background image

 

 

background image

 

 

ALBERT 

WOJT 

 

 

 
 

DZWONEK Z NAPOLEONEM 

 

 
 

 
 
 

 

E di t e d  b y   E SK E L  

background image

 

 
Wskazówki  zegarka  posuwały  się,  jak  na  złość,  bardzo  powoli.  Do  końca  służby 
porucznika Michała Mazurka brakowało co prawda niespełna dwudziestu minut, ale 
każda  z  nich  dłużyła  się  niemiłosiernie.  Oficer  dawno  już  zamknął  i  zaplombował 
żelazną szafę, w której trzymał wszystkie swoje służbowe papiery, podlał rachityczną 
paprotkę i teraz, nie mając już nic więcej do roboty, spacerował bezmyślnie pomiędzy 
drzwiami a oknem. 
Prawdę  mówiąc  nie  było  do  czego  się  śpieszyć.  Syn  już  drugi  rok  w  zielonym 
mundurze  uganiał  się  gdzieś  na  południu  kraju  po  poligonach,  córka  spędzała 
wakacje  u  ciotki  w  Nieporęcie,  a  żona  telefonowała  niedawno  ze  szpitala,  że  musi 
objąć  niespodziewany  dyżur.  Perspektywa  powrotu  do  pustego  domu  nie  była 
wprawdzie zbyt zachęcająca,  ale Mazurek okropnie nie lubił odsiadywania godzin w 
komendzie,  zwłaszcza  kiedy  zdarzało  się  to  wieczorem.  Lata  służby  w  wydziale 
kryminalnym  przyzwyczaiły  go  do  stałego  ruchu,  więc  teraz  nie  mógł  jakoś 
przystosować się do stylu pracy dochodzeniówki. 
Zerknął  niecierpliwie  na  zegarek.  Do  godziny  dwudziestej  drugiej  brakowało  jeszcze 
prawie piętnastu  minut, ale uznał, bez większych wewnętrznych oporów, że może je 
sobie darować. Zabrał  leżącą na biurku teczkę, zgasił światło i wyszedł z pokoju. Na 
korytarzu mignęła mu znajoma sylwetka. Nie zastanawiając się przyśpieszył kroku. 
–  Serwus,  Paweł!  –  huknął  na  całe  gardło  do  wysokiego,  barczystego  sierżanta.  –  Z 
nieba mi, bracie, spadłeś. 
– Jak się masz, Michał! – Kuligowski najwyraźniej również ucieszył się ze spotkania. 
– Masz dzisiaj noc? – dodał ze współczuciem. 
– Gdzie tam! – roześmiał się Mazurek. – Odbębniłem swoje i zaraz się stleniam. 
– Takiemu to dobrze – pokiwał głową sierżant. – A ja do samego rana muszę telepać 
się radiowozem po Żoliborzu. 
– Podrzuciłbyś mnie do chałupy? 
–  Nie  ma  sprawy!  –  bez  namysłu  zgodził  się  sierżant.  –  Musimy  tylko  poczekać  na 
Wieśka Dylaka. Przed chwilą przyskrzyniliśmy jakiegoś pijaczka, jak siusiał w bramie. 
Dał Wieśkowi po nosie, trzeba więc było przytaszczyć nygusa do komendy – dodał w 
formie wyjaśnienia. – Odsiedzi dwie doby, to wygrzecznieje... 
– Dylak pisze notatkę dla oficera dyżurnego? – domyślił się porucznik. 
–  Właśnie  –  przytaknął  Kuligowski.  –  Rano  chłopaki  muszą  wiedzieć,  dlaczego  ten 
pasażer znalazł się w areszcie. 
– Długo jeszcze zejdzie Wieśkowi? 
– Nie sądzę... Na wszelki wypadek popędzę go jednak. A ty tymczasem smaruj, bracie, 
do wozu. 

background image

 

Sierżant  dotrzymał  słowa.  Nie  upłynęło  nawet  dziesięć  minut,  gdy  mogli  już  ruszać 
spod Komendy Dzielnicowej MO przy ulicy Żeromskiego. Do mieszkania Mazurka nie 
było  daleko,  ale  Kuligowski,  pragnąc  popisać  się  przed  kolegą  swoimi 
umiejętnościami,  z  fasonem  pokonywał  skrzyżowania  i  ostre  zakręty.  Mijali  właśnie 
ogródek jordanowski przy ulicy Felińskiego, gdy na jezdnię wybiegł niespodziewanie 
jakiś  mężczyzna.  Wymachiwał  gwałtownie  rękami  i  coś  krzyczał,  usiłując  zatrzymać 
samochód.  Był  tak  blisko,  że  sierżant  dosłownie  w  ostatniej  chwili  zdążył  nacisnąć 
hamulec. 
– Zaprawił się dureń gorzałą i kozaka udaje! – sapnął ze złością Kuligowski. – Jeszcze 
moment i nadziałby się na zderzak! 
Trzej  funkcjonariusze,  jak  na  komendę,  wypadli  z  radiowozu  i  ruszyli  w  kierunku 
mężczyzny. Mieli szczery zamiar odtransportowania go do izby wytrzeźwień, jako że 
podejrzanie  chwiał  się  na  nogach,  ale  w  tej  samej  chwili  porucznik  spostrzegł  kilka 
metrów dalej jakąś skuloną postać na  chodniku. Jednocześnie rozległ się  chrapliwy, 
trochę histeryczny krzyk mężczyzny: 
– Panowie! Na miłość boską, prędzej! Może ona jeszcze żyje! 
Mazurek  kilku  susami  dopadł  chodnika.  Pochylił  się  nad  leżącą  postacią.  W 
pierwszym momencie nie bardzo mógł się zorientować, czy ma przed sobą chłopaka 
czy  dziewczynę.  Stosunkowo  krótko  obcięte  włosy,  ciemny  sweter  i  sztruksowe 
spodnie utrudniały identyfikację. Dopiero, kiedy porucznik przyklęknął, zrozumiał, że 
nieznajomy  mężczyzna  miał  rację.  Gorączkowo  namacał  puls  i  poczuł,  jak  kamień 
spada mu z serca. 
–  Karetka!  –  krzyknął  do  nachylającego  się  właśnie  nad  dziewczyną  sierżanta.  – 
Pogoń dyżurnego, bo ta mała ledwo zipie! 
Kuligowski  bez  słowa  pobiegł  z  powrotem  do  radiowozu,  a  porucznik  delikatnie 
spróbował  odwrócić  leżącą.  Dopiero  teraz  spostrzegł,  że  dziewczyna  ma  rozerwany 
suwak przy spodniach, a z przedniej części jej swetra zostały tylko strzępy. 
– Psiakrew!  – Zaklął ze złością. – Trzeci gwałt w tym miesiącu! 
– Chyba bydlak nie zdążył – zauważył niepewnie Dylak. – Nawet jej majtek z tyłka nie 
ściągnął... 
– Spłoszyłem łobuza! – nie bez dumy wtrącił mężczyzna, który przed chwilą zatrzymał 
radiowóz. 
– Widział go pan? – Mazurek aż podskoczył. 
– Owszem, tyle że z daleka... 
– Dawno? 
– Minutę temu. 
– Dokąd uciekł? 

background image

 

–  Gdzieś  tam  –  mężczyzna  niepewnie  wskazał  ulicę  po  drugiej  stronie  ogródka 
jordanowskiego. 
– Panie! Biegiem do wozu! – porucznik zdecydowanie pociągnął mężczyznę za rękaw. 
– A ty, Wiesiek, pilnuj ją! – rzucił w pośpiechu Dylakowi. 
Tym  razem  sierżant  Kuligowski  z  miejsca  dodał  gazu.  Radiowóz  ruszył  jak  burza, 
błyskawicznie okrążył ogródek jordanowski i skręcił w pierwszą przecznicę. Mazurek 
zabrał się do wypytywania mężczyzny. 
– Panie... 
– Brzeziński – skwapliwie przedstawił się tamten. 
– Panie Brzeziński, jak on wyglądał? – zagadnął oficer. 
–  Taki  wysoki  i  chudy  –  odparł  bez  zastanowienia  mężczyzna.  –  Twarzy  nie 
widziałem, ale włosy miał chyba ciemne... 
– Długie? 
– Takie sobie, raczej niezbyt długie... 
– A jak był ubrany? – zainteresował się porucznik. 
– W dżinsy i... w koszulę w kratkę – Brzeziński nie wydawał się być zbyt pewny tego, 
co mówi. – Po ciemku trudno zobaczyć – dodał na swoje usprawiedliwienie – a kiedy 
jeszcze się trochę wypiło... 
Mazurek  postanowił  skorzystać  z  radiotelefonu.  Szybko  przekazał  oficerowi 
dyżurnemu  swojej  komendy  ustalony  przed  chwilą  rysopis  i  nie  przebierając  w 
słowach, zaczął domagać się posiłków. 
–  Jeżeli  nie  zablokujesz,  Rysiek,  całego  rejonu,  to  gówno  z  tego  będzie!  –  krzyczał 
zgoła  nieregulaminowo  do  słuchawki.  –  Mickiewicza,  Aleja  Wojska  Polskiego, 
Stołeczna,  Krasińskiego  –  wyliczał  jednym  tchem.  –  Sami  nie  damy  rady  porządnie 
tego przetrząsnąć! 
– Zaraz kogoś tam wyślę! – przerwał mu niecierpliwie oficer dyżurny. – Może dałoby 
radę ściągnąć pieska... 
Po drodze minęli pędzącą na sygnale karetkę pogotowia, a w chwilę później usłyszeli 
przez  radio  włączających  się  do  akcji  kolegów.  Porucznik  nerwowo  zatarł  ręce. 
Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeżeli przestępcy nie złapie się od razu, to później 
mogą być z tym poważne kłopoty. 
Kuligowski skręcił właśnie z fantazją w kolejną ulicę, kiedy nagle Mazurek sprężył się 
w  sobie.  Jakieś  trzydzieści  metrów  przed  nimi  wychodził  właśnie  z  bramy  wysoki 
chłopak w koszuli w kratkę. Porucznik nie czekał nawet, aż samochód zatrzyma się na 
dobre. Wśród pisku hamulców otworzył drzwiczki i bez namysłu rzucił się w kierunku 
chłopaka. Już, już miał go chwycić za kołnierz, gdy w ostatniej chwili powstrzymał się 
odruchowo. Tamten najwyraźniej nawet nie  myślał o ucieczce. Co  więcej, orientując 
się prawdopodobnie w zamiarach milicjanta, sięgnął spokojnie po dokumenty. 

background image

 

Mazurek  na  wszelki  wypadek  zerknął  na  wysiadającego  właśnie  z  radiowozu 
Brzezińskiego.  Mężczyzna  miał  dość  niewyraźną  minę.  Porucznikowi  zrobiło  się 
głupio.  Pomyślał  ze  złością,  że  takie  zachowanie  pasowałoby  raczej  do  sztubaka  ze 
szkoły  milicyjnej,  niż  do  oficera.  Machinalnie  przejrzał  dowód  osobisty  chłopaka, 
bąknął coś niezręcznie i odwrócił się na pięcie. 
Minuty mijały, a akcja nie dawała żadnego rezultatu. Brzeziński kręcił głową na widok 
każdego  zatrzymanego,  a  w  słuchawce  radiotelefonu  coraz  częściej  słychać  było 
szpetne  przekleństwa.  Na  domiar  złego  okazało  się,  że  sprowadzony  na  miejsce 
przestępstwa pies nic nie wywąchał. 
O  drugiej  Dylak,  który  ponownie  znalazł  się  w  radiowozie,  i  Kuligowski  mieli  już 
serdecznie  dosyć  bezskutecznego  kręcenia  się  w  kółko.  Po  burzliwej  dyskusji 
przekonali w końcu również Mazurka, że trzeba zrezygnować. Odwieźli Brzezińskiego 
do  domu,  przykazując  mu  surowo,  żeby  zgłosił  się  z  samego  rana  do  komendy,  i 
zrobiwszy  jeszcze  rundę  w  okolicy  ogródka  jordanowskiego,  wrócili  na  ulicę 
Żeromskiego. 
Pełniący  obowiązki  oficera  dyżurnego  kapitan  Zawilski  powitał  porucznika  grobową 
miną. 
– No, jesteś nareszcie! – mruknął niechętnie. – Wygląda na to, że pokpiłeś sprawę. 
– Plama! – odburknął Mazurek. – Żeby to szlag! 
–  U  mnie  jeszcze  gorzej  –  westchnął  kapitan.  –  Kiedy  wy  uganialiście  się  za  tym 
cholernym amatorem wrażeń seksualnych, ktoś rąbnął mi dwa sklepy. Pomyśl tylko: 
usiłowanie gwałtu i dwa włamania, a my nie mamy żadnego sprawcy pod kluczem. – 
Z rezygnacją pokiwał głową. – Oj, da nam stary rano popalić! 
Porucznik  dobrze  wiedział,  że  reakcje  komendanta  na  tego  rodzaju  wiadomości 
bywają bardzo gwałtowne, i w tej chwili wolał o tym nawet nie myśleć... 
– Co z dziewczyną? – zapytał kolegę. – Dokąd ją zawieźli? 
–  Jest  na  Cegłowskiej  –  odparł  Zawilski.  –  Pół  godziny  temu  dodzwoniłem  się  do 
lekarza.  Zapewniał,  że  nic  jej  nie  będzie.  Podobno  oprzytomniała  jeszcze  w  izbie 
przyjęć, a teraz wyrywa się do domu. 
– Pojadę do niej – zadecydował Mazurek. – Może dowiem się czegoś mądrego. 
– Zapisałeś sobie jej personalia? 
– Niby kiedy? – żachnął się porucznik. 
– No to trzymaj! – oficer dyżurny wyciągnął z kieszeni niewielką karteczkę. – Chwała 
Bogu,  że  chłopaki  znaleźli  przy  dziewczynie  jakąś  legitymację  –  uśmiechnął  się  z 
satysfakcją. 
–  Beata  Winiarska,  dwadzieścia  dwa  lata,  studentka  AWF  –  przeczytał  z 
niedowierzaniem Mazurek. – I taka dała się zaskoczyć? 

background image

 

Niespełna  godzinę  później,  po  przełamaniu  dosyć  zdecydowanych  oporów  lekarzy  i 
pielęgniarek,  porucznik  siedział  przy  łóżku Winiarskiej.  Wcześniej,  zanim  wszedł  do 
separatki,  dowiedział  się,  że  dziewczyna  została  ogłuszona  ciosem  w  tył  głowy  i  że 
żadnych innych obrażeń u niej nie stwierdzono. Zdaniem lekarzy uderzenie nie było 
zbyt silne, chociaż zadano je jakąś pałką lub rurką... 
Mazurek  przez  dłuższą  chwilę  uważnie  przyglądał  się  leżącej.  Nawet  ładna, 
skonstatował w duchu. W każ–dym razie bardzo seksowna... 
– Jak się pani czuje? – zaczął ostrożnie. – Czy można z panią chwilę porozmawiać? 
– Niech pan pyta – uśmiechnęła się blado. – Widać mam mocną głowę... 
– Przyjrzała się pani temu łobuzowi? 
– Niestety – w jej głosie można było wyczuć zawód. – Szłam sobie Felińskiego i nagle 
ktoś mnie z tyłu uderzył. Chyba od razu straciłam przytomność i ocknęłam się dopiero 
w szpitalu. 
– Naprawdę nic pani nie pamięta? 
–  Podobno  tak  się  czasami  zdarza  po  silniejszym  uderzeniu  w  głowę  –  westchnęła 
dziewczyna. – Chociaż zaraz! – Nagle zmarszczyła brwi i zaczęła intensywnie się nad 
czymś zastanawiać. – Coś mi świta, że to jednak było inaczej... 
– Broniła się pani, krzyczała? 
–  Najpierw  ktoś  mnie  bardzo  mocno  chwycił  –  przypomniała  sobie  z  wysiłkiem.  – 
Chciałam się wyrwać i wtedy chyba krzyknęłam. 
– A co było dalej? 
– Dostałam po głowie... 
Tracę tylko czas, pomyślał z zawodem porucznik. Ta mała nic mi nie powie... Wrócił 
smętny do radiowozu, ale tutaj Kuligowski przywitał go weselszą nowiną. 
– Zaraz będziemy mieli drania – zapewnił z przekonaniem. – Zawilski dostał cynk ze 
Śródmieścia,  że  na  wiadukcie  przy  Dworcu  Gdańskim  patrol  legitymował  niedawno 
gościa, który kubek w kubek pasuje do naszego rysopisu. 
– Stary, dobry znajomy – uzupełnił informację Dylak. – Wiesiek Seta. 
–  Przecież  on  powinien  jeszcze  siedzieć?  –  Mazurek  z  niedowierzaniem  pokręcił 
głową. – Sam zapakowałem go na jakieś dwa lata do pudła. 
– Zapomniałeś o amnestii  – mruknął sierżant.  – Odsiedział ptaszek trochę, a resztę 
mu darowali... 
– Pamiętasz jego adres? 
–  A  jakże!  –  roześmiał  się  Kuligowski.  –  Kto  jak  kto,  ale  Seta  ma  u  mnie  specjalne 
względy. Swoją drogą nic dziwnego, żeśmy go nie dorwali. On tam zna każdą dziurę w 
płocie... 
– Jedziemy. 

background image

 

Kilka  minut  później  radiowóz  zatrzymał  się  cicho  przed  niewielkim,  odrapanym 
domkiem.  Dylak  stanął  pod  drzwiami,  a  Mazurek  i  Kuligowski  ruszyli  biegiem  w 
ciemne podwórko.  Jedno z okien parteru było oświetlone. Właśnie pod nim przyczaił 
się porucznik, a sierżant kucnął trochę dalej, przy płocie. 
Od  strony  ulicy  doleciało  energiczne  pukanie  Dylaka.  Przez  chwilę  wewnątrz  domu 
nikt nie reagował, chociaż Mazurek zauważył, że umieszczone nad nim okno odrobinę 
się uchyliło. 
Dylak znowu zastukał, tym razem już chyba pięścią, bo drzwi aż zadudniły. 
– Milicja! Otwierać! – krzyknął groźnie. 
Porucznik  odruchowo  sprężył  się  w  sobie.  Zobaczył,  że  okno  otwiera  się  na  całą 
szerokość i wyskakują z niego jakieś dwie przygarbione postaci. Błyskawicznie rzucił 
się  do  przodu,  usiłując  zatrzymać  jednego  z  uciekających.  Miał  już  prawie  w  garści 
umykającego  człowieka,  kiedy  nagle  zrobiło  mu  się  jasno  przed  oczami,  a  w  ustach 
poczuł znajomy, słodkawy smak. Z furią rąbnął na oślep lewą ręką i w tej samej chwili 
uchylił się instynktownie. Raczej wyczuł, niż zobaczył, że przeciwnik traci równowagę. 
Zrobił  krok  i  bez  zastanowienia  założył  chwyt.  Jeszcze  jeden,  tym  razem  niewielki 
wysiłek, i usłyszał ogłuszający trzask łamanych desek i łoskot wywracanego żelastwa... 
W  chwilę  później  Mazurek  przyglądał  się  obojętnie,  jak  Dylak  wyciąga  z  jakiejś  na 
poły  rozwalonej  budki  dygocącego  ze  strachu  chłopaka.  Drugiego,  już  z  kajdankami 
na rękach, prowadził Kuligowski. 
– Wyglądasz, Michał, jakby ci twoja ślubna szkolenie ideologiczne wałkiem wyprawiła 
– parsknął życzliwie sierżant, oświetlając latarką twarz przyjaciela. – Przyznaj się, na 
kiedy zaplanowałeś wizytę u dentysty? 
– Trzeba zobaczyć tę melinę – porucznik udał, że nie dosłyszał uszczypliwej uwagi. – 
Coś za szybko ptaszki chciały wyfrunąć z gniazdka. 
Umeblowanie niewielkiego pokoju składało się z dwóch odrapanych  krzeseł, starego 
kuchennego  stołu  i  zdezelowanego  tapczanu.  Na  wszystkich  tych  sprzętach  leżały  w 
nieładzie  różnokolorowe  dresy  i  koszulki,  trampki,  rękawice  bokserskie,  części 
rowerowe... 
– Zawilski płakał, że nie wie, kto mu załatwił sklep sportowy, a tu proszę – roześmiał 
się Kuligowski – mamy dwóch złodziejaszków i fantów za jakieś piętnaście tysięcy! 
–  I  kto  by  pomyślał,  że  to  bracia  Dolińscy  są  tacy  zdolni  –  mruknął  Dylak, 
przyglądając się obu zatrzymanym. – No gadaj, Adam, kto nadał tę robotę? – zwrócił 
się ostro do starszego. – Ty czy Witek? 
–  A  może  Seta?  –  wtrącił  się  Mazurek.  –  Będziesz  śpiewał  czy  mam  ci  pomóc?  – 
Ostentacyjnie pogroził Adamowi Dolińskiemu pięścią. 

background image

 

–  Ja  to  pierwszy  raz  w  życiu  widzę  –  na  wszelki  wypadek  zaprzeczył  zagadnięty, 
wskazując  porozkładane  przedmioty.  –  Przyszedłem  tutaj  z  braciakiem  dosłownie 
przed minutą. 
– Łżesz! – wzruszył ramionami Kuligowski. 
–  Jak  Boga  kocham!  –  poparł  brata  drugi  Doliński.  –  My  nic  nie  wiemy  o  żadnym 
sklepie. 
– Łżesz! – powtórzył, tym razem już znacznie ostrzej sierżant. 
– Ależ, panie władzo! – Adam Doliński uderzył się teatralnym gestem w piersi. – Pan 
wie, że to kwadrat Sety. My dopiero co przyszli. 
–  Słuchaj,  no!  –  warknął  porucznik,  którego  aż  korciło,  żeby  odwdzięczyć  się  za 
rozbitą twarz. – Zrobię ci sprawę o czynną napaść na milicjanta  – zagroził. – Już ja 
się postaram, żebyś nieprędko wyszedł z mamra! 
–  Ależ  ja  nie  wiedziałem,  że  to  pan  był  pod  oknem  –  zająkał  się  Doliński.  –  Ja  nie 
chciałem! 
– Kto nadał robotę? – ryknął Mazurek, popychając Adama Dolińskiego na ścianę. – 
Gadaj! Co cię zamurowało?! 
– Seta! – jęknął zrezygnowany Doliński. – On wywalił szybę i wlazł do środka, a my z 
Witkiem tylko odbieraliśmy fanty... 
– Gdzie się spotkaliście? 
– Tutaj... Seta kazał nam przyjść przed dziesiątą. 
–  Czekał  na  was?  –  'porucznik  starał  się  nadać  teraz  swojemu  głosowi  możliwie 
obojętny ton. 
–  Przylazł  dopiero  o  pierwszej  –  pokręcił  głową  Doliński.  –  Mówił,  że  miał  drugą 
robotę. 
– Jaką? Z kim? 
–  Diabli  go  wiedzą  –  zatrzymany  bezradnie  rozłożył  ręce.  –  Seta  nigdy  się  nam  nie 
tłumaczył... 
– Gdzie on teraz jest? 
–  Nie  wiem...  U  dziewczyny  –  poprawił  się  natychmiast,  widząc  groźny  gest 
porucznika. – Jadźka Krawczyk, Nowotki osiemnaście. 
– Na pewno? 
–  Nawijał,  że  jedzie  do  niej  –  wtrącił  się  drugi  Doliński.  –  Panie  władzo  –  dodał 
niepewnie – niech pan da Adamowi po ryju, ale nie robi mu sprawy, że pana uderzył... 
Za ten sklep i tak zdrowo nam się dostanie. 
–  Jeszcze  pogadamy  –  Mazurek  zdążył  już  znacznie  złagodnieć.  –  Jak  nie  będziecie 
kręcić, to może daruję... 
Zgodnie  z  przewidywaniami  Kuligowskiego,  Zawilski  nie  posiadał  się  z  radości.  Nie 
minęło  nawet  piętnaście  minut,  kiedy  na  Mierosławskiego  zwaliła  się  cała  milicyjna 

background image

10 

 

ekipa. Mazurek mógł teraz bez obawy zostawić Dolińskich pod dobrą opieką i ruszyć 
na dalsze poszukiwania Sety. 
Dom  znaleźli  bez  kłopotu,  ale  minęło  sporo  czasu,  nim  otworzyły  się  przed 
milicjantami  drzwi.  Porucznik  ze  zdziwieniem  spostrzegł  w  nich  chłopca  w  wieku 
siedmiu, ośmiu lat. 
–  Panowie  są  gliny  –  stwierdził  malec  rezolutnie.  –  Wieśka  nie  ma  w  domu  – 
zaznaczył na wstępie. – Poszli z Jadźką na prywatkę... 
– Dawno? – zainteresował się Kuligowski. 
–  Niedawno  –  ziewnął  chłopiec.  –  Zbudziłem  się  przez  nich.  A  Wieśka  to  często 
panowie szukają. – dodał z własnej inicjatywy. 
– Wiesz, gdzie jest ta prywatka? – zapytał Mazurek. 
– Nie wiem – z żalem pokręcił głową. – Ale prawda – ożywił się nagle – Jadźka ma w 
kalendarzyku telefon tej koleżanki. Mogę pokazać. 
Weszli  do  środka.  Mieszkanie  składało  się  z  dwóch  niewielkich  pokoików  i  na 
pierwszy rzut oka było widać, że prócz malca nie ma w nim nikogo. 
Na  regale  leżał  notes  w  czarnej  okładce.  Kuligowski  zaczął  go  właśnie  przeglądać, 
kiedy chłopiec zmienił nagle front. 
– Siostra nie kazała mówić, gdzie idą – oświadczył stanowczo. – Nie powiem. 
– Ale przecież chciałeś nam pomóc znaleźć Wieśka – łagodnie zagadnął porucznik. 
– Chciałem, bo go nie lubię – odparł szczerze. – Bije mnie i krzyczy... Ale siostra nie 
kazała mówić – powtórzył uparcie. 
–  Masz  dychę  –  zaproponował  oficer,  wyciągając  z  kieszeni  monetę.  –  Kupisz  sobie 
cukierków. 
– Nie chcę – pokręcił głową malec. – Siostra zlałaby mnie... 
– My jej nie powiemy – zapewnił Mazurek. 
– Nie... 
– A może chcesz przejechać się radiowozem? – kusił porucznik. 
– E tam! – chłopiec pogardliwie wzruszył ramionami. – Wujek Janusz, jak przyjeżdża 
do mamusi, wozi mnie na motocyklu. 
– A gdzie jest twoja mamusia? – zapytał cicho Mazurek. 
– Pracuje. 
– A tatuś? 
– Ja nie mam tatusia – odparł malec jakoś dziwnie obojętnie. – Co to jest? – wskazał 
nagle na kolorowy sznurek wystający z kieszeni munduru sierżanta. 
–  Gwizdek.  –  Kuligowski  pomyślał  z  nadzieją,  że  może  tym  przekupi  chłopca.  – 
Podoba ci się? 
Malec przez dłuższą chwilę obracał w dłoni niewielki milicyjny gwizdek. Widać było, 
że aż śmieją mu się do niego oczy. 

background image

11 

 

– Ładny – powiedział z zachwytem. 
– Chcesz go? – zapytał sierżant. 
– Chcę – zdecydował się natychmiast. 
– A pokażesz telefon? 
– Pokażę... 
Ustalenie  adresu  było  teraz  kwestią  zaledwie  kilku  minut.  Okazało  się  zresztą,  że 
milicjanci  nie  muszą  nawet  daleko  jechać.  Według  wszelkiego  prawdopodobieństwa 
Seta przebywał w jednym z domów przy ulicy Stawki. 
Mieszkanie było na czwartym piętrze. Funkcjonariusze nasłuchiwali długo, ale spoza 
drzwi  dochodziły  tylko  bardzo  ciche  dźwięki  jakiejś  melodii  płynącej  z  radia  lub 
magnetofonu.  Wreszcie  Dylak  zdecydował  się  nacisnąć  dzwonek.  Po  chwili  zrobił  to 
drugi raz, tyle że dłużej nie zwalniał przycisku. 
W  środku  ktoś  się  poruszył.  Usłyszeli  czyjeś  kroki  w  przedpokoju  i  niski,  chrapliwy 
damski głos: 
– Kto, do cholery? 
–  Adam  Doliński  –  wyszeptał  spiesznie  Kuligowski.  –  Braciaka  mi  gliny  capnęły  – 
dodał, jak gdyby na swoje usprawiedliwienie. 
Rozległ się suchy szczęk zamka i zaraz po tym w otwartych drzwiach zobaczyli tęgą, 
niechlujnie  ubraną  dziewczynę.  Na  widok  milicjantów  wybuchnęła  głupkowatym, 
pijackim  śmiechem,  usiłując  jednocześnie  zasłonić  sobą  wejście.  Zanim  jednak 
zdążyła  cokolwiek  powiedzieć,  Kuligowski  pchnął  ją  bezceremonialnie  i  wpadł  do 
środka. Mazurek i Dylak bez namysłu ruszyli w jego ślady. 
Jakiś ledwo trzymający się na nogach i ziejący na kilometr alkoholem chłopak cofnął 
się  w  popłochu  do  łazienki,  ale  funkcjonariusze  nawet  nie  zwrócili  na  niego  uwagi. 
Trzy sekundy i znaleźli się w pokoju... 
W  kącie  na  materacu  spały,  skulone  pod  brudnym,  powycieranym  płaszczem,  dwie, 
sądząc  z  wyglądu,  bardzo  młode  dziewczyny.  Obok  nich  siedział  ostrzyżony  prawie 
„na zero" chłopak i spoglądał bezmyślnie to na trzymaną przez siebie pustą butelkę po 
wódce, to na dziwnie niepasujące do otoczenia, zupełnie nowe radio tranzystorowe. 
Porucznik Mazurek pewnym krokiem podszedł do dużej, stojącej naprzeciwko wejścia 
szafy. Rzucił jeszcze okiem na szykującego kajdanki Dylaka i zdecydowanym ruchem 
szarpnął drzwi. 
–  No,  Seta,  przyjdzie  trochę  posiedzieć!  –  powiedział  z  nie  ukrywaną  satysfakcją.  – 
Zbieraj się, jedziemy do komendy! 
 
II 

background image

12 

 

Dochodziła godziny ósma. Porucznik Michał Mazurek z wyraźną niechęcią wpatrywał 
się  w  bezczelnie  uśmiechniętą  twarz  Wieśka  Sety,  bezskutecznie  usiłując  znaleźć 
argument, który by tamtego przekonał. 
–  Jak  Boga  jedynego  kocham,  panie  władzo!  –  nie  wiadomo  który  już  raz  z  rzędu 
powtórzył  zatrzymany.  –  Mówi  pan,  że  walnąłem  sklep  sportowy.  Zgoda  –  skinął 
głową,  nie  okazując  żadnego  zakłopotania.  –  Zgarnął  pan  fanty,  przypucowały  mnie 
klajniaki, z którymi robiłem skok, więc ja nie mam pretensji. Ale w tę babkę mnie pan 
nie  wrobi  –  oświadczył  stanowczo.  –  Po  cholerę  mi  zresztą  byłoby  dymać  kogoś  na 
trawce, skoro widział pan, że miałem wygodny materacyk – oblizał się obleśnie. – Co 
to, Seta dziwki sobie nie umie załatwić, czy co? 
– Co robiłeś pomiędzy dwudziestą drugą a północą? – upierał się Mazurek. 
–  Spacerowałem  po  parku  i  liczyłem  drzewka  –  zatrzymany  obojętnie  wzruszył 
ramionami. – Jak mi pan koniecznie będzie chciał coś przylepić, to alibi w sądzie się 
znajdzie – bezczelnie spojrzał porucznikowi w oczy – ale teraz nic nie pamiętam... 
Oficer zacisnął pięści ze złością, ale szybko się opanował. Koledzy lojalnie uprzedzali 
go, że wystarczy podnieść trochę głos, a Seta zacznie natychmiast trąbić na wszystkie 
strony o wymuszaniu wyjaśnień. 
– Słuchaj no – zaczął z innej beczki. – Jeżeli nie ty napadłeś na dziewczynę, to zrobił 
to ktoś inny. Tym razem drania spłoszyli, ale on może znowu spróbować... 
– Jak spotkam pod celą tego faceta, to mordę mu skuję, że go rodzona mamusia nie 
pozna – roześmiał się zatrzymany. – W końcu przez niego pan mnie przyskrzynił, no 
nie? Ale złapać to go pan musi sam. Takie jest życie... 
Mazurek  zmełł  w  ustach  przekleństwo.  Włamanie  do  sklepu  sportowego  obchodziło 
go  teraz  tyle  co  zeszło–roczny  śnieg,  a  o  napadzie  na  Winiarską  nic  nowego  się  nie 
dowiedział.  Widząc,  że  rozmowa  z  Setą  nie  prowadzi  do  niczego,  zdecydował  się 
odprowadzić go  do  aresztu. Kiedy miał już  wstać zza biurka, w drzwiach  pojawił się 
Kuligowski. 
–  Przywiozłem  ci  Brzezińskiego  –  ziewnął  szeroko  –  a  sam  idę  do  domu  –  skinął 
porucznikowi na pożegnanie. – Najwyższy czas, żeby się przespać... 
– Po drodze odprowadź jeszcze naszego „gościa" gdzie trzeba – Mazurek zmęczonym 
gestem  wskazał  sierżantowi  podejrzanego.  –  A  przy  okazji  powiedz,  żeby  profos 
przygotował okazanie... – Oficer nie czuł jakoś skrupułów, że wyręcza się kolegą, ale 
na wszelki wypadek zaczął ostentacyjnie przeglądać swoje notatki. 
Kuligowski  bez  słowa  klepnął  Setę  po  ramieniu,  dając  mu  znak,  że  przesłuchanie 
skończone i należy zmienić lokum. 
Brzeziński nie powiedział porucznikowi właściwie nic nowego. Przedstawił się, że jest 
mikrobiologiem i pracuje w Uniwersytecie Warszawskim. Nie omieszkał też zaznaczyć 
na samym wstępie, że ma czas tylko do godziny dziesiątej, bo później czekają go jakieś 

background image

13 

 

bardzo  ważne  zajęcia  w  laboratorium,  a  zaraz  potem  wyjeżdża  do  Krakowa  na 
sympozjum naukowe poświęcone zakażeniom gronkowcami. 
– Całe szczęście, że mam własny samochód – bezradnie rozłożył ręce – bo inaczej nie 
wiem, jak bym zdążył z tym wszystkim... 
– Może jednak wrócimy do wczorajszego zajścia – przerwał mu Mazurek. 
–  Panie  poruczniku  –  Brzeziński  uśmiechnął  się  z  wyraźnym  zakłopotaniem.  –  Ja 
naprawdę  niewiele  mogę  panu  pomóc.  Wracałem  do  domu  z  małej  przyjacielskiej 
bibki  i  nagle  usłyszałem  krzyk  kobiety.  Pomyślałem,  że  zaczepił  ją  jakiś  łobuz  i 
pośpieszyłem  w  stronę,  z  której  dobiegło  wołanie.  Wzrok  mam  nie  najgorszy,  więc 
zobaczyłem  wysokiego  mężczyznę  jak  dobierał  się  do  dziewczyny.  Sęk  w  tym,  że  on 
mnie również zauważył i po prostu uciekł. Chwilę później nadjechał radiowóz, a resztę 
pan zna... 
– Jak daleko był pan od tego mężczyzny w chwili, gdy usłyszał pan krzyk? 
–  Czterdzieści,  może  pięćdziesiąt  metrów  –  odparł  niepewnie  mikrobiolog.  – 
Dokładnie nie pamiętam... 
– A rozpoznałby go pan? 
– Czy ja wiem... – zawahał się. – Twarzy nie widziałem. Na pewno był szczupły i miał 
koszulę w kratkę... 
– W każdym razie nie zawadzi spróbować. 
– Oczywiście. 
Mazurek  zaprowadził  Brzezińskiego  do  aresztu.  Po  przeciwnej  stronie  kraty  na 
korytarzu stało w rzędzie trzech wysokich, młodych mężczyzn... 
– Bardzo żałuję, panie poruczniku – westchnął bezradnie mikrobiolog – ale chyba nie 
znam żadnego z nich. 
Po twarzy Sety przemknął ledwo dostrzegalny uśmieszek. Oficer zauważył go, ale w tej 
chwili  nie  miało  to  już  większego  znaczenia.  Pożegnał  Brzezińskiego,  życząc  mu 
szczęśliwej podróży, a sam z ciężkim sercem ruszył do gabinetu naczelnika wydziału. 
– Co proponujesz? – major Kłosiński był najwyraźniej bardzo zatroskany opowieścią 
o wydarzeniach minionej nocy. 
–  Wystąp  do  prokuratora  z  wnioskiem  o  areszt  dla  Sety  za  włamanie  do  sklepu 
sportowego  –  odparł  sennie  Mazurek.  –  Facet  siedział  już  za  kradzieże,  więc  z 
uzyskaniem sankcji nie powinno być żadnego kłopotu. 
– To się rozumie, ale co dalej? 
–  Nie  wiem,  później  coś  wymyślę  –  porucznik  ziewnął  ostentacyjnie.  –  Dobrze  by 
było,  gdyby  pochodzili  trochę  za  tym  chłopcy  z  kryminalnego,  chociaż  mówiąc 
szczerze, nie dałbym złamanego szeląga, że to właśnie Seta załatwił Winiarską. 
– Diabli wiedzą – z powątpiewaniem pokręcił głową major. – Rany boskie! – spojrzał 
nagle na zegarek. – Ty masz dzisiaj wolne, a ja cię trzymam. Smaruj do domu! 

background image

14 

 

–  No,  to  serwus!  –  Mazurek  bez  sprzeciwu  ruszył  ku  drzwiom.  –  Znaczy  do 
poniedziałku? 
– Jak to do poniedziałku? – Kłosiński zmarszczył brwi. – Przecież dzisiaj jest dopiero 
piątek? 
–  Chyba  nie  wyobrażasz  sobie,  Jasiu,  że  ja  przez  całą  noc  tyrałem  w  czynie 
społecznym? – zaperzył się porucznik. – Już i tak w tym roku podarowałem ci kilka 
dni... 
– Niech ci będzie – machnął ręką naczelnik. – Uciekaj do domu, tylko szybko, żebym 
się nie rozmyślił! 
 
III 
 
Ledwo  porucznik  Mazurek  przestąpił  próg  komendy,  gdy  wpadł  na  niego  jak  burza 
major Kłosiński. 
– Gdzie ty się do jasnej cholery podziewasz?! – ryknął z furią na samym wstępie.  – 
Już pół godziny wydzwaniam, jak kto głupi do ciebie! Pan porucznik wyleguje się do 
góry brzuchem, a tymczasem jakiś zboczeniec morduje i gwałci! 
Mazurek dyskretnie rzucił okiem na zegarek. Do ósmej brakowało jeszcze kilka minut, 
ale wolał nie odpowiadać. Zrobiło mu się po prostu wstyd, że dał się wyprowadzić w 
pole,  posądzając  Setę  o  napad  na  Winiarską.  Poza  tym  znał  dobrze  swojego  szefa  i 
wiedział, że nie ma sensu z nim dyskutować, dopóki się tamten nie wyładuje. 
–  Siadaj  w  samochód  i  natychmiast  zasuwaj  na  Tucholską!  –  ostro  zadecydował 
naczelnik. – Na miejscu jest już Wcisławski z kryminalnego. 
– Tak jest... 
–  Dzisiaj,  kilka  minut  po  siódmej  ktoś  znalazł  trupa  kobiety  w  śmietniku  –  nieco 
spokojniejszym głosem poinformował porucznika Kłosiński. – Podobno wygląda to na 
zabójstwo na tle seksualnym... 
Mazurek,  nie  namyślając  się,  ruszył  do  wyjścia.  Po  drodze  usłyszał  jeszcze,  że  szefa 
ściągnęli wcześniej do komendy, tak że nie zdążył nawet zjeść śniadania... 
Na ulicy Tucholskiej byli już technicy z wydziału kryminalnego i przewodnik z psem. 
Całą akcją kierował rosły chorąży z sumiastym wąsem. 
–  Serwus,  Michał!  –  zawołał  gromko  na  powitanie  porucznika.  –  Cholernie 
śmierdząca sprawa. 
– Spodziewam się – niechętnie mruknął Mazurek. – Mam nadzieję, że fotki gotowe? 
– Chłopaki opstrykali już wszystko co trzeba – skinął głową Wcisławski. – A trupa nie 
dałem  zabrać  –  znacząco  wskazał  na  stojący  kilkadziesiąt  metrów  dalej  samochód  z 
zakładu pogrzebowego – przed twoim przyjazdem. 

background image

15 

 

Porucznik  rad  nierad  ruszył  do  śmietnika.  W  środku  panował  okropny  zaduch,  ale 
oficer,  pokonując  obrzydzenie,  zmusił  się  do  dokładnych  oględzin.  Prawdę  mówiąc, 
wszystko  wyglądało  z  grubsza  tak,  jak  się  tego  spodziewał.  Pomiędzy  blaszanymi 
pojemnikami leżała na wznak wysoka, dość szczupła, na oko sądząc trzydziestoletnia 
kobieta. Była prawie naga, a strzępy bielizny, bluzki i spódnicy walały się dookoła po 
całym śmietniku. 
– Rąbnął ją w lewą skroń – chorąży wskazał na podłużną, pełną zakrzepłej krwi ranę. 
– Lekarz twierdzi, że babka leżała tu jakieś dziesięć godzin... 
– Dopilnowałbyś, Andrzej, sekcji – zaproponował Mazurek. – Dokładny czas zgonu, 
wymazy z pochwy, rodzaj uszkodzeń ciała... 
– Mogę zaraz podskoczyć do Zakładu Medycyny Sądowej – Wcisławski nie oponował. 
– Trzymaj się! Zostajesz sam na gospodarstwie. 
–  Aha,  i  przekręć  do  komendy  –  przypomniał  sobie  porucznik.  –  Niech  zrobią 
zestawienie  wszystkich  podejrzanych  o  gwałty  w  ciągu  ostatnich  trzech  lat.  Na  razie 
wystarczy chyba z Żoliborza, bo ten zboczeniec twardo trzyma się naszego terenu... 
Chorąży  wyszedł  ze  śmietnika  i  Mazurek  chciał  już  podążyć  za  nim,  gdy  wśród 
strzępów ubrania zabitej spostrzegł coś, co przykuło jego uwagę. 
–  Co  ślepemu  po  oczach!  –  sapnął  ze  złością.  –  Tyle  czasu  się  w  tym  babrzą  i  nie 
widzą... Dawać no tu psa! – huknął na całe gardło. 
Przewodnik  ostrożnie  wziął  na  patyk  dużą,  męską  chustkę  do  nosa  i  podsunął  ją 
swojemu  podopiecznemu.  Pies  przez  dłuższą  chwilę  obwąchiwał  ją  starannie,  aż 
wreszcie sapnął na znak, że jest już gotów. Wolno okrążył kilka razy śmietnik i nagle 
zjeżyła mu się sierść. Przewodnik wprawnie owinął sobie wokół dłoni linkę, do której 
wcześniej przypiął swego pupila, i biegiem puścił się za nim. 
– Nie zaszkodzi sprawdzić, co kundel wyniucha – postanowił porucznik. 
Bez  namysłu  ruszył  ostro  do  przodu.  Na  początku,  mimo  swoich  czterdziestu  lat, 
radził  sobie  całkiem  dobrze,  nie  ustępując  ani  na  krok  młodszemu  blisko  o  połowę 
przewodnikowi.  Dopiero  po  kilku  minutach  zaczęło  brakować  mu  oddechu,  ale 
właśnie  wtedy  pies  zatrzymał  się  przed  wejściem  do  jednego  z  bloków  przy 
Wisłostradzie. 
– Cholera jasna! – zaklął ze złością przewodnik, zadzierając do góry głowę. 
– Igła w stogu siana – zgodził się Mazurek, spojrzawszy sceptycznie na wieżowiec. 
– Co robimy, panie poruczniku? 
– Ty, synku, możesz wracać – westchnął oficer – a ja spiszę sobie towarzystwo z tej 
klatki. Pewno guzik z tego będzie – dodał cicho do siebie, oglądając listę lokatorów, na 
której figurowało kilkadziesiąt nazwisk. 

background image

16 

 

Kiedy  Mazurek  wrócił  na  Tucholską,  nie  było  już  tam  ani  Wcisławskiego,  ani  zwłok 
zamordowanej kobiety. Oczekiwała go natomiast pewna niespodzianka. Na siedzeniu 
w radiowozie zobaczył starannie opakowaną w folię niewielką, gazową zapalniczkę. 
–  Facet  zostawił  na  tym  swoje  paluszki  –  z  tryumfem  oznajmił  technik.  –  Odbitki 
będą jak się patrzy! 
Gdyby tak jeszcze znaleźć to, czym ten zboczeniec ogłuszył jedną i zabił drugą kobietę, 
pomyślał z nadzieją oficer. 
Było  już  dobrze  po  czternastej,  kiedy  umorusani  i  zmęczeni  milicjanci  wrócili  do 
komendy.  Przewrócili  do  góry  nogami  cały  śmietnik,  ale  prócz  chustki  do  nosa  i 
zapalniczki  nic  więcej  nie  znaleźli.  Mówiąc  szczerze,  Mazurek  i  tak  był  bardzo 
zadowolony. W końcu mogli przecież wrócić z niczym. 
Wcisławski  również  dobrze  się  spisał.  Po  długich  targach  przekonał  szefa  Zakładu 
Medycyny Sądowej, żeby sekcję zrobiono poza kolejnością. 
– Oberwała czymś tępym i wąskim w skroń – relacjonował porucznikowi. – Podobnie 
jak  Winiarska,  tylko  znacznie  mocniej.  Medycy  twierdzą  prawie  na  sto  procent,  że 
zgon musiał nastąpić natychmiast. 
– O której? 
– Między dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią trzydzieści. 
– Dobrał się do niej? 
– W tym właśnie problem – zasępił się Wcisławski. – Na udach miała pełno obrażeń, 
ale  wyglądało  na  to,  że  ten  łobuz  szarpał  ją  już  po  śmierci.  Lekarze  nie  umieją  się 
wypowiedzieć, czy miał z nią stosunek... 
– Wymaz z pochwy wzięli? 
– Owszem, ale na wyniki trzeba będzie trochę poczekać. 
– No tak, oni nie lubią się śpieszyć  – porucznik nie mógł się jakoś powstrzymać od 
uszczypliwej uwagi. – Masz ten wykaz, o który cię prosiłem? 
–  Żartujesz?!  –  żachnął  się  chorąży.  –  Dobrze  będzie,  jeżeli  dziewczyny  z  kartoteki 
zrobią to do jutra. 
– W takim razie dawaj personalia tej babki. Ustaliłeś, co to za jedna? 
– Nie było kiedy – Wcisławski bezradnie rozłożył ręce. – Wiem tylko, że rozwiodła się 
dwa  lata  temu,  mieszkała  ostatnio  przy  Krasińskiego,  a  pracowała  w  bibliotece  przy 
Próchnika... 
Mazurek  wziął  do  ręki  podany  przez  chorążego  dowód  osobisty  i  nagle  z 
niedowierzaniem przetarł oczy. 
– Ki diabeł? – mruknął. – Barbara Brzezińska? 
– A co w tym dziwnego, że Brzezińska? – Wcisławski spojrzał na kolegę pytająco. 
– Bo właśnie Zbigniew Brzeziński był świadkiem napadu na Winiarską. 
– Czyżby jej były mąż? – zamyślił się chorąży. 

background image

17 

 

– Muszę ja go wziąć na spytki – zadecydował porucznik. – Dobrze by było wybrać się 
też do mieszkania Brzezińskiej. Może tam coś znajdę? 
–  No  to  chodźmy,  we  dwóch  zawsze  raźniej  –  zaproponował  chorąży.  –  Gdzie 
najpierw? 
– Na Krasińskiego. Pan mikrobiolog może poczekać. 
Drzwi  otworzyła  im  niziutka,  drobna  staruszka.  Śmietnik  na  ulicy  Tucholskiej,  w 
którym znaleziono zwłoki Brzezińskiej, był oddalony zaledwie o kilkaset metrów, więc 
Genowefa Zacharek zdążyła już dowiedzieć się o wszystkim. 
– Co za nieszczęście!  – zaczęła biadolić od samego progu. – Pani Basia to była taka 
sympatyczna,  grzeczna  osoba!  A  jak  się  cieszyła,  że  niedługo  będzie  miała  wreszcie 
własne mieszkanie, ale nie pozwolili jej doczekać... 
– Czy dawno wprowadziła się do pani? – zagadnął Mazurek. 
–  Jakiś  rok  temu,  może  trochę  więcej  –  z  zakłopotaniem  podrapała  się  w  głowę 
staruszka. – Już wiem! – przypomniała sobie nagle. – W kwietniu zeszłego roku. 
– Nie wie pani przypadkiem, gdzie mieszkała wcześniej? – podchwycił Wcisławski. 
–  Pani  Basia  chyba  nigdy  mi  nie  mówiła...  To  znaczy,  gdzieś  pod  Warszawą  – 
poprawiła się zaraz – ale nie pamiętam już gdzie... 
– Wiedziała pani, że jest rozwiedziona? 
– Ile się ona, bidula, nacierpiała i napłakała przez tego swego asystencika – staruszka 
załamała  ręce.  –  Podobno  żadnej  spódniczce  nie  przepuścił.  Taki  był  łajdak!  – 
Gniewnie potrząsnęła pięścią. – No, ale po rozwodzie to już, chwała Bogu, pani Basia 
od niego odpoczęła. Nawet się tutaj nie pokazał... 
–  Czy  pani  lokatorka miała  bliższych  przyjaciół,  jakieś  koleżanki?  –  teraz  porucznik 
zaczął zadawać pytania. 
– A jakże! – przytaknęła gorliwie. – Miała nawet narzeczonego. To znaczy dwóch... – 
odrobinę się speszyła, ale szybko zaczęła mówić dalej. – Obaj naprawdę przyzwoici i 
kulturalni panowie. Jeden  lekarz, słyszałam,  że bardzo dobry chirurg. W  Warszawie 
pracuje,  ale  i  do  Gdańska  często  jeździ,  proszę  panów.  Pan  Czesław  Fijałkowski  – 
nazwisko wypowiedziała z wyraźnym szacunkiem. 
– A tego drugiego pani zna? 
–  Też  porządny  człowiek  –  odparła  z  przekonaniem.  –  Inspektor  z  Sanepidu.  Pani 
Basia znała go podobno jeszcze wcześniej i mieli się nawet pobrać, ale zjawił się pan 
doktor. Kwiatki za każdym razem przynosił, do Bułgarii ją zabrał, no i z inspektorem 
się popsuło. 
– Często tu przychodzili? 
–  Pan  Żmichowicz  to  prawie  codziennie.  Ustawiał  tego  swojego  fiata  pod  oknem  i 
wysiadywał  do  północy.  Dopiero  dwa  miesiące  temu  spotkał  się  tutaj  z  panem 

background image

18 

 

Fijałkowskim i była straszna awantura  – staruszka z wyraźną dezaprobatą pokręciła 
głową. – Tacy kulturalni panowie, a wykrzykiwali, że aż wstyd powtórzyć. 
– Czy ktoś jeszcze odwiedzał panią Brzezińską? 
–  Żeby  nie  skłamać,  to  chyba  tylko  pani  Halinka.  Pracowały  razem  w  bibliotece.  – 
Zacharkowa  w  zamyśleniu  zmarszczyła  brwi.  –  Ostatni  raz  widziałam  ją  ze  trzy 
miesiące temu... 
– To była jakaś bliższa przyjaciółka? 
– Raczej nie. 
–  Mam  jeszcze  jedno  pytanie  –  zastanowił  się  oficer.  –  Czy  pani  lokatorka  paliła 
papierosy? 
–  Ależ  skąd!  –  zaprzeczyła  gwałtownie  staruszka.  –  Nigdy  nie  przyjęłabym  jej  do 
siebie! 
–  Nie  będziemy  już  pani  przeszkadzali.  Czy  można  rzucić  okiem  na  pokój 
Brzezińskiej? 
– Proszę bardzo... 
Mazurek  i  Wcisławski  z  zapałem  zabrali  się  do  przetrząsania  szuflad  i  pudełek. 
Barbara  Brzezińska  nie  należała  do  osób  o  pedantycznym  usposobieniu  i  w  pokoju 
panował okropny bałagan. Części garderoby walały się razem z kosmetykami, starymi 
listami  i  książkami.  Znaleźć  w  tym  cokolwiek  było  bardzo  trudno,  toteż  robota 
posuwała się milicjantom opornie. 
Kiedy skończyli, za oknami panował już zmrok. Ich łupem padły dwa kalendarze, plik 
listów i cała sterta luźnych zapisków. Porucznik z ciężkim westchnieniem wpakował 
to wszystko do swojej teczki, funkcjonariusze pożegnali się ze staruszką i wyszli. 
Kilkanaście  minut  później  byli  już  na  ulicy  Lechonia,  u  Brzezińskiego.  Mikrobiolog 
nie taił swojego zaskoczenia na widok milicjantów. 
– Pracujecie chyba przez całą dobę – zapraszającym gestem wskazał przytulne foteliki 
przy niewielkim stoliku. – Widziałem panów w akcji nocą, rano, a teraz jest wieczór... 
Następnym razem spotkamy się pewno w południe! – roześmiał się ze swojego żartu. 
– Cóż poradzić – rozłożył ręce Mazurek. – Służba nie drużba... 
– Może herbaty? – zaproponował mikrobiolog.  – Przepraszam  za  nieporządek. Cóż, 
kawalerskie  gospodarstwo  aż  się  prosi  o  panią  domu.  Prawdę  mówiąc  mam  nawet 
kogoś na oku, ale zanim sfinalizuję swoje matrymonialne zamiary, muszę radzić sobie 
sam.  W  tej  sytuacji  mieszkanie  rzadko  widuje  szczotkę  –  oświadczył  z  rozbrajającą 
szczerością. – Więc jak, napijecie się panowie? 
Nie odmówili. Kiedy i gospodarz rozsiadł się w fotelu, a przed każdym stała filiżanka 
mocnej herbaty, porucznik przystąpił do rzeczy. 
– Pan już był kiedyś żonaty? – zapytał swobodnie. 

background image

19 

 

– Tak, byłem – Brzeziński wyraźnie zmarkotniał. – Widzi pan, w życiu nie zawsze się 
układa. Ja miałem pecha – stwierdził ponuro. – Trzy lata się przemęczyłem i w końcu 
wziąłem rozwód... 
– Rozstali się państwo bez dodatkowych zgrzytów? 
–  Na  nasz  wniosek  sąd  nie  orzekał  o  winie  –  rzeczowo  wyjaśnił  mikrobiolog.  – 
Uznaliśmy, że wywlekanie różnych brudów z życia osobistego byłoby bezsensowne... 
– Utrzymywał pan później z byłą żoną jakieś kontakty? 
– Absolutnie żadnych – zaprzeczył stanowczo. – Ale co to wszystko ma do chuligana, 
którego prze–płoszyłem w piątek? – zdziwił się Brzeziński. 
– Najprawdopodobniej bardzo wiele – westchnął Mazurek. – Widzi pan, muszę pana 
zawiadomić, że Barbara Brzezińska nie żyje. 
–  Nie  żyje?  –  mikrobiolog  zmarszczył  brwi,  jak  gdyby  nie  mógł  zrozumieć  sensu 
usłyszanych przed chwilą słów. – Jakaś choroba? Wypadek...? 
–  Została  zabita  –  twardo  powiedział  porucznik.  –  Nie  ma  co  do  tego  żadnych 
wątpliwości. 
–  To  straszne!  –  Brzeziński  wstał.  –  Nie  widziałem  jej  od  blisko  dwóch  lat,  a  już  i 
wcześniej  nie  mieliśmy  z  sobą  wiele  wspólnego  –  nerwowo  przygryzł  wargi  –  ale 
wszystko  jedno,  nigdy  nie  życzyłbym  jej  takiego  losu.  –  Na  moment  ukrył  twarz  w 
dłoniach,  lecz  nagle  zrozumiał  właściwy  cel  wizyty,  bo  spojrzał  badawczo  na 
milicjantów. – Czy zabił ją ten sam człowiek, którego wtedy widziałem? 
– Wiele na to wskazuje... 
– Proszę więc mną dysponować – oświadczył zdecydowanie mikrobiolog. – W końcu 
Barbara nie była mi zupełnie obca... Choćbym miał jeździć z panami kilka nocy pod 
rząd... 
– Nikt tego od pana nie wymaga – wtrącił się Wcisławski. – Oczywiście, jeżeli zajdzie 
potrzeba identyfikacji, to pana poprosimy. 
–  Powiedziałem  już,  że  jestem  do  dyspozycji  –  powtórzył  Brzeziński.  –  Naprawdę 
chciałbym pomóc. 
– A może opowiedziałby pan nam trochę o swojej byłej żonie – poprosił porucznik. – 
Nigdy nie wiadomo, co w śledztwie może się przydać... 
–  No  cóż  –  zamyślił  się  gospodarz.  –  Barbarę  poznałem  chyba  z  dziesięć  lat  temu. 
Byłem  wtedy  świeżo  upieczonym  asystentem,  a  ona  wychodziła  właśnie  za  mąż  za 
mojego  przyjaciela  Wacława  Miłowicza...  Prawdę  mówiąc,  zrobiła  na  mnie  ogromne 
wrażenie. Ładna, zawsze elegancka... Często bywałem u nich i w końcu zaczęli mnie 
traktować  jak  członka  rodziny  –  uśmiechnął  się  blado  na  samo  wspomnienie.  – 
Wacław  zginął  w  wypadku  samochodowym.  Po  jego  śmierci  nadal  odwiedzałem 
Barbarę.  Któregoś  dnia  postanowiliśmy  się  pobrać.  Jeśli  chodzi  o  mnie,  o  moją 

background image

20 

 

decyzję  w  tej  sprawie,  to  wypłynęła  ona  trochę  ze  współczucia  i  chęci  udzielenia 
Barbarze jakiejś pomocy... 
– Czy była lojalna wobec Miłowicza? 
– Trudno mi powiedzieć – zawahał się. – Myślę, że chyba tak... 
– A w stosunku do pana? 
– Przez kilka miesięcy – odparł niechętnie mikrobiolog. – Później, niestety, przygoda 
goniła przygodę. Przyznam się, że byłem całkowicie zaskoczony. Wcześniej nigdy bym 
Barbary o coś takiego nie podejrzewał. 
– Czy lubiła zawierać jakieś podejrzane znajomości? 
– Przeważnie nie widywałem przyjaciół Barbary – uciął ostro Brzeziński. – Panowie 
wybaczą, ale na ten temat wolałbym raczej nie mówić. 
Funkcjonariusze  spojrzeli  po  sobie,  ale  widać  doszli  do  wniosku,  że  nie  ma  sensu 
przeciągać  wizyty,  bo  wstali  i  zaczęli  się  żegnać.  Mazurek,  stojąc  już  w  drzwiach, 
odwrócił się jeszcze do Brzezińskiego. 
– Przepraszam, nie zapytałem, jak udała się panu podróż? 
– Dziękuję. Zakażenia gronkowcami to moja specjalność – uśmiechnął się gospodarz. 
Pisałem  z  tego  pracę  doktorską  –  dodał,  widząc  zdziwioną  minę  milicjanta.  –  Na 
sympozjach jest zawsze okazja do wymiany poglądów, zasłyszenia nowinek ze świata 
naukowego... Przyznaję, że i ja dowiedziałem się w Krakowie wiele ciekawych rzeczy z 
mojej dziedziny. 
– Czyli wszystko ułożyło się po pana myśli... 
– Niezupełnie – potrząsnął głową Brzeziński – i to przez pana kolegów... To znaczy, 
oczywiście, ja sam zawiniłem – poprawił się natychmiast. 
– Co się stało? 
–  Wracałem  z  Krakowa  w  nocy.  O  piątej  nad  ranem  przejeżdżałem  przez  Grójec  i 
zabawiłem  się  w  rajdowca...  Kosztowało  mnie  to  pięćset  złotych.  O,  proszę  – 
wyciągnął z kieszeni mandat i podał go porucznikowi. – Okazuje się, że pośpiech nie 
zawsze popłaca. 
 
IV 
 
–  Myślałem,  że  będzie  więcej  tego  towarzystwa  –  –  Mazurek  z  uwagą  przeglądał 
kartkę zapełnioną maszynowym pismem. – Niby fakt, że wyroki za gwałty są wysokie i 
część nygusów jeszcze siedzi, ale... 
–  Chwała  Bogu!  –  mruknął  Wcisławski.  –  Masz  Michał,  pojęcie,  co  by  się  działo, 
gdyby ktoś ich nagle wszystkich powypuszczał?! 
– Tak czy inaczej masz tylko kilka nazwisk do sprawdzenia... 

background image

21 

 

–  Łatwo  powiedzieć  –  westchnął  chorąży  –  ale  dla  mnie  to  robota  na  kilka  dni. 
Przecież żaden ci się z własnej woli nie przyzna, że załatwił dwie dziewczyny. 
– Jeżeli stary da kogoś do pomocy, to raz–dwa się zorientujesz, który z tych ptaszków 
ma alibi, a który nie. Jak to ustalisz, będziemy się dalej martwić. 
–  No  to  lecę!  Aha!  –  przypomniał  sobie  w  ostatniej  chwili  Wcisławski.  –  Ustaliłem 
dwie sprawy. 
– Tak – zainteresował się porucznik. 
–  Sprawdziłem  w  drogówce,  że  Brzezińskiemu  faktycznie  wlepili  wczoraj  mandat  w 
Grójcu. 
– Znaczy facet jest czysty? 
– Na to wygląda. 
– A ta druga sprawa? 
– Wczoraj jeden z chłopaków wybrał się na AWF. Powiedzieli mu, że Winiarska jest 
przeciętną  studentką,  ale  jakichś  poważniejszych  kłopotów  z  zaliczeniami  nigdy  nie 
miała  –  zrelacjonował  sucho  chorąży.  –  Rano  widziałem  się  z  dzielnicowym.  Nigdy 
nie było na dziewczynę żadnych skarg, nie utrzymywała też podejrzanych kontaktów... 
– Mądrzejsi to my przez to nie jesteśmy – sarkastycznie zauważył Mazurek. 
– Cóż poradzić... 
Trzasnęły  drzwi  i  porucznik  został  w  pokoju  sam.  Tego  dnia,  podobnie  zresztą  jak  i 
Wcisławski, przyszedł do komendy znacznie wcześniej niż zazwyczaj. Męczyło go, że w 
sprawie  zabójstwa  Brzezińskiej  wie  prawie  tyle,  co  nic...  Tak,  nie  najlepiej  to  idzie, 
pomyślał. Gdyby tak... Nie dokończył rozpoczętej myśli, gdyż stojący na biurku telefon 
rozdzwonił się hałaśliwie. 
–  Ktoś  do  ciebie,  Michał  –  zachrypiał  w  słuchawce  głos  oficera  dyżurnego.  –  Jakiś 
Żmichowicz. 
– Dawaj go! – Mazurek aż podskoczył na krześle. 
W  chwilę  później  siedział  przed  nim  wysoki,  szczupły  mężczyzna.  Mimo,  że  ciemne 
włosy przyprószyła mu już trochę siwizna, wyglądał najwyżej na trzydzieści kilka lat. 
– Dowiedziałem się, że to pan prowadzi śledztwo – zaczął z wyraźnym wysiłkiem – i 
przyszedłem. Barbara była moją przyjaciółką. Mieliśmy się pobrać... 
– Wiem – porucznik skinął poważnie głową. 
–  Chciałem  złożyć  zeznanie  –  Żmichowicz  nerwowo  przygryzł  wargi,  wpatrując  się 
niepewnie  w  twarz  milicjanta  –  że  widziałem  ją  w  niedzielę  wieczorem.  Odwiozłem 
Barbarę prawie pod sam dom i tam ją zostawiłem. To moja wina! – wybuchnął nagle. 
– Gdybym ją odprowadził do drzwi, żyłaby jeszcze! – Mężczyzna trochę histerycznym 
gestem zakrył rękami twarz i przez dłuższą chwilę siedział zupełnie nieruchomo. 
– Która to była godzina? – zapytał cicho Mazurek. 
– Piętnaście, może dwadzieścia minut po dziesiątej. 

background image

22 

 

– Zawsze wysadzał pan Brzezińską pod domem? 
–  Bardzo  rzadko  –  Żmichowicz  energicznie  zaprzeczył.  –  Najczęściej  wstępowałem 
jeszcze na chwilę... Widzi pan, posprzeczaliśmy się i pojechałem do siebie. 
– Poszło o Fijałkowskiego? 
– Skąd pan wie? – mężczyzna nie krył swojego zdziwienia. – Tak, to on był powodem 
awantury.  Ja  znałem  Barbarę  od  wielu  lat.  Życie  jej  się  nie  układało,  a  poprzednie 
małżeństwo  było  po  prostu  pomyłką...  W  jakiś  czas  po  rozwodzie  zaczęliśmy  się 
częściej  spotykać  i  w  końcu  zaproponowałem,  żeby  wyszła  za  mnie.  Data  ślubu  była 
już prawie ustalona, kiedy zjawił się ten doktorek – ironicznie wydał usta. – Nie mam 
pojęcia, czym on jej zaimponował, w każdym razie zaczęła prowadzić podwójną grę. 
Tłumaczyłem,  prosiłem,  ale  nic  nie  pomogło.  Wreszcie  postawiłem  sprawę  twardo: 
albo on, albo ja... 
– Kogo wybrała? 
– Znowu chciała wykręcić kota ogonem – bezradnie rozłożył ręce. 
– A pan? 
– Powiedziałem jej, że czekam na telefon do poniedziałku wieczorem, i odjechałem. 
– Nic podejrzanego nie rzuciło się panu w oczy? 
– Nie zostawiłbym jej przecież – żachnął się Żmichowicz. – To chyba jasne... 
–  Tak,  oczywiście.  –  Porucznik  zamyślił  się  głęboko.  –  A  wcześniej,  kiedy  pan 
poprzednio spotkał się z Brzezińską? 
– Jakieś dziesięć dni temu. 
– W ten czwartek nie widział jej pan? 
– Nie. Na początku tygodnia dostałem pilną  robotę. Po całych dniach uganiałem się 
po  barach  szybkiej  obsługi,  a  wieczorami  pisałem  sprawozdania.  Właściwie  to  aż  do 
niedzieli nie miałem czasu nigdzie się ruszyć... 
– I jeszcze jedno – rzucił Mazurek dość obojętnym tonem. – Czy nazwisko Winiarska 
coś panu mówi? 
– Raczej nie. – Żmichowicz zmarszczył brwi i przez chwilę intensywnie się nad czymś 
zastanawiał. – Chyba nigdy nie zetknąłem się z osobą o takim nazwisku. 
– Myślę, że na razie to wszystko – uśmiechnął się przyjaźnie porucznik – chociaż nie 
wykluczam, że będę musiał pana jeszcze niepokoić... 
–  Zgłoszę  się  na  każde  wezwanie  –  oświadczył  gorliwie  mężczyzna,  podnosząc  się  z 
krzesła.  –  Barbarze  życia  to  nie  przywróci,  ale  bardzo  chciałbym,  żeby  pan  znalazł 
winnego. 
Zaraz  po  wyjściu  Żmichowicza  Mazurek  niecierpliwie  wykręcił  numer  telefonu 
Zakładu  Medycyny  Sądowej.  Miał  sporo  szczęścia,  bo  słuchawkę  podniósł  akurat 
lekarz, który przeprowadzał sekcję Brzezińskiej. 

background image

23 

 

– Sprawdziłem bardzo dokładnie, panie poruczniku – zapewnił milicjanta – pobrałem 
wymaz  z pochwy, ale  nigdzie nie  znalazłem  nawet cienia plemników. Nie chciałbym 
panu nic sugerować, ale tak prywatnie, to na kilometr czuję tutaj sadystę albo kogoś z 
nerwicą seksualną. 
– Niestety, ja też – westchnął Mazurek, odkładając słuchawkę. 
Drzwi pokoju otworzyły się z trzaskiem i do środka wszedł naczelnik Kłosiński. 
– Masz już coś? – zapytał bez żadnych wstępów. 
– Wszystko, oprócz sprawcy – sapnął ze złością porucznik. 
– To źle – zasępił się major. – Prokuratura podniosła raban, że na Żoliborzu grasuje 
jakiś zboczeniec, a milicja nic nie robi, żeby go złapać. 
–  Niech  mi  powiedzą,  jak  to  zrobić,  a  daję  słowo,  że  w  pięć  minut  uwinę  się  ze 
wszystkim – wzruszył ramionami porucznik. 
– Zaraz przyjedzie do komendy prokurator – niecierpliwie machnął ręką Kłosiński. – 
Wolałbym, żebyś mu sam wszystko wyjaśnił. 
–  Od  reprezentacji  jesteś  ty.  –  Mazurkowi  z  czasów  pracy  w  wydziale  kryminalnym 
pozostała wyraźna niechęć do kontaktów z prokuraturą, zwłaszcza kiedy nie miał się 
czym pochwalić i trzeba było ze spuszczoną głową wysłuchiwać niezbyt pochlebnych 
uwag.  –  Powiesz,  że  ja  od  samego  rana  pojechałem  w  teren  i  wszelki  ślad  po  mnie 
zaginął  –  zaryzykował  propozycję.  –  Przy  okazji  załatw  z  łaski  swojej  nakaz 
prokuratora  na  przetrząśnięcie  lekarskich  kartotek  –  dodał  przymilnie.  –  Jeżeli 
Wcisławski  nie  wywęszy  niczego  wśród  kryminalistów,  trzeba  będzie  zająć  się 
psychopatami, impotentami i inną pomyloną hołotą. 
– Od tego powinniśmy byli zacząć... 
– Ale bez podpisu prokuratora lekarze nie zechcą z nami gadać... 
– No, dobrze, załatwię nakaz – ustąpił naczelnik. – A ty co zamierzasz? 
–  Utnę  sobie  przyjacielską  pogawędkę  z  doktorem  Fijałkowskim  i  łyknę  trochę 
mądrości w bibliotece publicznej. 
– Powodzenia! – Kłosiński roześmiał się, ruszając do wyjścia. 
– Chwileczkę, Jasiu! – zatrzymał go porucznik. – Mam jeszcze jedną prośbę. 
– O co chodzi? 
– W moim wieku już ciężko dygować na piechotę. Daj mi służbowy samochód. 
– Oszalałeś? – żachnął się naczelnik. – Możesz przecież pojechać autobusem. Zresztą 
nie mam w tej chwili w wydziale żadnego wolnego wozu. – dodał ponuro. 
– Bujać to my!  – roześmiał się Mazurek.  –  A co tam stoi?  – wskazał przez okno na 
szarego fiata 125p z cywilną rejestracją. 
– Grzelak ma zwolnienie – westchnął major. – Złamał wczoraj rękę... 
– Ale jego gablota jest w jak najlepszym porządku – nie ustępował porucznik. – Daj 
kluczyki, a ja już sobie poradzę. 

background image

24 

 

– Tak nie można – zawahał się Kłosiński. – A jak ktoś się przyczepi? 
– Zwalisz wszystko na mnie. 
– Niech cię diabli wezmą! 
Kilka minut później Mazurek rozparł się wygodnie na siedzeniu i włączył starter. Był 
zadowolony,  że  chociaż  jedną  rzecz  tego  dnia  załatwił  po  swojej  myśli.  Doktora 
Fijałkowskiego zdecydował się poszukać w szpitalu na Banacha... 
– Pan do mnie? – lekarz nie taił swojego zdziwienia. – Czyżby jakaś skarga któregoś z 
pacjentów? – 
– Chodzi o panią Brzezińską – wyjaśnił oficer. 
–  Ach  tak!  –  Fijałkowski  wyraźnie  się  uspokoił.  –  Proszę,  niech  pan  siada.  Pokój 
lekarski  to  nie  salon,  ale  akurat  nikogo  nie  ma,  więc  będziemy  mogli  porozmawiać 
swobodnie. 
– Kiedy pan poznał swoją przyjaciółkę? 
–  Narzeczoną!  –  poprawił  Fijałkowski.  –  Gdyby  nie  to,  że  za  miesiąc  wyjeżdżam  na 
roczny  kontrakt  do  Libii,  bylibyśmy  już  po  ślubie.  A  poznaliśmy  się  w  czerwcu... 
Tylko,  że  pana  interesuje  najprawdopodobniej  nasze  ostatnie  spotkanie?  –  spojrzał 
pytająco na porucznika. 
– Szczerze mówiąc, tak. 
– Od razu pomyślałem, że pan w związku z tą awanturą w bibliotece... Widzi pan, w 
sobotę wpadłem po Barbarę, żeby ją odwieźć do domu. Miała jeszcze coś do zrobienia 
i  musiałem  trochę  poczekać.  Zachciało  mi  się  palić,  ale  gdzieś  zgubiłem  zapałki  – 
doktor  z  lekka  poczerwieniał  na  twarzy.  –  Pomyślałem,  że  pożyczę  od  Barbary  i 
zajrzałem do jej torebki... 
– Przecież ona nie paliła papierosów... 
– Ale zapałki mogła mieć – wzruszył ramionami Fijałkowski. – Kobiety noszą zwykle 
przy sobie całą masę najrozmaitszych śmieci... 
– I co pan takiego znalazł? 
–  Fotografię  innego  mężczyzny.  –  Doktor  gniewnie  zacisnął  pięści,  ale  szybko  się 
opanował i spokojnie ciągnął dalej: – Pan też by się zdenerwował na moim miejscu. 
Byłem wściekły i przewróciłem jakiś regał. – Ze wstydem spuścił głowę. – Faktycznie 
przeholowałem i wcale się nie dziwię, ze kierowniczka biblioteki zawiadomiła milicję. 
– Często pan się kłócił z narzeczoną? 
– Jestem nieco impulsywny – przyznał ze szczerą skruchą Fijałkowski – ale do takich 
awantur nigdy między nami nie dochodziło – zastrzegł się szybko. 
– To była fotografia poprzedniego przyjaciela Brzezińskiej? 
–  Owszem,  zgadł  pan  –  przytaknął.  –  Na  początku  naszej  znajomości  nie  mogłem 
przekonać  Barbary,  żeby  z  nim  zerwała.  Dopiero  kiedy  pojechaliśmy  razem  do 
Bułgarii,  podjęła  decyzję.  Nawiasem  mówiąc,  niewiele  brakowało,  żebym  odpadł  z 

background image

25 

 

konkurencji – konfidencjonalnie zniżył głos – bo tamten zaproponował Baśce Węgry, 
a  ja  tuż  przed  wyjazdem  rozbiłem  szpetnie  samochód.  W  ostatniej  chwili  zdobyłem 
bilety  na  pociąg.  Nord–Orient  jest  wprawdzie  ekspresem,  ale  tylko  z  nazwy,  bo 
spóźnił się do Warny osiem okrągłych godzin, co podobno należy do reguły, no ale w 
końcu dobrnęliśmy jednak nad Morze Czarne... W powrotnej drodze Barbara obiecała 
mi, że skończy z tym inspektorkiem. 
– Dotrzymała słowa? 
– W sobotę miałem wątpliwości i stąd moje zdenerwowanie. 
– Pogodziliście się? 
– Jeszcze nie było okazji... 
Na  chwilę  w  pokoju  zapanowało  milczenie.  Wreszcie  porucznik  spojrzał  doktorowi 
prosto w oczy i rzucił suchym, urzędowym tonem: 
– Mam dla pana przykrą wiadomość. 
– Nie rozumiem... 
– Brzezińska nie żyje. Została zabita. 
–  Jezus  Maria!  –  Fijałkowski  zerwał  się  z  miejsca.  –  Co  pan,  na  miłość  boską, 
wygaduje?! 
– Niestety, to prawda. 
– Ale kto mógł coś takiego zrobić? – Doktor z niedowierzaniem popatrzył na oficera. 
– Dlaczego? 
–  Tego  i  ja  na  razie  nie  wiem  –  westchnął  Mazurek.  –  Prawdę  mówiąc  liczyłem,  że 
może  pan  mi  coś  powie.  W  końcu  znał  pan  dobrze  Brzezińską  i  musiał  pan 
przynajmniej słyszeć o ludziach, którzy jej źle życzyli. 
– Ależ to jasne jak słońce! – Fijałkowski nagle z rozmachem uderzył się w czoło. – Na 
pewno zamordował Barbarę ten inspektorek! 
– Tak pan uważa? 
–  Nikt  inny,  tylko  on!  –  Doktor  nerwowo  przygryzł  wargi  w  bezsilnym  gniewie.  – 
Niech go pan natychmiast zamknie! – zażądał natarczywie. 
– Proszę się uspokoić – głos porucznika zabrzmiał nieco ostrzej i bardziej stanowczo. 
– To mogą być tylko bezpodstawne podejrzenia. 
– Bezpodstawne?! – zaperzył się Fijałkowski.  – Jak nic Barbara powiedziała mu, że 
nie chce go znać, a on ją zabił! 
–  To  brzmi  nawet  logicznie  –  zgodził  się  milicjant,  chociaż  bez  specjalnego 
przekonania. 
–  Oczywiście  –  zapalał  się  coraz  bardziej  doktor.  –  Czy  mogę  wiedzieć,  kiedy  to  się 
stało? 

background image

26 

 

–  W  nocy  z  niedzieli  na  poniedziałek  –  odparł  spokojnie  oficer,  mierząc  wzrokiem 
swojego  rozmówcę.  –  A  pan  co  robił  w  tym  czasie,  jeśli  można  wiedzieć?  –  zapytał 
znienacka. 
– Jechałem na konsultację do Gdańska... 
– Pociągiem? 
–  Nie.  Zdążyłem  już  wyremontować  samochód.  Zresztą  tylko  dzięki  temu  jestem 
dzisiaj z powrotem w Warszawie. 
– Brał pan po drodze benzynę? 
–  Tak,  w  Nowym  Dworze...  Ale  czemu  pan  mnie  sprawdza?  –  Fijałkowski  był 
najwyraźniej zaskoczony pytaniami Mazurka. – Przecież to nie ja ją zabiłem! 
– Wcale pana nie podejrzewam – uśmiechnął się przepraszająco milicjant – tylko, że 
niestety, formalnościom musi stać się zadość. 
– No, tak... – Doktor ze zrozumieniem skinął głową. 
–  I  jeszcze  jedno.  –  Oficer  wstał  z  miejsca,  powoli  szykując  się  do  wyjścia.  –  Kiedy 
poznał pan Winiarską? 
– Kogo? – zdziwił się Fijałkowski. – Pierwszy raz o takiej słyszę! 
–  Coś  mi  się  musiało  pomylić  –  zbagatelizował  sprawę  porucznik,  żegnając  się  z 
lekarzem. – Do widzenia panu. 
W  bibliotece  przy  ulicy  Próchnika  wiedziano  już  o  losie  Brzezińskiej.  Kierowniczka 
najwyraźniej spodziewała się wizyty milicji, bo bez ociągania się zaprosiła Mazurka do 
pokoju na zapleczu. 
– Szkoda dziewczyny – zaczęła ze smutkiem. – Wszyscy bardzo ją lubiliśmy. Zawsze 
była taka pełna życia... 
– Od jak dawna tutaj pracowała? – Zainteresował się porucznik. 
– Przyjęłam ją chyba z dziesięć lat temu. 
– To już kawał czasu. 
–  Owszem,  chociaż  na  kilka  miesięcy  nas  opuściła.  Zaraz  po  rozwodzie  chciała 
całkowicie zmienić swoje otoczenie i podziękowała za pracę. Szczerze mówiąc, bardzo 
się ucieszyłam, kiedy wróciła na wiosnę zeszłego roku. 
– Mówiła może, gdzie pracowała w czasie, gdy stąd odeszła? 
– Robiła coś dorywczo, ale dokładnie nie umiem powtórzyć ani co, ani gdzie to było. 
– Orientowała się pani w życiu osobistym Brzezińskiej? 
–  Raczej  niewiele  –  bezradnie  rozłożyła  ręce.  –  Oczywiście  wiedziałam  o  jej 
nieudanym  małżeństwie.  Sama  zresztą  chciałam  wyperswadować  Barbarze  wiązanie 
się  z  człowiekiem,  którego  nie  kochała.  Cóż,  kiedy  ona  zawsze  marzyła  o  dalekich 
podróżach i pięknych strojach, a ze skromnej pensji bibliotekarki nie na wiele mogła 
sobie pozwolić... 
– Przyjaźniła się z kimś w pracy? 

background image

27 

 

– Najbardziej z Haliną Kamińska. Szkoda, że jest teraz na urlopie macierzyńskim, bo 
mogłaby panu opowiedzieć coś więcej o Barbarze. 
– Czy ma pani jej adres? 
–  Tak,  oczywiście.  –  Bibliotekarka  skwapliwie  sięgnęła  do  torebki  po  niewielki 
notesik.  –  To  nawet  niedaleko  –  wyjaśniła  z  uśmiechem  milicjantowi.  – 
Świerczewskiego osiemdziesiąt osiem. 
–  A  mogłaby  mi  pani  powiedzieć,  co  tutaj  zaszło  ostatniej  soboty?  –  rzucił  oficer  z 
pozorną beztroską. 
–  Aż  wstyd  o  tym  wspominać.  –  Gniewnie  zmarszczyła  brwi.  –  Przyjechał  do 
Brzezińskiej  jej  znajomy.  Przywitali  się  bardzo  serdecznie,  byłam  więc  całkowicie 
zaskoczona,  kiedy  nagle,  bez  żadnego  powodu,  ten  mężczyzna  wszczął  okropną 
awanturę. Wykrzykiwał ordynarne słowa, groził Barbarze, a nawet powywracał półki z 
książkami.  Dopiero  moja  zapowiedź,  że  wezwę  milicję,  skłoniła  go  do  opuszczenia 
biblioteki... Pan myśli, że to on? – Kobieta z wrażenia chwyciła Mazurka za rękaw. 
–  Zna  go  pani?  –  Porucznik  nie  miał  zamiaru  dzielić  się  z  nikim  swoimi 
podejrzeniami. 
–  Widziałam  już  kiedyś  tego  pana  –  odparła  z  przekąsem  –  ale  jego  nazwiska  nie 
pamiętam. 
Kilkanaście  minut  później  Mazurek  był  już  na  ulicy  Świerczewskiego.  Halinę 
Kamińska zastał w domu, ale na rozmowę z nią musiał trochę poczekać. Odbywała się 
właśnie  ceremonia  karmienia  maleńkiego  Andrzejka  i  milicjant  nie  miał  jakoś  serca 
przeszkadzać. 
–  Przyjaźniłam  się  z  Baśką  –  oświadczyła  młoda  matka  porucznikowi,  kiedy 
najedzony synek zasnął smacznie w wózeczku. – Znałam też dobrze jej byłego męża. 
Zresztą  moja  siostra  pracuje  razem  z  nim,  tyle,  że  on  jest  asystentem,  a  ona 
laborantką. 
– Jak układało się małżeństwo Brzezińskich? 
–  Nie  najlepiej,  ale  i  nie  tak  tragicznie  –  wzruszyła  ramionami  Kamińska.  – 
Widziałam gorzej dobrane pary, które jakoś ze sobą wytrzymywały. Zresztą Baśka do 
ostatniej  chwili  wahała  się  z  tym  rozwodem.  Niewiele  brakowało,  a  byłaby  się 
wycofała,  ale  Zbyszek  postawił  sprawę  twardo,  że  nie  myśli  konkurować  ze 
Żmichowiczem. 
– To oni się znali? 
– Kiedyś byli podobno najlepszymi przyjaciółmi – roześmiała się Kamińska. – Razem 
robili maturę, razem studiowali i obaj mieli bzika na punkcie badania jakichś bakterii, 
którymi  interesował  się  docent  Miłowicz.  Dopiero  po  studiach  ich  drogi  trochę  się 
rozeszły, Zbyszek został na uczelni, a Żmichowicz poszedł do Sanepidu. 

background image

28 

 

–  Zaraz,  zaraz  –  wtrącił  się  porucznik.  –  Brzezińska  była  przecież  kiedyś  żoną 
Miłowicza. 
– Zgadza się  – skinęła głową.  – Dopiero, kiedy docent zginął w wypadku, wyszła za 
mąż za Zbyszka. 
– Mówiła pani, że Żmichowicz również interesował się Brzezińską. 
–  Elka,  to  znaczy  moja  siostra,  twierdzi,  że  właśnie  on  namówił  Baśkę  do  rozwodu. 
Nie wiem, jak było naprawdę, ale w każdym razie kiedyś Zbyszek przyłapał swoją żonę 
w łóżku ze Żmichowiczem. 
– Doszło do awantury? 
– Nawet do rękoczynów... 
– A co robiła Brzezińska po rozwodzie? – zaczął Mazurek z innej beczki. 
–  Wyniosła  się  do  Wawra.  Prawdę  mówiąc,  nie  widywałam  jej  w  tym  okresie,  więc 
panu  nie  odpowiem  –  potrząsnęła  głową.  –  Po  kilku  miesiącach,  kiedy  sprowadzała 
się  na  Krasińskiego,  pomagałam  jej  przewozić  rzeczy  i  stąd  wiem,  że  mieszkała  w 
Wawrze przy Cedrowej. 
– Czy gdzieś pracowała? 
– Nie mam pojęcia. Nigdy nie chciała mówić o tamtym okresie... 
– Brzeziński bardzo przeżywał rozstanie? 
– Nie sądzę – odparła z przekonaniem. – Znalazł sobie przyjemną dziewczynę i o ile 
wiem, mają zamiar się pobrać. 
– Któż to taki? – zainteresował się porucznik. 
– Studentka biologii. Nazywa się Anka Likowska, ale widziałam ją wszystkiego dwa, 
czy trzy razy i nawet nie wiem, gdzie mieszka. 
–  I  tak  sporo  mi  pani  pomogła  –  podziękował  Mazurek.  –  Spróbuję  dowiedzieć  się 
jeszcze czegoś w tym Wawrze. 
Parterowy,  niewielki  domek  przy  ulicy  Cedrowej  okazał  się  niezbyt  gościnny. 
Najpierw  milicjant  przez  dobrych  dziesięć  minut  bezskutecznie  dusił  przycisk 
dzwonka  przy  furtce,  a  kiedy  zdecydował  się  w  końcu  wejść  do  zapuszczonego 
ogródka, wyskoczył do niego żółty, zdecydowanie groźnie wyglądający kundel. Celnie 
wymierzony  kopniak  uchronił  wprawdzie  spodnie  oficera,  ale  pies,  tym  razem  już  z 
bezpiecznej  odległości,  zaczął  zawzięcie  ujadać,  chcąc  widać  mimo  wszystko 
wypłoszyć intruza. Po dłuższej chwili szczekanie zwabiło niewysoką, tęgą kobietę. 
– A pan tu czego? – rzuciła ostro. 
–  Do  pani.  –  Porucznik  skwapliwie  wyciągnął  legitymację.  –  Niech  pani  uciszy  to 
bydlę, bo uszy puchną – dodał, oglądając się niepewnie na psa. 
Informacja, że ma do czynienia z milicjantem, bynajmniej nie zdeprymowała kobiety. 
–  Dostaje  jeść,  żeby  szczekał  na  obcych.  –  Pan  na  pewno  do  mnie?  –  Z 
niedowierzaniem popatrzyła na Mazurka. 

background image

29 

 

– Pani Kuśmierczykowa? 
– Tak, to ja, ale nie rozumiem... 
–  Chodzi  o  Barbarę  Brzezińską  –  wyjaśnił  spokojnie  oficer.  –  Może  wejdziemy  do 
środka? 
– O Boże! Tak jakbym przeczuła, że będą z tego jakieś kłopoty! – Kuśmierczykowa z 
miejsca  straciła  rezon.  –  Mówiłam,  prosiłam,  ale  stary  się  uparł,  że  niby  zarobimy 
parę  groszy.  A  teraz  taki  wstyd!  –  załamała  ręce.  –  Na  stare  lata  milicja  będzie 
człowieka ciągała! 
Znaleźli się w niewielkim, ale za to bardzo zagraconym pokoju. Porucznik rozsiadł się 
wygodnie w starym, trochę zdezelowanym fotelu i rzucił surowym tonem: 
– Niech pani wszystko opowie. Tylko prawdę! – zaznaczył, marszcząc groźnie brwi. 
–  Przyszła  do  mnie  ta  zdzira  –  Kuśmierczykowa  splunęła  ostentacyjnie  –  i  dalej 
prosić, żebym jej pokój wynajęła. Młody Lipowski ją naraił. Pan wie, prawie sąsiad, bo 
ze Storczykowej... 
Mazurek pierwszy raz w życiu usłyszał nazwisko, ale poważnie skinął głową i starając 
się  nie  zdradzać  swojego  podniecenia,  zaczął  leniwie  bębnić  palcami  po  poręczy 
fotela. 
– Ja nie chciałam jej przyjąć – ciągnęła dalej kobieta – bo coś mi się nie podobała, ale 
stary  zaraz  podniósł  krzyk,  że  niby  tysiąc  złotych  miesięcznie  piechotą  nie  chodzi... 
Brzezińska  została,  ale  na  meldunek  się  nie  zgodziłam  –  pokornie  spuściła  oczy.  – 
Pomyślałam sobie, że wlezie taka, a później kijem jej nie wygoni... 
–  No  no,  pani  Kuśmierczykowa!  –  Oficer  z  wyraźną  dezaprobatą  pokręcił  głową.  – 
Trzeba  żyć  w  zgodzie  z  przepisami.  Niech  pani  mówi,  co  było  dalej  z  Brzezińską  – 
dodał łagodniej. 
–  Z  początku  to  żadnych  kłopotów  z  nią  nie  miałam  –  przyznała  szczerze.  – 
Wprawdzie do uczciwej roboty wziąć się nie chciała, ale płaciła regularnie. Tylko tyle, 
że  Kazik  Lipowski  stale  u  niej  przesiadywał  –  westchnęła  –  ale  mi  przecież  nic  do 
tego... Po miesiącu zaczęła mi się wydawać trochę gruba w brzuchu, chociaż niczego 
nie  podejrzewałam.  Aż  tu  nagle  wylazło  szydło  z  worka!  –  Kuśmierczykowa 
poczerwieniała z oburzenia. 
– Co się stało? 
– Kiedyś w nocy zaczęła się skręcać w łóżku i coś wykrzykiwać bez sensu. Myślałam, 
że się czymś struła i zadzwoniłam po pogotowie. Lekarz przyjechał, pomacał i okazało 
się, że dziewczyna jest w ciąży. Taki wstyd! 
– Wie pani, czyje było to dziecko? 
– A jakże! – Kobieta nachyliła się do ucha  porucznika. – Nawet się nygus Kazik nie 
wypierał! 
– I co dalej? 

background image

30 

 

–  Skaranie  boskie!  Co  ja  wtedy  przeżyłam!  –  załamała  ręce  Kuśmierczykowa.  – 
Wyrzucić  jej  przecież  nie  mogłam,  a  trzymać  taką  w  domu...  Wreszcie  którejś  nocy 
zauważyłam,  że  przyszedł  na  nią  czas.  Wyciągnęłam  Lipowskiego  z  łóżka  i  kazałam 
mu odwieźć Brzezińską do szpitala... 
– Do jakiego? 
– Wolałam nie wiedzieć. 
– Kto zajął się dzieckiem? 
– Pan Bóg ją skarał – pokiwała głową kobieta. – Dziecko umarło... Niedługo później 
Brzezińska wyprowadziła się ode mnie... 
– Odwiedzał ją ktoś poza Lipowskim? – zapytał na zakończenie milicjant. 
– Nawet się dziwiłam, że nie miała żadnych znajomych – odparła Kuśmierczykowa. – 
Inna rzecz, że może wstydziła się tej ciąży... 
Kilka  minut  później  Mazurek  dobijał  się  energicznie  do  drzwi  domku  przy  ulicy 
Storczykowej. Tym razem nie czekał długo. 
–  Kogo  pan  szuka?  –  zdziwił  się  starszy,  siwy  mężczyzna  na  widok  milicyjnej 
legitymacji. 
–  Chciałbym  zamienić  kilka  słów  z  Kazimierzem  Lipowskim  –  odparł  porucznik 
swobodnie. 
– Bardzo żałuję, ale syna nie ma w domu. A co się stało, jeśli można wiedzieć? 
–  To  nic  ważnego  –  oficer  zdecydował,  że  nie  ujawni  celu  swojej  wizyty.  –  Kiedy 
mógłbym go zastać? 
– Myślę, że wróci dopiero w piątek. On wozi kontenery  – wyjaśnił Lipowski, widząc 
zdziwioną minę milicjanta. –– Jeździ do Berlina, do Pragi, a czasami jeszcze dalej... 
– Dawno wyjechał? 
– Dzisiaj z samego rana – odparł mężczyzna. – Wrócił wczoraj późnym wieczorem i 
ledwo zdążył się trochę przespać, a już wysłali go na następną trasę. Szczerze mówiąc, 
widuję syna wszystkiego po kilka godzin w tygodniu... 
– No cóż, trudno – westchnął Mazurek. – Miałbym tylko prośbę, żeby syn wpadł do 
mnie, do komendy, zaraz po powrocie. 
– Oczywiście, powtórzę... 
Porucznik  wsiadając  do  samochodu,  zerknął  na  zegarek.  Minęła  już  godzina 
osiemnasta,  zaklął  więc  szpetnie  pod  nosem.  Pozostawała,  mu  dzisiaj  jeszcze  jedna 
sprawa do załatwienia, a to mogło potrwać... 
Na Trasie Łazienkowskiej, a później na  Wisłostradzie zupełnie nie zwracał uwagi na 
ograniczenia szybkości. Kiedy wyjechał już z Warszawy docisnął pedał gazu do oporu i 
zwolnił  dopiero  przed  Nowym  Dworem.  Miał  szczęście,  bo  na  stacji  benzynowej  nie 
było tłoku. 

background image

31 

 

Pierwszy z zagadniętych przez oficera pracowników nic sobie nie umiał przypomnieć. 
Za to następny, słysząc pytanie, uśmiechnął się od ucha do ucha. 
–  Oliwkowy  opel?  Oczywiście,,  że  pamiętam  –  odparł  bez  zastanowienia.  –  W 
niedzielę,  gdzieś  koło  dziesiątej  wieczorem,  tankowałem  cały  bak.  Facet  dał  mi 
„Mieszka" i miałem kłopoty z wydaniem reszty... 
Do  Warszawy  porucznik  wracał  już  znacznie  wolniej.  Czuł  wyraźne  zniechęcenie. 
Fijałkowski  miał  alibi,  więc  jego  sobotnia  awantura  z  Brzezińską  okazała  się  bez 
znaczenia.  Pozostałym  osobom  z  najbliższego  otoczenia  zabitej  brakowało  motywu. 
Wszystko  wskazywało na  to,  że  zbrodni  dokonał  jakiś  zboczeniec,  a  to  oznaczało,  że 
prowadzenie śledztwa mogło żywo przypominać poszukiwanie igły w stogu siana. 
 

 
Ledwo porucznik Mazurek zdążył usiąść przy swoim biurku w komendzie, do pokoju 
wpadł jak bomba chorąży Wcisławski. Widać było, że jest w doskonałym humorze. 
– Serwus, Michał! – zawołał wesoło od samego progu. – Co wczoraj zwojowałeś? 
–– Prawdę mówiąc, niewiele – skrzywił się oficer. – A ty? 
– Chyba coś mam – Wcisławski uśmiechnął się tajemniczo. 
– Nie gadaj? 
– W nocy z niedzieli na poniedziałek widziano w pobliżu Tucholskiej dwóch nygusów, 
którzy  całkiem  dobrze  mogliby  nam  pasować  do  sprawy  –  zaczął  relacjonować 
chorąży. – Gdzieś koło dwudziestej trzeciej patrol legitymował na Śmiałej niejakiego 
Stanisława Gawła, a zaraz po czwartej na Sułkowskiego prysnął wywiadowcom Zenon 
Ciotucha. 
– Gaweł to mój stary znajomy – ożywił się porucznik. –– Swojego czasu zapakowałem 
go  na  ładne  kilka  lat  do  puszki,  a  on  poczęstował  mnie  scyzorykiem  –  klepnął  się 
znacząco po udzie. – Tylko, że to był raczej specjalista od włamań... 
–  W  więzieniu  nabrał  podobno  dziwnych  manier  –  pokręcił  głową  Wcisławski.  – 
Słyszałem,  że  ostatnio  bardzo  lubi  świecić  gołym  tyłkiem,  zwłaszcza  przed  szerszą 
publicznością. Niewiele brakowało, żeby zrobili mu o to sprawę. 
– Masz jego adres? 
–– Sprzed czterech miesięcy, nie sądzę więc, żeby był aktualny. 
– No dobrze, a ten drugi gagatek? 
– Ciotucha odsiadywał pięć lat za gwałt. Na wiosnę zwolnili go warunkowo. 
– Jednym słowem, obaj chłopcy z branży. 
– Otóż to – zgodził się chorąży. – Pomyślałem, że warto czegoś bliższego dowiedzieć 
się  o  nich  i  straciłem  wczoraj  kilka  godzin  na  wizyty  w  co  bardziej  zakazanych 
żoliborskich spelunkach. 

background image

32 

 

– Przynajmniej z jakimś efektem? 
–  Diabła  tam!  –  westchnął  Wcisławski,  nie  tając  swego  zawodu.  –  Ale  może  dzisiaj 
uda mi się coś niecoś wywęszyć – dodał natychmiast z nadzieją w głosie. 
Oficer  zamyślił  się.  Ten  trop  wyglądał  nawet  dosyć  zachęcająco.  Gdyby 
przypuszczenia  kolegi  okazały  się  słuszne,  ujęcie  zabójców  Brzezińskiej  byłoby  już 
tylko kwestią czasu. 
–  No,  to  powodzenia!  –  uśmiechnął  się  do  chorążego.  –  Ja  też  spróbuję  zasięgnąć 
języka  o  tych  ptaszkach.  Aha!  –  przypomniał  sobie  nagle.  Przy  okazji  dowiedz  się 
czegoś o niejakiej Annie Likowskiej. 
– A co to za jedna? 
– Nowa dziewczyna Brzezińskiego. 
–  O  ile  wiem,  od  rozwodników  nie  wymaga  się  celibatu  –  zauważył  podejrzliwie 
Wcisławski. 
– To tylko tak, dla porządku – zbagatelizował sprawę porucznik. 
Chorąży postanowił nie tracić czasu i ruszył do wyjścia. Mazurek miał właśnie zamiar 
pójść za jego przykładem, kiedy w pokoju pojawił się naczelnik Kłosiński. 
– Jak widzę, nie jesteś zbyt zajęty – rzucił na wstępie z nadzieją w głosie. – Miałbym 
dla ciebie maleńką robótkę... 
–  Co  ty  właściwie  do  pioruna  sobie  wyobrażasz?!  –  porucznik  aż  poczerwieniał  ze 
złości. – Nie jestem z gumy! Wlepiłeś mi najbardziej parszywą sprawę, jaką mamy w 
komendzie, i jeszcze ci mało?! 
– Tobie zajęłoby to najwyżej pół godziny – nie ustępował major. 
– Poszukaj sobie, stary, innego frajera! 
– Ale ja naprawdę nie mam nikogo wolnego w wydziale... 
– I oczywiście ja muszę cierpieć z tego powodu? 
–  Nie  przesadzaj,  stary.  –  Kłosiński  pojednawczo  poklepał  Mazurka  po  ramieniu.  – 
Zresztą  to  naprawdę  drobiazg.  Wczoraj  w  nocy  chłopaki  przymknęli  Jaśka  Klusika. 
Gość  był  na  niezłym  cyku  i  awanturował  się  z  kolesiami,  że  aż  szyby  drżały  na  całej 
ulicy. Na mój gust nie ma sensu robić z tego afery, ale że nygus połowę życia spędza 
ostatnio w pudle, ktoś powinien z nim poważnie pogadać... 
Porucznik wzruszył tylko ramionami. Nawet nie myślał ukrywać, że nie podziela wiary 
swego szefa w zbawienne skutki tak zwanych rozmów profilaktycznych. Miał właśnie 
zamiar  głośno  wypowiedzieć  swoją  opinię  na  ten  temat,  gdy  przyszło  mu  nagle  do 
głowy,  że  Klusik,  który  utrzymuje  bardzo  ożywione  kontakty  z  całym  żoliborskim 
półświatkiem, może coś wiedzieć o ostatnich wyczynach Gawła i Ciotuchy. 
– Niech ci będzie – ustąpił naczelnikowi, choć bez specjalnego entuzjazmu. – Natrę 
uszu  temu  nygusowi,  ale  jeśli  w  najbliższym  czasie  jeszcze  raz  wyrobisz  mnie  w  coś 
takiego, napiszę raport o zwolnienie z tej budy! 

background image

33 

 

Kilka  minut  później  stanął  przed  Mazurkiem  niewysoki,  sądząc  na  oko  blisko 
pięćdziesięcioletni  mężczyzna.  Klusik  zmierzył  milicjanta  nieufnym  spojrzeniem  i 
odruchowo  otarł  rękawem  intensywnie  zabarwiony  na  fioletowo  czubek  nosa,  który 
dobitnie świadczył o zainteresowaniach właściciela. 
–  Moje  uszanowanie,  panie  władzo  –  ukłonił  się  kurtuazyjnie.  –  Nic  się  pan  nie 
zmienił przez te dwa lata... 
Oficer  natychmiast  przypomniał  sobie,  że  właśnie  dwa  lata  temu  wyekspediował 
Klusika na kolejny przymusowy pobyt w zakładzie karnym, ale wolał nie podejmować 
tematu. 
– Jak zdrówko, Klusik?  – zagadnął uprzejmie.  – Reumatyzmu się  w celi  jeszcze nie 
nabawiłeś? 
–  Słońca  faktycznie  niewiele  oglądam  –  westchnął  aresztant  ponuro  –  a  do  tego 
starość nie radość... 
– Przydałoby się wreszcie zadbać trochę o siebie, a ty nic tylko wódka i rozróbki. 
–  Jak  Boga  jedynego  kocham,  dawno  już  z  tym  skończyłem!  –  Klusik  teatralnym 
gestem  uderzył  się  w  piersi.  –  Jedyny  raz  wczoraj  mi  się  zdarzyło  przełknąć 
naparsteczek  i  zaraz  trafiłem  na  dołek  –  dodał  ze  zbolałą  miną.  –  Takie  już  moje 
zakichane szczęście... 
– Nie trzeba było urządzać awantur po nocy – zauważył porucznik surowo. – Jeszcze 
jedna taka historia i jak nic zarobisz kilka kalendarzy. 
– Znaczy, teraz mnie pan wypuści? – podchwycił natychmiast aresztant. 
– Żebyś znowu narozrabiał? 
– Ależ broń mnie panie Boże! 
– Już ja cię znam jak zły szeląg – roześmiał się ironicznie milicjant. – Gdybyś chociaż 
wziął się do jakiejś porządnej roboty... 
– Mam chore serce – wyrecytował jak wyuczoną lekcję – i lekarze zabronili dźwigać... 
– W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak załatwić ci sanatorium. 
Na pozór niewinne stwierdzenie oficera zrobiło na aresztancie piorunujące wrażenie. 
Wyraźnie pobladł i w oka mgnieniu zupełnie stracił rezon. 
– Trafić do pudła za jakąś tam maleńką sprzeczkę z przyjaciółmi?! – jęknął płaczliwie. 
– Panie władzo! Niech się pan zlituje. Ja wszystko zrobię, co pan tylko zechce... Zaraz 
polecę do pośredniaka, mogę codziennie meldować się w komendzie, tylko niech mnie 
pan puści! 
–  Jednak  skruszałeś  przez  te  dwa  lata  –  nie  bez  satysfakcji  stwierdził  Mazurek.  – 
Jeszcze trochę, i może wyszedłbyś na ludzi... 
–  Pan  też  by  skruszał!  –  Klusik  wzdrygnął  się  na  samo  wspomnienie.  –  Sporo  w 
swoim  życiu  przesiedziałem  i  zawsze  można  było  wytrzymać,  ale  ostatnio  wywieźli 
mnie w góry i pogonili do roboty przy jakiejś cholernej drodze. Mróz czy upał, machaj, 

background image

34 

 

człowieku  łopatą  od  świtu  do  nocy.  Myślałem,  że  ducha  wyzionę...  Panie  władzo!  – 
błagalnie złożył ręce – niech mi pan tym razem daruje... 
– A poszedłbyś do pracy? 
– Niech już będzie – sapnął aresztant z determinacją. – Byle nie do takiej, jak wtedy... 
Porucznik  nie  mógł  jakoś  uwierzyć  w  szczerość  zapewnień  Klusika,  ale  doszedł  do 
wniosku, że nic więcej tutaj nie zwojuje. Pozostawało jeszcze upiec przy okazji własną 
pieczeń... 
– No cóż – udał wahanie – nie jestem pewien, czy ci mogę zaufać, ale... A właściwie to 
jest jeszcze jedna sprawa – zaczął ostrożnie. – Mam pewien kłopot... 
–  Niech  pan  władza  tylko  szepnie  –  zadeklarował  się  Klusik  ochoczo.  –  Na  głowie 
stanę, a załatwię co trzeba! 
– To nie będzie takie trudne – milicjant uśmiechnął się zachęcająco. – Słyszałem, że 
nie najgorzej znasz Staśka Gawła i Zenka Ciotuchę... 
– O tyle o ile... 
– Ostatnio porządnie narozrabiali i chciałbym ich z tego rozliczyć. 
Przez  dłuższą  chwilę  w  pokoju  panowało  milczenie.  Klusik  niepewnie  rozglądał  się 
dookoła,  jakby  szukał  ciemnego  kąta,  w  którym  nie  mógłby  go  dosięgnąć  baczny 
wzrok  oficera.  Nie  chciał  zaszkodzić  kumplom,  ale  z  drugiej  strony  bał  się,  że 
odmawiając  porucznikowi,  ściągnie  na  swoją  głowę  poważne  kłopoty.  Co  gorsza, 
kwestia  ewentualnego  zwolnienia  z  aresztu  nie  była  jeszcze  w  sposób  definitywny 
rozstrzygnięta... 
–  Zenek  Ciotucha  faktycznie  ma  coś  na  sumieniu  –  mruknął  niechętnie.  –  Prysnął 
gdzieś  z  chałupy  i  z  nikim  nie  chce  gadać.  Ja  nie  wiem,  o  co  chodzi,  ale  niech  pan 
zapyta Maryśkę Wiśniewską z Wrzeciona dziewiętnaście. Ona panu powie... 
– A jeśli nie będzie zbyt rozmowna? 
– To pan jej przypomni takiego rudego Szweda, który nocował u niej w zeszłą sobotę 
–  roześmiał  się  obleśnie  Klusik.  –  Facet  tak  się  zaperfumował,  że  czegoś  u  Maryśki 
zapomniał – wypowiadając ostatnie słowo, Klusik porozumiewawczo przymrużył oko. 
– Mógłby pan to znaleźć w doniczce z palemką – dodał zagadkowo. 
– W porządku – skinął głową Mazurek – a co z Gawłem? 
–  Beznadziejna  sprawa,  panie  władzo  –  aresztant  najwyraźniej  się  stropił.  –  Nie 
widziałem go od miesiąca... A zresztą przed Staśkiem wszyscy portkami trzęsą i nikt o 
nim słowa nie powie. 
Milicjant  był  prawie  pewien,  że  tamten  kłamie,  nie  przejął  się  tym  jednak  zbytnio. 
Dobrze  wiedział,  jak  ma  postąpić...  Leniwie  podniósł  się  z  krzesła  na  znak,  że 
rozmowa jest już skończona, i wolnym krokiem ruszył w kierunku drzwi. 
– Twoja sprawa, Klusik! – rzucił obojętnie. – Jeśli wolisz, możemy się gniewać... 

background image

35 

 

–  Ależ,  panie  władzo!  –  żarliwie  zaprotestował  aresztant.  –  Niech  mnie  Bóg  skarze, 
jeśli kłamię! 
– Nie mamy o czym mówić – żachnął się oficer. – Lepiej wracaj na dołek i zrób sobie 
rachunek sumienia. 
– A kiedy wyjdę? – teraz Klusik przestraszył sia nie na żarty. – Obiecał pan... 
– Ty też coś obiecałeś... 
– Ale Gaweł przeciągnie mnie mojką, jak się dowie... 
–  Ja  mu  nie  powiem.  –  Porucznik  wzruszył  ramionami.  –  Skoro  jednak  wolisz 
trzymać z tym nygusem, niż ze mną... 
– On dopiero co wyszedł z pudła i jest strasznie cięty za poprzednią wpadkę. 
– I co z tego, skoro znowu trafi do paki? 
– Tylko, że wcześniej wyprawi mnie na tamten świat! 
Klusik jeszcze przez chwilę rozpaczliwie szukał dalszych argumentów, ale widząc, że 
nie robią one na milicjancie żadnego wrażenia, ustąpił w końcu. 
–  A  niech  tam!  –  wyrzucił  z  siebie  z  rezygnacją.  –  Nie  jestem  pewny,  ale  coś 
słyszałem, że Gaweł zamelinował się u Mariana Wasiaka na Laktykarskiej cztery. 
– Dlaczego? 
– Pan przecież wie najlepiej – żachnął się Klusik. – Mokra robota. 
Dziesięć minut później Mazurek siedział już za kierownicą tego samego fiata, którym 
jeździł  poprzedniego  dnia  –  na  szczęście  major  Kłosiński  zapomniał  dzisiaj  o 
odebraniu  kluczyków.  Porucznik  zadecydował,  że  sam  złoży  wizytę  Gawłowi.  Znał 
dobrze  tego  przedstawiciela  półświatka  i  wiedział,  że  w  komendzie  nie  powie  on  z 
własnej  woli  ani  słowa.  Nie  pozostawało  nic  innego,  jak  działać  z  zaskoczenia  i 
wymyślić coś na miejscu. 
Samochód  zaparkował  za  rogiem,  sprawdził,  czy  pistolet  lekko  wysuwa  się  z  kabury 
umieszczonej  pod  pachą  i  nie  zastanawiając  się  dłużej,  ruszył  w  kierunku 
drewnianego, niechlujnie wyglądającego domku. 
Furtka  nie  była  zamknięta,  a  również  i  drzwi  wejściowe  ustąpiły  natychmiast,  kiedy 
tylko  porucznik  nacisnął  klamkę.  W  niewielkim  korytarzyku  panował  półmrok.  Po 
chwili  oficer  przyzwyczaił  się  do  niego  i  spostrzegł,  że  ma  przed  sobą  wejście  do 
dwóch pomieszczeń. Ostrożnie zajrzał do pierwszego z brzegu. W środku nie zauważył 
nikogo,  chociaż  rozgrzebane  łóżko  i  walające  się  po  ziemi  puste  butelki  świadczyły 
wymownie, że pokój został opuszczony przez właściciela stosunkowo niedawno. 
Milicjant  bez  pośpiechu  wycofał  się  na  korytarz  i  chciał  właśnie  spenetrować  drugie 
pomieszczenie,  kiedy  wiedziony  instynktem,  gwałtownie  odskoczył  w  bok.  Usłyszał 
głośny stuk i kątem oka spostrzegł wbity w ścianę nóż, dokładnie w miejscu, gdzie stał 
przed  chwilą.  Suchy  szczęk  zamka  nakazał  mu  spojrzeć  w  stronę  drzwi  drugiego 
pomieszczenia, a w sekundę potem z całym impetem uderzyć w nie ramieniem. Widać 

background image

36 

 

pozostało  mu  jeszcze  sporo  siły,  bo  przeszkoda  wyleciała  z  ogłuszającym  trzaskiem 
łamanych  desek.  Dwie  sekundy  później  porucznik  był  już  w  środku.  Na  parapecie 
okiennym zauważył jakąś przygarbioną sylwetkę i błyskawicznie sprężył się do skoku. 
Pomyślał, że za moment będzie już miał uciekiniera w ręku, ale lądując na zewnątrz, 
potknął się i jak długi runął na ziemię. Z wściekłością zmełł w ustach przekleństwo, bo 
przeciwnik  zdążył  już  przesadzić  płot  i  co  sił  w  nogach  pędził  w  stronę  pobliskich 
krzaków. 
Mazurek  zerwał  się  i  ruszył  w  pościg.  Płot  pokonał  bez  trudu,  ale  przedzieranie  się 
przez gęste zarośla nie przychodziło mu łatwo. Na szczęście tamten również musiał się 
potknąć, jako że moment później oficer spostrzegł go tuż przed sobą. 
Przeskoczyli następny płot i nagle w ręku uciekiniera błysnął nóż. Tym razem, chcąc 
widać  mieć  pewność,  że  trafi  milicjanta,  nie  zdecydował  się  już  na  rzut.  W ostatniej 
chwili  porucznik  kantem  dłoni  wytrącił  mężczyźnie  broń,  ale  zrobił  to  o  sekundę  za 
późno, bo poczuł przenikliwy ból w okolicy lewego ramienia, a rękaw jego marynarki 
zaczął  szybko  zabarwiać  się  na  czerwono.  Z  furią  wymierzył  przeciwnikowi  potężny 
cios w szczękę. Mężczyzna jęcząc, zwalił się na ziemię. 
–  Nareszcie  mam  cię,  Gaweł!  –  wychrypiał,  nie  tając  swojej  satysfakcji  Mazurek.  – 
Ostatnio wykręciłeś się sianem... Trzy lata, jak za brata... 
–  Ty  parszywy  glino!  –  w  głosie  powalonego  mężczyzny  wściekłość  mieszała  się  ze 
strachem. – Szkoda, że cię nie zakatrupiłem! 
Leżącą  tuż  obok  butelkę  z  obtłuczonym  denkiem  zauważyli  prawie  równocześnie. 
Gaweł z nienawistnym błyskiem w oczach, bez chwili wahania wyciągnął po nią rękę, 
ale tym razem porucznik był zdecydowanie szybszy. 
–  Obawiam  się,  że  już  nie  naprawisz  tego  błędu!  –  zasyczał,  wyciągając 
zdecydowanym ruchem pistolet z kabury. 
– Co to znaczy?! – Gaweł jak oparzony cofnął rękę. – Co pan chce zrobić? 
Mazurek bez słowa zarepetował broń. 
–  Tak  nie  wolno!  –  mężczyzna  z  niedowierzaniem  obserwował  ruchy  milicjanta.  – 
Pan nie ma prawa! 
Porucznik  obracając  w  ręku  pistolet,  uśmiechnął  się  jadowicie.  Niby  przypadkiem 
dotknął lufą zakrwawionego ramienia... 
–  Jezus,  Maria!  –  jęknął  Gaweł  płaczliwie.  –  Poczęstowałem  pana  kosą,  więc  pies  z 
kulawą nogą nie zapyta, dlaczego jestem sztywny! Niech pan robi co chce! – Klęknął 
nagle z determinacją  przed  oficerem.  – Ja się do wszystkiego przyznaję, tylko niech 
pan nie strzela! 
– Gadaj! – warknął Mazurek. 

background image

37 

 

–  Właściwie  to  zgredowi  nic  się  nie  stało!  –  Mężczyzna  trząsł  się  jak  galareta,  nie 
mogąc oderwać wzroku od pistoletu. – Zabrałem mu portfel i dałem trochę po głowie, 
żeby nie krzyczał za głośno... 
– Łżesz! – stwierdził sucho oficer. 
– Przyłożyłem mu jeszcze parę kopów – skwapliwie przyznał się Gaweł – ale dziada 
posadziłem na środku Piwnej, żeby go zaraz ktoś przyfilował... 
Mazurek  schował  pistolet  do  kabury.  Gaweł  przyznał  się  do  ciężkiego  przestępstwa, 
nie  było  więc  sensu  ciągnąć  dalej  tej  komedii.  Milicjant  był  jednak  wyraźnie 
rozczarowany.  Chciał  złapać  zabójcę,  a  nie  pospolitego  rzezimieszka,  który  na 
Starówce obrabował jakiegoś starszego mężczyznę... 
 
Trzy  godziny  później  porucznik  Mazurek  z  obandażowanym  ramieniem  i  w 
towarzystwie  Wcisławskiego  oraz  całej  ekipy  jechał  w  kierunku  ulicy  Wrzeciono. 
Przedtem  usłyszał  jeszcze  kilka  gorzkich  słów  od  majora  Kłosińskiego  o  swoich 
metodach  śledczych,  wyładował  złość  na  robiącej  mu  opatrunek  pielęgniarce,  a  w 
końcu  oświadczył  buńczucznie  komendantowi,  że  złapie  zabójcę  Brzezińskiej, 
chociażby  miał  go  trafić  szlag,  i  dopiero  wtedy  pójdzie  chorować.  Teraz  siedział 
wygodnie rozparty na tylnym siedzeniu i słuchał wywodów chorążego. 
–  Ciotucha  chyba  będzie  tym,  którego  szukamy  –  zapewniał  Wcisławski.  –  Dwa 
tygodnie  temu  na  Ochocie  przyskrzynił  go  patrol,  kiedy  w  krzakach  ściągał  majtki 
jakiejś  dziewczynie.  Podobno  wyzywała  go  od  najgorszych,  obiecywała,  że  mu  za  to 
oczy  wydrapie,  ale  jak  przyszło  co  do  czego,  wniosku  o  ściganie  nie  złożyła  i  łobuza 
musieli wypuścić. 
–  Głupia!  –  westchnął  Mazurek.  –  Mógł  ją  przecież  załatwić  tak,  jak  tę  na 
Tucholskiej... 
– Mam jeszcze coś – przerwał chorąży. – Prokurator dał nakaz, więc pojechałem do 
przychodni. Grzebałem w różnych papierach chyba ze dwie godziny, ale wyniuchałem, 
że  Ciotucha  miał  jakieś  kłopoty  z  potencją.  To  by  tłumaczyło,  dlaczego  nie  zgwałcił 
Brzezińskiej, tylko ją zabił... 
Radiowóz  zatrzymał  się  pod  blokiem.  Mazurek  i  Wcisławski  wjechali  windą  na 
czwarte  piętro.  Otworzyła  im  szczupła,  wyzywająco  ubrana  brunetka.  Na  pierwszy 
rzut oka mogli się zorientować, że uprawia ona najstarszy zawód świata... 
– Panowie do mnie? – nie ukrywała swego zdziwienia. – Przecież ja jestem zawsze w 
porządku – dorzuciła. – O co chodzi? 
–  Zaraz  się  dowiesz!  –  burknął  ostro  chorąży.  Weszli  do  środka.  Mieszkanie  było 
niewielkie,  ale  zgromadzone  w  nim  sprzęty  dobitnie  świadczyły  o  zamożności 
właścicielki. 

background image

38 

 

–  Powiedz  no,  Maryśka,  gdzie  jest  Ciotucha  –  porucznik  zdecydował  się  od  razu 
przystąpić do rzeczy. 
–  A  skąd  ja  mogę  wiedzieć?  –  żachnęła  się  dziewczyna.  –  Nie  zadaję  się  z  takimi 
mętami. 
– Radzę ci, nie kręć! – zmarszczył brwi Mazurek. – Z nami nie warto zadzierać. 
– Kiedy, jak Boga kocham, że nie mam pojęcia, gdzie może być jakiś tam Ciotucha! – 
wzruszyła ramionami. – Widziałam go wszystkiego dwa, góra trzy razy w życiu... 
– Zbyt tani klient? – uśmiechnął się złośliwie oficer. 
–  No,  wie  pan!  –  wydęła  wargi.  –  A  zresztą  mogę  robić  u  siebie  w  domu,  co  mi  się 
podoba. 
–  Zwłaszcza  za  zielone  –  wtrącił  się  chorąży.  –  Przyznaj,  Maryśka,  że  lubisz 
cudzoziemców... 
–  Na  przykład  Szwedów  –  porozumiewawczo  przymrużył  oko  Mazurek.  –  Takich 
wysokich rudzielców! 
– To moja sprawa! – prychnęła ze złością. 
–  Niezupełnie  –  rzucił  ostro  Wcisławski.  –  Gadaj,  mała,  kogo  tutaj  miałaś  w  zeszłą 
sobotę?! 
– W sobotę? 
–  Przecież  nie  w  piątek!  –  niespodziewanie  grzmotnął  pięścią  w  stół  porucznik.  – 
Przypomnisz sobie zaraz, czy mam cię zabrać na dołek? 
– Z kim spałaś?! – warknął chorąży. – Kto do cholery był u ciebie?! 
– Olaf Anderson – w oczach Wiśniewskiej pojawił się strach. – Ale ja nie rozumiem... 
Mazurek  już  wcześniej  zauważył  na  parapecie  niewielką  palemkę.  Teraz  nie 
zastanawiając się dłużej, bez słowa podszedł do okna i z rozmachem cisnął doniczką o 
podłogę. Wśród rozsypanej na dywanie ziemi błysnęły żółte krążki. 
– Masz pecha, mała – pokiwał głową Wcisławski. – Twój Olaf zwierzył nam się z tego 
i z owego... 
– Oj, trafisz, siostro, do gara! – Oficer bez pośpiechu rozgarniał butem resztę ziemi, 
odsłaniając kolejne krugerandy. – Niestety, nie da się ukryć! 
– Dostałam w prezencie – usiłowała protestować Wiśniewska. – Panowie się mylą... 
– Znowu łżesz – machnął ręką chorąży. – Szkoda czasu! – Ostentacyjnie wyciągnął z 
kieszeni kajdanki. 
– Ja nie chcę! Jezus, Maria! Tylko nie to! – Podbiegła do Mazurka i kurczowo złapała 
go za rękaw. – Niech pan wszystko zabierze i zostawi mnie w spokoju! 
– Łapówkę milicjantowi proponujesz? – Porucznik odepchnął ją ze wzgardą. – Za to 
też można dychę zarobić! 
Wiśniewska usiadła na dywanie i zupełnie zrezygnowana zasłoniła rękami twarz. Raz i 
drugi  pociągnęła  nosem,  a  po  chwili  rozryczała  się  na  dobre,  przestając  zwracać 

background image

39 

 

uwagę na funkcjonariuszy. Dopiero, kiedy Wcisławski zbliżył się do niej z kajdankami 
w ręku, zerwała się na równe nogi. 
–  Ja  wszystko  powiem,  tylko  niech  mnie  pan  nie  zamyka!  –  Błagalnie  spojrzała 
Mazurkowi  w  oczy.  –  Skusiło  mnie  –  przyznała  niechętnie.  –  Olaf  miał  zawsze  tyle 
tego przy sobie, a ja mu kiedyś zaproponowałam, że kupię, to tylko się śmiał... 
– Co z Ciotuchą? – przerwał niecierpliwie chorąży. 
–  W  poniedziałek  rano  byłam  u  chłopaka  mojej  siostry...  Nazywa  się  Leszek 
Maliszewski i mieszka na Dygasińskiego, albo Koźmiana – wybąkała połykając łzy. – 
Nigdy nie mogłam zapamiętać adresu, ale łatwo panowie znajdziecie, bo to pierwszy 
wieżowiec od Wisłostrady... 
– No i co? 
– Zastałam tam Ciotuchę – wyznała cicho. – Podobno musiał pryskać z domu... Boże! 
On mnie zabije! – Z rezygnacją zwiesiła głowę. 
– Co się stało?! Mówże, dziewczyno! 
– Dokładnie nie wiem. – Bezradnie rozłożyła ręce. – Zenek był bardzo zdenerwowany 
i  krzyczał,  że  go  powieszą  za  jakąś  kobietę...  Właściwie  to  nic  nie  chciał  powiedzieć. 
Prosił tylko o pieniądze na wyjazd... 
– Dałaś mu? 
–  On  chciał  kilka  patoli  –  przecząco  potrząsnęła  głową.  –  A  zresztą  ja  wolę  się  nie 
mieszać do takich spraw... 
– I słusznie – roześmiał się porucznik. – Kradzież krugerandów to zupełnie co innego, 
niż mokra robota. 
Pół godziny później funkcjonariusze byli już  przy wejściu na klatkę schodową domu 
przy Wisłostradzie, a ze znalezieniem na liście lokatorów właściwego nazwiska uporali 
się błyskawicznie. Mazurek nie miał najmniejszych wątpliwości. Dobrze pamiętał, że 
tu właśnie przyprowadził go w poniedziałek pies. 
Jeden  z  milicjantów  został  na  dole,  a  porucznik  w  towarzystwie  Wcisławskiego  i 
dwóch  innych  funkcjonariuszy  wjechali  windą  na  siódme  piętro.  Za  drzwiami 
panowała absolutna cisza. Chorąży na wszelki wypadek wyciągnął z kabury pistolet, a 
Mazurek  delikatnie  zastukał.  Nikt  nie  zareagował.  Oficer  zaczął  dobijać  się  coraz 
energiczniej.  W  końcu  za  drzwiami  ktoś  się  poruszył  i  milicjanci  usłyszeli  niski, 
ochrypły głos: 
– Kto tam, do ciężkiej cholery? 
– Budziszyński – odparł ostro Mazurek. – Panie sąsiedzie, co pan u diabła wyprawia? 
U mnie całą kuchnię zalało! 
–  Odczep  się  pan!  –  z  mieszkania  doleciało  gniewne  sapnięcie  gospodarza.  –  Cały 
dzień siedzę w domu i żaden kran nie cieknie. 

background image

40 

 

– Co pan myślisz, żeś na frajera trafił?! – porucznik z udaną złością kopnął w futrynę. 
–  Sadzawkę  sobie  w  chałupie  urządza,  a  ja  mam  z  własnej  kieszeni  na  malarza 
wykładać?! 
– Kiedy mówię chyba wyraźnie... 
– Bujać to my, a nie nas! Balona pan ze mnie robisz?! 
– Cóżeś pan się czepnął, jak pijany płotu? A zresztą wejdź pan i sam sobie zobacz! 
Szczęknęła  zasuwa  i  drzwi  się  uchyliły.  Wszyscy  czterej  funkcjonariusze,  jak  na 
komendę ruszyli z impetem do środka. Jeden zatrzymał się zaraz przy wejściu, drugi, 
nie bawiąc się w ceregiele, odepchnął pod  ścianę niewysokiego mężczyznę, który im 
otworzył,  a  Mazurek  i  Wcisławski  błyskawicznie  spenetrowali  całe  mieszkanie. 
Podjęte  środki  ostrożności  okazały  się  jednak  zbędne,  jako  że  prócz  Maliszewskiego 
nie było w mieszkaniu nikogo. 
–  Panowie  po  Zenka?  –  mruknął  gospodarz  ponuro,  kiedy  po  wyjaśnieniu  pomyłki 
pozwolili mu opuścić ręce. 
– Owszem – skinął potakująco głową porucznik. – Gdzie on teraz jest? 
– Cholera go wie! – wzruszył ramionami Maliszewski. – Mnie się nie opowiadał. 
–  Lepiej  sobie  przypomnij,  braciszku!  –  Mazurek  groźnie  zmarszczył  brwi.  –  Za 
ukrywanie zabójcy można zdrowo beknąć! 
–  Wiem  –  przyznał  gospodarz  niechętnie  –  ale  co  miałem  zrobić,  jak  przylazł  do 
mnie?  Nawet  dokładnie  nie  powiedział,  o  co  chodzi  –  splunął  ze  złością.  – 
Wykrzykiwał tylko o jakiejś babce w śmietniku. 
– Spodziewał się nas? 
– Owszem i właśnie poszedł skombinować trochę szmalu, żeby prysnąć z Warszawy. 
– Wróci tu jeszcze? 
– Tyle wiem, co i pan – odparł wymijająco Maliszewski. 
– No to poczekamy... 
Radiowóz  błyskawicznie  zniknął  spod  wieżowca,  w  mieszkaniu  Maliszewskiego 
pojawiła  się  niewielka  przenośna  radiostacja,  a  Wcisławski  na  wszelki  wypadek 
poinformował  gospodarza,  że  jeżeli  będzie  usiłował  ostrzec  Ciotuchę,  to  niechybnie 
najbliższe lata spędzi w kryminale. 
Minuty wlokły się niemiłosiernie, na dworze zdążyło już poszarzeć, a ciągle nic się nie 
działo. Można było sądzić, że Maliszewski nie ma żadnych znajomych ani przyjaciół, 
bo  w  ciągu  ostatnich  godzin  nikt  się  u  niego nie  pojawił.  Mazurek  powoli  już  zaczął 
tracić cierpliwość, kiedy nagle ktoś zastukał energicznie do drzwi. 
Milicjanci  poderwali  się  jak  na  sprężynach.  Podczas  oczekiwania  na  ten  moment 
zdążyli  wielokrotnie  omówić  każdy  szczegół  akcji  i  teraz  nikomu  nie  trzeba  było 
przypominać, co ma robić. Panujący w przedpokoju półmrok ułatwiał zadanie... 

background image

41 

 

Wcisławski otworzył drzwi, kryjąc się w ich cieniu. Za progiem zamajaczyła sylwetka 
wysokiego,  szczupłego  mężczyzny.  Musiał  być  trochę  pijany,  bo  zatoczył  się  lekko, 
wchodząc do środka. Zrobił jeszcze krok i widać spostrzegł coś podejrzanego, bo nagle 
odwrócił  się  gwałtownie.  Chciał  wybiec  z  mieszkania,  ale  było  już  za  późno.  Sucho 
trzasnęły kajdanki i w przedpokoju zabłysło światło. 
Mazurek  nie  mógł  powstrzymać  uśmiechu.  Przed  nim  stał  zatrzymany  i  nie  ulegało 
wątpliwości, że to właśnie na niego czekali. 
 
VI 
 
– Zrozum, Ciotucha, że to nie ma sensu! Jak nic zadyndasz na stryczku, jeżeli zaraz 
nie zmądrzejesz! 
Mazurek rozmawiał z podejrzanym dopiero godzinę, a już zaczynał tracić cierpliwość. 
Wątpliwym  pocieszeniem  był  fakt,  że  ani  w  nocy  Wcisławski,  ani  przed  południem 
sam major Kłosiński również z Ciotuchy nic nie wyciągnęli. 
Porucznik  przyszedł  tego  dnia  do  komendy  jak  król,  dokładnie  o  dwunastej,  oddał 
naczelnikowi  zwolnienie  i  miał  zamiar  wracać  zaraz  do  domu,  ale  wieści,  które 
usłyszał,  zatrzymały  go  na  miejscu.  Podejrzany  za  skarby  świata  nie  chciał  przyznać 
się  do  niczego.  Uparcie  powtarzał,  że  nie  był  w  żadnym  śmietniku,  nie  widział  tam 
żadnej kobiety, a Wiśniewska i Maliszewski mieli według niego bujną wyobraźnię... 
Mazurek nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Był przekonany, że teraz wszystko 
będzie już proste i łatwe, bez skrupułów chciał więc zostawić sprawę Ciotuchy komuś 
innemu.  Tymczasem  spotkał  go  srogi  zawód  i  nie  pozostawało  mu  nic  innego,  jak 
samemu zabrać się do roboty. 
–  Przecież  ty  nie  masz  alibi  –  tłumaczył  cierpliwie  podejrzanemu.  –  Pies  z  kulawą 
nogą ci nie uwierzy! 
– Ja nic nie wiem – stanowczo stwierdził Ciotucha. – Powtarzałem już setki razy, że 
zaperfumowałem się w barze, a później kimałem na ławce w parku. 
– To dlaczego wiałeś przed wywiadowcami? – nie ustępował oficer. 
– Odsiadka na dołku nie należy do przyjemności... 
– Znaczy, miałeś jednak coś na sumieniu? 
–  A  bo  to  raz  przymykali  mnie  bez  powodu  –  podejrzany  wzruszył  ramionami.  –  Z 
pudła wyszedłem na warunkowe, a taki zawsze jest podejrzany, kiedy trochę wypije... 
– Z Sułkowskiego na Tucholską dwa kroki... 
– Ja na Tucholskiej nie byłem! 
– Skąd wiesz, skoro się urżnąłeś? 
–  Nie  chodziłem  na  Tucholską  i  koniec!  –  oświadczył  Ciotucha  z  rozpaczliwym 
uporem. – Jak Boga kocham! 

background image

42 

 

– Łżesz! 
– Nie wierzy mi pan, bo już siedziałem... 
– Nie tylko dlatego! 
Mazurek  zdecydował  się  na  ostatni  argument.  Wstał  z  miejsca  i  bez  pośpiechu 
podszedł do szafy. Pogrzebał w niej chwilę i wyciągnął niewielką nylonową torebkę z 
męską chustką do nosa. Prawdę mówiąc, był nawet zdziwiony, że ani Wcisławski, ani 
Kłosiński nie pomyśleli o tym wcześniej... 
–  Eksperci  siedzieli  nad  tym  drobiazgiem  przez  całą  noc  i  doszli  do  wniosku,  że  to 
twoja zguba – zaryzykował blef.  – Nie wiesz, baranie, że nam  wystarczy guzik, żeby 
przyskrzynić właściciela? 
Na  moment  w  pokoju  zapanowała  kompletna  cisza.  Ciotucha,  blady  jak  ściana, 
przyglądał  się  z  przerażeniem  trzymanej  przez  porucznika  chustce.  Również  i 
Mazurek  z  niepokojem  czekał,  co  będzie  dalej,  chociaż  liczył  w  duchu  na  to,  że 
podejrzany,  mając  niewielkie  pojęcie  o  kryminalistyce,  uwierzy  w  prawie 
nieograniczone możliwości milicji. 
–  No  dobrze,  powiem  panu  –  skapitulował  wreszcie  Ciotucha.  –  Byłem  w  tym 
śmietniku.  Cholera  wie,  czego  ja  tam  szukałem,  ale  jak  się  człowiek  zaprawi,  to  mu 
różne  rzeczy  przychodzą  do  głowy  –  nerwowym  ruchem  otarł  pot  z  czoła.  –  Kiedy 
zobaczyłem  tego  truposzczaka,  myślałem  że  mnie  szlag  trafi...  Ja  tam  do  takich 
widoków  nie  przywykłem  –  wzdrygnął  się  na  samo  wspomnienie.  –  Strzeliłem 
pawiem i chciałem wytrzeć gębę, ale mi smarkałka upadła między łachy tej babki – z 
rezygnacją wskazał na chustkę – a ja już nie miałem zdrowia tam gmerać... 
–  To  wszystko?  –  z  wyraźnym  niedowierzaniem  pokręcił  głową  porucznik.  –  Nie 
zapomniałeś o czymś? 
–  Jak  Boga  jedynego  kocham!  –  jęknął  podejrzany,  bijąc  się  żarliwie  w  piersi.  – 
Powiedziałem wszystko, jak na świętej spowiedzi! 
– O której byłeś w śmietniku? 
– Nie pamiętam – zawahał się Ciotucha. – Ale zaraz po tym nadziałem się na patrol... 
–  Trochę  się  zgadza,  ale  niezupełnie  –  oficer  skrzywił  się  z  niesmakiem.  –  Tak 
naprawdę  to  dorwałeś  babkę,  chciałeś  się  z  nią  kochać,  a  ona  wysłała  cię  do 
wszystkich diabłów... 
– To nieprawda! – Podejrzany zerwał się z miejsca, jak oparzony. – Żebym tak jutra 
nie doczekał! 
– Miałeś kłopoty – ciągnął nieubłaganie Mazurek. – Nie po raz pierwszy zresztą... 
– Nie!!! 
–  Zamiast  się  leczyć  zaciągnąłeś  dziewczynę  do  śmietnika.  Nie  wyszło  ci,  więc 
dołożyłeś jej raz i drugi, aż wyzionęła ducha. 

background image

43 

 

– Jezus, Maria! Ja nie chcę wisieć! – wychrypiał ledwo żywy z przerażenia Ciotucha. – 
Przecież to nie moja robota! 
Porucznik  odprowadził  podejrzanego  do  aresztu  i  pięć  minut  później  był  już  u 
naczelnika  Kłosińskiego.  Major  najwyraźniej  nie  mógł  się  doczekać,  bo  relacji 
wysłuchał  z  ogromnym  zainteresowaniem.  Na  koniec,  nie  tając  zadowolenia,  zatarł 
ręce. 
– Dobra robota! – sapnął wesoło. – Ciotucha przyznał się, że był na Tucholskiej, to za 
kilka  godzin  przyzna  się  i  do  tego,  że  załatwił  Brzezińską.  Gdyby  mu  tak  jeszcze 
pokazać, czym ją trzepnął... 
–  Ba!  –  Mazurek  bezradnie  rozłożył  ręce.  –  Siedziałem  tam  z  chłopakami  przez  pół 
dnia i nic nie znalazłem. 
– Szkoda... 
–  Ostatecznie  mogę  jeszcze  raz  przespacerować  się  do  tego  cholernego  śmietnika  – 
zaproponował porucznik. – Nie zawadzi poszperać znowu po okolicy... 
–  Chyba  szkoda  twojego  czasu  –  sceptycznie  skrzywił  się  Kłosiński.  –  Wyślę  tam 
kogoś z młodszych, a ty, jak odpoczniesz, pogadaj lepiej z Ciotuchą. 
– Świeże powietrze dobrze mi zrobi – nie ustępował Mazurek. – Nie zapominaj, stary, 
że formalnie rzecz biorąc, mam pięć dni zwolnienia. 
–  Ledwo  cię  Gaweł  drasnął  i  zaraz  pięć  dni!  –  roześmiał  się  major.  –  Ja  dostałem 
dokładnie tyle, kiedy mi łapę postrzelili... 
– Dwadzieścia lat temu? 
– Dwadzieścia cztery... 
– Znaczy kawał z dużą brodą! – parsknął porucznik. – Nic nie poradzę, że czasy się 
zmieniają...  Daj  mi  z  łaski  swojej  kluczyki  od  wozu  Grzelaka  –  zmienił  temat.  – 
Zabrałeś je wczoraj pod pozorem, że mnie pokroili, ale skoro uważasz, że nic mi nie 
jest... 
– Malcherczyk z kryminalnego rozwalił wczoraj swojego fiata i na razie będzie jeździł 
tym – zasępił się Kłosiński. 
– Więc niech mnie zawiezie... 
–  Oj,  Michał,  co  ja  z  tobą  mam  –  westchnął  naczelnik.  –  Ale  za  to,  jak  tylko  się 
wykurujesz, wlepię ci następną sprawę. 
– Też mi nowina – wzruszył ramionami Mazurek. – Przecież takie „uszczęśliwianie" 
chłopaków to twoje główne zajęcie. 
–  Boki  będziesz  zrywał,  jak  pogadasz  z  poszkodowanym  –  nie  dał  się  zbić  z  tropu 
Kłosiński.  –  Jednemu  z  adoratorów  tej  twojej  Brzezińskiej  okradli  samochód.  Facet 
nie miał pretensji o futrzaki za pięć i pół patyka, tylko o jakiś dzwonek z Napoleonem. 
Kupił od kogoś okazyjnie i chciał się pochwalić... 

background image

44 

 

–  Wybacz,  Jasiu  –  porucznik  najwyraźniej  nie  przejawiał  żadnego  zainteresowania 
nową sprawą – ale na Żoliborzu nie ma dnia, żeby komuś nie obrobili samochodu, a 
zabójstwo  mamy  raz  na  kwartał...  Dla  jakiegoś  dzwonka  nie  zrezygnowałbym  ze 
zwolnienia. 
Pół  godziny  później  Mazurek  wysiadł  z  radiowozu  u  zbiegu  Tucholskiej  i 
Krasińskiego.  Ręka  nie  dokuczała  mu  już  prawie  wcale,  był  więc  w  doskonałym 
humorze. Tym razem zdecydował, że obejrzy sobie wszystko bez czyjejkolwiek asysty. 
Wolnym krokiem przemierzył kilka razy Tucholską, ale jakoś nic nie rzuciło mu się w 
oczy.  W  końcu  zatrzymał  się  na  niewielkim  skwerku  i  usiadł  na  ławce.  Zaczął  się 
zastanawiać,  którędy  mógł  uciekać  zabójca  po  dokonaniu  zbrodni.  Z  miejsca,  na 
którym siedział, widział kawałek trawnika przy śmietniku. Tam wszystko metodycznie 
przeszukali, ale na skwerek już nikt się nie pofatygował... – Błąd, pomyślał niechętnie. 
Cholera, poszkapiłem sprawę. 
Wstał z ławki i nie spiesząc się ruszył w kierunku pobliskich krzaków. Przedtem nie 
zwracał  na  nie  uwagi,  ale  teraz  zaczął  przyglądać  się  im  bardzo  podejrzliwie.  Raz  i 
drugi sięgnął nawet po jakiś grubszy patyk albo kawałek żelastwa, ale nic mu jakoś nie 
pasowało...  Nagle  na  samym  skraju  skwerku,  niecałe  pięćdziesiąt  metrów  w  linii 
prostej od śmietnika, zauważył krótką, trochę zardzewiałą rurkę. Nachylił się nad nią i 
z niedowierzaniem przetarł oczy. Niektóre rudawe plamy miały trochę inny odcień niż 
zwykła rdza... 
 
VII 
 
Mazurek  zjawił  się  w  komendzie  dobrze  przed  godziną  ósmą.  Mimo  wczesnej  pory 
czekał już na niego w pokoju Wcisławski. 
– Ale ty masz, bracie, oko! – przywitał porucznika, nie tając swojego podziwu. – Kto 
by się spodziewał! 
–  Zwykły  przypadek  –  niecierpliwie  machnął  ręką  oficer.  –  Powiedz  mi  lepiej,  co 
wywróżyli z tego żelastwa eksperci. 
–  Prawie  pół  nocy  przesiedziałem  z  nimi  w  laboratorium,  żeby  zaspokoić  twoją 
ciekawość – roześmiał się chorąży. – Myślę jednak, że się opłaciło. 
– Nie gadaj? 
–  Według  wszelkich  znaków  na  niebie  i  ziemi  tą  właśnie  rurką  zabito  Brzezińską  – 
oświadczył  z  po–wagą  Wcisławski.  –  Eksperci  znaleźli  ślady  krwi  i  sporo  włosów. 
Długo kręcili nad tym głowami, aż wreszcie orzekli, że wszystko razem pasuje jak ulał 
do wyników sekcji. 
– To już jest coś... 

background image

45 

 

– Poczekaj! – nie dał sobie przerwać  chorąży.  – Teraz  dopiero będzie  najciekawsze. 
Brzezińska  była  brunetką,  a  na  tym  żelastwie  znalazły  się  również  i  jasne  włosy. 
Jednej z plamek krwi też nie dało rady przypasować. 
– Nie rozumiem... 
–  Ja  też  na  początku  nie  mogłem  zrozumieć  –  przyznał  się  Wcisławski  –  ale  na 
szczęście przypomniałem sobie o Winiarskiej! W szpitalu dowiedziałem się, że już ją 
dawno wypisali, więc pojechałem po dziewczynę do domu i piorunem przytaszczyłem 
do laboratorium. 
– No i co? 
–  Oczywiście,  zawsze  istnieje  spore  prawdopodobieństwo  błędu  przy  tego  rodzaju 
badaniach – zastrzegł się chorąży – ale chyba mamy całkiem niezły dowód na to, że 
ten sam człowiek napadł na obie kobiety. 
–  Jeżeli  mi  jeszcze  powiesz,  że  Ciotucha  zostawił  na  rurce  swoje  odciski  palców,  to 
stawiam pół litra! 
– Niestety – westchnął Wcisławski – mimo najszczerszych chęci nie narażę cię na taki 
wydatek. 
– Mówi się trudno! – machnął ręką Mazurek. – Bez tego też zatańczę z gagatkiem, że 
ze śmiechu się nie pozbiera. Dawaj go tutaj! 
Reakcja  podejrzanego  była  jednak  dla  obu  milicjantów  całkowitym  zaskoczeniem. 
Kiedy  chorąży  wprowadził  go  do  pokoju,  obojętnie  przyjrzał  się  rurce,  a  zapytany  o 
noc z czwartku na piątek, najwyraźniej odetchnął. 
– Chociaż raz w życiu mam murowane alibi! – oświadczył z pewną miną. – W środę 
wieczorem  zgarnęli  mnie  na  Ochocie  i  odsiedziałem  czterdzieści  osiem  godzin  na 
dołku. Sami panowie wiedzą, że nie mogłem w tym czasie narozrabiać na Żoliborzu! 
Ciotucha  wrócił  do  celi,  a  pięć  minut  później  porucznik  z  ciężkim  sercem  odkładał 
słuchawkę telefonu. Okazało się, że podejrzany mówił prawdę... 
Oficer  i  chorąży  patrzyli  na  siebie  ponuro.  Było,  niestety,  jasne,  że  tak  dobrze 
zapowiadający  się  trop  prowadził  donikąd.  Zastanawiali  się  właśnie,  co  robić  dalej, 
kiedy nagle ktoś zastukał i uchyliły się drzwi pokoju. 
–  Miałem  dzisiaj  przyjść  –  zaczął  niepewnie  wysoki,  szczupły  blondyn.  –  Ojciec  mi 
mówił, że panowie we wtorek pytali o mnie. Nazywam się Lipowski... 
– Zgadza się – przypomniał sobie Mazurek. – Niech pan siada... 
– Przepraszam, ale prawdę mówiąc, to ja nie wiem w jakiej sprawie... 
– Znał pan Barbarę Brzezińską? 
– Owszem – przyznał niechętnie Lipowski. 
– O ile się nie mylę, to pozostawał pan z nią nawet w bardzo bliskich stosunkach... 
– Dwa lata temu. Później już się z Barbarą nie widywałem. 
– Dlaczego? 

background image

46 

 

– To moja prywatna sprawa... 
–  Niezupełnie  –  wtrącił  się  Wcisławski.  –  Widzi  pan,  Brzezińska  została 
zamordowana. 
Wiadomość najwyraźniej zrobiła na Lipowskim wrażenie. Nerwowo zapalił papierosa 
i marszcząc czoło, na dłuższą chwilę wlepił wzrok w podłogę. 
–  No  więc,  jaki  był  powód  zerwania?  –  ostro  zapytał  porucznik,  podnosząc  się  z 
miejsca. – Chodziło o dziecko? 
–  Tak  –  ponuro  skinął  głową  Lipowski.  –  Z  początku  myślałem,  że  to  moje  i  nawet 
chciałem się żenić... 
– A nie pan był ojcem? 
–  Kiedy  odwoziłem  Baśkę  do  szpitala  w  Międzylesiu,  zapytałem  ją  o  to  wprost. 
Znałem dziewczynę dopiero siedem miesięcy, a ona już miała rodzić... Powiedziała mi, 
że dzieciaka zrobił jej jakiś starszy facet na stanowisku. 
– Czy pamięta pan jego nazwisko? 
– Wcale nie byłem ciekawy, jak on się nazywa. 
– Odwiedzał pan Brzezińską w szpitalu? 
– Nie! – Lipowski gniewnie potrząsnął głową. – Wystarczyło chyba, że przez pół roku 
robiła ze mnie balona! 
– Interesował się pan dzieckiem? 
–  Spotkałem  Barbarę  przypadkowo  w  jakiś  miesiąc  później.  Powiedziała  mi,  że 
umarło w szpitalu. 
– A gdzie pan właściwie poznał Brzezińską? 
– Na urodzinach u mojej koleżanki szkolnej. 
– Kto to taki? 
– Elżbieta Kamińska. 
– Pamięta pan jej adres? 
– O ile się nie mylę, to mieszka przy Ostrobramskiej osiemdziesiąt cztery... 
– Jak pan myśli, czy zastaniemy ją teraz w domu? 
–  Radziłbym  raczej  sprawdzić  w  Instytucie  Mikrobiologii  na  Nowym  Świecie.  Elka 
jest tam laborantką... 
Mazurek  i  Wcisławski  postanowili  skorzystać  z  rady  Lipowskiego.  Kiedy  jednak  pół 
godziny później rozglądali się po holu instytutu, pierwszą napotkaną przez nich osobą 
był nie kto inny, tylko Zbigniew Brzeziński. 
– Panowie jak zwykle w akcji! – roześmiał się na powitanie milicjantów. – Śledztwo 
dało już jakieś rezultaty? – zapytał z nadzieją w głosie. 
–  No  cóż,  pomału  posuwamy  się  do  przodu  –  odparł  porucznik  wymijająco.  –  Pan, 
zdaje się, zna Marka Żmichowicza? – skwapliwie zmienił temat. 

background image

47 

 

– Owszem, studiowaliśmy razem – po twarzy mikrobiologa jak gdyby przemknął cień 
– ale ostatnio nasze kontakty bardzo się rozluźniły... 
– Co mógłby pan nam o nim powiedzieć? 
–  Chyba  nic  szczególnego  –  wzruszył  ramionami  Brzeziński.  –  Zdolny,  pracowity, 
zapowiadał się na nie najgorszego naukowca, tylko że mu jakoś nie wyszło... 
– Czemu? 
–  Nie  zawsze  chciał  się  liczyć  z  cudzym  zdaniem,  był  raczej  konfliktowy...  O, 
przepraszam panów! – mikrobiolog niespodziewanie odwrócił się do wejścia. – Zdaje 
się, że mamy dostojnego gościa w instytucie. Sam pan prorektor Gluzikowski! 
Brzeziński,  najwyraźniej  zapominając  o  milicjantach,  bez  wahania  skierował  się  do 
niskiego,  łysawego  mężczyzny,  kłaniając  mu  się  kilka  razy  po  drodze.  Profesor 
protekcjonalnie poklepał mikrobiologa po ramieniu, a ten manifestując swoją radość 
z  tego  gestu,  zaczął  coś  z  wielkim  ożywieniem  opowiadać  prorektorowi.  Po  chwili 
Brzeziński  kurtuazyjnie  otworzył  przed  gościem  oszklone  drzwi  w  głębi  holu  i  po 
krótkiej wymianie grzeczności obaj mężczyźni zniknęli w jakimś pomieszczeniu. 
– Niby poważny naukowiec, a wdzięczy  się  do swego szefa  jak panna na wydaniu  – 
zauważył sarkastycznie Wcisławski. – Poszukajmy już lepiej Kamińskiej. 
Milicjanci nie musieli zbyt długo namawiać laborantki, żeby zostawiła na pięć minut 
swoje szkiełka i wybrała się z nimi do pobliskiej kawiarni „Harenda". Dziewczyna była 
wyraźnie zaintrygowana, czego mogą chcieć od niej aż dwaj funkcjonariusze. 
–  Halina  telefonowała  do  mnie,  że  Baśka  nie  żyje  –  oświadczyła  na  wstępie.  – 
Panowie chyba w związku z tym? 
– Owszem – poważnie skinął głową Mazurek. – Pani dobrze znała Brzezińską? 
– Raczej tak – westchnęła Kamińska. – Szkoda dziewczyny... 
– Czy miała jakichś wrogów? 
–  Nie  przypuszczam  –  energicznie  pokręciła  głową.  –  Zawsze  była  bardzo  wesoła, 
lubiła się bawić... Tacy ludzie rzadko zrażają do siebie. 
– Dlaczego rozeszła się z mężem? 
–  Przez  tego  bubka  Żmichowicza  –  pogardliwie  wydęła  wargi.  –  Tak  długo  ją 
buntował, aż rzuciła Zbyszka. Myślę, że później żałowała tego... 
– Słyszeliśmy, że lubiła oglądać się za chłopakami? 
– Pod tym względem byli ze Zbyszkiem bardzo do siebie podobni. Raz po raz któreś z 
nich robiło tak zwany skok w bok – znacząco przymrużyła oko. – Później, oczywiście, 
były dąsy, ciche dni, uroczyste przeprosiny, a po jakimś czasie wszystko zaczynało się 
od początku... 
– Zwierzała się pani, z kim miewała te przygody? 
– Raczej nie. O Lipowskim, Garbucie czy Fijałkowskim oczywiście wiedziałam, ale o 
bardziej przelotnych znajomościach Baśka wolała nie mówić. 

background image

48 

 

– Czy to prawda, że miała wyjść za Żmichowicza? 
– Bzdura! – żachnęła się Kamińska. – Nigdy nie traktowała go zbyt poważnie, a poza 
tym czuła do niego żal, że namówił ją do rozwodu. 
– Mogłaby pani powiedzieć coś więcej o tym mężczyźnie? 
–  Przez  kilka  ładnych  lat  kręcił  się  koło  mnie  i  moich  koleżanek,  zdążyłam  więc  go 
poznać. Nieciekawy typ! – pogardliwie wydęła usta. – Żadna rozumna dziewczyna nie 
chciałaby  go  na  dłuższą  metę.  Ani  dowcipny,  ani  przystojny,  a  co  gorsza,  w  łóżku 
baba, a nie chłop! 
–  Przepraszam  za  niedyskrecję  –  wtrącił  się  Wcisławski  –  ale  czy  mówi  to  pani  na 
podstawie własnych obserwacji, czy też raczej jest to opinia Brzezińskiej ? 
– Jeśli pan koniecznie chce wiedzieć, to ja ze Żmichowiczem nie sypiałam – wzruszyła 
ramionami bez cienia zażenowania – ale mówiła o tych sprawach nie tylko Baśka... – 
Sięgnęła do torebki po papierosa, zapaliła go i głęboko zaciągnęła się dymem. – Mam 
znajomą studentkę AWF–u – wróciła do tematu. – Nawet fajna dziewczyna, chociaż 
uważa,  że  każdy  kto  nosi  spodnie  jest  dobry.  Gdzieś  przed  miesiącem  była  u  mnie  i 
napatoczył się akurat Żmichowicz. Trochę popłakał, że Baśka wyjechała bez niego do 
Bułgarii, i zaraz zaczął się przystawiać do Beaty... Po kilku dniach przyleciała do mnie, 
a że ma długi język, naplotkowała o wszystkim. Podobno poszła z gościem do łóżka, a 
on się nie spisał... 
Mazurek,  słuchając  Kamińskiej,  gwałtownie  zmarszczył  brwi.  Nagle  coś  go  tknęło. 
Pomyślał, że może nareszcie znajdzie klucz do całej sprawy... 
– Ta pani koleżanka to może Beata Winiarska? – zapytał z pozorną swobodą. 
– Tak, a skąd pan wie? – nie mogła ukryć zdziwienia. 
–  Szósty  zmysł,  czyli  nos  milicyjny  –  zażartował  milicjant.  –  Najważniejsze,  że 
trafiłem w dziesiątkę – dodał poważnie. 
Winiarską  zastali  w  mieszkaniu  przy  ulicy  Krasińskiego.  Widać  nie  czuła  się  jeszcze 
najlepiej po napadzie, bo leżała w łóżku, i dopiero na widok milicjanta nałożyła jakiś 
szlafrok. 
– Myślałam już, że wszyscy o mnie zapomnieli – zaczęła trochę zmieszana. – Dopiero 
pan przyjechał po mnie wczoraj – uśmiechnęła się do chorążego. 
– Nie tak łatwo złapać przestępcę – usprawiedliwił się porucznik. 
– A złapaliście go? 
– Jeśli nam pani pomoże, to na pewno się uda... 
–  Cóż  ja  mogę  panom  powiedzieć?  –  bezradnie  rozłożyła  ręce.  –  Byłam  całkowicie 
zaskoczona, nic nie widziałam i nawet nikogo nie podejrzewam... 
– Znała pani Brzezińską? – przystąpił do rzeczy Mazurek. 
– Chwileczkę! – zawahała się. – Chyba widziałam ją kiedyś u Elki Kamińskiej. Taka 
wysoka brunetka – przypomniała sobie. – Bardzo fajna dziewczyna... 

background image

49 

 

– A Żmichowicza? 
– Tego gogusia? – skrzywiła się pogardliwie. – Owszem, chciał mnie nawet poderwać, 
ale go odprawiłam. 
– Można wiedzieć dlaczego? 
– Nie rozumiem, jaki to ma związek... 
–  Pani  Beatko,  wcale  nie  musi  pani  rozumieć  –  przerwał  jej  porucznik  łagodnie.  – 
Proszę tylko od–powiadać na pytania, a resztą zajmę się już ja i moi koledzy... 
– Myśli pan, że to on?! – zmieszała się wyraźnie. – Boże, czy to możliwe?! 
– No więc, jak było między wami? – nie ustępował oficer. 
–  Byłam  trochę  załamana,  kiedy  go  poznałam  –  odparła  Winiarska  niechętnie.  – 
Pokłóciłam  się  z  moim  chłopakiem  i  w  ogóle...  Pomyślałam,  że  mała  przygoda...  – 
zaczerwieniła się i umilkła. 
–  Przecież  nikt  pani  nie  potępia  –  Mazurek  starał  się,  żeby  jego  słowa  zabrzmiały 
przekonywająco. – To pani prywatna sprawa. 
–  Dałam  mu  do  zrozumienia,  że  się  zgadzam.  Zaczęło  się  tak,  jak  to  zwykle  bywa  – 
wyrzuciła  z  siebie  jednym  tchem  –  ale  w  łóżku  okazało  się,  że  on  nie  może... 
Poradziłam  Żmichowiczowi,  żeby  się  leczył,  a  ten  bydlak  zbił  mnie  po  twarzy, 
nawymyślał od ostatnich i uciekł jak wariat... 
– Widziała go pani jeszcze kiedyś? 
– Nie wydaje mi się... 
– Lubi pani samotne spacery? – porucznik postanowił zacząć z innej beczki. 
–  Niekoniecznie  samotne  –  uśmiechnęła  się  Winiarska.  –  Czasami  chodzę  sama, 
czasami w towarzystwie... Zwłaszcza wieczorem lubię się trochę przewietrzyć. Prawdę 
mówiąc,  tak  mi  to  weszło  w  krew,  że  nie  zasnę,  jeśli  nie  łyknę  przedtem  świeżego 
powietrza. 
– Zdrowe przyzwyczajenie... 
– To zależy! – znacząco dotknęła głowy. ––I pomyśleć, że najczęściej spacerowałam 
po alei Wojska Polskiego i po Felińskiego. 
– Mówiła pani o tym Żmichowiczowi? 
–  Nawet  kiedyś  przeszliśmy  się  tamtędy  –  odparła  w  zamyśleniu.  –  Nigdy  nie 
spodziewałabym się, że mogą być takie skutki... 
– A więc wszystko jest już jasne, jak słońce! – mruknął do Wcisławskiego Mazurek. – 
Teraz trzeba to jeszcze tylko udowodnić... 
Kiedy  znaleźli  się  na  ulicy,  oficer  rzucił  okiem  na  zegarek.  Dochodziła  godzina 
szesnasta,  a  więc  lada  chwila  można  się  było  spodziewać  Żmichowicza  w  domu. 
Mazurek pomyślał, że trzeba to jakoś wykorzystać. 
– Wiesz, Andrzej – zwrócił się do pogrążonego w zadumie chorążego – mam ogromną 
ochotę zrobić brzydkiego psikusa temu facetowi. 

background image

50 

 

–  To  jest  spokojny  inspektor  Sanepidu,  a  nie  żaden  kryminalista  –  sceptycznie 
pokręcił głową Wisławski – a my, prócz domysłów, nic nie mamy. 
– Spróbuję coś jednak wykombinować – roześmiał się beztrosko porucznik. – Jakoś 
to będzie, musisz mi tylko trochę pomóc... 
– Nie ma sprawy! Co mam zrobić? 
– Pójdziesz zaraz do Żmichowicza i zabierzesz go pod byle pretekstem do komendy. 
– Ile gościa potrzymać? 
–  Ze  dwie,  góra  trzy  godziny.  Poczęstuj  go  kawą  albo  herbatą,  żeby  zostawił  na 
szklance  swoje  paluszki,  zadaj  mu  jakiś  temat  do  rozmyślań  i  posadź  w  poczekalni. 
Kiedy  dobrze  skruszeje,  możesz  go  puścić  do  domu.  Przed  dwudziestą  postaram  się 
złożyć panu inspektorowi wizytę. 
– Czy ja też mam przyjść? 
–  Nie  zawadziłoby,  ale  nie  musisz  się  spieszyć.  Zabawię  u  gościa  przynajmniej  z 
godzinę. 
– No to do rychłego zobaczenia! 
Podali  sobie  ręce  i  rozeszli  się,  każdy  w  swoją  stronę.  Chorąży  chciał  sumiennie 
spełnić  prośbę  kolegi,  oficer  przed  wizytą  u  Żmichowicza  zamierzał  przeprowadzić 
jeszcze kilka rozmów, a czasu było niewiele. 
Kilka  minut  później  porucznik  dzwonił  do  drzwi  mieszkania  Brzezińskiego.  Tym 
razem  mikrobiolog  nie  był  zbyt  zaskoczony  jego  odwiedzinami.  Zaprosił  gościa  do 
tego  samego  pokoju  co  ostatnio  i  zaczął  się  gorąco  sumitować  z  powodu 
niefortunnego zakończenia porannego spotkania. 
––Ogromnie  pana  przepraszam,  ale  naprawdę  nie  mogłem  postąpić  inaczej  – 
oświadczył  pokornie  naukowiec.  –  Wizyta  prorektora  to  dla  naszego  instytutu  takie 
małe  święto.  Powiem  zresztą  panu  w  zaufaniu,  że  profesor  Gluzikowski  jest  do  nas 
bardzo  przychylnie  nastawiony,  wszyscy  więc  dbamy,  aby  nic  nie  zmąciło  naszych 
stosunków... 
– Naprawdę nic się nie stało – odparł Mazurek, choć bez specjalnego przekonania. – 
Trzeba za–biegać o względy szefa... 
–  No  właśnie!  –  ucieszył  się  Brzeziński.  –  W  ten  sposób  można  uniknąć  wielu 
niepotrzebnych kłopotów... A wracając do naszej porannej rozmowy, czy już pan wie, 
kto zamordował Barbarę? 
– To jeszcze nic pewnego – pokręcił głową oficer – ale chyba coś mamy. 
– Zdradzi mi pan tajemnicę? 
– Za kilka dni – obiecał Mazurek. 
– A może jednak... – nalegał mikrobiolog. 
– Teraz prosiłbym, żeby pan wytężył pamięć – przerwał mu porucznik. – To bardzo 
ważne... 

background image

51 

 

–  Zapewne  chodzi  panu  o  ten  nieszczęsny  napad  koło  ogródka  jordanowskiego?  – 
domyślił się Brzeziński. 
– Właśnie. Pan przecież widział sprawcę... 
– Niestety, krótko i z dość dużej odległości. 
– Czy jego sylwetka nie skojarzyła się panu przypadkiem z kimś znajomym? 
–  A  więc  jednak!  –  wyszeptał  mikrobiolog,  wyraźnie  blednąc.  –  Widzi  pan,  ja  nie 
jestem  pewny  –  dodał  ponuro.  –  Prawdę  mówiąc,  dopiero  kiedy  zapytał  mnie  pan 
dzisiaj o Żmichowicza, zacząłem coś podejrzewać... 
– Czy to prawda, że właśnie on był główną przyczyną pańskiego rozwodu? 
– Trudno powiedzieć – zawahał się Brzeziński – ale raczej tak. Przyznaję, że czuję do 
niego  niechęć  z  tego  powodu,  i  dlatego  nie  utrzymywałem  z  nim  ostatnio  żadnych 
kontaktów... 
– No więc skąd pańskie skrupuły? – natarł ostro oficer. – Dlaczego chce pan osłaniać 
zabójcę?! 
–  Nie,  panie  poruczniku  –  zmarszczył  brwi  mikrobiolog.  –  Ja  nie  powiem  w  oczy 
Żmichowiczowi, że go widziałem nocą w ogródku, skoro nie jestem tego pewien. Nie 
założę mu pętli na szyję tylko dlatego, że kiedyś zabrał mi żonę... Jeśli to faktycznie on 
jest  tym  zwyrodnialcem,  który  napada  nocą  na  kobiety,  to  wierzę,  że  i  tak  wyśle  go 
pan na szubienicę! 
– Cóż! – westchnął Mazurek. – Skoro nie chce mi pan pomóc... 
– Chciałbym bardzo – zastrzegł się naukowiec – ale w ten sposób nie mogę... 
– W takim razie proszę opowiedzieć mi coś o Żmichowiczu – zaproponował milicjant 
–  co  ułatwiłoby  mi  prowadzenie  śledztwa.  W  końcu  znał  go  pan  dobrze,  a  jak 
słyszałem, byliście nawet przyjaciółmi. 
–  Owszem  –  przyznał  niechętnie  Brzeziński.  –  Chodziliśmy  razem  do  liceum,  obaj 
pasjonowaliśmy się biologią, a właściwie najmniejszymi, niewidzialnymi gołym okiem 
organizmami.  Te  wspólne  zainteresowania  spowodowały,  że  w  końcu  bardzo  się 
zaprzyjaźniliśmy – urwał na moment, ale po chwili zdecydował się ciągnąć dalej: – Po 
maturze  poszliśmy  na  studia.  Już  na  pierwszym  roku  biologii  poznaliśmy  Wacława 
Miłowicza.  To  właśnie  on  wprowadził  nas  w  arkana  badań  nad  bakteriami  i 
wirusami... A przy okazji zetknęliśmy się z Barbarą... 
– Rano wspomniał mi pan, że Żmichowicz również chciał zostać naukowcem. 
–  Najprawdopodobniej  tak  by  się  też  stało,  gdyby  nie  jego  usposobienie  –  pokiwał 
głową  mikrobiolog.  –  Niestety,  szybko  wszystkich  do  siebie  pozrażał.  Potrafił 
publicznie  naubliżać  profesorom,  ciskał  książkami  przez  okno...  Nawet  z  naszym 
promotorem miał jakąś scysję... 
– O co poszło? 

background image

52 

 

–  Prawdę  mówiąc,  nie  wiem  –  gospodarz  wzruszył  ramionami  z  lekkim 
zniecierpliwieniem. – Jeżeli chce pan sięgać aż tak daleko, to proszę samemu zapytać 
profesora Makowskiego. Mieszka dwa kroki stąd, przy Stołecznej... 
 
Dosyć  wysoki,  siwy  mężczyzna  był  bardzo  zdziwiony  nieoczekiwaną  wizytą  oficera 
milicji.  Upewniwszy  się,  że  nie  ma  mowy  o  żadnej  pomyłce,  kurtuazyjnie  poprosił 
gościa do swojego gabinetu. 
Mazurek  rzucił  ciekawie  okiem  na  sięgające  sufitu  regały  z  książkami  i  nie  tracąc 
czasu, przystąpił natychmiast do wyjaśnienia celu odwiedzin. 
– Przepraszam pana profesora za najście – zaczął trochę niezręcznie – ale prowadzę 
śledztwo w sprawie zabójstwa byłej żony jednego z pańskich wychowanków i liczę, że 
pomoże mi pan rozwikłać tę zagadkę... 
– Myślę, że niestety, spotka pana srogi zawód, jako że nie mam zielonego pojęcia ani 
o  sprawie,  ani  o  kryminalistyce  –  zażartował  profesor,  przyglądając  się  bacznie 
porucznikowi. – Nie wiem nawet, którego z moich uczniów ma pan na myśli. 
– Doktora Brzezińskiego. 
– No tak! – zasępił się Makowski. – Przypadkowo znałem jego żonę i zdążyłem nawet 
wyrobić sobie o niej dość jednoznaczną opinię. 
– Czy można wiedzieć jaką? 
– Źle nie mówi się o zmarłych – stwierdził sentencjonalnie profesor. 
–  Rozumiem  –  nie  nalegał  milicjant.  –  Gdyby  pan  jednak  z  łaski  swojej  mógł 
powiedzieć kilka słów o tej kobiecie, jej mężu i o Żmichowiczu... 
–  W  takim  razie  należałoby  chyba  zacząć  od  nieżyjącego  już  docenta  Miłowicza  – 
zauważył Makowski. – Wacław był moim przyjacielem jeszcze sprzed wojny. Zawsze 
zrównoważony  i  opanowany,  nigdy  nie  podejmował  pochopnie  żadnej  decyzji  – 
profesor  uśmiechnął  się  na  wspomnienie.  –  Prawdę  powiedziawszy,  całkowicie 
zaskoczył mnie decyzją związania się z kobietą, która bądź co bądź mogłaby być jego 
córką... Od samego początku obawiałem się, że takie małżeństwo nie może pomyślnie 
rokować  na  przyszłość  i.  niestety,  miałem  rację  –  stwierdził  ponuro.  –  Młoda  pani 
Miłowiczowa  szybko  nawiązała  niebezpiecznie  bliskie  stosunki  z  jednym  z 
asystentów... 
– Z Brzezińskim? 
–  Jest  pan  w  błędzie  –  pokręcił  głową  profesor.  –  Jej  adoratorem  okazał  się 
Żmichowicz. 
– Ale z tego, co wiem, nie wyszła za niego za mąż po śmierci Miłowicza... 
– Tak się złożyło. 
– Jak pan myśli, skąd mogła wyniknąć ta nagła zmiana zainteresowań Brzezińskiej? 

background image

53 

 

–  Żmichowicz  był  człowiekiem  niezwykle  konfliktowym  –  wyjaśnił  gospodarz.  –  W 
końcu  musieliśmy  nawet  poprosić  go  o  zrezygnowanie  z  dalszej  współpracy.  Z  kolei 
Brzeziński  był  najbliższym  współpracownikiem  Miłowicza,  często  przesiadywał  u 
niego w domu... 
– Robił błyskawiczną karierę – podchwycił Mazurek. 
–  To  też  –  zgodził  się  profesor.  –  Zapewniam  jednak  pana,  że  ta  kariera  była 
całkowicie  zasłużona.  Praca  doktorska  Brzezińskiego  o  zakażeniach  gronkowcami  z 
pewnością jest jednym z poważniejszych osiągnięć polskiej myśli naukowej w zakresie 
mikrobiologii w ostatnich latach... 
– Jak pan przyjął wiadomość o jego małżeństwie? 
– Wszyscy w instytucie baliśmy się, że wywrze ono negatywny wpływ na poziom pracy 
Brzezińskiego. 
– Czy obawy były uzasadnione? 
– To już chyba nie ma w tej chwili żadnego znaczenia – odparł wymijająco Makowski. 
– Jak pan zapewne wie, państwo Brzezińscy rozwiedli się dwa lata temu. 
– Przepraszam za pytanie, ale czy Brzeziński bardzo przeżywał rozwód? 
– Moim zdaniem przyjął go z ulgą i na szczęście odbyło się bez żadnych ekscesów... 
– A Żmichowicz? 
– On już wtedy nie pracował w naszym instytucie. 
Oficer  zerknął  dyskretnie  na  zegarek  i  nagle  stwierdził,  że  właśnie  minęła  godzina 
dwudziesta.  Pomyślał,  że  jeśli  chce  jeszcze  porozmawiać  z  którymś  z  sąsiadów 
Żmichowicza, musi się pośpieszyć. Przeprosił profesora za najście i ruszył do wyjścia. 
 
Żmichowicz  mieszkał  na  ostatnim  piętrze  niewysokiego  bloku  przy  ulicy  Antoniny 
Sokolicz. Porucznik zauważył, że zgodnie z listą lokatorów jedyną sąsiadką inspektora 
Sanepidu  jest  niejaka  Leokadia  Ciapińska.  Kiedy  zastukał  do  drzwi  jej  mieszkania, 
odpowiedziała mu tylko cisza. Ponowił pukanie. Niestety, znowu bez rezultatu. Przez 
długą chwilę zastanawiał się, co począć dalej, ale nic sensownego nie przychodziło mu 
jakoś  do  głowy.  W  końcu  podszedł  do  drzwi  mieszkania  Żmichowicza  i  zaczął 
nasłuchiwać, czy gospodarz wrócił już z komendy. Stąd również nie dochodziły żadne 
odgłosy i zniechęcony milicjant chciał właśnie opuścić blok, kiedy nagle osadził go na 
miejscu szyderczy, skrzekliwy głos: 
– Czego to się szuka w cudzym domu?! Zaraz zadzwonię na posterunek! 
Naprzeciwko,  w  przezornie  zabezpieczonych  łańcuchem  drzwiach,  do  których  przed 
kilkoma  minutami  Mazurek  bezskutecznie  się  dobijał,  stała  niewysoka,  drobna 
staruszka.  Wypieki  na  jej  twarzy  wymownie  świadczyły,  jak  bardzo  jest  przejęta 
swoim odkryciem. 

background image

54 

 

– To chyba zbyteczne, proszę pani – oficer szybko wyciągnął swoją legitymację. – Tak 
się zresztą składa, że właśnie z panią chciałem zamienić kilka słów... 
– Pan z policji? – Ciapińska nie mogła ukryć swojego rozczarowania. – A ja myślałam, 
że włamywacz albo i co gorszego... 
–  Powinna  się  pani  cieszyć  –  milicjant  odzyskał  już  zwykłą  pewność  siebie.  – 
Spotkanie z kryminalistą nie należy przecież do przyjemności! 
–  Ja  się  nie  boję!  –  staruszka  buńczucznie  potrząsnęła  ukrywanym  dotychczas 
starannie  za  drzwiami  tasakiem.  –  Odkąd  okradli  Szymańską  z  pierwszego  piętra, 
mam oczy na wszystko otwarte! 
–  To  może  byśmy  tak  trochę  porozmawiali  o  tym,  co  dzieje  się  w  bloku?  – 
zaproponował porucznik. – Wpuści mnie pani? 
–  Czemu  nie?  –  uśmiechnęła  się  z  komiczną  zalotnością.  –  Taki  sympatyczny 
policjant! 
Mieszkanie  Ciapińskiej  było  niewielkie,  skromnie  umeblowane,  ale  za  to  bardzo 
przytulne.  Mazurek  z  prawdziwą  przyjemnością  usiadł  na  starej,  wygodnej  kanapce 
przy  maleńkim  stoliczku.  Staruszka  nawet  nie  chciała  go  słuchać,  zanim  nie 
przyniosła dwóch filiżanek mocnej, pachnącej herbaty. 
– Dawno pani tutaj mieszka? – zagadnął oficer, kiedy wreszcie usiadła obok niego. 
– Będzie już z piętnaście lat albo i więcej – odparła z przekonaniem. – Wprowadziłam 
się, jak tylko te bloki postawili. 
– Zdążyła więc pani poznać wszystkich lokatorów? 
–  Gdzie  tam!  –  niecierpliwie  machnęła  ręką.  –  Ciągle  ktoś  się  wprowadza  albo 
wyprowadza... Zresztą każdy teraz pilnuje własnego nosa i na plotki ze starą babą nikt 
nie chce tracić czasu – dodała z widocznym żalem. 
– No, a o Żmichowiczu potrafi pani coś powiedzieć? 
–  Dziwny  człowiek  z  tego  sąsiada  –  Ciapińska  pokiwała  w  zadumie  głową.  –  Niby 
kulturalny, grzeczny, nie pije i każdemu z drogi schodzi, ale czasem wstępuje w niego 
diabeł... 
– Co pani przez to rozumie? 
–  Ot,  chociażby  w  zeszły  czwartek!  –  Na  samo  wspomnienie  gniewnie  zmarszczyła 
brwi. – Przyszedł do domu bardzo późno, gdzieś koło jedenastej,  trzasnął drzwiami, 
że  umarłego  z  grobu  by  podniósł  i  dalej  ciskać  czymś  po  mieszkaniu.  Dopiero  po 
północy się uspokoił... 
– Jest pani pewna, że nie siedział przez cały wieczór u siebie? 
– Przecież mówiłam panu. 
– A w niedzielę? 
– Taka sama historia! – westchnęła staruszka. – Tyle, że zaraz wyleciał z domu i przez 
całą  noc  gdzieś  się  włóczył...  Co  on  takiego  zrobił,  że  pan  o  niego  wypytuje?  – 

background image

55 

 

zainteresowała  się  nagle  celem  wizyty  funkcjonariusza.  –  Tyle  ostatnio  się  słyszy  o 
różnych okropnościach... 
–  Jeszcze  nie  wiem  –  porucznik  wolał  skorzystać  z  wykrętu,  niż  wtajemniczać 
Ciapińska w szczegóły śledztwa. – Niewykluczone, że ma coś na sumieniu. 
–  Tak  też  i  pomyślałam,  kiedy  zobaczyłam  pana  nasłuchującego  pod  jego 
mieszkaniem... 
Mazurek  przez  grzeczność  nie  przypominał  staruszce,  za  kogo  wzięła  go  przed  pół 
godziną,  pożegnał  się,  całując  ją  szarmancko  w  rękę,  i  wyszedł.  Wiedział  już 
wystarczająco dużo, żeby móc przystąpić do decydującej rozmowy ze Żmichowiczem. 
Inspektor zdążył już wrócić z komendy. Musiał zabrać się do jakichś domowych prac, 
bo kiedy otwierał milicjantowi drzwi, był w podkoszulku i kąpielówkach. 
– Pan do mnie? – z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Przecież dopiero co pański 
kolega maglował mnie przez bite trzy godziny! 
–  Musimy  wyjaśnić  jeszcze  niektóre  sprawy  –  oświadczył  sucho  oficer.    – 
Pomyślałem,  że  lepiej  zrobić  to  tutaj,  na  miejscu,  niż  znowu  fatygować  pana  do 
komendy. 
– W takim razie proszę! – Żmichowicz z rezygnacją wpuścił porucznika do środka. – 
Pan wybaczy, ale przeproszę pana na pięć minut – dodał, kiedy znaleźli się w pokoju. 
– Przed chwilą stwierdziłem, że nie mam ani jednej czystej koszuli, i zabrałem się do 
małej przepierki... 
– Proszę sobie nie przeszkadzać. Poczekam... 
Gospodarz wyszedł do łazienki i  milicjant został  sam. Ciekawie zaczął się rozglądać. 
Wszystkie  drzwi  były  pootwierane,  nie  musiał  więc  nawet  wychodzić  z  pokoju,  w 
którym zostawił go inspektor, żeby przyjrzeć się całemu mieszkaniu. 
Dookoła  panował  typowo  kawalerski  bałagan.  W  obu  zajmowanych  przez 
Żmichowicza  pokojach  najrozmaitsze  części  garderoby  wisiały  na  krzesłach  albo 
wprost– walały się po podłodze. W kuchni zlew był pełen nie pozmywanych talerzy i 
brudnych  szklanek.  Podłoga  w  całym  mieszkaniu  chyba  już  bardzo  dawno  nie 
widziała szczotki. 
Nie panujący bałagan zwrócił jednak uwagę oficera. Znacznie bardziej zainteresowało 
go wyposażenie mieszkania. Stylowe meble, stare obrazy na ścianach, porozstawiane 
wszędzie  kosztowne  figurki  z  brązu  i  porcelany  świadczyły  wymownie,  że  właściciel 
jest  człowiekiem  bardzo  zamożnym.  Nawet  wysoka  pensja  inspektora  Sanepidu  nie 
wystarczyłaby na to wszystko... 
Nagle  wzrok  porucznika  padł  na  sporą  stertę  listów  leżących  w  nieładzie  na  małym 
stoliczku w kącie pokoju. Przez chwilę wahał się, ale pokusa była zbyt silna. W końcu 
mógł  tam  znaleźć  jakieś  brakujące  ogniwo,  które  pozwoliłoby  na  ostateczne 
wyjaśnienie całej sprawy. 

background image

56 

 

Bez  pośpiechu  podszedł  do  stoliczka  i  usiadł  na  stojącym  obok  fotelu.  Nie  bez 
zdziwienia stwierdził, że na samym wierzchu listów leżała szara koperta bez znaczka 
pocztowego. Nie  było  również na niej nawet śladu stempla, co musiało oznaczać, że 
ktoś  sam  ją  przyniósł  do  mieszkania  Żmichowicza.  Mazurek  dokładnie  obejrzał 
kopertę  i  poczuł  lekki  dreszcz  emocji  –  na  jej  odwrocie  figurowało  nazwisko 
Brzezińskiej. 
Milicjanta korciło, żeby zajrzeć do środka, ale właśnie rozległ się trzask zamykanych 
drzwi.  Oficer  bez  zastanowienia  odłożył  kopertę  na  miejsce  i  wstał  z  fotela.  W  tej 
samej  chwili  zauważył,  że  w  kącie  pod  oknem  leżą  zmięte,  mocno  znoszone  dżinsy, 
dziwnie  jakoś  nie  pasujące  do  tego  wnętrza.  Przypomniał  sobie  Winiarską  i  w 
pierwszym odruchu zatarł ręce, chociaż dobrze wiedział, że nie jest to żaden dowód... 
Tymczasem do pokoju wrócił gospodarz. Zdążył się ubrać, ale jego blada twarz i lekko 
drżące  ręce  zdradzały,  że  jest  bardzo  zdenerwowany.  Usiadł  ciężko  na  stylowej 
kanapce i spojrzał pytająco na porucznika. 
–  Widząc  pańskie  mieszkanie,  rzuca  się  w  oczy,  że  jest  pan  dość  zamożnym 
człowiekiem – zagadnął Mazurek. – Nie przypuszczałem, że zarobki w Sanepidzie są 
aż tak wysokie... 
– Nie narzekam – uśmiechnął się blado Zmichowicz – ale mówiąc szczerze, z samej 
pensji nie mógł–bym tak się urządzić. 
– Grunt to znaleźć jakąś dobrą chałturkę – domyślnie pokiwał głową milicjant. 
–  W  Kanadzie  mam  starszego  brata,  który  wyemigrował  z  kraju  zaraz  po  wojnie  – 
wyjaśnił inspektor. – Załatwił mi pracę i przez dwa lata siedziałem u niego. Zdołałem 
trochę zaoszczędzić... 
– Pieniądze pozwalają uniknąć wielu kłopotów. 
– Niestety, nie wszystkich! 
– Na przykład częstych wizyt funkcjonariuszy? – zauważył oficer zaczepnie. 
– Między innymi! – burknął Żmichowicz z nie tajonym zniecierpliwieniem. – Proszę 
mi wybaczyć, panie poruczniku, ale chyba moja sytuacja materialna nie ma większego 
związku z prowadzonym przez pana śledztwem?! 
–  Ocena  moich  pytań  nie  należy  do  pana  –  milicjant  zdecydował  się  przystąpić  do 
ataku – zwłaszcza, że nie powiedział mi pan jeszcze wszystkiego. 
– Czego, mianowicie, chciałby się pan dowiedzieć? 
–  Myślę,  że  najwyższy  już  czas  porozmawiać  poważnie,  panie  inspektorze!  –  rzucił 
oficer ostrym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. 
– Nie rozumiem... 
– To ja nie rozumiem, dlaczego pan kłamie! – Mazurek gniewnie podniósł głos. – Co 
pan robił w nocy z czwartku na piątek? 
– Przecież mówiłem panu, że pracowałem w domu... 

background image

57 

 

– Bzdura! – roześmiał się ironicznie porucznik. – Pańscy sąsiedzi są innego zdania! 
– Ale ja... 
– Ostrzegam pana, że wszelkie krętactwa mogą mieć bardzo przykre następstwa! 
– Owszem, wychodziłem na kilka minut – przyznał ponuro Żmichowicz. 
– Po co? 
–  Bolała  mnie  głowa  i  nie  mogłem  się  skupić  nad  sprawozdaniem.  Chciałem 
zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. 
– I co pana tak wzburzyło na tym spacerze, że postawił pan cały dom na nogi? 
–  Ależ  nic!  –  zaprzeczył  gwałtownie  inspektor.  –  Blok  jest  okropnie  akustyczny  i 
wystarczy lekko trzasnąć drzwiami, żeby wszyscy się zaraz pobudzili... 
–  Czyżby?  –  Mina  oficera  nie  wróżyła  nic  dobrego.  –  A  nie  spotkał  się  pan 
przypadkiem z Winiarską? 
Żmichowicz  gwałtownie  poczerwieniał  na  twarzy.  Najwidoczniej  nie  spodziewał  się 
tego pytania. 
– Chyba pan wie, o kim mówię?! – nie ustępował Mazurek. – Zdążyliście się przecież 
dobrze poznać... Nawet w łóżku – dodał z przekąsem. 
– Po kilku kieliszkach człowiek robi różne głupstwa – wymamrotał cicho inspektor. – 
Chluby  mi  to  z  pewnością  nie  przynosi,  ale  na  trzeźwo  nigdy  bym  na  tę  dziewczynę 
nawet nie spojrzał... 
– Widział pan w czwartek Winiarską czy też nie?! – zagrzmiał porucznik. 
– Nie! – stanowczo zaprzeczył Żmichowicz. – Nasza znajomość trwała zaledwie kilka 
dni i skończyła się miesiąc temu. 
– Spojrzał pan trzeźwym okiem na dziewczynę? – podchwycił ironicznie milicjant. – 
A może był jakiś inny powód? 
– To moja osobista sprawa... 
–  I  dlatego  podczas  naszej  pierwszej  rozmowy  wyparł  się  pan  znajomości  z 
Winiarską?  –  Oficer  zmarszczył  brwi.  –  Radziłbym  panu  odpowiedzieć.  Dziewczyna 
nie miała przed nami żadnych tajemnic i jeśli zajdzie potrzeba, powtórzy wszystko w 
sądzie – dodał ostrzegawczo. 
–  Więc  pan  już  wie  –  inspektor,  całkowicie  zrezygnowany,  zasłonił  twarz  rękami.  – 
Byłem wtedy pijany i stąd to wszystko... 
– Z pana wypowiedzi należałoby wnosić, że pan rzadko kiedy bywa trzeźwy  – zakpił 
Mazurek. – Czy w czwartek też pan sobie popił? 
– Nie. 
– A gdzie pan poszedł na ten spacer? 
– Byłem w alei Wojska Polskiego, na Mickiewicza... 
– I na Felińskiego – wtrącił z naciskiem porucznik. 
– Chyba nie – zawahał się Żmichowicz. – Przynajmniej nie przypominam sobie tego. 

background image

58 

 

– Mamy kogoś, kto się zadeklarował, że pomoże panu odświeżyć pamięć – zablefował 
oficer. – Pan zresztą również widział tego człowieka... 
– To musi być jakaś pomyłka. 
– Czyżby? 
– Ależ oczywiście, panie poruczniku! – inspektor ze zdenerwowania przygryzł wargi. 
– Zapewniam pana, że w czwartek po Felińskiego nie spacerowałem. 
– Przed chwilą nie był pan tego pewien! 
– Ale teraz jestem! – oświadczył z uporem Śmiechowicz. 
Mazurek  przez  moment  mierzył  gospodarza  ironicznym  spojrzeniem,  po  chwili 
zdecydował się jednak zacząć z innej beczki. 
– Kiedy nawiązał pan romans z Brzezińską? 
– Po jej rozwodzie. 
– Na pewno? 
– Oczywiście! Za kogo pan mnie uważa... 
– A nie przypadkiem jeszcze wtedy, gdy była żoną Miłowicza? 
– Więc i to zdążyli już panu powiedzieć? – z niedowierzaniem wyszeptał inspektor. – 
Czy ja śnię? Przecież  wygląda na to, że komuś chyba bardzo zależy, żeby właśnie na 
mnie padło podejrzenie. Tylko komu i, na Boga, dlaczego? – zapytał bezradnie. 
Funkcjonariusz wzruszył niecierpliwie ramionami i miał właśnie zamiar zadać kolejne 
pytanie, kiedy nagłe rozległ się hałaśliwy brzęk dzwonka przy drzwiach wejściowych. 
Żmichowicz bez słowa wyszedł do przedpokoju, żeby otworzyć, ale milicjant nie chcąc 
tracić przesłuchiwanego z oczu, skwapliwie ruszył za nim. 
– To pewno do mnie! – rzucił oficer, jak gdyby w formie wyjaśnienia. 
Zgodnie  z  jego  przewidywaniami  w  progu  pojawił  się  zadyszany  Wcisławski.  Mina 
chorążego  świadczyła  wymownie,  że  jest  on  z  siebie  ogromnie  zadowolony.  Z 
trzymanej  pod  pachą  cienkiej  teczki  wyciągnął  ostemplowany  urzędowymi 
pieczęciami  druk  i  całkowicie  ignorując  stojącego  obok  gospodarza,  triumfalnym 
gestem wręczył dokument porucznikowi. 
– Jesteśmy, Michał, w domu! – sapnął radośnie. – Tylko popatrz! 
– Skąd wytrzasnąłeś nakaz przeszukania? – zdziwił się Mazurek. 
–  Dzisiaj  po  południu  Kłosińskiemu  złożył  wizytę  prokurator  –  wyjaśnił  skwapliwie 
chorąży. – Tak się zagadali, że pewno do tej pory siedzą jeszcze w komendzie. Kiedy 
zobaczyli  wyniki  działalności  naszych  speców  od  daktyloskopii,  od  ręki  dostałem 
nakaz. 
Jak  gdyby  w  uzupełnieniu  tych  słów  Wcisławski  wyciągnął  z  teczki  zawiniętą  w 
plastykową  torebkę  zapalniczkę  i  zapisaną  kartkę  papieru.  Zdeprymowany  tym 
wszystkim  inspektor  chciał  coś  powiedzieć,  ale  oficer  machnął  tylko  niecierpliwie 

background image

59 

 

ręką.  Mężczyźni  w  milczeniu  przeszli  do  pokoju.  Dopiero  tutaj  Mazurek  przeczytał 
podaną mu przez chorążego kartkę i zimnym wzrokiem spojrzał na gospodarza. 
– Czy poznaje pan ten drobiazg? – zapytał, wskazując na zapalniczkę. 
– Jasne! – skinął głową Żmichowicz. 
–  Bardzo  rozsądnie  –  przyznał  porucznik.  –  Zostawił  pan  na  tym  swoje  odciski 
palców, czego raczej trudno się wyprzeć... 
– Gdzie panowie znaleźli moją zapalniczkę? 
– Dokładnie tam, gdzie ją pan zgubił. 
– Nie rozumiem – zmieszał się inspektor. – Zginęła mi w zeszłym tygodniu... 
– Zaraz pan zrozumie. – Mazurek nie zwracał specjalnej uwagi na słowa gospodarza. 
––  Zaprowadził  pan  Brzezińską  na  ulicę  Tucholską.  Tam  wciągnął  ją  pan  do 
śmietnika  i  z  zimną  krwią  zabił.  W  czasie  awantury  zgubił  pan  zapalniczkę.  Ot,  i 
wszystko! 
– To nieprawda! 
–  Trzy  dni  wcześniej  chciał  pan  na  Felińskiego  przy  ogródku  jordanowskim  zabić 
Winiarską – ciągnął nieubłaganie porucznik. – Cud boski, że ktoś pana przepłoszył. 
– Dlaczegóż miałbym to zrobić? 
Oficer  bez  słowa  podszedł  do  stolika  ze  stosem  korespondencji  i  zdecydowanym 
ruchem sięgnął po oglądaną niedawno kopertę. Niecierpliwie wyjął z niej list i zerknął 
na  datę.  Zrobiło  mu  się  gorąco.  Wyglądało  na  to,  że  gospodarz  otrzymał  ten  list 
ostatniej niedzieli... 
Mazurek czytał uważnie. Tekst, napisany na maszynie, wyjaśniał niemal wszystko! 
Marku! 
Wydaje  mi  się,  że  najwyższy  już  czas  skończyć  tę  komedię.  Musisz  wreszcie 
zrozumieć,  że  nie  wszystko  można  mieć  za  pieniądze.  Co  z  tego,  że  obiecujesz  mi 
złote góry, skoro na Twój widok ogarnia mnie obrzydzenie. Mam po dziurki w nosie 
Twoich  humorów  i  nerwic,  zwłaszcza  że  nigdy  nie  byłeś  prawdziwym  mężczyzną. 
Nawet w łóżku zachowywałeś się jak mazgaj! Zostaw mnie w spokoju, zanim Cię do 
reszty nie znienawidzę. 
Barbara 
Porucznik starannie złożył list i złym wzrokiem spojrzał na Żmichowicza. Pobladły z 
przerażenia inspektor wyciągnął rękę, jak gdyby chciał wyrwać milicjantowi kopertę, 
ale w ostatniej chwili z rezygnacją opuścił głowę. 
– Przysięgam panu, że ja ten list dostałem dopiero we wtorek, kiedy Barbara dawno 
już nie żyła – jęknął płaczliwie. – Znalazłem go po powrocie z komendy... 
–  I  pan  sobie  wyobraża,  że  ja  uwierzę  w  tę  bajkę?  –  parsknął  oficer.  –  Zabawa 
skończona,  panie  inspektorze!  –  dorzucił  ostro,  mierząc  gospodarza  lodowatym 
spojrzeniem. – Sprawa jest już jasna jak słońce! Obu zbrodni dokonał pan z powodu 

background image

60 

 

urażonej, męskiej ambicji. Ani Brzezińska, ani Winiarska nie chciały pana, więc pan 
się zemścił... 
– Ja nikogo nie zamordowałem! 
–  Szkoda  gadania  –  wzruszył  ramionami  Mazurek.  –  Niech  się  pan  zbiera,  panie 
Żmichowicz. Jest pan zatrzymany. 
 
VIII 
 
– Po diabła przyszedłeś do roboty? – Wcisławski ze zdziwieniem powitał Mazurka w 
drzwiach komendy. – Zabójca Brzezińskiej siedzi w areszcie, ty masz zwolnienie, a do 
tego dzisiaj sobota... 
–  Cholera  wie,  co  może  jeszcze  wyskoczyć  –  wzruszył  ramionami  porucznik.  –  Nie 
lubię fuszerki. 
–  Nic  już  nie  wyskoczy  –  zapewnił  chorąży.  –  Kłosiński  przed  chwilą  pojechał 
pochwalić się w prokuratorze i przyjmował każdy zakład, że z uzyskaniem sankcji nie 
będzie absolutnie żadnych trudności. 
–  Zawsze  to  tylko  poszlakówka  –  westchnął  oficer.  –  Ja  bym  się  tak  szybko  nie 
cieszył... 
– Co cię dzisiaj ugryzło? – z niedowierzaniem pokręcił głową Wcisławski. – Wczoraj 
byłeś przecież bardzo pewny swego. 
– Lepiej na zimne  dmuchać  – zbagatelizował  sprawę Mazurek. –  Co masz dzisiaj w 
planie? – skwapliwie zmienił temat. 
–  Trzeba  dokończyć  przeszukania  w  mieszkaniu  Żmichowicza  –  przypomniał  sobie 
chorąży. – Pojedziesz ze mną? 
–  Mam  jeszcze  coś  do  załatwienia  w  mieście  –  wykręcił  się  porucznik.  –  Prawdę 
powiedziawszy, chciałem wysłać ciebie, ale skoro zamierzasz robić co innego... 
– O której wrócisz? 
– Do dwunastej powinienem wyrobić się  ze  wszystkim –  zapewnił oficer.  – W razie 
czego jakoś mnie zastąpisz... 
Zdecydował, żeby najpierw pojechać do szpitala w Międzylesiu. 
Oddział położniczo–ginekologiczny mieścił się na ostatnim piętrze. Ordynator bardzo 
niechętnie popatrzył na funkcjonariusza, zastanawiając się przez  dłuższą  chwilę,  czy 
go  przypadkiem  nie  odprawić  z  kwitkiem,  ale  usłyszawszy,  że  Mazurek  nie  będzie 
absorbował  żadnego  lekarza,  lecz  chce  jedynie  pogrzebać  w  dokumentach, 
uśmiechnął się półżyczliwie i wskazał oficerowi kartotekę. 
Porucznik  ochoczo  zabrał  się  do  roboty,  ale  mimo  pomocy  jednego  ze  stażystów 
poszukiwania zajęły mu blisko godzinę. Kiedy wreszcie zasiadł z właściwą kartą przy 
niewielkim  stoliku,  był  bardzo  z  siebie  zadowolony.  Zaczął  czytać  i  odruchowo 

background image

61 

 

sprawdził, czy jednak się nie pomylił. Z dokumentu wynikało wyraźnie, że Brzezińska 
urodziła najzupełniej zdrowe dziecko, które następnie zostawiła w szpitalu. Nazwiska 
ojca nie podała... 
– Ki diabeł! – mruknął do siebie Mazurek. – Tego się po babie nie spodziewałem. 
Znalazł  jeszcze  informację,  że  chłopczyk  został  przewieziony  do  sierocińca  przy 
Nowogrodzkiej, i jak bomba wypadł ze szpitala. 
Niespełna  trzy  kwadranse  później  porucznik  przekonał  się,  że  o  żadnej  pomyłce  nie 
mogło być nawet mowy. Mały Rafał aż do tej chwili przebywał w tym samym  domu 
dziecka. 
– Taki milutki szkrab, a nikt się nim nie interesuje – z goryczą poinformowała oficera 
jedna z opiekunek. – Nie wiemy nawet, kto jest jego ojcem. 
– Zajrzał chociaż raz ktoś do małego? – zapytał ponuro milicjant. 
– Od dwu lat pan pierwszy o niego zapytał. Prawdę mówiąc, dla dziecka byłoby lepiej, 
gdyby  matka  zrzekła  się  praw  do  niego.  Przynajmniej  mógłby  ktoś  Rafałka 
adoptować... 
– Brzezińska nie żyje – odparł Mazurek, nie patrząc w oczy opiekunce. – Zabito ją... 
Do komendy zdążył porucznik jeszcze przed południem. Na korytarzu spotkał majora 
Kłosińskiego. Naczelnik wprost promieniał z zadowolenia. 
–  Dobra  robota,  Michał!  –  pochwalił  Mazurka.  –  Prokurator  dał  sankcję 
Żmichowiczowi  i  jest  zdania,  że  raz  dwa  sprawę  będzie  można  wysłać  do  sądu. 
Statystycznie  też  się  trochę  podreperujemy  –  wesoło  zatarł  ręce.  –  Śledztwo  o 
zabójstwo zakończone w ciągu dwóch tygodni! 
–  Co  wy  wszyscy  tacy  w  gorącej  wodzie  kąpani?!  –  żachnął  się  porucznik.  – 
Żmichowicza nikt za rękę nie złapał i mamy przeciwko niemu tylko poszlaki. 
– Przecież sam go przymknąłeś – odciął się major.  – Nie powiesz chyba teraz, że to 
pomyłka! 
–  I  dalej  uważam,  że  postąpiliśmy  słusznie  –  wzruszył  ramionami  Mazurek  –  ale 
swojego  przekonania  w  akta  nie  wsadzę.  Sprawę  trzeba  jeszcze  porządnie 
dopracować, żeby nie było żadnych wątpliwości. 
Oficer wrócił do swojego pokoju i siadł właśnie za biurkiem, kiedy przypomniał sobie 
o  leżącej  od  tygodnia  w  szafie  teczce  z  papierami  znalezionymi  w  mieszkaniu 
Brzezińskiej. Prawdę mówiąc, do tej pory nie miał jakoś czasu, żeby przyjrzeć się im 
bliżej. 
Na  pierwszy  ogień  poszły  listy  od  Żmichowicza.  Nie  było  ich  zbyt  wiele,  ale  ich 
objętość świadczyła, że inspektor lubi pisywać sążniste epistoły. Porucznik przeczytał 
kilka i skrzywił się z niesmakiem. 
–  Pornografia!  –  mruknął  do  siebie.  –  Gość  musiał  być  jednak  zdrowo  szurnięty, 
skoro wypisywał takie brednie! 

background image

62 

 

Kalendarze  były  dwa,  nowe  i  w  znacznej  części  w  ogóle  nie  zapisane.  Brzezińska 
najwidoczniej  nie  miała  zwyczaju  notowania  terminów  spotkań  ani  ważniejszych 
spraw do załatwienia. Bywało, że wiele kartek w ogóle świeciło pustką.mTym bardziej 
zdziwiło milicjanta, że znalazł zapisek dotyczący zasięgnięcia przez Brzezińską porady 
u dość znanego, warszawskiego adwokata i to dosłownie kilka dni przed śmiercią. Co 
więcej, w kalendarzu był odnotowany adres domowy mecenasa Korwowicza, mimo że 
jak powszechnie było wiadomo, zwykł on przyjmować swoich klientów tylko w zespole 
adwokackim. 
Podniecony  poczynionym  spostrzeżeniem  Mazurek  chciał  właśnie  wrzucić  wszystkie 
papiery  z  powrotem  do  szafy,  kiedy  zastanowiło  go,  że  wśród  sterty  luźnych  kartek 
wala się sporo przekazów pocztowych. Zaczął je uważnie przeglądać i nagle zrozumiał, 
że  dokonał  jeszcze  jednego  cennego  odkrycia.  W  większości  wypadków  nadawcą  był 
Adam Garbut. 
Porucznik  przypomniał  sobie,  że  nazwisko  to  słyszał  już  od  Kamińskiej  i  starannie 
posegregował  przekazy.  Zauważył,  że  pieniądze  przychodziły  regularnie  co  dwa 
miesiące,  a  data  pierwszej  przesyłki  niewiele  odbiegała  od  terminu  rozwodu 
Brzezińskiej. 
Dwadzieścia tysięcy przez niecałe dwa lata, szybko obliczył oficer, to nie majątek, ale i 
nie drobiazg... Ciekawe tylko, dlaczego dostawała te pieniądze? 
Ponownie  sięgnął  do  jednego  z  kalendarzy  i  bez  specjalnych  trudności  znalazł 
właściwy  numer  telefonu.  Przez  dobre  kilka  minut  nie  mógł  się  dodzwonić,  ale  w 
końcu uzyskał połączenie. 
–  Męża  nie  ma  w  domu  –  zadźwięczał  w  słuchawce  niski,  kobiecy  głos.  –  Jest  na 
naradzie w Urzędzie Stołecznym. 
– Kiedy wróci? 
–  Trudno  powiedzieć  –  odparła  jakoś  bez  specjalnego  zmartwienia,  –  Może  bardzo 
późno... Towarzysz będzie uprzejmy przekazać mi wiadomość, jeżeli to pilne... 
– Dziękuję – mruknął Mazurek niezręcznie. – Spróbuję porozumieć się jutro. 
Porucznik, odkładając słuchawkę, z mieszanymi uczuciami pokręcił głową. Pomyślał, 
że  Garbut  musi  zajmować  eksponowane  stanowisko,  skoro  jego  żona  tytułuje 
wszystkich przez telefon per „towarzyszu". 
Mecenas Korwowicz mieszkał niedaleko żoliborskiej komendy, oficer zdecydował się 
więc  na  mały  spacer.  Po  piętnastu  minutach  niezbyt  forsownego  marszu  był  już  na 
ulicy  Szepietowskiej,  gdzie  bez  specjalnego  trudu  odnalazł  schludnie  wyglądającą 
willę. Zbliżała się właśnie godzina czternasta, a o tej porze większość palestry spędza 
swój czas w sądzie, mimo to Mazurek nie tracił nadziei naciskając kilka razy z rzędu 
dzwonek przy furtce. 

background image

63 

 

–  Miał  pan  szczęście!  –  roześmiał  się  dobrodusznie  gospodarz,  wpuszczając  chwilę 
później porucznika do środka. – Zrobiłem sobie dzisiaj urlop i jak pan widzi, jestem w 
domu. 
– Przyszedłem w dosyć nietypowej sprawie, panie mecenasie – powiedział niepewnie 
oficer.  –  Prawdę  mówiąc,  nie  wiadomo,  czy  nie  znajdziemy  się  po  przeciwnych 
stronach barykady. 
– Wybrał się pan do mnie na przeszpiegi? 
– Jeśli tak to można nazwać... 
– A o kogo chodzi? 
– O pana Żmichowicza, a raczej o jego narzeczoną. 
–  Tak  się  składa,  że  znam  Marka  –  zauważył  ostrożnie  adwokat,  przyglądając  się 
badawczo milicjantowi. – Słyszałem też od niego o śmierci pani Brzezińskiej... 
– Z pewnością więc podejmie się pan obrony swojego przyjaciela... 
–  Czy  mam  rozumieć,  że  został  aresztowany  pod  zarzutem  zabójstwa?  –  Nie  bez 
zdziwienia zapytał Korwowicz. 
– Owszem – skinął głową porucznik. 
– Czego w takim razie pan się ode mnie spodziewa? 
– Informacji, które być może zaprowadzą kogoś innego na ławę oskarżonych. 
– No cóż – zawahał się adwokat – przypuśćmy, że mam takie. Zdaje pan sobie jednak 
sprawę,  że  ujawniając  je  teraz,  osłabię  swoją  pozycję  w  sądzie...  Oczywiście,  jeżeli 
faktycznie podejmę się obrony Żmichowicza – zastrzegł się natychmiast. 
– To jest rzeczywiście ryzyko z pana strony – zgodził się Mazurek – ale myślę, że obu 
nam zależy, aby sprawiedliwości stało się zadość. Jeżeli Zmichowicz jest winny, żadne 
kruczki  prawne  nie  mogą  uchronić  go  od  odpowiedzialności.  Jeśli  natomiast 
Brzezińską  zabił  ktoś  inny,  to  dla  dobra  nas  wszystkich  musimy  go  jak  najprędzej 
schwytać! 
– Przyznaję, że argument celny, ale czy wystarczający? 
– Zdecydować musi pan... 
– Najpierw chciałbym usłyszeć pytania. 
– Mam tylko jedno – odparł spokojnie oficer. – Dowiedziałem się, że niedawno była u 
pana  Brzezińska.  Jej  wizyta,  a  właściwie  problem,  z  którym  przyszła,  może  mieć 
związek z późniejszymi, tragicznymi wydarzeniami. 
W  pokoju  na  dłuższą  chwilę  zapanowało  milczenie.  Obaj  mężczyźni  mierzyli  się 
nieufnie  wzrokiem  i  żaden  nie  chciał  podjąć  przerwanej  rozmowy.  Wreszcie 
Korwowicz przestał się wahać. 
–  Ja  również  prosiłbym  o  pewną  informację.  Czy  zgadza  się  pan  na  zasadę 
wzajemności? – zaproponował. 

background image

64 

 

– Oczywiście – porucznik był zdecydowany na takie wyjście z sytuacji. – Jeżeli nie jest 
to tylko tajemnica służbowa.. 
–  Brzezińska  pytała  mnie  o  możliwość  uzyskania  alimentów  dla  dziecka  –  oznajmił 
rzeczowo adwokat. – Rozmawialiśmy chyba z godzinę. Twierdziła, że jej koleżanka ma 
synka,  który  od  dwóch  lat  przebywa  w  sierocińcu.  Chciała  się  dowiedzieć,  jaka  jest 
obecnie  szansa  ustalenia  ojcostwa  i  ile  pieniędzy  mogłaby  uzyskać  w  związku  z  tym 
matka. Powiedziałem jej, że sprawa jest do wygrania i że warto zaryzykować. 
– Pan się domyśla, że nie chodziło tu o koleżankę? 
– Właśnie. 
–  I  słusznie!  Rafał  Brzeziński  znajduje  się  w  Domu  Dziecka  przy  Nowogrodzkiej  – 
zrewanżował się milicjant. – O to panu chodziło, mecenasie? 
–  Jesteśmy  kwita!  –  przyznał  gospodarz.  –  A  swoją  drogą  nie  uważa  pan,  że  obawa 
przed płaceniem alimentów może być niezłym motywem do zabójstwa? 
– Czy ja wiem? – Mazurek sceptycznie pokręcił głową. – Zresztą motyw ten pasuje do 
wielu znajomych Brzezińskiej. Należała do kobiet, które się nie oszczędzają – dodał z 
przekąsem. 
– Chyba nie naszą rzeczą jest ją teraz sądzić – uśmiechnął się smutno Korwowicz. 
–  Może  ma  pan  rację  –  nie  oponował  oficer  podnosząc  się  do  wyjścia.  –  Dziękuję 
panu za pomoc. 
Pół godziny później porucznik był już na ulicy Krasińskiego. Pani  Zacharek szczerze 
ucieszyła się na jego widok. 
– Znalazł pan mordercę? – staruszka nie mogła poskromić swojej ciekawości. 
– Owszem, ale na razie to tajemnica – odparł milicjant wymijająco. – Muszę wyjaśnić 
jeszcze kilka szczegółów. 
– Słucham, niech pan pyta... 
– Czy nigdy nie obiło się pani o uszy nazwisko Garbut? 
– Ależ tak! – z rozmachem uderzyła się w czoło. – Już zeszłym razem coś mi świtało, 
kiedy rozmawialiśmy o znajomych pani Basi! 
– Bywał tutaj? 
–  Zaraz  bywał!  –  żachnęła  się  staruszka.  –  Przyszedł  ze  dwa  razy  na  początku  tego 
miesiąca. Bardzo niesympatyczny. Każdego traktował, jak za przeproszeniem, śmiecia 
– dodała z widocznym oburzeniem. – Wcale się nie dziwię, że pani Basia posłała go do 
stu diabłów. 
– Pokłócili się? 
– Jeszcze jak! Garbut groził, że kiedy tylko zechce, Brzezińską wyrzucą z pracy, a ona 
mu powiedziała, że pójdzie porozmawiać z jego żoną. 

background image

65 

 

–  Dobrze,  że  pani  sobie  o  tym  przypomniała,  chociaż  szkoda,  że  dopiero  dzisiaj  – 
westchnął Mazurek. – A nie wie pani przypadkiem, czy Garbut znał się z Fijałkowskim 
albo ze Żmichowiczem? 
– Niestety – z wyraźnym żalem pokręciła głową. – Chociaż o panu inspektorze to coś 
brzydkiego wykrzykiwał – przypomniała sobie w ostatniej chwili. 
– Jest pani tego pewna? 
– Nazwiska Żmichowicza nie wymienił, ale wypominał pani Basi znajomość z jakimś 
inspektorem Sanepidu, o kogo by mu więc chodziło? 
– Nigdy przedtem Garbut nie odwiedzał Brzezińskiej? 
– Wie pan, że nie pamiętam – zamyśliła się staruszka. 
– To już jest coś – mruknął do siebie porucznik. – I jeszcze jedno – dodał głośniej. – 
Czy mógłbym zobaczyć pani maszynę do pisania? 
– Co takiego? – zdziwiła się pani Zacharek. – Ja nie mam żadnej maszyny! 
– A pani Brzezińska? 
– Też nigdy nie miała. Niby po co? 
Winiarska  mieszkała  prawie  że  po  sąsiedzku,  po  drugiej  stronie  placu  Komuny 
Paryskiej,  milicjant  zadecydował  więc,  że  nie  zawadzi  przespacerować  się 
Krasińskiego i zajrzeć także do studentki. Kilka minut później był już na miejscu. Tym 
razem oprócz gospodyni zastał w mieszkaniu wysoką, szczupłą brunetkę i atletycznie 
zbudowanego chłopaka. 
– Worek z gośćmi się rozpruł! – Winiarska radośnie powitała Mazurka. – Przełamał 
pan wczoraj złą passę i już nie siedzę sama! 
– Przyszedłem chyba nie w porę – zmieszał się oficer. 
–  Ależ  wprost  przeciwnie!  –  zaprzeczyła  gwałtownie  dziewczyna.  –  Widzi  pan 
przecież, że brakuje nam chłopca do pary. Mam nadzieję, że dzieci jeść nie wołają? 
– Służba nie drużba... 
–  Władza  rąbnie  sobie  kielicha  i  będzie  po  służbie  –  wtrąciła  się  koleżanka 
Winiarskiej.  –  Kto  to  widział  pracować  w  sobotę  po  siedemnastej...  –  Zagra  pan  w 
brydża? 
– Jednego roberka zawsze można – poparł ją chłopak. 
Porucznik  ustąpił  nadspodziewanie  łatwo.  Prawdę  mówiąc,  poza  rozmową  z 
Winiarską nie miał dzisiaj nic więcej do roboty, a jak sobie przypomniał, żonie wypadł 
właśnie dyżur... 
–  Małe  pytanko  i  już  siadamy  –  rzucił  beztrosko.  –  Czy  urocza  gospodyni  zna 
niejakiego Garbuta? 
–  Tego  nadętego  nudziarza?  –  pogardliwie  wydęła  wargi.  –  Widziałam  go  kiedyś  u 
Elki  Kamińskiej.  Lepił  się  do  mnie,  ale  zaczęłam  mu  mówić  „tatusiu"  i  dał  spokój 

background image

66 

 

staruszek.  Podobno  to  był  kolega  Żmichowicza.  Trzeba  przyznać,  że  nawet  pasowali 
do siebie... 
–  Teraz  naprawdę  mam  już  fajrant!  –  zatarł  ręce  Mazurek.  –  Jaki  zapis,  polski  czy 
międzynarodowy? 
 
IX 
 
W  niedzielę  Mazurek  wstał  dopiero  przed  południem.  Najprawdopodobniej  nie 
ruszyłby się tego dnia z łóżka w ogóle, gdyby nie zbudziła go wracająca z dyżuru żona. 
Jej  wygląd  dobitnie  świadczył,  że  tej  nocy  nawet  nie  zmrużyła  oka  i  porucznikowi 
zrobiło  się  trochę  głupio.  Cmoknął  ją  na  powitanie  i  poszedł  do  kuchni  zaparzyć 
herbatę. Kiedy wrócił do pokoju, żona już spała. 
– Wiecznie to samo! – mruknął ze złością. – Ona pół życia spędza w szpitalu, a ja po 
całych dniach uganiam się za bandziorami. Nawet pięciu minut nie mamy dla siebie! 
Ubrał  się  i  wyszedł  na  ulicę.  Ruszył  przed  siebie  wolnym  krokiem  i  nawet  nie 
zauważył,  kiedy  znalazł  się  w  pobliżu  komendy.  Przez  chwilę  przeżywał  wewnętrzną 
rozterkę, ale w końcu postanowił wstąpić i pogadać trochę ze Żmichowiczem. 
Podejrzany  był  blady,  zdenerwowany  i  najwyraźniej  nie  mógł  pogodzić  się  ze  swoją 
sytuacją. 
–  Ja  wiem,  że  pan  mi  nie  wierzy  –  zaczął  ponuro  na  widok  oficera  –  że  wszystko 
świadczy przeciwko mnie, ale ja nie chcę wisieć za cudze winy! 
– Przesłuchiwał pana prokurator? – zagadnął rzeczowo Mazurek. 
– Niecałe pół godziny. 
– Uwierzył panu? 
– Niestety, nie. 
–  Więc  o  co  panu  chodzi?  –  obojętnie  wzruszył  ramionami  porucznik.  –  Niech  pan 
wymyśli coś rozsądniejszego niż gołosłowne zaprzeczenia. 
–  A  co  ja  mam,  na  miłość  boską,  powiedzieć?  –  westchnął  żałośnie  Żmichowicz.  – 
Przecież nie wiem kto napadł na Winiarską, ani kto zamordował Barbarę... 
–  To  niech  pan  chociaż  wyjaśni,  skąd  się  wzięła  pańska  zapalniczka  przy  zwłokach 
Brzezińskiej – chłodno zaproponował milicjant. – Denatka nie paliła papierosów, a w 
krasnoludki nie wierzę. Przykro mi, ale niestety, wnioski nasuwają się same. 
– Nigdy nie byłem w żadnym śmietniku na Tucholskiej! 
– No, a list! 
– Barbara już nie żyła, kiedy go znalazłem. 
–  Słyszałem,  słyszałem  –  machnął  ręką  oficer.  –  No,  dobrze  –  zgodził  się  nagle.  – 
Przypuśćmy,  że  to  nie  pan  zabił  Brzezińską,  tylko  ktoś  inny.  Jest  jednak  pewien 
szkopuł.  Ludzie,  którym  od  biedy  można  byłoby  przypisać  jakiś–motyw,  mają  alibi. 

background image

67 

 

Przewentylowaliśmy miejscowe męty, ale też bez rezultatu. Obawiam się, że nie mam 
żadnego punktu zaczepienia... 
Na  chwilę  w  pokoju  zapanowała  cisza.  Mazurek  zastanawiał  się,  czy  rzeczywiście 
powiedział prawdę podejrzanemu, a i Żmichowicz nad czymś intensywnie myślał. 
– Chyba jednak coś jest – nieśmiało bąknął aresztant. 
– Mianowicie? 
– Ten list! – podejrzany gwałtownie zmarszczył brwi. – Jestem pewien, że Barbara go 
nie napisała! 
–  Widzi  pan,  kobietom  czasem  bardzo  różne  rzeczy  przychodzą  do  głowy  –  odparł 
porucznik,  ale  powiedział  to  jakoś  bez  przekonania.  –  Zdradzę  panu  w  zaufaniu,  że 
Brzezińska  nie  tylko  pana  wodziła  za  nos  –  dodał,  nie  chcąc,  aby  Żmichowicz 
spostrzegł jego wątpliwości. 
– Nie o to chodzi – potrząsnął głową aresztant. – Ona nie umiała pisać na maszynie! 
– Przyzna pan, że to żadna filozofia. 
– Ma pan rację, ale jeśli pan mi teraz nie uwierzy, to ja już nie mam żadnych szans! – 
w oczach Żmichowicza pojawiły się łzy. 
– Proszę się nie rozklejać! – fuknął oficer. – Niech mi pan lepiej powie, czy to pan jest 
szczęśliwym ojcem? 
– Nie rozumiem... 
– Przecież to proste – wzruszył ramionami Mazurek. – Chyba pan wie, że Brzezińska 
miała dziecko? 
– Słyszałem, że umarło przy porodzie. 
–  Może  je  pan  obejrzeć  na  Nowogrodzkiej  –  zaoponował  złośliwie  milicjant.  – 
Wyjątkowo dorodny chłopak! 
– Baśka zapewniała mnie... 
– Nie tylko pana! – przerwał niecierpliwie porucznik. – No, więc jak, czy to pańskie 
dziecko? 
– Nie. 
– Jest pan tego pewien? 
– Oczywiście! – odparł stanowczo Żmichowicz. – Barbara mówiła mi, że nie ze mną 
zaszła w ciążę. 
– A z. kim? 
– Przypuszczam, że z Brzezińskim. 
–  To  raczej  mało  prawdopodobne  –  roześmiał  się  oficer.  –  Jakoś  nie  mogę  sobie 
wyobrazić, żeby żyli ze sobą, kiedy rozprawa rozwodowa była w toku... 
– Ma pan rację – speszył się podejrzany. 
– A może to Garbut jest ojcem? – zaryzykował Mazurek. 
– Adam? – zamyślił się Żmichowicz. – Nie sądzę, ale głowy bym za to nie dał... 

background image

68 

 

– Pan dawno zna Garbuta? 
– Jakieś dziesięć lat. 
– Przyjaźniliście się? 
–  Raczej  tak  –  przyznał  podejrzany  –  chociaż  w  ostatnich  latach  nasze  stosunki 
znacznie się ochłodziły. 
– W związku z Brzezińską? 
–  Owszem  –  odparł  niechętnie  Żmichowicz.  –  Adam  imponował  jej,  bo  był 
kierownikiem wydziału w urzędzie dzielnicowym i afiszował się, że nie ma dla niego 
rzeczy niemożliwych. W końcu tak dziewczynie zawrócił w głowie, że przez jakiś czas 
nawet żyli ze sobą... • 
– Jak długo? 
– Dwa albo trzy miesiące. 
– Dlaczego zerwali? 
– On był przecież żonaty i Barbara doszła do wniosku, że nie ma sensu wiązać się z 
takim człowiekiem. 
– Gdzie właściwie mieszka ten Garbut? 
– Przy Tucholskiej. 
Kiedy  Mazurek  w  pośpiechu  opuszczał  komendę,  przy  drzwiach  zaczepił  go  oficer 
dyżurny. 
– Mam coś, Michał, dla ciebie! – rzucił wesoło. Andrzej Wcisławski zostawił wczoraj 
jakiś świstek z adresem i prosił, żeby ci go przekazać. 
–  Dziękuję!  –  porucznik  bez  specjalnego  zainteresowania  zerknął  na  niewielką 
karteczkę  i  machinalnie  schował  ją  do  kieszeni.  –  Pani  Likowska  może  poczekać  – 
mruknął do siebie. – Są pilniejsze sprawy... 
Ładny,  piętrowy  segment  przy  ulicy  Tucholskiej  świadczył  dobitnie  o  zamożności 
właściciela.  Drzwi  domu  otworzyła  młoda,  skromnie  ubrana  dziewczyna,  z  wyglądu 
sądząc, gosposia. Najwyraźniej nie miała ochoty wpuścić Mazurka do środka, ale na 
widok milicyjnej legitymacji ustąpiła skwapliwie. 
Garbut  okazał  się  wysokim  i  tęgim,  lekko  łysiejącym  mężczyzną.  Nawet  nie  myślał 
ukrywać swojego niezadowolenia z niespodziewanej wizyty. 
–  O  co  chodzi?  –  rzucił  władczo  do  porucznika.  –  Że  też  człowiek  nawet  u  siebie  w 
domu nie ma chwili spokoju. 
– Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci pana znajomej – poinformował sucho oficer. 
– Niestety, muszę pana przesłuchać. 
–  Proszę  zgłosić  się  jutro  do  mnie  do  urzędu  –  lekceważąco  wzruszył  ramionami 
Garbut. – Teraz nie mam czasu ani ochoty na rozmowę z panem – dodał zaczepnie. 
–  Obawiam  się,  że  nie  mam  żadnego  powodu,  aby  traktować  pana  inaczej  niż 
wszystkich  –  odparł  twardo  Mazurek,  urażony  do  żywego  arogancją  gospodarza.  – 

background image

69 

 

Radziłbym panu poświęcić mi teraz chwilę, bo w przeciwnym wypadku przesłuchanie 
odbędzie się jutro o ósmej w komendzie. 
–  Czy  pan  się  przypadkiem  nie  zapomina?!  –  mężczyzna  poczerwieniał  z  gniewu.  – 
Pan wie, z kim pan mówi?! 
– Uprzedzam, że w razie niestawiennictwa grozi grzywna – porucznik uśmiechnął się 
jadowicie. – Nawet kierownikowi wydziału – dodał z naciskiem. 
– Co takiego?! 
– Żonę też będę musiał przesłuchać – z kamiennym spokojem oświadczył milicjant. – 
Niewykluczone, że coś wie o pana romansie z Brzezińską. 
Cios okazał się celny. Garbut nerwowo przygryzł wargi i upewniwszy się, że nikt nie 
słyszał ostatnich słów oficera, zaprosił go do gabinetu. 
–  Złożę  skargę  na  pana  zachowanie!  –  oznajmił  z  nie  tajoną  wściekłością,  kiedy 
zamknął drzwi. – Pożałuje pan jeszcze! 
–  Proszę  uprzejmie  –  Mazurek  kpiąco  przymrużył  oczy.  –  Moim  przełożonym  jest 
major  Kłosiński.  Zapamięta  pan,  czy  mam  panu  zapisać?  –  usłużnie  wyciągnął  z 
kieszeni notatnik. 
–  O  co  panu  chodzi?!  –  warknął  mężczyzna,  ignorując  ostatnią  wypowiedź 
porucznika. – Niech pan pyta i idzie do diabła! 
– Dawno poznał pan Brzezińską? 
– Trzy lata temu. 
– Dlaczego posyłał jej pan pieniądze? 
– To moja sprawa. 
–  Żona  na  pewno  się  ucieszy,  że  ma  pan  ślicznego,  dwuletniego  synka  –  oficer 
ponowił wypróbowany już chwyt. 
– To nieprawda! – Garbut grzmotnął pięścią w stylowe biureczko, ale nie zdołał ukryć 
ogarniającego go strachu. – Dzieciak umarł przy porodzie! 
–  Nazywa  się  Rafał  i  jest  w  sierocińcu  przy  Nowogrodzkiej  –  ciągnął  nieubłaganie 
porucznik. – Może go pan odwiedzić tam w każdej chwili. 
–  Na  miłość  boską!  Niech  pan  o  tym  nikomu  nie  mówi!  –  tym  razem  głos  Garbuta 
zabrzmiał płaczliwie. – To nie jest moje dziecko, ale gdyby tak ktoś się dowiedział... 
– Więc za co pan jej płacił?! – nie ustępował milicjant. 
– Nie chciałem, żeby zbyt wiele o mnie gadała. Pan rozumie, na moim stanowisku... 
– W takim razie z kim Brzezińska zaszła w ciążę? 
– Nie mam pojęcia. 
–  Można  przeprowadzić  badania  antropologiczne,  porównać  grupy  krwi,  białek  i 
enzymów – zaryzykował Mazurek. 
Garbut  zrobił  ruch,  jak  gdyby  chciał  uciec  z  pokoju.  W  tej  chwili  już  w  niczym  nie 
przypominał butnego urzędnika z początku rozmowy. 

background image

70 

 

–  Ja  naprawdę  myślałem,  że  dziecko  nie  żyje  –  powiedział  łamiącym  głosem.  – 
Dopiero  miesiąc  temu  przyszła  do  mnie  Brzezińska  i  zażądała  dziesięciu  tysięcy 
złotych. Zapytałem ją, dlaczego chce aż tyle pieniędzy, skoro umowa była inna. Wtedy 
dowiedziałem się prawdy o Rafale... 
– Zapłacił pan? 
– Nie miałem innego wyjścia. 
– Jak się rozstaliście? 
–  Zapewniła  mnie,  że  w  przyszłości  zadowoli  się  kwotami,  które  otrzymywała  ode 
mnie dotychczas co dwa miesiące. 
– Uwierzył jej pan? 
– A co za różnica? Nawet gdyby zażądała więcej, musiałbym zapłacić... 
– Słyszał pan, że ciało Brzezińskiej znaleziono niecałe sto metrów od pana domu?  – 
porucznik postanowił zacząć z innej beczki. 
– Tutaj? – Garbut nerwowo wyłamywał sobie palce. – Ale dlaczego? 
–  Między  innymi  właśnie  to  chcę  wyjaśnić  –  odparł  spokojnie  Mazurek.  –  Co  pan 
robił w zeszłą niedzielę wieczorem? 
–  To  pana  nie  obchodzi!  –  mężczyzna  spróbował  zaprotestować,  ale  zrobił  to  jakoś 
mało przekonywująco. 
– Nawet pan nie przypuszcza, jak bardzo – chłodno stwierdził oficer. – Właśnie wtedy 
zabito Brzezińską. 
–  Pan  mnie  chyba  nie  podejrzewa?  –  speszył  się  gospodarz.  –  Byłem  na  kolacji  w 
Bristolu – wyjaśnił spiesznie. 
– Sam? 
– Z towarzyszem Piekarskim  – zawahał się  na moment.  – Było jeszcze kilka osób  – 
dodał wymijająco. 
– W której sali siedzieliście? 
– W malinowej, przy stoliku w samym rogu, naprzeciwko wejścia... 
– Czy zna pan Winiarską? – porucznik znów niespodziewanie zmienił temat. 
–  Nie  przypominam  sobie.  –  odparł  obojętnie  Garbut.  –  Chociaż  możliwe,  że 
zetknąłem się gdzieś z tym nazwiskiem – w zamyśleniu zmarszczył brwi. 
Mazurek  zbierał  się  już  do  wyjścia,  kiedy  jego  wzrok  padł  na  stojącą  na  biurku 
maszynę  do  pisania.  Zanim  gospodarz  zdążył  zaprotestować,  wkręcił  w  nią  arkusik 
papieru i szybko wystukał kilka zdań. Teraz mógł już wracać... 
Na ulicy milicjant pomyślał, że zanim pójdzie  do  domu, powinien sprawdzić jeszcze 
kilka rzeczy. Przede wszystkim należało odwiedzić Kamińska... 
Wsiadł do autobusu i po jakichś czterdziestu minutach znalazł się na Ostrobramskiej. 
Drzwi otworzył mu Brzeziński. Na widok porucznika mikrobiolog lekko się zmieszał, 
ale szybko odzyskał rezon. 

background image

71 

 

–  Pan  służbowo  czy  prywatnie?  –  zapytał,  sadzając  gościa  w  wygodnym  fotelu.  – 
Może herbaty? 
– Jeżeli nie sprawi to kłopotu pani domu – oficer uśmiechnął się do Kamińskiej. 
– Ależ skąd! – zaprzeczyła gwałtownie. – Bardzo mi miło, że pan mnie odwiedził. 
– Jak śledztwo? – zainteresował się Brzeziński. 
– Jeszcze trochę i będzie koniec – zapewnił optymistycznie Mazurek, chociaż prawdę 
mówiąc, nie bardzo sam w to wierzył.  – Pozwolę sobie skorzystać z tego, że pana tu 
zastałem. Mam jeszcze pytanko... 
– Jestem do pana dyspozycji. 
– Co pan może powiedzieć o Garbucie? 
– Jeden z amantów mojej byłej żony – odparł mikrobiolog niechętnie. – Prawie go nie 
znałem... 
– A pani? – zwrócił się porucznik do Kamińskiej, która właśnie wchodziła do pokoju z 
herbatą. 
– Utrzymuję z nim luźne kontakty – oświadczyła bez większego entuzjazmu. – Dzięki 
niemu mogę czasami coś niecoś załatwić, ale tak po prawdzie to straszny bufon. 
– Brzezińska była o nim tego samego zdania? 
– Liczyła, że załatwi jej pracę w urzędzie dzielnicowym, tylko że on wcale się z tym nie 
śpieszył. 
– Wie pani coś na temat jego stosunków ze Żmichowiczem? 
–  To  przyjaciele.  Od  czasu  do  czasu  brali  się  o  coś  za  łby,  ale  nigdy  nie  było  to  nic 
poważnego... Inna rzecz, że Garbut utopiłby każdego w łyżce wody, gdyby mógł tylko 
na tym skorzystać... 
– I jeszcze jedno – zamyślił się oficer. – Czy Brzezińska umiała pisać na maszynie? 
– Owszem – tym razem mikrobiolog poczuł się w obowiązku udzielić odpowiedzi.  – 
Sam ją nawet kiedyś uczyłem... 
Mazurek  dyskretnie  zerknął  na  zegarek  i  z  przerażeniem  stwierdził,  że  minęła  już 
godzina siódma. 
– Muszę uciekać – uśmiechnął się przepraszająco. – Żona mnie oskalpuje... 
W  drodze  do  domu  porucznik  wstąpił  jeszcze  na  chwilę  do  Bristolu.  Niestety,  miał 
pecha.  Kelner,  który  w  poprzednią  niedzielę  obsługiwał  interesujący  go  stolik,  był 
chory.  Milicjant  zdołał  się  tylko  dowiedzieć,  że  pan  Franciszek  Zabiel  mieszka  przy 
Kasprowicza... 
 

 
W poniedziałek z samego rana Mazurek podrzucił do laboratorium kartkę  z tekstem 
napisanym  na  maszynie  Garbuta  i  co  sił  w  nogach  pomaszerował  do  mieszkania 

background image

72 

 

Franciszka  Zabiela.  Kelner  najpierw  bardzo  się  przestraszył  wizytą  milicjanta,  ale 
kiedy  usłyszał,  że  oficera  nie  interesuje  sposób  wypisywania  rachunków  podpitym 
klientom, a całe śledztwo nie ma nic wspólnego z gastronomią, ochoczo zadeklarował 
pomoc. 
– No jak, panie Franiu – zagadnął poufale porucznik – przyuważył pan, kto w zeszłą 
niedzielę urzędował przy dwójce? 
–  Faktycznie,  przypominam  sobie  takie  towarzystwo  –  oświadczył  po  krótkim 
namyśle Zabiel. – Kilku podtatusiałych panów i rwące się na chatę młode mewki. 
– Czy był z nimi tęgi, wysoki facet z niewielką łysiną? 
– Pan Adaś! – natychmiast skojarzył sobie kelner. – Długo go nie zapomnę. Gość lał 
w siebie gołdę, że aż mi ciarki po grzbiecie chodziły. Tak się zaperfumował, że miałem 
kłopoty z wytaszczeniem go z sali... 
– Nie pamięta pan, jak długo byli w restauracji? 
– Ruszyli się dopiero, kiedy zamykaliśmy. 
– A o której przyszli? 
– Dosyć późno. Gdzieś koło dwudziestej trzeciej... 
– Od razu wszyscy razem? 
– Chyba nie, ale głowy bym nie dał... 
Oficer  nie  był  zachwycony  uzyskanymi  informacjami,  ale  uznał,  że  nic  więcej  od 
kelnera nie wyciągnie. Pożegnał się i ruszył do komendy. 
Po  drodze  przypomniał  sobie  o  kartce  zostawionej  mu  przez  Wcisławskiego.  Nie 
spodziewał  się,  żeby  Likowska  powiedziała  coś  ciekawego,  ale  na  wszelki  wypadek 
postanowił  do  niej  wstąpić,  zwłaszcza  że  mieszkała  prawie  po  sąsiedzku,  przy 
Marymonckiej. 
Drzwi  otworzyła  Mazurkowi  niska,  przysadzista  dziewczyna  z  upstrzoną  piegami 
twarzą. Najwidoczniej zerwał ją z łóżka, bo nie mogła powstrzymać ziewania i owijała 
się szczelnie grubym szlafrokiem. 
–  Przecież  wczoraj  był  już  u  mnie  pan  chorąży  –  zaczęła  z  wyrzutem,  wpuszczając 
milicjanta do środka. – Wypytywał mnie o wszystko chyba przez dwie godziny... 
– Ja zajmę pani najwyżej piętnaście minut – odparł porucznik, szczerze żałując, że w 
ogóle tutaj przyszedł. 
– Pewno chodzi panu o ten telefon od pana Żmichowicza – zapytała Likowska. 
Oficer  poczuł  nagle,  że  robi  mu  się  gorąco.  Wątplilwości  co  do  potrzeby  rozmowy  z 
dziewczyną  zniknęły  gdzieś  bez  śladu  i  nawet  był  zły  na  siebie,  że  tak  późno 
zdecydował  się  na  tę  wizytę.  Zrozumiał,  że  za  chwilę  usłyszy,  być  może,  coś  bardzo 
ważnego. 
–  Owszem  –  odparł  siląc  się  na  obojętność.  –  Niech  pani  spróbuje  opowiedzieć 
wszystko możliwie dokładnie. 

background image

73 

 

–  Jak  pan  zapewne  wie,  Zbyszek  wyjechał  w  zeszłym  tygodniu  na  sympozjum  do 
Krakowa.  Prosił,  żebym  pod  jego  nieobecność  rzuciła  okiem  na  mieszkanie,  a  ja  po 
prostu  przeprowadziłam  się  na  ten  czas  na  Lechonia  –  zarumieniła  się  lekko.  –  W 
niedzielę  wieczorem  zatelefonował  pan  Żmichowicz.  Był  bardzo  zdenerwowany  i 
dopytywał się o Zbyszka. Kiedy powiedziałam mu, że Zbyszek jest w Krakowie, zaczął 
mi obrzydliwie wymyślać, a w końcu zagroził, że zabije panią Brzezińską i wszystkich 
jej znajomych... 
– Ale dlaczego? 
– Żmichowicz mi nie powiedział, a ja byłam zbyt zdenerwowana, żeby go o to zapytać. 
– Nie domyśla się pani? 
– Widzi pan, ja nie znam tego człowieka – bezradnie rozłożyła ręce – więc trudno mi 
coś o nim powiedzieć. Słyszałam, że był przyjacielem żony Zbyszka, ale nic poza tym 
nie wiem... 
– A skąd pani właściwie wie, że to dzwonił właśnie Żmichowicz? 
– Po prostu się przedstawił. 
– Powtórzyła pani rozmowę swojemu narzeczonemu? 
–  Nie  chciałam  go  denerwować  –  wyjaśniła  niepewnie.  –  On  i  tak  ma  mnóstwo 
problemów na głowie. 
– Zawodowych? – domyślił się Mazurek. 
–  Właśnie  –  smutno  pokiwała  głową.  –  Wbrew  temu,  co  się  zwykło  myśleć,  wśród 
naukowców nie panuje idylla... 
Porucznik  może  i  posłuchałby  z  zawodowego  nawyku  o  stosunkach  panujących  w 
Instytucie  Mikrobiologii,  ale  stwierdziwszy,  że  minęła  już  dziesiąta,  pożegnał  się  z 
Likowska  i  ruszył  spiesznie  do  komendy.  Tutaj  czekała  na  niego  przykra 
niespodzianka. Naczelnik Kłosiński wezwał go zaraz do swojego gabinetu i nie bawiąc 
się  w  konwenanse,  wygłosił  niezbyt  pochlebną  opinię  o  niedzielnych  poczynaniach 
podwładnego. 
– Co ci, człowieku, odbiło, żeby leźć do Garbuta! – gorączkował się major. – Z kim to 
uzgodniłeś, do ciężkiej cholery?! Facet oczywiście złożył skargę i komendant opieprzył 
mnie, jak święty Michał diabła! 
–  Niby  za  co?  –  wzruszył  ramionami  Mazurek.  –  Gość  sypiał  z  Brzezińską, 
niewykluczone, że ma z nią dziecko, więc musiałem go przesłuchać. 
–  Podobno  potraktowałeś  go  jak  zwykłego  kryminalistę,  groziłeś  mu,  a  na  domiar 
złego panoszyłeś się w jego mieszkaniu jak we własnym! 
– Co takiego? 
– Brałeś próbki pisma z jego maszyny? 
– Brałem... – porucznik wyraźnie poczerwieniał. – Chciałem sprawdzić... 

background image

74 

 

–  Jakim  prawem?!  Kto  cię  do  tego  upoważnił?!  Dobrymi  chęciami  jest  piekło 
wybrukowane! – sapnął Kłosiński  ze  złością.  – Wiesz, Michał, jak  się stary wścieka, 
kiedy ktoś składa skargę na któregoś z chłopaków, a nawet jeśli Garbut przesadził, to i 
tak nie jesteś w porządku! 
Mazurek  zmełł  w  ustach  jakieś  przekleństwo,  ale  wolał  nie  odpowiadać  szefowi. 
Doszedł do wniosku, że wszelkie próby dyskusji zaogniłyby tylko sytuację. 
– Najgorsze jest to, że zdaniem starego, poszedłeś do Garbuta zupełnie niepotrzebnie 
–  ciągnął  dalej  naczelnik.  –  Wiesz,  co  powiedziała  Wcisławskiemu  narzeczona 
Brzezińskiego? 
– Przed chwilą u niej byłem – przyznał ponuro porucznik. 
– Wniosek jest chyba jasny? 
–  Ja  też  mogę  zaraz  zatelefonować  do  jakiegoś  Piprztyckiego  i  przedstawić  się  jako 
Łazuka  albo  Olbrychski  –  lekceważąco  skrzywił  się  Mazurek.  –  Ten  telefon  to  tylko 
poszlaka... 
–  Ziarnko  do  ziarnka,  a  zbierze  się  miarka  –  stwierdził  sentencjonalnie  major.  –  A 
teraz zapamiętaj sobie, Michał, że kończymy sprawę Brzezińskiej. Prokurator obiecał 
oskarżyć  Żmichowicza  z  tym,  co  mamy,  a  ty  musisz  tylko  ściągnąć  kwestionariusz  z 
jego miejsca pracy i ustalić, czy nasz podopieczny nie był już przypadkiem karany. W 
tym tygodniu masz mi przynieść wypełnione druki statystyczne! 
–  Chyba  żartujesz,  Jasiu?!  –  zaoponował  gwałtownie  porucznik,  zrywając  się  z 
miejsca. – To wszystko się przecież kupy nie trzyma! Sprawę trzeba jeszcze porządnie 
dopracować! 
–  Już  niech  cię  o  to  głowa  nie  boli  –  uciął  dyskusję  naczelnik.  –  Powiedziałem 
wyraźnie: kończ śledztwo i zabieraj się do następnej roboty. A na przyszłość uprzejma 
prośba,  żebyś  informował  mnie  o  swoich  „genialnych"  pomysłach  –  dodał  z 
przekąsem. 
Mazurek  wrócił  do  swojego  pokoju  w  bardzo  kiepskim  humorze.  Na  miejscu  zastał 
Wcisławskiego.  Po  jego  minie  można  było  poznać,  że  chociaż  nie  słyszał  rozmowy, 
która przed chwilą odbyła się w gabinecie naczelnika Kłosińskiego, bardzo współczuje 
porucznikowi. 
– Co, Andrzej, sądzisz o Likowskiej? – zapytał oficer chorążego bez żadnych wstępów. 
– W końcu miałeś możność z nią dłużej pogadać niż ja... 
–  Wygląda  na  to,  że  dziewczyna  mówi  prawdę  –  odparł  z  namysłem  Wcisławski.  – 
Zresztą nie miałaby żadnego powodu, żeby zmyślać. 
– Pytałeś ją, od jak dawna zna Brzezińskiego? 
– Od jakiegoś roku. Studiowała biologię we Wrocławiu, ale coś jej nie szło i przeniosła 
się do Warszawy. Tutaj spotkała naszego mikrobiologa i po prostu przypadli sobie do 
gustu. 

background image

75 

 

–  Znaczy,  żeby  dowiedzieć  się  czegoś  więcej  o  Likowskiej,  trzeba  pojechać  do 
Wrocławia? – westchnął Mazurek. 
–  Raczej  do  Szprotawy  –    poprawił  go  chorąży.  –  Podobno  dziewczyna  pochodzi 
właśnie stamtąd. 
– Znalazłeś coś chociaż w sobotę u Żmichowicza? – zmienił temat porucznik. 
– To była tylko strata czasu – skrzywił się Wisławski. – Przesiedziałem tam pół dnia i 
nic... 
–  Można  się  było  tego  spodziewać  –  mruknął  oficer.  –  Wiesz  już,  że  chcą  kończyć 
sprawę? – rzucił bez związku. 
Chorąży skinął tylko ponuro głową i zapatrzył się w swoje dłonie. 
– Jest jeszcze od cholery roboty – ciągnął dalej| Mazurek. – Prawdę mówiąc, mamy 
taki  groch  z  kapustą,  że  trudno  się  w  tym  wszystkim  połapać.  Na  przykład  konia  z 
rzędem  temu,  kto  wyjaśni,  dlaczego  Żmichowicz  rozbierał  swoje  ofiary?  Z  tego,  co 
wiemy, żadna z tych kobiet nie robiła specjalnych ceregieli, kiedy ktoś chciał iść z nią 
do łóżka... 
–  Sprawdziłem  w  przychodni  –  ożywił  się  Wcisławski.  –  Inspektorek  przez  cztery 
miesiące leczył się u seksuologa. Miał zaburzenia wzwodu... 
– Miał? 
– W jego karcie wyczytałem, że jest już zdrowy...] 
– Nic nie rozumiem – zastanowił się porucznik. – A może poprosić psychiatrów, żeby 
zbadali faceta? – zaproponował. – Zrobimy tak: ty sprawdzisz... 
–  Nie  gniewaj  się,  Michał  –  przerwał  mu  chorąży  –  ale  dzisiaj  z  samego  rana  stary 
kazał  mi  zamknąć  rozpracowanie  operacyjne  w  tej  sprawie.  Wydział  kryminalny  nie 
ma tu już nic więcej do roboty... 
– Znaczy, wracasz do siebie? 
– Nawet gdybym chciał ci jeszcze pomóc, to i taki nie dałbym rady – usprawiedliwiał 
się Wcisławski. – Dowalili mi kilka nie wykrytych włamań... 
Oficer  zmełł  w  ustach  przekleństwo,  ale  dał  spokój.  Dobrze  wiedział,  że  teraz  może 
liczyć tylko na siebie. 
Kiedy  drzwi  zamknęły  się  za  chorążym,  niecierpliwym  ruchem  wykręcił  numer 
telefonu laboratorium. 
– O co chodzi? – zachrobotał w słuchawce głos znajomego eksperta. 
– Możesz mi powiedzieć, na jakiej maszynie napisano list do Żmichowicza? – zapytał 
niewinnie Mazurek. 
– Idź do cholery! – zagrzmiało w słuchawce. – Chyba zwariowałeś! To nie jest robota 
na pięć minut. 
– Ale coś niecoś na pewno już wiesz... 
– Wiem, że to nie była maszyna, na której ty pisałeś. Starczy? 

background image

76 

 

–  Aż  nadto  –  odparł  zrezygnowany  porucznik.  Wyciągnął  z  szafy  akta  innych, 
przydzielonych  mu  spraw,  ale  nie  mógł  się  jakoś  na  nich  skupić.  Przez  cały  czas 
uparcie wracał myślami do zabójstwa Brzezińskiej i napadu na Winiarską. Analizował 
każdą przeprowadzoną rozmowę, starał się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły. 
Wreszcie  postanowił,  że  nie  będzie  czekał  z  założonymi  rękami.  Zamknął  pokój  na 
klucz  i  wyszedł  na  położone  na  tyłach  komendy  podwórko.  Przy  bramie  spostrzegł 
Kuligowskiego. 
– Serwus, Paweł! – pozdrowił go radośnie. – Z nieba mi spadłeś! 
–  Nic  z  tych  rzeczy  –  domyślnie  pokręcił  głową  sierżant.  –  Miałem  ciężką  noc,  a 
potem, zamiast uderzyć w kimono, musiałem pęTać się w magazynie po nowe opony. 
Ledwo, Michał, na oczy patrzę! 
– Nic nie musisz robić – zdecydował się nagle oficer. – Daj mi tylko kluczyki. 
– Oszalałeś?! – żachnął się Kuligowski. – Stary opieprzyłby mnie, żebym ze śmiechu 
się nie pozbierał! 
– Nikt się nie zorientuje, w czym rzecz – nalegał uparcie Mazurek. – Odstawię gablotę 
gdzie trzeba, a jak zabraknie benzyny, to dokupię z własnej kieszeni... 
– Coś się tak napalił? 
– Taki układ – mruknął porucznik wymijająco. – Pożycz wóz, nie bądź świnia! 
–  A  niech  cię  szlag  trafi!  –  sierżant  niechętnie  wyciągnął  z  kieszeni  kluczyki.  – 
Pamiętaj  tylko,  że  jak  mnie  wyleją,  to  będziesz  miał  na  utrzymaniu  również  i  moją 
rodzinę! – dodał na pożegnanie. 
Oficer odetchnął z ulgą. Mając do dyspozycji samochód  mógł załatwić trzy razy tyle 
co bez niego... 
Niecałe pół godziny później Mazurek spiesznym krokiem przemierzył korytarz Urzędu 
Dzielnicowego. 
Swoją drogą dobrze się składa, że Garbut i Piekarski pracują w różnych dzielnicach – 
pomyślał. – Może nie zdążyli się jeszcze porozumieć... 
Tym  razem  milicjant  został  przyjęty  zadziwiająca  uprzejmie.  Zaproszono  go,  żeby 
usiadł w wygodnym fotelu, a po chwili pojawiła się przed nim filiżanka kawy. 
–  Selekt,  nie  żadna  brazylijka  –  zachęcająca  uśmiechnął  się  Piekarski.  –  W  czym 
mogę panu po–móc? 
–  Prowadzę  śledztwo  w  sprawie  zabójstwa  kobiety  –  poinformował  rzeczowo 
porucznik  –  i  nie  mogę  wykluczyć,  że  niektórzy  pana  znajomi  są,  przynajmniej 
pośrednio, zamieszani... 
–  Jeden  nawet  całkiem  bezpośrednio  –  westchnął  Piekarski.  –  Zdaje  mi  się,  że  pan 
aresztował Żmichowicza. 
– Aresztował prokurator – poprawił oficer z naciskiem. – Ja go tylko zatrzymałem... 
– Mniejsza o nomenklaturę! Tak czy inaczej Marek jest w przykrym odosobnieniu. 

background image

77 

 

– Niestety, tak. 
– Czy jest jakaś szansa? – zawahał się Piekarski. – Nie ma pan wątpliwości, że to on 
właśnie zamordował? 
– A pan co o tym myśli? – Mazurek wolał udać, że nie dosłyszał ostatniego pytania. 
–  No  cóż!  Znam  tego  człowieka  od  ładnych  kilku  lat  i  nigdy  nie  posądzałbym  go  o 
jakieś  zbrodnicze  instynkty.  Panią  Brzezińską  też  kiedyś  widziałem,  ale  na  jej  temat 
raczej nic nie umiem powiedzieć... 
– Kiedy pan ostatnio spotkał się ze Żmichowiczem? 
– Chyba ze dwa miesiące temu. Prosił mnie o  pomoc w załatwieniu dla dwóch osób 
wycieczki na Węgry. 
– Ostatnio nie miał pan z nim kontaktu? 
– Ach, prawda! – przypomniał sobie Piekarski. – W zeszły czwartek skontaktowałem 
go  z  pewnym  kolekcjonerem  antyków.  Żmichowicz  bardzo  lubił  takie  stare  cacka, 
zwłaszcza figurki. Czasami gotów był zapłacić za nie nawet bajońskie sumy. 
– W domu faktycznie miał sporo różnych cudaków... 
–  Ale  zawsze  było  mu  mało  –  roześmiał  się  Piekarski.  –  Właśnie  gdzieś  z  pół  roku 
temu  zaczął  mnie  męczyć,  że  widział  w  Desie  jakiś  wyjątkowy  dzwoneczek  z  figurką 
Napoleona i że ktoś przed nim go kupił. Ja poniekąd służbowo interesuję się kulturą, 
obiecałem  mu  więc,  że  spróbuję  się  czegoś  dowiedzieć.  To  był  oczywiście  tylko 
przypadek, że mi się udało. 
– Żmichowicz odkupił dzwonek? 
–  Raczej  dokonał  wymiany.  Oddał  za  niego  jakiś  inny  przedmiot.  W  każdym  razie 
nowym nabytkiem nie cieszył się długo. Telefonował później do mnie, że zostawił go 
w samochodzie, bo chciał się komuś pochwalić i dzwonek ukradli. 
– Czy to była wartościowa rzecz? 
– Może dla jakiegoś wyjątkowo zapalonego entuzjasty, ale tak w ogóle, to nie sądzę... 
– Zdradzi mi pan nazwisko kolekcjonera, od którego Żmichowicz otrzymał dzwonek? 
–  Oczywiście!  –  Piekarski  skwapliwie  sięgnął  do  notatnika.  –  Ireneusz  Brzostowski, 
Sobieskiego sto dziesięć. 
–  O  ile  się  nie  mylę,  to  pozostaje  pan  w  bliskich  stosunkach  z  Garbutem  –  zaczął  z 
innej beczki porucznik. 
– Raczej tak... 
– Był pan z nim w zeszłą niedzielę w Bristolu? 
–  Owszem  –  Piekarski  lekko  się  zarumienił.  –  Starsi  panowie  chcieli  sobie 
przypomnieć młode lata. 
– O której, jeśli można wiedzieć, rozpoczęło się spotkanie? 
–  Wstąpiłem  po  Adama  około  dwudziestej.  Najpierw  poszliśmy  do  Odry,  a  dopiero 
później postanowiliśmy zmienić lokal i trafiliśmy w końcu do Bristolu... 

background image

78 

 

–  Nie  będę  już  dłużej  zawracał  panu  głowy  –  Mazurek  wstał,  wyciągając  rękę  na 
pożegnanie. – Dziękuję za wszystkie informacje. 
– Jeszcze słówko! – Piekarski najwidoczniej myślał o tym od początku wizyty oficera. 
– Czy Markowi nie przydałby się obrońca? 
– W sądzie na pewno, ale teraz to chyba niewiele. – potrząsnął głową milicjant. 
– Widzi pan, mój szkolny kolega jest adwokatem – z namysłem oznajmił Piekarski. – 
Zna  nawet  osobiście  Żmichowicza...  W  sobotę,  kiedy  zatelefonował  do  mnie  i 
powiedział  o  aresztowaniu  Marka,  poprosiłem  go,  żeby  się  zajął  jego  sprawą. 
Kornowicz był już zresztą na to zdecydowany. Narzekał tylko, że bez porozumienia z 
klientem nic teraz nie zdziała. Czy nie dałoby się jakoś załatwić widzenia? – spojrzał 
pytająco na porucznika. 
–  O  tym  decyduje  prokurator  –  odparł  sucho  Mazurek.  –  Udzielanie  widzeń  z 
podejrzanymi nie leży w mojej gestii. 
–  Rozumiem  –  Piekarski  wyraźnie  spochmurniał.  –  Będę  musiał  porozmawiać  z 
prokuratorem – dodał chłodno. 
Pożegnanie wypadło znacznie bardziej sztywno i oficjalnie, niż początek rozmowy, ale 
śpieszący się już na ulicę Sobieskiego porucznik nie zwrócił na to specjalnej uwagi. 
Brzostowski  był  przysadzistym  mężczyzną  około  sześćdziesiątki.  Miał  mocno 
posiwiałe włosy i sumiaste wąsy. 
– Byłem pewny, że to się tak skończy – oświadczył milicjantowi na samym wstępie. – 
Ten dzwonek przynosi nieszczęście! 
– Nie rozumiem... – oficer nawet nie usiłował ukryć swojego zaskoczenia. 
–  Kupiłem  go  pół  roku  temu  i  zaraz  złamałem  rękę  –  ze  śmiertelną  powagą  zaczął 
opowieść  kolekcjoner.  –  Poniewczasie  dowiedziałem  się,  że  poprzedniemu 
właścicielowi  umarła  żona,  a  Desę  okradli  zaraz  pierwszej  nocy,  kiedy  znalazł  się  w 
niej dzwonek. To nie może być zwykły zbieg okoliczności. Zresztą najlepszy dowód, że 
dzisiaj pan mnie odwiedził... 
– Czy to był stary wyrób? 
– Księstwo Warszawskie. 
– Wartościowy? 
– Dla kolekcjonera na pewno... 
– Pan znał Żmichowicza? 
–  Widziałem  go  raz  w  życiu.  Dał  mi  porcelanową  figurkę  kobiety  z  początku 
dziewiętnastego wieku, a ja mu ten dzwonek... 
– Zetknął się pan może z Barbarą Brzezińską? 
–  Nigdy  nie  słyszałem  tego  nazwiska...  O,»Przepraszam  pana  najmocniej!.  – 
Brzostowski teatralnym gestem uderzył się w piersi. – Wczoraj już ktoś pytał mnie o 
tę panią. 

background image

79 

 

– Kto taki? – Mazurek cały zamienił się w słuch. 
–  Pan  mecenas  Korwowicz  –  wyjaśnił  spokojnie  kolekcjoner.  –  Złożył  mi  wizytę 
późnym  wieczorem  i  opowiedział  o  całej  tragedii.  Był  wstrząśnięty,  kiedy  usłyszał 
historię tego dzwonka... 
–  Obrońca  pana  Żmichowicza  nie  próżnuje  –  mruknął  do  siebie  porucznik, 
opuszczając mieszkanie Brzostowskiego. – Ciekawe, co on jeszcze wymyśli? 
Po  krótkim  namyśle  zdecydował  się  zajrzeć  jeszcze  raz  do  mieszkania  zajmowanego 
przez Brzezińską przed śmiercią. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że odkryje tam 
jakąś rewelację, ale był po prostu ciekawy, czy i tam zdążył już dotrzeć Korwowicz. Na 
miejscu okazało się, że przeczucia nie omyliły oficera. 
– Pan mecenas był tutaj dziś rano – odparła Zacharek na pytanie milicjanta. – Mówił 
mi o aresztowaniu pana Żmichowicza. Boże, co za nieszczęście! 
– Czyżby pani uważała, że ten człowiek jest  niewinny? –  zagadkowo uśmiechnął się 
Mazurek. 
–  Niezbadane  są  wyroki  niebios  –  staruszka  wolała  nie  udzielać  konkretnej 
odpowiedzi. Kto by pomyślał? Wydawało mi się, że to taki porządny człowiek, a tutaj 
taka historia... 
– Czasami można się pomylić w swoich sądach o bliźnich... 
– Święta prawda, proszę pana – skwapliwie przyznała rację porucznikowi. – Zawsze 
mówiłam to pani Basi. Co innego, gdyby związała się bliżej z doktorem Fijałkowskim 
albo z mecenasem Korwowiczem. 
– To oni się aż tak dobrze znali?! – oficer był całkowicie zaskoczony usłyszaną przed 
chwilą nowiną. 
–  Na  śmierć  zapomniałam  panu  o  tym  powiedzieć  –  stwierdziła  ze  skruchą.  –  A 
zresztą pan mecenas bywał u nas bardzo rzadko – dodała na swoje usprawiedliwienie. 
– Więc skąd pani wiedziała o przyjaźni Brzezińskiej z Korwowiczem? 
– Pani Basia często mi o nim opowiadała. Chwaliła, że taki mądry i poważny... 
– To chyba jeszcze o niczym nie świadczy? 
– Tak, ale ile razy popłakała biedula, że pan mecenas nie chce na nią zwrócić uwagi! 
On podobno nawet na żadną nie spojrzał, jeżeli nie miała wyższego wykształcenia. 
– Jak więc w końcu było między nimi? 
– Pan Bóg raczy wiedzieć – bezradnie rozłożyła ręce. 
– O co pytał panią Korwowicz? – milicjant zdecydował się zmienić temat. 
– O jakieś papiery. 
–  Przetrząsnąłem  z  kolegą  pokój  Brzezińskiej  i  nic  tam  poza  korespondencją  i 
kalendarzami nie znalazłem – zdziwił się Mazurek. 
– Bo pani Basia dała mi na przechowanie całą teczkę – wyjaśniła staruszka. – Ona nie 
należała do pedantek i bała się, że jeszcze coś zgubi. 

background image

80 

 

– Ale dlaczego, na miłość boską, pani mi wcześniej nawet o tym nie wspomniała?! – 
porucznik z trudem powstrzymał się, żeby nie zakląć. – To przecież może być bardzo 
ważne! 
–  Takie  stare  papierzyska?  –  z  niedowierzaniem  pokręciła  głową.  –  A  zresztą  pan 
mnie nie pytał – oświadczyła z godnością. 
– Czy dała pani Korwowiczowi te dokumenty? – zaniepokoił się oficer. 
– Prawdę powiedziawszy, to zapomniałam o nich – odparła staruszka z rozbrajającą 
szczerością. – Dopiero po wyjściu pana mecenasa zaczęłam szukać i znalazłam... 
Milicjant odetchnął z wyraźną ulgą. Po tym, co usłyszał, stracił jakoś resztki zaufania 
do Korwowicza. 
–  Proszę  mi  wszystko  zaraz  pokazać.  –  zadysponował  nie  znoszącym  sprzeciwu 
tonem. 
Porucznika  czekało  jednak  spore  rozczarowanie.  W  pękatej  teczce  znalazł  kilka 
świadectw  szkolnych,  metrykę,  odpis  wyroku  orzekającego  rozwód  pomiędzy 
Brzezińskimi i  cały plik podobnych dokumentów.  Trochę nie pasował do tego stary, 
gruby  brulion  w  czarnych  okładkach.  Mazurek  otworzył  go  z  ciekawością  i  zaczął 
czytać zapiski, ale szybko zrezygnował. Tasiemcowe wyliczenia i naszpikowane łaciną 
zwroty  zupełnie  do  niego  nie  przemawiały.  Zorientował  się  tylko,  że  ma  w  ręku 
notatki dotyczące jakichś badań biologicznych. 
–  Ki  diabeł?  –  mruknął  do  siebie  oficer.  –  Czyżby  Brzezińska  przechowywała 
pamiątkę po którymś z mężów? 
Nic nie wskazywało, że brulion miał jakiś związek ze sprawą, ale na wszelki wypadek 
postanowił zasięgnąć  opinii  profesora  Makowskiego.  Naukowca znalazł w Instytucie 
Mikrobiologii.  Profesor  najwyraźniej  nie  miał  żadnych  pilnych  zajęć,  bo  chętnie 
zgodził się na kilka minut rozmowy. 
–  Nigdy  bym  nie  pomyślał,  że  Brzezińska  zachowa  notatki  Miłowicza  –  uśmiechnął 
się,  zajrzawszy  do  brulionu.  –  Oczywiście,  mogę  się  mylić,  ale  chyba  poznaję  jego 
pismo... 
–  Czy  mógłby  mi  pan  powiedzieć,  czego  dotyczą  te  zapiski?  –  zainteresował  się 
porucznik. 
–  Musiałbym  dokładnie  wszystko  przeczytać  –  zastrzegł  się  Makowski  –  ale  chętnie 
panu pomogę. Może zatelefonowałby pan do mnie wieczorem do domu? 
–  Jeśli  tylko  pan  pozwoli  –  ucieszył  się  Mazurek.  –  A  tak  w  ogóle  to  co  dobrego 
słychać w instytucie? – zapytał przez grzeczność. 
–  Szykujemy  się  na  ślub  doktora  Brzezińskiego  –  odparł  profesor.  –  Nawiasem 
mówiąc, jest to temat numer jeden do plotek... 
– Słyszałem, że doktor żeni się z jakąś studentką? 

background image

81 

 

– Owszem – przytaknął Makowski – tylko, że ta studentka jest siostrzenicą profesora 
Gluzikowskiego. 
– Nazwisko wydaje mi się znajome – zastanowił się oficer. 
– No, myślę!  – pobłażliwie pokiwał głową  naukowiec. – To przecież sam prorektor! 
Złośliwi  twierdzą,  że  doktor  Brzeziński  chce  w  ten  sposób  przyśpieszyć  swoją 
habilitację... 
Porucznik,  wracając  na  Żoliborz  przez  cały  czas  zastanawiał  się,  jak  połączyć  w 
logiczną  całość wszy–stkie zebrane informacje. Co gorsza, wcale nie był pewien, czy 
niektóre elementy nie będą musiały pozostać poza układaną łamigłówką. W końcu co 
wspólnego  ze  śmiercią  Brzezińskiej  mogły  mieć  notatki  Miłowicza  albo  figurka 
Napoleona na starym dzwonku... 
Mazurek  zatrzymał  samochód  na  Gwiaździstej.  Piętrowy  dom  wyglądał  dość 
schludnie i z pozoru nic nie wskazywało, że w jego wysokiej suterenie mieści się jedna 
z najbardziej znanych w okolicy melin pijackich. Właśnie do niej milicjant skierował 
swoje kroki. W środku zastał tylko Klusika. 
–  Moje  uszanowanie  najukochańszej  władzuni!  –  wybełkotał  tamten  niezbyt 
przytomnie. – Może tak władza pożyczy dwie dychy na piweńko? 
Oficer  zmełł  w  ustach  szpetne  przekleństwo,  ale  nic  nie  odpowiedział.  Ze  złością 
chwycił stojący na podłodze spory blaszany dzbanek i wyszedł z nim na korytarz. Bez 
większego  trudu  odnalazł  toaletę  z  wiecznie  cieknącym  kranem.  Nalał  do  dzbanka 
wody i kilka sekund później cała porcja wylądowała na głowie Klusika. 
–  Żeby  od  samego  rana  tak  zachlać  mordę!  –  huknął  z  furią  Mazurek.  –  Już  ja  cię 
zaraz otrzeźwię! 
Zimna  woda  i  kilka  szturchańców  błyskawicznie  przywróciły  gospodarzowi  poczucie 
rzeczywistości.  Spojrzał  znacznie  przytomniej  na  milicjanta  i  gwałtownie  potrząsnął 
głową. 
– Wczoraj, panie władzo, były urodziny  przyjaciela – jęknął przepraszająco.  – Rano 
dostaliśmy jakieś stare kotlety na zakąskę. Musiały mi zaszkodzić... 
– Ty mi  nie truj o zakąsce  – żachnął się  porucznik. – Powiedz lepiej, dlaczego o tej 
porze siedzisz w chałupie, zamiast pracować? 
– Nie rozumiem?! – Klusik z niekłamanym zdumieniem wytrzeszczył oczy. – O jakiej 
pracy pan mówi? 
– W zeszłym tygodniu wypuściłem cię z pudła tylko pod tym warunkiem, że weźmiesz 
się do uczciwej roboty! 
– No tak, ale... 
– Żadne ale! – przerwał ostro oficer. – Albo zaraz pokażesz mi stempelek w dowodzie, 
albo wracasz na dołek! 

background image

82 

 

–  Minęło  dopiero  parę  dni,  a  o  dobrą  pracę  niełatwo...  Nie  zdążyłem  –  Klusik 
bezskutecznie  szukał  jakiegoś  wykrętu.  –  Jak  Boga  kocham,  panie  władzo!  Trochę 
cierpliwości... 
– Obiecanki, cacanki... 
– Niech mi pan władza da jeszcze szansę! – gospodarz błagalnym gestem złożył ręce. 
– Za tydzień sam się zgłoszę do komendy... 
– Nie ma mowy! – wzruszył ramionami  Mazurek. – Chyba że powiesz, kto w zeszły 
czwartek  podpieprzył  futrzaki  i  dzwonek  z  szarego  fiata  przy  Antoniny  Sokolicz  – 
zaproponował znienacka. – Tylko nie łżyj, że nie wiesz! – dodał groźnie. 
– Ależ, panie władzo! – Klusik z teatralną bezradnością chwycił się za głowę. – Nie ma 
dnia, żeby na Żoliborzu nie trzasnęli kilku gablot! 
– Będzie lepiej, jeżeli sobie przypomnisz... 
– Co to ja Duch Święty, żebym wiedział o wszystkim, co się dzieje w całej Warszawie? 
– Nie przeciągaj struny, bo pożałujesz! 
– Już i tak mam krzywo za Gawła i Ciotuchę!  – wychrypiał zrezygnowany  Klusik. – 
Pan władza koniecznie chce, żeby mnie ktoś mojką przeciągnął... 
–  Póki  z  nami  nie  zadrzesz,  to  możesz  spać  spokojnie  –  mruknął  uspokajająco 
milicjant – ale uważaj, bo jak się pogniewamy... 
– Niech pan zapyta Ziutka Melona o te futrzaki – ustąpił wreszcie gospodarz. – Tylko 
niech pan nie mówi, że to ja go przypucowałem, bo będzie ze mną krucho – zastrzegł 
się natychmiast. 
– Kto to taki ten Melon? – zdziwił się porucznik. 
– Rany Julek! – parsknął Klusik. – U jego baby dorwał pan Setę i pan nie wie?! 
Oficer prawie biegiem ruszył do samochodu. Zdawał sobie sprawę, że czas ucieka,  a 
perspektywa  rozwiązania  zagadki  jest  jeszcze  bardzo  odległa.  Dotychczasowy  spokój 
milicjanta zniknął gdzieś bez śladu, a jego  miejsce zajęło zniecierpliwienie. Nic więc 
dziwnego,  że  chcąc  jak  najszybciej  dojechać  na  ulicę  Stawki,  Mazurek  bez  żadnych 
skrupułów machnął ręką na przepisy drogowe. 
Dwa  razy  nieomal  cudem  ominął  latarnię,  ściągnął  na  siebie  kilka  tuzinów 
przekleństw  innych  kierowców,  ale  po  pięciu  minutach  był  już  u  celu.  Radiowóz 
przezornie zaparkował przy sąsiednim bloku... 
Winda  była  zepsuta  i  na  czwarte  piętro  musiał  wejść  piechotą.  Kilka  razy  nacisnął 
dzwonek, ale w mieszkaniu panowała kompletna cisza. Po dłuższym wahaniu zapukał 
do sąsiednich drzwi, niestety, znowu bez rezultatu. Zniechęcony ruszył do wyjścia. Był 
już na ulicy, kiedy przyszło mu do głowy, że warto jeszcze sprawdzić piwnicę... 
Na  dole  paliło  się  światło  i  funkcjonariusz  zdecydował,  że  nie  warto  wracać  do 
samochodu  po  latarkę.  Ostrożnie  minął  dwa  korytarze  i  nagle  usłyszał  szmer  cichej 
rozmowy. Z zaciekawieniem podszedł bliżej. W jednej z przegródek siedzieli chłopak i 

background image

83 

 

dziewczyna. Porucznikowi wydało się, że już ich kiedyś widział, właśnie w mieszkaniu 
na czwartym piętrze... 
–  A  ja  ci  mówię,  że  nie  ma  co  oglądać  się  na  Setę  –  przekonywał  chłopak.  –  Niżej 
dychy nie zejdzie... 
– Jadźka się nie zgodzi – ponuro odparła dziewczyna. 
– Postawiłaby na nim krzyżyk! 
– Ona nie taka... 
– Pogadasz z nią? 
– Ziutek już próbował... 
–  Jego  interesuje  to,  co  Jadźka  ma  między  nogami,  a  nie  fanty  ze  skoku  Sety  – 
roześmiał  się  obleśnie  chłopak.  –  Nie  dałbym  dwóch  groszy,  czy  już  dziewczyny  nie 
przeleciał! 
– Ciekawe, gdzie Seta skitrał ten chłam... 
– Cholera go jasna wie! Ktoś mi nawijał, że ma dobrą metę... Operacze mu ją nadali. 
Porucznik raczej wyczuł, niż usłyszał, że ma kogoś za plecami. Instynktownie uskoczył 
w bok i w tej samej chwili świsnął mu koło ucha metalowy pręt. Sprężył się w sobie i 
lewą  ręką  udało  mu  się  chwycić  napastnika  za  przegub.  Jednocześnie  z  półobrotu 
wymierzył mu potężnego kopniaka w podbrzusze. Tamten zaskowyczał z bólu i runął 
jak długi na ziemię. 
Milicjant nie miał nawet czasu, żeby się przyjrzeć pokonanemu przeciwnikowi, jako że 
rozmawiający do tej pory z dziewczyną chłopak wyskoczył z nożem na korytarz. Jego 
wygląd  świadczył  wymownie,  że  nie  zawaha  się  przed  ciosem.  Zamierzył  się  na 
oficera, ale porucznik zrobił błyskawiczny unik i kantem dłoni wytrącił nóż na ziemię. 
Dwa silne uderzenia w nos i szczękę dopełniły tylko formalności. Napastnik  zatoczył 
się jak błędny i z przeraźliwym jękiem osunął się na kolana. 
– To glina! – rozległ się spazmatyczny krzyk dziewczyny. – On przymknął Setę! 
– Zamknij się, mała, kiedy cię nikt nie pyta! – warknął Mazurek ze złością. – Przyjdzie 
czas, to i z tobą pogadam! 
– Ja tylko tak! – spłoszyła się dziewczyna. – Przepraszam... 
–  Ty  jesteś  Melon?  –  zapytał  milicjant,  dotykając  butem  chłopaka  powalonego  jako 
pierwszego.  –  Chciałeś  mnie,  synku,  podejść,  a  tu  gówno!  –  dodał  z  wyraźnym 
lekceważeniem. 
–  Nie  wiedziałem,  że  to  pan  –  wymamrotał  tamten,  bezskutecznie  usiłując  się 
podnieść. 
–  A  kto?  Może  Duch  Święty?!  –  parsknął  oficer.  –  Za  napaść  na  funkcjonariusza 
przyjdzie odpękać ze dwa lata! 
– Ja nie chciałem! – jęknął Melon płaczliwie. 

background image

84 

 

– Zabaweczka do głaskania miała posłużyć? – porucznik kopnął z rozmachem leżący 
na ziemi pręt. – Na mój gust świetnie się nadaje do rozwalenia makówki. 
– Pan daruje! – wykrztusił z trudem drugi chłopak, ocierając rękawem rozkrwawione 
usta. 
Mazurek  doskonale  zdawał  sobie  sprawę,  że  cała  trójka  czuje  przed  nim  respekt. 
Należało to wykorzystać... 
– Gdzie są futrzaki i dzwonek? – zaryzykował pytanie. 
– My, panie władzo, nie wiemy – pokręcił głową Melon. – To nie nasza robota – dodał 
jakoś bez przekonania. 
– Nie łżyj! – milicjant ostentacyjnie pogroził chłopakowi pięścią. – Nie warto – dodał 
łagodniej. 
–  On  panu  kitu  nie  sprzedaje  –  nieśmiało  wtrąciła  się  dziewczyna.  –  Te  futrzaki 
rąbnął Seta, ale tak je zamelinował, że nikt ich nie może przyfilować... 
Oficer natychmiast przypomniał sobie podsłuchaną przed chwilą rozmowę. Wszystko 
wskazywało na to, że tamci mówią prawdę. 
– Jadźka wie? – rzucił ostro. 
– Ona nie przypucuje – mruknął z powątpiewaniem Melon. 
– Nie twój interes! – wzruszył ramionami porucznik. – Gdzie ona teraz jest? 
– Na chacie – poinformował rzeczowo chłopak. – Nowotki osiemnaście... 
Mazurek miał jeszcze świeżo w pamięci rozmowę z małym Krawczykiem. Tym razem 
jednak  zamiast  niego  drzwi  otworzyła  niska,  dosyć  tęga,  z  wyglądu  sądząc 
czterdziestokilkuletnia  kobieta.  Na  widok  milicyjnej  legitymacji  zmieszała  się 
wyraźnie. 
– Obywatelka Krawczyk? – zapytał oficer urzędowo. 
– Tak, to ja – przyznała skwapliwie. 
– Córka w domu? 
– Gdzieś wyszła. 
– Dawno? 
– Z samego rana. 
– Kiedy wróci? 
– Nie mam pojęcia – bezradnie rozłożyła ręce. – Z nią nigdy nie wiadomo... 
– Gdzie ją mógłbym znaleźć? 
–  Trudno  mi  powiedzieć  –  odparła  bez  wahania,  ale  po  jej  twarzy  przemknął  jakiś 
cień. 
Porucznik zrozumiał, że w ten sposób nic nie wskóra. Trzeba było zmienić taktykę... 
– Czy ma pani z córką jakieś kłopoty? – zapytał łagodnie. 
– Nie powiedziałabym – potrząsnęła głową. – A dlaczego szuka ją milicja? – w oczach 
kobiety pojawił się niepokój. 

background image

85 

 

–  Dziewczynę  trzeba  przesłuchać  jako  świadka  –  wyjaśnił  obojętnie  Mazurek.  – 
Proszę się nie obawiać... 
– To pilne? 
– Raczej tak. 
– Powtórzę córce, że pan o nią pytał – zadeklarowała się kobieta. 
– Liczę na panią... 
– Przykro mi, że nic więcej nie mogę panu pomóc... 
Nagle skrzypnęły drzwi od kuchni i do przedpokoju wsunął się syn Krawczykowej. 
– Dzień dobry! – przywitał się wesoło z oficerem. – Pan znowu do nas? 
– Tak się złożyło – uśmiechnął się porucznik. – Jak gwizdek? 
– Siostra wyrzuciła – stwierdził malec ponuro. 
– Nie martw się – pocieszył go milicjant – przyniosę ci drugi. 
– Naprawdę? 
– Bank! – obiecał Mazurek. – A nie wiesz przypadkiem, gdzie jest teraz Jadźka? 
– U cioci Niusi... 
–  Dobrze  się  składa!  –  oficer  bez  zmrużenia  oka  odwrócił  się  do  matki.  –  Zaraz 
zadzwonimy po dziewczynę. 
–  Tam  nie  ma  telefonu  –  odparła  ze  złością  kobieta.  –  A  ty  zmiataj  do  pokoju!  – 
rzuciła ostro do syna. 
Porucznik  odetchnął  z  ulgą.  Prawdę  powiedziawszy,  wcale  nie  miał  zamiaru  nigdzie 
telefonować, ale na wszelki wypadek wolał się upewnić, czy Krawczykowa nie będzie 
miała możliwości ostrzeżenia córki. 
– Można prosić o adres? – zapytał z pozorną obojętnością. 
– Puławska sto dwadzieścia osiem – mruknęła niechętnie kobieta. – Siostra nazywa 
się Zwierzchowska... 
Na Puławskiej Mazurek nie zastał jednak nikogo. Przez dobre dziesięć minut dobijał 
się uparcie do drzwi, aż na klatkę schodową wyjrzała jakaś sąsiadka.  
– Wyszli z pół godziny temu – poinformowała usłużnie. – Szybko chyba nie wrócą... 
– Czy zna pani Krawczykównę? – zainteresował się oficer. 
– Niby siostrzenicę? – upewniła się kobieta. – A jakże! Lepsze z niej ziółko. 
– Widziała ją pani dzisiaj? 
– Owszem, była u Zwierzchowskich. 
– Wyszła razem z nimi? 
– Gdzie  tam!  –  zaprzeczyła  zdecydowanie.  – Poniosło ją zaraz po obiedzie. 
Milicjant  odruchowo  zerknął  na  zegarek  i  stwierdził  ze  zdziwieniem,  że  minęła  już 
osiemnasta.  Na  samo  wspomnienie  obiadu  zaburczało  mu  gwałtownie  w  brzuchu, 
jako że od śniadania nie miał nic w ustach. Z trudem zebrał myśli, żeby dowiedzieć się 
czegoś więcej od swojej rozmówczyni. 

background image

86 

 

– Gdzie mógłbym teraz znaleźć Jadźkę? – zapytał. 
–  Przeskrobała  coś?  –  ucieszyła  się  sąsiadka.  –  Ja  tam  o  niej  nic  nie  wiem  –  na 
wszelki wypadek wolała się zastrzec. – Niech pan zapyta synalka dozorcy. 
– Chodzą ze sobą? – domyślił się porucznik. 
–  Poznał  dziewczynę  przed  tygodniem,  a  wstyd  powiedzieć,  co  już  teraz  ze  sobą 
wyprawiają! – splunęła ze wzgardą. – Obraza boska, za przeproszeniem! 
Wyglądało  na  to,  że  kobieta  ma  znacznie  więcej  do  powiedzenia.  Mazurek,  nie 
namyślając się, postanowił skorzystać z okazji i pociągnąć ją trochę za język. 
– Że też, proszę pani, na takich kary nie ma! – stwierdził ze śmiertelną powagą. 
– Święte słowa, panie kochany! – sąsiadka najwyraźniej połknęła haczyk. 
–  Za  moich  czasów  młodzi  nie  o  tym  myśleli  –  brnął  dalej  milicjant.  –  Tylko,  że 
rodzice nie żałowali pasa! 
– Zawsze mówiłam, że tyłek nie szklanka! 
– Jeśli tak dalej pójdzie, to Krawczykówna jak nic skończy pod latarnią! – stwierdził 
oficer sentencjonalnie. – Szkoda że i chłopak się przy niej znarowi... 
– Na Gagarina, niedaleko Czerniakowskiej jest kawiarenka – kobieta nachyliła się do 
porucznika, konfidencjonalnie ściszając głos. – Oni tam bardzo często przesiadują... 
– W karczmie? – upewnił się Mazurek. 
– Karczma to knajpa – poprawiła go z pobłażaniem. – Niech pan zajrzy do kawiarenki 
po drugiej stronie Gagarina, bliżej Iwickiej. 
Tym  razem  szczęście  zdawało  się  sprzyjać  porucznikowi.  Nie  minęło  nawet  pół 
godziny,  kiedy  znalazł  właściwą  kawiarnię.  Co  więcej,  przewidywania  wścibskiej 
sąsiadki  okazały  się  słuszne.  Przy  jednym  ze  stolików  przed  wejściem  zauważył 
sylwetkę  znajomej  dziewczyny  trzymającej  się  za  ręce  z  jakimś  chłopakiem.  Młodzi 
byli  tak  sobą  zajęci,  że  nie  zwrócili  uwagi  na  zbliżającego  się  milicjanta.  Dopiero, 
kiedy stanął przy ich stoliku i wyciągnął legitymację, zerwali się jak oparzeni. 
– Zbieraj się, Jadźka! – rzucił ostrym tonem oficer. – Idziemy! 
– To musi być jakaś pomyłka! – dziewczyna cofnęła się odruchowo. 
– Nie zawracaj głowy! – Mazurek zdecydowanie chwycił ją za przegub i pociągnął do 
zaparkowanego w pobliżu radiowozu. 
– Ale dlaczego?! – wtrącił się chłopak. – Przecież wolno chyba siedzieć w kawiarni... 
– Pilnuj lepiej swego nosa, mądralo – porucznik groźnie zmarszczył brwi – bo i ciebie 
zabiorę! 
Poskutkowało.  Chłopak  grzecznie  przycupnął  na  krześle  i  bez  słowa  protestu 
przyglądał się, jak milicjant wyprowadza dziewczynę. 
–  Niech  mi  pan  chociaż  powie,  o  co  chodzi?  –  zapytała,  kiedy  znaleźli  się  w 
radiowozie. 
– Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie – obojętnie wzruszył ramionami. 

background image

87 

 

– Pan nie ma prawa! 
–  Coś  podobnego!  –  parsknął  hałaśliwym  śmiechem.  –  Możesz  napisać  skargę  – 
dodał rozbawiony. 
– Czy ją zrobiłam coś złego? – w oczach dziewczyny pojawiły się łzy. 
– Tego nie powiedziałem – przyznał oficer. 
– Dlaczego więc pan mnie zabiera? 
– Chcę porozmawiać z tobą w spokojnym miejscu. 
– O czym? 
– O wyczynach twojego przyjaciela. 
– Nie rozumiem... 
– Co, już zdążyłaś zapomnieć o Secie? 
– Ja nic o nim nie wiem – stanowczo potrząsnęła głową. – On mi się nie opowiadał... 
– Coś podobnego! – Mazurek kpiąco przymrużył oko. – Nigdy bym nie pomyślał, że 
masz taką krótk pamięć! 
W  radiowozie  na  chwilę  zapanowało  milczenie.  Dziewczyna  zorientowała  się  już,  że 
jadą Wisłostradą w kierunku Żoliborza. Spojrzała na porucznika i zauważyła, że jego 
mina nie wróżyła nic dobrego. Na jej twarzy odmalował się wyraźny niepokój. 
– Czy ma pan zamiar mnie zamknąć? – zdecydowała się w końcu zadać nurtujące ją 
od dłuższego czasu pytanie. 
– Jeżeli będę miał powód – odparł zagadkowo – to nigdy nic nie wiadomo... 
– Ale za co? – widać było, że przestraszyła się jeszcze bardziej. 
–  Ja  przecież  wcale  nie  powiedziałem,  że  zataszczę  cię  zaraz  na  dołek  –  spokojnie 
zauważył milicjant. – A jak powiesz, gdzie Seta schował fanty z ostatniego skoku, to 
może nawet zafunduję ci lody... 
– Nic się pan ode mnie nie dowie! – oświadczyła butnie. 
– Zmień płytę – oficer uśmiechnął się ironicznie. – Już to raz słyszałem. 
– Pan tak nie może! 
Mazurek czuł, że ta rozmowa nie prowadzi do niczego i przez cały czas intensywnie się 
zastanawiał,  w  jaki  sposób  trafić  do  dziewczyny.  Wyglądało  na  to,  że  musi 
zaryzykować jakiś blef. 
– Gdybyśmy tak wypuścili Setę za kaucję – rzucił z pozorną beztroską – to ciekawe, 
czy byłby zadowolony, że pod jego nieobecność zabawiałaś się z innymi chłopakami... 
– Takiego cholernego świństwa pan mi nie zrobi! – nerwowo przygryzła wargi. 
–  Jak  myślisz,  czy  uwierzyłby  w  niewinny  żarcik,  że  to  ty  dałaś  nam  ostatnio  cynk, 
gdzie go szukać? – nieubłaganie ciągnął dalej porucznik. 
– Jezus, Maria! – jęknęła z rozpaczą. – Przecież Seta zabiłby mnie, gdyby mu pan coś 
takiego powiedział! 
– Dowiem się więc wreszcie, gdzie są te futrzaki?! – rzucił ostro milicjant. 

background image

88 

 

Przez  dłuższą  chwilę  dziewczyna  zastanawiała  się  jeszcze  nad  czymś.  W  końcu 
zaproponowała nieśmiało: 
– Ja panu wytłumaczę, ale pojedzie pan sam... 
– Niby dlaczego? 
– W pobliżu tego miejsca kręcą się stale bracia Operacze – wyjaśniła ze strachem. – 
Nie będę miała życia, jak mnie z panem przyfilują. 
– Niech i tak będzie – zgodził się oficer. – Podrzucę cię do komendy i tam na mnie 
poczekasz... 
–  Teraz  pan  uważa  –  zaczęła  z  namysłem.  –  Pojedzie  pan  Potocką  do  Szlacheckiej. 
Tam  są  stare  rudery  do  rozbiórki.  W  trzeciej  po  lewej  stronie  znajdzie  pan  małą 
piwniczkę... 
Zgodnie  z  obietnicą  Mazurek  zostawił  dziewczynę  w  komendzie,  a  na  poszukiwania 
ulicy  Szlacheckiej  wyruszył  sam.  Kilkanaście  minut  później  był  już  na  miejscu. 
Właściwy dom, a raczej to, co z niego zostało, znalazł bez trudu...  Drzwi i okna były 
dokładnie pozabijane deskami, tak że porucznik przez dłuższą chwilę zastanawiał się, 
w jaki sposób wejść do rudery. Wreszcie zauważył sporą dziurę w ścianie od tyłu, tuż 
przy samej ziemi. Wczołgał się bez namysłu. 
W środku panował półmrok, tak że porucznik musiał zapalić latarkę. Pomieszczenie 
okazało  się  puste,  jeśli  nie  liczyć  połamanych  desek  w  jednym  z  kątów.  Milicjant 
zepchnął z wysiłkiem stertę drewna i zobaczył w podłodze niewielką drewnianą klapę, 
zasłaniającą wejście do ciasnej piwniczki. 
Zszedł na dół po krótkiej drabince i aż zagwizdał ze zdziwienia. Na ziemi leżały całe 
stosy  koszul  i  bluzek,  dwa  radia  tranzystorowe,  magnetofon,  maszyna  do  pisania, 
komplet  futrzaków...  W  świetle  latarki  spostrzegł  też  niewielki  dzwoneczek  z  jakąś 
figurką  zamiast  rączki.  Wziął  go  do  ręki,  żeby  mu  się  lepiej  przyjrzeć,  i  w  tej  samej 
chwili poczuł tępy ból w tyle głowy. Zrobiło mu się przeraźliwie jasno przed oczami i 
stracił przytomność... 
 
XI 
 
Mazurek  powoli  odzyskiwał  świadomość.  Przez  dłuższą  chwilę  wydawało  mu  się,  że 
jest na jakiejś pędzącej w zawrotnym tempie karuzeli i że lada moment wyleci z niej 
jak z procy. Otworzył z niemałym trudem oczy, ale niewiele mu to pomogło. Dookoła 
panowała  kompletna  ciemność,  a  karuzela  zamieniła  się  w  gigantyczną  huśtawkę. 
Porucznik  nie  na  żarty  przestraszony,  przylgnął  do  ziemi  i  przypomniał  sobie,  gdzie 
się znajduje. 

background image

89 

 

Spróbował  wstać,  ale  ledwo  podniósł  się  na  kolana,  chwyciły  go  torsje.  Przez  dobre 
dziesięć  minut  krztusił  się,  nie  mogąc  złapać  oddechu.  Na  koniec  ogromnym 
wysiłkiem woli dobrnął na czworakach do drabinki i wygramolił się na górę. 
Dopiero tutaj oficer spostrzegł, że przez cały czas trzymał coś w ręku. Oczy zdążyły mu 
się  już  trochę  przyzwyczaić  do  ciemności  i  zobaczył,  że  jest  to  niewielki 
dzwoneczek...Musiał  odpocząć  dłuższą  chwilę,  zanim  zdecydował  się  zawrócić  do 
wejścia  do  piwnicy.  Latarkę  gdzieś  zgubił,  namacał  więc  w  kieszeni  zapałki.  Wypalił 
chyba  z  pół  pudełka  zaglądając  do  środka,  ale  wnętrze  było  całkowicie  puste.  Po 
koszulach, radiach i innych łupach nieznanych złodziei nie pozostało nawet śladu. 
Dobrze,  że  bydlaki  nie  zamknęły  klapy!  –  odetchnął  milicjant  z  ulgą.  Przyszłoby  mi 
zdechnąć w tej norze! 
Wydostał się na świeże powietrze i od razu poczuł, że wracają mu siły. Bez pośpiechu, 
zataczając się co kilka kroków, ruszył do radiowozu. Był już przy wozie, gdy stwierdził 
z przerażeniem, że na niebie świeci już księżyc. 
–  Paweł  nie  ma  gabloty!  –  stęknął  ze  złością..–  Opieprzy  mnie,  jak  święty  Michał 
diabła! 
Usiadł  ciężko  za  kierownicą  i  chciał  właśnie  zapuścić  silnik,  kiedy  niespodziewanie 
ktoś  energicznym  ruchem  otworzył  drzwiczki.  Przed  oczami  porucznika  mignął 
niebieski milicyjny mundur. 
– Jezus, Maria! Człowieku, jak ty wyglądasz?! – krzyknął ze zgrozą Kuligowski. – Co 
się z tobą działo, do ciężkiej cholery?! Wszystkie chłopaki cię szukają! 
Dopiero teraz oficer zauważył, że na ulicy stoi drugi radiowóz, a wokół ruder myszkuje 
kilku funkcjonariuszy. 
–  Kłosiński  kazał  nawet  ściągnąć  psa  –  relacjonował  spiesznie  sierżant.  –  Prawdę 
mówiąc, zaczynaliśmy się już obawiać, że leżysz gdzieś sztywny... 
– Niewiele brakowało – mruknął ponuro Mazurek. – Zarobiłem po łbie i jedną nogą 
byłem już w zaświatach... 
– Kto ci kazał samemu łazić po zwyrach? 
–  Nakryłem  melinę  i  chciałem  sprawdzić,  co  w  niej  jest  –  wzruszył  ramionami 
porucznik. – Gorzej, że wszystkie fanty bydlaki wyniosły. 
– Szkoda gadania, jedziemy, Michał, do komendy – zadecydował Kuligowski. – Posuń 
się, stary! Z rozwalonym czerepem nie będziesz kierował gablotą. 
–  Skąd  wiedziałeś,  gdzie  mnie  szukać?  –  zapytał  oficer,  kiedy  sierżant  zapuszczał 
silnik. 
– Wszystko wyśpiewała mi ta sierota, którą zostawiłeś w poczekalni na Żeromskiego – 
wyjaśnił  Kuligowski.  –  O  mały  włos  chłopaki  nie  spuścili  jej  z  tego  wszystkiego  na 
dołek! 

background image

90 

 

Kilka  godzin  później  Mazurek  czuł  się  już  zupełnie  nieźle.  Lekarz,  obandażowawszy 
mu głowę nakazał mu wprawdzie surowo, żeby natychmiast położył się do łóżka, ale 
porucznik  nawet  nie  chciał  o  tym  słyszeć.  Kiedy  jeszcze  się  dowiedział,  że  Seta  jest 
przetrzymywany  w  areszcie  Stołecznej  Komendy,  a  nie,  jak  myślał,  na  Białołęce,  nic 
nie  było  w  stanie  skłonić  go  do  zmiany  decyzji.  Był  przekonany,  że  rozwiązanie 
zagadki jest tuż–tuż... 
Zaczynało właśnie świtać, kiedy Mazurek znalazł się na miejscu. Kuligowski, który go 
podwiózł,  został  w  radiowozie,  a  porucznik  niezwłocznie  przystąpił  do  pertraktacji  z 
oficerem  dyżurnym.  Dyskutowali  chyba  z  piętnaście  minut  i  w  rezultacie  Setę 
przyprowadzono z celi. 
Aresztant, nie kryjąc wcale ziewania, przez dłuższą chwilę przyglądał się w milczeniu 
milicjantowi. 
–  Kto  pana  tak  urządził?  –  zdecydował  się  w  końcu  na  zadanie  pytania.  –  Ja  bym 
draniowi nie darował – dodał szczerze. 
– Nie ma obawy – mruknął niechętnie Mazurek. – Tylko, że nie dlatego ściągnąłem 
cię z łóżka... 
– Mógł pan zaczekać do rana – westchnął sennie Seta. 
–  Rano  mam  zamiar  wziąć  zwolnienie  –  rzeczowo  wyjaśnił  porucznik,  wskazując 
znacząco na swoją głowę –  i przedtem chciałbym jeszcze z tobą trochę pogadać. 
– O czym? – zdziwił się aresztant. 
– O twoim skoku na szarego fiata. 
– Nic nie pamiętam, panie władzo – Seta ironicznie wydął wargi. 
–  W  zeszły  czwartek  na  Antoniny  Sokolicz  –  nalegał  oficer.  –  Nie  ma  sensu 
zaprzeczać... 
– Nic z tego! – stanowczo oświadczył aresztant. – To nie moja robota. 
–  Czyżby?  –  zagadkowo  uśmiechnął  się  milicjant.  –  Może  ten  drobiazg  coś  ci 
przypomni... 
Wyciągnął  z  kieszeni  dzwoneczek  z  figurką  Napoleona  i  ostrożnie  położył  go  przed 
Setą.  W  napięciu  zaczął  się  przyglądać  twarzy  podejrzanego,  oczekując  na  jego 
reakcję. 
– Futrzaki mógł każdy podpieprzyć – Mazurek zaryzykował wymyślony przed chwilą 
blef – ale na tym zostały twoje paluszki... 
W pokoju zapanowała cisza. Aresztant wziął dzwonek do ręki i kilka razy obrócił go w 
palcach.  Usiłował  zachować  spokój,  ale  widać  było,  że  z  trudem  panuje  nad  sobą. 
Wahał się jeszcze przez chwilę, aż w końcu ustąpił. 
– Zgoda, wygrał pan! – splunął ze złością. – Główkę to pan ma nie od parady – dodał 
z niekłamanym podziwem. 

background image

91 

 

–  W  milicji  też  się  czasami  myśli  –  stwierdził  z  udaną  obojętnością  porucznik.  – 
Opowiesz teraz o tej robocie. 
– Niech pan pyta – skinął głową podejrzany. 
– Byłeś sam? 
– Oczywiście – zastrzegł się Seta. – Zresztą wcale nie planowałem tego skoku. 
– Nie rozumiem... 
–  To  proste  –  wzruszył  ramionami  aresztant.  –  Przyfilowałem,  jak  facet  majstruje 
przy gablocie. Chyba drzwiczki mu się zacięły, bo długo kluczykami w zamku gmerał... 
Wreszcie  wparował  do  środka,  coś  zabrał  i  poszedł  sobie,  ale  z  tego  wszystkiego 
samochodu  frajer  nie  zamknął.  Odczekałem  minutę,  czy  nie  wróci,  i  po  krzyku  – 
stwierdził  z  prostotą.  –  Gdybym  nie  zabrał  tego  cacka  –  ze  złością  wskazał  na 
dzwonek, nigdy bym nie wpadł. Spodobało mi się cholerstwo... A swoją drogą fujara z 
tego  gościa.  Stałem  blisko  wozu  i  mógł  mnie  przykikować,  a  na  konfrontacji  nawet 
okiem nie mrugnął... 
– Dokładnie go zapamiętałeś? 
–  Panie  władzo!  –  oburzył  się  podejrzany.  –  Seta  kitu  nie  sprzedaje.  Jak  mówię,  że 
obrobiłem gablotę tego klajniaka, to znaczy, że tak było! 
–  W  porządku!  –  Po  raz  pierwszy  oficer  uśmiechnął  się  przyjaźnie  do  aresztanta.  – 
Czasami można się z tobą dogadać... 
–  Teraz  kapuję!  –  Seta  uderzył  się  nagle  w  czoło–  –  Znaczy  facet  opieprzył  komuś 
samochód, a ja wskoczyłem na drugiego... 
– Na to wygląda – przytaknął Mazurek. 
Piętnaście  minut  później  radiowóz  Kuligowskiego  zatrzymał  się  na  ulicy  Stołecznej. 
Milicjanci  mieli  sporo  skrupułów,  stukając  do  drzwi  profesora  Makowskiego,  ale 
okazało się, że naukowiec już nie spał. 
– Wprowadziłem pana wczoraj w błąd – oświadczył porucznikowi na samym wstępie. 
– To nie jest notatnik docenta Miłowicza. 
– A czyj? – oficer bacznie spojrzał profesorowi w oczy. 
–  Wydaje  mi  się,  że  doktora  Brzezińskiego  –  odparł  Makowski,  ale  jakoś  bez 
specjalnego przekonania. 
– Jest pan tego pewien? 
– Prawdę mówiąc, to sam nie wiem, co o tym sądzić – przyznał naukowiec bezradnie. 
–  Dlaczego  więc  pan  myśli,  że  zapiski  należą  do  pańskiego  obecnego 
współpracownika? – nie ustępował Mazurek. 
– Bo dotyczą problemów ściśle związanych z jego rozprawą doktorską – w zamyśleniu 
odparł  profesor–  –  Powiedziałbym  nawet,  że  w  tym  brulionie  zawarte  są  wszystkie 
najważniejsze myśli tej rozprawy... 
– Czy Miłowicz i Brzeziński mieli podobne charaktery pisma? 

background image

92 

 

– Raczej nie – potrząsnął głową Makowski –  ale człowiekowi może się przecież coś 
czasami przywidzieć – dodał na swoje usprawiedliwienie. 
– No cóż! – westchnął porucznik, żegnając się z naukowcem. – Nie pozostaje chyba 
nic innego, jak zapytać o te notatki samego Brzezińskiego. 
Oficer  zabrał  pozostawiony  profesorowi  poprzedniego  dnia  brulion  i  razem  z 
Kuligowskim  wrócił  do  radiowozu.  Była  punktualnie  godzina  siódma,  kiedy  znaleźli 
się przed drzwiami do mieszkania mikrobiologa. 
– Brzeziński powinien być jeszcze w domu – mruknął Mazurek zerkając na zegarek. – 
Nie sądzę, żeby miał zwyczaj wychodzić tak wcześnie. 
– Wejść z tobą? – zaproponował sierżant. 
– Lepiej poczekaj na mnie – odparł w zamyśleniu porucznik. – Sam z nim pogadam... 
Mikrobiolog właśnie się golił. Milicjanta powitał z namydloną twarzą i w piżamie, ale 
prawdę  mówiąc,  wcale  się  tym  nie  speszył.  Z  rozbrajającym  uśmiechem  posadził 
gościa w fotelu, a sam wrócił do łazienki, żeby się ubrać i zakończyć poranną toaletę. 
– Na dziewiątą muszę być w instytucie – rzucił oficerowi przez drzwi. – Przyjeżdżają 
goście z Uniwersytetu Wrocławskiego... 
– Nie zajmę panu zbyt wiele czasu – obiecał Mazurek. – Zresztą jest to moja ostatnia 
wizyta u pana w mieszkaniu. 
– Złapał pan mordercę? 
– Owszem. 
– Żmichowicz? – z nadzieją w głosie zapytał Brzeziński, stając w progu pokoju. 
–  Chyba  pana  zmartwię  –  pokręcił  głową  porucznik.  –  Pański  były  rywal  jest 
niewinny... 
– A więc kto? 
– Nie domyśla się pan? 
– Niby skąd? 
–  Przecież  to  bardzo  proste  –  roześmiał  się  milicjant.  –  Tylko  jedna  osoba  miała 
wystarczający  zasób  informacji,  żeby  wszystko  tak  zręcznie  zaaranżować.  Bogiem  a 
prawdą niewiele brakowało, a plan by się udał... 
– Nie rozumiem... 
–  Niech  się  pan  nie  wysila  –  niechętnie  wzruszył  ramionami  Mazurek.  –  Gra  już 
skończona i trzeba zapłacić przegraną! 
– Pan chyba żartuje! – mikrobiolog gwałtownie zbladł. – Coś podobnego! – usiłował 
się roześmiać, ale widać było, że słowa oficera podziałały na niego jak grom z jasnego 
nieba. 
–  Przyzna  pan,  że  temat  nie  jest  odpowiedni  do  żartów  –  porucznik  groźnie 
zmarszczył brwi. 

background image

93 

 

–  Czyżby  pan  mnie  oskarżał?  –  Brzeziński  nerwowo  przygryzł  wargi.  –  Przecież  ja 
mam alibi! 
–  Gadanie!  –  żachnął  się  milicjant.  –  Pańska  była  żona  została  zabita  przynajmniej 
sześć godzin wcześniej, niż złapał pan mandat w Grójcu. Aż nadto czasu, żeby wrócić z 
Warszawy i poszukać funkcjonariuszy z drogówki. 
– To są tylko pańskie domysły! – zaoponował ostro mikrobiolog. – Nie ma pan nawet 
cienia dowodu! 
– Można sprawdzić, o której godzinie widziano pana ostatni raz w Krakowie – odparł 
spokojnie  Mazurek  –  a  musiał  pan  wcześniej  przyjechać  do  Warszawy,  żeby  zdążyć 
jeszcze  zatelefonować  do  Likowskiej  i,  przedstawiając  się  jako  Żmichowicz, 
sfabrykować kolejną poszlakę przeciwko niemu. Z wiadomych  powodów nienawidził 
pan serdecznie inspektora i z wielką radością zobaczyłby go pan na szubienicy. 
– Przecież nie powiedziałem, że to on napadł na Winiarską! 
– Sprytnie pan to rozegrał – przyznał oficer. – Bardzo niewiele brakowało, żebym dał 
się nabrać. 
– Jak pan śmie?! 
–  Kamińska  podała  panu  szereg  pikantnych  szczegółów  umożliwiających  realizację 
pańskiego  planu  –  nieubłaganie  ciągnął  dalej  porucznik.  –  Wszystko  grało  jak  w 
zegarku!  Ogłuszył  pan  Winiarską,  gdyż  Żmichowicz  miał  z  nią  niedawno  gwałtowną 
awanturę, rozbierał pan swoje ofiary, bo inspektor cierpiał na zaburzenia seksualne... 
Żeby postawić kropkę nad i, włamał się pan do jego samochodu i ukradł zapalniczkę, 
podrzuconą następnie w śmietniku na Tucholskiej. 
– Bzdura! 
– Ktoś widział pana w fiacie Żmichowicza, więc zaprzeczenie nie ma większego sensu 
– oznajmił stanowczo milicjant. – Sam pan się zresztą postarał, aby wpadł mi w ręce 
jeszcze jeden dowód przeciwko panu. 
– Mianowicie? 
–  Założę  się,  że  to  nie  pańska  była  żona  napisała  w  zeszłą  niedzielę  list  do 
Żmichowicza – ironicznie uśmiechnął się Mazurek. – Ekspertyza chyba potwierdzi, że 
został  on  spreparowany  w  tym  mieszkaniu  –  znacząco  wskazał  na  stojącą  na  regale 
maszynę do pisania. 
–  Ale  dlaczego  miałbym  zabijać  Barbarę?  –  wyrzucił  z  siebie  ochrypłym  głosem 
mikrobiolog.  –  Już  dawno  byliśmy  po  rozwodzie,  każde  z  nas  po  swojemu  ułożyło 
sobie życie... 
Oficer  bez  słowa  wyciągnął  z  kieszeni  stary,  gruby  brulion  w  czarnych  okładkach. 
Brzeziński  przez  kilka  sekund  wpatrywał  się  w  niego  jak  urzeczony,  aż  wreszcie  z 
całkowitą rezygnacją opuścił głowę. 
– Wystarczy – wyszeptał płaczliwie. – Tak, to ja ją zabiłem. 

background image

94 

 

W  pokoju  zapanowała  cisza.  Porucznik  nie  przerywał  jej,  czekając,  że  mikrobiolog 
odezwie się pierwszy. Po chwili tamten, nie mogąc widać znieść milczenia, przełknął 
nerwowo ślinę i zaczął powoli cedzić słowa. 
–  Zabiłem  Barbarę  –  powiedział  twardo  –  bo  musiałem  to  zrobić.  Po  prostu  nie 
miałem innego wyjścia! To ona sama doprowadziła mnie do tego! 
– Jak mam to rozumieć? – zapytał cicho Mazurek. 
–  Poznałem  ją,  kiedy  miałem  jeszcze  wielkie  plany  i  aspiracje  –  odparł  z  wysiłkiem 
Brzeziński.  –  Chciałem  zostać  na  uczelni,  zrobić  tam  karierę...  Barbara  obiecała  mi 
pomóc.  Miłowicz  wtedy  sporo  znaczył,  a  ona  owinęła  sobie  dookoła  palca 
stetryczałego repa... 
– Miłowicz załatwił panu etat? 
–  Co  z  tego,  skoro  miałem  pecha.  Wszystkie  moje  pomysły  okazywały  się  niewiele 
warte,  kompletnie  nic  mi  nie  wychodziło.  Koledzy  podkpiwali  sobie,  że  jako 
naukowiec  niewiele  się  liczę  –  przyznał  ponuro  mikrobiolog.  –  Chciałem  już 
zrezygnować,  kiedy  zginął  Miłowicz.  Wiedziałem,  że  miał  zaawansowane  prace  nad 
gronkowcami,  pomyślałem  więc,  że  mógłbym  je  kontynuować.  Wtedy  Barbara 
zaproponowała mi, żebym, nikomu nic nie mówiąc o odkryciach jej męża, wykorzystał 
je sam... 
– W taki więc sposób powstała pańska rozprawa doktorska – pokiwał głową oficer. 
–  Miałem  do  tego  prawo!  –  Brzeziński  podniósł  głos.  –  Byłem  na  progu  kariery,  a 
tamten  już  nie  żył.  Dzięki  tym  notatkom  –  wskazał  ręką  na  brulion  –  stałem  się 
cenionym  i  szanowanym  specjalistą.  Najważniejsze  jest,  żeby  się  wybić,  później 
wszystko już idzie samo! 
–  Doktorat  pan  ukradł  –  stwierdził  z  niesmakiem  milicjant  –  habilitację  chciał  pan 
sobie załatwić żeniąc się z siostrzenicą prorektora... 
–  To  moja  rzecz!  –  krzyknął  z  pasją  mikrobiolog.  –  Gdybym  w  porę  zniszczył  ten 
nieszczęsny brulion... 
– Czego chciała od pana Brzezińska? 
– Zagroziła, że zawiadomi o wszystkim władze uczelni. Dla mnie byłaby to katastrofa, 
a ona miała bezpośredni dowód w swoich rękach – z rozpaczą chwycił się za głowę. – 
Zażądała mojego mieszkania! Rozumie pan?! – gniewnie zacisnął pięści. – Kupiłem je 
specjalnie już po rozwodzie, bo wiedziałem, jaka ta dziwka jest pazerna. Zadłużyłem 
się po uszy, a teraz miałbym je rejentalnie przepisywać?! Zresztą na tym wcale by się 
nie  skończyło  –  oświadczył  z  przekonaniem.  –  Przecież  do  tej  pory  dawałem  jej  co 
miesiąc pieniądze... A w końcu i tak zaniosła by ten notatnik do instytutu! 
– Niedobrze mi się robi, kiedy tego słucham – mruknął Mazurek. 
– Zrobi ci się jeszcze gorzej, glino!  – Brzeziński ze zwinnością, o którą nikt by go nie 
podejrzewał,  chwycił  ze  stolika  sporą  żelazną  lampę  i  ruszył  z  nią  jak  burza  na 

background image

95 

 

milicjanta. Porucznik uchylił się w ostatnim momencie i lampa dosłownie o milimetry 
minęła jego głowę. Mikrobiolog zamierzył się ponownie, ale tym razem oficer nie dał 
się  już  zaskoczyć.  Chwyt  nie  był  założony  wprawdzie  zbyt  precyzyjnie,  wystarczył 
jednak, żeby przeciwnik zwalił się jak kłoda na stojący pod ścianą regał... 
Trzask  łamanych  desek  zmieszał  się  z  brzękiem  tłuczonego  szkła,  a  jednocześnie  od 
strony przedpokoju doleciał łomot wyważanych drzwi. Mazurek na wszelki wypadek 
sięgnął ręką do kabury, ale zaraz się uspokoił. W progu pokoju stanął Kuligowski. 
– Siedziałem pod drzwiami i przez te hałasy przestraszyłem się, że znowu rozwalają ci 
makówkę  –  niezdarnie  wymamrotał  usprawiedliwienie.  –  Chyba  jednak  wszystko  w 
porządku? – parsknął śmiechem na widok wygrzebującego się spod szczątków regału 
Brzezińskiego. 
 
XII 
 
–  Ty  masz,  bracie,  głowę!  –  major  Kłosiński  z  niedowierzaniem  przyglądał  się 
Mazurkowi. – Jak na to wpadłeś? 
– Po prostu mikrobiolog trochę przedobrzył – zbagatelizował sprawę porucznik. – Te 
wszystkie „dowody" przeciwko Żmichowiczowi były szyte zbyt grubymi nićmi. Prawdę 
jednak mówiąc, zadecydował dzwonek z Napoleonem... 
– Dzięki tej zabawce przekonałeś Setę, żeby ci się przyznał? 
– Właśnie... A poza tym Brzeziński miał pecha – zamyślił się Mazurek. – Gdybyśmy 
nie  przejeżdżali  nocą  w  zeszły  czwartek  przez  ulicę  Felińskiego,  nie  musiałby 
odgrywać  komedii  z  rzekomym  ratowaniem  Winiarskiej  przed  nieznanym 
zboczeńcem. Z kolei my nie drapnęlibyśmy Sety i tak dalej... 
– W każdym razie odwaliłeś kawał dobrej roboty – pochwalił naczelnik. – Za zerwane 
noce należą ci się ode mnie trzy dni wolnego! 
– Serio? – ucieszył się porucznik. 
– Jak najbardziej – potwierdził major. – Odbierzesz je sobie, kiedy tylko zechcesz... 
– Nie jest żle – Mazurek szelmowsko przymrużył oko. – Medyk dał mi dziewięć dni 
zwolnienia – wskazał znacząco na obandażowaną głowę – do tego trzy dni od ciebie... 
Mam nadzieję, że przez ten czas buda się nie zawali, bo ja pryskam z Warszawy... 
 
 
 
Warszawa, wrzesień 1978 r.