskała sobie, upadając
na twarcy żwir, o ostrzu noża, które przylegało do jej
policzka, i o wstrętnej, brudnej łapie, która wcisnęła się
jej pod bluzkę, Sophie przystąpiła do obrony.
SAMOTNY WILK
Oparłszy się na łokciach, wierzgnęła kolanami niczym
dziki mustang usiłujący zrzucić z grzbietu jeźdźca. Strach
dodał jej sił. Największą rolę odegrał jednak element
zaskoczenia. Niczego nie spodziewający się napastnik
stracił równowagę i przechylił się na bok. Jeszcze jedno
wierzgnięcie i była wolna. Cofała się na czworakach
w stronę ulicy, usiłując zwiększyć dystans między sobą
a bandytą.
- Na pomoc! - krzyknęła na całe gardło. - Tu, w za-
ułku! Na pomoc! Błagam!
Nie przestając się wydzierać, zacisnęła ręce na wiel
kim plastikowym koszu na śmieci i z trudem dźwignęła
się na nogi. Prawa noga właściwie nie nadawała się
użytku. Nie zwracając na to uwagi, Sophie chwyciła po-
krywkę i cisnęła nią w napastnika, po czym zanurzyła
ręce w otwartym koszu i wyciągnęła pierwszą z brzegu
„broń" - był nią odcięty czubek ananasa.
Rany boskie! Tym ma się bronić? No ale zaułek leżał
na tyłach ekskluzywnych lokali, do których wchodziło
się od strony głównej ulicy, więc na co liczyła? Że w ko-
szu znajdzie nabity rewolwer?
Rzucała w mężczyznę czym się dało: ananasem, pustą
półkilogramową puszką po sosie pomidorowym, zgniłymi
warzywami. Nie przestawała krzyczeć. Po chwili poślizgnęła
się i upadając, przewróciła kilka mniejszych metalowych
koszy. Narobiła mnóstwo hałasu, a przy okazji sama się
ubrudziła - jako ofiara była coraz mniej atrakcyjna.
- Jestem w zaułku! Pomocy! Ratunku!
Przeklinając siarczyście pod nosem, napastnik: schylił
się, by nie dostać w głowę zwiędłą kapustą, po czym
10 KASEY MICHAELS
odwrócił się i uciekł. Sekundę później dwóch porządnie
ubranych mężczyzn usłyszało krzyk Sophie i przybiegło
jej na ratunek.
- Dzięki Bogu - szepnęła, opierając się o jednego ze
swych wybawców, podczas gdy drugi wrócił pędem na
ulicę, by wezwać karetkę i zawiadomić policję.
Prawe kolano tak bardzo ją bolało, że o niczym innym
nie myślała. Nie wiedziała, że napastnik rozciął jej po
liczek od brody po ucho ani że straciła mnóstwo krwi.
Nic nie wiedziała, bo po chwili popadła w stan błogiej
nieświadomości.
Tej nocy w Jackson w stanie Missisipi Louise Smith
poderwała się na łóżku. Oczy miała szeroko otwarte z prze
rażenia, ciało zlane potem. Coś jest nie tak. Czuła to.
Po chwili spuściła nogi na podłogę. Wstawszy, pode
szła do kontaktu w ścianie, włączyła światło, po czym
oparła dłonie o blat komody i popatrzyła na swoje od
bicie w lustrze. Zobaczyła kobietę, która nie wyglądała
na pięćdziesiąt dwa lata. Jedynie duże piwne oczy zdra
dzały bezmiar cierpienia, jakie przeżyła. Przeczesawszy
ręką falujące, ciemnoblond włosy, niemal całkiem pozba
wione siwizny, wzięła kilka głębokich oddechów, starając
się uwolnić od paniki, która ściskała ją za serce.
Widzisz? Nikogo nie ma. Jesteś sama. Nikt ci nie wy
rządzi krzywdy. Nikt nic nie wie. Nawet ty.
Miała sen. Często jej się coś śniło. Zawsze były to
dziwne, skomplikowane sny. Niektóre zaczynały się do
brze, niewinnie, ale wszystkie kończyły się źle. Pytania
pozostawały bez odpowiedzi, problemy bez rozwiązania.
SAMOTNY WILK 11
Tym razem było inaczej. Nie pamiętała snu, pamiętała
jedynie strach oraz pewność, że ktoś potrzebuje jej po
mocy.
Ktoś... Dziecko. Dziewczynka, która wołała do niej
„mamo". Gdzie ona jest? Gdzie?
Louise wyszła z sypialni i podreptała boso do kuchni
po szklankę wody. Wiedziała, że dziś już nie zaśnie.
Joe Colton wypadł z windy, zanim jeszcze drzwi się do
końca otworzyły, i pognał w stronę dyżurki pielęgniarek.
Towarzystwa dotrzymywał mu jego przybrany syn, River
James. Pół godziny po tym, jak policja zadzwoniła na ranczo
w Prosperino, aby zawiadomić rodzinę o wypadku Sophie,
obaj byli w samolocie i lecieli do San Francisco. Dotarli
na miejsce tuż przed świtem.
- Moja córka, Sophie Colton... - powiedział Joe do
pielęgniarki, która siedziała przy biurku, zajęta piłowa
niem paznokci. - W którym leży pokoju?
Młoda kobieta popatrzyła na niego tępym wzrokiem.
- Colton? Chyba nie mamy nikogo o takim nazwisku.
- Obróciwszy się na krześle, spojrzała pytająco na ko
leżankę po fachu, która właśnie weszła do dyżurki. - Ma
ry, czy mamy pacjentkę o nazwisku Colton?
Nowa podeszła do Joego.
- Czy mogę wiedzieć, kim pan jest?
- Jej ojcem, do diabła! - ryknął Joe, który w wieku
sześćdziesięciu lat był przystojnym, postawnym mężczy
zną o leldco szpakowatych włosach. Teraz, wściekły
i podminowany, bardziej przypominał rozjuszonego byka
niż kochającego tatusia.
12
KASEY MICHAELS
River zdjął z głowy sfatygowany kapelusz kowbojski,
po czym, zaciskając rękę na ramieniu swego przybranego
ojca, uśmiechnął się czarująco do pielęgniarek.
- Senator Colton jest trochę zdenerwowany, proszę
pani - oznajmił, kładąc nacisk na słowo „senator", mimo
iż urzędu senatora Joe nie piastował od lat. - Wczoraj
wieczorem napadnięto jego córkę. Sophie Colton.
Może zadziałała magia godności senatora, a może
przyjazny uśmiech Rivera, w każdym razie pielęgniarka
o imieniu Mary wyszła z dyżurki, informując mężczyzn,
że zaprowadzi ich na miejsce.
- Bardzo pana przepraszam, panie senatorze - tłuma
czyła, idąc korytarzem - ale w wypadku brutalnej napa
ści zawsze staramy się zachować ostrożność. Pańską cór
kę przywieziono z sali operacyjnej trochę ponad godzinę
temu, pewnie jeszcze śpi. Czy poinformowano pana o ra
nach, jakie odniosła?
- Boże, Boże...
Joe przyłożył rękę do ust, jakby chciał powstrzymać
jęk, i odwrócił się od pielęgniarki. Niepokój o Sophie,
męczący nocny lot oraz gniew na Meredith, matkę So
phie, która nie widziała najmniejszego powodu, aby to
warzyszyć mężowi do San Francisco - wszystko to od
cisnęło na nim piętno.
- Owszem, poinformowano - rzekł River, wyręczając
tego silnego mężczyznę, który jedno dziecko już pochował
- ale gdyby siostra mogła jeszcze raz nam opowiedzieć,
czego możemy
Oczywiście
Joego, ale domyślał się,
się spodziewać, bylibyśmy wdzięczni.
River nie potrafił
co ten przeżywa,
wczuć się w położenie
odkąd od ebrał
SAMOTNY WILK
telefon z policji w San Francisco. Na pewno przypomniał
mu się telefon sprzed wielu lat z wiadomością o wypad-
ku, jakiemu uległ Michael. Teraz strach o córkę mroził
mu krew w żyłach.
Z kolei on, River, bardziej odczuwał wściekłość niż lęk.
Lęk i przerażenie znikły, kiedy po telefonie od policji za-
dzwonił do szpitala, gdzie uzyskał wyczerpujące wiadomo-
ści o stanie zdrowia Sophie: okazało się, że odniosła wiele
ran, ale na szczęście nie zagrażały one jej życiu. Podczas
gdy Joe Colton zajął jeden z tylnych foteli małego odrzu-
towca, modląc się o córkę, River siedział za sterami, marząc
o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w San Francisco i dać
w zęby Chetowi Wallace'owi. Potem podnieść go z ziemi
i znów mu przyłożyć. I jeszcze raz.
Po chwili Joe wziął się w garść i skinął do pielęg-
niarki głową.
- Pańska córka, senatorze, miała lekkie wstrząśnienie
mózgu - oznajmiła siostra Mary, zatrzymując się przed
pokojem numer 305. - Mówię o tym dlatego, że po prze-
budzeniu może być nieco zagubiona. Na twarzy i ciele
ma mnóstwo otarć i sińców. Rzecz jasna, wszystkie rany
zostały dokładnie oczyszczone. Ma również kilka głęb-
szych zadrapań na... na piersiach, które mogą ją trochę
pobolewać. Na wszelki wypadek doktor zaordynował ku-
rację antybiotykową. Nigdy dość ostrożności, gdy w grę
wchodzą ugryzienia.
Ugryzienia? To znaczy, że ten drań ją
River wcześniej nie wiedział. Joe pewnie
gardła dobył się stłumiony jęk. River zacisnął dłoń w
pięści.
pogryzł? Tego
też, bo z jego
14
KASEY M1CHAELS
- Ortopedzi naprawili pannie Colton kolano - konty
nuowała pielęgniarka. - Miała uszkodzoną łękotkę przy-
środkową. Zdarza się to dość często. Niestety, później pa
cjenci muszą nosić specjalną szynę, przez pięć lub sześć
tygodni poruszać się o kulach, a potem czeka ich jeszcze
intensywna rehabilitacja. - Siostra Mary westchnęła ciężko.
- Doktor Hardy, szef oddziału chirurgii plastycznej, osobi
ście zszył ranę ciętą na twarzy pańskiej córki. Pacjentka
będzie potrzebowała paru dalszych poprawek chirurgicz
nych, ale dopiero w przyszłości, kiedy wszystko się zagoi.
To cud, że ostrze nie przecięło jakiejś większej żyły czy
nerwu policzkowego. Zszycie rany, mimo że nie była stra
sznie głęboka, wymagało ponad stu szwów.
- O Boże! - szepnął Joe. - Moja kochana córeczka.
Moja śliczna, kochana córeczka.
River tak mocno zaciskał zęby, że rozbolała go szczęka.
Sophie. Piękna Sophie, wciągnięta w ślepą uliczkę. Posi
niaczona, poharatana, pocięta nożem, o mało nie zabita. Bez
powodu. Tylko dlatego, że znalazła się w niewłaściwym
miejscu o niewłaściwej porze i jakiś naćpany idiota posta
nowił się zabawić. Nie znała swojego napastnika, niczym
mu się nie naraziła. Teraz musi cierpieć.
- Dziękujemy, siostro - rzekł River do pielęgniarki,
która stała z ręką na klamce do pokoju Sophie. - Dalej
już sobie sami poradzimy.
- Oczywiście. - Mary skinęła ze zrozumieniem gło
wą, po czym wróciła do dyżurki.
- Gotów? - spytał River, patrząc na ojca.
- Nie - odparł Joe tak cicho, że niemal nie było go
słychać. - Rodzic nigdy nie jest gotów do spotkania ze
SAMOTNY WILK
swoim dzieckiem w szpitalu. - Wciągnął głęboko powie-
trze. - Ale trudno. Chodźmy.
River pchnął drzwi, przepuścił Joego przodem, po
czym sam wszedł do środka. Nic chciał widzieć Sophi
w takim stanie - poharatanej i bezradnej. Zawsze tryska-
ła energią. Odkąd pojawił się na ranczu, nie odstępowała
go na krok; nim się spostrzegł, wdarła się w jego serce.
Dzieląca ich różnica czterech lat wydawała się ogromna,
kiedy byli młodsi. Bo cóż mogli mieć wspólnego zamk-
nięty w sobie, młody buntownik i chuda nastolatka
z aparatem korekcyjnym na zębach, strupami na kolanach
i kucykami na głowie?
Chuda nastolatka patrzyła w niego jak w obrazek.
Swoim zachowaniem doprowadzała go do białej gorącz-
ki. Złościł się na nią, wściekał. Ale ona nie zniechęcała
się. I wreszcie pokochał tę smarkulę.
A potem smarkula dorosła. Z chudej nastolatki w ku-
cykach przeistoczyła się w ponętną młodą kobietę. Ub-
łagała go, aby towarzyszył jej na balu maturalnym. Tań-
czyli, rozmawiali o jej planach na przyszłość: nazajutrz
miała wyjechać do Dallas, aby przed rozpoczęciem stu-
diów przez kilka miesięcy popracować w należącej do
rodziny stacji radiowej.
W trakcie tańca pocałowała go, a on odwzajemnił po-
całunek. Potem znów się całowali. Trzymał ją w obję-
ciach, gryząc się w język, by nie zawołać: Nie, Sophie!
Nie wyjeżdżaj! Zostań ze mną! Kochaj mnie!
Przybrany syn Joego Coltona uważał, że nie w ten
sposób powinien się odwdzięczyć człowiekowi, który
przyjął go pod swój dach. Sophie Colton zasługuje na
16
KASEY MICHAELS
kogoś lepszego. Dlatego ją odtrącił, pozbył się jej ze
swych ramion i ze swojego życia. Był brutalny. On, pół
krwi Indianin, dziecko pijaka, powiedział ślicznej Sophie,
żeby zmądrzała, żeby trzeźwym okiem spojrzała na ota
czającą ją rzeczywistość.
Od prawie dziesięciu lat widywali się sporadycznie,
na zjazdach rodzinnych, na które przybywały tłumy go
ści. Witali się na odległość, czasem do siebie uśmiechali.
Zwykle jedno krążyło na jednym końcu sali, drugie na
drugim; od tamtego wieczoru, gdy tańczyli przytuleni,
ani razu nie byli sami.
Teraz też nie byli sami. Joe stał przy łóżku, ściskając
bezwładną dłoń córki. Łzy lały mu się strumieniami.
- Nic jej nie będzie, Joe. Zobaczysz, wkrótce Sophie
wyzdrowieje - powiedział River, usiłując pocieszyć ojca.
Ale jemu też serce wyło z bólu, gdy patrzył na wi
doczne pod bandażami rany i siniaki. Sophie wyglądała
tak, jakby wlókł ją po ziemi uciekający w popłochu koń;
skórę miała zdartą do krwi, miejscami była opuchnięta,
fioletowosina.
Największy opatrunek miała na lewym policzku. Na
tym rozciętym, który wymagał założenia ponad stu
szwów. O roztrzaskane kolano River się nie martwił. Go
tów był nosić Sophie na rękach, dopóki noga się jej nie
zagoi. Wiedział, że sińce i zadrapania znikną bez śladu.
Ale co z twarzą?
Sophie nie była próżna, nie spędzała godzin przed lu
strem, ale miała zaledwie dwadzieścia siedem lat. Jak
zareaguje na widok szramy na policzku? Na widok blizny,
która codziennie będzie jej przypominała o koszmarze?
SAMOTNY WILK
17
Napastnik zranił ją nie tylko fizycznie, lecz także psy
chicznie. Okaleczył w sposób niewidoczny na pierwszy
rzut oka. Zniszczył jej pewność siebie, pozbawił odwagi;
odtąd, idąc ulicą, zwłaszcza wieczorem, zawsze będzie
czuła strach.
River przeczesał ręką włosy, potarł kark. Łzy wezbrały
mu pod powiekami. Sophie poruszyła się nieznacznie
i jęknęła cicho. Próbowała otworzyć oczy. Po chwili uda
ło jej się. Ale potem znów je zamknęła.
- Zostawię was samych, Joe - szepnął River, kierując
się do drzwi. - Porozmawiaj z nią, a ja wezwę pielęgniarkę.
Wyszedłszy na korytarz, zamknął za sobą drzwi
i oparł się o ścianę. Prawą rękę wsunął do kieszeni dżin
sów, w lewej trzymał kapelusz, którym raz po raz uderzał
się o udo.
W dżinsowych spodniach, dżinsowej kurtce, w kow
bojskich butach i kowbojskim kapeluszu wyglądał jak
kowboj. I nim był. Był kowbojem zrodzonym z matki
Indianki i białego mężczyzny. Po matce odziedziczył gę
ste kruczoczarne włosy, po ojcu zielone oczy oraz gwał
towny temperament. Wysoki, szczupły, doskonale umięś
niony, ciężko doświadczony przez życie, w końcu trafił
pod opiekuńcze skrzydła Coltonów. Joe i Meredith Col-
tonowie przyjęli go pod swój dach i traktowali jak syna.
Dzięki nim się zmienił, uwierzył, że czeka go lepszy los.
Wcześniej był jak samotny wilk. Potem, gdy Sophie
zniknęła z jego życia, znów zamknął się w sobie i zaczął
chodzić własnymi ścieżkami. Nie potrzebował Sophie ani
nikogo innego. Był samowystarczalny. Przynajmniej tak
sobie wmawiał.
18
KASEY MICHAELS
Okłamywał się.
Już dawno River James nie czuł się tak bezsilny
i przybity. Bezsilności jednak towarzyszyła wściekłość.
Wybuchowy temperament był największym problemem
młodego Rivera, kiedy jako nastolatek zamieszkał na ran-
czu Coltonów. Z czasem nauczył się panować nad emo
cjami; właściwie tylko Sophie potrafiła go wytrącić
z równowagi.
Złościł się na nią, kiedy łaziła za nim krok w krok.
Był zły, kiedy zaczęła się przeistaczać w śliczną młodą
kobietę. Był zły, kiedy przestał myśleć o niej jak o sio
strze. Był zły, kiedy ją pocałował i kiedy okazało się,
że jej pragnie.
Był zły, kiedy wybrała jedyne słuszne rozwiązanie
i wyjechała do Dallas. I zły, że nie wróciła do domu.
Najbardziej zezłościła go, kiedy przywiozła z sobą na
ranczo Cheta Wallace'a, szczerzącego zęby kretyna
w trzyczęściowym garniturze, i oznajmiła, że wkrótce
zostanie jego żoną. Swoimi zaręczynami dała Riverowi
jasno do zrozumienia, że woli mężczyznę, który jest jego
całkowitym przeciwieństwem.
Teraz był na nią zły za to, że leży w szpitalu, taka
biedna, taka krucha i mimo sińców taka piękna. Za to,
że na jej widok znów obudziły się w nim dawne uczucia.
Kochał ją. Kochał przed laty, kochał teraz. I wiedział,
że nigdy nie przestanie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Joe Colton pochylił się nad łóżkiem.
- Sophie? - Uścisnął dłoń córki. - Kwiatuszku, to ja.
Tata.
Sophie drgnęła, po czym skrzywiła się z bólu.
- Tatuś? - spytała, otwierając oczy.
Joe skinął głową. Nie mógł wydobyć głosu. Córka
od lat nie nazywała go „tatusiem". Czasem mówiła „oj
cze", najczęściej „tato", a kiedy była w żartobliwym na
stroju, zwracała się do niego per „senatorze". Bardzo ją
kochał. Kiedy zobaczył jej smutne oczy i spuchniętą war
gę, która leciutko drżała, zrozumiał, że zrobiłby wszystko,
aby tylko zmniejszyć jej cierpienie.
- Och, tatusiu, to... było straszne - powiedziała, za
ciskając powieki. - Ale walczyłam. Broniłam się. Nie
mogłam... Michael... nie mogłam pozwolić, aby ciebie
i mamę spotkała kolejna tragedia.
- Ciii, maleńka. - Delikatnie pogłaskał ją po wło
sach. - Już dobrze. Nic nie mów. Musisz teraz dużo od
poczywać.
Kiedy do pokoju weszła wezwana przez Rivera siostra
Mary, Joe cofnął się od łóżka. Pielęgniarka sprawdziła
pacjentce tętno, poprawiła kroplówkę.
- Zasnęła? - spytał River.
20 KASEY MICHAELS
- Chyba tak - odparł Joe. - Słuchaj, chłopcze. To by
ła długa, męcząca noc, a wiem, że musisz wrócić dziś
na ranczo. Po południu przyjeżdża nowy ogier, prawda?
Więc nie przejmuj się mną i ruszaj w drogę. Ja wynajmę
pokój w hotelu i zostanę tak długo, póki nie będę mógł
zabrać Sophie do domu.
- W porządku. - River też wolałby zostać dłużej, ale
domyślił się, że Joe pragnie pobyć z córką sam na sam.
- A co z Meredith? Myślisz, że będzie chciała tu przy
lecieć?
Starszy mężczyzna przycisnął palce do oczu i potrząs
nął głową.
- Nie wiem. Później do niej zadzwonię. Na razie chcę
posiedzieć przy łóżku Sophie.
- Oczywiście. - River poklepał ojca po ramieniu. -
Zejdę na dół, podzwonię po hotelach i zamówię dla ciebie
pokój. Odezwij się później, dobrze? Chciałbym... wszy
scy chcielibyśmy wiedzieć, jak się Sophie czuje.
Joe nie odpowiedział. Gdy tylko Mary wyszła z po
koju, ponownie skierował się do łóżka, ciągnąc za sobą
składane metalowe krzesełko, które postawił u wezgło
wia. Nie zamierzał się stąd ruszać, dopóki córka nie wy-
dobrzeje.
River bez słowa zamknął za sobą drzwi i skręcił
w stronę wind. Nie, nie czuł się odtrącony. Należał do
rodziny; Coltonowie zawsze traktowali go jak syna. Miał
jednak świadomość, że krew jest gęstsza od wody, a Joe-
go i Sophie łączą więzy krwi. Rozumiał to i potrafił usza
nować.
Drzwi windy rozsunęły się z cichym sykiem i ze śród-
SAMOTNY WILK 21
ka wyłonił się Chet Wallace, świeży i wypoczęty, jakby
nie miał żadnych trosk na świecie. Włosy miał uczesane,
policzki ogolone, krawat starannie dobrany do koszuli
i garnituru. Wyglądał tak, jakby szedł na spotkanie
z ważnym klientem, a nie z wizytą do ciężko pobitej na
rzeczonej.
Mijając Rivera, nawet nie skinął mu głową.
- Wallace! - warknął River; obróciwszy się, chwycił
Cheta za łokieć. - Gdzieś ty był? Na porannej naradzie
u swojego krawca?
- Słucham? - Narzeczony Sophie usiłował strącić rę
kę, która go przytrzymywała. Bezskutecznie. - Czy my
się znamy...? Ach, już wiem! Widzieliśmy się w Hacien-
da del Alegria, prawda? Pracujesz na ranczu Coltonów!
Tak, tak, przypominam sobie twoją twarz. Czy to znaczy,
że senator z żoną już dotarli? Ja po wczorajszej przygo
dzie wróciłem do domu i walnąłem się spać, a rano wy
kąpałem się, przebrałem...
- Właśnie widzę. - River cofnął rękę. - Senator jest
teraz u Sophie - dodał, ruchem głowy wskazując Wal-
lace'owi poczekalnię dla gości. - Przejdźmy tam i po
rozmawiajmy.
- Wolałbym porozmawiać z senatorem - oznajmił
Chet, ale widząc, jak River mruży oczy i mierzy go lo
dowatym wzrokiem, posłusznie ruszył we wskazanym
kierunku. - Słuchaj, ty...
- Nie, Wallace, to ty słuchaj! - przerwał mu River,
świadom, że utrzymanie nerwów na wodzy będzie wy
magało od niego nie lada wysiłku. To ten sukinsyn po
„wczorajszej przygodzie" poszedł do domu? Bo był zmę-
22
KASEY MICHAELS
czony? Bo musiał się przespać, wykąpać i przebrać? Co
za kreatura! - Nazywam się River James i jestem przy
branym synem Joego i Meredith. Nie muszę się ci z ni
czego tłumaczyć, ale mam jedno pytanie: Dlaczego po
zwoliłeś Sophie wracać samej po nocy do domu? A może
policja coś przekręciła? Może jednak jej towarzyszyłeś?
Chet popatrzył w milczeniu na Rivera, po czym po
ciągnął wystające spod marynarki mankiety koszuli. Po
dobnie jak River był wysoki, ale na tym kończyły się
ich podobieństwa. Miał urodę ładnego, zadbanego chłop-
tasia, który chodzi do ekskluzywnej siłowni i ćwiczy
w dresie od znanego projektanta. Gest z poprawieniem
mankietów miał świadczyć o tym, że on, Chet Wallace,
jest człowiekiem sukcesu, a człowiek sukcesu w garni
turze za sześćset dolarów nie daje się zastraszyć.
Nie daje? No to zobaczymy, pomyślał River, nie od
rywając oczu od twarzy rywala. Miał ochotę chwycić go
za klapy marynarki i przyłożyć mu w zęby.
Chet pierwszy odwrócił wzrok. Sztuczna opalenizna
na jego policzkach przybrała odcień różu. Wolno cofnął
się o krok, jakby uświadomił sobie, że River James jest
jak dzikie zwierzę szukające ofiary. W odruchu samoob
rony przystąpił do ataku.
- Słuchaj... James, powiadasz? Tak? Więc słuchaj,
Jamesie. Wszystko wyjaśniłem policji. Byliśmy wczoraj
z Sophie na kolacji. W pewnym momencie ona posta
nowiła wrócić do domu. Dom od lokalu dzielą zaledwie
cztery przecznice. Nie miała daleko. Ja zapłaciłem ra
chunek i wyszedłem chwilę później. Zobaczyłem stojącą
nieopodal karetkę i wozy policyjne. Ruszyłem w ich stro-
SAMOTNY WILK 23
nę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Zobaczyłem nieprzy
tomną Sophie. To ja ją zidentyfikowałem.
- No brawo, możesz być z siebie dumny. Ale wyjaś
nij mi, proszę, dlaczego Sophie sama opuściła restaura
cję? Pokłóciliście się? Sprzeczka zakochanych?
Chet podniósł rękę do krawata i nerwowo poprawił
węzeł pod szyją.
- Tak, doszło między nami do małego nieporozumie
nia - przyznał. - Ale to nie twój interes.
- Nie rozumiesz, Wallace. Mnie nie interesuje, jak
się kłócicie: ładnie czy brzydko, cicho czy głośno. Inte
resuje mnie, dlaczego pozwoliłeś Sophie wracać samej
do domu.
Chet pokręcił z oburzeniem głową.
- Sugerujesz, że to moja wina? Że to przeze mnie
została napadnięta? O nie! Wypraszam sobie! To Sophie
uznała, że nie chce dłużej siedzieć ze mną w restauracji.
To Sophie postanowiła... No co? Co ci się znów nie po
doba?
Spoglądając w podłogę, River potarł skroń i roze
śmiał się pod nosem. Nie do wiary! A wydawało mu się,
że zdoła odbyć tę rozmowę na spokojnie, nie tracąc ner
wów. Jednakże z takim kretynem, do którego nic nie tra
fia, nie sposób spokojnie rozmawiać.
- Pytasz, Wallace, co mi się nie podoba?
River opuścił rękę i zmierzył narzeczonego Sophie
gniewnym wzrokiem. A potem, zapominając o tym, że
nie jest na Dzikim Zachodzie i że w cywilizowanym
świecie inaczej załatwia się porachunki, zwinął dłoń
w pięść i huknął Cheta prosto między oczy. Ten stracił
224 KASEY MICHAELS
równowagę i po chwili znalazł się na podłodze, trzymając
się za krwawiący nos.
River skinął z satysfakcją głową.
- Teraz, Wallace, wszystko mi się już podoba.
Naciągnąwszy na czoło kapelusz, skierował się do
windy. Wcale nie rozpierała go radość, ale na pewno czuł
się lepiej niż przed chwilą. Znacznie lepiej.
Cały kolejny tydzień Joe Colton spędził w szpitalu
przy łóżku córki. Nie ucierpiały na tym liczne firmy, któ
rymi zarządzał, głównie dlatego, że od pewnego czasu
i tak coraz mniej się nimi zajmował. Stopniowo wyco
fywał się z życia zawodowego, odsuwał od rodziny. Był
osowiały, na nic nie miał ochoty. Dopiero wypadek So-
phie podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Świado-
mość, że omal nie zginęła, otrzeźwiła go, sprawiła, że
postanowit się zmienić, naprawić wszystko, zanim będzie
za późno.
Zastanawiał się, kiedy życie straciło dla niego sens?
Kiedy zaczęło się tak źle dziać?
Westchnął głośno. Wiedział kiedy. Od śmierci Michae
l a . Przypomniał sobie pierwsze słowa, jakie Sophie wy
powiedziała po obudzeniu. Ktoś obcy mógłby pomyśleć,
że na skutek wstrząsu mózgu chora plecie coś bez sensu.
Ale Joe natychmiast zorientował się, co córka chce po
iedzieć, i aż przeszły go ciarki. Walcząc z napastni
kiem, biedna Sophie myślała o Michaelu. O ojcu i mat-
ce. O tym, że rodzina nie przetrzyma kolejnej tragedii.
W pewnym sensie Michael uratował Sophie życie. Tak
należy patrzeć na to, co się stało.
SAMOTNY WILK
25
Joe zdawał sobie jednak sprawę, że to nie wystarczy,
że musi dokonać pełniejszej, bardziej rzetelnej analizy.
Siedząc przy łóżku śpiącej córki i ściskając ją za rękę,
zrozumiał, jak strasznemu rozluźnieniu uległy więzy ro
dzinne Coltonów. Od kilku lat Sophie coraz rzadzięj po
jawiała się w domu. Zresztą nie tylko ona. Inne dzieci
też przyjeżdżały na ranczo od wielkiego święta, Unikały
rodziny, która właściwie rodziną już nie była.
A przynajmniej nie była taka jak dawniej. Nie taka,
jaką tworzyli przed laty. Kiedyś on z Meredith i piątką
własnych pociech, do których po śmierci Michaela do
łączyła siódemka przybranych dzieciaków, stanowili jed
ność, silną, zwartą grupę, gotową skoczyć za sobą
w ogień.
Kiedy to się zmieniło? Czy wszystko zaczęło się psuć
z chwilą śmierci Michaela?
Możliwe. Joe wrócił myślami do przeszłości. Mieli
z Meredith pięcioro cudownych dzieci. Najpierw urodził
się Rand. Dwa lata później bliźniaki, Drake i Michael.
Potem Sophie. Ostatnia przyszła na świat Amber. Wiedli
szczęśliwe życie. Niczego im nie brakowało. Joe dorobił
się sporego majątku na ropie i gazie; część pieniędzy za
inwestował w stację radiową i telewizyjną, część w akcje
wysokodochodowych spółek handlowych. Któregoś dnia
Meredith przekonała go, że nie warto poświęcać: życia
wyłącznie na pracę - czas najwyższy zrobić coś dla in
nych. Joe wystartował więc w wyborach do senatu
i przez kilka lat reprezentował w senacie Kalifornię.
Byli tacjy szczęśliwi. Los im nieustannie sprzyjał.
Ale niestety wszystko, co dobre, się kiedyś kończy.
26
KASEY MICHAELS
Bliźniacy Michael i Drake wyciągnęli rowery. Chcieli
pojeździć przed domem. Michaela potrącił pirat drogowy.
Jedenastoletni chłopiec zmarł na miejscu, podczas gdy
jego ojciec przebywał w Waszyngtonie. A powinien być
z rodziną! Powinien czuwać nad bezpieczeństwem swo
ich dzieci!
Z kieszeni na piersi Joe wyjął chustkę i przetarł czoło.
Ciało miał rozgrzane, mięśnie napięte, głowę nabitą
wspomnieniami, z których część była przyjemna, część
ponura.
Po śmierci syna zrezygnował z funkcji senatora, wró
cił na ranczo i zachował się jak skończony idiota. Nie
dostrzegał smutku Meredith. Nie widział rozpaczy Dra
, który stracił brata bliźniaka, ani cierpienia reszty
dzieci. Myślał tylko o własnym bólu i własnym poczuciu
winy. Kiedy Meredith powiedziała, że chętnie znów
zaszłaby w ciążę - nie, nie chciała zastąpić Michaela,
po prostu miała nadzieję, że nowe maleństwo pomoże
im zaleczyć rany - wtedy spadło na Joego kolejne nie
szczęście.
Okazało się, że jest bezpłodny. Zdumiał się: jak to
możliwe? Ale była to prawda. Zaraził się świnką od któ
regoś z maluchów na Hopechest Ranch, gdzie mieścił się
dom dla osieroconych dzieci. Często zaglądał tam z Me
redith. No i teraz nie mógł dać żonie dziecka.
Czy Meredith poczuła się zawiedziona? Czy miała do
niego pretensje? Czy wtedy zaczęła się od niego oddalać?
Absolutnie nie. Była cudowna. Kiedy on użalał się
nad sobą, ona starała się go wspierać i podtrzymywać
la duchu.
SAMOTNY WILK
27
To Meredith uzmysłowiła mu, że jest mnóstwo dzie
ciaków, które potrzebują domu i rodziny. Dzieciaków,
którym oni mogą pomóc i które im mogą przynieść uko
jenie.
Joe uśmiechnął się do swych wspomnień. Pamiętał,
jak ochoczo Meredith przyjmowała pod ich wspólny dach
kolejne pokrzywdzone przez los sieroty, dzieci trudne,
często zbuntowane. Pamiętał, jak obdarowywała je uczu
ciem - najpierw Chance'a, potem Trippa, Rebekę, Wyat-
ta. Po nich pojawili się Blake, River i Emily. A na końcu
Joe junior, niemowlę, które dosłownie zostawiono im na
wycieraczce pod drzwiami.
Emily. Na myśl o dawnych czasach, o żonie i dzie
ciach, Joe powoli odzyskiwał spokój ducha, teraz jednak
ponownie ogarnęła go rozpacz.
Dziewięć lat temu życie, jakie zbudowali z Meredith
po stracie ukochanego syna - na pewno nie lepsze, ale
inne, dające im obojgu mnóstwo radości i satysfakcji -
znów legło w gruzach. Nic nie zapowiadało nieszczęścia.
Wszystko toczyło się swoim normalnym rytmem. Pół ro
ku po tym, jak Joe junior zawitał w ich domu, Meredith
postanowiła zawieźć jedenastoletnią Emily do miasta, że
by dziewczynka mogła odwiedzić swoją biologiczną
babcię.
Tak, tego dnia zgasło światło w życiu Joego. W życiu
całej rodziny. Nastał ponury mrok.
Po drodze wydarzył się niegroźny wypadek samocho
dowy, choć jeśli chodzi o wypadki, na ogół wszystkie
są groźne. Rzadko jest tak, aby nikt nie odniósł obrażeń.
W tym konkretnym wypadku zginęła Merediti. Nie, nie
28
KASEY MICHAELS
umarła; ale uderzenie w głowę sprawiło, że zmieniła się
nie do poznania. Czuła, troskliwa Meredith zniknęła na
zawsze; jej miejsce zajęła zimna, obca kobieta.
Mała Emily na swój dziecięcy sposób wyjaśniła wszy
stkim, że „dobrą mamusię" zastąpiła „zła mamusia".
Tak naprawdę nie wiadomo, co się stało. Nawet lekarze
nie potrafili zrozumieć, dlaczego z pozoru niegroźna
stłuczka tak radykalnie wpłynęła na zmianę osobowości
Meredith.
Zresztą trudno to nazwać zmianą. To była całkowita
transformacja. Kochającą matkę i żonę zastąpiła bezdu
szna, pazerna egoistka. Oziębła, okrutna kobieta, która
darzyła miłością tylko Joego juniora; resztę dzieci trak
towała jak powietrze, natomiast do biednej Emily po pro
stu ziała nienawiścią. Kobieta, która rok po wypadku za
szła w ciążę i miała czelność twierdzić, że Joe jest ojcem
dziecka.
Mimo że od wielu miesięcy żyli w separacji, Joe
w końcu zmiękł: pozwolił Meredith wrócić do domu i na
wet uznał Teddy'ego za swego syna. Ale już nic nie było
takie jak dawniej. I nigdy nie będzie.
- Tato?
Joe pochylił się nad Sophie, która wpatrywała się
w niego ślicznymi piwnymi oczami. Identyczne oczy
miała Meredith.
- Co, maleńka?
Teraz, gdy już zdrowiała, zauważył, że przestała zwra
cać się do niego „tatusiu". Ale nie szkodzi. Wciąż była
jego ukochaną maleńką córeczką.
- Czy mama dzwoniła? Przyjedzie?
SAMOTNY WILK
29
Joego serce zakłuło.
- Nie, kwiatuszku. Musi zostać w domu. Nie może
zostawić Joego i Teddy'ego bez opieki.
- Aha. - Na twarzy Sophie pojawił się wyraz roz
czarowania. - Ale wkrótce przyjedzie, prawda, tato? Mi
nął już tydzień...
- Ciii, maleńka. Nie przemęczaj się. - Delikatnie po
głaskał córkę po głowie. - Musisz dużo spać i wypo
czywać. Niedługo wyzdrowiejesz i pojedziemy razem na
ranczo. Dobrze?
- Mama w ogóle nie zamierza mnie odwiedzić... -
Popatrzyła na ojca z wyrzutem w oczach. - Prawda,
tato?
- Kochanie, wiesz, jaka jest mamusia. Nie lubi roz
stawać się z Teddym nawet na kilka godzin...
Sophie podniosła rękę, oczami dając ojcu znać, aby
nie próbował matki usprawiedliwiać.
- Teddy, tato, ma osiem lat. Nie wymaga nieustannej
opieki. Gdyby mama chciała, śmiało mogłaby go zosta
wić na dzień lub dwa. Ktoś by się nim zajął. W końcu
na farmie mieszka pełno osób... Zresztą nieważne. Dla
czego cokolwiek miałoby się nagle zmienić? Boże, tato.
Czasem mam taką straszną ochotę zadzwonić do mamy,
do dawnej mamy, i poskarżyć się jej na tę dziwną osobę,
która żyje z tobą pod jednym dachem i nazywa mnie
swoją córką.
Joe nie wiedział, jak zareagować na te smutne słowa.
Z opresji wybawił go doktor Hardy, który przyszedł usu
nąć Sophie szwi z twarzy.
- Dzień dobry państwu. - Przystojny lekarz w zie-
30
KASEY MICHAELS
lonym fartuchu chirurgicznym wzbudzał szacunek. - No,
Sophie. Dziś ostatnia odsłona. Jesteś gotowa?
Sophie ścisnęła rękę ojca.
- Chyba tak - odparła cicho.
- To dobrze. - Od pielęgniarki, która chwilę po nim
weszła do pokoju, wziął opakowanie zawierające parę ste
rylnych rękawiczek, po czym ponownie utkwił wzrok
w Sophie. - Pamiętaj, proszę, że to, co teraz zobaczysz,
jest jeszcze dalekie od efektu końcowego. Wciąż będziesz
opuchnięta i posiniaczona. Cięcie nadal będzie bardzo
wyraźne. Czeka nas sporo pracy, zanim wszystko się ład
nie zagoi. Mniej więcej za pół roku umówimy się na
kolejną wizytę i wtedy pokażę ci, co potrafię. Bo nie
wiem, czy wiesz, ale jestem czarodziejem. Prawda, Alice?
- zwrócił się do pielęgniarki. - Czary to moja specjal
ność.
Alice podniosła oczy do nieba, po czym uśmiechnęła
się promiennie; najwyraźniej doktor Hardy cieszył się
ogromną sympatią personelu.
- Nie znam się na czarach, ale wiem, że panna Colton
nie musi się niczego obawiać. Ta blizna już teraz jest
prawie niewidoczna.
- Dziękuję, Alice. W tym tygodniu możesz liczyć na
drobną premię. - Mrugnąwszy porozumiewawczo do
Sophie, lekarz pochylił się nad łóżkiem. - Nie bój się,
kochanie - powiedział, widząc, że Sophie wciska głowę
w poduszkę. - To nie będzie bolało. Najpierw Alice de
likatnie usunie ci bandaże, a potem ja przystąpię do wy
ciągania szwów. Kiedy skończę, będziesz mogła wrócić
do domu, wprawdzie o kulach i z nogą w szynie, ale
SAMOTNY WILK 31
z czasem i tego się pozbędziesz. To co, Sophie? Zaczy
namy?
- Tato. - Z całej siły ścisnęła ojca za rękę. - Obie
całeś przynieść mi lusterko...
Joe skinął w milczeniu głową. Nie był w stanie wy
dobyć z siebie głosu. Bał się tego, jak córka zareaguje
na widok blizny szpecącej jej twarz. Jeden jedyny raz,
kiedy pozwoliła, żeby Chet odwiedził ją w szpitalu, trzy
mała głowę odwróconą w drugą stronę. Nawet nie za
uważyła plastra na jego nosie. Zanim Chet wyszedł, wy
musiła na nim obietnicę, że więcej nie będzie jej odwie
dzał. Poczeka, aż ona pierwsza się z nim skontaktuje.
Joe nie był pewien, z czego to wynika. Czy miała
pretensje do narzeczonego i w głębi duszy winiła go za
to, co się stało, czy też obawiała się, że widok jej po
haratanej twarzy wywoła w nim odruch obrzydzenia. Tak
czy owak, Joe wiedział swoje: mężczyzna, który nie od
wiedza ciężko pobitej narzeczonej, bo ona zabrania mu
przychodzić do szpitala... Po prostu ktoś taki nie zasłu
guje na Sophie!
Wrócił myślami do rzeczywistości, do niedużego po
koju o białych ścianach, i ze zdumieniem spostrzegł od
łożone na bok bandaże, które wcześniej zakrywały ranę
na policzku Sophie. Nie widział twarzy córki; zasłaniał
ją doktor Hardy, który stał pochylony nad łóżkiem, ze
skupieniemi usuwając szwy.
Po chwili było po wszystkim. Lekarz wyprostował się,
a Sophie drżącym ze zdenerwowania głosem poprosiła
o lusterko.
- Później, maleńka - powiedział Joe Może,..
32
KASEY MICHAELS
Ale lekarz nie dał mu dokończyć. Wziął lusterko od
Alice i wręczył pacjentce.
- Tylko się nie przyzwyczajaj do swojego wyglądu,
Sophie. Moim zdaniem, już teraz wyglądasz nieźle, ale
to się jeszcze zmieni. Jesteś młoda, cieszysz się dosko
nałym zdrowiem, blizna z dnia na dzień będzie stawała
się coraz mniejsza, aż niemal całkiem zniknie.
Trzymając przed sobą lusterko, Sophie uniosła rękę
do twarzy. Powiodła wolno palcem wzdłuż jaskrawoczer-
wonej szramy, która ciągnęła się od ucha do góry, przez
policzek, potem skręcała w dół, aż do brody.
- Ale zygzak - szepnęła, odkładając lusterko. - Zo
stanie mi na twarzy wielkie S. S jak Sophie. S jak Szpetna
- dodała, przygryzając wargę.
Zanim Joe zdążył zareagować, doktor Hardy ujął dłoń
swojej pacjentki.
- Sophie, popatrz na mnie. - Tym razem w jego gło
sie nie było śladu humoru. - Spójrz mi w oczy i posłu
chaj uważnie. To jest tylko blizna. Blizna, która z czasem
zblednie i o której wkrótce zapomnisz. Nie wolno ci się
z nią identyfikować. Ona nie jest częścią ciebie. Jeśli to
S cokolwiek symbolizuje, to raczej twoją niezwykłą Siłę
i Samodzielność. Rozumiesz?
Sophie skinęła głową. Po chwili doktor Hardy wraz
z siostrą Alice opuścili pokój.
- Kochanie? Pan doktor ma rację - oznajmił cicho
Joe. - Jesteś silna. Wyjdziesz z tego bez szwanku. Wy
nająłem ci do pomocy pielęgniarkę. Elędzie z tobą przez
pięć tygodni, a kiedy lekarze usuną ci szynę, zabiorę cię
z powrotem na ranczo. Za sześć miesięcy od dziś, kiedy
SAMOTNY WILK
33
doktor Hardy dokona swoich czarodziejskich sztuczek,
nie zostanie ci najmniejszy ślad po bliźnie. Będzie tak,
jakby napaść nigdy się nie zdarzyła.
- Ale zdarzyła się, tato. - Po twarzy Sophie popły
nęła wielka łza. - Co noc, kiedy zamykam oczy, prze
żywam wszystko na nowo. A teraz, gdy nie mam już
bandaży, ta paskudna szrama będzie mi przypominała
o tamtym koszmarze. - Z serdecznego palca lewej ręki
ściągnęła pierścionek z pięknym dużym brylantem. -
Weź to - poprosiła, wciskając ojcu swój pierścionek za
ręczynowy. - Powiedz Chetowi, że odezwę się do niego
nie wcześniej niż za pół roku.
- Och, nie, kochanie. Nie rób tego - sprzeciwił się
Joe, choć w głębi duszy odetchnął z ulgą. - Chet na pew
no zacznie dobijać się do twoich drzwi. Przecież nie po
zwoli ci cierpieć w samotności.
- Tak jak dobijał się przez cały ten tydzień, prawda?
- Sophie uśmiechnęła się smutno. - Nie, tato. To nie ma
sensu. Chcę wrócić do własnego mieszkania, poczekać
tam do czasu, aż lekarze zdejmą mi szynę, a potem przy
jechać do ciebie na ranczo. Mogę?
- Czy możesz? Co za pytanie! - Joe pochwycił córkę
w ramiona. - O niczym bardziej nie marzę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dom. Jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa na
jego widok.
Siedziała obok ojca na przednim siedzeniu. Prywatna
droga ciągnęła się wzdłuż różnych zabudowań gospodar
czych i kończyła dużym kolistym podjazdem, przy któ
rym stała Hacienda del Alegria - Dom Radości.
Uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie rozmowy
z Riverem; kiedyś, przed wieloma laty, opowiedział jej
o innym Domu Radości gdzieś w Newadzie, który w la
tach swojej świetności uchodził za raj dla poszukiwaczy
przygód i rozkoszy. Sophie oburzyła się; oznajmiła sta
nowczym tonem, że rodzice na pewno nie mieli o tym
pojęcia. Dziesięć minut później opowiedziała o wszyst
kim Randowi, swemu najstarszemu bratu, chichocząc do
rozpuku, gdy ten wybałuszył oczy, zdumiony informa
cjami, jakie posiada jego mała siostrzyczka.
Riverowi nie uszło to na sucho; miał dużo nieprzy
jemności. I słusznie, pomyślała Sophie, której Rand zro
bił długi wykład na temat tego, o czym panienka z do
brego domu nie powinna mówić. Nigdy i pod żadnym
pozorem.
Podniosła rękę, zasłaniając oczy przed jaskrawym bla
skiem opadającego za horyzont słońca. Samochód wje-
SAMOTNY WILK
35
chał na kolisty podjazd przed domem. Od czasu jej ostat
niej wizyty na ranczu nic się nie zmieniło. Hacienda del
Alegria wciąż porażała swym pięknem i doskonałością.
Wschodzące słońce oświetlało ją od frontu, zachodzące
- od tyłu. Właśnie tam fale Pacyfiku rozbijały się o po
łożone w dole skały.
Główna część domu składała się z parteru i piętra; po
obu jego stronach znajdowały się parterowe skrzydła. Ze
wszystkich okien rozciągały się wspaniałe widoki: na oce
an, na ukwiecony ogród, na porośnięty drzewami trawnik,
na dziedziniec, basen i fontannę.
Na przestrzeni lat mnóstwo osób przewinęło się przez
tę rezydencję. Joe i Meredith zajmowali kilka pokoi
w południowym skrzydle; tam też mieściły się sypialnie
ich córek. W skrzydle północnym zamieszkiwali chfopcy,
to znaczy bracia Sophie, Rand i Drake, oraz jej przybrane
rodzeństwo.
Dawniej dom tętnił życiem. Zawsze było w nim gwar
no i wesoło. Ale to się skończyło.
- Na szczęście nie musisz wspinać się nigdzie po
schodach - powiedział Joe, zatrzymując samochód i ga
sząc silnik. - Wprawdzie szynę już ci zdjęto, ale z laską
też łatwiej chodzić po równym. Aha, maleńka, nie gnie
waj się na braci, jeśli będą za tobą wołać kuternoga czy
jakoś tak. Chłopcy często nie potrafią wyrażać swoich
uczuć, ale oni bardzo cię kochają i strasznie się o ciebie
martwili.
Sophie zrobiła wielkie oczy.
- Och, senatorze, senatorze, nie przestajesz mnie za
dziwiać - rzekła ze śmiechem. - Wciąż traktujesz nas
36
KASEYMICHAELS
jak dzieci. Nie zauważyłeś, że myśmy wszyscy dawno
dorośli?
- Dla mnie zawsze pozostaniecie dziećmi.
Joe wyciągnął rękę, chcąc dać córce prztyczka w nos.
Odwróciła głowę, po czym przysunęła dłoń do blizny na
lewym policzku.
- Maleńka...
- Nie, tato. - W jej głosie słychać było napięcie.
Przez ostatnie trzydzieści kilometrów wierciła się nerwo
wo na siedzeniu. Bała się powrotu na ranczo, tego, jak
ją rodzina powita i jak zareaguje na widok jej pociętej
twarzy. - Chodźmy do środka, dobrze?
Zostawiwszy walizkę w bagażniku, Joe obszedł po
śpiesznie maskę i otworzył drzwiczki od strony pasażera.
Pomógł Sophie wysiąść, po czym wolno ruszyli przed
siebie.
Na werandzie przed domem stała gosposia Inez Ra-
mirez; na jej szerokiej, sympatycznej twarzy gościł wiel
ki, przyjazny uśmiech.
- Witamy w domu, panno Sophie.
Gosposia rozpostarła ramiona i niemal zmiażdżyła
Sophie w uścisku. Po chwili Sophie przeszła do ogrom
nego, urządzonego ze smakiem salonu, w którym zwykle
zbierała się rodzina.
Był pusty.
- Tato?
Popatrzyła niepewnie na ojca, który ruchem głowy
wskazał drzwi balkonowe prowadzące na wewnętrzny
dziedziniec. Obejrzawszy się za siebie, Sophie zobaczyła
swoją matkę. Meredith Colton opalała się nad basenem,
SAMOTNY WILK 37
ubrana w obcisły staniczek i krótką wzorzystą spódnicz
kę; ciemne okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jej oczy.
- Pójdę po nią - powiedział Joe, ale Sophie powstrzy
mała ojca i sama skierowała się ku drzwiom. - Kochanie,
mama nie wiedziała, o której przyjedziemy! - zawołał
za córką.
Przeklinając pod nosem, odwrócił się tyłem do wy
ciągniętej na leżaku żony. Nie chciał obserwować przy
krej sceny, do której - jak podejrzewał - musi dojść.
Sophie, kuśtykając, zeszła po schodkach i minęła fon
tannę. Nie zwracała uwagi na urokliwy dziedziniec pełen
kwiatów i krzewów, na śpiew ptaków, na cudowny za
pach pąków. Wpatrywała się w matkę, z którą rozma
wiała tylko raz w trakcie ostatnich sześciu tygodni i która
nie miała ani czasu, ani ochoty, aby odwiedzić ją w San
Francisco.
Przystanąwszy obok leżaka, w milczeniu spoglądała
na kobietę, która nauczyła ją wiązać sznurowadła; która
śmiała się wesoło, kiedy ona, Sophie, przymierzała spe
cjalnie usztywniony stanik przeznaczony dla dziewcząt
uprawiających sporty; i która upięła córce włosy w fan
tazyjny kok, kiedy ta wybierała się na bal maturalny. Na
kobietę, która całowała jej skaleczenia, mówiąc, że od
pocałunków rpy szybciej się goją; która na święto Hal-
loween uszyła jej strój księżniczki Lei z „Gwiezdnych
wojen" i która ocierała córce łzy, gdy ta szlochała, nie
pocieszona, że River James jest takim podłym, wstrętnym
chłopaczyskiem.
Kim jesteś? - spytała w duchu Sophie, nie odrywając
oczu od wysmarowanej kremem kobiety o czerwonych
38 KASEY M1CHAELS
paznokciach i idealnie przystrzyżonej fryzurze. Na sto
liku obok stała szklanka z martini. Kim jesteś? - powtó
rzyła. Bo na pewno nie moją matką. Nie możesz nią być.
Ona była zupełnie inna.
- Dzień dobry, mamo - powiedziała na głos, gdy Me-
redith Colton nie zareagowała na jej obecność. - Wró
ciłam do domu.
Meredith podsunęła okulary wyżej, nad czoło, po
czym spuściła nogi na ziemię i wstała. Oczy miała iden
tyczne jak córka: duże, piwne.
- Istotnie - rzekła, mierząc Sophie wzrokiem. Po
chwili wskazała na laskę, którą ta się podpierała. - Długo
będziesz tego używała? Nie mogłaś znaleźć jakiejś ład
niejszej? Ta jest strasznie... toporna.
- Tak, mamo, ja też się cieszę, że w końcu cię widzę.
Sophie usiadła na sąsiednim leżaku. Nie miała siły
robić dobrej miny do złej gry. Pochyliła głowę, tak by
włosy zasłaniały jej lewy policzek.
- Och, nie bądź dzieckiem! - fuknęła Meredith. Wy
ciągnęła się z powrotem na leżaku i sięgnęła po martini.
- Czyżbyś zapomniała, że masz dwadzieścia siedem lat?
Byłaś dostatecznie dorosła, żeby wyjechać do San Fran
cisco i rozpocząć samodzielne życie. Chciałaś być wolna,
niezależna, chciałaś decydować o własnym losie. Oka
zuje się jednak, że ta niezależność jest na pokaz. Wy
starczy, że jakiś bandzior staje ci na drodze, a ty wpadasz
w panikę, wołasz na pomoc swojego kochanego tatusia
i traktujesz go jak niańkę.
Sophie, zszokowana słowami matki, podniosła głowę.
Nagle z przerażeniem spostrzegła, jak ta wytrzeszcza
SAMOTNY WILK
39
oczy. Czym prędzej przytknęła rękę do rozciętego po
liczka, ale było za późno. Matka zdążyła przyjrzeć się
bliźnie.
- Nie jest najgorzej? Blizna ładnie się zrasta? - Mat
ka skrzywiła się z niesmakiem. - Boże, twój ojciec chyba
zwariował! Gdzie on ma oczy? Moje biedne dziecko. Jak
ty sobie poradzisz w życiu, tak strasznie oszpecona? Oj
ciec wspomniał, że zerwałaś z Chetem. To niezbyt roz
sądne posunięcie, bo z tak szkaradną twarzą niełatwo ci
będzie znaleźć męża. Uważam, że powinnaś czym prę
dzej... Co robisz? Przecież mówię do ciebie! Jak śmiesz
odchodzić? Jestem twoją matką! Należy mi się szacunek!
Ale Sophie nie słuchała. Poderwawszy się z leżaka,
kuśtykała do domu, zastanawiając się, co też jej strzeliło
do głowy, aby przyjeżdżać na ranczo. Ktoś kiedyś po
wiedział, że udane powroty w rodzinne strony są niemo
żliwe. Przekonała się o tym na własnej skórze.
Hacienda del Alegria. Dom Radości?
Nie. Wiedziała, że radości tu już nie zazna.
River udał się do stajni. Chwilę wcześniej widział ja
dący drogą samochód, a w nim siedzącą obok Joego So
phie Colton.
A zatem wróciła - podleczona, lecz jeszcze nie cał
kiem zdrowa. Wróciła, aby na ranczu, w ciszy i spokoju,
wylizać się z ran, bardziej psychicznych niż fizycznych.
Na serdecznym palcu jej lewej ręki już nie połyskiwał
wspaniały brylant.
Zerwane zaręczymy cieszyły go, ale oczywiście nie
zamierzał nic w tej sprawie czynić. Zresztą może to było
40
KASEYMICHAELS
chwilowe zerwanie, nie przemyślana decyzja podjęta pod
wpływem strachu i szoku. Joe mówił mu, jak bardzo So
phie jest przewrażliwiona na punkcie blizny: nie dostrze
ga, że z każdym dniem szrama staje się coraz mniej wi
doczna.
Gdyby nikt się nie krzywił, nie wspominał o szramie
na policzku, przypuszczalnie przestałaby się jej wstydzić.
Zaczęłaby myśleć o przyszłości, o dniu, w którym do
ktor Hardy zlikwiduje wszelkie ślady przypominające jej
o tamtym koszmarnym wydarzeniu. Tym bardziej, że ko
lano miała już całkiem sprawne. Niby trochę jeszcze kuś
tykała, ale nie musiała chodzić o kulach; wystarczyła
zwykła laska.
W San Francisco od samego początku była poddawana
rehabilitacji. Teraz po zdjęciu szyny musiała kontynuo
wać ćwiczenia, aby odbudować mięśnie, które zanikły
z braku ruchu.
Najważniejsze, powtarzał w duchu River, że Sophie
żyje. Że wraca do zdrowia. Z każdym dniem będzie się
czuła coraz lepiej. Rodzina się nią zaopiekuję. Zrobi
wszystko, aby niczego jej nie brakowało. Wkrótce znów
będzie taka jak dawniej: ufna, wesoła, roześmiana.
Wynajdował sobie najróżniejsze zajęcia, żeby jak naj
dłużej nie opuszczać stajni. Nie chciał iść do domu. Bał
się. Korciło go, aby zjeść kolację z pracownikami zamiast
z rodziną. Nikt by się nie zdziwił, bo często tak robił.
- Tchórz - mruknął pod nosem, odwieszając na miej
sce uzdę. - Czego się, stary, obawiasz? Że nakrzyczy na
ciebie? - Pokręcił głową i westchnął głośno. - Czy że
cię nie zauważy?
SAMOTNY WILK,
41
Tak, właśnie tego. Że Sophie nie zwróci na niego uwa
gi, albo jeszcze gorzej: że potraktuje go tak samo jak
swoje rodzeństwo. Że będzie miła, uprzejma, szczęśliwa,
że go widzi, ale nic poza tym.
A przecież tak wiele ich łączyło. Byli sobie tacy bliscy.
Przed laty nie poradziłby sobie bez niej. Nie przetrwałby.
Doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Przybył na ranczo jako zbuntowany nastolatek; jed
nego dnia był porywczy, zapalczywy, innego smutny
i przygnębiony. Nienawiść, złość, rozpacz - popadał
z jednego stanu w drugi. Wściekał się na każdego, kto
próbował wyciągnąć do niego rękę. Dopiero wiele lat
później zrozumiał, że kierował nim strach. Otaczał się
murem; nikogo do siebie nie dopuszczał z obawy, że
znów zostanie porzucony.
Z dzieciństwa pamiętał miłość matki oraz jawną nie
chęć ojca. Matka opuściła go, kiedy miał sześć lat; zmarła
podczas porodu. Jego małą siostrzyczką, Cheyenne, za
opiekowała się mieszkająca na terenie rezerwatu babka.
W rezerwacie pozostał również starszy brat i obrońca Ri-
vera, Rafe, z którym ojciec nie potrafił sobie radzić. Ale
z Riverem potrafił. Sześcioletniego chłopca można było
zagonić do pracy, można było mu rozkazywać. Rafe na
tomiast buntował się, odszczekiwał, więc ojciec porzucił
go jak psa.
Z chwilą, gdy matka umarła, a Rafe'a i Cheyenne oj
ciec oddał do rezerwatu, w życiu Rivera zgasło światło.
Nikt go nie kochał. Śmiech matki zastąpiły klapsy wy
mierzane przez pijartego ojca. Do szkoły River chodził
wtedy, gdy ojciec spał pijany na kanapie i nie mógł go
42 KASEYMICHAELS
powstrzymać. W tejże szkole, kiedy miał dziewięć lat,
jeden z nauczycieli zauważył sińce znaczące jego chude
ciało.
Pozbawiono ojca praw rodzicielskich i odebrano mu
syna. River trafił do Hopechest Ranch, wielkiego domu
na wielkim ranczu, gdzie sieroty i dzieci z rozbitych ro
dzin znajdowały bezpieczną przystań.
Nie cierpiał tego miejsca. Nienawidził, kiedy okazy
wano mu dobroć, kiedy troszczono się o niego, kiedy
zapewniano go, że niczego nie musi się lękać. Co oni
wiedzieli, ci jego szlachetni wybawcy i dobroczyńcy?
Był sam; nie miał nikogo na całym świecie. Mama nie
żyła, dziadkowie mieszkający na terenie rezerwatu nie
chcieli go do siebie przyjąć, ojciec większość czasu leżał
nieprzytomny.
Clhłopiec najchętniej przebywał wśród koni. Na po
mysł wykorzystania koni do pomocy nieszczęśliwym
dzieciom wpadł Joe Colton. Uważał, że opiekując się
zwierrzętami, dzieci uczą się odpowiedzialności, a także
mają na kogo przelać uczucia.
Tak to się zaczęło. Poznali się w stajni: River James,
zbunttowany nastolatek będący półkrwi Indianinem, oraz
senator Joseph Colton, człowiek bogaty, uparty, pomija
jący imilczeniem okazywaną mu wrogość, który w końcu
przełaamał nieufność chłopaka i zaproponował mu pokój
w swoim domu.
Oboje, i Joe, i Meredith, starali się. jak mogli. Podob
nie jak reszta Coltonów. Ale River trzymał się na uboczu;
nie reagował na wyrazy sympatii, chadzał własnymi dro
gami,, opuszczał lekcje w szkole, a większość czasu spę-
SAMOTNY WILK
43
dzał w stajni. Mieszkańcy Hacienda del Alegria nie żyli
z pracy na roli, ale Joe Colton hodował konie i to Ri-
verowi wystarczało do szczęścia.
Największy problem miał z Sophie Colton. Smarkula
uczepiła się go jak rzep psiego ogona; wszędzie za nim
łaziła. Robił, co mógł, by się jej pozbyć; chował się przed
nią, ignorował ją, wyzywał. Dawał jej do zrozumienia,
że nie życzy sobie jej towarzystwa. Nie odnosiło to żad
nego skutku.
W owym czasie Sophie była niezbyt atrakcyjną dziew
czynką. Chuda jak patyk, ze srebrnym aparatem na zę
bach, uczesana w kucyki. W dodatku wszystko ją inte
resowało. Do szału doprowadzała go swoimi pytaniami:
Kiedy? Dlaczego? Jak to zrobiłeś? Mogę się teraz prze
jechać, co?
Miał ochotę ją udusić. Denerwował go jej upór i nie
ustępliwość. Ale w końcu zrozumiał, że Sophie jest wy
jątkowa. Wszyscy Coltonowie byli wyjątkowymi ludźmi,
lecz Sophie odstawała od rodziny. Dotychczas nie spotkał
nikogo o tak wielkim i pojemnym sercu. Nie zważając
na jego fochy, gniew czy pretensje, cierpliwie drążyła
tunel w murze, którym się osaczał. Kiedy wreszcie się
przebiła, zostali przyjaciółmi. Więcej, stali się nieroz
łączni.
A potem ta głupia smarkula weszła w okres dojrze
wania i wszystko musiała zepsuć! Zaczęła patrzeć na nie
go nie jak na przyjaciela, lecz jak na chłopaka. Wmówiła
sobie, że jest jej pierwszą miłością. Nie było mu łatwo,
zwłaszcza że w nim też kiełkowało uczucie; pragnął tulić
Sophie do siebie, wraz z nią poznawać rozkosze miłości.
44
KASEY MICHAELS
Postąpił jak kretyn, kiedy zgodził się towarzyszyć jej
na bal maturalny; jak kretyn do potęgi, kiedy ją poca
łował.
Po maturze Sophie wyjechała. Pamiętał jej wielkie
piwne oczy, które wypełniły się łzami, kiedy powiedział
jej, żeby dorosła i dała mu święty spokój.
Powinien był wtedy spakować manatki, pożegnać się
z Coltonami i też opuścić ranczo. Był już pełnoletni. Nic
go nie trzymało w Hacienda del Alegria; mógł decydo
wać o swoim losie. Ale wtedy wydarzyła się ta sprawa
z Meredith, a niedługo później małżonkowie postanowili
żyć w separacji. Joe popadł w depresję, która trwała już
ponad dziewięć lat.
River nie mógł porzucić człowieka, któremu tak wiele
zawdzięczał. Został więc i zajął się rozbudowywaniem
stadniny. Wieść szybko się rozniosła. Słysząc o jego zdol
nościach, farmerzy z odległych stron, z Kolorado, z Tek
sasu, oferowali mu pracę. Nie był zainteresowany.
Mieszkał z Joem i czekał na powrót Sophie, choć do
brze wiedział, że dziewczyna nie wróci w rodzinne stro
ny. Po pierwsze, miała w San Francisco świetną pracę.
Po drugie, na jej palcu połyskiwał pierścionek zaręczy
nowy. Po trzecie, nie kusiła jej duszna, ponura atmosfera,
jaka panowała w domu, w którym przeżyła najszczęśli
wsze lata swojego życia.
- River? Jesteś tu?
Wyłonił się z siodłami i ruszył w stronę ojca, który
stał na środku stajni, przybity i jakiś zagubiony.
- Senatorze? Czy wszystko w porządku? Widziałem,
jak podjeżdżacie z Sophie pod dom...
SAMOTNY WILK
45
Z niedużej lodówki wydobył dwie puszki napoju ga-
zowanego. Wręczywszy jedną Joemu, skinął na drzwi.
Na lewo od wyjścia stała wąska drewniana ławka, na
której usiedli.
- Joe? Mówiłeś, że Sophie czuje się dobrze. Że...
Joe machnął ręką.
- Nie, nie w tym problem. Sophie rzeczywiście szyb
ko wraca do zdrowia. Lekarze pieją z zachwytu, wszyscy
co do jednego. Cieszą się też, że trzy razy w tygodniu
będziesz ją woził do Prosperino na fizykoterapię. Więc...
- Chodzi o Meredith, tak? - spytał River. - Powiedz.
Co znów zrobiła?
Nie mogąc usiedzieć w miejscu, Joe wstał i zaczął
wydeptywać ścieżkę przed ławką.
- Nic - odparł. - Dosłownie nic, czym sprawiła So
phie ogromną przykrość. A kiedy w końcu zareagowała
na jej powrót, sprawiła jej jeszcze większą przykrość.
Teraz biedna Sophie siedzi w swoim pokoju, wypłakując
oczy.
- Sophie płacze? Dlaczego?
River zgniótł puszkę, zapominając o tym, że nie jest
jeszcze pusta, po czym cisnął ją do stojącego nieopodal
kosza.
Joe ponownie usiadł, zgarbił ramiona, zacisnął ręce.
- Meredith nie wypatrywała naszego powrotu; nawet
nie pofatygowała się do pokoju, kiedy przyjechaliśmy.
Gdy Sophie wyszła na patio, żeby przywitać się z matką,
Inez powiedziała mi, że zawiadomiła Meredith o naszym
przybyciu. Meredith nie raczyła podnieść się z leżaka.
Na dzień dobry poinformowała córkę, że ma ohydną laskę
46
KASEYMICHAELS
i paskudną bliznę na twarzy. Potem dodała, że... że za
chowała się głupio, zrywając zaręczyny z Chetem. Bo
z taką twarzą na pewno nie znajdzie sobie męża.
River zaklął pod nosem, po czym westchnął głęboko.
To było w stylu Meredith. Zawsze mówiła to, co jej ślina
przyniosła na język. Nikim się nie przejmowała. Myślała
wyłącznie o sobie, o Joem juniorze i o Teddym. Reszta
rodziny służyła temu, by miała na kim ostrzyć pazury.
- I co teraz?
Joe Colton wzruszył ramionami.
- Nie wiem, synu. Sophie i tak była przeczulona na
punkcie tej blizny. Miałem nadzieję, że tu zapomni o ko
szmarze, który przeżyła, i odzyska spokój. Nigdy nie
przypuszczałem, że Meredith... że jej własna matka...
Szlag by to trafił. Powiedz, River, co się z nami dzieje?
Kiedyś byliśmy tacy szczęśliwi. Dlaczego los się od nas
odwrócił?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Sophie uciekła od matki i pobiegła, a raczej pokuś
tykała, do swojego dawnego pokoju. Tam rzuciła się na
łóżko i wybuchnęła płaczem. Gwałtowny szloch wstrzą
sał jej ciałem. Ostatni raz wylała tyle łez jakieś dziesięć
lat temu.
A dokładnie tego wieczoru, kiedy River ją odtrącił.
Nie potrafiła zrozumieć zachowania matki. Zimna,
nieczuła postawa Meredith zabolała ją bardziej niż rany,
które napastnik zadał jej nożem. Tym razem Sophie za
łamała się. Wcześniej robiła dobrą minę do złej gry. Od
kąd przestała dostawać środki znieczulające i miała nad
sobą większą kontrolę, starała się nie okazywać słabości.
Nie chciała, aby ojciec widział, jak bardzo się boi, jaka
czuje się brudna i upodlona.
Próbowała ojca chronić. Wiedziała, w jak kiepskim,
stanie psychicznym znajduje się Joe. Siedząc przy jej
łóżku i słuchając, jak ona, Sophie, odpowiada na szcze
gółowe pytania policji, stale czynił sobie wyrzuty, że swo
jej ukochanej córce nie zdołał zapewnić bezpieczeństwa.
Przez dwa tygodnie nie odstępował jej na krok. Pierw
szy tydzień spędził z nią w szpitalu, drugi w jej małym
mieszkanku. Skakał wokół niej, spełniał wszystkie jej
48
KASEY MICHAELS
życzenia, sprzątał, gotował, troszczył się o nią, sło
wem był najwspanialszym ojcem, a zarazem najczulszą
matką.
W San Francisco Sophie dzielnie się trzymała. Nie
zalała się łzami nawet wtedy, gdy uzmysłowiła sobie, że
Chet poważnie potraktował to, co powiedziała, miano
wicie, aby nie pokazywał się przez pół roku. I faktycznie,
ani razu nie zadzwonił, ani razu nie zastukał do drzwi,
żądając, by go wpuściła. Owszem, przysłał kartkę z ży
czeniami powrotu do zdrowia; do kartki dołączył list,
w którym napisał, że ją kocha i czeka, aż „odzyska ro
zum".
Zabolały ją te słowa. Aż odzyska rozum? Czyli co?
Czy Chet uważa, że go postradała? Czy naprawdę nic
nie rozumie? Czy nikt niczego nie zrozumiał?
Straciła znacznie więcej. Odwagę. Pewność siebie.
Kiedy ojciec wszedł do pokoju i zgarnął ją w ramio
na, powiedziała mu, co mówiła Meredith. Niepotrzebnie.
Powinna była zachować to dla siebie; ojciec miał dość
własnych zmartwień. Ale słowa matki tak bardzo nią
wstrząsnęły, że nie potrafiła przejść nad nimi do porządku
dziennego.
Rodzona matka patrzyła na nią ze wstrętem! W córce
widziała tylko szpetną kreaturę, człowieka przegranego,
bez szans.
- Posłuchaj, maleńka. - W głosie ojca pobrzmiewał
smutek. - Mama jest chora od czasu tamtego wypadku.
Coś się wtedy musiało stać. Coś dziwnego, co ją zupełnie
odmieniło. Staraj się pamiętać ją taką, jaką była dawniej,
dobrze? Ona nas kiedyś bardzo kochała.
SAMOTNY WILK
49
Po tych słowach Sophie wzięła się w garść. Nie mogła
znieść tonu porażki w głosie ojca, tonu głębokiego smut
ku, który niszczył go od dziewięciu lat.
Przytuliwszy się do Joego, pocałowała go w policzek
i obiecała pozbyć się złych wspomnień, a pamiętać tylko
najlepsze. Potem długo rozmawiali na temat ćwiczeń
i fizykoterapii, którą miała rozpocząć za kilka dni w Pro-
sperino, a także o czekającej ją za pięć miesięcy operacji,
która zlikwiduje pozostałości blizny.
Sophie kiwała głową, potakiwała, zapewniała ojca, że
czuje się doskonale; tak, ćwiczenia pomogą, a blizna cał
kiem zniknie. Potem Joe wstał z łóżka i powłócząc no
gami, ruszył do drzwi.
Obserwując tego wielkiego, silnego mężczyznę, który
coraz bardziej pogrążał się w rozpaczy, Sophie zawsty
dziła się swojej powziętej pod wpływem impulsu decyzji,
aby wrócić do San Francisco. Jakżeby mogła opuścić oj
ca? Jak mogła przez tyle czasu żyć własnym życiem,
z dala od bliskich? Co ją powstrzymywało przed powro
tem do domu? Czyżby niechęć do Meredith? Niewyklu
czone.
Wiedziała jednak, że jest również inny powód.
River.
Szedł teraz w jej stronę, trzymając ręce w kieszeniach
spodni, z nisko pochyloną głową, z twarzą przysłoniętą
beżowym kapeluszem, z którym rzadko się rozstawał.
Czubkiem kowbojskiego buta kopnął leżący na drodze
kamyk.
Był jak samotny wilk, który wyrusza nocą na łowy.
Przyglądając mu się, Sophie czuła dziwny ucisk w żo-
50 KASEYMICHAELS
łądku. River nie widzi jej, to dobrze. Nie spuszczała z nie
go oczu. Był wysoki, umięśniony, szeroki w ramionach,
szczupły w biodrach, długonogi, w jasnych dżinsach.
Ruchy miał sprężyste, pełne zwierzęcego wdzięku.
Gdy była nastolatką, zachwycały ją jego włosy, długie
do ramion, proste, czarne jak noc, śniada twarz o nieco
posępnym spojrzeniu, lśniące zielone oczy oraz tajemni
cze bruzdy, które przecinały mu policzki, kiedy się uśmie
chał. Choć musiała przyznać, że uśmiech rzadko gościł
na jego ustach.
W owym czasie River ciągle pojawiał się w jej snach.
Nieokiełznany egzotyczny buntownik zrodzony z matki
Indianki i ojca pijaka, który - na szczęście bezskutecznie
- próbował go sobie podporządkować i zniszczyć. Dzi
kus, samotnik. Jedyny człowiek na ranczu, który nie po
kochał jej od pierwszego wejrzenia, który nie uważał,
że ona jest pępkiem świata, i który nie zamierzał stawać
na głowie, by tylko sprawić jej przyjemność.
Sophie, która uwielbiała słońce, jasność i pogodę, by
ła zafascynowana jego mroczną tajemniczością. River
rozmawiał z końmi; szeptał do nich czule, a one go słu
chały. Zawsze miał własne zdanie, przy którym twardo
obstawał; jako jedyny spośród całej rodziny potrafił
sprzeciwić się Joemu.
Nie bał się nikogo i niczego.
Był wspaniały - dziki i nieustraszony. Wtedy, przed
laty, dałaby wszystko za jeden jego uśmiech, za słowo
pochwały, za to, by River ją dostrzegł, by z nią poroz
mawiał, by się przed nią nie zamykał.
Tak, Sophie wiedziała, że nie tylko dziwne przeobra-
SAMOTNY WILK
51
żenie, jakiemu podczas jej pobytu na studiach uległa Me-
redith, oraz wiążące się z tym zmiany w życiu całej ro
dziny powstrzymywały ją przed powrotem na ranczo.
Prawdopodobnie najważniejszy wpływ na jej decyzję
o wyjeździe z domu i pozostaniu w San Francisco miało
to, że River ją odtrącił.
We wszystkim, co robiła od tamtego wieczoru, przy
świecał jej jeden cel: zemścić się na Riverze, sprawić
mu ból. Dlatego wybrała taką, a nie inną karierę. I dla
tego przyjęła oświadczyny Cheta Wallace'a, który stano
wił całkowite przeciwieństwo Rivera Jamesa. River
i Chet różnili się nie tylko charakterem, ale nawet stro
jem. Chet nosił eleganckie trzyczęściowe garnitury, ko
szule, krawaty; zupełnie nie wyobrażała go sobie w dżin
sach, skórzanej kurtce i nasuniętym na czoło starym ka
peluszu.
River okazał się człowiekiem silnym psychicznie. Po
zostając na ranczu, przeżył wiele szczęśliwych chwil.
Udało mu się wyzwolić od ponurej przeszłości. Nigdy
nie krył, że pragnie odwdzięczyć się Coltonom za ich
dobroć, za to, że przyjęli go pod swoje opiekuńcze
skrzydła i wyprowadzili na ludzi.
Nagle uniósł głowę i zauważył Sophie siedzącą na
ławce. Zaskoczony, na moment przystanął, po czym
uśmiechając się, swobodnym, leniwym krokiem podszedł
bliżej. Przesunęła się w lewo, robiąc mu miejsce po pra
wej stronie, tak by nie widział blizny na jej lewym po
liczku. Oczywiście w panującym na zewnątrz półmroku
niczego nie zdołałby dojrzeć, ale czuła się lepiej, wiedząc,
że blizna jest poza zasięgiem jego wzroku.
52
- Witaj w domu, Sophie - powiedział, siadając.
Głos miał niski i niezwykle kojący. Właśnie takim
głosem, cichym i spokojnym, przemawiał do wystraszo
nych koni. I takim przed laty opowiadał jej wspaniałe
historie o Indianach i życiu, jakie wiedli, zanim na za
mieszkanych przez nich ziemiach pojawili się biali ludzie.
Odpowiedziała mu skinieniem głowy. Nie była w sta
nie wydobyć z siebie słowa. W ustach jej zaschło. Rap
tem w nozdrza uderzył ją zapach mydła, zapach kremu
do golenia i jeszcze czegoś, czego nie potrafiła rozpo
znać.
- Wszyscy czekali na ciebie z kolacją - oznajmił.
Oparł się o ścianę stajni i wyciągnął przed siebie nogi.
- Uprzedziłam ojca, że nie przyjdę - wyjaśniła. -
I prosiłam Inez, żeby zostawiła mi coś na później w lo
dówce. Na wypadek, gdybym poczuła się głodna. Po
wiedz, Riv, dlaczego mnie wtedy odtrąciłeś? Dlaczego
kazałeś mi wyjechać?
Dopiero gdy wypowiedziała te słowa, przeraziła się,
ale było już za późno. Boże, co też jej strzeliło do gło
wy? Chyba zwariowała! Dlaczego nie ugryzła się w ję
zyk?
Nie oburzył się ani nie zdziwił. Popatrzył na nią tak,
jakby od dawna spodziewał się tego pytania, jakby czekał
na nie od dziesięciu lat.
- Bo nadszedł odpowiedni czas - odparł. Zdjął ka
pelusz i położył go obok na ławce. - Nadszedł czas, abyś
dorosła, abyś poznała świat, abyś przekonała się, jaka na
prawdę jest Sophie Colton i co chce w życiu osiągnąć.
SAMOTNY WILK
53
- Przyjrzał się jej w ciemnościach. - I co? Udało ci się
poznać siebie? Poznać i polubić?
- Wiesz, to dość skomplikowane - przyznała. - Lu
biłam się, póki ziałam nienawiścią do ciebie.
Roześmiał się cicho.
- Cała Sophie! Zawsze chciałaś być górą.
- To prawda. Pamiętasz? Pragnęłam zawojować cały
świat.
- Zawojować? Raczej chciałaś rządzić światem - po
prawił ją River. - Na brak ambicji nie mogłaś narzekać.
Chciałaś rządzić światem, odbyć podróż na Marsa,
wynaleźć lekarstwo na raka, opracować recepturę kremu,
który skutecznie likwidowałby trądzik, no i oczywiście
otrzymać nagrodę Pulitzera. Tak, tak, pamiętam. Miałaś
wspaniałe, dalekosiężne marzenia.
- Byłam dzieckiem. Cóż mogłam wiedzieć o życiu?
- Właśnie w tym problem, niewiele. A ja uważałem,
że powinnaś je poznać, zanim podejmiesz jakiekolwiek
decyzje. Że powinnaś dać sobie szansę i odkryć, jaki jest
prawdziwy świat.
Pociągnęła nosem.
- I odkryłam, River. Pisałam łzawe, sentymentalne
teksty dla firm ubezpieczeniowych, które nie chcą klien
tom wypłacać odszkodowań, wymyślałam reklamy za
chwalające właściwości cudownych kremów, które wcale
trądziku nie leczą. Codziennie odkrywałam prawdziwy
świat. Codziennie przekonywałam się, jaki jest wielki
i okrutny. - Głos się jej załamał. - Byłam przerażona,
Riv. Przerażona i nieszczęśliwa.
- Więc wróciłaś do domu i upajasz się szczęściem?
54 KASEY MICHAELS
Wbiła w niego gniewny wzrok.
- Cholera jasna, River! Jakim prawem...
Jakim prawem ją denerwował? Miał ku temu wyjąt
kowy dryg!
River wyciągnął rękę z kieszeni i leniwym gestem
podrapał się po brodzie.
- Nie tak to sobie wyobrażałaś, prawda, mała? Joe
mówił mi, co się stało. O tym, jak cię powitała Meredith.
To do niej bardzo podobne.
- Nie zamierzam się tym przejmować - oznajmiła
Sophie, z całej siły starając się w to uwierzyć i zigno
rować ból, który wciąż ściskał jej serce. - Tata twierdzi,
że mama jest chora. Pewnie ma rację. Ten wypadek
sprzed lat bardzo ją zmienił. Musiała uderzyć się w gło
wę, doznać wstrząsu mózgu... A może... może przecho
dzi akurat taki okres. No wiesz, niektóre kobiiety w czasie
menopauzy miewają zmienne nastroje, stają się kłótliwe,
przestają liczyć się z mężem, dziećmi...
- Czyżbyś pisała w tej swojej firmie reklamę zachę
cającą czterdziesto- i pięćdziesięcioletnie kobiety do sto
sowania hormonalnej terapii zastępczej? - spytał, uśmie
chając się szeroko. - Przyznaj się, Sophie, chyba nie wie
rzysz w te wszystkie slogany reklamowe? Oczywiście
miło by było, gdyby tak łatwo dawało się rozwiązać różne
problemy. Masz łupież? Umyj głowę szanponem X.
Chcesz, aby na świecie zapanował pokój? Głosuj na partię
Y. Powiedz, czy kampanie polityczne też obmyślasz?
Piękne hasła, obietnice wyborcze... Ciekawe,, czy to wy
maga specjalnych talentów, czy ja bym też tak potrafił?
Zacisnęła dłonie w pięści.
SAMOTNY WILK
• 55
- Jeśli skończyłeś wyśmiewać się z tego, czym się
zajmuję...
- Wcale nie skończyłem! Mam jeszcze mnóstwo
uwag, ale zachowam je na kiedy indziej. Na razie do
piąłem swego. Chciałem, żebyś odwróciła się do mnie
przodem i przestała ukrywać bliznę. I udało mi się.
Podniosła rękę do policzka i szybko pochyliła głowę.
- Lubisz takie nieuczciwe zagrywki, prawda, Riv? -
spytała, próbując przełknąć łzy. - Nie... nie zdawałam
sobie sprawy, że mój wybór pracy w agencji reklamowej
tak bardzo cię rozczarował.
- Bo spodziewałem się czegoś innego. Miałaś odbyć
staż w stacji radiowej Joego w Teksasie, potem rozpo
cząć studia dziennikarskie. Sądziłem, że po dyplomie za
trudnisz się w telewizji albo zostaniesz reporterem i bę
dziesz pisać do jednej z należących do Coltonów gazet.
Że pójdziesz w ślady swojego ojca, jednego z niewielu
ludzi, którzy pełniąc urząd publiczny, naprawdę starali
się pomóc potrzebującym. Nagle jednak okazało się, że
wymyślasz reklamę pasty, która usuwa kamień nazębny,
zarabiasz krocie, a dawne ideały i marzenia poszły w od
stawkę. Sprzedałaś się, mała.
- Nic nie rozumiesz! - zdenerwowała się Sophie,
znów zapominając o bliźnie na policzku. - To były ma
rzenia młodej, naiwnej dziewczyny. Marzenia, a nie kon
kretne plany!
- A więc znajdujesz przyjemność w tym, co robisz?
- Oczywiście, że tak! - Chwyciła laskę i poderwała
się z ławk . - Uwielbiam moją pracę!
- To dziwne, bo Rand mówił mi coś całkiem innego.
56 KASEYMICHAELS
Ponownie usiadła.
- Rand? Nie rozumiem.
- Naprawdę? Oj, Sophie, Sophie, nigdy mnie dotąd
nie okłamywałaś.
Przygryzła dolną wargę.
- A co ci Rand powiedział?
- Że zadzwoniłaś do niego wkrótce po zaręczynach
z Wallace'em. Skarżyłaś się, że Wallace chce, abyście
odeszli z agencji i założyli własną. Nie byłaś z tego po
wodu najszczęśliwsza, częściowo dlatego, że do nowej
agencji Wallace miał wnieść doświadczenie, ty natomiast
kapitał. A częściowo dlatego, że już wcześniej myślałaś
o wycofaniu się z tego interesu...
- Po to, żeby wrócić na ranczo i zasiąść do pisania
książki - dokończyła za niego Sophie, zła, że brat ujawnił
Riverowi jej najskrytsze marzenia.
- Serio? Chcesz napisać książkę? O tym akurat Rand
mi nie wspomniał.
- O niczym nie powinien był mówić - warknęła So
phie. Psiakość, sama się wygadała! - Radziłam się go
jako prawnika, a nie jako brata.
- Nie miej do niego żalu. Gdyby mi na tobie nie za
leżało, Rand trzymałby język za zębami.
- Gdyby ci na mnie nie zależało? Nie gmatwaj wszy
stkiego, Riv. - W jej głosie pobrzmiewała gorycz. - Gdy
by ci na mnie zależało, nigdy byś nie pozwolił, abym...
Do diabła!
- Wracamy do punktu wyjścia, tak? - spytał cicho
River, głaszcząc Sophie lekko po dłoni.
- No właśnie. Wyjechałam, bo mnie odtrąciłeś. Teraz
SAMOTNY WILK
57
wróciłam i co robię? Znów ci się narzucam. Minęło dzie
sięć lat, a ja niczego się, cholera, nie nauczyłam.
Przez dłuższą chwilę milczał. Sophie powoli zaczęła
się odprężać. Przypomniały się jej dawne czasy: często
siadywali obok siebie bez słowa, wpatrując się w roz
gwieżdżone niebo. Czuła się wtedy taka szczęśliwa.
- Meredith wygaduje bzdury - odezwał się w końcu,
przerywając ciszę. - Jesteś piękna, Soph. Byłaś piękna
w szpitalu, mimo bandażu na pół twarzy, mimo sińców
i zadrapań. I jesteś piękna teraz. Jesteś najpiękniejszą ko
bietą, jaką kiedykolwiek spotkałem.
Zacisnęła powieki. Przez kilka sekund w skupieniu
usiłowała przetrawić jego słowa.
- Widziałeś mnie? - spytała cicho. - Kiedy leżałam
w szpitalu?
- Owszem. Godzinę po tym, jak otrzymaliśmy od po
licji wiadomość o napaści, byliśmy z senatorem w dro
dze do San Francisco. Joe prosił, żebym prowadził sa
molot. Sam był za bardzo zdenerwowany. Więc tak, wi
działem cię, zanim jeszcze odzyskałaś przytomność,
a potem z wściekłości, że pozwolił ci samej wracać po
ciemku do domu, rozkwasiłem twojemu chłoptasiowi
nos. Nie mówił ci o tym?
- Nie... nie pamiętam - rzekła.
Wtedy, w szpitalu, była tak przejęta własnym wyglą
dem i tak zła na Cheta, że nie zwróciła uwagi na jego
nos. Pamiętała jedynie, że był jak zwykle elegancko ubra
ny, koszulę miał świeżo wyprasowaną, krawat idealnie
dobrany. Hm, plaster na nosie? Może rzeczywiście.
58
KASEY MICHAELS
- Uderzyłeś Cheta? Naprawdę huknąłeś go pięścią
w twarz?
- Wiem, wiem. - River potrząsnął głową. - Czło
wiek dorosły tak nie postępuje. Ale po prostu musia
łem się na kimś wyładować, a on akurat nawinął się pod
rękę.
- To nie była wina Cheta - zaoponowała Sophie, ale
nagle pomyślała sobie, że może w głębi duszy faktycznie
obarcza go winą za to, co się stało. Może dlatego nie
chciała się z nim widzieć i może dlatego on nie próbował
jej więcej odwiedzać. - To ja postanowiłam wyjść z re
stauracji.
- Ale to on cię puścił.
- Owszem, puścił. Lecz nie on pierwszy pozwolił mi
odejść. Nie mówmy o tym, dobrze? - Potarła dłońmi ra
miona. Albo wieczór zrobił się chłodniejszy i zaczęła
marznąć, albo wspomnienia przejęły ją dreszczem. -
Chcę jak najszybciej zapomnieć o tamtym koszmarnym
wieczorze.
- W porządku. - River podniósł się, włożył kapelusz
z powrotem na głowę, po czym wyciągnął do Sophia rę
kę. - Przejdźmy się - zaproponował. - Chętnie usłyszę
coś o tej książce, którą masz zamiar napisać.
- Może kiedy indziej - rzekła, przyjmując jego po
moc przy wstawaniu z ławki. - Na razie to nic konkret
nego. Wolałabym o niej jeszcze nie opowiadać.
- Dawniej o wszystkim mi mówiłaś, nawet o spra
wach, o których żaden nastoletni chłopak nie ma ochoty
słuchać. Pamiętasz, jaka byłaś dumna ze swojego pierw
szego stanika? Jak strasznie chciałaś się nim pochwalić?
SAMOTNY WILK
59
Myślałem, że będę musiał wdrapać się na drzewo, żeby
uciec przed pokazem.
Roześmiała się wesoło.
- Tak, byłam potwornie namolna! Chodziłam za tobą
jak cielę za krową. Ale nie obawiaj się, wydoroślałam.
Nie będę ci się narzucać.
River ujął ją delikatnie za brodę i zmusił, by popa
trzyła mu w oczy.
- Szkoda. Lubiłem mojego cielaczka. I bardzo się za
nim stęskniłem. A ty faktycznie wydoroślałaś. Z chudzielca
w kucykach przeistoczyłaś się w piękną młodą kobietę.
Odwróciła głowę, tak by nie widział blizny, po czym
cofnęła się o krok.
- Przestań, Riv - poprosiła błagalnym tonem. - Nie
okłamuj mnie. Zawsze dotąd byłeś ze mną szczery...
Chwycił ją za ramiona.
- Sophie, o czym ty, do diabła, mówisz?
- Jak to o czym? O mojej twarzy! Nie jestem tą samą
osobą, którą znałeś przed laty, Riv. Nie jestem tym dur
nym podlotkiem, który wodził za tobą rozmiłowanym
wzrokiem. Nie jestem zaradną kobietą interesów ani uko
chaną córką Meredith Colton. Zmieniłam się. Sama nie
wiem, kim jestem, ale na pewno nie jestem piękna. Boję
się własnego cienia, Riv. Z wszystkiego, w co kiedykol
wiek wierzyłam i czego pragnęłam, odarto mnie w tam
tym mrocznym zaułku.
- Och, Sophie. - Mimo jej protestów przytulił ją do
siebie. - Nie mów tak. Nie wolno się poddawać Nie
można pozwolić, żeby łajdacy mieli nad nami władzę.
60 KASEY MICHAELS
- Meredith? Czy mogę wejść?
Joe Colton stał w drzwiach sypialni żony. Przesadnie
kobiecy sposób urządzenia wnętrza nieustannie go za
dziwiał. Stylowe białe mebelki, koronki, falbanki, mnó
stwo dekoracji i bibelotów. Dawna Meredith kazałaby to
wszystko wyrzucić.
Ale dawna Meredith dzieliła z nim życie i łoże. Za
wsze zasypiała w jego ramionach, w pokoju, który w ni
czym nie przypominał obecnej sypialni. Przed laty wspól
nie się kupowało meble. Najbardziej odpowiadał im styl
kolonialny. Uwielbiali leżące na podłodze wspaniałe dy
wany wyplatane przez amerykańskich Indian. Każda naj
drobniejsza rzecz przywodziła na myśl wspomnienia; ko
jarzyła się z daleką podróżą, z ładnym widokiem, z sym
patyczną osobą, ze śmieszną sytuacją.
Teraz Joe sypiał w pokoju na końcu holu i za każdym
razem pytał o pozwolenie, kiedy chciał wejść do sypialni
żony.
- Joe! Jak to miło, że do mnie zajrzałeś! - zawołała
Meredith, ruszając mu naprzeciw. Szczupła, zgrabna, dłu
gonoga, miała na sobie biały jedwabny szlafrok. - Właś
nie o tobie myślałam.
Nie wróżyło to nic dobrego.
- Naprawdę, kochanie?
- Tak, naprawdę! - warknęła, po czym uśmiechnęła
się. Widać było, że z całej siły próbuje zapanować nad
irytacją. - Jeśli chcesz wiedzieć, to myślałam o przyję
ciu, które szykuję z okazji twoich sześćdziesiątych uro
dzin. Zobaczysz, będzie to wydarzenie, które wszystkim
na długo pozostanie w pamięci.
SAMOTNY WILK
61
- Co roku wydajemy przyjęcie, które na długo po
zostaje wszystkim w pamięci.
Meredith wzniosła oczy do nieba.
- Zawsze dotąd był prosiak z rusztu, plastikowe
sztućce i papierowe talerze. Tym razem będzie inaczej.
Sześćdziesiąte urodziny senatora Joego Coltona uczcimy
hucznie, lecz elegancko. - Z sekretarzyka o gładkim
marmurowym blacie wyjęła kilka arkuszy papieru ozdo
bionych fantazyjnym monogramem. - Spójrz na listę go
ści. Członkowie kongresu, dawni i obecni, gubernator
Kalifornii, przedstawiciele świata biznesu, znane osobi
stości z kręgów filmowych, słowem sama śmietanka.
Oczywiście stroje wieczorowe. Ty wystąpisz w smokin
gu, a ja w nowej sukni od Versacego i w nowej fryzurze.
Frank od miesięcy prosi, abym pozwoliła mu...
- Czyś ty oszalała? - wymknęło się Joemu, zanim
zdołał ugryźć się w język.
Meredith zacisnęła gniewnie usta.
- Nie mów tak! Nigdy tak do mnie nie mów! Jestem
matką twoich dzieci. Czyżbyś zapomniał?
- Owszem, jesteś matką moich dzieci - przyznał Joe.
Na myśl o małym Teddym przeszył go ból. Meredith po
stąpiła okrutnie, dając synowi imię po ojcu Joego, po
człowieku, którego Joe najchętniej wymazałby ze swojej
pamięci. - Ale również i nie moich.
Meredith wyrzuciła ramiona do góry, po czym usiadła
na taborecie przed toaletką.
- Musisz do jego wracać? Popełniłam jeden mały
błąd. Czy na zawsze mam być z tego powodu przeklęta?
62
KASEY MICHAELS
Uważasz, że jesteś bez winy? Nie dotknąłeś mnie ani
razu od czasu...
- A pragniesz być dotykana? Powiedz, Meredith.
Chcesz, żebym cię pieścił, dotykał?
Był wściekły na siebie za to, że wciąż kocha tę ko
bietę. Choć przez ostatnie dziesięć lat niewiele zaznał
radości, cieszył się, że przynajmniej zostały mu szczę
śliwe wspomnienia. Były coraz bardziej zakurzone, ale
gdy czuł się źle, potrafił czerpać z nich otuchę.
- Zobacz, co dostałam od Joego juniora - powiedzia
ła Meredith, zmieniając temat. - Sam to zrobił. - Pod
niosła z toaletki niepozorne gliniane naczynie pomalo
wane w żółte stokrotki. - Oczywiście nie będę tego tu
trzymać...
Joe przeczesał palcami swoje szpakowate włosy.
- Bardzo ładny wazonik. Słuchaj, jeśli chodzi o to
przyjęcie...
Odstawiwszy wazonik, Meredith odwróciła głowę
w stronę męża.
- O nic się nie martw. Przyjęcie będzie wspaniałe.
Naturalnie pojawią się na nim dziennikarze nie tylko z na
szych gazet, ale też z konkurencyjnych pism. Wszystko
dokładnie zaplanowałam. Zaprosiłam nawet tę straszną
Sybil. Nie cierpię jej, ale informacja o tym, że niektórzy
goście przybyli z Paryża, na pewno wywrze odpowiednie
wrażenie.
- Tak bardzo zależy ci na tym przyjęciu? - spytał
Joe.
Od wielu lat był zbyt przybity i zmęczony, aby sprze-
SAMOTNY WILK
63
ciwić się żonie. Nie tylko nie potrafił postawić na swoim,
ale nawet nie umiał zmusić jej do wysłuchania jego racji.
- Tak, Joe, zależy mi. - Oczy lśniły jej lodowatym
blaskiem, w głosie wyczuwało się chłód. - Zjadą się
wszystkie nasze pociechy. Zobaczysz, to będą niezapo
mniane urodziny. - Wstała od toaletki i podszedłszy do
męża, zarzuciła mu ręce na szyję. - Nawet sobie nie wy
obrażasz, kochanie, co dla ciebie zaplanowałam.
Miał wrażenie, że tkwi obok sopla lodu. Kiedy nad
stawiła twarz do pocałunku, posłusznie cmoknął ją w po
liczek, po czym uwolnił się z jej objęć.
- Wiem, że jest późno - rzekł, cofając się parę kro
ków - ale chciałem z tobą porozmawiać o Sophie.
- O Sophie? - zdziwiła się. - Bidula jedna!
- Sophie nie jest żadną bidulą! To nasza córka, Me-
redith. Jak mogłaś jej powiedzieć, że została oszpecona?
Że z taką twarzą nigdy nie znajdzie męża?
Meredith ponownie spojrzała w sufit.
- Przecież nie powiedziałam nic, czego by sama nie
wiedziała. Dlaczego się mnie czepiasz? Nie pomyślałeś
o tym, że muszę wyjaśnić Joemu juniorowi i Teddy'emu,
co się stało? I to tak, żeby ich nie wystraszyć? Wyob
rażasz sobie, jaki to dla nich będzie szok? Odejdź, Joe.
Jestem zmęczoną.
- Trzymaj się od Sophie z daleka, Meredith. Jeśli nie
potrafisz jej wesprzeć, to przynajmniej jej nie dobijaj.
Wzruszywszy ramionami, Meredith skierowała się do
garderoby. Joe bez słowa opuścił sypialnię żopy. Kiedyś
był najszczęśliwszym człowiekienl na ziemi; teraz prawie
nie mógł uwierzyć, że w tym pokoju poczęte zostały
64 KASEY MICHAELS
wszystkie jego dzieci; że w tym pokoju przeżył tyle cu
downych chwil.
Mógł wystąpić o rozwód; myślał o tym, kiedy Me-
redith pojawiła się w ciąży i w dodatku twierdziła, że to
jego dziecko. Ale to by niczego nie rozwiązało. Była jego
żoną; kobietą, którą kochał przed laty, i którą nadal ko
chał. Wiedział, że wypadek ją zmienił, że jest chora, nie
zrównoważona psychicznie. Najgorsze było jednak to, że
nie chciała przyjąć niczyjej pomocy. Co miał robić? Siłą
zmusić ją do leczenia? Oddać do domu wariatów?
Pokręcił głową. Nie, to nie wchodzi w rachubę. Za
łamałaby się. Lepiej zostawić sprawy swojemu biegowi.
Kiedyś na pewno wydobrzeje. Może obecność Sophie
wpłynie na poprawę jej zdrowia? Tak, niech szykuje przy
jęcie urodzinowe, niech ustala listę gości, niech obmyśla
menu.
A jeżeli to nie poskutkuje? - zapytał sam siebie. Jeżeli
przyjęcie urodzinowe niczego nie zmieni? Jeżeli potem
będzie tak samo jak teraz? Albo jeszcze gorzej? Jak długo
jesteś gotów znosić jej zachowanie? Kiedy wreszcie uz
nasz, że miarka się przebrała? I co wtedy zrobisz?
- Zrobię, co będę musiał - odparł głośno. Głos
wyraźnie mu zadrżał. - Ale błagam, jeszcze nie teraz.
To moja żona. Matka moich dzieci. Nie mogę się poddać.
Może kiedyś wyzdrowieje? Nie chcę tracić nadziei.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Nie wiedział, co robić z rękami. Trzymał Sophie w ra
mionach, pozwalając się jej wypłakać. Od czasu do czasu
głaskał ją po głowie, poklepywał lekko po plecach.
Laska upadła na ziemię, Sophie oparła się o Rivera
całym ciałem. Rozdzierający szloch, który nią wstrząsał,
powoli ustępował. Po chwili już tylko pociągała nosem.
River szeptał jej do ucha jakieś słowa otuchy, śmieszne
i banalne, których nie słyszała, a których on sam pewnie
rano by się wstydził.
Kiedy ostatni raz wypłakiwała mu się w ramionach?
Nawet nie musiał wysilać pamięci. Sophie nie lubiła się
nad sobą roztkliwiać. Rzadko to robiła. Była najdziel
niejszą osóbką na świecie. Ilekroć miała kłopoty czy coś
jej doskwierało, zaciskała mocno zęby i starała się nie
okazywać smutku.
A ostatni raz - ba! jedyny raz - kiedy wypłakiwała
mu się w ramionach, to było w wieczór jej balu matu
ralnego.
Na własny bal nie poszedł, bo i po co? W szkole z ni
kim się nie przyjaźnił, od wszystkich trzymał się na dys
tans, balami się nie interesował. Na rozdanie świadectw
maturalnych też by nie poszedł, gdyby nie Joe i Meredith,
66
KASEY MICHAELS
którzy bardzo chcieli uczestniczyć w tak ważnym wy
darzeniu z życia ich przybranego syna.
Co innego Sophie. Sophie zależało na balu, a on zgo
dził się jej towarzyszyć. Wystroił się w jakiś idiotyczny
smoking, włosy związał w kucyk i zgodnie ze zwycza
jem kupił swojej partnerce piękną orchideę, która miała
zdobić jej nadgarstek. Był nieszczęśliwy. Narzekał w du
chu...
Narzekał, dopóki w salonie nie pojawiła się Sophie.
Zobaczył jej lśniące oczy, złociste włosy upięte w fan
tazyjny kok, gładkie ramiona, ciało opięte prostą, białą
suknią podkreślającą krągłości, o których tak usilnie sta
rał się zapomnieć. Zobaczył - i nagle bardzo zapragnął
iść na bal.
- Zaopiekujesz się nią, prawda, synu? - powiedział
Joe.
Była to prośba, a zarazem rozkaz. River przyrzekł,
że nie spuści Sophie z oka, i doitrzymał słowa.
Ale sytuacja go przerosła. Sophie sama była sobie
winna. Z podlotka, który łaził za nim krok w krok, prze
istoczyła się w piękną kusicielkę. Nęciły go jej loczki
wdzięcznie opadające na kark, nęcił dekolt i ukryte pod
suknią piersi, nęcił upajający zapach perfum, który budził
w nim instynkty dalekie od opiekuńczych, Nęciły oczy
i powabny uśmiech.
Tańczyli przytuleni; on obejmował ją w pasie, ona
opierała głowę na jego ramieniu. Większość czasu spo
glądała na niego ufnie. Niekiedy zalotnie.
Przywarł ustami do jej warg. Czy mógł jej nie poca
łować? Czy mógł pozwolić, aby rano wyjechała, najpierw
SAMOTNY WILK
67
do pracy w Teksasie, a stamtąd prosto na studia, i choć
raz jej nie pocałować?
Rozpłakała się.
Błagała go, aby sprzeciwił się jej wyjazdowi, aby ka
zał jej zostać, aby powiedział jej, że kocha ją tak mocno,
jak ona kochała jego.
Boże! Pamiętał tamten wieczór. Gotów był spełnić
każde jej życzenie, powiedzieć wszystko, co tylko chciała
usłyszeć.
A teraz? Co pragnęła usłyszeć? Że ją kocha? Że nigdy
nie przestał jej kochać?
Bał się, że mu nie uwierzy. Tamtej nocy, gdy wracała
sama z restauracji, napastnik nie tylko poharatał jej twarz,
ale pozbawił ją pewności siebie. Odniosła rany zarówno
na ciele, jak i na duszy. Odwracała wzrok, starała się za
słaniać włosami policzek. Czuła się brzydka, słaba, prze
grana. Gdyby powiedział, że ją kocha, znienawidziłaby
go. I wcale by się jej nie dziwił.
- Przepraszam. - Schyliwszy się, Sophie podniosła
z ziemi laskę, po czym wzięła od Rivera złożoną nie-
biesko-białą chusteczkę i wytarła oczy i nos. - Wiesz,
rzadko się mazgaję. Właściwie nigdy tego nie robię,
a dziś... sama nie wiem... beczę od rana.
- Nie sposób wszystkiego w sobie tłumić, Sophie.
Czasem trzeba rozładować emocje - powiedział, starając
się ją pocieszyć.
Popatrzyła mu w oczy.
- Dlaczego, Riv? Powiedz, dlaczego?
Pokręcił bezradnie głową.
- Bo trzeba - odparł. - Bo nie można żyć w stanie
68 KASEY MICHAELS
ciągłego napięcia. Zostałaś napadnięta i pobita. Leżałaś
w szpitalu, potem zerwałaś zaręczyny...
Pomachała ręką, jakby nie chciała tego słuchać.
- Nie, Riv. To wszystko wiem. Nie pytam, co się sta
ło. Pytam, dlaczego to się stało. Dlaczego akurat mnie
się przydarzyła taka przygoda.
Tego pytania się nie spodziewał.
- A dlaczego miała ci się nie przydarzyć? - spytał.
W dzieciństwie zaznał tyle smutku i cierpienia, że żadna
podłość już go nie dziwiła. Wiedział, że życie rzadko
toczy się tak sielankowo jak w serialach telewizyjnych.
- Myślisz, że nieszczęścia tylko innym się przytrafiają?
Że ciebie powinny omijać szerokim łukiem? Niby dla
czego? Nie ma szczepionek przeciwko złu. Gdyby były,
pół świata ustawiłoby się w kolejce do lekarza.
Sophie zmarszczyła czoło, jakby dumała nad jego sło
wami, po czym westchnęła głośno.
- Jak ty to robisz, Riv? Potrafisz wszystko tak prosto
wytłumaczyć. A ja? Wyszłam na płaczliwą, użalającą się
nad sobą idiotkę. Biedna mała Sophie...
- Nie jesteś żadną idiotką - powiedział, ściskając ją
mocno za ramię. - Zostałaś napadnięta i poturbowana.
Na razie nie wolno ci się przemęczać. Musisz przede
wszystkim odpocząć, odzyskać zdrowie, zregenerować si
ły. Zobaczysz, nim się spostrzeżesz, znów będziesz go
towa stawić światu czoła.
- Oj, nie wiem. Chyba uszła ze mnie cała wola walki.
Czuję się taka bezużyteczna, taka... brzydka, nieatrakcyj
na. Nawet moja własna matka twierdzi, że. .
- Do diabła, Sophie! - zezłościł się River. Wiedział,
SAMOTNY WILK
69
że musi wyrwać ją z marazmu i rozpaczy. - Czy pra
gnąłbym cię, gdybyś była brzydka i nieatrakcyjna?
Zacisnął ręce na jej ramionach, żeby przypadkiem mu
nie uciekła, po czym przywarł ustami do jej ust.
Opierała się, ale tylko przez sekundę. Potem laska
upadła z hukiem na ziemię. River całował ją namiętnie,
jakby z furią, z pożądaniem, które tłumił od lat, z żarem,
który rozpalał całe jego ciało. Niech inni ją pocieszają.
Niech ojciec dodaje jej otuchy, niech lekarze zapewniają,
że blizna zniknie. On chciał, by zapomniała o tym, co
widzi, gdy patrzy do lustra, a także o tym, co usłyszała
od matki. W jeden sposób mógł to osiągnąć: pokazując,
jak bardzo jej pragnie. Udowadniając, że w jego oczach
jest najponętniejszą kobietą na świecie.
Nie starał się być delikatny. Instynktownie wyczuwał,
że Sophie chce być traktowana normalnie, jak kobieta
z krwi i kości, jak kobieta wzbudzająca pożądanie.
Każdy kolejny pocałunek był coraz dłuższy i gorętszy.
Riverowi huczało w uszach, kręciło się w głowie. Nie
liczyły się ani lata rozłąki, ani dzieląca ich przepaść. Li
czyli się tylko oni. Nie odrywając warg od jej szyi, schylił
się i wziął Sophie na ręce, po czym wszedł do pogrążonej
w półmroku stajni. Minął prychające; cicho konie, a po
chwili dotarł do boksu wyłożonego świeżym pachnącym
sianem. Właśnie tu, za dzień lub dwa, jedna z najlepszych
w stadninie klaczy miała się oźrebić.
Położył Sophie na łożu z siana, sam uklęknął obok.
Wyciągnęła do niego ramiona. Oczy miała zamknięte, od
dech szybki i urywany. Zaczął obsypywać jej twarz po
całunkami. Nie chciał sobie ani jej dać czasu do namysłu.
70 KASEY MICHAELS
A nuż by się opamiętali, uznali, że to, co robią, nie ma
sensu?
A przecież to miało sens. Tak długo oboje powstrzy
mywali żądzę, oszukiwali się, starali żyć z dala od siebie.
Ściągali ubranie, każde z siebie i z drugiego. Spie
szyli się, dyszeli, jęczeli cicho. Nie mogli doczekać się
chwili, na którą tyle lat czekali. Pieścili się, całowali,
nie mieli żadnych zahamowań. Trawiła ich żądza, jakiej
nigdy dotąd nie zaznali. Dzika, zmysłowa, nieokiełznana.
Nagle River coś sobie przypomniał i znieruchomiał.
- Psiakrew! - syknął prosto do ucha Sophie. - Niech
to szlag trafi!
Sophie wciąż go pieściła, poznawała różne zakamarki
jego ciała. Dopiero po chwili zorientowała się, że River
zesztywniał, że powoli zaczął się odsuwać.
- O co chodzi? - spytała, siadając w ciemnościach
i wyciągając do niego ręce. - Co się stało?
Potarł dłońmi brodę.
- Nie jestem... no wiesz, przygotowany.
Nastała cisza. Zdziwiony brakiem reakcji, River usi
łował dojrzeć wyraz twarzy Sophie, ale było za ciemno.
Wtem ciszę przerwał jej uradowany głos.
- Och, Riv! To wspaniale!
Wytrzeszczył oczy.
- Wspaniale? Nie rozumiem. Dlaczego...
Ukląkłszy, przytuliła policzek do jego pleców.
- No, pomyśl tylko. Jak bym się czuła, gdybyś wszę
dzie chodził z kieszenią pełną prezerwatyw? Byłoby to
bardzo podejrzane.
Pokręcił głową.
SAMOTNY WILK
71
- Jesteś wyjątkowa, Sophie. Nie wyobrażam sobie,
aby jakakolwiek inna kobieta zareagowała tak jak ty. Ale
nie powinienem był cię tu przyprowadzać...
Usiadłszy prosto, uderzyła go lekko w plecy.
- Nie? A to dlaczego, Riv? Bo ja jestem ukochaną,
rozpieszczoną córunią Joego, a ty wziętą z przytułku pół-
sierotą? Q to ci chodzi? Jeśli tak, to słyszałam tę śpiewkę
dziesiątki razy i już mi bokiem wychodzi.
- Nigdy nie mówiłem... - zaczął.
- Nie, nie mówiłeś - przerwała mu w pół słowa, po
czym obróciła go twarzą do siebie. - Ale ja zawsze wie
działam. Zawsze. Mogłeś się ze mną przespać wiele lat
temu, mogłeś być moim pierwszym chłopakiem. Pierw
szym i jedynym. Teraz, jak para nastolatków, leżymy na
sianie, a ty znów wymyślasz powód, dlaczego nie mo
żemy się kochać. Nie przyszło ci do głowy, że może tak
naprawdę nigdy mnie nie pragnąłeś? Że byłam tym za
kazanym owocem, o którym się marzy, ale którego wcale
nie chce się skosztować? Owszem, wyjechałam z domu,
uciekłam, ale to ty się ukrywałeś. Cały czas się przede
mną chowałeś, a teraz po prostu zrobiło ci się mnie żal.
Ale wiesz co? Nie chcę twojego współczucia, nie chcę
twojej litości i nie chcę ciebie!
Sięgnęła za siebie po stanik i bluzkę. Z jej gardła wy
rwał się zduszony szloch. River wyciągnął ręce, jakby
czegoś szukał. Odpowiedzi, sensu, logiki, czegokolwiek.
- Ja cię nie żałuję, Soph - oznajmił wreszcie. - Ja
cię pragnę. Do bólu.
- Tak? Dziwnie to okazujesz, Riv, bo jeszcze nigdy
w życiu nie czułam się mniej pożądana.
72 KASEYMICHAELS
Albo słowa, albo ton, jakim je wypowiedziała, nie
oczekiwanie dodały mu motywacji. Chwycił Sophie za
ramiona, zanim zdążyła włożyć stanik.
- Pragnę cię, Sophie. Pragnę z całego serca!
- Więc udowodnij mi to, Riv. Masz okazję. Zapomnij
o wszelkich uwarunkowaniach, o konsekwencjach,
o tym, co powinieneś, a czego nie powinieneś robić. -
Przysunęła się bliżej i przywarła do niego ustami. - Za
trać się ze mną w rozkoszy. Kochaj mnie. Nie pozwól
mi odejść.
Zwolnił uścisk na jej ramionach i porwał ją w objęcia.
Po chwili opadli z powrotem na pachnące siano.
W Jackson w stanie Missisipi doktor Martha Wilkes
oparła się wygodnie w fotelu i wyjrzawszy przez okno,
przez chwilę wpatrywała się w ładne, schludne domki
ciągnące się wzdłuż ładnej, schludnej ulicy.
Nie powinna tu być, a może raczej nie powinna wy
stępować tu w roli psychologa specjalizującego się w za
burzeniach pamięci. Powinna siedzieć teraz w swoim
bezosobowym gabinecie w centrum miasta; tam przyj
mowała pacjentów, tam starała się przebić przez mur, ja
kim się zazwyczaj otaczali, tam próbowała skłonić ich
do rozmowy, delikatnie poprowadzić we właściwym kie
runku, przedrzeć się przez nagromadzony bagaż doświad
czeń życiowych i dotrzeć do sedna problemu - do
prawdy.
Siedziała jednak nie w gabinecie, lecz w salonie swe
go domu. O siódmej rano, ubrana starannie, choć z pew
nością nie wyjściowo, piła pierwszą filiżankę kawy i ob-
SAMOTNY WILK
73
serwowała Louise Smith, która chodziła tam i z powro
tem po tureckim dywanie.
Louise była atrakcyjną kobietą o twarzy, na której nie
odciskały się gnębiące ją od dawna problemy. To, że ta
kowe w ogóle miała, można było dostrzec jedynie w jej
dużych, piwnych oczach. Czasem z tymi problemami nie
umiała sobie poradzić. Tak jak dziś rano, kiedy zadzwo
niła do doktor Wilkes, błagając ją o natychmiastowe spot
kanie.
- Martho, ktoś mnie potrzebuje - oznajmiła, zwraca
jąc się do lekarki. - Czuję to. Wiem, że gdzieś komuś
jestem bardzo potrzebna.
Martha Wilkes westchnęła głośno. Nie powinna tego
robić. To znaczy wzdychać. Nie w obecności pacjenta.
Z drugiej strony Louise nie była zwykłą pacjentką; była
przyjaciółką. W ciągu tych wszystkich lat ich wzajemne
relacje przekształciły się w coś znacznie głębszego. Zna
jomość, która z początku rozwijała się na płaszczyźnie
zawodowej, przeniosła się z czasem na płaszczyznę oso
bistą.
Tak też być nie powinno. Lekarka wiedziała, że po
pełniła błąd. Przekroczyła pewną dozwoloną granicę, za
częła za bardzo przejmować się problemami Louise. Mo
że wreszcie nadszedł dzień, aby wycofać się z roli przy
jaciółki, wcielić ponownie w rolę psychologa i odtąd su
miennie przestrzegać reguł gry.
- Usiądź, Louise - powiedziała, wskazując nieduży
fotel stojący w drugim końcu salonu.
Louise przeczesała ręką swoje krótko obcięte, ciem-
noblond włosy, po czym wygładziła bawełnianą sukienkę
74 KASEY MICHAELS
opinającą szczupłe ciało. Ani z twarzy, ani z figury nie
wyglądała na kobietę pięćdziesięciodwuletnią.
- Zacznijmy od początku, dobrze? - Lekarka sięg
nęła po teczkę z notatkami, które znała niemal na pamięć.
- Chciałabym podsumować to, co wiemy.
Louise skinęła głową.
- Oczywiście. Jeśli sądzisz, że to pomoże. - Siedziała
sztywno wyprostowana, z dłońmi spoczywającymi na ko
lanach, z nogami skrzyżowanymi w kostkach. Dama
w każdym calu. - Jeszcze raz bardzo przepraszam za to
moje najście, ale od kilku dni miewam tak niepokojące
sny...
- Wiem, już mi o tym wspominałaś. - Lekarka po
łożyła teczkę na biurku i zajrzała do notatek. - No do
brze. Urodziłaś się w Kalifornii pięćdziesiąt dwa lata te
mu jako Patricia Portman.
- Chyba tak. Przynajmniej tak mi się wydaje. To
dziwne, prawda? Ze przez te wszystkie lata nie dotarły
śmy do mojego aktu urodzenia?
- Wcale nie dziwne, Louise. Raczej irytujące. Nie pa
miętasz? Nie zgodziłaś się, kiedy chciałam zebrać o tobie
więcej informacji. Pozwoliłaś mi jedynie zapoznać się
z dokumentacją medyczną, którą otrzymałaś przy wypisie
z St. James Clinic
- Przy obu wypisach - poprawiła ją Louise.
Tak, Louise Smith faktycznie dwa razy przebywała
w St. James. Kiedyś ni stąd, ni zowąd przybyła do Jack
son, potem znikła bez słowa, aby po paru latach znów
się niespodziewanie pojawić. Każdy jej przyjazd poprze
dzał pobyt w klinice St. James w Kalifornii. Doktor Wil-
SAMOTNY WILK 75
kes dość dobrze znała ostatnie trzydzieści lat życia swojej
pacjentki, ale nic nie wiedziała o okresie jej dzieciństwa
i wczesnej młodości ani o latach, jakie spędziła w wię
zieniu.
Louise nie chciała, by lekarka zgłębiała tamten okres
jej życia, przeszłość, której nie pamiętała.
- Dlaczego, Louise? Dlaczego się upierasz? Dlaczego
nie pozwalasz mi spróbować? Może udałoby nam się
odnaleźć twoich rodziców, rodzeństwo, krewnych? Ko
goś, kto pomógłby nam zrozumieć...
Louise uniosła brodę.
- Kogoś, kto by nam pomógł? Dobre sobie! Oglądałaś
moją dokumentację medyczną. W zakładzie dla obłąka
nych tkwiłam całymi latami. Ani razu nikt mnie nie od
wiedził, ani razu nikt o mnie nie pytał, nie dostałam ani
jednego listu. Jeżeli kiedykolwiek miałam krewnych, to
albo nie żyją, albo wykreślili mnie ze swojego życia. Są
przekonani, że zabiłam Ellisa Mayfaira.
Doktor Wilkes potarła palcem nasadę nosa.
- Bo zabiłaś go, Louise. Trafiłaś do więzienia właśnie
za to. Potem ze względu na twój stan psychiczny prze
niesiono cię do St. James. Po kilku latach uznano, że
jesteś zdrowa i zwolniono cię do domu. Przyjechałaś do
Jackson. Parę lat później wróciłaś do St. James, ranna,
półprzytomna, całkiem zdezorientowana. Jak tam dotar
łaś, do dziś pozostaje zagadką.
Louise zamknęła oczy i potrząsnęła głową.
Nie, to nie tak było. Popełniono błąd. Ja nikogo
nie zabiłam. Nie znałam żadnego Ellisa Mayfaira.
Lekarka zadumała się. Czy powinna naciskać na Lou-
76 KASEY MICHAELS
ise? I jak mocno, żeby jej nie przestraszyć, żeby nie wtrą
cić jej z powrotem w ciemną otchłań, której się tak bar
dzo bała, odkąd dziewięć lat temu po raz drugi wypu
szczono ją z St. James i odkąd pięć lat temu trafiła do
niej na leczenie.
- Louise, posłuchaj. Z Ellisem Mayfairem zaszłaś
w ciążę. Rozwiązanie nastąpiło w przydrożnym motelu.
Kiedy spałaś zmęczona połogiem, Ellis ukradł ci dziecko.
Sprzedał je, może udusił i porzucił. Nigdy nie poznamy
prawdy. Kiedy obudziłaś się i zobaczyłaś, że dziecka nie
ma, a Ellis siedzi obok jak gdyby nigdy nic, wpadłaś
w szał i zabiłaś go.
Louise zwiesiła nisko głowę, twarz zakryła rękami.
- O Boże. Boże, pomóż mi! Moje biedne maleństwo.
Nie pamiętam. Nie pamiętam...
Zaciskając usta, doktor Wilkes rozejrzała się po salo
nie. Zatrzymała wzrok na drewnianej afrykańskiej rzeźbie
przedstawiającej matkę z niemowlęciem przy piersi. Sa
ma nie miała dzieci, macierzyństwo nigdy jej nie kusiło,
ale widziała wyraz miłości na twarzy afrykańskiej ko
biety, a w głosie Louise słyszała rozpacz matki, którą
pozbawiono dziecka.
- Kiedy zadzwoniłaś, Louise, wspomniałaś o jakimś
dziecku. Że cię potrzebuje.
Z kieszeni na piersi Louise wyciągnęła śnieżnobiałą
chusteczkę do nosa i delikatnie wytarła oczy.
Lekarka uśmiechnęła się nieznacznie. Tak, Louise
Smith jest damą w każdym calu. Zawsze elegancka, za
dbana, poruszała się z wdziękiem, nigdy się nie garbiła.
Doktor Wilkes zwracała uwagę na takie rzeczy. Wie-
SAMOTNY WILK
77
działa, że elegancję i kulturę można odziedziczyć w ge
nach, jak również nabyć. Czego najlepszym przykładem
była ona sama. W jej wypadku elegancja stanowiła jakby
pewien pancerz, osłonę. Niełatwo bowiem kobiecie od
nosić sukcesy w dziedzinie psychologii, a tym bardziej
kobiecie czarnoskórej.
Na swój sposób czuła pokrewieństwo duchowe
z Louise Smith; mimo że się różniły i pochodziły
z dwóch różnych światów, to jednak miały sporo wspól
nych cech. Louise ciągle szukała pomocy, toczyła walkę
z samą sobą; starała się odnaleźć i zrozumieć. Z kolei
ona, Martha Wilkes, po wielu trudach znalazła dla siebie
miejsce w życiu, i strzegła tego miejsca jak oka w gło
wie.
Obie żyły w niepewności i bardziej lub mniej skry
wanym lęku. Obie miały wiele do stracenia i obie usi
łowały chronić to, co już zdobyły. Obu nieustannie to
warzyszył strach.
- Louise... - Lekarka popatrzyła na swą pacjentkę.
- Czy mówiłam ci już, jak bardzo cię podziwiam?
Louise złożyła chusteczkę i schowała ją z powrotem
do kieszeni.
- Ty? Mnie? - zdumiała się. - Jak można podziwiać
zabójczynię?
- Odbyłaś karę. Częściowo w więzieniu, częściowo
w zakładzie dla obłąkanych. Po kolejnym pobycie w kli
nice St. James wróciłaś do Jackson, sama, wystraszona,
zagubiona. Postanowiłaś zacząć życie od nowa, podjęłaś
pracę, zdobyłaś szacunek ludzi, zajmujesz odpowiedzial
ne stanowisko na uniwersytecie, masz własny dom. Od-
78 KASEY MICHAEI-S
niosłaś sukces. Myślę, że wiele osób tak uważa i ci za
zdrości.
- Nie wiedzą, jakie śnią mi się po nocach koszmary.
- Louise zacisnęła dłonie w pięści. - Martho, całym cia
łem, wszystkimi zmysłami czuję... nie wiem, jak to okre
ślić... przeraźliwe wołanie o pomoc. Ktoś mnie potrze
buje, on...
- On? Sądziłam, że przyszłaś do mnie, aby poroz
mawiać o dziecku? Mówiłaś, że urodziłaś dziewczynkę.
Córkę.
- Tak, to na pewno była córka. Ale było też więcej
dzieci. Może... może pracowałam przed laty jako na
uczycielka? Albo przedszkolanka? Bo skąd się wziął ten
tłumek maluchów? Dlaczego czuję, że jestem potrzebna
tak -wieYu dzieciom']
- Bo w głębi duszy wciąż cierpisz. Gromadką dzieci
usiłujesz sobie wynagrodzić stratę zarówno maleństwa,
którego pozbawił cię Mayfair, jak i tych wszystkich sy
nów i córek, których nie zdołałaś już urodzić. Byłabyś
wspaniałą matką, Louise. Tęsknisz za potomstwem, któ
rego nie masz i którego nie możesz tulić do piersi. Tę
sknisz tak bardzo, że stale o nim śnisz.
- A mężczyzna, Martho? Bo śni mi się również męż
czyzna. Pielę w ogródku grządki, słuchając szemrzącej
nieopodal fontanny. Słońce przygrzewa, woda cichutko
pluszcze, w powietrzu unosi się zapach morza. Nagle sły
szę kroki. Odwracam się, przysłaniając oczy przed bla
skiem promieni. Za mną stoi mężczyzna, silny, wysoki.
Ale słońce mnie oślepia i nie widzę jego twarzy. Nie po
trafię go rozpoznać. Mężczyzna przygląda mi się w mil-
SAMOTNY WILK 79
czeniu, po czym odchodzi. Wołam do niego. Poczekaj!
Błagam, nie odchodź! - Przycisnęła rękę do ust, jakby
chciała powstrzymać krzyk. - A potem się budzę. Nie
ma ogrodu, nie ma mężczyzny. Serce wali mi młotem.
Moje biedne zbolałe serce...
Lekarka wstała, nalała z dzbanka dwie szklanki wody,
jedną podała Louise, drugą zatrzymała dla siebie.
- Hipnoza, Louise. Nie wiem, dlaczego od lat tak
uparcie się jej sprzeciwiasz, ale powoli kończą się nam
opcje. Zrozum, chciałabym się przekonać, kto jeszcze
w tobie mieszka. Bo to, że ktoś mieszka, nie ulega naj
mniejszej wątpliwości. Obie doskonale zdajemy sobie
z tego sprawę. Zmieniłaś imię i nazwisko, lecz wciąż je
steś Patrycją Portman. Louise Smith musi poznać Patry
cję, stawić jej czoło, a potem się od niej oswobodzić,
bo inaczej nigdy nie będzie wolna. Zmiana nazwiska nie
wystarczy. Zresztą może poza Patrycją tkwi w tobie wię
cej osobowości?
Louise odstawiła szklankę i poderwawszy się z fotela,
znów zaczęła krążyć po pokoju.
- Nie wierzę. Naprawdę nie wierzę, że cierpię na roz
szczepienie osobowości, że jest we mnie kilka różnych
istot, które kolejno się ujawniają.
- Posłuchaj, Louise. - Lekarka westchnęła. - Twier
dzisz, że nie zabiłaś Ellisa Mayfaira. Przysięgasz, że nie
jesteś zdolna skrzywdzić muchy, a jednak z akt sądo
wych, które przesłano do kliniki St. James i z którymi
miałam okazję się zapoznać, wynika coś całkiem innego.
To twoje odciski palców znaleziono na lampie, którą
Mayfair dostał w głowę, oraz na nożycach, które tkwiły
80 KASEY MICHAELS
w jego klatce piersiowej. A kiedy zgarnęła cię policja,
krew Mayfaira znaczyła twoje dłonie.
- Nie, nie moje. To nie byłam ja.
- W takim razie kto, Louise? Kto jeszcze w tobie
tkwi? Kto ci wyrządził taką krzywdę? Przez kogo sie
działaś w więzieniu, przez kogo trafiłaś do domu waria
tów, i to nie raz, ale dwa razy? Przyjechałaś do Jackson,
a potem nagle znikłaś. Gdzie się podziewałaś w tym cza
sie? Skąd się wzięłaś w Kalifornii? Dlaczego znów wy
lądowałaś w St. James? Odpowiedz mi na te pytania,
Louise. Nie ukrywaj niczego przede mną.
Louise usiadła z powrotem w fotelu.
- Ale ja nic nie wiem. Nie wiem nawet, kim jestem.
Wiem tylko to, co ty mi mówisz. A także to, co wyczy
tałam ze swoich akt więziennych i z historii choroby. Je
śli tkwi we mnie okrutna morderczyni, nie chcę, żeby
wydostała się na zewnątrz. Nie pozwolę, aby jakaś zła,
bezduszna istota stała się częścią mojej teraźniejszości
i przyszłości. Przykro mi, Martho. Nie zgadzam się. Nie
chcę hipnozy, nie chcę odkrywania mrocznych tajemnic.
- Bez tego nie uzyskasz żadnych odpowiedzi. - Le
karka westchnęła zrezygnowana. - Te koszmary, które
budzą cię po nocy, i dotkliwe bóle głowy, które nie po
zwalają ci normalnie funkcjonować, same nie miną.
A z tego, co mówisz, wynika, że pojawiają się coraz czę
ściej i są coraz ostrzejsze. Trzeba temu zaradzić, Louise.
Owszem, hipnoza jest dość drastycznym środkiem, ale
chyba mi ufasz? Wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdziła.
Louise utkwiła wzrok w Marcie Wilkes, która pyła
zarówno jej lekarzem, jak i przyjaciółką.
SAMOTNY WILK
81
- Och, dlaczego ta druga część mnie nie może być
wspaniałą, serdeczną kobietą? Wtedy chętnie bym ją po
znała.
- Wystarczy, że ty taka jesteś, Louise. Wspaniała
i serdeczna. - Lekarka położyła dłoń na ramieniu swej
pacjentki. - Pokonałaś w sobie tę nieszczęśliwą, zagu
bioną istotę, która usiłowała cię zniszczyć. Tak, pokonałaś
ją. Jesteś już całkiem zdrowa. Ale dopóki nie zdołasz
stawić czoła przeszłości, dopóki się z nią nie zmierzysz,
koszmary będą wracać. Proszę cię, rozważ możliwość
poddania się hipnozie. Przemyśl to sobie, dobrze?
Czubkiem języka Louise zwilżyła wargi.
- Dobrze. Przemyślę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Obudziła się z błogim uśmiechem na twarzy, po czym
naciągnęła kołdrę na nos, usiłując z powrotem zasnąć.
Miała fantastyczny sen. Śniło jej się, że jest piękna, ko
chana, pociągająca, a obok niej leży River, cudowny,
wspaniały River, którego kochała jako dziewczyna i ko
cha jako kobieta.
Trzymał ją w ramionach, pieścił, całował. Potem
wspólnie odbyli podróż do krainy szczęścia i rozkoszy,
zwiedzali różne zakątki, doliny, pagórki i wzniesienia, aż
wreszcie dotarli na szczyt. A wtedy nastąpiła eksplozja,
jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła. Zadrżała
ziemia, zadrżały zmysły. To było jak olśnienie, jak lot
na księżyc.
Marzyła o tym, by sen trwał więcznie, by samotny wilk
codziennie ją odwiedzał, codziennie się z nią kochał...
Wtem otworzyła oczy i usiadłszy na łóżku, przecze
sała ręką włosy.
To wcale nie był sen. Naprawdę kochała się z Riverem.
- Boże, co ja najlepszego zrobiłam? -jęknęła, opadając
z powrotem na poduszkę. - Riv, cośmy, u diabła, zrobili?
Przycisnęła ręce do piersi, jakby chciała powstrzymać
łomot serca. Usiłowała się skupić, podejść racjonalnie do
irracjonalnej sytuacji. Jak to się stało? Jak do tego doszło?
SAMOTNY WILK
83
Wiedziała, że wina leży po jej stronie. Sprowokowała
Rivera.
- Ależ ze mnie kretynka - skarciła się ochrypłym
szeptem. - O czym ja myślałam?
W tym tkwił cały problem. W ogóle nie myślała; nie
chciała myśleć. Przeżyła brutalną napaść, została pobita,
zraniona fizycznie i emocjonalnie. Miała ohydną szramę
na policzku i chciała znów się czuć atrakcyjna. Chciała,
aby ktoś ją obejmował, mówił, że jest piękna; słowem,
pragnęła choć przez chwilę zapomnieć o strachu i cie
szyć się życiem.
Tłumaczyła sobie, że poszła na spacer do stajni, żeby
uciec od rodziny i w samotności popatrzeć na konie.
Okłamywała się.
Poszła do stajni, by odszukać Rivera, poskarżyć mu
się na los, opowiedzieć o swych lękach, wyładować fru
strację i gniew. Dawniej zawsze tak robiła: biegła do nie
go, mówiła, co jej dolega i czekała, aż on zaradzi jej
smutkom.
Posłużyła się nim. Tak, tuliła się do niego, prowoko
wała go, kupiła, przywoływała wspomnienia, a wszystko
po to, aby osuszył jej łzy, zaleczył jej ból, pomógł za
pomnieć o przeżytym koszmarze.
Jakże musi ją za to dziś nienawidzić! Jaki musi mieć
do niej żal. Sama się dziś nie lubiła.
- Coraz częściej ci się to zdarza. - Potrząsnęła głową.
- Od dłuższego czasu jesteś swoim najgorszym wrogiem,
prawda, Sophie? Oj, biedna, głupia Sophie!
Pukanie do drzwi przerwało jej monolog. Podskoczy
wszy na łóżku, obejrzała się przez ramię. Nagle ogarnęła
84 KASEY MICHAELS
ją panika. Boże, kto to może być? River? Meredith? Nie
chciała rozmawiać ani z jednym, ani z drugim.
- Kto tam?! - zawołała.
Drzwi uchyliły się, a po chwili do pokoju wsunęła
się kasztanoworuda głowa Emily Blair Colton.
- Mogę wejść? Nie chciałam cię wcześniej budzić,
ale zbliża się już dwunasta, więc...
- Późno wczoraj wróciłam - wyjaśniła Sophie, patrząc,
jak siostra wchodzi do pokoju i zamyka za sobą drzwi.
Emily była od niej osiem lat młodsza. Joe i Meredith
Coltonowie zaadoptowali ją, zanim skończyła rok. Uro
cza dziewczynka o rudych lokach i uśmiechniętej buzi
z miejsca podbiła serce rodziny. To właśnie ona w wieku
jedenastu lat jechała z Meredith, gdy nastąpił ten wypa
dek samochodowy. I ona najbardziej w nim ucierpiała.
Nie tyle fizycznie, bo rany, jakie odniosła, nie były
groźne, lecz psychicznie. Tamtego dnia na szosie wyda
rzyło się coś, co miało ogromny wpływ zarówno na mat
kę, jak i na córkę.
Coś, co z biegiem tygodni, miesięcy i lat zmieniło życie
wszystkich Coltonów. Meredith przeistoczyła się w dziwną,
ponurą, zamkniętą w sobie kobietę. Hacienda del Alegria,
wbrew swej nazwie, nie była już domem radości.
Życie na ranczu straciło urok.
Od czasu wypadku minęła kupa lat. Emily dorosła,
jej gęste, ognistorude loki przybrały ciemniejszy, kaszta
nowy odcień, ale wciąż miała wielkie niebieskie oczy,
sympatyczną buzię i urocze dołeczki w policzkach.
- Wiem - rzekła, siadając w nogach łóżka. - Dwu
krotnie do ciebie pukałam i dwukrotnie odpowiedziała
SAMOTNY WILK
85
mi cisza. Szkoda, że nie przyszłaś na kolację. Wszystkim
nam cię brakowało.
- Wszystkim? To chyba przejęzyczenie, prawda, Em?
Bo jakoś nie wierzę, żeby wszyscy się za mną stęsknili.
- Masz na myśli mamę, co?
Emily zwiesiła nisko głowę.
- Brawo. Przeszła pani zwycięsko pierwszy etap i do
tarła do półfinału. A teraz czy chciałaby pani zobaczyć,
co znajduje się za bramką numer dwa? - zapytała Sophie.
Specjalnie uniosła twarz i odgarnęła włosy za ucho,
aby Emily widziała jej lewy policzek.
Po wypadku Emily szybko dorosła, ale wciąż była
młoda, miała zaledwie dziewiętnaście lat, i nigdy nie
owijała prawdy w bawełnę.
- O rany! Ale cię poharatał!
Sophie pozwoliła włosom opaść z powrotem na po
liczek. Żałowała, że nie są dłuższe, do ramion; wtedy
mogłaby nimi zasłonić pół twarzy.
- Tak, Em. Poharatał mnie.
- Ojej, Sophie, przepraszam - stropiła się siostra. -
Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Ta blizna wcale
nie jest... no wiesz, tak bardzo widoczna. A kiedy pod
dasz się operacji plastycznej, pewnie całkiem zniknie. Po
prostu nie spodziewałam się, że będzie taka długa. Cho
lera, ten łajdak mógł cię zabić. Wyobrażam sobie, jaka
musiałaś być przerażona.
- Prawdę mówiąc, byłam zbyt wściekła, żeby się bać.
Dopiero później, kiedy już nic mi nie groziło, ogarnął
mnie potworny strach. Długo nie byłam w stanie się po
zbierać.
86 KASEY MICHAELS
- Wcale się nie dziwię... - Emily westchnęła głośno.
- Słyszałam, że zerwałaś zaręczyny i że wzięłaś paromie
sięczny urlop. Przynajmniej tyle dobrego z tego wyszło.
Sophie uśmiechnęła się smutno.
- Cieszysz się, że zerwałam z Chetem?
Emily zawsze była jedną z najbardziej prawdomów
nych osób, jakie Sophie znała. Teraz też nie uciekła się
do kłamstwa czy wykrętów i nie próbowała zmienić te
matu.
- Bardzo - przyznała. - Z Riverem znacznie lepiej
do siebie pasujecie. Wszyscy to wiedzą.
No tak, pomyślała Sophie. Emily nie przestała być pra
wdomówna, ale zaskoczyła ją treścią swojej wypowiedzi.
- Pasujemy? Z Riverem? - zdumiała się. - I wszy
scy to wiedzą?
- No jasne. - Emily skinęła energicznie głową. - Że
byś widziała, jak on przeżywał wiadomość o waszych
zaręczynach! Ogłosiliście to podczas świąt Bożego Na
rodzenia. Po waszym wyjeździe River chodził jak struty.
Raz czy drugi wyjechał na tydzień w góry, nikomu nie
mówiąc, dokąd się wybiera, kiedy wróci i czy w ogóle
wróci. Inez zdradziła mi, że tak samo się zachowywał,
kiedy wyjechałaś na studia. Że warczał na wszystkich,
a kiedy ktoś go pytał, co mu jest, odpowiadał: „Nie twój
zasrany interes!"
Sophie usiadła po turecku i zacisnęła dłonie na kostkach.
- River nie znosi przegrywać - stwierdziła. - Sprawiało
mu przyjemność, kiedy wpatrywałam się w niego jak w ob
razek i wszędzie za nim łaziłam. Łechtało to jego próżność,
ale naprawdę nie miało nic wspólnego z miłością.
SAMOTNY WILK
87
- Skoro tak mówisz... - Emily wzruszyła ramionami,
po czym zmieniła temat. - Słyszałaś o przyjęciu, jakie
mama postanowiła wydać z okazji sześćdziesiątych uro
dzin ojca? Tata chodzi nieszczęśliwy, kwęka, narzeka, że
w smokingu zamierzał wystąpić dopiero na ślubie któ
regoś ze swoich dzieci, na pewno nie wcześniej, ale mama
jest w swoim żywiole. Ustala menu, wymyśla dekoracje,
zamawia kwiaty, zespoły muzyczne, no i w ogóle.
- Biedny tata. Ciekawe, jak dał się przekonać do tego
pomysłu? Nie, nie mów. Już wiem! Pewnie uznał, że ła
twiej ulec, niż walczyć.
- On ulega od prawie dziesięciu lat.
- Swojej żonie, a naszej mamie - oznajmiła cicho
Sophie. - Dobra mamusia kontra niedobra mamusia, pra
wda, wróbelku?
- Jeśli chodzi o ścisłość, to dobra kontra zła. Wiesz,
żałuję, że to wtedy powiedziałam, ale miałam jedenaście
lat. Kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam dwie mamy...
po prostu zbzikowatam. Nie chciałam, żeby wchodziła
do mnie do pokoju, żeby mnie dotykała. W środku nocy
budziłam się z krzykiem. Masz rację, dawniej mama na
zywała mnie swoim wróbelkiem, ale wróbelek przemienił
się w rozhisteryzowaną hienę. Dalej miewam koszmarne
sny. Teraz nawet częściej niż od razu po wypadku. I ona
o tym wie.
- Dalej, Em? Moja ty bidulko. - Sophie przysunęła
się bliżej siostry i położyła rękę na jej ramieniu. - Mimo
wszystko mama nie powinna była się od ciebie odwracać.
Ani wtedy, ani teraz. To nie ty ją odepchnęłaś. Sama się
odsunęła, od nas wszystkich. Kiedy przyjechałam do do-
88 KASEY MICHAELS
mu po pierwszym semestrze, miałam wrażenie, że po
myliłam adres. Ojciec snuł się z kąta w kąt, tak jak po
śmierci Michaela. Matka gdzieś ganiała, coś załatwiała,
szalała po sklepach, wydawała przyjęcia. Reszta domow
ników niby zachowywała się tak jak dawniej, ale jakoś
nikt się nie cieszył, nikt do niczego nie miał zapału. Zro
zumiałam, ile mama dla nas znaczy dopiero wtedy, kiedy
nas opuściła.
- To prawda - przytaknęła Emily, po czym otrząsnęła
się z ponurych wspomnień. - Ale nie po to przyszłam,
że mi się zebrało na wspominki. Przyszłam, bo Inez przy
gotowuje na patio zimny bufet i oczekuje wszystkich
za... - spojrzała na zegarek - mniej więcej za kwadrans.
Więc wyskakuj z łóżka i ubieraj się, bo jeśli się nie po
jawisz, możesz być pewna, że zaciągniemy cię siłą. A jest
nas całkiem dużo...
- No dobra, przekonałaś mnie - powiedziała ze śmie
chem Sophie. Lekko kuśtykając, podeszła do komody,
skąd wydobyła czystą bieliznę. - Kto będzie na lunchu?
Emily podniosła rękę i zaczęła wyliczać, zginając palce.
- Po pierwsze Drake, który korzysta z okazji, kiedy
jest w domu na przepustce, żeby poflirtować z córką
Inez, Maya. Myśli, że nikt niczego nie widzi, ale Inez
nie jest ślepa. I wcale jej się to nie podoba, nie dlatego,
żeby miała coś przeciwko Drake'owi; po prostu wolałaby
zięcia urzędnika czy farmera, a nie komandosa. Po drugie
Rand, który przybył z teczką wypchaną dokumentami,
żeby tata je podpisał. Po trzecie... nie, Amber wybyła
z samego rana do Hopechest Ranch. Kiedyś matka tam
pomagała, a teraz zajęta jest wydawaniem pieniędzy taty,
SAMOTNY WILK
89
więc Amber czasem ją zastępuje. Z kolei River pojechał
o świcie obejrzeć nową klacz. Więc... Aha, jest jeszcze
Liza. Postanowiła nas odwiedzić przed wyruszeniem
w kolejną trasę, na którą wcale nie ma ochoty. Ale jak
się ma taki głos jak ona, byłoby grzechem śpiewać je
dynie pod prysznicem. Po południu wybieramy się do
Prosperino do fryzjera. Może chcesz z nami pojechać?
Pewnie udałoby się ciebie też ostrzyc.
- Dzięki, Em, ale zapuszczam włosy. - Wyjęła z sza
fy zieloną spódnicę i bluzkę. - Czyli wcale nie ma nas
tak dużo. Powiedz: Liza sama przyjechała, czy ze stryjem
Grahamem i ciotką Cynthią?
- Widać, że rzadko bywasz w domu, Soph. Stryj Gra
ham i ciocia Cynthia omijają się szerokim łukiem. I o ile
przedtem oboje ignorowali Lizę i Jacksona, teraz jest od
wrotnie, przynajmniej w wypadku Lizy. To ona unika ich
jak zarazy. Od matki trzyma się z daleka, bo ta koniecznie
chce zarządzać jej karierą. Od ojca, bo... nie wiem, wy
daje mi się, że ma do niego jakieś pretensje. Jakby się
na nim zawiodła. Oczywiście to są moje przypuszczenia,
bo nie rozmawiałyśmy na ten temat.
- Stryj nigdy nie był przystępnym, otwartym czło
wiekiem. A szkoda. Nie dość, że nasza rodzina się roz
pada, to jeszcze stryjostwo... No trudno. Dobrze, że ty
i Liza możecie na siebie liczyć.
- Oj, dobrze. - Emily zeskoczyła z łóżka i cmoknęła
siostrę w policzek. - Ona jest dla mnie jak starsza siostra,
o której zawsze marzyłam.
- Och, ty potworze! - Sophie pacnęła siostrę bluzką,
którą wyjęła z szafy. - A ja to co? Naturalnie, że starałam
90
KASEYMICHAELS
się ciebie ignorować, bo któraż starsza siostra lubi, jak jakaś
smarkula wszędzie za nią łazi? Ale myślisz, że zapomnia
łam, jak podkradałaś mi kosmetyki? Albo jak czytałaś mój
pamiętnik? Któregoś dnia zdradziłaś Riverowi, że chyba
z pięćdziesiąt razy napisałam „Pani Sophie James".
Emily wybuchnęła dźwięcznym śmiechem, po czym
przyłożyła rękę do ucha i zaczęła udawać, że intensywnie
nasłuchuje.
- Słyszałaś? To Inez. Burczy pod nosem, że nie gotuje
z nudów ani dla przyjemności, tylko po to, żebyśmy mieli
co jeść. Lecę, a ty się szykuj.
- Zaraz będę gotowa.
Sophie skierowała się do łazienki. Wszedłszy do ka
biny prysznicowej, odkręciła kran, po czym odchyliła
w bok głowę, aby gorący strumień nie uderzał jej
w twarz. Zamknęła oczy. Woda omywała jej ciało, które
parę godzin temu River dotykał, pieścił, całował.
Czuła się rześka, rozbudzona, a zarazem martwa.
Sięgnęła po gąbkę. Namydliwszy ją, zaczęła się myć; ro
biła to szybko, mechanicznie, próbując zapomnieć o Ri-
verze, o tym, że zostawił na niej swe piętno, że zmienił
ją na zawsze.
Pociągnął lekko za wodze i skierował konia wąską
ścieżką w dół aż do samej plaży. Tam zeskoczył na zie
mię i wsunął wodze pod kamień, żeby koń nigdzie nie
powędrował. Następnie ruszył w stronę fal, które od po
czątku świata rozbijały się w tym miejscu o przybrzeżne
skały, tworząc nad nimi białą kurtynę mgły.
Usiadł na dużym głazie, który upatrzył sobie przed
SAMOTNY WILK
91
wieloma laty, jeszcze jako nastolatek. Lubił tu przychodzić,
kiedy miał jakiś problem albo przeżywał rozterki. Zwrócony
tyłem do brzegu, z ręką wspartą na kolanie, spoglądał
w bezkres wody, jakby szukał w niej odpowiedzi.
Każdego dnia ocean zmieniał się. Raz potrafił być sza
ry, groźny, wzburzony, o potężnych, zwieńczonych grzy
wą falach, które z furią uderzały o brzeg. Innym razem
- spokojny, łagodny, kojący. Ale niezależnie od pogody,
niezależnie od pory roku, zawsze był. Był, szumiał, pienił
się, falował, posłuszny jedynie fazom księżyca.
River podniósł głowę i popatrzył na niebo, błękitne,
niemal bezchmurne, z wielką pomarańczową kulą leni
wie opadającą nad horyzontem. Minęła czwarta po po
łudniu; dzień powoli dobiegał końca.
Zawsze przychodził tu sam, nigdy nikogo z sobą nie
przyprowadzał. Nawet Sophie, a zwłaszcza Sophie. Ska
liste nabrzeże było jego bezpieczną przystanią. Przed laty
tylko tu mógł się skryć przed nieustającym szczebiotem
upartej nastolatki, która stopniowo zaczęła się przeobra
żać w atrakcyjną kobietę. Tylko tu mógł w samotności
rozmyślać o tej śmiesznej małej istotce, która wodziła
za nim rozmarzonym wzrokiem, i o miłości, jaką ją da
rzył, z początku niewinnej, braterskiej, potem coraz bar
dziej gorącej.
W powietrzu krążyły mewy, głośnym piskiem wy
śmiewając się z niego. Bezpieczna przystań? Dobre so
bie! Bezpieczeństwo to spokój wewnętrzny. A tego mu
brakowało.
Kochał Sophie Colton. Kochał, ubóstwiał, uwielbiał.
Pragnął jej, potrzebował bardziej niż powietrza, bardziej
92
KASEY MICHAELS
niż jedzenia. Kochał od dawna i od dawna nie przyjmo
wał tego faktu do świadomości, ale dłużej nie mógł cho
wać głowy w piasek.
Wczoraj kochali się. Spędzili razem namiętną noc.
- Za nami szalona noc - powiedział cicho, jakby
chciał poskarżyć się falom. - A przed nami? Nic. Wi
działeś wczoraj twarz Sophie, kiedy opuszczała stajnię.
Jej zaciśnięte usta, przestraszony wzrok. Podpierając się
laską, wyszła na dwór; nawet nie spojrzała za siebie. A ty
co? Powiedziałeś cokolwiek? Próbowałeś ją zatrzymać?
Nie. Nie ma co, stary. Pięknie się spisałeś.
Zmęczona drogą, jaką musiała pokonać od szosy, Sophie
stała na szczycie skalistego wzgórza i wsparta na lasce spo
glądała w dół na ocean. Nie powinna prowadzić samocho
du; prawe kolano nie było na tyle sprawne, by mogła swo
bodnie naciskać na hamulec i pedał gazu. Pomagając sobie
lewą nogą, o mało nie spowodowała wypadku.
Ale musiała przyjechać i się przekonać. Tak, miała
rację. River siedział na głazie, tuż nad wodą, szukając
odpowiedzi na pytania, których nie potrafił zadać na głos.
Zwrócony tyłem do świata, wpatrzony nieruchomo przed
siebie, wyglądał jak żywa rzeźba.
Sophie doskonale znała to miejsce, wielokrotnie śle
dziła Rivera, gdy przychodził tu przed laty, nigdy jednak
nie schodziła za nim na dół i nie zakłócała mu spokoju.
Właściwie sama nie wiedziała dlaczego, bo odkąd przybył
na ranczo, towarzyszyła mu zawsze i wszędzie, czy tego
chciał, czy nie. Ale to miejsce na skałach było szczególne;
tu pozwalała Riverowi cieszyć się samotnością.
SAMOTNY WILK 93
O czym teraz dumał? Jakie pytania zadawał sobie,
słońcu i wodzie? Czy chciał porzucić ranczo, wyjechać,
aby być od niej jak najdalej? Czy żałował tego, co się
wczoraj wydarzyło? Czy winił sam siebie?
A może uważa, że to ona jest winna?
Podczas lunchu ojciec poinformował ją, że załatwił
jej fizykoterapię trzy razy w tygodniu w Prosperino i że
na zajęcia będzie ją woził River. Pierwsze miały się odbyć
już nazajutrz. Sprzeciwiła się. Oznajmiła, że nikt jej nie
musi wozić; potrafi sama zawieźć się na miejsce i wrócić.
Jej protesty na nic się nie zdały.
Czy dlatego wkrótce po lunchu usiadła za kierownicą?
Nie. Gdyby chciała udowodnić, że prowadzenie samo
chodu nie sprawia jej trudności, pojechałaby gdziekol
wiek, a tymczasem wybrała się nad skaliste wybrzeże,
przeczuwając, że właśnie tu znajdzie pogrążonego w my
ślach Rivera.
- Nie zostawiaj rancza, Riv - szepnęła do niego, wie
dząc, że jej nie usłyszy. - Chciałam wyjechać, uciec, ale
nie mogę. Tym razem muszę zostać. Ze względu na mat
kę, na ojca, na Emily. I na nas, nawet jeśli mnie nie
chcesz, jeśli żałujesz wczorajszej nocy. Muszę zostać i ty
też. Musimy się przekonać, co dalej. Co z nami będzie?
Czy mamy jakąś szansę?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Rand Colton chwycił nieduży plik dokumentów, po-
stukał nim o stół, aby wyrównać brzegi, po czym schował
do teczki.
- No dobra, to by było wszystko. Nie wiem, jak mogłem
o nich wczoraj zapomnieć. Swoją drogą, przerażające są
te ilości papieru, jakie zużywamy. Zauważyłeś, tato? Niby
żyjemy w epoce komputerów, a czasem mam wrażenie, że
ta cała elektronika służy temu, by można było więcej i szyb
ciej drukować... Tato? Tato, dobrze się czujesz?
Joe Colton podniósł głowę i popatrzył na swojego naj
starszego syna.
- Co? A tak, tak. Dobrze... Powiedz mi, Rand, wie
działeś, że Drake spotyka się z Maya? Inez jest dość za
niepokojona.
- Drake i Maya? Naprawdę?
- Naprawdę. Teoretycznie nikt o niczym nie wie,
a praktycznie wszyscy wiedzą, lecz nic nie mówią.
- Typowe. To jak z krostą na nosie. Wszyscy ją wi
dzą, lecz nikt jej nie komentuje. - Rand zamknął teczkę,
po czym postawił ją na podłodze obok krzesła. - Ale
W czym problem? Sądziłem, że Inez lubi mojego młod
szego braciszka.
Joe pociągnął łyk zimnej lemoniady.
SAMOTNY WILK
95
- Owszem, lubi. Marco też go lubi, ale oboje martwią
się o córkę. Chcą jej oszczędzić cierpień. Bądź co bądź,
komandos nie siedzi za biurkiem od dziewiątej do piątej.
Wykonuje znacznie bardziej niebezpieczną pracę niż na
przykład lekarz czy prawnik.
- No, bez przesady. - Rand pokazał w uśmiechu zęby.
- Na prawnika czyha mnóstwo niebezpieczeństw. Może się
dźgnąć w palec długopisem, ubrudzić atramentem...
Joe pokręcił z rozbawieniem głową.
- Dobra, dobra. Ale mówiąc poważnie, myślisz, że
powinienem porozmawiać z Drakiem?
- A co mama uwa... Zresztą mniejsza z tym. Czy
powinieneś porozmawiać z Drakiem? Chyba nie, tato.
Drake i Maya są dorośli i mogą robić, co im się żywnie
podoba. Nie muszą nikogo pytać o zgodę.
Joe odstawił szklankę na stół, po czym odchylił się
w krześle.
- Ja też tak sądzę. A teraz druga sprawa. Rozmawia
łeś z Sophie?
- Tak. Wczoraj na lunchu - odparł Rand. - I muszę
przyznać, że trochę mnie wystraszyła. Nie przywykłem
widzieć jej bez uśmiechu. Ale ona wydobrzeje, prawda,
tato?
- Podobno czas leczy wszystkie rany.
Rand skinął głową.
- Podobno. Aha, dostałem dziś rano raport policji
na temat tego napastnika. Pomyślałem sobie, że wspo
mnę ci o tym, zanim cokolwiek powiem Sophie. Otóż
rysopis się zgadza, właściwie wszystko się zgadza,
oprócz jednej rzeczy. Facet nie żyje. Przedawkował
96 KASEYMICHAELS
narkotyki. Znaleziono go kilka przecznic od miejsca,
gdzie napadnięto Sophie, ale policja nie od razu skoja
rzyła jedno z drugim.
- Psiakrew. - Joe zmarszczył czoło. - Prawdę mó
wiąc, nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Może Sophie
wolałaby, żeby stanął przed sądem...
- Wątpię, tato. Chyba tak jest najlepiej. Sophie szyb
ciej zapomni o tym paskudnym wydarzeniu i z trochę
mniejszym lękiem będzie patrzeć w przyszłość. A skoro
mowa o jej przyszłości, jak się miewa River? Sądzisz,
że tym razem im się uda?
- Mam nadzieję, synu. Poprosiłem go, aby trzy razy
w tygodniu woził ją na fizykoterapię do Prosperino. Nie
odmówił. Właśnie teraz tam są. Jeżeli to nie przyniesie
efektu, może zaniknę ich na kilka dni w jednym pokoju
i nie otworzę drzwi, dopóki nie uświadomią sobie tego,
co my wszyscy wiemy od dawna. Chryste! Jak mogła
przyjąć oświadczyny takiego bubka jak Chet Wallace?
Ale coś mi się wydaje, że straciła do niego serce na długo
przed... przed tym zajściem w alejce.
- Jestem o tym absolutnie przekonany - rzekł Rand,
lecz nie wyjaśnił, skąd to wie. - No dobrze. - Wstał od
stołu. - Zajrzę jeszcze do mamy. Nie pojawiła się wczoraj
na lunchu, a ponieważ wkrótce czeka mnie wyjazd...
Pójdę się pożegnać.
Joe również wstał od stołu.
- Idź, idź, mama na pewno się ucieszy. Ostatnio ca
łymi dniami planuje moje przyjęcie urodzinowe.
- Zapowiada się huczne wydarzenie. A ty nie bardzo
za czymś takim przepadasz, co?
SAMOTNY WILK 97
- To prawda, ale skoro mama jest szczęśliwa...
W innej części domu Meredith Colton zamknęła okno
i z uśmiechem na twarzy podeszła do toaletki.
Wszystko toczy się po jej myśli. Przyjęcie zostało do
kładnie zaplanowane. Joe jest zbyt stary i zbyt zmęczony,
aby się jej sprzeciwić w jakiejkolwiek sprawie. Przynaj
mniej dotąd się nie sprzeciwiał.
Jednakże ostatnio coraz mniej chętnie dawał się wo
dzić za nos. Od czasu napadu na Sophie zaczął przejawiać
niezadowolenie, tak jakby ból córki uświadomił mu, że
on też cierpi i pragnie zmienić coś w swoim życiu. Me
redith poczuła lekki strach. A nuż zechce się jej pozbyć?
Każe jej się wynieść z domu tak jak wtedy, gdy powie
działa mu o Teddym?
Tamtego wieczoru, kiedy stwierdził, że ona jest matką
jego dzieci, z których nie wszystkie on spłodził, zacho
wał się dość paskudnie. Ale kiedy oznajmij, że oszalała...
Nie, tego było już za wiele! Jakim prawem kwestionował
jej poczytalność? O ile wcześniej miała jeszcze pewne
wahania, to teraz znikły. Podjęła decyzję. Musi chronić
siebie i synów.
Nagle pomyślała sobie, że coś z najnowszej kolekcji
Donny Karan świetnie się nada na strój żałobny dla zroz
paczonej wdowy.
- Wciąż nie rozumiem, dlaczego musiało wypaść na
ciebie - rzekła Sophie, opierając się o drzwi samochodu,
którym River wiózł ją do Prosperino.
- Nie wiem. może dlatego, że mnie lubisz?
98 KASEY MICHAELS _____
Odwróciwszy głowę, wbiła w niego gniewne spojrze
nie. Były to pierwsze słowa, jakie usłyszała z jego ust,
odkąd rozstali się w stajni. Specjalnie chciał ją zdener
wować i wiedział, jak najlepiej osiągnąć cel.
- Psiakrew, nie to miałam na myśli.
- Wiem, Soph, ale kiedyś musimy o tym pogadać.
Chyba że chcesz, abym nabawił się amnezji i wyrzucił
wszystko z pamięci?
- To nie byłoby głupie - burknęła, osuwając się niżej
na siedzeniu. Piękny krajobraz, który mijali po drodze,
nie wzbudzał jej zachwytu. - Popracuj nad tym, nad tą
amnezją, bo to, co się stało, więcej się nie powtórzy.
- Och, mowy nie ma! Jeśli chcesz wiedzieć, złożyłem
ślub czystości, więc byłbym wdzięczny, gdybyś przestała
się wiercić na siedzeniu. Wyglądasz zbyt seksownie.
Sophie otworzyła szeroko oczy.
- Ja? Seksownie? Ubrana w dres? Wiesz, Riv, zaczy
nam podejrzewać, że masz jakieś zaburzenia wzrokowe,
które zakłócają twoją zdolność oceny. Może powinieneś
się leczyć.
- Może powinienem cię wziąć przez kolano i spuścić
ci lanie, tak jak wtedy, gdy miałaś piętnaście lat i przy
łapałem cię na szperaniu w moich rzeczach.
Uśmiechnęła się pod nosem.
- Po pierwsze, nie szperałam. Chciałam sprawdzić,
jaki nosisz rozmiar koszuli, żebym mogła kupić ci nową
na urodziny. A po drugie, lanie wcale nie bolało.
Szczerząc zęby, zerknął na nią spod oka.
- Musiało boleć. Miałaś taki chudy tyłeczek. Nie to
co teraz.
SAMOTNY WILK
99
- Insynuujesz, że teraz jestem przy kości? Tak? To
kup sobie okulary. Mojej figurze niczego nie można...
Zresztą mniejsza o to! Nie mam ochoty na dyskusję.
Pokręcił z rozbawieniem głową.
Resztę drogi odbyli w milczeniu. Parę minut później
dojechali na miejsce.
- Ile czasu, Sophie? - spytał, gasząc silnik.
- Ile czasu potrwają zajęcia? Pewnie około godziny.
- W porządku, ale nie o to pytałem. Ile musi minąć
czasu, zanim będzie wiadomo?
Zniżyła wzrok i przygryzła wargę.
- Bo ja wiem? Jakieś dwa tygodnie. Chociaż... Ro
biliśmy kiedyś reklamę jednego z tych nowych testów
ciążowych. Podobno już w pierwszych dniach sprawdza
ją się w dziewięćdziesięciu pięciu procentach. - Podnios
ła oczy i popatrzyła mu prosto w twarz. - Ale nie oba
wiaj się. Na pewno nie jestem w ciąży.
Pchnęła drzwi i czym prędzej skierowała się do bu
dynku, w którym mieścił się ośrodek rehabilitacji.
Na pewno nie jestem w ciąży. Tak powiedziała. Czy
brzmiała dość przekonująco? Czy uwierzy! jej? Skoro do
piero za dwa tygodnie ma być cokolwiek wiadomo, oz
nacza to, że kiedy się kochali, Sophie znajdowała się
w samym grodku cyklu, w fazie owulacyjnej. A właśnie
wtedy najłatwiej o ciążę.
Gdyby sypiała z Chetem, stosowałaby pigułkę anty
koncepcyjną i teraz nic by jej nie groziło. W sumie jej
życie erotyczne było bardzo ubogie. Swoich kochanków
mogłaby policzyć na palcach jednej ręki. W czasie stu
diów przespała się z chłopakiem, z którym straciła dzie-
100 KASEYMICHAEL-S
wictwo. Potem, trzy lata temu, przeżyła trwający tydzień
romans z facetem, którego uśmiech przywodził jej na
myśl Rivera.
Chet nie nalegał na seks. Wystarczały mu pocałunki
i pieszczoty. Trochę ją to dziwiło, ale nie protestowała.
Prawdę mówiąc, była całkiem z tego zadowolona.
Przedwczoraj zaś zachowała się w sposób wyjątkowo
nieodpowiedzialny. Kochała się w Środku cyklu, nie uży
wając żadnego zabezpieczenia, z mężczyzną, który siłą
zaciągnie ją do ołtarza, jeżeli okaże się, że zaszła w ciążę.
Nic go nie powstrzyma, żadne prośby czy argumenty.
Przystanąwszy przy dużych szklanych drzwiach, obej
rzała się przez ramię. Zobaczyła, jak: River wyjeżdża z par
kingu. Obiecał załatwić dla Inez parę sprawunków, potem
wrócić pod ośrodek i czekać, aż Sophie skończy zajęcia.
Westchnęła głośno. Dlaczego życie jest tak skompli
kowane? Starając się nie myśleć o Riverze, pchnęła
drzwi, weszła do środka, a po godzinie wyszła bez laski,
zmęczona, obolała, ze stosem instrukcji tłumaczących, ja
kie ćwiczenia powinna wykonywać samodzielnie w do
mu. Kolano miała zdrowe; już w San Francisco jej to
powiedziano. Ale ponieważ tyle czasu chodziła z nogą
w szynie, a potem podpierała się laską, mięśnie miała
w zaniku. Nadeszła pora, aby je wzmocnić.
W sali ćwiczeń poddano ją torturom. Najpierw spacer
po automatycznej bieżni, po nim pięć minut na steperze,
następnie pół godziny na macie z rehabilitantem Johnem,
który wyczyniał najróżniejsze rzeczy z jej nogą: pchał
ją, ciągał, wykręcał, podnosił, przyciskał do klatki pier
siowej, aż Sophie ociekała potem.
SAMOTNY WILK
101
Była skonana, ledwo mogła ustać. Wszystkie mięśnie
ją bolały. Marzyła o tym, aby wsiąść do samochodu, wró
cić na ranczo i zrobić sobie kąpiel. Ale Rivera nie było
widać.
- Psiakrew, Riv. Mówiłam, że to potrwa godzinę. Tak
trudno ci spojrzeć na zegarek?
Rozglądała się w prawo i w lewo, obserwując samo
chody wjeżdżające na parking. Dla wygody klientów nie
zmotoryzowanych korzystających z komunikacji miej
skiej ośrodek rehabilitacji przylegał do dużego centrum
handlowego, pod którym stawały autobusy.
Niestety, żaden nie kursował w stronę rancza. Zresztą,
pomyślała, to by było idiotyczne, gdyby jeździły tam,
gdzie prawie nikt nie mieszka. Nagle uświadomiła sobie
coś znacznie bardziej idiotycznego, mianowicie, że tak
mocno naciska plecami ścianę, jakby chciała się w nią
wtopić, a na spacerujących ludzi patrzy podejrzliwie, jak
by każdy był potencjalnym Kubą Rozpruwaczem.
- To głupie - szepnęła, zbierając się na odwagę, żeby
przejść parę kroków.
I nagle podskoczyła przerażona, kiedy obok przebieg
ło trzech chudych, wysokich nastolatków ubranych w ob
szerne koszule i dżinsy, które prawdopodobnie były szyte
z myślą o klownach cyrkowych.
Jeden z nich, krostowaty młodzian z rzadką, żałośnie
wyglądającą bródką, obejrzał się przez ramię i mrugnął
do Sophie.
- Niezła cizia.
Przygryzła wargę, żeby powstrzymać krzyk. Miała
ochotę wrócić pędem do ośrodka i błagać o pomoc. Pot
102 KASEY MICHAELS
spływał jej strugami po plecach, ręce miała wilgotne, ser
ce waliło młotem, łzy piekły w oczach.
Była zaskoczona swoją reakcją. Owszem, po raz
pierwszy od czasu napaści znajdowała się sama, bez opie
ki, w miejscu publicznym, ale to jeszcze nie powód, żeby
na niewinną zaczepkę reagować takim zdenerwowaniem.
Istna paranoja! W końcu jest środek dnia, trzecia po po
łudniu, wokół kręci się mnóstwo ludzi. Nic jej nie grozi.
Zacisnęła zęby. Nie, nigdzie nie będzie uciekać z krzy
kiem.
Podejmując świadomą decyzję, odsunęła się od ściany
i wolnym krokiem przeszła w poprzek szerokiego chod
nika do słupa przy krawężniku. Korciło ją, by uchwycić
się go z całej siły; powstrzymała ten odruch i jedynie
oparta się o niego ramieniem. Stała tak, obserwując matki
z dziećmi, młodzież, starców, którzy znikali w odległym
o jakieś siedemdziesiąt metrów wejściu do centrum hand
lowego.
Nic jej nie grozi. Ci ludzie zajęci są własnymi spra
wami.
Kiedy jednak poczuła czyjąś ciepłą dłoń na ramieniu,
podskoczyła z krzykiem.
- Spokojnie, Soph - powiedział River, tuląc ją do sie
bie. - Nie chciałem cię wystraszyć.
Oswobodziła się z jego objęć i zacisnąwszy dłonie
w pięść, uderzyła go w klatkę piersiową.
- Nigdy więcej się tak nie skradaj! Gdzie byłeś? Stoję
tu co najmniej od godziny!
Spojrzał na zegarek.
- Siedem minut, panno Colton. Tyle się spóźniłem.
SAMOTNY WILK
1(
I najmocniej panią przepraszam. - Podsunął wyżej k
pelusz i wbił w nią swoje zielone oczy. - Sophie, co s
stało? Cała się trzęsiesz. Jesteś blada, przerażona... Dl
czego? Czy...
- Nic się nie stało. Wszystko w porządku - odparł
szukając na parkingu samochodu z napisem Hacienda d
Alegria na drzwiach. Spostrzegłszy go, ruszyła w jej
kierunku. - Zapomnij, co widziałeś, dobrze?
- Nie, niedobrze - rzekł, kiedy zajęli miejsca na prz
dnim siedzeniu. - Soph, o mało nie zemdlałaś z przer
żenia. Dlaczego? Przecież musiałaś już wcześniej wycho
dzić z domu. W San Francisco też jeździłaś na fizyk
terapię...
Nagle łzy podeszły jej do oczu. Przez chwilę walczy
z pasem bezpieczeństwa, którego nie była w stanie z
piąć.
- Owszem, ale nie jeździłam sama. Tata wynajął pi
lęgniarkę. Towarzyszyła mi w dzień i w nocy.
- Pielęgniarkę? Czy raczej kobietę ochroniarza?
No, wreszcie! Zapięła się.
- Pielęgniarkę - odparła, wpatrując się prosto prz<
siebie. - Przestań wiercić mi dziurę w brzuchu.
- Nie wiercę. Po prostu zaskoczyła mnie twoja reai
cja. Przyznaj się, Sophie. Boisz się, prawda? Boisz s
powrotu do normalnego życia. Czy Joe o tym wie? Mo;
warto, żebyś z kimś o tym porozmawiała?
Posłała mu mordercze spojrzenie. Każdy inny zrozu
miałby, że nie ma ochoty ciągnąć dalej tematu, ale n
River. Kiedy nie chciał czegoś zauważyć, potrafił by
wyjątkowo mało spostrzegawczy.
104
KASEY MICHAELS
- Nie ma takiej potrzeby - oznajmiła. - A teraz bądź
łaskaw włączyć silnik i ruszajmy w drogę powrotną.
- Tak, panno Colton. Twe życzenie jest mym roz
kazem.
Posłusznie przekręcił kluczyk w stacyjce, wycofał się
na wstecznym biegu, po czym włączył się w ruch. Sophie
nastawiła radio; kręciła gałką, szukając muzyki, która wy
pełniłaby ciszę w samochodzie i uniemożliwiła prowa
dzenie rozmowy.
- I przestań nazywać mnie panną Colton - powie
działa po kilku minutach, bo nawet stare przeboje nie
potrafiły zagłuszyć głosu Rivera, który wciąż rozbrzmie
wał w jej głowie. - Irytuje mnie to.
- Dobrze, panno... Oj, pardon! - Wyszczerzył
w uśmiechu zęby. - Wiesz, mam problem. Nie bardzo
się orientuję, jakie łączą nas relacje. Nie jestem już twoim
starszym bratem ani obiektem twoich dziewczęcych wes
tchnień. Jako twój kierowca też nie za bardzo ci odpo
wiadam. Więc co nam zostaje, Sophie? Poza czekaniem
i liczeniem dni?
- Nie wiem - odparła, zbyt przygnębiona, aby dłużej
czynić mu wyrzuty. - Naprawdę nie wiem. A ty masz
jakiś pomysł?
Ruchem głowy wskazał za siebie, na tylne siedzenie.
- Spóźniłem się, bo nie mogłem zdecydować, który
jest najlepszy. W końcu kupiłem wszystkie, jakie stały
na półce.
Sophie zatrzymała wzrok na białej plastikowej torbie
z nazwą apteki wydrukowaną dużymi czerwonymi lite
rami.
SAMOTNY WILK 1
- O czym ty... Cholera jasna! Nie wierzę!
- A co? Wolałabyś sama wybrać się na zakupy i sama
dokonać wyboru? To nie takie proste, jakby się wyda-
wało. W dodatku kasjerka zachowywała się tak, jakby
miała dwanaście lat. Chichotała, rumieniła się...
Sophie zacisnęła dłonie na skroniach.
- Przeholowałeś, Riv. Kochaliśmy się tylko jeden raz
Żeby zajść w ciążę, trzeba się trochę bardziej postarać.
Zresztą ty niczemu nie jesteś winien. Do jasnej cholery,
to ja cię sprowokowałam, zmusiłam do...
- O tak - przerwał jej. - Zmusiłaś. Przyłożyłaś mi
pistolet do skroni.
Słyszała drwinę w jego głosie, ale również ostrzeże-
nie; powoli zaczynał tracić cierpliwość.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, Soph
ale często przeklinasz. A może w świecie reklamy cho-
lera, psiakrew i tym podobne słówka mają jakiś głębszy
sens, którego ja nie pojmuję?
- Nie. Cholera to cholera i już! Kiedy rozmawiam
z tobą, po prostu ciśnie mi się na język. - Ponownie rzu-
ciła okiem na torbę z apteki. - Psiakrew!
- Psiakrew to, cholera tamto. Tak, Sophie?
Zjechawszy na lewy pas, wyprzedził otwartą cięża-
rówkę wypełnioną trzodą chlewną.
- Żałuję tamtego wieczoru, Riv. Naprawdę żałuję -
powiedziała cicho Sophie, wykręcając nerwowo palce
u rąk.
- A ja nie. - Zbliżając się do niewielkiego wzniesie-
nia, za którym znajdował się zakręt prowadzący na ran-
czo, River zdjął nogę z pedału gazu. - I mam nadzieję,
106
KASEY MICHAELS
że zaszłaś w ciążę, bo bardzo chciałbym się z tobą oże
nić.
- Wiesz co? - Odwróciła głowę i zamknęła oczy. -
Idź do diabła i daj mi święty spokój.
Siedziała na leżaku, na patio przy basenie, z zimnym
kompresem na prawym kolanie, obserwując, jak zapada
mrok i na niebie pojawiają się gwiazdy. Żadne hałasy
nie zakłócały ciszy. Pogrążona w zadumie, nie zdawała
sobie sprawy, że z oczu płyną jej łzy.
Małżeństwo z Riverem? Co za bezczelny typ! Jak
śmiał jej coś takiego proponować?
Najbardziej bała się litości i współczucia. Sądziła, że
to najgorsze, co ją może spotkać ze strony Rivera. Ale
myliła się. Oświadczyny, jakie usłyszała w samochodzie,
były o wiele gorsze. Chciał się z nią ożenić - chciał?
dobre sobie! - bo spędzili noc na sianie i podejrzewał,
że zaszła w ciążę.
Był człowiekiem honoru. Zawsze należycie wypełniał
swe obowiązki. Psiakrew! Ani słowem nie wspomniał
o miłości. Zresztą może to i lepiej, bo i tak by mu nie
uwierzyła. Przynajmniej zachował odrobinę rozsądku.
Korciło ją, och, jak strasznie korciło, by przyjąć jego
propozycję. Przymknąć oczy na ponurą rzeczywistość,
starać się nie myśleć o tym, że jest obiektem współczucia.
Dwukrotnie się jej oświadczano. Najpierw Chet, którego
kusiły pieniądze jej rodziny, a teraz River, któremu było
jej żal - kulawej, oszpeconej, może ciężarnej.
- No i co ja biedna mam zrobić? - szepnęła pod no
sem, unosząc z kolana worek z topniejącym lodem.
SAMOTNY WILK
107
- Sophie? Mówiłaś coś? Mogę się do ciebie przy-
siąść?
- Rebeka? - Sophie zsunęła nogi z leżaka i wstała,
rozpościerając ramiona. - Jak miło cię widzieć!
Rebeka Powell była jednym z wielu skrzywdzonych
przez los dzieci, które Coltonowie wzięli pod swoje
skrzydła. Mimo że skończyła już trzydzieści trzy lata i od
dawna żyła na własnym garnuszku, wciąż mieszkała bli
sko swych przybranych rodziców. Pracowała w szkole,
zajmując się głównie dziećmi z dysleksją.
Wysoka, szczupła, o figurze baletnicy, miała niebie-
skoszare oczy, z których biła sama dobroć, oraz długie
kasztanowe włosy, które czasem zaplatała w warkocz,
a czasem upinała w kok. Jeśli wierzyć plotkom, była naj
starszą dziewicą w całej Kalifornii.
Siostry uściskały się serdecznie, po czym usiadły na
leżakach. Przez chwilę trzymały się za ręce, przyglądając
się sobie w milczeniu.
- I co? - spytała Sophie, uśmiechając się przyjaźnie.
- Trochę tu ciemno, ale co sądzisz?
- Co sądzę? Że jestem od ciebie o sześć lat starsza.
Czy wciąż będziesz się ze mną tak radośnie witać, kiedy
posiwieję? A może moja siwizna wpłynie na twój sto
sunek do mnie?
- Kochana jesteś, Rebeko. - Sophie wyraźnie się od
prężyła. - Powinnam przestać testować ludzi, ale nie mo
gę się powstrzymać. Mam wewnętrzną potrzebę spraw
dzenia, jak ktoś zareaguje na moją bliznę. Bez tego nie
potrafię się zrelaksować. Ale ciebie mogłam właściwie
być pewna.
108
KASEYMKHAELS
- To prawda. Wiesz... mam żal do samej siebie. Po
winnam była wcześniej się zorientować, że możesz po
trzebować pomocy. Chciałam cię za to przeprosić.
Sophie zmarszczyła z namysłem czoło.
- Na miłość boską, Rebeko, o czym ty mówisz?
Rebeka wzruszyła ramionami.
- Zamierzałam wpaść dopiero jutro, żeby cię powitać.
Chciałam ci dać parę dni na aklimatyzację. Wiedziałam,
że i tak będzie tu kupa ludzi, więc po co robić jeszcze
większe zamieszanie?
- Ale?
- Ale w porze lunchu zajrzał do mnie River. Zdradził
mi, że chyba masz pewien problem...
Sophie przycisnęła ręce do skroni, jakby chciała zdu
sić w zarodku ból.
- Nie miał prawa!
- Powiedz, Sophie, Potrafisz wyjść pomiędzy ludzi?
Nie oglądasz się przez ramię? Nie zastanawiasz się, kto
ma nóż albo inną broń i chce cię zaatakować? Nie od
czuwasz strachu? Nie boisz się obcych? Potrafisz im
ufać? Wierzysz, że ludzie w gruncie rzeczy są dobrzy,
a tylko nieliczni źli?
Wierzchem dłoni Sophie przetarła zwilgotniałe oczy.
- Ty wiesz, jak to jest, prawda, Rebeko? - Westchnę
ła głęboko. - Też przez to przechodziłaś.
- Tak, dokładnie wiem, co czujesz. Rany szybko się
goją, ale blizny pozostają. Mimo pomocy najlepszych le
karzy, do jakich posyłali mnie Joe i Meredith, wciąż nie
jestem całkiem wyleczona. Oczywiście nie ma porówna
nia z tym, co było. W najśmielszych marzeniach nie są-
SAMOTNY WILK
109
dziłam, że będę potrafiła tak dobrze funkcjonować. Wy
chodzę z domu, pracuję, nie przeraża mnie zimny, okrut
ny świat, który czasem nawet wydaje mi się ciepły i przy
jazny. Uwierz mi, kochanie, nie można całe życie pod
skakiwać nerwowo ani bać się własnego cienia. Trzeba
pokonać swoje lęki; musisz chodzić z dumnie uniesioną
głową i nie pozwolić, aby jakiś naćpany kretyn rządził
twoim zachowaniem.
Sophie przyznała siostrze rację.
- Właśnie to mi najbardziej przeszkadza. Że jakiś bez
duszny typ ograbił mnie z pewności siebie, zmienił mój
sposób patrzenia na świat. Nikt nie powinien mieć nad
nami takiej władzy. Nikt!
- Jesteś wściekła? To dobrze. Najgorsza jest apatia,
bezradność i bezsilność. Musisz wściekać się, złościć,
krzyczeć, walczyć. Musisz odzyskać swoje poczucie war
tości, swoją niezależność. Masz prawo chodzić po ulicy
bez strachu, żyć godnie bez towarzyszącego ci na każdym
kroku niepokoju. Nie pozwól, żeby jeden człowiek swoim
głupim brutalnym czynem pozbawił cię swobody i wol
ności. Owszem, musisz być bardziej ostrożna, ale nie mo
żesz żyć w ustawicznym stresie. Wypłacz się, wykrzycz,
a potem staraj się o wszystkim zapomnieć.
- On nie żyje, wiesz? - Sophie pociągnęła nosem,
po czym ponownie wytarła oczy. - Dziś po kolacji tata
mi o tym powiedział. Mniej więcej tydzień po napaści
na mnie zmarł na skutek przedawkowania narkotyków.
Policja nie od razu skojarzyła, że to ten sam człowiek.
Jego już nie ma, Rebeko. Już więcej nie może mnie
skrzywdzić.
110 KASEYMICHAELS
Rebeka pochyliła się do przodu i uścisnęła Sophie za
rękę. Nagle za ich plecami rozległ się głos:
- O, tu jesteście!
Odwróciwszy się, siostry ujrzały dwie zbliżające się
postaci: Emily oraz Lizę, która niosła plastikową torbę
z miejscowej wypożyczalni wideo.
- Szukamy towarzystwa osób, które potrafią się maz
gaj - oznajmiła córka stryja Grahama. - Wypożyczy
łyśmy trzy łzawe filmy, w nagrodę dano nam darmowy
popcorn... To co? Macie ochotę?
Rebeka popatrzyła na Sophie, która po chwili wahania
skinęła głową.
- Czemu nie? - powiedziała, wstając z leżaka. -
W końcu płacz to coś, co mi lekarz zaordynował. Prawda,
Rebeko?
- Zgadza się - przyznała Rebeka.
Ruszyły do domu, gotowe spędzić cały wieczór i pół
nocy przed telewizorem, oglądając filmy, rozmawiając,
zalewając się łzami i może od czasu do czasu śmiejąc
się do rozpuku.
Tak jak kazał lekarz. A raczej lekarka.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Grubym flamastrem River wykreślił kolejny dzień
w kalendarzu wiszącym na ścianie w stajni, tuż przy wej
ściu do pomieszczenia, w którym urządził sobie gabinet.
Dziesięć dni. To było dziesięć najdłuższych dni i naj
bardziej samotnych nocy, jakie w życiu spędził.
Każdego wieczoru widywał Sophie podczas kolacji, ale
rozmowa w cztery oczy przy stole pełnym Coltonow była
czymś równie mało wykonalnym jak plucie pod wiatr
w czasie wichury. W dodatku Sophie pojawiała się jako jed
na z ostatnich, zawsze po gongu, a gdy tylko kończył się
posiłek, natychmiast udawała się do swojego pokoju.
Nie, bynajmniej nie przesiadywała godzinami w sa
motności, nie zamieniała się w odludka. Przeciwnie, ca
łymi dniami przebywała poza domem. Czasem wpadała
po nią Rebeka i jechały razem do Hppechest Ranch, cza
sem Amber lub Ernily wiozły ją do Prosperino na zakupy,
do biblioteki, na fizykoterapię.
Od Rivera odseparowała się. Wyrzuciła go ze swojego
życia. Traktowała uprzejmie, lecz chłodno, jak kogoś
obcego.
Wiedział, dlaczego to robi. Nie siedział jedynie, dla
czego on jej na to pozwala.
112
KASEY MICHAELS
Sophie wyszła na dwór i stanęła jak wryta, zaskoczona
widokiem matki w dresie, który zawsze wkładała do prac
ogrodowych. Matka klęczała, wyrywając z ziemi chwasty.
Właśnie taką matkę Sophie pamiętała z dawnych lat:
kobietę uwielbiającą dotykać rękami żyznej gleby, która
odgarnia z oczu niesforny kosmyk włosów i nie przej
muje się tym, że przy okazji brudzi sobie twarz. Kobietę,
która śpiewa kwiatom i przemawia do nich równie czule,
jak do swoich dzieci.
Sophie zadumała się. Kiedy to ostatni raz widziała
matkę usuwającą martwe gałązki z krzemów oraz sadzącą
nowe odmiany kwiatów, które zamawiała z katalogów
poświęconych ogrodnictwu? Z katalogów, które docierały
na ranczo z taką regularnością, że kiedyś Joe spytał żonę,
czy zamierza wytapetować nimi cały dom.
Lata temu. Tak, całe lata temu.
Nie chcąc przeszkadzać, Sophie stała bez ruchu, pa
trząc, jak Meredith pochyla się nad jedną z miedzianych
tabliczek, które tkwiły w ziemi przed każdym krzakiem,
drzewem i kwiatem.
Sama wpadła na pomysł tych tabliczek. Miała na
dzieję, że dzięki nim wszystkie dzieci nauczą się rozpo
znawać rośliny, a przynajmniej jedno lub dwoje z nich
autentycznie pokocha ogrodnictwo. Tak jak ona, która
godzinami mogła nie wychodzić z ogrodu. Troskliwie
pielęgnowała swoje róże herbaciane, których miała kilka
odmian, begonie, niebieską lobelię, zawciąg nadmorski,
goździki, petunię.
Najbardziej zaskoczyło rodzinę] kiedy po wyjpadku zu
pełnie straciła zainteresowanie ogrodem; zachowywała
SAMOTNY WILK 113
się tak, jakby kwiaty i rośliny, które wcześniej otaczała
taką troską, nigdy nie miały dla niej żadnego znaczenia.
Podobnie straciła zainteresowanie mężem, dziećmi,
które wydała na świat, oraz tymi, które wraz z Joem przy
jęli pod swój dach, zapewniając im miłość i opiekę.
O ile Sophie się orientowała, dla Meredith liczyła się
tylko dwójka: Joe junior, niemowlę, które podrzucono
pod drzwi Coltonów jakieś pół roku przed wypadkiem,
oraz Teddy, który urodził się rok później.
Reszta dzieci przestała dla niej istnieć, pozbyła się
ich ze swoich myśli i swojego serca; traktowała je jak
powietrze. Jedynie do Emily odnosiła się inaczej: ziała
do niej nienawiścią. Może dlatego, że winiła ją za wy
padek? Może uważała, że gdyby nie Emily, która chciała
odwiedzić mieszkającą w Prosperino babkę, nie doszłoby
do zderzenia?
To wszystko nie miało sensu. Ostatnie dziewięć lat
nie miało sensu. Nie mogąc znieść zmian, jakie nastały
w domu, Sophie uciekła: wyjechała na studia, podczas
przerw semestralnych odwiedzała przyjaciół, a na ranczo
wracała jedynie na święta Bożego Narodzenia. Ten zwy
czaj kontynuowała również i po studiach, kiedy znalazła
pracę w San Francisco. Nie chciała widywać Rivera, któ
ry przed laty ją odtrącił, ani narażać się na obojętność
matki, która, nie odwiedzając córki w szpitalu, jeszcze
raz udowodniła jej, jak mało dla niej znaczy.
Mimo to Sophie kochała matkę. Jakżeby mogła jej
nie kochać? Teraz patrząc, jak Meredith ubrana w stare
ciuchy pieli grządki, nie bacząc na to, że zniszczy sobie
manicure, poczuła w sercu dziwny ucisk.
114
KASEY MICHAELS
- Cześć, mamo - powiedziała, podchodząc bliżej.
Meredith, która klęczała przy miedzianej tabliczce we
tkniętej w ziemię przed krzewem oleandrowym, właśnie
wyciągała rękę, by obciąć sekatorem gałązkę.
- Co... co? - Podskoczyła nerwowo, upuszczając se
kator, i wbiła w córkę rozgniewany wzrok. - To ty? Ja
kim prawem mnie nachodzisz? Jakim prawem się zakra
dasz?
- Ja... wcale się nie zakradam, mamo - rzekła So
phie. Czuła się tak, jakby gradowe chmury przysłoniły
słońce. - Przepraszam, jeśli cię przestraszyłam.
- Powinnaś była zatrzymać laskę - warknęła Mere
dith i otrzepując ręce, dźwignęła się z ziemi. - Przynaj
mniej wtedy człowiek słyszał to twoje stuk-stuk-stuk. No
dobrze, czego chcesz? Bo chyba nie przyszłaś po to, żeby
napędzić mi stracha? A może się mylę, co?
Miłe wspomnienia prysły jak bańka mydlana.
- Nie, mamo, nie przyszłam, żeby napędzić ci stracha.
Pomyślałam, że mogłabym ci pomóc. Dzięki tobie po
trafię odróżniać kwiaty od chwastów...
Meredith rzuciła okiem na stos wyrwanych z korze
niami roślin leżących obok na kamiennej posadzce.
- A, o to ci chodzi? Już skończyłam. - Schyliwszy
się, podniosła kilka gałązek, które obcięła z krzewu ole
androwego, i wepchnęła je do kieszeni spodni. - Co za
brudna, nieprzyjemna robota. Muszę się wykąpać.
Nawet nie racząc skinąć na pożegnanie głową, ruszyła
w stronę drzwi balkonowych, prowadzących do sypialni.
Sophie uklękła, by zebrać pozostawione przez matkę
chwasty, i nagle zastygła bez ruchu. Na stosie zwiędłych
SAMOTNY WILK 115
roślin ujrzała dwie petunie, jedną begonię, dwa... tak,
była pewna, że to zawciągi. Meredith wcale nie wyrywała
chwastów; wyrywała młode rośliny, kwiaty o nie rozwi
niętych pąkach.
Dlaczego? Po co robiła coś takiego? Zachowywała się
tak, jakby nie rozróżniała kwiatów od chwastów, jakby
rwała z ziemi co popadnie, chcąc, by inni sądzili, że cięż
ko pracuje.
Nie. To jakiś absurd, pomyślała Sophie, spoglądając
na krzew oleandrowy. Meredith ucięła kilka kwiatów, lecz
zostawiła je na stosie, a gałązkę oleandra wzięła ze sobą.
Nie miało to najmniejszego sensu.
- Sophie?
Podniosła się z klęczek i spojrzała na matkę, która
wróciła do ogrodu.
- Słucham, mamo? Właśnie... chciałam wyrzucić
te... chwasty.
Meredith machnęła lekceważąco ręką.
- Zostaw. Nie warto. To brudna i nudna robota. Zre
sztą mamy ogrodnika; nie po to mu płacimy, żeby snuł
się z kąta w kąt.
Czyżby matka miała na myśli Marca? Inez i Marco
pracowali na ranczu od niepamiętnych czasów; wszyscy
bardziej traktowali ich jak członków rodziny niż jak słu
żących. Sophie pamiętała, jak przed laty Meredith ciągle
przekomarzała się z Markiem, do kogo tak naprawdę na
leży ogród: do niej czy do niego. Marco kochał kwiaty,
rośliny, uwielbiał sadzić, pielić, przycinać, podlewać.
Wracając ze szkoły, dzieci często widywaiy dwie pochy
lone sylwetki pracujące obok siebie. Sophie nie mogła
116
KASEY MICHAELS
uwierzyć, że matka tak chłodnym, lekceważącym tonem
mówi o kimś, kogo kiedyś darzyła autentyczną sympatią.
- Ojej. - Meredith przyjrzała się swoim dłoniom. -
Zobacz, zniszczyłam sobie paznokcie! Ale nie szkodzi;
właśnie jadę do miasta, więc wstąpię do kosmetyczki
i zrobię sobie nowe tipsy. Przed wyjazdem chciałam ci
jednak przekazać pewną miłą wiadomość. Może wreszcie
na twym ponurym obliczu zagości uśmiech.
Sophie oblizała spierzchnięte wargi.
- Jaką wiadomość, mamo?
Twarz Meredith dosłownie pojaśniała radością.
- Zrobiłam coś, co powinnam była zrobić na samym
początku, zaraz po twoim powrocie. Zadzwoniłam do Cheta
Wallace'a i zaprosiłam go do nas na weekend. Oczywiście,
jeśli zechce, może zostać dłużej. Przyjedzie tuż przed ko
lacją, więc proponuję, abyś... zajęła się sobą. Wykąp się,
wyperfumuj, włóż coś ładnego, no i koniecznie przypudruj
bliznę, żeby jak najmniej rzucała się w oczy.
Sophie dosłownie oniemiała ze zdziwienia. Zanim
przełknęła ślinę i zdołała na tyle wziąć się w garść, aby
jakoś zareagować, Meredith odwróciła się na pięcie i po
nownie skierowała ku drzwiom.
- O Boże - szepnęła Sophie.
Chwiejnym krokiem podeszła do stojącego nieopodal
krzesła i usiadła. Chet? Zaproszony na weekend? I przy
jedzie już dziś? Nie miała ochoty się z nim widzieć. I nie
chciała, żeby River go tu widział.
River!
Skoczyła na nogi, zapominając o wyrwanych rośli
nach, i szybkim krokiem ruszyła w stronę stajni.
SAMOTNY WILK 117
Wylądowawszy na ziemi, River podparł się na łokciu
i popatrzył gniewnie na deresza. Koń stał dwa metry da
lej, ze zwisającymi wodzami i miną równie niewinną jak
u sześciotygodniowego kotka. Po chwili wyszczerzył
wielkie żółte zębiska, jakby się uśmiechał, i podnosząc
łeb, zarżał głośno.
- Co, durna szkapo? Myślisz, że udał ci się ten kawał?
- spytał River. Wstał z ziemi i starym kowbojskim ka
peluszem otrzepał kurz ze spodni. - Po prostu nie wiesz,
kto tu rządzi.
- A właśnie, że wie! - zawołał Drake Colton, który
obserwował całe zajście z górnej żerdzi ogrodzenia. -
I coś ci zdradzę, Riv. Tym kimś nie jesteś ty!
- Mądrala! - Z trudem tłumiąc wesołość, River zerk
nął na swego brata komandosa, który był w domu na
przepustce. - Co ty tu robisz? Nie powinieneś być
w szkole? Uczyć się czytania, pisania i dobrych manier?
Drake, który miał identyczny uśmiech jak Sophie,
parsknął śmiechem.
- Mówiłem ci, Riv, że potrafię gołymi rękami na szes
naście sposobów uśmiercić wroga?
- Też mi coś! A potrafisz jednocześnie skakać na jed
nej nodze i żuć gumę?
- Za dużo wymagasz! - oburzył się Drake. - Ja umiem
łatwiejsze rzeczy, jak przedzieranie się przez parną dżunglę
albo podkładanie pod wodą ładunków wybuchowych.
- W porządku. - Wolnym krokiem River zbliżał się
do deresza, który udając, że tego nie widzi, cofał się,
gotów w każdej chwili rzucić się do ucieczki. - A teraz
zamknij się i podziwiaj mistrza.
118
KASEYMICHAELS
- Klękam u twych stóp, mistrzu, i czekam na cuda,
których masz zamiar dokonać. Ale... może lepiej, żebym
przyniósł ci maść na potłuczenia?
Ignorując przytyk, River wyciągnął rękę do konia.
Przemawiał cichym, kojącym tonem, w narzeczu swojej
babki Indianki, mówiąc mu, jakim jest wspaniałym zwie
rzęciem, pięknym, dumnym i odważnym, i jak bardzo
on, prosty, skromny człowiek, marzy o tym, by móc go
dosiąść. Gnaliby razem po lasach i polach, jeździec i ru
mak, wolni, swobodni, szczęśliwi; ścigaliby się z wia
trem, wokół panowałaby cisza, przerywana jedynie ryt
micznym tętentem kopyt.
Nie chodziło o słowa, bo przecież deresz nie rozumiał
ludzkiej mowy. Chodziło o brzmienie głosu, o intonację,
o wyraz oczu, o stanowczy, a zarazem delikatny dotyk
dłoni na kłębie i szyi. Chodziło o intuicyjną więź Rivera
ze wszystkimi stworzeniami, więź, którą koń wyczuwał.
Zwierzę wiedziało, że nie ma powodu do strachu; że
ten człowiek nie wyrządzi mu krzywdy.
Nie przerywając monologu, River odpiął popręg i po
zwolił, żeby siodło zsunęło się na ziemię. Następnie wyjął
koniowi z pyska wędzidło i zdjął uzdę.
- To nam do niczego niepotrzebne, prawda, mój
śliczny? Poradzimy sobie bez tego, zgoda? Tylko ty i ja.
Od strony odgrodzenia, na którym siedział Drakę, do
biegł jakiś szmer. Zerknąwszy przez ramię, River ujrzał
Sophie, która stała na dolnej żerdzi, rękami przytrzymując
się górnej. Nie odzywała się, wiedziała bowiem, że kiedy
River próbuje uspokoić narowistego konia, nie wolno mu
przeszkadzać. Po chwili oderwał od niej spojrzenie; bał
SAMOTNY WILK
119
się, że straci koncentrację, a tym samym zburzy poro
zumienie, jakie powoli nawiązywał z dereszem.
- Nie zwracaj, mój drogi, uwagi na tę piękną kobietę
przy ogrodzeniu. Ona nic ci nie zrobi, obiecuję - powie
dział do konia, gładząc go po szorstkiej grzywie. - Wi
dzisz? Zdjąłem ci siodło, zdjąłem uprząż. Przejedziemy
się, co? Tylko ty i ja. Zrobimy sobie małą rundkę tu po
zagrodzie. Dobrze? Oczywiście jeśli pozwolisz mi się do
siąść. Pozwolisz, co, maleńki? Zaufasz mi?
Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił po
wietrze. Chwycił się grzywy i mocno odbił od ziemi;
w następnej sekundzie siedział na końskim grzbiecie.
Tylko on i koń. Żadnej uprzęży, żadnego siodła czy
wędzidła. Jeśli deresz wytnie ten sam numer co poprzed
nim razem, on, River, znów wyląduje na ziemi.
Przez chwilę siedział sztywno, czekając na decyzję ko
nia: czy go zaakceptuje, czy jednak zrzuci. Potem, nie
zdejmując ręki z grzywy, wolno pochylił się do przodu;
zbliżywszy usta do końskiego ucha, kontynuował swój
monolog. Chwalił deresza, mówił mu, że jest naj
wspanialszym koniem na świecie i na pewno nic złego
go nie spotka, a jednocześnie lekko naciskał kolanami
jego boki.
Zwierzę, które parę minut temu skakało i kopało, teraz
chodziło wkoło po zagrodzie, spokojnie, ostrożnie, jakby
wiozło na grzbiecie cenny ładunek.
Objechawszy zagrodę trzy razy, River zeskoczył na
ziemię. Powierzył konia swojemu pomocnikowi, który
nałożył zwierzęciu kantar i odprowadził go do stajni.
- Zawsze lubiłeś się popisywać, no nie, stary? - po-
120 KASEYMICHAELS
wiedział Drake, kiedy River podszedł do ogrodzenia. -
Gratulacje. Jesteś mistrzem.
River zignorował słowa brata; wpatrywał się w Sophie.
Ponieważ komandosami nie zostają ludzie mało rozgarnięci,
Drake natychmiast się zorientował, że powinien zostawić
ich samych. Mówiąc, że ma jakąś pilną robotę do wykonania
w domu, zeskoczył na ziemię i szybko się oddalił.
- Dawno cię nie widziałam w tej roli - oznajmiła
Sophie, kiedy River przeszedł przez ogrodzenie i usiadł
naprzeciwko niej. - Byłeś świetny.
- Byłem głupi. Powinienem najpierw zdobyć jego za
ufanie, a dopiero potem pakować mu do pyska wędzidło.
Ale teraz już wszystko w porządku. Myślę, że właściciel
będzie zadowolony, kiedy go odbierze.
Sophie uniosła brwi.
- To on nie jest nasz?
- Nie. Należy do ranczera mieszkającego za Prospe-
rino, któremu wyświadczam przysługę. Coś mi się zdaje,
że poprzedni właściciel nadużywał szpicruty i miał zbyt
nerwowe ruchy. Kiedy Erik kupił konia, zresztą za bez
cen, niby był już ujeżdżony, ale tylko w teorii. Teraz,
kiedy zwierzę mi zaufało, muszę je przekonać, aby za
ufało również Erikowi. Erik na pewno będzie zadowo
lony. To świetny ogier.
- Jesteś niesamowity, Riv. - Sophie zeszła z ogrodzenia
i ruszyła przed siebie. - Nie wiem, jak to robisz, że tak
łatwo dogadujesz się z końmi. Masz jakiś wyjątkowy dar.
- Sophie... - Przyjrzał się jej uważnie. - Co się dzie
je? Dlaczego tu przyszłaś? Oczywiście czuję się zaszczy
cony, ale w ostatnim czasie unikałaś mnie jak zarazy. Sta-
SAMOTNY WILK 121
rałem się dostosować do twoich życzeń, nie narzucać ci
swojego towarzystwa, lecz nie wiem, jak długo jeszcze
wytrzymam. A więc? Czy,..
Pochyliła nisko głowę.
- Na razie nic nie wiem - burknęła, po czym wzdryg
nęła się, jakby nagle przejął ją chłód. - Boże, Riv, dzi
wisz się, że trzymam się od ciebie na dystans? Tymi py
taniami doprowadzasz mnie do szału. Czy już wiesz?
A kiedy będziesz wiedziała? Cholera jasna, to nie twoja
zakichana sprawa!
- Aha! Znów przeklinasz. Upodobałaś sobie pewne
słówka, cholerę, do licha i tym podobne. Ale wracając
do meritum... Naprawdę uważasz, że to nie moja zaki
chana sprawa? Sama jedna wszystkiego dokonałaś? Nie
sądzę, Sophie. Ale wiesz co? To nie ma najmniejszego
znaczenia. Pragnę cię. A ty pragniesz mnie. To jasne jak
słońce.
Sophie przystanęła i popatrzyła mu w oczy.
- No proszę, co za skromność! Skąd wiesz, że cię
pragnę? Kto ci to powiedział?
Zsunął niżej kapelusz.
- Kto? Nikt. Ale powiedz mi jedno. Gdybym wziął
cię teraz w ramiona, zaczął pieścić, całować, co byś zro
biła? Wymierzyła mi policzek? Czy przytuliła się i za
częła odwzajemniać pieszczoty, jęcząc cichutko z rozko
szy tak jak wtedy, kiedy...
Nie dokończył. Ręka Sophie wylądowała na jego le
wym policzku. River cofnął się o krok i przyłożywszy
dłoń do piekącej twarzy, uśmiechnął się niemrawo.
- Nie ma to jak odrobina bólu - rzekł, obserwując, jak
122 KASEY MICHAELS
Sophie kipi ze złości. - No dobrze, więc powiesz mi,
co cię tu sprowadza? Czy chcesz mnie jeszcze raz ude
rzyć?
Oblała się rumieńcem, po czym nagle zbladła, jakby
cała krew odpłynęła jej z twarzy. River przeraził się, pe
wien, że Sophie zaraz zemdleje. Nie zemdlała, ale jej
słowa sprawiły, że znieruchomiał.
- Chodzi o Cheta. Mama zaprosiła go na weekend.
Przyjedzie dziś, pewnie przed kolacją.
Tym razem to on zaklął siarczyście, po czym wbił
w Sophie wzrok.
- Meredith zaprosiła Cheta? Nie pytając cię o zgodę?
Dlaczego?
Sophie wzruszyła ramionami.
- A dlaczego robi różne inne rzeczy, z nikim się nie
konsultując? Gdybyśmy wiedzieli, co nią kieruje, byłoby
nam wszystkim łatwiej żyć.
Meredith pochyliła się nad pokrytym kafelkami blatem
w łazience i wlała do marmurowego moździerza kilka
kropli ciepłej wody; po chwili podniosła biały ceramiczny
tłuczek i ponownie zaczęła rozcierać liście, starając się
zrobić z nich miazgę.
Chodziło jej o to, aby roślina puściła trujący sok. Mo
czyła kwiaty w gorącej wodzie, cięła liście na drobne
kawałeczki, tak by można było posypać nimi sałatkę lub
inne danie. Zastanawiała się, czy ich nie zasuszyć, bo
wtedy zapach szybciej by wywietrzał.
Spojrzała w dół na zieloną maź i skrzywiła się. Nie,
to się nigdy nie uda, pomyślała. W żaden sposób nie zdo-
SAMOTNY WILK 123
ła ukryć mazi w jedzeniu ani dodać do napoju, tak by
nie wzbudzić niczyich podejrzeń.
Klnąc w żywy kamień, chwyciła moździerz i tłuczek,
po czym z furią cisnęła je w ścianę. Nieduże marmurowe
naczynie spadło na podłogę, pękając na pół, a zmiaż
dżone liście zostawiły na ścianie długie zielone smugi.
- No trudno, zostało jeszcze trochę czasu - pocieszy
ła się.
Bałaganem się nie przejęła. Każe wszystko posprzątać
jednej z tych ponurych bab, które Joe Colton zatrudnia
do robienia porządków; zawsze posłusznie wykonywały
swe obowiązki i na szczęście nigdy o nic nie pytały.
Zabrała z łazienki książkę, którą skrzętnie przed
wszystkimi ukrywała. Idąc, powoli kartkowała strony.
Była to piękna książka, bardzo przydatna, zawierająca
alfabetyczny wykaz różnych trucizn.
W przylegającym do sypialni saloniku Meredith usiadła
na szezlongu, podniosła ze stolika szklankę z martini
i uśmiechnęła się na widok kremowych kopert z kartecz
kami, potwierdzającymi przyjęcie przez nadawcę zaprosze
nia na przyjęcie z okazji sześćdziesiątych urodzin Joego
Coltona.
- Hmm... - Meredith ponownie zaczęła studiować
księgę. - A może by tak grzybki?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W ciągu ostatnich dziesięciu dni nigdy nie było wia
domo, czy River przyjdzie na kolację czy nie, tego wie
czoru jednak zjawił się punktualnie. Ubrany w kowboj
skie buty, świeżo wyprane dżinsy, zapinaną na metalowe
zatrzaski białą koszulę z długimi rękawami i starą skó
rzaną kamizelkę, stał w niedbałej pozie przed komin
kiem, opierając się ręką o umieszczoną nad nim półkę.
Kapelusz powiesił na wieszaku w korytarzu.
W piątkowe wieczory u Coltonów zazwyczaj zbierało
się przy stole więcej osób niż w pozostałe dni tygodnia.
W innych domach taka liczba biesiadników zdarzała się
podczas proszonych kolacji. Tu goście często wpadali bez
zapowiedzi.
Przybyła Rebeka, a także młodszy brat Joego Graham
z żoną Cynthią i córką Lizą. Jackson Colton, starszy brat
Lizy, nie pojawił się, ale tego właściwie należało się spo
dziewać. Jackson wiele czasu spędzał z ojcem w firmie
prawniczej, z którą Colton Enterprises było związane, i to
mu w zupełności wystarczało.
Amber, najmłodsza pociecha Joego i Meredith, wy
jechała na weekend z przyjaciółmi, za to Emmett Fallon,
przyjaciel Joego z czasów wojska, a obecnie jedna z naj
ważniejszych postaci w Colton Enterprises, wpadł na
SAMOTNY WILK 125
drinka razem ze swoją czwartą żoną Doris. River nigdy
za Emmettem nie przepadał, nie umiał jednak powiedzieć
dlaczego. Z początku mu to przeszkadzało, potem uznał,
że może go nie lubić i już - nie musi mieć powodu.
Emmett z Grahamem stali przy barku, nalewając sobie
drinki. Rozmawiali z ożywieniem, jakby dawno się nie
widzieli, a przecież codziennie spotykali się w pracy.
Jedno ich różniło: o ile Graham na siłę chciał pozostać
blondynem, w czym niewątpliwie pomocna mu była far
ba do włosów, o tyle Emmett, starszy od niego o ładnych
kilka lat, dumnie obnosił siwą czuprynę, choć wcale nie
było mu w niej do twarzy.
Obaj mieli około metr siedemdziesiąt pięć wzrostu
i byli szczupłej, drobnej budowy - w przeciwieństwie do
Joego, który wchodząc do pokoju, zdawał się natychmiast
wypełniać go swą osobą. Obserwując mężczyzn przy ba
rze, jeszcze jedno rzucało się w oczy: Graham Colton
bez przerwy się uśmiechał, Emmett zaś wyglądał tak, jak
by mu matka umarła. Gdyby pracowali w cyrku, Graham
byłby wesołym klownem robiącym wszystkim kawały,
a Emmett klownem smutnym i zafrasowanym.
River zdziwił się, widząc ich pogrążonych w rozmo
wie, albowiem było powszechnie wiadomo, że obaj od
dawna rywalizują ze sobą o względy Joego.
W swym dążeniu do tego, by być prawą ręką szefa,
nie pamiętali o tym, by ukryć niechęć, jaką obaj do niego
czuli. Nienawidzili go za to, że odniósł sukces; że po
wiodło mu się w życiu. Rzecz jasna, Joe nie miał o tym
zielonego pojęcia. River też nie miał stuprocentowej pew
ności, ale domyślał się prawdy; niemal widział, jak ema-
126 KASEYMICHAELS
nuje z nich zazdrość i wrogość. Zawsze z uwagą obser
wował ich poczynania, zastanawiając się, kiedy Joe przej
rzy na oczy i zobaczy, że ceną, jaką przyszło mu płacić
za sukces, jest utrata przyjaźni dwóch osób, starego kum
pla i jedynego brata. Jego dobroć i szczodrość, to, że
wciągnął ich do interesu i powierzył odpowiedzialne za
dania, sprawiły, że zamiast wdzięczności, obaj mężczyźni
odczuwali wobec niego zazdrość.
A mimo to cały czas mu się podlizywali.
Rivera bardziej niepokoiłaby sytuacja, gdyby Graham
i Emmett darzyli się choć odrobiną sympatii; wówczas
mogliby połączyć siły i narobić Joemu wielu kłopotów.
Oni jednak ziali nienawiścią nie tylko do Joego, ale i do
siebie; nie byli w stanie zaufać jeden drugiemu, a bez
wzajemnego zaufania zniszczenie wspólnego wroga nie
zakończyłoby się powodzeniem. Na wszelki wypadek Ri-
ver nie spuszczał ich z oczu. Gdyby wystąpili przeciwko
Joemu, gotów byłby powybijać im zęby.
Uśmiechnął się, bo nagle Graham powiedział coś pod
niesionym głosem, a Emmett spłonął rumieńcem. Znów
się kłócili; byli jak dwa starzejące się koguty, które nie
mogą przebywać w jednym pomieszczeniu dłużej niż
pięć minut, bo zaraz zaczynają się dziobać.
Kiedy Sophie weszła do salonu, River z miejsca stra
cił zainteresowanie swarliwą parą przy barze.
Sophie miała na sobie różową bluzkę z dekoltem
w serek, sięgającą do ziemi kwiecistą spódnicę oraz buty
na płaskim obcasie; z powodu chorego kolana nie mogła
nosić szpilek. Na szyi połyskiwał jej gruby złoty łańcuch.
Widać było, że nie najlepiej czuje się w tym stroju. Smut-
SAMOTNY WILK 127
na, przeraźliwie blada, o mocno zaciśniętych ustach, wy
glądała jak uczennica wezwana na rozmowę do dyrektora.
Riverowi zrobiło się jej żal. Podejrzewał, że prędzej
by się ucieszyła z muchy w zupie niż z zaproszenia, któ
re Meredith wystosowała do Cheta. Podszedł do niej.
- Masz wystraszoną minę - powiedział z uśmie
chem, choć marzył o tym, aby pochwycić ją w ramiona
i szepnąć, by się nie bała, bo on ją ochroni.
- Zostaw mnie - syknęła.
- Naprawdę? Wolisz stać sama, wykręcać ręce i cze
kać, aż rozlegnie się dzwonek do drzwi? Jak dasz mi
dolara, powiem Chetowi, że przeniosłaś się na stałe do
Australii.
Wbiła w niego gniewne spojrzenie.
- Skąd wiesz, że nie marzę o tym, by się z nim zo
baczyć?
Podrapał się za uchem.
- Istotnie. W takim razie zmykam. Zajmę z powro
tem miejsce przy kominku. Stamtąd jest najlepszy widok
na wszystko, co się dzieje w salonie.
- Nienawidzę cię! Jesteś wstrętny! Co mi odbiło, żeby
mówić ci o wizycie Cheta? - spytała przez zęby, po
chwili jednak spokorniała. - Jeśli odejdziesz, jeśli zosta
wisz mnie z nim sam na sam, nigdy ci tego nie wybaczę.
Roześmiał się cicho.
- Wiesz, Soph, potrafię dogadać się z końmi. Potrafię
z niemal każdym zwierzęciem, choć wolałbym nie pró
bować z rozjuszonym niedźwiedziem. Ale, jak Boga ko
cham, chyba nigdy nie zrozumiem kobiet. Jeśli zostanę,
to źle, jeśli odejdę, to jeszcze gorzej. Więc co mam robić?
128
KASEY MICHAELS
- Nic - burknęła.
Nagle, słysząc dzwonek, z całej siły chwyciła Rivera
za ramię. Inez swoim zwyczajem wyłoniła się jak spod
ziemi i skierowała ku drzwiom.
- Nie ruszaj się - szepnęła nerwowo Sophie. - Stój
przy mnie... Ale grzecznie; masz nie bić Cheta.
- A mogę podciąć mu nogę?
- Nie, nie możesz!
Wtem do salonu weszła Meredith wystrojona w szma
ragdową suknię z jedwabiu; zostawiając za sobą inten
sywny zapach drogich perfum, bez słowa minęła córkę
i przybranego syna. Sophie westchnęła ciężko.
- I dokąd ona tak frunie?
- Przypuszczam, że powitać swojego gościa - odparł
River.
W tej samej sekundzie w drzwiach salonu pojawił się
Chet Wallace, który wyglądał jak z reklamy. Meredith
wyciągnęła ramiona, uścisnęła go, po czym cmoknęła
w oba policzki.
- Coś mi się zdaje, że matka nie myje uszu - zażar
tował River. - Wita się z Chetem jak z najukochańszym
zięciem. Nie wie, że zerwałaś zaręczyny? A może to ja
czegoś nie wiem?
Sophie posłała mu lodowate spojrzenie.
- Nie utrudniaj mi tego, Riv. O Boże, idzie w naszą
stronę. Zachowuj się, błagam!
Nie było to łatwe, ale River spełnił prośbę Sophie.
Nie zostawił jej samej, nie przyłożył Chetowi, ale grze
cznie stanął z boku, pozwalając, aby wyelegantowany
goguś w trzyczęściowym garniturze, o zębach bielszych
SAMOTNY WILK 129
niż dziewiczy śnieg i fryzurze prosto od fryzjera, wziął
Sophie w ramiona i pocałował ją w czoło.
- Witaj, kochanie.
Nie opuszczając ręki, cofnął się pół kroku i z zacie
kawieniem wbił wzrok w jej twarz. Widząc jego litościwe
spojrzenie, Riverowi przemknęło przez myśl, że zaraz
Sophie go wyręczy i sama wymierzy Chetowi cios mię
dzy oczy.
- Powiedz, jak się czujesz?
River pokręcił z niedowierzaniem głową. Co za idio
tyczne pytanie! Ślepy jest? Czuje się spięta i niezado
wolona z jego wizyty, ot co! Trzeba być zadufanym kre
tynem, żeby tego nie widzieć.
- Dobrze, Chet - odparła Sophie.
Słysząc to, River jęknął w duchu.
- Doskonale wyglądasz - dodała cicho.
- Doskonale? - Meredith stała obok, obejmując Che-
ta w pasie. - Nie wiem, jak to robisz, mój drogi, ale za
każdym razem, kiedy tu przyjeżdżasz, jesteś jeszcze bar
dziej przystojny. Sophie to prawdziwa szczęściara.
- Dziękuję, pani Colton. - Chet uśmiechnął się z za
dowoleniem.
Nie peszyła go ani wylewność i komplementy Mere
dith, ani zachowanie Sophie, która zapewne bardziej by
się ucieszyła na widok śmierdzącej ryby niż byłego na
rzeczonego.
River postanowił się zabawić.
- Wallace! - zawołał, podchodząc pół kroku bliżej
i tak energicznie wyciągając na powitanie rękę, że Chet
odskoczył, jakby przypominiał sobie ich ostatnie spotka-
130
KASEY MICHAELS
nie na szpitalnym korytarzu. - To miło, że zdołałeś się
oderwać od tych swoich reklam i nas odwiedziłeś. Nie
pożałujesz, to będzie wspaniały weekend. Mamy już
wszystko dokładnie zaplanowane. Jeździsz konno, pra
wda? Akurat parę dni temu znajomy zostawił pod moją
opieką wspaniałego ogiera. Rumak w sam raz dla ciebie.
To co? Będziesz gotów jutro o szóstej? Sophie i ja za
wsze wyruszamy na przejażdżkę skoro świt.
- Na przejażdżkę? Ale ja... - Chet usiłował oswo
bodzić rękę, ale River wciąż nią potrząsał. - Ja nie jeżdżę
konno.
- Serio? Och, jaka szkoda! Liczyłem na to, że zoba
czę, jak galopujesz na dereszu...
Puścił dłoń Cheta, który - ku jego zaskoczeniu - na
wet najmniejszym grymasem nie zdradził, że żelazny
uścisk sprawia mu ból. Sam z trudem powstrzymał
śmiech, kiedy poczuł, jak Sophie kopie go w łydkę.
Do salonu wkroczył Joe Colton, który po krótkiej
chwili wahania skierował kroki w stronę narzeczonego
córki. Przyglądając mu się, River pomyślał sobie, że po
raz pierwszy w życiu Joe wygląda i zachowuje się jak
robot; sztuczny uśmiech i fałszywa radość pobrzmiewa
jąca w jego głosie („Co za miła niespodzianka, Chet!
Dawno cię nie widziałem.") zupełnie do niego nie paso
wały. Najwyraźniej pomysł zaproszenia Cheta nie wy
szedł od Joego, co wcale Rivera nie zdziwiło. Meredith
zaś nie wtajemniczyła męża w swoje plany; w dodatku
cieszyła się nie tylko z obecności Cheta, ale również z za
kłopotania malującego się na twarzy córki.
- Właśnie chciałam zaproponować, żeby Sophie
SAMOTNY WILK
13
z Chetem przeszli się po ogrodzie, zanim usiądziemy do
kolacji. - Meredith uśmiechnęła się do męża. - Myślę
że mają sobie wiele do powiedzenia.
- Tak sądzisz? - Joe zmierzył żonę chłodnym spojrze-
niem, po czym pocałował Sophie w policzek. - Jak się czu-
jesz, aniołku? Sprawiasz wrażenie trochę zmęczonej. Była
dziś na fizykoterapii, prawda? Nie dają tam człowiekowi
chwili wytchnienia Może powinnaś odpocząć, nie nadwe-
rężać kolana? Oprzyj się o mnie, odprowadzę cię do kanapy
Było to sprytne posunięcie; Chet nie mógł nalegać
na spacer po ogrodzie. Kiedy Joe z córką poszli na drugi
koniec pokoju, River wyszczerzył w uśmiechu zęby.
- Meredith? - zwrócił się do swej przybranej matki
- A może, zanim się ściemni, sama byś pokazała Chetowi
ogród? - zaproponował.
Oczy Meredith zwęziły się w szparki.
- Obawiam się, że to niemożliwe - odparła. - Muszę
sprawdzić, czy Teddy i Joe junior leżą już w łóżkach
- Na jej policzkach zakwitły dwa rumieńce. Nie ulegało
wątpliwości, kto zwyciężył w tym pojedynku. - Przepra
szam was na moment. - Odwróciwszy się na pięcie, ru
szyła w stronę drzwi.
- No cóż, zostaliśmy sami - oznajmił wesoło River
- Hm, mógłbym cię przedstawić wszystkim gościom
i domownikom... ale pewnie poznałeś ich podczas swojej
poprzedniej wizyty na Boże Narodzenie, więc mam inny
pomysł. Może byśmy udali się na mały spacerek i trochę
lepiej się poznali?
- Po co? - sprzeciwił się Chet. - To, co o tobie
wiem, w zupełności mi wystarcza.
132
KASEY MICHAELS
Ale River nie słuchał. Chwyciwszy Cheta za łokieć, pro
wadził go w kierunku tarasu, za którym rozciągał się ogród.
- Czy to naprawdę konieczne? - oburzył się były na
rzeczony Sophie, ale głos mu zaskrzeczał. Pytanie, które
miało zabrzmieć groźnie, zabrzmiało płaczliwie. - Po
tym incydencie w szpitalu powinienem był cię oskarżyć
o napaść.
- Dobra, dobra. - River otworzył drzwi balkonowe
i „pomógł" Chetowi wyjść na zewnątrz. - No, ruszaj,
Wallace. Na koniec tarasu, za fontannę. Tak, żeby nikt
nas nie widział.
Chet posłusznie wykonał polecenie. Albo nie miał
w zwyczaju awanturować się w miejscach publicznych,
albo najzwyczajniej w świecie nie miał ikry. River nie
zastanawiał się, która z tych dwóch możliwości jest pra
wdziwa; ważne było to, że Chet nie stawia oporu.
Zatrzymawszy się za fontanną, Chet obrócił się twarzą
do swojego adwersarza.
- Słuchaj, kolego. Wiem, że mnie nie lubisz. Dość
jasno dałeś mi to do zrozumienia. Ale Sophie mnie kocha,
a ja kocham ją i twoja niechęć niczego nie zmieni. Przy
jechałem tu na zaproszenie Sophie i nie wyjadę, dopóki
ona tego nie zażąda.
River przez chwilę wpatrywał się w Cheta w milcze
niu; mierzył go od stóp do głów, jakby chciał przejrzeć
na wylot.
- Na zaproszenie Sophie, powiadasz? To znaczy, że
ona cię zaprosiła? - spytał w końcu.
Chet pierwszy przerwał kontakt wzrokowy.
- Tak. Wprawdzie nie bezpośrednio, ale... Pani Col-
SAMOTNY WILK 133
ton zapewniła mnie, że Sophie czuje się nieszczęśliwa,
że bardzo za mną tęskni i pragnie mojej obecności.
River roześmiał się pod nosem i pokręcił głową.
- Ależ z ciebie grzeczny chłoptaś, Wallace. Sophie
mówi, że nie chce cię widzieć, więc nie pokazujesz się
jej na oczy. Potem mamuśka zaprasza cię na ranczo, a ty
przybiegasz, merdając ogonkiem niczym dobrze wytre
sowany piesek. Muszę przyznać, że całkiem nieźle leży
na tobie garnitur, zważywszy, że brak ci kręgosłupa.
Ku zaskoczeniu Rivera Chet postąpił krok do przodu,
zaciskając dłonie w pięści.
- Wiesz, co ci powiem, James? Zaczynasz mnie nu
dzić. - Poruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić spięte
mięśnie. - Raz przywaliłeś mi w nos, ale drugi raz tego
nie zrobisz. Uprzedzam cię, że w college'u ćwiczyłem
boks. Oczywiście nie zamierzam wdawać się z tobą
w bójkę, bo przemoc niczego nie rozwiązuje. Przyjecha
łem tu, bo kocham Sophie. A ty, kolego, idź do diabła.
Powiedziawszy to, skierował się w stronę otwartych
drzwi balkonowych. River odprowadził go wzrokiem.
- No proszę - mruknął na głos, kiedy Chet znikł
w salonie. - Już myślałem, że Sophie straciła gust.
Jednak facet ma trochę ikry. Wiele mu to nie pomoże,
ale przynajmniej udowodnił, że stać go na bunt.
Zdejmował koszulę w swym pokoju nad stajnią, kiedy
drzwi otworzyły się z hukiem.
- Jak mogłeś? - spytała Sophie; weszła do pokoju,
zatrzaskując za sobą drzwi. - Do jasnej cholery, River
James! Jak mogłeś?
134 KASEY MICHAELS
- Dobry wieczór, złotko. Nie za późno wypuściłaś się
na spacer? Czy Chet poszedł już spać? Pewnie biedaka
zmęczyła długa jazda samochodem?
Dokończył rozpinać guziki, po czym ściągnąwszy ko
szulę, cisnął ją na stojące obok krzesło.
Sophie zignorowała pytania; nie przyszła na pogaduszki.
- Nie miałeś prawa, River! Żadnego prawa!
- W porządku, Soph. Skoro tak twierdzisz - rzekł
spokojnie. Przysunął rękę do klamerki paska, po czym
uznał, że lepiej się wstrzymać. - Ale żeby nie było żad
nych wątpliwości, może byś mi wyjaśniła, co dokładnie
masz na myśli.
Podeszła bliżej i dźgnęła go palcem w klatkę piersio
wą. Jej duże brązowe oczy o ciepłym zazwyczaj spoj
rzeniu i przepastnej głębi zwęziły się w szparki.
- Do diabła, River! Dobrze wiesz, o co mi chodzi!
Wyganiasz Cheta na taras, grozisz mu, zachowujesz się
jak nieokrzesany wieśniak... Boże! - Pokręciwszy z iry
tacją głową, opuściła rękę wzdłuż ciała. - Psiakrew, włóż
koszulę!
River wybrał kompromis. Sięgnął po zawieszoną na
oparciu krzesła czarną skórzaną kamizelkę.
- Lepiej? - spytał, po czym zdławił uśmiech na wi
dok Sophie, która odwróciła wzrok. - Co, tak też nie
dobrze?
Wbiła w niego gniewne spojrzenie.
- Jesteś nieznośny, wiesz? Och, przestań! Nie rób miny
niewiniątka! Ty to uwielbiasz, prawda? Zawsze wiesz, co
powiedzieć i jak się zachować, żeby mnie zdenerwować.
- Mylisz się. Gdybym wiedział, że kamizelka wywrze
SAMOTNY WILK 135
na tobie takie wrażenie, częściej bym ją wkładał. Podoba
ci się czarna skóra na gołym torsie, co?
Jego słowa podziałały na nią jak płachta na byka.
- Nienawidzę cię, kiedy to robisz! Od pierwszej chwi
li, odkąd tylko przybyłeś na ranczo, drażnisz się ze mną,
wyśmiewasz mnie, doprowadzasz do białej gorączki. Za
wsze tak było! Traktowałeś mnie jak śmiecia, odpędzałeś
od siebie, a ponieważ byłam uparta, w końcu uznałeś,
że nie masz wyjścia i musisz mnie tolerować. A teraz...
teraz zachowujesz się tak, jakbym była twoją własnością.
Uśmiech znikł z jego twarzy.
- To nieprawda, Soph, i dobrze o tym wiesz. To ty mnie
doprowadzałaś do gorączki. Łaziłaś za mną krok w krok,
ignorowałaś moje protesty, nie pozwalałaś mi być zamknię
tym w sobie, obrażonym na świat buntownikiem. Konie
cznie chciałaś udowodnić, że komuś na mnie zależy...
- No tak. - Na moment zamilkła. - To było dawno
temu. - Potrząsnęła głową. - Stare dzieje. Teraz wszy
stko się zmieniło. Nie jestem już dzieckiem i nie życzę
sobie, abyś wtrącał się do moich spraw. Nie musisz przy
biegać mi na ratunek, wybawiać mnie od Cheta arii od
nikogo. Rozumiesz?
- Tak, złotko, rozumiem - powiedział cicho River,
patrząc w pustkę, bo Sophie odwróciła się i wyszła.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Wsunęła ręce pod czarną skórzaną kamizelkę, po
czym zaczęła pieścić palcami goły tors. Ciało miał ciepłe,
mięśnie mu drżały. Zbliżyła wargi do jego piersi, koniu
szkiem języka polizała skórę, następnie przytuliwszy się
mocno, przesunęła dłoń niżej. Po chwili zatrzymała się
na srebrnej klamerce u paska. Ciągle natykała się na ja
kieś przeszkody.
Mrucząc cicho, trochę niezdarnie zaczęła ją rozpinać.
Szło jej opornie. Frustracji towarzyszyła jednak narasta
jąca namiętność. Pieszczoty, pocałunki...
I nagle ciszę rozdarł przeraźliwy terkot.
Sophie otworzyła oczy i poderwała się na łóżku. Serce
waliło jej młotem, w gardle miała sucho, nie była w sta
nie przełknąć śliny. Rozejrzała się po pokoju. Dostrzeg
łszy budzik, czym prędzej zacisnęła na nim rękę. Dopiero
gdy udało się jej przerwać natarczywe brzęczenie, opadła
z powrotem na poduszkę.
- Cholera - szepnęła. Przyłożywszy do czoła drżącą
dłoń, wpatrywała się w sufit pocięty promieniami słońca,
które wpadały do środka przez drewniane okiennice. -
Cholera, cholera, cholera!
Zawsze w weekendy, kiedy jej pomocnica Nora Hick-
SAMOTNY WILK 137
man miała wolne, Inez - zamiast każdemu oddzielnie po
dawać śniadanie - przygotowywała szwedzki stół, by
wszyscy sami mogli się obsłużyć. Gdy Sophie weszła do
jadalni, pierwszą osobą, jaką ujrzała, był Chet. Miał na
talerzu trzy cienkie plastry melona oraz dwie wielkie tru
skawki i właśnie nalewał sobie jogurt do miseczki. Bułka
posmarowana niemal przezroczystą warstwą serka o ob
niżonej zawartości tłuszczu stanowiła dopełnienie jego
śniadania.
- Dzień dobry, kochanie - rzekł, jakby wszystko mię
dzy nimi było po staremu.
- Dzień dobry, Chet - odparła. Nałożyła na talerz kil
ka plastrów wędliny, dwie duże łyżki jajecznicy, sporą
porcję frytek. Nie tylko Chet potrafi się zdrowo odżywiać,
pomyślała, dorzucając sobie kawałek melona. - Mam
nadzieję, że dobrze spałeś.
Chet postawił talerz na stole, po czym odsunął krzesło,
czekając, aż Sophie usiądzie.
- Prawdę mówiąc, nie bardzo - odparł. - Strasznie
tu cicho. Nikt nie krzyczy po nocy, nie trąbi. Następnym
razem będę musiał przywieźć z sobą nagrany na taśmę
hałas uliczny.
Uśmiechnęła się, tak jak tego po niej oczekiwał,
i sięgnęła po dzbanek świeżo zaparzonej kawy.
- Jak zjemy, może byśmy wybrali się na przejażdżkę,
co? Chciałabym z tobą porozmawiać.
Zacisnął rękę na jej dłoni.
- Ja z tobą również, kochanie. Zresztą mam coś, co
należy do ciebie.
Zastanawiała się, jak zareagować, wiedziała bowiem,
138
KASEY MICHAELS
że Chet pragnie ponownie wsunąć jej na palec pierścio
nek zaręczynowy, ale w tym momencie do jadalni wszedł
Joe. Uśmiechając się do ojca, Sophie nadstawiła policzek
do pocałunku.
- Piękny dzionek - oznajmił Joe, po czym na widok
Inez, która wyrosła jak spod ziemi i zaczęła mu nakładać
jedzenie na talerz, pokręcił z rezygnacją głową. - Ależ,
Inez, wcale nie zamierzałem oszukiwać.
Gosposia uniosła pokrywkę znad niedużej srebrnej mi
ski, z której wyjęła dwa pozbawione cholesterolu jajka,
obok położyła trzy plasterki mające imitować bekon oraz
dwa kawałki pszennej bułki posmarowanej masłem diete
tycznym.
- A kto tam pana wie - rzekła. - Jak pan skończy,
proszę krzyknąć, to przyniosę z kuchni owsiankę. Aha,
kawa bezkofeinowa jest, jak zawsze, w żółtym dzbanku.
Joe popatrzył żałośnie na talerz, po czym przeniósł
wzrok na córkę.
- Ta kobieta dobija mnie swoją dobrocią - stwierdził,
dziurawiąc widelcem nienaturalnie jaskrawe żółtko. -
Cały tydzień marzę o niedzieli. Tylko w niedzielę wolno
mi jeść to, na co mam ochotę: prawdziwe jedzenie.
- Niech pan spróbuje polubić jogurt - powiedział Chet.
Sophie aż się wzdrygnęła, słysząc jego lekko protekcjonalny
ton. - Jest zdrowy, ma mnóstwo wartości odżywczych,
a w dodatku świetnie robi na linię. Odkąd go spożywam,
cholesterol mam w normie. Wynik oscyluje w granicach od
stu osiemdziesięciu czterech, do stu osiemdziesięciu sześciu.
- Przypnij se do klapy medal - mruknął pod nosem
Joe, kiedy Chet, przeprosiwszy swoich współbiesiadni-
SAMOTNY WILK 139
ków, wstał od stołu, żeby przynieść z kuchni kolejnego
melona. - Wprost nie mogę uwierzyć, że go tu zaprosiłaś
- dodał szeptem, patrząc z wyrzutem na córkę.
Sophie pochyliła się w stronę ojca.
- Wcale nie zaprosiłam. Chet, tatusiu, przyjechał na
zaproszenie mamy. Uprzedziła mnie o jego wizycie zbyt
późno, abym mogła cokolwiek odkręcić.
- Meredith zaprosiła Cheta? - Joe zmarszczył gniew
nie czoło. - Po jakie licho?
- O to musisz spytać ją - rzekła Sophie, przesuwając
jajecznicę z jednego końca talerza na drugi. - Nie wiem,
co mam robić, tatku.
Joe przyjrzał się jej uważnie.
- Nie rozumiem, aniołku. Zależy ci na Checie?
Chcesz do niego wrócić?
Potrząsnęła przecząco głową, a kiedy z kuchni wyło
nił się Chet z talerzem pełnym soczystych kawałków żół
tego melona, ponownie skupiła się na jedzeniu.
- Pańska gosposia to prawdziwy skarb, panie Colton
- oznajmił gość, zajmując miejsce przy stole. - W do
datku bardzo się o pana troszczy. Sophie, kochanie, ty
też powinnaś bardziej uważać na to, co jesz. Lepiej późno
niż wcale. Naprawdę warto zdrowo się odżywiać.
Sophie ugryzła się w język. Tylko po to, aby zoba
czyć, jak Chet zareaguje, miała ochotę powiedzieć mu,
że od jutra zaczyna palić. Zastanawiała się, czy zawsze
był takim nudziarzem, czy może wina leży po jej stronie.
Może czuje do niego tak silną niechęć, że wszystko ją
w nim drażni.
Przyglądała się, jak nożem i widelcem starannie kroi
140
KASEY MICHAELS
melona na małe cząstki. Miał na sobie typowy strój
weekendowy: jedwabny golf oraz bawełniane spodnie
z eleganckim paskiem od Gucciego. Był wysokim, szczu
płym mężczyzną, może niezbyt umięśnionym, ale bez
grama zbędnego tłuszczu. Buty mu lśniły, jakby ciągle
je pastował, włosy nigdy nie sterczały. Na lewym nad
garstku nosił złoty zegarek z czarną tarczą i brylantem
w miejscu godziny dwunastej. Paznokcie miał krótkie,
lekko zaokrąglone, o połyskującej płytce, twarz świeżo
ogoloną; zawsze pachniał wodą kolońską Aramis.
Usiłowała sobie wyobrazić, jak by wyglądał w starych
kowbojskich butach, w spranych dżinsach z paskiem Le-
vi Straussa i w czarnej skórzanej kamizelce zarzuconej
niedbale na nagi tors.
Nie. Zupełnie nie ten styl. Chet nie był stworzony do
dżinsów i skórzanych kamizelek, chyba żeby szedł na
bal przebierańców. W dżinsach i skórze czułby się nie
swojo i wyglądałby jak w kostiumie. W przeciwieństwie
do Rivera, który tak ubrany sprawiał wrażenie człowieka
zadowolonego, pewnego siebie, wiedzącego, czego chce
od życia i jak osiągnąć upragniony cel.
Zamknęła oczy i ujrzała przed sobą Rivera. W kami
zelce, dżinsach, kowbojskich butach. Długie czarne włosy
wystawały mu spod kapelusza, kciuki wsunął w szlufki.
Po jego twarzy błąkał się ciepły, wabiący uśmiech.
- Sophie? Sophie, słuchasz, co do ciebie mówię?
- Co takiego? - Ocknęła się. Uświadomiła sobie, że
była tysiące mil od śniadaniowego stołu i marzyła o rze
czach, o jakich nie miała prawa marzyć. - Przepraszam,
Chet. Zdaje się, że jeszcze nie do końca się obudziłam.
SAMOTNY WILK 141
Co po części było prawdą. Bo myśli, jakim się od
dawała, stanowiły kontynuację snu, który śnił jej się nad
ranem i z którego - niestety! - wyrwał ją głośny terkot
budzika.
- Nie gniewam się, najmilsza.
Sophie przygryzła wargę, żeby nie parsknąć śmie
chem, kiedy po słowach Cheta Joe burknął coś pod nosem
i szurając krzesłem, wstał od stołu. Powłócząc nogami,
udał się do kuchni, by zamienić pusty talerz na miskę
owsianki.
- Może byśmy pojechali do Prosperino, co, kochanie?
- ciągnął Chet. - Połazilibyśmy po sklepach, potem
wstąpili gdzieś na lunch? Co ty na to?
Pomyślała sobie, że wolałaby całe popołudnie patrzeć,
jak mucha lata, obijając się o szybę, ale skinęła głową
i odparła, że dobrze, chętnie. Nie miała najmniejszej
ochoty na towarzystwo Cheta, ale wiedziała, że czeka
ich poważna rozmowa. Pocieszała się, że przynajmniej
w Prosperino nie będą sami i kiedy podczas lunchu po
wie Chetowi, że nie chce go więcej widzieć, nie urządzi
jej awantury. Nie należał do ludzi, którzy w miejscach
publicznych dają upust emocjom.
Louise Smith przysiadła na piętach, z przyjemnością
oglądając swój najnowszy nabytek: hortensję o niezwy
kłych błękitnych kwiatach.
Uwielbiała zieleń. Niemal cały teren za domem prze
mieniła w ogród. Z początku nie wiedziała, jakim rośli
nom najlepiej służy duszny, gorący klimat Missisipi, ale
zupełnie się tym nie przejmowała. Zaglądała do fachowej
142 KASEY MICHAELS
literatury, zamawiała katalogi, wypożyczała książki
z miejscowej biblioteki, aż zdobyła potrzebną wiedzę,
W zeszłym roku zebrała się nawet na odwagę i zapisała
do lokalnego klubu ogrodniczego.
Podniósłszy się z klęczek, czarną od ziemi ręką od
garnęła z twarzy kosmyk włosów, przy okazji brudząc
sobie policzek. Przez chwilę rozglądała się z satysfakcją
po swoim królestwie, wreszcie zatrzymała wzrok na du
żym pudle ustawionym na środku murowanego patio, któ
re sama zbudowała rok temu.
- Boże, po co mi to było? - spytała, obchodząc pudło
ze wszystkich stron. - Wiesz, Wróbelku, tym razem chy
ba jednak przedobrzyłam - zwróciła się do perskiej kotki,
która wygrzewała się w słońcu na białym krześle.
Kocica uniosła łebek, zaćwierkała w odpowiedzi, po
czym grubą futrzaną łapką zaczęła myć pyszczek. Louise
często prowadziła z Wróbelkiem rozmowy; kotka, za
miast miauczeć jak jej pobratymcy, wydawała z siebie
dźwięki bardziej przypominające szczebiot czy ćwierka
nie. Stąd jej nietypowe imię - Wróbelek. Przynajmniej
tak to tłumaczyła Louise, kiedy ktoś o nie pytał. Prawda
zaś była taka, że imię Wróbelek po prostu przyśniło się
jej którejś nocy. Z oczywistych powodów wolała o tym
nikomu nie mówić.
O swoim życiu też wolała za dużo nie opowiadać,
zresztą niewiele o nim wiedziała. Sięgała pamięcią za
ledwie dziewięć lat wstecz; z wcześniejszego okresu nic
nie pamiętała, ale może to i lepiej, jeśli sądzić po do
kumentach z więzienia oraz zapiskach lekarzy.
- No dobra, bierzemy się do roboty - oznajmiła na głos.
SAMOTNY WILK 143
Grubym śrubokrętem rozerwała taśmę, którą oklejone
było pudło. Potem, czując, jak słońce piecze ją w kark,
zaczęła odciągać na bok tekturowe wieczko. Po chwili
jej oczom ukazała się fontanna, którą zamówiła w lokal
nym sklepie ogrodniczym.
Teraz należało ją tylko złożyć. W tym celu musiała
przeczytać napisane hieroglifami instrukcje i stosując się
do nich, wykonać z sześć tysięcy prostych czynności, na
pełnić urządzenie wodą i podłączyć do prądu.
- Jak się z tym uporam, będę miała fach w ręku. W na
stępnej kolejności zbuduję prom kosmiczny - mruknęła pod
nosem, kartkując opasłą księgę pełną instrukcji.
- Puk, puk! Jest tam kto?
Louise zerknęła przez ramię i uśmiechnęła się na wi
dok doktor Marthy Wilkes, która stała na chodniku, trzy
mając przed sobą nieduży kosz piknikowy.
- Co za miła niespodzianka! Zapraszam! Może zdo
łasz mi pomóc...
Doktor Wilkes weszła do ogrodu, zamknęła za sobą
furtkę, po czym postawiła kosz na niskim stoliku. Ubrana
była w beżowe szorty i bluzkę w tygrysie cętki; włosy
miała schowane pod jaskrawopomarańczową chustką.
- O rany! To ta fontanna? - spytała, okrążając pudło.
- Pomyślałam sobie, że wpadnę do ciebie, może się na
coś przydam, w końcu co dwie głowy, to nie jedna, ale
widzę, że przydałoby się znacznie więcej głów. Mam na
dzieję, że dobra jesteś w rozwiązywaniu układanek?
- Powinnam była zamówić dostawę z montażem, pra
wda? - Louise spojrzała w niebo. - Ale ja uwielbiam
wyzwania!
144
KASEY MICHAELS
- Naprawdę? - Lekarka uśmiechnęła się ciepło do
swojej przyjaciółki, a zarazem pacjentki. - Ja też. To co?
Spróbujemy?
River patrzył, jak Erik Tapler, szczerząc z zadowole
niem zęby, jeździ na dereszu wokół zagrody. Po trzech
godzinach przełamywania wzajemnej nieufności koń
i jeździec wreszcie zdołali się zaprzyjaźnić. Cieszyło Ri-
vera, że miał w tym swój udział.
Zresztą wolał przyglądać się, jak między człowiekiem
a zwierzęciem stopniowo nawiązuje się nić porozumie
nia, niż chodzić niespokojnie po stajni i mrucząc z wście
kłości, czekać, aż na drodze prowadzącej do domu pojawi
się lśniące BMW Cheta Wallace'a.
- Wprost nie do wiary - rzekł Erik. Zsiadłszy z ko
nia, poklepał go po szyi. - Nigdy nie sądziłem, że... Po
prostu jesteś cudotwórcą, River. Ile ci jestem winien?
River zeskoczył z ogrodzenia i pogłaskał deresza po
pysku. Zwierzę miało sierść miękką jak aksamit.
- Jedna usługa rozpłodowa i będziemy kwita.
- Jedna usługa, powiadasz? Dla ciebie czy Coltona?
- spytał Erik.
Zdjąwszy siodło, podał je jednemu ze stajennych, po
czym skierował deresza w stronę stojącej za bramą przy
czepy.
- Dla mnie - odparł River, odprowadzając przyjacie
la. - Skąd wiedziałeś?
- Doszły mnie słuchy, że Joe Colton podarował ci ka
wałek ziemi. Podobno chcesz zajmować się nie tylko jego
hodowlą koni, ale założyć własną stadninę. Zgadza się?
SAMOTNY WILK 145
- Nie całkiem. - Zdumiało Rivera, jak szybko roz
chodzą się plotki. - Nie dostałem ziemi od Joego. Ku
piłem ją. Buduję na niej dom, a w przyszłości rzeczy
wiście chcę założyć stadninę. Na razie jestem zadłużony
po uszy, ale Joe wie, że spłacę wszystko co do grosza.
- To się rozumie... Cholera, Riv! Kierowanie wielką
stadniną Coltona, tworzenie własnej... Będziesz zapra
cowanym człowiekiem.
- To prawda - przyznał River, spoglądając na pustą
szosę. - Ale czas najwyższy, żebym zaczął rozkręcać ja
kiś interes. Trudno żyć wśród Coltonów i nie brać z nich
przykładu.
Koń bez protestu dał się wprowadzić do przyczepy.
Widząc to, Erik pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Niesamowite. Żeby go przywieźć do ciebie, pięciu
ludzi porządnie się zmachało. Mówię ci, Riv, z twoim
talentem do koni w ciągu tygodnia zostaniesz milione
rem. - Wyciągnął na pożegnanie dłoń. - Trzymaj się, sta
ry. Nawet nie muszę życzyć ci szczęścia. Wiem, że ci
się uda.
- Dzięki.
River stał na środku żwirowej drogi, patrząc, jak sa
mochód z przyczepą maleje w oddali. Po chwili, wzdy
chając głęboko, ruszył z powrotem do stajni, pewien, że
BMW zajedzie pod dom nie wcześniej niż kilka godzin
po zachodzie słońca.
W interesach istotnie nie potrzebował szczęścia, wystar
czyła praca i wiedza. Ale w życiu osobistym... Nie miałby
nic przeciwko temu, by los się do niego uśmiechnął.
146 KASEY MICHAELS
Chet potrafił być całkiem miłym i zabawnym kom
panem. Sophie uświadomiła to sobie ze zdumieniem, kie
dy spacerowali po Prosperino, od czasu do czasu zaglą
dając do sklepów, jedząc lody albo siedząc na ławce
w parku i obserwując toczące się przed nimi życie.
Był inteligentnym człowiekiem, obdarzonym poczu
ciem humoru, w dodatku znał dziesiątki, ba, setki śmie
sznych anegdot o ludziach, głównie swoich klientach,
i świecie.
Z drugiej strony na tym polegała jego praca; osoby
zajmujące się reklamą muszą umieć zaskarbić sobie sym
patię innych, inaczej nie sprzedadzą produktu. Chet
najwyraźniej potrafił ładnie zaprezentować nie tylko' re
klamowany towar, ale również samego siebie.
Dawniej Sophie dawała się nabrać na jego urok, teraz
jednak wiedziała, że to wszystko jest szalenie powierz
chowne. Owszem, Chet był przystojny, miał nienaganne
maniery, ubierał się elegancko, znał mnóstwo ciekawo
stek, sypał anegdotami, szczerzył zęby w powabnym
uśmiechu.
Gdyby chciała sprzedać pastę do zębów, bez wahania
zatrudniłaby Cheta, by zaplanował całą kampanię rekla
mową. Z czystym sumieniem powierzyłaby mu swój pro
dukt.
Ale siebie nie chciała mu powierzać. Nie chciała wy
chodzić za niego za mąż.
Powinna była wcześniej przejrzeć na oczy, ale wcześ
niej była ślepa. Chet zdołał umiejętnie zareklamować jej
samego siebie oraz ich wspólną przyszłość. Oczywiście
nie wziął pod uwagę jej zdania ani pragnień, po prostu
SAMOTNY WILK 147
przedstawił jej gotowy, pięknie opakowany produkt.
Uczynił to tak zręcznie, że nawet nie wiedziała, iż pod
opakowaniem niewiele się kryje.
Teraz, gdy siedzieli przy stoliku w małej restauracji
pogrążonej w romantycznym półmroku, znów to robił.
Sprzedawał siebie.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, Soph, jak bardzo mi
przykro, że tamtego wieczoru nie odprowadziłem cię do
domu. Że pozwoliłem ci samej wyjść z restauracji. - Za
cisnął rękę na jej dłoni. - Codziennie gnębią mnie wy
rzuty sumienia.
- To nie była twoja wina, Chet - oznajmiła, z ulgą
zabierając dłoń, kiedy do stolika podszedł kelner z sa
łatką krewetkową dla Cheta i zupą dla niej. - Pokłóci
liśmy się. Byłam zła, więc wybiegłam na dwór. Nie zwra
całam uwagi na otoczenie. Sama jestem sobie winna. Pro
szę cię, nie mówmy już o tym.
Chet nie dawał za wygraną.
- Ale chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. - Wsunął
rękę do kieszeni spodni, skąd wyciągnął złożoną kartkę
papieru. - Zobacz - powiedział, prostując ją. - Obmy
śliłem nowe logo.
Sophie zmrużyła lekko oczy.
- Nowe logo? - zdziwiła się. - Jakie? Po co?
- Każda firma ma własne logo - wyjaśnił. - Zasta
nawiałem się, jakie by najlepiej pasowało do naszej agen
cji. Uznałem, że z rynkowego punktu widzenia dobrze
by było, abyś zachowała swoje panieńskie nazwisko. Lu
dzie je kojarzą. Dla nich Colton oznacza wiarygodność,
zaufanie, niezawodność. Więc zamiast „Wallace i Wal-
148 KASEY MICHAELS
lace" proponuję nadać spółce nazwę „Colton i Wallace".
Czyli C&W. Zobacz. - Wygładził kartkę papieru. - Wi
dzisz, jak ładnie splotłem z sobą litery? Podoba ci się? Co?
Sophie odniosła wrażenie, że świat wiruje jej przed
oczami.
- Chet... - Szukała słów, by powiedzieć Chetowi to,
co musiała, jednocześnie nie sprawiając mu bólu. -
Chet... z tego nic nie będzie.
Zmarszczywszy czoło, obrócił kartkę w swoją stronę.
- Naprawdę? Nie podoba ci się nowoczesne liternic
two? W porządku, możemy zrobić coś w stylu bardziej
tradycyjnym.
- Nie, Chet. Nie w tym problem. - Odsunęła na bok
nietknięty talerz zupy. - Mnie to już nie interesuje. Wy
cofuję się. Właśnie to ci usiłowałam powiedzieć tamtego
wieczoru. Tyle że wtedy miałam jeszcze wątpliwości,
a teraz nie mam żadnych. Te kilka tygodni przerwy po
zwoliły mi wszystko dokładnie przemyśleć. Nie chcę dłu
żej zajmować się reklamą. Nie to chcę w życiu robić.
Chybabym już nie potrafiła wrócić do tamtego świata.
- Dobrze. Rozumiem, kochanie. - Na jego twarzy
odmalowało się zaskoczenie, zatroskanie, a także współ
czucie. Wziął głęboki oddech, po czym westchnął głośno.
- Chodzi o bliznę, prawda? Muszę przyznać, że jest dość
paskudna. Ale przecież możemy się jakoś umówić, po
dzielić obowiązkami. Ja mogę spotykać się z klientami,
a ty... Właściwie to dobry pomysł. Dopóki nie zrobisz
sobie operacji plastycznej albo nie nauczysz się tuszować
szramy odpowiednimi kosmetykami, lepiej aby rozmowy
z klientami były na mojej głowie.
SAMOTNY WILK
149
Sophie oparła się o łokciami o stół. Nie odezwała się.
Jej milczenie w niczym jednak nie przeszkodziło Che-
towi, który ponownie sięgnął do kieszeni i wyciągnął ma
łe pudełeczko obite czarnym aksamitem. Sophie z miej
sca je rozpoznała.
- Chet... nie - powiedziała cicho, lecz stanowczo.
Zrozumiał. Wreszcie zrozumiał, że Sophie wcale nie
zależy na tym, aby wszystko wróciło do poprzedniego
stanu. Nie ucieszyła się ani na myśl o wspólnej agencji,
ani na widok pierścionka zaręczynowego.
- Sophie? - Przyjrzał się jej uważnie. - Co ci jest?
Twoja mama mówiła...
- No właśnie. Moja mama. - Sophie pokręciła smut
no głową. - Zdradź mi, Chet, co dokładnie powiedziała
moja mama?
Doktor Wilkes siedziała wygodnie rozparta w fotelu,
patrząc z uśmiechem, jak Louise wkłada wtyczkę do kon
taktu, po czym wciska przycisk.
- Brawo! Pięknie! W dodatku zajęło nam to zale
dwie... - spojrzała na zegarek - pół roku.
Louise podniosła się z kolan i przycisnąwszy ręce do
kręgosłupa, przeciągnęła się.
- Faktycznie, trochę nam to zajęło - przyznała. - Ale
wygląda ładnie, prawda?
Lekarka skinęła głową.
- Wygląda wspaniale. I cudownie szumi.
Louise wpatrywała się w fontannę bez słowa. Stała
jak zahipnotyzowana, w dziwnej, nienaturalnej pozie;
twarz miała trupiobladą, warga jej drżała.
150 KASEY MICHAELS
- Louise, co ci jest? - Martha Wilkes wstała z fotela
i objęła ramieniem przyjaciółkę. - Źle się czujesz?
- Ja... ja... - Louise potrząsnęła głową, jakby usi
łowała wyrwać się z transu, po czym przycisnęła rękę
do ust. Wciągnęła głęboko powietrze i zamrugała kilka
razy, starając się powstrzymać łzy. - Nie wiem. Po raz
pierwszy słyszę ten szmer, a mam wrażenie, jakby mi
stale towarzyszył. - Przytknęła ręce do uszu. - Martho,
wyłącz to! Błagam! Wyłącz fontannę!
Lekarka wyjęła sznur z kontaktu, po czym szybko
wróciła do swojej pacjentki. Zacisnąwszy ręce na dło
niach Louise - ze zdumieniem stwierdziła, że są lodo
wate - delikatnie odciągnęła je od jej uszu.
- Louise, spójrz na mnie - poprosiła. - Powiedz mi,
co pamiętasz. Powiedz, co czujesz.
Louise zwilżyła spierzchnięte wargi i wolno potrząs
nęła głową. Wprawdzie patrzyła na lekarkę, ale myślami
była daleko.
- Pamiętam kwiaty. Mnóstwo kwiatów. I zapach oce
anu. A nad głową bezkres nieba. Gdzieniegdzie kilka pie
rzastych chmurek. Widzisz mnie? Co? Bo ja tam jestem.
Klęczę na trawie i wtykam coś w ziemię. Patyk czy prę
cik. Tak, mały metalowy pręt zakończony tabliczką, na
której widnieje jakiś napis. - Na moment zacisnęła po
wieki. - Oleander. To oleander. Nerium oleander. Ma
piękne liście. To roślina zimozielona o wspaniałych kwia
tach. Bywają czerwone, białe. Ja najbardziej lubię różo
we, ale nie pozwalam dzieciom się do nich zbliżać. Ole
ander zawiera trującą substancję. Wszędzie. W liściach,
w kwiatach, nawet w łodygach. - Uśmiechnęła się; jej
SAMOTNY WILK 151
twarz promieniała szczęściem i miłością. - Ale, jak mu
powiedziałam, dzieci nie są takie głupie, żeby żuć gałęzie
oleandra.
Doktor Martha Wilkes przełknęła łzy. Nagle spo
strzegła, jak z twarzy Louise odpływa krew, a z oczu wy
ziera strach.
- Kochanie? Co ci jest?
- Nie wiem. Boję się - odparła szeptem Louise i za
cisnęła mocno powieki. - Boże! Martho, ja chyba wa
riuję! Pogrążam się w szaleństwie!
- Nie wariujesz, Louise - zapewniła ją lekarka. -
Wierz mi, nie wariujesz.
- Więc co się ze mną dzieje? Co się dzieje z moją
głową?
Martha Wilkes podprowadziła Louise do fotela. Ta
usiadła posłusznie; była całkiem bezwolna, jak lalka,
z którą wszystko można zrobić.
- Nie jestem pewna - oznajmiła cicho lekarka - ale
wkrótce się dowiemy. Obiecuję ci to.
^1
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Sophie stała na podjeździe przed domem, patrząc, jak
światła BMW znikają w ciemnościach.
To był długi, męczący dzień. Może powinna była się
uprzeć, aby Chet przenocował na ranczu i dopiero na
zajutrz wrócił do San Francisco, ale prawdę mówiąc, ucie
szyła się, kiedy stwierdził, że to nie ma sensu: jeżeli po
czuje się senny, zatrzyma się po drodze w jakimś motelu.
Wierzyła, że tak zrobi. Chet nie lubił ryzyka; zawsze tro
szczył się o bezpieczeństwo, zwłaszcza swoje.
- No tak, jego poziom cholesterolu oscyluje w gra
nicach stu osiemdziesięciu czterech, stu osiemdziesięciu
sześciu - powiedziała do siebie, uśmiechając się na wspo
mnienie rozmowy, jaką Chet z Joem odbyli przy śnia
daniu.
Uśmiech znikł z jej twarzy, kiedy wolnym krokiem
ruszyła z powrotem do domu. Czy matka położyła się
już spać? Co robić? Czekać z rozmową do rana? Jeśli
tak postąpi, czy zdoła w nocy zmrużyć oko?
Nie. Będzie rozmyślała, wierciła się z boku na bok...
Zebrawszy się na odwagę, skręciła w stronę matczynej
sypialni. Nie była pewna, czy cieszyć się, czy smucić,
kiedy w szparze pod drzwiami ujrzała światło.
Zastukała cicho, po czym pchnęła drzwi i weszła do
SAMOTNY WILK
153
środka. Łóżko było posłane, róg kołdry odrzucony na
bok, ale nikt pod nią nie leżał. Sophie zerknęła w kie
runku przyległego do sypialni saloniku.
- Mamo? Mamusiu? Jesteś tam?
Dziwne. Gdzie się podziewała, skoro nie leżała w łóż-
ku ani nie siedziała na szezlongu w saloniku? Sophie po
patrzyła w bok; drzwi łazienki były uchylone, ale we
wnątrz nie paliło się światło.
Postąpiła parę kroków w głąb sypialni.
- Mamo... To ja, Sophie.
Nagle stanęła jak wryta; z sąsiedniego pomieszczenia
dobiegł ją cichy, płaczliwy jęk. Wcześniej rzuciła jedynie
okiem na szybę w drzwiach oddzielających salonik od
sypialni; teraz podeszła bliżej i nacisnęła klamkę.
- Mamo? - powtórzyła.
Weszła niepewnie do pokoju, który wyglądał tak, jak
by był żywcem przeniesiony z miesięcznika poświęco
nego domom i ogrodom, po czym włączyła stojącą nie
opodal drzwi lampę.
- Mamo!
Meredith siedziała skulona w kącie za drzwiami, obej
mując ramionami kolana. Na widok córki uniosła ręce
do oczu i ponownie zaskomlała.
Sophie, ogarnięta trwogą, kucnęła obok matki.
- O Boże, mamo! Co się stało? Jesteś chora? Źle się
czujesz? Upadłaś?
- Odejdź. Zostaw mnie - załkała Meredith, zakrywa
jąc dłońmi twarz. - Nienawidzisz mnie. Wiem, że ranie
nienawidzisz. Odejdź.
Sophie pokręciła bezradnie głową; nie miała pojęcia,
154 KASEY MICHAELS
co powiedzieć ani co zrobić. Matka, jej matka, siedzi po
ciemku w kącie jak przerażone dziecko? To do niej zu
pełnie nie pasuje.
- Ależ mamo, co za bzdury wygadujesz! Wcale cię
nie nienawidzę. Poczekaj, pójdę po tatę.
Usiłowała wstać, ale Meredith z całej siły zacisnęła
rękę na jej nadgarstku.
- Nie! Nie odchodź, Sophie. Nie zostawiaj mnie sa
mej ! Boże, dlaczego nic mi się nie udaje? Czemu wszyst
ko partaczę? Z myślą o tobie sprowadziłam Cheta, a ty
go zaraz odprawiłaś. Tak, Sophie. Rozmawiałam z nim.
I wiesz, co mi powiedział? Żebym pilnowała własnego
nosa. On też mnie nienawidzi. Wszyscy mnie nienawidzą.
Nic mi nigdy nie wychodzi, więc nie dziw się, że siedzę
tu w ciemnościach i płaczę! O Boże, Boże!
Sophie nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Rozpacz
matki wydawała się jej niewspółmierna do sytuacji.
- Ciii, mamusiu. Nie przejmuj się mną i Chetem. Już
od jakiegoś czasu coraz bardziej się od siebie oddalaliśmy.
Oboje czuliśmy, że nic z tego nie będzie. Ale mimo zer
wanych zaręczyn pozostaliśmy w przyjaźni. Chet zakłada
nową agencję, a ja będę jego cichym wspólnikiem. Na
pewno odniesie sukces, bo jest świetnym fachowcem. -
Na moment zamilkła. - Jak widzisz, naprawdę nie masz
powodu do zmartwień.
Meredith zmrużyła oczy. Z jej spojrzenia wyzierała
wściekłość.
- Przyznaj się! Wziął od ciebie pieniądze? Cholera,
oni wszyscy są tacy! Wszyscy są tacy sami! Tylko by
wyciągali łapy i brali. Daj, daj, daj! To moje, to też, tamto
SAMOTNY WILK
155
również! Zabrali mi Jewel, mój maleńki skarb. Zabrali
moje życie. Wszystko zabrali...
Urwała i wolno dźwignęła się z podłogi. Wtem, przy-
deptując swój długi jedwabny kaftan, omal się nie prze
wróciła. Odzyskawszy równowagę, odepchnęła na bok
córkę i skierowała się do łazienki.
Sophie pobiegła za matką. Stojąc w drzwiach, patrzy
ła, jak ta wyciąga szufladę, z której wyjmuje małą pla
stikową buteleczkę. Przechyliła buteleczkę nad rozwartą
dłonią. Ze środka wypadły dwie niebieskie tabletki, które
szybko wrzuciła sobie do ust i przełknęła bez popijania
czymkolwiek. Po chwili, oparłszy się o blat szafki,
uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze.
- No, tak jest znacznie lepiej.
Sophie podeszła bliżej i nadstawiła rękę.
- Mamo, pokaż mi tę buteleczkę. Co to za lekarstwo?
Kto ci je przepisał?
Meredith przeniosła spojrzenie na córkę. Jej nastrój
wyraźnie uległ zmianie.
- Lekarz, u którego się leczę w Prosperino. Twierdzi,
że te tabletki mi pomogą. Po prostu od czasu... od czasu
wypadku system nerwowy mam trochę rozchwiany. No
bo wiesz, najpierw wypadek, potem separacja z twoim
ojcem, potem urodzenie dziecka, a od paru lat menopau-
za. Nie jest mi łatwo, Sophie. Ani mnie, ani wam. To
był trudny okres dla nas wszystkich, dla Joego, dla ciebie,
dla twoich braci i sióstr. Tak mi przykro, kochanie. Tak
bardzo mi przykro.
- Wiem, mamusiu - rzekła kojącym tonem Sophie.
- Wiem.
156
KASEY MICHAELS
Współczuła matce, bo widziała jej cierpienie, a jed
nocześnie przepełniała ją radość, że matka wreszcie po
stanowiła się otworzyć, nie tłumić bólu i złości.
- Już całkiem dobrze sobie radziłam, dopóki ciebie
nie napadnięto. Wtedy znów straciłam grunt pod nogami.
Dlatego cię nie odwiedziłam, wiesz? Nie przyjechałam
do San Francisco, bo sama czułam się paskudnie. Rozu
miesz, prawda, kochanie? Więc nie mów o tym, że pła
kałam, twojemu ojcu, dobrze? Zwłaszcza że teraz, kiedy
wróciłaś do domu, mój stan znacznie się poprawił. Joe...
Po co go niepokoić? Biedak od tak dawna cierpi na de
presję. Niech to będzie nasza mała tajemnica, dobrze?
Obiecaj mi, Sophie. Proszę cię.
- Mamo...
- Naprawdę. Czuję się już świetnie. - Faktycznie, po
niedawnych łzach nie było śladu. - Chcę urządzić przy
jęcie, Sophie. Wielkie, wspaniałe przyjęcie z okazji
sześćdziesiątych urodzin twojego ojca. A potem popły
niemy w rejs. Och, tylko nikomu ani słowa na ten temat!
To ma być niespodzianka, mój prezent urodzinowy dla
Joego. Lekarz uważa, że taki rejs obojgu nam wyjdzie
na korzyść. - Wzięła głęboki oddech, po czym wolno
wypuściła z płuc powietrze. - Więc proszę cię, kochanie,
nie wspominaj ojcu o... no wiesz o czym. Naprawdę czu
ję się dobrze, coraz lepiej. A dzisiaj... to był po prostu
chwilowy kryzys.
Pochyliwszy się, pocałowała córkę w policzek i przy
tuliła do siebie.
- Moja kochana córeczka. Przepraszam cię, żabko. Nie
powinnam była na ciebie krzyczeć. Wybaczysz mamusi?
SAMOTNY WILK 157
Nawet nie pamiętała, kiedy ostatni raz matka ją do
siebie tuliła. Musiało to być bardzo dawno temu. Sophie
oparła głowę na matczynym ramieniu. Gotowa była pu
ścić w niepamięć wszystkie ostre słowa i nieprzyjemne
incydenty, byleby tylko matka czasem ją objęła, pogła
dziła czule po twarzy i włosach - byleby ją kochała.
Przez chwilę stała tak, łkając cichutko i wdychając
zapach matczynych perfum.
- Dobrze, mamo - rzekła wreszcie. - To będzie nasza
tajemnica. Nic ojcu nie powiem.
Zauważywszy postać rysującą się na tle ciemnego nie
ba, River poderwał się na nogi.
Kiedy godzinę temu zobaczył, jak sportowe BMW
Cheta opuszcza ranczo, usiadł na ławce przed stajnią i za
patrzył przed siebie z szerokim uśmiechem na twarzy.
Życie wydawało mu się piękne.
Może jest podły, ciesząc się z niespodziewanie wczes
nego wyjazdu Cheta, ale co tam! Nie zamierza przejmo
wać się jakimś bubkiem.
Nagle, trochę poniewczasie, zaczął się zastanawiać,
jak Sophie zareagowała na wyjazd Cheta. Czy poczuła
ulgę? Radość? Wyrzuty sumienia?
Mimo ciemności z daleka rozpoznał jej lekko utyka
jącą sylwetkę. Czekał, aż podejdzie bliżej.
- Tu jestem. - Wyszedł z cienia i stanął w żółtawym
świetle lampy. - Nie musiałaś wędrować taki kawał po
ciemku. Mogłaś zadzwonić. Natychmiast bym... Hej, co
do licha...?
Pokonawszy ostatnie metry biegiem, Sophie rzuciła
158 KASEY MICHAELS
mu się w ramiona. Przywarła ciałem do jego ciała i wy-
buchnęła niepohamowanym płaczem.
- Soph, słoneczko, uspokój się - powiedział, tuląc ją
do piersi. Delikatnie pocierał jej kark. Szloch, który nią
wstrząsał, rozdzierał mu serce. - Co się stało? Czy ten
drań wyrządził ci jakąś przykrość?
Na myśl o tym chwycił ją za ramiona i odsunął od
siebie, aby spojrzeć jej w oczy.
- Sophie, na miłość boską! Odpowiedz mi! Co on ci
zrobił?
Potrząsnęła gwałtownie głową, po czym znów do nie
go przywarła.
- Obejmij mnie, Riv. Mocno.
Spełnił jej życzenie. Zresztą niewiele więcej mógł zro
bić, niż czekać, aż burza minie. Kiedy wreszcie Sophie
zaczęła się uspokajać, wydobył z kieszeni złożoną chu
steczkę w niebiesko-białe paski. Sophie przyjęła ją
z wdzięcznością; wytarła oczy, wydmuchała nos.
- Możesz ją sobie zatrzymać - powiedział, siląc się
na żart, aby choć trochę rozładować napięcie. - Właści
wie, jak tak ciągle będziesz beczeć, kupię ci z pół tony
chustek pod choinkę.
Roześmiała się zawstydzona, po czym pogładziła Ri-
vera po policzku.
- Przepraszam, Riv. Boże, faktycznie muszę wziąć się
w garść. Nie mogę tak ciągle wypłakiwać ci się na ra
mieniu. Ale... miałam naprawdę ciężki dzień.
- Z powodu Wallace'a?
Popatrzyła na niego zdziwiona, jakby pierwszy raz
w życiu słyszała to nazwisko.
SAMOTNY WILK 159
- Cheta? Och, nie. Chet niczym mi się nie naraził.
Całkiem szczęśliwy wyjechał z moimi pieniędzmi.
Odchyliwszy rondo kapelusza, River wbił w Sophie
karcące spojrzenie.
- Z twoimi pieniędzmi? Co, musiałaś mu zapłacić,
żeby się od ciebie odczepił?
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Nie, głuptasie. Po prostu zrozumiał, że większy po
żytek będzie miał ze mnie jako partnerki w interesach
niż partnerki w życiu. Obiecałam zostać jego cichym
wspólnikiem, co mnie samej też bardzo odpowiada. Zna
jąc Cheta, pewnie już obmyśla strategię działania firmy,
oblicza w głowie straty i zyski, projektuje logo, wizy
tówki, hasła...
- Logo? Hasła? Rany boskie, dziewczyno, o czym ty
mówisz?
Uśmiech znikł z jej twarzy; zadrżała, jakby przeniknął
ją podmuch lodowatego wiatru.
- Możemy porozmawiać? - spytała po chwili. - Pro
szę cię...
W jej lśniących od łez, piwnych oczach dojrzał bła
galny wyraz.
Skierował się do ławki pod ścianą, ale po chwili zmie
nił zdanie. Wziąwszy Sophie za rękę, ruszył w stronę
zewnętrznych schodów prowadzących do niedużego mie
szkanka, które zajmował nad stajnią. Wolał mieszkać tu,
w pobliżu koni, niż w rezydencji z rodziną. Tam jego
pokój stał pusty.
Kiedy Sophie siedziała wygodnie na kanapie, nalał
sobie szklankę piwa, a jej kieliszek białego wina.
160 KASEY MICHAELS
Pociągnęła kilka drobnych łyków, po czym odstawiła
kieliszek na stół.
- Dzięki. To mi było potrzebne.
Usiadł obok na kanapie.
- Wiem - oznajmił. - Tylko wciąż nie wiem dlaczego.
Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. Nie przery
wał jej; siedział bez ruchu, nie spuszczając z niej wzroku.
- Powinnaś była zawierzyć swoim instynktom i wez
wać ojca - rzekł, kiedy skończyła. Oczy ponownie zaszły
jej łzami. - Trzeba go zawiadomić, Soph. My się na tym
nie znamy, a ta sprawa dotyczy nie tylko matki, ale rów
nież jego.
Potrząsnęła głową.
- Nie, Riv. Obiecałam mamie. Przyrzekłam jej, że to
będzie nasza tajemnica.
- A potem przybiegłaś tu i mnie ją zdradziłaś...
Piwo miało nieprzyjemną goryczkę. Odeszła mu ocho
ta na drugą butelkę.
- Istotnie - przyznała zdziwiona. - Ale dałam słowo.
Teraz ciebie ono też obowiązuje. Nie powiesz nic ojcu,
prawda?
Uważał, że Sophie źle postępuje, ale obiecał.
- Dobrze, nie powiem. Zresztą myślę, że on wie. O le
kach, które Meredith bierze, o jej dziwnym zachowaniu...
Sophie przygryzła dolną wargę.
- Chyba masz rację. Mama... to nie jest normalne.
Ona naprawdę ma poważne problemy. Te zmiany nastro
jów, w jednej chwili radość, potem smutek, a zaraz
wściekłość. Była jak kameleon, który na moich oczach
zmieniał barwę. Kocha tatę, jestem tego pewna, ale cza-
SAMOTNY WILK
161
sem mam wrażenie, że go nienawidzi. Że nas wszystkich
nienawidzi. I że odczuwa strach, przed nim, przed nami.
przeszkadzamy jej, zagracamy jej życie, stawiamy żąda
nia, którym nie jest w stanie sprostać. Marzy o spokoju,
o tym, żeby być sama, tylko z Joe juniorem i Teddym.
My się dla niej nie liczymy. Wprawdzie zamierza urządzić
dla ojca wielkie przyjęcie urodzinowe, ale moim zdaniem
robi to wyłącznie z poczucia obowiązku.
River uniósł pytająco brwi.
- Tak sądzisz? Chyba się mylisz, Soph. Meredith
uwielbia przyjęcia, im większe i bardziej wystawne, tym
jest szczęśliwsza. Przecież sama wiesz.
Sophie pociągnęła kolejny łyk wina.
- Fakt. Całkiem sporo ich wydała w ciągu ostatnich
paru lat. A ja na żadnym dobrze się nie bawiłam.
- Może ty nie, ale ona tak. Ma gruby zeszyt, do któ
rego wkleja wszystkie zdjęcia i artykuły, jakie ukazują
się na temat Coltonów w miejscowej prasie. Zostawiła
go kiedyś na wierzchu, więc zajrzałem. Każdą wzmiankę
o sobie podkreśla kolorowym flamastrem, przy swoich
zdjęciach rysuje serduszka lub gwiazdki...
- Nie miałam o tym pojęcia - powiedziała cicho
Sophie. - To chore, nie? No, może nie chore, ale na pew
no świadczy o jakiejś niedojrzałości psychicznej. Psia-
kość, River, dlaczego ona się tak zachowuje? Kiedy otwo
rzyła się przede mną, kiedy przytuliła mnie do piersi...
Boże, nawet nie wiesz, jak cudownie się poczułam. Ale
teraz, kiedy jestem z dala od niej, ciągle myślę o tym,
co widziałam. Ta rozpacz, potem strach, na końcu radość.
River wyjął jej z ręki kieliszek i postawił na stole.
162 KASEY MICHAELS
- Sophie, zakończmy na dziś ten temat. Tylko się nie
potrzebnie denerwujesz...
- Dziwi cię to? - spytała gniewnie. Poderwawszy się
z kanapy, zaczęła przemierzać pokój. - Ty byś się nie
denerwował? Moja matka wariuje, mój ojciec chodzi z ta
ką miną, jakby stracił ostatniego przyjaciela. Nic go nie
cieszy, nic nie interesuje. Nawet praca. Rand mówił mi,
że Peter McGrath i kuzyn Jackson prowadzą cały interes.
W dodatku muszą nieustannie mieć na oku stryja Gra
hama i Emmetta Fallona, którzy okradliby ojca do nitki,
gdyby tylko mogli. Cholera, jego własny brat i najlepszy
przyjaciel! Podli niewdzięcznicy! Są jak sępy, tylko czy
hają na jego potknięcie.
- Wszyscy mamy ich na oku, Sophie. Nie obawiaj
się, nie zrobią Joemu krzywdy.
- Może, ale nie o to chodzi. Po prostu nie powinno
tak być. Kiedyś tworzyliśmy rodzinę, a teraz? Amber sta
ra się jak najrzadziej bywać w domu, Emily wciąż wini
się za tamten wypadek, od którego wszystko zaczęło się
psuć, Drake jest mniej spięty... to jego słowa... umie
szczając ładunek wybuchowy na dnie wraku, niż siedząc
z nami przy stole. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spot
kaliśmy się wszyscy bez okazji, po prostu dla przyje
mności bycia z sobą. Rand, Drake, Amber, Chance,
Tripp, Rebeka, Emily, Wyatt, Blake. Dawniej stale wpa
daliśmy do domu, teraz jesteśmy rozrzuceni po całym
kraju. Owszem, dorośliśmy, rozpoczęliśmy samodzielne
życie, ale nie w tym problem. Tu nas nic nie trzyma.
Nie cieszy nas dom, rodzina. Dlaczego, Riv? Co się stało?
Jak możemy temu zaradzić?
SAMOTNY WILK
163
_ W tym cały kłopot, Sophie. Nie możemy. Joe ciągle
powtarza, że życie nie składa się z samych przyjemności.
To prawda, ale nie może się składać jedynie z cierpienia
i bólu. Musimy uzbroić się w cierpliwość, dopóki ojciec
sam nie przejrzy na oczy. Dopóki nie zrozumie, że ko
bieta, którą pokochał i poślubił, znikła bezpowrotnie,
a jej miejsce zajęła osoba, której nikt z nas nie potrafi
nawet polubić.
Sophie stanęła w pół kroku.
- To okrutne, co mówisz, Riv. - Pokręciła głową. - Ona
naprawdę nie miała łatwego życia. Całymi latami sama mu
siała się nami zajmować. Tata był w Waszyngtonie, a ona
z nami tu, na ranczu. Śmierć Michaela zupełnie ją dobiła.
A potem ten wypadek, kiedy jechała z Emily do miasta.
I separacja z ojcem parę miesięcy przed narodzinami Ted-
dy'ego. Tego było dla niej za wiele.
- Więc nie powiesz ojcu o dzisiejszym incydencie?
- spytał River. Obszedł stół i położył ręce na jej ramio
nach. - Sądzisz, że wyświadczysz mamie przysługę, jeśli
zachowasz wszystko w tajemnicy?
- Nie wiem, Riv. Nie mam zielonego pojęcia - rzekła
Sophie, przyciskając policzek do jego piersi. - Wiem tyl
ko jedno: że nie chcę wracać dziś do domu. Do tej wiel
kiej, ponurej chałupy.
- Nie musisz - szepnął jej do ucha. - Możesz zostać.
Tu, ze mną.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nie powinni, och, nie powinni, ale z drugiej strony...
Poczuła, jak River bierze ją na ręce. Nie zaprotestowała.
Trudno protestować, kiedy usta przywierają do ust, kiedy
dłonie są splecione, a ciała ciasno do siebie przylegają.
Powoli, delikatnie ułożył ją na miękkiej narzucie za
krywającej łóżko. Z całej siły trzymała go za szyję; ani
na moment nie chciała go puścić.
To nie była miłość. To była potrzeba ukojenia nerwów,
złagodzenia napięcia; szalona ucieczka przed stresem, cu
downe uśmierzenie bólu psychicznego. Sophie pragnęła
być dotykana, tulona; chciała czuć się atrakcyjna i po
ciągająca, chciała, aby znikły wszystkie dręczące ją ko
szmary. O tym marzyła, tego potrzebowała. A River od
gadywał jej pragnienia, chronił ją swym dotykiem, leczył
pocałunkiem, pobudzał do życia.
Przepełniała ją żądza, wielka, nieokiełznana, jakiej je
szcze nigdy dotąd nie doświadczyła. Po chwili ubranie
leżało na podłodze, tu i ówdzie podarte, ale to nie miało
znaczenia. Ubranie stanowiło barierę, przeszkodę w dą
żeniu do celu. Gdyby od niej zależało, przez następnych
pięćdziesiąt lat oboje żyliby nago. No, może nie pięć
dziesiąt, ale na pewno nago, na pewno spleceni w mi
łosnym uścisku.
SAMOTNY WILK 165
Jęknęła niezadowolona, kiedy River oderwał usta od
jej ust, ale potem znów westchnęła błogo. Nie odszedł
daleko, nie zostawił jej samej. Pieścił ją, całował...
- Och, tak, cudownie, tak... - szeptała.
Powieki miała zaciśnięte, jakby bała się, że z chwilą
otwarcia oczu ten piękny sen się skończy i do jej świa
domości ponownie wtargnie brutalna rzeczywistość.
Była uległa, gotowa spełnić każde jego życzenie, by
leby tylko nie przerywał. Byleby tylko ją całował, pieścił,
kochał.
Powoli pogrążała się w innym świecie. Świecie zmy
słów i fantazji.
Spraw, abym zapomniała, błagała w myślach Rivera.
Spraw, abym nie odczuwała bólu i więcej się już nie bała.
Pomóż mi, River. Pomóż mi zapomnieć. Kochaj mnie.
Kochaj z całych sił.
Obudziwszy się, jęknął z bólu. Czuł się tak, jakby spę
dził tydzień w siodle: był obolały, zmęczony, ale nie
ludzko szczęśliwy. Pamiętał, że zasypiając, trzymał So
phie w ramionach. Jej ciało emanowało żarem. Wciąż ją
obejmował, jedną ręką w pasie, drugą wokół szyi.
Przesunął się nieznacznie i zanurzył twarz w jej gęs
tych lśniących włosach. Pachniała bosko, polnymi kwia
tami. Była jak nimfa leśna, jak bogini. Kochała się na
miętnie, radośnie, bez zahamowań.
Ale i bez słowa o miłości.
Wysunął ramię spod jej głowy, niepewny, co dalej z tego
wyniknie. Podejrzewał, że nic. Że wczorajszy wieczór i noc
o niczym nie świadczyły. A raczej świadczyły o jednym:
166 KASEY MICHAELS
że on i Sophie są dwojgiem ludzi z krwi i kości, którzy
postanowili zaspokoić swoje żądze. To wszystko.
Niestety obawiał się, że kiedy Sophie się obudzi, kiedy
zetrze z oczu pajęczynę snu i uświadomi sobie, co zro
biła, znienawidzi go. Dlaczego?
Bo cierpiała. Bo szukała u niego pociechy i ukojenia,
a on wykorzystał jej ból, jej kruchość i słabość. Zamiast
ją przytulić, zamiast wysłuchać i porozmawiać, zaciągnął
ją do łóżka. Wybuch namiętności zaskoczył ich oboje.
Kiedy uzmysłowiła sobie, co się stało, była przerażona.
Próbowała wstać, ponownie od niego uciec, ale jej nie
pozwolił.
Już raz go zostawiła. Nie chciał, by znów wyjechała,
znikła z jego życia.
Zaczął ją uspokajać. Gładził ją po włosach, szeptał
cicho, czule. Postępował jak z rannym, spanikowanym
zwierzątkiem. Stopniowo przełamywał jej strach, poko
nywał nieufność. Potem znów się kochali, niespiesznie,
delikatnie. Wreszcie zasnęła w jego ramionach; znalazła
w nich nie tylko radość i spełnienie, lecz i azyl, poczucie
bezpieczeństwa.
Podejrzewał jednak, że rano na jego widok wpadnie
w złość, znielubi go za to, że widział ją bezbronną, za
łamaną. Przyszła do niego, szukając pomocy. Miała na
dzieję, że jej pomoże, że rozwiąże jej problemy, a on...
Nieprawda. Wiedziała, że nie będzie w stanie im za
radzić. Nie miał czarodziejskiej różdżki, którą mógłby
pomachać i zamienić Meredith w osobę, jaką była przed
laty. Nie znał magicznych zaklęć, które przywróciłyby
radość miejscu zwanemu Domem Radości. Nie posiadał
SAMOTNY WILK 167
zdolności gojenia ran, odpędzania smutków i koszmarów
nocnych, wskazywania drogi, którą należy podążać, aby
nad głową nieustannie świeciło słońce.
Wsparty na łokciu, odgarnął jej z policzka kosmyk
włosów, tym samym odsłaniając bliznę, która dla niego
nic nie znaczyła, a ją tak dręczyła. Zastanawiał się, czy
kiedykolwiek nadejdzie taki dzień, gdy Sophie zrozumie,
że ważniejsze jest piękno wewnętrzne. Dopiero gdy sama
przestanie ukrywać bliznę, inni przestaną ją zauważać.
Niepotrzebnie starała się ją przysłaniać włosami albo
przechylać w bok głowę, kiedy z kimś rozmawiała.
Nie mógł jej powiedzieć, że jest najwspanialszą ko
bietą na świecie i że kocha ją do szaleństwa. Nie uwie
rzyłaby. Zresztą dlaczego miałaby mu wierzyć? Czy pró
bował ją zatrzymać, kiedy postanowiła opuścić ranczo?
Czy wyjechał za nią do miasta? Czy powiedział choć
jedno słowo, kiedy pojawiła się na święta Bożego Naro
dzenia z pierścionkiem zaręczynowym na palcu?
Nie, nie i jeszcze raz nie. Pozwolił jej zniknąć ze swo
jego życia, ponieważ nie miał jej nic do zaofiarowania.
Nic prócz swej miłości i marzeń. Wychowany w domu
dziecka, bez grosza przy duszy, był zbyt dumny, by prosić
o rękę córkę ludzi, którzy go zaadoptowali, dziewczynę
przyzwyczajoną do luksusu.
Przez lata walczył z kompleksami, z koszmarami,
które prześladowały go zwłaszcza po nocach. Z poczu
ciem obcości, odrzucenia przez tych, których kochał, ze
świadomością tego, że nikomu nie jest potrzebny. Prze
trwał dzięki złości, która pchała go naprzód, dawała siłę
do działania, nie pozwalała się załamać.
168 KASEY MICHAELS
Tłumił w sobie uczucie do Sophie. Był pół-Indiani-
nem, przybranym synem Joego i Meredith Coltonów,
którym zawdzięczał wszystko. Miał im się odwdzięczyć,
uwodząc ich córkę?
Sophie od początku nie dawała mu spokoju. Najpierw
zadręczała go swoją szczenięcą miłością, potem kusiła
swym pięknem - pięknem ciała i duszy, bo wyrosła na
jedną z najszlachetniejszych i najbardziej urodziwych
istot, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać.
Poświęcił się. Wymagało to od niego ogromnego wy
siłku, ale odepchnął ją od siebie. Zmusił ją, aby wyjechała
z rancza, podjęła studia, rozpoczęła samodzielne życie.
Nigdy jednak nie przyszło mu do głowy, że kiedyś
Sophie wróci do domu, zaręczona z innym mężczyzną.
Właśnie wtedy udał się do Joego z książeczką czeko
wą w ręku i poprosił, by ten sprzedał mu dwadzieścia
hektarów ziemi. Wyjaśnił, że chciałby się trochę unieza
leżnić, zbudować dom i założyć stadninę. Potrzebował
coś, co mógłby zaofiarować Sophie, ale tego już nie tłu
maczył Joemu. Wiedział, że musi dorosnąć, z beztroskie
go, miotanego furią chłopca przeobrazić się w odpowie
dzialnego mężczyznę, który ukochanej kobiecie zawsze
będzie umiał zapewnić dobrobyt i bezpieczeństwo.
Uśmiechając się pod nosem, pogładził ją po szczu
płym, gołym ramieniu. Ciekawe, jak by zareagowała,
gdyby pokazał jej swoje królestwo: żyzną ziemię, dom,
który jest w trakcie budowy, stajnie, które są już gotowe
i tylko czekają, aby wprowadził do nich konie.
Na pewno byłaby z niego dumna. Cieszyłaby się jego
szczęściem. Czy uwierzyłaby jednak, że zrobił wszystko
SAMOTNY WILK 169
z myślą o niej? Że kiedy zamyka wieczorem oczy, widzi
ją w ich wspólnym domu? Czasem dosiadają koni i jadą
razem na przejażdżkę po okolicy. Kiedy indziej Sophie
buja się na huśtawce, która wkrótce zawiśnie na weran
dzie, albo z błogim wyrazem twarzy spogląda na dziecko,
które za parę lat na pewno spłodzą.
Oszołomiony, pokręcił głową i zarechotał cicho. Aku
rat! Takim optymistą to on nie był. Żeby w coś wierzyć,
trzeba mieć ku temu najmniejsze choćby podstawy,
a Sophie nie miała żadnych. Nigdy się nie zdradził ze
swoimi uczuciami. Bardzo umiejętnie je skrywał i teraz
to się na nim mściło.
Poruszyła się, przeciągnęła sennie, po czym otworzyła
oczy. Nagle rozwarła je z przerażeniem i zesztywniała.
- O Boże - jęknęła, chowając twarz w poduszkę. -
Sophie, ty głupia kretynko! Jeden raz ci nie wystarczyło?
Nie mogłaś się powstrzymać?
Najwyraźniej nie zauważyła Rivera; sądziła, że jest
sama w pokoju.
- Dzień dobry, słonko.
Kolejny jęk. Wcisnęła twarz jeszcze głębiej w podu
szkę.
- Dobrze spałaś?
- Idź do diabła - mruknęła, zakrywając poduszką
głowę. Po chwili wierzgnęła nogą, żeby odsunąć od siebie
nogi Rivera. Lewą piętą musnęła jego prawą łydkę. -
Odejdź. Zostaw mnie samą.
River przybrał marsową minę. Kiedy indziej Sophie
parsknęłaby śmiechem, bo mina była zabawna, ale teraz
nie miała ochoty do śmiechu.
170 KASEY MICHAELS
- Wiedziałem - rzekł smętnie. Usiadłszy na brzegu łóż
ka, sięgnął po leżące na podłodze dżinsy. - Wyrzuty su
mienia, prawda? Nie będziesz mogła spojrzeć sobie
w oczy? Boże, Sophie, mogłem się tego spodziewać. Gdy
byś zareagowała inaczej, chyba poczułbym się urażony.
Spod poduszki dobiegł go jej przytłumiony głos:
- Guzik mnie obchodzi, jak się czujesz. Po prostu
wyjdź i zamknij za sobą drzwi.
- Dobrze. Zaparzyć ci kawy? A może zrobić jajecz
nicę na bekonie?
- Nie! Spadaj!
- W porządku. W takim razie zajrzę do stajni. Może
wybiorę się na przejażdżkę?
- Doskonały pomysł! - warknęła przez ramię.
Podszedł do drzwi, otworzył je, zamknął, ale pozostał
w środku. Wstrzymał oddech. Po chwili Sophie zerwała
się z łóżka, owijając się prześcieradłem.
Skierowała się w stronę łazienki i nagle znierucho
miała. Powoli odwróciła się i wbiła w Rivera gniewne
spojrzenie.
- Jesteś podły!
- A ty jesteś piękna - odparł. - Ciepła, rozkosznie
potargana, zaróżowiona od snu. Nie miałabyś przypad
kiem ochoty...?
- Zgadłeś. Nie miałabym - rzekła, uśmiechając się
wbrew sobie.
Podniosła rękę do twarzy i raptem uśmiech zgasł. Bez
słowa znikła w łazience. Odgłos przekręcanego w zamku
klucza zabrzmiał jak wystrzał z pistoletu.
SAMOTNY WILK
171
- Nie znalazł się nikt chętny? - spytał River, otwie
rając drzwi samochodu.
Sophie minęła go z wysoko uniesioną głową i usiadła
na miejscu dla pasażera.
- Niestety - mruknęła pod nosem. Nie patrzyła na
niego; patrzyła prosto przed siebie. - Chociaż wszystkich
błagałam.
Zatrzasnął drzwi i zajął miejsce za kierownicą.
Było poniedziałkowe popołudnie. Sophie od samego
rana szukała kogoś, kto by ją zawiózł do Prosperino na
zajęcia z fizykoterapii.
Nie mogła uwierzyć, że wszyscy są tak strasznie za
pracowani. Każdy podawał dziesiątki powodów, dlaczego
nie może poświęcić jej dwóch godzin czasu.
- Wiem, że woziłam cię przez cały poprzedni tydzień
- powiedziała Emily i wymachując kluczykami, skiero
wała się do drzwi frontowych. - Ale teraz naprawdę mu
szę wstąpić do Hopechest. Obiecałam pomóc Rebece.
Zresztą wydawało mi się, że River jedzie do miasta...?
Z kolei Amber siedziała przy toaletce w sypialni,
z powtykanymi we włosy kawałkami folii.
- Przykro mi, siostrzyczko - rzekła wzruszając ra
mionami - ale próbuję zrobić sobie pasemka. Sama ro
zumiesz, że w takim stanie nie mogę się nikomu pokazać
na oczy. Wyszłoby na jaw, że moje jasne jak len włosy
mają ten naturalnie złocisty odcień dzięki pomocy farby.
Zresztą sądziłam, że River ma cię podrzucić?
Następnie Sophie udała się do ojca. Joe, który od daw
na nie interesował się swoimi sprawami zawodowymi,
przeprosił ją, tłumacząc, że musi czekać na bardzo ważny
^
172 KASEY MICHAELS
telefon z zagranicy. Kiedy jednak dodał: „Myślałem, że
River obiecał cię zawieźć", coś ją tknęło.
Rodzina się zmówiła. To spisek!
Zacisnęła z wściekłością zęby. Trudno. Nie zamierza
ła się skarżyć. W ogóle nie zamierzała się odzywać do
Rivera. Nawet gdyby zajęła się ogniem, a on byłby je
dynym człowiekiem z wiadrem wody w promieniu dwu
dziestu kilometrów, nie poprosiłaby go o pomoc.
Wsiadła do samochodu z twardym postanowieniem,
że drogę do Prosperino odbędą w milczeniu. I milczała...
przez cały kwadrans. Dłużej nie wytrzymała.
- Przyznaj się, to twoja sprawka! Kazałeś wszystkim
wynaleźć sobie jakieś zajęcia, abyś sam mógł mnie
odwieźć do miasta - rzekła oskarżycielskim tonem, spo
glądając na niego ze złością. - Zgadłam, prawda?
Uniósł brew i poruszał nią zabawnie.
- Jest pani wyjątkowo domyślna, panno Sophie. A ja
wyjątkowo prawdomówny. Nie uznaję kłamstw ani ob
łudy...
- Bardzo ci się to chwali, ale mam nadzieję, że oprócz
mówienia prawdy potrafisz również uszanować czyjeś ży
czenia. A ja nie życzę sobie być przez ciebie wożona.
Wolałabym chodzić na fizykoterapię pieszo, niż jeździć
z tobą samochodem.
- Gdybyś, kochanie, umiała pokonywać takie odle
głości pieszo, fizykoterapia nie byłaby ci do niczego po
trzebna - zauważył River. Zwolniwszy, zjechał na pobo
cze. - Jeżeli jednak masz ochotę spróbować swoich sił...
- Nie waż się stawać! - krzyknęła, po czym oparła
głowę o zagłówek. - W porządku, poddaję się. Po jaką
SAMOTNY WILK 173
cholerę mam z tobą walczyć? To bez sensu. Tym bardziej,
że grasz nie fair.
_ Gram tak, żeby wygrać - oznajmił, skręcając z po
wrotem na asfalt. - Ty natomiast w ogóle nie grasz.
- Życie to nie gra.
- Masz rację, kochanie - przyznał, wjeżdżając na
parking przed ośrodkiem, do którego Sophie uczęszczała
na ćwiczenia. - I oboje doskonale zdajemy sobie z tego
sprawę. Ale życie jest po to, aby się nim cieszyć. Od
życia nie powinno się uciekać.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała wbrew
sobie.
- To, że się go boisz, że go unikasz. Z powodu blizny
chowasz się przed ludźmi. Ten bandyta nie tylko pokie
reszował cię fizycznie, ale i psychicznie. Nikomu nie
ufasz. Odczuwasz lęk przed każdym, i obcym, i rodziną,
kto próbuje się do ciebie zbliżyć. Postanowiłaś zachować
incydent z Meredith w tajemnicy przed ojcem nie dla
tego, że ona cię o to prosiła, ale dlatego, że lękasz się
spojrzeć prawdzie w oczy, a prawda jest taka, że Mere
dith pogrąża się w szaleństwie. I jeszcze jedno, Sophie.
My. Ty i ja. Coś nas łączy, ale ty chowasz głowę w pia
sek. Kiedyś jednak zrozumiesz, że ucieczka nie ma sensu.
No, wysiadaj. Idź na zajęcia. Wrócę po ciebie za godzinę.
Przełykając łzy, które podchodziły jej do oczu i prze
słaniały mgłą wzrok, pociągnęła za klamkę.
- Kiepski z ciebie psycholog, wiesz, River? Ale zamiast
analizować innych, lepiej byś pomógł samemu sobie.
Pchnęła drzwi, ale powstrzymał ją, zanim zdołała wy
siąść.
174
KASEY MICHAELS
- Poczekaj! Nie można powiedzieć czegoś takiego jak
ty przed chwilą, a potem wysiąść jak gdyby nigdy nic.
Uważasz, że nie radzę sobie ze swoim życiem?
Przyjrzała mu się bacznie, po czym wyszczerzyła zęby
w drwiącym uśmiechu.
- A ty uważasz, że sobie radzisz?
- Sophie...
- No dobrze. Jesteś jak samotny wilk. Zresztą tak cię
często w myślach nazywałam, wiesz? Samotnym wil
kiem. Powiedz mi, River, kiedy ostatni raz dopuściłeś
kogoś do siebie? Pomijając swoją siostrę Cheyenne. No,
kiedy? Mówisz, że ja nikomu nie ufam. Mylisz się, Riv,
to ty nikomu nie ufasz. Wierzysz, że prędzej czy później
każdy cię opuści. A kiedy tak się nie dzieje, sam wszy
stkich od siebie odpychasz. Twoja matka umarła; poczu
łeś się opuszczony. Babka zabrała do siebie Rafę'a i Che
yenne. Ty zostałeś z ojcem. Ojciec cię bił. Odebrano mu
ciebie. Trafiłeś do domu dziecka. Nigdy po ciebie nie
przyszedł, nie próbował naprawić wyrządzonej ci krzyw
dy. Pewnie skakał do góry z radości, że pozbył się kło
potu. Prawda? Tak to sobie wyobrażałeś?
- Sophie, nie rób tego...
- Chcesz, żebym przestała? A dlaczego? Ty możesz
mi mówić, jakie mam problemy i skąd one wynikają,
a ja nie mogę zrewanżować ci się tym samym? Kiedy
przybyłeś na ranczo, byłeś spiętym, zbuntowanym, łatwo
wpadającym w złość młodzieńcem. Wszyscy chodzili
wokół ciebie na palcach, żeby tylko cię nie rozdrażnić.
Biedny River. Trzeba na niego chuchać i dmuchać. Bied
ny chłopiec. Bądźcie dla niego mili. Lubiłam cię, pró-
SAMOTNY WILK 175
bowałam się do ciebie zbliżyć, a ty mnie w końcu od
trąciłeś.
- Musiałem. Żebyś mogła studiować, poznawać ży
cie, zdobywać doświadczenie. Miałaś mnóstwo marzeń...
- A ty nie? Nigdy nie marzyłeś o mnie? Nigdy mnie
nie pragnąłeś?
- Pragnąłem. Dobrze o tym wiesz. I nadal pragnę.
Obruszyła się.
- Siebie możesz okłamywać, Riv, ale nie mnie. Byłeś
zamkniętym w sobie nastoletnim buntownikiem; wyro
słeś na zimnego twardziela, który umiejętnie skrywa emo
cje. Od najmłodszych lat pilnowałeś, aby nikt się do cie
bie nie zbliżył. Tak było dawniej i tak jest dziś, tyle że
dawniej robiłeś to w sposób jawny, a dziś w sposób za-
woalowany. Masz trzydzieści jeden lat, Riv. Kiedy wre
szcie zrozumiesz, że są ludzie, którzy cię kochają i nie
zamierzają cię porzucić? I kiedy wreszcie przestaniesz się
mnie bać? Tylko mi nie mów o miłości, Riv. Nie kochasz
mnie. Nikogo nie kochasz. Jest to uczucie całkowicie ci
obce.
River cofnął dłoń, którą zaciskał na jej ramieniu. Przez
długą chwilę Sophie przyglądała mu się w milczeniu. W je
go twarzy malował się ból, którego ona była sprawcą.
- Nie wracaj po mnie. Jestem już dużą dziewczynką.
Potrafię wezwać taksówkę - powiedziała.
Biorąc głęboki oddech, wysiadła pośpiesznie i za
trzasnęła za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Dziękuję, Inez - rzuciła przez ramię Meredith, kie
dy gosposia była już prawie za drzwiami.
Jakoś ciągle zapominała o zwrotach grzecznościo
wych, takich jak „proszę" i „dziękuję". Bądź co bądź
Inez Ramirez wykonywała swoje obowiązki. To, co do
niej należało i za co pobierała pensję.
Ramirezowie mieszkali na ranczu Coltonów; chodzili
syci, mieli dach nad głową oraz pracę, o jakiej inni mogą
tylko marzyć. Ale oczywiście to im nie wystarczało. Ich
ambicje sięgały dalej. Jedna z córek Inez, Maya, upodo
bała sobie Drake'a; pewnie liczyła, że przypadnie jej
w udziale cześć rodzinnej fortuny.
- Po moim trupie - poprzysięgła Meredith, sięgając
po stos listów, jakie Inez przyniosła jej do salonu. - Nie
dość, że ten mieszaniec ugania się za Sophie? Takie są
skutki, kiedy do domu sprowadza się bezpańskie kundle.
Ty stary głupcze! - zwróciła się do nieobecnego męża.
- Masz dwóch synów godnych fortuny Coltonów. Tylko
dwóch. Ale ty tego nie widzisz! Jesteś stary, głupi i ślepy!
Wzięła głęboki oddech, starając się uspokoić. Po co
psuć sobie nerwy? Powtarzała w duchu, że niedługo
wszystko się zmieni. Na lepsze.
Przejrzała korespondencję. Dwa tygodnie temu roze-
SAMOTNY WILK
177
słała zaproszenia na przyjęcie urodzinowe Joego. Teraz
nadchodziły odpowiedzi. Z uśmiechem na twarzy popa
czyła na adresy nadawców, po czym zaczęła kolejno roz
rywać koperty. Same potwierdzenia. Tak jak przypusz
czała, nie było ani jednej odmowy.
No proszę, jakie znakomitości! Senator Howard, kon-
gresman Blakely, wdowa po Reginaldzie Walkerze III na
leżąca do najwyższych sfer w San Francisco. Nagle Me
redith skrzywiła się na widok francuskiego znaczka; oho,
więc wścibska cioteczka Sybil zamierza zaszczycić bra
tanka swoją obecnością? No trudno; Meredith za nią nie
przepadała, ale przynajmniej będzie mogła pochwalić się
gościem z dalekiego Paryża.
Zostały jeszcze trzy tygodnie. Trzy tygodnie, a potem
już nic nie będzie takie samo.
Sięgnęła po resztę korespondencji. Boże! Niewiele
brakowało, aby przeoczyła najważniejszy list ze wszyst
kich, list w białej kopercie, bez adresu zwrotnego, za to
z wielkim stemplem: „Do rąk własnych"!
Miała ochotę jak najszybciej rozerwać kopertę; po
wściągając odruch, ostrożnie przecięła ją srebrnym no
żykiem i wyjęła złożoną wpół kartkę.
- „Droga pani Colton..."
Droga? Meredith prychnęła pogardliwie. Co za po
ufałość! Powinno raczej widnieć: Szanowna pani Colton.
Droga pani Colton, z przykrością muszą panią zawia
domić, że trop, którym podążałem w zeszłym miesiącu,
niestety, okazał się fałszywy. Wbrew naszym oczekiwa
niom, ani tu, ani w Newadzie nie udało mi się trafić na
178 KASEY MICHAELS *
ślad pani Patrycji Portman. „Patty Portmann" teorety
cznie pasuje do opisu. Jest białą kobietą rasy kaukaskiej,
o brązowych oczach, ciemnoblond włosach, średniego
wzrostu i średniej budowy. Ma pięćdziesiąt dwa lata. Jed
nakże od urodzenia mieszka w Las Vegas, a jej panień
skie nazwisko brzmi Schłenker. Potwierdzili to ku mojej
satysfakcji jej krewni oraz sąsiedzi-
To już piąty trop, który zaprowadził nas donikąd. Po
raz piąty nasze nadzieje spełzły na niczym. Nie śmiem
sugerować dalszych poszukiwań. Wiem, jakie są kosztow
ne, a przecież gwarancji, że odnajdziemy pani siostrą,
nie ma żadnych.
- Zaraz dojedziemy do „Ale..." - mruknęła pod no
sem Meredith i faktycznie, nie pomyliła się.
Ale, gdyby pani się zgodziła, chciałbym sprawdzić
ostatni trop, jaki nam pozostał. Mam na myśli ten adres
w Missisipi, który przekazała mi pani przed miesiącem.
Oczywiście decyzja należy do pani.
W każdym razie stawka byłaby taka sama jak dotąd.
Siedemdziesiąt dolarów za godzinę, do tego bilety lotnicze
oraz pokrycie kosztów utrzymania na miejscu.
Wypisała w myślach kolejny czek na sumę pięciocy-
frową, zastanawiając się, ile ich jeszcze zdoła wypisać,
zanim Joe zainteresuje się raptownie malejącym stanem
jej konta.
Całymi latami tkwił pogrążony w apatii, na nic nie
zwracając uwagi. Ale ostatnio jakby się otrząsnął; powoli
SAMOTNY WILK 179
wychodził z przygnębienia i przejawiał coraz większe
zaciekawienie światem.
To było niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne. Dlate
go, niechętnie i z dużym ociąganiem, zdradziła detekty
wowi adres w Missisipi. Co innego odnaleźć siostrę, a co
innego zdemaskować samą siebie. Wolałaby, żeby dete
ktyw sam odkrył adres w Missisipi. Wtedy przynajmniej
mogłaby do końca udawać niewiniątko.
Tak czy inaczej, był to jeszcze jeden powód, dlaczego
postanowiła urządzić Joemu wspaniałe, huczne przyjęcie
urodzinowe. Męczyło ją bowiem ciągle napięcie, poczu
cie zagrożenia, strach przed ujawnieniem prawdy.
Wróciła do lektury listu.
Jeśli chodzi o tę drugą sprawę, z przykrością muszę
donieść, że nie mam najlepszych informacji. Owszem,
w tygodniu, który panią interesuje, oddano niemowlę do
adopcji. Ale nie jedno, lecz troje. W sumie w promieniu
mniej więcej stu pięćdziesięciu kilometrów, czyli na wska
zanym przez panią obszarze, adoptowano trzy dziewczyn
ki w wieku od kilku dni do dwóch miesięcy.
Z kolei w ciągu dwóch miesięcy od daty, którą pani
podała, i w promieniu trzystu kilometrów od miejsca zda
rzenia do adopcji
- lub do rodzin zastępczych - trafiło
piętnaście niemowląt płci żeńskiej rasy kaukaskiej.
Sprawdziłem też wszystkie zgony dziewczynek rasy kau
kaskiej, jakie odnotowano w tym czasie. Nie było wśród
nich dziecka, którego pani szuka. Obawiam się, że to je
dyna dobra wiadomość, jaką mogę pani przekazać.
Czas jest naszym wrogiem. Docieranie do informacji
180 KASEY MICHAELS
sprzed ponad trzydziestu lat nie należy do łatwych zadań
a sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że wiele dokumen
tów adopcyjnych pozostaje utajnionych. Wprawdzie po
jawiły się nowe regulacje prawne, ale adopcyjni rodzice
i adoptowane dzieci nadal mają ostateczny głos: ujaw
nienie adopcji zależy wyłącznie od ich zgody.
Wiem, że pragnie pani, abym kontynuował poszuki
wania. Tak jak dotąd, raz w miesiącu - częściej, jeśli zaj
dzie potrzeba - będę przysyłał pani sprawozdanie. Za
łączam rachunek za dotychczasowe usługi.
Meredith spojrzała na rachunek, po czym zmięła go
w dłoni i cisnęła przez pokój.
- Idiota! Zajmuje się tym od roku! Sami idioci! Boże,
iluż to ich musiałam wywalić! Własnego nosa nie umie
liby znaleźć, nawet gdyby im z niego ciekło!
Zesztywniała i zniechęcona, dźwignęła się wolno
z fotela. Musi odnaleźć Patsy! Musi odnaleźć Jewel!
Najpierw jednak musi pozbyć się Joego Coltona i jego
stada zawszonych kundli. Nie może mieć związanych rąk.
Podniosła z podłogi pomięty rachunek i rozprostowa
ła go. Detektyw otrzyma należne pieniądze. Tak, zapłaci
mu. Uczyni wszystko, absolutnie wszystko, żeby odna
leźć Jewel. Żeby odnaleźć Jewel i zniszczyć Patsy.
Żeby wreszcie nie wisiał nad nią żaden topór.
Bądź co bądź, to ona jest Meredith Colton. Tylko ona.
nikt inny. Wszyscy to wiedzą.
Błogi uśmiech zagościł na jej ustach, kiedy weszła
do łazienki i wyjęła z szafki małą brązową buteleczkę.
Nie może odstawić tabletek; musi je łykać, przynajmniej
SAMOTNY WILK
181
na razie, żeby się nie denerwować i niczym nie zdradzić,
potem wrzuci je do muszli klozetowej. Tam było ich miej-
sce - leków i tego konowała, który tak chętnie je prze
pisywał.
Wcale nie była szalona. Była najzdrowszą na umyśle
osobą, jaką znała. To świat oszalał, nie ona. Jak można
mścić się na kobiecie, która zabiła wrednego sukinsyna?
Jak można karać matkę za to, że chciała się dowiedzieć,
gdzie ten okrutny padalec ukrył jej nowo narodzone
dziecko? Jak można zamknąć ją na wiele lat za kratkami,
twierdząc, że jest chora i potrzebuje pomocy?
Pomocy? Owszem, potrzebowała pomocy. Ale nie ta
kiej, o jakiej myśleli szarlatani w białych fartuchach!
Wróciwszy do salonu, wyciągnęła z kieszeni niewiel
ki kluczyk i otworzyła szufladę biurka. Wyjęła z niej ma
łą, złożoną kartkę papieru z nazwiskiem oraz numerem
telefonu nędznego hoteliku.
Zdobycie tych informacji drogo ją kosztowało. Mu
siała pojechać do dzielnicy slumsów w Los Angeles. Tam
wskazano jej kogoś, kto - jeśli tylko zajdzie taka po
trzeba - skontaktuje ją z człowiekiem, który za odpo
wiednim wynagrodzeniem, nie zadając żadnych pytań,
zrobi wszystko, o co się go poprosi.
Meredith potarła ręką skroń. Czy zdobędzie się na od
wagę? Na tak ryzykowny krok? Ale czy ma inne wyjście?
Może wreszcie nadszedł czas, aby wezwać na pomoc fa
chowca, który w przeciwieństwie do prywatnych dete
ktywów będzie się kierował jedynie względami material
nymi, nie zaś względami moralno-etycznymi?
Miała nazwisko jednego człowieka, bez trudu może
182
KASEY MICHAELS
otrzymać nazwisko drugiego. Wystarczy zebrać się na od
wagę, stanąć twarzą w twarz z potencjalnym mordercą.
W porządku. Po przyjęciu urodzinowym. Zgłosi się
do faceta, kiedy wszyscy domownicy będą pogrążeni
w szoku i żałobie. Po co dwukrotnie narażać ich na cier
pienie? Po co mają osuszać łzy, a potem zaczynać szloch
od nowa? Lepiej raz, a dobrze. Najpierw Joe, parę dni
później Emily. Dwa trupy, dwa pogrzeby.
Emily. Płaczliwa, zadająca zbyt wiele pytań, powta
rzająca w kółko: „Widziałam dwie mamusie". Szlag by
ją trafił!
Tak. Kolejno, jedno po drugim, pozbędzie się wrogów.
- Sroczka kaszkę warzyła. Temu dała miseczkę, temu
dała łyżeczkę, temu Coltonowi łeb urwała i frrr odleciała.
Potem wróciła, kolejnego Coltona się pozbyła...
Roześmiała się wesoło, po czym przycisnęła ręce do
ust, żeby nikt jej nie usłyszał. Musi być ostrożna. Bardzo
ostrożna.
Wkrótce wytrzebi to całe tałatajstwo. Zostanie tylko
dwóch Coltonów. Jej synowie.
Oraz... jeśli tylko ten cholerny detektyw weźmie się
do roboty - Jewel.
- Wyglądasz tak, jakbyś przed chwilą zsiadł z konia
po trwającym tydzień galopie - powiedział Joe Colton.
wchodząc do małego mieszkanka nad stajnią.
River mruknął coś pod nosem, po czym podniósł do
ust butelkę piwa i pociągnął łyk.
Joe zestawił na podłogę dwie butelki, które jego przy
brany syn zdążył opróżnić.
SAMOTNY WILK 183
- Nie sądzisz, że masz już dość?
River popatrzył na ojca spode łba.
- Co, Kemo Sabe? Ognista woda białego człowieka nie
dobra dla jego czerwonoskórych braci? - spytał. Słysząc
własny sarkastyczny ton, wzdrygnął się z niesmakiem. -
Przepraszam, Joe. To było całkiem nie na miejscu.
- Masz rację. Nie wiem tylko, komu chciałeś na
ubliżać: sobie, mnie czy Indianom? - Starszy mężczyzna
usiadł na fotelu na wprost kanapy. - Chcesz o tym po
gadać?
- Nieszczególnie. - River uśmiechnął się speszony.
- Przyjechała już? Czy może postanowiła uciec z powro
tem do San Francisco, żeby być jak najdalej ode mnie?
- Przyjechała. Jakieś dwie godziny temu. Spytałem,
dlaczego wraca sama taksówką, a ona na to, że wolałaby
przez całą drogę skakać na jednej nodze, niż wsiąść z to
bą do samochodu. Domyślam się, że mieliście drobną
sprzeczkę?
- Sprzeczkę? Myśmy stoczyli wojnę. Atomową. Nie
widziałeś dymu w kształcie grzyba unoszącego się w po
wietrzu?
- Bardzo ją kochasz, prawda?
River potarł ręką brodę.
- Owszem, bardzo. Ale to beznadziejna sprawa.
Wzdychając ciężko, Joe splótł dłonie na kolanach.
- Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Mere-
dith. - Pokręcił z niedowierzaniem głową. - Boże, to
było tyle lat temu, a czasem mi się wydaje, jakby minę
ło zaledwie parę miesięcy. Opowiadałem ci o naszym
pierwszym spotkaniu?
184
KASEY MICHAELS
Owszem, River znał tę historię, ale postanowił skła
mać. Niech staruszek opowie ją jeszcze raz, pomyślał;
niech sobie przypomni dobre stare dzieje.
- Nie - odparł. - I chętnie usłyszę. Najpierw jednak
zaparzę nam kawy.
Kiedy wrócił po kilku minutach, Joe siedział zasępio
ny, z nisko zwieszoną głową.
- Trzymaj. Czarna, a ponieważ Inez nie widzi, wrzu
ciłem ci dwie kostki prawdziwego cukru.
Joe przyjął z wdzięcznością filiżankę.
- Co ja się mam z tą kobietą! Myślałby kto, że do
ciągam do dziewięćdziesiątki. Jeszcze co najmniej przez
dziesięć lat mogłaby mi pozwolić jeść słodko, smacznie
i tłusto.
- Całe szczęście, że Inez się o ciebie troszczy. Twoje
ostatnie wyniki badań bardzo nas wszystkich zaniepo
koiły. Zbyt wysoki poziom cholesterolu, nadwaga, zmę
czenie i ospałość...
- Daruj sobie tę wyliczankę - oznajmił gniewnie Joe,
po chwili jednak spokorniał. - Zapomniałeś o chronicz
nym przygnębieniu. Psiakość, każdy na moim miejscu
byłby przygnębiony. Meredith...
- No właśnie - przerwał mu River. - Miałeś mi opo
wiedzieć, jak się poznaliście.
Joe potrząsnął głową.
- Brawo, River. Dobry w tym jesteś, wiesz? Aż dziw,
że rozmawiając z Sophie, nie umiesz zapobiec wybu
chom atomowym.
- Niestety, takich zdolności nie mam. - River uśmie
chnął się cierpko. - Ale może od ciebie się czegoś na-
SAMOTNY WILK 185
uczę? No, mów. Jak zdobyłeś serce pięknej nieznajomej?
Nie bardzo do siebie pasowaliście. Ty, wielkie niezdarne
chłopisko i ona, śliczna, dobrze wychowana młoda da
ma...
Joe wypił łyk kawy, po czym odstawił filiżankę na
stół.
- Rzeczywiście była śliczna i dobrze wychowana. No
i zdecydowanie była damą. - Popatrzył na Rivera, który
zajął swoje poprzednie miejsce na kanapie. - Samochód
odmówił jej posłuszeństwa. Jechaliśmy z Grahamem na
jakieś przyjęcie organizowane przez naszą firmę. Tuż za
Sacramento zobaczyliśmy na poboczu auto z uniesioną
maską. Zdaje się, że stare, zniszczone chevy. Meredith
stała obok, bezradna, z zagubionym wyrazem twarzy.
I piękna. Boże, ależ ona była piękna! W tamtych czasach
dziewczyny nosiły mini. Ona też. Miała na sobie krótką
niebieską spódniczkę w jakieś wzory, chyba kwiaty, ale
nie pamiętam, bo głównie wpatrywałem się w jej nogi.
Długie, zgrabne, opalone. O mało zębów sobie nie wy
biłem, usiłując pierwszy do niej dotrzeć, ale Graham mnie
przegonił.
- No tak, twój brat zawsze był od ciebie mniejszy,
więc pewnie i zwinniej szy - powiedział River.
Starszy mężczyzna umilkł zamyślony. Na moment
wrócił pamięcią do tamtego dnia, gdy po raz pierwszy
ujrzał Meredith. Przypuszczalnie na jej widok zaparło mu
dech, tak jak wiele lat później na widok Sophie zaparło
dech Riverowi. To niesamowite, przemknęło Riverowi
przez myśl, ale już wtedy wiedział, od samego początku
wiedział. No cóż, może wystarczy jeden rzut oka na taką
186
KASEY M1CHAELS
kobietę jak Meredith lub Sophie, aby mężczyzna zakochał
się na śmierć i życie.
- To prawda, mój mały braciszek jest nie tylko bar
dziej zwinny, ale i znacznie sprytniejszy ode mnie - pod
jął po chwili Joe. - Zanim się połapałem, co i jak, stałem
pochylony nad silnikiem, a ten skurczybyk notował sobie
jej numer telefonu. Umówili się na wieczór. Dasz wiarę?
- O, psiakość! - River doskonale znał całą historię,
ale zawsze słuchał jej z przyjemnością. - I co? Rozkwa
siłeś mu nos?
- Nie, chociaż miałem wielką ochotę. Do dziś pa
miętam wyraz zaskoczenia na twarzy Meredith, kiedy
Graham poprosił ją o numer telefonu. Patrzyła na mnie
wyraźnie zawiedziona, jakby wolała, abym to ja był na
miejscu Grahama. Na szczęście mój braciszek nawalił...
- Joe pociągnął kolejny łyk kawy, aby zwilżyć spierz
chnięte wargi. - Poprosił o numer Meredith odruchowo,
kierując się instynktem. Taki już był: pies na baby. Koło
pięknej dziewczyny nie potrafił przejść obojętnie. W każ
dym razie umówił się z nią na wieczór, mimo że o szóstej
miał spotkanie z jakąś sekretarką, prawdziwą seksbombą,
to jego słowa, którą poznał podczas swojej poprzedniej
bytności w Sacramento. No więc pobiegł na randkę z se
kretarką, mówiąc mi, że wróci przed dziewiątą, kiedy to
miał się spotkać z Meredith w holu naszego hotelu.
- Taki był z niego lowelas? - spytał żartem River.
- Czy lowelas to nie wiem, ale lekkoduch to na pew
no. W owym czasie słabo go znałem. Kiedy nasi rodzice
umarli, Grahamem zaopiekowali się dziadek z babcią,
a mną McGrathowie, kolega z wojska mojego ojca i jego
SAMOTNY WILK 187
żona. Nasze ścieżki zeszły się ponownie zaledwie kilka
miesięcy wcześniej, kiedy zaproponowałem bratu udział
w moim biznesie.
River pokiwał w milczeniu głową. Wiedział, że dziad
kowie odwrócili się od Joego. Wierzyli, że pijaństwo zię
cia przyczyniło się do wypadku samochodowego, w któ
rym zginął nie tylko on, ale również ich ukochana córka.
Ponieważ Joe przypominał z wyglądu ojca, nie chcieli
przyjąć go pod swój dach. Chętnie natomiast zaopieko
wali się jego młodszym bratem, Grahamem, który szczu
płą budowę, kolor oczu, włosów i rysy twarzy odziedzi
czył po matce. Graham wychowywał się w luksusie. Kie
dy dziadkowie popadli w niedostatek, przypomniał sobie,
że ma starszego brata, któremu całkiem nieźle się powo
dzi. River uwielbiał Joego; oboje byli dziećmi niechcia
nymi i odrzuconymi. Joe opowiedział mu o sobie, kiedy
River mieszkał w sierocińcu na ranczu w Hopechest.
Swoją opowieścią zdobył zaufanie chłopca, a więzi, jaka
się między nimi wytworzyła, nic nie mogło zerwać.
Z kolei za Grahamem River nie przepadał. Uważał,
że facet jest przebiegłym obibokiem, sprytnym oportu-
nistą, którego zżera zazdrość.
Dokończywszy kawę, Joe kontynuował opowieść.
- Nadeszła dziewiąta. Graham się nie pojawił. Kwa
drans po dziewiątej Meredith zadzwoniła na górę, żeby
spytać, co się dzieje. Postanowiłem skorzystać z okazji.
Zostawiwszy Grahamowi kartkę w recepcji, zaprosiłem
Meredith na kolację. - Zamknął oczy, uśmiechając się
błogo. - Rozmawialiśmy przez wiele godzin. O jej za
miarze podjęcia studiów, o tym, że chce zostać nauczy-
188 KASEY MICHAELS
cielką, o tym, jak kocha dzieci. Siedziałem zasłuchany,
ale pewnie słyszałem co trzecie słowo. Fascynował mnie
jej uśmiech, taki szczery i promienny, jej wielkie brązowe
oczy...
- Wiem - wtrącił River. - Sophie ma identyczne.
Wszystko w nich widać, radość, marzenia...
- Kiedy wreszcie zjawił się Graham, przepraszając za
spóźnienie, Meredith i ja zdążyliśmy się już umówić na
następny dzień. Z początku byłem kłębkiem nerwów.
Miałem dwadzieścia siedem lat i nigdy dotąd nie zabie
gałem o żadną kobietę. Ale Meredith potrafiła zadawać
pytania i potrafiła słuchać. Nim się spostrzegłem, opo
wiedziałem jej o sobie, o mojej rodzinie, o planach i dą
żeniach. Kiedy tamtego pierwszego wieczoru dołączył do
nas Graham, byliśmy tak pochłonięci sobą, że prawie
w ogóle nie zwracaliśmy na niego uwagi. Obraził się na
nas, potem jednak mu przeszło i rok później został świad
kiem na naszym ślubie.
River oparł łokcie na kolanach.
- Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak by się potoczy
ły wasze losy, gdyby Graham przybył punktualnie na
randkę? Myślisz, że on się nad tym zastanawia?
Joe potrząsnął przecząco głową.
- Wątpię. Czasem sobie żartuje, że złamaliśmy mu
serce. Kiedy indziej mi wytyka, że dopiero kiedy pozna
łem Meredith, zacząłem odnosić sukcesy w interesach,
więc gdyby to on ją poślubił, może on, nie ja, byłby
teraz właścicielem Colton Enterprises. Ale to tylko żarty.
Przecież nie mówi tego serio.
- Oczywiście, że nie - poparł go River, po czym
SAMOTNY WILK
189
zmienił temat. - Powiedz mi, Joe, jak udało ci się prze
konać Meredith, że ją kochasz?
- Hm... - Starszy mężczyzna potarł z namysłem
kark. - Nie mam pojęcia. Po prostu od początku coś mię
dzy nami zaskoczyło. Co nie znaczy, że się nie kłóciliśmy.
Zdarzały nam się sprzeczki i nieporozumienia, ale zawsze
wiedzieliśmy, że możemy na sobie polegać. Że bez
względu na to, co się stanie, nasza miłość przetrwa. Sta
ram się o tym pamiętać, Riv. Powtarzam sobie, że nie
wolno mi się poddać.
Po wyjściu Joego River sprzątnął ze stolika puste bu
telki po piwie oraz filiżanki po kawie i ruszył do łazienki.
Zamierzał wejść pod prysznic, odkręcić potężny strumień
gorącej wody, spłukać z siebie brud, oczyścić głowę
z ponurych myśli.
Rozebrał się do slipek, kiedy nagle coś spostrzegł.
Znikła biała plastikowa torebka z testami ciążowymi,
które kupił w aptece i za które Sophie go ofukała, mó
wiąc, żeby się nie wtrącał.
Był pewien, że położył torebkę na półce.
Zerknął do szafki pod umywalką, potem do szafki na
ręczniki. Przeszukał całe mieszkanie; sprawdził szafki ku
chenne, nawet zajrzał do pojemnika na śmieci, który stał
na dole przy schodach.
Torebki nigdzie nie było.
Wyparowała.
Wczoraj rano, kiedy Sophie wyrzuciła go z jego włas
nego łóżka, na pewno korzystała z łazienki. Czyżby to ona
wzięła torebkę? Po co, skoro wcześniej jej nie chciała?
190 KASEY MICHAELS
Zamknąwszy oczy, potarł ręką kark. Czy to dobry
znak, czy zły? Jeżeli okaże się, że Sophie nie jest w ciąży,
czy łatwiej mu będzie ją przekonać o swojej miłości?
Jeśli jednak okaże się, że jest w ciąży, wtedy... wtedy
nigdy mu nie uwierzy, że ją kocha i pragnie poślubić.
- Z seksem nie ma żartów - mruknął pod nosem,
ściągając slipki. Po chwili puścił strumień wody. - Trzeba
się zabezpieczać. A w ciążę zachodzić w sposób świa
domy.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Sophie wędrowała ścieżką w stronę stajni, powtarza
jąc w myślach wszystkie powody, dlaczego Rivera Ja
mesa należałoby przywiązać do słupa i porządnie wy-
chłostać.
Po pierwsze, sześć dni temu wrócił na ranczo, zosta
wiając ją samą w Prosperino. Owszem, sama kazała mu
wracać, ale przecież mógł zlekceważyć jej polecenie.
Po drugie, nie odzywał się do niej, odkąd niepotrzeb
nie nagadała mu do słuchu. Może część jej pretensji i za
rzutów była słuszna, ale oboje dobrze wiedzieli, że chodzi
o coś całkiem innego, że przystąpiła do ataku po to, aby
sprawić mu ból.
Po trzecie, i to ją najbardziej złościło, nie pozwolił,
by go przeprosiła. We wtorek rano wyjechał na jakiś po
kaz ujeżdżania i wrócił dopiero w czwartek wieczorem.
W czwartek wystroiła się na kolację. Czekała z niecierp
liwością, a on się nie pojawił. Ani razu nie zajrzał do
domu, odkąd wrócił z pokazu. Co za bezczelny typ!
Wcale nie chciała iść do niego do stajni. Zmusił ją.
Wiedział, że będzie miała wyrzuty sumienia i w końcu
nie wytrzyma.
Po czwarte... nie mogła sobie przypomnieć. Ale mu
siał być czwarty powód. I dziewiąty, dwunasty oraz czter-
192 KASEY MICHAELS
dziesty siódmy. Miała dziesiątki powodów, żeby być na
niego wściekła.
I setki powodów, żeby być zła na siebie. Wolała jednak
o nich nie myśleć. Gdyby zaczęła się zastanawiać, stra
ciłaby odwagę i zawróciła pędem do domu, a tam zamk
nęła się w sypialni, przykryła głowę poduszką i głośno
rozpłakała.
- Cześć, Drake - powiedziała do brata, który masze
rował ścieżką w przeciwną stronę niż ona. - Byłeś
w stajni? Jest tam River?
Drakę pokręcił głową.
- Nie, Soph. Chyba wybrał się do domu.
- Tam go na pewno nie ma - oznajmiła stanowczo.
- Właśnie stamtąd idę...
- Tak? No i co? Jak ci się podoba? Trochę mniejsza
wersja naszej hacjendy, nie? Ale tak to River zaplanował.
Skromną jednopiętrową budowlę, do której kiedyś
w przyszłości będzie można dobudować skrzydła.
Sophie wybałuszyła oczy.
- Na miłość boską, o czym ty mówisz? - spytała
zdziwiona.
- O domu Rivera - odparł Drake. Nagle uświadomi
wszy sobie, że Sophie nie ma o niczym pojęcia, uśmie
chnął się łobuzersko. - Mój Boże, ty nic nie wiesz!
Pokręciła przecząco głową; nie była w stanie wydo
być głosu.
- Ciekawe, dlaczego słowem się nie... Zresztą to nie
moja sprawa, no nie? Ależ z niego tajemniczy gość...
Po chwili opowiedział siostrze o ziemi, którą River
kupił od Joego, o domu, jaki budował, o stajni, która była
SAMOTNY WILK
193
już skończona, o hodowli koni, jaką zamierzał założyć
za miesiąc lub dwa.
- Naprawdę nic ci o tym nie wspomniał?
- Nic a nic. - Sophie przełknęła łzy. - Może to miała
być niespodzianka? Diabli wiedzą. Ale dzięki za infor
macje, Drake. Nienawidzę niespodzianek.
Minęła brata, kierując się w stronę stajni.
_ Dokąd to, Soph?! - zawołał za nią. - Przecież mó
wiłem, że Rivera tam nie ma.
- Na przejażdżkę - odparła, w tym momencie podej
mując decyzję. - Mój terapeuta powiedział, że mogę,
więc... - Wzruszyła ramionami.
- Jesteś pewna?
- Jasne. - Pomachawszy bratu na pożegnanie, ruszyła
przed siebie. - Absolutnie pewna.
Po czwarte: nie musiała wynajdywać kolejnych po
wodów. Krew ją zalewała na samą myśl o Riverze Ja
mesie!
Chociaż siedziała w ulubionym fotelu, sprawiała wra
żenie, jakby znajdowała się nad krawędzią przepaści. Sto
pami wpijała się w ziemię, kolana miała złączone, ręce
zaciśnięte na oparciu. Oddychała szybko i nerwowo.
- Louise, uspokój się - powiedziała doktor Wilkes,
siadając na składanym krzesełku naprzeciwko swojej pa
cjentki. - Nie poddam cię zbyt głębokiej hipnozie. Obie
cuję.
- Wiem. - Louise popatrzyła smętnie na fontannę. -
A jeśli nagle obudzi się moja wredna połowa? A jeśli
nie będzie chciała z powrotem zniknąć?
194 KASEY MICHAELS
Doktor Martha Wilkes pokiwała głową, jakby spodzie
wała się takiego pytania, po czym starannie dobierając
słowa, odparła:
- Zrozum, kochanie, wcale nie jesteśmy pewne, czy
cierpisz na rozszczepienie osobowości. Niektóre objawy
się zgadzają, ale nie wszystkie. Stąd pomysł poddania
cię hipnozie. Może po prostu masz amnezję? Zdarza się,
że podczas wypadku albo jakiegoś traumatycznego prze
życia człowiek traci pamięć.
- Już to mówiłaś. Ale... amnezja? Zawsze sądziłam,
że to coś, co przytrafia się bohaterom filmów i książek.
- Zgadzam się, że jest to rzadka dolegliwość, równie
rzadka jak rozszczepienie osobowości, ale nikt jej sobie
nie wyssał z palca. Ona naprawdę istnieje. Posłuchaj,
Louise. Od lat staram się ci pomóc, zyskać twoje zaufa
nie. Próbowałyśmy już wszystkiego. Owszem, czynimy
postępy, ale w sumie niewielkie. Bo z jednej strony szu
kasz u mnie pomocy, a z drugiej wzbraniasz się, kiedy
chcę ci ją ofiarować. Znalazłyśmy się w impasie i sama
o tym wiesz. Pozostała nam tylko hipnoza. Zanim do niej
przystąpimy, muszę zadać ci jedno pytanie. Czy ufasz
mi, Louise?
Koniuszkiem języka Louise oblizała wargi.
- Przecież wiesz, że tak. - Na jej ustach pojawił się
wymuszony uśmiech. - No dobrze, spróbujmy. Włącz
fontannę. Od tygodnia nie mam odwagi się do niej zbli
żyć...
Martha Wilkes wcisnęła przycisk, starając się zacho
wać neutralny wyraz twarzy, kiedy Louise zesztywniała
na widok i dźwięk spływającej kaskadą wody.
SAMOTNY WILK 195
- W porządku, kochanie. Spójrz na wodę. Słyszysz
jej kojący szum? Prawda, jak ładnie szemrze?
- Tak. Bardzo ładnie - przyznała Louise, rozluźniając
ręce zaciśnięte na poręczy fotela. Po chwili położyła je
na kolanach.
- No właśnie - ciągnęła lekarka. - Ładnie i kojąco.
Stajesz się coraz bardziej odprężona. Czujesz, jak napię
cie cię opuszcza. Znikają wszystkie twoje troski i zmar
twienia. Odpływają daleko. Słyszysz tylko cichutki szum.
Łagodny jak plusk deszczu w wiosenny poranek, kiedy
leżysz senna w łóżku. Czy jesteś senna, Louise? Powieki
ci opadają, są takie ciężkie. Zamknij oczy, Louise. O tak,
dobrze. Zamknij oczy i wsłuchuj się w szum wody.
W szum wody i w mój głos. Niczego więcej nie słyszysz.
Tylko woda i mój głos...
Louise zamrugała powiekami i posłusznie zamknęła
oczy.
Doktor Martha Wilkes również. Na moment przyło
żyła palce do powiek, usiłując się skupić, zebrać myśli.
Od tygodnia ćwiczyła z Louise techniki relaksacyjne,
więc nawet się nie zdziwiła, że tak łatwo udało się jej
wprowadzić ją w trans.
- No dobrze, Louise - podjęła po chwili monolog.
- A teraz cofniemy się. Do tamtego ogrodu i tamtej fon
tanny. Widzisz je? Tamten ogród i fontannę?
Louise skinęła głową.
- Tak - odparła szeptem. - Widzę.
- Jesteś tam, Louise? Czy jesteś w tamtym ogrodzie?
Czy widzisz samą siebie?
- Tak.
196 KASEY MICHAELS
- Doskonale. Powiedz mi: co robisz, Louise? Co ro
bisz w tym ogrodzie?
- Śpiewam. - Wargi jej zadrżały. - Obie śpiewamy.
- Oczy wciąż miała zamknięte, lecz szeroki uśmiech
opromieniał jej twarz. - „Stary niedźwiedź mocno śpi,
stary niedźwiedź mocno śpi..."
- Ślicznie, Louise. A kto obok ciebie stoi? Jakieś
dziecko?
Louise zmarszczyła czoło i jeszcze mocniej zacisnęła
powieki.
- Tak. Dziewczynka. Ojej, jaka podobna do mnie...
- Głos się jej załamał, a na twarzy pojawił się wyraz
bezbrzeżnego smutku. - Wygląda zupełnie jak ja.
- Ale nie jest tobą, prawda, Louise? Jest małą dziew
czynką. Jak ma na imię? Możesz ją spytać?
Louise przechyliła głowę na bok, jakby się w coś
wsłuchiwała.
- Nie słyszę, co mówi... Ona wciąż śpiewa: „My się
go boimy, na palcach chodzimy. Jak się zbudzi, to nas
zje! Jak się zbudzi, to nas zje!" Obie strasznie chicho
czemy...
Przez kilka sekund lekarka w milczeniu obserwowała
błogi uśmiech rozjaśniający oblicze pacjentki.
- Louise, czy dziewczynka już skończyła? Czy skoń
czyła śpiewać?
- Powiedz, maleńka, jak ci na imię? - spytała Louise.
zwracając się do dziecka, które widziała oczami
wyobraźni. - Dlaczego jesteś taka podobna do mnie?
Dlaczego wspólnie śpiewamy piosenkę o starym
niedźwiedziu?
SAMOTNY WILK 197
Pacjentka przejęła inicjatywę; sama zadawała pytania.
Martha Wilkes wstrzymała oddech. Nie chciała jej prze
szkadzać, wiedząc, że to może wszystko zepsuć. Czekała.
Louise ponownie skinęła głową.
- Jakie ładne imię. Moja babcia miała identyczne.
Doktor Wilkes uniosła brwi. No proszę! Louise po
znała nie tylko imię dziecka, ale skojarzyła je z imieniem
swojej babki. To spory postęp. Można bezpiecznie zlecić
jej kolejne zadanie.
- Louise, czy mogłabyś spytać dziewczynkę, kim
jest? Co robi w ogrodzie? Dlaczego razem śpiewacie?
Louise zesztywniała, a lekarka natychmiast zrozumia
ła swój błąd. Za szybko! Zbyt wiele chciała osiągnąć
naraz. Dlaczego się tak niecierpliwiła?
- Nie, Louise! Lepiej nie. O nic nie pytaj. Po prostu
bądź w ogrodzie, śpiewaj z dziewczynką. Dobrze? Wróć
do ogrodu, ciesz się słońcem...
Louise otworzyła oczy. Wyzierał z nich strach.
- Co się stało? Gdzie się podziała dziewczynka? Co
ty tu robisz? To nie twój ogród! To mój ogród. Idź sobie!
Nie chcę, żebyś tu była.
- Louise! - oznajmiła głośno lekarka, usiłując zapa
nować nad pacjentką. - Pora wrócić. Pora opuścić ogród.
- Mama mówiła, żebym z nikim o tobie nie rozma
wiała - kontynuowała Louise, zagubiona we własnym
świecie. - Mówiła, że jesteś chora, że nie możemy się
z tobą widzieć. Że najlepiej, byśmy o tobie zapomnieli.
Nie chciałam, ale wytłumaczono mi, że tak trzeba. Że
takie jest twoje życzenie. Zamierzałam mu powiedzieć,
lecz jakoś nigdy nie było okazji. A teraz jest już za późno.
198
KASEY MICHAELS
Nie żyjesz. Mam list z tego zakładu, do którego cię wy
słano. Tak w nim napisali. I tak mi powiedzieli. Ze nie
żyjesz. Boże, dlaczego jesteśmy jak dwie krople wody?
Nienawidzę naszego podobieństwa! Odezwij się, Patsy.
Nie stój jak niemowa. Powiedz, Patsy, co robisz w moim
ogrodzie?!
- Louise! Louise! - Martha Wilkes wyłączyła fon
tannę. - Wystarczy! Skup się! Słyszysz tylko mój głos.
Powoli zaczynasz się budzić, wracać do rzeczywistości...
Lekarka zapanowała nad sytuacją. Przemawiając ko
jąco do pacjentki, mówiąc jej, by się odprężyła, obiecując,
że kiedy się obudzi, będzie się czuła spokojna i wypo
częta, ostrożnie wyprowadziła ją z transu.
Odetchnęła z ulgą, kiedy Louise otworzyła oczy
i spytała:
- Co się stało? Powiedziałam coś?
- Niewiele - odparła Martha Wilkes, uznając, że kie
dy indziej omówi z pacjentką to, co wydarzyło się pod
czas hipnozy. - Byłaś w ogrodzie. Nie możemy się spie
szyć, Louise. Musimy posuwać się wolno, krok po kroku.
Skinąwszy ze zrozumieniem głową, Louise podniosła
się z fotela i podeszła do stołu, na którym stał dzban le
moniady.
- Louise, jak miała na imię twoja babka? - Z tonu
lekarki można by sądzić, że pyta o pogodę: czy do wie
czora się przejaśni, czy bardziej zachmurzy?
Louise przechyliła dzban nad szklanką.
- Moja babka? Sophie. Dlaczego pytasz?
- Bez powodu - odparła Martha.
Czekała.
SAMOTNY WILK
199
Długo nie musiała czekać. Louise poderwała głowę.
Szklanka przewróciła się; lemoniada wylała się na stół,
zaczęła skapywać na ziemię.
Louise wbiła oczy w lekarkę.
- Martho! Skąd ja to wiem? Wcześniej tego nie pa
miętałam. Nic nie byłam w stanie powiedzieć o mojej
rodzinie.
Doktor Wilkes wzruszyła ramionami.
- Zdarza się, że czasem po sesji człowiek nagle sobie
coś przypomina. Jakiś nieistotny szczegół. Pomyślałam,
że warto spróbować. Ale nie przejmuj się. Potrzebujesz
pomocy?
Pomocy? Louise zmarszczyła czoło, po czym widząc
skierowane na stół spojrzenie, opuściła wzrok.
- Ojej! Nawet nie zauważyłam! Przyniosę papierowe
ręczniki.
Martha Wilkes pokiwała głową. Sama nie ruszyła się
z miejsca. Usiłowała przetrawić to, co usłyszała.
Sophie. Dziewczynka w ogrodzie miała na imię So
phie. A nazwisko? Po raz kolejny przewinęła się też po
stać jakiegoś mężczyzny. „Zamierzałam mu powiedzieć".
Mężczyzny, który musiał wiele dla Louise znaczyć, który
odegrał dużą rolę w jej życiu. Kim był?
No i najważniejsza rzecz: skąd się Patsy wzięła
w ogrodzie? W dodatku - jeśli ona, Martha, dobrze zin
terpretowała słowa Louise - dorosła Patsy. Patsy - tak
miała na imię Louise. Patsy to Louise. Dorosła Patsy,
kobieta bliźniaczo podobna do Louise, to właśnie Louise.
Tyle że nie powinna przebywać w ogrodzie.
Według Louise, Patsy umarła. Stwierdziła wręcz, że
200 KASEY MICHAELS
dostała list - skąd? z St. James? - w którym informo
wano ją o śmierci Patsy. Ale czy na pewno o śmierci
czy może o odejściu? Co takiego Louise otrzymała?
Świadectwo zdrowia czy akt zgonu?
Lekarka wsparła brodę na łokciu i pogrążyła się w za
dumie. Kogo Louise zobaczyła w ogrodzie? Siebie? Tę
drugą, okrutną Louise, o której starała się zapomnieć?
Czy to była amnezja czy rozszczepienie osobowości? Do
ktor Wilkes bardziej była skłonna przychylić się do amne
zji, ale nie miała stuprocentowej pewności.
Tak czy inaczej coś wreszcie drgnęło. Wkrótce poznają
odpowiedź. Bez względu na to, kogo lub co Louise uj
rzała, powoli zbliżały się do kresu. Po latach terapii ko
niec był w zasięgu wzroku. Dawno temu Martha Wilkes
obiecała zarówno sobie, jak i Louise, że nie podda się.
dopóki nie rozwikła wszystkich wątpliwości.
River chodził od jednego pokoju do drugiego, nie do
wierzając własnym oczom. Postęp był niesamowity.
Nie zaglądał tu od dwóch tygodni, bo nie wiedział,
co go czeka. Sophie dawała mu nieźle w kość. Nie po
trafił podjąć decyzji, czy powiedzieć jej o domu, czy nie.
Czy wiadomość ją uraduje, czy doprowadzi do jeszcze
większej furii.
Źle to sobie wszystko wykalkulował. Dlaczego tak
długo zwlekał? Gdyby w zeszłym roku pogadał z Joem.
poprosił go o pożyczkę, po czym zakręcił się wokół So
phie, może byliby już małżeństwem? Może nawet jakieś
maleństwo byłoby w drodze?
Zamiast tego Sophie zaręczyła się z Chetem, została
SAMOTNY WILK 201
napadnięta w ciemnej alejce i o mało nie straciła życia.
Zaręczyny zerwała. Potem w jego, Rivera, ramionach
szukała pocieszenia. Niewykluczone, że po rozkoszach
wspólnie spędzonej nocy zaszła w ciążę. I teraz go nie
nawidzi.
Pokonując po dwa stopnie naraz, zmierzał ku mał
żeńskiej sypialni. Małżeńskiej? W każdym razie sypialni,
w dodatku największej z trzech, jakie znajdowały się na
piętrze, a do tego jedynej z własną łazienką. Wannę
i prysznic wstawiono przed paroma tygodniami, teraz
jednak wszystko już było gotowe: białe kafelki, biała te
rakota, dwie sąsiadujące ze sobą umywalki połączone jas
nozielonym blatem, białe szafki, błyszczące mosiężne
krany. Wszystko nowe, lśniące, czekające na użytkow
ników.
Wyglądało to nieźle, lepiej niż się spodziewał. Z po
czątku nie był pewien ręcznie malowanych kafelków nad
wanną, które miały się układać w bukiet polnych kwia
tów, ale glazurnik go przekonał. Kobiety to uwielbiają,
powtarzał.
Oczami wyobraźni River zobaczył Sophie kąpiącą się
w owalnej wannie. Zanurzona w pianie, opowiada mu
coś ze śmiechem, podczas gdy on stoi przed lustrem, go
ląc całodzienny zarost. Miała tak miękką, tak delikatną
skórę, że nie chciał jej podrapać.
Potrząsnął głową, usiłując wyrwać się z zadumy. Po
chwili wrócił na dół. W przyszłym tygodniu ściany zo
staną pomalowane, drewniane podłogi polakierowane.
Kuchnia jest już gotowa. No, prawie. Jeszcze nie dotarł
zamówiony przed tygodniem piec.
202
KASEY MICHAELS
Wkrótce mógłby się wyprowadzić ze swojego małego
mieszkanka nad stajnią i tu zamieszkać. Zwiększyłby od
ległość między sobą a Sophie o jakieś trzy, cztery kilo
metry; już by nie przylatywała do niego w środku nocy,
żeby zrobić mu awanturę, wypłakać mu się na ramieniu,
ogrzać jego puste łóżko lub uradować jego stęsknione
serce.
- Podoba mi się.
Podskoczył gwałtownie, upuszczając klucz, który wyj
mował z zamka.
- Sophie?
Odwrócił się. Stała w cieniu, na szerokiej werandzie,
wsparta o jeden z filarów podtrzymujących dach.
- Skąd... Jakim cudem...?
- Wystarczyło zapytać - odparła. - Wbrew temu, co
sądzisz, żyją na tym świecie otwarci, prawdomówni lu
dzie, którzy nie czynią ze wszystkiego tajemnicy.
- Już wiem! Drake! Cholera, jak na faceta, który
uczestniczy w tajnych misjach i zna sprawy, o jakich re
szta społeczeństwa nie jest informowana, twój kochany
braciszek ma wyjątkowo długi język.
Sophie spoważniała.
- Masz szczęście, że po drodze złość ze mnie wy
parowała. Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, że budujesz
dom? W ogóle nie zamierzałeś?
W milczeniu schylił się po klucz i otworzył drzwi.
- Oprowadzić cię?
- Pewnie. Stajnię już obejrzałam. Zresztą w jednym
z boksów zostawiłam konia. Nie jest tak duża jak ta na
ranczu, ale w zupełności wystarczy. Całkiem mi się podoba.
SAMOTNY WILK 203
- To miło.
Miał wrażenie, że rozmawiają z sobą jak para znajo
mych, których niewiele łączy - uprzejmie, lecz chłodno
i obojętnie. A przecież...
- Przyjechałaś konno? - zdumiał się nagle. - Kto ci
pozwolił dosiadać konia?
Minąwszy go, weszła do środka.
- Mój terapeuta. Po środowych zajęciach. O czym
byś wiedział, gdybyś pojawił się na lunchu czy kolacji.
Prawdopodobnie za dwa tygodnie w ogóle pożegnam się
z ośrodkiem. Mamy w domu automatyczną bieżnię, mo
gę dalej sama ćwiczyć. Żeby to uczcić, w czwartek Inez
upiekła moje ulubione ciasto bananowe. Ale tego dnia
też nie raczyłeś pojawić się na kolacji.
- To już wszystkie pretensje czy jeszcze masz jakieś?
- spytał River, wędrując za Sophie od salonu przez ja
dalnię do dużej kuchni urządzonej w stylu rustykalnym.
- Przepraszam, że ominęły mnie twoje sukcesy.
- W porządku - mruknęła Sophie i wyjrzała przez
okno nad zlewem. - W moim mieszkaniu w San Fran
cisco też mam okno nad zlewem, tyle że z widokiem na
mur. Wścieka mnie to, ilekroć myję naczynia. Hm, ładna
podłoga. - Potarła o nią czubkiem buta. - Prawdziwa
cegła?
- Niezupełnie. Jest to coś, nazwy nie pamiętam, co
z wyglądu przypomina cegłę, ale jest od niej bardziej
trwałe, bardziej odporne na zarysowania i łatwiejsze do
utrzymania w czystości. Co stanowi niewątpliwą zaletę,
zważywszy na ilości brudu, jakie zawsze wnoszę na bu
tach. Żadne wycieraczki nie pomagają.
204 KASEY MICHAELS
- No tak, a prawdziwy kowboj w skarpetach czy
kapciach nie chodzi. - Przesunęła palcem po kranie, p
0
blacie, po drzwiach lodówki. Kiedy wreszcie zabrakło
powierzchni do dotykania, odwróciła się i oparła plecami
o szafkę. Spojrzała na Rivera, po czym zwilżyła wargi
i wbiła wzrok w podłogę. - A co jest na górze?
- Ty, Sophie - odparł cicho. - Tylko ty. Szkoda że
jedynie w mojej wyobraźni.
Zamknęła oczy i westchnęła głęboko.
- No tak. Górę zwiedzę innym razem. Obiecałam Re
bece i Emily, że... że wybiorę się z nimi do kina. Więc..
sam rozumiesz. - Uśmiechnęła się promiennie, ale nic
był to naturalny uśmiech.
Kiedy postąpiła krok naprzód, River ujął ją za łokieć
- Powinniśmy porozmawiać, Soph. Nie możemy
tkwić w takim zawieszeniu.
Pochyliła głowę; unikała jego spojrzenia.
- Tak. Ale najpierw chcę wiedzieć, na czym stoję.
- Robiłaś sobie test?
- Nie, nie robiłam żadnych testów! - Spojrzała w su
fit. - Tylko dlatego, że okres mi się...
- Że okres ci się spóźnia? To chciałaś powiedzieć?
Szarpnęła rękę, oswobadzając się z jego uścisku.
- Takie opóźnienie o niczym nie świadczy! Napad
nięto mnie, przeżyłam silny wstrząs psychiczny. W ciągu
ostatnich kilku tygodni w moim życiu zaszły ogromne
zmiany. Zerwane zaręczyny, tamta noc z tobą, incydent
z mamą... W stresowych sytuacjach trudno wymagać,
aby organizm funkcjonował sprawnie.
Starał się zachować rozsądek.
SAMOTNY WILK
205
- To prawda, ale równie dobrze możesz być w ciąży.
- Nie, nie mogę!
- Możesz, Sophie. Nie zaprzeczaj, tylko zrób sobie
test. Wtedy będziemy mieli jasność...
Zarumieniła się po czubki uszu.
- Jaką jasność, Riv? O jakiej jasności mówisz? Gdy
by faktycznie okazało się, że jestem w ciąży, skąd mo
głabym wiedzieć, czy ty... Czy naprawdę... Do diabła
z tym wszystkim! Zostaw mnie, River! Daj mi święty
spokój!
- Wyjdź za mnie, Sophie. Nie odmawiaj. Wyjdź za
mnie. Proszę cię. Nie rób żadnych testów. Co ma być,
to będzie. Razem będziemy czekać, razem się niecierpli
wić, cieszyć lub smucić...
Potrząsnęła głową i cofnęła się o krok.
- Nie mogę, Riv. Nie mogę.
Odwróciła się, a on pozwolił jej odejść. Znów po
zwolił jej odejść. Ale wiedział, że nie będzie to długie
rozstanie; wkrótce ją zdobędzie.
Tak, tym razem wszystko rozegra inaczej.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Obserwując przygotowania czynione w Hacienda del
Alegria, ktoś mógłby pomyśleć, że rodzina Coltonów szy
kuje się do wesela. Cały jeden pokój na parterze prze
znaczony był na upominki. Wzdłuż ścian stały stoły, na
których układano nadchodzące od paru dni prezenty.
Nie były to jednak prezenty, jakie zwykle otrzymują
nowożeńcy - tostery, czajniki, noże elektryczne. Nie.
wśród wyeksponowanych na stole podarków znajdowały
się rzeczy odpowiednie dla senatora Josepha Coltona: sre
brną taca, zegar z wahadłem, elegancki zestaw składając
się ze złotego pióra i pozłacanego ołówka.
Przechodząc obok przykrytych obrusami stołów, So
phie rzuciła okiem na srebrną łyżkę do butów z wygra
werowanym monogramem solenizanta. Pokręciła z nie
dowierzaniem głową. Ależ ludzie miewają pomysły!
Siodło, które dostarczono wczoraj od pracowników
należącej do Coltonów stacji radiowo-telewizyjnej w Te
ksasie, sprawiło Joemu ogromną przyjemność. „Z życze
niami, by pan przecierał coraz to nowsze szlaki" widniał
napis na doczepionej do siodła białej karteczce. Sophie
uśmiechnęła się na wspomnienie ojca, który przeczytał
kartkę, po czym odłożył ją na bok z udanym oburzeniem
„Boże kochany, co oni myślą? Ja wcale nie przechodzę
SAMOTNY WILK 207
na emeryturę! Po prostu kończę sześćdziesiąt lat. Co by
najmniej nie napawa mnie radością".
Sophie przejęła na siebie obowiązek rozpakowywania
upominków i ustawiania ich tak, by jak najpiękniej się
prezentowały. W specjalnym zeszyciku starannie zapisy
wała, kto co przysłał, aby po przyjęciu ojciec mógł wy
słać listy z podziękowaniami.
Bawiło ją to zajęcie. Pochłonięta upominkami, fizy
koterapią, na którą trzy razy w tygodniu jeździła do Pro-
sperino, i ćwiczeniami, które sumiennie, rano i wieczo
rem, wykonywała w domu, nie miała czasu biegać do
stajni.
River nie narzucał się jej i była mu za to wdzięczna.
Nie narzucał się, ale i nie pozwalał o sobie zapo
mnieć. Codziennie przysyłał jej jakiś drobiazg. A to bu
kiet kwiatów związanych ładną niebieską wstążką, a to
pachnące mydełka w małym wiklinowym koszyczku.
Raz była to książka o kulturze Indian zamieszkujących
kontynent amerykański, innym razem lizak zapakowany
do brązowej torby z nazwą sklepu mieszczącego się mię
dzy ranczem a Prosperino, sklepu, do którego jeździli ca
łymi latami właśnie po te lizaki.
Prezenciki zawsze znajdowała w swoim pokoju na
łóżku. Usiłowała przyłapać Rivera na tym, jak je wnosi,
ale ani razu się jej nie udało; widocznie robił to o różnych
porach dnia.
Może czekał, aż ona zmięknie i przyjdzie do niego?
Chociaż nie. Raczej podejrzewała, że sam do niej przyj
dzie. W swoim czasie, gdy uzna, że jest gotów.
Nie była pewna, jak zareaguje, zwłaszcza odkąd wie-
208
KASEY MICHAELS
działa. Tamtego dnia, kiedy poprosił ją o rękę, zrobiła
wreszcie test ciążowy. Następnego dnia zrobiła drugi. Po
tem trzeci i czwarty. I tak codziennie, dopóki wszystkich
nie zużyła.
Podeszła do stołu przy drzwiach, na którym stały do
starczone rano i wciąż nie rozpakowane przesyłki. Jedna
z nich - przekonała się, biorąc ją do ręki i lekko potrzą
sając - była w wielu drobnych kawałkach. Ją pierwszą
Sophie rozpakowała.
I rzeczywiście. Z trudem domyśliła się, że potłuczone
szkło tworzyło kiedyś kryształową karafkę. W jednym
kawałku przetrwał tylko korek. Wsunęła pudło pod stół
i zasłoniła obrusem. Później się tym zajmie.
Otworzyła następne cztery pakunki. Z pierwszego wy
jęła kolejną srebrną tacę; z drugiego oprawione i podpi
sane zdjęcie Joego Montany, który należał do ulubionych
sportowców jej ojca; z trzeciego ładny komplet kielisz
ków do wina o różnokolorowych nóżkach i podstaw
kach; z czwartego zaś złoty zegarek kieszonkowy, który
miał taką masę tarcz i wskazówek, że oprócz faz księżyca
zapewne pokazywał również czas na Marsie.
Cztery wspaniałe, starannie dobrane prezenty. Sophie
uśmiechnęła się. Jej ojciec był powszechnie lubianym
i szanowanym człowiekiem. Może te materialne oznaki
sympatii od przyjaciół i współpracowników zdołają
choćby w minimalnym stopniu wynagrodzić mu smutki
i kłopoty, jakie towarzyszą mu na co dzień.
Szósty pakunek był mały, lecz stosunkowo ciężki. Na
widok znajomego charakteru pisma Sophie nie potrafiła
ukryć zdziwienia.
SAMOTNY WILK 209
- Chet przysłał ojcu prezent?
Z wahaniem otworzyła pudełko. Jej oczom ukazał się
szklany przycisk z zatopioną w środku złotą dwudzie-
stodolarową monetą wybitą w roku narodzin Joego. Ład
ne i pomysłowe, pomyślała, lecz w stylu Cheta: na po
kaz. Na dnie pudełka leżała kartka: „Sto lat, senatorze!
Żałuję, że nie mogę osobiście złożyć panu życzeń, ale
jestem pewien, że pańskie przyjęcie urodzinowe okaże
się wydarzeniem roku!"
Podpisał kartkę imieniem i nazwiskiem. Wyżej wid
niała nazwa firmy: Wallace Enterprises.
- Jeszcze nie wysechł atrament na czeku, który mu
wystawiłam - mruknęła Sophie, ustawiając przycisk na
jednym z udekorowanych stołów - a on już kupuje pre
zenty na koszt firmy.
Skarciła się w myślach za swoją podejrzliwość. Ale
w głębi duszy wiedziała, że ma rację. Chet jak kot zawsze
spadał na cztery łapy.
Skończywszy układać prezenty, wsunęła pudła jedno
w drugie, a wstążki i opakowania wepchnęła do plasti
kowej torby. Teraz należy wziąć wszystko pod pachę i za
nieść do pojemników na śmieci. Potem może się skupić
na codziennej porcji ćwiczeń.
Ponieważ najkrótsza trasa wiodła przez patio, Sophie
skierowała się w stronę drzwi balkonowych. Wyszedłszy
na zewnątrz, postawiła pudła na ziemi i obróciła się, aby
zamknąć za sobą balkon. Nagle usłyszała głosy. Ktoś
wszedł do pokoju, który przed chwilą opuściła.
Pokój należał do najbardziej nasłonecznionych w ca
łym domu. Żeby się za bardzo nie nagrzewał, Meredith
210 KASEY MICHAELS
zarządziła, aby w oknach zawieszono żaluzje. Żaluzje
były zaciągnięte, toteż Sophie nic nie widziała. I nikt jej
nie widział.
To dobrze. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać, a już
zwłaszcza z matką. Zmienne nastroje matki, która w cią
gu dosłownie paru sekund z euforii potrafiła popaść
w skrajną rozpacz, działały na nią przygnębiająco.
Zamierzała zamknąć cicho drzwi, tak by nikt się nie
zorientował, że za nimi stoi, i wycofać się pośpiesznie
na taras, ale nagle, słysząc głos stryja Grahama, zamarła
z ręką na klamce.
- Zrozum, jeżeli prawda kiedykolwiek wyjdzie na
jaw, on nas zabije. Dobrze o tym wiesz.
- Co mam zrobić? Rozciąć sobie żyłę i własną krwią
podpisać oświadczenie? - spytała gniewnie Meredith. -
Mówię ci, że Joe niczego się nie dowie. Przynajmniej
nie ode mnie. To ty nie potrafisz trzymać języka za zę
bami.
- W porządku, może faktycznie za bardzo się dener
wuję. Ale znów zaczął przychodzić do firmy, przejawiać
zainteresowanie pracą. Wolę, jak tkwi pogrążony w apa
tii. Wtedy robię, co chcę, a on do niczego się nie wtrąca.
- Za brak apatii możesz winić jego ukochaną córunię
- oznajmiła Meredith, podchodząc do okna.
Z obawy, by matka jej nie zobaczyła, Sophie szybko
cofnęła się w kąt.
- Uparła się, żeby wracać do domu sama na piechotę.
Nic dziwnego, że ją napadnięto. A w Joego wstąpiła fu
ria. Jeździł do San Francisco, nie odstępował Sophie na
krok, jakby jego obecność mogła cokolwiek zmienić. Po
SAMOTNY WILK 211
prostu otrząsnął się z letargu. I teraz znów go wszystko
interesuje. Dzieci, praca...
- No właśnie. Jest zupełnie innym człowiekiem. Nie
byłem pewien, co spowodowało tę zmianę, ale twoje wy
jaśnienie brzmi sensownie. Po śmierci Michaela Joe osza
lał z rozpaczy. Winił się za śmierć syna, wycofał z in
teresów, popadł w przygnębienie. To były najszczęśli
wsze lata mojego życia. Problemy Sophie sprawiły, że
jakoś się ocknął, nabrał chęci do działania. Wcale mi się
to nie podoba. Nie chcę, żeby patrzył mi przez ramię,
kontrolował wszystkie moje poczynania. Ale nie tego się
boję. Przeraża mnie myśl, co będzie, jeżeli kiedykolwiek
odkryje...
- Boże, Graham, przestań krakać! - przerwała mu
Meredith i westchnęła głośno. - W drodze do Prosperino
stoi przy szosie podwójna tablica reklamowa. Wielka,
oświetlona, doskonale widoczna. Skoro cię język świerz
bi, wynajmij ją sobie, po jednej stronie daj napis „Ja to
zrobiłem!", a po drugiej wyjaśnienie, co dokładnie zro
biłeś. Niech się świat dowie.
- Już dobrze, nie złość się na mnie. - Na moment
Graham Colton zamilkł. - Zmieńmy temat, co? - Po paru
sekundach ponownie się odezwał: - Tylko spójrz na te
stoły! Aż się uginają! Psiakrew, każdy chce być najlepszy,
ofiarować najpiękniejszy prezent. Co za lizusy! No cóż,
będę musiał wydać fortunę, żeby przebić jego kochanych
przyjaciół.
- Oj, Graham, ależ ty jesteś naiwny! Joego tak łatwo
można zadowolić. - Głos Meredith ociekał sarkazmem.
- Po prostu prześlij czek do Hopechest Ranch. Znasz
212
KASEY MICHAELS
swojego brata. Wiesz, jak przejmuje się losem tych wszy
stkich bękartów i wykolejeńców. Wzruszy się do łez.
- Świetny pomysł - ucieszył się Graham. - W do
datku suma nie gra roli, prawda? Bo tego typu instytucje
nie udzielają informacji o wsparciu, jakie otrzymują od
prywatnych ludzi?
Meredith parsknęła śmiechem.
- Nie byłabym tego taka pewna, mój drogi. Raczej
nastaw się na pięć tysięcy minimum. Aha, i spóźniasz
się z czekiem dla mnie. Człowiek, który boi się wykrycia,
powinien punktualnie opłacać swoje rachunki.
Głosy oddalały się, stawały coraz bardziej ciche. Kie
dy Sophie wychyliła głowę zza drzwi i zerknęła do po
koju, zobaczyła, jak jej stryj wręcza matce podłużny ka
wałek papieru.
- Słyszałeś to stare powiedzenie, Graham? - spytała
Meredith, chowając czek do kieszeni. - Tajemnica znana
dwóm osobom jest bezpieczna tylko wtedy, gdy jedna
z tych osób nie żyje.
- Myślałem o tym, ale postanowiłem cię nie ukatru
piać.
Meredith odrzuciła głowę do tyłu i ryknęła histerycz
nym śmiechem.
- Oj, Graham, Graham. Nie miałbyś odwagi. Tobie
zawsze brakowało jaj.
Po chwili wyszli do holu, zamykając za sobą drzwi.
Sophie wróciła do pokoju i usiadła na najbliższym krze
śle. Nogi miała jak z waty.
Potrząsnęła głową. Ta wstrętna, chciwa, przebiegła ko
bieta jest jej matką? A towarzyszący jej mężczyzna stry-
SAMOTNY WILK 213
jem Grahamem? O co chodziło? O czym rozmawiali? Ja
kąż to mają tajemnicę? Za co stryj płacił matce?
Co, do diabła, się dzieje?
Nerwowo zastanawiała się, co zrobić. Pójść do ojca?
Nie, bez sensu. Najwyżej mogłaby mu powtórzyć to, co
słyszała. A rozmowa matki ze stryjem nie trzymała się
kupy-
Pójść do Rivera? Też bez sensu. Po pierwsze, River
i tak nie przepada za Grahamem, a po drugie, nie chciała
mu znów opowiadać o dziwnym zachowaniu matki.
A zatem? Ma puścić wszystko w niepamięć? Udawać,
że nic się nie stało?
- Nie. Tak też niedobrze - szepnęła, podnosząc się
z krzesła. Wyszła na zewnątrz, gdzie zostawiła puste opa
kowania po prezentach. Podniósłszy je, skierowała się do
pojemników na śmieci. - Po przyjęciu. To tylko kilka
dni. Po przyjęciu naradzę się z Riverem, może z Randem
i Drakiem. Porozmawiamy z ojcem; może zdołamy go
przekonać, że mama musi się leczyć. Że potrzebuje fa
chowej pomocy...
River siedział na ławce przed stajnią, wpatrzony
w swoje ręce. Był tak skoncentrowany na tym, co robił,
że nie słyszał zbliżających się kroków. Podniósł głowę
dopiero, kiedy Rand się odezwał.
- To łabędź? Rzeźbisz łabędzia? - spytał najstarszy
syn Coltonów, wskazując na kostkę mydła, którą River
strugał nożem. - Niesamowite. Masz talent, braciszku.
- Dzięki.
River ostrożnie przeciągnął nożem po delikatnie wy-
214
KASEY MICHAELS
giętej szyi ptaka, po czym odłożył kostkę na bok. Wolał
nie ryzykować. Szyja była najtrudniejszym elementem, wy-
magała maksimum skupienia. Miał nadzieję, że Rand nie
wpadł na dłuższą pogawędkę, chciał bowiem skończyć
rzeźbę przed kolacją i zostawić ją Sophie na poduszce.
- Często ostatnio bywasz w domu. Od poprzedniej
wizyty minęło zaledwie parę tygodni...
- Wiem, niby siedzibę mam w Waszyngtonie, ale
większość interesów załatwiam w Kalifornii. Najpierw
pomagałem ojcu, potem dostałem zlecenie od klienta
z Los Angeles. Ledwo skończyłem, wezwał mnie drugi
klient z Sacramento. Wczoraj ze wszystkim się uporałem
i od dziś jestem wolnym człowiekiem. Uznałem, że nie
warto tracić czasu na przelot do Waszyngtonu, skoro uro
dziny ojca obchodzimy hucznie już za parę dni. A co
u ciebie? Jak posuwa się budowa?
- Świetnie. - River wstał. Zamknąwszy scyzoryk,
schował go do kieszeni dżinsów. - Wybierasz się na prze
jażdżkę?
Pytanie było o tyle uzasadnione, że Rand miał na so
bie sprane dżinsy, flanelową koszulę i znoszone buty
kowbojskie.
- A co? Bo jestem odpowiednio ubrany? - Randa ogar
nęła wesołość. - Nie, stary. Sprzątałem biuro, które wynaj
muję w Prosperino, a potem pomyślałem, że nie ma sensu
się przebierać, skoro wybieram się na ranczo. Niby korzy
stam z usług profesjonalnych sprzątaczek, ale mówię ci, nic
tak nie zbiera kurzu jak książki prawnicze. A panie sprzą
taczki myją podłogi, lecz książek nie ruszają.
River wyszczerzył w uśmiechu zęby.
SAMOTNY WILK 215
- Dobrze nas wychowano, no nie, Rand? Żeby sprzą
tać po sobie i nie wymagać od innych czegoś, co sami
możemy zrobić.
- To prawda. - Rand wzruszył ramionami.
Był silnym, dobrze zbudowanym mężczyzną liczącym
ponad metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, o czarnych wło
sach i niebieskich oczach, bardzo podobnym do Joego
sprzed trzydziestu lat. Może właśnie to podobieństwo
sprawiło, że River czuł do niego instynktowną sympatię.
Cieszył się, że są nie tylko braćmi, ale i przyjaciółmi.
- Chociaż szkoda - dodał po chwili Rand. - Z tym
niewymaganiem od innych...
- Tak? - River skierował się w stronę niewielkiej lo
dówki stojącej tuż za drzwiami stajni. - Chciałeś wymóc
coś na mnie?
- Owszem. - Rand uśmiechnął się lekko zażenowany.
- Żebyś powiedział Sophie, że ją kochasz. Ten łabądek jest
dla niej, prawda? A wcześniej były kwiatki, książka, lizak.
Inez, stary, nie potrafi trzymać języka za zębami. Zwierza
się córce, Maya zwierza się Drake'owi i sam rozumiesz...
Mamy w tym domu doskonały system wczesnego ostrze
gania. Wieści wędrują z prędkością światła. Gdybym pole
ciał teraz do Waszyngtonu, pewnie zastałbym stos faksów
od Drake'a. To co, powiesz Sophie?
- Że ją kocham? - River wyjął z lodówki dwie bu
telki wody mineralnej. Jedną podał swemu przybranemu
bratu, drugą zatrzymał dla siebie. - Ona wie, ale mi nie
wierzy. Chcę jej dać czas, żeby oswoiła się z tą myślą.
Przez całe lata odtrącałem ją od siebie. O mało jej nie
straciłem, kiedy zaręczyła się z Chetem.
216
KASEY MICHAELS
- Nie straciłeś. Ona go nigdy nie kochała. Wiem, co
mówię, bo specjalnie przyleciała do Waszyngtonu, żeby
ze mną pogadać. Z Chetem to był układ czysto zawo
dowy. Może poprzez zaręczyny chciała ci coś przekazać,
zmusić cię, abyś wreszcie przejrzał na oczy. Nie wiem.
Podejrzewam, że Sophie też nie do końca to wie. W każ
dym razie gotowa była zerwać z Chetem, rzucić pracę
w agencji i wrócić do domu. Oczywiście fakt, że ty tu
mieszkasz, miał niewielkie znaczenie. Może w dziewięć
dziesięciu dziewięciu procentach wpływał na jej decyzję.
River potarł ręką szyję, po czym pchnął kapelusz głę
biej na oczy.
- Tak myślisz?
- Nie myślę, lecz wiem - odparł ze śmiechem Rand.
- Hej, ty jesteś River czy jego sobowtór? Bo River, z któ
rym się wychowywałem, już dawno przemówiłby Sophie
do rozumu. Zabrałby ją na spacer i tak długo tłumaczył,
że powinni być razem, aż by mu przyznała rację. A ty jej
rzeźbisz łabędzie? Trzeba być brutalem, nie romantykiem.
- Największy playboy na świecie udziela mi rad?
Dzięki, przyjacielu. Nie potrzebuję pomocy.
Rand uniósł ręce w geście rezygnacji.
- W porządku, stary, przepraszam. Ale nie mogłem
się powstrzymać. To moja siostra. Muszę dokuczać jej
absztyfikantom. To mój braterski obowiązek.
- Daj spokój, twoja uparta siostra świetnie sobie radzi
bez ciebie. Ale wkrótce ulegnie mojemu czarowi. Nawet
powiem ci, kiedy to nastąpi. Zanim wzniesiemy kieliszki,
aby życzyć Joemu sto lat, będzie po wszystkim. Do tego
czasu zgodzi się zostać moją żoną.
SAMOTNY WILK 217
- Świetnie. Wasze zdrowie. - Rand podniósł butelkę
do ust, zanim jednak pociągnął łyk, kątem oka spostrzegł
skręcające w podjazd auto. - Co on tu robi?
River spojrzał na samochód, po czym przeniósł wzrok
na Randa, który stał blady jak trup, zaciskając gniewnie
usta.
- Emmett Fallon? Nie mam pojęcia. Może przyjechał
omówić z Joem jakieś sprawy zawodowe? A co?
- Nic. Wiesz, niby nie mam powodu, żeby mu nie
ufać. Na żadnych kłamstwach czy oszustwach go nie
przyłapałem, a jednak nie lubię tego faceta. Im dłużej
go znam i im częściej widuję, tym mniej mu ufam. Za
zdrości ojcu, uważa, że powinien mieć większy udział
w zyskach. Jest niesamowicie pazerny. Gdyby mógł, ob
darłby ojca ze skóry.
- Czyli Emmett nie należy do twoich faworytów...
- Wiedząc, że Rand zamierza wyjechać tuż po przyjęciu
urodzinowym Joego, River postanowił nie tracić czasu.
- Nie, ani ten stary podrywacz, ani jego żonka. Jak
ona ma na imię? Jeannie? Nie. Sarah? Nie. Beth Ann?
Nie. Już wiem! Doris! Chyba Doris, prawda?
- O to chodzi? Że ty uwodzisz, ale się nie żenisz,
a on poślubia każdą kobietę, z którą idzie do łóżka? -
River przytknął do ust butelkę i pociągnął łyk wody. -
Nie wierzę. Musiał ci się jeszcze czymś narazić.
- Niczym konkretnym, stary. Ale znam się na lu
dziach. Emmett Fallon podlizuje się ojcu, prawi mu kom
plementy, udaje lojalnego przyjaciela i współpracownika,
a w głębi duszy zieje do niego nienawiścią. Podobnie
jak stryj Graham. W dzieciństwie ojciec przez pewien
218
KASEY MICHAELS
czas mieszkał w Waszyngtonie. Postanowiłem zabawić
się w detektywa. Rozmawiałem z różnymi ludźmi, za
dawałem pytania. Dowiedziałem się co nieco o jego ro
dzicach i naszym kochanym Grahamku.
- Serio? - River usiadł z powrotem na ławce i nad
stawił uszu. Ciekaw był wszystkiego, co Rand ma do
powiedzenia zarówno na temat Fallona, jak i Grahama
Coltona.
- Tak, serio - odparł z uśmiechem Rand. - To co,
mówić dalej?
- Jak chcesz. - River wzruszył ramionami.
- Dobra, ale nie będę się wdawał w szczegóły. Ojciec
Joego, Teddy Colton, był prawnikiem w Waszyngtonie.
Wcale nie najlepszym, ale uwielbiał życie towarzyskie,
więc miał mnóstwo przyjaciół. Ożenił się z kobietą
o imieniu Kay, która pochodziła z rodziny bogatej, choć
stojącej znacznie niżej w hierarchii społecznej. To dziad
kowi nie przeszkadzało. Chciał mieć pieniądze, żeby móc
żyć tak, jak - jego zdaniem - na to zasługiwał.
- Każdy by tak chciał.
- No pewnie. W każdym razie Teddy'emu i Kay uro
dził się syn Joe, a pięć lat później drugi syn Graham.
Powinni byli poprzestać na jednym, ale... Któregoś dnia
Teddy, który lubił sobie wypić, zabrał Kay, która również
lubiła wypić, na przyjęcie. W drodze powrotnej rozbili
się na drzewie. Osieroceni chłopcy trafili do domu swoich
bogatych dziadków, rodziców zmarłej mamusi. Ale dziad
kowie nie chcieli, żeby Joe z nimi mieszkał, bo z wy
glądu za bardzo przypominał im zięcia, który po pijanemu
wjechał na drzewo i zabił ich córkę. Więc zostawili sobie
SAMOTNY WILK 219
młodszego Grahama, a Joego odesłali do Kalifornii. Do
kumpla Teddy'ego z wojska, Jacka McGratha.
River uniósł rękę, przerywając Randowi monolog.
- Tę część historii znam. Joe poczuł się odrzucony,
lecz pobyt u McGrathów okazał się najlepszą rzeczą, jaka
go w życiu spotkała. Jack i Maureen przyjęli go pod swój
dach i otoczyli opieką, mimo że mieli gromadkę włas
nych dzieci, a do bogatych nie należeli. Dzięki nim wy
rósł na porządnego człowieka. A ja dzięki nim trafiłem
do waszej rodziny. Bo Joe postanowił odwdzięczyć się
za ich dobroć, ofiarując dom innym sierotom. Nie znam
jednak historii Grahama.
Rand wypił do końca wodę, zgniótł butelkę i cisnął
do kosza.
- Biedny Graham. I biedni jego dziadkowie. Wzięli
nie tego wnuka, co trzeba. Graham był rzeczywiście po
dobny do ich córki, ale charakterek miał swojego ojca.
To po pierwsze, a po drugie, po paru latach staruszkowie
stracili majątek, zostali bez grosza. Co wtedy zrobił ich
kochany wnuk? Porzucił ich. Przypomniał sobie o star
szym bracie, z którym wcześniej nie utrzymywał kon
taktu, a który właśnie zaczął świetnie prosperować.
- I Joe przyjął go z otwartymi ramionami - dokoń
czył River. - W myśl zasady: co moje, to i twoje. Zgad
łem?
- Zgadłeś. - Rand wykrzywił się z niesmakiem. -
Podobnie sprawa wygląda z Emmettem Fallonem. Kiedyś
przed laty współpracowali przy wydobywaniu ropy. Teraz
Emmett uważa, że należy mu się udział we wszystkich
spółkach wchodzących w skład Colton Enterprises.
220 KASEY MICHAELS
W kopalniach, w mediach, we wszystkim. Nasz ojciec
Riv, ma jedną podstawową wadę. Jest zbyt porządnym,
zbyt dobrym i stanowczo zbyt ufnym człowiekiem.
- Staram się mieć go na oku - powiedział River, rów
nież rzucając pustą butelkę do kosza na śmieci. - Wszy
scy tu pilnujemy, aby nie stała mu się żadna krzywda.
- Wiem, przyjacielu. - Rand objął brata ramieniem
i uściskał serdecznie. - Dlatego chciałem z tobą pogadać
i dlatego trzymam kciuki, aby Sophie przyjęła twoje
oświadczyny. Nie poddawaj się, słyszysz?
- Nie mam zamiaru - odparł River, siadając z po
wrotem na ławce.
Po chwili podniósł łabędzia, który wymagał kilku
drobnych poprawek. Rand pożegnał się, mówiąc, że musi
zajrzeć do Joego, sprawdzić, czy Emmett przypadkiem
nie usiłuje czegoś od niego wyłudzić.
River skinął głową: tak, ostrożność nie zawadzi. Wyjął
z kieszeni scyzoryk, wyciągnął ostrze i zaczął skrobać
cienkie mydlane wiórki. Wiedział, że łabędź będzie pięk
ny, że Sophie ucieszy się, tak jak z innych podarków.
A potem, już niedługo, nadejdzie wielki dzień.
Dzień, w którym zjadą się goście zaproszeni na przy
jęcie z okazji sześćdziesiątych urodzin Joego. Dzień,
w którym on i Sophie rozpoczną nowe szczęśliwe życie.
Dzień, który na zawsze pozostanie w ich pamięci.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Od rana świeciło słońce, więc wszyscy odetchnęli z ul
gą, choć prawdę mówiąc, nikomu nawet nie przyszło do
głowy, że w dniu urodzin Joego Coltona mógłby padać
deszcz. Po pierwsze, w Kalifornii w ogóle rzadko pada,
a po drugie, było nie do pomyślenia, żeby przyjęcie od
bywało się w strugach deszczu!
Inez i jej pomocnica Nora Hickman pracowały bez
chwili wytchnienia. Owszem, przyrządzały posiłki dla do
mowników, ale od kilku dni przeganiały z kuchni każ
dego, kto odważył się tam zajrzeć.
Na dziecińcu i w ogrodzie ustawiono trzy wielkie na
mioty. Fontanna lśniła, migotały zawieszone na drzewach
światełka, w powietrzu unosił się zapach kwiatów.
W ogromnym salonie wzniesiono specjalne podwyż
szenie dla orkiestry; drugie podwyższenie - dla drugiej
orkiestry oraz dla mówców, którzy będą chcieli wygłosić
przemówienie do jubilata - zbudowano na dziedzińcu.
Poprzedniego dnia przyleciała z Paryża ciotka Joego,
cudownie ekscentryczna, osiemdziesięcioośmioletnia Sy-
bil, która natychmiast zażądała, aby w całym domu roz
stawiono popielniczki. Albo rodzina pozwoli jej palić,
albo wsiada w następny samolot i wraca do Francji.
- Gdyby nie seks i papierosy, nie miałabym w życiu
222 KASEY MICHAELS
żadnych przyjemności - oznajmiła staruszka, mrugając
porozumiewawczo do Sophie.
Sophie znalazła kilka popielniczek. Potem odszukała
ogrodnika Marca i poprosiła go, żeby do wszystkich po
koi dostarczył wazony z kwiatami; Meredith bowiem za
rządziła, by kwiaty stały wyłącznie w jej pokoju. W koń
cu ustaliła z Inez, aby przygotowano poczęstunek dla
dziennikarzy i fotografików obsługujących przyjęcie -
pamiętała ze wstydem, że poprzednim razem Meredith
po macoszemu potraktowała przedstawicieli mediów.
Wreszcie wszystko było gotowe. Inez upiekła gigan
tyczny tort na trzysta osób, ludzie z firmy cateringowej krą
żyli po domu i ogrodzie, rozstawiając stoły i krzesła. So
lenizant narzekał, że musi włożyć smoking, a żona soleni
zanta od trzech godzin siedziała zamknięta w swoim pokoju
z fryzjerem oraz przywiezioną przez niego wizażystką.
Jeszcze dwie godziny i zjadą się wszyscy zaproszeni
goście. Po sześciu lub siedmiu godzinach zaczną się żeg
nać i rozjeżdżać do domów. Tyle pracy, tyle przygoto
wań, kilka godzin zabawy, a potem...
No właśnie, co potem? Rand wróci do Waszyngtonu,
Drake wyjedzie gdzieś z jakąś tajemniczą misją. Amber
już ogłosiła, że nazajutrz rano wybiera się z przyjaciółmi
w tygodniową podróż. Emily oczywiście zostanie, Re
beka będzie od czasu do czasu wpadać z wizytą. A przy
brane rodzeństwo? Chance, który zajmował się sprzedażą
sprzętu rolniczego, znów ruszy w objazd stanu. Tripp,
wzięty pediatra, podejmie na nowo praktykę. Wyatt razem
z Randem poleci do Waszyngtonu - obaj pracowali w tej
samej firmie prawniczej. A syn Emmetta, Blake Fallon.
" SAMOTNY WILK 223
który przed wieloma laty uciekł z domu i zamieszkał na
ranczu Coltonow, pewnie będzie zaglądał raz na tydzień,
nie częściej, bo prowadzenie sierocińca w Hopechest wy
pełniało mu każdą wolną chwilę.
Czyli poza rodzicami i Emily w Hacienda del Alegria
zostanie tylko River James.
Może wkrótce przeprowadzi się do własnego domu,
ale ten dom znajdował się zaledwie o rzut kamieniem
od siedziby Coltonów i od niej, Sophie, która też nigdzie
nie wyjeżdża.
Chociaż... mogłaby skorzystać z zaproszenia ciotki
Sybil i przez kilka miesięcy pomieszkać w Paryżu. Była
to kusząca propozycja. Zamierzała napisać książkę po
święconą Hopechest; może we Francji, z dala od rodziny,
łatwiej byłoby jej zacząć?
Ciekawe, jak by się River zachował? Czy próbowałby
ją powstrzymać? Czy prosiłby, by została? Przedtem nig
dy nie protestował, gdy znikała z jego życia.
- Kwiaty, Sophie - rzekła Maya Ramirez, wchodząc
do pokoju. Była prawie niewidoczna za ogromnym bu
kietem składającym się co najmniej z trzech tuzinów dłu
gich czerwonych róż.
- O rany! - zawołała Sophie, biorąc od Mayi ciężki
wazon. - Jakie piękne! Twój ojciec je wyhodował?
W ciemnych oczach Mayi rozbłysły wesołe iskierki.
- Bez przesady. Tata zna się na kwiatach, ale aż tak
dobry to nie jest. Poza tym, gdyby wyhodował tak wspa
niałe róże, nikomu nie pozwoliłby ich ściąć. Gdzieś tu
jest karteczka... - Wskazała małą białą kopertę ukrytą
między pąkami. - Muszę lecieć. Mama przeżywa zała-
224
KASEY MICHAELS
manie nerwowe, co znaczy, że wszystko jest zapięte na
ostatni guzik i nie ma czym się zająć. Nie zapomnij,
Soph, że o szóstej, zanim przybędzie reszta gości, prze
widziana jest uroczysta kolacja dla najbliższych. Przyje
chał już senator Howard; razem z jubilatem właśnie na
poczęli pudełko cygar od kongresmana Blakely'ego. Ma
ma oczywiście narzeka, że zasmrodzą cały dom...
Sophie postawiła wazon na toaletce i sięgnęła po biały
kartonik. Na kopercie widniało tylko jej imię; w środku
na podłużnym kartoniku niewiele więcej: „Pytałaś, co jest
na górze. Przyjdź i zobacz".
- Dziś? - spytała na głos. - Krąży jak widmo, zasy
pując mnie prezentami, i nagle wyskakuje z zaproszeniem?
Kąciki warg jej zadrżały, po chwili rozciągnęła usta
w szerokim uśmiechu. Czemu nie? Zdąży obrócić. Ko
lano miała na tyle sprawne, że mogła normalnie prowa
dzić samochód. Prysznic już wzięła, musi się tylko ubrać.
Inez nie potrzebuje jej pomocy. Hmm. Korciło ją...
- Szlag by cię trafił, River!
Wciągnęła przez głowę prostą czarną sukienkę, po
czym poprawiła ręką fryzurę, usiłując nadać jej poprzedni
kształt. Następnie pociągnęła usta szminką i krytycznym
okiem przyjrzała się bliźnie na lewym policzku. Należy
ją starannie przypudrować...
- E tam! - mruknęła, uśmiechając się do swojego od
bicia. - Kto by się przejmował? Nie ja! - I rzeczywiście;
było jej zupełnie wszystko jedno, czy blizna jest wi
doczna czy nie. - Jak się komuś nie podoba, to niech
nie patrzy.
- Sophie! - zawołała Emily, zauważywszy, jak siostra
SAMOTNY WILK
225
biegnie przez salon. - Ciocia Sybil mówi, że brakuje na
zewnątrz popielniczek. Co mam zrobić?
- Powiedz, żeby zaczęła żuć tytoń! Wtedy wystarczy
splunąć byle gdzie! - rzuciła przez ramię Sophie. Z ha
czyka przy drzwiach chwyciła kluczyki samochodowe.
- Splunąć...? Ależ...
Emily obejrzała się za siebie, lecz Sophie już nie było.
Wytężyła słuch. Przez moment słyszała odgłos kroków na
żwirowym podjeździe, a potem charakterystyczny pisk opon.
- Stoimy w miejscu, prawda, Martho? - spytała Louise
Smith. - Wiemy, że moja babka miała na imię Sophie. Wie
my, że widziałam siebie w ogrodzie. A właściwie, że wi
działam dwie Louise. Od pewnego czasu nie posunęłyśmy
się naprzód... Dlaczego chcesz zrezygnować z hipnozy?
Martha Wilkes odłożyła notes, w którym zapisywała
swoje spostrzeżenia, i popatrzyła Louise prosto w oczy.
- Dobrze wiesz dlaczego - odparła. - Z powodu bó
lów głowy. Tych strasznych migren, na które cierpisz.
- Bóle głowy dawniej też miewałam.
- Codziennie? Chyba nie. Posłuchaj, Louise. Dobrze,
że internista przepisał ci coś, co skutkuje, ale to są bardzo
silne leki. Nie chcę, żebyś się nimi truła. Jesteś coraz
chudsza, śnią ci się w nocy koszmary. To naprawdę nie
ma sensu. Hipnoza za bardzo cię stresuje. Jako psycholog
i jako twoja przyjaciółka uważam, że trzeba przystopo
wać. Przynajmniej dopóki migreny nie ustaną.
Louise z trudem powstrzymała łzy.
- Tak bardzo chciałam znów zobaczyć tę dziewczyn
kę, ale Patsy... ona mnie odpycha, przysłania mi obraz.
226 . KASEY MICHAELS
To dziwne uczucie. Mam wrażenie, jakbym siedziała
w kinie i oglądała siebie na ekranie. Jakbym jednocześ
nie była aktorem i widzem. - Potrząsnęła głową. - Boże,
jak strasznie tęsknię za tą małą.
Z okna sypialni River dojrzał nadjeżdżający samo
chód. Wolnym krokiem ruszył na dół po schodach, wma
wiając sobie, że wcale się nie denerwuje, że serce mu
nie łomocze, a pot nie spływa po plecach.
Podniósł rękę do czarnej jedwabnej muszki, z którą mę
czył się przez dwadzieścia minut, zanim udało mu sieją prosto
zawiązać. Ostatni raz występował w smokingu, kiedy towa
rzyszył Sophie na balu maturalnym. W pożyczonym smo
kingu, pożyczonej krawatce pod szyją i pożyczonych skó
rzanych butach, które skrzypiały przy każdym kroku.
Teraz był właścicielem smokingu, właścicielem czar
nych onyksowych spinek i właścicielem lśniących skórza
nych butów, które - zważywszy na cenę - nie miały prawa
skrzypieć. Całkiem nieskromnie uważał, że śnieżnobiała ko
szula niezgorzej się prezentuje na tle jego opalonej skóry.
Przez moment wahał się, co zrobić z włosami; po namyśle
związał je cienkim czarnym rzemykiem.
Choć elegancko ubrany, w niczym nie przypominał
Cheta Wallace'a. Zresztą, ku jego zdziwieniu, strój wcale
mu tak bardzo nie przeszkadzał; zresztą trudno, aby co
dziennie, niezależnie od okazji, paradował w spranych
dżinsach i zakurzonych kowbojskich butach.
Usłyszał, jak samochód zatrzymuje się przed domem.
Policzywszy w myślach do dziesięciu, otworzył drzwi,
akurat gdy Sophie zbliżała się do werandy.
SAMOTNY WILK
227
- Wyglądasz przepięknie - rzekł, patrząc, jak ostroż
nie podciąga suknię, aby jej nie przydeptać.
- Wyglądam tak, jakbym wystroiła się w dwie mi
nuty. I mniej więcej tyle mi to zajęło. - Podniosła wzrok;
na jej twarzy pojawił się wyraz oszołomienia. - Boże...
- szepnęła. - Nie wierzę... nie wierzę własnym oczom.
- Co? Aż tak źle?
Potrząsnęła głową, po czym z trudem przełknęła ślinę.
- Przeciwnie, wyglądasz bosko, jakbyś miał zamiar
zdeprawować połowę żeńskiej populacji. - Uśmiechnęła
się promiennie. - Wiesz, najbardziej podobał mi się
łabędź. Może dlatego, że sam go wyrzeźbiłeś.
Wyciągnął do niej rękę.
- Chodź, Sophie. Chodź ze mną na górę.
- Bałam się, że nigdy mnie nie zaprosisz - powie
działa cicho i mijając go, weszła do środka.
Meredith przekręciła głowę w lewo, w prawo, potem
w lusterku, które Frank trzymał, obejrzała misternie upię
ty kok pełen fantazyjnych pukli i loków.
- Idealnie. Po prostu idealnie, Frank - pochwaliła mi
strza grzebienia. - Jesteś geniuszem.
- Nie bez znaczenia jest osoba, którą czeszę - rzekł
fryzjer, chowając lusterko do bocznej kieszeni płóciennej
torby. - O loki może się pani nie martwić. Ten lakier
jest świetny. Mocno trzyma, ale nie skleja włosów. Zre
sztą zostawię go pani. - Postawił pojemnik na toaletce.
- Przekona się pani, jakie to cudo.
- Dziękuję, Frank.
Meredith wstała z fotela i zsunęła jedwabną pelerynę
228 KASEY MICHAELS
w lamparcie wzory, którą Frank na czas pracy okrył jej
ramiona. Pod spodem miała na sobie różową suknię w ja
skrawozielone pasy sięgającą ziemi, rozciętą od dołu do
połowy uda, a od góry niemal po pępek. Długie rękawy
jakby jeszcze bardziej podkreślały głębokość dekoltu.
Podniosła z toaletki złoty naszyjnik wysadzany bry
lantami, który Joe podarował żonie z okazji dwudziestej
rocznicy ślubu, i bez słowa podała go Frankowi, nasta
wiając szyję. Następnie wsunęła do uszu jednokaratowe
brylantowe kolczyki.
- Jak wyglądam? - Obróciła się wokół własnej osi.
Frank pociągnął długi, luźno skręcony lok opadający
wzdłuż jej policzka.
- Jak marzenie. Nic dodać, nic ująć.
- A ja bym dodała. Po kolejnym karaciku! - oznajmiła
ze śmiechem Meredith, po czym wyjęła z szuflady kilka
studolarowych banknotów. Ocierając się o Franka, wsunęła
mu pieniądze do kieszeni koszuli. - A teraz zmykaj. Muszę
wypić kilka martini, bo inaczej nie wysiedzę przy stole.
Tak jak tego po nim oczekiwano, Frank błysnął zę
bami w uśmiechu i zaczął pośpiesznie zbierać grzebie
nie. Po chwili, skinąwszy głową na wizażystkę, która nie
mając nic do roboty, piłowała sobie paznokcie, ruszył
w stronę drzwi.
Meredith została sama. Nareszcie! Ponownie wyciąg
nęła szufladę. Tym razem wydobyła cienką szklaną fiol
kę. W środku był przezroczysty płyn.
- Cholerna sukienka - mruknęła, poklepując się po
biodrach. - Gdzie ja, do diabła, mam to wsadzić? - Po
patrzyła na swoje odbicie w lustrze. - Nie tam, gdzie
SAMOTNY WILK 229
zazwyczaj chowa się drobiazgi, bo tego, w co się je cho
wa, nie mam na sobie.
Marzyła o drinku, ale wiedziała, że najpierw - na
trzeźwo! - musi rozwiązać problem fiolki.
- Do torebki? Bez sensu - ciągnęła monolog. - We
własnym domu, na własnym przyjęciu, gospodyni nie
chadza z torebką w ręku. Zostawić w szufladzie? Zbyt
ryzykowne. Mogę nie mieć czasu, żeby zajrzeć tu przed
toastem. Psiakość!
Nagle utkwiła spojrzenie w pojemniku z lakierem do
włosów. Hm, może się uda! Frank powiedział, że nic nie
zburzy jej fryzury, ani prawdziwych loków, ani tych do
czepionych. Usiadłszy przed lustrem, sięgnęła po leżące
na toaletce spinki. Uniosła skręcony kosmyk, owinęła
nim fiolkę, po czym zabezpieczyła ją trzema prawie nie
widocznymi spinkami.
Ponownie spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Do
skonale, ale ostrożności nigdy nie za wiele. Na wszelki
wypadek spryskała włosy lakierem, odczekała chwilę
i potrząsnęła głową.
- Masz rację, Frank. Ten lakier rzeczywiście jest świetny.
- Naprawdę sam to wszystko zrobiłeś? - spytała So
phie, rozglądając się dookoła.
Leżała na środku ogromnego łóżka. River leżał obok,
wsparty na łokciu, i też rozglądał się po pokoju. Drew
niane podłogi, seledynowa tapeta na ścianach, w oknach
białe muślinowe zasłony. No i meble: dziewiętnastowie
czna toaletka z drewna wiśniowego, którą wypatrzył
w Prosperino, komoda, którą sam zbudował, sekretarzyk
230 KASEY MICHAELS
z miedzianymi okuciami, który - jak podejrzewał -
przypadnie Sophie do gustu, i oczywiście wielkie mał
żeńskie łoże z białą narzutą w polne kwiaty.
- Podoba ci się?
- Co, takie ohydztwo? - spytała, trącając go żartob
liwie w bok. - Nie bądź śmieszny! Jestem oczarowana.
A nie przyszło ci do głowy, że tylko dlatego się z tobą
kochałam? Bo tak bardzo zachwycił mnie ten pokój?
- E tam! Nie dałabyś się przekupić. - Pogładził ją
czule po ramieniu. - Zresztą przyjechałaś tu nie z po
wodu pokoju, ale dlatego, że wzruszył cię łabądek.
- To prawda. - Przekręciwszy się na bok, ujęła go
za rękę. - Powiedz: kochasz mnie?
- Kochasz mnie? - powtórzył i bojąc się, że go za
atakuje, szybko przygniótł ją swoim ciałem. - Kochasz
mnie, a ja kocham ciebie. I będę kochał przez następny
milion lat.
Pogłaskała go po policzku.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Tyle straconego
czasu...
- Przez ciebie, złotko. - Pocałował ją w czubek nosa.
- Bo ja jestem... jak to powiedziałaś? Najwspanialszy?
- Och, bez przesady. Tak mi się tylko wypsnęło. -
Uśmiechnęła się. - Ale wiem, do czego zmierzasz. Chcesz,
żebyśmy przeszłość puścili w niepamięć i skoncentrowali
się na przyszłości. Zgadłam?
- Nie chcę nic puszczać w niepamięć, Sophie - sze
pnął. - Oczywiście, że wolę pamiętać rzeczy dobre niż
złe, ale wszystko złożyło się na to, że jesteśmy tu teraz
razem. I radości, i smutki.
SAMOTNY WILK 231
- Jesteś niesamowity, wiesz?
- Znów ci się wypsnęło?
Parsknęła śmiechem; po chwili spoważniała.
- Nie spytasz, River?
- O co? - Delikatnie kąsał ją w szyję.
Zamknęła oczy, rozkoszując się dotykiem jego warg.
- O test. Czy sobie zrobiłam. Nie jesteś ciekaw?
- Nie. - Podniósł głowę. - A wiesz dlaczego? Bo
wynik nie ma znaczenia. Kocham cię i pragnę cię po
ślubić. Jutro, dziś, jak najszybciej. Dziecko nie wpłynie
na moją decyzję. Liczysz się tylko ty.
- Och, Riv. - Zamrugała oczami, usiłując pozbyć się
łez. - Ja też cię kocham. I dlatego ci powiem. Zrobiłam
test i wyszło, że...
Przyłożył palec do jej ust.
- Później - szepnął.
Dopiero kiedy skinęła głową, cofnął dłoń, a na miej
sce palca przytknął wargi.
Nie dotarli na zaplanowaną przed przyjęciem uroczy
stą kolację dla rodziny. Najpierw znów się kochali, potem
przez kwadrans chodzili na czworakach, szukając ony
ksowych spinek do mankietów.
- Spóźniliście się - powiedział Rand, kiedy w końcu
dojrzał Rivera przy barze w ogrodzie. - Założyłem się
z Drakiem o pięć dolców, że ogłosicie dziś z Sophie
swoje zaręczyny. I co, wygram?
- Trzeba było założyć się o dziesięć - odparł River,
uśmiechając się od ucha do ucha.
W jednej ręce trzymał szklankę piwa, w drugiej szklan-
232 KASEY MICHAELS
kę oranżady - nie liczył, że w barze znajdzie mleko. Zresztą
Sophie nikomu nie chciała na razie mówić o ciąży. Obiecał
jej, że zachowa tę radosną nowinę w tajemnicy, podejrzewał
jednak, że długo nie podoła, bo rozpierało go szczęście.
On, którego wszyscy uważali za samotnika, przestanie nim
być. Wkrótce będzie miał rodzinę...
- Poczekamy, aż skończą się toasty i dopiero wtedy
ogłosimy, że zamierzamy się pobrać.
- Świetnie, stary. - Rand silnie klepnął Rivera w ple
cy. - Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. Gratulacje.
Sophie stała koło syna Grahama, Jacksona, i obser
wowała krzątaninę przed ustawioną w ogrodzie sceną.
Gwiazdy lśniły na niebie, powietrze pachniało kwiatami,
a po dziedzińcu krążyli elegancko ubrani goście.
- W tym jaskrawym stroju wyróżnia się pośród tłumu,
prawda? - Jackson wskazał kieliszkiem w stronę Meredith.
- Zdecydowanie - przyznała Sophie.
Nagle zauważyła, jak matka nerwowym ruchem pod
nosi rękę do czoła i przygładza loki. Czyżby rozbolała
ją głowa? Może powinna do niej podejść, spytać, czy
wszystko w porządku? Ale zanim wykonała krok, zoba
czyła przy swoim boku Cheyenne James.
- Mój braciszek wygląda dziś wyjątkowo urodziwie -
oznajmiła Cheyenne, mrugając do Jacksona. - I promienieje
radością. Trochę jak Sophie. Nie sądzisz, Jackson?
Jackson zmarszczył zdezorientowany czoło.
- Czyżby mnie coś ominęło? - spytał.
Obie kobiety wybuchnęły śmiechem. Po chwili dołą
czył do nich River.
SAMOTNY WILK 233
- Cześć, siostrzyczko - powiedział, cmokając Che-
yenne w policzek. - Co was tak cieszy?
- Ty - odparła Cheyenne. - I niech ci się nie zdaje,
że coś przede mną ukryjesz, bo czytam w twoich my
ślach. - Przeniosła spojrzenie na Jacksona. - Kotku, mo
że byśmy się czegoś napili, co? O, jest Rebeka! Muszę
z nią pogadać. Jackson, bądź tak miły i skombinuj mi
coś zimnego. Będę tam, z Rebeką.
- Dlaczego pozwalam, żeby one wodziły mnie za
nos? - spytał Jackson, odprowadzając Cheyenne wzro
kiem. Jej długie, kruczoczarne włosy kołysały się zmy
słowo przy każdym kroku. - Sympatyczna dziewczyna.
Dlaczego nikt mi jej wcześniej nie przedstawił?
- Dlatego, że pracujesz dwadzieścia sześć godzin na
dobę, dbając o interesy Coltonów - odparła Sophie. -
A Cheyenne potrafi czytać w myślach, prawda, Riv?
- Prawda. Ma duże zdolności telepatyczne.
Jackson obejrzał się przez ramię, ale Cheyenne znik
nęła w tłumie.
- Jeśli jest, jak twierdzicie, będzie wiedziała, że po
szedłem spełnić jej życzenie. Chyba lepiej, żebym sko
rzystał z barku w gabinecie Joego? Bo tu w ogrodzie
trudno będzie dopchać się do lady, a zaraz zaczną się
przemówienia...
River wziął Sophie za rękę i podeszli bliżej sceny.
- Twoja mama wygląda rewelacyjnie.
Sophie wspięła się na palce, usiłując dojrzeć matkę,
ale ni stąd, ni zowąd widok zasłonił jej Emmett Fallon.
- Przepraszam, nie zauważyłem cię, Soph. Muszę na
pełnić kieliszek. Zaraz zaczną się toasty...
234 KASEY MICHAELS
Oddalił się pośpiesznie w stronę drzwi, za którymi
zniknął Jackson.
- Kretyn - mruknął pod nosem River. - Jak się czu
jesz, mamuśku?
- Dobrze - odparła Sophie. - Ale jak jeszcze raz na
zwiesz mnie mamuśką, to pożałujesz. - Cmoknęła go
w policzek. - Boże, istny dom wariatów. Mama zapro
siła... Spójrz, Riv! Tata wchodzi na scenę. Razem z ma
mą. Myślisz, że będzie przemawiał?
- Chyba tak. Meredith trzyma dwa kieliszki szampa
na. Podejdźmy bliżej.
Meredith, oświetlona blaskiem reflektorów, wyglądała
przepięknie. W pewnej chwili podała mężowi kieliszek
złocistego płynu, potem podniosła rękę do włosów i przy
gładziła je, uśmiechając się promiennie.
- Czekamy, solenizancie! - zawołał ktoś z tłumu.
Wszyscy zaczęli klaskać.
- Starczy, kochani, starczy - uciszył zebranych Joe.
Sophie słuchała ojca ze wzruszeniem. A to zażarto
wał, a to zadrwił z samego siebie, to znów mówił po
ważnie. Na koniec podziękował gościom za przybycie.
- Kto wie, może w tej sytuacji dożyję sześćdziesią
tych piątych urodzin?
- Sto sześćdziesiątych piątych!
Sophie odwróciła się. Rand puścił do niej oko.
- Słyszysz, tato? Sto sześćdziesiątych piątych!
Joe wybuchnął śmiechem i wzniósł toast.
- W porządku. Niech i tak będzie.
Sophie przysunęła szklankę do ust i popatrzyła na Ri-
vera, kiedy nagle powietrzem wstrząsnął huk. Odruchowo
SAMOTNY WILK 235
spojrzała na scenę i zobaczyła, jak Joe osuwa się na zie
mię, jedną ręką obejmując Meredith.
- Tato! - wrzasnęła Sophie i trzymając Rivera za rękę,
przeciskała się przez zdezorientowany tłum. - Tatusiu!
W małej, ciemnej sypialni w Missisipi Louise Smith
poderwała się na łóżku, przycisnęła ręce do policzków
i zaczęła rozdzierająco krzyczeć.
Jej krzyk niósł się echem po całym domu.