Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Waleria Marrené-Morzkowska
Bożek Milion
Warszawa 2012
Spis treści
[Bożek Milion]
Kolofon
[Bożek Milion]
W piękny letni poranek, młody człowiek przechodził z wolna przez jedną z głównych
ulic Warszawy. Była to niedziela. Uboga ludność śpieszyła do kościołów lub na
zamiejskie przechadzki, bogata nie pokazywała się jeszcze; powozy rzadko
wstrząsały brukiem, dorożki nawet mało krążyły. Powietrze miało tę orzeźwiającą
siłę, tę woń wiośnianą, która czasem o tej godzinie dolatuje nawet do wielkiego
miasta. Młody człowiek oddychał pełną piersią jakby spragniony był ruchu i słońca;
wpatrywał się w błękit nieba, w białe obłoczki przysłaniające go gdzieniegdzie, w
tumany kurzu złote od słonecznych promieni, okiem marzącym myśliciela. Może
dostrzegał w nich miriady jestestw wzbijające się ku światłu, powołane do bytu
ożywczą siłą jego; może duch jego tonął w pogodzie błękitu – bo czoło miało wyraz
dziwnego spokoju.
Szedł z wolna, mało zważając na przechodzących; aż dochodząc do ozdobnego
pałacu na Nowym Świecie, zatrzymał się jakby mimowolnie, jakby siłą nawyknienia,
i spojrzał wkoło siebie. Pałac był niewielki, ale wykwintny, arystokratycznej
powierzchowności, co zresztą, poświadczało i nazwisko właściciela: „Hrabia Feliks
Horecki”, wypisane ponad bramą. Żelazna krata oddzielała od ulicy dziedziniec
zasłany zielonym kobiercem murawy, wykrojonej w rozmaite klomby kwiatów. Do
głównego budynku w głębi, prowadziły szerokie schody, których balustrada okrytą
była wazonami egzotycznych krzewów; ganek pierwszego piętra wspierały
marmurowe kariatydy, a spoza dachu wyglądały gałęzie starych drzew ogrodu,
świadcząc, że właściciele nie dbali o zużytkowanie każdego łokcia ziemi, i byli dość
możnymi, by nie żałować sobie największych zbytków miejskich: powietrza,
przestrzeni i zieloności.
Młody człowiek zatrzymał się przy kracie dziedzińca, jak gdyby z dawna
przywykł tak czynić, i spojrzał wewnątrz dziwnym wzrokiem, a twarz jego pogodna
spochmurniała nagle. A jednak cóż wspólnego być mogło pomiędzy nim a
mieszkańcami tego eleganckiego pałacu? Ubranie jego czyste i noszone z pewną
wrodzoną wytwornością, było zwykłym ubraniem rzemieślnika; ręka pięknych,
rzeźbiarskich kształtów, była jednak szorstka i spracowana. W tej chwili
dziedziniec był pusty, story i żaluzje szczelnie pozamykane świadczyły, że tu
wszyscy byli jeszcze pogrążeni w śnie głębokim. Jednakże on oczy badawcze
zatopił w tych oknach przysłoniętych, w tych drzwiach pozamykanych, z tak
dojmującą, siłą, jak gdyby chciał przejrzeć te zasłony i dostać się do głębi
zaciemnionych komnat. Widać nie czekał tu na nikogo; bo gdy jedne z drzwi
bocznych otworzyły się, drgnął i oddalił się szybko, jak dziecko schwytane na
gorącym uczynku. Jednak nie odszedł daleko. Ruch o tak wczesnej godzinie, w tym
domu, którego widać znał nawyknienia, zaciekawił go; przeszedł na drugą stronę
ulicy i patrzał.
Z pałacu wyszedł służący i zawołał dorożki, która zatoczyła się przede drzwi
boczne; służący wyniósł kuferek, parę pudełek i paczek, które dość niedbale
umieścił w dorożce. Za nim ukazała się młoda kobieta, tak młoda, tak wątła, że
raczej trzeba ją było nazwać dziewczyną, gdyby nie to, że wyraz dziewczyna
oznacza zazwyczaj istotę, która jeszcze nie weszła w życie, zostając pod opieką i
odpowiedzialnością cudzą; która zaznała tylko radosną stronę życia, i zamiast
pamiątek posiada nadzieję. A na tej twarzy młodej i cudnie pięknej, wyryły się już
bruzdy cierpienia. Samotna, zbolała, opuszczała progi tego domu, i wychodziła z
niego nieżegnana i nieżałowana – bo wyjazd jej nie zmienił nic w zwyczajach jego
mieszkańców, nie zbudził ich nawet ze snu rannego. Wsiadła do dorożki, nie
oglądając się prawie; włożyła w rękę służącego datek snać skromny, bo on przyjął
go z pewnym lekceważącym uśmiechem. Ale kobieta nie zważała na to; zasunęła się
w głąb powozu, chcąc ukryć może łzy cisnące jej się do oczu.
– Gdzież ma jechać? – spytał służący zamykając drzwiczki.
Kobieta zadrżała.
– Ja mu wskażę drogę – odparła niepewnym załzawionym głosem.
Służący uśmiechnął się znowu, szepnął coś dorożkarzowi, zauważył jego numer, i
powóz wytoczył się z dziedzińca i zwrócił ku miastu.
Te wszystkie szczegóły nie uszły bacznego oka młodego człowieka, który znowu
zbliżył się był do kraty tak, że mógł słyszeć zamienione wyrazy. Może też odgadł
więcej jeszcze, bo stał w miejscu niepewny, wahający się: brwi jego gęste, w łuk
zagięte ściągnęły się, zmarszczki wystąpiły na jasne czoło, a usta przybrały wyraz
zaciętej, nieubłaganej woli. I ta twarz przed chwilą tak plastycznie spokojna,
zatopiona w cichym marzeniu, odbijająca błękit niezmącony nieba, zmieniła się do
niepoznania, stała się surową i groźną jak sprawiedliwość. Z rękami skrzyżowanymi
na piersiach przechadzał się wkoło pałacu, odbywając straż jakąś, czekając na coś –
i nie czekał długo. W niespełna pół godziny, taż sama dorożka powróciła próżna
przed bramę dziedzińca, wyszedł tenże sam lokaj, a dorożkarz w zamian za rubla
powiedział mu adres domu na Świętojańskiej ulicy, dokąd zawiózł młodą, kobietę.
Wiadomość ta widać potrzebna była człowiekowi stojącemu przy kracie, bo oddalił
się szybko we wskazanym kierunku.
Jeszcze raz – cóż wspólnego być mogło pomiędzy nim a mieszkańcami pałacu? co
go obchodziła ta smutna kobieta? Nie znał jej – bo ani się zbliżył ani ukrywał przed
nią. A jednak stał tuż koło bramy, gdy przejeżdżała; spojrzenia ich się spotkały i
rozbiegły obojętnie. Dlaczegóż teraz on szedł za nią? Nie wyglądał na człowieka
goniącego za ładną twarzą. Czoło jego zachowało wyraz surowy. Daremnie wokoło
niebo i ziemia zdawały się uśmiechać; on przestał zważać na harmonię świata.
Burza wewnętrzna widać kipiała w jego myśli, ale na zewnątrz wybijała tylko
bruzdą na czole i płomieniem wzroku.
ISBN (ePUB): 978-83-7884-196-8
ISBN (MOBI): 978-83-7884-197-5
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Portret Stefanii Fedorowiczowej na otomanie” Witolda Pruszkowskiego (1846–
1896).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej
Inpingo
.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie